background image

 

ANDREA CAMILLERI 

 

CIERPLIWOŚĆ PAJĄKA 

 

 

Przełożył Stanisław Kasprzysiak

NOIR SUR BLANC 

 

Tytuł oryginału La pazienza del ragno

 

Copyright © 2004 Sellerio Editore, Palermo Forthe Polish edition Copyright © 2010, 

Noir sur Blanc, Warszawa

 

ISBN 978-83-7392-312-6

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

Zbudził  się  znienacka,  spocony  i  zadyszany.  Przez  chwilę  nie  rozumiał,  gdzie  się 

znajduje,  i  dopiero  lekki,  regularny  oddech  śpiącej  przy  nim  Livii  uprzytomnił  mu,  że  już 

wrócił  do  znajomego  i  bezpiecznego  świata.  Leżał  w  swojej  sypialni  w  Marinelli.  Ze  snu 

wyrwał go ból, chłodne uczucie bólu, jakby ktoś przeciągnął mu ostrzem noża przez ranę na 

lewym  ramieniu.  Nie  musiał  patrzeć  na  budzik  stojący  na  nocnej  szafce,  żeby  wiedzieć,  że 

jest wpół do czwartej, a dokładnie: trzecia dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund. O 

tej  godzinie  budził  się  co  noc,  od  dwudziestu  dni,  bo  już  tyle  czasu  upłynęło  od  chwili,  w 

której  Dżamil  Zarzis,  przestępca  handlujący  sprowadzanymi  z  Afryki  dziećmi,  zranił  go 

strzałem  z  pistoletu.  Minęło  dwadzieścia  dni,  ale  od  tamtego  momentu  czas  jakby  zaczął 

płynąć na nowo. Jakiś przycisk zatrzymał jego trybiki w tym zakątku głowy, który rejestruje 

upływ  godzin  i  dni,  i  odtąd ten  przycisk  działał  już  stale,  budził  go  ze  snu  albo  z  nagła,  w 

zagadkowy,  całkiem  niepojęty  sposób  zatrzymywał  obraz  otaczającego  go  świata.  On  sam 

doskonale  wiedział,  że  podczas  tamtej  błyskawicznej  wymiany  strzałów,  zakończonej 

śmiercią Zarzisa, nawet nie zaświtało mu w głowie, żeby popatrzeć na zegarek, ale też dobrze 

pamiętał,  że  w  chwili,  gdy  kula  wbijała  się  w  jego  ciało,  jakiś  głos  w  nim,  bezosobowy 

kobiecy  głos  o  nieco  metalicznym  tonie,  takim  samym,  jaki  pobrzmiewa  w  głosach,  które 

można usłyszeć  na dworcach  lub w  supermarketach,  oznajmił  mu:  „Jest trzecia dwadzieścia 

siedem minut i czterdzieści sekund”. 

— 

Pan był wtedy z komisarzem? 

— 

Byłem, panie doktorze. 

— 

A nazywa się pan? 

— 

Fazio, panie doktorze. 

— 

Ile czasu minęło od zranienia? 

— 

No cóż, do strzelaniny doszło około wpół do czwartej. Czyli jakieś pół godziny 

temu, może trochę więcej. Panie doktorze... 

— 

Słucham. 

— 

Czy to coś poważnego? 

Leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i dlatego wszyscy byli przekonani, że stracił 

przytomność  i  że  wobec  tego  mogą  przy  nim  otwarcie  rozmawiać.  On  jednak  wszystko 

odczuwał  i  rozumiał,  był  jednocześnie  wycieńczony  i  przytomny,  a  tylko  nie  miał  ochoty  się 

odzywać  i  samemu  odpowiadać  na  pytania  lekarza.  Zastrzyki,  które  mu  zrobili,  by  nie  czuł 

background image

bólu, najwyraźniej poskutkowały, dotarły do wszystkich zakątków jego ciała. 

— 

Chce pan coś  wykrakać? To drobiazg, musimy tylko wyjąć kulę, która została 

w ranie. 

— 

O Boże! 

— 

Dlaczego  pan  się  denerwuje?  To  naprawdę  nic  poważnego.  W  dodatku 

wygląda  na  to,  że  kula  niczego  nie  naruszyła  i  rękę  będzie  miał  nadal  sprawną,  wystarczy 

trochę ćwiczeń, trochę rehabilitacji. Pana jednak dalej to dręczy - dlaczego? Pozwoli pan, że 

spytam - dlaczego? 

— 

Panie doktorze, wie pan, kilka dni temu komisarz wybrał się sam, bez nikogo z 

nas, żeby zobaczyć pewne miejsce... 

Oczy  ma  teraz,  tak  jak  wtedy,  zamknięte.  Ale  już  nie  słyszy  żadnych  słów,  jakby 

wszystko  zagłuszało  morze  bijące  z  siłą  o  piaszczysty  brzeg.  Musi  wiać  wiatr,  w  jego 

podmuchach  okiennica  trzepoce  i  skrzypi  płaczliwie.  Jak  to  dobrze,  że  dostał  zwolnienie 

lekarskie i może wylegiwać się w łóżku, ile tylko chce. To pocieszenie dobrze go usposabia, 

więc decyduje się uchylić trochę powieki. 

Dlaczego  wtedy przestał  słyszeć,  co Fazio opowiada? Także uchylił powieki,  zmrużył 

oczy. Tamci dwaj już odeszli od jego łóżka, stanęli przy oknie. Fazio mówił, a lekarz w białym 

fartuchu  słuchał  go  z  wielką  powagą.  On  natomiast  był  pewien,  że  wcale  nie  musi  słyszeć 

słów,  by  wiedzieć,  co  Fazio  opowiada  doktorowi.  Jego  przyjaciel,  jego  zaufany, 

najwierniejszy pomocnik, właśnie zdradza go jak Judasz, bo z całą pewnością mówi lekarzowi 

o tamtym zdarzeniu, kiedy to on leżał bez sił na plaży, a wcześniej, w morzu, poczuł mocny ból 

serca...  No  to  teraz  się  zacznie,  nie  ma  się  co  łudzić,  skoro  lekarze  zdobyli  taką  piękną 

informację! Zanim wydostaną z niego tę nieszczęsną kulę, prześwietlą go na wylot, obejrzą w 

środku i gdzie się tylko da, wytrząsną zeń wszystko i będą po kawałku zdzierać mu skórę, żeby 

tylko się dowiedzieć, co pod nią kryje... 

Sypialnia  wygląda  tak  samo  jak  zawsze.  Nie,  nieprawda.  Teraz  jest  inna,  chociaż 

ciągle jest to ta sama, dobrze mu znana sypialnia. Tyle że na komódce leżą rzeczy Livii: jej 

torebka, spinki do włosów, kosmetyki. A na krześle stojącym po drugiej stronie łóżka wiszą 

jej  bluzka  i  spódnica.  I  jeszcze,  mimo  że  tego  nie  widać,  dobrze  wie,  że  gdzieś  przy  łóżku 

stoją  jej  różowe  pantofle.  To  go  wzrusza.  Otrząsa  się  z  tego  nastroju,  wraca  do  siebie, 

uspokaja. Już od dwudziestu dni pojawia się w nim ta nowa tonacja, której jeszcze nie umie 

się wyzbyć. Wystarcza byle drobiazg i nieoczekiwanie przyłapuje się na tym, że zaraz zacznie 

się rozczulać. A takiej kruchości odczuć wstydzi się, martwi się nią i dochodzi do wniosku, że 

w tej sytuacji musi wypracować sobie pokrętne sposoby obrony, byle tylko inni nie dostrzegli 

background image

w nim tego stanu. Ale te sposoby nie skutkują wobec Livii, z nią nic takiego nie może mu się 

udać.  Dlatego  postanowiła  mu  pomóc  i  wspiera  jego  wysiłki,  odnosząc  się  do  niego  dość 

chłodno, żeby mu nie dostarczać pretekstów do rozklejania. Na nic się to jednak zdaje, bo ta 

miłosna,  wyrozumiała,  czuła  pomoc  ofiarowana  przez  Livię  wywołuje  w  nim  mieszaninę 

wzruszenia i radości. Cieszy się, że Livia poświęciła cały swój urlop, by się nim opiekować, i 

uważa, że nawet dom w Marinelli  jest uszczęśliwiony jej obecnością. Sypialnia, widziana w 

pełnym świetle dnia,  wręcz ożyła,  odkąd przebywa w niej  Livia,  odzyskała barwy,  jakby  jej 

ściany zostały świeżo pomalowane świetlistą bielą. I dlatego, ponieważ teraz nikt nie patrzy, 

ociera sobie brzegiem prześcieradła łzę. 

Wszystko tu jest białe, a z tej bieli wyłamuje się tylko jeden śniady ton (kiedyś może był 

różowy, ileż stuleci temu?), kolor jego nagiej skóry. Całkiem biała jest sala, w której robią mu 

elektrokardiogram.  Lekarz  wpatruje  się  w  długie  pasmo  papieru  i  kręci  z  niedowierzaniem 

głową. Zaniepokojony Montalbano domyśla się, że wykres, który lekarz ogląda, jest dokładnie 

taki sam jak zapis zarejestrowany sejsmografem podczas trzęsienia ziemi  w Mesynie  w 1908 

roku. Kiedyś widział ten zapis w jakimś czasopiśmie historycznym: była to jedna rozpaczliwa i 

niedorzeczna gmatwanina, zdawało się, że wykreśliła ją oszalała z rozpaczy ręka. 

„Już mnie przyłapali -  myśli. -  Już  mają dowód,  że moje  serce  działa jak napędzane 

prądem zmiennym, skokami. Już wiedzą, że mam za sobą co najmniej, ale to co najmniej, trzy 

zawały!” 

Po  chwili  do  pokoju  wchodzi  drugi  lekarz,  oczywiście  w  białym  fartuchu.  Przygląda 

się wykresowi, przygląda się jemu, przygląda się swemu koledze. 

— 

Robimy jeszcze raz - mówi. 

Chyba  nie  wierzą  własnym  oczom,  bo  trudno  im  zrozumieć,  jak  człowiek  z  takim 

elektrokardiogramem może jeszcze leżeć na szpitalnym łóżku, a nie na marmurowym sto li le 

w kostnicy. Wpatrują się w nowy wykres, tym razem bardzo blisko siebie, głowa przy głowie. 

— 

Zrobimy  mu  echo  serca  -  decydują,  ale  nie  wyglądają  na  przekonanych  do 

swego rozwiązania, tylko na wystraszonych. 

Montalbano  miałby  ochotę  odezwać  się  i  oświadczyć,  że  skoro  sprawy  tak  się 

przedstawiają,  to  chyba  nie  warto  wyciągać  z  niego  kuli.  Lepiej  będzie,  jeśli  dadzą  mu 

spokojnie umrzeć.  Szkoda tylko -  szlag  by to  trafił -  że nie zostawi  po sobie testamentu.  Nie 

zadbał o to. Dom w Marinelli na przykład musi koniecznie dostać się Livii, a bez testamentu 

to  jest  pisane  na  wodzie.  Zawsze  może  skądś  wyskoczyć  jakiś  kuzyn  czwartego  stopnia  i 

dopominać się o swoje rzekome prawa. 

Otóż to. Gdyż od jakiegoś czasu dom w Marinelli należy do niego. Nie przypuszczał, 

background image

że kiedykolwiek uda  mu się go zdobyć  na własność, dom  był za drogi  jak na  jego pensję,  z 

której  niewiele  mógł  zaoszczędzić.  Ale  pewnego  dnia  wspólnik  ojca  napisał  mu,  że  byłby 

skłonny go spłacić,  bo chciałby przejąć dziedziczoną przez niego część majątku, te budynki, 

w których ojciec produkował wino. I w ten sposób nie tylko zyskał pieniądze na zakup domu, 

ale jeszcze trochę mu ich zostało i mógł je złożyć w banku. Na starość. A wobec tego musiał 

koniecznie spisać testament, skoro, chociaż o to nie zabiegał, stał się człowiekiem majętnym. 

Jednak  od  wyjścia  ze  szpitala  jeszcze  się  nie  zdobył  na  pójście  do  notariusza.  Ale  kiedy  w 

końcu się do niego wybierze, oczywiście dom zapisze Livii, to już postanowił.  A co zostawi 

François...? Temu swojemu synowi, który nie był jego synem? Także już dobrze wiedział, co 

mu przekaże. Pieniądze na jakiś drogi samochód. Mógł sobie wyobrazić oburzoną twarz Livii. 

Zwariowałeś? Chcesz go rozpieszczać? Tak, moja pani, chcę. Syna, który nie jest synem, ale 

mógłby  (i  powinien)  nim  być,  trzeba  rozpieszczać  znacznie  bardziej  niż  syna,  który 

rzeczywiście  jest  synem.  Może  to  rozumowanie  zawiłe,  może  zakręcone  jak  świński  ogon, 

zgoda,  ale  jednak  trzyma  się  kupy.  A  co  zostawi  Catarelli?  Bo  Catarella  z  całą  pewnością 

także  powinien  się  znaleźć  w  jego  testamencie.  Co  przeznaczy  dla  niego?  Na  pewno  nie 

książki. Próbował sobie przypomnieć, jak brzmiały słowa starej piosenki strzelców alpejskich, 

która nazywała się Testament kapitana lub jakoś tak, ale nic z tego nie wyszło. No to... zegar! 

Tak, Catarelli zostawi pamiątkowy rodzinny zegar, który przysłał mu wspólnik ojca. Catarella 

dzięki temu poczuje się członkiem rodziny. Zegar! Jaki to dobry pomysł! 

Na zegarze w pokoju, gdzie go przewieźli na echo serca, nie może zobaczyć godziny, 

bo  ma  w  oczach  rodzaj  szarawej  zasłony.  Obaj  lekarze  wpatrują  się  w  ekran,  taki  jak  w 

telewizorach, są przy tym bardzo skupieni, czasami coś przesuwają na nim myszką. 

Jeden,  ten,  co ma go operować,  nazywa się Strazzera.  Tym razem  z aparatu  wysuwa 

się nie taśma papieru, tylko seria zdjęć czy rysunków. Obaj oglądają je w tę i z powrotem, a 

na koniec nabierają głęboko powietrza jak po długim, męczącym marszu. Strazzera podchodzi 

do Montalba - na, a ten drugi siada na krześle, oczywiście białym, i surowo mu się przygląda. 

Po chwili pochyla się nad nim chirurg. Montalbano liczy się z tym, że zaraz usłyszy: 

„Nie ma pan co udawać, że jeszcze żyje! Wstydziłby się pan!” 

Jakoś tak brzmiało to w jednym wierszyku: 

„Temu  biedakowi/Tak  się  przy  darzyło,/Ze  wciąż  jeszcze  walczył,/Choć  już  go  nie 

było”. 

Lekarz jednak nic nie mówi, tylko zaczyna osłuchiwać go  stetoskopem.  Jakby już nie 

czynił tego ze dwadzieścia razy. Wreszcie prostuje się, patrzy na kolegę i pyta: 

— 

Co robimy? 

background image

— 

Wolałbym, żeby go jeszcze obejrzał Di Bartolo - odpowiada ten drugi. 

Di Bartolo! Legenda lekarska. Montalbano już kiedyś się z nim zetknął. Di Bartolo ma 

siedemdziesiątkę,  a  nawet  więcej,  jest  chudy,  nosi  białą  bródkę  i  dlatego  przypomina  kozę. 

Poza  tym  nie  dostosował  się  do  powszechnej  ogłady  i  ma  za  nic  dobre  maniery...  Podobno 

kiedyś, badając na swój szorstki sposób nieznajomego, o którym wiedział jedynie tyle, że jest 

bezlitosnym lichwiarzem, oznajmił mu, że nie może dlań  wymyślić żadnego lekarstwa, bo nie 

był w stanie znaleźć u niego serca. Innym razem, także komuś nieznajomemu, kto pił kawę w 

barze, zadał pytanie: „Czy pan wie, że u pana już się zaczyna zawał?” Tak też się stało: ten 

nieszczęśnik wkrótce doczekał się zawału, może tylko dlatego, że przepowiedział go tak słynny 

lekarz jak Di Bartolo. Dlaczego jednak ci dwaj chcą wezwać do niego Di Bartola, skoro i tak 

nie  ma  tu  już  nic  do  zrobienia?  Pewnie  chcą  pokazać  staremu  fachowcowi  takie  kuriozum, 

jakim jest  on, Montalbano, takiego kogoś,  kto  w  niepojęty sposób ciągnie dalej,  chociaż  ma 

serce jak Drezno po amerykańskich nalotach. 

W  oczekiwaniu  na  Di  Bartola  przewożą  go  z  powrotem  do  jego  pokoju.  Kiedy 

otwierają szeroko drzwi, żeby mógł przez nie wjechać wózek z noszami, dobiega go głos Livii, 

wołającej rozpaczliwie: 

— 

Salvo! Salvo! 

Nie ma ochoty jej odpowiadać. Biedaczka! Przyjechała do Yigaty, bo chciała spędzić z 

nim kilka dni, a tymczasem spotkała ją taka czarująca niespodzianka! 

— 

Zrobiłeś  mi  prawdziwą  niespodziankę!  -  powiedziała  wczoraj  Livia,  kiedy 

wracając  z  wizyty  kontrolnej  w  szpitalu  w  Montelusie,  stanął  na  progu  z  wielkim  bukietem 

róż w ręku. I od razu zalała się łzami. 

— 

Livio, daj spokój, nie płacz! 

A sam opędzał się od łez z wielkim trudem. 

— 

Dlaczego mam nie płakać? 

— 

Dawniej nigdy nie płakałaś. 

— 

A  czy  ty  dawniej  kiedykolwiek  przynosiłeś  mi  bukiety  róż?  Teraz  wysunął 

rękę i oparł ją na biodrze Livii, lekko, żeby jej nie obudzić. 

Całkiem  zapomniał,  a  może  nie  zwrócił  na  to  uwagi,  kiedy  go  poznał,  że  profesor 

Bartolo ma nie tylko wygląd, lecz także głos kozy. 

— 

Dzień dobry wszystkim - zabeczał, wchodząc do pokoju na czele orszaku chyba 

dziesięciu lekarzy, ubranych co do jednego w białe fartuchy, którzy zaraz stłoczyli się wokół 

łóżka. 

— 

Dzień  dobry  -  odpowiadają  wszyscy,  czyli  jedyny  Montalbano,  bo  kiedy 

background image

profesor pojawił się na progu, w pokoju był tylko on. 

Di Bartolo podchodzi do jego łóżka i przypatruje mu się z zaci ekawi eniem. 

— 

Z przyjemnością stwierdzam - mówi - że wbrew opinii moich kolegów jest pan 

jeszcze zdolny rozumieć i reagować. 

Gestem ręki  przywołuje do siebie Strazzerę,  który podaje mu  wyniki badań. Profesor 

szybko przebiega wzrokiem pierwszą kartkę i od razu rzuca ją na łóżko, to samo robi z drugą, 

z trzecią i z czwartą. Wkrótce głowa i pierś Montal - bana znikają zakryte kartkami papieru. 

W  końcu  do  komisarza  dobiegają  słowa  profesora,  ale  jego  samego  nie  może  zobaczyć,  bo 

również na oczy spadły mu przed chwilą zdjęcia echa serca. 

— 

Powiedzcie mi, dlaczego się wam zachciało mnie wzywać? 

Beczenie ma ton rozdrażnienia, koza najwidoczniej jest już poirytowana. 

— 

Panie profesorze, wie pan - mówi ostrożnym głosem Strazzera - rzecz w tym, że 

jeden z pracowników komisarza dał mi znać, co przydarzyło się przed kilku dniami, chodzi o 

poważny epizod z... 

Z czym? Nie potrafi już dosłyszeć, co mówi Strazzera. 

Może streszcza kozie ten odcinek prosto do ucha. Odcinek? Co tu ma do rzeczy jakiś 

odcinek?  To  nie  jest  serial  telewizyjny.  Strazzera  wyraził  się:  epizod.  Czy  jednak  odcinków 

seriali nie nazywają także epizodami? 

— 

Posadźcie mi go - zarządza profesor. 

Zbierają z niego kartki, delikatnie go podnoszą. Krąg lekarzy,  wszyscy  w bieli, tłoczy 

się wokół łóżka w nabożnej ciszy. Di Bartoło zaczyna wsłuchiwać się w niego stetoskopem, po 

chwili przesuwa stetoskop o kilka centymetrów, potem przesuwa raz jeszcze i  zatrzymuje na 

dłużej.  Patrząc  z  tak  bliska  na  jego  twarz,  komisarz  spostrzega,  że  profesor  bez  ustanku 

porusza szczękami, jakby żuł gumę. Zaraz jednak mówi sobie, że jest to oznaka przeżuwania. 

Di Bartolo naprawdę jest kozą. Koza już od dłuższego czasu nie pożywia się, tylko przeżuwa. 

A teraz znieruchomiała i wsłuchuje się w niego. Co słyszą jej uszy, co się dzieje w głębi mego 

serca? - zastanawia się Montalbano. Walą się domy? Drobne szczeliny nagle się poszerzają? 

Słychać podziemne dudnienie? Di Bartolo  wsłuchuje się bez końca, nie przesuwa stetoskopu 

nawet o milimetr z miejsca, które sobie wyszukał. Ze też nie rozbołi go kark, kiedy tak długo 

tkwi pochylony. Komisarz zaczyna się pocić, pewnie się niepokoi. 

Wreszcie profesor się prostuje. 

— 

Dość tego. 

Kładą komisarza z powrotem. 

— 

Moim  zdaniem - do takiego wniosku doszła  znakomitość -  możecie  wpakować 

background image

w niego jeszcze trzy, cztery kule, a potem wszystkie bez znieczulenia wyciągnąć. Jego serce na 

pewno to wytrzyma. 

I odchodzi, nie rzucając jednego słowa na pożegnanie. 

W  dziesięć  minut  później  Montalbano  jest  już  na  sali  operacyjnej,  w  białym  świetle 

silnych lamp. Jakiś osobnik trzyma w ręku coś w rodzaju maski, którą kładzie mu na twarzy. 

— 

Proszę oddychać. Głęboko - mówi. 

Montalbano posłusznie oddycha. Ijuż niczego więcej nie pamięta. 

„Dlaczego dotychczas nie wynaleźli takiego spreju, który by usypiał?” - zadaje sobie 

pytanie.  Nie  możesz  zasnąć,  wkładasz  końcówkę  do  nosa,  wstrzykujesz  jakiś  gaz  czy 

cokolwiek i masz pewność, że za chwilę zaśniesz. 

Bardzo by się przydawała taka narkoza na bezsenność. 

Poczuł,  że chce  mu się pić.  Wstał  jak najostrożniej,  by  nie zbudzić  Livii, poszedł do 

kuchni,  nalał sobie szklankę wody mineralnej z napoczętej już butelki. I co dalej? Pomyślał, 

że  może  zrobić  trochę  ćwiczeń  na  tarasie,  takich  delikatnych,  jakich  go  nauczyła 

wyspecjalizowana pielęgniarka. Raz, dwa, trzy -  i cztery. Raz, dwa, trzy - i cztery. Ręka jest 

sprawna. Może spokojnie prowadzić auto. 

Już wieczorem to sprawdził. Tylko czasami całe ramię trochę mu drętwieje, jak nogi, 

kiedy  trzyma  się  je  za  długo  w  tym  samym  położeniu.  Wtedy  wszędzie  czuje  się  szpilki  i 

szpilki.  Albo  mrówki  i  mrówki.  Wypił  drugą  szklankę  wody,  wrócił  do  łóżka.  Kiedy  Livia 

wyczuła, że wsuwa się pod prześcieradło, coś zamruczała i odwróciła się do niego plecami. 

— 

Wodyprosi, otwierając oczy. 

Livia nalewa mu trochę wody do szklanki, pomaga mu się napić, unosząc jego głowę 

ręką podsuniętą pod kark. Po odstawieniu szklanki znika z pola widzenia. Montalbano jest już 

w stanie trochę się unieść. Widzi, że Livia stoi przy oknie obok doktora Strazzery, który dużo 

do  niej  mówi.  Nagle  słyszy  pogodny  śmiech  Livii.  No  to  musi  być  niezwykle  dowcipny  ten 

doktor  Strazzera.  Tylko  dlaczego  tak  się  do  niej  klei?  A  ona,  dlaczego  nie  rozumie,  że 

powinna  się trochę od niego odsunąć? Nie myślcie sobie! Będziecie jeszcze mieli ze mną do 

czynienia. 

— 

Wody! - wola poirytowanym głosem. 

Livia odwraca się, jest zaniepokojona. 

— 

Dlaczego tyle pije? - pyta lekarza. 

— 

To przez narkozę - wyjaśnia Strazzera. I dodaje: - Musi mi pani wierzyć, Livio, 

że  sama  operacja  była  błahostką.  A  zrobiłem  ją  tak,  że  blizna  będzie  później  prawie 

niewidoczna. 

background image

Livia uśmiecha się do niego z wdzięcznością, co dodatkowo złości komisarza. 

Niewidoczna  blizna!  Czyli  nie  napotka  trudności,  kiedy  zgłosi  się  do  najbliższego 

konkursu Mister Mięsień! 

A  jeśli  chodzi  o  mięsień  czy  cokolwiek  to  jest,  działa  jak  należy.  To  nawet  zachęca 

Montalbana,  by  przylgnąć  całym  ciałem  do  pleców  Livii.  A  ją  z  pewnością  zadowala  ten 

kontakt, co można wnosić z mruczenia, jakie wydaje z siebie przez sen. 

Montalbano wyciąga dłoń i kładzie ją na jej piersi. Li - via, jakby wiedziona odruchem 

warunkowym, kładzie na jego dłoni swoją. I na tym wszystko się kończy. Bo Montal - bano 

doskonale wie, że gdyby zechciał pójść trochę dalej, Livia natychmiast by go powstrzymała. 

Tak było tamtej pierwszej nocy po powrocie ze szpitala do Marinelli. 

— 

Nie, Salvo. Nie ma mowy. Boję się, że mogłoby cię zaboleć. 

— 

Livio, nie pleć głupstw. Przecież zranił mnie w ramię, a nie w... 

— 

Nie bądź ordynarny! Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Nic bym nie czuła, tylko 

wciąż bałabym się i bała. 

Ale  mięsień  czy  cokolwiek  to  jest  nie  liczy  się  z  takimi  obiekcjami.  Nie  ma 

mózgownicy,  nie  przywykł  do  rozmyślań.  Nie  kieruje  się  racjami.  Chce  tylko  tego,  czego 

chce, jest cały wypełniony złością i pożądaniem. 

Rozgoryczenie.  Niepokój.  Tak  przedstawiała  się  ta  przykrość,  która  go  spotkała 

drugiego  dnia  po  operacji,  kiedy  po  przebudzeniu,  o  dziewiątej,  bardzo  rozbolała  go  rana. 

Dlaczego? Co się stało? Może zaszyli w środku kawałek gazy, jak to często im się zdarza? Bo 

przecież  zdarza  się  i  tak,  że  zaszywają  w  ranie  nie  tylko  gazę,  ale  nawet  trzydziesto  cen  - 

tymetrowy  lancet.  Livia  od  razu  spostrzega,  co  się  dzieje,  i  wzywa  Strazzerę.  A  on  wpada 

natychmiast, może przerywając  w połowie operację na otwartym sercu. Czyli sprawy tak już 

wyglądają: ledwo Livia czegoś potrzebuje, Strazze - ra pędzi na zawołanie. Tłumaczy Livii, że 

jest  to  reakcja  jak  najbardziej  przewidywalna,  że  nie  ma  powodu  do  obaw.  I  wbija  w 

komisarza  igłę.  Nie  mija  dziesięć  minut  i  następują  dwie  rzeczy.  Po  pierwsze,  ból  zaczyna 

mijać, a po drugie, Livia oznajmia: 

— 

Przyjechał kwestor. 

I  zaraz  wychodzi.  Do  pokoju  wchodzą  natomiast  Bonet  -  tiAlderighi  i  jego  sekretarz 

Lattes,  który  trzyma  dłonie  złożone  jak  do  modlitwy,  niemal  tak,  jakby  zbliżał  się  do  łoża 

konającego. 

— 

No, jak tam? Jak tam? - pyta kwestor. 

— 

Jak  tam?  Jak  tam?  -  powtarza  za  nim  Lattes  takim  tonem,  jakby  odmawiał 

litanię. 

background image

Potem kwestor mówi coś do komisarza. Tyle że on wszystkiego nie słyszy, jakby silny 

wiatr porywał niektóre słowa. 

— 

...przy czym złożyłem wniosek o udzielenie pochwały, i to solennej... 

— 

... solennej... - powtarza Lattes. 

— 

Powenas nietele lennej - odzywa się jakiś głos w głowie Montalbana. 

To nic, to wiatr. 

— 

...a komisarz Augełło do pańskiego powrotu... 

— 

Na pewno bez kłopotu, na pewno bez kłopotu - odpowiada ten sam głos w jego 

głowie. 

To wiatr. 

Przy czym oczy, z powiekami jak na zawiasach, już nieodwracalnie mu się zamykają. 

Teraz jego oczy rzeczywiście mają powieki jak na zawiasach. Może je już zamknąć i 

zasnąć.  Tak  jak  leży,  wtulony  w  ciało  Livii.  Ale  ciągle  słychać  hałasującą  okiennicę,  która 

uskarża się przy każdym powiewie wiatru. 

Co  robić?  Otworzyć  okno  i  dokładniej  zamknąć  okiennicę?  Nie  ma  mowy,  Livia  na 

pewno zaraz by się obudziła. Chyba jest na to inny sposób. Nie szkodzi spróbować. Zamiast 

ciągle się złościć tym lamentowaniem okiennicy, lepiej się z nim pogodzić i dostosować rytm 

własnego oddechu do tamtej skargi. 

— 

Iji! - skrzypi okiennica. 

— 

Iji! - powtarza za nią Montalbano cichutkim szeptem. 

— 

Oojjęczy okiennica. 

— 

Ooj! - powtarza za nią komisarz. 

Ale  tym  razem  nie  zadbał  o  stosowne  natężenie  szeptu.  Livia  nagle  otwiera  oczy  i 

dołącza się do ich dialogu. 

— 

Salvo! Źle się czujesz? 

— 

Skądże. Dlaczego? 

— 

Przecież jęczałeś! 

— 

Pewnie przez sen, przepraszam. Spij! 

Wszystko przez to nieszczęsne okno! 

Przez szeroko otwarte okno wdziera się mroźne powietrze. W szpitalach zawsze tak się 

dzieje:  wyleczą cię,  wytną ci ślepą kiszkę, a zaraz potem wykończą na zapalenie pluc. Siedzi 

teraz  w fotelu -  jeszcze dwa dni  i  wreszcie  wróci  do Marinelli. Ale tutaj  już od szóstej  rano 

plutony  kobiece  wzięty  się  do  robienia  porządków,  sprzątają  korytarze,  sale,  schowki,  myją 

background image

szyby w oknach, klamki, łóżka, krzesła. Jakby jakiś szał czystości ogarnął cały szpital: zmienia 

się w panice prześcieradła, powłoczki, koce, a łazienki już tak lśnią, że aż oślepiają i lepiej nie 

wchodzić do nich bez ciemnych okularów. 

— 

Co  się  dzieje?  -  pyta  pielęgniarkę,  która  podeszła  i  pomaga  mu  wrócić  do 

łóżka. 

— 

Przyjeżdża jakaś gruba ryb a. 

— 

Ciekawe kto? 

— 

Tego nie wiem. 

— 

Nie mógłbym zostać tutaj, w fotelu? Co pani na to? 

— 

Nie, nie wolno. 

Po chwili pojawia się w pokoju Strazzera i jest zawiedziony, że nie zastał Livii. 

— 

Pewnie niedługo wpadnie - pociesza go Montal - bano. 

Ale nie mówi prawdy i tylko dlatego powiedział „niedługo”, żeby doktor nie odwrócił 

się  i  nie  wyszedł  bez  słowa.  A  tymczasem  Livia  dała  mu  znać,  że  oczywiście  się  pokaże,  ale 

później. 

— 

Kto przyjeżdża? 

— 

Petrotto. Wiceminister. 

— 

A cóż wiceminister ma tu do roboty? 

— 

Ma panu złożyć gratulacje. 

O,  taka  jego  mać!  Tylko  tego  brakowało!  Adwokat  Gian  -  franco  Petrotto,  poseł, 

obecnie wiceminister w resorcie spraw wewnętrznych, a swego czasu podsądny w procesie o 

przekupstwa,  potem  o  branie  łapówek  i  raz  jeszcze  o  przedawnione  przewinienia.  Niegdyś 

komunista, później socjalista, a ostatnio triumfalnie przyjęty do partii, która ma większość w 

parlamencie. 

— 

Nie mógłby mi pan jakimś zastrzykiem odebrać świadomości na trzy godziny? - 

mówi do Strazzery. 

Ale Strazzera rozkłada ręce i wychodzi. 

Pojawia  się  natomiast  pan  wiceminister  Gianfranco  Pe  -  trotto,  poprzedzony 

burzliwymi  oklaskami  dudniącymi  na  korytarzu.  Jednak  do  pokoju  mogą  z  nim  wejść  tylko 

prefekt, kwestor, ordynator i jeden z towarzyszących mu posłów. 

— 

Reszta czeka na mnie za drzwiami! - zarządza donośnym głosem wiceminister. 

A potem zaczyna otwierać i zamykać usta. Przemawia. 

Wciąż  przemawia  i  przemawia.  Nie  ma  pojęcia,  że  Mont  -  albano  wcisnął  sobie  do 

uszu  tyle  waty,  ile  tylko  zmieścił.  Tak  że  zwyczajnie  nie  może  usłyszeć  tych  wszystkich 

background image

niedorzeczności, które tamten z siebie wyrzuca. 

Już  od  jakiegoś  czasu  nie  słyszy  uskarżającej  się  okiennicy.  Ale  wcześniej  zdążył 

jeszcze rzucić okiem na zegarek: była za kwadrans piąta. I wtedy wreszcie zasnął. 

Przez sen ledwo dosłyszał, że telefon nie przestaje dzwonić. Otworzył oczy, popatrzył 

na zegarek. Szósta. Spał wobec tego tylko godzinę i piętnaście minut. Zerwał się w popłochu, 

żeby  to  dzwonienie  przerwać,  bo  mogło  dotrzeć  do  Livii,  wedrzeć  się  do  jej  snu.  Podniósł 

słuchawkę. 

— 

Panie komisarzu, co ja zrobiłem, czy ja pana rozbudziłem? 

— 

Catarella, jest szósta, szósta rano. 

— 

Au mnie na zegarku jest szósta i trzy minuty. 

— 

W takim razie twój zegarek trochę się spieszy. 

— 

Czy jest to pewne, panie komisarzu? 

— 

Pewne, ręczę głową. 

— 

To ja go cofnę o trzy minuty. Dziękuję panu, panie komisarzu. 

— 

Proszę. 

Catarella odłożył  słuchawkę.  Montalbano  już wracał do sypialni, ale  nagle zatrzymał 

się  z  niedowierzaniem.  Co  ma  znaczyć  ten  zasrany  telefon?  Catarella  zadzwonił  do  niego o 

szóstej  rano  tylko  po  to,  żeby  spytać,  czyjego  zegarek  dobrze  chodzi?  A  telefon  właśnie 

zadzwonił  po  raz  drugi,  tyle  że  tym  razem  komisarz  zdążył  podnieść  słuchawkę  już  po 

pierwszym dzwonku. 

— 

Panie  komisarzu,  proszę  mi  podarować,  ale  była  sprawa  z  tą  godziną  i  ja  nie 

zapamiętałem,  żeby  powiedzieć  panu  o  przyczynie  tamtego  telefonu,  z  którego  przyczyny 

uprzednio panu telefoniłem. 

— 

To powiedz mi teraz. 

— 

Pewnie zarekwirowali skuter jednej dziewczynie. 

— 

Ukradli czy zarekwirowali? 

— 

Zarekwirowali, panie komisarzu. 

Montalbana to zirytowało. Ale musiał stłumić złość i zachować dla siebie słowa, które 

chciał wykrzyczeć. 

— 

I ty  mnie zrywasz  o szóstej rano,  by zawiadomić,  że celnicy  lub karabinierzy 

zarekwirowali komuś skuter? Mnie tym zawracasz głowę? Ja to pieprzę, a nawet gorzej, tyle 

ci powiem, za twoim pozwoleniem. 

— 

Panie komisarzu, żeby to pieprzyć czy coś takiego gorszego, to wcale pan nie 

potrzebuje,  żebym  ja  dawał  panu  pozwolenie  na  to  powiedzenie  -  odparł  z  szacunkiem 

background image

Catarella. 

— 

A w dodatku jeszcze nie wróciłem na służbę, jestem na zwolnieniu. 

— 

Ja  to  wiem,  panie  komisarzu,  ale  to  zarekwirowanie  nie  było  zrobione  ani 

przez celników, ani przez upo - ważonych karabinierów. 

— 

Upoważnionych, Catarella. A przez kogo? 

— 

To jest zagadka,  panie komisarzu.  Nikt nie wie,  tego zrozumieć  nie  można,  i 

tyle. Dla tego powodu kazali mi zatelefonić do pana osoby, aby pan to wiedział osobiście. 

— 

Posłuchaj, jest Fazio? 

— 

Nie, panie komisarzu, tu na miejscu wcale go nie ma. 

— 

A komisarz Augello? 

— 

Jego także na miejscu nie ma. 

— 

To kto został w komisariacie? 

— 

Prowizorycznie to ja tu nadzoruję, panie komisarzu. Pan komisarz Augello tak 

powiedział i ja tak zrobiłem. 

Matko Boża! Stan rzeczy  jest ryzykowny  i  niebezpieczny, trzeba temu czym prędzej 

zaradzić.  Catarella  może  wywołać  konflikt  nuklearny,  chociaż  chodzi  tu  pewnie  o 

najzwyklejszą  kradzież.  Czy  to  możliwe,  żeby  Fazio  i  Augello  tak  bardzo  się  przejęli 

pospolitym zarekwirowaniem komuś skutera? I dlaczego kazali Catarelli do niego dzwonić w 

tej sprawie? 

— 

Wiesz  co,  Catarella,  połącz  się  z  Faziem  i  powiedz  mu,  żeby  natychmiast 

zadzwonił do mnie tutaj, do Mari - nelli. 

Odłożył słuchawkę. 

— 

Jakbym się wybrała na targ między przekupki - usłyszał za plecami głos Livii. 

Odwrócił się.  Livia patrzyła  na  niego prawdziwie zagniewana.  Zrywając się z  łóżka, 

nie  włożyła  na  siebie  piżamy,  tylko  jego  koszulę,  tę,  w  której  wczoraj  chodził.  Kiedy 

zobaczył ją w takim stroju, od razu przyszła mu ochota ciasno ją objąć. Ale się powstrzymał, 

przecież za chwilę miał się odezwać Fazio. 

— 

Livio, nie złość się, moja praca zawsze tak wygląda. 

— 

Swoją pracą  masz  się  zajmować w komisariacie.  I  nie wtedy, kiedy  jesteś  na 

zwolnieniu. 

— 

Święta racja, Livio. Ale wracaj do łóżka, proszę cię. 

— 

Co  mi  teraz  z  łóżka?  Zbudziliście  mnie,  koniec  ze  spaniem.  Idę  do  kuchni, 

zrobię kawę - oświadczyła Livia. 

Zadzwonił telefon. 

background image

— 

Fazio, możesz mi z łaski swojej wyjaśnić, o co chodzi w tym burdelu? - spytał 

głośno Montalbano. Nie musiał już ostrożnie ściszać głosu, skoro Livia nie tylko się obudziła, 

ale w dodatku już i tak się na niego pogniewała. 

— 

Nie wyrażaj się ordynarnie! - zawołała Livia z kuchni. 

— 

Catarella nic panu nie powiedział? 

— 

Catarella o całym tym kurewstwie nie ma pojęcia... 

— 

Możesz się opamiętać?! - zawołała Livia. 

— 

...powiedział  mi,  że  ktoś  komuś  zarekwirował  skuter,  i  jedynie  tyle  pojął,  że 

nie zarekwirowali go celnicy ani karabinierzy. Więc kto byle kutas? 

— 

Dość tego, przecież cię prosiłam! 

— 

A wy z tym do mnie? Zamiast do straży miejskiej? 

— 

Nie,  panie  komisarzu.  Nie  o  to  chodzi,  że  ktoś  zarekwirował  skuter.  Ktoś 

zarekwirował właścicielkę skutera. 

— 

Nie rozumiem. 

— 

Komisarzu, mamy do czynienia z uprowadzeniem. 

Uprowadzono kogoś? U nas, w Vigacie? 

— 

Gdzie jesteście? Wytłumacz mi, zaraz tam będę - oświadczył bez wahania. 

— 

Komisarzu,  tutaj  trudno  dojechać.  Za  godzinkę,  może  nawet  szybciej, 

przyjedzie  po  pana,  jeśli  się  pan  zgodzi,  auto  służbowe.  Nie  będzie  się  pan  męczył 

prowadzeniem. 

— 

Dobrze, czekam. 

Poszedł do kuchni.  Livia już nastawiła maszynkę z kawą. I właśnie rozścielała obrus 

na stole. Żeby go wygładzić, musiała się mocno pochylić, a koszula komisarza, którą miała na 

sobie, naturalnie okazała się za krótka. 

Montalbano nie musiał się teraz powstrzymywać. Podszedł i od tyłu ciasno ją objął. 

— 

Co ci w głowie? - rzuciła Livia. - Daj mi spokój. O co chodzi? 

— 

Zgadnij o co. 

— 

Ale tobie coś może... przecież... 

Kawa  się  zagotowała.  Nikt  nie  zmniejszył  ognia.  Kawa  zaczęła  bulgotać.  Wciąż  na 

dużym ogniu. Kawa kipiała. Nikt się tym nie przejął. Kawa wykipiała z maszynki i zalała całą 

kuchenkę. Gaz wciąż się ulatniał. 

— 

Nie  czujesz  zapachu  gazu?  -  spytała  po  pewnym  czasie  udobruchana  Livia, 

wymykając się z objęć komisarza. 

— 

Chyba  nie  -  odpowiedział  Montalbano,  który  czuł  tylko  mocny  zapach  jej 

background image

skóry. 

— 

O Boże! - zawołała Livia i podbiegła zamknąć gaz. 

Miał niecałe dwadzieścia minut, żeby się ogolić i pójść pod prysznic. Kawę, zrobioną 

na nowo, wypił w biegu, bo już dzwonili do drzwi. Livia nawet go nie spytała, dokąd jedzie i 

po  co.  Otworzyła  szeroko  okno  i  z  wyciągniętymi  w  górę  ramionami  przeciągała  się  w 

promieniach słońca. 

