background image

Zeydler Zborowski Zygmunt

Major Downar przechodzi na emeryturę

Część pierwsza

Rozdział I Mediolan

Białe,   puszyste   chmury  przypominają   starannie   ubitą  pianę.  Jaskrawy błękit  nieba 

błyszczy agresywnie w promieniach słońca. Martwa, przerażająca swym ogromem pustka. 

Żadnego ruchu, żadnego wstrząsu. Jedynie miarowy warkot motorów uświadamia istnienie 

maszyny, zawieszonej na ogromnej wysokości.

Świetlny   napis:   „Proszę   zapiąć   pasy,   proszę   nie   palić”,   zgasł.   Z   megafonu   płyną 

słowa:   „Lecimy   na   wysokości   dziesięciu   tysięcy   metrów,   z   szybkością   dziewięciuset 

kilometrów   na   godzinę”.   Po   tym   komunikacie   rozmowy   na   chwilę   milkną.   Ten   i   ów, 

obdarzony przez naturę nieco większą wyobraźnią, poważnieje. Dziesięć tysięcy metrów to 

nie żarty.

Refleksyjny   nastrój   przerywa   przystojna   stewardesa,   częstująca   pasażerów 

owocowymi cukierkami, zawiniętymi w szeleszczące papierki. Jej łagodny uśmiech działa 

kojąco, dodaje otuchy.

Downar wziął cukierek, przechylił w tył głowę i przymknął oczy. Czuł, jak ogromne 

zmęczenie spływa z niego wszystkimi porami ciała. Cudowny relaks, całkowite odprężenie. 

Ostatnie dni upłynęły mu  w dużym  napięciu nerwowym.  Nie przypuszczał  nawet, że tak 

intensywnie będzie to wszystko przeżywał.

Uroczystość   była   naprawdę   wzruszająca,   przemówienia,   toasty,   prezenty, 

przyjacielskie poklepywania po ramieniu, nie kończące się uściski dłoni. Sam niejeden raz 

brał   udział   w   pożegnaniach   kolegów   odchodzących   na   emeryturę   i   właściwie   wszystko 

odbywało się tak samo, ale... Uśmiechnął się. Każdy swoje sprawy, swoje przeżycia uważa za 

nietypowe, niebanalne - pomyślał. - Każdy chce, żeby to, co go dotyczy, było jakieś inne, 

odmienne   od   tego,   co   już   było.   Zakochany   chłopiec   sądzi,   że   jego   miłość   jest   jedyna, 

niepowtarzalna, niezwykła. Żołnierz na froncie wyobraża sobie, że takim bohaterem jak on 

nikt jeszcze nie był i nikt nie będzie. Artysta jest przekonany, że jego sztuka jest wielkim 

odkryciem,   czymś   zupełnie   nowym   i   że   przejdzie   do   historii.   Człowiek   tak   już   jest 

ukształtowany, że pragnie wyróżnić się wśród swych bliźnich, być kimś znanym, sławnym, 

godnym powszechnego uznania i podziwu. No, dobrze, a emerytowany oficer milicji?... O 

mało nie parsknął śmiechem.

background image

I znowu stanęła mu przed oczami uroczystość pożegnalna. Chyba go jednak lubili. 

Chyba te wszystkie serdeczne, miłe słowa były szczere. Starał się być dobrym kolegą. Zawsze 

przecież chętnie służył pomocą, radą. Nigdy nikomu nie zrobił żadnego świństwa. Nie pchał 

się, nie ubiegał o awansy, o odznaczenia. Wykonywał, jak umiał najlepiej, swoją robotę i nie 

chwalił się osiągniętymi  sukcesami. Wprost przeciwnie, raczej zawsze usuwał się w cień, 

unikał pochwał przełożonych, rozgłosu. Wydawało mu się, że naprawdę go lubili, że chyba 

byli mu życzliwi i że te przemówienia, toasty nie miały w sobie nic z fałszywej oficjalności.

Zadźwięczały   mu   w   uszach   słowa   Karola   Walczaka:   „No   i   cóż   ty,   Stefan,   teraz 

będziesz robił? Może masz zamiar gołębie hodować albo chodzić na ryby, a może znaczki 

pocztowe? Podobno na filatelistyce nawet nieźle niektórzy zarabiają”.

Na razie nie zastanawiał się nad tym, co będzie robił. Przede wszystkim pragnął się 

nacieszyć swobodą, wolnością. Tyle lat ciężkiej odpowiedzialnej, nerwowej pracy. Ileż nie 

przespanych nocy. Ile wahań, wątpliwości, obawy, żeby kogoś nie skrzywdzić. Ileż to razy 

zapytywał sam siebie: a może facet rzeczywiście jest niewinny, może to tylko fatalny zbieg 

okoliczności? Jakżeż różniła się jego praca od niebywałych przygód prywatnych detektywów 

z powieści kryminalnych. Perry. Mason, Herkules Poirot, stary, poczciwy Sherlock Holmes.

Tak, był  już zmęczony.  Należał mu  się odpoczynek.  Dosyć  miał  zbrodni, trupów, 

sekcji zwłok, wielogodzinnych, a nieraz wielodniowych przesłuchań, telefonów w nocy, że 

trzeba   wstawać   i   natychmiast   jechać   na   miejsce   przestępstwa.   Wyczerpująca,   bardzo 

wyczerpująca nerwowo praca. Co za rozkosz nie myśleć teraz o niczym, odetchnąć pełną 

piersią, cieszyć się swobodą, być panem swego czasu, robić to, na co się ma w danej chwili 

ochotę!

Spełniają się jego pragnienia. Od lat marzył o tym, żeby zwiedzić Italię. Ten kraj 

zawsze go pociągał. Przeczytał dużo książek o dziejach Cesarstwa Rzymskiego. Miał sporo 

fotografii z Włoch, albumów, slajdów. Teraz zobaczy na własncoczy Koloseum, bazylikę 

Świętego   Piotra,   Watykan,   kaplicę   Sykstyńską,   plac   Hiszpański,   fontannę   di   Trevi.   A 

przedtem   Mediolan,   Werona,   Wenecja,   Florencja,   Siena   i   na   koniec   Sycylia.   Ileż 

wspaniałości. Piękna wycieczka. Kupa forsy, to prawda, ale w końcu raz się żyje. Poza tym 

nie co dzień awansuje się na emeryta. Trzeba to przecież jakoś uczcić.

Warszawa, komenda, koledzy, akta spraw, wreszcie mieszkanie na Koszykowej stały 

się nagle jakieś nierealne, odległe, bardzo dalekie. Przeszłość. Zaczyna się zupełnie nowe, 

emeryckie życie. Jakie to będzie życie? Nie warto w tej chwili o tym myśleć.

- Właściwie to wszystko jedno, czy się leci na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, 

czy na wysokości stu metrów. Jak się gruchnie w dół, to rezultat taki sam.

background image

Downar drgnął i otworzył oczy Dopiero teraz przyjrzał się uważniej pasażerowi, który 

siedział koło niego. Wyraźnie zarysowująca się łysina, zaokrąglone kształty, twarz pogodna, 

różowa,   ozdobiona   parą   dużych,   ciemnych   oczu,   w   których   błyszczała   radość   życia   i 

zainteresowanie sprawami tego świata.

- Czy nie mam racji, proszę pana? - upierał się. - Te dziesięć tysięcy metrów robi na 

człowieku wrażenie, ale przecież to nie ma żadnego znaczenia, dziesięć tysięcy czy sto, a 

nawet jak ktoś ze dwudziestu metrów zleci, to nie ma co zbierać. Czy nie mam racji?

-  Ma   pan   rację   -   przyznał   obojętnie   Downar.   Nie   kwapił   się   do   podtrzymania 

rozmowy. Już na samym początku tej baśniowej podróży postanowił trzymać się z daleka od 

swoich współtowarzyszy, których uważał za zło konieczne. Nie miał zamiaru nawiązywać z 

nikim   bliższego   kontaktu.   Pragnął   sam   przeżyć   swą   „wielką   przygodę”,   jak   nazywał   w 

myślach orbisowską wycieczkę.

Korpulentny jegomość nie tracił jednak animuszu. Najwyraźniej odczuwał potrzebę 

towarzyskiej pogawędki.

- Czy pan pierwszy raz do Włoch?

- Pierwszy.

- O, ja już, panie, byłem chyba z pięć razy. Uwielbiam Włochy. Wspaniały kraj. Co za 

zabytki! Jakie kościoły! Jakie muzea! Cudowne rzeczy. Tylko, że teraz nastrój się tam popsuł. 

Terroryści, gangsterzy,  złodziejstwo na każdym  kroku. Ich policja jest zupełnie bezradna. 

Sytuacja  się u nich bardzo pogorszyła,  od kiedy znieśli  karę śmierci.  Bo, panie, co kara 

śmierci, to kara śmierci. Z więzienia można uciec albo otrzymać zmniejszenie wyroku, a ze 

stryczka się urwać to już trudniejsza sprawa. Rozzuchwalili tych wszystkich bandziorów i 

tyle. Na takiego terrorystę tylko kara śmierci robi wrażenie. Czy nie mam racji?

Pytanie   zostało   postawione   w   sposób   dosyć   agresywny   i   Downar   musiał 

odpowiedzieć.

-  Ma   pan   rację.   -   Wartkość   wymowy   zwolennika   kary   śmierci   zaczynała   go 

przygnębiać.

Na   szczęście   stewardesy   z   uprzejmym   uśmiechem   zaczęły   roznosić   tacki   ze 

śniadaniem.   Rozmowny   jegomość   zrezygnował   na   pewien   czas   z   konwersacji   i   z 

zadziwiającą energią zabrał się do jedzenia. Widać było, że sprawy związane z gastronomią 

nie są mu obojętne.

Downarowi   smakowało   śniadanie.   Dobry   humor   psuła   mu   tylko   myśl,   że   jego 

towarzysz nie zaniecha rozmowy. I nie omylił się.

background image

Zaledwie  entuzjasta włoskiej kultury skończył  się posilać  i starannie wytarł  grube 

wargi papierową serwetką, gdy spojrzał wesoło na swojego towarzysza podróży i powiedział:

- Proszę wybaczyć, że do tej pory nie przedstawiłem się panu, ale to zamieszanie na 

lotnisku i pierwsze wrażenia zaraz po starcie... Pan pozwoli, że teraz dokonam prezentacji: 

nazywam się Więckowski, Teodor Więckowski.

- Bardzo mi miło poznać pana - odparował Downar, uścisnąwszy wyciągniętą ku sobie 

pulchną dłoń. Niezbyt wyraźnie powiedział swoje nazwisko i wyjął z kieszeni gazetę. Miał 

nadzieję, że „Życie Warszawy” wybawi go z kłopotliwej, nużącej sytuacji. Ale gdzie tam...

Teodor Więckowski westchnął raz i drugi, jakby z pewnym ubolewaniem.

- Nic ciekawego nie ma teraz w tych gazetach. Już człowiekowi brzydną te wszystkie 

konflikty   bliskowschodnie,   dalekowschodnie,   afrykańskie.   Co   nas   to   wszystko   właściwie 

obchodzi? A niech się biją, jak mają ochotę. A i ten dziennik telewizyjny teraz diabła wart. 

Nie ma na co popatrzeć. Szkoda oczu. Kiedyś to kronika filmowa była pierwsza klasa, ale 

teraz... - Urwał nagle i zasępił się. Jego ruchliwa twarz straciła pogodny, beztroski wyraz. 

Mogło się zdawać, że jakieś odległe wspomnienia zepsuły mu humor.

Downar, korzystając z chwilowej przerwy, wsunął „Życie Warszawy” z powrotem do 

kieszeni, przechylił w tył głowę i zamknął oczy. Udawał, że drzemie.

Więckowski nie odezwał się do samego Mediolanu. Dopiero kiedy zabłysnął napis: 

„Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy”, powiedział cichym, dziwnie zmartwionym głosem:

- Tak mi się przyjemnie z panem gawędziło, że... Pan zdaje się podróżuje samotnie?

- Tak.

-  Bo widzi pan... Ja także jestem samotny,  a jak słyszałem, pokoje w hotelach są 

dwuosobowe, więc... Bardzo by mi było miło, gdyby pan zechciał dzielić ze mną kwatery 

podczas tej wycieczki. Naprawdę... bardzo. - Słowa te zostały wypowiedziane nieśmiało, z 

dużą dozą serdeczności.

Downar   zdrętwiał.   Perspektywa   wspólnego   pokoju   z   tym   gadułą   napełniła   go 

przerażeniem. Nie chciał być nieuprzejmy, ale z drugiej strony ten człowiek mógł mu popsuć 

całą przyjemność. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że będzie musiał z kimś mieszkać.

-  Zobaczymy,   jak   nas   rozlokuje   kierownik   -   powiedział   wymijająco.   -   Ale 

oczywiście...

Na   szczęście   w   tej   chwili   poczuli   lekki   wstrząs.   Koła   podwozia   dotknęły   pasa 

startowego.

Twarz Teodora Więckowskiego rozjaśnił pogodny uśmiech.

background image

-  Jesteśmy na miejscu. - Powiedziane to zostało takim tonem, jakby to właśnie on 

przyczynił się do szczęśliwego lądowania.

W Mediolanie panował nieznośny upał. Duszne, lepkie powietrze tamowało oddech. 

Zamglone   słońce   z   trudem   przedzierało   się   przez   niski   pułap   szarawych,   rozsnutych 

równomiernie chmur.

Wszyscy jak na komendę  zaczęli  się energicznie  pozbywać  płaszczy,  skafandrów, 

wiatrówek, swetrów.

O piątej rano w Warszawie na Okęciu było bardzo zimno. Mediolański upał działał 

uderzeniowo.

Odprawa   celna   i   kontrola   paszportowa   odbyły   się   z   błyskawiczną   szybkością. 

Najwyraźniej celnicy włoscy nie podejrzewali klientów „Orbisu” o jakieś skomplikowane 

machinacje  przemytnicze  i polską wycieczkę  potraktowali  z pewnym  lekceważeniem,  nie 

zadając sobie najmniejszego trudu.

Kierownik   grupy,   pan   Wacław   Kozłowski,   żwawo   uwijał   się   między   swoimi 

podopiecznymi.

- Proszę do autokaru, proszę do autokaru, proszę się pospieszyć. Zaraz odjeżdżamy. 

Już kończą ładować bagaże. Proszę zajmować miejsca.

W autokarze było, oczywiście, jeszcze duszniej. Pot oblewał przybyszów z północy.

Downar   zajął   miejsce   na   końcu   wozu   przy   oknie.   Koło   niego   z   uprzejmą 

skwapliwością usiadł Teodor Więckowski, i

- Ciepło.

- Ciepło - przytaknął Downar, patrząc w okno.

- Mam nadzieję, że pan nie ma nic przeciwko temu, że ja znowu tak koło pana...

- Ale skądże. Miło mi.

- To mnie cieszy. To mnie nawet bardzo cieszy. Bo tak... widzi pan, zżyliśmy się w 

tym samolocie.

Downar nie zareagował na to stwierdzenie. Jego uprzejmość nie posunęła się aż tak 

daleko.   Nie   odczepię   się   od   faceta   -   pomyślał   melancholijnie.   -   Trudno.   Trzeba   się 

przyzwyczaić.

Wszyscy już się usadowili. Ostatni wsiadł kierownik wycieczki, wprowadzając do 

autokaru   młodą   czarnooką   dziewczynę.   Przedstawił   ją   jako   pannę   Anitę   Antonelli   - 

przewodniczkę,   która   miała   towarzyszyć   „polskim   przyjaciołom”   podczas   ich   pobytu   we 

Włoszech. Mówiła zupełnie dobrze po polsku, z nieznacznym cudzoziemskim akcentem. Od 

czasu do czasu miała tylko pewne kłopoty z przypadkami, szczególną trudność sprawiał jej 

background image

dopełniacz. Później okazało się, że pochodzi z małżeństwa mieszanego, ojciec Włoch, matka 

Polka.

Lotnisko w Mediolanie jest znacznie oddalone od miasta. Jechali prawie godzinę.

Downar z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się mediolańskim ulicom. Bardzo 

prędko  doszedł  jednak do przekonania,  że  to nic  ciekawego.  Duże,  przemysłowe  miasto, 

niezbyt atrakcyjne.

- Tutaj nie ma co oglądać - powiedział, wydymając wargi Teodor Więckowski. - Ot, 

takie nasze Katowice w dużym powiększeniu. Przemysł. Pełno spalin i dymu z fabryk. Klimat 

fatalny. W lecie duchota nie do wytrzymania, a w zimie mgła, że na dwa kroki nie widać 

człowieka. Wozy cały dzień jeżdżą na światłach. Straszna wilgoć. Byłem kiedyś w styczniu w 

Mediolanie,   to   jak   wieczorem   zdjąłem   koszulę,   rano   była   wilgotna.   Trudno   zrozumieć, 

dlaczego takie duże miasto postawili na podmokłym gruncie. Ale to dawne czasy. Wtedy 

pewnie na takich rzeczach się nie znali. I niech pan sobie wyobrazi, że wystarczy wsiąść do 

pociągu na Dworcu Północnym i już po dwudziestu minutach wyjeżdża się z tej cholernej 

mgły. Od Saronno niebo błękitne, wspaniałe słońce. Riwiera. Tym pociągiem można dojechać 

do Como. Był pan kiedy nad jeziorem Como?

-  Mówiłem   przecież   panu,   że   jadę   do   Włoch   po   raz   pierwszy   -   odparł   trochę 

niecierpliwie Downar.

-  A prawda, prawda. Zapomniałem. Bardzo pana przepraszam. Como piękna rzecz. 

Jest na co popatrzeć. Byłem tam dwa razy. Jak dzień pogodny, to widać Alpy, ośnieżone 

szczyty gór. Istne cudo. Szkoda, że tam nie pojedziemy. A Mediolan nic nadzwyczajnego. 

Jedynie katedra warta obejrzenia. Wspaniała. Co za ogrom, co za precyzja budowy. Gotyk. 

Zachwyci się pan. Do katedry na pewno nas zaprowadzą. To należy do żelaznego repertuaru 

każdej wycieczki.

Downar w milczeniu kiwał głową, żeby nie okazać się nieuprzejmym. Nie odwracał 

wzroku od okna. Im głębiej  zanurzali  się w miasto,  tym  więcej  widział ciężkich,  bogato 

zdobionych   dziewiętnastowiecznych   kamienic.   Nie   zachwycał   się   tą   architekturą,   chociaż 

musiał przyznać, że jest imponująca.

Wreszcie autokar zatrzymał się przed skromnym hotelem.

- Wysiadamy, proszę państwa - wykrzyknął energicznie pan Kozłowski.

Spoceni podróżnicy zaczęli się ociężale przepychać do wyjścia. Niektórzy posapywali 

z utrudzenia, inni wycierali chusteczkami wilgotne czoła i karki. Każdy marzył o prysznicu i 

chwili odpoczynku.

background image

Niestety! Okazało się, że pokoje nie są jeszcze przygotowane i że od razu trzeba iść na 

obiad.   Rozległy   się   nieśmiałe   szemrania,   a   nawet   jawne   głosy   niezadowolenia.   Pan 

Kozłowski robił, co mógł, aby rozproszyć nieco przykrą atmosferę.

-  Proszę państwa o wyrozumiałość. Służba hotelowa nic tu nie zawiniła. Po prostu 

poprzednia wycieczka trochę marudziła z wyprowadzką. Pokojówki muszą sprzątnąć numery, 

zmienić pościel. A teraz napijemy się dobrego winka, zjemy coś smacznego. Potem maleńka 

sjesta i wyruszamy  na zwiedzanie  Mediolanu. Obejrzymy  sobie katedrę,  zamek  Sforzów, 

zobaczymy  Ostatnią   Wieczerzę  Leonarda.   A   jutro   do   Wenecji.   Prosimy   na   obiad.   Życzę 

państwu smacznego.

Nie było rady. Spoceni i zakurzeni usadowili się przy restauracyjnych stolikach, na 

których stały koszyki z pszennym pieczywem, szklanki i karafki z białym winem. Po chwili 

kelnerzy zaczęli roznosić tradycyjny makaron, polany pomidorowym sosem z nielicznymi 

kawałkami drobno pokrojonej wołowiny oraz posypany tartym parmezanem.

Downar   dopiero   teraz   obrzucił   przelotnym   spojrzeniem   swoich   współtowarzyszy 

podróży.   Cieszyła   go   myśl,   że   może   już   nie   być   czujny   i   podejrzliwy,   że   w   gronie 

otaczających go ludzi nie musi upatrywać potencjalnych przestępców, że wreszcie zaczął żyć 

jak zwykły, normalny człowiek, wolny od zawodowej rutyny.

Po jego lewej ręce siedział oczywiście Teodor Więckowski, pochłaniający z zapałem 

spaghetti. Zręcznie nawijał na widelec długie, nakrapiane pomidorami nitki i widać było, że 

kuchnia włoska nie jest mu obca. Od czasu do czasu pociągał spory łyk wina. Najwyraźniej 

nie   przejmował   się   tym,   że   jest   spocony   i   nie   umyty.   Z   prawej   strony   pożywiała   się   w 

milczeniu młoda, bardzo ładna blondynka, o gęstych, popielatych włosach i dużych oczach 

koloru morskiej wody. Downar przez ułamek sekundy pochwycił jej spojrzenie i zobaczył 

wyraz  głębokiej  melancholii,  brak młodzieńczej  radości życia,  rezygnację. Może to tylko 

zmęczenie podróżą - pomyślał.

Naprzeciwko,   po   drugiej   stronie   długiego   stołu,   usadowiło   się   małżeństwo.   Tak 

przynajmniej   można   było   wnioskować   z   ich   wzajemnego,   pozbawionego   emocjonalnych 

akcentów,   stosunku.   Oboje   mniej   więcej   około   trzydziestki.   On,   ryży   blondyn   o   mocno 

zarysowanej dolnej szczęce i wąskich, lekko skośnych oczach, miał coś niesympatycznego w 

twarzy. Robił wrażenie człowieka bezwzględnego, pozbawionego delikatniejszych uczuć. Z 

pewną nonszalancją bawił się makaronem, dając do zrozumienia, że nie jest przy apetycie. 

Ona - subtelny, dziewiętnastowieczny typ urody: ładnie zarysowany owal twarzy, drobne, 

regularne rysy, ciemnoniebieskie oczy i starannie upięte w mocny węzeł lśniące, kasztanowe 

włosy.   Kształtna   głowa   opierała   się   na   długiej,   wysmukłej   szyi,   ozdobionej   sznurem 

background image

bursztynów.   Dłonie   wąskie,   rasowe,   pozbawione   jakiejkolwiek   biżuterii.   Tylko   złota 

obrączka. Była smutna. Prawie nic nie jadła. Wypiła łyk wina i siedziała milcząca, zapatrzona 

w swój talerz. Można było przypuszczać, że niedawno płakała. Nie, stanowczo nie robili 

wrażenia pary będącej w podróży poślubnej.

Trochę dalej dwie panie tak do siebie podobne, że nie było wątpliwości, że to siostry. 

Różniły się jednak usposobieniem, co łatwo było zauważyć. Jedna cicha, spokojna, potulna. 

Druga - gadatliwa i autorytatywna - nieustannie strofowała siostrę: - Moja Bogusiu, nie garb 

się tak. Siedź prosto. Wszyscy jesteśmy zmęczeni,  a nikt się tak nie garbi. Chcesz mieć 

krzywy kręgosłup, czy co? I nie pij tyle wina, bo ci zaszkodzi.

Bogusia   nie   protestowała.   Posłusznie   stosowała   się   do   poleceń   siostry.   Mówiła 

grzecznie: - Oczywiście, Elwiro. Masz rację, Elwiro.

Przy   sąsiednim   stole   rej   wodziła   tak   zwana   „Babcia”.   Pani   koło   osiemdziesiątki, 

niezwykle   żwawa,   energiczna,   nie   znosząca   najmniejszego   sprzeciwu.   Pomimo 

zaawansowanego wieku nie widać było po niej najmniejszego zmęczenia. Jadła z ogromnym 

apetytem,  kazała sobie dolewać wina, perorowała na najrozmaitsze  tematy,  niekoniecznie 

związane z urokami Italii, i od czasu do czasu wtrącała jakieś nieco ryzykowne zdanie: - W 

moich latach to już mogę wszystko powiedzieć, co mam na wątrobie. Nie boję się niczego ani 

nikogo. Co w sercu, to na języku.

Głównie zabawiała rozmową siedzącego po jej lewej stronie przystojnego młodego 

człowieka, do którego zwracała się per,,panie Robercie”. Miał pociągłą twarz, jasną, prawie 

białą czuprynę i niebieskie, wypłowiałe oczy o niezbyt sympatycznym  wyrazie. Słuchał z 

uprzejmym   uśmiechem   paplaniny   starszej   pani,   robiąc   czasami   jakąś   uwagę.   Z   jego 

zachowania   można   było   przypuszczać,   że   pragnie   sobie   zaskarbić   sympatię   elokwentnej 

„Babci”.

Po   prawej   stronie   starszej   pani   siedział   chudy,   kościsty   jegomość   o   posępnym 

wejrzeniu, z nosem przysłowiowo spuszczonym na kwintę. Jadł krzywiąc się niemiłosiernie, 

jakby go częstowano czymś bardzo obrzydliwym. Nie wtrącał się do rozmowy.

I wreszcie spojrzenie Downara spoczęło na drugiej parze małżeńskiej. Emanowała z 

nich ta pewność siebie, którą ludziom o nieprzesadnie rozwiniętym życiu wewnętrznym daje 

solidne   konto   dewizowe.   Posilali   się   energicznie,   nie   zostawiając   ani   jednego   kęsa   na 

talerzach. Widać było, że zapłacili i nie mają zamiaru rezygnować z tego, co im się za ich 

pieniądze należy.

Pozostali uczestnicy wycieczki siedzieli poza zasięgiem wzroku Downara. Nie chciał 

się odwracać i rozglądać. W ogóle starał się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. O tym, że 

background image

jest   emerytowanym   oficerem   milicji,   wiedział   tylko   kierownik   grupy,   którego   prosił   o 

całkowitą dyskrecję.

Mimo woli i wbrew wszystkim postanowieniom, zaczęły krążyć mu po głowie dziwne 

myśli. Młody człowiek, emablujący z uprzejmym uśmiechem rozmowną staruszkę, mógłby 

na   przykład   wystąpić   w   roli   „szakala”.   Te   jasnoniebieskie,   wyblakłe   oczy,   ten   ostro, 

drapieżnie zarysowany profil i te usta wąskie, zaciśnięte, wyrażające bezwzględność, a może 

nawet   okrucieństwo.   „Babcia”   zaś   mogłaby   symulować   i   nie   być   ani   staruszką,   ani   taką 

roztrzepaną gadułą. Bierze udział w wycieczce w jakichś konkretnych, sobie tylko znanych 

celach,   a   całe   jej   zachowanie   to   tylko   kamuflaż.   Małżeństwo   obdarzone   znakomitym 

apetytem to para typowych szmuglerów, kombinatorów, często wyjeżdżających za granicę - 

bynajmniej nie w celach turystycznych. Nie interesują ich zabytki i dzieła sztuki. Interesuje 

ich zupełnie co innego. A tamto skłócone małżeństwo? No, cóż... Niewykluczone, że ryży 

miałby ochotę pozbyć się żony, spychając ją w Wenecji do jakiegoś kanału...

Wzdrygnął się. Oszalałem? - pomyślał ze złością. - Czyż nigdy nie pozbędę się tego 

idiotycznego   nawyku?   Czy   do   końca   życia   będę   patrzył   na   ludzi   jak   na   potencjalnych 

przestępców, zbrodniarzy? Do diabła! Dosyć. Koniec z tym. Nie jestem już milicjantem. Nie 

jestem na służbie. Emeryt. Człowiek taki sam jak wszyscy inni. Nic mnie nie obchodzi, że 

ktoś wygląda na płatnego mordercę. Niech sobie wygląda. Czort z nim.

Nie zauważył,  że siedząca obok melancholijna blondynka spojrzała na niego raz i 

drugi z pewnym zdziwieniem.

Po skończonym obiedzie kierownik podszedł do Downara.

- Pan Więckowski - powiedział z uprzejmym uśmiechem - bardzo pragnąłby mieszkać 

razem z panem. Pokoje są dwuosobowe, więc... Czy pan nie ma nic przeciwko temu?

Downar westchnął.

-  Nie,   nie   mam   nic   przeciwko   temu.   -   Nie   mógł   inaczej   postąpić.   Wiedział,   że 

odmowa byłaby ogromną nieuprzejmością w stosunku do tego poczciwca.

-  Mam   nadzieję,   że   obaj   panowie   wykażą   nawzajem   tolerancję   i   zrozumienie   - 

zakończył rozmowę kierownik.

Pokój   był   nieduży,   ale   czysty   i   wygodnie   urządzony.   Jedyny   mankament   to   brak 

łazienki, która znajdowała się dość daleko na korytarzu.

Teodora Więckowskiego ogarnął szczery zachwyt.

-  Jakże się cieszę, panie kolego, jakże się cieszę, że my razem... Zaproponowałem 

kierownikowi naszej grupy. Prosiłem, żeby... ewentualnie. Serdecznie panu dziękuję, że pan 

się zgodził. Bardzo pan miły. Dziękuję.

background image

- Nie ma mi pan za co dziękować - uśmiechnął się z pewnym przymusem Downar. - 

Pokoje są dwuosobowe, więc jeżeli ktoś podróżuje samotnie...

- Tak, tak. Oczywiście, oczywiście, ale mógł pan sobie wybrać innego towarzysza na 

współlokatora. A ja się już tak z panem zżyłem w samolocie, że...

Downar nie zareagował na to wyznanie.

- Teraz trzeba by się trochę umyć. Czy pan pierwszy chce iść do łazienki?

- Nie, nie, niech pan idzie, niech pan idzie. Ja potem. Trochę muszę się rozpakować, 

wyjąć przybory do golenia, mydło - to mówiąc otworzył solidnie wyglądającą walizę, z której 

przede wszystkim wyciągnął japoński aparat fotograficzny wraz z różnymi przyrządami, nie 

wyłączając teleobiektywu.

- Wspaniały sprzęt - pochwalił Downar. Więckowski uśmiechnął się.

- Nie zdążyłem panu powiedzieć, że to mój zawód. Jestem fotografikiem. Podróżuję 

po   świecie,   polując   na   ciekawe   obiekty   do   zdjęć.   Interesują   mnie   nie   tylko   zabytki 

architektoniczne i pejzaże. Ludzie także. Interesujący ludzie oczywiście. W drugiej walizce 

mam również kamerę.

Downar pokiwał głową.

- Przyjemne zajęcie. - Wziął mydło, ręcznik, ostrą szczotkę i poszedł do łazienki.

Chłodny prysznic wspaniale go odświeżył. Kiedy wrócił, zastał swego współlokatora 

owiniętego obszernym kąpielowym szlafrokiem.

- Teraz ja! - wykrzyknął z ożywieniem fotograf i lekkim krokiem wybiegł z pokoju.

Downar, szukając pidżamy oraz koszuli, doznał niemiłego uczucia. Wydało mu się, że 

ktoś   grzebał   w   jego   walizce.   Czyżby   ten   wesoły   grubasek?   -   pomyślał.   Zaraz   jednak 

zreflektował się. - E, bzdura. Zaczynam cierpieć na manię prześladowczą. Czegóż, u diabła, 

mógłby szukać? Złudzenie.

Więckowski wrócił w podskokach. Był  odświeżony,  wesoły,  pachniał  dobrą wodą 

kolońską, nabytą zapewne w Peweksie.

- A teraz lulu - powiedział, wkładając pidżamę. - Mamy mało czasu.

Po krótkiej drzemce wszyscy zebrali się na dole w hallu. I znowu do autokaru.

Mediolan nie zachwycił Downara. Ulice zadymione, pełne spalin, zatłoczone ludźmi i 

samochodami. Sławna „La Scala” rozczarowała go kompletnie. Inaczej wyobrażał sobie tę 

najwspanialszą operę świata. Ot, zwyczajny dziewiętnastowieczny budynek, nie wyróżniający 

się   niczym   specjalnym.   Gmach   opery   warszawskiej   wydał   mu   się   bardziej   imponujący. 

Natomiast katedra zrobiła na nim duże wrażenie. Stał i patrzył jak urzeczony. Koronkowa biel 

background image

nadawała tej ogromnej budowli taką lekkość, że zdawała się czymś zupełnie niezwykłym, 

nierealnym. Strzeliste, gotyckie okna powiększały jeszcze to wrażenie.

- Ładne, co? - rozległ się tuż obok głos Więckowskiego.

- Wspaniałe - przyznał Downar.

- Teraz wejdziemy do środka.

Olbrzymia nawa, tonąca w półmroku, miała w sobie coś z mistycznej potęgi. Downar 

pomyślał, że kiedyś  ludzie  umieli  oddawać cześć Bogu, że tworzyli  dzieła  nieśmiertelne, 

nieprzemijające w swym pięknie.

Chciał powiedzieć coś do Więckowskiego, ale fotografa nie było w pobliżu. Słuchał 

więc uważnie objaśnień przewodniczki i postanowił kupić sobie album, w którym byłyby 

zdjęcia z Mediolanu.

Kiedy   wychodzili   z   katedry,   Downar,   obdarzony   dobrym   wzrokiem,   spostrzegł   w 

drugim   końcu  nawy swojego  współlokatora.   Wydało   mu  się,  że   podszedł  do  niego   jakiś 

człowiek   nie   należący   do   wycieczki.   Zaczekał,   aż   ten   człowiek   zbliży   się   do   wyjścia. 

Średniego wzrostu, twarz smagła, oczy duże, czarne, czupryna także czarna, kędzierzawa. 

Niebawem pojawił się i Więckowski.

- Gdzież to się pan zapodział? - spytał Downar.

- Chwila medytacji - odparł bez uśmiechu fotograf.

Po obejrzeniu zamku Sforzów oraz sławnego dzieła Leonarda  Ostatnia wieczerza, 

strudzeni turyści wrócili do hotelu „Argentina”, gdzie mieli zjeść pierwszą wieczerzę na ziemi 

włoskiej.

Rozdział II Wenecja

Po wczesnym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę. Autokar lśnił czystością. Kierowca 

był starannie ogolony i pachniał wodą kolońską. Signorina Anita Antonelli witała podróżnych 

czarującym uśmiechem. Nastrój panował pogodny. Dzielono się wrażeniami ubiegłego dnia. 

Wszyscy jednogłośnie zachwycali się pięknem katedry.

Downar   zauważył,   że   jego   towarzysz   stracił   humor.   Nie   był   już   taki   rozmowny. 

Ograniczył  się do kilku zdawkowych,  uprzejmych  zdań. A kiedy ruszyli,  pogrążył  się w 

melancholijnej zadumie, nie pasującej do tej pogodnej, zawsze uśmiechniętej twarzy.

- Czy pan mówi po włosku?

Fotograf drgnął, jakby zbudzony ze snu. W jego oczach malowało się roztargnienie.

- Tak, mówię. Trochę. Dlaczego pan pyta? Downar nieznacznie poruszył ramionami.

background image

- Tak sobie. W rozmowie wspomniał pan, że kilkakrotnie zwiedzał pan Włochy, więc 

przypuszczałem... To bardzo piękny język, niezwykle melodyjny. Ja, niestety, mówię tylko po 

niemiecku.

- Nie lubię niemieckiego - skrzywił się Więckowski. - Dosyć się człowiek nasłuchał 

„alles raus!” i „Hände hoch!”. Włoski to język śpiewaków. Zupełnie inne brzmienie. - Umilkł 

i znowu spoważniał, jakby przeżuwał jakieś niewesołe myśli.

Po drodze do Wenecji zatrzymali się na parę godzin w Weronie. To stare, pełne uroku 

miasto   oczarowało   Downara.   Cisza,   spokój.   Po   wypełnionym   wielkomiejskim   zgiełkiem, 

zatłoczonym, dusznym Mediolanie oddychało się tu pełną piersią. Piękne renesansowe wille, 

pałacyki, dużo zieleni i barwnych kwiatów. Ruch niewielki. Ludzie żyli tu w zwolnionym 

tempie, jakby jeszcze nie dotarł do nich pośpiech współczesnego świata.

W   jednej   z   wąskich,   romantycznych   uliczek   sklepiona   brama,   prowadząca   na 

podwórze   wyłożone   kamiennymi   płytami.   Ściany   pokryte   pnącymi   roślinami.   W   górze 

legendarny   balkon,   na   który   wspinał   się   podobno   Romeo   do   swej   ukochanej.   Sceneria 

przeznaczona oczywiście na użytek zafascynowanych legendą turystów. Płaciło się za wejście 

na ten balkon.

Downar   zrezygnował.   Nie   dlatego,   żeby   żal   mu   było   tych   paru   lirów,   ale   wśród 

otaczającego piękna drażniła go taka tania, sztuczna inscenizacja.

Kiedy wracali do autokaru, nagle ktoś głośno powiedział:

- Nie ma „Babci”:

- Nie ma „Babci” - powtórzyli inni. - Gdzie „Babcia”? Co się stało z „Babcią”?

Kierownik poważnie się zaniepokoił.

-  Zdaje   się,   że   to   pani   szła   z   panią   Celińską   -   zwrócił   się   do   blondynki   o 

melancholijnym wejrzeniu.

Przytaknęła.

- ...ale potem, tam, pod tym balkonem... Doprawdy nie wiem. Straciłam ją z oczu. 

Myślałam, że poszła do autokaru.

-  Poszukam   jej   -   zaofiarował   się   młody   człowiek,   który   z   takim   ożywieniem 

rozmawiał z „Babcią” w czasie obiadu.

-  Niech pan idzie - zgodził się skwapliwie kierownik. - Musimy zaczekać. Proszę, 

żeby się państwo nie rozchodzili - dodał energicznym głosem.

- Taka staruszka nie powinna samotnie podróżować - powiedział ryży blondyn.

- Oczywiście, bardzo słusznie - poparły go liczne głosy. - Ktoś z rodziny powinien był 

z nią pojechać. Ostatecznie, nikt nie ma obowiązku...

background image

- Nie mogła odejść daleko - stwierdził pocieszająco Więckowski. - Ten młodzieniec 

na pewno ją znajdzie.

I   rzeczywiście.   Po   chwili   zobaczyli   „Babcię”,   sunącą   nadspodziewanie   szybkim 

krokiem, a za nią pana Roberta.

- Proszę mi wybaczyć - uśmiechnęła się przepraszająco. - Trochę się spóźniłam, ale 

zajrzałam   do   tego   małego   kościółka.   Przepiękna   architektura.   Co   za   witraże.   Istne   cudo. 

Pardon. Pardon. Po prostu zapatrzyłam się i nie zdałam sobie sprawy...

Nikt nie robił starszej pani wymówek. Szybko ruszono do autokaru.

W Wenecji czekała ich przykra niespodzianka. Deszcz i zimny wiatr, ciągnący od 

morza.

Na przystani czekali na  vaporetto.  Marzli. Najbardziej cierpiały panie, przyodziane 

lekkomyślnie w letnie sukienki i bluzki bez rękawów. Trzęsły się, a ich twarze nabierały 

powoli sinawej barwy. Jedyną osłonę stanowił zbity tłum ludzi, który ich otaczał.

Wreszcie przypłynął z utęsknieniem oczekiwany wodny tramwaj i pasażerowie zaczęli 

przepychać się do wejścia na trap.

Pod   pokładem   było   obszerne   pomieszczenie,   do   którego   nie   dochodziły   zimne 

podmuchy wiatru.

Downar usiadł przy oknie i patrzył z wytężoną uwagą. Jakżeż marzył o tym, żeby 

kiedyś zobaczyć Wenecję. Żałował, że pogoda była taka podła. W słońcu wszystko wydaje 

się piękniejsze.

Canale Grande. Ponad sfalowaną wodą wznoszą się pałace, kościoły, bogato zdobione 

sztukateriami domy. Wspaniałe pozostałości dawnego przepychu. Tylko brak tu życia. Drzwi 

i okiennice pozamykane. Budynki robią wrażenie opuszczonych, nie zamieszkanych. Ruch na 

nabrzeżach minimalny.

Piękne, umierające miasto - pomyślał Downar. Chciał podzielić się z kimś swoimi 

smutnymi  refleksjami, ale spostrzegł z pewnym zdziwieniem, że Więckowski nie siedział 

przy nim. Właściwie przywykł już do towarzystwa tego wesołego gaduły.

Hotel, w którym ich zakwaterowano, nazywał się „Ketta” i był usytuowany w wąskim 

zaułku.   Z   okna   pokoju   Downar   mógł   dokładnie   widzieć   wnętrze   mieszkania   w   domu 

stojącym naprzeciw. Odległość nie była większa niż kilka metrów. W dole, w wąziutkim 

kanale, pływały gondole.

Obiad   zjedli   w   restauracji,   znajdującej   się   na   trzecim   piętrze   hoteliku.   Znowu 

makaron, wino, kawałek jakiegoś wysuszonego mięsa z sałatką i winogrona.

background image

Kierownik   oznajmił   gromkim   głosem,   że   obecnie   przewidziany   jest   krótki 

wypoczynek, a następnie zbiórka w hallu o szesnastej i cała grupa ma się udać na zwiedzanie 

bazyliki Świętego Marka oraz Pałacu Dożów.

Więckowski   po   obiedzie   zniknął.   Nie   pojawił   się   w   pokoju.   Downara   trochę   to 

zdziwiło, ale ostatecznie cóż go to obchodziło. Zdjął marynarkę i położył się na tapczanie. 

Nie zamierzał spać, jednak zmęczenie go zmogło. Usnął.

Obudził się za pięć czwarta. Błyskawicznie włożył buty, marynarkę i spłukał zimną 

wodą resztki snu z twarzy. Zbiegł na dół. Niestety, spóźnił się. Już poszli. Nie było rady. 

Postanowił pochodzić po Wenecji na własną rękę.

Zaczął tradycyjnie od placu Świętego Marka. Deszcz przestał padać i słońce zaczęło 

mocno   przypiekać.   Zdjął   więc   marynarkę   i   narzucił   ją   sobie   na   ramiona.   Pozbył   się   też 

krawata, rozpinając pod szyją koszulę. Powietrze było ciężkie, parne, wiatr ustał.

Downar rozglądał się ciekawie. Otaczał go wielojęzyczny tłum turystów, przybyłych 

tu ze wszystkich stron świata. Jedni fotografowali z zapałem na prawo i lewo, inni karmili 

stada   wałęsających  się   gołębi,  jeszcze   inni  stali  małymi   grupkami,   rozmawiając   głośno  i 

gestykulując z ożywieniem. Byli i tacy, którzy siedzieli przy kawiarnianych stolikach, często 

nie   zdając   sobie   sprawy,   że   kawa   kosztuje   tutaj   wielokrotnie   drożej   aniżeli   w   pierwszej 

lepszej, pobliskiej kafejce.

Potężny masyw bazyliki Świętego Marka nie zachwycił go. Wydał mu się zbyt ciężki, 

zbyt przeładowany ornamentyką. Ozdobne bizantyńskie kopuły przypominały cerkiew.

Obejrzenie wnętrza Downar odłożył  na dzień następny. Czuł się zmęczony.  Gwar, 

panujący na placu, oszołomił go. Postanowił wycofać się iposzukać spokojniejszego miejsca, 

gdzie mógłby się czegoś napić. Wałęsając się pod kolumnadami, niedaleko wieży z zegarem, 

spostrzegł nagle Więckowskiego. Fotograf siedział przy kawiarnianym stoliku, odwrócony do 

niego plecami. Rozmawiał z brodatym, energicznie gestykulującym mężczyzną. A więc nie 

poszedł zwiedzać Pałacu Dożów. Wyglądało na to, że załatwia tu jakieś interesy albo po 

prostu spotkał znajomego. W Pałacu Dożów był już niejednokrotnie.

Downar nie podszedł do ich stolika. Zawrócił i ruszył w kierunku hotelu. Trochę się 

bał, że zabłądzi w wąskich uliczkach, ale jakoś trafił. Zresztą miał w kieszeni plan, w którym 

zaznaczył czerwonym ołówkiem hotel „Ketta”. To nie było daleko.

Wrócili przed samą kolacją zmęczeni, spoceni, pełni wrażeń.

-  Muszę się panu przyznać,  że zwyczajnie  zaspałem i spóźniłem  się na zbiórkę - 

tłumaczył się Downar.

Kozłowski machnął ręką z lekceważeniem.

background image

-  Nic   się   nie   stało.   Dam   panu   bilet.   Do   Pałacu   Dożów   pójdzie   pan   jutro   rano. 

Odjeżdżamy dopiero po obiedzie.  Ale, ale... jeżeli  pannie  ma  nic przeciwko  temu,  to po 

kolacji chciałbym pana prosić o chwilę rozmowy.

Downar   spojrzał   zdziwiony.   Zazwyczaj   pogodna,   beztroska   twarz   Kozłowskiego 

wyrażała teraz niepokój i przygnębienie.

- Oczywiście. Bardzo chętnie. Z przyjemnością sobie z panem pogawędzę.

- Dziękuję.

Po kolacji spotkali się na dole w hallu. Kozłowski był jeszcze bardziej zatroskany.

- Widzi pan, panie majorze...

-  Przecież   prosiłem   pana   -   przerwał   mu   energicznie   Downar;   rozglądając   się 

niespokojnie.

-  Prawda,   prawda.   Zapomniałem.   Przepraszam,   ale   jestem   trochę   zdenerwowany. 

Może wyjdziemy na ulicę. Przejdziemy się kawałek.

Wyszli. Kozłowski szybkim ruchem przeczesał palcami szpakowatą czuprynę.

- Więc o cóż chodzi? Co się stało? - spytał zaintrygowany Downar.

- Otóż... To bardzo niemiła sprawa, bardzo kłopotliwa. Może pan zauważył... Jest w 

naszej   grupie   małżeństwo,   państwo   Dobrzyńscy.   On   taki   ryżawy   blondyn,   niezbyt 

sympatyczny, a ona bardzo ładna kobieta, o delikatnej, subtelnej urodzie.

- Zauważyłem - przytaknął Downar. - W Mediolanie siedzieli naprzeciwko mnie przy 

obiedzie.

- O, właśnie. Tak, tak, przypominam sobie. Siedzieli naprzeciwko pana.

- I z tym małżeństwem ma pan jakieś kłopoty?

-  Nawet dosyć poważne kłopoty. Niech pan sobie wyobrazi, że ona zwróciła się do 

mnie mówiąc, że boi się swojego męża.

- Boi się swojego męża? - powtórzył Downar.

- Tak. Powiedziała, że w żaden sposób nie może z nim mieszkać. Boi się, że ją w nocy 

zamorduje. Doprawdy nie wiem, co mam zrobić.

Downar w zamyśleniu przeciągnął dłonią po czole.

- No, cóż... rzeczywiście... głupia sprawa. Gzy nie sądzi pan, że to po prostu histeria?

Kozłowski niezdecydowanie pokręcił głową.

-  Trudno  mi   coś powiedzieć  na  ten  temat.   Być   może.   Z  kobietami  nigdy  nic  nie 

wiadomo. Ale z drugiej strony jestem odpowiedzialny za całą grupę. I gdyby się, nie daj 

Boże, coś stało... Pan rozumie.

- Niech ich pan przekwateruje.

background image

-  To   nie   takie   proste.   Każdy   już   ma   swojego   współlokatora.   Ludzie   jakoś   się 

podobierali. A poza tym taka sprawa wywołałaby najprzeróżniejsze plotki, komentarze.

- A cóż to pana obchodzi? - wzruszył ramionami Downar. - Niech sobie plotkują. To 

już dotyczy  wyłącznie  tej  pary małżeńskiej. Nie bardzo rozumiem,  po co wybrali  się na 

wycieczkę. W tej sytuacji ona powinna była raczej wystąpić o rozwód, a nie jechać z nim do 

Włoch.

- Właśnie - podchwycił z ożywieniem Kozłowski. - Po jakiego diabła pojechali na tę 

wycieczkę? Co mi pan radzi, panie majorze?

- Znowu zaczyna mnie pan tytułować?

- Och, najmocniej przepraszam. To wszystko z nerwów. Chciałem zasięgnąć pańskiej 

rady, jak mam postąpić.

- Najrozsądniej byłoby ich rozdzielić. Niech pan jakoś pokombinuje.

- Nie mam w tej chwili wolnego mężczyzny ani wolnej kobiety. Poza tym nie wiem, 

jak on przyjmie tę propozycję. Może nie zechce rozstawać się z żoną?

Downar uśmiechnął się.

- No, cóż... Ostatecznie ona nie jest jego własnością. Jeżeli sobie nie życzy...

- Nie chciałbym dopuścić do jakichś gorszących scen - powiedział cicho Kozłowski. - 

Cholera jasna! Ze też właśnie mnie musiało się to przytrafić. Nie mogli pojechać na jakąś 

inną wycieczkę?... Więc radzi pan ich rozkwaterować?

- Raczej tak. Niech pan pomówi z tym facetem. Może nie będzie się sprzeciwiał.

Kozłowski pokiwał głową.

-  Tak, tak. Muszę z nim pomówić. I to zaraz. Przepraszam, że zabrałem panu tyle 

czasu, ale chciałem się kogoś poradzić. Wraca pan do hotelu?

- Nie. Przejdę się trochę. Pogoda taka przyjemna.

- To wobec tego do zobaczenia. Dziękuję. I jeszcze raz przepraszam.

Downar został sam. Szedł wolno wąskimi uliczkami, zastanawiając się nad tym, co 

mu powiedział Kozłowski. Zaraz jednak przestał interesować się małżeńskim konfliktem. Pan 

Bóg z nimi - pomyślał. - Co mnie to wszystko obchodzi?

Poddał   się   urokowi   weneckiej   nocy.   Tajemniczy,   pełen   romantyzmu   nastrój. 

Wspaniałe miasto wyrastające z morza. Niezapomniane, baśniowe wrażenia. Każdy zaułek, 

każdy dom to kawał historii. Podcienia, krużganki, renesansowe i gotyckie okna, balkony, 

zawieszone nad kanałami łuki mostów, wąziutkie uliczki... Z oddali słychać śpiew gondoliera.

background image

Jutro odjeżdżamy - pomyślał z żalem Downar. Jakżeż, chętnie pomieszkałby w tym 

cudownym mieście przynajmniej dwa tygodnie. Cóż znaczy jeden dzień? Nic, zupełnie nic. I 

dwa tygodnie byłoby mało, żeby się nacieszyć Wenecją, poznać ją.

Nad brzegiem niezbyt szerokiego kanału spostrzegł siedzącą tuż nad wodą kobietę. 

Kształt głowy i pochylone plecy jakby znajome. W pobliżu nie było nikogo. Wydało mu się, 

że ta kobieta rozważa ewentualność rzucenia się do kanału. Przyspieszył  kroku. Nie miał 

pewności,   czy   kobieta   go   widziała,   szedł   więc   bardzo   ostrożnie,   starając   się   nie   robić 

najmniejszego hałasu. Był zdecydowany przeszkodzić samobójstwu. Stanął za jej plecami i 

wtedy już nie miał wątpliwości. Żona tego ryżego blondyna. Dobrzyńska.

Usłyszała kroki czy też tylko wyczuła jego obecność. Nie odwracając się powiedziała:

- Odejdź. Odejdź, bo będę krzyczeć. Idź sobie. Odejdź. To nic nie da. Między nami 

wszystko skończone. Rozumiesz? Wszystko! - przy ostatnich słowach podniosła głos.

-  Bardzo   panią   przepraszam   -   odezwał   się   Downar.   Odwróciła   się   gwałtownie. 

Poznała go.

- A, to pan. Proszę mi wybaczyć. Myślałam, że to mój mąż. Czego pan chce?

- Spacerowałem i zupełnie przypadkowo zobaczyłem, że pani siedzi nad tym kanałem. 

Kamienie są śliskie, wilgotne. Trzeba uważać. Można narazić się na nieprzewidzianą kąpiel. 

Usiadła pani trochę za blisko wody.

Podniosła się i spojrzała mu prosto w twarz.

- Przypuszczał pan, że chcę popełnić samobójstwo? Wzruszył ramionami.

- Nic nie przypuszczałem - odparł obojętnym głosem. - Po prostu zobaczyłem, że pani 

siedzi nad samą wodą, co może być niebezpieczne. No i łatwo się przeziębić. Jest pani bardzo 

lekko ubrana.

- To prawda - powiedziała zdecydowanie. - Myślałam o tym, żeby skoczyć do kanału. 

Czy nie sądzi pan, że to byłoby nawet dosyć efektowne?

- Nie sądzę. Jestem natomiast przekonany, że byłoby to bardzo głupie.

- Śmierć w Wenecji - mówiła dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa. - Był film pod 

tym tytułem. Wprawdzie tam nikt nie rzucał się do kanału, ale... Widział pan ten film?

Downar wyczuł sztuczność w jej głosie.

- Nie, nie widziałem tego filmu. Ale może wrócimy do hotelu. Przeziębi się pani.

- Ja nie wrócę do hotelu.

-  Czyżby   pani   miała   zamiar   spędzić   tutaj   noc?   Niespodziewanie   wybuchnęła 

spazmatycznym

płaczem.

background image

- Nie mogę, nie mogę - powtarzała przez łzy.

