background image

Krystyna Boglar 

Mgła nad Doliną Wiatrów 

Ilustrował 

Zygmunt Zaradkiewicz 

Wffl  Krajowa Agencja Wydau 

 

Redaktor techniczny Urszula   Muzal-Dębska 

KRAJOWA  AGENCJA  WYDAWNICZA RSW  „PRASA-KSIĄ2KA-RUCH" WARSZAWA   1980 

Wydanie III. Nakład: opr. brosz. 45 000 + 160 egz. ???. tw. 5000 + 100 egz. Ark.  

wyd. 3,76 ark. druk. 7.13. Papier offsetowy ki. III. 80g A1 Nr prod. 1-1/2466/77  

Druki oprawa-. RSW „PKR" Zakłady Graficzne Ciechanów, ul. Moniuszki17/19 z.  

748/79. Cena: opr. brosz. 18 zł opr. tw. 30 zł 

S6~ 

Ał^o 

Ś4 

Rozdział  I 

Zima była niezwykle ostra. Nawet wartkie górskie strumienie z trudem torowały  

sobie drogę pomiędzy wypiętrzonymi zwałami lodu. Śnieg pogrzebał i wody, i  

ziemię. Zwierzyna wychynęła z lasów i podchodziła niemal pod samą wieś, szukając  

pożywienia. Napełniano karmniki, rozrzucano siano i otręby. Wszystko to jednak  

bardzo oszczędnie. Ludziom też było ciężko, w niejednej chałupie brakowało  

ziemniaków   i   nafty. 

W Dolinie Wiatrów domy przysiadły pod grubymi poduchami śniegu. Słońce wstawało  

późno, było blade i zaspane. Od czasu do czasu górą szedł podmuch ostrego wichru.  

Wtedy świerki zrzucały połyskujące tumany śnieżnego pyłu i z ulgą prostowały  

ciemnozielone gałęzie. Potem znów sypał śnieg i świat powoli znikał, zapadał się  

i kurczył. Niebosiężne świerki i jodły wydawały się wtedy ledwie porosłym stok 

background image

młodniakiem. Znikały płoty, wypełniały się przecierane z wysiłkiem ścieżki. Tam  

gdzie w jesieni sterczały jeszcze kapuściane głąby, widać było drobniutkie ślady  

przycupniętych w bruzdach 

zajęcy. 

Tego pamiętnego dnia słońce wstawało szczególnie ospale i niechętnie. Ukośne  

promienie nie rozjaśniły leśnych przecinek, nie rozbłysły tysiącami iskier w  

zlodowaciałej szreni. Kolor nieba podobny był do źle wypranej bielizny, suszonej  

na ciemnym i zatęchłym strychu. Dygotały z zimna wróble, dygotali ludzie. 

Janusowa szybko narzuciła chustkę i wsunęła nogi w rozdeptane kapcie. Zapalona  

zapałka trzasnęła i zgasła. Trzeba spróbować jeszcze raz... Odkryte kolana drżą.  

Chłód wdziera się w każdy centymetr skóry. Miga płomyk, liznął zmiętą kulkę  

papieru, pożera ją, rozświetla się i wybucha... Drobne drzazgi chwytają ogień.  

Za chwilę z kuchennego pieca dolatują trzaski i pomruki. Iskry tańczą swój  

codzienny taniec. 

—   Szymek! 

Cisza.  Z łóżka  nakrytego wielką pierzyną w kraciastej powłoczce dobiega  

sapanie. 

—   Szymek!   Wstawaj! 

Janusowa podchodzi bliżej. Na drewnianych balach pod okapem wychylają się z ram  

poczerniałe twarze świętych. 

—   Szymek, czas do szkoły! 

Kraciasta   pierzyna   poruszyła   się   ukazując we  wgłębieniu kępkę    

zwichrzonych  włosów. 

Głębokie ziewnięcie podobne było raczej do jęku. Zaszeleścił siennik jakoś  

gniewnie, niecierpliwie. 

background image

—   Mamo,  która godzina? 

—   Szósta. Wstawaj! Przypilnuj ognia pod kuchnią. Idę do obory. 

—   Aha. 

Szymek skulił się pod pierzyną. Było mu dobrze. Jak ognia bał się tego momentu,  

gdy wyciągniętą bosą stopę sparzy chłód. Leżał w łóżku z otwartymi oczyma i  

śledził szary prostokąt okna. W półmroku coś się ruszało, ni to dym, ni to  

cienie. Zresztą zaraz znikało w piecu. 

Szymek westchnął i jednym susem wyskoczył z łóżka. Byle bliżej ognia i złudnej  

nadziei ciepła. Raz-dwa włożył spodnie, ręką przygładził włosy. Otworzył  

drzwiczki i dorzucił parę polan. Ogień mlasnął z zadowoleniem. Chłopiec  

podskoczył parę razy i przypadł nosem do szyby. Z gałęzi pobliskiej czereśni  

sfrunęła spłoszona wrona machnąwszy czarnymi piórami. Z obory doleciał ryk  

dojonej Krasuli. Ogień wesoło buzował rozjaśniając izbę. Wyjrzały dobrze znane  

sprzęty: ciężki stół i rzeźbiona ława. Było swojsko, dobrze i  przytulnie. 

Na dworze ranek wymiatał z doliny mroczne cienie. Janusowa ze skopkiem stanęła w  

drzwiach. Mróz wdarł się do izby. Zapachniało lasem i spienionym mlekiem. 

—   Zamknij za mną. Czemu łóżko nie posłane? 

—   Zaraz, mamo, zaraz. Widzieliście sikorki 

na czereśni? 

—   Co   ty,   Szymek,   jakie   sikorki?   Krowę 

doiłam... 

Mleko pluszcze wlewane szeroką strugą. Kropla upadła na żelazną płytę. Zasyczała  

i znikła. 

Szymek walczy z kraciastą pierzyną, która w żaden sposób nie chce się zmienić w  

równą, gładką powierzchnię. 

—   Tu góry, tu równina — mruczy chłopiec przyciskając dłonią oporne płótno. —  

background image

Tu Dolina Wiatrów, a tu szczyt... Ho, ho, całe Tatry jak na dłoni! A teraz  

strumienie... — Palce chłopca żłobią w miękkim puchu szerokie, kręte  wgłębienia. 

—  Szymek, uważaj no na mleko ! Co ty tam 

robisz?. 

Stuknęły drzwi. Znów wdarła się struga zimnego powietrza. Słychać, jak śnieg  

skrzypi pod wojłokowymi podeszwami. 

Skrzyp.   Skrzyp.   Skrzyp. 

Szymek stoi nad parującym garnkiem. Zagapił się w rój powietrznych banieczek  

wyskakujących z nagła na powierzchnię mleka. „Ciekawe, czy moje sikorki wrócą,  

aby dziobać zawieszony kawałek słoniny? Jaka tam słonina ! Zwykła skórka! Zapasy  

w komórce stopniały, a mróz trzyma. Końca nie ma z tą zimą! — myśli chłopiec  

pochylony nad garnkiem. — Zające na  nic zmarzną i  kuropatwy... Trzeba zajrzeć 

pod las, czy kłusownicy znów nie-poustawiali sideł..." 

—   Szymek, bój się Boga! Mleko kipi, a ty stoisz jak słup! 

Janusowa zręcznym ruchem zsuwa sagan z ognia na bezpieczny brzeg płyty. Biała  

piana zwęgla się sycząc na rozpalonej fajerce. Na ściankach garnka schnie biały  

osad. Jak śnieg. 

Szymek powoli pije gorące mleko. Niespokojnie zerka w stronę okna. Barwnych  

sikorek ani śladu. Za pagórkiem wzdłuż drogi czernieją splątane krzaki tarniny.  

Dalej stok pochyły, stromy i już granica lasu. Grupa świerków wyraźnie odcina  

się od bieli śniegu. Poszedłby tam, bo te wnyki... 

—   Kończ już, spóźnisz się! — zakrzyknęła Janusowa. —Tyli kawał do szkoły ! — 

Skrzętnie zebrała z wyszorowanych do czysta desek stołu okruszyny chleba. — Nikt  

nie pomyśli o tym, ze zimą ciężko jest dzieciom chodzić dziewięć kilometrów! 

—   Czasem ktoś podwiezie — mruknął Szymek ładując do teczki kolorowe ołówki. 

—   Kto? Stary Józwa swoją łysą kobyłą? 

background image

—   Józwa też. Często dowozi nas do przecinki. Teraz to nic, w roztopy gorzej! 

—   Droga niby nowa, pługi przecierają, ale to  daleko. 

—   Daleko. 

Zaskrzypiała furtka. Burek zaszczekał głuchym basem, ale widać poznawszy  

przybysza. 

skulił ogon pod siebie i wlazł z powrotem do ciepłej budy. Tam, w słomie,  

czekały na niego resztki snu. 

Ktoś głośno tupiąc strzepuje z butów śnieg. Janusowa odwraca głowę. Na jej  

twarzy migocze gorący odblask ognia. 

—   A, to ty. Wchodź, bo zimno naleci. 

—   Wojtek? Cześć — mruczy Szymek przecierając wytartym mankietem jakąś plamkę  

na okładce zeszytu. — Fajnie, że przyszedłeś. Nie lubię sam turlać się po szosie.  

Skąd wiedziałeś, że jeszcze jestem w domu? 

Wojtek spogląda z ukosa na przyjaciela. Ciepła czapka wciśnięta głęboko na uszy,  

czerwony szalik ciasno owija szyję. 

—   Coś ty? Śladów nie było ! 

—   Czego?   — dziwi się Szymek. 

—   No, śladów. Od domu do furtki. Przecież nie przefrunąłeś! W nocy trochę  

padało i leży świeży puch. Tylko do obory ktoś chodził... 

—   Patrzcie go! — kręci głową Janusowa. — Ale wykombinował! Zawsześ taki mądry? 

—   Ja tam nigdy głowy nie tracę! —śmieje się   chłopiec. 

Janusowa z troską spogląda na jedynaka. 

—   Szymek, postaw kołnierz.  Mróz mocny. A może byś nie szedł? Co, synku? 

—   Eee tam, proszę pani, wcale nie jest tak źle! Jak się pospieszymy, to nas  

Józwa podwiezie do przecinki. To już dwa kilometry. Potem może jakiś samochód... 

background image

—   Akurat! —wzruszył ramionami Szymek. Wziął z krzesła gruby sweter i wciągnął  

go przez głowę. Jeszcze czapka, teczka... 

—   Trzeba co kupić w Ruciankach, mamo? 

—   O rety, całkiem bym zapomniała! Sól! Nie mamy już prawie wcale soli! Gdzie  

są pieniądze? 

—  W puszce po landrynkach — przypomina 

Szymek. 

—   Masz. A nie zgub! 

Szymek uśmiecha się. Zawsze tak samo! Zawsze te słowa: ,,a nie zgub", choć nigdy  

jeszcze nie zgubił ani grosika. Teraz też pięciozłotówka ląduje bezpiecznie w  

przepaścistej kieszeni kurtki. 

Wychodzą. Płuca chłoną ostre powietrze. Szymek wzdryga się z zimna. Burek nie  

wysta^ wił nawet nosa na pożegnanie, tylko szczęka wewnątrz budy pustą blaszaną  

miską. „Głodny" — myśli chłopiec i ogląda się za siebie. Matka wychodzi właśnie  

z chałupy z garnuszkiem w ręku. „Będziesz miał swoje śniadanie, piesku.  Ja już  

o tym  wiem,  a ty  dopiero za 

chwilę!" 

Śnieg trzaska jak rozbite szkło. Mróz tnie nożem. Obłok pary z ust rozpływa się  

w powietrzu. Tuż za furtką ścieżka przecina ukosem pole Wawrytków i wspiąwszy  

się na mały pagórek, opada ku drodze. Chłopcy idą gęsiego. Od czasu do czasu  

wrony jak ziarnka rozsypanego maku podrywają się z pagórka i szybują ku wsi. 

10 

Szymek zadarł głowę do góry i odprowadza wzrokiem lecące ptaki. Szedł tak nie  

patrząc zupełnie pod nogi. Na wzgórku pośliznął się na zamarzniętej grudzie i  

zjechał parę metrów w dół. 

—   Ale fiknąłeś!   —zaśmiał się Wojtek przystając. 

—   No. Zagapiłem się na wrony   — odparł Szymek gramoląc się ze śniegu. 

background image

Wojtek stał na szczycie pagórka i wymachiwał teczką. 

—   Juhuuuu! — góralski okrzyk przeciął ciszę ranka. — Szymek, gazu! Stary już  

jedzie ! 

Obaj  chłopcy puścili  się  pędem  w dół  po stromym   zboczu. 

Józwa nadjeżdżał saniami zaprzężonymi  w kobyłę równie starą jak on sam. Górale  

mówili że stary ma już przeszło sto lat, ale Józwa nigdy tego me potwierdził.  

Kiwał głową i pykał z nieodłącznej krótkiej fajeczki, a dziecinnie niebieskie  

oczy śmiały się w pomarszczonej twarzy. Sanie też były niezwykłe. Przeznaczone  

do zwożenia drzewa z lasu, nie miały tylnego oparcia tylko   długą,   szeroką   

deskę,   na   którą  łatwiej było ładować okorowane jodłowe pnie. 

Chłopcy dopadli sań zaraz za kapliczką. Ze śmiechem rzucili teczki i wskoczyli  

na wymoszczone słomą siedzenie. 

Józwa nie odezwał się ani słowem. Cmoknął tylko na wyłysiałą kobyłę, aż ta  

odwróciła łeb i zastrzygła uszami. jej wzrok wyrażał prawie ludzkie,   głębokie  

zdziwienie. 

11 

__   Ledwieśmy zdążyli!   — zaśmiał się Woj- 

te ? 

Stary pokiwał głową. Z niewielkiej odległości 

wyglądał jak wysuszony grzyb w wyrudziałym 

i robaczywym kapeluszu. W milczeniu wskazał 

batem na stok góry, gdzie pod samym lasem 

czerniały gęste, splątane krzaki. 

—   Co tam widzicie?  — spytał Wojtek. Józwa zachichotał. 

—  Toć ja gorse ??? mam od wasych, a lisią kitę   doźrzałek! 

—   Gdzie? Nie widzę! — poruszył się niecierpliwie Szymek. 

—   O tam, tam pod lasem! — wykrzyknął Wojtek wyciągając rękę w kierunku rudej  

background image

plamki która mignęła i znikła. — A to ci przechera. Widać nawet lisy są głodne!  

Rzadko kiedy wychodzą z lasu w biały dzień! 

—- Wnyki zakładają—mruknął Szymek. 

Stary góral spojrzał na chłopca z ukosa. 

—   Fto   zakłada...   niby? 

—   Nie wiem. — Szymek wzruszył ramionami.  _ Może chłopaki, a może nie... 

Józwa pyknął z fajeczki i strzelił z bata. Ze świerka rosnącego tuż przy drodze  

zerwała się chmura śnieżnego pyłu i sypnęła chłopcom prosto w twarze. 

—   Cie licho!  — syknął Wojtek wytrząsając zza szalika mokre płatki. 

Szymek uważnie spoglądał na pobocze gęsto porośnięte drzewami. 

12 

Wujek mówił, że w lesie pełno wnyków i sideł. Wczoraj przyjechał z Rucianek  

przez przecinkę. Sprawdzał, czy karma dla zwierząt wyłożona. 

—   Sam zawoziłek — mruknął Józwa mrużąc oczy. — Tyli zajęcy... Co tam jesce  

Antoś gadali? 

—   Antoś! — roześmiał się Wojtek. — Pan Antoni — leśniczy. 

—   Lo mnie Antoś   — odparł Józwa twardo. 

—   Nie bujasz? — zapytał Wojtek odwracając do przyjaciela zaczerwienioną od  

mrozu twarz. — Twój wujek przejechał na nartach przez przecinkę? 

—   Przejechał. Co to dla niego ! Las zna jak... — zawahał się chwilę —jak  

własną kieszeń ! 

—   Fakt — zgodził się Wojtek. — My też znamy, ale w lecie. Teraz można tam kark  

skręcić. Czysty slalom, tyle że zamiast tyczek masz świerkowe drewno! 

—   Pójdziemy po szkole pod las? Można ustawić parę kijów i stok slalomowy jak  

lala ! 

—   lii, zimno — mruknął Wojtek. — Chce ci się z dechami zapychać taki kawał  

drogi? Szkoda, że do szkoły szosa cały czas pod górę. Nie warto brać nart! 

background image

Sanie sunęły ciężko skrzypiąc i piszcząc, jakby w ten sposób protestowały  

przeciwko dodatkowym ciężarom zagrzebanym po uszy w sianie. Powietrze stało  

mroźne, nieruchome. Blada tarcza słońca wvoełzła jakaś przygaszona 

13 

i szara, a pomimo to oczy bolały od wpatrywania się w nieskazitelną biel. 

Z daleka ukazał się drogowskaz. Skrzyżowanie. Tu już zaczyna się szosa. W lewo  

od niej wiedzie wąska droga ginąca w wysokim lesie. 

Szymek z przyjemnością przygląda się wysmukłym jodłowym pniom, lekko pochylonym  

od naporu listopadowych wichrów. 

Koniec podróży. Józwa wraz z saniami jechał w las. 

—   Wojtek  westchnął  i  sięgnął  po teczkę. 

—   Prrr! — Kobyła stanęła w miejscu i natychmiast nisko zwiesiła łeb. Stary  

przyglądał się, jak chłopcy zeskakują z sań. potem kiwnął głową i cmoknął na  

konia. Łyska ocknęła się z zadumy, naprężyła mięśnie i sanie skrzypiąc 

pojechały w las. 