Po  drodze  Galio  opowiedział  mu  tyle,  ile  o  całej  sprawie  wiedział.  Uprowadzona 

dziewczyna  -  bo  co  do  tego,  że  została  uprowadzona,  raczej  nie  było  już  wątpliwości  - 

nazywa  się  Susanna  Mistretta,  jest  wyjątkowo  ładna,  zaczęła  studia  na  uniwersytecie  w 

Palermo  i  właśnie  przygotowywała  się  do  pierwszego  egzaminu.  Mieszka  razem  z  ojcem  i 

matką w willi na wsi, dokąd właśnie teraz jadą, pięć kilometrów za miastem. Susanna przez 

ostatni  miesiąc  jeździła  codziennie  do  Vigaty  uczyć  się  razem  z  koleżanką,  a  pod  wieczór, 

około ósmej, wracała skuterem do domu. 

Wczoraj wieczorem ojciec, widząc, że Susanna nie wróciła o zwykłej porze, odczekał 

godzinę  i  zatelefonował  do  jej  przyjaciółki,  ale  usłyszał,  że  córka  wyszła  od  niej  jak  co 

wieczór,  około  ósmej.  Zadzwonił  więc  do  jej  kolegi,  którego  Susanna  uważała  za  swego 

chłopaka,  a  on  był  zaskoczony,  że  jeszcze  nie  ma  jej  w  domu,  bo  widział  się  z  nią  po 

południu, zanim poszła do przyjaciółki, i Susanna powiedziała mu, że nie może wybrać się z 

nim wieczorem do kina, ponieważ musi od razu wrócić do domu i dalej się uczyć. 

To  już  ojca  poważnie  zaniepokoiło.  Próbował  wiele  razy  dodzwonić  się  do  córki  na 

komórkę,  ale  ta  wciąż  była  wyłączona.  W  pewnej  chwili  zadzwonił  w  willi  telefon  i  ojciec 

szybko podniósł słuchawkę, łudząc się, że dzwoni Su - sanna. Tymczasem dzwonił brat. 

— 

Susanna ma brata? 

— 

Nie ma, jest jedynaczką. 

— 

No to  czyj  to  był  brat?  -  spytał  zdezorientowany  Montalbano,  zaniepokojony 

prędkością,  z  jaką  Galio  pędził  po  drodze  pełnej  wybojów,  przyprawiając  go  nie  tylko  o 

zawrót głowy, lecz także o ból w ranie. 

Brat, o którym mówił Galio, był bratem ojca uprowadzonej dziewczyny. 

— 

I  co,  wszystkie  te  osoby  nie  mają  imion?  -  spytał  zaczepnie  komisarz,  bo 

zdawało mu się, że jeżeli pozna ich imiona, łatwiej zorientuje się w opowieści Galla. 

— 

Na pewno mają, jak by mogły nie mieć, ale mnie nikt ich nie podał - obruszył 

się Galio. I ciągnął dalej: - Brat ojca uprowadzonej, który jest lekarzem... 

— 

Nazywaj go stryjem - podpowiedział mu Montalbano. 

Stryj lekarz zatelefonował, żeby spytać o bratową. To znaczy o matkę Susanny. 

background image

— 

Dlaczego? Jej matka jest chora? 

— 

Tak, komisarzu, jest bardzo chora. 

I wtedy ojciec zawiadomił stryja lekarza... 

— 

Nie, nie, w tym wypadku powinieneś powiedzieć: brata. 

I  wtedy  ojciec  zawiadomił  brata,  że  Susanna  zaginęła,  i  poprosił,  by  przyjechał  do 

nich,  do  willi,  i  zadbał  o  chorą,  bo  dzięki  temu  on,  ojciec,  będzie  mógł  poważnie  się  zająć 

szukaniem córki. Kiedy lekarz odwołał swoje wizyty i przyjechał, było już po jedenastej. 

Ojciec  wsiadł  do  samochodu  i  bardzo  powoli  przejechał  całą  drogę,  którą  Susanna 

zazwyczaj  wracała  do  domu.  W  zimie  o  tej  porze  nie  mógł  oczywiście  napotkać  na  niej 

żywego  ducha,  rzadko  też  mijały  go  auta.  Przejechał  tam  i  z  powrotem,  coraz  bardziej 

zdesperowany.  W  pewnej  chwili  do  jego  auta  podjechał  skuter.  To  był  chłopak  Susanny, 

który  zatelefonował  do  willi  i  usłyszał  od  stryja  lekarza,  że  wciąż  nie  ma  żadnych  nowych 

wiadomości o dziewczynie. Powiedział jej ojcu, że wobec tego przejedzie się ulicami Vigaty, 

bo  może  gdzieś  zobaczy  przynajmniej  dobrze  mu  znany  skuter  Susanny.  Potem  ojciec 

powtórzył jeszcze cztery razy tam i z powrotem tę samą drogę od domu przyjaciółki córki do 

willi, czasami nawet przystając i wpatrując się w plamy na asfalcie. Ale nigdzie nie zauważył 

niczego  szczególnego.  Kiedy  zrezygnował  z  dalszej  jazdy  i  wszedł  do  domu,  była  trzecia 

rano.  Wtedy  namówił  brata  lekarza,  żeby  informując,  kim  jest,  zatelefonował  kolejno  do 

wszystkich  szpitali  w  Monte  -  lusie  i  Vigacie.  Wszędzie  usłyszał,  że  o  Susannie  nic  nie 

wiedzą, co z jednej strony było pocieszające, lecz z drugiej jeszcze bardziej go zaniepokoiło. 

W tym miejscu swojej opowieści, kiedy już od dłuższego czasu jechali przez odludzie 

polną drogą, Galio wskazał komisarzowi dom stojący jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi. 

— 

To jest ta willa. 

Montalbano nie zdążył  nawet rzucić  na  nią okiem,  bo Galio  nagle skręcił w prawo  i 

wjechał na inną polną drogę, jeszcze bardziej wyboistą. 

— 

Dokąd jedziemy? 

— 

Tam, gdzie znaleźli skuter. 

Znalazł  go  chłopak  Susanny.  Kiedy  już  bez  skutku  skontrolował  wszystkie  ulice 

Vigaty i wracał do willi, wybrał drogę okrężną, znacznie dłuższą. I na niej, dwieście metrów 

od domu Susanny, zobaczył porzucony skuter i od razu zawiadomił o tym jej ojca. 

Galio zatrzymał auto obok drugiego służbowego samochodu.  Montalbano wysiadł,  a 

na spotkanie wyszedł mu Mimi Augello. 

— 

To  mętna  historia,  Salvo.  Dlatego  musiałem  cię  niepokoić.  Bo  sprawy 

przybrały jednak mamy obrót. 

background image

— 

Gdzie Fazio? 

— 

W willi, z ojcem. Może porywacze się odezwą. 

— 

Dalej nie wiem, jak nazywa się ojciec. 

— 

Salvatore Mistretta. 

— 

Co robi? 

— 

Był geologiem. Zjeździł pół świata. Skuter stoi tutaj. 

Skuter  stał  oparty  o  niski  kamienny  murek  otaczający  ogród.  Był  nietknięty,  bez 

jednego zadrapania, widać było tylko, że jest dość zakurzony. Galluzzo chodził po ogrodzie i 

rozglądał się, czy na coś nie natrafi. To samo na drodze robili Imbró i Battiato. 

— 

Chłopak Susanny... wiesz, jak się nazywa? 

— 

Francesco Lipari. 

— 

Gdzie teraz jest? 

— 

Odesłałem go do domu. Był wykończony - ze zmęczenia i zmartwienia. 

— 

Chciałbym wiedzieć, czy on, Lipari, nie ruszał skutera. Może znalazł go gdzieś 

na środku drogi, podniósł i tu postawił. 

— 

Nie, Salvo. Zapewniał mnie wiele razy, że zobaczył go tutaj, że skuter stał, jak 

stoi. 

— 

Zostaw na miejscu kogoś z naszych. Niech nikt nie rusza skutera. Bo potem ci 

z  sądówki  podniosą  krzyk,  a  i  tak  będą  nam  wmawiać,  że  to robota  zawodowej  bandy.  Nie 

znaleźliście czegoś? 

— 

Nie ma nic, ale to nic a nic. A przecież dziewczyna miała ze sobą plecaczek z 

książkami  i  rzeczami  osobistymi,  miała  też  telefon  komórkowy,  portmonetkę,  którą  nosiła 

zawsze w tylnej kieszeni dżinsów, klucze od domu... Ale nic z tego nie znaleziono. Można by 

sądzić,  że  spotkała  kogoś  znajomego,  zatrzymała  się  i  oparła  skuter  o  murek,  żeby  jej  się 

wygodniej rozmawiało. 

Mimi odniósł jednak wrażenie, że Montalbano go nie słucha. Obruszył się. 

— 

Salvo, o co ci chodzi? 

— 

Nie wiem. Ale coś się tu nie klei - wymamrotał Montalbano. 

I zaczął się cofać krok za krokiem, jak ktoś, komu potrzeba większego dystansu, by z 

daleka,  ze  stosownej  perspektywy,  objąć  wzrokiem  cały  widok.  Augello  cofał  się  razem  z 

nim, lecz czynił to odruchowo, tylko dlatego, że tak robił komisarz. 

— 

Stoi odwrotnie - stwierdził po chwili Montal - bano. 

— 

Co takiego? 

— 

Skuter. Zauważ, Mimi. Z tego, jak stoi, powinniśmy wnioskować, że Susanna 

background image

jechała w stronę Vigaty. 

Mimi popatrzył, przytaknął ruchem głowy. 

— 

To  prawda.  Jakby  od  tego  miejsca  jechała  z  powrotem.  Ale  gdyby  jechała  w 

stronę Vigaty, to skuter powinien być oparty nie o ten murek, tylko o ten naprzeciw. 

— 

Czy  dla  skutera  to  ważne,  w  którą  stronę  stoi?  Skutery  stoją  sobie  nawet  na 

podestach  schodów.  Potrafią  się  wcisnąć,  gdzie  chcesz.  Dajmy  temu  spokój.  Jeśli  jednak 

dziewczyna  jechała  z  Vigaty,  przednie  koło  skutera  powinno  być  skierowane  w  przeciwną 

stronę. Wobec tego pytam: dlaczego skuter stoi tak, jak stoi? 

— 

Czy  to  ma  znaczenie,  Salvo?  Powodów  może  być  niezliczona  ilość.  Może, 

chcąc  go  oprzeć  o  murek,  podjechała  do  przodu  i  zawróciła...  a  może  zawróciła,  bo 

zorientowała się, że minęła kogoś znajomego... 

— 

Wszystko tu jest możliwe, to prawda - przyznał mu rację Montalbano. - Idę do 

willi. Kiedy skończysz poszukiwanie, przyjdź do mnie.  A tutaj nie zapomnij zostawić kogoś 

na straży. 

Piętrowa willa musiała być kiedyś bardzo ładna, lecz teraz najwyraźniej nikt o nią nie 

dbał  i  niczego  nie  remontował.  A  kiedy  domy  wiedzą,  że  właściciele  już  się  nimi  nie 

przejmują, zaraz jak na złość zaczynają się przedwcześnie starzeć. Masywna brama z kutego 

żelaza była uchylona. 

Potem  Montalbano  wszedł  do  wielkiego  salonu,  zastawionego  meblami  z  zeszłego 

wieku,  ciemnymi  i  ciężkimi.  Salon  na  pierwszy  rzut oka  wyglądał  na  muzeum,  tyle  było  w 

nim posążków dawnej cywilizacji południowoamerykańskiej i afrykańskich masek. Pamiątki 

z  podróży  geologa  Salvatore  Mistretty.  Pod  ścianą  stały  dwa  fotele,  stolik  z  telefonem  i 

telewizor.  Fazio  i  jakiś  mężczyzna,  pewnie  Mistretta,  siedzieli  w  fotelach  i  nie  odrywali 

wzroku  od  telefonu.  Na  widok  wchodzącego  komisarza  mężczyzna  popatrzył  pytająco  na 

Fazia. 

— 

To pan komisarz Montalbano. A to pan Mistretta. 

Mężczyzna  podszedł  z  wyciągniętą  ręką.  Montalbano  uścisnął  ją  bez  słowa.  Geolog 

wyglądał  na  jakieś  siedemdziesiąt  lat,  twarz  miał  tak  smagłą  jak  te  jego 

południowoamerykańskie  posążki,  był  chudy,  przygarbiony,  z  siwymi,  rozrzuconymi 

włosami, a jego rozbiegane jasne oczy patrzyły co chwila w inny kąt salonu, jak u narkomana. 

Widać było, że zamęcza go to niemijające napięcie. 

— 

Nic nowego? - spytał Montalbano. 

Geolog rozłożył ręce, rozżalony i niepocieszony. 

— 

Chciałbym z panem pomówić. Możemy wyjść do ogrodu? 

background image

Nie wiadomo dlaczego komisarzowi wydało się, że tutaj brak mu powietrza, salon był 

mroczny,  mimo  dwóch  wysokich  okien  wpadało  tu  niewiele  światła.  Mistretta  zawahał  się. 

Potem zwrócił się do Fazia: 

— 

Gdyby  przypadkiem odezwał się dzwonek z góry...  proszę z  łaski  swojej dać 

mi znać. 

— 

Naturalnie - odpowiedział Fazio. 

Wyszli. Ogród, który otaczał willę, był całkiem zaniedbany, zmienił się w pole pełne 

chwastów, w dodatku pożółkłych. 

— 

Proszę tędy - powiedział geolog. 

I  zaprowadził  komisarza  do  drewnianych  ławek,  stojących  półkolem  pośrodku 

zadbanej oazy zieleni. 

— 

Tutaj Susanna przychodzi się... 

Nie  miał  siły  mówić  dalej,  opadł  na  ławkę.  Komisarz  usiadł  obok  niego.  Wyjął  z 

kieszeni paczkę papierosów. 

— 

Pali pan? 

A co mu nakazał doktor Strazzera? 

„Proszę unikać palenia, jeśli się to panu uda”. 

Otóż teraz mu się nie udało. 

— 

Przestałem palić, ale w tej sytuacji... - powiedział Mistretta. 

Widzi pan, drogi doktorze Strazzera? Czasem nie można się obejść bez papierosa. 

Komisarz podsunął mu paczkę i ogień. 

Przez chwilę palili w milczeniu, potem Montalbano spytał: 

— 

Pańska żona choruje? 

— 

Umiera. 

— 

Wie, co się stało z Susanną? 

— 

Nie wie. Wciąż przyjmuje środki uspokajające i nasenne. Mój brat Carlo, który 

jest lekarzem, spędził przy niej noc. Odjechał niedawno. Jednak... 

— 

Jednak? 

— 

...jednak żona ciągle, nawet w tym stanie sztucznego snu, przywołuje Susannę, 

jakby w jakiś zagadkowy sposób wiedziała... 

Komisarz poczuł, że oblewa się potem. Jak ma rozmawiać o porwaniu córki z ojcem, 

którego żona właśnie umiera? Jedyne wyjście to przyjąć ton biurokratycznourzędo - wy, ten 

ton,  który  z  samej  swojej  natury  przeważnie  nie  ma  nic  wspólnego  z  choćby  nikłą  dozą 

człowieczeństwa. 

background image

— 

Panie  Mistretta,  mam  obowiązek  powiadomić  o  uprowadzeniu  władze. 

Sędziego, kwestora, moich kolegów z Montelusy... Może pan być też pewien, że wiadomość 

zaraz  dotrze  do  jakiegoś  dziennikarza,  który  przypędzi  tu  na  złamanie  karku  z  kamerą... 

Zwlekałem z tym powiadomieniem dlatego, że chciałem mieć całkowitą pewność. 

— 

Co do czego? 

— 

Co do tego, że mamy tu do czynienia z uprowadzeniem. 

Geolog spojrzał na komisarza, jakby został ogłuszony. 

— 

A o cóż innego może tu chodzić? 

— 

Chcę  pana  uprzedzić,  że  muszę  brać  pod  uwagę  różne  ewentualności,  nawet 

dość przykre. 

— 

To zrozumiałe. 

— 

Wobec tego spytam: pańska żona wymaga opieki? 

— 

Nieustannie, w dzień i w nocy. 

— 

Kto się o nią troszczy? 

— 

Susanna i ja, na zmianę. 

— 

Od kiedy jest już w tym stanie? 

— 

Pogorszyło jej się jakieś pół roku temu. 

— 

Nie możemy przyjąć, że Susanna, żyjąc tak długo w napięciu, nie wytrzymała i 

poddała się załamaniu nerwowemu? 

— 

Co pan przez to rozumie? 

— 

Jedynie  tyle,  że  pańska  córka  wciąż  musiała  patrzeć  na  umierającą  matkę,  że 

była zmęczona nieprzespanymi  nocami  i  nauką  i  że  musiała  jakoś wyrwać się z tej  sytuacji, 

bo już nie mogła jej znieść. 

Geolog odpowiedział bez chwili namysłu. 

— 

W  żadnym  razie.  Susanna  jest  silna,  uczciwa  i  oddana.  Nie  zrobiłaby  mi 

czegoś  takiego...  takiej  krzywdy.  To  niemożliwe.  A  zresztą  gdzie  by  uciekła,  gdzie  by  się 

ukryła? 

— 

Miała przy sobie pieniądze? 

— 

Czyja wiem? Mogła mieć co najwyżej trzydzieści euro. 

— 

Nie ma krewnych lub przyjaciół, kogoś, z kim była bliżej związana? 

— 

Czasami  odwiedzała  mojego  brata,  ale  rzadko.  Spotykała  się  tylko  ze  swoim 

chłopakiem,  z  tym,  który  tej  nocy  pomagał  mi  jej  szukać.  Chodzili  do  kina  i  na  pizzę.  Nie 

miała nikogo, na kim mogłaby w pełni polegać. 

background image

— 

A ta przyjaciółka, z którą razem się uczyły? 

— 

Nie przyjaźniły się. Były tylko koleżankami ze studiów; tak myślę. 

Przyszła kolej na pytania trudniejsze, a należało je stawiać ostrożnie, żeby nie dręczyć 

tego  człowieka,  już  i  tak  dostatecznie  udręczonego.  Montalbano  odetchnął  głębiej:  poranne 

powietrze, nawet w tej kłopotliwej sytuacji, było rześkie, łagodne, pełne zapachów. 

— 

No, a ten chłopak pańskiej córki... jak się nazywa? 

— 

Francesco. Francesco Lipari. 

— 

Nie sprzeczali się, żyli w zgodzie? 

— 

Tak, z tego, co wiem... w zasadzie tak. 

— 

Powiedział pan „w zasadzie”. To znaczy? 

— 

Miałem  na  myśli...  przez telefon, czasem słyszałem,  że coś sobie wyrzucali... 

Ale szło o głupstwa, jak to młodzi i zakochani... 

— 

Czy  można  wykluczyć,  że  Susanna  poznała  kogoś,  z  kim  się  potajemnie 

spotykała, kto miał na nią wpływ i namówił ją, żeby... 

— 

...z  nim  uciekła,  chce  pan  powiedzieć?  Panie  komisarzu,  Susanna  była 

naprawdę bardzo lojalna. Gdyby się związała z kimś innym,  na pewno powiedziałaby o tym 

swojemu chłopakowi i na pewno by się z nim rozstała. 

— 

Słowem, jest pan pewien, że mamy do czynienia z porwaniem. 

— 

Niestety, jestem pewien. 

W drzwiach willi pojawił się Fazio. 

— 

Coś się dzieje? - spytał geolog. 

— 

Usłyszałem dzwonek z góry. 

Mistretta  zerwał  się  z  ławki  i  pobiegł,  a  Montalbano,  skupiony  i  zamyślony,  powoli 

ruszył za nim. Wszedł do salonu i usiadł w wolnym fotelu przy telefonie. 

— 

Nieszczęsny  człowiek  -  powiedział  Fazio.  -  Bardzo  mi  żal  tego  Mistretty, 

naprawdę bardzo, panie komisarzu. 

— 

Nie dziwi cię, że porywacze jeszcze się nie odezwali? Dochodzi dziesiąta. 

— 

Nigdy nie miałem do czynienia z uprowadzeniem - odpowiedział Fazio. 

— 

Ja też nie miałem. I Mimi nie miał. 

Powiada się: o wilku mowa... - i coś w tym jest. 

Jak na zawołanie w tej chwili wszedł do salonu Mimi 

Augello. 

— 

Nie znaleźliśmy niczego. Co robimy? 

— 

Daj  znać  o  uprowadzeniu  tym  wszystkim,  których  musimy  zawiadamiać. 

background image

Zostaw  mi  adres  stryja  Susanny,  a  także  nazwisko  i  adres  tej  dziewczyny,  koleżanki  ze 

studiów. 

— 

A ty? - spytał Mimi, pisząc na kartce adresy, o które prosił go Montalbano. 

— 

Ja pożegnam się z panem Mistrettą, kiedy tu zejdzie, i pojadę do komisariatu. 

— 

Przecież  jesteś  na  zwolnieniu  -  zdziwił  się  Mimi.  -  Prosiłem,  żebyś  tu 

przyjechał i coś doradził, szło mi tylko o to, a nie... 

— 

Jesteś całkiem spokojny, kiedy komisariat zostaje na głowie Catarelli? 

Mimi umilkł, zapadła krępująca cisza. 

— 

Kiedy  porywacze  się  zgłoszą,  co,  mam  nadzieję,  nastąpi  szybko,  daj  mi  od 

razu znać - poprosił stanowczym tonem komisarz. 

— 

Dlaczego ma pan nadzieję, że zgłoszą się szybko? - spytał Fazio. 

Montalbano  najpierw  przeczytał  karteczkę,  którą  mu  podał  Augello,  i  włożył  ją  do 

kieszeni. Dopiero potem odpowiedział: 

— 

Czy możemy być tacy pewni, że w tym uprowadzeniu chodzi owymuszenie okupu? 

Nie możemy. Powiedzmy to sobie otwarcie: dziewczynę taką jak Susanna porywa się albo dla 

pieniędzy, albo z myślą o gwałcie. Galio powiedział mi, że jest bardzo ładna. W takim razie 

musimy też poważnie liczyć się z tym, że już została zgwałcona i zabita. 

Te  słowa wszystkich zmroziły.  W ciszy rozległy  się dochodzące ze  schodów ciężkie 

kroki. Geolog wszedł do salonu i zobaczył Augella. 

— 

Znaleźliście coś? - spytał. 

Mimi jedynie pokręcił głową. 

Mistretta  omal  nie  stracił  przytomności,  zachwiał  się  na  nogach.  Mimi  sprawnie  go 

podtrzymał. 

— 

Dlaczego  to  zrobili?  Dlaczego?  -  powiedział  gospodarz,  chwytając  się  za 

głowę. 

— 

Wiadomo dlaczego - odpowiedział Augello, sądząc, że w ten sposób zdoła go 

pocieszyć.  -  Zobaczy  pan,  że  zażądają  okupu,  a  sędzia  wyrazi  zgodę,  by  pan  ten  okup 

zapłacił, i w ten sposób... 

— 

Jak  mogę  zapłacić?!  Skąd  na  to  wezmę?!  -  zawołał  zrozpaczony  Mistretta.  - 

Wszyscy wiedzą, że utrzymujemy się tylko z mojej emerytury. I że jedyna rzecz, jaką mamy, 

to ten dom. 

Montalbano stał obok Fazia. I usłyszał, jak ten szepce: 

— 

Matko Boża! Jak to się skończy...? 

Galio  zostawił  komisarza  pod  domem  studentki,  która  nazywała  się  Tina  Lofaro  i 

background image

mieszkała przy jednej z głównych ulic Vigaty, w starej, dwupiętrowej kamienicy. Tak zresztą 

wyglądały  wszystkie  budynki  w  centrum.  Komisarz  miał  już  nacisnąć  przycisk  domofonu, 

kiedy brama otworzyła się i wyszła z niej starsza, może pięćdziesięcioletnia kobieta, ciągnąc 

za sobą wózek na zakupy. 

— 

Proszę nie zamykać - powiedział Montalbano. 

Kobieta  przez  chwilę  nie  potrafiła  się  zdecydować,  co  ma  zrobić.  Wyciągniętą  ręką 

przytrzymywała  skrzydło  bramy,  które  chciało  się  zamknąć,  uprzejmość  walczyła  w  niej  z 

przezornością,  ale  kiedy  przyjrzała  się  uważnie  komisarzowi,  zdecydowała,  że  może  go 

wpuścić.  Komisarz  wszedł  i  zamknął  za  sobą  bramę.  W  kamienicy  nie  było  windy,  a  na 

skrzynce  na  listy  przeczytał,  że  państwo  Lofaro  mieszkają  pod  szóstym.  Zakładając,  że  na 

każdej  kondygnacji  są  po  dwa  mieszkania,  znaczyło  to,  że  musi  wspiąć  się  aż  na  drugie 

piętro. Umyślnie nie zadzwonił wcześniej, bo z doświadczenia wiedział, że nagłe pojawienie 

się na progu mężczyzny, który reprezentuje prawo, budzi w najlepszym, ale to w najlepszym 

razie niepokój nawet w człowieku będącym wcieloną niewinnością, gdyż nawet ktoś taki od 

razu zadaje sobie pytanie: cóż złego mogłem zrobić? Tak już jest, że wszystkie uczciwe osoby 

zawsze  myślą,  chociażby  odruchowo,  że  mogły  zrobić  coś  złego.  A  osoby  nieuczciwe, 

przeciwnie, są pewne, że zawsze postępują uczciwie. 

Niemniej jednak, uczciwe czy nie, widząc nagle policjanta, czują się niepewnie. A w 

takim stanie rzeczy łatwiej znaleźć szczeliny w chroniącym je pancerzu. 

Dzwoniąc, spodziewał się, że otworzy mu właśnie Tina. I tak przemyślnie zaskoczona 

na  pewno  mu  wyjawi,  że  Susanna  podzieliła  się  z  nią  jakimś  swoim  sekretem,  być  może 

przydatnym w śledztwie. Otworzyły się drzwi, a stojąca w nich nieładna dwudziestolatka była 

czarna  jak kruk, niewysoka  i otyła; spoglądała  na komisarza przez grube szkła w okularach. 

Na  pewno  Tina.  I  od  razu  okazało  się,  że  zaskakiwanie  rzeczywiście  robi  na  ludziach 

wrażenie. Tyle że czasami inne, niż miało zrobić. 

— 

Nazywam się Montal... 

— 

Montalbano!  To  pan!  Komisarz  Montalbano!  -  zawołała  Tina  z  uśmiechem, 

który rozlał się dosłownie na całą jej twarz. - O Boże, ale mam szczęście! Nie liczyłam na to, 

że pana poznam! Ależ mam szczęście! Już się spociłam z wrażenia! Ależ jestem szczęśliwa! 

Komisarz odniósł wrażenie, że zmienił się w marionetkę, tyle że pozbawioną drutów, 

którymi  ktoś  mógłby  poruszać.  Spostrzegł  też  ze  zdumieniem,  że  dziewczyna,  która  przed 

nim stoi, zaczyna się ulatniać, że z wolna unosi się wokół niej coraz więcej pary wodnej. Tina 

roztapiała  się  jak  kostka  masła  zapomniana  w  lecie  na  słońcu.  Wyciągnęła  do  komisarza 

spoconą rękę, łapczywie uchwyciła go za przegub, wciągnęła do środka i zamknęła drzwi. A 

background image

potem już tylko stała przed nim i milczała. Na twarzy zrobiła się czerwona jak dojrzały arbuz, 

ręce miała złożone jak do modlitwy i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. 

Komisarz przez chwilę poczuł się tak, jakby został zmieniony w cudowną Madonnę z 

Pompejów. 

— 

Chciałbym... - zaczął wreszcie mówić. 

— 

Naturalnie! Przepraszam pana, proszę dalej! - powiedziała Tina, otrząsając się 

z osłupienia i prowadząc komisarza do salonu. - Kiedy stanął pan jak żywy przede mną, omal 

nie zemdlałam.  Co się z panem dzieje?  Wyzdrowiał pan?  Ależ się cieszę! Czytam  mnóstwo 

powieści  kryminalnych,  przepadam  za  nimi,  ale  panu,  panie  komisarzu,  nie  dorównuje  ani 

Maigret, ani Poirot, ani... Może kawy? 

— 

Kto? 

Ponieważ  słowa  płynęły  z  ust  dziewczyny  bez  chwili  przerwy,  komisarz  usłyszał: 

„Możekawy”, jakby miała na myśli jakiegoś nieznanego mu japońskiego policjanta. 

— 

Może ma pan ochotę na kawę? 

Pewnie dobrze by mu zrobiła. 

— 

Owszem, jeśli tylko to dla pani nie kłopot... 

— 

Jakiż tam kłopot! Mama wyszła na zakupy pięć minut temu, służąca dzisiaj nie 

przyjdzie,  zostałam  w  domu  sama,  ale  przecież  z  kawą  sobie  poradzę,  i  to  zaraz,  w  jednej 

chwili! 

Zniknęła. Więc byli w domu sami? Komisarza to zaniepokoiło. Tę dziewczynę chyba 

stać na Bóg wie co. Doszedł go z kuchni brzęk filiżanek i jakieś szeptanie. Z kim rozmawia, 

skoro go zapewniała, że nikogo oprócz niej nie ma w domu? Mówi do siebie? Wstał, wyszedł 

z  salonu  na  korytarz,  drzwi  do  kuchni  znajdowały  się  po  lewej  stronie,  drugie  z  rzędu. 

Podszedł pod nie na palcach. Tina ściszonym głosem rozmawiała przez komórkę. 

— 

...on jest tutaj, u mnie, jest ze mną! Wcale nie żartuję! Pojawił się nagle i jest. 

Jeżeli  przyjdziesz  za  dziesięć  minut,  na  pewno  go  jeszcze  zastaniesz.  Mój  Boże,  Sandro, 

zadzwoń  do  Manueli,  ona  także  zechce  tu  przyjść.  I  przynieś  aparat,  zrobimy  sobie  z  nim 

zdjęcia. 

Montalbano  wrócił  do  salonu.  Tylko  tego  brakowało!  Trzy  dwudziestolatki,  które 

przykleją się do niego jak do gwiazdy rocka! Musi załatwić sprawę z Tiną w niecałe dziesięć 

minut.  Wypił  wrzącą  jeszcze  kawę,  sparzył  sobie  usta,  ale  od  razu  zaczął  zasypywać  Tinę 

pytaniami.  Jednak  tym  razem  zaskoczenie  na  nic  się  nie  przydało  i  odpowiedzi  dziewczyny 

nic ciekawego do śledztwa nie wnosiły. 

— 

Może nie jesteśmy przyjaciółkami od serca. Poznałyśmy się na uniwersytecie. 

background image

Kiedy  się okazało,  że obie  jesteśmy z Vigaty, umówiłyśmy  się,  że do pierwszego egzaminu 

będziemy  się  uczyć  razem,  i  dlatego  Susanna  już  gdzieś  od  miesiąca  siedziała  u  mnie 

codziennie od piątej do ósmej. 

— 

Tak, myślę, że była bardzo zakochana we Francescu. 

— 

Nie, nigdy nie mówiła mi o żadnych innych chłopakach. 

— 

Nie, nie wiem o nikim, kto by się koło niej kręcił. 

— 

Susanna  jest  miła,  solidna,  ale  nie  jest  wylewna.  Woli  trzymać  wszystko  dla 

siebie. 

— 

Nie, wczoraj wieczór wyszła jak zwykle. Miałyśmy 

s

’ę znowu spotkać dzisiaj 

o piątej. 

— 

Ostatnio  była  taka  sama  jak  zawsze.  Ciągle  się  martwiła  o  matkę.  Około 

siódmej  robiłyśmy  sobie  przerwę  w  nauce  i  Susanna  zawsze  wtedy  telefonowała  do  domu, 

żeby spytać, jak się matka czuje. Tak, wczoraj także. 

— 

Panie komisarzu, mnie po prostu nie mieści się w głowie, żeby ktoś ją porwał. 

Nic  takiego  się  nie  stało,  o  to  jestem  spokojna.  O  Boże,  jak  to  dobrze,  że  pan  mnie 

przesłuchuje!  Chce pan  wiedzieć,  co  myślę o tym wszystkim?  Matko święta,  ale  się cieszę! 

Komisarz Montalbano chce wiedzieć, co ja myślę. Zaraz to panu powiem. Myślę, że Susanna 

gdzieś się zabrała z domu, bo sama tak postanowiła. Chciała trochę odpocząć, już nie mogła 

znieść, że ciągle musi patrzeć, jak matka umiera, i tak dzień po dniu, noc po nocy. 

— 

Jak to, już pan idzie? Już mnie pan przesłuchał? Nie może pan jeszcze zostać? 

Tylko  pięć  minut.  Chciałyśmy  sobie  zrobić  z  panem  zdjęcie.  Nie  wezwie  mnie  pan  do 

komisariatu? Nie chce pan? 

Widząc, że komisarz wstaje, zerwała się z krzesła. I jakoś tak zaczęła się kręcić, jakby 

miała zaprezentować przed Montalbanem taniec brzucha. To go przeraziło. 

— 

Wezwę panią, wezwę - zapewnił ją, idąc szybkim krokiem. 

Kiedy  Catarella  nagle  zobaczył,  że  Montalbano  wszedł  do  komisariatu,  omal  nie 

stracił przytomności. Mógł się osunąć na ziemię. 

— 

Matko  Boża,  jak  ja  się  cieszę!  Jaka  to  radość,  Matko  Boża,  widzieć  pana 

komisarza znowu u nas! 

Montalbano wszedł do swego gabinetu,  a chwilę  później  drzwi z  hukiem  uderzyły o 

ścianę. A ponieważ od tego odwykł, nie pohamował złości. 

— 

Czego chcesz? 

Na progu stał zasapany Catarella. 

— 

Niczego, panie komisarzu! Znowu mi się wyrwały z ręki. 

background image

— 

Ale o co ci chodzi? 

— 

Ach,  panie  komisarzu!  Z  radości,  że  pan  wrócił,  poplątało  mi  się  w  głowie. 

Tutaj pan kwestor ciągle telefonii i zawsze szukał pana jak najszybciej. 

— 

Dobrze. To teraz ty zatelefonuj do niego i mnie z nim połącz. 

— 

Montalbano? Przede wszystkim jak się pan czuje? 

— 

Jako tako, dziękuję. 

— 

Pozwoliłem sobie szukać pana w domu, ale pańska... ale pani powiedziała mi... 

Wobec tego... 

— 

Słucham, panie kwestorze. 

— 

Otrzymałem już wiadomość o uprowadzeniu. Przykra sprawa, prawda? 

— 

Niezmiernie przykra. 

Egzaltowany ton zawsze robił  na kwestorze wielkie wrażenie.  Ale po co go szuka, o 

co mu chodzi, co ten jego telefon może znaczyć? 

— 

W  rzeczy  samej...  chciałem  pana  prosić,  żeby  pan  podjął  pracę...  oczywiście 

chwilowo  i oczywiście  jeśli czuje  się pan  na siłach...  Komisarz  Augello  będzie teraz  musiał 

zadbać  o  koordynację  prac  w  terenie,  a  kto  miałby  go  zastąpić  w  Vigacie,  doprawdy  nie 

wiem... sam więc pan rozumie. 

— 

Rozumiem. 

— 

To  wspaniale!  Oficjalnie  zawiadamiam  też  pana,  że  śledztwo  w  sprawie 

uprowadzenia powierzyłem komisarzowi Minutolo, ponieważ komisarz Minutolo pochodzi z 

Ka - labrii... 

Akurat! Minutolo urodził się tutaj, na Sycylii, w Ali, w prowincji mesyńskiej. 

— 

...i jako Kalabryjczyk dobrze się orientuje w kwestii porwań. 

Gdyby się kierować regułami logiki kwestora Bonetti- 

-  Alderighiego,  należałoby  uznać,  że  wystarczy  być  Chińczykiem,  by  znać  się  na 

żółtaczce. 

— 

Proszę też - ciągnął kwestor - żeby pan nie ingerował, jak to się panu zdarza, w 

pracę  innych.  Proszę  ją  jedynie  wspierać  i  ewentualnie  podjąć  jakieś  oddzielne,  uboczne 

śledztwo, które pana zanadto nie wyczerpie, a być może jakoś się wtopi w główne śledztwo 

komisarza Minutolo. 

— 

Czy mógłbym prosić o jakiś przykład? 

— 

Ale czego? 

— 

Tego, jak miałbym się wtopić w dochodzenie komisarza Minutolo? 

Bawiło  go  granie  przed  kwestorem  kompletnego  idioty,  co  nie  zmieniało  faktu,  że 

background image

kwestor naprawdę miał go za takiego. BonettiAlderighi westchnął tak głośno, że aż dawało to 

do myślenia.  Więc Montalbano pomyślał  i zrozumiał. Uznał, że chyba  lepiej  nie przedłużać 

tej zabawy. 

— 

Przepraszam, panie kwestorze. Wiem, o co panu chodzi, proszę mi wybaczyć. 

Jeżeli główne śledztwo prowadzi komisarz Minutolo, to komisarz Minutolo będzie jak 

Pad, a ja jak jeden z jego dopływów, jak Dora - Riparia lub Baltea - nieważne zresztą 

która. Prawda? 

— 

Prawda - powiedział znużony kwestor. I od razu się rozłączył. 

Z  tego  telefonu  wynikało  jednak  choć  tyle  dobrego,  że  śledztwo  ma  prowadzić 

komisarz  Filippo Minutolo,  zwany  Fifi, człowiek inteligentny, z którym  można się dogadać. 

Montalbano zadzwonił do domu, do Livii, żeby jej powiedzieć, że musi podjąć pracę, chociaż 

ma  się  w  niej  ograniczyć  tylko  do  roli  Dory  Riparii  (lub  Baltei).  Livia  nie  podnosiła 

słuchawki,  co pewnie znaczyło, że wsiadła do auta i pojechała pokręcić się pod świątyniami 

albo  po  muzeum,  jak  to  robiła  za  każdym  razem,  kiedy  przyjeżdżała  do  Vigaty.  Próbował 

dodzwonić  się  na  jej  komórkę,  ale  była  wyłączona.  A  ściślej  mówiąc,  anonimowy  nagrany 

głos zawiadamiał  go,  że osoba,  do której dzwoni,  jest nieosiągalna.  I  radził,  żeby za chwilę 

spróbować połączyć się ponownie. Ale jak można połączyć się z kimś, kto jest nieosiągalny? 

Tylko  próbując  i  próbując  co  jakiś  czas?  Ludzie  z  centrali  telefonicznych  wymyślili  jak 

zwykle bezsensowne rozwiązanie. Mówią w dodatku, że wybrany numer nie istnieje... nawet 

na to sobie pozwalają.  A przecież wszystkie  numery  istnieją,  czy ktoś chce,  czy  nie.  Gdyby 

zabrakło  jednego  numeru,  tylko  jednego  jedynego  z  całej  nieskończonej  ich  ilości,  świat 

pogrążyłby się w zamęcie. Czyżby ci od telefonów tego nie rozumieli? 

Tak  czy  inaczej  o  tej  porze  już  nie  było  mowy  o  zjedzeniu  obiadu  w  domu,  w 

Marinelli. Ani w lodówce, ani w piekarniku nie znalazłby niczego przygotowanego przez Ade 

- linę. Gosposia dobrze wie, że przyjechała Livia, i nie stanie na progu jego domu, dopóki nie 

nabierze pewności, że Livia odjechała - tak bardzo obie panie nie mogą się nawzajem znieść. 

Już wychodził z komisariatu, żeby pójść do gospody „U Enza”, kiedy wpadł Catarella 

i powiedział, że dzwoni do niego komisarz Minutolo. 

— 

Co nowego, Fifi? 

— 

Nic nowego, Salvo. Dzwonię do ciebie w sprawie Fazia. 

— 

A co się dzieje z Faziem? 

— 

Możesz  mi go wypożyczyć?  Wyobraź sobie,  że do tego śledztwa kwestor  nie 

przydzielił  mi  ani  jednego  agenta,  tylko  samych  techników,  a  ci  podłączyli  do  telefonu 

podsłuch i odjechali. A jeszcze mi powiedział, że sam sobie ze wszystkim poradzę. 

background image

— 

Bo jesteś z Kalabrii i tym samym znasz się na porwaniach, tak mi objaśnił nasz 

drogi kwestor. 

Minutolo coś wymamrotał pod nosem i na pewno nie była to pochwała ich wspólnego 

przełożonego. 

— 

No to jak? Pożyczysz mi Fazia przynajmniej do wieczora? 

— 

Jeżeli wcześniej  nie padnie ze zmęczenia.  Posłuchaj,  Fifi, nie dziwi cię to, że 

porywacze jeszcze się nie odezwali? 

— 

Czy mnie to nie dziwi? Nie dziwi. Miałem kiedyś na Sardynii taki przypadek, 

że łaskawie odezwali się dopiero po tygodniu. A innym razem... 

— 

Sam widzisz, że znasz się na porwaniach. Kwestor miał rację. 

— 

Wiesz co, Salvo? Pocałujcie wy mnie, gdzie chcecie, i ty, i twój kwestor. 

Montalbano  wykorzystał  ten  szczęśliwy  zbieg  okoliczności,  że  nic  nie  musiał,  bo 

Livia była nieosiągalna. 

— 

Witam  pana,  panie  komisarzu.  Dobry  dzień  pan  wybrał  -  powiedział  mu  na 

powitanie Enzo. 

Przygotował  dziś  wyjątkowo  kuskus  z  ośmioma  gatunkami  ryby,  ale  wyłącznie  dla 

wybranych klientów. Zaliczał do nich naturalnie komisarza, a komisarz, kiedy zobaczył przed 

sobą pełen talerz i wciągnął zapach w nozdrza, poczuł się po prostu uszczęśliwiony. Enzo to 

dostrzegł, ale dyskretnie nie skomentował. 

— 

Proszę spojrzeć, komisarzu! Mam nadzieję, że nie zaczął pan dbać o linię. 

— 

Właśnie zacząłem - skłamał bez wahania komisarz. 

Pochłonął  dwie  porcje.  Potem  okazał  się  jeszcze  na  tyle  bezczelny,  że  spytał,  czy  w 

kuchni  nie  ocalała  przypadkiem  jakaś  barwena,  boby  mu  na  niej  zależało.  Przechadzka  do 

latami  morskiej  stała  się  po  takim  obiedzie  siłą  rzeczy  konieczna,  musiał  bowiem  zadbać 

jeszcze o trawienie. 

Po  powrocie  do  komisariatu  zadzwonił  do  Livii.  Głos  w  komórce  znowu  mu 

odpowiedział, że osoba, z którą chce rozmawiać, jest nieosiągalna. No to trudno. 

Przyszedł Galluzzo, żeby mu zreferować sprawę jakiejś kradzieży w supermarkecie. 

— 

Przepraszam cię, Galluzzo, a nie ma komisarza Au - gello? 

— 

Owszem, jest. Siedzi u siebie. 

