background image

Iwan Jefremow

Mgławica 

Andromedy

background image
background image

O AUTORZE
Iwan Jefremow należy do najwybitniejszych współczesnych autorów powieści 

fantastyczno-naukowych. Jego życiorys przypomina powieść przygodową. W 1920 roku 
już jako 13-letni chłopiec bierze udział w wojnie domowej. Jest wychowankiem 

wojskowego baonu samochodowego. Po ukończeniu szkoły żeglarskiej trafia do 
tętniących życiem portów Morza Kaspijskiego i Oceanu Spokojnego. Młody sternik 

żeglugi przybrzeżnej pasjonuje się biologią. Zostaje paleontologiem — „łowcą 
skamielin". W poszukiwaniu szczątków dawnych zwierząt Jefremow wspinał się na 

szczyty gór, docierał do gipsowych grot i opuszczonych kopalń, przedzierał się 
przez ruchome piaski i walczył z wieczną zmarzłocią. I przy tym wszystkim zdążył 

ukończyć jako eksternista Leningradzki Instytut Górniczy z dyplomem inżyniera 
geologa.

Jako uczestnik licznych wypraw paleontologicznych i geologicznych Iwan Jefremow 
przebywał na Zakaukaziu i w Azji Środkowej, we wschodniej Syberii i Mongolii, 

Iranie i Chinach. Stworzył nową gałąź paleontologii — tafonomię, która pozwala 
ściślej określać warunki życia świata zwierzęcego w poprzednich epokach. W 

przededniu wojny Jefremow otrzymał tytuł doktora nauk biologicznych, a po kilku 
latach został profesorem w Instytucie Paleontologii Akademii Nauk ZSRR. Wybitny 

uczony napisał około osiemdziesięciu prac naukowych, przetłumaczonych w różnych 
krajach świata.

W roku 1944 uwagę czytelników przykuły fantastycznonaukowe „Opowiadania o 
rzeczach niezwykłych", „Pięć rumbów" nie znanego dotąd autora Iwana Jefremowa. 

Zjawił się nowy pisarz, w którego książkach poważny naukowy zasób wiedzy idzie w 
parze z talentem literackim.*

Utwory Jefremowa były drukowane w dziesiątkach dzienników i czasopism, ukazywały 
się też w wydaniach książkowych. Tom opowiadań „Biały róg" (1945), opowieści 

„Statki gwiezdne" (1947), „Na skraju Ojku-meny" (1949), „Wyprawy Bawerdżeda" 
(1953) i inne zdobyły sobie dużą popularność.

Jefremow — pisarz o lotnej wyobraźni — prowadzi czytelnika w głąb przeszłości i 
dalekiej przyszłości, do opuszczonych kopalń z czasów Katarzyny II, do galaktyk 

oddalonych od Ziemi o setki i tysiące lat świetlnych. Imaginacja artysty i 
erudycja naukowca pozwalają Jefremowowi

z jednakową,  niemal  dotykalną  realnością odtwarzać  obrazy  niewolniczego 
Egiptu i odległej  przyszłości naszej  planety.

Utwory Jefremowa odzwierciedlają jedną z istotnych cech naszych czasów — 
olbrzymi wpływ nauki na praktykę współczesnego życia.

Z właściwym mu darem poetyzacji faktów naukowych umie on oddać patos badań i 
odkryć, patos pracy naukowej.

W ostatniej powieści Jefremowa: „Mgławica Andromedy" (1958) opisane są zdarzenia 
odległe od nas o 2000 lat, kiedy ludzkość osiągnęła wyższe stadium komunizmu, 

nazwane w utworze „Erą Wielkiego Pierścienia" (EWP). Jest to epoka pełnego 
zwycięstwa człowieka nad przyrodą Ziemi, opanowania niewyczerpanych źródeł 

energii ł przejścia do następnego etapu opanowania wszechświata — dotarcia do 
innych gwiazd i zaludnienia nadających się do życia planet dalekich systemów 

słonecznych.
Książka Jefremowa pełna jest szlachetnego humanizmu, pod którego sztandarem 

jednoczą się w Wielki Pierścień wszystkie wysoko rozwinięte istoty myślące 
naszej Galaktyki.

Pisarzowi udało się pokazać ludzi przyszłości, pozwala nam wyczuć ciepło ich 
krzepkich dłoni, usłyszeć trwożne lub radosne bicie ich serc, doświadczyć na 

sobie ujarzmiającej siły ich rozumu. Jest w tej książce romantyzm kosmosu, jego 
tchnienie, wyczucie jego nieskończoności, żądza poznania wszechświata.

Nowatorska i śmiała jest próba zajrzenia w przyszłość społeczeństwa ludzkiego w 
okresie zwycięskiego komunizmu. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że książka musiała 

wywołać dyskusję.
Książka Jefremowa jest nowoczesna w najlepszym sensie tego słowa. Jej punktem 

wyjściowym są najnowsze zdobycze nauki i techniki. Autor sięgał nie tylko do 
teorii względności i fizyki jądrowej, nie tylko do matematyki i biologii, lecz 

również do filozofii, etyki, psychologii. Stąd też syntetyczny charakter jego 
książki łączącej w sobie elementy fantastyki naukowotechnicznej, przygodowej i 

społeczno-psychicznej.
OD  AUTORA

Jeszcze nie dobiegł końca druk niniejszej powieści w czasopiśmie, gdy dokoła 

background image

naszej planety rozpoczęły lyt sztuczne księżyce.

W obliczu tych faktów świadomość słusznej koncepcji, stanowiącej założenie 
powieści, sprawiła mi niemałą radość.

Rozmach twórczej fantazji w dziedzinie techniki, podobnie jak wiara w świetlaną 
przyszłość i nieustanne doskonalenie się rozumnie zorganizowanej społeczności, 

znalazły potwierdzenie w sygnałach nadawanych z maleńkich księżyców. Cudownie 
szybkie spełnienie jednego marzenia z „Mgławicy Andromedy" budzi we mnie 

niejakie obawy, czy trafnie ukazałem w potuieści historyczne perspektywy 
przyszłości. Już raz w czasie pisania zmieniłem tok akcji, starając się zbliżyć 

ją do naszych czasów. Początkowo bowiem wydawało mi się, że przemiany planety i 
jej życia na wielką skalę mogłyby się dokonać nie wcześniej niż po upływie 

trzech tysięcy lat. Podstawą moich obliczeń były dzieje ludzkości, ale nie 
wziąłem pod uwagę tego, że w ustroju komunistycznym, który uzbroi człowieka w 

potężne środki działania i stworzy gigantyczne możliwości rozwojowe, postęp 
techniczny będzie się odbywał o wiele szybciej.

Toteż pracując nad ostatecznym wykończeniem powieści, skróciłem okres dzielący 
nas od czasu akcji o całe tysiąclecie. Niemniej start sztucznych satelitów Ziemi 

sugeruje, że wypadki przedstawione w powieści mogłyby zachodzić nawet wcześniej. 
Z tego więc powodu wszystkie określenia dat w „Mgławicy Andromedy" zostały 

zmienione tak, by czytelnik sam mógł napełnić je treścią, zgodnie z własnym 
pojmowaniem i odczuciem czasu.

Właściwością swoistą powieści, może i nie od razu zauważalną dla czytelnika, 
jest jej nasycenie naukowymi pojęciami i słownictwem. Nie płynie to z 

niedopatrzenia czy z niechęci wyjaśniania skomplikowanych sformułowań. Wydawało 
mi się, że tylko w ten sposób można przekazać barwę rozmów i działań ludzi w 

czasach, których wiedza powinna głęboko wrosnąć we wszystkie pojęcia, 
wyobrażenia i język.

background image

JEFREMOW

1. Gwiazda żelazna
W mglistym świetle pomieszczenia skale przyrządów wyglądały jak galeria 

portretów. Okrągłe miały wyraz chytrej przebiegłości, poprzeczno-owalne 
rozpływały się w bezczelnym samozadowoleniu, kwadratowe zastygły w tępej 

zarozumiałości. Migocące na ich przestrzeni światełka, niebieskie, pomarańczowe 
i zielone, potęgowały to wrażenie.

Przy wygiętym pulpicie stała młoda dziewczyna, pochylona w niewygodnej pozycji 
nad szeroką, purpurową tarczą zegarową. Pochłonięta pracą, zapomniała o stojącym 

obok foteliku. Czerwony refleks, padający na twarz postarzał ją nieco, czynił 
surowszą, kładł ostre cienie dokoła wydatnych warg i wydłużał odrobinę zadarty 

nos. Szerokie, ściągnięte brwi nabrały głębokiej czerni, nadając oczom ponury, 
fatalistyczny wyraz.

Wysoki ton grających liczników przerwało niezbyt głośne stuknięcie. Dziewczyna 
drgnęła i prostując zmęczone plecy, zarzuciła ręce na kark.

Z tyłu szczęknęły drzwi. Ukazał się początkowo duży cień, który niebawem 
przybrał postać mężczyzny o porywczych, a jednocześnie precyzyjnych ruchach. 

Zajaśniało złociste światło. W jego blasku gęste, ciemnorude włosy dziewczyny 
zapłonęły nagle, zalśniły oczy wpatrzone z miłością i trwogą we wchodzącą 

postać.
— Czyżby pan naprawdę nie spał? Sto godzin bez snu!...

— Zły przykład dla innych? — rzekł przybyły bez uśmiechu, ale wesoło.
W jego głosie brzmiały wysokie, metaliczne nuty, które jak nity spajały słowa.

— Wszyscy śpią — powiedziała nieśmiało dziewczyna — i... nie wiedzą o niczym — 
dodała półgłosem.

9
— Proszę mówić bez obawy. Towarzysze są pogrążeni we śnie, nas tylko dwoje czuwa 

teraz w kosmosie. A do Ziemi mamy pięćdziesiąt bilionów1* kilometrów, zaledwie 
półtora parseka!2

— A anamezonu8 pozostało nie więcej niż na jeden przelot! — W okrzyku dziewczyny 
zabrzmiał jednocześnie zachwyt i zgroza.

Dwa szybkie gwałtowne kroki i oto szef trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej 
stanął przy purpurowej tarczy.

— Jesteśmy w piątym okrążeniu!
— Tak, weszliśmy w piąte. I... nic. — Dziewczyna rzuciła wymowne spojrzenie na 

megafon automatycznego odbiornika.
— Widzi więc pani, że nie bardzo można spać. Należałoby dokładnie przemyśleć 

wszystkie możliwości. Rozwiązanie powinno nastąpić przed ukończeniem piątego 
okrążenia.

— Ależ to jeszcze sto dziesięć godzin...
— Dobrze, prześpię się tu, w fotelu, kiedy minie działanie spora-miny4. Zażyłem 

dawkę jeszcze ubiegłej doby.
Dziewczyna przez chwilę myślała o czymś w skupieniu, wreszcie odezwała się 

zdecydowanie:
— Może zmniejszymy promień okrążenia? A nuż ich nadajnik uległ uszkodzeniu?

— Niemożliwe! Zmniejszenie promienia bez redukcji szybkości grozi natychmiastową 
katastrofą statku. A zmniejszyć prędkość... i potem bez anamezonu... półtora 

parseka z prędkością starodawnych rakiet księżycowych? Dotarlibyśmy do naszego 
systemu słonecznego dopiero po upływie stu tysięcy lat.

— Rozumiem. A przecież tamci nie mogli...
— Nie mogli. W dawnych czasach ludzie mogli zaniedbywać się w pracy, mogli się 

oszukiwać nawzajem czy okłamywać samych siebie. Ale nie dziś!
— Nie o to chodzi — w ostrym tonie dziewczęcej odpowiedzi brzmiała wyraźnie 

uraza. — Chciałam tylko powiedzieć, że być może, „Algrab" także nas szuka i w 
tym celu zboczył z kursu.

— Tak bardzo zboczyć nie mógł. Musiał wystartować w ściśle określonym czasie. 
Niechby się nawet przydarzyła rzecz najmniej prawdopodobna: uszkodzenie obydwóch 

nadajników, wtedy by się statek niewątpliwie skierował wzdłuż średnicy okręgu. 
Usłyszelibyśmy więc go na odbiorze planetarnym. Wszelkie pomyłki są wykluczone, 

przecież mamy tu planetę umowną!

background image

Erg Noor wskazał lustrzane ekrany, rozmieszczone w głębokich niszach czterech 

ścian sterowni. W najgłębszej czerni płonęły niezli-
* Patrz przypisy.

10
czone gwiazdy. Lewy przedni ekran przeciął mały, szary dysk, ledwie oświetlony 

przez swoje słońce, bardzo odległe stąd, od brzegu systemu B-7336-S+87-A.
— Nasze boje bombowe5 pracują rzetelnie, choć wyrzucono je cztery bezwzględne 

lata * temu. — Erg Noor wskazał wyraźne pasemko świetlne na podłużnej szybie z 
lewej strony. — „Algrab" powinien tu być już od trzech miesięcy. Znaczyłoby to 

więc — Noor jakby zawahał się wobec konieczności stwierdzenia faktu — że 
„Algrab" zginął.

— A jeżeli nie zginął, tylko wskutek uszkodzenia przez meteoryt nie może 
rozwinąć należytej szybkości?... — zaoponowała rudowłosa dziewczyna.

— Nie może rozwinąć szybkości — powtórzył Erg Noor. — Czyż nie jest to 
równoznaczne z zagładą? Statek od celu podróży oddzielą wówczas całe 

tysiąclecia. Przecież to jeszcze gorsze... Śmierć przyjdzie nie od razu, upłyną 
beznadziejne lata dla skazańców... Być może, wywołają nas, wtedy się dowiemy... 

po jakichś sześciu latach... na Ziemi.
Erg Noor wysunął gwałtownym ruchem składany fotel spod stołu, na którym stała 

elektronowa maszyna do liczenia. Był to mały model „MNU-11". Zainstalowanie w 
statkach kosmicznych mózgu elektronowego i powierzanie mu całkowitego kierowania 

statkiem było niemożliwe wskutek dużej masy, rozmiarów i kruchości. W sterowni 
konieczna była obecność dyżurnego nawigatora, tym bardziej że ścisłe 

orientowanie kursu statku na tak wielkich odległościach było niemożliwe.
Ręce kierownika wyprawy zaczęły biegać nad klawiaturą nacisków i guzików aparatu 

licznikowego ze zręcznością wytrawnego pianisty. Blada, o ostrych, wydatnych 
rysach twarz zastygła w kamiennej nieruchomości; wysokie czoło uparcie pochylone 

nad pulpitem, zda się, rzucało wyzwanie losom i żywiołom, zagrażającym tej małej 
gromadce zabłąkanej w bezmiernych przestrzeniach kosmosu.

Astronawigator, Niżą Krit, młodziutka dziewczyna, która po raz pierwszy brała 
udział w wyprawie kosmicznej, ucichła wstrzymując oddech i obserwowała 

pogrążonego w rozważaniach Noora. Jakiż spokojny i pełen energii jest ten 
ukochany człowiek!... Kochany już od dawna, od długich pięciu lat. Nie ma sensu 

dłużej ukrywać... Zresztą on wie. Niżą czuje to przecież... Teraz, kiedy zwaliło 
się nieszczęście, wspólny z nim dyżur sprawiał jej wielką radość. Trzy miesiące 

sam na sam, gdy tymczasem reszta załogi kosmicznego statku była pogrążona w 
słodkim, hipnotycznym śnie. Pozostało jeszcze trzynaście dni, potem kolej 

przyjdzie na nich; zasną na pół roku i obudzą się
11

wówczas, kiedy minie jedna i druga zmiana dyżurnych: nawigatorów, astronomów i 
mechaników. Inni — biologowie, geolodzy, których praca rozpocznie się dopiero po 

przybyciu na miejsce — mogą spać sobie dłużej; za to astronomowie — o, ci mają 
najbardziej wytężoną pracę właśnie teraz!

Erg Noor wstał, rozmyślania Nizy nagle się urwały.
— Pójdę do kabiny map gwiezdnych. Pani dyżur skończy się za... — spojrzał na 

tarczę względnego zegara — dziewięć godzin. Zdążę się wyspać, nim panią zmienię.
— Nie jestem zmęczona, mogę tu pozostać tak długo, jak będzie potrzeba, byleby 

pan mógł odpocząć!
Erg Noor zachmurzył się, chciał zaoponować, ustąpił jednak pod wpływem ufnego 

spojrzenia jej ciemnobrązowych oczu. Uśmiechnął się i wyszedł w milczeniu.
Niżą usiadła w fotelu, wprawnym okiem obrzuciła przyrządy i wpadła w głęboką 

zadumę.
Nad nią czerniały ekrany, na których z centralnej sterowni można było obserwować 

bezdenną przestrzeń otaczającą statek. Różnokolorowe płomyki gwiazd niby igły 
świetlne przeszywały oko na wylot.

Statek wyprzedzał planetę i jej siła przyciągania zmuszała kadłub do kołyszącego 
ruchu, wskutek którego złe, majestatyczne gwiazdy wykonywały na ekranach dzikie 

skoki. Rysunki gwiazdozbiorów umykały z szybkością uniemożliwiającą wszelkie 
obserwacje.

Planeta K-2-2N-88, odległa od swego słońca, zimna i pozbawiona życia, znana była 
jako wygodne miejsce dla randez-vous statków kosmicznych... dla spotkania, które 

się nie odbyło. Piąte okrążenie... Niżą wyobraziła sobie własny statek mknący ze 
zmniejszoną szybkością po gigantycznym okręgu o promieniu liczącym miliard 

kilometrów i nieustannie wyprzedzający pełznącą jak żółw planetę. Za sto 

background image

dziesięć godzin statek zakończy piąte okrążenie... I co wtedy? Potężny umysł 

Erga Noora zmobilizował w tej chwili wszystkie swe siły w poszukiwaniu 
najpomyślniejszego wyjścia. Szef wyprawy i, dowódca statku nie może się mylić — 

inaczej „Tantra", statek kosmiczny pierwszej klasy, z załogą składającą się z 
najwybitniejszych naukowców, nigdy nie powróci z otchłani niebios... Ale Erg 

Noor nie popełni błędu...
Niżą poczuła się nagle niedobrze. Oznaczało to, że statek kosmiczny zboczył z 

kursu o małą cząstkę stopnia, co było dopuszczalne jedynie przy zmniejszonej 
szybkości. W przeciwnym wypadku z jego kruchego, delikatnego ładunku nic by się 

nie utrzymało przy życiu. Zaledwie mgła przed oczami zaczęła się rozpraszać, gdy 
znów zro-

12
biło się jej niedobrze: statek powrócił na kurs. To niewiarygodnie czułe 

urządzenia radarowe namacały w czarnej otchłani meteoryt, główne 
niebezpieczeństwo dla statków kosmicznych. Elektronowe aparaty kierujące 

statkiem (tylko one są w stanie dokonywać wszelkich czynności z właściwą 
szybkością — ludzki system nerwowy nie nadaje się do prędkości kosmicznych) w 

ciągu milionowego ułamka sekundy spowodowały odchylenie „Tantry" i kiedy 
niebezpieczeństwo minęło, statek równie szybko powrócił na poprzedni kurs.

„Przecież «Algrab» miał taką samą aparaturę — pomyślała Niżą odzyskując 
przytomność. — Statek na pewno został uszkodzony przez meteoryt. Erg Noor mówił, 

że jeszcze dotąd co dziesiąty statek kosmiczny ginie mimo wynalezienia tak 
bardzo czułego przyrządu jak radar Yolla Choda, i mimo ochronnych osłon 

energetycznych odrzucających najdrobniejsze cząstki. Skutkiem zagłady „«Algraba» 
i my z kolei znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, chociaż zdawało się, że 

wszystko jest przewidziane i przemyślane jak najlepiej". Dziewczyna zaczęła 
przypominać sobie zdarzenia poprzedzające start.

Trzydziesta siódma wyprawa kosmiczna kierowała się ku planetarnemu systemowi 
bliskiej gwiazdy w konstelacji Wężownika, której jedyna zaludniona planeta, 

Zirda, od dawna miała kontakt z Ziemią na obwodzie Wielkiego Pierścienia. I oto 
nagle zamilkła. Ponad siedemdziesiąt lat nie nadawała żadnych komunikatów. 

Obowiązkiem Ziemi, jako najbliższej planety Pierścienia, było wyjaśnienie tej 
sprawy. Toteż statek kosmiczny miał na pokładzie wiele przyrządów i kilku 

wybitnych uczonych, których system nerwowy po licznych próbach okazał się zdolny 
do przebywania w statku kosmicznym przez całe lata. Zapas anamezonu dla silników 

załadowano w ilości zaledwie wystarczającej — nie ze względu na dużą masę tej 
substancji, lecz wskutek ogromnej pojemności zbiorników ochronnych. Liczono się 

z możliwością uzupełnienia zapasów anamezonu na Zirdzie. Na wypadek gdyby z 
planetą wydarzyło się coś poważnego, statek kosmiczny drugiej klasy, „Algrab" 

miał się spotkać z „Tantrą" przy orbicie planety K-2-2N-88.
Niżą czujnym uchem chwytała zmienny ton przyrządu sztucznego ciążenia. Dyski 

trzech aparatów po prawej stronie zamigotały nierówno, włączyła się elektronowa 
macka prawej burty. Na rozświetlonym ekranie ukazał się kanciasty, błyszczący 

kształt. Poruszał się jak pocisk, skierowany wprost na „Tantrę", co znaczyło, że 
jest jeszcze daleko. Był to ogromny odłam substancji, jaka niezwykle rzadko 

trafia się w przestrzeni kosmicznej. Niżą więc z pośpiechem dokonała pomiarów 
jego objętości, masy, szybkości i kierunku lotu. Do-

13
piero kiedy szczęknęła szpula automatycznego dziennika obserwacji, wróciła do 

swych wspomnień.
Najwyrazistszym z nich było ponure, krwawoczerwone słońce, wyrastające w polu 

widzenia ekranów w ciągu ostatnich miesięcy czwartego roku podróży. Był to 
czwarty rok dla wszystkich mieszkańców statku kosmicznego, mknącego z prędkością 

5/6 jednostki absolutnej — szybkości światła. Na Ziemi przeszło już około 
siedmiu lat, zwanych bezwzględnymi.

Filtry ekranów szczędząc oko ludzkie, zmieniały barwę i natężenie promieniowania 
każdego światła. Przybierało ono postać taką, jaką się dostrzega na Ziemi przez 

grubą warstwę atmosfery, z jej ozonowymi i wodnymi ekranami ochronnymi. Nie 
dający się opisać, widmowo fioletowy kolor światła słońc o wysokiej temperaturze 

wydawał się niebieski lub białawy, ponure szaroróżowe gwiazdy stawały się wesoło 
złocistymi na podobieństwo Słońca. Tu płonące zwycięsko szkarłatnym płomieniem 

słońce przybierało głęboki krwawy ton, w jakim obserwator ziemski zwykł widywać 
gwiazdy klasy widmowejT M5. Planeta znajdowała się znacznie bliżej swego słońca 

niż nasza Ziemia w stosunku do swego. W miarę przybliżania się do Zirdy jej 

background image

słońce stawało się ogromnym, purpurowym dyskiem, wysyłającym silne 

promieniowanie cieplne.
Na dwa miesiące przed podejściem do Zirdy „Tantra" wszczęła próby nawiązania 

łączności z kosmiczną stacją planety. Istniała tu tylko jedna stacja na 
niewielkim, pozbawionym atmosfery, naturalnym satelicie, którego odległość od 

Zirdy jest mniejsza niż odległość Księżyca od Ziemi.
Statek kosmiczny nadawał sygnały wywoławcze także wówczas, kiedy do planety 

pozostało trzydzieści milionów kilometrów i fenomenalna szybkość „Tantry" 
zmniejszyła się do trzech tysięcy kilometrów na sekundę. Dyżurowała wtedy Niżą, 

ale i cała załoga czuwała nad ekranami w centralnej sterowni.
Niżą wywoływała wzmagając moc nadawania i rzucając w przestrzeń wachlarzowate 

pęki promieni.
Wreszcie dostrzeżono malutki, błyszczący punkcik satelity. Statek kosmiczy jął 

opisywać orbitę dokoła planety, zbliżając się ku niej po linii spiralnej i 
redukując swoją szybkość do szybkości satelity. „Tantra" i satelita płynęły 

jakby związane niewidzialną liną; statek zawisł ponad biegnącą szybko po swojej 
orbicie małą planetką. Elektronowe stereoteleskopy statku obmacywały teraz 

powierzchnię satelity. I oto nagle oczom załogi „Tantry" ukazał się niezwykły 
widok.

W krwawych odblaskach słońca  płonął ogromny  szklany  gmach
14

o spłaszczonym kształcie. Wprost pod dachem było coś w rodzaju sali zebrań, w 
której siedziało nieruchomo mnóstwo istot, wprawdzie niepodobnych do mieszkańców 

Ziemi, ale ponad wszelką wątpliwość istot rozumnych. Astronom wyprawy, Pur Hiss, 
nowicjusz w kosmosie, który przed samym wyruszeniem zastąpił bardziej 

doświadczonego pracownika, denerwując się, zmniejszał ogniskową teleskopu. 
Szeregi niewyraźnie widocznych przez szkło ludzi zastygły w zupełnym bezruchu. 

Pur Hiss wzmocnił powiększenie. Widoczne stało się podium obramowane pulpitami 
aparatur na długim stole, na którym skrzyżowawszy nogi siedział przed audytorium 

osobnik o przerażających oczach, wpatrzonych w dal.
— Oni są martwi, zamrożeni! — zawołał Erg Noor.

Statek kosmiczny w dalszym ciągu wisiał nad satelitą Zirdy, a czternaście par 
oczu nieprzerwanie obserwowało szklany grób — był to bowiem rzeczywiście grób. 

Od jak dawna siedzą tu te trupy? Od siedemdziesięciu lat zamilkła planeta, gdy 
więc dodać sześć lat przelotu — suma wyniesie trzy ćwierci stulecia...

Spojrzenia członków załogi spoczęły na dowódcy. Erg Noor, blady, wpatrywał się w 
żółtawą mgiełkę atmosfery planety. Poprzez nią, ledwie widoczne, prześwitywały 

kontury gór i odbłyski mórz, nic jednak, na co patrzyli, nie ułatwiało 
znalezienia odpowiedzi na dręczące ich pytanie.

— Stacja uległa zagładzie i nie została odbudowana w ciągu siedemdziesięciu lat. 
Świadczy to o tym, że na planecie coś się stało. Trzeba się zniżyć, przebić 

atmosferę, być może, wypadnie lądować. Są obecni wszyscy, proszę więc o opinię 
Rady...

Sprzeciwił się jedynie astronom Pur Hiss. Niżą z oburzeniem spojrzała na jego 
duży, drapieżny nos i nisko osadzone, brzydkie uszy.

— Jeżeli na planecie wydarzyła się katastrofa, to nie mamy żadnej szansy 
otrzymania anamezonu. Okrążanie planety na niewielkiej wysokości, a tym bardziej 

lądowanie, zmniejsza nasze rezerwy paliwa planetarnego *. Ponadto nie wiadomo, 
co się właściwie stało. Mogą tu też działać potężne emanacje promieni, które 

spowodują naszą zgubę.
Pozostali członkowie wyprawy poparli dowódcę.

— Żadne promieniowania nie są niebezpieczne dla statku wyposażonego w osłonę 
kosmiczną. Przecież po to nas wysłano, żeby wyjaśnić, co tu się stało. Co 

odpowie Ziemia Wielkiemu Pierścieniowi? Ustalić fakt, to jeszcze za mało. Należy 
go wyjaśnić. Proszę mi darować to szkolarskie rozumowanie — mówił Erg Noor, a 

zwykle brzmiące w jego głosie nuty metaliczne zadźwięczały jak drwina. — Wątpię, 
czy moglibyśmy się uchylić od spełnienia naszego prostego obowiązku...

15
— Temperatura górnych warstw atmosfery normalna! — zawołała radośnie Niżą.

Erg Noor uśmiechnął się i zaczął powoli zniżać lot, skok po skoku zwalniając 
spiralny bieg statku zbliżającego się do powierzchni planety. Zirda była nieco 

mniejsza niż Ziemia i jej niskie okrążanie nie wymagało zbyt wielkiej szybkości. 
Astronomowie i geolodzy porównywali mapy planety z danymi, jakich dostarczyły 

przyrządy obserwacyjne „Tantry". Kontynenty ściśle zachowały dawne kontury, 

background image

morza spokojnie połyskiwały w czerwonym świetle słonecznym. Nie zmieniły także 

swych kształtów łańcuchy górskie, znane z poprzednich zdjęć. Tylko planeta 
milczała.

Przez trzydzieści sześć godzin astronauci nie porzucali swoich stanowisk 
obserwacyjnych.

Skład atmosfery i promieniowanie czerwonego słońca zgadzały się z poprzednimi 
danymi. Erg Noor otworzył informator dotyczący Zirdy i odszukał kolumienkę 

opisującą jej stratosferę. Jonizacja okazała się wyższa niż zazwyczaj. Niejasny, 
zatrważający domysł dojrzewał zwolna w umyśle Noora.

Przy szóstym zeskoku linii spiralnej zaczęły być widoczne kontury wielkich 
miast. Jak przedtem — ani jeden sygnał nie rozległ się w odbiornikach statku.

Niżę Krit zastąpił jeden z członków załogi, mogła więc posilić się i nieco 
zdrzemnąć. Miała wrażenie, że przespała zaledwie kilka minut. Statek płynął nad 

nocną stroną Zirdy nie szybciej niż zwykły ziemski spirolot. Tu, na dole, 
powinny się rozprzestrzeniać miasta, fabryki, porty. W gęstej ciemności nie 

dostrzeżono ani jednego światełka, mimo wytężonej obserwacji potężnych 
stereoteleskopów. Wstrząsający grzmot rozpruwanej przez statek kosmiczny 

atmosfery był zapewne słyszalny w promieniu dziesiątków kilometrów.
Minęła godzina. Oczekiwanie stawało się męczące. Noor włączył syreny 

ostrzegawcze. Nad czarną otchłanią w dole rozległ się straszliwy ryk i ludzie z 
Ziemi żywili nadzieję, że złączony z grzmotem powietrza zostanie usłyszany przez 

zagadkowo milczących mieszkańców Zirdy.
Skrzydło płomiennego światła zmiotło złowieszczą ciemność. „Tan-trą" wypłynęła 

na oświetloną stronę planety. Na dole ciągle się roś-ciełała aksamitna czerń. 
Szybko powiększone zdjęcia wykazały, że jest to gęsty dywan kwiatów, podobnych 

do czarnych maków Ziemi. Ich zarośla ciągnęły się na przestrzeni tysięcy 
kilometrów, zastępując lasy, trzciny, krzaki i trawy. Jak żebra olbrzymich 

szkieletów przezierały wśród czarnego kobierca ulice miast, czerwonymi ranami
16

rdzewiały żelazne konstrukcje. Nigdzie ani jednej żywej istoty, bodaj drzewa — 
same tylko czarne maki!

„Tantra" wyrzuciła bombową stację obserwacyjną i weszła w noc. Po sześciu 
godzinach stacja-robot podała skład powietrza na powierzchni ziemi, temperaturę, 

ciśnienie i inne informacje. Wszystko było normalne, z wyjątkiem wzmożonej 
radioaktywności.

— Potworna tragedia! — powiedział półgłosem biolog Eon Tal, notując dane. — Sami 
zginęli i uśmiercili swoją planetę!

— Czyż to możliwe? — zapytała Niżą wstrzymując nabiegające do oczu łzy. — To 
straszne! Przecież jonizacja nie jest znów taka silna.

— Przeszło już sporo lat — odrzekł surowo biolog. Jego twarz o czerkieskim 
garbatym nosie przybrała groźny wyraz. — Taki radioaktywny rozkład przez to 

właśnie jest niebezpieczny, że się posuwa stopniowo, niedostrzegalnie. Poprzez 
stulecia ilość promieniowania mogła się zwiększać kor po korze9, jak zwykliśmy 

nazywać biodozy naświetlenia10, a potem z miejsca jakościowy skok! Zanik 
dziedziczności, utrata zdolności rozrodczych, plus epidemie popromienne... To 

się zdarza nie po raz pierwszy. Pierścień zna podobne katastrofy.
— Na przykład, tak zwana „planeta fioletowego słońca" — odezwał się z tyłu Erg 

Noor.
— Tragedia tej planety polegała na tym, że jej dziwaczne słońce zapewniało 

mieszkańcom bardzo wysoką energetykę — zauważył ponury Pur Hiss — przy sile 
świetlnej równej sile naszych stu siedemdziesięciu słońc i klasie widmowej AO...

— Gdzie jest ta planeta? — zainteresował się biolog Eon Tal. — Czy to nie ta, 
którą Rada zamierza zaludnić?

— Ta sama. Na jej cześć nadano nazwę zaginionemu „Algrabowi".
— Gwiazda Algrab, inaczej Delta Kruka! — zawołał biolog. — Ale do niej bardzo 

daleko!
— Czterdzieści sześć parseków. Przecież budujemy statki kosmiczne o coraz 

dalszym zasięgu... Biolog kiwnął głową i mruknął:
— Chyba nie należało statku kosmicznego nazywać imieniem wymarłej planety.

— Ale gwiazda nie zginęła i planeta też jest w całości. Zasiejemy i zaludnimy ją 
znowu — powiedział Erg Noor stanowczym tonem.

Zdecydował się na trudny manewr — na zmianę orbitalnej trasy statku z 
równoleżnikowego kierunku na południkowy, wzdłuż osi obrotu Zirdy. Jakże 

odlecieć od planety bez wyjaśnienia, w jaki sposób zginęła. Możliwe, że 

background image

pozostali przy życiu nie mogą wezwać statku na

2 — Mgławica Andromedy
17

pomoc wskutek zniszczenia stacji energetycznych i uszkodzenia przyrządów. Może 
nie wszyscy zginęli?

Niżą nie po raz pierwszy widziała Erga Noora przy pulpicie kierowniczym w 
momencie odpowiedzialnego manewru. Gdy patrzała na jego nieprzeniknioną twarz, 

szybkie i celowe ruchy, wydawał się jej bohaterem z legendy.
I znów „Tantra" odbyła beznadziejną podróż dokoła Zirdy, tym razem od bieguna do 

bieguna. Tu i ówdzie, szczególnie w środkowych szerokościach, ukazały się strefy 
obnażonej gleby. Wisiała tam w powietrzu żółta mgła, poprzez którą 

prześwitywały, niby morskie fale, ogromne grzędy czerwonych piasków, które 
rozwiewał wiatr.

A dalej znów się rozpościerały żałobne całuny czarnych maków — jedynej 
roślinności, która się oparła radioaktywności lub też pod jej wpływem wytworzyła 

mutację zdolną do życia.
Wszystko stało się jasne. Poszukiwanie wśród martwych ruin ana-mezonu, 

magazynowanego z polecenia Wielkiego Pierścienia dla gości z innych światów 
(Zirda nie posiadała jeszcze statków kosmicznych, tylko dopiero 

międzyplanetarne), było nie tylko beznadziejne, ale i niebezpieczne. „Tantra" 
zaczęła powoli rozwijać spiralę lotu w stronę przeciwną od planety. Nabrawszy 

szybkości siedemnastu kilometrów na sekundę za pomocą silników jonowo-
kaskadowych u, zwanych też planetarnymi, używanych do lotów międzyplanetarnych, 

przy startach i lądowaniach, „Tantra" zaczęła się oddalać od zamarłej planety w 
kierunku nie zamieszkanego, znanego tylko z umownego szyfru systemu, gdzie 

zostały wyrzucone boje bombowe i gdzie powinien ją oczekiwać „Algrab". Włączyły 
się silniki anamezonowe. W ciągu pięćdziesięciu dwu godzin statek osiągnął 

szybkość normalną, to jest dziewięćset milionów kilometrów na godzinę. Do 
miejsca spotkania pozostawało piętnaście miesięcy podróży, czyli jedenaście 

według względnego czasu statku. Cała załoga, nie wyłączając dyżurnych, mogła się 
pogrążyć w sen. Ale przez cały miesiąc trwały dyskusje ogólne, obliczenia i 

przygotowywanie referatu dla Rady.
Z danych, zawartych w informatorach dotyczących Zirdy, wynotowano wzmianki o 

doświadczeniach z częściowo rozbijanym paliwem atomowym. Znaleziono wypowiedzi 
wybitnych uczonych zamarłej planety, którzy uprzedzali o ukazaniu się zjawisk 

świadczących o szkodliwym oddziaływaniu tych doświadczeń na życie i domagali się 
ich zaprzestania. Sto osiemnaście lat temu po Wielkim Pierścieniu został 

rozesłany komunikat ostrzegawczy, ale widocznie rząd Zirdy nie wziął go pod 
uwagę.

Nie było wątpliwości, że Zirda wymarła wskutek wzmożenia się
18

szkodliwego promieniowania, będącego rezultatem wielu nieostrożnych doświadczeń 
i pochopnego stosowania niebezpiecznych rodzajów energii jądrowej zamiast 

rozumnych poszukiwań innych mniej szkodliwych środków.
Dawno już rozwiązano zagadkę. Załoga statku kosmicznego zmieniała dwukrotnie 

trzymiesięczny sen na taki sam okres normalnego życia.
Oto teraz już od wielu dni „Tantra" opisuje kręgi dokoła szarej planety i z 

każdą godziną zmniejszają się szansę spotkania „Algraba"^ Zbliżało się coś 
nieznanego, pełnego grozy...

Erg Noor stanął na progu i patrzał na zamyśloną Niżę. Jej pochylona głowa z 
czapą gęstych włosów była podobna do złotego, pucha-tego kwiatu. Widział jej 

zadzierzysty, chłopięcy profil, nieco skośnie rozstawione oczy, zwężające się w 
uśmiechu, a w tej chwili rozwarte szeroko, wpatrujące się w nieznane z trwogą i 

męstwem. Dziewczyna zapewne nie zdaje sobie sprawę z tego, jakim oparciem dla 
Erga jest jej oddanie i miłość. Dla niego, który mimo wielu doświadczeń i hartu 

ducha przeżywał chwile zwątpień, gdy jako szef brał na siebie ciężar 
odpowiedzialności za losy ludzi, statek i powodzenie wyprawy-Tam, na Ziemi, już 

od dawna przestały istnieć takie formy jednostkowej odpowiedzialności osobistej. 
Decyzję podejmuje zazwyczaj ta grupa ludzi, którą powołano do wykonania pewnych 

prac. A jeśli się zdarza coś niezwykłego, w każdej chwili można otrzymać jakieś 
wskazówki czy radę. Tu zaś nie można liczyć na pomoc, toteż dowódcy statków 

kosmicznych mają uprawnienia specjalne. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby ta forma 
odpowiedzialności trwała przez dwa do trzech lat, a nie przez dziesięć lub 

piętnaście — tyle bowiem wynosi przeciętny okres wypraw kosmicznych.

background image

Noor wszedł do centralnej sterowni.

Niżą poderwała się na jego widok.
— Zestawiłem wszystkie potrzebne materiały i mapy — rzekł donie j — teraz damy 

robocze zadania maszynom!
Wyciągnął się w fotelu, wolno przewracając metalowe stronice. Wymieniał cyfry 

współrzędnych, natężenie pól magnetycznych, elektrycznych i grawitacyjnych", 
natężenie strumieni cząstek kosmicznych, prędkość i gęstość strumieni 

meteorytycznych. Niżą w skupieniu naciskała guziki i przekręcała wyłączniki 
licznikowej aparatury. Erg Noor otrzymał serię odpowiedzi, zachmurzył się i 

zamyślił.
— Na naszej drodze mamy silne pole ciążenia, obszar skupienia ciemnej substancji 

w Skorpionie obok gwiazdy 6555-CR + 11PKU. Dla oszczędności paliwa należałoby 
zboczyć w tym kierunku, ku Wężowi.

19
W dawnych czasach korzystano z lotu beznapędowego na skrajach stref 

przyciągania, wyzyskując je jako źródło energetyczne.
— Czy my także moglibyśmy zastosować taki lot? — spytała Niżą.

— Nie, nasze statki kosmiczne są zbyt szybkie. Szybkość wynosząca pięć szóstych 
jednostki absolutnej, czyli dwieście pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę, 

zwiększyłaby nasz ciężar dwanaście tysięcy razy, a więc obróciłaby całą wyprawę 
w pył. Możemy tak latać tylko w wielkich przestrzeniach kosmicznych, z daleka od 

dużych skupisk materii. Gdy tylko statek wchodzi w strefę przyciągania, im 
silniejsze jest pole grawitacyjne, tym bardziej należy z miejsca redukować 

szybkoś                                                                         
                                                                                

    ć.
— Wynika z tego sprzeczność. — Niżą dziecinnie podparła dłonią głowę. — Im 

silniejsze pole ciążenia, tym wolniej należy lecieć!
— To obowiązuje tylko przy szybkościach podświetlnych 13, kiedy statek staje się 

sam podobny do promienia świetlnego i może się poruszać jedynie wzdłuż prostej 
albo wzdłuż tak zwanej krzywej jednakowych napięć.

— O ile dobrze zrozumiałam, musimy wycelować nasz „promień"-„Tantrę" wprost w 
system słoneczny.

— Na tym właśnie polega cała ogromna trudność żeglugi kosmicznej. Ścisłe 
nacelowanie na tę czy inną gwiazdę praktycznie nie jest możliwe, mimo że 

stosujemy wszelkie, jakie są tylko do pomyślenia, poprawki obliczeń. Trzeba więc 
w drodze przez cały czas obliczać wzrastający procent błędu, zmieniając kurs 

statku. Dlatego też nie jest możliwe całkowicie automatyczne kierowanie 
statkiem. Teraz mamy sytuację niebezpieczną. Zatrzymanie czy chociażby gwałtowne 

zwolnienie lotu stanie się dla nas po wzięciu rozpędu równoznaczne ze śmiercią, 
bo nie moglibyśmy już nabrać nowej szybkości. Proszę spojrzeć, gdzie tkwi 

niebezpieczeństwo: okolica 344 + 2U jest zupełnie nie zbadana. Nie ma tu gwiazd, 
nie ma zamieszkanych planet, znane jest tylko pole grawitacyjne, tu mamy jego 

sferę przyciągania. Z decyzją ostateczną poczekamy na astronomów; po piątym 
okrążeniu wszystkich obudzimy, a na razie... — Noor potarł skronie i ziewnął.

— Kończy się działanie sporaminy! — zawołała Niżą. — Może pan odpocząć!
— Dobrze, ulokuję się tu, w fotelu. A nuż się zdarzy cud! Bodaj jeden dźwięk.

W tonie Erga Noora zadźwięczało coś, co przyprawiało Niżę o skurcz serca. Tak by 
chciała przytulić do siebie tę upartą głowę, pogłaskać ciemne włosy przyprószone 

przedwczesną siwizną...
Niżą wstała, starannie uporządkowała arkusze sprawozdawcze i zga-

20
siła światło, zostawiając jedynie słabe, zielone oświetlenie wzdłuż tafli z 

zegarami i aparaturą. Rudowłosa astronawigatorka bezszelestnie zajęła swoje 
miejsce przy „mózgu" ogromnego statku. Przyrządy, nastrojone na określoną 

melodię, śpiewały jak zwykle — najmniejsze zaburzenie ozwałoby się fałszywą 
nutą. Ale cicha melodia płynęła w prawidłowej tonacji. Z rzadka powtarzały się 

niegłośne uderzenia podobne do dźwięków gongu. To włączał się automatycznie 
pomocniczy motor planetarny, skierowujący kurs „Tantry" po linii krzywej. Groźne 

silniki anamezonowe milczały. Statek opisywał gigantyczne koło i płynął tak 
spokojnie, jak gdyby mu nie groziło żadne niebezpieczeństwo. A nuż lada chwila w 

megafonie odbiornika zadźwięczy upragniony sygnał wywoławczy i dwa statki zaczną 
jednocześnie zmniejszać swoją niewiarygodnie wielką szybkość, potem nawzajem się 

przybliżą na równoległych kursach i zrównawszy szybkości, jak gdyby się ułożą 

background image

obok siebie w przestrzeni! Szeroka galeria z rur połączy obydwa statki i 

„Tantra" na nowo odzyska swoje niespożyte siły.
W głębi duszy Niżą zachowała spokój: wierzyła bez zastrzeżeń w swego szefa. Pięć 

lat trwająca podróż nie była ani męcząco długa, ani nużąca. Zwłaszcza od czasu, 
kiedy w sercu Nizy zbudziła się miłość... Ale i przedtem porywająco ciekawe 

obserwacje, elektronowe zapisy książek, muzyka i filmy umożliwiały nieustanne 
uzupełnianie wiedzy i pozwalały łatwiej znosić utratę wspaniałej Ziemi, 

zagubionej jak ziarnko piasku w mrokach nieskończoności. Towarzysze podróży 
należeli do ludzi o ogromnej wiedzy, a kiedy nerwy zbyt się męczyły wrażeniami 

czy wytężoną pracą, w długotrwałym śnie, wzmacnianym przez hipnotyczne 
falowania, wielkie okresy czasu zapadały w niebyt, przemijając jak jedno 

mgnienie. Obok ukochanego Niżą czuła się szczęśliwa. Było jej jednak przykro, że 
innym, szczególnie jemu, Ergowi Noorowi, jest trudno. Gdyby tylko mogła... Ale 

nie, cóż może młody, jeszcze zupełnie niewykształcony nawigator w porównaniu z 
takimi ludźmi'! Mimo wszystko jej tkliwość, gorące pragnienie poświęcenia się, 

byleby ulżyć innym w ich ciężkiej pracy, działało zapewne zbawiennie.
Noor obudził się i uniósł ociężałą głowę. Spokojna melodia brzmiała po dawnemu, 

przerywana rzadkimi uderzeniami motoru planetarnego. Niżą Krit tkwiła przy 
aparaturze, z lekka zgarbiona, z wyrazem zmęczenia na młodej twarzy. Noor rzucił 

okiem na zegar względnego czasu14 i jednym prężnym skokiem powstał z głębokiego 
fotela.

— Przespałem   czternaście  godzin!   I pani mnie   nie obudziła! —
21

Urwał spostrzegłszy radosny uśmiech Nizy. — Proszę iść natychmiast na spoczynek!
— Czy mogłabym się tu zdrzemnąć jak pan! — poprosiła dziewczyna, po czym 

pobiegła po jedzenie, umyła się i ulokowała w fotelu.
Jej błyszczące podkrążone oczy obserwowały ukradkiem Erga Noo-ra, kiedy 

orzeźwiony falowym natryskiem zajął jej miejsce przy aparaturze. Sprawdziwszy 
wskazania przyrządów OPE — osłony połączeń elektronowych, wstał i zaczął chodzić 

szybkimi krokami.
— Czemu pani nie śpi? — spytał karcącym tonem.

W odpowiedzi wstrząsnęła rudymi kędziorami, które należałoby już podstrzyc — 
kobiety uczestniczące w wyprawach kosmicznych nie nosiły długich włosów.

— Myślę... — zaczęła niezdecydowana — i na pograniczu niebezpieczeństwa składam 
hołd potędze i wielkości człowieka, który się przedarł tak daleko w głąb 

przestrzeni kosmicznej. Dla pana wiele rzeczy wygląda tu zwyczajnie, a ja jestem 
po raz pierwszy w kosmosie. Pomyśleć tylko: biorę udział w podróży ku nowym 

światom!
Erg Noor uśmiechnął się i potarł czoło.

— Muszę panią rozczarować i pokazać rzeczywistą wielkość naszych sił.
Zatrzymał się przy projektorze i gdy na tylnej ścianie kabiny pojawiła się 

błyszcząca spirala Galaktyki, wskazał ledwie widoczną wśród mroku, postrzępioną 
gałąź spirali złożoną ze słabo świecących gwiazd, które czyniły wrażenie 

niewyraźnego pyłu.
— Oto pustynna okolica Galaktyki, ubogie w światło i życie peryferie, gdzie 

znajduje się nasz system słoneczny i gdzie jesteśmy teraz my. Ale i ta gałąź, 
jak pani widzi, ciągnie się od Łabędzia do Kilu Okrętu i nie dość, że jest 

bardzo oddalona od stref centralnych, zawiera obłok zaciemniający, o tu... Żeby 
przejść wzdłuż tego odgałęzienia, nasza „Tantra" potrzebowałaby około 

czterdziestu tysięcy lat bezwzględnych. Czarną lukę pustej przestrzeni, 
oddzielającej nasze odgałęzienie od sąsiedniego, moglibyśmy przebyć w ciągu 

czterech tysięcy lat. Jak więc pani widzi, nasze loty w niezmierzone głębie 
kosmosu to na razie dreptanie w obrębie malutkiej plamki o średnicy pół setki 

lat świetlnych. Jakże mało wiedzielibyśmy o wszechświecie, gdyby nie potęga 
Pierścienia! Komunikaty, obrazy, myśli nadesłane z przestrzeni, której zbyt 

krótkie życie ludzkie pokonać nie może, wcześniej czy później dochodzą do nas i 
tą drogą poznajemy coraz odleglejsze światy. Coraz więcej gromadzi się 

wiadomości, a praca przecież trwa nieprzerwanie!
Niżą milczała.

22
— Pierwsze loty kosmiczne... — mówił w zamyśleniu Erg Noor. — Niewielkie statki, 

nie posiadające ani odpowiedniej szybkości, ani potężnych urządzeń ochronnych. 
No i życie naszych przodków trwało dwa razy krócej niż nasze. Tak, wtedy można 

było mówić o prawdziwej wielkości człowieka!

background image

Niżą odrzuciła głowę jak zwykle, kiedy chciała zaprzeczyć.

— Później, kiedy zostaną wynalezione inne sposoby pokonywania przestrzeni, 
zamiast się w nią wdzierać, powiedzą o was: „Oto bohaterowie, którzy podbijali 

kosmos za pomocą tak prymitywnych środków!"
Erg uśmiechnął się wesoło i wyciągnął rękę do dziewczyny.

— I o pani. Nie o „was", ale o „nas".
— Jestem dumna z tego, że się znajduję razem z wami. I jestem gotowa oddać 

wszystko, żeby kiedyś jeszcze się znaleźć w kosmosie.
— Tak, wiem — powiedział zamyślony Noor. — Ale nie wszyscy tak myślą!...

Dziewczęca wrażliwość pomogła jej odgadnąć myśl Erga. W jego kabinie są dwa 
stereoportrety w cudownych, złocistofioletowych kolorach. Obydwa przedstawiają 

historyka świata starożytnego, piękną Vedę Kong, o przejrzystym spojrzeniu oczu 
błękitnych jak ziemskie niebo, pod skrzydlatą linią długich brwi. Opalona, 

promieniejąca uśmiechem, ma ręce uniesione ku popielatym włosom. Siedzi na 
armacie okrętowej, zabytku dawno zapomnianych czasów.

Erg Noor usiadł naprzeciwko nawigatorki.
— Gdyby pani wiedziała, jak brutalnie obeszła się rzeczywistość z moimi 

marzeniami tam, na Zirdzie! — odezwał się nagle głucho, kładąc ostrożnie palce 
na dźwigni silników anamezonowych, jakby chcąc przyspieszyć lot statku.

— Gdyby Zirda nie uległa zagładzie i gdybyśmy mogli dostać paliwa — ciągnął w 
odpowiedzi na nieme pytanie dziewczyny — skierowałbym naszą wyprawę dalej. Zirda 

zakomunikowałaby Ziemi, co należy, a „Tantra" ruszyłaby z tymi, co mieliby 
ochotę... Pozostałych mógłby zabrać „Algrab", który po swoim dyżurze tutaj 

zostałby wez-
i

wany na Zirdę.

'

— Ale któż by zechciał pozostać na Zirdzie? — zawołała ze wzburzeniem 

dziewczyna. — Chyba Pur Hiss? Ale przecie to wielki uczony, czyżby go nie 

pociągały dalsze badania?
— A pani?

— Ja? Oczywiście!...
— Ale... -dokąd? — zapytał nagle Erg Noor twardo, patrząc uważnie na dziewczynę.

23
— Dokądkolwiek, choćby tam... — wskazała ręką czarną otchłań pomiędzy dwiema 

odnogami gwieździstej spirali Galaktyki, odpowiadając Noorowi takim samym jak 
jego uważnym spojrzeniem i z lekka rozchyliwszy wargi.

— O, nie tak daleko! Pani wie, mój najmilszy astronawigatorze, że około 
osiemdziesięciu pięciu lat temu odbyła się trzydziesta czwarta wyprawa 

kosmiczna, nazwana „schodkową". Trzy statki kosmiczne, zaopatrując się wzajemnie 
w paliwo, oddalały się coraz bardziej od Ziemi w kierunku gwiazdozbioru Liry. 

Dwa statki oddały swój ana-mezon trzeciemu, który niósł badaczy i powróciły. Tak 
się niegdyś wspinali na wyższe szczyty alpiniści. A ów trzeci statek, 

„Żagiel"...
— To ten, co nie wrócił!... — szepnęła Niżą z przejęciem.

— Tak, „Żagiel" nie powrócił! Jednakże dotarł do celu i zginął dopiero w drodze 
powrotnej, z której jeszcze zdążył nadać komunikat sprawozdawczy. Celem wyprawy 

był duży układ planetarny błękitnej gwiazdy Yegi, czyli Alfy Liry. Ileż oczu 
ludzkich w ciągu niezliczonych pokoleń podziwiało tę świetlistą, niebieską 

gwiazdę płonącego nieba! Vega jest odległa o osiem parseków, czyli o trzydzieści 
jeden lat niezależnego, bezwzględnego czasu. Ludzie nie oddalali się jeszcze 

dotąd na taką odległość od naszego Słońca. Bądź co bądź „Żagiel" dotarł do 
celu... Przyczyna jego zagłady pozostała nieznana, meteoryt czy jakaś większa 

awaria... Możliwe, że i teraz jeszcze mknie w przestrzeni i bohaterowie, których 
uważamy za zmarłych, żyją.

— To straszne!
— Taki jest los każdego statku kosmicznego, który nie może rozwinąć szybkości 

podświetlnej. Pomiędzy nim a macierzystą planetą narastają od razu tysiące lat 
drogi.

— Co zakomunikował „Żagiel"? — zapytała szybko Niżą.
— Bardzo niewiele. Odbiór był przerywany, a potem zamilkło wszystko. Pamiętam 

ten komunikat dosłownie: „Tu «Żagiel», «Ża-giel», idę z Vegi dwadzieścia sześć 
lat... wystarczy... zaczekamy... cztery planety Yegi... nie ma nic 

piękniejszego... co za szczęście!..."
— Ale wołali o pomoc, chcieli gdzieś czekać!

— Oczywiście, inaczej statek kosmiczny nie zużywałby takich olbrzymich ilości 

background image

energii w celu wysłania komunikatu. Więcej nie rozległo się ani jedno słowo z 

„Żagla"...
— Dwadzieścia sześć lat bezwzględnego czasu drogi powrotnej. Do Słońca 

pozostawało około pięciu lat... Statek więc był gdzieś w okolicy, w której teraz 
jesteśmy albo i bliżej Ziemi.

— Niekoniecznie... Chyba w tym wypadku, gdyby mógł przewyż-
24

szać szybkość normalną i lecieć prawie na granicy przedziału kwantowego 15. To 
jednak jest bardzo niebezpieczne!

Erg krótko wyjaśnił zasady obliczeniowe skoku, który by spowodował 
natychmiastowy rozkład materii w wypadku przybliżenia szybkości jej ruchu do 

prędkości światła, ale spostrzegł, że dziewczyna słucha nieuważnie.
— Zrozumiałam pana — odezwała się, kiedy Erg skończył swoje wyjaśnienia. — 

Zrozumiałabym od razu, ale bardzo mnie wzruszył los statku. To przecież jest 
straszne, z tym nie można się nigdy pogodzić!

— Dopiero teraz do pani świadomości dotarła główna treść komunikatu — rzekł 
surowo Erg Noor. — Tamci odkryli jakieś szczególnie piękne światy. Marzę od 

dawna o powtórzeniu trasy „Żagla". Przy naszych nowych udoskonaleniach staje się 
to już możliwe nawet za pomocą jednego statku kosmicznego. Od wczesnej młodości 

śnię o Vedze, błękitnym słońcu z cudownymi planetami.
— Ujrzeć takie światy... — powiedziała urywanym głosem Niżą. — Ale żeby 

powrócić, trzeba sześćdziesiąt ziemskich, czyli czterdzieści lat względnych... 
Przecież to... połowa życia.

— Tak, wielkie osiągnięcia wymagają wielkich ofiar. Jednakże dla mnie to nie 
stanowiłoby żadnej ofiary. Moje życie na Ziemi było jedynie krótkimi przerwami w 

podróżach międzygwiezdnych. Urodziłem się nawet na statku kosmicznym.
— Jakże to mogło się zdarzyć? — zdumiała się dziewczyna.

— Trzydziesta piąta wyprawa kosmiczna składała się z czterech statków. Na jednym 
z nich moja matka zatrudniona była jako astronom. Urodziłem się w połowie drogi 

ku podwójnej gwieździe MN 19026 + TAL i tym samym naruszyłem prawo aż 
dwukrotnie. Dwukrotnie, ponieważ rosłem i wychowywałem się na statku kosmicznym 

z rodzicami, a nie w szkole. Cóż było począć! Kiedy wyprawa powróciła, miałem 
już osiemnaście lat. Za czyn Herkulesowy mojej pełnoletności uznano to, że 

nauczyłem się sztuki kierowania statkiem kosmicznym. Zostałem więc 
astronawigatorem.

— Mimo wszystko nie rozumiem... — powiedziała Niżą.
— Nie rozumie pani mojej matki? Zrozumie pani, kiedy będzie pani nieco starsza. 

Wtedy jeszcze surowica AT-Anti-Tja nie mogła być przechowywana zbyt długo. 
Lekarze nie wiedzieli o tym... Tak czy owak, przynoszono mnie na taki sam jak 

ten posterunek kierowniczy i wybałuszałem swoje prawie bezmyślne ślepki na 
ekrany, śledząc kołyszące się na nich gwiazdy. Lecieliśmy w kierunku Tety Wilka, 

gdzie się ujawniła w pobliżu Słońca podwójna gwiazda. Dwa karzeł-
25

ki — niebieski i pomarańczowy — okryte ciemnym obłokiem. Pierwszego wrażenia, 
jakie sobie już uświadamiałem, doznałem na widok nieba planety pozbawionej 

życia. Patrzyłem na nie poprzez szklaną kopułę stacji tymczasowej. Na planetach 
gwiazd podwójnych nie było zazwyczaj życia wskutek nieprawidłowości ich orbit. 

Wyprawa wylądowała i w ciągu siedmiu miesięcy prowadziła badania geologiczne. 
Odkryto niesłychane bogactwo platyny, osmu i irydu. Nieprawdopodobnie ciężkie 

sześcienne klocki irydu stały się moimi zabawkami. I to niebo, moje pierwsze 
niebo: czarne, z jasnymi płomykami nie migocących gwiazd i z dwoma słońcami 

niewypowiedzianej piękności, jaskrawopomarańczowym i ciemnoniebieskim. Pamiętam, 
że czasem ich promienie się krzyżowały, a wtedy na naszą planetę spływało tak 

potężne i wesołe zielone światło, że krzyczałem i śpiewałem z zachwytu — Erg 
Noor urwał. — Dosyć wspomnień, pani dawno powinna już odpoczywać.

— Proszę, niech pan mówi dalej, nigdy jeszcze nie słyszałam nic równie 
zajmującego — błagała Niżą, ale Noor nie dał się uprosić.

Przyniósł pulsujący hipnotyzator i czy to pod wpływem spojrzenia wyrażającego 
nakaz, czy też wskutek działania nasennego aparatu Niżą zasnęła tak mocno, że 

obudziła się dopiero w przeddzień rozpoczęcia szóstego okrążenia. Już z 
chłodnego wyrazu twarzy Erga odgadła, że „Algrab" się nie zjawił.

— Obudziła się pani w samą porę — powiedział Noor, kiedy Niżą wróciła po 
elektrycznej i falowej kąpieli. — Proszę włączyć muzykę i światło przebudzenia. 

Dla wszystkich!

background image

Niżą szybko nacisnęła szereg guziczków. Natychmiast we wszystkich kabinach 

statku, w których spali członkowie wyprawy, jęły połyskiwać zmienne błyski 
światła i zabrzmiała osobliwa, ciągle przybierająca na sile muzyka niskich 

wibrujących akordów. Ludzie budzili się stopniowo, zahamowany system nerwowy 
powracał do normalnego funkcjonowania. Po upływie pięciu godzin w centralnej 

sterowni zebrali się wszyscy zupełnie już rozbudzeni uczestnicy wyprawy, 
wzmocnieni posiłkiem i specyfikami pobudzającymi układ nerwowy.

Wiadomość o zagładzie pomocniczego statku kosmicznego każdy przyjął po swojemu. 
Zgodnie z przewidywaniami Erga Noora, wszyscy zachowali się w sposób godny 

astronautów. Arii jednego głosu rozpaczy, ani jednego wylękłego spojrzenia! Pur 
Hiss, który się na Zir-dzie niezbyt ładnie popisał, przyjął wiadomość spokojnie. 

Młoda Luma Lasvi, lekarz wyprawy, z lekka tylko pobladła i zwilżyła językiem 
wyschłe wargi.

26
— Uczcijmy pamięć zaginionych towarzyszy! — powiedział Erg Noor włączając 

jednocześnie ekran projektora, na którym ukazało się zdjęcie „Algraba", zrobione 
jeszcze przed wystartowaniem „Tantry".

Wszyscy powstali. Wolno przesuwały się fotografie to poważnych, to znów 
uśmiechniętych członków załogi „Algraba". Erg Noor wymieniał ich nazwiska, a 

obecni oddawali im hołd. Taki był zwyczaj lotników-astronautów. Statki kosmiczne 
startujące razem zawsze były w posiadaniu kompletu zdjęć wszystkich osób 

biorących udział w wyprawie. Zaginione statki długo jeszcze mogły się błąkać w 
przestworzach i ich załogi długo jeszcze mogły pozostawać przy życiu. Taki 

statek jednak nie wracał już nigdy. Odszukanie go czy udzielenie skutecznej 
pomocy przekraczało wszelkie realne możliwości. Konstrukcja statków i ich maszyn 

osiągnęła już ten stopień doskonałości, że drobne uszkodzenia nie zdarzały się 
prawie nigdy lub też były usuwane łatwo w czasie kosmicznych podróży. Poważnych 

awarii maszynowych dotąd jeszcze nigdy nie udało się zlikwidować w kosmosie. 
Czasami statki zdążyły jeszcze, jak właśnie „Żagiel", nadać ostatni komunikat. 

Przeważnie jednak komunikaty nie docierały do celu z powodu bardzo trudnej 
orientacji. Komunikaty Wielkiego Pierścienia ustaliły w ciągu tysiącleci ścisłe 

kierunki i były transmitowane z planety na planetę. Statki kosmiczne jednak 
przeważnie znajdowały się w okolicach dotąd nie badanych, gdzie kierunki 

nadawanych fal udawało się raczej odgadnąć przypadkowo.
Wśród lotników kosmicznych panowało przekonanie, że w kosmosie istnieją ponadto 

jakieś pola obojętne czy obszary zerowe, w których wszelkie promieniowanie i 
fale toną jak kamień w wodzie. Astrofizycy zaś uważali, że taka opinia może być 

jedynie wymysłem kosmicznych podróżników, skłonnych do fantazjowania.
Po zakończeniu smutnej ceremonii i po krótkiej naradzie Erg Noor włączył silniki 

anamezonowe. Po dwóch dobach silniki zamilkły i statek zaczął się zbliżać do 
macierzystej planety z szybkością dwudziestu jeden miliardów kilometrów na dobę. 

Do Słońca pozostawało w przybliżeniu około sześciu ziemskich (bezwzględnych) lat 
drogi. W centralnej sterowni i w bibliotece laboratorium zawrzało: obliczano i 

wyznaczano nową trasę.
W ciągu całego sześcioletniego lotu należało zużywać anamezon jedynie na 

poprawki kursu statku. Innymi słowy, trzeba było oszczędzać paliwa. Wszystkich 
niepokoiła nie zbadana przestrzeń 344 + 2U pomiędzy Słońcem i „Tantrą". Nie 

dawało się jej wyminąć, gdyż na jej obrzeżach od strony Słpńca napotykano strefy 
meteorów, a ponadto, zbaczając z trasy, statek nakładał drogi.

27
Po dwóch miesiącach obliczeń linia lotu była gotowa. „Tantra" zaczęła opisywać 

krzywą jednakowych napięć.
Wspaniały statek zachowywał pełnię sprawności, szybkość lotu utrzymywała się w 

ustalonych granicach. Teraz już tylko czas — około czterech lat względnych — 
leżał między statkiem kosmicznym a Ojczyzną.

Po odbyciu dyżuru Erg Noor i Niżą pogrążyli się w długotrwałym śnie. Razem z 
nimi zapadli w tymczasowy niebyt dwaj astronomowie, biolog, lekarz i czterech 

inżynierów.
Dyżur objęła kolejna grupa — doświadczony astronawigator Pel Lin, który już 

odbywał drugą wyprawę, astronom Ingrida Ditra i dotrzymujący im dobrowolnie 
towarzystwa inżynier elektronik Kay Ber. Ingrida, korzystając z zezwolenia Pela 

Lina, często udawała się do sąsiadującej ze sterownią biblioteki. Razem ze swoim 
starym przyjacielem Berem komponowała symfonię monumentalną: „Zagłada planety", 

której zasadniczym motywem był tragiczny los Zirdy. Pel Lin, zmęczony ciągłą 

background image

muzyką przyrządów i obserwacją czarnych wyrw kosmicznych, sadzał przy pulpicie 

kierowniczym Ingridę, sam zaś zabierał się z zapałem do rozszyfrowywania 
tajemniczych napisów, pochodzących z pewnej planety systemu Centaura. Wierzył, 

że uda mu się wykonać to nieprawdopodobnie trudne zadanie.
Jeszcze dwa razy nastąpiła zmiana dyżurów, statek zbliżył się do Ziemi prawie na 

odległość dziesięciu tysięcy miliardów kilometrów, a silniki anamezonowe 
włączano zaledwie na przeciąg paru godzin.

Kończył się dyżur grupy Pela Lina, czwarty od chwili wyruszenia „Tantry" z 
miejsca niedoszłego spotkania z „Algrabem".

Astronom Ingrida Ditra skończywszy obliczenia zwróciła się do Pela Lina, który 
melancholijnie śledził nieustanne wahania czerwonych wskazówek na podziałce 

liczników natężenia pola grawitacyjnego. Zahamowanie reakcji psychicznych, 
którego nie byli w stanie uniknąć nawet najmocniejsi z załogi, ujawniało się 

zwykle pod koniec dyżurów. Statek w ciągu miesięcy i lat płynął po wyznaczonej 
trasie, kierowany automatycznie. Jeżeli się zdarzyło coś, co przekraczało 

możliwości „rozumowania" kierującego statkiem automatu, statek zazwyczaj ginął, 
nie pomagała bowiem już wtedy interwencja ludzi. Mózg ludzki, nawet najbardziej 

wyćwiczony, nie mógł reagować z konieczną szybkością.
— Moim zdaniem już dawno zagłębiliśmy się w nie zbadany rejon 344 + 2U. Erg Noor 

chciał tu dyżurować sam — rzekła Ingrida do astronawigatora.
Pel Lin rzucił okiem na licznik dzienny.

28
r

— Jeszcze dwa dni, tak czy owak nastąpi zmiana. Na razie nie przewidujemy nic 
godnego uwagi. Chyba doprowadzimy nasz dyżur do końca?

Ingrida kiwnęła twierdząco głową. Z pomieszczeń na rufie wyszedł Kay Ber i zajął 
miejsce w fotelu obok statywu z mechanizmami równowagi. Pel Lin podniósł się, 

ziewając.
— Prześpię się parę godzin — powiedział.

Ingrida przeszła do pulpitu kierowniczego.
„Tantra" płynęła bez chwiejby w absolutnej pustce. Ani jednego, nawet 

najbardziej dalekiego meteoru nie ujawniał nadczuły aparat Volla Choda. Kurs 
statku zbaczał teraz nieco od kierunku na Słońce, mniej więcej o półtora roku 

lotu. Ekrany obserwacji czołowej czerniały przerażającą pustką; zdawało się, że 
statek mknie ku samemu sercu ciemności. Tylko z bocznych teleskopów po dawnemu 

wbijały się w ekrany iglice światła niezliczonych gwiazd.
Astronoma ogarnął dziwny niepokój. Ingrida wróciła do swych mechanizmów, 

obliczeń i teleskopów, sprawdzając na nowo ich dane i nanosząc je na mapy tego 
nie znanego i nie zbadanego rejonu. Choć panował zupełny spokój, Ingrida nie 

mogła oderwać wzroku od złowieszczej ciemności rozpościerającej się przed 
statkiem. Kay Ber zauważył jej zaniepokojenie i przez czas dłuższy wsłuchiwał 

się w odgłosy mechanizmów, przyglądając im się z uwagą.
— Nic nie znajduję — odezwał się wreszcie. — Co ci się zdawało?

— Nie wiem sama, niepokoi mnie ta niezwykła ciemność przed nami. Wydaje mi się, 
że nasz statek płynie wprost w ciemną mgławicę.

— Ciemny obłok powinien tu się gdzieś znajdować — stwierdził Kay Ber — ale my 
tylko muśniemy jego skraj. Tak wynika z obliczeń. Natężenie pola ciążenia 

wzrasta równomiernie i słabo. Lecąc przez ten rejon powinniśmy się zbliżyć do 
jakiegoś ośrodka grawitacyjnego. Czyż nie wszystko jedno, jaki on będzie: ciemny 

czy świecący?
— Niby tak — odrzekła Ingrida.

— Skądże więc twój niepokój? Idziemy wytyczonym kursem i nawet szybciej, niż 
planowaliśmy. Jeśli się nic nie zmieni, dojdziemy do Trytona nawet przy braku 

paliwa.
Ingrida poczuła gorący przypływ radości na myśl o Trytonie, satelicie Neptuna, i 

o stacji statków kosmicznych, zbudowanej na nim, na peryferiach systemu 
słonecznego. Dotarcie na Trytona było zapowiedzią rychłego powrotu do domu...

— Myślałem, że zajmiemy się muzyką, ale Lin poszedł wypocząć.
29

Pewnie pośpi sześć do siedmiu godzin, a przez ten czas pomyślę o instrumentacji 
finału drugiej części. Wiesz, tam, gdzie nam się nie udaje wprowadzenie 

integralnego wątku grozy. O, to... — Kay zanucił kilka taktów.
— Di-i, di-i, da-ra-ra — ozwały się niespodziewanie ściany pomieszczenia.

Ingrida drgnęła i obejrzała się dokoła, ale natychmiast domyśliła się przyczyn 

background image

tego zjawiska. Natężenie pola ciążenia wzrosło i aparatura zareagowała przez 

zmianę melodii przyrządu sztucznej grawitacji.
— Zabawny zbieg okoliczności! — zaśmiała się w niejakim poczuciu winy.

— Nastąpiło wzmożenie natężenia pola grawitacyjnego, co logicznie wynika z 
charakteru ciemnego obłoku. Możesz być teraz zupełnie spokojna, niech sobie Lin 

śpi — powiedział Kay Ber, po czym opuścił sterownię.
W jasno oświetlonej bibliotece zasiadł do elektronowego, małego instrumentu 

stanowiącego połączenie skrzypiec z fortepianem i pogrążył się w swojej pracy. 
Upłynęło prawdopodobnie kilka godzin, kiedy hermetyczne drzwi biblioteki 

rozwarły się i ukazała się Ingrida.
— Kay, mój drogi, obudź Lina.

— Czy stało się coś?
— Natężenie pola ciążenia wzrasta bardziej, niż to przewidywały obliczenia.

— A co jest przed nami?
— Po dawnemu: ciemność!

Kay Ber zbudził astronawigatora. Ten zerwał się i skoczył do centralnej 
sterowni, ku aparaturze.

— Nic groźnego. Tylko skąd tu takie pole ciążenia? Dla ciemnego obłoku jest zbyt 
potężne, a przecież nie ma tu żadnej gwiazdy... — Lin po krótkim namyśle 

nacisnął guzik, aby obudzić Erga Noora i Niżę Krit.
— Jeżeli się nic nie stanie, po prostu zastąpią nas — wyjaśnił zaniepokojonej 

Ingridzie.
— A jeżeli się coś stanie? Erg Noor wróci do normalnego stanu dopiero po pięciu 

godzinach. Co robić?
— Czekać — spokojnie odrzekł.astronawigator. — Cóż by się mogło stać w ciągu 

pięciu godzin tu, w takiej odległości od wszystkich systemów gwiezdnych?
Ton dźwięków wydawanych przez aparaty stale się obniżał, świadcząc o zmianie 

warunków lotu. Wolno upływały chwile naprężonego
30

oczekiwania. Dwie godziny trwały tak długo jak cała zmiana. Pel Lin zachowywał 
na zewnątrz spokój, ale zdenerwowanie Ingridy udzieliło się Kayowi. Często 

spoglądał na drzwi kierownictwa, w których spodziewał się ujrzeć wchodzącego 
energicznie Erga Noora, choć wiedział, że budzenie się z długotrwałego snu 

wymaga czasu.
Na odgłos dzwonka wszyscy drgnęli. Ingrida kurczowo chwyciła za ramię Kaya Bera.

— „Tantra" w niebezpieczeństwie! Natężenie pola dwa razy wyższe w stosunku do 
obliczeń!

Astronawigator zbladł. Zbliżało się nieszczęście, w obliczu którego trzeba było 
powziąć natychmiastową decyzję. Los statku spoczywał w jego ręku. Nieuchronnie 

wzrastające ciążenie wymagało zwolnienia szybkości statku nie tylko z powodu 
wzrostu jego ciężaru, ale i dlatego, że najwidoczniej na trasie znajdowało się 

wielkie skupienie stężonej materii. Ależ po zwolnieniu nie będzie można nabrać 
rozpędu! Pel Lin zacisnął zęby i szarpnął rączkę dźwigni włączającą jonowe 

planetarne silniki-hamulce. Dźwięczne uderzenia wtargnęły w melodię przyrządów, 
zagłuszając dzwonienie aparatu obliczającego stosunek sił ciążenia i szybkości. 

Dzwonek się wyłączył, a wskazówki zasygnalizowały, że szybkość znowu wzrosła, 
równoważąc się z siłą przyciągania. Ledwie jednak Pel Lin wyłączył hamulec, 

dzwonek zabrzmiał znowu. Groźna siła grawitacji wymagała zmniejszenia szybkości. 
Stało się jasne, że statek zbliża się do potężnego ośrodka grawitacyjnego.

Astronawigator nie zmieniał kursu, była to bowiem praca wymagająca wielkiego 
wysiłku i precyzji. Posługując się silnikami planetarnymi hamował statek, 

jakkolwiek stawał się widoczny błąd polegający na wyznaczeniu trasy poprzez nie 
znaną masę materii.

— Pole ciążenia jest wielkie — zauważyła Ingrida półgłosem.
— Należy jeszcze zmniejszyć szybkość, by móc skręcić! — zawjołał astronawigator. 

— Ale jak potem przyspieszymy lot?... — W słowach Pela Lina wyczuwało się zgubny 
brak zdecydowania.

— Przeszliśmy już zewnętrzną strefę zakłóceniową16 — powiedziała Ingrida — a 
grawitacja nagle i szybko wzrasta.

Rozległy się częstotliwe, metaliczne uderzenia — to podjęły pracę automatycznie 
włączone motory planetarne. Tak zareagowała kierująca statkiem maszyna 

elektronowa na rozpoznane przez siebie wielkie skupienie materii. „Tantrę" 
opanowała chwiejba. Chociaż szybkość gwałtownie się zmniejszała, astronauci 

zaczynali tracić przytomność. Ingrida padła na kolana. Kay Ber odczuwał 

background image

bezmyślny, zwierzęcy

31
strach i dziecięcą bezradność. Pel Lin siedział w swoim fotelu i starał się 

bezskutecznie unieść ciążącą jak ołów głowę.
Uderzenia silników stały się częstsze i przeszły w nieprzerwany, ciągły grzmot. 

Mózg elektronowy statku walczył dalej w zastępstwie swoich półprzytomnych 
gospodarzy jak umiał: potężnie, ale w sposób ograniczony, gdyż nie mógł 

przewidzieć skomplikowanych następstw ani znaleźć wyjścia z wyjątkowej sytuacji.
Chwiejba „Tantry" osłabła. Strzałki, wskazujące stan zasobu jonowych ładunków, 

przesunęły się szybko w dół. Odzyskawszy przytomność Pel Lin zrozumiał, że 
dziwny wzrost siły przyciągania postępuje tak szybko, iż należy 'przy pomocy 

środków alarmowych zatrzymać statek i zmienić kurs.
Przesunął uchwyt silników anamezonowych. Cztery wysokie cylindry azotku boru, 

widoczne przez specjalne wcięcie wziernikowe pulpitu, zaświeciły od wewnątrz. 
Jaskrawozielony płomień zapłonął w nich jak błyskawica, następnie zaczai się 

sączyć i wirować w czterech spiralach. Tam, w przedniej części statku, silne 
pole magnetyczne osłoniło ścianki masek silników chroniąc je przed 

natychmiastowym zniszczeniem.
Astronawigator przesunął uchwyt dalej. Poprzez zieloną ściankę sztormową był 

teraz widoczny promień kierunkowy — szarawy potok cząstek „K" ". Jeszcze jeden 
ruch i wzdłuż szarego promienia zapłonęła oślepiająca, fioletowa błyskawica — 

sygnał, że oto anamezon rozpoczyna swoją gwałtowną emanację. Cały korpus statku 
zareagował prawie niedosłyszalną, trudną do zniesienia wibracją o niezmiernie 

wysokiej częstotliwości...
Erg Noor po spożyciu koniecznej dawki pożywienia leżał w półśnie, poddając się 

niezwykle przyjemnym zabiegom elektromasażu systemu nerwowego... Zasłona 
znieczulenia spowijająca dotąd ciało i mózg z wolna opadała. Budząca melodia 

brzmiała w tonacji durowej, w rytmie o narastającej szybkości...
Wtem do jego świadomości dotarły jakieś złowieszcze dźwięki, gasząc radość 

przebudzenia z dziewięćdziesięciogodzinnego snu. Erg Noor uprzytomnił sobie, że 
jest szefem wyprawy i rozpaczliwym wysiłkiem woli otrząsnął się z pomroki. 

Wreszcie pojął, że statek kosmiczny zwalnia biegu na skutek gwałtownego 
działania hamulców anamezonowych. A więc musiało się coś przydarzyć! Usiłował 

wstać. Ale nogi odmówiły posłuszeństwa i Noor runął na podłogę swojej kabiny. Po 
niejakim czasie udało mu się doczołgać do drzwi i otworzyć je. Senne otumanienie 

utrudniało pracę myśli. W końcu stanął na czworakach i wtoczył się do centralnej 
sterowni.

32
r

Wpatrzeni w ekrany i tarcze wskaźnikowe, astronauci obejrzeli się ze strachem i 
skoczyli ku szefowi. Nie mając siły wstać, mówił z wysiłkiem:

— Czołowe ekrany... przełączcie na podczerwień... wyłączcie silniki...
Borazonowe cylindry wygasły jednocześnie z wibracją korpusu statku. Na prawym 

ekranie czołowym ukazała się ogromna gwiazda, świecąca mglistym, 
czerwonobrunatnym światłem. Wszyscy zdrętwieli nie odrywając oczu od olbrzymiego 

dysku, który się wyłonił z ciemności.
— Jakiż ze mnie głupiec! — wykrzyknął z goryczą Pal Lin. — Byłem przekonany, że 

jesteśmy w okolicy ciemnego obłoku! A te przecież...
— Gwiazda żelazna! — ze zgrozą wykrzyknęła Ingrida Ditra. Erg Noor trzymając się 

oparcia fotela wstał z podłogi. Jego zazwyczaj blada twarz przybrała odcień 
sinawy, ale oczy błyszczały jak zwykle.

— Tak, to gwiazda żelazna, postrach astronautów — powiedział wolno.
Nikt się jej nie spodziewał w tym rejonie i spojrzenia wszystkich skierowały się 

na niego ze strachem i jednocześnie nadzieją.
— Myślałem, że to obłok — wyrzekł Pel Lin tonem winowajcy.

— Ciemny obłok o takiej sile przyciągania zawierałby stałe, względnie wielkie 
cząstki i „Tantra" nie istniałaby już teraz. Nieprawdo-podobieństwiem jest 

uniknąć zderzenia w takim roju — surowo i cicho powiedział Erg Noor.
— Ależ były gwałtowne zmiany natężenia pola,1 jakieś zaburzenia. Czyż to nie 

jaskrawy wskaźnik obłoku?
— Albo wskaźnik tego, że gwiazda ma planetę i może niejedną... Astronawigator 

zagryzł wargi do krwi. Noor kiwnął głową dodając obecnym otuchy i sam nacisnął 
guzik budzenia.

— Dawać  szybko  raport  obserwacji!  Obliczymy  izograwy18! Statek znów się 

background image

zachwiał. Na ekranie mignęło coś przeraźliwie wielkiego, przemknęło do tyłu i 

znikło...
— A oto i odpowiedź... Wyprzedziliśmy planetę. Szybciej, szybciej do pracy! — 

Spojrzenie Erga Noora spoczęło na licznikach paliw.a. Wpił się palcami w oparcie 
fotela, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

2. Epsilon Tukana
Cichy, szklisty brzęk zrodzii się na stole z jednoczesnym zapaleniem się 

pomarańczowych i niebieskich światełek. Na przezroczystym przepierzeniu 
zaiskrzyły się kolorowe refleksy. Kierownik stacji kosmicznych Wielkiego 

Pierścienia Dar Wiatr śledził w dalszym ciągu światło Drogi Spiralnej. Jej 
gigantyczny pałąk wyrastał w górę ogromnym garbem, kreśląc wzdłuż morskiego 

wybrzeża 
matowożół                                                                       

                                                                                
            tą pręgę odbicia. Nie odrywając od niej wzroku Dar Wiatr wyciągnął 

rękę i przesunął dźwigienkę na R.
Rozmyślań swoich jednak nie przerwał. Dziś w życiu tego człowieka nastąpić miała 

wielka zmiana. Rano z zamieszkanego pasa południowej półkuli przybył jego 
następca, Mven Mas, wybrany przez Radę Astronautyczną. Ostatnią akcję w obwodzie 

Pierścienia wykonają razem, a potem... Właśnie to „potem" jeszcze nie było 
zdecydowane. Dar Wiatr pełnił swoje obowiązki przez sześć lat. Wymagały one 

niewiarygodnego napięcia. Zmobilizował ludzi o wybitnych zdolnościach, 
wyróżniających się doskonałą pamięcią i szeroką wiedzą encyklopedyczną. Kiedy 

uporczywie zaczęło go opanowywać zobojętnienie do pracy i życia, 
charakterystyczne dla jednego z najcięższych schorzeń ludzkich, Evda Nal, sławny 

psychiatra, dokładnie go zbadała. Wypróbowany, stary sposób: muzyka molowych 
akordów w kabinie błękitnych snów poddanej działaniu uspokajających fal — nie 

odniósł skutku. Pozostawała więc tylko zmiana trybu życia i leczenie pracą 
fizyczną tam, gdzie jeszcze była stosowana.

Jego najmilsza przyjaciółka, historyk Veda Kong, zaproponowała mu u siebie pracę 
kopacza. Przy archeologicznych pracach wykopaliskowych maszyny nie mogły 

wykonywać całości robót. Etap końcowy wymagał pracy rąk ludzkich. Wprawdzie 
ochotników nie brakowało, ale Veda obiecywała mu długą podróż do okręgu 

prastarych stepów i życie w bezpośrednim kontakcie z przyrodą.
Veda Kong!... Zresztą ona wie wszystko. Veda kocha Erga Noora, członka Rady 

Astronautycznej, szefa trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej. Erg Noor 
powinien był dać znać o sobie z planety Zirda. Ale jeśli dotąd brak łączności — 

a wszystkie obliczenia dotyczące lotów kosmicznych są wyjątkowo ścisłe — nie 
wypada myśleć o zdobyciu miłości Vedy! Łączy ich jednak wektor przyjaźni, a to 

rzecz najważniejsza. Mimo wszystko zgadza się u niej pracować!
Dar Wiatr przesunął dźwignię i przycisnął guzik. Pokój zalało ja-

skrawe światło. Kryształowa szyba okienna stanowiła ścianę pomieszczenia 
wysuniętego w przestrzeń ponad ziemią i morzem. Dar Wiatr pochylił tę ścianę, ku 

sobie tak, że otworzył się widok na gwiaździste niebo. Metalowa rama odcięła 
setki świateł, dróg, budowli i latarń morskich w dole, na wybrzeżu.

Uwagę Dara Wiatra zaprzątała tarcza chronometru galaktycznego o trzech 
koncentrycznych pierścieniach podziałki. Nadawanie i odbieranie komunikatów na 

obwodzie Wielkiego Pierścienia odbywało się według czasu galaktycznego. Jeden 
obrót Galaktyki dokoła osi stanowił dobę galaktyczną.

Kolejna i ostatnia dla niego akcja nadawczo-odbiorcza miała nastąpić o godzinie 
dziewiątej rano, zgodnie z czasem Obserwatorium Tybetańskiego, więc tu, w 

śródziemnomorskim obserwatorium Rady, o drugiej godzinie w nocy. Pozostało zatem 
niewiele więcej ponad dwie godziny czasu.

Aparat na stole znowu zamigotał i zabrzęczał. Za przepierzeniem ukazał się 
człowiek w jasnej szacie, mieniącej się jedwabistym blaskiem.

Był to pomocnik Dara Wiatra.
— Przygotowaliśmy się do nadania i odbioru — rzucił krótko, bez jakichkolwiek 

zewnętrznych oznak szacunku, chociaż w spojrzeniu malowało się uwielbienie dla 
zwierzchnika.

Dar Wiatr milczał. Milczał także pomocnik, przybrawszy swobodną postawę, 
godności i dumy.

— W sali sześciennej? — zapytał wreszcie Dar Wiatr i otrzymawszy odpowiedź 
twierdzącą, zapytał, gdzie jest Mven Mas.

— Przy aparacie świeżości porannej. Jak mi się zdaje, jest zdenerwowany...

background image

— Na jego miejscu byłbym także zdenerwowany — powiedział w zamyśleniu Dar Wiatr. 

— Tak właśnie było sześć lat temu...
Pomocnik aż się zaczerwienił z wysiłku, by przybrać maskę obojętności. Współczuł 

swemu szefowi z głębi gorącego, młodego serca. Zdawał sobie, być może, sprawę, 
że kiedyś sam przeżyje radości i troski tej odpowiedzialnej pracy. Kierownik 

stacji kosmicznych niczym nie zdradzał swoich uczuć — w jego wieku uchodziłoby 
to za nieprzyzwoite.

— Gdy się tylko zjawi Mven Mas, proszę go do mnie natychmiast wprowadzić.
Pomocnik wyszedł. Dar Wiatr zbliżył się do miejsca, gdzie przejrzyste 

przepierzenie było zaczernione od podłogi do sufitu, i szerokim gestem otworzył 
obydwa skrzydła drzwi, wprawione w płytę z róż-

35
nokolorowego drzewa. Zajaśniało światło, płynące z głębi ekranu podobnego do 

zwierciadła.
Kierownik stacji kosmicznych włączył za pomocą osobnej dźwi-gienki „wektor 

przyjaźni" — bezpośredni kontakt między ludźmi związanymi głęboką przyjaźnią. 
Wektor przyjaźni łączył z sobą stale kilka miejsc najczęstszego pobytu człowieka 

— mieszkanie, miejsce pracy i ulubiony „kącik wypoczynku".
Ekran zajaśniał. W jego głębi ukazały się rzędy szafek z filmami elektronowymi, 

które zastąpiły archaiczne fotokopie książek.
Kiedy ludzkość zaczęła się posługiwać jednolitym alfabetem zwanym liniowym — z 

powodu braku w nim znaków złożonych — filmowanie starych książek uległo dalszemu 
uproszczeniu i dokonywało się za pomocą mechanizmów automatycznych. Niebieskie, 

zielone i czerwone paski stanowiły znaki centralnych filmotek *; przechowywano w 
nich wyniki badań naukowych, publikowanych zaledwie w dziesiątkach egzemplarzy. 

Wystarczyło zestawienie szeregu umownych znaków i filmoteka nadawała 
automatycznie całość tekstu książki-filmu. Ta zmechanizowana biblioteka 

stanowiła własność prywatną Vedy. Lekki trzask — obraz zniknął i na ekranie 
ukazał się inny pokój, także pusty. Wraz z drugim trzaskiem nastąpiło 

przeniesienie obrazu do sali ze słabo oświetlonymi stolikami pulpitowymi. 
Siedząca przy najbliższym stoliku kobieta uniosła głowę i Dar Wiatr rozpoznał 

miłą, pociągłą twarz o dużych błękitnych oczach, wydatnych, śmiało zarysowanych 
wargach i z lekka zadartym nosku. Życzliwy uśmiech czynił tę twarz jeszcze 

bardziej pociągającą.
— Vedo, pozostały dwie godziny. Trzeba się przebrać, a chciałbym, żeby pani 

przyszła do obserwatorium wcześniej.
Kobieta na ekranie uniosła ręce ku gęstym, jasnopopielatym włosom.

— Słucham cię, mój Darze — roześmiała się z cicha. — Idę do domu. Wesołość tonu 
nie zmyliła słuchu Dara Wiatra.

— Dzielna Vedo, niech się pani uspokoi. Każdy, kto występuje przed Wielkim 
Pierścieniem, kiedyś występował po raz pierwszy...

— Proszę nie tracić czasu po to, żeby mnie pocieszać — podniosła z uporem głowę. 
— Niebawem przyjdę.

Ekran zgasł. Dar Wiatr przymknął drzwi i skierował się w głąb, by powitać swego 
następcę. Mven Mas wszedł szerokim krokiem. Rysy twarzy i ciemnobrązowa barwa 

gładkiej i lśniącej skóry świadczyły o murzyńskim pochodzeniu. Z potężnych 
ramion spływał cięż-

— Filmoteka — słowo utworzone na wzór „biblioteka". 36
kimi fałdami biały płaszcz. Mven Mas uścisnął obie dłonie Dara Wiatra w swoich 

mocnych, szczupłych rękach. Obaj byli wysokiego wzrostu. Wiatr, który pochodził 
z rosyjskiego ludu, wydawał się ma-sywniejszy od smukłego Afrykańczyka.

— Wydaje mi się, że dziś zajdzie coś ważnego — zaczął Mven Mas z tą ufną 
prostotą, jaka cechowała ludzi ery Wielkiego Pierścienia. Dar Wiatr wzruszył 

ramionami.
— Coś ważnego nastąpi dla wszystkich trojga. Ja przekażę moją pracę, pan ją 

podejmie, a Veda Kong po raz pierwszy przemówi do wszechświata.
— Jest bardzo piękna? — odezwał się Mven Mas na pół pytająco, na pół twierdząco.

— Zobaczy pan. Zresztą, w komunikatach dzisiejszych nie ma nic szczególnego. 
Veda wygłosi odczyt dla planety KRZ 664456 + ESz 3252.

Mven Mas dokonał w pamięci zadziwiająco szybkiego obliczenia:
— Gwiazdozbiór Jednorożca, Gwiazda Ross 614, system planetarny znany od 

niepamiętnych czasów, ale jak dotąd ich mieszkańcy nie wykazali się niczym. 
Lubię starodawne słowa i nazwy — dodał Mven, a w jego głosie zabrzmiała ledwo 

dosłyszalna nuta przeprosin.

background image

Dar Wiatr pomyślał, że Rada umie dobierać właściwych ludzi. Głośno zaś rzekł:

— Będzie więc panu dobrze z Juniusem Antem, który kieruje elektronowymi 
mechanizmami pamięciowymi. Sam siebie mianował kierownikiem wydziału lamp 

pamięci. Określenie to, oczywiście, pochodzi nie od lampki, ubogiego kaganka 
starożytności, lecz od pierwszych elektronowych przyrządów w szklanych, 

niezdarnych kloszach z wypompowanym powietrzem, które przypominały ówczesne 
żarówki elektryczne.

Mven Mas roześmiał się tak poczciwie i szczerze, że Dar Wiatr poczuł sympatię do 
tego człowieka.

— Lampy pamięci! Nasze sieci pamięciowe, korytarze ciągnące się całymi 
kilometrami, złożone z miliardów elementów-komórek! — Ale, ale ja tu puszczam 

wodze swoim uczuciom, a nie dowiedziałem się bardzo ważnej rzeczy. Kiedy 
przemówiła Ross 614?

— Pięćdziesiąt dwa lata temu. Zdołali już opanować język Wielkiego Pierścienia. 
Odległość do nich wynosi zaledwie cztery parseki. Odczyt Vedy odbiorą więc za 

trzynaście lat.
— A potem?

— Po odczycie odbiór. Od naszych przyjaciół otrzymamy zapewne jakieś wiadomości 
z Pierścienia.

37
— Przez sześćdziesiątą pierwszą Łabędzia?

— Oczywiście. Albo przez sto siódmą Wężownika, żeby się posłużyć waszą dawną 
terminologią.

Wszedł mężczyzna w srebrzystej szacie, jaką nosili członkowie Rady 
Astronautycznej, i pomocnik Dara Wiatra. Niewysoki, ruchliwy, o garbatym nosie, 

miał ciemne jak wiśnie oczy, których spojrzenie budziło sympatię. Przybyły 
pogłaskał się dłonią po okrągłej czaszce.

— Jestem Junius Ant — wymienił swoje nazwisko donośnym głosem, zwracając się do 
Mvena Masa.

Mven przywitał go z szacunkiem. Kierownicy mechanizmów pamięciowych przewyższali 
wszystkich swoją wiedzą. Oni to decydowali, co z otrzymanych komunikatów 

należało uwieczniać w pamięci, a co skierowywać na drogę powszechnej informacji 
lub do pałaców twórczości.

— Jeszcze jeden z brevanów — powiedział Junius Ant ściskając dłoń swego 
kierownika.

— Co takiego? — nie zrozumiał Mven Mas.
— Mój wymysł. To słowo pochodzi z łaciny. Tak przezwałem wszystkich żyjących 

krócej pracowników stacji kosmicznych, lotników floty międzygwiezdnej, techników 
tych zakładów, które produkują silniki dla statków kosmicznych. Do tej grupy 

oczywiście należymy także my obaj. Wszyscy żyjemy nie więcej niż połowę 
normalnego wieku. Cóż robić, za to przynajmniej żyje się ciekawie! Gdzie Yeda?

— Wkrótce tutaj będzie — odpowiedział Dar Wiatr. Jego słowa zagłuszyły 
zatrważające akordy, które zabrzmiały tuż po dźwięcznym uderzeniu galaktycznego 

chronometru.
— Sygnał ostrzegawczy dla całej Ziemi. Dla wszystkich stacji energetycznych, 

wszystkich fabryk, transportu i radiostacji. Po upływie pół godziny należy 
przerwać przypływ energii elektrycznej i zgromadzić w kondensatorach o dużej 

pojemności, by można było przebić atmosferę za pośrednictwem kanału 
promieniowania kierunkowego. Nasz proces nadawczy pochłania czterdzieści trzy 

procent energii ziemskiej. Odbiór, jedynie dla utrzymania kanału, osiem procent 
— wyjaśnił Dar Wiatr.

— Właśnie tak to sobie wyobrażałem — kiwnął głową Mven Mas.
Nagle w jego oczach o skupionym wyrazie zapłonął zachwyt. Dar Wiatr rozejrzał 

się. Dotąd nie zauważona przez nich, obok świecącej się, przezroczystej kolumny, 
stała Yeda Kong. Na występ przywdziała jeden ze swoich najpiękniejszych strojów, 

najbardziej podnoszący kobiecą urodę, noszony tysiące lat temu w dobie kultury 
kreteńskiej.

38
Wielki węzeł popielatych włosów spiętrzonych wysoko nad karkiem zdawał się nie 

obciążać silnej i smukłej szyi. Ramiona miała obnażone, a piersi opięte 
stanikiem z błękitnej tkaniny. Szeroka i krótka niebieska spódnica haftowana w 

srebrne kwiaty nie osłaniała opalonych nóg w pantofelkach wiśniowej barwy. Na 
tle delikatnej karnacji płonęły faanty z planety Wenus — duże, podobne do 

rubinów kamienie wprawione z zamierzonym prymitywizmem w złoty łańcuch.

background image

Mven Mas, który po raz pierwszy widział Vedę, przyglądał się jej z nie ukrywanym 

zachwytem.
Veda spojrzała z niepokojem na Dara Wiatra.

— Dobrze — odrzekł na jej nieme pytanie.
— Występowałam już wielokrotnie, ale nigdy w ten sposób — rzekła Veda Kong.

— Rada postępuje zgodnie ze zwyczajem. Komunikaty dla różnych planet zawsze 
wygłaszały piękne kobiety. Świadczy to o poczuciu piękna mieszkańców naszego 

świata i w ogóle ma swoją wymowę — kontynuował Dar Wiatr.
— Rada nie mogła uczynić lepszego wyboru! — zawołał Mven Mas. Veda spojrzała na 

Afrykańczyka przenikliwie.
— Pan jest samotny? — zapytała cicho, a otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, 

roześmiała się.
— Pan, zdaje się, ma mi coś do powiedzenia — zwróciła się do Dara Wiatra.

Przyjaciele wyszli na szeroki, mający kształt pierścienia taras i Veda z 
rozkoszą poddała twarz powiewowi świeżego morskiego wiatru.

Kierownik stacji kosmicznej opowiedział o swoim zamiarze udania się na teren 
wykopalisk i o wahaniach w wyborze pomiędzy trzydziestą ósmą wyprawą kosmiczną, 

antarktycznymi kopalniami pod^ wodnymi i archeologią.
— O nie, byle tylko nie astronautyka! — wykrzyknęła Yeda i Dar Wiatr zrozumiał, 

że popełnił nietakt. Zaaferowany osobistymi przeżyciami boleśnie dotknął nie 
zagojonego miejsca w duszy Vedy.

Wybrnięcie z przykrej sytuacji ułatwiły mu zatrważające akordy, jakie się 
rozległy w pobliżu tarasu.

— Już czas, za pół godziny musimy się połączyć z Pierścieniem! — Dar Wiatr 
ostrożnie ujął rękę Yiedy. Zjechali ruchomymi schodami do głębokiego podziemia, 

do wyciosanej w skale komnaty.
Matowe płaszczyzny jej czarnych ścian wyglądały jak aksamitne. Przecinały je 

wyraźne linie kryształowych pasemek. Złociste, zie-
lone, błękitne i pomarańczowe płomyki słabo oświetlały skale, znaki i cyfry. 

Szmaragdowe ostrza wskazówek drżały na czarnych półkolach, jak gdyby wszystkie 
te szerokie ściany przeżywały trwożne, napięte oczekiwanie.

Pośrodku stało kilka foteli i duży, hebanowy stół, częściowo wsunięty w ogromny, 
mieniący się diamentowymi refleksami, półkolisty ekran ujęty w masywną, złotą 

ramę.
Dar Wiatr znakiem ręki przywołał do siebie Mvena Masa, wskazawszy pozostałym 

czarne, wysokie fotele. Mven Mas zbliżył się ostrożnie, na palcach, jak niegdyś 
jego przodkowie skradali się w sawannach do wielkich, drapieżnych zwierząt. 

