background image

ROZDZIAŁ VII 

 

-  Pobudka  wariacie  –  dampirzyca  położyła  się  na  Barsufie.  –  No  już, 

obudź się i wstawaj. 

Mieszaniec  w  odpowiedzi  mruknął  coś  niezrozumiale  przez  sen. 

Zniesmaczona  jego  zachowaniem  dziewczyna  wstała  z  łóżka  i 

podeszła  do  okna.  Rozsunęła  zasłony  i  zdziwiła  się  widokiem  jaki 

zobaczyła.  Cała  okolica  była  pokryta  śniegiem.  Promienie  słońca 

przedarły  się  przez  chmury  i  wpadły  do  pokoju,  w  którym  spał 

mieszaniec. Sophie zamyśliła się patrząc na krajobraz. 

- Dzień dobry – wyszeptał jej do ucha Barsuf. Jego dłonie znalazły się 

na nagim brzuchu dziewczyny – Jak się spało? 

Sophie  krótkim,  lecz  głośnym  krzykiem  okazała  swoje  przerażenie  – 

jednak po chwili uśmiechnęła się. 

-  Przez  ciebie  prawie  umarłam  ze  strachu  –  Jej  dłoń  znalazła  się  na 

jego dłoni – Jak inaczej mogłam spać, jak nie bosko? – odwróciła się w 

jego  stronę,  prezentując  mu  ciało  o  idealnych  kształtach.  Jej  wzrok 

błądził  po  jego  ciele.  –  Dlaczego  ubrałeś  spodnie?  –  Zapytała  udając 

obrażoną. 

Barsuf pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnął się. Nachylając się 

w jej stronę złożył pocałunek na jej szyi. Bez problemów podniósł ją i 

posadził na parapecie. 

- Żeby cię nie kusić – odgarnął kosmyk włosów sprzed oczu Sophie, po 

czym spojrzał w nie głęboko. 

Dziewczyna  zarumieniła  się.  Patrzyła  w  czarne  oczy  mieszańca, 

zatracając  się  w  nich  całkowicie.  Jej  dłonie  znalazły  się  na  karku 

mężczyzny a nogi oplotły go w pasie. 

background image

- Chyba jednak nie jesteś taki, za jakiego wszyscy cię uważają – Sophie 

oparła  głowę  o  jego  nagi  tors.  Mieszaniec  przesunął  swoją  dłoń  z 

pleców dampirzycy na jej udo. 

- Czyli jaki? 

-  Zimny,  samotny,  wybuchowy  i  wiecznie  czymś  strapiony.  Ja  widzę 

przed  sobą  ciepłego,  miłego  i  spokojnego  chłopaka,  który  wie  jak 

zająć  się  dziewczyną.  Bardzo  dobrze  wie  –  Dziewczyna  spojrzała  na 

niego  po  czym  jej  usta  musnęły  jego  policzek.  –  Chodź  do  łóżka  – 

wyszeptała mu do ucha. 

Barsuf  złapał  ją  i  zaniósł  wedle  życzenia  do  łoża.  Położył  ją  i  zajął 

miejsce obok niej. 

-  Dałbyś  mi  łyka  swojej  krwi?  –  Sophie  zrobiła  minę  niewiniątka, 

chwyciła go za rękę i położyła ją na swojej piersi. 

- Mówiłem ci, że zrobiłbym ci krzywdę. Jestem mieszańcem, mam po 

części krew aniołów. 

-  Miałam  lepsze  zajęcia  niż  zapamiętywanie  takich  rzeczy  –  zalotny 

uśmiech pojawił się na ustach dziewczyny. Po chwili zajęła miejsce na 

torsie Barsufa. Mieszaniec przykrył ją kołdrą i zamknął oczy. 

- Mam ochotę na powtórkę z wieczoru. 

-  Naprawdę?  –  Twarz  Sophie  znalazła  się  nad  jego  twarzą.  Jej  włosy 

delikatnie łaskotały mieszańca. 

-  Mhmm  –  Barsuf  otworzył  oczy.  Ich  usta  spotkały  się  w  długim 

pocałunku. Dziewczyna zniknęła po chwili pod kołdrą. 

 

* * * 

background image

-  Gdzie  on  jest?  –  zapytał  Xavier  patrząc  w  oczy  Alice.  Siedzieli 

we  dwójkę  w  jadalni.  –  Czekamy  na  niego  już  godzinę.  Może 

sam gdzieś poszedł? 

-  Nie  wyszedł  z  pokoju.  Jest  tam  z  Sophie  –  wtrąciła  jedna  z 

podopiecznych wiedźmy, przechodząca obok z dzbankiem kawy 

w ręku. 

- Ach, z Sophie… - blondynka zamyśliła się na dłuższy moment – 

Dajmy im trochę czasu. Dawno się nie widzieli. 

-  Czy  ja  o  czymś  nie  wiem?  –  zdziwienie  nie  mogło  nie  pojawić 

się na twarzy anioła. 

-  On  nawet  jej  nie  pamiętał.  Słyszałam  jak  pytał  ją  o  imię.  Jeśli 

chodzi  o  twoje  pytanie  Xavierze,  to  dosyć  zawiłe.  Jej  ojciec  był 

biedny,  co  było  normalne  po  wojnie  w  niektórych  kręgach 

upadłych.  Barsuf  uratował  jego  zimne  dupsko  a  ten  w  zamian 

obiecał  mu  swoją  córkę  –  czyli  naszą  małą  Sophie.  Twój 

przyjaciel  oczywiście  nie  wziął  jej  ze  sobą,  bo  uważa  się  za 

samotnego  wilka  na  tym  świecie.  Jednak  co  jakiś  czas 

przypadkowo 

się 

spotykają 

– 

czarownica 

natychmiast 

opowiedziała mu całą historię. 

- Wczorajsze spotkanie też było przypadkiem? 

-  Powiedzmy,  że  tak  –  na  twarzy  Alice  pojawił  się  tajemniczy 

uśmiech. 

Do  jadalni  wszedł  szybkim  krokiem  młody  mężczyzna.  Krótkie, 

ciemne włosy miał mokre. Strzepnął z płaszczu śnieg i podszedł 

do stołu. Pocałował w dłoń Alice i skinął głową w stronę Xaviera. 

background image

-  Czołem  Asmodeuszu.  Co  sprowadza  cię  aż  do  Niemiec?  – 

zapytał  anioł  nowoprzybyłego,  który  usiadł  na  najbliższym 

krześle. 