— 

Idź  z  tym  do  niego.  Wyspowiadaj  się  przed  nim,  zanim  mszy  do  pracy  w 

terenie, którą musi koordynować, jak wyraził się nasz drogi pan kwestor. 

Nie  warto  było  się  wyżywać,  ale  się  wyżył,  bo  zniknięcie  Susanny  nie  dawało  mu 

spokoju. Dziewczynę mógł przecież porwać pospolity maniak seksualny. Może jednak trzeba 

background image

zasugerować komisarzowi Minutolo, żeby nie zwlekał i od razu zajął się jej poszukiwaniem, 

zamiast czekać na telefon, który może nigdy nie zadzwoni. 

Wyjął  z  kieszeni  karteczkę  z  adresami,  które  mu  zapisał  Augello,  i  wybrał  numer 

chłopaka Susanny. 

— 

Halo!  Mieszkanie  państwa  Lipari?  Nazywam  się  Montalbano,  jestem 

komisarzem. Chciałbym rozmawiać z Franceskiem. 

— 

Aha, to pan. Mówi Francesco. 

Jego głos przepełniało rozczarowanie; widocznie miał nadzieję, że to dzwoni Susanna. 

— 

Francesco, mógłby pan do mnie wstąpić? 

— 

Kiedy? 

— 

Nawet zaraz. 

— 

Jest coś nowego? 

Do rozczarowania dołączył się niepokój. 

— 

Nie, nie ma nic nowego. Chcę tylko z panem porozmawiać. 

— 

Zachwilętambędę. 

I rzeczywiście pojawił się po niecałych dziesięciu minutach. 

— 

Wie pan, jak się jedzie skuterem, to nie trwa długo. 

Ładny chłopak, wysoki, starannie ubrany, ze spojrzeniem jasnym i otwartym. Rzucało 

się  jednak  w  oczy,  że  nawet  na  chwilę  nie  wyzbywa  się  przygnębienia.  Usiadł  na  skraju 

krzesła, napięty i czujny. 

— 

Już pana przesłuchiwał mój kolega Minutolo? 

— 

Nikt mnie nie przesłuchiwał. Dzisiaj rano zadzwoniłem do ojca Susanny, żeby 

się dowiedzieć, czy przypadkiem... ale, niestety, nic jeszcze... 

Umilkł, popatrzył komisarzowi prosto w oczy. 

— 

Nie odzywają się i to mi każe myśleć o najgorszym. 

— 

Czyli - o czym? 

— 

Ze porwał  ją ktoś,  kto  chciał  ją przemocą zmusić...  I  albo jest  jeszcze w  jego 

rękach, albo już coś się stało... 

— 

Skąd się u pana biorą takie myśli? 

— 

Panie komisarzu,  tutaj wszyscy  wiedzą,  że ojciec Susanny  nie  ma złamanego 

centa na okup. Kiedyś był zamożny, potem musiał wszystko sprzedać. 

— 

Dlaczego to zrobił? Nie wiodło mu się w interesach? 

— 

Nie  wiem,  co  się  stało.  Na  pewno  nie  szło  o  interesy,  bo  nigdy  się  nimi  nie 

zajmował. Miał znaczne oszczędności, zawsze w swoim zawodzie dobrze zarabiał. Myślę 

tez

background image

że matka Susanny trochę odziedziczyła... ale niewiele wiem, naprawdę. 

— 

Proszę mówić, ile pan wie. 

— 

Czy  można  sobie  wyobrazić  porywaczy,  którzy  nie  mają  zielonego  pojęcia  o 

sytuacji materialnej upatrzonej osoby? Którzy się kompletnie mylą? To się nie zdarza. Takie 

typy o wszystkim wiedzą lepiej od urzędu skarbowego. 

Tym wywodom nie można było nic zarzucić. 

— 

Jest w tym jeszcze jedna dziwna sprawa - ciągnął dalej Francesco. - Już kilka 

razy czekałem na Susannę pod domem Tiny. 

Kiedy  wychodziła,  jechaliśmy  dwoma  skuterami  pod  willę.  Czasami  zatrzymaliśmy 

się po drodze, a potem jechaliśmy dalej. Pod bramą się z nią żegnałem i wracałem do Vigaty. 

Za każdym razem tą samą drogą. Najkrótszą, tą, którą zawsze jeździła Susanna. Ale wczoraj 

wieczorem  Susanna  pojechała  inaczej,  przez  odludzie,  polną  drogą,  którą  miejscami  trudno 

pokonać autem, chyba że terenowym, na której nie ma świateł i która jest znacznie dłuższa od 

tej codziennej. Nie rozumiem dlaczego. Taka droga aż prowokuje do jakiegoś przestępstwa. I 

może pechowo Susanna natknęła się tam na kogoś, kto... 

Wszystko układało się w głowie tego chłopaka bardzo sprawnie. 

— 

Francesco, ile pan ma lat? 

— 

Dwadzieścia  trzy.  Proszę  mi  mówić  po  imieniu,  jeśli  pan  chce.  Mógłby  pan 

być moim ojcem. 

Montalbano ze smutkiem pomyślał, że teraz, w tym wieku, w żadnym razie nie może 

stać się nagle ojcem tak miłego dorosłego chłopaka. 

— 

Jesteś na studiach? 

— 

Tak, na prawie. W przyszłym roku robię dyplom. 

— 

A potem? Czym się chcesz zająć? 

Pytał o to tylko dlatego, żeby jakoś rozładować utrzymujące się napięcie. 

— 

Chcę robić to co pan. 

Komisarz uznał, że pewnie się przesłyszał. 

— 

Chcesz wstąpić do policji? 

— 

Tak. 

— 

Dlaczego? 

— 

Dlatego, że podoba mi się taka praca jak pańska. 

— 

Życzę powodzenia. A wracając do twojej hipotezy z jakimś gwałcicielem... bo 

to tylko hipoteza, nic dowiedzionego... 

— 

Którą z pewnością także bierze pan pod uwagę. 

background image

— 

Oczywiście. Czy Susanna nigdy ci nie mówiła, że ktoś ją nagabuje, że odbiera 

podejrzane telefony? Czy nie spotkało jej coś w tym rodzaju? 

— 

Susanna  jest bardzo zamknięta w sobie.  Komplementów, owszem,  nasłuchała 

się w życiu wiele, to zrozumiałe. Gdziekolwiek się pojawiała, zaraz prawili jej komplementy. 

Jest przecież piękna. Czasem mi je powtarzała, razem się z nich śmialiśmy. Ale gdyby doszło 

do czegoś, co by ją zaniepokoiło, to na pewno też by mi o tym powiedziała, daję głowę. 

— 

Jej przyjaciółka, Tina, daje głowę, że Susanna po prostu postanowiła zabrać się 

gdzieś z domu. 

Francesco popatrzył na komisarza zaskoczony, z otwartymi ustami. 

— 

Dlaczego miałaby gdzieś pójść? 

— 

Dlatego,  że  nagle  się  załamała.  Ciągle  cierpienie,  życie  w  napięciu  przy 

umierającej  matce,  zwykłe  zmęczenie  całonocnym  czuwaniem,  a  do  tego  jeszcze  nauka. 

Może Susanna była zupełnie nieodporna? 

— 

Tina tak to sobie wyobraża? Wobec tego całkiem nie zna Susanny. Na pewno 

nerwy  mogą  ją zawieść  i  może się załamać,  ale z czymś takim  można się  liczyć dopiero po 

śmierci  matki.  Dopóki  matka żyje,  Susanna  będzie siedziała przy  jej  łóżku.  Kiedy sobie  coś 

postanowi,  coś,  do  czego  jest  przekonana,  staje  się  bardzo  stanowcza...  Gdzież  tam 

nieodporna! Nie, panie komisarzu, może mi pan wierzyć, taka hipoteza nie wchodzi w grę, to 

absurd. 

— 

A przy okazji spytam się jeszcze o matkę Susanny: co jej jest? 

— 

Szczerze mówiąc,  nie rozumiem co. Nic z tego nie rozumiem. Nie tak dawno 

stryj Susanny, Carlo, który jest lekarzem, poprosił o konsultację dwóch specjalistów, jednego 

z Rzymu, drugiego z Mediolanu. Rozłożyli ręce. Susanna powiedziała mi, że matka umiera na 

chorobę,  której  nie da się uleczyć,  bo ta choroba polega  na tym, że  już  nie chce  się żyć.  To 

jakiś rodzaj śmiertelnej depresji. A kiedy spytałem o przyczynę tej depresji, bo moim zdaniem 

depresja  zawsze  musi  mieć  jakąś  przyczynę,  Susanna  odpowiedziała  wykrętnie,  nic  mi  nie 

wyjaśniła. 

Montalbano skierował rozmowę z powrotem na dziewczynę. 

— 

Jak poznałeś Susannę? 

— 

Przypadkiem, w barze. Przyszła z koleżanką, którą znałem. 

— 

Kiedy to było? 

— 

Pół roku temu. 

— 

I  od  razu  poczuliście  do  siebie  sympatię?  Francesco  próbował  się  zdobyć  na 

uśmiech. 

background image

— 

Sympatię? To była miłość od pierwszego wejrzenia! 

— 

I od razu zaczęliście z tego korzystać? 

— 

Nie rozumiem. Z czego? 

— 

Z miłości. Żyliście ze sobą? 

— 

Tak. 

— 

Gdzie? 

— 

U mnie w domu. 

— 

Mieszkasz sam? 

— 

Nie, z ojcem. Ale ojca nie ma,  jeździ za granicę.  Zajmuje się hurtem drewna, 

teraz jest w Rosji. 

— 

A matka? 

— 

Rozwiedli się. Matka wyszła drugi raz za mąż, mieszka w Syrakuzach. 

Komisarz dostrzegł, że Francesco chce jeszcze coś dodać. 

— 

Mów dalej - zachęcił go. 

— 

Jednak nie było to... 

— 

Powiedz, co masz powiedzieć. 

Chłopak wahał się, widać było, że z przykrością zwierza się ze spraw intymnych. 

— 

Kiedy  już  będziesz  w  policji,  sam  zobaczysz,  że  przyjdzie  ci  zadawać  także 

niedyskretne pytania. 

■- Wiem o tym. Chciałem tylko powiedzieć, że nie spaliśmy często. 

— 

Susanna nie chciała? 

— 

Nie,  wyglądało  to  trochę  inaczej.  To  ja  zawsze  ją  prosiłem,  żeby  do  mnie 

wstąpiła.  Czasami  jednak  wyczuwałem,  że  jest  przy  tym...  czy  ja  wiem...  nieobecna,  że 

myślami  jest  gdzie  indziej.  Zostawała  u  mnie,  żeby  mi  zrobić  przyjemność,  i  tyle. 

Tłumaczyłem to sobie tak, że na wszystko, na to też, ma wpływ choroba matki. Dlatego było 

mi wstyd się domagać... Dopiero wczoraj po południu... 

Umilkł. Zachmurzył się, sprawiał wrażenie niezdecydowanego. 

— 

To dziwne - powiedział cicho. 

Komisarz kuł żelazo, póki gorące. 

— 

Dopiero wczoraj po południu? - nalegał. 

— 

Sama  mnie  spytała,  czy  pójdziemy  do  mnie.  Oczywiście  odpowiedziałem,  że 

pójdziemy. Mieliśmy mało czasu, bo wcześniej Susanna wstępowała do banku, a potem miała 

iść się uczyć do Tiny. 

Chłopak wciąż był niezdecydowany. 

background image

— 

Może  chciała  ci  się  odwdzięczyć  za  twoją  wyrozumiałość  -  powiedział 

Montalbano. 

— 

Może  i  tak.  Ponieważ  dopiero  wczoraj,  po  raz  pierwszy,  Susanna  sama... 

Zdecydowała się. Tym razem była całkowicie... ze mną. Rozumie pan? 

— 

Rozumiem.  Posłuchaj,  chyba  mi  wspomniałeś,  że  zanim  się  z  tobą  spotkała, 

wstępowała do banku. Wiesz dlaczego? 

— 

Miała pobrać pieniądze z konta. 

— 

I pobrała? 

— 

Na pewno. 

— 

Wiesz, ile wzięła? 

— 

Nie wiem. 

W takim razie dlaczego jej ojciec twierdził, że miała w kieszeni najwyżej trzydzieści 

euro? Nie wiedział, że była w banku? A jeśli ojciec mówił prawdę, to chłopak zmyślał. 

— 

W  porządku,  Francesco,  to  wszystko.  Cieszę  się,  naprawdę  się  cieszę,  że  cię 

poznałem. Jeżeli będziesz mi potrzebny, skontaktuję się z tobą. 

Podał mu rękę. Francesco mocno ją uścisnął. 

— 

Mogę pana jeszcze o coś spytać? - powiedział. 

— 

Oczywiście, pytaj. 

— 

Dlaczego, pana zdaniem, skuter Susanny stał odwrócony w przeciwną stronę? 

Ten Francesco Lipari będzie kiedyś znakomitym śledczym - to pewne. 

Zadzwonił do Marinelli. Livia niedawno wróciła, była rozpromieniona. 

— 

Odkryłam wspaniałe miejsce, wiesz? - powiedziała. - Nazywa się Kolymbetra. 

Salvo,  pomyśl  tylko:  wcześniej  był  tam  ogromny  zbiornik  na  wodę  wykuty  w  skale  przez 

kartagińskich niewolników. 

— 

Gdzie to jest? 

— 

Ciągle  w  tym  samym  miejscu,  w  pobliżu  świątyń.  Zrobili  tam  teraz  wielki 

park, piękny, rajski, i od niedawna otwarty dla publiczności. 

— 

Jadłaś coś? 

— 

Tak, jadłam. W Kolymbetrze kupiłam sobie kanapkę. A ty? 

— 

Ja także zjadłem kanapkę, tyle mi wystarczyło. 

Ten  wykręt  przyszedł  mu  do  głowy  na  zawołanie,  spontanicznie.  Dlaczego  jej  nie 

powiedział, że rzucił  się żarłocznie  na kuskus  i  barwenę,  że  zlekceważył dietę,  do której go 

zmuszała? No, dlaczego? Może ze wstydu, może z tchórzostwa, a może z rozsądku, żeby nie 

wdawać się w te ich stałe przekomarzania. 

background image

— 

Biedny Salvo! Dzisiaj wrócisz późno? 

— 

Chyba nie. 

— 

To zrobię coś na kolację. 

Doigrał  się!  Od  razu  został  ukarany  za  swoje  wykręty:  odpokutuje  teraz,  jedząc  tę 

Livii kolację.  Rzecz  nawet nie w tym,  że Livia radzi  sobie w kuchni  beznadziejnie,  nie,  tak 

źle nie jest, ale wszystko, co gotuje, jest niedosolone, ledwo przyprawione, zawsze leciutkie, 

jak  najlżejsze,  prawdę  mówiąc,  całkiem  bez smaku.  To nie  jest dobra  kuchnia: to namiastka 

dobrej kuchni. 

Postanowił  wstąpić  jeszcze  po  drodze  do  willi,  żeby  zobaczyć,  co  się  tam  dzieje.  A 

kiedy  podjechał  do  ogrodzenia,  stwierdził,  że  dzieje  się  bardzo  wiele.  Na  ulicy  przed  willą 

stało z dziesięć samochodów,  a pod zamkniętą bramą  biegało tam  i z powrotem sześciu czy 

siedmiu  mężczyzn  z  kamerami  na  ramieniu,  żeby  przynajmniej  ująć  alejkę  i  ogród. 

Montalbano podniósł szybę w aucie i naciskając straceńczo klakson, ruszył prosto na bramę z 

taką szybkością, że omal wbił się w ogrodzenie. 

— 

To komisarz! Komisarz Montalbano! 

Słyszał,  że  coś  do  niego  krzyczą,  jakiś  bezczelny  fotograf  oślepił  go  fleszem.  Na 

szczęście agent z komisariatu w Montelusie, stojący tu na straży, poznał go i otworzył bramę. 

Komisarz wjechał, zatrzymał auto, wysiadł. 

W  salonie  zastał  Fazia,  wciąż  w  tym  samym  fotelu  przy  telefonie.  Fazio  był 

zgnębiony,  miał  podkrążone  oczy,  wyraźnie  było  widać,  że  jest  bardzo  zmęczony.  Siedział, 

jakby  spał,  z  głową  przechyloną  do  tyłu  i  opartą  o  fotel.  Do  telefonu  podłączono  rozmaite 

przyrządy,  magnetofon  i  słuchawki.  Inny  agent,  także  spoza  Vigaty,  stał  pod  oknem  i 

przeglądał  kolorowy  tygodnik.  Fazio  zerwał  się,  założył  w  pośpiechu  słuchawki,  włączył 

magnetofon i odebrał telefon, który właśnie zadzwonił. 

— 

Halo. 

Przez chwilę słuchał w milczeniu. 

— 

Nie, pana Mistretty nie ma w domu. Nie, nie ma pan co nalegać. 

Rozłączył się i zobaczył komisarza. Zdjął słuchawki i podszedł do niego. 

— 

Panie  komisarzu,  ciężka  sprawa,  już  od  trzech  godzin  telefon  tylko  dzwoni  i 

dzwoni.  Głowa  mi  pęka!  Nie  wiem,  jak  to  się  stało,  ale  już  wszyscy  w  całych  Włoszech 

wiedzą o uprowadzeniu i dzwonią, licząc na wywiad z tym nieszczęsnym ojcem. 

— 

A gdzie komisarz Minutolo? 

— 

W Montelusie.  Pojechał po swoje rzeczy. Dzisiaj  chce  spać tutaj,  na  miejscu. 

Wyruszył niedawno. 

background image

— 

AMistretta? 

— 

Przed chwilą poszedł do żony. Godzinę temu się zbudził. 

— 

Udało mu się trochę przespać? 

— 

Nie  spał  długo,  ale  jakoś  zasnął.  W  południe  przyjechał  jego  brat,  lekarz, 

przywiózł  też  pielęgniarkę,  która  zostanie  na  noc  przy  chorej.  Zrobił  Mistretcie  zastrzyk 

uspokajający. Widocznie dodał też coś na sen. Muszę jeszcze, panie komisarzu, powiedzieć, 

że o coś się trochę posprzeczali. 

— 

Mistretta nie chciał tego zastrzyku? 

— 

Może  szło  o  to,  może  nie.  Pan  Mistretta  zdenerwował  się,  kiedy  zobaczył 

pielęgniarkę.  Powiedział  bratu,  że  nie  ma  na  nią  pieniędzy,  a  brat  go  uspokajał,  że  bierze 

wszystko na siebie. Wtedy pan Mistretta się rozpłakał i powiedział, że jest już traktowany jak 

żebrak. Nieszczęsny człowiek, żal mi go. 

— 

Wiesz co, Fazio? Czy ci go żal, czy nie żal, dzisiaj wieczór  musisz jechać do 

domu, musisz trochę odpocząć. Co ty na to? 

— 

Co ja na to? Dobrze, ma pan rację. Właśnie wraca pan Mistretta. 

Sen,  na  to  wyglądało,  niewiele  go  wzmocnił.  Geolog  powłóczył  nogami,  kolana  się 

pod nim uginały, drżały mu ręce. Spostrzegł komisarza i zaniepokoił się. 

— 

O Boże! Coś się stało? 

— 

Nie, panie Mistretta. Proszę się nie martwić. Ale skoro już tu jestem, chciałem 

jeszcze o coś pana zapytać. Czuje się pan na siłach odpowiedzieć? 

— 

Spróbuję. 

— 

Cieszę  się.  Rano  powiedział  mi  pan,  że  Susanna  mogła  mieć  przy  sobie 

najwyżej trzydzieści euro, pamięta pan? Zazwyczaj nie nosiła w kieszeni większych sum. 

— 

Tak, potwierdzam to. Jedynie tyle, z grubsza licząc, mogła mieć. 

— 

A wiedział pan, że wczoraj po południu wstąpiła do banku? 

Mistretta był kompletnie zaskoczony. 

— 

Po południu? Nie, nie wiedziałem. Kto panu o tym mówił? 

— 

Francesco, chłopak Susanny. 

Pan  Mistretta  sprawiał  wrażenie  oszołomionego.  Usiadł  na  pierwszym  krześle,  po 

jakie sięgnął ręką, pocierał sobie dłonią czoło. Bardzo się starał coś z tego zrozumieć. 

— 

Chyba że...wyszeptał. 

— 

Chyba że... 

— 

Istotnie,  wczoraj  rano  powiedziałem  Susannie,  żeby  wstąpiła  do  banku  i 

sprawdziła, czy przelali mi zaległe kwoty z emerytury. Konto jest wspólne, na mnie i na nią. 

background image

Gdyby te zaległości wpłynęły, miała pobrać trzy tysiące euro i spłacić długi, których chciałem 

się pozbyć. Ciążyły mi. 

— 

Proszę mi wybaczyć: o jakie długi chodziło? 

— 

O  drobne,  w  aptece,  u  dostawców...  Nigdy  nikt  się  o  nie  nie  upomniał,  to  ja 

sam  nie  chciałem  ich  mieć.  W  południe,  kiedy  Susanna  przyjechała  na  obiad,  zapomniałem 

spytać, czy to załatwiła. Może... 

— 

...może rano o tym zapomniała i załatwiła to dopiero po południu - wpadł mu 

w słowo komisarz. 

— 

Pewnie tak właśnie było - potwierdził Mistretta. 

— 

Ale w takim razie Susanna miała przy sobie ponad trzy tysiące euro. To nie tak 

dużo, prawdę mówiąc, jednak 

d

la jakiegoś wykolejeńca... 

— 

Tyle nie miała, przecież spłaciła długi! 

— 

Nie, nie spłaciła. 

— 

Skąd pan może wiedzieć? 

— 

Kiedy wyszła z banku, poszła od razu... porozmawiać z Franceskiem. 

— 

Aha. 

A po chwili klasnął w ręce. 

— 

To jednak... można sprawdzić. Wystarczy zadzwonić... 

Wstał z wysiłkiem, podszedł do telefonu, wybrał numer, a potem rozmawiał tak cicho, 

że  dało  się  tylko  usłyszeć:  „Halo!  Apteka  Bevilacqua?”  I  niemal  natychmiast  odłożył 

słuchawkę. 

— 

Ma  pan  rację,  panie  komisarzu,  nie  wstępowała  do  apteki  i  nie  zapłaciła 

naszych zaległości... a jeżeli nie była w aptece, nie była też chyba gdzie indziej. 

I roztrzęsiony zawołał: 

— 

Matko święta! 

Mogło  się  to  wydawać  niemożliwe,  a  jednak...  był  już  bez  reszty  zgnębiony,  lecz 

nagle jego przygnębienie jeszcze się pogłębiło. Montalbano się zaniepokoił: wyglądało na to, 

że dzieje się z nim coś niedobrego. 

— 

Nie trzeba się tak martwić, nic się nie stało. 

— 

Teraz mi nie uwierzą - wyszeptał Mistretta. 

— 

Kto panu nie uwierzy? 

— 

Porywacze. Przecież powiedziałem temu dziennikarzowi... 

— 

Jakiemu dziennikarzowi? Rozmawiał pan z dziennikarzami? 

— 

Rozmawiałem. Tylko z jednym. Komisarz Minutólo mi pozwolił. 

background image

— 

Po cóż pan, na Boga, rozmawiał z dziennikarzem? 

Mistretta popatrzył na Montalbana całkiem zagubiony. 

— 

Nie  trzeba  było  rozmawiać?  Chciałem  przekazać  porywaczom  jakieś 

przesłanie...  chciałem  powiedzieć,  że  się  okropnie  pomylili,  że  nie  mam  pieniędzy  na 

zapłacenie okupu... tymczasem teraz, kiedy stwierdzą, że Susanna miała w kieszeni... rozumie 

pan, dziewczyna,  która  jak gdyby  nigdy  nic  ma przy  sobie taką sumę... Już  mi  nie uwierzą. 

Moja... biedna... kochana... córeczka! 

Zaczął  szlochać,  nie  mógł dłużej rozmawiać,  ale  komisarz  uznał,  że  i tak powiedział 

wystarczająco dużo. 

— 

Do widzenia - pożegnał go. 

I  wyszedł  z  salonu  tak  rozdrażniony,  że  nie  umiał  nad  sobą  zapanować.  Ależ  kawał 

kutasa z tego Minutóla! Jak mógł pozwolić Mistretcie na złożenie takiej deklaracji?! Teraz na 

pewno wszyscy rzucą się na tę nowinę jak sępy, i ci z gazet, i ci z telewizji! Tylko patrzeć, jak 

porywacze  wpadną  we  wściekłość,  a  najgorzej  na  tym  wyjdzie  biedna  Susanna.  Jeżeli 

rzeczywiście chodzi im o zdobycie okupu. 

Będąc już w ogrodzie, zwrócił się do agenta za oknem, który wciąż czytał gazetę. 

— 

Powiedz koledze, żeby trzymał mi otwartą bramę. 

Wsiadł  do  auta,  zapuścił  motor  i  ruszył,  jakby  był  Schu  -  macherem  i  startował  w 

Formule 1. Dziennikarze i kamerzyści rozpierzchli się na boki, prawdziwie wystraszeni. 

— 

Co się stało? Zwariował? Pozabija nas! 

Zanim  ruszył  z  powrotem  szosą,  którą  tu  przyjechał,  skręcił  w  bok  na  polną  drogę, 

przy  której  znaleziono  skuter  Susanny.  Rzeczywiście,  nie  dało  się  nią  jechać,  trzeba  było 

zredukować prędkość, jak to tylko możliwe, i dokonywać skomplikowanych manewrów, żeby 

nie wpaść do głębokich jak rowy kolein albo nie ugrząźć jak na pustyni w usypiskach piasku. 

Ale najgorsze było dopiero przed nim. Już w pobliżu Vigaty drogę przecinał szeroki wykop. 

Najwidoczniej jedna z tych „robót drogowych”, które u nas wciąż trwają i trwają, chociaż na 

całym  świecie  już dawno wszystkie zostały zakończone.  Żeby ten wykop pokonać,  Susanna 

musiała  zejść  ze  skutera  i  jakoś  go  przeprowadzić.  Albo  musiała  okrążyć  przeszkodę,  jadąc 

ścieżką przez puste pola, taką zapasową dłuższą drogą, którą już wytyczyli ci, co musieli tędy 

często  jeździć.  Niczego  to  jednak  nie  wyjaśniało.  Pytanie,  dlaczego  Susanna  wolała  wracać 

tędy,  pozostawało  bez  odpowiedzi.  Nagle  wpadł  na  pewien  pomysł.  Zawrócił  auto  z  takim 

trudem,  że  rozbolało  go  zranione  ramię,  i  jechał  bardzo  długo,  jakby  polna  droga  nie  miała 

końca, aż wreszcie dojechał do skrzyżowania z główną szosą. Nie umiał się zdecydować, co 

dalej. Gdyby miał osobiście zrobić to, co mu przyszło do głowy, musiałby stracić co najmniej 

background image

godzinę,  a  tym  samym  przyjechałby  do  Ma  -  rinełłi  późno  i  z  całą  pewnością  naraziłby  się 

Livii.  A  na  kłótnie  z  nią  bynajmniej  nie  miał  ochoty.  Szło  zresztą  o  prostą  kontrolę,  której 

mógł dokonać ktokolwiek z jego komisariatu. Wrócił zatem do Vigaty, do swego biura. 

— 

Przyślij do mnie komisarza Augello - powiedział Catarelli, wchodząc. 

— 

Komisarza osobiście w jego osobie tutaj nie ma. 

— 

A kto jest? 

— 

Mam mówić alfabetycznie? 

— 

Mów, jak chcesz. 

— 

To  powiem,  że  jest  tutaj  Galio,  Galluzzo,  Germana,  Giallombardo,  Grasso, 

Imbró... 

Wybrał Galla. 

— 

Słucham, komisarzu. 

— 

Wiesz  co,  Galio,  trzeba,  żebyś  pojechał  na  tamtą  polną  drogę,  którą  wiozłeś 

mnie dzisiaj rano. 

— 

I co mam tam robić? 

— 

Przy  tej  drodze  jest  chyba  z  dziesięć  chłopskich  domów.  Masz  zajrzeć  do 

każdego  i  spytać,  czy  ktoś  zna  Su  -  sannę  Mistrettę  albo  czy  może  ktoś  widział  wieczorem 

dziewczynę jadącą tamtędy skuterem. 

— 

Dobrze, panie komisarzu, zaraz z rana... 

— 

Nie, Galio, źle mnie zrozumiałeś. Musisz jechać teraz, a potem zadzwonisz do 

mnie do domu i dasz mi znać, co usłyszałeś. 

Przyjechał  do  Marinełli  trochę  zaniepokojony,  podejrzewając,  że  Livia  podda  go  od 

razu  przesłuchaniu  trzeciego  stopnia.  I  rzeczywiście,  kiedy  tylko  go  zobaczyła,  zaczęła  mu 

zadawać pytania, ale jakby od niechcenia, z roztargnieniem. 

— 

Dlaczego musiałeś podjąć pracę? 

— 

Dlatego, że kwestor wyznaczył mi osobne zadanie. 

I na wszelki wypadek dodał: 

— 

Tylko tymczasowo. 

— 

Zmęczyłeś się dziś? 

— 

Nie. Dlaczego miałem się zmęczyć? 

— 

Nie musiałeś prowadzić? 

Jeździłem  tylko  autem  służbowym,  wozili  mnie.  już  było  po  wszystkim! 

Żadnego wymuszania zeznań! Strach ma wielkie oczy, choć wcale nie musi takich mieć. 

background image

— 

Słuchałaś  wiadomości?  -  spytał  Livię,  widząc,  że  niebezpieczeństwo  pewnie 

już minęło. 

Powiedziała, że nawet nie włączyła telewizora. Wobec tego pozostawało zaczekać na 

dziennik  Televigaty  o  wpół  do  jedenastej,  bo  Minutolo  na  pewno  udzielił  informacji  tej 

właśnie  stacji,  zawsze  usłużnej  wobec  rządu,  niezależnie  od  tego,  jaki  rząd  i  jaka  partia  są 

aktualnie  przy  władzy.  Chociaż  makaron  był  raczej  rozgotowany,  a  sos  do  niego  odrobinę 

kwaśny,  chociaż  befsztyk  wyglądał  jak  kawałek  tektury  i  taki  też,  tekturowy,  miał  smak, 

kolacji, którą przygotowała 

Livia,  nie  można  było uznać za podżeganie do zbrodni.  W czasie  jedzenia Livia  bez 

chwili przerwy opowiadała o parku  Kolymbetra, chcąc się podzielić wrażeniami,  jakich tam 

doznała. 

Nagle umilkła, wstała i wyszła na taras. 

Montalbano dopiero po chwili się zorientował, że przestała mówić. Nie ruszając się od 

stołu, przekonany, że usłyszała jakieś hałasy w dole, zawołał: 

— 

Co się tam dzieje? Usłyszałaś coś? 

A Livia pojawiła się w drzwiach, piorunując go wzrokiem. 

— 

Nic  się  nie  dzieje!  Co  miałam  słyszeć?  Chociaż  tak,  usłyszałam.  Chcesz 

wiedzieć co? Usłyszałam, że milczysz. Mówię do ciebie, a ty wcale nie słuchasz albo udajesz, 

że słuchasz, i odpowiadasz mi jakimś niezrozumiałym mamrotaniem. 

O  Boże!  Będzie  awantura!  Trzeba  ją  zdusić  w  zarodku  za  wszelką  cenę,  nawet 

wchodząc w rolę skrzywdzonej ofiary.  Wielkiej tragedii nie powinien odgrywać, bo taka nie 

wypadnie wiarygodnie,  ale przecież rzeczywiście czuł się zmęczony, więc trochę prawdy w 

tym jednak będzie. 

— 

Nie, Livio, mylisz się - powiedział. 

Oparł łokcie na stole, ukrył twarz w dłoniach. A to od razu zrobiło na Livii wrażenie, 

zmieniła ton. 

— 

Nie dziw się, Salvo, ktoś do ciebie mówi, a ty... 

— 

Wiem, wiem, dobrze cię rozumiem. Wybacz mi z łaski swojej, że jestem, jaki 

jestem, i że nie zdaję sobie sprawy... 

Mówił  cichym  głosem,  zakrywając  dokładnie  oczy.  I  nagle  zerwał  się,  pobiegł  do 

łazienki. Umył sobie twarz i wrócił. 

Zaniepokojona  Livia  stała  zaraz  za  drzwiami.  Przedstawienie  wypadło  jak  najlepiej, 

widz się wzruszył. Serdecznie się objęli i zaczęli nawzajem przepraszać. 

— 

Nie gniewaj się, miałem dziś ciężki dzień... 

background image

— 

To ty się na mnie nie gniewaj, Salvo... 

Wyszli  na  taras,  dwie  godziny  upłynęły  im  na  rozmowę.  Wrócili  do  salonu  na  czas, 

żeby  włączyć  telewizor,  nastawiając  go  na  Televigatę.  Uprowadzenie  Susanny  Mistret  -  ty 

było  oczywiście  pierwszą  wiadomością  wieczornego  dziennika  i  na  ekranie  pokazała  się  jej 

twarz.  Montalbano  uprzytomnił  sobie,  że  dotąd  jeszcze  nie  zainteresował  się,  jak  ona 

wygląda, jakie sprawia wrażenie. A była bardzo ładna, miała jasne włosy i błękitne oczy. Nic 

dziwnego,  że  dokądkolwiek  poszła,  zaraz  słyszała  komplementy,  jak  to  mówił  Francesco. 

Jednak  w  wyrazie  jej  twarzy  było  coś  stanowczego,  jakaś  pewność  własnych  racji,  a  to 

sprawiało,  że  wyglądała  na  trochę  starszą,  niż  była.  Potem  ukazały  się  różne  ujęcia  willi. 

Komentujący wydarzenie dziennikarz nie miał wątpliwości, że w grę wchodzi uprowadzenie, 

dziwił się tylko, że jeszcze nie oznajmiono rodzinie wysokości okupu. Na koniec oświadczył, 

że  widzowie  wysłuchają  teraz  deklaracji  przekazanej  wyłącznie  ich  stacji  przez  ojca 

porwanej. I na ekranie ukazał się geolog Mistretta. 

Już  od  pierwszych  słów  Montalbano  słuchał  go  z  podziwem.  Istnieją  osoby,  które 

przed  kamerą  całkiem  się  gubią,  tracą  wątek,  zacinają  się,  pocą  i  w  sumie  mówią  same 

głupstwa  -  do  kategorii  takich  nieudanych  mówców  należał  on  sam  -  inne  natomiast 

zachowują się z całą swobodą, wypowiadają się i gestykulują jak w życiu. Ale istnieje jeszcze 

trzeci rodzaj mówców: wybrańcy, których wycelowany w nich obiektyw uskrzydla, przydaje 

im przytomności umysłu i błyskotliwości. I geolog był właśnie jednym z takich wybrańców. 

Powiedział niewiele, ale jego słowa były wyłącznie klarowne i precyzyjne. Stwierdził, że ci, 

którzy uprowadzili  jego córkę  Susannę,  popełnili  pomyłkę:  niezależnie od tego,  jakiej sumy 

zażądają  za  jej  uwolnienie,  rodzina  absolutnie  nie  będzie  w  stanie  zaspokoić  ich  żądań. 

Porywacze  winni  byli  wcześniej  upewnić  się  co  do  tego.  Jedynym  wyjściem  z  zaistniałej 

sytuacji jest więc uwolnienie Susanny, i to natychmiast. A jeśli nie chodzi im o okup, tylko o 

coś innego, o czym on, ojciec, nie wie i czego w żadnym razie nie może się domyślić, winni 

mu  to  oznajmić.  Zapewnia,  że  wtedy  zrobi  wszystko,  aby  ich  wymagania  zostały 

zaspokojone. Jedynie tyle ma do powiedzenia. Mówił to wszystko wyważonym tonem, oczy 

miał  suche.  Był  poruszony,  ale  nie  zagubiony.  Tą  deklaracją  na  pewno  zaskarbił  sobie 

szacunek i uznanie wszystkich telewidzów. 

— 

Ten pan jest prawdziwym mężczyzną - skwitowała jego postawę Livia. 

Potem  znowu  pojawił  się  dyżurny  dziennikarz  i  powiedział,  że  resztę  wiadomości 

przekażą  po  redakcyjnym  komentarzu  na  temat  bez  wątpienia  najważniejszego  wydarzenia 

minionego dnia. Ukazała się z kolei przypominająca kurzy kuper twarz naczelnego redaktora 

stacji, Pippa Ra - gonese. Zaczął od uwag wstępnych. Czyli od tego, że wszyscy mieszkańcy 

background image

Vigaty  i  okolic  wiedzą,  jak  skromnymi  zasobami  finansowymi  dysponuje  geolog  Mistretta. 

Jego  żona,  obecnie  ciężko  chora,  której  on,  Pippo,  przesyła  gorące  życzenia  powrotu  do 

zdrowia,  swego  czasu  była  zamożna,  ale,  niestety,  na  skutek  niefortunnych  zbiegów 

okoliczności  ca  -  iy  majątek  utraciła.  A  wobec  tego,  jak  rozumnie  ujął  to  biedny  ojciec  w 

swoim  żarliwym  apelu,  uprowadzenie  dziewczyny  okazało  się  tragiczną  pomyłką,  jeżeli 

dokonano  go  dla  zdobycia  pieniędzy,  a  na  żadne  inne  straszliwe  przypuszczenia  on,  Pippo, 

nie  ma  odwagi  sobie  pozwolić.  Któż  zatem  mógł  nie  wiedzieć  o  tym,  że  rodzina  geologa 

Mistretty  godnie  stawia  czoło  ubóstwu?  Tylko  jacyś  cudzoziemcy,  ludzie  wdzierający  się 

natrętnie  do  europejskiej  wspólnoty,  ponieważ  tylko  oni  mogli  być  całkiem  fałszywie 

poinformowani.  Jest  bowiem  niezbywalnym  pewnikiem,  że  od  początku  nieprzerwanej 

nielegalnej  inwazji  od  strony  morza  na  obszar  naszego  terytorium,  podczas  tego 

niezaprzeczalnego zalewu zła, działalność kryminalna nie tylko sięgnęła zenitu, ale wręcz go 

przekroczyła. Na co zatem czekają władze lokalnej administracji, odpowiedzialne za ten stan? 

Dlaczego  nie  stosują  z  całą  surowością  przepisów  prawa,  które  wszakże  istnieją?  Jednak  w 

rzeczonej kwestii on, Pippo, odczuł przynajmniej pewną osobistą satysfakcję, dowiedział się 

bowiem,  że  śledztwo  w  sprawie  uprowadzenia  powierzono  niezawodnemu  komisarzowi 

Filippo Minutolo z kwestury w Monte -  lusie,  a nie osławionemu komisarzowi  Montalbano, 

działającemu  częstokroć  awanturniczo  i  szkodliwie,  znanemu  raczej  ze  swoich  niezbyt 

udanych  poczynań  i  nie  w  pełni  poprawnych  poglądów  niż  z  umiejętności  rozwiązywania 

przypadków oddanych w jego ręce. Zakończył, życząc wszystkim telewidzom dobrej nocy. 

— 

Ależ to podlec! - stwierdziła Livia, gasząc telewizor. 

Montalbano  wolał  nie  otwierać  ust.  Wszystko,  co  o  nim  mówił  Ragonese,  ani  go 

grzało, ani ziębiło. Zadzwonił telefon. Zgłosił się Galio. 

— 

Panie komisarzu, w tej chwili ukończyłem kontrolę. Tylko w jednym jedynym 

domu  nie  zastałem  nikogo,  ale  tam  chyba  już  od  dawna  nikt  nie  mieszka.  Wszędzie 

odpowiadali mi tak samo: Susanny nie znają i wczoraj wieczorem nie widzieli przejeżdżającej 

tamtędy  dziewczyny  na  skuterze.  Tylko  jedna  kobieta  powiedziała  mi,  że  ona  co  prawda 

żadnego skutera nie widziała,  ale z tego wcale  nie wynika,  że taki skuter tamtędy  na pewno 

nie przejeżdżał. 

— 

Po co mi to mówisz? 

— 

Nie  wiem,  komisarzu.  Ale  wszystkie  te  domy  mają  od  frontu  ogrody  i  we 

wszystkich kuchnia znajduje się z tyłu, a nie od strony drogi. 

Rozłączył  się.  Montalbano  był  trochę  rozczarowany,  a  to  spowodowało,  że  poczuł 

jeszcze większe zmęczenie. 

background image

— 

Chyba czas iść spać? 

— 

Zgoda,  idziemy  -  odpowiedziała  Livia.  -  Ale  nie  wiem,  dlaczego  nic  mi  nie 

powiedziałeś o tym porwaniu. 

„Bo  nie  dopuściłaś  mnie  do  głosu”  -  chciał  jej  odrzec,  ale  zdołał  w  porę  się 

powstrzymać.  Te  słowa  na  pewno  wywołałyby  dziką  awanturę.  Ograniczył  się  więc  do 

niezbyt zrozumiałego gestu. 

— 

To prawda, że odsunęli cię od śledztwa, jak powiedział ten rogacz Ragonese? 

— 

Livio, szczerze ci gratuluję. 

— 

Czego mi gratulujesz? 

— 

Tego,  że  coraz  lepiej  dostosowujesz  się  do  Vigaty.  Nazwałaś  Ragonesego 

rogaczem. A wyzywanie kogoś od rogaczy to chwyt typowy dla nas, miejscowych. 

— 

Widocznie już mnie tym zaraziłeś. Ale co jest z tym śledztwem: to prawda, że 

cię od niego odsunęli? 

— 

Trudno  tak  powiedzieć.  Mam  współpracować  z  Mi  -  nutolem.  Śledztwo  od 

samego początku powierzono jemu. Ja byłem na zwolnieniu. 

— 

Opowiadaj mi o tym porwaniu, a ja posprzątam ze stołu. 

Komisarz posłusznie opowiedział jej wszystko, co było do opowiedzenia. Livii to nie 

zadowoliło. Spytała z niepokojem: 

— 

Jeżeli  zażądają  okupu,  to  naturalnie  wszystkie  inne  hipotezy  będzie  można 

uznać za zbędne, prawda? 

Więc i jej przyszło do głowy, że ktoś mógł porwać Su - sannę po to, by ją zgwałcić. 

Montalbano  chciał  odpowiedzieć,  że  żądanie  okupu  wcale  nie  wyklucza  gwałtu,  ale  wolał, 

żeby myśl o tym nie spędzała Livii snu z powiek. 

— 

Oczywiście. Pójdziesz pierwsza do łazienki? 

— 

Już idę. 

Montalbano  otworzył  drzwi  na  taras,  wyszedł,  stanął  przy  balustradzie,  zapalił 

papierosa. Noc była pogodna jak sen niewinnego dziecka. Udało mu się ani przez chwilę nie 

pomyśleć o Susannie, o grozie, którą dla niej kryła w sobie ta noc. 