Chłopców ogarnęła cisza. Ruszyli przed siebie szybkim krokiem. Śnieg skrzypiał  

pod stopami; lekki, nawiany nocą puch nie utrudniał marszu. Znali tu każde  

drzewo, każdy krzak i milowy słupek. Chodzili tędy codziennie, unosząc  w   

teczkach   szkolną  wiedzę   i   chleb  ze smalcem. Codziennie, jak długa jesień  

i zima, przez sześć miesięcy w roku. Tylko późną wiosną i wczesną jesienią  

wspinali się na szczyt góry, by przebiec przecinką w dół — jak strzelił — aż do  

szosy na skraju Rucianek. Stamtąd szkoła  była już  niedaleko.   Po  drugiej   

stronie drogi. Ten skrót dawał duże oszczędności  w czasie. Cóż z tego! W ciągu  

październikowych 

14 

roztopów droga ta była nie do przebycia. Wartkie górskie strumyki zamieniały się  

jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w rwące potoki, niosąc ze sobą  

background image

powyrywane krzaki, liście, splątane gałęzie i ciemny, wymyty muł. 

Teraz znów mróz skuł lodem wydeptaną, wąską jak pajęcza nić dróżkę. Drzewa  

rozsiadły się umęczone dźwiganiem śnieżnych czap. Nocą, u wylotu długiej  

przecinki, pyzaty księżyc oświetlał lisie tropy, a gwiazdy lśniły zimnym  

blaskiem. Przez kopny śnieg nie odważył się przejść człowiek. Nieraz już bywało,  

że długotrwałe, uporczywe śnieżyce odcięły wioskę-od świata wielometrowymi  

zaspami, a groźny górski nawis straszył lawiną. Wtedy dzieci z Doliny Wiatrów  

nie szły do szkoły, a w Ruciankach, licząc swoją zmarzniętą trzódkę. pan  

nauczyciel z niepokojem spoglądał na kłębiące się chmury i ciemnozielone czuby  

świerków. 

Szymek lubił szkołę. Nowoczesny murowany budynek o lśniących szybach i  

wypolerowanych sosnowych ławkach witał go po uciążliwym   marszu   wesołym    

dźwiękiem   dzwonka. 

Chłopcy przyspieszyli kroku. To z ich powodu zimą lekcje zaczynały się dopiero o  

dziesiątej, ale i tak było już dosyć późno. 

Za zakrętem dostrzegli na szosie samotnie maszerującą figurkę w długiej spódnicy  

i kraciastej chuście. 

— Zobacz, Terka dziś nas wyprzedziła! — zawołał zdziwiony  Wojtek. 

15 

—   Zaraz ją dogonimy ! —wykrzyknął Szymek-i puścił się pędem. Nagle zatrzymał  

się nasłuchując. 

Wojtek też usłyszał i szybko zszedł na pobocze   szosy. 

—   Samochód! 

Ciężarówka warcząc i kaszląc pchała się z trudem rozdygotanego motoru przez  

nieprzetartą szosę. 

—   Hej! Hop, hop! — zakrzyknął Wojtek wymachując   teczką. 

Kierowca walcząc z nierównościami terenu nawet nie zwrócił uwagi na  

background image

podskakujących chłopców. 

Terka też pomachała. 

Samochód kolebiąc się i wyjąc przejechał nie zwalniając obok stojącej  

dziewczynki. 

—   Baran! —westchnął ciężko Wojtek i ruszył naprzód. 

—   Nie zabiorą! Boją się zatrzymać, żeby nie ugrzęznąć na amen — starał się  

usprawiedliwić Szymek, choć tak naprawdę, to sam w to nie wierzył. 

Rzadko, bardzo rzadko, nawet wtedy, gdy droga była dobra, zatrzymywał się jakiś  

samochód, by podwieźć dzieci. Nauczone doświadczeniem nigdy nie szły gromadą, bo  

wtedy szansa była jeszcze mniejsza. Wojtek i Szymek starali się wychodzić jak  

najpóźniej. Przed nimi szła Terka, czasem Józek. 

Znów warkot i znów trzy pary dziecięcych 

16 

oczu daremnie wypatrują hamującego pojazdu Tym razem szara ,.WarSzawa"   Przy  

kierow. nicy mężczyzna w baranKowej- Czapie. 

-   Szymek, wyskocz na środek,   Może sję zatrzyma ! — woła Wojtek wymachując  

teczką 

Kierowca sprawnie wVminął tańczącego na szosie Szymka i pogroził mu zaciśniętą  

pięścią. 

—   Nie stanął — zamruczał Szymek z żalem. — A tyle tam było mjejsca w środku \ 

— Trudno, idziemy! Terka> coś taka mar. kotna? 

Dziewczynka nie odpowiedziała ty,ko szczelniej owinęła się kraciastą cnustą  

Drep_ tała kilka kroków przed chłopcami, bała się iść sama. I choć trzęsła się  

ze strachu przed złośliwymi docinkami Wojtka, to jednak wolała to, niż samotny  

marsz zaśnieżoną, pustą szosą. 

Po obu stronach drogi milcząc stały drzewa. Coś poruszyło się pod zie|0nym  

paraso|em gałęzi. Kracząc przeraźliwie. pr2efrunęły wrony i usiadły na śniegu,  

background image

pilnie Coś wydziobując. W oddali cichł warkot samochodu Powróciła cisza.  

Wyglądało tak, jakby zima siedziała na przydrożnym kamieniu i pilnowała, by  

powietrze przezroczyste jak s2kło nie zmetniało od pary ludzkiego oddechu. 

Przecinka. Tędy suchą wiosną j jesienią biegł „szkolny szlak". Jak dobrze było  

wspinać się po ciepłym poszyciy skubjąc po drodze jagody i poziomki. Las bywał  

świeży, wymyty i pachniał bukietem górskich traw Tak było 

Szymek unosi głowę. Spogląda na gęste szeregi drzew, wśród których miga coś  

czerwonego. Lis? Za jaskrawe! Co to jest? 

Nagle ostry gwizd przeszywa ciszę. 

—   Ty! — woła Wojtek. — Józek wyłazi przecinką! Hej, Józek! Po co tam leziesz? 

—   Jadę przez przecinkę do szkoły! Wziąłem narty! 

—   Zwariowałeś? Pobłądzisz!  —woła Szymek i gwałtownie macha ręką. 

—   Nie będę się wlókł,szosą! Przez las i bez nart  można  przejść!, Śnieg  

twardy jak szkło! 

Słyszycie? 

Chłopcy wpatrują się w Józka,  który wali narciarskim butem w lód, aż pryskają  

odłamki. 

—   Nie idź! Tam na górze może być gorzej. Wujek Antek wczoraj jechał... 

—   No widzisz!   — wrzeszczy Józek i rusza pod  górę.   —  Mógł  pan  leśniczy   

przejechać, 

mogę i ja! 

—   Zabłądzisz   —  powtarza   Szymek,  choć sam nie bardzo w to wierzy. Tam  

przecież znane 

drzewa,   krzaki... 

—   Nie idź, Józek — pisnęła cienkim głosikiem Terka. ,,Aż dziw, że się  

odezwała" — myśli Szymek i spogląda z ukosa na dziewczynkę. 

—   Zabłądzić! — rechocze Józek podrzucając narty. — W takim lasku? Ech, wy  

background image

mięczaki! Toczcie się sami szosą i czekajcie na zmiłowanie jakiegoś  

zmotoryzowanego,  który 

18 

was podrzuci te siedem kilometrów z hakiem! Me razy was podwieziono tej zimy?  

Raz, dwa razy? 

— Cztery, ale... — mamrocze Wojtek i już roziskrzonym wzrokiem patrzy, jak  

Józkowe buty lekko zagłębiają się w stwardniały śnieg. Tup, tup, tup. Aż  

chrzęści. 

—   Cześć maluchy! —woła Józek znikając za drzewami. 

—   Ty, nie przezywaj, bo... — wrzeszczy Wojtek wygrażając zaciśniętą pięścią. 

—   Bo co? — pada pytanie. — I tak mnie nie dogonisz! Bałbyś się, ty tchórzu ! 

—   Ja... ja mu tego tchórza nie daruję! — krzywi się Wojtek. — I tego malucha  

też! Waż-niak jeden ! 

—   Chodź, już czas —mruczy Szymek, choć sam jest bardzo zły. 

Czerwona czapka miga hen w górze jak symbol odwagi i męstwa. 

—   Idziemy! 

Na gałęzi usiadła wrona. Otrząsnęła piórka, otarła dziób i zakrakała. Potem  

rozłożyła skrzydła i pofrunęła w górę. To krakanie zabrzmiało jak   szyderczy    

śmiech. 

—   Podłe ptaszysko! — wrzasnął Wojtek i rzucił w ptaka pacyną śniegu. Wrona  

ciągle kracząc, jakby na ironię, pomachała skrzydłami 

i znikła. 

—   Idziemy za Józkiem, co? Milcząca Terka odwróciła się gwałtownie. 

19 

—   Już ja mu pokażę, kto tchórz! — terkotał Wojtek zaciskając pięści. Porzucona  

teczka leżała w przydrożnej zaspie. — Zdębieje, jak nas zobaczy na mostku w  

Ruciankach! 

background image

—  Zwariowałeś! — krzyknął zniecierpliwiony Szymek. — On zjedzie z góry na  

nartach. A my musielibyśmy chyba na teczkach! 

—   Wcale nie. Widziałeś, jaki śnieg jest zbity? Można przebiec jak w lecie. Nie  

bój się. nie zapadniesz się! Podobno jelenie tamtędy chodzą do siana. Tato mówił. 

Jelenie! Szymek aż westchnął z zazdrości. Zobaczyć stado jeleni! Raz widział  

starego kozła, jak wyciągnąwszy szyję węszył w stronę, skąd południowy wiatr  

nawiewał dymy z góralskich chat.  Raz.  Potem już nigdy mu się to nie udało. To  

był piękny kozioł. Zwierzę stało daleko, ale to był na pewno on — król sosnowej  

gęstwiny i słonecznych polanek. ,,A może go zobaczę?" — pomyślał i spojrzał w  

górę. Czerwona czapeczka zniknęła bez śladu. 

Wojtek widać wyczuł to chwilowe wahanie, bo   chwycił teczkę  i   pędem    

przebiegł  szosę. Lekko wspiął się na stromy stok i stamtąd niecierpliwie  

pomachał do  Szymka. 

—  No,  chodź!  W buczynie  na  pewno  są 

rogacze! 

To zadecydowało. 

Było zupełnie cicho. Drzewa wchłaniały lekki, prawie niewidzialny opar. Zamglone  

słońce nie kładło cieni na nieskalanie białej płaszczy- 

20 

źnie. Śnieg chrzęścił i chrupał, ale nie było to groźne trzeszczenie cienkiej  

pokrywy. Pod świeżym puchem zalegała twarda, zlodowaciała skorupa. Żaden powiew  

wiatru nie mącił ciszy. Mroźne, ostre powietrze, tu w lesie wydawało się  

łagodniejsze. Od szybkiej wspinaczki poci się czoło. Z ust buchają kłęby pary.  

Szymek odwraca się, spogląda w dół. Między drzewami miga krótki odcinek szosy.  

Na niej jakziarnko maku czernieje nieruchoma sylwetka dziewczynki w kraciastej  

chuście. 

Rozdział  II 

background image

Las stał cichy i  majestatyczny. 

Na północnym stoku ™*?™^™ 

każdym stąpnięciu dźwięczał jak kryształ. Drobne lodowe r.                                                             

'"'' się w miliard tów zagłębia ne stopnie. 

wiecznie zieiw.,4. ---------    , 

cze wspomnienia jesieni. Gdzieniegdzie wysta 

- ? ? ^ ? a    h a rh/1 

bne lodowe płatki pryskały i chrupiąc rozpadały się w miliar                                                  

-~-..uu; ?,,. 

tów zagłębi 

ne stopnie,   i w^  _____ 

jlone świerki przechowywały jesz- 

t2   |????   pi ? 

się w miliardy szklanych koralików. Czubki butów zagłębiały się na centymetr,  

żłobiąc wygod-Pod nisko zwieszonymi gałęziami 

wa 

: WSpuin ? ??? nu j^ 

/ały spod iglastych namiotów suche badyle i brunatne, poskręcane dotknięciem  

zimy bukowe liście. 

Trzasnęła gałąź. Szymek wstrzymał oddech. 

Nic. Cisza. Wojtek też przystanął. 

—   Myślałeś,  że  rogacz? 

—   Nie. Tu chyba nie schodzą. Za blisko szosy. I nie ma karmników z sianem.  

Trzeba wejść wyżej. Duszno jakoś, nie czujesz? 

Wojtek ruszył naprzód. Teraz już za późno 

22 

Za żadne skarby świata nie przyznałby się nikomu, że ogarnia go dziwny, bliżej  

background image

nieokreślony lęk. Rozpiął guziki i rozluźnił szalik. Ufff. Gorąco. 

—   Spociłem  się,   wiesz? 

—   Ja też — odpowiedział zasapany Szymek. — Nie wiem, czy ten skrót wyjdzie nam  

na dobre. Do szczytu jeszcze daleko. 

W lesie nie widać słońca. Między niebotycznymi jodłami z rzadka ukazywał się  

rąbek nieba. Tam, gdzie kończy się las, dolinę przecina wartki potok. Ale to  

jeszcze daleko, bardzo daleko. Tam może są rogacze... 

Spod drzewa wybiega drobny zajęczy trop. Szymek pochyla się i zagłębia palce w  

śniegu. Chętnie poszedłby tym świeżym śladem przyjrzeć się, jak przestraszony  

kłapouch staje słupka. Tak niewiele trzeba, by zima przestała srożyć mrozem i  

ukazała nagle całe swoje piękno. Ten zając kica gdzieś zapewne jak szara puchata  

kulka z białą kropką ogonka. Szkoda... 

Wojtek przystaje i zdecydowanym ruchem zdziera z głowy wełnianą czapkę. Szymek  

też ciężko dyszy, ale żaden z chłopców nie przyzna się, że wolałby być znów na  

szosie. 

—   Odpoczniemy? — pyta Wojtek. 

—   Można. Tylko nie siadaj na śniegu. 

—   Co ty? Masz mnie za głupiego? Zmęczyłem się, bo teczka taka ciężka. Kamienie  

w niej są, czy co? 

Szymek   milczał.   Chłonął   las.   Nie   siedzieli 

23 

dług0-   Wojtek   ze   złością   chwycił  teczkę   za rozlatujące się ucho. —    

No, jazda naprzód ! 

Droga,  którą zwożono  drzewo  i  siano  dla zwierzyny, biegła półkolem wzdłuż  

stoku. Chłopcy wyszli z lasu prosto na szałas, w którym latem nocowali górale,  

gdy kierdel owiec szedł paść   się   na   Witowa   Polanę.   Ostatnimi   laty  

owiec było coraz mniej. Wielkie redyki jechały pociągami  w   Bieszczady, tu   

background image

zaś  wolno   było wypasać jedynie kilkanaście sztuk. Teraz szałas zmalał,    

skurczył   się,   wtopił   w   zaspę.   Tylko spadzisty dach szczerzył zęby  

wyszczerbionych desek. Tuż obok drogi  stał karmnik,  byle jak ZDjty z desek i   

nakryty sosnowym  daszkiem. Z gładkiej  żerdzi  zwisało  smętnie   parę   nitek  

siana. Zwierzyny ani śladu. 

—   Gdzie te rogacze? — westchnął z żalem 

Szymek. 

—   Zjadły, to i poszły — odparł Wojtek niecierpliwie. — No. co stoisz? Masz tu  

zamiar czekać do wieczora, czy jak? 

„A poczekałbym" — pomyślał Szymek i niechętnie ruszył dalej. Przechodząc  

pieszczotliwie pogładził gładkie drewno. Może to złudzenie wywołane jedynie  

chęcią napotkania jeleni, a może istotnie doleciał do niego nikły, delikatny  

zapach  wilgotnej  sierści? 

Dalej stok wznosił się ostrą stromizną. Letnia ścieżka znikła pod śniegiem, las  

zmienił się nie do poznania. 

24 

Tędy, co? - - zapytał Wojtek-przystając. 

—   Zaczekaj. Chyba tak. Może... a zresztą nic! 

—   Strach cię obleciał? — roześmiał się hałaśliwie Wojtek i silnie kuksnął  

Szymka w plecy. 

—   Co robisz? Czekaj, tu sąjakieś ślady! 

—   No jasne! Przecież Józek podchodził tędy   przed   nami! 

—   Prawda, Józek — mruknął Szymek, który wypatrując zwierzyny zapominał  

chwilami o celu wędrówki. Liczyły się tylko tropy, ślady... 

Nie było najmniejszego powiewu. Powietrze straciło zupełnie poranną ostrą  

świeżość i wypełniało zmęczone płuca parnym, gęstym obłokiem. Nogi grzęzły i  

bolały kolana. 

background image

Znów szmat lasu. Coraz trudniej przeciskać się między gałęziami, które objuczone  

ciężarem zlodowaciałej skorupy zwisają nad ziemią. 

Ogromny szarawy lis przemknął między krzakami. Szymek stanął jak wryty. Lis  

machnął jeszcze raz ogonem i skrył się w gąszczu. 

—   Ależ był wielki! — szepnął chłopiec z podziwem. 

—   Nic nie widziałem — wzruszył ramionami Wojtek i rzucił teczkę w śnieg, aż  

się zagłębiła w zaspie. — Dalej nie idę! 

—   Co ty? — przeraził się Szymek. Serce podskoczyło mu do gardła. 

—   Nie ma czym oddychać — mamrotał Wojtek rozpinając kurtkę. — Nogi grzęzną.  

Śnieg chyba tu miększy... 

25 

Istotnie. Szymek robi krok i zapada się do pół łydki. Ostrożnie wyciąga nogę.  

Czuje, że coś się zmieniło, ale co? W powietrzu wisi nieuchwytne i nieznane, a  

zatem groźne. 

Szymek spogląda w niebo. Białe. Takie samo jak  otulający  ich.   nieobjęty   

wzrokiem,  zimny i nieprzyjazny teraz śnieg. —  Idziemy! Wojtek z westchnieniem  

sięgnął po teczkę. 

Byle do szczytu. 

Tylko że szczyt nie chciał się pojawić. 

Gdzie podział się szczyt? 

Chłopcy szli  krok za  krokiem.   Śnieg   miękł z każdą chwilą. Czasem któryś  

zapadał się aż 

po   uda. 

Szymek rozglądał się z niepokojem. Czuł, że dzieje się coś niedobrego. Jeszcze  

tylko nie 

wiedział  co. 

Cios był niespodziewany i padł z zupełnie nieoczekiwanej strony, bo las nagle  

background image

się skończył, a szczytu ciągle nie było! 