-  Pierwszym  powodem  jest  zejście  z  oczu  temu  sukinsynowi 

Zarachielowi a drugim jest wezwanie od Lucyfera. 

- Jak handel? 

-  Wyśmienicie.  Obie  Ameryki  oraz  częściowo  Afryka,  Azja  oraz 

Europa liżą nam buty, żeby dostać dostawę białego. 

-  Już  nie  trawa,  tylko  amfetamina,  kokaina  i  heroina,  mówisz? 

Ładnie, ładnie. 

-  Wszystko  schodzi  jak  świeże  bułeczki  w  piekarni  –  Demon 

zaśmiał się obserwując krzątające się w pomieszczeniu półnagie 

kobiety. 

-  Dobrze,  że  już  jesteś.  Musimy  pogadać  Asmodeuszu  – 

powiedział Lucyfer stając w progu. 

* * * 

- Jak prezentuje się sprawa? – zapytał Lucyfer stając na ganku z 

Asmodeuszem. 

-  Archanioł  ukrył  się  w  podrzędnym  ośrodku  inkwizycji  w 

Stanach. Kilku naszych obserwuje teren. Nie ucieknie nam. 

- Wiesz gdzie jest Samael? 

- Z tego co wiem pod Watykanem. 

- Kto ci to powiedział? – Serafin wydawał się być opanowanym, 

jednak jego oczy zdradzały gniew. 

background image

-  Zobaczyłem  to  w  myślach  jednego  z  ważniejszych  w  ich 

szeregach. Jednego z tych, którzy porwali pana Samaela. Zabicie 

go przyniosło mi zaszczyt. 

-  Cieszę  się  z  tego  powodu  –  Upadły  książe  klepnął  demona  w 

ramię. – Dziesięć cieni do tego inkwizytorium. To ma być czysta 

robota, zero hałasu. Jeśli wezmą broń to tylko białą. Zero litości, 

nieważne czy będą tam mężczyźni czy kobiety. Nie możemy być 

bierni i dawać się cały czas wyżynać. 

- A co z nim? 

-  Jest  zapieczętowany.  Jednak  bądź  w  okolicy.  Jeśli  coś  pójdzie 

nie  tak,  zwijaj  się  do  Piekła.  Nie  zapomnij  sondować  myśli 

wszystkich cieni, mogą dowiedzieć się czegoś ciekawego. 

- Tak jest, panie – Asmodeusz ukłonił się nisko i zniknął. 

Na  twarz  serafina  wpełzł  diabelski  uśmiech.  Mężczyzna  obrócił 

się  na  pięcie  i  wszedł  do  domu.  Szybkim  krokiem  przemierzył 

cały  przedpokój,  by  znaleźć  się  w  jadalni.  Zajął  ostatnie  wolne 

miejsce przy stole i zajął się śniadaniem. 

-  Kawy,  panie?  –  zapytała  Alice,  trzymając  w  dłoni  dzbanek  z 

czarnym płynem. 

Serafin  zaprzeczył  ruchem  ręki.  Jego  spojrzenie  uciekło  ku 

Barsufowi.  Ten  siedział  po  drugiej  stronie  stołu  rozmawiając  z 

nachylonym  w  jego  stronę  Xavierem.  Krzesło  z  drugiej  strony 

zajmowała  Sophie.  Jej  dłoń  zaciskała  się  pod  stołem  na  dłoni 

mieszańca. 

Anioł wstał od stołu. Ukłonił się nisko Lucyferowi, pocałował w 

policzek Alice i ruszył do wyjścia. 

background image

-  Muszę  wrócić  do  siebie,  przypilnować  biznesu.  Powodzenia 

Barsufie – powiedział zamykając za sobą drzwi. 

Barsuf  siedział  trzymając  w  ręku  kubek    herbatą.  Nie 

przeszkadzała  mu  dłoń  półwampirzycy  położona  na  jego 

własnej.  Kilka  minut  po  zakończeniu  śniadania  wstał  od  stołu  i 

wyszedł.  Udał  się  do  salonu,  gdzie  usiadł  na  kanapie  i  zaczął 

rozmyślać. 

-  Mam  plan,  jak  wejść  do  Watykanu.  Tylko  taki  może  wypalić, 

jeśli  nie  chcemy  zwrócić  na  siebie  zbędnej  uwagi.  –  oznajmił 

serafin wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi. 

- Jaki? 

- Musimy dać się złapać. 

- Wykluczone, panie. 

-  Tego  się  spodziewałem.  Dlatego  wykorzystamy  twoją  rudą 

niewolnicę.  Do  tego  dodamy  dwóch  dobrze  wyszkolonych 

zmiennokształtnych. Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz. 

-  Skąd  ta  pewność?  –  Barsuf  wstał  i  podszedł  do  okna.  Płatki 

śniegu ponownie zaczęły sypać się z nieba. 

- Zaufaj mi. Teraz chodźmy. Rudowłosa pani inkwizytor czeka na 

naszą wizytę. 

* * * 

 

Pierwszy  raz  w  ciągu  kilkudziesięciu  lat  zima  zaskoczyła  Rzym 

opadami śniegu. Biały puch zalegał w całym mieście, powodując 

całkowity paraliż komunikacji w stolicy Italii. 

background image

- Pamiętaj, dwóch najwyższych stopniem zostawiamy przy życiu. 

No i musimy pozwolić im kilka razy nas trafić. – mówił setny raz 

Lucyfer  –  Jeśli  przyjdzie  ich  więcej  niż  dwóch  oczywiście. 

Zabijamy ich cichaczem, bez broni. 

- Co zrobimy z rudą? – Barsuf naciągnął kaptur kurtki na głowę. 

Przeszkadzał  mu  padający  w  Rzymie  śnieg,  jednak  nie  wyrażał 

głośno swoich poglądów. Wolał skupić się na zadaniu. 

-  Damy  jej  żyć,  może  kiedyś  jeszcze  się  na  coś  przyda  –  serafin 

wziął  głęboki  wdech  –  Poza  tym  szkoda  by  było  zabijać  taką 

kształtną  dziewczynę.  To,  że  jest  człowiekiem  mi  nie 

przeszkadza. 

- Jest inkwizytorem… - zaczął mieszaniec. 

- Cii… idą – przerwał mu natychmiast demon. 

W oddali zamajaczyło sześć ubranych na czarno sylwetek. Każda 

z nich trzymała obnażony miecz. 