Afrykańczyk wstrzymał oddech. Oto za chwilę w niedostępnej piwnicy kamiennej 
otworzy się okno na niezmierzone przestworza kosmosu i ludzie połączą się 

myślami ze swymi braćmi zamieszkującymi inne światy. Przedstawicielami ludzkości 
ziemskiej wobec wszechświata są teraz oni — ich pięcioro. Ale od dnia 

jutrzejszego on, Mven Mas, będzie kierował tą łącznością. Jemu zostaną 
powierzone wszystkie dźwignie o najwyższej mocy. Lekki dreszcz przebiegł przez 

plecy Afrykańczyka. Teraz dopiero zdał sobie dokładnie sprawę z tego, jak 
wielkie brzemię odpowiedzialności spadło mu na barki, z chwilą gdy wyraził zgodę 

na propozycję Rady. I kiedy spojrzał na Dara Wiatra, który bez pośpiechu 
manipulował uchwytami, w jego oczach błysnęło coś podobnego do tego zachwytu, z 

jakim patrzył na swego szefa jego młody pomocnik.
Rozległ się ciężki głos dzwonu, jak gdyby zadźwięczała masywna miedź. Dar Wiatr 

odwrócił się szybko i przesunął długą dźwignię. Dźwięk dzwonu umilkł. Veda Kong 
dostrzegła, że wąska płyta na prawej ścianie zajaśniała na całą wysokość 

komnaty. Ściany jakby się zapadły i znikły w bezkresnej dali. Ukazał się widmowy 
kontur piramidalnego szczytu górskiego uwieńczonego kolosalnym kręgiem z 

kamieni. Pod tą gigantyczną czapą kamienną tu i ówdzie widniały plamy 
najczystszego śniegu górskiego. Mven Mas rozpoznał drugi z najwyższych szczytów 

afrykańskich — Kenię.
Znów ciężkie, miedziane uderzenie wstrząsnęło podziemną salą, zmuszając 

wszystkich obecnych do wzmożenia czujności i napięcia uwagi.
Dar Wiatr ujął rękę Mvena Masa i położył ją na okrągłym uchwycie, w którym jakby 

płonęło oko granatu. Mven Mas posłusznie przesunął uchwyt aż do oporu. Teraz 
cała moc Ziemi, cała energia, otrzymywana z tysiąca siedmiuset sześćdziesięciu 

najpotężniejszych elektrowni, przerzucona została na równik, ku górze o 
j>ięciokilometrjcr

r

background image

wej wysokości. Nad jej szczytem zamigotały wielobarwne błyski, zbiły się w kulę 

i strzeliły nagle wzwyż niby włócznia w prostopadłym locie, przeszywająca 
głębiny nieba. Z tej burzy światła wyrosła cienka kolumna podobna do trąby 

powietrznej. Po kolumnie wspinała się wzwyż, spiralnie oplatając jej 
powierzchnię, błękitna mgiełka.

Promienie przebijały atmosferę ziemską tworząc kanał umożliwiający transmisję do 
stacji kosmicznych. Kanał ten zastępował kabel. Tam, na wysokości trzydziestu 

sześciu tysięcy kilometrów ponad Ziemią, wisiał satelita dobowy, wielka stacja 
obiegająca naszą .planetę w ciągu doby w płaszczyźnie równika. Teraz stacja ta 

jak gdyby zatrzymała się nad górą Kenia, która była punktem wybranym dla stałej 
łączności ze stacjami kosmicznymi. Drugi wielki satelita obiegał glob na 

wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów wzdłuż południka, 
komunikując się z Tybetańskim Obserwatorium Nadawczo-Odbiorczym. Tam warunki 

tworzenia kanału przekazującego były lepsze, ale brak było ciągłej łączności. Te 
dwa satelity miały połączenie jeszcze z innymi stacjami automatycznymi, 

rozmieszczonymi dokoła globu ziemskiego.
Wąska płyta z prawej strony zgasła — kanał włączył się w stację odbiorcza 

satelity. Teraz zajaśniał perłowy, oprawny w złoto ekran. W jego środku ukazała 
się dziwacznie powiększona postać, która itopniowo stawała się wyraźniejsza i 

wreszcie uśmiechnęła się ogromnymi ustami. Gur Gan, jeden z obserwatorów 
dobowego satelity wyglądał na ekranie niby bajeczny gigant. Wesoło skinąwszy 

głową i wyciągnąwszy ogromną, trzymetrową rękę włączył stacje kosmiczne 
otaczające naszą planetę. Siła wysłana z Ziemi zespoliła je w jedną całość. Na 

wszystkie strony skierowały się czujne oczy odbiorników. Z mglistą, czerwoną 
gwiazdą w konstelacji Jednorożca, skąd niedawno zabrzmiał sygnał, lepiej można 

się było porozumieć z satelity 57, toteż Gur Gan natychmiast się z nim połączył. 
Kontakt Ziemi z jakąś inną gwiazdą mógł trwać tylko trzy kwadranse. Nie wolno 

więc było tracić ani jednej minuty.
Na znak Dara Wiatra Veda Kong stanęła na mieniący się sinawym blaskiem krąg 

metalowy przed ekranem. Niewidzialne promienie padały na nią z góry kaskadą, 
pogłębiając odcień jej opalenizny. Bezdźwięcznie podjęły pracę mechanizmy 

elektronowe, tłumaczące słowa Vedy na język Wielkiego Pierścienia. Po trzynastu 
latach odbiorniki planety ciemnoczerwonej gwiazdy zanotują nadawane drgania za 

pomocą znanych powszechnie symbolów i jeśli tam istnieje mowa, elektronowe 
mechanizmy tłumaczące przekształcą symbole ,w dźwięki żywego, obcego języka.

M
„Szkoda tylko — myślał Dar Wiatr — że tamci, dalecy, nie dosłyszą dźwięcznego 

głosu kobiety Ziemi, nie pojmą jego wyrazistości. Kto wie, jak mają zbudowane 
uszy? Zapewne istnieją rozmaite typy słuchu. Tylko wzrok, który wyzyskuje część 

elektromagnetycznych drgań, jakie przenikają atmosferę, jest prawie taki sam w 
całym wszechświecie. Toteż tamci zobaczą czarującą, płonącą z podniecenia Vedę".

Dar Wiatr nie odrywając oczu od na pół zakrytego lokiem, malutkiego ucha Vedy, 
przysłuchiwał się jej wykładowi.

Veda Kong mówiła zwięźle i jasno o głównych etapach rozwoju ludzkości. O jej 
rozbiciu na wielkie i małe narody, o ekonomicznych i ideologicznych różnicach, 

istniejących między nimi, i o ich wzajemnej wrogości. Czasy te nosiły miano Ery 
Rozbicia Świata. Nie rozwodziła się jednak na ten temat długo. Ludzi Ery 

Wielkiego Pierścienia nie interesowały opisy niszczących wojen, straszliwych 
cierpień czy wyliczanie rzekomo wielkich władców, co stanowiło treść książek 

historycznych, jakie się zachowały z Czasów Antycznych i Czasów Ciemnoty, czyli 
Wieku Kapitalizmu. Znacznie ważniejsza była historia rozwoju sił produkcyjnych, 

historia sztuki, nauki, walki o prawdziwego człowieka i o przyszłość ludzkości, 
tworzenia się nowych wyobrażeń o świecie i stosunkach społecznych, o obowiązkach 

i prawach człowieka, o szczęściu i o tym wszystkim, z czego wyrosło i zakwitło 
potężne drzewo komunistycznej społeczności na całej planecie.

W ostatnim stuleciu Ery Rozbicia Świata, tak zwanym Okresie Rozłamu, ludzie 
zrozumieli wreszcie, że wszystkie ich klęski pochodzą z żywiołowości z jaką się 

kształtował jeszcze od czasów przedhistorycznych układ stosunków społecznych; 
zrozumieli, że potęga i przyszłość ludzkości polega na pracy, na zjednoczonym 

wysiłku wolnych, wyzwolonych od ucisku ludzi, na wiedzy i przebudowie życia w 
oparciu o naukowe zdobycze. Poznano wreszcie zasadnicze prawa rozwoju 

społecznego, nacechowany dialektycznymi przeciwieństwami bieg dziejów, 
zrozumiano, że konieczne jest zaprowadzenie surowej dyscypliny społecznej, tym 

bardziej że wzrastało zaludnienie planety.

background image

Walka starego z nowym nabrała szczególnej ostrości w Okresie Rozłamu, co 

doprowadziło do podziału świata na dwa obozy: starych, kapitalistycznych państw 
i nowych, socjalistycznych, których ustroje ekonomiczne były różne. W tym czasie 

odkryto pierwsze źródła energii atomowej. Upór obrońców starego świata omal nie 
doprowadził do katastrofy.

Jednakże nowy ustrój społeczny musiał zwyciężyć, rmimo że zwy-
cięstwo to uległo zwłoce na skutek opóźnienia się w rozwoju świadomości 

społecznej. Przebudowa świata na zasadach komunistycznych jest nie do pomyślenia 
bez radykalnej zmiany ekonomiki, to znaczy bez zlikwidowania nędzy, głodu oraz 

ciężkiej, wyczerpującej pracy. Z kolei przemiany ekonomiczne wymagały niezwykle 
skomplikowanego aparatu kierownictwa produkcji i dystrybucji.

Komunistyczna organizacja społeczeństwa nie od razu objęła wszystkie kraje i 
narody. Wytępienie nienawiści, a szczególnie zakłamania jako skutku wrogiej 

propagandy, narastającej podczas walk ideologicznych w Okresie Rozłamu, wymagało 
ogromnych wysiłków. Niemało błędów popełniono wprowadzając nowe stosunki 

międzyludzkie. Gdzieniegdzie dochodziło do powstań wznieconych przez zwolenników 
starego ładu, którzy możliwość pokonania trudności, jakie się piętrzyły przed 

ludzkością, widzieli we wskrzeszeniu dawnego ustroju.
Nowy ustrój rozprzestrzeniał się na całej Ziemi konsekwentnie i nieuchronnie; 

wszystkie ludy i rasy przekształciły się w zgodną, mądrą rodzinę.
Rozpoczęła się Era Zjednoczenia Świata, na którą złożyły się epoki: Związku 

Krajów, Różnych Języków, Walki o Energię i Wspólnego Języka.
Rozwój nowych form życia stawał się coraz szybszy, tak że każda następna epoka 

przeżywała się szybciej niż poprzednia. Władza człowieka nad przyrodą wzrastała 
w zadziwiającym tempie.

W czasach starożytnych fantazjowano na temat wspaniałej przyszłości. Ludzie 
marzyli o wyzwoleniu człowieka od pracy. Pisarze głosili, że praca od dwu do 

trzech godzin dziennie na rzecz wpólnego dobra zapewni ludzkości dobrobyt i 
obiecywali, że czas pozostały będzie wolny od wszelkich zajęć.

Poglądy te zrodziły się ze wstrętu, jaki budziła wówczas ciężka, przymusowa 
praca.

Rychło jednak ludzkość zrozumiała, że praca twórcza, zgodna z przyrodzonymi 
zdolnościami człowieka, podobnie jak nieustanna walka z przyrodą i rozwiązywanie 

coraz nowych problemów nauki, jest dźwignią jej szczęścia. Rozwój cybernetyki, 
techniki automatycznego sterowania, szeroko zakrojona oświata, wszechstronne 

wykształcenie społeczeństwa, jego wysoka kultura fizyczna — wszystko to 
pozwalało na zmianę zawodów, szybkie opanowanie nowych dziedzin i na 

zorganizowanie wielokierunkowej działalności naukowej. Zadaniem sztuki było 
wychowanie społeczeństwa i organizacja życia. Nadeszła najwspanialsza w 

dotychczasowym rozwoju ludzkości Era
43

Pracy powszechnej, obejmująca wieki: Uproszczenia Rzeczy, Przebudowy, Pierwszej 
Obfitości i Kosmosu.

Wynalazek skupiania energii elektrycznej, dzięki któremu powstawały akumulatory 
o ogromnej pojemności i niewielkie silniki o olbrzymiej mocy, był doniosłą 

techniczną rewolucją czasów nowszych. Jeszcze wcześniej nauczono się przy użyciu 
półprzewodników wiązać skomplikowane sieci słabych prądów i wytwarzać 

automatycznie kierowane mechanizmy. Technika stała się sztuką, którą cechowała 
iście jubilerska precyzja, a jednocześnie była potęgą w skali kosmicznej.

Jednakże konieczność dania każdemu wszystkiego spowodowała bardzo istotne 
uproszczenia w życiu ludzkim. Człowiek przestał być niewolnikiem rzeczy, a 

opracowanie podstawowych wzorców i modeli pozwoliło na wytwarzanie wszelkich 
mechanizmów ze stosunkowo nielicznych elementów. Przypominało to zasadę 

struktury organicznej, według której istoty żywe o wyższej organizacji zbudowane 
są z prostych komórek: komórka powstaje z białka, białko z polipepty-dów itd. 

Ukrócenie marnotrawstwa środków spożywczych charakterystycznego dla wieków 
poprzednich zapewniło pożywienie miliardom ludzi. Wszystkie siły społeczeństwa, 

zużywane w starożytności na zbrojenia, na utrzymywanie ogromnych sił zbrojnych i 
na propagandę polityczną, skierowano obecnie ku pracy nad pokojową organizacją 

życia i na polu nauki.
Na znak Vedy Kong Dar Wiatr przycisnął guzik. Obok pięknej prelegentki ukazał 

się duży globus.
Brązowe linie zakreślone na globusie poniżej trzydziestego równoleżnika 

południowej i północnej szerokości oznaczają nieprzerwane łańcuchy osiedli 

background image

miejskich, skoncentrowanych na wybrzeżach ciepłych mórz, w strefach łagodnego 

klimatu. Ludzkość nie zużywała już tak ogromnej ilości energii cieplnej na 
opalanie mieszkań w czasie zimowej niepogody i produkowanie ciężkiej odzieży.

Najbardziej zagęszczone były osiedla wokół basenu Morza Śródziemnego, kolebki 
kultury ludzkiej. Pas podzwrotnikowy został dwukrotnie poszerzony wskutek 

roztopienia biegunowych czap lodowych.
Na północy rozciąga się olbrzymia strefa łąk i stepów, gdzie się wypasają 

niezliczone stada zwierząt domowych.
W południowej części półkuli północnej i w północnej części półkuli południowej 

istniały kiedyś pasy spalonych słońcem suchych pustyń. Dziś zostały 
przekształcone w ogrody. Dawniej były tu pola stacji termoelektrycznych, 

skupiających energię słoneczną.
W strefie tropikalnej zorganizowano masową produkcję roślinnych

44
r

środków odżywczych, co było tysiąc razy bardziej opłacalne ftiż w strefach 
zimniejszych. Już dawno po otrzymaniu z pomocą światła słonecznego sztucznych 

węglowodanów, cukrów i kwasu węglowego zaprzestano uprawy roślin cukrowych. 
Tania, produkcja przemysłowa pełnowartościowego białka odżywczego na razie 

przekracza nasze możliwości. Dlatego też uprawia się bogate w białko rośliny i 
grzyby na lądzie i olbrzymie pola wodorostów w oceanach. O uproszczonym sposobie 

otrzymywania tłuszczów odżywczych dowiedzieliśmy się za pośrednictwem ośrodka 
Informacji Wielkiego Pierścienia; wszelkie witaminy i hormony wyrabiamy więc z 

węgla kamiennego. Gospodarka wiejska nowego świata nie ma obowiązku wytwarzania 
wszystkich artykułów żywnościowych, jak to było w dawnych czasach. Jeśli chodzi 

o cukier, tłuszcze i witaminy, nasze możliwości wytwórcze są nieograniczone. Do 
produkcji białka służą ogromne przestrzenie lądów i mórz. Ludzkość od dawna 

została wyzwolona ze strachu głodu, który ją gnębił przez dziesiątki tysięcy 
lat.

Jedna z największych uciech ludzkich, zamiłowanie do podróży, pragnienie zmiany 
miejsca, to dziedzictwo po naszych przodkach — myśliwych wędrujących z miejsca 

na miejsce w poszukiwaniu nędznego pożywienia. Obecnie całą planetę spowija 
Droga Spiralna, której ogromne mosty łączą poprzez cieśniny wszystkie 

kontynenty.
Yeda przeciągnęła palcem wzdłuż srebrzystej nici i odwróciła globus.

Drogą Spiralną nieustannie przebiegają pociągi elektryczne. Setki tysięcy ludzi 
mogą z wielką szybkością przenosić się ze strefy zamieszkania do stref stepów, 

gór i pól, gdzie nie ma miast, tylko czasowe obozy mistrzów chowu bydła, 
zasiewów, przemysłu leśnego czy górniczego. Całkowita automatyzacja wszystkich 

fabryk i elektrowni, a także stacji energetycznych sprawiła, że budowanie w ich 
pobliżu miast lub większych osiedli było zbyteczne. Znajdują się tam domy 

jedynie dla nielicznych dyżurnych, obserwatorów, mechaników i monterów.
Planowa organizacja życia zlikwidowała zabójczy wyścig szybkości. Pociągi Drogi 

Spiralnej biegną z szybkością dwustu kilometrów na godzinę. Szybkobieżnymi 
statkami, rozwijającymi prędkość tysięcy kilometrów na godzinę można się 

posługiwać jedynie w nieszczęśliwych wypadkach.
W Okresie Rozłamu dokonano odkrycia energii wewnątrzatomowej. Uczeni już wówczas 

potrafili wyzwalać znikomą część tej energii i przekształcali ją w wybuch 
cieplny, którego zabójcze właściwości wykorzystywano niezwłocznie jako broń. 

Zgromadzono zapasy straszliwych bomb, które następnie, gdy na świecie zapanował 
komunizm,

starano się wyzyskać dla celów pokojowych jako źródło energii. Zrozumiano 
jednak, że promieniowanie jest niebezpieczne dla życia ludzkiego, i produkcja 

energii atomowej została ściśle ograniczona. Prawie w tym samym czasie 
astronomowie drogą badań fizycznych dalekich gwiazd wykryli dwa nowe sposoby 

otrzymywania energii wewnątrzatomowej — Q i F, bardziej skuteczne i wolne od 
niebezpiecznych produktów rozpadu.

Obydwa te sposoby stosujemy do dziś, jakkolwiek dla silników astronautycznych ma 
zastosowanie jeszcze jedna forma energii atomowej — anamezon, odkryty podczas 

dokładnej obserwacji wielkich gwiazd Galaktyki poprzez Wielki Pierścień.
Wszystkie nagromadzone od dawna zapasy dawnych materiałów termojądrowych — 

promieniotwórczych izotopów uranu, toru, itp. — zdecydowano zniszczyć, gdy 
wykryto sposób usunięcia produktów ich rozpadu poza atmosferą ziemską. W wieku 

Przebudowy umieszczono nad biegunami sztuczne słońce, dzięki czemu lody uległy 

background image

masowemu roztopieniu i zmienił się klimat całej planety. Woda oceanów podniosła 

się o siedem metrów, polarne fronty chłodu gwałtownie się zmniejszyły, co 
pociągnęło za sobą osłabienie pasatów, wysuszających strefy pustynne w okolicach 

podzwrotnikowych. Wiatry huraganowe i wszelkie inne gwałtowne zaburzenia pogody 
ustały.

Ciepły step sięgał sześćdziesiątego równoleżnika, a pola i lasy przekroczyły 
siedemdziesiąty.

Kontynent antarktyczny, w trzech czwartych wyzwolony z lodu, okazał się 
skarbnicą rud całej ludzkości. Nowo odkryte bogactwa kopalne miały tym większe 

znaczenie, że na starych kontynentach zostały w znacznej mierze wyeksploatowane 
dla prowadzenia wojen w minionej epoce.

Zanim jeszcze nastąpiła zasadnicza zmiana klimatu, dokonano budowy ogromnych 
kanałów i przebito pasma górskie, aby zrównoważyć krążenie mas powietrznych i 

wodnych planety. Wieczne pompy dielektryczne dopomogły w nawodnieniu nawet 
wysokogórskich obszarów pustynnej Azji.

Możliwości produkcyjne środków spożywczych wzrosły wielokrotnie, a nowe tereny 
stały się zdatne do zamieszkania. Ciepłe morze śródlądowe zaczęto wyzyskiwać dla 

uprawy bogatych w białko wodorostów.
Dawne wątłe statki żeglugi planetarnej mimo wszystko umożliwiły dotarcie do 

najbliższych planet naszego systemu słonecznego. Ziemię opasał wieniec 
sztucznych satelitów, które ułatwiły człowiekowi poznanie kosmosu. Właśnie 

wtedy, czterysta osiem lat temu,
46

zaszedł wypadek tak ważny, że uznano go za początek nowej ery Wielkiego 
Pierścienia.

Od dawna myśl ludzka usiłowała wynaleźć sposób przekazania na dalekie odległości 
obrazów, dźwięków i energii bez pośrednictwa jakichkolwiek przewodników. Setki 

tysięcy uczonych pracowało nad tym zagadnieniem w Akademii Promieniowań 
Kierunkowych. Stało się to możliwe, gdy odkryto sposób obejścia prawa: „Strumień 

energii jest proporcjonalny do sinusa kąta rozproszenia promieni". Wówczas 
równoległe wiązki promieni zapewniły stałą łączność ze sztucznymi satelitami, a 

więc i z całym kosmosem. Chroniący życie ekran najonizowanej atmosfery stanowił 
wieczną przeszkodę w nadawaniu i odbiorze. Bardzo dawno, jeszcze w ciągu trwania 

Ery Rozbicia Świata, uczeni nasi stwierdzili, że z przestrzeni kosmicznych 
dochodzą na Ziemię potężne strumienie fał radiowych. Wraz z ogólnym 

promieniowaniem gromad gwiezdnych i galaktyk docierały do nas z kosmosu w 
Obwodzie Wielkiego Pierścienia sygnały nadawcze i komunikaty spaczone, na pół 

wygasłe w atmosferze. Nie rozumieliśmy ich jeszcze wtedy, choć już umieliśmy 
odbierać owe tajemnicze sygnały, uważając je za promieniowanie martwej materii.

Uczony Kam Amat, Hindus z pochodzenia, wpadł na pomysł przeprowadzenia na 
sztucznych satelitach doświadczeń z odbiornikami obrazów. W ciągu 

kilkudziesięciu lat zestawiał cierpliwie coraz nowe kombinacje zakresów.
Kam Amat wyłowił w eterze komunikat nadany z systemu planetarnego gwiazdy 

podwójnej, noszącej nazwę Łabędzia 61. Na ekranie ukazał się niepodobny do nas, 
ale ponad wszelką wątpliwość osobnik ludzki i wskazał napis, ułożony z symboli 

Wielkiego Pierścienia. Napis ten odczytano dopiero po dziewięćdziesięciu latach. 
Zdobi on obecnie pomnik Karna Amata i brzmi następująco: „Pozdrawiamy was, 

bracia, którzy wchodzicie do naszej rodziny! Oddzieleni przestrzenią i czasem, 
jednoczymy się w kręgu wielkiej siły".

Język symboli, wykresów i map Wielkiego Pierścienia okazał się łatwy do 
rozszyfrowania dla ludzi na tym szczeblu rozwoju, który już został osiągnięty. 

Po dwustu latach mogliśmy już rozmawiać z sobą za pomocą mechanizmów 
tłumaczących. Nawiązaliśmy łączność z systemami planetarnymi bliższych gwiazd, 

odbieramy i nadajemy obrazy życia różnych światów. Niedawno odebraliśmy wieści 
od czternastu planet wielkiego ośrodka życia Deneba w 

                                                                                
                                                  Łabędziu, kolosalnej gwiazdy o 

mocy świetlnej czterech tysięcy ośmiuset słońc, znajdującej się od nas w 
odległości stu dwóch parseków. Rozwój myśli przebiegał tam innymi drogami, ale 

osiągnął nasz poziom.
47

A ze światów starodawnych, z kulistych gromad naszej Galaktyki i olbrzymiej, 
zamieszkanej przestrzeni dokoła ośrodka galaktycznego przychodzą dziwne obrazy i 

widowiska, dotąd jeszcze nie wyjaśnione, niepojęte. Są utrwalone przez 

background image

mechanizmy pamięciowe i przekazywane do Akademii Granic Wiedzy. Tak bowiem 

nazywa się organizacja naukowa opracowująca zagadnienia postawione dopiero przez 
naukę współczesną. Staramy się zrozumieć mentalność, która w ciągu milionów lat 

odbiegła prawdopodobnie daleko od naszej umysłowości, inne bowiem były tam drogi 
rozwoju od organizmów niższych do istot myślących.

Veda Kong odwróciła się od ekranu, w który wpatrywała się jak zahipnotyzowana, i 
rzuciła pytające spojrzenie w stronę Dara Wia-trą. Ten z uśmiechem skinął głową 

na znak uznania. Veda uniosła dumnie głowę, wciągnęła ręce i zwróciła się do 
tych niewidzialnych, którzy po upływie trzynastu lat mieli usłyszeć jej słowa i 

ujrzeć jej obraz:
— Taka jest nasza historia. Trudna, zawiła i długa była droga wiodąca na wyżyny 

wiedzy. Wołamy do Was: jednoczcie się z nami w Wielkim Pierścieniu, pomóżcie nam 
rozprzestrzeniać we wszechświecie potęgę rozumu i pokonać martwą, bezwładną 

materię!
Głos Vfidy zabrzmiał triumfalnie; zadźwięczała w nim, zda się, moc wszystkich 

pokoleń ludzi ziemskich, którzy się wznieśli tak wysoko, że już sięgali poza 
granice własnej Galaktyki, ku dalszym gwiezdnym wyspom wszechświata.

Rozległ się przeciągły miedziany brzęk — to Dar Wiatr przesunął uchwyt, 
wyłączając nadawczy strumień energii. Ekran zgasł. Na przejrzystej płycie po 

prawej stronie pozostał świecący słup nadaw-czo-odbiorczego kanału.
Zmęczona Veda cicho zwinęła się w kłębek 4 w •głębi wielkiego fotela. Dar Wiatr 

posadził przy stole kierowniczym Mvena Masa, sam zaś pochylił się nad jego 
ramieniem. Nagle ekran w złotej oprawie zniknął, a na jego miejsce ukazała się 

nieprawdopodobna głębia.
Veda Kong, która po raz pierwszy widziała ten cud, westchnęła głęboko. 

Rzeczywiście, nawet ludzie doskonale znający drogi skomplikowanej interferencji 
fal świetlnych, dzięki którym uzyskiwano taką głębokość i szerokość widzenia, 

bywali zaskoczeni tym widokiem.
Ciemna powierzchnia obcej planety zbliżała się rosnąc z sekundy na sekundę. Był 

to bardzo rzadko spotykany system gwiazdy podwójnej, gdzie dwa słońca tak się 
równoważyły nawzajem, że or-

bita ich planety była zupełnie prawidłowa i mogło na niej powstać życie. Obydwa 
słońca, pomarańczowe i czerwone, mniejsze niż nasze, oświetlały lodowisko 

martwego morza. W tym świetle lód wydawał się czerwony. Na skraju płaskich, 
czarnych gór, w tajemniczym, fioletowoczarnym blasku stał ogromny gmach. Promień 

widzenia padł na jego dach, potem jakby go przeszył i wszyscy ujrzeli mężczyznę 
o szarej skórze, okrągłych, sowich oczach, w obwódkach ze srebrnego puchu. Był 

wysoki i smukły, miał długie, podobne do macek kończyny. Człowiek ten dziwacznie 
potrząsał głową, jakby oddając szybki ukłon, i skierował swoje beznamiętne, 

podobne do obiektywów oczy na ekran. Otwarły się bezzębne usta osłonięte podobną 
do nosa, miękką klapą skóry. W tej samej chwili zabrzmiał delikatny, melodyjny 

głos mechanizmu tłumaczącego.
— Zaf Ftet, kierownik informacji sześćdziesiąt jeden Łabędzia. Dziś nadajemy dla 

żółtej gwiazdy STL3388 + 04ŻF...
Dar Wiatr i Junius Ant zamienili spojrzenia, a Mven Mas uścisnął Dara Wiatra za 

rękę. Były to galaktyczne sygnały Ziemi, ściślej — słonecznego systemu 
planetarnego. Niegdyś obserwatorzy z innych planet uważali go za jednego 

wielkiego satelitę Słońca, okrążającego je w ciągu pięćdziesięciu dziewięciu lat 
ziemskich. Jeden raz w tym okresie przypada koniunkcja Jowisza i Saturna, 

powodując dostrzegalne dla astronomów z bliskich gwiazd odchylenie Słońca. Ten 
sam błąd popełniali także nasi astronomowie w stosunku do wielu systemów 

planetarnych, o których istnieniu wiedziano już w czasach starożytnych.
Junius Ant sprawdził działanie mechanizmu pamięciowego i dane czujności 

zegarowego pogotowia z jeszcze większym pośpiechem niż na początku odbioru.
Beznamiętny  głos  tłumacza   elektronowego kontynuował:

— Stwierdzamy zupełnie dobry odbiór z gwiazdy... — znów posypały się cyfry i 
szereg urywanych dźwięków — dokonany przypadkowo, nie w czasie transmisji 

Wielkiego Pierścienia. Nie znają jeszcze języka Pierścienia i zużywają 
niepotrzebnie energię, nadając w czasie godzin milczenia. Odpowiadaliśmy im w 

czasie ich transmisji. Wyniki staną się znane w przybliżeniu za trzy dziesiąte 
sekundy... — Głos umilkł. Przyrządy sygnałowe świeciły się dalej z wyjątkiem 

zgasłego zielonego oka.
— Te, dotąd nie wyjaśnione, przerwy w nadawaniu pochodzą może z przepływu 

legendarnego pola obojętnego pomiędzy nami a planetą, jak to nazywają astronauci 

background image

— tłumaczył Yedzie Junius Ant.

4 — Mgławica Andromedy
49

— Trzy dziesiąte sekundy galaktycznej, to znaczy, że trzeba będzie czekać około 
sześciuset lat — burknął ponuro Dar Wiatr. — Ciekawe, po co nam to?

— O ile zrozumiałem — odezwał się Mven Mas — gwiazdą, z którą tamci nawiązali 
łączność, jest Epsilon Tukana w gwiazdozbiorze nieba południowego. Jej odległość 

wynosi dziewięćdziesiąt parseków. To już sięga granic naszej stałej łączności. 
Nie ustanowiliśmy jej jeszcze poza obrębem Deneba.

— Ale przecież odbieramy i środek Galaktyki, i gromady kuliste? — rzekła Veda 
Kong.

— Nieregularnie, przypadkowo albo też poprzez mschanizmy pamięciowe innych 
członków Wielkiego Pierścienia, tworzących wyciągnięty w przestrzeń łańcuch — 

odrzekł Mven Mas.
— Komunikaty nadane tysiące i dziesiątki tysięcy lat temu nie giną w przestrzeni 

i w końcu docierają do nas — dodał Junius Ant.
— To znaczy, że o życiu i wiedzy ludzi z innych, bardziej odległych światów 

wnioskujemy z ogromnym opóźnieniem, na przykład dla strefy środka Galaktyki 
dwudziestu tysięcy lat?

— Tak, to obojętne, czy te komunikaty otrzymujemy za pośrednictwem zapisów 
pamięciowych bliższych światów, czy też chwytają je nasze stacje. Widzimy 

odległe światy, jakimi były w bardzo dawnych czasach. Patrzymy na dawno zmarłych 
i zapomnianych w swoim świecie ludzi.

— Czyżbyśmy, osiągnąwszy tak wielką władzę nad przyrodą, byli w tym wypadku 
bezsilni? — z dziecięcym oburzeniem zawołała Veda. — Czyż doprawdy nie można 

dotrzeć do odległych światów inną drogą niż z pomocą promienia falowego czy 
fotonowego10?

— Jakże panią doskonale rozumiem, V.edo! — odezwał się Mven Mas.
— Akademia Granic Wiedzy pracuje nad zagadnieniami przezwyciężenia przestrzeni, 

czasu i siły przyciągania — wtrącił Dar Wiatr — ale jak dotąd uczeni nie doszli 
jeszcze do stadium doświadczeń...

Nagle zielone oko zaświeciło na nowo i Veda znów odczuła zawrót głowy na widok 
ekranu zagłębiającego się w otchłań przestworzy. Ostro zaznaczone brzegi obrazu 

świadczyły o tym, że nie jest to bezpośredni odbiór, lecz odtworzony z 
mechanizmu pamięciowego.

Najpierw ukazała się powierzchnia planety, widoczna oczywiście ze stacji-
satelity. Ogromne, bladofioletowe, upiorne słońce, rozżarzone niemal do stanu 

płynności, zalewało swymi przeszywającymi promieniami błękitną atmosferę i 
osłonę obłoczną planety.

— Otóż i ono, słońce planety Epsilon Tukana, gwiazda o wysokiej
50

temperaturze klasy B9. Jej blask jest równy blaskowi siedemdziesięciu ośmiu 
naszych słońc — wyszeptał Mven Mas.

Dar Wiatr  i Junius Ant  skinęli  potwierdzająco.
Słońce zmieniło kształt, jak gdyby się zwężając i opuszczając na samą 

powierzchnią nieznanego świata.
Wysoko wznosiły się okrągłe, jakby odlane z brązu kopuły gór. Nieznany minerał 

czy też metal o ziarnistej budowie jarzył się w białym migotliwym świetle 
błękitnego słońca. Nawet w dalekim od doskonałości odbiorze aparatury nieznany 

świat jaśniał uroczyście, z jakąś zwycięską wspaniałością.
Refleksy promieni wieńczyły kontury mosiężnych gór srebrzysto-różową koroną, 

której odbicie tworzyło szeroką, świetlistą drogę w powolnych falach fioletowego 
morza. Woda o barwie ametystu czyniła wrażenie ciężkiej i połyskiwała od 

wewnątrz czerwonymi światełkami, tworzącymi jakby skupienia żywych, małych 
oczek. Fale lizały podnóże masywnej, olbrzymiej figury stojącej na brzegu w 

dumnej samotności. Postać kobieca wyrzeźbiona w ciemnoczerwonym kamieniu 
odrzuciła w tył głowę i jakby w ekstazie sięgała wyciągniętymi ramionami głębi 

płomiennych niebios. Mogłaby być córą Ziemi. Całkowite podobieństwo do postaci 
ludzkiej działało nie mniej wstrząsająco niż niezwykłe piękno rzeźby, w której 

jednoczyła się potężna siła i uduchowienie. Była jakby ucieleśnieniem marzenia 
ziemskiego rzeźbiarza. Z polerowanego, czerwonego kamienia posągu tchnęło jakieś 

tajemnicze, pociągające nieznanym urokiem życie.
Pięcioro ziemskich ludzi w milczeniu patrzyło na zadziwiający nowy świat. Z 

piersi Mvena Masa wyrwało się przeciągłe westchnienie. Już pierwsze spojrzenie 

background image

na posąg wzbudziło w nim nastrój radosnego oczekiwania.

Naprzeciwko posągu, na wybrzeżu, srebrne, koronkowe wieże oznaczały początek 
szerokich, białych schodów wznoszących się swobodnie ponad gąszczem smukłych 

drzew o turkusowym listowiu.
— One powinny dźwięczeć! — szepnął Dar Wiatr do ucha Vedy, wskazując wieżę. Veda 

skinęła głową.
Aparat nadawczy nowej planety w dalszym ciągu wysyłał wciąż inne, bezdźwięczne 

obrazy.
Przez sekundę były widoczne białe ściany o szerokich występach, przecięte 

portalem z błękitnego kamienia, i oto na ekranie ukazało się wysokie 
pomieszczenie, pławiące się w jaskrawym świetle. Ma-towoperłowa barwa 

żłobkowanych ścian nadawała wszystkiemu, co się znajdowało w tej sali, 
niewymowną wyrazistość. Przy szmaragdowej płycie stała grupa osób.

51
Płomiennie czerwona barwa ich skóry odpowiadała odcieniowi posągu. Nie było w 

tym dla Ziemian nic nadzwyczajnego — niektóre plemiona Ameryki Środkowej, sądząc 
wedle zachowanych z czasów starożytnych zdjęć, miały podobną, może tylko 

cokolwiek jaśniejszą barwę skóry.
W sali było dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Obie pary różniły się strojami. Para 

stojąca przy zielonej płycie miała na sobie zło-ciste, krótkie, podobne do 
wytwornych kombinezonów szaty zaopa-trzone w kilka spinek. Tamtych zaś dwoje 

spowijały długie płaszcze o barwie perlistej, jaką miały ściany.
Pierwsza para wykonywała płynne ruchy, dotykając ukośnie na-ciągniętych strun, 

umocowanych z lewej strony płyty. Ściana z polerowanego szmaragdu czy szkła 
stała się przejrzysta. W takt owych ruchów w krysztale płynęły jeden za drugim 

obrazy. Zjawiały się i nikły tak szybko, że nawet tacy wytrawni obserwatorzy, 
jak Junius Ant i Dar Wiatr, z trudnością rozumieli ich sens.

W kolejnym następowaniu po sobie mosiężnych gór, fioletowego oceanu i 
turkusowych lasów była cała historia planety. Oczom astro-nautów ukazał się 

świat zwierzęcych i roślinnych form, czasami zupełnie niezrozumiałych, kiedy 
indziej pięknych, które mijały niby widma dalekiej przeszłości. Wiele zwierząt i 

roślin zdawało się wykazywać podobieństwo do tych kształtów życia, które 
przechowała kronika warstw kory ziemskiej. Wysoko się wspinała drabina form 

doskonalącej się coraz bardziej żywej materii. Nieskończenie długa droga rozwoju 
wydawała się każdemu mieszkańcowi Ziemi jeszcze dłuższa, bardziej męcząca i 

trudniejsza niż jego własny rodowód.
W widmowym blasku aparatury zamigotały nowe obrazy: płomienie wielkich ognisk, 

skupiska ogromnych głazów na równinach, bitwy toczone z drapieżnymi zwierzętami, 
uroczystości pogrzebowe i religijne. Ale oto na całej szerokości płyty wyrosła 

postać męża okrytego płaszczem z pstrej skóry zwierzęcej. Jedną ręką wsparty o 
włócznię, drugą wznosił ku gwiazdom szerokim władczym gestem i postawił nogę na 

powalonym u swoich stóp potworze o sztywnej grzywie i wyszczerzonych, długich 
kłach. Na drugim planie stał rząd kobiet i mężczyzn trzymających się parami za 

ręce i, jak się zdawało, śpiewających jakąś pieśń.
Obraz znikł, a na tym miejscu, gdzie się ukazywały migotliwe widziadła 

tajemniczych światów, majaczyła już tylko ciemna powierzchnia polerowanego 
kamienia.

Wtedy para w złocistych szatach odeszła na prawo, a ich miejsce zajęła para 
druga. Błyskawicznym i niemal niedostrzegalnym ruchem

52
»

zostały odrzucone płaszcze i na perłowym tle ścian ukazały się ciemnoczerwone 
ciała. Mężczyzna wyciągnął obydwie ręce ku kobiecie, która odpowiedziała na to 

uśmiechem tak dumnej i olśniewającej radości, że Ziemianie zamienili z sobą 
spojrzenia. W perłowej sali dalekiego, zagubionego w bezmiarach kosmosu świata 

owa para rozpoczęła powolny taniec. Był to zresztą nie tyle taniec, co układ póz 
w tanecznym rytmie. Owa para najwidoczniej miała za zadanie okazać doskonałość, 

piękno linii i plastyczną prężność swych ciał. W-tej rytmicznej wymianie ruchów 
odgadywało się monumentalną i jednocześnie smutną muzykę, stanowiącą jakby 

wspomnienie niezliczonych i bezimiennych ofiar wciąż naprzód postępującego 
życia, dzięki którym powstała tak piękna i myśląca istota, jaką jest człowiek.

Mvenowi wydało się, że słyszy symfonię czystych, wysokich tonów podbudowaną 
dudniącym i miarowym rytmem niskich brzmień. Veda Kong ścisnęła dłoń Dara 

Wiatra, ale ten nie zwrócił na to uwagi. Junius Ant patrzył stojąc nieruchomo i 

background image

wstrzymując oddech.

Mieszkańcy Tukana byli tak bardzo podobni do Ziemian, że stopniowo zacierało się 
wrażenie inności tego świata. Ci czerwonoskórzy odznaczali się takim pięknem 

fizycznym, jakiego człowiek na Ziemi jeszcze nie osiągnął, a jakie żyło jedynie 
w marzeniach i tworach artystów, wcielając się w niewielką tylko liczbę ludzi.

„Im trudniejsza i dłuższa była droga ślepej ewolucji od dzikiego zwierzęcia do 
istoty myślącej, tym bardziej podziwu godna jest doskonałość wyższych form 

życia, a tym samym i ich piękno — my-siał Dar Wiatr. — Już od dawna ludzie Ziemi 
zrozumieli, że piękno polega na instynktownym wykształceniu przez istoty myślące 

celowości budowy swych organizmów i przystosowywaniu się do okre-słonych 
przeznaczeń. Im różnorodniejsze są te przeznaczenia, tym piękniejsza staje się 

forma. Mieszkańcy Tukana są z pewnością wie-lostronniejsi i zręczniejsi od nas. 
A może ich cywilizacja kładła większy akcent na fizyczny i umysłowy rozwój 

człowieka kosztem techniki? Nasza kultura przez długi czas była opanowana przez 
technicyzm i dopiero z nastaniem ustroju komunistycznego weszła na drogę 

doskonalenia samego człowieka".
Taniec się skończył. Młoda dziewczyna wyszła na środek sali, po czym uniosła 

ramiona i twarz ku sufitowi. Światło skupiało się teraz jedynie na niej.
Spojrzenia Ziemian powędrowały mimo woli za jej wzrokiem. Na suficie było 

wyobrażone rozgwieżdżone niebo. Znajdujące się na nim obce gwiazdozbiory nie 
wywoływały żadnych skojarzeń. Dziewczyna poruszyła ręką i oto na jej palcu 

wskazującym ukazała się niebie-
53

ska kulka. Z kulki trysnął srebrzysty promień, który się przekształcił w ogromny 
wskaźnik. Okrągła plamka świetlista na końcu promienia zatrzymywała się kolejno 

raz na jednej, to znów na drugiej gwieździe. Wówczas na szmaragdowej płycie 
ukazywały się obrazy pustynnych bądź zaludnionych planet. Pod czerwonymi, 

niebieskimi, fioletowymi i żółtymi słońcami płonęły z przygnębiającą 
beznadziejnością kamieniste lub piaszczyste przestrzenie. Czasami promienie 

dziwnego, ołowianego słońca powoływały do życia na swych planetach płaskie 
kopuły i spirale nasycone elektrycznością, pływające na podobieństwo meduz w 

gęstej, pomarańczowej atmosferze lub po oceanie. W systemie czerwonego słońca 
rosły drzewa fantastycznie wysokie, o śliskiej, czarnej korze; wyciągały ku 

niebu, jakby w rozpaczy, miliardy wykrzywionych konarów. Inne planety były 
całkowicie zalane wodą. Olbrzymie żywe wyspy, ni to zwierzęce, ni to roślinne, 

pływały wszędzie, poruszając na spokojnej gładziźnie niezliczonymi, kudłatymi 
mackami.

— Oni nie mają w pobliżu planet z wyższymi formami życia — rzekł nagle Junius 
Ant, śledzący nieprzerwanie mapę nieznanego nieba.

— Nie — odparł Dar Wiatr — z jednej strony leży płaski układ gwiezdny, jedna z 
późniejszych formacji Galaktyki. Ale wiemy, że układy płaskie i kuliste, zarówno 

nowsze, jak i dawniejsze, występują obok siebie na przemian. Od strony Eridana 
mają układ, w którym żyją istoty myślące. Należy on do Wielkiego Pierścienia.

— WR 4955 + MO 3529... i tak dalej — wtrącił Mven Mas. — Ale czemu tamci nie 
wiedzą o tym?

— Układ został przyłączony do Wielkiego Pierścienia dwieście siedemdziesiąt pięć 
lat temu, a ten komunikat nadano wcześniej.

Czerwonoskóra dziewczyna strząsnęła z palca niebieską kulkę i zwróciła się ku 
widzom z wyciągniętymi ramionami. Zdawało się, że zamierzała uściskać kogoś 

niewidzialnego, kto stał przed nią. Potem odrzuciła głowę do tyłu i otworzyła 
usta, jakby rzucała w lodowaty mrok międzygwiezdnych przestworzy gorący zew do 

ludzi innych światów.
Nie było w niej śladu surowości, jaka cechowała rzeźbione twarze ziemskich 

czerwonoskórych. Okrągłe oblicze o małym nosku, szeroko rozstawione, ogromne 
oczy niebieskiej barwy, małe usta przywodziły raczej na myśl ludy zamieszkujące 

północne obszary globu ziemskiego. Gęste, czarne włosy nie były twarde. Z całej 
postaci dziewczyny tchnęła radość życia i pewność siebie, która na widzach 

sprawiała wrażenie wewnętrznej siły.
54

— Czy oni rzeczywiście nic nie wiedzą o Wielkim Pierścieniu? — prawie jąknęła 
Veda Kong chyląc głową przed piąkną siostrą z kos-mosu.

— Teraz pewnie wiedzą — odezwał się Dar Wiatr — przecież to, co widzimy, odbyło 
się przed trzystu laty.

— Osiemdziesiąt osiem parseków — zahuczał niski głos Mvena Masa. — Ci wszyscy, 

background image

których widzieliśmy, nie żyją od dawna.

Jakby dla potwierdzenia jego słów, zjawisko cudownego świata znikło. Zgasł także 
i zielony wskaźnik łączności. Transmisja się skończyła.

Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Pierwszy ocknął się Dar Wiatr. Gryząc wargi z 
wyrazem przykrości, szybko poruszył rączkę wykonaną z kamienia granatu. 

Wyłączenie energii ozwało się dudniącym, metalicznym hukiem, uprzedzającym 
inżynierów stacji energetycznych o tym, że należy obecnie skierować potężny 

strumień do właściwych kanałów. Zakończywszy manipulacje przy aparaturze, 
kierownik stacji kosmicznych ponownie zwrócił się do swoich towarzyszy.

Junius Ant przeglądał pokreślone kartki.
— Część mnemogramu (pamięciowego zapisu) z mapą gwieździste-go nieba na suficie 

należy niezwłocznie przesłać do Instytutu Nieba Południowego — powiedział do 
młodego pomocnika Dara Wiatra.

Tamten spojrzał na Juniusa Anta ze zdziwieniem, jak gdyby budząc się z 
niezwykłego snu.

Surowy uczony zataił uśmiech — czyż oglądane zjawisko nie było w rzeczy samej 
wizją cudownego świata, przekazaną przed trzema wiekami? Świata, który ujrzą 

teraz miliardy ludzi na Ziemi oraz na stacjach Księżyca, Marsa i Wenus.
— Miał pan rację, Mvenie — uśmiechnął się Dar Wiatr — mówiąc jeszcze przed 

odbiorem, że dziś zajdzie coś niezwykłego. Po raz pierwszy od czterystu lat 
istnienia Wielkiego Pierścienia z głębi wszechświata przyszła wieść o planecie 

zamieszkanej przez naszych braci, bliskich nam nie tylko rozumem, ale i budową 
ciała. Cieszy mniej nadzwyczaj to odkrycie. Dobrze się zaczyna pańska działal-

ność. Ludzie czasów starożytnych uważaliby to za dobrą wróżbę, nasi 
psychologowie zaś powiedzieliby, że zaszedł wypadek pokrzepiający na duchu i 

mogący odegrać rolę bodźca do dalszej...
Dar Wiatr zreflektował się nagle: czuł, że jest podniecony i za dużo mówi. 

Gadatliwość w epoce Wielkiego Pierścienia była uważana za jedną z 
najhaniebniejszych wad człowieka, toteż zamilkł nie kończąc zdania.

— Tak,"tak! — odezwał się z roztargnieniem Mven Mas.
55

Junius Ant wyczuł w jego głosie i sposobie bycia pewną rezerwę. To go 
zastanowiło. Veda Kong lekko pogłaskała palcem dłoń Dara Wiatra i skinęła na 

Afrykańczyka.
„Może jest zbyt wrażliwy" — pomyślał Dar Wiatr i przyjrzał się uważnie swemu 

następcy.
Ale Mven Mas szybko się zorientował i znowu stał się spokojnym, uważnym 

specjalistą. Ruchome schody przeniosły ich na górę, ku szerokim oknom i 
wygwieżdżonemu niebu, równie dalekiemu, jak w ciągu trzydziestu tysięcy lat 

istnienia człowieka — ściślej: tej jego odmiany, która nosi miano Homo Sapiens.
Mven Mas i Dar Wiatr musieli jeszcze tu pozostać.

Veda Kong szepnęła Darowi, że nigdy nie zapomni tej nocy.
— Wydawałam się sobie tak bardzo godną politowania — kończyła z uśmiechem 

zadającym kłam tym smutnym słowom.
Dar Wiatr zrozumiał, co miała na myśli, i przecząco potrząsnął głową.

— Jestem pewien, że gdyby owa kobieta zobaczyła panią, Vedo, byłaby dumna ze 
swojej siostry. Naprawdę, nasza Ziemia nie jest gorsza od ich świata! — Twarz 

Dara Wiatra promieniała miłością.
— No, drogi przyjacielu, to tylko w pańskich oczach — uśmiechnęła się Veda. — 

Niech pan spyta Mvena Masa!... — Żartobliwie osłoniła oczy ręką i znikła za 
załomem ściany.

Kiedy wreszcie Mven Mas pozostał sam, już dniało. W chłodnawym, nieruchomym 
powietrzu rozlało się szare światło, morze i niebo nabrały kryształowej 

przejrzystości. Morze miało srebrzysty, a niebo różowy odcień.
Mven Mas długo stał na balkonie obserwatorium wpatrując się w znajome zarysy 

budynków.
Na niewysokiej płaszczyźnie dźwigała się wzwyż olbrzymia aluminiowa arkada, 

przekreślona dziewięcioma równoległymi pasami aluminiowymi, oddzielonymi od 
siebie opalowokremowymi srebrzysto-białymi szybami plastycznymi — gmach Rady 

Astronautycznej. Przed gmachem wzniesiono pomnik pierwszych ludzi, którzy 
wyruszyli w przestrzenie kosmiczne. Stok stromej góry sięgającej obłoków 

wieńczył statek astronautyczny starodawnego typu — rybokształtna rakieta, 
mierząca swym nosem w niedostępne jeszcze wyżyny. Długi rząd ludzi wspinał się z 

trudem po zboczu, okrążając cokół pomnika — piloci statków rakietowych, fizycy, 

background image

astronomowie, biolodzy, śmiali pisarze-fantaści...

Świt jarzył się już na kadłubie starodawnego statku kosmicznego i na lekkich, 
ażurowych konturach gmachów, a Mven Mas wciąż

56
i

jeszcze przemierzał balkon szerokimi krokami. Ani razu jak dotąd nie 

doznał takiego wstrząsu. Wychowany według zasad ogólnie obowiązujących w dobie 
Wielkiego Pierścienia, przeszedł trudny

'"•

kurs wychowania fizycznego i przeszedł z powodzeniem „próbę sprawności 

Herkulesa", nazwaną tak na pamiątkę pięknych mitów starożytnej Hellady. Próbie 

tej musiał się poddać każdy młodzieniec
j ś

kończący szkołę. Jeśli dobrze wywiązał się z zadania, uznawano go za 

godnego wyższego szczebla wykształcenia.
Mven Mas pracował w Tybecie zachodnim, zaopatrując tamtejsze kopalnie w wodę, 

opiekował się lasem araukarii na płaskowzgórzu Nahebta w Ameryce Południowej i 
tępił rekiny, które znowu ukazały się przy brzegach australijskich. Jego życiowy 

hart i wybitne zdolności pozwoliły mu odbyć długoletnią naukę i przygotować się 
do trudnej i odpowiedzialnej działalności. Dziś, kiedy zaraz na początku nowej 

pracy dane mu było zetknąć się z dalekim światem tak wiele mającym wspólnego z 
Ziemią, w duszy Mvena Masa zadrgała jakaś nieznana struna. Poczuł, jakby się 

rozwarła przed nim otchłań, dokoła której chodził przez długie lata swego życia 
nie przeczuwając jej istnienia. Tak silne było pragnienie nowego spotkania z 

planetą gwiazdy Epsilon Tukana — ze światem, który ucieleśniał najpiękniejsze 
baśni ludzkości. Nigdy nie zapomni czerwonej dziewczyny, jej wyciągniętych i 

przywołujących rąk, jej rozchylonych ust!...
,

To, że od owego cudownego świata dzieliła go przestrzeń dziewięćdziesięciu 

lat świetlnych, że nie istniała żadna techniczna możliwość dotarcia doń, nie 
osłabiało, lecz wzmagało palącą tęsknotę.

3. W niewoli ciemności
Na pomarańczowych wskaźnikach anamezonowego paliwa czarne, grube strzałki 

spoczywały na zerach. Kurs statku na razie nie odchylał się od gwiazdy żelaznej, 
tak że szybkość wciąż jeszcze była wielka.

Statek przybliżał się nieuchronnie do niesamowitego, niewidzialnego dla 
ludzkiego oka słońca.

Erg Noor przy pomocy astronawigatora, drżąc z wytężenia i słabości, usiadł przy 
liczniku. Silniki planetarne, odłączone od robota-sternika, ucichły.

57
— Ingrido, co to właściwie jest gwiazda żelazna? — zapytał cicho Kay Ber nie 

opuszczając przez cały czas swego miejsca za plecami astronoma.
— Niewidoczna gwiazda klasy widmowej T, wygasła, ale jeszcze niewystygła 

zupełnie albo nie rozżarzona na nowo. Wysyła długofalowe promieniowanie cieplnej 
części widma i widać ją tylko przez inwertor elektronowy20. Jej światło jest dla 

naszych oczu niewidoczne, naprawdę zaś jest to promieniowanie podczerwone. Sowa, 
dostrzegająca podczerwone promieniowanie cieplne, mogłaby ją zobaczyć.

— A dlaczego  „żelazna"?
— Wszystkie, które dotąd zbadano, wykazują w widmie znaczną zawartość żelaza. 

Najwidoczniej stanowi ono poważną część składników tej gwiazdy. Stąd też, jeżeli 
gwiazda jest duża, jej masa i pole przyciągania są ogromne. Obawiam się, że 

trafiliśmy właśnie na taką...
— I co będzie?

— Nie wiem. Sam widzisz, że nie mamy paliwa. Ale w dalszym ciągu lecimy prosto 
na gwiazdę. Trzeba by zahamować „Tantrę" do szybkości jednej tysiącznej 

prędkości absolutnej, przy której byłoby niemożliwe odchylenie kątowe. Jeżeli 
nie wystarczy także planetarnego paliwa, statek będzie się stale zbliżał do 

gwiazdy, aż spadnie na nią. — Ingrida nerwowo potrząsnęła głową, a Ber 
pieszczotliwie pogładził ją po obnażonej ręce, pokrytej gęsią skórką.

Erg Noor podszedł w skupieniu do pulpitu sterowniczego. Wszyscy milczeli tłumiąc 
oddechy, milczała także dopiero co obudzona Niżą, instynktownie pojawszy ogrom 

niebezpieczeństwa. Paliwa mogło wystarczyć jedynie na zwolnienie lotu, ale 
wskutek straty szybkości statkowi byłoby trudno przezwyciężyć siłę przyciągania 

gwiazdy żelaznej. Gdyby „Tantra" nie podeszła tak blisko, gdyby Lin domyślił się 
w porę...

Minęło około trzech godzin i Erg Noor wreszcie się zdecydował. „Tantra" drgnęła 
od potężnego wybuchu motorów kaskadowych. Lot statku uległ stopniowemu 

zwolnieniu. Erg wykonał niedostrzegalny ruch — obecnym zamarły serca. Straszne, 

background image

brunatne słońce znikło z pierwszego ekranu i przeszło na drugi. Zdawało się, że 

statek oplotły jakieś niewidzialne pęta i ciągną go ku gwieździe. Noor szarpnął 
ku sobie uchwyty — silniki zostały unieruchomione.

— Wydostaliśmy się! — szepnął z ulgą Pel Lin. Noor wolno skierował wzrok w jego 
stronę.

58
^

— Nie! Pozostał jedynie nienaruszalny zasób paliwa dla orbitalnego 

krążenia i lądowania.
— Co teraz począć?

;

— Czekać. Odchyliłem nieco statek. Ale przelatujemy za blisko. Między siłą 

przyciągania gwiazdy a zmniejszoną szybkością „Tan-try" toczy się walka. 

„Tantra" leci teraz jak księżycowa rakieta
g

i jeżeli zdąży się oddalić, polecimy ku Słońcu. Co prawda czas lotu mocno 

się wydłuży. Za jakieś trzydzieści lat nadalibyśmy sygnał
*

wywoławczy, a za następnych osiem nadejdzie pomoc...

— Trzydzieści osiem lat! — szepnął Ber na ucho Ingridzie.
Szarpnęła go za rękaw i odwróciła się.

Erg Noor opadł na poręcz fotela i opuścił ręce na kolana. Ludzie milczeli, tylko 
cicho śpiewały przyrządy nawigacyjne. Ale w tej pieśni dźwięczała jakaś obca, 

nie harmonizująca z całością nuta grozy. Był to niemal fizycznie wyczuwalny zew 
gwiazdy żelaznej, realna siła jej czarnej masy, ścigająca statek, który utracił 

swą potęgę.
Policzki  Nizy   pałały,   serce  biło przyspieszonym   tętnem.   Bezna-

*

dziejne wyczekiwanie stawało się dla dziewczyny nie do zniesienia.

...Wolno płynęły godziny. W centralnej sterowni ukazywali się jeden po drugim 

obudzeni członkowie wyprawy. Liczba milczących wzrastała, póki nie zebrała się 
cała załoga statku. Czternaście osób.

Wciąż malejąca szybkość lotu była obecnie mniejsza niż szybkość ,

ucieczki21. „Tantra" nie mogła już teraz ujść gwieździe żelaznej. Ludzie, 

zapomniawszy o jedzeniu i o śnie, nie opuszczali sterowni przez wiele godzin, w 
ciągu których kurs „Tantry" odchylał się coraz bardziej, aż wreszcie statek 

wszedł na fatalną elipsę. Los „Tantry" stał się jasny dla wszystkich.
Nagle rozległ się tak przeraźliwy krzyk, że wszyscy drgnęli. Astronom Pur Hiss 

zerwał się i zaczął wymachiwać rękami. Jego konwulsyjnie wykrzywiona twarz 
straciła podobieństwo do oblicza ludzkiego ery Pierścienia. Strach i żądza 

zemsty opanowały uczonego niepodzielnie.
4

— To on — wrzeszczał Pur Hiss wskazując Pela Lina — ten tuman pozbawiony 

mózgownicy!... — Astronom zachłysnął się próbując przypomnieć sobie słowa klątw 
używanych przez praszczurów, a które od dawna wyszły z obiegu.

Stojąca w pobliżu Niżą odsunęła się z obrzydzeniem.
Erg Noor powstał.

— Potępianie towarzysza nie zaradzi złemu. Minęły czasy, kiedy błędy mogły być 
zamierzone. A w tym wypadku — Noor niedbale

*

59

poruszył uchwyty licznika — jak widzicie, istnieje trzydzieści procent 

możliwości błędu. Jeżeli dodamy do tego nieuniknioną depresję przy końcu dyżuru, 
a w dodatku wstrząs wskutek chwiejby statku, nie wątpię, że i pan, panie Hiss, 

popełniłby ten sam błąd.
— A pan? — z nieco mniejszą wściekłością wykrzyknął astronom.

— Ja nie. Miałem sposobność widzieć takiego samego potwora w czasie trzydziestej 
szóstej wyprawy kosmicznej... To moja wina. Będąc pewnym, że sam poprowadzę 

statek w niezbadanej okolicy, nie przewidziałem wszystkiego i ograniczyłem się 
jedynie do zwyczajnej instrukcji.

— Jak pan mógł przewidzieć, że pod pańską nieobecność ktoś wejdzie w tę 
okolicę?! — zawołała Niżą.

— Powinienem to przewidzieć — odparł twardo Erg Noor uchylając się od 
przyjaznego poparcia Nizy — o tym byłby sens rozmawiać jedynie na Ziemi...

— Na Ziemi!... — jęknął Pur Hiss i nawet Pel Lin nachmurzył się zaskoczony. — 
Rozmawiać? Kiedy wszystko stracone i czeka nas zagłada?

— Czeka nas nis zagłada, lecz ciężka walka — odrzekł Erg Noor zajmując miejsce w 
fotelu stojącym przy stole. — Proszę siadać! Spieszyć się nie ma dokąd, dopóki 

„Tantra" nie wykona półtora obrotu...
Obecni usłuchali w milczeniu, a Niżą mimo całej beznadziejności sytuacji 

uśmiechnęła się do biologa triumfująco.

background image

— Gwiazda niewątpliwie posiada planetę, przypuszczam, że nawet dwie, jak można 

sądzić na podstawie krzywizny izograw. Planety, jak widzicie — Erg Noor szybko 
naszkicował schemat — powinny należeć do rzędu większych, więc zapewne posiadają 

atmosferę. Na razie lądowanie nie jest konieczne, mamy jeszcze sporo atomowego, 
zestalonego tlenu22.

Erg Noor zamilkł i  zamyślił  się.
— Staniemy się satelitą planety i będziemy opisywać dokoła niej orbitę. Jeżeli 

atmosfera planety okaże się odpowiednia i jeśli zuży-jemy własne powietrze, 
wystarczy nam paliwa na tyle, żeby wylądować i zawołać o pomoc. W ciągu pół roku 

obliczymy kierunek, przekażemy wyniki z Zirdy, zawołamy o statek ratunkowy i 
wydostaniemy się na wolność.

— Jeżeli się wydostaniemy... — skrzywił się Pur Hiss, powstrzymując wybuch 
nagłej radości.

— Tak, jeżeli — zgodził się Erg Noor. — Ale przynajmniej mamy wyraźny cel. Aby 
go osiągnąć, należy skupić wszystkie siły. Pan,

60
panie Hiss, i Ingrida przeprowadźcie obserwacje i obliczcie rozmiary planet. Ber 

i Niżą na podstawie masy planet obliczą prędkość ucieczki, a według niej 
prędkość orbitalną i optymalny promień28 obiegu statku kosmicznego.

Badacze na wszelki przypadek przygotowali się do lądowania. Biolog, geolog oraz 
lekarz mieli zadanie wyrzucić zwiadowczą stację-robota, mechanicy dostrajali 

ładownicze urządzenia radarowe oraz reflektory i montowali rakietę-satelitę, za 
której pośrednictwem miano uzyskać połączenie z Ziemią.

Odkąd uświadomili sobie grozę sytuacji, praca szła raźno; przerywano ją jedynie 
w czasie chwiejby statku i na czas chwilowych grawitacji. Jednakże „Tantra" 

zwolniła już szybkość do tego stopnia, że chwiejba przestała działać zabójczo na 
załogę.

Pir Hiss i Ingrida stwierdzili obecność dwu planet. Zewnętrzna — ogromna i 
zimna, spowita w stężoną, najprawdopodobniej trującą atmosferę — groziła 

zagładą. Gdyby przyszło do wyboru rodzaju śmierci, lepiej już spalić się w 
zetknięciu z powierzchnią gwiazdy żelaznej, niż utonąć w mroku atmosfery 

amoniakalnej, wbijając statek w tysiąckilometrowe nawarstwienie lodów. Takie 
straszne, ogromne planety istniały i w systemie słonecznym: Jowisz, Saturn, 

Uran, Neptun.
„Tantra" niechybnie zbliżała się do gwiazdy. Po upływie dziewiętnastu dni 

ustalono wymiary planety wewnętrznej. Była ona większa od Ziemi. Okrążając swoje 
żelazne słońce w niewielkiej odległości, mknęła po orbicie z iście piekielną 

szybkością — jej rok wynosił chyba nie więcej niż dwa do trzech miesięcy 
ziemskich. Niewidzialna gwiazda T prawdopodobnie w dostatecznej mierze 

nagrzewała ją swoim promieniowaniem, jeśli więc planeta miała atmosferę, być 
może, istniało na niej życie. W tym wypadku lądowanie było szczególnie 

niebezpieczne...
Życie na pewnych planetach, podlegające innym przemianom ewolucyjnym, było 

niezmiernie szkodliwe dla mieszkańców Ziemi. Odporność organizmów, ich zdolność 
zwalczania chorobotwórczych bakterii, wypracowana w ciągu milionów stuleci na 

naszej planecie, 
stawał                                                                          

                                                                                
    y się bezskuteczne w obliczu obcych form istnienia. To samo 

niebezpieczeństwo groziło życiu przeniesionemu z innych planet na naszą Ziemię.
Główna cecha zwierząt, polegająca na tym, aby zabijając pożerać, a pożerając 

zabijać, przy wzajemnych kontaktach różnorakich światów zwierzęcych objawiała 
się z okrutną bezwzględnością. Udziałem pierwszych badaczy na zamieszkanych, ale 

pustynnych planetach
61

były nieprawdopodobne schorzenia, epidemie i straszliwe kalectwa. Co prawda 
zamieszkane przez ludzi myślących światy, zanim nawiązały bezpośrednią łączność 

astronautyczną, podejmowały liczne doświadczenia i prace przygotowawcze. Na 
naszej Ziemi, zbyt odległej od obfitujących w życie centralnych stref Galaktyki, 

nie widziano jeszcze gości z innych planet, przedstawicieli innych cywilizacji. 
Rada Astronawigacyjna dopiero niedawno ukończyła przygotowania do pierwszego 

przyjęcia ludzi z pobliskich gwiazd Węża, Łabędzia, Wielkiej Niedźwiedzicy i 
Rajskiego Ptaka.

Erg Noor, licząc się z możliwością napotkania nieznanych form życia, kazał 

background image

wydobyć z zasobników odpowiednie środki ochrony biologicznej.

„Tantra" zrównała wreszcie własną szybkość z prędkością orbitalną wewnętrznej 
planety gwiazdy żelaznej. Rozpoczęto dokoła niej obiegi. Mglista, bura 

powierzchnia planety, a raczej jej atmosfera, z odblaskiem ogromnej 
krwawobrunatnej gwiazdy, była widzialna tylko przez elektronowy inwertor. 

Wszyscy bez wyjątku członkowie wyprawy byli zajęci przy aparatach.
— Temperatura warstw powierzchniowych po stronie oświetlonej wynosi trzysta 

dwadzieścia stopni Kelvina24!
— Obrót dokoła osi w przybliżeniu około dwudziestu dób! Grubość atmosfery: 

tysiąc siedemset kilometrów.
— Radary wykazują  istnienie lądów  i wód.

— Ściśle wyliczona masa: czterdzieści trzy i dwie dziesiąte ziemskiej.
Komunikaty następowały nieprzerwanie i charakter planety stawał się coraz 

bardziej wyraźny.
Erg Noor zestawiał dane liczbowe, gromadząc materiał potrzebny dla obliczenia 

elementów orbity. Czterdzieści trzy i dwie dziesiąte masy ziemskiej wskazywały 
na to, że planeta była duża. Jej siła ciążenia przykuje statek do powierzchni. 

Ludzie przekształcą się w bezradne owady ugrzęzłe w Majstrze...
Ergowi przypomniały się dawne straszne opowiadania, półlegendy o statkach 

kosmicznych, które z tych czy innych przyczyn trafiły na olbrzymie planety. 
Statek o małej szybkości, zaopatrzony w paliwo o małej zawartości energii, 

ginął. Rozlegał się ryk silnika, kadłub, nie mogąc się oderwać od powierzchni, 
zaczynał drgać kon-wulsyjnie. Statek wprawdzie pozostawał nie uszkodzony, ale 

ludzie marli... Chrzęst łamanych kości mieszał się z jękiem konających 
odbieranym przez stacje ziemskie wraz z ostatnimi, pożegnalnymi komunikatami...

62
Załodze „Tantry" nie groził ten los tak długo, póki mogła krążyć dokoła planety. 

Jeśli jednak statek będzie musiał lądować, tylko wyjątkowo mocni potrafią 
dźwigać ciężar własnej żywej wagi na tej strasznej przystani, którą im los 

wyznaczył na długie dziesiątki lat życia... Czy będą mogli przetrwać w takich 
warunkach; pod uciskiem dławiącego ciężaru, w wiecznym mroku promieniowania 

podczerwonego, w gęstej, stężonej atmosferze? Bądź co bądź nie czekała ich 
zagłada, była i nadzieja ratunku.

„Tantra" opisywała swoją orbitę w pobliżu granicy atmosfery. Członkowie wyprawy 
nie mogli pominąć okazji do zbadania nie znanej dotąd planety, stosunkowo mało 

odległej od Ziemi. Naświetlona, a raczej nagrzana jej strona różniła się od 
pozostającej w cieniu nie tylko znacznie wyższą temperaturą, lecz także 

ogromnymi skupieniami elektryczności, które zniekształcały transmisje potężnych 
urządzeń radarowych. Erg Noor zdecydował się na prowadzenie badań planety za 

pomocą stacji bombowych. Wyrzucono stację fizyczną 25 i automat doniósł o 
istnieniu tlenu w atmosferze neonowo-azo-towej, o obecności pary wodnej i o 

temperaturze wynoszącej dwanaście stopni ciepła. Na ogół więc warunki były 
podobne do ziemskich. Tylko ciśnienie zagęszczonej atmosfery przewyższało 

ziemskie jeden i cztery dziesiąte rażą, a siła ciążenia ponad dwa i pół rażą.
— Tu można żyć! — rzekł biolog z bladym uśmiechem, wręczając szefowi komunikat 

stacji.
— Skoro my będziemy mogli żyć na tak mrocznej i ciężkiej planecie, to, być może, 

żyją tu już jakieś drobne istoty.
Po piętnastym okrążeniu statku przygotowano stację-bombę o mocnym telenadajniku. 

Jednakże druga stacja fizyczna, wyrzucona w cień, po obrocie planety o sto 
dwadzieścia stopni, znikła nie nadając sygnału.

— Wpadła do oceanu — zagryzając wargi skonstatowała Bina Led, geolog wyprawy.
— Będziemy musieli pomacać planetę głównym radarem, zanim wyrzucimy robota-

telewizor. Mamy tylko dwa.
„Tantra" wysłała wiązkę promieni radiowych i krążąc ponad planetą, penetrowała 

mętne wskutek zniekształceń kontury lądów i mórz. Ukazały się zarysy ogromnej 
równiny wchodzącej klinem w przestwór oceanu, bądź też rozdzielającej od siebie 

dwa oceany w okolicy równika planety. Wiązka promieni, która obejmowała 
przestrzeń dwustukilometrową, kreśliła na powierzchni planety zygzaki. Nagle na 

ekranie urządzenia radarowego zapłonął jasny punkt. Rozległ się świst 
potwierdzający, że to bynajmniej nie halucynacja.

63
— Metal! — zawołał geolog. — Otwarte złoże. Erg Noor potrząsnął głową:

— Chociaż błysk był bardzo krótki, jednak zdążyłem dostrzec kształt konturów. 

background image

Jest to albo wielki kawał metalu, może meteor, albo też...

— Statek — dokończyli jednocześnie Niżą i biolog.
— Fantazja! — rzucił krótko Pur Hiss.

— Może i rzeczywistość — odparł Erg Noor.
— Wszystko jedno, dyskusja jest bezcelowa — nie poddawał się Pur Hiss. — Nie 

można sprawdzić. Przecież nie wylądujemy...
— Sprawdzimy za trzy godziny, kiedy znów się znajdziemy w tym samym miejscu. 

Prosz.ę zwrócić uwagę, że ten metalowy przedmiot znajduje się na równinie, którą 
bym wybrał do lądowania... Stację telewizyjną wyrzucimy właśnie tam... Proszę 

nastawić promień radaru z wyprzedzeniem o sześć sekund!
Plan Erga powiódł się i „Tantra" rozpoczęła drugie trzygodzinne okrążenie 

ciemnej planety. Teraz, w miarę zbliżania się do równiny, statek otrzymywał 
doniesienia telerobota. Ludzie patrzyli natężonym wzrokiem w rozświetlony ekran. 

Promień widzenia włączając się klasnął i daleko w dole, w tysiąckilometrowej 
otchłani ukazały się kontury przedmiotów. Kay Ber wyobraził sobie, jak się 

obraca podobna do latarni morskiej głowica stacji, wysunięta z twardego 
opancerzenia. W strefie, którą oświetlał promień automatu, przebiegały po 

ekranie niewysokie urwiska, wzgórza, czarna plątanina wypłuczysk. Nagle 
przemknęło widmo mające postać ryby o połyskującym konturze i znów rozpostarła 

się ciemność.
— Statek kosmiczny — rozległo się na raz kilka głosów.

Niżą spojrzała na Pura Hissa z triumfem. Ekran zgasł. „Tantra" ponownie oddaliła 
się od telenadajnika, ale biolog Eon Tal już utrwalał taśmę zdjęcia 

elektronowego. Drżącymi z niecierpliwości palcami włożył taśmę do projektora z 
półkulistym ekranem26. Wewnętrzne ścianki obłej półkuli odtworzyły powiększony 

obraz.
Znane cygarowate kontury części dziobowej, wybrzuszenia rufy, wysoki grzebień 

urządzenia równowagi... Mimo całego nieprawdo-podobieństwa tego widowiska, tu, 
na planecie mroku, był to rzeczywiście ziemski statek kosmiczny. Stał poziomo, w 

normalnym położeniu, oparty o potężne wsporniki, nie uszkodzony, jak gdyby 
dopiero co wylądował na planecie gwiazdy żelaznej.

„Tantra" w dalszym ciągu opisywała szybkie wskutek dużego zbliżenia do planety 
kręgi, wysyłając bezskutecznie sygnały. Upłynęło kilka godzin. W centralnej 

sterowni zebrali się wszyscy człon-
64

kowie wyprawy. Siedzący dotąd w głębokim zamyśleniu Erg Notfr wstał.
— Proponuję lądowanie. Możliwe, że nasi bracia potrzebują pomocy, że statek ich 

jest uszkodzony i nie może startować ku Ziemi. Zabierzemy ich do nas, załadujemy 
anamezon i uratujemy się razem. Zrzucanie rakiety ratunkowej nie ma sensu. 

Rakieta nie pomoże nam zaopatrzyć się w paliwo, a zużyje tyle energii, że nie 
będziemy mogli sygnalizować na Ziemię.

— A może tamci znaleźli się tutaj właśnie wskutek braku aname-zonu? — zapytał 
Pel Lin.

— W takim razie pozostały im jeszcze planetarne ładunki jonowe. Nie mogli 
przecież zużyć wszystkiego. Widzicie sami, że statek wylądował prawidłowo, co 

znaczy, że lądowali na silnikach planetarnych. Zabierzemy paliwo jonowe, 
wystartujemy znowu i wyszedłszy na orbitę będziemy wołali Ziemię i czekali na 

pomoc. W najgorszym razie stracimy osiem lat Ale jeżeli uda się zdobyć anamezon, 
wtedy — hura!

— Może ich paliwo planetarne to nie ładunki jonowe, tylko fotonowe? — wyraził 
wątpliwość któryś z inżynierów.

— Możemy je zużytkować w silnikach głównych, jeżeli się przestawi zwierciadła 
czasowe z pomocniczych silników.

— Widzę, że zdążył już pan wszystko przemyśleć — poddał się inżynier.
— Pozostaje ryzyko lądowania na ciężkiej planecie i ryzyko pobytu na niej — 

burknął Pur Hiss. — Strach myśleć o tym świecie mroku!
— Tak, to prawda, ale ryzyko jest istotą naszej sytuacji, a my go bynajmniej nie 

powiększamy. Planeta, na której siedzi statek, nie jest znów taka zła.
Erg Noor rzucił okiem na tarczę równoważnika szybkości i zbliżył się do pulpitu. 

Długo trwał nieruchomo nad dźwigniami i przekładniami urządzenia sterowniczego. 
Palce jego dużych rąk poruszały się, jakby próbując akordów na niewidzialnym 

instrumencie muzycznym; zgarbił się, twarz mu stężała.
Niżą podeszła do Erga, ujęła śmiało jego prawą dłoń i przytuliła ją do swego 

gładkiego, gorącego z podniecenia policzka. Erg Noor uśmiechnął się z 

background image

wdzięcznością, pogłaskał wspaniałe włosy dziewczyny i wyprostował się.

— Schodzimy w niższe warstwy atmosfery do lądowania! — rzekł mocnym głosem 
włączając sygnał.

5 — Mgławica Andromedy Ug
Rozległ się gwizd syreny. Ludzie pospiesznie się rozbiegli i zajęli miejsca w 

ruchomych siedzeniach hydraulicznych.
Erg Noor utonął w miękkich objęciach fotela ładowniczego, który się wynurzył z 

luku przed pulpitem sterowniczym. Zagrzmiały wybuchy silników planetarnych i 
statek z wyciem pomknął w dół, ku skałom i oceanom nieznanej planety.

Urządzenia radarowe i zwierciadła podczerwone badały pierwotne ciemności, 
czerwone światełka płonęły na skali wysokości przy cyfrze piętnaście tysięcy 

metrów. Nie należało się spodziewać gór wyższych ponad dziesięć kilometrów na 
planecie, na której wody i naświetlenie cieplne czarnego słońca współdziałały 

przy wyrównywaniu jej powierzchni, podobnie jak na Ziemi.
Już pierwsze okrążenie ujawniło tylko nieznaczne wyniosłości jak na Marsie. 

Najwidoczniej działanie sił górotwórczych ustało lub też uległo zahamowaniu.
Erg Noor przesunął granicę wysokości lotu na dwa tysiące metrów i włączył 

potężne reflektory. Pod statkiem rozpościerał się ogromny ocean, istne morze 
grozy. Gęste, czarne fale wznosiły się i opadały nad straszliwymi głębinami.

Biolog, ocierając pot, usiłował z trudem złowić odbity od fali refleks świetlny 
za pomocą przyrządu, który wykazywał stosunek światła odbitego od danej 

powierzchni do padającego, czyli albedo. W ten sposób można było określić stan 
zasolenia lub stopień mineralizacji morza.

Lśniąca ciemność wód przechodziła w matową czerń — był to początek lądu. 
Skrzyżowane promienie reflektorów tworzyły pomiędzy ścianami mroku wąską drogę. 

Wyłaniały się na niej niespodziewane barwy: żółtawe plamy piachu, to znów 
szarawozielona powierzchnia obłych złomów skalnych.

.

„Tantra" kierowana wprawną ręką pomknęła nad kontynentem. Erg Noor poznał 
równinę.

Nie było to jednak płaskowzgórze. Wznosiło się bowiem nad nizinnymi spłachciami 
lądu zaledwie około stu metrów.

Przednie urządzenie radarowe lewej burty dało sygnał gwizdkiem. „Tantra" 
wycelowała reflektory. Teraz już było widać wyraźnie statek kosmiczny pierwszej 

klasy. Pokrycie jego części dziobowej z irydu anizotropicznego lśniło w 
promieniach reflektora jak nowe. W pobliżu nie było widać baraków ani żadnych 

świateł. Statek stał ciemny i martwy, nie reagując zupełnie na ukazanie się 
„Tantry", Promienie reflektorów pobiegły dalej, odbiły się od olbrzymiego dysku 

o spiralnych występach jak od niebieskiego zwierciadła. Dysk stał pochyło,
~1

częściowo zanurzony w czarną glebę. Przez chwilę obserwującym zdawało się, że w 
tyle, za dyskiem wznoszą się jakieś skały, a dalej gęstniała nieprzejrzana 

ciemność. Było tam pewnie urwisko lub zejście na dół...
Korpusem „Tantry" wstrząsnął ogłuszający świst. Erg Noor chciał lądować możliwie 

blisko statku i przestrzegał ludzi, którzy mogli się znajdować w strefie 
śmierci, w promieniu około tysiąca metrów od miejsca lądowania. Słychać było huk 

silników planetarnych, na ekranach ukazał się obłok rozżarzonych cząstek gleby. 
Podłoga statku jęła się piąć wzwyż i opadać w dół. Wodzidła hydrauliczne 

przesunęły się bezszelestnie i zmieniły położenie foteli prostopadle do 
stojących stromo ścian.

Gigantyczne, kolankowate wsporniki odskoczyły od korpusu i wzięły na siebie 
pierwszy impet zetknięcia się z powierzchnią nieznanego świata. Pchnięcie, 

uderzenie, znowu pchnięcie i oto „Tantra", chwiejąc dziobową częścią, 
znieruchomiała. Jednocześnie stanęły silniki. Erg Noor podniósł rękę ku 

pulpitowi, znajdującemu się teraz nad głową, i wyłączył dźwignię wsporników. Z 
wolna, krótkimi opadami statek osiadał, przybierając stopniowo poziome 

położenie. Lądowanie się skończyło. Jak zawsze, powodowało ono tak silny wstrząs 
ludzkiego organizmu, że astronauci musieli pozostać przez jakiś czas w swoich 

fotelach w półleżącej pozycji, zanim przyszli do siebie.
Każdego z nich uciskał straszliwy ciężar. Podnosili się z trudem jak po ciężkiej 

chorobie. Jednakże niestrudzony biolog zdążył już dokonać próby powietrza.
— Nadaje się do oddychania! — zakomunikował. — Zaraz przeprowadzę badania 

mikroskopowe.
— Nie trzeba — odezwał się Erg Noor odpinając opakowanie hydraulicznego fotela. 

— Bez skafandrów nie wolno opuszczać statku. Mogą tu być bardzo niebezpieczne 

background image

drobnoustroje.

W kabinie śluzowej, przy wyjściu, były. już zawczasu przygotowane biologiczne 
skafandry i specjalne kombinezony — stalowe, zaszyte w skórę, jakby rusztowania 

z silnikiem elektrycznym, sprężynami i amortyzatorami dla indywidualnego 
poruszania się w warunkach wzmożonej siły ciężkości. Wdziewało się je na 

skafandry.
Wszystkim spieszyło się, aby poczuć pod nogami twardy grunt, choćby nawet obcy, 

po sześciu latach tułaczki w międzygwiezdnych przestrzeniach. Kay Ber, Pur Hiss, 
Ingrida, lekarz Luma i dwóch inżynierów-mechaników winni byli zostać na statku 

dla pełnienia dyżurów przy radio, reflektorach i aparaturze.
Niżą stała na boku z hełmem w ręku.

67
— Skąd to wahanie, Nizo? — zawołał do dziewczyny Erg Noor sprawdzając swoją 

radiostację na hełmie. — Chodźmy do statku!
— Ja... — Niżą urwała. — Wydaje mi się, że jest martwy i stoi tu już dawno, od 

lat. Jeszcze jedna katastrofa, jeszcze jedna ofiara okrutnego kosmosu! Rozumiem, 
że to nieuniknione, ale zawsze na sercu ciężko... zwłaszcza po Zirdzie, po 

„Algrabie"...
— Możliwe, że ten statek uratuje nam życie — odezwał się Pur Hiss nastawiając 

krótkoogniskową lunetę.
Ośmiu podróżników wgramoliło się do komory przejściowej i zatrzymało w 

oczekiwaniu.
— Proszę włączyć powietrze! — dał rozkaz Erg Noor pozostałym na statku.

Dzieliła ich od tamtych nieprzepuszczalna ściana.
Dopiero kiedy ciśnienie w komorze osiągnęło wysokość dziesięciu atmosfer i było 

wyższe niż zewnętrzne, dźwigi hydrauliczne wypchnęły ciasno przylegające drzwi. 
Ciśnienie powietrza niemal wyrzuciło ludzi z komory, nie pozwalając, aby z 

obcego świata przedostało się do wnętrza statku coś szkodliwego. Drzwi 
zatrzasnęły się gwałtownie. Smuga reflektora wyznaczyła jaskrawą drogę, po 

której badacze zaczęli kuśtykać na swoich sprężynowych nogach, ledwie dźwigając 
ciężkie ciała. Przy końcu świetlnej trasy widniał ogromny statek, ale nierówna, 

usiana kamieniami droga zdawała się ciągnąć bez końca.
Poprzez grubą powłokę atmosfery, obfitującą w wilgoć, prześwitywały gwiazdy w 

postaci mętnych, rozpływających się plam. Zamiast jaśniejącego w swej 
wspaniałości kosmosu, niebo planety nasuwało wspomnienie gwiazdozbiorów. Ich 

mętne, czerwone latarenki nie mogły walczyć z ciemnością panującą na powierzchni 
planety. Na tle głębokiego mroku statek odcinał się wyraziście i plastycznie. 

Gruba warstwa lakieru borazonowo-cyrkonowego była tu i ówdzie starta na 
poszyciu. Prawdopodobnie statek długo wędrował w kosmosie.

Eon Tal wydał okrzyk, który zabrzmiał we wszystkich telefonach. Wskazał ręką 
otwarte drzwi ziejące czarnym otworem i spuszczony przed nimi mały dźwigar. Na 

gruncie, tuż przy dźwigarze i pod statkiem, sterczały jakieś rośliny. Grube 
łodygi unosiły ku górze, na wysokość prawie metra, czarne, ząbkowane, o 

złowieszczym wyglądzie miseczki, ni to liście, ni to kwiaty. Jeszcze większy 
niepokój budziło wejście do statku. Nie tknięte rośliny i otwarte drzwi 

świadczyły o tym, że ludzi tu od dawna nie było.
Noor, Eon i Niżą weszli do dźwigu. Erg nacisnął wyłącznik. Mechanizm z lekkim 

zgrzytem uniósł posłusznie troje badaczy w otwartą
68

na oścież komorą przejściową. W ślad za nimi weszli pozostali uczestnicy 
wyprawy. Erg Noor przekazał na statek prośbę o zgaszenie reflektora. Mała 

gromadka ludzi poczuła się nagle zgubiona w otchłani ciemności. Zdawało się, że 
świat żelaznego słońca otoczył ich zwartym pierścieniem, jak gdyby chciał 

stłumić słabe ognisko ziemskiego życia, przeniesionego na powierzchnię ogromnej, 
ciemnej planety.

Zaświecono przymocowane do hełmów latarki. Jak. się okazało, drzwi z komory 
przejściowej do wnętrza statku były zamknięte,,ale nie na zamek. Pod lekkim 

naciskiem ustąpiły. Astronauci znaleźli się w środkowym korytarzu. Konstrukcja 
statku różniła się od „Tantry" w nieznacznych szczegółach.

— Zbudowany kilkadziesiąt lat temu — powiedział Erg Noor zbliżywszy się do Nizy.
Dziewczyna obejrzała się. Poprzez silikol" hełmu dostrzegła jego zagadkowy 

uśmiech.
— Nasuwa się nieprawdopodobne przypuszczenie — kontynuował Erg Noor — że to 

jest...

background image

— „Żagiel"! — wykrzyknęła Niżą zapominając o wyłączeniu mikrofonu. Wszyscy 

zwrócili się w jej stronę.
Grupa rozpoznawcza dostała się do głównych pomieszczeń statku — do biblioteki-

laboratorium, a potem dalej, w dziobowej części, do centralnej sterowni. 
Chwiejąc się na nogach w swoim „kombinezonie" i często uderzając o ściany, Erg 

dotarł do głównej tablicy rozdzielczej i stwierdził, że oświetlenie jest 
włączone, ale widocznie nie było prądu. W ciemności nie przestawały świecić 

fosforyzujące wskazówki i znaki. Erg Noor odnalazł dźwignię awaryjną i tu, ku 
zdziwieniu wszystkich obecnych, zajaśniało nieco mgliste światło, które 

wszystkim wydawało się bardzo jaskrawe. Prawdopodobnie światło zapłonęło także i 
w dźwigu, gdyż w telefonach zabrzmiał głos Fura Hissa zapytującego o przebieg 

oględzin. Odpowiedziała mu geolog wyprawy, w chwili gdy Noor stawał na progu 
centralnej sterowni. Idąc za jego spojrzeniem Niżą dostrzegła w górze, pomiędzy 

dwoma przednimi ekranami napis „Żagiel" — w języku ziemskim i szyfrowanym 
dialekcie Wielkiego Pierścienia. Niżej, pod linią, były widoczne sygnały 

wywoławcze Ziemi i współrzędne układu słonecznego.
Zaginiony od osiemdziesięciu lat statek został odnaleziony na nieznanej planecie 

czarnego słońca, o którego systemie mniemano, że jest jedynie ciemnym obłokiem.
Oględziny statku nie dawały podstawy do domysłów, co się stało z załogą — 

tlenowe zbiorniki nie były wyczerpane, zapasów wody i żywności mogło jeszcze 
wystarczyć na kilka lat.

69
Tu i ówdzie w korytarzach, w centralnej sterowni i w bibliotece widniały dziwne, 

ciemne zacieki. Na podłodze biblioteki także widać było plamę, podobną do 
zaschniętej cieczy. Na rufie w maszynowni, przed rozwartymi drzwiami 

przepierzenia, zwisały oberwane przewody, a masywne statywy chłodni, wykonane z 
brązu fosforowego, były mocno pogięte. Poza tym statek nie miał żadnych 

uszkodzeń.
Mimochodem dokonano nadzwyczaj ważnego odkrycia: statek po-sia4ał zapasy 

anamezonu i planetarnych ładunków jonowych, które zapewniały „Tantrze" start z 
planety i powrót na Ziemię.

Przesłany na „Tantrę" komunikat rozproszył nastrój przygnębienia wywołany 
beznadziejnością sytuacji i podniósł astronautów na duchu. Odpadła konieczność 

długotrwałych prac związanych z nadaniem komunikatu na Ziemię. Ale za to czekała 
ich ogromna, mozolna praca: przeładunek pojemników z anamezonem. Niełatwy w 

normalnych, ziemskich warunkach, tu, na planecie gwiazdy żelaznej, gdzie siła 
ciążenia była trzykrotnie większa, stawał się skomplikowanym problemem 

technicznym. Jednakże ludzie epoki Pierścienia nie lękali się trudnych zadań i 
podejmowali je z zapałem.

Biolog wydostał z megnetofonu centralnej sterowni szpulę dziennika lotu. Erg 
Noor i geolog otworzyli główny, hermetycznie zamknięty schowek, w którym 

mieściło się archiwum „Żagla". Zabrali dość znaczny ładunek — mnóstwo zwojów 
fotonowo-magnetofonowych filmów, dzienników i materiałów zawierających 

obserwacje astronomiczne i obliczenia.
Ledwie żywi ze zmęczenia powrócili na „Tantrę", gdzie ich z niecierpliwością 

oczekiwali towarzysze. Tu, w warunkach, do których przywykli, siedząc w jasnym 
świetle dokoła wygodnego stołu, mieli wrażenie, że porzucony statek kosmiczny 

był zjawą koszmarnego snu. I astronauci nie mieliby powodu do narzekań, gdyby 
nie to, że każdy z nich czuł nieustanne działanie siły ciężkości, która ich 

przytłaczała do straszliwej planety. Przy najmniejszym ruchu krzywili się z 
bólu. Niesłychanie trudną rzeczą było uzgadnianie ruchów własnego ciała z 

ruchami „sprężynowego kombinezonu". Toteż chodzeniu towarzyszyły nieustanne 
wstrząsy i bolesne potknięcia. Nawet z krótkiego przemarszu powrócili w stanie 

całkowitego rozbicia. Geolog Bina Led doznała prawdopodobnie lekkiego wstrząsu 
mózgu, ale i ona, oparłszy się ciężko o stół i ściskając skronie, nie chciała 

odejść, dopóki nie zostaną przesłuchane ostatnie szpulki dziennika statku. Niżą 
spodziewała się po zapisie rzeczy niezwykłych. Wyobrażała sobie, że usłyszy 

chrapliwe głosy wzywające ratunku, jęki nabrzmiałe cierpieniem, tragiczne słowa 
pożegnania. Ale kiedy z aparatu zabrzmiał

70
dźwięczny .i chłodny głos, dziewczyna drgnęła. Erg Noor, mimo iż świetnie się 

orientował w historii lotów międzygwiezdnych, nie znał nikogo z załogi „Żagla". 
Złożona wyjątkowo z młodzieży, załoga statku ruszyła w niezwykle śmiały rejs na 

Vegę, nie przekazawszy Radzie Astronautycznej, jak zazwyczaj czyniono, filmu o 

background image

ludziach biorących udział w wyprawie.

Nieznany głos referował zdarzenia, jakie zaszły po siedmiu miesiącach od chwili 
nadania ostatniego komunikatu na Ziemię. Jeszcze ćwierć wieku przedtem, kiedy 

„Żagiel" mijał pas kosmicznych lodów przy obrzeżu systemu Vegi, statek doznał 
uszkodzeń. Otwór w części rufowej udało się załatać, podróż kontynuowano, ale 

awaria naruszyła system regulacji ochronnego pola silników. Po upływie 
dwudziestu lat musiano zatrzymać silniki. Jeszcze w ciągu pięciu lat „Żagiel" 

leciał siłą bezwładności, póki nie nastąpiło odchylenie, wynikłe z niedokładnego 
wytyczenia kursu. Nadano wtedy pierwszy komunikat. Statek zamierzał wysłać 

następny komunikat, kiedy trafił do układu gwiazdy żelaznej. Odtąd bieg wydarzeń 
przypominał historię „Tan-try", z tą tylko różnicą, że statek nie mógł już 

odlecieć z powodu zahamowania silników napędowych. Nie mógł się też 
przekształcić w satelitę planety, ponieważ motory przyspieszenia, podobnie jak i 

ana-mezonowe, znajdujące się w części rufowej, stały się niezdatne do użytku. 
„Żagiel" pomyślnie wylądował na nizinnej płaszczyźnie w pobliżu morza. Załoga 

zabrała się do spełnienia trzech najważniejszych zadań: do próby remontu 
silników, nadania komunikatu na Ziemię i do badania nieznanej planety. Nie 

zdążono jeszcze zmontować wieżyczki rakietowej, kiedy w niewytłumaczony sposób 
zaczęli ginąć ludzie. Ci, których wysłano na poszukiwanie, też nie powracali. 

Przerwano badania planety. Astronauci opuszczali statek w celu budowy wieżyczki 
tylko w zwartej grupie, chwile wolne od wyczerpujących zajęć spędzali w 

zamkniętym na głucho pomieszczeniu. Spiesząc się z nadaniem komunikatu nie 
zbadano obcego statku, który prawdopodobnie stał w pobliżu „Żagla" od dawna.

„To ten dysk!" — pomyślała Niżą. Jej oczy spotkały się ze spojrzeniem Erga 
Noora; ten, widocznie rozumiejąc jej myśli, skinął głową.

Z czternastu członków załogi „Żagla" pozostało przy życiu tylko ośmiu. Dalej w 
dzienniku następowała mniej więcej trzydniowa przerwa, po której komunikaty 

nadawał wysoki, melodyjny głos kobiecy:
Dziś, dnia dwunastego, siódmego miesiąca, trzysta dwudziestego trzeciego roku 

Pierścienia ukończyliśmy budowę rakiety-nadaj-nlka. Jutro o tej porze...
Kay Ber spojrzał odruchowo na skalę godzinową wzdłuż nawijającej się taśmy: 

godzina piąta rano według czasu „Żagla" i kto wie, która według tej planety...
Wyślemy rzetelnie obliczony... — głos urwał się nagle, następnie zabrzmiał 

znowu, ale głuchszy i słabszy, jakby spikerka była odwrócona od nadajnika — 
...Włączam! Jeszcze...

Głos zamilkł, ale taśma nawijała się dalej. Słuchacze zamienili strwożone 
spojrzenia.

— Coś się musiało stać!... — powiedziała stłumionym głosem Ingri-da Ditra. Z 
magnetofonu zaczęły dolatywać urywane, głuche słowa:

Dwóch się uratowało... Laik nie zdołała doskoczyć... dźwignie mogli zamknąć 
drzwi! Mechanik Sach Kton poczołgał się ku silnikom... uderzymy planetarnymi... 

tamci poza wściekłością i grozą nic... Tak, nic...
Taśm* przez czas jakiś obracała się bezdźwięcznie, po czym odezwał się ten sam 

głos:
Kton prawdopodobnie nie zdążył. Jestem sama i wiem już wszystko. Zanim zacznę — 

tu głos zabrzmiał z przekonywającą mocą: — Bracia, jeżeli znajdziecie „Żagla", 
nigdy nie opuszczajcie swego statku.

Spikerka westchnęła i rzekła półgłosem jakby do siebie:
Trzeba by sią dowiedzieć, co się stało z Ktonem. Wrócę ł wyjaśnię szczegółowo...

Rozległ się trzask. Taśma nawijała się do końca szpuli jeszcze około dwudziestu 
minut. Astronauci wytężali słuch, ale nieznana spikerka już się nie odezwała — 

prawdopodobnie nie wróciła...
Erg Noor wyłączył aparat.

— Nasi zgładzeni bracia i siostry ratują nas! Czy nie czujecie tu silnej dłoni 
człowieka Ziemi! Użyczył nam anamezonu, obecnie przestrzega o czyhającym na nas 

śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie wiem, na czym ono polega, przypuszczam 
jednak, że groźne jest dla nas obce życie. Gdyby to były żywiołowe siły 

kosmiczne, zabiłyby nie tylko ludzi. Uszkodziłyby także statek. Mając taką pomoc 
musimy się za wszelką cenę uratować i zawiadomić Ziemię o odkryciach załogi 

„Żagla" i naszych własnych. Niech wielki trud zaginionych i ich półwiekowa walka 
z kosmosem nie idą na marne.

72
— W jaki sposób zamierza się pan zaopatrzyć w paliwo nie wychodząc ze statku? — 

zapytał Kay Ber.

background image

— Czemuż to nie wychodząc ze statku? Będziemy musieli wychodzić i pracować na 

zewnątrz. Ale przestrzeżono nas i należy przedsięwziąć odpowiednie środki...
— Domyślam się — powiedział biolog. — Ogrodzenia ochronne dokoła miejsca pracy.

— Nie tylko dokoła miejsca pracy, ale i dokoła trasy pomiędzy dwoma statkami — 
dodał Pur Hiss.

— Oczywiście! Ponieważ nie wiemy, co na nas czyha, zbudujemy ogrodzenie 
podwójne: za pomocą prądu i promieniowania. Przeciągniemy przewody i na całej 

trasie stworzymy korytarz świetlny. Tuż obok „Żagla" stoi nie zużytkowana 
rakieta. Jej energii starczy na cały okres pracy.

Nagle Bina Led pochyliła się do przodu i uderzyła głową o stół. Lekarz i drugi 
astronom wyprawy, pokonując ciążenie, podeszli do zemdlonej towarzyszki.

— Nic groźnego — stwierdziła Luma Lasvi. — Wstrząs i zbyt wielkie napięcie 
nerwowe. Pomóżcie mi zanieść Binę do łóżka.

Ta prosta skądinąd akcja zajęłaby prawdopodobnie wiele czasu, gdyby nie to, że 
mechanik Taron wpadł na pomysł wprzęgnięcia robota do wózka automatycznego. Za 

pomocą tego aparatu przewieziono osiem osób do łóżek. Czas wypoczynku musiał być 
należycie wyzyskany, gdyż w przeciwnym razie zbytnie napięcie nie 

przystosowanego do tutejszych warunków organizmu mogłoby wywołać chorobę. W 
trudnym dla załogi momencie każdy jej członek był bardzo potrzebny.

Wkrótce dwa sprzężone automatyczne wózki, przeznaczone do transportu i prac 
drogowych, zaczęły wyrównywać trasę pomiędzy dwoma statkami. Wzdłuż wytyczonej 

drogi przeciągnięto potężne kable. Przy obydwu statkach ustawiono wieżyczki o 
grubych, przezroczystych kloszach silikoborowych88. Siedzący w nich obserwatorzy 

wysyłali od czasu do czasu z komór pulsacyjnych wachlarze śmiercionośnych 
promieni. Przez cały czas pracy ani na sekundę nie gasło światło mocnych 

reflektorów. W podokręciu „Żagla" otwarto główny luk, rozebrano przepierzenia i 
przygotowano do spuszczenia na wózki cztery pojemniki z anamezonem, wraz z 

trzydziestoma cylindrami zawierającymi ładunki jonowe. Załadowanie tego 
wszystkiego na „Tantrę" było sprawą o wiele bardziej skomplikowaną. Nie należało 

otwierać obu statków, aby nie wpuścić do środka zarodków obcego, zabójczego 
życia. Astronauci przewieźli z „Żagla" zapasowe balony z powietrzem i 

przedmuchiwali komorę przejściową od chwili otwar-
73

Cia luku do momentu zakończenia przeładunku. Oprócz tego burty statku osłaniano 
promicniowaniami kaskadowymi.

Ludzie stopniowo oswajali się z pracą w stalowych kombinezonach, a nawet nieco 
przywykli do wzmożonej siły ciężkości. Ustały i zmniejszyły się nieznośne bóle w 

kościach, jakie zaczęli odczuwać zaraz po lądowaniu.
Minęło kilka dni ziemskich. Tajemnicze „nic" nie zjawiało się. Temperatura 

otaczającego powietrza zaczęła szybko opadać. Zerwał się huraganowy wiatr 
potężniejąc z godziny na godzinę. Był to zachód niewidzialnego słońca. Planeta 

wykonała pełny obrót i kontynent, na którym stały obydwa statki kosmiczne, 
objęła noc. Ochłodzenie dzięki prądom konwekcyjnym i wydzielaniu ciepła przez 

ocean nie było gwałtowne, mimo to jednak po stronie planetarnej „nocy" nastąpił 
tęgi mróz. Pracę kontynuowano z włączonymi ogrzewaczami wewnętrznymi skafandrów. 

