background image

 

Thomas Hardy 

Pierwsza hrabina Wessex 

 

Opowiadania 

 

Tłumaczyły 

K. Jurasz-Dąmbska 

J. Korniłowiczowa 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: 

THE FIRST COMTESS OF WESSEX 

 

 

background image

W pewnym miasteczku 

 

 

Pasterz  pasący  owce  na  wschodnim  zboczu  mógł  bez  zbytniego  natężenia 

głosu  porozumiewać  się  z  pasterzem  znajdującym  się  na  zboczu  zachodnim, 

ponad kominami miasteczka leżącego w kotlinie, gdyż strome pastwiska wkra-

czały  tu  niemal  w  podmiejskie  podwórka.  W  nocy  nawet  ze  środka  miasta 

można  było  usłyszeć  łagodne  porykiwanie  jałówek  i  głęboki,  gorący  oddech 

tych stworzeń w okólniku, położonym na niższych terasach wzgórza porośnię-

tego  murawą.  Osada  wciśnięta  w  tak  ciasną  dolinę  była  jednak  prawdziwym 

miastem,  posiadającym  prawdziwego  burmistrza  i  Radę  Miejską  oraz 

manufakturę włókienniczą. 

Pewnego  dżdżystego  wieczora,  a  działo  się  to  trzydzieści  pięć  lat  temu

1

przed  zapadnięciem  zupełnego  zmroku  jakiś  przechodzień  o  wyglądzie 

człowieka  wolnego  zawodu,  z  długim  parasolem  i  torbą  w  ręku,  schodził  ze 

wzgórza drogą wiodącą do rogatki, gdy dopędził go nadjeżdżający faeton. 

—  Halo,  Downe,  czy  to  pan?  —  zaczepił  go  siedzący  na  koźle  wytworny 

młodzieniec o bladej twarzy. — Proszę wskoczyć do powozu, a podwiozę pana 

do domu. 

Zagadnięty obejrzał się przez ramię. Twarz miał pucołowatą, wesołą, raczej 

zadowoloną z siebie. 

— O, dobry wieczór, panie Barnet, dziękuję bardzo! — rzekł gramoląc się do 

powozu. 

Byli  współmieszkańcami  miasta,  które  teraz  rozciągało  się  u  ich  stóp,  lecz 

jakkolwiek  stosunki  ich  były  dawne  i  zażyłe,  istniała  duża  różnica  w  sytuacji 

życiowej  obydwu  przyjaciół.  Barnet  był  znacznie  zamożniejszy  od  młodego, 

                                                           

1

 Od czasu napisania noweli w 1880 r. 

background image

dorabiającego  się  adwokata  Downe'a,  co  dawało  się  lekko  odczuć  w  sposobie 

bycia  Downe'a  wobec  towarzysza,  nigdy  zaś  w  stosunku  Barneta  do  niego. 

Barnet  nie  zawdzięczał  swej  pozycji  w  mieście  samemu  sobie  —  jego  ojciec 

dorobił się tu  majątku handlując  lnem,  a  handel ten  rozwijał się  wtedy  bardzo 

żywo  jak  na  prowincjonalne  warunki.  Po  wzbogaceniu  się  stary  pan  Barnet 

wycofał  się  z  interesów,  wychował  swego  syna  na  miejskiego  dżentelmena  i, 

trzeba przyznać, na młodzieńca wykształconego, o liberalnych poglądach. 

— Jak się miewa pani Barnet? — spytał Downe. 

— Kiedy wyjeżdżałem miała się zupełnie dobrze — odpowiedział tamten z 

przymusem, a w jego oczach, dotąd z zadumą wpatrzonych w konia, odbił się 

wyraz niepewności. 

Downe  zdawał  się  żałować  swego  pytania  i  zmienił  natychmiast  temat 

rozmowy. Złożył więc znajomemu gratulacje z okazji jego wyboru na radnego 

miejskiego, zdawało mu się bowiem, że nie widzieli się od tej pory. Pani Downe 

zamierzała  odwiedzić  panią  Barnet,  by  jej  pogratulować  ze  swej  strony,  lecz 

Downe obawiał się, że dotąd tego nie zrobiła.  

Barnet zdawał się wikłać w odpowiedzi. 

—  Radzi  bylibyśmy  widzieć  państwa  u  siebie.  Ja...  żona  moja...  zawsze 

chętnie, jak pan wie, powitamy panią Downe... Tak, zostałem członkiem Rady 

Miejskiej, choć jestem raczej niedoświadczony, jak niektórzy uważają. To praw-

da, byłbym uchylił się od tego, jako od przedwczesnego zaszczytu, mając teraz 

wiele  innych  spraw  na  głowie,  gdyby  mi  to  nie  zostało  narzucone  w  tak 

serdeczny sposób. 

— Wśród tych spraw, jakie pan ma na głowie, jest jedna, której potrzeby nie 

mogę  zrozumieć  —  rzekł  Downe  z  dobroduszną  swobodą.  —  Po  co,  u  licha, 

zaczął pan budowę nowego domu mając taką doskonałą siedzibę? 

Twarz Barneta poczerwieniała, widząc jednak, że to pytanie zostało rzucone 

od  niechcenia  i  że  młody  adwokat  przypatruje  się  raczej  trzodom  na  łąkach, 

odpowiedział dopiero po pewnej chwili, bez widocznego zakłopotania: 

background image

— Chcieliśmy  odsunąć  się  trochę  od  miasta,  przy  tym  dom,  w  którym 

mieszkamy, jest stary i niewygodny. 

Downe przyznał, że Barnet wybrał ślicznie położone miejsce. Z okien będzie 

można oglądać nie kończące się przestrzenie. Czy obmyślił jaką nazwę dla tego 

domu? Zapewne tak? 

Barnet zaprzeczył. W pobliżu nie było żadnego innego domu, więc nie było 

obawy pomyłki. A dla niego osobiście nazwa nie grała roli. 

— Zdaje mi się, że widziałem napis! — rozważał Downe. — Kiedy to było? 

Bodajże dziś rano. Napis na desce. „Château Ringdale”, tak mi się zdaje. 

—  Tak,  to  był  pierwotnie  jej...  nasz  pomysł  przez  krótki  czas  —  rzekł 

pospiesznie  Barnet.  —  Potem  postanowiliśmy  nie  dawać  nazwy,  a  w  każdym 

razie tej nazwy. Musiał pan widzieć napis przed tygodniem, bo w zeszłą sobotę 

był już zdjęty... Na tym punkcie jestem stanowczy! — dodał ponuro. 

Downe nie wyglądał na przekonanego i mruknął, że napis ten musiał widzieć 

wczoraj. 

Tak  rozmawiając  dojechali  do  miasta.  Ulica  była  niezwykle  pusta  jak  na 

godzinę  siódmą  wieczór.  Od  południa  zacinał  drobny  deszcz,  napływający  od 

strony morza. Tworzył on dokoła żółtych latarni jakby zasłonę z gazy i z cichym 

szelestem spływał z ciężkich dachów krytych kamiennymi dachówkami, których 

ciężar  przytłaczał  szczyty  domów,  a  w  niektórych  wypadkach  wybrzuszał  ich 

ściany  na  wyższych  piętrach.  Minąwszy  mały  ratusz  i  hotel  „Pod  Czarnym 

Bykiem”  przyjaciele  dojechali  do  rogu  uliczki  zabudowanej  szeregiem 

ceglanych  domków  nieokreślonego  wieku,  mających  po  dwa  okna  na  każdym 

piętrze i tak absolutnie jednakowych, że jedyną między nimi różnicę stanowili 

zamieszkujący je ludzie. 

—  Proszę  poczekać,  podwiozę  pana  do  drzwi  —  rzekł  Barnet,  widząc,  że 

Downe zamierza wysiąść na rogu, i zawrócił w węższą uliczkę. Tu, w odległości 

paru  jardów,  we  framudze  oświetlonego  okna  ukazały  się  trzy  główki 

dziewczęce, a nad nimi głowa młodej matki. Wszystkie cztery wpatrywały się z 

background image

napięciem w pustą ulicę. 

—  Szczęśliwy  z  pana  człowiek  —  rzekł  Barnet,  w  momencie  gdy 

dziewczynki  z  matką  znikły  z  okna,  by  zbiec  na  dół.  —  Trudno  być 

szczęśliwszym od pana. Oddałbym sto domów jak mój nowy za jeden taki jak 

pański. 

— No, nie przeczę. Dobrze nam się wiedzie  — stwierdził z zadowoleniem 

Downe. 

—  To  nie  ja  chciałem  budować  ten  dom  —  wybuchnął  Barnet  z  długo 

tłumioną  goryczą,  ściągając  na  chwilę  lejce,  by  móc  wypowiedzieć  się,  zanim 

Downe  wysiądzie.  —  Tak  jak  pan  przypuszczał,  dawny  dom  zupełnie  mi 

wystarcza. Jest  moją  własnością  wraz  z gruntami, zbudował go  mój  dziadek, a 

budowany  był  solidnie,  niczym  zamek.  Mój  ojciec  tam  się  urodził,  tam  żył  i 

umarł. Ja też w tym domu się urodziłem i dotąd w nim mieszkam, a teraz muszę 

mieć nowy! 

— Dlaczego pan musi? — spytał Downe. 

— Dlaczego? By mieć spokój w domu. Robię wszystko, by go osiągnąć, ale 

na próżno. Sprzeciwiłem się jednak stanowczo nazwie „Château Ringdale”, już 

nie ze względu na śmieszność tej nazwy, to bym jeszcze zniósł, ale uważałem, 

że  nadawanie  memu  domowi  nazwy  po  lordzie  Ringdale'u  dlatego,  że  on  się 

kiedyś  podobał  mojej  żonie,  byłoby  nieprzyzwoitym  ustępstwem.  Gdyby  pan 

wszystko  wiedział,  zrozumiałby  pan,  że  między  mną  a  żoną  o  pojednaniu  nie 

może być mowy. Obdarzony szczęściem rodzinnym, nie zna pan takich starć i 

daj Boże, by ich pan nigdy nie doświadczył. O, biegną na pańskie powitanie! 

— Oczywiście! Pańska żona też czeka, aby pana powitać  — rzekł Downe. 

— Zobaczy pan. Przyrządzi panu kolację lepszą od mojej. 

— Miejmy nadzieję — odpowiedział Barnet z powątpiewaniem. 

Podjechał  pod  same  drzwi,  które  rodzina  Downe'a  już  zdążyła  otworzyć. 

Młody adwokat wysiadł z powozu, ale obarczony torbą i parasolem pośliznął się 

i wpadł kolanami do rynsztoka. 

background image

— Ach, mój drogi Karolu! — wykrzyknęła jego żona zbiegając ze schodów. 

Jakby nieświadoma obecności Barneta objęła męża, postawiła na nogi i całując 

go wykrzyknęła: — Nie potłukłeś się, kochanie? — Dzieci wtórowały żałośnie: 

„Biedny tatuś!” i tłoczyły się wokół ojca. 

— Nic mu się nie stało — odezwał się Barnet, widząc, że Downe tylko się 

zabłocił, i przypatrując się bardziej żonie niż mężowi. W innym okresie swego 

życia, szczególnie w kawalerskich latach, gdy człowiek bywa wybredny, byłby 

ją może uznał za kobietę zbyt jawnie okazującą swe uczucia, ale okoliczności, w 

jakich żył w ostatnich czasach, a o których przed chwilą wspominał, sprawiły, 

że  na  widok  niepokoju  pani  Downe  wzruszył  się  do  łez.  Życząc  dobrej  nocy 

znajomemu i jego rodzinie opuścił szczęśliwą gromadkę i pojechał powoli przez 

główną ulicę w kierunku swego domu. 

Barnet miał serce wrażliwe, toteż przepowiednia rzucona przez adwokata w 

chwili rozstania wzbudziła w nim iskrę nadziei, że nie będzie tak źle przyjęty w 

domu,  jak  to  sobie  wyobrażał.  Może  dżdżysta  noc  przyczyni  się  do  po-

twierdzenia  słów  Downe'a.  W  nastroju  oczekiwania,  którego  dawniej  nie 

odczuwał i nie przypuszczał, aby mógł odczuwać, zatrzymał się pod drzwiami. 

Nie dostrzegając nigdzie żony po wejściu do mieszkania, zapytał o nią służącą. 

Ta odpowiedziała, że pani ma u siebie krawcową i nieprędko wyjdzie ze swego 

pokoju. 

— Krawcową o tej porze? 

— Tak, proszę pana. Pani kazała podać sobie wcześniej kolację i prosiła, by 

pan wybaczył, że nie będzie panu towarzyszyć dziś wieczór. 

— Ale wiedziała, że dziś wracam? 

— Tak, proszę pana. 

— Pójdź na górę i powiedz, że przyjechałem. 

Służąca  poszła  i  wróciła,  ale  pani  domu  kazała  jej  tylko  powtórzyć 

poprzednie zlecenie. 

Barnet  nie  powiedział  już  ani  słowa.  Zasiadł  do  samotnego  posiłku,  który 

background image

spożył  z  roztargnieniem,  rozmyślając  nad  kontrastem  między  swoją  sytuacją  i 

sceną  rodzinną  oglądaną  tak  niedawno.  Myśl  jego  wybiegła  w  przeszłość,  za-

trzymując się na pewnej miłej, ujmującej osóbce, której postać wynurzała się z 

mroku  wspomnień,  ilekroć  mu  było  smutno.  Kręcąc  się  na  krześle  Barnet 

spoglądał  roztargnionym  wzrokiem  na  południe,  jakby  miał  przed  sobą  nie 

ściany, w których przebywał, lecz daleką drogę. „Chciałbym wiedzieć, czy ona 

tam jeszcze mieszka” — mruknął. 

 

 

W  nagłym  przypływie  buntu  wstał  od  stołu,  włożył  płaszcz  i  kapelusz  i 

wyszedł z domu. Szedł przed siebie po lśniącym chodniku, podczas gdy z wieży 

kościoła  Panny  Marii  biła  godzina  ósma  i  z  jednego  końca  miasta  na  drugi 

rozlegało  się  trzaskanie  okiennic  zamykanych  przez  kupców.  Sklepy,  których 

jedynymi  sprzedawcami  byli  właściciele,  jeszcze  przez  parę  minut  stały 

otworem.  Tym  było  mniej  pilno  do  pozbycia  się  klientów,  sygnał 

obwieszczający godzinę zamknięcia brzmiał w ich uszach mniej radośnie niż w 

uszach  subiektów.  Ponieważ  jednak  wieczór  był  dżdżysty,  nie  zwlekali  z  tym 

długo i okna ich sklepów gasły jedne po drugich. 

Przez ten czas Barnet posuwał się zdecydowanym krokiem ku miejscu, gdzie 

szeroka  główna  ulica  tworzy  kąt  prosty  z  długą  ulicą  biegnącą  w  kierunku 

południowym. Choć rodzina Barnetów nie miała już nic wspólnego z tkalnią lnu 

młody  Barnet  odczytywał  swoje  nazwisko  na  wielu  bramach  i  domach 

towarowych,  gdyż  początkujący  kupcy  posługiwali  się  tym  nazwiskiem  dla 

reklamy.  Widniały  więc  tablice  z  napisem:  „Smith  —  klient  firmy  Barnet  i 

Spółka”  lub  „Robinson  —  były  dyrektor  firmy  Barnet”.  Widok  tych  napisów 

przywiódł mu na pamięć pracowite życie ojca i zastanawiał się, czy nie było ono 

znacznie szczęśliwsze od jego własnego.  

Domy po obu stronach drogi stawały się rzadsze i wkrótce ukazała się pusta 

background image

przestrzeń, a po prawej stronie pagórek. Na szczycie słupy rusztowań wbijały się 

jak  włócznie  w  zachmurzone  niebo,  a  poniżej  można  było  dostrzec  pierwsze 

warstwy cegieł rozpoczętej budowli. Barnet zwolnił kroku, przystanął nawet nie 

schodząc ze środka drogi, jakby go nie obchodziło to, co widzi, gdy wtem oko 

jego padło na słup stojący na środku placu budowlanego, z przybitą na nim białą 

deską.    Podszedł  do  ogrodzenia,  przeskoczył  je  i  przysunął  się  na  odległość, 

która  pozwoliła  mu  przeczytać  wymalowany  na  desce  napis:  „Château 

Ringdale”. 

W nazwie tej była okrutna ironia i to rozdrażniło Barneta. Downe miał zatem 

słuszność.  Barnet  wbił  parasol  w  murawę  i  oburącz  ujął  słup  z  zamiarem 

wyciągnięcia  go  i  rzucenia  o  ziemię.  Po  czym  jak  człowiek  oszołomiony 

napotkaniem sprzeciwu, który nie przestaje istnieć, choćby się zniszczyło jego 

objawy,  bezradnie  opuścił  ramiona.  „A  niech  sobie  —  mruknął.    —  

Powiedziałem przecież, że chcę mieć spokój”. 

Wyciągnąwszy  parasol  spokojnie  opuścił  zagrodzony  teren  i  udał  się  w 

dalszą  drogę,  zostawiając  miasto  za  sobą.  Odkąd  minął  plac  budowy,  szedł 

bardziej  zdecydowanym  krokiem  i  wkrótce  usłyszał  w  ciemności  potężny 

odgłos: był to szum morza. Droga wiodła do portu leżącego o milę od miasta i 

czyniącego  zeń  ośrodek  handlowy.  Po  natknięciu  się  na  tablicę  z  obmierzłym 

napisem  Barnet  zapomniał  otworzyć  parasol  i  deszcz  bezkarnie  smagał  jego 

kapelusz, a chwilami i twarz. 

Jakkolwiek  latarnie  świeciły  wzdłuż  całej  drogi,  tu  stały  już  w  większych 

odstępach, a bruk ustąpił miejsca ostremu żwirowi. Ilekroć Barnet zbliżał się do 

latarni,  rękawy  jego  płaszcza  połyskiwały  od  wilgoci,  aż  wreszcie  zupełnie 

zamokły. Szum morza stawał się coraz potężniejszy, ale jeszcze spora odległość 

dzieliła  drogę  od  wybrzeża,  gdy  Barnet  zatrzymał  się  przy  jednym  z 

najmniejszych domków wśród rzadko rozrzuconych tu zabudowań. Domek ten 

miał  własny  ogródek,  oddzielony  drewnianymi  sztachetami  od  drogi.  Po 

dokładnym obejrzeniu obejścia i sprawdzeniu, czy się nie myli, Barnet otworzył 

background image

furtkę i delikatnie zapukał do drzwi wejściowych. 

Kiedy  odczekał  chwilę  upoważniającą  do  powtórnego  zapukania  drzwi  się 

otworzyły,  ale  niepodobna  było  dostrzec  ręki,  która  je  otwierała,  gdyż  w 

korytarzu nie było światła. Barnet zapytał na chybił trafił: 

— Czy tu mieszka panna Savile? 

Młodzieńczy  głosik  zapewnił  go,  że  mieszka.  Przemawiająca  osóbka, 

uderzona  snadź  spóźnioną  myślą,  zachęciła  go  do  wejścia  mówiąc,  że  zaraz 

będzie światło. Jej mama uważa, że nie warto zapalać lampy na taką niepogodę. 

— Proszę się dla mnie nie trudzić i nie zapalać lampy — przerwał jej Barnet 

pośpiesznie. — To zupełnie niepotrzebne. Który z pokoi jest salonikiem panny 

Savile? 

Młoda  panienka,  której  biały  fartuszek  mignął  mu  tylko  przed  oczami, 

wskazała drzwi w połowie korytarza. Barnet podszedł do nich pospiesznie, nie 

chcąc,  by  światło  lampy  padło  na  jego  twarz.  Wchodząc  do  pokoju,  zamknął 

drzwi za sobą czekając, aż kroki dziewczynki całkiem się oddalą. 

Znalazł  się  w  pokoju,  w  którego  urządzeniu  wyczuwało  się  staranność  i 

prostotę,  lecz  nie  ubóstwo:  wszystko,  począwszy  od  miniaturowej  szafki  na 

drobiazgi, a skończywszy na małym dagerotypie, stanowiącym główną ozdobę 

półki nad kominkiem, wskazywało na zamiłowanie właścicielki do skrupulatnej 

czystości. Portrecik, oprawiony w kartonową ramkę pokrytą haftem — zapewne 

praca kobiecych rąk — przedstawiał niemłodego oficera marynarki o szczupłej 

twarzy. 

Zza  lampy  stojącej  na  stole  podniosła  się  teraz  młoda  panna,  uderzająco 

podobna  do  tego  portretu.  Była  widocznie  tak  zajęta  jakąś  robotą,  że  nie 

uświadomiła sobie dotąd obecności gościa. 

Przez  kilka  sekund  stali  naprzeciwko  siebie  bez  słowa.  Twarz,  na  której 

spoczywały  oczy  Barneta,  miała  prześliczny  owal;  taki  rafaelowski  owal  był 

czymś  niezwykłym  u  Angielki  mieszkającej  przy  pustej  drodze  wiejskiej  na 

przedmieściu  portowego  miasteczka,  o  którym  nikt  nie  słyszał.  Rysy  jej  co 

background image

prawda  nie  dorównywały  wspaniałemu  owalowi  twarzy:  przyroda  snadź 

spostrzegła,  że  to  nie  córa  Italii,  i  jej  rysy,  jakkolwiek  niebrzydkie,  mogły 

najwyżej  uchodzić  za  miłe,  nigdy  za  klasyczne.  Skupiony  wyraz,  który  miała 

przy pracy i który utrwalił się na chwilę jak na kliszy, zmienił się teraz na wyraz 

rezerwy.  Objęła  gościa  na  wpół  dumnym,  na  wpół  zagniewanym  spojrzeniem, 

po  czym  krew  napłynęła  jej  do  twarzy,  a  w  oczach  pod  nieco  ciężkimi 

powiekami pojawił się błysk. 

— Wiem, że nie powinienem tu być — rzekł w odpowiedzi na to spojrzenie. 

— Ale bardzo pragnąłem panią zobaczyć i dowiedzieć się, jak się pani miewa. 

Czy pani zechce podać mi rękę, którą kiedyś często trzymałem w swojej? 

— Wolałabym zapomnieć o tym, a nie pamiętać, panie Barnet — odrzekła 

chłodno  czyniąc  zadość  jego  prośbie.  —  Wspominając  okoliczności  naszego 

ostatniego spotkania, nie bardzo rozumiem, jak pan może odwoływać się do tej 

przeszłości albo jak pan mógł tu przyjść. 

— W tym nie ma chyba nic złego? Nie niepokoiłem cię mymi odwiedzinami, 

Lucy. 

— Nie doznałam zaszczytu pańskich odwiedzin od bardzo dawna, to prawda, 

i  nie  spodziewałam  się  ich  teraz  —  rzekła  sztywno.  —  Mam  nadzieję,  że  pani 

Barnet miewa się dobrze. 

—  Tak,  tak  —  odparł  niecierpliwie.  —  A  przynajmniej  przypuszczam,  że 

tak, bo tak należy wnioskować. 

— Przecież jest pańską żoną — rzekła drżącym głosem młoda dama. 

Nieoczekiwany  dźwięk  męskiego  głosu  w  tym  panieńskim  pokoju 

przestraszył  kanarka  śpiącego  w  klatce  pod  oknem,  obudził  się  i  zatrzepotał 

skrzydłami trącając o pręty klatki. Młoda dziewczyna podeszła i przyłożywszy 

twarz do klatki uciszyła ptaszka pieszczotliwymi słowami. Być może, iż chciała 

tym sposobem uspokoić i siebie. 

— Nie przyszedłem  tu, aby mówić o pani Barnet  — rzekł młodzieniec. — 

Przyszedłem porozmawiać o pani, tylko o pani, pragnąłem dowiedzieć się, jak 

background image

się pani życie ułożyło po ciężkiej stracie, jaką pani poniosła. — Tu spojrzał na 

portret jej ojca. 

— Dziękuję panu. Powodzi mi się nieźle. 

Jej wygląd niezupełnie odpowiadał temu stanowczemu stwierdzeniu. Barnet 

nie mógł sobie darować, że nie domyślił się rzeczy tak prostej, i chcąc pokryć 

zmieszanie dodał pochylając się nad stołem: 

— Co  pani  robiła  w  momencie,  kiedy  wszedłem?  Widzę,  że  pani  maluje 

kwiaty, i to przy takim świetle. 

— Nie,  nie  maluję,  rysuję  tylko  kontury.  A  robię  to  wieczorem,  aby 

oszczędzić  czasu.  Do  końca  miesiąca  muszę  wykonać  trzy  tuziny  takich 

rysunków. 

Wejrzenie Barneta wyrażało głębokie współczucie. 

— Pani zupełnie zepsuje swoje biedne oczy — rzekł głosem, który wyraźniej 

niż  dotychczas  zdradzał  siłę  jego  uczuć.  —  Nie  należy  tego  robić.  Był  czas, 

kiedy  moim  obowiązkiem  było  powiedzieć,  że  pani  nie  powinna.  Gdy  o  tym 

myślę gotów jestem żałować, że się urodziłem. 

—  Czy  to  pora  i  miejsce  na  podobne  roztrząsania?  —  odpowiedziała  z 

godnością. — Pan miał niegdyś szacunek dla mnie i dla siebie, jak przystało na 

dżentelmena. Niech więc pan takich rzeczy nie mówi i nie przychodzi tu więcej. 

Nie mogę uwierzyć, aby pan poważnie zastanowił się nad tą wizytą albo aby ona 

coś znaczyła. 

—  Zastanowił?  Przyszedłem  jaku  stary,  wierny  przyjaciel,  a  mówiąc  bez 

ogródek,  przyszedłem  odwiedzić  kobietę,  którą  kochałem.  Niech  się  pani  nie 

gniewa!  Nie  mogłem  opanować  tej  chęci,  tyle  rzeczy  przywodzi  mi  na  myśl 

panią...  Dziś  wieczorem  spotkałem  znajomego  i  byłem  świadkiem  jego 

szczęścia,  gdyż  żona  i  dzieci  wybiegły  go  witać.  A  ten  człowiek  ma  zaledwie 

jedną  dziesiątą  moich  dochodów  i  możliwości  życiowych.  Gdy  sobie 

pomyślałem, jakie życie ja mogłem sobie stworzyć, przestałem na cokolwiek się 

oglądać i przybiegłem tu. Teraz widzę, że może postąpiłem źle. Ale chęć zoba-

background image

czenia pani, porozmawiania o dawnych wspólnych znajomych była zbyt silna. 

— Sporo  czasu  musi  jeszcze  upłynąć,  zanim  to  się  stanie  możliwe  — 

odrzekła spokojnie. — Sporo czasu, bym spokojnie mogła spojrzeć na wszystko, 

co  mnie  teraz  jeszcze  porusza,  a  o  czym  pan  już  może  zapomniał.  Musiał  pan 

dawno  zapomnieć,  skoro  pan  nie  wahał  się  tu  przyjść.  —  Głos  jej  stał  się 

żywszy i silniejszy, gdy dodała: — Robię, co mogę, aby także zapomnieć, a z 

postępów już osiągniętych wnoszę, że mi się to uda. 

Dotąd  mówiła  stojąc,  teraz  usiadła,  odwracając  lekko  głowę  od  swego 

gościa.  

Barnet przyglądał się jej posępnie. 

— Tak, zasłużyłem na takie przyjęcie — rzekł. — Ambicja pchnęła mnie do 

tego, nie, właściwie nie ambicja, raczej głupota! Gdybym się zastanowił... — tu 

wybuchnął  gwałtownie:  —  Pamiętaj  o  jednym,  Lucy!  Gdybyś  wtedy,  po 

nieporozumieniu,  jakie  między  nami  wynikło,  napisała  do  mnie  choć  słowo, 

zapewniam, że byłbym do ciebie wrócił. To mnie zgubiło! — Przechadzając się 

teraz  od  ściany  do  ściany  małego  pokoju  uparcie  wpatrywał  się  w  listwę  nad 

podłogą. 

—  Jakżeż  bym  mogła  wtedy  do  pana  napisać?  Nie  miałam  okazji,  by  to 

zrobić. 

— Tę okazję powinienem był stworzyć — rzekł Barnet obracając się ku niej. 

— To moja wina. 

— Nie wchodzę w to, ale zważywszy, że nie powiedziałam wtedy niczego, 

co  wymagałoby  listownego  wytłumaczenia,  nie  napisałam  do  pana.  Wszystko 

wydawało  się  takie  nieokreślone,  że  łatwo  mogłam  pana  źle  zrozumieć. 

Obawiałam się tego zresztą, zdając sobie sprawę, że pan w porównaniu ze mną 

jest  bogatym  człowiekiem.  A  gdy  doszły  mnie  wieści  o  tamtej  pani,  której 

pochodzeniem  mógł  się  pan  nawet  szczycić,  osądziłam  siebie  jako 

niedowarzoną gąskę i nie odezwałam się więcej. 

—  A  zatem  to,  co  nas  rozdzieliło,  musiało  być  przeznaczeniem,  ślepym 

background image

losem,  droga  Lucy.  Wiem  jedno,  że  byłaś  kobietą,  którą  powinienem  był 

uczynić swoją żoną, i przez własną głupotę pozwoliłem szczęściu wysunąć się z 

moich rąk! 

— Niechże pan nie wskrzesza we mnie tych wspomnień — rzekła niemal ze 

łzami. — Nie jestem właściwą osobą na pocieszycielkę. Pan nie powinien się tu 

znajdować,  gdyby  pańska  obecność  została  zauważona  mogłoby  mi  to  bardzo 

zaszkodzić. 

—  Tak,  tak,  ma  się  rozumieć  —  odpowiedział  skwapliwie.  —  Nie 

powinienem był przychodzić i nie zrobię tego więcej. 

—  Wie  pan  —  ciągnęła  dalej  ze  współczującą  troską  w  głosie, 

odprowadzając  gościa  do  drzwi  —  w  ludzkiej  naturze  jest  skłonność  do 

błędnego mniemania, że ta linia życiowa, której się nie obrało byłaby najlepsza. 

Pan przecie nie wie, czy bym pańskie oświadczyny przyjęła, gdyby pan wtedy 

chciał  się  ze  mną  żenić.  —  W  tym  momencie  oczy  ich  się  spotkały  i  ona 

spuściła  powieki.  Wyczuła,  że  głos  ją  zdradził...  Przez  chwilę  milczeli  oboje, 

dopóki Lucy nie podniosła znów oczu, by dorzucić tonem kojąco żartobliwym: 

— Moja rodzina była o tyle uboższa od waszej, nawet za życia mego kochanego 

ojca, że pańscy koledzy mogliby uważać nas za niedobraną parę i niezbyt mile 

do nas się odnosić. 

— Twoje usposobienie podbiłoby wszystkich — rzekł Barnet. 

—  Dajmy  spokój  memu  usposobieniu  —  powiedziała  z  uśmiechem.  — 

Niech się pan stara o pojednanie z żoną! Nakazuję to panu. A teraz proszę mnie 

opuścić, i to niezwłocznie! 

— Już  idę.  Trzeba  widać  pogodzić  się  z  tym,  co  jest  —  odpowiedział 

weselszym tonem. — Ale takiej miłej dziewczyny jak ty nie spotkam już nigdy 

w życiu. 

Nagłym ruchem otworzył drzwi zostawiając ją samą. Coś musiało się dziać z 

jego oczami, i bo patrząc na latarnie, stojące z rzadka wzdłuż zabłoconej ulicy, 

widział dokoła każdego płomienia jakby świecące źdźbła słomy, które zdawały 

background image

się rozpryskiwać w powietrzu. 

W pewnej chwili dostrzegł po drugiej stronie ulicy człowieka pod parasolem, 

idącego  w  tym  samym  kierunku.  Człowiek  ten  niebawem  zszedł  z  chodnika  i 

skierował  się  w  jego  stronę.  Barnet  poznał  w  nim  miejscowego  lekarza, 

Charlsona,  który  był  mu  winien  pieniądze.    Charlson  nie  był  człowiekiem 

pozbawionym  zdolności,  mimo  to nie  wiodło  mu  się.     Rozmaite  okoliczności 

składały się na jego niepowodzenia: żył zawsze w niedostatku, nie certował się z 

pacjentami,  plotki  opowiadał  mężczyznom,  a  nie  kobietom,  poślubił  nieznaną 

osobę  zamiast  jednej  z  miejscowych  panien,  wreszcie  na  towarzyskich  ze-

braniach zachowywał się jak błazen. Poza tym miał niewłaściwy wygląd.  Nie 

miał  zewnętrznych  cech  domowego  lekarza:  ani  odpowiednio  spokojnego 

spojrzenia,  ani  wąskich,  beznamiętnych  ust,  których  nie  wykrzywia  nigdy 

śmiech czy gniew; Charlson miał pełne wargi, a śmiałe spojrzenie jego czarnych 

oczu działało na nerwy bojaźliwym ludziom. Na towarzyszy dobierał sobie tak 

zwanych  wesołków,  która  to  nazwa  nasuwa  wyobrażenie  o  daleko  idącej 

poufałości,  ta  zaś  może  nie  sprzyjać  obowiązującym  dobrym  obyczajom.  Te 

wszystkie względy przemawiały przeciwko doktorowi w małym mieście, w któ-

rym rezydował. 

Charlson znalazł się kiedyś w trudnym położeniu i Barnet chcąc mu przyjść 

z pomocą żyrował jego weksel. Zgodnie z przewidywaniem, musiał ten weksel 

sam wykupić. Ponieważ chodziło tylko o pięćdziesiąt funtów, których strata nie 

była  dla  Barneta  dotkliwa,  nie  zachował  talu  do  rozrzutnego  doktora.  Ale 

Charlson miał w swym charakterze za dużo bezczelnej beztroski, aby to mogło 

usposabiać do zażyłych z nim stosunków. 

— Mam nadzieję, że będę mógł uregulować z panem ten wekslowy rachunek 

w  ciągu  trzech  tygodni,  panie  Barnet  —  oświadczył  poufałym,  koleżeńskim 

tonem. 

Barnet  odpowiedział  dobrodusznie,  że  to  nic  pilnego.  Zapowiadane  trzy 

tygodnie od dłuższego już czasu wiązały się z osobą Charlsona. 

background image

— Miałem sen  — ciągnął dalej Charlson. Barnet odgadł z tonu doktora, że 

ten  swoim  zwyczajem  zacznie  mówić  jakieś  bezsensowne  brednie,  więc  nie 

zachęcił  go  ani  słowem.  —  Tak  —  powtórzył  Charlson,  który  nigdy  nie 

potrzebował zachęty — śniło mi się, że pewien dżentelmen, okazujący mi dużo 

dobroci,  ożenił  się  bez  namysłu  z  wyniosłą  osobą,  zanim  zdążył  zapomnieć  o 

przemiłej panience, z którą poprzednio się przyjaźnił. A dalej śniło mi się, że w 

dżdżysty  wieczór,  taki  jak  dziś,  idę  drogą  w  stronę  portu  i  spotykam  go 

wychodzącego z domu, w którym teraz mieszka ta kochana panienka. 