Lucyfer  pochylił  się,  odgarnął  śnieg  z  całej  szerokości  bruku  i 

wypisał na nim szybko słowa w języku upadłych. 

-  Nie  wyjdą  –  powiedział  w  tym  samym  języku  i  skrył  się  w 

cieniu.  Po  chwili  zaczął  pisać  na  ścianie  kolejne  słowa  w  języku 

demonów. 

Mieszaniec 

śledził 

powolne 

przemieszczanie 

się 

ludzi. 

Wyprostował  trzy  palce  prawej  dłoni,  co  oznaczało  trzysta 

metrów  odległości  od  inkwizytorów.  Lucyfer  skinął  głową  i 

powrócił  do  pisania.  Barsuf  zgiął  jeden  palec.  Po  następnych 

dwóch minutach kolejny. 

- W imię Boga i Świętej Inkwizycji, nakazujemy ci nie ruszać się z 

miejsca.  Jesteś  skazany  na  śmierć  za  opowiedzenie  się  po 

background image

stronie Szatana i jego plugawych demonów – Przemówił jeden z 

inkwizytorów,  idący  na  czele  grupy.  Barsuf  cofnął  się  o  kilka 

kroków, zapraszając mężczyzn gestem ręki do zbliżenia się. 

-  Czekam,  drodzy  panowie  –  ściągnął  z  siebie  kurtkę,  by  nie 

ograniczała  jego  ruchów.  Pozwolił  sześciu  mężczyznom  przejść 

przez  runy  wypisane  wcześniej  palcem  serafina.  –  Widzę,  że 

panowie  są  wysocy  rangą.  Chyba  nie  jestem  aż  tak 

niebezpiecznym wrogiem dla was? 

-  Jesteśmy  łowcami  demonów.  Najsilniejszymi  spośród 

inkwizytorów.  Wybrał  nas  sam  Zarachiel,  ósmy  archanioł,  z 

którego ręki powinieneś zginąć czarci pomiocie. 

- Koniec tych  rozmów, Barsufie. Zanudzacie mnie. –  powiedział 

Lucyfer wychodząc z cienia. 

-  A  ty  kto,  demonie?!  –  krzyknął  ten  sam  mężczyzna,  który 

rozmawiał  z  Barsufem.  Jego  około  trzydziestoletnia  twarz 

momentalnie  pobladła.  Inkwizytor  zaczął  dusić  się  a  z  jego  ust 

popłynęła krew. Wreszcie padł martwy w kałuży własnej krwi. 

- Lucyfer – powiedział serafin robiąc dwa kroki do przodu. 

Pięciu pozostałych przy życiu mężczyzn cofnęło się i  wpadło na 

niewidzialną ścianę. Do jednego z nich w tym samym momencie 

doskoczył  Barsuf.  Zadał  przeciwnikowi  cios  kolanem  w  mostek. 

Ten  osunął  się  bez  tchu  na  bruk.  Upadły  książę  chwycił 

kolejnego  inkwizytora  i  cisnął  nim  o  ścianę,  która  była  za  jego 

plecami.  W  momencie  zetknięcia  się  ciała  ze  ścianą,  wyryte  na 

niej  runy  zapłonęły  i  otworzyły  portal  prowadzący  do  samego 

Piekła.  Chwilę  później  przeszło  przez  niego  dwóch  zupełnie 

nagich  mężczyzn.  Brama  zamknęła  się  za  nimi  a  oni  przybrali 

postacie  dwóch  wilków.  Serafin  obezwładniając  kolejnego 

background image

przeciwnika,  zakazał  im  ataku.  Basiory  o  szarej  sierści  usiadły  i 

obserwowały  sytuację.  Mieszaniec  uskakiwał  przed  ciosami 

ostatniego  uzbrojonego  człowieka.  Kilka  razy  –  wedle  życzenia 

Lucyfera – pozwolił się trafić. 

-  Obezwładnij  go,  nudzę  się  czekaniem  na  ciebie  –  mruknął 

rozdrażniony Lucyfer. Drugi z żywych inkwizytorów leżał w ciszy, 

z butem serafina na swojej potylicy. 

Barsuf  szybkim  ruchem  wytrącił  inkwizytorowi  broń  z  ręki, 

łamiąc  przy  tym  jego  nadgarstek.  Popchnął  go  w  kierunku 

serafina, ruszając w  jego stronę. 

- Panowie, wiecie co z nimi zrobić, nie? – Lucyfer uśmiechnął się 

w iście diabelski sposób, po czym zaczął zacierać ślady po walce. 

Wszystkie  runy  zniknęły  po  kilku  wypowiedzianych  przez  niego 

słowach.  Następnie  podchodził  do  każdego  z  czterech  trupów, 

szepcząc  szybko  kilka  zdań.  Po  kilku  minutach  z  martwych  ciał 

wypełzło kilkanaście małych, białych larw. – Idźcie zrobić trochę 

szumu w mieście – serafin odwrócił się do reszty żyjących. 

-  Jesteś  okrutny,  panie  –  Barsuf  odwrócił  wzrok  od  ciał  powoli 

zjadanych przez larwy. 

-  Nigdy  nie  starałem  się  być  innym.  –  Upadły  anioł  uciął 

rozmowę patrząc na zachmurzone niebo. 

Zmiennokształtni  zbliżyli  się  do  żyjących  inkwizytorów, 

ponownie  pod  postaciami  nagich  mężczyzn.  Z  dziecinną 

łatwością  podnieśli  ich  i  wolnymi  rękoma  utworzyli  kilka 

płytkich ran na dłoniach swoich ofiar. 

- Obserwuj, Barsufie. 

background image

Ludzie  upadli  na  ziemię,  gdy  zmiennokształtni  przez  nacięcia 

przeniknęli  do  ich  organizmów.  Przez  kolejnych  pięć  minut  w 

konwulsjach  zostali zabijani  od  środka  przez  demony.  Wreszcie 

wstali  i  ukłonili  się  przed  serafinem.  Mężczyzna  podał  im 

miecze.  Nowe  wersje  inkwizytorów  pchnęły  kilkukrotnie 

Lucyfera  i  Barsufa,  tak  by  ich  krew  znalazła  się  na  szatach 

posłańców Boga. Serafin uśmiechnął się, gdy padł na ośnieżony 

bruk obok mieszańca. 

- Obudźcie nas na miejscu – powiedział zamykając oczy. 