Nagle doszły go z pokoju jakieś hałasy. Wrócił do rzeczywistości. Wszedł do środka i 

zmartwiał.  Livia  stała  naga  na  środku  salonu  w  niewielkiej  kałuży  wody.  Najwyraźniej 

wybiegła spod prysznica,  nie kończąc kąpieli, pewnie przynaglona czymś, co wpadło  jej do 

głowy.  Wyglądała  przepięknie,  lecz  Montalbano  nie  ośmielił  się  jej  objąć.  Wystarczyło 

zobaczyć jej oczy, wąskie jak szparki, żeby wiedzieć, że nadciąga burza. Znał się na tym aż 

za dobrze. 

background image

— 

I ty... ty... - powiedziała, wyciągając rękę i wskazując na niego palcem. 

— 

Ja to ja. O co ci chodzi? 

— 

Kiedy dowiedziałeś się o porwaniu? 

— 

Dzisiaj rano. 

— 

Po przyj eździe do komisariatu? 

— 

Nie, wcześniej. 

— 

To znaczy kiedy? 

— 

Jak to kiedy? Nie pamiętasz? 

— 

Pamiętam. Ale chcę to usłyszeć od ciebie. 

— 

Kiedy zadzwonił telefon. A ty się obudziłaś i poszłaś zaparzyć kawę. Naprzód 

gorączkował  się  Catarella,  ale  nic  z  tego  nie  zrozumiałem,  i  dopiero  Fazio  mi  wyjaśnił,  że 

uprowadzono jakąś dziewczynę. 

— 

I co wtedy zrobiłeś? 

— 

Poszedłem pod prysznic i ubrałem się. 

— 

Nieprawda,  wstrętny  obłudniku.  Rozłożyłeś  mnie  na  stole  w  kuchni.  Jesteś 

potworem.  Jak  mogło  ci  przyjść  do  głowy,  żeby  kochać  się  ze  mną  dokładnie  w  tej  samej 

chwili, kiedy tamta biedna dziewczyna... 

— 

Livio,  nie  denerwuj  się.  Kiedy  dali  mi  o  tym  wszystkim  znać,  nie  miałem 

pojęcia, że to poważna sprawa... 

— 

Sam  widzisz,  że  ten  tam  miał  rację,  ten  z  telewizji.  Mniejsza  o  to,  jak  się 

nazywa,  ten, co mówił,  że  jesteś do niczego, że nic  nie rozumiesz. Nie,  z tobą  jest znacznie 

gorzej. Jesteś potworem! Zwyczajnym potworem! 

Wybiegła do sypialni. Komisarz usłyszał, że przekręca klucz w drzwiach. Poszedł za 

nią, zapukał. 

— 

Daj spokój, Livio. Chyba trochę przesadzasz. 

■- Nie. Dzisiaj prześpisz się na kanapie. 

— 

Na kanapie śpi się okropnie! Livio, zastanów się! Całą noc nie zmrużę oka! 

Przestała reagować. Próbował jeszcze ją wzruszyć, odwołać się do jej współczucia. 

— 

Na pewno znowu rozboli mnie rana! - powiedział z udanym przejęciem. 

— 

Tym lepiej. 

Uznał,  że  nie  potrafi  jej  skłonić  do  zmiany  zdania.  Musiał  się  pogodzić  z  sytuacją. 

Westchnął cichym głosem. I jakby w odpowiedzi na to zadzwonił telefon. Odezwał się Fazio. 

— 

Przecież kazałem ci odpocząć. 

— 

Nie mogę się stąd ruszyć, komisarzu, nie ma mowy. 

background image

— 

Jest coś nowego? 

— 

Przed  chwilą  zadzwonili.  Komisarz  Minutolo  pyta,  czy  nie  mógłby  pan 

przyjechać. 

Podjechał,  nie  zwalniając,  aż pod zamkniętą bramę.  Po drodze uprzytomnił sobie,  że 

nie  powiedział  Livii,  gdzie  i  po  co  jedzie.  A  powinien  był  to  zrobić,  chociaż  się  na  niego 

obraziła.  Przynajmniej  po  to,  żeby  uniknąć  kolejnej  kłótni,  bo  być  może  Livia  dojdzie  do 

wniosku, że chciał jej zrobić na złość i postanowił przespać się w hotelu. Trudno, będzie, jak 

będzie. 

Kto  otworzy  mu  bramę?  W  świetle  reflektorów  zobaczył,  że  nie  ma  przy  niej 

dzwonka,  domofonu,  niczego  takiego.  Mógł  tylko  nacisnąć  klakson,  chociaż  nie  miał 

pewności, czy nie będzie musiał naciskać tak długo, aż w końcu obudzi całe miasto. Nacisnął 

raz,  66  krótko  i  z  wyczuciem,  i  niemal  natychmiast  zobaczył  wychodzącego  z  willi 

mężczyznę, który chwilę później otworzył kluczem bramę. Montalbano wjechał, zaparkował, 

wysiadł. 

Mężczyzna się przedstawił: 

— 

Carlo Mistretta. 

Brat  geologa,  lekarz,  wyglądał  na  jakieś  pięćdziesiąt  parę  lat.  Był  niski,  starannie 

ubrany, twarz miał zaróżowioną i mało wyrazistą, niósł przed sobą niewielki brzuszek. 

— 

Pański  kolega  zawiadomił  mnie  o  telefonie  od  porywaczy  -  powiedział.  - 

Musiałem od razu wsiąść do auta i przyjechać, bo Salvatore źle się poczuł. 

— 

Już czuje się lepiej? 

— 

Zrobiłem, co mogłem, żeby usnął. 

— 

A pani? 

Lekarz rozłożył ręce, ale nie odpowiedział. 

— 

Jeszcze nie wie...? 

— 

Nie,  nie  wie,  tylko  tego  by  brakowało!  Salvatore  powiedział  jej,  że  Susanna 

pojechała do Palermo, że ma egzamin, ale z moją biedną bratową już prawie nie ma kontaktu, 

zdarza się, że jest wręcz nieobecna. 

W  salonie  był  tylko  Fazio,  który  się  zdrzemnął,  wciąż  w  tym  samym  fotelu,  i  Fifi 

Minutolo, który w drugim fotelu palił cygaro. Okna były otwarte, wpadało chłodne powietrze. 

— 

Zdołaliście ustalić, skąd telefonowali? - z miejsca spytał Montalbano. 

— 

Nie.  Nagranie  było  bardzo  krótkie  -  odpowiedział  Minutolo.  -  Naprzód 

posłuchaj, potem porozmawiamy. 

— 

Dobrze. 

background image

Fazio,  jakby  kierowany  zwierzęcym  instynktem,  jakoś 

A

«uł,  że  przyjechał 

Montalbano. Otworzył oczy i zerwał 

S1

ę na równe nogi. 

— 

Panie  komisarzu,  już  pan  jest?  Chce  pan  posłuchać?  Proszę  usiąść  na  moim 

miejscu. 

I nie czekając na odpowiedź, włączył magnetofon. 

Słucham. Kto mówi? Tu mieszkanie Mistrettów. Kto mówi? 

Ale kto mówi? 

Posłuchaj i nie przerywaj mi. Dziewczyna jest tutaj, z nami, na razie czuje się dobrze. 

Poznajesz jej głos? 

Tato... tato... proszę cię... pomóż... 

Słyszałeś? Przygotuj kupę pieniędzy. Zadzwonię pojutrze. 

Halo? Halo? Hało? 

— 

Puść to jeszcze raz - poprosił komisarz. 

Nie  miał  najmniejszej  ochoty  znowu  słuchać  rozpaczliwego  głosu  tej  biednej 

dziewczyny,  ale  musiał  to  zrobić.  Na  wszelki  wypadek  zasłonił  sobie  oczy  ręką,  bo  nie  był 

pewien, czy nie ulegnie zanadto wzruszeniu. 

Pod koniec drugiego odsłuchiwania taśmy doktor Mi - stretta ukrył twarz w dłoniach, 

a jego plecami wstrząsnął płacz; wstał i wyszedł, a raczej wybiegł do ogrodu. 

Minutolo powiedział: 

— 

Bardzo kocha swoją bratanicę. 

A potem, patrząc na Montalbana, spytał: 

— 

Co o tym powiesz? 

— 

Nagrali to, nie mówili na żywo, prawda? 

— 

Oczywiście. 

— 

Ten męski głos jest umyślnie zniekształcony. 

— 

Na pewno. 

— 

Jest  ich  co  najmniej  dwóch.  Głos  Susanny  dobiega  z  większej  odległości, 

musiała  być  trochę  dalej  od  magnetofonu.  Kiedy  ten,  co  nagrywał,  mówi:  „Poznajesz  jej 

głos?”,  upływa  dłuższa  chwilka  i  dopiero  potem  odzywa  się  Susanna:  mija  tyle  czasu,  ile 

potrzebowali,  żeby  wspólnik uwolnił  jej usta z knebla.  A potem  szybko założył  jej knebel  z 

powrotem. I to przerwało jej ostatnie słowa, które z pewnością miały brzmieć: „Pomóż mi”. 

Też tak o tym myślisz? 

— 

Nie wykluczam,  że z Susanną  jest tylko  jeden  mężczyzna.  Mówi:  „Poznajesz 

jej głos?”, i sam zdejmuje jej knebel z ust. 

background image

— 

Nie, to niemożliwe. Gdyby było tak, jak mówisz, pauza między jego pytaniem 

a głosem Susanny musiałaby być dłuższa. 

— 

Chyba tak. Ale jest jeszcze jedno - zwróciłeś uwagę? 

— 

Nie zwróciłem. To ty się znasz na porwaniach. 

— 

Oni jednak zachowują się inaczej niż zwykle. 

— 

Co przez to rozumiesz? 

— 

Zaraz  ci  powiem.  Zwykle  przy  uprowadzeniach  rzecz  wygląda  następująco. 

Jest  jakaś  grupa  działania,  na  - 

z

”‘jmv  ją  „grupa  B”,  która  ma  za  zadanie  dokonać  samego 

porwania w praktyce. Potem „grupa B” przekazuje uprowadzoną osobę „grupie C”, to znaczy 

ludziom, którzy mają ją przetrzymać i pilnować, czyli drugiej grupie działania. Dopiero wtedy 

zabierają głos ludzie z „grupy A”, to znaczy przywódcy, organizatorzy, i to oni żądają okupu. 

Żeby  to  wszystko  odbyło  się  w  takiej  kolejności,  trzeba  trochę  czasu.  Dlatego  do  żądania 

okupu  dochodzi  na  ogół  po  kilku  dniach  od  porwania.  A  w  naszym  przypadku  minęła 

niespełna doba. 

— 

Jak to sobie tłumaczysz? 

— 

Moim  zdaniem  wyjaśnienie  jest  jedno:  grupa,  która  Susannę  uprowadziła,  to 

jednocześnie  grupa,  która  ją  ukrywa  i  żąda  okupu.  Pewnie  nie  jest  to  jakaś  wprawna 

organizacja.  Być  może  na  ten  wyczyn  zdobyła  się,  powiedzmy,  jedna  rodzina,  która  działa 

sama, by zaoszczędzić sobie kosztów. A jeżeli nie są to zawodowcy od porwań, to wszystko 

staje  się  znacznie  bardziej  skomplikowane  i  jest  dla  dziewczyny  znacznie  bardziej 

ryzykowne. Tak to chyba wygląda - nie sądzisz? 

— 

Z całą pewnością. 

— 

Musi to też znaczyć, że przetrzymują ją gdzieś w pobliżu. 

Minutolo umilkł, zamyślił się. 

— 

Jednak  brakuje  tu  także  pewnej  oznaki  typowej  dla  porwania,  które  ma  się 

zakończyć  błyskawicznie.  W  takim  przypadku  kwotę  okupu  oznajmiają  zawsze  podczas 

pierwszego kontaktu. 

— 

A to, że nagrali głos Susanny, to normalne? - spytał Montalbano. - Coś mnie w 

tym zastanowiło, chyba... 

— 

Tak,  masz  rację  -  odpowiedział  Minutolo.  -  Tak  się  dzieje  tylko  w  filmach. 

Zazwyczaj, jeżeli odmawiasz zapłacenia okupu, zaraz posyłają ci kilka zdań napisanych przez 

porwanego. Albo kawałek jego ucha. Do tego ogranicza się kontakt porwanego z rodziną. 

— 

Zwróciłeś uwagę, w jaki sposób tamten mówił? - spytał znowu Montalbano. 

— 

A w jaki? 

background image

— 

Mówił czysto po włosku. Bez naleciałości, bez śladu dialektu. 

— 

Rzeczywiście - powiedział zamyślony Minutolo. 

— 

Co teraz zrobisz? 

— 

Cóż mogę zrobić? Zadzwonię do kwestora i wszystko mu zreferuję. 

— 

Ten telefon bardziej mnie zastanawia, niż cokolwiek mi wyjaśnia - powiedział 

na koniec Montalbano. 

— 

Mnie też - zgodził się z nim Minutolo. 

— 

Ale  jeszcze  jedno...  Dlaczego  się  zgodziłeś,  żeby  Mi  -  stretta  rozmawiał  z 

dziennikarzem? 

— 

Chciałem,  żeby  coś  drgnęło.  Chciałem  rzecz  przyspieszyć.  Wolałbym,  żeby 

taka ładna dziewczyna była jak najkrócej w rękach podobnych typów. 

— 

A teraz powiesz dziennikarzom o telefonie? 

— 

Mowy nie ma. 

Umilkli,  nic  się  nie  działo.  Po  chwili  komisarz  podszedł  do  Fazia,  który  usnął  na 

nowo, i potrząsnął go za ramię. 

— 

Wstawaj, zawiozę cię do domu. 

Fazio próbował się opierać. 

— 

A jeżeli znowu zadzwonią? 

— 

Wybij  to  sobie  z  głowy.  Najwcześniej  odezwą  się  pojutrze.  Przecież  sami  ci 

tak powiedzieli. 

Wysadził  Fazia  pod  jego  domem  i  ruszył  do  Marinelli.  Wszedł  po  cichu,  szybko 

skierował  się  do  łazienki  i  szybko  ją  opuścił,  chcąc  od  razu  się  położyć.  Był  zanadto 

zmęczony, żeby go było stać na więcej. Zaczął się rozbierać, a kiedy już zdejmował koszulę, 

zobaczył w ciemności, że drzwi do sypialni są lekko uchylone.  Widocznie Livia miała sobie 

za złe, że go zesłała na wygnanie. 

Jeszcze raz wszedł do łazienki, umył się, skończył się rozbierać i przeszedł na palcach 

do  sypialni.  Położył  się.  A  po  chwili  zaczął  się  powolutku  przysuwać  do  Livii,  która  spała 

kamiennym snem. Wtedy zamknął oczy i od razu rozpoczął podróż po sennej krainie. Nagle, 

całkiem niespodziewanie, oprzytomniał. Stop. Sprężyna czasu znowu się zacięła. Nie musiał 

spoglądać  na  zegarek:  wiedział,  że  jest  trzecia  dwadzieścia  siedem  minut  i  czterdzieści 

sekund. Jak długo spał? Nieważne, niemal natychmiast zasnął na szczęście z powrotem. 

Około siódmej rano Livia się obudziła. Montalbano także. I pogodzili się. 

Przed komisariatem czekał na niego Francesco Lipari, chłopak Susanny. 

Miał mocno podkrążone oczy, a w oczach nerwowe napięcie - wszystko to świadczyło 

background image

o nieprzespanej nocy. 

— 

Przepraszam,  panie komisarzu, ale z rana zadzwonił do  mnie ojciec Susanny, 

powiedział mi o telefonie i dlatego... 

— 

Powiedział  ci  o  telefonie?  Minutolo  nie  chciał,  żeby  ktokolwiek  o  tym 

wiedział. 

Chłopak wzruszył ramionami. 

— 

Dobra, wchodź. Ale o telefonie przynajmniej ty nie mów nikomu. 

Po drodze przykazał Catarelli, żeby nikt mu nie przeszkadzał. 

— 

Chcesz mi coś powiedzieć? 

— 

Nic ważnego. Przypomniałem sobie o jeszcze jednej rzeczy, o której panu nie 

powiedziałem. Nie wiem, czy może to mieć jakieś znaczenie... 

— 

W takiej sytuacji wszystko może mieć znaczenie. 

— 

Kiedy  znalazłem  skuter  Susanny,  nie  pojechałem  od  razu  do  willi,  żeby 

zawiadomić o tym ojca. Przejechałem całą polną drogę do Vigaty, a potem nią wróciłem. 

— 

Na co liczyłeś? 

— 

Nie  wiem.  Chyba  zrobiłem  to  odruchowo,  może  myślałem,  że  gdzieś  po 

drodze zemdlała, upadła, straciła pamięć, i pewnie dlatego zacząłem jej szukać na tej drodze. 

Ale kiedy wracałem, już nie szukałem jej, tylko... 

— 

Tylko kasku, który zawsze zakładała na głowę - przerwał mu Montalbano. 

A Francesco popatrzył na niego zdumiony, otwierając szeroko oczy. 

— 

Pan także go szukał? 

— 

Ja? Widzisz, ja przyjechałem na miejsce późno, już od jakiegoś czasu byli tam 

moi ludzie. To oni, kiedy usłyszeli od ojca Susanny, że zawsze jeździła w kasku, szukali go, 

ale bez powodzenia, a szukali w szędzió. nie tylko wzdłuż całej drogi, lecz także na polach, za 

przydrożnymi murkami. 

— 

Nie  trafia  mi  do  przekonania  taka  scenka,  w  której  porywacze  wywożą 

Susannę samochodem, a ona w środku krzyczy i miota się w kasku na głowie. 

— 

Mnie  także  taki  obrazek  nie  przekonuje,  zapewniam  cię  -  powiedział 

Montalbano. 

— 

I pan naprawdę nie wyrobił sobie żadnego zdania, jak wyglądało porwanie? - 

spytał z niedowierzaniem i nadzieją Francesco. 

„Taka właśnie jest ta dzisiejsza młodzież - pomyślał komisarz. - Mają do nas wielkie 

zaufanie, a my robimy wszystko, żeby ich rozczarować”. 

Żeby  nie  okazać  chłopakowi,  że  się  wzruszył  (czy  to  już  zaczątki  starczej 

background image

nieodpomości,  czy  tylko  ckliwe  skutki  zranienia?),  wziął  się  do  przeglądania  fiszek  w 

kartotece.  Odezwał  się  dopiero  wtedy,  kiedy  już  był  pewien,  że  dostatecznie  zapanuje  nad 

głosem. 

— 

Tyle  jest  tu  spraw,  których  wciąż  nie  umiemy  sobie  wytłumaczyć.  Przede 

wszystkim tego, dlaczego Susanna, wracając do domu, pojechała tą polną drogą, którą nigdy 

nie jeździła. 

— 

Może gdzieś przy tej drodze mieszka ktoś, kto... 

— 

Nie,  tam  nikt  jej  nie  zna.  I  nikt  nie  widział,  żeby  wieczorem  przejeżdżał 

tamtędy  skuter.  Naturalnie  nie  sposób  wykluczyć,  że  ktoś  w  tamtych  domach  nie  mówi 

prawdy.  Ale w takim przypadku ten ktoś może  być zamieszany  w uprowadzenie,  chociażby 

jako  pomocnik  w  ukrywaniu  Susanny,  bo  jest  jedyną  osobą,  która  jednak  wie,  że  tam  -  73 

tego dnia o określonej godzinie Susanna jechała tą wiejską drogą. To logiczne? 

— 

Oczywiście. 

— 

Jeżeli  jednak Susanna pojechała tamtędy  bez  jakiejś konkretnej przyczyny,  to 

do porwania mogło dojść całkiem przypadkowo. Tyle że to nie wchodzi w grę. 

— 

Dlaczego? 

— 

Dlatego,  że  porywacze  są  zorganizowani,  a  to  uprowadzenie  sobie 

zaplanowali. Ich telefon świadczy o tym, że nie zamierzali zakończyć go błyskawicznie. Nie 

spieszy im się, nie chcą jak najprędzej pozbyć się Susanny. A to oznacza, że mają bezpieczną 

bazę,  gdzie  mogą  ją przetrzymywać,  jak długo chcą.  Otóż takiego bezpiecznego  miejsca nie 

mogli sobie znaleźć w ciągu kilku godzin. 

Chłopak  już  się  nie  odzywał.  Zastanawiał  się  nad  tym  wnioskowaniem  w  takim 

skupieniu,  że  komisarz  niemal  słyszał,  jak  zazębiają  się  o  siebie  trybiki  w  jego  mózgu. 

Wreszcie zawyrokował: 

— 

Z  pana  rozumowania  wynika,  że  Susannę  prawdopodobnie  porwał  ktoś,  kto 

wiedział,  że  ona  tamtego  wieczoru  pojedzie  wiejską  drogą.  Ktoś,  kto  mieszka  gdzieś 

w

 

pobliżu.  Należałoby  wobec  tego  ten  domysł  sprawdzić,  poznać  nazwiska  tamtejszych 

mieszkańców, upewnić się, że... 

— 

Poczekaj.  Jeżeli  zaczynasz  wyciągać  wnioski  i  stawiać  hipotezy,  musisz  brać 

pod uwagę również to, że się mylisz. 

— 

Nie rozumiem. 

— 

Zrozumiesz,  zaraz  ci  to  wyjaśnię.  Załóżmy,  że  zdecydujesz  się  na  bardzo 

dokładne  śledztwo,  które  obejmie  wszystkich  mieszkających  przy  tej  drodze.  Dowiesz  się 

mnóstwa  rzeczy  o  ich  życiu  i  śmierci,  o  ich  cudach,  przeliczysz  całe  owłosienie  na  ich 

background image

tyłkach, ale na koniec przekonasz się, że nikt z nich nie miał kontaktów z Susanną, słowem, 

że nic ci z twoich domysłów nie wyszło - co wtedy zrobisz? Zaczniesz dochodzenie od nowa? 

Zrezygnujesz? Strzelisz sobie w łeb? 

Chłopak nie ustępował. 

— 

A pańskim zdaniem, co wtedy trzeba by zrobić? 

— 

Należy stworzyć sobie wcześniej jeszcze inne hipotezy i także je skontrolować, 

należy zajmować się jednocześnie wszystkimi,  nie przyznawać żadnej pierwszeństwa, nawet 

jeśli jedna z nich wydaje się najbardziej prawdopodobna. 

— 

I pan je ma, te różne hipotezy? 

— 

Mieć - mam. 

— 

Może mi pan którąś z nich wyjawić? 

— 

Jeżeli  to  cię  pocieszy...  Posłuchaj,  Susanna  może  dlatego  znalazła  się  na  tej 

polnej  drodze,  że  ktoś  właśnie  tam  chciał  się  z  nią  spotkać,  bo  jest  to  pustkowie,  gdzie  na 

dobrą sprawę nigdy nie widać żywej duszy... 

— 

To niemożliwe. 

— 

Co w tym niemożliwego? Ze Susanna miała się z kimś spotkać? Jesteś pewien, 

że wiesz wszystko o swojej dziewczynie? Możesz za to ręczyć? Zwróć uwagę, że nie plotę ci 

o  jakiejś  schadzce  zakochanych,  tylko  mówię,  że  być  może  Susanna  chciała  się  z  kimś 

spotkać z powodów, których nie znamy. I jedzie na to spotkanie, nie wiedząc, że czeka na nią 

zorganizowana  zasadzka.  Dojeżdża,  opiera  skuter,  zdejmuje  kask,  trzyma  go  ciągle  w  ręku, 

ponieważ  spotkanie powinno się szybko zakończyć,  podchodzi do samochodu i  natychmiast 

zostaje porwana. Mogło tak być? 

— 

Nie - odpowiedział stanowczo Francesco. 

— 

Nie? Dlaczego nie? 

— 

Dlatego,  że  kiedy  widzieliśmy  się  z  Susanną  po  południu,  na  pewno 

powiedziałaby mi o tym umówionym spotkaniu. Na pewno, proszę wierzyć. 

— 

Chętnie ci wierzę. Ale może Susanna nie miała już okazji dać ci o tym znać. 

— 

Nie rozumiem. 

— 

Odprowadziłeś ją pod dom tej koleżanki, z którą się uczyła? 

— 

Nie. 

— 

A Susanna miała przy sobie komórkę, której nie znaleźliśmy, prawda? 

— 

Tak, to prawda. 

— 

Mógł więc ktoś do niej zatelefonować, kiedy już wyszła od ciebie i jechała do 

koleżanki;  mogła dopiero wtedy się umówić.  A ponieważ potem już się nie widzieliście, nie 

background image

miała możliwości ci o tym powiedzieć. 

Chłopak jeszcze przez chwilę się zastanawiał. Przyznał komisarzowi rację. 

— 

Nie mogę tego wykluczyć. 

— 

Wobec tego po co podsuwałeś mi te swoje wątpliwości? 

Francesco nie odezwał się. Objął rękami głowę. A Mont - albano nagle ze wszystkiego 

się wycofał. 

— 

Może obaj mylimy się na całej linii. 

Chłopak poderwał się na krześle. 

— 

Co pan chce przez to powiedzieć? 

— 

Chcę  po  prostu  powiedzieć,  że  może  wyszliśmy  z  mylnej  przesłanki.  To 

znaczy mylnie przyjęliśmy, że Su - sanna, wracając do willi, jechała właśnie tą polną drogą. 

— 

Przecież tam został znaleziony skuter. 

— 

To  wcale  nie  musi  znaczyć,  że  Susanna,  wyjeżdżając  z  Vigaty,  skręciła  w  tę 

drogę. Dam ci pierwszy lepszy przykład, jaki wpada mi do głowy. Susanna wychodzi od Tiny 

i jedzie tak jak co dzień. Czyli tą szosą, którą zawsze jeździ wielu ludzi, choćby ci wszyscy, 

którzy  mieszkają  przed  willą  i  za  willą,  bo  szosa  kończy  się  trzy  kilometry  dalej,  w  tej 

osadzie, która nazywa się chyba La Cucca. 

Tą drogą codziennie dojeżdżają do pracy w mieście ci, którzy wolą mieszkać na wsi, a 

także tamtejsi chłopi. Wszyscy znają się wzajemnie, często jeżdżą w jedną i drugą stronę o tej 

samej porze. 

— 

Istotnie, ale co to ma do rzeczy...? 

— 

Zaraz dokończę. Porywacze już od jakiegoś czasu jeżdżą za Susanną, żeby się 

zorientować, jak wygląda ruch na drodze w tych godzinach, kiedy ona wraca do domu, i które 

miejsce nadaje się najlepiej na przeprowadzenie porwania. Tego wieczoru mają szczęście, bo 

mogą  swój  plan  urzeczywistnić  w  pobliżu  skrętu  w  polną  drogę.  W  jakiś  sposób  Susannę 

zatrzymują.  Są co najmniej w trójkę.  Dwóch czy  dwoje podchodzi  i zmusza  ją,  aby wsiadła 

do ich auta, które prawdopodobnie zawraca i kieruje się w stronę Vigaty. Ktoś jednak zostaje, 

przeprowadza  skuter  i  zostawia  go  w  tamtym  miejscu  przy  drodze,  gdzie  go  znalazłeś.  To 

zresztą  wyjaśniałoby,  dlaczego  skuter  stał  tak,  jakby  Susanna  jechała  do  Vigaty.  Potem  ta 

trzecia osoba wsiada do auta i dopiero wtedy odjeżdżają. 

Francesca ta wersja nie przekonywała. 

— 

Dlaczego  tak  się  przejmowali  skuterem?  Co  im  to  dawało?  W  ich  interesie 

było odjechać jak najszybciej. 

— 

Przecież  powiedziałem  ci  przed  chwilą,  że  tą  drogą  wszyscy  dojeżdżają  do 

background image

pracy i wracają z pracy. Porywacze nie mogli zostawić przy niej porzuconego skutera. Zaraz 

ktoś  by  go  spostrzegł,  uznał,  że  zdarzył  się  wypadek,  a  może  znalazłby  się  ktoś,  kto 

rozpoznałby  skuter  Su  -  sanny...  słowem,  ktoś  szybko  wszcząłby  alarm  i  tamci  nie  mieliby 

dostatecznie  dużo  czasu,  żeby  dokończyć  akcję  zgodnie  z  planem.  A  skoro  ciągle  tam  byli, 

nic  ich  nie  kosztowało  przeprowadzić  skuter  na  tę  wiejską  drogę,  którą  nikt  nie  jeździ. 

Oczywiście można brać pod uwagę jeszcze inne hipotezy. 

— 

Jeszcze inne? 

— 

Ile  tylko  chcesz.  I  tak  są  to  rojenia  czysto  teoretyczne.  Wprawianie  się  w 

rzemiośle.  Wcześniej  jednak  muszę  cię  jeszcze  o  coś  zapytać.  Powiedziałeś  mi,  że  czasami 

jeździłeś z Susanną aż pod samą willę. 

— 

Tak bywało. 

— 

Dojeżdżacie i zastajecie bramę otwartą czy zamkniętą? 

— 

Zawsze była zamknięta. Susanna otwierała ją kluczem. 

— 

Możemy  wobec  tego  wyobrazić  sobie  również,  że  Susanna  dojeżdża,  opiera 

skuter, wyjmuje z kieszeni klucz, żeby otworzyć bramę, i nagle widzi, że w jej stronę biegnie 

ktoś, kogo czasami widywała na szosie, ktoś z tych dojeżdżających. I że ten człowiek prosi ją, 

aby pojechała za nim wiejską drogą, i wyjaśnia, dlaczego o to prosi, plotąc jakieś wymysły - 

że  żona  mu  się  rozchorowała  w  aucie,  kiedy  jechali  do  Vigaty,  i  że  nie  mógł  się  nigdzie 

dodzwonić przez komórkę albo że syna potrąciło auto... coś w tym rodzaju. Susanna nie może 

mu  odmówić,  posłusznie  skręca  w  wiejską  drogę  i  już  jest  po  wszystkim.  Także  w  tym 

wypadku stałoby się zrozumiałe, dlaczego skuter stał odwrócony. A może też... 

Montalbano przerwał w pół zdania. 

— 

Dlaczego pan zamilkł? 

— 

Bo już mnie to znudziło. Nie powinno ci się wydawać, że to takie ważne, jak 

wyglądało samo porwanie. 

— 

To nie j est ważne? 

— 

Nie.  Jeśli  się  dobrze  zastanowić...  wszystkie  te  szczegóły,  które  na  pozór  są 

istotne,  wypadają  coraz  bardziej  mgliście,  im  dłużej  się  je  rozważa.  Ty  sam  na  przykład 

przyjechałeś tutaj, aby spytać mnie, co mogło się stać z kaskiem Susanny, prawda? 

— 

Z kaskiem? Tak, pytałem o kask. 

— 

Ale,  jak  widzisz,  im  dłużej  roztrząsaliśmy  to  zdarzenie,  tym  mniej  ważna 

stawała się sprawa kasku. I już do niej nie wracaliśmy. Zasadniczym problemem nie jest jak, 

ale dlaczego to się stało. 

Francesco  już  otwierał  usta,  żeby  zadać  kolejne  pytanie,  jednak  mocne  uderzenie 

background image

drzwiami o ścianę wybiło go z rytmu rozmowy. Aż podskoczył na krześle. 

— 

Co się dzieje? - spytał Montalbano. 

— 

Wymknęły mi się znowu z ręki - odpowiedział skruszony Catarella, stojąc na 

progu.  -  Powiedział  mi pan komisarz,  że  nie chce żadnego niepokojenia przez  żadne osoby, 

które  by  chciały  pana  komisarza  niepokoić,  i  dlatego  musiałem  przyjść  i  pana  komisarza 

zapytać. 

— 

Pytaj. 

— 

Dziennikarz,  pan  Zito,  to  taka  osoba,  która  pana  komisarza  niepokoi,  czy 

przeciwnie, pan Zito nic takiego panu komisarzowi nie robi? 

— 

Nie, nie przeszkadza mi. Połącz mnie z nim. 

— 

Witaj, Salvo, to ja Nicolo. Przepraszam, ale dopiero w tej chwili przyjechałem 

do biura... 

— 

Wiesz co, Nicolo? Ja pieprzę twoje godziny urzędowania. Tłumacz się z tego 

przed swoim chlebodawcą. 

— 

Nie,  Salvo,  nie  czas  na  to,  byś  kpił.  Właśnie  przyjechałem  i  sekretarka 

powiedziała mi, że... Chodzi o uprowadzenie tej dziewczyny. 

— 

A mówiąc ściślej? 

■- Salvo, będzie lepiej, jeżeli tu przyjedziesz. 

— 

Postaram się przyjechać, kiedy tylko znajdę na to czas. 

— 

Nie, Salvo, musisz przyjechać natychmiast. 

Montalbano odłożył słuchawkę, wstał, pożegnał się z Franceskiem. 

Retelibera,  prywatna  telewizja,  w  której  pracował  Ni  -  coló  Zito,  miała  siedzibę  w 

Montelusie,  ale  poza  miastem.  Komisarz  już  po  drodze  się  domyślił,  co  zaszło  i  o  czym 

przyjaciel  chce  mu  w  zaufaniu  powiedzieć.  Trafił  w  dziesiątkę.  Nicoló  czekał  na  niego  w 

wejściu  i  79  zobaczywszy  z  daleka  jego  auto,  wyszedł  mu  naprzeciw.  Wyglądał  na 

wzburzonego. 

— 

Coś się stało? 

— 

Rano,  ledwo  sekretarka  weszła  do  biura, odebrała  anonimowy  telefon.  Męski 

głos  spytał,  czy  jesteśmy  przygotowani  na  nagranie  jego  przesłania.  Odpowiedziała,  że  nie 

mamy  z  tym  trudności,  a  tamten  zapowiedział,  że  za  pięć  minut  zadzwoni,  a  my  mamy  to 

nagrać. Tak też się stało. 

Weszli do gabinetu Nicoló. Na biurku stał przenośny, profesjonalny magnetofon. Zito 

go  włączył.  Montalbano  wysłuchał,  jak  przewidywał,  dokładnej  powtórki  nagrania,  które 

przesłano do willi Mistrettów. Nie dodano ani nie ujęto jednego słowa. 

background image

— 

Wstrząsające wrażenie. Ta biedna dziewczyna... - skomentował Zito. A potem 

spytał: - Do Mistrettów także to przysłali? Może bydlaki chcą, żebyśmy w tej sprawie byli ich 

pośrednikami? 

— 

Nie, wczoraj późnym wieczorem już i tam telefonowali. 

Zito odczuł ulgę. 

— 

Całe szczęście. Ale dlaczego przysłali to również do nas? 

— 

Myślę, że już wyrobiłem sobie opinię na ten temat - powiedział Montalbano. - 

Moim zdaniem porywacze chcą zawiadomić wszystkich, nie tylko ojca, o tym, że dziewczyna 

jest  w  ich  rękach.  Na  ogół  kiedy  ktoś  kogoś  porywa,  zależy  mu  na  tym,  żeby  się  to  nie 

rozniosło, tymczasem ci nasi robią co w ludzkiej i bożej mocy, żeby sprawa nabrała rozgłosu. 

Chcą, żeby głosem błagającej o pomoc Susanny przejęło się jak najwięcej ludzi. 

— 

A to dlaczego? 

— 

W tym cała zagadka. Ale jedyna ważna. 

— 

Co my w redakcji mamy z tym zrobić? 

— 

Jeżeli chcesz wesprzeć ich zabawę, nadaj to nagranie. 

— 

Ani myślę wysługiwać się przestępcom. 

— 

Wspaniała  dewiza!  Postaram  się,  żeby  kiedyś  te  szlachetne  słowa  zostały 

wykute na twoim nagrobku. 

— 

Jesteś nadzwyczaj dowcipny! - powiedział poirytowany Zito. 

— 

Wobec tego, skoro masz się za uczciwego dziennikarza, zadzwoń do sędziego i 

kwestora, zawiadom ich o wszystkim i przekaż to nagranie do ich dyspozycji. 

— 

Na pewno zadzwonię. 

— 

Dobrze by było, żebyś z tym nie zwlekał. 

— 

Zależy  ci  na  pośpiechu?  -  spytał  Zito,  wybierając  jednocześnie  numer 

kwestury. 

Montalbano nie odezwał się. 

— 

Czekam na ciebie na dworze - powiedział, wstając i wychodząc. 

Ranek  był  pogodny,  czuło  się  ciepłe,  lekkie  powiewy  wiatru.  Komisarz  zapalił 

papierosa, ale nie zdążył wypalić go do końca, kiedy pojawił się Nicoló. 

— 

Załatwione. 

— 

I co ci powiedzieli? 

— 

Żebym nic a nic nie nadawał. Zaraz przyślą tu agenta po kasetę. 

— 

Wracamy? - spytał komisarz. 

— 

Widzę, że nie chcesz się ze mną rozstać? 

background image

— 

Mylisz się. Chcę tylko jeszcze coś zobaczyć. 

Kiedy weszli do biura, Montalbano poprosił Nicoló, żeby włączył telewizor i nastawił 

na Televigatę. 

— 

Chce ci się słuchać, co mają do powiedzenia te kutasy? 

— 

Poczekaj,  a  sam  zrozumiesz,  dlaczego  zależało  mi  na  tym,  żebyś  jak 

najszybciej zadzwonił do kwestora. 

Na ekranie pojawił się napis: 

„Za kilka minut nadamy nadzwyczajne wiadomości”. 

— 

O, kurwa! - powiedział Nicoló. - To i do nich to przesłali!  A te szuje zaraz to 

nadadzą. 

— 

Nie spodziewałeś się tego? 

— 

Nie. A ty odebrałeś nam tak ciekawą wiadomość. 

— 

Chciałbyś zmienić zdanie? Zdecyduj się, Nicoló: albo masz się za dziennikarza 

uczciwego, albo za takiego sobie. 

— 

Nie  dziw  się,  mogę  być  uczciwy,  ale  kiedy  mi  się  odbiera  taką  ważną 

informację, nie czuję się z tym dobrze. 

Z ekranu zniknął napis, nadano sygnał wiadomości i bez zapowiedzi ukazała się twarz 

geologa Mistretty. Powtórzono jego apel wygłoszony w dzień po porwaniu. Potem na ekranie 

pojawił się dyżurny dziennikarz. 

— 

Nie  bez  powodu  zdecydowaliśmy  się  nadać  raz  jeszcze  apel  ojca  Susanny, 

gdyż za chwilę widzowie  będą  mogli wysłuchać  przerażającego nagrania,  które  nadeszło do 

naszej redakcji dziś rano. 

Na  tle  obrazu  willi  rozległy  się  słowa,  identyczne  jak  te  przesłane  do  Retelibery.  A 

kiedy  nagranie  się  skończyło,  na  ekranie  pokazał  się  kurzy  kuper,  czyli  twarz  Pippa  Ra  - 

gonese. 

— 

Muszę  oznajmić  państwu,  że  dopiero  po  dramatycznej  dyskusji  w  redakcji 

zdecydowaliśmy się nadać nagranie, którego przed chwilą mieli państwo możność wysłuchać. 

Glos  przerażonej  Susanny,  który  nami  wstrząsnął,  to  coś,  co  z  trudem  może  znieść 

obywatelskie  sumienie,  sumienie  ludzi  żyjących  w  cywilizowanym  społeczeństwie. 

Przeważyła jednak dziennikarska powinność. Nasi widzowie mają święte prawo o wszystkim 

wiedzieć,  a  my,  dziennikarze,  mamy  święty  obowiązek  to  prawo  uszanować.  Inaczej 

utracilibyśmy  godność  zawodową  i  nie  moglibyśmy  się  uważać  za  dziennikarzy 

pozostających  w  służbie  swoich  słuchaczy.  Powtórzyliśmy  najpierw  rozpaczliwy  apel  ojca 

Susanny.  Porywacze  nie  zdają  sobie  sprawy,  że  ich  żądane  okupu  musi  zakończyć  się 

background image

fiaskiem,  jeśli  wziąć  pod  uwagę  dobrze  wszystkim  znaną  niekorzystną  sytuację  finansową 

rodziny Mistrettów. W tych tragicznych dniach 

ca

łą nadzieję pokładamy w służbach stojących 

na  straży  Porządku  publicznego.  Zwłaszcza  w  komisarzu  Minutolo,  człowieku 

doświadczonym, któremu gorąco życzymy szybkiego sukcesu. 

Wróciła twarz dyżurnego dziennikarza, który powiedział: 

— 

To nadzwyczajne wydanie wiadomości będziemy powtarzać co godzinę. 

Wychylili do dna i skończyła się biesiada: ruszył program z muzyką rockową. 

Montalbano wciąż nie mógł się nadziwić,  jakiego pokroju ludzie pracują w telewizji. 

Na przykład pokazują ci obrazy trzęsienia ziemi, w którym zginęły tysiące ludzi i całe miasta 

przestały  istnieć,  podsuwają  przed  oczy  poranione,  płaczące  dzieci,  zmiażdżone  zwłoki  i 

ruiny, a w chwilę później oznajmiają: a teraz mamy dla was piękne sceny karnawałowe z Rio 

de Janeiro. Kolorowe platformy, radość, samba, gołe tyłki. 

— 

Łajdak i skurwysyn! - zawołał Zito, czerwieniejąc i kopiąc krzesło. 

— 

Poczekaj, zaraz popsujemy mu humor! - powiedział Montalbano. 

Wybrał szybko jakiś numer i czekał chwilę ze słuchawką przy uchu. 

— 

Halo! Tu Montalbano. Proszę mnie połączyć z kwestorem. Tak, dziękuję. Tak, 

zaczekam.  Tak.  Pan  kwestor?  Dzień  dobry.  Proszę  mi  wybaczyć,  że  pana  niepokoję,  ale 

dzwonię  wprost  z  Retelibery.  Tak,  wiem,  że  pan  Zito  już  z  panem  rozmawiał.  Tak,  jest 

człowiekiem,  który  umie  dopełnić  swojego  obowiązku.  To  dla  niego  ważniejsze  niż 

dziennikarskie profity... Tak, tak, zaraz mu to powtórzę. 

Otóż,  panie kwestorze,  chciałem panu powiedzieć,  że właśnie przed chwilą,  w  mojej 

obecności, ten anonimowy rozmówca zadzwonił ponownie. 

Nicoló  patrzył  na  niego,  nic  nie  rozumiejąc,  i  gestem  ręki,  palcami  złączonymi  w 

kształcie karczocha, dopytywał się, o co chodzi. 

— 

Ten  sam  głos,  który  nagrano  uprzednio  -  mówił  dalej  do  słuchawki 

Montalbano - nakazał, żeby przygotować się na nowe nagranie. Ale kiedy po pięciu minutach 

znów zadzwonił, na linii były same zakłócenia i nic nie dało się zrozumieć. Na domiar złego 

zaciął się magnetofon. 

— 

Po co zmyślasz te głupstwa? - spytał szeptem Nicoló. 