Był zaskoczony. W pierwszym momencie nie wiedział, jak ma się zachować. Nieraz 

podczas przesłuchiwań w komendzie miał do czynienia z płaczącymi kobietami, ale tutaj, w 

Wenecji, pod niebem pełnym gwiazd... Położył pani Dobrzyńskiej ręce na ramionach.

-  Proszę się uspokoić - powiedział  łagodnie.  W nagłym  odruchu przytuliła  się do 

niego.

- Nie mogę, nie mogę. Boję się.

- Kogo się pani boi?

- Edwarda, mojego męża. Nie mogę z nim mieszkać w jednym pokoju. Nie mogłabym 

zasnąć. Boję się go.

Downar uspokajającym ruchem pogładził ją po włosach.

- Spokojnie. Na pewno znajdzie się jakieś wyjście z tej sytuacji. Pomówimy z panem 

Kozłowskim.  Jestem przekonany,  że zakwateruje panią z kimś  innym.  Nie trzeba  się tak 

denerwować.

Wziął ją mocno pod rękę i ruszyli w kierunku hotelu. Nie protestowała. Miał takie 

wrażenie, że się do niego przytula. Nie sprawiało mu to przykrości.

Rozdział III Florencja

Pan Kozłowski odzyskał dobry humor. Z kłopotliwej sytuacji udało mu się wybrnąć 

nadspodziewanie łatwo. Państwo Gródeccy (ci z dobrym apetytem i emanujący walutowym 

fluidem) zgodzili się bez większych obiekcji na czasową separację. I tak pani Maria Gródecka 

miała   od   tej   pory   dzielić   pokój   z   panią   Dobrzyńską,   pan   Gródecki   zaś   z   mężem   pani 

Dobrzyńskiej.

Downar wyraził zdziwienie, dowiedziawszy się o takim załatwieniu sprawy.

-  To trochę zaskakujące, że małżeństwo zdecydowało się rozdzielić na czas trwania 

wycieczki.

- To prawda - przytaknął Kozłowski. - Mnie także wydało się to dosyć niezwykłe, ale 

ostatecznie to ich sprawa. Bardzo mi poszli na rękę. Przyznaję, że nie wiedziałem, jak sobie z 

tym poradzić.

- Czy to pan zaproponował Gródeckim tę zamianę? - spytał Downar.

-  Ale   skądże.   Nie   ośmieliłbym   się   wystąpić   z   tego   rodzaju   propozycją.   To   pani 

Dobrzyńska doszła do porozumienia z panią Gródecką. Podobno są koleżankami jeszcze ze 

szkoły.

- A cóż na to ich mężowie?

background image

-  Gródecki zgodził się bez słowa sprzeciwu, Dobrzyński  zaś wzruszył  ramionami, 

stuknął się palcem w czoło i powiedział, że jego żona jest wariatką i histeryczką, i że już 

nigdy z nią na żadną wycieczkę nie pojedzie.

-  Wydaje mi się, że po tym  wszystkim Dobrzyńscy chyba się rozejdą - zauważył  

Downar. - Wygląda na to, że ona nie ma w ogóle zamiaru z nim mieszkać, nie mówiąc już o 

innych sprawach.

- Ja odnoszę to samo wrażenie - przytaknął Kozłowski. - Nie bardzo tylko rozumiem, 

po jakie licho pojechali razem na wycieczkę. Przecież chyba od dawna musiało się między 

nimi psuć.

Rozmawiali w małej kawiarence, położonej niedaleko hotelu. W pewnym momencie 

wszedł Więckowski.

- O, co za miłe spotkanie. O czym to panowie tak radzą?

-  Wymieniamy weneckie wrażenia - wyjaśnił Downar, zły, że fotograf zastał go na 

rozmowie   z  kierownikiem   grupy,   ale   ostatecznie   nie   było   w  tym   nic   podejrzanego   i   nie 

dawało powodu do żadnych przypuszczeń.

- Słyszałem, że w naszej grupie zaistniały jakieś

dysonanse małżeńskie - uśmiechnął się Więckowski. Downar skinął głową.

- Podobno. Ale w konflikty małżeńskie lepiej się nie wtrącać.

-  Och, nie mam najmniejszego zamiaru. To są ich osobiste sprawy i nikomu nic do 

tego.

Kozłowski spojrzał na zegarek.

-  No,   moi   panowie,   będziemy   powoli   szli   do   hotelu.   O   dwunastej   obiad   i   zaraz 

odjeżdżamy.

- Czy zdążę jeszcze wypić kawę? - spytał Więckowski.

- Oczywiście. Dogoni nas pan.

Wyszli. Kiedy już się trochę oddalili, Kozłowski powiedział, zniżając głos:

- To strasznie wścibski facet. Jakoś nie budzi we mnie sympatii.

Downar nie podtrzymał tego tematu. Od bardzo dawna hołdował zasadzie, żeby albo 

nic   nie   mówić   o   swych   bliźnich,   albo   też   podkreślać   same   dodatnie   cechy.   Wszystkie 

spostrzeżenia, dotyczące negatywnych cech jakiegoś człowieka, zachowywał wyłącznie na 

własny użytek.

Spakowane walizki czekały już na dole w hallu. Uczestnicy wycieczki byli gotowi 

wziąć udział w dalszym „podboju” Italii.

background image

Pośpiesznie lokowano się w autokarze. Każdy zajmował swoje miejsce. Jedynie pani 

Dobrzyńska usiadła koło pani Gródeckiej, a pan Dobrzyński koło pana Gródeckiego.

Downar obserwował ich z pewną dozą zainteresowania. W dalszym ciągu wydawało 

mu się rzeczą dziwną, że Gródeccy zgodzili się na separację od łoża i autokaru. Przelotnym 

spojrzeniem   obrzucił   pozostałych   uczestników   wycieczki.   „Babcia”   siedziała   na   przodzie 

wozu,  rozmawiając  z  ożywieniem   z  przewodniczką.  I  chociaż  signorina  Antonelli  biegle 

władała polskim, starsza pani najwyraźniej pragnęła pochwalić się znajomością włoskiego 

języka.   Nieco   dalej   Robert   Werbach,   ów   młody   człowiek   o   niemiłym   spojrzeniu 

jasnoniebieskich,  wypłowiałych  oczu, emablował  melancholijną  blondynkę,  która  podczas 

mediolańskiego obiadu siedziała koło Downara. Nazywała się Anna Toczycka. Prawie nic nie 

mówiła. Uśmiechała się tylko od czasu do czasu, żeby nie zrobić wrażenia nieuprzejmej. 

Mniej  więcej  w środku autokaru  zajęły miejsca  siostry Baczanowskie.  Panna Elwira,  jak 

zwykle, strofowała nieubłaganie cierpliwą Bogusię. Po drugiej stronie ulokował się pan Feliks 

Gałecki,   którego   nawet   piękno   Wenecji   nie   zdołało   rozchmurzyć.   Wyraz   zniechęcenia   i 

pogardy dla wszystkiego, co go otacza, nie schodził z jego suchej, ptasiej twarzy. Więckowski 

usiłował zabawiać go rozmową, ale bez widocznego rezultatu.

Downar nagle zdał sobie sprawę z tego, że z ogromną łatwością zapamiętał imiona i 

nazwiska wielu współtowarzyszy podróży. Dawna rutyna - pomyślał z uśmiechem. - Trzeba 

będzie się tego pozbyć. Nie ma przecież sensu obciążać sobie pamięci czyimiś nazwiskami. 

Dziwiło   go   trochę   zachowanie   się   Więckowskiego,   który   jak   gdyby   zaczął   unikać   jego 

towarzystwa.

W tym właśnie momencie fotograf usiadł koło niego.

- Strasznie ponury facet - szepnął pochylając się. - Nie sposób z nim rozmawiać. Robi 

takie wrażenie, jakby przed chwilą zjadł kilo cytryn albo wypił duszkiem butelkę octu. Jeżeli 

jest żonaty, to nie zazdroszczę jego żonie.

Downar wzruszył ramionami.

- Nie ma pan większego zmartwienia?

-  A co pan powie na te małżeńskie pary? - mówił dalej Więckowski. - Bardzo się 

dziwię, że Gródeccy zgodzili się na tę separację. Bo Dobrzyńscy, no to wiadomo. Podobno 

już od dłuższego czasu nastąpił w ich małżeństwie tak zwany rozkład. Czy pan da wiarę, że 

on chciał ją brzytwą tego...? Uciekła do pokoju pani Celińskiej.

-  Brzytwą?   -   powiedział   z   niedowierzaniem   Downar.   -   To   Dobrzyński   goli   się 

brzytwą?

background image

-  Właśnie w tym sęk - Więckowski znowu mówił tajemniczym szeptem. - Goli się 

maszynką elektryczną, a brzytwę wozi w walizce. To jest bardzo podejrzany facet. Może jakiś 

psychopata.

- Skąd pan to wszystko wie? - spytał Downar. Fotograf uśmiechnął się chytrze.

-  Lubię   być   dobrze   poinformowany.   Zawsze   jest   rzeczą   pożyteczną   jak   najwięcej 

wiedzieć o ludziach, którzy nas otaczają. Nie sądzi pan?

-  Być może. - Downar ziewnął dyskretnie. Gadanina tego człowieka zaczynała go 

nużyć. Odwrócił głowę i zapatrzył  się w toskański krajobraz. Myślał o tym, że może już 

nigdy nie zobaczy Wenecji. Było mu żal. Za szybkie tempo, stanowczo za szybkie tempo. 

Trzeba   by   posiedzieć   dużo   dłużej,   tygodnie,   miesiące,   żeby   utrwalić   sobie   te   wszystkie 

cudowne rzeczy. Jeden dzień to tylko ogromny, oszałamiający zawrót głowy.

Wszyscy   byli   zmęczeni.   Większość   podróżnych   drzemała,   a   ten   i   ów   nawet 

pochrapywał. Tylko „Babcia”, niestrudzona, perorowała z ogromnym ożywieniem. Signorina 

Anita   od   czasu   do   czasu   wtrącała   jakieś   grzecznościowe   zdanie.   Wyglądała   na   nieco 

znudzoną elokwencją starszej pani.

Człowiek   o   ptasiej   aparycji   także   nie   spał.   Siedział   sztywno   wyprostowany   ze 

zmarszczonymi brwiami i z zaciśniętymi wargami. Mogło się zdawać, że usiłuje rozwikłać 

jakiś niezmiernie zawiły problem.

Więckowski, zniechęcony milczeniem swego towarzysza, odchylił głowę na oparcie i 

zaczął z lekka pochrapywać.

Downar   ciągle   jeszcze   pozostawał   pod   wrażeniem   Wenecji.   Żałował,   że   nie   ma 

większej sumy dolarów na koncie „A”.

We   Florencji   zakwaterowano   ich   w   starym,   dziewiętnastowiecznym   hotelu.   Dużo 

ozdób, dużo sztukaterii, imponująca wysokość pokoi.

Downar z Więckowskim otrzymali ogromny pokój, wyposażony w potężne szafy oraz 

w   olbrzymie   małżeńskie   łoże.   Okno   wychodziło   na   niewielkie   podwórze,   obrośnięte 

winoroślą i kolorowymi kwiatami. Rzeźbione drzwi prowadziły do łazienki.

- Kurczę pieczone! - wykrzyknął zachwycony fotograf. - Ależ to sala balowa. Niech 

pan spojrzy, gdzie ten sufit. Chyba ze cztery metry. A co za łóżko! Coś wspaniałego. Wprost 

zaprasza   do   jakichś   figli.   Dobrzyńscy   z   Gródeckimi   zapoczątkowali   akcję 

przekwaterowywania. Może i my...? Ja, na przykład, chętnie bym tu zamieszkał z panią Anią 

Toczycką. Trochę smutne dziewczyna, ale może by się rozweseliła w moim towarzystwie.

- A mnie z kim miałby pan zamiar ulokować? - spytał z uśmiechem Downar.

background image

-  No,  cóż...  -  Więckowski  podrapał  się  za   uchem.   Ania   mieszka   obecnie  z  panią 

Celińską...

- I pan chciałby mnie zakwaterować razem z „Babcią”. Dziękuję serdecznie. Bardzo 

pan uprzejmy.

Fotograf roześmiał się.

- Dbam o to, żeby pan miał dosyć siły na zwiedzani Florencji. A poza tym wydawało 

mi się, że pan nie jes zbyt czuły na tak zwane wdzięki płci pięknej.

- Podobno uważa się pan za bystrego obserwatora - powiedział wesoło Downar. - Ale 

chyba nie zawsze się to potwierdza.

Więckowski nie podjął tego tematu. Zaczął się rozbierać.

- Trzeba się trochę po podróży umyć i pójdziemy co zjeść. Kiedyś we Florencji bardzo 

dobrze karmili. Ni wiem, jak teraz.

Kolacja upłynęła we względnej ciszy. Wszyscy byli zmęczeni. Nikt nie miał ochoty 

do rozmowy. Jedyni

„Babcia”  i  Więckowski  nie   przestawali  mówić.  Fotograf  teraz   próbował  zabawiać 

konwersacją melancholijną blondynkę. Nie odniósł jednak zbyt dużego sukcesu i taktownie 

wycofał się z rozpoczętej akcji.

Downar,   ubawiony,   obserwował   strategiczne   posunięcia   swojego   współlokatora. 

Czyżby ten idiota naprawdę sobie wyobrażał, że ja mu zostawię wolną chatę? - pomyślał.

Kiedy   już   zaczęto   wstawać   od   stolików,   Kozłowski   przysunął   się   do   Downara   i 

szepnął:

- Chciałbym zamienić z panem kilka słów na osobności.

Downar spojrzał niechętnie na mówiącego. Był zmęczony i chciał się jak najszybciej 

położyć.

- No, dobrze.

Tak jak w Wenecji wyszli przed hotel.

-  Czy znowu ma pan kłopoty z zakwaterowaniem swoich podopiecznych? - spytał 

Downar.

Kozłowski wyjął z portfelu kartkę. Był to kawałek papieru listowego, na którym ktoś 

napisał   drukowanymi   literami:   NIECH   PAN   UWAŻA   NA   EDWARDA 

DOBRZYŃSKIEGO. TO BANDZIOR.

-  No   i   co   ja   mam   z   tym   zrobić,   panie   majorze?   Downar   wzruszył   ramionami   i 

przytknął anonim do nosa.

background image

-  Nic. Niech się pan nie przejmuje. Sądząc po zapachu, autorką tego elaboratu jest 

kobieta. Bardzo możliwe, że to po prostu jego żona.

- Mam to wyrzucić?

- Nie. Raczej niech pan zachowa na pamiątkę. Nigdy nie wiadomo, co kiedy może się 

przydać. Gdzie pan znalazł tę kartkę?

- W kieszeni marynarki. Musiał mi to ktoś wsunąć jeszcze w Wenecji.

- Widzę, że nasza wycieczka zaczyna obfitować w sensacyjne zdarzenia - uśmiechnął 

się Downar.

Kozłowski skrzywił się.

-  Nie   lubię   sensacyjnych   zdarzeń,   szczególnie   wtedy,   kiedy   jestem   kierownikiem 

wycieczki.

- Niech pan będzie zadowolony, że jak dotąd nie mamy jeszcze żadnego morderstwa.

- Rany boskie! - przeraził się Kozłowski. - Tego by mi jeszcze brakowało. Czy pan 

sądzi, że rzeczywiście... że taka ewentualność...

Downar poklepał go po ramieniu.

- Niechże się pan tak nie przejmuje. Przecież żartowałem.

- Bo pan jako fachowiec...

- Dajmy temu spokój - przerwał Downar. - Jestem zwykłym emerytem, a nie żadnym 

fachowcem. A z tamtymi sprawami skończyłem już definitywnie. I jeszcze raz bardzo pana 

proszę, żeby pan mnie nie tytułował.

-  Oczywiście,   oczywiście.   Będę   pamiętał.   Przepraszam.   Więc   pan   uważa,   że 

powinienem zachować tę kartkę?

- Raczej tak. I radziłbym z nikim nie mówić na ten temat.

-  Ależ   oczywiście.   To   się   samo   przez   się   rozumie.   Mogłyby   powstać   zupełnie 

niepotrzebne plotki.

- O, właśnie.

Wrócili   do   hotelu.   Więckowski   leżał   już   w   olbrzymim   łożu   i   przeglądał   jakieś 

ilustrowane czasopisma.

Downar rozebrał się, wziął prysznic i także się położył. Był zmęczony. Nie miał nawet 

sił, żeby zastanawiać się nad tym, co usłyszał od Kozłowskiego.

Nazajutrz od samego rana zwiedzanie Florencji. Bieganie po kościołach i muzeach 

trwało przez cały dzień z małą przerwa na obiad. Wspaniała katedra, zaprojektowana w końcu 

trzynastego   wieku   przez   Arnolfa   di   Cambio,   imponująca   osiemdziesięciodwumetrowa 

dzwonnica, gigantyczne muzeum - Galleria degli Uffizi - wypełnione arcydziełami malarstwa 

background image

i rzeźby antycznej, słynna kaplica Medyceuszów. Na wzgórzu uroczy kościółek San Miniato 

al Monte, a poniżej piękna panorama Florencji.

Dużo wrażeń, stanowczo za dużo. Człowiek posiada ograniczoną zdolność odbierania 

tego, co widzi i słyszy. Po pewnym czasie każdy czuje się oszołomiony, otępiały i nawet 

największe arcydzieła przestają na nim robić wrażenie. Żeby to wszystko przyswoić sobie, 

przetrawić,   poznać,   trzeba   by   miesięcy.   W   samej   Galerii   Uffizi   możną   by   spędzić   dwa 

tygodnie. A galeria w Plazzo Pitti? Pospieszny marsz przez wypełnione obrazami mistrzów 

nie kończące się sale przyprawia o zawrót głowy.

Downara zachwyciły rzeźby Michała Anioła. Zwłaszcza potężna marmurowa postać 

Dawida,   eksponowana   w   Galerii   Akademii.   Długo   stał,   zapatrzony   w   ten   symbol   siły, 

zdecydowania,   męskiej   energii.   Nigdy   nie   widział   rzeźby   tak   wyrazistej,   tak   niebywale 

sugestywnej.

Starał się jak najwięcej zobaczyć i zapamiętać. Właściwie cała Florencja wydała mu 

się jednym wielkim muzeum. Wrócę tu jeszcze. Muszę tu jeszcze wrócić - myślał.

Przez tyle lat absorbowały go wyłącznie przestępstwa i zbrodnie, że czasu nie stało, by 

sobie uświadomić istnienie innego świata, świata, w którym króluje piękno.

Staję się sentymentalny - pomyślał z uśmiechem. - Ci ludzie, którzy żyli tu przed 

wiekami, wśród tych wszystkich wspaniałości, także nienawidzili, mordowali się wzajemnie. 

Trucizna, sztylet, podstęp, zdrada, masowe rzezie. Od początku świata żaden najgenialniejszy 

nawet   artysta   siłą   swego   talentu   nie   zdołał   zwalczyć   zbrodni,   krwawych   międzyludzkich 

porachunków, żądzy zabijania.

Downar   bardzo   prędko   uwolnił   się   od   tych   pesymistycznych   refleksji.   Pragnął 

całkowicie poddać się nieodpartemu urokowi Florencji. Nastrój był tu oczywiście zupełnie 

inny aniżeli w Wenecji. Niezwykły koloryt i koronkowa architektura miasta wyrosłego na 

adriatyckiej lagunie mają w sobie coś z filmowej dekoracji, coś z baśniowej nierealności. 

Tutaj zaś wszechwładnie króluje kamień. Domy, pałace, mosty nad Arno, ulice i pomniki - 

wszystko wspaniałe, ale realne, namacalne, przytłaczające.

Od dawna interesował się światem starożytnym, sztuką grecką, rzymską, sztuką epok 

późniejszych.   Ale   jakże   nędzne   wydały   mu   się   teraz   oglądane   wielokrotnie   reprodukcje, 

albumy,   kolorowe   fotografie.   Nie   przypuszczał,   że   bezpośrednie   zetknięcie   się   z 

autentycznymi arcydziełami zrobi na nim tak silne wrażenie. Żałował tylko, że czasu miał 

mało  i że nie był  sam.  Te różne komplikacje,  idiotyczne  komeraże  między uczestnikami 

wycieczki zaczynały mu działać na nerwy. Męczył go i gadatliwy fotograf, i kierownik grupy, 

background image

który   uważał   za   stosowne   z   każdym   kłopotliwym   problemem   zwracać   się   do   niego. 

Ostatecznie, co go obchodzą jakieś anonimy czy małżeńskie niesnaski?

Kiedy po obiedzie wyruszali na zwiedzanie, Anna Toczycka podeszła do kierownika. 

Robiła wrażenie onieśmielonej, speszonej.

- Pani Celińska kazała przeprosić, ale zostanie w swoim pokoju.

- „Babcia”! - wykrzyknął niecierpliwie Kozłowski. - A co się znowu stało?!

- Mówi, że źle się czuje, że nie ma siły. Kozłowski przygładził dłonią czuprynę.

-  Tego nam jeszcze brakowało, żeby się rozchorowała. No dobrze, niech zostanie, 

niech odpocznie. Rzeczywiście, to nie ma sensu, żeby starych ludzi wysyłać na forsowną 

wycieczkę zagraniczną. „Orbis” nie powinien przyjąć takiego zgłoszenia.

Po wielu godzinach zmęczeni i syci wrażeń wrócili na kolację. I wtedy okazało się, że 

„Babci” w hotelu  nie ma.  Powstało ogólne zamieszanie.  Gdzie „Babcia”? Co się stało z 

„Babcią”? Przecież źle się czuła. Szukano wszędzie, w restauracji, w innych pokojach, na 

korytarzach, w łazienkach. Bez skutku.

Pachnący brylantyną recepcjonista oznajmił z uprzejmym uśmiechem, że  signora  

starszym wieku, Polacca, rozmawiała z kimś przez telefon i wyszła z hotelu.

- Rozmawiała z recepcji? - spytał Downar, który był obecny przy tej rozmowie.

- Si, signore. Z tego aparatu.

- W jakim rozmawiała języku?

- Po niemiecku.

- Co mówiła?

Recepcjonista zrobił obrażoną minę.

- O, signore. Nie mam zwyczaju podsłuchiwać rozmów naszych gości.

- Pan dobrze zna niemiecki - zauważył Downar.

- Znam, ale to nie żaden powód, żebym...

Do rozmowy wtrącił się Kozłowski. Mówił po włosku:

- Szukamy tej starszej pani, która należy do naszej grupy. Boimy się, żeby jej się coś 

nie stało. Więc jeżeli może nam pan udzielić jakichś informacji... Chodzi o to, z kim i o czym 

rozmawiała przez telefon. Może podała nazwę jakiegoś lokalu, jakiejś kawiarni...

- Nic nie wiem - powiedział niecierpliwie recepcjonista. - Nic nie słyszałem. Byłem 

zajęty.

Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Poszli do sali restauracyjnej.

Podczas kolacji głównym tematem rozmów było tajemnicze zniknięcie „Babci”.

background image

-  Może   należałoby   zawiadomić   policję   -   zaproponowała   nieśmiało   Bogusia 

Baczanowska.

Więckowski energicznie potrząsnął głową.

- Policja to ostateczność. Jeszcze by zatrzymali całą wycieczkę.

- Można by zawiadomić naszą ambasadę - wtrąciła się do rozmowy Anna Toczycka. 

Była bardzo zdenerwowana. Mieszkała razem z „Babcią” i w jakiś sposób czuła się za nią 

odpowiedzialna. - Szkoda, że nie zostałam w hotelu.

Dobrzyński i Gródecki radzili nie przedsiębrać jeszcze żadnych energicznych kroków. 

Natomiast ich żony wysunęły koncepcję, żeby wydelegować kilka osób na poszukiwania. 

Projekt ten nie spotkał się jednak z ogólnym uznaniem. Wszyscy byli zmęczeni i nikt nie miał 

ochoty wałęsać się po mieście, tym bardziej że tego rodzaju akcja nie rokowała pozytywnych 

rezultatów. Bo gdzie właściwie szukać starszej pani?

Robert Werbach nie ulegał ogólnemu nastrojowi niepokoju. Jadł z dużym apetytem, a 

wychyliwszy szklankę wina, powiedział:

-  Państwo niepotrzebnie się tak przejmują. Gwarantuję, że zguba się znajdzie. Pani 

Celińska zna miasto i mówi biegle po włosku. Jestem przekonany, że da sobie doskonale radę.

Pan   Feliks   Gałecki   nie   brał   udziału   w   rozmowie.   Posilał   się   wolno,   jak   gdyby   z 

pewnym namysłem.: Z całej jego postaci emanowała idealna obojętność. W najmniejszym 

nawet stopniu nie interesował się tajemniczym zniknięciem.

-  A   może   gangsterzy   porwali   panią   Celińską   -   wyrwała   się   znowu   Bogusia 

Baczanowska,   która   uwielbiaj   ła   niezwykłe,   sensacyjne   sytuacje   i   zaczytywała   się   w 

powieściach kryminalnych.

Elwira szturchnęła ją energicznie.

- Przestań pleść głupstwa. Więckowski roześmiał się.

- Eee. A po co gangsterzy porywaliby „Babcię”! Któż by dał jakikolwiek okup za taką 

staruszkę? Wolne żarty.

-  Właściwie   nic   konkretnego   nie   wiemy   o   pani   Cejlińskiej   -   zauważył   poważnie 

Gródecki, sięgając po jabłko.

- Podobno, przed wyjściem z hotelu, rozmawiała!

z   kimś   przez   telefon   po   niemiecku   -   dodał   Dobrzyński.   Kierownik   postanowił 

zakończyć już te rozmowy.

-  Proszę państwa - powiedział  zdecydowanym  głosem.  - Zaczekamy  jeszcze  jakiś 

czas. A jeżeli pani Celińska nie wróci do godziny dwunastej, zawiadomię policję, chociaż 

wiem   z   góry,   że   oni   tej   sprawy   poważnie   nie   potraktują.   Rano   zatelefonuję   do   naszej 

background image

ambasady w Rzymie i zgłoszę zaginięcie uczestniczki wycieczki. Nic więcej zrobić nie mogę. 

A teraz życzę państwu dobrej nocy. Jutro po śniadaniu wyruszamy do Rzymu.

- Bez „Babci”? - zaniepokoiła się Bogusia. Kozłowski w bezradnym geście rozłożył 

ręce.

- Nie mogę zatrzymywać całej wycieczki.

Zaczęto wstawać od stolików. I wtedy, jak przysłowiowy deus ex machina, pojawiła 

się   na   sali   restauracyjnej   „Babcia”.   Była   pogodnie   uśmiechnięta,   pełna   radości   życia, 

poruszała się zwinnie i lekko. Wszyscy oniemieli.

-  Bardzo przepraszam za maleńkie spóźnienie,  ale tak się jakoś złożyło. Czas tak 

piekielnie szybko pędzi, że człowiek nie może za nim nadążyć. Tempus fugit. Mam nadzieję, 

że dostanę jeszcze coś do jedzenia. Jestem wściekle głodna.

Kelner z kwaśną miną strzepnął serwetę i przygotował nakrycie.

- Subito, signora.

Kozłowski,   ochłonąwszy   z   pierwszego   wrażenia,   poczuł   się   w   roli   kierownika 

wycieczki.   Uważał   za   swój   obowiązek   skarcić   starszą   panią   i   wygłosić   dydaktyczne 

przemówienie.

Przerwała mu w pół zdania.

- Wiem, wiem. Doskonale się orientuję, co pan chce powiedzieć. Ma pan oczywiście, 

jak zwykle, świętą rację. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Rzeczywiście, przyszłam 

trochę za późno, ale ostatecznie do północy jeszcze daleko. A to miasto ma w sobie tyle 

uroku...   -  Bardzośmy   się   o   panią   niepokoili   -   powiedział   surowym   tonem   Kozłowski.   - 

Wszyscy się niepokoili, absolutnie wszyscy.

-  Ogromnie to miło z waszej strony - uśmiechnęła się zalotnie. - Bardzo jesteście 

kochani.   Naprawdę.   Ale   ten   niepokój   zupełnie   niepotrzebny.   Florencję   znam   jak   własną 

kieszeń,   dobrze   mówię   po   włosku,   nawet   bardzo   dobrze,   a   poza   tym   jestem   kobietą 

samodzielną.   Wreszcie   nie   jesteśmy   formacją   wojskową   i   nie   obowiązuje   nas   wojskowa 

dyscyplina.

- Podobno pani źle się czuła i dlatego nie poszła z nami na zwiedzanie.

Machnęła ręką i z apetytem zabrała się do jedzenia.

- Och, drogi panie, ja się już dosyć w moim życiu nazwiedzałam. Istotnie, trochę się 

czułam zmęczona, ale potem to mi przeszło i postanowiłam odwiedzić stare kąty.

- Baliśmy się, że może panią porwali gangsterzy - powiedziała Bogusia, odsuwając się 

przezornie od siostry.

„Babcia” wybuchnęła śmiechem.

background image

- Gangsterzy? A to dobry kawał. Ubawiła mnie pani. Nie, kochanie, ja się gangsterów 

nie   boję.   To   raczej   gangsterzy   boją   się   mnie.  Lasciate   ogni   speranza   vót   cheentrate  

zacytowała   niespodziewanie   Dantego.   -   Ale,   ale...   panie   kierowniku,   czy   nie   istniałaby 

możliwość, żebym dostała osobny pokój? Zakatarzyłam się trochę w Wenecji na tym deszczu 

i tak mam zatkany nos, że chrapię. Ta poczciwa Ania nie najlepiej sypia z tego powodu.

-  Niestety,   nie   istnieje   taka   możliwość   -   odparł   Kozłowski   i   wyszedł   z   sali 

restauracyjnej.

Panna Toczycka przysiadła się do stolika „Babci”.

-  Wcale   mi   nie  przeszkadza   pani  chrapanie  -  powiedziała  uprzejmie.  -  Ja sypiam 

bardzo mocno.

-  Ale   mnie   przeszkadza   świadomość,   że   z   mojego   powodu   ktoś   może   cierpieć 

niewygody.   Nasz   kierownik,   gdyby   zechciał,   z   pewnością   mógłby   to   załatwić.   Ale   to 

nieuczynny człowiek. Nie lubię go. Jak tylko ktoś zostaje kierownikiem, zaraz wyobraża 

sobie   Bóg   wie   co.   W   ogóle   każda   władza   uderza   ludziom   do   głowy.   A   pani   lubi   tego 

Kozłowskiego?

-  Lubię   -   odpowiedziała   cicho   Anna.   -   Uważam,   że   wszystko   bardzo   sprawnie 

organizuje.

Kozłowski przytrzymał Downara na korytarzu za rękaw.

- Widział pan tę babę? No i co pan na to?

- Nic - uśmiechnął się Downar. - Żwawa staruszka. Przyznaję, że nie podejrzewałem 

ją o taki temperament.

- Miałem ochotę solidnie ją obsztorcować.

- Nie radzę panu. Mógłby pan posłyszeć dużo niemiłych rzeczy.

Kozłowski machnął ręką.

- Ma pan rację. Czort z nią. Ciekawe, gdzie ona mogła się włóczyć tyle czasu?

- Niech ją pan zapyta, ale wątpię, żeby się pan czegoś dowiedział.

W oczach Kozłowskiego odmalował się niepokój.

- Czy pan o coś podejrzewa tę staruszkę? Downar roześmiał się.

- Niechże pan da spokój. Ja nikogo o nic nie podejrzewam. Raz na zawsze skończyłem 

z tym zajęciem.

- Bo widzi pan - mówił dalej Kozłowski - ja bardzo się boję jakichś kłopotów. A ta 

nasza wycieczka w ogóle tak się jakoś niezbyt przyjemnie zaczyna. Zupełnie nie rozumiem, w 

jakim celu starsza pani, która doskonale zna Włochy, jedzie na orbisowską wycieczkę.

background image

- Ale na razie naprawdę nie ma powodu do niepokoju - powiedział Downar, który jak 

najprędzej   chciał  skończyć   tę  rozmowę.   Rola  konsultanta   zaczynała  go  nużyć.   Poza  tym 

chciał się jeszcze trochę przejść przed spaniem i zobaczyć Florencję w nocy.

Każde   miasto   w świetle  lamp  i  neonów  zyskuje   na  tajemniczości,   a  jednocześnie 

upodabnia się do innych miast, zatracając w pewnym sensie swą indywidualność. Jaskrawo 

oświetlone wystawy sklepów, błyszczące z daleka wnętrza restauracji i kawiarni, agresywny 

blask reklam. Downar pomyślał, że Wenecja ma dużo więcej uroku w nocy aniżeli Florencja.

Poszedł w kierunku kościoła Santa Maria Novella. Obok, na skwerku straż trzymały 

ogromne   kamienne   żółwie.   W   pobliżu   stały   ławki,   na   których   odpoczywali   wieczorni 

przechodnie.   Na   jednej   z   nich   spostrzegł   Dobrzyńskiego.   Poznał   go,   ponieważ   siedział 

zwrócony do niego profilem. Rozmawiał z jakąś kobietą. Wydało mu się, że to jego żona. 

Podobny kształt ramion i pleców. Na głowie miała zarzuconą koronkową chustkę. Nie chciał 

podchodzić   bliżej,   żeby   im   nie   przeszkadzać.   Przez   chwilę   zastanawiał   się,   czyby   nie 

zaczekać   w   pobliskich   podcieniach   i   przyjrzeć   się   dokładnie   tej   parze.   Zaraz   jednak 

zrezygnował   z   tego.   Psiakrew   -   pomyślał   ze   złością   -   czyż   nigdy   nie   pozbędę   się   tych 

idiotycznych nawyków? Co mnie obchodzi, z kim rozmawia Dobrzyński?

Rozdział IV Rzym

Florencki  incydent   z   „Babcią”   zwarzył   nieco   humory   i  podzielił   uczestników 

wycieczki   na   dwa   obozy.  Jedni  zdecydowanie   potępiali   zachowanie   się   starszej   pani 

uważając, że takie niezdyscyplinowanie  jest niedopuszczalne, inni zaś stawali w jej obronie 

mówiąc, że właściwie nic się nie stało i że cała sprawa została przesadnie rozdmuchana. 

Znaleźli się i tacy, których poniosła fantazja. Naszeptywali sobie tajemniczo, że kto wie, czy 

„Babcia” nie ma jakichś podejrzanych powiązań z mafią sycylijską i czy, korzystając z okazji, 

nie   spotyka  się  z   jej   agentami.  Ci   łowcy  sensacji   byli  jednak  w  ogromnej   mniejszości  i 

narazili się na żarty i kpiny swych współtowarzyszy podróży.

Po śniadaniu „Babcia” pierwsza zajęła miejsce w autokarze, dając najwidoczniej do 

zrozumienia, że pragnie się zrehabilitować i odzyskać sympatię pana kierownika. Zaraz też 

podjęła ożywioną rozmowę z signoriną Anitą.

Kozłowski   jednak   nie   obdarzył   starszej   pani   urzędowym   uśmiechem,   porachował 

swoich podopiecznych, a przekonawszy się, że nikogo nie brakuje, dał sygnał do odjazdu. 

Ruszyli.

Downar źle spał. Dręczyły go jakieś koszmarne sny i parę razy budził się w nocy 

zlany potem. Przypisywał to zbyt obfitej kolacji. W Warszawie wieczorem jadł minimalnie, 

ograniczając  się  do paru kawałków chrupkiego  pieczywa,  jabłka lub surówki. Tutaj  miał 

background image

szalony   apetyt,   a   kuchnia   włoska   bardzo   mu   odpowiadała.   Siedział   osowiały,   słuchając 

jednym   uchem   szczebiotania   Więckowskiego,   który   miał   zwyczaj   odżywiać   się   bardzo 

intensywnie, a mimo to sypiał znakomicie i, niestety, lubił sobie porozmawiać.

- Nie wiem, czy pan się orientuje, że obiadek zjemy w Sienie. Słyszałem, że tam są 

pierwszorzędne restauracyjki. Na pewno nie zaprowadzą nas do jakiegoś luksusowego lokalu, 

ale jakoś damy sobie radę.

- Nie wątpię - mruknął Downar.

- Co pan dzisiaj taki nie w humorze? - zainteresował się fotograf.

- Kiepsko spałem.

- Może się pan przejął zniknięciem naszej „Babci”?

- Eee... Co panu do głowy przychodzi?

- Ale swoją drogą trzeba przyznać - mówił dalej Więckowski - że staruszka z biglem. 

Jak wczoraj wieczorem weszła do restauracji, to miałem takie wrażenie, że jest na cyku.

- Chyba nie.

- Gdzie ona, u diabła, mogła się tyle godzin podziewać?

Downar wzruszył ramionami.

- Nie wiem i zupełnie się tym nie interesuję.

- A można spytać, czym się pan interesuje? Downar spojrzał zdziwiony. Wydało mu 

się, że

w oczach Więckowskiego dojrzał jakieś figlarne błyski.

- Różnymi rzeczami się interesuję. Nie bardzo wiem, o co panu chodzi.

- Każdy człowiek powinien mieć jakieś swoje hobby - mówił dalej Więckowski. - Ja, 

na przykład, oprócz mojego fachu, to znaczy oprócz fotografiki, interesuję się zagadnieniami 

związanymi z kryminalistyką. A pan?

Downar potrząsnął głową.

- Nie. Mnie te sprawy zupełnie nie interesują.

- Doprawdy? Zdawało mi się...

- Co się panu zdawało? - spytał ostro Downar.

-  Nie,   nic,   nic   -   bąknął   speszony   trochę   Więckowski.   Następnie   pochylił   się   i 

powiedział szeptem: - Pan jest oficerem milicji.

- Grzebał pan w mojej walizce? Fotograf żachnął się.

- Niech Bóg broni! O co mnie pan podejrzewa?

- To skądże ma pan tę informację?

background image

-  Przypadkowo   usłyszałem,   jak   nasz   kierownik   zwracał   się   do   pana   per   „panie 

majorze”, a że nie robi pan na mnie wrażenia wojskowego, więc... Zresztą... Gniewa się pan?

- Nie. Dlaczego miałbym się gniewać? Więckowski umilkł i zmarszczył brwi, jakby 

się nad

czymś zastanawiał. Po chwili znowu zaczął mówić, zniżając głos do szeptu:

-  Domyślam się, że pan pojechał na tę wycieczkę incognito, i nigdy bym panu nie 

zawracał głowy, gdyby... Widzi pan...

W tej chwili podszedł do nich Kozłowski.

- Nie pamiętam, czy panów poinformowałem, że zatrzymamy się w Sienie. Zjemy tam 

obiad i zwiedzimy miasto. Jest na co popatrzeć. A potem prosto do Rzymu.

- Świetny pomysł z tą Sieną - wyraził swoje zadowolenie Więckowski. - Nigdy tam 

jeszcze nie byłem.

Kozłowski odszedł, żeby porozmawiać z dalej siedzącymi. Wyjątkowo troskliwie dbał 

o swoich podopiecznych. Wypytywał, jak się kto czuje i czy czegoś komu nie potrzeba.

Fotograf nie wracał do przerwanej rozmowy. Siedział milczący i chmurny.

Downar także nie podejmował poprzedniego tematu. Bardzo możliwe, że facet teraz 

żałuje tego, z czym się wyrwał - pomyślał. Postanowił zachowywać się tak, jakby tamtej 

rozmowy w ogóle nie było. Trochę go zaintrygowały słowa Więckowskiego, ale nie miał 

zamiaru podejmować tego tematu. Był zły, że tak łatwo go zidentyfikowano.

W   Sienie  wysiedli  z  autokaru  i  zwartą  gromadą  szli   wąskimi,  krętymi  uliczkami, 

podziwiając gotycką architekturę.

„Babcia”   dziarsko   maszerowała   na   czele   grupy,   opowiadając   donośnym   głosem   o 

historii tego średniowiecznego miasta. Przewodniczka, signorina Antonelli, od czasu do czasu 

nieśmiało wtrącała jakieś zdanie, nie chcąc okazać się osobą całkowicie bezużyteczną.

Tak dotarli do dużego placu, na którym dwa razy w roku odbywa się sławny wyścig 

konny zwany „Palio”, będący od siedemnastego stulecia tradycyjnym świętem całego miasta. 

Plac   otaczają   domy   o   przepięknej   architekturze.   W   głębi   ratusz,   a   obok   ogromna, 

stodwumetrowa wieża.

Stali   zapatrzeni   w   ten   wspaniale   zakomponowany   plac   i   słuchali   objaśnień 

przewodniczki.

Potem zwiedzanie gotyckiej katedry, oślepiającej bielą koronkowej fasady z marmuru.

W drodze na obiad ostatnie, pożegnalne spojrzenie na miasto.

Restauracja nazywała się „Turiddo”. W dużej, półkolistej sali, przy długich stołach 

ustawionych   pod   ścianami   pożywiali   się   turyści,   przybyli   tutaj   z   różnych   stron   świata. 

background image

Wielojęzyczny gwar zagłuszał brzęk talerzy i sztućców. Kelnerzy i kelnerki z iście cyrkową 

zręcznością roznosili potrawy. Organizacja zbiorowego żywienia była znakomita.

Wysoka, obfitych kształtów signora siedząca obok Downara, odezwała się po włosku. 

Zapytał, czy mówi po niemiecku. Potrząsnęła głową. Wobec tego rozmowa ograniczyła się do 

wymiany uprzejmych uśmiechów. Francuz z vis ä vis także nie znał niemieckiego. I znowu 

uśmiechy. Muszę się zabrać do języków - pomyślał Downar. Będę miał teraz dużo czasu. 

Zapiszę   się   na   jakieś   kursy.   Francuski,   angielski,   może   włoski.   Miał   ogromną   ochotę 

przyjechać powtórnie do Włoch i spokojnie raz jeszcze obejrzeć te wszystkie cuda.

Zaraz   po   obiedzie   Kozłowski   energicznie   zabrał   się   do   zaganiania   swych 

podopiecznych do autokaru.

- Zaraz odjeżdżamy, proszę państwa, zaraz odjeżdżamy. Proszę się nie rozchodzić.

Niezbyt  skwapliwie spełniano jego polecenie. Jedni byli senni i mieliby ochotę na 

poobiednią drzemkę. Drudzy,  a szczególnie kobiety,  chętnie powałęsaliby się po mieście, 

żeby obejrzeć wystawy sklepowe i ewentualnie kupić sobie jakąś pamiątkę ze Sieny.

Downar   ostatni   wyszedł   z   sali   restauracyjnej.   Przechodząc   koło   schodków 

prowadzących do toalety, spostrzegł Więckowskiego, rozmawiającego po włosku z jakimś 

tęgim brunetem w dużych okularach w ciemnej oprawie.

Fotograf machnięciem ręki zakończył rozmowę i pobiegł za Downarem.

- Ci Włosi są zupełnie niemożliwi - powiedział nieco zdyszanym głosem. - Nigdy pan 

nie zgadnie, co mi proponował ten facet. Proszę sobie wyobrazić, że chciał mnie zaprowadzić 

do jakiegoś niezwykle atrakcyjnego, ekskluzywnego burdelu.

- Doprawdy? - zdziwił się bez specjalnego zainteresowania Downar. Przez wiele lat 

swej pracy przywykł do tego, że ludzie usiłują za wszelką cenę ukryć prawdę. Trudno mu 

było   tak   od   razu   wyjść   poza   ramy   tej   rutyny.   Zresztą   jeżeli   chodziło   o   ruchliwego 

fotoreportera, odgrywającego rolę jowialnego kompana, to nie mógł się oprzeć wrażeniu, że 

cała ta pozornie beztroska paplanina jest starannie wyreżyserowanym kamuflażem. Ostatnia, 

trochę dziwna, nie dokończona rozmowa również dała mu  do myślenia.  Nie miał jednak 

zamiaru   wgłębiać   się   w   problemy   nurtujące   jego   towarzysza   podróży.   Odwrócił   głowę   i 

utkwił spojrzenie w oknie. Włoski krajobraz o wiele bardziej go interesował aniżeli jakieś tam 

perturbacje pana Więckowskiego.

Mijali   tereny   faliste.   Smukłe   pinie,   zakończone   w   górze   płaskimi   parasolami, 

utkanymi z ciemnych gałęzi, gromadziły się na wzgórzach, tworząc malownicze, pełne uroku 

gaje. Gdzieniegdzie jasnopopielate albo rdzawe skały przypominały ruiny murów dawnych 

background image

zamków obronnych. W oddali bieliły się na wzniesieniach małe miasteczka, nad którymi 

górowały strzeliste wieże kościelne..

- Ładnie tu - powiedział Więckowski. - Piękne widoki.

- Uhm - mruknął Downar, nie zdradzając ochoty do nawiązania rozmowy.

Fotograf nie dawał jednak za wygraną.

- I klimat pierwsza klasa. Nie to co u nas. Jak wrócimy do Warszawy, to może być 

zimno jak cholera. Trzeba będzie uważać, żeby z miejsca grypy nie złapać. Już na lotnisku jak 

nas owionie... Nie daj Boże. Trzeba będzie się zaopatrzyć w buteleczkę koniaku. Na wszelki 

wypadek.

Pierwszy zmierzch przyprószył piniowe gaje. Jaskrawość krajobrazu zaczynała gasnąć 

i   matowieć.   Mijane   miasteczka   zamazywała   nadchodząca   noc.   Na   szosie   zabłysły 

samochodowe reflektory, niweczące wieczorny nastrój.

W autokarze panowała cisza! Zmęczeni podróżni nie kwapili się do rozmowy. Jedni 

drzemali,   przechyliwszy   w   tył   głowy,   inni   sennie   patrzyli   w   okna.   Ogrom   wrażeń 

wywiezionych   z   Wenecji,   Florencji   i   Sieny   przytłaczał.   Nawet   niestrudzona   „Babcia” 

zrezygnowała z konwersacji.

W Rzymie zostali zakwaterowani w małym hoteliku „Venezia”, położonym w pobliżu 

Stazione Termini.

-  Już nie ten luksus - mruknął Więckowski, ustawiając z pedantyczną starannością 

swoją   walizę.   -   We   Florencji,   to   była   komnata.   A   tutaj...   Ano,   cóż...   Klasa   tak   zwana 

turystyczna.

Downar uśmiechnął się.

- Niech pan nie narzeka. Nie jest tak źle. Najważniejsze, że czysto. Mogło być gorzej.

- Ja tam nie narzekam - potrząsnął głową fotograf. - Wiadomo, że jak kto chce mieć 

luksus, to musi bulić dolary. Za nasze skromne złotówki nie można za dużo wymagać.

Po rozlokowaniu się i po nabraniu nowej energii pod prysznicem, zeszli na dół, do 

hallu, skąd cała grupa wyruszyła na kolację. Jadać mieli w restauracji znajdującej się na innej 

ulicy, oddalonej od hotelu o kilkaset metrów.

-  Znowu   makaron   -   westchnął   Więckowski,   przysuwając   sobie   talerz.   -   Ciekaw 

jestem, ile mi przybędzie na wadze po tej wycieczce. Liczę tylko na to, że może na Sycylii 

trochę   schudnę.   Mam   zamiar   tam   popływać   i   ograniczyć   jedzenie.   Nie   sposób   się   tak 

opychać.

Downar   nie   podjął   tematu.   Był   głodny   i   pałaszował   z   apetytem.   Nie   miał 

najmniejszego zamiaru dbać o linię. Podczas jedzenia rzucił parokrotnie dyskretne spojrzenie 

background image

w kierunku Dobrzyńskiego i jego żony, siedzących przy dwóch sąsiadujących ze sobą stołach. 

Odniósł wrażenie, że między skłóconymi małżonkami dostrzegł jakby błysk porozumienia w 

oczach. Nie miał jednak pewności, czy się nie sugeruje, szczególnie po tym, co zobaczył na 

skwerku we Florencji, w pobliżu kościoła Santa Maria Novella. Ale przecież i wtedy nie był 

na sto procent pewien, czy Dobrzyński siedział na ławce ze swoją żoną. A może to była jakaś 

inna kobieta? Co mnie to wszystko obchodzi? - pomyślał ze złością i pociągnął łyk wina. To 

włoskie wytrawne wino bardzo mu smakowało.

Po kolacji postanowił przejść się trochę i obejrzeć Stazione Termini. Korzystając z 

okazji, że fotograf zajęty był rozmową z signorina Anitą, wyszedł z sali restauracyjnej.

Nowoczesna hala imponowała swym ogromem. Po jednej stronie wejścia na perony, 

po   drugiej   sklepy,   kioski,   duża   kawiarnia,   bary.   Wszędzie   świetna   organizacja,   wszędzie 

dbałość o wygodę podróżnych.

Downar powałęsał się trochę, obejrzał wystawy, wypił butelkę coca-coli, aż wreszcie 

poczuł się zmęczony i wrócił do hotelu.

Więckowskiego nie zastał w pokoju, ale szum wody w łazience zdradzał jego miejsce 

pobytu.

Po chwili pojawił się rozweselony. Miał na sobie szlafrok kąpielowy, a głowę owinął 

ręcznikiem. Nucił arię z Aidy.

-  Nie  ma   to jak  porządny  prysznic.   Od  razu  człowiek  inaczej  się  czuje.  „Booska 

Arrido...”   Jakież   pierwsze   wrażenia   z   Rzymu?   Gdzieś   mi   się   pan   po   kolacji   zapodział. 

Szukałem pana.

- Poszedłem się trochę przejść - wyjaśnił Downar. - Nie chciałem panu przeszkadzać 

w rozmowie z naszą przewodniczką. Obejrzałem Stazione Termini...

- Wspaniała budowla! - wykrzyknął Więckowski. - Co za koncepcja architektoniczna. 

Prawdziwy triumf nowoczesnej techniki. W Rzymie zobaczy pan takżd różne inne cuda, ciut 

starsze od Stazione Termini.

Downar   poszedł   się   umyć.   Kiedy  wrócił,   jego   współlokator   w   błękitnej   pidżamie 

siedział   na   brzegu   tapczan   na.   Stracił   całą   swoją   niedawną   werwę   i   pogodę   ducha.   Był 

zamyślony, osowiały i nerwowymi ruchami przygładzał resztki bujnej niegdyś czupryny.

- Zapewne zaintrygowało pana to, co wtedy powiedziałem w autokarze... - odezwał się 

po chwili.

Downar wzruszył ramionami.

-  Jeśli   jest   to   panu   nie   na   rękę,   to   nie   musi   mi   pan   niczego   wyjaśniać.   Czasem 

człowiek powie coś, czego później żałuje. Możemy uważać tamtą rozmowę za niebyłą.

background image

Fotograf przygryzł dolną wargę.

- Bardzo to miło z pańskiej strony, że tak pan stawia sprawę, ale... Bo widzi pan... - 

Machnął ręką zniechęcony. - Ma pan najzupełniejszą rację. Dajmy temu spokój. Nie będę 

panu zawracał głowy. W ogóle niepotrzebnie zacząłem... Tak mnie napadło. Jakiś przelotny 

nastrój. A może... a może strach? Sam nie wiem.

- Boi się pan czegoś czy też kogoś? - spytał bez specjalnego zainteresowania Downar. 

Uważał, że przez uprzejmość powinien coś powiedzieć.

Więckowski energicznie potrząsnął głową.

- Nie, nie... Może się niezbyt precyzyjnie wyraziłem. Nie mówmy już na ten temat. 

Tak będzie lepiej.

Downar wyciągnął się na tapczanie.

- No” cóż... Jak pan sobie życzy. Chciałbym pana o coś zapytać.

- Słucham uprzejmie.

- Czy fakt, że jestem emerytowanym oficerem milicji, wpłynął w jakiś sposób na to, iż 

pragnął pan zamieszkać ze mną w jednym pokoju?

Więckowski jakby się trochę zmieszał.

- No... Bo ja wiem... Trudno mi powiedzieć... W każ-; dym razie...

- Czyżby pan sądził, że w moim towarzystwie będzie się pan czuł pewniejszy?

- Może...

Downar zdjął z ręki zegarek i nakręcił go.

- Mam nadzieję, że pan z nikim nie podzielił się wiadomością co do mojej osoby.

Fotograf energicznie zamachał rękami.

- Uchowaj, Boże. Jak pan w ogóle może przypuszczać coś podobnego.

-  To mnie  cieszy.  I będę panu ogromnie  wdzięczny,  jeżeli pan nadal z nikim nie 

będzie rozmawiał na mój temat.

- Ależ oczywiście. To się samo przez się rozumie. Może pan całkowicie polegać na 

mojej dyskrecji.

-  Dziękuję   -   powiedział   z   życzliwym   uśmiechem   Downar.   -   A   teraz   proponuję, 

żebyśmy się trochę przespali. Czeka nas jutro pracowity dzień.

Nazajutrz  z  samego   rana,  zaraz  po  śniadaniu,  wszyscy  do  autokaru  i  w drogę  na 

zwiedzanie Wiecznego Miasta. Muzeum Watykańskie. I znowu ogrom nie kończących się sal, 

wypełnionych   dziełami   sztuki.   Grupa   polskich   turystów   zatrzymuje   się   dłużej   przed 

olbrzymim   obrazem   Matejki  Sobieski   pod   Wiedniem.   -  Matejko   tutaj?   -   odzywają   się 

zdziwione głosy. Potem kaplica Sykstyńska, sławna wspaniałymi freskami Michała Anioła, i 

background image

wreszcie bazylika Świętego Piotra ze swą monumentalną kolumnadą. Nieco z boku, za szybą 

z pancernego szkła - dzieła Michała Anioła.