* * * 

 

Pokój na poddaszu wyglądał na nigdy niezamieszkany. Nie było 

w  nim  ani  jednego  mebla.  Samotna  żarówka  zwisała  z  sufitu, 

rzucając światło na ściany pomieszczenia. Pod nią klęczał młody 

mężczyzna mający krótkie, ciemne włosy. Jego nagie od pasa w 

górę  ciało  było  całkowicie  naznaczone  tatuażami.  W  ręce 

trzymał  egzemplarz  Pisma  Świętego.  Jego  niebieskie  oczy 

przemykały przez  kolejne wersy na  stronach. Światło na chwilę 

zniknęło  całkowicie,  by  zaraz  znów  zaświecić  z  pełnią  mocy. 

Brunet zamknął książkę i położył ją na podłodze. 

- Pokaż się, demonie. Czuję twój smród – powiedział wstając. Na 

jego  wytatuowanej  twarzy  pojawił  się  tajemniczy  uśmiech.  W 

pomieszczeniu pojawiło się sześciu mężczyzn, którzy wyłonili się 

ze ścian, podłogi i sufitu. 

-  Za  długo  jesteś  na  tym  świecie.  Został  wydany  wyrok, 

Zarachielu  –  zaczął  jeden  z  nich  zmieniając  się  stopniowo  w 

ciemną plamę na podłodze.  

background image

Pięć  pozostałych  cieni  również  zniknęło  w  pomieszczeniu. 

Archanioł  po  chwili  padł  po  ciosie  w  kolano.  Odwrócił  się,  lecz 

nie  zobaczył  przed  sobą  nikogo.  Kilka  sekund  później  dostał 

kolejnego kopniaka, tym razem w okolice skroni. Upadł bokiem 

na deski, był całkowicie oszołomiony. 

Zarachiel  spróbował  się  podnieść.  Utrudniła  mu  to  ręka,  która 

była  do  połowy  wciągnięta  w  podłogę.  W  miarę  możliwości 

zmienił swoją pozycję i oswobodził się mocnym szarpnięciem. 

Za  nim  pojawił  się  jeden  z  cieni.  Wyprowadził  cios  prosty  w 

głowę  przeciwnika.  Archanioł  w  ostatniej  chwili  odchylił  głowę, 

złapał przeciwnika za ramię i wykorzystując jego siłę, przerzucił 

go  przez  bark.  Zdezorientowany  cień  nie  zdążył  zniknąć  i  upadł 

na plecy. Zarachiel z dziką radością w oczach, skręcił mu kark. 

-  Koniec  zabawy  –  starł  własną  krew  z  twarzy.  Namalował  nią 

dwie  poziome  linie  pod  oczami  i  krzyż  na  wysokości  serca. 

Mamrocząc  kolejne  słowa  w  niebiańskim  języku  sprawiał,  że 

tatuaże  zaczęły  znikać  z  jego  ciała.  Z  łopatek  powoli  wyrastały 

mu  skrzydła  pokryte  śnieżnobiałymi  piórami.  –  Nie  jestem  już 

zapieczętowany, cwaniaki. 

Robiąc  kolejne  kroki  sprawiał,  że  wszystko  wokół  drżało. 

Wyciągnął przed siebie lewą dłoń zaciśniętą w pięść. Otworzył ją 

a  na  jej  wierzchu  zapłonął  ogień  o  barwie  zbliżonej  do  złota. 

Rzucił  ognistą  kulą  w  ścianę,  na  której  była  plama  wielkości 

człowieka. Głośny krzyk oznajmił archaniołowi, że pozostało mu 

czterech  przeciwników.  Ci  po  chwili  pojawili  się  wokół  niego. 

Stojące po jego bokach demony rzuciły się na niego. Zarachiel z 

dziecinną łatwością złapał ich obu za potylice i zderzył ze sobą z 

nadludzką siłą. Martwe ciała z roztrzaskanymi czaszkami upadły 

na  podłogę.  Archanioł  kontynuując  dzieło  zniszczenia  uderzył 

background image

łokciem w twarz demona stojącego nim, wzbił się pod sufit i siłą 

woli rozerwał przeciwnika w poprzek. 

Ostatni  żywy  cień  stał  sparaliżowany  widokiem  potęgi 

archanioła.  Zarachiel  wylądował  tuż  przed  nim  i  chwycił  go 

zdecydowanym ruchem za szczękę. 

- Miło cię widzieć, Asmodeuszu – powiedział patrząc mężczyźnie 

w oczy. Wyczuł osobę sondującą myśli demona. – Dlaczego sam 

nie  przyszedłeś?  Dzisiaj  pozwolę  ci  żyć,  ale  przekaż  swoim 

kumplom,  że  mogą  zacząć  martwić  się  o  swoje  bytowanie. 

Samael  jest  dopiero  początkiem  –  złapał  demona  mocniej  i 

wyrzucił,  robiąc  dziurę  w  dachu.  Wyleciał  za  swoją  ofiarą  i 

ostatniej chwili jej życia rzucił: 

- Watykan będzie świadkiem początkiem nowej ery. 

 

 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

 

Zmiennokształtni 

pod 

postacią 

inkwizytorów 

nieśli 

nieprzytomnych  Barsufa  i  Lucyfera  podziemnym  korytarzem 

oświetlonym  pochodniami  znajdującymi  się  na  ścianach  w 

pięciometrowych  odstępach.  Szli  w  całkowitej  ciszy,  żaden  z 

nich nie odezwał się od czasu odprawy przy wejściu bazyliki. 

-  Kończymy.  Czas  wracać  do  panienek  –  powiedział  kilka  minut 

później demon niosący Barsufa.  

Jego  towarzysz  przytaknął  szybkim  ruchem  głowy  i  położył 

serafina na zimnej, kamiennej podłodze. Ściągnął kajdanki z rąk 

i  nóg  mężczyzny,  po  czym  sprawnym  ruchem  wyciągnął  ostrze 

miecza z jego brzucha. Nachylając się nad Lucyferem wyszeptał 

kilka  słów  w  języku  upadłych.  Oczy  Lucyfera  momentalnie 

otworzyły  się  a  rana  w  korpusie  zrosła.    Barsuf  wstał  niecałą 

minutę później. 

-  Nieźle  poszło  –  powiedział  rozciągając  się.  Za  pomocą  magii 

sprawdził najbliższą okolicę w poszukiwaniu oznak życia, jednak 

wokół nich była cisza. 