— 

Tak, panie kwestorze, zostanę tutaj,  na  miejscu,  bo może zechcą połączyć  się 

raz  jeszcze.  Co  takiego?  Tele  -  vigata  nadała  przed  chwilą  tamto  nagranie?  To  niemożliwe. 

Powtórzyli także apel ojca? Nic o tym nie wiem. Ależ to jest, proszę wybaczyć, niesłychane! 

To przecież przestępstwo! Powinni byli przekazać nagranie władzom, zamiast je samowolnie 

publikować! Tak, właśnie tak, jak postąpił redaktor Zito. Mówi pan, że sędzia już zajął się tą 

background image

kwestią? To dobrze! Wspaniale! Jednocześnie, panie kwestorze, wpadłem na pewien pomysł. 

Jeżeli  tamci  zadzwonią  raz  jeszcze  tutaj,  do  Retelibery,  to  z  całą  pewnością  zadzwonią 

również do Televigaty. I może w Televigacie będą mieli więcej szczęścia i uda im się nagrać 

także ten drag i telefon... A w takim przypadku nie zechcą oczywiście nam tego potwierdzić, 

bo będą woleli wykorzystać następne nagranie, kiedy będzie im to na rękę... Brudne chwyty, 

ma  pan  świętą  rację...  Daleki  jestem  od  tego,  aby  coś  panu  sugerować,  jest  pan  bezspornie 

bardziej  doświadczony  ode  mnie,  ale  wydaje  mi  się,  że  dzięki  przeszukaniu  w  redakcji 

Televigaty  można  by  mieć  w  ręku...  tak...  tak...  pozostaję  z  całym  szacunkiem,  panie 

kwestorze! 

Nicold popatrzył na niego z podziwem. 

— 

Jesteś mistrzem w cieniutkich sprawkach! 

— 

Zobaczysz, zwalą się na ich redakcję obostrzenia sędziego i rewizja kwestora, 

tak że nawet nie znajdą czasu, by biegać za potrzebą, a już na pewno nie będzie im w głowie 

nadawanie nadzwyczajnych wydań wiadomości! 

Roześmiali się, Nicold jednak zaraz spoważniał. 

— 

Kiedy się słucha po kolei apelu ojca i tego, co mówią porywacze - stwierdził - 

wypada to jak rozmowa głuchego z głuchym. Ojciec mówi, że nie ma jednego centa, a tamci 

mu odpowiadają,  żeby przygotował stertę pieniędzy. Nawet gdyby chciał  sprzedać willę,  ile 

mógłby za nią uzyskać? 

— 

Tak o tym myślisz, jak twój szanowny kolega Ra - gonese? 

— 

Nie żartuj. Co masz mi za złe? 

— 

Myślisz,  że  tego  porwania  dokonali  z  rozpaczy  ci  nieszczęśni  imigranci  z 

Afryki, którzy mają wszystko do stracenia, a nic do zyskania? 

— 

Ani mi to w głowie. 

— 

Zresztą może porywacze nie mają telewizora i nie wysłuchali apelu ojca. 

— 

To możliwe - zgodził się Nicoló, ale zaraz zamyślił się i umilkł. 

— 

I co dalej? - zachęcał Montalbano. 

— 

Coś mi zaświtało. Ale nie jestem pewien, czy mam ci o tym mówić. 

— 

Ręczę  ci,  że  choćbyś  wyskoczył  z  jakimś  idiotyzmem,  nie  wyjdzie  to  poza 

ściany tego pokoju. 

— 

To są fantazje, jak z amerykańskich filmów. Posłuchaj: w mieście plotkują, że 

rodzina  Mistrettów jeszcze pięć,  sześć  lat temu  całkiem  nieźle sobie radziła.  A potem  nagle 

musieli  wszystko  posprzedawać.  W  takim  razie  czy  nie  jest  możliwe,  że  porwanie 

zorganizował  ktoś,  kto  powrócił  do  Vigaty  po  kilku  latach  nieobecności  i  dlatego  nie  ma 

background image

pojęcia, w jakiej sytuacji znajdują się Mistrettowie? 

— 

Mnie  twoje  fantazje  bardziej  pasują  do  komedii  z  Toto  i  Peppino  niż  do 

amerykańskich  kryminałów.  Zastanów  się,  Nicoló.  Takiego  wyczynu  jak  porwanie  nie 

dokonuje  się  samemu.  A  każdy  wspólnik  od  razu  uświadomiłby  temu,  kto  powrócił  tu  po 

latach, że Mistrettowie czasami  nie  mają  na chleb.  Przy okazji,  jak to się stało,  że wszystko 

przepuścili? 

— 

Nie dasz wiary,  ale nie  mam o tym pojęcia.  Coś niejasno pamiętam, że  nagle 

zostali zmuszeni wyzbyć się wszystkiego... 

— 

I co wtedy sprzedawali? 

— 

Ziemię, domy, magazyny... 

— 

Zostali zmuszeni, mówisz? Dziwna sprawa. 

— 

Dlaczego uważasz to za dziwne? 

— 

Bo to tak, jakby już sześć lat temu musieli nagle zdobyć pieniądze na okup. 

— 

Tylko że sześć lat temu nie było u nas żadnego porwania. 

— 

Albo nie było, albo nikt o nim nie wiedział. 

Chociaż  sędzia  zastosował  sankcje  od  razu,  Televigata  zdążyła  jeszcze  raz  nadać 

nadzwyczajne wydanie wiadomości, zanim zakaz dotarł do redakcji. Ale na to drugie wydanie 

czekała  niecierpliwie  przed  telewizorami  nie  tylko  cała  Vigata,  lecz  także  cała  prowincja 

Montelusa,  bo  wszyscy  chcieli  wreszcie  osobiście  wszystko  zobaczyć  i  usłyszeć:  plotka 

biegła  z  ust  do  ust  błyskawicznie.  Jeżeli  porywaczom  zależało  na  tym,  żeby  dotarła  do 

każdego, to mogli teraz zacierać ręce. 

Godzinę później, zamiast nadzwyczajnego wydania, które miało zostać nadane po raz 

trzeci, na ekranie ukazał się Pippo Ragonese z dziwnie wytrzeszczonymi oczami. Czuł się w 

obowiązku,  powiedział  zachrypłym  głosem,  oznajmić  swoim  widzom,  że  stacja  została 

właśnie  poddana  „niesłychanym  naciskom,  których  wyrazem  jest  nadużywanie  władzy, 

zastraszanie i pedantyczna rewizja”. Wyjaśnił szczegółowo, że z nakazu prokuratury taśma z 

nagraniem  porywaczy  została  zasekwestrowana,  a  władze  policyjne  dokonują  obecnie 

przeszukania siedziby redakcji, w nie wiadomo  jakim  celu.  Zakończył, że  nigdy, w żadnych 

okolicznościach,  nie  będzie  zgody  na  zduszenie  głosu  wolnych  i  niezależnych  informacji, 

których  rzecznikiem  jest  zarówno  on  sam,  jak  i  jego  Televigata.  Na  koniec  powiedział,  że 

będzie nieprzerwanie informował swoich widzów o rozwoju tej 

„groźnej sytuacji”. 

Montalbano cieszył się tym rozwojem wypadków, który sam spowodował, siedząc w 

gabinecie Nicoló Zita. Zaraz potem wrócił do komisariatu. Ledwo wszedł, zadzwoniła Livia. 

background image

— 

Halo! Salvo! 

— 

Livia! Co się stało? 

Jeśli Livia telefonowała do niego do biura, to musiało się wydarzyć coś ważnego. 

— 

Dzwoniła do mnie Marta. 

Marta  Gianturco  była  żoną  oficera  z  kapitanatu  portu  i  jedną  z  nielicznych 

przyjaciółek Livii w Vigacie. 

— 

Co chciała? 

— 

Powiedziała  mi,  żebym włączyła telewizor  i obejrzała  nadzwyczajne wydanie 

wiadomości na Televigacie. Więc obejrzałam. 

Co miał jej na to odpowiedzieć? 

— 

No i co? - odezwał się tylko po to, by nie wątpiła, że jej słucha. 

— 

Potem  obejrzałam  także  Ragonesego,  który  pienił 

S1

ę,  że  policja 

przeprowadziła rewizję w jego redakcji. 

— 

Tak... istotnie... 

— 

Ale co wam to daje? 

„Tyle co nic” - wolałby jej oświadczyć, ale powiedział: Robimy, co możemy, żeby to 

się na coś przydało. 

„  Doszliście  do  wniosku,  że  to  pewnie  Ragonese  po  - 

A

al  tę  dziewczynę?  -  spytała 

drwiąco Livia. 

— 

Livio,  tutaj  sarkazmem  nic  nie  wskórasz.  Powiedziałem  ci,  że  robimy,  co 

możemy. 

— 

Nie  spodziewałam  się  niczego  innego  -  odpowiedziała  Livia  tak  ponurym 

tonem, jakby uosabiała czarną chmurę, niską, niosącą burzę. 

I odłożyła słuchawkę. 

I w czym rzecz? Ano w tym, że już nawet Livia pozwala sobie na napastliwe uwagi i 

drwiny. A może doszukiwanie się tego w jej pytaniach to przesada? Bynajmniej. Można się w 

nich  dopatrzyć  nawet  oskarżenia.  Nie  tędy  droga,  uspokój  się,  kochany  komisarzu,  nie  trać 

głowy,  zdobądź  się  na  odrobinę  rozsądku.  Już  się  uspokoiłeś?  Tyle,  ile  trzeba?  Na  pewno? 

Więc zrób, co zamierzałeś zrobić. Zadzwoń, gdzie miałeś zadzwonić, a Livią się nie przejmuj. 

— 

Halo! Doktor Carlo Mistretta? Tu komisarz Montal - bano. 

— 

Są jakieś nowiny? 

— 

Nie  ma  nowin,  przykro  mi.  Chciałem  tylko  się  z  panem  spotkać  i  chwilę 

porozmawiać. 

— 

Rano jestem bardzo zajęty. Także po południu. Już zanadto zaniedbuję moich 

background image

pacjentów. Możemy się umówić na wieczór? Zgoda? Wobec tego spotkajmy się w willi brata 

około... 

— 

Panie doktorze, proszę wybaczyć. Chcę rozmawiać tylko z panem. 

— 

Mam więc przyjechać do komisariatu? 

— 

Nie musi pan sobie sprawiać tyle kłopotu. 

— 

Rozumiem. Proszę w takim razie wstąpić do mnie około dwudziestej, dobrze? 

Mieszkam przy ulicy... nie, to dość trudne do wytłumaczenia. Lepiej będzie, jeżeli spotkamy 

się na stacji benzynowej przy drodze do Feli, tuż za Vigatą. O dwudziestej. 

Znów zadzwonił telefon. 

— 

Czy  to  pan,  panie  komisarzu?  Telefoni  tutaj  jedna  pani,  która  zechciałaby 

pomówić z osobą komisarza osobiście. Mówi, że to jest sprawa osobista jej osoby. 

— 

Powiedziała, jak się nazywa? 

— 

Piripipó. Tak sobie myślę, panie komisarzu. 

To  niemożliwe,  nikt  się  tak  nie  nazywa!  Zaciekawiony,  o  kogo  może  chodzić,  jak 

naprawdę nazywa się kobieta, która telefonuje, pozwolił Catarelli, by go z nią połączył. 

— 

Komisarzu, to pan? Tu mówi Cimnció Adelina. 

Jego  gosposia!  Nie  widział  jej  od  przyjazdu  Livii.  Coś  się  jej  przydarzyło?  A  może 

ona także dzwoni z pogróżkami, na przykład: jeżeli nie uwolnisz dziewczyny w ciągu dwóch 

dni,  już  nigdy  nie  pokażę  się  w  twoim  domu  i  nic  ci  nie  przygotuję  dojedzenia.  Byłaby  to 

prawdziwa  katastrofa!  Przeraził  się  też  pewnie  dlatego,  że  przypomniał  sobie  jej  ulubione 

powiedzenie:  „Telefon  i  telegraf  nie  wróżą  niczego  dobrego”.  Jeżeli  więc  chwyciła  za 

słuchawkę, musiało to znaczyć, że chce mu powiedzieć o czymś ważnym. 

— 

Adelino! Co u ciebie? 

— 

Panie komisarzu, czy może nam pan pomóc, bo Pip - Pina urodziła. 

Kim  jest  Pippina?  I  dlaczego  właśnie  on  powinien  wiedzieć,  że  Pippina  urodziła? 

Gosposia pewnie zapomniała, 

ze

 z jego pamięcią nigdy nie było najlepiej. 

— 

Panie  komisarzu,  pan  zapomniał,  prawda?  Pippina  to  żona  mojego  syna 

Pasąuale. 

Synowie  Adeliny  byli  złodziejaszkami,  szli  do  więzienia  i  wychodzili  na  wolność, 

ciągle tam i z powrotem. A on przecież był na ślubie najmłodszego, Pasąuale. Od tego czasu 

minęło  już  dziewięć  miesięcy?  Boże,  jak  ten  czas  pędzi!  Od  razu  posmutniał,  z  dwóch 

powodów. Dlatego, że starość tym samym jest coraz bliżej,  i dlatego, że przychodzą mu już 

do  głowy  tak  banalne  myśli  i  tak  tuzinkowe  zdania  jak  to,  którym  przed  chwilą  sam  się 

uraczył.  Zezłościł  się  na  siebie  za  taką  pospolitość,  a  ta  złość  uchroniła  go  przed 

background image

roztkliwianiem się nad własną kondycją. 

— 

Chłopiec czy dziewczynka? 

— 

Chłopiec, panie komisarzu. 

— 

Gratuluję. Najlepsze życzenia. 

— 

Proszę  zaczekać,  panie  komisarzu.  Pasąuale  i  Pippina  mówią,  że  chcieliby 

pana na ojca chrzestnego. 

Innymi  słowy,  spisał  się  na  piątkę,  uczestnicząc  w  ich  ślubie,  a  teraz  chcą,  żeby  się 

poprawił na szóstkę, godząc się na trzymanie noworodka do chrztu. 

— 

Kiedy chrzciny? 

— 

Gdzieś za dziesięć dni. 

— 

Adelino, daj mi troszkę czasu do namysłu, dobrze? 

— 

Dobrze, panie komisarzu. A szybko sobie odjedzie pani Livia? 

Pojawił  się  w  gospodzie,  kiedy  Livia  siedziała  już  przy  stole.  Wystarczyło  z  daleka 

rzucić na nią okiem, żeby utracić nadzieję na przyjemny dzień. 

— 

Jak wam idzie? - spytała zaczepnie. 

— 

Livio, już o tym rozmawialiśmy godzinę temu. 

— 

I co z tego? Przez godzinę mogło się wiele wydarzyć, prawda? 

— 

Czy musimy to omawiać tutaj? Czy to stosowne miejsce? 

— 

Naturalnie.  Przecież  kiedy  wracasz  do  domu,  nic  mi  nie  mówisz  o  swojej 

pracy. A tu to samo. Pewnie chcesz, żebym przyszła porozmawiać z tobą w komisariacie? 

— 

Livio, naprawdę robimy, co możemy. W tej chwili większość moich agentów, 

z Mimim włącznie, przeczesuje razem z agentami z Montelusy wszystkie pola w pobliżu willi 

i szuka... 

— 

A  kiedy  twoi  ludzie  przeczesują  pola,  ty  w  spokoju  ducha  siedzisz  sobie  ze 

mną w gospodzie, żeby dogadzać swemu podniebieniu? 

— 

Tak to ułożył kwestor. 

— 

Właśnie  tego  chciał  kwestor?  Żeby  twoi  ludzie  pracowali,  tamta  dziewczyna 

umierała ze strachu, a ty wysiadywał w gospodzie? 

Nie wykręci się, awantura wisi w powietrzu. 

— 

Livio, pięknie walisz prawdę prosto w oczy. 

— 

Chcesz się wyłgać żarcikami, tak? 

— 

Livio,  byłabyś  niezastąpionym  agentem  prowokatorem.  Raz  jeszcze  ci 

powtórzę:  kwestor  rozdzielił  nam  zadania,  ja  pomagam,  za  śledztwo  odpowiada  Minutolo, 

Mimi Augello z innymi pracuje w terenie. A to naprawdę ciężka robota. 

background image

— 

Biedny Mimi! 

Wszyscy  są  biedni  w  oczach  Livii.  Dziewczyna,  Mimi...  Tylko  nie  on.  On  na 

współczucie  nie  zasługuje.  Odsunął  talerz  spaghetti  z  czosnkiem  i  oliwą,  które  zamówił 

wcześniej przez telefon, dobrze znając upodobania Livii. 

Enzo, właściciel gospody, natychmiast wyrósł przy ich stole. 

— 

W czym rzecz, komisarzu? 

— 

W niczym, Enzo. Nie mam dziś apetytu - skłamał. 

A Livia  milczała,  spokojnie  jadła dalej.  Aby rozładować napięcie  i  nabrać ochoty na 

drugie danie,  także zamówione wcześniej ośmiomiczki w sosie,  których zachęcający zapach 

już  dobiegał  go  z  kuchni  -  zdecydował  się  powiedzieć  Livii,  że  telefonowała  do  niego 

gosposia. I trafił jak kulą w płot. 

— 

Rano dzwoniła do mnie Adelina. 

— 

Tak! 

Sucho, ostro, jak strzał z rewolweru. 

— 

Co ma znaczyć to twoje „tak”? 

— 

Jedynie tyle, że Adelina dzwoni do ciebie do biura, a nie do domu, bo w domu 

toja mogłabym podnieść słuchawkę, a to byłoby dla niej wstrząsające przeżycie. 

— 

Rozumiem. Dajmy temu spokój. 

— 

Nie, ciekawa jestem, czego chciała? 

— 

Prosi, żebym był ojcem chrzestnym jej wnuczka, synka Pasąuale. 

— 

I coś jej odpowiedział? 

— 

Poprosiłem  o  trochę  czasu  do  namysłu.  Ale  muszę  ci  się  przyznać,  że  byłem 

bliski się zgodzić bez żadnych wykrętów. 

— 

Zwariowałeś! - wyrzuciła z siebie Livia. 

Uczyniła to zbyt głośno. Księgowemu Militello, który siedział przy sąsiednim stoliku 

po  lewej,  ręka  z  widelcem  zawisła  w  powietrzu,  a  usta  nie  chciały  się  domknąć,  natomiast 

doktor Piscitello, który siedział po prawej, zakrztu - sił się łykiem wina. 

— 

Dlaczego tak mówisz? - spytał wystraszony Montalbano, który nie spodziewał 

się po niej tak gwałtownej reakcji. 

— 

Jak  to  dlaczego?  To  nie  on,  Pasąuale,  syn  twojej  ulubionej  gosposi,  jest 

zawodowym przestępcą? To nie ty sam aresztowałeś go już wiele razy? 

— 

I co z tego? Mam być ojcem chrzestnym noworodka, a on nie stał się jeszcze 

zawodowym przestępcą jak jego ojciec. 

— 

Nie  o  to  mi  chodzi.  Ty  chyba  nie  masz  zielonego  pojęcia,  co  to  znaczy  być 

background image

ojcem chrzestnym. 

— 

Jakieś pojęcie mam. Trzeba trzymać niemowlę na rękach, kiedy ksiądz... 

Livia  zaprzeczyła  bez  słowa  samym  palcem  wskazującym.  Zapewniła  go  w  ten 

sposób, że sprawy wyglądają całkiem inaczej. Potem dodała: 

— 

Drogi  Salvo,  kto  zostaje  ojcem  chrzestnym,  ten  bierze  na  siebie  konkretne 

zobowiązanie. Nie wiesz o tym? 

— 

Nie - odpowiedział szczerze Montalbano. 

— 

Kiedy  rodzonemu  ojcu  coś  staje  na  przeszkodzie,  chrzestny  musi  go  zastąpić 

we wszystkim, co dotyczy dziecka. Stać się po prostu drugim ojcem. 

— 

Naprawdę? - upewnił się poruszony komisarz. 

— 

Zapytaj, kogo chcesz,  jeżeli mi nie wierzysz. Krótko mówiąc,  może być i tak, 

że  ty  aresztujesz  Pasąuale,  a  kiedy  on  będzie  siedział,  ty,  a  nie  kto  inny,  zatroszczysz  się  o 

potrzeby jego syna, o wszystkie jego sprawki, o jego zachowanie... Masz pojęcie? 

— 

Proszę mi powiedzieć, co dalej. Podać te ośmior - niczki? - spytał Enzo. 

— 

Nie - odpowiedział mu Montalbano. 

— 

Tak - powiedziała Livia. 

A  potem  nie  chciała,  żeby  odwiózł  ją  autem  do  Mari  -  nelli,  i  pojechała  do  domu 

autobusem. Montalbano,  kiedy uświadomił sobie, że bądź co bądź nic  nie zjadł, wyrzekł  się 

przechadzki  po  molu  i  pojawił  się  w  biurze,  chociaż  nie  było  jeszcze  trzeciej.  W  wejściu 

zatrzymał go Catarella. 

— 

Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Telefonii pan kwestor! 

— 

Kiedy? 

— 

Teraz, teraz, j eszcze tu telefoni! 

Podniósł  słuchawkę  od  razu  w  portierni,  która  pełniła  zarazem  rolę  centrali 

telefonicznej. 

— 

Montalbano?  Proszę  się  natychmiast  włączyć  -  powiedział  władczym  głosem 

BonettiAlderighi. 

Jak  miał  to  zrobić?  Nacisnąć  na  sobie  jakiś  guzik?  Przekręcić  jakąś  dźwignię?  W 

głowie zaczęło mu huczeć, ledwo usłyszał głos kwestora. Czy już samo to nie świadczyło, że 

się włączył? 

— 

Słucham, panie kwestorze. 

— 

Przed chwilą dano mi znać, że komisarz Augello podczas prac w terenie upadł 

i doznał obrażeń. Należy go natychmiast kimś zastąpić. Prowizorycznie spada to na pana. Ale 

proszę  nie  robić  nic  z  własnej  inicjatywy.  Postaram  się  w  najbliższych  godzinach  posłać  na 

background image

miejsce kogoś młodszego. 

Jakiż  uprzejmy  i  delikatny  jest  nasz  pan  kwestor!  „Kogoś  młodszego”!  A  co  sam 

myśli o sobie? Ze jest jeszcze chłopczykiem z pieluszką i smoczkiem? 

— 

Galio! 

W  ten  okrzyk,  w  to  nazwisko  starał  się  wpakować  całą  złość,  która  się  w  nim 

nagromadziła. Galio przybiegł jak wystrzelony z procy. 

— 

O co chodzi, panie komisarzu? 

— 

Dowiedz  się,  gdzie  jest  teraz  komisarz  Augello.  Chyba  coś  mu  się  stało. 

Musimy jechać, żeby się nim zająć. 

Galio był wstrząśnięty. 

— 

Matko święta! - powiedział. 

Dlaczego tak przejął się Mimi Augellem? Komisarz próbował go pocieszyć. 

— 

Wiesz co, daję głowę, że nie stało się nic poważnego. Pewnie się poślizgnął i... 

— 

Panie komisarzu, martwię się o siebie. 

— 

A co z tobą? 

— 

Nie  wiem,  panie  komisarzu,  pewnie  coś  zjadłem... tak to  wygląda,  że  brzuch 

nie daje rady... ciągle siedzę 

w

 wychodku... biegam tam i z powrotem. 

— 

To znaczy, że jednak jakoś sobie radzisz. 

Galio wyszedł przygnębiony. Wrócił po kilku minutach. 

Panie komisarzu, Augello z całą swoją grupą jest teraz w osadzie Cancello przy szosie 

do Gallotty. Niecała godzina drogi stąd. 

— 

Jedziemy. Bierzemy auto służbowe. 

Jechali  główną  drogą  już  ponad  godzinę,  kiedy  Galio  popatrzył  na  Montalbana  i 

powiedział: 

— 

Panie komisarzu, nie wytrzymam. 

— 

Ile jeszcze do Cancello? 

— 

Może trzy kilometry, może mniej, ale mnie... 

— 

Dobrze, stawaj, gdzie ci dogodniej. 

Po  prawej  odchodziła  szeroka  polna  dróżka  z  krzewami  po  obu  stronach,  a  przy 

wjeździe  w  nią,  na  słupie,  namalowano  czerwoną  farbą  na  kawałku  deski:  „Świeże  jajka”. 

Wszędzie dokoła ciągnęły  się  nieuprawne pola zarośnięte gęstymi,  wysokimi,  wyschniętymi 

chwastami. 

Galio zjechał na ścieżkę, zatrzymał auto po kilku metrach, wysiadł i pobiegł. Zarośla 

od  razu  go  zakryły.  Montalbano  także  wysiadł,  zapalił  papierosa.  Przed  nim,  w  odległości 

background image

może  trzydziestu  metrów,  stał  biały  sześcian:  chłopski  domek  z  niewielkim  placykiem  od 

frontu. Komisarz zszedł  na  bok,  zaczął rozpinać zamek w spodniach.  Ale zamek się zaciął  i 

nie  chciał  się  rozsunąć  do  końca.  Montalbano  pochylił  się,  żeby  zobaczyć  w  czym  rzecz,  i 

wtedy  promień  odbitego  światła  przemknął  mu  po  oczach.  Kiedy  było  już  po  wszystkim, 

zamek  znowu  się  zaciął,  a  pochylającego  się  komisarza  znowu  uderzyło  w  oczy  odbite 

światło.  Poszukał  wzrokiem  źródła  tak  mocnego  odblasku.  W  pobliżu,  pod  kępą  niskich 

zarośli, leżał jakiś okrągły przedmiot. 

Komisarz  od  razu  zorientował  się,  co to  takiego, i  pobiegł  w  tamtą  stronę.  Zobaczył 

kask motocyklowy. Mały, pasujący na kobiecą głowę. Nie mógł tu leżeć dłużej niż parę dni, 

bo  nie  było  na  nim  kurzu.  Wyglądał  na  nowy,  nie  był  porysowany.  Montalbano  wyjął  z 

kieszeni  chusteczkę,  owinął  dłoń,  pochylił  się,  podniósł  i  odwrócił  kask.  Przykucnął,  żeby 

obejrzeć z bliska jego wnętrze. Kask był czyściutki, bez śladów krwi. Dwa, trzy długie jasne 

włosy,  wplątane  w  zapięcie,  rysowały  się  wyraźnie  na  tle  czarnej  wkładki.  Jakby  zobaczył 

podpis: był już pewien, że kask należy do Susanny. 

— 

Panie komisarzu, gdzie się pan podział? 

Wołał  na niego Galio.  Komisarz położył kask  na  ziemi w tej samej pozycji,  w  jakiej 

go znalazł, i wyprostował się. 

— 

Podejdź tu. 

Galio podbiegł zaciekawiony. 

Montalbano wskazał mu kask. 

— 

Myślę, że to kask dziewczyny. 

— 

Ależ  nam  się  powiodło!  Mamy  kurewskie  szczęście!  -  zawołał  spontanicznie 

Galio. 

— 

Nie  my,  tylko  ty  -  powiedział  komisarz.  -  Jestem  pełen  podziwu  dla  twego 

wkładu dochodzeniowego. 

— 

Jeśli  kask  leży  tutaj,  to  być  może  dziewczynę  trzymają  gdzieś  w  pobliżu. 

Wezwę kogoś na pomoc. 

— 

Chcieli,  żebyśmy  właśnie  w  to  uwierzyli.  Po  co  rzucili  kask  tutaj?  Żeby  nas 

skierować na fałszywy trop. 

— 

A znamy prawdziwy? Co zrobimy? 

— 

Połącz się z grupą  Augella,  niech tu przyślą agenta, żeby stał na straży.  A ty, 

dopóki on się nie pojawi, nie ruszaj się stąd na krok. Nie chcę, żeby kask przywłaszczył sobie 

jakiś kutas, który może tędy przechodzić. Przesuń też auto, zostaw wolny przejazd. 

— 

A gdzieżby ktoś tędy przejeżdżał! 

background image

Montalbano już mu na to odpowiedział. Ruszył przed siebie. 

— 

Dokąd pan idzie, komisarzu? 

— 

Idę zobaczyć, czy te jajka są naprawdę świeże. 

W  miarę  jak zbliżał  się do domu,  słychać było coraz głośniejsze kokoko,  ale kur  nie 

było widać, pewnie kurnik stał za domem. 

Kiedy  doszedł  na  placyk,  w  otwartych  drzwiach  stanęła  dziewczyna,  może 

trzydziestoletnia.  Była  wysoka,  miała  czarne  włosy,  ale  jasną  karnację,  a  ciało  kształtne  i 

pełne. Ubrana niemal elegancko, w butach na wysokich obcasach. Przez chwilę Montalbano 

wziął  ją  za  panią  z  miasta,  która  tu  wstąpiła  po  jajka.  Ale  dziewczyna,  uśmiechając  się, 

spytała: 

— 

Czemu  pan  zostawił  samochód  tak  daleko?  Można  podjechać  bliżej,  tu  jest 

dość miejsca. 

Montalbano odpowiedział jej tylko niezrozumiałym gestem ręki. 

— 

Proszę wejść - powiedziała, puszczając go przodem. 

Dom  składał  się  z  dwóch  pokoi  przedzielonych  poprzeczną  ścianką.  W  pokoju  przy 

wejściu,  służącym  z  pewnością  za  jadalnię,  stał  na  środku  stół,  a  wokół  niego  krzesła 

wyplatane  słomą.  Pod  ścianą  widać  było  kredens,  na  nim  telefon,  obok  lodówkę,  a  w  kącie 

kuchenkę  gazową.  Drugi  kąt  był  odgrodzony  plastikową  folią.  Jedyną  rzeczą,  która  w  tym 

pomieszczeniu raziła,  było rozkładane łóżko polowe, ustawione jak kanapa.  Wszystko lśniło 

czystością.  Kobieta  patrzyła  na  niego,  ale  już  się  nie  odzywała.  Dopiero  po  chwili  z 

uśmieszkiem, którego komisarz nie umiał rozszyfrować, zdecydowała się zadać mu pytanie: 

— 

Chce pan jajka czy może nie...? 

Oco jej chodziło z tym „czy może nie”? Należało zaryzykować i sprawdzić. 

— 

Może nie - powiedział Montalbano. 

Kobieta  podeszła  pod  drzwi  do  drugiego  pokoju  i  zajrzawszy  do  środka,  cicho  je 

zamknęła.  Komisarz  pomyślał,  że  w  drugim  pokoju,  który  z  pewnością  był  sypialnią,  jest 

jeszcze ktoś, może śpiące dziecko. A ona usiadła na łóżku, zdjęła buty i zaczęła rozpinać na 

sobie bluzeczkę. 

— 

Zamknij  drzwi  na  zewnątrz.  A  jeśli  chcesz  się  umyć,  idź  za  zasłonę  - 

powiedziała. 

Wreszcie Montalbano zrozumiał, co znaczyło „czy może nie”. Podniósł rękę. 

— 

Tyle mi wystarczy.

Popatrzyła na niego zmieszana. 

— 

Nazywam się Montalbano. Jestem komisarzem. 

background image

— 

O  Matko  Przenajświętsza!  -  zawołała  kobieta,  ob  -  lewając  się  rumieńcem,  i 

poderwała się z kanapy jak na sprężynie. 

— 

Niczego się nie bój. Masz pozwolenie na sprzedaż jajek? 

— 

Mam, mam. Zaraz je panu przyniosę. 

— 

Nie trzeba. Mnie nie musisz go pokazywać, ale potem moi koledzy na pewno 

cię o nie spytają. 

— 

Ale dlaczego? Co się stało? 

— 

Najpierw ty odpowiedz na moje pytania. Mieszkasz tu sama? 

— 

Nie, proszę pana, mam męża. 

— 

Gdzie jest teraz? 

— 

A gdzież ma być? Jest tutaj. 

Tutaj?  W  drugim  pokoju?  Montalbana  to  zdumiało.  Jakże  to,  mąż  siedzi  sobie 

spokojnie i wesoło tuż obok, kiedy jego żona zadaje się z pierwszym lepszym, który tu trafi? 

— 

Zawołaj go tutaj. 

— 

Nie może przyjść. 

— 

Dlaczego? 

— 

Jest bez nóg, jak ma chodzić? 

Nie ma nóg. 

— 

Musieli mu obciąć obie nogi, kiedy stało się to nieszczęście - dodała kobieta. 

— 

O jakim nieszczęściu mówisz? 

— 

Siedział na traktorze i pracował na polu, ale traktor się przewrócił. 

— 

Kiedy to było? 

— 

Trzy lata temu. W dwa lata po naszym ślubie.

— 

Pokaż mi go. 

Kobieta podeszła do drzwi, otworzyła je i stanęła z boku. Komisarz wszedł i od razu 

uderzył  go  mocny  zaduch  chorego  ciała  i  zapach  lekarstw.  Pośrodku  pokoju,  na  łóżku 

małżeńskim,  drzemał  mężczyzna,  ciężko  oddychając.  W  kącie  stał  telewizor,  a  przed  nim 

fotel. Na nocnym stoliku przed łóżkiem leżała sterta pudełek z lekarstwami i zastrzykami. 

— 

Odcięli  mu  także  lewą  rękę  -  powiedziała  cicho  kobieta.  -  Cierpi  po  całych 

dniach i nocach, wszystko go boli. 

— 

Nie byłoby lepiej oddać go do szpitala? 

— 

Tak, jak ja dbam o niego, tam by nie dbali. Tylko że lekarstwa w domu drogo 

kosztują.  A  musi  je  mieć,  nie  darowałabym  sobie,  gdyby  czegoś  zabrakło,  już  lepiej  żeby 

mnie  spotkało  coś  złego.  Godzinę  temu  płakał  tak  żałośnie  jak  Matka  Boleściwa,  prosił, 

background image

żebym mu odebrała życie. Już nie wytrzymuje. To w takich dniach daję mu zastrzyki. 

Montalbano rzucił okiem. Morfina. 

— 

Wychodzimy. 

Wrócili do pierwszego pokoju. 

— 

Słyszałaś, że porwali dziewczynę? 

— 

Słyszałam, mówili w telewizji. 

— 

A nie działo się ostatnio coś dziwnego w tych stronach? 

— 

Nie, o niczym nie wiem. 

— 

Na pewno? 

Kobieta zawahała się. 

— 

Zeszłej nocy... Ale to chyba nie ma nic do rzeczy. 

— 

Zobaczymy. Co chciałaś powiedzieć? 

— 

Zeszłej nocy nie spałam i usłyszałam, że zajeżdża tutaj samochód... Myślałam, 

że ktoś wybrał się do mnie, i wstałam z łóżka. 

— 

Nawet po nocach przyjmujesz mężczyzn? 

— 

Tak,  w  nocy  także.  Ale  to  są  zawsze  osoby  przyzwoite,  uprzejme,  a 

przyjeżdżają  w  nocy,  bo  w  dzień  ktoś  mógłby  je  zobaczyć.  Zanim  się  zjawią,  zawsze 

wcześniej telefonują. Dlatego się zdziwiłam, słysząc jakiś samochód, bo nikt mnie o niczym 

nie uprzedzał.  Ale samochód tylko zajechał pod dom, zakręcił  i odjechał  z powrotem.  Tutaj 

można zawrócić tylko na naszym placyku. 

To  niemożliwe,  żeby ta biedaczka  i ten nieszczęsny kaleka  leżący  jak kłoda w  łóżku 

mieli coś wspólnego z porwaniem. Do tego domu zresztą był łatwy dostęp i wciąż kręcili się 

tu obcy, w dzień i w nocy. 

— 

Posłuchaj  -  powiedział  Montalbano.  -  Tam,  gdzie  zostawiłem  auto, 

znaleźliśmy coś, co chyba należy do porwanej dziewczyny. 

Kobieta zbladła, zrobiła się biała jak prześcieradło. 

— 

My z tym nie mamy nic wspólnego - powiedziała stanowczo. 

— 

Wiem,  że  nie  o  was  chodzi.  Ale  na  pewno  przyjedzie  tu  policja,  zechcą  cię 

przesłuchać.  Opowiedz  o  tym  samochodzie,  ale  nie  przyznawaj  się,  że  nocami  przyjeżdżają 

do ciebie mężczyźni, i nie pokazuj się policji tak ubrana jak teraz, zmyj makijaż i schowaj te 

buty na szpilkach. Tę leżankę też wynieś do drugiego pokoju. Ty tutaj tylko sprzedajesz jajka, 

rozumiesz? 

Usłyszał  nadjeżdżające  auto  i  wyszedł  przed  dom.  Przyjechał  policjant,  ten,  którego 

wezwał Galio  i który  miał tu zostać na  straży przy kasku.  A razem  z  nim przybył też Mimi 

background image

Augello. 

— 

Miałem tam jechać, żeby ciebie zmienić - powiedział do niego Montalbano. 

— 

To  już  niepotrzebne  -  odparł  Mimi.  -  Przysłali  Bonolisa,  żeby  koordynował 

pracę  w  terenie.  Widocznie  kwestor  nawet  na  minutę  bał  się  oddać  kierownictwo  w  twoje 

ręce. Zatem obaj możemy już wracać do Yigaty. 

Kiedy  Galio  pokazywał  koledze,  gdzie  leży  kask,  Mimi  z  pomocą  Montalbana 

przesiadł się do służbowego auta. 

— 

Jeszcze nie wiem, co ci się stało. 

— 

Wpadłem  do  rowu  prosto  na  kamienie.  Chyba  złamałem  żebro.  Już 

zameldowałeś, że znalazłeś kask? 

Montalbano uderzył się mocno w czoło. 

— 

Na śmierć zapomniałem. 

Augello  za  dobrze  znał  Montalbana,  by  nie  wiedzieć,  że  on  tylko  wtedy  o  czymś 

zapomina, kiedy nie chce się tym zająć. 

— 

Wolisz, żebym to ja zadzwonił? 

— 

Dobrze by było. Zadzwoń do Minutola i opowiedz o kasku. 

Ruszyli w stronę Vigaty, kiedy Augello zapytał na pozór obojętnie: 

— 

A wiesz jeszcze o j ednym? 

— 

Chyba się ze mną drażnisz. 

■- Ani mi w głowie, coś ty! 

— 

Pytasz, czy o czymś wiem. A takie pytania zawsze mnie rozjuszają. 

— 

Nie  przejmuj  się.  Dwie  godziny  temu  karabinierzy  dali  mi  znać,  że  znaleźli 

plecaczek dziewczyny. 

— 

Na pewno jej? 

— 

Na pewno. W środku był jej dowód. 

— 

I co jeszcze? 

— 

Nic, plecak był pusty. 

— 

Tym lepiej - powiedział komisarz. - Jeden do jednego. 

— 

Nie rozumiem. 

— 

Jedno znaleźliśmy my, jedno karabinierzy. No to mamy remis. Gdzie leżał ten 

plecaczek? 

— 

Przy  drodze  do  Montereale.  Za  słupkiem  kilometrowym  z  numerem  cztery. 

Był dobrze widoczny. 

— 

To znaczy przy całkiem innej trasie wylotowej z Vi - gaty niż kask? 

background image

— 

Otóż to. 

Zapadło milczenie. 

— 

To twoje „otóż to” pewnie znaczy, że myślisz o tym dokładnie to samo co ja. 

— 

Otóż to. 

— 

Postaram  się  przełożyć  ten  twój  skrót  na  treści  trochę  bardziej  zrozumiałe. 

Całe to nasze przeszukiwanie terenu, te nasze starania to zwykła strata czasu, wszystko psu na 

budę. 

— 

Otóż to. 

— 

Wyjaśniam  to  dokładniej.  Porywacze,  a  w  naszym  przekonaniu  było  ich 

dwóch, tej samej nocy, kiedy dokonali uprowadzenia, wsiedli do auta i przejechali się wokół 

miasta,  żeby  porozrzucać  w  różnych  miejscach  rzeczy,  które  miała  przy  sobie  Susanna,  i  w 

ten sposób skierować nas na fałszywy trop. A to musi znaczyć... 

— 

Że nie przetrzymują jej w pobliżu tych miejsc, gdzie odnaleźliśmy jej rzeczy - 

dokończył  Mimi.  I  dodał:  -  Teraz do  naszej  hipotezy trzeba  jeszcze przekonać kwestora, bo 

inaczej każe nam przeszukać pola i lasy aż po szczyt Aspromonte. 

W biurze czekał na niego Fazio, który już wiedział o odnalezionych rzeczach. Miał w 

ręku walizeczkę. 

— 

Wyjeżdżasz? 

— 

Nie,  panie  komisarzu.  Wracam  do  willi,  doktor  Mi  -  stretta  chce,  żebym 

siedział przy telefonie. Wziąłem z domu trochę bielizny na zmianę. 

— 

Chcesz mi o czymś powiedzieć? 

— 

Tak,  panie  komisarzu.  Po  tym  nadzwyczajnym  wydaniu  wiadomości 

Televigaty  do  willi  ciągle  dzwonią  różni...  nic  szczególnego,  proszą  o  wywiady,  deklarują 

solidarność, modlą się... dzwonią z czymś takim. Ale dwa telefony były trochę inne. Najpierw 

zadzwonił dawny urzędnik firmy Peruzzo... 

— 

A co to za firma? 

— 

Nie wiem, panie komisarzu. Ale tak mi się przedstawił i powiedział, że nie jest 

ważne,  jak  się  nazywa.  Ten  urzędnik  prosił,  żebym  powtórzył  panu  Mistretcie,  że  duma  to 

rzecz piękna, ale nadmiar dumy nie wróży niczego dobrego. Tylko tyle. 

■- No tak. A drugi telefon? 

— 

Mówiła starsza kobieta.  Chciała rozmawiać z panią  Mistrettą.  Trudno było  ją 

przekonać, że pani Mistrettą 

w

 żadnym razie nie może sama odebrać telefonu. A kiedy już się 

z tym pogodziła, powiedziała, że mam jej powtórzyć słowo w słowo następujące zdanie: życie 

Susanny jest w twoich rękach, więc usuń wszystkie przeszkody i sama zrób pierwszy krok. 

background image

— 

Domyśliłeś się, o co im szło? 

— 

Nic a nic. Idę, panie komisarzu. Wstąpi pan potem do willi? 

— 

Chyba  dziś  już  nie  wstąpię.  Powiedz  mi  jeszcze  jedno:  rozmawiałeś  o  tych 

telefonach z komisarzem Minutolo? 

— 

Nie, nie rozmawiałem. 

— 

Dlaczego? 

— 

Dlatego,  że  moim  zdaniem  uznałby  je  za  nieważne.  A  panu  mogą  się  wydać 

interesujące. 

Fazio wyszedł. 