Downar   czuł   się   oszołomiony.   Nastrój   psuł   mu   tylko   tłum   zwiedzających,   którzy 

zachowywali   się   bardzo   swobodnie   i   często   robili   niezbyt   inteligentne   uwagi.   Usiłował 

zapomnieć o otaczających go ludziach. Nie myśleć ani o Więckowskim, ani o Dobrzyńskich, 

ani   o   „Babci”,   ani   o  kłopotach   kierownika   wycieczki.   Robił   wszystko,   żeby  się   od   nich 

możliwie jak najbardziej odseparować.

Na obiad wrócili zmęczeni nadmiarem wrażeń i upałem. Wrześniowe słońce dawało 

się w Rzymie specjalnie we znaki. Ulice wąskie, wypełnione spalinami Wieczne Miasto nie 

zostało   przystosowane   do   tego   gigantycznego   rozwoju   motoryzacji.   Lektyki   rzymskich 

patrycjuszów albo dziewiętnastowieczne konne dorożki, ale nie ponad milion samochodów. 

Podczas obiadu odezwały się głosy:

- Gdzie „Babcia”?

Kozłowski   wyjaśnił,   że   pani   Celińska   ma   tutaj   przyjaciół   i   że   na   czas   pobytu   w 

Rzymie postanowiła odłączyć się od ich grupy.

-  Po   diabła   ta   staruszka   wybrała   się   na   taką   kosztowną   i   forsowną   wycieczkę   - 

powiedział Więckowski, wzruszając ramionami.

Downara także to trochę dziwiło, ale powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy.

Koło niego, tak samo, jak podczas obiadu w Mediolanie, siedziała współlokatorka 

„Babci”. Spostrzegł, że dziewczyna raz i drugi spojrzała na niego uważnie Odwzajemnił się 

uprzejmym   uśmiechem.   Spuściła   oczy.   Podobała   mu   się.   Miała   miłą   twarz   i   prześliczne 

falujące,   popielatoblond   włosy.   W   dużych,   zielonkawych   oczach   w   dalszym   ciągu   tkwił 

wyraz smutku.

Downar poczuł się w obowiązku nawiązać rozmowę.

- Jakież wrażenia z dzisiejszego przedpołudnia?

-  Za   każdym   razem   jestem   głęboko   wstrząśnięta   obcowaniem   z   tymi   wszystkimi 

skarbami sztuki - odparła, nie patrząc na niego. - Już po raz trzeci przyjeżdżam do Włoch i 

zawsze, kiedy wracam do kraju, czuję pewien niedosyt. To za krótko, stanowczo za krótko. 

Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła chociaż ze dwa lata pomieszkać tutaj, powałęsać się po 

uliczkach Wenecji, Werony, Florencji, pochodzić po muzeach, kościołach, galeriach. Ale tak 

spokojnie, bez pośpiechu, bez przewodników, bez gromady ludzi.

-  Muszę   się   pani   przyznać,   że   mam   bardzo   podobne   I   odczucia   -   powiedział   z 

uśmiechem   Downar.   -   I   ja   także   bardzo   chciałbym   jeszcze   raz   przeżyć   to   wszystko   w 

samotności.

background image

- Jest pan romantykiem.

-  Chyba nie. Po prostu to, co zobaczyłem, zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. 

Wenecję, Florencję, Rzym znałem dotychczas wyłącznie z reprodukcji, ale przecież... Czy 

można zapytać, czym się pani zajmuje?

- Jestem malarką.

-  Ach, to teraz rozumiem pani ogromne zainteresowanie sztuką. Chociaż nie trzeba 

być   artystą,   żeby   się   zachwycić   tymi   wspaniałościami.   Tutaj   panuje   jakaś   przedziwna 

atmosfera,   którą   trudno   mi   wyrazić   słowami.   Nie   mogę   oprzeć   się   wrażeniu,   że   jakiś 

czarodziej przeniósł mnie w ubiegłe stulecia.

- A pan kim jest z zawodu? Był przygotowany na to pytanie.

- Jestem prawnikiem. A obecnie... - Chciał powiedzieć, że przeszedł na emeryturę, ale 

w ostatnim momencie ugryzł się w język. Po co ta informacja? Nie wyglądał na człowieka w 

wieku emerytalnym.

Pod koniec obiadu, kiedy jedli winogrona, szepnęła:

- Chciałabym z panem porozmawiać na osobności. Spojrzał na nią zdziwiony.

- Bardzo proszę. Kiedy pani sobie życzy?

- Może po kolacji?

- Dobrze.

Po krótkim odpoczynku  wyruszyli  na zwiedzanie  historycznych  zabytków,  a więc 

oczywiście   Koloseum,   Forum   Romanum,   Panteon,   Capitol,   Zamek   Świętego   Anioła, 

połączony tajemnym przejściem z Watykanem. Tutaj papieże chronili się w razie grożącego 

niebezpieczeństwa.

Downar usiłował wyobrazić  sobie starożytnych  Rzymian,  przechadzających  się  po 

Forum   Romanum,   dyskutujących   na   tematy   sztuki,   polityki,   czytających   poezje   lub 

wiodących spory filozoficzne. Ruiny Koloseum przypomniały mu oczywiście  Quo Vadis  

niezapomnianą   walkę   Ursusa   z   turem.   Ileż   krwi   pochłonął   piasek   te   olbrzymiej   areny   - 

pomyślał, patrząc na wyszlifowane stopami turystów kamienie. - Od najdawniejszych cza sów 

bawiło ludzi wzajemne mordowanie się. Je filozoficzne rozważania przerwał mu Kozłowski.

-  Nie   widział   pan   gdzieś   Więckowskiego?   Downar   dopiero   w   tym   momencie 

uświadomił sobie

że nie ma przy nim fotografa.

- A wie pan, że nie widziałem go.

- Może został w hotelu.

- Chyba nie. Po obiedzie nie przyszedł do pokoju. Kozłowski machnął ręką.

background image

-  Nieważne.   Zna   miasto,   mówi   po   włosku.   Może   sobie   zorganizował   jakąś 

indywidualną wycieczkę. Ale powinien był mnie o tym zawiadomić.

- Całkowicie się z panem zgadzam - przytaknął Downar. Spojrzał w kierunku Anny, 

która   stała   niedaleko   wpatrzona   w   arenę.   Skinął   głową   Kozłowskiemu:   i   podszedł   do 

dziewczyny.

- Czyżby pani myślała o Ligii, Winicjuszu i bohaterstwie Ursusa?

Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy uśmiech.

- Zgadł pan. Właśnie miałam przed oczami Petroniusza, zarzucającego Winicjuszowi 

togę na głowę w momencie, kiedy „wśród wrzasku bestiarów wypadł na arenę potworny tur 

germański, niosąc na grzbiecie nagie ciało kobiece”.

- O, widzę, że pani cytuje oryginalny tekst.

-  Uwielbiam   Sienkiewicza,   chociaż   obecnie   są   tacy,   którzy   Uważają   go   za 

przestarzałego.

- Idioci - powiedział z przekonaniem Downar. - To genialny pisarz. Ale zdaje się, że 

musimy już pożegnać Koloseum. Widzę, że pilot kiwa na nas.

Skierowali się do autokaru. Kozłowski z miną zafrasowaną podszedł do Downara.

- A wie pan, że nie widzę także Gródeckiego. Jego żona jest bardzo niespokojna.

- Zdaje się, że on mieszka razem z Dobrzyńskim. Pytał go pan?

- Tak. Dobrzyński także nic nie wie. Nie rozumiem.

-  Może   Więckowski   razem   z   Gródeckim   postanowili   poderwać   jakieś   piękne 

Włoszki? - uśmiechnął się Downar.

Kozłowski skrzywił się.

- Pan żartuje. Mężczyźni w tym wieku...

- To najodpowiedniejszy wiek na podrywanie młodych dziewcząt.

- Zauważyłem to - mruknął Kozłowski. Downar roześmiał się.

- Widzę, że pan jest bardzo spostrzegawczy.

- To należy do moich obowiązków służbowych. Kierownik grupy powinien odznaczać 

się spostrzegawczością.

Wrócili   do   hotelu   i   zaraz   poszli   na   kolację.   Panowało   ogólne   podniecenie. 

Więckowski i Gródecki zniknęli bez śladu. Gródecka była bardzo zdenerwowana. Nie mogła 

nic jeść.

- Pokłóciła się pani z mężem? - spytał Kozłowski. Skinęła głową.

- Trochę Się posprzeczaliśmy, ale to jeszcze nie powód... - wybuchnęła płaczem.

background image

Kozłowski   westchnął   i   odprowadził   ją   do   hotelu.   Był   wściekły.   Jeszcze   nigdy   w 

swojej orbisowskiej karierze nie miał tylu kłopotów.

Downar zrezygnował z wieczornego spaceru. Był zmęczony. Całodzienne zwiedzanie 

wyczerpało go całkowicie. Postanowił zaraz się położyć. Właśnie zaczął się rozbierać, kiedy 

do pokoju wpadł bez pukania Kozłowski.

- Więckowski przywiózł Gródeckiego! - wykrzyknął podniecony. - Rannego!

Downar z powrotem wciągnął spodnie.

-   Szybko   do   tego   pokoju.   -   Po   chwili   Kozłowski   z   Więckowskim   wprowadzili 

Gródeckiego. Był bardzo blady, ale próbował się uśmiechnąć.

- Nic, nic, to głupstwo. Draśnięcie.

Downar pośpiesznie zdjął z rannego marynarkę, której lewy rękaw był przesiąknięty 

krwią. Scyzorykiem rozciął rękaw koszuli.

Rana, na szczęście, okazała się niegroźna. Kula przeszła przez biceps nie naruszając 

kości. Podarli koszulę i nałożyli prowizoryczny opatrunek.

- Warto by to zdezynfekować - powiedział Downar.

-  Niech   pan   idzie   do   recepcji.   Muszą   tu   mieć   jakąś   podręczną   apteczkę   -   dodał 

zwracając się do Kozłowskiego. - Właściwie należałoby wezwać lekarza.

-  Nie, nie - zaprotestował żywo Gródecki. - Tylko żadnych lekarzy. Bardzo proszę. 

Zaczną się kłopoty z policją. To zupełnie niepotrzebne.

W tej chwili wbiegła do pokoju Gródecka.

- Jezus Maria! Co się stało?! Stachu!

- Lepiej, żeby pani poszła do swojego pokoju - powiedział Downar.

- Ale co się stało? Ty krwawisz! Krew, wszędzie krew. Jesteś ranny! Boże!

- Idź natychmiast do swojego pokoju i nikomu ani słowa! - krzyknął z niespodziewaną 

energią Gródecki.

- Ani słowa! Rozumiesz?!

Wyszła posłusznie.

Po   chwili   wrócił   Kozłowski,   niosąc   jakieś   płyny   dezynfekcyjne,   gazę,   bandaże   i 

nożyczki.

- Tego się nie da ukryć - powiedział skłopotany. Downar z wprawą doświadczonego 

chirurga zabrał

się do roboty. Kiedy skończył, przyjrzał się uważnie swojemu pacjentowi.

- Wydaje mi się, że rzeczywiście interwencja lekarza w tej chwili nie jest konieczna.

background image

-  Ależ oczywiście,  że to zupełnie  niepotrzebne  przytaknął  skwapliwie  Gródecki.  - 

Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Czyżby pan był lekarzem?

- Nie, nie jestem lekarzem.

- Bo zrobił pan to tak fachowo... Kozłowski z wolna przychodził do siebie.

- Co się stało? Kto pana postrzelił?

-  Napadli mnie jacyś bandyci. Chcieli mnie obrabować. Broniłem się. Znam dżudo, 

karate, boks. Jednego rozłożyłem, drugi strzelił.

- Gdzie to było?

- Niedaleko Frascati. Wie pan, gdzie jest willa Cycerona?

- Oczywiście, że wiem. Po co pan tam poszedł? Gródecki skrzywił się.

-  Jestem   zmęczony.   Może   pan   skończy   z   tymi   pytaniami.   Umówiłem   się   z 

dziewczyną. Czy to panu nie wystarczy? Byłbym wdzięczny, gdyby pan nie informował o 

tym mojej żony.

- Czy poszedł pan tam z panem Więckowskim?

- Och, nie - wtrącił się fotograf. - Ja... ja zupełnie przypadkowo...

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł szczupły mężczyzna w granatowym ubraniu. 

Towarzyszył mu karabinier w mundurze i w służbowej czapce.

- Czy ktoś z panów mówi po włosku? - spytał cywil.

-  Ja mówię po włosku - odparł skwapliwie Więckowski. - Nic się takiego nie stało, 

panie komisarzu. Poszliśmy z kolegą pospacerować trochę po parku. Villa Borghese. Napadło 

na nas dwóch łobuzów. Chcieli nas obrabować. Zaczęła się bijatyka. Jeden strzelił i uciekli. 

Na szczęście rana nie jest groźna.

- Kto jest kierownikiem grupy?

- Ja - odparł Kozłowski.

- Dlaczego nie zameldował pan o tym zdarzeniu w komisariacie?

- Miałem zamiar. Jeszcze nie zdążyłem.

-  Nie chcieliśmy policji zawracać głowy - wtrącił się do rozmowy Więckowski. - 

Wiemy, że i tak macie dosyć kłopotów.

Młody człowiek w granatowym ubraniu spojrzał uważnie na mówiącego.

- A cóż pan może wiedzieć o naszych kłopotach?

- Czytuję gazety.

Policjant usiadł przy stoliku, wyjął z bocznej kieszeni marynarki duży notatnik i zabrał 

się do sporządzania protokółu.

- Czy panowie wnoszą skargę na nieznanych sprawców napadu?

background image

- Nie - odparli zgodnym chórem Więckowski i Gródecki.

- Więc mogę uważać, że nie macie żadnych pretensji.

- Nie mamy żadnych pretensji - zapewnił Więckowski.

- Doskonale. Wobec tego wystarczy krótka notatka, którą panowie zechcą podpisać.

Po dopełnieniu tej formalności przedstawiciel władzy sztywno skłonił się obecnym i 

skinął na karabiniera.

- Andiamo.

Po ich wyjściu Więckowski odetchnął z widoczną ulgą.

- Nareszcie.

Downar nie rozumiał, co mówili, ale ani razu nie posłyszał o willi Cycerona ani o 

Frascati. Nie miał natomiast wątpliwości, że padła nazwa Villa Borghese. Coś tu nie gra - 

pomyślał.   Przypadkowe   spotkanie   Gródeckiego   z   Więckowskim   wydało   mu   się   mało 

prawdopodobne. Nie miał  jednak zamiaru  wypytywać  ich i wszczynać  czegoś w rodzaju 

dochodzenia.

Kozłowski okazał się bardziej dociekliwy.

- Wspomniał pan, że zupełnie przypadkowo znalazł się pan w pobliżu willi Cycerona - 

powiedział zwracając się do Więckowskiego.

- Tak. Przypadkowo - odparł niechętnie fotograf.

-  Czy   można   wiedzieć,   po   co   pan   tam   poszedł?   Czyżby   także   umówił   się   pan   z 

dziewczyną?

Więckowski uśmiechnął się.

- Nie, nie umówiłem się z dziewczyną. Do Frascati i do willi Cycerona zaprowadziły 

mnie wspomnienia. Dawne czasy.  Chciałem jeszcze raz zobaczyć  to miejsce, gdzie... Ale 

mniejsza z tym. Nie pora teraz na gawędy o dawnych czasach.

-  I   zupełnie   przypadkowo   natrafił   pan   na   rannego   pana   Gródeckiego   -   nastawał 

Kozłowski.

- Już przecież powiedziałem. Ile razy mam powtarzać jedno i to samo?

-  Pan wybaczy, ale w tego rodzaju sytuacjach lubię dokładnie ustalić fakty. Jestem 

przecież kierownikiem waszej grupy.

- Ale nie jest pan oficerem dochodzeniowym.

- Jak się pan czuje? - spytał Downar, zwracając się do Gródeckiego.

- Doskonale. Dziękuję panu serdecznie za fachową pomoc.

background image

- Rana jest czysta. Mam nadzieję, że się szybko zabliźni. W każdym razie radziłbym 

rano zmierzyć  temperaturę. Gdyby pan dostał wysokiej  gorączki,  wtedy może  należałoby 

zastosować jakieś antybiotyki. Ale w takim wypadku byłby potrzebny lekarz.

- Nic mu nie będzie - wtrącił się do rozmowy Więckowski. - Chłop jak tur. Nie takie  

rany by wytrzymał.

Kozłowski   siedział   chmurny   ze   zmarszczonymi   brwiami.   Widać   było,   że   jakaś 

uporczywa myśl nie daje mu spokoju.

-  Dlaczego   pan   temu   policjantowi   powiedział,   że   zostaliście   napadnięci   w   Villa 

Borghese?

Więckowski wzruszył ramionami.

- Tak sobie. Po prostu, żeby się od niego odczepić. Gdybym powiedział, że to się stało 

w pobliżu willi Cycerona, to może chcieliby nas tam zawieźć, urządzić jakąś wizję lokalną. 

Bo ja wiem zresztą... A w takim dużym parku określenie miejsca jest bardzo trudne. Zresztą, 

tam wieczorem i w nocy zdarzają się różne takie historie. Nieważne. W tej chwili nie ma się 

nad czym zastanawiać. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Niech się pan nie przejmuje, 

panie kierowniku.

Downar   doszedł   do   wniosku,   że   nie   ma   tu   już   nic   więcej   do   roboty.   Powiedział 

„dobranoc” i wyszedł. W drzwiach minął się z panią Gródecką. Miała oczy zapuchnięte od 

płaczu i była bardzo zdenerwowana.

- Co ze Stachem? Jak się czuje?

- Wszystko w porządku. Proszę się nie niepokoić. Na korytarzu przypomniał sobie, że 

Ania Toczycka prosiła go o chwilę rozmowy. Mieli się spotkać po kolacji. Zapukał do jej 

drzwi.

- Avanti.

Siedziała na foteliku i przeglądała jakieś czasopisma. Zerwała się.

- Och, przepraszam. Myślałam, że to pokojówka. Obiecała nam zmienić ręczniki, ale 

to chyba już jutro rano. Proszę, niech pan siada. - Była najwyraźniej zmieszana. Jej zazwyczaj 

blada twarz pokryła się rumieńcem.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Czy pani Celińska jeszcze nie wróciła?

- Jeszcze nie. Sądzę, że wróci przed samym odjazdem na lotnisko. Tak przynajmniej 

powiedziała.

-  W takim razie nie wiem, czy wypada, żebym ja tutaj... tak sam na sam z panią... 

Może się trochę przejdziemy?

background image

Żachnęła się.

-   Niechże   pan   nie   będzie   śmieszny.   Proszę   siadać.   A   zresztą,   gdzie   tu   można 

spacerować w tych spalinach?

- To prawda - przyznał Downar. - Oddycha się z pewnym trudem. - Przysunął sobie 

krzesło i usiadł. - Chciała pani ze mną porozmawiać.

Zmieszała się znowu.

- Tak... To znaczy...

Downar odczekał chwilę i powiedział: 

- Odnoszę wrażenie, że coś panią gnębi.

- No, właśnie... Nie wiem, czy powinnam wtrącać się do cudzych spraw...

-  To   zależy.   Widzi   pani...   Wydaje   mi   się,   że   „wtrącać   się   do   cudzych   spraw” 

powinniśmy, a nawet mamy obowiązek, w wypadku jeżeli te „cudze sprawy” w jakiś sposób 

zagrażają innym ludziom.

Ciągle była niezdecydowana.

- Nie wiem, doprawdy nie wiem. Może powinnam porozmawiać z kierownikiem, ale...

- To już pozostawiam do decyzji pani. Nie mam najmniejszego zamiaru wypytywać.

- Obraził się pan?

- Ależ skądże. Ja jestem takim człowiekiem, który się nigdy na nikogo nie obraża. Nie 

lubię   mieszać   się   do   cudzych   spraw,   więc   jeżeli   ma   pani   jakieś   obiekcje,   to   może 

rzeczywiście lepiej niech się pani zwierzy ze swoich kłopotów kierownikowi.

Wyprostowała się, jakby dając tym do zrozumienia, że powzięła decyzję.

- Dobrze. Powiem panu. Mam do pana zaufanie. Downar skłonił się.

- Dziękuję. A teraz słucham uważnie.

Spuściła oczy i odchrząknęła, jakby chciała sobie dodać odwagi.

- Chodzi o panią Celińską.

- Ma pani jakieś kłopoty z naszą „Babcią”?

- To może niezupełnie ścisłe określenie. Właściwie nie mam kłopotów, tylko... tylko... 

No... po prostu, jestem niespokojna.

- Niepokoi się pani o zdrowie pani Celińskiej?

- Nie, to nie chodzi o jej zdrowie.

- Więc? - pytał cierpliwie Downar. Przywykł do ludzi, którym trudno zdecydować się 

na szczerą rozmowę.

Spojrzała na niego. W jej dużych, smutnych oczach dostrzegł powzięte postanowienie.

background image

- Dobrze. Powiem. Być może, wyda się to panuj śmieszne, ale prześladuje mnie jakiś 

niepokój. Otóż.. pani Celińska pisze i wysyła bardzo dużo listów.

Downar był zaskoczony.

- I panią to dziwi, że staruszka wysyła z Włoch pozdrowienia do swoich przyjaciół?

Potrząsnęła głową.

- W tym nie byłoby naturalnie nic dziwnego. Tylko, że te listy pisane są chyba jakimś 

szyfrem.

- Szyfrem? Skąd pani wie? Zmieszała się.

- Nie powinnam była oczywiście tego robić, ale po prostu tak przez ciekawość... Pani 

Celińska pisała list) na chwilę wyszła do łazienki, a ja... ja rzuciłam okiem... Zaintrygowało 

mnie to i któregoś dnia po raz drugi spojrzałam na jej list. Także był pisany szyfrem.

- Zna się pani na szyfrach? - spytał Downar.

- Ach, nie, ale te teksty nie miały żadnego sensu...

- Czy zdołała pani rozszyfrować coś z tego, co pisała pani Celińska?

- Absolutnie nic.

Downar podejrzliwie przyjrzał się dziewczynie. Pochwyciła jego spojrzenie.

- Uważa mnie pan za wariatkę?

- Skądże znowu! - zaprotestował energicznie. - Proszę mi powiedzieć, czy oprócz tych 

szyfrowanych listów

1

, jeszcze coś panią niepokoi?

- Tak. Pani Celińska ma pistolet.

- Pistolet?

- Tak. Zdaje mi się, że to Walther.

- Widzę, że pani świetnie się orientuje w rodzajach broni.

- Mój ojciec jest rusznikarzem. Przy nim nauczyłam się różnych takich rzeczy.

-  A może to, co pani widziała u pani Celińskiej, to była zapalniczka. Bywają takie 

zapalniczki w kształcie pistoletu. Energicznie potrząsnęła głową.

- To na pewno nie była zapalniczka. Niech mnie pan nie traktuje jak małego dziecka.

- Nie mam najmniejszego zamiaru - uśmiechnął się Downar. - Rozważam tylko różne 

ewentualności. Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób zorientowała się pani, że pani Celińska 

jest w posiadaniu pistoletu.

-  Zepsuł   jej   się   błyskawiczny   zamek   przy   torbie   i   wysypały   się   różne   drobiazgi. 

Między innymi właśnie pistolet.

- Zdziwiła się pani?

- Oczywiście. Od razu spytałam.

background image

- I cóż na to pani Celińska?

- Wydaje mi się, że się zmieszała. Powiedziała, że to pistolet na gaz oszołamiający, 

taki rodzaj straszaka. Ale ja jestem pewna, że to nie był  żaden straszak, bo dlaczego nie 

chciała mi go pokazać?

- A prosiła ją pani o to?

-  Oczywiście. Miałam ochotę przyjrzeć się temu „straszakowi”. Odburknęła niezbyt 

grzecznie, żebym się nie wtrącała do jej spraw. W ogóle ostatnio pani Celińska w stosunku do 

mnie   zachowuje   się   dosyć   opryskliwie.   Chciała   nawet   otrzymać   osobny   pokój,   żeby   nie 

mieszkać razem ze mną. Zrobiła mi tym przykrość, ponieważ przez cały czas staram się nią 

opiekować.

-  Niech się pani nie przejmuje - powiedział z uśmiechem Downar. - Starzy ludzie 

często miewają różne swoje dziwactwa, a przede wszystkim kierują się skrajnym egoizmem. 

Proponuję, żeby pani przestała się przejmować drobiazgami i nie psuła sobie humoru podczas 

tej pięknej wycieczki.

Przyjrzała mu się uważnie.

- Obawiam się, że uważa mnie pan za mitomankę.

Downar energicznie potrząsnął głową.

- Nic podobnego. Nawet mi taka ewentualność przez myśl nie przeszła. Przyznaję, że 

obserwuję   panią   od   początku   naszej   podróży   i   zauważyłem,   że   pani   jest   jakaś   smutna   i 

przygnębiona.

- Nie zawsze w życiu układa się wszystko tak, jakby człowiek pragnął - powiedziała 

cicho.

-  Nie   chciałbym   być   niedyskretny,   ale   mam   wrażenie,   że   pani   wybrała   się   na   tę 

wycieczkę, żeby zapomnieć.

- Żeby zapomnieć - powtórzyła.

Wydało mu się, że w jej oczach dostrzegł łzy. Odwróciła głowę. Wstał.

- Nie będę już pani przeszkadzał. Sądzę, że chce się pani położyć. Dobranoc.

- Więc pan uważa, że to, co panu powiedziałam o pani Celińskiej, nie ma znaczenia?

- Uważam, że nie ma się czym przejmować. Radzę, żeby pani przestała o tym myśleć. 

Proszę się cieszyć tym pięknem, które nas tutaj ze wszystkich stron otacza; Zapomnijmy o 

zmartwieniach,   o   kłopotach,   o   naszym   codziennym   życiu.   Niech   pani   spróbuje 

wyabstrahować się z rzeczywistości i przenieść się na te kilka dni w zupełnie inny świat, w 

ubiegłe stulecia. To, co tutaj oglądamy, sprzyja takim nastrojom.

- A mówiłam, że pan jest romantykiem. Uśmiechnął się.

background image

- Myślę, że chyba każdy jest w pewnych momentach trochę romantykiem. Mówiąc to 

wszystko, chciałem pani jakoś dopomóc. Po prostu podzieliłem się z panią moimi własnymi 

wrażeniami   i   odczuciami.   Jechałem   na   tę   wycieczkę   z   mocnym   postanowieniem,   żeby 

właśnie oderwać się od rzeczywistości. Pragnąłem przeżyć tę moją „wielką przygodę”, że się 

tak patetycznie wyrażę, ponadczasowo. Zerwać na te dwa tygodnie wszystkie więzy, łączące 

mnie z szarzyzną dnia powszedniego. I chyba to mi się udało. Czuję dla pani dużo sympatii i 

dlatego radzę, żeby pani spróbowała podobnie podejść do tej naszej fantastycznej podróży. 

Wyciągnęła do niego rękę.

- Dziękuję. Jest pan naprawdę bardzo, bardzo dobry. Dziękuję.

Mocno uścisnął wąską, delikatną dłoń.

- Odwagi, pani Anno. Niech się pani nie poddaje melancholijnym nastrojom i niech 

pani nie zawraca sobie głowy żadnymi straszakami. Dobranoc.

Wyszedł. Na korytarzu poczuł, że serce mu jakoś żywiej bije. Już dawno nie był w 

takim nastroju. Czyżbym na stare lata...? - pomyślał i uśmiechnął się. Nigdy nie przypuszczał, 

że może być jeszcze zdolny do jakichś żywszych uczuć. Emeryt. Zabawna historia.

Więckowski w swojej błękitnej pidżamie leżał na tapczanie i czytał gazetę. Na widok 

swojego współlokatora odłożył „Corriere delia Sera” i podniósł się.

-  No i niech pan powie, co za historia z tym Gródeckim. Okazuje się, że tutaj jest 

rzeczywiście niezbyt bezpiecznie.

- Uhm... - mruknął Downar i zaczął się rozbierać. Fotograf spojrzał uważniej.

- Odnoszę wrażenie, że pan w stosunku do mnie zrobił się jakiś podejrzliwy.

- Dlaczego pan tak sądzi?

- Tak mi się wydaje. Intuicja. Czy pan nie wierzy mnie i Gródeckiemu?

- Te wasze kłamstwa są szyte bardzo grubymi nićmi - stwierdził spokojnie Downar.

- Dlaczego mielibyśmy kłamać? W jakim celu?

- Tego nie wiem. Na razie nie mam zamiaru zajmować się tą sprawą. Zupełnie mnie 

nie interesuje, kto, kiedy i z jakiego powodu strzelał do Gródeckiego.

-  Czy   ma   pan   może   jakąś   swoją   własną,   „fachową”   hipotezę,   dotyczącą   tej 

strzelaniny? A może mnie pan o coś podejrzewa? Proszę powiedzieć zupełnie szczerze.

Downar zmierzył mówiącego niechętnym spojrzeniem.

- Powiedziałem panu przed chwilą, że nie mam zamiaru zajmować się tą sprawą. Nie 

po to pojechałem: na wycieczkę do Włoch, żeby bawić się w jakieś „hipotezy”. Dajmy temu 

spokój.

- Przykro mi, że pan stracił do mnie zaufanie, bo przecież...

background image

- Dajmy temu spokój - powtórzył energiczniej Downar i poszedł się myć.

Kiedy już zgasili światło, Więckowski odezwał się nieśmiało:

- Czy pan przypuszcza, że to ja strzelałem do Grodeckiegó?

Downar niecierpliwie poruszył się na tapczanie.

- Ja nic nie przypuszczam i niech mi pan wreszcie nie zawraca głowy. Dobranoc.

Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, podszedł do Downara Kozłowski.

-  Chciałbym  z panem zamienić kilka słów. Ale kiedy?  Zaraz, zaraz. W tej chwili 

jedziemy zwiedzać miasto. Po obiedzie czas wolny. To może po obiedzie?

- Dobrze - zgodził się Downar. - Jeżeli to konieczne.

- Pragnę zasięgnąć pańskiej rady. Nie mam z kim pomówić na ten temat, a pan, jako...

- Dobrze, dobrze. Po obiedzie spotkamy się w hallu.; Pójdziemy gdzieś na kawę.

- O, właśnie - ucieszył się Kozłowski. - Bardzo panu dziękuję.

Przed   hotelem   czekała   już   cała   grupa,   żeby   pójść   do   autokaru.   Rozmowy   były 

ożywione, a ten i ów próbowali naśladować włoską gestykulację.

Kozłowski zapędził wszystkich do autokaru. Ruszyli.

Downar stracił humor. Usiłował zachwycać się urokami Wiecznego Miasta, ale jakoś 

nie potrafił uwolnić się od natrętnych myśli. To już nie był ten nastrój, co w Wenecji czy we 

Florencji. Wieloletnia rutyna dawała!

mu się we znaki. Nie mógł zapomnieć o Gródeckim, Więckowskim i o tej bardzo 

niewyraźnej sprawie. Nie miał oczywiście wątpliwości, że kłamali. Ale co się kryło za tą całą 

historią? Jakaś poważniejsza afera? Narkotyki? Handel złotem? Kto wie, czy Gródecki po 

tym wszystkim nie zostanie we Włoszech? Może będzie się bał wracać do kraju? Psiakrew! 

Nawet tutaj  nie dają mu  spokoju. Był  przekonany,  że w czasie tej  wycieczki  całkowicie 

oderwie się od problemów kryminalnych. A niech to wszyscy diabli! Wrócili na obiad. Anna 

usiadła koło niego.

- Jakie wrażenia wywiezie pani z Rzymu? - spytał. Uśmiechnęła się.

- Znam Rzym. Byłam tu już parę razy. Zawsze wyjeżdżam z tego miasta z uczuciem 

żalu. Chociaż muszę przyznać, że teraz Rzym ogromnie stracił na swym uroku. Przerażający 

rozwój   motoryzacji   zabija   go.   Spaliny   niszczą   zabytki   architektury,   rzeźby.   Widział   pan 

Koloseum   podparte   drągami.   Pomnik   Marka   Aureliusza   rozsypie   się   kiedyś.   Technika 

zaczyna   się   obracać   przeciwko   człowiekowi.   Grozi   zagładą   miastom,   zabytkom   sztuki   i 

wreszcie całej naszej zmęczonej planecie. Ale nie mówmy o rzeczach smutnych.

- Właśnie. Nie mówmy o rzeczach smutnych - przytaknął skwapliwie Downar. Sięgnął 

po butelkę i napełnił szklanki winem. - Pani zdrowie. 

background image

Spojrzała na niego uważnie.

- Mam wrażenie, że pan jest dzisiaj jakiś inny.

- To znaczy?

-  Może   się   mylę,   ale   wyczuwam   w   panu   napięcie   nerwowe.   Czy   ma   pan   jakieś 

kłopoty?

Roześmiał się.

- Nie. Skądże znowu. Nie mam żadnych kłopotów. Wypiła łyk wina.

-  Przepraszam,   że   się   tak   wypytuję,   ale   nie   chciałabym,   żeby   pan   był   smutny. 

Wystarczy, że ja jestem smutna.

- Czy można temu jakoś zaradzić? Potrząsnęła głową.

-  Nie. Podobno czas goi wszystkie rany. Bardzo na to liczę. Czy pan wie, że jutro 

odlatujemy do Palermo?

- Tak, Wiem. Znajdziemy się w siedzibie mafii, Sycylia.

Uśmiechnęła się.

- Nie sądzę, żebyśmy nawiązali kontakt z mafią. To mogłoby być interesujące, ale... 

Prawdopodobnie   mają   do   załatwienia   pilniejsze   sprawy,   aniżeli   zajmowanie   się   polskimi 

turystami. 

Downar wypił spory łyk wina.

-  Cieszę się, że pani odzyskuje dobry humor. I całkowicie się z panią zgadzam, że 

chyba nie potrzebujemy obawiać się sycylijskiej mafii.

Pod koniec obiadu Downar przypomniał sobie, żl umówił się z Kozłowskim. To mu 

znowu popsuło nastrój. Winogrona wydały mu się jakieś dziwnie cierp, kie. Perspektywa tej 

rozmowy wcale go nie zachwycała. Wolałby oczywiście zdrzemnąć się chwilę, odpocząć. Nie 

było jednak rady. Słowo się rzekło.

Kozłowski czekał w małym saloniku, przylegającym do recepcji. Był zdenerwowany i 

co chwila przygładzał dłonią zmierzwioną czuprynę. Zerwał się z kanapki.

-  Cieszę się, że pan przyszedł. Nie byłem pewien, czy pan nie zapomniał o naszym 

spotkaniu. Dziękuję. Może wyjdziemy stąd, bo nie chciałbym...

- Oczywiście - przytaknął Downar. - Chodźmy. Poszli na Stazione Termini. Tu było 

najbliżej. Bez

trudu znaleźli wolny stolik w dużej kawiarni. Błyskawicznie zjawił się przed nimi 

kelner w białej, mocno wykrochmalonej kurtce. Zamówili kawę, a kiedy młody człowiek 

postawił przed nimi filiżanki, Kozłowski chrząknął i wyjął z kieszeni gazetę.

- Niech pan spojrzy.

background image

- Nie znam włoskiego - wyjaśnił Downar.

-  A, prawda. Zapomniałem.  Przepraszam.  Zaraz panu przetłumaczę. Może się pan 

troszkę   nachyli.   Nie   chcę   tak   głośno.   Tytuł   tej   notatki   jest   taki:   „Dramat   głośny   czy 

porachunki   gangsterskie”.   A   pod   spodem   tekst:   „Wczoraj   w   godzinach   wieczornych 

znaleziono W okolicy Frascati zwłoki niejakiego Gaetano Serpotta. Młody człowiek został 

zastrzelony w luksusowym samochodzie Alfa Romeo, zaparkowanym na drodze prowadzącej 

do   ruin   willi   Cycerona.   Wstępne   dochodzenie   wykazało   świeże   ślady   krwi   na   trawie   w 

pobliżu   amfiteatru,   znajdującego   się   nie   opodal   willi   Cycerona.   Śledztwo   w   tej   sprawie 

prowadzi znany ze swej energii komisarz Giovanni Valdelli”.

Kozłowski skończył tłumaczyć tekst notatki i spojrzał na Downara.

- No i co pan na to?

- Downar wzruszył ramionami.

- Cóż ja? Nic. Niech się martwi włoska policja.

- Czy nie uważa pan, że to morderstwo może się w jakiś sposób łączyć ze zranieniem 

Gródeckiego?

- Nie wiem. Przyznam się panu, że mnie ta sprawa zupełnie nie interesuje.

Kozłowski jednak nie dawał za wygraną.

- To, co wczoraj opowiadali Więckowski i Gródecki, nie wydało mi się wiarygodne. A 

pan jak to odebrał?

- Łgali, oczywiście - odparł obojętnie Downar i skończył pić kawę.

- Ale w jakim celu?

-  Nie mam pojęcia. I coś panu powiem,  panie  kierowniku. Nie mam najmniejszego 

zamiaru bawić się tu w prowadzenie śledztwa. Pojechałem na wycieczkę dla przyjemności, a 

nie   służbowo.   Zresztą   przeszedłem   już   na   emeryturę   i   nie   chcę   słyszeć   o   żadnych 

kryminalnych aferach.

Kozłowski, zafrasowany, podrapał się za uchem.

- Sam nie wiem, co robić. Czy po powrocie do Polski powinienem złożyć raport w tej 

sprawie, zawiadomić nasze władze?

- Jak pan uważa. Sądzę jednak, że chyba tak. Powinien pan ten wypadek zreferować 

dyrekcji „Orbisu a oni niech już sobie robią, co chcą. Proponuję, żebyśmy wrócili do hotelu.

Podczas kolacji pojawiła się „Babcia”. Wyglądaj bardzo elegancko. Miała misternie 

ułożoną fryzuj i pachniała mocnymi perfumami. Robiła takie wrażenie, jakby przed chwilą 

wyszła z gabinetu kosmetycznego.

- A więc jutro do Palermo! - wykrzyknęła wesoło.

background image

Rozdział V Citta del Marę

dole morze gładkie, ciemnostalowe jak zbroja średniowiecznego rycerza. Skrawki 

lądu tu i ówdzie błyszczą pierwszymi światłami. W oddali widać białą plamę. To statek.

Samolot nie jest zbyt luksusowy, jeden z tych, co to kursują na lokalnych liniach. 

Warkot motorów bliski, natrętny.

Downar   miał   ochotę   usiąść   koło   Anny,   ale   Więckowski,   z   właściwą   sobie 

przedsiębiorczością,   narzucił   mu   od   razu   swoje   towarzystwo.   Wczorajsze   przeżycia   nie 

wywarły   na   nim   najwidoczniej   większego   wrażenia.   Znowu   był   pogodny,   chętny   do 

rozmowy, pełen werwy.

- Cieszę się, że się tak razem, we dwóch, trzymamy - powiedział wesoło.

- Uhm - mruknął Downar. Fotograf spojrzał uważniej.

- Mam wrażenie, że pan dzisiaj jakiś nie w sosie. Czy coś się stało?

- Nie, nic się nie stało.

- To dlaczego taki kwaśny humorek? - nastawał Więckowski.

- Znowu niezbyt dobrze spałem. Może dlatego.

-  Ja   też   bardzo   kiepsko   spałem   -   podchwycił   z   ożywieniem   fotograf.   - 

Prawdopodobnie   ta   wczorajsza   przygoda   Gródeckiego...   Przykro   mi,   że   pan   tak   jakoś 

podejrzliwie ustosunkował się do tej sprawy, bo przecież...

- Może już nie będziemy mówić na ten temat - zaproponował Downar. - Myślę, że to 

nie ma sensu.

- Jak pan sobie życzy. Widzi pan tych facetów?

Downar, który dotychczas wyglądał przez okno, dopiero teraz zauważył, że zamiast 

przystojnych, uśmiechniętych dziewcząt obsługują pasażerów młodzi ludzie o poważnych, 

pełnych skupienia twarzach.

Więckowski pochylił się i szepnął tajemniczo:

- Tajniacy. Widocznie boją się jakiejś rozróby w Palermo. Niech pan spojrzy, jak się 

badawczo przyglądają podróżnym. Założę się, że każdy z nich ma pistolet pod pachą. Chyba 

jednak dolecimy na miejsce bez żadnych przygód. Obstawa jest solidna.

- Był pan kiedy na Sycylii?

Downar potrząsnął głową.

- Nie, nigdy.

- Ciekawy kraj, ale niezbyt bezpieczny. Nie daj Boże podpaść mafii. Koniec. Nawet 

cała armia karabinierów takiemu nie pomoże. Mafii boją się i karabinierzy, i prokuratorzy, i 

background image

sędziowie, a nawet członkowie parlamentu. To cholerna organizacja. Wszędzie mają swoje 

wtyczki.

- Boi się pan? - uśmiechnął się Downar. Więckowski żachnął się.

- Skądże znowu. Dlaczego miałbym się bać? - Nagle spochmurniał i zmarszczył brwi, 

jakby go zaabsorbowała jakaś niewesoła myśl. - Dlaczego miałbym się bać? - powtórzył. - 

Nikomu się przecież nie naraziłem. Ostatni raz byłem na Sycylii trzy lata temu. Z mafią nigdy 

nie miałem nic wspólnego. Chyba mi pan wierzy.

- Wierzę panu - powiedział obojętnie Downar i znowu zaczął wyglądać przez okno. 

Nudziła go ta gadanina. Był wściekły, że akurat ten facet przyczepił się doi niego, Psuło mu 

to całą przyjemność. Więckowski najwyraźniej miał coś na sumieniu i szukał oparcia i opieki.

Pytanie zostało zadane ledwie dosłyszalnym szeptem:

- Czy ma pan broń? Downar spojrzał zdumiony.

- Chyba pan oszalał. A na co mi broń na wycieczce orbisowskiej?

-  Oczywiście,   oczywiście   -   zaśmiał   się   niezbyt   szczerze   Więckowski.   -   Głupstwa 

plotę.  Proszę mi  wybaczyć.  Nikt się nie wybiera  na wycieczkę  uzbrojony.  Nonsens. Tak 

czasem coś lapnę bez zastanowienia, Pardon.

Downar nie zareagował. Przechylił w tył głowę i przymknął oczy.

Było już zupełnie ciemno, kiedy samolot wylądował w Palermo. Dość długo czekali 

na bagaże. Wreszcie na kolistej taśmie zaczęły się pojawiać walizki.

Kozłowski, jak zawsze energiczny, sprawdził, czy nikogo nie brakuje, i dał sygnał do 

wymarszu z lotniska.

Autokar   już   czekał.   Kierowca,   czarniawy   Sycylijczyk   o   gęstych   kędzierzawych 

włosach, z zaciekawieniem przyglądał się turystom przybyłym z północnego kraju.

-  To   niedaleko   -   wyjaśnił   Więckowski,   sadowiąc   się   koło   Downara.   -   Około 

czterdziestu kilometrów. Zdążymy akurat na kolację.

I rzeczywiście...

Sala   restauracyjna   olbrzymia,   mogąca   pomieścić   kilkaset   osób.   Obsługa   szybka, 

uprzejma, mimo iż widać było, że kelnerzy są zmęczeni całodzienną, intensywną pracą.

Po kolacji szukanie kwater ukrytych wśród kwiatów, krzewów i drzew. Wznoszące się 

szerokim półkolem dwu - i trzypiętrowe pawilony w świetle latarń i lampionów wyglądały 

trochę nierealnie i tajemniczo.

Downar i Więckowski stosunkowo szybko odnaleźli swój pokój. Przed drzwiami stały 

już ich walizki.

- Dobra organizacja - pochwalił Downar. Więckowski uśmiechnął się.

background image

-  W ogóle tu jest pierwszorzędnie. Zobaczy pan jutro, za dnia. A co za żarcie! Nie 

będzie pan wiedział, za co się łapać. Szwedzki stół.

- Był pan już tutaj?

-  Gdzie   ja   nie   byłem,   panie   kochany,   gdzie   ja   nie   byłem.   Kręci   się   człowiek   po 

świecie, jak ten Żyd wieczny tułacz. Trochę tu, trochę tam.

- I bez trudu dostaje pan paszport na takie częste wyjazdy?

-  Przeważnie   jeżdżę   służbowo.   Robię   zdjęcia   dla   różnych   czasopism,   do   książek. 

Lubię   to.   W   ogóle   lubię   ruch   w  interesie.   Teraz   wyjątkowo   wybrałem   się   z   orbisowską 

wycieczką, prywatnie, zupełnie prywatnie. Przynajmniej raz nie mam żadnych obowiązków 

na głowie. Czasem coś tam sobie pstryknę, ale bardzo mało. Trzeba przecież trochę odpocząć 

od pracy zawodowej.

- Niewątpliwie - przytaknął Downar. - Każdy powinien od czasu do czasu wypocząć 

od pracy zawodowej. A teraz może rozpakujemy walizki i spróbujemy się przespać.

-  Nareszcie nie będzie żadnego zwiedzania - roześmiał się Więckowski. - Żadnych 

muzeów, żadnych  galerii, żadnych  kościołów. Sześć dni całkowitego wypoczynku. Co za 

rozkosz!

Rano Downar obudził się bardzo wcześnie. Wyszedł w pidżamie na taras. Widok, 

który się przed nim roztaczał, oszołomił go.

Na ogromnej  skarpie, wznoszącej  się kilkaset metrów  ponad błękitną  taflą  morza, 

stworzono   przepiękny   ogród,   pełen   krzewów,   kolorowych   kwiatów   i   pinii. 

Czerwonoamarantowe pęki bougeiwille pięły się po białych ścianach pawilonów, ogromne 

aloesy o powyginanych liściach przykuwały wzrok swą egzotyką,; kolczaste opuncje i agawy, 

porastające kamieniste zbocza, przypominały o autentycznym  krajobrazie Sycylii. Złocisty 

krąg słońca wolno podnosił się nad horyzontem.

Downar tak się zapatrzył na ten czarodziejski ogród, że nie posłyszał za sobą kroków.

- Ładny widoczek z tego tarasu, co? - odezwał się Więckowski.

Downar drgnął.

- Pięknie tu.

-  Tylko, że to wszystko lipa - skrzywił się fotograf. - Sztucznie zrobili ten „rajski 

ogród”   dla   uciechy   turystów.   Kosztowało   to   kupę   forsy.   Musieli   nawieźć   ziemi   pod   te 

wszystkie kwiaty i krzewy. A teraz, żeby to utrzymać, muszą się porządnie napracować. Ale 

trzeba przyznać, że zorganizowali z pomyślunkiem. Wcześnie pan wstał dzisiaj.

-  Tak, dosyć wcześnie - mruknął Downar, zły,  że mu Więckowski zepsuł nastrój. 

Poszedł do łazienki i zabrał się do golenia.

background image

Śniadanie jedli w tej samej sali, w której wczoraj wieczorem byli na kolacji.

- Na razie bułeczki, serki, dżemy i herbatka - powiedział fotograf, smarując masłem 

rogalik. - Dopiero zobaczy pan, co dadzą na obiad. Szwedzki stół. Można; się najeść za 

wszystkie czasy. Wina skolko ugodno, tylko nie wolno wynosić. Konsumpcja na miejscu.

Po śniadaniu Downar wrócił do pokoju, włożył kostium kąpielowy i poszedł na basen. 

Zobaczył Annę,; wyciągniętą na leżaku.

- Dzień dobry.

Otworzyła oczy i uśmiechnęła się.

- Ach, to pan. Dzień dobry. Jak się pan czuje w Citta del Mare? 

-  Wspaniale.   Zupełnie   tak,  jakbym  się  nagle  znalazł  w  zaczarowanym   ogrodzie  z 

bajki.

- Ja odnoszę takie samo wrażenie. Wszystko tu jest nierealne. Nasz świat został gdzieś 

bardzo, bardzo daleko, nasuwa się nawet pytanie, czy w ogóle jeszcze istnieje.

- Zapewniam panią, że istnieje - powiedział wesoło Downar. - I za sześć dni do niego 

wrócimy, a nasza wycieczka bardzo prędko ucieknie w przeszłość, stanie się wspomnieniem.

- Niech mnie pan nie martwi - poprosiła. - I niech pan sobie weźmie leżak. Stoją tam, 

przy barierze.

Podszedł do bariery i spojrzał w dół. Ukwiecone tarasy spływały ku granatowej tafli 

morza,   roziskrzonej   złotą   łuską,   utkaną   z   promieni   słonecznych.   Powietrze   było   czyste, 

łagodne, pozwalające sięgnąć wzrokiem daleko, aż do linii horyzontu.

Wziął leżak i wrócił do Anny.

- Ale może ja pani przeszkadzam? Potrząsnęła głową.

-  Gdyby mi pan przeszkadzał, to przecież nie zaproponowałabym, żeby pan usiadł 

koło mnie.

Usadowił się wygodnie, zwracając twarz ku słońcu.

- Zdaje się, że się tutaj wspaniale opalimy. Czy pani pływa?

- Tak. Ale do basenu wejdę trochę później, jak będzie jeszcze cieplej.

Umilkli.   Downar   rozkoszował   się   tym  dolce   far   niente.  Zwiedzanie   Wenecji, 

Florencji, Sieny, Rzymu było bardzo intensywne, męczące. Za to teraz całkowity, wspaniały 

relaks.

- I nagle znaleźliśmy się w rajskim ogrodzie - powiedział.

Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach.

-  Całe szczęście, że tu nie ma jabłoni. Kto wie, czy nie sięgnęłabym po zakazany 

owoc.

background image

- Sądzę, że nowoczesna kobieta może się obejść bez jabłka.

- Jestem tradycjonalistką.

- Czyżby? Nie wygląda pani na osobę przywiązującą zbyt dużą wagę do tradycyjnych 

form. Jest pani artystką, a artyści...

- Co artyści?

- Wydaje mi się, że przede wszystkim artyści dążą do zerwania z wszelkiego rodzaju 

konwenansami.

Uśmiechnęła się.

- Należy unikać uogólnień. To są sprawy bardzo indywidualne. A zresztą, każda chyba 

epoka ma swoje konwenanse, które są zwalczane przez gniewną, buntowniczą młodzież, nie 

zdającą sobie sprawy z tego, że na miejsce starych konwenansów, starych form współżycia 

między ludźmi przychodzą nowe, kostniejące równie szybko jak te stare.

- Widzę, że pani jest w filozoficznym nastroju.

-  Nie. Po prostu sama kiedyś  należałam do tej buntowniczej młodzieży,  pragnącej 

przewracać świat do góry nogami.

- To chyba było nie tak dawno.

- Bardzo dawno. Nie wyobraża pan sobie jak dawno. Od tamtych lat w moim życiu 

dużo się zmieniło, bardzo dużo. I w tej chwili na pewne zagadnienia patrzę zupełnie inaczej. 

Ale nie mówmy o mnie. To nieciekawy temat. Proszę mi powiedzieć, czy pan wierzy, w 

zbrodnię doskonałą.

Był zaskoczony.

- Dlaczego pani o to pyta?

-  Tak   sobie.   Bez   żadnych   ukrytych   intencji.   Czytam   właśnie   jakiś   kryminał   i... 

Zastanawiałam się, czy można popełnić zbrodnię doskonałą.

Downar nieznacznie wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Zapewne można popełnić zbrodnię doskonałą, ale to nie takie proste. 

Oczywiście,   że   wiele   zbrodni   pozostaje   nie   wykrytych.   Wynika   to   jednak   przeważnie   z 

nieudolności   prowadzących   śledztwo.   Czyżby   pani   miała   zamiar   pozbyć   się   kogoś? 

Roześmiała się.

-  Nie wiem. Być może, że miałabym ochotę, ale chyba nigdy nie wystarczyłoby mi 

odwagi.

-  Jeżeli   pani   interesuje   się   zbrodniami   doskonałymi,   to   najlepiej   niech   pani 

przekonsultuje to zagadnienie z jakimś fachowcem.

- A pan nie jest fachowcem?

background image

- Skąd to przypuszczenie?

-  Nie wiem. Jak tylko pana zobaczyłam, jeszcze na lotnisku w Warszawie, to zaraz 

przyszło mi na myśl, że nadałby się pan do roli Sherlocka Holmesa.

Roześmiał się.

-  Nie bardzo rozumiem, skąd to skojarzenie. Nie mam żadnych wspólnych cech z 

bohaterem Conan Doyla. Nie palę fajki, nie gram na skrzypcach, nie przyjaźnię się z żadnym 

lekarzem, nie posługuję się metodę dedukcji.

- A jaką się pan metodą posługuje? - spytała podchwytliwie.

- Żadną. Po prostu żadną. Wstała z leżaka.

- Chodźmy popływać.

Pływała bardzo dobrze, ale Downar bez trudu wyprzedził ją. Kiedy wyszli z wody, 

miała niezadowoloną minę.

- Ach, ten pański crawl.

- To najszybszy styl - uśmiechnął się, wycierając głowę ręcznikiem.