Pierwszy pojemnik udało się spuścić z „Żagla" i dowieźć do „Tantry", kiedy na 
„wschodzie" rozpętał się nowy huragan, znacznie gwałtowniejszy od poprzedniego, 

„zachodniego" Temperatura szybko skoczyła powyżej zera, strumienie gęstego 
powietrza niosły ogromne ilości wilgoci, błyskawice przeorywały niebo. Huragan 

wzmógł się do tego stopnia, że pod naporem wiatru zaczął drgać kadłub statku. 
Cały wysiłek załogi skoncentrował się na przymocowywaniu pojemnika do podwozia 

„Tantry". Ryk huraganu wzmagał się ciągle, na płaskowzgórzu wirowały 
niebezpieczne trąby powietrzne w kształcie kolumn, przypominające ziemskie 

tornado. W paśmie światła wyrósł ogromny słup takiej trąby ze śniegu i kurzu, 
którego lejkowaty wierzchołek sięgał ciemnego sklepienia niebieskiego. Pod jego 

naciskiem zerwały się przewody wysokiego napięcia, błękitne błyski krótkich 
spięć zamigotały wzdłuż skręconych w pierścienie drutów. Żółtawe światło 

reflektorów przy „Żaglu" zgasło, jakby je zdmuchnął wiatr. Erg Noor polecił 
załodze przerwać pracę i ukryć się w statku.

— Tam pozostał obserwator! — zawołała Bina Led, pokazując ledwie widoczny płomyk 
wieżyczki silikoborowej.

— Wiem, tam jest Niżą, zaraz idę — powiedział Noor.
— Prąd jest wyłączony i tajemnicze „nic" odzyskało swoje prawa — poważnie rzekła 

Bina.

background image

— Jeżeli huragan działa na nas, musi też działać i na owo „nic". Jestem pewien, 

że dopóki burza nie osłabnie, nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Ważę tak 
dużo, że nie zdmuchnie mnie na pewno, jeśli się przycisnę do gruntu i będę 

pełzał. Już dawno mam ochotę przyłapać to „nic" z wieżyczki,
74.

— Czy mogą iść z panem? — Eon Tal przyskoczył do Noora.
— Dobrze, ale tylko pan. Jako biolog.

Czołgali się długo, wykorzystując nierówności terenu i unika jąć powietrznych 
trąb. Huragan usiłował oderwać ich od gruntu i unieść z sobą. Raz mu się to 

nawet udało, ale Erg Noor uchwycił się Eona, powalił się nań i uczepił 
pazurzastymi rękawicami wielkiego kamienia.

Niżą otworzyła luk wieżyczki i obaj astronauci wpełzli do środka. Było tu ciepło 
i zacisznie,' wieżyczka, solidnie umocniona, stawiała dzielnie opór wichurze.

Rudowłosa dziewczyna ucieszyła się z przybycia kolegów; spędzenie doby sam na 
sam z burzą na obcej planecie nie należało do przyjemności.

Erg Noor przesłał na „Tantrę" meldunek o pomyślnym dotarciu do celu i reflektor 
statku zgasł. Teraz w mroku świeciło tylko sła-biutkie światełko wieżyczki. 

Grunt drgał od porywów burzy, uderzeń piorunów i stąpania groźnych trąb 
powietrznych. Niżą siedziała na obrotowym krześle, wsparta plecami o reostat. 

Erg Noor i biolog przysiedli u jej stóp, na pierścieniowatym występie fundamentu 
wieżyczki. W swoich skafandrach zajęli prawie całą przestrzeń.

— Proponuję, żebyśmy się przespali — zabrzmiał w telefonach głos Erga Noora. — 
Do „ciemnego" świtu pozostaje dwanaście godzin, dopiero wtedy huragan zacichnie 

i zrobi się ciepło.
Niżą i biolog zgodzili się z ochotą. Przytłoczeni potrójnym ciężarem, skurczeni 

w skafandrach obciśniętych sztywnymi rusztowaniami, wkrótce 
zasnę                                                                           

                                                                 li w ciasnej 
wieżyczce wstrząsanej przez burzę. Zdumiewająca jest zdolność ludzkiego 

organizmu przystosowywania się do wszelkich warunków i siła jego odporności.
Od czasu do czasu Niżą budziła się, nadawała na „Tantrę" uspokajające wiadomości 

i drzemała znowu. Huragan osłabł znacznie, drgania gruntu ustały. Teraz mogło 
się zjawić owo „nic" czy raczej „coś". Obserwatorzy zażyli PU, pigułki uwagi, 

dla orzeźwienia wyczerpanego systemu nerwowego.
— Ten statek kosmiczny nie daje mi spokoju — powiedziała Niżą. — Bardzo bym się 

chciała dowiedzieć, kim są „oni" i jak się tutaj dostali...
— Ja także — odparł Erg Noor. — Od dawna już w obwodzie Wielkiego Pierścienia 

krążą legendy o gwiazdach żelaznych i ich pla-netach-pułapkach. W bardziej 
zaludnionych okolicach Galaktyki, gdzie loty kosmiczne odbywały się już od 

dawna, istnieją planety zaginionych statków. Być może i na tej planecie są 
statki pochodzące z czasów dawniejszych, choć i spotkanie trzech statków w 

naszej
T5

rzadko zaludnionej okolicy to zjawisko zupełnie wyjątkowe. W pobliżu Słońca 
dotychczas nie wiedziano nic o istnieniu jakiejkolwiek gwiazdy żelaznej. 

Odkryliśmy pierwszą z nich.
— Czy pan zamierza zbadać statek-dysk? — zapytał biolog.

— Oczywiście. Żaden uczony nie wybaczyłby sobie zlekceważenia takiej 
sposobności. Statki dyskokształtne w okolicach sąsiadujących z nami są dotąd nie 

znane. Ten prawdopodobnie wędrował po Galaktyce przez kilka tysięcy lat po 
zagładzie załogi lub ciężkim uszko-' dzeniu. Być może, wiele z odbieranych, a 

niezrozumiałych dotąd nadań w obwodzie Pierścienia będzie można rozszyfrować po 
zbadaniu materiałów, które zawiera statek. Ma dziwaczny wygląd: spirala dys-

kowata, a żebrowanie na powierzchni bardzo wypukłe. Gdy się tylko skończy 
przeładunek z „Żagla", zajmiemy się zbadaniem tamtego. Teraz nie wolno odrywać 

od pracy ani jednej osoby.
— Przecież udało nam się zbadać „Żagiel" w ciągu paru godzin...

— Oglądałem dysk przez stereoteleskop. Jest zamknięty, nigdzie nie ma ani śladu 
jakiegokolwiek otworu. Przedrzeć się do wnętrza statku kosmicznego, który 

posiada sprawdzoną ochronę przed siłami o wiele potężniejszymi niż ziemskie 
żywioły, to rzecz bardzo trudna. Niechby kto spróbował przebić się do wnętrza 

„Tantry" poprzez jej opancerzenie z metalu o przebudowanej wewnętrznie 
strukturze krystalicznej, poprzez zewnętrzne poszycie borazonowe. To sprawa 

nieco trudniejsza niż zdobycie twierdzy. Tym bardziej że się ma do czynienia ze 

background image

statkiem całkowicie obcym, o konstrukcji nieznanej, opartej na nieznanych także 

zasadach. Spróbujemy go jednak zbadać.
— A kiedy zajmiemy się materiałami znalezionymi w „Żaglu"? — spytała Niżą. — 

Zawierają one z pewnością ciekawe informacje dotyczące tych przepięknych 
światów, o których była mowa w komunikacie.

W telefonie rozległ się dobroduszny śmiech Erga:
— Ja, który od dzieciństwa marzyłem o Vedze, sam płonę z niecierpliwości. Ale za 

to będziemy mieli dość czasu w drodze powrotnej do domu. Przede wszystkim trzeba 
się wyrwać z tego mroku, z dna piekieł, jak się mawiało w starożytności. 

Astronauci z „Żagla" widocznie nigdzie nie lądowali, bo w przeciwnym razie w 
zasobnikach przeznaczonych na zbiory statku znaleźlibyśmy jakieś przedmioty z 

różnych planet. Tymczasem były tylko filmy, obliczenia pomiarowe i zapisy 
zdjęć...

Erg Noor zamilkł i przez chwilę nasłuchiwał. Nawet czułe mikrofony  nie 
przekazywały  żadnych  szmerów — burza  ucichła.  Nagle^ z zewnątrz dobiegł 

jakiś zgrzytliwy szelest.
76

Noor skinął ręką i Niżą wyłączyła światło. Ciemność w wieżyczce nagrzanej 
promieniowaniem podczerwonym zdawała się być gęsta niczym czarna ciecz, jakby 

wieżyczka znajdowała się na dnie oceanu. Poprzez przejrzysty klosz silikoborowy 
zamigotały brązowe płomyki mające kształt gwiazdek o ciemnoczerwonych lub 

zielonawych promieniach. Gwiazdki gasły i zapalały się na nowo, tworząc 
łańcuszki, pierścienie i ósemki, bezdźwięcznie ślizgające się po gładkiej i 

twardej jak diament powierzchni klosza. Ludzie w wieżyczce odczuli dziwne 
pieczenie w oczach i ostry ból na powierzchni ciała, przypominający kłucie, jak 

gdyby krótkie promienie brązowych gwiazdek wbijały się igłami w neurony.
— Nizo — szepnął Erg Noor — proszę przesunąć regulator na pełne żarzenie.

Wieżyczka rozbłysła jasnym, niebieskim światłem ziemskim. Oślepiony nim Erg Noor 
nie dostrzegł nic. Niżą i Eon zdążyli jednak zauważyć, a może im się tylko 

zdawało, że mrok po prawej stronie wieżyczki nie ustąpił natychmiast, lecz trwał 
przez chwilę w postaci jakiegoś stworu najeżonego mackami. „Coś" momentalnie 

wciągnęło macki i odskoczyło w tył razem ze ścianą ciemności, odepchniętą przez 
światło.

— Może to po prostu przywidzenie — powiedziała Niżą — widmowe zgęszczenie 
ciemności dokoła ładunków jakiejś energii w rodzaju, na przykład, naszych 

błyskawic kulistych, a nie forma życia? Skoro wszystko tu jest czarne, 
błyskawice także powinny być czarne.

— Domysł pani jest poetyczny — odparł Erg Noor — obawiam się jednak, że 
nieprawdziwy. Przede wszystkim „coś" atakowało nas mając na względzie nasze żywe 

ciała. Właśnie to „coś" zniszczyło załogę „Żagla". Jeżeli ono jest zorganizowane 
i wytrwałe, jeśli może się poruszać w określonych kierunkach, skupiać i wysyłać 

jakąś energię, wtedy, oczywiście, o żadnym widmie powietrznym nie może być mowy. 
Jest to twór żywej materii, który usiłuje nas pożreć!

Biolog poparł stanowisko szefa;
— Wydaje mi się, że tu, na tej planecie, która jest planetą ciemności jedynie 

dla nas, ponieważ oczy nasze nie reagują na promienie podczerwone, a więc 
cieplnej części widma, inne promienie, żółte i niebieskie, powinny bardzo silnie 

oddziaływać na te stworzenia. Ich reakcja jest tak błyskawiczna, że zaginieni 
towarzysze z „Żagla" nie byli w stanie jej zauważyć oświetlając miejsce 

napaści... A kiedy zauważyli, było już za późno i konający nic nie mogli 
opowiedzieć żywym...

77
— Zaraz powtórzymy doświadczenie, chociaż zbliżanie się do tego stwora jest 

bardzo przykre.
Niżą wyłączyła światło i znów troje obserwatorów utkwiło wzrok w nieprzejrzanych 

ciemnościach oczekując stworzeń świata mroku.
— W co one są uzbrojone? Dlaczego ich zbliżenie daje się odczuć poprzez klosz i 

skafander? — zadawał biolog głośno pytania. — To jakiś szczególny rodzaj 
energii?

— Rodzajów energii mamy bardzo niewiele, a ta jest bez wątpienia z gatunku 
elektromagnetycznych. Oczywiście, istnieje całe mnóstwo najrozmaitszych jej 

modyfikacji. Ten nieznany stwór posiada broń oddziaływającą na nasz system 
nerwowy. Można sobie wyobrazić, jaki byłby rezultat, gdyby taka macka dotknęła 

ciała pozbawionego osłony.

background image

Erg Noor wzdrygnął się. Niżę Krit też przeszedł dreszcz, gdy spostrzegła 

łańcuszki brązowych płomyków zbliżające się z trzech stron.
— Jest ich kilka! — cicho zawołał Eon. — Nie należy chyba dopuścić do tego, by 

dotykały klosza.
— Racja. Niech każdy z nas odwróci się tyłem do światła i patrzy tylko w swoją 

stronę. Nizo, proszę włączyć!
Tym razem każdy z obserwatorów zdążył zauważyć odrębne szczegóły, które w sumie 

stworzyły obraz istot podobnych do ogromnych, płaskich meduz, płynących na 
nieznacznej wysokości nad powierzchnią ziemi. Dołem kołysały się jak gdyby gęste 

frędzle. Niektóre macki były zbyt krótkie w porównaniu z wymiarami stwora i nie 
przekraczały metra długości. Przy ostrych kątach romboidalnego cielska zwijały 

się i rozwijały po dwie macki znacznie dłuższe niż pozostałe. U nasady macek 
biolog dostrzegł olbrzymie pęcherze z lekka prześwitujące od wewnątrz i jakby 

rozpylające na całą powierzchnię macek gwieździste błyski.
— Obserwatorzy, dlaczego włączacie i wyłączacie światło? — zabrzmiał nagle w 

hełmach dźwięczny głos Ingridy. — Potrzebujecie pomocy? Burza się skończyła i 
zabieramy się do pracy. Zaraz do was przyjdziemy.

— W żadnym wypadku! — powiedział surowo Noor. — Stoimy wobec wielkiego 
niebezpieczeństwa. Proszę mnie połączyć ze wszystkimi.

Erg Noor opowiedział o straszliwych meduzach. Po naradzie podróżnicy zdecydowali 
się wysunąć na wózku część silnika planetarnego. Strumienie ognia długie na 

trzysta metrów pomknęły ponad kamienistą równiną, zmiatając na swej drodze 
wszystko widzialne i niewidzialne. Nie minęło nawet pół godziny i zerwane kable 

zostały przeciągnięte na nowo. Ochronę odbudowano. Było jasne dla wszyst-
78

kich, że anamezon powinien być załadowany przed nastaniem nocy planetarnej. 
Udało się tego dokonać kosztem niewiarogodnych wysiłków. Zmęczeni i wyczerpani 

astronauci zamknęli szczelnie luki i ukryli się pod osłoną niezniszczalnego 
pancerza statku, przysłuchując się spokojnie odgłosom szalejącego na zewnątrz 

huraganu. Ten mały, jasno oświetlony światek, niedostępny dla ciemności, zdawał 
się jeszcze przytulniejszy.

Ingrida i Luma rozsunęły stereoekran. Film wybrano trafnie. Błękitna woda Oceanu 
Indyjskiego pluskała przy stopach astronautów siedzących w bibliotece. Odbywały 

się Igrzyska Posejdonowe, zawody światowe we wszystkich konkurencjach sportu 
wodnego: skoki, pływanie, nurkowanie, zawody na deskach motorowych, na 

tratewkach. Widzieli tysiące wspaniałych, młodych ciał pokrytych brązem 
opalenizny, słyszeli dźwięczne śpiewy, śmiech, uroczystą muzykę finałów... W 

epoce Pierścienia wszystkich ludzi łączyła z morzem taka przyjaźń, jaka dawniej 
istniała tylko w krajach nadmorskich.

Niżą pochyliła się ku siedzącemu obok niej biologowi, pogrążonemu w głębokim 
zamyśleniu. Zdawało się, że dusza jego uleciała w bezkresną dal, ku miłej sercu 

rodzimej planecie z jej całkowicie ujarzmioną przyrodą.
— Brał pan udział w takich zawodach?

Biolog spojrzał na nią nie rozumiejącym wzrokiem.
— A, w tych tutaj? Nie, ani razu. Zamyśliłem się i nie zrozumiałem początkowo 

pytania.
— Czyż nie o tym pan myślał? — dziewczyna pokazała na ekran. — Jakże przyjemne 

jest kontemplować piękno naszego świata po ciemnościach, burzy i czarnych 
meduzach elektrycznych!

— Tak, oczywiście. Toteż człowieka bierze ochota przyłapać taką meduzę. Właśnie 
nad tym łamałem sobie głowę.

Niżą odwróciła się od uśmiechniętego już biologa i wymieniła uśmiech z Ergiem 
Noorem.

— Pan też rozmyślał nad tym, jak złapać taką czarną zgrozę? — spytała Niżą 
kpiącym tonem.

— Nie, myślę o statku-dysku.
Iskierki śmiechu w oczach Erga rozgniewały Niżę.

— Teraz rozumiem, czemu w starożytności ród męski zajmował się wojnami.' 
Myślałam, że to tylko przechwałki mężczyzn, którzy uważali się za silnych w nie 

zorganizowanym społeczeństwie.
— Nie ma pani racji, chociaż częściowo zrozumiała pani naszą psychikę. Ale ja 

już taki jestem: im bardziej kocham moją planetę, tym usilniej chciałbym jej 
służyć: uprawiać ogrody, wydoby-

79

background image

wać kruszce, przysparzać debr materialnych i duchowych, aby pc mnie pozostał 

jakiś ślad w postaci konkretnych rezultatów pracy moich rąk i głowy. Znam tylko 
kosmos, sztukę astronautyki i tylko tym mogę służyć ludzkości. Ale przecież loty 

nie są celem samym w sobie. Jest nim zdobywanie nowej wiedzy, odkrywanie nowych 
światów, takich, z których kiedyś uczynimy równie piękne planety jak nasza 

ziemia. A pani jakiej sprawie służy? Czemu panią tak pociąga tajemnica statku? 
Czy to tylko zwykła ciekawość?

Dziewczyna w gwałtownym wysiłku pokonała ciężar rąk i wyciągnęła je do Erga. On 
ujął je w swe duże dłonie i delikatnie pogłaskał. Policzki Nizy poróżowiały, 

zmęczone ciało napełniła nowa energia. Tak jak wtedy, przed niebezpiecznym 
lądowaniem, przytuliła policzek do dłoni Erga, wybaczając jednocześnie biologowi 

jego rzekomą zdradę Ziemi. Aby dać dowód, że przecież zgadza się ze stanowiskiem 
każdego z nich, Niżą przedstawiła im pomysł, który jej właśnie przyszedł do 

głowy. Należało opatrzyć jeden z zasobników na wodę automatycznie zatrzaskującą 
się pokrywą i włożyć do środka kawał konserwowanego mięsa jako przynętę. Jeżeli 

„czarna meduza" dostanie się do wnętrza zbiornika i pokrywa się zatrzaśnie, 
należałoby przez zawczasu przygotowane krany przedmuchać zasobnik nieczynnym 

chemicznie gazem i przymocować pokrywę na stałe przez spawanie. Eon przyjął 
propozycję Nizy z entuzjazmem.

Erg Noor ze swej strony zajął się nastrajaniem człekokształtnego robota i 
przygotowywał potężny frez elektryczny, za pomocą którego zamierzał przedostać 

się do wnętrza dyskowatego statku.
Burze wreszcie ustały, po mrozie zrobiło się ciepło — nadszedł dziewięciodobowy 

„dzień". Przetransportowanie ładunków jonowych i cennych przyrządów miało trwać 
jeszcze cztery dni ziemskie. Ponadto Erg Noor postanowił wziąć także niektóre 

rzeczy osobiste należące do zaginionej załogi, by po skrupulatnej dezynfekcji 
dostarczyć je na Ziemię jako pamiątki dla krewnych.

Piątego dnia wyłączono prąd i biolog wraz z dwoma ochotnikami, Kayem Berem i 
Ingridą, zamknął się w wieżyczce obserwacyjnej przy „Żaglu". Czarne stwory 

zjawiły się niezwłocznie. Biolog przygotował ekran podczerwony, tak że mógł bez 
przeszkód obserwować straszliwe meduzy. Do zasobnika-pułapki zbliżyła się jedna 

z nich; złożyła macki, zwinęła się w kłąb i wlazła do wnętrza. Nieoczekiwanie 
jeszcze jeden romboidalny kształt zjawił się przy otworze zasobnika. Pierwszy 

potwór błyskawicznie rozcapierzył macki — zamigotały gwieździste płomyki 
przekształcając się w pasma wibrującego, ciemnoczerwonego światła, które 

zabłysło na ekranie niewidzialnych
80

li zielonymi błyskawicami. Pierwszy potwór ustąpił miejsca m towarzyszowi; wtedy 
drugi momentalnie zwinął się w kłąb t^upadł na dno zasobnika. Biolog wyciągnął 

rękę ku wyłącznikowi, ale Kay Ber go powstrzymał. Teraz już w zasobniku 
znajdowały się dwie meduzy. Było rzeczą zdumiewającą, w jaki sposób stwory mogły 

do tego stopnia zmniejszyć swoją objętość. Naciśnięcie guzika — i po-'krywa 
zatrzasnęła się. Natychmiast ze wszystkich stron kilka czarnych potworów 

oblepiło ogromne, pokryte cyrkonem naczynie. Biolog włączył światło i poprosił 
„Tantrę" o włączenie ochrony. Czarne widma rozpłynęły się według swego zwyczaju 

momentalnie, ale dwa z nich pozostały w niewoli pod hermetyczną pokrywą 
zbiornika.

Biolog zbliżył się doń, dotknął pokrywy i krzyknął przeraźliwie. Jego lewa ręka 
zwisła jak sparaliżowana.

Mechanik Taron wdział ochronny skafander, by przedmuchać zbiornik czystym azotem 
ziemskim i przeprowadzić spawanie brzegów pokrywy. Krany zostały także zamknięte 

przez spawanie, po czym kocioł owinięto zapasową izolacją ze statku i 
umieszczono w zasobniku zbiorów wyprawy. Zwycięstwo opłacono drogo — mimo 

wysiłków lekarza paraliż ręki biologa nie ustępował. Eon Tal bardzo cierpiał, 
ale ani myślał rezygnować z wyprawy do statku. Erg Noor, znając jego pasję 

badawczą, nie mógł pozostawić go na „Tantrze".
Okazało się, że statek-dysk znajduje się znacznie dalej od miejsca postoju 

„Tantry", niż można było z początku przypuszczać. Także niedokładnie określono 
wymiary statku w mglistym świetle reflektorów. Był to kolos o średnicy trzystu 

pięćdziesięciu metrów. Aby dociągnąć system ochrony do tajemniczego dysku, 
musiano zdjąć kable z „Żagla". Zagadkowy statek zawisł nad ludźmi stromą ścianą, 

której górne kontury ginęły w plamistym mroku nieba. Kadłub statku pokrywała 
malachitowa popękana masa około jednego metra grubości. W szparach prześwitywał 

niebieski metal, szczególnie dobrze widoczny w miejscach, z których warstwa 

background image

malachitowa zupełnie odpadła. Zwrócona ku „Żaglowi" strona dysku była 

zaopatrzona w skręcony spiralnie walec, tworzący znaczne wybrzuszenie, które 
liczyło piętnaście metrów średnicy i około dziesięciu metrów wysokości. Druga 

strona statku, zatopiona w nieprzejrzanym mroku, miała kształt odcinka kuli o 
grubości dwudziestu metrów. I po tej stronie także się znajdował spiralnie 

skręcony walec, co wyglądało tak, jak gdyby na zewnątrz wystawała tkwiąca w 
kadłubie statku rura.

Kolosalny dysk zarył się głęboko w glebę. U stóp stromej ściany dostrzeżono 
stopione kamienie, których zakrzepłe strugi rozpłynęły się na boki niby gęsta, 

stwardniała smoła.
V, — Mgławica Andromedy

81
Wiele godzin stracono na poszukiwania jakiegokolwiek luku czy wejścia. Był albo 

dokładnie ukryty pod malachitową powłoką czy też farbą, albo. też zamknięto go 
tak starannie, że krawędzie były niewidoczne. Nie znaleziono też żadnych otworów 

systemu optycznego ani kranów do przedmuchiwania. Potężny dysk czynił wrażenie 
jednolitego bloku metalu. Erg Noor przewidział tę trudność i postanowił otworzyć 

kadłub statku za pomocą elektrohydraulicznego frezu, który przebijał'najtwardsze 
ściany międzygwiezdnych samolotów. Po krótkiej naradzie postanowiono najpierw 

ściąć wierzchołek spiralnego walca. Tam przypuszczalnie znajdowała się próżnia, 
rura czy może korytarz, którym można byłoby się dostać do wnętrza.

Zbadanie dysku .wymagało zorganizowania specjalnej wyprawy. Należało się jednak 
uprzednio przekonać, czy we wnętrzu tego gościa z dalekich światów zachowały się 

nienaruszone przyrządy i materiały, czy ocalało wszystko, co by mówiło o życiu i 
pracy astronau-tów, którzy przemierzyli tak wielkie przestrzenie, że loty 

ziemskich statków kosmicznych wydawały się nieśmiałymi wycieczkami w kosmos.
Walec spiralny po drugiej stronie dysku dotykał gleby. Tam więc podciągnięto 

reflektor i przewody wysokiego napięcia. Sinawe światło odbite od dysku 
rozprysło się po równinie dosięgając wysokich kształtów o nieokreślonych 

konturach, prawdopodobnie skał, przeciętych bramą bezdennej ciemności. Ale 
zarówno światła zamglonych gwiazd, jak i błyski reflektora sprawiały wrażenie, 

że w tej bramie mroku istnieje pustka. Prawdopodobnie tam zaczynało się zejście 
na płaską równinę zauważoną w czasie lądowania „Tantry".

Warcząc głucho wózek automatyczny zbliżał się do dysku i wyładował uniwersalnego 
robota, jedynego, jakim rozporządzała załoga „Tantry". Nieczuły na potrójne 

ciążenie, stanął przy metalowej ścianie podobny do grubego człowieka na krótkich 
nogach, o długim tułowiu i niepomiernie dużej, groźnie pochylonej głowie.

Posłuszny rozkazom Erga Noora, robot wzniósł swoje cztery górne kończyny 
uzbrojone w ciężki frez. Stojąc na szeroko rozstawionych nogach był gotów 

wypełnić niebezpieczne zadanie.
— Uwaga, kierować robotem będziemy tylko my, Kay Ber i ja, w skafandrach o 

najwyższej mocy ochronnej — zarządził Noor przez telefon. — Kto jest w lekkim 
skafandrze biologicznym, niech odejdzie jak najdalej.

Noor się zająknął. Raptem opanowało go uczucie dziwnego lęku, paraliżujące wolę 
działania. Cały okryty potem, postąpił krok w kie-

82
runku czarnego mroku. Okrzyk Nizy, który się rozległ w jego telefonie, 

przywrócił mu świadomość. Zatrzymał się, lecz ciemna siła kiełkująca w duszy 
znów pchnęła go naprzód.

Razem z Ergiem, tak samo się zatrzymując i najwidoczniej staczając z sobą walkę 
wewnętrzną, szli powoli ku granicy światła Kay Ber i Eon Tal. Tam, w bramie 

mroku, w kłębach mgły, poruszały się jakieś kształty zupełnie dla ludzkiej 
wyobraźni niepojęte. Nie były to znane już postacie meduzowatych stworów; w 

szarym cieniu kołysał się czarny krzyż o szerokich ramionach, z wypukłą elipsą 
pośrodku. Na trzech zakończeniach krzyża widniały soczewki pobłysku-jące w 

świetle reflektora, który z trudnością przebijał swym promieniem mgławicę 
wodnych oparów. Podstawa krzyża tonęła w mroku nie oświetlonego wgłębienia 

gruntu.
Erg Noor szedł szybciej od innych, zbliżył się do niezrozumiałego przedmiotu na 

odległość stu kroków i runął na ziemię. Zanim przerażeni ludzie zdążyli pojąć, 
że w ich oczach rozstrzyga się sprawa życia lub śmierci Noora, czarny krzyż 

stanął powyżej kręgu naciągniętych kabli i pochylony w przód jak łodyga wielkiej 
rośliny,, wyraźnie usiłował przekroczyć pole ochronne i dosięgnąć Erga Noora,

Niżą w zapamiętaniu, które ustokrotniło jej siły, podbiegła do robota i 

background image

przekręciła rączkę na jego karku. Wolno i jakby niepewnie wznosił robot swój 

frez w górę. Wtedy, zwątpiwszy o własnej umiejętności pokierowania 
skomplikowanym mechanizmem, dziewczyna skoczyła naprzód i zasłoniła sobą Noora. 

Z trzech kończyn krzyża trysnęły wężowate jasne strugi błyskawic. Dziewczyna 
padła na Erga Noora rozrzucając szeroko ręce. Na szczęście jednak robot 

skierował lejkowaty ochraniacz ostrza frezu w środek krzyża. Czarny stwór wygiął 
się konwulsyjnie, jakby padał na wznak, i znikł w nieprzejrzystej ciemności. Erg 

Noor i jego dwaj koledzy natychmiast odzyskali przytomność, podnieśli dziewczynę 
i odeszli poza krawędź: statku. Ich towarzysze już wytaczali zaimprowizowane z 

planetarnego silnika „działo". Z uczuciem wściekłości, którego nigdy dotąd nie 
doświadczał, Erg Noor skierował niszczący strumień promieniowania na skaliste 

wrota, uważnie omijając równinę i starając się nie opuścić ani jednego metra 
kwadratowego gruntu. Eon Tal ukląkŁ przy Nizie, półgłosem zadawał jej pytania 

przez telefon i usiłował przez silikol hełmu dojrzeć jej twarz. Dziewczyna 
leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczyma. Oddechu nie mógł biolog dosłyszeć przez 

telefon ani też wyczuć przez grubą powłokę skafandra.
— Potwór zabił Niżę! — zawołał z rozpaczą Eon Tal widząc nadchodzącego Noora.

8S
Poprzez wąski przeziernik hełmu biolog nie mógł dostrzec wyrazu jego oczu.

— Proszę ją natychmiast oddać pod opiekę Lumy — metaliczne nuty w głosie Erga 
Noora zadźwięczały wyraźniej niż kiedykolwiek. — Niech pan też pomoże w 

rozpoznaniu tego przypadku... Pozostaniemy tu w szóstkę i przeprowadzimy badania 
do końca. Geolog pójdzie z panem i po drodze od dysku do statku zbierze 

wszystkie okazy kamieni. Nie możemy się dłużej zatrzymywać na tej planecie. Tu 
należałoby prowadzić prace badawcze w pancerzach wy-sokoodpornych, a my 

moglibyśmy tylko narazić wyprawę na zagładę. Proszę zabrać trzeci wózek.
Erg Noor obrócił się i ruszył ku statkowi. „Działo" wysunięto do przodu. Stojący 

przy nim inżynier mechanik co dziesięć minut włączał strumień ognia omiatając 
nim całe półkole aż do krawędzi dysku. Robot uniósł frez nad grzebieniem drugiej 

pętli zewnętrznej walca, który tu sięgał piersi automatu.
Rozgłośny huk przeniknął nawet przez grubą powłokę skafandrów ochronnych. Na 

powierzchni malachitowej warstwy powstały wężowate pęknięcia. Twarda masa 
odpadała uderzając o metalowe żebrowanie robota. Boczne ruchy frezu oddzieliły 

całą płytę warstwy, obnażając ziarnistą powierzchnię o jaskrawobłękitnej barwie, 
przyjemnej dla oka nawet w świetle reflektora. Kay Ber nakreślił kwadrat takiej 

wielkości, aby mógł się w nim zmieścić człowiek w skafandrze, po czym zmusił 
robota do dokonania cięcia w błękitnym metalu. Frez nie przebił jednak całej 

grubości powłoki. Poruszając nim ciągle, robot nakreślił drugą linię. Cięcie w 
metalu przekroczyło głębokość metra. Kiedy mechaniczny pomocnik człowieka 

wyznaczał trzeci bok kwadratu, rozcięte płaty zaczęły odstawać i skręcać się na 
zewnątrz.

— Ostrożnie! Wszyscy do tyłu! Padnij! — krzyknął w mikrofon Erg Noor wyłączając 
robota i odskakując również.

Gruby kawał metalu zwinął się nagle jak pokrywka puszki od konserw. Z otworu 
wytrysnął strumień jaskrawego, tęczowego ognia. Błękitny metal stopił się 

momentalnie i zakrył przecięty otwór. Z potężnego robota pozostał jedynie zwał 
stopionego metalu, z którego żałośnie sterczały krótkie nogi. Erg Noor i Kay Ber 

ocaleli jedynie dzięki wdzianym zawczasu skafandrom. Wybuch odrzucił astronau-
tów daleko od dziwnego statku, wywrócił „działo" i zerwał przewody wysokiego 

napięcia.
Gdy oprzytomnieli po wstrząsie, zrozumieli, że są bezbronni. Na . szczęście 

leżeli w zasięgu światła reflektora. Nikt nie doznał poważnych obrażeń, ale Erg 
Noor postanowił położyć koniec tej akcji. Po-

84
rzuciwszy niepotrzebne narzędzia, kable i reflektor, badacze załadowali się na 

nie uszkodzony wózek i z pośpiechem rejterowali do własnego statku.
Jeśli próba otwarcia statku nie zakończyła się katastrofą, należy to zawdzięczać 

szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Druga próba mogła się skończyć tragicznie. A 
Niżą? Co się dzieje z najmilszym astronawigatorem?... Erg Noor miał nadzieję, że 

skafander osłabił zabójczą moc czarnego krzyża. Przecież biologa nie uśmierciło 
dotknięcie czarnej meduzy. Ale tu, z dala od potężnych instytutów leczniczych 

Ziemi, czy będą w stanie przeciwdziałać sile nieznanej broni?...
W komorze przejściowej Kay Ber zbliżył się do Erga i wskazał mu lewy 

naramiennik. Noor spojrzał na lustra w komorze przejściowej, w których każdy 

background image

powracający z nieznanej planety musiał się przejrzeć. Cienka listwa cyrkonowo-

tytanowego naramiennika była rozpruta. Z poszarpanej bruzdy sterczał kawałek 
jasnobłękitnego metalu, wbity w podszewkę izolacyjną, ale nie sięgający 

wewnętrznej warstwy skafandra. Z trudem udało się wydobyć odłamek zagadkowego 
metalu, który zostanie dostarczony na Ziemię.

Erg Noor, uwolniwszy się od skafandra, wyczerpany dławiącym ciężarem straszliwej 
planety, wgramolił się wreszcie do wnętrza własnego statku.

Członkowie załogi oczekiwali go z niecierpliwością. Katastrofę przy dysku 
obserwowano przez stereowizofony, tak że nie było potrzeby wypytywać o wyniki 

wyprawy.
4. Rzeka czasu

Veda Kong i Dar Wiatr stali na małej okrągłej platformie śmigłowego śrubowca, 
wolno płynącego ponad nie kończącym się stepem. Pod działaniem lekkiego 

wietrzyka gęste, kwitnące trawy kołysały się szerokimi falami. Daleko na lewo 
widniało stado czarno-białego bydła, potomków zwierząt stanowiących skrzyżowanie 

jaków, krów i bawołów.
Wokoło wznosiły się niewysokie wzgórza i płynęły wolno rzeki o szerokich 

dolinach. Spokojem i swobodą przestrzeni tchnęło z tego płaskiego wycinka kory 
ziemskiej, noszącego niegdyś nazwę Niziny Zachodnio-Sybery j skie j.

Dar Wiatr patrzył na ziemię, na której kiedyś rozciągały się po-
85

smre bagniska lub wyrastały rzadkie i cherlawe lasy syberyjskiej Północy. 
Przypomniał sobie obraz dawnego mistrza, który w dzieciństwie wywarł na nim 

niezapomniane wrażenie.
Nad brzegiem rzeki, tworzącej w tym miejscu zakręt, stała szara ze starości 

cerkiew, zwrócona ku nadrzecznym polom i łąkom. Cienki krzyż na kopule czerniał 
pod kłębowiskiem niskich ciężkich chmur. Na maleńkim cmentarzu przy cerkwi 

gromadka brzóz i wierzb płaczących chyliła pod wiatrem postrzępione wierzchołki. 
Nisko zwisające gałęzie prawie dotykały na pół zbutwiałych krzyży obalonych 

przez burze i czas wśród świeżej, mokrej trawy. Za rzeką piętrzyły się ogromne, 
szarofioletowe obłoki. Woda i wszystko dokoła połyskiwało bezlitośnie chłodnym 

blaskiem. Siąpił dokuczliwy jesienny deszcz, typowy dla tych zimnych i 
nieprzytulnych okolic północnych. Cała gama sinawo-zielonoszarych barw obrazu 

mówiła o wielkich obszarach nieurodzajnej ziemi, na której człowiekowi żyje się 
trudno, chłodno i głodno, gdzie tak bardzo daje się odczuć jego osamotnienie, 

charakterystyczne dla dawnych czasów ludzkiego niero-zumu.
Widziany w muzeum, w głębi przejrzystego, ochronnego pancerza, odnowiony i 

naświetlony niewidzialnymi promieniami, obraz ten wydawał się Darowi Wiatrowi 
oknem otwartym na daleką przeszłość.

Dar Wiatr bez słowa spojrzał na Vedę. Młoda kobieta trzymała rękę na poręczy 
śrubowca. Myślała o czymś w skupieniu, patrząc na chylące się pod wiatrem trawy. 

Stokłosy kołysały się szerokimi, srebrnymi falami. Wolno płynęła ponad stepem 
okrągła platforma śrubowca. Zrywały się upalne podmuchy, rozwiewały włosy i 

suknię Vedy, dyszały skwarem w oczy Dara Wiatra. Ale automatyczny przyrząd 
wyrównujący działał szybciej niż myśl i latająca platforma tylko drgała i 

cokolwiek się chwiała.
Dar Wiatr pochylił się nad ramką kursografu. Pasemko mapy przesuwało się szybko, 

odbijało ich własny ruch — można było pomyśleć, że chyba wysunęli się nieco za 
daleko na północ. Od dawna przekroczyli sześćdziesiąty równoleżnik, przelecieli 

nad miejscem, gdzie Ob łączy się z Irtyszem, i zbliżali się do wzniesień zwanych 
Syberyjskimi Zwaliskami.

W ciągu czterech miesięcy prac wykopaliskowych, prowadzonych na starożytnych 
kurhanach ałtajskiego podgórza, badacze zdążyli się już przyzwyczaić do gorących 

stepów. W czasach, ku którym się cofnęli, tylko nieliczne gromadki uzbrojonych 
jeźdźców z rzadka przemierzały te bezkresne pustkowia.

Veda odwróciła się i w milczeniu wskazała ręką w przód. Tam,
86

»

w strugach nagrzanego powietrza, pływała jakby ciemna wyspa oderwana od 

podłoża. Po kilku minutach śrubowiec zbliżył się do niewielkiego wzgórka, 

prawdopodobnie hałdy dawnej  sztolni. Nic  nie pozostało  z  urządzeń starej  
kopalni, jedynie  ten  wzgórek  zarosły *             krzewami dzikiej wiśni.

Latająca platforma gwałtownie się przechyliła.
Dar Wiatr przytrzymał Vedę i skoczył z nią na podniesiony brzeg

(platforemki. Śrubowiec wyrównał lot na drobną cząstkę sekundy po to, by 

background image

natychmiast runąć na płask w dół. Zadziałały amortyzatory i odrzut cisnął Vedę i 

Dara Wiatra na zbocze pagórka, wprost w gęstwę kolczastych zarośli. Po chwilowym 
milczeniu wśród stepowej ciszy zabrzmiał niski, gardłowy śmiech Vedy. Dar Wiatr 

wyobraził sobie własną podrapaną twarz i zawtórował Yedzie ciesząc się, że nic 
jej się nie stało i że wypadek skończył się szczęśliwie.

— Nic dziwnego, że loty śrubowcem wyżej niż na osiem metrów są zakazane — 
powiedziała Veda Kong. — Teraz rozumiem...

— Jak tylko się coś zepsuje, aparat momentalnie spada, a wtedy jedyna nadzieja w 
amortyzatorach. Trudna rada, taka jest cena lek-^

kości i małych rozmiarów. 

Być może będziemy musieli ponosić koszty 4               wszystkich pomyślnych 
lotów — dodał Dar Wiatr z udaną obojętnością.

— Mianowicie? — Veda spoważniała.
— Przyrządy statyczne funkcjonują bez zarzutu, stąd wniosek, że mechanizm 

aparatu jest bardzo skomplikowany. Lękam się, że aby się w nim rozeznać, będę 
potrzebował wiele czasu. Musimy się stąd wydostać sposobem stosowanym przez 

naszych przodków...
Veda z figlarnym błyskiem w oczach wyciągnęła rękę. Dar Wiatr pomógł młodej 

kobiecie podnieść się z ziemi. Poszli do leżącego bezradnie śrubowca, 
posmarowali zadrapania gojącym roztworem i skleili rozdarcia ubrań. Veda 

położyła się w cieniu krzaka, a Dar Wiatr zaczął badać przyczyny awarii. Jak 
przypuszczał, coś się stało z automatycznym wyrównywaczem, którego urządzenie 

blokujące wyłączyło silnik. Ledwie uniósł pokrywę przyrządu, zrozumiał, że
^

z remontem sobie nie poradzi — zbyt długo należałoby badać skomplikowane 

sprawy elektroniki. Z lekkim westchnieniem wyprostował zmęczone plecy i kątem 
oka spojrzał na krzak, w którego cieniu ufnie spoczywała Veda. Jak okiem 

sięgnąć, nie widać było w stepie ludzkiego osiedla; dwa wielkie dr-apieżne ptaki 
z wolna krążyły ponad falującą, niebieskawą mgłą...

.•

Posłuszny dotąd aparat leżał na suchej ziemi jak martwa istota.

87

Dziwne uczucie samotności i oderwania od reszty świata owładnęło Darem Wiatrem.
A przecież nie lękał się niczego. Niech wreszcie nadejdzie noc, wtedy zasięg 

widzialności nie uzbrojonego oka będzie większy; na pewno oboje dostrzegą jakieś 
światła i zorientują się, w którym trzeba pójść kierunku. Wybrali się w podróż 

bez radiotelefonu, bez latarek i jedzenia.
„Niegdyś w stepie można było zginąć, jeśli się nie miało z sobą dużych zapasów 

żywności i wody!" — myślał były kierownik stacji kosmicznych osłaniając oczy od 
jaskrawego światła słonecznego. Zauważył trochę cienia obok krzaka, przy którym 

leżała Veda, i wyciągnął się beztrosko na ziemi, z lekka kłującej suchymi 
badylami. Cichy szelest traw i upał z wolna mąciły świadomość; myśli płynęły 

leniwie, wolno, jeden za drugim przesuwały się w pamięci obrazy dawno minionych 
czasów, długim rzędem wędrowały starożytne narody, plemiona, pojedynczy 

ludzie... Jak gdyby z przeszłości wypływała ogromna rzeka zdarzeń, twarzy i 
strojów.

— Wietrze! — dosłyszał poprzez drzemkę ukochany głos. Ocknął się i usiadł.
Czerwona kula słońca dotykała już ściemniałej smugi horyzontu, w zamarłym stepie 

nie czuło się najmniejszego powiewu.
— Panie mój, Wietrze! — Veda złożyła mu głęboki ukłon naśladując obyczaj dawnych 

kobiet azjatyckich. — Czy nie raczy się pan obudzić i przypomnieć sobie o moim 
istnieniu?

Dar Wiatr wykonał kilka gimnastycznych ruchów i momentalnie pozbył się resztek 
snu. Veda zgodziła się na jego propozycję doczekania nocy. Gdy zmrok zapadał, 

rozmawiali o niedawnej pracy. Dar zauważył, że Veda drży. Ręce miała zupełnie 
zimne. Lekka sukienka nie chroniła od chłodu panującego w tych północnych 

okolicach.
Letnia noc na sześćdziesiątym równoleżniku była jasna, toteż bez trudu udało się 

im zebrać duży stos chrustu. Wystrzelił cicho ładunek, wyjęty z potężnego 
akumulatora śrubowca, i wkrótce jaskrawy płomień ogniska zgęścił ciemność 

wokoło, darząc ich swym odwiecznym ciepłem.
Skulona Veda znów rozkwitła jak kwiat pod działaniem słonecznych promieni i 

oboje wpadli w jakąś hipnotyczną zadumę. W ciągu setek tysięcy lat ogień był 
podstawą bytu człowieka i jego wielką zdobyczą. Do dziś dnia przetrwało w duszy 

to poczucie bezpieczeństwa i przytulności, jakie się rodzi przy ognisku, gdy 
wokoło panuje ciemność i zimno.

— Czy panią coś gnębi? — przerwał milczenie Dar Wiatr.

background image

88

— Przypomniała mi się ta młoda kobieta z chustką... — odrzekła cicho Veda, 
wpatrzona w złote iskry strzelające z ogniska.

Dar Wiatr zrozumiał. 
Prace                                                                           

                                                           wykopaliskowe 
ukończono na stepach ałtajskich w przeddzień startu. Otwarto wielki kurhan 

scytyjski. Wewnątrz zachowanej skrzyni mieściły się szkielety starego wodza, 
koni i niewolników. Sędziwy wódz leżał zbrojny w miecz, tarczę i pancerz, a u 

jego stóp odnaleziono skurczony szkielet młodziutkiej kobiety. Do jej czaszki 
przylegała ściśle jedwabna chusta, w jaką niegdyś kobiety owijały szczelnie 

twarze. Mimo wszelkich usiłowań nie udało się zachować chusty, natomiast w ciągu 
kilku minut, zanim się rozsypała w drobniutki pył, odtworzono odbite przed 

tysiącami lat na tkaninie rysy przepięknej twarzy. Ale chusta zdradziła jeden 
straszliwy szczegół: odbicie oczu, które niemal wyszły z orbit — nieszczęsna 

kobieta została uduszona za pomocą tej właśnie chusty. Ciśnięto ją do grobu 
męża, by mu towarzyszyła na nieznanych szlakach świata zmarłych. Miała nie 

więcej jak dziewiętnaście lat, gdy wódz, co najmniej siedemdziesięcioletni 
mężczyzna, był w wieku na owe czasy sędziwym.

Darowi Wiatrowi z kolei przypomniała się dyskusja przeprowadzona przez młodych 
uczestników wyprawy w związku z dokonanym odkryciem. Czy kobieta wybrała śmierć 

dobrowolnie, czy pod przymusem? Po co? W imię czego? Jeżeli powodem była miłość, 
to jakże można było ją zabijać? Czyż nie powinna była żyć przez pamięć dla tego, 

który porzucił świat żywych?
Wtedy właśnie zabrała głos Veda Kong. Długo wpatrywała się płonącymi oczyma w 

ciemny stożek kurhanu, starając się myślą przeniknąć nawarstwienie minionych 
lat.

— Trzeba rozumieć tamte czasy. Starodawne stepy były nie do zdobycia dla ludzi, 
którzy rozporządzali jedynie końmi, wielbłądami czy wołami. Na gigantycznych 

przestrzeniach żyły w nieustannej zwadzie grupy koczowników-hodowców. W ciągu 
pokoleń nagromadziło się dużo złości i krzywd; każdy przybysz był wrogiem, każde 

plemię — obiektem napaści, obiecującym niewolników i bydło. Taki ustrój 
społeczny dawał z jednej strony większą, nie znaną nam, swobodę jednostce, a z 

drugiej — tolerował nieprawdopodobne ubóstwo form obcowania ludzi z sobą i 
zakładał wąski zakres ich zamierzeń. Jeżeli jakieś plemię składało się z 

niewielkiej liczby ludzi utrzymujących się z myślistwa i uprawiania ziemi, to ci 
wolni koczownicy żyli w nieustannym strachu przed napaścią sąsiadów, którzy 

mogli ich wziąć w niewolę lub zniszczyć. Ale jeśli kraj miał dobre warunki 
geograficzne i dużo ludności, tak że mógł stworzyć znaczną siłę

89
zbrojną, ludzie także płacili drogo za obronę przed napaścią sąsiadów: w takich 

silnych państwach zawsze się rozwijał despotyzm. Tak było w starożytnym Egipcie, 
w Asyrii i Babilonie.

Kobieta, zwłaszcza ładna, była w starożytności traktowana jak zabawka i 
stanowiła zdobycz silniejszego. Mogła egzystować tylko wówczas, gdy ją brał pod 

swoją opiekę mężczyzna, który miał nad nią władzę. Pragnienia kobiety, jej 
aspiracje nie były brane zupełnie pod uwagę.

Jakby odpowiadając na myśli Dara Wiatra Veda przysunęła się bliżej i zapatrzona 
w niebieskie języki ognia, zaczęła poprawiać płonące gałązki.

— Ileż trzeba było mieć wytrwałości i męstwa, by zostać sobą, nie stoczyć się i 
piąć się coraz wyżej... — powiedziała cicho.

— Wydaje mi się, że nieco przesadzamy uważając życie w starożytności za tak 
bardzo ciężkie — odezwał się Dar Wiatr. — Z powodu braku organizacji panowała w 

nim zupełna przypadkowość. A jednak człowiek krzesał z tego życia iskry 
romantycznych uniesień.

— Nie mogę się dość nadziwić — odparła Veda — dlaczego nasi przodkowie tak długo 
nie mogli zrozumieć, że los społeczeństwa zależy od nich samych, że 

społeczeństwo jest takie, jaki jest moralno-ideowy poziom jej członków, że z 
kolei postęp społeczny ma ścisły związek z rozwojem ekonomiki.

— Sprawdzianem naukowej organizacji stosunków społecznych nie jest tylko 
ilościowe nagromadzenie sił produkcyjnych, lecz skok jakościowy. To zupełnie 

proste — odrzekł Dar Wiatr. — Trzeba jednak pamiętać, że nowe stosunki społeczne 
nie są możliwe bez nowych ludzi, tak jak nowi ludzie bez nowej ekonomiki. 

Dopiero wtedy, kiedy pojęto tę prawdę, zrozumiano też, że najważniejszym 

background image

zadaniem społeczeństwa jest wychowanie człowieka, jego fizyczny i duchowy 

rozwój. Kiedy to wreszcie nastąpiło?
— W Epoce Rozłamu, wkrótce po Drugiej Wielkiej Rewolucji. '   — Dobrze, że nie 

później! Technika wojenna...
Dar Wiatr umilkł i spojrzał w stronę ciemnego wgłębienia gruntu pomiędzy 

krzakiem i zboczem pagórka. Słychać było zupełnie blisko ciężki tupot i potężny, 
urywany oddech. Oboje zerwali się na równe nogi.

Przed ogniskiem wyrósł wielki, czarny byk. Płomień zapełgał czerwonym odblaskiem 
w jego wybałuszonych, złych ślepiach. Sapiąc i ryjąc racicami ziemię potwór 

gotował się do napaści. W słabym świetle byk robił wrażenie niezwykle wielkiego; 
spuszczona głowa przypominała granitowy głaz, niby wzgórek pięła się wzwyż owło-

90
siana stromizna karku, pokryta grubymi węzłami mięśni. Ani Vedzie, ani Darowi 

nie zdarzyło się jeszcze stanąć oko w oko z dziką bestią, której mózg nie był 
zdolny pojąć rozumnej perswazji.

Veda mocno przycisnęła ręce do piersi i stała bez ruchu jak zahipnotyzowana 
przez zjawisko, które się niespodzianie wyłoniło z mroku. Dar Wiatr, idąc za 

głosem instynktu, stał przed bykiem i osłaniał Vedę, jak to czynili niegdyś jego 
przodkowie. Ale ręce człowieka nowej ery były nie uzbrojone.

— Vedo, skok w prawo!... — Ledwie zdążył wymówić te słowa, gdy zwierzę rzuciło 
się do ataku.

Doskonała zaprawa sportowa obojga podróżnych mogła iść o lepsze z zaskakującą 
zręcznością byka. Olbrzym śmignął obok i wpadł z impetem w gąszcz krzaków, a 

Veda i Wiatr znaleźli się o parę kroków od śrubowca. Poza ogniskiem noc już nie 
wydawała się tak bardzo ciemna i suknię Vedy można było dostrzec z daleka. Dar 

Wiatr szybko podrzucił swoją towarzyszkę, Veda wykonała salto i znalazła się na 
platformie śrubowca. Zwierzę wygrzebywało się jeszcze, drąc racicami ziemię, a 

Dar Wiatr już był w aparacie przy boku Vedy. Zamienili szybkie spojrzenia i Dar 
zauważył w oczach Vedy szczery zachwyt. Pokrywa silnika była zdjęta jeszcze za 

dnia, kiedy Dar Wiatr próbował zorientować się w skomplikowanym urządzeniu. 
Teraz oderwał od poręczy platformy kabel równoważący pole i wsunął jego koniec w 

kontakt transformatora. Gdy byk wydostał się z krzaków i zaatakował ich 
ponownie, Dar Wiatr przytknął koniec kabla do nosa zwierzęcia. Zalśniła żółta 

błyskawica, rozległ się głuchy grzmot i byk runął na ziemię.
— Zabił go pan! — z oburzeniem zawołała Y.eda.

— Nie sądzę, ziemia jest sucha! — uśmiechnął się z zadowoleniem Dar.
Jakby na potwierdzenie jego słów byk zaryczał słabo, wstał i oddalił się 

niepewnym truchcikiem, jakby czując własną hańbę. Podróżnicy wrócili do ogniska. 
Nowe naręcze chrustu podsyciło gasnący ogień.

— Nie jest mi już zimno — powiedziała Veda — wejdźmy na wzgórze.
Wierzchołek wzgórza zasłonił ognisko, blade gwiazdy północnego lata rozpływały 

się nad horyzontem w postaci mglistych kulek.
Na zachodzie nie było nic widać, na północy, na zboczach wzgórz pełgały jakieś 

światełka; w południowym kierunku, gdzieś bardzo daleko, jarzyła się gwiazda 
wieży obserwacyjnej hodowców.

91
— A to pech, będziemy musieli iść przez całą noc... — powiedział Dar Wiatr.

— Nie, nie, proszę patrzeć! — i Veda wskazała w stronę wschodu, skąd nagle 
zajaśniały cztery światła. Odległość do nich wynosiła kilka kilometrów. 

Zapamiętawszy kierunek według gwiazd, zeszli znów do ogniska. Veda patrzała na 
żarzące się węgle, jakby sobie coś przypominając.

— Żegnaj nasz domu... — powiedziała w zamyśleniu. — Koczownicy mieli tylko takie 
nietrwałe domostwa. Dziś poczułam się jak kobieta tamtej epoki.

Zwróciła się do Dara Wiatra i ręka jej ufnie spoczęła na jego ramieniu.
— Bardzo silnie odczułam dzisiaj konieczność obrony!... Nie znaczy to 

bynajmniej, że się bałam, ale opanowała mnie jakaś dziwna pokora...
Zarzuciła ręce na kark i mocno się przeciągnęła. Po chwili oczy jej rozjaśniły 

się dawnym blaskiem.
— Niech pan prowadzi... bohaterze! — Ton niskiego głosu przybrał zagadkowo czułe 

brzmienie.
Jasna noc, przepojona zapachem ziół, żyła głosami ptaków nocnych i szelestem 

traw, wśród których pomykały zwierzęta.
Veda i Dar stąpali ostrożnie, starając się nie trafić stopami w norę zwierzęcą 

lub w niewidzialne szczeliny suchej ziemi. Miotełkowate łodygi stokłosu 

background image

łaskotały im nogi. Gdy po drodze trafiały się ciemne gąszcze krzaków, Dar Wiatr 

uważnie się rozglądał.
Veda roześmiała się cicho.

— Może należało wziąć z sobą akumulator i kabel?
— Pani jest lekkomyślna — odparł dobrodusznie Wiatr — i nawet bardziej, niż 

przypuszczałem! Młoda kobieta nagle spoważniała.
— Zbyt mocno odczułam pańską obronę...

I Veda zaczęła mówić, a raczej myśleć głośno — na temat dalszej działalności 
swojej wyprawy. Pierwszy etap prac na kurhanach stepowych był ukończony, jej 

współpracownicy wracali do poprzednich zajęć lub udawali się do nowych. Ale Dar 
Wiatr był wolny, nie wybrał sobie innej pracy i mógł pozostać przy niej. Sądząc 

z komunikatów, które docierały do nich, Myenowi Masowi praca układała się 
dobrze. Zresztą gdyby nawet mu się nie wiodło, Rada nie wyznaczyłaby Dara Wiatra 

tak szybko na dawne miejsce. W epoce Wielkiego Pierścienia uważano za 
niepożyteczne przetrzymywanie ludzi zbyt długo na tym samym stanowisku. Wpływało 

to ujemnie na tak
92

cenną rzecz, jaką jest natchnienie twórcze. Do dawnego warsztatu pracy można 
było powrócić po długiej przerwie.

— Czy po sześciu latach obcowania z kosmosem nasza praca nie wydała się panu 
błaha i monotonna? — Jasne, uważne spojrzenie Vedy szukało jego oczu.

— Praca ta nie jest ani błaha, ani monotonna — odparł Dar Wiatr — tylko nie 
wymaga ode mnie tego napięcia, do którego się już przyzwyczaiłem. Staję się zbyt 

dobroduszny i spokojny, tak jakby mnie leczono błękitnymi snami.
— Błękitnymi?...

Urwany oddech Vedy powiedział Darowi Wiatrowi więcej, niż rumieniec na jej 
twarzy, gdyby go dojrzał w ciemności. l

— Będę kontynuowała swoje badania 

dalej na południu, nie wcześniej jednak, niż się zbierze nowa grupa kopaczy-
ochotników. Na razie pojadę na tereny morskie, koledzy od dawna mnie już 

wzywają.
Dar Wiatr zrozumiał i serce zabiło mu radośnie. Ale natychmiast opanował 

wzruszenie i spiesząc Yedzie z pomocą, zapytał: '

— Ma pani na myśli 

wykopaliska podwodnego miasta na południe ^           od Sycylii? Widziałem w 

Pałacu Atlantydy wspaniałe rzeczy pochodzące stamtąd.
— Nie, teraz prowadzimy prace na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego, nad 

Morzem Czerwonym i przy wybrzeżu indyjskim.
-t

Poszukujemy zachowanych pod wodą skarbów kultury od Kreto-Indii

!:

począwszy, kończąc na pierwszym okresie Czasów Ciemnoty. — Rozumiem, że 

wiele cennych rzeczy ukrywano, a jeszcze częściej rzucano w morze podczas 

barbarzyńskich najazdów i grabieży — mówił w zamyśleniu Dar Wiatr wpatrując się 
ciągle w płową równinę. — Rozumiem także proces rozkładu starożytnej kultury, 

kiedy państwa antyczne nie były w stanie cokolwiek zmienić w świecie, nie mogły 
poradzić sobie z problemem niewolnictwa i z pasożytującymi warstwami 

społeczeństwa.
— I oto ludzie zmienili starożytne niewolnictwo na feudalizm i noc .

średniowiecza — podchwyciła Veda. — Ale co dla pana. pozostaje

*

niezrozumiałe?

i

— Po  prostu nie  umiem  sobie wyobrazić kultury kreteńsko-in-'            

dyjskiej.

— Bo nie zna pan nowszych badań. Jej ślady znajdują się obec-i

nie na 

ogromnych przestrzeniach od Ameryki poprzez Kretę, południową część Azji 

Środkowej, Indie Północne i Chiny Zachodnie. k,               — Nie sądziłem, że 
w czasach tak bardzo dawnych mogły istnieć

93
utajone schowki dla skarbów kultury, jak bywały w Rzymie, Grecji czy Kartaginie.

—• Jak pan ze mną pojedzie, zobaczy pan.
Dar Wiatr kroczył w milczeniu obok Vedy. Zaczęli iść pod górę. Gdy doszli do 

grzbietu usypiska, on zatrzymał się nagle.
— Dzięki  za  zaproszenie,  pojadę...

Veda spojrzała na niego z lekkim niedowierzaniem, ale w zmroku oczy jej 
towarzysza były ciemne i nieprzeniknione.

Za przełęczą okazało się, że światła były bardzo blisko. Polaryzujące klosze nie 
rozsiewały promieni i dlatego wydawały się takie odległe. Skupione oświetlenie 

było oznaką nocnej pracy. Brzęczenie prądu o wysokim napięciu miało tu ton 

background image

niższy. Kontury ażurowych rusztowań lśniły srebrzyście pod zawieszonymi wysoko 

niebieskimi lampami. Ostrzegawczy świst zatrzymał idących — to pracował robot 
pełniący służbę ochronną.

— Uwaga! Idźcie w lewo, nie zbliżajcie się do słupów! — grzmiał niewidzialny 
megafon. Posłusznie skierowali się ku grupie białych domków przenośnych,

— Nie patrzeć w kierunku pola! — biegły za nimi ostrzegawcze jjf.

słowa.

Drzwi dwóch domków rozwarły się jednocześnie i na ciemnej drodze legły, 

krzyżując się, dwa snopy światła. Grupa mężczyzn i kobiet przyjęła podróżnych 
bardzo gościnnie. Dziwiono się, że przyszli piechotą, i do tego w nocy.

Natryski i kąpiel w pachnącej wodzie, nasyconej gazem i elektrycznością, 
sprawiły im wielką przyjemność.

Odświeżeni zasiedli do stołu.
— Wietrze, trafiliśmy do współbraci w zawodzie! Veda napełniła złocistym napojem 

puchary.
— Dawać tu „dziesięć tonusów"! — Wiatr sięgnął po puchar.

— Pogromco byka! Pan dziczeje na stepie — protestowała Veda.— Komunikuję panu 
interesującą wiadomość, a pan myśli tylko o jedzeniu!

— Tu się przeprowadza prace wykopaliskowe? — zdziwił się Dar Wiatr.
— Ale nie archeologiczne, tylko paleontologiczne. Tu się przeprowadza badania 

nad zwierzętami kopalnymi okresu permskiego. Sprzed dwustu milionów lat. Drżę ze 
wstydu z naszymi nędznymi tysiącleciami.

— Badania bez wykopalisk? Jakimże sposobem?
84

— Tak, bez kopania. Jakim sposobem, nie zdążyłam się jeszcze dowiedzieć.
Siedzący przy stole, szczupły, wysoki mężczyzna o żółtawej twarzy wtrącił się do 

rozmowy:
— Zaraz nasza grupa zastąpi inną. Dopiero co ukończono przygotowania, po których 

zaczniemy prześwietlenie.
— Za pomocą promieniowań o dużym natężeniu? — zapytał Dar Wiatr.

— Jeżeli nie jesteście bardzo zmęczeni, radzę się przyjrzeć. Jutro przeniesiemy 
nasze miejsce robocze dalej, a to już nie będzie wcale ciekawe.

Veda i Dar Wiatr zgodzili się z radością. Wszyscy wstali od stołu i gospodarze 
zaprowadzili ich do sąsiedniego domu; tam, w niszach, nad którymi były 

umieszczone tarcze indykatorów, wisiały ochronne kombinezony.
— Jonizacja naszych potężnych rur jest bardzo duża — powiedziała wysoka, nieco 

przygarbiona kobieta pomagając Yedzie owinąć się w grubą tkaninę, włożyć 
przezroczysty hełm i zapiąć na plecach torbę z bateriami.

W spolaryzowanym świetle każdy wzgórek na nierównej płaszczyźnie stepowej był 
widoczny bardzo wyraźnie. Nagle poza konturami otoczonego palikami, kwadratowego 

wycinka terenu rozległ się jęk. Ziemia wzdęła się i pękła tworząc lej, w którym 
ukazał się błyszczący stożek. Dokoła jego polerowanej ścianki biegł spiralny 

grzebień, na czubku obracał się skomplikowany frez elektryczny z niebieskawego 
metalu. Stożek przechylił się przez skraj leja, obrócił ukazując migocące w 

tylnej części brzechwy i znów zaczął ryć o kilka metrów dalej, wbijając się 
prawie prostopadle ostrym końcem w ziemię.

Dar Wiatr zauważył, że za stożkiem ciągnie się podwójny kabel — jeden izolowany, 
drugi połyskujący nagim metalem. Veda pociągnęła Dara za rękaw i pokazała mu coś 

poza linią magnezjowych palików. Tam wydobywał się spod ziemi drugi stożek i po 
chwili znów zniknął.

Człowiek o żółtej twarzy dał znak, by się pośpieszono.
— Poznałam go — szepnęła Veda, kiedy doganiali idącą przed nimi grupę. — To Lao 

Łan, paleontolog, odkrywca fauny kontynentu azjatyckiego w erze paleozoicznej.
— Czy to Chińczyk z pochodzenia? — zapytał Dar Wiatr, przypomniawszy sobie 

wnikliwe spojrzenie skośnych oczu paleontologa. — Wstyd się przyznać, ale nie 
znam jego prac. . — Widzę, że mało pan się interesuje paleontologią — zauważyła

95
Veda. — A może paleontologia innych światów gwiezdnych jest panu znana 

dokładniej?
W pamięci Dara Wiatra przesunęły się niezliczone kształty życia: miliony 

dziwacznych szkieletów, ukrytych w warstwach geologicznych różnych planet. Była 
to kronika tworzona przez samą przyrodę tak długo, dopóki się nie zjawiła istota 

myśląca, która była w stanie nie tylko spamiętać, ale i odtworzyć dawno 
zapomniane kształty.

Znaleźli się wreszcie • na niewielkiej platformie umocowanej na szczycie 

background image

stromej, ażurowej arkady. Na środku widniał wielki, zamglony ekran. Wszyscy 

zasiedli na niskich ławkach w milczącym oczekiwaniu.
— Zaraz „krety" skończą swoją pracę — mówił Lao Łan. — Jak się domyślacie, 

przeszywają one gołym kablem warstwy skalne i tworzą metalową siatkę. Szkielety 
zwierząt wymarłych leżą w kruchym piaskowcu na głębokości czternastu metrów. O 

trzy metry niżej cała przestrzeń jest wyłożona metalową siatką, do której 
włączono mocne induktory. Tworzy się w ten sposób pole odzwierciedlające, które 

odrzuca promienie rentgenowskie na ekran; na nim ukażą się odbicia skamieniałych 
kości.

Na masywnych cokołach obróciły się dwie duże kule metalowe. Zajaśniały 
reflektory, ryk syreny przestrzegał przed niebezpieczeństwem. Prąd stały o 

napięciu miliona wolt, od którego wionęło ozonową-świeżością, sprawił, że 
wszystkie styki, izolatory i wisiory zaczęły wydzielać niebieskie światło.

Lao Łan z pozorną niedbałością obracał i naciskał guziki na tarczy kierowniczej. 
Duży ekran świecił coraz mocniej, a w jego głębi przepływały niewyraźne kontury 

porozrzucane tu i ówdzie na całej powierzchni. Ruch ustał, rozpływające się 
zarysy wielkiej plamy zaczęły się stawać wyraźniejsze i wypełniły całą 

przestrzeń ekranu.
Jeszcze kilka manipulacji na tarczy kierowniczej i oto obserwatorzy dostrzegli w 

mglistym świetle szkielet nieznanej istoty. Szerokie, zaopatrzone w pazury łapy 
skurczyły się pod tułowiem, długi ogon skręcony był w pierścień. Rzucała się w 

oczy niezwykła grubość i masy wność kości o szerokich, podgiętych zakończeniach 
z wyrostkami służącymi do umocowania mięśni. Czaszka szczerzyła duże zęby. Była 

widoczna z góry i czyniła wrażenie ciężkiego, kościanego głazu o nierównej, 
pokrytej bruzdami powierzchni. Lao Łan zmienił ogniskową i powiększenie — cały 

ekran zajęła głowa dawnego płaza, który żył dwieście milionów lat temu na brzegu 
istniejącej tu niegdyś rzeki. Pokrywa czaszki składała się z niezwykle mocnych 

kości, których grubość wynosiła co najmniej dwadzieścia centymetrów. Nad oczo-
96

dołami, na wgłębieniach skroniowych i na kościach jarzmowych sterczały narośle 
kostne. Lao Łan westchnął głośno z zachwytu.

Dar Wiatr, nie odrywając oczu od ekranu, patrzył na niezdarny, ciężki szkielet 
stwora. Zwiększenie siły mięśniowej spowodowało zgrubienie kości, które musiały 

dźwigać duży ciężar, a zwiększający się ciężar szkieletu wymagał z kolei nowego 
wzmocnienia mięśni. W ten sposób prosta współzależność w organizmach pierwotnych 

skierowała rozwój wielu zwierząt w ślepy zaułek, póki to czy inne udoskonalenie 
ich fizjologii nie pozwoliło na przezwyciężenie dawnej sprzeczności i 

wzniesienie się na nowy szczebel ewolucji. Zdawało się rzeczą nieprawdopodobną, 
że takie stworzenia mogły figurować wśród przodków człowieka, którego piękna 

budowa ciała odznacza się taką lekkością i celowością.
Dar Wiatr wpatrywał się w grube występy nadbrwiowe potwora i spoglądał od czasu 

do czasu na stojącą obok gibką Vedę, na jej jasne oczy, na mądrą, pełną wyrazu 
twarz... Jaka kolosalna różnica w organizacji materii żywej! Kiedy znów 

skierował wzrok na ekran, ujrzał szeroką, paraboliczną, płaską jak talerz 
czaszkę amfibii, pradawnej salamandry. Skazana na leżenie w ciepłej i ciemnej 

wodzie permskiego jeziorzyska, czekała cierpliwie na żer. Gdy zdobycz zbliżyła 
się na odpowiednią odległość, następował szybki rzut i szeroka paszcza 

zatrzaskiwała się; potem salamandra znowu się kładła w cierpliwym oczekiwaniu.
Dar Wiatr poczuł nagle zmęczenie. Te dowody nieskończenie długiej, okrutnej 

ewolucji życia działały na niego przygnębiająco. Wyprostował się, a Lao Łan, 
odgadując jego myśli, zaproponował mu udanie się do domu na spoczynek. Ogromnie 

ciekawa tych rzeczy Veda z trudnością oderwała się od obserwacji, spostrzegłszy, 
że uczeni z pośpiechem włączali aparturę zdjęć elektronowych i jednoczesnego 

zapisu dźwiękowego, żeby nie trwonić na próżno potężnego prądu.
Wkrótce Veda ułożyła się na szerokiej kanapce w saloniku kobiet. Dar Wiatr 

jeszcze przez jakiś czas przemierzał wydeptany placyk przed domem, porządkując w 
pamięci doznane wrażenia.

Poranek zmył rosą zakurzone w ciągu dnia trawy. Niezmordowany Lao Łan powrócił z 
pracy nocnej i zaproponował odwiezienie gości do najbliższej bazy lotniczej na 

„elfie", maleńkim aucie akumulatorowym. Baza odrzutowców skokowych znajdowała 
się zaledwie w odległości stu kilometrów na południowy zachód w dolinie rzeki 

Trom-Yugan. Veda prosiła o nawiązanie łączności z jej ekspedycją, ale na postoju 
prac wykopaliskowych nie było nadajnika o dostatecznej po temu mocy. Od czasu 

kiedy nasi przodkowie spostrzegli, że promieniowa-

background image

7 — Mgławica Andromedy 97

nie radiowe jest szkodliwe, i wprowadzili surową reglamentację, kierunkowe 
nadawanie promieni wymagało bardziej skomplikowanych urządzeń, zwłaszcza dla 

rozmów na dalszą odległość. Ponadto została znacznie zredukowana liczba stacji. 
Lao Łan postanowił połączyć się z najbliższą wieżą obserwacyjną hodowców bydła. 

Wieże były z sobą w stałym kontakcie i mogły składać meldunki centralnej stacji 
swego rejonu.

Młodziutka praktykantka, która miała kierować „elfem", żeby móc odwieźć go z 
powrotem, radziła zatrzymać się po drodze przy wieży: goście mogliby się 

rozmówić sami za pomocą TWF29. Propozycja ta ucieszyła bardzo Vedę. Porywisty 
wiatr unosił rzadki kurz w bok, igrając z krótko ostrzyżonymi włosami 

dziewczyny-kierowcy. Ledwie mogli się pomieścić na trzyosobowym, wąskim 
siedzeniu; zwaliste ciało byłego kierownika stacji kosmicznych zajęło sporo 

miejsca, było więc trochę ciasno. Na czystym, błękitnym niebie ledwie-ledwie 
odznaczała się sylwetka wieży obserwacyjnej. Wkrótce „elf" zatrzymał się u jej 

stóp. Szeroko rozstawione odnóża metaliczne podtrzymywały dach z plastyku, pod 
którym stał taki sam „elf". Pośrodku daszka widniały szyny ślizgowe windy. Mała 

kabinka, mijając piętro mieszkalne, wciągnęła wszystkich troje po kolei na sam 
szczyt, gdzie ich przywitał opalony, prawie całkiem nagi młodzieniec. Zmieszanie 

ich kierowcy podsunęło Yedzie myśl, że propozycja krótko ostrzyżonego 
paleontologa, aby się tu zatrzymać, miała nieco głębsze uzasadnienie.

Mały, okrągły pokoik o kryształowych ścianach wyraźnie chwiał się z boku na bok 
i lekka wieża wydawała ciągły, monotonny dźwięk jak mocno naciągnięta struna. 

Sufit i podłoga powleczone były ciemnym barwikiem. Wzdłuż okien mieściły się 
długie, wąskie stoły, na nich leżały lornety, liczniki i zeszyty do prowadzenia 

notatek. Z wysokości dziewięćdziesięciu metrów widać było ogromną przestrzeń 
stepu aż do granicy widzialności wież sąsiednich. Nieustannie obserwowano stada 

i obliczano zasoby paszy. W kształcie zielonych, koncentrycznych pierścieni 
ciągnęły się na stepie labirynty udojowe, przez które przepędzano dwa razy 

dziennie trzodę. Mleko, które się nie zsiadało, tak jak u antylop afrykańskich, 
zlewano i mrożono na miejscu, w chłodniach podziemnych, gdzie mogło być 

przechowywane przez bardzo długi czas. Przepędzanie trzody odbywało się przy 
pomocy „elfów", którymi rozporządzała każda wieża. Obserwatorzy w czasie dyżurów 

mogli się zajmować pracą innego rodzaju, toteż większość z nich należała do 
uczącej się jeszcze młodzieży. Młodzieniec zaprowadził Vedę i Dara Wiatra 

kręconymi schodami na piętro mieszkalne, zawieszone między skrzyżowaniem 
belkowań o kilka me-

!
trów niżej. Były tu pomieszczenia o ścianach zaopatrzonych w izolację 

akustyczną, tak że podróżni nasi znaleźli się w zupełnej ciszy. Tylko nieustanna 
chwiejba przypominała o niezwykłych warunkach pracy.

Inny młodzieniec był właśnie zajęty przy aparacie radiowym. Skomplikowane 
uczesanie i jaskrawa sukienka jego rozmówczyni na ekranie świadczyły o tym, że 

nawiązał kontakt ze stacją centralną — pracujący na stepie ubierali się w lekkie 
i krótkie kombinezony. Dziewczyna na ekranie połączyła się ze stacją obwodową i 

rychło w TWF wieży ukazała się smutna twarzyczka i drobna figurka Miiko Eygoro, 
głównej zastępczyni Vedy Kong. Jej ciemne, skośne jak u Lao Lana oczy wyrażały 

radosne zdziwienie, a małe usta były rozchylone. Ale już po chwili jej oblicze 
przybrało wyraz rzeczowego skupienia. Wyszedłszy ponownie na górę Dar Wiatr 

zastał dziewczynę-paleontologa na żywej rozmowie z pierwszym młodzieńcem, toteż 
wyszedł na zewnętrzną platformę okalającą wieżę. Wilgotnawa świeżość poranka 

dawno już ustąpiła miejsca upałowi południa, który zatarł nierówności terenu i 
jaskrawe barwy. Step rozprzestrzeniał się szeroko pod gorącym i czystym niebem. 

Dar Wiatr znowu odczuł niejasną tęsknotę za wilgotną, północną ziemią swoich 
przodków. Wsparłszy się o poręcz chwiejnej platformy były kierownik stacji 

kosmicznych właśnie teraz, wyraźniej niż kiedykolwiek, uświadomił sobie, że 
marzenia minionych pokoleń zostały urzeczywistnione. Człowiek zepchnął surową 

przyrodę daleko na północ i życiodajne ciepło południa rozlało się na te 
równiny, stygnące niegdyś pod zimnymi chmurami.

Veda Kong weszła do kryształowego pokoju i powiedziała, że w dalszą drogę 
powiezie ich radiooperator. Krótko ostrzyżona dziewczyna wyraziła jej swoją 

wdzięczność długim spojrzeniem. Poprzez przejrzystą ścianę widoczne były 
szerokie plecy pogrążonego w zadumie Dara Wiatra.

— O czym pan tak myśli? — usłyszał głos za sobą. — Może o mnie?

background image

— Nie, Vedo, myślałem o pewnym twierdzeniu filozofii staroin-dyjskiej, które 

głosi, że świat nie jest stworzony dla człowieka, a sam człowiek staje się tylko 
wtedy wielki, gdy pojmie całą wartość i piękno innego życia, życia przyrody...

— Pan czegoś nie dopowiedział, więc nie rozumiem.
— Chyba powiedziałem wszystko. Dodałbym, że tylko człowiek jest w stanie 

pojmować piękno i ciemne strony życia. I tylko jemu dostępne jest marzenie o 
tym, aby uczynić życie lepszym. Tylko człowiek jest do tego zdolny.

— Rozumiem — cicho odparła Veda. I po dłuższym milczeniu dodała: — Pan się 
zmienił, Wietrze.

99
— Naturalnie, że się zmieniłem. Przez cztery miesiące grzebać się w kamieniach i 

na pół zbutwiałych balach! Mimo woli życie wydaje mi się prostsze, a jego zwykłe 
radości stają się przyjemniejsze...

— Proszę nie żartować, Wietrze, mówię poważnie — zachmurzyła się Veda. — Kiedy 
poznałam pana, rozkazującego wszystkim siłom Ziemi, prowadzącego rozmowy z 

odległymi światami... Tam, w waszych obserwatoriach, mógłby pan stać się 
nadprzyrodzoną istotą starożytnych, bogiem, jak oni to nazywali! A tu, przy 

naszej prostej pracy, jest pan jednym z wielu... — Veda zamilkła.
— Czyżbym stracił miarę własnej wielkości? Ale co by pani powiedziała widząc 

mnie wtedy, kiedy jeszcze nie byłem członkiem Instytutu Astrofizyki, lecz 
zwykłym maszynistą Drogi Spiralnej? Czy w nim jest mniej wielkości? Albo w 

mechaniku maszyn zbierających owoce w tropikach?
Veda zaśmiała się.

— Zdradzę panu tajemnicę dziewczęcej duszy. W szkole trzeciego cyklu byłam 
zakochana w maszyniście Drogi Spiralnej. Nikt inny nie wydawał mi się tak 

potężny... Idzie nasz radiooperator. Jedziemy, Wietrze!
Lotnik nie wpuścił Vedy i Dara Wiatra do kabiny, póki się raz jeszcze nie 

upewnił, że ich zdrowie jest w dobrym stanie i że zniosą wielkie przyspieszenie 
odrzutowca. Jak widać, surowo przestrzegał regulaminu. Gdy po raz drugi otrzymał 

odpowiedź pozytywną, posadził podróżnych w głębokich fotelach w przedniej części 
samolotu, podobnego do wielkiej kropli deszczowej. Yedzie było niewygodnie: 

siedzenia opadały do tyłu w zadartym do góry kadłubie. Zadźwięczał gong 
sygnałowy i potężna sprężyna podrzuciła samolot prawie prostopadle wzwyż. Veda 

miała wrażenie, że jej ciało zanurzyło się nie w fotel, lecz w gęstą ciecz. Dar 
Wiatr z wysiłkiem obrócił głowę, żeby się do niej uśmiechnąć i dodać jej odwagi. 

Lotnik włączył silnik. Ryk, uczucie gniotącego ciężaru w całym ciele — i 
przypominający kroplę samolot pomknął opisując parabolę na wysokości dwudziestu 

trzech tysięcy metrów. Zdawało się, że minęło zaledwie kilka minut, a już 
podróżni, czując słabość w kolanach, wychodzili z aparatu przed swoim przenośnym 

domkiem w podałtajskich stepach. Lotnik dawał im znaki ręką, by odeszli jak 
najdalej. Dar Wiatr zrozumiał, że silnik będzie włączony tym razem na ziemi. Nie 

było tu katapulty jak w bazie. Ciągnąc za sobą Vedę pomknął ku biegnącej na ich 
spotkanie Miiko Eygoro. Kobiety rzuciły się w sobie w objęcia jak po długiej 

rozłące.
5. Koń na dnie morskim

Ciepłe i przezroczyste morze lekko kołysało swoje zadziwiająco jaskrawe, 
zielonobłękitne fale. Dar Wiatr z wolna wszedł w wodę sięgającą mu po szyję i 

rozpostarł ręce starając się utrzymać na pochyłym dnie. Wpatrując się migotliwą 
dal, czuł się jedną z niezliczonych cząstek tego nieogarnionego żywiołu. Tu, do 

morza, przyniósł swój od dawna nurtujący go smutek. Był to smutek rozłąki z 
porywającą wielkością kosmosu, z bezgranicznym oceanem poznania i myśli, z 

surową samotnością każdego dnia życia. Jego istota uległa teraz całkowitej 
przemianie. Wzmagająca się miłość do Vedy upiększała dni pracy, do której nie 

był przyzwyczajony, i była osłodą wśród smutnych rozmyślań. Z entuzjazmem ucznia 
poświęcił się badaniom historycznym. Rzeka czasu odzwierciedlająca się w jego 

umyśle pomogła mu zrozumieć przemiany życia. Był wdzięczny Vedzie Kong za to, że 
z właściwą sobie subtelnością zorganizowała podróż po kraju przeobrażonym pracą 

człowieka. Wobec ogromu morza i w porównaniu z wielkością dokonanych na ziemi 
prac, własne straty malały. Dar Wiatr zaczynał się godzić z tym, co było już 

nieodwołalne, choć mu to bardzo trudno przychodziło.
Usłyszał, że nawołuje go jakiś cichy, na pół dziecinny głos. Poznał Miiko, 

pomachał do niej rękami i położył się na plecach, czekając na malutką 
dziewczynę. Rzuciła się gwałtownie w wodę. Z jej sztywnych, czarnych jak smoła 

włosów staczały się grube krople, a żółtawe, smagłe ciało pod cienką warstwą 

background image

wody przybierało zieloną barwę. Popłynęli obok siebie pod słońce, w kierunku 

samotnej, pustynnej wysepki wznoszącej się czarnym wzgórkiem w odległości 
kilometra od brzegu. Wszystkie dzieci ery Pierścienia wychowywały się nad morzem 

i stawały się doskonałymi pływakami, a Dar Wiatr odznaczał się jeszcze 
wrodzonymi zdolnościami w tym kierunku. Początkowo płynął wolno z obawy, że 

Miiko się zmęczy, ale dziewczyna sunęła obok niego lekko i beztrosko. Dar Wiatr 
przyspieszył tempo, zdziwiony nieco pływacką sztuką Miiko. Pomknął więc ze 

wszystkich sił, Miiko jednak nie pozostawała w tyle, a jej miła, nieruchoma 
twarzyczka zachowywała nadal zupełny spokój. Od przeciwległej strony wyspy dał 

się słyszeć głuchy plusk fal. Dar Wiatr położył się na plecy, a rozpędzona 
dziewczyna opisała krąg i wróciła znów na miejsce.

— Miiko, pani pływa wspaniale! — z zachwytem zawołał Dar Wiatr. Nabrał w płuca 
powietrza i wstrzymał oddech.,

— Pływam gorzej niż nurkuję — powiedziała dziewczyna i Dar Wiatr zdziwił się 
ponownie.

101
— Moimi przodkami byli Japończycy — ciągnęła Miiko. — Niegdyś istniało całe 

plemię, którego kobiety, wszystkie kobiety, były nurkami, wyławiały perły, 
poszukiwały jadalnych wodorostów. Nabrały niebywałej wprawy, bo w ciągu 

tysiąclecia zawód ten przechodził z pokolenia w pokolenie. Przypadkowo wyszło to 
teraz i u mnie na jaw.

— Nigdy bym nie przypuszczał...
— Że potomek nurkujących kobiet zostanie historykiem? W naszej rodzinie istniała 

kiedyś legenda. Ponad tysiąc lat temu żył malarz japoński — Yanagihara Eygoro.
— Eygoro? To przecie pani imię?

— Rzadki wypadek w naszych czasach, w których zwykle nadaje się imiona 
zestawiając wedle upodobania różne dźwięki. Zresztą wszyscy starają się dobierać 

zgłoski z języka narodów, z których pochodzą. Pańskie imię i nazwisko, jeśli się 
nie mylę, mają rdzenie zapożyczone z języka rosyjskiego?

— Tak jest. Nawet nie rdzenie, lecz całe słowa. Pierwsze oznacza podarunek, a 
drugie wiatr, wicher...

— Nie wiem, co oznacza moje imię. Ale malarz istniał rzeczywiście. Mój 
pradziadek odnalazł jego obraz w jakimś skarbcu. Duże płótno, może je pan u mnie 

obejrzeć, dla historyka powinno być bardzo zajmujące. Bardzo wyraziście odtwarza 
surowe, pełne wyrzeczeń życie ludu... Płyniemy dalej!

— Jeszcze chwilę, Miiko! Jakże było z  tymi kobietami-nurkami?
— Malarz zakochał się w kobiecie-nurku i osiadł na zawsze wśród jej plemienia. 

Córki jego także zostały nurkami, także uprawiały podwodne łowy przez całe 
życie. Proszę spojrzeć, co za okrągła, dziwaczna wyspa, jak zbiornik lub niska 

wieża dla produkcji cukru.
— Cukru! — Dar Wiatr odruchowo prychnął. — Dla mnie w dzieciństwie takie puste 

wyspy stanowiły przynętę. Stoją samotne, otoczone morzem. Skały i zarośla kryją 
przedziwne tajemnice. Na takiej wyspie można znaleźć wszystko, czego się 

zapragnie w marzeniach.
Dzie                                                                            

                                                                   wczyna 
nagrodziła go dźwięcznym śmiechem. Miiko, zazwyczaj milcząca i jakby smutna, 

zmieniła się teraz nie do poznania. Wesoło i odważnie płynąc naprzód, ku ciężko 
przewalającym się falom, po dawnemu stanowiła dla Wiatra zagadkę. Różniła się od 

przezroczystej jak szkło Vedy, której odwaga wynikała raczej z ufności do życia.
Między wielkimi zwałami głazów przy samym brzegu widniały głębokie, 

prześwietlone słonecznym blaskiem korytarze podwodne. Zasłane ciemnymi wzgórkami 
gąbek, obramowane frędzlami wodorostów, te podwodne galerie wiodły w kierunku 

wschodniej strony
102

wysepki, dokąd sięgała niezbadana ciemna głębia. Dar Wiatr żałował, że nie wziął 
od Vedy dokładnej mapy wybrzeża. Tratwy należące do wyprawy połyskiwały w słońcu 

przy zachodniej mierzei w odległości kilku kilometrów. Plaża, na której 
znajdowała się teraz Veda z kolegami, była widoczna. Dziś wymieniano w maszynach 

akumulatory i cała ekspedycja wypoczywała. A jego opanowała dziecinna namiętność 
badacza wysp bezludnych!

Nad pływakami zwisało groźne urwisko skał andezytowych80. Załomy kamiennych brył 
były świeże — niedawne trzęsienie ziemi zwaliło zwietrzałą część brzegu. Od 

strony morza uderzał silny przy-bój. Przez czas pewien płynęli wzdłuż ciemnej 

background image

wody przy wschodnim brzegu, póki nie znaleźli płaskiego występu kamiennego, na 

który Dar Wiatr podsadził Miiko.
Spłoszone mewy latały tam i z powrotem, fale biły o skały powodując wstrząsy 

andezytu. Na wyspie nie było nic prócz nagich kamieni i kłujących zarośli. Ani 
śladu zwierzęcia lub człowieka.

Pływacy wdrapali się na szczyt wysepki, spojrzeli na kłębiące się fale i zeszli 
niżej. Od krzaków rosnących w szczelinach gór szedł cierpki zapach. Dar Wiatr 

wyciągnął się na ciepłym kamieniu, leniwie spoglądając na wodę.
Miiko kucnęła przy samym skraju skały i usiłowała dojrzeć coś w dole. Nie było 

tu mielizny przybrzeżnej ani odłamków kamieni. Urwisko iskrzyło się w 
promieniach słońca oślepiającym blaskiem. Tam, gdzie odcięte przez skałę światło 

prostopadle padało w wodę, można było dostrzec równe dno pokryte jasnym 
piaskiem.

— Co pani tam widzi, Miiko?
Zamyślona dziewczyna odwróciła się dopiero po chwili.

— Nic. Pana pociągają wyspy bezludne, a mnie dno morza. Wydaje mi się, że można 
tam zawsze znaleźć coś ciekawego, dokonać odkrycia.

— Po cóż więc pracuje pani na stepie?
— To nie jest takie proste. Morze to dla mnie tak wielka radość, że nie powinnam 

być ciągle w jego pobliżu. Nie można słuchać ciągle ulubionej muzyki. Za to 
spotkanie z nim bardzo sobie cenię...

Dar Wiatr skinął ze zrozumieniem.
— Damy tam nurka? — wskazał na głębię. Miiko uniosła ku górze swe wygięte brwi.

— A czy pan aby potrafi? Tu jest chyba ze dwadzieścia pięć metrów. To tylko dla 
doświadczonych nurków...

— Spróbuję. A pani?
103

Zamiast odpowiedzi Miiko wstała, rozejrzała się i przydźwigała wielki kamień na 
skraj skały.

— Najpierw ja spróbuję, jeśli pan pozwoli. Z kamieniem to wbrew moim zasadom. 
Ale żeby tam tylko nie było prądu podwodnego... Coś dno jest zbyt czyste...

Dziewczyna uniosła ręce, zrobiła skłon w przód i wyprostowała się wyginając 
tułów do tyłu. Dar Wiatr obserwował jej ćwiczenia oddechowe, chcąc je sobie 

przyswoić. Miiko nie odezwała się już ani słowem. Po kilku ćwiczeniach chwyciła 
kamień i rzuciła się z nim, jak w przepaść, w ciemną głębię.

Kiedy minęła minuta, a Miiko nie wypłynęła, Dar Wiatr zaniepokoił się. Zaczął 
także szukać odpowiedniego kamienia i pomyślał sobie, że powinien posłużyć się 

znacznie większym. Ledwie jednak zdążył podnieść czterdziestokilogramowy kawał 
andezytu, gdy zjawiła się Miiko. Dziewczyna oddychała ciężko i wyglądała na 

bardzo zmęczoną.
— Tak... Tam... koń — ledwie zdołała wymówić.

— Co takiego! Jaki koń?
— Posąg ogromnego konia... w niszy. Za chwilę obejrzę dokładnie.

— Miiko, przecież to bardzo trudne. Popłyniemy z powrotem, zabierzemy aparaty 
nurkowe i łódź.

— O, nie! Chcę sama, natychmiast! Będzie to moje zwycięstwo, a nie aparatu. 
Potem zawołamy wszystkich.

— Wobec tego razem ze mną! — Dar Wiatr chwycił swój kamień. Miiko uśmiechnęła 
się.

— Proszę wziąć mniejszy, o ten. A jak z oddechem?
Dar Wiatr wykonał posłusznie kilka ćwiczeń i machnął kozła wraz z kamieniem do 

morza. Woda uderzyła go w twarz, poczuł ucisk w piersiach i ból w uszach. 
Przezwyciężał go, wytężając mięśnie, zaciskając szczęki. Zimny, szary półmrok 

gęstniał ku dołowi, wesoły blask dnia zmierzchł. Zimna i wroga głębina 
pokonywała go, mąciło mu się w głowie, piekły oczy. Nagle twarda dłoń Miiko 

dotknęła jego ramienia; poczuł pod nogami mętnie srebrzący się piasek. Z 
wysiłkiem odwrócił głowę w kierunku wskazanym przez Miiko, wygiął się, puścił z 

rąk kamień i natychmiast podrzuciło go w górę. Nie pamiętał, jak się znalazł na 
powierzchni, bo nic nie widział poprzez czerwoną mgłę. Z trudem chwytał 

powietrze ustami... Po krótkiej chwili skutki podwodnego ciśnienia ustąpiły, a w 
pamięci odżyło to, co zobaczył. Przez krótkie mgnienie zdążył przecież uchwycić 

tak wiele szczegółów.
Ciemne skały tworzyły u góry ogromny, strzelisty łuk, pod którym

104

background image

stał posąg olbrzymiego konia. Ani jedna muszla, ani jeden wodorost nie przylgnął 

do polerowanej powierzchni posągu. Nieznany rzeźbiarz pragnął przede wszystkim 
wyobrazić siłę konia. Powiększył przednią część tułowia, zrobił niezmiernie 

szeroką pierś, uniósł wysoko wygiętą w łuk szyję. Lewa przednia noga była 
podniesiona, okrągłe kolano wysunięte do przodu, ogromne kopyto prawie dotykało 

piersi. Trzy inne nogi z wysiłkiem odrywały się od podstawy, wskutek czego 
zdawało się, że kolosalny koń lada chwila runie na patrzącego i zmiażdży swym 

ciężarem. Grzywa na karku wyglądała niby zębaty grzebień, pysk dotykał piersi, a 
oczy patrzące spode łba ciskały błyskawice gniewu, o którym również świadczyły 

stulone kształtne uszy.
Miiko widząc, że Dar Wiatr czuje się nieźle, pozostawiła go na brzegu i znów 

zanurzyła się w głębię. Wreszcie, zmęczona nurkowaniem, gdy się nasyciła 
widokiem swego znaleziska, usiadła obok Dara i długo milczała, odzyskując 

normalny oddech.
— Ciekawe, z jakich czasów może pochodzić posąg? —• zapytała jakby samą siebie.

Dar Wiatr wzruszył ramionami. Przypomniało mu się, co go najbardziej zdziwiło.
— Dlaczego posąg nie porósł muszlami i wodorostami? Miiko odwróciła się do niego 

gwałtownie.
— Otóż to właśnie! Znam podobne znaleziska. Były powleczone specjalną 

substancją, która nie dopuszczała do przyrastania istot żywych. W takim razie 
posąg powstał mniej więcej w ostatnim stuleciu Ery Rozbicia Świata.

Na morzu, między brzegiem a wyspą ktoś płynął. Zbliżywszy się podniósł 
powitalnym gestem rękę. Dar Wiatr rozpoznał szerokie ramiona i lśniącą, ciemną 

skórę Mvena Masa. Wysoka, czarna postać wdrapała się na kamień i wkrótce ukazała 
się mokra twarz nowego kierownika stacji kosmicznych, jaśniejąca dobrodusznym 

uśmiechem. Szybko ukłonił się maleńkiej Miiko i powitał Dara Wiatra szerokim, 
swobodnym gestem.

— Przyjechaliśmy na jeden dzień z Renem Bozem prosić pana o radę.
— Z Renem Bozem?

— To fizyk z Akademii Granic Wiedzy...
— Trochę go znam. Pracuje nad zagadnieniem współzależności przestrzeni i pola. 

Gdzie pan go zostawił?
— Na brzegu. Nie umie pływać. W każdym razie nie tak jak pan. Lekki plusk wody 

przerwał Mvenowi Masowi.
105

— Popłynę  na brzeg,  do Vedy   — krzyknęła już z wody Miiko. Dar Wiatr 
uśmiechnął się do niej.

— Płynie z ciekawą wiadomością — wyjaśnił Myenowi Masowi i opowiedział o koniu.
Afrykańczyk słuchał bez zainteresowania. W jego spojrzeniu Dar Wiatr odczytał 

niepokój i nadzieję.
— Pan ma jakieś zmartwienie? Możemy przystąpić od razu do rzeczy.

Mven Mas skorzystał z zachęty. Siedząc na skraju skały ponad głębiną kryjącą 
tajemniczego konia, opowiadał o swoich kłopotach, wątpliwościach i wahaniach. 

Jego spotkanie z Renem Bozem nie było przypadkowe. Zjawa przepięknego świata 
gwiazdy Epsilon Tukana nie wychodziła mu z pamięci. I od tej nocy zaczął marzyć 

o przybliżeniu się do tego świata, o pokonaniu za wszelką cenę potwornej 
przestrzeni dzielącej ludzi od niego. O tym, żeby odbiór nadanego obrazu, 

sygnału lub komunikatu nie wymagał sześciuset lat. Żeby można było wyczuć tętno 
tego pięknego i tak nam bliskiego życia, wyciągnąć do braci rękę poprzez 

otchłanie kosmosu. Mven Mas skoncentrował wszystkie swoje wysiłki na zapoznaniu 
się z nie rozstrzygniętymi kwestiami i licznymi doświadczeniami, jakie od 

tysięcy lat prowadzono w zakresie badań przestrzeni jako funkcji materii. Był to 
ten sam problem, o którym marzyła Veda w ową noc pierwszego występu w telewizji 

Wielkiego Pierścienia...
Badania te prowadził w Akademii Granic Wiedzy właśnie Ren Boz, młody fizyk i 

matematyk, z którym się Mven zaprzyjaźnił tym łatwiej, że mieli wspólne dążenia.
Ren Boz uważał, iż zagadnienie jest opracowane do tego stopnia, że może być już 

mowa o doświadczeniu eksperymentalnym. Doświadczenia, jak wszystkiego, co się 
odbywa w skali kosmicznej, nie można dokonać drogą laboratoryjną. Ogromny 

problem wymagał także ogromnego eksperymentu. Ren Boz proponował, aby 
doświadczenie przeprowadzić za pośrednictwem stacji kosmicznych przy użyciu 

całej energii ziemskiej, włączając w to także rezerwową stację energii „Q" na 
Antarktydzie.

Gdy Dar Wiatr spojrzał uważnie w płonące oczy Mvena Masa, opanowało go poczucie 

background image

niebezpieczeństwa.

— Chce pan wiedzieć, jak ja postąpiłbym w tym wypadku? — zapytał spokojnie. Mven 
Mas skinął i zwilżył językiem zaschłe wargi.

106
— Nie przeprowadzałbym doświadczenia — powiedział twardo Dar Wiatr, nie 

wzruszony nieszczęśliwą miną Afrykańczyka.
— Tak też myślałem — wyrwało się Myenowi.

— Czemuż pan w takim razie pyta mnie o radę?
— Zdawało mi się, że potrafimy pana przekonać. .

— Cóż, spróbujcie! Popłyniemy do towarzystwa. Pewnie już przygotowują aparaturę 
nurkową, żeby popatrzeć na konia!

'Y«$a śpiewała, wtórowały jej dwa nieznane głosy kobiece.
Dojrzawszy płynących dała im znak, po dziecinnemu zginając palce rozwartych 

dłoni. Śpiew ucichł. Dar Wiatr w jednej z kobiet p&Knał Evdę Nal. Widział ją po 
raz pierwszy bez białej szaty lekarskiej. Jej wysoka, giętka postać wyróżniała 

się pośród innych kobiet. Skórę miała białą, jeszcze nie opaloną. Była 
znakomitym psychiatrą i obowiązki te prawdopodobnie bardzo ją absorbowały. 

Czarne, niemal granatowe włosy Evdy, zaczesane wzdłuż przedziałka, były wysoko 
upięte przy skroniach. Wąska twarz o wysoko uniesionych kościach policzkowych i 

czarne, uważne, podłużnie wykrojone oczy przypominały egipskiego sfinksa, który 
od czasów pradawnych stał na skraju pustyni przy grobowcach władców najstarszego 

na ziemi państwa. Minęło dwadzieścia wieków od czasu, kiedy tam, gdzie ongiś 
była pustynia, wyrosły owoce, zagajniki, a sfinksa przykryto szklanym kloszem.

Dar Wiatr pamiętał, że Evda Nal pochodziła z Peru albo z Chile. Powitał ją 
zgodnie z obyczajem dawnych południowoamerykańskich czcicieli słońca.

— Współpraca z historykami wyszła panu na dobre — powiedziała Evda. — Proszę 
podziękować Yedzie.

Dar Wiatr z pośpiechem zwrócił się w stronę swego najmilszego przyjaciela, ale 
Veda wziąwszy go za rękę poprowadziła do całkiem mu nie znanej kobiety.