—  Czary czy co? — mruknął Wojtek i rozejrzał   się   dokoła. 

Szymek  nie  potrzebował  się  rozglądać,  on 

już wiedział. 

Schodziła  mgła. 

Dlatego las milczał, cichł i znikał jak w baśni. Dlatego twarda skorupa  

rozmiękła i zapadała się szarzejąc ostrymi kantami rozpadlin. Dlatego umilkło  

przestraszone ptactwo. 

Mgła urodziła się na szczycie. Gęstniała kłę- 

26 

bami  białej  waty i  spływała  w dół złowrogo, nierealnie. 

Teraz las znikał. Po kolei ginęły świerki od najdalszych aż po najbliższe,  

wreszcie nie było nic widać na odległość dwudziestu kroków. 

—   I co teraz? — przestraszył się Wojtek. 

—   Nie wiem. — Szymek bezradnie rozejrzał się wokoło. 

Świat zginął, została tylko szarobura wata, która wilgotnymi kłębkami wdzierała  

się pod rozpięte kurtki.. Chłód przenikał chłopców do szpiku kości. Krople potu  

zmieszały się z mokrymi  strzępami  oparów. 

U stropu mgły zawisła cisza. 

—   Szymek, jesteś tu? —.rozlega się przerażony szept. 

—   Jestem. 

—   Trzeba odszukać ślady Józkowych nart! Szymek  wzrusza  ramionami.   Jak to   

łatwo 

powiedzieć ,,odszukać" ! Po to, żeby cokolwiek odnaleźć, trzeba w i d z i e ć. A  

oni nie widzą nic. Chłopiec wyciąga przed siebie rękę. Rozcapierzone palce  

przenikają gęstą watę, rozpływają się   w   pustce. 

—   Słyszysz, Szymek ! — denerwuje się Wojtek. Głos mu się załamuje w piskliwe  

background image

tony. 

—   Słyszę. 

—   To co robimy? Mów coś! 

—   Tam, nad mgłą, świeci słońce. — Szymek nawet się nie zastanowił, po co to  

powiedział. Tak sobie. Żeby uspokoić Wojtka? Może. Prze- 

27 

cięż w tej chwili jest rzeczą najzupełniej obojętną, że tam gdzieś wysoko jednak  

świeci słońce. 

—   Szymek, co ci? — głos Wojtka załamał się  na  granicy  płaczu. 

—   Nic. Tak sobie powiedziałem. Boisz się? Nie   było   odpowiedzi. 

Szymek zrobił krok w kierunku ciemnej plamy majaczącej w oddali, plamy, która  

według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być Wojtkiem. 

—   Czekaj tu, Wojtek — mówi miękko i sam nawet nie zdaje sobie sprawy, jak jego  

spokojny głos działa kojąco na przerażonego przyjaciela. — Czekaj tu pod tym  

świerkiem. Ja pójdę poszukać  śladów  nart. 

—   Nie zostanę tu sam ! — woła histerycznie Wojtek i chce chwycić Szymka za  

rękaw, ale trafia w pustkę. — Szymek? 

— Cicho. Nie wrzeszcz. Ja też potrafię odróżniać ślady. To nie potrwa długo. W  

Dolinie Wiatrów mgły nie siedzą dniami i nocami. Zaraz dmuchnie północny i  

wszystko wywieje! 

—  Tak mówisz, żeby mnie pocieszyć, co? Szymek nie mógł powiedzieć prawdy. Sam 

nie wierzył we własne słowa. Mgła to mgła. Ma swoje prawa i rządzi się nimi jak  

chce. Może postać i trzy dni. Wzdrygnął się na samą myśl o takiej ewentualności.  

Kto wytrzyma taką trzy-dniówkę wśród drzew, nie wiedząc gdzie wieś, a gdzie  

dolina! Każdy krok może być fałszywy, każde stąpnięcie tu, w górach, grozi  

upadkiem! 

28 

background image

Szymek znów wlepia wzrok w mgłę. Wydaje mu się, że należy przeciąć stok ukosem,  

aby wyjść na szczyt tuż nad wąską przecinką. Tam niżej już łatwo. Drogę  

wyznaczają okrągłe pnie ściętych latem drzew. Tylko jak przejść ten ukos i nie  

zaplątać się pośród świerkowej gęstwiny? 

—   Szymek, co z tobą? — Wojtek chlipie nie 

czując nawet,   że wielkie łzy ściekają mu  po policzkach. — Co teraz będzie? 

—   Nie maż się, stary! — Szymek nie rozumie, co stało się z Wojtkiem. Czyżby  

ten twardy i czasem bezwzględny chłopiec tak nagle zamienił się w galaretę? I to  

tylko z powodu 

mgły? 

— Zostań tu — mówi stanowczo Szymek. 

—  Gdzie  twój   szalik? 

—   Co chcesz zrobić? Po co ci szalik? — Jednak zgrabiałe palce posłusznie  

wyciągają z kieszeni szorstki szal z owczej wełny. 

—   Zaraz  zobaczysz. 

—   Kiedy nic nie widzę.  Mgła. 

—   Tyle i sam wiem. Zawieszam go tu na gałęzi. Jest czerwony, więc łatwiej go  

odnajdę. 

—   Przecież dziesięć kroków dalej już go nie 

widać. Zgubimy się. 

—   Nie. Przez cały czas będziemy do siebie głośno pohukiwać. O tak: uhuu! Uhu! 

—   Uhu, uhuuu — zawtórował Wojtek tłumiąc łzy. 

—   Nie oddalaj się ani na krok — przestrzega 

30 

Szymek. — Zobaczę tylko, czy ślady nie biegną tamtędy... 

—   O   rety!   Ratunku! 

—   Co? Co ci się stało?—-wykrzyknął Szymek i rzucił się w kierunku  

background image

wrzeszczącego Wojtka. 

—   Nnnic. Myślałem, że to... jakieś zwierze 

—   Chyba nie boisz się rogacza? Wilków tu nie ma. Zresztą to tylko krzak  

wyłonił się z mały 

A może wolisz pójść ze mną? 

—   Nigdzie się nie ruszę! — Wojtek uchwycił się świerkowej gałęzi. — Tam, tam  

znów coś...   wyłazi... 

—   Pleciesz! —,rozgniewał się nie na żarty Szymek. — Pamiętaj, nigdzie się nie  

oddalaj! Uhuuu! 

—   Uhu,   uhu. 

Szymek wsiąkł w mgłę.   Białe opary zamknęły się za nim bezszelestnie. Wojtek    

został   sam. 

* Terka długo jeszcze stała na szosie patrząc 

w   górę,   gdzie   między   drzewami   dawno  juz 

si 

n  •                       .  .                    .                :    *- -  

niepo 

kojem o głupiej wyprawie chłopców pr2ez 

,                  -----------     uawno 

zniknął   czerwony   szalik   Wojtka.   Otuliła szczelniej   chustą,   cały   

czas   myśląc 

się 

i--»wł nasypaną śniegiem przecinkę. Terka wie, że grozi im niebezpieczeństwo, że  

mogą zabłądzić lub ugrzęznąć w jakiej zaspie. Śnieg w górach jest zwodniczy. Z  

wierzchu niby twardy, a pod spodem kryje czasem kilkumetrowe pułapki 

31 

Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich  

background image

wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi  

się! 

I tyle. 

Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z  

westchnieniem ruszyła szosą przed siebie. 

Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko zrobić.    

„To orzez to codzienne obrządzanie bydła - my Siała ponuro. - Wydoić krowę,  

ugotować mle k0   " Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa   i    

wiele   innych   równie   ważnych w małym gospodarstwie spraw. 

Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła   listopadowa   szaruga   lub    

szalały   styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak , iść najlepiej o  

trzy kroki za chłopcami, . myslec. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież  

inny, daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła   że jak skończy szkołę w  

Ruc.ankach. to pójdzie do miasta uczyć się dalej.  Mozę zostanie „panią od  

geografii"? A może całkiem 

kim  innym?                                             . 

Przyspieszyła kroku. W szkole me lubiano, jak ci z gór" się spóźniali. Śmieszne,  

chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o dzieciach z  

doliny mawiano zawsze:  „te z gór". 

Zza zakrętu dobiegł  narastający  warkot. Lb 

32 

chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki,  

wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach. 

Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na  

lewą stronę, by  przepuścić ciężko sapiącą  maszynę. 

Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z  

szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce. 

background image

—   Hej,   mała,   wsiadaj! 

Terka nie dowierzała własnym uszom. 

—   Na co czekasz? Właź, tu ciepło ! Dziewczynka  z  trudem   wgramoliła  się    

na 

wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie  

pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty. 

—   Do szkoły? — spojrzał z ukosa na teczkę. 

—  Tak. Do Rucianek. 

—   Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak  

codziennie? 

Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa  wydawała się węższa. 

—   Dużo was tak chodzi? Terka   odwróciła   głowę. 

—   Jedenaścioro. Ale podczas dużych mrozów mniejsi zostają w domu. 

—   No, nie wszyscy — mruknął kierowca hamując, aż zabuksowały koła. — Jeden się  

wlecze. 

33 

Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich  

wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi  

się!" I  tyle. 

Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z  

westchnieniem ruszyła szosą przed siebie. 

Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko  

zrobić. ,,To przez to codzienne obrządzanie bydła — myślała ponuro. — Wydoić  

krowę, ugotować mleko..." Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i  

wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw. 

Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub szalały  

styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak iść, najlepiej o trzy kroki  

background image

za chłopcami, i myśleć. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież inny,  

daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła, że jak skończy szkołę w Ruciankach, to  

pójdzie do miasta uczyć się dalej. Może zostanie „panią od geografii"? A może  

całkiem kim   innym? 

Przyspieszyła kroku. W szkole nie lubiano, jak ,,ci z gór" się spóźniali.  

Śmieszne, chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o  

dzieciach z doliny mawiano zawsze:  ,,te  z  gór". 

Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Za 

32 

chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki,  

wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach. 

Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na  

lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę. 

Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z  

szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce. 

—   Hej,   mała,   wsiadaj! 

Terka nie dowierzała własnym uszom. 

—   Na co czekasz? Właź, tu ciepło! Dziewczynka  z  t#udem   wgramoliła  się    

na 

wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie  

pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty. 

—   Do szkoły ? — spojrzał z ukosa na teczkę. 

—   Tak. Do Rucianek. 

—   Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi!  I tak  

codziennie? 

Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa  wydawała  się  węższa. 

—   Dużo was tak chodzi? Terka   odwróciła   głowę. 

background image

—   Jedenaścioro. Ale podczas dużych mrozów mniejsi zostają w domu. 

—   No, nie wszyscy — mruknął kierowca hamując, aż zabuksowały koła. — Jeden się  

wlecze. 

33 

Terka spojrzała przez szybę. Przez moment myślała, że to może Szymek lub Wojtek.  

Przecież mogli się rozmyślić i zejść z powrotem na  szosę. 

Ale to nie był żaden z nich. Drogą wlókł się zapóźniony dziś  Maluch. 

—   Hej, mały, wsiadaj! 

Maluch spojrzał groźnie spod naciśniętej głęboko na uszy baranicy. Był tak  

opatulony grubym i szerokim szalem, że aby odwrócić głowę, musiał wykonać  

półobrót całym tułowiem. Widząc siedzącą w szoferce Terkę podbiegł do samochodu.  

O wejściu na wysoki stopień w ogóle nie mogło być mowy. Maluch stał podnosząc to  

jedną, to drugą nogę, przymierzał się,   ale nic z tego nie wychodziło. 

Kierowca z westchnieniem wyskoczył z wozu. Silne ramiona podniosły ze śniegu  

wierzgającą baranią kulkę i posadziły obok Terki. 

—   Siedzę — sapnął Maluch z ulgą i zaczął pracowicie   odwijać  szalik. 

Kierowca włączył motor i ciężarówka z trudem  ruszyła  naprzód. 

—   Dużo jeszcze tego drobiazgu będzie na szosie ? — spytał wesoło i włączył  

drugi bieg. — Niebezpiecznie tak ciągle hamować na tej ślizgawicy ! 

—   Chyba nie — odparła Terka pomagając Maluchowi odwinąć się z kilometrowego  

szala. 

— Czemuś tak późno dziś wylazł? 

—   Tato gadali,ze mnie nie puszczą na mróz. 

34 

—   Dobrze tato mówił — wtrącił się kierowca zapalając papierosa. — Do której  

klasy chodzisz? 

—   Do drugiej. 

background image

—   No to jeszcze się zdążysz nalatać do szkoły! 

—   Co pan wie! — Maluch odwrócił się gwałtownie zsuwając opadającą wciąż na  

oczy baranicę. — Nasz pan powiedział, że dzisiaj będzie czytał bajki! Z  

taaaakiej grubej książki! — ręce Malucha rozciągnęły się szeroko, jakby grał na  

harmonii. 

Kierowca roześmiał się głośno. 

—   No i co? Tata pozwolił? 

—   Ni. Ale jak poszedł do obory, tom wyskoczył. Tyle że mnie babka tym szalem  

okręciła ! 

—   Zuch — powiedział kierowca i zręcznie wyminął pas czystego lodu, który  

wyłonił się nagle spod  nawianego śniegu. 

Niebo dziwnie zbielało. Drzewa migały jak w przesuwającej się taśmie filmowej,  

szosa ukazywała tu i ówdzie szerokie golizny. Samochód zwolnił. Kierowca uważnie  

wpatrywał się w szybę. 

Terka zdjęła Maluchowi czapkę. W szoferce było bardzo ciepło. ,,Oj, żeby tak  

można codziennie jeździć do szkoły" — pomyślała i przymknęła   oczy. 

Posuwali się bardzo wolno. Dłuższy odcinek szosy zlodowaciały był na całej  

szerokości. Groził ześliznięciem się w zaspę. 

35 

Terka spojrzała przez szybę. Przez moment myślała, że to może Szymek lub Wojtek.  

Przecież mogli się rozmyślić i zejść z powrotem na  szosę. 

Ale to nie był żaden z nich. Drogą wlókł się zapóźniony dziś  Maluch. 

—   Hej, mały, wsiadaj! 

Maluch spojrzał groźnie spod naciśniętej głęboko na uszy baranicy. Był tak  

opatulony grubym i szerokim szalem, że aby odwrócić głowę, musiał wykonać  

półobrót całym tułowiem. Widząc siedzącą w szoferce Terkę podbiegł do samochodu.  

O wejściu na wysoki stopień w ogóle nie mogło być mowy. Maluch stał podnosząc to  

background image

jedną, to drugą nogę, przymierzał się,  ale nic z tego nie wychodziło. 

Kierowca z westchnieniem wyskoczył z wozu. Silne ramiona podniosły ze śniegu  

wierzgającą baranią kulkę i posadziły obok Terki. 

—   Siedzę — sapnął Maluch z ulgą i zaczął pracowicie   odwijać  szalik. 

Kierowca włączył motor i ciężarówka z trudem ruszyła naprzód. 

—   Dużo jeszcze tego drobiazgu będzie na szosie ? — spytał wesoło i włączył  

drugi bieg. — Niebezpiecznie tak ciągle hamować na tej ślizgawicy ! 

—   Chyba nie — odparła Terka pomagając Maluchowi odwinąć się z kilometrowego  

szala. 

— Czemuś tak późno dziś wylazł? 

—   Tato gadali,że mnie nie puszczą na mróz. 

34 

—   Dobrze tato mówił — wtrącił się kierowca zapalając papierosa. — Do której  

klasy chodzisz? 

—   Do drugiej. 

—   No to jeszcze się zdążysz nalatać do szkoły! 

—   Co pan wie! — Maluch odwrócił się gwałtownie zsuwając opadającą wciąż na  

oczy baranicę. — Nasz pan powiedział, że dzisiaj będzie czytał bajki! Z  

taaaakiej grubej książki! — ręce Malucha rozciągnęły się szeroko, jakby grał na  

harmonii. 

Kierowca roześmiał się głośno. 

—   No i co? Tata pozwolił? 

—   Ni. Ale jak poszedł do obory, tom wyskoczył. Tyle że mnie babka tym szalem  

okręciła ! 

—   Zuch — powiedział kierowca i zręcznie wyminął pas czystego lodu, który  

wyłonił się nagle spod nawianego śniegu. 

Niebo dziwnie zbielało. Drzewa migały jak w przesuwającej się taśmie filmowej,  

background image

szosa ukazywała tu i ówdzie szerokie golizny. Samochód zwolnił. Kierowca uważnie  

wpatrywał się w szybę. 

Terka zdjęła Maluchowi czapkę. W szoferce było bardzo ciepło. ,,Oj, żeby tak  

można codziennie jeździć do szkoły" — pomyślała i przymknęła  oczy. 

Posuwali się bardzo wolno. Dłuższy odcinek szosy zlodowaciały był na całej  

szerokości. Groził ześliznięciem się w zaspę. 

35 

—   Która godzina? — spytał Maluch. 

—   Dziewiąta trzydzieści — odparł kierowca zerknąwszy na zegar. — Późno. 

—   Ni. Za pół godziny pan zacznie te bajki. 

—  Zdążymy! — roześmiał się chłopak i nacisnął gaz. 

Droga wyraźnie się polepszyła. 

—   Zaraz będzie zakręt — powiedział Maluch. — Ale ten las znika ! — zawołał  

nagle. 

Szczytami szła  mgła. 

—   Ojeju! — westchnęła z przerażeniem Terka. 

—   Co się stało? — zdziwił się kierowca. — Zapomniałaś czego w domu? 

—   Nie. Tylko oni poszli górą. A teraz tam jest   mgła. 

—   Jacy:   oni? 

—   Koledzy. Wojtek i Szymek. Poszli górami,   na   skróty. 

Maluch otworzył szeroko oczy. 

—   Mają narty,  co? 

—   Nie. 

Maluch o mało nie spadł z siedzenia. Jego okrągłe oczy rozszerzyły się z  

przerażenia. 

—   I nie bali się? — wysapał. 

—   Józek poszedł z nartami, oni za nim... 

background image

—   Nie znam dobrze tych stron — powiedział poważnie kierowca —jadę tą trasą po  

raz pierwszy, ale chyba chłopcy dobrze znają drogę? 