- Ja tam wolę żabkę.

- Jako żabka jest pani niezrównana.

- Czy tylko jako żabka?

- Czy pani chce, żebym powiedział, że ma pani kształty olimpijskiej bogini?

- Takie stwierdzenie jest zawsze mile widziane, a raczej mile słyszane.

-  No, więc dobrze. Moim zdaniem tak właśnie musiała wyglądać piękna Helena, o 

którą walczono pod Troją.

- Zaczyna pan robić postępy w prawieniu komplementów.

- Mam nadzieję, że mając taką nauczycielkę, bardzo dużo skorzystam.

Rozmawiali czas jakiś o niczym, aż wreszcie Downar spojrzał na zegarek.

- Mile nam się gawędzi, ale zdaje się, że trzeba już się trochę przyodziać do obiadu.

- Po tym pływaniu nabrałam apetytu - powiedziała Anna, wstając z leżaka.

Downar   dziarskim   krokiem   ruszył   wąską   alejką,   wysypaną   żwirem.   Dziewczyna 

rzeczywiście podobała mu się i byłby bardzo zadowolony ze spędzonego z nią przedpołudnia, 

ale... Te jakieś dziwne aluzje, dotyczące zbrodni doskonałej, zaniepokoiły go. Czyżby i ona 

już wiedziała? - myślał, przyspieszając kroku. - Czyżby Więckowski się wygadał? Zrobiłem 

wszystko,   żeby   nikt   z   uczestników   wycieczki   nie   wiedział   o   mojej   pracy   zawodowej,   a 

tymczasem... Kozłowski, Więckowski, teraz może i Anna... Niech to wszyscy diabli!

background image

Dobiegły go znajome głosy. Siedzieli w małej altance, misternie skonstruowanej z 

pnących roślin. Chciał ich minąć, ale to, co posłyszał, zmusiło go do zatrzymania się za pniem 

karłowatej pinii.

- Ja bym ci radziła truciznę - powiedziała pani Celińska. 

- Myślałem o sztylecie - zabrzmiał charakterystyczny bas Gałeckiego.

- Trucizna lepsza, dużo lepsza - upierała się „Babcia”. - Trzeba tylko wykombinować 

coś trudno wykrywalnego. Jak wrócimy do Warszawy, zaraz porozumiem się z Tadeuszem. 

On się zna na tych rzeczach.

- Tylko błagam cię, zrób to ostrożnie. Żeby się nie domyślił.

- Bądź spokojny. Nie domyśli się. No, trzeba się przyszykować do obiadu. Chodź.

Downar pospiesznie zeszedł w dół i okrężną drogą dotarł do pawilonu, w którym 

mieszkał. Był oszołomiony. Nie miał całkowitej pewności, czy go nie widzieli, więc może to 

tylko jakiś głupi kawał. A jeśli nie? To kogo, u licha, ci starzy chcą truć?

W   pokoju  zastał   Więckowskiego.   Fotograf  był   już  ubrany w  elegancki   garnitur   z 

błękitnego tropiku. Właśnie skrapiał się obficie wodą kolońską.

- Gdzież to się pan podziewał? - spytał wesoło.

- Pływałem trochę w basenie, opalałem się.

-  A ja wypuściłem się na maleńki podryw. Dziewczyny tutaj, że palce lizać. Tylko 

czekają. Umówiłem się z jedną na wieczór. Pójdziemy potańczyć.  Jakby pan sobie jakąś 

przygadał, to moglibyśmy pójść we czwórkę.

-  Chyba   nie   -   powiedział   z   uśmiechem   Downar.   -   Nie   jestem   taki   szybki   do 

podrywania  dziewczyn.  Poza tym  kiepsko tańczę.  Na razie  idę pod prysznic  i muszę  się 

trochę przyodziać do obiadu. Wprawdzie nie mam takiego eleganckiego stroju, jak pan, ale 

myślę, że w sportowej koszuli mnie wpuszczą.

- Oczywiście. W kąpielówkach nie wolno, ale w koszuli... Zaczekam na pana.

Dotychczas „szwedzki stół” był  dla Downara pustym,  pozbawionym  jakiejkolwiek 

treści dźwiękiem. Dopiero kiedy sympatycznej dziewczynie podał swój obiadowy numerek i 

znalazł się po drugiej stronie szklanych drzwi, zorientował się, co to znaczy.

Dookoła ogromnej sali poustawiano długie stoły, uginające się pod najrozmaitszymi 

specjałami. Wszelkiego rodzaju sałatki, z krabów, z ośmiornic, z ananasów, z bakłażanów, 

rozmaite gatunki ryb w pikantnych sosach, warzywa, oliwki, pomidory. Kucharze w białych 

kitlach kroili smakowite mięsiwa, ogromne plastry rozbefów, cielęcinę i pieczony drób.

background image

Samoobsługa. Każdy brał talerz, albo nawet dwa talerze, sztućce i sam nakładał sobie 

potrawy. Przybysze z Polski byli tak oszołomieni tym zaopatrzeniem, że w pierwszej chwili 

nie wiedzieli, co brać.

- Widzi pan, jaka wyżerka - powiedział Więckowski. - To rozumiem. I bez żadnych 

ograniczeń. Może pan sobie dokładać, ile dusza zapragnie, a raczej, ile się w żołądku zmieści. 

Łapiemy się za tę sałatkę z ananasów. Polecam. Pyszności. Jak nam będzie mało, to jeszcze 

wrócimy. A teraz chodźmy.

Z   pełnymi   talerzami   weszli   przez   oszklone   drzwi   do   ogromnej   sali,   w   której 

poprzedniego   dnia   jedli   kolację.   Długie   stoły,   nakryte   obrusami,   koszyki   z   pieczywem, 

butelki z winem białym i czerwonym.

- Tutaj trudno nie przytyć - uśmiechnął się Więckowski, nalewając wino do szklanek. 

-   W   Warszawie   trzeba   będzie   zrzucić   nadwagę.   Mówi   się   trudno.   Nie   sposób   przecież 

zrezygnować z tych przeróżnych smakołyków. A muszę się przyznać, że lubię dobrze zjeść.

- Nie wątpię w to - przytaknął Downar.

Ciekawie   rozglądał   się   po   tym   gigantycznym   przybytku   zbiorowego   żywienia   i 

podziwiał znakomitą organizację. Kelnerzy błyskawicznie zbierali brudne talerze, ustawiając 

je na zgrabnych wózkach. Wszystko tu odbywało się szybko, sprawnie i uprzejmie.

-  Po   obiadku   proponuję   maleńką   drzemkę   -   powiedział   Więckowski,   ponownie 

napełniając szklaneczki winem. - A wieczorkiem może się gdzieś wypuścimy. Kolacja już nie 

jest samoobsługowa. Coś podadzą do jedzenia, ale na ogół karmią tu zupełnie przyzwoicie. 

Wszelkich   atrakcji   także   nie   brakuje,   kina,   dancingi,   telewizja,   występy   folklorystyczne, 

zaciszne tawerny. A jeżeli jest pan amatorem sportu, to może pan grać w tenisa, w ping-

ponga, wynająć żaglówkę, jeździć na nartach wodnych. Trzeba im oddać sprawiedliwość, że z 

pomyślunkiem to zorganizowali. Mają smykałkę do tych rzeczy. Kupę forsy to kosztowało, 

ale procentuje jak cholera. Opłaca się w takie coś zainwestować kapitał. Żeby tak u nas. Mój 

Boże.

Downar z roztargnieniem słuchał paplaniny fotografa. Rozmowa, którą przypadkowo 

podsłuchał,   nie   dawała   mu   spokoju.   Przez   cały   czas   wycieczki   nie   zauważył,   żeby   pani 

Celińska kontaktowała  się z owym  ponurym  typem  o drapieżnej, sępiej twarzy.  Aż teraz 

nagle... Doradza mu użycie trucizny i zaofiarowuje swą pomoc w zdobyciu jej. Co to może 

znaczyć, do diabła? Głupi żart? Ale w jakim celu?

Automatycznie wypił trzy szklanki wina i poczuł, że trochę mu się kręci w głowie. 

Porcja słońca w połączeniu z alkoholem zrobiła swoje. Doszedł do wniosku, że w tej sytuacji 

poobiednia drzemka jest nieodzowna.

background image

Więckowski triumfował.

- A widzi pan. Mówiłem, że po tym szwedzkim stole trzeba się chwileczkę kimnąć. 

Jeszcze nie jesteśmy zaaklimatyzowani i nie przyzwyczajeni do takiej wyżerki.

Maleńka drzemka przeciągnęła się do wieczora. Ledwo zdążyli na kolację.

- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - pocieszał swojego towarzysza Więckowski. - Kto 

śpi, nie grzeszy. A wypoczynek po tych wszystkich wrażeniach nam się należał.

Kiedy wchodzili do sali jadalnej, do Downara podszedł Kozłowski.

- Po kolacji chciałbym z panem zamienić kilka słów. Downar spojrzał niespokojnie.

- Znowu jakieś kłopoty?

- Coś w tym rodzaju. Może spotkamy się na dole, w kawiarni.

- Dobrze.

Więckowski stracił nagle humor i swą niedawną werwę. Niechętnie jadł faszerowane 

bakłażany w sosie pomidorowym. Często sięgał po butelkę z winem.

- Niech pan uważa, bo się pan upije - przestrzegł go Downar.

- No to co? Najwyżej się upiję. Nie wolno mi czy jak?

- Fotograf najwyraźniej był już trochę pod gazem. Downar wzruszył ramionami. Nie 

miał najmniejszego zamiaru występować w roli niańki. Zdziwiła go zmiana nastroju jego 

współlokatora, ale ostatecznie...

Po kolacji zeszedł na dół i usiadł na kawiarnianym  tarasie. Niebawem pojawił się 

Kozłowski,   niosąc   wysoką   szklankę,   napełnioną   jakimś   ciemnym   płynem.   Kostki   lodu 

pobrzękiwały rytmicznie.

- Co pan wziął? Lemoniadę? - skrzywił się kierownik. - Trzeba było zafundować sobie 

„amaro”. Dużo lepsze. Pomaga w trawieniu.

- Na przyszłość tak zrobię - uśmiechnął się Downar.

-  Nie   jestem   jeszcze   zorientowany   w   tych   wszystkich   trunkach.   Ale   chyba   nie   o 

alkoholach chciał pan ze mną rozmawiać.

- To prawda. Nie o alkoholach. Znowu mam kłopoty z naszą nieznośną „Babcią”.

- Co się stało?

Kozłowski potrząsnął lodem w szklance.

- Niech pan sobie wyobrazi, że zwiała.

- Jak to zwiała?

-  Zwyczajnie. Przyjechał podobno po nią jakiś facet luksusowym wozem. Wsiadła i 

pojechała.

- Kto to panu powiedział?

background image

-  Pani   Anna   Toczycka.   „Babcia”   prosiła   ją,   żeby   mnie   zawiadomiła,   że   przez 

najbliższe dwa dni będzie nieobecną.

- Szalona staruszka - roześmiał się Downar. Kozłowski nie podzielał jego wesołości.

- Pan się śmieje, a ja nie wiem, co robić.

- A co pan ma robić?

-  Właśnie   nie   wiem.   Jako   kierownik   grupy   jestem   odpowiedzialny   za   każdego 

uczestnika wycieczki. Bardzo mnie ta sprawa niepokoi.

- Przecież jej nie porwali - zauważył Downar.

- To prawda. Pani Toczycka widziała, jak odjeżdżała z tym Włochem. Podobno była 

w doskonałym humorze. 

Downar skończył pić swoją lemoniadę.

-  No, cóż... Wydaje mi się, że niepotrzebnie się pan przejmuje. Ostatecznie panią 

Celińską można uważać za osobę dorosłą. Jeżeli chciała się gdzieś wypuścić, to cóż pan może 

na to poradzić? Gdyby to było porwanie, to oczywiście należałoby zawiadomić policję, ale w 

tej sytuacji...

- Wyjątkowo pechowa wycieczka, wyjątkowo - mruknął Kozłowski. - Tyle lat pracuję 

w tej branży i jeszcze czegoś takiego nie miałem. Rzucę w czorty tę robotę. Po jaką cholerę 

mam się tak denerwować?! O, właśnie idzie pani Toczycka. Pani Aniu! Pani Aniu!

Dopiero teraz ich zauważyła. Zatrzymała się.

- Nad czym to panowie tak radzą? Kozłowski przysunął krzesło.

- Prosimy. Niech pani na chwileczkę z nami usiądzie. Co pani przynieść do picia?

Potrząsnęła głową.

- Dziękuję. Przed chwilą wypiłam coca-colę. Ale się pan dzisiaj opalił - powiedziała, 

spoglądając na Downara. - Obawiam się, że czeka pana kiepska noc. Może dać panu trochę 

oliwy albo krem?

-  Nie, dziękuję, nic mi nie będzie - uśmiechnął się Downar. - A ta „opalenizna” to 

może raczej od wina aniżeli od słońca. Przed chwilą rozmawialiśmy o pani.

- O mnie?

- Właściwie o pani Celińskiej - sprostował Kozłowski.

-  Dziwna   kobieta.   Jednego   dnia   robi   takie   wrażenie,   jakby   była   zniadołężniałą 

staruszką, a potem znowu...

-  Co powiedziała przed wyjazdem? - spytał Downar takim tonem, jakby go bardzo 

mało obchodziła ta sprawa.

background image

-  Powiedziała, że tutaj, w Città del Mare, jest bardzo nudno i że się musi  trochę 

„przewietrzyć”. Prosiła, żeby zawiadomić kierownika, że przez dwa dni jej nie będzie.

- Czy nie wspomniała, dokąd się wybiera?

- Nie. Spytałam ją nawet, ale tylko się roześmiała.

- Podobno ktoś po nią przyjechał.

- Tak. Jakiś Włoch, być może Sycylijczyk.

- Jak wyglądał?

- Wysoki, postawny, bardzo przystojny, śniady, ogromne czarne oczy.

- Młody? Stary?

- Myślę, że około pięćdziesiątki, czterdzieści kilka. Zresztą, trudno mi powiedzieć, ci 

południowcy różnią się bardzo od naszych mężczyzn. Określić ich wiek nie jest rzeczą łatwą.

- Czy pani Celińska nie wymieniła jakiegoś nazwiska albo chociaż imienia?

Anna zastanowiła się.

- Zaraz... zaraz... chwileczkę... Tak. Powiedziała: „Ciao Antonio. Come stai?”

- A on?

- Słabo znam włoski - uśmiechnęła się - ale to, co zrozumiałam: „Vieni. Sbrighiamoci. 

Non ce tempo da perdere”.

-  To znaczy: „Chodź. Pośpieszmy się. Nie ma czasu do stracenia” - przetłumaczył 

Kozłowski.

- Nie ma czasu do stracenia - powtórzył Downar i zamyślił się. - No, cóż... pożywiom, 

uwidim. Na razie nie widzę powodu do niepokoju. Z tego można wysnuć taki wniosek, że 

nasza „Babcia” posiada rozległe koneksje na terenie Italii. Jestem przekonany, że i tym razem 

się znajdzie. Niech się pan tak nie martwi, panie kierowniku. Szkoda zdrowia. Ręczę, że 

„Babcia”   się   pojawi   w   szampańskim   humorze   iże   będzie   zdziwiona,   żeśmy   się   o   nią 

niepokoili.

- Co za cholerna baba - westchnął Kozłowski.

-  To prawda, że pani Celińska trochę dziwnie się zachowuje - przytaknęła w nieco 

łagodniejszej formie Anna. - Ciągle są z nią jakieś kłopoty.

-  Najważniejsze, że w danym wypadku nie mamy do czynienia z  raptus puellae - 

uśmiechnął się Downar.

Na tym  zakończyli  rozmowę na temat niesfornej „Babci”. Kozłowski przypomniał 

sobie, że z kimś się umówił w snack-barze „La Capannuccia”. Pożegnał się i poszedł. Zostali 

sami, we dwoje.

background image

Przez dłuższą chwilę milczeli. Nie wiadomo dlaczego, wkradło się między nich jakieś 

niczym nie uzasadnione skrępowanie. Swobodny poranny nastrój znad basenu zniknął.

Downar intensywnie pracował swym intelektem, żeby powiedzieć coś dowcipnego, 

ale,   jak   na   złość,   nic   odpowiedniego   nie   przychodziło   mu   do   głowy.   Wobec   tego 

zaproponował, żeby się czegoś napili. Stary wypróbowany sposób nawiązania konwersacji. 

Wstał i niebawem wrócił, niosąc dwie szklanki z owym ciemnobrązowym płynem, który tak 

zachwalał Kozłowski.

- Amaro. Podobno znakomicie pomaga w trawieniu. Skinęła głową.

- To dobry aperitif. Można go pić i przed jedzeniem, i po jedzeniu.

- Jak się pani tutaj czuje?

-  Znakomicie.  Ale  przyznaję,  że trochę  mi  działa  na  nerwy pani Celińska.  Te  jej 

ekstrawagancje...

- Będzie pani miała teraz dwa dni wytchnienia.

-  To prawda. Jednak jestem o nią trochę niespokojna. Właściwie to bez sensu, ale 

czuję się w jakiś sposób za nią odpowiedzialna.

- Sądzę, że to przesadna wrażliwość - powiedział Downar, mieszając lód w szklance. - 

W stosunku do pani Celińskiej nie ma pani absolutnie żadnych obowiązków. A propos. Czy 

w dalszym ciągu wysyła te tajemnicze listy?

-  Tutaj nie zauważyłam. Zresztą nie miała na to czasu. Czy pan przywiązuje jakąś 

wagę do tych szyfrowanych listów? Uśmiechnął się.

- Ja do niczego nie przywiązuję wagi. Proszę mi wierzyć, że taka postawa ogromnie 

ułatwia życie.

Skończyli pić amaro i Downar zaproponował spacer. Zgodziła się chętnie.

Wieczór   był   ciepły.   Łagodny   powiew   szedł   od   morza.   Szli   wolno   przez   ten 

„zaczarowany ogród”, oświetlony lampionami ukrytymi w zieleni.

- Czy pani także odczuwa nierealność wszystkiego, co nas otacza?

Skinęła głową.

-  Tak. W pierwszym  momencie  to miejsce  wydaje się jakąś baśniową krainą, nie 

mającą   nic   wspólnego   z   resztą   świata.   Potem   to   wrażenie   oczywiście   minie.   Wszystko, 

niestety,   powszednieje.   Baśnie   z   tysiąca   i   jednej   nocy   także.   Ale   trzeba   przyznać,   że   ta 

wycieczka została bardzo dobrze pomyślana. Należał nam się całkowity odpoczynek po tym 

intensywnym  zwiedzaniu Wenecji, Florencji, Rzymu. Chociaż i tutaj nie obejdzie się bez 

zwiedzania. W programie mamy wypad do Palermo i Monreale, ale to już nie będzie takie 

męczące.

background image

- Tylko, że wyrwie nas z tej nierealnej egzystencji.

- Boję się - powiedziała cicho. Spojrzał zdziwiony.

- Czego się pani boi?

-  Boję się powrotu do realnego świata, do codziennego życia. Boję się powrotu do 

Warszawy.

- Czy mógłbym w czymś pani pomóc? Energicznie potrząsnęła głową.

- Nie. Ani pan, ani nikt inny nie może mi pomóc. Nie mówmy o tym.

-  Jak   pani   sobie   życzy.   W   każdym   razie   proszę   pamiętać,   że   ma   pani   we   mnie 

serdecznego przyjaciela i że może pani w każdej chwili liczyć na moją pomoc.

- Dziękuję. Ale czy nie uważa pan, że może trochę za wcześnie mówić o przyjaźni? 

Znamy się przecież tak krótko. Rozmawialiśmy ze sobą zaledwie parę razy.

-  To   prawda   -   przyznał   Downar.   -   Nasza   znajomość   rzeczywiście   datuje   się   od 

niedawna. Jednakże zdarza się czasem, że ludzie od razu czują do siebie sympatię, szybko 

znajdują wspólny język, choć bywa i tak, zenie wystarcza przysłowiowa beczka soli, żeby się 

dobrze poznać i nabrać do siebie zaufania.

-  Różnie   to   bywa   -   powiedziała   cicho.   -   Nie   zawsze   jest   bezpiecznie   dowierzać 

pierwszemu wrażeniu. Można się fatalnie pomylić.

- Widzę, że pani ma jakieś bardzo przykre doświadczenia.

Uśmiechnęła się smutnie.

- Proponuję, żebyśmy porozmawiali o weselszych rzeczach.

- Może więc o pogodzie? - roześmiał się Downar.

- Jeżeli nie znajdzie pan bardziej atrakcyjnego tematu...

- Inicjatywę oddaję w pani ręce. O czym chciałaby pani ze mną rozmawiać?

- O panu.

- O! - zdziwił się. - O mnie? Nie sądzę, żeby to był interesujący temat.

- A ja jestem pewna, że to byłby niezwykle interesujący temat do rozmowy.

- Skąd to przypuszczenie?

Przystanęła na jaskrawo oświetlonej alejce i spojrzała mu prosto w oczy.

-  Przed chwilą zaofiarował mi pan swą przyjaźń i pomoc. Wobec tego mam chyba 

prawo wymagać, żeby pan był wobec mnie szczery.

- Ależ ja jestem z panią szczery, zupełnie szczery.

- Powiedzmy, że niezupełnie. Przez cały czas naszej znajomości usiłuje pan ukryć to, 

że jest pan oficerem milicji.Wzruszył ramionami.

background image

-  Czy   panią   to   dziwi?   Czy   nie   pomyślała   pani   o   tym,   że   oficer   milicji   to   także 

człowiek, który od czasu do czasu pragnie oderwać się od swych zajęć, od swego środowiska, 

od problemów kryminalnych? Chciałem podczas tej wycieczki zachować incognito. Nie udało 

mi  się. Trudno. Widocznie nawet i na Sycylii  muszę  występować  w roli funkcjonariusza 

milicji obywatelskiej. Ale, dla ścisłości, muszę powiedzieć, że może pani myśleć o mnie w 

czasie przeszłym jako o oficerze MO. Przeszedłem na emeryturę.

Zdziwiła się.

- Na emeryturę? Przecież pan jest jeszcze zupełnie młodym mężczyzną, to znaczy, w 

sile wieku.

- Dziękuję za dobre słowo - uśmiechnął się. - Ale my trochę wcześniej przechodzimy 

na emeryturę. Widzi pani... kiedy człowiek na co dzień obcuje ze zbrodnią, z przestępstwem, 

jego system nerwowy wyczerpuje się o wiele szybciej aniżeli, na przykład, system nerwowy 

urzędnika pocztowego.

Pokiwała głową.

- To prawda. Jakoś o tym nie pomyślałam. Przeciętny śmiertelnik zupełnie nie zdaje 

sobie   sprawy   z   istoty   waszej   pracy,   która   się   najczęściej   kojarzy   z   romantycznymi, 

niezwykłymi przygodami Sherlocka Holmesa.

-  Mogę   panią   zapewnić,   że   praca   oficera   śledczego   nie   ma   nic   wspólnego   ani   z 

romantyzmem,   ani   z   niezwykłymi,   powieściowymi   czy   filmowymi   przygodami.   Jest   to 

ciężka, codzienna, niewdzięczna harówka. Czy pani uwierzy,  że w pewnych przypadkach 

musimy przesłuchać kilkaset osób albo nawet kilka tysięcy?

- Niesłychane. Musi się pan czuć chyba bardzo szczęśliwy, że się pan uwolnił od tego 

wszystkiego.

- Przyznaję, że byłem już wyczerpany nerwowo. Nie sypiałem po nocach.

- A jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość?

- Na razie mam zamiar odpoczywać, korzystać z życia.

- A potem? Jest pan człowiekiem w pełni sił. Musi się pan przecież czymś zająć.

Downar uśmiechnął się.

-  Bo ja wiem. Nie myślałem jeszcze o tym.  Może będę hodował gołębie, a może 

założę pasiekę.

- Pan żartuje.

- Wcale nie. Podobno żadna praca nie hańbi. Właściwie wszystko jedno, co człowiek 

robi. Grunt, żeby to robił dobrze, solidnie.

- Czy U doszliśmy do Traktatu o dobrej robocie - powiedziała wesoło Anna.

background image

Downar skinął głową.

-  Otóż   to.   Moim   zdaniem   ta   książka,   powinna   być   lekturą   obowiązkową   we 

wszystkich szkołach.

- Już widzę, jak nasi chłopcy i dziewczęta zgłębiają mądrości filozoficzne profesora 

Kotarbińskiego - roześmiała się Anna.

- Jest pani pesymistką.

- Nie. Lubię tylko realnie spojrzeć na każde zagadnienie.

- A ja natomiast lubię spoglądać na panią. Sprawia mi to prawdziwą przyjemność.

Tak była zaskoczona, że przystanęła.

- O! Co się z panem dzieje? Czyżby próbował pan mnie podrywać?

-  Przepraszam. Tak jakoś mi się powiedziało. Może to nastrój sycylijskiej nocy, a 

może urok tego „zaczarowanego ogrodu”... Proszę się nie gniewać.

-  Nie   gniewam   się,   ale   wolałabym,   żeby   nasza   znajomość   nie   przekraczała 

przyjacielskich uczuć.

*

Anna   miała   rację.   W   miarę   upływających   dni   urok   Citta   del   Mare   tracił   swoje 

początkowe, intensywne barwy. Z wolna zaczęła się pojawiać monotonność codzienności. 

Rano   śniadanie,   potem   pływanie   w   basenie   i   opalanie   się   na   leżaku,   następnie   obiad, 

poobiednia drzemka, spacer, kolacja, amaro na tarasie kawiarni, wieczorowy spacer i spać. 

Każda   rytmika   staje   się   z   czasem   nudna.   Nawet   ów   imponujący   „szwedzki   stół” 

spowszedniał, przestał być tak bardzo atrakcyjny. Potrawy powtarzały się nieuchronnie, bo 

przecież   nie   mogło   być   inaczej.   Pierwsze   oszołomienie   minęło   bezpowrotnie.   No,   cóż... 

rozbef jak rozbef, cielęcina jak cielęcina. Sałatka z ananasów, owszem, smaczna, ale...

W pewnej chwili Downar złapał się na tym, że wyjazd z Città del Mare nie napełni go 

smutkiem. Zaczynał mieć dosyć. Z przyjemnością myślał o powrocie do Warszawy, do swego 

mieszkania  na Koszykowej.  Właściwie  największą obecnie  atrakcją  była  dla niego Anna. 

Coraz bardziej podobała mu się i nie miałby nic przeciwko temu, żeby przeżyć choćby tylko 

przelotny, sycylijski romans. Bał się ją jednak spłoszyć. Zresztą zupełnie wyraźnie dała mu 

do zrozumienia, że nie chce się angażować w żadne flirty.

Któregoś   wieczora,   wracając   po   spacerze   do   swego   pawilonu,   posłyszał   za   sobą 

przyspieszone kobiece kroki. Mimo woli odwrócił się. Dogoniła go pani Gródecka.

- Dobry wieczór, panie majorze. Zmarszczył brwi.

- Dlaczego pani mnie tak tytułuje?

- Pan sobie mnie nie przypomina?

background image

- Ależ oczywiście. Przecież razem podróżujemy po Italii.

Potrząsnęła głową.

- Nie chodzi o tę wycieczkę. Poznaliśmy się dużo, dużo wcześniej. Jakieś pięć, sześć 

lat temu przesłuchiwał pan mnie i mojego męża w charakterze świadków w sprawie Edmunda 

Wolnerta.

Downar przesunął dłonią po czole.

- Zaraz... zaraz... chwileczkę... Wolnert... Edmund Wolnert... Narkotyki... Tak. Teraz 

sobie przypominam. Narkotyki... Przemyt złota...

-  O,   właśnie   -   ucieszyła   się   Gródecka.   -   Narkotyki,   przemyt   złota.   O   ile   dobrze 

pamiętam, Wolnert został wtedy skazany na pięć lat. Chyba już wyszedł.

Downar badawczym spojrzeniem obrzucił wysoką, dorodną postać młodej kobiety. 

No, nie jest już taka bardzo młoda - pomyślał. - Pewnie ma około czterdziestki, ale wygląda 

pierwszorzędnie.

- Dlaczego pani przypomina mi tamte, dawne czasy? - spytał.

-  Może   pójdziemy   trochę   dalej?   -   zaproponowała.   -   Nie   chcę,   żeby   nas   razem 

widziano.

Znaleźli ciche, ustronne miejsce i usiedli na ocienionej liśćmi ławeczce.

- Domyślam się, że ma pani jakieś kłopoty - powiedział Downar. - Czyżby mąż pani 

poczuł się gorzej?

-  Nie, nie, mój mąż czuje się znakomicie. Ta rana już prawie zupełnie się zagoiła, 

ale...

- Ale co?

- Boję się, bardzo się boję - szepnęła i mocno ścisnęła go za rękę.

- Czego się pani boi?

- Boję się o mojego męża.

- Nie rozumiem. Dlaczego?

- Niech pan zobaczy - sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kawałek brązowego papieru 

złożonego we czworo. - Proszę.

Downar rozłożył kartkę. Czerwonym mazakiem ktoś napisał drukowanymi literami: 

MAFIA NON PERDONA MAI.

- Wprawdzie nie znam włoskiego, ale nie trudno się domyślić.

- To znaczy: „Mafia nigdy nie przebacza” - przetłumaczyła Gródecka. - I co pan o tym 

sądzi?

- Gdzie pani to znalazła?

background image

-  W   kieszeni   marynarki   mojego   męża.   Czyściłam   plamę.   Powalał   się   sosem 

pomidorowym.

- I odruchowo sięgnęła pani do kieszeni.

- Właśnie.

- Mąż nie pokazał pani tego?

-  Nie. Zapewne nie chciał mnie denerwować. Nie wiem, co mam robić. Boję się. 

Dlatego zdecydowałam się zasięgnąć pańskiej rady, panie majorze.

Downar wzruszył ramionami.

- No, cóż... Przyznaję, że nie bardzo wiem, co pani doradzić. Wygląda to na głupi żart.

- Ale strzelanina w okolicach Frascati to nie były żarty.

- Czy pani jest skłonna łączyć ze sobą te dwa fakty?

-  Nie   wiem...   Może.   Nie   wierzę,   że   ów  napad   koło   willi   Cycerona   był   zwykłym 

napadem rabunkowym.

- A co pani podejrzewa?

- Widzi pan... - zawahała się. - No więc... Jeżeli już zaczęłam z panem o tym mówić, 

muszę być zupełnie szczera.

-  Sądzę, że to słuszna decyzja. Ale możemy przerwać naszą rozmowę, jeżeli teraz 

zmieniła pani zdanie.

- Nie, nie... Muszę... Chcę panu wszystko powiedzieć.

- Więc słucham.

Gródecka z pewnym wysiłkiem przełknęła ślinę.

- Otóż... No, po prostu... Wydaje mi się, że mój mąż nie jest ze mną szczery, że nie 

mówi mi wszystkiego.

- Na czym pani opiera swoje przypuszczenie?

-  Właściwie   na   niczym   konkretnym.   Takie   odnoszę   wrażenie.   Można   to   nazwać 

intuicją.

- Czy mąż pani był już kiedyś we Włoszech?

- Tak. Dwa lata temu wyjechał służbowo. Siedział tu rok. Ja wtedy nie mogłam z nim 

pojechać, ponieważ moja matka była ciężko chora na raka. Nie mogłam jej zostawić.

- Z tego wynika, że mąż pani mniej więcej przed rokiem wrócił z Włoch.

- Dokładnie dziesięć miesięcy temu.

- W jakim charakterze wyjeżdżał?

- W charakterze eksperta. Mój mąż jest chemikiem, pracuje w handlu zagranicznym.

- Rozumiem. I pani sądzi, że wtedy mógł się komuś narazić.

background image

- Biorę pod uwagę taką możliwość. To są oczywiście tylko domysły.

-  Hm.   -   Downar   zamyślił   się.   -   Byłoby   rzeczą   niezwykle   pożądaną,   gdyby   mąż 

zdecydował się na szczerą rozmowę.

Potrząsnęła głową.

-  Obawiam się, że to nie takie proste. Co mi pan radzi? Co mam robić? Bardzo się 

boję.

- Sądzę, że powinna pani porozmawiać z mężem. Niech powie, o co chodzi. Można, 

oczywiście, zawiadomić tutejszą policję, ale nie sądzę, żeby to coś dało. Zapewne potraktują 

tę kartkę jako żart i uśmieją się. Zresztą, tutejsza policja nie bardzo się chyba kwapi do walki 

z mafią. Jak dotychczas to jest problem nie do rozwiązania.

- Czy pan uważa, że powinnam o tej sprawie powiedzieć panu Kozłowskiemu?

-  Jest kierownikiem naszej grupy. Właściwie może należałoby go zawiadomić. Nie 

wydaje mi się jednak, żeby on coś mądrego wymyślił. Pozostawiam to do pani uznania. Ale 

przede wszystkim niech pani wpłynie na swojego męża, żeby powiedział, o co tu właściwie 

chodzi. To w tej chwili najistotniejsze.

Wyciągnęła rękę.

- Dziękuję panu, że poświęcił mi pan tyle czasu.

- Byłbym niesłychanie wdzięczny, gdyby pani nie tytułowała mnie „panem majorem”.

-  Dobrze.   Oczywiście.   Przepraszam.   Więckowskiego   jeszcze   nie   było   w   pokoju. 

Ostatnio wracał późno i zawsze trochę pod gazem. Nie krył się z tym zresztą, twierdząc, że 

bardzo mu smakuje sycylijskie wino.

Downar wziął prysznic, włożył pidżamę i wyciągnął się na tapczanie. Nie wiedział, 

czy śmiać się, czy kląć. Incognito, cholera jasna - myślał ze złością. - Wszyscy, absolutnie 

wszyscy wiedzą, że jestem oficerem milicji. Psiakrew! - Ta świadomość zdecydowanie psuła 

mu humor. Tak przecież pragnął oderwać się od swojej pracy, od kryminalnych spraw, od 

komendy, od kolegów, od całej tej olbrzymiej machiny śledczej. A tymczasem... Wiedział, że 

jego beztroska już się skończyła. Raz uruchomiony w mózgu mechanizm zaczynał działać z 

precyzją chronometru. Dziwne zachowanie się Więckowskiego, tajemnicze zniknięcie pani 

Celińskiej,   konflikt   małżeński   Dobrzyńskich,   rozmowa   „Babci”   z   Gałeckim   na   temat: 

trucizna   czy   sztylet,   postrzelenie   Gródeckiego,   a   teraz   to   ostrzeżenie   „mafia   nigdy   nie 

przebacza”   -   wszystko   to   nie   nastrajało   do   beztroskiego   cieszenia   się   „zaczarowanym 

ogrodem”.

Więckowski   wrócił   dopiero   około   północy.   Był   pod   dobrą   datą.   Posuwał   się 

tanecznym krokiem, podśpiewywał, uśmiechał się pogodnie.

background image

- Dobry wieczór. Dobry wieczór. Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.

- Jeszcze nie spałem - mruknął Downar.

- To dobrze, to nawet bardzo dobrze. Cudna noc, czarowna noc. Szkoda takiej nocy na 

sen.

Downar pomyślał, że w takim nastroju fotograf może będzie skłonny do zwierzeń.

- Panie Teodorze - powiedział łagodnym, serdecznym głosem. - Czy chciałby pan ze 

mną szczerze porozmawiać?

- Szczerze? Z panem? Ależ oczywiście. Między nami dwoma tylko szczerość, sama 

szczerość, najszczersza szczerość.

- Chodzi mi o to postrzelenie Gródeckiego.

Więckowski spojrzał zaskoczony.

-  O   postrzelenie   Gródeckiego?   Przecież   wszystko   zostało   wyjaśnione. 

Opowiedzieliśmy dokładnie całe zdarzenie.

- To prawda - przytaknął Downar. - Tylko, że ja nie uwierzyłem w ani jedno słowo.

- Widzę, że pannie ma do mnie zaufania. Doprawdy, bardzo mi przykro...

Downar uśmiechnął się.

- Mnie również jest bardzo przykro. A co się tyczy zaufania, to ja niezmiernie rzadko 

darzę   kogoś   zaufaniem.   Ludzie,   niestety,   zbyt   często   mijają   się   z   prawdą.   A   w   danym 

wypadku   kłamstwa,   które   opowiedzieliście   w   związku   z   tym   zdarzeniem   w   okolicach 

Frascati, zostały uszyte zbyt grubymi nićmi. Nawet mnie to zdziwiło. Przecież pan szybko 

zorientował się w mojej pracy zawodowej, więc...

- O co panu chodzi, panie majorze?

- Chciałbym znać prawdę. A dopytuję się o te sprawy dlatego, że Gródecki otrzymał 

ostrzeżenie.

- Ostrzeżenie? Nie rozumiem.

- Pani Gródecka znalazła w kieszeni męża kartkę, na której ktoś napisał po włosku: 

„Mafia nigdy nie przebacza”.

Więckowski błyskawicznie wytrzeźwiał. Robił wrażenie człowieka, który przez całe 

swoje życie pił wyłącznie kefir.

- Co takiego?

- „Mafia nigdy nie przebacza” - powtórzył Downar. - Czerwone litery na brązowym 

tle.

- I co?

- I nic. Pani Gródecka zwróciła się do mnie z prośbą o radę i pomoc.

background image

- Wie, że pan jest, to znaczy, że pan był funkcjonariuszem milicji?

- Wie. Okazuje się, że ich oboje kiedyś przesłuchiwałem jako świadków.

Więckowski   stracił   cały   swój   szampański   humor.   Siedział   na   brzegu   tapczana 

zgarbiony, poszarzały na twarzy.

- Co pan poradził Gródeckiej? - spytał cicho.

- Doradziłem jej, żeby postarała się wyciągnąć z męża prawdę.

- A ona?

- Powiedziała, że spróbuje. Ja natomiast sądziłem, że od pana dowiem się czegoś na 

ten temat.

Więckowski pochylił się i zaczął rozsznurowywać buty.

- Nie mam nic do powiedzenia, nic do dodania. Downar wzruszył ramionami.

- Jak pan uważa. Nie nalegam. Wobec tego może pójdziemy spać. Zrobiło się późno.

*

Wycieczka do Palermo niezbyt się udała. Już w autokarze Kozłowski zakomunikował 

swoim   podopiecznym,   że   wobec   napiętej   sytuacji,   spowodowanej   procesem   terrorystów, 

zwiedzania miasta nie będzie.

-  Chcę   was  całych  i   żywych   dowieźć   do  Warszawy  -  powiedział  na   zakończenie 

komunikatu.

Obejrzeli   wspaniałą,   ogromną   katedrę,   ale   tylko   z   zewnątrz.   Z   niewiadomych 

przyczyn była zamknięta. Wnętrze Pałacu Normanów zrobiło na wszystkich duże wrażenie. 

Bogato ozdobiona mozaikami kaplica nosiła wyraźne wpływy sztuki mauretańskiej. Potem 

podziemia klasztorne z setkami zmumifikowanych zwłok zakonników i osób świeckich w 

starodawnych ubiorach. Punktem kulminacyjnym tej makabrycznej ekspozycji była mumia 

małej, dwunastoletniej dziewczynki, zmarłej pięćdziesiąt parę lat temu, a wyglądającej jak 

żywe, śpiące dziecko.

Wszyscy byli nieco przygnębieni.

-  Memento   mon.   Memento   morì  -   powtarzał   Więckowski,   trzymając   za   rękaw 

Downara. - Oto co z nas pozostanie.

Kozłowski skwapliwie zapędzał swoją trzódkę do autokaru. Pojechali do pobliskiego 

Monreale. Kręta droga prowadziła pod górę.

Miasteczko   tonęło   w   słońcu.   Jarmarczny   gwar   unoszący   się   nad   straganami, 

ustawionymi   przed   kościołem,   kontrastował   z   pełną   skupienia   ciszą,   panującą   na 

wewnętrznym   dziedzińcu   klasztornym.   Ażurowe   krużganki,   ozdobione   smukłymi, 

inkrustowanymi kolumienkami, otaczały tonący w kwiatach dziedziniec.

background image

Po wyjściu z klasztoru panie zaczęły krążyć między straganami, oglądając naszyjniki 

z korali oraz różne drobiazgi.

Downar   zauważył,   że   Kozłowski   uspokoił   się.   Widocznie   największe 

niebezpieczeństwo panowało w samym Palermo.

W pewnym momencie zbliżyła się do niego Anna. Miała w ręku mały sznurek korali.

- Niech pan zobaczy, co kupiłam. Podobają się panu?

- Przepiękne. Będzie pani w nich wyglądała jak królowa mórz południowych.

- I może wreszcie zdołam pana oczarować.

- Mam wrażenie, że już dawno pani to zrobiła.

- Czyżby? Nie zauważyłam tego.

-  Albo pani jest osobą bardzo mało  spostrzegawczą, albo też usiłuje pani udawać 

naiwną pensjonarkę.

Rozmowę przerwał im Kozłowski.

- Prosimy państwa do autokaru, Prosimy do autokaru. Odjeżdżamy.

W drodze powrotnej Gródecka, niby przez roztargnienie, usiadła koło Downara.

- Rozmawiałam ze Stachem - powiedziała cicho. - Zbagatelizował sprawę. Powiedział, 

że to na pewno jakiś głupi żart. Ale ja mu nie wierzę. Jestem bardzo niespokojna. Co mam 

robić?

Downar nieznacznie wzruszył ramionami.

-  Nie potrafię pani nic doradzić. Niech pani porozmawia z naszym kierownikiem. 

Zresztą niedługo wyjeżdżamy. Może rzeczywiście niepotrzebnie się pani niepokoi. Miejmy 

nadzieję, że wszyscy w dobrej formie wylądujemy na Okęciu. Czy Dobrzyński w dalszym 

ciągu mieszka z mężem pani?

- Tak. A Wanda ze mną. Ona chyba naprawdę boi się Edwarda.

- To przykre - stwierdził obojętnie Downar i zaczął wyglądać przez okno. Dosyć miał 

tej „poufnej” rozmowy.

- Przepraszam pana - powiedziała Gródecka nieco urażonym tonem. Wstała i poszła 

na   swoje   miejsce.   Po   chwili   Więckowski   usiadł   koło   Downara.   Był   niespokojny   i   nie 

próbował nawet udawać dobrego humoru.

Wieczorem wrócili do Citta del Mare. „Zaczarowany ogród” powitał ich kolorowymi 

światłami.

Na kolacji, jakby nigdy nic, pojawiła się „Babcia”. Była jak zwykle w doskonałym 

humorze,   dowcipkowała,   opowiadała   rozmaite   włoskie   anegdoty,   każdemu   starała   się 

powiedzieć coś miłego.

background image

*

Pożegnalna kolacja została zorganizowana w restauracji grill, pod gołym niebem. Cała 

grupa siedziała przy długim stole, ustawionym pod drzewami. Kolorowe lampiony stwarzały 

tak zwany „nastrój”. Nie żałowano sobie jadła i wina. Przybysze z północnej krainy zdawali 

sobie sprawę z tego, że nieprędko będą mieli okazję zasiąść do takich smakołyków. A kiedy 

już zapał  gastronomiczny zaczął  przygasać,  nastąpiły przemówienia,  toasty,  a ktoś nawet 

próbował zaintonować „Góralu, czy ci nie żal...”

Podochoceni winem biesiadnicy wspominali przeżyte wspólnie chwile w Wenecji, w 

Weronie, we Florencji, w Sienie i Rzymie. Dziękowano kierownikowi za jego trud i troskę. 

Przy okazji wręczono mu „na pamiątkę” butelkę koniaku. Nastrój stawał się coraz bardziej 

serdeczny i familiarny.

Downar siedział, jak zwykle, koło Więckowskiego i z dużą powściągliwością brał 

udział w pożegnalnej uczcie. Zachowywał się tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale 

całkowicie   stracił   ten   wspaniały   nastrój,   który   mu   towarzyszył   na   początku   wycieczki. 

Zamyślonym   spojrzeniem   wodził   po   rozgrzanych   winem   twarzach   swych   towarzyszy 

podróży.   Skłóceni   Dobrzyńscy,   przerażona   Gródecka,   ranny   Gródecki,   posępny   Gałecki, 

który   ma   zamiar   kogoś   zlikwidować,   dziwnie   zachowujący   się   Więckowski,   trochę 

niesamowite   siostry   Baczanowskie,   nieznośna   „Babcia”   Celińska   i   nadskakujący   jej 

młodzieniec   Robert   Werbach,   robiący   wrażenie   cwaniaka   i   kombinatora,   wreszcie   Anna, 

pełna uroku, kobiecego wdzięku, ale smutna, pozbawiona radości życia. I nagle zdał sobie 

sprawę, że ma już dosyć tych wszystkich ludzi i ich problemów. Z prawdziwą radością myślał 

o powrocie do Warszawy. Inaczej wyobrażał sobie tę wycieczkę. Znowu został Wciągnięty w 

cudze sprawy, w cudze konflikty.

Część druga

Rozdział VI Grzyby w śmietanie

białym świetle jarzeniówek nieruchoma twarz wydawała się jeszcze bledsza, jakby 

przysypana grubą warstwą pudru. Głębokie bruzdy, biegnące ukośnie; w dół nad górną wargą, 

czyniły ją podobną do karnawałowej maski. Śpiący arlekin.

- Tak. To on. Nie ma żadnej wątpliwości. Chyba zidentyfikowała go żona.

- Oczywiście… Wybacz, że cię fatygowałem w tak niemiłej sprawie.

- Drobiazg. Wiesz, że jestem przyzwyczajony.

Odwrócili się i zaczęli iść szerokim, długim korytarzem, przypominającym  szpital, 

tylko że tutaj nikomu już nie była potrzebna pomoc lekarska.

Kiedy znaleźli się na ulicy, Walczak spytał:

background image

- Czy lubisz placki kartoflane? Downar spojrzał zdziwiony.

- O czym ty mówisz?

-  Helenka twierdzi, że to twoja ulubiona potrawa. Kazała mi zaprosić cię dzisiaj na 

placki kartoflane. Pojedziesz do nas?

- Bo ja wiem...

- Chodź, chodź - namawiał przyjaciela Walczak, biorąc go pod rękę. - Helenka bardzo 

się ucieszy. Chyba że masz spotkanie z jakąś dziewuszką. W takim razie...

Downar uśmiechnął się.

Nie mam spotkania z żadną dziewuszką.

- No, to fajnie. Jedziemy.

Z trudem wcisnęli się do Walczakowego fiata 126 p.

-  Posuń się trochę, Stefuś, i zabierz ten cholerny płaszcz. Nie mogę wrzucić biegu. 

Utyłeś na tym makaronie, czy co?

- Mnie się zdaje, że to tobie przybyło na wadze - powiedział Downar, podwijając połę 

płaszcza i opierając się mocniej o drzwiczki. - A swoją drogą mógłbyś sobie sprawić trochę 

większy wehikuł. Nawet nie wypada, żeby taki poważny człowiek wciskał się do puszki na 

konserwy.

Walczak pokręcił głową.

- To nie takie proste. Po pierwsze, trzeba mieć kupę forsy, po drugie, benzyny darmo 

nie dają, a po trzecie, to jest bardzo praktyczny wózek. Mało pali, łatwo znaleźć miejsce na 

parkowanie i wreszcie, w razie jakiejś awarii, można przyczepić do automobilu sznurek i bez 

większego   wysiłku   dociągnąć   do   domu   albo   do   warsztatu.   Ludzie   przezorni   tresują   psy. 

Trzyma facet na tylnym siedzeniu doga albo krzepkiego owczarka w gustownej uprzęży i, jak 

motor nie daj Boże zgaśnie, zaprzęga zwierzę do „malucha” i jazda.

- Przekonałeś mnie - roześmiał się Downar.

- Dla mnie samego wystarczy - mówił dalej Walczak. - Gorsza sprawa, jak Helenka 

chce ze mną jechać. Ona także ciut przytyła w ostatnich czasach. Ale ja jej tłumaczę, że dla 

zdrowia powinna chodzić na piechotę i przeważnie chodzi. Rozsądna kobieta.

Gawędząc   na   tematy   motoryzacyjne,   zajechali   szczęśliwie   na   Muranów.   Walczak 

zakręcił efektownie i zaparkował z dumną miną pojazd w pobliżu swej klatki schodowej.

Pani Helena szczerze się ucieszyła.

-  Stefan! Kopę lat. Strasznie dawno cię  nie widziałam.  Pokaż się, jak wyglądasz. 

Wydaje mi się, że zeszczuplałeś.

- Ale gdzie tam - zaoponował energicznie Walczak. - Ledwie się zmieścił w wozie.

background image

-  E tam... ten twój wóz. Ale chodźcie, chodźcie, siadajcie. Wszystko przygotowane. 

Zaraz smażę placki. Idę do kuchni. Tylko przez ten czas nic, Stefanku, nie opowiadaj. Bardzo 

jestem ciekawa, coś tam widział w dalekich krajach.

Downar przyrzekł zaczekać ze swoją opowieścią i obaj z Walczakiem rozsiedli się w 

fotelach.

- Te foteliki Helenka niedawno zdobyła.

- Bardzo wygodne - pochwalił Downar. - Pewnie odrzut z eksportu.

- Nie zgadłeś. To import od naszych przyjaciół Jugosłowian. Ale mniejsza o meble. 

Powiedz mi, co masz zamiar robić. Musisz się przecież czymś zająć.

- Mam wrażenie, że już się postarałeś dla mnie o zajęcie - uśmiechnął się Downar.

Walczak pokiwał głową.

-  Chyba   będę  musiał   skorzystać   z  twojej  pomocy.  Bądź  co  bądź  spędziłeś  z  tym 

człowiekiem dwa tygodnie.

- Tak. Dwa tygodnie. Wspomniałeś, że to grzyby... Weszła pani Helena.

- No, czego tak siedzisz? - zwróciła się energicznie do męża. - Nakryj do stołu.

Walczak poderwał się posłusznie. Downar zaczął mu pomagać.

Po chwili pani Helena wniosła triumfalnie  ogromny półmisek z misternie  ułożoną 

piramidą placków kartoflanych.

- Jak będzie mało, to jeszcze dosmażę.

-  Bój   się   Boga,   Helenko   -   roześmiał   się   Downar.   -   Przecież   tego   wystarczy   dla 

kompanii wygłodniałych żołnierzy.

-  Opowiadasz. Cóż to znaczy dla takich dwóch mężczyzn jak wy. Do tego jeszcze 

śmietana, konfitury... Z czym kto lubi.

Zasiedli   do   stołu.   Placki   rzeczywiście   były   znakomite   i   znikały   w   zadziwiającym 

tempie. Następnej partii już jednak nie trzeba było smażyć.

Przy herbacie pani Helena powiedziała:

- No, a teraz słuchamy o włoskich przygodach naszego kochanego emeryta.

- Za te wspaniałe placki coś się należy - uśmiechnął się Downar. Zaczął mówić, a że 

miał wrodzony dar krasomówczy, jego opowieść rozwijała się żywo i barwnie. Kompozycja 

całości była zwarta, dobrze zbudowana, pozbawiona niepotrzebnych dłużyzn czy powtórzeń. 

Akcja toczyła się wartko i bardzo interesująco. Słuchali z ogromnym zainteresowaniem. A 

kiedy samolot z wycieczką orbisowską wylądował wreszcie na Okęciu, Walczak powiedział z 

uznaniem:

background image

- Wiesz co, Stefan? Ty masz talent literacki. Jak Boga kocham. Powinieneś się zabrać 

do pisania powieści. Tyle masz przecież wspaniałych materiałów. Dlaczego właściwie kto 

inny ma na tym zarabiać?

Downar uśmiechnął się.

-  Widzisz,  Karolu...  Opowiadać  to  co  innego,  a pisać  to  co  innego.  Czasem  ktoś 

dobrze pisze, a fatalnie opowiada i odwrotnie. Ale pomyślę o tym. Zastanowię się. Kto wie?

- A ten biedny pan Dobrzyński nie żyje - wtrąciła się do rozmowy pani Helena.

Walczak skinął głową.

- Tak. Wszyscy go zidentyfikowali. Stefan także.

- Podejrzewasz, że go ktoś wykończył? - spytał Downar.

- Prawie jestem pewien. To mętna sprawa.

- Mówiłeś, że otruł się grzybami.

- Tak, otrucie grzybami. Bardzo duże stężenie jadu grzybowego.

- To znaczy, że nie pryskane tylko trujące.

- Oczywiście. Muchomory.

- I gdzież sobie podjadł tych grzybków?

- U siebie w domu.

- Kupił?

- Nie. Sam nazbierał.

- No, to jakiż problem? Nie rozumiem. Dlaczego doszukujesz się tu morderstwa? Po 

prostu facet przez pomyłkę zerwał sobie jednego sromotnika i koniec.

Walczak pokręcił głową.

- Widzisz, Dobrzyński był fachowcem, właśnie fachowcem od grzybów. Miał piękne 

pieczarkarnie, hodował także inne odmiany grzybów. Z wykształcenia przyrodnik. A poza 

tym poprzedniego dnia jadł te: grzyby i nic mu nie było. Resztę włożył do lodówki i na drugi 

dzień odgrzał.

Downar spoważniał.