-  Według  mnie  za  łatwo  –  mruknął  mu  w  odpowiedzi  upadły  – 

Możecie  już  wracać  chłopcy,  bawcie  się  dobrze.  My  w  tym 

czasie postaramy się trochę popracować. 

Zmiennokształtni  skłonili  się  przed  nim  nisko.  Ten  po  ojcowsku 

poklepał obu po ramionach, po czym nakreślił w powietrzu kilka 

znaków.  Po  chwili  otworzyło  się  niewielkie  przejście  do  Piekła. 

Demony przeszły przez nie szybko i portal zamknął się za nimi. 

background image

-  Przydałaby  się  broń,  panie  –  mieszaniec  przyjrzał  się  kolejny 

raz pierścieniowi, który dostał od Lucyfera. 

- Na razie nie potrzebujemy jej. Będzie potrzebna za Wrotami – 

Starszy  mężczyzna  ruszył  szybkim  krokiem  w  głąb  korytarza. 

Barsuf chwilę później zrównał się z nim. 

- Co to za Wrota, panie? 

-  Cienka  granica  między  dwoma  światami.  To,  co  jest  za  nią 

teoretycznie nie należy do nikogo… 

- A jak jest w praktyce, panie? – wtrącił mieszaniec. 

-  W  praktyce,  to  te  pierdolone  świętoszki  przywłaszczyły  sobie 

ten teren i strzeżą go jak Bram Nieba – Lucyfer uderzył pięścią w 

ścianę, pozostawiając w niej głęboką dziurę. – Jeśli ten archanioł 

będzie  tam,  to  osobiście  go  pozbawię  godności  zarówno  jako 

świętego  jak  i  jako  mężczyzny  –  serafin  rzucił  po  chwili  kilka 

obraźliwych słów w języku demonów i przyspieszył kroku. 

- Co jeszcze możemy tam znaleźć, panie? – Barsuf spojrzał na o 

wiele  starszego  towarzysza.  Mężczyzna  w  ruchu  zdjął  płaszcz 

ukazując wytatuowane przedramiona 

- Sam nie wiem. Na pewno Samaela, ale co lub kto może jeszcze 

tam  być,  to  nie  mam  pojęcia  –  odpowiedział  mu  i  ruchem  ręki 

zatrzymał w pół kroku. 

- Co jest? 

-  Patrz  –  Lucyfer  wskazał  mieszańcowi  palcem  dwa  filary.  W 

kamieniu były wygrawerowane złote litery w języku, którego nie 

znał  Barsuf  –  Jesteśmy  na  miejscu  –  na  twarzy  serafina  pojawił 

się nikły uśmiech. 

background image

- W jakim języku to napisano? 

- Nie wiem i to mnie cieszy. Widzisz, mając tyle lat na karku nic 

cię już nie dziwi a tutaj masz… Idziemy. 

Przeszedł  ścieżką  między  kolumnami  i  zatrzymał  się  kilka 

metrów za nimi. Odwrócił się w stronę Barsufa. 

- Rusz się, nie mamy całej wieczności na stanie tutaj. Chyba, że 

się  rozmyśliłeś.  Jeśli  tak,  to  trudno.  Życzę  miłego  powrotu  – 

każde  kolejne  słowo upadłego ociekało  coraz to większą ilością 

jadu. 

Mieszaniec  zdawał  się  nie  zwracać  uwagi  na  jego  słowa.  Stał 

wpatrując  się  w  litery  wyryte  w  kamieniu.  Zapamiętywał  każdy 

ich  szczegół,  powtarzał  je  w  myślach  i  kreślił  palcem  w 

powietrzu.  Nagle  upadł  na  chłodną  posadzkę,  czując  pulsujący 

ból w prawym policzku. 

-  Co  jest?  –  zapytał  zszokowany  zaistniałą  sytuacją.  Wstał  i 

zobaczył przed sobą Lucyfera. 

-  Zaczynasz  mnie  wkurzać,  szczylu.  Ruszasz  się  czy  wracasz  do 

góry? – od serafina emanowała aura gniewu.  

Barsuf  bez  trudu  odczytał  w  jego  oczach  chęć  mordu,  jeśli  on 

sam  nie  zmieni  postępowania.  Spuścił  wzrok  na  ziemię  i  ruszył 

za  upadłym  księciem.  Po  przejściu  za  filary  mieszaniec  poczuł 

obecność  wielu  osób.  Rzucił  szybkie  spojrzenie  w  kierunku 

demona.  Jego  twarz  jednak  stała  się  bezuczuciową  maską  o 

obojętnym  spojrzeniu.  Lucyfer  ściągnął  koszulkę  ukazując 

umięśniony  tors  naznaczony  licznymi  znakami  z  języka 

mieszkańców  Piekła.  Wszystkie  wyglądały,  jakby  miały  swój 

początek na wysokości serca Lucyfera. Ten wyciągnął z kieszeni 

spodni niewielki sztylet i podał go rękojeścią w stronę Barsufa. 

background image

-  Kiedy  dam  ci  znak,  wbijesz  mi  ostrze  w  serce.  Dokładnie  tu  – 

dotknął 

palcem 

niewielkiego, 

przypominającego 

ośmioramienną gwiazdę znaku na swojej lewej piersi. 

- Nie mogę… 

- Musisz i nawet nie staraj się dyskutować. 

PO tych słowach wcisnął broń w rękę mieszańca i zamknął oczy 

zaczynając  nucić  zaklęcia.  Po  około  pięciu  minutach  kiwnął 

głową.  Barsuf  bez  chwili  wahania  pchnął  sztyletem  w 

odpowiednie miejsce. Czuł jak momentalnie ustępują mu kości i 

mięśnie serafina. 

Lucyfer  z  dzikim  uśmiechem  na  ustach  kontynuował  mówienie 

zaklęć. Wreszcie tatuaże z jego ciała zaczęły się przemieszczać w 

kierunku ostrza sztyletu. 

-  Koniec  –  stwierdził  upadły  wyszarpując  ostrze  ze  swojego 

serca. Było ono czarne, jakby cały tusz z ciała serafina został na 

nie  przeniesiony.  Broń  stanęła  w  błękitnych  płomieniach, 

niszcząc się całkowicie. Rana w ciele Lucyfera zrosła się zaraz po 

spaleniu sztyletu. Spojrzał prosto na Barsufa. 