Świetny policjant, od razu wyczuł,  że te telefony były wprawdzie  niezrozumiałe,  ale 

oba miały ze sobą coś wspólnego. Odnosiło się takie mgliste, lecz niezawodne wrażenie. Bo i 

ten  dawny  urzędnik  firmy  Peruzzo,  i  ta  stara  kobieta  nakłaniali  Mistrettów  do  zmiany 

postawy. Urzędnik doradzał mężowi większą ustępliwość, stara kobieta podpowiadała żonie, 

żeby wykazała więcej inicjatywy i „usunęła wszystkie przeszkody”. Może śledztwo powinno 

zmienić  kierunek  i  zagłębić  się  również  w  sprawy  rodzinne  uprowadzonej.  Byłoby  wobec 

tego  wskazane  porozmawiać  z  panią  Mistrettą.  Ale  czy  chora  jest  zdolna  do  rozmowy?  A 

poza tym jak wytłumaczyłby to, że zadaje jej pytania, skoro pani Mistrettą wciąż jeszcze nic 

nie wie o porwaniu córki?  Może tylko doktor  Mistrettą mógłby w tym pomóc.  Popatrzył  na 

zegarek. Była za dwadzieścia ósma. 

Zadzwonił do Livii, że przyjedzie na kolację później.  Nie wdawał się w wyjaśnienia, 

bo  nie  miał  czasu  na  zażegny  -  wanie  awantury,  a  poirytowanej  Livii  i  tak  by  nie  umiał 

udobruchać. 

— 

Żeby chociaż raz udało się nam zjeść kolację o stosownej porze! 

Zadzwonił  telefon:  zgłosił  się  Galio.  W  szpitalu  w  Mon  -  telusie  postanowili 

zatrzymać Mimi na obserwację. 

Przyjechał  równo  o  ósmej,  z  punktualnością  szwajcarskiego  zegarka,  na  pierwszą 

stację  benzynową  przy  szosie  do  Feli,  ale  doktora  Mistretty  jeszcze  nie  było.  Po  dziesięciu 

minutach  i  dwóch  papierosach  komisarz  zaczął  się  niepokoić.  Z  lekarzami  trzeba  uważać, 

nigdy  nie  można  mieć  co  do  nich  pewności.  Jeżeli  umówią  się  z  tobą  na  wizytę  w  swoim 

gabinecie, każą ci czekać co najmniej godzinę, a jeżeli umówią się gdzieś w mieście, to i tak 

pojawią się  z godzinnym  spóźnieniem  i  będą się  tłumaczyć,  że spóźnił  im się pacjent, który 

przyjechał w ostatniej chwili. 

Doktor  Mistrettą  zaparkował  swoje  terenowe  auto  obok  samochodu  Montalbana  ze 

spóźnieniem tylko półgodzinnym. 

background image

— 

Przepraszam, ale mój pacjent dopiero na chwilę przed... 

— 

Domyśliłem się. 

— 

Pojedzie pan za mną? 

Ruszyli, jeden za drugim. I tak już jechali, jeden za drugim. Zjechali z głównej szosy 

na boczną, z niej na wiejską drogę, ale nawet z tej drogi zjechali w bok. Dojechali w końcu do 

domu stojącego w szczerym polu i zatrzymali się przed zamkniętą bramą wielkiej willi, która 

była znacznie większa od willi brata geologa i znacznie lepiej utrzymana. Otaczał ją wysoki 

mur. Ci Mistrettowie widocznie czuli się niedocenieni, jeżeli nie mieszkali w willach na wsi. 

Lekarz  wysiadł,  otworzył  bramę,  wjechał  pierwszy,  dając  komisarzowi  znak,  by  podążał  za 

nim. 

Zaparkowali w ogrodzie, który nie był aż tak opuszczony jak ogród przy willi geologa, 

chociaż prezentował się niewiele lepiej. 

Po prawej widać było drugi wielki budynek z niskim dachem, pewnie dawną stajnię. 

Lekarz  otworzył  drzwi  wejściowe,  zapalił  światło  i  wprowadził  komisarza  do  wielkiego 

salonu. 

— 

Chwileczkę, jeszcze tylko zamknę bramę. 

Łatwo  było  wyczuć,  że  mieszka  samotnie.  Jedną  wielką  ścianę  salonu,  ładnie 

urządzonego i dobrze utrzymanego, pokrywał w całości zbiór obrazów malowanych na szkle. 

Komisarzowi  podobały  się  ich  jaskrawe  kolory,  świadectwo  minionych  czasów,  zarazem 

naiwne i wyrafinowane. Drugą ścianę wypełniały regały pełne książek. Nie były to książki z 

zakresu medycyny, jak można by się spodziewać, tylko powieści. 

— 

Przepraszam - zaczął lekarz, kiedy powrócił. - Mogę panu coś zaproponować? 

— 

Dziękuję. Pan, panie doktorze, nie jest żonaty? 

— 

W  młodości  nigdy  nie  myślałem  o  tym,  żeby  się  ożenić.  A  potem  pewnego 

dnia zdałem sobie sprawę, że jestem już na to za stary. 

— 

I mieszka pan tutaj sam? 

Lekarz uśmiechnął się. 

— 

Domyślam się, co chce pan przez to powiedzieć. Ten dom na wsi jest za wielki 

dla jednej osoby. Kiedyś wokół willi były winnice, gaje oliwne... W tym budynku, który pan 

widział  za  willą,  ciągle  jeszcze  są  tłocznie,  kadzie,  piwnice,  już  od  dawna  nieużywane... 

Górne  piętro  od  niepamiętnych  czasów  jest  zamknięte.  Tak,  ostatnio  mieszkam  tu  sam.  O 

porządek  dba  służąca,  która  przyjeżdża  trzy  razy  w  tygodniu.  Z  jedzeniem...  jakoś  sobie 

radzę. 

Umilkł na chwilę. 

background image

— 

Czasami  jem  u  przyjaciółki.  O  tym  i  tak,  prędzej  czy  później,  pan  by  się 

dowiedział.  Mam  przyjaciółkę,  wdowę,  z  którą  jestem  blisko  związany  od  ponad  dziesięciu 

lat. I to wszystko. 

— 

Panie  doktorze,  dziękuję  za  te  informacje,  ale  chciałem  się  z  panem  spotkać, 

żeby dowiedzieć się czegoś o chorobie pańskiej bratowej, o ile zechciałby pan i mógł... 

— 

Proszę  posłuchać,  panie  komisarzu,  nie  kryje  się  w  tym  żadna  tajemnica 

zawodowa:  niczego  nie  muszę  przed  panem  taić.  Moja  bratowa  została  zatruta.  A  z  takiego 

zatrucia nikt nie wychodzi, ono jest nieuleczalne i na pewno zakończy się śmiercią. 

— 

Zatruli ją? 

Jakby  go  ktoś  zdzielił  pałką  po  głowie,  jakby  kamień  spadł  na  niego  z  nieba,  jakby 

ktoś  wymierzył  mu  policzek.  Cios  był  nagły  i  silny,  a  przecież  lekarz  udzielił  mu  tej 

informacji  całkiem  spokojnie,  niemal  nie  wkładając  w  to  uczuć.  Komisarz  odczuł  ten  cios 

wręcz  fizycznie,  zadzwoniło  mu  w  uszach.  A  może  ten  króciutki  dźwięk  rozległ  się 

naprawdę?  Może  ktoś  dzwonił?  Może  odezwał  się  telefon  na  stoliku?  Ale  lekarz  sprawiał 

wrażenie, że do niego żaden dźwięk nie dotarł. 

— 

Dlaczego  mówi  pan  w  liczbie  mnogiej?  -  spytał  nieporuszony,  tonem 

nauczyciela, który wytyka uczniowi błąd stylistyczny. - Zatruł ją jeden człowiek. 

— 

Wie pan kto? 

— 

Oczywiście - odpowiedział lekarz z uśmiechem. 

Ale wystarczyło popatrzeć uważniej, by zobaczyć, że na twarzy lekarza rysuje się nie 

uśmiech, tylko osobliwy grymas. A może raczej wzgardliwa drwina. 

— 

Dlaczego nie złożył pan doniesienia? 

— 

Dlatego, że prawo nie ściga czegoś takiego. Kto o tym wie, może co najwyżej 

złożyć donos do Boga Ojca. Ale przecież Bóg Ojciec i tak musi o wszystkim wiedzieć. 

— 

Więc kiedy pan mi oświadcza, że pańska bratowa została zatruta, to jest to, jak 

przypuszczam, przenośnia? 

— 

Powiedzmy, że nie formułuję tego w terminach ściśle naukowych. Posłużyłem 

się  słowami  bądź  pojęciami,  których  lekarz  może  nie  powinien  używać.  Ale  pan  nie 

przyjechał tu po to, żeby usłyszeć ode mnie diagnozę. 

— 

Ale czym pana bratowa została zatruta? 

— 

Czym? Życiem. Jak pan widzi, wciąż posługuję się słowami nieprzydatnymi w 

diagnozie.  Więc  zatruło  ją  życie.  A  ściślej  mówiąc,  ktoś,  kto  wymusił  na  niej  w  okrutny 

sposób, by  szła przez życie tak mroczną drogą.  I Giulia w pewnej chwili przestała się  na to 

godzić. Wyrzekła się jakiejkolwiek obrony, wyzbyła odporności, zdała się biernie na swój los. 

background image

Carlo  Mistretta  wyrażał  się  płynnie  i  błyskotliwie.  Ale  komisarz  chciał  koniecznie 

poznać fakty, nie zadowalało go samo wysłuchiwanie gładkich zdań. 

— 

Panie doktorze, proszę wybaczyć, ale muszę spytać pana o coś więcej. Czy to 

mąż, dajmy na to bezwiednie, zatruł żonę? 

Carlo  Mistretta  odsłonił  odrobinę  zęby  i  to  było  wszystko.  Tak  wyglądał  jego 

uśmiech. 

— 

Mój  brat?  Zabrzmiało  to  jak  kpina.  Brat  za  żonę  oddałby  życie.  Kiedy  pan 

usłyszy,  jak  wyglądała  ta  historia,  sam  pan  zrozumie,  jak  bardzo  było  nietrafne  pańskie 

pytanie. 

— 

Więc kochanek? 

Lekarz nie posiadał się ze zdumienia. 

— 

Słucham? 

— 

Miałem  na  myśli  innego  mężczyznę,  jakiś  zawód  miłosny,  proszę  wybaczyć, 

ale... 

— 

Myślę, że jedynym mężczyzną w życiu Giulii był mój brat. 

Montalbano stracił w końcu cierpliwość. Dość miał tej zgadywanki. A w dodatku nie 

czuł  sympatii  do  Carla  Mi  -  stretty.  Już  otwierał  usta,  żeby  zacząć  zadawanie  pytań  trochę 

mniej  układnych,  kiedy  lekarz,  niemal  wyczuwając  jego  zamiary,  powstrzymał  go  gestem 

uniesionej ręki. 

— 

To brat - powiedział. 

OBoże! Skąd się tu wziął jeszcze jeden brat? I czyj to brat? 

Od razu zrozumiał, że w tej  historii  braci,  wujów,  stryjów,  szwagrów  i siostrzeńców 

można się całkiem pogubić. 

— 

Brat Giulii - wyjaśnił lekarz. 

— 

Pani Mistretta ma brata? 

— 

Tak, ma. Brata Antonia. 

— 

A jak to się dzieje, że... 

— 

Ze  nie pojawił  się u  nas  w tak dramatycznej  sytuacji?  Nie pojawił  się,  bo od 

dawna nie utrzymujemy z nim stosunków. Od bardzo dawna. 

W tym momencie Montalbano zdał sobie sprawę z czegoś, co nieraz mu się zdarzało 

podczas  prowadzenia  śledztwa.  A  mianowicie,  że  w  mózgu  są  już  pewne  dane,  na  pozór 

niemające  ze  sobą  nic  wspólnego,  które  nagle  się  scalają  i  wszystkie  odnajdują  należne  im 

miejsce  w  rozwiązywanej  układance.  I  że  następuje  to  wcześniej,  niż  jasno  dotrze  do 

świadomości. Więc to usta komisarza samodzielnie, niemal niezależnie od niego powiedziały: 

background image

— 

Dajmy na to, od sześciu lat. 

Lekarz popatrzył na niego zdumiony. 

— 

Pan już wie o wszystkim? 

Montalbano uczynił gest, który na dobrą sprawę mógł znaczyć cokolwiek. 

— 

Nie, nie od sześciu lat - uściślił lekarz. - Ale istotnie sześć lat temu ten dramat 

się zaczął. Wie pan, moja bratowa Giulia i jej brat Antonio, młodszy od niej o trzy lata, zostali 

sierotami  bardzo  wcześnie,  jako  dzieci.  Zdarzyło  się  nieszczęście,  rodzice  zginęli  w 

katastrofie  kolejowej.  Mieli  skromny  majątek.  Sieroty  zabrał  do  siebie  wuj  ze  strony  matki, 

stary  kawaler,  który  bardzo  serdecznie  się  nimi  zajmował.  Giulia  i  Antonio  byli  do  siebie 

bardzo  przywiązani,  jak  to  często  dzieje  się  z  sierotami.  Gdy  ona  miała  szesnaście  lat,  wuj 

zmarł. Zostawił im niewiele pieniędzy, więc Giulia rzuciła szkołę i znalazła pracę w sklepie. 

Salvatore,  mój  brat,  poznał  ją,  gdy  miała  dwadzieścia  lat,  i  od  razu  się  w  niej  zakochał.  A 

raczej  oboje  zakochali  się  w  sobie  nawzajem.  Ale  Giulia  nie  chciała  wyjść  za  mąż,  dopóki 

Antonio nie ukończy studiów i nie stanie na nogach. Pracowała, nie chcąc przyjąć od swego 

przyszłego  męża  nawet  najdrobniejszego  wsparcia  finansowego,  o  wszystko  troszczyła  się 

sama.  Antonio  wkrótce  został  inżynierem,  znalazł  dobrą  posadę  i  dopiero  wtedy  Giulia  i 

Salvatore mogli wziąć ślub. Po trzech latach małżeństwa zaproponowano bratu pracę geologa 

w Urugwaju. Przyjął propozycję i wyjechał razem z żoną. Tymczasem... 

Zadzwonił  telefon.  W  ciszy  willi  i  otaczających  ją  pól  zabrzmiało  to  jak  strzał  z 

kałasznikowa. Lekarz zerwał się z miejsca i podszedł do stolika z telefonem. 

— 

Halo!...  Tak,  słucham...  Kiedy?...  Tak,  zaraz  tam  będę...  Jest  tu  u  mnie 

komisarz Montalbano, chce pan z nim rozmawiać? 

Był poruszony. Odwrócił się i bez słowa podał słuchawkę komisarzowi. 

Dzwonił Fazio. 

— 

Pan komisarz? Szukałem pana w komisariacie i w domu, ale nikt nie umiał mi 

powiedzieć...  Zatelefonowali  porywacze,  jakieś  dziesięć  minut  temu...  Lepiej,  żeby  pan 

przyjechał. 

— 

Jadę. 

— 

Chwileczkę -  powiedział  Carlo Mistretta -  jeszcze tylko wezmę  lekarstwa dla 

Salvatore... Jest zdruzgotany. 

Wyszedł. Stało się, zatelefonowali wcześniej, niż zapowiedzieli. Dlaczego? Może coś 

się im skomplikowało i nie mają czasu do stracenia. Albo jest to tylko ich taktyka, żeby nikt 

nie był niczego pewien. 

Lekarz wrócił z walizeczką w ręku. 

background image

— 

Pojadę pierwszy, proszę jechać ze mną. Znam krótszą drogę do willi brata. 

Dojechali za niecałe pół godziny. Do bramy podszedł policjant z Montelusy, który nie 

znał komisarza. Pozwolił przejechać lekarzowi, a auto Montalbana zatrzymał. 

— 

Kim pan jest? 

— 

Ile  dałbym  za  to,  żeby  wreszcie  to  wiedzieć!  Ale,  z  grubsza  biorąc,  jestem 

komisarzem Montalbano. 

Policjant spojrzał na niego strapiony, ale oczywiście pozwolił mu wjechać. W salonie 

byli tylko Minutolo i Fazio. 

— 

Gdzie brat? 

— 

Panie doktorze - odpowiedział Minutolo -  pański  brat zemdlał.  Kiedy  słuchał 

tamtych przez telefon. Wezwałem wobec tego pielęgniarkę, która go ocuciła i namówiła, żeby 

poszedł na górę i położył się. 

— 

Idę do niego - oznajmił lekarz. 

I  z  walizeczką  w  ręce  od  razu  poszedł  na  piętro.  Tymczasem  Fazio  przygotował 

nagranie do odtworzenia. 

— 

Ten  telefon  także  zarejestrowaliśmy  -  dodał  Minutólo.  -  Tym  razem 

wypowiadają się konkretnie. Posłuchaj, a potem porozmawiamy. 

Słuchajcie mnie uważnie. Susanna jest zdrowa, ale rozpacza, bo chce być przy matce. 

Przygotujcie  sześć  miliardów.  Powtarzam:  sześć  miliardów.  Mistrettowie  wiedzą,  gdzie  je 

znaleźć. Pospieszcie się. 

Mówił ten  sam  mężczyzna,  jego głos  był zniekształcony  identycznie  jak poprzednim 

razem. 

— 

Udało się ustalić, skąd telefonują? - spytał Mont - albano. 

— 

Ciągle zadajesz to bezsensowne pytanie! - obruszył się Minutolo. 

— 

Tym razem nie dali głosu Susanny. 

— 

Istotnie. 

— 

I mówią o miliardach. 

— 

A o czym mieliby mówić? 

— 

O euro. 

— 

A to nie to samo? 

— 

Wiesz,  że nie to samo.  Chyba że należysz do tej  kategorii  co sklepikarze,  dla 

których wciąż tysiąc lirów to jedno euro. 

— 

Wytłumacz mi, co ci chodzi po głowie. 

background image

— 

Nic wielkiego, tylko pewne drobne spostrzeżenie. 

— 

Jakie? 

— 

Mózg tego człowieka, który formułuje żądania, działa po dawnemu, dla niego 

jest czymś naturalnym liczyć w lirach, a nie w euro. Nie powiedział o trzech milionach euro, 

tylko o sześciu miliardach. A to, jak sądzę, znaczy, że raczej nie jest już młody. 

— 

A może jest tak sprytny, że chce na nas wymusić takie właśnie wnioskowanie - 

powiedział  Minutolo.  -  Wystawia  nas  do wiatru, czym  już się wykazał, podrzucając kask w 

jednym miejscu, a plecaczek w drugim. 

— 

Mogę na chwilę wyjść? Odetchnę głębiej. Za pięć minut wrócę. A gdyby ktoś 

zadzwonił, to panowie przecież nie ruszają się z miejsca - powiedział Fazio. 

Nie szło o to, że potrzebował więcej powietrza. Tylko wydawało mu się niestosowne 

słuchać, jak dyskutują ze sobą jego przełożeni. 

— 

Idź, idź - odpowiedzieli jednocześnie Minutolo i Montalbano. 

— 

Ale  ten  telefon  wnosi  do  sprawy  pewien  nowy  element,  który  wydaje  mi  się 

dość ważny - wrócił do rozmowy Minutolo. 

— 

To  prawda  -  powiedział  Montalbano.  -  Porywacze  są  pewni,  że  Mistrettowie 

wiedzą, jak mogą zdobyć sześć miliardów. 

— 

My natomiast nie mamy o tym zielonego pojęcia. 

— 

Ale będziemy mieli. 

— 

Jakim sposobem? 

— 

Wcielając się w role porywaczy. 

— 

Zebrało ci się na żarty? 

— 

Bynajmniej.  Chodzi  mi  o  to,  że  my  również  możemy  zmusić  Mistrettów,  by 

dokonali  niezbędnego  kroku  we  właściwym  kierunku,  to  znaczy  w  takim,  który  ostatecznie 

pozwoli im uzyskać żądaną sumę. Taki krok mógłby nam wiele wyjaśnić. 

— 

Nie rozumiem, co masz na myśli. 

— 

Streszczę  ci  to,  wtedy  zrozumiesz.  Porywacze  od  samego  początku  dobrze 

wiedzieli, że Mistrettowie nie są w stanie zapłacić okupu, a mimo to uprowadzili dziewczynę. 

Dlaczego?  Dlatego,  że  równie  dobrze  wiedzieli  o  pewnej  możliwości,  która  pozwoli 

Mistrettom, gdy to będzie konieczne, zdobyć nawet tak wielką sumę. Zgadzasz się ze mną? 

— 

Owszem. 

— 

Zwróć też uwagę, że o tej możliwości wiedzą nie tylko porywacze. 

— 

Tak sądzisz? 

— 

Tak  właśnie  sądzę.  Fazio  powiedział  mi  o  dwóch  dziwnych  telefonach.  Na 

background image

pewno ci to powtórzy. 

— 

Dlaczego mi dotąd nie powiedział? 

— 

Wypadło mu to z głowy - skłamał Montalbano. 

— 

A mówiąc konkretnie, co teraz powinienem zrobić? 

— 

Zawiadomiłeś sędziego o żądaniu? 

Jeszcze nie. Zaraz to zrobię. podniósł słuchawkę. 

— 

Zaczekaj.  Musisz  mu  zasugerować,  że  teraz,  kiedy  porywacze  już  jasno 

ujawnili, czego chcą, powinien zablokować majątek pana Mistretty i jego żony. I natychmiast 

dać o tym wiadomość do prasy. 

— 

Co nam z tego przyjdzie? Mistrettowie nie mają złamanego centa, a że tak jest, 

wiedzą wszyscy, czy tego chcą, czy nie. Będzie to zabieg czysto formalny. 

— 

Na pozór. Byłoby to czysto formalne,  gdybyśmy  wiedzieli o tym tylko ty,  ja, 

sędzia  i  rodzina  Mistrettów.  Ale  już  ci  mówiłem,  że  tej  formalności  trzeba  nadać  jak 

największy rozgłos. Opinia publiczna może jest śmiechu warta i nie zasługuje na dobre słowo, 

ale się liczy. I to ona, opinia, zacznie się teraz głowić, czy to prawda, że Mistrettowie wiedzą, 

jak mają zdobyć pieniądze,  i czy to prawda, że nie robią tego, co powinni, żeby te pieniądze 

uzyskać.  Może  nawet  dojdzie  do  tego,  że  sami  porywacze  podyktują  Mistrettom,  co  należy 

zrobić.  A dzięki temu  coś wypłynie  na wierzch.  Ponieważ,  mój drogi kolego,  nie  jest to tak 

czy inaczej uprowadzenie tuzinkowe. 

— 

Tylko jakie? 

— 

Tego nie wiem. Ale sprawia wrażenie gry w bilard: tu także uderza się kulą o 

przeciwną krawędź stołu, ażeby w efekcie doprowadzić ją do krawędzi właściwej. 

— 

Wiesz co? Kiedy ojciec Susanny trochę się pozbiera, zacznę go przyciskać do 

muru. 

— 

Dobrze  by  było.  Ale  nie  zapominaj  o  jednym:  nawet  jeżeli  za  parę  minut 

dowiemy się od Mistrettów prawdy, nie zmienia to faktu, że sędzia powinien tak postąpić, jak 

ustaliliśmy.  A  ja,  jeżeli  pozwolisz,  porozmawiam  z  doktorem,  kiedy  tu  zejdzie.  Byłem  u 

niego,  gdy  Fazio  zatelefonował.  Zaczął  wspominać  ciekawe  wydarzenia,  warto tę  rozmowę 

pociągnąć. 

W tym momencie do salonu wszedł Carlo Mistretta. 

— 

To prawda, że zażądali sześciu miliardów? 

— 

Tak, to prawda. 

— 

Moja nieszczęsna bratanica! - zawołał lekarz. 

— 

Wyjdźmy na powietrze - zachęcił go Montalbano. 

background image

Doktor szedł jak lunatyk. Usiedli na ławce w ogrodzie. 

Montalbano  dostrzegł  jeszcze,  że  Fazio  pospiesznie  wraca  do  salonu.  Już  otwierał 

usta, ale lekarz i tym razem go wyprzedził. 

— 

Ten  dzisiejszy  telefon,  który  brat  mi  zrelacjonował,  wiąże  się  jak  najściślej  z 

naszą rozmową, rozpoczętą u mnie w domu. 

— 

Byłem tego pewien - powiedział komisarz. - Trzeba więc koniecznie, jeżeli jest 

pan skłonny... 

— 

Oczywiście, że jestem skłonny kontynuować opowieść. Na czym stanęliśmy? 

— 

Pański brat z żoną pojechali do Urugwaju. 

— 

Aha. Więc nie minął rok, a Giulia napisała do Antonia długi, pełen entuzjazmu 

list. Namawiała go, żeby do nich przyjechał. W 

Urugwaju  można  było  znaleźć  intratną  pracę,  kraj  w  tamtych  latach  bogacił  się  i 

rozwijał. Sal -  vatore  już zdążył zaskarbić sobie uznanie wielu wpływowych osób i Antonio 

mógł  liczyć  na  jego  pomoc...  Zapomniałem  dodać,  że  Antonio  miał  dyplom  inżyniera 

budowlanego, mógł więc się zatrudnić przy budowie mostów, tuneli, dróg i tak dalej... Dał się 

namówić,  przyjechał.  W  pierwszych  miesiącach  bratowa  mu  pomagała,  nie  szczędząc  sił. 

Proszę sobie wyobrazić, że kupili w Montevideo dwa mieszkania w tej samej kamienicy, żeby 

wciąż  być  razem.  Zresztą  Salvatore,  pracując  jako  geolog,  wyjeżdżał  z  domu  na  całe 

miesiące,  więc  czuł  się  spokojniejszy,  wiedząc,  że  nie  zostawia  młodej  żony  samej.  Krótko 

mówiąc,  przez pięć  lat pobytu w  Urugwaju  Antonio dorobił się  fortuny.  Może  nie tyle  jako 

inżynier  -  brat  wyjaśnił  mi  to  dopiero  później  -  ile  dzięki  obrotności  w  przedsięwzięciach 

wolnych  od  cła,  a  takich  możliwości  było  wiele...  i  unikając,  w  sposób  bardziej  czy  mniej 

legalny, płacenia podatków. 

— 

Ale w końcu wyrzekł się tej złotej żyły. Dlaczego? 

— 

Twierdził, że bardzo tęskni za Sycylią. Ze tam już źle się czuje. I że z tym, co 

nagromadził, będzie mógł tutaj założyć własną firmę. Brat jednak nabrał podejrzeń, naturalnie 

później, nie od razu, że za tą decyzją kryją się powody znacznie poważniejsze. 

— 

A jakie? 

— 

Takie,  że  się  na  czymś  potknął.  Ze  czuł  się  zagrożony.  Przez  ostatnie  dwa 

miesiące  przed  wyjazdem  ciągle  żył  w  napięciu,  stał  się  uciążliwy,  ale  Giulia  i  Salvatore 

przypisywali tę zmianę wiszącemu w powietrzu rozstaniu. Stanowili przecież jedną rodzinę. I 

rzeczywiście  Giulia  bardzo  przeżyła  jego  wyjazd.  Tak  bardzo,  że  Salvatore  zmienił  pracę  i 

przenieśli się do Brazylii tylko po to, żeby Giulia mogła się znaleźć w innym środowisku. 

— 

I nie widzieli się aż do... 

background image

— 

Nic takiego! Pomijam już to, że wciąż do siebie telefonowali i pisywali, Giulia 

i Salvatore przyjeżdżali do Włoch co najmniej raz na dwa lata, żeby spędzić wakacje z Anto - 

niem.  Proszę  sobie  wyobrazić,  że  kiedy  urodziła  się  Su  -  sanna...  -  wymawiając  imię 

dziewczyny, lekarz nie był w stanie zapanować nad głosem - kiedy urodziła się Su - sanna... 

co nastąpiło późno, już stracili nadzieję, że uda im się mieć dzieci... przywieźli dziewczynkę 

tutaj, żeby Antonio mógł zostać ojcem chrzestnym, ponieważ był zbyt zajęty, żeby jechać do 

Brazylii.  Osiem  lat  temu  brat  i  Giulia  wrócili  do  kraju  na  stałe.  Byli  już  znużeni  tym 

krążeniem po Ameryce Południowej, chcieli, żeby Susanna rosła i wychowywała się u nas, a 

poza tym Salvatore sporo już odłożył... 

— 

Mógł się uważać za człowieka zamożnego? 

— 

Prawdę  mówiąc,  mógł.  To  ja  się  zajmowałem  ich  sprawami.  Inwestowałem 

jego oszczędności,  kupowałem akcje,  posesje  i domy.  Zaraz po tym,  jak tu wrócili,  Antonio 

im oznajmił, że ma narzeczoną i wkrótce się ożeni. Ta wiadomość bardzo zabolała Giulię. Jak 

to  -  zadawała  sobie  pytanie  -  brat  dotąd  nie  zdążył  jej  zawiadomić,  że  poznał  dziewczynę, 

którą zamierza poślubić?  Ale  na odpowiedź  nie musiała długo czekać; zrozumiała,  dlaczego 

Antonio milczał, kiedy poznała Valerię, jego przyszłą żonę. Bardzo piękną, dwudziestoletnią 

dziewczynę. A on zbliżał się już do pięćdziesiątki. Otóż dla tej dziewczyny stracił głowę. 

— 

I są jeszcze razem? - spytał Montalbano z niezamierzoną ironią. 

— 

Tak, lecz Antonio szybko się zorientował, że jeśli nie chce jej stracić,  musi ją 

obsypywać prezentami, spełniać wszystkie jej życzenia. 

— 

I to go zrujnowało? 

— 

Nie,  nie  w  tym  rzecz,  sprawy  potoczyły  się  inaczej.  Przyszła  era  „czystych 

rąk”. 

— 

Chwileczkę  -  przerwał  Montalbano.  -  Akcja  «czyste  ręce”  zaczęła  się  w 

Mediolanie przeszło dziesięć lat temu, kiedy pański brat z żoną byli jeszcze za granicą. Grubo 

przed małżeństwem Antonia. 

— 

Oczywiście.  Ale doskonale pan wie,  jak to wygląda we Włoszech.  Wszystko, 

co zaczynało się na Północy - faszyzm, wyzwolenie, uprzemysłowienie - dochodziło do nas z 

wielkim opóźnieniem,  jak odległe echo. Więc w końcu nawet u nas jakiś prokurator obudził 

się z drzemki. Antonio wygrał wiele przetargów na roboty publiczne, a jak mu się to udawało, 

proszę mnie nie pytać, tego nie wiem i nie chcę wiedzieć, chociaż się tego domyślam. 

— 

Był przesłuchiwany? 

— 

Sam  uprzedził  fakty.  Jest  bardzo  rzutki.  Doprowadził  do  zniknięcia 

niewygodnych  dokumentów  i  tylko  dzięki  temu  uratował  się  przed  ewentualnym 

background image

dochodzeniem,  które  z  pewnością  skończyłoby  się  aresztowaniem  i  wyrokiem.  Wyznał  to, 

płacząc, siostrze pewnego dnia sześć lat temu. I wyjawił, że to posunięcie musi go kosztować 

dwa  miliardy.  I  że  musi  je  zdobyć  najdalej  w  ciągu  miesiąca,  bo  nie  ma  aktualnie  żadnej 

gotówki, a nie chce prosić o pożyczki w bankach. W tamtym czasie każdy jego krok musiałby 

się wydawać podejrzany. Powiedział, że chce mu się jednocześnie śmiać i płakać, bo te dwa 

miliardy to drobiazg w porównaniu z ogromnymi kwotami, które przechodzą przez jego ręce. 

A  jednak,  jak  na  ironię,  właśnie  te  żałosne  dwa  miliardy  mogły  go  uratować.  Szło  mu  o 

zwyczajną pożyczkę. Zobowiązał się oddać całą sumę w ciągu trzech miesięcy, doliczając do 

niej rekompensatę za  niekorzystną sprzedaż  majątku w tak wielkim pośpiechu. Giulia  i  mój 

brat  nie  spali  całą  noc,  rozważając,  co  mają  zrobić.  Ale  Salvatore  oddałby  nawet  ostatnią 

koszulę, byle tylko nie patrzeć na rozpacz żony. Rano wezwali mnie do siebie i przedstawili 

mi prośbę Antonia. 

— 

I jak się pan do niej odniósł? 

— 

Przyznam,  że  w  pierwszej  chwili  zareagowałem  źle,  jak  najgorzej.  A  potem 

przyszedł mi do głowy pewien pomysł. 

— 

Jaki? 

— 

Oświadczyłem  im,  że  prośba  Antonia  jest  szaleństwem,  czymś  absurdalnym. 

Wystarczyłoby,  żeby Valeria,  jego żona,  sprzedała  swoje  ferrari,  jacht, trochę biżuterii,  i od 

razu  te  dwa  miliardy  Antonio  miałby  w  ręku.  A  gdyby  nie  zgromadził  aż  tyle,  to  jakąś 

brakującą  sumę,  owszem,  mogliby  mu  pożyczyć  oni,  Giulia  z  Salvatore.  Ale  jedynie  tyle 

powinni mu obiecać. Słowem, próbowałem zmniejszyć ryzyko. 

— 

I udało się panu? 

— 

Nie.  Tego  samego  dnia  oboje  rozmówili  się  z  An  -  toniem  i  przedstawili  mu 

swoje  przemyślenia.  Ale  on  zalał  się  łzami,  w  tamtym  okresie  płacz  łatwo  mu  przychodził. 

Powiedział, że jeżeli ich posłucha, to nie dość, że straci Valerię, ale jeszcze rzecz się rozniesie 

i  będzie  musiał  na  zawsze  się  pożegnać  z  ludzkim  zaufaniem,  które  zdołał  sobie  wcześniej 

zaskarbić.  Oznajmił  im,  że  jest  na  granicy  katastrofy.  Wobec  tego  mój  brat  zgodził  się 

sprzedać wszystko, co mieli. 

— 

Spytam z czystej ciekawości: jaką sumę uzyskał? 

— 

Miliard siedemset pięćdziesiąt milionów. Nie minął miesiąc, a już nie mieli nic 

oprócz emerytury Salvatore. 

— 

Jeszcze o jedno pozwolę sobie spytać. Wie pan, jak zareagował Antonio, kiedy 

przekazano mu mniej pieniędzy, niż sobie życzył? 

— 

Dali mu całe dwa miliardy, tyle, ile chciał! 

background image

— 

A kto uzupełnił brakującą sumę? 

— 

Muszę to panu koniecznie mówić? 

— 

Tak. 

— 

Ja - powiedział, ociągając się, lekarz. 

— 

I co się stało później? 

— 

Minęły  trzy  miesiące  i  Giulia  poprosiła  brata,  żeby  im  zwrócił  pożyczkę, 

przynajmniej częściowo. Antonio chciał, żeby mu dali jeszcze tydzień. Musi pan wiedzieć, że 

nie  zawarli  żadnej  umowy  na  piśmie,  nie  było  żadnego  zabezpieczenia,  żadnych  weksli, 

czeków  z  późniejszą  datą,  nie  było  nic,  ale  to  nic  takiego.  Jedyną  rzeczą  na  piśmie  było 

pokwitowanie  na  dwieście  pięćdziesiąt  milionów,  które  Antonio  wystawił  dla  mnie,  bardzo 

przy  tym  obstając.  Cztery  dni  później  otrzymał  zawiadomienie  o  wszczęciu  postępowania 

sądowego.  Został  oskarżony  o  wiele  rzeczy,  między  innymi  o  przekupienie  urzędnika 

państwowego,  sfałszowanie  bilansu  i  inne  tego  rodzaju  sprawki.  Kiedy  Giulia  po  paru 

miesiącach, chcąc wysłać Susannę do ekskluzywnego college’u we Florencji, znowu zwróciła 

się do brata z prośbą o zwrot chociażby części długu, Antonio odpowiedział jej nieuprzejmie, 

że nagabuje go w najmniej  stosownej chwili. I  Susanna poszła do tutejszej szkoły. Słowem, 

bardziej stosowna chwila nigdy nie nadeszła. 

— 

Czyli nie doszło do zwrotu tych dwu miliardów? 

— 

Nie,  nie  doszło.  Antonio  na  procesie  ocalił  skórę,  prawdopodobnie  dzięki 

temu,  że  zniknęły  obciążające  go  dokumenty,  ale  potem  jedna  z  jego  firm  nieoczekiwanie 

zbankrutowała.  Zgodnie  z  efektem  domina  inne  jego  firmy  także  upadały,  jedna  po  drugiej. 

Wszyscy  zostali  oszukani,  wierzyciele,  dostawcy,  urzędnicy,  robotnicy.  W  dodatku  żona 

Antonia  popadła  w  nałóg  hazardowy  i  straciła  w  kasynach  niewyobrażalne  sumy.  Trzy  lata 

temu doszło do awantury między bratem a siostrą, zerwali ze sobą i Giulia zaczęła chorować. 

Nie  chciała  dłużej  żyć.  A  jak  pan  łatwo  może  się  domyślić,  nie  szło  w  tym  tylko  o  sprawę 

pieniędzy. 

— 

A jak teraz wyglądają interesy Antonia? 

— 

Znakomicie.  Dwa  lata  temu  znalazł  nowe  kapitały,  bo  przypuszczalnie  te 

bankructwa były rozmyślnie wykal - kulowane, a w istocie wywiózł swoje zasoby nielegalnie 

za granicę. Później, dzięki nowej ustawie, sprowadził je tutaj z powrotem, zapłacił stosownie 

niskie  podatki  i  znowu  nikt  nie  miał  mu  nic  do  zarzucenia.  Postąpił  tak  jak  wielu 

kombinatorów,  którzy  wywikłali  się  w  ten  sam  sposób,  kiedy  to,  co  jest  nielegalne,  uznano 

prawnie za  legalne.  Wszystkie  jego przedsiębiorstwa,  z racji  wcześniejszego bankructwa,  są 

teraz zarejestrowane na Valerię. My jednak nie zobaczyliśmy ani lira. 

background image

— 

Jak brzmi nazwisko Antonia? 

— 

Antonia? Peruzzo. Antonio Peruzzo. 

Komisarz znał  już to nazwisko. Wymienił  je  Fazio, kiedy go  informował o telefonie 

od „dawnego urzędnika firmy Peruzzo”, który przypominał geologowi Mistretcie, że nadmiar 

dumy nie wróży nic dobrego. Teraz wszystkie te elementy zaczynały nabierać jakiegoś sensu. 

— 

Dobrze  pan  rozumie  -  ciągnął  dalej  lekarz  -  że  choroba  Giulii  komplikuje 

obecną sytuację. 

— 

W jaki sposób? 

— 

Matka to zawsze matka. 

— 

A ojciec? Czasami  jest ojcem, a czasami  nie? -  spytał  bez ogródek komisarz, 

zirytowany tym wyświechtanym frazesem, który przed chwilą usłyszał. 

— 

Chciałem  przez  to  powiedzieć,  że  gdyby  Giulia  nie  była  tak  ciężko  chora, to 

wobec  ogromnego  niebezpieczeństwa,  jakie  grozi  Susannie,  nie  zawahałaby  się  prosić 

Antonia o pomoc. 

— 

A pański brat? Nie zwróci się o to do niego? 

— 

Nie. Salvatore jest człowiekiem bardzo dumnym. 

Padło to samo słowo, którego użył anonimowy urzędnik firmy Peruzzo. 

— 

Myśli pan, że się nie ugnie? W żadnym razie? 

— 

Mój Boże, w żadnym razie! Może pod wpływem drastycznego nacisku... 

— 

Gdyby na przykład znalazł w liście ucho córki? 

Zdanie  było  brutalne,  lecz  skuteczne.  Sposób,  w  jaki  lekarz  opowiadał  mu  rodzinną 

historię,  spowodował,  że  przestał  panować  nad  nerwami.  Ten  człowiek  sprawiał  wrażenie, 

jakby  go  nic  nie  obchodziły  sprawy,  o  których  mówi,  nawet  jeśli  go  kosztowały  dwieście 

pięćdziesiąt milionów. Ożywiał się tylko wtedy, kiedy padało imię Susanny. I teraz zerwał się 

z miejsca tak gwałtownie, że ławka, na której siedzieli, zachwiała się razem z komisarzem. 

— 

Mogą posunąć się aż tak daleko? 

— 

Jeżeli zechcą, mogą się posunąć jeszcze dalej. 

Coś jednak drgnęło w lekarzu. W nikłym świetle padającym z dwóch wysokich okien 

salonu  Montalbano  zobaczył,  że  Carlo  Mistretta  sięga  do  kieszeni,  wyjmuje  chusteczkę  i 

ociera sobie czoło. 

Trzeba było wykorzystać szczelinę, jaka się utworzyła w jego pancerzu ochronnym. 

— 

Panie  doktorze,  powiedzmy  to  otwarcie.  Na  podstawie  aktualnych  informacji 

nie  mamy  najmniejszego pojęcia ani o porywaczach,  ani o kryjówce,  w której przetrzymują 

Susannę.  Nie  potrafimy  nawet  niczego  się  domyślić,  chociażby  mgliście,  mimo  że 

background image

znaleźliśmy kask i plecaczek pańskiej bratanicy. Wiedział pan o tym? 

— 

Nie wiedziałem. Dowiaduję się w tej chwili od pana. 

Zapadło naprawdę długie milczenie. Montalbano bowiem oczekiwał, że lekarz zacznie 

go wypytywać o znalezione rzeczy. Byłyby to pytania jak najbardziej uzasadnione, zadałby je 

każdy. Ale lekarz nie otwierał ust. Więc dopiero po dłuższej chwili komisarz zdecydował się 

kontynuować rozmowę. 

— 

Jeżeli  pański  brat  nie  okaże  jakiejś  inicjatywy,  może  to  zostać  uznane  przez 

porywaczy za znak, że nie zamierza spełnić ich żądań. 

— 

Co zatem trzeba zrobić? 

— 

Może spróbuje pan przekonać brata, żeby wciągnął w tę sprawę Antonia? 

— 

To nie będzie łatwe. 

— 

Proszę  powiedzieć  bratu,  że  w  przeciwnym  razie  przejmie  pan  inicjatywę  i  z 

konieczności ucieknie się do tego kroku. Chyba że i dla pana jest to zbyt trudne? 

— 

Tak, to jest trudne także dla mnie, panie komisarzu. Oczywiście nie tak bardzo 

jak dla Salvatore. 

Wstał niczym automat. 

— 

Wracamy? 

— 

Wolę tu jeszcze trochę zostać. 

— 

Wobec  tego  idę.  Zobaczę  tylko,  jak  się  czuje  Giu  -  lia,  a  potem,  jeżeli 

Salvatore  już  się  obudził,  w  co  wątpię,  powtórzę  mu,  co  usłyszałem  od  pana.  Jeżeli  się  nie 

obudził, zrobię to jutro. Dobranoc. 

Montalbano  nie  zdążył  wypalić  papierosa,  kiedy  zobaczył  sylwetkę  doktora 

wychodzącego z salonu, a potem wsiadającego do samochodu i odjeżdżającego. 

Najwidoczniej geolog wciąż jeszcze spał i brat nie zamienił z nim ani słowa. 