- Masz rację, to dosyć dziwne. Zdążył wezwać pogotowie?

-  Tak. Zabrali go do szpitala, ale nic mu nie mogli pomóc. Stężenie trucizny było 

bardzo silne.

- Mieszkał sam?

- Nie, z żoną.

- Podejrzewasz ją?

background image

- Nie było jej w tym czasie w Warszawie. Ale z tego, co mówiłeś, wynika, że między 

nimi nie układało się najlepiej.

- Nawet bardzo kiepsko się układało - przytaknął Downar. - Tak jak powiedziałem, nie 

chciała z nim mieszkać w jednym pokoju. Histeryzowała. Mówiła, że się go boi.

- Jaka jest twoja opinia w tej sprawie? - spytał Walczak.

Downar wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Trudno mi coś powiedzieć autorytatywnego, ale tak między nami to ta 

historia nie zrobiła na mnie zbyt przekonującego wrażenia.

- Podejrzewasz mistyfikację?

- Mam wrażenie, że taką ewentualność należałoby brać pod uwagę.

- Ale w jakim celu miałaby udawać, że boi się męża? Downar uśmiechnął się.

-  Nie   wymagaj   ode   mnie,   Karolku,   za   wiele.   Zresztą,   to   są   takie   zupełnie   luźne, 

osobiste   odczucia.   Być   może,   że   odegrała   tu   rolę   moja,   że   się   tak   wyrażę,   zawodowa 

podejrzliwość.

-  Musisz   jednak   na   czymś   opierać   swoje   wątpliwości   -   powiedział   stanowczo 

Walczak. - Znamy się nie od dziś i wiem, że nie jesteś skłonny do fantazjowania.

Downar rozłożył ręce.

- No, cóż... W pierwszym momencie to wszystko wydało mi się zupełnie szczere, ale 

po przeanalizowaniu na zimno sprawy,  doszedłem do wniosku, że owa histeryczna scena 

odegrana przez panią Dobrzyńską miała w sobie coś sztucznego, coś nazbyt teatralnego.

- Ale właściwie w jakim celu miałaby coś takiego udawać? Co przez to osiągnęła?

- Osiągnęła tylko to, że już w Wenecji przestała mieszkać w jednym pokoju z mężem.

- I dzieliła pokój...

- Z Gródecką.

- A Dobrzyński mieszkał z Gródeckim.

- Tak.

Walczak parokrotnie przeczesał palcami szpakowatą czuprynę. Gest ten oznaczał u 

niego rosnące zainteresowanie.

-  Czekaj,   Stefanku,   czekaj.   Musimy   to   sobie   przeanalizować.   Jeżeli   założymy,   że 

Dobrzyńska   symulowała   paniczny   strach   przed   mężem   i   na   skutek   tej   symulacji   zostało 

dokonane przekwaterowanie, nasuwa się logiczny wniosek, że istniał w tym jakiś konkretny 

cel, żeby Dobrzyński mieszkał z Gródeckim, a Dobrzyńska z Gródecką.

background image

-  Rozumowanie   najzupełniej   prawidłowe   -   przyznał   Downar.   -   Tylko   co   z   tego 

wynika?   Dlaczego   Dobrzyńskiej   mogło   zależeć   na   stworzeniu   tego   rodzaju   sytuacji 

lokalowej? Czy jesteś zdania, że otrucie Dobrzyńskiego należy kojarzyć z tą sprawą?

- W każdym razie sądzę, że nie powinniśmy tego lekceważyć - odparł Walczak. - Nie 

wolno się jednak sugerować. Możliwe, że w ogóle nikt z uczestników wycieczki nie otruł 

Dobrzyńskiego.

- O, właśnie - przytaknął Downar. - Z ust mi to wyjąłeś. Mordercą może być równie 

dobrze ktoś spoza naszej grupy.

- Trzeba przyznać, że w czasie tej waszej wycieczki działy się dosyć niezwykłe rzeczy 

-   uśmiechnął   się   Walczak.   -   Jak   na   możliwości   „Orbisu”,   impreza   raczej   urozmaicona. 

Strzelaniny, trup w samochodzie, tajemniczy fotograf...

Downar pokiwał głową.

-  Tak.   Przyznam   ci   się,   że   nie   byłem   nastawiony   na   takie   sensacje.   Marzyłem   o 

zwyczajnej, spokojnej turystyce. A tymczasem... Wszystko na to wskazuje, że jeszcze nie 

koniec. Więc mówisz, że Dobrzyński jadł grzyby i nic mu nie było, a na drugi dzień otruł się 

tymi grzybami. Sam jadł czy kogoś zaprosił?

- Sam.

- I przez noc grzyby były w lodówce?

- Tak.

-  Z tego by wynikało, że ktoś się dostał do mieszkania i odpowiednio przyprawił 

grzybki   wywarem   z   muchomorów.   Dobrzyński   prawdopodobnie   jeździł   na   grzyby   w 

towarzystwie.

- Tak. Pojechali trzema samochodami. Razem osiem osób.

- Przesłuchałeś ich?

- A jak ci się zdaje? Oczywiście, że ich przesłuchałem. Co prawda dosyć pobieżnie, bo 

nie   miałem   zbyt   dużo   czasu,   ale   przesłuchanie   tych   ludzi   chyba   nic   nie   da.   Ot,   zwykli 

znajomi, bardzo luźno związani z Dobrzyńskim. Zresztą, nikt przecież nie wrzucił mu do 

koszyka muchomorów.

-  Nie o to mi chodzi - powiedział w zamyśleniu Downar. - Rzecz w tym, że ktoś 

niechętnie usposobiony do Dobrzyńskiego wiedział o tym grzybobraniu i orientował się, że 

Dobrzyński lubi grzyby.

- Niewątpliwie - zgodził się Walczak. - Na pewno nie trzymali w sekrecie wyprawy do 

lasu.

- Czy te grzyby były duszone w śmietanie? - wtrąciła się do rozmowy pani Helena.

background image

Walczak spojrzał na żonę zdziwiony.

- W śmietanie. To chyba nie ma znaczenia.

-  A mnie się wydaje, że ma - mówiła dalej niezrażona pani Helena. - Bo widzisz, 

Karolku, nie grzyby, ale śmietana mogła być zatruta.

- To chyba obojętne.

- Wcale nieobojętne. Bo mógł, na przykład, ktoś w sklepie podsunąć Dobrzyńskiemu 

zatrutą   śmietanę.   Po   prostu   zamienił   butelki   albo   te   plastikowe   pojemniki.   Przez   noc   w 

lodówce grzyby  zgęstniały.  Pan Dobrzyński  doszedł do wniosku, że należy rozrzedzić  je 

nową porcją śmietany i poszedł do sklepu...

Walczak skrzywił się sceptycznie.

-  To   bardzo   mało   prawdopodobne.   Truciciel   musiałby   przez   cały   czas   śledzić 

Dobrzyńskiego.

- A dlaczegóż by nie? Łatwiej jest kogoś śledzić niż włamywać się do mieszkania.

- Były ślady włamania? - spytał Downar. Walczak pokręcił przecząco głową.

- Żadnych. Morderca musiał mieć klucze.

- Ustaliłeś, kto miał klucze?

-  Mówię   ci   przecież,   że   to   zupełnie   nowa   sprawa   -   zdenerwował   się   Walczak.   - 

Dopiero się do tego zabrałem. Klucze miała oczywiście żona denata, a poza tym ich gosposia, 

która przychodziła sprzątać mieszkanie dwa razy w tygodniu. Kto jeszcze mógł mieć klucze, 

tego na razie nie wiem. Dobrzyńska twierdzi, że były tylko trzy komplety.

- Dobrzyńska ma alibi?

- Tak. Była u matki w Krakowie. Ściągnąłem ją w celu zidentyfikowania zwłok.

Downar pokręcił głową.

- Niezbyt mocne alibi.

- Tak sądzisz?

-  A skąd masz pewność, że w tym czasie jej matka także była w Krakowie? Mogła 

akurat gdzieś wyjechać na dzień lub dwa.

- Masz rację. Z Krakowa do Warszawy nie taka znowu wyprawa. Na upartego można 

obrócić jednego dnia. Samolot, dobry wóz.

- O, właśnie. Trzeba sprawdzić mamusię.

- Koniecznie. Ale te grzyby... Dobrzyńska musiałaby być dokładnie poinformowana, 

że mąż ma w lodówce grzyby i że go nie zastanie w domu. Taka wersja wymaga wspólnika.

- Słusznie. Warto by się zorientować, czy Dobrzyńska nie ma kochanka.

background image

-  To   nie   takie   proste.   A   zresztą,   gdyby   we   dwoje   planowali   zlikwidowanie 

Dobrzyńskiego, Dobrzyńska nie musiałaby przyjeżdżać z Krakowa. Mogła zostawić klucze 

od mieszkania swojemu przyjacielowi. Najprzód jednak musimy stwierdzić, że taki przyjaciel 

w ogóle istnieje.

- Od kogo się dowiedziałeś, że Dobrzyńska pojechała do Krakowa? - spytał Downar.

- Od ich gosposi, a do gosposi dotarłem za pośrednictwem dozorczyni, która ma jej 

telefon.

- Gosposia z telefonem?

- Cóż chcesz - uśmiechnął się Walczak. - W dzisiejszych czasach gosposie mają nie 

tylko telefony, ale i polonezy.

Downar w zamyśleniu przeciągnął dłonią po czole.

-  Czekaj, czekaj... chwileczkę. Coś mi się w tej chwili przypomniało. Opowiadałem 

wam o tej ekscentrycznej staruszce, którą w czasie wycieczki nazywaliśmy „Babcią”. Otóż 

wyobraźcie sobie, że któregoś dnia w Citta del Marę zupełnie przypadkowo podsłuchałem jej 

rozmowę z Gałeckim. To taki ponury typ, przypominający chorego na wątrobę kormorana.

- To nieładnie podsłuchiwać - zauważyła pani Helena.

- Masz rację - przyznał Downar. - Nawet bardzo nieładnie, ale czasami pożytecznie.

- Mówże wreszcie, o czym rozmawiali - zniecierpliwił się Walczak.

Downar odchrząknął.

-  No, więc tak... „Babcia” proponowała truciznę. Ten stary malkontent mówił coś o 

sztylecie.   „Babcia”   jednak   upierała   się   przy   truciźnie   i   powiedziała,   że   po   powrocie   do 

Warszawy   porozumie   się   z   jakimś   Tadeuszem,   który   doradzi   coś   odpowiedniego.   Stary 

Gałecki   prosił   ją,   żeby   działała   ostrożnie,   nie   zdradzając   się   z   niczym   przed   owym 

Tadeuszem.

Walczak uśmiechnął się.

- To co mówisz, brzmi trochę humorystycznie. Nie uważasz?

-  To   prawda   -   przyznał   Downar.   -   Ale   ta   starsza   pani   przez   cały   czas   trwania 

wycieczki zachowywała się tak dziwacznie, że doprawdy sam nie wiem, co o tym sądzić. 

Chwilami odnosiłem wrażenie, jakby jej działania były celowe, jakby chciała coś uzyskać 

przez swoją ekscentryczność.

- A może ten dialog na temat trucizny i sztyletu był właśnie przeznaczony dla ciebie? 

Może staruszka chciała, żebyś, ich podsłuchał?

Downar pokręcił głową.

background image

-  Wątpię.   Nadszedłem   niespodziewanie.   Siedzieli   odwróceni   do   mnie   tyłem. 

Zasłaniały mnie krzaki. Zresztą... nie wiem. Wtedy nie przywiązywałem do tego większej 

wagi.

Walczak zamyślił się.

- Tak czy inaczej - powiedział po chwili - warto by odszukać tego Tadeusza, który zna 

się na truciznach. Niewiele sobie po tym obiecuję, ale nie mogę niczego zaniedbać. Czasami 

coś pozornie głupiego okazuje się w rezultacie nie takie głupie. Z tego, co mówisz, wnoszę, 

że   nie   można   całkowicie   wykluczyć   starszej   pani   ze   sprawy   Dobrzyńskiego.   Downar 

wzruszył ramionami.

-  Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale... Może pośrednio. W każdym  razie 

muszę przyznać, że zachowanie się jej było co najmniej dziwaczne. Czasami robiła wrażenie 

zupełnie   zramolałej,   sklerotycznej   staruszki,   kiedy   indziej   zaś   była   pełna   wigoru, 

temperamentu i młodzieńczej radości życia. Poza tym nosiła podobno w torebce pistolet oraz 

wysyłała jakieś listy pisane szyfrem.

- Skąd masz te informacje?

- Od dziewczyny, która z nią mieszkała.

- Normalna?

- Chyba tak. Chociaż tego nigdy nie można być pewnym. W dzisiejszych czasach tak 

często spotyka się ludzi, którzy pozornie wydają się zupełnie normalni, a w gruncie rzeczy...

- Tak, tak - mruknął z roztargnieniem Walczak. - Co jeszcze mógłbyś mi powiedzieć 

na temat tej staruszki?

Downar poruszył się niecierpliwie.

-  Słuchaj, Karolu, myślę, że stanowczo nie powinniśmy się sugerować, iż mordercą 

była   osoba   wchodząca   w   skład   tej   wycieczki.   Przecież   Dobrzyński   musiał   mieć   wiele 

najrozmaitszych powiązań i mógł go wykończyć ktoś, kto nigdy w życiu nie wyjeżdżał poza 

granice Polski.

- Oczywiście - zgodził się Walczak. - Ale ponieważ podczas wycieczki działo się tyle 

różnych rzeczy... No, cóż... Zobaczymy. Mam nadzieję, że nie odmówisz mi swojej pomocy.

Downar uśmiechnął się bez entuzjazmu.

-  Czegóż   się   nie   robi   w  imię   starej   przyjaźni.   Jeżeli   tylko   będę   mógł   się   na  coś 

przydać... Chyba nie wykorzystasz zbytnio steranego życiem emeryta?

- Daj spokój z tym emerytem - żachnął się Walczak. - Po tej wycieczce wyglądasz jak 

młodzieniec.   I   wcale   bym   się   nie   zdziwił,   gdybyś   sobie   przygruchał   jakąś   sympatyczną, 

przyjemną dziewczynkę.

background image

- Nie bądź taki domyślny. Walczak aż klasnął w dłonie.

-  A co? Nie mówiłem? Jeszcze mnie mój nos nie zawodzi. Na pierwszy rzut oka 

wyczułem, że coś tam sobie w tej Italii pokombinowałeś.

- Nie męcz Stefanka - wtrąciła się pani Helana.

- Ja go nie męczę. Ja się cieszę. Lubię, jak moi przyjaciele mają powodzenie u ładnych 

dziewcząt. A poza tym już bardzo dawno nie byłem na żadnym weselu.

- Obawiam się, że na moim nie będziesz - uśmiechnął się Downar.

- Bardzo żałuję. Chyba warto by, żebyś się wreszcie ożenił.

- Emeryt?

-  Mówiłem   ci  już,  żebyś  dał   spokój   z  emerytem.   Nie  żaden   emeryt,   tylko   wolny 

człowiek,  który  nie  musi   codziennie  ganiać  do  komendy,   oglądać  trupów  i  rozwiązywać 

kryminalnych zagadek. Przydałaby ci się żona.

- Ba, ale gdzie szukać takiej, która umiałaby robić takie placki kartoflane?

- Może zjadłbyś jeszcze? - zaproponowała pani Helena.

- Nie, nie. Dziękuję bardzo. W niczym nie trzeba przesadzać.

- A może masz ochotę na coś mocniejszego niż herbata? - spytał Walczak.

- Dziękuję ci. Na razie jestem całkowitym abstynentem. Tyle tego wina opiłem się w 

Citta del Mare, że trzeba dać odpocząć wątrobie.

- Wino co innego, a żytniówka co innego. Ale jeżeli ślubowałeś...

Downar wstał.

- Nie gniewajcie się, że was pożegnam. Jestem trochę zmęczony. Poza tym mam takie 

jakieś dreszczyki. Wezmę calcipirynę i wcześnie się położę.

-  Zadzwonię do ciebie jutro - powiedział Walczak. - Chciałbym jeszcze z tobą to i 

owo obgadać.

Po wyjściu od Walczaków Downar poszedł do kina. Chciał się trochę rozerwać. Film 

jednak tak go znudził, że w połowie wyszedł, mrucząc niezbyt pochlebne epitety pod adresem 

zarówno   realizatorów,   jak   i   Centrali   Wynajmu   Filmów.   Potem   trochę   pospacerował   w 

Alejach   Ujazdowskich,   dotarł   do   Belwederu,   zawrócił   i   postanowił   pójść   do   siebie   na 

Koszykową.   Czuł   się   rzeczywiście   nie   najlepiej.   Ogólne   zmęczenie,   dreszcze,   lekki   ból 

głowy. Czyżby jesienna grypka? - pomyślał niespokojnie. Nie miał ochoty chorować.

Lubił swoje mieszkanko. Tyle lat w nim spędził. Przyzwyczaił się. To, co go tutaj 

otaczało, różniło się nieco od Citta del Mare i od Pałacu Dożów, ale czuł się u siebie, a to 

było najważniejsze.

background image

Nastawił   wodę   na   herbatę,   w   barku   znalazł   resztkę   gruzińskiego   koniaku.   Mimo 

abstynenckich   postanowień   zdecydował   się   na   gorącą   herbatę   z   kropelką   alkoholu.   W 

szufladce z medykamentami odszukał dwie pastylki polopiryny.

Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Ciągle stawała mu przed oczami nieruchoma twarz 

Dobrzyńskiego.   Zamiast   wspominać   chwile   przeżyte   wśród   arcydzieł   dawnych   mistrzów, 

myślał o zbrodni. Znowu znalazł się w kręgu tych problemów, z którymi chciał już skończyć, 

a przynajmniej od których chciał się na jakiś czas oderwać. Nie mógł jednak odmówić swej 

pomocy Walczakowi. Z Dobrzyńskim i jego żoną spędził przecież dwa tygodnie. Poznał ich, 

podczas gdy dla Walczaka byli to zupełnie obcy ludzie.

Zaczął sobie przypominać różne szczegóły. Kierownik wycieczki, Kozłowski, znalazł 

w   kieszeni   marynarki   kartkę,   na   której   ktoś   napisał:   „Niech   pan   uważa   na   Edwarda 

Dobrzyńskiego.   To   bandzior”.   „Babcia”   w   pewnym   momencie   powiedziała:   „Ja   się 

gangsterów nie boję. To raczej gangsterzy boją się mnie”. Zapewne był to żart, ale... I te listy 

pisane   szyfrem,   i   pistolet   w   torebce...   I   ta   rozmowa   dotycząca   trucizny...   Kim   jest   ów 

tajemniczy Tadeusz, który znał się na truciznach? A czy Dobrzyńska rzeczywiście bała się 

męża, czy też była to zręczna mistyfikacja? W jakim celu? Dlaczego Dobrzyńskiej zależało 

na tym, żeby mieszkać z Gródecką, a swojego męża ulokować w pokoju Gródeckiego? Na te 

pytania niełatwo było odpowiedzieć. Należało przeprowadzić szczegółowe dochodzenie, aby 

ustalić, co właściwie łączyło Dobrzyńskich z Gródeckimi. Zastanawiając się nad tą sprawą, 

Downar przypomniał sobie, że podczas wieczornego spaceru po Florencji, na skwerku w 

pobliżu   kościoła   Santa   Maria   Novella,   spostrzegł   Dobrzyńskiego.   Siedział   na   ławce   i 

rozmawiał z jakąś kobietą. Odwrócona była plecami, ale kształt głowy, szyi, ramion... Był 

prawie pewien, że to Dobrzyńska. Nie robili wrażenia skłóconej pary małżeńskiej. Fakt ten 

przemawiałby za mistyfikacją, ale... Na skwerku panował półmrok. Mógł się pomylić. Mogła 

to być jakaś inna kobieta. A ta strzelanina w okolicach Frascati, w pobliżu willi Cycerona? 

Zranienie Gródeckiego... Bardzo podejrzana historia. Potem rozmowa z Gródecką w Città del 

Mare. Widać było, że rzeczywiście boi się o męża. Znalazła w jego marynarce kartkę: „Mafia 

nigdy nie przebacza”. Właściwie łatwiej byłoby to wszystko sobie logicznie powiązać, gdyby 

został zamordowany Gródecki, a nie Dobrzyński. Karol musi mocno przycisnąć Gródeckiego. 

Koniecznie trzeba się zorientować, co to za historia z tą mafią. O co tu chodzi? Jaką rolę w 

całej   sprawie   odegrał   Więckowski?   Oczywiście   kłamał,   że   znalazł   się   wtedy   zupełnie 

przypadkowo w pobliżu willi Cycerona. Można mieć nieomal całkowitą pewność, że był w 

porozumieniu z Gródeckim, że się tam po prostu umówili. A ów Włoch zastrzelony w wozie, 

o czym  podawała włoska prasa? Czy miał  coś wspólnego z Więckowskim i Gródeckim? 

background image

Może to przypadek, zwykły zbieg okoliczności. Tak, Gródecki będzie musiał zrezygnować z 

tajemniczego milczenia. Będzie musiał zacząć mówić, i to mówić prawdę. Karol da sobie z 

nim radę. Już nie takich cwaniaków rozpracowywał. Gródecka? W czasie rozmowy w Citta 

del   Marę   robiła   wrażenie   szczerej.   Wygląda   na   to,   że   nie   jest   wtajemniczona   w   bardzo 

niewyraźne interesy swojego męża. Ją jednak także trzeba będzie szczegółowo przesłuchać. 

Kto wie, czy ta „szczera” rozmowa w Citta del Marę nie była częścią jakiegoś dokładnie 

przemyślanego planu.

Przewracał się z boku na bok. Nie mógł zasnąć. Był wściekły na siebie, na Walczaka, 

na tę całą idiotyczną historię. Znowu stawał się w stosunku do ludzi podejrzliwy, nieufny, 

węszący jakąś podstępną grę. Jednym słowem znowu oficer śledczy. Ze też akurat musiałem 

pojechać na tę wycieczkę - myślał ze złością. - Przecież mogłem sobie wybrać inną trasę, inny 

termin.   Co   za   pech.   Zamiast   teraz   przeglądać   sobie   spokojnie   albumy   z   barwnymi 

fotografiami z Wenecji, z Florencji, z Rzymu czy z Palermo, zamiast raz jeszcze przeżywać 

wszystkie miłe wrażenia, zastanawiam się, kto otruł Dobrzyńskiego, analizuję zachowanie się 

„Babci”, Gródeckich, Dobrzyńskich, Więckowskiego. Do diabła z nimi wszystkimi. Przeszedł 

na emeryturę i ma prawo nie zajmować się ani tą sprawą, ani żadną inną. A Karol? Liczy 

przecież   na   pomoc   przyjaciela.   Nie   można   go   tak   zostawić.   To   byłoby   nie   w   porządku 

powiedzieć:   „Radź   sobie,   jak   umiesz.   Jestem   emerytem.   Nie   mam   już   nic   wspólnego   z 

zabójstwami,   z   przestępstwami.   Cześć”.   Nie   można,   w   żaden   sposób   nie   można.   Był 

przekonany, że w podobnej sytuacji Karol na pewno by mu pomógł.

Wstał,   podgrzał   herbatę,   do   której   wcisnął   cytrynę   i   dolał   sporą   porcję   koniaku. 

Wrócił na tapczan. Sięgnął po albumy przywiezione z wycieczki. Chciał przestać myśleć o 

otruciu Dobrzyńskiego.

Rozdział VII Major Downar znowu w akcji

Pułkownik  Leśniewski   nie   miał   oczywiście   nic   przeciwko   temu,   ażeby   Downar 

wystąpił w charakterze konsultanta i wspomógł Walczaka, łamiącego sobie głowę nad sprawą 

trujących grzybów.

- Przykro mi - powiedział z przepraszającym uśmiechem - że zaraz na początku twojej 

emerytalnej kariery zaprzęgamy cię z powrotem do roboty, ale musisz przyznać, że sytuacja 

jest wyjątkowa.

Downar westchnął.

- Przyznaję. Rzeczywiście muszę się włączyć. Nie widzę innego wyjścia. Diabeł mnie 

podkusił, żeby jechać na tę cholerną wycieczkę.

background image

- Jeżeli tak ci jest nie na rękę, to nie musisz - wtrącił się Walczak. - Jakoś sam sobie 

poradzę.

Downar poklepał przyjaciela po plecach.

-  Nie obrażaj się, Karolku. Tak gadam, byle gadać. Nie traktuj tego zbyt poważnie. 

Nie opuszczę cię w potrzebie. Możesz na mnie liczyć.

- Cieszę się, że doszliście do porozumienia - powiedział z zadowoleniem pułkownik. - 

Jestem  przekonany,   że  vińbus  unitis  błyskawicznie   uporacie  się  z  tą  sprawą.  Informujcie 

mnie,  jak zwykle,  o postępowaniu  śledztwa.  Bardzo mi  odpowiada,  że  wy dwaj  się tym 

zajmiecie. A teraz nie zabieram wam czasu.

Przeszli do pokoju Walczaka. Downar nalał sobie szklankę wody i zażył calcipirynę. 

Ciągle jeszcze nie czuł się najlepiej. Usiadł.

- Źle się czujesz? - zaniepokoił się Walczak.

- Głupstwo. Zwalczam grypę na wstępnym etapie. Nieważne.

- Uważaj na siebie, Stefan. Jesienna pogoda bywa zdradliwa.

- Nie tylko jesienna pogoda bywa zdradliwa - powiedział, kiwając głową Downar.

- Kogo masz na myśli?

- W każdym razie nie ciebie.

Walczak uważnie przyjrzał się przyjacielowi.

- Odnoszę wrażenie, że coś cię gnębi.

- Zdaje ci się. Nic mnie nie gnębi. Może jestem trochę zły na siebie, że się tak dałem 

nabrać.

- Komu?

- No, Dobrzyńskiej, oczywiście. Tam w Wenecji uwierzyłem.

- Nie myśl o tym. Zastanówmy się, od czego albo raczej od kogo zaczniemy. Może 

pogadamy z kierownikiem waszej wycieczki?

- Sądzę, że to słuszna decyzja.

- Czy on się orientował, że ty masz coś wspólnego z milicją?

Downar roześmiał się.

- Jesteś wspaniały. Ty się lepiej spytaj, kto się nie orientował.

- Przecież miałeś pojechać incognito.

-  Łatwo   zaplanować,   trudniej   zrealizować.   Sporo   osób   wiedziało,   z   jakiej   jestem 

branży. Mniejsza z tym zresztą.

Rozmowa   z   panem   Wacławem   Kozłowskim   nie   wniosła   nic   nowego   do   sprawy. 

Powtórzył to, co już Downar opowiedział Walczakowi.

background image

- Czy zachował pan tę kartkę, w której ktoś ostrzegł pana przed Dobrzyńskim? - spytał 

Downar.

Kozłowski skinął głową.

- Tak. Mam ją nawet przy sobie. Wyjął z portfela zmięły kawałek papieru.

„Niech pan uważa na Edwarda Dobrzyńskiego. To bandzior” - przeczytał Walczak. - 

Trzeba będzie sprawdzić - dodał półgłosem, wygładzając starannie kartkę.

- Przypuszczalnie pisał to sam Dobrzyński - powiedział Downar. - Chodziło mu o to, 

żeby jeszcze uprawdopodobnić strach żony.

Rozmawiali dłuższą chwilę. Kozłowski nie przestawał narzekać, że akurat jemu trafiła 

się taka „parszywa” wycieczka.

- Trzeba mieć prawdziwego pecha, panie majorze. Ileż ja czasu stracę na te wszystkie 

przesłuchania, a jeszcze z pewnością będę musiał zeznawać przed sądem.

-  Niewykluczone - „pocieszył” go Downar. - Zresztą nie wiadomo, jak się sprawa 

rozwinie.   -   Musi   pan   być   przygotowany,   że   również   prokurator   będzie   chciał   z   panem 

rozmawiać.

- Jeszcze i prokurator - jęknął Kozłowski.

- Czy pan sądzi, że Dobrzyńskiego mógł otruć ktoś z waszej grupy? - spytał Walczak.

Kozłowski wzruszył ramionami.

- A bo ja wiem. Nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie. Pokłócił się z żoną, a 

właściwie wydaje mi się, że wyjechali z Warszawy już skłóceni. Na pierwszym etapie, w 

Mediolanie, podczas obiadu zauważyłem, że coś między nimi nie najlepiej.

- Rzeczywiście - podchwycił Downar. - Ja także odniosłem takie wrażenie.

Walczak pokręcił głową.

-  Od   sprzeczki   małżeńskiej   do   otrucia   męża   dość   daleka   droga.   Zresztą,   pani 

Dobrzyńska ma alibi. Czy pan zauważył podczas wycieczki coś podejrzanego? Niech pan 

będzie z nami zupełnie szczery.

- O tej strzelaninie w okolicach Frascati panowie wiedzą...

- Tak. Ale w tej chwili chodzi nam o Dobrzyńskich, o ich wzajemny stosunek i o tę 

awanturę małżeńską. Kozłowski miał niewyraźną minę.

- Trudno mi coś powiedzieć. Nie chciałbym robić jakichś insynuacji, ale jeżeli mam 

być taki „zupełnie szczery”, to muszę się panom przyznać, że cała ta scena, którą urządziła 

pani Dobrzyńska, wydała mi się trochę sztuczna, trochę teatralna.

- Więc uważa pan, że to mogła być mistyfikacja? - nalegał Walczak.

background image

- Nie wiem... Wydaje mi się jednak, że można by panią Dobrzyńską posądzić o jakąś 

grę.

-  Ale   w   jakim   celu?   Dlaczego   Dobrzyńskim   zależałoby   na   tego   rodzaju 

przekwaterowaniu?

Kozłowski był zakłopotany.

- Tego nie potrafię sobie wytłumaczyć. I proszę nie brać poważnie moich słów. Być 

może, że krzywdzę tę kobietę. Niewykluczone, że ona naprawdę bała się męża. Dobrzyński 

był  tego rodzaju typem,  że mógł  wzbudzać  obawę. Od samego  początku  zrobił  na mnie 

bardzo niesympatyczne wrażenie.

- Czy nie zauważył pan, że Dobrzyńscy po tym przekwaterowaniu rozmawiali ze sobą 

jak zgodna para małżeńska? - spytał Downar.

-  Nie. Chyba nie... Chociaż... W Rzymie, w hotelu, w pewnym momencie miałem 

wrażenie, że zamienili ze sobą parę słów na korytarzu. Mogło mi się jednak wydawać. Nie 

jestem pewien.

Walczak skończył notować i schował długopis do kieszeni.

- Na razie to by było wszystko. Dziękujemy panu.. Po wyjściu Kozłowskiego przez 

dłuższą chwilę milczeli. Pierwszy odezwał się Downar.

- No i co o tym myślisz?

- Myślę, że potwierdzają się twoje wątpliwości - odparł Walczak. - Twoja sugestia, że 

Dobrzyńscy   działali   solidarnie   w   jakimś   ściśle   określonym   celu,   zaczyna   mi   trafiać   do 

przekonania. - Stuknął palcem w leżący na biurku kawałek papieru. - Tę kartkę trzeba będzie 

porównać z charakterem pisma wszystkich uczestników wycieczki.

-  Nielicha robota - pokiwał głową Downar. - Może Olszewski się tym zajmie? To 

bardzo cierpliwy człowiek. A teraz chciałbym, żebyśmy się podzielili obowiązkami. Nie ma 

sensu we dwóch przesłuchiwać wszystkich po kolei.

-  Oczywiście.   Ponieważ   ja   oficjalnie   prowadzę   śledztwo,   ja   także   odbędę 

przesłuchania. Ty natomiast pogawędzisz sobie z różnymi ludźmi na płaszczyźnie całkowicie 

prywatnej rozmowy. To zresztą może dać dużo lepsze rezultaty. Każdy jest bardziej skłonny 

do szczerych  wynurzeń, siedząc w jakimś zacisznym pokoiku czy w kawiarni i popijając 

koniak.

- Słusznie - przytaknął Downar. - Ty jesteś w danym wypadku osobą urzędową, a ja 

prywatnym   detektywem.   Mówiąc   szczerze,   nawet   mi   ta   rola   odpowiada.   Sądzę,   że   w 

pierwszej kolejności będziesz chciał przesłuchać Dobrzyńską.

Walczak pokiwał głową.

background image

- Częściowo już to zrobiłem, ale oczywiście trzeba będzie porozmawiać raz jeszcze. 

Postaram   się   również   sprawdzić   jej   alibi.   Następnie   Gródecki.   Tego   faceta   będę   musiał 

solidnie rozpracować. Jego żonę także.

- Może Gródecką zostawisz na razie mnie - zaproponował Downar.

- Jak sobie życzysz. Przystojna?

- Niczego sobie. Ale nie o to chodzi. Ponieważ wtedy w Citta del Marę rozmawiała ze 

mną na temat swojego męża...

-  Racja.   Zapomniałem.   -   Walczak   przeczesał   palcami   zwichrzoną   czuprynę.   - 

Oczywiście, że powinieneś z nią pomówić. A potem...

- Potem „Babcia”, Więckowski i ewentualnie Anna.

- To ta młoda, samotna dziewczyna, w której się zakochałeś.

-  No, niezbyt ścisłe określenie - uśmiechnął się Downar. - A w ogóle skąd ci taka 

koncepcja przyszła do głowy?

Walczak przymknął jedno oko.

- Zdaje mi się, Stefanku, że nie od dzisiaj się znamy. Ton, jakim mówiłeś o tej pani, 

dał mi coś niecoś do myślenia. Ale mniejsza z tym. Nie moja sprawa. Kogo tam jeszcze 

mamy na tapecie? Panie Baczanowskie.

- Dwie stare panny - wyjaśnił Downar. - Jedna gra rolę kierowniczą i terroryzuje swą 

młodszą siostrę, traktując ją jak podlotka. Nie sądzę, żeby miały coś wspólnego z tą sprawą. 

Nie możemy przecież brać pod uwagę wszystkich uczestników wycieczki. Trzydzieści kilka 

osób.

- Tak - przyznał Walczak - to nie miałoby sensu i praktycznie byłoby niewykonalne. 

Zajmiemy   się  tylko   tymi,  na  których  zwróciłeś  specjalną  uwagę.  Wspomniałeś   jeszcze  o 

jakimś starszym jegomościu, który rozmawiał z „Babcią” o truciźnie.

Downar skrzywił się.

- Odstępuję ci go na razie. Walczak zajrzał do swoich notatek.

- A ten młody człowiek, który emablował ekscentryczną staruszkę, Robert Werbach?

-  Niewiele   mogę   o   nim   powiedzieć.   Na   pierwszy   rzut   oka   nieciekawy   typ.   Robi 

wrażenie wielkiego cwaniaka. Być może, to tylko pozory. Czasem najuczciwsi ludzie mają 

taki podejrzany wygląd.

- Ja tam wierzę w twoją intuicję - powiedział z przekonaniem Walczak. - Jeżeli, jak 

mówisz, facet kręcił się koło starszej pani, to na wszelki wypadek zajmiemy się nim.

Walczak raz jeszcze przejrzał swoje notatki.

background image

- Wiesz, co mnie najbardziej niepokoi? To, że Dobrzyńskiego mógł wykończyć jakiś 

cudzoziemiec, któryś jest już poza naszymi granicami. Jeżeli Dobrzyński miał powiązania z 

Gródeckim, a Gródecki naraził się mafii...

- Taka ewentualność wydaje mi się mało prawdopodobna - powiedział  Downar. - 

Zaczęliby chyba od Gródeckiego. A poza tym... Ta historia z zatruciem grzybów nie pasuje 

do tej wersji. Gdyby na naszym terenie grasował jakiś „mafioso”, to raczej pistolet, sztylet, 

wypadek   samochodowy...   ale   nie   ekstrakt   z   muchomorów.   Zresztą,   nie   bawmy   się   w 

domysły. Proponuję zrezygnować z fantazjowania i zabrać się do konkretnej roboty.

*

Pod pozornym spokojem i opanowaniem Walczak wyczuł zdenerwowanie. Wrażenie 

to nie było  na niczym  oparte. Po prostu intuicja i ogromna znajomość psychiki  ludzkiej, 

zdobyta w czasie wieloletniej pracy w służbie śledczej.

Przez chwilę z uprzejmym uśmiechem przyglądał się tej pięknej, delikatnej twarzy, 

jakby   zdjętej   z   dziewiętnastowiecznego   portretu.   Ani   śladu   współczesnej,   agresywnej 

kobiecości.  Pomyślał,  że   w historycznym  filmie   mogłaby   zagrać   rolę  ukochanej   jakiegoś 

poety.  Widział ją w zwiewnej sukni, tańczącą walca na rzęsiście oświetlonej sali. Nie, ta 

kobieta stanowczo nie wyglądała na trucicielkę. Pozory mogły jednak mylić.

- Przykro mi, że musiałem panią trudzić w tak ciężkich dla pani chwilach.

-  To jest pańskim obowiązkiem - powiedziała cichym,  matowym głosem. - Byłam 

przygotowana.

- Pani wie, że mąż pani został otruty.

- Tak.

-  Został  otruty  ekstraktem  z   trujących   grzybów.   Czy  pani   podejrzewa   kogoś  o  tę 

zbrodnię?

- Nie.

- O ile się orientuję, pożycie pani z mężem nie układało się ostatnio najlepiej.

- W tym czasie przebywałam w Krakowie, u matki.

- Powiedziane to zostało z niespodziewaną energią.

Walczak spojrzał zdziwiony.

- Wiem. Nie prosiłem panią o podanie alibi.

- Sądziłam, że pan mnie podejrzewa o otrucie męża.

- Skąd takie przypuszczenia?

-  Bo   to   chyba   najprostsza   i   najbardziej   prawdopodobna   hipoteza.   Skłócone 

małżeństwo, duże pieniądze... Ale zapewniam pana, że nie otrułam Edwarda.

background image

- A czy pani kogoś podejrzewa? Potrząsnęła głową.

- Nie, nie, nikogo.

-  Powiedziała   to   pani   bez   przekonania.   Więc   może   jednak   ma   pani   jakieś 

wątpliwości...

Końcem języka zwilżyła wargi.

-  No, cóż... Prawdę mówiąc, ostatnio nie bardzo orientowałam się w życiu mojego 

męża i dlatego...

- Czy mąż pani utrzymywał z jakąś kobietą intymne stosunki?

- Nie wiem. Być może.

- Naprawdę pani nie wie?

- Nie.

Walczak nie uwierzył, ale nie miał zamiaru nalegać.

- Czy może mi pani powiedzieć, jak dawno zaczął się rozkład waszego małżeństwa?

- O, już prawie od roku.

- Dlaczego więc państwo wybrali się razem na orbisowską wycieczkę do Włoch?

W jej uśmiechu była melancholia.

-  To miała być  próba, próba pogodzenia się. Bez sensu. Nie było żadnych  szans, 

żeby... A zresztą, w tej chwili to chyba nie ma znaczenia.

-  Istotnie   -   przyznał   Walczak,   udając,   że   wszystko   bierze   za   dobrą   monetę.   - 

Rozmawiałem   z   kierownikiem   waszej   wycieczki,   panem   Kozłowskim.   Twierdzi,   że   pani 

panicznie bała się swego męża i nie chciała z nim mieszkać w jednym pokoju.

Spuściła   oczy   i   przyglądała   się   uważnie   swym   delikatnym,   wypielęgnowanym 

dłoniom.

- Edward był człowiekiem bardzo porywczym - powiedziała cicho. - A ostatnio stał 

się zupełnie niemożliwy. O byle co wpadał we wściekłość. To prawda, że go się bałam.

- I zamieszkała pani z panią Gródecką, a wasi mężowie zostali razem zakwaterowani.

- Tak.

- Dziwię się, że państwo Gródeccy zgodzili się na taką separację.

- Marynia jest moją koleżanką. Przyjaźnimy się jeszcze od czasów szkolnych. Chciała 

mi pomóc.

- A tu, w Warszawie? Jak się ułożyły sprawy mieszkaniowe?

-  Mój mąż został na razie w naszym mieszkaniu, a ja wyjechałam do mamusi, do 

Krakowa.

- I nie przyjeżdżała pani do Warszawy?

background image

- Nie. Po co?

- Czy pani pracuje?

-  Nie.   To   znaczy...   Trochę   zajmuję   się   dziennikarstwem.   Od   czasu   do   czasu, 

dorywczo.

- Jaka tematyka najbardziej panią interesuje?

- To zależy - odparła wymijająco.

Nie   dopytywał   się.   Postanowił   przeprowadzić   tę   rozmowę   bardzo   ostrożnie,   bez 

wywierania jakiejkolwiek presji. Kobieta siedząca po drugiej stronie biurka podobała mu się. 

Zawsze na nim robiły wrażenie takie pastelowe, romantyczne piękności. Można popatrzeć jak 

na   ładny   obrazek   -   myślał.   Ale   ten   „ładny   obrazek”,   albo   raczej   dziewiętnastowieczny 

portrecik, niepokoił go. Mimo ujmującej, pełnej łagodności aparycji i rozbrajających spojrzeń 

wyczuwał   w   jej   słowach   coś   nieszczerego,   coś   co   nakazywało   mu   zdwoić   czujność. 

Energicznym ruchem przeczesał palcami siwiejącą czuprynę, która ciągle jeszcze nie dawała 

się ujarzmić.

- Czy mogę pani zadać jedno, trochę niedyskretne pytanie?

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Proszę. Niech pan pyta.

-  Chciałbym wiedzieć, czy wobec tych małżeńskich komplikacji, nie pojawił się w 

pani życiu jakiś adorator.

Wyraz niechęci odmalował się na jej twarzy. Zmarszczyła brwi.

- Nie, proszę pana, nie pojawił się żaden adorator. I chciałabym pana poinformować, 

że nie należę do tak zwanych „łatwych kobiet”, które zadają się z byle kim.

-  Nie miałem na myśli byle kogo - usprawiedliwił się pośpiesznie Walczak. - Ale 

ponieważ,  jak sama  pani powiedziała,  od blisko roku nie żyje  pani z mężem,  przeto  nie 

byłoby to niczym dziwnym, gdyby... Proszę się na mnie nie gniewać, prowadzę dochodzenie 

w sprawie zabójstwa i chcę mieć możliwie jak najdokładniejszy obraz sytuacji. Muszę znać 

wszystkie okoliczności towarzyszące, żeby następnie wyciągnąć odpowiednie wnioski.

-  Ja się na pana nie gniewam - powiedziała spokojnym, obojętnym głosem. - Mogę 

pana jednak zapewnić, że nie nawiązałam  żadnego flirtu.  Być  może,  że jacyś  mężczyźni 

interesują się moją osobą, ale ja nic o tym nie wiem i nie chcę wiedzieć.

Walczaka ogarniały coraz większe wątpliwości. Rozmowa z piękną panią Dobrzyńską 

dała   mu   dużo   do   myślenia.   Wyczuwał   instynktownie   starannie   przemyślaną   grę.   Coraz 

bardziej był skłonny podzielić wątpliwości Downara i Kozłowskiego co do tej histerycznej 

sceny odegranej tam, we Włoszech.

background image

-  Czy wyjeżdżając  do matki  dużo rzeczy zabrała  pani  ze swojego warszawskiego 

mieszkania?

Spojrzała na niego szczerze zdziwiona.

-  Nie   rozumiem.   Zabrałam   to,   co   mi   jest   niezbędnie   potrzebne,   osobiste   rzeczy, 

spodnie, kilka swetrów, bieliznę, płaszcz, kurtkę. Nie wiem właściwie, o co panu chodzi.

- A czy zabrała pani jakieś książki, listy, dokumenty?

- Nie. Żadnych listów ani dokumentów nie zabierałam. Po co?

Walczak miał zafrasowaną minę.

-  Bo widzi pani... Po śmierci pana Dobrzyńskiego przeszukaliśmy dosyć dokładnie 

mieszkanie państwa i nie znaleźliśmy żadnej starej korespondencji, żadnych notatek. Przyzna 

pani, że to trochę dziwne.

Nieznacznie wzruszyła ramionami.

- Nie widzę w tym nic dziwnego. Po prostu ani ja, ani mój mąż nie mieliśmy zwyczaju 

kolekcjonowania listów. Uważaliśmy, że to bezcelowe zagracanie mieszkania.

- Nigdy pani nie notowała adresów i telefonów swoich znajomych i przyjaciół?

- Od tego jest książka telefoniczna.

- No, tak. Od tego jest książka telefoniczna - powtórzył Walczak i zamyślił się. - Teraz 

zapewne wróci pani do Warszawy.

- Muszę się zająć interesami mojego męża. To nie będzie dla mnie ani łatwe, ani miłe.

- O ile się orientuję, mąż pani posiadał inspekty. Hodował pieczarki, warzywa.

- Tak. W okolicach Milanówka. Zastanowię się, co z tym zrobić. Ja nie czuję się na 

siłach. Nie znam się na ogrodnictwie.

- Mąż pani zapewne miał kogoś do pomocy.

- Tak. Miał pracowników. To dość duży obiekt. A poza tym... Poza tym jego kuzyn 

mu pomagał. Fachowiec.

- Czy ten kuzyn był wspólnikiem pani męża?

-  Myślę, że tak. Na pewno miał jakiś udział w zyskach. Musiał przecież coś z tego 

mieć.

- A może on zgodziłby się sam prowadzić interes. Mógłby od pani wziąć w dzierżawę. 

Płaciłby czynsz dzierżawny...

- Nie wiem, nie wiem - powiedziała z nerwową niecierpliwością. - Nie zastanawiałam 

się nad tymi sprawami. Muszę się poradzić adwokata.

-  Bardzo   słusznie   -   przytaknął   Walczak.   -   W   takich   sytuacjach   dobrze   zasięgnąć 

fachowej porady. Nie wątpię, że pani ma jakiegoś zaprzyjaźnionego prawnika.

background image

Zaczynała zdradzać coraz większe zdenerwowanie.

- Chyba tak. Myślę, że tak.

-  Przepraszam,   że   panią   męczę,   ale   chciałbym   zadać   jeszcze   jedno   pytanie.   Czy 

państwo mają wóz? To znaczy... Wyraziłem się niezupełnie ściśle. Czy pani ma wóz?

- Tak. Mieliśmy nawet dwa wozy, nie licząc furgonetki, niezbędnej w warzywniczym 

gospodarstwie.

- Powiedziała pani, że mieli państwo dwa wozy. Z tego by wynikało, że...

- Tak, tak... - przerwała mu szybko. - Mieliśmy wołgę i fiata 125. Ale mąż sprzedał 

wołgę.   Powiedział,   że   wystarczy   nam   jeden   samochód,   że   wołga   za   dużo   pali.   Ostatnio 

Edward zrobił się bardzo oszczędny.

- Pani umie prowadzić?

- Oczywiście. Ale nie bardzo lubię. Przeważnie prowadził mój mąż. Był znakomitym 

kierowcą.

-  Czy mogłaby mi pani podać imię i nazwisko kuzyna pani męża, który był  jego 

wspólnikiem?

- Gustaw Wolner.

Na   tym   przesłuchanie   zostało   zakończone.   Walczak   uprzejmie   odprowadził   panią 

Dobrzyńską do drzwi.

Uważnie przejrzał swoje notatki i dwukrotnie przesłuchał taśmę magnetofonową. Jego 

własny głos wydał mu się, jak zwykle, dziwnie obcy.

*

Downar doznawał mieszanych uczuć. Początkowo był wściekły, że bez oporu dał się z 

powrotem   zapędzić   do   roboty.   Po   pewnym   czasie   jednak   pojawiło   się   coś   w   rodzaju 

zadowolenia. Nie mogą się jednak beze mnie obejść - myślał z uśmiechem. - Jestem im ciągle 

potrzebny. Nie tak łatwo znajdą kogoś na moje miejsce. Jeszcze nie raz i nie dwa skorzystają 

z pomocy emeryta. Major Downar na emeryturze. Kto by pomyślał, że ten czas tak szybko 

zleci.

A   teraz?   Teraz   był   człowiekiem   wolnym,   panem   swojego   czasu,   nie   związany 

żadnymi terminami, żadnymi obowiązkami. Oczywiście, pomoże Walczakowi, ale już jako 

wolny strzelec, prywatny detektyw. - Prywatny detektyw - powiedział głośno i roześmiał się. 

Zupełnie jak w angielskiej czy amerykańskiej kryminalnej powieści. Dużo się kiedyś naczytał 

tych, jak sam je określał, „bajeczek dla dużych dzieci”. W kryminalnej powieści głównym 

bohaterem jest przeważnie prywatny detektyw, a policja to albo durnie, albo łobuzy, mający 

powiązania   ze   światem   przestępczym.   Walczak   nie   był   durniem.   To   dobry   fachowiec,   z 

background image

dużym doświadczeniem. Ale Downar miał ochotę zabawić się w „prywatnego detektywa”, 

okazać   się   sprytniejszym   i   mądrzejszym   od   służb   śledczych.   Naturalnie   nie   będzie 

wprowadzał   w   błąd   Walczaka   i   nie   będzie   mu   przeszkadzał   w   robocie,   jak   to   robią 

bohaterowie powieściowi, ale... Perspektywa wystąpienia w roli Peny Masona czy Herkulesa 

Poirot bawiła go. To coś zupełnie nowego.

Zabawa zabawą, ale trzeba było solidnie popracować głową, żeby śledztwo ruszyć z 

martwego punktu. Należało systematycznie rozpracować tych uczestników wycieczki, którzy 

ewentualnie   mogli   mieć   coś   wspólnego   -   pośrednio   czy   bezpośrednio   -   z   otruciem 

Dobrzyńskiego, a następnie rozejrzeć się w środowisku tego człowieka. A jakby tak zacząć 

działalność „prywatnego detektywa” od najprzyjemniejszej rozmowy?

Uprzedziła go. Zadzwoniła pierwsza.

- Czy byłby pan skłonny zobaczyć się ze mną?

-  Ależ   oczywiście.   Bardzo   chętnie.   Właśnie   myślałem   o   pani.   Miałem   zamiar 

zatelefonować.

- Szkoda, że pan tego nie zrobił. Gdzie się spotkamy?

Najbliżej mu było do kawiarenki „Na Rozdrożu”. Zgodziła się.

- Odpowiada panu godzina piąta?

- Gdy chodzi o spotkanie z panią, to każda godzina mi odpowiada, jak również każda 

pora dnia i każda pora roku.

- Widzę, że pan jest w znakomitym humorze.

- Usiłuję nie poddawać się jesiennym nastrojom. Ale w głosie pani wyczuwam jakby 

melancholię.

- Nie mam specjalnych powodów do radości. Więc o piątej.

- O piątej.

Downar starannie przygotował się na to spotkanie. Od czasu powrotu do Warszawy 

nie widział jej. Zachowuję się jak sztubak - myślał wkładając białą koszulę i swój najnowszy, 

szary garnitur, uszyty na zamówienie. Poszedł do fryzjera. Kazał ostrzyc się i ogolić, chociaż 

rano golił się jak zwykle..

Odświeżony, pachnący wodą kolońską już za dziesięć piąta zjawił się w kawiarni. Nie 

było dużo ludzi. Z łatwością znalazł wolny stolik. Obojętnym spojrzeniem powiódł dokoła i 

nagle   spostrzegł,   że   ktoś   mu   się   kłania.   Gródecki.   Odkłonił   się   z   nieco   wymuszonym 

uśmiechem. Wolałby, żeby nikt ze znajomych nie wiedział o jego spotkaniu z Anną.

Przyszła punktualnie. Wyglądała bardzo elegancko i szykownie. Zarówno mężczyźni, 

jak i kobiety oglądali się za nią. Pochlebiło mu to.

background image

Przywitali się serdecznie, jak starzy znajomi. Poprosiła o kawę.

-   Nie,   nie,   żadnych   ciastek.   Dziękuję.   Przyjrzał   jej   się   uważnie.   Bardzo   ładna   - 

pomyślał. -

Co za oczy. Jakie piękne włosy. Szkoda, że ciągle taka smutna.

- Dziękuję, że pan znalazł dla mnie chwilę czasu - powiedziała.

- Każde spotkanie z panią to dla mnie prawdziwa przyjemność. Jak się pani czuje po 

powrocie na ojczyzny łono?

- Tak sobie - odparła niechętnie. - Boję się, że będzie pan miał do mnie żal.

Spojrzał zdziwiony.

- Żal? A o cóż mógłbym mieć żal do pani?

-  Bo zapewne pan sądzi, że ja tak zupełnie bezinteresownie chciałam się z panem 

spotkać.

Zrobił niewyraźną minę.

-  No, cóż... Tak czy inaczej jestem bardzo rad, że panią widzę. Czyżby pani miała 

jakieś kłopoty?.

Skinęła głową.

- Nie mam nikogo bliskiego, a na tej wycieczce tak jakoś trochę zaprzyjaźniliśmy się, 

że...

- Może pani liczyć na moją radę i pomoc - powiedział z przekonaniem Downar.

- Dziękuję. Bardzo pan miły.

- Więc co się takiego stało? O co chodzi?

- Boję się o mojego męża - powiedziała cicho.

- Nie wiedziałem, że pani jest mężatką.