Barnet  spojrzał  na  mówiącego.  Światło  mijanej  latarni  poprzez  zasłonę 

drobnego  deszczu  przenikało  pod  parasol  doktora  i  padało  na  jego  twarz, 

widoczną  w  cieniu.  Dostrzegł  jego  oko,  zerkające  spod  zmrużonej  powieki  z 

szatańską wesołością, kiedy tak szydził. 

— Dość! — rzekł poważnie Barnet. — Ani słowa o tym. 

—  Nie,  nie,  oczywiście  —  odparł  skwapliwie  Charlson  spostrzegłszy,  że 

posunął się za daleko, co mu się często zdarzało. Począł się gęsto tłumaczyć, ale 

nie  usłyszał  już  od  Barneta  żadnej  odpowiedzi.  Ten  uświadomił  sobie  teraz 

jedno: że skandal jest rośliną szybko krzewiącą się i że on musi usłuchać zakazu 

Lucy ze względu na jej dobre imię. 

 

 

Wytrwał  w  tym  postanowieniu  skrupulatnie.  W  ogródku  Lucy  krokusy 

zdążyły  zastąpić  pierwiosnki,  a  narcyzy  krokusy,  droga  wiodąca  do  portu 

zapraszała do przechadzki, mimo to Barnet nie zapuszczał się tam nigdy, a tym 

bardziej  nie  zbliżał  się  do  drzwi  Lucy.  Unikał  wędrówki  w  tym  kierunku  jak 

niebezpiecznego  napoju i  szukał  świeżego  powietrza  na  dalekich spacerach  na 

północ  od  miasta,  pomiędzy  brunatnymi  kwadratami  surowych  zoranych  pól, 

gdzie  nikt  nie  chodził.  Czasami  szedł  ścieżką  do  miejsca  położonego  na 

niższych zboczach okalających miasteczko — mieściło się tam przedsiębiorstwo 

background image

powroźników, w którym rodzina Barnetów miała niegdyś udział. Przypatrywał 

się  pracy  ludzi  kręcących  powrozy,  którzy  cofając  się  ciągle  w  tył,  musieli 

lawirować, aby nie zderzyć się z krową lub cielakiem i nie zaplątać w gałęzie 

jabłoni i krzewów — ich miejskie rzemiosło nie współgrało, widać, z przyrodą. 

Pewnego  rana  słońce  świeciło  tak  mocno,  że  z  południowo-zachodnich 

zboczy pagórków, które ślicznie górowały nad starymi dachami, opary uniosły 

się w górę, sprawiając wrażenie, że to kominy położonych niżej domów dymią 

jak  samo  piekło.  Barnet  oglądał  ten  widok  z  okien  Rady  Miejskiej,  nie 

zwracając uwagi na to, co się w sali dzieje. Było obecnych kilku radnych, ale 

właściwie  roboty  mieli  niewiele.  W  pewnej  chwili  Downe  podszedł  wolnym 

krokiem do Barneta mówiąc, że go teraz rzadko widuje. 

Barnet przyznał, że nie przychodzi tu często. 

Downe rzucił okiem na purpurowe firanki przy oknach, które rzucały ciepłe 

refleksy  na  ich  twarze,  po  czym  wyjrzał  przez  okno.  W  tej  samej  chwili 

przechodziła  ulicą  wysoka,  wyniosła  osoba,  w  której  rozpoznał  żonę  Barneta. 

Barnet też ją spostrzegł i odwrócił głowę. 

— Wszystko się kiedyś ułoży — rzekł Downe pocieszającym tonem. 

— Słyszał pan o jej nowej awanturze? 

Wesoły wyraz twarzy Downe'a zmienił się w jednej chwili w zatroskany. 

— Nie. Nie słyszałem o niczym naprawdę poważnym  — rzekł, przy czym 

twarz jego wydłużyła się na tyle, na ile to było możliwe przy okrągłym kształcie 

nadanym jej przez naturę. — Dochodzą mnie tylko czasem jakieś słuchy. 

—  Pan  może  myśleć,  że  wszystko  się  ułoży  —  rzekł  sucho  Barnet.  —  Ja 

jestem innego zdania... Nie, drogi panie, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. To 

kobieta ni z pierza, ni z mięsa... Jakże się miewają pańska żona i dzieci? 

Downe odpowiedział, że jak najlepiej, wyszły dziś rano na przechadzkę i on 

wygląda  przez  okno,  czy  ich  gdzieś  nie  zauważy.  O,  właśnie  idą  ulicą  —  i 

wskazał na figurki dwojga dzieci z nianią, za którymi szła matka. 

— Może pan zejdzie i porozmawia z moją żoną? — spytał. 

background image

— Nie, dzisiaj nie. Z nikim nie chciałbym teraz rozmawiać. 

— Jest pan przewrażliwiony, panie Barnet. Jeszcze w szkole czerwienił się 

pan jak burak, ilekroć ktoś zadrasnął pańskie uczucia. 

Barnet zamyślił się. 

— Tak — przyznał — jest w tym źdźbło prawdy. I dlatego robię, co mogę, 

by  mieć  spokój  w  domu.  Życie  stałoby  się  wtedy  znośne,  choć  nie  w  pełni 

szczęśliwe. 

—  Przychodziło  mi  nieraz  na  myśl  zaproponować  panu  pewną  rzecz  — 

zaczął Downe z wahaniem. — Nie wiem, czy to panu trafi do przekonania, zrobi 

pan, jak będzie uważał. Prawdę mówiąc, to moja żona podsunęła mi ten pomysł. 

Powiedziała  mianowicie,  że  rada  by  odwiedzić  panią  Barnet  i  pozyskać  jej 

zaufanie.  Mojej  żonie  się  zdaje,  że  pani  Barnet  czuje  się  osamotniona  w  tym 

mieście i że nie ma nikogo, kto by jej mógł służyć radą. Ona ma wrażenie, że 

pańskiej małżonce można przemówić do rozumu. A nikt tak nie umie pozyskać 

sobie serca niewieściego jak moja Emilia. 

—  Nie  tylko  niewieściego,  przypuszczam.  To  przemiła  kobieta  i  miał  pan 

dużo szczęścia, że znalazł taką żonę. 

 

Zapewne  —  Downe  rozbrajająco  uśmiechnął  się,  usiłując  przybrać 

postawę człowieka, któremu obce jest uczucie dumy.  — Sądzę, że ona potrafi 

się dowiedzieć, co dręczy panią Barnet. Może wszystko opiera się na nieporozu-

mieniu. Może duma nie pozwala jej na wyjaśnienie tego. Może coś ją drażni w 

pańskim  postępowaniu  dlatego  tylko,  że  ona  niezupełnie  pana  rozumie.  Jeśli 

mam  powiedzieć  prawdę,  Emilia  byłaby  bardziej  skora  do  podjęcia  tej  próby, 

gdyby  miała  pewność,  że  pani  Barnet  uważa  ją  za  osobę  odpowiednią  do 

bywania w jej domu, gdyż pańska żona przywykła w Londynie do towarzystwa 

wysoko  postawionych  ludzi,  co  onieśmiela  Emilię,  która  nie  chciałaby  być 

intruzem. 

Barnet podziękował przyjacielowi gorąco za życzliwą propozycję. Przyznał, 

że obawy pani Downe mogą być uzasadnione, ale... 

background image

— Niech tylko przyjdzie — rzekł. — Nie ma chyba w całej Anglii kobiety, 

której  bym  bardziej  ufał,  jeśli  chodzi  o  taką  misję.  Nie  spodziewam  się 

nadzwyczajnego  wyniku,  ale  mimo  to  uważam,  że  pani  Downe  dokona 

najpiękniejszej,  najlepszej  rzeczy,  jeśli  się  tej  próby  podejmie,  nie  lękając  się 

odprawy. 

Po  rozstaniu  się  z  Downe'em  Barnet  poszedł  do  Miejskiej  Kasy 

Oszczędności,  której  był  kuratorem,  i  usiłował  zapomnieć  o  swych  troskach, 

sumując drobne kwoty pieniężne i wpisując cyfry na arkuszach kratkowanych w 

czerwone  i  niebieskie  linie.  Przyglądał  się  klientom  w  roboczych  bluzach 

składającym  swoje  oszczędności  —  i  co  pewien  czas  podpisywał  papiery.  Po 

południu, gdy się już zbierał do wyjścia, Downe wsunął głowę przez drzwi. 

— Emilia była u pani Barnet — rzekł przyciszonym głosem. — Pani Barnet 

obiecała zabrać ją jutro na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża, o ile pogoda dopisze. 

Życzę panu dobrego popołudnia! 

Barnet uścisnął rękę Downe'a bez słowa i Downe zniknął za drzwiami. 

 

 

Nazajutrz pogoda była tak piękna, że nie można było wymarzyć piękniejszej 

na  przejażdżkę.  Kiedy  słońce  zeszło  z  zenitu  i  skłaniało  się  ku  zachodowi, 

długie  cienie  padające  od  rusztowań  nowej  rezydencji  Barneta  tworzyły  na 

ziemi  smugi  docierające  aż  na  środek  gościńca.  Barnet  przyszedł  tu  po  raz 

pierwszy  od  wielu  tygodni,  by  przyjrzeć  się  postępom  budowy.  W 

staroświeckim  mieście  trzydzieści  pięć  lat  temu  domy  nie  wyrastały  na 

podobieństwo dzisiejszych, jak budy na jarmarku. Po postawieniu fundamentów 

i  dolnych  warstw  murów  pozwalano  im  osiadać  przez  wiele  tygodni,  a  po 

postawieniu  całych  murów  znowu  następowała  przerwa  w  budowie,  uważano 

bowiem, że na ich osuszenie trzeba przeznaczyć co najmniej okres lata. Stojąc w 

niszy okiennej, jeszcze bez ram, Barnet spoglądał na drogę. Usłyszał turkot kół, 

background image

a  po  chwili  zobaczył  piękną  „Ksantypę”  w  towarzystwie  pani  Downe,  jadącą 

gościńcem  w  stronę  wybrzeża.  Jechały  powoli,  miał  więc  czas  zauważyć,  że 

twarz  pani  Downe  była  promienna,  co  zdawało  się  w  pewnym  stopniu  od-

działywać na jej towarzyszkę — rzekłbyś wrodzona Emilii politesse du coeur

2

 

zaczynała  znajdować  oddźwięk.  Jakkolwiek  się  sytuacja  przedstawiała,  Barnet 

postanowił  do  niczego  się  nie  wtrącać,  by  nie  narazić  na  niepowodzenie  roz-

poczętej dziś próby. Uważał, że lepiej powierzyć tę rzecz osobie trzeciej, skoro 

wszystkie jego własne zabiegi obracały się zawsze przeciwko niemu. Ręka pani 

Barnet  w  cytrynowożółtej  rękawiczce,  ściskająca  lejce,  jej  sztywna,  wy-

prostowana  postać  w  aksamitach  i  koronkach  i  wyraźnie  zarysowana  twarz 

przesunęły  się  przed  jego  oczami  nie  pozostawiając  wątpliwości,  że  pani  ta  w 

swym  mniemaniu  przewyższa  i  zawsze  będzie  przewyższała  panią  Downe 

zarówno urodzeniem, jak majątkiem. 

Barnet postanowił nie przeszkadzać tym paniom jak najdłużej, a potem zejść 

na  wybrzeże  i  odwieźć  je  do  miasta.  Jeszcze  z  godzinę  krążył  koło  domu,  po 

czym ruszył w stronę wybrzeża. O kilkaset jardów poniżej „Château Ringdale” 

stał  domek,  w  którym  mieszkała  córka  zmarłego  oficera  marynarki.  Barnet od 

dawna nie zapuszczał się w te strony i teraz podchodząc do zakazanego miejsca 

uczuł, że jakieś dziwne ciepło wypełnia mu serce. To naprowadziło go na myśl, 

że jeśli nie potrafi się opanować, będzie musiał stoczyć z sobą jeszcze niejedną 

walkę o Lucy. Jedna dziesiąta pretekstu, jaki sobie znalazł, wystarczyłaby mu na 

usprawiedliwienie się przed sobą samym z dzisiejszego spaceru w tę, a nie inną 

stronę. 

Znalazłszy  się  naprzeciwko  mieszkania  Lucy  rzucił  przelotne  spojrzenie  na 

ogródek  dzielący  domek  od  płotu.  Zobaczył  Lucy;  przechadzała  się  między 

grządkami, zatrzymując się raz po raz, by zerwać jakiś kwiat, potrzebny jej za-

pewne do rysunku. Poruszała się szybko, nie chcąc widocznie tracić czasu. Nie 

zauważyła  go  i  mógł  przejść  niepostrzeżenie,  lecz  jakiś  nakaz  wewnętrzny, 

                                                           

2

 dobroć serca (fr.) 

background image

niezupełnie zgodny z jego dzisiejszymi postanowieniami, kazał mu przystanąć i 

śledzić  jej  ruchy.  Chodziła  żwawym  krokiem  wokół  klombów  pełnych 

anemonów, tulipanów, żonkili i narcyzów oraz innych staroświeckich kwiatów. 

Wyglądała  ślicznie  w  półżałobie,  z  bukietem  w  lewej  ręce.  Wspiąwszy  się  na 

palce, by uciąć gałąź bzu, dostrzegła obserwującego ją przechodnia. 

— Pan Barnet! — zawołała z niewinnym uśmiechem. — Myślałam o panu 

kilkakrotnie,  odkąd  zobaczyłam  panią  Barnet  przejeżdżającą  tędy  w  swym 

kabriolecie z kucykiem, a teraz pan sam się zjawił! 

— Tak, Lucy — odpowiedział. 

Zdawało  mu  się,  że  dziewczyna  przypomniała  sobie  ostatnie  ich  spotkanie, 

bo  lekko  się  zaróżowiła.  Ale  mogło  to  być  równie  dobrze  przywidzenie 

wynikające z jego nadmiernej wrażliwości. 

— Idę do portu — dodał. 

—  Ach,  tak?  —  odrzekła  z  prostotą.  —  Odkąd  nastało  lato,  coraz  więcej 

ludzi ciągnie w tamtą stronę. 

Ponieważ  jej  twarz  była  teraz  zwrócona  do  niego,  zauważył,  jak  bardzo 

schudła  i  zbladła  od  czasu,  gdy  ją  ostatni  raz  widział.  Już  miał  wykrzyknąć: 

„Lucy,  jak  ty  źle  wyglądasz!  Powiedz,  w  czym  mogę  ci  pomóc?”  —  lecz  po-

myślał:  „Jeśli  to  powiem  wyniknie  nieszczęście  dla  nas  obojga”.  Bąknął  więc 

tylko parę słów o pięknej pogodzie i poszedł przed siebie. 

Jakby  na  przekór  tym  słowom  od  strony  wzgórza  zawiał  silny  podmuch 

wiatru, zakłócając ciszę krajobrazu. W następnej chwili wiatr zmienił kierunek i 

wionął zapachem morza. 

Nazwa  „ulica  Portowa”  znajdowała  usprawiedliwienie.  W  łańcuchu 

pagórków  oddzielających  gościniec  od  wybrzeża  morskiego ukazała  się  wolna 

przestrzeń,  z  lewej  strony  wznosiła  się  prostopadła  skała  jaśniejąca 

pomarańczowym  odblaskiem  słońca,  podczas  gdy  urwisko  po  prawej  stronie 

tonęło  w  cieniu.  Pomiędzy  tymi  skałami  była  mała  przystań,  jak  owa  libijska 

zatoka, która dała schronienie trojańskim rozbitkom.  Rzekłbyś, sama przyroda 

background image

postanowiła  stworzyć  doskonały  port  i  każdemu  przechodniowi  mijającemu 

zatokę  wydawało  się  oczywistym,  że  niewielki  nakład  ludzkiej  pracy  wy-

starczyłby na wykończenie tego portu i uczynienie go sławnym, zważywszy, że 

stały ląd po obu jego stronach, aż po dalekie zbocza porośniętych stokrotkami 

wzgórz,  otaczających  dolinę,  pokryty  był  warstwą  naniesionego  piasku. 

Mieszkańcy Port-Bredy, leżącego o milę od zatoki w głębi lądu, nie pozostawali 

na to obojętni. W ciągu dziesięciu wieków podejmowali niejednokrotnie wysiłek 

—  z  tym  samym  wynikiem:  przypływ  morza  niweczył  ich  pracę  z  chwilą  jej 

ukończenia, nanosząc całe warstwy piasku i żwiru. Zabudowań było tu niewiele. 

Molo z grubo ociosanych pni, kilka łodzi, kilka sklepów, oberża, parę domów 

mieszkalnych oraz jakiś dwumasztowiec wyładowujący towary składały się na 

obraz  tej  osady.  Na  wybrzeżu  stał  powozik  pani  Barnet,  a  obok  chłopiec 

stajenny trzymał za uzdę konika. 

Zbliżając się do przystani Barnet spostrzegł jakąś błękitną plamę posuwającą 

się szybko wzdłuż podnóża oświetlonej słońcem skały. Po chwili okazało się, że 

jest  to  człowiek  w  wełnianej  kurtce,  biegnący  ze  wszystkich  sił.  Na  widok 

Barneta podniósł  rękę  i  zbliżyli się do  siebie.  Był  to  miejscowy  marynarz,  ale 

Barnet go nie znał. 

— Co powiesz, przyjacielu? — spytał. 

— Straszne nieszczęście! — zawołał przybyły. — Dwie panie, pani Barnet i 

pani  Downe,  obie  ze  starego  miasta,  wywróciły  się  z  czółnem.  Przyjechały  po 

południu, wysiadły z powozu i pospacerowały trochę, a że pogoda była piękna, 

skusiła  je,  żeby  popływać  żaglówką  dokoła  skały.  Kiedy  już  miały  lądować, 

wiatr nagle odwrócił się z taką siłą, że łódź się przechyliła i podobno obie się 

utopiły.  —  Jak  się  to  mogło  stać,  marynarz  żadnym  sposobem  nie  mógł 

zrozumieć, bo John Green jak nikt inny umiał manewrować żaglem. 

—  Którędy  tam  można  dojść?  —  spytał  Barnet.  Należało  obejść  skałę.  — 

Biegnijcie  i  powiedzcie  chłopcu,  który  pilnuje  konia,  żeby  pojechał  na  to 

miejsce.  I  niech  z  gospody  portowej  poślą  po  doktora  do  miasta.  Czy  wyciąg-

background image

nięto te panie z wody? 

— Jedną. 

— Którą? 

— Panią Barnet. Panią Downe, widać, woda zniosła. — Barnet pobiegł na to 

miejsce  wybrzeża,  które  było  dotąd  dlań  niewidoczne,  bo  zasłonięte  skałą,  i 

ujrzał  stojącą  tam  gromadkę  rybaków.  Kilku  spośród  nich  poznało  go  i  nie 

mając odwagi spojrzeć mu w oczy odeszło z ciężkim sercem. Podszedłszy bliżej 

ujrzał  leżącą  na  brzegu  małą  żaglówkę  z  poszarpanym  żaglem,  a  obok,  na 

opadającej  ku  morzu  warstwie  żwiru,  ociekające  wodą  i  oblepione  piaskiem 

ciało kobiece w aksamitnej sukni i żółtych rękawiczkach jego żony. 

 

 

Zrobiono  wszystko,  co  się  dało  zrobić.  Pani  Barnet  leżała  we  własnym 

domu, otoczona lekarzami, ale  rezultat  zabiegów  był  jeszcze  niepewny. Barnet 

zachowywał się jak człowiek, w którego sercu dominującą pasją jest miłość do 

żony.  Zanim  ją  tu  przywiózł,  musiał  rozstrzygnąć,  czy  usiłować  przywrócić 

życie  temu  ciału  wyglądającemu  jak  martwe;  czy  przenieść  je  do  portowej 

gospody,  czy  też  odwieźć  natychmiast  do  domu.  Pierwsza  możliwość,  przy 

braku fachowej pomocy i potrzebnych środków, wydawała się przedsięwzięciem 

nie rokującym żadnych nadziei. Druga wymagałaby niemal tyle czasu co powrót 

do  miasta,  zważywszy,  że  z  powodu  zwałów  kamieni  zagradzających  drogę,  a 

także  konieczności  przepłynięcia  łodzią  przez  zatokę,  sprowadzenie  doktora 

trwałoby  bardzo  długo.  Przewożąc  topielicę  do  domu  traciło  się  także  wiele 

cennych chwil, ale tu przynajmniej można było ułożyć ją na własnym łóżku w 

ciągu  paru  minut,  wezwać  lekarza  i  zastosować  wszelkie  możliwe  środki 

ratunkowe. 

Jakimże  szybkim  kłusem  przejechał  Barnet  tę  drogę  w  żółtym  świetle 

zachodzącego  słońca,  wśród  migających  cieni  przydrożnych  drzew  i  latarni, 

background image

które  pojazd  mijał  w  pędzie  oddalając  się  od  zachodu.  Zmęczeni  robotnicy  z 

koszami  na  plecach  odwracali  głowy,  dziwiąc  się  tej  szalonej  jeździe.  W 

połowie  drogi  między  wybrzeżem  a  miasteczkiem  Port-Bredy  Barnet  spotkał 

Charlsona,  który  był  pierwszym  lekarzem  powiadomionym  o  wypadku.  Jechał 

wózkiem  ze  swoim  asystentem.  Barnet  skierował  tego  ostatniego  na  wybrzeże 

dla ratowania żony Downe'a, gdyby już udało się wydrzeć ją falom, Charlsona 

zaś zabrał ze sobą do domu. 

Obecność  Barneta  nie  była  tu  konieczna,  uważał  więc  za  swój  obowiązek 

natychmiast odnaleźć Downe'a i sam, przed innymi, oznajmić mu o wypadku. W 

chwili  opuszczenia  wybrzeża  miał  całkowitą  pewność,  że  wszystko  zostanie 

zrobione dla uratowania pani Downe. Podczas gdy panią Barnet przenoszono do 

powozu, zebrała się spora gromada ludzi pragnących pomóc w odnalezieniu jej 

przyjaciółki,  co  czyniło  osobistą  interwencję  Barneta  zbędną.  Obowiązek 

oznajmienia strasznej nowiny panu Downe był tym boleśniejszy, że katastrofa, 

jaka  spotkała  jego  żonę,  wynikła  z  dobroci  i  serdecznej  przyjaźni  obojga  dla 

Barneta. 

Odnalazł  Downe'a  w  jego  biurze.  Gdy  słowa  Barneta  dotarły  do  jego 

świadomości, zbladł, zerwał się na równe nogi i stał przez chwilę nieruchomo 

jak  porażony;  po  czym  jego  ramiona  zaczęły  się  trząść,  wyciągnął  chustkę  i 

rozpłakał  się  jak  dziecko.  Jego  głośne  szlochanie  słychać  było  w  przyległym 

pokoju.  Zdawało  się,  że  nie  przychodzi  mu  do  głowy,  aby  pospieszyć  na 

wybrzeże lub  przedsięwziąć  cokolwiek,  a gdy  Barnet  łagodnie ujął go  za  rękę 

namawiając do wyjścia, zgodził się bez słowa, nie czyniąc żadnego wysiłku, by 

opanować łzy. 

Barnet  towarzyszył  mu  na  wybrzeże,  gdzie,  jak  się  okazało,  dotąd  nie 

znaleziono  śladu  pani  Downe,  wobec  czego  uznał  swoją  obecność  za 

niepotrzebną  i  pozostawiając  Downe'a  z  przyjaciółmi  oraz  młodym  lekarzem 

pospiesznie wrócił do domu. 

W drzwiach spotkał Charlsona. 

background image

— No jak? — wyjąkał. 

— Właśnie schodzę z góry  — odrzekł doktor. — Zrobiliśmy  wszystko, co 

się dało zrobić, ale bez rezultatu. Współczuję panu w jego stracie. 

Barnet  nie  przywiązywał  wagi  do  wyrazów  współczucia  wypowiedzianych 

przez  Charlsona,  brzmiały  one  raczej  szyderczo  w  ustach  człowieka,  który 

wiedział  tak  dużo  o  jego  rodzinnych  stosunkach.  Zdawało  mu  się  nawet,  że 

zauważył  dziwny  błysk  w  okrągłym,  czarnym  oku  doktora,  gdy  wymawiał  te 

słowa, ale mogło mu się przywidzieć. 

—  A  tę  drobną  sprawę  między  nami  —  dodał  Charlson  —  mam  nadzieję 

uregulować ostatecznie w ciągu jakichś trzech tygodni. 

— Mniejsza o to  — przerwał mu porywczo Barnet. Powiedział doktorowi, 

by udał się zaraz do portu, na wypadek gdyby jego pomoc okazała się jeszcze 

potrzebna, sam zaś wszedł do domu. 

Służba  wychodziła  właśnie  z  pokoju  swojej  pani,  spoglądając  bezradnie  na 

niego i po sobie. Minął ich i wszedł do pokoju. Przez kilka minut wpatrywał się 

w nieruchomy kształt na łóżku, po czym przeszedł do swojej ubieralni, sąsiadu-

jącej  z  pokojem,  i  tam  zaczął  się  przechadzać.  Po  paru  minutach  uderzyła  go 

dziwna, absolutna  cisza, jaka panowała na  całym  piętrze  —  jego  własne  kroki, 

przytłumione  dywanem,  wydawały  mu  się  głośne,  a  własne myśli  zdawały  się 

zakłócać tę ciszę, jakby wypowiadał je głośno. Wyjrzał przez okno. Jakiś dach 

majaczący  daleko  przy  drodze  do  portu  przyciągnął  jego  wzrok.  Z  dachu 

wystawał  czerwony  komin,  a  z  komina  snuła  się  wstążeczka  dymu,  jaką 

zazwyczaj daje świeżo rozpalony ogień. Nieraz wpatrywał się w ten widok. W 

domu  tym  mieszkała  Lucy  Savile;  dym  uchodził  z  piecyka,  na  którym  o  tej 

porze dnia zwykle przygotowywała sobie herbatę. 

Po  jakimś  czasie  Barnet  powrócił  do  sypialni  i  długo  wpatrywał  się  w 

nieruchomy  kształt  na  łóżku.  Żona  była  o  parę  lat  starsza  od  niego,  ale  nie 

utraciła  jeszcze  urody.  Jej  jakby  rzeźbione,  posągowe  rysy,  zdradzające 

namiętne  usposobienie,  stały  się  teraz  jeszcze  wyrazistsze;  jej  usta  i  brwi  pod 

background image

granatowoczarnymi  włosami  mówiły  aż  nazbyt  wyraźnie,  że  gwałtowność  jej 

charakteru,  czyniąca  z  ich  domu  klatkę  drapieżnych  zwierząt,  nie  była  wcale 

przemijającą  fazą  w  życiu  tej  kobiety.  Podczas  gdy  snuł  te  rozważania,  w 

pewnej  chwili  uderzyła  go  myśl:  czy  rzeczywiście  zrobiono  wszystko,  aby  ją 

uratować? 

Tę  myśl  nasunęło  mu  wrażenie,  że  w  rysach  żony  nie  dostrzega  wyrazu 

kojarzącego  się  w  jego  umyśle  ze  wspomnieniem  twarzy  zmarłych,  z  których 

dusza  uleciała.  Zanik  życia  nie  był  tak  wyraźny  i  gdyby  Barnet  wszedł  tu  nie 

uprzedzony, mógłby przypuszczać, że żona jego usnęła. Cera jej przypominała 

liczne  wyblakłe  portrety  Sir  Joshuy  Reynoldsa

3

;  w  porównaniu  z  cerą  żywej 

osoby była blada, ale przy bliższym przyjrzeniu się dostrzegało się w niej ślad 

dawnego  rumieńca,  a  policzki,  jakkolwiek  odbarwione,  wcale  się  nie  zapadły. 

Długie, poarańczowe promienie zachodzącego słońca wdzierały się przez szpary 

w  zasłonach  okien  padając  na  duże  lustro,  od  którego  się  odbijały  oświetlając 

purpurowe firanki i ciężkie drewniane łóżka, co nadawało ciepły koloryt całemu 

otoczeniu.  Wygląd  zmarłej  żony  można  było  częściowo  przypisać  tej 

okoliczności.  Niemniej  uczyniło  to  na  Barnecie  dziwne  wrażenie.  Charlson 

wyszedł  stąd  przeszło  kwadrans  temu:  czyżby  to  było  możliwe,  że  odszedł  za 

wcześnie?  Czyżby  jego  zabiegi  działały  tak  powoli,  że  teraz  dopiero  wyniki 

stawały się widoczne? Barnet położył rękę na piersiach żony i wydawało mu się, 

że od czasu do czasu wyczuwa słabiutkie tętno, rzekłbyś, lekkie trzepotanie mo-

tylich skrzydeł zakłóca spokój tej piersi. Ustawało na chwilę, to znów wzmagało 

się i znowu słabło, by ucichnąć na czas dłuższy. 

Matka Barneta z zamiłowaniem leczyła uboższych chorych sąsiadów, a całą 

swą  wiedzę  medyczną  czerpała  z  niewielkiej  książki  in  octavo

4

,  pod  tytułem 

Leczenie domowe, leżącej teraz jak zwykle na jednej z półek w ubieralni. Barnet 

pochwycił  pośpiesznie  tę  książkę  i  przeczytał  pod  nagłówkiem  „Ratowanie 

                                                           

3

  Sir  Joshua  Reynolds  (16.VII.1723—23.11.1792),  malarz  angielski,  jeden  z  najwybitniejszych 

portrecistów. 

4

 

Format książki wielkości 1/8 arkusza (łac.). 

background image

topielców”.  

„Zabiegi zmierzające do przywrócenia życia osobie, która znajdowała się nie 

dłużej  niż  pół  godziny  pod  wodą,  powinny  być  stosowane  co  najmniej  przez 

cztery godziny, gdyż w wielu wypadkach oznaki życia ukazywały się po dłuż-

szym  nawet  upływie  czasu.  Gdyby  się  jednak  w  beznadziejnej  już  sytuacji 

dostrzegło  najsłabszy  ślad  życia  w  którymkolwiek  z  organów  trzeba  wysiłek 

podwoić;  gdyż  przy  zwolnionym  tempie  zabiegów  ta  iskra  życia  z  pewnością 

zagaśnie”. 

Barnet spojrzał na zegarek; upłynęły zaledwie dwie i pół godziny od chwili, 

gdy  dowiedział  się  o  wypadku.  Odrzucił  książkę  i  szybko  sięgnął  po  środek 

pobudzający, stosowany już przedtem. Gdy odsunął firankę, by wpuścić światło 

dzienne  do  pokoju,  wyjrzał  przez  okno  i  znów  zobaczył  czerwony  komin,  z 

którego  wznosiła  się  wesoło  smuga  dymu,  dach  i  kogoś  przebywającego  pod 

tym  dachem.  Jego  ręka  ściągająca  firankę  zatrzymała  się  na  sznurze  i  przez 

chwilę stał bez tchu, w dużym napięciu. 

Gdy tak stał nieruchomo, wróbelek usiadł na framudze okna, a spostrzegłszy 

człowieka  odfrunął.  Jakiś  jegomość  z  psem  przechadzał  się  po  jednym  z 

zielonych  wzgórz  górujących  nad  dachami  miasta.  Ale  Barnet  niczego  nie 

widział.  

Możemy zastanawiać się, jakie obrazy wyłaniały się w jego umyśle w ciągu 

tych krótkich chwil, kiedy spoglądał na dom Lucy. Są uczciwi ludzie, którzy nie 

pozwalają  sobie,  nawet  w  postaci  przelotnej  hipotezy,  na  układanie  takich 

planów  na  przyszłość,  które  opierałyby  się  na  postępku dla nich  odrażającym; 

istnieją inni ludzie, również uczciwi, w pojęciu których moralność nie obejmuje 

ich  myśli.  Ci  ostatni  potrafią  rozważać  możliwości,  o  których  ci  pierwsi 

wzbraniają się nawet myśleć. Żona Barneta, której obecność burzyła jego życie 

domowe,  leżała  teraz  na  pozór  martwa;  wystarczyło  niczego  nie  robić,  nie 

podawać w wątpliwość wieści o jej śmierci, która rozeszła się już po mieście, by 

osiągnąć wyzwolenie, o jakim nie ważył się marzyć, i sposobność rozpoczęcia 

background image

nowego  życia,  nie  przewidywaną  nawet  w  snach.  Czy  do  tej  sytuacji  nie 

przyczynił się jakiś niesumienny, nieprzemyślany impuls Charlsona pragnącego 

przyjść z pomocą zacnemu wierzycielowi, który nie naciskał go o oddanie długu 

—  nie  wiadomo.  Żadnego  dowodu  na  to  być  nie  mogło  i  pytanie  nigdy  nie 

mogło  być  postawione.  Jedyną  rzeczą  niewątpliwą  było  istnienie  trójkąta,  jaki 

stanowili: on sam — jego żona — Lucy Savile. 

Z  zachowania  Barneta  możemy  wnioskować,  że  przez  chwilę  dopuszczał 

taką  czy  inną  możliwość,  ale  żadnej  nie  roztrząsał  w  myślach.  Odwrócił 

zamglone spojrzenie od tego, co działo się za oknem, i wróciwszy spokojnie w 

głąb pokoju pociągnął za dzwonek, by uzyskać pomoc w zabiegach. Zabrał się 

do pracy nie żałując wysiłku, chcąc sprawdzić, czy jakaś resztka życia nie tli w 

nieruchomym  ciele.  Sprowadził  drugiego  lekarza  i  po  jakimś  czasie  przekonał 

się,  że  jego  przypuszczenie  było  słuszne.  Utajone  życie  wracało  powoli,  z 

ociąganiem  się,  chcąc  uchwycić  je  i  utrzymać,  trzeba  było  nie  lada  starania  i 

cierpliwości,  toteż  wiele  czasu  upłynęło,  zanim  można  było  stwierdzić  z  całą 

pewnością,  że  pani  Barnet  żyje.  Z  chwilą  gdy  wszelka  wątpliwość  została 

usunięta  Barnet  opuścił  pokój  żony.  Przedwieczorny,  niebieski  dym  z  komina 

Lucy  zamienił  się  w  bladą  smugę  i  Barnet  schodząc  ze  schodów  mówił  do 

siebie: „Moja żona umarła i znowu żyje”. 