— To Czara Nandi! Jesteśmy wszyscy w gościnie u niej i u malarza Karta Sana. 
Mieszkają na tym wybrzeżu już od miesiąca. Ich przenośne studio jest tam, na 

końcu zatoki.
Dar Wiatr wyciągnął rękę do młodej kobiety o ogromnych, niebieskich oczach. Na 

jedno mgnienie poczuł, że traci pewność siebie — w tej kobiecie było coś, co ją 
wyróżniało spośród wszystkich innych. Stała między Vedą Kong i Evdą Nal, których 

piękno, opromienione intelektem i rozumną myślą badawczą, mimo wszystko bladło 
wobec niezwykłej urody Czary Nandi.

— Pani imię podobne jest do mego — odezwał się Dar Wiatr. Kąciki małych ust 
nieznajomej drgnęły w dyskretnym uśmiechu.

107
•   — Tak jak pan jest podobny do mnie.

Dar Wiatr spojrzał ponad czarną czapą jej gęstych, lekko kręcących się włosów i 
uśmiechnął się do Vedy.

— Wietrze, pan nie umie uprzejmie rozmawiać z kobietami — rzekła figlarnie Veda 
przechylając głowę na bok.

— Czy to potrzebne, skoro kłamstwo nie ma już racji bytu?
— Potrzebne! — wtrąciła Evda Nal. — I zawsze będzie potrzebne.

— Bardzo bym prosił o uzasadnienie tego poglądu. — Dar Wiatr lekko się 
zachmurzył.

— Za miesiąc wygłoszę prelekcję w Instytucie Psychologii. Będę mówiła o 
znaczeniu emocji bezpośrednich... — Evda skinęła na zbliżającego się Myena Masa.

Afrykańczyk jak zwykle kroczył miarowo i bezszelestnie. Dar Wiatr zauważył, że 
policzki Czary zapłonęły gorącym rumieńcem, jak gdyby ciepło słoneczne, 

nasycające jej ciało, wystąpiło nagle przez opaloną skórę. Mven Mas ukłonił się 
obojętnie.

— Przyprowadzę Rena Boża. Siedzi tam, na kamieniu.
— Chodźmy do niego — zaproponowała Veda — i na spotkanie Miiko. Poleciała po 

aparaty. Czaro Nandi, pani z nami? Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Idzie mój pan i władca. Słońce nisko i niebawem zacznie się praca.

— Czy to trudno pozować? — spytała Veda. — Ja bym nie mogła. Prawdziwe 
bohaterstwo!

— Ja także myślałam, że nie potrafię. Ale kogo porwie idea artysty, wtedy mu się 
zdaje, że sam bierze udział w procesie twórczym...

— Czaro, pani jest skarbem dla artysty!

background image

— I to jakim! — przerwał Vedzie donośny bas. — A żebyście wiedzieli, jak 

znalazłem ten skarb! Nieprawdopodobna historia! — Malarz Kart San potrząsnął 
wzniesioną potężną pięścią. Jego jasne włosy były zmierzwione, osmagana wiatrem 

twarz zaczerwieniona.
— Proszę nas odprowadzić i opowiedzieć — poprosiła Veda Kong.

— Kiepski ze mnie narrator. Ale to i tak jest ciekawe. Interesuje mnie 
rekonstrukcja różnych typów rasowych istniejących w starożytności, aż do samej 

ERS. Po sukcesie mego obrazu „Córa Gondvany" zapaliłem się do odtworzenia typu 
innej rasy. Piękno ciała ludzkiego to najlepszy jej sprawdzian, to wykwit życia 

całych pokoleń. Każda rasa w starożytności posiadała odrębne cechy, własny kanon 
piękna, który się urabiał jeszcze w warunkach pierwotnej egzystencji. Tak 

rozumujemy my, artyści, których uważa się za pozostających w tyle w stosunku do 
szczytowych osiągnięć kultury. Zawsze panował taki

108
pogląd. Prawdopodobnie już w epoce kamienia łupanego... Ale mówię nie o tym, o 

czym trzeba... Wpadłem na pomysł obrazu „Córa Te-tydy", inaczej „Córa Morza 
Śródziemnego". Zauważyłem, że w mitach antycznej Grecji, Krety, Babilonu, 

Ameryki i Polinezji bogowie wychodzili z morza. Cóż może być piękniejszego nad 
helleński mit o Afrodycie, bogini miłości i piękna starożytnych Greków! 

Aphrodite Anadiomene — zrodzona z piany morskiej, zapłodnionej przez światło 
gwiazd. Jaki naród zdobył się na bardziej poetyczny pomysł!...

— Ze światła gwiazd i piany morskiej — Veda Kong dosłyszała szept Czary i 
spojrzała ukradkiem na dziewczynę.

Twardy, jakby wy rzeźbiony w drzewie lub w kamieniu profil Czary świadczył o 
kanonie piękna u pradawnych ludów. Maleńki, prosty, nieco zaokrąglony nosek, 

lekko cofnięte czoło, mocno zarysowany podbródek, a zwłaszcza znaczny odstęp 
między nosem a uchem były charakterystyczne dla narodów antycznego 

Sródziemnomorza.
Veda niepostrzeżenie obejrzała ją od stóp do głów i pomyślała, że wszystkiego w 

niej było trochę „nazbyt". Miała zbyt gładką skórę, zbyt szerokie biodra... I 
trzymała się zbyt prosto, przez co jej twarde piersi zarysowywały się zbyt 

ostro. Być może, artyści cenią taką siłę wyrazu modela.
Drogę, którą kroczyło całe towarzystwo, zagrodził zwał kamieni i Veda musiała 

zmienić dopiero co wydany sąd. Czara Nandi z niezwykłą lekkością przeskakiwała z 
kamienia na kamień, wykonując taneczne ruchy.

„W jej żyłach płynie zapewne indyjska krew — pomyślała Veda. — Zapytam ją o to 
później..."

— Aby stworzyć „Córę Tetydy" — kontynuował artysta — musiałem się zbliżyć do 
morza, związać się z nim duchowo. Przecież moja Kretenka powinna również wyjść z 

morza, ale tak, by to było jasne dla każdego. Kiedy zabierałem się do malowania 
„Córy Gondyany", przepracowałem trzy lata na stacji leśnej w Afryce Równikowej. 

Po ukończeniu obrazu zaciągnąłem się jako mechanik na ślizgowiec kursujący po 
Atlantyku. Dostarczaliśmy pocztę wszystkim rybnym, białkowym i solnym zakładom, 

które pływają na ogromnych metalowych tratwach. Pewnego razu prowadziłem swój 
statek na Atlantyku Centralnym, na zachód od Azorów, gdzie się łączą dwa 

przeciwne prądy. Fale tam są zawsze wysokie i napływają rzędami. Mój stateczek 
to podskakiwał ku niskim chmurom, to się zapadał. Śruba wydawała przeraźliwy 

świst. Stałem na wysokim mostku obok ster-nika. I nagle — nigdy tego nie 
zapomnę!... Proszę sobie wyobrazić wysoką falę, wyższą od wszystkich innych, 

biegnącą nam naprzeciw.
109

Na jej grzbiecie, tuż pod niskimi chmurami o perłoworóżowej barwie, stała 
dziewczyna, opalona na czerwony brąz... Fala toczyła się bezgłośnie, a ona 

przelatywała dumna, harda w swej samotności wśród nieobjętego oceanu. Mój 
stateczek podskoczył w górę i przemknęliśmy obok dziewczyny. Dziewczyna machała 

ku nam ręką na znak pozdrowienia. Wtedy dopiero spostrzegłem, że stała na desce 
z zainstalowanym motorem, którym kierowała za pomocą nóg.

— Wiem — odezwał się Dar Wiatr — używa się jej do przejażdżek na falach.
— Najbardziej wstrząsające było dla mnie to, że dokoła w promieniu setek mil 

panowała pustka: ocean, niskie chmury, zapadający zmrok, a tu raptem dziewczyna 
mknąca na fali. Tą dziewczyną...

— Była Czara Nandi — dopowiedziała Evda Nal. — Zrozumiałe. Ale skąd się tam 
wzięła?

— Bynajmniej nie z piany i nie z gwiazd! — wybuchnęła nagle dźwięcznym śmiechem 

background image

Czara. — Po prostu żeglowałam na tratwie przetwórni białkowej. Staliśmy wtedy na 

skraju sargasów", gdzie była hodowla chlorelli82. Pracowałam tam wówczas jako 
biolog.

— Niech będzie i tak — zgodził się Kart San. — Ale od tamtej chwili stała się 
pani dla mnie córą Morza Śródziemnego, która się wynurzyła z pian po to, aby się 

stać moją modelką. Czekałem na panią cały rok.
— Można pana odwiedzić i zobaczyć obraz? — spytała Veda.

— Proszę bardzo, byle nie w czasie godzin pracy. Najlepiej wieczorem. Pracuję 
bardzo powoli i nie znoszę w czasie pracy niczyjej obecności.

—* Pan maluje farbami?
— Nasza praca zmieniła się bardzo mało w ciągu tysiącleci. Prawa optyki i oko 

ludzkie pozostały takie same. Zaostrzyła się jedynie percepcja niektórych 
odcieni, wynaleziono nowe farby chromoka-toptryczne" o wewnętrznym refleksie w 

warstwach i nowy sposób tonowania barw. Na ogół jednak malarze od niepamiętnych 
czasów pracowali tak, jak ja dziś. Nawet to i owo robili lepiej... Mieli wiarę i 

cierpliwość, my zaś staliśmy się zbyt gwałtowni i niepewni swego. W sztuce 
dyspozycje twórcze rodzą się raczej z naiwnego zachwytu. Znów odbiegłem od 

tematu! No, na mnie, na nas, czas. Chodźmy, Czaro.
Wszyscy zatrzymali się patrząc za odchodzącym artystą i jego modelką.

— Wiem teraz, kto to taki. Widziałam „Córę Gondyany" — rzekła Veda.
110

— Ja także — odezwali się jednocześnie Evda Nal i Mven Mas.
— Gondvana to kraj Gondów w Indiach? — spytał Dar Wiatr.

— Nie. To nazwa ogólna południowych kontynentów. Innymi słowy, kraj starożytnej 
rasy czarnej.

— I jakaż jest ta „córa czarnych"?
— Obraz jest prosty: na tle stepowego płaskowzgórza, w promieniach oślepiającego 

słońca, na skraju pełnego grozy lasu tropikalnego widać idącą dziewczynę. Połowa 
jej twarzy i lśniącego, jakby z metalu odlanego ciała jaśnieje w płonącym 

świetle, a druga połowa jest pogrążona w przejrzystym, ale głębokim półcieniu. 
Dokoła smukłej szyi ma sznur białych zwierzęcych zębów, krótkie włosy zebrane u 

góry w węzeł i ozdobione wiązką czerwonych kwiatów. Prawą ręką uniesioną nad 
głową dziewczyna odsuwa z drogi gałąź drzewa, a lewą odpycha od kolana kolczastą 

łodygę. W ruchu ciała, w swobodnym westchnieniu, w szerokim zamachu ręki czuje 
się beztroskę młodości, która się stapia z przyrodą w wiecznie zmienny potok 

życia. To zjednoczenie odczuwa się jako wiedzę, Jako instynktowne poznanie 
świata... W ciemnych oczach utkwionych w dal, gdzieś w ledwie rysujące się 

kontury gór, widoczna trwoga, oczekiwanie wielkich prób w nowym, dopiero co 
odkrytym świecie.

Evda Nal zamilkła.
— Ale w czym się wyrażało to wszystko, co chciał odtworzyć Kart San? — spytała 

Veda Kong. — Może w ściągnięciu wąskich brwi, w pochyleniu głowy i bezbronności 
odsłoniętego karku. Zastanawiający jest zwłaszcza wyraz oczu, w których przebija 

tajemniczość przyrody, poczucie beztroskiej, jakby roztańczonej siły i 
jednocześnie trwożnej wiedzy.

— Szkoda, że nie widziałem tego obrazu — westchnął Dar Wiatr. — Będę musiał 
pojechać do Pałacu Historii. Widzę barwy, ale trudno mi wyobrazić sobie pozę 

dziewczyny.
— Pozę? — Evda Nal zatrzymała się. — Oto ma pan „Córę Gond-vany"... — zrzuciła z 

ramion ręcznik, uniosła wysoko ugiętą prawą rękę, przechyliła się w tył, 
zwrócona nieco w stronę Dara Wiatra. Długą nogę lekko uniosła, stawiając mały 

krok, i zastygła w bezruchu. Jej giętkie ciało jak gdyby rozkwitło.
Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem.

— Evdo, nigdy bym nie przypuszczał!... — zawołał Dar Wiatr. — Pani jest 
niebezpieczna jak na pół obnażone ostrze sztyletu.

— Wietrze, znów niezręczne komplementy! — zaśmiała się Ve-da. — Czemu „na pół", 
a nie „zupełnie"?

— Ma rację — uśmiechnęła się Evda Nal, przybrawszy już nor-
111

malną postawę. — Właśnie „na pół". Niebezpieczna jak całkowicie obnażone i 
połyskujące ostrze, żeby użyć epickiego języka Dara Wia-tra, jest nasza nowa 

znajoma, cudowna Czara Nandi.
— Nie mogę uwierzyć, żeby ktokolwiek mógł się równać z panią! — rozległ się 

nagle zza kamienia nieco ochrypły głos.

background image

Evda Nal pierwsza dostrzegła rudą, podstrzyżoną czuprynę i blade, niebieskie 

oczy patrzące na nią z takim zachwytem, jakiego dotąd nie widziała na niczyjej 
twarzy.

— Jestem Ren Boz! — powiedział nieśmiało rudy mężczyzna. Jego niewysoka, wąska w 
ramionach postać ukazała się zza wielkiego kamienia.

— Właśnie pana szukamy. — Veda ujęła dłoń fizyka. — To Dar Wiatr.
Ren Boz zaczerwienił się, wskutek czego piegi, którymi była usiana jego twarz i 

szyja, nabrały wyraźniejszej barwy.
— Zatrzymałem się na górze — Ren Boz wskazał kamieniste zbocze — tam jest dawny 

grób.
— W tym grobie pogrzebano znanego poetę bardzo dawnych czasów — zauważyła Veda.

— Na grobie wyryty jest napis. — Fizyk rozwinął arkusik blachy, powiódł po nim 
krótką linijką i na matowej powierzchni ukazały się cztery rzędy niebieskich 

znaków.
— To są europejskie litery — wyjaśniła Veda — pismo, które było w użyciu, zanim 

wprowadzono wszechświatowy alfabet liniowy! Ma niedorzeczną formę, przejętą z 
piktogramów" jeszcze dawniejszej starożytności. Znam jednak ten język.

— Niech pani przeczyta, Vedo!
— Proszę o chwilę ciszy! — powiedziała Veda i wszyscy zasiedli na kamieniach. 

Veda Kong czytała:
W otchłani czasu, w wielkiej dziejów rzece Giną okręty, myśli, wydarzenia. A ja 

w swą wielką wędrówką polecą, Unosząc z Ziemi najlepsze zludzenia...
— Ależ to wspaniałe! — Evda Nal uklękła. — Poeta współczesny nie potrafiłby 

lepiej określić potęgi czasu. Ciekawa jestem, jakie z ziemskich złud uważał za 
najlepsze i zabrał z sobą w myślach poprzedzających śmierć?

W dali ukazała się łódź z przezroczystego plastyku, w której siedziały dwie 
osoby.

112
— To Miiko z Cherlisem, jednym z tutejszych mechaników. A, nie — poprawiła się 

Veda — to przecież sam Frit Don, który stoi na czele wyprawy morskiej! Do 
wieczora, Wietrze, musicie zostać we trójkę, a ja zabieram z sobą Evdę.

Obie kobiety zbiegły do morza i popłynęły ku wyspie. Łódź zawróciła do nich, ale 
Veda machała ręką, dając znak, by płynęła dalej. Ren Boz, znieruchomiały, 

patrzył w ślad za pływaczkami.
— Niech pan się ocknie, Ren Boz. Do rzeczy! — zawołał na niego Mven Mas.

Fizyk, trochę zmieszany, uśmiechnął się łagodnie.
Spłacheć sypkiego piachu pomiędzy dwoma szeregami kamieni przekształcił się w 

naukową pracownię. Ren Boz, uzbrojony w odłamek muszli, rzucał się w podnieceniu 
na ziemię ścierając własnym ciałem, co sam napisał, i znów kreślił. Mven Mas 

wyrażał aprobatę lub zachętę krótkimi okrzykami. Wreszcie fizyk zamilkł i ciężko 
dysząc usiadł na piachu.

— Owszem — rzekł z wolna Dar Wiatr — pan dokonał rewelacyjnego odkrycia!
— Czyż ja sam?... Ponad dziesięć wieków temu starożytny matematyk Heisenberg 

wykrył zasadę nieoznaczoności, to jest -niemożności ścisłego jednoczesnego 
określania położenia i prędkości cząstek o rozmiarach atomowych. W rezultacie ta 

niemożność stała się możnością, kiedy poznano rachunek przejściowy, czyli 
repagularny3S. Mniej więcej w tym samym czasie odkryto pierścieniowy obłok 

mezonowy jądra atomowego i stany przejściowe pomiędzy tym pierścieniem a 
nukleonem ". To znaczy, że zbliżono się do pojęcia antygrawitacji.

— Niech będzie i tak. Nie jestem znawcą matematyki dwubiegunowej 87 ani tym 
bardziej tego jej działu, który traktuje o rachunku repagularnym lub badaniu 

granic przejściowych. Ale to, czego pan dokonał w funkcjach cieniowych, jest 
zasadniczo nowe, choć trudno zrozumiałe dla nas, pozbawionych matematycznego 

wizjonerstwa. Mogę jednak ogarnąć wielkość odkrycia. Mam tylko jedną 
wątpliwość... — Dar Wiatr zająknął się.

— Jaką, jaką? — zaniepokoił się Mven Mas.
— Jak to zrealizować w praktyce? Wydaje mi się, że nie dysponujemy możliwością 

wytworzenia pola elektromagnetycznego o takim natężeniu.
— Żeby zrównoważyć pole grawitacyjne i wytworzyć stan przejściowy? — spytał Ren 

Boz.
— Właśnie. Wtedy przestrzeń poza granicami układu będzie po dawnemu niedostępna 

dla naszych oddziaływań.
8 — Mgławica  Andromedy 113

— To prawda. Ale, jak zawsze w dialektyce, wyjścia należy szukać w 

background image

przeciwieństwie. Jeśliby się otrzymało antygrawitacyjny cień.

— Oho!... Ale jak?
Ren Boz szybko nakreślił trzy linie proste, wąskie pole i przeciął to wszystko 

łukiem o dużym promieniu.
— Problem ten był znany jeszcze przed matymatyką dwubiegunową. Około tysiąca lat 

temu nazywano to zagadnieniem czterech wymiarów. Wtedy panowały jeszcze 
powszechnie wyobrażenia o wielowy-miarowości przestrzeni, nie znano właściwości 

cieniowych ciążenia, starano się przeprowadzić analogie z elektromagnetycznymi 
polami i myślano, że punkty osobliweM oznaczają albo znikanie materii, albo też 

przekształcanie jej w coś niewytłumaczalnego. Jak można było wyobrażać sobie 
przestrzeń przy takiej znajomości natury zjawiska? Otóż nasi przodkowie 

domyślali się tego i owego, rozumieli, że jeśli odległość OA od gwiazdy A do 
środka Ziemi wyniesie dwadzieścia kwintylionów kilometrów, to odległość do tejże 

gwiazdy wzdłuż wektora ÓW równa się zeru... Praktycznie, powiedzmy, nie zeru, 
ale wielkości zbliżonej do zera. I powiadali, że czas przekształca się w zero, 

jeżeli prędkość ruchu równa się prędkości światła. Ale przecież rachunek 
kochlearny" odkryto też nie tak znów dawno!

— Ruch wzdłuż spirali znano tysiąc lat temu — ostrożnie wtrącił Mven Mas. Ren 
Boz machnął ręką lekceważąco.

— Ruch, ale nie jego prawa! Więc jeżeli pole grawitacyjne i pole 
elektromagnetyczne to dwie strony tej samej własności materii, jeżeli przestrzeń 

jest funkcją ciążenia, to funkcją pola elektromagnetycznego będzie 
antyprzestrzeń. Przejście pomiędzy nimi daje w wyniku wektorową funkcję cieniową 

przestrzeni zerowej, znanej w mowie potocznej jako prędkość światła. Uważam, że 
otrzymanie przestrzeni zerowej w każdym kierunku jest możliwe. Mven Mas pragnie 

się dostać na Epsilon Tukana, a mnie jest wszystko jedno, byle dokonać 
doświadczenia! Byleby doszło do skutku doświadczenie. — Ren Boz, z wyrazem 

zmęczenia na twarzy, przysłonił oczy krótkimi, jasnymi rzęsami.
— Dla doświadczenia byłyby panu potrzebne nie tylko stacje kosmiczne, ziemska 

energia, jak powiadał Mven, ale jeszcze jakiś agregat. Chyba to sprawa niezbyt 
prosta i niełatwa do realizacji?

— Można by wykorzystać agregat Kora Julia w pobliżu Obserwatorium Tybetańskiego. 
Sto siedemdziesiąt lat temu przeprowadzono tam doświadczenia w związku z 

badaniami przestrzeni. Trzeba będzie nieco zmienić sprzęt, a ochotników do pracy 
dostanę w każdej chwili,

114
i

pięć, dziesięć, dwadzieścia tysięcy. Wystarczy tylko zwrócić się z apelem, 
natychmiast wezmą urlopy.

— Jak widać, wszystko pan przewidział. Pozostaje jeszcze tylko jedno 
zagadnienie, sprawa bezpieczeństwa. Skutki doświadczenia mogą być 

nieprzewidziane. Przecież wedle praw wielkich liczb nie możemy robić 
doświadczenia na małą skalę, lecz w skali kosmicznej...

— Jakiż uczony zlęknie się ryzyka? — wzruszył ramionami Ren Boz.
— Nie mam na myśli siebie! Wiem, że gdy zajdzie potrzeba niebezpiecznego 

przedsięwzięcia, zgłoszą się tysiące ludzi. Ale do doświadczenia włączą się 
stacje kosmiczne, obserwatoria, cały krąg aparatów, które kosztowały ludzkość 

wiele pracy. Aparaty te otworzyły okno na kosmos, zapoznały ludzkość z życiem, 
twórczością i wiedzą innych zaludnionych światów. Jest to nasze największe 

osiągnięcie i czyż można ryzykować zamknięcie tego okna choćby na jakiś czas? 
Czy ma do tego prawo ktokolwiek z nas: ja, pan, pojedynczy ludzie albo osobne 

grupy? Chciałbym wiedzieć, czy ma pan poczucie takiego prawa i na czym się ono 
opiera?

— Mam takie poczucie — Mven Mas podniósł się. — Był pan na wykopaliskach... Czy 
miliardy nieznanych szkieletów w nieznanych grobach nic panu nie mówiły? Mam w 

oczach te miliardy istnień ludzkich, które odeszły w przeszłość, których 
młodość, piękno i radość życia przeminęły jak jedno mgnienie. One żądają, byśmy 

rozwiązali wielką zagadkę czasu, byśmy wszczęli z nim walkę! Zwycięstwo 
odniesione nad przestrzenią to zwycięstwo nad czasem. Dlatego wierzę w słuszność 

i wielkość zamierzonej sprawy.
— Ja to trochę inaczej odczuwam — przemówił Ren Boz. — Ale mniejsza z tym. 

Przestrzeń w kosmosie jest po dawnemu niepokonana, dzieli światy, nie zezwala na 
odszukanie planet zamieszkanych przez istoty rozumne i na połączenie się z nimi 

w jedną szczęśliwą rodzinę. Byłaby to największa przemiana od czasów Ery 

background image

Zjednoczenia Świata, kiedy się dokonało połączenie całej ludzkości. To przecież 

pociągnęło za sobą kolosalny postęp w opanowaniu przyrody przez człowieka. Każdy 
krok na tej drodze jest ważniejszy niż wszystkie inne, niż wszelkie inne badania 

i odkrycia.
Gdy Ren Boz skończył, głos zabrał Mven Mas.

— W moim życiu dość duże znaczenie ma jeden osobisty motyw. W wieku młodzieńczym 
czytałem starą powieść historyczną o pańskich przodkach, Darze. Na ich kraj 

dokonał najścia jakiś wielki i okrutny zdobywca, jeden z tych, w jakich 
obfitowała epoka niższych form społecznych. W powieści tej występował pewien 

dzielny
115

młodzieniec i młoda dziewczyna. On ją szalenie kochał. Dziewczynę wzięto do 
niewoli i uwięziono, czyli jak to się wówczas nazywało, „porwano". Wyobraźcie 

sobie skrępowanych sznurami mężczyzn i kobiety, których pędzono jak bydło do 
kraju zdobywcy. Geografii Ziemi nie znał wtedy jeszcze nikt, jedynymi środkami 

transportu były zwierzęta wierzchowe i juczne. Tamten świat był wtedy bardziej 
zagadkowy i trudniejszy do przebycia niż obecnie przestrzenie kosmiczne. 

Młodociany bohater lata całe poszukiwał ubóstwianej kochanki, wędrował 
niewiarygodnie niebezpiecznymi drogami, póki wreszcie nie odnalazł jej w głębi 

gór Azji. Trudno mi teraz opisać swoje młodzieńcze wrażenia, ale do dziś dnia 
wydaje mi się, że tak samo mógłbym iść ku ukochanemu celowi poprzez wszystkie 

przeszkody kosmosu! Dar Wiatr uśmiechnął się.
— Rozumiem pańskie doznania, ale nie pojmuję, jaki ma związek opowieść rosyjska 

z pańskim dążeniem do opanowania kosmosu. Bardziej mi trafia do przekonania to, 
co powiedział Ren Boz. Zresztą zaznaczał pan, że to osobisty motyw...

Dar Wiatr zamilkł. Milczał tak długo, aż Mven Mas poruszył się niespokojnie.
— Teraz już wiem — ciągnął Dar Wiatr — dlaczego ludzie dawniej palili, pili, 

podniecali się narkotykami w chwilach niepewności, niepokoju czy samotności. 
Teraz także jestem samotny i pozbawiony pewności. Co mam wam powiedzieć? Kimże 

jestem, żeby wam zabraniać wielkiego doświadczenia? Albo czy mam prawo dawać na 
to zezwolenie? Powinniście się zwrócić do Rady...

— Nie o to chodzi — Mven Mas powstał i skulił się, jakby mu groziło śmiertelne 
niebezpieczeństwo. — Proszę nam odpowiedzieć, czy pan by się zdecydował na to 

doświadczenie? Jako kierownik stacji kosmicznych, nie jako Ren Boz, z nim 
zupełnie inna sprawa!

— Nie! — odparł twardo Dar Wiatr. — Zaczekałbym.
— Na co?

— Na budowę doświadczalnego  agregatu na  Księżycu!
— A energia?

— Księżycowe pole grawitacyjne jest mniejsze, a więc mniejsza byłaby skala 
doświadczenia. Może wystarczyć kilka Q — stacji.

— Wszystko jedno. Przecież na to trzeba dużo czasu, jakichś stu lat, nie zobaczę 
tego nigdy!

— Cóż z tego, że pan nie zobaczy. Dla ludzkości nie jest takie ważne, czy to się 
stanie teraz, czy za kilka pokoleń.

116
— Dla mnie to byłby koniec, koniec moim marzeniom! I dla Rena Boża...

— Dla mnie oznacza to niemożność sprawdzenia przez doświadczenie, a więc i 
niemożność dokonywania poprawek, kontynuowania prac.

— Zwróćcie  się  do Rady.
— Rada już zdecydowała i wyraziła swą decyzję pańskimi 

ust                                                                             
                                                                                

                             ami. Nie mamy się po co zwracać — cicho powiedział 
Mven Mas.

— Słusznie. Rada także odmówi.
— Nie będę już pana o nic pytał. Czuję się winien, razem z Renem złożyłem na 

pańskie barki brzemię decyzji.
— To mój obowiązek. To nie wasza wina, że zadanie jest trudne i niebezpieczne. 

Dlatego jest mi smutno i ciężko...
Ren Boz zaproponował, by wrócili do tymczasowego miejsca postoju wyprawy. 

Ruszyli wolno po piasku i każdy po swojemu przeżywał gorycz rezygnacji z 
niezwykłego doświadczenia. Dar Wiatr spoglądał z ukosa na współtowarzyszy i 

myślał, że jemu trudniej się z tym pogodzić niż im. Z natury był odważny do 

background image

zuchwałości i musiał walczyć ze swymi skłonnościami przez całe życie. Miał w 

sobie coś z dawnych rozbójników, którzy czuli się najlepiej w obliczu 
niebezpieczeństwa. Toteż w głębi duszy buntował się przeciwko mądrej, ale nie 

odważnej decyzji.
6. Legenda błękitnych słońc

Z kabiny szpitalnej wyszli lekarka Luma Lasvi i biolog Eon Tal. Erg Noor rzucił 
się ku nim.

— Co z Niżą?
— Żyje, ale...

— Umiera?
— Jak dotąd — nie. Jest to zapaść pourazowa, stan na pograniczu śmierci, w 

którym następuje zwolnienie czynności oddechowej tętna. Niżą ma jedno uderzenie 
na sto sekund. Stan ten może potrwać czas nieokreślony.

— Czy jest przytomna i cierpi?
— Nie.

— Absolutnie? — zapytał z naciskiem.
— Absolutnie — odparła lekarka spokojnie.

117
Erg Noor pytająco spojrzał na biologa. Ten skinął głową na znak potwierdzenia.

— Co pani zamierza robić?
— Niżą musi przebywać w równomiernej temperaturze, w zupełnym spokoju i słabym 

oświetleniu. Jeżeli stan się pogorszy, niech śpi, a po powrocie na Ziemię trzeba 
ją oddać do Instytutu Prądów Nerwowych. Porażenie zostało spowodowane przez 

jakiś rodzaj prądu. Skafander jest przebity w trzech miejscach. Dobrze, że 
prawie nie oddychała.

— Zauważyłem otwory i zalepiłem własnym plastrem — odezwał się biolog. Erg Noor 
z wdzięcznością uścisnął mu rękę.

— Tylko... lepiej jak najszybciej wyjść ze strefy wzmożonego ciążenia... — 
dodała Luma. — A jednocześnie niebezpieczne jest nie tyle przyspieszenie startu, 

co powrót do normalnej siły ciążenia.
— Rozumiem. Obawia się pani, że tętno jeszcze bardziej osłabnie. Ale przecież 

serce to nie wahadło przyspieszające swoje ruchy we wzmożonym polu 
grawitacyjnym.

— Rytm impulsów organizmu jest w zasadzie podporządkowany tym samym prawom. 
Jeżeli czynność serca zwolni się do jednego uderzenia na dwieście sekund, 

wówczas dopływ krwi do mózgu będzie niedostateczny...
Erg Noor zamyślił się.

Wszyscy czekali cierpliwie, co powie.
— Czy nie byłoby wskazane poddać organizm podwyższonemu ciśnieniu w atmosferze 

intensywnie nasyconej tlenem? — zapytał Noor niepewnie. Z uśmiechów Lumy Lasvi i 
Eona Tala zrozumiał, że jego myśl jest trafna. — Nasycić krew gazem przy dużym 

ciśnieniu cząstkowym40... Oczywiście zastosujemy środki przeciwskrzepowe, a 
wtedy niechby było i jedno uderzenie na dwieście sekund. Potem się wyrówna.

— Niżą jest pozbawiona świadomości, ale żyje — powiedziała Luma z ulgą. — 
Idziemy przygotować komorę. Chcę w tym celu wykorzystać wielką silikolową 

wystawę, przeznaczoną początkowo dla Zirdy. W niej się zmieści pływający fotel, 
który przerobimy na łóżko. Po likwidacji przyśpieszenia stan Nizy z pewnością 

ulegnie poprawie.
— Gdy tylko będziecie gotowi, dajcie znać na posterunek. Nie zatrzymamy się 

tutaj ani minuty dłużej. Dość ciemności i ciężaru czarnego świata!
Rozeszli się pospiesznie do różnych części statku, każdy w miarę

118
możności   przezwyciężając   ucisk   spowodowany   siłą   przyciągania strasznej 

planety.
Sygnały odlotu rozległy się niby fanfara zwycięstwa.

Członkowie załogi zanurzyli się w miękkie objęcia startowych foteli z 
niewysłowioną ulgą. Ale odlot z czarnej planety był sprawą trudną i 

niebezpieczną. Przyspieszenie, jakie należało nadać statkowi, aby się mógł 
oderwać od gruntu, leżało u granic wytrzymałości organizmu ludzkiego, przy tym 

błąd pilota mógł łatwo spowodować zagładę całej załogi.
Wśród potwornego ryku silników planetarnych Erg Noor poprowadził statek po 

stycznej do horyzontu; dźwignie foteli hydraulicznych uginały się coraz bardziej 
pod wzrastającym ciężarem. Jeszcze chwila i przestaną sprężynować, a wtedy ciała 

i kości ludzkie rozpadłyby się jak pod uderzeniem młota. Ręce Noora leżące na 

background image

guzikach przyrządów nabrały ciężaru nie do udźwignięcia. Ale sprawne i silne 

palce pracowały nadal i „Tantra", zakreślając wysoką, pałąkowatą parabolę, 
wznosiła się stopniowo wyżej, wydostając się z gęstej ćmy ku przejrzystej czerni 

nieskończoności. Erg Noor nie odrywał oczu od czerwonej smugi poziomego 
wyrównywacza — chwiała się w niestałej równowadze sygnalizując, że statek może w 

każdej chwili przejść ze wznoszenia się do opadania i że ciężka planeta nie 
puszcza jeszcze „Tantry" ze swej niewoli. Erg Noor postanowił włączyć motory 

anamezonowe. Były one w stanie unieść statek z każdej planety. Pod wpływem 
brzęczącej wibracji statek drgnął. Czerwone pasmo uniosło się o parę milimetrów 

w górę ponad linię zera. Jeszcze trochę...
Przez peryskop górnego wziernika Noor dostrzegł, jak „Tantrę" okryła warstwa 

niebieskiego płomienia, ześlizgującego się ku rufie. Atmosfera została przebita! 
W pustce przestrzennej, zgodnie z prawem nadprzewodnictwa, prądy resztkowe 

spływały po kadłubie statku.
Gwiazdy znów świeciły ostro jak igły, a uwolniona „Tantra" odlatywała coraz 

dalej od groźnej planety. Z każdą sekundą zmniejszało się brzemię ciążenia. 
Ciało stawało się coraz lżejsze. Zaśpiewał aparat do wytwarzania sztucznego 

ciążenia i jego zwykłe, ziemskie natężenie po nie kończących się dniach życia w 
okowach straszliwej planety wydawało się niewiarygodnie małe. Cała załoga 

zerwała się z foteli. Luma, Ingrida i Eon wykonywali najtrudniejsze pas 
fantastycznych tańców. Wkrótce jednak nastąpiła nieunikniona reakcja i większość 

załogi zapadła w krótki sen. Czuwał tylko Erg Noor z Pelem Linem, Purem Hissem i 
Lumą Lasvi. Należało obliczyć tym-

119
czasowy kurs statku i opisawszy gigantyczną parabolę, prostopadłą do płaszczyzny 

obrotu całego systemu gwiazdy T, minąć jej pas lodowy i meteorytyczny. Dopiero 
potem można było nadać statkowi szybkość podświetlną i zabrać się do długiej i 

żmudnej pracy: wyznaczenia prawdziwego kursu.
Lekarka obserwowała stan Nizy po wzlocie i wprowadzeniu normalnego dla warunków 

ziemskich ciążenia. Po pewnym czasie oświadczyła, że przerwy pomiędzy 
uderzeniami serca wynoszą sto dziesięć sekund, co przy podwyższonych dawkach 

tlenu nie było zgubne. Luma Lasvi zamierzała użyć aparatu elektronowego, tzw. 
tyratronu, pobudzającego działalność serca oraz zastosować organiczne substancje 

bodźcowe41.
W ciągu pięćdziesięciu pięciu godzin drgania silników anamezono-wych nękały 

ściany statku, póki liczniki nie wykazały dziewięciu-set siedemdziesięciu 
milionów kilometrów na godzinę, prędkości na granicy bezpieczeństwa. Trudno 

wyobrazić sobie ulgę, jakiej doświadczyła trzynastoosobowa załoga po tylu 
ciężkich przeżyciach: wymarła planeta, zaginiony „Algrab" i wreszcie pełne grozy 

czarne słońce. Radość z wyzwolenia była jednak niepełna, bo czternasty członek 
załogi, młodziutka Niżą Krit leżała nieprzytomna w półśnie, walcząc ze śmiercią.

Pięć kobiet ze statku: Ingrida, Luma, drugi inżynier elektronik, geolog i 
nauczycielka gimnastyki rytmicznej lone Mar, która pełniła także funkcje 

dyspozytorki wyżywienia, operatora powietrznego i kustosza materiałów naukowych, 
zebrały się jak na dawny obrzęd pogrzebowy. Ciało Nizy całkowicie uwolnione od 

odzieży, umyte specjalnym roztworem TM i AS, ułożono na grubym dywanie ręcznie 
uszytym z najmiększych gąbek śródziemnomorskich. Dywan umieszczono na 

pneumatycznym materacu i nakryto okrągłą kopułą z różowego silikolu. Precyzyjny 
przyrząd, termobarooksystat **, mógł przez lata całe zachować pod grubym kloszem 

potrzebną temperaturę, ciśnienie i skład powietrza. Miękkie występy gumowe 
utrzymywały ciało Nizy w jednej pozycji, której zmianę przewidywała lekarka raz 

w miesiącu. Dlatego też Luma postanowiła zaprowadzić ścisłą obserwację ciała 
Nizy i zrezygnowała w ciągu pierwszych dwóch lat z długotrwałego snu. Stan 

kataleptyczny Nizy nie mijał. Jedyne, co się udało Lumie osiągnąć — to 
zwiększenie częstotliwości tętna do jednego uderzenia na minutę. I mimo że było 

to niewielkie osiągnię-
120

iffi
cię, pozwalało jednak zlikwidować szkodliwe przesycanie płuc tlenem.

Minęły cztery miesiące. Statek leciał ściśle wytyczonym kursem omijając rejon 
swobodnych meteorytów. Załoga, zmęczona przygodami i wyczerpującą pracą, zapadła 

w siedmiomiesięczny sen. Tym razem czuwali nie trzej, lecz czterej członkowie 
wyprawy — do dyżurujących Erga i Pura Hissa przyłączyli się lekarz Luma Lasvi i 

biolog Eon Tal.

background image

Noor, który wyszedł obronną ręką z sytuacji, w jakiej nigdy jeszcze nie 

znajdował się żaden statek kosmiczny, czuł się samotny.
Po raz pierwszy cztery lata podróży na Ziemię wydały mu się nieskończenie 

długie. Nie zamierzał oszukiwać samego siebie — wiedział, że dzieje się tak 
dlatego, iż tylko na Ziemi mógł mieć nadzieję na uratowanie Nizy.

Długo odkładał to, co w innym wypadku zrobiłby już na następny dzień po odlocie 
— przegląd elektronowy steroofilmów z „Żagla". Myślał, że razem z Niżą będzie 

oglądał pierwsze obrazy wspaniałych światów, słuchał wieści z planet błękitnej 
gwiazdy, świecącej w czasie letnich nocy nad Ziemią. Pragnął, żeby Niżą razem z 

nim urzeczywistniła najśmielsze marzenia czasów minionych i teraźniejszości, 
żeby odkryła nowe światy gwiezdne, przyszłe dalekie wyspy ludzkości...

Filmy nakręcane w odległości ośmiu parseków od słońca, osiemdziesiąt lat temu, 
przeleżały w otwartym statku na czarnej planecie gwiazdy „T" i zachowały się 

doskonale. Półkulisty stereoekran uniósł czterech widzów „Tantry" tam, gdzie nad 
nimi jaśniała błękitna Vega.

Szybko zmieniały się tematy — wyrastało oślepiające błękitne słońce, przesuwały 
się obrazki z życia statku. Przy liczniku automatycznym pracował nadzwyczaj 

młody, bo dwudziestosiedmioletni szef wyprawy, obserwację prowadzili jeszcze 
młodsi astronomowie. A oto sport i tańce, doprowadzone przez członków wyprawy do 

akrobatycznej doskonałości. Spiker wyjaśnił żartobliwie, że palmę pierwszeństwa 
na całej trasie do Vegi dzierży niepodzielnie biolog wyprawy. Rzeczywiście, ta 

dziewczyna o krótkich, lnianych włosach i wspaniałej budowie ciała wykonywała 
bardzo trudne ćwiczenia.

Patrząc na te jaskrawe, najzupełniej realne obrazy nie chciało się wprost 
wierzyć, że ci weseli, energiczni, młodzi astronauci dawno już nie żyją stawszy 

się pastwą potworów gwiazdy żelaznej.
Skąpa kromka wyprawy skończyła się na ekranie szybko. Wzmacniacze światła w 

aparacie projekcyjnym zaczęły wydawać brzęk — fioletowe słońce płonęło z taką 
siłą, że nawet tu, w jego bladym od-

121
biciu, ludzie musieli włożyć okulary ochronne. Gwiazda o średnicy i masie trzy 

razy większej niż Słońce, mocno spłaszczona, kolosalna, obracała się z 
szybkością równikową trzystu kilometrów na sekundę. Kula jaskrawego gazu o 

temperaturze powierzchni jedenastu tysięcy stopni rozpościerała na miliony 
kilometrów wkoło ogniste skrzydła perłoworóżowych płomieni. Zdawało się, że 

promienie Vegi uderzały i niszczyły na swej drodze wszystko niby włócznie o 
fantastycznej długości. W ich lśniącej głębi kryła się najbliższa błękitnej 

gwiazdy planeta. Tam, w ten ocean ognia, nie mógłby się zanurzyć żaden statek 
Ziemi ani jej siąsiadów z obwodu Pierścienia. Po projekcji nastąpił referat, 

ilustrowany na ekranie widmowymi liniami wykresów, ukazujących usytuowanie 
pierwszej i drugiej planety V.egi.

„Żagiel" nie mógł zbliżyć się nawet do drugiej planety, oddalonej od gwiazdy o 
sto milionów kilometrów.

Z głębin oceanu przezroczystych fioletowych płomieni, z atmosfery gwiazdy 
wylatywały potworne wyskoki *8 wyciągając się w przestrzeń jak spalające 

wszystko ręce. Energia Vegi była tak wielka, że wypromieniowywała światło w 
postaci kwantów *4 o znacznej energii — fioletowej i nadfioletowej niewidzialnej 

części widma. Nawet w chronionych potrójnym filtrem oczach ludzkich wywoływało 
to poczucie strasznej widmowości, prawie niewidzialnego, ale śmiertelnie 

niebezpiecznego fantomu... Przelatywały burze świetlne przezwyciężając siłę 
ciążenia gwiazdy. Ich dalekie dźwięki przyprawiały „Żagiel" o niebezpieczne 

wstrząsy i chwiejbę. Liczniki promieni kosmicznych i innych zgubnych 
promieniowań przestały funkcjonować. Wewnątrz doskonale chronionego statku 

zaczęła narastać niebezpieczna jonizacja. Trudno było nawet sobie wyobrazić 
niesamowitą potęgę owych potoków promieni mknących poza ścianami statku w pustkę 

przestrzeni, która trwoniła bezużytecznie kwintyliony kilowatów mocy.
Dowódca „Żagla" ostrożnie podprowadził statek do trzeciej planety, wielkiej, ale 

otoczonej jedynie cienką, przezroczystą warstwą atmosfery. Widocznie ognisty 
oddech błękitnej gwiazdy rozpędził zasłonę z lekkich gazów, ciągnących się za 

planetą po jej stronie zacienionej niby długi, słabo świecący welon. Niszczące 
opary fluorowe, trujący tlenek węgla, stężone gazy szlachetne stwarzały warunki, 

w jakich żadna istota żywa nie mogła istnieć ani przez sekundę.
Z głębi planety wystawały ostre piki, żebrowania, strome, ząbko-wato wyżarte 

ściany skał, czerwonych jak świeżo zadane rany lub czarnych jak otchłanie. Na 

background image

płaskowzgórzach powstałych z law wulka-

122
nicznych widniały szpary i szczeliny, wyrzucające rozpaloną magmą. Wydawały się 

one żyłami krwawego ognia.
Wysoko wznosiły się gęste obłoki popiołów, oślepiająco niebieskie po stronie 

oświetlonej, czarne po stronie cienistej. Olbrzymie błyskawice o długości 
tysięcy kilometrów zapalały się ze wszystkich stron, świadcząc o nasyceniu 

elektrycznością martwej atmosfery.
Na górze — groźne fioletowe widmo ogromnego słońca i czarne niebo, a w dole na 

planecie — czerwone, kontrastowe cienie wśród chaosu dzikich skał, płomieniste 
bruzdy, zygzaki i koła, nieprzerwane miganie zielonych błyskawic...

Stereoteleskopy przekazały, a filmy elektronowe zarejestrowały to wszystko z 
beznamiętną, nieludzką ścisłością.

Ale przy aparaturze stały istoty myślące i czujące. Ich rozum protestował 
przeciwko bezmyślnym siłom zniszczenia i potwornemu nagromadzeniu bezwładnej 

materii. Ich serca odczuwały wrogość tego świata szalejących płomieni. Czterej 
astronauci zamienili spojrzenia z wyrazem aprobaty, kiedy spiker zakomunikował, 

że „Żagiel" podąża do czwartej planety.
Po paru sekundach pod dennymi teleskopami statku rosła już ostatnia, skrajna 

planeta Vegi, prawie tych samych rozmiarów co Ziemia. „Żagiel" zbliżał się 
szybko. Widocznie załoga postanowiła ją zbadać za wszelką cenę. Była to ostatnia 

nadzieja odkrycia świata. I mógł nawet nie być piękny, byleby nadawał się do 
życia.

Erg Noor przyłapał się na tym, że to ustępliwe słowo „byleby" wysnuł z własnych 
myśli. Prawdopodobnie taki też był tok myślenia tych, którzy kierowali „Żaglem" 

i obserwowali powierzchnię planety przez potężne teleskopy.
„Byleby"! W tych trzech sylabach zawarte było pożegnanie z marzeniem o 

przepięknych światach Vegi, o odkryciu planet-pereł na dnie przestworów 
wszechświata, w imię czego ludzie Ziemi godzili się dobrowolnie na 

czterdziestopięcioletnie uwięzienie w statku kosmicznym i więcej niż na 
sześćdziesiąt lat porzucali planetę macierzystą.

Ale porwany widowiskiem Erg Noor nie od razu o tym pomyślał. W głębi 
półkulistego ekranu mknął teraz ponad powierzchnią bezmiernie dalekiej planety. 

Na nieszczęście dla astronautów — tamtych zaginionych i tych żywych — planeta 
okazała się bardzo podobna do znanego od dzieciństwa najbliższego sąsiada w 

systemie słonecznym — do Marsa. Ta sama cienka przezroczysta powłoka gazowa, 
czarno-zielone, bezchmurne niebo, taka sama równa powierzchnia pustynnych 

kontynentów i łańcuchy gór. Tylko że na Marsie panuje
123

palący chłód nocy i gwałtowna zmienność dziennych temperatur, są płytkie, 
podobne do olbrzymich kałuż bagniska, wyparowujące prawie do zupełnej suchości, 

zdarza się skąpy, rzadki deszcz albo szron, istnieje też mizerne życie 
zmartwiałych roślin i dziwacznych, ospałych, zakopujących się w ziemię zwierząt.

Tu cała planeta, nagrzana płomieniami błękitnego słońca, oddychała żarem 
najbardziej upalnych pustyń Ziemi. Para wodna w bardzo niewielkiej ilości 

unosiła się w górne warstwy powietrznej powłoki, a ogromne równiny uzyskiwały 
cień tylko dzięki prądom cieplnym, burzącym bez przerwy atmosferę. Planeta 

obracała się szybko, tak jak i pozostałe. Silne chłody zamieniły kruszec górski 
w morze piachu. Piach, pomarańczowy, fioletowy, zielony, niebieskawy lub też 

oślepiająco biały, tworzył ogromne plamy, które z dala wyglądały jak morza lub 
zarośla nieznanej, fantastycznej flory. Łańcuchy zniszczonych gór, wyższych niż 

na Marsie, ale tak samo martwych, pokrywała czarna albo brązowa błyszcząca 
skorupa. Potężne, ultrafioletowe promienie błękitnego słońca niszczyły minerały, 

powodowały wyparowywanie lżejszych składników.
Jasne równiny piaszczyste promieniowały, zda się, żywym ogniem. Erg Noor 

przypomniał sobie, że w dawnych czasach, kiedy uczeni nie stanowili na Ziemi 
większości, lecz znikomą garstkę, pisarze i artyści zwracali swe myśli ku 

ludziom z innych planet, którzy się przystosowali do życia w temperaturze bardzo 
wysokiej. To było poetyczne i piękne, podnosiło wiarę w potęgę natury ludzkiej. 

Ludzie w płomiennym oddechu planet błękitnych słońc spotykający swoich ziemskich 
współbraci!... Wielkie wrażenie na Ergu Noorze i na wielu innych wywarł w swoim 

czasie obraz w muzeum południowego pasa mieszkalnego: zamglona na horyzoncie 
równina czerwonego jak płomień piachu, szare, gorejące niebo, a pod nim 

pozbawione twarzy postacie ludzkie w termoodpornych skafandrach, rzucające 

background image

nieprawdopodobne jaskrawe, ciemnogranatowe cienie. Zastygły w dynamicznych, 

pełnych zaskoczenia pozach przed jakąś metalową konstrukcją, rozżarzoną prawie 
do białości. Obok — obnażona kobieta z rozpuszczonymi, czerwonymi włosami. Jasna 

skóra lśni w oślepiającym świetle jeszcze bardziej niż piaski, liliowe i 
karminowe cienie podkreślają każdą linię wysokiej i kształtnej postaci stojącej 

jak sztandar zwycięstwa życia nad siłami kosmosu.
Śmiała koncepcja obrazu pozostawała w sprzeczności ze wszystkimi prawami 

biologii, o wiele gruntowniej poznanymi teraz, w dobie Pierścienia, niż w 
czasach, w których namalowano obraz.

Powierzchnia planety zbliżyła się nagłym rzutem. „Żagiel" obniżał
124

swój lot. Całkiem blisko przepłynęły piaszczyste stożki, czarne skały, 
rozsypiska jakichś połyskliwych zielonych kryształów. Statek metodycznie owijał 

spiralą swego lotu planetę od jednego bieguna do drugiego. Żadnych oznak wody 
czy chociażby najprymitywniejszej roślinności!

Dawała się odczuć nużąca pustka samotności. Zagubiony w martwych dalach statek 
znalazł się we władzy płomiennej gwiazdy. Erg Noor rozumiał nadzieję tych, 

którzy nakręcali film, jakby to była jego własna nadzieja. Patrząc na planetę, 
poszukiwał śladów bodaj minionego życia. Temu, kto latał nad pustyniami martwych 

planet, pozbawionych wody i atmosfery, znane są te wytężone poszukiwania 
domniemanych ruin, resztek miast aJbo dopatrywanie się budowli w przypadkowych 

kształtach pęknięć w osobliwościach pozbawionych życia skał.
Szybko przebiegła przez ekran ziemia dalekiego świata, spalona, chłostana 

wiatrami, bez cienia. Erg Noor, zdając sobie sprawę, że rozwiało się jego dawne 
marzenie, starał się pojąć, jak powstało nieprawdziwe wyobrażenie o spalonych 

światach błękitnej gwiazdy.
— Nasi ziemscy bracia będą rozczarowani, kiedy się dowiedzą prawdy — cicho 

powiedział biolog przysunąwszy się blisko do Erga Noo-ra. — Przez wiele 
tysiącleci miliony ludzi Ziemi patrzyły na Vegę. Podczas letnich nocy wszyscy 

młodzi, którzy kochali i marzyli, zwracali wzrok ku niebu. Latem Vega, 
jaśniejąca, błękitna, stoi prawie w zenicie — czyż można było nie zapatrzeć się 

na nią? Już tysiące lat temu ludzie wiedzieli dość dużo o gwiazdach. Z dziwnego 
toku ich myślenia wynikło, że nie domyślali się, iż planety powstawały dokoła 

prawie każdej obracającej się powoli gwiazdy o dostatecznie silnym polu 
magnetycznym, że każda planeta ma swych satelitów. Prawo to było im nie znane, 

ale marzyli o współbraciach, mieszkańcach innych światów, przede wszystkim Vegi, 
błękitnego słońca. Pamiętam przekłady pięknych wierszy o ludziach-półbogach 

zamieszkałych na błękitnej gwieździe, dokonane z któregoś języka starożytnego.
— Od czasu gdy Ziemia otrzymała komunikat „Żagla", zacząłem marzyć o Vedze — 

odezwał się Erg Noor. — Teraz jest jasne, że tysiącletni pęd do dalekich, 
wspaniałych światów udzielił się i mnie, i wielu mądrym, poważnym ludziom.

— Jakże pan teraz rozszyfruje komunikat „Żagla"?
— Po prostu cztery planety Vegi są całkowicie pozbawione życia. Nie ma nic 

piękniejszego ponad naszą Ziemię. Jakim szczęściem będzie powrót!
125

— Ma pan racją! — zawołał biolog. — Dlaczego przedtem takie rozwiązanie nikomu 
nie przychodziło do głowy?

— Być może, przychodziło, ale nie nam, astronautom, a może i nie Radzie. Ale to 
tylko pięknie świadczy o nas — śmiałość marzenia, a nie sceptyczne rozczarowanie 

zwycięża w życiu!
Na ekranie skończył się lot dokoła planety. Nastąpiły zapisy sta-cji-robota 

wyrzuconej dla przeprowadzenia analizy warunków panujących na powierzchni 
planety. Potem wyrzucono geologiczną bombę45 — rozległ się bardzo silny wybuch. 

Ogromny obłok cząstek mineralnych sięgnął statku. Zawyły pompy wsysając pył w 
filtry bocznych kanałów chłonnych. Kilka próbek mineralnego pyłu z piasków i 

spalonych gór planety wypełniło silikolowe probówki, a powietrze górnych warstw 
atmosfery — balony kwarcowe. „Żagiel" ruszył z powrotem w trzydziestoletnią 

podróż, której celu już nie było mu sądzone osiągnąć. Teraz jego towarzysz 
ziemski niesie ludziom to, co kosztem takich ofiar udało się zdobyć zaginionym 

podróżnikom...
Dalszy ciąg zapisów — sześć szpul taśmy — wymagał specjalnych badań astronautów 

Ziemi i miał być nadany w obwodzie Wielkiego Pierścienia.
Nikt nie miał ochoty oglądać następnych filmów o losach „Żagla" — o ciężkiej 

walce z uszkodzeniem i z gwiazdą „T", a szczególnie ostatniej szpuli zapisu 

background image

dźwiękowego. Zbyt silne były niedawne przeżycia własne. Zdecydowano odłożyć 

dalszy przegląd do następnej pobudki, gdy będzie obecna cała załoga. Zmęczeni 
wrażeniami dyżurni udali się na spoczynek zostawiając Noora w centralnej 

sterowni.
Erg nie myślał więcej o swym nie ziszczonym marzeniu. Usiłował ocenić te okruchy 

wiedzy, jakie uda się przekazać Ziemi za cenę wysiłków i ofiar dwóch wypraw — 
„Żagla" i „Tantry". Zdawało mu się, że osiągnięcia te mają posmak goryczy. Może 

dlatego, że sam doznał rozczarowania?
Po raz pierwszy pomyślał o macierzystej planecie jako o niewyczerpanym bogactwie 

ludzi, subtelnych i żądnych wiedzy, wyzwolonych z ciężkich trosk, 
niebezpieczeństw przyrody i pęt prymitywnej społeczności. Dawniej człowiek 

cierpiał i popełniał błędy. I dziś w epoce Pierścienia dręczy go niepokój, 
przeżywa rozczarowania, ale wszystko to dzieje się w jakimś innym wymiarze, w 

dobie rozkwitu twórczości naukowej i artystycznej. Tylko dzięki wiedzy i pracy 
Ziemia wyzwoliła się z grozy głodu, przeludnienia, chorób zakaźnych, wyczerpania 

paliwa, braku pożytecznych składników chemicznych, przedwczesnej śmierci i 
słabości ludzi. Te okruchy wiedzy, które

126
wiezie z sobą „Tantra", również się przyczynią do dalszego rozwoju badań 

naukowych.
Erg Noor otworzył skrytkę dziennika podróżnego „Tantry" i wydobył pudełko 

zawierające odłamek metalu ze statku odnalezionego na czarnej planecie. Ciężki 
kawałek jaskrawego błękitu ciążył mu na dłoni. Wiedział, że na planecie 

macierzystej i na innych planetach systemu słonecznego, a także na bliższych 
gwiazdach nie ma takiego metalu. To jeszcze jedno, bodaj najważniejsze odkrycie, 

pomijając wiadomość o zagładzie Zirdy, którą „Tantra" dostarczy Ziemi i 
Pierścieniowi...

Gwiazda żelazna znajduje się bardzo blisko Ziemi, zbadanie jej czarnej planety 
przez specjalnie przygotowaną i wyekwipowaną wyprawę, teraz, po doświadczeniach 

„Żagla" i „Tantry", nie będzie już tak niebezpieczne. Statek spiralny otworzono 
niefortunnie. Gdyby mieli czas na solidne przemyślenie tego przedsięwzięcia, 

zrozumieliby z pewnością jeszcze wtedy, że ogromna rura spiralna stanowi część 
silnikowego systemu tajemniczego statku.

W pamięci Noora odżyły znowu wydarzenia tego ostatniego, fatalnego dnia, kiedy 
Niżą zasłoniła go sobą jak tarczą, a on bezradnie upadł w pobliżu potwora'.. 

Krótko rozkwitało jej młodzieńcze uczucie jednoczące w sobie bohaterską 
ofiarność kobiet czasów starożytnych z mądrą odwagą epoki współczesnej...

Zjawił się Pur Hiss, by go zastąpić na dyżurze. Erg Noor wyszedł do biblioteki-
laboratorium, ale nie skręcił stamtąd na korytarz wiodący do kabin sypialnych, 

tylko otworzył ciężkie drzwi kabiny szpitalnej.
Rozproszone światło dzienne Ziemi połyskiwało na silikolowyeh szafach z 

lekarstwami i narzędziami, odbijało się od metalowych części aparatury 
rentgenowskiej, przyrządów sztucznego krwiobiegu i oddychania. Erg Noor uchylił 

zasłony z grubej tkaniny i wszedł w półmrok. Słabe, podobne do księżycowego, 
światło w różowym krysztale silikolu przybierało ciepłe zabarwienie. Dwa 

tyratronowe aparaty bodźcowe, włączone na wypadek nieoczekiwanej zapaści, cicho 
pobrzękiwały, podtrzymując czynności serca sparaliżowanej. We wnętrzu klosza, w 

różowosrebrnym świetle, wyciągnięta na wznak Niżą robiła wrażenie pogrążonej w 
spokojnym, szczęśliwym śnie. Trzeba było stu pokoleń przodków, żyjących w 

warunkach zdrowia, higieny i dostatku, aby linie ciała kobiety, tego 
najpiękniejszego tworu Ziemi, nabrały owej doskonałości, której miarą jest 

harmonijne połączenie wdzięku i siły.
Ludzie wiedzieli od dawna, że przypada im w udziale planeta wy-

127
bitnie obfitująca w wodę. Woda była bodźcem do bujnego rozwoju roślinności, a ta 

wytwarzała ogromne zasoby tlenu. Świat zwierząt przechodził w ciągu wielu setek 
milionów lat najróżnorodniejsze fazy doskonalenia, póki wreszcie nie zjawił się 

człowiek. Badania przejawów życia na planetach niezliczonych światów wykazały, 
że im trudniejszy i dłuższy był ewolucyjny szlak selekcji, tym wyższy stopień 

organizacji osiągały istoty myślące, tym większą miały zdolność przystosowania 
się do otoczenia. Ich piękno wyrażało się celowością budowy ciała.

Wszystko, co istnieje, porusza się i rozwija po linii spiralnej. Erg Noor 
wyobrażał sobie tę olbrzymną spiralę powszechnego wstępowania wzwyż w 

zastosowaniu do społeczeństwa ludzkiego. Po raz pierwszy zrozumiał z niezwykłą 

background image

jasnością, że im trudniejsze są warunki życia i pracy organizmów pełniących 

jakby funkcje maszyn biologicznych, im trudniejsza jest droga postępu, tym 
ściślej się skręca spirala, tym bliżej siebie są jej poszczególne zwoje, a więc 

tym po-wolniej przebiega proces rozwoju i tym bardziej podobne do siebie, 
bardziej jednolite stają się nowo powstałe formy.

Źle czynił goniąc za cudownym mirażem błękitnych słońc, o których tak błędnie 
pouczał Niżę. Lot ku nowym światom to nie odkrywanie tych czy innych 

zamieszkanych, przypadkowo zorganizowanych planet, lecz świadome kroczenie 
ludzkości wzdłuż całego ramienia Galaktyki, pochód wiedzy i piękna. Takiego, 

jakim jest Niżą...
Erga Noora ogarnęła nagle straszliwa tęsknota i opadł na kolana przed 

silikolowym sarkofagiem Nizy. Oddechu dziewczyny nie można było dostrzec, rzęsy 
rzucały na twarz liliowe cienie, poprzez lekko rozchylone wargi połyskiwała biel 

zębów. Na lewym ramieniu, na przedramieniu, przy łokciu i przy nasadzie szyi 
widniały bladosinawe plamy. Były to ślady działania zabójczego prądu.

— Czy widzisz cokolwiek, czy pamiętasz cokolwiek w swoim śnie? — zadawał Erg 
Noor pytania.

Serce ścisnęło mu się wielkim żalem; czuł, że staje się zupełnie bezradny. Zwarł 
splecione palce usiłując przekazać Nizie swoje myśli, namiętny zew ku życiu i 

szczęściu. Ale dziewczyna o rudych kędziorach leżała bez ruchu jak posąg z 
różowego marmuru.

Lekarka Luma Lasvi weszła cicho do kabiny szpitalnej i wyczuła czyjąś obecność. 
Uchyliwszy ostrożnie zasłony, zobaczyła klęczącego szefa. Nie po raz pierwszy go 

tutaj widziała i zawsze mu gorąco współczuła. Erg Noor podniósł się zachmurzony. 
Luma szybko podeszła do niego i wyszeptała:

— Muszę z panem pomówić.
128

Erg Noor skinął głową i mrużąc oczy od światła, wyszedł do drugiego 
pomieszczenia. Nie usiadł na wskazanym mu przez Lumę krześle i stojąc oparł się 

o ściankę emanatora mającego kształt grzyba. Luma stała przed nim wyprostowana, 
aby się wydać wyższą i pełną powagi, jak tego wymagał temat rozmowy. Spojrzenie 

Noora skłoniło ją do przerwania tych przygotowawczych czynności.
— Pan wie — zaczęła niepewnie — że neurologia współczesna wykryła istotę 

powstawania emocji, zarówno w sferze świadomości, jak i podświadomości. Na 
podświadomość działają leki hamujące poprzez płaty mózgowe, które zawiadują 

chemiczną regulacją organizmu, a więc i systemu nerwowego.
Erg Noor uniósł brwi. Luma Lasyi zrozumiała, że mówi niejasno i rozwlekle.

— Chcę powiedzieć, że medycyna dysponuje możliwościami oddziaływania na te 
ośrodki mózgowe, które zawiadują naszymi afektami. Mogłabym...

— Pani myśli o przeciwdziałaniu mojej miłości, aby mnie uwolnić od cierpienia?
Luma Lasvi pochyliła głowę. Erg Noor uczynił gest sprzeciwu.

— Nie zrezygnuję ze swego uczucia, choćbym miał nie wiem jak cierpieć. 
Cierpienie, jeżeli nie przekracza naszych sił, wiedzie ku zrozumieniu, a 

zrozumienie — ku miłości. Pani jest bardzo dobra, Lumo, ale... nie trzeba.
To powiedziawszy Erg Noor zniknął za drzwiami.

Z pośpiechem, jak gdyby w czasie alarmu, inżynierowie i mechanicy montowali w 
centralnej sterowni i w bibliotece-laboratorium ekrany TWF łączności ziemskiej. 

Statek wszedł w sferę, gdzie stawał się możliwy odbiór rozproszonych przez 
atmosferę fal radiowych sieci kosmicznej Ziemi.

Odgłosy, dźwięki, kształty i barwy macierzystej planety dodawały astronautom 
otuchy, wystawiając jednocześnie na próbę ich cierpliwość — długie trwanie 

podróży kosmicznej stawało się nie do zniesienia.
Statek wywoływał sztucznego satelitę 57 na zwykłej fali dalekich rejsów 

kosmicznych. Co godzina oczekiwano z napięciem odzewu z tej potężnej nadawczo-
odbiorczej stacji, łączącej Ziemię z kosmosem.

Wreszcie wołanie statku dotarło do Ziemi.
Cała załoga czuwała nie porzucając stanowisk przy odbiornikach. Powrót do życia' 

po trzynastu ziemskich, a dziewięciu względnych latach rozłąki z Ziemią! 
Astronauci z nienasyconą łapczywością wchła-

9 — Mgławica Andromedy 129
niali komunikaty ziemskie i w granicach sieci światowej  omawiali ważne 

zagadnienia.
Tak właśnie przypadkowo złowiona propozycja gleboznawcy Heba Ura wywołała 

sześciotygodniową dyskusję i skłoniła uczonych do przeprowadzenia 

background image

skomplikowanych obliczeń.

„Propozycja Heba Ura — dyskutujcie" — grzmiał głos Ziemi. „Ktokolwiek myślał i 
pracował w tym kierunku, ktokolwiek doszedł do podobnych lub przeciwnych 

wniosków — niech się wypowiada".
Radośnie brzmiała dla astronautów ta zwykła formuła wezwania do szerokiej 

dyskusji. Heb Ur przedstawił Radzie Astronautycznej projekt systematycznego 
przebadania dostępnych planet błękitnych i zielonych gwiazd. Wedle jego 

mniemania są to światy o szczególnie potężnych promieniowaniach, które mogłyby 
się stać chemicznymi bodźcami walki z entropią, czyli walki o życie określonych 

minerałów, bezwładnych w warunkach ziemskich. Specjalne formy tego życia mogłyby 
się zaktywizować w minerałach znacznie cięższych od głazów w wysokich 

temperaturach i pod działaniem promieniowania gwiazd wyższych klas widmowych. 
Heb Ur uważał, że niepowodzenie wyprawy na Syriusza było do przewidzenia, jako 

że ta szybko obracająca się gwiazda była podwójna i nie posiadała potężnego pola 
magnetycznego.

Nikt nie obalił twierdzenia Heba Ura głoszącego, iż gwiazdy podwójne nie były 
zdolne do wytwarzania systemów planetarnych, ale jego propozycja wywołała 

reakcję załogi „Tantry".
Astronomowie wyprawy z Ergiem Noorem na czele ułożyli komunikat i wysłali jako 

pierwszą opinię pierwszych ludzi, którzy widzieli Vegę na filmie nakręconym 
przez załogę „Żagla".

I oto ludzie Ziemi usłyszeli z zachwytem głos ze zbliżającego się statku 
kosmicznego:

„Tantra" wypowiada się przeciwko projektowi wysłania wyprawy. Błękitne gwiazdy 
wydzielają rzeczywiście taką ogromną ilość energii na jednostki powierzchni 

swoich planet, że starczy jej na ożywienie połączeń ciężkich. Ale każdy organizm 
żywy stanowi filtr i zaporę dla energii, przeciwdziałającą drugiemu prawu 

termodynamiki, czyli entropii, na skutek wytworzenia skomplikowanej struktury 
prostych cząsteczek mineralnych i gazowych. Taka struktura może powstać jedynie 

w toku procesów rozwojowych na ogromnej przestrzeni czasu — a więc przy 
długotrwałej stałości warunków fizycznych. A właśnie tej trwałej stałości nie ma 

na planetach gwiazd o wysokiej ciepłocie — burze i potężne promieniowania 
niszczą skomplikowane związki. Nic tam 

nie                                                                             
                                                           trwa długo i nie może 

trwać, mimo że mine-
130

rały przybierają najbardziej odporną budowę krystaliczną o sześciennej siatce 
atomowej.

Zdaniem załogi „Tantry", Heb Ur powtarza jednostronne poglądy starożytnych 
astronomów, którzy nie rozumieli dynamiki rozwoju planet. Każda planeta traci 

swoje substancje lekkie, unoszące się i rozpraszające w przestrzeni. Szczególnie 
wielka strata elementów lekkich następuje przy silnym nagrzewaniu i ciśnieniu 

promieniowym słońc błękitnych.
„Tantra" cytowała długi szereg przykładów i kończyła stwierdzeniem, że wzrost 

ciężaru ciał na planetach gwiazd błękitnych uniemożliwia kształtowanie się form 
żywych.

Satelita 57 przekazał wypowiedź polemiczną uczonych ze statku kosmicznego wprost 
do obserwatorium Rady.

Wreszcie nastąpiła chwila, której z taką niecierpliwością oczekiwali Ingrida 
Ditra i Kay Ber, jak zresztą wszyscy bez wyjątku członkowie wyprawy. „Tantra" 

zaczęła zwalniać szybkość podświetlną swego lotu, minęła pas lodowy systemu 
słonecznego i zbliżała się do stacji statków kosmicznych na. Trytonie. Taka 

szybkość już nie była potrzebna — stąd, ze sputnika Neptuna, „Tantra", lecąc z 
prędkością dziewięciuset milionów kilometrów na godzinę, mogłaby osiągnąć Ziemię 

w ciągu niecałych pięciu godzin. Jednakże zatrzymanie rozpędzonego statku 
wymagałoby tyle czasu, że rozpoczynając lot z Trytona „Tantra" mogłaby minąć 

Słońce i oddalić się odeń na ogromną odległość.
Aby nie tracić drogocennego anamezonu i nie obciążać statków zbyt skomplikowaną 

aparaturą, wewnątrz systemu latano na statkach planetarnych o napędzie jonowym. 
Ich szybkość nie przekraczała ośmiuset tysięcy kilometrów na godzinę dla planet 

wewnętrznych, dwu i pół miliona dla najbardziej oddalonych, zewnętrznych. 
Zazwyczaj droga od Neptuna do Ziemi trwała od dwu i pół do trzech miesięcy.

Tryton to bardzo duży satelita, niewiele niniejszy od trzeciego i czwartego 

background image

satelity Jowisza — Ganimeda i Kalisto — i od Merkurego, posiada on cienką 

warstwę atmosfery złożoną głównie z azotu i kwasu węglowego.
„Tantra" wylądowała we wskazanym miejscu, na biegunie Trytona, z dala od 

szerokich kopuł budynku stacji. Na stoku płaskowzgórza, obok urwiska, gdzie było 
pełno podziemnych pomieszczeń, połyskiwał szybami gmach sanatorium. Tu 

astronauci mieli spędzić pięciotygod-niowy okres kwarantanny w całkowitej 
izolacji. Przez ten czas wytrawni lekarze dokładnie zbadają, czy nie ulegli 

jakiejś infekcji. Nie-
131

bezpieczeństwo było zbyt wielkie, by je lekceważyć. Badaniom takim były 
poddawane wszystkie załogi statków kosmicznych, które lądowały na jakiejkolwiek 

planecie, choćby nawet niezamieszkanej. Sam statek także skrzętnie badali 
naukowcy zatrudnieni w sanatorium. Dla planet zbadanych, jak Wenus, Mars i 

niektóre planetoidy, kwarantannę odbywano na ich stacjach miejscowych.
Pobyt w sanatorium znosili astronauci lżej niż na statku. Czekały ich tam 

laboratoria, sale koncertowe, kąpiele kombinowane z elektryczności, muzyki, wody 
i wibracji falowych, codzienne spacery w lekkich skafandrach po górach i 

okolicach sanatorium. Mieli również łączność z planetą macierzystą, co prawda 
nie zawsze regularną, ale przecież wystarczało zaledwie pięciu godzin, by 

wysłane stąd komunikaty dotarły na Ziemię.
Silikolowy sarkofag Nizy przeniesiono do sanatorium zachowując wszelkie środki 

ostrożności. Erg Noor i biolog Eon Tal opuścili „Tan-trę" ostatni. Stąpali lekko 
mimo balastów, założonych po to, by nie wykonywać nagłych skoków wskutek małej 

siły ciążenia na tej planecie.
Zgasły reflektory świecące dokoła lądowiska. Tryton wychodził na oświetloną 

przez Słońce stronę Neptuna. I chociaż światło odbite przez Neptuna było szarawe 
i blade, jednak olbrzymie zwierciadło ogromnej planety znajdującej się zaledwie 

w odległości trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od Trytona rozpraszało 
mrok, tworząc na satelicie jasną szarówkę, podobną do wiosennej szarej godziny 

na wysokich szerokościach Ziemi.
Tryton obiegał dookoła Neptuna w kierunku przeciwnym do obrotu swej planety, ze 

wschodu na zachód, w ciągu prawie sześciu <rob ziemskich i jego „okresy dzienne" 
trwały około siedemdziesięciu godzin. Przez ten czas Neptun obracał się cztery 

razy dokoła osi i cień satelity biegł po powierzchni mglistego dysku.
Erg Noor i biolog dostrzegli prawie jednocześnie niewielki statek stojący przy 

skraju płaskowzgórza. Nie był to statek kosmiczny o wydętej części tylnej i z 
wysokimi grzebieniami równowagi. Sądząc z bardzo ostrej części przedniej i z 

wąskości kadłuba, musiał to być statek planetarny, ale od znanych konturów 
takich statków różnił go gruby pierścień na rufie i długa, wrzecionowata 

nadbudówka na górze.
— Tutaj, na terytorium kwarantanny jeszcze jeden statek? — wyraził zdziwienie 

Eon. — Czyżby Rada zmieniła swoje zwyczaje?...
— Zapewne nie chcą wysyłać nowych wypraw, póki nie wrócą poprzednie — powiedział 

Erg Noor. — Myśmy dotrzymali naszych
132

terminów, ale komunikat, który mieliśmy nadać z Zirdy, spóźnił snę o dwa lata.
— Może to wyprawa na Neptuna? — wyraził przypuszczenie biolog.

Odbyli dwukilometrową drogę do sanatorium i weszli na szeroki taras wyłożony 
czerwonym bazaltem. Na czarnym niebie najjaskra-wiej świecił wśród gwiazd 

malutki dysk Słońca widoczny doskonale z bieguna Satelity obracającego się 
powolutku dokoła swej osi. Okrutny, stusiedemdziesięciostopniowy mróz dawał się 

odczuwać poprzez ogrzewający skafander tak, jak zwykły chłód ziemskiej zimy 
polarnej. Grube płaty śniegowe powstałe z zamarzniętego amoniaku lub dwutlenku 

węgla padały z góry w nieruchomej atmosferze, nadając całej okolicy pozór ciszy.
Erg Noor i Eon Tal wpatrywali się w lecące płaty śnieżne jak zahipnotyzowani i 

byli w tej chwili podobni do żyjących w odległych czasach przodków, dla których 
śnieg oznaczał zakończenie prac rolnych. A i ten śnieg zwiastował także 

zakończenie ich prac i podróży.
Biolog wyciągnął rękę do szefa.

— Skończyły się nasze przygody i jesteśmy zdrowi dzięki panu. Erg Noor żachnął 
się gwałtownie.

— Czyż wszyscy są zdrowi? A dzięki komu ocalałem ja? Eon Tal zmieszał się.
— Jestem pewien, że Niżę uratujemy! Tutejsi lekarze chcą niezwłocznie rozpocząć 

leczenie. Otrzymano instrukcje od samego Grima Szara, kierownika instytutu 

background image

neurologicznego.

— Czy rozpoznano już przyczyny jej stanu?
— Na razie nie. Jasne jednak, że to porażenie przez prąd, który spowodawał 

zmiany w chemicznych procesach węzłów nerwowych układu autonomicznego. Cała 
rzecz polega na tym, aby zlikwidować stan długotrwałego porażenia. Przecież 

odkryliśmy mechanizm uporczywych paraliżów, które przez tyle stuleci uchodziły 
za nieuleczalne. Mamy tu coś podobnego, ale w danym wypadku porażenie spowodował 

bodziec zewnętrzny. Kiedy zostaną dokonane doświadczenia z moimi więźniami — 
wszystko jedno, czy żyją jeszcze, czy nie — wtedy i ja odzyskam władzę w ręce.

Erga Noora ogarnęło uczucie wstydu. W swoim nieszczęściu zapomniał o tym, jak 
wiele zawdzięczał biologowi. Jakie to nieprzyzwoite z jego strony! Ujął rękę 

biologa i obaj uczeni zamienili męski uścisk dłoni.
— Przypuszcza pan, że zabójcze organy czarnych meduz są tej samej natury, co te 

stwory w kształcie krzyża? — zapytał Erg Noor.
— Nie wątpią. Moja ręka niejako ręczy za to... — biolog nie zau-

133
ważył mimowolnego kalamburu. — Wydolność życiowa czarnych stworów, mieszkańców 

zasobnej w elektryczność planety, polega na gromadzeniu i przekształcaniu 
energii elektrycznej. To są drapieżniki, nie znamy jednak na razie osobników, 

które są ich ofiarami.
— Ale pamięta pan przecie, co się stało z nami wszystkimi, kiedy Niżą...

— To co innego. Długo o tym myślałem. W chwili kiedy ukazał się czarny krzyż, 
rozległ się ultradźwięk o straszliwej sile, pod wpływem którego straciliśmy 

świadomość. W tym czarnym świecie dźwięki też są „czarne", niedosłyszalne. 
Paraliżując świadomość za pomocą ultradźwięku, stworzenie to posługuje się 

pewnego rodzaju hipnozą, znacznie silniejszą niż hipnoza naszych, dziś już 
wymarłych olbrzymich wężów, jak na przykład anakondy.

To nas omal nie zgubiło i gdyby nie Niżą...
Erg Noor spojrzał na dalekie Słońce, które w tej chwili przyświecało także 

Ziemi. Słońce — wieczna nadzieja człowieka od czasów prehistorycznych, kiedy 
niemal bezbronny musiał się zmagać z bez-listosnymi żywiołami przyrody. Słońce — 

wcielenie jasnej potęgi rozumu, rozpraszającego mrok i straszydła nocy. Nadzieja 
wstąpiła w jego serce...

Kierownik stacji Tryton przybył do sanatorium po Erga Noora. Wzywała go Ziemia. 
Ukazanie się kierownika w strefie kwarantanny oznaczało koniec izolacji i 

możliwość zakończenia trzynastoletniej podróży „Tantry". Erg powrócił wkrótce 
bardziej jeszcze skupiony niż zazwyczaj.

— Odlatujemy jeszcze dzisiaj. Proszono mnie o zabranie sześciu ludzi ze statku 
planetarnego „Amat", który zostaje tu w celu zbadania nowych pokładów rud na 

Plutonie. Zabierzemy wyprawę i zebrane przez nią na Plutonie materiały. 
Astronauci owi przebudowali statek planetarny i dokonali niezmiernie odważnego 

czynu. Spuścili się „na dno piekieł", w neonowo-metanową atmosferę Plutona. 
Lecieli wśród amoniakalnej śnieżycy i lada chwila mogli się rozbić w ciemności o 

kolosalne, twarde jak stal iglice lodu wodnego. Znaleźli okolicę, w której 
istniały obnażone góry. Zagadka została nareszcie rozwiązana — Pluton nie należy 

do naszego systemu. Został zagarnięty w ciągu drogi, jaką Słońce odbywało 
poprzez Galaktykę. Oto dlaczego gęstość Plutona jest znacznie większa niż innych 

dalekich planet. Badacze odkryli dziwne minerały pochodzące z najzupełniej 
obcego świata. Jednakże znacznie ważniejsze było odkrycie na jednym z grzbietów 

górskich prawie całkowicie zniszczonych ruin, świadczących o niewiarygodnie 
starej cywilizacji. Oczywiście, zdobyte dane

134
wymagają jeszcze sprawdzenia. Obróbka znalezionych materiałów budulcowych wymaga 

dowodów... Niemniej było to odkrycie wielkiej miary. Jestem dumny, że nasz 
statek zawiezie na Ziemię bohaterów, i bardzo bym chciał, żeby nam opowiedzieli 

o sobie. Ich kwarantanna skończyła się przed trzema dniami... — Erg Noor 
zamilkł, zmęczony długim przemówieniem.

— Ależ mamy tu poważną sprzeczność! — zawołał Pur Hiss.
— Sprzeczność to matka prawdy — odrzekł spokojnie Erg Noor cytując stare 

przysłowie. — Wielki czas, by przygotować „Tantrę" do lotu!
Statek oderwał się lekko od Trytona i pomknął wzdłuż ogromnej paraboli, 

prostopadłej do płaszczyzny ekliptyki. Prosta droga na Ziemię była niemożliwa: 
każdy statek musiałby zginąć w szerokim pasie meteorytów i planetoid — odłamków 

dawnej planety Faetona istniejącej niegdyś pomiędzy Marsem i Jowiszem, a 

background image

rozerwanej na cząstki wskutek siły ciążenia olbrzyma systemu słonecznego.

Erg Noor zwiększał przyspieszenie; nie chciał wieźć bohaterów na Ziemię 
siedemdziesiąt dwa dni, jak to było ustalone. Wyzyskując ogromną moc statku i 

zużywając minimalnie anamezon, postanowił doprowadzić statek do celu w ciągu 
pięćdziesięciu dwu godzin.

Nadawane z Ziemi wiadomości docierały do statku — planeta witała zwycięstwo 
odniesione nad mrokiem gwiazdy żelaznej i Plutona. Kompozytorzy wykonywali 

stworzone na cześć „Tantry" i „Amata" symfonie.
Kosmos rozbrzmiewał uroczystymi pieśniami. Stacje na Marsie, na Wenus i na 

asteroidach wywoływały statek, łącząc swoje akordy ze wspólnym chórem peanów na 
cześć bohaterów.

— „Tantra",» „Tantra" — zabrzmiał wreszcie głos z posterunku Rady. — Lądujcie na 
El Homrze!

Centralny port kosmiczny znajdował się na miejscu dawnej pustyni w Afryce 
Północnej i statek pomknął w tym kierunku poprzez nasyconą światłem słonecznym 

atmosferę Ziemi.
7. Symfonia i-moll w tonacji barwnej 4,750

Ściany szerokiej werandy wychodzącej na morze stanowiły płyty z przezroczystej 
masy plastycznej. Blade, matowe światło, które spływało z sufitu, nie kłóciło 

się z poświatą księżycową, lecz ją dopełniało, zmiękczając gęstą czerń cieni. Na 
werandzie zgromadził się pra-

135
wie cały skład wyprawy morskiej. Jedynie najmłodsi jej członkowie wszczęli 

zabawę w morzu lśniącym od księżycowego blasku. Nadszedł ze swoją piękną modelką 
Kart San. Szef wyprawy, Frit Don, potrząsając długimi, złocistymi włosami, mówił 

o badaniach nad znalezionym przez Miiko koniem. Określenie materiału, z którego 
był wykonany posąg, umożliwiające oznaczenie jego ciężaru, doprowadziło do 

nieoczekiwanego wyniku. Pod wierzchnią warstwą ukazało się najczystsze złoto. 
Ciężar konia, nawet po odliczeniu wypartej przezeń wody, sięgał czterechset ton. 

W celu wyciągnięcia go z dna wezwano kilka wielkich statków ze specjalnymi 
urządzeniami.

Aby wyjaśnić niedorzeczne zużycie cennego metalu, jeden ze starszych członków 
wyprawy przypomniał odnalezioną w archiwach wzmiankę o zniknięciu zapasu złota 

pewnego państwa. Złoto stanowiło wówczas ekwiwalent wartości pracy. Zbrodniczy 
władcy, oskarżeni o tyranię i wyzysk ludu, zanim uciekli do innego kraju — 

istniały wtedy przeszkody w komunikowaniu się z sobą narodów, zwane granicami — 
zebrali wszystkie zasoby złota i odlali zeń posąg, który ustawiono na 

najludniejszym placu stolicy. Nikt nie mógł odnaleźć złota, nikt się nie 
domyślał, jaki metal krył się pod warstwą niezbyt cennego stopu.

Wszyscy słuchali z zainteresowaniem. Znalezione złoto było wspaniałym prezentem 
dla ludzkości. Jakkolwiek ciężki, żółty metal dawno już przestał być symbolem 

wartości, był jednak bardzo potrzebny do przyrządów elektrycznych, aparatur 
medycznych i szczególnie dla produkcji anamezonu.

W kącie werandy zebrali się w ścisłym kółku Veda Kong, Dar Wiatr, malarz, Czara 
Nandi i Evda Nal. Obok z pewnym zażenowaniem zajął miejsce Ren Boz po 

bezskutecznych poszukiwaniach Mve-na Masa, który się gdzieś ulotnił.
— Miał pan rację twierdząc, że artysta, a ściślej sztuka, zawsze pozostaje w 

tyle w stosunku do szybko postępującej naprzód wiedzy i techniki — mówił Dar 
Wiatr.

— Pan mnie nie zrozumiał — zaoponował Kart San. — Sztuka już skorygowała błędy i 
zrozumiała swoje obowiązki wobec ludzkości. Przestała tworzyć formy 

monumentalne, które miały wyobrażać nie istniejącą realnie wielkość i chwałę. 
Najważniejszym obowiązkiem sztuki jest rozwijanie emocjonalnej strony psychiki 

człowieka. Ona tylko bowiem, sztuka, posiada zdolność nastrajania umysłu, 
przygotowania go do percepcji najbardziej skomplikowanych treści. Któż

136
nie zna czarodziejskiej łatwości pojmowania, rodzącej się z wrażeń estetycznych, 

jakich dostarcza muzyka, barwy i kształty?... A jak zamyka się dusza ludzka, gdy 
się ktoś do niej chce wedrzeć brutalnie, przemocą! Wy, historycy, wiecie lepiej 

niż kto inny, ile się musiała nacierpieć ludzkość w walce o swobodny rozwój 
szlachetnych uczuć człowieka.

— Przez pewien okres w dalekiej przeszłości sztuka hołdowała formom oderwanym — 
rzuciła uwagę Veda Kong.

— Sztuka hołdowała abstrakcjonizmowi naśladując intelekt, który uzyskał wyraźny 

background image

prymat w stosunku do pozostałych dyspozycji psychicznych. Ale sztuka nie może 

się wyrażać w formach oderwanych, poza muzyką oczywiście, która zresztą zajmuje 
całkiem odrębne miejsce i jest na swój sposób zupełnie konkretna. Była to droga 

fałszywa.
— Jakąż więc drogę uważa pan za słuszną?

— Sztuka, według mnie, jest odzwierciedleniem niepokojów świata i walk, jakie 
się w nim toczą, a czasami ilustracją życia, uwydatniającą powszechną celowość. 

Ta celowość bowiem to właśnie piękno, bez którego nie widzę ani szczęścia, -ani 
sensu życia. W przeciwnym razie sztuka wyrodnieje i przekształca się w 

spekulatywny koncepcjo-nizm, kwitnący szczególnie na gruncie niedostatecznej 
znajomości życia i historii...

— Pragnąłem zawsze, by drogi sztuki wiodły nie tylko poprzez percepcję świata, 
ale i poprzez jego przezwyciężanie i przekształcanie — wtrącił Dar Wiatr.

— Zgoda! — zawołał Kart San. — Ale pod warunkiem, że nie chodzi tylko o świat 
zewnętrzny, lecz głównie o wewnętrzny świat emocji ludzkich. O ich kultywowanie 

i rozumienie wszystkich sprzeczności...
Evda Nal położyła swoją ciepłą i mocną dłoń na ręku Dara Wiatra.

— Z jakiego marzenia zrezygnował pan dzisiaj?
— Z bardzo pięknego...

— Każdy z nas — kontynuował artysta swoją wypowiedź — kto zapoznał się z 
wytworami masowej sztuki starożytności, jak filmy, nagrania przedstawień 

teatralnych, wystawy malarstwa, ten wie, jak doskonałe, pełne smaku, oczyszczone 
ze wszystkiego, co zbyteczne, wydają się nasze obecne, współczesne widowiska, 

tańce, obrazy... Były co prawda okresy upadku.
'— Jest mądry, ale zbyt gadatliwy — szepnęła Veda Kong.

— Artyście jest trudno analizować w krótkich słowach czy formułach skomplikowane 
zjawiska z dziedziny sztuki — broniła malarza Czara Nandi, na co Evda Nal 

skinęła z aprobatą.
137

— Moim gorącym pragnieniem — ciągnął Kart San — jest zebrać i zgromadzić 
najczystsze ziarna przepięknej autentyki odczuć, form, barw rozproszonych w 

pojedynczych jednostkach i zamknąć je w jednym kształcie ludzkim. Odtworzyć 
starożytne postaci i uwydatnić piękno każdej z ras, które się obecnie zupełnie 

przemieszały. Tak więc „Córa Gondvany" — to jedność z przyrodą, podświadoma 
wiedza o istocie związku zjawisk i rzeczy, czarująca prostota uczuć, które mają 

jeszcze wiele wspólnego z instynktem. „Córa Morza Śródziemnego" natomiast — to 
cały świat uczuć i bogactwo ich odcieni. Tu mamy już inny stopień łączności 7, 

przyrodą — poprzez doznania, a nie przez instynkty. To już jest siła. Siła 
Erosa. Tak sobie to przynajmniej wyobrażam. Ten typ kobiety mógł się wykształcić 

tylko w kręgu kultur starożytnych, kreteńskiej, helleńskiej, etruskiej i 
hinduskiej. Jakże się cieszę, że spotkałem Czarę! W niej przypadkowo łączą się 

rysy antycznych Greków, Kreteńczyków i znacznie późniejszych ludów Indii 
Centralnych.

Veda uśmiechnęła się, jakby stwierdzając słuszność swego domysłu, a Dar Wiatr 
szepnął jej, że trudno marzyć o lepszej modelce.

— Jeśli mi się uda „Córa Morza Śródziemnego", zabiorę się do wykonania trzeciej 
części zamierzenia. Będzie to złotowłosa lub jasno-ruda kobieta Północy, o 

oczach spokojnych i przejrzystych, wysoka, odrobinę powolna, uważnie wpatrująca 
się w świat, podobna do starodawnych kobiet z rosyjskiego, skandynawskiego czy 

angielskiego ludu. Dopiero, potem mógłbym się pokusić o stworzenie postaci 
kobiety współczesnej, która by w sobie łączyła najlepsze cechy swych trzech 

poprzedniczek.
— Czemuż to tylko „córy", a nie „synowie"? — uśmiechnęła się Veda.

— Czyż mam wyjaśniać, że piękno kobiety jest bardziej skończone i w sposób 
doskonalszy wycyzelowane wedle praw fizjologii?... — zachmurzył się malarz.

— Kiedy pan zacznie malować  swój  trzeci  obraz,  niech się  pan przyjrzy 
Yedzie Kcng — rzekła Evda Nal. Malarz szybko powstał.

— Pani myśli, że nie widzę! Ale walczę z sobą, by nowa postać kobieca nie 
przesłoniła mi mojej wizji. Ale Veda, o ile wiem...

— Marzy o muzyce — z lekka zaczerwieniła się zagadnięta. — Szkoda, że mamy tu 
tylko słoneczny fortepian, który w nocy milczy.

— Układ wykorzystujący światło słoneczne jako przewodniki? — zapytał Ren Boz 
przechylając się przez poręcz fotela. — Mógłbym przełączyć go na prąd 

odbiornika.

background image

138

— Długo by to potrwało? — ucieszyła się Veda.
— Z godzinę.

— Nie, dziękuję. Za godzinę zaczną nadawać wiadomości na obwodzie sieci 
światowej. Praca zaabsorbowała nas do tego stopnia, że przez dwa wieczory nikt 

nie włączał odbiornika.
— Niech pani zaśpiewa, Vedo — poprosił Dar Wiatr. — Kart San ma przy sobie swój 

wieczny instrument strunowy z Czasów Ciemnoty epoki feudalizmu.
— Gitara — podpowiedziała Czara Nandi.

— Kto  zagra?...   Spróbuję,  może dam  radę   sama.
— Ja gram! — Czara była gotowa biec po gitarę do studia.

— Pobiegniemy razem! — zaproponował Frit Don.
Czara zawadiacko potrząsnęła czarną masą włosów. Pociągnęli dźwignię i odsunęli 

boczną ścianę werandy. Odsłonił się widok na wschodnią część zatoki. Frit Don 
pomknął sadząc ogromnymi susami. Czara biegła odrzuciwszy głowę do tyłu. 

Dziewczyna niebawem pozostała w tyle, ale do studia oboje dotarli jednocześnie i 
niebawem znów mknęli brzegiem morza w księżycowej poświacie, bystro-nodzy i 

uparci. Frit Don dobiegł do werandy pierwszy, ale Czara wskoczyła przez otwarte 
skrzydło boczne i znalazła się w pokoju.

Veda z zachwytem klasnęła w dłonie:
— Przecież Frit Don jest zwycięzcą w wiosennym dziesięcioboju!

— A Czara Nandi ukończyła wyższą szkołę tańców antycznych i współczesnych — tym 
samym tonem co Veda odezwał się Kart San.

— Myśmy się z Vedą także uczyły, ale tylko w niższej — westchnęła Evda Nal.
— Niższą kończą teraz wszyscy — droczył się z nią malarz.

Czara wolno przebierała palcami po strunach, uniósłszy w górę mały, twardo 
zarysowany podbródek. W wysokim głosie młodej kobiety brzmiała tęsknota i 

wołanie. Śpiewała nową pieśń, która dopiero niedawno dotarła tu ze strefy 
południowej — o nie spełnionym marzeniu. W melodię wniknął niepostrzeżenie niski 

głos Vedy i stał się jakby promieniem, wokół którego owijał się i zamierał śpiew 
Czary. Duet był piękny — głosy obu śpiewaczek kontrastowały z sobą i 

jednocześnie nawzajem się uzupełniały. Dar Wiatr patrzył na jedną, to na drugą i 
nie mógł zdecydować, której jest bardziej do twarzy ze śpiewem — Yedzie, opartej 

o pulpit odbiornika z głową pochyloną pod ciężarem jasnych, srebrzących się w 
świetle księżyca warkoczy, czy Czarze, podanej trochę do przodu z gitarą na 

nagich, krągłych kolanach, o twarzy ciemnej od opalenizny, od której odbijała 
biel zębów i niebieskawe białka oczu.

139
Śpiew ucichł. Czara niezdecydowanie potrącała struny. Dar Wiatr zacisnął zęby. 

Była to ta sama pieśń, która go oddaliła niegdyś od Vedy, dziś bolesna również 
dla niej samej.

Dźwięki strun następowały po sobie porywiście, jeden akord gonił następny i 
zamierał bezsilnie, nie osiągając współbrzmienia. Melodia płynęła jakby falami, 

które uderzały o brzeg, na jedno mgnienie rozlewały się na mieliznach i staczały 
się jedna za drugą na powrót do morza. Czara nie wiedziała o niczym, jej 

dźwięczny głos powołał do życia słowa o miłości polatującej w lodowych 
bezkresach przestworzy od jednej gwiazdy ku drugiej, by go odszukać, odczuć, 

pojąć, gdzie jest... On zaś odleciał w kosmos, by dokonać wielkiego czynu. Może 
już nie wrócić! Co się z nim dzieje? Jak mu pomóc, jak go wesprzeć?

Veda milczała. Czara odczuła coś szczególnego w jej nastroju, oddała gitarę 
malarzowi, podniosła się, podeszła do nieruchomo stojącej jasnowłosej kobiety i 

pochyliła głowę w poczuciu winy. Veda uśmiechnęła się.
— Niech pani zatańczy dla mnie!

Czara skinęła posłusznie, ale wtrącił się Frit Don:
— Poczekajmy z tańcami, za  chwilę  mamy odbiór!

Z dachu domu wysunęła się rura teleskopu unosząc wysoko dwie skrzyżowane 
płaszczyzny metalowe z ośmioma półkolami na wieńczącym konstrukcję kole 

metalowym. Pokój napełniły potężne dźwięki.
Odbiór zaczął się od pokazu jednego z nowych spiralnych miast północnego pasa 

mieszkalnego. Wśród urbanistów ścierały się dwa kierunki architektoniczne: jedni 
propagowali budowę miast piramidalnych, inni — spiralnych. Obydwa typy budowano 

w miejscach dogodnych dla zamieszkania, nad morzem lub wielkim jeziorem, gdzie 
skupiały się automatycznie obsługiwane fabryki, które otaczały miasto pasmami, 

podzielonymi zielenią łąk i zagajników.

background image

Miasta powstawały na wzniesieniach, budynki wyrastały jeden nad drugim, tak że 

nie było wśród nich ani jednego, którego fasada nie byłaby wystawiona na słońce 
i wiatry. Z drugiej strony budynków znajdowały się często głęboko pod ziemią 

garaże, składy, warsztaty i kuchnie. Przewaga miast piramidalnych, jak 
twierdzili ich zwolennicy, nad spiralnymi polega na względnie niewielkiej 

wysokości, gdy zwolennicy spiralnego budownictwa wznosili swoje twory na 
wysokość kilometra.

Przed uczestnikami wyprawy morskiej ukazała się stroma spirala, połyskująca w 
słońcu milionami opalizujących ścian z masy pla-

140
stycznej, porcelanowymi żebrowaniami rusztowań z topionego kamienia i 

uzbrojeniami umocnień z polerowanego metalu. Każdy skręt spirali prowadził od 
peryferii do centrum. Masywy gmachów przedzielały głębokie nisze pionowe. Na 

zawrotnej wysokości wisiały lekkie mosty, balkony i wykusze ogrodów. Iskrzące 
się, pionowe skarpy spadały do podstawy, gdzie przebiegały szerokie schody 

pomiędzy tysiącami arkad. Wiodły ku tarasowatym parkom rozchodzącym się 
promieniście w kierunku pasa gęstych zagajników. Ulice także się wyginały w górę 

spiralnie, wewnątrz albo na obwodzie miasta, pod kryształowymi sklepieniami. Nie 
było na nich żadnych pojazdów — nieprzerwane taśmy ruchomych transporterów 

biegły i ginęły w podłużnych niszach.
Ludzie, poważni, śmiejący się, ożywieni, szybko chodzili ulicami lub spacerowali 

pod arkadami, w tysiącach ustronnych zakątków wśród kolumnad, w wiszących 
ogrodach, na dachach wykuszów...

Po  obrazach  potężnego  miasta nadawano  wiadomości.
Dyskusja nad projektem wniesionym przez Akademią Promie-niowań Kierunkowych — 

mówił spiker, który ukazał się na ekranie — dotyczącym zastąpienia alfabetu 
liniowego przez zapis elektronowy, trwa nadal. Projekt nie spotkał się z 

powszechnym uznaniem. Główna trudność polega na zbytnim skomplikowaniu aparatury 
do odczytywania. Książka przestaje być przyjacielem towarzyszącym człowiekowi 

wszędzie. Bez względu na pozorną opłacalność, projekt zostanie uchylony.
— Długo dyskutowali! — rzucił uwagę Ren Boz.

— Szkopuł nie lada — rzekł Dar Wiatr. — Z jednej strony ponętna prostota zapisu, 
z drugiej trudność odczytywania. Spiker kontynuował:

Trzydziesta siódma wyprawa kosmiczna nadała komunikat.
Dar Wiatr zamarł. Serce zabiło mu jak młotem. Widział wstającą ze swego miejsca 

Vedę Kong, jej szeroko rozwarte oczy i usłyszał jej przerywany oddech.
...Wraca od strony kwadratu czterysta jeden, statek dopiero co wyszedł z pola 

minusowego" w odległości jednej setnej parseku od orbity Neptuna. Zwłoka 
nastąpiła wskutek spotkania z czarnym słońcem. Strat w ludziach nie ma. Szybkość 

statku — kończył spiker — około pięciu szóstych jednostki absolutnej. Wyprawa 
jest oczekiwana na stacji Tryton za jedenaście dni.