—  Znają. Latem wszyscy chodzimy tamtędy. Jest o wiele bliżej. 

36 

—   Aha. 

—   Teraz tam śnieg po uszy! — zawołał Maluch. — Tato mówili, że i na nartach  

ciężko. Tato wozi karmę dla zwierząt, to wie. 

—   Co mówił? — zapytała gorączkowo Terka. 

—   Że saniami dojechać trudno, bo nie przetarta droga. 

—   A stary Józwa jeździ — pocieszała się dziewczynka. 

—   Józwa jeździ inną drogą. Po drzewo. Tam łatwiej. 

Kierowca uważnie przysłuchiwał się rozmowie. 

—   Z tego co mówicie wnioskuję, że chłopcy mogli utknąć w lesie. Jak tam się  

idzie? 

—   Prosto pod górę do szałasu, potem stokiem na skos do szczytu. Z góry zejść  

łatwiej, bo na całej szerokości przecinki leżą bale ściętych drzew. Okrąglaki...  

Ale pod szczytem jest gęsty las i wszystko zasypane śniegiem. 

Kierowca znów zwolnił. Po obu stronach drogi drzewa wyłaniały się z mgły jak  

widma. Włączył długie światła. 

Maluch przycichł i tylko rozszerzonymi ślepkami wpatrywał się w gęstą watę. 

Kierowca uchylił szyby. Do wnętrza wozu wdarł się przeraźliwie wilgotny podmuch.  

Terka zadrżała. Mocniej otuliła się chustą. 

Jechali wolno w zupełnym milczeniu. Ciszę przerwał Maluch. 

37 

—   Która godzina? 

Kierowca tym razem nie uśmiechnął się. Spojrzał na Malca z ukosa. ,,Boi się  

spóźnić na czytanie bajek! Taki szmat drogi w mrozy, pluchy i słoty po to, żeby  

background image

z grubej książki słuchać o zaklętych rycerzach i zamkach na szklanej górze!" —  

pomyślał i głośno powiedział: 

—   Spóźnimy się najwyżej parę minut. Nie mogę jechać szybciej. Mgła. 

Mgła ogarnęła cały świat. Kłębiła się i rozłaziła na przemian w mętnym, żółtym  

świetle reflektorów. Zagarnęła las, połknęła ziemię i niebo. 

Terka myślała gorączkowo, jak też czują się w tej chwili Wojtek i Szymek. Dokąd  

doszli? Może zatrzymali się w szałasie i tam przeczekają, aż mgła opadnie? Co  

robić? Trzeba powiedzieć o tym nauczycielowi. A może jakimś cudem chłopcy  

dotarli już do    Rucianek? 

Snop światła wyłonił z oparów jakiś ciemny, nieokreślony   kształt. 

—   Ki diabeł? Na poboczu szosy? Zapiszczały hamulce.  Szczęknęły otwierane 

drzwi. Kierowca wyskoczył z szoferki. Maluch przywiera nosem do szyby. Terka nie  

może opanować  drżenia   kolan. 

—   Jakieś auto osobowe. Wpadło widać podczas tej mgły w zaspę. W środku nie  

widać nikogo — mruczy kierowca gramoląc się na swoje miejsce. — Pewnie  

właściciel poszedł piechotą  po   pomoc. 

38 

Maluch kręci się niespokojnie. Kierowca odwraca ku niemu głowę. W jego jasnych  

oczach   palą się iskierki śmiechu. 

—   Znasz bajkę o plackach? 

—   O jakich plackach? — pyta zdziwiony Maluch. 

—   Ziemniaczanych. Maluch wydyma usta. 

—   Pan tak żartuje? 

—   Wcale nie. Posłuchaj. Była sobie stara babuleńka. Mieszkała w małym domku  

pod lasem i codziennie na kolację smażyła ziemniaczane placki.   Pewnego  dnia... 

Terka przymyka oczy. Nie chce już myśleć o dwóch chłopcach samotnych w lesie.  

Tak bardzo się o nich boi. 

background image

Wycieraczki z cichym szmerem przesuwają się po szybie. Motor szumi. Ciepło.  

Tylko ta mgła,   ta   mgła... 

 

 

 

 

Rozdział  III 

Wojtek skulił się pod drzewem. Przed oczyma kłębiły się bezustannie pasma  

białych oparów. Aż do bólu wytężył wzrok, ale wszystko dokoła otuliła gęsta mgła.  

Drzewa zbliżały się, to znów oddalały w upiornym tańcu i tylko czas uchodził,  

miarowo odmierzany szybkimi uderzeniami serca. 

Bał się i nawet nie usiłował zapanować nad ogarniającym go przemożnym strachem.  

A przecież już nieraz zdarzyło mu się obserwować mgłę połykającą góry. Tylko że  

tam na dole nie była tak groźna. Szosą trafiało się zawsze, gdzie trzeba. Ale tu,  

w lesie tak odmienionym, prawie nieznanym? Strasznie! Spojrzał na swoje buty,  

które przebiwszy cienką skorupę zlodowaciałej szreni utknęły gdzieś głęboko w  

białym puchu. W tym nierealnym świecie, który go osaczał ze wszystkich stron,  

jego własne   buty   były   czymś   serdecznie   bliskim. 

40 

Stopy już zaczynały marznąć. Przytupnął i potarł ręką uszy. „Czapka! Przecież  

czapka jest w kieszeni — pomyślał i szybko wyciągnął kłębek ciepłej wełny. —  

Gdzie może być Szymek?" 

—   Uhuu!   — zawołał  głośno. 

—   Hu, hu — odparło echo. 

Za chwilę serce w piersiach znów zaczęło kołatać. „Czy to był odzew Szymka?" 

—   Uhuuuu! — zawył z całych sił. Cisza. 

—  Szymeeeek!   Odezwij   się! 

background image

Głos tłumi mgła. Wsiąka w,nią i roztapia się jak w ciepłej masie. Jakiś  

podejrzany szelest zwrócił jego uwagę. Sprężył się cały, gotów do  

natychmiastowego skoku. Znów coś zaszeleściło, potem nastała długa, bardzo długa  

chwila ciszy wypełnionej jedynie łomotem serca i pulsowaniem krwi. Coś wyraźnie  

skradało się ku krzakom. ,,Tu nic nie ma" — usiłował o-depchnąć, zniweczyć  

drążący go strach. 

Znów panowała niczym nie zmącona cisza. 

Nagle coś szurnęło pod same Wojtkowe nogi. Chłopiec wrzasnął i rzucił się w bok.  

Zaspa. Wygramolił się z trudem, zerwał na równe nogi i pognał w las nie zważając  

wcale na to, że zapada się po pas w kopnym śniegu. Przerażony szarak jak  

długoucha kula śmignął w drugą stronę. I gnali tak bez pamięci chłopiec i zając,  

każdy w swoją stronę, bez celu, z dygocącym sercem podchodzącym pod 

41 

gardło. I jeden, i drugi ucieka w mgłę zupełnie bez sensu. I obu wydaje się, że  

właśnie ratują swoje życie. W dali za nimi został czas i droga, którą    

przemierzyli. 

Zając przycupnął pod namiotem z zielonych gałęzi. Nastawił uszu. Przez puchate  

futro przebiega   drżenie. 

Wojtek pośliznął się na zamarzniętej szreni i w następnej chwili  leży już  

wyciągnięty jak długi. Pomału uspokaja się. Wsłuchuje w ciszę odmierzaną teraz   

cichutkim   pluskiem   spadających  kropel. „Woda? — myśli  gorączkowo. — Skąd  

tu woda ?" Uparcie wpatruje się w krzaki, ale widzi tylko szarą plamę.   Tuż za  

nią ten odgłos.    Chłopiec   podnosi    się   i     dokładnie otrzepuje  śnieg.   

Za   kołnierzem   kurtki   nagromadziło  się sporo  białego puchu,   który teraz  

zimną  strużką  spływa   po   karku.   ,,Gdzie   mój szalik? —zastanawia się  

przez chwilę, a potem wspomnienie czerwonego znaku na gałęzi przywołuje ponure  

myśli. — No tak,   teraz już się zgubiliśmy na pewno! Szymek może odnajdzie  

background image

szalik, ale nie znajdzie mnie!"   I znów ogarnia go strach.  Ostrożnie stawiając  

stopy posuwa się   przed   siebie.   Czuje,   że  gdzieś  tutaj   czai się    

nowe   niebezpieczeństwo. 

—   Uhuuu!—pohukuje z nadzieją. 

Odpowiada   głucha   cisza. 

Jeszcze jeden krok i lód ostro zatrzeszczał. Urwisko ! Wojtek nie widzi nic, ale  

czuje pustkę ziejącą tuż przed nim. Próbuje stopą. 

42 

Teraz już głośniej dobiega szmer wody. „Strumień!" — myśli i włosy jeżą mu się  

na głowie. A więc jest teraz w zupełnie innej stronie lasu! Daleko od leśnej  

ścieżki i przecinki. „To jest Rusinowy Jar! W jaki sposób znalazłem się  właśnie   

tutaj?" 

Wojtek wie, że jar nie jest zbyt głęboki, ale ma bardzo strome brzegi. Trzeba  

uważać, żeby się noga nie obsunęła. Krok za krokiem wycofuje się do tyłu. „I co  

teraz?" 

Wysoko, gdzieś u stropu mgły, kłócą się ptaki. Jakiś cień leci górą, niemal  

ocierając się o   gałęzie. 

Wojtek ma ochotę płakać. Oczy same wypełniają się łzami. Słone strużki ściekają  

po zaczerwienionych policzkach. Pod powiekami coś szczypie, chłód wdziera się do  

serca. „Czy będę umiał stąd wyjść? Czy kiedykolwiek dotrę do Doliny Wiatrów?" Te  

i inne myśli tępym bólem zapadają na samo dno duszy. Wojtek w jednej,  

przerażającej chwili zdaje sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wyjść  

stąd! Za wszelką cenę wyjść z tej piekielnej wilgotnej pułapki! Rozpacz wywołała  

nowy potok łez. Chłopiec nie zastanawiając się co robi, rzucił się w śnieg.  

Kopał nogami, tłukł pięściami przeraźliwie zimne i obojętne grudy, aż zmęczony i  

opadły z sił przewrócił się na wznak. 

Mgła stała w miejscu jak biała nieruchoma ściana. 

background image

W nagłym przebłysku rozsądku dźwignął się. 

43 

stanął chwiejnie na nogach i wciągnął w płuca głęboki oddech. Coś się w nim  

przełamało. Trzeźwość wzięła tym razem górę nad lękiem. „Zejdę stąd! Będę tak  

długo szedł, aż dojdę do drogi" — postanowił w myśli i zrobiło mu się raźniej.  

Teraz tylko należy się zastanowić, w którą stronę. Od dawna stracił poczucie  

kierunku. „Jar! Tylko strumień płynący dołem może   mnie  stąd   wyprowadzić I" 

O Szymku nawet nie pomyślał. 

Ucieszony, że znalazł wyjście z trudnej sytuacji, Wojtek zaczął ostrożnie zsuwać  

się na dno jaru. Brzeg był stromy i najeżony przeszkodami w postaci ośnieżonych  

krzaków i zlodowaciałych głazów. 

Wojtek przysiadł i ostrożnie wysuwając nogi starał się znaleźć kolejne oparcia  

dla stóp. „Żebym choć wiedział, gdzie jest ten strumień" — szeptał sam do siebie,  

ostrożnie hamując przy pomocy wbijanego w śnieg kijka. Teczka zawadzała,  

ciągnęła w dół. 

Gdzieś w połowie stoku wydarzyło się nieszczęście. Wojtek stracił nagle  

równowagę i jak kamień poleciał prosto na śliskie i wyostrzone lodowe zwały. 

Krzyknął z przestrachu i poczuł, jak z głęboko rozciętej dłoni sączy się krew.  

Podniósł rękę do oczu. Na szczęście rana nie była groźna. Sycząc z bólu zanurzył  

broczącą dłoń w świeżym śniegu. Zapiekło żywym ogniem, ale po dłuższej chwili  

ból zelżał.  Ostrożnie poruszył na- 

44 

przód jedną, potem drugą nogą. Wszystko w porządku. Dźwignął się z trudem. Miał  

pełno śniegu w nosie i uszach. Czapka zgubiła się gdzieś po drodze. Nie było  

żadnej nadziei na jej   znalezienie. 

„Dobrze, że nie złamałem sobie nogi lub ręki" — pomyślał i znów zasyczał z bólu.  

— ,,Trzeba iść. Nie ma co tu stać. Czapki i teczki nie znajdę. Może spłyną one w  

background image

dół wiosną, gdy przyjdą marcowe roztopy. Tylko że z zeszytów i książek zostaną  

najwyżej zbutwiałe strzępy". 

Ze zmęczenia i  bólu znów powrócił strach. ,,Co będzie, jeżeli do wieczora nie  

znajdę wyjścia z lasu? Co pomyślą w domu, jak nie wrócę na   noc?" 

Potykając się i podpierając zdrową ręką schodzi na sam brzeg strumienia.  

Przyklęka na śniegu i wpatruje się w wodę, która z sykiem wyskakuje z lodowej  

gardzieli i zostawia na lśniącej gładziźnie mokry ślad. Wojtek czuje pragnienie.  

Spocone włosy kleją mu się do czoła. Zaczerpnął dłonią wody. Chłód sparzył jak  

ogień. Teraz jest lepiej. Wojtek podniósł się z klęczek i stanął twarzą do stoku.  

„Trzeba znów wejść na górę. Tu, wzdłuż strumienia przeszkadzają zwały lodu" —  

pomyślał i wziąwszy w płuca głęboki oddech zaczął znów mozolnie piąć się pod  

górę. 

To była straszliwie ciężka droga. Co chwilę chłopiec oblewał się potem, syczał z  

bólu, ale 

46 

szedł dalej. Szedł krok za krokiem. Już znów jest las. Zielone świerki, widoczne  

dopiero na odległość wyciągniętej dłoni, kłują miotełkami gałęzi. 

Mgła  nie  ustępuje. 

Wojtek znów rozpoczyna żmudną wędrówkę. Nie myśli o nikim i o niczym. Instynkt  

życia pcha go krok po kroku, piędź po piędzi. Rozgarnia rękami ośnieżone gałęzie,  

kluczy, wraca na własny trop, lecz z uporem posuwa się w dół. Nie wie, jak długo  

już trwa ten marsz przez szarość i biel. Czasem tylko przystaje i jakby  

zdziwiony — nasłuchuje. A nuż z oddali usłyszy skrzypienie sań lub szum  

samocnodo-wego silnika oznaczającego bliskość upragnionej szosy? Po chwili znów  

rusza, aby parę kroków dalej upaść wreszcie z wyczerpania pod zielonym    

namiotem  z  gałęzi. 

A  mgła wciąż gęstnieje. 

background image

Zostawiwszy Wojtka pod drzewem oznaczonym czerwoną plamą szalika, Szymek  

ostrożnie zagłębił się między świerki. Prawie przypadł nosem do ziemi i  

wytrzeszczając oczy usiłował dostrzec zgubiony ślad Józkowych nart. ,,Jeśli tam  

je założył — mruczy usiłując przebić wzrokiem białe opary — tutaj już powinien  

był przejechać na skos, ale gdzie? Czyżbym minął ślady?" Żaden łowca tropów nie  

powinien   przeoczyć  dwu   wąskich,   ale   prze- 

47 

cięż   wyraźnych   wgłębień,   jakie   pozostawiły po  sobie  Józkowe   hikory. 

—   Uhuuu ! — usłyszał pohukiwanie Wojtka. 

—   Hu.   hu!   —  odkrzyknął   i   ruszył   przed siebie. 

Śnieg zmiękł i pod cienką, wierzchnią skorupką otwierały się rozpadliny. Szymek  

ostrożnie stawiał stopy, ale i tak co chwilę zapadał się aż po uda. Kilka  

pierwszych metrów zabrało mu sporo czasu. Bezustanna walka o utrzymanie się na  

powierzchni męczyła. Chłopiec spocił się i zziajał. Przez chwilę wydawało mu się,  

że słyszy wołanie. ,,Czyżby Wojtek naprawdę się bał?" Tego nie mógł przewidzieć  

w żaden sposób! Tam na dole zawsze był odważny i zuchwały. Pierwszy do bójki i  

pierwszy do najdzikszej zabawy. Jego donośny, nie znoszący sprzeciwu głos znali  

wszyscy chłopcy z Doliny Wiatrów. Wielu się go po prostu bało. I ten właśnie  

chłopak, którego pięść poznał niejeden, teraz tam we mgle trzęsie się ze strachu? 

Szymek aż pokręcił głową ze zdziwienia. 

W górze trwożnie zakrakała wrona. 

—   A niech cię ! — mruknął Szymek i chwycił za smrekową gałąź. Wrona uciekła z  

cichym łopotem skrzydeł. Ale tego można się było jedynie domyślać. Mgła wisiała  

jak gęsta zasłona. Tłumiła głosy i męczyła wzrok. Rozrzedziła kolory, zatarła  

kształty i przesłoniła horyzont. 

—   Szymek, weź się w garść! — powiedział głośno i wreszcie puścił zbawienną  

gałąź. Śnieg 

background image

48 

osypał się z suchym szelestem. Szymek wykręcił szyję, bo przez tę obrzydliwą  

szarość nic nie słyszał. 

—   Uhuuu! 

Nic. Cisza. ,,Co się z Wojtkiem mogło stać?" — pomyślał przerażony. Ale nie  

czekał długo. Przez zasłonę przebił się dźwięk cichy i daleki jak poszum wiatru. 

—   Szymeeeek! 

—   W porządku — mruknął i ruszył dalej. Nie wiadomo właściwie, dlaczego  Szymek 

wybrał ten a nie inny kierunek. Przeczucie, że właśnie tu powinien znajdować się  

zgubiony ślad? Szedł z trudem i wciąż oglądając się za siebie. „Nie sposób nie  

trafić z powrotem! Dziury takie, jakby  niedźwiedź tędy szedł!" 