Inaczej  miała  się  rzecz  z  żoną  Downe'a.  Wyłowiono  ją  dopiero  po  trzech 

godzinach, kiedy życie już zupełnie w niej zamarło. Barnet wyszedłszy z domu 

udał się wprost do mieszkania znajomego, gdzie oznajmiono mu o nieszczęściu. 

Downe  okazał  się  całkowicie  bezradny  w  swej  rozpaczy,  która  chwilami 

objawiała  się  w  sposób  histeryczny.  Barnet  mało  się  odzywał,  lecz 

zrozumiawszy,  że  ten  osierocony  dom  potrzebuje  opiekuńczej  ręki,  postanowił 

wszystkim  się  zająć  i  wszystkiego  doglądać,  dopóki  Downe  nie  przyjdzie  do 

siebie i nie będzie w stanie sam sobie radzić. 

 

 

background image

 

W  pewien  wrześniowy  wieczór,  w  cztery  miesiące  później,  kiedy  pani 

Barnet odzyskała już w pełni zdrowie, a pani Downe pozostała zanikającym w 

pamięci  cieniem,  jakiś chłopiec na posyłki  zatrzymał  się  przed  starym  domem 

pana  Barneta  i  chcąc  wypocząć  wsparł  swój  kosz  na  zewnętrznej  framudze 

okna. Ulica nie była jeszcze oświetlona, ale w domu paliło się już światło i od 

czasu  do  czasu  czyjś  przelotny  cień  padał  na  zasłonę  w  pobliżu  łokcia 

przechodnia. Dolatywały z tego mieszkania podniesione głosy, zdradzające jakiś 

gwałtowny spór. Chłopiec nie mógł jednak uchwycić treści słów i powędrował 

dalej. 

W  dziesięć  minut  później  drzwi  domu  otworzyły  się  i  kobieca  postać  w 

podróżnym kostiumie, z zawoalowaną twarzą zeszła po kamiennych schodkach 

na  ulicę.  W  drzwiach  stał  służący  i  obserwował  swą  panią  oddalającą  się 

miarowym  krokiem.  Po  kilku  minutach,  gdy  jej  sylwetka  już  znikła,  Barnet 

podszedł do drzwi od strony mieszkania. 

— Czy pani nie mówiła, dokąd idzie? — spytał. 

— Nie, proszę pana. 

— Czy nie kazała przysłać po siebie powozu? 

— Nie, proszę pana. 

— A czy wzięła klucz od zatrzasku? 

— Nie, proszę pana. 

Barnet wrócił do mieszkania i usiadł w fotelu. 

W ciszy samotności przeżuwał gorzkie uczucia, które wypełniały mu serce. I 

po  to  dobrowolnie  przywrócił  jej  życie,  przekreślając  możliwość  znalezienia 

szczęścia  w  innym  związku!  Zapadał  wieczór.  Nikt  nie  przeszkadzał  mu  w 

rozmyślaniu.  Gdy  nadeszła  pora  spoczynku  powiedział  służącym,  że  mogą  iść 

spać,  że sam  będzie czuwał  aż do  powrotu  pani,  a gdy  wszyscy  odeszli, oparł 

głowę na ręce i zamyślił się głęboko. 

background image

Mijały  godziny.  Zegar  wybił  pierwszą,  potem  drugą;  żona  nie  wracała.  Do 

przygnębienia dołączyła się irytacja. Barnet począł krążyć po pokojach, tam i z 

powrotem.  W  ten  sposób  minęła  jeszcze  jedna  męcząca  godzina.  Nie  było  to 

wprawdzie  dla  niego  doświadczeniem  nowym,  ale  nieobecność  żony  nie 

przeciągała się dotąd nigdy tak długo. Wreszcie usiadł znowu i zasnął w krześle. 

Obudził  się  o  szóstej  rano,  by  stwierdzić,  że  nie  wróciła.  Przeszukując 

mieszkanie  spostrzegł,  że  zabrała  kasetkę  z  biżuterią,  którą  posiadała  przed 

ślubem.  O  godzinie  ósmej  doręczono  mu  list.  Żona  donosiła  mu,  że  wyjeżdża 

dyliżansem do dalekich krewnych pod Londynem i wyrażała życzenie, by zaraz 

wysłano  jej  kufry  z  ubraniem  i  przeróżne  drobiazgi.  List  został  przyniesiony 

przez  posłańca  z  hotelu  „Pod  Czarnym  Bykiem”,  a  napisany  był  przez  panią 

Barnet bezpośrednio przed zajęciem miejsca w dyliżansie. 

Żądanie jej zostało wykonane jeszcze przed wieczorem i Barnet z pewnym 

uczuciem ulgi wyszedł na miasto. W ciągu dnia odbywał się w mieście jarmark i 

wielki,  jasny  księżyc,  który  ukazał  się  zza  najwyższego  wzgórza,  oświetlił 

pozostawione  na  ulicach  budy  i  kramy,  przy  czym  jego  promienie  łączyły  się 

zabawnie  z  migotliwym  światłem  lamp  naftowych.  Miasteczko  pełne  było 

przybyszów  ze  wsi,  którzy  się  tu  zeszli  na  zabawę,  Barnet  mógł  więc 

przechadzać się nie zwracając na siebie uwagi. Z pewną zuchwałością skręcił w 

ulicę  wiodącą  do  portu  i  wkrótce  znalazł  się  na  wybrzeżu,  a  posuwając  się 

jeszcze  dalej  doszedł  do  miejsca,  gdzie  zacna  jego  przyjaciółka,  pani  Downe, 

utraciła  życie,  podczas  gdy  jego  żonie  los  tego  oszczędził.  Drżąca  smuga 

księżycowego światła migotała na wodzie, która wtedy pochłonęła obie kobiety; 

w pobliżu nie było żywej duszy. 

Stojąc nad brzegiem Barnet rozmyślał nad charakterami tych dwóch kobiet, 

a potem myśl jego podążyła ku młodej dziewczynie, która budziła w nim teraz 

więcej  uczucia  i  zainteresowania  niż  wtedy,  kiedy  był  wolnym  człowiekiem  i 

mógł  się  z  nią  ożenić.  Starał  się,  aby  w  jego  świadomym  postępowaniu  to 

zainteresowanie nigdy się nie przebijało. Uważał za swój obowiązek wystrzegać 

background image

się, by te uczucia nie wpływały w najlżejszym stopniu na jego stosunek do żony, 

co  nie  było  trudne,  zważywszy,  że  pani  Barnet  nie  zwracała  uwagi  na  jego 

starania. Odnosiła się do nich pogardliwie, dając mu do zrozumienia, że to, co 

ich od siebie dzieli, nie ma nic wspólnego z zazdrością ani z jego zachowaniem 

się wobec niej. Powtarzała często, że nie interesuje się ani jego osobą, ani jego 

uczuciami, że w chwili słabości dała się nakłonić do małżeństwa z pospolitym 

mieszczuchem, a mogła przecie mierzyć wyżej i zaślubić nawet para Anglii. To 

ciągłe  poniżanie  go  bywało  tak  dokuczliwe,  że  Barnet  nieraz  miał  ochotę 

odpłacić  jej  pięknym  za  nadobne  i  wyznać,  iż  kocha  inną  kobietę,  równą  mu 

stanem. Roztropność jednak przeważyła, za co był sobie teraz wdzięczny. 

W pewnej chwili poprzez szum morza usłyszał chrzęst żwiru. Obejrzał się i 

zobaczył obok siebie szczupłą sylwetkę dziewczęcą. Twarzy nie mógł dostrzec, 

gdyż głowa jej przesłaniała księżyc. 

—  Pan  Barnet?  —  zapytała  nieśmiało  i  ze  zdziwieniem.  Poznał  głos  Lucy 

Savile. 

— Tak — odpowiedział. — Jak mam pani podziękować za tę przyjemność? 

— Przyszłam tu, bo noc taka jasna. A teraz wracam do domu. 

— Cieszę się z naszego spotkania. Chcę wiedzieć, czy nie mógłbym czymś 

pani służyć, stać się użytecznym, gdyż wiodę bezczynny żywot. Jestem pewny, 

że  mógłbym  pani  w  czymś  pomóc,  wiem  przecież,  że  pani  nie  ma  tu  bliskich 

przyjaciół. 

Zawahała się. 

— Dlaczego pan mi to mówi? 

— W nadziei, że pani będzie ze mną szczera. 

—  Nie  mogę  powiedzieć,  abym  tu  nie  miała  żadnych  przyjaciół.  Ale 

zamierzam  przeprowadzić  małą  zmianę  w  moim  życiu.  Chcę  zostać 

nauczycielką rysunków, mam na myśli, oczywiście, jakieś skromne stanowisko, 

gdyż  nie  kształciłam  się  dostatecznie  w  tym  zawodzie.  Wiem  tylko,  że 

sprawiłoby mi to wielką przyjemność. 

background image

— Czy pani ma jakąś propozycję? 

— Właściwie nie, ale dałam ogłoszenie. 

— Lucy, musisz mi pozwolić sobie pomóc. 

— O, nie! 

—  Nie  myśl,  że  to  byłoby  kompromitujące  dla  ciebie  albo  że  brak  mi 

delikatności.  Ciągle  pamiętam,  jak  się  nasza  wzajemna  sytuacja  przedstawia. 

Jest  rzeczą  wątpliwą,  aby  pani  otrzymała  pracę  w  szkole,  proszę  mi  więc  po-

zwolić  pomóc  sobie  w  inny  sposób.  Proszę  tylko  powiedzieć,  co  by  pani 

odpowiadało, a zrobię wszystko. 

—  Nie.  Jeśli  mi  się  nie  uda  zostać  nauczycielką  rysunków,  nauczycielką 

domową lub czymś w tym rodzaju, wyjadę do brata w Indiach. 

— Jakże bym pragnął wyjechać za granicę, gdziekolwiek, byle z tobą, Lucy. 

Porzuciłbym to miasto i wszystko, co z nim związane! 

Lucy bawiła się wstążkami kapelusza, po czym odwróciła się nagle. 

— Niech  pan  nigdy  więcej  nie  porusza  tego  tematu  —  rzekła  surowo,  a  w 

głosie  jej  przebijał  gniew.  —  To  uniemożliwia  mi  widywanie  pana,  a  tym 

bardziej przyjmowanie pańskich rad. Dziękuję panu, panie Barnet, na razie nie 

może  mi  pan  w  niczym  pomóc,  a  ponieważ  przewiduję,  że  moje  wahania 

skończą  się  na  Indiach,  więc  obawiam  się,  że  nigdy  nie  znajdzie  pan  do  tego 

sposobności. Jeśli kiedykolwiek uznam pańską pomoc za potrzebną, zwrócę się 

do pana sama. Do zobaczenia — wówczas. 

Ton  tych  słów  był  dwuznaczny,  a  podczas  gdy  Barnet  zastanawiał  się,  czy 

nie  było  w  nich  jakiejś  delikatnej  ironii,  Lucy  odwróciła  się  i  odeszła, 

zostawiając  go  samego.  Widział  jej  postać  malejącą  na  tle  wilgotnej  smugi 

piasku,  odsłoniętej  przez  odpływ  morza;  gdy  zaś  znikła  mu  sprzed  oczu 

okrążając skałę w kierunku ulicy Portowej, skierował się w tę samą stronę. 

Fakt,  iż  nadzieje  związane  z  ofertą  w  pismach  były  jedyną  nicią  wiążącą 

jeszcze Lucy Savile z Anglią, poruszył Barneta do głębi. Doszedłszy do miasta 

skierował kroki wprost do domu Downe'a, obecnie wdowca z czworgiem dzieci. 

background image

Całe to osierocone potomstwo spało już od kwadransa w swoich łóżeczkach, tak 

że  Barnet  zastał  Downe'a  samego.  Siedział  w  tym  samym  pokoju,  z  którego 

okien na początku roku cała rodzina wypatrywała powrotu ojca, kiedy to Downe 

pośliznął  się  przeskakując  rynsztok,  a  jego  żona  okazała  mu  tkliwość  godną 

zazdrości.  Porządek,  jaki  dawniej  panował  w  mieszkaniu,  znikł  teraz  zupełnie, 

różne przedmioty leżały w miejscach, które nie uzasadniały ich obecności, jakby 

ktoś rzucił je tam przed paru miesiącami i zapomniał o ich istnieniu. Ani śladu 

kwiatów, odzież, która powinna znajdować się w szafie, porozrzucana była na 

krzesłach,  w  nie  wietrzonym  pokoju  panował  zaduch  charakterystyczny  dla 

zaniedbanych mieszkań wdowców. 

Downe swoim  zwyczajem  począł lamentować  nad stratą  żony, a  biadolenia 

nie  przerywał  nawet  wtedy,  gdy  doprowadzał  się  do  łez;  można  by  sądzić,  że 

uważał słuchacza za zdobycz zbyt cenną, aby jej nie wykorzystać w pełni. 

— Ona była niezrównanym skarbem! Takiej kobiety nigdy już nie spotkam. 

Nie ma teraz nikogo, kto by mnie pocieszył, kto by mi pomógł w codziennych 

kłopotach i troskach, a moja natura tego potrzebuje! Nie powinienem może na to 

wyrzekać,  gdyż  jej  dusza  żyła  zawsze  w  innym  świecie,  dość  wspomnieć  jej 

świetlane spojrzenie. Ale wiem, że mam ciężkie, długie lata przed sobą i nikt już 

nie wypełni pustki, jaka powstała w mym sercu po jej stracie; nigdy nikt! — I 

Downe znowu otarł łzy. 

—  Tak,  była  dobrą  osobą  w  najpiękniejszym  tego  słowa  znaczeniu  — 

stwierdził  poważnie  Barnet.  Słowa  Downe'a  budziły  w  jego  sercu  prawdziwe 

współczucie,  niemniej  nie  mógł  oprzeć  się  myśli,  że  delikatne  przemilczenie 

byłoby  właściwszym  uczczeniem  niewątpliwych  cnót  pani  Downe  aniżeli  te 

żałosne, pospolite ubolewania. 

— Muszę panu coś pokazać  — rzekł Downe wyciągając z szuflady arkusz 

papieru,  na  którym  widniał  pracowicie  wykończony  rysunek  nagrobka.  —  To 

projekt przysłany mi przez architekta, lecz niezupełnie mi odpowiada. 

—  Widzę,  że  to  robił  Jones,  ten  sam,  który  buduje  mój  dom  —  odrzekł 

background image

Barnet, spojrzawszy na podpis pod rysunkiem. 

—  Tak,  ale  to  nie  jest  to,  czego  chciałem.  Chciałbym  czegoś  bardziej 

imponującego,  w  rodzaju  grobowca,  który  oglądałem  kiedyś  w  katedrze  Św. 

Pawła. Musi to być coś, co odpowiadałoby sile moich uczuć, a temu projektowi 

jakżeż do tego daleko! 

Barnet  uważał  w  głębi  duszy,  że  nagrobek  jest  aż  nadto  imponujący  i 

przesadnie  zdobiony,  ale  nie  czując  się  upoważniony  do  wypowiadania 

krytycznych uwag, rzekł łagodnie: 

— Downe,  czy  nie  byłoby  lepiej,  gdyby  pan  więcej  myślał  o  swoich 

dzieciach i starał się złagodzić żal za przeszłością myśląc o ich przyszłości? 

— Cóż  mogę  więcej  zrobić?  —  westchnął  Downe  bezradnie,  marszcząc 

czoło. 

Sformułowanie  odpowiedzi  przychodziło  Barnetowi  powoli,  z  trudem,  a 

przecież w tym leżała ukryta przyczyna jego wieczornych odwiedzin. 

— Czy nie mówił mi pan kiedyś, że na dobrą sprawę powinien pan przyjąć 

nauczycielkę do dzieci? 

Downe  przyznał,  iż  rzeczywiście  tak  mówił,  ale  że  nie  widzi  sposobu 

urzeczywistnienia tego. 

— Wymagania  takiej  osoby,  jakiej  bym  pragnął,  przechodziłyby  pewnie 

moje możliwości finansowe. Nie. Wolę posłać dzieciska do miejskiej szkoły, jak 

tylko osiągną wiek, kiedy będą mogły same tam chodzić. 

—  Doradzę  panu  coś  lepszego.  Córka  nieżyjącego  porucznika  Savile'a 

poszukuje  jakiegoś  zajęcia  związanego  z  nauczaniem.  Nie  byłaby  kosztowną 

guwernantką,  a  odpowiadałaby  pańskim  wymaganiom.  Mógłby  pan  się  z  nią 

umówić na pół roku czy na rok; przypuszczam, że zgodziłaby się przychodzić 

codziennie, a wtedy nie musiałby pan nic zmieniać w swoim domu. 

— Sądziłem, że ona wyjechała — odrzekł Downe w zamyśleniu.  — Gdzie 

ona mieszka? 

Barnet  podał  mu  adres  Lucy,  radząc,  aby  w  razie  podjęcia  tej  decyzji  nie 

background image

zwlekał, gdyż panna Savile może być na wylocie. 

— Jeśli się pan z nią zobaczy  — dodał  — radziłbym nie wspominać mego 

nazwiska. Ona jest raczej do mnie uprzedzona i gdyby się dowiedziała, że to ja 

ją poleciłem, mogłoby to sprawie zaszkodzić. 

Downe  obiecał,  że  całą  rzecz  rozważy,  i  nie  rozmawiali  już  więcej  na  ten 

temat.  Dopiero  wychodząc,  a  była  to  już  niemal  pora  spoczynku,  Barnet 

przypomniał raz jeszcze o swym pomyśle i wracał do swego samotnego domu z 

uczuciem satysfakcji, postąpił bowiem dyplomatycznie, spełniając jednocześnie 

dobry uczynek. 

 

 

Mury nowej siedziby Barneta urosły już niemal pod dach. Przez szczególną, 

choć nierzadko spotykaną reakcję, stosunek Barneta do tego niepotrzebnego już 

domu  uległ  zmianie:  odkąd  jego  żona  —  jeszcze  przed  swoim  wyjazdem  — 

zobojętniała  dla  dawnej  zachcianki,  począł  żywo  interesować  się  zaniedbaną 

budową. Poza tym była to doskonała rozrywka dla człowieka w nieszczęśliwym 

położeniu Barneta, żyjącego w prowincjonalnym mieście, bez żadnego zajęcia. 

W szeregu pokoleń, których każdy dzień wypełniony był pracą, Barnet stanowił 

pierwszy wyłom. Musiał w nim wszakże tkwić jakiś odziedziczony instynkt, nie 

pozwalający  beztrosko  wieść  bezczynnego  życia,  w  przeciwieństwie  do  ludzi, 

dla których bezczynność nie jest cechą osobistą, lecz obyczajem wytworzonym 

przez wieki. Tym wybrańcom losu przeszło to już w krew. 

Barnet nabrał więc zwyczaju spędzania wielu godzin na budowie. Można go 

było zawsze zobaczyć wypróbowującego za pomocą laski zaprawę wapienną na 

spojeniach, przypatrującego się słojom drzewnym w posadzce lub zadumanego 

nad  takimi  zagadnieniami,  jak  gdzie  to  drzewo  mogło  rosnąć  albo  w  jakich 

okolicznościach zapłonie po raz pierwszy ogień w kominku, nie skalanym dotąd 

sadzą. 

background image

Pewnego  dnia  w  czasie  podobnych  zajęć  dostrzegł  troje  dzieci 

przechodzących koło domu w towarzystwie ładnej młodej osoby. Niespodziane 

jej zjawienie się przyprawiło go o silny rumieniec. „Ach, więc ona tam jest  — 

pomyślał — chwała Bogu”. 

Rzuciwszy  ciekawe  spojrzenie  na  wznoszony  budynek  i  pracujących 

robotników Lucy Savile i córeczki Downe'a minęły dom i poszły dalej. Od tej 

pory  stało  się  dla  Barneta  regularnym,  niemal  nieświadomym  zwyczajem 

wypatrywanie  z  pustych  jeszcze  okien  nie  wykończonego  domu,  czy  młoda 

guwernantka nie prowadzi swej gromadki na brzeg morza, co zwykle czyniła w 

pogodne  popołudnia.  Pewnego  razu,  gdy  zamyślił  się  nad  czymś  stojąc  na 

podeście  pierwszego  piętra,  nad  otworem  mającym  w  przyszłości  pomieścić 

schody, ujrzał na wysokości podłogi mały kapelusik, za którym ukazała się mała 

główka. 

Barnet  wycofał  się  za  drzwi,  a  dziewczynka  wspiąwszy  się  na  drabinkę 

wskoczyła  na  podest,  nawołując  siostrzyczki  i  pannę  Savile,  by  poszły  za  jej 

przykładem. Druga główka wychyliła się nad podłogą, potem trzecia, wreszcie 

ukazała  się  i  Lucy.  Gdy  cała  gromadka  rozbiegła  się  po  pustych  pokojach 

zasypanych wiórami, Barnet wyszedł dziewczętom na spotkanie. 

Lucy  wydała  okrzyk  zdumienia:  było  jej  bardzo  przykro,  że  tak 

niespodzianie wtargnęła, nie przyszło jej do głowy, że zastanie tu pana Barneta, 

ot, dzieci wbiegły na górę, a ona za nimi. 

Barnet wyraził radość z powodu tych odwiedzin. 

— A teraz pozwoli pani, że pokażę jej pokoje. 

Nie  okazała  sprzeciwu  i  oprowadził  ją  po  całym  domu.  Nie  było  jeszcze 

wiele  do  oglądania  w  pustym  szkielecie  domu,  ale  Barnet  rozwodził  się  nad 

wszystkim,  pokazywał,  gdzie  jaki  ornament  będzie  umieszczony  i  jak  będzie 

wyglądał.  Lucy  wypowiadała  niewiele  uwag,  ale  gdy  już  schodziła  z  drabiny 

wraz ze swymi małymi towarzyszkami, wyglądała na zadowoloną z przygody. 

Od  tej  pory  nowa  siedziba  stała  się  jeszcze  bliższa  Barnetowi.  Dzieci 

background image

Downe'a  nie  zapomniały  o  pierwszych  odwiedzinach  i  gdy  okna  zostały  już 

oszklone,  a  piękne  schody  rozpostarły  swe  szerokie,  wygodne  stopnie  w  głębi 

hallu, wróciły znowu, biegając niestrudzenie po wszystkich pokojach, od parteru 

po  mansardy,  podczas  gdy  Lucy  czekała  na  nie  w  drzwiach  na  dale.  Barnet, 

który  rzadko  opuszczał  sposobność  śledzenia  postępów  budowy,  wyszedł  z 

salonu na jej spotkanie. 

—  Nie  mogłam  ich  powstrzymać  —  tłumaczyła  się  zarumieniona.  — 

Chciałam  bardzo,  ale  dzieci  są  raczej  samowolne,  a  że  powietrze  morskie  jest 

dla nich wskazane, więc przechodzimy tędy idąc na wybrzeże. 

— Niech im pani pozwoli uważać ten dom za miejsce zabaw i niech będzie 

tym samym dla pani — odrzekł Barnet. — Nie ma dla dzieci lepszego miejsca 

na  wyhasanie się  jak  pusty  dom,  szczególnie kiedy  jest  deszcz  i  błoto,  a teraz 

nastaną  deszczowe  dni.  Ten  dom  długo  jeszcze nie będzie umeblowany,  może 

nigdy. Jeszcze nic nie postanowiłem w tym względzie. 

— Ach, musi być umeblowany, koniecznie!  — odrzekła Lucy, rozglądając 

się po hallu.  — Pokoje są wspaniałe, dwa razy wyższe od naszych, a widok z 

okien cudowny! 

— Tak, rzeczywiście — odparł z roztargnieniem. 

— Czy meble także będą nowe? — spytała. 

— Czy meble będą nowe?... Nie zastanawiałem się nad tym. Przychodzę tu 

tylko  i  przyglądam  się.  Mnie  wystarczyłby  całkowicie  ojcowski  dom,  ale  inna 

osoba miała tu głos i postanowiliśmy postawić większy. Przyznaję, że dom mnie 

pochłania  coraz  bardziej;  ostatnimi  czasy  kojarzy  mi  się  ta  budowa  z  miłymi 

wydarzeniami, zaczynam naprawdę lubić tę pustą siedzibę. 

Pewne  zaniepokojenie  w  postawie  Lucy  ostrzegło  Barneta,  że  rozmowa 

zaczyna przybierać charakter zbyt osobisty. 

— Zapewne.  Rosną  nowe  potrzeby  i  upodobania,  które  wymagają  więcej 

przestrzeni 

— 

dorzuciła odwracając się, by przywołać dzieci. Pożegnała Barneta z pogodnym 

background image

uśmiechem 

i odeszła. 

Życie  Barneta  w  tym  okresie  było  dziwnie  samotne,  a  jednak  czuł  się 

szczęśliwszy, niż mógł się spodziewać. Wyjazd żony, który zanosił się na stałą 

rozłąkę, przywrócił mu iście chłopięcą swobodę postępowania. Samotne spacery 

dawały mu sposobność snucia niewinnych marzeń o losie, który mógł być jego 

udziałem; gdyby się kierował rozumem i zabiegał o Lucy w tym czasie, kiedy 

jeszcze żadna  przeszkoda ich nie  rozdzieliła  i kiedy  mógł  ją  pozyskać  jednym 

słowem. Od czasu do czasu zaglądał do domu Downe'a. Dzięki różnicy natur ci 

dwaj ludzie mieli z sobą tylko tyle wspólnego, że wytworzyła się między nimi 

doskonała  znajomość,  polegająca  na  tym,  że  wzajemne  poznanie  swych 

charakterów i dziejów nie zwiększyło ich zażyłości. Uniknęli niebezpieczeństwa 

uczuciowych  zadrażnień,  jakie  mogą  mieć  miejsce,  gdy  zażyłość  przekracza 

granice  tego  poznania.  Lucy  nie  pokazywała  się  nigdy  w  czasie  odwiedzin 

Barneta  —  albo  przebywała  w  pokoju  szkolnym,  albo  prowadziła  dzieci  na 

przechadzkę. Barnet jednak czuł się zadowolony, wiedział, że jej tu dobrze i że 

poniechała  zamiaru  wyjazdu  na  drugą  półkulę,  zamiaru,  który  napełniał  go 

przygnębieniem. 

Budowa nowej siedziby zrobiła już takie postępy, że ogrodnicy zabrali się do 

trawników  przed  domem.  Pewnego  popołudnia,  które  Barnet  spędził  na 

wytyczaniu  półkola  w  miejscu  przeznaczonym  na  podjazd,  ujrzał  przed  sobą 

Lucy, która śmiało szła ku niemu od strony drogi. Dotychczas udawało mu się 

widywać  ją  niemal  ukradkiem,  toteż  swoboda,  z  jaką  teraz  szła,  zdawała  się 

wskazywać, że jej powściągliwość została wreszcie przełamana. 

Uśmiech rozpromienił jej twarz, gdy podeszła do Barneta i rzekła bez śladu 

zakłopotania: 

—  Dowiaduję  się,  że  mam  wobec  pana  dług  wdzięczności,  panie  Barnet! 

Zaskoczyło mnie to zupełnie! To dzięki pańskiej dobroci otrzymałam posadę u 

pana  Downe'a.  Proszę  mi  wierzyć,  że  do  wczoraj  nic  o  tym  nie  wiedziałam, 

background image

byłabym przecież dawno przyszła panu podziękować! 

—  Uraziłem  kiedyś  panią  troszeczkę,  prawda?  —  odrzekł  Barnet  z 

uśmiechem. — Sądziłem więc, że będzie lepiej, aby pani o tym nie wiedziała. 

— Tak, tak — dorzuciła pospiesznie. — Niech pan o tym nie wspomina; co 

było,  to  przeszło,  dajmy  temu  spokój.  Pański  dom,  jak  widzę,  niemal 

ukończony.  Jakże  pięknie  będzie  wyglądał,  gdy  zarośnie  bluszczem!  Czy  jego 

styl można nazwać palladiańskim

5

—  Doprawdy  nie  wiem.  Tak,  przypuszczam,  że  tak.  Zapytam  architekta 

Jonesa. Przykro to powiedzieć, ale o wyborze stylu nie ja decydowałem. 

Lucy nie pozwoliła mu nawracać do tego smutnego tematu. Gawędziła przez 

chwilę  wesoło  i  pogodnie,  po  czym  podając  Barnetowi  rulon  papieru,  który 

poprzednio zauważył w jej ręku, rzekła: 

— Pan  Downe  polecił  mi  przynieść  panu  poprawiony  rysunek  grobowca 

nieboszczki  pani  Downe,  który  mu  architekt  teraz  właśnie  przysłał.  Prosił,  by 

pan ten projekt obejrzał. 

Nadbiegły dzieci tocząc przed sobą kółka i Lucy odeszła z nimi jak zwykle 

drogą wiodącą do portu. Jej słowa podzięki sprawiły Barnetowi przyjemność, od 

dawna  życzył  sobie,  aby  Lucy  dowiedziała  się  o  jego  pośrednictwie  w 

znalezieniu  dla  niej  jakiejś  przystani.  Sam  nie  mógł  jej  o  tym  powiedzieć, 

zastąpił  go  zacny  Downe.  Barnet  powrócił  raźniejszym  krokiem  do  swego 

opustoszałego  domu,  jakkolwiek  nie  wiedział  właściwie,  dlaczego  mu  lżej  na 

duszy. 

Przypatrując się rysunkowi zauważył, że obecny projekt jest skromniejszy od 

pierwszego  i nie przedstawia  już grobowca  ogromnych  rozmiarów  w  kształcie 

ołtarza osłoniętego dachem, przy którym obstawał poprzednio Downe. Rysunek 

przedstawiał  grobowiec  z  kopułą,  była  to  solidna  konstrukcja  bez  żadnych 

niepotrzebnych  ozdób.  Barnet  był  szczerze  rad,  że  Downe  sam  doszedł  do 

                                                           

5

  Palladiański  styl  —  od  nazwiska  włoskiego  architekta  Andrea  Palladia  (1508—1580), 

przedstawiciela klasycyzującego kierunku w architekturze późnego renesansu. 

background image

rozsądnej zmiany decyzji, i odesłał mu rysunek z wyrazami aprobaty. 

Budowa  nowego  domu  zajmowała  go  w  dalszym  ciągu,  a  gdy  się 

przechadzał po pokojach, wyglądając od czasu do czasu przez któreś z okien na 

faliste wzgórza i leżącą między nimi spokojną zatokę, wypowiadał, sam o tym 

nie  wiedząc,  jakieś  słowa  lub  fragmenty  słów,  które  mogły  odsłonić  czyimś 

uszom  wszystkie  najtajniejsze  jego  przeżycia.  Jakiekolwiek  powody  skłaniały 

go  do  przebywania  na  budowie,  Lucy  nie  pokazała  się  tam  więcej:  ustały  jej 

przechadzki nad brzeg morza. Barnet musiał dojść do wniosku, że to lepiej dla 

nich obojga, gdyż nie czynił już żadnych usiłowań, by się z nią zobaczyć. 

 

 

Przeszła zima i wiosna, dom został wykończony. W pewien pogodny ranek 

czerwcowy Barnet, który nie miał zwyczaju wcześnie się zrywać, wracał już z 

długiego  spaceru  przed  śniadaniem.  Droga  wiodła  koło  jego  nowej  siedziby. 

Dostatecznym powodem, który go skłonił do niespokojnej wędrówki, mogła być 

wiadomość  zasłyszana  wczoraj  wieczorem,  że  Lucy  Savile  mimo  wszystko 

wybiera się  do  Indii.  Nie  pomogły  perswazje  przyjaciół,  przedstawiających  jej 

liczne  niebezpieczeństwa  takiej  podróży  dla  niedoświadczonego  dziewczęcia, 

zwłaszcza  że  nie  wiadomo  było,  co  ją  tam  czeka.  Postawa  Barneta,  gdy 

wchodził na pagórek dzielący drogę od domu, zdradzała silne niezadowolenie. 

Nie  zwrócił  uwagi  na  świeżość  krzewów  i  drzew,  które  przywdziały  tak 

niedawno letnią szatę ciężkiego listowia i lśniły w porannej rosie, ani na nowo 

zasianą  murawę,  która  tak  urosła,  że  przypominała  dawno  uprawiane  trawniki 

przy starych wiejskich dworach. Po obu stronach domu rosło sześć wyniosłych 

wiązów,  które  tam  były  przed  rozpoczęciem  budowy  i  nadawały  otoczeniu 

wygląd  dawnej  siedziby  przodków.  Młode  i  stare  gawrony  witały  przechodnia 

melodyjnym krakaniem. 

Barnet  zastał  drzwi  otwarte  i  wszedł  do  wnętrza.  Nie  było  tam  ani  jednego 

background image

robotnika, przechadzał się więc od jednego nasłonecznionego okna do drugiego 

z  poczuciem  odosobnienia,  które  mogłoby  być  bardzo  przyjemne,  gdyby  nie 

świadomość,  że  jego  niemal  ojcowska  piecza  nad  Lucy  Savile  na  nic  się  nie 

zdała  z  powodu  jej  samowoli.  W  pewnej  chwili  usłyszał  kroki  w  przyległym 

pokoju i odwróciwszy oczy spostrzegł pana Jonesa, architekta. Przyszedł obej-

rzeć raz jeszcze budynek przed oddaniem go właścicielowi do użytku. Przeszli 

się razem po całym domu. Z wyjątkiem tapet wszystkie udoskonalenia tej epoki 

zostały  już  wprowadzone:  dzwonki,  wentylacja,  samoobracające  się  ruszty, 

kraty  przy  kominkach,  oszklone  drzwi.  Po  skończonym  przeglądzie  Jones 

zwrócił uwagę Barneta na książkę leżącą na ławie, a zawierającą próbki tapet, 

które należało wybrać. Zabierał się do wyjścia spiesząc na inne spotkanie, gdy 

Barnet go zapytał: 

— Czy nagrobek pani Downe już jest ukończony? 

—  Właściwie  tak,  nareszcie  —  odrzekł  architekt  zawracając  z  powrotem  i 

tonem poufnym dorzucił: — Miałem nie kończące się kłopoty z tym nagrobkiem 

i, prawdę mówiąc, ogromnie się cieszę, że z tym wreszcie skończyłem. 

Barnet wyraził zdziwienie: 

— Sądziłem,  że  biedny  Downe  zrezygnował  ze  swych  dziwacznych 

pomysłów;  czyżby  znów  żądał  ołtarza  krytego  dachem?  Trzeba  być  wy-

rozumiałym dla biedaka. 

— Ależ nie, wcale nie powrócił do dawnych projektów, wprost przeciwnie 

—  odparł  pospiesznie  Jones.  —  Skreślał  wciąż  coś  z  każdego  rysunku,  tak  że 

cała moja robota okazała się stratą czasu. W końcu nie zostało nic poza zwykłą 

płytą grobową, którą kamieniarz położył w pół dnia. 