- Tak. A właściwie... Będę z panem zupełnie szczera. Od dłuższego czasu żyjemy z 

Romanem   w   separacji.   Związał   się   z   inną   kobietą.   Ale   ciągle   przebywamy   w   jednym 

mieszkaniu.   Teraz   są   bardzo   duże   trudności   z   zamianą   większego   mieszkania   na   dwie 

kawalerki.

- Czy państwo są już po rozwodzie?

- Jeszcze nie. Roman ciągle nie ma czasu. Jest bardzo zajęty. Często wyjeżdża. Ciągle 

obiecuje, że zajmie się sprawą rozwodową, ale tak jakoś schodzi... Ja zresztą specjalnie nie 

nalegam. Nie zależy mi na rozwodzie. Przynajmniej na razie.

-  Jeżeli  już  pani   zdecydowała   się  na  szczerą  rozmowę   ze  mną,   to  pozwolę   sobie 

zapytać, czy pani ciągle jeszcze kocha swojego męża.

Spuściła oczy i zaczęła wyszarpywać nitki z szalika.

background image

- Nie wiem. To są skomplikowane sprawy. Trudno mi odpowiedzieć. Czasami... Nie 

wiem, naprawdę nie wiem.

-  Dajmy temu spokój - Downar postanowił zrezygnować z tego tematu. Nie chciał 

stawiać dziewczyny  w kłopotliwej  sytuacji ani robić jej przykrości. -  I  Wspomniała pani 

przed chwilą, że jest niespokojna

o swego męża. Czy istnieją jakieś konkretne powody do tego niepokoju?

- Tak. Inaczej przecież nie zawracałabym panu głowy.

- Więc...?

- Obawiam się, że Roman wpadł w złe towarzystwo.

- To się zdarza w najlepszych rodzinach - uśmiechnął się Downar.

-   Niech   pan   nie   żartuje.   Boję   się,   bardzo   się   boję,   że   to   jest   poważna   sprawa. 

Oficjalnie ciągle jesteśmy małżeństwem. Jeżeli więc Roman wplątałby się w jakąś aferę, to i 

ja oczywiście, jako jego żona... Niezależnie zresztą od tego...

-  Na czym konkretnie polega ta, jak się pani wyraziła, „poważna sprawa”? - spytał 

Downar. Był zawiedziony. Inaczej wyobrażał sobie ich spotkanie. Wysłuchiwanie opowieści 

o jakichś tarapatach męża Anny wcale go nie bawiło.

Jakby zgadując jego myśli, powiedziała:

- Właściwie może nie powinnam... Nie chciałabym zanudzać pana moimi kłopotami.

-  Ale cóż znowu... - zaprotestował z ożywieniem, podziwiając w duchu jej intuicję. 

Był nawet trochę zażenowany. - Słucham bardzo uważnie. Proszę, niech pani mówi.

-  Pamięta   pan   może   samotnego   młodego   człowieka,   który   brał   udział   w   naszej 

wycieczce?

-  Taki  jasny  blondyn,   prawie  albinos.  Niebieskie  oczy.  Często  zabawiał  rozmową 

naszą „Babcię”.

- Tak. To ten. Nazywa się Robert Werbach. Antypatyczny facet.

- Istotnie, młodzieniec o niezbyt pociągającej aparycji - przyznał Downar.

Słowo „facet” w ustach tej ładnej, eleganckiej dziewczyny było dla niego niemiłym 

zgrzytem. Starzeję się - pomyślał.

- No i cóż ten Robert Werbach?

- Kupił od pana Dobrzyńskiego samochód.

- Czy pani wie, że Dobrzyński nie żyje? Spojrzała na niego zaskoczona.

- Nie żyje?! Niemożliwe! Przecież... Co się stało? Wypadek? Kraksa?

- Zatruł się grzybami - odparł Downar. Postanowił pozostawić to bez komentarzy.

- Straszne - powiedziała cicho. - Młody, pełen sił człowiek. Jak to się mogło stać?

background image

- Dokładnie nie wiem. Słyszałem, że pojechał z przyjaciółmi na grzyby... Widocznie...

- Od kogo się pan o tym dowiedział? Od jego żony?

- Nie. Nie widziałem się z panią Dobrzyńską. Już nie pamiętam, kto mi opowiedział o 

tym zdarzeniu. Być może, że pan Kozłowski, nasz były kierownik. Ale wracajmy do pani 

sprawy. Więc cóż z tym samochodem?

Skończyła pić kawę i sięgnęła po papierową serwetkę.

- Otóż... Werbach kupił od Dobrzyńskiego czarną wołgę. Ponieważ Romanowi, czyli 

mojemu   mężowi,   zepsuł   się   wóz,   pożyczył   tę   wołgę   od  Werbacha,   mając   zamiar   gdzieś 

pojechać. Tymczasem zupełnie niespodziewanie wypadł mu wyjazd do Budapesztu. Poleciał 

samolotem. Podczas jego nieobecności ja wzięłam tę wołgę i trzeba trafu, że rozbiłam ją pod 

Wilanowem. Padał deszcz. Było ślisko. Drzewo. Może za szybko jechałam...

- To bardzo prawdopodobne - przyznał Downar. - I co dalej?

-  Ogromnie   się   przejęłam   tym   wypadkiem.   Natychmiast   odstawiłam   wóz   do 

warsztatu.   Chciałam   oczywiście,   żeby   go   naprawili   przed   powrotem   Romana.   Chodziło 

przede wszystkim o błotniki. No i karoseria także... W czasie tej reperacji okazało się, że w 

wozie   zostały   skonstruowane   bardzo   pomysłowe   skrytki,   przeznaczone   niewątpliwie   do 

przemycania jakiegoś towaru. Mechanik mi to pokazał. Powiedział, że go takie rzeczy nie 

interesują, ale że czasy są ciężkie, wszystko drożeje. Prywatny warsztat. Zapłaciłam.

-  Nie bardzo rozumiem,  dlaczego pani niepokoi się o swojego męża  - powiedział 

Downar, uważnie wysłuchawszy tej opowieści.

-  Bo Roman  coś kombinuje  z Werbachem,  a Werbach  to, moim  zdaniem,  bardzo 

mętny typ. Najlepszy dowód te skrytki w wozie.

- Nie jest przecież powiedziane, że to on je zainstalował.

- Myśli pan? - powiedziała z nadzieją w głosie.

- Oczywiście. Kupił wóz od Dobrzyńskiego... Pokręciła głową.

- To chyba mało prawdopodobne, żeby ktoś sprzedawał wóz z takimi skrytkami. Nie 

sądzi pan?

- Ma pani rację - przyznał Downar. - Ciekawe, czy Werbach miał jakieś powiązania z 

Dobrzyńskim przed tą transakcją.

- Nie wiem, ale to możliwe.

- Na czym pani opiera takie przypuszczenie? Wzruszyła ramionami.

- Właściwie na niczym. O ile zdążyłam się zorientować, to typ człowieka, który ma 

ogromną łatwość nawiązywania znajomości z ludźmi, a szczególnie z takimi ludźmi, którzy 

background image

mogą   mu   się   do   czegoś   przydać.   Zauważył   pan   zapewne,   jak   podczas   naszej   wycieczki 

nadskakiwał pani Celińskiej.

- Zauważyłem.

-  No, więc właśnie. Od pierwszej chwili wyczuł, że jest to osoba bardzo zamożna i 

ustosunkowana.

- A propos. Może widziała się pani po powrocie z naszą niesamowitą „Babcią”?

- Jeszcze nie. Dzwoniła do mnie. Zostałam zaproszona na czwartek na kolację. Może i 

pan przyjdzie?

- Ja nie zostałem zaproszony. Zresztą nie wiem, czy w czwartek miałbym czas.

- Pani Celińska powiedziała, że chce zaprosić do siebie kilka osób z naszej wycieczki. 

Zdaje się, że staruszka ma ochotę powspominać.

- Zapewne. Ale wróćmy do pani męża. Jak dotąd nie widzę konkretnych powodów do 

niepokoju.   Te   skrytki   w   samochodzie   nie   są   żadnym   dowodem   obciążającym.   W   każdej 

chwili może udowodnić, że kupił używany wóz.

-  O tym wozie powiedziałam dlatego, żeby panu uświadomić, że Roman naprawdę 

zadaje się z podejrzanymi typami.

- Czym zajmuje się mąż pani? -.spytał Downar. - Mam na myśli jego oficjalne zajęcie.

- Organizuje imprezy artystyczne. W związku z tym dużo jeździ.

- Czy jest obecnie w Warszawie?

- Nie. Pojechał na wycieczkę do Turcji. Właśnie z Werbachem.

- Pojechali tą wołgą?

- Nie. Jakimś innym wozem.

- Wycieczka indywidualna?

- Tak.

- I pani się obawia, że jest to wyprawa po „złote runo”.

- To prawdopodobne. W każdym razie bardzo bym chciała, żeby Werbach odczepił się 

od Romana. Myślałam nawet, żeby porozmawiać na ten temat z panią Dobrzyńską, ale w tej 

sytuacji... Nie bardzo mi wypada tak zaraz po śmierci jej męża...

Downar uważnie przyjrzał się mówiącej.

- Nie rozumiem. Co ma wspólnego z tą sprawą pani Dobrzyńska?

Anna machinalnie spojrzała na zegarek.

- Werbach jest przyjacielem pani Dobrzyńskiej.

- Mówi pani poważnie?

- Najzupełniej.

background image

- Hm... Przyznaję, że trochę mnie pani zaskoczyła. Uśmiechnęła się.

-  Och. To  jest  publiczną  tajemnicą.   Pan nie  miał  kontaktu   z tym   środowiskiem  i 

dlatego...

- A pani z jakiego źródła ma tę wiadomość?

- Powiedział mi Roman i chyba nie tylko Roman.

- Czy może orientuje się pani, od jak dawna Dobrzyńska i Werbach...?

- Dokładnie nie wiem, ale chyba od roku albo jeszcze dawniej.

- Czy pani bliżej znała państwa Dobrzyńskich?

- Nie. Wszystko, co o nich wiem, to właściwie od Romana. No i podczas tej naszej 

wycieczki...

-  Więc   od   swojego   męża   dowiedziała   się   pani   o   romansie   Werbacha   z   panią 

Dobrzyńską?

- Tak. Chyba tak, chociaż...

- Chociaż...? - podchwycił Downar.

-  Wydaje   mi   się,   że   słyszałam   także   i   od   innych   osób.   Wie   pan...   Warszawa   to 

właściwie małe miasto i bardzo plotkarskie. Wszyscy wszystko wiedzą o swoich bliźnich. 

Tutaj niezmiernie trudno coś ukryć.

- Pani zapewne dobrze zna Roberta Werbacha. Potrząsnęła głową.

- Nie. Wcale go nie znam. Przed wyjazdem na wycieczkę widziałam Werbacha dwa 

czy trzy razy zupełnie przelotnie. A później we Włoszech, ale i tam nie nawiązałam z nim 

bliższej znajomości.

Downara trochę to zastanowiło, ale nie zdradził się ze swoimi wątpliwościami.

- Chciała pani spotkać się ze mną w konkretnej sprawie.

- Tak, Czy ma mi pan to za złe?

- Broń Boże. Tylko ciągle jeszcze nie wiem, w czym mógłbym być pani pomocny.

-  Tak jak powiedziałam na początku naszej rozmowy, chodzi o Romana, o mojego 

męża.

- Czego pani ode mnie oczekuje? Uśmiechnęła się niewyraźnie.

-  Prawdę   mówiąc,   sama   nie   wiem.   Zachowuję   się   bardzo   głupio.   Ale   musi   pan 

zrozumieć,   że   nie   mam   nikogo   bliskiego,   nie   mam   się   komu   zwierzyć.   Podczas   naszej 

wspólnej wycieczki do Włoch tak jakoś...

-  Dołożę  wszelkich  starań, żeby pani pomóc  - zapewnił Downar. - Cała trudność 

polega na tym, że nie wyobrażam sobie, jak ma praktycznie wyglądać ta pomoc. Co mam 

zrobić? Chciałaby pani, żebym pomówił z jej mężem?

background image

Energicznie potrząsnęła głową.

- Och, nie, nie. To by jeszcze pogorszyło sprawę.

- Więc...?

Wyraz kompletnej bezradności odmalował się na jej twarzy. Robiła wrażenie małego 

przestraszonego dziecka.

-  Niepotrzebnie   zawracam   panu   głowę   -   powiedziała   cicho.   -   W   tej   chwili 

zrozumiałam, że nic mi pan nie może pomóc. Nikt mi nie może pomóc. - W oczach miała łzy. 

Zdawało się, że lada chwila się rozpłacze.

Downarowi zrobiło się żal. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jej dłoni. Była zimna.

-  Pani Anno - usiłował nadać swemu głosowi miękkie, serdeczne brzmienie. - Nie 

trzeba się załamywać. Ostatecznie nic się takiego nie stało.

- Nie mogę żyć w ciągłym zagrożeniu - szepnęła. - Przerażenie ogarnia mnie na myśl, 

że milicja miałaby przeprowadzać rewizję w naszym mieszkaniu.

-  Zapewniam   panią,   że   nie   ma   w   tym   nic   przerażającego.   A   poza   tym,   dlaczego 

przewidywać taką ewentualność? Na razie nie ma pani żadnych konkretnych powodów do 

obaw.

- Jestem przekonana, że Werbach wciąga Romka w jakieś podejrzane interesy i że to, 

prędzej czy później, musi się źle skończyć. - Była już spokojna i opanowana. Jakoś sobie 

poradziła z niedawnym wzruszeniem. - Widzi pan... Czasami człowiek chce się przed kimś 

wyżalić. Zdecydowałam się zadzwonić do pana. Teraz widzę, że to wszystko jest zupełnie bez 

sensu. Rzeczywiście, nie może mi pan pomóc. Proszę się na mnie nie gniewać. Przepraszam.

- Nie ma mnie pani za co przepraszać - powiedział z uśmiechem Downar. - Miło mi, 

że pozyskałem pani zaufanie i że w trudnej sytuacji życiowej zwróciła się pani do mnie o radę 

i pomoc. Żałuję tylko, że nic nie mogę dla pani zrobić. Gdyby zdarzyło się coś konkretnego, 

proszę do mnie dzwonić. Najlepiej wcześnie rano. Będzie mi bardzo miło spotkać się z panią 

na kawie, jeżeli nawet nic się nie zdarzy.

- Dziękuję.

Anna nagle zmieniła temat rozmowy. Mówiła o najnowszych filmach, o premierach 

teatralnych, wystawach, wernisażach. Słuchając jej, Downar miał wrażenie, jakby włączył 

radio   czy   telewizor   i   trafił   akurat   na   przegląd   wydarzeń   kulturalnych.   Nie   widział   tych 

wszystkich sztuk teatralnych i filmów i nie bardzo mógł podtrzymać rozmowę. Teraz będę 

miał dużo wolnego czasu i zacznę się „ukulturalniać” - pomyślał.

Chwilowe podniecenie minęło i znowu siedziała smutna i przygnębiona.

background image

- A jak pani praca artystyczna? - spytał, przypomniawszy sobie, że przecież Anna jest 

malarką.

Machnęła ręką.

- Na razie w ogóle nie pracuję. Nie mogę się skupić. Do tego potrzebny jest spokój. 

Mam cały szereg koncepcji, ale zanim je zrealizuję...

- Musi pani ułożyć sobie jakoś życie.

- Tak, ale w tej chwili najważniejsza jest sprawa mieszkania. Dopóki mieszkam razem 

z Romanem... - Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Mam coś do załatwienia. Jeszcze raz 

przepraszam, że pana tak zanudzałam swoimi sprawami.

Downar  w  nieszczególnym  humorze  wracał  do  domu.  Inaczej   wyobrażał  sobie   to 

spotkanie. Był zawiedziony. Ty stary ośle - myślał niechętnie. - Zachciało ci się flirtów z 

młodą,   śliczną   dziewczyną.   Dobrze   ci   tak.   -   Zaraz   jednak   otrząsnął   się   z   tej   niemiłej 

samokrytyki. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób może wykorzystać rozmowę z Anną w 

sprawie Dobrzyńskiego.

Wróciwszy do swego mieszkania, otworzył książkę telefoniczną na literze „C”. Przez 

chwilę   wodził   palcem   po   kolumnach   nazwisk,   aż   wreszcie   przysunął   aparat,   stojący   na 

drugim końcu stolika, i nakręcił numer.

Pani Celińska bardzo się ucieszyła.

-  Ach,   jak   to   dobrze,   że   się   pan   odezwał.   Nie   wiedziałam,   jak   się   z   panem 

skomunikować.  Nie ma  pana w spisie  telefonów.  W biurze  numerów  powiedzieli  mi,  że 

numer   zastrzeżony.   Chciałam   pana   zaprosić   na   czwartek   na   takie   maleńkie   spotkanie 

towarzyskie.   Mógłby   pan   przyjść,   powiedzmy,   około   siódmej?   -   Głos   staruszki   brzmiał 

mocno, czysto, z iście młodzieńczym wigorem.

-  Dziękuję   serdecznie   za   miłe   zaproszenie,   ale   chciałbym   odwiedzić   panią   nie   w 

czwartek, lecz w środę, czyli jutro. Czy mogłaby mi pani poświęcić chwilę czasu? Będę się 

streszczał. Obiecuję.

- Ale w czwartek przyjdzie kilka osób. Będzie wesoło. Jutro nie przewiduję niczyich 

odwiedzin.

- Właśnie chodzi mi o to, żeby pomówić z panią w cztery oczy.

- Jak pan woli. No, więc dobrze. Czy szesnasta trzydzieści panu odpowiada?

- Bardzo. A więc jutro o szesnastej trzydzieści melduję się u pani.

*

Dom był stary, pamiętający dawne, dobre czasy, kiedy to po podwórkach chodzili 

kataryniarze, brodaci Żydzi handlujący używaną odzieżą oraz fachowcy od ostrzenia noży. 

background image

Dawno   nie   tynkowane   mury   pokrywały   brudne,   szare   plamy,   a   balkony   trzymały   się   na 

przysłowiowe „słowo honoru”.

Biedaczka mieszka w takiej dziurze - pomyślał Downar. - Ale jednak pojechała na 

kosztowną wycieczkę.

Nacisnął dzwonek. Po krótkiej chwili drzwi otworzyła starsza, schludnie wyglądająca 

kobieta. Starannie wykrochmalony fartuch raził oczy ostrą bielą w świetle przedpokojowej 

lampy. Powściągliwy uśmiech rozjaśnił podłużną, pokrytą zmarszczkami twarz.

- Pan Downar, prawda?

- Tak. Jestem umówiony z panią Celińską.

- Pani zaraz do pana wyjdzie. Proszę, pan pozwoli do salonu.

Downar osłupiał. Nigdy by nie przypuszczał, że w tym starym, obdrapanym domu 

znajdują się takie mieszkania. Pokój duży, wysoki, urządzony z gustem. Jak dekoracja do 

jakiegoś historycznego filmu - pomyślał. Z zainteresowaniem przyglądał się meblom. Nie był 

fachowcem w tej branży,  ale miał prawie całkowitą pewność, że to wszystko  prawdziwe 

antyki. Kanapka, fotele, wyściełane krzesełka, dwie serwantki, wypełnione porcelanowymi i 

srebrnymi   bibelotami.   Na   kominku   duży   zegar,   którego   tarczę   umieszczono   w   rydwanie 

jakiejś boginki, powożącej delfinami. Lampy także stylowe. Kandelabry i lichtarze z epoki 

Księstwa Warszawskiego. Na ścianach stare portrety, przedstawiające damy w krynolinach i 

mężczyzn w mundurach albo w surdutach. Na podłodze wysłużony perski dywan, zdobyty, 

być   może,   przez   husarzy  Sobieskiego   pod   Wiedniem.   W   rogu  pokoju,  pod   oknem,   stała 

niewielka, także stylowa, biblioteczka, wypełniona książkami o kolorowych grzbietach.

Downar   tak   był   zaabsorbowany   oglądaniem   tego   wszystkiego,   że   nie   od   razu 

spostrzegł wejście pani Celińskiej.

-  Witam pana - powiedziała, wyciągając starannie wypielęgnowaną rękę. Miała na 

sobie ciemną suknię z koronkowym żabotem. - Cieszę się, że pana widzę. Proszę, niechże pan 

siada. Czym można pana poczęstować? Kawa? Herbata? Kieliszeczek dobrego koniaku?

- Nie chciałbym sprawiać kłopotu.

- Ależ to żaden kłopot. Więc...?

- Jeżeli pani taka uprzejma, to napiłbym się z przyjemnością herbaty.

- Dostanie pan nawet dobrej herbaty. - Mocniej zaakcentowała słowo „dobrej”. - Moja 

firmowa  mieszanka,  spécialité  de la maison.  Walerciu!  - zawołała  w kierunku otwartych 

drzwi. Podaj, moja droga, herbatę dla pana, a dla mnie, jak zwykle, kawę.

Po chwili kobieta w wy krochmalonym fartuchu wniosła na dużej tacy kawę, herbatę, 

filiżanki z cieniutkiej porcelany, srebrną cukiernicę i również srebrny koszyczek z drobnymi 

background image

ciasteczkami.   Szybkimi   wprawnymi   ruchami   nakryła   Imanym   obrusem   owalny   stolik   i 

ustawiła na nim wszystko, po czym zabrała tacę z powrotem i  wyszła. Cicho zamknęła za 

sobą drzwi.

Pani Celińska nalała herbatę do filiżanki.

- Ze śmietanką czy z cytryną? - spytała.

- Wolałbym bez niczego. Ta herbata ma tak wspaniały aromat, że szkoda go zabijać 

jakimiś dodatkami.

-  Uprzedzałam przecież, że to jest specjalna mieszanka. - Drugą filiżankę napełniła 

kawą.

Downar   z   dużym   zainteresowaniem   przyglądał   się   starszej   pani,   która   obecnie   w 

niczym nie przypominała niesfornej „Babci” z wycieczki. Srebrzyste włosy, zaczesane do 

tyłu, upięte były w wysoki kok. Jedyną ozdobą ciemnej, - zapiętej pod szyję sukni była duża, 

srebrna broszka, podtrzymująca żabot. Szare oczy pełne młodzieńczego blasku. Twarz prawie 

zupełnie gładka, z nielicznymi śladami drobnych, mało widocznych zmarszczek. Nie wygląda 

nawet na sześćdziesiąt lat - pomyślał.

- Smakuje panu herbata?

- Wyborna.

- Te ciasteczka także są zupełnie niezłe. Proszę skosztować.

Pochwalił   precelki   i   zaczął   zastanawiać   się   nad   tym,   jak   zacząć   tę   niezbyt   łatwą 

rozmowę. Chciał to zrobić możliwie jak najzręczniej. Wyręczyła go pani Celińska.

-  Nie   wątpię,   że   odwiedził   mnie   pan   w   pewnej   konkretnej   sprawie,   jak   również 

domyślam się, dlaczego prosił pan o rozmowę w cztery oczy. Chodzi, rzecz prosta, o otrucie 

Dobrzyńskiego.

- No, cóż...

-  To, że pan jest oficerem milicji, wiedziałam od samego początku - powiedziała z 

szelmowskim uśmiechem.

-  Przeszedłem   już   na   emeryturę   -   wyjaśnił   Downar,   nie   dając   poznać   po   sobie 

zaskoczenia.

- Emeryt czy nie emeryt to nie ma większego znaczenia. Ja, drogi panie, na kilometr 

wyczuję   policjanta   czy   gangstera.   Przede   mną   nic   się   nie   ukryje.   Został   otruty   Edward 

Dobrzyński, który niedawno wrócił z wycieczki do Włoch. Ponieważ pan również brał udział 

w tej wycieczce, przeto postanowiono skorzystać z pańskiej pomocy w śledztwie, mimo iż 

pan   przeszedł,   jak   to   się   mówi,   w   stan   spoczynku.   Teraz   zaczyna   pan   przeprowadzać 

„dyplomatyczne” rozmowy z ludźmi, którzy wspólnie z panem podziwiali uroki Italii. Przed 

background image

chwilą   zastanawiał   się   pan   nad   tym,   w   jaki   sposób   ze   mną   zacząć   taką   właśnie 

„dyplomatyczną” rozmowę. Sądzę, że w dużym stopniu ułatwiłam panu sytuację.

-  Niewątpliwie   -   przyznał   Downar.   Odzyskał   już   całkowicie   pewność   siebie.   - 

Podziwiam pani przenikliwość. Nie kryję, że to, co pani przed chwilą powiedziała, było dla 

mnie niespodzianką.

Uśmiechnęła się nie bez pewnej satysfakcji.

- Może się pan po mnie spodziewać jeszcze różnych niespodzianek.

-  Nie mam absolutnie nic przeciwko temu. Życie bez niespodzianek, byłoby bardzo 

monotonne.

-  To   jest   właśnie   moja   dewiza   życiowa   -   ożywiła   się   „Babcia”.   -   Walka   z 

monotonnością dnia powszedniego, z nudą, w ogóle z wszelkim banałem. Człowiek, który 

ogranicza się wyłącznie do codziennych czynności, powinien sobie co prędzej kupić trumnę. 

A propos. Słyszałam, że ostatnio ceny trumien bardzo poszły w górę.

- Nie orientuję się.

- No, tak. Pan ma jeszcze trochę czasu. Ja znacznie mniej. Chociaż nic nie wiadomo. 

Często zupełnie młodzi ludzie... Mais revenons a nos moutons. Zna pan francuski?

- Niestety, nie znam.

-  Szkoda. Piękny i elegancki język. A to, co powiedziałam przed chwilą, po polsku 

znaczy: „ale wracajmy do naszych baranów”. Tak, tak... W dzisiejszych czasach człowiek jest 

otaczany coraz liczniejszymi stadami baranów. To taka luźna dygresja. Niech jej pan, broń 

Boże, nie bierze do siebie. Pana uważam za człowieka sympatycznego i inteligentnego.

Downar skłonił się.

- Pochlebia mi pani.

-  To nie są żadne pochlebstwa - mówiła dalej „Babcia” z niesłabnącym wigorem. - 

Nigdy nie bawię się w komplementy. Mówię to, co myślę. Zresztą w moim wieku... A więc 

nie   odbiegajmy   od   zasadniczego   tematu.   Przyszedł   pan   do   mnie,   żeby   mnie   ostrożnie 

wybadać   i   żeby   się   czegoś   dowiedzieć,   co   mogłoby   dopomóc   w   rozwiązaniu   zagadki 

tragicznej śmierci Dobrzyńskiego. Zapewne intryguje pana osoba Felka Gałeckiego. Wiem, 

że słyszał pan naszą rozmowę w Citta del Marę. Felek miał zamiar użyć sztyletu, a ja mu 

doradzałam   truciznę.   Miałam   się   w  tej   sprawie   naradzić   z   Tadziem   Wolskim,   który   jest 

chemikiem,   fachowcem   od   wszelkiego   rodzaju   trucizn.   Może   pan   oczywiście   z   nim 

porozmawiać, ale to strata czasu. Chociaż... Bo ja wiem...

- Więc w jakim celu?

Pani Celińska energicznie zamachała rękami.

background image

- Proszę mi nie przerywać. Tracę wątek. Właśnie chcę to wszystko panu wyjaśnić.

- Słucham uważnie.

-  Otóż...   Może   to   pana   zdziwi,   ale   noszą   się   z   zamiarem   napisania   „bombowej” 

powieści kryminalnej do spółki z Felkiem Gałeckim. To mój daleki kuzyn, emerytowany 

adwokat, specjalista  od spraw kryminalnych.  Kodeks karny ma  w małym  palcu. Właśnie 

napisał pierwszy rozdział i naradzał się ze mną. Nie mógł się zdecydować, w jaki sposób 

zgładzić swoją ofiarę. Ja stanowczo doradzałam mu truciznę. Uważam, że to bardziej nobliwe 

aniżeli sztylet czy pistolet.

-  W czasie naszej wycieczki nie zauważyłem, żeby pani kontaktowała się z panem 

Gałeckim.

Chytry uśmieszek pojawił się na twarzy „Babci”.

-  Postanowiliśmy udawać, że się nie znamy. Uważaliśmy, że w ten sposób łatwiej 

zdobędziemy jakieś interesujące powiązania między uczestnikami wycieczki. Chodziło nam o 

materiały do naszej powieści. W całej sprawie jest jednak pewien dość zasadniczy szkopuł... - 

Zasępiła   się.   -   Obawiam   się,   że   ja   nie   mam   zdolności   literackich.   Zaczęłam   pisać   drugi 

rozdział i chyba nie bardzo mi to wychodzi.

- Niech się pani nie przejmuje - pocieszył ją Downar. - Teraz tyle osób, nie mających 

żadnych zdolności, zabiera się do pisania. Zresztą można się chyba wprawić. Powiadają, że 

nie   święci   garnki   lepią.   Chciałbym   nawiązać   do   tego,   co   pani   poprzednio   powiedziała. 

Mówiąc o chemiku, Tadeuszu Wolskim, miała pani chwilę wahania.

Skrzywiła się.

- E, to nic ważnego. Tak sobie... Zresztą zupełnie niepotrzebnie.

- Skoro pani już zaczęła...

-  No, więc dobrze. Powiem panu, ale proszę nie przywiązywać do tego specjalnej 

wagi. Otóż... Swego czasu Dobrzyński zabrał Tadziowi żonę. Dawno, kilka lat temu. Taka 

spóźniona   zemsta   to   raczej   powieściowy   motyw,   nie   mający   nic   wspólnego   z   realnym 

życiem. Zresztą Tadzio ma teraz śliczną, młodą dziewczynę, która usiłuje go bezskutecznie 

namówić na małżeństwo. Ale Tadzio jakoś się nie śpieszy. Kto się na gorącym sparzy i tak 

dalej...

- Pani jest świetnie zorientowana w różnych sprawach związanych z życiem naszych 

bliźnich.

- O, ja wiem bardzo dużo interesujących rzeczy.

- W takim razie może mi pani powie, kto otruł Edwarda Dobrzyńskiego.

Roześmiała się.

background image

- Pan jest ogromnie wymagający, panie majorze. Ale muszę panu sprawić zawód. Nie 

jestem ani jasnowidzącą, ani wróżką. Niestety, nie wiem, kto popełnił tę zbrodnię. Mogę 

jedynie snuć jakieś przypuszczenia, domysły, jednym słowem fantazjować.

-  Byłbym  ogromnie wdzięczny,  gdyby się pani zechciała podzielić ze mną swymi 

domysłami.

Potrząsnęła głową.

- Nie, proszę pana. Nie wolno rzucać lekkomyślnie podejrzeń.

-  Od kogo pani dowiedziała się o śmierci Dobrzyńskiego? - spytał szybko Downar. 

Mimo woli wszedł w rolę prowadzącego śledztwo.

-  Od Wandzi Dobrzyńskiej, oczywiście - odparła pani Celińska. - Telefonowała do 

mnie.

- Co pani sądzi o tym konflikcie małżeńskim tam, we Włoszech?

Sięgnęła po następne ciasteczko i schrupała je z widocznym zadowoleniem. Odezwała 

się dopiero po chwili.

- Jeżeli mam być zupełnie szczera, to przyznam się panu, że cała ta historia zrobiła na 

mnie trochę dziwne wrażenie. Taki jakiś melodramatyczny scenariusz. Nie sądzi pan?

- Nie mam wyrobionego zdania w tej sprawie - I odpowiedział wymijająco Downar. - 

A jak pani ocenia panią Dobrzyńską?

- Bardzo atrakcyjna kobieta. Zapewne podoba się mężczyznom.

- Czy ma przyjaciela?

- Och, drogi panie majorze, chce mnia pan nakłonić do nietaktownych niedyskrecji. Z 

tym pytaniem musi się pan bezpośrednio zwrócić do pani Dobrzyńskiej.

Downar zrobił skruszoną minę.

- Przepraszam. Rzeczywiście moje pytanie było nie na miejscu.

„Babcia” z wyraźną aprobatą pokiwała głową.

-  Cenię rozsądną samokrytykę. To dowód cywilnej odwagi. Czy poza plotkami na 

temat romansów moich znajomych chciałby się pan jeszcze ode mnie czegoś dowiedzieć? A, 

prawda, byłabym zupełnie zapomniała... Zapewne intrygują pana te tajemnicze listy.

- O jakich listach pani mówi? - spytał ostrożnie Downar.

-  Niech pan nie udaje. - „Babcia” najwyraźniej doskonale się bawiła. - Przecież ta 

smarkula musiała panu powiedzieć, że ja we Włoszech pisałam mnóstwo tajemniczych listów 

i że wysyłałam te listy na cztery strony świata.

- To prawda - przyznał Downar. - Pani Toczycka coś wspomniała, ale przyznam się 

pani, że nie przywiązywałem do tego żadnej wagi.

background image

Pani Celińska uśmiechnęła się.

- Będę z panem szczera. Wiedziałam, że pan się nie nabierze na taki numer. - Te słowa 

trochę dziwnie zadźwięczały w ustach starszej, wytwornej damy. - A pistolet, panie majorze, 

także lipa. Rekwizyt teatralny. Brak mu nawet języka spustowego. Nie ma również iglicy. 

Wszystko   to   miało   ścisły   związek   z   naszą   powieścią   kryminalną.   Chciałam   intrygować, 

epatować, stwarzać wokół siebie atmosferę tajemniczości.

-  W   czasie   naszej   wycieczki   zachowywała   się   pani,   delikatnie   mówiąc,   dosyć 

oryginalnie - zauważył Downar.

Pokiwała głową.

-  Ma   pan   rację.   Odgrywałam   rolę   ekscentrycznej   „Babci”.   Coś   w   rodzaju  enfant 

terrible. Ach, prawda, pan nie zna francuskiego. Pardon. Przepraszam.

- Te niespodziewane zniknięcia.

- Mieszkałam kilka lat we Włoszech - powiedziała rozweselona pani Celińska. - Na 

tamtym terenie mam bardzo wielu znajomych, którzy chętnie mnie zapraszają. Nawet i na 

Sycylii mam przyjaciół. Włosi to bardzo mili i serdeczni ludzie. Bardzo ich lubię. A nade 

wszystko cenię ich romańskie poczucie humoru. Właściwie niczego w życiu nie traktują zbyt 

poważnie.

- A wracając do tych listów, pisanych szyfrem... Roześmiała się.

-  Nie ma mowy o żadnym szyfrze. Ot, parę słów bez sensu. Rozsyłałam te listy do 

różnych nie istniejących osób. Wszystko po to, żeby stworzyć atmosferę tajemniczości wokół 

mojej   osoby.   Chciałam   w   ten   sposób   zdobyć   jak   najwięcej   autentycznego   materiału   do 

powieści.

Downar pokiwał głową.

- Rozumiem. Bujną ma pani fantazję.

- Urozmaicam sobie życie, jak mogę. Już mi go niewiele zostało. Trzeba się śmiać z 

ludzi i z siebie. Lubię intrygować. Bawi mnie to.

-  I nie chce się pani podzielić ze mną swoimi przypuszczeniami,  kto ewentualnie 

mógłby być mordercą Dobrzyńskiego?

-  Nie. Przypuszczenia zachowuję na własny użytek. Proszę nie mieć do mnie żalu, 

panie majorze.

- Jaka jest pani opinia o tym młodym człowieku, który tak skwapliwie asystował pani 

podczas naszej wycieczki?

- Ma pan na myśli Werbacha?

- Tak.

background image

„Babcia” skrzywiła się z wyraźnym niesmakiem.

- Miglanc. Mały cwaniaczek. Różne rzeczy mi proponował, ale ja nie z tych, co się 

dają robić w konia.

Słowa  te,  wypowiedziane  wśród antycznych  mebli   i  starych   portretów,  zgrzytnęły 

ostrym dysonansem.

Pani Celińska, jakby zgadując myśli swego gościa, powiedziała:

-  Zapewne trochę pana dziwi mój  facon de parler,  mój sposób wyrażania się, ale 

czasami lubię sobie rzucić takim dosadnym słówkiem. To niezmiernie urozmaica poprawny, 

zgodny ze wszelkimi regułami stylistyki język. Nie sądzi pan?

-  Być   może  -  przytaknął   Downar.  -  Nie   jestem   lingwistą.   Chciałbym  zapytać,   co 

konkretnie proponował pani Robert Werbach.

-  Takie  tam  różne  bzdury.   Namawiał  mnie,   żebym   zainwestowała   kapitał   w  jakiś 

interes,  zachwalał  dom w Radości, który można  kupić bardzo tanio  i zarobić, i wreszcie 

proponował   mi   kupno   samochodu   Wołga.   Podobno   w   doskonałym   stanie.   Jeszcze   coś 

opowiadał,   zachwalał,   namawiał.   Oczywiście   nie   traktowałam   go   poważnie.   To   bardzo 

nieciekawy młody człowiek. Hochsztapler na małą skalę. Doskonale znam takie typy.

- Więc proponował pani także kupno wołgi.

-  Tak. Twierdził, że właściciel wyjeżdża do Australii czy Kanady i że chce się jak 

najprędzej pozbyć tego samochodu. Odmówiłam, rzecz prosta. Niepotrzebny mi taki duży 

wóz. Najzupełniej wystarcza mi mój mały fiat.

- Pani jeszcze prowadzi?

- A dlaczegóż by nie? - oburzyła się „Babcia”. - Zrobiłam prawo jazdy, jak miałam 

dwadzieścia dwa lata, i brałam nawet udział w rajdach. Cóż pan sobie wyobraża? Że jestem 

stara, to już nie mogę prowadzić wozu? Jeszcze niejednej młodej dziewczynie dałabym radę. 

Znam dżudo, karate. Chce pan spróbować?

- Nie, nie - zaprotestował z ożywieniem Downar. - Wierzę pani na słowo. - Spojrzał 

na zegarek. - Strasznie się zasiedziałem. Przepraszam, że zabrałem pani tyle czasu.

- Wpadnie pan do mnie jutro? Będzie parę osób. Postaram się, żeby było wesoło.

- Bardzo dziękuję za miłe zaproszenie, ale jutro jestem zajęty.

Po wyjściu od „Babci” Downar szedł wolno ulicą, nie zważając na padający deszcz. 

Ta rozmowa zdezorientowała go. Albo to świetna aktorka - myślał - albo rzeczywiście taka 

jest.

Rozdział VIII Interesujące rozmowy

background image

Uśmiechał   się   życzliwie,   trochę   protekcjonalnie.   Twarz   miał   szeroką,   tryskającą 

zdrowiem, emanującą zadowolenie z samego siebie. Każdy szczegół jego ubrania świadczył o 

zamożności i trosce o elegancki wygląd. Widać było, że to człowiek na stanowisku, mający 

odpowiednią pozycję towarzyską. Patrząc na niego nie miało się wątpliwości, że właśnie za 

takiego pragnie uchodzić.

Walczak   błyskawicznie   zarejestrował   świetnie   skrojony   garnitur,   białą,   modną 

koszulę, starannie zawiązany krawat, złote spinki przy mankietach i wspaniale wyglansowane 

buty, pochodzące niewątpliwie od prywatnego szewca.

- Zapewne pan się orientuje, w jakim celu zaprosiliśmy pana do nas.

Gródecki skinął głową.

-  Nietrudno   się   domyślić,   że   chodzi   o   tragiczną   śmierć   Dobrzyńskiego.   To 

rzeczywiście bardzo przykra historia.

-   Nie   tylko   przykra,   ale   i   bardzo   dziwna   historia   -   powiedział   Walczak.   - 

Rozmawiałem   już   w   tej   sprawie   z   kierownikiem   waszej   wycieczki,   panem   Wacławem 

Kozłowskim,   oraz   z   moim   kolegą,   majorem   Downarem,   który   brał   udział   w   wycieczce. 

Obecnie chciałbym się czegoś dowiedzieć od pana.

Gródecki poruszył się na krześle, przybierając pełną skwapliwej usłużności postawę.

-  Proszę pytać,  panie majorze.  Jestem gotów udzielić  wszelkich  informacji.  Mogę 

pana zapewnić, że zrobię wszystko, żeby zdemaskować zbrodniarza.

-  Zarówno   pan,   jak   i   pańska   żona   pozostawaliście   w   zażyłych   stosunkach   z 

Dobrzyńskimi.

-  Tak.   To   znaczy...   nasze   żony   przyjaźniły   się   jeszcze   od   szkolnych   lat.   Były 

koleżankami, siedziały w jednej I ławce.

- Rozumiem - Walczak utkwił spojrzenie w barwnym krawacie swojego rozmówcy. - 

Niech mi pan powie, czy państwo wspólnie zaprojektowali tę wycieczkę, czy też było to 

przypadkowe spotkanie.

- Przypadkowe? - zdziwił się Gródecki. - Skądże.

Od dawna chcieliśmy wspólnie zwiedzić Italię. Wycieczka była bardzo udana i gdyby 

nie tragedia...

- Może jednak wycieczka nie była taka „bardzo udana” - zauważył Walczak. - Mam 

na myśli komplikacje małżeńskie między Dobrzyńskimi.

- Tak. Rzeczywiście - przyznał Gródecki. - To niewątpliwie psuło nastrój. Różnie się 

układa między ludźmi.

- Od jak dawna zaczęły się między nimi nieporozumienia?

background image

- Nie orientuję się dokładnie, ale wydaje mi się, że już od wielu miesięcy, może od 

roku. Przypominam sobie, że moja żona dosyć dawno wspominała mi coś na ten temat, ale 

przyznaję,  że nie bardzo się tą sprawą interesowałem.  Jestem zajęty i nie mam czasu na 

plotki.

- Pan pracuje w handlu zagranicznym.

- Tak.

- I często pan wyjeżdża w sprawach służbowych?

- Różnie. To zależy...

- Czy przed tą wycieczką był pan już we Włoszech?

- Tak. Byłem dwukrotnie. Służbowo.

- Zna pan język włoski?

- Znam. Może nie tak znakomicie, ale mogę się swobodnie porozumieć. Brałem nawet 

udział w przeprowadzaniu negocjacji handlowych, prowadzonych w tym języku.

- Czy nawiązał pan we Włoszech jakieś kontakty, znajomości, przyjaźnie?

- Za każdym razem ograniczałem się wyłącznie do kontaktów oficjalnych - powiedział 

zdecydowanie Gródecki.

- A jakieś prywatne znajomości?

- Żadnych. Nie miałem na to ani czasu, ani ochoty, ani pieniędzy. Polak przebywający 

za granicą musi się liczyć z każdym groszem. Włosi zaś są nastawieni na to, że cudzoziemcy 

przyjeżdżają   z   pełnymi   portfelami.   Nauczyli   ich   tego   przede   wszystkim   Amerykanie   i 

Niemcy, z Niemiec Zachodnich oczywiście.

-  Czy   podczas   wyjazdów   służbowych   do   Włoch   nie   naraził   się   pan   komuś   na 

tamtejszym terenie?

- Gródecki był szczerze zdziwiony.

- Narazić się? Ja? Co za przypuszczenie, panie

majorze?

-  Mój   kolega,   major   Downar,   oraz   pan   Kozłowski,   kierownik   waszej   grupy, 

powiadomili mnie, że został pan raniony wystrzałem z pistoletu.

- To prawda.

- Gdzie to się stało?

- W okolicach Frascati, w pobliżu willi Cycerona.

- Po co pan tam poszedł? Gródecki trochę się zmieszał.

-  No, cóż... Muszę być z panem zupełnie szczery. Proszę, oczywiście, o całkowitą 

dyskrecję. Umówiłem się z dziewczyną.

background image

- Czy poznał ją pan w czasie wycieczki, czy też to jest jakaś dawniejsza znajomość?

- W czasie mojej ostatniej podróży służbowej. Zupełnie przypadkowo.

- Więc jednak nie ograniczał się pan wyłącznie do

kontaktów oficjalnych.

Gródecki nerwowym ruchem poprawił krawat.

-  Nie miałem ochoty wspominać o tym  drobnym  epizodzie bez znaczenia. Jestem 

żonaty. Pan rozumie...

- Może mi pan dokładnie opowie, jak to było z tą strzelaniną - zaproponował Walczak.

- Właściwie nie ma tak wiele do opowiadania - uśmiechnął się niepewnie Gródecki. - 

Po prostu przyszedłem trochę wcześniej, żeby się nie spóźnić. Czekałem koło willi Cycerona i 

nagle napadli mnie. Próbowałem się bronić. Jestem silny, kiedyś trenowałem boks, dżudo. 

Jeden z nich strzelił. Upadłem. Musiał ktoś ich spłoszyć, bo uciekli.

-  Proszę   mi   powiedzieć,   jaka   jest   pańska   opinia   odnośnie   tych   nieporozumień 

małżeńskich państwa Dobrzyńskich. Gródecki wzruszył ramionami.

-  Bo   ja   wiem...   W   każdym   małżeństwie   zdarzają   się   przecież   nieporozumienia, 

sprzeczki, kłótnie. Potem znowu wszystko w porządku. Myślę, że Dobrzyńscy nie różnili się 

pod tym względem od innych. Zresztą, przyznam się panu, że niezbyt interesowało mnie ich 

życie osobiste.

- A czy scena w Wenecji, którą urządziła pani Dobrzyńska, nie wydała się panu trochę 

dziwna?

- Dziwna? Nie rozumiem.

- Może niezupełnie ściśle się wyraziłem - uśmiechnął się Walczak. - Chodzi mi o to, 

czy ta scena nie wydała się panu nienaturalną, sztuczną, celowo zainscenizowaną.

Gródecki spojrzał zdziwiony.

- Celowo zainscenizowaną? W dalszym ciągu nie bardzo rozumiem.

- No, po prostu, czy Dobrzyńska nie udawała tego wszystkiego.

- A dlaczegóż miałaby udawać?

- Tego nie wiem. Pytam tylko, czy nie odniósł pan wrażenia, że to było udane.

Gródecki potrząsnął głową.

- Nie, panie majorze. Nic podobnego nie przyszło mi do głowy. Wanda może trochę 

histeryzowała. To prawda. Ale ona rzeczywiście się bała.

- Bała się swojego męża?

background image

- Tak. Edward był człowiekiem bardzo gwałtownym. Nie zawsze panował nad sobą. 

Przyznam się panu, że jeszcze przed tą wycieczką do Włoch nieraz dziwiłem się Wandzie, że 

wytrzymuje to wszystko.

- Czy sądzi pan, że Dobrzyński byłby skłonny do popełnienia jakiegoś gwałtownego 

czynu, nawet do morderstwa?

-  Nie należy źle mówić o zmarłych, ale wydaje mi się, że w przystępie wściekłości 

mógł nawet zabić.

- Więc pana zdaniem pani Dobrzyńska miała konkretne powody do obaw.

- Niewątpliwie.

- Ale dlaczego ich wzajemne stosunki tak się pogorszyły podczas wycieczki?

Gródecki wzruszył ramionami.

-  Nie   potrafię   odpowiedzieć   na   to   pytanie.   Może   zmiana   otoczenia?   Nie   wiem, 

doprawdy nie wiem.

Walczak postanowił zmienić temat.

-  W   tej   waszej   wycieczce   do   Włoch   uczestniczył   między   innymi   pewien   młody 

człowiek, Robert Werbach. Czy mógłby pan mi coś o nim powiedzieć?

Gródecki skrzywił się.

- Nie znam go bliżej, ale nie zrobił na mniej zbyt miłego wrażenia.

- Miał pan jakieś konkretne powody?

- Absolutnie żadnych. Czasem tak jakoś instynktownie czuje się do danej osoby albo 

sympatię, albo niechęć.

-  To prawda - przytaknął Walczak. - A więc jeżeli chodzi o Roberta Werbacha, to 

pańska niechęć do niego opiera się wyłącznie na intuicji.

- Można by to tak określić.

- A Teodor Więckowski?

- Co Teodor Więckowski?

- Chciałbym wiedzieć, co pan sądzi o Teodorze Więckowskim.

-  No,   cóż...   -   Gródecki   miał   zakłopotaną   minę.   -   Miły,   sympatyczny   człowiek, 

towarzyski, wesoły. Poza tym bardzo uzdolniony fotograf.

- Czy znał go pan przed tą podróżą do Włoch?

- Tak. Poznaliśmy się kiedyś u wspólnych znajomych.

- Czy może pan skonkretyzować, u jakich znajomych? Chodzi mi o nazwisko.

- To było chyba u Dobrzyńskich. Tak, tak, na pewno. Teraz sobie przypominam. Parę 

lat temu. Chyba jakieś imieniny czy rocznica ślubu. Taka zupełnie przelotna znajomość.

background image

- Czy po tych imieninach spotykał się pan jeszcze kiedyś z Więckowskim?

- Nie pamiętam. Być może, że przypadkowo, na ulicy.

-  Wtedy w okolicach Frascati, kiedy pan został ranny, Więckowski znalazł się przy 

panu.

- To czysty przypadek. Walczak pokiwał głową.

- Tak. To nie tylko „czysty”, ale także bardzo dziwny przypadek.

Gródecki poruszył się niecierpliwie.

- Panie majorze - powiedział z wyraźną pretensją w głosie. - Ciągle odnoszę wrażenie, 

że pan mi nie ufa. Proszę mi szczerze i wyraźnie powiedzieć, o co mnie pan podejrzewa.

Walczak uśmiechnął się.

-  Ja w ogóle nikomu nie ufam, nawet samemu sobie. Specyfika zawodu. A jeżeli 

chodzi   o   to   zdarzenie   w   pobliżu   willi   Cycerona   i   o   owo   „przypadkowe”   spotkanie   z 

Więckowskim,   przykro   mi   bardzo,   ale   nie   mogę   do   tej   sprawy   odnieść   się   z   pełnym 

zaufaniem.

Gródecki w bezradnym ruchu rozłożył ręce.

- Niestety, panie majorze, nic na to nie mogę poradzić. Nie potrafię pana przekonać, 

że mówię prawdę.

Walczak machnął ręką.

-  Mniejsza   o   to.   Nie   będziemy   tracić   czasu   na   wzajemne   przekonywanie   się. 

Chciałbym   panu   zadać   jeszcze   pytanie   delikatnej   natury.   Czy   pani   Dobrzyńska   ma 

przyjaciela?

-  Przyjaciela? Wanda? - Gródecki był zaskoczony albo też udawał zaskoczonego. - 

Dziwię się, panie majorze, że pan w ogóle o takich rzeczach... Mogę pana zapewnić, że nie 

zajmuję się plotkami. To mnie nie interesuje.

- Więc jednak były jakieś plotki - podchwycił Walczak.

- Nie wiem. Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają.

-  Nie   wątpię,   że   to   pana   nie   obchodzi,   ale   może   kiedyś,   przypadkiem,   coś   pan 

usłyszał.. Może sobie mimo wszystko trochę poplotkujemy na temat pani Dobrzyńskiej.

Gródecki wyjął z kieszeni papierosy.

- Można zapalić?

- Proszę. No, śmiało... Niech pan mówi. Obiecuję, że nasza rozmowa nie wyjdzie poza 

ten pokój. Zresztą, jeżeli chodzi o panią Dobrzyńską, to nie byłoby nic dziwnego, żeby z kimś 

się zaprzyjaźniła, skoro podobno, od dłuższego czasu nie żyła ze swym mężem. Niech pan się 

background image

nie  daje  prosić  i  niech   pan mi   opowie  o  tych   plotkach,   które  pan słyszał  na  temat  pani 

Dobrzyńskiej.

Gródecki nerwowym ruchem zgasił w popielniczce nie wypalonego papierosa.

- No, więc... Ale z góry zastrzegam się, że nie biorę odpowiedzialności za te pogłoski.

- To zrozumiałe. Słucham.

-  Kiedyś   ktoś   mi   powiedział,   że   Wanda   Dobrzyńska   i   Werbach...   Natychmiast, 

oczywiście, przerwałem tę idiotyczną rozmowę. Nie znoszę takich rzeczy, a są ludzie, którzy 

przepadają za wszelkiego rodzaju skandalami, sensacjami.

- Więc powiada pan, że pani Dobrzyńska i Robert Werbach.

-  Ja nic takiego nie powiedziałem - zaprzeczył z ożywieniem Gródecki. - Ja tylko 

powtarzam to, co mi ktoś kiedyś szepnął... Potraktowałem tę sprawę jako zwykłą, głupią 

plotkę.

- A kto to panu „szepnął”? - spytał Walczak.

- Nie pamiętam.

- Rzeczywiście pan nie pamięta?

- Nie pamiętam.

Walczak z niedowierzaniem pokręcił głową.

-  Dziwne.   Przed   chwilą   pan   powiedział,   że   natychmiast   przerwał   tę   „idiotyczną 

rozmowę”.  Nie bardzo  rozumiem,  jak to się dzieje,  że pan  nie pamięta,  z kim  wówczas 

rozmawiał.

-  Po prostu nie pamiętam. Nie przywiązywałem do tego żadnej wagi. Teraz, kiedy 

mnie pan tak wypytuje, to jak przez mgłę coś sobie przypominam.

-  No,   dobrze   -   westchnął   Walczak.   -   Niech   i   tak   będzie.   Czy   chciałby   pan   coś 

powiedzieć na temat tragicznej śmierci Edwarda Dobrzyńskiego?

- Nie mam w tej sprawie absolutnie nic do powiedzenia.

-  W takim razie może zakończymy naszą rozmowę. Jeżeli będą potrzebne jeszcze 

jakieś wyjaśnienia, zwrócimy sie do pana.

- Proszę uprzejmie.