Zrobiło się jakby ciemniej, a jednocześnie mróz wyraźnie zelżał. ,,Tak chyba  

musi być tam wysoko, w chmurach" — pomyślał chłopiec i podniósłszy twarz do góry,  

przymknął oczy. Otoczyły go cisza i ciemność. 

Szymek nie bał się. Ta przygoda we mgle byłaby nawet przyjemna, gdyby nie obawa  

o los pozostawionego pod drzewem przyjaciela. ,,Nie mogę tu zabłądzić" —  

przekonywał sam siebie, rozwartymi ramionami odpędzając mokre szczotki  

świerkowych gałęzi. 

Wyszedł z gęstwiny. Poczuł, że przed nim otwiera się wolna przestrzeń. Światło  

zmieniło się, było jaśniej, bielej. Zatrzymał się i wlepiwszy wzrok w śnieżną  

płaszczyznę wypatrywał 

49 

śladów nart. Gdzieś w górze znów odezwał się ptak. Zwarta zasłona mgły jakby  

rozsunęła się, poszczególne pasma skłębione i rozdarte przesuwały się przed  

oczyma jak filmowa taśma puszczona w zwolnionym tempie. „Szkoda czasu — pomyślał  

— nie ma szans! Nie znajdę Józkowego szlaku. Trudno. Trzeba sobie poradzić  

samemu." 

background image

Coś trzasnęło w pobliżu. Gałąź? Szymek stanął bez ruchu. Czy mu się tylko tak  

zdaje, czy rzeczywiście z dala doleciał nikły, gorzkawy zapach mokrej sierści?  

Ten sam zapach, który tak niedawno wyczuł przechodząc koło karmnika. Stał  

nieporuszenie, wstrzymując oddech. Serce biło mu tak mocno, że wydawało się, iż  

słychać jego stuk na odległość kilku metrów. 

Coś się poruszyło. Jakby ciche parsknięcie, potem suchy trzask łamanej gałęzi. 

Szymek aż się spocił z wrażenia. Tam w przedzie, zaledwie o parę kroków, stoi  

jakieś zwierzę, a on go nie może zobaczyć! Wytężył wzrok tak, że wydało mu się,  

iż własne źrenice zamieniły się w dwie latarnie i zaraz snop jasnego światła  

przeszyje kotłującą się biel. 

Coś wynurza się z mgły o kilka metrów. Zdumiewająco cicho, jakby płynął w  

powietrzu, ukazuje się niewyraźny, szary kształt: wąski piękny łeb o śmiesznie  

oszronionych nozdrzach, a nad nim wieniec rogów. 

— Jeleń — szepnął Szymek i aż mu dech zaparło. 

50 

Zwierzę raczej wyczuło niż usłyszało Szym-kowe westchnienie. Stanęło w rozkroku  

nie dalej niż o pięć metrów. Teraz obaj przyglądali się sobie poprzez kłębiące  

się, łagodne światło. Trwało to krótko, sekundę, może dwie. Potem jeleń dał susa  

w las i znikł tak nagle, że zachwycony i ogłupiały ze szczęścia chłopiec nie  

wiedział właściwie, czy to była zjawa, czy rzeczywistość. 

—   Ależ był piękny! — powiedział głośno i klepnął się po udach. — Ależ piękny! 

Serce tak mocno biło mu w piersi, jakby chciało wyskoczyć. Szymek długo jeszcze  

stał jak przymurowany. Nawet nie myślał, że umykają cenne minuty. Zapomniał o  

wszystkim: o szkole, Józkowych nartach i czekającym przyjacielu. Przed oczyma  

stały mu ciągle podłużne oczy i oszronione chrapy najpiękniejszego z jeleni. 

,,Wojtek nie uwierzy, nie uwierzy! Prawda, Wojtek  tam   czeka!" 

Z trudem wyprostował ścierpnięte mięśnie nóg. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z  

background image

upływu czasu. Twarz mu płonęła, zaczerwienione uszy piekły. Wsadził czapkę i  

wymachując rękami jak skrzydłami wiatraka, kilka razy podskoczył w  miejscu. 

—   Uhuuu! — zawołał przeciągle, nie bardzo wiedząc, do kogo kieruje ów okrzyk.  

Do czekającego Wojtka, czy też do tajemniczej zjawy o oszronionych chrapach. 

51 

—   U h u u u u ! 

Nie ma odpowiedzi. 

,,Widocznie zaszedłem za daleko" — pomyślał. Dźwignął teczkę i bacznie wpatrując  

się we własne ślady, wziął kurs na czerwony szalik, który zapewne mokry i  

sflaczały wisi nad głową zziębniętego Wojtka. 

Tym razem droga trwała o wiele krócej. Zapadając się i,znów, gramoląc, dotarł  

wreszcie pod drzewo, gdzie według wszelkich danych powinien znajdować się Wojtek.  

Z tej odległości i w gęstej mgłę szalik stracił swój jaskrawy kolor i zwisał z  

gałęzi jak ciemnobrunatna pozostałość  jesieni. 

—   Wojtek, gdzie jesteś? Cisza. 

—   Nie wygłupiaj się! Wyłaź zaraz! Wiesz, nie znalazłem żadnych śladów. 

Ale spod drzewa nie dobiegała żadna odpowiedź.                 ,;•   : 

Jest tak cicftó, że słychać szelest osypujących  się,   nagłe'rozmiękłych   

śnieżnych  czap. 

Szur. Szur. Szur, 

Szymek przestraszył się. Tego lasu, mgły, ciszy i chyba najbardziej —  

nieoczekiwanej samotności. 

,,Gdzie on'może być? Pewnie się schował i zaraz wyskoczy zza krzaka, wrzaśnie mi  

coś nad uchem, kuksnie w plecy i będzie dobrze... zaraz będzie dobrze.:." 

Ale   nikt  nie^ wyskoczył  zza   drzewa.   Stało 

52 

milczące kołysząc przy najmniejszym potrąceniu zieloną łapą gałęzi. Wyglądało  

background image

tak, jakby świerk wyciągał do niego rękę. Na przywitanie czy na pożegnanie? Tego  

Szymek nie wiedział. Wdychając zapach mokrego igliwia chłopiec na moment stracił  

poczucie czasu. Był tu z Wojtkiem czy nie? Może mu się to wszystko przyśniło.  

Może zaraz zbudzi się z tego męczącego snu, otworzy oczy, a tuż pod powałą  

błysną z ram czarne twarze świętych... Albo zaśnie znów tylko po to, by zobaczyć  

raz jeszcze oszroniony, miękki, aksamitny nos... 

Szymek ocknął się z zamyślenia. Chwilę jeszcze stał bez ruchu jakby czekając na  

jakiś znak, gwizd lub przeciągłe: uhuuu! 

Ale  las  dokoła  stał  w  bieli  i   milczał.   Był pusty. 

,,Wojtek odszedł. A przecież prosiłem go, żeby się stąd nie ruszał. Odszedł sam,  

nie czekając na mnie. Ale dlaczego? Nie mógł poczekać tych kilku minut? Poszedł  

sobie wcale o mnie nie myśląc. Może przeraził się, że po niego nie wrócę, że go  

tu zostawiłem..." Szymek aż się wzdrygnął. Tego wcale nie wziął pod uwagę.  

„Przecież on powinien mi wierzyć, powinien! Ale właściwie dlaczego? Zostawiłem  

go trzęsącego się ze strachu jak kupkę nieszczęścia, jak galaretę... I Wojtek  

nie wytrzymał." Szymek nisko pochylił głowę. Czuł się winnym. ,,Co teraz robić?  

— zastanawiał się gorączkowo. — Iść dalej samemu?" Wiedział, że wcześniej 

53 

czy później trafi na szczyt. To nie ulegało żadnej wątpliwości. Tylko czy  

wyjdzie z lasu we właściwym miejscu? Czy trafi na przecinkę? 

„Nie, nie mogę iść sam! Nie mogę zostawić w tym okropnym lesie oszalałego ze  

strachu przyjaciela. Co powiem w domu, gdy mnie zapytają, co się stało z  

Wojtkiem? Czy mógłbym się spokojnie przyznać, że nawet nie próbowałem go  

odnaleźć? Nigdy! Raczej przesiedzę tu całą noc!" 

Postanowić łatwo, ale gorzej z wykonaniem. Szymek wcale nie marzył o tym, by  

zostać w tej strasznej mgle na całą noc. Ruszył więc naprzód po śladach, które  

prawdopodobnie były śladami Wojtka. Krok za krokiem, byle dalej. Trop był dobrze  

background image

widoczny. Na szczęście. Widać Wojtek zapadał się chwilami głęboko w śnieg. 

Czas leci. Dalej, dalej... 

Drzewa przesuwają się szare, nierealne, jakby utkane z przezroczystej przędzy. 

Szymek głośno sapie. To właśnie sapanie zagłusza szmer strumienia, który tam  

niżej w głębokim wąwozie z trudem przedziera się przez wąskie  lodowe gardło. 

Teraz już Szymek usłyszał. Stanął ostrożnie nad brzegiem jaru i zastanowił się.  

„Czyżby Wojtek zszedł w dół?" 

Rusinowy Jar ciągnął się kilka kilometrów i dalej skręcał łagodnym łukiem aż po  

Roztocz-nicę i Worotniki. 

Nie w tę stronę wiodła droga do domu. 

54 

,,A jednak on zszedł w dół!" Na stoku, w odległości zaledwie kilku kroków,  

widniały głębokie jamy. Śnieg był zdeptany i wgnieciony, jakby przejechał po nim  

ciężki walec. „Czyżby Wojtek spadł?" — zastanowił się Szymek i aż mu ciarki  

przebiegły po grzbiecie. Wizja poranionego kolegi leżącego bez czucia na dnie  

jaru była tak wyraźna, tak plastyczna, że chłopiec nie zastanawiając się ani  

sekundy dał susa w dół. Biegł wielkimi skokami, cudem unikając upadku. Gdy już  

był na dole, pośliznął się na oblodzonym głazie i o mało nie upadł. Utrzymał się  

jednak na nogach, tylko teczka plusnęła w samą wodę. Schwycił ją jednak i  

odrzucił w śnieg. Bacznie rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczył nic. 

—   Wojteeeek! — krzyknął i aż się przestraszył własnego  głosu. — Wojtek,   

odezwij się! 

Las milczał, tylko woda ciurkała ze złością, oblewając ciasne koryto. 

—   Wojteeek! — Szymek oddałby wszystkie skarby świata za to, by usłyszeć głos  

przyjaciela. 

Górą szedł jakby poszum wiatru. Opona srebrzystej mgły skłębiła się, zawirowała  

i wilgocią uderzyła w zaczerwienione oczy. 

background image

Las   wzdychał. 

Rozdział  IV 

Ciężarówka gwałtownie hamowała. Tuż przed maską, w mętnym świetle reflektorów,  

ukazywał się i znikał w mlecznych oparach drewniany drogowskaz. 

—   Rucianki? — spytał kierowca odwracając twarz do Terki. 

—   Tak.  Gdzie pan teraz jedzie? 

—   Do spółdzielni GS-u. Mam tam wyładować skrzynie. 

—   W prawo od szosy i potem za mostkiem trzeba skręcić w lewo — powiedział  

szybko Maluch. 

Kierowca mruknął coś pod nosem i włączył motor. 

—   To my już wysiądziemy — Terka narzuciła chustę. — Wychodź, Maluch. 

Maluch wcisnął na uszy baranicę, Terka pomogła mu okutać się szalem. 

Samochód dygotał na pełnych obrotach. 

56 

—   Gdzie jest wasza szkoła?          kierowca marszcząc brwi wpatrywał się w  

mleczną pustkę. 

—   Tam   po   drugiej   stronie.   Na   wzgórzu. 

—   Dojazd   jest? 

—   Jest! — zachłysnął się Maluch i już gramolił się z powrotem na siedzenie w  

szoferce. 

—   Wysiadaj — Terka stanowczo ujęła go za ramię. 

—   Podwiozę   was!   Ja    mogę   się   trochę spóźnić, ale jego bajki już się  

zaczęły... 

Samochód ruszył naprzód podskakując na wybojach. Terka wciąż z niepokojem  

spoglądała na gęstniejącą za szybami mgłę. ,co też stało się z Szymkiem i  

Wojtkiem?" 

Ciężarówka zgrzytając brała jeden zakręt po drugim. 

background image

—   To tutaj — szepnęła dziewczynka. — Tu kończy się przecinka, tędy powinni  

byli zejść ze szczytu. 

—   Ci dwaj chłopcy, którzy poszli lasem ? — spytał  kierowca. 

—   Tak. Niech pan stanie. Szkoła jest parę kroków stąd. 

Zgrzytnęły hamulce. Maluch jak z procy wystrzelił z szoferki i nie oglądając się  

pogalopował przed siebie. 

—   Maluch, a dziękuję, to kto powie? — zawołała za nim Terka. 

Ale malec rozpłynął się we mgle. Kierowca wysiadł i z uśmiechem spoglądał 

57 

na znikającą baranicę i rozwinięty w biegu babciny szal. 

—   To nic — powiedział zapalając papierosa. —   Nic   nie   szkodzi. 

—   Bardzo dziękuję — powiedziała poważnie dziewczynka. 

—   W porządku. Co będzie z tymi tam, w górze? 

—   Pójdę zobaczyć, może jednak przyszli. 

—   W każdym razie powiedz o tym nauczycielowi. 

Terka wzięła teczkę i uśmiechnąwszy się na pożegnanie poszła w kierunku szkoły.  

Do jej uszu dobiegło jeszcze trzaśniecie drzwiczek. Włączony motor zadygotał, a  

strugi jasnego światła przecięły gęstą zawiesinę mgły. 

Przed szkołą powitał Terkę gwar zmieszanych głosów. Koło drewutni stały oparte o  

ścianę hikorowe narty Józka. ,,A więc jest. Przejechał przecinkę i nic mu się  

nie stało! — ucieszyła się dziewczynka. — Może i tamci przyszli cali i zdrowi?" 

—   Terka! Jesteś wreszcie! — zawołała jasnowłosa Halinka podbiegając. — Maluch  

powiedział, że podwiózł was jakiś kierowca. 

—   Tak — odparła rozglądając się na wszystkie   strony. 

—   Szukasz   kogoś? 

—   Józka. 

—   Phi! — wydęła usta Halinka.— Józek od rana o niczym innym nie opowiada,  

background image

tylko 

58 

o  swoim  bohaterskim  przejeździe  przez  przecinkę.   Wariat! 

—   Wojtek i Szymek też są, prawda? — zapytała z nadzieją w głosie. 

__  Nie     wiem.     Nie     widziałam.     Chodź, 

sprawdzisz mi zadanie. Zdaje się, że coś pokręciłam. No, chodź... 

—   Zaraz. Ja jeszcze muszę... — I już jej nie 

było. 

Obrażona Halinka wzruszyła ramionami i poszła do klasy, skąd dochodził głośny  

śmiech. 

Terka spojrzała w stronę gór. Mgła ciągle stała nieruchomo i wydawało się, że  

świat nie ma początku ani końca. Z białych oparów wyłaniała się ściana szkoły i  

kawałek płotu. Reszta nie istniała. Gęsta chmura otwarła swój mokry wór bez dna  

i pochłonęła wszystko, co żywe i  umarłe. 

Z odrętwienia wyrwał ją jasny i dźwięczny głos dzwonka. Do klasy weszła ostatnia.  

Pierwsze spojrzenie rzuciła w kierunku ławki, gdzie zwykle siedzieli Wojtek i  

Szymek. Ławka była pusta. 

Terka z westchnieniem zdjęła z ramion wilgotną chustę.  Miała ochotę płakać. 

—   No i co? Widzisz,  że jestem? — krzyknął jej nad uchem Józek. 

Terka odwróciła głowę. W jej oczach zamigotały   niebezpieczne   ogniki. 

—   Ty  jesteś  —  szepnęła   prosto   w  twarz Józkowi — ale oni zostali tam, w  

górze! 

59 

—   Jak to: zostali? Kto został? — nie zrozumiał Józek. Ze zdziwieniem patrzył w  

jej groźnie ściągnięte czarne brwi i zbielałą twarzyczkę. 

—   Poszli za tobą — wyrzuciła z siebie mnąc ze zdenerwowania frędzle chustki — 

tam poszli, lasem, bez nart, a teraz mgła. Rozumiesz? Mgła ! 

background image

Nie zwrócili nawet uwagi, że klasa dawno już umilkła, a nauczyciel stoi przy  

katedrze. 

—   Dlaczego poszli bez nart? — ciągle nie mógł zrozumieć Józek. 

—   A co im powiedziałeś tam, na szosie? 

—   Ja? — wykrzyknął zmieszany chłopiec. Nauczyciel zbliżył się do ławki. 

—   O co chodzi? Dlaczego się kłócicie? Józek wzruszył ramionami.  Ze   

spuszczoną 

głową usiłował przejść na swoje miejsce. Terka milczała. 

—   No, co się stało? Teresko, proszę odpowiedzieć. 

—   Ja tam nie jestem temu winien ! — Józek odwrócił się ukazując zaczerwienioną  

gniewnie twarz. — Wcale im nie kazałem leźć za sobą! 

—   Nie jesteś winien? — wykrzyknęła dziewczynka. — A kto powiedział: „Ech, wy  

mięczaki,   maluchy!" 

—   Czyja się wreszcie dowiem, o co chodzi? — zdenerwował się nauczyciel. 

W klasie było cicho jak makiem zasiał. Wszystkie dzieci czuły, że stało się coś  

niezwykłego. Ta cicha, milcząca zawsze Terka wrzeszczy na jednego z  

najgroźniejszych zabijaków! 

60 

I to przy panu nauczycielu! Niesłychane! Kilkanaście par oczu z uwagą śledzi  

pobladłą dziewczynkę i zaczerwienionego z gniewu Józka. 

—   No! — Nauczyciel z hukiem uderzył linijką o kant ławki. Zabrzmiało to  

zupełnie jak wystrzał  z   karabinu. 

Terka i Józek równocześnie pochylili głowy. Oczy dziewczynki wypełniły się łzami.  

„Przecież nie mogę oskarżyć Józka przed nauczycielem! Nie jestem skarżypytą. Ale  

muszę... muszę mu powiedzieć o chłopcach!" 