— Zwykła płyta grobowa? — zdziwił się Barnet. 

— Tak. Obstawałem jeszcze czas jakiś przy zrobieniu chociaż stopni, na co 

odpowiedział, że go na to nie stać. 

— No tak. Dzieci mu rosną i wydatki stają się coraz poważniejsze. 

—  Zapewne  —  odpowiedział  Jones  i  jakby  uważając,  że  ta  strona 

background image

zagadnienia już go nie obchodzi, zwrócił ponownie uwagę Barneta na tapety i 

pożegnał się pospiesznie, aby zdążyć na następne spotkanie. 

„Zwykła  płyta  grobowa”  —  mruknął  Barnet, który  znowu  pozostał  sam  ze 

swoimi  myślami.  Dumał  nad  tym  przez  chwilę,  po  czym  zaczął  przeglądać  i 

wybierać próbki, gdy znowu usłyszał kroki chrzęszczące po żwirze i ktoś wszedł 

przez otwarte drzwi frontowe. 

Barnet podszedł do drzwi, gdzie ujrzał swego służącego. 

— Już  od  jakiegoś  czasu  pana  szukam  —  rzekł  przybyły.  —  Ten  list 

przyszedł pocztą, z tym że  ma być natychmiast doręczony. A tu jest drugi, od 

pana Downe'a, który przychodził przed chwilą, żeby się z panem zobaczyć.  — 

To mówiąc szukał drugiego listu po kieszeniach. 

Barnet  sięgnął  po  pierwszy,  koperta  miała  czarną  obwódkę  i  londyński 

stempel. Adres nie był napisany ręką jego żony ani żadnej z dobrze mu znanych 

osób;  wszystko  się  wyjaśniło,  gdy  rzucił  okiem  na  list  donoszący  w  paru 

słowach,  że  pani  Barnet  umarła  nagle  poprzedniego  dnia  w  willi,  którą 

wynajmowała pod Londynem. 

Barnet  rozejrzał  się  powoli  po  pustym  hallu,  po  nagich  ścianach,  szeroko 

otwartych drzwiach. Oddychając szybko, ze spuszczonymi oczyma wchodził na 

schody powoli, jakby nie był pewien ich wytrzymałości. Fakt niedawnej śmierci, 

a  potem  powrotu  do  życia  jego  żony  całkowicie  wykreślił  z  jego  myśli 

ewentualność, że ona może umrzeć. Wszedłszy na podest, oparł się o balustradę 

i stał w zadumie, nie zdając sobie zupełnie sprawy, jak długo to trwało. Potem 

obrócił  się  do  okna  i  wytężył  wzrok  w  stronę  domku  widocznego  gdzieś  przy 

końcu drogi, domku, z którego Lucy wychodziła co rano ścieżką na przełaj do 

domu adwokata Downe'a. Z drżących warg wyszło tylko jedno, niedosłyszalne 

słowo: „Nareszcie!” 

Po  chwili,  rzekłbyś  mimo  woli,  padł  na  kolana,  szepcząc  jakąś  bezładną, 

dziękczynną modlitwę. Jego szlachetny postępek: doprowadzenie żony do życia, 

niezawodnie został wynagrodzony! Ale niemal zaraz po tym pierwszym odruchu 

background image

odczuł niepokój  sumienia, szybko powstał  z  klęczek strzepując  pył  ze  spodni i 

począł rozmyślać, co ma dalej robić. 

Nie  mógł  wyruszyć  do  Londynu  wcześniej  niż  za  kilka  godzin,  a  na 

przygotowanie się do drogi wystarczało pół godziny. Zszedł machinalnie na dół 

i  powrócił  do  przeglądania  próbek  tapet.  Ich  barwy  wydały  mu  się  teraz 

weselsze.  Wszystko  uległo  zmianie  —  któż  bowiem  miał  wprowadzić  się  do 

ścian  ozdobionych  tymi  tapetami?  Barnet  zastanawiał  się,  jak  należy  sobie 

tłumaczyć postępowanie Lucy, jej częste odwiedziny z dziećmi w tym domu, jej 

rumieńce, gdy do niego przemawiała, jej widoczne zainteresowanie jego osobą. 

Jakaż bowiem kobieta może na dłuższą metę nie zainteresować się mężczyzną, o 

którym wie, że jest jej całkowicie oddany? Nie, jeśli błagania do czegoś mogą 

doprowadzić,  Lucy  nie  pojedzie  do  Indii.  Poprzednio  wybrane  próbki  tapet 

wydały mu się nieodpowiednie i zaczął je przeglądać na nowo. 

Ledwo  tę  czynność  rozpoczął  doszło  go  zza  drzwi  wejściowych  głośne 

pochrząkiwanie,  mające  widocznie  na  celu  zwrócenie  uwagi,  a  także  kroki, 

zmierzające ku  tym  drzwiom.  Służący  Barneta,  o  którym  ten  zapomniał  wśród 

nawału myśli, czekał na jego rozkazy. 

—  Przepraszam  pana  —  odezwał  się  spoza  drzwi  —  ale  pan  nie  zabrał 

jeszcze listu pana Downe'a. On przyszedł zaraz po pana wyjściu, a że nie mógł 

czekać, więc coś do pana napisał na pańskim biurku. 

Doręczony  list  nie  miał  czarnej  obwódki,  był  to  zwykły  arkusik  zapisany 

dobrze znanym pismem adwokata. 

 

Drogi panie! 

Może  domyśli  się  pan  wiadomości,  której  przyszedłem  panu  udzielić  —  oto 

Lucy Savile  i ja bierzemy  dziś  rano ślub. Nie  mówiłem  o  tym dotąd żadnemu z 

moich  przyjaciół  dla  przyczyn,  które  z  całą  pewnością  pan  rozumie. 

Przyspieszenie tej decyzji nastąpiło na skutek oświadczenia Lucy, że chce jechać 

do brata, do Indii. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie potrafię bez niej żyć. 

background image

Będzie to zupełnie cichy ślub, niemniej życzę sobie bardzo, aby pan przybył 

do nas  o godzinie dziesiątej  i razem  z  nami  pojechał do  kościoła.  Uzupełni to 

szczęście, jakiego doznam przy tej ceremonii, a sądzę, że i Lucy sprawi to przy-

jemność.  Przyszedłem  z  tą  prośbą  o  tak  wczesnej  porze  chcąc  pana  jeszcze 

zastać  w  domu,  widzę  jednak,  że  wyprzedza  mnie  pan  w  rannym  wstawaniu. 

Oddany 

 

C. Downe 

 

—  Czy  mam  czekać,  proszę  pana?  —  spytał  służący  po  długiej  chwili 

śmiertelnego milczenia. 

—  Nie  potrzeba,  Wiliamie.  Odpowiedzi  nie  będzie  —  odrzekł  spokojnie 

Barnet. 

Po odejściu służącego odczytał list po raz drugi. Pochyliwszy się odruchowo 

nad  arkuszami  tapet,  które  tak  mozolnie dobierał,  począł  je  starannie  drzeć  na 

połowy, na ćwiartki i wrzucać strzępy do pustego kominka. Po czym wyszedł z 

sieni,  zamknął  drzwi  na  klucz  i  przez  chwilę  stał  nieruchomo  przed  domem. 

Zamiast wrócić do miasta skierował się w dół drogą portową i jakiś czas błądził 

w zamyśleniu nad brzegiem morza, w pobliżu miejsca, gdzie wyciągnięto na ląd 

zwłoki pani Downe. 

Barnet  miał  w  swej  naturze  nieograniczoną  zdolność  cierpienia  i  ta 

zawładnęła nim teraz niewątpliwie w całej pełni. Wypadki, które zwaliły się nań 

tego  dnia  w  ciągu  pół  godziny,  wykazywały  w  swym  układzie  szczególnie 

wyrafinowane  okrucieństwo,  którym  czasami  szafuje  kapryśne  bóstwo  zwane 

ślepym  przypadkiem.  Siłę  uniesienia,  jakie  ogarnęło  Barneta  w  krótkich 

chwilach nadziei pomiędzy przeczytaniem jednego i drugiego listu, potwierdził 

teraz ogrom jego rozpaczy. Gdyby jakiś bystry obserwator spojrzał mu teraz w 

twarz  oświetloną  słońcem,  zauważyłby  na  jego  gładkim  czole  tworzącą  się 

poprzeczną  linię  zmarszczki,  której  przedtem  nie  było,  a  która  nie  miała  już 

background image

nigdy  zniknąć.  W  jego  jasnoorzechowych  oczach  widać  było  ból;  cierpienie 

zdawało  się  w  nich  łączyć  z  ogromnym  zdziwieniem  człowieka,  którego  coś 

zaskoczyło. 

Dość  dziwny  był  również  splot  spraw  mniejszej  wagi,  związanych  z 

obecnym  położeniem  Barneta,  ale  tym  niewiele  poświęcał  teraz  uwagi.  Żywa 

dusza  w  mieście  nie  wiedziała  jeszcze  o  śmierci  jego  żony,  a  ze  względu  na 

Downe'a  nie  należało  rozgłaszać  tego  przed  końcem  dnia.  Obecny  zbieg 

okoliczności  zestawiony  z  sytuacją,  jaka  się  wytworzyła  w  dniu  śmierci  pani 

Downe,  był  tak  szczególny,  że  wystarczyłby  zupełnie  na  zatrucie  wrażliwemu 

znajomemu jego szczęścia, gdyby się o tym dowiedział. 

Ponieważ jednak Barnet nie mógł przed upływem kilku godzin wyjechać do 

Londynu, dokąd przewieziono zwłoki jego żony (bo w tych czasach odległość 

od kolei wynosiła wiele mil), nie miał szczególnego powodu śpieszyć się. Podle-

ganie impulsom wszelkiego rodzaju było cechą charakteru Barneta, gdy więc na 

dalekim zegarze wydzwoniła dziesiąta, nogi same poniosły go w stronę miasta, 

czuł bowiem, że musi działać, by ocknąć się z odrętwienia. Minął domek Lucy 

Savile, swój nowy  dom  i  stanął przed kościołem.  Tu  wstrząsnął nim  dreszcz i 

zabrakło  mu  dalszego  impulsu.  Przed  kościołem  stało  parę  powozów  i  Barnet 

zdał sobie sprawę, że w tej chwili odbywa się ślub Downe'a z Lucy Savile. 

Nagle  ogarnęło  go  uczucie  dumnej  pewności  siebie,  przemożna  chęć 

swobodnego  zachowania  się  w  obliczu  ponurego  faktu;  pozornie  bez  wysiłku 

minął furtkę i przeszedłszy brukowanym chodnikiem do kościoła przystanął na 

chwilę  w  bocznej  nawie.  Pod  drzwiami  zakrystii  zgromadziło  się  grono  ludzi. 

Barnet minął ich i wszedł do wnętrza. 

Tam  ujrzał  ich  oboje  składających  z  przejęciem  swoje  podpisy.  Widząc,  że 

Downe  kończy  tę  czynność,  Barnet  na  parę  sekund  odwrócił  twarz,  nieco 

jeszcze zmienioną, a gdy po chwili stanęli naprzeciwko siebie, był już zupełnie 

spokojny  i  uśmiechnięty.  Takie  zwycięstwo  nad  samym  sobą  powinno  było 

zasłużyć na pamięć współmieszkańców rodzinnego miasteczka. Przywitał się z 

background image

Downe'em serdecznie, składając mu życzenia. 

Barnet spodziewał się widać, że w twarzy Lucy dostrzeże jakiś cień poczucia 

winy,  ale  nie.  Poza  rumieńcami  i  wzruszeniem,  które  można  było  przypisać 

odbytej  ceremonii,  nie  było  w  jej  zachowaniu  nic,  co  by  zdradzało  rozterkę 

duchową;  jej  szarobrązowe  oczy  miały  dobrze  mu  znane  wejrzenie,  w  którym 

przebijały rozum i prawość, ale nigdy nieczułość. Lucy i on uścisnęli sobie ręce, 

a Downe powiedział serdecznie: 

—  Tak  chciałem,  aby  pan  przybył  wcześniej.  Umyślnie  zachodziłem  do 

pana, by pana zaprosić. Ale teraz wróci pan z nami. 

—  Nie,  nie  —  odparł  Barnet.  —  Zupełnie  nie  byłem  na  to  przygotowany, 

więc  powiedziałem  sobie,  że  przyjdę  tylko  rzucić  na  was  okiem,  bo  nie 

zdążyłbym wrócić do domu i przebrać się. Postoję sobie na uboczu, by widzieć 

was wychodzących i sprawdzić na sobie, jako na jednym z widzów, wrażenie, 

jakie swym widokiem sprawiacie. 

Na to roześmiała się Lucy, roześmiał się jej mąż, a także Barnet, który zaraz 

się  wycofał.  Skromny  orszak  posuwał  się  wzdłuż  nawy  do  przedsionka, 

jedwabna  sukienka  Lucy  zaszeleściła  ocierając  się  o  płaskorzeźby  zdobiące 

podstawę starożytnej chrzcielnicy, a córeczki Downe'a rozglądały się okrągłymi 

oczkami,  przejęte  nową  sytuacją,  jaka  wytworzyła  się  dla  ich  nauczycielki,  a 

zarazem przyjaciółki. 

A  więc  Downe  zdołał  pocieszyć  się  po  stracie  Emilii,  od  śmierci  której 

upłynął jeden rok, dwa tygodnie i trzy dni. 

Gdy  oba  powoziki  odjechały  i  widzowie  się  rozproszyli,  Barnet  wyszedł  z 

kościoła na słońce. Nie starał się już utrzymać nienagannej postawy, krok jego 

stał się  nierówny,  niepewny,  niemal  chwiejny,  a  lekkie  zmiany  w  zabarwieniu 

twarzy  zdawały  się  być  odbiciem  jakiegoś  wewnętrznego  płomienia.  Gdy 

wchodził  na  cmentarz,  twarz  jego  stała  się  blada  jak  letnie  obłoki,  odczuwał 

dużą  trudność  w  chodzeniu  i  usiadł  na  najbliższym  kamieniu  grobowym, 

podpierając ręką głowę. 

background image

Grabarz pracujący w pobliżu nad mogiłą, której nie miał czasu poprzedniego 

wieczora  zasypać,  obserwował  Barneta.  W  pewnej  chwili  podszedł  do  niego  i 

poznając go zapytał: 

— Może odprowadzić pana do domu? 

— Nie,  dziękuję  —  odpowiedział  Barnet  wstając  z  miejsca.  Grabarz 

powrócił  do  swojej  roboty,  a  Barnet  poszedł  za  nim,  przez  chwilę  mu  się 

przypatrywał, po czym z nim razem zaczął udeptywać ziemię. 

Grabarzowi  wydawało  się  to  nieco  dziwne,  ale  nie  wypowiedział  żadnej 

uwagi. Gdy grób został zasypany Barnet stanął nagie nieruchomo, z wzrokiem 

utkwionym  w  dal,  i  odszedł  zdecydowanym  krokiem,  znikając  za  furtką 

cmentarną.  Grabarz  wsparł  się  na  łopacie  i  patrzył  za  odchodzącym,  po  czym 

zabrał się do sypania kopca na mogile. 

W  ciągu  kilku  minut,  kiedy  udeptywał  ziemię  nad  zmarłym  człowiekiem, 

Barnet powziął pewien plan, a na czym ów plan polegał, tego współmieszkańcy 

miasteczka nie mieli się przez długi czas dowiedzieć. Powrócił do domu, napisał 

kilka urzędowych  listów,  wezwał  swego adwokata  (starszego pana  z tej  samej 

miejscowości,  który  był  dawniej  radcą  prawnym  jego  ojca),  wieczorem  zaś 

zabrał  się  do  przeglądania  korespondencji  i  dokumentów  będących  w  jego 

posiadaniu.  Koło godziny jedenastej, gdy stos papierów rzuconych do kominka 

doszedł do nieprawdopodobnych rozmiarów, Barnet zaczął je palić. Czynność ta 

wobec ilości paliwa okazała się mozolniejsza, niż przypuszczał, i wiele godzin 

nocy upłynęło, zanim roboty dokończył. 

Nazajutrz rano Barnet wyjechał do Londynu pozostawiwszy list do Downe'a, 

w którym donosił mu o nagłej śmierci pani Barnet i o tym, że jedzie na pogrzeb; 

potem jednak upłynęło trzykrotnie tyle czasu, ile było potrzeba na tę podróż, a 

Barneta  nikt  nie  zobaczył  ani  na  ulicach,  po  których  zwykł  chodzić,  ani  w 

starym jego domu, ani w nowym. Wyjechał widać na dobre, a nikt nie wiedział 

dokąd. 

Wkrótce  dowiedziano  się:  dał  pełnomocnictwo  swemu  adwokatowi  na 

background image

rozporządzenie się całym majątkiem ruchomym i nieruchomym, jaki w mieście 

posiadał,  i  na  wpłacenie  sum  uzyskanych  ze  sprzedaży  do  jednego  z  wielkich 

banków  londyńskich na  rachunek  jakiejś nieznajomej  osoby. Niektórzy  sądzili, 

że  tą  nieznaną  osobą  jest  on  sam  pod  przybranym  nazwiskiem,  ale  mało  kto 

wiedział — jeśli ktokolwiek wiedział — jak było naprawdę. 

Wytworna nowa rezydencja została także sprzedana, nabywcą zaś był nie kto 

inny  jak  Downe.  Temu  ostatniemu  powodziło  się  coraz  lepiej,  a  rodzina, 

powiększona  o  młodą  żonę,  wymagała  przestronniejszej  siedziby  niż  dotych-

czasowe  mieszkanie  przy  ciasnej  uliczce.  Dawny  dom  Barneta  zakupiło 

miejscowe  Kuratorium  Kongregacji  Baptystów.  Stary,  powleczony  patyną  lat 

budynek  został  zburzony,  a  na  jego  miejscu  zbudowano  kaplicę.  Zanim 

wydzwoniła ostatnia godzina tego pamiętnego dla Barneta roku, wszelki ślad po 

nim  w  obrębie  rodzinnego  miasta  zaginął,  zatarła  się  nawet  pamięć  nazwiska, 

które przez przeszło dwieście lat stanowiło pulsującą siłę w Port-Bredy. 

 

 

Dwadzieścia  jeden  lat  i  sześć  miesięcy  nie  mijają  nie  pozostawiwszy  śladu 

nawet na twardym kamieniu czy metalu; dla człowieka taki okres czasu oznacza 

ni mniej, ni więcej tylko zupełne przeobrażenie. W rodzinnym mieście Barneta 

żywe  dzieci  o  miękkich  kościach  wyrosły  na  statecznych  mężczyzn  i  godne 

kobiety.  Mężczyźni  i  kobiety  zaczęli  chylić  się  ku  starości,  pomarszczyli  się, 

zesztywnieli,  zasuszyli,  a  każda  klasa  społeczna  składała  co  rok  swój  haracz 

pobliskiemu cmentarzowi. W dziedzinie nieorganicznej największą zmianą było 

doprowadzenie kolei do Port-Bredy; była to odnoga łącząca miasteczko ze stacją 

węzłową odległą o kilkanaście mil. Dawny dom Barneta przy portowej drodze, 

oślepiający  niegdyś  nowością,  nabrał  teraz  szacownej  patyny;  obrośnięty  był 

bluszczem,  dzikim  winem,  mchem,  poznaczony  plamami  wilgoci,  wykazywał 

też  pewne  uszkodzenia,  jakie  się  zwykle  widzi  na  starych  domach.  Jego 

background image

architektura,  zadziwiająca  niegdyś  pomysłowością  i  oryginalnym  stylem,  stała 

się  staromodna,  nie  uzyskawszy  jeszcze  dostojeństwa  staroświeckiej  budowli. 

Drzewa  wzdłuż  portowej  drogi  się  rozrosły,  niektóre  znikły  pod  zębami  piły; 

kościołowi  zaś  zrobiono  taką przysługę,  że  po odrestaurowaniu przez  jakiegoś 

architekta-facecjonistę  stał  się  dziwolągiem,  którego  wierni  prawie  nie  mogli 

poznać, gorąco przywiązani do dawnej świątyni. 

Przez wszystkie te lata Barnet nie pokazywał się w gnieździe ojców i nikt nic 

o nim nie słyszał. 

Pewnego  wieczoru  po  jarmarku  kilku  farmerów  i  mleczarzy  w  sile  wieku 

zgromadziło  się  przy  bufecie  hotelu  „Pod  Czarnym  Bykiem”  wymieniając 

między sobą uwagi i z rzadka zagadując do dwóch kobiet usługujących za kon-

tuarem  pokrytym  cynową  blachą.  Te  ostatnie,  krzątając  się  z  rzekomo  napiętą 

uwagą,  w  krótkich  przerwach  wzdychały  lub  dzieliły  się  spostrzeżeniami  z 

dziedziny bardziej je interesującej niż życzenia obecnych gości. 

— Dzień jest krótszy — zauważył jeden z mleczarzy dostrzegając zapalacza 

lamp idącego ulicą. 

Farmerzy przytaknęli milcząco słusznej uwadze, a jedna z kelnerek, widząc, 

że nikt się nie odzywa, wycedziła męczeńskim tonem: „Ach, tak”. 

—  W  dni  targowe  trzeba  będzie  zapalać  latarnie,  zanim  się  wyruszy  do 

domu. 

— To prawda — potwierdził sąsiad mleczarza bezmyślnie. 

— A potem już tak będzie całą zimę, bez zmian. 

Reszta  towarzystwa  nie  była  skłonna  do  podtrzymywania  rozmowy. 

Kelnerka  znów  westchnęła,  uniosła  nad  kontuarem  rękę  i  czubkiem  małego 

palca musnęła policzek. Spojrzawszy w stronę drzwi rzekła po chwili: 

— Zdaje się, że dyliżans ze stacji podjeżdża. 

Oczy  mleczarzy  i  farmerów  zwróciły  się  na  szklane  drzwi  dzielące  sień  od 

zajazdu.  Rzeczywiście  zatrzymał  się  tam  dyliżans.  Słychać  było  łoskot 

ściąganego bagażu, po czym do hallu wkroczył nieznajomy mężczyzna, a za nim 

background image

odźwierny dźwigający skórzaną walizę, którą złożył na ławie. 

Nieznajomy  był  człowiekiem  w  starszym  wieku,  o  popielatobiałych 

kędzierzawych  włosach  i  głębokich  zmarszczkach  zarysowanych  od  oczu  ku 

skroniom;  jego  cera  koloru  terakoty  świadczyła,  że  musiał  stykać  się  długo  z 

żarem  tropikalnego  słońca,  co  przy  jasnej  barwie  włosów  stanowiło  kontrast 

przywodzący na myśl spiekotę i mróz jednocześnie. Szedł krokiem miarowym i 

spokojnym,  jakby  chciał  uniknąć  zakłócenia  równowagi  umysłu.  Jeśli  mu  coś 

ciążyło  na  sercu,  musiał  do  tego  ciężaru  dawno  przywyknąć,  bo  nie 

przeszkadzało mu to już, widać, w codziennym życiu. 

Zatrzymał  się  na  środku  izby  wpatrując  się  niepewnym  wzrokiem  w 

kelnerki,  a  po  chwili  zastanowienia  zamówił  pokój  w  hotelu.  Czekając,  aż 

służba  się  zakrzątnie,  rozglądał  się  po  hallu  z  ciekawością,  lecz  w  zupełnym 

milczeniu. Poproszony  na  górę, znikł  na  schodach, wyprzedzała  go  pokojówka 

ze  świecą,  a  za  nim  szedł  chłopak  z  walizą.  Nikt  nie  poznał  nieznajomego 

przybysza. 

W  kwadrans  później,  gdy  farmerzy  i  mleczarze  odjechali  już  do  swych 

wiejskich zagród, zeszedł na dół, wypił szklankę wina zagryzając sucharkiem i 

powędrował  na  miasto.  W  ostatnich  latach  przybyło  tu  tyle  rzęsiście  oświetlo-

nych okien sklepowych, że w ich blasku każdy stragan, wóz czy taczka, każdy 

przechodzień,  dobrze  czy  źle  ubrany,  przyciągał  oczy,  nadając  ulicy  wesoły 

wygląd. Przybysz zdawał się najbardziej interesować nazwiskami na szyldach i 

tabliczkach  widniejących  nad  drzwiami  sklepów;  te  nazwiska,  o  ile  je  mógł 

odczytać, różniły się w niemiły sposób od tych, które dwadzieścia jeden lat temu 

wyryły mu się w pamięci. 

Podróżny szedł przed siebie, dopóki nie doszedł do księgarni. Przez oszklone 

drzwi  zajrzał  do  jej  wnętrza.  Za  ladą  stał  młody  człowiek  o  rumianej  twarzy, 

poza  tym  w  sklepie  nie  było  nikogo.  Białowłosy  pan  wszedł  i  poprosił  o 

pozwolenie przejrzenia czasopism za opłatą. Wsparty łokciem o ladę przewracał 

kartki, ale widać było, że ich nie czyta. W końcu odezwał się: 

background image

—  Czy  stary  pan  Watkins  żyje?  —  Głos  miał  jak  na  swój  wiek  dziwnie 

młodzieńczy. 

— Mój ojciec umarł, proszę pana — odrzekł młodzieniec. 

— Ach, jakże mi przykro — ciągnął nieznajomy. — Tyle lat minęło, odkąd 

byłem w tym mieście po raz ostatni, że powinienem się był tego spodziewać. — 

Po  krótkim  milczeniu  mówił  dalej:  —  A  czy  firma  Barnet,  Browse  i  Spółka 

jeszcze istnieje? Handlowała dawniej na wielką skalę lnem i powrozami. 

—  Firma  istnieje,  ale  bez  nazwiska  Barnet.  Musiało  to  być  jakieś  fikcyjne 

nazwisko, ja przynajmniej o żadnych żyjących Barnetach nie słyszałem.  Teraz 

firma nazywa się Browse i Spółka. 

— A pan Andrew Jones, architekt, czy jeszcze pracuje w swym zawodzie? 

— Umarł, proszę pana. 

— A wikary od Panny Marii, pan Melrose? 

— Umarł przed wielu laty. 

— Mój Boże! — nieznajomy umilkł na dłuższą chwilę, po czym odchrząknął 

i zapytał: — Nie wie pan, czy pan Downe, adwokat, jeszcze praktykuje? 

— Nie, proszę pana. I on umarł, będzie już siedem lat temu. 

Nastało jeszcze dłuższe milczenie. Bystry obserwator zauważyłby, że arkusz 

papieru  w  ręku  nieznajomego  poczyna  wyraźnie  drżeć.  Białowłosy  pan 

widocznie sam to spostrzegł, bo położył arkusz na ladzie. 

— A pani Downe żyje? — zapytał, po czym zacisnął usta i spuścił oczy. 

— Tak, pani Downe żyje i dobrze się miewa. Mieszka tam gdzie dawniej. 

— Na East-Street? 

—  O  nie,  w  „Château  Ringdale”.  Zdaje  się,  że  ten  dom  jest  w  posiadaniu 

rodziny od paru pokoleń. 

— Mieszka zapewne z dziećmi? 

—  Nie.  Nie  miała  swoich  dzieci.  Było  tam  kilka  panien,  o  ile  wiem,  z 

pierwszego  małżeństwa  pana  Downe'a.  Ale  one  są  zamężne  i  mieszkają  w 

innych dzielnicach miasta. Pani Downe mieszka sama. 

background image

— Zupełnie sama? 

— Tak, proszę pana, zupełnie sama. 

Nowo  przybyły  podróżny  powrócił  do  hotelu  na  obiad,  przebrał  się  nieco  i 

podgolił  brodę  na  wzór  mody  sprzed  dwudziestu  lat,  kiedy  sam  był  jeszcze 

interesującym młodym człowiekiem, po czym wyszedł kierując się ku drodze do 

portu.  Gdy  dochodził  do  miejsca,  gdzie  chodnik  się  urywał  i  zabudowania 

poczęły rzednąć, ujrzał przed sobą zgarbioną postać o zarośniętej twarzy, którą 

można  było  na  pierwszy  rzut  oka  wziąć  za  typowego  włóczęgę;  w  świetle 

gazowej  latarni  jego  płaszcz  na  ramionach  połyskiwał  od  tłustych  plam.  Obaj 

przechodnie  obejrzeli  się  za  sobą,  a  ten,  co  wyglądał  na  włóczęgę,  stanął  jak 

wryty. 

— Boże święty! To pan Barnet! Ależ oczywiście, że pan Barnet! 

— Tak, a pan jest doktorem Charlsonem? 

— Tak. Pan się dziwi memu wyglądowi... Los nie obszedł się ze mną zbyt 

łaskawie.  Ale,  ale...  tych  pięćdziesięciu  funtów  nigdy  panu  nie  zwróciłem, 

prawda? Nie byłem jednak niewdzięcznikiem! — tu zgarbiony człowiek z em-

fazą  klasnął  w  dłonie.  —  Dałem  panu  sposobność,  panie  Barnet,  którą  wielu 

ludzi  przyjęłoby  za  całkowitą  spłatę  długu,  sposobność  ożenienia  się  z  pańską 

Lucy. Bo w oczach świata pańska żona była topielicą, no nie? 

— Na miłość boską, nie mówmy o tym! 

— Dobrze, dobrze. Może nie był to właściwy sposób okazania wdzięczności. 

Niemniej  przydałby  się  staremu  znajomemu  jakiś  łyczek  wódki.  A  ona  jest 

znowu wolna, jeśli pan chce wiedzieć i jeśli panu na tym zależy. Cha! cha! cha! 

—  Przy  ostatnich  słowach  wypchnął  językiem  policzek  i  zmrużył  oko  po 

swojemu. 

—  Wiem  wszystko  —  odparł  pospiesznie  Barnet.  Wciskając  w  rękę 

budzącego  litość  nędzarza  jakiś  datek  odszedł  szybkim  krokiem  i  wkrótce 

znalazł się za miastem. 

Wyszedłszy na drogę portową stanął przed podjazdem dobrze znanego sobie 

background image

domu.  Był  on  tak  ukryty  między  drzewami  i  krzewami,  zasadzonymi  po  jego 

ukończeniu,  że  trudno  było  rozpoznać  miejsce  niegdyś  wybrane  na  budowę, 

które wtedy było nagim zboczem. 

Barnet  otworzył  furtkę  i  zamknął  ją  bezszelestnie,  potem  cichym  krokiem 

okrążył  półkole  podjazdu,  nie  zmienione  od  czasu,  kiedy  je  sam  wytyczał,  a 

działo się to tego ranka, kiedy Lucy Savile przybiegła do niego, by podziękować 

mu za posadę przy dzieciach Downe'a. Wybujałość drzew i krzewów na każdym 

kroku  przeszła  wszelkie  oczekiwania  Barneta;  cieniste  pergole  tworzyły 

sklepione tunele, osłaniające przed słońcem czy księżycem, a ze ścian domu aż 

do okien pierwszego piętra zwisały gęste pnącza. 

Barnet ociągał się przez  kilka  minut, spacerując  w  mroku ogrodu, po  czym 

zadzwonił do drzwi. Służącemu, który mu otworzył, zaanonsował się jako „stary 

przyjaciel pani Downe”. 

Sień była słabo oświetlona przykręconym płomykiem gazu, co wskazywało, 

że  goście  rzadko  tu  zaglądali.  Wyczuwało  się  tu  jakąś  stagnację,  jakby 

wyczekiwanie. Czyżby czekano na niego? Spoglądając na ściany, przypomniał 

sobie, jak niegdyś sprawdzał laską ich świeżą zaprawę; obecnie miały na sobie 

brunatną  patynę,  zaś  drewniane  balaski  na  klatce  schodowej,  lśniące  w  owym 

czasie bladożółtą barwą, przybrały teraz kolor wina. 

Pod  nieobecność  służącego  zza  przymkniętych  drzwi  salonu  dochodził 

przyciszony dialog: 

— Nie wymienił nazwiska? 

— Powiedział tylko, że jest starym przyjacielem. 

— Jak on wygląda? 

— Poważny dżentelmen, z białymi włosami. 

Głos osoby pytającej zdawał się głęboko poruszać poważnego dżentelmena. 

Po krótkiej przerwie usłyszał jeszcze: 

— Dobrze, prosić. 

I  przybysz  znalazł  się  oko  w  oko  z  tą  Lucy,  która  niegdyś  zwała  się  Lucy 

background image

Savile.  Zaokrąglone  policzki  młodego  dziewczęcia  sprzed  dwudziestu  lat 

zapadły  się  zatrważająco,  a  ciemnobrązowe  włosy  pokryły  siwizną  jak  wrzos 

porannym  szronem.  Przedziałek  na  środku  głowy,  który  dawniej  tworzył  nikłą 

białą  linijkę  ocienioną  z  dwóch  stron,  rozszerzył  się  teraz,  lecz  włosów 

wystarczało  jeszcze  na  suty  węzeł  z  tyłu  głowy,  a  parę  loków  przeplatanych 

srebrnymi  nitkami  sprawiało  estetyczne  wrażenie.  W  oczach  jej  dokonała  się 

tylko jedna zmiana — nabrały surowego wyrazu, którego nie było w łagodnym, 

rzetelnym  spojrzeniu  dawnej  Lucy.  Mimo  to  zachowała  dziewczęcy  wygląd, 

wygląd dziewczyny, której los narzucił niezasłużenie ciężar czterdziestu pięciu 

lat, podczas gdy powinna była zatrzymać się na dwudziestu. 

— Lucy, nie poznajesz mnie? — rzekł, gdy służący zamknął za sobą drzwi. 

—  Poznałam  pana  od  pierwszej  chwili!  —  odpowiedziała  wesoło.  —  Nie 

wiem dlaczego, wierzyłam zawsze, że pan kiedyś wróci do starych kątów. 

Podała mu rękę i usiedli obok siebie. 

—  Opowiadano,  że  pan  nie  żyje  —  mówiła  Lucy  —  ale  nigdy  w  to  nie 

wierzyłam. Dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby tak było. 

— Jakże dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania. 

— Tak, a ileż rzeczy pan widział przez te lata włóczęgi, podczas gdy ja się 

nie  ruszałam  z  tej  cichej  mieściny!  —  Twarz  jej  spoważniała.  —  Pan  wie,  że 

mój  mąż  nie  żyje  od  wielu  lat?  Jestem  teraz  starą,  samotną  kobietą  w  po-

równaniu  z  tym,  czym  byłam,  jakkolwiek  córki  pana  Downe'a,  już  zamężne, 

starają się umilić mi życie. 

— Ja także jestem starym, samotnym człowiekiem i byłem nim przez całe te 

dwadzieścia lat. 

— Gdzież pan przebywał? I dlaczego pan tak tajemniczo wyjechał? 