Mieszaniec  zauważył,  że  oczy  upadłego  stały  się  całkowicie 

czarne – łącznie z białkami. Jego twarz nabrała dzikiego wyrazu, 

wręcz  zwierzęcego.  Skóra  Niosącego  światło  zmieniła  swoją 

barwę  na  śnieżnobiałą.  Z  jego  prawej  łopatki  wyrosło  potężne 

skrzydło  o  czarnym  upierzeniu.  Mężczyzna  upadł  na  kolana, 

gwałtownie  łapiąc  się  za  głowę  i  głośno  krzycząc.  Po  kilku 

minutach  opuścił  ręce,  ukazując  wyrastające  ponad  jego 

brwiami około dwudziestocentymetrowe rogi wygięte w stronę 

potylicy  serafina  niczym  dwa  sierpy.  Gdy  wstał  wszystko  wokół 

background image

zadrżało.  Posadzka  i  ściany  pokryły  się  licznymi  pęknięciami. 

Wokół mężczyzn zaległy fragmenty sufitu. 

-  Panie,  twoja  moc  –  powiedział  Barsuf  cofając  się  o  kilka 

kroków.  Wydawało  mu  się,  że  powietrze  zgęstniało  do  granic 

możliwości.  Ściągnął  z  siebie  sweter,  by  zredukować 

temperaturę. Po jego ciele zaczął spływać pot. 

-  W  Piekle  tego  nie  czułeś  –  prawdziwe  oblicze  demona 

wykrzywił triumfalny uśmiech – Teraz trzeba zorganizować nam 

broń. 

- Nam? Mógłbyś sam zmieść całą armię… 

-  Jednym  palcem,  sprawdzałem.  Mów,  gdzie  masz  swój  cały 

ekwipunek, łącznie z mieczem. 

-  Miecz  został  w  domu  Xaviera,  w  górach.  Reszta  jest  u  Alice  –

odpowiedział szybko mieszaniec, obserwując uważnie Lucyfera. 

Dopiero teraz poczuł przed nim prawdziwy respekt. 

Serafin  machnął  ręką  i  przed  nim  zmaterializowały  się  dwa 

pistolety:  srebrny  i  czarny  oraz  po  dwa  magazynki  do  nich.  Siłą 

woli popchnął je w stronę w Barsufa. Ten pochwycił je szybko i 

włożył  w  spodnie.  Magazynki  schował  do  kieszeni.  Lucyfer 

ponownie  wykonał  ruch  ręką  i  przed  nim  pojawiła  się  katana, 

którą Barsuf walczył tamtej nocy z Zarachielem. Wyciągnął broń 

z pochwy. 

-  Zdumiewające  –  wyszeptał  dotykając  każdy  z  runów,  jaki  był 

na  ostrzu.  –  Pamiętam  każdą  z  tych  broni.  Większość  została 

zniszczona  w  Wojnie  jak  i  po  niej  a  my  nie  odważyliśmy  się 

zrobić kolejnych egzemplarzy. 

- Dlaczego, panie? 

background image

-  Nie  potrafisz  sobie  wyobrazić  wrzawy,  jaka  wybuchła  w 

momencie  wydawania  ich  żołnierzom.  Dostawali  je  od  nas 

prawdziwi  weterani,  ale  napalone  żółtodzioby  też  chciały  mieć 

takie zabawki. Nie potrafili zrozumieć hierarchii, która panowała 

i panuje wśród nas. Ośmielili się zaatakować pałac Szatana. Ten 

z  wielu  powodów  był  tak  wściekły,  że  bez  ostrzeżenia  wyszedł 

przed bramę i wyrżnął ich co do nogi. Dwieście martwych głów, 

a  wojna  czekała  za  progiem.  Ciesz  się  możliwością  walki  tym 

ostrzem,  przelało  w  swoim  życiu  wiele  krwi  –  ostatnie  słowa 

Lucyfer mówił tak pieszczotliwie, jakby mówił o dziecku. 

- Nie mogę nim walczyć. 

- Niby dlaczego? Podaj mi jeden powód. 

Mieszaniec  wziął  głęboki  wdech  i  spojrzał  w  ciemne  oczy 

piekielnego księcia. 

-  Jestem  mieszańcem.  W  kontakcie  z  moją  krwią,  jego  magia 

wariuje i niszczy mnie od środka. Wtedy byłem już na granicy. 

Serafin  nie  myśląc  długo  dotknął  ostrze  katany  w  kilku 

miejscach szepcząc w języku upadłych. Niektóre znaki zapłonęły 

i  zaczęły  zmieniać  swój  kształt,  wedle  upodobania  demona.  Po 

chwili schował miecz do pochwy, chwycił w obie ręce i ruszył w 

stronę Barsufa. 

-  Teraz  jest  twój.  Nie  zrobi  ci  krzywdy,  ale  przeciwnikowi… 

Przecież  wiesz  –zaśmiał  się,  a  od  jego  śmiechu  zadrżały  ściany. 

Dotknął  palcem  przedramienia  towarzysza  i  pozostawił  na  nim 

ślad jak po zagaszeniu papierosa. Mieszaniec nawet nie drgnął, 

czym wywołał uśmiech na twarzy demona. 

-  Dziękuję,  panie  –  Barsuf  ukłonił  się  głęboko.  Po 

wyprostowaniu czekał na kolejny ruch Lucyfera. 

background image

Rogaty  demon  uklęknął  na  jedno  kolano  i  zaczął  palcem  na 

kamiennej posadzce wypalać znaki w języku upadłych. Utworzył 

prosty  krąg  runiczny,  który  poprawiał  kreśląc  co  jakiś  czas 

dodatkowe  ciągi  symboli.  Po  dziesięciu  minutach  z  satysfakcją 

wbił rękę w sam środek kręgu. Wyszarpnął ją trzymając półtora 

ręczny  miecz  w  pochwie.  Wyciągnął  broń,  ukazując  ostrze 

wyglądające  jak  wykonane  z  kawałka  szkła.  Zamachnął  się, 

pozostawiając  po  ostrzu  głębokie  wyżłobienie  w  ścianie. 

Zadowolony  zrobił  krok  do  przodu.  Ziemia  pod  jego  butami 

została  naznaczona  licznymi  pęknięciami  słusznych  rozmiarów. 

Serafin  zaczął  biec.  Prędkość  z  jaką  się  poruszał  sprawiała,  że 

mężczyzna  zdawał  się  unosić  nad  podłożem.  Korytarz,  którym 

się poruszał wiódł cały czas prosto. 