Nauczyciel bacznie przygląda się obojgu. Podszedł do Terki i łagodnie położył  

rękę na jej ramieniu. Ciałem dziewczynki wstrząsnął szloch. 

background image

—   Bo oni... Wojtek i Szymek... zabłądzili w górach... 

Nauczyciel zmarszczył czoło. Potrząsnął dziewczynką, jakby chcąc doprowadzić ją  

do przytomności. 

—   Kiedy zabłądzili?  Gdzie? 

—   Teraz — wyszeptała połykając łzy. — Wyszliśmy z domu... potem oni... — tu  

zawahała się. Oskarżycielsko spojrzała w stronę Józka. — Wojtek i Szymek  

powiedzieli, że pójdą górami, na skróty... 

—   Przez przecinkę? — przeraził się nauczyciel. 

—   Tak. Chcieli być szybciej. 

—   Przecież zimą nie wolno im tamtędy chodzić! Nikt tamtędy nie chodzi! 

61 

— Józek   dziś   przejechał!   —   pochwaliła się   Halinka. 

Chłopiec zacisnął wargi i ze złością odwrócił się w jej stronę. 

—   Ty, co? Kto cię prosił? 

—   A więc Józek dziś przeszedł przecinkę, czy  tak? 

—   Przejechał, na nartach — szczebiotała niczym  nie zmieszana   Halinka. 

—   Na nartach — powtórzył w zamyśleniu nauczyciel uderzając linijką o kant  

ławki. — Dobrze. Bardzo dobrze... 

Józek   spojrzał   na   niego   z   przerażeniem. 

—   Kiedy to było? O której godzinie chłopcy weszli do lasu? — Nauczyciel z  

napięciem wpatrywał się w Terkę. 

—   No... chyba było już po ósmej... zanim ten kierowca zabrał nas z szosy... 

—   Jaki kierowca ? Kogo zabrał? Mów szybciej, dziewczyno, tu chodzi o życie  

chłopców! 

Terka wzięła głęboki oddech. Zrzuciła chustkę z ramion i wytarła ukradkiem o  

spódnicę nagle spotniałe dłonie. 

—   Wyszliśmy razem, szosą — mówiła szybko, bez oddechu — potem spotkaliśmy jego  

background image

— ruchem brody wskazała pobladłego nagle Józka. 

—   To wiem — przerwał nauczyciel. — Co d a I ej ? 

—   Chłopcy szli bez nart. Od szosy w górę do szałasu śnieg był twardy... potem  

nie wiem 

62 

już, co się stało... Widziałam ich, jak szli  pod górę.   Szybko   szli. 

—   Śnieg był twardy — wtrącił Józek matowym głosem. — Zostawiłem ślady jak wół.  

Trochę zmiękło koło szałasu i jak się przedzierałem  przez las, do szczytu... 

—   Gdzie mogła ich zaskoczyć mgła? 

—   Chyba... chyba w tym lesie — powiedział cicho   Józek. 

—   Taaak. Zostańcie tu w klasie. Franek, pilnuj porządku, ty Józku będziesz  

głośno czytał. 

—   Ja? — przeraził się chłopiec. — Dlaczego 

ja? 

—   Słyszałeś, co powiedziałem? Nakazuję ci głośno czytać. Książkę weźmiesz z  

półki. Ja biorę narty i jadę do wsi! Trzeba natychmiast zorganizować pomoc.  

Chłopcy tam błądzą w tej strasznej mgle! 

—   Proszę pana — zaczął Józek — ja chciałbym... 

—   Powiedziałem już. Masz czytać. 

Drzwi zamknęły się z trzaskiem. W klasie chwilę panowała cisza, potem nagle  

wybuchł zmieszany gwar głosów. 

Józek skorzystał z zamieszania i jednym sko-kiemznalazłsię za drzwiami. Terka  

porwała chustę i potrącając Franka, który bezskutecznie usiłował zaprowadzić  

porządek,  wybiegła za nim. 

Koło drewutni Józek rozejrzał się dokoła. Na widok Terki rzucił przez zaciśnięte  

zęby: 

63 

background image

To wcale nie przeze mnie! 

—   Nawymyślałeś im od tchórzy, dlaczego? — Terka z napięciem patrzyła jak Józek  

zakłada narty. — Dokąd jedziesz? 

—   Tam ! 

Dziewczynka aż oparła się plecami o ścianę. 

—   Do lasu ? 

—   No. Nie będę tutaj tkwił i czytał lektur. Panu, jak wróci, powiesz, że  

poszedłem ich szukać. 

—   Sam się zgubisz, Józek, zostań ! — Terka biegła w ślad za chłopcem, nie  

zważając na to, że chustka spadła jej z ramion w śnieg. — Józek! 

Ale ciemną sylwetkę pochłonęła już mgła. 

Terka poczuła przejmujące zimno. Zawróciła, machinalnie podniosła chustkę z  

ziemi i otuliła nią głowę. Potem pchana jakimś dziwnym wewnętrznym nakazem  

poszła drogą aż do mostku. Tam przystanęła i zadarła do góry głowę. Białoszara  

pustka ciężko otulała szczyt. Terka przecięła szosę i doszła do miejsca, gdzie  

przysypane śniegiem okrąglaki wyznaczały granicę przecinki. Zwalone pnie ledwie  

były widoczne spod białej pryzmy. Po lewej stronie jaśniał pas zrytego nartami  

zbocza. Tędy zjechał rano Józek, stąd dzieci śmigają na sankach. Przecinka  

ostrym stokiem opadała ku szosie. Wyżej rosły stare buki wyłaniające się z mgły  

jak wielkie, pokraczne straszydła. Jeszcze wyżej — granica świerkowego lasu.  

Dolne 

64 

regle. Stamtąd powinni zejść Szymek i Wojtek. Tylko   kiedy? 

Terka nie zważając na chłód przenikający ją do szpiku kości stała nieruchomo  

wpatrzona w kłębiące się opary. Nie ruszy się z miejsca! Będzie tu stała tak  

długo, dopóki... Właśnie. Dopóki   co? 

Dwa kruki przysiadły na śniegu rozkruszając coś potężnymi dziobami. Wyglądały  

background image

jak dwa czarne kleksy na niepokalanie czystej kartce papieru. 

Mgła nagle zawirowała pod wpływem słabego podmuchu powietrza, zatańczyła i  

okryła zmatowiałą spódnicą biały stok, okrąglaki, dwa czarne kleksy i zakutaną w  

chustkę, samotną 

postać dziewczynki. 

Mimo wczesnej pory w gospodzie było wyjątkowo tłoczno. Górale ćmili krótkie  

fajeczki, stukały kufle z grubego szkła. Grzane piwo gęstą pianą spływało na  

wyszorowane do białości deski. 

Przy stole pod oknem siedział stary Waw-rytko i sękatą dłonią mocno ściskał  

parującą szklanicę. 

—   Przywieźli haw cosik do spółdzielni. 

—   Baby się zleciały z całej wsi — odparł Strycula zwany też Dukatem, bo  

pieniądze ściskał tak jakby to były złote zbójnickie dukaty. Nawet szklaneczki  

piwa nigdy nikomu nie postawił. 

65 

To bez te śnigi. Żaden samochód nie fce tędy jechać. Juz i mąki w sklepiku nie  

stało. 

Pili w milczeniu. Przez zapotniałe okienko ledwie wdzierała się jasność poranka. 

—   Aleć   mgła. 

—   Haj. Na Jana jak mgła zeńdzie, długo wiosny  przyńdzie  cekać. 

W piecu trzaskał ogień. Na zakopconych ścianach izby wisiały stare, na szkle  

malowane obrazki. Zbójnik Janosik skakał przez ognisko. Pod parującym imbrykiem  

kołysał się żółty płomień. 

Drzwi otwarły się z trzaskiem i do wnętrza wpadła fala  wilgotnego  powietrza. 

—   Coz to, pon nie w skole? Stało się co? — zapytał Wawrytko widząc, jak  

nauczyciel bezradnie rozgląda się dokoła, wyraźnie kogoś szukając. 

background image

—   Dzieci zabłądziły we mgle! Trzeba iść im na   pomoc. 

—   Które dzieciska? — Strycula bez pośpiechu pociągnął z fajeczki. 

—   Z Doliny Wiatrów. Dwaj chłopcy... poszli do szkoły skrótem przez przecinkę... 

—   Skaranie boskie z tymi smarkacami! Telo z nich pociechy, kielo doma ostaną —  

mruknął Wawrytko wstając ciężko z ławy. — Kiej wyśli ? 

—   Przed ósmą. Pojedziecie ze mną? 

—   Haj! — Stary góral nie lubił zbędnych słów. 

66 

Strycula też dźwignął się z ławy i spojrzał po izbie. Potem huknął: 

—   Chłopcy, trza iść dziecisków sukać! Dwoje  we   mgle  zaginęło! 

Wysypali się przed gospodę. Ten i ów skierował się do wsi po cieplejszy  

przyodziewek. Przed spółdzielnią stała ciężarówka. Pracownicy uwijali się  

wnosząc jeden worek po drugim. Kierowca stał obok paląc papierosa. 

—   Cóześto przywiózł? — zapytał któryś ze starych przechodząc. 

—   Mąkę, kawę, papierosy... 

—   A  fajkowego   tytoniu? 

—   Nie — uśmiechnął się kierowca na widok pomarszczonej jak jabłuszko twarzy  

starego. — Mogę przywieźć jutro. 

—   Abo przyjedzies ty w taki cas? 

—   Co to dla mnie! — roześmiał się chłopak. — Przecież dziś przyjechałem. I  

jeszcze trochę drobiazgu pozbierałem z szosy! 

Nauczyciel zatrzymał się. 

—   To pan podwiózł dzieci? 

—   Tak. A ci dwaj, którzy poszli górami, znaleźli   się? 

—   Nie. Idziemy im z pomocą. Górale znają las jak własną kieszeń. 

—   Mogę iść z wami? — Kierowca zgasił papierosa i szczelniej zapiął skórzaną  

kurtkę. 

background image

—   W tych butach daleko by pan chyba nie 

zaszedł. 

Fakt. -- Kierowca spojrzał na swoje nogi. 

67 

- Ale zawsze to  by była jeszcze jedna  para oczu. 

—   W takiej ćmie? — sceptycznie zauważył Strycula. 

Poszli. Koło okrąglaków mignęła im we mgle jakaś ciemna postać. Nauczyciel  

obejrzał się. Postać znikła. Jakby się rozpłynęła. „Przywidziało mi się —  

pomyślał. — Teraz każdy krzak będzie podobny do zaginionego dziecka !" 

Rozsypali się w tyralierę pohukując i nawołując się nawzajem. Stary Wawrytko  

szedł lekko i szybko, ostrożnie stawiając stopy w skórzanych kierpcach. 

W pół godziny byli na szczycie. Strycula pilnie wpatrywał się w śnieg. 

—   Tu ftoś seł. Ino pod górę. 

—   Co też wy! — wzruszył ramionami nauczyciel. — Kto by się tu pchał? 

—   Godom ino — mruknął stary i rozejrzał, się dokoła. 

Las uciszony i spowity w biel wyglądał jak odrętwiały. Nawet wrony przycupnęły  

na najwyższych gałęziach nieruchomo, poruszając od czasu do czasu zmarzniętymi  

łapkami. Gdzieś wysoko w górze, za mglistymi oparami przebijała się czerwona  

obręcz słońca. 

—   W którą teraz stronę? — spytał nauczyciel z trudem łapiąc oddech po  

forsownej wspinaczce. 

—   Haw — machnął ręką Strycula i poszukujący rozproszyli się między świerkami. 

68 

—   Szymeeeek! — wołał nauczyciel, kijkiem od nart roztrącając okoliczne krzaki. 

—   Wojteeek! — wydzierał się na cały głos stary baca bacznie pilnując, by nie  

stracić z oczu swoich towarzyszy. 

Cisza wspomagała mgłę. 

background image

Teraz las rozbrzmiewał nawoływaniami i gwarem licznych głosów. Przerażone  

ptactwo z trzepotem skrzydeł fruwa z drzewa na drzewo oburzone na ludzi nie  

umiejących uszanować zimowego spokoju. Zając, siedząc w śnieżnej bruździe,  

nastawił ucha. Ktoś zbliża się po kopnym śniegu, jakieś szelesty dobiegają to z  

prawej, to z lewej strony. Wysoko krążą wrony i głośnym krakaniem dają wyraz  

swojemu niezadowoleniu. 

—   Szymeeek! 

—   Wojteeeek!   Kasta   som? 

* Józek szybko przemierza stok. Z lewa na ukos. Tak, jak chodzi się tędy latem.  

Nie boi się wcale. Mgła — to nic strasznego, byle nie dać się postraszyć jej  

ziębiącym podmuchom. Narty zostawił koło poręby. Tutaj na nic mu się nie  

przydadzą. W pewnej chwili jednak stracił poczucie kierunku. Stanął pod  

najbliższym świerkiem i wsłuchiwał się w ciszę i nieśmiałe odgłosy   życia. 

—   Zauroczyło mnie, czy co? — powiedział głośno i trzy razy okręcił się wokół  

własnej osi. — Nie będę tu przecież stał do zmierzchu ! 

70 

Chwilę wałęsał się niezdecydowany w białych oparach. Potem obejrzał dokładnie  

pnie drzew i zagwizdał z radości. Wiedział, dokąd ma iść. Od silnych jesiennych  

wiatrów jodły pochyliły się lekko w kierunku, skąd wstaje słońce. Teraz szedł  

prosto na zachód. Musiał wyjść. 

Drzewa rzedły. Jeszcze chwila i jaśniejszy obłok rozsuwa się na moment, ukazując  

w głębi ciemną plamę. „Co to? Czyżby już droga i szałas?" Schodzi niżej. Prawie  

potyka się o rozrzucone deski. Tuż obok karmnik dla zwierzyny i niknąca plama na  

pół zasypanego śniegiem   dachu. 

—   Hura ! — wrzeszczy Józek i pędem rzuca się w stronę szałasu. Jest pewien, że  

chłopcy tam, w środku kulą się z zimna i wypatrują pomocy. Jego pomocy. Wpada w  

głęboką zaspę i wtedy dopiero spostrzega, że śnieg zalega dokoła równą,  

background image

niepokojąco białą i nienaruszoną płaszczyzną. Drzwi zamknięte na skobel. Już  

tylko z czystego obowiązku zagląda do środka. Uderza go w nos zapach przegniłej  

słomy i nieuchwytna woń zmoczonej owczej skóry. 

—   Gdzie oni są, do licha ! Gdzie są? 

* Grupa  operacyjna ze  starym  Wawrytką  na czele w dalszym ciągu pohukuje po  

lesie. Nauczyciel   ze   złością   skarży   się   idącemu   obok Stryculi: 

—   Prosiłem, błagałem w powiecie, nic nie pomogło. Powiedzieli tylko:  „dobrze,   

dobrze. 

71 

zorganizujemy jakiś dojazd." Ale nikt niczego nie zorganizował! 

—   Kaz to? A gazdowie z doliny? 

—   Co tam gazdowie! — macha ręką zniecierpliwiony nauczyciel. — Dzieci z Doliny  

Wiatrów bardziej potrzebne są w chałupie, do roboty. Kto im tam będzie  

organizował dojazd! Góral jak ma wydać złotówkę, to ją pięć razy w ręku obróci i  

do kieszeni schowa. Wszystko kosztuje: konie, owies, podręczniki... Wszyscy-ście  

tacy sami! 

—   Cóz to gadocie — odezwał się milczący dotąd Gawdzik zwany „Rudym" — my ta  

dla nasych nie skodujemy. Skołe mi piknie przyozdobili, baby sprzątają jako  

trza... 

—   Przyozdobili! — westchnął nauczyciel i odwrócił się ze złością. — Tylko na  

tyle was stać! 

—   Szymeeek! — wołanie z trudem przebijało się przez mgłę. 

—   Wojteeek! 

—   Kasi zalazły sceniaki, óg ino wi kaj — mruczał Strycula. — Haw trza nam iść.  

Wedle jaru. 

Ludzie znów wsiąkali w mgłę. Budzące echo okrzyki wracają odbite od śnieżnych  

czap zsuwających się z miękkim szelestem z gałęzi. 

background image

Józekz trudem pnie się po stromym zboczu. Stara się trzymać kierunek wyznaczony  

słabym szmerem zmarzniętego  potoku.   Co  go zapro- 

72 

wadziło nad Rusinowy Jar? Przeczucie? W krzakach gęsto porastających zbocze jaru  

mgła rozpięła swój koronkowy szal. Cieniutkie gałązki zmieniły się w pajęczą nić  

przetykaną zimowym tchnieniem babiego lata. Opary to gęstnieją, to znów  

rozsuwają szarą kurtynę. W bladym i nikłym świetle Józek dostrzega niżej, wśród  

lodowych brył jakiś ciemny przedmiot. Zbiega w dół. Schyla się i??? Tak! Teczka!  

Ciśnięta czyjąś niecierpliwą dłonią rozwiera otwartą klapę prosto w śnieg. 

Józek przyklęka i gorączkowo odrzuca zmarznięte grudy. Błyska niebieska okładka  

zeszytu, a na niej wyraźnie, nieco krzywymi literami napisano: SKUPIEŃ WOJCIECH  

KL. V. Józek wstaje z klęczek. Drżącymi rękami wkłada zeszyt i zapina wszystkie  

sprzączki. Czyni to dokładnie i systematycznie. Potem bezradnie rozgląda się  

dokoła. 

—   Wojtek — chciał zawołać, ale ze ściśniętego gardła wydobył się ledwie  

dosłyszalny szept. 

—   Wojteeek! — wrzasnął nagle czując, że ciarki przebiegają mu po plecach. —  

Wojtek, odezwij się!   Przecież żyjesz! 

Las zatrzeszczał targnięty nagłym podmuchem wiatru. Mgła skłębiła się, wzniosła  

i zawirowała w obłędnym tańcu. Za chwilę wszystko ucichło. Znów panowała  

milcząca, niezmącona   biel. 

73 

Rozdział  V 

Włochaty konik sapał i parskał ciągnąc sanie wyładowane sianem i otrębami. Płozy  

głęboko wcinały się w zmiękły śnieg. Leśniczy uważnie rozglądał   się   dokoła.     