— Przebywałem trochę w Ameryce, trochę w Australii, przez jakiś czas w 

Indiach i na Przylądku Dobrej Nadziei; włóczyłem się wszędzie, nie popasając 

nigdzie  dłużej,  o  ile  sobie  przypominam,  a  jednak  przeleciało  przeszło 

dwadzieścia lat. Kiedy człowiek dochodzi do mojego wieku, parę lat przebiega 

background image

jak jeden rok! Na drugie pani pytanie, dlaczego wyjechałem tak tajemniczo, nie 

potrzebuję chyba odpowiadać. Pani musiała chyba odgadnąć przyczynę. 

— Nie, niczego nie odgadłam, ani ja, ani Karol — odpowiedziała z prostotą 

— i o ile wiem, nikt nie domyślał się przyczyny. 

— Nie może być! Niech się więc pani zastanowi raz jeszcze i spojrzy mi w 

oczy, i powie, że się pani dalej niczego nie domyśla. 

— Chyba nie przeze mnie? — powiedziała i zamilkła zdumiona.  

Barnet  skinął  głową  i  uśmiechnął  się  raz  jeszcze,  ale  jego  uśmiech  był 

smutniejszy od jej uśmiechu. 

— Dlatego, że wyszłam za Karola? 

—  Tak,  tylko  dlatego,  że  pani  wyszła  za  Karola  w  tym  samym  dniu,  w 

którym  odzyskałem  wolność  i  miałem  prawo  prosić  o  pani  rękę.  Moja  żona 

umarła na dwadzieścia cztery godziny przed waszym ślubem. Daty wyjazdu nie 

mogłem odwlec ze względu na jej pogrzeb, a raz wyjechawszy, wiedziałem, że 

nie mam do czego wracać, i odpowiednio uregulowałem swoje sprawy. 

Jej  twarz  przybrała  wyraz  pewnego  zastanowienia,  objęła  go  wzrokiem,  w 

którym malowało się żywe zainteresowanie. 

— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — rzekła. — Wiedziałam oczywiście, 

że w swoim czasie miał pan jakąś gorętszą sympatię dla mnie, ale sądziłam, że 

to  przeszło.  Zresztą  zawsze  mi  się  zdawało,  że  wtedy,  kiedy  ja  brałam  ślub 

pańska żona jeszcze żyła. Jakaż ja byłam tępa! Ale pan wypije ze mną herbatę, 

prawda? Odkąd mój mąż nie żyje nie jadam nigdy gorącej kolacji, poprzestaję 

na  lekkiej  wieczerzy  o  tej  porze.  Zechce  pan  dotrzymać  mi  towarzystwa, 

prawda? 

Podróżny  chętnie  się  zgodził  i  wniesiono  herbatę.  Zasiedli  przy  stoliku  i 

gawędzili  beztrosko,  nie  oglądając  się  na  godzinę.  Teraz  dopiero  Barnet 

rozejrzał się swobodnie po pokoju i powiedział:   

— Wszystko to samo, a jakże się zmieniło! Gdy byłem tu po raz ostatni, w 

miejscu,  gdzie  stoi  fortepian,  leżała  deska  na  kozłach,  a  na  niej  próbki  tapet. 

background image

Przerzucałem te próbki. Nagle w drzwiach stanął mój służący i wręczył mi list. 

To Downe zawiadamiał mnie, że dziś bierze ślub z panią. Nie wybierałem dalej 

tapet,  podarłem  je  wszystkie  i  wybiegłem  z  domu.  Nie  przekroczyłem  jego 

progów aż do tej chwili. 

— Ach, teraz rozumiem wszystko — wyszeptała. 

Powstali  oboje  od  stołu  i  podeszli  do  kominka.  Lucy  wsparła  się  o  gzyms 

nad  kominkiem,  który  był  na  wysokości  jej  ramienia,  on  zaś  położył  rękę  na 

gzymsie, tuż obok. 

— Lucy  —  rzekł  —  lepiej  późno  niż  nigdy.  Czy  zgodzisz  się  zostać  moją 

żoną? 

Cofnęła  się,  a  jej  zaskoczenie  wywołało  jeszcze  większe  zaskoczenie  u 

Barneta, który nie rozumiał, dlaczego ją to tak zdumiało. Trudno było uwierzyć, 

żeby ona nie domyśliła się prawdy, a wszystko wskazywało wyraźnie, że nie gra 

komedii. 

— Pan  mnie  zupełnie  zaskoczył  tym  pytaniem!  —  odpowiedziała  z 

wymuszonym  śmiechem  świadczącym  o  zaniepokojeniu.  Po  raz  pierwszy 

zdradziła jakieś zakłopotanie. Dodała pospiesznie: 

— Za nic w świecie nie wyszłabym za pana. 

— Po tym wszystkim! Dlaczego? 

—  Bo...  jak  by  to  powiedzieć...  ale  chyba  mogę  to  powiedzieć.  Gdyby  mi 

przyszło  na  myśl  powtórnie  wychodzić  za  mąż  wybrałabym  pana  spośród 

wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. Ale mnie się nic podobnego nie 

śni,  po  prostu  nie  przyszło  mi  to  nigdy  do  głowy.  Nie  mam  najmniejszego 

zamiaru wychodzić po raz drugi za mąż. 

— Gdy jednak chodzi o mnie, czy nie mogłaby pani nieco odstąpić od swych 

zasad? 

— Drogi panie — odpowiedziała z lekkim, niespokojnym śmiechem — dla 

pana  uczyniłabym  więcej  niż  dla  kogokolwiek  na  świecie,  ale  pan  nawet  nie 

wie, czego pan żąda. To rzecz niemożliwa, nie powiem oczywiście, że śmieszna, 

background image

bo widzę, że pan to mówi poważnie, a powaga nigdy nie jest dla mnie śmieszna. 

— Tak — rzekł Barnet z wolna, puszczając jej rękę, którą ujął w momencie 

oświadczyn — mówiłem poważnie. Prawda, że decyzja, jaką powziąłem przed 

dwoma miesiącami na Przylądku Dobrej Nadziei, była raczej nagła i, jak widzę, 

nie dość przemyślana. Niemniej z całą powagą powtarzam moją prośbę. 

—  A  ja  odmawiam.  Z  największą  serdecznością,  z  najlepszymi  uczuciami 

muszę oświadczyć, że nie chcę powtórnie wyjść za mąż. 

— No, nic się złego nie stało — rzekł z tym zrezygnowanym i serdecznym 

humorem, jaki się u niego przejawiał dawniej w trudnych okolicznościach życia. 

— Jeśli pani mnie nie chce, muszę się z tym pogodzić. — To mówiąc spojrzał 

na  zegar.  —  Czy  pani  zauważyła,  jak  jest  późno?  Musiałem  być  bardzo 

pochłonięty rozmową. 

Odprowadziła  go  do  hallu,  pomogła  włożyć  płaszcz  i  sama  podeszła  z  nim 

do drzwi wejściowych. 

— Dobranoc — rzekł Barnet już na progu, stojąc w pełnym świetle lampy. 

— Mam nadzieję, że nie obraziłem pani. 

— Oczywiście, że nie. A ja pana? 

— Zastanowię się jeszcze nad tym — odrzekł żartobliwie. — Dobranoc! 

Odprowadziła  go  wzrokiem  do  furtki,  a  gdy  ucichły  jego  kroki  na  drodze 

cicho zamknęła za sobą drzwi. Powróciwszy do pokoju skromna wdowa zapadła 

w  głęboką  zadumę  i  ze  spuszczonymi  oczyma  rozważała  słowa  swego  gościa. 

Pełne uprzejmości opanowanie, wykazane przez Barneta po doznanym ciosie jej 

odmowy,  uczyniło  na  niej  ogromne  wrażenie.  Mimo  że  ta  odmowa  pozbawiła 

sensu długi okres próby, jaki Barnet sobie narzucił, nie okazał gniewu i przyjął 

tak  filozoficznie  jej  słowa,  jakby  nie  zasługiwał  na  lepsze.  To  była  postawa 

dżentelmena, więcej niż dżentelmena, ta postawa zawierała w sobie bohaterstwo 

i wielkość. Im dłużej rozmyślała, tym większe budziły się w niej wątpliwości, 

czy  słusznie  postąpiła  odtrącając  go  tak  nieodwołalnie.  Udała  się  do  swojej 

sypialni  mocno  z  siebie  niezadowolona.  Przeglądając  się  w  zwierciadle  doszła 

background image

do wniosku, że niewiele pozostało z jej dawnych wdzięków, wyznanie Barneta 

nie było hołdem impulsywnej natury, złożonym jej oczom i policzkom, dowo-

dziło więc głębokiego, niezachwianego uczucia, które zasługiwało na serdeczną 

ocenę.  Ku  swej  radości  przypomniała  sobie,  że  Barnet  zatrzymał  się  w  hotelu 

„Pod Czarnym Bykiem”, o czym wspomniał w rozmowie. Jeśli więc wrodzona 

delikatność powstrzyma go od odwiedzin nazajutrz lub pojutrze, będzie mogła 

posłać mu w liście kilka serdecznych słów. Nie zamierzała bynajmniej od razu 

zmieniać  swej  decyzji,  postanowiła  jednak  pozwolić  sobie  na  rozważenie 

sprawy od nowa, jak na szlachetną kobietę przystało. 

Nadszedł i przeminął następny dzień, ale Barnet się nie  zjawił. Za każdym 

dzwonkiem  młodzieńczy  rumieniec  wypływał  na  policzki  Lucy,  a  w 

towarzystwie  innych  ludzi  zdradzała  roztargnienie.  Wieczorem  chodziła  po 

pokojach tam i z powrotem, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Życie wydawało się 

czymś zasadniczo innym niż przed dwudziestu czterema godzinami! 

Wymykający  się  kontroli,  dręczący  sentyment  przeobrażał  się  w  określoną 

nadzieję; zanim zegar wybił dziesiątą, Lucy była już tak świadoma tego uczucia, 

że  niejako  stała  się  symbolicznym  jego  uosobieniem.  Krótko  mówiąc,  jej 

zainteresowanie  osobą  Barneta,  przypominające  dawne  młodzieńcze  lata, 

doprowadziło  ją  teraz  do  zadania  kłamu  swym  wczorajszym  słowom  i 

przerodziło się w jawną tęsknotę. 

Nazajutrz  wyszła  wczesnym  rankiem  z  domu  w  nadziei,  że  go  spotka  na 

ulicy.  Piękno  przyrody  pochłonęło  ją  całą,  szła  przez  miasto  na  pola,  z  pól  na 

wybrzeże, nie  zdając  sobie sprawy  z  odległości, aż  zmęczenie  ścięło  ją z  nóg. 

Barneta  nie  było  nigdzie.  Wieczorem  zdobyła  się  na  krok  w  tych 

okolicznościach  uzasadniony:  przesłała  mu  do  hotelu  liścik  zapraszając  go  na 

herbatę, punktualnie na godzinę szóstą. Podpisała się „Lucy”. 

Po  kwadransie  posłaniec  powrócił  z  wiadomością,  że  pan  Barnet  opuścił 

hotel  wczesnym  rankiem  poprzedniego  dnia,  mówiąc,  że  prawdopodobnie 

powróci w ciągu tygodnia. 

background image

Pani  Downe  kazała  odnieść  list  do  hotelu  z  poleceniem,  aby  mu  był 

doręczony  natychmiast  po  przyjeździe.  Ani  nazajutrz,  ani  na  trzeci  dzień  nie 

było wiadomości z hotelu, Lucy spędziła dwie bezsenne noce, w czasie których 

spała może pół godziny. 

W  sobotę,  odsuwając  na  bok  wszelkie  względy,  poszła  sama  do  gospody 

„Pod  Czarnym  Bykiem”  i  dokładnie  przepytała  służbę.  Pan  Barnet  wspomniał 

wprawdzie,  że  może  powróci  w  czwartek  albo  w  piątek,  ale  nie  kazał  rezer-

wować  dla  siebie  pokoju,  o  ile  sam  nie  da  znać  o  przyjeździe.  Adresu  nie 

zostawił. 

Lucy ze smutkiem wycofała swój list i postanowiła czekać. 

Czekała długie lata, ale Barnet nie wrócił już nigdy. 

 

Kwiecień, 1880 

 

Tłumaczyła  

Jadwiga Korniłowiczowa 

background image

Pierwsza hrabina Wessex 

 

ing's-Hintock  Court  —  zaczął  narrator  zerkając  dla  odświeżenia 

pamięci w swoje zapiski — King's-Hintock Court jest, jak wiado-

mo,  jedną  z  najokazalszych  rezydencji  górujących  nad  naszą 

przepiękną  doliną  Blackmoor,  zwaną  także  Blakemore.  W 

momencie,  od  którego  zaczynam  swą  opowieść,  budynek  ten  stał, 

jak  to  się  już  zdarzało  wielokrotnie,  pośród  zupełnej  ciszy 

spokojnej  jasnej  nocy,  oświetlonej  tylko  zimnym  blaskiem  gwiazd.  Pora  była 

zimowa,  dawno,  dawno  temu,  osiemnasty  wiek  przebył  niewiele  więcej  niż 

jedną  trzecią  swej  drogi.  Od  strony  północnej,  południowej  i  zachodniej 

wszystkie okna były  ciemne, szczelnie zasłonięte. Tylko od wschodniej strony 

na górnym piętrze przez otwarte okno wychylała się dziewczynka lat dwunastu 

czy  trzynastu.  Najwyraźniej  jednak  nie  zajęła  tego  stanowiska  dla  dogodnej 

obserwacji, oczy miała bowiem zakryte rękoma. 

Pokój zamieszkiwany przez nią łączył się z drugim tak, że wejść doń można 

było  tylko  przez  dużą  sąsiednią  sypialnię.  Stamtąd  to  dochodziły  podniecone 

głosy, tym wyraźniejsze, że w całym domu panowała cisza. Właśnie po to, by 

nie  słyszeć  tych  głosów,  dziewczynka  wyskoczyła  z  łóżka  i  zarzuciwszy  na 

głowę i ramiona ciepłą pelerynę wychyliła się przez okno. 

Ale uciec przed głosami nie mogła, mimo usilnych starań. Słowa dochodziły 

do  niej  wyraźne  i  bolesne,  a  jedno  zdanie,  wypowiadane  męskim  głosem, 

głosem jej ojca, powtarzało się wielokrotnie. 

—  Mówię  ci,  nic  z  tych  zaręczyn!  Szkoda  gadać.  Przecież  to  jeszcze 

dziecko. 

Wiedziała,  że  przedmiotem  dyskusji  jest  jej  osoba.  Chłodny  kobiecy  głos 

odpowiedział: 

— Przestań gadać, bądź rozsądny. On zgodzi się czekać pięć czy sześć lat na 

ślub, a przyznaj, że w całym hrabstwie nie znajdziesz drugiego, który by się z 

background image

nim mógł równać. 

— Ani mowy. Człowiek po trzydziestce! Aż wstyd. 

— Ma akurat trzydzieści lat, a przy tym to wspaniały, kulturalny kawaler — 

doskonała partia dla niej. 

— Ale biedak! 

—  Co  z  tego?  Jego  ojciec  i  starsi  bracia  dobrze  są  widziani  na  dworze 

królewskim — mało kto tyle czasu tam przebywa co oni, więc z jej majątkiem... 

kto wie, czy nie dostanie w przyszłości tytułu baroneta. 

— Wygląda na to, że sama jesteś w nim zadurzona! 

— Jak możesz mnie tak obrażać, Tomaszu! A najgorsze ze wszystkiego jest 

to,  że  wygadując  tyle  na  moje  zamiary  sam  masz  w  głowie  coś  całkiem 

podobnego! No przyznaj, że masz! Wybrałeś pewno dla niej jakiegoś prostaka, 

chłopaka  z  okolic  tego  twojego  Falls-Park,  z  jakiejś  zapadłej  dziury  — 

niechybnie syna jednego z twoich tamtejszych kompanów od kielicha, co? 

Zamiast  dalszych  argumentów  męża  usłyszała  wybuch  jego  gniewu.  Kiedy 

wreszcie zdołał ułożyć jakieś pełne zdanie, zabrzmiało ono tak: 

—  Moja  jejmość,  krzyczysz  tak  i  szarogęsisz  się  tylko  dlatego,  że  tutaj  ty 

jesteś  dziedziczką.  Jesteś  w  swoim  własnym  domu  i  na  swojej  własnej  ziemi. 

Ale pozwól sobie przypomnieć, że jeżeli ja się tutaj przeniosłem do ciebie, za-

miast żonę wziąć do swojego domu — to tylko dla większej wygody. Do diabła! 

Czym  ja  żebrak?  Czy  nie  mam  własnego  dachu  nad  głową?  I  alei  wjazdowej 

równie  długiej  jak  ta  tutaj?  Czyż  moje  buki  nie  dorównują  twoim  dębom? 

Byłbym sobie dalej mieszkał we własnym spokojnym domostwie, zadowolony z 

tego,  ca  mam,  gdybyś  mnie  stamtąd  nie  odciągnęła  swymi  fumami  i  minami. 

Jako  żywo,  wracam  do  siebie,  nie  zostanę  tu  z  tobą  dłużej!  Gdyby  mi  nie  za-

leżało na naszej Betty, dawno bym już się stąd całkiem wyniósł. 

Potem  nie  było  już  słychać  żadnych  słów.  Po  chwili  jednak  z  dołu  doszedł 

uszu  dziewczynki  odgłos  otwieranych  i  zamykanych  drzwi,  więc  znowu 

wyjrzała  przez  okno.  Żwir  zaskrzypiał  na  ścieżce  przed  domem  i  jakaś  postać 

background image

ciemno odziana, w której bez trudu poznała ojca, wyszedłszy z domu skierowała 

się na lewo. Patrzyła, jak szedł wzdłuż wschodniej ściany, potem skręcił za róg i 

zniknął. Na pewno szedł w stronę stajen. 

Zamknęła okno i wróciwszy do łóżka płakała tak długo, aż wreszcie zasnęła. 

Betty  —  jedynaczka  ukochana  zarówno  przez  matkę,  pełną  ambicji  na  jej 

punkcie, jak i przez ojca, któremu była wszystkim na świecie — bardzo często 

zamartwiała się takimi scenami jak ta dzisiejsza. Inna sprawa, że była jeszcze za 

młoda,  by  się  przejmować  samym  faktem,  czy  matka  zaręczy  ją  z  wybranym 

przez siebie kandydatem, czy nie. 

Dziedzic  niejednokrotnie  już  wyjeżdżał  z  domu  w  podobnych 

okolicznościach  zapowiadając,  że  więcej  nie  wróci,  i  zawsze  pojawiał  się  na-

stępnego  ranka.  Tym  razem  jednak  sprawa  nie  zakończyła  się  tak  samo: 

następnego  dnia  dziewczynce  powiedziano,  że  ojciec  pojechał  o  świcie  do 

swego majątku, Falls-Park, bo ma ważne sprawy do omówienia z rządcą, i może 

pozostanie tam parę dni. 

Falls-Park oddalone było od King's-Hintock Court przeszło dwadzieścia mil 

i stanowiło o wiele skromniejszy ośrodek o wiele skromniejszej posiadłości. Ale 

kiedy owego lutowego poranka ukazało się oczom pana Dornella, pierwszą jego 

myślą  było,  że  musiał  doprawdy  być  głupcem,  by  swój  dom  opuścić,  chociaż 

wtedy chodziło o najposażniejszą partię w całym Wessex. Palladiański fronton 

domu  z  czasów  króla  Karola  I  przez  swą  regularność  i  prostotę  budowy  miał 

taką spokojną godność, jakiej wielka, łącząca różne style, zwieńczona licznymi 

szczytami  rezydencja  żony  nie  mogła  w  żaden  sposób  przewyższyć.  Jednakże 

dziedzic  był  rozgoryczony  do  głębi,  a  ponure  cienie  gęsto  zarośniętego  parku 

niewiele  mogły  się  przyczynić  do  poprawienia  jego  nastroju.  Ogorzały, 

czterdziestoośmioletni  mężczyzna  ciężko  siedział  na  swoim  wierzchowcu  i 

myślał tylko o dziecku, swojej kochanej Betty — z nią wiązały się jego troski. 

Źle mu było w pobliżu żony, źle mu było z dala od małej córeczki i nie widział 

wyjścia  z  tej  sytuacji.  Skutkiem  tego  trochę  za  bardzo  używał  uciech  stołu, 

background image

mawiano,  że  już  trzy  butelki  wysusza  jednego  wieczora  —  a  w  oczach  żony 

coraz mniej pasował do jej eleganckich, miejskich przyjaciół. 

Powitało  go  kilkoro  wiekowych  sług,  którzy  zajmowali  się  tym  starym 

domostwem,  gdzie  tylko  nieliczne  pokoje  utrzymywano  w  stanie  mieszkalnym 

dla niego i jego przyjaciół na czas polowania; przed południem przybył jeszcze 

w ślad za nim z King's-Hintock Court wierny służący Tupcombe, by zadbać o 

wygody swego pana. Ale nie minęły dwa dni tej samotności, a już pan Dornell 

zaczął  dochodzić  do  wniosku,  że  popełnił  błąd  przybywając  tutaj.  Tym 

wyjazdem  w  gniewie  sam  zaprzepaścił  wszelkie  możliwości  przeciwstawienia 

się bezsensownym  zamysłom  żony,  pragnącej  obiecać  rękę  jego biednej  małej 

Betty jakiemuś ledwo poznanemu człowiekowi. Powinien był właśnie pozostać 

na  miejscu,  by  bronić  córki  przed  tą  odrażającą  transakcją.  Uświadomił  sobie 

nagle,  że  fakt  dziedziczenia  w  przyszłości  tak  Wielkiej  fortuny  jest  właściwie 

dla dziewczynki raczej niepomyślną okolicznością. Toć może stać się ona łupem 

każdego  łowcy  posagowego  w  kraju.  Gdyby  miała  dziedziczyć  tylko  jego 

skromną majętność, o ile większe byłyby jej szanse szczęścia. 

Zresztą  żona  nie  myliła  się  przypuszczając,  że  i  on  także  ma  upatrzonego 

kandydata  dla  swojej  pieszczotki.  W  przekonaniu  ojca  jedynym  człowiekiem, 

który  mógłby  jego  Betty  uszczęśliwić,  był  syn  drogiego,  nieżyjącego  już 

przyjaciela, chłopak o dwa lata od niej starszy, mieszkający o niecałe dwie mile. 

Ale  do  głowy  by  dziedzicowi  nie  przyszło  nawet  wspomnieć  o  tym  planie 

jednemu czy drugiemu z młodych ani wykazywać taki nadzwyczajny pośpiech. 

Dość  będzie  na  to  czasu  za  lat  parę.  Poznali  się  już  zresztą,  a  dziedzicowi 

wydawało się nawet, że dostrzegł w zachowaniu młodzieńca pewną obiecującą 

serdeczność.  Kusiło  więc  pana  Dornella,  by  pójść  za  przykładem  żony  i 

uprzedzić  jej  zamysły  pozwalając  młodym  zetknąć  się  w  Falls-Park.  Betty  — 

choć wedle pojęć owych czasów panna na wydaniu — była jeszcze za młoda, by 

się zakochać, ale chłopak kończył niedługo piętnaście lat i czuł do niej wyraźną 

skłonność. 

background image

Zamiast  pilnować  jej  w  King's-Hintock,  gdzie  z  konieczności  dziewczyna 

jest pod wpływem matki, o ileż lepiej byłoby wziąć ją na jakiś czas tutaj, pod 

własne skrzydła. Ale jak to przeprowadzić bez użycia siły? Jedyny sposób, jaki 

mu  się  nasunął,  to  uzyskać,  jak  to  już  kilkakrotnie  bywało,  zgodę  matki  na 

całodzienną  wizytę  Betty  —  bo  jakże  żona  mogła  tego  zabronić  —  a  gdy 

przyjedzie,  zatrzymać  ją  pod  byle  pretekstem,  póki  Reynard,  wybrany  przez 

żonę  konkurent,  nie  wyjedzie  za  granicę,  co  planowane  było  na  przyszły 

tydzień. 

Pan  Dornell  zdecydował  się  wrócić  do  King's-Hintock  i  spróbować 

podstępu. Na wypadek odmowy był prawie gotów porwać Betty siłą i przywieźć 

tutaj. 

Choć plany, które snuł, były dość nieokreślone i donkiszotowskie, jednakże 

powrotna  droga  minęła  dziedzicowi  w  dużo  pogodniejszym  nastroju.  Cieszył 

się, że wnet zobaczy Betty i porozmawia z nią, no, a potem okaże się, co wyj-

dzie z tych wszystkich zamysłów. 

Jechał  więc  po  równinie  rozciągającej  się  od  wzgórz  wokół  Falls-Park  do 

pagórków koło miasteczka Ivell, przebył je i wydostał się na drogę do King's-

Hintock, aż wreszcie minąwszy wieś wjechał na długą aleję wiodącą do pałacu. 

Ponieważ  nie  zasłaniały  jej  drzewa,  dostrzegł  w  oddali  północną  fasadę  z 

drzwiami wejściowymi, a i jego także z tej strony okien można już było dojrzeć. 

Miał  więc  nadzieję,  że  Betty  zauważy  jego  przybycie,  jak  to  nieraz  bywało,  i 

zbiegnie do drzwi albo zacznie machać chusteczką. 

Nie  dostrzegł  jednak  żadnego  znaku.  Kiedy  tylko  zsiadł  z  konia  zapytał 

służbę o żonę. 

— Jaśnie pani wyjechała. Wezwano ją do Londynu, proszę jaśnie pana. 

— A panienka? — spytał dziedzic odruchowo. 

— Także pojechała, żeby się trochę rozerwać. Jaśnie pani zostawiła list. 

W  liście  żony  jednak  nie  było  żadnego  wyjaśnienia,  tylko  informacja,  że 

udaje  się  dyliżansem  do  Londynu  w  swoich  sprawach,  a  dziecko  bierze,  żeby 

background image

miało przyjemność. Z boku był jeszcze dopisek samej Betty na ten temat, naj-

wyraźniej skreślony w radosnym podnieceniu przed spodziewaną wyprawą. Pan 

Dornell  wymamrotał  parę  dosadnych  epitetów;  potem  ogarnęło  go 

rozczarowanie.  Jak  długo  miał  trwać  ich  pobyt  w  mieście,  tego  żona  nie 

napisała,  ale  kiedy  zaczął  się  dopytywać,  wyszło  na  jaw,  że  do  pojazdu 

załadowano bagażu tyle, iż mogło starczyć na dwa lub trzy tygodnie. 

Nie dziwota, że skutkiem tego King's-Hintock stało się teraz równie ponure 

jak  poprzednio  Falls-Park.  Dziedzic  stracił  zupełnie  zapał  do  polowania  i  w 

ogóle nie miał ochoty widywać się z ludźmi. 

Czytał  więc  tylko  raz  po  raz  nabazgrane  przez  Betty  zdania,  potem 

przeglądał  inne  liściki  przez  nią  dawniej  pisane,  bo  nic  innego  nie  mogło  go 

zabawić ani rozruszać. Naprawdę były w Londynie, bo potwierdził to w parę dni 

później  drugi  list od pani  Dornell,  w którym  zawiadamiała  małżonka,  że  mają 

nadzieję przybyć do domu mniej więcej za tydzień, a także że nie miała pojęcia 

o jego zamiarze tak wczesnego powrotu do King's-Hintock, w przeciwnym bo-

wiem razie nie byłaby wyjechała nie powiadomiwszy go wcześniej. 

Pan Dornell ciekaw był bardzo, czy przypadkiem nie przyszło jej do głowy, 

bądź  jadąc  do  Londynu,  bądź  w  drodze  powrotnej,  wstąpić  do  posiadłości 

Reynarda koło Melchester, jako że przez to miasto trzeba było przejeżdżać. 

Do  osiągnięcia  jej  celu  wizyta  ta  mogłaby  być  bardzo  pomocna,  toteż 

dziedzic  zasępił  się  na  myśl,  że  jego  plany  o  tyleż  bardziej  oddaliłyby  się  od 

zwycięstwa. 

Nie wiedział, co z sobą zrobić, więc postanowił zaprosić przyjaciół na obiad, 

niech pomogą mu w winie i grogu utopić ten ponury nastrój. Jak pomyślał, tak i 

zrobił.  Goście,  po  większej  części  okoliczni  ziemianie,  skromniejsi  od  gos-

podarza,  towarzyszyli  mu  zazwyczaj  w  polowaniach.  Miał  być  także  doktor  z 

Evershead i parę  innych  osób  — a  wśród  nich  kilku takich  wesołych  zuchów, 

których towarzystwa żona nie zniosłaby w swoim domu, gdyby była obecna. — 

Ale kiedy kota w domu nie ma... — mruknął do siebie pan Dornell. 

background image

Przybyli  goście,  a  z  ich  zachowania  można  było  wnioskować,  że  mają 

zamiar bawić się do rana. Czekali cały kwadrans na Baxby'ego z Sharton Castle, 

jednego  z  najweselszych  kompanów  pana  Dornella.  Bez  jego  osoby  taki  obiad 

jak obecny nie mógłby się udać, ale po prawdzie należało dodać, że z jego osobą 

trudno  było  myśleć  o  prawdziwie  wytwornym  obiedzie,  gdyby  obecne  były  i 

damy. 

Baxby  powrócił  był  właśnie  z  Londynu  i  dziedzicowi  bardzo  zależało  na 

rozmowie  z  nim  —  właściwie  bez  wyraźnego  powodu,  może  tylko  dlatego,  że 

tak niedawno człowiek ten miał okazję oddychać tym samym co Betty powie-

trzem. 

Wreszcie  usłyszeli,  że  Baxby  zajeżdża  przed  dom,  wobec  tego  gospodarz  i 

goście ruszyli do jadalni. Po chwili rzeczywiście przyłączył się do nich Baxby 

przepraszając za spóźnienie. 

—  Dopiero  wczoraj  wieczór  przyjechałem,  ale,  wierzcie  mi,  miałem  już 

dosyć  Londynu.  —  Zwrócił  się  do  gospodarza:  —  No  co,  Dornell,  więc  ten 

chytry lis Reynard ukradł ci jednak twoją owieczkę, cha! cha! 

—  Co  takiego?  —  poprzez  stół,  wokół  którego  wszyscy  stali,  machinalnie 

spytał pan domu, a zimne słońce padało na jego gładko wygolone oblicze. 

— Musisz sąsiad przecie wiedzieć to, o czym mówi całe miasto, dostałeś już 

chyba list o wszystkim? O tym, że Stefan Reynard ożenił się z twoją Betty? Ależ 

tak,  jak  tu  stoję.  To  było  bardzo  starannie  zaplanowane:  rozjechali  się  zresztą 

zaraz i mają spotkać się aż za pięć czy sześć lat. Na Boga, przecież musiałeś o 

tym wiedzieć! 

Ciężki  łoskot  był  jedyną  odpowiedzią.  Odwrócili  się:  pan  Dornell  leżał 

nieruchomo przy stole, tam gdzie upadł jak kłoda na dębową podłogę. Najbliżej 

stojący  rzucili  się  natychmiast  ku  niemu,  zapanowało  okropne  zamieszanie. 

Stwierdzono,  że  jest  zupełnie  nieprzytomny,  choć  charczał  ciężko  i  dyszał  jak 

miech kowalski. Twarz miał purpurową, żyły nabrzmiałe i krople potu na czole. 

— Co mu się stało? — pytano. 

background image

— Apopleksja — odpowiedział poważnie doktor z Evershead. 

Dotąd z zasady wzywano go do pałacu tylko w lżejszych przypadkach, toteż 

obecnie świadom był powagi sytuacji. Uniósł głowę dziedzica, rozluźnił krawat, 

rozpiął odzież, a potem zadzwonił na służbę, by przeniesiono pana na górę. 

Tam  więc  leżał  pan  Dornell  jakby  w  narkotycznym  śnie.  Lekarz  puścił  mu 

całą miednicę krwi, ale dopiero o szóstej po południu zdołał go jakoś docucić. O 

proszonym obiedzie zapomniano zupełnie, część gości dawno już się rozjechała; 

kilku jednak zostało. 

— Jak mi Bóg miły — powtarzał Baxby raz po raz. — Nie miałem pojęcia, 

że  tak  wyglądają  sprawy  pomiędzy  Dornellem  a  jego  panią!  Myślałem,  że 

dzisiejszą  fetę  wyprawia  właśnie  na  sześć  tego  wydarzenia,  choć  tymczasem 

trzymał to w sekrecie. Żeby córeczkę wydać za mąż bez jego wiedzy, no, no! 

Gdy  tylko  dziedzicowi  wróciła  przytomność  pierwsze  słowa,  jakie 

wykrztusił, brzmiały: 

— Toć to porwanie! Gardłowa sprawa! Powiesić go! Gdzie Baxby? Już się 

mam dobrze. Opowiadaj dokładnie, cóżeś słyszał! 

Zwiastun tych niemiłych nowin wzdragał się przed dalszym denerwowaniem 

przejętego ojca i początkowo nie chciał wiele mówić. Ale gdy po godzinie stan 

dziedzica  trochę  się  poprawił,  tak  że  mógł  już  na  siedząco  wysłuchać 

Baxby'ego,  ten  opowiedział  mu  wszystko,  co  usłyszał,  a  wśród  tego 

najważniejsze,  że  matka  Betty  była  na  ślubie  obecna  i  promieniała  ukontento-

waniem. 

— Wszystko wydawało się tak w porządku, że ani mi w głowie nie postało, 

by to mogło być bez waszej wiedzy, sąsiedzie — zakończył. 

—  Niech  tu  na  miejscu  skonam,  jeżeli  wiedziałem,  że  na  coś  takiego  się 

zanosi. Toż dziecku ledwie na trzynasty rok idzie! A to mnie Sue przechytrzyła! 

Czy Reynard wybrał się z nimi do Londynu, czy jak? 

—  Nie  umiem  powiedzieć.  Wiem  tylko,  że  małżonka  wasza  z  córką  szły 

sobie  ulicą,  a  lokaj  za  nimi,  potem  weszły  do  sklepu  jubilera,  gdzie  już  stał 

background image

Reynard,  i  tam  w  obecności  jubilera  i  waszego  sługi,  którego  specjalnie 

przywołano,  panna  Betty  powiedziała  do  Reynarda,  tak  mi  mówiono:  „Czy 

ożenisz się ze mną...”, a  może:  „Chcę wyjść za ciebie”  i jeszcze: „Albo teraz, 

albo wcale” — coś takiego. 