Komisarz  także  wstał  i  wszedł  do  willi.  Fazio  czytał  gazetę,  Minutolo  miał  wzrok 

wbity w jakąś powieść, policjant kartkował czasopismo reklamujące podróże. 

— 

Przykro  mi,  że  zakłócam  spokój  temu  doborowemu  kółku  czytelników  - 

powiedział Montalbano. A potem, zwracając się do Minutola, dodał: - Musimy pomówić. 

Usiedli w kącie salonu. I komisarz opowiedział mu o tym wszystkim, o czym usłyszał 

od lekarza. 

Popatrzył  na  zegarek,  kiedy  już  jechał  do  Marinelli.  Matko  Święta,  ależ  się  zrobiło 

późno! Livia na pewno już się położyła. Tym lepiej. Gdyby była jeszcze na nogach, od progu 

doszłoby do tradycyjnej awantury, to pewne jak śmierć. Otworzył ostrożnie drzwi. Cały dom 

był  pogrążony  we  śnie,  ale  lampka  na  werandzie  jeszcze  się  świeciła.  Livia  siedziała  na 

background image

ławeczce, miała na sobie gruby sweter, a przed sobą szklankę wina. 

Montalbano pochylił się i ją pocałował. 

— 

Przepraszam. 

Odwzajemniła mu się pocałunkiem. Komisarz poczuł się uszczęśliwiony, uznał, że nie 

dojdzie do kłótni. Livia wydała mu się jednak smutna. 

— 

Nie ruszałaś się z domu, tylko czekałaś na mnie? 

— 

Przeciwnie,  wyjeżdżałam.  Zadzwoniła  Beba  i  powiedziała,  że  Mimi  jest  w 

szpitalu. Pojechałam go odwiedzić.

Okazał się zazdrosny, jednak go to dopadło. Żal był niedorzeczny, jakżeby inaczej, ale 

nic nie mógł na to poradzić. To nie do wiary, że Livia jest smutna,  bo Mimi wyleguje się w 

szpitalnym łóżku! 

— 

Jak się czuje? 

— 

Ma złamane dwa żebra. Jutro go wypuszczą. Będzie się dalej leczył w domu. 

— 

Jadłaś coś? 

— 

Tak, jadłam, nie mogłam tak długo czekać - powiedziała Livia i wstała. 

— 

Dokąd idziesz? 

— 

Chcę ci coś odgrzać. 

— 

Daj spokój. Znajdę sobie cokolwiek w lodówce. 

Wróciła  z  talerzem  oliwek,  suszonych  fig  i  sera  owczego  z  Ragusy.  W  drugiej  ręce 

miała kieliszek i butelkę wina. Chleb przyciskała do siebie ramieniem. Montalbano wziął się 

do jedzenia. Livia patrzyła na morze. 

— 

Cały czas myślę o tej porwanej dziewczynie - oznajmiła, nie odwracając się do 

komisarza.  -  I  nie  umiem  zapomnieć  tego,  co  mi  powiedziałeś,  kiedy  po  raz  pierwszy 

rozmawialiśmy o porwaniu. 

Montalbano  rozluźnił  się,  poczuł  się  spokojniejszy.  Li  -  via  była  smutna,  bo 

przejmowała się nie Mimi, tylko Su - sanną. 

— 

A co ci wtedy powiedziałem? 

— 

Ze po południu tego dnia,  kiedy  została porwana, poszła do swego chłopaka, 

żeby się z nim kochać. 

— 

I coś się za tym kryje? 

Powiedziałeś  mi  też,  że  wcześniej  chłopak  ciągle  ją  o to  prosił  prosił,  a  tego  dnia 

przeciwnie, Susanna sama chciała. 

— 

Co to, twoim zdaniem, znaczy?

— 

Ze może miała przeczucie, co ją spotka. 

background image

Montałbano wolał się nie odzywać. Nie wierzył w przeczucia, prorocze sny i inne tego 

rodzaju magiczne uzur - pacje. 

Po chwili milczenia Livia spytała: 

— 

W jakim jesteście punkcie? 

— 

Jeszcze dwie godziny temu  nie  miałem pojęcia,  w którą  stronę trzeba ruszyć, 

plątałem się jak w ciemną noc bez kompasu. 

— 

I już to się zmieniło? 

— 

Mam nadzieję. 

Zaczął  jej  opowiadać,  czego  się  dowiedział.  Kiedy  skończył,  Livia  popatrzyła  na 

niego, w dalszym ciągu zagubiona. 

— 

Nie  rozumiem,  jakie  wnioski  wyciągasz  z  tej  historii,  którą  opowiedział  ci 

doktor Mistretta. 

— 

Do  wniosków  jeszcze  daleko.  Ale  mam  już  coś  stałego,  jakiś  punkt  wyjścia, 

którego wcześniej mi brakowało. 

— 

Powiedz mi jaki. 

— 

Na przykład taki... bo co do tego mam stuprocentową pewność... że nie chcieli 

porwać  córki  Salvatore  Mi  -  stretty,  tylko  siostrzenicę  Antonia  Peruzzo.  Jedynie  on  ma 

pieniądze.  I  wcale  nie  jestem przekonany,  że dokonano porwania tylko dla zdobycia okupu, 

bo  może  dokonano  go  z  zemsty.  Kiedy  Peruzzo  zbankrutował,  pewnie  wpędził  w  kłopoty 

wielu ludzi. A technika, jaką posługują się porywacze, wyraźnie polega na tym, żeby krok po 

kroku  wciągać  w  tę  sprawę  Peruzza.  Krok  po  kroku,  by  nie  wyszło  na  jaw,  że  od  samego 

początku  chodziło  właśnie  o  niego.  Ten,  kto  zorganizował  porwanie,  dobrze  wiedział,  że 

Antonio  jest  winien  trochę  pieniędzy  rodzinie  Mistrettów,  ale  wiedział  też,  że  jako  ojciec 

chrzestny Susanny... 

Nagle  umilkł.  Trzeba  było  ugryźć  się  w  język  wcześniej.  Ale  Livia  popatrzyła  na 

niego łagodnie, wyglądała jak anioł. 

— 

Dlaczego  nie  mówisz  dalej?  Uprzytomniłeś  sobie,  że  sam  także  zgodziłeś  się 

zostać  ojcem  chrzestnym  synka  przestępcy  i  tym  samym  wziąć  na  siebie  poważne 

zobowiązania? 

— 

Dajmy temu spokój. Chyba nie warto ciągnąć tego dalej. 

— 

Przeciwnie, warto. 

Skłócili się, pogodzili, poszli spać. 

O  trzeciej  dwadzieścia  trzy  minuty  i  czterdzieści  sekund  sprężyna  czasu  znowu  się 

zacięła. Ale tym razem zabrzmiało to tak cicho, jakby dochodziło z bardzo daleka, i tylko na 

background image

wpół go obudziło. 

Wyglądało  na  to,  że  komisarz  porozumiał  się  z  wronami.  Powiada  się  bowiem  w 

Vigacie i okolicach, że wrony wciąż plotkują i wszystkim, którzy je rozumieją, opowiadają o 

tym,  co  ostatnio  przydarzyło  się  ludziom,  ponieważ  z  wysoka,  dosłownie  z  lotu  ptaka, 

wyraźnie  to  widzą.  W  każdym  razie  z  rana,  około  dziesiątej,  kiedy  Montalba  -  no  był  w 

biurze, wybuchła prawdziwa bomba. Zadzwonił do niego Minutolo. 

— 

Nic nie wiesz o Televigacie? 

— 

Nie wiem. A o co chodzi? 

— 

O to, że przerwali transmisję. Na ekranie jest tylko napis, że za dziesięć minut 

nadadzą nadzwyczajne wydanie wiadomości. 

— 

Jak widać, rozsmakowali się w tym. 

Rozłączył się i zadzwonił do Nicoló Zita. 

— 

Co to za historia z tymi ich nadzwyczajnymi wiadomościami? 

— 

Nie mam pojęcia. 

— 

Do was porywacze się nie odezwali? 

— 

Nie. Ale ponieważ ostatnim razem nie spełniliśmy ich życzeń... 

Kiedy wszedł do baru, telewizor był już włączony i na ekranie widać było zapowiedź. 

W  barze siedziało  może ze trzydzieści osób,  które czekały  na to nadzwyczajne wydanie,  bo 

plotka  najwyraźniej  się  już  rozniosła.  Napis  zniknął,  rozległ  się  sygnał  wiadomości,  u  góry 

126  ekranu  pozostała  informacja  „wydanie  nadzwyczajne”.  Po  sygnale  ukazał  się  kurzy 

kuper, czyli twarz Pippa Ragonese. 

— 

Drodzy telewidzowie, przed godziną razem z poranną pocztą dotarł do naszej 

redakcji  zwykły  list,  nadany  w  Vigacie,  bez  nazwiska  nadawcy,  z  adresem  wypisanym 

drukowanymi  literami.  W  kopercie  była  tylko  fotografia  zrobiona  polaroidem.  Porywacze 

sfotografowali  przetrzymywaną  w  ukryciu  Susannę.  Nie  możemy  pokazać  państwu  tej 

fotografii,  ponieważ  zgodnie  z  przepisami  przekazaliśmy  ją  natychmiast  do  kierującego 

dochodzeniem  sędziego.  Jesteśmy  jednak  zdania,  że  mamy  dziennikarski  obowiązek 

zawiadomić państwa o tym fakcie. Dziewczyna ma kostki skute grubym łańcuchem i znajduje 

się  na  dnie  jakiejś  suchej  studni.  Nie  ma  zasłoniętych  oczu  ani  knebla  na  ustach.  Siedzi  na 

ziemi,  na  starych  szmatach,  obejmuje  sobie  rękami  kolana  i  płacząc,  patrzy  w  górę.  Na 

odwrotnej  stronie  fotografii  umieszczono  zdanie,  napisane  również  drukowanymi  literami, 

które brzmi: „Dlatego, kto powinien”. 

Przerwał,  kamera  najechała  na  jego  twarz,  widzowie  mieli  przed  sobą  wielkie 

zbliżenie Pippa. Montalbano odniósł wrażenie, że z ust dziennikarza w każdej chwili może się 

background image

wysunąć świeżutkie jajko. 

— 

Kiedy  dotarła  do  nas  wiadomość  o  porwaniu,  nasza  rzetelna  redakcja 

natychmiast  zaczęła  działać.  Zadaliśmy  sobie  pytanie:  jaki  sens  może  mieć  uprowadzenie 

dziewczyny,  której  rodzina  w  żadnym  razie  nie  jest  w  stanie  zapłacić  okupu.  I  dzięki  temu 

trafnemu pytaniu od razu skierowaliśmy nasze poszukiwania na właściwą drogę. 

„Gówno prawda, kabotynie - odpowiedział mu w myślach Montalbano. - Przecież od 

pierwszej chwili podejrzewałeś wyłącznie imigrantów!” 

— 

I  dzisiaj  mamy  już  w  ręku  jego  nazwisko  -  mówił  dalej  Ragonese,  natężając 

ton  głosu  jak  w  filmowych  horrorach.  -  Znamy  nazwisko  człowieka,  który  jest  w  stanie 

zapłacić  okup.  Tym  człowiekiem  nie  jest  na  pewno  ojciec  porwanej,  natomiast  jest  nim  jej 

ojciec  chrzestny.  To  do  niego  odnosi  się  zdanie  umieszczone  na  odwrocie  fotografii:  „Dla 

tego, kto powinien”. Jednak szanując prawo do prywatności, którego zawsze przestrzegaliśmy 

i nie przestaniemy przestrzegać, nie wymienimy tutaj nazwiska tego człowieka. Błagamy go 

wszakże, by przystąpił do działania, jak powinien i jak może, i żeby to zrobił natychmiast. 

Twarz Pippa Ragonese zniknęła z ekranu, w barze zapadła cisza, Montalbano wyszedł 

i  wrócił  do  komisariatu.  Porywacze  uzyskali  to,  na  czym  im  zależało.  W  chwilę  później 

zadzwonił do niego Minutolo. 

— 

Montalbano?  Sędzia  przed  chwilą  przysłał  mi  fotografię,  o  której  mówił  ten 

kutas. Chcesz ją zobaczyć? 

W salonie był tylko Minutolo. 

— 

A gdzie Fazio? 

— 

Pojechał  do  miasta,  do  banku.  Musiał  złożyć  podpis  na  jakimś  dokumencie 

dotyczącym jego konta - odpowiedział Minutolo, podając komisarzowi zdjęcie. 

— 

A gdzie koperta? 

— 

Kopertę zatrzymał wydział techniczny. 

Fotografia  trochę  się  różniła  od  opisanej  przez  Ragonesego.  Przede  wszystkim  było 

oczywiste,  że  Susanna  nie  siedzi  w  żadnej  studni,  tylko  w  jakimś  otynkowanym  basenie, 

głębokim na co najmniej trzy metry. I z pewnością od dość dawna nieużywanym, bo na lewej 

ścianie  widać  było  ciągnące  się  od  samej  góry  pęknięcie,  długie  na  jakieś  czterdzieści 

centymetrów i szersze u dołu. 

Susanna siedziała,  jak to opisał Ragonese, ale nie płakała. Przeciwnie.  W wyrazie jej 

twarzy  Montalbano  dopatrzył  się  jeszcze  większej  determinacji  niż  ta,  którą  dostrzegł  na 

zdjęciu  pokazanym  kiedyś  przez  Televigatę.  Nie  siedziała  na  starych  szmatach,  tylko  na 

materacu. 

background image

I nie miała na kostkach żadnego łańcucha. Łańcuch wymyślił sobie Ragonese dla, jak 

to się mówi, podkoloryzowania. Pewne było jednak, że Susanna w żadnym razie nie może się 

stamtąd samodzielnie wydostać. Obok niej,  na skraju zdjęcia, widać było talerz i plastikowy 

kubek. Ubrana była jak w dniu, w którym ją uprowadzili. 

— 

Ojciec już widział to zdjęcie? 

— 

Chyba żartujesz. Nie tylko nie pokazałem mu zdjęcia, ale też nie pozwoliłem, 

by obejrzał wiadomości. Powiedziałem pielęgniarce, żeby go zatrzymała w pokoju chorej. 

— 

A stryja zawiadomiłeś? 

— 

Tak,  ale  mi  odpowiedział,  że  nie  może  przyjechać  wcześniej  niż  za  dwie 

godziny. 

Montalbano, zadając pytania, jednocześnie wpatrywał się w fotografię. 

— 

Chyba trzymają ją w basenie na deszczówkę, z którego już nikt nie korzysta - 

powiedział Minutolo. 

— 

Na wsi? - spytał komisarz. 

— 

Pewnie  tak.  Może  dawniej  także  w  Vigacie  były  takie  baseny,  ale  teraz  z 

pewnością już ich nie uświadczysz. Zwróć też uwagę, że dziewczyna nie ma zakneblowanych 

ust. Mogłaby krzyczeć. W mieście ktoś prędzej czy później by ją usłyszał. 

— 

Jeśli już o to chodzi, to zauważ, że nie ma też zasłoniętych oczu. 

— 

To  nic  nie  znaczy,  Salvo.  Bardzo  możliwe,  że  kiedy  do  niej  przychodzą,  są 

zamaskowani. 

— 

Żeby  sprowadzić  ją na dno basenu,  musieli posłużyć  się drabiną -  powiedział 

Montalbano. - Muszą też stawiać drabinę za każdym razem, kiedy chce wyjść za potrzebą. A 

żeby ją nakarmić, pewnie spuszczają jej jedzenie w koszyku na długim sznurku. 

— 

W  takim  razie  -  powiedział  Minutolo  -  jeśli  jesteś  tego  samego  zdania, 

poproszę  kwestora,  żeby  wzmógł  poszukiwania  na  wsi.  Przede  wszystkim  w  domach 

rolników.  Przynajmniej tyle wyjaśniła  nam ta  fotografia:  na pewno nie trzymają Susanny  w 

jakiejś grocie. 

Montalbano  miał  już  zwrócić  zdjęcie,  lecz  się  rozmyślił  i  na  nowo  zaczął  się  w  nie 

uważnie wpatrywać. 

— 

Coś jeszcze cię zastanawia? 

— 

Światło - odpowiedział Montalbano. 

— 

Musieli tam spuścić jakąś lampę. 

— 

Naturalnie. Ale nie była to pierwsza lepsza lampa. 

— 

Nie powiesz mi, że mieli profesjonalny reflektor! 

background image

— 

Nie,  ale  użyli  takiej  lampy,  jaką  posługują  się  mechanicy  samochodowi... 

wiesz, kiedy muszą obejrzeć silnik w garażu... takiej na długim kablu... Widzisz te regularne 

cienie, które się rysują... to od zewnętrznej siatki chroniącej lampę przed uderzeniem. 

— 

Dlaczego cię to zastanawia? 

— 

Nie o to światło mi chodzi. Musiało tam być jeszcze inne źródło światła i to od 

niego pada cień na przeciwległą ścianę. Widzisz? Powiem ci, co o tym myślę. Ten, który robił 

zdjęcie,  nie  stał  na  górze  na  krawędzi  basenu,  tylko  obok  krawędzi,  i  pochylał  się,  żeby 

uchwycić Susannę na dnie. A to znaczy, że ściany basenu są raczej szerokie i trochę wystają 

ponad poziom terenu. Żeby rzucić taki cień, fotograf musi mieć źródło światła za plecami. A 

co  najważniejsze,  nie  mogło  to  być  światło  punktowe,  bo  wtedy  cień  byłby  mocniejszy  i 

ostrzej zarysowany. 

— 

Nie rozumiem, do czego zmierzasz. 

— 

Myślę, że fotograf miał za sobą szeroko otwarte okno. 

— 

I co z tego? 

— 

To  z tego,  że kiedy ktoś bierze się do sfotografowania porwanej dziewczyny, 

to chyba nie otwiera szeroko okna, nie zakładając jej wcześniej na usta knebla. 

— 

Salvo,  to  tylko  potwierdza  moje  domysły,  że  Susannę  przetrzymują  na 

odludziu, w jakimś opuszczonym domu na wsi.  A tam dziewczyna może sobie krzyczeć,  ile 

tylko chce! Nikt i tak jej nie usłyszy, choćby wszystkie okna były pootwierane. 

— 

Czy ja wiem... - powiedział zamyślony Montalba - no, odwracając zdjęcie. 

DLA TEGO, KTO POWINIEN 

Ten,  kto  to  napisał  -  drukowanymi  literami,  długopisem  -  na  pewno  przywykł  do 

pisania po włosku. Ale kształt liter był dziwny, zastanawiający, jakby wyszukany. 

— 

Tak,  spostrzegłem  to  -  powiedział  Minutolo.  -  Nie  chciał  umyślnie 

zniekształcić  pisma.  Ale  wygląda  na  to,  że  pisał  to  ktoś  leworęczny,  kto  nie  przywykł  do 

pisania prawą ręką. 

— 

Aja odnoszę wrażenie, że pisanie szło mu powoli. 

— 

Dlaczego? 

— 

Nie  wiem,  jak  ci  to  wytłumaczyć.  Tak  jakby  ktoś,  kto  ma  pismo  brzydkie, 

prawie  nieczytelne,  starał  się  napisać  każdą  literę  wyraźnie  i  dlatego  musiał  to  robić  nie  w 

takim  tempie,  w  jakim  pisze  zazwyczaj.  Jest  tu  jeszcze  coś  osobliwego.  Litera  „P”  w 

„powinien”  została  poprawiona.  Wcześniej  było  to  chyba  „R”.  Zamierzał  napisać:  „Kto 

rozumie”,  ale  ostatecznie  wolał  napisać:  „Kto  powinien”.  Bo  to  wypada  bardziej 

wieloznacznie. Ten ktoś, kto porwał albo kazał porwać Susannę, nie jest pierwszym lepszym, 

background image

jest kimś, kto docenia wagę słów. 

— 

Świetnie  ci  się  to  układa  -  powiedział  Minutolo.  -  Tylko  do  czego  twoje 

rozumowanie nas prowadzi? 

— 

Na razie do niczego. 

— 

Więc  przynajmniej  zastanówmy  się,  co  teraz  należy  robić.  Moim  zdaniem  w 

pierwszej kolejności musimy się porozumieć z Antoniem Peruzzo. Jak myślisz? 

— 

Tak jak ty. Masz jego telefon? 

— 

Mam.  Kiedy  czekałem  na  ciebie,  zdobyłem  potrzebne  informacje.  Więc 

obecnie Peruzzo ma trzy lub cztery firmy, które są filiami centrali w Vigacie, a centrala nosi 

nazwę „Włoski Postęp”. 

Montalbano zakrztusił się ze śmiechu. 

— 

Co cię naszło? 

— 

Nie  mogło  być  inaczej!  Trzeba  przecież  iść  z  duchem  czasu!  Włoski  postęp 

musi być oddany w ręce oszusta! 

— 

Mylisz  się.  Oficjalnie  wszystko  jest  w  rękach  jego  żony,  Valerii  Cusumano. 

Chociaż jestem pewien, że pani Cusumano nigdy nie przekroczyła progu swojej centrali. 

— 

Dobrze, spróbuj zadzwonić. 

— 

Nie,  Salvo,  wolę,  żebyś  ty  zadzwonił.  Umów  się  na  spotkanie  i  idź  z  nim 

porozmawiać. Masz tu numer. 

Na  karteczce,  którą  mu  podał  Minutolo,  były  cztery  numery  telefonów.  Wybrał  ten, 

przy którym był dopisek: „Dyrekcja generalna”. 

— 

Halo! Tu komisarz Montalbano. Chciałem rozmawiać z panem inżynierem. 

— 

Z którym? 

— 

A macie ich kilku? 

— 

Oczywiście. Inżynier Di Pasąuale i inżynier Nicotra. 

A drogiego Antonia nie ma? On to zjawa senna? 

— 

Nie, chciałem rozmawiać z inżynierem Peruzzo. 

— 

Inżyniera tutaj nie ma. 

Montalbano zdenerwował się. 

— 

Co  znaczy  „tutaj”?  Nie  ma  go  w  biurze?  W  mieście?  We  Włoszech?  Na 

świecie? 

— 

Nie ma go w biurze - przerwała mu oschle urażona sekretarka. 

— 

Kiedy będzie? 

— 

Tego nie wiem. 

background image

— 

A gdzie jest? 

— 

W Palermo. 

— 

Zatrzymał się w hotelu? 

— 

Tak, w „Excelsiorze”. 

— 

Ma komórkę? 

— 

Ma. 

— 

Proszę mi podać numer. 

— 

Jednak nie wiem, czy... 

— 

A  ja  jednak  wiem.  Chce  pani  usłyszeć,  co  zrobię?  -  powiedział  Montalbano, 

starając  się,  żeby  jego  głos  brzmiał  złowróżbnie,  przywodził  na  myśl  ukryty  sztylet 

wysuwający się z futerału. - Przyjdę i osobiście poproszę panią o ten numer. 

— 

Nie, nie, zaraz go panu podam! 

Kiedy już miał numer komórki inżyniera Peruzzo, zadzwonił do „Excelsioru”. 

— 

Inżyniera nie ma w hotelu - usłyszał. 

— 

A kiedy wróci? Orientuje się pan? 

— 

Prawdę mówiąc, nie wrócił nawet na noc. 

Natomiast komórka Peruzza nie odpowiadała. 

— 

Co robimy? - spytał Minutolo. 

— 

Zgadnij co! Pomęcz się nad tą pieprzoną zagadką! - powiedział wciąż jeszcze 

zdenerwowany Montalbano. 

I w tym momencie do salonu wszedł Fazio. 

— 

Awantura w mieście na całego! Wszyscy mówią o inżynierze Peruzzo, o wuju 

naszej dziewczyny. Chociaż telewizja nie podała jego nazwiska, wszyscy i tak dobrze wiedzą, 

o  kogo  chodzi.  Ludzie  skaczą  sobie  do  oczu,  utworzyły  się  dwa  przeciwne  obozy:  jedni 

wrzeszczą,  że  to  inżynier  powinien  wyłożyć  na  okup,  drudzy,  że  inżynier  nie  musi  się 

siostrzenicą  przejmować.  Bardziej  zajadli  są  ci  pierwsi.  W  kawiarni  „Castiglione”  omal  nie 

doszło do bójki. 

— 

I tak w końcu udało im się przyszpilić inżyniera! - skomentował Montalbano. 

— 

Założę podsłuch w jego telefonach - powiedział Minutolo. 

Niewiele  było  trzeba,  niemal  nic,  żeby  mżawka  siąpiąca  z  nieba  na  głowę  inżyniera 

Peruzzo  zmieniła  się  w  potop.  A  inżynierowi  tym  razem  zabrakło  czasu,  żeby,  jak  Noe, 

zadbać o arkę. 

Ojciec  Stanzilla,  najstarszy  i  najmądrzejszy  ze  wszystkich  proboszczów  w  Vigacie, 

wiernym,  którzy  wstępowali  do  niego  do  kościoła  i  pytali,  co  mają  o  tej  sprawie  sądzić, 

background image

odpowiadał, że nie może tu być śladu niepewności, czy to ludzkiej, czy to boskiej, gdyż okup 

musi zapłacić wuj, ponieważ jest ojcem chrzestnym dziewczyny. Ponadto, jeżeli zapłaci tyle, 

ile  żądają  porywacze,  zwróci  niejako  tę  ogromną  sumę,  którą  niegdyś  podstępnie  wyrwał 

matce  i  ojcu  Susanny.  Chętnie  przy  tym  rozpowiadał  wszystkim  o  dwóch  pożyczonych 

miliardach,  bo  nie  dość,  że  o  tej  sprawie  doskonale  wiedział,  to  jeszcze  znał  jej  wszystkie 

najdrobniejsze szczegóły. Krótko mówiąc, ojciec Stanzilla nieźle sobie na inżynierze Peruzzo 

używał. Lepiej dla Mont - albana, że Livia nie miała przyjaciółek wśród jego parafianek,  bo 

inaczej musiałby się wiele nasłuchać. 

Nicoló Zito oznajmił w Reteliberze miastu i światu, że inżynier Peruzzo - teraz, kiedy 

winien wypełnić swoją oczywistą powinność stał się nieuchwytny. Zachował się, jak zawsze, 

po swojemu. Ale jego zniknięcie w obliczu tej sprawy, będącej kwestią życia lub śmierci, nie 

tylko nie zwalnia go od odpowiedzialności, lecz nawet jeszcze bardziej go nią obciąża. 

Pippo  Ragonese  oświadczył  w  Televigacie,  że  skoro  inżynier  Peruzzo  stał  się  ofiarą 

czerwonej prokuratury, która mści się na nim za to, że umiał się dorobić dzięki przychylności 

nowego  rządu  dla  inicjatywy  prywatnej,  to  jego  moralnym  obowiązkiem  jest  wykazać,  że 

zaufanie,  jakim go obdarzyły  banki  i urzędy,  nie było pomyłką.  Zwłaszcza że krążą głosy,  i 

nie  jest to już żadną tajemnicą,  że w  najbliższych wyborach Peruzzo będzie kandydował  na 

posła  z  ramienia  partii,  która  odnawia  Włochy.  Gdyby  więc  podjął  decyzję,  którą  opinia 

publiczna  mogłaby  uznać  za  zaniechanie  działania,  musiałoby  to  mieć  fatalne  następstwa  i 

zburzyć jego ambitne plany. 

Titomanlio  Giarrizzo,  szacowny  były  prezes  sądu  w  Montelusie,  oświadczył 

stanowczo  w  kółku  szachistów,  że  gdyby  miał  na  sali  rozpraw  do  czynienia  z  naszymi 

porywaczami,  to  z  całą  pewnością  wymierzyłby  im  jak  najsurowsze  kary,  ale  przy  okazji 

wygłosiłby  również  pochwałę  ich  czynu,  jako  że  ten  ujawnił  wreszcie  prawdziwe  oblicze 

takiej wysłużonej kanalii jak inżynier Peruzzo. 

Pani  Concetta  Pizzicato,  która  na  targu  rybnym  miała  stragan  z  zawieszoną  nad  nim 

reklamą: „Concetta wróży i wieszczy, i ma zawsze żywe ryby”,  na pytanie swoich klientów, 

czy inżynier zapłaci okup, rzucała bez zwłoki: „Kto krewnych pominie, pożrą go świnie”. 

— 

Halo!  „Włoski  Postęp”?  Tu  komisarz  Montalbano.  Czy  już  coś  wiadomo  o 

inżynierze Peruzzo? 

— 

Nic, ale to nic! 

Był  to  głos  tej  samej  dziewczyny  co  przedtem,  tylko  teraz  brzmiał  ostro,  niemal 

histerycznie. 

— 

Zadzwonię później. 

background image

— 

Panie komisarzu,  to nie  będzie  możliwe.  Inżynier  Nicotra  wydał zarządzenie, 

żeby za dziesięć minut wyłączyć wszystkie telefony. 

— 

Dlaczego? 

— 

Bo  teraz  bez  przerwy  do  nas  dzwonią.  Same  wyzwiska,  pogróżki, 

nieprzyzwoite kpiny! 

Z trudem powstrzymywała się od płaczu.

Około piątej po południu Galio zawiadomił Montalba - na, że w mieście rozeszła się 

pogłoska,  która  wzmogła,  o  ile  jeszcze  było  to  możliwe,  powszechną  niechęć  do  inżyniera 

Peruzzo.  Powtarzano  sobie,  że  inżynier,  żeby  nie  zapłacić  okupu,  zwrócił  się  do  sędziego  z 

prośbą  o  nałożenie  blokady  na  jego  majątek.  I  że  sędzia  mu  odmówił.  Czysty  wymysł  - 

słyszano,  że  dzwonią,  ale  nie  wiedziano,  w  którym  kościele.  Jednak  komisarz  wolał  się 

upewnić. 

— 

Minutólo? Tu Montalbano. Może wiesz, jak sędzia chce potraktować Peruzza? 

— 

Zdziwisz  się,  ale  przed  chwilą  do  mnie  dzwonił.  Nie  może  dojść  do  siebie. 

Ktoś mu doniósł o pogłoskach na mieście... 

— 

Znam je, słyszałem. 

— 

No  więc  powiedział  mi,  że  nie  kontaktował  się  z  inżynierem  ani  wprost,  ani 

przez  pośrednika.  I  że  w  tym  stanie  rzeczy  nie  może  zarządzić  zabezpieczenia  majątku  ani 

krewnych  Mistrettów, ani przyjaciół Mistrettów, ani  sąsiadów Mistrettów... I tak dalej,  i tak 

dalej ad usrandum. 

— 

Posłuchaj, masz jeszcze u siebie fotografię Susanny? 

— 

Mam 

— 

Możesz  mi  ją  do  jutra  pożyczyć?  Chcę  się  jej  lepiej  przyjrzeć.  Przyślę  do 

ciebie Galla. 

— 

Nie dają ci spokoju te zagadki ze światłem? 

— 

Powiedzmy. 

Nie mówił prawdy. Nie chodziło mu bynajmniej o źródło światła, tylko o cienie. 

— 

Ale pamiętaj, Salvo, broń Boże jej nie zgub. Co bym wtedy posłał sędziemu? 

— 

Przyniosłem  fotografię  -  powiedział  Galio  pół  godziny  później,  podając 

komisarzowi kopertę. 

— 

Dziękuję. Przyślij do mnie Catarellę. 

Catarella  stawił  się  błyskawicznie,  wręcz  z  wywieszonym  językiem.  Jakby  pan  na 

niego zagwizdał. 

— 

Na rozkaz, panie komisarzu. 

background image

— 

Catarella, ten twój serdeczny przyjaciel, ten zaufany... ten, co umie powiększać 

zdjęcia... jak się nazywa? 

— 

Jego nazwisko, jeżeli chodzi o niego, to jest Cicco De Cicco, panie komisarzu. 

— 

Pracuje jeszcze w kwesturze w Montelusie? 

— 

Tak, panie komisarzu. Jeszcze jest tam ciągle przydzielony. 

— 

Bardzo  dobrze.  Zostaw  przy  telefonie  Imbró,  a  sam  zawieź  mu  to  zdjęcie. 

Wyjaśnię ci dokładnie, o co masz go poprosić. 

— 

Przyszedł  jakiś  chłopak,  chce  z  panem  porozmawiać.  Nazywa  się  Francesco 

Lipari. 

— 

Przyślij go. 

Francesco  chyba  schudł,  a  podkrążone  oczy  zaczerniły  mu  połowę  twarzy;  wyglądał 

jak człowiek w masce, jak postać z komiksu. 

— 

Widział pan zdjęcie? - spytał, nawet nie witając się z komisarzem. 

— 

Widziałem. 

— 

I co z nią? 

— 

Przede  wszystkim  muszę  ci  powiedzieć,  że  nie  była  przykuta  łańcuchem,  jak 

mówił ten kutasina Ragonese. 

Nie trzymają jej na dnie studni, tylko w jakimś basenie głębokim na ponad trzy metry. 

Jak na sytuację, w której się znalazła, chyba czuje się dobrze. 

— 

Mogę to zdjęcie zobaczyć? 

— 

Gdybyś przyszedł chwilę wcześniej... Posłałem je do Montelusy, do analizy. 

— 

Do jakiej znowu analizy? 

Nie mógł wyjawić chłopakowi tego wszystkiego, co mu chodziło po głowie. 

— 

Ta  analiza  nie  dotyczy  Susanny,  tylko  pomieszczenia,  w  którym  ją 

sfotografowali. 

— 

Dało się ustalić, czy... czy nie zrobili jej czegoś złego? 

— 

Wykluczam to. 

— 

Widać było jej twarz? 

— 

Oczywiście. 

— 

I jak patrzyła? 

Ten chłopak może kiedyś rzeczywiście zostanie bystrym śledczym. 

— 

Nie  była  przygnębiona.  To  może  pierwsza  rzecz,  jaka  rzuca  się  w  oczy.  Co 

więcej, patrzyła w sposób wyraźnie... 

— 

... zdeterminowany? - zapytał Francesco Lipari. 

background image

— 

Jakbyś zgadł. 

— 

Bo  ją  dobrze  znam.  Pewien  jestem,  że  niczemu  się  nie  podporządkuje  i 

wcześniej czy później spróbuje jakoś im się wyrwać. Uprowadzili ją, i co z tego? Teraz muszą 

z nią bardzo uważać. - Zamilkł na chwilę, po czym spytał: - Myśli pan, że inżynier zapłaci? 

— 

Sądząc z tego, jak się sprawy ułożyły, nie ma innego wyjścia, tylko uznać, że 

od okupu się nie wykręci. 

— 

Nie  uwierzy  pan,  ale  Susanna  nigdy  mi  nie  mówiła  o  tych  przykrościach, 

których jej matka zaznała od brata. To mnie przybiło. 

— 

Dlaczego? 

— 

Bo to tak, jakby nie miała do mnie zaufania. 

Kiedy  Francesco,  trochę  podniesiony  na  duchu,  wyszedł,  Montalbano  zaczął  się 

zastanawiać  nad  tym,  co  od  niego  usłyszał.  Nie  miał  cienia  wątpliwości,  że  Susanna  jest 

odważna,  a  jej  spojrzenie  na  fotografii  jasno  to  potwierdziło.  Jest  odważna  i  stanowcza. 

Dlaczego  wobec  tego  miała  taki  zrozpaczony  głos,  gdy  przez  telefon  błagała  o  pomoc? 

Przecież jedno kłóci się z drugim. A może nie, może to nie 

138 taka wielka sprzeczność, na jaką wygląda. Przypuszczalnie nagrania dokonano w 

parę godzin po porwaniu i Susanna jeszcze się nie pozbierała, nie była sobą, nie reagowała jak 

zwykle.  Nikt  nie  może  być  odważny  dwadzieścia  cztery  godziny  na  dobę.  Tak, to  pewne.  I 

tylko tym można tę sprzeczność logicznie tłumaczyć. 

— 

Panie komisarzu, już mi wiadomo, że Cicco De Cic - co zaraz się zabierze do 

wyznaczonego mu przez pana komisarza polecenia i dlatego zrobi gotowe fotografie na jutro 

rano, jak tylko minie dziesiąta. 

— 

To jutro znowu pojedziesz do niego i sam je odbierzesz. 

Nagle twarz Catarelli nabrała dziwnie zagadkowego wyrazu. 

Podszedł blisko, pochylił się nad Montalbanem i spytał szeptem: 

— 

Czy to jest sprawa poufna między nami, panie komisarzu? 

Montalbano potwierdził skinięciem głowy. 

Catarella  wyszedł,  przyciskając  ramiona  do  boków,  z  dłońmi  na  udach,  nie  uginając 

nóg w kolanach. Duma, że przełożony powierzył mu swoją tajemnicę, zmieniła go z wiernego 

psa w puszącego się pawia. 

Wsiadł  do  auta,  żeby  pojechać  do  Marinelli  i  w  spokoju  uporządkować  sobie  nowe 

myśli.  Ale  czy  można  nazywać  myślami  taki  mętny  chaos,  taki  zlepek  bezładnych  słów  i 

niejasnych obrazów, jaki od czasu do czasu przebiegał mu przez głowę? Odniósł wrażenie, że 

jego mózg zmienił się w ekran telewizyjny, na którym nagle pojawia się podejrzanie drgająca 

background image

szara  smuga,  zakłócenie,  które  nie  pozwala  nam  wyraźnie  widzieć  nadawanego  obrazu,  a 

jednocześnie przeplata go co chwila pulsującymi migawkami z innych kanałów i zmusza nas 

do  próby  regulowania  odbiornika  rozmaitymi  przyciskami,  żebyśmy  mogli  zrozumieć,  na 

czym polega usterka i jak można ją usunąć. 

Zajęty  tym  zamętem  w  sobie,  komisarz  stracił  orientację  w  terenie,  nie  rozpoznawał 

dobrze mu znanego krajobrazu wzdłuż szosy do 139 

Marinelli.  Mijał  jakieś  inne  domy,  inne  sklepy,  inne  osady.  Boże  drogi,  gdzie  się 

zabłąkał?  Na  pewno  pomylił  drogę,  nie  skręcił  tam,  gdzie  miał  skręcić.  Jak  mogło  do  tego 

dojść? Przecież całe lata jeździł tą szosą co najmniej dwa razy dziennie. 

Zatrzymał  auto,  rozejrzał  się  i  od  razu  pojął,  w  czym  rzecz.  Nie  zastanawiając  się, 

skręcił bezwiednie w stronę willi Mistrettów. W pewnej chwili jego ręce na kierownicy i nogi 

na pedałach pozwoliły sobie na samowolę, a on nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Już nie 

pierwszy  raz  mu  się  zdarzało,  że  ciało  poczynało  sobie  niezależnie,  jakby  nie  podlegało 

władzy  mózgu.  A  kiedy  dzieje  się  coś  takiego,  nie  należy  się  temu  opierać,  bo  na  pewno 

muszą  się  za  tym  kryć  jakieś  racje.  Ale  co  teraz?  Zawrócić  czy  jechać  dalej?  Naturalnie 

pojechał dalej. 

W  salonie  zastał  sześciu  policjantów;  słuchali  wyjaśnień  Minutóla,  stojąc  wokół 

wielkiego  stołu,  który  spod  ściany,  gdzie  stał  zazwyczaj,  przestawiono  na  środek.  Na  stole 

leżała  olbrzymia  mapa  Vigaty  i  okolic,  podobna  do  wojskowych  map  sztabowych, 

pokazujących  nawet  słupy  linii  energetycznej  i  wąziutkie  ścieżki,  którymi  biegają  i  przy 

których załatwiają swoje potrzeby tylko psy i kozy. 

Dowódca operacji, komisarz Minutolo, wydawał w swojej kwaterze głównej rozkazy, 

tłumacząc,  jak  dokładniej  i  być  może  owocniej  przetrząsać  teren.  Fazio  siedział  tam  gdzie 

zwykle,  wręcz  wtopiony  w  fotel  przy  stoliku  z  telefonem  i  urządzeniami  do  nagrywania. 

Minutolo zdziwił się na widok wchodzącego Montalbana.  A Fazio od razu chciał się zerwać 

na równe nogi. 

— 

Co się stało? Z czym przyjeżdżasz? - spytał Minutolo. 

— 

Nie, nie, nic się nie dzieje - odpowiedział Montal - bano, nie mniej zdziwiony 

od innych, że się tutaj znalazł. 

Jeden z policjantów się z nim przywitał, ale komisarz nie miał mu nic do powiedzenia. 

— 

Wydaję dyspozycje w sprawie...

— 

Naturalnie, domyślam się - powiedział Montal - bano. 

— 

Chcesz coś dodać od siebie? - spytał go uprzejmie Minutolo. 

— 

Tak.  Jedynie  tyle,  żeby  nie  strzelać.  W  żadnym  razie.  Strzelanie  musimy 

background image

wykluczyć. 

— 

Mogę spytać dlaczego? 

Pytanie  zadał  mu  młody  wicekomisarz,  rozpoczynający  dopiero  swoją  zapewne 

błyskawiczną  karierę,  osobnik  elegancki,  szybki,  wysportowany,  z  kosmykiem  włosów  na 

czole. Wyglądający na niezłomnego arywistę. Takich jak on było już wszędzie pełno, ta rasa 

zaradnych  chłystków  szybko  się  rozmnażała.  Montalbano  odczuwał  do  jej  przedstawicieli 

prawdziwą antypatię. 

— 

Odpowiem  panu.  Dlatego,  że  pewnego  razu  ktoś  taki  jak  pan  strzelił  i  zabił 

nieszczęsnego  partacza,  który  pozwolił  sobie  na  uprowadzenie  dziewczyny.  Nie  przerwano 

poszukiwań,  ale  do  uprowadzonej  nikt  nie  dotarł,  bo  jedyny,  który  mógł  powiedzieć,  gdzie 

została  ukryta,  już  nie  mógł  się  odzywać.  A  dziewczynę  w  końcu  znaleziono.  Po  miesiącu. 

Miała  ręce  i  nogi  związane,  zmarła  z  głodu  i  wycieńczenia.  I  co  pan  na  to?  Zadowala  pana 

taka odpowiedź? 

Zapadło  głębokie  milczenie.  Po  cholerę  coś  go  zaniosło  do  tej  willi?  Postarzał  się  i 

zaczyna kręcić się w miejscu jak wytarta śruba. 

Chciał  się  napić  wody.  Gdzieś  obok  powinna  być  kuchnia.  Wyszedł  na  korytarz  i 

natknął  się  na  pielęgniarkę,  kobietę  pięćdziesięcioletnią,  otyłą,  z  twarzą  dobrotliwą  i 

uprzejmą. 

— 

Pan  to  komisarz  Montalbano,  prawda?  Szuka  pan  kogoś?  -  spytała  z 

przyjaznym uśmiechem. 

— 

Poproszę, jeśli można, trochę wody. 

Kobieta wyjęła z lodówki butelkę wody mineralnej i nalała mu pełną szklankę. Kiedy 

Montalbano pił, zgasiła gaz pod garnkiem z wrzącą wodą i skierowała się do drzwi. 