141
Odbiór trwał dalej. Nastąpiły inne wiadomości, ale tych już nikt nie słuchał. 

Wszyscy otoczyli Vedę składając jej gratulacje.
Uśmiechała się z płonącymi policzkami i ukrytą w głębi oczu trwogą. Zbliżył się 

także Dar Wiatr. Veda poczuła twardy uścisk jego dłoni, pochwyciła szczere 
spojrzenie. Dawno nie spoglądał na nią w ten sposób. Veda pamiętała smutne 

zawadiactwo, którym był nacechowany jego poprzedni stosunek do niej. Wiedziała, 
że teraz wyczytał z jej twarzy' nie tylko radość...

Dar Wiatr puścił jej rękę, uśmiechnął się jasno, jak tylko on potrafił, i 
odszedł. Omawiano z ożywieniem komunikat. Veda pozostała w otoczeniu kolegów, 

obserwując spod oka Dara Wiatra. Widziała, jak do niego podeszła Evda Nal, a po 
chwili — Ren Boz.

— Trzeba odszukać Mvena Masa — zawołał Dar Wiatr — przecież on jeszcze nie wie! 
Chodźmy razem, Evdo. I pan — zwrócił się do Rena Boża.

— I ja — podeszła Czara Nandi. — Można?
Poszli ku cicho pluskającym falom. Dar Wiatr zatrzymał się nastawiając twarz na 

chłodny powiew i westchnął głęboko. Odwracając się uchwycił spojrzenie Evdy Nal.
— Odjadę stąd nie wracając do domu — odrzekł na jej nieme pytanie.

Evda ujęła go pod rękę. Przez jakiś czas kroczyli w milczeniu.
— Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak trzeba? — szepnęła Evda. — Pewnie trzeba 

i pan ma słuszność. Gdyby Veda...
Evda zamilkła, ale Dar Wiatr ze zrozumieniem uścisnął jej dłoń przykładając ją 

do swego policzka. Ren Boz następował im na pięty, odsuwając się od Czary, która 

background image

z ukrytą drwiną spoglądała z ukosa ogromnymi oczyma, stawiając szerokie kroki. 

Evda roześmiała się ledwie dosłyszalnie i wyciągnęła wolną rękę do fizyka. Ren 
Boz uchwycił ją drapieżnym ruchem, co sprawiało komiczne wrażenie, gdyż był 

człowiekiem nieśmiałym.
— Gdzież mamy szukać waszego przyjaciela? — Czara zatrzymała się tuż nad wodą.

Dar Wiatr wpatrzył się w piasek i w jaskrawym świetle księżycowym dostrzegł 
odbicia stóp. Ślady biegły w regularnych odstępach z taką dokładnością, jakby je 

odbiła maszyna.
— Tędy szedł — Dar Wiatr wskazał w stronę wielkich głazów.

— Tak, to jego ślady — potwierdziła Evda.
— Skąd macie tę pewność? — zapytała Czara.

— Niech pani zwróci uwagę na prawidłowość kroków. Tak chadzali pierwotni myśliwi 
albo ci, którzy odziedziczyli ich cechy. Mnie

142
się wydaje, że Mven mimo całej swojej uczoności jest bliższy przyrody niż każdy 

z nas... O pani nie wiem, co sądzić, Czaro? — Evda zwróciła się do zamyślonej 
dziewczyny.

— O mnie? — zdziwiła się Czara, po czym zawołała: — Oto on!
Na jednym z bliższych głazów ukazała się ogromna postać Afrykańczyka lśniąca w 

księżycowym blasku jak polerowany czarny marmur. Mven Mas energicznie potrząsał 
rękoma, jakby komuś grożąc. Wspaniałe mięśnie potężnego ciała grały pod 

połyskliwą skórą.
— Wygląda jak duch nocy z dziecinnych bajek — szepnęła poruszona Czara.

Mven Mas dostrzegł nadchodzących, zeskoczył ze skały i ukazał się znowu, już 
ubrany. Dar Wiatr poinformował go o najnowszym wydarzeniu. Mven Mas wyraził chęć 

zobaczenia się z Vedą Kong.
— Proszę tam pójść z Czarą, my  tu  zostaniemy...

Dar Wiatr zrobił gest pożegnalny. Na twarzy Afrykańczyka odmalowało się 
zrozumienie. Jakiś na pół dziecinny poryw zmusił go do wyszeptania dawno 

zapomnianych słów pożegnalnych. Dar Wiatr był wzruszony i w zamyśleniu ruszył 
razem z towarzyszącą mu Evdą. Ren Boz w zakłopotaniu podreptał chwilę w miejscu 

i poszedł za Mvenem i Czarą Nandi.
Dar Wiatr i Evda doszli do przylądka, który odgradzał zatokę od otwartego morza. 

Światełka, okalające ogromne dyski tratew wyprawy morskiej, były stąd dokładnie 
widoczne. Dar Wiatr zepchnął przezroczystą łódź do wody. Gdy tak stał przed 

Evdą, wydawał się jeszcze masywniejszy i potężniejszy niż Mven Mas. Evda wspięła 
się na palce i pocałowała odchodzącego przyjaciela.

— Będę z Vedą, Wietrze — powiedziała. — Razem powrócimy do naszej strefy i razem 
będziemy oczekiwać przybycia. Proszę dać znać, kiedy się pan już urządzi. Będę 

szczęśliwa, jeżeli potrafię panu pomóc...
Evda długo towarzyszyła mu spojrzeniem, śledząc łódź ślizgającą się po 

srebrzystej wodzie...
Dar Wiatr dopłynął do drugiej tratwy, gdzie jeszcze pracowali mechanicy, 

spiesząc z montowaniem akumulatorów. Na prośbę Dara Wiatra zapalili trzy zielone 
światła w kształcie trójkąta.

Po półtorej godziny pierwszy przelatujący spiralowiec zawisł nad tratwą. Dar 
Wiatr usiadł w spuszczoną windę, na sekundę ukazał się pod oświetlonym dnem 

powietrznego statku i zniknął w jego luku. Następnego rana był już w swoim 
stałym mieszkaniu w pobliżu obserwatorium Rady. Mieszkania tego nie zdążył 

jeszcze zamienić, na inne. Odkręcił krany przedmuchu w swoich obydwóch
143

pokojach. Po kilku minutach nie było ani śladu kurzu. Dar Wiatr wysunął ze 
ściany posłanie i nastroiwszy pokój na zapach i plusk morza, do którego się w 

ostatnich czasach przyzwyczaił, zasnął.
Zbudził się z poczuciem utraty tego, co w życiu najpiękniejsze. Veda j«st daleko 

i zostanie dla niego daleka, dopóki... Ale przecież jego obowiązkiem jest jej 
pomóc, a nie gmatwać jeszcze bardziej sytuacji!

W łazience spadł na niego wirujący, naelektryzowany słup chłodnej wody. 
Odświeżony podszedł do aparatu TWF, otworzył jego lustrzane drzwiczki i wywołał 

najbliższą stację rozdziału prac. Młodzieniec, którego twarz ukazała się na 
ekranie, poznał Dara Wiatra i powitał go z ledwie uchwytnym odcieniem szacunku, 

co było uważane za oznakę subtelnej grzeczności.
— Chciałbym otrzymać trudną fizyczną pracę — odezwał się Dar Wiatr. — Na 

przykład w kopalniach antarktycznych.

background image

— Tam jest wszystko zajęte — odpowiedział z żalem młodzieniec. — Nie ma również 

wolnych miejsc na pokładach kopalnych Wenus, Marsa i nawet Merkurego. Pan wie, 
że tam, gdzie najtrudniej, podąża młodzież.

— Tak, ale ja niestety nie mogę siebie zaliczyć do tej pięknej kategorii ludzi. 
Co jednak byłoby do wzięcia natychmiast?

— Możemy pana zatrudnić przy wydobywaniu diamentów i ich obróbce w Środkowej 
Syberii, jeżeli odpowiada panu praca w górnictwie — mówił młodzieniec patrząc na 

jakąś niewidoczną dla Dara Wiatra tablicę. — Ponadto jest praca na tratwach 
oceanicznych, w fabrykach spożywczych, znajdzie się też coś na słonecznej stacji 

pomp w Tybecie, ale to już łatwa robota.
Dar Wiatr podziękował, poprosił o czas do namysłu i o zarezerwowanie na razie 

miejsca przy obróbce diamentów.
Wyłączył stację rozdzielczą i połączył się z Domem Syberii, sze-roku 

rozbudowanym ośrodkiem informacji geograficznej o tym kraju. Jego TWF włączono w 
mechanizm pamięciowy najnowszych zapisów i oto przed oczyma Dara Wiatra 

popłynęły obszerne lasy. Za-bagniona i przerzedzona tajga na wiecznie 
zamarzającej glebie, jaka istniała tu w dawnych czasach, obecnie znikła 

całkowicie, ustąpiwszy miejsca monumentalnym olbrzymom lasu — syberyjskim 
limbom, amerykańskim sekwojom, niegdyś niemal zaginionym. Kolosalne pnie 

czerwonej barwy wznosiły się jako wspaniałe ogrodzenia dokoła wzgórz nakrytych 
betonowymi czapami. Rury stalowe • średnicy 

dzies                                                                           
                                                                                

              ięciu metrów wypełzały spod nich i przewijały się poprzez działy 
wód ku najbliższym rzekom, wchłaniając je bez reszty w rozwarte lejkowato 

paszcze. Setki tysięcy metrów sześciennych wody pędziły
144

\y przemy te przez siebie głębie diamentowych sztolni, przewalały się z rykiem, 
przepłukując pokłady i znów wypadały na zewnątrz, pozostawiając na siatkach 

komór setki ton diamentów. Głucho huczały potężne pompy. W podłużnych, zalanych 
światłem pomieszczeniach siedzieli ludzie nad ruchomymi tarczami maszyn 

segregujących. Lśniące kamienie sypały się strumieniem drobnych ziaren w 
wyskalowane otwory skrzyń odbiorczych. Operatorzy stacji pomp nieprzerwanie 

śledzili wskaźniki liczników podających bez przerwy zmienną siłę oporu pokładów, 
ciśnienie i wydajność wody, pogłębianie sztolni i odrzut cząstek stałych. Dar 

Wiatr pomyślał, że radosny, pogodny obraz lasów skąpanych w blasku słonecznym 
nie zgadza się z jego nastrojem i wyłączył Dom Syberii. Natychmiast zabrzmiał 

sygnał wywoławczy i na ekranie ukazał się znów spiker stacji rozdzielczej.
— Chciałem pana zawiadomić, że przed chwilą otrzymaliśmy zapotrzebowanie: 

zwolnione zostało miejsce w kopalniach tytanowych na zachodnim wybrzeżu Ameryki 
Południowej. Jest to najtrudniejsza praca, jaką dzisiaj dysponujemy... Trzeba 

jednak udać się tam natychmiast!
Dar Wiatr zaniepokoił się.

— Nie zdążę przebyć próby psychofizycznej na najbliższej stacji Akademii 
Psychofizjologii Pracy.

— Ponieważ pan przebył próby w poprzedniej pracy, obecnie pana to nie 
obowiązuje.

— Proszę więc posłać im zawiadomienie, a mnie podać współrzędne.
— Gałąź Zachodnia Drogi Spiralnej, siedemnaste odgałęzienie południowe, stacja 6 

L, punkt KM40. Nadaję zawiadomienie.
Poważna twarz młodzieńca znikła z ekranu. Dar Wiatr zebrał swoje osobiste 

rzeczy, ułożył w szkatułce błony odtwarzające wygląd i głosy najbliższych i 
własne, najważniejsze zapisy. Ze ściany zdjął chromo-refleksową reprodukcję47 

starodawnego obrazu rosyjskiego, a ze stołu wziął brązowy posążek aktorki Bello 
Gal, podobnej do Vedy Kong. Wszystko to wraz z odzieżą zmieściło się w 

aluminiowej skrzynce z wypukłymi cyframi i znakami liniowego pisma na pokrywie. 
Dar Wiatr nastawił odpowiednie liczby i znaki, po czym otworzył w ścianie właz i 

wepchnął weń swój bagaż; skrzynka znikła niebawem, pochwycona przez ruchomą 
taśmę. Następnie skontrolował swoje pokoje. Już od wielu wieków na planecie nie 

zatrudniano nikogo do sprzątania pomieszczeń zamkniętych. Funkcję tę pełnił 
każdy mieszkaniec, co było możliwe jedynie przy absolut-

10 — Mgławica Andromedy 145
nej akuratności i zdyscyplinowaniu społeczeństwa, a także dzięki starannie 

przemyślanemu systemowi automatycznych urządzeń oczyszczających i 

background image

przedmuchujących.

Gdy skończył przegląd, przesunął dźwignię przy drzwiach, sygnalizując w ten 
sposób stacji rozdzielczej mieszkań, że zwalnia pokoje, i wyszedł.

Zewnętrzna galeria oszklona płytami mlecznego koloru rozgrzała się w słońcu, ale 
na płaskim dachu wiał przyjemny wietrzyk morski. Lekkie pomosty dla pieszych, 

poprzerzucane na dużej wysokości pomiędzy budynkami, zda się, szybowały w 
powietrzu i wzywały na uroczą przechadzkę, ale Dar Wiatr już znów nie należał do 

siebie. Podziemną windą dostał się na pocztę elektromagnetyczną i mały wagonik 
uniósł go ku stacji Drogi Spiralnej. Pojechał do południowej strefy mieszkalnej 

licząc na to, że uda mu się przekonać kierownika przewozu napowietrznego, aby go 
zabrał. Mógłby się udać na Północ, do Cieśniny Beringa, kędy przebiegał łuk 

odgałęzienia zachodniego, ale ta trasa do Ameryki Południowej trwałaby około 
czterech dni. Po obwodzie stref niezamieszkanych biegły linie komunikacyjne 

ciężkich spiralnych samolotów towarowych. Linie te łączyły wszystkie 
odgałęzienia Drogi Spiralnej. W ten sposób skracał sobie drogę do trzydziestu 

godzin, poza tym mógł jeszcze zobaczyć się z synem Groma Orma, przewodniczącego 
Rady Astronau-tycznej. Był jego wychowawcą.

Chłopak znacznie podrósł i w przyszłym roku czekała go wielka próba: miał 
wykonać dwanaście prac Herkulesa. Na razie pracował w Służbie Obserwacyjnej na 

bagnach Afryki Zachodniej.
Któż z młodzieńców nie wyrywa się do Służby Obserwacyjnej — śledzić ukazywanie 

się w oceanach rekinów, szkodliwych owadów, wampirów i gadów w bagnach 
tropikalnych, wykrywać chorobotwórcze drobnoustroje w strefach mieszkalnych, 

pomory zwierzęce, pożary w pasach leśnych i stepowych, ujawniać i tępić 
szkodliwe twory, relikty ziemskiej przeszłości, które w sposób tajemniczy ciągle 

jeszcze wypełzały z najgłuchszych kątów planety. Walka ze szkodliwymi formami 
życia nie ustawała nigdy. Na nowe środki niszczące mikroorganizmy i owady 

odpowiadały wytwarzaniem coraz nowych gatunków i rodzajów odpornych na 
najgroźniejsze środki chemiczne. Dopiero w Erze Rozbicia Świata nauczono się 

prawidłowego używania mocnych antybiotyków.
„Jeżeli Disa Kena wyznaczono na obserwację bagien — myślał Dar Wiatr — to już od 

młodzieńczych lat będzie z niego poważny pracownik".
148

Syn Groma Orma, jak zresztą wszystkie dzieci Ery Pierścienia, był wychowany w 
szkole na wybrzeżu morskim w strefie północnej. Tam także przeszedł przez 

pierwsze próby na stacji psychologicznej.
Młodzieży przydzielano pracę, biorąc pod uwagę psychologiczne właściwości wieku 

młodego, skłonność do poznawania odległych okolic, wzmożoną wrażliwość i 
egocentryzm.

Ogromny wagon mknął płynnie i bezdźwięcznie. Dar Wiatr wszedł na górne piętro o 
przezroczystym dachu. Daleko w dole, po obu stronach Drogi, oddalały się 

budynki, kanały, lasy i szczyty górskie. Wąski pas fabryk" automatycznych na 
granicy pomiędzy strefą rolniczą i leśną połyskiwał oślepiająco kopułami z 

„księżycowego" szkła. Poprzez ściany kryształowych gmachów widać było 
niewyraźne, surowe kształty kolosalnych maszyn.

Mignął pomnik Jinna Kada, który opracował metodę taniej produkcji sztucznego 
cukru, i arkada Drogi zaczęła się wrzynać w lasy rolniczej strefy tropikalnej. 

Pasy i skupiska zieleni o rozmaitym odcieniu listowia i kory, o 
najróżnorodniejszych kształtach drzew ciągnęły się w nieprzejrzaną dal. Wąskimi, 

gładkimi drogami, rozdzielającymi poszczególne masywy, pełzły maszyny 
sprzątające, zapylające i sprawozdawczo-licznikowe. W słońcu połyskiwała gęsta 

pajęczyna niezliczonych przewodów. Niegdyś symbolem obfitości były złocące się 
dojrzałością łany zbóż. Ale już w Erze Zjednoczenia Świata zauważono, że kultury 

jednoroczne są nieopłacalne, toteż po przeniesieniu rolnictwa do stref 
tropikalnych zaprzestano pracochłonnej uprawy roślin trawiastych i krzakowatych. 

Drzewa wieloletnie, które mniej wyczerpują glebę i lepiej znoszą surowy klimat, 
stały się podstawą gospodarki wiejskiej jeszcze na setki lat przed Erą 

Pierścienia.
Drzewa chlebowe, jagodowe, orzechowe rodziły tysiące gatunków owoców. Ogromne 

obszary owocowych zagajników obejmowały planetę niby przepaska Cerery, mitycznej 
bogini płodności. Pomiędzy pasami owocowymi znajdowała się leśna strefa 

tropikalna, ocean wilgotnych lasów równikowych, zaopatrujący planetę w drzewo — 
białe, czarne, fioletowe, różowe, złociste, szare, opalizujące jak jedwab, 

twarde jak kość, miękkie jak jabłko, tonące w wodzie niby kamień i lekkie jak 

background image

korek. Dziesiątki gatunków żywicy, tańszej niż syntetyczna i posiadającej 

wysokie wartości techniczne i lecznicze, otrzymywano właśnie tutaj.
Czuby leśnych olbrzymów wznosiły się do poziomu Drogi — teraz z obydwu stron 

szeleściło morze zieleni. W jej ciemnych głębinach, na przytulnych polanach, 
kryły się domy budowane na wysokich

i
147

rusztowaniach metalowych i potężne, podobne do pająków maszyny, które z 
łatwością przekształcały osiemdziesięciometrowe pnie w stosy belek i desek.

Z lewej strony ukazały się kopuły wysokich gór równikowych. Na jednej z nich, 
Kenii, mieścił się ośrodek łączności Wielkiego Pierścienia. Leśne morze umykało 

w lewo, ustępując miejsca kamienistym płaskowzgórzom. Z boku ukazały się 
sześcienne niebieskie budynki.

Pociąg zatrzymał się i Dar Wiatr wyszedł na szeroki plac wyłożony zielonym 
szkłem. Była to stacja Równik. Obok mostu dla pieszych, przerzuconego ponad 

siwymi koronami cedrów z Atlasu, wznosiła się piramida z białego jak porcelana 
aplitu48 z rzeki Lua-laby. Na jej ściętym wierzchołku stał posąg człowieka w 

kombinezonie roboczym Ery Rozbicia Świata. W prawej ręce trzymał młot, lewą 
unosił wysoko w górę, w blade równikowe niebo, połyskującą kulę z czterema 

wyrostkami nadajnikowych anten. Był to pomnik twórców pierwszych sztucznych 
satelitów Ziemi. Cała postać podana do tyłu, wypychająca kulę w niebo, wyrażała 

natchniony wysiłek. Stojąc na szczycie czerpała jakby swą siłę od innych 
postaci, odzianych w dziwaczne stroje, otaczających piedestał u stóp posągu.

Dar Wiatr zawsze ze wzruszeniem wpatrywał się w twarze wy-rzeźbionych na pomniku 
figur. Wiedział, że pierwsze sztuczne ciała niebieskie skonstruowali Rosjanie, a 

więc ludzie należący do narodu, z którego on sam pochodził. Lud ten pierwszy w 
dziejach świata rozpoczął wielkie dzieło budownictwa nowego społeczeństwa i 

podboju kosmosu.
Dar Wiatr podszedł do pomnika, żeby raz jeszcze spojrzeć na postacie dawnych 

bohaterów i porównać ich z ludźmi dzisiejszymi. Spod srebrnych, puszystych 
gałęzi południowoafrykańskich leuko-dendronów49 otaczających piramidę ukazali 

się dwaj smukli młodzieńcy. Jeden z nich podbiegł do Dara Wiatra. Ująwszy ręką 
jego masywne ramię, ukradkiem obejrzał dobrze sobie znane rysy twarzy: wydatny 

nos, szeroki podbródek, nieoczekiwanie wesołe wygięcie .warg, kłócące się nieco 
z pochmurnym spojrzeniem stalowych oczu pod łukami zrośniętych brwi.

Dar Wiatr uśmiechnął się do Dis Kena, syna budowniczego bazy na systemie 
planetarnym Centaura i przewodniczącego Rady Astro-nautycznej. Grom Orm liczył 

sobie co najmniej sto trzydzieści lat, był więc trzy razy starszy od Dara 
Wiatra.

Dis Ken zawołał swego ciemnowłosego towarzysza.
— To mój najmilszy przyjaciel, Tor Ań. Jego ojciec Zig Zor jest

148
kompozytorem. Razem pracujemy na bagnach i razem chcemy wykonać nasze prace.

— Widzę, że ciągle się pasjonujesz cybernetyką dziedziczności" — powiedział Dar.
— O, tak! Tor wciągnął mnie jeszcze bardziej. Jest muzykiem jak i jego ojciec. 

On i jego przyjaciółka marzą o pracy w tej dziedzinie, gdzie muzyka pomaga w 
rozumieniu rozwoju żywego organizmu, to znaczy chcą badać symfonię jego budowy.

— Mówisz jakoś mętnie — zachmurzył się Dar Wiatr.
— Bo jeszcze nie potrafię mówić jasno — powiedział Dis z zakłopotaniem. — Może 

by Tor powiedział lepiej.
Drugi młodzieniec spiekł raka, ale wytrzymał badawcze spojrzenie Wiatra.

— Chodzi tu o rytmy mechanizmu dziedziczności: żywy organizm powstający z 
komórki macierzystej nastraja się akordami cząstek. Jego rozwój przebiega 

zgodnie z zasadami symfonii muzycznej.
— Tak?... — zdziwił się Dar Wiatr. — W takim razie całą ewolucję żywej i 

nieżywej materii można by sprowadzić do jakiejś gigantycznej symfonii?
— Wymiary i rytmikę tej symfonii określają podstawowe prawa fizyczne. Należy 

tylko zrozumieć, jak jest skonstruowany program i skąd czerpie informację ten 
muzyczno-cybernetyczny mechanizm — odrzekł Tor Ań z pewnością siebie cechującą 

młodych ludzi.
— A to znów czyj wynalazek?

— Mego ojca, Ziga Zora. Niedawno opublikował trzynastą symfonię kosmiczną f-moll 
w tonacji barwnej 4,750 /*.

— Muszę posłuchać tej symfonii. Lubię kolor niebieski... Ale wasze najbliższe 

background image

plany to prace Herkulesa. Już wiecie, co wam wyznaczono?

— Tylko pierwszych sześć.
— Oczywiście, następne sześć wyznacza się po wypełnieniu pierwszej połowy.

— Mamy uporządkować dolną kondygnację pieczary Kon-i-Gut w Azji Środkowej, tak 
aby można ją było zwiedzać — informował Tor Ań. ' : •• jj^l '

— Przeprowadzić drogę do jeziora Mental przez grzbiet górski — podchwycił Dis 
Ken — następnie zaopiekować się starym zagajnikiem drzew chlebowych w Argentynie 

i wyjaśnić przyczynę ukazania się wielkich ośmiornic w okolicy niedawnego 
wzniesienia wulkanicznego w pobliżu Trynidad...

— I wytępić je!
— To pięć. A szósta?

149
Obaj młodzieńcy zawahali się chwilę.

— U nas obydwóch stwierdzono zdolności muzyczne — powiedział Dis Ken. — Polecono 
więc nam zebrać materiały dotyczące dawnych tańców na wyspie Bali i odtworzyć 

je.
— To znaczy dobrać ludzi i stworzyć zespół? — roześmiał się Dar Wiatr.

— Tak — Tor Ań pochylił głowę.
— Interesujące polecenie! To praca grupowa, podobnie jak przeprowadzenie drogi 

do jeziora.
— O, mamy doskonałą grupę! Tylko oni proszą, żeby pan był naszym wychowawcą. To 

by dopiero było dobrze!
Dar Wiatr wyraził wątpliwość co do swoich możliwości, jeśli chodzi o szóstą 

pracę. Ale rozpromienieni chłopcy zapewnili, że sam Zig Zor obiecał nią 
kierować.

— Za rok i cztery miesiące znajdę sobie pracę w Azji Środkowej — powiedział Dar 
Wiatr patrząc z przyjemnością na młode, radosne twarze.

— Jak to dobrze, że pan przestał kierować stacjami! — zawołał Dis Ken. — Ani mi 
przez myśl nie przeszło, że będę pracował z takim. wychowawcą.  — Młodzieniec 

zaczerwienił   się nagle  tak,   że   czoło pokryły mu drobne paciorki potu, a 
Tor spojrzał nań z dezaprobatą.

Dar Wiatr pospieszył z pomocą synowi Groma Orma, który palnął głupstwo.
— Dużo macie czasu?

— O nie! Zwolniono nas tylko na trzy godziny. Przywieźliśmy tu z naszej stacji 
bagiennej chorego na febrę.

— To bywają jeszcze wypadki febry?
— Bardzo rzadko i wyłącznie na bagnach — z pośpiechem wtrącił Dis. — Po to tam 

jesteśmy!
— Mamy jeszcze dwie godziny do dyspozycji. Chodźmy do miasta, chcieliście pewnie 

obejrzeć Dom Nowości?
— Nie! Chcielibyśmy, żeby pan odpowiedział na nasze pytania. Przygotowaliśmy je 

sobie, to przecież bardzo ważne przy wyborze drogi...
Dar Wiatr wyraził zgodę i wszyscy troje poszli do sali gości, którą ochładzano, 

przepuszczając przez nią prąd sztucznego powietrza morskiego.
Po upływie dwóch godzin Dar Wiatr odbywał już dalszą podróż drzemiąc ze 

zmęczenia na otomanie. Obudził się na przystanku w mieście chemików. Nad 
wielkimi pokładami węgla wznosiła się gigan-

150
tyczna budowla w kształcie gwiazdy o dziesięciu szklanych promieniach. Dobywany 

tu węgiel przetwarzano na lekarstwa, witaminy, hormony, sztuczne jedwabie i 
futra. Odpadki zużywano na produkcję cukru. W jednym z promieni gwieździstego 

gmachu otrzymywano z węgla rzadkie metale — german i wanad. Czegóż to nie było w 
cennym, czarnym minerale!

Dawny kolega Dara Wiatra, pracujący tu w charakterze chemika, wyszedł na stację. 
Niegdyś było trzech młodych, wesołych mechaników, którzy pracowali przy 

maszynach uprzątających owoce w Indo-nezji... Dziś jeden z nich był chemikiem 
kierującym wielkim laboratorium dużej fabryki, drugi został znawcą ogrodnictwa i 

wynalazł nowy sposób zapylania kwiatów, a trzeci — to on, Dar Wiatr, teraz znów 
powracający na Ziemię, a nawet dalej, w jej głąb. Rozmowa przyjaciół nie trwała 

dłużej niż dziesięć minut, ale i to było przyjemniejsze niż spotkanie na 
ekranach TWF.

Dalsza droga nie trwała długo. Kierownik linii powietrznych przychylił się do 
prośby Wiatra, dając tym dowód, że ludzie epoki Pierścienia byli dla siebie 

życzliwi. Dar Wiatr przeleciał przez ocean i znalazł się w zachodniej części 

background image

Drogi, na południe od siedemnastego odgałęzienia. Następnie przesiadł się na 

ślizgowiec.
Wysokie góry sięgały wybrzeża. Na stromych stokach widniały tarasy z białego 

kamienia podtrzymujące wał ziemny z szeregami południowych sosen i 
widdringtonii61 o brązowym i niebieskawozie-lonym igliwiu. Wyżej, wśród nagich 

skał, widoczne były ciemne rozpadliny, w których szumiały wodospady. Na tarasach 
ciągnęły się szeregi domków o niebieskawoszarych dachach, pomalowane na 

pomarańczowy i żółty kolor.
Daleko w morze wybiegała sztuczna mierzeja. Na brzegu urwiska stała wieża, a pod 

nią ciągnęła się w dół ogromna sztolnia w postaci grubej rury cementowej, 
opierającej się skutecznie ciśnieniu wód głębinowych. Na dnie rura wchodziła w 

głąb podwodnej góry, której głównym składnikiem był prawie czysty rutyl, tlenek 
tytanu. Wszystkie procesy przetwarzania rudy odbywały się pod wodą. Na po-

wierzchnie dobywano jedynie duże bryły czystego tytanu, a mineralne odpadki 
zanieczyszczały wodę daleko wokoło. Na tych żółtych, mętnych falach, w pobliżu 

przystani kołysał się ślizgowiec. Dar Wiatr w odpowiednim momencie wskoczył na 
platformę mokrą od rozpry-sków fali. Wszedł na ogrodzoną galerię, gdzie zebrało 

się kilka osób, by powitać nowego kolegę. Pracownicy tego tak bardzo oddalonego 
od reszty świata zakładu górniczego nie wyglądali bynajmniej na ponurych 

anachoretów, jakich spodziewał się tu zastać. Witały go
wesołe twarze, nieco zmęczone wskutek ciężkiej pracy. Pięciu mężczyzn i trzy 

kobiety — a więc pracowały tu także kobiety...
Po dziesięciu dniach Dar Wiatr zupełnie się oswoił z nową pracą.

Zakład posiadał własne gospodarstwo energetyczne. W głębi starych nieczynnych 
chodników na lądzie kryły się stacje energii jądro-wej typu „E" czy też, jak je 

nazywano w czasach dawniejszych, drugiego typu, nie emanujące szkodliwych dla 
zdrowia promieni, a więc wygodne w warunkach miejscowych.

Ogromnie skomplikowany zespół maszyn poruszał się w kamiennym wnętrzu góry, 
drążąc czerwonobrudny minerał. Najtrudniejsza była praca na dolnej kondygnacji 

agregatu, gdzie wydobywanie i tłoczenie rudy odbywało się automatycznie. Do 
maszyny dochodziły sygnały z centralnej sterowni znajdującej się na górze, gdzie 

była zorganizowana obserwacja tnących i drobiących urządzeń, kontrola zmiennej 
twardości i zagęszczenia kopalin, a także rur doprowadzających wilgoć. Zależnie 

od zawartości metalu malała lub też zwiększała się szybkość agregatu. Pracy 
obserwacyjno-kontrolnej mechaników nie można było powierzyć maszynom-robotom ze 

względu na ograniczoną przestrzeń.
Dar Wiatr został mechanikiem w dziale kontroli. Wlokły się codziennie dyżury w 

ciemnych komorach, zagrodzonych tarczami wskaźnikowymi, gdzie pompa wentylacyjna 
ledwie sobie radziła z upałem, który potęgowało zwiększone ciśnienie.

Po wydostaniu się na powierzchnię Dar Wiatr i jego zastępca długo wdychali 
świeże powietrze, potem szli do kąpieli, spożywali posiłek i rozchodzili się do 

swoich pokoi w jednym z domków na górze. Dar Wiatr pragnął się zająć nowym 
kochlearnym działem matematyki. Wydawało mu się, że zapomniał o swoim poprzednim 

obcowaniu z kosmosem. Tak jak wszyscy pracownicy kopalni tytanu, z satysfakcją 
żegnał kolejną tratwę ze skrzętnie ułożonym ładunkiem bryłek tego metalu. Po 

zredukowaniu frontów biegunowych burze na planecie w znacznym stopniu osłabły, 
tak że wiele transportów odbywało się na holowanych lub motorowych tratwach. 

Kiedy skład pracowników kopalni uległ zmianie, Dar Wiatr przedłużył swój pobyt 
tutaj wraz z dwoma innymi entuzjastami górnictwa.

Nic nie trwa wiecznie na naszym zmiennym świecie, więc też i kopalnia stanęła 
wskutek remontu agregatu. Po raz pierwszy Dar Wiatr dotarł do tego miejsca w 

sztolni, gdzie tylko specjalny skafander ratował od upału i ogromnego ciśnienia, 
a także od gazów wydobywających się ze szpar. Bure ściany rutylowe połyskiwały 

niby diamenty i opalizowały czerwonymi płomykami, co czyniło wrażenie.
152

jakby w skalnej caliźnie były ukryte oczy rzucające gniewne spojrzenia. W 
sztolni panowała niezwykła cisza. Iskrowe dłuto elektrohydrauliczne i ogromne 

dyski, promienniki fal podczerwonych, po raz pierwszy od wielu miesięcy zastygły 
w bezruchu. Pod nimi krzątali się dopiero co przybyli geofizycy, żeby zbadać 

głębokość pokładów.
Na powierzchni płynęły ciche i upalne dni południowej jesieni. Dar Wiatr wybrał 

się w góry i niezwykle głęboko odczuł majestat granitowych szczytów wznoszących 
się przez tysiące lat w obliczu morza i nieba. Szeleściły suche trawy, z dołu 

dochodził ledwie dosłyszalny szum przyboju.

background image

Były kierownik stacji kosmicznych wdychał zapach górskich traw i myślał sobie, 

że mógłby jeszcze w życiu zrobić wiele dobrego, ale musiałby sam stać się 
lepszy. Przyszedł mu na myśl starodawny aforyzm:

„Przyzwyczajenia rodzą się z postępków, charakter z przyzwyczajeń, a twój los 
będzie zależał od twego charakteru".

Najtrudniejszą rzeczą dla człowieka jest przezwyciężenie własnego egoizmu. Nie 
zda się tu na nic moralizowanie. Wystarczy dialektyczne kryterium, że egoizm to 

nie dziecię zła, lecz naturalny instynkt człowieka pierwotnego służący jego 
samoobronie. Zwycięstwo takie to sprawa bardzo ważna dla dzisiejszego 

społeczeństwa. Dlatego też tak wiele czasu i sił poświęca się zagadnieniom 
wychowania, tak starannie bada się dziedziczne cechy każdego człowieka. W 

wielkim przemieszaniu ras i ludów, z którego powstała jakby jedna rodzina 
zamieszkująca planetę, czasem niespodzianie ujawniają się cechy charakteru 

dalekich przodków. Zdarzają się zadziwiające anomalia psychiczne, pochodzące 
jeszcze z Ery Rozbicia Świata, kiedy ludzie nie przestrzegali środków 

ostrożności w posługiwaniu się energią jądrową i powodowali ciężkie schorzenia 
systemu nerwowego wśród swoich bliźnich.

Dar Wiatr dawniej też posiadał długi rodowód, dziś już niepotrzebny. Badania 
przodków zastąpiła bezpośrednia analiza mechanizmu dziedziczności, analiza 

szczególnie ważna teraz w związku z długim wiekiem człowieka, który począwszy od 
Ery Pracy Powszechnej żyje do stu siedemdziesięciu lat, a obecnie nawet trzysta 

nie stanowi nieprzekraczalnej granicy...
Odgłosy osuwających się kamieni zmusiły Dara Wiatra do przerwania rozmyślań. Z 

góry schodziła kobieta z mężczyzną: operatorka elektrycznego wytopu i inżynier 
służby zewnętrznej, mężczyzna niskiego wzrostu, o żywych ruchach. Oboje, 

zaczerwieniem ze zmęcze-
153

nią, pozdrowili Dara Wiatra i mieli zamiar go ominąć, lecz ten icH zatrzymał.
— Dawno chciałem panią prosić — zwrócił się do operatorki — o wykonanie dla mnie 

trzynastej niebieskiej symfonii kosmicznej f-moll. Pani wiele nam grała, ale tej 
symfonii — ani razu.

— Pan ma na myśli kosmiczną symfonię Ziga Zora? — zapytała kobieta i roześmiała 
się. — Mało jest ludzi na planecie, którzy są w stanie to wykonać... Fortepian 

słoneczny o potrójnej klawiaturze jest instrumentem zbyt ubogim, a transpozycji 
dotychczas brak... I chyba nie będzie. Mógłby pan wysłuchać jej nagrania z Domu 

Muzyki Poważnej. Nasz odbiornik jest uniwersalny i o dostatecznej mocy.
— Nie wiem, jak to się robi — powiedział Dar Wiatr.

— Urządzimy to wieczorem —przyrzekła operatorka i wyciągnąwszy rękę do swego 
towarzysza, ruszyła w dalszą drogę.

Przez resztę dnia Dar Wiatr nie mógł się pozbyć uczucia, że zajdzie coś 
niezwykle ważnego. Z dziwną niecierpliwością wyczekiwał godziny jedenastej, o 

której miała być nadana symfonia.
Operatorka elektrycznego wytopu podjęła się roli organizatora. Posadziła Dara 

Wiatra i innych amatorów muzyki w ognisku półkolistego ekranu, naprzeciwko 
srebrnej kraty głośnika, i zgasiła światło wyjaśniając, że inaczej trudno będzie 

śledzić barwną partię symfonii, którą właściwie należy wykonać w specjalnie 
urządzonej sali.

W ciemności słabo świecił ekran. Z zewnątrz dochodził szum morza. Gdzieś w 
niewiarygodnej dali zrodziło się ciche brzęczenie. Dźwięk ten stopniowo się 

wzmagał. Nagle jakby upadł i rozbił się na miliony kryształowych odłamków. Po 
chwili rozległ się suchy trzask i zamigotały maleńkie pomarańczowe iskierki. 

Wiatr miał wrażenie, że to była jakaś pierwotna błyskawica, której wyładowanie 
przed milionami lat sprzęgło po raz pierwszy na Ziemi proste związki węglowe w 

bardziej złożone molekuły będące podstawą materii organicznej oraz życia.
Nadciągała fala trwożnych i nie zestrojonych dźwięków. Wśród purpurowych i 

czerwonych błysków zabrzmiał chór tysiąca głosów, nabrzmiałych gniewem, tęsknotą 
i rozpaczą.

Krótkie, wibrujące tony wykonywały jakby okrężny taniec. Gdzieś wysoko kołysała 
się spirala szarego płomienia. Nagle w ten rozgardiasz dźwięków wtargnęły 

przeciągłe, mocarne głosy trąb. Niewyraźne kontury przestrzeni przeszyły groty 
błękitnych strzał lecących w bezdenny mrok poza skrajem spirali.

Pierwsza część symfonii kończyła się akcentem grozy i milczenia.
Oszołomieni słuchacze nie zdążyli wypowiedzieć słowa, gdy muzyka

•    154

background image

zabrzmiała znowu. Kaskady potężnych dźwięków, którym towarzyszyło migotanie 

różnobarwnych świateł, spadały w dół, słabnąc stopniowo w melancholijnym rytmie. 
Raptem zatętniły porywiście głuche odgłosy i znów niebieskie płomienie zaczęły 

wstępować wzwyż.
Dar Wiatr był wstrząśnięty. W błękitnych dźwiękach odczuł dążenie ku coraz 

bardziej złożonym rytmom i formom. Pomyślał sobie, że nie można było lepiej 
odtworzyć pierwotnej walki życia z entropią... „Tak, tak, tak! To są pierwsze 

przejawy życia zorganizowanej materii!"
Błękitne strzały utworzyły korowód figur geometrycznych, to rozsypujących się, 

to znów łączących. Nagle zniknęły w szarym mroku.
Trzecia część symfonii zaczęła się miarowym stąpaniem tonów basowych. Do taktu 

zapalały się i gasły niebieskie latarnie odchodząc w otchłań nieskończoności i 
czasu. Przypływ groźnych basów wzmagał się, ich rytm był coraz szybszy i 

przechodził w urywaną, złowrogą melodię. Niebieskie latarnie wyglądały jak 
kwiaty na uginających się, cienkich łodyżkach. Szeregi płomyków czy latarń 

stawały się gęstsze, łodygi ich grubiały. Drogą, którą wyznaczyły dwa ogniste 
pasma, popłynęły w nieograniczoną przestrzeń wszechświata dźwięczne, złociste 

głosy życia, ogrzewając swym ciepłem ponurą obojętność poruszającej się materii. 
Ciemna droga stawała się gigantycznym strumieniem błękitnych płomieni, w którym 

pełgały różnobarwne ognie. Skojarzenia przeróżnych linii i płaszczyzn były 
równie piękne, jak wielostopniowe akordy, z których rozwijała się cudowna 

melodia...
Dar Wiatr doznał zawrotu głowy i nie mógł już śledzić wszystkich odcieni muzyki 

i gry światła. Widział jedynie ogólne kontury olbrzymiej koncepcji. Ocean 
wysokich, krystalicznie czystych tonów mienił się radosnym błękitnym światłem. 

Dźwięki wznosiły się ciągle w górę i melodia przekształciła się we wstępującą 
wzwyż spiralę, która się wreszcie urwała błysnąwszy oślepiającym płomieniem.

Symfonia była skończona.
Dar Wiatr zrozumiał, że w ciągu tych długich miesięcy brak mu było bliższego 

kontaktu z kosmosem, z niezmordowanie rozwijającą się w przyszłość spiralą 
ludzkich dążeń. Wprost z sali muzycznej udał się do rozmównicy i wywołał 

centralną stację przydziału pracy w północnej strefie mieszkalnej. Młody 
mężczyzna, który skierował Dara Wiatra tutaj do kopalni, poznał go i ucieszył 

się ze spotkania.
— Dzisiaj rano wzywała pana Rada Astronautyczna. Zaraz pana połączę.

Ekran zajaśniał i ukazał się na nim Mir Om, sekretarz Rady. Miał wygląd bardzo 
poważny i, jak się zdawało Darowi Wiatrowi, smutny.

155
— Stało się wielkie nieszczęście! Zginął Satelita 57. Rada chce panu powierzyć 

bardzo trudne zadanie. Wysyłam po pana jonowy samolot planetarny. Proszę być w 
pogotowiu.

Dar Wiatr stał zdumiony przed zgasłym ekranem.
8. Czerwone fale

Po obszernym balkonie obserwatorium swobodnie buszował wiatr, który przynosił z 
Afryki zapachy kwitnących roślin i budził w duszy trwożne pragnienia. Mven Mas 

nie mógł jakoś doprowadzić się do porządku i osiągnąć tego stopnia jasności 
umysłu, jaki był potrzebny w przeddzień wielkiego doświadczenia. Ren Boz 

zakomunikował z Tybetu, że przebudowa stoiska Kora Julia została ukończona. 
Czterej obserwatorzy z Satelity 57 zgodzili się zaryzykować życie, aby pomóc w 

doświadczeniu, jakiego jeszcze na planecie nie podejmowano.
Ale eksperymentu dokonano bez pozwolenia Rady, bez uprzedniego szczegółowego 

omówienia wszystkich możliwości, a to nadawało całej sprawie posmak tchórzliwej 
skrytości, tak bardzo obcej ludziom współczesnym.

Wprawdzie wielki cel do pewnego stopnia usprawiedliwiał takie postępowanie, 
ale... jednocześnie wymagał, żeby serce było zupełnie czyste. Znów powtarzał się 

dawny konflikt — cel i środki doń prowadzące. Doświadczenia tysięcy pokoleń 
uczą, że należy umieć ściśle wytyczyć granicę przejściową, jak to czyni w 

kwestiach matematycznych rachunek repagularny. Jak dojść do takiego rachunku w 
sferze intuicji i moralności?

Afrykańczykowi nie dawała spokoju historia Beta Łona. Trzydzieści dwa lata temu 
jeden z najwybitniejszych matematyków Ziemi, Bet Łon, stwierdził, że niektóre 

oznaki przemieszczenia wzajemnie na siebie oddziaływa j ących potężnych pól 
energetycznych można tłumaczyć istnieniem równoległych wymiarów. Uczony 

przeprowadził szereg ciekawych doświadczeń ze znikaniem przedmiotów. Akademia 

background image

Granic Wiedzy odnalazła błąd w jego rozważaniach i wyjaśniła to zjawisko 

inaczej. Bet Łon był to potężny umysł, ale cierpiał na swoisty niedorozwój zasad 
etycznych i zanik hamulców moralnych. Nieugięty w swoim egoizmie postanowił 

kontynuować doświadczenia. Zwerbował młodych, odważnych ochotników, którzy byli 
zdecydowani na każdy czyn, byle tylko służyć nauce. W trakcie doświadczeń ludzie 

ci znikali bez śladu jak przedmioty i ani jeden z nich nie dał o sobie
znaku życia „z drugiej strony" innego wymiaru, wbrew oczekiwaniom okrutnego 

matematyka. W ten sposób zginęło ich dwunastu. Beta Łona oddano pod sąd. Uczony 
przekonywał sędziów, że ludzi ci są żywi i wędrują w innym wymiarze. Został 

skazany na wygnanie. Dziesięć lat spędził na Merkurym, a następnie udał się na 
Wyspę Zapomnienia. Dzieje Beta Łona, według Myena Masa, były podobne do jego 

własnych. On też brał udział w tajemniczym doświadczeniu mimo zakazu i wbrew 
opinii uczonych.

Pojutrze zacznie się kolejna transmisja na obwodzie Pierścienia, czeka go osiem 
wolnych dni, będzie więc mógł przeprowadzić doświadczenie.

Mven Mas uniósł głowę do góry. Gwiazdy wydały mu się szczególnie jaskrawe i 
bliskie. Wiele z nich znał wedle ich dawnych imion jak starych, dobrych 

przyjaciół. Czyż zresztą nie były rzetelnymi przyjaciółmi człowieka, 
drogowskazami na jego szlakach?

Niezbyt jaskrawa gwiazdeczka skłaniająca się ku północnemu horyzontowi — to 
Gwiazda Polarna, czyli Gamma Cefeusza. Rozpostarty u góry, w Drodze Mlecznej, 

Łabędź, jeden z najciekawszych gwiazdozbiorów nieba północnego, już wyciąga ku 
południowi swoją długą szyję. Płonie w nim piękna gwiazda podwójna, nazwana 

przez starożytnych Arabów Albireo. Naprawdę są tam trzy gwiazdy: Albireo I — 
podwójna i Albireo II — ogromna, daleka gwiazda błękitna z dużym systemem 

planetarnym. Jest od nas prawie tak samo odległa jak ogromne słońce w ogonie 
Łabędzia, Deneb, biała gwiazda o sile świetlnej tysiąca ośmiuset naszych słońc. 

W poprzedniej transmisji nasz wierny przyjaciel gwiazdy 61 Łabędzia złowił 
komunikat z Albireo II. Było to ostrzeżenie, otrzymane po czterystu latach od 

chwili nadania, ale mimo to bardzo interesujące. Sławny badacz kosmosu z Albireo 
II, którego 'imię w ziemskim języku brzmiałoby Ylihh oz Ddiz, zginął w okolicy 

gwiazdozbioru Liry wskutek spotkania z gwiazdą Ookr. Uczeni ziemscy zaliczali tę 
gwiazdę do klasy E, nazwanej tak dla uczczenia największego fizyka 

starożytności, Einsteina, który przewidział istnienie takich gwiazd, choć 
później poddawano to w wątpliwość, a nawet ustalono granicę masy gwiazd, znaną 

pod mianem granicy Chandrasekhara. Ale ten starożytny astrofizyk opierał się 
głównie na elementarnej mechanice ciążenia i na termodynamice ogólnej, nie 

biorąc najzupełniej pod uwagę skomplikowanej struktury elektromagnetycznej 
gwiazd olbrzymich i ponadolbrzymich. Właśnie siły elektromagnetyczne warunkowały 

istnienie gwiazd „E", które swoimi rozmiarami dorównywały czerwonym gigantom 
klasy „M", takim jak Antares czy Betelgeuse, ale ich gęstość nie była wielka

157
i równała się mniej więcej gęstości Słońca. Olbrzymia siła ciążenia takiej 

gwiazdy zatrzymywała promieniowanie nie pozwalając, by światło opuszczało 
gwiazdę i rozchodziło się w przestrzeń. Nieskończenie długo istniały w 

przestrzeni te utajone masy, których ogrom przechodził wszelkie wyobrażenie, i 
skrycie chłonęły w swój ocean inercji wszystko, czego dotknęły nieubłagane macki 

ich ciążenia. W mitologii religijnej starożytnych Indii jest mowa o okresach 
bezczynności najwyższego bóstwa. Po tych „nocach Brahmy", wedle ówczesnych 

wierzeń, następowały „dni", czyli okresy twórcze. Przypominało to długotrwałe 
gromadzenie materii, kończące się nagrzaniem powierzchni gwiazdy do klasy „O" — 

zerowej — do stu tysięcy stopni. Oczywiście zjawisko to nie miało nic wspólnego 
z bóstwem. Wreszcie następował kolosalny wybuch rozrzucający w przestrzeń nowe 

gwiazdy z nowymi planetami. Tak wybuchła niegdyś mgławica Kraba, osiągając 
obecnie średnicę pięćdziesięciu bilionów kilometrów. Wybuch ten posiadał siłę 

kwadryliona bomb wodorowych, którymi posługiwano się w Erze Rozbicia Świata.
Zupełnie ciemne gwiazdy „E" poznawano w przestrzeni jedynie po ich sile ciążenia 

— zagłada statku kosmicznego przelatującego w pobliżu takiego potwora była 
nieunikniona. Niewidzialne gwiazdy podczerwone klasy widmowej „T" stanowiły 

także niebezpieczeństwo dla statków, tak jak ciemne obłoki grubych cząstek lub 
całkowicie wystygłe ciała klasy „TT".

Mven Mas pomyślał, że stworzenie Wielkiego Pierścienia łączącego światy 
zaludnione przez 

istot                                                                           

background image

                                                              y rozumne, było 

wielką rewolucją dla Ziemi i dla każdej planety zamieszkanej. Jest to przede 
wszystkim zwycięstwo nad czasem, krótkością życia, która nam nie pozwalała, tak 

jak i innym istotom myślącym, zbadać niezmierzonych przestrzeni kosmosu. 
Przesłanie komunikatu w obwodzie Pierścienia było rzutowaniem w przyszłość, myśl 

ludzka bowiem ujęta w taką formę będzie przenikała przestrzeń, aż dotrze do jej 
najdalszych regionów. Możliwość zbadania bardzo dalekich gwiazd stała się 

całkowicie realna. Niedawno dotarł do nas komunikat z ogromnej, ale bardzo 
oddalonej gwiazdy zwanej Gammą Łabędzia. Odległość do niej wynosi dwa tysiące 

osiemset parseków. Komunikat biegnie ku nam ponad dziewięć tysięcy lat, ale jest 
zrozumiały dla nas i prawdopodobnie rozszyfrowali go ci członkowie Pierścienia, 

których sposób myślenia był bliski mentalności mieszkańców owej gwiazdy. Inna 
rzecz, gdy komunikat nadchodzi z kulistych systemów gwiezdnych i gromad znacznie 

starszych od naszych systemów płaskich.
Tak samo ma się sprawa z centrum Galaktyki — w jej osiowym

158
obłoku gwiezdnym istnieje kolosalna strefa życia na milionach systemów 

planetarnych, które nie znają nocnej ciemności, ponieważ ąą oświetlane 
promieniowaniem centrum galaktycznego. Otrzymano stamtąd niezrozumiałe 

komunikaty — obrazy dziwnych struktur, niewyrażalnych za pomocą naszych pojęć. 
Akademia Granic Wiedzy w ciągu ośmiuset lat stara się je daremnie rozszyfrować. 

A może z bliższych systemów planetarnych, od członków Pierścienia, nadchodzą 
komunikaty o ich wewnętrznym życiu, toczącym się na każdej z planet, o nauce, 

technice, wytworach sztuki, gdy dalekie, pradawne światy Galaktyki ukazują 
zewnętrzne, kosmiczne przejawy swego życia i nauki? Komunikują o przebudowie 

systemów planetarnych według własnych zamierzeń, o „wymiataniu" z przestrzeni 
międzygwiezdnej meteorytów oraz nie nadających się dla życia zimnych planet 

zewnętrznych, o spychaniu ich na centralne ciało promieniujące, o przedłużaniu 
jego emanacji lub celowym podwyższaniu temperatury własnych słońc. A może to 

jeszcze nie wszystko? Może przebudowuje się i sąsiednie systemy planetarne w 
celu wytworzenia możliwie najlepszych warunków życia dla gigantycznych 

cywilizacji?
Mven Mas połączył się z przechowalnią zapisów pamięciowych Wielkiego Pierścienia 

i zestawił szyfr jednego z dalekich komunikatów. Na ekranie wolno popłynęły 
dziwaczne obrazy, które nadeszły na Ziemię z kulistej gromady gwiezdnej Omega 

Centaura, drugiej spośród najbliższych od systemu słonecznego i leżącej w 
odległości zaledwie sześciu tysięcy ośmiuset parseków. Przez dwadzieścia dwa 

tysiące lat światło jej gwiazd przenikało przestrzenie świata, zanim dotarło do 
oka ziemskiego człowieka.

Gęsta niebieska mgła słała się równymi warstwami, z których wystawały czarne 
walce, obracające się z dość dużą szybkością. Od czasu do czasu ich kontury 

kurczyły się ledwie dostrzegalnie i walce przybierały kształt stożków 
połączonych podstawami. Wówczas warstwy niebieskiej mgły darły się na strzępy, 

tworząc jaskrawe sierpy ogniste obracające się szybko dokoła osi stożków, czerń 
znikała gdzieś w górze i wyrastały kolosalne, oślepiająco białe kolumny, zza 

których niby ukośne kulisy wysuwały się zielonej barwy ostrza.
Mven Mas pocierał czoło starając się cokolwiek zrozumieć.

Na ekranie ostrza wiły się spiralnie dokoła kolumn i nagle rozsypały się 
strumieniem metalicznie połyskujących kuł, tworzących szeroki pas. Pas ten 

rozrastał się wszerz i wzwyż.
Mven Mas uśmiechnął się, wyłączył zapis i wrócił do poprzednich rozważań.

15S
„Brak zamieszkanych światów, czyli ściślej — brak łączności z nimi w wysokich 

szerokościach Galaktyki powoduje, że my, ludzie Ziemi, nie możemy się wydostać z 
naszej zaciemnionej strefy równikowej Galaktyki. Nie możemy się wznieść ponad 

pył kosmiczny, w którym jest pogrążona nasza gwiazda — Słońce i jego sąsiedzi. 
Dlatego trudniej nam poznawać wszechświat niż innym..."

Mven Mas spojrzał na horyzont, gdzie poniżej Wielkiej Niedźwiedzicy, pod Psami 
Gończymi, leżał gwiazdozbiór Warkocza Bereniki. Był to „północny" biegun 

Galaktyki. W tym właśnie kierunku przestrzeń pozagalaktyczna była otwarta na 
całą szerokość, podobnie jak i po przeciwległej stronie nieba, w gwiazdozbiorze 

Rzeźbiarza, w pobliżu znanej gwiazdy Fomalhaut, przy południowym biegunie układu 
galaktycznego. W okolicach położonych na skraju, gdzie się znajduje Słońce, 

grubość odgałęzień spiralnego dysku Galaktyki wynosi zaledwie około sześciuset 

background image

parseków. Żeby się wydostać poza obszar jej kolosalnego koła gwiezdnego, trzeba 

by przejść prostopadle do płaszczyzny równika Galaktyki od trzystu do czterystu 
parseków. Droga ta, nie do pokonania dla statku kosmicznego, była możliwa do 

przezwyciężenia za pomocą nadajników i odbiorników. Na razie jednak ani jedna 
planeta gwiazd usytuowanych w tych okolicach nie włączyła się do Pierścienia.

Wieczne zagadki i pytania, na które nie było odpowiedzi, przestałyby dręczyć 
ludzkość, gdyby się udało dokonać jeszcze jednej rewolucji naukowej — zwyciężyć 

czas, nauczyć się pokonywać przestrzeń i wkroczyć zwycięską, stopą w 
nieskończone obszary kosmosu. Wówczas nie tylko nasza Galaktyka, ale i inne 

wyspy gwiezdne stałyby się tak bliskie, jak drobne wysepki Morza Śródziemnego. 
Takie były motywy rozpaczliwej próby zamierzonej przez Rena Boża, a realizowanej 

przez kierownika stacji kosmicznych, Mvena Masa. Gdy-byż mogli uzasadnić 
potrzebę tego doświadczenia i otrzymać zezwolenie Rady!...

Światła Drogi Spiralnej zmieniły barwę z pomarańczowej na białą. Druga godzina w 
nocy to pora wzmożonych przewozów. Mven Mas przypomniał sobie, że jutro jest 

święto Płonących Czasz, na które zapraszała go Czara Nandi. Kierownik stacji 
kosmicznych nie mógł zapomnieć tej gibkiej czerwonobrązowej dziewczyny. Była 

uosobieniem szczerości i mocnych porywów, zjawiskiem rzadkim w epoce, w której 
obowiązywała surowa dyscyplina uczuć.

Mven Maa wrócił do pracowni, wywołał Instytut Metagalaktyki i poprosił o 
przysłanie mu stereofilmów kilku "galaktyk, po czym wyszedł na dach fasady 

wewnętrznej. Tu mieścił się jego aparat
160

służący do wykonywania dalekich skoków. Mven Mas lubił ten nie-popularny sport i 
osiągnął w nim niemałe mistrzostwo. Umocniwszy dokoła ciała szelki balonu 

wypełnionego helem, Afrykańczyk pręż-nym skokiem uniósł się w powietrze i na 
sekundę włączył śmigło pociągowe uruchamiane przez lekki akumulator. Mven Mas 

opisał w powietrzu łuk około sześciuset metrów długości i wylądował na wykuszu 
Domu Wyżywienia. W pięciu skokach dostał się do niewiel-kiego ogrodu pod 

urwiskiem góry wapiennej, zdjął aparat na aluminiowej wieżyczce i ześliznął się 
po pionowej żerdzi na ziemię, ku swemu twardemu posłaniu pod ogromnym platanem. 

Zasnął ukoły-sany szelestem listowia potężnego drzewa.
Święto Płonących Czasz otrzymało nazwę od znanego wiersza poety-historyka Zana 

Sena, który opisał staroindyjski zwyczaj wyboru najpiękniejszych kobiet. 
Wręczały one wyruszającym na wyprawy bohaterom miecze i czasze z płonącą w ich 

wnętrzu aromatyczną żywicą, które od dawna wyszły z użycia, ale przetrwały jako 
symbol wybitnego czynu. A wielkie czyny nie były rzadkością wśród odważnej, 

pełnej energii ludności planety. Ogromna sprawność w pracy, znana w przeszłości 
tylko u szczególnie wytrwałych jedno-stek ludzkich zwanych geniuszami, zależała 

od siły fizycznej i od obfitości hormonów bodźcowych. Troska o zdrowie ludzkości 
w ciągu tysięcy lat dokonała tego, że przeciętny mieszkaniec planety stał się 

podobny do bohaterów starożytnych, nienasyconych w swych czynach, miłości i 
poznawaniu świata.

Święto Płonących Czasz było wiosennym dniem kobiet. Co roku, w czwartym miesiącu 
upływającym od zimowego obiegu dokoła' Słońca, czyli, jak się to nazywało 

dawniej, w kwietniu, najpiękniejsze kobiety Ziemi brały udział w tańcach, w 
śpiewie i ćwiczeniach gimnastycznych. Piękno najróżnorodniejszych ras jaśniało 

bogactwem subtelnych odcieni, sprawiając wiele radości widzom — zmęczonym 
wytrwałą pracą uczonym i inżynierom, natchnionym artystom i młodocianym uczniom 

trzeciego cyklu.
Niemniej piękny był dzień jesiennego święta mężczyzn, poświęco-nego pamięci 

Herkulesa. Dzień ten wypadał w dziewiątym miesiącu roku. Osiągający dojrzałość 
młodzieńcy zdawali tu sprawę z dokonanych przez siebie czynów. Później weszło w 

zwyczaj urządzanie przeglądu całorocznych osiągnięć wobec szerokich mas 
ludności. Święto obchodzono wspólnie. Dzieliło się ono na dni Pięknego Pożytku, 

Wyższej Sztuki, Śmiałości Naukowej i Fantazji. Niegdyś także Mvena Masa uznano 
za bohatera pierwszego i trzeciego dnia...

Mven Mas zjawił się w wielkiej Sali Słonecznej Tyrreńskiego Sta-
11 — Mgławica Andromedy jgj

dionu akurat w czasie występu Vedy. Odnalazł dziewiąty sektor czwartego 
promienia, gdzie siedziały Evda Nal i Czara Nandi, i stanął w cieniu arkady 

wsłuchując się w niski głos. Veda była w białej sukni. Wysoko uniósłszy 
jasnowłosą głowę patrzyła na galerię i śpiewała jakąś radosną pieśń. Wydała się 

Afrykańczykowi wcieleniem wiosny.

background image

Każdy z widzów miał przed sobą cztery guziczki, które mógł naciskać. Na suficie 

sali zapalały się złote, niebieskie, szmaragdowe lub czerwone światła. Oznaczały 
one ocenę artystów i zastępowały hałaśliwe brawa dawnych czasów.

Veda skończyła śpiew, nagrodzona pstrym blaskiem złotych i niebieskich świateł, 
wśród których ginęły nieliczne zielone, i jak zwykle zaróżowiona z podniecenia 

przyłączyła się do koleżanek. Wtedy także podszedł do nich Mven Mas. Powitano go 
serdecznie.

Afrykańczyk rozglądał się szukając swego poprzednika i nauczyciela, Dara Wiatra, 
ale nigdzie go nie dostrzegł.

— Gdzieście schowały Dara Wiatra? — rzekł żartobliwie do trzech kobiet.
— A gdzie pan podział Rena Boża? — odparła Evda Nal. Afrykańczyk nie 

odpowiedział i unikał jej spojrzenia.
— Wiatr grzebie się pod Ameryką Południową, dobywając tytan — powiedziała Veda 

Kong i po jej twarzy przemknął ledwie dostrzegalny cień.
Czara Nandi przyciągnęła ją do siebie, tuląc swój policzek do jej twarzy. Twarze 

obydwu kobiet, tak bardzo różne, upodobniła malująca się na nich tkliwość.
Brwi Czary, proste i niskie pod szerokim czołem, przypominały skrzydła lecącego 

ptaka, harmonizując z podłużnym wykrojem oczu. Veda miała brwi uniesione w górę.
„Ptak uniósł skrzydła do lotu..." — pomyślał Afrykańczyk.

Gęste i lśniące czarne włosy Czary opadały na kark i ramiona, uwydatniając 
surową barwę zaczesanych wysoko włosów Vedy.

Czara spojrzała na zegar w kopule sali i podniosła się z miejsca.
Czarny jej strój zadziwił Afrykańczyka. Szyję dziewczyny zdobił platynowy 

łańcuszek spięty czerwonym turmalinem. Kształtne piersi, podobne do odwróconych, 
szerokich czasz, jakby wytoczone zadziwiająco precyzyjnym narzędziem, były 

prawie. odsłonięte. Miała na sobie stanik z pasemek fioletowej tkaniny. Cienką 
talię dziewczyny ujmował biały, usiany czarnymi gwiazdami pas, spięty platynową 

klamrą w kształcie księżycowego sierpa. Z tyłu spływał długi tren z ciężkiego, 
białego jedwabiu, także ozdobiony czarnymi gwiazdami.

162
Tancerka nie miała na sobie żadnych kosztowności, wyjąwszy połyskujące klamry na 

małych, czarnych pantofelkach.
— Niedługo moja kolej — powiedziała Czara beztrosko, kierując się w stronę 

wejścia. Po czym obejrzała się na Mvena Masa i odeszła, odprowadzana tysiącami 
pełnych podziwu spojrzeń.

Na scenie zjawiła się gimnastyczka — wspaniale zbudowana dziewczyna, nie mająca 
chyba więcej niż osiemnaście lat. Gimnastyczka wykonała przy akompaniamencie 

muzyki gwałtowną kaskadę wzlotów, skoków i zwrotów. Widzowie zareagowali na 
popis mnóstwem złotych świateł, a Mven Mas pomyślał, że występ Czary Nandi nie 

będzie łatwy po takim sukcesie. Trochę zaniepokojony rozejrzał się po widowni i 
dostrzegł w trzecim sektorze Karta Sana. Artysta powitał go z radością, która 

wydała się Afrykańczykowi trochę nie na miejscu — któż, jeśli nie autor obrazu 
„Córa Morza Śródziemnego", powinien się troskać o los jej występu.

Ledwie Afrykańczyk zdążył pomyśleć, że po dokonaniu doświadczenia wybierze się 
obejrzeć obraz, gdy światła górne zgasły. Przezroczysta podłoga ze szkła 

organicznego za jarzyła się kolorem ama-rantowym. Spod sceny trysnęły strumienie 
czerwonych świateł, falując w rytmie przejmującego śpiewu skrzypiec i brzęku 

miedzianych strun. Oszołomiony potęgą muzyki, Mven Mas nie od razu dostrzegł, że 
na scenie, jakby objętej płomieniami, ukazała się Czara i zaczęła tańczyć z 

takim temperamentem, że widzowie wstrzymali oddech.
Mvena Masa ogarnęła trwoga na myśl, co będzie, jeżeli muzyka jeszcze bardziej 

przyspieszy tempo. Tańczyły nie tylko nogi i ręce — całe ciało dziewczyny 
zdawało się płonąć nieposkromioną żądzą życia. Afrykańczyk pomyślał, że jeżeli 

kobiety Indii starożytnych były takie jak Czara, to poeta, który je porównał do 
płomiennych czasz, miał całkowitą słuszność.

Czerwonawa opalenizna Czary w odbłyskach świateł nabrała ja-skrawomiedzianego 
odcienia. Serce Mvena zaczęło bić mocniej. Tę barwę skóry widział przecież u 

ludzi baśniowej planety Epsilon Tukana. Wtedy właśnie się przekonał, że człowiek 
zdolny jest wyrazić ruchem najdelikatniejsze odcienie uczuć.

Wpatrzony w niedostępną dal dziewięćdziesięciu parseków Mven Mas myślał o tym, 
że w nieogarnionym bagactwie form piękna ziemskiego mogą istnieć kwiaty równie 

cudowne, jak widzenie dalekiej planety pieczołowicie wyhodowane w jego 
wyobraźni. Ale marzenie o nieznanych światach nie mogło się rozwiać tak nagle. 

Czara, przybierając postać czewonoskórej córy Epsilon Tukana, utwierdziła kie-

background image

163

równika stacji kosmicznych w przekonaniu o słuszności jego zamierzeń.
Evda Nal i Veda Kong, choć same były dobrymi tancerkami, patrzyły z podziwem na 

taniec Czary. Veda, w której tkwił uczony antropolog i historyk starożytnych 
ras, myślała o tym, że w dalekiej przeszłości Gondyany było zawsze znacznie 

więcej kobiet niż mężczyzn, którzy ginęli w walce z dzikimi zwierzętami. 
Później, kiedy w gęsto zaludnionych krajach południa powstały despotyczne 

państwa Starożytnego Wschodu, mężczyźni ginęli masowo w ciągłych wojnach, 
wywoływanych częstokroć fanatyzmem religijnym lub kaprysem despotów. Doskonałość 

urody córy południa w trudnych dojrzewała warunkach. Na północy, gdzie ludność 
była rzadsza, a przyroda uboższa, despotyzm Czasów Ciemnoty nie istniał. Tam 

zachowało się więcej mężczyzn, kobiety były cenione wyżej i cieszyły się 
większym poważaniem.

Veda śledziła każdy gest Czary i zauważyła, że jej ruchy cechuje zadziwiająca 
dwoistość: są jednocześnie drapieżne i czułe. Czułość bierze swój początek z 

płynności ruchów i z nieprawdopodobnej giętkości ciała, a wrażenie drapieżności 
rodzi się z nagłych zwrotów i zamierań, dokonywanych z nieuchwytną szybkością 

dzikiego zwierzęcia. Tę przymilną giętkość ciemnoskóre córy Gondyany osiągnęły w 
ciągu tysiącletniej walki o byt. Ale jakże harmonijnie zespoliła się ona z 

drobnymi i twardymi zarazem rysami twarzy Czary!
W krótkie, powolne adagio wplatały się coraz szybsze dysonansowe brzmienia 

jakichś instrumentów perkusyjnych. Gwałtowny rytm wzlotów i upadków uczuć 
ludzkich wyrażał się w tańcu całą gamą pełnych ekspresji ruchów i raptownym ich 

zamieraniem, kiedy tancerka zastygała na kształt posągu. Było w tym tańcu 
budzenie się drzemiących uczuć, gwałtowne wybuchy, znużenie, rozpacz, odrodzenie 

się wiary w życie, burzliwy poryw, walka z nieodwracalnym pochodem czasu, z 
nieubłaganą determinacją obowiązku i losu. Evda Nal zrozumiała w całej pełni 

psychologiczną wymowę tego tańca i policzki jej pokrył rumieniec, oddech stał 
się szybszy... Mven Mas nie wiedział, że suita baletowa została skomponowana 

specjalnie dla Czary Nandi. Już się nie lękał huraganowego tempa muzyki, widząc, 
z jaką łatwością radzi sobie z nim dziewczyna. Czerwone fale światła obejmowały 

jej ciało lśniące miedzią, opluskiwały smukłe nogi, tonęły w ciemnych zwojach 
aksamitu, zakwitały zorzą na bieli jedwabiu. Nagle, bez żadnego finału, muzyka 

urwała na wysokich tonach, znieruchomiały i zgasły czerwone światła. Wysoka 
kopuła gmachu zajaśniała zwykłym światłem.

Zmęczona dziewczyna pochyliła głowę, tak że opadające włosy zasłoniły jej twarz. 
Zamigotały tysiące złotych świateł, dał się słyszeć głuchy szmer. Widzowie 

darzyli Czarę najwyższym uznaniem — dziękowali jej przez powstanie i uniesienie 
nad głowami złączonych rąk. Czara, nieulękła przed występem, uciekła w 

zażenowaniu, odrzucając z twarzy włosy.
Organizatorzy święta ogłosili przerwę. Mven Mas podążył na poszukiwanie Czary, a 

Veda Kong i Evda Nal weszły na gigantyczne, kilometrowej szerokości schody z 
matowego niebieskiego szkła, zbiegające ze stadionu wprost do morza. Zapadający 

zmrok i chłód wieczorny pociągnął obie kobiety za przykładem tysięcy widzów do 
kąpieli.

— Słusznie zwróciłam od razu uwagę na Czarę Nandi — powiedziała Evda Nal. — 
Wspaniała artystka. Jej taniec to prawdziwy pean na cześć życia. To pewnie jest 

ten antyczny Eros...
— Ma rację Kart San, że piękno odgrywa ważniejszą rolę, niż sądziłyśmy. Ono 

dopiero nadaje życiu sens i stanowi podstawę szczęścia. I pani określenie jest 
słuszne — mówiła Veda zrzucając pantofle i zanurzając nogi w ciepłej wodzie 

pluskającej przy schodach.
— Słuszne o tyle, o ile siła duchowa rodzi się ze zdrowego, pełnego energii 

ciała — uzupełniła Evda Nal zdejmując suknię i rzucając się w przejrzyste fale.
Veda dogoniła ją i razem popłynęły ku ogromnej wyspie gumowej, która srebrzyła 

się w odległości półtora kilometra od wybrzeża stadionu. Płaską powierzchnię 
wyspy obramiały szeregi szałasów w kształcie muszel, zrobione z masy plastycznej 

przypominającej macicę perłową. Miały one dość duże rozmiary i mogły chronić od 
wiatru i słońca cztery osoby, zapewniając im całkowitą izolację od sąsiadów.

Obydwie kobiety położyły się na miękkiej, kołyszącej się podłodze „muszli", 
wdychając świeży zapach morza.

— Od czasu, kiedyśmy się widziały na wybrzeżu, pani się bardzo opaliła — 
powiedziała Veda przyglądając się koleżance. — Skutek pobytu nad morzem czy 

działania pigułki pigmentu opalenizny?

background image

— Pigułki PO — odrzekła Evda. — Na słońcu byłam tylko wczoraj i dziś.

— Pani naprawdę nie wie, gdzie jest Ren Boz? — zapytała Veda.
— Domyślam się, ale i to wystarcza, żebym się niepokoiła — odparła cicho Evda 

Nal.
— Czyżby pani... — Veda zamilkła nie kończąc myśli. Evda uniosła   przymknięte   

leniwie   powieki i spojrzała iej w oczy.
165

— Na mnie Ren Boz robi wrażenie nieporadnego chłopaka — mówiła Veda 
niezdecydowanie — a pani mi się wydaje taka silna i inteligentna... W pani się 

wyczuwa wewnętrzny, stalowy sworzeń woli.
— To samo mi mówił Ren Boz. Ale pani nie ma racji. Ren Boz to człowiek o 

potężnym i śmiałym umyśle, a przy tym niesłychanie pracowity. Nawet w naszych 
czasach niewielu się znajdzie podobnych ludzi. W porównaniu ze zdolnościami inne 

jego cechy wydają się niedorozwinięte, jakby infantylne. Słusznie pani 
powiedziała, że ma coś z chłopaka, ale to bohater. Weźmy na przykład Dara 

Wiatra, w nim także siedzi chłopak, ale to wypływa po prostu z nadmiaru sił 
fizycznych, a nie z ich braku, jak u Rena.

— A jak pani ocenia Mvena? — zapytała Veda. — Pani go teraz już zna lepiej.
— Mven Mas stanowi piękną kombinację zimnego rozumu i archaicznej pasji 

pragnień. Veda Kong roześmiała się głośno:
— Co za wspaniała precyzja w charakteryzowaniu ludzi!

— Psychologia to moja specjalność. Ale pozwoli pani, że z kolei ja zadam 
pytanie. Czy pani wie, że Dar Wiatr bardzo mi się podoba?...

— Pani obawia się połowicznych decyzji? — Veda się zaczerwieniła. — Więc będę 
zupełnie szczera. Wszystko jest tu jasne... — ciągnęła pod badawczym spojrzeniem 

Evdy. — Erg Noor... Nasze drogi rozeszły się dawno... Nie mogłam jednak iść za 
głosem serca tak długo, dopóki przebywał w kosmosie, nie mogłam odejść i 

osłabiać wiary w jego powrót. Teraz to już co innego. Erg Noor wie o wszystkim i 
kroczy własną drogą.

Evda Nal położyła smukłą rękę na ramieniu Vedy.
— A więc... Dar Wiatr?

— Tak — odparła Veda twardo.
— On o tym wie?

— Nie. Potem, kiedy „Tantra" powróci...
—? Na mnie już czas — powiedziała Evda Nal — kończy mi się urlop. W Instytucie 

Badań Smutku i Radości czeka mnie nowa praca, a muszę się jeszcze zobaczyć z 
córką.

— Ma pani dużą córkę?
— Siedemnastoletnią. Syn jest o wiele starszy. Spełniłam obowiązek, jakiemu 

podlega każda zdrowa, nie obciążona dziedzicznie kobieta, mam nie mniej niż 
dwoje dzieci. A teraz chcę mieć trzecie, ale dorosłe!

Evda Nal uśmiechnęła się i jej skupioną twarz rozjaśnił wyraz miłości, wygięta w 
łuk górna warga z lekka się uniosła.

168
— A ja wyobraziłam sobie miłego chłopaka o dużych oczach i dużych ustach, ale 

piegowatego i o zadartym nosie — powiedziała Veda jakby do siebie.
— Pani nie zaczęła nowej pracy? — zapytała Evda.

— Nie, czekam na „Tantre,". Potem odbędzie się długotrwała wyprawa.
— Jedźmy do mojej córki — zaproponowała Evda. Veda zgodziła się chętnie.

Na całej szerokości ściany obserwatorium rozpościerał się siedmiometrowy ekran 
przeznaczony do przeglądu zdjęć i filmów dokonanych przez potężne teleskopy. 

Mven Mas włączył przeglądowe zdjęcie wycinka nieba w pobliżu północnego bieguna 
Galaktyki — pasmo południkowe gwiazdozbiorów od Wielkiej Niedźwiedzicy do Kruka 

i Centaura. Tu w Psach Gończych, w Warkoczu Bereniki i w Pannie mieściło się 
mnóstwo galaktyk, gwiezdnych wysp wszechświata, w postaci płaskich kół i dysków. 

Szczególnie wiele odkryto ich w Warkoczu Bereniki — odrębne, prawidłowe i 
nieprawidłowe, o różnych skierowaniach i projekcjach, odległe o miliardy 

parseków, tworzące całe „obłoki", złożone z dziesiątków tysięcy galaktyk. 
Największe z nich mają średnicę od dwudziestu do pięćdziesięciu tysięcy 

parseków, jak nasza wyspa gwiezdna lub galaktyka NN 89105+ SB 23, w czasach 
starodawnych zwana M-31, czyli Mgławicą Andromedy. Maleńki, słabo świecący, 

mglisty obłoczek był widoczny z Ziemi gołym ogiem. Dawno już ludzie odkryli 
tajemnicę tego obłoczka. Mgławica okazała się systemem gwiezdnym, półtora rażą 

większym od naszej gigantycznej Galaktyki. Badanie Mgławicy Andromedy, odległej 

background image

o czterysta pięćdziesiąt tysięcy parseków, bardzo pomogło w poznaniu naszej 

własnej Galaktyki.
Od dzieciństwa Mven Mas pamiętał wspaniałe zdjęcia różnych galaktyk, otrzymane 

za pomocą elektronowej inwersji obrazów optycznych lub przez radioteleskopy 
docierające jeszcze dalej w głąb kosmosu, jak na przykład dwa z nich — Pamirski 

i Patagoński, każdy o średnicy czterystu kilometrów. Galaktyki, nagromadzenie 
setek miliardów gwiazd odległych od siebie o miliony parseków, od dawna 

stanowiły przedmiot jego zainteresowań. Pragnął poznać ich budowę, historię 
powstania i, co najważniejsza, warunki życia.

Na ekranie zjawiły się trzy gwiazdy, które starożytni Arabowie nazywali Sirrah, 
Mirah i Almah — alfa, beta i gamma Andromedy, leżące na prostej wstępującej. Po 

obydwu stronach tej prostej mieści-
167

ły się. dwie bliższe galaktyki — gigantyczna Mgławica Andromedy i piękna spirala 
M-33 w gwiazdozbiorze Trójkąta. Mven Mas nie miał ochoty oglądać ich świecących, 

tak dobrze mu znanych zarysów i zmienił metaliczną błonkę.
A oto galaktyka w gwiazdozbiorze Psów Gończych, zwana w czasach starożytnych NGK 

5194 lub M-51, odległa o miliony parseków. Jest to jedna ze stosunkowo 
nielicznych galaktyk widoczna od nas na płask, prostopadle do płaszczyzny 

„koła": jaskrawo świecące, gęste jądro — złożone z milionów gwiazd — o dwóch 
spiralnych odnogach. Ich długie końce wydają się coraz mglistsze, wreszcie giną 

w przestrzeni wyciągnąwszy się w dwie przeciwległe strony na dziesiątki tysięcy 
parseków. Pomiędzy odnogami czy głównymi odga-łęziami o czarnych lukach, 

stanowiących zgęszczenie ciemnej materii, wysuwają się krótkie wypustki 
gwiezdnych skupisk i obłoków świecącego gazu, wygięte jak skrzydełka turbiny.

Piękna jest kolosalna galaktyka NGK 4565 w gwiazdozbiorze Warkocza Bereniki. Z 
odległości siedmiu milionów parseków jest widoczna z boku. Pochylona w jedną 

stronę, jak lecący ptak, szeroko rozpościera na boki swój złożony ze spiralnych 
odgałęzień dysk, w którym niby spłaszczona kula płonie gęsta, jarząca masa. 

Widać wyraźnie, w jakim stopniu płaskie są wyspy gwiezdne — galaktykę można by 
porównać do cienkiego koła mechanizmu zegarowego. Brzegi koła są niewyraźne, 

jakby się rozpływały w bezdennej ciemności przestrzeni. Właśnie na takim brzeżku 
naszej Galaktyki mieści się Słońce i malutki pyłek — Ziemia, rozpościerająca 

skrzydła myśli ludzkiej ponad nieskończonością kosmosu.
Mven Mas przełączył projektor na interesującą go najbardziej galaktykę NGK 4594 

w gwiazdozbiorze Panny, widzialną też w płaszczyźnie jej równika. Galaktyka ta, 
odległa o dziesięć milionów parseków, miała kształt grubej soczewki i wyglądała 

jak płonąca masa gwiezdna spowita warstwą świecącego gazu. Wzdłuż równika 
przecinała ją gruba, czarna opaska — zgęszczenie ciemnej materii. Galaktyka była 

podobna do tajemniczej latarni, świecącej w otchłani.
Jakie światy kryły się w jej sumarycznym promieniowaniu, znacznie jaskrawszym 

niż w innych galaktykach, przeciętnie sięgającym klasy widmowej „F"? Czy owe 
potężne planety są zamieszkane, czy istnieje tam myśl zaprzątnięta tajemnicami 

przyrody?
W obliczu tajemniczego milczenia przeogromnych światów gwiezdnych Mven Mas 

zaciskał pięści: do galaktyki ^ej światło dociera dopiero po upływie trzydziestu 
dwu milionów lat! Aby wymienić z nią komunikaty, trzeba by czekać sześćdziesiąt 

cztery miliony lat!
168

Mven Mas założył nową szpulkę i oto na ekranie zapłonęła wielka, jaskrawa, 
okrągła plama światła wśród rzadkich i bladych gwiazd. Nieregularne, czarne 

pasmo dzieliło tę plamę na pół, uwydatniając świecące po obu stronach masy. 
Czerń rozszerzała się na końcach, zaciemniając obszerne pole płonącego gazu, 

który otaczał jasną plamę pierścieniem. Tak wyglądało otrzymane dzięki 
nieprawdopodobnym wysiłkom technicznym zdjęcie zderzających się galaktyk w 

gwiazdozbiorze Łabędzia. Zderzenie to było od dawna znane jako źródło 
promieniowania radiowego, najpotężniejszego bodaj w dostępnej dla nas części 

wszechświata. Poruszające się szybko kolosalne strugi gazu rodziły pola 
elektromagnetyczne o tak wielkiej mocy, że one to właśnie wysyłały we wszystkie 

końce wszechświata wieści o katastrofie. Sama materia nadawała ten wstrząsający 
sygnał nieszczęścia przez radiostację o mocy kwintyliarda, czyli tysiąca 

kwintylio-nów kilowatów. Ale odległość od galaktyk jest tak wielka, że 
jaśniejące na ekranie zdjęcie ukazywało ich stan sprzed wielu milionów lat. Jak 

wyglądają obecnie przechodzące przez się nawzajem galaktyki, można będzie 

background image

zobaczyć po tak długim czasie, iż nie wiadomo, czy ludzkość będzie wówczas 

jeszcze istniała.
Mven Mas zerwał się z miejsca i uchwycił kurczowo rękami krawędź stołu.

Zmora terminów rozciągniętych na miliony lat mogłaby zniknąć w jednej chwili 
dzięki odkryciu Rena Boża i ich wspólnemu doświadczeniu.

Dalekie, że aż niemożliwe do wyobrażenia punkty wszechświata staną się bliskie 
na odległość wyciągniętej ręki!

Astronomowie starożytności sądzili, że galaktyki rozbiegają się w różne strony. 
Światło docierające do ziemskich teleskopów z dalekich wysp gwiezdnych ulegało 

zmianie, drgania świetlne wydłużały się i przekształcały w fale czerwone. To 
czerwienienie światła świadczyło o wielkich odległościach galaktyk. W dawnych 

czasach ludzie byli przyzwyczajeni do prostolinijnej i jednostronnej percepcji 
zjawisk, toteż stworzyli teorię rozbiega j ącego się czy też eksplodującego 

wszechświata, nie rozumiejąc, że dostrzegają tylko jedną stronę wielkiego 
procesu niszczenia i stwarzania.

Właśnie tę jedną stronę — rozproszenie i burzenie, to jest przejście energii na 
niższe poziomy, zgodnie z drugim prawem termodynamiki — percypowały nasze zmysły 

i zbudowane w celu ich spotęgowania przyrządy. Druga strona — gromadzenie i 
stwarzanie — uchodziła uwagi ludzi, jako że samo życie czerpało swoją siłę z 

energii emanowanej przez gwiazdy-słońca, a odpowiednio do tego ukształto-
169

wały się nasze poglądy o otaczającym świecie. Jednakże potężna myśl człowieka 
dotarła i do tych ukrytych przed nami procesów stwarzania światów w naszym 

kosmosie. Ale w owych czasach wydawało się, że im dalej od Ziemi była ta czy 
inna galaktyka, tym większą jest prędkość jej ucieczki.

W miarę zagłębiania się w przestrzeń kosmiczną, galaktyki mknęły z szybkością 
zbliżoną do prędkości światła. Granicą postrzeganego wszechświata stały się 

właśnie te odległości. Nie moglibyśmy bowiem otrzymać z nich żadnego światła ani 
też nigdy byśmy ich nie zobaczyli. Teraz wiemy, jakie są przyczyny czerwienienia 

światła odległych galaktyk. Jest ich kilka. Z dalekich wysp gwiezdnych dociera 
do nas jedynie światło ich jaskrawych punktów centralnych. Te kolosalne masy 

materii otaczają pierścieniowe pola elektromagnetyczne, oddziaływa j ące na 
promienie świetlne dzięki swej sile i rozciągłości, wydłużającej stopniowo 

drgania świetlne, które się stają długimi, czerwonymi falami.
Już od dawna astronomowie wiedzieli, że światło płynące z bardzo gęstych gwiazd 

czerwienieje, linie widma przemieszczają się ku czerwonemu brzegowi i ciało 
niebieskie zdaje się oddalać, jak na przykład druga gwiazda wchodząca w skład 

Syriusza, biały karzełek Syriusz „B". Im dalsza jest od nas galaktyka, tym się 
bardziej centralizują docierające do nas promieniowania i tym mocniejsze jest 

przemieszczenie ku czerwonemu brzegowi widma. Z drugiej strony, fale świetlne w 
ciągu swej bardzo dalekiej drogi „kołyszą się" i kwanty światła tracą część 

energii. Obecnie zjawisko to jest zbadane — czerwone fale mogą być „zmęczonymi" 
falami zwykłego światła. Nawet wszędzie przenikające fale świetlne „starzeją 

się" przebiegając kolosalne odległości.
Aby pokonać przestrzenie kosmosu, człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak 

zaatakować siłę ciążenia jej przeciwieństwem, jak to wynika z teorii Rena Boża.
Mven Mas odetchnął z ulgą — miał słuszność obstając przy dokonaniu niezwykłego 

doświadczenia. Wyszedł, jak to miał w zwyczaju, na balkon obserwatorium i podjął 
szybką wędrówkę tam i z powrotem. W zmęczonych oczach wciąż mu migały dalekie 

galaktyki, przesyłające ku Ziemi fale czerwonego światła, niby sygnały wołające 
o pomoc, i wezwania skierowane do zwycięskiej myśli ludzkiej. Na twarzy Mvena 

pojawił się uśmiech zadowolenia. Fale czerwone staną się człowiekowi równie 
bliskie jak te, co pieściły czerwonym światłem ciało Czary Nandi, która mu się 

objawiła niespodzianie jako
176

miedziana córa gwiazdy Epsilon Tukana, jako dziewczyna jego marzeń i snów.
A więc skieruje wektor Rena Boża właśnie na Epsilon Tukana, już nie tylko w 

nadziei ujrzenia przepięknego świata, ale i na jej cześć, na cześć jego 
ziemskiej wybranki!

9. Szkoła trzeciego cyklu
Czterechsetna dziesiąta szkoła trzeciego cyklu mieściła się na południu 

Irlandii. Szerokie pola, winnice i kępy dębów biegły od zielonych wzgórz ku 
morzu. Veda Kong i Evda Nal przyjechały w czasie zajęć i wolno szły 

pierścieniowatym korytarzem wzdłuż izb szkolnych rozmieszczonych na obwodzie 

background image

gmachu. Był pochmurny dzień, padał drobny deszcz i zajęcia odbywały się w 

klasach, a nie, jak zazwyczaj, pod drzewami na łączce.
Veda Kong, która nagle sama się poczuła tak, jakby była uczennicą, skradała się 

i podsłuchiwała przy wejściach urządzonych jak w większości szkół bez drzwi, z 
występami ścian zachodzących na siebie wzajem niby kulisy. Evda Nal również 

wzięła udział w tej zabawie. Kobiety zaglądały do klas starając się odnaleźć 
córkę Evdy.

W pierwszej izbie dostrzegły nakreślony na całą szerokość ściany niebieską kredą 
wektor spowity spiralą. Dwa odcinki spirali były ograniczone poprzecznymi 

elipsami, z wpisanymi w nie układami współrzędnych prostokątnych.
— Matematyka bipolarna! — z udaną  grozą wykrzyknęła  Veda.

— Tu jest coś więcej. Poczekajmy chwilę — odparła Evda.
— Teraz, gdyśmy się już zapoznali z cieniowymi funkcjami koch-learnego, to 

znaczy śrubowego postępowego ruchu wzdłuż wektora — wyjaśniał niemłody 
wykładowca o głęboko osadzonych, płonących oczach — zbliżamy się do pojęcia 

„rachunku repagularnego". Nazwa ta pochodzi ze starożytnej łaciny, od słowa 
oznaczającego „przegrodę, zamknięcie", a ściślej przejście jednej jakości w 

drugą, wzięte w dwustronnym aspekcie. — Wykładowca wskazał szeroką elipsę 
wpisaną w poprzek spirali. — Innymi słowy, chodzi o matematyczne badanie zjawisk 

przechodzących w siebie nawzajem.
Veda Kong skryła się za występ pociągając za sobą koleżankę.

— To coś nowego. Z tej dziedziny, o której opowiadał pani Ren Boz na wybrzeżu.
— Szkoła zawsze daje uczniom wszystko najnowsze, ciągle odrzuca

171
przestarzałe rzeczy. Gdyby nowe pokolenie miało żyć w kręgu przestarzałych 

pojęć, jak byśmy mogli zagwarantować szybki postęp? I tak na przekazanie 
dzieciom sztafety wiedzy zużywa się ogromnie dużo czasu. Na to, aby dziecko 

stało się pełnowartościowym, wykształconym i zdolnym do spełnienia gigantycznych 
prac człowiekiem, trzeba kilkudziesięciu lat. Tempo 

rozwo                                                                           
                                                  ju umysłowego pokoleń, 

polegające na tym, że czynimy krok w przód, a dziewięć dziesiątych wstecz, zanim 
nowa zmiana dorośnie i zdobędzie wykształcenie, to najcięższe dla człowieka 

prawo biologiczne śmierci i odrodzenia. Wiele z tego, czegośmy się uczyli w 
dziedzinie matematyki, fizyki i biologii, dziś już jest przestarzałe. Inna 

sprawa z historią — ona się starzeje wolniej, bo sama jest bardzo sędziwa.
Zajrzały do izby następnej. Wykładowczyni, odwrócona do nich plecami, i przejęci 

lekcją uczniowie nic nie zauważyli. Byli to rośli młodzieńcy i dziewczęta w 
wieku siedemnastu lat. Ich zaróżowione policzki świadczyły o zainteresowaniu 

lekcją.
, — Ludzkość przebyła ciężkie próby — głos nauczycielki drgał wzruszeniem. — W 

nauce historii duże znaczenie ma badanie ludzkich błędów i dokładna analiza ich 
skutków. Przeszliśmy przez uciążliwe komplikacje życia, by dojść do możliwie 

największych uproszczeń w dziedzinie kultury duchowej. Nie powinno istnieć nic, 
co by pętało człowieka. Jego umysłowość jest bogatsza w warunkach życia 

prostego. Wszystko, co dotyczy obsługi w życiu powszednim, jest przemyślane 
przez najtęższe umysły, zarówno jak najważniejsze zagadnienia naukowe. Poszliśmy 

wspólną drogą ewolucji świata zwierzęcego, która zmierzała w kierunku odciążenia 
uwagi przez automatyzację ruchów i rozwój refleksów systemu nerwowego. 

Automatyzacja sił produkcyjnych w społeczeństwie wytworzyła analogiczny system 
reflekcyjny kierownictwa i pozwoliła wielu ludziom na zajmowanie się tym, co 

stanowi podstawowe zadanie człowieka — pracą naukową. Od przyrody otrzymaliśmy w 
darze wielki mózg badawczy, choć początkowo był on przeznaczony jedynie do 

poszukiwań pożywienia i badania jego jadalności.
— Dobrze — szepnęła Evda Nal i nagle dojrzała córkę.

Dziewczyna nie wiedząc, że jest obserwowana, wpatrywała się w powierzchnię szyby 
ze szkła karbowanego, które nie pozwalało na widzenie czegokolwiek poza klasą.

Veda Kong z zaciekawieniem porównywała ją z matką. Te same proste, długie, 
czarne włosy, przeplecione u córki niebieską wstążką i związane w dwie pętle. 

Ten sam zwężający się ku dołowi owal twarzy, z którego wyzierało coś 
dziecięcego. Śnieżnobiała bluzka ze

172
sztucznej wełny podkreślała ciemnawą bladość jej skóry i głęboką czerń oczu, 

brwi i rzęs. Naszyjnik z czerwonych korali harmonizował z niezaprzeczalnie 

background image

oryginalną powierzchownością tej dziewczyny.

Córka Evdy miała takie same krótkie spodenki, jakie nosiła cała klasa, 
wyróżniające się jedynie czerwonymi frędzlami wzdłuż bocznych szwów.

— Indiańskie ozdoby — szepnęła Evda Nal w odpowiedzi na uśmiech koleżanki.
Nauczycielka opuściła klasę. W ślad za nią rzuciło się kilku uczniów, między 

nimi była także córka Evdy. Spostrzegłszy matkę dziewczyna znieruchomiała. Evda 
nie wiedziała, że w szkole istniało kółko jej wielbicieli, którzy postanowili 

kroczyć w życiu tą samą drogą, jaką sobie ona wybrała.
— Mamo! — szepnęła dziewczyna i rzuciwszy na Vedę zażenowane spojrzenie, 

przytuliła się do Evdy. Nauczycielka zatrzymała się i podeszła bliżej.
— Powinnam zawiadomić radę szkolną — powiedziała nie zważając na protest Evdy 

Nal. — Wykorzystamy w pewien sposób pani przybycie.
— Proszę lepiej wykorzystać obecność tej oto osoby — Evda przedstawiła Vedę 

Kong. Nauczycielka zarumieniła się i przez to jakby odmłodniała.
— Bardzo dobrze — powiedziała starając się zachować ton rzeczowy. — Szkoła jest 

w przededniu odejścia starszych grup. Życiowe doświadczenie Evdy Nal w 
połączeniu ze znajomością dawnych kultur i ras Vedy Kong to nie lada gratka dla 

naszej młodzieży. Nieprawdaż, Reo?
Córka Evdy klasnęła w dłonie. Nauczycielka pomknęła lekkim gimnastycznym krokiem 

w kierunku izb służbowych, mieszczących się w długiej, prostej przybudówce.
— Reo, zwolnisz się i pójdziemy do ogrodu — zaproponowała Evda córce. — Nie 

zdążę cię odwiedzić po raz drugi, nim wybierzesz sobie rodzaj pracy. Zeszłym 
razem nie zdecydowałyśmy się ostatecznie...

Rea w milczeniu ujęła matkę za rękę. Lekcje w każdym cyklu szkoły odbywały się 
na zmianę z zajęciami praktycznymi. Obecnie była jedna z ulubionych lekcji Rei — 

szlifowanie szkieł optycznych. Ale co mogło być bardziej interesujące niż 
przyjazd jej matki?

Veda udała się do widocznego z daleka małego obserwatorium astronomicznego, 
zostawiając matkę i córkę sam na sam. Rea, przytulona do ręki matki, szła obok 

niej skupiona i zamyślona.
173

— Gdzież jest twój mały Kaj? — spytała Evda i dostrzegła nagłe zasmucenie córki.
Kaj był jej uczniem. Starsi uczniowie odwiedzali szkoły pierwszego czy drugiego 

cyklu i czuwali nad postępami swoich podopiecznych. Wobec wielkiego znaczenia, 
jakie się przywiązuje do spraw wychowawczych, stała pomoc dla nauczycieli 

stawała się koniecznością.
— Kaj przeszedł do drugiego cyklu i odjechał daleko stąd. Szkoda mi bardzo... Po 

co się nas ciągle przenosi, co cztery lata z jednego miejsca na drugie, od cyklu 
do cyklu?

— Przecież wiesz, że umysł ulega stępieniu i męczy się wskutek monotonii wrażeń.
— Nie rozumiem, dlaczego pierwszy z czterech trzyletnich cyklów nazywa się 

zerowym. W nim także odbywa się niezwykle ważny proces wychowania i nauczania od 
pierwszego roku życia do czwartego.

— Stara, nieudana nazwa. Unikamy jednak zmiany ustalonych terminów bez 
koniecznej potrzeby. To pociąga za sobą zawsze niepotrzebną stratę energii 

ludzkiej.
— Ale ciągłe przeprowadzki z miejsca na miejsce to chyba też wielka strata sił?

— Opłacająca się z nadwyżką dzięki obostrzeniu wrażeń, lepszym efektom 
nauczania, które w innych warunkach są dużo słabsze. Wy, młodzi ludzie, w miarę 

rozwoju przekształcacie się w istoty zróżnicowane. Współżycie różnych pod 
względem wieku grup utrudnia wychowywanie i rozdrażnia uczących się. 

Zróżnicowanie sprowadziliśmy do minimum, dzieląc dzieci na cztery grupy według 
wieku, jakkolwiek i to rozwiązanie jest dalekie od doskonałości. Ale pomówmy 

najpierw o twoich sprawach i zamierzeniach. Będę musiała wygłosić dla was 
prelekcję i może wyjaśnię w niej twoje kwestie.

Rea zaczęła się zwierzać matce ze swoich najtajniejszych myśli z ufnością 
dziecka ery Pierścienia, które nigdy nie doznało krzywdy i nie usłyszało złego 

słowa. Dziewczyna była wcieleniem młodocianej nieświadomości życia, pełnej 
wyczekującego zamyślenia. Mając siedemnaście lat ukończyła szkołę i wstępowała w 

trzyletni okres prac Herkulesa, które wykonywała już w środowisku dorosłych. Na 
podstawie tych prac określano zdolności i zamiłowania młodych ludzi. Wtedy 

następowały dwuletnie wyższe studia dające prawo do pracy samodzielnej w 
zakresie wybranej specjalności. W ciągu długiego życia człowiek mógł zdobyć 

wykształcenie wyższe w zakresie pięciu czy nawet sześciu specjalności, 

background image

zmieniając następnie rodzaje prac, ale od wyboru pierwszych — od prac Herkulesa 

— zależało wiele. Toteż
174

wykonywano je niezwykle starannie i-z reguły z udziałem starszego doradcy.
— Czy przeszliście już badania psychologiczne? — zapytała Evda marszcząc brwi.

— Przeszliśmy. Mam od dwudziestu do dwudziestu czterech punktów w pierwszych 
ośmiu grupach, osiemnaście i dziewiętnaście w dziesiątej i trzynastej, a 

siedemnaście w grupie siedemnastej! — z dumą zawołała Rea.
— To wspaniale! — ucieszyła się Evda. — Wszystko stoi przed tobą otworem. Nie 

zmieniłaś swego zamiaru co do wyboru zawodu?
— Nie. Zostanę siostrą miłosierdzia na Wyspie Zapomnienia, a potem całe nasze 

kółko, kółko twoich naśladowców, będzie pracowało w Jutlandzkim Szpitalu 
Psychologicznym.

Evda nie skąpiła dobrodusznych żartów pod adresem zapalonych psychologów. Rea 
uprosiła matkę, aby objęła opiekę nad grupą młodzieży, która także ma wybrać 

sobie zawód.
— Będę więc musiała być tu do końca mego urlopu — roześmiała się Evda. — Co 

przez ten czas będzie robiła Veda Kong? Rea dopiero teraz przypomniała sobie 
towarzyszkę matki.

— Ona jest dobra — powiedziała poważnie — i prawie taka piękna jak ty.
— Znacznie piękniejsza!