—  To  nic  nie  znaczy,  co  miała  powiedzieć  —  mruknął  dziedzic  z  oczami 

wilgotnymi  od  łez.  —  Matka  podsunęła  jej  te  słowa,  żeby  uniknąć 

konsekwencji,  jakie  mogłyby  nastąpić,  gdyby  zaistniał  choć  cień podejrzenia o 

przymus. Te słowa to nie są słowa dziecka, toć ona ani myślała o małżeństwie, 

jakżeby mogła, moja maleńka! Mów dalej! 

—  Jak  było,  nie  wiem,  dość,  że  postanowili  wspólnie.  Od  razu  nabył 

obrączki i nie minęło pół godziny, jak ślub się odbył w najbliższym kościele. 

 

W  dwa  dni  później  nadszedł  list  od  pani  Dornell,  pisany  do  męża,  kiedy 

jeszcze nic nie wiedziała o jego ataku. Opisywała bardzo pogodnie okoliczności 

prowadzące  do  zawarcia  małżeństwa,  załączając  logiczne  racje  i  uzasadnienie 

swej zgody na ten przedwczesny związek, obecnie będący już faktem. Nie miała 

pojęcia  — aż do chwili, kiedy nagle postawiono ją przed koniecznością pilnej 

decyzji  —  że  chodzi  o  tak  szybkie  zawarcie  kontraktu  małżeńskiego,  i  choć 

początkowo  nie  zdawała  sobie  dobrze  z  tego  sprawy,  zgodziła  się  jednak 

dopiero  na  wiadomość,  że  Stefan  Reynard,  ich  obecny  zięć,  coraz  lepiej  jest 

widziany u dworu i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w niedługim czasie 

otrzyma tytuł baroneta. Ich drogiej córce ten wczesny kontrakt małżeński żadnej 

najmniejszej  szkody  nie  przyniesie,  ponieważ  życie  jej  jeszcze  przez  kilka  lat 

potoczy  się  nadal  pod  ich  okiem  zupełnie  jak  dotąd.  To  pewne,  że  nikłe  jest 

prawdopodobieństwo,  by  znów  miała  się  nadarzyć  tak  wspaniała  okazja 

wydania  córki  za  wytwornego  dworaka  i  mądrego  światowca,  znanego  w 

dodatku z wielkich przymiotów osobistych — a zwłaszcza nie zdarzy się w ich 

wsiowym pustkowiu w King's-Hintock. Dlatego to uległa prośbom Stefana i ufa, 

że pan mąż jej to wybaczy. Krótko mówiąc, pisała tak, jak zwykle kobieta, która 

background image

osiągnąwszy de facto

6

 to, na czym jej zależało, gotowa jest na daleko posunięte 

ustępstwa, jeśli idzie o słowa i zachowanie form. 

Pan  Dornell  wyczytał  z  tego  listu  wszystko,  co  się  kryło  pod  pięknymi 

słówkami.  A  że  od  niewpadania  w  pasję  zależało  teraz  być  może  jego  życie, 

więc opanowywał, jak tylko mógł, swe wzburzenie, kiedy tak snuł się po domu 

smutny  i  zupełnie  niepodobny  do  samego  siebie  sprzed  kilku  dni.  Zrobił,  co 

tylko  w  jego  mocy,  by  do  żony  nie  doszła  jakakolwiek  wieść  o  jego  nagłym 

zasłabnięciu, wstydząc się tego, boć też w jej oczach byłoby to pewno uznane za 

coś  absurdalnego,  zwłaszcza  teraz,  kiedy  znów  przesiąkła  miastowymi 

pojęciami.  Ale  pogłoski  o  tym,  co  się  mu  przytrafiło,  doszły  do  niej  jednak  i 

wnet  otrzymał  zapowiedź,  że  wraca  na  dniach,  by  go  pielęgnować.  On  tedy 

niezwłocznie zabrał manatki i wyjechał do swego własnego Falls-Park. 

Tutaj przez czas pewien żył jak zupełny odludek. Wciąż jeszcze nie czuł się 

dość  silny,  by  przyjmować  gości,  polować  z  psami  czy  jeździć  konno;  przede 

wszystkim  jednak  czuł  wstręt  do  twarzy  obcych,  jak  i  znajomych,  bo  przecież 

wszyscy już wiedzieli o figlu, jaki mu spłatała żona, i dlatego wolał trzymać się 

od ludzi z daleka. 

Ani  przez  chwilę  nie  winił  Betty  za  udział  w  tym  wyczynie,  nie  wierzył 

zresztą w jej dobrowolny udział w całej tej sprawie. Będąc ciekaw, co się z jego 

córeczką  dzieje,  wysłał  zaufanego  sługę  Tupcombe'a  do  wioski  Evershead, 

sąsiadującej z King's-Hintock, tak wyliczając, by dojechał na miejsce o zmroku. 

Posłaniec przybył nie zauważony, zwłaszcza że nie był w liberii, i zasiadł sobie 

w ciemnym kącie przy kominku oberży „Pod Świnią i Żołędziem”. 

Okazało  się,  że  każdy  wstępujący  tam  choćby  na  chwilę  mówił  o  tym 

zadziwiającym  niedawnym  małżeństwie.  Pykając  w  cieniu  fajkę  Tupcombe 

dowiedział się, że pani Dornell z córką wróciła na krótko do domu, Reynard od-

jechał  na  kontynent,  a  Betty  po  paru  dniach  wysłano  do  szkoły.  Nie  zdawała 

sobie chyba sprawy z tego, że jest już żoną Reynarda — tak mówiono — i choć 

                                                           

6

 de facto (łac.) — w istocie, w rzeczywistości. 

background image

początkowo była trochę wystraszona powagą ceremonii, jednak zapewnienia, że 

jej wolności w niczym to wszystko nie zagraża, wnet przywróciły dziewczynce 

dobry humor. 

Od  tego  dnia  zaczęła  się  oficjalna  wymiana  listów  pomiędzy  panem 

Dornellem  a  jego  żoną,  która  teraz  równie  usilnie  dążyła  do  złagodzenia 

stosunków,  jak  przedtem  do  przeprowadzenia  swojej  woli.  Ale  zawzięty, 

szczery  mąż-prostak  dalej  trzymał  się  z  daleka.  Jej  chęć  pogodzenia  się  z 

mężem,  uzyskania  jego  przebaczenia  za  podstęp  —  a  co  więcej  nawet  — 

prawdziwa  serdeczność  i  pragnienie,  by  złagodzić  jego  żal,  doprowadziły  ją 

wreszcie na próg jego domu w Falls-Park. 

Nie widzieli się od tamtej wieczornej kłótni, jeszcze przed owym wyjazdem 

do  Londynu  i  spowodowaną  tym  wszystkim  chorobą.  Zaniepokoiła  panią 

Dornell  zmiana  w  wyglądzie  męża,  a  najbardziej  przeraziło  ją  to,  że 

zamknąwszy  się  w  jednym  pokoju  często  gęsto  chyba  zaglądał  do  kielicha, 

zupełnie wbrew zaleceniom lekarza. Nie ulegało wątpliwości, że nie mógł dłużej 

żyć w tak prymitywnych warunkach. 

Dlatego  zaczęła  się  nad  nim  użalać,  prosić  o  przebaczenie,  wreszcie 

namawiać.  Lecz  mimo  że  do  całkowitego  zerwania  nie  doszło,  widywali  się 

odtąd tylko czasami, bo Dornell dalej większość czasu spędzał w swoim domu. 

W ten sposób minęły trzy czy cztery lata. Aż pewnego dnia żona przybyła w 

odwiedziny bardziej ożywiona niż zazwyczaj i od razu na wstępie oznajmiła mu, 

że edukacja Betty dobiega końca — ich córka wróciła do domu i martwi się, że 

nie  zastała  ojca.  Przysyła  mu  w  takich  słowach  wiadomości:  „Poproś,  mamo, 

ojca, żeby wrócił do domu do swojej Betty”. 

— Ach! Więc jest nieszczęśliwa?! — spytał dziedzic. 

Żona milczała. 

— To przez to przeklęte małżeństwo — ciągnął mąż. 

Ale żona nie chciała się z nim kłócić. 

— Ona czeka na dworze w powozie — powiedziała łagodnie. 

background image

— Co? Betty? Tutaj? 

— Tak. 

— Czemuś mi tego od razu nie powiedziała? 

Dornell  wybiegł  przed  dom:  rzeczywiście  dziewczę  czekało  tam  jego 

przebaczenia,  bo  i  ona  przypuszczała,  że  ojciec  jest  na  nią  zagniewany, 

podobnie jak na matkę. 

Tak  więc  Betty  zostawiła  za  sobą  szkoły  i  powróciła  do  King's-Hintock. 

Dochodziła lat siedemnastu i stawała się niemal młodą kobietą. Jednakże dalej 

czuła się panną, mimo kontraktu małżeńskiego zawartego przed laty, o którym 

ona sama, zda się, zupełnie zapomniała. Wydawało jej się to wszystko snem: i 

ów  jasny,  zimny  marcowy  dzień,  londyński  kościół  o  pięknych  rzeźbionych 

ławkach  z  zielonymi  obiciami,  i  wielkie  organy  wysoko  na  galeryjce  —  tak 

zupełnie inny od ich małego obrośniętego krzewami kościółka w King's-Hintock 

—  i  ten  trzydziestoletni  mężczyzna,  któremu  przyglądała  się  trochę  ze 

zdumieniem, a trochę z poczuciem, że jest raczej brzydki i napawa ją strachem, 

ten, którego — mimo że wymieniali uprzejme listy — nie widziała od tamtego 

dnia; i który był jej właściwie tak obojętny, że gdyby powiadomiono ją dziś o 

jego  śmierci,  o  tym,  że  go  nigdy  już  nie  ujrzy,  powiedziałaby  najwyżej: 

„Doprawdy?” Serduszko Betty nie zbudziło się jeszcze. 

— Pisał ostatnio do ciebie twój mąż? — kiedy już powrócili pod dach spytał 

córkę  pan  Dornell,  śmiejąc  się  żartobliwie,  ale  z  czułością  nie  wymagającą 

odpowiedzi. 

Dziewczę  skrzywiło  się,  a  ojciec  zauważył,  że  żona  spogląda  na  niego 

błagalnie. A ponieważ rozmowa trwała dalej i wyglądało, że pan Dornell będzie 

wypowiadał  słowa  zdolne  pogorszyć  sytuację,  nie  dającą  się  odmienić,  pani 

Dornell podsunęła myśl, by Betty wyszła z pokoju, póki oni oboje nie skończą 

swojej rozmowy, co też dziewczę posłusznie uczyniło. 

Dornell na nowo zaczął gorące wymówki: 

—  Widziałaś,  jak  ją  przestraszył  sam  dźwięk  tego  imienia?  —  I  dodał:  — 

background image

Sam  widziałem,  nawet  jeżeliś  ty  tego  nie  zauważyła.  Niech  to  diabli!  Co  za 

przyszłość  czeka  tę  moją  nieszczęsną  smarkatą.  Mówię  ci,  Sue,  to  wcale  nie 

było małżeństwo jak należy i gdybym ja był kobietą, nie uważałbym go wcale 

za zawarte. Toć ona mogłaby teraz, bez cienia grzechu, pokochać człowieka z 

własnego wyboru, zupełnie tak, jakby wcale nie była przykuta do kogo innego. 

Trudno, nic nie poradzę, musiałem ci to powiedzieć. Tak, Sue. Mój kandydat był 

lepszy. Podobałby się jej na pewno. 

— Nie wierzę — odparła z powątpiewaniem małżonka. 

—  Powinnaś  go  zobaczyć,  zaraz  byś  uwierzyła.  Wyrósł  na  pięknego 

mężczyznę, powiadam ci. 

—  Sza,  nie  tak  głośno!  —  wykrzyknęła  żona  i  zerwawszy  się  z  fotela 

podbiegła do drzwi sąsiedniego pokoju, dokąd wyszła przedtem Betty. Zastała 

ją,  ku  swemu  przerażeniu,  siedzącą  w  pobliżu,  pogrążoną  w  marzeniach,  z 

oczami  wpatrzonymi  gdzieś  w  dal;  była  tak  zamyślona,  że  nie  zauważyła 

wejścia matki. Słyszała bowiem całą rozmowę rodziców i pochłonięta była tymi 

nowinami. 

Ze  względu  na  to,  co  mówił  pan  Dornell  i  jak  rozumował,  matka  uznała 

Falls-Park  za  bardzo  niebezpieczny  teren  dla  młodej  dziewczyny  w  tak 

pobudliwym wieku, a przy tym w tej specyficznej sytuacji, w jakiej znajdowała 

się  Betty.  Przywołała  córkę  i  śpiesznie  z  nią  razem  odjechała.  Dziedzic  nie 

obiecywał  wyraźnie  powrotu  ani  zamieszkania  na  stałe  w  King's-Hintock,  ale 

świadomość, że zastanie tam Betty, tak jak w dawnych czasach, wystarczała, by 

obiecał wnet przybyć w odwiedziny. 

Przez  całą  drogę  powrotną  Betty  milczała  —  wydawała  się  głęboko 

zamyślona.  Jej  matka  z  niepokojem  zdała  sobie  sprawę,  że  posłyszane  przez 

dziewczynę słowa spowodowały jakby jej przebudzenie. 

Tym  razem  pan  Dornell  szybko  dotrzymał  obietnicy;  nie  upłynęło  wiele 

czasu,  jak  pojawił  się  pewnego  dnia  około  południa  żółtym  faetonem  o 

czerwonych kołach; sam jak dawniej powoził parą karych koni, a wierny stary 

background image

Tupcombe  podążał  z  tyłu  konno.  W  pojeździe  obok  dziedzica  siedział  jakiś 

młodzieniec, a gdy weszli obaj do środka i pan Dornell przedstawił towarzysza 

jako  swego  przyjaciela  Phelipsona  z  Elm-Cranlynch,  pani  Dornell  z  trudem 

zdołała opanować przestrach. 

Dornell ruszył w głąb domu i czule ucałowawszy swoją Betty szepnął: 

—  Moja  mała,  postaraj  no  się,  żeby  matkę  zakłuły  wyrzuty  sumienia. 

Udawaj,  że  z  miejsca  ci  się  spodobał  Phelipson  i  że  jego,  ojcowskiego 

kandydata,  mogłabyś  pokochać  o  wiele  łatwiej  niż  tego,  którego  ona  ci 

narzuciła. 

To  oznajmiwszy  prostoduszny  dziedzic  życzliwie  przyglądał  się,  jak  Betty 

coraz  to  przy  stole  rzuca  zaciekawionym  oczkiem  w  stronę  szczerego, 

impulsywnego  chłopaka  —  przekonany,  że  dziewczę  czyni  to  wyłącznie  z 

należnego ojcu posłuszeństwa; w głębi duszy na śmiech mu się zbierało, kiedy 

widział, jak jego żart, nie wątpił bowiem, że to tylko żart, zakłóca spokój pani 

domu. 

„Teraz wreszcie Sue widzi, jaki błąd popełniła!” — mówił do siebie. 

Pani Dornell rzeczywiście była bardzo zaniepokojona i gdy tylko nadarzyła 

się okazja, by porozmawiać z mężem na osobności napadła na niego z góry: 

— Nie powinieneś był go tu przywozić! O Tomaszu, jak mogłeś postąpić tak 

bezmyślnie!  Na  Boga,  czyż  nie  rozumiesz,  drogi,  że  co  się  stało,  to  się  nie 

odstanie, a teraz ta twoja głupota zagraża może małżeńskiemu szczęściu naszej 

Betty. Gdybyś się nie mieszał, gdyby nie dosłyszała, co mówiłeś o tym młodym 

Phelipsonie,  byłaby  dalej  cierpliwa  i  posłuszna  jak  jagniątko,  wyglądająca  z 

ochotą  powrotu  Reynarda.  A  od  tej  wizyty  w  Falls-Park  jest  wciąż  okropnie 

milcząca i pogrążona we własnych myślach. Co też ty najlepszego robisz? Jak 

się to teraz wszystko skończy? 

— Przyznaj więc, że mój konkurent lepiej do niej pasował. Przywiozłem go 

tu tylko po to, by cię przekonać. 

—  Ależ  tak,  tak.  Przyznaję  w  zupełności.  Bylebyś  tylko  zabrał  go  stąd 

background image

natychmiast. Niech tu nie siedzi dłużej! Boję się, że już zrobił na niej wrażenie! 

— Bzdura, Sue. To tylko tak na żarty, żeby ci dokuczyć. 

Jednakże trudno było oszukać oko matki i jeśli Betty rzeczywiście tego dnia 

udawała  tylko  zakochaną,  to  odgrywała  tę  rolę  z  mistrzostwem  Rozalindy

7

potrafiłaby  zmylić  najlepszych  psychologów,  tak  naturalne  i  szczere  było  jej 

zachowanie.  Dziedzic,  kontent  ze  zwycięstwa,  chętnie  obiecał  odwieźć  zbyt 

pociągającego  młodzieńca  i  wczesnym  popołudniem  ruszyli  obaj  w  drogę 

powrotną. 

Jeździec  podążający  w  milczeniu  za  faetonem  był  tak  samo  jak  dziedzic 

przejęty  tym  świeżo  przeprowadzonym  eksperymentem.  Wierny  Tupcombe 

utkwiwszy  oczy  w  plecach  swego  pana  i  młodego  Phelipsona  rozmyślał  nad 

tym,  jak  dobrze  młodszy  z  nich  pasowałby  do  panny  Betty  i  jak  bardzo  przez 

ostatnie dwa czy trzy lata posunął się starszy. Pomstował też w duchu na jaśnie 

panią, która tę zmianę spowodowała.  

Po  tej  pamiętnej  wizycie,  przedsięwziętej  celem  wykazania  swojej  racji, 

życie  państwa  Dornellów  płynęło  dość  spokojnie  przez  następne  dwanaście 

miesięcy, przy czym dziedzic większą część czasu spędzał w Falls-Park, Betty 

zaś  jeździła  to  tu,  to  tam,  a  parę  razy  zdarzyło  się  nawet,  że  napędziła  matce 

porządnego stracha, powracając od ojca prawie o północy. 

 

Spokój  King's-Hintock  zakłóciło  pewnego  dnia  przybycie  umyślnego. 

Okazało się, że to pan Dornell, złożony atakiem podagry tak silnym, że wręcz 

niebezpiecznym, chce pilnie zobaczyć swoją Betty i pyta, czemu od tak dawna 

go nie odwiedziła. 

Pani Dornell bardzo niechętnie widziała zbyt częste wyprawy Betty w owym 

kierunku;  ale  dziewczyna  z  takim  niepokojem  ponaglała  matkę,  tak  ostatnio 

interesowała się wszystkim w Falls-Park i w okolicy, że na nic by się nie zdały 

                                                           

7

 Rozalinda — bohaterka komedii Szekspira Jak wam się podoba, córka Księcia, która doskonale 

gra rolę kogoś innego. 

background image

perswazje, trzeba więc było obu paniom zbierać się do drogi. 

Dziedzic z niepokojem oczekiwał przyjazdu córki. Po przybyciu na miejsce 

choroba  okazała  się  ciężka,  a  pacjent  poirytowany.  Miał  w  zwyczaju  zażywać 

mocne  leki,  zdolne  na  ogół  przepędzić  nawroty  choroby,  ale  tym  razem  jakoś 

nie odnosiły żadnego skutku. 

Obecność  córki  jak  zwykle  podziałała  na  pana  Dornella  kojąco,  choć 

równocześnie, jak zwykle, zasmuciła go. Nie mógł bowiem nigdy zapomnieć o 

tym,  że  Betty  rozporządziła  sobą  na  całe  życie  wbrew  jego  życzeniom,  choć 

dziewczę w tajemnicy wyznało ojcu, że gdyby była wtedy w tym wieku co teraz, 

na pewno nie wyraziłaby zgody. 

Jak i poprzednio pani Dornell zażądała poufnej rozmowy z mężem na temat 

przyszłości  córki,  należało  się  bowiem  w  najbliższym  czasie  spodziewać 

przybycia Reynarda po żonę; on zresztą byłby już przybył, powstrzymał się jed-

nak  na  wyraźne  żądanie  młodej  osoby,  zgodne  z  wolą  rodziców,  a 

umotywowane  jej  młodym  wiekiem.  Reynard  posłusznie  zastosował  się  do 

takich życzeń, postanowiono bowiem, że nie będzie Betty odwiedzał, póki nie 

ukończy  ona  lat  osiemnastu,  chyba  że  za  zgodą  wszystkich  zainteresowanych. 

Ale  długo  już  tak  trwać  nie  mogło  i  sądząc  z  tonu  jego  ostatniego  listu,  nie 

ulegało wątpliwości, że wkrótce po nią przybędzie. 

Oczywiście  przed  tą  ważną  rozmową  posłano  Betty  na  dół,  by  znajdowała 

się poza zasięgiem głosów, wnet też rodzice zobaczyli ją idącą w stronę gęstych 

drzew,  uroczą  w  powłóczystej  zielonej  sukni  i  dużym  kapeluszu,  przybranym 

piórami. 

Wrócili  do  tematu,  a  pani  Dornell  stwierdziła,  że  niechęć  jej  męża  do 

wyrażenia pozytywnej odpowiedzi na list Reynarda nie zmniejszyła się wcale. 

— Do osiemnastu lat jeszcze trzech miesięcy jej brakuje! — krzyknął. — To 

za  wcześnie!  Ani  mowy!  Nie  dostanie  jej  jeszcze,  choćbym  sam  miał  go 

przepędzić! 

— Ależ, drogi Tomaszu — oponowała żona — pomyśl tylko, gdyby się coś 

background image

przytrafiło tobie czy mnie, o ile lepiej by było, gdyby Betty była już wtedy pod 

opieką męża. 

— Powtarzam, że to za wcześnie! — upierał się, a żyły na czole groźnie mu 

nabrzmiały.  —  Jeżeli  przybędzie  po  nią  przed  Gromniczną  wyzwę  go, 

przysięgam! Za parę dni przyjeżdżam do King's-Hintock i nie spuszczę jej z oka 

w dzień ani w nocy. 

Żona bojąc się dlań zbytniego podniecenia dała za wygraną, zapewniła go, 

że posłuszna będzie jego życzeniom, gdyby Reynard napisał wcześniej prosząc 

o wyznaczenie mu daty przyjazdu do Betty — wtedy ona ten list odda jemu do 

rąk własnych i niech już sam odpowie, jak uważa. Tylko ta sprawa wymagała 

omówienia na osobności, a potem pani Dornell wyszła zawołać Betty z nadzieją, 

że może tym razem nie dosłyszała głośnych słów ojca. 

Okazało  się,  że  na  pewno  ich  nie  słyszała.  Pani  Dornell  uszła  dość  daleko 

ścieżką, na której poprzednio widziała spacerującą Betty, ale córki nigdzie  nie 

dostrzegła. Wobec tego skręciwszy postanowiła poszukać z drugiej strony, poza 

domem — i przechodziła właśnie na ukos przez trawnik, gdy niespodzianie, ku 

swemu  wielkiemu  zdumieniu,  zobaczyła  tę,  której  szukała:  Siedziała  na 

zwisającej  nisko  nad  ziemią  gałęzi  cedru,  a  obok  młody  człowiek,  który 

obejmował ramieniem jej kibić. Poruszył się właśnie, a pani Dornell poznała, że 

to młody Phelipson. 

Niestety więc, nie omyliła się wtedy. To nie było udawanie, tylko naprawdę 

miłość. Nie warto powtarzać, jak w tej chwili pani Dornell nazwała swego męża 

za  ten  głupi pomysł  zetknięcia  ze  sobą  dwojga  młodych.  Od razu postanowiła 

nie  zdradzić  się  przed  zakochanymi,  że  ich  widziała.  Zawróciła  inną  drogą, 

weszła  do  domu  od  frontu  i  wychylając  się  przez  okno  zaczęła  wołać  jak 

najgłośniej: 

— Betty! 

Po  raz  pierwszy  od  czasu  strategicznego  wydania  córki  za  mąż  —  panią 

Susan Dornell opadły wątpliwości co do słuszności tego kroku. Okazało się, że 

background image

sam los dopomógł jej mężowi, bo jego obiekcje, błahe w zasadzie, okazały się 

teraz bardzo istotne. Przeczuwała zapowiedź kłopotów w przyszłości. Dlaczego 

Tomasz  wmieszał  się  do  tego?  Dlaczego  uparł  się  przywieźć  do  domu  tego 

chłopaka?  To  wreszcie  wyjaśniało  stałe  prośby  Betty  o  przesunięcie  terminu, 

ilekroć poruszono problem powrotu jej męża. To wyjaśniało, czemu tak polubiła 

Falls-Park. Możliwe, że i to spotkanie, które właśnie widziała, zostało listownie 

wyznaczone. 

Prawdopodobnie  dziewczęciu  ani  na  chwilę  nic  takiego  na  myśl  by  nie 

przyszło,  gdyby  ojciec  nie  zniechęcił  jej  do  tego  wczesnego  małżeństwa 

twierdząc, że nakłoniono ją do niego, kiedy nie wiedziała jeszcze sama, czego 

pragnie. Gdyby nie to, może z wyciągniętymi ramionami biegłaby witać męża w 

wyznaczonym dniu. 

Wreszcie  w  odpowiedzi na  wołanie  w  oddali  ukazała  się  Betty;  zbliżała się 

trochę blada, ale nikt by z jej wyglądu nie poznał, że wraca ze spotkania. Pani 

Dornell aż jęknęła w duszy na widok takiej przewrotności ukochanego dziecka. 

Więc  to  jest  ta  szczera  istotka, której  przemiany  w  dorosłą  kobietę oczekiwali 

wszyscy z takim przejęciem — przebiegła i bezwstydna, dość dorosła nie tylko, 

by  posiadać  ukochanego,  ale  co  więcej,  zdolna  ukrywać  jego  istnienie  tak 

przemyślnie,  jak  każda  kobieta  światowa.  Bardzo  gorzko  żałowała  pani 

dziedziczka, że Stefanowi Reynardowi nie pozwolono przybyć po żonę wtedy, 

gdy po raz pierwszy to zaproponował. 

Obie siedziały koło siebie niemal w milczeniu przez całą drogę powrotną do 

King's-Hintock. Jeżeli  padało  jakieś  słówko  od  czasu do  czasu,  to  zazwyczaj  z 

ust  Betty,  a  jego  zdawkowość  potwierdzała  tylko  fakt.  że  myśli  dziewczyny  i 

serce zajęte są innymi sprawami. 

Pani  Dornell  była  matką  zbyt  doświadczoną,  by  otwarcie  wystąpić  wobec 

córki w tej sprawie. Byłoby to bowiem tylko rozdmuchiwanie iskierki w wielki 

ogień.  Uznała,  że  najwłaściwszą  drogą  będzie  trzymać  podstępną  dziewczynę 

pod kluczem do chwili, gdy jej mąż wreszcie przejmie ją z rąk matki. Dlatego 

background image

też gorąco pragnęła, by nie zwracając uwagi na sprzeciwy Dornella, przybył jak 

najszybciej... 

Po  powrocie do  domu, co  za szczęśliwy  zbieg okoliczności, wręczono  pani 

Dornell  list  od  Reynarda.  Adresowany  do  obojga  teściów,  zawierał  uprzejme 

zawiadomienie, że piszący te słowa wylądował właśnie w Bristolu i ma zamiar 

za  parę  dni  przybyć  do  King's-Hintock,  by  wreszcie  spotkać  swoją  Betty  i 

zabrać ją do siebie, o ile jej rodzice nie mają nic przeciw temu. 

Betty  również  otrzymała  list  tej  samej  treści.  Wystarczyło  jedno  spojrzenie 

na jej twarz, bladą jak ściana, by matka przekonała się, jak dziewczę przyjęło tę 

wiadomość. 

— Musisz się postarać miło go przyjąć, moja droga — powiedziała łagodnie. 

— Ależ... ależ ja... 

— Jesteś już dorosła — dodała matka surowszym tonem — i te odwlekania 

muszą się skończyć. 

— Ale mój ojciec... Jestem pewna, że się na to nie zgodzi! Jeszcze nie jestem 

gotowa.  Niechby  jeszcze  poczekał  z  rok...  Niechby  poczekał  choć  parę 

miesięcy... Tak bym chciała, tak bym chciała, żeby mój kochany tatuś był tutaj i 

zaraz po niego poślę! 

Z  tymi  słowy  zerwała  się  z  miejsca  i  zarzucając  matce  ręce  na  szyję 

wybuchnęła płaczem: 

—  O,  mamo,  miej  litość  nade  mną!  Ja  wcale  go  nie  kocham,  tego  mojego 

męża! 

Ta  rozpaczliwa  prośba  skierowana  do  pani  Dornell  nie  mogła  nie  poruszyć 

jej serca. Ale cóż miała zrobić teraz, gdy sprawy zaszły już tak daleko. Była w 

rozterce  i  przez  chwilę  nawet  skłonna  przychylić  się  do  prośby  Betty. 

Poprzednio  myślała  tylko  o  tym,  by  wysłać  potwierdzającą  odpowiedź  do 

Reynarda,  pozwolić  mu  na  przybycie  do  King's-Hintock,  nie  zawiadamiając 

męża  o  niczym,  aż  on  sam  po  wyzdrowieniu  pewnego  pięknego  poranka 

przybyłby  z  Park-Falls  i  zastał  wszystko  w  porządku,  a  Reynarda  i  Betty 

background image

żyjących w zgodzie i harmonii. Ale wypadki tego dnia, a zwłaszcza gwałtowny 

wybuch córki wpłynęły na zmianę tych zamiarów. Nie ulegało wątpliwości, że 

Betty zrobi tak, jak groziła, porozumie się zaraz z ojcem, a może nawet będzie 

próbowała do niego uciec. Ponadto list Reynarda adresowany był i do niej, i do 

pana  Dornella  razem,  więc  nie  mogła  brać  na  swoje  sumienie  ukrywania  go 

przed mężem. 

— Prześlę ten list od razu do twego ojca — odpowiedziała łagodnie. — A on 

postąpi, jak sam uzna za stosowne, i wiesz dobrze, że nie zrobi nic sprzecznego 

z twoimi pragnieniami. Toć on raczej przywiódłby cię do zguby, byle się tobie 

nie  sprzeciwić.  Oby  tylko  sił  mu  starczyło  do  zniesienia  tej  nowiny.  Czy 

zgadzasz się, żeby tak zrobić? 

Biedna  Betty  zgodziła  się  pod  warunkiem,  że  sama  będzie  obecna  przy 

wysyłaniu listu. Matka nie miała zastrzeżeń; ale gdy tylko posłaniec ruszył aleją 

w  kierunku  gościńca,  współczucie  pani  Dornell  wobec  zbuntowanej  Betty 

zaczęło  niknąć.  Nie  można  usprawiedliwić  tajemnego  afektu  dziewczyny  do 

młodego  Phelipsona.  Betty  gotowa  się  z  nim  porozumieć,  może  nawet  go 

zobaczyć.  A  to  było  najgorsze.  Trzeba  jak  najszybciej  sprawić,  by  Stefan 

Reynard znalazł się na właściwym miejscu, to jest przy boku Betty. 

Siadła więc i wystosowała od siebie list do zięcia, który rzucał światło na jej 

plany. 

 

Muszą  w  tym  miejscu  wyjaśnić  —  pisała  —  coś,  o  czym  nigdy  nie 

wspomniałam  Panu  —  być  może  nawet  sugerowałam  coś  przeciwnego  —  a 

mianowicie fakt, że obiekcje ojca Betty odnośnie Pańskiego połączenia się z nią 

wciąż  jeszcze  nie  zostały  przełamane.  Ponieważ  ja  osobiście  nie  chcę  już 

wstrzymywać Pana dłużej — co więcej, wyglądam równie niecierpliwie jak Pan 

sam dnia Jego przybycia, mając dobro mojej córki na sercu — nie pozostaje mi 

nic  innego, jak przyczynić  się do  Pańskiej  sprawy bez  wiedzy mego  małżonka. 

Jest on obecnie — z przykrością muszę stwierdzić  — złożony chorobą w Falls-

background image

Park  i  uważałam  za  swój  obowiązek  przesłać  mu  Pański  list.  Przypuszczalnie 

odpowie on Panu, nakazując, byś znowu na parę miesięcy odjechał na kontynent 

aż do chwili, gdy minie czas, jaki wyznaczył Ci poprzednio.  

Moja rada brzmi następująco: jeżeli otrzymasz Pan taki list, nie zwracaj nań 

uwagi,  lecz  przybądź  tutaj,  jak  zamierzałeś,  zapowiadając  mnie  tylko,  jakiego 

dnia i godziny (o zmroku, jeżeli to możliwe) możemy się Go spodziewać. Droga 

Betty jest u mnie i zapewniam Pana, że będzie w domu, kiedy przyjedziesz. 

 

Wysławszy  tę  epistołę,  czego  nikt  nawet  nie  podejrzewał,  pani  Dornell 

postanowiła przedsięwziąć dalsze kroki zabezpieczające przed wyjazdem Betty 

z domu, tak jednak, by w miarę możliwości dziewczę nie domyśliło się niczego. 

Ona jednak z samego wyrazu twarzy matki zdawała się odczytywać zapowiedź 

przyjazdu męża. 

— On ma przybyć?! — zawołała. 

— Nie wcześniej jak za tydzień — uspokajała ją matka. 

— Więc to już... na pewno? 

— No tak. 

Betty pobiegła do swojego pokoju i nie chciała wyjść. 

Zamknąć  ją  tam, a  potem  klucz oddać  Reynardowi, kiedy  tylko  wejdzie  do 

domu,  zdawało  się  pani  matce  uroczo  proste  do  chwili,  gdy  lekko 

popróbowawszy  drzwi  pokoju  córki nie stwierdziła,  że  Betty  zamknęła się  już 

od środka, zaryglowała nawet, i poleciła służbie, żeby posiłki przynoszono jej tu 

na górę i stawiano na stoliczku pod drzwiami. 

Wobec  tego  pani  Dornell  bezszelestnie  zasiadła  w  swoim  buduarku,  który 

wraz z jej sypialnią tworzył amfiladę prowadzącą do pokoju córki, i postanowiła 

nie opuścić tego posterunku ani w dzień, ani w nocy, dopóki nie zjawi się zięć; 

w  tym  celu  także  zadysponowała  przynoszenie  śniadania,  obiadu  i  kolacji  na 

górę.  Było  już  teraz  zupełną  niemożliwością,  by  Betty  mogła  uciec  bez  jej 

wiedzy,  choćby  nawet  chciała, ponieważ pokój  córki nie  miał  żadnego innego 

background image

wyjścia, przytykał tylko do małej garderoby. 