Mgła   rzedła   ukazując naprzód   pojedyncze  drzewa,   potem  już  całe partie    

background image

lasu.   Do   szałasu   było   już   niedaleko. „Jeszcze parę tygodni, a zima  

pójdzie do morza, śniegi   sczernieją,   spłyną,   a   zwierzyna   sama zacznie  

szukać pożywienia" — pomyślał i strzelił z bata. Konik zastrzygł uszami, ale nie  

przyspieszył kroku. „Ciekawe, czy ten stary rogacz przetrzymał zimę?" —  

uśmiechnął się w myśli. Spotykali się często w czasie obchodu: leśniczy i jeleń.  

Obaj spełniali swój obowiązek. Leśniczy czuwał nad zwierzyną —jeleń nad swoim  

stadem. Przyglądali się sobie z ukrycia.  W czasie tej ostrej zimy zwierzyna  

tłumnie schodziła do karmnika. Stary rogacz nie. ,,Może zamarzł albo  padł   

ofiarą  kłusowników?"   —  Leśniczy 

74 

zmarszczył brwi, cmoknął na konika, ale ten widać obrażony machnął tylko ogonem.  

Leśniczy nagle drgnął i uniósł głowę. Wydało mu się, że słyszy dalekie wołanie.  

„Ech, przesłyszałem się I Kto by łaził po lesie w taką mgłę ?" 

—   Juhuu!   Hop,   hoop! 

A jednak. Leśniczy ściągnął lejce. 

—   Prrr. Konik  stanął. 

—   Wojteeek! — rozległo się stłumione, ale wyraźne   wołanie. 

—   Hop, hop! —odkrzyknął leśniczy. 

—   Tu jesteeem!   Czekaj!  — zabrzmiało  w 

odpowiedzi. 

Głos szedł od strony Rusinowego Jaru. Leśniczy zeskoczył z sań i ruszył stokiem  

pod górę. „Stało się co? Kto tu łazi w taką pogodę ?" 

Naraz dał się słyszeć szelest osypującego się śniegu, chrzęst rozgarnianych  

gałęzi i głośne sapanie. Na drogę, którą jechały sanie, wypadł Szymek w  

rozpiętej kurtce, ciągnąc za sobą teczkę. Resztą sił rzucił się ku leśniczemu. 

—   Szymek, co ty tu robisz? 

—   Wujku... ja... szukam — wystękał chłopiec oddychając z trudem. 

background image

—   Czego szukasz? Skąd się tu wziąłeś? 

—   Szukam Wojtka! —wykrztusił i zachwiał się  na  nogach. 

Leśniczy uniósł chłopca w górę i nie bacząc na protesty posadził na saniach.  

Podniósł teczkę, wsiadł i cmoknął na konia. 

75 

—   A teraz gadaj. Od początku. 

Szymek plącząc się i jąkając zaczął swoją długą opowieść. Gdy skończył, leśniczy  

bacznie popatrzył mu w oczy. 

—   Mówisz, że zgubiliście się w lesie, pod szczytem? 

—   Tak. Zaraz na początku. Prosiłem Wojtka, żeby się nie ruszał, ale go widać  

poniosło. 

—   Ech, wy bohaterowie — westchnął leśniczy próbując zawrócić saniami na  

wąskiej drodze. — Przecież na pięć kroków nic nie widać.   Wołałeś  go? 

—   Wołałem. Darłem się jak kto głupi. Ale nie odpowiadał. W takiej mgle głos  

źle niesie. Wsiąka jak  w  watę. 

—   Co robiłeś potem ? Szymkowi oczy zabłysły. 

—   Potem to... spotkałem się z rogaczem. Leśniczy gwałtownie się odwrócił. 

—   Widziałeś starego? Nie przywidziało ci się   aby? 

—   Nie. Stał taki... no taki piękny... a wieniec miał  jak...  jak.... 

—   Dobrze, już dobrze. — Leśniczy pogłaskał Szymka po zmierzwionej czuprynie. —  

Jedziemy. 

—   Az nim co? — zawołał chłopiec chwytając za lejce. — Nie zostawisz go  

przecież samego w lesie! 

—   Pewnie, że nie. Ale nie mogę tu zawrócić saniami. Zbyt wąsko. Pojedziemy do  

szałasu, 

76 

jeśli go tam nie ma, wrócimy do wsi po ludzi. 

background image

Sanie ze skrzypieniem sunęły pod górę. Kudłaty konik strzygł uszami jakby  

zdziwiony, że ciężaru wcale nie ubywa. Mgła tuliła się do szorstkich pni. 

W lesie trwały poszukiwania. Stary Waw-rytko rozstawił mężczyzn i szeroką  

tyralierą zbliżali się do Rusinowego Jaru. Nagle jeden z górali schylił się i  

podniósł ze śniegu jakiś ciemny  przedmiot. 

—   Czapka! — zawołał. — Znalazłem czapkę! 

Nauczyciel pośpieszył w jego stronę. W milczeniu obracał w palcach wełnianą  

czapkę z pomponem. 

—   Wojtka — powiedział cicho. — Idziemy! Oni tu muszą gdzieś być! 

Ludzie znów rozsypali się po lesie. Pohukiwali, przetrząsali każdy krzak,  

zaglądali pod gałęzie świerków. 

Pusto.   Nikogo. 

Nauczyciel z troską spoglądał na gęste zarośla, zwarty milczący las i białe  

opary snujące się między drzewami. Już przeszło dwie godziny błądzili po  

wertepach i wykrotach. Ludzie zapadali się po pas w śniegu, niejeden myślał o  

szklaneczce gorącej herbaty z rumem. Nawet fajka Stryculi wygasła i stary  

nerwowo ssał pusty   cybuszek. 

Wawrytko doszedł do potoku. Bacznie przyj- 

78 

rżał się głazom  i  pryzmie zdeptanego  śniegu. 

—   Był ftosik haw. 

—   Chłopcy? — zapytał z nadzieją w głosie nauczyciel. 

—   Mozę.   Łebo   kłusowniki. 

—   Przecież tu nie ma kłusowników ! — rozgniewał się nauczyciel i zmęczony  

przysiadł na pieńku zrzuciwszy z niego uprzednio grubą poduchę śniegu. 

—   Tak myślita? — zadumał się Strycula. — Sarny zamarzają. Skubnąć spod śniegu  

background image

nima co, to i kłusują... 

—   Idziemy! Szkoda czasu! —zawołał nauczyciel i pomyślał, że jednak warto o tym  

porozmawiać   z   leśniczym. 

Ludzie rozpierzchli się między drzewami. „Zupełnie jak nagonka w czasie  

polowania" — pomyślał nauczyciel i ostrożnie stawiając stopy schodził po  

oblodzonym stoku. 

—   Może są w szałasie? 

—   Mozę.  Obacym. 

Nie wiadomo skąd nagle zerwał się podmuch. Chmury białego dymu zawirowały  

otulając szczelnie konary buków i odsłaniając rozpadliny.   Pozimniało. 

Józek chwilę stał ze schyloną głową, potem, dźwignąwszy Wojtkowa teczkę za  

nadszarpnięte ucho, ruszył w dół. 

Droga była trudna. Śliskie, mokre głazy przy-marznięte do skutej lodem ziemi  

stanowiły nie 

79 

lada przeszkodę. Ale tędy wiodły zupełnie wyraźne ślady. „Widocznie Wojtek  

postanowił za wszelką cenę zejść w dół z biegiem strumienia. Ale dlaczego to  

robił? Dlaczego? — tłukło się w Józkowej głowie pytanie, na które nie umiał  

znaleźć żadnego wytłumaczenia. — Przecież Wojtek dobrze wie, że do Doliny  

Wiatrów należy kierować się w lewo! Tam gdzie szałas i karmniki dla zwierząt!  

Każde zejście z tej drogi równa się oddaleniu od domu i wsi. Zgłupiał, czy co ?  

A może Szymek tam poszedł, a Wojtek za nim ?" 

Józek musiał teraz bardzo uważać. Strumień rwał wąskim lodowym korytem. Wyżej  

stał gęsty, świerkowy las. 

Rusinowy Jar spłaszczył się teraz, zwęził. Każdy nieostrożny krok groził  

upadkiem do lodowatej wody. Józek poruszał się wolno. Zbyt wolno jak na akcję  

ratunkową. Ślady zostawione przez chłopca zanikły. Józek uważnie badał brzeg i  

background image

śnieżną powierzchnię stoku. ,,Co to ? Wyraźny odcisk buta! O, tu drugi! A  

tutaj... tak! Wgłębienie jakby ktoś resztką sił chciał wydostać się z dna jaru".  

Józek ociera czoło. Sam jest u kresu możliwości. Ostrożnie stawia stopy w  

głębokie ślady, podciąga się, chwyta ręką za wystającą gałąź. Już jest na  

górze. ,,Co teraz? W którą stronę?" — gorączkowe myśli przebiegają przez  

zmęczony umysł. Całe ciało obolałe i ciężkie jakby ważyło sto kilo. 

Świerkowa ściana opada łagodnym stokiem. 

80 

Gałęzie sięgają śnieżnej pokrywy. Lecz co to? Jedno z drzew nie ma na sobie  

białych, puchowych czap. Gałęzie lśnią wśród rzednących oparów świeżą zielenią.  

Józek rejestruje ten fakt podświadomie. Jest spostrzegawczy. Za chwilę wszystko  

stanie się przeraźliwie jasne. Jednym skokiem dopada drzewa. Pod gałęziami  

głębokie ślady. Gorączkowo rozsuwa gałęzie. 

—   Jest! — okrzyk niesie się pośród drzew i wraca echem odbitym z dna jaru. 

Wśród gałęzi przykucnęła mała figurka. Siedzi z głową wciśniętą między ramiona. 

—   Wojtek! — wrzeszczy Józek dopadając siedzącego. Z radości mocnym chwytem  

szarpie za ramię. 

Lecz Wojtek ani drgnie. Patrzy w twarz Józka szklistym,   niewidzącym   wzrokiem. 

—   Co   ci,   Wojtek? 

Chłopiec poruszył się i jakby ze zdziwieniem spogląda   na   stojącego   Józka. 

—   Ty? 

—   Ja.   Gdzie   Szymek? 

—   Nie wiem... Zgubił się... Spać mi się chce... 

—   Wojtek,   otwórz   oczy!   Słyszysz   mnie? 

—   Co? Daj mi spać... 

—   Nie wolno spać na śniegu! Jeszcze z pół godziny, a zamarzłbyś na sopelek!  

Wstawaj ! 

background image

—   Nie mogę — mruczy Wojtek i głowa o-pada mu na piersi. 

81 

Musisz! — sapie Józek ciągnąc chłopca za ramię. — No, rusz się! Oprzyj się o  

mnie! Teraz  dobrze? 

—   Dobrze — mamrocze Wojtek z trudem rozprostowując kolana. — Mam takie ciężkie  

nogi...  jak   kłody   drzewa... 

—   Zaraz się rozruszasz. Uważaj na gałęzie. Gdzie zgubił się Szymek? No, mów  

coś! 

—   Nie wiem. Tam pod lasem... Poszliśmy twoim śladem... Potem wszystko znikło. 

—   Wiem. To mgła — mówi Józek podtrzymując miękkie, bezwładne ciało Wojtka. —  

No chodź... 

Z trudem posuwają się lasem na skos. Byle dalej od szemrzącego strumienia, byle  

bliżej szałasu. Tam właśnie postanowił Józek zostawić Wojtka i co rychlej ruszyć  

do wsi po pomoc. Nagle, gdzieś z góry dobiega chłopców dalekie, ale wyraźne  

pohukiwanie. 

—   Słyszysz? Szukają nas! To pewnie nauczyciel  z ludźmi! 

—   Nauczyciel? — dziwi się Wojtek, ale siły znów zaczynają go opuszczać. 

—   Hop, hooop ! — wrzeszczy Józek czując, jak ciężki kamień odpowiedzialności  

spada mu z serca. 

—   Hop, hoop ! — odpowiada kilka głosów na raz. 

Po długiej chwili z otaczającej mgły wynurzyła się grupa ludzi. Nauczyciel nie  

zważając na to,   że gwałtownie  roztrącane   gałęzie  dra- 

82 

pią mu twarz, rzucił się w kierunku chłopców. 

—   Wojtek! Co mu się stało? Gdzie Szymek? 

—   Znalazłem go siedzącego pod drzewem. Jeszcze trochę, a byłoby za późno —  

mówił wolno Józek nie patrząc nauczycielowi w oczy. 

background image

—   Weźcie go! Strycula, dajcie chłopcu łyk gorzałki. Wiem, że ją zawsze macie! 

—   A no mom. I dobrze. Chodźze, chudzino, napojem cie, zanim ci łojce sprawiom  

takie rżnięcie, ze sie bez tydzień nie pozbiros. 

Józek milczy. Nauczyciel też. Ten ostatni w zdenerwowaniu zagryza wargi. Józek  

wie, że nieposłuszeństwo, którego się dopuścił, musi być ukarane. Zasłużył na to. 

—   Wyrzuci mnie pan ze szkoły? Nie posłuchałem przecież. 

—   Nie wyrzucę — mówi nauczyciel, głęboko wciągając powietrze. — Zrobię coś o  

wiele   gorszego... 

Józek z przerażeniem patrzy na ściągniętą niepokojem, napiętą twarz. Potem  

spuszcza głowę. 

—   Przez całą zimę, aż do końca roku szkolnego, będziesz głośne czytał w klasie  

lektury. 

Józek podnosi głowę. W jego oczach zapalają się iskierki. Chce coś powiedzieć,  

ale głos odmawia mu posłuszeństwa. Po pobladłych ze wzruszenia policzkach  

spływają łzy, których się   nie   wstydzi. 

Nauczyciel kładzie mu rękę na ramieniu. 

83 

W   porządku,   Józek,   idziemy.   Jeszcze jeden   nam  został. 

Mgła wciąż okrywa las i góry. 

Powietrze było chłodne, niepokojące. Wokół szałasu kluczył świeży zajęczy trop.  

Od spróchniałej deski oderwał się porowaty jak gąbka płat śniegu i zsunął z  

cichym szelestem. Za świerkiem przystanęła łania i strzygąc uszami węszyła wiatr.  

Na żerdzi, gdzie wczoraj jeszcze ludzie zostawili siano, zwisa smętnie parę  

wyschniętych źdźbeł. Nagle zwierzę drgnęło i uskoczyło w bok. Ludzie. Dalekie  

głosy i pokrzykiwania przebijały się przez warstwę mgły. 

—   Daleko to jeszcze? — spytał nauczyciel z niepokojem patrząc na słaniającego  

background image

się ze zmęczenia  Wojtka. 

—   Toz go widzita — odparł Strycula — on hań jus dawno miga. 

—   Nic   nie   widzę   —   burknął   ze   złością nauczyciel. 

—   Będzie — kiwnął głową Wawrytko. — Kazby sie  podzioł. 

Wyszli  na drogę. 

,— Tu ktoś wchodził! — wykrzyknął radośnie nauczyciel na widok zdeptanego śniegu  

i wyraźnych śladów prowadzących do szałaąu. Józek wyskoczył do  przodu. 

—   To moje ślady — odparł ponuro. — Ja tu już byłem. 

—   Nic nam o tym nie mówiłeś? 

84 

—   Pan mnie nie pytał. 

Górale pokiwali głowami. Sprawa była jasna. Szymek widać pozostał gdzieś w górze.  

Strycula pociągnął łyk z butelki. 

—   Nie trąb te telo — mruknął Wawrytko. — Nie cas. 

—   Ba, kie muse. Ziąb. 

—   I co teraz ? — zafrasował się nauczyciel. Józek zwiesił głowę. Jedyne  

uczucie, jakie 

go ogarnęło i dominowało pulsując i przyspieszając rytm serca, to uczucie  

zmarzniętego bólu. ,,A jednak wszystko to przeze mnie! Wszystko! Cokolwiek  

stanie się z Szymkiem, ja będę za to odpowiedzialny!" Głęboko wciągnął   

powietrze. 

—   Wojtek, czy cię coś boli ? — pyta nauczyciel pochylając się nad chłopcem  

przykucniętym  koło  żerdzi. 

—   Nie. Nic mi nie jest. Gdzie może być Szymek? 

—   Nie   martw  się.  Znajdziemy  go. 

Cisza sięga samych szczytów świerkowych koron. 

—   No, cas. — Strycula nakłada zakrętkę i chowa butelkę głęboko za pazuchę. 

background image

Chłopi podnoszą się z miejsc. 

—   Józek — Wawrytko zbliża się, szczelniej dopinając barankowy serdak —  

posełbyś z Wojtkiem do domu. 

—   Sami nie pójdą! — wmieszał się nauczyciel. — Jeszcze się zawieruszą po  

drodze! 

85 

Józek patrzy prosto w oczy nauczycielowi. Lęk całkiem gdzieś wywietrzał, spłynął  

wraz z kłębami  mgły.   Mówi twardo: 

—   Może pan być spokojny. Odprowadzę Wojtka do domu. Ale potem tu wrócę...  

Jeszcze jeden nam został... I to jest moja sprawa. 

Powiało zimnem. Świat odpłynął gdzieś w dal i wyglądało tak, jakby szare niebo  

opuściło się między strzeliste świerki. 

Kudłaty konik człapał przetartą ścieżką. Do szałasu było już niedaleko. Szymek z  

niepokojem myślał, co też zastaną tam na miejscu: puste, nagie ściany i szron  

szeleszczący pod stopami jak rozsypany cukier. 

—   Wujku, tam są ludzie ! — wrzeszczy Szymek i zeskakuje z sań w głęboki śnieg. 

—   Prrr. 

Konik staje, potrząsa wełnianą grzywką zdziwiony, że już kres wędrówki. 

Szymek jak błyskawica pędzi wprost ku majaczącemu szałasowi, wpada między górali,  

roztrąca ich. 

—   Wojtek,   żyjesz! 

Teraz już wszystko przestaje być ważne: ludzie, mgła, ośnieżony las, dzień  

wczorajszy i dzisiejszy... 