— Nie, już ja wiem... I wcale nie dlatego, że jesteś moją mamą. Być może, na 
pierwszy rzut oka wydaje się piękniejsza. Ale z ciebie promieniuje ta siła 

wewnętrzna, jakiej Veda Kong jeszcze nie ma. Być może, będzie miała.
— Wtedy zaćmi twoją mamę jak księżyc gwiazdę? Rea przecząco pokręciła głową.

— A czyż ty będziesz stała w miejscu? Pójdziesz jeszcze dalej!
— Czy nie dosyć, córo, tych pochwał? Tracimy czas!...

Veda Kong szła wolno aleją, zagłębiając się w zagajnik klonów szeleszczących 
wilgotnym, ciężkim listowiem. Z pobliskiej łąki usiłowały się podnieść pierwsze 

wieczorne mgły, ale wiatr natychmiast je rozwiewał. Veda myślała o dobroczynnym 
spokoju przyrody i o tym, jak dobrze się wybiera miejsca dla budowy szkół. 

Najważniejsza rzecz w wychowaniu to obcowanie z przyrodą i rozwijanie żywego jej 
odczucia. Stępienie tej wrażliwości powoduje zahamowanie rozwoju człowieka, tak 

jak zanik zmysłu obserwacyjnego pozbawia go zdolności uogólniania. Zdaniem Vedy, 
sztuka nauczania ma ogromne znaczenie. Rozumiała, jaką rolę w procesie 

wychowawczym odgrywa kształcenie umysłu dziecka. Rzecz jasna, właściwości 
wrodzone sta-

175
nowią podstawę, ale i one mogą się zmarnować, jeśli nad ich rozwojem nie będzie 

czuwał nauczyciel.
Veda wspomniała swoje czasy szkolne. Była egzaltowanym dziewczęciem, gotowym do 

wielkich poświęceń. Jakże wiele zawdzięcza nauczycielom! Jest to najpiękniejszy 
zawód na świecie. W ręku nauczyciela spoczywa przyszłość ucznia. Dzięki jego 

wysiłkom dziecko dźwiga się w górę, rośnie, nabiera sił, rozwiązuje coraz 
trudniejsze zadania, uczy się pokonywać samo siebie.

Veda poszła w stronę małej zatoki, skąd dochodziły młode głosy, i po niedługiej 
chwili natrafiła na gromadkę chłopaków w plastykowych fartuchach, zajętych 

obrabianiem długiego dębowego kloca za pomocą siekier — narzędzi wynalezionych 
jeszcze w jaskiniach epoki kamiennej. Młodociani budowniczowie powitali Vedę z 

szacunkiem i oświadczyli, że naśladując herosów starożytności wzięli się do 
budowy statku bez użycia pił automatycznych i warsztatów montażowych. Statek uda 

się w podróż do ruin Kartaginy; odbędą ją w czasie wakacji razem z nauczycielami 
historii, geografii i pracy.

Veda życzyła budowniczym statku powodzenia i zamierzała ruszyć dalej, gdy z 
grupy chłopców wystąpił wysoki i smukły, żółtowłosy młodzieniec.

— Pani przyjechała tu razem z Evdą Nal? Czy mogę w związku z tym zadać kilka 
pytań? Veda wyraziła zgodę.

— Evda Nal pracuje w Instytucie Badań Smutku i Radości. Uczyliśmy się już o 
społecznej organizacji naszej planety i kilku innych światów, nie mówiono nam 

jednak jeszcze o znaczeniu tego instytutu.
Veda opowiedziała o wielkiej pracy statystycznej dokonywanej przez instytut — o 

rachunku smutku i radości w życiu pojedynczych ludzi, o badaniach przyczyn i 
skutków depresji duchowej w grupach ludzi według wieku. Następnie przeszła do 

analizy tych objawów w różnych epokach historycznych. Mimo ogromną różnorodność 

background image

przeżyć ludzkich badania te przyniosły bardzo ciekawe rezultaty dzięki 

zastosowaniu metody tak awanej stochastyki. Rady studiujące życie psychiczne 
społeczeństwa starały się zdobyć dokładniejsze dane. Za pozytywny uznawano taki 

stan rzeczy, w którym istniała liczebna przewaga lub równowaga przejawów radości 
w stosunku do smutku.

— To znaczy, że Instytut Badań Smutku i Radości jest najważniejszy? — zapytał 
drugi chłopak o śmiałym i zaczepnym spojrzeniu. Inni roześmiali się, a 

żółtowłosy wyjaśnił:
— Ol doszukuje się wszędzie czegoś najważniejszego. Sam marzy o wielkich 

przywódcach przeszłości.
176

— Niebezpieczne marzenia — uśmiechnęła się Veda. — Jako historyk mogę wam 
powiedzieć, że wielcy przywódcy przeszłości byli najbardziej skrępowanymi i 

zależnymi ludźmi.
— Skrępowanymi warunkami, w jakich musieli działać? — spytał żółtowłosy 

młodzieniec.
— Właśnie. Ale to się działo w społecznościach rozwijających się żywiołowo i 

bezplanowo, w starożytności, w Epoce Rozbicia Świata i jeszcze wcześniej. Teraz 
instytucja przewodzenia nie istnieje, ponieważ żadna rada nic nie może zrobić 

bez udziału wszystkich pozostałych rad.
— A Rada Ekonomiki? Bez niej nikt nie może przedsięwziąć nic wielkiego — odparł 

Ol z lekka zażenowany, ale bynajmniej nie kapi-tulując.
— Słusznie, ponieważ ekonomika jest jedyną realną podstawą naszej egzystencji. 

Wydaje mi się jednak, że macie niezupełnie słuszne wyobrażenia o istocie 
kierownictwa... Uczyliście się już cytoarchitek-toniki mózgu ludzkiego?

Młodzieńcy odpowiedzieli twierdząco.
Veda poprosiła o kijek i narysowała na piasku koła przedstawiające główne 

instytucje kierownicze.
— Mamy tu w centrum Radę Ekonomiki. Poprowadźmy od niej proste do jej organów 

doradczych: Instytutu Badań Smutku i Radości, Akademii Sił Produkcyjnych, 
Akademii Stochastyki i Przewidywania Przyszłości, Akademii Psychologii i Pracy. 

Mniej ścisłe kontakty łączą ją z organem działającym samodzielnie, z Radą 
Astronau-tyczną. Stąd biegną powiązania bezpośrednie z Akademią Promienio-wań 

Kierowanych i ze stacjami kosmicznymi Wielkiego Pierścienia.
Veda nakreśliła na piasku skomplikowany schemat i kontynuowała:

— Powiedzcie, czy to nie przypomina wam ludzkiego mózgu? Badawcze instytuty to 
ośrodki doznań. Rady to ośrodki skojarzeniowe. Wiecie, że istotą życia jest 

ścieranie się przeciwieństw, cykliczność eksplozji i nagromadzeń, pobudzanie i 
hamowanie. Główny ośrodek hamulcowy to Rada Ekonomiki, która reguluje wszystkie 

procesy według realnych możliwości organizmu społecznego. To wzajemne 
oddziaływanie sprzecznych sił jest podstawą harmonijnej pracy. Tak właśnie jest 

zorganizowany nasz mózg i nasze społeczeństwo. Niegdyś cybernetyka, czyli nauka 
o kierowaniu, sprowadzała najbardziej skomplikowane działania i przemiany do 

względnie prostych czynności maszyn. Jednak w miarę rozwoju nauki komplikuje się 
wiele problemów z dziedziny termodynamiki, biologii, ekonomii. Zbyt uproszczone 

sądy straciły dziś swoje znaczenie.
12 — Mgławica Andromedy -                  177

Młodzieńcy słuchali Vedy z uwagą.
— Cóż więc jest najważniejsze przy takiej  strukturze społeczeństwa? — zwróciła 

się do Ola. Ten milczał zmieszany.
— Ruch naprzód! — pospieszył mu z pomocą żółtowłosy.

— Doskonale! Należy ci się nagroda za odpowiedź!
Młoda kobieta odpięła z lewego ramienia spinkę emaliowaną wyobrażającą białego 

albatrosa, położyła na dłoni i podała chłopcu. Żółtowłosy roześmiał się 
niezdecydowanie.

— Na pamiątkę dzisiejszej rozmowy o ruchu naprzód! — zachęcała go Veda.
Wreszcie przyjął podarunek.

Przytrzymując opadające ramiączko bluzki ruszyła z powrotem do parku. Spinka 
była darem Erga Noora. Czyżby Veda świadomie chciała się pozbyć tego drobiazgu, 

aby zerwać ostatecznie z przeszłością?...
W okrągłej sali gmachu zebrali się wszyscy mieszkańcy szkolnego osiedla. Na 

oświetlone podwyższenie centralne weszła w czarnej sukni Evda Nal. Na sali 
zapanowała cisza. Evda mówiła niezbyt głośno, ale wyraźnie. Wrzaskliwe megafony 

używane były jedynie przez służbę bezpieczeństwa. Na skutek masowego 

background image

rozpowszechnienia telewizyjnych stereofonów, nie budowano już wielkich sal 

wykładowych.
— Ukończenie siedemnastu lat to chwila w życiu przełomowa. Wkrótce na zebraniu 

Okręgu Irlandzkiego wymówicie tradycyjne słowa: „Wy, którzy mnie powołaliście na 
drogę pracy, przyjmijcie moje umiejętności i chęci. Podajcie mi pomocną dłoń, a 

pójdę za wami". W tej starodawnej formule kryje się wiele między słowami i 
właśnie dziś winnam wam o tym powiedzieć.

Od dzieciństwa uczycie się filozofii dialektycznej, którą w starożytności 
nazwano „tajemnicą dwoistości". Uważano, że mądrość zawarta w tej nauce może 

służyć jedynie powołanym, ludziom o potężnych umysłach i wysokim morale. Obecnie 
już od wczesnej młodości uczycie się dialektycznego rozumienia świata i siła 

dialektyki służy każdemu. Wypadło wam żyć w dobrze zorganizowanym społeczeństwie 
stworzonym przez miliardy bezimiennych pracowników i bojowników o lepsze życie. 

Pięćset pokoleń minęło od czasu powstania pierwszych społeczności stosujących 
zasadę podziału pracy. W tym okresie przemieszały się różnorodne rasy i 

narodowości. W każdym z was jest kropla krwi z różnych narodów. Dokonano 
gigantycznej pracy w zakresie oczyszczenia organizmów ludzkich ze skutków 

nieostrożnego używania promieniotwórczości i niegdyś szeroko rozprzestrzenionych 
chorób.

178
l

Wychowanie nowego człowieka to bardzo precyzyjna praca. Wymaga ona zastosowania 
analizy indywidualnej i bardzo ostrożnego podejścia. Niepowrotnie przeminął 

czas, kiedy społeczeństwo zadowalało się byle jak i przypadkowo wychowanymi 
ludźmi, których wady usprawiedliwiano wrodzonymi skłonnościami. Obecnie każdy 

źle wychowany człowiek to wyrzut dla całego społeczeństwa, ciężki błąd wielkiego 
kolektywu ludzkiego.

Jednakże wy, nie wyzwoleni jeszcze od właściwego waszemu wiekowi egocentryzmu, 
od zbyt wysokiego o sobie mniemania, musicie wyraźnie zdać sobie sprawę z tego, 

jak wiele zależy od was samych, aby się stać twórcami własnego życia. Macie 
zupełną swobodę wyboru dróg, na was jednak spada odpowiedzialność za ten wybór. 

Dawno się rozwiały marzenia człowieka pozbawionego kultury o powrocie do dzikiej 
przyrody, o swobodzie pierwotnych społeczności. Ludzkość stanęła wobec 

alternatywy: albo się podporządkować dyscyplinie społecznej podejmując trud 
długiego wychowania i nauki, albo zginąć. Innych dróg życia na naszej planecie, 

mimo że jej przyroda jest dostatecznie hojna, nie ma! Pseudofilozofowie marzący 
o powrocie do natury nie rozumieli zapewne przyrody, w przeciwnym bowiem razie 

widzieliby jej okrucieństwo.
Człowieka nowego społeczeństwa musi obowiązywać dyscyplina pożądań, woli i 

myśli. Dzięki poznaniu praw przyrody i praw kierujących rozwojem społeczeństwa 
nasze pragnienia osobiste przekształciły się w świadomą wiedzę. Gdy mówimy: 

„Chcę", wypowiadamy myśl, która się wyraża słowami: „Wiem, że to jest możliwe". 
Przed wielu tysiącami lat starożytni Hellenowie powiadali: metron — ariston, co 

znaczy: miara to doskonałość. I my stwierdzamy, że podstawą kultury jest 
stosowanie we wszystkim właściwej miary.

Wraz ze wzrostem kultury słabła dążność do wulgarnego utożsamiania szczęścia z 
posiadaniem, do łapczywego zwiększania własności.

Staramy się was przekonać, że szczęście polega na rezygnacji z własnych 
pragnień, na niesieniu pomocy innym, na wewnętrznym zadowoleniu, jakie daje 

praca. Pomogliśmy wam się uwolnić spod władzy małych dążeń i małych rzeczy i 
przetransponować wasze wysiłki na równi ze smutkami na płaszczyznę wielkiej 

twórczości.
Wychowanie fizyczne i racjonalne życie dziesiątków pokoleń wyzwoliło was od 

straszliwego wroga psychiki ludzkiej — obojętności. Pełni energii, zrównoważeni 
wewnętrznie idziecie w świat, rozpoczynacie samodzielną pracę. Im będziecie 

lepsi, tym lepsze będzie społeczeństwo. Środowisko społeczne to bardzo ważny 
czynnik wychowania człowieka.

179
Evda Nal przerwała na chwilę, przygładzając włosy tym samym ruchem, co siedząca 

wśród słuchaczy, nie spuszczająca wzroku z matki Rea.
— Niegdyś ludzie nazywali mrzonkami dążenie do poznania rzeczywistości świata. 

Będziecie tak marzyć przez całe życie i doświadczać radości poznania, walki, 
ruchu i pracy. Nie przejmujcie się upadkami po wzlotach duszy, ponieważ jest to 

zjawisko wynikające z prawa ruchu po linii spiralnej. Korzystanie ze swobody 

background image

jest rzeczą trudną, ale wam nie grozi żadne niebezpieczeństwo, jesteście bowiem 

zdyscyplinowani. Dlatego też wam, jako świadomym swych zadań, zezwala się na 
każdą zmianę działalności. Zmiany takie stanowią źródło szczęścia osobistego. 

Marzenia o słodkiej bezczynności raju nie wytrzymały próby historii, ponieważ są 
sprzeczne z naturą człowieka-bojownika. W każdej epoce istniały różne trudności, 

ale na szczęście nie zahamowały one konsekwentnego i szybkiego postępu ku coraz 
dalszym wyżynom wiedzy, uczuć i sztuki.

Evda Nal zakończyła prelekcję i zeszła na salę. Vega Kong powitała ją równie 
serdecznie jak Czarę w czasie święta. Wszyscy obecni powstali, jakby chcąc 

wyrazić swój zachwyt dla przyszłych zdobyczy ludzkości.
10. Doświadczenie tybetańskie

Aparatura Kora Julia ustawiona była na szczycie płaskiej góry, w odległości 
zaledwie jednego kilometra od Obserwatorium Tybetańskiego Rady Astronautycznej. 

Wysokość czterech tysięcy metrów uniemożliwiała tu istnienie jakichkolwiek 
drzew, poza przywiezionymi z Marsa czarnozielonkowatymi, bezlistnymi drzewami o 

konarach zgiętych do wnętrza korony. Jasnożółta trawa w dolinie kołysała się pod 
powiewem wiatru, gdy ci przybysze z innego świata, odznaczający się stalową 

sprężystością, trwali w całkowitym bezruchu. Ze stoków górskich staczały się 
odłamki zwietrzałych skał. Pola, plamy i pasma śnieżne błyszczały tą szczególną 

bielą, jaką lśni czysty śnieg górski pod jasnym niebem.
W otoczeniu ruin klasztoru, z zadziwiającym zuchwalstwem zbudowanego w tym 

miejscu, wznosiła się stalowa wieża, podtrzymująca dwa ażurowe pałąki. Na nich, 
otwarta w kierunku nieba, widniała parabolicznie wygięta spirala z berylowego 

brązu, usiana lśniącymi białymi punktami kontaktów z renu. Ściśle przylegając do 
pierwszej,

180
druga spirala, zwrócona swym otworem ku ziemi, odsłaniała osiem dużych stożków z 

zielonawego stopu borazonowego. Dochodziły tu odgałęzienia rurociągu 
energetycznego o sześciometrowej średnicy. Dolinę przecinał rząd słupów 

zaopatrzonych w pierścienie kierunkowe — tymczasowy odpływ z magistrali 
obserwatorium, pochłaniającej w czasie odbiorów i nadań energię wszystkich 

stacji planety. Ren Boz, drapiąc się w głowę, z zadowoleniem oglądał zmiany 
wprowadzone w dawnej instalacji. Sprzęt zmontowali ochotnicy w czasie 

nieprawdopodobnie krótkim= Najtrudniejsza okazała się budowa szerokich rowów 
otwartych, wyrąbanych w niepodatnym kamieniu górskim bez użycia sprowadzanych w 

takich wypadkach specjalnych mechanizmów. Ale teraz i to już mieli poza sobą. 
Ochotnicy spodziewali się jako zapłaty możliwości obserwacji wielkich 

doświadczeń. Usunęli się więc jak najdalej od właściwej instalacji i wybrali dla 
swych namiotów łagodny stok górski na północ od obserwatorium.

Mven Mas, w którego ręku koncentrowała się cała łączność kosmiczna, siedział na 
chłodnym kamieniu naprzeciwko fizyka i kuląc się z lekka, opowiadał o ostatnich 

nowinach Pierścienia. Satelita 57, ostatnio wyzyskiwany jako baza łączności ze 
statkami kosmicznymi, nie pracował w skali Pierścienia. Mven Mas zakomunikował o 

zagładzie Vlihh oz Ddiza przy gwieździe „E", co wzbudziło zainteresowanie 
zmęczonego fizyka.

— Ogromna siła ciążenia gwiazdy „E" w trakcie jej dalszej ewolucji doprowadza do 
wielkiego rozgrzania. Powstaje fioletowy super-gigant, którego promieniowanie 

pokonuje olbrzymie ciążenie. W promieniowaniu tym brak czerwonej części widma. 
Bez względu na potęgę pola grawitacyjnego fale światła nie ulegają wydłużeniu, 

lecz się skracają.
— Stają się skrajnie fioletowe i pozafiołkowe — przytaknął Mven Mas.

— Nie tylko. Proces idzie jeszcze dalej. Kwanty stają się coraz potężniejsze, 
wreszcie po przezwyciężeniu pola zerowego wytwarza się strefa antyprzestrzeni — 

druga strona ruchu materii, nie znana u nas na Ziemi wskutek ubóstwa naszych 
skal. Nie moglibyśmy dokonać nic podobnego, gdybyśmy nawet spalili cały wodór 

ziemskiego oceanu.
Mven Mas dokonał w myśli błyskawicznego rachunku.

— Piętnaście tysięcy trylionów ton wody po przeliczeniu na energię cyklu 
wodorowego, przy zachowaniu stosunku: masa/energia, to w przybliżeniu trylion 

ton energii. Słońce wydatkuje w ciągu minuty dwieście czterdzieści milionów ton, 
byłoby to więc zaledwie dziesięć lat promieniowania Słońca!

181
Ren Boz uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Ileż by w takim razie dał niebieski supergigant?

background image

— Trudno mi przeliczyć na poczekaniu. Niechże pan sam rozważy: w Wielkim Obłoku 

Magellana mamy skupisko NGK 1910 w pobliżu mgławicy Tarantuli... Proszę 
wybaczyć, ale przywykłem posługiwać się starodawnymi nazwami.

— To nie ma znaczenia.
— W ogóle mgławica Tarantuli jest taka jasna, że gdyby się znajdowała na miejscu 

Oriona, mogłaby świecić jak księżyc w pełni. W gromadzie gwiazdowej 1910, o 
średnicy zaledwie siedemdziesięciu parseków, mamy nie mniej niż setkę gwiazd — 

supergigantów. Tam przecież jest i podwójny supergigant niebieski „ES" Złotej 
Ryby, z jaskrawymi pasmami wodorowymi w widmie i ciemnymi przy skraju 

fioletowym. Jest większy od orbity Ziemi, o sile świetlnej pół miliona naszych 
Słońc! Miał pan na myśli taką właśnie gwiazdę? W tym samym skupieniu są gwiazdy 

o jeszcze większych rozmiarach, ich średnica może się równa orbicie Jowisza, ale 
te rozgrzewają się dopiero po stanie „E".

— Zostawmy w spokoju supergiganty. Ludzie patrzyli przez tysiące lat na mgławice 
pierścieniowate w Wodniku, w Wielkiej Niedźwiedzicy, Lutni i nie rozumieli, że 

mają przed sobą obojętne pola grawitacji zerowej wedle praw repagulum, czyli 
stanu przejściowego pomiędzy ciążeniem i antyciążeniem. Tam się właśnie kryła 

zagadka przestrzeni zerowej...
Ren Boz zeskoczył z progu schronu, zbudowanego z wielkich bloków, scalonych masą 

krzemianową.
— Już odpocząłem. Możemy zaczynać!

Mvenowi mocniej zabiło serce, wzruszenie dławiło w krtani. Afrykańczyk westchnął 
głęboko i gwałtownie. Ren Boz zachowywał spokój, jedynie gorączkowy blask oczu 

zdradzał skupienie woli i myśli w obliczu niebezpiecznej akcji.
Mven Mas ścisnął w swej dużej dłoni małą rękę Rena Boża. Ten kiwnął mu głową i 

oto na stoku góry ukazała się sylwetka kierownika stacji kosmicznych. Mven Mas 
ruszył w stronę obserwatorium. Zimny wiatr zawył złowrogo, staczając się z 

oblodzonych olbrzymów górskich strzegących dostępu do doliny. Ciałem Mvena Masa 
wstrząsnął dreszcz. Mimo woli przyśpieszył kroku, choć nie było ku temu powodu. 

Doświadczenie miało się zacząć dopiero po zachodzie słońca.
Mvenowi udało się nawiązać łączność z Satelitą 57 drogą radiową na zakresie 

księżycowym. Zmontowane na stacji zwierciadła włączyły Epsilon Tukana na 
przeciąg tych kilku minut ruchu Satelity od trzy-

182
4

dziestego trzeciego stopnia szerokości północnej do bieguna, w czasie 

których gwiazda była widoczna z jego orbity.
Mven Mas zajął miejsce przy pulpicie w izbie podziemnej przypominającej tamtą, w 

Obserwatorium Śródziemnomorskim.
Po raz już może setny przeglądając materiały dotyczące planety gwiazdy Epsilon 

Tukana, Mven Mas systematycznie sprawdzał wyliczenie orbity planety i znów 
nawiązał łączność z Satelitą, umawiając J się z jego obserwatorami, że będą jak 

najwolniej zmieniać kierunek l                po łuku, czterokrotnie większym od 
paralaksy gwiazdy.

Czas płynął wolno. Mven Mas w żaden sposób nie mógł się pozbyć myśli o Becie 
Łonie, matematyku-przestępcy. Ale oto na ekranie TWF ukazał się Ren Boz przy 

pulpicie instalacji doświadczalnej. Twarde włosy jeżyły mu się bardziej niż 
zazwyczaj.

Zawiadomieni o doświadczeniu dyspozytorzy stacji energetycznych zgłosili swą 
gotowość. Mven Mas ujął w ręce uchwyty pulpitowj'ch przyrządów, ale gest Rena 

Boża na ekranie powstrzymał go.
— Należy uprzedzić rezerwową stację  „Q" na Antarktydzie.  Tej energii, jaką 

dysponujemy, nie wystarczy. 0 — Już uprzedzona, stacja jest w pogotowiu. Fizyk 
zamyślił się.

— Na półwyspie Czukockim i na Labradorze zbudowano stacje lenergii „F". 
Gdyby się z nimi umówić, żeby włączyli w momencie ' inwersji pola... Boję się 

naszej niedoskonałej aparatury...
— Już to uczyniłem.

Ren Boz rozpogodził się i dał znak ręką. Gigantyczny słup energii |

dotarł do 

Satelity 57. Na ekranie, zainstalowanym w obserwatorium, j ukazały się 

podniecone, młode twarze obserwatorów. i Mven Mas powitał odważnych ludzi i 
sprawdził zbiegnięcie się słupa i energii z Satelitą. Wtedy dopiero przełączył 

moc na instalację Rena Boża. Głowa fizyka znikła z ekranu.
Na wskaźnikach strzałki przesunęły się w prawo, sygnalizując nieprzerwany wzrost 

stężenia energii.   Sygnały   płonęły   coraz   jaśniej i przybierały odcień 

background image

białości. Gdy tylko Ren Boz włączył jeden po Ł drugim emanatory pola, wskaźniki 

zasobowe opadły skokami w kie-^              runku   podziałki   zerowej.   
Nagle Mven Mas   drgnął. Instalacja doświadczalna   zaczęła   brzęczeć.   

Afrykańczyk   wiedział, co ma robić. l                Szybkim ruchem przesunął 
rączkę i wichrowa moc stacji „Q" napeł-I                 niła jasnością gasnące 

oczy przyrządów, ożywiła ich opadające wskazówki.  Ledwie jednak włączył 
inwertor ogólny, wskazówki znowu skoczyły na zero. Mven Mas włączył 

instynktownie obydwie stacje „F" naraz.
183

Wydało mu się, że przyrządy zgasły i dziwne, blade światło zalało pomieszczenie. 
Dźwięki ustały. Myenowi zrobiło się słabo. Ogarnęły go mdłości i poczuł zawrót 

głowy. Ściskając rękoma brzeg pulpitu, usiłował pokonać straszliwy ból 
kręgosłupa. Blade światło zaczęło się rozjaśniać. Z jakiej strony — tego Mven 

Mas nie był w stanie określić. Może od strony ekranu, a może od instalacji Rena 
Boża...

Nagle jakby się rozdarła chwiejna zasłona i Mven Mas usłyszał wyraźnie szmer 
fal. Wionął dziwny zapach, zasłona przesunęła się w lewo, a w kącie zaległa 

mętna szarość. Na ekranie ukazały się miedziane góry, obramowane zagajnikiem 
turkusowych drzew, a u stóp Mvena Masa pluskały fale fioletowego morza. Zasłona 

przesunęła się jeszcze bardziej w lewo i oto ujrzał swoje marzenie. Przy stole z 
białego kamienia, ustawionym na najwyższej platformie schodów, siedziała 

czerwonoskóra kobieta. Wsparta o polerowany blat, wpatrywała się w ocean. Nagle 
coś zobaczyła i jej szeroko rozstawione oczy zabłysły zdziwieniem i zachwytem. 

Po chwili wstała, z wdziękiem prostując kibić, i wyciągnęła ku Afrykańczykowi 
dłoń. W tym momencie Myenowi przypomniała się Czara Nandi. Usłyszał jej 

melodyjny i silny zarazem głos, który mu przenikał wprost do serca. Otworzył 
usta pragnąc odpowiedzieć,.ale zjawisko znikło. W pomieszczeniu rozległ się 

przenikliwy gwizd. Afrykańczyk doznał wrażenia, że go łamie jakaś straszliwa 
moc... Tracąc przytomność zdążył jeszcze pomyśleć o stacji i Renie Bozie...

Znajdujący się w pobliżu, na stoku, budowniczowie i współpracownicy 
obserwatorium widzieli bardzo niewiele. W głębi nieba tybetańskiego przemknął 

jakby cień, który zaćmił światło gwiazd. Jakaś siła niewidzialna runęła z góry 
na szczyt z instalacją doświadczalną. Tam przybrała ona postać wichru, który 

porwał z sobą masę kamieni. Ku gmachowi obserwatorium nadleciał czarny lej 
liczący najmniej kilometr średnicy, jakby wyrzucony z gigantycznego działa 

hydraulicznego: uniósł się wzwyż, skręcił z powrotem, znów spadł na górę z 
instalacją, zdemolował cały sprzęt i rozrzucił odłamki. Po chwili wszystko 

ucichło. W powietrzu nasyconym kurzem unosił się zapach rozżarzonego kamienia i 
spalenizny, przemieszany z przedziwnym aromatem, który przypominał woń 

kwitnących wybrzeży mórz tropikalnych.
Na miejscu katastrofy zauważono, że wzdłuż doliny pomiędzy górą i obserwatorium 

przebiega szeroka bruzda o stopionych brzegach. Stok góry od strony doliny był 
ucięty gładko. Gmach obserwatorium ocalał. Bruzda dotarła do ściany południowo-

wschodnie j, zburzyła
184

przylegające do niej komory transformatorów i urywała się na kopule komory 
podziemnej. Kopułę pokrywała czterometrowa warstwa stopionego bazaltu. Bazalt 

był gładki, jakby wypolerowany w ogromnej szlifierni. Tylko część warstwy 
ocalała ratując od całkowitej za-' głady Mvena Masa i izbę podziemną.

Strumień srebra zastygł we wgłębieniu gleby. Stopiły się ochraniacze 
energetycznej stacji odbiorczej.

t

Kable oświelenia awaryjnego udało się przeciągnąć szybko. W świe-'ł        

tle reflektora dostrzeżono dziwne zjawisko — metal konstrukcji do-^              

świadczalnej był rozsmarowany po powierzchni bruzdy, tak że połyskiwała, jakby 
była chromowana, a w strome urwisko wbił się spory i               kawał 

brązowej  spirali. Kamień rozpłynął się szklistą warstwą ni-l              czym 
lak pod pieczęcią. Zanurzone weń zwoje czerwonego metalu z białymi ząbkami 

kontaktów z renu wyglądały w świetle elektrycz-|              nym jak kwiaty 
oprawione w emalię.

•'

Kiedy oczyszczono z odłamków zawalony korytarz do komory pod-j             

ziemnej, znaleziono Mvena Masa na klęczkach, z głową opartą na s              

ostatnim stopniu schodów. Kierownik stacji kosmicznych starał się Ą              
widocznie w chwilach   powrotu   do   przytomności   znaleźć   wyjście. Wśród 

ochotników było kilku lekarzy. Potężny organizm Afrykań-1               czyka, 

background image

wspomagany lekami, powoli odzyskiwał siły. Mven Mas powstał, podtrzymywany 

troskliwie z obydwu stron.
— Ren Boz... — wypowiedział z trudem.

Otaczający uczonego ludzie stali ze spuszczonymi głowami. Kierownik 
obserwatorium odrzekł ochrypłym głosem:

— Ren Boz jest straszliwie pokaleczony. Wątpliwe, czy pożyje długo... Znaleziono 
go za górą, na wschodnim stoku. Prawdopodobnie został wyrzucony że schronu przez 

huragan. Na szczycie góry nic nie pozostało... nawet ruiny starte są w proch.
— Czy on tam leży?

— Tak. Ma zmiażdżone kości, połamane żebra...
— To straszne...

Pod Myenem ugięły się nogi. Zrobiło mu się słabo. ,

— Trzeba go 

ra                                                                              

                                                                   tować! To 
najznakomitszy uczony. y               — Wiemy. Jest pod opieką pięciu lekarzy. 

Wzniesiono ponad nim i             sterylizowany namiot operacyjny. Zgłosili się 
ochotnicy-krwiodawcy. Zastosowano tyratron, sztuczne serce i wątrobę.

— Proszą mnie zaprowadzić do rozmównicy, połączyć się z siecią światową i 
wywołać centrum informacji pasa północnego. Co z Satelitą 57?

— Wołaliśmy. Milczy.
185

— Przed chwilą zginął Satelita 57! — wydusił z siebie Afrykańczyk.
Przewodniczący Rady drgnął. Twarz zaostrzyła mu się jeszcze bardziej.

— Jakże to się mogło stać?
Mven Mas opowiedział wszystko, nie tając zakazu doświadczenia i nie szczędząc 

siebie samego. Brwi Groma Orma zbiegły się w jedną linię, dokoła ust zaznaczyła 
się bruzda, ale oczy zachowały spokój.

— Proszę zaczekać, trzeba omówić sprawę pomocy Renowi Bozowi. Myśli pan, że Af 
Nut...

— °> gdyby tylko można!...
Ekran zmatowiał. Dłużyły się minuty oczekiwania. Mven Mas zmuszał się do 

trzymania w ryzach. To przecież niedługo... Otóż i znowu Grom Orm!
— Znalazłem Afa Nuta i dałem mu statek planetarny. Na przygotowanie aparatury i 

asystentów potrzeba nie mniej niż godziny. Za dwie godziny Af Nut będzie w 
obserwatorium. Czy doświadczenie się powiodło?

Pytanie zaskoczyło Afrykańczyka. Z całą pewnością widział Epsi-lon Tukana. Czy 
jednak był to rzeczywisty kontakt z dalekim światem? A może po prostu zabójcze 

działanie doświadczenia na organizm i gorące pragnienie ujrzenia tego, co chciał 
ujrzeć, sprawiło, że uległ halucynacji? Czy może wobec całego świata stwierdzić, 

że doświadczenie udało się rzeczywiście, że konieczne są nowe wysiłki, ofiary, 
wydatki, by je powtórzyć i stwierdzić, że droga obrana przez Rena Boża jest 

skuteczniejsza niż ta, którą szli jego poprzednicy? Nie chcąc narażać innych — 
szaleńcy! — przeprowadzili doświadczenie we dwójkę. A co widział Ren Boz? Co on 

powie? Jeżeli będzie mógł powiedzieć i jeżeli... widział?
Mven Mas wyprostował się.

— Nie mam dowodów na to, że doświadczenie się udało. Nie wiem, co zaobserwował 
Ren Boz...

Twarz Groma Orma powlekła się cieniem smutku, ale po chwili przybrała wyraz 
surowości.

— Co pan zamierza przedsięwziąć?
— Proszę o pozwolenie natychmiastowego przekazania stacji Ju-niusowi Antowi. Nie 

jestem już godzien funkcji kierownika. Przy Renie Bozie zostanę do końca... — 
Afrykańczyk zająknął się, po czym dodał: — Do końca operacji... Następnie... 

Następnie oddalę się na Wyspę Zapomnienia i będę tam przebywał do rozprawy 
sądowej. Sam siebie już osądziłem...

187
— Może pan ma i rację. Nie znam jednak jeszcze wielu okoliczności towarzyszących 

temu wydarzeniu, więc powstrzymuję się od sądu. Pański postępek będzie 
rozpatrzony na najbliższym posiedzeniu Rady. Kogo by pan proponował na swoje 

miejsce, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę konieczność szybkiej odbudowy Satelity?
— Nie widzę odpowiedniejszego człowieka niż Dar Wiatr.

Przewodniczący skinął z aprobatą. Przez jakiś czas uważnie się wpatrywał w 
Afrykańczyka, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wykonał ręką gest 

pożegnalny i zniknął. Ekran zgasł i to w samą porę, gdyż w zmęczonej głowie Masa 

background image

zapanował całkowity zamęt.

— Zechce pan sam poinformować Evdę Nal — wyszeptał do stojącego obok kierownika 
obserwatorium, po czym osunął się na ziemię.

W obserwatorium tybetańskim powszechną uwagę zwracał znakomity chirurg Af Nut. 
Był to mężczyzna o żółtej twarzy, niepozorny, ale pełen energii i humoru. 

Asystenci uwielbiali go. Była to niezwykle zgrana grupa ludzi, zdolnych do walki 
z najstraszliwszym i niepokonanym wrogiem ludzkości — śmiercią.

Af Nut gniewał się, że jeszcze nie przysłano karty dziedziczności Rena Boża. 
Kiedy jednak powiedziano mu, że kartę sprawdza i dostarczy Evda Nal, natychmiast 

się uspokoił.
Kierownik obserwatorium zainteresował się, do czego potrzebna jest ta karta i w 

czym Renowi Bozowi mogą być pomocni jego dalecy krewni. Af Nut, mrużąc chytre 
oczy, odpowiedział:

— Dokładna znajomość struktury dziedzicznej każdego człowieka potrzebna jest dla 
zrozumienia jego organizacji psychicznej i dla prognostyki w tej dziedzinie. 

Niemniej ważne są informacje dotyczące neurofizjologicznych właściwości stopnia 
odporności organizmu oraz jego skłonności alergicznych w stosunku do określonych 

leków. Wybór terapii nie może być trafny bez tych danych, jak również bez 
znajomości warunków, w jakich żyli przodkowie.

Na przygotowanej u podnóża góry platformie montowano przenośną komorę 
operacyjną, doprowadzano wodę, prąd i sprężone powietrze. Do pomocy zgłosiła się 

ochotniczo ogromna liczba pracowników, tak że budynek był gotów całkowicie w 
ciągu trzech godzin. Spomiędzy lekarzy, którzy się znaleźli wśród pracujących 

przy montażu, pomocnicy Afa Nuta zwerbowali piętnastu dla obsługi tak szybko 
powstałej kliniki chirurgicznej. Rena Boża przeniesiono i umieszczono pod 

przezroczystą kopułą z masy plastycznej, całkowicie sterylizowaną i przedmuchaną 
sterylizowanym powietrzem, które przepuszczono przez specjalne filtry. Af Nut 

wraz z czterema asystentami udał się do pierwszej komory operacyjnej, gdzie 
poddano

188
ich działaniom fal powodujących fagocytozę. Trwało to kilka godzin. Tymczasem 

ciało Rena Boża poddano mocnemu ochłodzeniu. Wreszcie przystąpiono do operacji.
Zmiażdżone kości i poszarpane naczynia fizyka łączono za pomocą zacisków i 

klamer tantalowych, nie drażniących żywej tkanki łącznej. Af Nut zorientował się 
szybko w charakterze uszkodzeń narządów wewnętrznych. Popękane jelita i żołądek 

uwolniono od odcinków martwych, zszyto i złożono w naczyniu napełnionym gojącym 
płynem BZ-14. Płyn ten ściśle odpowiadał właściwościom somatycznym organizmu. 

Dopiero teraz Af Nut zabrał się do rzeczy najtrudniejszej. Spod żeber wydobył 
sczerniałą wątrobę, podziurawioną odłamkami żeber, i gdy asystenci podtrzymywali 

w powietrzu narząd, z zadziwiającą pewnością siebie wypreparował i wyciągnął 
cienkie włókna autonomicznego układu sympatycznego i parasympatycznego. 

Najmniejsze uszkodzenie takiego cieniuteńkiego włókna mogło spowodować bardzo 
poważne następstwa. Błyskawicznym ruchem chirurg przeciął żyłę obwodową, 

włączając w jej obydwa otwory rurki sztucznych naczyń. Tak samo zoperował 
tętnicę, po czym umieścił wątrobę w osobnym naczyniu z płynem BZ. Po pięciu 

godzinach operacji wszystkie uszkodzone narządy Rena Boża zostały wyjęte. 
Sztuczna krew tłoczona za pomocą jego własnego serca, wspomaganego przez serce-

sobowtór będące pompą automatyczną, płynęła w naczyniach krwionośnych. Obecnie 
można było przeczekać okres, w którym miała nastąpić całkowita regeneracja 

wypreparowanych narządów. Af Nut nie mógł zastąpić wątroby inną, jedną z tych, 
jakie przechowywano w klinikach planety, ponieważ operacja taka wymagałaby badań 

dodatkowych, na co nie pozwalał stan chorego. Nie należało tracić ani chwili. 
Przy nieruchomym, rozpłatanym niby trup ciele, pozostał na dyżurze jeden 

chirurg.
Drzwi ogrodzenia ochronnego, otaczającego komorę operacyjną, otworzyły się z 

hałasem i Af Nut, mrużąc oczy i przeciągając się, jak dopiero co obudzony 
drapieżnik, ukazał się w towarzystwie swoich umazanych krwią asystentów. Evda 

Nal, blada i przemęczona, podała chirurgowi kartę dziedziczności. Af Nut 
pochwycił ją skwapliwie, przeczytał i odetchnął z ulgą.

— Zdaje się, że wszystko będzie w porządku. Chodźmy odpocząć.
— A... jeżeli się ocknie?

— Ocknąć się nie może w żadnym razie. Czyżbyśmy byli na tyle tępi, żeby nie 
przewidzieć podobnej możliwości?

— Jak długo trzeba będzie czekać?

background image

— Cztery do pięciu dni. Jeśli rozpoznania biologiczne i nasze obli-

185
czenia   okażą   się   słuszne,   będzie   można   narządy   włożyć   z   

powrotem.
— Jak długo pan może tu pozostać?

— Chyba z dziesięć dni. Katastrofa wypadła w czasie wolnym od zajęć, co należy 
uważać za okoliczność pomyślną. Skorzystam z okazji i zwiedzę Tybet. W tych 

okolicach jeszcze nie byłem. Tak się złożyło, że żyję tam, gdzie jest najwięcej 
ludzi, a więc w pasie mieszkalnym.

Evda Nal spojrzała z zachwytem na chirurga. Af Nut uśmiechnął się.
— Patrzy pani na mnie, jak dawniej prawdopodobnie spoglądano na obraz bóstwa. 

Nie do twarzy z tym najmędrszej z moich uczennic!
— W pana ręku spoczywa życie drogiego mi człowieka. Ludzie podziwiają pańską 

sztukę. Wiedza i niezrównane mistrzostwo podały sobie ręce...
— Dobrze! Proszę się zachwycać, jeśli pani ma ochotę. Ja tymczasem zdążę zrobić 

fizykowi nie tylko dwie operacje, ale i trzecią...
— Jaką trzecią?... — ze zdziwieniem spytała Evda Nal. Af Nut zmrużył chytrze 

jedno oko i wskazał ścieżkę biegnącą od obserwatorium, po której kulejąc szedł 
Mven Mas.

— Oto jeszcze jeden wielbiciel mojej sztuki... mimo woli. Proszę z nim 
porozmawiać, jeśli pani może zrezygnować ze spoczynku, który mnie jest bardzo 

potrzebny...
Chirurg znikł za występem góry, gdzie zmontowano tymczasowy dom dla medyków 

przybyłych na statku planetarnym. Evda Nal już z daleka zauważyła, jak 
zmizerniał i postarzał się kierownik stacji kosmicznych... Nie, Mven Mas już nie 

kieruje niczym. Opowiedziała Afrykańczykowi wszystko, o czym jej mówił Af Nut. 
Mven odetchnął z ulgą.

— A więc i ja odjadę za dziesięć dni!
— Nie wiem, czy słusznie pan postępuje, Mvenie? Jestem jeszcze zbyt oszołomiona, 

żeby przemyśleć porządnie wszystko, co się zdarzyło. Wydaje mi się jednak, że 
pańska wina nie zasługuje na tak ostre potępienie.

Mven Mas zmarszczył brwi boleśnie.
— Dałem się porwać wspaniałej idei Rena Boża. Nie miałem praw* zużytkować całej 

siły Ziemi na pierwszą próbę.
— Ren Boz twierdził, że przy użyciu mniejszej siły doświadczenie byłoby 

bezcelowe — odparła Evda.
— To prawda, ale należało przeprowadzić wstępne próby. Ja zaś nie chciałem 

czekać całymi latami. Nie ma się co łudzić, Rada za-
190

twierdzi moją decyzję, a Komisja Kontroli Honoru i Prawa jej nie skasuje.
— Ja także jestem członkiem Komisji Kontroli Honoru i Prawa F

— Oprócz pani należy do niej jeszcze dziesięć osób, a że sprawa moja ma zasięg 
planetarny, więc w naradzie weźmie zapewne udział Komisja Kontroli Południa i 

Północy, co wyniesie łącznie dwadzieścia dwie osoby...
Evda Nal ujęła Afrykańczyka za ramię.

— Usiądźmy. Pan jest jeszcze bardzo osłabiony. Czy wie pan, że po pierwszych 
oględzinach Rena Boża lekarze zdecydowali się na konsylium śmierci?

— Wiem. Zabrakło dwu osób. Lekarze to ludek konserwatywny, a wedle dawnych 
ustaw, do dziś nie zmienionych, o lekkiej śmierci chorego mogą decydować jedynie 

dwadzieścia dwie osoby.
— Do niedawna konsylium śmierci wymagało udziału sześćdziesięciu lekarzy!

— To był przeżytkowy objaw tego samego strachu przed nadużyciem, który sprawiał, 
że lekarze w dawnych czasach skazywali chorych na długie męki, a ich bliskich na 

ciężkie cierpienia moralne. Chociaż wiedziano, że wyjścia nie ma, a śmierć może 
nastąpić szybko i będzie lekka. Ale widzi pani, jak bardzo się w tym wypadku 

przydała tradycja. Zabrakło głosów dwóch lekarzy, a mnie udało się zawezwać Afa 
Nuta... dzięki Gromowi Ormowi.

— Właśnie o tym chciałam panu przypomnieć. Pańskie konsylium śmierci społecznej 
składa się na razie z jednej osoby!

Mven Mas złożył na dłoni Evdy pocałunek. Evda zezwoliła na ten gest wielkiej i 
intymnej przyjaźni. Przy tym silnym człowieku uginającym się jednak pod ciężarem 

odpowiedzialności moralnej była tylko ona jedna. A gdyby na jej miejscu była 
Czara? Nie, rozmowa z Czarą wymagałaby od Mvena Masa dużego napięcia 

wewnętrznego, na które mu jeszcze nie stawało sił. Niechże się wszystko toczy, 

background image

jak dotąd, aż do czasu wyzdrowienia Rena Boża i zwołania Rady Astro-nautycznej!

— Podobno Rena Boża czeka jeszcze trzecia operacja. Czy pan coś o tym wie? — 
zmieniła temat Evda.

Mven Mas namyślał się chwilę, przypominając sobie swoją rozmowę z chirurgiem.
— Af Nut chce wykorzystać stan Rena i oczyścić jego organizm z nagromadzonej 

entropii. To, co zazwyczaj osiąga się z takim trudem na drodze 
fizjochemoterapii, przy zastosowaniu tak kapitalnej chirurgii musi dać znacznie 

szybsze wyniki.
191

Evda Nal przypomniała sobie wszystko, co wiedziała na temat długowieczności. 
Dalecy przodkowie człowieka — ryby i jaszczury pozostawiły w organizmie ludzkim 

ślady sprzecznych ustrojów fizjologicznych. Każdy z nich posiadał swoiste cechy 
powodujące powstawanie entropicznych resztek życiowych czynności. Dokładnie 

przestudiowane w ciągu długich tysięcy lat, te pradawne struktury, stanowiące 
niegdyś ogniska starzenia się i chorób, obecnie ulegały energetycznemu 

oczyszczaniu za pomocą promieniowych i chemicznych przepłukiwań, a także 
falowych wstrząsów starzejących się organizmów.

W przyrodzie zwalczanie wzmagającej się entropii polega na mieszaniu się różnych 
rodzajów dziedziczności i czerpaniu nowych sił z otaczającego świata. Jest to 

zagadka, którą uczeni daremnie starają się rozwiązać. Wiek człowieka osiągnął 
już prawie dwieście lat.

— W naszym życiu istnieje sprzeczność — uzupełnił Afrykańczyk swoją odpowiedź. — 
Potężna medycyna obdarzyła organizm ludzki nowymi siłami, a z drugiej strony 

twórcza praca mózgu bardzo szybko człowieka spala. Jakże skomplikowane są prawa 
rządzące światem!

— To prawda. Właśnie dlatego powstrzymujemy jak dotąd rozwój trzeciego ludzkiego 
systemu sygnalizującego — rzekła Evda. — Odczytywanie myśli ułatwia ogromnie 

obcowanie z sobą indywiduów, ale wymaga zużycia wielu sił i osłabia ośrodki 
hamulcowe, co jest szczególnie niebezpieczne...

— A mimo wszystko większość tych ludzi, którzy pracują naprawdę wydajnie, 
przeżywa nie więcej niż połowę możliwego wieku wskutek silnych napięć nerwowych. 

O ile wiem, medycyna nie może pokonać tej trudności. Jedynym wyjściem byłby 
zakaz pracy. Któż jednak porzuci pracę dla iluś tam nadliczbowych lat życia?

— Nikt. Śmierć przecież jest tylko wtedy straszna, kiedy życie mija w izolacji i 
w męczącym oczekiwaniu nigdy nie przeżytych radości — Evda mimo woli pomyślała, 

że na Wyspie Zapomnienia ludzie chyba żyją dłużej.
Mven Mas zrozumiał jej niedopowiedzianą myśl.

...Po dwóch miesiącach Evda Nal odnalazła Czarę Nandi w górnej sali Pałacu 
Informacji, którego wysokie kolumny przypominały gotycką świątynię. Z góry 

padały skośne promienie słoneczne i krzyżowały się w połowie wysokości sali 
tworząc jasny blask w górze i miękki półmrok w dole.

Dziewczyna stała oparta o kolumnę, z rękami splecionymi z tyłu, w krótkiej, 
szarobłękitnej, mocno wydekoltowanej sukience, który to strój ze względu na swą 

prostotę tak bardzo się Evdzie podobał.
192

Czara rzuciła spojrzenie przez ramię, dostrzegła zbliżającą się przyjaciółkę i 
jej smutne oczy nabrały żywszego wyrazu.

— Co pani tu robi? Sądziłam, że przygotowuje pani dla nas nowy taniec, gdy 
tymczasem, jak widać, zajęła panią geografią.

— Czas tańców minął — odparła Czara poważnie. — Wybieram sobie pracę w znanym mi 
zasięgu działania. Są do wyboru miejsca: w fabryce sztucznej skóry na 

wewnętrznych morzach Celebesu i na stacji kultury długo kwitnących roślin, na 
dawnej pustyni Atacama. Dobrze się czułam pracując na Atlantyku. Było jasno i 

pięknie dzięki ożywczemu działaniu morza i radosnej, naturalnej formie 
współżycia z oceanem. Zachwycające jest zmaganie się z potęgą fal, które się ma 

tuż obok siebie, byleby tylko skończyć pracę...
— I ja, gdy mnie opanowuje melancholia, wspominam swój pobyt w sanatorium 

psychologicznym na Nowej Zelandii, gdzie zaczęłam pracować jako młodziutka 
pielęgniarka. Ren Boz po swoim ciężkim wypadku powiada, że najszczęśliwszy był w 

okresie, gdy regulował ruch śrubowców. Ale przecież pani rozumie, Czaro, że 
przez panią przemawia słabość i zmęczenie spowodowane ogromnym napięciem, które 

jest nieuniknione, gdy się pragnie utrzymać na tych wyżynach twórczych, jakie 
pani osiągnęła. Zmęczenie jeszcze się wzmoże, kiedy ciało pani przestanie być 

wspaniałym ładunkiem energii życiowej. Ale do tego jeszcze daleko, tymczasem 

background image

niech pani dalej dostarcza nam radości i nie skąpi piękna swojej sztuki.

— Ach, żeby pani wiedziała, Evdo! Każda próba taneczna to dla mnie radosne 
poszukiwanie. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że ludzie raz jeszcze zobaczą 

coś, co im sprawi radość i poruszy w nich głębsze uczucia... Żyję tym. Wreszcie 
nadchodzi moment realizacji pomysłu, a wtedy cała oddaję się namiętnemu 

wzlotowi, porywającemu i pozbawionemu rozsądku... Pewnie to się udziela widzom i 
dlatego tak reagują na mój taniec.

— A jak się pani czuje potem? Silna depresja, co?
— Tak, jestem niczym pieśń, która uleciała w przestworza. Niestety, nie tworzę 

nic, co by mogła utrwalić myśl ludzka.
— Pani twórczy wysiłek daje coś więcej. Podnosi dusze ludzkie!

— To jest mało konkretne i nietrwałe. Mam na myśli samą siebie!
— Pani jeszcze nie kochała, Czaro? Dziewczyna zakryła oczy powiekami.

— A  czy  to  wygląda  podobnie? — odpowiedziała  pytaniem  na pytanie. Evda Nal 
potrząsnęła głową.

193
— Mówię o bardzo wielkim uczuciu. O takim, do którego właśnie pani jest zdolna, 

ale na które nie wszyscy...
— Rozumiem: wobec poważnego ubóstwa życia intelektualnego pozostaje mi bogactwo 

świata uczuć.
— Sformułowanie to jest zasadniczo słuszne, ale wymaga uzupełnienia: panią 

cechuje takie bogactwo przeżyć emocjonalnych, że druga strona jednak 
niekoniecznie musi być biedna, chociaż zgodnie z prawem sprzeczności, może się 

okazać słabsza. My tu sobie rozprawiamy, a ja chciałam pani powiedzieć coś 
bardzo ważnego, co się zresztą łączy bezpośrednio z tematem naszej rozmowy. Mven 

Mas...
Dziewczyna drgnęła.

Evda Nal ujęła Czarę za rękę i wprowadziła do jednej z bocznych absyd sali, 
gdzie ciemna boazeria harmonizowała przyjemnie z pstro-kacizną niebiesko-złotych 

witraży w szerokich oknach.
— Droga Czaro, pani jest miłującym słońce kwiatem ziemskim przesadzonym na 

planetę gwiazdy podwójnej. Niebem wędrują dwa słońca, niebieskie i czerwone, i 
kwiat nie wie, do którego ma się obrócić. Ale pani jest córą czerwonego słońca, 

po cóż więc pani słońce niebieskie?
Evda Nal przytuliła do siebie Czarę i głaszcząc z macierzyńską czułością jej 

gęste, nieco sztywne włosy, myślała, że dzięki tysiącom lat pracy wychowawczej 
udało się przemienić drobne indywidualne radości człowieka na wielkie i ogólne. 

Daleko jednak jeszcze do zwycięstwa nad osamotnieniem duszy, szczególnie tak 
skomplikowanej i wrażliwej, skłonnej przede wszystkim do odczuć zmysłowych. A 

głośno zapytała:
— Pani wie, co się stało z Mvenem Masem?

— Naturalnie, przecież cała planeta mówi o jego nieudanym eksperymencie!
— A co pani o tym myśli?

— Że on ma słuszność.
— Ja też tak sądzę. Należałoby go wyciągnąć z tej Wyspy Zapomnienia. Za miesiąc 

mamy doroczne posiedzenie Rady Astronau-tycznej. Jego sprawa zostanie 
rozpatrzona i wniosek przesłany do zatwierdzenia Komisji Kontroli Honoru i 

Prawa, śledzącej losy każdega człowieka na Ziemi. Mam niejaką nadzieję, że wyrok 
będzie łagodny, trzeba jednak, żeby Mven był tutaj. Nie należy człowiekowi 

odczuwającemu wszystko równie głęboko jak pani pozwalać na dłuższy pobyt na 
wyspie, a już tym bardziej w samotności!

— Czyżby we mnie tkwiła jeszcze dawna kobieta, która budowała
194

swe plany życiowe w zależności od spraw mężczyzny, choćby to nawet był jej 
wybraniec?

— Czaro, drogie dziecko, nie trzeba tak mówić. Widziałam was razem i wiem, czym 
pani jest dla niego... tak samo, zresztą, jak on dla pani. Nie należy go 

potępiać za to, że się z panią nie zobaczył. Niechże pani zrozumie: jakżeby się 
czuł człowiek pani pokroju i kochający panią — a tak właśnie jest, Czaro! — 

gdyby miał przyjść jako godny litości bankrut, oczekujący sądu i wygnania? Do 
pani, która jest ozdobą Wielkiego Świata!

— Nie o to chodzi, Evdo. Czy jednak jestem mu potrzebna teraz, gdy jest zmęczony 
i zniechęcony? Lękam się, że tym razem może mu nie starczyć sił na jakiś poryw 

już nie myśli, lecz uczuć... godnych tej miłości, do jakiej, jak sądzę, jesteśmy 

background image

oboje zdolni... Straciłby tylko resztę wiary w siebie i ochotę do życia. 

Pomyślałam więc, że będzie dla mnie lepiej, jeżeli się znajdę w pustyni Atacama.
— Ma pani rację, Czaro, ale niezupełnie. Istnieje problem samotności człowieka 

wielkiej miary, który porzucił nasz świat i w nikim nie ma oparcia. Sama bym tam 
pojechała... Ale przecież muszę się zaopiekować Renem Bozem, on ma jako ciężko 

ranny pierwszeństwo. Dar Wiatr otrzymał polecenie zbudowania nowego satelity i 
na tym polega jego pomoc dla Mvena Masa. Radzę pani stanowczo: niechże pani 

jedzie i niczego nie wymaga. Niech go pani tylko wesprze, zbudzi w nim 
wątpliwości w słuszność jego decyzji i w ten sposób przywróci go naszemu światu. 

Panią stać na to, Czaro! Pojedzie pani?
Dziewczyna podniosła na Evdę dziecinnie ufne oczy, w których zabłysły łzy.

— Dziś jeszcze.
Evda mocno ucałowała Czarę.

— Ma pani słuszność, należy się spieszyć. Drogą Spiralną dotrzemy razem do Azji 
Mniejszej. Ren Boz leży w szpitalu chirurgicznym na wyspie Rodos, a panią 

skieruję do Deir ez Zor, do bazy śrubowców pogotowia techniczno-medycznego. Ich 
rejsy obejmują Australię i Nową Zelandię. Wyobrażam sobie radość pilota, który 

będzie przewoził tancerkę Czarę — niestety, nie biologa Czarę — wszędzie zgodnie 
z jej życzeniem.

Kierownik pociągu zaprosił Evdę Nal i jej towarzyszkę podróży do głównej kabiny 
ruchu. Wzdłuż dachów ogromnych wagonów biegł kryty silikolowym sklepieniem 

korytarz. Korytarzem tym nieustannie wędrowali dyżurni sprawdzając przyrządy 
OES. Obydwie kobiety

195
dostały się kręconymi schodami na górny korytarz i weszły do dużej kabiny 

wystającej ponad opływowym amortyzatorem pierwszego wagonu. W kryształowej 
elipsoidzie, na wysokości siedmiu metrów ponad torem, siedzieli w fotelach dwaj 

maszyniści oddzieleni od siebie wysokim stożkiem elektronowego robota, 
pełniącego funkcje kierownicy. Paraboidalne ekrany telewizorów uwidoczniały 

wszystko, co się działo dokoła pociągu. Drgające na dachu czułki anteny 
przyrządu uprzedzającego mogły donieść o obecności na torze przedmiotu w 

odległości piętnastu kilometrów. Taki wypadek zresztą był w za-sadzie 
wykluczony.

Evda i Czara usiadły na kanapce o pół metra wyżej od maszynistów. Patrzyły na 
ścielącą się przed nimi drogę jak zahipnotyzowane. Gigantyczny tor biegł przez 

grzbiety górskie i kolosalne nasypy, przeskakiwał cieśniny i zatoki morskie. 
Przy szybkości dwustu kilometrów na godzinę lasy upodabniały się do gładkich 

różnobarwnych kobierców na zboczach ogromnych nasypów i wykopów. Raz były 
malachitowe, to znów czerwonawe albo ciemnozielone, zależnie od rodzaju 

zadrzewienia — sosnowego, eukaliptusowego czy oliwkowego. Spokojne morze 
Archipelagu z dwu stron pomostu ożywało pod podmuchem spowodowanym przez ruch 

wagonów mających dziesięć metrów szerokości. Olbrzymie zmarszczki rozbiegały się 
półkoliście po gładkiej powierzchni, zaciemniając przezroczystą, niebieską toń.

Obydwie kobiety siedziały w milczeniu, śledząc drogę i myśląc o własnych 
sprawach. Tak upłynęły cztery godziny. Następne cztery spędziły w miękkich 

fotelach salonki pierwszego piętra w,towarzystwie innych pasażerów i rozstały 
się w pobliżu zachodniego wybrzeża Azji Mniejszej. Evda przesiadła się na 

elektrobus, który dowiózł ją do najbliższego portu. Czara zaś kontynuowała 
podróż aż do stacji Tauryda Wschodnia, stanowiącej przystanek pierwszego 

odgałęzienia południkowego. Po dwóch godzinach podróży Czara znalazła się wśród 
gorącej, suchej równiny. Tutaj, na kresach dawnej Pustyni Syryjskiej, znajdował 

się Deir ez Zór — port lotniczy śru-:bowców, zbyt niebezpiecznych w zaludnionych 
miejscowościach.

Czara Nandi zapamiętała na zawsze nużące godziny oczekiwania kolejnego śrubowca 
w Deir ez Zor. Dziewczyna bez końca obmyślała słowa, jakich użyje w czasie 

rozmowy, starała się wyobrazić sobie spotkanie z Mvenem i układała plan 
poszukiwań na Wyspie Zapomnienia, gdzie życie ginęło w toku niczym od siebie nie 

różniących się dni.
Nareszcie w dole, na pustyniach Nefud i Rub-el-Hali, rozpostarły się 

nieskończone pola termoelementów, gigantycznych siłowni prze-
196

twarząjących ciepło słoneczne na energię elektryczną. Pokryte zasłonami 
ochronnymi biegły w równych, prostych szeregach przez umocnione wydmy, 

piaszczyste stoki gór, labirynty zasypanych jarów, stanowiących pomniki 

background image

gigantycznej walki ludzkości o energię. Od kiedy ujarzmiono nowe formy energii 

jądrowej P, Q i F, czasy surowej oszczędności minęły bezpowrotnie. Nieruchomo 
tkwiły całe lasy wiatrakowych silników wzdłuż południowego brzegu Półwyspu 

Arabskiego, stanowiące zasób rezerwowy północnego pasa mieszkalnego. Srubowiec 
przebiegł ponad granicą wybrzeża i pomknął nad Oceanem Indyjskim. Pięć tysięcy 

kilometrów nie stanowiło wielkiej odległości dla tak szybkolotnego aparatu. 
Wkrótce Czara Nandi, żegnana przez pasażerów, którzy jej życzyli rychłego 

powrotu, opuściła śrubowiec.
Kierownik lądowiska polecił swojej córce doprowadzenie latu — jak nazywano 

płaskie ślizgowce — do Wyspy Zapomnienia. Obydwie dziewczyny rozkoszowały się 
szybkim lotem stateczku po falach otwartego morza. Lat kierował się wprost ku 

wschodniemu brzegowi wyspy, do dużej zatoki, gdzie mieściła się jedna ze stacji 
medycznych Wielkiego Świata. Okazało się, że stacja jest zupełnie bezludna — 

wszyscy pracownicy udali się w głąb wyspy w celu wytępienia kleszczy, 
ujawnionych na jakichś leśnych gryzoniach.

Przy stacji były stajnie. Konie hodowano do pracy w miejscach podobnych do Wyspy 
Zapomnienia i przy sanatoriach, gdzie niewskazane było używanie hałaśliwych 

śrubowców lub tam, gdzie wskutek braku dróg nie było możliwe posługiwanie się 
pojazdami elektrycznymi. Czara wypoczęła, przebrała się i weszła do stajni, by 

się przyjrzeć pięknym i rzadkim zwierzętom. Spotkała tam kobietę zręcznie 
obsługującą dwa aparaty — jeden rozdający obrok i drugi sprzątający stajnię. 

Czara pomogła nowej znajomej i zapytała, w jaki sposób można odnaleźć człowieka 
na wyspie. Kobieta poradziła jej, aby sią przyłączyła do jednego z oddziałów 

sanitarnych, które krążą po całej wyspie i znają wszystkie jej zakątki lepiej 
niż mieszkańcy. Czara postanowiła tak zrobić.

11. Wyspa Zapomnienia
Ślizgowiec mknął po grzbietach fal cieśniny Palk. Przed dwoma tysiącami lat 

biegł tędy pas mielizn i raf koralowych noszący nazwę Mostu Adama — Adam's 
Bridge. Na skutek procesów geologicznych

187
powstała w tym miejscu głęboka zapadlina. Nad odmętem dzielącym kroczącą naprzód 

ludzkość od amatorów spokoju pluskały ciemne fale.
Mven Mas stał przy burcie. Szeroko rozstawił nogi i patrzał na wynurzającą się 

stopniowo ponad horyzontem Wyspę Zapomnienia. Otoczona dokoła przez ciepły 
ocean, ogromna ta wyspa posiadała naturalne warunki biblijnego raju. Wedle 

religijnych wyobrażeń dawnego człowieka raj był miejscem szczęśliwego życia 
pośmiertnego, wolnego od wszelakich trosk i nie wymagającego pracy. Wyspa 

Zapomnienia stanowiła także azyl dla ludzi, których nie nęcił już rozmach 
Wielkiego Świata i którzy nie chcieli pracować na równi ze wszystkimi.

Żyjąc na łonie natury wśród prostych, monotonnych zajęć starodawnego rolnika, 
rybaka lub hodowcy, spędzali tutaj ciche lata.

Wprawdzie ludzkość oddała swoim słabszym współbraciom spory kawał cudownie 
urodzajnej ziemi, ale prymitywna gospodarka wyspy nie mogła zapewnić swej 

ludności całkowitego utrzymania, szczególnie w okresach gorszych urodzajów czy 
innych zaburzeń, występujących zazwyczaj w warunkach słabo rozwiniętych sił 

wytwórczych. Toteż Wielki Świat stale dzielił się swymi zasobami z Wyspą 
Zapomnienia.

Do trzech portów — na północnym zachodzie, na południu i na wybrzeżu wschodnim — 
dostarczano zakonserwowaną na wiele lat żywność, leki, środki ochrony 

biologicznej i inne przedmioty pierwszej potrzeby. Trzej główni zarządcy wyspy 
także przebywali na północy, wschodzie czy południu i piastowali godność 

naczelnika hodowców, rolników i rybaków.
Patrząc na unoszące się wzwyż niebieskie góry, Mven Mas pomyślał z goryczą, że, 

być może, zalicza się obecnie do kategorii „kacyków", to jest do ludzi, którzy 
zawsze przysparzali społeczeństwu kłopotów. „Kacyk" to człowiek silny i 

energiczny, ale zupełnie nieczuły na przeżycia i cierpienia innych, zajęty 
jedynie myślą o zaspokojeniu własnych pragnień i potrzeb. Osobnicy ci w 

zamierzchłych czasach ludzkości zawsze byli powodem wszelkich niesnasek, męczarń 
i nieszczęść. Występowali w różnych postaciach jako jedyni posiadacze prawdy i 

uważali, że mają prawo tępić niezgodne z ich poglądami opinie i wykorzeniać 
odmienne sposoby myślenia i życia. Ludzkość starannie unikała od tego to czasu 

wszelkich oznak absolutyzmu w sądach, dążeniach i zaczęła się najbardziej 
obawiać „kacyków". To właśnie oni, niepomni żelaznych praw ekonomiki i nie 

myśląc o przyszłości, żyli tylko chwilą obecną. Wojny i rabunkowa gospodarka Ery 

background image

Rozbicia Świata doprowadziły do całkowitego wyniszczenia pla-

198
nety. Zanim świat zdążył osiągnąć ustrój komunistyczny, wyrąbano lasy, spalono 

nagromadzone przez setki milionów lat zasoby węgla i ropy, zanieczyszczono 
powietrze dwutlenkiem węgla i wyziewami fabrycznymi, wytępiono piękne i 

nieszkodliwe zwierzęta: żyrafy, zebry, słonie. Ziemia była zbrukana, rzeki i 
wybrzeża mórz — zanieczyszczone ściekami ropy i odpadkami chemicznymi. Dopiero 

po oczyszczeniu wody, powietrza i ziemi ludzkość doprowadziła planetę do 
obecnego stanu — można przez nią przejść boso, nie narażając nóg na skaleczenie.

Ale przecież i on sam, Mven Mas, który zaledwie niecałe dwa lata zajmował 
odpowiedzialne stanowisko, zniszczył sztucznego satelitę, zbudowanego wysiłkiem 

tysięcy ludzi z zastosowaniem najnowocześniejszych metod sztuki inżynieryjnej. 
Spowodował śmierć czterech uczonych, z których każdy mógłby się stać takim jak 

Ren Boz... A przecież i Rena Boża ledwie udało się uratować. Znów postać Beta 
Łona, ukrywającego się gdzieś tam, wśród gór i dolin Wyspy Zapomnienia, stanęła 

w jego oczach jak żywa, budząc głębokie współczucie. Przed swym wyjazdem Mven 
Mas długo się przyglądał portretom matematyka, usiłując zapamiętać na zawsze tę 

energiczną twarz o potężnych szczękach i wąsko osadzonych oczach, jego postać o 
atletycz-nej budowie.

Do Afrykańczyka zbliżył się motorniczy ślizgowca.
— Mamy dzisiaj wysoką falę. Nie uda nam się przybić do brzegu, musimy płynąć do 

południowego portu.
— Nie potrzeba. Macie tratewki ratunkowe? Schowam w tratewce ubranie i dopłynę 

sam.
Motorniczy i sternik z szacunkiem spojrzeli na Mvena Masa. Mętne, burzliwe fale 

przewalały się z hukiem na mieliżnie. Niskie chmury rozsiewały drobny, ciepły 
deszcz padający skośnie w podmuchach wiatru i łączący się z rozpyloną pianą fal. 

Poprzez tę mglistą siatkę na brzegu majaczyły jakieś szare postacie.
Motorniczy i sternik zamienili spojrzenia. Mven Mas rozbierał się i pakował 

odzież. Ci, co się udawali na Wyspę Zapomnienia, przestawali korzystać z opieki 
społeczeństwa, polegającej na tym, że jeden człowiek starał się dopomóc 

drugiemu. Ale osoba Mvena Masa budziła mimowolnie szacunek, toteż sternik 
postanowił uprzedzić go o wielkim niebezpieczeństwie. Afrykańczyk beztrosko 

machnął ręką. Motorniczy wręczył mu mały, szczelnie zawinięty pakiet.
— Ma pan tu zapas skoncentrowanego  pożywienia na  cały miesiąc. Mven Mas po 

chwili namysłu wsunął pakiet razem z ubraniem do
199

wodoszczelnego schowka, starannie zaniknął klapę i z tratewką pod pachą 
przełożył nogę przez burtę.

— Zawrócić! — wydał krótką komendę.
Ślizgowiec przechylił się na ostrym wirażu. Odrzucony od stateczku Mven Mas 

wszczął zaciekłą walkę z żywiołem. Ze ślizgowca widziano, jak wzlatywał na 
grzbiety fal, zapadając się na przemian w leje.

— Da sobie radę — powiedział z ulgą motorniczy. — Zaczyna nas znosić, musimy 
wracać.

Zawyła śruba. Statek rzucił się w przód i przeskoczył nadbiegła falę. Ciemna 
postać Mvena Masa ukazała się w całej okazałości na brzegu i znikła w deszczowej 

mgle.
Piachem, ubitym przez fale, posuwała się grupa nagich ludzi z opaskami na 

biodrach. Triumfalnie wlekli za sobą miotającą się wściekle olbrzymią rybę. 
Spostrzegłszy Mvena Masa zatrzymali się i pozdrowili go życzliwie.

— Nowy z tamtego świata — rzekł jeden z rybaków. — A jaki doskonały pływak! 
Chodź, żyj z nami! Mven Mas z ciekawością obejrzał rybaków, potem potrząsnął 

głową.
— Będzie mi ciężko żyć tutaj, na brzegu morza, patrzeć na jego przestwór i 

rozmyślać o moim pięknym, straconym świecie.
Rybak z siwą brodą, która tu zapewne uchodziła za ozdobę, oparł rękę na mokrym 

ramieniu przybysza.
— Czyżby cię tu wysłano pod przymusem?

Mven Mas uśmiechnął się boleśnie i próbował wyjaśnić powody swego przybycia. 
Rybak spojrzał na niego ze smutkiem i współczuciem.

— Nie zrozumiemy się. Idź tam — wskazał w kierunku południowo-wschodnim, gdzie w 
przerwie między chmurami ukazały się dalekie szczyty niebieskich gór. — Droga 

jest daleka, a nie mamy tu innych środków komunikacji oprócz... — mieszkaniec 

background image

wyspy poklepał się po muskularnych nogach.

Mven Mas skorzystał z okazji, by się oddalić jak najprędzej, i ruszył lekkim 
krokiem ścieżką, która zawikłanymi pętlami biegła ku wzgórzom.

Droga do środkowej strefy wyspy wynosiła niewiele więcej ponad dwieście 
kilometrów                                                                      

                                                                                
            , ale Myenowi się nie spieszyło. Po co? Wolno mijały dni nie 

wypełnione pożyteczną pracą. Początkowo, kiedy się jeszcze nie otrząsnął z 
przygnębienia, Mven Mas pragnął zetknięcia z przyrodą. Gdyby nie świadomość 

potwornej straty, zapewne rozkoszowałby się ciszą pustynnego płaskowzgórza i 
upalnych nocy tropikalnych. Ale rychło, włócząc się po wyspie w poszukiwaniu 

pracy,
200

która by mu przypadła do serca, zaczął tęsknić do Wielkiego Świata. Nie cieszyły 
go już spokojne doliny z uprawianymi ręcznie zagajnikami owocowych drzew, nie 

koił szmer czystych potoków górskich, nad których brzegiem siedział przez 
niezliczone godziny w upalne południa czy księżycowe noce.

Niezliczone godziny... W rzeczy samej, po cóż przeliczać to, czego potrzeby 
najzupełniej tu nie odczuwa. Czas? Ma go pod dostatkiem, ile chce — ocean czasu, 

a jednocześnie jakże mizerny jest ten jego indywidualny czas!... Jedno krótkie i 
natychmiast zapomniane mgnienie!

Dopiero teraz Mven Mas zrozumiał, jak trafną nazwę ma ta wyspa. Była w niej 
jakaś głucha bezimienność pradawnego życia, egoistycznych spraw i uczuć 

człowieka! Spraw na zawsze zapomnianych przez potomków, jako że powstawały 
jedynie z osobistych potrzeb, nie przyczyniały się do ulżenia i ulepszenia życia 

społeczności, nie zdobiły go twórczym polotem sztuki.
...Afrykańczyka przyjęto do gminy hodowców w centralnej części wyspy i już od 

dwóch miesięcy wypasał stada ogromnych gauro-ba-wołów u stóp wielkiej góry o 
niedorzecznej nazwie w języku owego ludu, który bytował tutaj w czasach 

starożytnych.
Musiał teraz gotować sobie kaszę na żarzących się węglach, w okopconym garnku, a 

miesiąc temu szukał w lesie jadalnych owoców i orzechów. Współzawodniczyły z nim 
małpy, które ciskały weń ogryzkami. Swoje zapasy żywnościowe ofiarował dwóm 

starcom w głuchej dolinie. Postąpił zgodnie z panującym w epoce Pierścienia 
poglądem, że szczęście polega na sprawianiu radości innym ludziom. Dopiero wtedy 

zrozumiał, co to znaczy poszukiwanie pożywienia w niezamieszkanych, pustych 
okolicach. Cóż za niewiarygodna strata czasu!

Mven Mas wstał z kamienia, na którym siedział, i rozejrzał się dokoła. Słońce 
zachodziło po lewej stronie za płaskowzgórzem, gdzie wznosiła się góra mająca 

kształt kopuły. W dole połyskiwała bystra rzeczułka, obramowana zaroślami 
ogromnych, pierzastych bambusów. Tam, w odległości pół dnia marszu, znajdują się 

ruiny sprzed tysiąca lat — starożytna stolica wyspy. Są tu także inne, lepiej i 
gorzej zachowane, także opuszczone miasta. Mven Mas na razie nie interesował się 

nimi.
Stado leżało niby rozrzucone czarne bryły na ciemnej trawie. Noc nadeszła 

szybko. Na mrocznym niebie zajaśniały tysiące gwiazd. Widać stąd znane kontury 
gwiazdozbiorów, jaskrawsze światła wielkich ciał, fatalnego Tukana... Jakże 

jednak słabe są oczy ludzkie!... Mven
201

Mas już nigdy nie zobaczy spirali gigantycznych galaktyk, zagadkowych planet i 
niebieskich słońc. Były teraz dla niego jedynie niezmiernie dalekimi płomykami. 

A może to nie gwiazdy, lecz lampy przybite do kryształowej sfery, jak sądzili 
starożytni?! Jemu tam wszystko jedno.

Afrykańczyk zerwał się z miejsca i zaczął zgarniać przygotowany chrust. Oto 
jeszcze jedna rzecz, która się okazała konieczna — mała zapalniczka. Może biorąc 

przykład z niektórych mieszkańców wyspy i on zacznie wdychać narkotyczny dym, 
żeby skrócić dłużący mu się czas!

Języki ognia zatańczyły odpędzając mrok i przyciemniając światło gwiazd. W 
pobliżu spokojnie spały bawoły. Mven Mas patrzył w ogień. Czyż dla niego jasna 

planeta nie przekształciła się w ciemny dym? Nie, jego dumna rezygnacja wynikła 
po prostu z niewiedzy. Z nieznajomości samego siebie, z niedoceniania patosu 

życia, z nierozu-mienia mocy miłości do Czary. Lepiej w ciągu jednej godziny 
oddać życie dla wspaniałej sprawy Wielkiego Świata, niż żyć tutaj bodaj wiek 

cały!

background image

Na Wyspie Zapomnienia znajdowało się około dwustu stacji zdrowia. Lekarze-

ochotnicy z Wielkiego Świata oddawali do dyspozycji wyspiarzy całą potęgę 
współczesnej wiedzy medycznej. Młodzież Wielkiego Świata pracowała także w 

oddziałach sanitarno-zwiadow-czych, troszcząc się o to, by wyspa nie stała się 
wylęgarnią dawnych chorób czy szkodliwych zwierząt. Mven Mas unikał celowo 

spotkania z tymi ludźmi — nie chciał się bowiem czuć wyrzutkiem świata piękna i 
wiedzy.

O świcie zastąpił go inny pasterz. Afrykańczyk był wolny dwa dni i postanowił 
udać się do pobliskiego miasteczka po płaszcz, gdyż noce w górach stawały się 

coraz zimniejsze.
Dzień był cichy i upalny. Mven Mas zszedł ze wzgórza na szeroką równinę 

stanowiącą jakby morze bladoliliowych i złocistożółtych kwiatów, nad którymi 
fruwały pstre motyle. Podmuchy wiatru chwiały wierzchołkami roślin i kwiaty 

dotykały jego nagich kolan. Na środku tego pola zatrzymał się, ulegając mimo 
woli urokowi radosnego piękna i aromatowi tego dzikiego ogrodu. W zamyśleniu 

dotykał palcami chwiejących się na wietrze płatków.
W pewnej chwili usłyszał cichy, rytmiczny odgłos. Uniósł głowę i zobaczył szybko 

idącą dziewczynę. Z przyjemnością obserwował jej zgrabną postać wśród morza 
kwiatów. Chwycił go ostry żal: przecież to mogła być Czara, gdyby... wszystko 

ułożyło się inaczej!...
Zauważył,  że  dziewczynę trapi  niepokój.  Często się  oglądała za

202
siebie i przyspieszała kroku, jakby ją ktoś ścigał. Mven Mas szybko ruszył ku 

dziewczynie, prostując swą ogromną postać.
Nieznajoma zatrzymała się. Pstra chusta przewiązana na krzyż mocno spowijała jej 

kibić, spód czerwonej sukni ściemniał od rosy. Bransoletki na nagich rękach 
zadzwoniły głośniej, gdy odgarniała z twarzy splątane przez wiatr włosy. Smutne 

oczy patrzyły uważnie spod krótkich loków rozsypanych niedbale nad czołem. 
Dziewczyna oddychała ciężko, widocznie była zmęczona długim marszem.

— Kto pani jest i dokąd podąża? — zapytał Mven Mas. — Może pani potrzebuje 
pomocy?

Dziewczyna spojrzała uważnie na mówiącego i odezwała się urywanym głosem:
— Jestem Onar z piątego osiedla. Ale pomocy nie potrzebuję.

— Widzę jednak, że jest pani zmęczona i coś panią trapi. Czemu pani odmawia 
przyjęcia pomocy, gdy coś pani grozi?

Nieznajoma podniosła wzrok i jej oczy zabłysły czystym blaskiem, jak u kobiet 
Wielkiego Świata.

— Wiem, kto pan jest. Wielki człowiek stamtąd — skinęła ręką w stronę Afryki. — 
Jest pan dobry i ufny.

— Niechże i pani będzie taka. Czy ktoś panią ściga?
— Tak! — powiedziała z rozpaczą.

— Kto panią śmie napastować i trwożyć? Dziewczyna spłonęła rumieńcem i spuściła 
głowę.

— Pewien mężczyzna. Chce, żebym należała do niego...
— Przecież wybór należy do kobiety. Jakże można zmuszać do miłości? Jeśli tutaj 

przyjdzie, powiem mu...
— Nie trzeba! On także przybył tu z Wielkiego Świata, ale już dawno i jest 

potężny... Tylko inny niż pan... Jest straszny! Mven Mas roześmiał się 
beztrosko.

— Dokąd pani idzie?
— Do piątego osiedla. Byłam w miasteczku i spotkałam...

Mven Mas ujął dziewczynę za rękę. Zostawiła posłusznie palce w jego dłoni i 
oboje ruszyli boczną ścieżką ku osiedlu.

Po drodze, ciągle oglądając się z trwogą, dziewczyna opowiedziała Mvenowi, że 
mężczyzna ten wszędzie ją prześladuje. Mven Mas był oburzony. Nie mógł się 

pogodzić z myślą o ucisku, choćby nawet przypadkowym, na zorganizowanej już 
Ziemi.

— Czemu mieszkańcy wyspy nie przeciwstawią się temu — mówił Mven Mas i dlaczego 
nie wie o tym Komisja Kontroli Honoru i Prawa? Czyż w waszych szkołach nie 

nauczają historii i czy nie wiadomo wam o tym, do czego prowadzą nawet małe 
ogniska ucisku?

203
— Uczą... Wiadomo... — odpowiedziała patrząc przed siebie Onar.

Kończyła się kwitnąca równina i ścieżka, skręcając gwałtownie, znikała w gąszczu 

background image

krzaków. W tym właśnie miejscu ukazał się wysoki, ponury mężczyzna, zagradzając 

drogę. Był obnażony do pasas pod siwym owłosieniem okrywającym potężny jego tors 
grała wspaniała muskulatura. Dziewczyna gwałtownym ruchem wyrwała ręką i 

wyszeptała gorączkowo:
— Boję się o pana! Proszę odejść, człowieku Wielkiego Świata!

— Stać! — zagrzmiał rozkazujący głos.
Tak brutalnie nikt nie przemawiał w epoce Pierścienia. Mven Mas odruchowo 

osłonił dziewczynę sobą.
Wysoki mężczyzna podszedł bliżej i spróbował go odepchnąć, ale Mven stał twardo 

jak skała. Wtedy nieznajomy zadał mu błyskawicznie cios pięścią w twarz. Mven 
Mas zachwiał się. Nigdy dotąd w życiu nie uderzył go nikt z wyrachowaniem, z 

zamiarem zadania bólu, ogłuszenia i poniżenia.
Ogłuszony Mven Mas dosłyszał jakby z oddali bolesny okrzyk Onar. Rzucił się na 

przeciwnika, ale runął na ziemię otrzymawszy dwa nowe ciosy. Onar upadła na 
kolana osłaniając go własnym ciałem, ale napastnik ujął ją z triumfalnym 

okrzykiem. Wykręcił jej do tyłu ręce, chwycił wpół, tak że dziewczyna wygięła 
się boleśnie i załkała pąsowiejąc z gniewu.

Ale Mven Mas już przyszedł do siebie. W młodości, w jego czynach Herkulesa 
zdarzały się poważniejsze potyczki z wrogami nie uznającymi praw ludzkich. 

Przypomniał sobie wszystkie chwyty, jakie się stosuje w walce wręcz z 
niebezpiecznymi zwierzętami.

Podniósł się bez pośpiechu, spojrzał na wykrzywioną z wściekłości twarz wroga, 
chcąc wybrać miejsce dla zadania miażdżącego ciosu, i nagle ogarnęło go 

zdumienie. Poznał tę charakterystyczną twarz, która go tak długo prześladowała w 
czasie męczących rozmyślań o słuszności doświadczenia w Tybecie.

— Bet Łon!
Tamten puścił natychmiast dziewczynę i zamarł przyglądając się uważnie 

nieznanemu ciemnoskóremu człowiekowi, z którego twarzy zniknął bez śladu wyraz 
wrodzonej dobroduszności.

— Wiele myślałem o spotkaniu z panem, Bet Łon. Wspólna niedola powinna nas 
zbliżyć — powiedział Mven Mas. — Ale nie przypuszczałem, że to będzie tak 

wyglądało!
— To znaczy jak? — zapytał bezczelnie Bet Łon nie ukrywając gniewu.

Afrykańczyk skinął z lekceważeniem ręką.
204

— Po co te puste słowa? W tamtym świecie pan ich nie wygłaszał i chociaż 
popełniał pan przestępstwa, to jednak działał w imię wielkiej idei. A tu w imię 

czego?
— W imię samego siebie! — rzucił Bet Łon wzgardliwie przez zaciśnięte zęby. — 

Dosyć się już liczyłem z innymi, z dobrem powszechnymi Uważam, że wszystko to 
jest człowiekowi niepotrzebne. Wiedzieli o tym niektórzy mędrcy już w 

starożytności.
— Nigdy pan nie myślał o innych, Bet Łon — przerwał mu Afrykańczyk. — Folgując 

sobie we wszystkim, przekształcił się pan teraz prawie w zwierzę!
Matematyk wykonał ruch, jakby chciał się rzucić na Mvena Masa, ale zapanował nad 

sobą.
— Dosyć, za dużo pan mówi!

— Widzę, że pan zbyt wiele stracił i chcę...
— A ja nie chcę! Precz z drogi!

Mven Mas ani się poruszył. Stał pewny siebie i groźny z pochyloną głową, czując 
dotyk drżącego ramienia dziewczyny. Ten dreszcz budził w nim większą zaciekłość 

niż ciosy wroga. Jego oczy ciskały błyskawice gniewu. Matematyk patrzał na 
Afrykańczyka, wreszcie odetchnął głęboko i ustępując ze ścieżki powiedział:

— Idźcie.
Mven Mas ponownie ujął rękę Onar i poprowadził ją przez krzaki, czując na sobie 

nienawistne spojrzenie Beta Łona. Na zakręcie Mven Mas zatrzymał się tak nagle, 
że Onar trąciła go w plecy.

— Bet Łon, powróćmy razem do Wielkiego Świata! Matematyk roześmiał się 
beztrosko, ale Mven Mas ułowił w tym śmiechu nutkę goryczy.

— Kim pan jesteś, że mi to proponujesz? Czy pan wie?...
— Wiem. Ja także dokonałem zakazanego doświadczenia i zgubiłem ludzi, którzy mi 

ufali. Droga moich badań biegła w pobliżu pańskiej. Pan, ja i wielu innych 
jesteśmy w przededniu zwycięstwa! Pan jest potrzebny ludziom, ale nie w tej 

postaci...

background image

Matematyk zrobił krok w kierunku Mvena Masa i zamknął oczy. Ale nagle odwrócił 

się na pięcie, cisnął przez ramię jakieś przekleństwo i odszedł. Mven Mas w 
milczeniu ruszył ścieżką.

Do piątego osiedla było jeszcze około dziesięciu kilometrów. Dowiedziawszy się, 
że dziewczyna jest samotna, Afrykańczyk poradził jej, aby się udała na wybrzeże 

wschodnie, do osiedli nadmorskich. W ten sposób uniknie spotkania z Betem Łonem. 
Były wybitny uczony odgrywał w życiu małych i cichych osiedli tej górzystej 

okolicy rolę tyrana. Chcąc zapobiec dalszym ekscesom Mven Mas postanowił udać
205

się do osiedla i poprosić o wzięcie Beta Łona pod obserwację. Dziewczyna 
opowiedziała, że w tutejszych lasach ukazały się tygrysy, które jakoby uciekły z 

rezerwatu, a być może zachowały się od dawna w nieprzeniknionym gąszczu 
porastającym stoki górskie. Mocno ujęła rękę Myena i błagała go, żeby był 

ostrożny: w żadnym wypadku niech nie próbuje nocnej wędrówki po górach. Mven Mas 
ruszył z powrotem. Rozmyślając o niedawnym wydarzeniu czuł ciągle na sobie wzrok 

dziewczyny wyrażający trwogę i przywiązanie. Po raz pierwszy Mven Mas pomyślał z 
uznaniem o bohaterach czasów starożytnych, o ludziach, którzy cierpiąc poniżenie 

i fizyczne udręki zdobywali się na wzniosłe czyny. Byli zawsze prawdziwymi 
ludźmi, chociaż otoczenie sprzyjało rozwojowi zwierzęcego samolubstwa.

W dawnych czasach występowały dziwne sprzeczności. Choć warunki życia były 
bardzo ciężkie i człowiekowi groziło zewsząd niebezpieczeństwo, uczucia 

szlachetne, jak miłość, przyjaźń, wzajemna życzliwość, nie tylko nie wygasły, 
lecz zyskały na sile i były nieraz potężniejsze niż obecnie w epoce Pierścienia.

Mvena Masa zawsze gniewali uczeni tamtych czasów, którzy opierając się na 
błędnej teorii o powolnej przemianie gatunków, głosili, że ludzkość nie osiągnie 

doskonałości nawet w ciągu miliona lat. Gdyby bardziej kochali człowieka i znali 
dialektykę rozwoju, byliby innego zdania.

Zachód słońca zaróżowił chmury zwisające nad ogromną górą. Mven Mas skoczył do 
rzeczki.

Odświeżony i uspokojony, usiadł na płaskim kamieniu, żeby się wysuszyć i 
odpocząć. Nie udało mu się dotrzeć do miasteczka przed nadejściem nocy. Liczył 

na to, że osiągnie cel marszu przy świetle księżyca. Patrząc w zamyśleniu na 
pieniącą się wodę, Afrykańczyk nagle poczuł na sobie czyjeś spojrzenie, ale 

wokoło nie było nikogo. Przebrnął rzeczułkę i ruszył w góry.
Szedł szybko ujeżdżoną przez liczne wozy drogą na płaskowzgórze mające tysiąc 

osiemset metrów wysokości. By dostać się na drogę wiodącą do miasteczka, musiał 
przeciąć zalesiony grzbiet górski. Wąski sierp księżyca mógł mu przyświecać po 

drodze nie dłużej niż półtorej godziny. Podążać ścieżką górską po ciemku, wśród 
bezksiężycowej nocy, było zadaniem niełatwym. Mven Mas spieszył się. Rzadkie, 

niezbyt wysokie drzewa rzucały długie smugi cienia.
Nagle z prawej strony usłyszał groźny pomruk. Odpowiedział mu niski, przeciągły 

ryk wśród plam księżycowej poświaty. Dźwięki te przenikały aż do głębi duszy i 
budziły wspomnienie dawno nie doświadczonych uczuć przerażenia i bezsilności 

ofiary wobec straszli-
206

wego drapieżnika. Mven przezwyciężył pierwotny strach, zrodziła się w nim wola 
walki — dziedzictwo niezliczonych pokoleń bezimiennych bohaterów zdobywających 

prawo do ludzkiego życia wśród mamutów, lwów, niedźwiedzi, wściekłych byków i 
wilczych gromad.

Mven Mas zatrzymał się, spojrzał dokoła i wstrzymał oddech. Nic się nie 
poruszyło w ciszy nocnej, ale ledwie zrobił kilka kroków, poczuł, że jest 

ścigany krok w krok. Tygrysy? Czyżby wiadomości On ar były prawdziwe?
Zaczął biec zastanawiając się, co uczyni, gdy drapieżniki się na niego rzucą. 

Wdrapywać się na wysokie drzewo nie ma sensu: tygrys włazi o wiele zręczniej od 
człowieka. Walczyć? Wokoło były jedynie kamienie, o odłamaniu jakiejś maczugi od 

twardych jak żelazo konarów drzewa nie było mowy. Gdy ryk zabrzmiał z tyłu 
zupełnie blisko, Mven Mas zrozumiał, że musi zginąć. Zwieszające się nad ścieżką 

gałęzie przytłaczały Afrykańczyka. Pragnął zaczerpnąć męstwa w swoich ostatnich 
chwilach z gwieździstego nieba, z tej głębi, której badaniu oddał całe swe 

dotychczasowe życie. Pomknął ogromnymi susami. Szczęście mu sprzyjało — wkrótce 
znalazł się na skraju dużej polany. Na środku dostrzegł stos odłamków skalnych. 

Rzucił się więc tam, pochwycił wielki kamień o ostrych kantach i odwrócił się w 
stronę lasu. Dopiero teraz wśród smug cieni krzyżujących się w rzadkim lesie 

spostrzegł niewyraźne, poruszające się widma. Księżyc dotykał już swym brzegiem 

background image

wierzchołków drzew. Wydłużone cienie przecięły polanę w poprzek i właśnie po 

nich, jak po czarnych ścieżkach, pełzły ku Mvenowi dwa ogromne koty. Mven Mas 
poczuł nadchodzącą śmierć, jak wówczas w tybetańskim obserwatorium. Teraz jednak 

nie była w nim, lecz nadchodziła z zewnątrz płonąc zielonkawym ogniem w 
fosforyzujących oczach drapieżników. Mven Mas zaczerpnął powietrza w płuca, 

spojrzał w górę na jaśniejące w głębi nieba gwiazdy i uniósł kamień nad głowę.
— Jestem przy tobie, towarzyszu!

Z leśnego mroku wychynął wysoki cień mężczyzny uzbrojonego w sękaty konar. 
Zdziwiony Mven Mas zapomniał na chwilę o tygrysach. Poznał w przybyłym 

matematyka. Bet Łon, dysząc ciężko wskutek szybkiego biegu, wyrósł nagle obok 
Mvena Masa. Wielkie koty, które początkowo cofnęły się gwałtownie, znów zaczęły 

się posuwać naprzód. Od tygrysa z lewej strony dzieliła Mvena odległość zaledwie 
trzydziestu kroków. Oto zwierzę podciągnęło już pod siebie tylne i gotowało się 

do skoku.
— Szybciej!   — zadźwięczał   na   całą   polanę   energiczny  okrzyk. Blade 

błyski miotaczy granatów zamigotały z trzech stron za ple-
207

cami Mvena Masa, który wypuścił z rąk kamień. Pierwszy tygrys wspiął się na całą 
swą długość i runął na wznak. Drugi dał susa w kierunku lasu, gdzie ukazały się 

sylwetki trzech jeźdźców. Rozległ się wybuch szklanego granatu o potężnym 
ładunku elektrycznym i drugi tygrys padł łbem na trawę.

Jeden z jeźdźców wyrwał się do przodu. Jeszcze nigdy strój roboczy Wielkiego 
Świata nie wydał się Mvenowi tak piękny: szerokie krótkie spodenki, luźna 

koszulka ze sztucznego lnu z dwoma kieszonkami na piersi.
— Mvenie, czułam, że grozi panu niebezpieczeństwo!

Czyż mógł nie poznać tego wysokiego głosu, w którym dźwięczał teraz niepokój? 
Czara NandiL.

Dziewczyna zeskoczyła z konia i podbiegła do niego. W ślad za nią zbliżyło się 
pięciu jej towarzyszy. Mven Mas nie zdążył się im przyjrzeć, bo wątły sierp 

księżyca zniknął za lasem i ciemność okryła polanę. Ujął Czarę delikatnie za 
rękę i przyłożył drobną jej dłoń do niespokojnie bijącego serca. Ledwie 

wyczuwalnie cienkie paluszki Czary pogłaskały wypukłą płaszczyznę mięśnia i ta 
niewinna pieszczota napełniła Mvena Masa błogim spokojem.

— Czaro, jest tutaj Bet Łon, nasz nowy przyjaciel... Mven Mas obrócił się — 
matematyk gdzieś zniknął.

— Bet Łon, niech pan nie odchodzi! — zawołał.
— Jeszcze wrócę! — rozległ się z daleka potężny głos, ale nie było już w nim 

gorzkiego zuchwalstwa.
Jeden z towarzyszy Czary — widocznie kierownik grupy — zdjął przytroczoną do 

siodła latarnię sygnalizacyjną. Słabe światło łącznie z niewidzialnym promieniem 
radiowym pobiegło w niebo. Mven Mas zrozumiał, że przybyli wzywają aparat 

latający. Cała piątka byli to chłopcy, członkowie oddziału zwiadowczego, którzy 
jako jeden ze swych czynów Herkulesowych wybrali służbę obserwacyjną i walkę z 

drapieżnymi zwierzętami na Wyspie Zapomnienia. Czara Nandi przyłączyła się do 
tego oddziału w celu odnalezienia Mvena Masa.

— Myli się pan sądząc, że jesteśmy na tyle przewidujący — mówił dowódca 
oddziału, kiedy wszyscy zasiedli dokoła latarni, a Mven Mas zaczął wypytywać o 

szczegóły. — Pomogła nam dziewczyna o staro-greckim imieniu.
— Onar! — zawołał Mven Mas.

— Tak, Onar. Nasz oddział zbliżał się właśnie do piątego osiedla, gdy nadbiegła 
ledwie żywa ze zmęczenia. Onar potwierdziła wiadomość o tygrysach, które nas tu 

sprowadziły, i przekonała, byśmy jechali za panem niezwłocznie. Lękała się, że 
drapieżniki mogą na-

208
paść pana w czasie powrotu do miasteczka przez góry. Jak pan widzi, ledwieśmy 

zdążyli. Niebawem nadleci śrubowiec ciężarowy i wyprawimy pańskich chwilowo 
unieszkodliwionych wrogów do rezerwatu. Jeśli się okaże, że to rzeczywiście 

ludożercy, to się ich zgładzi. Nie można jednak pozbywać się tak rzadkich okazów 
bez próby.

— Bez jakiej próby?
— Prawdopodobnie dostaną zastrzyk obniżający ich żywotną aktywność. Słabe 

tygrysy są zdolne do nauczenia się wielu rzeczy. Będziemy pańskich wrogów uczyć.
Młodzieńcowi przerwał głośny, wibrujący dźwięk. Z góry wolno zniżała się czarna 

masa. Polanę zalało oślepiające światło. Tygrysy załadowano w elastyczne 

background image

pojemniki przeznaczone dla delikatnych ładunków. Źle widoczna w ciemności bryła 

statku znikła odsłaniając na nowo polanę dla światła gwiazd. Razem z tygrysami 
pojechał jeden z pięciu chłopców, a jego konia otrzymał Mven Mas.

Konie Afrykańczyka i Czary szły obok siebie. Droga zbiegała doliną rzeczki 
Galie. Przy jej ujściu, na wybrzeżu, znajdowała się stacja medyczna i baza 

oddziału zwiadowczego.
— Po "raz pierwszy na tej wyspie jadę ku morzu — przerwał milczenie Mven Mas. — 

Dotychczas zdawało mi się, że morze to strefa zakazana, dzieląca mnie na zawsze 
od świata.

— Wyspa stała się dla pana nową szkołą? — powiedziała Czara pytającym tonem.
— Tak. W krótkim czasie przeżyłem i przemyślałem wiele. Wszystkie te myśli 

nurtowały mnie już dawniej...
Mven Mas opowiedział o swoich dawnych obawach, że ludzkość rozwija się zbyt 

racjonalistycznie, że kładzie się zbytni nacisk na kierunek techniczny i 
powtarza — oczywiście w łagodniejszej formie — błędy starożytności. Zdawało mu 

się, że na planecie Epsilon Tukana bardzo do nas podobna i tak samo piękna 
ludzkość zatroszczyła się w znacznie większym stopniu o rozwój emocjonalnej 

strony psychiki.
— Wiele wycierpiałem z powodu braku poczucia pełnej harmonii z życiem — 

odpowiedziała dziewczyna po krótkim milczeniu. — Zawsze mnie więcej pociągał 
świat antyczny niż współczesność. Marzyłam o epoce nie roztrwonionych jeszcze 

sił i uczuć, nagromadzonych przez dobór pierwotny w epoce Erosa, i zawsze 
starałam się w moich widzach budzić silne uczucia. Ale chyba tylko Evda Nal mnie 

rozumiała.
14 — Mgławica Andromedy 209

— I Mven Mas — powiedział Afrykańczyk z powagą i dodał, że Czara wydawała mu się 
miedzianoskórą córką Tukana.

Dziewczyna podniosła głowę i w bladym świetle przedświtu Mven Mas dojrzał oczy 
tak wielkie i tak głębokie, że doznał lekkiego zawrotu głowy. Odsunął się więc z 

uśmiechem na bok.
— Niegdyś nasi przodkowie wyobrażali sobie nas w swoich powieściach jako na pół 

żywych, rachitycznych osobników o nadmiernie rozwiniętej czaszce. Mimo milionów 
zarzynanych i męczonych zwierząt nie zdołali się oni posunąć naprzód w swym 

rozumieniu mózgowego aparatu człowieka, ponieważ szli z nożem tam, gdzie powinny 
były znaleźć zastosowanie najczulsze aparaty pomiarowe w skali atomowej i 

cząsteczkowej. Obecnie wiemy, że wytężona praca mózgu wymaga silnego ciała, 
pełnego energii życiowej, ale to ciało właśnie rodzi wielkie emocje.