Kiedy drzwi zamknęły się za inżynierem Gródeckim, z sąsiedniego pokoju wszedł. 

Downar. Walczak bystro spojrzał na przyjaciela.

- Słyszałeś?

- Oczywiście.

- No i co?

Downar nieznacznie poruszył ramionami.

background image

- Wydaje mi się, że bardzo interesująca i pouczająca rozmowa. Byłeś doskonały.

- Żartujesz.

-  Mówię   zupełnie   poważnie.   Prowadziłeś   przesłuchanie   na   dobrym   poziomie, 

spokojnie, pozornie zupełnie nieszkodliwie, a w gruncie rzeczy bardzo sprytnie.

- Najważniejsze, że ten facet także uważa; że rozmawiał ze mną „bardzo sprytnie” - 

uśmiechnął się Walczak.

- O, właśnie - przytaknął Downar. - Odniosłem identyczne wrażenie. Czy wiesz, że ta 

młoda dziewczyna, Anna Toczycka, w rozmowie ze mną także sugerowała, że Werbach jest 

kochankiem Dobrzyńskiej? Właściwie nie sugerowała, tylko podała to jako fakt.

Walczak pokiwał głową.

- Interesujące. Warto, żebyś z nią utrzymał kontakt.

- Właśnie mam taki zamiar. A co ze wspólnikiem Dobrzyńskiego?

- Wybieram się do niego jutro z samego rana. Pojedziesz ze mną?

- Chyba tak. Na wszelki wypadek. Będzie ci raźniej.

- A jakie ty masz plany? - spytał Walczak.

-  Pogawędzę sobie z pewnym utalentowanym fotografem, który lubi spacerować w 

pobliżu willi Cycerona.

- Z Więckowskim?

- Właśnie. Przeprowadzę z nim wstępną, „przyjacielską” rozmowę, a potem przekażę 

go   tobie   na   oficjalne   przesłuchanie.   Myślę,   że   nie   będzie   większych   trudności   z 

rozpracowaniem go. Raczej miękki facet.

- Widzę, że nie doceniasz „miękkich facetów”. Downar uśmiechnął się.

-  Doceniam.   Wiem,   że   tacy   potrafią   sprawiać   prze   różne   niespodzianki.   Czasami 

trzeba się solidnie pogimnastykować, ale w tym wypadku...

- Nie poszedłeś na to przyjątko do „Babci”?

-  Nie. Strata czasu. Wszyscy, którzy tam byli, wiedzą doskonale, z jakiej ja jestem 

branży. Krępowałaby ich moja obecność. A tak, być może, ktoś się „Babci” zwierzy z czegoś 

interesującego, co następnie, mam nadzieję, dotrze do mnie.

Walczak   siedział   zamyślony.   Mogło   się   zdawać,   że   nie   dosłyszał   ostatnich   słów 

przyjaciela.

- Wiesz, czego się boję? Boję się, że będziemy mieli jeszcze jedno morderstwo.

Downar spochmurniał.

-  Od   pewnego   czasu   biorę   to   pod   uwagę.   Wydaje   mi   się,   że   afera   ma   szersze 

rozgałęziania.

background image

*

Teodor Więckowski mieszkał na Kromera, niedaleko Filtrowej. Na drugim piętrze 

przedwojennego   domu   zajmował   obszerne,   trzypokojowe   mieszkanie.   Jeden   z   pokoi, 

zamieniony na pracownię, był zgodnie z uświęconą tradycją nieprawdopodobnie zagracony. 

Artystyczny   nieład   nie   pozwalał   na   swobodne   poruszanie   się   i   trzeba   było   niemałej 

zręczności,   aby   lawirować   między   aparatami,   statywami,   papierami   i   powiększonymi 

fotografiami   zaścielającymi   podłogę.   Prócz   tego   sztalugi,   blejtramy,   skrawki   jakichś 

materiałów,   a   na   ścianie   ekran,   przed   którym   stały   dwie   kamery   projekcyjne.   Tę 

skomplikowaną   scenerię   uzupełniały   dwa   stare,   zapadające   się   fotele,   szeroki   tapczan, 

nakryty czerwoną narzutą, oraz ogromny, puszysty dywan.

Więckowski rozjaśnił twarz w powitalnym uśmiechu.

-  Kogo   ja   widzę?!   Pan   major!   Co   za   miła   niespodzianka.   Proszę,   bardzo   proszę. 

Bardzo się cieszę.

Pospiesznie zdjął długi poplamiony fantazyjnie kitel i włożył marynarkę.

-  Niech   pan   sobie   nie   przeszkadza   -   powiedział   wesoło   Downar.   -   Ja   tylko   na 

chwileczkę. Byłem właśnie w tych stronach i wpadłem do pana.

-  Ależ to wspaniale. Jestem szczęśliwy - zachwycał się przesadnie fotograf. - Może 

przejdziemy   do   dalszych   apartamentów,   bo   tutaj   straszny   bałagan.   -   Zaczął   pośpiesznie 

porządkować, przy czym Downar odniósł wrażenie, że jego były współlokator ma ochotę 

ukryć to i owo. - Bałagan, okropny nieporządek, ale jak człowiek pracuje...

Downar pokiwał głową.

- Ależ to zrozumiałe. Praca artysty... Więckowski zamachał rękami.

-  Jaki tam ze mnie artysta. Śmiechu warte. Rzemieślnik jestem, prosty rzemieślnik. 

Nie   mam   takich   wygórowanych   aspiracji.   Proszę   bardzo   do   tamtego   pokoju.   Ogromnie 

niewygodny rozkład mieszkania. Amfilada. Trzeba, niestety, przejść przez ten śmietnik.

Znaleźli   się   w   przyjemnie   urządzonym   gabinecie,   w   którym   dominowało   duże, 

stylowe biurko, zarzucone fotografiami i zagranicznymi czasopismami. Więckowski wskazał 

wolterowski fotel.

- Proszę, niech pan siada, panie majorze, bardzo proszę. Zaraz przygotuję coś do picia, 

herbata, kawa, koniak, whisky. Do wyboru, do koloru.

- Niech pan sobie nie robi kłopotu. Naprawdę.

- Ależ to żaden kłopot. To przyjemność, prawdziwa przyjemność gościć pana u siebie. 

Szkoda, że pan do mnie nie zadzwonił, byłbym przygotował jakąś gustowną zakąskę, a tak 

mam tylko słone paluszki. Więc kawa czy herbata?

background image

- Jeżeli już pan tak nalega, to proszę o herbatę - powiedział z uśmiechem Downar. Od 

pierwszej chwili spostrzegł, że fotograf jest wyraźnie zdenerwowany jego niespodziewaną 

wizytą.

Więckowski   wyszedł   i   po   pewnym   czasie   wrócił,   niosąc   na   tacy   dwie   szklanki 

herbaty, butelkę koniaku, kieliszki i obiecane słone paluszki.

-  Ekspresowa  herbata.  Holenderska.   Pierwsza   klasa.  Na  pewno  będzie  smakowała 

nawet takiemu koneserowi jak pan. A tutaj kropelka niezłego koniaczku Remi Martin. Do 

tego, niestety, tylko słone paluszki.

Downar   pochwalił   herbatę,   umoczył   wargi   w   koniaku,   a   następnie   rozparł   się 

wygodnie w fotelu i z pogodnym uśmiechem spojrzał na Więckowskiego.

- No i cóż tam u pana słychać, panie Teodorze? Jakże

się żyje?

Fotograf rozłożył ręce.

- Jakoś się wiąże koniec z końcem. Ale słabo, bardzo słabo...

- Dlaczegóż to?

- Wszystko, panie majorze, drożeje, a klientów nie przybywa. Wprost przeciwnie. Ano 

cóż robić.  Cest la vie! Ale  właściwie nie mam prawa narzekać. Są tacy, co mają jeszcze 

gorzej. Z prawdziwym rozrzewnieniem wspominam naszą wspólną wycieczkę. To było tak 

niedawno, a zdaje się, że od tamtych dni upłynęły całe wieki. Tempus fugit. Nasze spacery po 

Wenecji, Florencji, Rzymie zapadły się w niesłychanie odległą przeszłość. - Wypił spory łyk 

koniaku i umilkł. Wyglądał na szczerze wzruszonego.

- Nie wiem, czy pan się orientuje, że jeden z naszych wycieczkowych towarzyszy nie 

żyje   -   powiedział   po   chwili   Downar.   -   Edward   Dobrzyński.   Zapewne   pan   go   sobie 

przypomina.

-  Czy go sobie przypominam? Ależ oczywiście. Tak, wiem. To straszne. Podobno 

został otruty.

Downar skinął głową.

- To prawda. Od kogo otrzymał pan tę wiadomość?

- Od pani Celińskiej. Byłem u niej na takim małym przyjątku. Zaprosiła kilka osób z 

naszej wycieczki. Wszyscy bardzo żałowali, że pan nie przyszedł.

- Co pan sądzi o śmierci Dobrzyńskiego?

- A cóż ja mogę sądzić? Nic. Przykro mi. Co prawda mało go znałem, ale...

- Czy pan znał Dobrzyńskiego przed tą wycieczką do Włoch?

background image

- Nie, poznałem go właśnie na wycieczce. Czy pan prowadzi śledztwo w tej sprawie, 

panie majorze?

Downar uśmiechnął się.

- Jak panu wiadomo, ja już jestem na emeryturze. Śledztwo prowadzi mój przyjaciel. 

Pomagam mu trochę.

Więckowski pokiwał głową.

- Rozumiem. Pan zetknął się na wycieczce z tymi wszystkimi ludźmi, więc... Czy pan 

kogoś podejrzewa?

- A pan? - odparował Downar.

- Co ja?

- Pytam, czy pan kogoś podejrzewa o popełnienie tej zbrodni.

-  Ja?! - oburzył się fotograf. - Dlaczegóż miałbym kogoś podejrzewać? Nikogo nie 

podejrzewam, absolutnie nikogo.

Downar podniósł kieliszek i spojrzał pod światło na koniak.

- Piękny kolor - powiedział, uśmiechając się łagodnie. - No, cóż... Przyszedłem tu do 

pana, żeby sobie tak szczerze porozmawiać.

-  Uwielbiam  szczere   rozmowy  - zapewnił   Więckowski.  - Tylko   szczera  rozmowa 

może ludzi do siebie zbliżyć.

Downar nie przestawał się uśmiechać.

-  Bardzo   słuszna   uwaga.   Cały   feler   w   tym,   że   pan   nie   chce   ze   mną   szczerze 

rozmawiać.

- Doprawdy? Z czego pan to wnioskuje?

- Pan, zdaje się, zapomina, że ja przez wiele lat by łem oficerem milicji. Mam pewną 

wprawę. A jeśli chodzi o pańską osobę, to chyba nietrudno pana rozszyfrować.

Więckowski wypił koniak i sięgnął po butelkę. Mogło się zdawać, że pragnie zyskać 

na czasie.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

-  Chcę   przez   to   powiedzieć,   że   pan  o   wiele   więcej   wie,   aniżeli   jest   pan   skłonny 

powiedzieć.

- Wiem? Ale co? O czym? Co pan ma na myśli?

- Mam oczywiście na myśli zabójstwo Edwarda Dobrzyńskiego.

Więckowski zerwał się.

- Pan mnie podejrzewa o popełnienie tej zbrodni?!

background image

-  Bo ja wiem... - Downar wyglądał na niezdecydowanego. - Nie, właściwie nie. To 

znaczy... Sądzę, a raczej jestem pewien, że gdyby pan chciał, to mógłby mi pan powiedzieć 

dużo ciekawych rzeczy.

- Na czym pan opiera takie przypuszczenie? Zupełnie nie rozumiem.

Downar   przestał   się   uśmiechać   i   przez   chwilę   uważnie   przyglądał   się   twarzy 

fotografa.

- Czy pan w dalszym ciągu się boi? - spytał, starannie oddzielając poszczególne słowa.

- Bać się? Ja? Dlaczego miałbym się bać? I kogo?

- Właśnie tego chciałem się od pana dowiedzieć, panie Teodorze.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

-  Przyzna   pan   -   ciągnął   dalej   Downar   -   że   w   czasie   naszej   wspólnej   wycieczki 

zachowywał się pan trochę dziwnie.

- Dlaczego „dziwnie”? Downar znowu się uśmiechnął.

- Chyba pan sobie przypomina, że mieszkaliśmy razem w pokojach hotelowych. Pan 

był przez cały czas podniecony, zdenerwowany, niespokojny. Chyba pan nie zaprzeczy.

- Mam takie niespokojne usposobienie.

-  Ach tak? Usposobienie. A mnie się wydawało, że pan się po prostu bał, i jestem 

przekonany, że w dalszym ciągu ma pan powody do obaw.

- Nie mam żadnych powodów do obaw. Pan się myli, panie majorze.

- Niech i tak będzie. Może mi pan teraz powie, jak to było z tą strzelaniną w okolicach 

Frascati, w pobliżu willi Cycerona. Został wtedy ranny Gródecki.

- Tak, pamiętam.

-  No,   więc   właśnie   -   Downar   wypił   łyk   herbaty,   która   już   zupełnie   wystygła   - 

chciałbym wiedzieć, o co tam chodziło naprawdę.

-  Znalazłem   się  tam   zupełnie   przypadkowo   -   powiedział   niezbyt   pewnym   głosem 

Więckowski. - Z tym miejscem łączą mnie romantyczne wspomnienia. Posłyszałem jakieś 

jęki i zobaczyłem leżącego na trawie Gródeckiego. Napadli go bandyci. Został postrzelony.

Downar skrzywił się z niesmakiem.

- Panie Teodorze, panie Teodorze. Czy rzeczywiście robię wrażenie człowieka aż tak 

naiwnego?   Wprawdzie   jestem   emerytem,   ale   jeszcze   skleroza   nie   rozwija   się   w   moim 

organizmie  w  tak  błyskawicznym  tempie.   Czy  pan  sądzi,   że  mogę   uwierzyć   w te   jakieś 

„romantyczne wspomnienia” i w to „przypadkowe” znalezienie Grodeckiecio? Przecież to są 

bajeczki dla grzecznych dzieci. Nie chce pan, to niech pan nie mówi, ale niech mnie pan nie 

częstuje takimi bzdurami. Więckowski przełknął ślinę.

background image

- Jak mam pana przekonać, że mówię prawdę?

- Niech mnie pan nie przekonuje. Niepotrzebna strata czasu. Dajmy temu spokój. Dla 

mnie nie ulega wątpliwości, że pan siedzi w tej aferze po uszy.

- W jakiej aferze, panie majorze?! O czym pan właściwie mówi?

- Dokładnie jeszcze się nie orientuję - powiedział Downar. - W przeciwnym razie nie 

rozmawiałbym teraz z panem na ten temat. Ale coś panu powiem, panie Teodorze. Sądzę, że 

byłoby dla pana lepiej i bezpieczniej, gdyby zdecydował się pan na szczerą rozmowę ze mną. 

Dobrzyński został zamordowany. Kto wie, czy się na tym skończy. Milicja prowadzi bardzo 

energiczne śledztwo. Mam wrażenie, że pan mógłby dużo pomóc i milicji, i sobie, zakładając 

oczywiście, że to nie pan otruł Dobrzyńskiego.

- Na miłość boską! Dlaczegóż miałbym go otruć?! Downar wzruszył ramionami.

-  Tego   nie   wiem.   Cały   czas   usiłuję   dowiedzieć   się   czegoś   od   pana.   Jak   dotąd 

bezskutecznie.

- Czego pan chce ode mnie?

- Chcę, żeby mi pan powiedział wszystko, co pan wie na temat owej tajemniczej afery, 

z którą łączę śmierć Dobrzyńskiego.

Więckowski był bardzo blady, wargi mu drżały.

- Ja nic nie wiem, nic nie wiem - głos mu się załamał.

- Jak pan uważa. Może wobec tego zmienimy temat. Chciałbym wiedzieć, z kim pan 

się kontaktował w czasie naszej wycieczki.

- Z kim się kontaktowałem? Z nikim, absolutnie z nikim. To znaczy z uczestnikami 

wycieczki, oczywiście.

-  Nie   jest   pan   człowiekiem   zbyt   prawdomównym   -   skonstatował   Downar.   -   I 

doskonale pan rozumie, że nie chodzi mi o uczestników wycieczki, lecz o tych Włochów, z 

którymi się pan po drodze spotykał.

- O jakich Włochów, panie majorze?

- Niech pan nie udaje - skrzywił się Downar. - To naprawdę nie ma sensu. - Przecież 

zupełnie   wyraźnie   widziałem,   że   pan   się   kontaktował   z   jakimś   facetem   w   katedrze 

mediolańskiej, z innym znowu był pan na kawie w Wenecji, jeszcze z innym rozmawiał pan 

w restauracji w Sienie. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju interesy załatwiał pan 

żutymi ludźmi?

Więckowski roześmiał się niezbyt szczerze.

background image

-  Ach,   o   tym   pan   mówi.   To   są   moi   dawni   znajomi.   Spotkałem   ich   zupełnie 

przypadkowo. Byłem parę razy we Włoszech i zaprzyjaźniłem się z kilkoma... Trudno to 

nawet nazwać przyjaźnią. Ot, taka sobie znajomość.

-  I akurat wszyscy ci pańscy znajomi  znaleźli się w ściśle określonych  miejscach 

właśnie wtedy, kiedy mogli się z panem spotkać.

- Tak się złożyło, panie majorze. Czasami tak się zdarza.

-  Istotnie,  zdarzają się w życiu  takie przedziwne  zbiegi okoliczności  - powiedział 

żartobliwie Downar. - Zresztą to nie ma w tej chwili większego znaczenia. Widzę, że pan nie 

jest dzisiaj w nastroju do szczerej rozmowy.

- Ależ jak najbardziej! - wykrzyknął z zapałem Więckowski. - Oczywiście, że jestem 

w nastroju do szczerej rozmowy, szczególnie z panem.

Downar pokręcił głową.

-  Nie   zauważyłem   tego.   Ha,   trudno...   Dałem   panu   szansę.   Nie   chciał   pan   z   niej 

skorzystać. Pańska sprawa. Żegnam pana, panie Więckowski.

Fotograf w uprzejmych lansadach odprowadził swojego gościa do przedpokoju.

-  Bardzo   dziękuję   za   miłe   odwiedziny,   panie   majorze.   Zapraszam,   serdecznie 

zapraszam. Jak pan będzie miał chwilę czasu, proszę wpaść do mnie. Sprawi mi pan zawsze 

wiele radości.

Downar włożył płaszcz i już położył rękę na klamce, gdy nagle odwrócił się i spytał:

- A Werbach?

Więckowski cofnął się zaskoczony.

- Co Werbach?

- Co pana łączy z Robertem Werbachem?

-  Mnie   z   Werbachem?   Nic,   absolutnie   nic.   Poznałem   tego   człowieka   w   czasie 

wycieczki.

- A mnie się zdawało, że pan znał go już przedtem. Do zobaczenia.

Downar, głęboko zamyślony, szedł wolno Filtrową. Odbyta przed chwilą rozmowa 

utwierdziła   go   w   podejrzeniach,   które   nurtowały   go   od   dłuższego   czasu.   Przesłuchanie 

Gródeckiego także nie było bez znaczenia. A więc krąg się zamykał. Gródecki, Dobrzyński, 

Więckowski, Werbach i ewentualnie Anna. Myśl, że dziewczyna może być zamieszana w 

aferę Dobrzyńskiego, była mu nad wyraz przykrą. Ale, niestety, Anna znała tych wszystkich 

mężczyzn   i   chyba   sporo   wiedziała.   Co   ich   łączyło?   Jaka   tajemnica   kryła   się   za   ich 

milczeniem? Tego jeszcze nie wiedział. Nie potrafił sobie stworzyć żadnej hipotezy, opartej 

na solidniejszych podstawach. Chodziły mu wprawdzie po głowie pewne przypuszczenia, ale 

background image

na razie były to zupełnie luźne refleksje, nie związane w logiczną całość. Dobrzyński został 

wyeliminowany z gry. Kto? Zona? Werbach? Więckowski? Gródecki? A może zupełnie kto 

inny.   Ktoś,   kto   znajdował   się   poza   kręgiem,   zakreślanym   dotychczas   przez   śledztwo. 

Najważniejszą rzeczą jest znalezienie przypuszczalnego motywu zbrodni. A może wspólnik 

Dobrzyńskiego? Może ten ogrodnik?

*

Pojechali we dwóch z Walczakiem. Dzień był słoneczny, ale chłodny. Czuło się już 

pierwsze podmuchy nadciągającej  zimy.  Drzewa zrzucały coraz więcej zeschniętych  liści, 

które układały się w barwne plamy.

Gustaw   Wolner   był   wysokim,   postawnym   mężczyzną   o  ruchach   śmiałych, 

zdecydowanych.   Twarz   pociągła,   skupiona,   pozbawiona   mimicznych   zmarszczek,   nie 

wyrażała żadnych uczuć. Trudno było wyobrazić sobie na tej twarzy bodaj cień uśmiechu.

Gospodarz  przyjął  gości  z  całkowitą   obojętnością   i  zaproponował,  żeby usiedli  w 

altance obrośniętej dzikim winem.

- Milicja już u mnie była - powiedział. Walczak skinął głową.

- Przeszukano i opieczętowano pokój, w którym pracował Dobrzyński.

- Także wiem. 

Wolner spojrzał pytająco.

- Więc?

Walczak uśmiechnął się. Pragnął stworzyć nieco sympatyczniejszy nastrój. Nie było 

to jednak rzeczą łatwą.

- Dobrzyński był podobno pańskim krewnym.

-  W pewnym sensie. Dosyć dalekie powinowactwo. Nasze matki były ciotecznymi 

siostrami - padła niechętna odpowiedź.

- Prowadził pan do spółki z Dobrzyńskim ten ogrodniczy interes.

- Tak.

- Co pan sądzi o śmierci Dobrzyńskiego?

- Podobno zatruł się grzybami.

-  Jak   pan   sądzi,   czy   to   możliwe,   żeby   Dobrzyński   nie   umiał   odróżnić   grzybów 

jadalnych od trujących?

-  Wykluczone. Edward doskonale znał się na grzybach. Można powiedzieć, że był 

nawet fachowcem w tej dziedzinie.

- Z tego by wynikało, że został otruty.

- Nie wiem. Nie moja sprawa.

background image

- Nie przejął się pan zbytnio śmiercią swojego kuzyna.

- Każdy musi kiedyś umrzeć, jeden wcześniej, drugi później.

- Ale nie każdy musi umrzeć otruty, Wolner skinął głową.

- Zgadzam się z panem. Nie każdy. Walczak znowu się uśmiechnął.

- Cieszę się, że mamy jednakowy pogląd na tę sprawę. Niech mi pan powie, czy pan 

podejrzewa kogoś o popełnienie tej zbrodni.

- Nie.

- Czy Dobrzyński miał wrogów?

- Nie wiem. Nie interesowałem się ani jego wrogami, ani jego przyjaciółmi.

-  No...   coś   pan   chyba   musi   wiedzieć   o   życiu   swojego   kuzyna   i   wspólnika.   To 

niemożliwe, żeby pan zupełnie nic nie wiedział.

-  Dlaczego   niemożliwe?   Powtarzam,   że   nie   interesowałem   się   jego   życiem. 

Załatwialiśmy interesy i na tym koniec.

- Czy zna pan panią Dobrzyńską?

- Oczywiście.

- Czy pan wie, że ich małżeństwo ostatnio uległo pewnemu rozkładowi?

-  Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. A w ogóle nie bardzo rozumiem,  czego 

panowie ode mnie chcą.

Walczak bystro spojrzał na nieruchomą twarz.

-  Czy panu nie wydaje się to rzeczą naturalną, że prowadząc śledztwo w sprawie 

otrucia Edwarda Dobrzyńskiego, usiłujemy zebrać jak najwięcej informacji dotyczących jego 

życia, jego przyjaciół, wrogów, całego jego środowiska?

- Ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego? - spytał Wolner.

-  Pan   był   jednym   z   najbliższych   ludzi   dla   Dobrzyńskiego,   kuzyn,   wspólnik.   Nie 

powinien pan się dziwić, żeśmy pana odwiedzili.

- Ja się nie dziwię. Ja tylko nie lubię tracić czasu.

Mam dużo pracy.

-  Niedługo pana pożegnamy - zapewnił Walczak. - Proszę mi powiedzieć, czy pan 

tutaj mieszka?

- Tak. Zajmuję w tamtym budynku dwa pokoje z kuchnią. W jednym sypiam, a drugi 

służy mi za kancelarię. Załatwiam klientów, robotników.

- Pan jest samotny?

- Tak.

- Czy moglibyśmy obejrzeć pańskie mieszkanie? Chwila wahania.

background image

- A to po co?

- Tak sobie. Przez ciekawość. Chyba nie musimy pokazywać panu nakazu prokuratora 

- roześmiał się Walczak.

- Jak panowie koniecznie chcą... Proszę za mną. Przeszli przez obszerne podwórze i 

zatrzymali się

przed jednopiętrowym domem. Nie otynkowane ściany błyszczały czerwienią cegieł.

- Proszę. Z sieni na lewo. Drzwi nie zamknięte.

W pierwszym pokoju stało dobrze już wysłużone biurko, trzy krzesła, kosz na śmieci i 

etażerka zawalona papierami. Pod ścianami szafy na teczki z aktami, książki i segregatory. 

Typowo biurowe pomieszczenie. Następny pokój mieszkalny, tapczan, przykryty kolorową 

narzutą,  fotele,  dwa stoliczki,  szafa na ubranie. Na stoliczku  przy tapczanie  fotografia w 

ramce. Wolner błyskawicznym ruchem położył ramkę fotografią do blatu.

-  Przyjemnie pan się tu urządził - powiedział Walczak, rozglądając się ciekawie. - 

Tylko że ja wolałbym nie mieć biura tak blisko mieszkania.

Wolner wzruszył ramionami.

- Mnie tam wszystko jedno. Wieczorem i tak nie załatwiam żadnych spraw.

- Czy można zajrzeć do pańskiej szafy? - spytał uprzejmie Downar.

Po raz pierwszy od początku ich rozmowy odmalowało się na nieruchomej twarzy 

Wolnera jakieś uczucie: zdziwienie.

- Chce pan zobaczyć moje ubrania? Proszę. - Podszedł do szafy i przekręcił kluczyk. - 

Proszę - powtórzył.

Korzystając z tego momentu, Walczak z błyskawiczną szybkością podniósł ramkę z 

fotografią, zajrzał i położył ją na miejscu.

- Dlaczego pana interesuje moja garderoba? - spytał Wolner, ciągle zaintrygowany. - 

O co chodzi?

Downar uśmiechnął się.

- Nie, nic, głupstwo. Nie ma o czym mówić. Dziękuję panu i przepraszam.

Walczak spojrzał na przyjaciela.

- No to co? Idziemy. Nie będziemy panu zabierać cennego czasu.

Kiedy znaleźli się w wozie i Walczak zapuścił motor, Downar spytał:

- No i co?

-  To   było   bardzo   zręczne   z   tą   szafą   -   uśmiechnął   się   Walczak.   -   A   fotografia? 

Oczywiście Dobrzyńskiej. Chyba się domyśliłeś.

- Chyba się domyśliłem. Naciśnij trochę ten gaz. Nie jesteśmy na pogrzebie... jeszcze.

background image

Rozdział IX Druga ofiara

Następnego dnia po powrocie z Turcji Robert Werbach został wezwany do komendy. 

Na wszelki wypadek pojechał po niego porucznik Olszewski.

- Żeby nie było żadnych nieporozumień - wyjaśnił Walczak.

Młody człowiek był  bardzo pewny siebie. Zachowywał się nonszalancko, a nawet 

wyzywająco,   jakby   pragnąc   podkreślić,   że   komenda   MO   nie   robi   na   nim   najmniejszego 

wrażenia.

- Jak tam w Turcji? - spytał z dobrotliwym uśmiechem Walczak. - Jak interesy?

-  Pojechałem   na   tę   wycieczkę   w   celach   wyłącznie   turystycznych   -   powiedział 

Werbach, mocno akcentując każde słowo. - Przeszedłem przez odprawę celną i nie widzę 

żadnego powodu, dla którego panowie mieliby mnie wypytywać.

- Toteż nie mamy najmniejszego zamiaru rozmawiać z panem na temat szmuglu.

- Więc po co właściwie tracimy czas?

Walczak  znowu się uśmiechnął. Robił wrażenie poczciwego wujaszka, usiłującego 

skierować na drogę cnoty krnąbrnego siostrzana.

-  Widzi   pan,   prowadzimy   śledztwo   w   sprawie   zbrodniczego   otrucia   Edwarda 

Dobrzyńskiego. I właśnie o tym chcielibyśmy z panem pomówić.

- A cóż mnie to obchodzi? - żachnął się Werbach. - Ja go nie otrułem.

Łagodny uśmiech nie schodził z twarzy Walczaka.

- Nie podejrzewamy pana o to... Przynajmniej na razie.

- Co to znaczy „przynajmniej na razie”?

-  To znaczy przynajmniej  na razie.  Na wstępnym  etapie  śledztwa w tego rodzaju 

sprawach może być mniej lub więcej podejrzany każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z 

denatem.

- Ja nie miałem żadnej styczności z Dobrzyńskim.

- Podobno pozostaje pan w przyjacielskich stosunkach z panią Dobrzyńską.

-  A   pana   co   to   obchodzi?   Jeszcze   w   naszym   kraju   nie   ma   takiej   ustawy,   która 

nakazywałaby informować milicję o tym, z kim kto sypia.

- Więc pan sypia z panią Dobrzyńską.

- Tego nie powiedziałem.

- A mnie się zdawało, że pan dał mi to do zrozumienia - uśmiechnął się Walczak.

- To źle się panu zdawało.

Walczak pochylił się nad biurkiem. Jego dotychczas dobrotliwie uśmiechnięta twarz 

spoważniała.

background image

-  Panie   Werbach   -   powiedział   energicznym,   twardym   głosem   -   może   wreszcie 

skończymy z tymi żartami.

- Z jakimi żartami?

-  Od   początku   naszej   rozmowy   zachowuje   się   pan   w   sposób   impertynencki.   Nie 

bardzo rozumiem, co pan chce przez to osiągnąć. Wydaje mi się, że to nie najlepsza taktyka.

- Jestem zdenerwowany - mruknął Werbach.

- To może pan spróbuje opanować nerwy i grzecznie ze mną porozmawiać. Dobrze?

- Czego pan chce ode mnie?

- To także nie jest zbyt uprzejmie sformułowane pytanie, ale mniejsza z tym. Proszę 

mi powiedzieć, od jak dawna zna pan Dobrzyńskich.

- Od paru lat. Dokładnie nie pamiętam.»

- A od jak dawna przyjaźni się pan z panią Dobrzyńską?

Werbach niecierpliwie poruszył się na krześle.

- Czy pan sobie wyobraża, że to tylko ja jeden?! - wybuchnął. - Ta kurwa puszcza się 

z kim popadnie.

- Proszę wyrażać się przyzwoicie - upomniał Walczak.

- Tak się wyrażam, jak na to zasługuje ta dziwka. Niech się pan spyta Gródeckiego, ile 

razy z nią spał. Niech się pan spyta tego ich kuzyna, co to pieczarki hoduje i różne inne 

badyle. Niech się pan spyta tego fotografa, który z nami był na wycieczce. Jak mu tam? 

Więckowski. Niech go pan spyta, ile razy przychodziła do niego do studia pozować. To się 

nazywa pozowanie. Dlaczego mnie żeście się czepili? Dlaczego tylko mnie? Spałem z nią. 

Dobra. Nie będę się wypierał. Ale co z tego? Ja nie zabiłem jej męża.

- Czym się pan zajmuje? - spytał spokojnie Walczak.

Werbach zamrugał oczami. Z wolna zaczynał się uspokajać.

- Że co?...

- Czym się pan zajmuje.

- Niczym.

- Nigdzie pan nie pracuje?

- Nigdzie. A muszę?

- Nie musi pan, oczywiście. Ale chyba z czegoś pan żyje. W jakiś sposób zdobywa 

pan pieniądze na utrzymanie.

- Gram w brydża.

- I z tego się pan utrzymuje?

background image

- Tak. Jak się dobrze gra i gra się ostrożnie, to w miesięcznym rozrachunku zawsze 

można wyjść na swoje. A ja gram bardzo dobrze. Nie chwalę się, ale rzeczywiście gram 

bardzo dobrze.

- A oprócz tego poszukuje pan dobrze sytuowanych przyjaciółek.

Werbach uśmiechnął się.

- Lubię eleganckie kobiety, pachnące francuskimi perfumami. Musi pan przyznać, ze 

to ma swój urok.

- Pan wyjechał do Turcji już po zamordowaniu Dobrzyńskiego.

- Tak, chyba tak. Ale jeżeli pan zażąda ode mnie alibi, to nic z tego. Popiliśmy trochę 

z kolegami i przez dwa dni spałem. Sam spałem. Nikt nie może tego potwierdzić.

- Od kogo się pan dowiedział o śmierci Dobrzyńskiego?

- Od Wandy, od Dobrzyńskiej. Zadzwoniła do mnie.

- To znaczy, że pan na pewno wyjechał do Turcji po śmierci Dobrzyńskiego.

- Tak wychodzi.

- Do Turcji jeździł pan w towarzystwie Romana Toczy ckiego.

- Zgadza się.

- Co to za człowiek?

- Równy kumpel.

- I zahandlowaliście?

- Żaden handel. Turystyka, panie majorze, wyłącznie turystyka.

- Co pan może powiedzieć na temat małżeństwa Dobrzyńskich?

- Zgodne było małżeństwo. Dobrze ze sobą żyli.

- No, a ci przyjaciele pani Dobrzyńskiej, o których pan wspomniał? Czy to nie było 

powodem jakichś poważniejszych scysji między nimi?

Werbach wzruszył ramionami.

-  Eeee.   Edward   nie   był   z   tych,   co   to   się   obrażają,   że   mu   się   żona   puszcza. 

Tolerancyjny facet. Zresztą dzięki temu sam miał większą swobodę. Ja panu coś powiem. 

Mężczyzna powinien mieć parę żon. Wtedy by tak nie skakał na boki. Jedna to się prędzej czy 

później znudzi. Nie ma siły.

-  No, dobrze. A ta scena małżeńska w Wenecji - wtrącił się do rozmowy Downar, 

który dotychczas siedział milczący i zamyślony. - Pamięta pan?

- Pamiętam. Oczywiście. Jakaś komedia. Zresztą, nie wiem. Nic mi do tego.

- Więc uważa pan, że ta cała historia była zainscenizowana? - nalegał Downar.

Werbach pokręcił głową.

background image

- Bo ja wiem. Wydało mi się to jakieś sztuczne. Nie pasowało do Wandy.

- Dlaczego miałaby grać komedię?

- Nie mam pojęcia.

- Niech pan nam jeszcze powie - Walczak znowu przejął inicjatywę - co pan myśli o 

zranieniu Gródeckiego, tam, w okolicach Frascati.

- A cóż ja mogę myśleć? Nic, absolutnie nic. Podobno napadły go jakieś bandziory. 

Bronił się i... We Włoszech teraz kupa gangsterów.

- To nie była akcja w typie gangsterów.

- Słusznie. Za drobna rzecz. Gangster na takie coś nie poleci. Gródecki nie mógł mieć 

przy sobie dużo forsy. Chyba że...

- Chyba że co? - podchwycił Walczak.

-  Chyba,  że jakaś zemsta,  ale to zbyt  sensacyjne  przypuszczenie.  Komu  mógł  się 

narazić Gródecki? Musiałby solidnie zajść za skórę jakiemuś gangowi albo mafii. Za bardzo 

fantastyczne.

Walczak wsunął swoje notatki do szuflady.

- No, dobrze. Na razie to by było wszystko. Może pan iść do domu. Chciałbym tylko, 

żeby pan przez jakiś czas nie wyjeżdżał z Warszawy. Gdyby pan projektował jakąś podróż, 

proszę się ze mną porozumieć.

- W najbliższym czasie nigdzie się nie wybieram. Do widzenia.

Werbach wyszedł.

Downar spojrzał na przyjaciela.

- No i cóż powiesz?

-  Jeżeli   to   wszystko   prawda,   co   ten   cwaniaczek   opowiadał   o   Dobrzyńskiej...   - 

powiedział Walczak, targając zwichrzoną czuprynę. - Nie mogę w to uwierzyć, absolutnie nie 

mogę.   Taka   śliczna   kobieta.   Taka   delikatna,   subtelna,   pastelowa   piękność. 

Nieprawdopodobne, zupełnie nieprawdopodobne.

- Takie najgorsze - powiedział z przekonaniem Downar.

*

Powtórne przesłuchanie uczestników owego pamiętnego grzybobrania nie wniosło nic 

nowego.   Wszyscy   zgodnie   twierdzili   że   Dobrzyński   doskonale   znał   się   na   grzybach   i 

wykluczone,   żeby   nazbierał   muchomorów.   Jaki   był?   Niezbyt   sympatyczny,   mało 

komunikatywny.   Nie   lubił   dużo   mówić.   O   żonie   w   ogóle   nigdy   nie   wspominał.   Czy 

interesował się kobietami?  Na to pytanie  nikt nie umiał  odpowiedzieć. Jeżeli nawet miał 

background image

jakieś flirty, ukrywał się z tym bardzo starannie. Nigdy nikt go nie widział, żeby się afiszował 

z młodymi, ładnymi dziewczętami. Dobrzyński raczej nie był kobieciarzem.

Najwięcej miał do powiedzenia na temat nieboszczyka Walenty Kociszewski, który 

prowadził małą ajencyjną restauracyjkę i zaopatrywał się u Dobrzyńskiego w pieczarki.

- To był bardzo porządny człowiek, panie majorze, porządny i solidny.

Walczak spojrzał na okrągłą, rumianą twarz, przypominającą dojrzałe jabłko.

- Czy zna pan panią Dobrzyńską?

- Wandeczkę? Oczywiście, że znam - ucieszył się nie wiadomo dlaczego restaurator. - 

Urocza kobieta, piękna, pełna wdzięku.

- Bywał pan u państwa Dobrzyńskich?

- Rzecz prosta, że bywałem. Grywaliśmy od czasu do czasu w brydżyka. Bardzo było 

przyjemnie. Ale co za nieszczęście, co za nieszczęście. Kto by się spodziewał, że Edzio... Mój 

Boże...

- Co pan może powiedzieć na temat małżeństwa państwa Dobrzyńskich?

- To było wzorowe małżeństwo, naprawdę wzorowe małżeństwo, jakich się dzisiaj nie 

spotyka. Jak oni się kochali. Mój Boże...

- Więc twierdzi pan, że żyli ze sobą w zgodzie?

- W największej zgodzie. Jak dwa gołąbki. A propos... Jakby pan major wpadł kiedyś, 

tak przy okazji, do mojej skromnej knajpeczki, to poczęstuję pana znakomitymi pieczonymi 

gołąbkami.  Wprawdzie  same  nie lecą do gąbki, ale prawie. Cha, cha, cha... Udał mi  się 

dowcip, co?

Walczak nie był w żartobliwym nastroju. Spytał:

- Czy pan słyszał coś o flirtach pani Dobrzyńskiej?

- Flirty? Wandeczka? Ależ nigdy w świecie. Ona przecież do nieprzytomności kochała 

swojego męża” świata za nim nie widziała. Od kogo słyszał pan takie głupstwa?

-  Mniejsza   z   tym.   Proszę   mi   powiedzieć   od   jak   dawna   przyjaźnił   się   pan   z 

Dobrzyńskimi

-  O, już dobre kilka lat. Takich pieczarek jak od Edzia to od nikogo nie mogłem 

dostać. Cud, miód.

- Czy zna pan kuzyna Dobrzyńskiego, niejakiego Gustawa Wolnera?

Rumiana twarz spochmurniała.

- Znam. Przyznam się panu, że nie darzę specjalną sympatią tego człowieka.

- Dlaczego?

background image

-  Trudno mi to sprecyzować. Właściwie nic do niego nie mam. Po prostu jakoś nie 

przypadł mi do gustu. Tak to już bywa między ludźmi. Jedni od razu robią sympatyczne, miłe 

wrażenie, a inni coś nie za bardzo.

- Czy jeździł pan kiedyś do tego gospodarstwa?

- Tak. Byłem tam ze dwa razy. Raz z Wandeczka, a raz z Edziem.

- A kiedy pan pojechał z panią Dobrzyńską, to jak w stosunku do niej zachowywał się 

Gustaw Wolner?

- Był uprzejmy, ale zachowywał się z dużą rezerwą. To w ogóle jest ponury facet. Ja 

bym tam nie chciał z nim mieszkać pod jednym dachem.

- Bo co? 

- Bobym się bał, że mnie przy jakiejś okazji zdzieli w łeb, a chłop jest duży i silny. 

Mógłby niechcący zabić.

- Zna się na grzybach - podsunął Walczak.

- No chyba, że się zna. Perfekt. Specjalista. Fachowiec.

- Dobrzyński także się znał na grzybach.

-  Jeszcze jak. Znakomicie. Chyba lepiej od Wolnera. I bardzo lubił grzybki, czy to 

maślaczki w śmietanie, czy rydzyki z patelni. Przepadał za grzybami i znał się. Wiedział 

nawet, jaką wódkę do jakich grzybków serwować. Fachowiec. Skończył studia. Miał dyplom: 

Grzybojad  z  wyższym   wykształceniem.  Znowu  mi   się  dowcip  udał.  Cha,  cha,  cha...  Nie 

wiem, co ja jestem dzisiaj taki dowcipny. Może dlatego, że na śniadanie skonsumowałem 

dużą porcję twarogu. Powiadają, że po serze dowcipu człowiek nabiera.

Walczak   miał   dosyć   dowcipnego   restauratora.   Po   dziękował   mu   za   rozmowę   i 

pożegnał go.

*

Pani Janina Podziszewska przyjechała na pogrzeb zięcia. Walczak skorzystał z okazji i 

przesłuchał ją.

-  Tak. Córka była u mnie w Krakowie. Odwiedziła mnie, ponieważ bardzo źle się 

czułam. Coś z sercem. Człowiek teraz nie ma chwili spokoju. Tyle kłopotów, a poza tym 

ciągle jakieś zamieszania na świecie. Ja bym już nowej wojny nie przeżyła. Wykluczone. 

Myślałam nawet o tym, żeby sprzedać telewizor i nie czytać gazet. Mniej by się człowiek 

denerwował. A tak zawsze mnie podkusi i włączę to pudło, żeby usłyszeć i zobaczyć, co się 

dzieje na świecie. Lepsze radio. Mniej się człowiek przejmuje.

Walczak sprawdził daty i ustalił, że w dniu, w którym został otruty Dobrzyński, jego 

żona rzeczywiście była w Krakowie u matki. Nie miał podstaw nie wierzyć słowom starszej 

background image

pani. Robiła wrażenie prostej, bezpośredniej, niespecjalnie inteligentnej, absolutnie niezdolnej 

do prowadzenia jakiejś perfidnej gry. Zresztą alibi Dobrzyńskiej można było sprawdzić w 

Krakowie jeszcze w inny sposób.

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jaki był pani stosunek do zięcia?

-  Edward   był   porządnym   człowiekiem,   uczciwym,   solidnym.   Specjalnie   może   nie 

byliśmy   ze   sobą   zżyci,   bo   stosunkowo   rzadko   się   widywaliśmy,   a   poza   tym   to   nie   był 

człowiek zbyt komunikatywny, wylewny. Może gdybym go lepiej poznała...

- A jak się układało małżeństwo pani córki z Edwardem Dobrzyńskim?

- Doskonale. Bardzo się kochali. Wandeczka niezmiernie ciężko przeżyła tę tragedię. 

Potrafi się opanować. Jest dzielna, ale ja jako matka wiem, co biedaczka przeżywa.

- Czy córka nie skarżyła się pani, że ostatnio w jej małżeństwie coś się zaczyna psuć?

-  Ale   skądże   znowu.   Nic   podobnego.   Wprost   przeciwnie.   Była   bardzo   w   nim 

zakochana, a on w niej. Wandeczka mówiła mi, że jadą do Włoch, żeby przeżyć jeszcze jedną 

podróż poślubną. Była bardzo, bardzo szczęśliwa.

- Jest pani tego pewna?

- Najzupełniej pewna. Gdyby Wandeczka coś ukrywała, natychmiast bym to wyczuła. 

Zresztą ona nie umie kłamać. Jest szczera, otwarta, nigdy nie miała przede mną żadnych 

tajemnic. To dla niej straszliwy cios, parne majorze, straszliwy. Jak to się mogło stać?

- Pan Dobrzyński zmarł na skutek zatrucia grzybami.

- Ależ on się przecież świetnie znał na grzybach!

- Oczywiście. Dlatego też podejrzewamy, że to było otrucie zbrodnicze. Ktoś mu do 

porcji grzybów w śmietanie dolał stężonego ekstraktu z muchomorów. Starsza pani złapała 

się za głowę.

- Jezus Maria! Kto mógł taką rzecz zrobić? Kto? To morderstwo.

- Ma pani rację. To morderstwo - przytaknął Walczak. - Kto jest sprawcą, jeszcze nie 

wiemy.  Śledztwo w toku. Mam nadzieję, że winny zostanie zdemaskowany i postawiony 

przed sądem.

-  To nie przywróci życia Edwardowi - powiedziała cicho pani Podziszewska. - Nie 

przywróci życia. Nie przywróci szczęścia mojej córce.

-  Czy   pani   się   nie   domyśla,   kto   aż   tak   bardzo   nienawidził   pani   zięcia?   -   spytał 

Walczak. -

Potrząsnęła głową.

- Zupełnie nie wiem, kto to mógł zrobić. Nie znałam co prawda jego środowiska, ale 

nigdy nie przypuszczałam, że mógłby znaleźć się ktoś taki, kto pragnąłby... A co Wandeczka? 

background image

Pytał pan ją? Chociaż może teraz lepiej nie rozmawiać na te tematy. To zbyt świeże, zbyt 

bolesne.

-  Pani córka także nikogo nie podejrzewa - wyjaśnił Walczak. Zastanawiał się, czy 

powiedzieć o tych scenach małżeńskich we Włoszech, ale jednak zrezygnował.

- Czy jestem jeszcze panu potrzebna? Co pan chcę wiedzieć?

Walczak uśmiechnął się niewyraźnie.

-  No,   cóż...   Widzi   pani...   Ja   prowadzę   śledztwo   w   sprawie   otrucia   Edwarda 

Dobrzyńskiego. Usiłuję zebrać jak najwięcej informacji, dotyczących jego osoby. Proszę się 

więc   niedziwić,   że   wypytuję   panią   o   różne   szczegóły,   które   mogłyby   być   pomocne   w 

rozwiązaniu tej zagadki.

-  Ja   się   nie   dziwię.   Ja   rozumiem.   Nie   wiem,   tylko...   Po   prostu   niewiele   mogę 

powiedzieć o moim zięciu.

Wydaje mi się, że mógł mieć wrogów, ludzi niechętnych.

- Dlaczego pani tak przypuszcza?

- Bo to był człowiek chyba dosyć trudny we współżyciu, a z ludźmi trzeba umieć... 

trzeba umieć pozyskiwać sobie, sympatię.

- Ale przecież pan Dobrzyński dobrze żył z pani córką.

- O, to zupełnie co innego. Oni się kochali, oni się bardzo kochali.

- I według pani nic nie zakłócało tej miłości?

-  A  cóż   by  mogło   zakłócać?   To   była   idealna   para.   Tak   lubiłam   na   nich   patrzeć. 

Rzadko miałam okazję. Oboje zawsze byli tacy zajęci. Chciałam przenieść się do Warszawy, 

żeby być bliżej nich, ale mieszkanie. Trudno zamienić mieszkanie w Krakowie na mieszkanie 

w Warszawie. A zresztą, przyznam się panu, że przyzwyczaiłam się do Krakowa. To bardzo 

miłe miasto.

- Tak, to bardzo miłe miasto - przyznał Walczak i na tym zakończył rozmowę z matką 

Wandy Dobrzyńskiej.

Downar, jak zwykle, przysłuchiwał się rozmowie, siedząc w sąsiednim pokoju.

Po wyjściu pani Podziszewskięj razem przesłuchali taśmę magnetofonową.

-  No i co o tym myślisz? - spytał Walczak. Downar podrapał się za uchem, wypił 

szklankę wody

i powiedział:

- Wszystko wskazuje na to, że jednak scena odegrana przez Dobrzyńską w Wenecji 

była   zręczną   mistyfikacją.   Prawdę   mówiąc,   sam   dałem   się   na   to   nabrać.   W   pierwszym 

momencie wydawało mi się, że Dobrzyńska rzeczywiście... że rzeczywiście boi się męża.

background image

Walczak pokiwał głową.

- Tak. Z tego można by wysnuć logiczny wniosek, że oboje Dobrzyńscy prowadzili z 

góry obmyśloną grę...

- ... zmierzającą do tego, że Dobrzyński zamieszkał z Gródeckim, a Dobrzyńska z 

Gródecką - uzupełnił Downar.

- Ale w jakim celu?

- Ba... Któż to może wiedzieć? Chyba tylko Dobrzyńska i prawdopodobnie morderca 

Dobrzyńskiego.

- Czekaj... czekaj... - Walczak swym charakterystycznym ruchem przeczesał palcami 

czuprynę. - Zastanówmy się chwilę. Większość przesłuchiwanych przez nas osób twierdziła, 

że Dobrzyńscy byli zgodnym, kochającym się małżeństwem. Kto był przeciwnego zdania?

- O ile sobie przypominam, to Gródecki i Anna Toczycka - powiedział Downar. - Czy 

rozmawiałeś z Gródecką?

- Oczywiście.

- I cóż ona?

- Utrzymuje, że Dobrzyńscy byli dobrym małżeństwem.

- A jak w takim razie tłumaczy tę histeryczną scenę w Wenecji?

-  Nie potrafiła tego wyjaśnić. Mówi, że była kompletnie zaskoczona zachowaniem 

Dobrzyńskiej i że naprawdę nie wie, o co jej chodziło.

- Czyli że Gródeccy są odmiennego zdania w tej sprawie.

- Na to wychodzi.

Downar wstał i przeszedł się po pokoju. Był zamyślony. Po dłuższej chwili zatrzymał 

się przed przyjacielem.

-  Słuchaj, Karolu, zaczynam  się bać. Boję się jakichś nowych komplikacji,  nowej 

zbrodni. To wszystko jest cholernie zagmatwane.

-  Może się niepotrzebnie niepokoisz - uspokajał Walczak. - Ostatecznie mamy pod 

obserwacją kogo trzeba.

Downar nie był przekonany.

- A czy na pewno wiemy, kogo trzeba mieć pod obserwacją? Czy te wszystkie nasze 

przypuszczenia, sugestie są sensowne? Zresztą, jeżeli ktoś chce kogoś zamordować, to nie 

pomoże   żadna   obserwacja.   Trudno   dzień   i   noc   trzymać   wywiadowcę   pod   łóżkiem 

domniemanej ofiary.

-  Tym   bardziej   że   w   dzisiejszych   czasach   nie   ma   łóżek.   Wszyscy   sypiają   na 

tapczanach - zauważył rzeczowo Walczak.

background image

-  No, właśnie - roześmiał się Downar. - Sam widzisz, że to nie takie proste. Żarty 

żartami, ale ja jestem rzeczywiście poważnie zaniepokojony.

-  Nie   denerwuj   się,   Stefan.   Nikt   nie   uniknie   swego   przeznaczenia   -   powiedział 

sentencjonalnie Walczak i westchnął głęboko.

*

Downar postanowił niczego nie zaniedbywać, niczego nie lekceważyć. Po namyśle 

zdecydował się porozmawiać z Tadeuszem Wolskim, którego „Babcia” polecała Gałeckiemu, 

jako fachowca od wszelkich trucizn.

Mały,   szczupły   człowieczek   o   okrągłej   twarzy,   przypominającej   twarz   dziecka. 

Wrażenie to potęgowały jeszcze szeroko otwarte niebieskie oczy, patrzące na świat z jakąś 

wzruszającą naiwnością, oraz drobne usta, układające się w tak zwane „serduszko”.

To nie jest typ truciciela - pomyślał Downar. - I to nie jest również mężczyzna, który 

pasowałby do Dobrzyńskiej.

Przedstawił się i powiedział, że kilka dni temu rozmawiał z panią Celińską.

- Kochana staruszka - ucieszył się Tadzio Wolski. - Jakżeż ona się miewa?

- Wyśmienicie. Niedawno odbyliśmy wspólną podróż do Włoch.

- Słyszałem, słyszałem. Piękny kraj. Byłem, widziałem, zwiedzałem. Chętnie jeszcze 

bym tam pojechał. Proszę, panie majorze, niech pan siada. Tutaj, u nas w Instytucie nie ma 

luksusowych  apartamentów,   ale  jakieś  krzesełko  się  znajdzie.  -  Podsunął  biały  taboret,  z 

którego starł kurz rękawem. - Bardzo proszę. Niech pan spocznie. Szkoda, że nie odwiedził 

mnie   pan   w   domu.   Byłbym   pana   poczęstował   czymś   smakowitym.   Właśnie   w   zeszłym 

tygodniu się ożeniłem po raz drugi. No, cóż... człowiek jest niepoprawnym marzycielem. Ale 

co  to ja chciałem  powiedzieć?  Aha... chciałem  powiedzieć,  że  byłbym  pana  poczęstował 

wyśmienitą szarlotką. Moja obecna żona ma wrodzony talent do pieczenia ciast. Wspaniała 

gospodyni. A jaką parzy kawę. Delicje. Niech się schowają wszyscy Turcy razem wzięci z 

Arabami. Szkoda, że pan do nas nie wpadł.