Najwidoczniej jednak dziewczę nie myślało wcale o ucieczce, raczej chyba o 

obronie; przygotowywała się do długiego oblężenia, gardziła ucieczką. To także 

gwarantowało jej bezpieczeństwo. W jaki sposób Reynardowi uda się osiągnąć 

porozumienie z tą jej potulną córeczką, to już zależy — rozmyślała pani Dornell 

— od jego własnej przemyślności. 

Jednakże  Betty  na  wieść  o  zbliżającym  się  przyjeździe  męża  zbladła 

okropnie  i  zmieniła  się  na  twarzy  —  więc  zaniepokojona  tym  trochę  pani 

Dornell uznała, że nie może jej tak zostawić. Raz i drugi spojrzała przez dziurkę 

od klucza. Betty wciąż leżała na kanapce wpatrzona obojętnie w sufit. 

— Wyglądasz jak chora, moje dziecko! — zawołała matka. — Nie możesz 

tak siedzieć zamknięta. Chodź, wybierzemy się na przejażdżkę. 

Betty  nie  sprzeciwiała  się,  ale  gdy  po  chwili  jechały  już  powozikiem  przez 

park w stronę wioski, wciąż jeszcze siedziała niema i przygnębiona. Wyjechały 

poza  granice  parku  i  mając  wrócić  inną  drogą  mijały  właśnie  czyjeś  za-

budowania. 

Wzrok Betty padł na okno domu. Zobaczyła tam młodą, znaną jej z widzenia 

dziewczynę,  swoją  rówieśnicę,  która  siedziała  na  krześle  wsparta  na 

poduszkach.  Twarz  jej  okrywały  połyskujące  w  blasku  strupki.  Powracała  do 

zdrowia  po  świeżo  przebytej  ospie  —  a  w  owym  czasie  choroba  ta  była  takim 

postrachem, o jakim my dzisiaj nie mamy zupełnie pojęcia. 

Nagły pomysł błysnął w oczach Betty. Zerknęła na matkę, ale pani Dornell 

spoglądała  właśnie  w  przeciwną  stronę;  spytała  więc,  czy  może  na  chwilę 

wstąpić do mijanego domu, bo ma coś do powiedzenia tej dziewczynie. 

Pani  Dornell  z  trochę  podejrzliwą  miną  przyjrzała  się  domowi,  ale  miał  on 

tylko jedno frontowe wejście, i Betty nie mogłaby uciec ukradkiem — zgodziła 

się  zatem  na  zatrzymanie  pojazdu.  Betty  pobiegła  ku  domowi,  weszła  i  po 

krótkiej  chwili  wróciła  na  swoje  miejsce  w  powozie.  Kiedy  konie  ruszyły 

spojrzała na matkę i oznajmiła: 

background image

— No, udało mi się! — twarz miała bladą i przejętą, oczy pełne łez. 

— Co ci się udało? — nie zrozumiała pani Dornell. 

— Nanny Priddle jest chora na ospę, więc jak ją zobaczyłam przez okno, to 

weszłam i pocałowałam ją, żeby się zarazić. I jak teraz ja będę miała ospę, to on 

nie będzie mógł się do mnie zbliżyć. 

— Ty zła dziewczyno! — wykrzyknęła matka. — I cóż ja teraz zrobię? Jak 

to  —  sama  narażać  się  na  taką  chorobę,  uzurpować  sobie  boskie  prerogatywy 

tylko dlatego, że nie odpowiada ci człowiek, którego poślubiłaś? 

Przerażona  niewiasta  kazała  natychmiast  zawracać  do  domu,  a  tam 

dziewczynę,  już  także  trochę  wystraszoną  własnym  okropnym  postępkiem, 

wpakowano  do  wanny,  okadzono  i  na  wszelkie  inne  sposoby  starano  się 

uchronić  przed  zapadnięciem  na  tę  straszliwą  chorobę,  na  którą  nieopatrznym 

porywem sama się naraziła. 

Istniały więc już dwa powody, by odizolować zbuntowaną córkę i żonę w jej 

własnym  pokoju;  tam  też  pozostawać  miała  przez  resztę  tego  dnia  i  przez  dni 

następne, aż do uzyskania pewności, że żadnych złych skutków jej wybryk nie 

spowodował. 

 

Tymczasem  zaś  pierwszy  list  od  Reynarda,  ten  pisany  do  obojga  państwa 

Dornellów i zawiadamiający o przyjeździe za kilka dni, wyekspediowany został 

do Falls-Park, w kopercie do rąk Tupcombe'a, zaufanego sługi z poleceniem, by 

wręczył  go  panu  dopiero  w  momencie,  gdy  będzie  on  wypoczęty  po  długim 

nocnym  śnie.  Nie  ucieszyła  Tupcombe'a  ta  przesyłka,  bo  wieści  tak  posyłane 

zawsze bardzo dziedzica rozdrażniały. Wiedząc jednak, że jeszcze gorzej byłoby 

listu  nie  przekazać,  wybrał  stosowny  czas,  a  mianowicie  następnego  dnia 

wczesną godzinę ranną, i wręczył kopertę. 

Wedle  przypuszczenia  pani  Dornell  w  najgorszym  razie  mógł  z  tego 

wyniknąć  kategoryczny  nakaz  męża,  by  Reynard  jeszcze  na  kilka  miesięcy 

wstrzymał swój przyjazd. A tymczasem dziedzic z miejsca oświadczył, że sam 

background image

pojedzie spotkać się z Reynardem w Bristolu i osobiście wygarnie mu wszystko. 

— Ależ proszę łaski pana — wtrącił sługa — to niemożliwe. Pan nie może 

wstać z łóżka. 

—  Jazda  stąd,  Tupcombe,  i  żebyś  mi  nie  śmiał  mówić  „nie  może”.  Niech 

Jerry będzie osiodłany za godzinę. 

Doświadczony Tupcombe pomyślał sobie tylko, że jego pan gada od rzeczy, 

tak bardzo słabo wyglądał mówiąc te słowa, i bez ociągania wyszedł z pokoju. 

Ledwie  drzwi  się  za  nim  zamknęły,  pan  Dornell  z  wielkim  trudem  sięgnął  do 

komody przy łóżku, otworzył szufladę i wyjął  małą buteleczkę. Zawierała ona 

medykament  przeciwko  podagrze,  przed  którego  użyciem  przestrzegał  go 

lekarz, ale w tej chwili choremu nie w głowie były wszelkie przestrogi. 

Łyknął podwójną dawkę i czekał pół godziny. Żadnego skutku. Nalał sobie 

potrójną  dawkę,  wypił,  opadł  na  poduszki  i  czekał.  Tym  razem  nadszedł 

oczekiwany cud. Wydawało się, jakby ta druga porcja nie tylko podziałała sama, 

ale  pobudziła  drzemiące  siły  pierwszej  porcji.  Dziedzic  odstawił  buteleczkę  i 

zadzwonił na Tupcombe'a. 

Nie  minęło  pół  godziny,  gdy  jedna  z  dziewcząt  służebnych,  dobrze 

świadomych, jak ciężko chory jest pan, usłyszała ze zdumieniem czyjeś mocne, 

sprężyste  kroki  na  schodach  wiodących  z  pokoju  pana  Dornella,  a  przy  tym 

wesołe  nucenie.  Wiedziała,  że  doktor  nie  przyjeżdża  tego  ranka,  a  kroki  były 

zdecydowanie zbyt ciężkie jak na Tupcombe'a czy kogokolwiek z domowników. 

Spojrzawszy  w  górę,  zobaczyła  schodzącego  po  schodach  pana  Dornella,  w 

ciemnym  stroju  do  konnej  jazdy,  w  wysokich  butach,  a  co  najważniejsze, 

idącego dziarskim krokiem jak młodzik. Ze zdumienia otworzyła usta. 

—  Co  to,  przyglądasz  się,  jakbyś  diabła  zobaczyła?  Nie  widziałaś  nigdy 

człowieka wychodzącego z domu? 

I  nucąc  dalej  —  z  wyraźną  przekorą  —  wszedł  do  biblioteki,  zadzwonił  i 

spytawszy,  czy  konie  gotowe,  kazał  je  przyprowadzić  pod  dom.  W  dziesięć 

minut później wyruszył w kierunku Bristolu, a za nim Tupcombe, ze strachem 

background image

rozmyślający, co to wszystko oznacza. 

Jechali  tak  równym  kłusem  poprzez  wietrzny  płaskowyż,  długim 

monotonnym traktem. Przebyli może piętnaście mil, kiedy Tupcombe zauważył 

zmęczenie  w  postawie  swego  pana.  Przed  dziesięciu  laty  tak  zmęczony  byłby 

dopiero  po  przejechaniu  trzykrotnie  dłuższej  drogi.  Dojechawszy  jednak  do 

Bristolu bez żadnego przypadku zatrzymał się w tej samej gospodzie co zawsze. 

Pan  Dornell  bezzwłocznie  wyruszył  piechotą  do  gospody,  którą  Reynard  w 

liście podał jako swój adres, ponieważ dochodziła już czwarta po południu. 

Reynard  był  po  obiedzie  —  wtedy  bowiem  obiadowano  wcześniej  —  i 

siedział  w  zajeździe.  Dostał  już  od  pani  Dornell  odpowiedź  na  swój  list,  ale 

zamiast  posłuchać  jej  rady  i  wyruszyć  natychmiast  do  King's-Hintock, 

postanowił poczekać jeszcze dzień, aby ojciec Betty, jeśli zechce, miał czas do 

niego  napisać.  Świeżo  przybyły  podróżnik  pragnął  gorąco  uzyskać  zgodę 

dziedzica,  nie  tylko  jego  małżonki,  na  proponowaną  wizytę  u  młodej  żony  — 

zależało  mu  bowiem  ogromnie,  by  jak  najgładziej  poszło  to  jego  wejście  do 

rodziny. Ale chociaż po ostrzeżeniach pani Dornell przewidywał ze strony teścia 

pewne  opory,  jednakże  zdziwił  się  niepomiernie,  gdy  mu  oznajmiono  jego 

przybycie. 

Trudno  sobie  wyobrazić  większe przeciwieństwo  jak  Stefan  Reynard  i  nasz 

dziedzic,  gdy  tak  stali  naprzeciw  siebie  w  najparadniejszej  izbie  bristolskiego 

zajazdu. Starszy, wybuchowy podagryk, gwałtowny, szczodry i rubaszny; młod-

szy, blady, wysoki, spokojny i opanowany światowiec, zupełnie odpowiadający 

choćby  części  tego  nagrobkowego  epitafium,  które  do  dziś  oglądać  można  w 

kościele  w  King's-Hintock,  a  które  tak  wylicza  jego  przymioty:  „gładkich 

obyczajów, kształconego ducha, łączący wiedzę z dworskimi maniery”. 

W  owym  czasie  liczył  około  trzydziestu  pięciu  lat,  choć  powściągliwy  tryb 

życia i spokojne, niepobudliwe usposobienie sprawiały, że zdawał się młodszy 

niż jego lata. 

Pan Dornell bez zbędnych ceremonii i dłuższych wstępów przeszedł od razu 

background image

do rzeczy. 

— Uniżony sługa, szanowny panie — zaczął. — Przeczytawszy twój list do 

małżonki  i  do  mnie  skierowany  doszedłem  do  wniosku,  że  najlepiej  będzie 

odpowiedzieć we własnej osobie. 

—  Wielki  to  zaszczyt  dla  mnie  witać  tu  łaskawego  pana  —  odpowiedział 

Stefan Reynard z ukłonem. 

— No cóż, co się stało, to się nie odstanie — ciągnął Dornell — choć zbyt to 

było wczesne i bez mojej wiedzy. Aleć dziewka jest twoją żoną i kwita. Tylko 

że, krótko mówiąc, wciąż jeszcze za młoda ona, byś po nią przybywał. To nie 

tylko sprawa lat, to i sprawa usposobienia. Betty jeszcze ciągle jest dzieckiem i 

niepolitycznie to z twej strony już po nią przybywać, za rok będzie dość czasu, 

byś ją sobie zabrał, ot co. 

Ale  Reynard,  choć  rycerski  wielce,  mocno  był  uparty,  gdy  już  jaką  rzecz 

sobie  postanowił.  A  przecież  obiecano  mu  dziewczynę,  gdy  ukończy  lat 

osiemnaście  najpóźniej  —  a  może  i  wcześniej,  gdyby  była  silna  i  zdrowa.  Jej 

matka sama tę datę wyznaczyła wedle własnego rozeznania, a on ani słowem się 

nie  mieszał.  Potem  lata  całe  spędzał  na  obcych  dworach,  aż  mu  to  obrzydło. 

Betty dorosła już bez żadnych wątpliwości do lat kobiecych i jego zdaniem nie 

było  ani  cienia  wymówki,  by  jego  przyjazd  dalej  wstrzymywać.  Dlatego  też, 

świadom  poparcia  matki  dziewczyny,  odpowiedział  krótko,  ale  stanowczo,  że 

nie dochodził swoich praw z szacunku dla woli teściów tak długo, jak długo to 

rozsądnym  być  się  zdawało,  ale  teraz  musi  się  o  nie  upomnieć,  by 

sprawiedliwości wobec niego i niej stało się zadość. Dlatego też, ponieważ Betty 

nie  przybyła  mu  na  spotkanie,  zamierza  nazajutrz  udać  się  po  nią  do  King's-

Hintock. 

Na to oświadczenie, choć wypowiedziane z całą miejską ogładą, pan Dornell 

wpadł w szewską pasję. 

— A niechże cię diabli, mój panie! — ryknął. — Ty mówisz o prawach; ty, 

któryś  ją  ukradł,  dziecko  jeszcze,  wbrew  mojej  woli  i  bez  mojej  wiedzy!  Tak 

background image

mówisz, jakbyśmy to my chcieli i prosili, żebyś ją pojął. 

—  Na  honor,  to,  co  mi  łaskawy  pan  zarzucasz,  niezgodne  jest  ze  stanem 

faktycznym  —  odparł  jego  zięć.  —  Musisz  już  wiedzieć  do  tego  czasu,  a  jeśli 

nie  wiesz,  to  mnie  wyrządzono  potworną  krzywdę  pozwalając,  bym  w  twoim, 

panie, wyobrażeniu pozostawał z taką skazą na honorze, musisz już wiedzieć, że 

nie użyłem wobec Betty żadnych uwodzicielskich sztuczek ani nie kusiłem jej 

niczym.  Jej  matka  przyjęła  mnie  i  ona  sama  również.  Zażądałem  dotrzymania 

słowa.  Dopiero  później  dowiedziałem  się,  że  pan  byłeś  przeciwny  temu 

małżeństwu. 

Dornell przerwał mu mówiąc, że nie wierzy ani słowu z tego, co usłyszał, a 

potem zaczął krzyczeć: 

— Nie dostaniesz jej, póki dziewczyna osiemnastu lat nie ukończy — żadna 

nie  ma  być  zaślubiona  wcześniej  i  moja  córka  nie  będzie  traktowana  wbrew 

naturze. 

Krzyczałby  tak  dalej,  gdyby  wierny  Tupcombe,  który  z  sąsiedniego  pokoju 

w przerażeniu przysłuchiwał się wszystkiemu, nie wszedł nagle. Zwracając się 

do Reynarda oznajmił mu, że przedłużanie tej rozmowy grozi życiu jego pana, 

ponieważ w takim podnieceniu łatwo może paść ofiarą ataku apoplektycznego. 

Reynard  natychmiast  odparł,  że  za  nic  nie  chciałby  narażać  zdrowia  pana 

Dornella,  i  opuścił  pokój,  a  dziedzic,  gdy  tylko  ochłonął  trochę,  wsparty  na 

ramieniu Tupcombe'a, wyszedł z zajazdu. 

Służący  namawiał,  by  przenocowali  w  Bristolu,  ale  pan  Dornell,  którego 

nagła energia zdawała się niewyczerpana, uparł się wsiadać na koń od razu, by 

dojechać za dnia do Falls-Park, a następnego ranka do King's-Hintock. O piątej 

wyruszyli  i  podążyli  drogą  na  południe  ku  wzgórzom  Mendip.  Wieczór  był 

suchy  i  wietrzny  i  chociaż  słońce  nie  świeciło,  przypomniał  Tupcombe'owi 

tamten wieczór marcowy sprzed pięciu lat, kiedy do King's-Hintock przyszła z 

Londynu  wiadomość  o  ślubie  małej  Betty,  wiadomość,  która  spowodowała  u 

dziedzica  taką  zmianę  na  gorsze;  zresztą  zmiana  zaszła  nie  tylko  w  dziedzicu, 

background image

lecz także i w całym jego gospodarstwie. Dawniej zimą w Falls-Park było tak 

samo  wesoło  jak  w  King's-Hintock,  bo  chociaż  dziedzic  nie  mieszkał  tu  stale, 

ale coraz to przyjeżdżał z gośćmi na takie czy inne polowanie i dom był zawsze 

otwarty.  Tupcombe  czuł  niechęć  do  tego  chytrego  dworaka,  który  temu 

wszystkiemu  kres  położył,  zabrawszy  dziedzicowi  jedyny  skarb,  na  jakim 

tamtemu zależało. 

Jechali  coraz  dalej.  Zrobiło  się  ciemno,  ale  Tupcombe  patrząc  na  pana 

Dornella  po  samym  sposobie  trzymania  się  w  siodle  widział,  że  siły  go 

opuszczają, spiął konia ostrogą i przybliżywszy się do dziedzica spytał, jak się 

czuje. 

— Och, źle, Tupcombe, bardzo źle. Ledwie się trzymam w siodle. I czuję, że 

tak już będzie do końca. Czyśmy już minęli potrójną szubienicę? 

— O nie, jeszcze do niej kawał drogi. 

— Szkoda. Z trudem trzymam się na koniu. — Zaciskał zęby, ale coraz to do 

uszu  wiernego  sługi  dolatywały  ciche  stękania,  bo  pan  Dornell  cierpiał  srodze. 

— Powinienem już w ziemi leżeć, to jest miejsce dla takich starych głupców jak 

ja. I żeby nie moja Betty, chętnie bym się już tam znalazł. On jutro wyrusza do 

King's-Hintock  —  nie  chce  odkładać  przyjazdu.  Jak  wyjedzie  rano,  to  na 

wieczór  tam  zdąży,  bo  nie  będzie  się  zatrzymywał  w  Falls-Park,  i  przyjedzie 

niespodziewanie, jeśli ja jej, biedaczki, nie zdołam uprzedzić. 

— Miejmy  nadzieję,  że  pan  będzie  miał  dość  sił,  proszę  pana.  Ale 

doprawdy... 

— Muszę, Tupcombe! Nie rozumiesz, chłopie, co mnie tak gnębi. Nawet nie 

to, że ona została jego żoną bez mojej zgody, bo, o ile wiem, to nic złego nie 

można  na  niego  powiedzieć,  ale  co  gorsze,  Betty  nic  do  niego  nie  czuje, 

wygląda na to, że się go boi — a w każdym razie niechętnie o nim myśli i jeżeli 

on teraz przyjedzie i siłą się wpakuje do domu będzie to po prostu okrucieństwo. 

Dobry Boże, niech się coś stanie, co mu w tym przeszkodzi! 

Jak  tej  nocy  dobrnęli  do  domu,  Tupcombe  był  ledwie  świadom;  pana 

background image

Dornella chwyciły bóle takie, że prawie leżał na grzbiecie konia i sługa obawiał 

się,  by  zeń  nie  zleciał.  Ale  w  końcu  dojechali  i  od  razu  przeniesiono  pana  do 

łóżka. 

 

Następnego  ranka  jasne  było  i  oczywiste  dla  pana  Dornella,  że  w  każdym 

razie przez dobrych kilka dni nie będzie mógł się udać do King's-Hintock. Leżał 

więc  w  łóżku  i  na  czym  świat  stoi  klął  swoją  bezradność,  bo  to,  co  miał  do 

załatwienia,  było  sprawą  zbyt  osobistą  i  delikatną,  by  jakikolwiek  wysłannik 

mógł go zastąpić. Chciał bowiem z własnych ust Betty dowiedzieć się, czy jej 

niechęć  do  Reynarda  jest  tak  silna,  że  jego  obecność  będzie  dla  niej  nie  do 

zniesienia. Gdyby tak było, zabrałby ją i przed sobą na siodle wywiózł z King's-

Hintock.  

A tymczasem wszystko to stało się niemożliwe, więc tylko powtarzał raz po 

raz w obecności Tupcombe'a i reszty służby: 

— Daj Boże, żeby mu się co przytrafiło!  

To  życzenie,  powtarzane  przez  dziedzica  po  wielekroć,  gdy  miotał  się  w 

bólach spowodowanych zbyt silną dawką lekarstwa, wbiło się głęboko w duszę 

Tupcombe'a  i  wszystkich  wiernych  sług,  szczerze  przywiązanych  do  rodu 

Dornellów,  a  niechętnych  wszystkiemu,  co  wiązało  się  z  jego  żoną  i  King's-

Hintock.  Tupcombe,  sam  pobudliwy,  był  niemal  równie  jak  jego  pan 

zaniepokojony myślą o powrocie Reynarda. Podczas gdy mijał poranek, a potem 

zaczęło  się  południe,  w  czasie  którego  Reynard  wedle  wszelkiego 

prawdopodobieństwa  przejeżdżał  w  pobliżu,  udając  się  do  Betty,  pan  Dornell 

zasępiał  się  coraz  bardziej,  słudze  jego  zaś  z  trudem  przychodziło  patrzeć  na 

udrękę biedaka. Wreszcie zostawiwszy dziedzica pod opieką lekarza, Tupcombe 

wyszedł na dwór, bo wydawało mu się, że brak mu tchu, tak bardzo udzieliło mu 

się podniecenie jego pana, który miał w nim przecież i powiernika. Tupcombe, 

pochodzący  z  okolicy,  od  chłopięcych  lat  służył  tu,  w  Falls-Park,  więc  nic 

dziwnego, że całe jego życie było nierozerwalnie związane z rodziną Dornellów, 

background image

i to w o wiele większym stopniu, niż się zdarza w dzisiejszych czasach. 

Wezwany  z  powrotem  dowiedział  się,  że  postanowiono  posłać  po  panią 

Dornell:  stan  jej  męża  był  coraz  cięższy.  Można  było  posłać  kogoś  innego  ze 

służby, ale chory zażądał, żeby jechał Tupcombe, a kiedy ten był już gotowy do 

drogi, pan Dornell kazał go przywołać do swego łóżka i pochylonemu do ucha 

wyszeptał te słowa: 

—  Zmuś  Peggy  do  galopu,  Tupcombe,  tak,  żebyś  był  tam  przed  nim, 

rozumiesz  —  przed  nim.  To  przecie  dzień,  jaki  wyznaczył.  Jeszcze  nie  mógł 

minąć  naszego  rozdroża.  Byleś  zdążył,  to  uda  ci  się  namówić  Betty,  żeby  tu 

przyjechała — rozumiesz — zaraz, jak tylko jej matka ruszy w drogę. Ta moja 

choroba  przeszkodzi  jej  w  oczekiwaniu  na  zięcia.  Przywieź  Betty  dolną  drogą, 

bo on na pewno będzie jechał górną. Twoja w tym głowa, żeby jej w domu nie 

zastał, rozumiesz, ale pisać o tym nie mogę. 

W pięć minut później Tupcombe jechał już tą samą drogą, którą przemierzał 

tyle razy od czasu, gdy jego pan jako dorodny młody ziemianin po raz pierwszy 

ruszył w konkury do pałacu w King's-Hintock. Minął wzgórze tuż za dworem i 

znalazł  się  na  gościńcu  przecinającym  prościutko  długą  na  kilka  mil  równinę. 

Nawet w najweselszym okresie, kiedy wszystko było dobrze w obu połączonych 

małżeństwem siedzibach, ta część drogi wydawała mu się męcząca. Cóż dopiero 

teraz — kiedy jechał sam, o zmierzchu i z taką wiadomością  — przygnębienie 

ogarnęło go całkowicie. 

Jechał  i  rozmyślał  ponuro.  Jeżeli  dziedzic  umrze  on,  Tupcombe,  zostanie 

sam  na  świecie  i  całkiem  bez  przyjaciół,  pani  Dornell  bowiem  nie  lubi  go;  a 

przecież świadomość, że nic nie wyszło z tego, na czym mu tak bardzo zależało, 

niechybnie zabije dziedzica. Tak rozmyślając Tupcombe coraz to wstrzymywał 

konia  i  nasłuchiwał,  czy  nie  zbliża  się  powracający  małżonek,  bo  o  tej  porze 

można  się  już  go  było  spodziewać  gdzieś  tutaj.  Przez  całe  popołudnie 

obserwował  drogę,  a  także  przepytywał  we  wszystkich  mijanych  zajazdach, 

doszedł więc Tupcombe do wniosku, że jak dotąd pan Reynard nie mógł jeszcze 

background image

tą drogą dojechać do jego panienki. 

Poza  matką  Betty  Tupcombe  był  jedynym  człowiekiem  z  otoczenia 

domyślającym się uczuć dziewczęcia do młodego Phelipsona, tak nieszczęśliwie 

rozkwitłych po jej powrocie z pensji. Dlatego też mógł sobie dobrze wyobrazić, 

lepiej nawet niż jej własny kochający ojciec, jakie przerażenie wywoła w Betty 

nagłe zaanonsowanie Reynarda w King's-Hintock. 

Jechał  więc coraz prędzej to przygnębiony, to  znów  z  lekkim  przebłyskiem 

nadziei. Jedno było pewne: pani Dornell nie będzie mogła przeszkodzić Betty w 

udaniu się do chorego ojca, chyba że nieszczęśliwym zrządzeniem losu jej zięć 

przyjechałby do King's-Hintock tuż po jego, Tupcombe'a, przybyciu. 

Była  mniej  więcej  dziewiąta  wieczór,  gdy  przejechawszy  dwadzieścia  mil 

wjeżdżał  w  jedną  z  bram  parku,  tę  od  strony  Ivell  i  wioski;  ruszył  długą 

północną aleją, która prowadziła aż do pałacu. Choć w parku było wiele drzew, 

nie rosły jednak tuż przy drodze wjazdowej — rozciągała się w bladej poświacie 

daleko,  niby  rozpostarta  wstęga.  Po  chwili  ukazał  się  wielki  fronton  domu, 

niskiego dosyć, oprócz zarysów szerokiej kwadratowej wieży. 

Nadjeżdżając  Tupcombe  zboczył  na  trawnik,  by  w  miarę  możliwości 

przekonać  się,  zanim  ktokolwiek  zauważy  jego  obecność,  czy  przybywa  tu 

pierwszy. 

Pałac,  cały  ciemny  i  uśpiony,  nie  wyglądał,  jakby  w  nim  oczekiwano 

oblubieńca. 

Stojąc tak na trawniku usłyszał zupełnie wyraźnie stąpanie konia na drodze, 

którą nadjechał, i na moment ogarnęła go rozpacz, że przybył tak późno, bo oto 

niewątpliwie nadjeżdża Reynard. Cofnął się głębiej w cień pobliskiego drzewa i 

czekał;  okazało  się,  że  dobrze  zrobił  kryjąc  się,  bo  ten  drugi  jeździec  także 

zboczył  ze  ścieżki,  a  gdy  mijał  go  zupełnie  blisko,  Tupcombe  rozpoznał  z 

profilu młodego Phelipsona. 

Zanim  zdążył  pomyśleć,  co  należy  robić,  tamten  oddalił  się,  ale  nie  w 

kierunku głównego wejścia. Skręcił w lewo ku wschodniej stronie pałacu, gdzie, 

background image

jak  wiedział  Tupcombe,  znajdowały  się  okna  pokoju  Betty.  Sługa  zsiadłszy  z 

konia, przywiązał go do pochyłej gałęzi i ruszył w tę samą stronę. 

To, co zobaczył zza węgła, wyjaśniło mu od razu całą sytuację. Spomiędzy 

drzew,  dochodzących  z  tej  strony  prawie  do  samego  domu,  sterczała  w  górę 

drabina aż do jednego z okien pierwszego piętra, tego właśnie, które należało do 

panny Betty. Tak, to był jej pokój. Tupcombe dobrze znał rozkład całego domu. 

Młodzieniec,  zapewne  zostawiwszy  konia  gdzieś  pod  drzewami,  widoczny 

był teraz wysoko na drabinie, tuż pod oknem panienki. Tupcombe patrzył, jak 

otulona  peleryną  postać  kobieca  niepewnie  przekracza  parapet,  a  potem  oboje 

ostrożnie  schodzą  w  dół,  jedno  po  drugim,  ramiona  młodzieńca  bowiem 

opasywały  dziewczynę,  chroniąc  ją przed  upadkiem.  Gdy  tylko  znaleźli  się  na 

dole młody Phelipson szybko ujął drabinę i wstawił ją pomiędzy krzaki. Młodzi 

zniknęli,  a  po  małej  chwili  Tupcombe  dostrzegł,  że  od  oddalonej  kępy  cienia 

odrywa się sylwetka konia, a na niej podwójny ciężar; dziewczyna siedziała za 

młodzieńcem. 

Tupcombe nie miał pojęcia, co ma robić i co ma o tym myśleć; inna sprawa, 

że  dziewczyna,  choć  nie  w  planowany  przez  ojca  sposób,  ale  niewątpliwie 

uciekła. Wobec tego zawrócił do swego wierzchowca; okrążywszy dom, zsiadł 

przy drzwiach kuchennych i polecił oddać list pani Dornell. Przekazanie pannie 

Betty ustnego polecenia okazało się niemożliwe. 

Służba  pałacowa  namawiała  go,  by  przenocował,  ale  bezskutecznie,  bo 

Tupcombe chciał jak najszybciej powrócić do swego pana i opowiedzieć mu, co 

widział. Niepokoiła go myśl, że może powinien był zatrzymać młodych i przy-

wieźć pannę  Betty  do ojca.  Ale  nie  warto było  się  nad tym  teraz  zastanawiać, 

więc  nie  umoczywszy  nawet  ust  i  nie  łyknąwszy  ani  kęsa  Tupcombe  opuścił 

pałac. 

Po  przejechaniu  większej  części  drogi  powrotnej  zatrzymał  się  koło 

przydrożnego  zajazdu,  aby  napoić  konia,  a  właśnie  z  przeciwnej  strony 

nadjechał jakiś podróżny w najętym powozie. Latarnia nad wejściem oświetliła 

background image

jego  rysy  w  chwili,  gdy  mijał  jeźdźca,  i  zaraz  znikł  w  cieniu.  Tupcombe  aż 

podskoczył  z  radości,  choć  trudno  byłoby  mu  wyjaśnić  takie  uniesienie. 

Spóźnionym podróżnym był Reynard, a tam już ktoś inny zdążył go ubiec. 

Chcielibyście  zapewne  wiedzieć,  co  się  działo  przez  cały  ten  czas  z  panną 

Betty.  Pozostawiona  przez  parę  dni  sama  sobie  miała  mnóstwo  czasu,  by 

rozmyślać ponuro nad swoim rozpaczliwym pomysłem zarażenia się, unieszko-

dliwionym szybką interwencją matki. W jaki sposób mogłaby jeszcze zyskać na 

czasie, nie miała pojęcia. I tak nadszedł dzień i zbliżała się wieczorna godzina, o 

której należało oczekiwać przybycia męża. 

W pewnej chwili, już po zapadnięciu zmroku, rozległo się nagłe stukanie do 

okna,  dwa  czy  trzy  razy  powtórzone.  Zerwała  się  na  równe  nogi.  Pierwszą  jej 

myślą  było,  iż  to  na  pewno  ten,  którego  przybycia  tak  się  bała,  że  wolała 

zdrowiem i życiem ryzykować, byle tę chwilę opóźnić. Podkradła się w pobliże 

okna, skąd doleciał szept: 

— To ja, Charley! 

Twarz Betty zaróżowiła się z podniecenia. Już zaczynała wątpić w wierność 

adoratora,  bo  wyglądało  trochę,  jakby  jego  miłość  ograniczała  się  tylko  do 

zalotów,  nie  zobowiązujących  zbytnio  ani  jego,  ani  jej.  Otworzyła  okno  z 

radosnym szeptem: 

— O, Charley! Już myślałam, że mnie zupełnie opuściłeś. 

Zapewnił ją, że tak nie jest oraz że jego koń czeka, jeżeli zechciałaby uciec 

wraz z nim. 

— Musisz się spieszyć — dodał — bo Reynard jest już w drodze. 

Narzucić  na  siebie  pelerynę  było  dziełem  jednej  chwili,  potem 

sprawdziwszy,  że  drzwi  są  zamknięte  na  klucz  i  nikt  jej  nie  przeszkodzi  w 

ucieczce,  dziewczyna  wdrapała  się  na  parapet  i,  jak  widzieliśmy,  zeszła  na 

ziemię z pomocą młodzieńca. 

Tymczasem  jej  matka,  po  otrzymaniu  wiadomości  od  Tupcombe'a,  uznała, 

że  choroba  męża  jest  sprawą  ważniejszą  niż  spodziewany  przyjazd  zięcia  i 

background image

pośpieszyła do Betty, by ją zawiadomić o ciężkim stanie pana Dornella, uważała 

bowiem, że powinna zabrać ze sobą i córkę do łoża chorego. Ale drzwi pokoju 

córki  zastała  zamknięte,  na  wołanie  nie  otrzymywała  odpowiedzi.  Pełna  złych 

przeczuć  pobiegła  po  wiernego  starego  sługę  i  poleciła  wyważyć  drzwi. 

Niełatwo to poszło, jako że stolarka w pałacu solidnie była wykonana; ale gdy 

wreszcie  drzwi  puściły  i  pani  Dornell  weszła  do  pokoju  córki,  stwierdziła,  że 

okno jest otwarte, a ptaszek wyfrunął. 

Na  moment  osłupiała.  Potem  przyszło  jej  do  głowy,  że  Betty  widać 

dowiedziała  się  też  od  Tupcombe'a  o  ciężkiej  chorobie  ojca  i  w  strachu,  że 

matka  każe  jej  zostać  i  oczekiwać  męża,  wyruszyła  sama  pod  opieką  tego 

upartego i  stronniczego  sługi  do  Falls-Park. Im  dłużej  myślała, tym  bardziej to 

wyjaśnienie  stawało  się  możliwe;  nakazawszy  więc  swemu  zaufanemu 

dyskrecję  na  temat  wyjazdu  Betty,  niezależnie  od  tego,  dokąd  się  udała,  pani 

Dornell jęła zbierać się do drogi. 

Nie  podejrzewała  nawet,  jak  tragicznie  pogorszyła  stan  zdrowia  męża  jego 

jazda do Bristolu i myślenie wyłącznie o sprawach córki, a nie o własnej osobie. 