— I jak dawniej żyjemy na uwięzi rozumu — dodała Czara Nandi.
— Zrobiono już bardzo wiele, jakkolwiek nasz intelekt ciągle ma ogromną przewagę 

nad uczuciem. Trzeba by się postarać o to, żeby owo uczucie mniej ulegało 
rozumowi, a nawet przeciwnie: żeby od czasu do czasu podporządkowywało sobie 

rozum. Wydaje mi się to tak ważne, że zamierzam napisać na ten temat książkę.
— Świetna myśl! — zawołała Czara z zapałem. — Niewielu uczonych poświęciło się 

całkowicie badaniom piękna i uczuć... Nie mam tu bynajmniej na myśli 
psychologii.

— Rozumiem doskonale! — odpowiedział Afrykańczyk rozkoszując się mimo woli 
widokiem zmieszanej dziewczyny, która uniosła wyżej dumną głowę, jakby chciała 

ją wystawić na działanie promieni wschodzącego słońca.
Siedziała w siodle swobodnie i lekko, jadąc stępa na karym koniu, tuż obok 

bułanka Myena Masa.
— Zostajemy w tyle — zawołała raptem i szarpnęła cugle. Koń skoczył naprzód.

Afrykańczyk dopędził ją i oboje pomknęli lotem strzały. Gdy zrównali się ze 
swymi młodocianymi towarzyszami, powstrzymali konie, a Czara Nandi zwróciła się 

do Mvena Masa.
— I cóż z tą dziewczyną Onar?...

— Powinna wrócić do Wielkiego Świata. Sama pani mówiła, że na wyspie pozostała 
jedynie ze względu na swą matkę, która niedawno zmarła. Dobrze by było, gdyby 

Onar znalazła pracę u Vedy. Przy wykopaliskach konieczne są czułe ręce kobiece. 
Bet Łon, który również powróci do nas, znajdzie ją na nowo!...

Czara zmarszczyła brwi i spojrzała uważnie na Mvena Masa.
210

— A pan nie porzuci swoich gwiazd?
— Bez względu na to, co postanowi Rada, będę kontynuował swe badania kosmiczne. 

Ale na razie powinienem napisać...

background image

— O gwiazdach dusz ludzkich?

— Właśnie! Aż dech zapiera, gdy się pomyśli o ich ogromnej różnorodności... — 
Widząc, że dziewczyna przygląda mu się z czułym uśmiechem, zamilkł. — Pani się z 

tym nie zgadza?
— Ależ zgadzam się, oczy wiście I Myślałam o pańskim doświadczeniu. Pan je 

wykonał z namiętną niecierpliwością, żeby udostępnić ludziom pełnię świata. Jest 
pan w tym nie tylko uczonym, ale i artystą.

— A Ren Boz?
— Dla niego doświadczenie to tylko dalszy krok na drodze badań.

— A więc pani mnie usprawiedliwia, Czaro?
— Najzupełniej. Jestem pewna, że tak myśli wiele ludzi, większość. Wjeżdżali do 

małego osiedla przy stacji.
Fale Oceanu Indyjskiego uderzały miarowo. W ich huku Mas słyszał rytmiczne echa 

basów z symfonii Ziga Zora. Nad morzem dźwięczała potężna nuta przyrody 
ziemskiej, błękitne „f", budząc w człowieku serdeczny odzew.

Ocean jaśniał w całym swym blasku. Był już wolny od drapieżnych rekinów, 
jadowitych ryb, mięczaków i niebezpiecznych meduz, jak życie współczesnego 

człowieka było wolne od zła i strachu wieków minionych. Gdzieś jednak w 
przepastnych jego głębinach istniały tajemne kryjówki, w których kiełkowały 

nasiona szkodliwych form życia i tylko czujności oddziałów zwiadowczych należy 
zawdzięczać czystość i bezpieczeństwo oceanicznych wód.

Podobnie w młodociannej duszy zaczyna nagle kiełkować złośliwy upór, zuchwała 
pewność siebie i egoizm. Jeśli się człowiek nie podporządkuje autorytetowi 

społeczeństwa, nie postawi sobie wzniosłych i mądrych celów, będzie się kierował 
osobistymi namiętnościami, męstwo przekształci się w zwierzęcość, zdolności 

twórcze — w okrutną przebiegłość, a przywiązanie i ofiarność — w tyranię i 
okrucieństwo. O zepsucie obyczajów i rozluźnienie dyscypliny społecznej 

nietrudno — na to wystarcza zaledwie dwu, a może nawet jednego pokolenia 
wiodącego złe życie. Mven Mas spojrzał wprost w ślepia tej bestii tu, na Wyspie 

Zapomnienia, i zrozumiał, że jeśli się jej
211

nie okiełzna, zapanuje znowu potworny despotyzm, który dręczył ludzkość przez 
tyle wieków.

Rzeczą najbardziej zadziwiającą w dziejach Ziemi jest odwieczna nienawiść do 
wiedzy i piękna. W czasach pierwotnych prześladowano czarowników i wiedźmy, w 

Epoce Rozbicia Świata — myślicieli wyprzedzających swój czas. Tak było i na 
innych planetach, na których powstały wielkie cywilizacje: w procesie 

kształtowania się form społecznych nie zdołały uniknąć panowania oligarchii, 
rodzącej się nagle i podstępnie w najbardziej nieoczekiwanych postaciach... Mven 

Mas pamiętał komunikaty Pierścienia o zaludnionych światach, gdzie się stosowało 
najwyższe osiągnięcia wiedzy dla zastraszenia, tortur i kar, odczytywania myśli 

i przekształcania mas w gromadę pokornych półidiotów, spełniających z gotowością 
każdy, choćby najpotworniejszy nakaz. Wołanie o pomoc jednej z takich planet 

leciało przez setki lat i dotarło do Pierścienia, kiedy już dawno zginęli 
okrutni władcy i ciemiężeni przez nich ludzie, którzy nadali ten komunikat.

Nasza planeta weszła już w takie stadium rozwoju, kiedy podobne rzeczy są 
niemożliwe. Ciągle jeszcze jednak rozwój duchowy człowieka jest niedostateczny, 

ten rozwój, o który troskają się tacy ludzie jak Evda Nal.
— Artysta Kart San powiedział, że mądrość polega na harmonijnym połączeniu 

wiedzy i uczuć. Bądźmy mądrzy! — Czara przemknęła obok Afrykańczyka i rzuciła 
się w huczący odmęt.

Mven Mas widział płynny obrót jej ciała w powietrzu i następnie skrzydlaty ruch 
rąk. Kąpiący się na dole chłopcy z oddziału zwiadowców zastygli w bezruchu. 

Mvena przeszedł dreszcz zachwytu graniczący z lękiem. Nigdy dotąd nie skakał z 
tak zawrotnej wysokości. W tej chwili jednak zerwał się, stanął na skraju 

urwiska i- zaczął szybko ściągać ubranie. Potem dopiero przypomniał sobie, że w 
chwilach zamącenia myśli Czara wydawała mu się boginią ludzi dawnych, która może 

wszystko. A jeśli może ona — potrafi i oni
Wśród huku fal zabrzmiał słaby, ostrzegawczy okrzyk dziewczyny, ale nie dotarł 

do uszu Mvena Masa, który już skoczył w dół. Lot był rozkosznie długi. Mistrz 
skoków, Mven Mas, jak gdyby wszedł w wodę i zanurzył się bardzo głęboko. Morze 

było tak zadziwiająco przezroczyste, że dno wydawało się tuż-tuż. Afrykańczyk 
skurczył się i siła nie wygaszonej inercji tak gotrzepnęła, że stracił na chwilę 

przytomność. Wyrzucony gwałtownie na powierzchnię przyszedł szybko do siebie i 

background image

przewrócił się na wznak. Wkrótce dostrzegł

212
płynącą do niego Czarę. Po raz pierwszy bladość wywołana przez strach sprawiła, 

że jaskrawy brąz jej opalenizny jakby zmatowiał. W oczach malował się wyrzut i 
zachwyt.

— Po co pan to zrobił? — rzekła oddychając z trudem.
— Ponieważ pani to zrobiła. Pójdę za panią wszędzie... żeby zbudować własny 

Epsilon Tukana na naszej Ziemi!
— I razem ze mną wróci pan do Wielkiego Świata?

— Tak.
Mven Mas odwrócił się, żeby płynąć dalej, i wydał okrzyk zdziwienia. 

Przezroczystość morza, która dopiero co spłatała mu tak przykrego figla, tutaj z 
dala od brzegu, potęgowała się jeszcze bardziej. Zdawało mu się, że razem z 

Czarą przelatywał ponad dnem na zawrotnej wysokości. Dno było widoczne w 
najdrobniejszych szczegółach, jakby oglądane przez warstwę przejrzystego 

powietrza. Mven Mas dał się ponieść odwadze i radości ludzi, którzy przekraczają 
granice ziemskiego ciążenia. Loty w czasie burzy ponad oceanem, skoki w czarne 

głębiny kosmosu na sztucznych satelitach budziły podobne uczucia zuchwałości i 
triumfu. Mven Mas gwałtownym rzutem podpłynął do Czary, szepnął jej imię i 

odczytał gorącą odpowiedź w jasnych i śmiałych oczach towarzyszki. Ich usta i 
ręce złączyły się ponad kryształową otchłanią.

12. Rada Astronautyczna
Rada Astronautyczna, podobnie jak i naczelny mózg planety — Rada Ekonomiczna, od 

dawna posiadała własny gmach przeznaczony do sesji naukowych. Specjalnie 
urządzone i odpowiednio przystosowane wnętrze tego gmachu nastrajało zebranych 

na ton zagadnień kosmicznych, i sprzyjało szybkiemu oderwaniu się od spraw 
ziemskich.

Czara Nandi weszła z Evdą Nal do głównej sali Rady ze wzruszeniem. Nigdy jeszcze 
w niej nie była. Sala miała kształt jajowaty, parabolicznie wygięty sufit i 

szeregi elipsoidalnych siedzeń. Zalewało ją jaskrawe i przezroczyste światło, 
jakby zebrane z jakiejś gwiazdy jaśniejszej niż Słońce. Wszystkie linie ścian, 

sufitu i siedzeń zbiegały się w końcu ogromnej hali, stanowiącej jakby naturalny 
punkt koncentryczny. Tam też, na podwyższeniach widniały ekrany przeznaczone do 

pokazów oraz trybuna i miejsca dla kierujących posiedzeniami członków Rady.
213

Złotawomatowe płyty ścian były przedzielone plastycznymi mapami planet. Po 
prawej stronie znajdowały się mapy planet układu słonecznego, po lewej — tych 

planet, które należały do najbliższych gwiazd i zostały już zbadane. Drugi rząd, 
tuż pod niebieskim skrajem sufitu, tworzyły wykonane fosforyzującymi farbami 

schematy zamieszkanych systemów gwiezdnych, otrzymane od sąsiadów z obwodu 
Wielkiego Pierścienia.

Czarę zainteresował stary, poczerniały i widocznie nieraz już odnawiany obraz, 
zawieszony nad trybuną.

Górną część ogromnego płótna zajmowało czarnofioletowe niebo. Mały sierp obcego 
księżyca rzucał blade, martwe światło na uniesioną bezradnie w górę rufę 

starodawnego statku kosmicznego, wyraźnie zarysowującego się na tle szkarłatnej 
łuny zachodu.

Szeregi dziwacznych, niebieskich roślin sprawiały wrażenie, że są z metalu. Po 
głębokim piachu z trudem brnął samotny człowiek w lekkim skafandrze ochronnym i 

patrzał na zdruzgotany statek i na ciała towarzyszy wydobyte z jego wnętrza. W 
ochronnych szkłach jego maski odbijały się szkarłatne błyski zachodu, ale 

artysta w dziwny sposób potrafił odtworzyć bezgraniczny tragizm osamotnienia w 
obcym świecie. Po niewysokim wzgórzu z prawej strony pełzł jakiś dziwny stwór 

bezkształtny i wstrętny. Poniżej był umieszczony krótki i wymowny napis „Sam".
Pochłonięta obrazem dziewczyna nie od razu uzmysłowiła sobie oryginalną 

koncepcję architektoniczną polegającą na tym, że do każdego miejsca w amf i 
teatralnie rozplanowanym audytorium wiodło z galerii osobne przejście. Każdy 

rząd był odizolowany od sąsiadującego z nim, górnego czy też niższego. Na 
antyczne ozdoby u krzeseł, balustrady i pulpitów zwróciła Czara uwagę dopiero 

wtedy, gdy zajęła miejsce obok Evdy. Były one wykonane z perło-woszarego drzewa 
afrykańskiego. Może ze względu na właściwy wszystkim ludziom sentyment do 

pamiątek przeszłości, drzewo wydało się Czarze bardziej przytulne i żywe niż 
masa plastyczna. Czule pogłaskała wygiętą poręcz fotela, nie przestając 

obserwować sali.

background image

Ludzi zebrało się sporo, mimo że potężne stacje telewizyjne miały przekazać 

wszystko aż do najdalszych punktów planety. Sekretarz Rady, Mir Om, 
odcz                                                                            

                                                                                
        ytywał zgodnie ze zwyczajem krótkie komunikaty, nagromadzone od 

ostatniego posiedzenia. Zainteresowanie dla wszelkich zjawisk życia stanowiło 
charakterystyczną cechę ludzi epoki Pierścienia. Wśród kilkuset osób 

znajdujących się w sali nie było ani jednej, która by nie słuchała uważnie. 
Czara jednak przegapiła pierwszy komunikat, rozglądając się po sali i odczytując 

mądre
214

wypowiedzi wielkich uczonych, wypisane pod mapami planet. Najbardziej spodobała 
jej się sentencja widniejąca pod Jowiszem i nawołująca do obserwacji zjawisk 

przyrody. W innym miejscu napis głosił: „Poznanie prawdy nie przychodzi łatwo — 
jest ono owocem długiej, uporczywej pracy, zwątpień, upadków i wiary w 

zwycięstwo. Nie cofajcie się nigdy przed tym, co trudne i niejasne".
Na trybunie powstał ruch — w sali się ściemniło. Głos sekretarza Rady zadrżał.

— Zobaczycie teraz to, co do niedawna jeszcze wydawało się niemożliwe: zdjęcie 
naszej Galaktyki dokonane spoza niej. Przed więcej niż stu pięćdziesięcioma 

tysiącami lat, a więc półtorej galaktycznej minuty temu mieszkańcy układu 
planetarnego... — Czara puściła mimo uszu szereg nic jej nie mówiących liczb — 

... w gwiazdozbiorze Centaura zwrócili się do mieszkańców Wielkiego Obłoku 
Magellana, jedynego, bliskiego nam, pozagalaktycznego układu gwiezdnego, o 

którym wiadomo, że istnieją tam cywilizacje, zdolne do nawiązania łączności z 
naszą Galaktyką w obwodzie Pierścienia. Nie możemy jeszcze określić ściśle 

miejsca tego układu, niemniej jednak odebraliśmy jego transmisję. Oto nasza 
Galaktyka.

Na olbrzymim ekranie zajaśniał dalekim, srebrzystym światłem szeroki, zwężający 
się przy obu końcach gwiazdozbiór. Najgłębszy mrok przestrzeni kosmicznej 

przyczaił się na brzegach ekranu. Taką samą czernią ziały luki pomiędzy 
spiralnymi, postrzępionymi na końcach odgałęzieniami. Blada poświata otaczała 

pierścień kulistych gromad, najstarszych układów gwiezdnych wszechświata. 
Płaskie pola gwiezdne biegły na przemian z obłokami i pasami czarnej, zastygłej 

materii. Zdjęcie było wykonane z niewygodnej pozycji, tak że otrzymany obraz 
Galaktyki ujęty był skośnie i z góry, wskutek czego jądro centralne zaledwie 

było widoczne jako gorejąca, wypukła masa w środku wąskiej soczewki. W celu 
otrzymania pełnego obrazu naszego układu gwiezdnego prawdopodobnie zbierano 

materiał informacyjny ze znacznie dalszych galaktyk, rozmieszczonych na wyższych 
szerokościach galaktycznych. Jednakże od czasu jak powstał Pierścień, ani jedna 

z galaktyk nie sygnalizowała nic, co by świadczyło o istnieniu życia.
Ludzie Ziemi wpatrywali się w ekran z przejęciem. Po raz pierwszy człowiek mógł 

spojrzeć na swój gwiezdny świat z głębi kosmosu. Czarze wydało się, że cała 
planeta wstrzymała dech oglądając własną Galaktykę na wszystkich sześciu 

kontynentach i oceanach, wszędzie tam, gdzie istniały porozrzucane wysepki 
ludzkiego życia i pracy.

215
— Informacja naszego obserwatorium w obwodzie Pierścienia dobiegła końca — 

oznajmił sekretarz. — Obecnie zajmiemy się projektami zgłoszonymi do szerokiej 
dyskusji.

Propozycję Juty Gay w sprawie wytworzenia sztucznej atmosfery na Marsie uznano 
za godną uwagi. Przewidywała ona wydzielanie lekkich gazów z głębszych pokładów 

za pośrednictwem automatycznych instalacji i była poparta przekonującymi 
obliczeniami. W wypadku jej realizacji można by otrzymać powietrze przydatne do 

oddychania i izolacji cieplnej naszych osiedli. Dotychczasowe urządzenia cieplne 
byłyby wówczas zbyteczne. Wiele lat temu, gdy odkryto na Wenus oceany ropy 

naftowej i góry z twardych węglowodanów, zostały tam rzucone automatyczne 
agregaty w celu wytworzenia sztucznej atmosfery pod ogromnymi kloszami z 

plastyku, co umożliwiło hodowlę roślin i urządzenie fabryk. Właśnie fabryki te 
zaopatrują ludzkość w ogromne ilości wytworów chemii organicznej.

Sekretarz odłożył na bok płytkę metalową i uprzejmie się uśmiechnął. W jednym z 
pierwszych rzędów ukazał się Mven Mas w ciemnoczerwonej szacie, przygnębiony, 

ale spokojny i uroczysty. Na znak szacunku do zgromadzonych wzniósł w górę 
splecione dłonie, po czym zajął miejsce.

Sekretarz opuścił trybunę ustępując miejsca młodej kobiecie o krótkich 

background image

złocistych włosach i zdziwionym spojrzeniu zielonych oczu. Obok niej stał 

przewodniczący Rady, Grom Orm.
— Nowe propozycje ogłaszamy zazwyczaj sami. Tym jednak razem mamy do czynienia z 

prawie całkowicie ukończoną pracą badawczą. Oddaję głos autorce, Ivie Dźan.
Zielonooka kobieta rozpoczęła przemówienie -=iiieco drżącym ze wzruszenia 

głosem. Na wstępie wspomniała o o§ółnie znanym zjawisku niebieskawego 
zabarwienia liści roślin na kontynentach południowych. Barwa ta jest 

charakterystyczna dla najstarszych form roślinności ziemskiej. Jak wykazały 
badania przeprowadzone nad roślinnością innych planet, niebieskie ulistnienie 

występuje w bardziej niż ziemska przezroczystych atmosferach lub też powstaje w 
warunkach bardziej twardego promieniowania pozafiołkowego, niż to się ma w 

wypadku Słońca.
— Nasze Słońce, stałe w swym czerwonym promieniowaniu, nie wykazuje stałości w 

zakresie promieniowa/i niebieskich i pozafioł-kowych. Przed dwoma milionami lat 
jego promieniowanie fiołkowe ulegało przez dłuższy czas fluktuacjom. Wtedy to 

pojawiły się niebieskawe rośliny, czarne zabarwienie ptaków i zwierząt, żyjących 
na przestrzeniach nie osłoniętych, a także czarny kolor jaj ptasich

216
tam, gdzie gniazda znajdowały się w miejscach nie zacienionych. W tym czasie, na 

skutek zmiany warunków elektromagnetycznych w układzie słonecznym, nasza planeta 
straciła stałość swego położenia w stosunku do osi własnego obrotu. Dawno już 

istniały projekty przetoczenia mórz do wgłębień kontynentalnych w celu 
naruszenia ustalonej równowagi i zmiany położenia kuli ziemskiej w stosunku do 

własnej osi. Działo się to w czasach, kiedy astronomowie, opierając się jedynie 
na zasadzie elementarnej mechaniki ciążenia, nie brali pod uwagę 

elektromagnetycznej równowagi układu znacznie bardziej zmiennej niż grawitacja. 
Należy tę kwestię roztrzygnąć pod tym właśnie kątem, co się zresztą może okazać 

sposobem prostszym, szybszym i tańszym. W początkowym okresie astronautyki 
wytworzenie sztucznego ciążenia wymagało tak wielkiego wydatkowania energii, że 

w praktyce było niemożliwe. Obecnie, po odkryciu nowych metod wyzwalania energii 
jądrowej, nasze statki zaopatrzone są w proste i skuteczne przyrządy do 

wytwarzania sztucznej grawitacji. Doświadczenie Rena Boża wytycza podobną, 
okrężną drogę dla czynnego i szybkiego przeprowadzenia zmiany warunków obrotów 

Ziemi...
Iva Dżan przerwała swe rozważania, bo oto sześcioosobowa grupa — bohaterowie 

wyprawy na Plutona — pozdrawiała ją wyciągając ręce ze splecionymi dłońmi. 
Policzki młodej kobiety zapłonęły wcześniej niż ekran, na którym ukazały się 

niejasne kontury wykresów stereo-metrycznych.
— Wiem, że obecnie można ująć sprawę szerzej. Można myśleć nawet o zmianie orbit 

planetarnych, a w szczególności o przybliżeniu Plutona do Słońca, co by może 
wskrzesiło tę niegdyś zamieszkaną planetę obcej gwiazdy. Na razie mam jednak 

tylko na myśli prze-sunięcie naszej Ziemi w stosunku do jej osi w celu 
polepszenia wa-runków klimatycznych półkuli kontynentalnej. Doświadczenie Rena 

Boża wykazało, że możliwe jest przekształcenie zjawisk grawitacyjnych w 
elektromagnetyczne, co przyniesie w konsekwencji polary-zację wektorową w takich 

oto kierunkach...
Figury na ekranie rozciągały się i obracały. Iva Dżan mówiła dalej:

— Położenie Ziemi utraciłoby wtedy swą stałość, co by pozwoliło na takie 
obrócenie planety, które by dało korzystniejsze nasłonecznienia.

Na dużej tafli szklanej pod ekranem zaczęły przebiegać długie szeregi 
wyliczonych zawczasu przez maszyny parametrów i każdy, dla kogo były zrozumiałe 

te symbole, mógł się naocznie przekonać, że projekt Ivy Dżan nie jest 
bezpodstawny.

217
Iva Dżan skończyła demonstrowanie obliczeń i wykresów i ze schyloną głową zeszła 

z trybuny. Słuchacze z ożywieniem zamieniali spojrzenia i półgłosem wypowiadali 
uwagi. Porozumiawszy się niedostrzegalnymi gestami z Gromem Ormem, na trybunę 

wszedł młody szef wyprawy na Plutona.
— Niewątpliwie, doświadczenie Rena Boża musi doprowadzić do reakcji kaskadowej, 

co stanowi zapowiedź doniosłych odkryć. Ja wyobrażam to sobie jako odkrycie 
drogi wiodącej do niedostępnych dotąd granic wiedzy. Tak było z teorią kwantów, 

stanowiącą pierwszą próbę rozumienia repagulum, czyli teorii wzajemnego 
przechodzenia z następnym odkryciem antycząsteczek i antypól. Potem przyszedł 

rachunek repagularny, który obalił zasadę nieoznaczoności Heisenberga. I oto Ren 

background image

Boz zrobił krok dalszy ku analizie systemu przestrzeń-pole, dochodząc do 

zrozumienia antygrawitacji i anty-przestrzeni, czyli, według praw repagulum, 
osiągając zero przestrzenne. Wszystkie długo nie uznawane teorie stały się 

wreszcie fundamentem wiedzy. W imieniu grupy badaczy Plutona proponuję 
przekazanie tej kwestii do informacji światowej w celu jej omówienia. Obrót 

planety w stosunku do osi zmniejszy zużycie energii wydatkowanej dla 
rozgrzewania okręgów polarnych, jeszcze bardziej złagodzi fronty polarne i 

podwyższy bilans wodny kontynentów.
— Czy kwestia jest dostatecznie jasna, by ją poddać pod głosowanie? — zapytał 

Grom Orm. W odpowiedzi zapłonęło mnóstwo zielonych światełek.
— Wobec tego zaczniemy! — rzekł przewodniczący kładąc rękę pod pulpit przy swoim 

fotelu.
Znajdowały się tam trzy guziki sygnałów licznika: prawy oznaczał — „tak", 

środkowy — „nie", lewy — „wstrzymuję się od głosu". Każdy z członków Rady ze 
swej strony przesyłał niewidoczny sygnał. Evda i Czara także nacisnęły guziki. 

Osobny mechanizm obliczał opinie słuchaczy.
Po upływie kilku sekund zapłonęły wielkie znaki na ekranach pokazowych — uznano, 

że sprawa ta nadaje się do powszechnej dyskusji.
Na trybunie ukazał się Grom Orm.

— Z przyczyn, których w tej chwili ujawnić nie możemy, należy obecnie rozpatrzyć 
postępek byłego kierownika stacji kosmicznych, Mvena Masa, a następnie powziąć 

decyzję w sprawie trzydziestej ósmej wyprawy kosmicznej. Czy Rada wyraża zgodę 
na nieujawnia-nie na razie wspomnianych przyczyn?

Zielone światełka odpowiedziały jednogłośnie.
218

T
— Czy wszyscy znają szczegóły wydarzenia? Nowa kaskada zielonych błysków.

— To przyspieszy rozstrzygnięcie sprawy. Poproszę byłego kierownika stacji 
kosmicznych, Mvena Masa, o podanie do wiadomości powodów jego postępku, którego 

skutki były wręcz fatalne. Fizyk Ren Boz dotąd jeszcze nie powrócił do zdrowia 
po doznanych kontuzjach i nie został przez nas wezwany jako świadek.

Grom Orm zauważył czerwone światełko przy pulpicie Evdy Nal.
— Polecam uwadze Rady: Evda Nal pragnie uzupełnić komunikat o Renie Bozie.

— Proszę o zezwolenie na zabranie głosu w jego imieniu.
— Na jakiej zasadzie?

— Kocham go!
— Udzielimy pani głosu po wypowiedzi Mvena Masa. Evda Nal zgasiła czerwone 

światełko i usiadła. Na trybunie ukazał się Mven Mas. Spokojnie, nie szczędząc 
siebie, Afrykańczyk*opowiedział o  spodziewanych  skutkach doświadczenia. 

Pośpiech i konspiracja sprawiły, że zapomniano o specjalnych przyrządach  
rejestrujących,  licząc  na  zwykłe  mechanizmy pamięciowe, które  uległy 

zniszczeniu zaraz na  początku. Wielkim  błędem  było również  przeprowadzenie   
doświadczenia   na   Satelicie.   Należało   do Satelity 57 doczepić stary  

statek planetarny i zmontować na jego pokładzie przyrządy orientujące wektor. W 
tym wszystkim zawinił właśnie on, Mven Mas. Ren Boz zajmował się jedynie 

instalacjami, ^

strona wykonawcza eksperymentu należała do kierownika stacji 

koji          smicznych. f              Czara zacisnęła dłonie    —    argumenty 

obciążające Mvena Masa
były poważne.

r

— Czy obserwatorzy Satelity wiedzieli o możliwości katastrofy? — >         

rzucił pytanie Grom Orm.

— Tak, uprzedziliśmy ich, mimo to z radością wyrazili zgodę.
— Ich zgoda mnie nie dziwi — powiedział Grom Orm. — Tysiące

J

młodych ludzi bierze udział w niebezpiecznych doświadczeniach, jakie się 

rokrocznie odbywają na naszej planecie. Zdarza się, że giną... Ale pan, 

uprzedzając młodych ludzi, zdawał sobie sprawę z następstw, j           a mimo 
to zdecydował się pan na ryzykowne przedsięwzięcie... Mven Mas opuścił głowę w 

milczeniu.
Czara, czując na ramieniu dłoń Evdy Nal, stłumiła ciężkie westchnienie.

!

— Proszę nam podać przyczyny, które skłoniły pana do tak ry-}"          

zykownego kroku — rzekł przewodniczący Rady. [

211
Tym razem Afrykańczyk przemówił z głębokim wzruszeniem. Opowiedział, jak we 

wczesnej młodości zdało mu się, że słyszy wołanie z grobów milionowych rzesz 

background image

ludzkich, które uległy nieubłaganej potędze czasu, jak owładnęło nim przemożne 

pragnienie uczynienia po raz pierwszy w dziejach ludzkości i światów 
sąsiadujących wielkiego kroku ku zwycięstwu nad czasem i przestrzenią, 

skierowania tysięcy potężnych umysłów na nowe szlaki badań naukowych. Sądził, iż 
nie ma prawa odkładać realizacji tego zamierzenia na czas nieokreślony — może na 

całe stulecie — jedynie dlatego, by nie narażać nielicznego zespołu ludzi na 
niebezpieczeństwo, a samemu uniknąć odpowiedzialności.

Czara słuchała z bijącym sercem. Była dumna ze swego wybrańca. Zdawało się, że 
wina Afrykańczyka nie jest tak wielka.

Mven Mas wrócił na miejsce i czekał na wyrok.
Evda Nal odtworzyła magnetofonowy zapis przemówienia Rena Boża. Jego słaby, 

urywany głos zabrzmiał na całą salę. Fizyk usprawiedliwiał Mvena Masa. Nie 
znając całości niezmiernie skomplikowanego zagadnienia, kierownik stacji 

kosmicznych dał się przekonać Bozowi, że powodzenie eksperymentu jest pewne. 
Niemniej fizyk nie uważał się za winnego. „Rokrocznie — mówił Boz — odbywają się 

mniej ważne doświadczenia i kończą się często tragicznie. Nauka, która jest 
walką o szczęście ludzkości, wymaga ofiar jak każda walka. Tchórze, myślący 

tylko o własnym bezpieczeństwie, nigdy się nie zdobędą na wielki czyn..."
Ren Boz zakończył swoją wypowiedź krótką analizą doświadczenia i własnych 

błędów, wyrażając przekonanie co do przyszłego sukcesu.
— Dlaczego Ren Boz nie powiedział nic o swoich obserwacjach poczynionych w 

czasie doświadczenia? — Grom Orm zwrócił się do Evdy Nal. — Pani chciała 
przemówić w jego imieniu.

— Prosiłam o głos, gdyż przewidziałam to pytanie — odparła Evda. — Ren Boz 
stracił przytomność po upływie kilkunastu sekund od chwili włączenia stacji „F". 

Zdążył jedynie zanotować wskazania przyrządów, stwierdzających zero 
przestrzenne.

Na ekranie ukazał się szereg cyfr, które wielu z obecnych zanotowało.
— Chciałabym jeszcze złożyć oświadczenie w imieniu Instytutu Badań Smutku i 

Radości — ciągnęła Evda — że ankieta przeprowadzona po katastrofie wśród 
szerokich kół społeczeństwa dała następujące wyniki...

Ekran wypełniły szeregi ośmiocyfrowych liczb ujęte w rubryki-potępienia, 
uniewinnienia, wątpliwości co do metody przeprowadzenia

220
eksperymentu, obwiniania o zbytni pośpiech itp. Ogólny wynik jednak był 

korzystny dla Mvena Masa i Rena Boża. Twarze obecnych rozjaśniły się.
W przeciwległym kącie sali zapłonął czerwony sygnał i Grom Orm udzielił głosu 

astronomowi trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej, Hissowi. Pur mówił głośno, 
z temperamentem, niezręcznie gestykulując rękami.

— My, astronomowie, potępiamy Mvena Masa. Przeprowadzenie doświadczenia bez 
zgody Rady budzi podejrzenie, że Mven Mas działał nie tak znów bezinteresownie, 

jak to starali się wykazać moi przedmówcy.
Czara spłonęła rumieńcem. Chciała się zerwać z miejsca, ale pod wpływem 

spojrzenia Evdy Nal opanowała się.
— Pańskie oskarżenie jest równie ciężkie, jak nieuzasadnione — odpowiedział za 

zgodą przewodniczącego Mven Mas. — Proszę powiedzieć konkretnie: w czym pan 
upatruje osobisty interes?

— Głównym motywem pańskiego postępku była żądza sławy, którą by pan zyskał w 
razie powodzenia... Poza tym widzę tu tchórzostwo. Bał się pan zakazu 

doświadczenia, dlatego właśnie działaliście w pośpiechu i w tajemnicy.
Mven Mas uśmiechnął się, rozłożył ręce i usiadł.

Evda Nal jeszcze raz poprosiła o głos.
— Zarzut Pura Hissa jest zbyt pochopny i złośliwy, by mógł zaważyć w tak 

poważnej kwestii. Jego sąd o zatajaniu motywów postępowania przypomina Czasy 
Ciemnoty. Tak mówić o nieśmiertelnej sławie mogli jedynie ludzie odległej 

przeszłości. Niezadowoleni z życia, nie czując się cząstką walczącej, o postęp 
ludzkości, w obawie przed nieuniknioną śmiercią czepiali się, jak deski 

zbawienia, nadziei na „uwiecznienie". Uczony astronom Pur Hiss zdaje się nie 
rozumieć, że w pamięci ludzkiej żyją tylko ci, którzy oddziaływają na następne 

pokolenia, a kiedy przestaną oddziaływać, ulegają zapomnieniu. Często jednak 
odzyskują sławę, jak na przykład uczeni i artyści starożytności, gdy ich dzieła 

stają się znowu natchnieniem dla wielomiliardowego społeczeństwa. Muszę 
przyznać, że czuję się zaskoczona, iż uczony i podróżnik wypowiada tak 

przestarzałe sądy o sławie ludzkiej i nieśmiertelności.

background image

Evda Nal odwróciła się w stronę Pura Hissa, który skulił się na swym fotelu, 

oświetlony mnóstwem czerwonych świateł.
— To nie ma sensu — ciągnęła Evda dalej. — Na czyn Mvena Masa i Rena Boża trzeba 

patrzeć inaczej. Niegdyś zdarzało się często, że ludzie nie potrafili określić 
realnej wartości swych czynów, nie

221
umieli porównać ich strony pozytywnej z ujemną stroną odwrotną, którą 

niewątpliwie posiada każda działalność. Trudność tę już- pokonaliśmy i możemy 
teraz mówić jedynie o rzeczywistym znaczeniu czynów. Obecnie, tak jak dawniej, 

nowe drogi wytyczają jednostki, bo tylko specjalnie nastawiony umysł, po bardzo 
długotrwałej pracy przygotowawczej, jest zdolny do rozeznania się w nowych 

kierunkach ukrytych wśród sprzecznych faktów. Ale dzisiaj, gdy tylko zostanie 
odnaleziony nowy szlak, tysiące ludzi rozpoczyna prace badawcze i dokonuje 

odkryć. Jeśli chodzi o Rena Boża i Mvena Masa to prekursorstwo ich doświadczenia 
jest oczywiste. Okupione ono zostało jednak wielkimi stratami materialnymi i 

czterema istnieniami ludzkimi. Według praw Ziemi mamy więc tu niewątpliwie do 
czynienia z przestępstwem, ale nie z pobudek osobistych, wobec czego nie należy 

ono do kategorii najcięższych.
Evda Nal wróciła powoli na miejsce. Grom Orm stwierdził, że nie było więcej 

chętnych do zabrania głosu. Członkowie Rady poprosili przewodniczącego, aby 
zamknął dyskusję. Smukła, żylasta postać Groma Orma pochyliła się z trybuny do 

przodu, ostre, przenikliwe spojrzenie obiegło salę.
— Okoliczności nie są aż tak skomplikowane, żeby nie można było wysnuć końcowego 

wniosku. Sprawa Rena Boża wydaje się jasna. Któryż to uczony nie wykorzysta 
wszystkich możliwości, zwłaszcza wtedy, gdy jest pewny sukcesu? Niepowodzenie 

eksperymentu jest nauką na przyszłość. Mimo wszystko doświadczenie przyniosło 
poważne korzyści. Pomoże ono do rozwiązania wielu zagadnień, nad którymi dopiero 

zaczęto się zastanawiać w Akademii Granic Wiedzy. Ten zysk w pewnej mierze 
równoważy uszczerbek materialny. Rozstrzygamy „problem wykorzystania sił 

wytwórczych, odrzucając jałowy utylitaryzm i ugodowe teoryjki dawnej ekonomiki. 
Jednakże nawet dziś ludzie czasami nie rozumieją istoty sukcesu, ponieważ nie 

pamiętają o nieomylnych prawach rozwoju. Wydaje im się, że budowla powinna się 
wznosić w górę bez końca. Mądrość kierownika polega na tym, aby we właściwym 

czasie zorientować się, że osiągniętego w danym momencie poziomu przekroczyć nie 
można, że należy skręcić na inny tor. Takim kierownikiem na swoim bardzo 

odpowiedzialnym stanowisku nie umiał być Mven Mas. Wybór Rady okazał się błędny. 
Rada ponosi za to odpowiedzialność n$ równi z nim. Przede wszystkim poczuwam się 

sam do winy, gdyż podtrzymywałem kandydaturę Mvena Masa wysuniętą przez dwóch 
innych członków Rady. Proponuję Radzie uniewinnienie Mvena Masa, jednak należy 

mu zakazać zajmowania stanowisk w odpowiedzialnych organizacjach
222

planety. Ja powinienem także zostać usunięty ze stanowiska przewodniczącego Rady 
i skierowany do pracy, która by zrekompensowała skutki mego nieostrożnego wyboru 

— to znaczy na odbudowę satelity.
Grom Orm obrzucił wzrokiem twarze obecnych, na których malował się szczery 

smutek. Ale ludzie doby Pierścienia unikali namów i perswazji, szanowali bowiem 
decyzje innych i mieli do nich zaufanie.

Mir Om odbył krótką naradę z członkami Rady. Licznik podjął pracę na nowo i 
podał do wiadomości wynik głosowania. Wniosek Groma Orma został przyjęty 

jednogłośnie, z tym jednak zastrzeżeniem, by pełnił obowiązki przewodniczącego 
do końca posiedzenia.

Grom Orm odpowiedział ukłonem, ale na jego twarzy jakby zakutej w pancerz woli 
nie drgnął ani jeden mięsień.

— Muszę teraz wyjaśnić powód, dla którego omówienie wyprawy kosmicznej zostało 
przeniesione do drugiego punktu — znów zabrał głos przewodniczący. — Pomyślne 

zakończenie sprawy poprzedniej było do przewidzenia i sądzę, że Komisja Kontroli 
Honoru i Prawa zgodzi się na nasze rozwiązanie. Obecnie więc proszę Mvena Masa o 

zajęcie miejsca w Radzie, jako że jego wiedza jest nam potrzebna, tym bardziej 
że członek Rady Erg Noor nie będzie mógł wziąć udziału w dzisiejszych obradach.

Mven Mas wstał i ruszył w kierunku loży, którą zajmowali członkowie. Przez cały 
czas, gdy szedł, towarzyszyły mu zielone błyski świateł.

Mapy planetarne rozsunęły się bezszelestnie, ustępując miejsca czarnym, ponurym 
tablicom, na których kolorowe światełka gwiazd były połączone niebieskimi nićmi 

przypuszczalnych marszrut, zaplanowanych z góry na całe stulecia. W zachowaniu 

background image

się przewodniczącego zaszła wyraźna zmiana. Zniknął beznamiętny chłód, szarawe 

policzki nabrały rumieńca, złagodniał stalowy błysk oczu. Na trybunie znów się 
ukazał Grom Orm.

— Każda kolejna wyprawa kosmiczna to nasza wielka nadzieja, nowy szczebel w 
drabinie wiodącej ku wyżynom. Z drugiej strony jest to wysiłek milionów, który 

musi dać jakiś poważny efekt naukowy i gospodarczy. W przeciwnym razie nasz ruch 
naprzód i dalszy podbój przyrody mógłby ulec zahamowaniu. Mając to na względzie 

powinniśmy plan trzydziestej ósmej wyprawy kosmicznej opracować bardzo 
dokładnie. W ciągu ostatniego roku zaszły zmiany, które zmuszają nas do 

ponownego rozpatrzenia trasy i zadań wyprawy zatwierdzonych przez poprzednie 
Rady i przez naradę planetarną. Wykrycie

223
sposobu obróbki stopów pod wysokim ciśnieniem w temperaturze prawie 

bezwzględnego zera dało możność wzmocnienia korpusu statku kosmicznego. 
Udoskonalenie silników anamezonowych zezwala na znacznie dalszy zasięg lotu 

pojedynczego statku. Przeznaczone na trzydziestą ósmą wyprawę statki „Aella" i 
„Tintagel" uznać należy za przestarzałe w porównaniu z „Łabędziem", którego 

budowę niedawno ukończono. „Łabędź" jest statkiem typu pionowego o czterech 
stępkach równowagi statycznej. Osiągamy możność coraz dalszych lotów. Erg Noor 

po powrocie z trzydziestej siódmej wyprawy na „Tan-trze" zakomunikował o 
odkryciu gwiazdy czarnej klasy „T". Na planecie tej gwiazdy ujawniono statek 

kosmiczny nieznanej konstrukcji. Próba dostania się do wnętrza statku omal nie 
spowodowała śmierci całej załogi. Udało się zdobyć kawałek metalu z korpusu 

statku. Jest to substancja nam nie znana, choć zbliżona do czternastego izotopu 
srebra, wykrytego na planetach niezwykle gorącej gwiazdy klasy „O8", znanej od 

bardzo dawna jako Dzeta Rufy Okrętu. W Akademii Granic Wiedzy dyskutowano na 
temat kształtu wspomnianego statku mającego wygląd dwuwypukłego dysku o 

spiralnej powierzchni. Junius Ant przejrzał zapisy mechanizmów pamięciowych 
zawierające informacje Pierścienia, nagromadzone w ciągu czterechset lat naszej 

przynależności, i stwierdził, że taki typ konstrukcji statku kosmicznego jest 
niemożliwy do zrealizowania przy naszym poziomie wiedzy i obowiązującym kierunku 

badań naukowych. W tych światach Galaktyki, z którymi utrzymujemy łączność i 
wymieniamy wiadomości, typ taki jest także nieznany. Dyskowaty statek kosmiczny 

o tak kolosalnych wymiarach jest niewątpliwie gościem z niewiarygodnie dalekich 
planet, możliwe nawet, że ze światów pozagalaktycz-nych. Być może, po milionach 

lat wędrówki wylądował na planecie gwiazdy żelaznej, w naszym pustynnym okręgu 
na skraju Galaktyki. Nie muszę chyba uzasadniać, jak wielkie znaczenie będzie 

miała specjalna wyprawa na gwiazdę „T" w celu dokładnego zbadania tego statku.
Grom Orm włączył półkulisty ekran. Sala znikła. Przed oczyma widzów przepływały 

zapisy mechanizmów pamięciowych.
— Mamy tu odebrany niedawno komunikat sprawozdawczy planety CR519 z wyprawy do 

systemu gwiazdy Achernar.
Położenie gwiazd robiło dziwne wrażenie i nawet najbardziej doświadczone oko nie 

było w stanie rozpoznać znanych i od dawna zbadanych ciał. Były to plamy mdławo 
świecącego gazu, ciemne obłoki i wreszcie duże, zastygłe planety odbijające 

potwornie jaskrawe światło gwiazdy.
224

Achernar, posiadający średnicę zaledwie dwa i pół razy większą niż Słońce, 
świecił z mocą dwustu osiemdziesięciu słońc. Należy on do nieopisanie jaskrawych 

gwiazd niebieskich klasy widmowej „B5". Statek kosmiczny dokonawszy zapisu 
oddalił się. Podróż trwała prawdopodobnie dziesiątki lat. Na ekranie ukazała się 

inna gwiazda — jaskrawozielona klasy „S". Rosła świecąc coraz mocniej w miarę 
zbliżania się do niej statku kosmicznego. Mven Mas pomyślał sobie, że wspaniały, 

zielony odcień tego światła wyglądałby jeszcze piękniej poprzez atmosferę. Jak 
gdyby odpowiadając na jego myśl, na ekranie zjawiła się powierzchnia nowej 

planety. Zdjęcia nadawano z przerwami — nie pokazano zbliżania się planety. 
Przed oczyma widzów niespodziewanie wzniosła się wysoka ściana gór, spowitych we 

wszystkie możliwe odmiany zielonej barwy: czarnozielone cienie głębokich wąwozów 
i stromych stoków, niebieskozielone i zielonofioletowe oświetlenie skał i dolin, 

akwamaryna śniegów zalegających szczyty i płaskowzgórze, żółtozielone, wypalone 
przez słońce płaszczyzny. Malachitowe rzeki zbiegały w dół, ku niewidzialnym 

jeziorom i morzom ukrytym poza grzbietami.
Usiana wzgórkami dolina ciągnęła się aż do morza, które wyglądało z daleka jak 

lśniący arkusz zielonej blachy. Niebieskie drzewa kłębiły się gęstym listowiem, 

background image

polany rozkwitały pasmami nieznanych krzewów i traw o purpurowej barwie, a w 

głębi ametystowego nieba spływał potężny strumień złocistozielonych promieni. 
Ludzie Ziemi zastygli w podziwie. Mven Mas grzebał w zakamarkach swej pamięci, 

żeby określić ściśle układ i położenie zielonego słońca.
„Achernar — to Alfa Eridana, wysoko, na południowym niebie, obok Tukana. 

Odległość — dwadzieścia jeden parseków. Powrót statku kosmicznego z tą samą 
załogą niemożliwy" — szybko pędziły myślowe sformułowania.

Ekran zgasł. Wygląd zamkniętej sali, w której się odbywały narady mieszkańców 
Ziemi, wydał się wszystkim obcy i dziwny.

— Ta gwiazda zielona — zabrzmiał znów głos przewodniczącego — obfituje w cyrkon 
w liniach widmowych, jest niewiele większa niż nasze Słońce. — Grom Orm szybko 

wyliczał dane liczbowe cyrkonowego słońca. — W jej systemie mamy dwie planety-
bliźniaki obracające się naprzeciwko siebie. Przestrzeń dzieląca je od gwiazdy 

odpowiada energii, jaką Ziemia otrzymuje od Słońca. Grubość atmosfery, jej 
skład, ilość wody, bardzo przypominają warunki ziemskie. Wyprawa z planety CR519 

stwiedziła również, że na planetach-bliźniakach brak jest wyższych form życia. 
Wyższe myślące formy życia przekształcają przyrodę, co można zaobserwować nawet 

przy powierzchownej •bser-
II — Mgławica Andromedy

225
wacji z góry, z przelatującego statku kosmicznego. Należy przypuszczać, że albo 

się nie mogły rozwinąć, albo też jeszcze się nie rozwinęły. Jest to wyjątkowo 
pomyślny dla nas zbieg okoliczności. Gdyby tam ujawniono wyższe formy życia, 

świat zielonej gwiazdy pozostałby dla nas zamknięty. Już w osiemdziesiątym 
drugim roku epoki Pierścienia, a zatem więcej niż trzy wieki temu, planeta nasza 

podjęła narady na temat zaludnienia planet o wyższych formach życia, choćby nie 
osiągnęły jeszcze poziomu naszej cywilizacji. Już wtedy zdawano sobie sprawę, że 

wdzieranie się na te planety wiedzie nieuchronnie do gwałtów wskutek 
nieporozumień między przybyszami i mieszkańcami planety. Obecnie wiemy, jak 

wielka jest różnorodność światów naszej Galaktyki. Mamy gwiazdy niebieskie, 
zielone, żółte, białe, czerwone, pomarańczowe. Wszystkie są wodorowo-helowe, ale 

zależnie od składu swych jąder i powłoki noszą nazwę węglowych, cyjanowych, 
tytanowych, cyrkonowych. Różny jest charakter ich promieniowania, różna 

temperatura, różny skład atmosfer i jąder. Planety mają rozmaitą objętość, 
gęstość, skład, grubość atmosfery i hydrosfery, różne odległości od słońc i 

rozmaite warunki obrotów. Ale wiemy też co innego: planeta nasza, o powierzchni 
pokrytej w siedemdziesięciu procentach wodą, położona blisko Słońca, 

dostarczającego jej potężnych zasobów energii, stanowi nieczęsto spotykaną, 
potężną bazę życia zdolnego do różnych przekształceń. Stąd też życie u nas 

rozwinęło się szybciej niż w innych światach, gdzie jego rozwój hamował brak 
wody, energii słonecznej, czy niedostatecznie duże powierzchnie lądów. Szybciej 

zresztą niż na planetach nazbyt obfitujących w wodę. Za pośrednictwem odbioru z 
innych planet Pierścienia widzieliśmy ewolucję życia na mocno nawodnionych 

planetach: dążyło ono rozpaczliwie wzwyż, wspinając się po łodygach wiecznie 
sterczących z wody roślin. Na naszej obfitującej w wodę planecie mamy też 

stosunkowo niewielkie płaszczyzny kontynentów, zbyt małe może dla skupienia 
słonecznej energii za pośrednictwem roślin jadalnych, drzew czy po prostu 

termoelektrycznych instalacji. W najstarszych okresach dziejów Ziemi życie 
rozwijało się znacznie wolniej na bagnach nizinnych kontynentów ery 

paleozoicznej niż na wyższych kontynentach ery kenozoicznej, kiedy walka toczyła 
się nie tylko o pożywienie, ale i o wodę. Wiemy, że dla utrzymania się życia 

konieczny jest odpowiedni stosunek procentowy lądów i wód. Takich planet oprócz 
naszej mamy w kosmosie niezbyt wiele, a każda z nich jest nieocenionym skarbem 

dla ludzkości. Stanowi bowiem nowy teren dla zasiedlania i dalszego doskonalenia 
życia. Ludzkość już dawno przestała się bać żywiołowych przesiedleń, które 

niegdyś były straszakiem dla naszych
226

przodków. Staramy się rozszerzyć zasięg osiedlenia. Jest to także jedno z praw 
rozwoju, polegające na nieustannym ruchu naprzód. Osiedlenie się na innych 

planetach, tak różnych od Ziemi, było połączone z dużymi trudnościami. Powstał 
więc projekt osiedlania w kosmosie na specjalnie skonstruowanych ciałach 

podobnych do sztucznych satelitów, ale wielokrotnie od nich większych. Jak 
wiadomo, jedna z takich wysp zbudowana została w przededniu epoki Pierścienia. 

Mam na myśli „Nadira" znajdującego się w odległości osiemnastu milionów 

background image

kilometrów od Ziemi. Żyje tam jeszcze niewielka kolonia ludzi... Jednakże trzeba 

powiedzieć, że choć pomysł był bardzo śmiały, problem budowy tych ciasnych 
pojemników został rozwiązany przez naszych przodków nieudolnie. Planety-

bliźniaki zielonej gwiazdy cyrkonowej są bardzo podobne do naszej Ziemi. Nie są 
odpowiednie dla wątłych mieszkańców planety CR519, która dokonała ich odkrycia, 

albo też przesiedlenie napotyka na zbyt wielkie trudności. Dlatego to przekazali 
nam tę wiadomość, tak jak my komunikujemy im nasze odkrycia. Gwiazda zielona 

znajduje się w tej odległości od nas, jakiej dotąd nie pokonał jeszcze żaden z 
naszych statków kosmicznych. Skoro osiągniemy planety tej gwiazdy, uzyskamy bazę 

dla dalszych wypraw w kosmos. Są one dostatecznie obszerne dla organizacji życia 
i wytworzenia potężnej techniki. Jest to sprawa wielkiej wagi. Odległość 

wynosząca siedemdziesiąt lat świetlnych jest do pokonania dla statku typu 
„Łabędzia" i, być może, należałoby trzydziestą ósmą wyprawę kosmiczną skierować 

ku Achernarowi.
Grom Orm przesunął nieznacznym ruchem jedną z rączek zainstalowanych na 

pulpicie.
Nad trybuną ukazał się teraz niewielki ekran, na którym obecni ujrzeli znaną 

sobie postać Dara Wiatra. Były kierownik stacji kosmicznych uśmiechnął się 
witany bezgłośnym migotaniem zielonych światełek.

— Dar Wiatr znajduje się teraz na pustyni w Arizonie. Stamtąd, z radioaktywnego 
terenu, wyrzuca się obecnie partię rakiet na wysokość pięćdziesięciu siedmiu 

tysięcy kilometrów w celu budowy satelity — wyjaśnił Grom Orm. — Wiatr chciał 
zakomunikować swoje zdanie jako członek Rady.

— Proponuję wysłanie nie jednej, lecz trzech wypraw — zabrzmiał wesoły głos, 
dźwięczący metalicznie w przenośnym odbiorniku.

Członkowie Rady i całe audytorium było zaskoczone. Dar Wiatr nie był wytrawnym 
mówcą i nie zrobił artystycznej pauzy.

— Początkowy plan wysłania obydwu statków kosmicznych trzydziestej ósmej wyprawy 
na potrójną gwiazdę BE7723 ma obecnie, po

227
doświadczeniu Mvena Masa i Rena Boża, tak  wielkie znaczenie, że nie można zeń 

rezygnować.
W tej samej chwili Mven Mas wyobraził sobie ową gwiazdę potrójną, wedle starych 

nazw oznaczoną jako Omikron 2 Eridana. Odległy od Słońca o mmej niż pięć 
parseków układ trzech gwiazd, żółtej, niebieskiej i czerwonej, posiadał dwie 

pozbawione życia planety. Gwiazda niebieska tego systemu była 
bi                                                                              

                               ałym karzełkiem. Posiadała rozmiary dużej 
planety, a masa jej równała się połowie masy Słońca. Przeciętna gęstość 

substancji tej gwiazdy przewyższała dwa tysiące pięćset razy gęstość 
najcięższego metalu Ziemi — irydu. Kwestie ciążenia pól elektromagnetycznych, 

procesów powstawania ciężkich elementów chemicznych na tej gwieździe budziły 
wśród astronomów wielkie zainteresowanie. Szczególne znaczenie miała możliwość 

badań tych wszystkich zjawisk bezpośrednio, z najbliższej odległości. Tym 
bardziej że wysłana w dawnych czasach dziesiąta z kolei wyprawa na Syriusza 

zginęła przekazawszy wiadomość o niebezpieczeństwie. Bliski sąsiad Słońca, 
podwójna gwiazda niebieska Syriusz także posiadała białego karzełka o 

temperaturze niższej i o większych rozmiarach niż Omikron 2 Eridana „B", o 
gęstości większej dwadzieścia pięć tysięcy razy od gęstości wody. Osiągnięcie 

tej bliskiej gwiazdy okazało się niemożliwe z powodu ogromnych, krzyżujących się 
strumieni meteorytów opasujących gwiazdę i tak bardzo rozproszonych, że nie było 

możliwe ustalenie poszczególnych skupień groźnych odłamków. Wówczas, to jest 
przed trzystu piętnastoma laty, zaprojektowano wyprawę na Omikron 2 Eridana.

— Zbadanie dalekiego, obcego statku — ciągnął Dar Wiatr — znalezionego przez 
trzydziestą siódmą wyprawę może dostarczyć nam niezmiernie cennych wiadomości. 

Można by, lekceważąc dawne przepisy bezpieczeństwa, zaryzykować rozłączenie 
statków. „Aella" udałaby się na Omikron Eridana, a „Tintagel" na gwiazdę „T". 

Obydwa statki są klasy pierwszej, podobnie jak „Tantra", która dała sobie radę w 
bardzo trudnej sytuacji.

— Romantyka! — powiedział głośno Pur Hiss, ale ten wyskok spotkał się z ogólną 
dezaprobatą.

— Tak, prawdziwa romantyka! — z radością zawołał Dar Wiatr. — Romantyka to 
luksus przyrody, ale luksus niezbędny w dobrze zorganizowanej społeczności. 

Wskutek nadmiaru sił ciała i ducha w człowieku rodzi się pragnienie nowości, jak 

background image

najczęstszych zmian. Powstaje szczególny stosunek do życia, wyrażający się 

chęcią wyprzedzenia teraźniejszości, pragnieniem wielkich prób i silnych 
wrażeń... Obecna na sali Evda Nal może stwierdzić, że to nie tylko psychologia, 

ale
228

<
i fizjologia. Wracam do rzeczy. Nowy statek „Łabędź" należy wysłać na Achernar, 

ku gwieździe zielonej, ponieważ o wyniku wyprawy nasza planeta dowie się dopiero 
po upływie stu siedemdziesięciu lat. Grom Orm ma zupełną słuszność, że zbadanie 

odpowiednich planet i stworzenie bazy dla dalszego ruchu w kosmosie to nasz 
obowiązek w stosunku do potomnych.

— Mamy zapas anamezonu przygotowany tylko dla dwóch statków — odparł sekretarz 
Mir Om. — Potrzebowalibyśmy dziesięciu lat, żeby nie naruszając równowagi 

ekonomicznej, przygotować jeszcze jeden statek do lotu. Należy pamiętać, że 
obecnie wiele sił produkcyjnych pochłania odbudowa satelity.

— Tak jest — powiedział Dar Wiatr. — Dlatego proponuję zaapelować do ludności 
planety. Niech wszyscy na jeden rok odłożą podróże rozrywkowe, niech zostaną 

wyłączone telewizory naszych akwariów w głębi oceanów, niech na rok zostanie 
przerwane dostarczanie z Wenus i Marsa drogich kamieni i rzadkich roślin. Można 

też przerwać pracę w fabrykach odzieży i ozdób. Rada Ekonomiki lepiej niż ja 
określi, w jaki sposób zaoszczędzić energii na produkcję anamezonu. Któż z nas 

wymówi się od pewnego ograniczenia potrzeb na przeciąg zaledwie jednego roku, 
gdy w zamian za to ludzkość otrzyma w darze dwie nowe planety ogrzewane 

życiodajnymi promieniami zielonego światła, tak przyjemnego dla naszych 
ziemskich oczu!

Dar Wiatr wyciągnął przed siebie ręce zwracając się do całej Ziemi, wiedział 
bowiem, że patrzą na niego miliardy oczu. Skinął głową i zniknął. Tam, w pustyni 

Arizony, wstrząsnął ziemią grzmiący huk — to wzbijała się w niebo kolejna 
rakieta obciążona odpowiednim ładunkiem. Tu zaś wszyscy obecni powstali wznosząc 

w górę ręce na znak, że całkowicie zgadzają się z mówcą.
Przewodniczący Rady zwrócił się do Evdy Nal.

— Mam nadzieję, że nasz gość z Instytutu Psychologii powie nam, co sądzi o 
strukturze psychiki ludzkiej? Evda Nal po raz drugi stanęła na trybunie.

— Psychika ludzka nie wytrzymuje długotrwałych i wielokrotnych podniet. Nasi 
dalecy przodkowie omal nie zgubili ludzkości, nie liczyli się bowiem z tym, że 

człowiek musi często odpoczywać. My zaś przesadzaliśmy w swych obawach o 
psychikę; nie rozumieliśmy, że podstawowym warunkiem wypoczynku jest praca. 

Konieczna jest nie tylko ciągła zmiana rodzaju zajęć, ale i regularne 
przerywanie pracy. Można by powiedzieć, że szczęście polega na ciągłym 

przeplataniu się pracy i wypoczynku, trudności i przyjemności. Długowieczność
229

człowieka pozwoliła na przekroczenie granicy jego świata, na stopniowe 
opanowywanie kosmosu. Walka o nowe — to istota prawdziwego szczęścia. Wyprawa na 

Achernar da ludzkości więcej niż dwie pozostałe wyprawy, ponieważ planety 
zielonego słońca wzbogacą nasz świat uczuć, gdy badania zjawisk fizycznych 

kosmosu, mimo ich niewątpliwie wielkiego znaczenia, rozszerzą jedynie zakres 
naszej wiedzy. Mając na względzie szczęście człowieka, Instytut Badań Smutku i 

Radości najprawdopodobniej uważałby wyprawę na Achernar za ważniejszą, skoro 
jednak można zrealizować trzy wyprawy, tym lepiej.

Sala nagrodziła Evdę Nal lawiną zielonych światełek.
Głos zabrał Grom Orm.

— Biorący udział w dyskusji wypowiedzieli dużo cennych uwag, które pomogą Radzie 
powziąć decyzję. Prosimy ludzkość o redukcję swych potrzeb w ciągu 

czterechsetnego dziewiątego roku ery Pierścienia. Dar Wiatr nie wspomniał o tym, 
że historycy odkryli złotego konia z Epoki Rozbicia Świata. Te setki ton 

czystego złota można przeznaczyć na produkcję anamezonu potrzebnego do lotu. Po 
raz pierwszy w historii Ziemi wyślemy wyprawy do trzech systemów gwiezdnych 

jednocześnie i po raz pierwszy dokonamy próby osiągnięcia światów odległych o 
siedemdziesiąt lat świetlnych.

Przewodniczący zamknął konferencję prosząc o pozostanie jedynie członków Rady. 
Chodziło o szybkie sporządzenie kwestionariuszów do Rady Ekonomiki, a także do 

Akademii Stochastyki i Badania Przyszłości w celu wyjaśnienia możliwych 
przypadków w drodze na daleki Achernar.

Zmęczona Czara ruszyła za Evdą dziwiąc się, że blade policzki sławnego 

background image

psychiatry były świeże jak zazwyczaj. Dziewczyna chciała jak najprędzej być 

sama, żeby przemyśleć w spokoju sprawę Mvena Masa. Dzień dzisiejszy był 
wspaniały. Wprawdzie Mvena nie uwieńczono jako bohatera, czego w głębi serca się 

spodziewała. Zakazano mu na długo, może na zawsze, udziału w wielkich i 
doniosłych pracach... Ale przecież zostawili go w społeczeństwie... Czyż nie 

mają oboje przed sobą szeroko otwartej drogi badań, pracy, miłości!
Evda Nal skłoniła Czarę, aby wstąpiła z nią do Domu Żywienia. Wybrane potrawy 

zamawiało się przez megafon. Zaledwie usiadły przy owalnym, dwuosobowym stole, 
gdy z jego luku, mieszczącego się pośrodku, wysunęły się zamówione dania. Evda 

Nal podała towarzyszce puchar napełniony orzeźwiającym napojem „Lio", sama 
wypiła z przyjemnością szklankę zimnej wody. Z jedzenia zamówiła sobie jedynie 

zapiekankę z kasztanów, orzechy i banany z bitą śmie-
230

taną. Czara zjadła jakąś potrawę przyrządzoną z tartego mięsa raptów — ptaków, 
które zastąpiły kury i dziczyznę w gospodarce kuchennej, i pożegnała się z 

przyjaciółką. Evda Nal patrzyła na nią podziwiając jej wytworność, niezwykłą 
nawet w epoce Pierścienia, gdy lekko zbiegała ze schodów między posągami z 

czarnego metalu i dziwacznie powyginanymi podstawami latarń.
13. Anioły nieba

Wstrzymując oddech Erg Noor śledził poczynania doświadczonych laborantów. 
Ogromna ilość przyrządów przypominała sterownię w statku kosmicznym, ale 

przestronna sala o szerokich, niebieskawych oknach przeczyła temu.
Pośrodku pokoju, na metalowym stole stała komora z grubych płyt rufolucytowych — 

materiału przepuszczającego promienie podczerwone jak i światło widzialne. Rury 
i przewody gęsto oplatały brązową emalię pojemnika wodnego, w którym więziono 

dwie czarne meduzy z planety gwiazdy żelaznej.
Eon Tal, z ręką ciągle jeszcze bezwładnie zwisającą, z daleka spoglądał na bęben 

automatycznego rejestratora. Na czole biologa perliły się kropelki potu.
Erg Noor zwilżył językiem wyschnięte wargi.

— Po pięciu latach podróży pozostał tam chyba jedynie proch — odezwał się 
ochrypłym głosem astronauta.

— Byłoby to dla nas ogromne nieszczęście — odparł biolog. — Chcąc określić 
charakter urazu, będziemy zmuszeni szukać po omacku i to może przez wiele lat.

— Pan nadal przypuszcza, że meduzy i krzyż uśmiercają zdobycz w sposób 
identyczny?

— Nie tylko ja tak sądzę. Grim Szar i wszyscy inni doszli do tego samego 
wniosku. Początkowo jednak przychodziły nam do głowy najrozmaitsze kombinacje. 

Wyobrażałem sobie, że czarny krzyż w ogóle nie ma nic wspólnego z planetą.
— Pamięta pan, ja również tak sądziłem. Ubzdurałem sobie, że to istota z 

dyskowatego statku, którego strzeże. Ale jeżeli się głębiej zastanowić, to jasne 
się staje, że nie ma sensu strzec tej niedostępnej twierdzy od strony 

zewnętrznej. Nasza próba otwarcia statku wykazała niedorzeczność takich 
przypuszczeń.

231
— Wyobrażałem sobie, że krzyż w ogóle nie jest organizmem żywym, raczej jakimś 

robotem ustawionym dla ochrony statku.
— Właśnie, właśnie! Teraz, oczywiście, zmieniłem zdanie. Czarny krzyż to żywa 

istota zrodzona w świecie mroku. Stwory te najprawdopodobniej żyją w dole, na 
równinie. Ten jeden ukazał się od strony przejścia pomiędzy zwałami skalnymi. 

Meduzy zaś jako lżejsze i bardziej ruchliwe zamieszkują płaskowyż, na którym 
wylądowaliśmy. Związek czarnego krzyża z dyskiem jest całkowicie przypadkowy, po 

prostu nasze urządzenia ochronne dotknęły tego odległego zakątka równiny, który 
pozostawał zawsze w ciemności poza gigantycznym dyskiem.

— A więc uważa pan, że zabójcze narządy krzyża i meduz są identyczne?
— Tak. U tych stworzeń, przebywających w tych samych warunkach, musiały 

ukształtować się takie same narządy. Gwiazda żelazna to źródło promieniowania 
cieplnego i elektryczności. Cała atmosfera planety jest silnie nasycona 

elektrycznością. Grim Szar uważa, że istoty te czerpały energię z atmosfery, 
wytwarzając takie skupienia jak nasze pioruny kuliste. Proszę tylko przypomnieć 

sobie ruch brunatnych gwiazdek na mackach meduz.
— Krzyż miał także macki, ale nie było...

— Po prostu nikt nie zdążył dostrzec. Ale charakter porażeń łącznie z paraliżem 
wyższego ośrodka jest taki sam u Nizy i u mnie. To zasadniczy dowód i zasadnicza 

nadzieja.

background image

— Nadzieja? — zdziwił się Erg Noor.

— Rozumie się. Proszę spojrzeć — biolog wskazał prostą linię zapisu na bębnie — 
czułe elektrody zanurzone w pułapkę z meduzami nie wykazują nic. Potwory wlazły 

tam z pełnym ładunkiem swojej energii, która musiała pozostać w pojemniku po 
jego zapieczętowaniu. Izolacyjna ochrona kosmicznych naczyń żywnościowych chyba 

nie jest do przeniknięcia. To nie są przecie nasze lekkie, biologiczne 
skafandry. Proszę sobie przypomnieć, że krzyż, który poraził Niżę, panu nie 

wyrządził szkody. Jego ultradźwięk dotarł poprzez skafander osłabiając, wolę, 
ale ładunki paraliżujące okazały się bezsilne. Przeszyły one skafander Nizy, 

podobnie jak meduzy przebiły mój.
— Wynika stąd, że ładunek piorunów kulistych czy innych podobnych, który się 

znalazł w pojemniku, nadal tam pozostaje. Ale przyrządy nic nie wykazują...
— Na tym opieram moje nadzieje. Meduzy nie rozsypały się w proch.

— Rozumiem. Otorbiły się, ukryły się niby w kokonie.
— A tak.   Takie   postacie   przystosowania są powszechne   wśród

232
J

organizmów, którym grozi niebezpieczeństwo. Długie, lodowate noce czarnej 
planety, jej straszliwe huragany podczas „wschodu" i „zachodu" to są właśnie te 

niebezpieczeństwa. Okresy takie jednak stosunkowo szybko mijają i jestem pewien, 
że meduzy tak samo szybko się „przepoczwarzą j ą", powracając do normalnego 

stanu ze stanu otorbienia. Jeżeli rozumowanie nasze jest słuszne, będziemy mogli 
bez większych trudności przywrócić naszym czarnym stworom ich zabójczą moc 

działania.
— Przez odtworzenie temperatury, atmosfery, oświetlenia i innych warunków 

czarnej planety?
— Tak. Wszystko już jest obliczone i przygotowane. Niedługo zjawi się Grim Szar. 

Zaczniemy przedmuchiwać pojemnik mieszaniną neo-nowo-tlenowo-azotową pod 
ciśnieniem trzech atmosfer. Wpierw się jednak przekonamy...

Eon Tal naradzał się z dwoma asystentami. Jakiś aparat podpełzł do brązowego 
pojemnika. Przednia płyta rufolucytowa odsunęła się, otwierając dostęp do 

niebezpiecznej pułapki.
Elektrody wewnątrz naczynia zostały zastąpione przez mikrozwier-ciadła z 

cylindrycznymi lampami. Jeden z asystentów stanął przy pulpicie teleaparatury. 
Na ekranie ukazała się wklęsła powierzchnia pokryta ziarnistym pyłem i mdło 

odbijająca promienie lamp — była to wewnętrzna ścianka pojemnika. Wolno i 
płynnie obracało się zwierciadło. Eon Tal mówił:

— Prześwietlenie promieniami Roentgena jest utrudnione, ponieważ izolacja jest 
zbyt silna. Toteż stosujemy bardziej skomplikowane sposoby.

Obrót zwierciadła uchwycił odbicie dna naczynia, a na nim dwie białe gałki w 
kształcie nieregularnych kuł, o porowatej, włóknistej powierzchni. Były podobne 

do uzyskanej niedawno kultury owoców drzew chlebowych o średnicy 
siedemdziesięciu centymetrów.

— Proszę połączyć TWF z wektorem Grima Szara — zwrócił się biolog do pomocnika.
Gdy uczony przekonał się o słuszności przypuszczeń kolegów, natychmiast 

przybiegł do laboratorium. Z zainteresowaniem oglądał przygotowane aparaty. Grim 
Szar nie przypominał tych wielkich uczonych, których cechuje imponujący wygląd i 

władcze usposobienie. Był podobny do Rena Boża; mfał również chłopięcy wygląd, 
tak bardzo nie harmonizujący z potęgą jego umysłu.

— Rozpruć szew! — polecił Grim Szar.
Mechaniczne ramię rozcięło warstwę twardej masy emaliowanej, nie naruszając 

ciężkiej pokrywy. Węże doprowadzające mieszankę
233

gazową włączono do zaworów. Silny reflektor promieni podczerwonych spełniał rolą 
gwiazdy żelaznej.

— Temperatura... ciążenie... ciśnienie... natężenie pola elektrycznego... — 
powtarzał dane przyrządów znajdujący się przy nich asystent. Po  upływie pół 

godziny  Grim  Szar zwrócił  się  do astronautów.
— Chodźmy do sali wypoczynkowej. Trudno przewidzieć, kiedy się ożywią te kapsle. 

Jeżeli Eon ma słuszność, powinno to nastąpić szybko. Dyżurni nas zawiadomią.
Instytut Prądów Nerwowych wybudowano daleko od strefy mieszkalnej, na kresach 

stepowego rezerwatu. U schyłku lata ziemia wyschła i wiatr z charakterystycznym 
szelestem wpadał przez szeroko otwarte okna, niosąc lekki zapach wysuszonych 

traw.

background image

Trzej badacze usiedli w wygodnych fotelach i w milczeniu spoglądali przez okna 

na falowanie gorącego powietrza ponad wierzchołkami rozłożystych drzew. Od czasu 
do czasu któryś z nich przymykał oczy, ale napięcie oczekiwania było zbyt duże, 

by pozwolić na drzemkę. Tym razem los nie wystawiał cierpliwości uczonych na 
zbyt długą próbę. Przed upływem trzech godzin zajaśniał ekran bezpośredniej 

łączności. Dyżurny asystent zawołał w podnieceniu:
— Pokrywa się rusza!

W mgnieniu oka wszyscy znaleźli się w laboratorium.
— Zamknąć na głucho komorę rufolucytową, sprawdzić hermetyczność! — zarządził 

Grim Szar. — Stworzyć w komorze warunki planety.
Lekki syk potężnych pomp, pogwizdywanie równoważników ciśnienia — i oto w 

komorze powstała atmosfera świata ciemności.
— Zwiększyć wilgotność i natężenie pola elektrycznego — polecił Grim Szar.

Wyraźny zapach ozonu napełnił laboratorium.
Nie zaszło nic nowego. Uczony marszczył brwi oglądając przyrządy i starając się 

wykryć błąd.
— Potrzebna jest ciemność! — zabrzmiał nagle donośny głos Erga Noora. Eon Tal aż 

podskoczył.
— Jakże mogłem zapomnieć! Grim Szar nie był na gwieździe żelaznej, ale ja!...

— Okiennice polaryzujące! — zawołał uczony.
Światło zgasło. Laboratorium oświetlały tylko światełka przyrządów. Asystenci 

osłonili pulpit kotarami, tak że wszystko utonęło w mroku. Tu i ówdzie 
połyskiwały punkciki fosforyzujących wskaźników.

234
Dech czarnej planety owionął astronautów, wskrzeszając w pamięci straszliwe i 

porywające dni ciężkiej walki.
Upłynęło kilka minut w milczeniu, słychać było jedynie ostrożne ruchy Eona Tala, 

który za polaryzującym parawanem nastrajał ekran dla promieni podczerwonych.
Rozległ się słaby dźwięk, a potem ciężki odgłos upadku — wewnątrz rufolucytowej 

komory spadła pokrywa z pojemnika. Znajomy migot brązowych błyśnięć — to macki 
czarnego potwora ukazały się ponad brzegiem naczynia. Niespodziewanym rzutem 

stwór podskoczył w górę, rozciągając zasłonę ciemności nad całą komorą 
rufolucytową aż po strop. Tysiące brązowych gwiazdek zamigotały na powierzchni 

ciała meduzy, która wybrzuszyła się kopulasto, wpierając wyprostowane macki w 
dno komory. Również czarne widmo drugiego potwora uniosło się z komory, budząc 

mimowolny lęk swoimi szybkimi, bezdźwięcznymi ruchami. Jednakże, za mocnymi 
ścianami komory, w otoczeniu zdalnie kierowanych przyrządów, stwory planety 

mroku były bezsilne.
Przyrządy wymierzały, fotografowały, określały, wykreślały skomplikowane krzywe 

dokonując analizy ustroju potworów według różnorodnych fizycznych, chemicznych i 
biologicznych wskaźników. Umysł ludzki syntetyzował na nowo te tak bardzo 

jakościowo zróżnicowane dane, zapoznawał się ze strukturą nieznanych tworów 
grozy i podporządkowywał je własnym badaniom.

Każda mijająca godzina dawała Noorowi pewność odniesionego zwycięstwa.
Coraz większą radość zdradzał Eon Tal, coraz bardziej ożywiał się Grim Szar i 

jego młodzi asystenci.
Wreszcie uczony zbliżył się do Erga Noora.

— Może pan odejść spokojnie. My pozostaniemy tu do końca prac badawczych. Nie 
chciałbym włączać widzialnego światła — te meduzy nie znajdą przed nim ucieczki. 

A powinny dać odpowiedź na wszystkie pytania, które nas interesują.
— A dowiecie się?

— Po trzech, czterech dniach otrzymamy wyczerpujące dane. Ale już teraz można 
sobie wytworzyć pojęcie o działaniu struktury paraliżującej.

— Co umożliwi leczenie Nizy i Eona?
— Tak.

Dopiero teraz Erg Noor zdał sobie sprawę, jak wielki ciężar nosił w sobie od 
tamtego czarnego dnia czy też nocy. Szalona radość ogarnęła tego zawsze 

powściągliwego człowieka; z pewnym wysiłkiem
235

musiał pokonać w sobie nagłą chęć uściskania niepozornego człowieczka — Grima 
Szara. Zaskoczony swoją reakcją Erg Noor opanował się, a na jego twarzy ukazał 

się znowu wyraz skupienia.
— Pańskie badania będą pomocne następnej wyprawie w walce z tymi stworami.

— Oczywiście. Teraz już dobrze poznamy wroga. Ale czy rzeczywiście do tego 

background image

świata straszliwego ciążenia i mroku zostanie wysłana wyprawa?

— Niewątpliwie tak.
Rozpoczynał się ciepły dzień północnej jesieni.

Erg Noor kroczył powoli, bez zwykłej gwałtowności, stąpając bosymi stopami po 
wilgotnej trawie. Z przodu, na skraju lasu wysoka ściana cedrów przeplatała się 

z ogołoconymi z liści klonami, sterczącymi niby szare słupy dymu. Tu, w 
rezerwacie, człowiek nie wtrącał się do spraw przyrody. Pogmatwane zarośla 

wysokich traw i ich ostry, mieszany zapach miały swój niepowtarzalny urok.
Drogę przecięła rzeka. Erg Noor zszedł w dół po ścieżce. Wiatr marszczył 

migocącą w słońcu, przejrzystą wodę, pokrywając jej powierzchnię siatką drobnych 
fal. Pływały w niej kawałki mchu i wodorostów. Ich cienie kładły się 

niebieskawymi plamami na denny piasek. Po drugiej stronie rzeki kłoniły się pod 
wiatrem liliowe kwiaty dzwonków. Zapach mokrych łąk i czerwonych liści 

jesiennych radował serca ludzkie, w których pozostały jeszcze pradawne odczucia 
pierwotnego rolnika.

Jaskrawożółta wilga przysiadła na gałęzi, wydając ostry, kpiący gwizd.
Po srebrzystym niebie przepływały pierzaste obłoki. Erg Noor wgłębił się w mrok 

lasku, pachnący igliwiem i żywicą; po chwili wspiął się na wzgórek i otarł 
chusteczką spocone czoło. Zagajnik otaczający klinikę neurologiczną nie był 

duży, tak że Erg szybko znalazł się na drodze. Rzeczka kaskadami wpadała do 
basenów z mlecznego szkła. Kilkoro mężczyzn i kobiet w strojach kąpielowych 

przecięło drogę i pobiegło wśród pstrych kwietników. Woda jesienna chyba nie 
była bardzo ciepła, ale biegacze zachęcając się nawzajem okrzykami rzucili się 

do basenu i podpłynęli pod samą kaskadę kipiącej pianą wody. Noor mimo woli się 
uśmiechnął. Gdzieś z daleka, z fabryki czy farmy, dobiegło bicie zegara...

Erg, który większą część swego życia spędził na statku kosmicznym, z niebywałą 
mocą odczuł piękno rodzimej planety. Napełniało

236
go uczucie wielkiej wdzięczności dla wszystkich ludzi, którzy brali udział w 

ratowaniu Nizy. Dziś spotkali się w klinicznym ogrodzie. Po naradzie z lekarzami 
postanowili razem wyjechać do północnego sanatorium neurologicznego. Gdy się 

tylko udało pomyślnie usunąć skutki paraliżu i zlikwidować zahamowania w korze 
mózgowej, wywołane przez ładunki macek czarnego krzyża, Niżą całkowicie 

odzyskała zdrowie. Należało jej tylko po tak długim śnie kataleptycznym 
przywrócić dawną energię. Niżą żywa i zdrowa! Ergowi wydawało się, że nigdy nie 

potrafi myśleć o tym bez radosnego podniecenia.
Dostrzegł samotną postać kobiecą, która szła w jego kierunku. Poznałby ją wśród 

tysiąca innych. Veda Kong. Veda, o której nie przestawać myśleć, dopóki się nie 
zorientował, że drogi ich są różne. Erg Noor przyzwyczajony do wykresów 

mechanizmów licznikowych wyobrażał sobie własne dążenie jako biegnącą w górę 
parabolę, Veda zaś swoją mentalnością tkwiła w głębinie minionych wieków. Ich 

drogi rozchodziły się coraz bardziej.
Tak dobrze znana twarz Vedy zadziwiła nagle Erga Noora swym podobieństwem do 

Nizy. Tak samo wąska, z szeroko rozstawionymi oczami, z wysokim czołem ponad 
jaskółczymi brwiami, z podobnie kpiarskim i czułym jednocześnie wyrazem 

wydatnych warg. Nawet taki sam z lekka zadarty nosek zdobił obydwie.
— Dlaczego pan mi się tak przygląda? — zdziwiła się Veda. Wyciągnęła do Erga 

obydwie ręce, które ten przytulił do policzków. Veda lekko drgnęła i uwolniła 
dłonie. Erg uśmiechnął się.

— Chciałem podziękować tym rękom, które pielęgnowały Niżę... Wiem wszystko! 
Konieczna była stała opieka i pani zrezygnowała z interesującej wyprawy. Dwa 

miesiące!...
— Nie zrezygnowałam, tylko spóźniłam się czekając na „Tantrę". A poza tym jestem 

zachwycona pańską Niżą! Zewnętrznie łączy nas pewne podobieństwo, ale ona to 
prawdziwa towarzyszka zwycięzcy żelaznych gwiazd i kosmosu, towarzyszka oddana i 

rzetelna...
— Vedo!

— Ja nie żartuję, Erg! Czy pan nie czuje, że nie czas na żarty? Trzeba wyjaśnić 
z miejsca wszystko.

— Wszystko jest jasne. Ale ja dziękuję nie za  siebie, za  Niżę...
— Niech pan nie dziękuje. Byłoby mi ciężko, gdyby ją pan stracił.

— Rozumiem, ale nie wierzę znając Vedę Kong, której jest obce wszelkie 
wyrachowanie. Toteż moja wdzięczność nie wyczerpała się bynajmniej.

Erg Noor pogłaskał ramię młodej kobiety i ujął jej dłoń. Szli w milczeniu. Erg 

background image

Noor przemówił pierwszy:

237
— Któż jest ten prawdziwy?

— Dar Wiatr.
— Dawny kierownik stacji kosmicznych. A więc tak.

— Nie poznaję pana. Używa pan nic nie znaczących słów.
— Widocznie się zmieniłem... Znam Dara Wiatra jedynie z pracy i sądziłem, że to 

także jeden z kosmicznych marzycieli.
— Tak jest. Jego umiłowaniem jest świat gwiazd, ale umie łączyć tę miłość z 

miłością Ziemi, jaka cechowała pradawnych rolników. Erg spojrzał przelotnie na 
swą wąską dłoń muzyka i matematyka.

— Gdyby pani wiedziała, Vedo, jak bardzo kocham Ziemię teraz!...
— Po tych ciemnościach i po długiej podróży ze sparaliżowaną Niżą? Oczywiście! 

Ale...
— Ale ta miłość, uważa pani, nie jest podstawą mego życia, tak?

— Właśnie. Jest pan prawdziwym bohaterem, a więc nie ogranicza się pan do 
jednego czynu. Z tej swojej miłości boi się pan uronić bodaj kroplę na Ziemię, 

aby zachować ją w całości dla kosmosu. Też w imię Ziemi.
— Vedo, w Czasach Ciemnoty spalono by panią na stosie!

— Mówiono mi już o tym... Oto skrzyżowanie. Gdzie pana obuwie?
— Zostawiłem w ogrodzie, kiedy szedłem, żeby panią spotkać. Wrócę po nie.

— Do widzenia. Moja rola skończona, a teraz na pana kolej. Gdzie się spotkamy? 
Czy dopiero przed odlotem pańskiego statku?

— Nie, nie, Vedo! Razem z Niżą udajemy się do polarnego sanatorium na trzy 
miesiące. Proszę przyjechać do nas i przywieźć Dara Wiatra.

— Które to sanatorium? „Kamienne Serce" na wybrzeżu północ-nosyberyjskim czy też 
„Jesienne Liście" w Islandii?

— Już jest za późno, żeby jechać na Północ. Skierowano nas na półkulę 
południową, do „Białej Zorzy" na Ziemi Grahama.

— Zgoda. Jeżeli Dar Wiatr od razu nie wyruszy na odbudowę Satelity 57. Chyba 
najpierw muszą przygotować materiały...

— Cóż z niego za człowiek Ziemi, jeśli prawie rok będzie tkwił w niebie!
— Och, bez przycinków! W porównaniu z pańskimi fantastycznymi przestrzeniami, 

które nas rozdzieliły, jest to bardzo bliskie niebo.
— Pani żałuje, Vedo?

— Po co pan pyta? W każdym z nas tkwią dwie istoty: jedna wyrywa się do czegoś 
nowego, druga strzeże dawnego i rada by przy nim zostać. Wie pan sam, że przez 

powrót nigdy się nie osiąga celu.
238

— Ale żal pozostaje... jak wieniec na drogim grobie. Droga Vedo, proszę mnie 
pocałować!...

Młoda kobieta spełniła posłusznie prośbę astronauty, następnie odepchnęła go z 
lekka i poszła szybko w kierunku linii elektrobuso-wej. Erg Noor odprowadzał ją 

wzrokiem aż do chwili, gdy robot -kierowca zatrzymał wóz, w którego wnętrzu 
znikła jej czerwona suknia.

Veda także patrzyła na stojącego bez ruchu Erga Noora. W jej pamięci brzmiał 
natrętnie wiersz dawnego poety znany obecnie w postaci popularnej piosenki. Dar 

Wiatr zacytował go niegdyś Ve-dzie w odpowiedzi na jej czuły wyrzut:
I nie rozłączą nas nieba anioły, Ni  duchy  głębin,  ani  ludzie źli, Dopóki w 

sercach naszych miłość gości, O moja cudna, Annabel-Li! *
Było to wyzwanie rzucone siłom przyrody przez dawnego mężczyznę, który bez walki 

nie chciał oddać losowi ukochanej.
Elektrobus zbliżał się do odgałęzienia Drogi Spiralnej, a Veda wciąż jeszcze 

stała przy oknie, oparta o polerowaną poręcz, i nuciła przepojoną głębokim 
smutkiem piosenkę.

„Anioły — tak w dawnych czasach religijni Europejczycy nazywali wyimaginowane 
duchy nieba, zwiastuny woli bóstw. Anioł oznacza w języku starogreckim 

zwiastuna. Słowo zapomniane od wielu wieków..."
Na stacji Veda otrząsnęła się ze swych myśli, ale niebawem znów do nich 

powróciła.
— Zwiastuny nieba, kosmosu, tak by można nazwać Erga Noora, Mvena Masa i Dara 

Wiatra. Zwłaszcza Dara Wiatra, kiedy się znajdzie na bliskim, ziemskim niebie 
przy budowie satelity... — Veda uśmiechnęła się. — Ale w takim razie duchy 

głębin to my, historycy — powiedziała głośno i wsłuchana w brzmienie własnego 

background image

głosu roześmiała się wesoło. — Tak, właśnie anioły nieba i duchy głębin! Czy się 

to tylko spodoba Darowi Wiatrowi?...
Niskie limby o czarnym igliwiu — odporna na zimno forma otrzymana drogą 

kultywacji specjalnie dla okolic Subantarktyki — uroczyście szumiały pod naporem 
nie słabnącego wiatru. Zimne powie-

Z  poematu poety  amerykańskiego  XIX  wieku  Edgara  Allana  Poe.
239

trze płynęło bystrą rzeką niosąc z sobą niezwykłą świeżość, właściwą otwartym 
oceanom i wysokim górom. W górach w zetknięciu z wiecznym śniegiem upalny wiatr 

ma smak musującego wina. Tu oddech oceanu czuło się niemal dotykalnie, jako 
opływający ciało wiew wilgoci.

Budynki sanatorium „Biała Zorza" schodziły ku morzu stopniami szklanych ścian, 
przypominając swoimi zaokrąglonymi kształtami ogromne okręty dalekiej 

przeszłości. Bladomalinowe zabarwienie przestrzeni między oknami, klatkami 
schodowymi, i pionowymi kolumnami we dnie kontrastowo odbijało się od 

kopulastych mas czeko-ladowo-liliowych skał andezytowych poprzecinanych 
niebieskawo-szarymi ścieżkami, pokrytymi stopem syjenitu. Obecnie jednak noc 

podbiegunowego przedwiośnia stonowała wszystkie barwy swym specyficznym, 
białawym światłem, sączącym się jednocześnie z głębi nieba i morza. Słońce 

skryło się za płaskowzgórzem. Monumentalna zorza rozprzestrzeniała się na całą 
południową stronę. Był to odblask potężnych lodów kontynentu antarktycznego, 

lodów, które się zachowały na wysokim garbie jego połowy wschodniej, dokąd je 
usunęła wola ludzka, pozostawiając zaledwie jedną czwartą dawnej tarczy 

lodowcowej. Biała zorza lodowa, od której wzięło nazwę sanatorium, zmieniła 
wszystko w widmowy świat lekkiej światłości bez cieni i refleksów.

Czworo ludzi szło wolno w kierunku oceanu, stąpając po lśniącej srebrzyście 
ścieżce. Twarze mężczyzn idących w tyle robiły wrażenie rzeźb wykutych w szarym 

granicie, oczy kobiet przybrały zagadkową głębię.
Niżą Krit tuliła twarz do futrzanego kołnierza narzutki Vedy Kong. Była 

podniecona. Veda przypatrywała się Nizie z lekkim zdziwieniem.
— Wydaje mi się, że najlepszą rzeczą, jaką kobieta może złożyć ukochanemu w 

darze, jest stworzenie go na nowo i tym samym przedłużenie życia swego bohatera. 
Przecież to już prawie nieśmiertelność.

— Mężczyźni rozumują inaczej — odparła Veda. — Dar Wiatr mówił mi, że nie 
chciałby mieć córki zbyt podobnej do ukochanej. Byłoby mu trudno zejść ze świata 

pozostawiając ją samą, bez swojej miłości, bez ochrony... To przeżytki dawnej 
zazdrości i potrzeba ochrony.

— A dla mnie jest nie do zniesienia myśl o rozłące z maleństwem, z moją 
najbardziej własną istotą — ciągnęła pochłonięta myślami Niżą. — Oddać je na 

wychowanie zaraz po wykarmieniu!
— Rozumiem to, ale się nie zgadzam. — Veda zachmurzyła się, dziewczyna bowiem 

poruszyła bolesną strunę jej duszy. — Jedno
240

z najważniejszych zadań ludzkości to przezwyciężenie ślepego instynktu 
macierzyńskiego. Jest rzeczą bezsporną, że tylko zbiorowe wychowanie dzieci 

przez specjalnie w tym celu kształconych i dobieranych ludzi może ukształtować 
człowieka naszej społeczności. Teraz się już nie spotyka egzaltowanej miłości 

macierzyńskiej, tak powszechnej w dawnych czasach. Każda matka wie, że cały 
świat jest życzliwie ustosunkowany do jej dziecka. Toteż instynktowna miłość 

wilczycy, zrodzona ze strachu o swoje małe, stopniowo zanika.
— Pojmuję to — odparła Niżą — ale tylko rozumowo.

— A ja całym swym jestestwem czuję, że największe szczęście polega na sprawianiu 
radości innej istocie. Dostępne ono jest teraz każdemu człowiekowi bez względu 

na wiek. Jest to uczucie, którego w dawnych społeczeństwach doznawali jedynie 
rodzice, babki, dziadkowie, przede wszystkim zaś matki... Stała obecność przy 

maleństwie to przecież także przeżytek czasów, w których kobiety były skrępowane 
warunkami życia i nie mogły towarzyszyć swoim ukochanym. Wy oboje będziecie z 

sobą razem, póki się kochacie.
— Nie wiem, ale bywa, że czuję palące pragnienie, żeby obok mnie szło takie 

maluśkie, podobne do niego stworzonko... I... nie, nic nie wiem!
— Istnieje Wyspa Matki — Jawa. Tam żyją kobiety, które chcą same wychowywać 

swoje dzieci.
— O nie! Tego bym nie potrafiła. Czuję w sobie nadmiar sił i poza tym, byłam już 

raz w kosmosie... Veda uśmiechnęła się życzliwie.

background image

— Pani jest wcieleniem młodości, Nizo, i nie tylko w sensie fizycznym. Stykając 

się ze sprzecznościami życia, jak większość młodych, nie pojmuje pani, że są one 
właśnie samym życiem, że radość miłości niesie z sobą trwogi, troski i smutek 

tym silniejsze,'im mocniejsza jest miłość. A pani się wydaje, że już pierwszy 
cios zadany przez życie potrafi człowieka złamać.

Wymawiając ostatnie słowa Veda doznała jakby olśnienia. Nie, nie sama tylko 
młodość była przyczyną trosk i pragnień Nizy!

Veda popełniła często spotykany błąd polegający na przekonaniu, że rany duszy 
goją się podobnie jak uszkodzenia ciała. Wcale tak nie jest! Jakże długo potrafi 

się jątrzyć rana psychiczna pod powłoką zupełnie zdrowego ciała! Czasami 
nieznaczny bodziec powoduje otwarcie rany. Tak było i z Niżą — pięcioletni 

paraliż pozostawił pamięć o sobie we wszystkich komórkach ciała, podobnie jak 
groza spotkania z czarnym krzyżem, który jej omal nie pozbawił życia.

Zgadując tok myśli Vedy, Niżą ozwała się głuchym głosem:
16 — Mgławica Andromedy

241
— Po przygodach na żelaznej gwieździe nie opuszcza mnie dziwne uczucie. W duszy 

pozostała trwożna pustka. Istnieje ona obok skłonności do radosnych uniesień. 
Nie tłumi ich, ale sama też nie wygasa. Aby z nią skutecznie walczyć, muszę być 

zajęta czymś, co mnie całkowicie pochłonie, co mi uniemożliwi przebywanie sam na 
sam z tamtym... Wiem teraz, co to jest kosmos dla pojedynczego człowieka, i 

chylę czoło przed pierwszymi bohaterami astronautyki.
— Zdaje mi się, że rozumiem — odparła Veda. — Byłam na zagubionych wśród oceanu 

wysepkach Polinezji. Tam, w chwilach samotności, sam na sam z morzem, ogarniała 
mnie niezmierna tęsknota, smutek, jakbym słyszała płynącą z dali beznadziejną 

pieśń. Zapewne pamięć pierwotnego osamotnienia świadomości mówi człowiekowi o 
tym, jaki był bezbronny i słaby w swojej klatce-duszy. Tylko wspólna praca i 

wspólna myśl może go uratować. Przypływa statek, zagubiony w bezmiarze wód, ale 
nieobjęty ocean już się zmienia. Garstka towarzyszy i statek — to już osobny 

świat dążący do dostępnych i 
po                                                                              

                                                                                
                    dporządkowanych mu przestrzeni. Podobnie dzieje się ze 

statkiem kosmicznym. Ale samotność w obliczu kosmosu... — Veda wzdrygnęła Bię. — 
Nie wiem, czy człowiek ją zniesie.

Niżą jeszcze mocniej przytuliła się do Vedy.
— Jakże słuszne jest to, co pani mówi. Toteż chcę wszystko naraz...

— Pokochałam panią. Teraz już rozumiem pani decyzję... Uważałam ją za szaloną.
Niżą w milczeniu uścisnęła rękę Vedy i dotknęła twarzą jej chłodnego policzka.

— Czy tylko pani wytrwa, Nizo? To przecież takie trudne!
— O jakich trudnościach pani mówi, Vedo? — odwrócił się Erg Noor słysząc 

ostatnie słowa. — Czyżbyście się zmówili z Darem Wiatrem? Już od pół godziny 
namawia mnie, abym przekazał młodzieży moje doświadczenia astronauty, a nie 

wybierał się do lotu, z którego się nie wraca.
— I cóż, przekonał pana?

— Nie. Moje doświadczenie astronauty będzie bardziej przydatne wyprawie 
„Łabędzia" i doprowadzeniu go do celu — Erg Noor wskazał jasne, bezgwiezdne 

niebo, gdzie poniżej Małego Obłoku Magellana powinien pod Tukanem i Wężem Wodnym 
płonąć Archernar — drogą, której nie odbył jeszcze ani jeden statek Ziemi czy 

Pierścienia!
Zza płaskowzgórza błysnął rąbek słońca, którego promienie rozproszyły tajemniczy 

welon białej zorzy. Czworo przyjaciół zatrzymało się na brzegu morza. Ocean 
oddychał chłodem, obmywając spadzisty brzeg burzliwymi falami. Veda Kong z 

ciekawością patrzyła na sta-
243

Iową wodę, szybko ciemniejącą na głębinie i nabierającą w promieniach 
słonecznych fioletowego odcienia lodu.

Niżą Krit stała tuż obok w swym niebieskawym futerku i takiej samej czapeczce, 
spod której wysuwała się chmura rudych włosów. Według swego zwyczaju dziewczyna 

lekko podrzucała głowę w górę. Dar Wiatr spoglądał na nią z mimowolnym podziwem 
i nagle się zachmurzył.

— Panu nie podoba się Niżą? — z przesadnym oburzeniem zawołała Veda.
— Pani wie, że jestem nią zachwycony — odrzekł ponuro Dar Wiatr — ale wydaje mi 

się tak mała i krucha w stosunku do tego...

background image

— W stosunku do tego, co mnie czeka? — wyzywająco rzuciła Niżą. — Po Ergu 

atakuje pan z kolei mnie.
— Wcale nie zamierzam tego robić — poważnie i ze smutkiem odparł Dar Wiatr — ale 

mój żal jest zupełnie naturalny. Przepiękny twór mojej ukochanej Ziemi musi 
zginąć w otchłani ciemności kosmicznej i w jej potwornym zimnie. To nie kaprys, 

nie współczucie, Nizo, tylko smutek po stracie.
— Pan to odczuwa podobnie jak ja — rzekła Veda. — Co za kontrast: Niżą, 

migotliwy płomyk życia, i martwe lodowate przestworza!
— Robię więc wrażenie wątłego kwiatu? — zapytała dziewczyna. Dziwny ton jej 

głosu powstrzymał Vedę od dania twierdzącej odpowiedzi.
— Któż bardziej ode mnie lubi walczyć z zimnem! — dziewczyna zerwała z głowy 

czapkę i wstrząsnąwszy rudymi kędziorami zdjęła futerko.
— Co pani robi, Nizo? — zawołała Veda Kong rzucając się w jej stronę.

Ale Niżą już wbiegła na skałę wystającą nad falami i podała Yedzie swoje 
ubranie.

Skoczyła i zanurzyła się w zimnych falach oceanu. Vedę przejął dreszcz na myśl o 
chłodzie, jakiego musi doznać kąpiący się o tej porze. Niżą spokojnie odpływała 

dalej, przecinając szybkimi ruchami rąk fale.
Veda Kong śledziła ją z zachwytem.

— Niżą to dobra towarzyszka dla polarnego niedźwiedzia, a nie dla Erga Noora. 
Czy pan, człowiek północy, da się zakasować?

— Pochodzę z północy, ale wolę ciepłe morza — wyrzekł żołośnie Dar Wiatr 
zbliżając się niechętnie ku brzegowi.

Już rozebrany zanurzył palce u nogi w wodę, próbując jej temperatury, i z 
głośnym okrzykiem rzucił się na spotkanie stalowej fali.

243
Trzy szerokie uderzenia rąk wyniosły go na grzebień fali, z którego ześliznął 

się w dół. Tylko wieloletni trening i kąpiel w ciągu całego roku uratowały 
prestiż Dara Wiatra. Tracił oddech i po chwili przed oczyma zawirowały mu 

czerwone kręgi. Kilkoma gwałtownymi zanurzeniami i skokami przywrócił zdolność 
oddechu. Wypłynął zsiniały, drżący i razem z Niżą pognał pod górę. Już po kilku 

minutach rozkoszowali się ciepłem futrzanych okryć.
— Im lepiej poznaję panią — szepnęła Veda — tym mocniejsze jest moje 

przekonanie, że Erg Noor nie pomylił się w wyborze. Pani, a nie kto inny, doda 
mu otuchy w ciężkiej chwili, pocieszy i potrafi ustrzec...

Policzki Nizy oblał rumieniec.
Przy śniadaniu spożywanym na wielkiej wieży tarasu, wibrującej pod wpływem 

wiatru, Veda często napotykała zamyślone i czułe spojrzenie dziewczyny. 
Siedzieli w milczeniu jak ludzie, którzy się mieli rozstać na długo.

— Przykro poznać takich ludzi i więcej już ich nie ujrzeć — odezwał się Dar 
Wiatr.

— A może pan...? — zaczął Erg Noor.
— Mój wolny czas minął. Ja już muszę wędrować w górę. Grom Orm już czeka.

— Pora i na mnie — dodała Yeda. — Zanurzę się w swoją głębię, w niedawno odkrytą 
pieczarę stanowiącą skrytkę w Epoce Rozbicia Świata.