- Ja tylko na chwileczkę - wyjaśnił Downar. - Nie zabiorę panu dużo czasu.

- Czy pan służbowo?

- Jak by to powiedzieć... Właściwie jestem już na emeryturze, ale tak się złożyło, że 

biorę   udział   w   pewnym   śledztwie.   Czy   pan   słyszał   o   tragicznej   śmierci   Edwarda 

Dobrzyńskiego?

- Oczywiście. Słyszałem.

- Od kogo?

- Właśnie od pani Celińskiej. Ona uwielbia takie różne sensacje.

background image

- Czy pan wie, że Dobrzyński został otruty?

- Tak. Podobno. Biedna Wanda.

- O ile mi wiadomo, pan był kiedyś żonaty z obecną panią Dobrzyńską.

- Dawne czasy. Byliśmy kiedyś małżeństwem, ale to niedługo trwało. Już dokładnie 

nie pamiętam. Może dwa, może trzy lata. Wanda zakochała się w Edwardzie Dobrzyńskim. 

Serce nie sługa, jak to się mówi, Właściwie nie miałem do niej żalu. Początkowo, oczywiście, 

było mi trochę przykro, ale...

- Czy później kontaktował się pan z Dobrzyńskimi?

-  Raczej nie. Po co? Spotkałem ich parę razy w kinie czy na wystawie obrazów. 

Przypadkowo. Przykro mi, że tak się stało. Żal mi Wandy. Bardzo kochała Edwarda.

- Zdaje się, że to było udane małżeństwo.

- O, niezwykle udane.

-  Edward   Dobrzyński   został   otruty   ekstraktem   z   trujących   grzybów   -   powiedział 

Downar, bacznie przyglądając się chemikowi.

- Słyszałem.

- Ja właśnie do pana w tej sprawie. Chciałbym się dowiedzieć, czy trudno uzyskać taki 

ekstrakt z trujących grzybów.

Wolski uśmiechnął się dziecinnie i potrząsnął głową.

-  To   bardzo   prosta   sprawa,   panie   majorze.   Nie   potrzeba   do   tego   żadnych 

nadzwyczajnych   urządzeń.   Wystarczy   kolba,   palnik,   jakieś   naczynie.   Zresztą   ja   panu   to 

wszystko dokładnie narysuję. - Wziął ze stołu kartkę papieru i długopis. - Niech pan się 

uważnie przyjrzy. To dobry pomysł, bardzo dobry pomysł.

- Jak to „dobry pomysł”? - spytał Downar. Malutki chemik znowu się uśmiechnął.

- Dobry sposób pozbycia się niewygodnej osoby. Ale to nie jest temat do żartów. Czy 

mógłby mi pan powiedzieć, jak to się stało, że Dobrzyński zjadł zatrute grzyby?

Downar potrząsnął głową.

-  Bardzo żałuję, ale przed zamknięciem śledztwa nie wolno nam ujawniać żadnych 

szczegółów.

- Oczywiście, oczywiście. Przepraszam. Zaraz panu zrobię te wykresy. To są bardzo 

proste i prymitywne urządzenia. Właściwie każdy, znający się trochę na pędzeniu bimbru, 

może je skonstruować.

Downar otrzymał rysunek i szczegółowe instrukcje w sprawie fabrykacji grzybowej 

trucizny, pożegnał uprzejmego chemika i wrócił do komendy.

background image

Walczaka  nie   zastał.   Powiedziano   mu,   że  major  wyjechał  na   miasto   i  nikogo  nie 

poinformował, o której wróci.

Bezczynne siedzenie i czekanie nie należy do przyjemności. Postanowił się przejść.

Dotarł do Starego Miasta i przez dłuższy czas krążył  po wąskich uliczkach, które 

trochę przypominały mu Sienę albo Weronę. Tamte chwile, spędzone we włoskich miastach, 

były teraz czymś tak niesłychanie odległym, tak zupełnie nierealnym, jak film oglądany przed 

wielu, wielu laty. Myślał o tym, że bardzo chciałby tam jeszcze pojechać, ale już bez „Babci”, 

bez Gródeckich, bez Dobrzyńskich i bez całej tej gromady ludzi. Samotna podróż. To byłoby 

wspaniałe.

Zmęczył  się. Wypił  szklankę  herbaty w małej,  przytulnej  kawiarence,  a następnie 

doszedł do Miodowej i wsiadł w 125.

*

Rano zbudził go telefon.

- Poznał głos Walczaka.

- Co ty jeszcze śpisz? Ubieraj się, szybko. Posyłam po ciebie wóz.

- Co się stało?

- Dobrzyńska nie żyje.

Rozdział X Kto dziedziczy?

Szeroka,  czerwona   twarz   wyrażała   wzburzenie.   Właściciel   warsztatu   poczuł   się 

dotknięty   w   swej   zawodowej   ambicji.   Mówił   podniesionym   głosem,   gestykulując   z 

ożywieniem.

-  Ależ, proszę panów, to absolutnie wykluczone. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu, 

robiony był tutaj, u mnie, generalny przegląd. Wszystko było w idealnym porządku.

- I przewód hamulcowy także był w idealnym porządku? - spytał spokojnie Walczak.

Czerwona twarz jeszcze bardziej nabiegła krwią.

- Przewód hamulcowy?! Pan żartuje, panie majorze.

Po   generalnym   przeglądzie   w   moim   warsztacie   miałby   felerować   hamulec? 

Wykluczone. Wóz był wyszykowany na medal. Państwo Dobrzyńscy od wielu lat byli moimi 

klientami. Zawsze osobiście sprawdzałem ich wozy. Mieli wołgę i fiata 125. Niedawno pan 

Dobrzyński sprzedał wołgę. I miał rację. Przy dzisiejszej cenie benzyny... Gdzie to się zdarzył 

ten wypadek?

-  Na   szosie   z   Milanówka   do   Warszawy.   Przewód   hamulcowy   przy   pompie 

przepuszczał. Płyn wyciekł. Jechała z dużą szybkością. Na zakręcie...

Mechanik trochę się uspokoił.

background image

- Szkoda kobiety - powiedział cichym głosem. Zapalił papierosa i pokręcił głową. - Co 

za   tragedia.   Najprzód   on,   teraz   ona.   Zauroczył   ich   kto,   czy   jak?   Jeszcze   raz   powtarzam 

panom, że wóz był w idealnym stanie. Przewód hamulcowy sam przez się nie mógł pęknąć. 

Wykluczone. Musiał ktoś przeciąć, cholera jasna. Ale kto by chciał wykończyć taką piękną 

kobietę? Jakiś wariat albo... Bo ja wiem, zresztą. Jedno tylko mogę panom powiedzieć: wóz 

był na medal. Osobiście wszystko sprawdzałem. Żadnych usterek, absolutnie żadnych.

Wrócili do komendy. Czekał już na nich Olszewski.

- No i co? - spytał Walczak. Porucznik wzruszył ramionami.

-  No   i   nic.   Wóz   dokładnie   obejrzeli   na   wszystkie   strony.   Przewód   hamulcowy, 

oczywiście, przecięty. Prawdopodobnie kombinerkami.

- Znaleźli coś jeszcze?

- Tak. Świeży ślad obtarcia na resorze.

- Czyżby Dobrzyńska brała kogoś na hol? - zainteresował się Downar.

-  To   niewykluczone   -   przytaknął   Olszewski.   -   Fachowcy,   którzy   badali   wóz, 

wysuwają właśnie takie przypuszczenie. Wzięła kogoś na hol.

- Ale żadnej linki nie znaleziono?

- Nie.

Walczak wyjął z kieszeni papierosy.

- Trzeba starannie zabezpieczyć wszystkie możliwe ślady, a specjalnie zająć się tym 

przeciętym przewodem. Przy odrobinie szczęścia może uda się nam odnaleźć właściciela tych 

kombinerek.

- Jesteś niepoprawnym optymistą - powiedział Downar.

Walczak skrzywił się.

- Optymistą z konieczności. Gdybym się podda skrajnemu pesymizmowi, to zapewne 

już dawno bym się powiesił. No, cóż, Stachu, pojedziesz chyba po Wolnera.

Olszewski pokiwał głową.

- A co mam robić. Musimy go tu ściągnąć. Jeże jeszcze gdzieś nie prysnął.

- Na pewno nie. Nie taki frajer.

-  Warto by przeszukać jego mieszkanie i zabudowa nia gospodarskie. Może by się 

znalazło tam te kombi nerki.

-  Popieram   słuszną   inicjatywę   -   powiedział   Wal   czak.   -   Dam   ci   dwóch   ludzi   do 

pomocy,  a jeżeli będzie  to konieczne,  błyskawicznie  otrzymamy  nakaz  prokuratorski. Na 

wszelki jednak wypadek pośpiesz się. Takich akcji nie należy odkładać do jutra.

Olszewski wyszedł.

background image

- No i co ty o tym wszystkim myślisz? - spytał Walczak.

Downar nie był w najlepszym humorze.

- Myślę, żeśmy jej nie upilnowali. Obstawiłeś to mieszkanie, a tymczasem...

-  Nie   mam   sobie   absolutnie   nic   do   wyrzucenia.   O   statecznie   trudno   za   tymi 

wszystkimi   ludźmi,   którzy   ewentualnie   mogą   mieć   coś   wspólnego   ze   sprawą,   wysyłać 

specjalną eskortę. A choćby nawet, i tak nic by to nie dało. Jeżeli facet postanowił przeciąć 

przewód, to nikt by go nie upilnował. Widziałeś, jaka tam brama.

Na pewno solidnie barykadują się na noc. Naszemu człowiekowi trudno byłoby się 

tam dostać.

-  Słuchaj,   Karol,   obaj   przecież   widzieliśmy   tego   Wolnera.   Czy   zrobił   na   tobie 

wrażenie idioty?

Walczak energicznie potrząsnął głową.

-  Skądże   znowu.   Wprost   przeciwnie.   Zrobił   na   mnie   wrażenie   inteligentnego   i 

sprytnego faceta.

- No, więc właśnie - podjął Downar. - Czy inteligentny i sprytny facet działałby w ten 

sposób? Musiał przecież taką rzecz przemyśleć i wziąć pod uwagę to, że wóz po wypadku 

będzie bardzo dokładnie badany.

Walczak poruszył ramionami.

-  Diabli go wiedzą. Różnie mógł kombinować. Na przykład, że wóz się rozwali w 

drobny mak i że nikt nie doszuka się uszkodzonego przewodu hamulcowego albo, że benzyna 

wybuchnie i wszystko się w czorty spali.

Downar usiadł przy biurku i oparł głowę na ręku. Odezwał się dopiero po dłuższej 

chwili.

- A może cała ta sprawa wygląda zupełnie inaczej...

- To znaczy?

- Posłuchaj, Karolu. Wczuj się w sytuację tego faceta. Załóżmy, że chcesz się pozbyć 

Dobrzyńskiej, żeby wejść w posiadanie tego badylarskiego interesu. Czy ty byś u siebie, na 

miejscu, przeciął przewód hamulcowy?

- Raczej nie. Nie ryzykowałbym. Ale ja jestem fachowiec.

- Ale i kuzyn Dobrzyńskiego nie wygląda na frajera. Jeżeli planował taki numer, to 

musiał sprawę gruntownie przemyśleć, biorąc pod uwagę wszystkie możliwe ewentualności. 

Przecież podejrzenie automatycznie pada na niego. To najprostsze.

Walczak nie był całkowicie przekonany.

background image

- Twoje rozumowanie pozornie jest prawidłowe, ale... Bo ja wiem... Możemy założyć, 

że   działał   pod   wpływem   gwałtownego   impulsu,   a   przy   stanach   o   dużym   natężeniu 

emocjonalnym ludzie często zatracają zdolność trzeźwej oceny swych czynów. Nie muszę ci 

zresztą tego wyjaśniać.

-  Zaczekaj.   Chwileczkę   -   ciągnął   dalej   Downar.   -   A   teraz   rozważmy   inną 

ewentualność. Przypuśćmy,  że to wcale nie Wolner przeciął ten przewód. Że ktoś, komu 

Dobrzyńska   zagrażała,   dowiedział   się   przypadkowo   o   jej   wizycie   u   tego   badylarza   i, 

korzystając z okazji, wykończył ją, rzucając podejrzenie na Wolnera.

Walczak spojrzał z dużym zainteresowaniem.

- A wiesz, że to jest koncepcja. Emerycka główka pracuje zupełnie nieźle. To świeże 

obtarcie na resorze...

-  Właśnie   -   podchwycił   z   ożywieniem   Downar.   -   Hol.   Dobrzyńska,   wracając   do 

Warszawy,   wzięła   kogoś   na   hol   i   ten   ktoś...   Hipoteza   może   trochę   fantastyczna,   ale   nie 

możemy jej wykluczyć.

- To ma ręce i nogi - powiedział zdecydowanie Walczak. - Zresztą, nie przesądzajmy 

sprawy. Zobaczymy, co nam powie Wolner.

- I nie tylko Wolner - uśmiechnął się Downar.

*

Była zupełnie spokojna, tylko zaczerwienione oczy świadczyły o tym, że niedawno 

płakała.

Walczak milczał przez chwilę, obserwując uważnie twarz młodej kobiety. Wreszcie 

odchrząknął i powiedział:

-  W związku z tragiczną śmiercią pani Dobrzyńskiej, chcieliśmy zadać pani kilka 

pytań.

- Proszę. Niech pan pyta.

- Słyszałem, że ostatnio mieszkała pani w mieszkaniu państwa Dobrzyńskich.

Skinęła głową.

- Tak. Po śmierci Edwarda nie mogłam Wandy zostawić samej. Musiałam dotrzymać 

jej towarzystwa i chociaż trochę pocieszyć. Ona to bardzo ciężko przeżyła. Kochała go.

- Podczas naszej wspólnej wycieczki do Włoch wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że to 

małżeństwo było w stadium zupełnego rozkładu - wtrącił się do rozmowy Downar.

Przesunęła dłonią po wilgotnym od potu czole.

- To bardzo dziwna sprawa. Dotychczas nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

background image

- To znaczy, pani uważa, że wybierając się na tę wycieczkę, Dobrzyńscy byli dobrym 

małżeństwem.

- Tak mi się przynajmniej wydawało.

- Może na razie nie będziemy mówić o wycieczce do Włoch - zaproponował Walczak. 

-   Czy   pani   wiedziała,   że   pani   Wanda   Dobrzyńska   wybiera   się   do   tego   gospodarstwa   w 

okolicach Milanówka, do Gustawa Wolnera?

- Oczywiście, że wiedziałem. Wanda pojechała tam z kupcem.

- Z kupcem? Z jakim kupcem?

- Wanda miała zamiar sprzedać pieczarkarnię i cały ten warzywniczy interes. Trafił się 

reflektant. Pojechała z nim.

- Czy pani się orientuje, kto chciał kupić pieczarkarnię?

- Nie mam pojęcia. Ale musi to być ktoś bardzo zamożny. Sądzę, że sporo milionów 

by to kosztowało. Obiekt jest duży i wspaniale utrzymany. Poza tym doskonale położony. 

Stosunkowo blisko Warszawy...

Walczak pokiwał głową.

- Tak. Byliśmy tam. Rzeczywiście wzorowo prowadzone gospodarstwo. Czy pani zna 

Gustawa Wolnera?

- Tego kuzyna Edwarda. Poznałam go kiedyś, ale widziałam go chyba dwa czy trzy 

razy.

- Jakiego jest pani zdania o tym człowieku? Leciutko poruszyła ramionami.

- To taka właściwie przelotna znajomość, że trudno mi coś o nim powiedzieć. Zrobił 

na mnie wrażenie małomównego i nietowarzyskiego. Jest chyba dosyć skryty,  a może po 

prostu nieśmiały.

- Podobał się pani? Była zaskoczona.

- Czy mi się podobał? Chce pan wiedzieć, czy mi się podobał jako mężczyzna?

- Właśnie.

- Bo ja wiem - uśmiechnęła się z pewnym zakłopotaniem. - Przyznam się panu, że nie 

zastanawiałam   się   nad   tym.   Sądzę   jednak,   że   może   się   podobać   kobietom.   Typ   silnego 

mężczyzny.

Walczak miał ogromną ochotę zapytać o Wolnera i Dobrzyńską, ale zrezygnował. 

Doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji nie byłoby to zbyt taktowne.

- Więc pani Dobrzyńska pojechała z tym kupcem, który miał obejrzeć gospodarstwo i 

ewentualnie omówić transakcję.

- Tak.

background image

- Czy panią to nie zdziwiło, że pani Dobrzyńska nie wróciła na noc?

- Nie. Kiedyśmy się rozstawały, Wanda wspomniała, że może tam zanocuje i posiedzi 

ze dwa dni na świeżym powietrzu.

- Z tego by wynikało, że ów kupiec pojechał swoim wozem.

- Chyba tak. Mógł wprawdzie wrócić kolejką, ale stamtąd do Milanówka kawał drogi. 

Na pewno pojechał swoim wozem, a Wanda swoim.

- Wolner był wspólnikiem pana Dobrzyńskiego.

-  O   ile   się   orientuję,   to   tak.   Do   spółki   prowadzili   ten   interes,   ale   Edward   był 

właścicielem.

- I po nim dziedziczyła jego żona.

- Sądzę, że tak, skoro pertraktowała z kimś w sprawie sprzedaży.

-  No   tak,   tak,   oczywiście   -   przyznał   Walczak.   -   Musiałaby   przedtem   załatwić 

formalności spadkowe. Czy pan Dobrzyński zostawił testament?

- Nie wiem. Nie interesowałam się tą sprawą. Przyzna pan, że tego rodzaju rozmowy 

byłyby nie na miejscu. Tak zaraz po śmierci Edwarda...

-  Niewątpliwie. Doskonale panią rozumiem. Ale gdyby pani Dobrzyńska sprzedała 

gospodarstwo, to Wolner mógłby się znaleźć w trudnej sytuacji...

Gródecka poruszyła się niespokojnie.

- Co pan ma na myśli?

-  Nie, nic specjalnego. Tak się zastanawiam... No, cóż... właściwie nie wiemy, jaką 

miał Wolner umowę z Dobrzyńskim.

- Wanda mi powiedziała, że bez ograniczeń dysponuje majątkiem swojego męża. To 

znaczy...

- To znaczy, że Wolner poszedłby na „zieloną trawkę” - uzupełnił Walczak. - Zresztą 

nie przesądzajmy sprawy.

- Tak pan mówi, jakby pan podejrzewał Wolnera o spowodowanie śmierci Wandy - 

głos Gródeckiej stał się nagle nerwowy, agresywny.

Walczak uśmiechnął się.

-  Obawiam się, że pani mnie źle zrozumiała. Ja nikogo o nic nie podejrzewam. Po 

prostu głośno myślę, rozważam różne ewentualności. Tylko tyle. Chciałbym jeszcze zapytać 

panią, czy jacyś mężczyźni ubiegali się o względy pani Dobrzyńskiej. Była przecież bardzo 

atrakcyjną kobietą.

- Nic mi o tym nie wiadomo.

Walczak nie nalegał. Wiedział, że i tak nie dowie się nic konkretnego.

background image

-  A czy pani rozmawiała ze swoim mężem na temat tajemniczej kartki, którą ktoś 

wsunął mu do kieszeni w Citta del Marę? Mam na myśli tę rzekomą groźbę mafii sycylijskiej.

- Rozmawiałam.

- No i co?

- Mąż mnie wyśmiał. Powiedział, że to jakiś głupi kawał i żebym nie zawracała mu 

głowy.

- A pani wierzy, że to był głupi kawał? Zawahała się.

- Nie wiem... Doprawdy...

- Więc nie jest pani tak zupełnie o tym przekonana - nastawał Walczak.

- Nie wiem... - powtórzyła niepewnie. - Właściwie chyba nie jestem.

- Z tego by wynikało, że pani jednak przypuszcza, iż mąż naraził się w jakiś sposób 

mafii.

- Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Niech mnie pan nie męczy.

- Dobrze - zgodził się Walczak. - Tylko jeszcze jedno pytanie. Czy pani wiedziała o 

planowanym grzybobraniu, które skończyło się tak tragicznie dla Dobrzyńskiego?

-  Tak.   Edward   proponował   nam,   żebyśmy   z   nim   pojechali,   ale   nie   mogliśmy.   Ja 

umówiłam się z przyjaciółką, że przyjadę do niej, do Podkowy, a Stach musiał oprowadzać po 

Warszawie jakichś cudzoziemców.

Walczak wstał.

- Dziękuję. Proszę mi wybaczyć, że zmęczyłem panią tak długą rozmową.

Kiedy drzwi za Gródecką się zamknęły, Downar wyszedł z przyległego pokoju, w 

którym od pewnego czasu urzędował w charakterze nieoficjalnego „podsłuchiwacza”.

Walczak zapalił papierosa i spojrzał na przyjaciela.

- Słyszałeś?

- Słyszałem. Jak na emeryta słuch mam jeszcze zupełnie niezły.

- No i jak ci się to widzi?

Downar usiadł i zaczął stukać palcem w karafkę stojącą na biurku.

-  Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że z całą tą aferą wiąże się ściśle 

scena   odegrana   przez   Dobrzyńską   w   Wenecji.   Mieli   jakiś   konkretny   cel   w   tym 

przekwaterowaniu.

- Dobrzyńscy?

- Oczywiście.

- Ale o co mogło im chodzić?

background image

- O to, żeby Dobrzyński zamieszkał z Gródeckim, a Dobrzyńska z Gródecką. To było 

już od dawna zaplanowane.

- No, dobrze, ale po co?

- Nie wymagaj ode mnie za wiele. Sądzę, że już wkrótce wszystkiego się dowiemy.

- Wolner mógł jednak wykończyć Dobrzyńską niezależnie od tamtej sprawy.

- Zgoda - pokiwał głową Downar. - Chociaż to wydaje mi się mało prawdopodobne. 

Nie zapominaj o tym nadzianym facecie, który pojechał z Dobrzyńską oglądać gospodarstwo. 

Jeżeli...

- Masz rację - podchwycił Walczak. - Jeżeli był w porozumieniu z Wolnerem...

-  O, właśnie. Koniecznie trzeba będzie sprawdzić, kto dziedziczy gospodarstwo po 

śmierci Dobrzyńskiej. Gdyby się okazało, że Wolner jest jedynym krewnym Dobrzyńskiego... 

Ale nie uprzedzajmy faktów.

- Miałbym ogromną ochotę porozmawiać sobie jeszcze z tym fotografem - powiedział 

Walczak.

Downar energicznie potrząsnął głową.

- Więckowskiego zostaw w spokoju. Przynajmniej na razie. W związku z nim mam 

pewien konkretny plan. Kto wie, czy to nie załatwi nam całej sprawy.

*

Był  tak samo mało komunikatywny,  jak podczas pierwszej ich rozmowy.  Surowa, 

obojętna twarz nie wyrażała żadnego uczucia. Patrzył na siedzących przed nim mężczyzn 

takim wzrokiem, jakby ich wcale nie widział. Milczał. Wchodząc do pokoju, nie powiedział 

nawet „dzień dobry”.

Walczak także nie śpieszył  się z rozpoczęciem rozmowy.  Wyjął z szuflady biurka 

papier, długopis, zajrzał do swoich notatek i dopiero po dłuższej chwili się odezwał.

- Zapewne się pan orientuje, dlaczego wezwaliśmy pana do komendy.

-  Nie wiem, o co chodzi. Przyjechał oficer milicji, zabrał mnie do wozu i na tym 

koniec.

- Pani Dobrzyńska nie żyje.

Obojętny wyraz twarzy Wolnera nie zmienił się.

- Nie żyje - powtórzył drewnianym głosem. - A co się stało?

- Wracając w nocy od pana, uderzyła w słup i zabiła się.

- No, tak - powiedział Wolner. - Nieraz jej mówiłem, że to się tak kiedyś skończy.

- Dlaczego pan tak sądził?

- Dlaczego? To proste. Wanda jeździła jak wariatka, a była bardzo złym kierowcą.

background image

- Podobno nie lubiła prowadzić - zauważył Walczak.

- To prawda. Nie bardzo lubiła. Wolała, żeby prowadził Edward, ale kiedy już siadała 

za kierownicą...

-  Z   tego,   co   pan   mówi,   wynika,   że   dość   często   jeździł   pan   z   panią   Dobrzyńską 

samochodem.

- Zdarzało się - mruknął niechętnie Wolner.

-  Hm   -   Walczak   napił   się   wody   i   zapalił   papierosa.   Podczas   tych   czynności   nie 

spuszczał oczu z twarzy swojego rozmówcy. - Widzi pan... sprawa jest o ryle skomplikowana, 

że ten wypadek zdarzył się z powodu uszkodzenia hamulców.

- No, cóż... Od czasu do czasu wóz trzeba dawać do przeglądu.

-  Oczywiście.   I   niech   pan   sobie   wyobrazi,   że   w   zeszłym   tygodniu   wóz   pani 

Dobrzyńskiej został dokładnie skontrolowany w warsztacie. Wszystko było w najlepszym 

porządku. Mechanik twierdzi, że oddał wóz w idealnym stanie. Nie mam żadnego powodu, 

żeby mu nie wierzyć.

- Więc co się stało? - spytał bez większego zainteresowania Wolner.

- Stała się rzecz niezmiernie przykra. Ktoś przeciął przewód hamulcowy przy pompie. 

Płyn wyciekł i pani Dobrzyńska na zakręcie nie mogła zahamować.

Wolner pokiwał głową.

-  To   zrozumiałe.   I   teraz   panowie   przypuszczają,   że   to   ja   przeciąłem   przewód 

hamulcowy.

- Dlaczego mielibyśmy tak przypuszczać? - spytał Walczak.

Spojrzenie nieruchomych szarych oczu nabrało jeszcze bardziej ponurego wyrazu.

-  Niech pan nie udaje, panie majorze. To przecież narzuca się samo przez się. Nie 

trzeba być genialnym detektywem, żeby w tej sytuacji wysnuć właśnie taki wniosek.

Walczak nie zareagował na „genialnego detektywa”. Powiedział:

-  Podobno   pani   Dobrzyńska   odwiedziła   wczoraj   pana   w   towarzystwie   jakiegoś 

mężczyzny.

- Tak - padła lakoniczna odpowiedź.

- Czy to była towarzyska wizyta?

-  Nie.   Wanda   nosiła   się   z   zamiarem   sprzedania   gospodarstwa.   Przyjechała   z 

ewentualnym kupcem.

- Pan, oczywiście, zna nazwisko tego „ewentualnego kupca”.

- Tak. Henryk Lipecki.

- Czy pan już kiedyś przedtem zetknął się z tym człowiekiem?

background image

- Tak - odpowiedział z widoczną niechęcią Wolner.

- A może pan go dobrze zna?

- Znam go.

- Czy można wiedzieć, w jakich okolicznościach pan go poznał?

- Przyjeżdżał do nas kiedyś w charakterze klienta. Kupował pieczarki.

- Czy wczoraj przyjechali do pana jednym wozem?

- Nie, dwoma. Wanda przyjechała swoim fiatem, a ten facet oplem.

- Pan Henryk Lipecki wyjechał od pana pierwszy.

- Tak.

- Mniej więcej o której godzinie?

- Chyba około dziewiątej.

- A pani Dobrzyńska?

- Dokładnie nie pamiętam, ale zapewne po jedenastej.

- Pan był wspólnikiem Edwarda Dobrzyńskiego.

- Tak.

- Czy pan miał z nim spisaną jakąś umowę?

- Nie. Po co? Mieliśmy do siebie zaufanie.

- Po śmierci Edwarda Dobrzyńskiego dziedziczyła wszystko jego żona.

- Tak.

- I gdyby sprzedała doskonale prosperujące gospodarstwo - mówił dalej Walczak - pan 

musiałby zrezygnować z owoców swej wieloletniej pracy.

Wolner pochylił się i oparł duże, muskularne dłonie na biurku.

- Panie majorze - powiedział wolno, a jego nieruchoma twarz jakby jeszcze bardziej 

stężała. - Panie majorze, ja wiem, że taka koncepcja panu bardzo pasuje, ale ja nie przeciąłem 

przewodu hamulcowego. Nie potrafię, oczywiście, tego udowodnić, ale ja nie przeciąłem. 

Zresztą, czy robię na panu wrażenie idioty?

- Raczej nie - przyznał Walczak.

-  No,   więc   właśnie.   Chyba   pan   nie   zaprzeczy,   że   musiałbym   być   skończonym 

kretynem, żeby przecinać przewód hamulcowy właśnie wtedy, kiedy Wanda wyjeżdżała ode 

mnie.

Walczak pokręcił głową.

-  Ale w afekcie ludzie często działają niezbyt  rozsądnie. Poza tym zawsze można 

liczyć  na to, że wóz się rozbije doszczętnie  i że nie pozostanie  śladu po tym  przecięciu 

przewodu.   Zdarza   się   również,   że   wybuchnie   benzyna   i   wóz   się   spali.   I   jeszcze   jedna 

background image

ewentualność. Człowiek, robiący wrażenie bystrego, inteligentnego i doświadczonego, może 

przewidzieć, że nikt go nie będzie uważał za idiotę, jak to pan sam określił. Wolner zdjął ręce 

z biurka i wyprostował się.

- Więc pan mnie podejrzewa o zamordowanie z premedytacją Wandy Dobrzyńskiej.

-  Sytuacja   jest   nieco   kłopotliwa   i   bardzo   skomplikowana   -   powiedział   Walczak 

przeciągając dłonią po czuprynie. - Poszlaki przeciwko panu są, niestety, bardzo poważne.

- Rozumiem. Czy jestem aresztowany?

- Nie. Ale nie zdziwi się pan zapewne, że przeprowadzimy u pana w gospodarstwie 

oraz w domu szczegółową rewizję.

Wolner wzruszył ramionami.

-  Ja się w ogóle bardzo rzadko dziwię czemukolwiek. Róbcie, panowie, co do was 

należy.   Nie   wymagam   nawet   nakazu   prokuratorskiego.   Jeżeli   jednak   chodzi   o   narzędzie, 

którym został przecięty przewód hamulcowy, to zapewniam, że u mnie go nie znajdziecie.

- Widzę, że pan sobie szybko kojarzy pewne fakty - uśmiechnął się Walczak. -

Wolner nie odwzajemnił uśmiechu.

- Nie sądzę, żeby w danym wypadku potrzebna była wybitna inteligencja - powiedział 

obojętnie i spojrzał w okno, jakby zaczynała go już nudzić ta rozmowa.

- Czy ma pan wóz?

- Oczywiście. Dwa, żuka i zastawę. Zastawa jest moją własnością, a żuk firmowy.

- Mam do pana prośbę - Walczak sięgnął po karafkę z wodą. - Chodzi o to, żeby pan 

żadnego z tych wozów na razie nie używał. Być może zresztą, że zabierzemy je na pewien 

czas do naszych warsztatów.

- Jak pan sobie życzy.

Walczak wypił spory łyk wody i odchrząknął.

- Czy oprócz pana Dobrzyński miał jeszcze jakąś rodzinę?

-  Nie. - Po raz pierwszy po nieruchomej twarzy Wolnera przesunęło się coś jakby 

uśmiech. - To jest jeszcze jeden argument przeciwko mnie. Prawda, panie majorze?

- Jeżeli pan to tak ocenia...

-  Sprawa jest chyba oczywista. W tej chwili, to znaczy po śmierci Wandy, jestem 

jedynym spadkobiercą Edwarda.

Walczak wyglądał na zmęczonego.

-  Sądzę,   że   możemy   zakończyć   naszą   rozmowę.   Proszę,   żeby   pan   nigdzie   nie 

wyjeżdżał bez porozumienia się ze mną.

Rozdział XI Czekanie na mordercę

background image

Downar  usiadł   na   tapczanie,   przysunął   stolik,   na   którym   stał   telefon,   i   uważnie 

nakręcił   numer.   Dłuższy   czas   nikt   nie   odpowiadał.   Już   miał   odłożyć   słuchawkę,   kiedy 

posłyszał znajomy głos.

- Dzień dobry. Nie obudziłem pani?

-  Nie,   skądże.   Już   właśnie   wychodziłam.   Cieszę   się   na   naszą   dzisiejszą   randkę, 

„umówiłam się z nim na dziewiątą” - zanuciła wesoło.

-  Widzi   pani,   pani   Aniu,   sprawa   się   trochę   komplikuje.   -   W   głosie   Downara 

wyczuwało się zakłopotanie.

- Co się stało?

- Obawiam się, że będziemy musieli odłożyć nasze spotkanie. Przed chwilą dzwonił 

do mnie Więckowski.

- I...?

- I powiedział, że chce się ze mną koniecznie zobaczyć dzisiaj wieczorem.

- O której?

- Właśnie o dziewiątej.

- A cóż to takiego pilnego? O co mu chodzi?

- Właściwie może nie powinienem... - Downar zawahał się.

- Panie Stefanie... Jeżeli to jakaś tajemnica, to dajmy temu spokój.

- Gniewa się pani?

- Nie, skądże. Powetujemy sobie kiedy indziej.

- Bo widzi pani... No, zresztą... Tyle razy rozmawialiśmy na ten temat, że chyba mogę 

pani powiedzieć. Proszę tylko o całkowitą dyskrecję.

- Ależ oczywiście.

- No, więc chodzi o to, że Więckowski chce się ze mną zobaczyć, żeby mi powiedzieć 

coś na temat tragicznej śmierci Dobrzyńskiego i jego żony.  Podobno rewelacja. Rozumie 

więc pani, że w tej sytuacji...

- Doskonale rozumiem. Ale ponieważ umówiony jest pan z nim na dziewiątą, to może 

spotkajmy   się   wcześniej,   siódma,   wpół   do   ósmej...   Jedna   z   moich   przyjaciółek   bardzo 

chciałaby pana poznać i właśnie miałam ją dzisiaj przyprowadzić. Bardzo ładna i atrakcyjna 

dziewczyna.

-  Niezmiernie  żałuję  -  głos Downara  brzmiał   melancholijnie  -  ale  tak  się  fatalnie 

składa, że na siódmą jestem zaproszony do komendy na naradę. Przeciągnie się to na pewno 

do dziewiątej. Prawdopodobnie nawet się trochę spóźnię do Więckowskiego.

- Mówi się trudno - powiedziała Anna. - Zadzwoni pan do mnie?

background image

-  Oczywiście. W przyszłym tygodniu, wtorek, środa. Przepraszam za zawód, który 

pani sprawiłem.

-  Zdarza  się. Oby tylko  takie  zawody trzeba  było  przeżywać.  Do widzenia,  panie 

Stefanie. Do zobaczenia.

Ciężki,   jesienny   mrok   gęstniał   coraz   bardziej.   Pędzone   wiatrem   krople   deszczu 

uderzały o szyby okienne.

Przez nieszczelne zasłony wciskał się anemiczny blask dalekiej latarni.

Długie,   nużące   godziny   oczekiwania.   Trudno   było   przecież   przewidzieć,   kiedy 

przyjdzie i czy w ogóle przyjdzie. Wszystko wskazywało na to, że nie mógł postąpić inaczej. 

Nie miał wyjścia. Musiał iść na całego. Va banque. To była jego jedyna szansa. Ale mogło 

coś się zmienić. Mógł zrezygnować, stchórzyć, w ostatniej chwili wycofać się. Albo... a to 

było najbardziej niepokojące, mógł przejrzeć grę przeciwnika.

Przez chwilę zastanawiał się, czy zapalić boczne światło, czy czekać w ciemności. Nie 

ruszył się jednak z fotela. Doszedł do wniosku, że w decydującej chwili nagły blask silnych 

żarówek wywoła pożądany efekt, zaskoczenie. To był atut gwarantujący sukces.

Czas płynął wolno, leniwie, znacząc swe miarowe kroki tykaniem stojącego na stoliku 

zegarka.   Z   oddali   dochodził   zasnuty   deszczem   szum   miasta.   Myśli   stawały   się   coraz 

wolniejsze, coraz bardziej chaotyczne. Ciężkie powieki raz po raz przykrywały oczy.

- Do diabła! - zaklął półgłosem - jeszcze tego brakowało, żebym zasnął. - Podniósł się 

z   fotela   i   ostrożnie   przeszedł   się   po   pokoju.   Dywan   tłumił   jego   kroki.   Raz   jeszcze 

przeanalizował całą sytuację i znowu doszedł do wniosku, że to powinno „chwycić”. Chyba 

że...   chyba   że   w   jego   rozumowaniu   są   jakieś   luki,   których   nie   dostrzega.   Albo   pech, 

niefortunny   zbieg   okoliczności.   Wiedział   z   wieloletniego   doświadczenia,   że   posunięcia, 

zapewniające   pozornie   stuprocentowe   powodzenie,   okazują   się   w   rezultacie   fatalnym 

niewypałem.

Trzeba czekać. Nie było innej rady. Przez wiele lat żmudnej, niebezpiecznej pracy 

nauczył się cierpliwości. Wrócił na fotel i słuchał tykania zegara. Już nie był śpiący. Myśl, że 

jednak nie na próżno traci czas, wyrwała go z niedawnego odrętwienia. Znowu stał się czujny, 

gotowy do akcji. Musi się udać. Musi się udać - powtarzał, usiłując swym myślom przekazać 

możliwie jak największy ładunek sugestii.

I nagle... przy drzwiach wejściowych posłyszał szmer. Ktoś wsunął klucz do zamka i 

przekręcił...Po tern wypadki potoczyły się w zawrotnym tempie. Błysk światła, stłumiony 

okrzyk. Downar już dawno nie był taki szybki. Błyskawicznie wykonał pół obrotu i z całym  

rozmachem uderzył nogą w wyciągniętą dłoń. Pistolet zatoczył szeroki łuk i upadł pod ścianę.

background image

Za Gródeckim stali już Walczak i Olszewski. Porucznik zręcznie założył kajdanki.

- Przepisowo - uśmiechnął się. - Dobra robota.

Z przyległego pokoju wyszedł Więckowski. Był trupio blady.

- Uratował mi pan życie - wyszeptał.

- No, to może opowie nam pan teraz coś interesującego - zaproponował Downar.

Rozdział XII Zakończenie

Tego  dnia   pułkownik   Leśniewski   był   w   doskonałym   humorze.   Przyjął   swoich 

współpracowników   z   otwartymi   ramionami,   posadził   ich   przy   bocznym   stoliku   w 

wygodnych, gościnnych fotelach i kazał podać kawę.

- Jak tam nasz kochany emeryt? - spytał z uśmiechem.

- Jakoś się żyje - odparł Downar, odwzajemniając uśmiech.

-  W   takim   razie,   Stefanku,   napij   się   kawki   i   opowiadaj.   Zdobądź   się   na   wysiłek 

krasomówczy.

-  Właściwie wszystko już opisałem w raporcie, no i to nie ja przecież prowadziłem 

śledztwo, tylko Karol. Niech on zabiera głos.

Pułkownik nie przestawał się uśmiechać.

-  Widzę,   że   masz   ochotę   się   wykręcić,   ale   nic   z   tego.   To   prawda,   że   Walczak 

oficjalnie prowadził śledztwo, ty jednak bardzo mu pomogłeś. Zresztą Karol nie był obecny 

przy twojej rozmowie Z tym fotografem. Raport raportem, a ja najbardziej cenię żywe słowo. 

Wiem, że nie jesteś Demostenesem, ale to nic nie szkodzi. Wal swoimi słowami. Nie daj się 

prosić.

Downar wypił łyk kawy i odchrząknął.

- No więc, tak... Więckowski postanowił zdobyć większą ilość obcej waluty. Chciał 

założyć   duży   zakład   fotograficzny   w   Stanach   albo   w   Anglii.   W   tym   celu   zabrał   się   do 

robienia zdjęć pornograficznych, które sprzedawał w różnych krajach Europy, a głównie we 

Francji   i   we   Włoszech.   Wywoził   przeważnie   filmy.   Miał   swoich   stałych,   zaufanych 

odbiorców, którzy kupowali od niego „towar” po stosunkowo niskiej cenie. Na Zachodzie 

fachowcy z tej branży każą sobie o wiele więcej płacić.

Więckowski  od dawna był  skumplowany  z Gródeckim  i z Dobrzyńskim.  Podczas 

swoich zagranicznych podróży spiknął się z pewnym Włochem, będącym członkiem gangu, 

zajmującego się między innymi fabrykacją na dużą skalę fałszywych dolarów, funtów i marek 

zachodnioniemieckich.   Ten   Włoch   pokłócił   się   ze   swoimi   kompanami   i   postanowił   się 

zemścić, a jednocześnie zarobić na tym interesie dużą forsę. Chodziło o szantaż. Musiał mieć 

jednak   jakieś   konkretne   dowody   w   ręku.   Sprawa   była   delikatna,   wymagająca   dużych 

background image

umiejętności   w   dziedzinie   fotografiki,   połączonej   ze   znajomością   elektroniki,   budowy 

fotokomórek   i   takich   różnych   bardzo   specjalistycznych   rzeczy.   W   tym   celu   ów   Włoch, 

Gaetano   Serpotta,   porozumiał   się   z   Więckowskim,   z   którym   od   dawna   handlował 

pornograficznymi zdjęciami, i dopuścił go do spółki, jako świetnego fachowca. Wspólnymi 

siłami   zainstalowali   którejś   nocy   w   wytwórni   fałszywej   waluty   doskonale   zamaskowane 

kamery, uruchamiane na odległość czy też za pomocą fotokomórki. W techniczne szczegóły 

się nie wdawałem. Zresztą o tych rzeczach najlepiej niech porozmawiają z Więckowskim 

specjaliści.   Ja   się   na   tym   nie   znam.   W   rezultacie   tych   skomplikowanych   kombinacji 

technicznych  otrzymali  zdjęcia   członków  gangu  na   tle   rozrzuconych   na  stole  fałszywych 

banknotów oraz cały szereg innych zdjęć, ilustrujących przebieg produkcji tej forsy. Materiał 

był bogaty, nie pozostawiający żadnych wątpliwości.

- Dobrze pomyślane - wtrącił pułkownik.

- Bardzo dobrze pomyślane - przytaknął Downar. - Tylko że Więckowski to tchórz. 

Bał się ryzykować. Nie miał ochoty osobiście występować w roli szantażysty. Wolał jeszcze 

kogoś dopuścić do swojego udziału w tej aferze. Pomyślał o Gródeckim, jako o człowieku 

znającym  dobrze  Włochy  i  mówiącym  biegle   po włosku.  Gra  była,  jak to  mówią,  warta 

świeczki.   Chodziło   o   ogromne   sumy   w  dolarach   albo   w   markach   zachodnioniemieckich. 

Gródecki zgodził się.

- A jaką rolę w tej historii odegrał Dobrzyński? - spytał pułkownik.

Downar nalał wody do szklanki. Zaschło mu w gardle.

-  Właśnie miałem o tym mówić. Więckowski nie dowierzał zbytnio Gródeckiemu, 

którego znał jako cwaniaka pierwszej klasy. Bał się, że Gródecki go wykiwa, i zwierzył się ze 

wszystkiego Dobrzyńskiemu. Zdaje się zresztą, że moment szczerości pojawił się po większej 

wódce.   Dobrzyński   odwiedził   Więckowskiego,   solidnie   popili   i   tajemnica   przestała   być 

tajemnicą. Dobrzyński postanowił wykorzystać okazję. Wciągnął do tej afery swoją żonę, 

która   była   bardzo   sprytna,   kuta   na   cztery   nogi.   Świetna   aktorka.   Postanowili   wydusić   z 

Gródeckiego   większą   forsę.   W   tym   celu   Dobrzyńska   odegrała   w   Wenecji   tę   histeryczną 

scenę, na którą, przyznaję ze sksuchą, dałem się nabrać. Potem już wszystko jasne. Gaetano 

Serpotta umówił się ze swoimi byłymi wspólnikami w okolicach Frascati, w pobliżu willi 

Cycerona. Na miejsce tego spotkania przyszedł Gródecki z Więckowskim. Gangsterzy mieli 

wypłacić szantażystom określoną kwotę w dolarach albo w markach zachodnioniemieckich. 

Chodziło oczywiście o banknoty niefałszywe. Serpotta znał się na tym doskonale. Był specem 

w tej branży. W zamian za tę forsę, dużą forsę, gangsterzy mieli otrzymać odbitki, negatywy, 

taśmy. Potraktowali jednak tę transakcję na swój sposób. Zamiast dolarów wyjęli pistolety 

background image

zaopatrzone   w   tłumiki.   Zastrzelili   na   miejscu   swojego   dawnego   kompana   i   poczęstowali 

porcją   ołowiu   Gródeckiego.   Więckowski,   ukryty   przezornie   w   krzakach,   obserwował   ze 

zjeżonymi włosami tę scenę, modląc się żarliwie, żeby go nie zauważono. I rzeczywiście, 

fałszerze  waluty nie zauważyli  go. Nie mieli  zresztą czasu na poszukiwania.  Musieli jak 

najspieszniej likwidować się z terenu. Nie sprawdzili nawet, czy Gródecki żyje. Być może, że 

ktoś ich spłoszył.

- A co z Dobrzyńskim?

- Dobrzyński podgrandził Gródeckiemu trochę tych kompromitujących zdjęć i chciał 

zarobić   na   szantażu.   Gródecki   nie   miał   zamiaru   żyć   w   ciągłym   zagrożeniu.   Postanowił 

zlikwidować   Dobrzyńskiego,   posługując   się   muchomorami,   a   właściwie   ekstraktem   z 

muchomorów. Być może, początkowo nie wiedział, że Dobrzyńska została w to wciągnięta. 

Kiedy   jednak   zorientował   się,   jak   sprawa   wygląda,   musiał   pozbyć   się   jej.   Dobrzyńska 

bowiem   nie   tylko   żądała   pieniędzy,   ale   również   pragnęła   się   zemścić.   Odgrażała   się,   że 

zawiadomi prokuraturę. Okazało się bowiem, że rzeczywiście kochała swojego męża i nie 

mogła darować Gródeckiemu...

-  Jak   to   bywa   w   takich   wypadkach,   jedna   zbrodnia   pociąga   za   sobą   następne   - 

powiedział   pułkownik,   i   Dobrzyńska   stała   się   poważnym   zagrożeniem   dla   Gródeckiego. 

Postanowił ją zlikwidować.

- Otóż to - przytaknął Walczak. - Wpadł na zupełnie niezły pomysł, żeby podejrzenie 

skierować   na   tego   badylarza   spod   Milanówka.   Dowiedział   się   od   żony,   że   Dobrzyńska 

wybiera się do Wolnera i że albo tam zanocuje, albo wróci dość późno do domu. Wyjechał na 

szosę i czekał, ustawiwszy, wóz na poboczu.

- Zaopatrzył się w linkę do holowania - dodał Downar.

- I doczekał się późnym wieczorem Dobrzyńskiej - ciągnął dalej Walczak. - Wyszedł 

na szosę, pomachał rękami, a kiedy się zatrzymała, powiedział, że chyba wysiadł mu silnik i 

prosił, żeby go wzięła na hol. Zgodziła się. Następnie, po pewnym czasie tego holowania, dał 

sygnał, żeby się zatrzymała. Stwierdził, że jego wóz jest już w porządku, ale że w silniku jej 

fiata   coś   stuka.   Otworzył   maskę   i   przeciął   kombinerkami   przewód   hamulcowy.   Te 

kombinerki znaleźliśmy w jego bagażniku. Widocznie żal mu było się z nimi rozstać. Być 

może,   nie   orientował   się,   że   precyzyjne   badania   w   Zakładzie   Kryminalistyki   pozwalają 

stwierdzić, iż właśnie tego narzędzia użyto do przecięcia przewodu hamulcowego. Poza tym 

w   piwnicy   Gródeckiego   fachowcy   z   Zakładu   Kryminalistyki   natrafili,   po   żmudnych 

poszukiwaniach, na ślad stężonego wyciągu z muchomorów.

background image

-  Jak to się stało, że Gródecki miał klucze od mieszkania Więckowskiego? - spytał 

pułkownik.

- Ukradł Dobrzyńskiej. Więckowski dał jej komplet swoich kluczy - wyjaśnił Downar.

- Po co jej były te klucze?

-  Bywała częstym  gościem w atelier  fotograficznym.  Uwielbiała  fotografować się. 

Pozowała Więckowskiemu do różnych, czasem nawet dość ryzykownych póz. Ekscytowało ją 

to.   Twarz,   oczywiście,   zasłaniała.   Prosiła   Więckowskiego,   żeby  dał   jej   klucze   do   swojej 

pracowni. Zgodził się.

-  Dosyć poważną rolę odegrała w tej sprawie owa młoda, ładna dziewczyna, która, 

zdaje się, wpadła ci trochę w oko, Stefanie. Downar skinął głową.

-  Tak   -   powiedział   niechętnie.   -   Przyznaję,   że   mi   się   podobała.   To   było   moje 

najpoważniejsze potknięcie. Anna Toczycka utrzymywała bliższe stosunki z Gródeckim. Była 

jego wspólniczką. Napuścił ją na mnie. Chciał, żebym poszedł fałszywym tropem No, cóż... 

Musicie wybaczyć emerytowi.

- I chyba wybaczymy - uśmiechnął się pułkownik. - Powiedz mi jeszcze, od jakiego 

momentu zacząłeś podejrzewać Gródeckiego.

-  Myślę, że od chwili, kiedy pojawiły się wątpliwości co do tej sceny odegranej w 

Wenecji   przez   Dobrzyńską.   Jeżeli   bowiem   Dobrzyńskim   zależało   na   tym,   żeby   mieć 

bezpośrednią  kontrolę  nad  Gródeckim,  to   można  było   przypuszczać,   że  istnieją   tu  jakieś 

powiązania. Następnie zaś, po zamordowaniu Dobrzyńskiego, automatycznie nasuwało się 

podejrzenie, że Dobrzyński posiadł jakąś tajemnicę Gródeckiego i że mu zagrażał. To była 

logiczna   konsekwencja   tej   inscenizacji,   jeżeli   oczywiście   zakładało   się,   że   Dobrzyńska 

odegrała komedię w ściśle określonym celu.

- A kiedy zrodziły się w tobie wątpliwości co do tej dziewczyny?

-  Podczas   naszego   spotkania   po   powrocie   do   Warszawy.   Wydało   mi   się   trochę 

dziwne,   że   dość   zręcznie   usiłowała   rzucić   podejrzenie   na   Werbacha,   domniemanego 

kochanka   Dobrzyńskiej.   Poza   tym   Gródecki   i   Anna   Toczycka   nie   mieli   najmniejszych 

wątpliwości, co do tej sceny odegranej w Wenecji. Pozostałym członkom wycieczki strach 

Dobrzyńskiej przed mężem wydał się mało przekonywający.

- A kto napisał tę kartkę, którą kierownik wycieczki znalazł w swojej kieszeni: „Niech 

pan uważa na Dobrzyńskiego. To bandzior”?

- Dobrzyńska - wyjaśnił Walczak. - Porównaliśmy!

background image

charaktery   pisma   wszystkich   uczestników   wycieczki.   Zrobiła   to   zapewne   dlatego, 

żeby   jeszcze   bardziej   uprawdopodobnić   swój   strach   przed   mężem.   Trzeba   przyznać,   że 

przesadziła. To było głupie posunięcie.

- Była jeszcze jedna kartka, którą ktoś wsunął do kieszeni Gródeckiego: „Mafia nigdy 

nie przebacza”.

Walczak rozłożył ręce.

- Nie zdołaliśmy tego ustalić.

- Prawdopodobnie jakiś Włoch - powiedział Downar. - Może kierowca, a może któryś 

z kelnerów. To była autentyczna groźba. Gródeckiemu we Włoszech jakoś się udało. Strzały 

nie były dość celne. Strzelali z pewnej odległości. Mały kaliber.

- A skąd Gródecki wiedział, że Dobrzyński pojechał na grzyby?

- Pp prostu Dobrzyński zaproponował Gródeckim wspólną wyprawę do lasu - wyjaśnił 

Walczak.   -   Nie   skorzystali   z   tej   propozycji.   Gródecki   podobno   zajęty   był   służbowo   w 

oprowadzaniu po Warszawie jakichś cudzoziemców.

- Musiał ten ekstrakt z muchomorów wcześniej przygotować.

-  Niewątpliwie.   Na   parę   dni   naprzód,   jak   tylko   dowiedział   się   o   projektowanym 

grzybobraniu.

Pułkownik zaczął bębnić palcami po blacie biurka.

-  Tak   sobie   myślę,   jak   nazwiemy   tę   sprawę.   Może   „Grzybobranie”   albo 

„Muchomory”...

- A może „Dwie zbrodnie” - powiedział Walczak. Downar potrząsnął głową.

- To mi się nie podoba. Proponuję: „major Downar przechodzi na emeryturę”.

- Na niezbyt spokojną emeryturę - skorygował pułkownik.