Istniała możliwość, że zięć przybędzie dziś wieczór do Hintock Court jakąś inną 

drogą i po przyjeździe nie zastanie ani żony, ani teściowej, które powinny by go 

przywitać,  ale  pani  Dornell  nie  zapominała  nigdy,  że  różne  przypadki  się 

zdarzają, wpatrywała się więc pilnie w czasie jazdy w przeciwległą stronę drogi 

i rzeczywiście nie dojechała jeszcze do miasteczka Ivell, gdy latarnie jej powozu 

oświetliły zbliżający się z przeciwka pojazd Stefana Reynarda. 

Stangret,  któremu  na  wyjezdnym  nakazano  mieć  baczność,  na  ten  widok 

zdarł  konia.  Zakrzyknięto  do  nadjeżdżających  i  po  krótkiej  wymianie  zdań 

Reynard wysiadłszy podszedł do okienka powozu pani Dornell. 

—  Wsiądź  pan,  proszę  —  poprosiła  go.  —  Chcę  z  panem  pomówić  bez 

świadków. Czemu tak późno przybywasz? 

—  To  i  owo  mi  przeszkodziło.  Myślałem,  że  zdążę  przybyć  około  ósmej. 

Dzięki stokrotne za list łaskawej pani. Mam nadzieję... 

background image

—  Nie  możesz  pan  jeszcze  zobaczyć  Betty  —  przerwała  mu.  —  Doszły 

teraz, już po napisaniu mego listu, nowe, zupełnie inne powody uzasadniające tę 

odmowę. 

W tych okolicznościach pani Dornell nie mogła przemilczeć wszystkiego, co 

zaszło,  tylko  powiadomienie  Reynarda  o  części  choćby  nowin  mogło  go 

powstrzymać  przed  jakimś  krokiem  ślepym  i  fatalnym  w  skutkach.  Zresztą 

bywają sytuacje, kiedy nawet intryganci więksi niż pani Dornell czują, że muszą 

powiedzieć część prawdy, choćby z własnej wewnętrznej potrzeby. Dlatego też 

spośród  ostatnich  nowin  wyjawiła  zięciowi,  że  Betty  zainteresowała  się  kimś 

innym,  tak  że  jego  upór,  by  przybyć  w  tym  momencie,  mógłby  dziewczynę 

doprowadzić do desperacji. 

— Prawdę  mówiąc,  Betty  pośpieszyła  do  ojca,  aby  uniknąć  widzenia  z 

panem. Ale jeśli uzbroisz się w cierpliwość, wnet zapomni o tym młodzieńcu, a 

wtedy będziesz mógł niczego się nie obawiać. 

I  jako  kobiecie,  i  jako  matce  nie  wypadało  jej  powiedzieć  więcej,  nie 

wyjawiła mu więc, czego Betty próbowała przed tygodniem, byle tylko oddalić 

go  od  siebie,  ani  też  nie  wspomniała  nawet  o  możliwości,  że  mimo  wszystko 

dziewczę uciekło teraz nie do ojca, a do ukochanego. 

— No cóż — westchnął młody dyplomata nieoczekiwanie spokojnym tonem 

— takie rzeczy zdarzały się już nieraz. Bądź co bądź kiedyś może będzie wolała 

mnie niż jego, kiedy zrozumie, że mogłem postąpić z nią zupełnie inaczej, niż w 

tej  chwili  postępuję.  Ale  nie  będę  już  o  tym  mówił.  Czy  mógłbym  jednak 

przenocować dziś w domu pani? 

—  Dzisiejszej  nocy  oczywiście.  Ale  jutro  wcześnie  rano  wyjedzie  pan, 

dobrze?  —  mówiła  niespokojnie,  bo  pod  żadnym  pozorem  nie  chciała  mu 

zdradzić nic więcej. — Mój mąż jest tak ciężko chory  — ciągnęła dalej — że 

wybaczy pan chyba nieobecność moją i Betty w domu dzisiejszego wieczora. 

Raz jeszcze obiecał wyjechać wczesnym rankiem i niedługo napisać. 

— Ale  kiedy  uznam,  że  już  jest  odpowiedni  czas  —  zakończył  —  wtedy 

background image

napiszę do niej. Być może, będę miał do zakomunikowania coś, co nastawi ją do 

mnie łaskawiej. 

Dochodziła  pierwsza  w  nocy,  gdy  pani  Dornell  przybyła  do  Falls-Park.  Tu 

jednak  oczekiwał  ją  podwójny  wstrząs.  Betty  nie  przyjechała,  uciekła  gdzieś 

indziej, a zgnębiona matka domyślała się z kim. Pospieszywszy do wezgłowia 

męża, dowiedziała się niestety, że lekarz postradał już resztę nadziei. Dziedzica 

opuszczały  siły:  zdawało  się,  jakby  ta  słabość  zupełnie  odmieniła  mu 

usposobienie, tylko wciąż jeszcze z dawnym uporem nie godził się, by posłano 

po  duchownego.  O  lada  słowo  płakał,  patrząc  na  żonę  szlochał.  Gdy  spytał  o 

Betty pani Dornell ze ściśniętym sercem powiedziała mu, że dziewczyna z nią 

nie przyjechała. 

— To on jej nie pozwolił? 

— Nie, nie. On zresztą odjeżdża znowu, jeszcze przez jakiś czas nie weźmie 

jej od nas. 

— Cóż więc wstrzymuje tę okrutną dziewczynę? 

— Nie, nic, Tomaszu, ale ona... widzisz... Betty nie mogła przyjechać... 

— Jak to? 

Powaga  tych  jego  ostatnich  chwil  udzieliła  mu  jak  gdyby  władzy 

inkwizytorskiej  i  jego  żona  nie  mogła  zataić  przed  nim  ucieczki  z  King's-

Hintock, która miała miejsce tej nocy. 

Ku zdumieniu żony efekt tej nowiny był elektryzujący. 

— Co?  Taki  zuch  z  mojej  Betty?  No,  przecież!  Brawo!  To  moja  rodzona 

córka!  Zuch!  Wiedziała,  że  to  jego  dla  niej  wybrałem!  Wolała,  żeby  mój 

kandydat zwyciężył! Dobrze to zrobiłaś, Betty! Hip, hip, hura! 

Mówiąc  to  unosił  się  z  trudem  na  łóżku,  po  czym  opadł  wyczerpany  na 

poduszki. Nie powiedział już więcej ani słowa i nad ranem wyzionął ducha. Od 

dawna nie pamiętano w okolicy, by ktokolwiek z ziemiaństwa umierał tak mało 

dostojnie. 

Powrócę  teraz  do  chwili  odjazdu  Betty  siedzącej  na  wierzchowcu  ze  swym 

background image

wybranym. 

Opuściwszy  park  przez  małą  furteczkę  na  wschodnim  jego  krańcu  znaleźli 

się na długim pustym gościńcu, pamiętającym jeszcze czasy rzymskie. 

Oboje  czuli  już  coraz  silniejszy  niepokój  na  myśl  o  tym,  co  zrobili,  byli 

przecież  tak  młodzi  i  niedoświadczeni.  Jechali  więc  w  milczeniu,  aż  wreszcie 

ujrzeli  przed  sobą  niewielką  przydrożną  oberżę,  jeszcze  nie  zamkniętą  mimo 

późnej nocy; wtedy to Betty, która przez całą drogę złymi przeczuciami trapiona 

trzymała się mocno swego towarzysza, poczuła się bardzo źle i powiedziała, że 

chyba lepiej będzie tutaj się zatrzymać. 

Zsiedli  więc  ze  znużonego  konia,  co  ich  tu  przywiózł,  i  udali  się,  jak  im 

wskazano, do małej ciemnej bawialni; stanęli obok siebie nieśmiało, właśnie — 

tak  jak  uciekinierzy.  Wniesiono  lampę,  a  kiedy  pozostali  znowu  sami,  Betty 

rzuciła  na  ziemię  otulającą  ją  dotąd  pelerynę.  Gdy  tylko  młody  Phelipson 

zobaczył jej twarz z ust wyrwał mu się okrzyk przerażenia: 

— Na Boga, ty masz ospę! 

—  Ach,  zapomniałam  —  jęknęła  Betty.  I  powiedziała  mu,  jak  przed 

tygodniem  na  wieść  o  bliskim  przyjeździe  męża  uczyniła  rozpaczliwą  próbę 

zatrzymania go z dala od siebie, usiłując zarazić się ospą — i jak do tej chwili 

była  przekonana,  że  jej  się  to  nie  udało,  bo  nawet  obecne  rozgorączkowanie 

przypisywała podnieceniu ucieczką. 

Młodym Phelipsonem odkrycie to wstrząsnęło do głębi. Ludzie dojrzalsi od 

niego też ulegliby panice, a chłopak był przecież niewiele od Betty starszy. 

— I obejmowałaś mnie przez drogę — powtarzał. — A przypuśćmy, że ci się 

pogorszy  i  oboje  będziemy  chorzy,  to  co  wtedy?  Ależ  ty,  moja  biedna  Betty, 

będziesz strasznie wyglądać za miesiąc czy dwa! 

W swym przerażeniu próbował się roześmiać, ale wyszedł z tego tylko słaby 

chichot. Betty okazała się doroślejsza, bo zdała sobie nagle sprawę z jego uczuć. 

—  Jak  to,  więc  starając  się  jego  oddalić  od  siebie  oddaliłam  ciebie?  — 

zapytała  zgnębiona.  —  Więc  znienawidzisz  mnie  teraz,  gdy  będę  brzydka  i 

background image

chora? 

—  Och,  nie,  nie  —  zaczął  ją  uspokajać.  —  Ale  ja...  myślę  właśnie,  czy 

słusznie postępujemy. Bo widzisz, droga Betty, gdybyś nie była zamężna, toby 

było zupełnie co innego. Mówiliśmy wprawdzie nieraz, że tak naprawdę to nie 

jesteś zamężna, wiem. Ale wedle prawa jesteś jego żoną i nie możesz być moją, 

póki on żyje. A teraz, kiedy zaczyna się ta straszna choroba, może lepiej pozwól, 

że odwiozę cię z powrotem i pomogę wejść przez okno do domu. 

— Więc tak wygląda twoja miłość?  — wykrzyknęła Betty z wyrzutem.  — 

O, gdybyś to ty dostał ospy i miał być tak brzydki jak maszkara nigdy bym... 

— Nie, nie, mylisz się, na moją duszę... 

Ale Betty rozgoryczona do żywego owinęła się w pelerynę i wyszła na dwór. 

Koń stał jeszcze przed progiem. Wsiadła po słupku, a kiedy Phelipson nadszedł 

rzekła: 

— Nie  zbliżaj  się  do  mnie,  Charley,  ale,  proszę,  poprowadź  konia.  W  ten 

sposób,  o  ile  się  dotąd  nie  zaraziłeś,  nie  grozi  ci  to  w  drodze  powrotnej.  A  w 

każdym razie to, co odstręcza ciebie, może odstręczy i jego. Ruszajmy! 

Nie  sprzeciwiał  się  jej  komendzie  i  ruszyli  z  powrotem  tam,  skąd  przybyli. 

Betty  roniła  gorzkie  łzy  nad  tą  karą,  jaką  już  na  siebie  ściągnęła,  bo  chociaż 

czyniła wyrzuty chłopcu, była jednak zbyt sprawiedliwa, by w głębi serca mieć 

mu za złe to, że jego uczucie okazało się tak powierzchowne. Konia zatrzymano 

wśród drzew i oboje poszli pieszo przez trawnik aż do miejsca, gdzie skryta w 

krzakach leżała drabina. 

— Przystawisz mi ją do ściany? — spytała smutno.  

Bez słowa oparł znowu drabinę, ale kiedy podeszła, by wspiąć się po niej na 

górę szepnął: 

— Żegnaj, Betty! 

—  Żegnaj  —  odpowiedziała  i  podświadomie  zwróciła  twarz  ku  niemu. 

Szarpnął się w tył, żeby nie złożyć oczekiwanego pocałunku: ten jego ruch Betty 

odczuła  tak,  jakby  ją  kto  boleśnie  zranił.  Zaczęła  wspinać  się  szybko,  ledwo 

background image

nadążał za nią po drabinie, starając się zabezpieczyć ją przed upadkiem. 

— Powiedz matce, żeby zaraz posłała po doktora — zalecał z niepokojem. 

Weszła  przez  okno,  nie  patrząc  za  siebie,  on  zaś,  znalazłszy  się  na  dole, 

usunął drabinę i odjechał. 

Sama  w  swoim  pokoju  Betty  upadła  twarzą  na  łóżko  i  wybuchnęła 

rozpaczliwym łkaniem. 

Musiała  jednak  w  głębi  duszy  uznać,  że  postępowanie  chłopca  było 

rozsądne, miała raczej pretensję do samej siebie o to, co w bezmyślnym porywie 

zrobiła przed tygodniem. 

Nikt nie słyszał, jak wchodziła do swego pokoju, a w dodatku ogarnęło ją tak 

okropne  znużenie  i  ciała,  i  duszy,  że  nie  pomyślała  o  wezwaniu  lekarza. 

Jednakże po godzinie poczuła się gorzej i zrozumiała, że jest naprawdę chora. 

Gdy nikt nie zjawił się w porze wieczerzy, podeszła do drzwi i dostrzegła ślady 

otwierania ich siłą; wobec tego wolała nie wzywać nikogo ze służby. Ostrożnie 

otworzyła drzwi i zbiegła na dół. 

W niewielkiej sali jadalnej stanęła jak wryta, bo zamiast matki siedział tam 

jakiś mężczyzna i samotnie kończył późną kolację. W pokoju poza nim nie było 

nikogo. Kiedy się obrócił poznała swego męża. 

— Gdzie moja mama? — zapytała bez ogródek. 

— Pojechała do ojca. Czy to... — przerwał osłupiały. 

— Tak,  mój  panie.  To  krostowate  stworzenie  to  twoja  żona.  Zrobiłam  to 

dlatego, bo nie chcę, żebyś się do mnie zbliżał. 

Był  o  szesnaście  lat  starszy  od  niej  —  dość  dużo,  by  poczuć  serdeczne 

współczucie. 

—  Moje  drogie  dziecko,  musisz  od  razu  położyć  się  do  łóżka.  Nie  bój  się 

mnie, zaniosę cię na górę i poślę natychmiast po lekarza. 

— O, pan nie wiesz, jaka ja jestem! — zawołała. — Miałam ukochanego, ale 

już go nie mam. Nie ja go porzuciłam, tylko on mnie. Dlatego, że jestem chora 

bał się mnie pocałować, chociaż ja tego chciałam. 

background image

—  Bał  się?  A  więc  to  jakiś  bardzo  nędzny,  tchórzliwy  głupiec.  Betty,  ani 

razu nie pocałowałem cię od tamtego dnia, kiedy stałaś przy mnie jako maleńka, 

zaledwie trzynastoletnia panna młoda. Czy mogę pocałować cię teraz? 

Chociaż dziewczynie wcale nie zależało na jego pocałunku, jednakże było w 

niej dość ducha Kunegundy z ballady Schillera

8

, by wypróbować jego odwagę. 

— Jeżeli  masz  pan  dość  śmiałości,  by  tak  ryzykować!  Ale  pamiętaj,  że 

możesz to przypłacić życiem. 

Podszedł  do  dziewczyny,  złożył  mocny,  zdecydowany  pocałunek  na  jej 

wargach i powiedział: 

— Oby po nim nastąpiło wiele, wiele innych. 

Potrząsnęła głową i spiesznie opuściła pokój, choć w duchu podobała jej się 

taka brawura. Przez kilka minut spędzonych w jego obecności trzymała się jakoś 

samym podnieceniem, ale teraz z trudem wielkim prawie dowlokła się do swego 

pokoju. Jej mąż wezwał służbę i poleciwszy im zająć się chorą sam natychmiast 

ruszył po doktora. 

Następnego ranka Reynard pozostał w pałacu tylko do rozmowy z lekarzem; 

ten zapewnił go, że choroba Betty zapowiada się jako przypadek lekki czy jak 

wtedy mówiono — łagodny. 

Na odjezdnym posłał do niej na górę taki liścik: 

 

Muszą  teraz  odjechać.  Obiecałem  Twojej  Matce,  że  nie  będę  się  starał  z 

Tobą widzieć, więc mogłaby się gniewać, zastawszy mnie tutaj. Czy przyrzekasz 

zobaczyć się ze mną, jak już będziesz zdrowa? 

 

Trudno  wyobrazić  sobie  drugiego  człowieka  owych  czasów  lepiej 

umiejącego  wybrnąć  z  takiej sytuacji.  Myślący,  roztropny,  dobrze  wychowany 

mężczyzna — a przy tym jako filozof świadom, że jedynym stałym atrybutem 

życia  jest  jego  zmienność  —  wiedział,  że  uczucia  kobiety,  nawet 

                                                           

8

 Kunegunda znana jest w Polsce jako Marta z ballady Rękawiczka w tłum. A. Mickiewicza. 

background image

najgwałtowniejsze, mogą się zmieniać krańcowo, póki jej życia starczy. Nim rok 

upłynie  to  młode  dziewczę,  jego  żona,  może  wspominać  będzie  o  obecnym 

zadurzeniu z równą niechęcią, z jaką on myśli o nim w tej chwili. Za parę lat — 

jak  mówią  naukowcy  —  zmieni  się  całe  jej  ciało;  zaś  duch,  o  wiele  bardziej 

zmienny, zdolny jest do tego nawet w ciągu roku. A że Betty należy do niego, 

cała rzecz w tym, jak spowodować tę wewnętrzną przemianę. 

W  ciągu  następnego  dnia  pani  Dornell,  zamknąwszy  mężowi  oczy, 

powróciła  do  domu.  Z  ulgą  przyjęła  wiadomość,  że  Betty  znajduje  się  na 

miejscu,  co  prawda  rozgorączkowana  i  w  łóżku.  Choroba  dziewczyny 

przebiegała  zwyczajnie  i  we  właściwym  czasie  Betty  zaczęła  powracać  do 

zdrowia,  nie  zapłaciwszy  nawet  zbyt  drogo  za  swoją  porywczość,  zostały  jej 

bowiem  na  pamiątkę  tylko  dwa  drobne  ślady,  jeden  pod  brodą,  a  drugi  za 

uchem. 

Dziedzic Dornell został pochowany nie w King's-Hintock, ale tam, gdzie się 

urodził i mieszkał, zanim poślubił swoją Sue, bo tam zawsze pragnął leżeć. 

Od dnia kiedy umarł, pani Dornell, która nigdy nie okazywała mu zbyt wiele 

uczucia,  nagle,  jak  wiele  innych  wdów,  uświadomiła  sobie  jego  liczne 

przymioty i jęła z zapałem głosić mężowskie zdanie o konieczności opóźnienia 

przyjazdu  zięcia,  choć  poprzednio  tak  gwałtownie  przeciw  temu  zwlekaniu 

walczyła. 

— Biedaczysko! To on miał rację, a nie ja! — powtarzała... 

Uważała  obecnie,  że  co  najmniej  osiemnaście  lat  musi  mieć  Betty,  gdy 

Reynard po nią przyjedzie. A nawet i to za mało! O wiele za mało! 

Tak bardzo zależało jej teraz na stosowaniu się do życzeń nieodżałowanego 

małżonka, że napisała do zięcia w tej materii, podsuwając mu myśl, by zarówno 

z  powodu  żałoby  Betty  po  ojcu,  jak  też  w  powolności  wobec  znanych  żądań 

zmarłego  w  tym  względzie,  przybył  po  żonę  nie  wcześniej  jak  na  jej 

dziewiętnaste urodziny. 

Cokolwiek  myślelibyśmy  dotąd  o  Stefanie  Reynardzie  na  podstawie  jego 

background image

dziwacznego małżeństwa, teraz niewątpliwie można mu było tylko współczuć. 

Wpierw płochość Betty, teraz ta okropna zmiana decyzji jej matki — dość było 

tego, by najcierpliwszy nawet stracił cierpliwość. Wystosował więc do teściowej 

list, którego ton wyraźnie ochłodził stosunki pomiędzy tymi życzliwymi dotąd 

sprzymierzeńcami.  Wiedząc  jednak,  że  najważniejszym  zadaniem  jest  zdobyć 

względy żony, a nie tylko ją zabrać, a ponadto, że młodego Phelipsona rodzice 

wysłali na morze, postanowił tymczasem zastosować się do tych żądań, wrócił 

do Londynu i przez czas pewien trzymał się zupełnie z dala od Betty i jej matki, 

które dalej pozostawały na wsi. W stolicy już będąc, przebył lekką ospę, bo za-

raził  się  od  Betty;  pisząc  wszakże  do  niej  nie  uznał  za  wskazane  nadmienić  o 

lekkości choroby. Listy Betty, przejętej współczuciem i litością, stały się od tego 

czasu wyraźnie życzliwsze. 

Zapewne  dzięki  tym  wszystkim  przeciwnościom  Reynard  stopniowo  coraz 

gorętszym uczuciem darzył Betty, ale po swojemu — cicho, spokojnie i trwale, 

a  taka  miłość  zazwyczaj  w  instytucji  małżeństwa  bardziej  zapewnia  kobiecie 

ukontentowanie, choć może nie ekstazę. 

Przesada  pani  Dornell  w  przestrzeganiu  woli  zmarłego  męża  była 

niewygodna, ale postanowił nie łamać jej  otwarcie. Pisywał serdeczne listy do 

Betty,  a  w  jednym  z  nich  wspomniał  o  czekającej  ją  miłej  niespodziance. 

Okazało się, że poprzez krewnych na dworze doszła doń poufna wiadomość, iż 

w niedługim czasie ma mu być przyznany przez Jego Królewską Mość tytuł ba-

roneta.  Zapytywał  więc,  czy  podobałoby  się  jej,  gdyby  przybrał  tytuł  od 

miasteczka Ivell. Co więcej, ma podstawy oczekiwać, że za parę lat godność ta 

będzie  podniesiona  do  wysokości  hrabiego  i,  jego  zdaniem,  należałoby  wtedy 

przybrać  tytuł:  hrabia  Wessex,  jako  że  większa  część  ich  posiadłości  w  tym 

właśnie hrabstwie się znajduje. Tę, która w najbliższym czasie stanie się Lady 

Ivell, a także i przyszłą hrabiną Wessex, będzie prosił o zezwolenie ofiarowania 

swego serca po raz trzeci. 

Nie  dodał  co  prawda,  choć  mógł  był  dodać,  jak  bardzo  w  otrzymaniu  tego 

background image

zaszczytnego  tytułu  dopomogły  olbrzymie  włości  zarówno  wokół  King's-

Hintock, jak i gdzie indziej, które Betty miała w przyszłości odziedziczyć. 

Czy  te  przyszłe  tytuły  wywarły  jakiś  wpływ  na  uczucia  Betty  do  niego, 

trudno  mi  powiedzieć,  należała  bowiem  do  osób  skrytych,  które  nigdy  nie 

wyjawiają swoich myśli. Jest jednak rzeczą zupełnie pewną, że nie spodziewała 

się  wcale  tego  rodzaju  zaszczytów  spływających  na  nią  za  jego  przyczyną. 

Ponadto nie mogła zaprzeczyć, że Stefan okazał wobec niej dobroć, cierpliwość, 

nawet  wielkoduszność;  wybaczył  jej  chwilowe  zaślepienie,  chociaż  miał 

wszelkie powody, by je rozgłosić; inna rzecz, że usprawiedliwieniem jej była ta 

bezwzględność,  z  jaką  ją,  dzieckiem  jeszcze,  złapano  w  więzy  małżeńskie, 

nieświadomą wagi tego kroku. 

Matka  jej,  pogrążona  w  smutku  i  rozpamiętywaniu  pozbawionego  miłości 

życia,  jakie  prowadziła  ze  swym  rubasznym,  ale  szczerym  małżonkiem,  za 

najważniejszy  swój  obowiązek  uważała  teraz  wypełnianie  wszystkich 

najdrobniejszych  nawet  jego  zaleceń.  Uporczywie  też  nalegała,  żeby  —  z 

szacunku dla woli zmarłego — zięć jej nie zamieszkał z Betty, dopóki nie minie 

rok od śmierci ojca, bo i tak dziewczyna nie będzie miała wtedy pełnych dzie-

więtnastu lat. Do tego czasu muszą Stefanowi wystarczyć listy. 

— Trochę długo przyjdzie mu czekać — powiedziała pewnego dnia Betty. 

—  Jak  to?  I  ty  to  mówisz?  Czyż  nie  masz  względów  na  swego  biednego 

ojca? 

—  O  tak,  ja  wiem,  że  tak  wypada  —  odpowiedziała  szybko  Betty.  —  Nie 

przeczę. Myślałam tylko, że... 

W  ciągu  długich  wolno  płynących  miesięcy  do  ustalonego  terminu  matka 

przygotowywała Betty do obowiązków jej przyszłego życia. 

Przekonana wreszcie głęboko o licznych cnotach swego drogiego zmarłego, 

na wszelkie sposoby czcząc jego pamięć, zabrała się do przebudowy kościoła w 

wiosce  King's-Hintock,  zaś  we  wszystkich  sąsiednich  wioskach  noszących 

podobne  miano,  aż  do  najdalej  na  wschód  leżącej  Little-Hintock  —  hojnie 

background image

łożyła na cele dobroczynne. 

W  nadzorowaniu  takich  prac,  zwłaszcza  przy  przebudowie  kościoła,  Betty 

stale  towarzyszyła  matce  i  niewątpliwie  zajęcie  się  tymi  sprawami  miało 

łagodzący wpływ na zbolałe serce młodej osoby. Z dziewczyny przedzierzgnęła 

się nagle w kobietę i mało kto rozpoznałby w zamyślonej twarzy obecnej Betty 

tę  samą  dziewuszkę,  która  zaledwie  o  rok  wcześniej  zdawała  się  zupełnie 

nieświadoma istnienia jakichkolwiek obowiązków. 

Tak płynął czas, aż w rok prawie od dnia, gdy pan Dornell spoczął w grobie, 

pewnego  ranka  pani  Dornell  otrzymała  listowne  zapytanie  cierpliwego 

Reynarda,  czy  pozwala,  by  przybył  w  najbliższym  czasie.  Dodawał,  że  nie 

zamierza zabrać od razu Betty ze sobą, jeżeli jej matka bez niej czułaby się zbyt 

samotna; w takim razie on sam chętnie przez czas pewien zamieszkałby u niej w 

King's-Hintock. 

Pani Dornell nie zdążyła jeszcze odpowiedzieć na list zięcia, gdy patrząc na 

Betty,  przechadzającą  się  bez  kapelusza  i  okrycia  po  południowym  tarasie  w 

pełnym słońcu, zdumiała się na widok jej figury. Przywołała córkę do siebie i 

zapytała nagle; 

— Czy widziałaś się ze swoim mężem od dnia śmierci twego ojca? 

— No... tak, mamo — odpowiedziała, czerwieniąc się, Betty. 

—  Co?  Wbrew  mojej  woli  i  wbrew  woli  twojego  drogiego  ojca?!  Oburza 

mnie takie nieposłuszeństwo ! 

— Ależ mój ojciec powiedział „osiemnaście lat”, a mama przedłużyła to o 

tyle... 

— Przecież to ze względu na ciebie. Kiedy się z nim spotkałaś? 

—  Bo...  —  zaczęła  jąkać  się  Betty  —  w  jednym  z  listów  napisał,  że  i  tak 

należę do niego, więc jeżeli nikt nie będzie wiedział o tym, że się spotykamy nie 

zrobi to żadnej różnicy. I że nie powinnam ranić twoich, mamo, uczuć mówiąc 

ci o tym. 

— No i? 

background image

— No i pojechałam do Casterbridge. Wtedy właśnie, kiedy ty, mamo, byłaś 

w Londynie, mniej więcej pięć miesięcy temu. 

— I spotkałaś się tam z nim? A kiedy wróciłaś do domu? 

—  Kochana  mamo,  zrobiło  się  bardzo  późno,  a  on  powiedział,  że 

bezpieczniej będzie poczekać z powrotem do jutra, ponieważ drogi były bardzo 

kiepskie, a że ciebie, mamo, i tak nie było w domu... 

—  Dość,  nie  chcę  już  słuchać  dłużej!  Tak  więc  wygląda  twój  szacunek 

wobec  woli  zmarłego  ojca!  —  wykrzyknęła  wdowa.  —  A  kiedy  widziałaś  go 

znowu? 

— Och, nie wcześniej niż jakieś dwa tygodnie potem. 

— Dwa tygodnie! Ileż więc razy widziałaś się z nim przez ten czas? 

— Zapewniam cię, mamo, że nie więcej niż dwanaście razy — to znaczy tak, 

że byliśmy całkiem sami... 

— Dwanaście razy! I ty masz zaledwie osiemnaście lat i pół! 

— Ale  dwa  razy  spotkaliśmy  się  przypadkiem!  —  błagalnie  wykrzyknęła 

Betty.  —  Raz  w  Abbot's-Cernel,  w  starym  domku  odźwiernego,  a  drugi  raz  w 

zajeździe „Pod Czerwonym Lwem” w Melchester. 

— O, ty przewrotna dziewczyno! — zawołała pani Dornell. — To przypadek 

zaprowadził cię „Pod Czerwonego Lwa”, kiedy ja zatrzymałam się „Pod Białym 

Jeleniem”! Pamiętam teraz — zastanawiałam się, co też ci się mogło przytrafić, 

aż  tu  nagle  zjawiasz  się  o  dwunastej  w  nocy  z  oświadczeniem,  że  oglądałaś 

katedrę przy świetle księżyca! 

—  Ależ  moja  mamo  kochana,  naprawdę  oglądałam  katedrę!  „Pod 

Czerwonego Lwa” poszliśmy dopiero po katedrze. 

—  O,  Betty,  Betty!  Żeby  moje  rodzone  dziecko  tak  mnie  oszukiwało,  i  to 

teraz, w moich wdowich szatach!... 

—  Ależ  moja  mamo  kochana,  przecież  to  ty  mnie  za  niego  wydałaś  — 

wybuchnęła Betty. — Więc nic dziwnego, że muszę go teraz słuchać więcej niż 

ciebie. 

background image

Pani Dornell westchnęła. 

—  Powiem  ci  tylko  tyle,  że  lepiej  napisz  do  swego  męża,  niech  jak 

najprędzej  tu  do  ciebie  przyjedzie.  Udawać  niewinne  dziewczątko  —  teraz! 

Wstyd doprawdy. 

 

Napisała zresztą sama do Stefana Reynarda: 

 

Od dziś umywam ręce od wszystkich spraw z Wami związanych. Radziłabym 

jednak,  żebyś  jak  najszybciej  przybył,  by  oficjalnie  połączyć  się  z  żoną,  o  ile 

chcecie uniknąć skandalu. 

 

Przybył  —  ale  dopiero  wtedy,  gdy  przyrzeczony  tytuł  rzeczywiście  został 

mu przyznany i mógł z dumą zwracać się do Betty — „milady”. 

Powiadano  później,  że  byli  ze  sobą  bardzo  szczęśliwi.  W  każdym  razie 

dorobili  się  całej  gromadki  dzieci,  a  w  swoim  czasie  Betty  została  pierwszą 

hrabiną Wessex, tak jak jej to był zapowiedział. 

Mała  wzorzysta  sukienka,  którą  miała  na  sobie  jako  młodziutka 

trzynastoletnia  panna  młoda,  była  przez  długie  lata  pieczołowicie  przecho-

wywana  pomiędzy  pamiątkami  w  pałacu  w  King's-Hintock,  gdzie  do  dziś 

ciekawi  mogą  ją  oglądać  —  pożółkły  wzruszający  dowód  tego,  jak  w  owych 

czasach zupełnie nie liczono się ze szczęściem niewinnego dziecka, gdy w grę 

wchodziła ambicja rodowa, która mogła doprowadzić do wielkiej tragedii, choć 

tym razem na szczęście tak się nie stało. 

 

Po  śmierci  hrabiego  Betty  ułożyła  mu  epitafium,  w  którym  opisała  go  jako 

najlepszego męża, ojca i przyjaciela, a siebie nazwała niepocieszoną wdową. 

Taka  jest  kobieta  —  a  raczej,  żeby  nikogo  nie  urazić  zbyt  pochopnym 

uogólnieniem — taka była Betty Dornell. 

 

background image

Tłumaczyła  

Krystyna Jurasz-Dąmbska 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Spis rzeczy 

 

W pewnym miasteczku (Fellow Townsmen)……………………………………2  

Pierwsza hrabina Wessex (The First Comtess of Wessex)……………………59 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Thomas Hardy, ur. 2.VI.1840 r. w Upper Bockhampton, zm. 11.1.1928 r. w 

Dorchester,  angielski  powieściopisarz  i  poeta.  Zrazu  Hardy  poszedł  w  ślady 

ojca, budowniczego, i praktykował jako architekt. W wolnych chwilach jednak 

studiował języki i literaturę klasyczną, po 30-tym roku życia wybrał pisarstwo. 

Pisał powieści i opowiadania. Hardy pochodził z rodziny osiadłej w hrabstwie 

Dorchester, w rolniczej płd.-zach. Anglii, od XVI w. Rodzinne strony odtworzył 

potem  w  opisach  fikcyjnego  hrabstwa  Wessex.  Na  tle  życia  ówczesnej  wsi 

angielskiej  i  jej  konfliktów  z  rozwijającą  się  cywilizacją  kapitalistyczną  Hardy 

ukazywał najczęściej dzieje miłości, której na drodze do spełnienia stanął zły los 

oraz  bezduszne  normy  moralne  i  obyczajowe.  Atakowany  przez  purytanów, 

około  1898  r.  porzucił  twórczość  powieściową  dla  poezji,  stanowiącej  mniej 

głośną,  lecz  w  oczach  wielu  krytyków  cenniejszą  część  jego  dorobku.  Do 

najbardziej  znanych  jego  powieści  należą:  Z  dala  od  zgiełku  (1874,  wyd.  pol. 

1930), Burmistrz Casterbridge (1886, wyd. pol. 1959), Tessa d'Uberville (1891, 

wyd. pol. 1893), Juda nieznany (1896, wyd. pol. 1963). 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Dwa  opowiadania  zawarte  w  tym  tomie  są,  zdawałoby  się,  różne  pod 

każdym  względem:  akcja  ich  toczy  się  w  różnych  epokach,  w  różnych 

środowiskach, tematem jednego są dzieje romantycznej, beznadziejnej miłości, 

drugiego  —  historia  związku  opartego  na  kalkulacjach,  ale  jest  w  nich  pewien 

motyw wiążący je. Bohaterów obu opowiadań cechuje rycerskość, szlachetność 

uczuć, poczucie odpowiedzialności za drugą osobę  — przymioty prawdziwego 

dżentelmena,  owej  postaci  dziś  już  prawie  mitycznej,  staroświeckiej,  a  więc 

bardzo, bardzo w stylu retro.