Lucyfer  wyczuwał  obecność  wielu  upadłych  dusz,  jednak  z 

odnalezieniem  Samaela  miał  niemały  problem.  Po  upływie 

około  połowy  godziny  wyczuł  nikły  impuls,  który  oznaczał 

obecność Jadu Boga. Mężczyzna przyspieszył stwarzając  jeszcze 

większy  dystans  między  sobą  a  mieszańcem.  Po  kolejnej 

godzinie  zatrzymał  się  przed  potężnymi  dębowymi  wrotami. 

Chwycił  mocniej  miecz  i  pięcioma  nadnaturalnie  silnymi 

cięciami rozbił drzwi. Z wrót pozostał fragment deski przy suficie 

oraz niewielkie kawałki drewna przy zawiasach. 

-  To  musi  być  wyrównane  –  powiedział  niezadowolony  swoim 

dziełem serafin. Przechodzac przez próg od niechcenia pstryknął 

palcami i resztki drewna stanęły w płomieniach. Odwrócił się w 

stronę  wejścia  i  z  uśmiechem  na  ustach  dodał  –  Zdecydowanie 

lepiej. 

-  Ani  drgnij,  demonie.  W  twoją  stronę  jest  wycelowanych 

pięćdziesiąt luf. Jeśli wykonasz jakiś ruch, otworzymy ogień. – Z 

background image

głębi  komnaty,  do  której  wszedł  Lucyfer,  wybiegła  grupa 

pięćdziesięciu  mężczyzn  pod  bronią.  Każdy  stał  z  karabinem 

wymierzonym  w  stronę  upadłego  księcia.  W  krótkim  czasie 

okrążyli upadłego. 

-  Chyba  sobie  jaja  robisz,  marny  pionku  na  szachownicy  tego 

świata. – Odparł mu serafin. Pół sekundy później stał za swoim 

rozmówcą.  Jednym  ruchem  ręki  wyrwał  głowę  wraz  z 

kręgosłupem  inkwizytora.  Reszta  ciała  mężczyzny  upadła 

bezwładnie,  rozlewając  wokół  krew  ofiary.  Twarz  demona 

wykrzywił  paskudny  uśmiech.  Jego  albinoska  cera  stała  się 

częściowo szkarłatna  

–  Chcę  więcej  –  Rzucił  na  podłogę  resztę  ciała  inkwizytora  i 

rozłożył  ręce  w  zapraszającym  geście,  czekając  na  reakcję 

przeciwników.  Ci  bez  zastanowienia  otworzyli  ogień  z  broni 

maszynowej  w  jego  stronę.    Lucyfer  w  jednej  chwili  odwrócił 

dłonie  na  zewnątrz,  zatrzymując  przy  tym  wszystkie  pociski 

lecące  w  jego  stronę.  Naboje  w  krótkim  czasie  utworzył  ściany 

wokół  serafina.  Mężczyźni  usłyszeli  w  odpowiedzi  na  ten  atak 

długi,  niski  i  mrożący  krew  w  żyłach  śmiech.  Pociski  upadły  na 

posadzkę.  Niosący  światło  spojrzał  w  stronę  wejście  do 

komnaty.  Do  środka  wbiegł  właśnie  Barsuf.  Zatrzymał  się 

gwałtownie i przyjrzał sytuacji. 

- Spóźniłeś się. Ciekawe ilu spośród tych nefilimów zdołasz ubić 

dzieciaku  –  rzucił  leniwie,  uchylając  się  przed  kopnięciem 

półanioła.  Złapał  go  za  nogę  będącą  w  powietrzu  i  zmiażdżył 

jego  łydkę  uściskiem  dłoni.  Ruchem  ręki  rzucił  mężczyzną  o 

ziemię i bez zastanowienia odciął jego głowę od ciała.  

Barsuf  w  tym  czasie  zastrzelił trzech  sparaliżowanych  strachem 

strażników. Schował pistolet i w biegu dobył katanę. Chwycił za 

background image

kark  najbliższego  nefilima,  uderzył  rękojeścią  w  jego  mostek, 

odwrócił miecz ostrzem w stronę półanioła i przebił go na wylot. 

Poczuł  w  sobie  nową  siłę  zaraz  po  zabiciu  przeciwnika.  Wyrwał 

klingę  z  trupa  i  ruszył  walczyć  dalej.  W  tym  czasie  Lucyfer 

wymyślnym  sposobem  zabijał  dwunastego  z  kolei  wroga.  Tego 

uniósł  kilkanaście  centymetrów  nad  ziemię  i  oszczędnymi 

cięciami zaczął go rozczłonkowywać. 

-  Nudzisz  mnie  –  warknął  wybijając  się  w  powietrze.  Złapał 

miecz  w  dwie  ręce  i  przygotował  się  do  cięcia  z  góry.  W 

momencie  opadania  wykonał  zamach  przed  na  wpół  żywym 

półaniołem. Bez problemów rozciął go w na dwoje i wylądował 

w mieszance krwi i szczątek nieżywego nefilima. 

-  Czas  kończyć  imprezę  –  powiedział  zniesmaczony  pogromem, 

jaki  zgotował    strażnikom  wraz  z  mieszańcem.  Wykonał  ruch 

dłonią,  jakby  chciał  coś  podnieść.  Pod  każdym  z  pozostałych  z 

pozostałych  nefilimów  wyrósł  kamienny  szpikulec,  który 

przebijał ofiarę a wylot. – I to by było na tyle. Idziemy Barsufie. 

Samael jest niedaleko, po drugiej stronie komnaty. 

Zaczęli  iść  wolnym  krokiem  przez  oświetloną  kilkoma 

pochodniami komnatę. W ścianie po drugiej stronie zamajaczyły 

drzwi.  Lucyfer    pojawił  się  przed  nimi  i  nacisnął  na  klamkę. 

Otworzył  je  szybkim  ruchem  i  wszedł  do  niewielkiej  celi.  W 

środku nie było nikogo, jedynie naprzeciw drzwi stał sarkofag z 

wygrawerowanymi słowami w języku aniołów. 

- Żałosne – powiedział Niosący światło, po czym siłą woli zrzucił 

wieko. 

W  środku  stał  skuty  łańcuchami,  wychudzony  Samael.  Na 

wpółżywej twarzy upadłego było widać dni tortur oraz ślady po 

walce  przy  pojmaniu.  Lucyfer  złapał  za  łańcuchy  i  szarpnięciem 

background image

zerwał je z ciała towarzysza. Następnie przerzucił go sobie przez 

lewe ramię i wyniósł z celi. 