Kiedy ucichła wrzawa i każdy mógł spokojnie usiąść na zwalonym koło drogi  

okrąglaku, poszły w kurs krótkie fajeczki i ocalona butelka. Krzyżowały się  

okrzyki,  padały pytania. 

background image

86 

—   Wieś, Symuś — odezwał się basem Stry-cula — co bym zrobił,   kiebym beł  

twoim tatą? 

—   Wiem — Szymek wyszczerzył zęby. — Już nigdy nie pójdziemy w zimie przez  

przecinkę. 

—   Dlaczego kierowałeś się w stronę jaru? — spytał nauczyciel lekko jeszcze  

oszołomionego   Wojtka. 

—   Nie  wiem.   Nie   myślałem... 

—   Toz, synku, po to cie do skoły posyłają, żebyś myśloł, kie trza. 

— Zostawcie go ! —zawołał Szymek obejmując przyjaciela ramieniem — Wojtek  

naprzód mnie szukał, a potem chciał zejść do wsi po pomoc,   prawda? 

Wojtek nie odpowiedział. Czuł tylko, jak oblewa się gorącym rumieńcem wstydu.  

„Przecież ja ani przez chwilę nie myślałem o Szymku ! Wcale go nie szukałem!" 

—   Najłatwiej było w tej mgle iść w dół z biegiem strumienia! — dodał jeszcze  

Szymek w   obronie   kolegi. 

—   Tele ze nie do wsi — mruknął Wawrytko wstając. 

—   Już idziecie? — zapytał nauczyciel, który na boku rozmawiał o czymś z  

leśniczym, gorączkowo przy tym gestykulując. 

—   Jus cas. Cóz tu bede robieł? 

—   Nie spotkaliście jakiej zwierzyny? — zapytał surowo leśniczy patrząc spod  

oka, jak stary chowa fajeczkę do przepastnej  kieszeni. 

87 

—   Ni. 

—   Pomóżcie jeszcze rozrzucić siano. Stary rogacz na pewno tu przyjdzie jeść.  

Jeszcze wiele wody upłynie w strumieniu, zanim będzie mógł wygrzebać coś spod  

śniegu. 

Górale sprawnie zabrali się do pracy. 

background image

—   Dzieci, jedziemy do domu! Pan z nami? — zwrócił się leśniczy do nauczyciela. 

—   Nie. Wracam do szkoły. Tam wszyscy się niepokoją. 

—   Mowy nie ma, żeby się pan znów pchał górami ! Zjedziemy do Doliny Wiatrów, a  

potem odwiozę pana konikiem do Rucianek, zgoda? 

—   Zgoda. Przyznam się, że ta wielogodzinna wędrówka po lesie dała mi się  

solidnie we znaki. Nie jestem góralem, a choć jestem wiele młodszy od Wawrytki  

czy Stryculi, nie nadążam za   nimi! 

—   Przecież oni tu od urodzenia, już przeszło siedemdziesiąt lat chodzą po tych  

górach! W lecie wypasają owce, zimą., cóż, często znika mi zwierzyna... za rękę  

żadnego z nich nie chwyciłem, ale na sidła i wnyki często się natykam.   Mam   

podejrzenie,  ale... 

—   Tak, to niewiele. Dziś jednak oddali nam dużą przysługę. Sam nigdy bym do  

tego szałasu nie trafił! — roześmiał się nauczyciel. 

—   W przyszłości służę za przewodnika! — uśmiechnął   się   Józek. 

—   Ty pamiętaj lepiej o lekcjach ! A swoją drogą — zwrócił się do leśniczego —  

te dzieci 

88 

nie powinny chodzić piechotą tyle kilometrów ! Musimy koniecznie zorganizować im  

jakiś dojazd. 

—   Tak. Trzeba — pokiwał głową leśniczy. — Pogadam z rodzicami i starym Józwą. 

—   Tym,   który   wozi   drzewo? 

—   Tak. Drzewo mogą wozić inni gospodarze. Józwa lubi dzieci i pojedzie do  

Rucianek... jak mu się zapłaci! 

—   Ciągle to samo! — wybuchnął nauczyciel. — Pieniądze, pieniądze! A o dobro  

dzieci nie ma się kto zatroszczyć ! Już ja im wygarnę ! Aż im w pięty pójdzie! 

—   Oj, będzie lanie w domu — pokiwał smętnie głową Wojtek. — Tato mają ciężką  

rękę... 

background image

—   Co, może nie zasłużyłeś? — rozsierdził się leśniczy poganiając konia. 

—   Co prawda, to prawda — filozoficznie stwierdził  Szymek. 

Górale szykowali się do drogi. 

—   Do widzenia, Wawrytko, dziękuję wam, Strycula. 

—   Ni   mo  za   co. 

Leśniczy cmoknął na konia. W milczeniu dojechali do szosy. 

Dwaj starcy ruszyli lasem ku szczytowi. Szli lekko jakby nie siedem krzyżyków  

dźwigali na grzbiecie, ale trzy. Strycula pykał nieodłączną fajeczkę i bystro  

spoglądał dokoła. 

—   Co  bees robieł? 

89 

—   Idem ku chałupie — odparł Wawrytko. 

—   Posełbyś w las? 

—   Ni. 

—   Nie bełbyś ty telo durny, kieby nie leśnicy.. 

Wawrytko milczy. Mruży oczy. Podnosi głowę ku szczytom drzew, gdzie wśród  

zielonych koron szeleszczą suche, zeszłoroczne szyszki. Stara twarz poorana  

ciemnymi bruzdami rozciąga się w uśmiechu. 

—   Hej. Mozę. Ale kie sie nie da, to sie nie da. 

Kierpce skrzypią. Las milczy. Po śniegu przesuwają się szare cienie. Wokół  

żerdzi z sianem gromadzi się zwierzyna. Na straży stoi on — rogacz, król tego  

lasu, góri ośnieżonych szczytów. 

 

 

Rozdział  VI 

Ciężarówka podskakując na wybojach skręciła na drogę koło szkoły. Tuż za  

mostkiem mignął na wzniesieniu czerwony budynek. ,,Ciekawe, co stało się z  

background image

dziećmi? Czy je znaleziono?" — pomyślał kierowca i frasobliwie pokręcił głową.  

Samochód ostrożnie wziął zakręt i wolno minął przecinkę. Lecz co to? W kłębach  

mgły mignęła jakaś mała szara postać i znikła za pniem drzewa. Samochód ostro  

hamuje. Kierowca wyskakuje z szoferki i bacznie rozgląda się dokoła. Nic, cisza.  

Otacza go obcy świat wysokich szczytów, otula szary ziąb. Robi kilka kroków.  

Cienkie, miejskie obuwie zapada się w śniegu. 

—   Jest tu kto? Cisza. 

—   Hej! Jest tu kto? 

Jakiś cień mignął i znikł. Kierowca ze złością odrzuca w śnieg zapalonego  

papierosa.   Robi 

91 

kilka susów i już jest koło drzewa. Do pnia tuli się mała postać owinięta  

kraciastą chustą. 

—   Co ty tu robisz? — woła chłopiec. — Chcesz zamarznąć na śmierć? 

—   Czekam — mówi cicho Terka przestę-pując z nogi na nogę. 

—   Na nich? Na chłopców? — pyta miękko kierowca i bierze dziewczynkę za ramię. 

—   Tak. 

—   Oni tędy nie zejdą. Jak tylko odnajdą ich w lesie, to zaprowadzą do domu.  

Nauczyciel tak  mówił, słyszałem. 

Terka patrzy nieufnie spod nasuniętej na czoło chusty. Nos jej zsiniał z zimna,  

na rzęsach osiadł szron. 

—   Chodź, zawiozę cię do domu. Jadę w stronę Doliny Wiatrów. Tu nie masz na co  

czekać. 

Dziewczynka dała się podprowadzić do samochodu. Zmarznięta, nie miała siły  

wdrapać się na wysoki stopień. Kierowca podniósł ją i jak piórko posadził w  

szoferce. 

—   Jak tego Malucha, rano — uśmiechnął się, a jego jasne oczy rozbłysły. 

background image

Ciężarówka warcząc ruszyła naprzód. Ośnieżone czuby drzew migały wśród  

rzednących pasm mgły. Tym razem droga wydawała się krótsza. Przy skrzyżowaniu  

mignęła drewniana kapliczka. 

—   To tutaj? — spytał kierowca. 

—   Tak. — Dziewczynka wysiadła. 

92 

 

—   Pójdziesz prosto do domu? Schyliła głowę. Nie chciała kłamać. 

,,A więc będzie tu stała tak długo, póki tamci nie zejdą z gór!" — pomyślał  

kierowca i westchnął. Spojrzał na zegarek i zagryzł usta. Powinien wracać, ale  

przecież nie zostawi tej małej samej  na szosie. 

—   Wsiadaj. Poczekamy razem. Tu w szoferce na razie jest ciepło. 

Dziewczynka bez słowa wdrapała się na siedzenie. W jej wzroku było tyle ufności  

i światła. 

Motor mruczał, ciepło rozchodziło się falami od stóp aż po koniuszek nosa. Na  

zewnątrz płynęły  opary. 

Nie wiadomo, jak długo to trwało. Może godzinę, może dwie. Wokół panowała  

niezmącona cisza. Wtem dziewczynka poruszyła się i przywarła czołem do szyby. Z  

bocznej leśnej ścieżki dobiegało skrzypienie jadących sań i głośne rozmowy.  

Kierowca otworzył drzwi szoferki. Sanie zbliżyły się, a w nich... Tak! To oni!  

Obaj chłopcy wraz z nauczycielem i leśniczym. 

Terka zerwała się na równe nogi. Skacząc z wysokiego stopnia o mało nie upadła w  

zaspę. Roziskrzonym wzrokiem patrzyła na obu: roześmianego Szymka i milczącego  

Wojtka. „Żyją i wszystko dobrze się skończyło!" Chciała biec do nich, ale coś ją  

powstrzymało. Otuliła się szczelnie chustą, złapała teczkę i kilkoma susami  

przesadziła szosę. Biegła w stronę wsi nie oglądając się za siebie. 

94 

background image

Kierowca podszedł do sań.  Poznał nauczyciela, a ten wskazał mu ręką chłopców. 

—   Oto nasza zguba. O mały włos nam nie zamarzli. 

—   Czekamy tu na was — powiedział kierowca z uśmiechem. — Ja i wasza koleżanka. 

—   Koleżanka ? — zdziwił się leśniczy. 

—   Terka! — wykrzyknęli obaj chłopcy. — Gdzie  ona  jest? 

Kierowca odwrócił się zaskoczony. Szoferka była otwarta, po dziewczynce ani  

śladu. 

—   Dziwna mała — powiedział z zakłopotaniem. — Stała tam koło mostku dobre parę  

godzin czekając, czy nie zejdziecie do Rucia-nek. Zabrałem ją tutaj. Powiedziała,  

że będzie na was czekać, jak długo trzeba... 

—   Terka? Powiedziała? — zdziwił się Szy-mek. — Przecież ona w ogóle nie umie  

mówić ! 

—   Nie jest tak źle! 

—   I teraz zwiała, jak wszystko już jest w porządku — uśmiechnął się ciepło  

nauczyciel. 

— Typowe dla niej. Ale to dziewczyna z charakterem. 

—   No, na mnie już czas—zakłopotał się kierowca. — Czekają tam pewnie w bazie... 

—   Dziękuję za wszystko — nauczyciel wyciągnął   rękę. 

—   Nie ma za co. Może jeszcze się przydam ! 

—  zawołał chłopak zapuszczając  motor.   Samochód   ruszył.  Sanie też. 

Za chwilę na pustej szosie nie było już niko- 

95 

go. Tylko dwie wrony kracząc dziobały coś pracowicie w rozjeżdżonym śniegu.  

Opadały ostatnie kosmyki mgły. 

Świt wstawał szybki i pogodny. Jak co dzień Janusowa zerwała się pierwsza i z  

troską spojrzała w kierunku łóżka, na którym kraciasta pierzyna unosiła się w  

background image

rytm oddechu. „Niech śpi. Na taki mróz nie ma co iść tyle kilometrów do    

szkoły!" 

Skrzypnęły   drzwi. 

Szymek obudził się i ze zdziwieniem rozejrzał po izbie. W szarzejącym mroku  

wszystkie sprzęty wydawały się bliskie, ciepłe. Przeciągnął się i leżał jeszcze  

chwilę z szeroko otwartymi oczyma. „Więc to tak było? Ten las zamglony i śnieżny,  

strach o życie własne i kolegi, wszystko dalekie, nierealne, prawie niebyłe...  

Więc tak szybko można zapomnieć?" 

Chłopiec wyskoczył z łóżka, ochlapał się zimną wodą i przylgnął nosem do  

okiennej szyby. Mróz wymalował na niej dzikie osty i krzaki tarniny. Tu i ówdzie  

wróble obsiadły nagie gałęzie czereśni. Nastroszyły piórka. Spały- 

Znów skrzypnęły drzwi. Janusowa ze zdziwieniem spojrzała na syna. Postawiła  

skopek z mlekiem koło kuchni. 

—   idziesz?  W taki  mróz? 

—   Idę. Stary Józwa nas zawiezie. 

96 

Prawda.  Zapomniałam.   Nauczyciel   podobno tak  kazał.   Nie  kupiłeś soli? 

Szymek zaczerwienił się. Pięciozłotówka leżała spokojnie na dnie kieszeni. Matka  

nic nie wiedziała o ich przygodzie. Tak będzie lepiej. Po co  ma  martwić się  

niepotrzebnie. 

—   Dziś kupię. Wczoraj do spółdzielni przywieźli towar! — powiedział szybko. 

—   To  kup  i  cukru. 

Ktoś lekko zastukał w okiennicę. Szymek poderwał się z ławki i podbiegł do okna.  

Za szybą rozpłaszczała się twarz Wojtka. Czerwona czapka z pomponem kiwała się w  

takt ruchów głowy. Zabrakło tylko szalika. „Prawda — pomyślał Szymek — szalik  

został tam w górze! Wisi na gałęzi i może wiosną spłynie w dół razem ze śniegiem.  

Kto wie?" 

background image

Wpuścił Wojtka do izby wzrokiem nakazując milczenie. 

—   Wojtek? Tak wcześnie? — zdziwiła się Janusowa stawiając na stole dodatkowy  

kubek gorącego  mleka. 

Wojtek   pił  chciwie. 

—   Dostało ci się? — szeptem spytał Szymek. 

Wojtek podniósł wzrok ku górze, jakby wzywając niebiosa na świadka przeżytych  

cierpień. 

Wyszli. Dzień był jasny, słoneczny. Śnieg skrzypiał pod butami, gdy szli  

wydeptaną ścieżką przez pole Wawrytków. Na szczycie górki przystanęli. Dolina  

leżała w pierzynie czystego 

97 

śniegu. Z kominów na pół zasypanych chat wydobywały się nikłe strużki dymu. Góry  

stały milczące w pełnej krasie zielonych świerkowych plam. Chłopcy głęboko  

wciągnęli w płuca ożywcze powietrze. Wojtek uśmiechnął się do Szymka pełną gębą  

i kuksnąwszy go w plecy puścił się pędem w dół. Szymek roześmiał się dźwięcznie  

i z głośnym: juhuuuu! — popędził za nim. 

Pod kapliczką dzieci ładowały się na wymoszczone słomą sanie starego Józwy.  

Woźnica pokrzykiwał na konia i uśmiechał się całą twarzą pomarszczoną jak  

pieczone jabłuszko. 

Terka zgarnęła chustkę, żeby nie zajmować zbyt wiele  miejsca. 

—   Cześć Terka — ucieszył się Szymek. — Wczoraj chciałem do ciebie przyjść,  

ale... 

—   Ale bał się matki, która nic nie wie o naszej przygodzie — dorzucił Wojtek.  

— Ja tam swoje dostałem! — pokiwał głową sadowiąc się ostrożnie. 

Dzieci   wybuchnęły  śmiechem. 

—   Gdzie jest Józek! — zapytał Szymek. — Wczoraj zniknął tak nagle, że nie  

zdążyliśmy mu nawet   podziękować... 

background image

—   Tam   biegnie! 

Józek zgrabnie przeskoczył zaspę i przysiadł na brzegu sań. 

—   Właź tutaj! — zawołał Szymek. — Zostawiliśmy dla ciebie miejsce! 

98 

Terka milczała, ale jej szare oczy lśniły iskierkami   odbitego  słońca. 

—   Syćkie som? — Stary Józwa strzelił z bata i sanie potoczyły się naprzód.  

Woźnica obejrzał siędo tyłu i nasunął kapelusz na oczy. 

—  Kiebym wiózł kapuściane głąby we słomie! 

—  roześmiał się starczo, piskliwie. 

Słońce kładło na drogę ostre, długie cienie. Po wczorajszej mgle nie zostało ani  

śladu. 

Gdzieś na drugim kilometrze dobiegł ich uszu warkot jadącego samochodu. Wnet zza  

zakrętu wyłoniła się szara ciężarówka. Samochód zrównał się z saniami i dzieci  

poznały roześmianą/okrągłą twarz kierowcy. 

—   No, kto woli do mnie, do szoferki? — zawołał wesoło. — Spóźniłem się,  

chciałem na was zaczekać koło kapliczki! Widzę, że macie już własny pojazd! No,  

Wojtek, Szymek, Teresko, kto się przesiada? 

—   Nikt — odparł Szymek. — Dziękujemy, chcemy być razem. Terka też woli jechać  

z nami! 

Dziewczyna   aż   pokraśniała. 

Wtem w głębi sań coś się zakotłowało i mały pakunek owinięty szalem wygrzebał  

się ze słomy. 

—   A ja? Mnie to już nikt nie zapyta? 

—   Maluch! — ucieszył się kierowca. — Jak to dobrze, że chociaż ty mi  

pozostałeś! Poczekaj,   przeniosę   cię! 

99 

Bajka będzie? — dopominał się Maluch wierzgając w powietrzu nogami. 

background image

—   A jakże. O plackach. 

—   Ziemniaczanych? — uzgadniał odwija-jąc babciny szal. 

—   Jasne. 

Warkot ciężarówki zagłuszył skrzypienie sań, które potoczyły się rozbrzmiewając  

śmiechem. 

Słońce płynęło nad górami i dolinami z olśniewającym blaskiem. 

|sfs 

 

4*.