— „Łabędź" będzie gotów w połowie przyszłego roku, montaż i przygotowania 
rozpoczniemy za sześć tygodni — cicho powiedział Erg. — Kto jest teraz 

kierownikiem stacji kosmicznych?
— Na razie Junius Ant, ale on nie chce się rozstawać z mechaniz-, mami 

pamięciowymi, a Rada jeszcze nie zatwierdziła kandydatury Emba Onga, inżyniera-
fizyka ze stacji „F" na Labradorze.

— Nie znam go.
— W ogóle jest mało znany, ponieważ w Akademii Granic Wiedzy zajmuje się kwestią 

mechaniki megalofalowej.
— Cóż to takiego?

— Duże rytmy kosmosu, gigantyczne fale wolno rozchodzące się w przestrzeni. 
Przez nie, na przykład, dadzą się wyrazić sprzeczności przy prędkościach 

światła, dających w wyniku wartości względne większe od jednostki absolutnej... 
Wszystko to jednak nie jest jeszcze rozpracowane.

— A Mven Mas?
— Pisze książkę  o  stanach  emocjonalnych. Do   swego  osobistego

244
użytku też nie ma wiele czasu. Akademia Stochastyki i Badania Przyszłości 

wyznaczyła go na doradcę pańskiego „Łabędzia". Gdy tylko zostaną zebrane 

background image

odpowiednie materiały, będzie się musiał pożegnać z książką.

— Szkoda! To ważny temat. Czas najwyższy na zrozumienie wartości sił 
emocjonalnych — stwierdził Erg Noor.

— Obawiam się, że Mven Mas nie jest zdolny do chłodnej analizy — ozwała się 
Veda.

— Tak też być powinno, w przeciwnym wypadku nie napisałby nic wybitnego — odparł 
Dar Wiatr podnosząc się jednocześnie z miejsca.

— Do następnego spotkania! Kończcie jak najszybciej wasze sprawy, bo się nie 
zobaczymy inaczej — Niżą i Erg uścisnęli dłonie przyjaciołom.

— Zobaczymy się — powiedział Dar Wiatr z przekonaniem. W najgorszym razie 
spotkamy się na pustyni El Homra przed startem.

— Przed startem — zgodzili się astronauci.
— Chodźmy, aniele nieba — Veda wzięła Dara Wiatra pod ramię udając, że nie 

dostrzega zmarszczki między jego brwiami. — Zapewne dokuczyła już panu Ziemia?
Dar Wiatr stał, z trudem utrzymując równowagę na chwiejnej podstawie jako tako 

skleconego rusztowania, i spoglądał w dół w straszliwą otchłań między ruchomymi 
chmurami. Tam była nasza planeta, której ogrom czuło się nawet tu, w odległości 

pięć razy większej od jej średnicy. Widoczne były szarawe kontury kontynentów i 
ciemno-fioletowe — mórz.

Dar Wiatr poznawał znane mu ze zdjęć jeszcze od czasów dzieciństwa zarysy. Oto 
wklęsła linia przekreślona poprzecznie pasmami gór. Po prawej stronie lśni 

morze, po lewej, na wprost — wąska dolina podgórza. Miał szczęście: chmury 
rozsunęły się akurat nad tym wycinkiem planety, na którym pracuje właśnie Veda. 

Tam, u stóp prostych stoków spiżowociemnych gór znajduje się gdzieś starodawna 
pieczara, zbiegająca obszernymi tarasami w dół, w głąb Ziemi. Tam Veda wykrywa 

wśród zakurzonych i niemych odłamków dawnego życia te drobiny prawdy 
historycznej, bez której nie można rozumieć współczesności ani przewidywać 

przyszłości.
Dar Wiatr, przechylony przez platformę z rowkowanych arkuszy brązu cyrkonowego, 

przesłał w myśli pozdrowienie do tego odległego punktu znów kryjącego się pod 
napływającymi z zachodu, pierzastymi chmurami, które połyskiwały jaskrawym 

blaskiem. Nocna ciemność
245

wznosiła się tam niby ściana ozdobiona błyskami gwiazd. Warstwy chmur nasuwały 
się jedna nad drugą niczym olbrzymie tratwy. Pod nimi, w ciemniejącej przepaści, 

powierzchnia Ziemi przesuwała się ku ścianie mroku, jak gdyby na zawsze 
pogrążając się w niebyt. Delikatna zorza zodiakalna otulała planetę od strony 

zacienionej, połyskując w czarnej otchłani kosmosu.
Nad oświetloną stroną planety zawisła błękitna zasłona obłoczna 

odzwierciedlająca potężne światło stalowoszarego Słońca. Kto by spojrzał na 
chmury bez zaciemniających filtrów, niechybnie postradałby wzrok, podobnie jak 

ten, komu przyszłaby myśl obrócenia się w stronę groźnego źródła światła bez 
ochrony, jaką stanowi ośmiusetkilo-metrowa warstwa atmosfery . ziemskiej. 

Krótkofalowe, przenikliwe promienie Słońca — pozafiołkowe i rentgenowskie — 
biegły potężnym potokiem, zabójczym dla każdego życia. Łączyła się z nimi 

nieustanna ulewa cząstek kosmicznych. Nowo wybuchające gwiazdy wysyłały w 
przestrzeń swoje śmiercionośne promienie. Tylko skuteczna ochrona skafandrów 

ratowała pracujących od zagłady.
Dar Wiatr przerzucił pas ochronny na drugą stronę i ruszył po belce wspornika w 

kierunku Wielkiej Niedźwiedzicy. Gigantyczna rura była już połączona i miała 
przebiegać wzdłuż całego przyszłego satelity. Z obydwu jej końców wznosiły się 

ostre trójkąty podtrzymujące ogromne dyski emanatorów pola magnetycznego. Gdy 
zostaną ustawione baterie, które przetworzą błękitne promieniowanie Słońca w 

prąd elektryczny, można będzie usunąć zabezpieczenia i posuwać się wzdłuż 
magnetycznych linii zasilających, mając na piersi i na plecach płyty kierunkowe.

— Chcemy pracować także w nocy — zabrzmiał nagle w jego hełmie głos młodego 
inżyniera Kada Lajta. — Oświetlenie obiecał nam dać komendant „Ałtaja"!

Dar Wiatr spojrzał w dół, gdzie niby uśpione ryby wisiały rakiety towarowe. 
Wyżej, pod płaskim parasolem stanowiącym ochronę przed mąjeorytami i Słońcem, 

pływała w przestrzeni zmontowana z arkuszy wewnętrznego poszycia tymczasowa 
platforma, na której sortowano i układano dostarczone przez rakiety części. Tam 

też się skupiali, jak rój pszczół, pracownicy połyskując niczym świętojańskie 
robaczki, gdy odbijające promienie skafandry wychylały się spod parasola. Sieć 

olinowań i przewodów wychodziła z czarnych otworów rakiet. Wyżej, wprost nad 

background image

zmontowanym rusztowaniem, grupa ludzi przybierając dziwaczne, często nawet 

śmieszne pozycje, krzątała się dokoła ciężkiej maszyny. Jeden tylko pierścień z 
brązu berylowego o powłoce bora-zonowej ważyłby na Ziemi co najmniej sto ton. 

Tutaj ten olbrzym
248

posłusznie zwisał na cienkiej linie, która miała wyrównywać prędkości własne 
obiegu dokoła Ziemi wszystkich tych jeszcze nie zmontowanych części.

Pracujący tu ludzie, gdy się przyzwyczaili do bardzo małej siły ciążenia, 
nabrali sprawności i zręczności w ruchach. Jednakże tych sprawnych pracowników 

mieli zastąpić niebawem nowi. Długotrwała praca w warunkach zredukowanej siły 
ciążenia powodowała zmiany w krwiobiegu, które mogłyby trwać nadal po powrocie 

na Ziemię i spowodować ciężkie schorzenie, czyniące ze zdrowych ludzi inwalidów. 
Toteż każdy przebywał na satelicie nie więcej ,niż sto pięćdziesiąt godzin 

roboczych i powracał na Ziemię po przejściu kwarantanny reaklimatyzacyjnej na 
stacji „Rozdroże", obiegającej planetę na wysokości dziewięciuset kilometrów.

Dar Wiatr, kierując budową, starał się nie przemęczać fizycznie, mimo że nieraz 
gorąco pragnął pomóc w pracach, aby je przyspieszyć. Musiał wytrwać tu, na 

wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów, przez kilka miesięcy.
Praca nocna umożliwiała przyspieszenie terminu powrotu młodych przyjaciół na 

Ziemię i powołanie zmiany przed właściwym czasem. Drugi statek planetarny 
przydzielony do budowy, „Barion", znajdował się na pustyni w Arizonie, gdzie 

przy ekranach telewizyjnych i pulpitach mechanizmów rejestracyjnych czuwał Grom 
Orm.

Decyzja prowadzenia prac bez przerw, w godzinach lodowatej nocy kosmicznej mogła 
znacznie przyspieszyć montaż. Dar Wiatr nie chciał rezygnować z takiej 

możliwości. Monterzy otrzymawszy pozwolenie, rozproszyli się na wszystkie 
strony, rozwieszając jeszcze bardziej skomplikowaną pajęczynę przewodów i 

olinowań. Statek planetarny „Ałtaj", który był bazą mieszkalną dla pracowników 
budowy, dotąd wiszący nieruchomo przy belce wspornikowej, nagle odcumował liny z 

blokami, wiążące jego właz z rusztowaniem satelity. Długie strugi oślepiających 
płomieni trysnęły z jego silników. Ogromne cielsko statku obróciło się szybko. 

Ani jeden dźwięk nie przeszył przestrzeni międzyplanetarnej. Sprawnemu dowódcy 
„Ałtaja" wystarczyło zaledwie kilku wybuchów silnika dla odejścia na wysokość 

czterdziestu metrów od miejsca budowy i obrócenia swych reflektorów lądowania ku 
platformie montażowej. Pomiędzy statkiem a rusztowaniem na nowo poprowadzono 

liny komunikacyjne i cała masa zawieszonych w przestrzeni przedmiotów znów 
uzyskała względną nieruchomość, nie przerywając jednocześnie swego krążenia 

dokoła Ziemi z szybkością około dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę.
Z położenia mas obłocznych Dar Wiatr wywnioskował, że budowa

'

247

znalazła się obecnie ponad antarktyczftym rejonem planety, co oznaczało, że 

wejdzie niebawem w cień rzucany przez Ziemię. Udoskonalone ogrzewacze skafandrów 
nie są w stanie całkowicie oprzeć się lodowatemu oddechowi przestrzeni 

kosmicznej i biada temu podróżnikowi, który by przez lekkomyślność zużył zbyt 
szybko energię swoich baterii! W ten sposób zginął architekt montażu, ukrywszy 

się przed nagłym deszczem meteorytów w wyziębionym wnętrzu otwartego kadłuba 
rakiety, w którym już nie doczekał się przejścia na stronę słoneczną... Inny 

inżynier został zabity przez meteoryt. Wypadków takich nie możną przewidzieć, 
nie można im także zapobiec z góry. Budowa satelity zawsze pociąga za sobą 

ofiary. Prawa sto-chastyki, których co prawda nie da się stosować do tak 
drobnych pyłków jak pojedynczy ludzie, powiadają, że największe 

niebezpieczeństwo zagraża właśnie jemu, Darowi Wiatrowi... Jest przecież 
najdłużej ze wszystkich na tej wysokości otwierającej dostęp wszelkim możliwym 

przypadkom... Ale głos wewnętrzny mówił mu, że jego osobie nic złego się nie 
przydarzy. I jakkolwiek podobna pewność siebie czyniła wrażenie niedorzecznej u 

człowieka o umyśle matematyka, jednakże bardzo ułatwiała mu spokojne 
balansowanie na belkowaniach i kratach otwartego, niczym nie chronionego 

rusztowania w otchłani czarnego nieba.
Montaż części konstrukcji na Ziemi przeprowadzały specjalne mechanizmy noszące 

nazwę embriotektów, ponieważ pracowały na zasadzie rozrostu żywego organizmu. 
Oczywiście, cząsteczkowa budowa istoty żywej, realizowana przez odziedziczone 

mechanizmy cybernetyczne była bardziej skomplikowana, jako podporządkowana nie 
tylko fizyko-chemicznemu doborowi, ale i nie rozszyfrowanej jeszcze rytmice 

falowej. Jednak żywe organizmy rosły jedynie w warunkach ciepłych roztworów 

background image

jonizowanych cząstek, gdy embriotekty pracowały zazwyczaj w prądach 

spolaryzowanych, w świetle lub w polach magnetycznych. Znaki i symbole 
zaznaczone na poszczególnych członach za pomocą promieniotwórczego talu 

orientowały prawidłowo i ściśle detale łączone przez mechanizmy, tak że montaż 
odbywał.się z szybkością i ścisłością, która by niechybnie zadziwiła każdego 

niewtajemniczonego. Tu, na wysokości, nie było owych mechanizmów montażowych, 
tak że budowa satelity przypominała staromodny proces budowlany, polegający na 

czynnościach rąk ludzkich. Mimo wszystkie niebezpieczeństwa praca ta budziła 
takie zainteresowanie, że ciągnęły do niej tysiące ochotników. Doświadczalne 

stacje psychologiczne ledwie nadążały z przebadaniem wszystkich chętnych.
Dar Wiatr dotarł do fundamentów mechanizmów słonecznych, które

248
rozłożyły się wachlarzowato dokoła ogromnego łożyska z aparatem sztucznego 

ciążenia, i włączył swoją baterię grzbietową do kontaktu łańcucha 
sprawdzającego. W telefonie jego hełmu rozległa się nieskomplikowana melodia. 

Wtedy równolegle włączył szklaną płytę z widocznym na niej, wykreślonym 
cienkimi, złotymi liniami schematem. Zabrzmiała ta sama melodia. Dar Wiatr 

przesunął dwie skale i dwa punkty czasowe pokryły się z sobą. Wówczas 
stwierdził, że nie było różnicy nie tylko w melodii, ale i w jej tonacji. Ważny 

fragment przyszłego mechanizmu zmontowano bez zarzutu. Można było rozpocząć 
montaż emanacyjnych silników elektrycznych. Dar Wiatr wyprostował ramiona 

zmęczone długim dźwiganiem skafandra i pokręcił głową. Ruch wywołał chrzęst w 
kręgach szyi zbolałych wskutek długiego unieruchomienia w hełmie. Dar Wiatr 

szczęśliwie posiadał odporność na psychozy rozpowszechnione wśród pracujących 
poza atmosferą ziemską — na śpiączkę pozafiołkową i na wściekliznę podczerwoną. 

Dzięki temu mógł wykonać powierzone sobie zadanie.
Już niedługo pierwsze poszycie uchroni pracujących od przygnębiającej samotności 

w otwartym kosmosie, nad otchłanią bez nieba i bez ziemi!
Od „Ałtaja" oderwał się niewielki przyrząd ratunkowy, który przemknął jak 

strzała obok budowy. To wysłano holownik po rakiety automatyczne z kolejnym 
ładunkiem. Najwyższy czas! Lecące w przestrzeni rakiety z ludźmi i materiałami 

zbaczały ku nocnej stronie Ziemi. Holownik wracał ciągnąc za sobą trzy długie, 
rybo-kształtne konstrukcje, które by na Ziemi ważyły po sto pięćdziesiąt ton 

każda, nie licząc paliwa.
Rakiety połączono z innymi, już przycumowanymi do platformy montażowej. Dar 

Wiatr krótkim rzutem przeniósł się na drugą stronę rusztowania, lądując wśród 
techników kierujących wyładowywaniem. Omawiano tu plan pracy nocnej. Dar Wiatr 

godził się na to, żądał jednak wymiany wszystkich baterii indywidualnych na 
nowe, które by zapewniły trzydziestogodzinne, nieprzerwane ogrzewanie 

skafandrów, nie licząc zaopatrzenia w prąd latarń i radiotelefonów.
Cała budowa dała nura w ciemność jak w niezmierzoną głębinę, tylko miękkie, 

popielate światło zodiakalne długo jeszcze oświetlało szkielet przyszłego 
satelity, stygnący na skutek spadku temperatury do minus stu osiemdziesięciu 

stopni. Jeszcze bardziej niż we dnie-dawało się we znaki wzmożone przewodnictwo. 
Najmniejsze zużycie izolacji w narzędziach, bateriach czy akumulatorach otulało 

leżące w pobliżu przedmioty w niebieski odblask prądu rozpływającego się
249

wprost po powierzchni. Przesyłanie prądu w potrzebnych kierunkach stawało się 
niemożliwe.

Najgęstszy mrok kosmosu nastąpił razem ze wzmożonym zimnem. Gwiazdy świeciły 
niby jaskrawe, przeszywające igły. Niewidoczny i niedosłyszalny lot meteorytów 

stawał się jeszcze bardziej przerażający w godzinach nocnych. Na powierzchni 
ciemnej kuli, w dole, wśród prądów powietrznych połyskiwały naelektryzowane 

kolorowe obłoki, następowały iskrowe wyładowania o olbrzymiej sile, rozciągały 
się pasma rozrzedzonej światłości, długie na tysiące kilometrów. Huraganowe 

wiatry, silniejsze od burzy ziemskiej, pomykały w górnych warstwach powłoki 
powietrznej.

Nasycona promieniowaniami Słońca i kosmosu atmosfera nie przerywała ani na 
chwilę swej ożywionej pracy mieszania energii, co niezwykle utrudniało 

utrzymywanie łączności między placem budowy a rodzimą planetą.
Nagle coś się zmieniło w zagubionym wśród mroku światku. Dar Wiatr nie od razu 

zrozumiał, że to zapłonęły reflektory „Ałtaja". Ciemność sczerniała jeszcze 
bardziej, zbladły okrutne gwiazdy, ale platforma i rusztowanie ostro wystąpiły w 

blasku białego światła. Po kilku minutach „Ałtaj" zmniejszył napięcie, tak że 

background image

światło stało się żółte i złagodniało. Statek planetarny oszczędzał energię 

swych akumulatorów. Znowu jak we dnie ruszyły się kwadraty i elipsy arkuszy 
poszycia, siatki kondygnacji umacniających, cylindry i rury pojemników, 

przesuwając się powoli na wyznaczone im miejsca w szkielecie satelity.
Dar Wiatr namacał poprzeczną belkę, chwycił się blokowych trzy-madeł i 

odepchnąwszy się nogą, skoczył w górę. Przy samym włazie do statku planetarnego 
nacisnął znajdujące się w trzymadłach hamulce, wstrzymał swój rozpęd, żeby nie 

uderzyć głową w zamknięte drzwi.
W komorze przejściowej nie utrzymywano normalnego ciśnienia ziemskiego, ażeby 

zmniejszyć stratę powietrza przy wchodzeniu i wychodzeniu większej liczby 
pracowników. Toteż Dar Wiatr nie zdejmując skafandra wszedł do drugiej komory i 

tu dopiero wyłączył hełm.
Prostując ciało zbolałe wskutek długiego noszenia skafandra, stąpał energicznie 

po wewnętrznym pokładzie i rozkoszował się swym normalnym ciężarem. Sztuczna 
grawitacja statku planetarnego działała bez przerwy. Stać pewnie na twardym 

gruncie, nie być już drobną muszką, zagubioną w niepewnej i trwożnej pustce, to 
niewymowna przyjemność. Miękkie oświetlenie, ciepło, wygodny fotel — wszystko

250
to nęciło, aby ułożyć się wygodnie i o niczym nie myśleć. Dar Wiatr odczuwał 

rozkosz, jakiej doznali jego przodkowie, a która go tak zadziwiała w 
staroświeckich powieściach. Po długiej .wędrówce pustynią, lasem czy pokrytymi 

lodem górami ludzie czuli się podobnie wchodząc do ciepłego mieszkania, do domu, 
ziemianki czy wojłokowej jurty. I wtedy, tak jak tu, cienkie ściany dzieliły 

człowieka od wrogiego świata, zachowując dla niego ciepło i światło, 
umożliwiając odpoczynek i planowanie dalszych spraw.

Dar Wiatr odepchnął od siebie myśl o fotelu i książce. Należało nawiązać 
łączność z Ziemią — jaśniejące w wysokości oświetlenie nocne mogło zaalarmować 

pracowników śledzących budowę ze swych obserwatoriów. Ponadto trzeba uprzedzić o 
konieczności nadesłania uzupełnień przed terminem.

Łączność została nawiązana pomyślnie — Dar Wiatr rozmówił się z Gromem Ormem nie 
za pomocą szyfrowej sygnalizacji, lecz za pośrednictwem TWF, który na każdym 

statku planetarnym dysponował wielką mocą. Stary przewodniczący był zadowolony i 
z miejsca zatroszczył się o dobór nowej załogi i o szybką wysyłkę części 

składowych.
Po wyjściu ze sterowni „Ałtaja" Dar Wiatr minął bibliotekę, przerobioną na 

sypialnię, z dwoma kondygnacjami łóżek. Kabiny, jadalnie, kuchnię, boczne 
korytarze i dziobową salę silników również zaopatrzono w łóżka dodatkowe. Statek 

planetarny, zmieniony na bazę stacji, był przepełniony. Ledwie powłócząc nogami 
szedł Dar Wiatr korytarzem wyłożonym płytami ciepłej w dotyku masy plastycznej, 

leniwie otwierał i zatrzaskiwał hermetyczne drzwi.
Myślał o astronautach, którzy spędzali dziesiątki łat w podobnych statkach, bez 

nadziei opuszczenia ich i wyjścia na zewnątrz przed upływem niezmiernie 
odległego terminu. Przebywa tu zaledwie szósty miesiąc, co dzień opuszcza ciasne 

pomieszczenie mieszkalne i pracuje w przygnębiającym przestworzu pustki 
międzyplanetarnej. Już od dłuższego czasu opanowuje go bolesna tęsknota do 

ukochanej Ziemi — do jej stepów, morza, wrzących życiem ośrodków pasa 
mieszkalnego. A Erg Noor, Niżą i jeszcze dwudziestu członków załogi „Łabędzia" 

będą musieli spędzić w statku kosmicznym dziewięćdziesiąt dwa lata względne, 
czyli sto czterdzieści lat ziemskich, wliczając w to powrót statku na rodzimą 

planetę. Nikt z nich nie będzie żył tak długo! Ich ciała zostaną spalone i 
pogrzebane tam, w bezkresnej dali, na planetach zielonej gwiazdy cyrkonowej...

Albo też zakończą życie w czasie lotu, a wtedy, zamknięci w rakiecie 
pogrzebowej, ruszą do ostatniego lotu w kosmos... Tak wypły-

251
wały niegdyś w otwarte morze grzebalne łodzie jego dalekich przodków unosząc na 

sobie martwych bojowników. Ale bohaterów, którzy by się godzili na dożywotnie 
uwięzienie w statku i którzy by startowali do lotu bez nadziei, że wrócą — nie 

było jeszcze w historii ludzkości. Ale nie! To nie jest słuszne. Veda miałaby tu 
zasadniczy powód do wyrzutu. Jakże mógł zapomnieć bezimiennych bojowników o 

wolność i godność człowieka w dawnych czasach, zdecydowanych na stokroć gorsze i 
straszne — na dożywotnie więzienie w wilgotnych lochach, na tortury. Tak, tamci 

bohaterowie byli silniejsi i godniejsi podziwu nawet od tych współczesnych, 
którzy startują do lotu w kosmos ku niezbadanym, dalekim światom!

A on sam, Dar Wiatr, który ani razu jeszcze nie porzucał na dłużej rodzimej 

background image

planety, jest w porównaniu z nimi wszystkimi marnym człowiekiem, jakimś tam 

aniołem nieba, jak go kpiąco nazywa umiłowana Veda Kong!
14. Stalowe drzwi

Od dwudziestu dni pracował w wilgotnym mroku robot-kopacz, póki nie udało mu się 
wreszcie usunąć zwalisk o wadze dziesiątków tysięcy ton i umocnić walących się 

stropów. Droga w głąb pieczary stała otworem. Pozostawało tylko zapewnić 
bezpieczeństwo. Wózki-roboty na gąsienicach, zaopatrzone w śruby Archimedesa, 

ześliznęły się w dół. Co sto metrów przyrządy podawały skład powietrza, 
temperaturę i wilgotność. Veda Kong wraz z grupą swoich współpracowników dotarła 

do pieczary, w której znajdował się schowek. Dziewięćdziesiąt lat temu, w czasie 
badania wód podziemnych, wśród wap-niaków i piaskowców nie zdradzających 

bynajmniej obecności jakichkolwiek pokładów rud, wskaźniki nagle zanotowały 
znaczną ilość metalu. Wyjaśniło się rychło, że jest to znane z opisu miejsce, w 

którym znajdowała się legendarna pieczara, nosząca nazwę Den-Of-Kul, co w języku 
już dziś zaginionym oznaczało „Schron kultury". W obawie przed groźbą 

straszliwej wojny narody, które uważały się za najbardziej przodujące w 
dziedzinie wiedzy i kultury, ukryły w tej pieczarze skarby swojej cywilizacji. W 

owych odległych wiekach wszelka tajemniczość i ukrywanie były zjawiskiem 
niezwykle rozpowszechnionym...

Veda była nie mniej poruszona niż najmłodsze z jej współpracownic, gdy ślizgając 
się po mokrej, czerwonej glinie schodziły w dół pochylnią.

252
Wyobraźnia malowała monumentalne sale z hermetycznymi schowkami filmotek, 

wykresów, map, szafy ze szpulami magnetofonowych zapisów, ze wstęgami 
mechanizmów pamięciowych, półki z wzorami związków chemicznych, stopów i leków. 

Mogły się tu także znajdować wypchane okazy zaginionych już dziś zwierząt lub 
też, zamknięte w wodoszczelnych i odpornych na wszelkie działania zewnętrzne 

gablotach, preparaty roślin, szkielety zestawione ze skamieniałych kości 
wymarłych mieszkańców planety. Marzyły się Vedzie płyty silikolowe, w które 

wtopiono obrazy najsławniejszych mistrzów, całe galerie rzeźb, które odtwarzały 
najpiękniejsze typy ludzi, wybitnych działaczy, po mistrzowsku wymodelowane 

zwierzęta, budynki... Zapisy o ważniejszych wypadkach uwiecznione w kamieniu i w 
metalu...

Snując te marzenia Veda Kong znalazła się w ogromnej pieczarze o powierzchni 
około trzech do czterech tysięcy metrów kwadratowych. Z sufitu, którego łukowate 

sklepienie ginęło gdzieś w ciemności, zwisały stalaktyty, połyskując w 
elektrycznym świetle. Sala i na jawie miała wygląd monumentalny. 

Urzeczywistniając marzenia Vedy, w ściennych niszach, wśród wielkiej obfitości 
zacieków wapiennych, widniały maszyny i szafy. Archeolodzy z radosnymi okrzykami 

rozbiegli się po całej sali. Wiele ustawionych w niszach maszyn zachowało 
jeszcze połysk szkła i polerowanej powłoki lakierowej. Były to przede wszystkim 

pojazdy, które tak bardzo się podobały ludziom czasów odległych, a w Epoce 
Rozbicia Świata były uważane za szczyt technicznego geniuszu ludzkości. W owych 

czasach, nie wiadomo dlaczego, budowano bardzo wiele pojazdów o miękkich 
siedzeniach, w których mieściło się zaledwie kilka osób. Konstrukcja wozów 

osiągnęła szczyty wytworności, mechanizmy kierowania były pomyślane dowcipnie, 
ale poza tym maszyny te były świadectwem wołającej o pomstę bezmyślności. 

Setkami tysięcy krążyły niegdyś po ulicach miast i szosach, przewożąc tam i z 
powrotem ludzi pracujących nie wiadomo dlaczego daleko od miejsc zamieszkania, 

przejętych pośpiechem, z jakim gnali do pracy i powracali do domu. Maszyny te 
były niebezpieczne w kierowaniu, spowodowały ogromną ilość śmiertelnych 

wypadków, spaliły miliardy ton paliwa wytworzonego z bezcennych zapasów 
substancji organicznych, nagromadzonych w geologicznej przeszłości planety, 

zatruły atmosferę tlenkiem węgla. Archeologowie epoki Pierścienia doznali 
rozczarowania, gdy dostrzegli, jak wiele miejsca w pieczarze zajmują te 

staroświeckie pojazdy.
Ale na niskich platformach wznosiły się potężniejsze silniki tło-

253
kowe, silniki elektryczne, odrzutowe, turbinowe, jądrowe. W oszklonych gablotach 

mieściły się ustawione poziomo przyrządy pokryte grubą warstwą wapiennych 
zacieków — możliwe, że były to telewizory, aparaty fotograficzne, maszyny do 

liczenia czy inne podobnego rodzaju urządzenia. To muzeum maszyn, częściowo 
rozsypujących się w rdzawy proch, częściowo zachowanych w zupełnie dobrym 

stanie, miało dużą wartość historyczną, rzucało snop światła na poziom wiedzy 

background image

technicznej odległych czasów, z których nie zachowała się większość 

historycznych dokumentów, zaginionych w ciągu wojennych i politycznych 
perturbacji.

Wierna pomocnica, Miiko Eygoro, która ponownie zamieniła ukochane morze na 
wilgoć i ciemność podziemi, zauważyła we wgłębieniu sali otwór osłonięty czarnym 

słupem wapiennym. Słup, jak się okazało, stanowił niegdyś oś mechanizmu, którego 
resztki w postaci kupy odłamków i pyłu masy plastycznej leżały obok. Były to 

zapewne resztki tarczy, która odgradzała otwór przejścia od sali. Posuwając się 
krok za krokiem wzdłuż czerwonych kabli zwiadowczych wózków-czołgaczy, 

archeologowie dostali się do następnej pieczary znajdującej się prawie na tym 
samym poziomie co pierwsza. Było tu wiele hermetycznie zamkniętych szaf ze szkła 

i metalu. Długi napis, wykonany dużymi literami, biegł dokoła stromych ścian. 
Napis był w języku angielskim. Veda nie mogła sobie odmówić przyjemności 

rozszyfrowania go na miejscu.
Z typowym dla starodawnego indywidualizmu samochwalstwem budowniczowie schronu 

podawali do wiadomości potomnych, że osiągnąwszy wyżyny wiedzy przechowują tu 
dla czasów przyszłych swoje olbrzymie osiągnięcia.

Miiko wzruszyła ramionami i rzuciła szyderczo:
— Z samego tylko napisu można się domyślić, że pieczara „Schron kultury" 

pochodzi z końca Epoki Rozbicia Świata, z ostatnich lat istnienia starej formy 
społecznej. Jakże charakterystyczna dla tego ograniczonego rozumowania była 

całkowita pewność trwałego istnienia ich „wiecznej" cywilizacji zachodniej, ich 
języka obyczajów, moralności i wielkości tak zwanego człowieka białego. 

Nienawidzę tej cywilizacji!
— Wyobraża pani sobie przeszłość wyraziście, ale cokolwiek jednostronnie, Miiko. 

Poprzez ponure zarysy kośćca strupieszałego kapitalizmu widzę tych, którzy 
wiedli walkę o przyszłość. Ich przyszłość to nasza teraźniejszość/Widzę wielkie 

mnóstwo kobiet i mężczyzn, którzy dążyli ku światłu, torując sobie drogę wśród 
ograniczonego,

254
ubogiego życia. Byli to ludzie dobrzy i silni duchem, potrafili się 

przeciwstawić zgniliźnie ówczesnego świata.
— Ci, którzy ukryli tu swoją kulturę, nie byli tacy — odparła Miiko. — Proszę 

spojrzeć, zgromadzono tu jedynie przedmioty z dziedziny techniki. Pysznili się 
techniką nie zważając na powszechne zdziczenie moralne. Z pogardą traktowali 

przeszłość i nie dostrzegali przyszłości!
Veda w duchu przyznała jej słuszność. Życie twórców schronu przedstawiałoby się 

inaczej, może ciekawiej, gdyby potrafili zmierzyć swoje osiągnięcia z tym, co 
pozostawało jeszcze do zrobienia, aby przekształcić świat i społeczność ludzką. 

Ujrzeliby wtedy jak na dłoni swą planetę, zakopconą dymami, pozbawioną lasów, 
zasypaną papierem, tłuczonym szkłem, cegłą i rdzawym żelastwem. Wtedy zapewne 

przestaliby się upajać swymi zdobyczami.
Do trzeciej sali wiodło wąskie, bardzo strome przejście, głębokie na trzydzieści 

dwa metry. V.eda wysłała Miiko i dwóch innych pracowników po aparaty gamma do 
prześwietlenia szaf, a sama zaczęła oglądać trzecią pieczarę, wolną od 

wapiennych zacieków i naniesionej przez wodę gliny. Niskie prostokątne gabloty 
były jedynie spo-tniałe wskutek docierającej tu wilgoci. Pochyleni nad gablotami 

archeologowie z zainteresowaniem oglądali wymyślne ozdoby wykonane z platyny i 
złota, z wprawionymi w nie drogimi kamieniami.

Sądząc z wyrobów, te antyczne relikwie gromadzono w czasach, w których ludzie 
nie wyzwolili się jeszcze od zrodzonego z kultu przodków nawyku przekładania 

wszystkiego co dawne, nad nowe. Yieda, podobnie jak wtedy, kiedy odczytywała 
napisy, doznała uczucia przykrości z powodu niedorzecznego zadufania w siebie 

ludzi, którzy uważali, że ich pojęcia wartości i smak ostoją się w ciągu 
dziesiątków wieków i zostaną przyjęte przez dalekich potomków jako kanony.

Dalsza część pieczary przechodziła w szeroki i wysoki korytarz, zbiegający 
pochyło w nieznaną głębię. Liczniki zwiadowczych robo-tów-pełzaczy notowały na 

początku korytarza głębokość trzystu czterech metrów. Szerokie pęknięcia 
przerzynały sklepienia, dzieląc je na szereg osobnych płyt wapiennych, o wadze 

tysięcy ton. Veda poczuła niepokój. Doświadczenie nabyte przy badaniu wielu 
podziemi podpowiadało młodej kobiecie, że masa pokładów u podnóża grzbietu 

górskiego nie posiada wymaganej równowagi. Możliwe, że obruszyła się wskutek 
trzęsienia ziemi albo spiętrzenia się grzbietów górskich w ciągu wieków, jakie 

minęły od czasu budowy schronu. Zwykła wyprawa archeologiczna nie była w stanie 

background image

umocnić tej po-

255
twornej masy. Tylko poważne cele mające wartość 

d                                                                               
                                              la gospodarki planety mogłyby 

uzasadnić tak wielki wysiłek.
Jednakże tajemnice historyczne ukryte w głębokiej pieczarze mogły posiadać 

wartość techniczną w postaci zapomnianych, ale pożytecznych dla teraźniejszości 
wynalazków.

Rezygnacja z dalszych badań byłaby wyrazem rozsądnej ostrożności. Ale czyż 
uczony musi tak bardzo dbać o własną osobę? I to w czasach, kiedy miliony ludzi 

naraża swe życie przy niebezpiecznych pracach i doświadczeniach, kiedy Dar Wiatr 
z towarzyszami pracuje na wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów 

nad Ziemią, a Erg Noor przygotowuje się do podróży bez powrotu! Ci dwaj ludzie, 
których Veda tak bardzo ceni, nie cofnęliby się na pewno... Ona też się nie 

cofnie...
Baterie zapasowe, elektronowy aparat do zdjęć, dwa przyrządy tlenowe... We 

dwójkę z nieustraszoną Miiko ruszą naprzód, zostawiając towarzyszom zbadanie 
trzeciej sali.

Veda Kong poleciła swym współpracownikom, żeby coś zjedli dla nabrania sił. 
Dobyto płytki podróżniczego pożywienia, przygotowane z lekko przyswajalnych 

gatunków białka i cukru, niszczących toksyny zmęczenia, preparaty zmieszane z 
witaminami, hormonami i substancjami bodźcowymi. Veda była podniecona i nie 

mogła jeść. Miiko zjawiła się dopiero po czterdziestu minutach, gdyż sporo czasu 
zajęło jej prześwietlanie kilku szaf.

Spadkobierczyni tradycji japońskich kobiet-nurków podziękowała spojrzeniem 
swojej przełożonej i w mgnieniu oka była gotowa do drogi.

Cienkie, czerwone kable ciągnęły się wzdłuż przejścia. Bladofiole-towe światło 
automatycznych koron gazowych na głowach kobiet nie mogło rozproszyć 

tysiącletniego mroku zaciemniającego chodnik, który opadał coraz stronnej. 
Głucho i regularnie padały ze stropu chłodne krople. Z boków i z dołu dochodził 

szmer spływającej wody. Przenikliwie wilgotne powietrze było nieruchome w 
zamkniętym, ciemnym podziemiu. Taka cisza bywa tylko w pieczarach — straż w niej 

pełni martwa i zastygła materia skorupy ziemskiej. Tam, w górze, mimo nawet 
najgłębszego milczenia zawsze daje się odczuć przyczajone, ukryte życie 

przyrody, ruch wód, powietrza czy światła.
Miiko i Veda mimo woli uległy hipnozie pieczary, która pochłonęła je obie niby 

głębia zamarłej przeszłości, startej na miał przez czas i ożywającej jedynie w 
widmach wyobraźni.

Droga w dół odbywała się szybko, chociaż warstwa śliskiej gliny utrudniała 
posuwanie się naprzód. Bryły tarasujące przejścia zmu-

256
si?ały niekiedy do wspinania się czy też przeciskania się przez wąskie 

szczeliny. Po pół godzinie Veda i Miiko znalazły się na głębokości stu 
dziewięćdziesięciu metrów. Stanęły przed gładką ścianą, przy której spokojnie 

tkwiły dwa zwiadowcze roboty-pełzacze. Jeden błysk światła wystarczył, żeby 
dostrzec w ścianie masywne, hermetycznie zamknięte drzwi ze stali nierdzewnej. 

Widniały na nich dwie koliste wypukłości ze znakami złoconymi i wskazówkami oraz 
uchwytami. Zamek można było otworzyć po zastosowaniu odpowiedniego szyfru. 

Obydwie kobiety znały typy takich urządzeń, pochodzące jednak z czasów nieco 
wcześniejszych. Po krótkiej naradzie Miiko i Veda zbadały zamek. Był bardzo 

podobny do tych skonstruowanych z przebiegłą złośliwością urządzeń, za pomocą 
których ludzie minionej przeszłości zamierzali ochronić własne skarby przed 

„obcymi" — w Epoce Rozbicia Świata istniał podział ludzi na „swoich" i „obcych". 
Niejednokrotnie takie drzwi przy próbach ich odemknięcia wyrzucały pociski 

wybuchające lub wypuszczały oślepiające promienie i jadowite gazy. Nie 
podejrzewający podstępu badacze ginęli.

Mechanizmy z odpornych metali lub specjalnych mas plastycznych nie niszczały w 
ciągu tysiącleci, toteż spowodowały śmierć wielu ludzi, nim archeologowie 

nauczyli się je unieszkodliwiać.
Było jasne, że drzwi należało otwierać przyrządami specjalnymi. Trzeba było więc 

zawrócić od samego progu najważniejszej tajemnicy pieczary. Nie było 
wątpliwości, że za drzwiami kryje się to, co ludzie dalekiej przeszłości uważali 

za najbardziej wartościowe. Veda i Miiko zgasiły latarnie i poprzestając jedynie 

background image

na świetle wydzielanym przez korony przysiadły, żeby się nieco posilić i 

odpocząć.
— Co tam może być? — westchnęła Miiko nie odrywając oczu od złoconych szyfrów. — 

One jakby z nas kpiły: Nie puścimy, nie powiemy!...
— A co wykryto w szafach drugiej sali? — spytała Veda otrząsając się z uczucia 

przygnębienia, wywołanego nieoczekiwaną przeszkodą.
— Rysunki techniczne, książki drukowane nie na dawnym papierze drzewnym, lecz na 

arkuszach metalowych. Poza tym rulony filmów, jakieś wykazy, mapy gwiazd i 
Ziemi.

— W pierwszej sali — wzory maszyn, w drugiej — dokumentacja techniczna tych 
mechanizmów, a w trzeciej... jakby to powiedzieć... wartości i walory epoki z 

czasów, kiedy jeszcze istniały pieniądze. Cóż, to się zgadza ze schematami.
— A gdzież są wartości w naszym pojęciu? Gdzie najwyższe osiągnięcia duchowego 

rozwoju ludzkości? Nauki, sztuki, literatury? — zawołała Miiko.
17 — Mgławica Andromedy

257
— Mam nadzieję, że są za tymi drzwiami — odpowiedziała spokojnie Veda. — Nie 

byłabym jednak zdziwiona, gdyby tam była broń.
— Co takiego?

— Broń, uzbrojenie, środki  masowej zagłady. Mała Miiko smutno się zamyśliła i 
wyrzekła cicho:

— Tak, to by było zgodne z założeniami, jeżeli się pomyśli o celu tego schronu. 
Ukryto tu przed możliwą zagładą podstawowe techniczne i materialne wartości 

ówczesnej cywilizacji zachodniej. Ale co uważano za podstawowe, skoro nie 
liczono się z opinią publiczną całej planety i narodów? Potrzebę i wagę pewnych 

poczynań ustalała grupa rządząca, najczęściej niekompetentna. Toteż znajduje się 
tu wcale nie to, co rzeczywiście stanowiło największą wartość dla ludzkości 

ówczesnej, lecz to, co przedstawiało wartość dla tej czy innej grupy ludzi. Ich 
zamiarem było zachować przede wszystkim mechanizmy, a także broń, ponieważ nie 

rozumieli, że odbudowa zniszczonej cywilizacji byłaby niemożliwa.
— Tak jest, bo cywilizacja powstaje drogą rozwoju i nabywania doświadczeń, drogą 

pracy, postępu wiedzy, techniki, poznania bogactw naturalnych, najczystszych 
substancji chemicznych i drogą budownictwa. Odbudowa zburzonej cywilizacji 

najwyższego rzędu jest nie do pomyślenia przy braku trwałych stopów, rzadkich 
metali, mechanizmów zdolnych do wykonywania pracy z najwyższą ścisłością i 

wydajnością.
— Tak samo nie do pomyślenia byłby wtedy powrót do cywilizacji nie opierającej 

się na mechanizmach, na przykład do antycznej, o której czasami marzono.
— Oczywiście. Zamiast kultury antycznej zapanowałby wtedy potworny głód. 

Marzyciele-indywidualiści nie chcieli zrozumieć tego, że historia się nie cofa.
— Nie twierdzę 7. całą stanowczością, że za tymi drzwiami jest broń — powróciła 

do poprzedniego tematu Veda — ale zbyt wiele przemawia za tym. Jeżeli ci, którzy 
budowali schron, popełnili błąd wynikający z nierozumienia różnic, jakie 

istniały między cywilizacją i kulturą, nie pojmowali konieczności kultywowania 
szlachetnych uczuć, to tym samym nie cenili ani dzieł sztuki, ani literatury, 

ani wiedzy. W tamtych czasach wiedzę dzielono na pożyteczną i nie-pożyteczną, 
nie rozumiano pojęcia jedności wiedzy. Nauka i sztuka były uważane za przyjemne, 

ale nie zawsze potrzebne i pożyteczne zjawisko w życiu umysłowym człowieka. 
Tkwił tutaj problem niezmiernej wagi. Dlatego też myślę o broni, chociaż nam, 

ludziom współczesnym, może się to wydać naiwne i niedorzeczne.
253

j. _
Veda zamilkła i wpatrywała się w drzwi.

— Być może jest to prosty mechanizm szyfrowy i potrafimy go otworzyć po 
przesłuchaniu za pomocą mikrofonu — rzekła nagle podchodząc do drzwi. — Cóż, 

zaryzykujemy?
Miiko stanęła  pomiędzy drzwiami  a  towarzyszką.

— Nie, Vedo! Po co ryzykować?
— Wydaje mi się, że pieczara ledwie się trzyma. Gdy odejdziemy stąd, może nie 

uda nam się już wrócić... Słyszy pani?...
Do komory dochodziły od czasu do czasu niewyraźne, dalekie odgłosy. Raz z dołu, 

to znów z góry.
Miiko nie ustępowała. Stanęła plecami do drzwi i rozłożyła szeroko ręce.

— A jeżeli tam jest broń, Vedo?! Na pewno nie pozostawiono jej bez ochrony... 

background image

Nie, to są drzwi złości, takie jak wiele innych.

Po dwóch dniach do groty dostarczono aparat rentgenowski do prześwietlenia 
mechanizmu zamka, a także ogniskowy emanator ultradźwięków, który winien był. 

zniszczyć współdziałanie wewnętrzne części składowych. Nie doszło jednak do ich 
użycia.

We wnętrzu pieczary rozległ się nagle huk. Silny wstrząs zmusił badaczy do 
pośpiesznego odwrotu — wszyscy znajdowali się w owej chwili w trzeciej, dolnej 

sali.
Huk wzmagał się przechodząc w głuchy szum. Widocznie zapadła się cała masa 

pokładów.
— Wszystko stracone! Nie zdążyliśmy. Ratujcie się, biegnijcie szybko na górę! — 

zawołała Veda, gdy wszyscy rzucili się ku wóz-kom-robotom i kierowali je w 
przejście do drugiej pieczary.

Czepiając się kabli-robotów wydostali się na zewnątrz. Huk i wstrząsy kamiennych 
ścian biegły w ślad za nimi. Straszliwy grzmot targnął powietrzem... Wewnętrzna 

ściana drugiej pieczary runęła w rozpadlinę, powstałą w miejscu studni 
stanowiącej przejście do trzeciej sali. Fala powietrza dosłownie wydmuchała 

ludzi razem ze żwirem i drobnymi odłamkami pod wysokie sklepienie pierwszej 
sali. Archeolodzy rozciągnięci na ziemi oczekiwali zagłady.

Kłęby kurzu, wypełniające grotę, z wolna osiadały. W mętnej mgle słupy 
stalagmitów i występy skalne nie zmieniały swoich zarysów. W podziemiu panowało 

dawne martwe milczenie...
Veda oprzytomniała i próbowała wstać. Dwaj towarzysze podbiegli starając się jej 

pomóc.
— Gdzie Miiko?

Jej pomocnica, oparta o jeden ze stalagmitów, ocierała z kurzu szyję, uszy i 
włosy.

259
— Prawie wszystko zostało zasypane — odpowiedziała na pytanie Vedy. — Drzwi 

pozostaną nadal zamknięte pod skałą grubości czterechset metrów. Trzecia sala 
zawaliła się całkowicie. Drugą uda się jeszcze odkopać. Tam znajdują się 

najcenniejsze rzeczy, tak samo zresztą jak tu.
— Więc tak... — Veda zwilżyła językiem wyschnięte wargi. — To nasza wina. 

Byliśmy opieszali i zbyt ostrożni. Powinniśmy przewidzieć tę katastrofę,
— Nie ma powodu do rozpaczy. Przecież nie moglibyśmy umacniać mas górskich, aby 

się dostać do składów nikomu nie potrzebnej broni.
— A jeżeli były tam bezcenne dzieła sztuki i skarby myśli ludzkiej? Nie, 

należało działać szybciej.
Miiko wzruszyła ramionami i wyprowadziła udręczoną Vedę na radosną światłość 

słonecznego dnia, gdzie ją czekała czysta woda i kojąca ból elektryczna kąpiel.
Mven Mas chodził swoim zwyczajem tam i z powrotem po pokoju, przydzielonym mu w 

Domu Historii, w indyjskim rektorze pasa mieszkalnego. Sprowadził się tu 
zaledwie dwa dni temu po ukończeniu pracy w Domu Historii w sektorze 

amerykańskim.
Z pokoju, a raczej werandy, o ścianach ze szkła polaryzującego, roztaczał się 

widok na rozległą przestrzeń pogórkowatego płasko-wzgórza. Mven Mas włączał od 
czasu do czasu okiennice krzyżującej się polaryzacji. W pokoju wtedy nastawał 

szary półmrok, a na pół-kulistym ekranie przesuwały się powoli elektronowe 
odbicia wybranych przedtem przez Masa obrazów, urywków dawnych filmów, rzeźb i 

budynków. Afrykańczyk przeglądał je dyktując sekreta-rzowi-robotowi notatki 
stanowiące materiał dla przyszłej książki. Mechanizm odbijał, numerował kartki i 

starannie je składał segregując według tematu i zagadnień.
W chwilach zmęczenia Mven Mas wyłączał okiennice, podchodził do okna, wpatrywał 

się w dal i długo myślał nad tym, co przed chwilą oglądał.
Nie mógł się nadziwić, jak wiele z tej niezbyt odległej kultury ludzkości 

odeszło w niebyt. Znikły tak bardzo charakterystyczne dla Ery Zjednoczenia 
Świata subtelności słowne w mowie i w piśmie, owe wymyślne formy, uważane 

niegdyś za dowód wielkiej erudycji. Zaprzestano całkowicie stylistycznych 
efektów, który to sposób pisania był jeszcze rozpowszechniony w Erze Pracy 

Powszechnej. Znikła
260

również pusta żonglerka słowna. Jeszcze wcześniej zarzucono metodę maskowania 
myśli charakterystyczną dla Epoki Rozbicia Świata. Uprościł się znakomicie 

sposób prowadzenia rozmów. W Erze Pierścienia powstanie prawdopodobnie trzeci 

background image

system sygnalizacyjny: ludzie będą się porozumiewali bez słów.

Od czar'1 do czasu Mven Mas zwracał się do swego czuwającego bez przerwy 
sekretarza mechanicznego i dyktował mu dalej:

— Od pierwszego wieku Ery Pierścienia wywodzi swoje początki teoria 
fluktuatywnej psychologii52 sztuki, której twórczynią była Luda Fir. Udowodniła 

ona, że między percepcją u kobiet i mężczyzn istnieje zasadnicza różnica. W ten 
sposób odkryła ona dziedzinę znaną przez wiele wieków w postaci na pół 

mistycznego stanu podświadomości. Co więcej, Luda Fir zbadała najważniejsze 
ogniwa percepcji uczuciowych, co umożliwiło próby uzgadniania ich u osobników 

różnej płci.
Dzwonek i zielonawy błysk wezwały Afrykańczyka do TWF. Sygnał ten nadawany w 

godzinach pracy oznaczał sprawę poważną. Sekretarz automatyczny został wyłączony 
i Mven Mas zbiegł na dół, do izby dalekich połączeń.

Z ekranu witała go Veda Kong. Na jej wymizerowanej twarzy widniały zadrapania, 
pod oczyma — głębokie cienie. Mven Mas wyciągnął ku niej ręce, co wywołało na 

zatroskanym obliczu Vedy lekki uśmiech.
— Proszę o pomoc, Mvenie. Wiem, że jest pan zajęty pracą, ale Dara Wiatra nie ma 

na Ziemi, Erg Noor jest daleko, a poza nimi mogę tylko do pana zwrócić się z 
prośbą. Zdarzyło się nieszczęście...

— Co? Dar Wiatr?...
— O, nie! Zawaliła się pieczara na miejscu, w którym prowadzono prace 

wykopaliskowe. — Veda szybko opowiedziała o tym, co się stało w grocie Den-Of-
Kul.

— Jest pan w tej chwili jedynym z moich przyjaciół, którzy mają dostęp do Mózgu 
Wieszczącego.

— Do którego z czterech?
— Niższych Orzeczeń.

— Rozumiem. Należy się zastanowić nad możliwością dostania się do drzwi 
stalowych przy minimalnym zużyciu materiałów i pracy?

— Właśnie.
— Czy obliczenia zostały przeprowadzone?

— Mam je przed sobą.
— Słucham.

Mven Mas szybko zanotował kilka szeregów liczb,
281

— Teraz już tylko chodzi o to, kiedy mechanizm będzie mógł przyjąć moje dane. 
Proszę poczekać, natychmiast się połączę z dyżurnym inżynierem MW. Mózg Niższych 

Orzeczeń mieści się w australijskim sektorze strefy południowej.
— A mózg Najwyższych Orzeczeń?

— W sektorze indyjskim północnej strefy mieszkalnej, tam gdzie byłem... 
Przełączam się, proszę czekać.

Stojąc przed zgaszonym ekranem Veda usiłowała wyobrazić sobie Mózg Wieszczący. 
Zarysował się olbrzymich rozmiarów mózg ludzki, z jego bruzdami, zwojami i 

unerwieniem, żywy i pulsujący, choć młoda kobieta wiedziała doskonale, że tak 
nazywały się olbrzymie elektronowe mechanizmy analityczne najwyższej klasy, 

zdolne rozwiązać każde zadanie wchodzące w zakres już poznanych dziedzin 
matematyki. Planeta posiadała łącznie cztery takie mózgi, wyspecjalizowane w 

różnych kierunkach.
Veda czekała niedługo. Ekran zajaśniał i Mven Mas poprosił, żeby go wezwała po 

upływie sześciu dni, najlepiej późnym wieczorem.
— Pańska pomoc jest nieoceniona!

— Tylko dlatego, że się orientuję w niektórych gałęziach wiedzy i znam pewne 
prawa matematyczne. Pani zaś praca jest nieoceniona dlatego, że zna pani 

przeróżne języki i kultury. Vedo, pani zbyt głęboko się pogrąża w swych 
badaniach nad kulturą Epoki Rozbicia Świata.

Veda sposępniała, ale Afrykańczyk reześmiał się tak dobrodusznie, że natychmiast 
się rozchmurzyła.

Po sześciu dniach Mven Mas znowu ujrzał młodą kobietę w tele-wizofonie.
— Może pan nie mówić. Widzę, że wiadomości są niepomyślne.

— Tak. Wytrzymałość poniżej granicy bezpieczeństwa... Jeżeli postępować zwykłą 
drogą, trzeba by wydobyć kilometr sześcienny wapienia.

— W granicach naszych możliwości pozostaje tylko wydobycie tunelowe schronów 
drugiej groty — stwierdziła Veda ze smutkiem.

— Czy warto się smucić?

background image

— Proszę mi darować, ale pan także stał przed drzwiami, za którymi kryła się 

tajemnica. Pańska była wielka, moja jest mała. Ale emocjonalnie moje 
niepowodzenie równa się pańskiemu.

— Jesteśmy towarzyszami niedoli. Mogę panią zapewnić, że jeszcze nieraz wypadnie 
nam się zderzyć ze stalowymi drzwiami. Im odważniejsze będą nasze zamierzenia, 

tym częściej będziemy trafiać na zamknięte drzwi.
262

— Któreś z nich się otworzy!
— Z pewnością.

— Ale pan się chyba nie wycofał całkowicie?
— Oczywiście. Obmyśliliśmy lepszą metodę. Siły kosmosu są tak ogromne, że byłoby 

z naszej strony naiwnością rzucać się na nie z pogrzebaczem w ręku... Tak jak w 
pani wypadku ręcznie otwierać tamte niebezpieczne drzwi.

— A jeśli trzeba czekać całe życie?
— Cóż znaczy moje życie wobec postępu wiedzy!

— Gdzież się podziała pańska pasja badawcza, Mvenie?
— Istnieje nadal, tylko ją okiełznałem. Cierpienie sprawia, że człowiek...

— A Ren Boz?
— Temu jest lżej. Kroczy drogą, która ma go doprowadzić do całkowitego 

sprecyzowania abstrakcji.
— Rozumiem. Chwileczkę, Mven, coś bardzo ważnego. Ekran z Vedą zgasł, a gdy 

zajaśniał znowu, oczom Mvena Masa ukazała się jakby inna, odmłodzona i beztroska 
kobieta.

— Dar Wiatr schodzi na Ziemię. Odbudowę Satelity 57 ukończono przed terminem.
— Tak szybko? Ukończono wszystko?

— Nie, tylko montaż zewnętrzny i ustawienie mechanizmów energetycznych. Prace 
wewnętrzne są już o wiele prostsze. Wzywają go na odpoczynek i dla 

przeprowadzenia analizy referatu Juniusa Anta o nowych formach łączności w 
obwodzie Pierścienia.

— Dziękuję za wiadomość. Vedo! Cieszę się, że zobaczę Dara Wiatra.
— Ale nie powiedziałam wszystkiego. Dzięki wysiłkom całej planety przygotowano 

zasoby anamezonu dla nowego statku kosmicznego, „Łabędzia". Będzie pan na 
pożegnaniu członków wyprawy przed odlotem?

— Będę. Planeta pokaże załodze „Łabędzia" wszystko, co ma najpiękniejszego i 
najbardziej ukochanego. Astronauci chcieli także zobaczyć taniec Czary na 

święcie Czasz Płomiennych. A więc do zobaczenia w centralnym porcie kosmicznym 
El Homra!

— Do widzenia!
15. Mgławica Andromedy

W Afryce Północnej, na południe od zatoki znanej pod nazwą Wielka Syrta, 
rozciąga się ogromna równina El Homra. Przed osłabieniem pierścienia pasatów i 

dokonaniem zmiany klimatu była tu hamada — pustynia zupełnie pozbawiona 
roślinności, cała pokryta rumowiskiem skalnym, kamieniami o czerwonym odcieniu, 

od których „hamada" otrzymała nazwę „czerwonej". Podczas dnia lały się z nieba 
strumienie oślepiających płomieni, w ciągu zimowych i jesiennych nocy wiały 

zimne wiatry. Teraz z dawnej hamady pozostał jedynie wiatr. Swoim tchem kłonił 
ku twardej ziemi fale wysokich, niebieskawosrebrzystych traw, przeniesionych tu 

z Afryki Południowej. Gwizd wiatru i chyląca się pod jego powiewem trawa budziły 
w duszy tęskne wspomnienie stepowej przyrody.

Każdy start i każde lądowanie statku kosmicznego pozostawiało wypalone koło o 
prawie kilometrowej średnicy. Koła te ogradzano czerwoną siatką metalową na 

przeciąg dziesięciu lat, co przewyższało więcej niż dwukrotnie czas potrzebny do 
całkowitego rozpadu wydmuchów silnika. Po lądowaniu i po starcie port kosmiczny 

przenoszono na inne miejsce. Nadawało to urządzeniom i pomieszczeniom portu 
piętno pewnej tymczasowości i nietrwałości, a pracownikom z obsługi — wygląd 

nomadów dawnej Sahary, którzy kilka tysięcy lat temu koczowali tu na grzbietach 
wielbłądów.

Statek planetarny „Barion" w czasie swego trzynastego rejsu pomiędzy satelitą a 
Ziemią przewiózł Dara Wiatra na step w Arizonie, który nawet po zmianie klimatu 

pozostał pustynią wskutek nagromadzonej radioaktywności. W epoce Rozbicia 
Świata, kiedy odkryto energię jądrową, tu właśnie dokonywano mnóstwa prób i 

doświadczeń nowych form techniki. Dotąd jeszcze pozostało tu skażenie, którego 
źródłem były produkty radioaktywnego rozpadu, zbyt słabe, żeby zaszkodzić 

człowiekowi, ale dostateczne, by zahamować wzrost drzew i krzewów.

background image

Dar Wiatr zachwycał się cudownym urokiem Ziemi — niebieskim niebem, bielą 

lekkich obłoków, oparami unoszącymi się nad jej powierzchnią i rzadką, sztywną 
trawą.

Kroczyć po twardej ziemi, pod promieniami złotego słońca, wystawiając twarz na 
suchy i rześki wiatr — cóż to za rozkosz! Pojąć całe piękno planety, nazywanej 

niegdyś przez naszych przodków niesłusznie „padołem smutku i łez", może tylko 
ten, kto przemierzył otchłanie kosmosu.

264
Grom Orm nie zatrzymywał budowniczego — stary przewodniczący sam także chciał 

być przy^ odlocie statku kosmicznego.
Obaj przybyli na El Homrę w dniu startu wyprawy.

Jeszcze z powietrza Dar Wiatr zauważył na matowej, szarostalo-wej równinie dwa 
olbrzymie zwierciadła. Prawe miało kształt regularnego koła, lewe — długiej, 

zwężonej ku przodowi elipsy. Lustra te określały miejsca startów trzydziestej 
ósmej wyprawy kosmicznej.

Z koła startował „Tintagel" udający się ku straszliwej gwieździe „T", załadowany 
ciężkimi aparatami dla dokonania prawidłowego oblężenia spiralodysku, gościa z 

głębin kosmosu. Elipsa była miejscem startu bardziej opływowego statku, „Aelli", 
wiozącego na swym pokładzie liczną grupę uczonych, którzy mieli zbadać tajemnicę 

zmian materii na białym karzełku potrójnej gwiazdy Omikron 2 Eridana. Popiół, 
który pozostał w miejscu, w jakie ugodził cios energii silników, sięgający do 

półtora metra w głąb ziemi, był zalany substancją wiążącą, aby zapobiec 
rozwianiu go przez wiatry. Pozostawało tylko przeniesienie ogrodzeń z miejsc 

dawnych wzlotów. To samo należało uczynić po starcie „Łabędzia".
A oto i sam „Łabędź" — matowoszary, odziany w cieplny pancerz, który się wypali 

do szczętu w czasie przebijania atmosfery. Dalej statek pomknie połyskując swoim 
poszyciem, odbijając zwycięsko wszystkie możliwe formy promieniowań. Nikt go 

jednak nie będzie widział w tej wspaniałej postaci oprócz robotów-astronomów 
obserwujących lot. Automaty te dostarczą ludziom jedynie zdjęcie jaśniejącego 

punktu. Statek powróci na Ziemię pokryty żużlem, po-brużdżony przez wybuchy 
drobnych cząstek meteorycznych. Z otaczających go w tej chwili ludzi nikt go już 

jednak nie zobaczy. Wróci dopiero po stu siedemdziesięciu dwóch latach, to jest 
po stu sześćdziesięciu ośmiu względnych i czterech latach prac badawczych na 

planetach, dla podróżników zaś będzie to stanowiło około osiemdziesięciu lat.
Dar Wiatr przy swoim rodzaju pracy zapewne nie doczeka nawet przybycia 

„Łabędzia" na planety zielonej gwiazdy. Tak jak to już było w czasach dawnych 
wątpliwości, Dara Wiatra zachwyciła śmiała myśl Mvena Masa i Rena Boża. Gdyby 

nawet doświadczenie się nie udało, szaleńcy ci pozostaną olbrzymami twórczej 
myśli ludzkiej.

Zamyślony Dar Wiatr o mało się nie potknął o sygnał strefy bezpieczeństwa. Obok 
samoczynnie poruszającej się wieży telekomunikacyjnej zauważył znaną sobie 

postać ruchliwego mężczyzny. Burząc nieposłuszną rudą czuprynę, Ren Boz ruszył 
mu na spotkanie. Sieć

•268
cienkich, ledwie dostrzegalnych blizn zmieniła twarz fizyka, nadając jej wyraz 

bolesnego napięcia.
— Cieszę się, że widzę pana w dobrym zdrowiu!

— Bardzo chciałem się z panem zobaczyć! — Ren Boz wyciągnął do Dara Wiatra swe 
nieduże ręce.

— Co pan tu robi tak wcześnie? Do startu jeszcze daleko.
— Byłem przy odlocie „Aelli". Interesują mnie dane dotyczące grawitacji tak 

ciężkiej gwiazdy. Dowiedziałem się, że pan przyjdzie, i zostałem...
Dar Wiatr milczał oczekując dalszych wyjaśnień.

— Podobno wraca pan do obserwatorium stacji kosmicznych na prośbę Juniusa Anta?
Dar Wiatr skinął twierdząco.

— Ant w ostatnich dniach zanotował kilka nierozszyfrowanych odbiorów z obwodu 
Pierścienia...

— Co miesiąc odbywa się odbiór poza normalną wymianą informacji. Moment 
włączenia stacji przesuwa się o dwie godziny ziemskie. W ciągu roku kontrola 

wynosi już ziemską dobę, a w ciągu ośmiu lat całą jedną stutysięczną sekundy 
galaktycznej. Tak się wypełnia luki w odbiorze z kosmosu. Przez ostatnie 

półrocze ośmioletniego cyklu zaczęliśmy otrzymywać niezmiernie dalekie, 
niezrozumiałe dla nas komunikaty.

— Czy nie mógłby pan mnie wziąć do pomocy?

background image

— To raczej ja panu będę pomagał, a zapisy mechanizmów pamięciowych przejrzymy 

razem.
— Z Mvenem Masem?

— Naturalnie.
— To wspaniale! Głupio się czuję po tym nieszczęsnym doświadczeniu. Ciężko 

zawiniłem przeciw Radzie... Ale z panem jest mi dobrze, choć pan należy do Rady 
i nie aprobował doświadczenia...

— Mven Mas to także członek Rady.
Fizyk zamyślił się, przypomniał sobie coś i roześmiał się cicho.

— Mven Mas czuje moje myśli i stara się je skonkretyzować.
— Czy nie na tym polega wasz wspólny błąd? Ren Boz zachmurzył się i zmienił 

temat rozmowy.
— Veda Kong także tu przybędzie?

— Tak, czekam na nią. Wie pan, że o mało nie zginęła badając grotę, skład dawnej 
techniki. Wykryto tam zamknięte drzwi stalowe.

— Nie słyszałem.
— Zapomniałem, że pana nie interesuje historia jak Mvena Masa. Całą planetę 

intryguje, co może się znajdować za tymi drzwiami.
266'

Miliony ochotników zgłaszają się do kopania. Veda postanowiła przekazać sprawę 
Akademii Stochastyki i Badania Przyszłości.

— Evda Nal nie przyjedzie?
— Nie, nie może.

— Szkoda. Veda bardzo lubi Evdę, a Czara wprost za nią przepada. Przypomina pan 
sobie Czarę?

— To ta... taka panterowata?
Dar Wiatr wzniósł ręce udając żartobliwie przerażenie.

— O znawco piękności kobiecej! Zresztą stale powtarzam błąd popełniany przez 
ludzi przeszłości, nie rozumiejących praw psychofizjo-logii i dziedziczności. 

Zawsze chciałbym odnajdywać u innych własne upodobania i odczucia.
— Evda, jak i cała planeta, będzie obserwować start — powiedział Ren Boz 

wymijająco.
Fizyk wskazał szeregi wysokich trójnogów z aparatami do odbioru promieniowania 

białego, podczerwonego i pozafiołkowego, ustawione w półkole dokoła statku 
kosmicznego. Różnorodne rodzaje promienio-wań powodowały, że ekrany tchnęły 

prawdziwym ciepłem i życiem, tak jak błony przydźwiękoweM usuwając poddźwięk 
metaliczny w przekazach głosu.

Dar Wiatr spojrzał na północ, skąd ciężko przechylając się z boku na bok pełzły 
przeładowane ludźmi automatyczne elektrobusy. Z pierwszego wozu wyskoczyła Veda 

Kong i pobiegła plącząc się w wysokiej trawie. Z rozpędu rzuciła się na szeroką 
pierś Dara Wiatra, tak że jej długie warkocze opadły mu na plecy.

Dar Wiatr odsunął ją łagodnie od siebie i wpatrywał się w ukochaną twarz — 
dziwne uczesanie nadawało jej jakiś nowy wyraz.

— Grałam w dziecięcym filmie północną królowę z Czasów Ciemnoty i ledwie się 
zdążyłam przebrać — wyjaśniła nieco zdyszana. — Nie starczyło już czasu na 

zmianę uczesania.
Dar Wiatr wyobraził ją sobie w długiej, obcisłej sukni ze złotogłowiu, w złotej 

koronie, z niebieskimi kamieniami, z popielatymi włosami sięgającymi do kolan, z 
odważnym wejrzeniem szarych oczu i uśmiechnął się radośnie.

— Miałaś koronę?
— O tak, taką — Veda nakreśliła w powietrzu kontur szerokiego pierścienia.

— A ja zobaczę?
— Jeszcze dziś. Poproszę, żeby ci pokazali film.

Dar Wiatr chciał zapytać, kto ma mu pokazać film, ale Veda wi-
267

tała się z poważnym fizykiem, który uśmiechał się z naiwną serdecznością.
— Gdzież są bohaterowie Achernara? — Ren Boz rozejrzał się po pustej przestrzeni 

dokoła statku kosmicznego.
— Tam! — Veda wskazała budynek w kształcie namiotu, zbudowany z płyt 

pistacjowego szkła mlecznego ze srebrzystymi żebrowa-niami zewnętrznych belek. 
Była to główna sala portu kosmicznego.

— Chodźmy więc.
— Jesteśmy tam zbędni — odparła Veda. — Tamci oglądają pożegnalne pozdrowienie 

Ziemi. Chodźmy lepiej do „Łabędzia". Idąc obok Dara Wiatra Veda zapytała cicho:

background image

— Wyglądam pewno okropnie w tym uczesaniu? Mogłabym zmienić...

— Nie trzeba. Czarujący kontrast z odzieżą współczesną. Warkocze dłuższe niż 
sukienka! Niech tak zostanie.

— Słucham, mój Wietrze! — szepnęła Veda magiczne zaklęcie, które przyspieszało 
bicie jego serca i wywoływało rumieniec na twarz.

Setki ludzi zdążały bez pośpiechu ku statkowi. Wiele osób witało Vedę uśmiechem 
lub podniesieniem ręki, znacznie częściej niż Dara Wiatra lub Rena Boża.

—— Pani jest popularna, Vedo — zauważył Ren Boz. — Co jest tego powodem: pani 
zawód historyka czy też uroda?

— Ani jedno, ani drugie. Stałe obcowanie z ludźmi w związku z pracą zawodową i 
społeczną. Wy obaj, pan i Wiatr, albo się zamykacie w zaciszu laboratoriów, albo 

pracujecie po nocach. Robicie dla ludzkości znacznie więcej niż ja, ale wasza 
praca pozbawia was przyjemności życia towarzyskiego. Czara Nandi i Evda -Nal są 

znacznie popularniejsze ode mnie.
— Znów zarzut pod adresem naszej cywilizacji technicznej? — rzucił wesoło Dar 

Wiatr.
— Nie naszej. To są przeżytki dawnych, tragicznych błędów. Już tysiące lat temu 

nasi przodkowie wiedzieli, że sztuka i kultura uczuć ludzkich są nie mniej ważne 
dla społeczeństwa niż wiedza.

— W sensie wzajemnych stosunków ludzkich? — zapytał fizyk.
— Tak.

— Jakiś mędrzec starożytny powiedział, że najtrudniej jest zachować na Ziemi 
radość życia — dodał Dar Wiatr. — Patrzcie, zbliża się jeszcze jeden wierny 

sprzymierzeniec Vedy!
Zwracając na siebie powszechną uwagę swym ogromnym wzrostem szedł do nich 

lekkimi i szerokimi krokami Mven Mas.
268

— Czara zakończyła taniec — domyśliła się Veda. — Niebawem zjawi się załoga 
„Łabędzia".

— Na ich miejscu szedłbym tutaj piechotą i jak można najdłużej — oświadczył Dar 
Wiatr.

— Jesteś wzruszony? — Veda ujęła go za rękę.
— Gnębi mnie myśl, że odchodzą stąd na zawsze i że już nigdy nie zobaczę tego 

statku. Budzi się wewnętrzny protest przeciwko takiemu bezwzględnemu wyrokowi. 
Może to dlatego, że są wśród nich ludzie bardzo mi bliscy.

— Sądzę, że nie dlatego — odezwał się Mven Mas, który dosłyszał słowa Dara 
Wiatra. — To protest człowieka przeciwko nieubłaganemu czasowi.

— Smutek jesieni? — z odpieniem kpiny rzucił Ren Boz uśmiechając się do 
towarzysza i zamieniając z nim spojrzenie.

— A czyście nie zauważyli, że jesień w szerokościach umiarkowanych odpowiada 
najbardziej ludziom energicznym, pełnym radości życia i głęboko czującym? — 

odparł Mven Mas przyjaźnie głaszcząc ramię fizyka.
— Słuszne spostrzeżenie! — zachwyciła się Veda.

— Bardzo dawne...
— Czy Dar Wiatr jest na terenie? Czy Dar Wiatr jest na terenie? — zagrzmiał 

nagle z góry potężny głos. — Dar Wiatr jest proszony do TWF w budynku 
centralnym. Wzywa go Junius Ant. Dar Wiatr jest proszony do TWF w budynku 

centralnym...
Ren Boz drgnął i wyprostował się.

— Czy mogę pójść z panem?
— Proszę iść zamiast mnie. Może pan nie być przy starcie. Junius Ant lubi po 

staroświecku pokazywać bezpośrednią obserwację, a nie zapis. Jest pod tym 
względem podobny do Mvena Masa.

Port kosmiczny posiadał potężny TWF i półkulisty ekran. Ren Boz znalazł się w 
okrągłym pokoju. Operator dyżurny szczęknął wyłącznikiem i wskazał boczny ekran, 

na którym ukazał się podniecony Junius Ant. Uważnie obejrzał fizyka i 
zrozumiawszy powód nieobecności Dara Wiatra skinął głową.

— Ja też się wybierałem obejrzeć start, ale obecnie mamy poza-programowy odbiór 
poszukujący w poprzednim kierunku, w zakresie 62/77. Proszę ująć stożek 

promieniowań kierunkowych i zorientować na obserwatorium. Przerzucę promień-
wektor wprost przez Morze Śródziemne na El Homrę. Proszę chwytać za pomocą 

rurowatego wachlarza i włączyć półkulisty ekran. — Junius Ant spojrzał w bok i 
dodał: — Szybciej.

269

background image

Nawykły do podobnych manipulacji uczony wypełnił żądanie w ciągu dwu minut. W 

głębi ekranu ukazał się obraz olbrzymiej Galaktyki, w którym obaj uczeni 
rozpoznali Mgławicę Andromedy, czyli M-31.

W najbliższym, zewnętrznym skręcie jej spirali, prawie pośrodku soczewkowatego w 
przekroju dysku ogromnej Galaktyki zapłonęło światełko. Wychodziła stamtąd jakby 

cieniutka niteczka, która była niewątpliwie układem gwiezdnym liczącym kilkaset 
parseków długości. Światełko rosło i jednocześnie powiększała się „niteczka", 

gdy tymczasem sama Galaktyka znikła rozpływając się poza granice pola widzenia. 
Strumień czerwonych i żółtych gwiazd wyciągnął się w poprzek ekranu. Światełko 

stało się małym kółkiem i połyskiwało na samym końcu gwiezdnego strumienia. Z 
brzegu tego strumienia wyróżniała się pomarańczowa gwiazda klasy widmowej „K". 

Dokoła niej zaczęły się kręcić ledwie dostrzegalne punkciki planet. Na jednej z 
nich, nakrywając ją całkowicie, ułożył się świetlny krąg. I nagle wszystko 

zawirowało wśród czerwonych zygzaków i w migotaniu lecących iskier. Ren Boz 
przymknął oczy...

— To wybuch — powiedział z bocznego ekranu Junius Ant. — Pokazałem obserwację z 
zeszłego miesiąca z zapisu mechanizmów pamięciowych. Przełączam na odbiór 

bezpośredni.
Na ekranie, jak poprzednio, krążyły iskry i krzywe ciemnoczerwonej barwy.

— Dziwaczne zjawisko! — zawołał fizyk. — Jak pan sobie tłumaczy'ten wybuch?
— Później. Obecnie wznawiamy odbiór. Ale co pan uważa za dziwaczne?

— Czerwoną barwę wybuchu. W widmie Mgławicy Andromedy mamy przesunięcie ku 
fioletowi, to znaczy, że jest zbliżone do naszego.

— Wybuch nie ma nic wspólnego z Andromedą. To zjawisko ściśle lokalne.
— Pan sądzi, że ich stacja nadawcza została przesunięta na sam skraj Galaktyki, 

do strefy jeszcze bardziej odległej od jej centrum niż strefa Słońca w naszej 
Galaktyce?

Junius Ant obrzucił Rena Boża krytycznym spojrzeniem.
— Pan rozpoczyna dyskusję zapominając, że mówi z nami 

M                                                                               
                                                                                

                                                           gławica Andromedy z 
odległości czterystu pięćdziesięciu tysięcy parseków.

— O, tak — zmieszał się Ren Boz. — Ściśle z odległości półtora
270

miliona lat świetlnych. Komunikat nadano piętnaście tysięcy wieków temu.
— Widzimy zatem teraz to, co nadawano długo przed nastaniem epoki lodowcowej i 

przed pojawieniem się na Ziemi człowieka! — Junius Ant wyraźnie złagodził swój 
ton.

Czerwone linie zwolniły wibrację, ekran ściemniał, ale za chwilę znowu zapłonął. 
Otulona mrokiem płaska równina była ledwie widoczna w skąpym oświetleniu. 

Widniały na niej porozrzucane dziwne urządzenia w kształcie grzybów. Bliżej 
przedniego skraju widzialnego odcinka połyskiwał, ogromny w porównaniu ze.skalą 

równiny, błękitny krąg o wyraźnie metalowej powierzchni. W środku kręgu wisiały 
jeden nad drugim duże, dwuwypukłe dyski. Nie, nie wisiały, lecz unosiły się w 

górę, coraz wyżej. Równina znikła, na ekranie pozostał tylko jeden z dysków, 
bardziej wypukły u dołu niż u góry, o grubym spiralnym żebrowaniu po obu 

stronach.
— To oni, oni! — wykrzyknęli obaj uczeni, mając na myśli podobieństwo do zdjęć i 

wykresów spiralodysku, znalezionego przez trzydziestą siódmą wyprawę kosmiczną 
na planecie gwiazdy żelaznej.

Nowa wichura czerwonych linii i ekran zgasł. Ren Boz czekał bojąc się bodaj na 
chwilę oderwać wzrok. Było to pierwsze ludzkie spojrzenie, które się zetknęło z 

życiem i myślą innej galaktyki. Ale ekran nie zapłonął na nowo. Z bocznej 
tablicy ekranu przemówił znowu Junius Ant:

— Łączność się przerwała. Czekać dalej, zużywać energii ziemskiej nie można. 
Cała planeta dozna wstrząsu. Należy prosić Radę Ekonomiki, aby zezwoliła na 

częstsze przeprowadzanie pozaprogramowych odbiorów, niż się to odbywało dotąd. 
Nie stanie się to chyba wcześniej niż za rok ze względu na odlot „Łabędzia". 

Wiemy obecnie, skąd pochodzi statek kosmiczny, który wylądował na gwieździe 
żelaznej. Gdyby nie odkrycie Erga Noora, w ogóle byśmy nie zrozumieli tego, 

cośmy zobaczyli.
— Więc dysk ten rzeczywiście odleciał stamtąd? Ileż czasu mógł lecieć? — jakby 

sam sobie zadał pytanie Ren Boz.

background image

— Leciał jako martwy około dwu milionów lat poprzez przestrzeń dzielącą obydwie 

Galaktyki — odrzekł Junius Ant — póki nie znalazł przystani na planecie gwiazdy 
„T". Statki te skonstruowane są w ten sposób, że lądują automatycznie, mimo że 

przez tysiące tysięcy lat nikt nie dotykał dźwigni sterowych.
— Może tamci żyją długo?

— Ale nie miliony lat, to przeczyłoby prawom termodynamiki. Jak
271

dotąd, nasze galaktyki nie mogą jeszcze ani dosięgnąć się wzajem, ani też 
wymienić informacji.

— Będą mogły — odpowiedział Ren Boz z przekonaniem, po czym pożegnał się z 
Juniusem Antem i poszedł na pole startowe.

Dar Wiatr z Vedą i Czara z Mvenem Masem stali w pobliżu dwóch długich szeregów 
ludzi, którzy przyszli pożegnać astronautów. Mimo nich przemknęła cicho otwarta 

platforma, ku której machano rękoma i — na co sobie pozwalano publicznie tylko w 
wyjątkowych wypadkach — wydawano okrzyki pożegnalnych pozdrowień. Na platformie 

znajdowali się wszyscy członkowie załogi w liczbie dwudziestu dwóch.
Pojazd zbliżył się do „Łabędzia". Przy wysokim, przenośnym dźwigu czekała grupa 

osób w białych kombinezonach, o szarych ze zmęczenia twarzach — komisja startowa 
w składzie dwudziestu osób, przeważnie inżynierowie, pracownicy portu 

kosmicznego. W ciągu kilku ostatnich dni sprawdzali za pomocą mechanizmów 
licznikowych całe wyposażenie statku i raz jeszcze skontrolowali jego sprawność, 

posługując się specjalną aparaturą pomiarową. Według przyjętego od zarania 
astronautyki zwyczaju, przewodniczący komisji składał raport Ergowi Noorowi, 

ponownie wybranemu na stanowisko szefa wyprawy. Inni członkowie komisji wypisali 
swoje szyfry na brązowej tabliczce z portretami i imionami, którą doręczono 

Ergowi. Po pożegnaniu się odeszli na bok. Wtedy do statku rzucili się ludzie. 
Operatorzy filmowi utrwalali każdy gest członków wyprawy. Była to ostatnia 

pamiątka, która miała pozostać na rodzimej planecie.
Erg Noor już z dala dostrzegł Vedę i wsunąwszy brązowy certyfikat za pas 

astronautyczny, ruszył ku młodej kobiecie.
— Jak to dobrze, że pani przyszła, Vedo!

— Czyż mogłam nie przyjść?
— Pani jest dla mnie symbolem Ziemi i mojej minionej młodości.

— Młodość Nizy pozostaje z panem na zawsze.
— Nie powiem, że nie żałuję niczego, to by było nieprawdą. Przede wszystkim 

szkoda Nizy, moich towarzyszy i mnie również... Zbyt wielka jest strata. Po 
powrocie pokochałem Ziemię mocniej...

— I mimo to pan odchodzi?
— Nie mogę inaczej. Gdybym zrezygnował, utraciłbym już nie tylko kosmos, ale i 

Ziemię.
— Czyn jest tym trudniejszy, im więcej się kocha to, co się porzuca.

— Pani mnie zawsze doskonale rozumiała. A oto i Niżą. Podeszła rudowłosa 
dziewczyna, szczupła, podobna do chłopca i zatrzymała się przysłaniając oczy 

rzęsami.
272

— Wydawało się to takie ciężkie... Wy wszyscy... jesteście tacy dobrzy, jaśni, 
piękni... Rozstać się, oderwać swoje ciało od matki-Zie-mi... głos jej zadrżał.

Veda instynktownie przycisnęła ją do siebie i szepnęła do ucha tajemnicze, czułe 
kobiece słowa pociechy.

— Dziewięć minut do zamknięcia włazów — powiedział Erg Noor nie odrywając oczu 
od Vedy.

— Jakże jeszcze długo! — zawołała naiwnie Niżą. Jej głos był nabrzmiały łzami.
Veda, Erg, Dar Wiatr, Mven Mas i inni poczuli ze zdumieniem, że brak im słów dla 

wyrażenia uczuć wobec czynu dokonywanego dla tych, których jeszcze nie ma, 
którzy przyjdą dopiero po wielu latach. Odlatujący i ci, którzy ich żegnali, 

wiedzieli wszystko i wszelkie słowa były zbyteczne.
Jakież życzenia mogą dotrzeć do świadomości ludzi porzucających na zawsze Ziemię 

i odchodzących w otchłanie kosmosu?
Drugi system sygnalizacyjny człowieka okazał się niedoskonały i ustępował 

miejsca trzeciemu. Głębokie spojrzenia, odzwierciedlające namiętne, 
nieprzetłumaczalne na słowa porywy, zamieniano bez słów i w napięciu, chciwie 

upajano się ubogą przyrodą El Homry.
— Czas! — głos Erga Noora zadźwięczał metalicznie, a słowo przezeń wypowiedziane 

podziałało na wszystkich jak smagnięcie biczem. Zaczęli się spieszyć.

background image

Veda głośno załkała i objęła Niżę. Obydwie kobiety stały przytulone do siebie, 

policzek przy policzku, z zamkniętymi oczyma. Mężczyźni się żegnali. W owalnym 
włazie statku kosmicznego znikło już ośmiu członków załogi. Erg Noor ujął Niżę 

za rękę i coś do niej szepnął. Dziewczyna spłonęła, wyrwała się i pobiegła ku 
statkowi. Zanim stanęła na platformie dźwigu, obejrzała się jeszcze i napotkała 

spojrzenie ogromnych oczu niezwykle bladej Czary.
— Czy mogę panią pocałować, Czaro? — zapytała głośno.

Czara wskoczyła na platformę pomostu i objęła za szyję Niżę, po czym bez słowa 
zeskoczyła z pomostu i odbiegła.

Erg Noor i Niżą weszli na statek jednocześnie.
Veda Kong splotła dłonie i Dar Wiatr usłyszał, jak zachrzęściły jej ściśnięte do 

bólu palce.
Wszyscy zastygli w milczeniu, gdy na występie jaskrawo oświetlonej burty statku, 

przed czarnym włazem zatrzymały się dwie postacie — wysokiego mężczyzny i 
smukłej dziewczyny, by przyjąć ostatnie pozdrowienia Ziemi.

Erg Noor i Niżą znikli. Z ziejącego czernią otworu wysunęła się
18 — Mgławica Andromedy

278
płyta, równie szara jak cały korpus statku. Jeszcze sekunda i naj-bystrzejsze 

oko nie potrafi już dojrzeć śladu po otworze.
Stojący pionowo na rozstawionych wspornikach statek kosmiczny miał w sobie coś 

ludzkiego. Może wrażenie to czyniła okrągła, kulista część dziobowa uwieńczona 
ostrym kloszem i świecąca sygnalizacyjnymi światłami jakby oczyma. Może 

sprawiały to płetwy opływowe centralnej, pojemnikowej części statku, podobne do 
naramienników rycerskiego pancerza. Statek wznosił się na wspornikach niby 

rozkraczony olbrzym, z pewnością siebie i wzgardą spozierający z góry na tłumy 
ludzi.

Groźnie zawyły sygnały pierwszego pogotowia. Przy statku zjawiły się szerokie 
platformy automatycznych pojazdów, które zabierały przybyłych na uroczystość 

gości. Popełzły trójnogi TWF i reflektorów rozjeżdżając się we wszystkie strony, 
ale nie odwracając swoich ryjów od statku. Szary kadłub „Łabędzia" zanurzył się 

w półmrok i, jak się zdawało, zmalał. Na „głowie" statku zapłonęły złowrogie 
czerwone światła — sygnał gotowości do startu. Wibracja silnych motorów 

udzieliła się twardej glebie — statek obracał się z wolna na swoich wspornikach 
przybierając kierunek wzlotu. Platformy odwiozły gości do linii bezpieczeństwa, 

po czym wróciły po pozostałych.
— Oni już nie zobaczą ani nas, ani naszego nieba? — spytała Czara pochylonego ku 

niej Mvena* Masa.
— Nie. Chyba przez stereoteleskopy.

Pod stępką statku zapłonęły zielone światła. Na wieżyczce zaczął się gwałtownie 
obracać reflektor radiowy rozsyłając na wszystkie strony ostrzeżenia o wzlocie 

ogromnego statku.
— Statek otrzymuje sygnał startowy! — zawył nagle metaliczny głos o takiej sile, 

że Czara drgnęła i przytuliła się do Mvena Masa. — Osoby pozostałe wewnątrz koła 
są proszone o podniesienie rąk. W przeciwnym razie wszystkim grozi śmierć! — 

krzyczał automat, a jego reflektory myszkowały po polu w poszukiwaniu tych, 
którzy mogli przypadkowo pozostać wewnątrz koła bezpieczeństwa.

Nie ujawniwszy nikogo reflektory zgasły. Robot znowu zaczął krzyczeć. Czarze się 
wydawało, że jeszcze głośniej:

— Po sygnale oddanym przez dzwon, należy się odwrócić do statku plecami i 
zamknąć oczy! Proszę nie otwierać oczu aż do drugiego uderzenia dzwonu. Odwrócić 

się i zamknąć oczy! — ryczał groźnie robot.
— To straszne! — szepnęła Veda do swego towarzysza.

274
Dar Wiatr spokojnie zdjął z pasa zwinięte w rurkę dwie półmaski z czarnymi 

okularami, jedną założył Yedzie, drugą sobie. Ledwie zdążył zapiąć klamerkę, gdy 
rozległ się potężny dzwon o wysokiej tonacji.

Dźwięk urwał się nagle i w ciszy słychać było obojętne na wszystko ćwierkanie 
cykad. Nagle statek wydał przeraźliwy ryk. Wszystkie światła na nim pogasły. Ryk 

wstrząsnął powietrzem jeszcze kilka razy. Bardziej wrażliwym wydawało się, że to 
był krzyk rozpaczy.

Dokoła statku wyrosła ściana jaskrawego ognia, która przekształciła się w wieżę, 
następnie w długą kolumnę i oślepiająco jasną linię. Dzwon uderzył po raz drugi. 

Ludzie ujrzeli pustą równinę, na której jarzyła się ogromna plama rozżarzonej 

background image

ziemi. Wysoko na niebie wisiała wielka, jasna gwiazda — to oddalał się „Łabędź".

Wszyscy wolno podążali do elektrobusów spoglądając na niebo, to znów na miejsce 
odlotu, które się stało nagle zadziwiająco martwe, jakby tu na nowo odrodziła 

się hamada El Homra — groza starożytnych podróżników.
Po stronie południowej zapłonęły na horyzoncie znane gwiazdy. Wszystkie 

spojrzenia pobiegły tam, gdzie unosił sią jasny i błękitny Achernar. Przy tej 
gwieździe znajdzie się ,.Łabędź" po osiemdziesięciu czterech latach podróży, 

lecąc z prędkością dziewięciuset milionów kilometrów na godzinę. Dla ludzi 
osiemdziesiąt cztery lata, dla „Łabędzia" — czterdzieści siedem. Może tam, pod 

zielonymi promieniami gwiazdy cyrkonowej, stworzą nowy świat, równie piękny i 
radosny!

Dar Wiatr i Veda Kong dogonili Czarę i Mvena Masa. Afrykańczyk widocznie 
odpowiadał na pytanie dziewczyny:

— Nie, to nie tęsknota mnie dzisiaj opanowała, lecz duma i smutek. Duma z 
człowieka, który wznosi się coraz wyżej w przestrzeń kosmiczną. Smutek — że 

ukochana Ziemia staje się mała... Bardzo dawno temu Mayowie, czerwonoskórzy 
Indianie Ameryki Centralnej, pozostawili smutny i dumny napis. Dałem ten cytat 

Ergowi Noorowi, a on ozdobi-nim bibliotekę-laboratorium „Łabędzia".
Afrykańczyk obejrzał się. Spostrzegł, że go słuchają przyjaciele, którzy 

nadeszli, i ciągnął dalej:
— „Ty, który najpóźniej ukażesz tu swoje oblicze! Jeśli twój rozum pojmuje, 

zapytasz: czym jesteśmy? Zapytaj zorzy, zapytaj lasu, zapytaj fali, zapytaj 
burzy, zapytaj miłości. Zapytaj ziemi, ziemi cierpień i ziemi ukochanej. Czym 

jesteśmy? Jesteśmy — ziemią!"
— Ja także jestem ziemią! — dodał Mven Mas.

Naprzeciw biegł zadyszany Ren Boz. Przyjaciele  otoczyli  fizyka,
270

który w kilku słowach zakomunikował o pierwszym zetknięciu myśli dwóch 
olbrzymich wysp gwiezdnych.

— Tak bardzo chciałem zdążyć przed odlotem — rzekł zmartwiony Ren Boz — żeby 
powiedzieć o tym Ergowi Noorowi. On już na czarnej planecie wiedział, że 

spiralodysk to statek kosmiczny z dalekiego i zupełnie nieznanego świata, 
wiedział, że bardzo długo leciał przez kosmos.

— Czyż Erg Noor nie dowie się nigdy, że jego spiralodysk pochodzi z takiej głębi 
wszechświata, z innej galaktyki, z Mgławicy Andromedy? — powiedziała Veda Kong. 

— Jaka szkoda, że nie doczekał dzisiejszego komunikatu!
— Dowie się! — rzekł z mocą Dar Wiatr. — Poprosimy Radę o przydzielenie energii 

dla przesłania specjalnego komunikatu za pośrednictwem Satelity 36. „Łabędź" 
pozostanie jeszcze w zasięgu naszej łączności przez dziewiętnaście godzin!

PRZYPISY
1.  Bilion — tutaj: milion milionów (10").

2.  Parsek — jednostka miary odległości astronomicznej równa 3,26 latom 
świetlnym, czyli około 32 • l O12 km.

3.  Anamezon — substancja o zniszczonych wiązaniach mezonowych w jądrach 
atomowych, posiadająca prędkość wylotową zbliżoną do prędkości światła 

(fantast.).
4.  Sporamina — lek przeciwsenny (fantast).

5.  Boje bombowe — automatyczne stacje-roboty wyrzucane ze statków kosmicznych, 
służące do dawania potężnych sygnałów, które przebijają atmosferę planety.

6.  Rok bezwzględny (niezależny) — rok liczony według ziemskiej rachuby czasu, 
niezależnie od prędkości statku.

7.  Klasa widmowa (gwiazd) — klasy widmowe gwiazd oznacza się za pomocą liter w 
następującym porządku: O, B, A, F, G, K, M — od bardzo gorących gwiazd 

błękitnych o temperaturze powierzchniowej 100 000° do czerwonych o temperaturze 
3 000°. Każda klasa posiada dziesięć stopni oznaczonych cyframi od O do 9 (np. 

A7). Do osobnych klas N, P, R, S należą te gwiazdy, które wykazują zwiększone 
natężenie linii widmowych węgla, cyjanu, tytanu, cyrkonu.

8.  Paliwo planetarne — paliwo używane w silnikach statków planetarnych oraz w 
silnikach do przeprowadzania operacji startu i lądowania statków kosmicznych 

(fantast.).
9.  Kor — jednostka całkowitej dawki promieniowania pochłoniętej przez organizm 

(fantast.).
10.   Biodozy — dawki promieniowania szkodliwe dla organizmu (fantast.).

11.  Jonowo-kaskadowe silniki — silniki, w których strumień substancji 

background image

odrzutowej powstaje dzięki łańcuchowej, czyli kaskadowej reakcji w substancji 

jonizowanej (fantast.).
12.  Pole grawitacyjne — pole ciążenia wokół masy danego ciała (tu odpowiedniego 

ciała niebieskiego).
13.  Szybkość podświetlna — szybkość zbliżona do prędkości światła, to znaczy 

300 000 km/sek.

*

14. Zegar względnego czasu — zegar wskazujący czas w zależności od tego, jaka 

jest szybkość statku (fantast.). Według teorii względności przy dużych 
prędkościach (podświetlnych) tempo upływu czasu poruszającego się przedmiotu 

wyraźnie maleje w porównaniu z tempem upływu czasu obserwatora, nieruchomego w 
stosunku do statku.

15.  Przedział kwantowy — przedział prędkości zbliżonych do szybkości światła, 
po osiągnięciu której nie może istnieć żadne ciało trójwymia-

rowe, ponieważ masa zbliża się wtedy do nieskończoności, a czas — do zera.
16.  Zewnętrzna strefa zakłóceniowa — strefa zetknięcia pól grawitacyjnych dwóch 

układów gwiezdnych, w której powstają zaburzenia.
17.  Cząstki „K" — cząstki jądra atomowego ze szczątków pierścieniowego obłoku 

mezonowego (fantast.).
18.  Izograwy — linie pola odpowiadające jednakowej sile ciążenia (fantast.).

19.  Promień falowy lub fotonowy — promień posiadający jednocześnie własności 
fali i cząstki (fotonu). W technice przyszłości obydwie te cechy promienia są 

jakby rozdzielane i koncentrowane (fantast.).
20.  Inwertor elektronowy — powiększanie obrazów tysiące razy drogą 

przekształcania ich na obrazy elektronowe.
21.   Szybkość ucieczki — szybkość, która umożliwia przezwyciężenie siły 

przyciągania ciała niebieskiego i oderwanie się odeń na zawsze.
22.  Tlen atomowy (zestalony) — tlen istniejący nie w stanie cząsteczkowym (O2), 

lecz w postaci osobnych atomów. Ta postać substancji pozwala na uzyskiwanie 
znacznie większej energii przy reakcjach chemicznych i odznacza się większą 

zwartością niż substancja w stanie cząsteczkowym.
23.  Promień optymalny — taki promień orbity statku kosmicznego dokoła danej 

planety, poza jej atmosferą, który najbardziej sprzyja stałości orbity statku. 
Zależy on od wymiarów i masy planety (fantast.).

24.  Temperatura „K" — temperatura w skali bezwzględnej, wyrażana w stopniach 
Kelvina „°K". 0.°K = -273,15 °C; O °C = 273,15 °K.

25.  Stacja fizyczna — robot określający warunki fizyczne na powierzchni planety 
(fantast.).

26.  Ekran półkulisty lub hemisferyczny — ekran w postaci wewnętrznej 
powierzchni półkuli, którego się używa w celu otrzymania obrazów stereoskopowych 

(fantast.).
27.  Silikol — przezroczysty materiał z włóknistych związków krzemoorga-nicznych 

(fantast.).
28.   Silikobor — stop węglików boru i krzemu, bardzo twardy i przezroczysty 

materiał (fantast.).
29.  TWF (stereotelewizofon) — przyrząd stanowiący połączenie telefonu i 

telewizora, dającego obraz stereoskopowy (fantast.).
30.  Skały andezytowe — skały powstałe wskutek nagromadzenia pokładów 

wulkanicznych o charakterze lawy.
31.  Sargasy — rejony morza wewnątrz wirowisk prądów morskich, pokryte 

całkowicie skupieniami wodorostów.
32.  Chlorella — glon morski odznaczający się dużą zawartością białka 

(fantast.).
33.  Farby chromokatoptryczne — farby posiadające własność silnego odbijania 

światła wewnątrz warstwy barwnej (fantast.).
34.  Piktogramy — serie rysunków następujących po sobie.

35.  Rachunek repagularny — rachunek w dziedzinie matematyki dwubiegunowej 
zajmującej się wyznaczaniem kierunków w okresach przejścia (repagulum) z jednego 

stanu w inny, od jednego znaku do drugiego (fantast).
36.  Nukleon — składnik jądra atomowego: neutron lub proton.

37.  Matematyka dwubiegunowa — matematyka oparta na logice dialektycznej z 
dwustronną analizą ł rozwiązaniem (fantast.).

38.  Punkty osobliwe — punkty krytyczne przy przejściu od zmian ilościowych do 
jakościowych.

39.  Rachunek kochlearny — dział matematyki dwubiegunowej, zajmujący się analizą 

background image

ruchu postępowego, spiralnego (fantast.).

40.  Ciśnienie cząstkowe — ciśnienie danego gazu w mieszaninie z innymi gazami i 
parami.

41.   Organiczne substancje bodźcowe — leki oddziaływające bezpośrednio na 
określone nerwy; preparat sporządzony z substancji wydzielanych przez 

odpowiednie nerwy (fantast.).
42.  Termobarooksystat — przyrząd do bardzo dokładnej regulacji temperatury, 

ciśnienia i stopnia nasycenia tlenem (fantast.).
43.  Wyskoki — wybuchy rozżarzonych substancji gazowatych na powierzchni gwiazd 

(np. Słońca) ulatujące wzwyż na ogromne odległości.
44.  Kwant — najmniejsza dla danej częstotliwości ilość energii promienistej.

45.   Bomba geologiczna — bomba o ogromnej sile wybuchowej, rzucana ze statku 
kosmicznego na badaną planetę, by spowodować wzbicie się cząstek z powierzchni 

planety w najwyższe warstwy atmosfery (fantast.).
46.  Pole minusowe — pole o ładunku ujemnym w przestrzeni międzygwiezdnej.

47.  Reprodukcja chromorefleksowa — obraz odtworzony drukiem za pomocą farb 
odbijających wewnętrznie światło, co powoduje spotęgowanie wrażenia 

trójwymiarowości rysunku płaskiego z naturalnym rozkładem barw i świateł 
(fantast.).

48.  Aplit — rodzaj minerału białej barwy, o żyłkowej strukturze.
49.  Leukodendrony — południowoafrykańskie drzewo iglaste.

50.  Cybernetyka dziedziczności — kierowanie dziedziczeniem. Rytmy 
dziedziczności — nastrajanie i kolejność narastania ogniw cząsteczkowych 

substancji żywej, a więc również cząsteczek organizmu (fantast.).
51.  Widdringtonia — południowoafrykańskie drzewo iglaste.

52.  Psychologia fluktuatywna — badanie masowych przemian historycznych w 
psychologii ludzkiej (fantast.).

53.  Błony przy dźwiękowe — błony przekazujące wyższe harmoniczne skła« dowe 
dźwięków głosu ludzkiego, których zastosowanie usuwa różnicę między głosem żywym 

a dźwiękiem odbiornika (fantast.).padołem smutku i łez", może tylko ten, kto 
przemierzył otchłanie kosmosu.