-  Co  mu  jest?  –  zapytał  Barsuf  zbliżając  się.  Spojrzał  na  twarz 

byłego mistrza i zawrzała w nim krew. – Zabiję tego archanioła, 

obiecuję – powiedział wspierając się na katanie. 

Serafin nie zwracając na niego uwagi uklęknął i położył dłoń na 

czole  Samaela.  Po  kilkunastu  minutach  ciało  upadłego  zostało 

całkowicie uleczone przez Lucyfera. 

- Obudź się, Samaelu – powiedział prostując nogi. 

Jad  Boga  momentalnie  otworzył  oczy,  był  całkowicie 

zdezorientowany.  Próbował  podnieść  się  i  upadł.  Po  kilku 

próbach udało mu się wstać i oprzeć o ścianę. 

-  Nic  ze  mnie  nie  wyciągniecie!  –  krzyknął.  W  jego  żółtych 

oczach z pionowymi źrenicami czaił się obłęd. 

- Poznajesz mnie? – zapytał Lucyfer pojawiając się obok niego i 

zmuszając do spojrzenia prosto w oczy. 

-  O  w  mordę…  Lucyfer.  –  na  twarzy  drugiego  serafina  pojawiło 

się zdziwienie – Ciebie też pojmali? 

-  Prędzej  Piekło  zostanie  skute  lodem,  przyjacielu.  Ściągnij 

pieczęcie,  musisz  trochę  nabrać  siły  i  powalczyć.  Użyczę  ci 

swojej krwi. 

Upadły skaleczył się i nakreślił swoją krwią odwrócony krzyż na 

sercu  pobratymca.  Znaki  na  jego  torsie  momentalni  zniknęły  a 

sam Samael zdawał się być bardziej zdrowym i wypoczętym niż 

przed chwilą. Uściskał Lucyfera i wyszeptał do jego ucha: 

background image

- Stokrotne dzięki, przyjacielu. Nie możemy stąd iść. Oni mają go 

w komnacie obok. 

Barsuf odwrócił się i zobaczył stojącego na nogach nauczyciela. 

Zbliżył  się  powoli  do  pogrążonych  stojącego  na  nogach 

nauczyciela.  Zbliżył  się  powoli  do  pogrążonych  w  rozmowie 

Upadłych. Oczy Jadu Boga zatrzymały się na mieszańcu. Samael 

zamarł na chwilę. 

-  Nie  wierzę.  Ty  żyjesz.  –  powiedział  puszczając  przyjaciela  i 

zmierzając w stronę Barsufa. – Nigdy nie sądziłem, że dasz sobie 

radę na ziemi. Jednak ty zawsze potrafiłeś mnie zaskoczyć. 

Mieszaniec ukłonił się przed nim z lekkim uśmiechem na ustach. 

-  Dość  tych  czułości.  Panowie  ani  kroku  dalej  a  nikomu  nic  się 

nie stanie – znajomy głos dobiegł do uszu mieszańca. 

- I ciebie miło widzieć, Zarachielu – odparł mu Barsuf, zaciskając 

palce  na  rękojeści  katany  –  Mam  małą  vendettę  przygotowaną 

specjalnie  dla  ciebie  –  odwrócił  się  i  zobaczył  przed  sobą 

archanioła  na  czele  trzystuosobowej  armii.  –  Zmieniłeś  się  od 

ostatniego  spotkania.  Nawet  włosy  ci  urosły.  Jestem  z  ciebie 

dumny  –  zadrwił  z  niego  mieszaniec.  –  Jesteś  tak  słaby,  że  nie 

potrafiłeś  mnie  wykończyć.  Żal  mi  Boga,  że  takich  chłystków 

bierze w szeregi archaniołów. 

Zarachiel zaszarżował na nieprzygotowanego Barsufa. Po chwili 

leżał na plecach z gardłem przygniecionym butem Samaela. 

- Chyba nie jesteś  już taki twardy, szczeniaku – warknął serafin 

miażdżąc  gardło  archanioła.  –  Barsufie,  daj  mi  pistolet.  Mała 

ilość bólu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. 

background image

-  To  go  nie  zabije,  panie  –  odpowiedział  mieszaniec,  rzucając 

serafinowi czarny pistolet. 

- Wiem o tym. Powiedział ci przecież, że chcę mu zadać ból – w 

oczach  Jadu  Boga  pojawiły  się  iście  diabelskie  iskry.  Wymierzył 

w  trzewia  ofiary  i  strzelił  trzykrotnie.  Zduszony  jęk  Zarachiela 

wywołał  uśmiech  na  twarzy  serafina,  który  wystrzelił  w  brzuch 

archanioła  cały  magazynek.  Odrzucił  roń  Barsufowi.  Ten  złapał 

ją szybko, wymienił magazynek i schował. 

-  Zabić  ich  –  wychrypiał  archanioł  po  minucie.  Jego  podwładni, 

którzy  do  tej  pory  stali  sparaliżowani,  chwycili  za  broń  i  zaczęli 

strzelać w stronę mieszańca i dwóch serafinów. 

-  Spróbujcie  szczęścia  –  Lucyfer  ruszył  w  szale  frontalnie  na 

wroga. Po kilku sekundach szeregi półaniołów były pozbawione 

kilkunastu żołnierzy. 

-  Jak  zawsze  nie  poczeka!  –  krzyknął  Samael.  Z  jego  pleców 

wyrosły  skrzydła  o  czarnych  piórach  –  A  o  tobie  nie 

zapomniałem  –  wymierzył  palcem  w  stronę  leżącego  na  ziemi 

Zarachiela.  –  Dawaj,  Barsufie.  Zabawa  cię  ominie!  –  Serafin 

wzbił się w powietrze z dzikim uśmiechem. 

Mieszaniec obnażył miecz i zbliżył się do archanioła. Wbił ostrze 

w  prawe  ramię  Zarachiela.  Krew,  która  zetknęła  się  z  ostrzem 

klingi, napełniła ciało Barsufa nadnaturalnymi pokładami siły. 

-  Do  zobaczenia  na  torturach  –  powiedział  wyrywając  katanę  z 

ciała  archanioła.  Stał  chwilę  nad  przeciwnikiem  zastanawiając 

się nad czymś głęboko. Kilka sekund później kopnął leżącego w 

żebra i pobiegł, by wziąć udział w bitwie.