— 

Chwileczkę - zatrzymał ją komisarz. - Co z panem Mistrettą? 

— 

Śpi.  Tak  mu  nakazał  doktor.  I  miał  świętą  rację.  Podaję  mu  środki  nasenne  i 

uspokajające, które doktor mi zostawił. 

— 

A pani Mistrettą? 

— 

Co chciałby pan o niej wiedzieć? 

— 

Czy czuje się lepiej? Czy może gorzej? Czy są jakieś zmiany? 

— 

Jedyna zmiana, jaka może się jeszcze tej biedaczce przytrafić, to śmierć. 

— 

A jest przytomna? 

— 

Chwilami  jest, chwilami  nie.  Ale  nawet kiedy  wydaje się,  że coś rozumie,  to 

moim zdaniem nie rozumie nic a nic. 

— 

Mógłbym ją zobaczyć? 

background image

— 

Zaprowadzę pana. 

Montalbano nie był zdecydowany, ale dobrze wiedział, że za tym wahaniem kryje się 

coś ważniejszego, że chciałby odwlec tę tak dla niego trudną chwilę. 

— 

A jeżeli mnie spyta, kim jestem? 

— 

Mowy nie ma. To byłby cud, gdyby o coś spytała. 

W połowie korytarza znajdowały się szerokie,  wygodne schody, które  prowadziły  na 

piętro. Tam także był korytarz i wzdłuż niego sześcioro drzwi. 

— 

Tu  jest  sypialnia  pana  Mistretty,  tu  łazienka,  a  tu  sypialnia  pani.  Jest  tak 

położona,  żeby  łatwiej  było  doglądać  chorej.  Bo  naprzeciwko  mamy  sypialnię  córki,  tego 

nieszczęsnego dziecka. Jest jeszcze druga łazienka i pokój gościnny - wyjaśniła pielęgniarka. 

— 

Mogę zajrzeć do sypialni Susanny? - spytał Mont - albano. 

— 

Naturalnie. 

Nacisnęła klamkę,  wsunęła głowę,  zapaliła światło.  Łóżko, szafa,  dwa krzesła,  stolik 

zarzucony  podręcznikami,  regał  na  książki.  Wszystko  w  wielkim  porządku.  I  wszystko 

anonimowe,  jakby  to  był  pokój  hotelowy,  wynajmowany  co  jakiś  czas  komuś  innemu.  Nic 

osobistego, plakat, jakieś fotografie. Cela zakonnicy w laickim klasztorze. Wyszedł, zamknął 

drzwi.  Pielęgniarka ostrożnie otworzyła drzwi przeciwległe.  W tej  samej chwili czoło  i ręce 

komisarza  pokryły  się  zimnym  potem.  Zawsze  tak  reagował  na  widok  umierającego 

człowieka.  Nie  mógł  nad  tym  zapanować.  Teraz też  nie  miał  pojęcia,  jak  ma  się  zachować, 

musiał  przede  wszystkim  zapanować  nad  odruchami,  bo  nogi  gotowe  były  same  zawrócić  i 

uciec stąd, nie czekając na jego decyzję. Zmarli nie robili na nim takiego wrażenia, ale kiedy 

musiał  patrzeć,  jak  do  kogoś  przybliża  się  śmierć,  czuł,  że  to  nim  wstrząsa  do  głębi,  do 

przepastnego dna duszy. 

Zdołał się opanować i wszedł do pokoju. Rozpoczęło się jego własne zstępowanie do 

piekieł. Od razu uderzył go straszliwy zaduch chorego ciała, taki jak w tamtym pokoju na wsi, 

gdzie leżał mężczyzna bez nóg. Tutaj jednak ten zaduch był mocniejszy i jak gdyby oblepiał 

go  całego,  a  co  gorsza,  miał  swoistą  barwę:  był  brązowożółty  ze  smugami  jaskrawej 

czerwieni. Ta barwa nie tkwiła w bezruchu. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczył, 

chociaż  jego  wyobraźnia  zawsze  dołączała  kolory  do  zapachów.  Ale  dotąd  te  kolory  były 

nieruchome jak na obrazach. Tymczasem teraz czerwone smugi wirowały, wtaczały się gdzieś 

głębiej.  Koszulę  miał  już  całkiem  mokrą  od  potu.  Zwykłe  domowe  łóżko  zmieniono  na 

żelazne  łóżko  szpitalne,  a  jego  biel  zaraz  dobrała  się  do  pamięci  komisarza,  cofnęła  go  w 

czasie, podsunęła mu dni, które niedawno spędził w szpitalu. Przy łóżku chorej stały butle z 

tlenem, stojak na kroplówkę, jakieś skomplikowane urządzenia i niewielki stolik. Na drugim 

background image

stoliku  piętrzyła  się  wielka  sterta  lekarstw,  różne  butelki,  słoiki,  fiolki,  gaza,  kieliszki  z 

podziałką,  pojemniki  na  pigułki.  Z  miejsca,  w  którym  się  zatrzymał  po  zrobieniu  zaledwie 

dwóch kroków od drzwi, wydawało się, że na łóżku nie ma nikogo. Pod naciągniętym gładko 

prześcieradłem nie rysował się kształt ciała, nie było widać nawet wypukłości, jaka tworzy się 

nad  stopami  ludzi  leżących  na  plecach.  A  szara  kula,  którą  dostrzegł  jakby  porzuconą  na 

poduszce,  była  za  mała,  żeby  ją  wziąć  za  ludzką  głowę.  Mogła  to  być  raczej  gruszka  do 

lewatywy, stara i spłowiała.  Zrobił następne dwa kroki i ogarnęło go przerażenie. To coś na 

poduszce  było  jednak  ludzką  głową,  tyle  że  niemającą  już  w  sobie  niczego  ludzkiego.  Była 

pozbawiona  włosów,  a  przyschniętą  do  kości  skórę  pokrywały  głębokie  zmarszczki,  jakby 

wyryte wiertarką. Otwarte usta wyglądały jak czarna jama bez choćby jednego jasnego zęba. 

Kiedyś  już  widział  podobną  twarz  w  piśmie  geograficznym:  była  to  spreparowana  twarz 

ofiary łowców głów. Patrzył zmartwiały, niezdolny do zrobienia kroku, nie wierząc własnym 

oczom. I wtedy z tej czarnej jamy, z głębi przeraźliwych ust wyrwał się głos, który dobywał 

się gdzieś z dna doszczętnie wyschniętego gardła. 

— 

Ghanna... 

— 

Woła do siebie córkę - powiedziała pielęgniarka. 

Montalbano chciał się cofnąć, ale nogi miał sztywne, kolana nie chciały mu się zginać. 

Żeby  nie  upaść,  oparł  się  ręką  o  stolik.  nieoczekiwanie  wszystko  stało  się  dla  niego 

zrozumiałe.  W  jednym  błysku.  Sprężyna  czasu  w  jego  głowie  nagle  się  odblokowała,  z 

hałasem  donośnym  jak  strzał  z  rewolweru.  Dlaczego  teraz?  Nie  była  przecież  trzecia 

dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund, tego był pewien. Więc - dlaczego? Ogarnęła 

go  panika,  jakby  rzucił  się  na  niego  zajadły  pies.  Agresywna  czerwień  zapachu  utworzyła 

przepastny  wir,  który  chciał  go  wessać  w  głąb.  Komisarzowi  zaczął  drżeć  podbródek,  a 

zesztywniałe nogi nagle zrobiły się miękkie jak z gliny. Mógł upaść, więc znowu oparł się o 

marmurową  płytę  stolika,  tym  razem  oburącz.  Na  szczęście  pielęgniarka  nic  nie  zauważyła, 

była  pochylona  nad  umierającą.  Po  chwili  ta  część  jego  mózgu,  która  nie  uległa  ślepemu 

lękowi, doszła do głosu i pozwoliła mu zrozumieć, co nastąpiło. Znowu otrzymał znak.  A to 

Coś,  co  już  raz  takim  samym  znakiem  go  ostrzegło,  kiedy  kula  wbijała  się  w  jego  ciało, 

oznajmiło  mu  teraz,  że  znajduje  się  również  tutaj,  w  tym  pokoju.  Czai  się  w  kącie,  gotowe 

wyskoczyć w dogodnej chwili pod  jakąkolwiek postacią,  czy to  jako kula z rewolweru, czy 

jako  rak,  czy  jako  płomień  ogarniający  ciało,  czy  jako  woda,  w  której  tonie  ciało.  To  Coś 

dawało mu tylko znać, że jest obecne. Nie zwracało się do niego, nie jemu wyznaczało kres. 

Zrozumiał to  i poczuł się  mocniejszy.  I w tej  samej  chwili  zobaczył  na  stoliku  fotografię  w 

srebrnej ramce. Mężczyzna, geolog Mistretta, trzymał za rękę malutką dziewczynkę, Susannę, 

background image

która  z  kolei  trzymała  za  rękę  panią  Giulię.  Komisarz  wpatrywał  się  dość  długo  w  jej 

szczęśliwą  twarz,  chcąc  wyzbyć  się  widoku  twarzy  na  poduszce,  jeśli  to  coś  na  poduszce 

można  było  jeszcze  nazwać  twarzą.  Potem  odwrócił  się  i  wyszedł,  zapominając  nawet 

pożegnać się z pielęgniarką. 

Jechał do Marinelli jak szaleniec, zatrzymał auto pod samym domem, wysiadł, ale nie 

wszedł  do  środka,  tylko  pobiegł  nad  morze,  rozebrał  się,  czekał  przez  chwilę,  aż  chłodne 

nocne  powietrze  osuszy  mu  skórę,  i  zaczął  powoli  wchodzić  głębiej  i  głębiej.  Przy  każdym 

kroku  chłód  wbijał  się  w  niego  coraz  mocniej,  lecz  on  nie  zwracał  na  to  uwagi.  Musiał  się 

oczyścić,  pozbyć  się  tego,  co  widział,  czego  doznał,  ze  skóry,  mięśni,  kości,  obmyć  nawet 

duszę. 

Wreszcie  zaczął  płynąć  przed  siebie.  Zrobił  kilka  ruchów,  ale  jakaś  ręka,  jakby 

roztrzęsiona  i  uzbrojona  w  sztylet,  wyłoniła  się  z  ciemnej  wody  i  ugodziła  go  w  ranę  na 

ramieniu. Tak mu się przynajmniej zdawało, bo ból był nagły i silny. Ugodził go w ramię, ale 

zaraz  rozszedł  się  po  całym  ciele  i  był  nie  do  zniesienia,  wręcz  go  paraliżował.  Lewą  rękę 

komisarz miał już nieruchomą, z trudem udało mu się przekręcić na plecy. Leżał bez ruchu. 

A  może  już  umierał?  Nie,  jednak  niejasno  wyczuwał,  że  nie  była  mu  przeznaczona 

śmierć w wodzie. 

Po chwili powoli, bardzo powoli odzyskał władzę w ciele. 

Dopłynął do brzegu,  zebrał  z piasku ubranie,  a kiedy uniósł rękę,  wydało  mu się,  że 

wciąż  wyczuwa  tamten  straszliwy  zaduch  pokoju  umierającej,  że  sól  morska  jeszcze  go  nie 

zmyła, że musi oczyścić sobie dokładnie wszystkie pory skóry. Wbiegł zdyszany na werandę, 

zapukał do oszklonych drzwi. 

— 

Kto tam? - spytała z pokoju Livia. 

— 

Otwórz, zimno mi. 

Livia otworzyła drzwi, zobaczyła, że jest nagi, roztrzęsiony, siny z zimna. Rozpłakała 

się. 

— 

Co ty, Livio...? 

— 

Zwariowałeś, Salvo! Chcesz umrzeć? Chcesz i mnie zabić? Co ci przyszło do 

głowy? Co ci się stało? Dlaczego? 

Zrozpaczona  weszła  razem  z  nim  do  łazienki.  Komisarz  natarł  całe  ciało  mydłem  w 

płynie,  a  potem,  pokryty  żółtą  pianą,  wszedł  pod  prysznic,  odkręcił  wodę  i  zaczął  pocierać 

sobie  skórę  kawałkiem  pumeksu.  Livia  już  nie  płakała,  patrzyła  na  niego  jak  skamieniała. 

Woda  spływała  bardzo  długo,  zbiornik  na  strychu  opróżnił  się  niemal  do  dna.  Po  wyjściu 

spod  prysznica  Montalbano,  wpatrując  się  rozgorączkowanym  wzrokiem  w  Livię,  spytał 

background image

niecierpliwie: 

— 

Powąchaszmnie? 

Kiedy  ją  o  to  prosił,  sam  zaczął  sobie  wąchać  ramię.  Sprawiał  wrażenie  psa 

myśliwskiego. 

— 

Co ci się stało? - dopytywała się przerażona Livia. 

— 

Powąchaj mnie, naprawdę. Proszę cię. 

Livia posłusznie przeciągnęła nosem po jego ramieniu. 

— 

Coś czujesz? 

— 

Zapach twojego ciała. 

— 

Na pewno? Tylko to? Nie oszukujesz? 

Chyba dopiero wtedy przekonał się, że jest już po wszystkim. Włożył czystą bieliznę, 

koszulę i dżinsy. 

Przeszli  do  jadalni.  Montalbano  zapadł  w  fotel,  Livia  usiadła  obok  w  drugim  fotelu. 

Długo nie otwierali ust. Wreszcie Livia niepewnym głosem zadała mu pytanie: 

— 

Już minęło? 

— 

Minęło? 

Jeszcze przez chwilę siedzieli w milczeniu. I znowu pierwsza odezwała się Livia: 

— 

Powiesz mi, co się stało? 

— 

To będzie trudne. 

— 

Rozumiem. Ale spróbuj. 

Więc  opowiedział  jej  o  wszystkim.  Trwało  to  dość  długo,  bo  naprawdę  z  trudem 

znajdował właściwe słowa, żeby jej opisać, co zobaczył. I co odczuł. 

Na  koniec  Livia  zadała  mu  pytanie,  jedno  jedyne,  ale  takie,  które  trafiało  w  samo 

sedno rzeczy. 

— 

Jeszcze mi powiedz, dlaczego poszedłeś ją zobaczyć. Czy to było konieczne? 

Jak  na  to  odpowiedzieć?  Konieczne.  Czy  to  jest  słowo  trafne,  czy  nietrafne?  Nie, 

prawdę mówiąc, to wcale nie

było konieczne, ale zarazem w jakiś niezrozumiały sposób właśnie było. 

„Nie  wiem.  Lepiej  to  wiedzą  moje  ręce  i  moje  nogi”  -  mógłby  jej  odpowiedzieć. 

Wolał jednak nie zgłębiać tego, co przeżył, jeszcze zbyt wielki zamęt panował w jego głowie. 

Rozłożył ręce. 

— 

Nie potrafię ci tego wyjaśnić, Livio. 

A  kiedy  to  wypowiadał,  już  rozumiał,  że  uciekł  się  do  słów  tylko  w  małej  części 

prawdziwych. 

background image

Jeszcze długo siedzieli i rozmawiali, nie myśleli o kolacji. 

Montalbano nie odczuwał apetytu, wciąż jeszcze miał zaciśnięty żołądek. 

— 

Peruzzo, twoim zdaniem, zapłaci? - spytała Livia, kiedy już szli do sypialni. 

Było to tego dnia najważniejsze pytanie, trudno go było uniknąć. 

— 

Zapłaci, zapłaci. 

„Pewnie już zapłacił” - miał ochotę dodać, ale się nie odezwał. 

Kiedy ją ciasno obejmował, kiedy ją całował i był już w niej, Livia wyczuła, że w ten 

sposób prosi ją rozpaczliwie o pomoc, o pocieszenie. 

— 

Nie  czujesz,  że  jestem  razem  z  tobą?  -  wyszeptała  mu  do  ucha.  widzi.  W 

każdym razie ten nowy element zdecydowanie zacieśnił pole poszukiwań, bo już nie należało 

się  rozglądać  za  rozrzuconymi  w  pobliskich  wsiach  domkami,  tylko  za  jakimś  większym 

folwarkiem, i to pewnie na wpół opuszczonym. 

Od  razu  zatelefonował  do  Minutola  i  zawiadomił  go  o  swoim  odkryciu.  Minutolo 

uznał je za niezmiernie ważne i potwierdził, że w istocie znacznie ogranicza zasięg działania 

policji.  Dodał,  że  natychmiast  wyda  nowe  dyspozycje  swoim  ludziom,  którzy  ciągle 

przeszukiwali wiejskie domy. 

Potem spytał: 

— 

A co powiesz o tych nowych rewelacjach? 

— 

O jakich rewelacjach? 

— 

Nie oglądałeś w Televigacie wiadomości o ósmej rano? 

— 

Tylko tego by brakowało, żebym się zrywał i od wczesnego rana siedział przed 

telewizorem! 

— 

Porywacze  zadzwonili  do  Televigaty.  A  ci  wszystko  nagrali.  I  oczywiście 

zaraz  nagranie  puścili.  Słychać  było  ten  sam  zniekształcony  męski  głos.  Porywacz 

powiedział,  że  „ten,  co  powinien”,  ma  czas  do  jutrzejszego  wieczoru.  W  przeciwnym  razie 

nikt już Susanny więcej nie zobaczy. 

Montalbano poczuł, że nagle przez plecy, wzdłuż kręgosłupa, przebiegł mu dreszcz. 

— 

Wymyślili sobie porwanie multimedialne! I nie powiedzieli nic więcej? 

— 

Powtórzyłem ci dokładnie ich komunikat, nie ująłem ani nie dodałem jednego 

słowa!  Poza  tym  za  chwilę  przyślą  mi  tutaj  taśmę;  jeżeli  chcesz,  możesz  przyjechać  i 

posłuchać...  Sędzia  jest  wściekły,  chce  wpakować  Rago  -  nesego  do  aresztu.  I  coś  jeszcze 

chciałem ci powiedzieć: to wszystko zaczyna mnie poważnie niepokoić. 

— 

Mnie także - odparł Montalbano. 

Porywacze już się nie fatygowali telefonowaniem do Mistretty. Zdołali osiągnąć swój 

background image

cel, którym było wpakowanie w tę sprawę inżyniera Peruzzo, nie wymieniając ani razu jego 

nazwiska.  Opinia  publiczna  już  inżyniera  potępiła.  Montalbano  był  pewien,  że  gdyby 

porywacze zabili Susan -  nę,  ludzie oskarżyliby o to nie  ich, tylko  jej wuja,  który  nie chciał 

się  angażować  w  sprawę  i  nie  zrobił  tego,  co  powinien  był  zrobić.  Gdyby  ją  zabili... 

Chwileczkę.  Przecież  porywacze  nie  użyli  tego  słowa.  Nie  użyli  też  słowa  „zamordować”. 

Ani  „zlikwidować”.  Byli  ludźmi,  którzy  doskonale  sobie  radzili  z  językiem  włoskim  i 

wiedzieli,  jak  z  niego  korzystać.  Oświadczyli  tylko,  że  dziewczyny  nikt  już  więcej  nie 

zobaczy.  A przecież zwracali  się do przeciętnych  ludzi,  na których słowo „zabić”  zrobiłoby 

znacznie  większe  wrażenie.  Dlaczego  go  zatem  nie  użyli?  Uczepił  się  tego  językowego 

szczegółu z rozpaczliwą siłą. Było to jak trzymać się źdźbła trawy, żeby nie spaść z urwiska. 

Może porywacze chcieli zostawić sobie jeszcze jakiś margines na prowadzenie pertraktacji  i 

dlatego wyrzekli  się tak radykalnego słowa? Może chcieli  mieć  jeszcze  możność wycofania 

się ze swoich żądań? Tak czy inaczej trzeba było działać jak najszybciej. Tylko jak? 

Po  południu  Mimi  Augello,  którego  znudziło  plątanie  się  po  domu,  wybrał  się  do 

komisariatu i podzielił z komisarzem dwiema nowinami. 

Pierwsza  sprowadzała  się  do  tego,  że  kiedy  pani  Valeria,  żona  inżyniera  Antonia 

Peruzzo, wysiadła przed południem na parkingu w Montelusie ze swego samochodu, została 

rozpoznana  przez  trzy  kobiety.  Otoczyły  ją,  szarpały,  popychały,  przewróciły  na  ziemię  i 

opluły, wrzeszcząc, że powinna się wstydzić i nakazać mężowi, by bez zwłoki zapłacił okup. 

Zrobiło się zbiegowisko, inni pomagali tamtym trzem. Uratował panią Valerię przejeżdżający 

w  pobliżu  patrol  karabinierów.  W  szpitalu  okazało  się,  że  żona  inżyniera  odniosła  trochę 

obrażeń - że ma na całym ciele sińce i zadrapania. 

Draga nowina była taka, że ktoś podpalił dwie ciężarówki firmy Perazzo. A żeby nie 

było wątpliwości i mylnych domysłów, napisał obok na murze: „Płać natychmiast, szujo!” 

— 

Jeżeli  Susannę  zabiją  -  stwierdził  Mimi  -  to  Perazzo  na  pewno  zostanie 

zlinczowany. 

— 

Myślisz,  że  cała  ta  sprawa  może  się  aż  tak  paskudnie  skończyć?  -  spytał 

Montalbano. 

Mimi Augello odpowiedział bez chwili namysłu: 

— 

Nie. 

— 

Ale  załóżmy,  że  inżynier  nie  wyciągnie  z  kieszeni  jednego  euro  -  co  wtedy? 

Tamci przecież przysłali ultimatum. 

— 

Ultimatum przysłali specjalnie, żeby nie brać go pod uwagę. Zobaczysz, że się 

dogadają. 

background image

— 

A Beba? Jak się czuje? - spytał komisarz, zmieniając temat. 

— 

Jako tako. To już kwestia kilku dni. Przy okazji powiem ci, że była u nas Livia 

i Beba jej powiedziała, co wymyśliliśmy. Chcemy cię prosić, żebyś został ojcem chrzestnym 

naszego dziecka. 

No  to  się  doczekał!  Wkrótce  całe  miasto  zacznie  tylko  jego  wybierać  na  ojca 

chrzestnego! 

— 

I tak mi to lekko mówisz? - odpowiedział komisarz. 

— 

Wolałbyś,  żebym  ci  złożył  podanie  na  urzędowym  blankiecie  z  opłatą 

skarbową? Nie domyślałeś się, że oboje z Bebą mamy ciebie na oku? 

— 

To prawda... może myślałem... ale przecież... 

— 

Poza  tym,  Salvo,  znam  cię  aż  za  dobrze.  Gdybyśmy  nie  poprosili  właśnie 

ciebie, na pewno byś się na nas obraził i zaczęłyby się dąsy. 

Montalbano  uznał,  że  lepiej  nie  wdawać  się  w  dyskusje  o  jego  charakterze,  bo  w 

rzeczy samej można mieć o nim bardzo różne mniemanie. 

— 

Co Livia na to? 

— 

Stwierdziła,  że  będziesz  szczęśliwy,  zwłaszcza  że  dzięki  temu  uda  ci  się 

wyrównać rachunek. Ale tego wniosku to już, prawdę mówiąc, nie rozumiem. 

— 

Ani ja - skłamał Montalbano. 

A  przecież  rozumiał  doskonale:  na  jednej  szali  syn  przestępcy,  na  drugiej  syn 

policjanta, i obaj ochrzczeni z jego poręczeniem. Szale się wyrównają. Tak sądzi Livia, która, 

jeśli się uprze, umie być jeszcze bardziej złośliwa niż on. 

Zrobiło  się  późno.  Już  wychodził  z  komisariatu,  żeby  wrócić  do  Marinelli,  kiedy 

zadzwonił Nicoló Zito. 

— 

Nie mam czasu na wyjaśnienia, zaczynam audycję - powiedział w pośpiechu. - 

Posłuchaj naszych wiadomości. 

Wstąpił do baru, gdzie było może trzydzieści osób, a telewizor już był nastawiony na 

Reteliberę.  Napis  na  ekranie  zapowiadał:  „Za  kilka  minut  nadamy  ważne  oświadczenie  w 

sprawie  porwania  Susanny  Mistretty”.  Zamówił  piwo.  Napis  zniknął  i  rozległ  się  sygnał 

wiadomości.  Potem  pojawił  się  Nicoló,  siedzący  jak  zwykle  za  stołem  ze  szklanym  blatem. 

Miał  solenny  wyraz  twarzy,  jak  przy  ważnych  okazjach.  „Dzisiaj  po  południu  skontaktował 

się  z  nami  adwokat  Francesco  Luna,  który  już  wielokrotnie  reprezentował  interesy  Antonia 

Peruzzo.  Zwrócił  się  z  prośbą,  żebyśmy  udzielili  mu  na  naszej  antenie  miejsca  na  złożenie 

ważnej  deklaracji.  Nie  miał  to  być  wywiad  z  nim,  co  trzeba  wyraźnie  podkreślić.  Postawił 

nam tylko jeden warunek: nie możemy jego deklaracji opatrywać redakcyjnym komentarzem. 

background image

Zdecydowaliśmy  się  wyrazić  zgodę  na  to  ograniczające  nas  życzenie,  ponieważ  w  tych 

godzinach, rozstrzygających o losie Susanny Mistretty, może się okazać, że słowa adwokata 

Luny  wniosą  znaczące  informacje  i  staną  się  decydującym  elementem,  który  pomoże 

szczęśliwie rozstrzygnąć ten delikatny i dramatyczny przypadek”. 

Nicoló zniknął.  Pojawił  się typowy gabinet adwokacki.  Regały  z ciemnego drewna z 

rzędami nigdy nieprzeczyta - nych książek i tomami praw pochodzących jeszcze z końca XIX 

wieku, ale z pewnością wciąż aktualnych, ponieważ w naszym kraju żadnych praw liczących 

sobie zaledwie  sto lat nie wyrzuca  się  lekką ręką na  śmietnik. Adwokat Luna  był dokładnie 

taki  jak  jego  nazwisko:  okrągły  jak  księżyc.  Twarz  i  otyły  korpus  -  jak  miesiąc  w  pełni. 

Najwidoczniej inspirowany tym swoim stanem, mieszczącym w sobie źródło światła, zalewał 

wszystko sobą jak poświata księżyca. Wypływał z fotela. W ręku trzymał karteczkę, na którą 

od czasu do czasu rzucał okiem, kiedy odczytywał deklarację. 

— 

Mówię  w  imieniu  i  interesie  mego  klienta,  inżyniera  Antonia  Peruzzo,  który 

został zmuszony do rezygnacji ze znamionującej go powściągliwości, aby uciszyć coraz do - 

nośniejszy  jazgot  kłamstw  i  oszczerstw,  z  jakim  się  spotyka.  Inżynier  pragnie  zawiadomić 

wszystkich zainteresowanych, że już w dzień po porwaniu jego siostrzenicy oddał się w pełni 

do  dyspozycji  porywaczy,  ponieważ  dobrze  zna  rzeczywistą,  drastycznie  skromną  sytuację 

finansową  rodziny  Mistrettów.  Niestety,  tą  gotowością  inżyniera  Peruzzo  porywacze  z 

niezrozumiałych  powodów  okazali  się  niezbyt  zainteresowani.  Wobec  tego  inżynier  może 

jedynie  ponowić  deklarację  swojej  dyspozycyjności,  której  impulsem  były  nie  tyle  żądania 

porywaczy, ile jego własne sumienie. 

Wszyscy  obecni  w  barze  wybuchnęli  donośnym,  dudniącym  śmiechem,  który 

zagłuszył kolejną wiadomość dziennika. 

— 

Jeżeli  inżynier  słucha  swojego  sumienia,  to  już  po  dziewczynie  -  powiedział 

jeden z obecnych i tym samym wyraził opinię wszystkich. 

Sytuacja  wyglądała  zatem  następująco:  jeśli  inżynier  zdecyduje  się  zapłacić  okup 

nawet  na  oczach  wszystkich,  nawet  w  studiu  telewizyjnym,  to  i  tak  widzowie  uznają,  że 

wcześniej zdobył gdzieś fałszywe banknoty. 

Montalbano wrócił do biura i zadzwonił do Minutola. 

— 

Rozmawiałem  przed  chwilą  z  sędzią  -  powiedział  Minutolo  -  który  także 

wysłuchał  oświadczenia  adwokata  Luny.  Chce,  żebym  zaraz  do  niego  pojechał  i  zażądał 

bliższych  wyjaśnień,  żebym,  krótko  mówiąc,  złożył  mu  nieoficjalną  wizytę.  I  to  uprzejmą. 

Musimy zatem zrobić to w rękawiczkach. Już dzwoniłem do Luny, którego znam, i już wiem, 

że zgadza się mnie przyjąć. A ty go znasz? 

background image

— 

Tyle co z widzenia. 

— 

Chcesz się wybrać ze mną? 

— 

Oczywiście. Podaj mi jego adres. 

Minutolo  czekał  przed  bramą;  podobnie  jak  Montalbano,  przyjechał  samochodem 

prywatnym.  Chwalebna  ostrożność,  bo  wielu  klientów  adwokata  Luny,  widząc  pod  jego 

domem  auto  z  napisem  „Policja”,  mogłoby  paść  na  zawał  serca.  Mieszkanie  adwokata  było 

urządzone  solidnie  i  zamożnie.  Służąca  w  stroju  pokojówki  wprowadziła  komisarzy  do 

gabinetu, który mieli już okazję widzieć w telewizji. Poprosiła, żeby się rozgościli, wskazała 

im fotele. 

— 

Pan mecenas zaraz przyjdzie. 

Minutolo i Montalbano usiedli na fotelach w saloniku urządzonym w kącie wielkiego 

gabinetu.  Prawdę  mówiąc,  wchłonęły  ich  te  olbrzymie  fotele,  zrobione  na  zamówienie  na 

miarę  słonia  i  adwokata.  Ściana  za  biurkiem  była  od  brzegu  do  brzegu  wytapetowana 

fotografiami  różnego  formatu,  starannie  oprawionymi  w  ramki.  Było  ich  co  najmniej 

pięćdziesiąt, a wyglądały tu jak wota złożone życzliwemu świętemu w podzięce za cudowne 

ocalenie.  Światła  w  gabinecie  zostały  tak  rozmieszczone,  że  trudno  było  dostrzec,  kim  są 

sfotografowane osoby. 

Może byli to klienci wydobyci z ojczystych kazamatów dzięki staraniom tego zlepku 

retoryki,  sprytu,  korupcji  i  „słodyczy  życia”,  155  jakim  był  adwokat Luna.  A ponieważ pan 

domu  wciąż  kazał  na  siebie  czekać,  komisarz  przestał  się  wahać.  Wstał  z  fotela  i  podszedł, 

żeby obejrzeć pierwsze z  brzegu  fotografie.  Na wszystkich rozpoznał polityków,  senatorów, 

posłów,  ministrów  i  wiceministrów,  byłych  lub  aktualnych.  Na  żadnej  nie  brakowało 

dedykacji,  która  w  najgorszym  razie  zaczynała  się  od  „drogiemu”,  a  w  najlepszym  od 

„ukochanemu”.  Montalbano  usiadł  z  powrotem.  Wreszcie  zrozumiał,  dlaczego  kwestor  tak 

gorąco zalecał im przezorność. 

— 

Najdrożsi  przyjaciele!  -  zawołał  adwokat,  wchodząc  do  gabinetu.  -  Siedźcie, 

panowie, siedźcie! Napijecie się czegoś? Znajdzie się wszystko. 

— 

Nie, nie, dziękuję - odparł Minutolo. 

— 

Owszem, dziękuję, poproszę o daiquiri - powiedział Montalbano. 

Adwokat popatrzył na niego zaskoczony. 

— 

Prawdę mówiąc, nie wiem... 

— 

No  to  trudno  -  wycofał  się  komisarz  z  wymownym  gestem  ręki,  który 

przypominał odpędzanie muchy. 

Kiedy adwokat sadowił się  na kanapie,  Minutolo popatrzył  znacząco na Montalbana, 

background image

jakby go przestrzegał, że tym razem powinien zrezygnować ze swojej kąśliwości. 

— 

Zacznę ja czy wy, panowie, zaczniecie mi zadawać pytania? 

— 

Proszę, niech pan mówi - powiedział Minutolo. 

— 

Czy mogę notować? - spytał Montalbano, sięgając ręką do kieszeni, w której z 

całą pewnością nic nie miał. 

— 

A po co? Dlaczego? - odpowiedział mu szybko Luna. 

Minutolo błagał wzrokiem Montalbana, żeby nie pozwalał sobie na kpiny. 

— 

Dobrze, to nieważne - odpowiedział ugodowo komisarz. 

— 

Na czym skończyliśmy? - spytał zdenerwowany adwokat. 

— 

Jeszcze nie zaczęliśmy - odpowiedział Montal - abano. 

Luna  umiał  wyczuć  w  tym  ironię,  ale  udał,  że  jej  nie  dostrzega.  A  Montalbano 

zrozumiał,  że  adwokat  też  już  rozumie,  i  uznał,  że  wobec  tego  czas  skończyć  z  tą 

uszczypliwością. 

— 

Ano  tak.  A  zatem.  Mój  klient  już  następnego  dnia  po  porwaniu  jego 

siostrzenicy, około dziesiątej rano, odebrał anonimowy telefon. 

— 

Kiedy? - spytali jednocześnie Minutolo i Montal - bano. 

— 

Około dziesiątej rano następnego dnia po porwaniu. 

— 

To znaczy już po czternastu godzinach? - Minutolo wydawał się zdumiony. 

— 

Dokładnie po czternastu godzinach - ciągnął adwokat. - Jakiś męski głos złożył 

mu następujące oświadczenie: ponieważ porywacze doskonale wiedzą, że Mistrettowie nie są 

w  stanie  zapłacić  okupu,  to  jedynie  on,  logicznie  biorąc,  może  spełnić  ich  żądania.  Mieli 

zadzwonić ponownie o trzeciej po południu. Wówczas mój klient... 

Za  każdym  razem,  kiedy  wypowiadał  słowa  „mój  klient”,  miał  twarz  pielęgniarki, 

która siedzi przy łóżku umierającego i ociera mu pot z czoła. 

— 

...natychmiast  przyjechał  do  mnie.  Niezwłocznie  doszliśmy  do  wniosku,  że 

mój klient został zręcznie wciągnięty w pułapkę. Jak też że porywacze mają wszystkie asy w 

rękawie, ażeby go usidlić. Uchylanie się od odpowiedzialności zniszczyłoby zbyt radykalnie 

jego  reputację,  którą  zresztą  już  wcześniej  nadwerężały  pewne  niesmaczne  wybryki. 

Nawiasem mówiąc, obawiam się, że już się to stało. Niestety! A przecież mój klient miał być 

umieszczony z poręki kolegium sędziowskiego na liście kandydatów do parlamentu. 

— 

Nie muszę naturalnie pytać, z ramienia jakiej partii? - powiedział Montalbano, 

spoglądając na zdjęcie jej przewodniczącego w dresie do joggingu. 

— 

Pańskie  pytanie  istotnie  byłoby  zbędne  -  odrzekł  oschle  adwokat.  I  ciągnął 

dalej:  -  Podsunąłem  mojemu  klientowi  stosowną  radę.  Porywacz  zgłosił  się  ponownie  o 

background image

trzeciej. Na precyzyjnie zadane pytanie, zasugerowane przeze mnie, odpowiedział, że dowód 

na  pozostawanie  dziewczyny  przy  życiu  zostanie  przekazany  publicznie  za  pośrednictwem 

Televigaty.  I  to  w  istocie,  zgodnie  z  zapowiedzią,  nastąpiło.  Zażądano  wtedy  sumy  sześciu 

miliardów. Narzucono też memu klientowi zakup nowego telefonu komórkowego i udanie się 

niezwłocznie  do  Palermo  bez  kontaktowania  się  z  kimkolwiek  oprócz  banków.  Po  godzinie 

zatelefonowano  ponownie,  ażeby  uzyskać  numer  zakupionej  komórki.  Mój  klient  nie  miał 

innego wyjścia,  musiał spełniać wszelkie żądania  i w rekordowym czasie zdołał zgromadzić 

żądane  sześć  miliardów.  Wieczorem  następnego  dnia  porywacz  znowu  do  niego  zadzwonił. 

Usłyszał,  że  mój klient  jest  już gotów do wpłacenia wyznaczonego okupu.  Ale  co  muszę  tu 

powtórzyć, chociaż mówiłem już o tym w telewizji, porywacze z niezrozumiałych powodów 

nie przekazali mu dalszych wskazówek. 

— 

Dlaczego  inżynier  Peruzzo  nie  udzielił  panu  wcześniej  pełnomocnictwa  do 

złożenia tego oświadczenia, które złożył pan dzisiaj? - spytał Minutolo. 

— 

Ponieważ  porywacze  w  pewnym  sensie  mu  na  to  nie  zezwolili.  Nie  chcieli, 

żeby udzielał wywiadów bądź występował publicznie; miał też zniknąć na parę dni z Vigaty. 

— 

A teraz już te zakazy odwołali? 

— 

Nie.  Ostatnie  posunięcia  nastąpiły  z  osobistej  inicjatywy  mego  klienta,  który 

niezmiernie ryzykuje... ale już nie wytrzymał napięcia... zwłaszcza po tej nikczemnej napaści 

na jego żonę i podpaleniu ciężarówek. 

— 

Wie pan, gdzie teraz przebywa inżynier Peruzzo? 

— 

Nie wiem. 

— 

Zna pan numer jego komórki, tej nowej? 

— 

Nie. 

— 

Zatem w jaki sposób się kontaktujecie? 

— 

Mój klient telefonuje do mnie. Z kabin publicznych. 

— 

Inżynier Peruzzo ma adres emailowy? 

— 

Ma,  ale  swój  prywatny  komputer  zostawił  w  domu.  Tak  mu  nakazano  i  nie 

mógł się od tego uchylić. 

— 

W  każdym  razie  twierdzi  pan,  że  ewentualne  zablokowanie  przez  sędziego 

jego majątku nie odniosłoby praktycznie żadnego skutku, ponieważ inżynier Peruzzo ma już 

żądaną przez porywaczy sumę? 

— 

Istotnie. Tak właśnie sądzę. 

— 

Uważa  pan,  że  inżynier  Peruzzo  zadzwoni  do  pana,  kiedy  już  otrzyma 

wiadomość, jak i gdzie ma przekazać okup? 

background image

— 

Po co? 

— 

A  wie pan, że gdyby tak się  stało,  ma pan obowiązek  natychmiast nas o tym 

zawiadomić? 

— 

Wiem,  oczywiście,  że  wiem.  I  bez  zwłoki  to  uczynię.  Tyle  że  mój  klient 

zapewne nie zadzwoni do mnie wcześniej niż dopiero po zaistniałych faktach. 

Dotąd pytania zadawał Lunie tylko Minutolo. Wreszcie i Montalbano zdecydował się 

otworzyć usta. 

— 

A nominały? 

— 

Nie rozumiem - odpowiedział adwokat. 

— 

Wie pan, jakich banknotów zażądali? 

— 

Tak, wiem. O nominałach pięćset euro. 

Było to dość dziwne. Banknoty największe z możliwych. Łatwiejsze do przewiezienia, 

ale bardzo trudne do wydania. 

— 

Wie pan, czy pański klient... 

Te słowa od razu zmieniły księżycową twarz adwokata w oblicze pielęgniarki. 

— 

... odnotował numery serii? 

— 

Tego nie wiem - oświadczył. 

I natychmiast spojrzał na swój złoty rołex, skrzywił się i wstając, powiedział: 

— 

I to tyle. 

Przez chwilę obaj stali jeszcze pod domem adwokata, żeby wymienić spostrzeżenia. 

— 

Biedny  inżynier  Peruzzo -  powiedział komisarz, komentując to,  co usłyszeli - 

chciał szybko uchronić swoją dupę.  Liczył na to, że sprawa rozstrzygnie się błyskawicznie  i 

ludzie o niczym się nie dowiedzą, a tymczasem... 

— 

I tylko jedna rzecz jeszcze mnie martwi - dodał Minutolo. I zaczął wyjaśniać, o 

co  mu  chodzi.  -  Z  tego,  co  powiedział  adwokat,  wynika,  że  jeśli  porywacze  nawiązali 

bezpośredni kontakt z Peruzzem... 

— 

Niemal  dwanaście  godzin  wcześniej,  zanim  zatelefonowali  do  Mistretty  - 

uściślił  Montalbano.  -  Potraktowali  nas  jak  marionetki  w  teatrze.  Posłużyliśmy  im  za 

statystów  w  tym  ich  widowisku.  Bo  oni  tylko  odegrali  przed  nami  przedstawienie.  Już  od 

pierwszej  chwili  wiedzieli,  kto  ma  im  zapłacić  okup.  Nam  obu  zabrali  trochę  czasu,  a  Fa  - 

ziowi trochę snu. Spisali się sprawnie.  Można już uznać, że te telefony do domu Mistrettów 

były tylko inscenizacją starego jak świat scenariusza. Były przeznaczone dla nas, bo to my ich 

potrzebowaliśmy, bo były tym, co chcieliśmy usłyszeć. 

— 

Sądząc  po  tym,  czego  dowiedzieliśmy  się  od  adwokata  -  odpowiedział  mu 

background image

Minutolo  -  porywacze  w  niecałą  godzinę  po  uprowadzeniu  teoretycznie  już  zapanowali  nad 

sytuacją. Wystarczyło, że zadzwoniliby do inżyniera Peruzzo i za chwilę mieliby pieniądze w 

ręku.  A  jednak  potem  już  się  do  niego  nie  zgłosili.  Dlaczego?  Napotkali  jakieś  trudności? 

Może  nasi  ludzie  przeszukujący  wsie  utrudniali  im  swobodę  ruchów?  Może  więc  lepiej  to 

okrążenie rozluźnić? 

— 

O co ty się właściwie martwisz? 

— 

O to, że tamci, wyczuwając zagrożenie, mogą popełnić jakieś paskudztwo. 

— 

Zapominasz o tym, co najważniejsze. 

— 

To znaczy o czym? 

— 

Ze porywacze mają stały kontakt z telewizją. 

— 

A dlaczego nie kontaktują się z Peruzzem? 

— 

Dlatego,  że  chcą  go  naprzód  wysmażyć  na  wolnym  ogniu  w  jego  własnym 

sosie - powiedział komisarz. 

— 

Ale  im  więcej  czasu  upływa,  tym  bardziej  cała  ta  afera  staje  się  dla  nich 

niebezpieczna. 

— 

O  czym  doskonale  wiedzą.  I  chyba  też  wiedzą,  że  naciągnęli  strunę 

najmocniej,  jak się dało.  Wszystko  mi  mówi,  że  Susanna wkrótce wróci do domu,  że to już 

sprawa kilku godzin. 

Minutolo popatrzył na niego zaskoczony. 

— 

Co  ty  mówisz?!  Jeszcze  dzisiaj  rano  wyglądało  na  to,  że  wcale  nie  jesteś 

przekonany... 

— 

Dzisiaj  rano  adwokat  Luna  jeszcze  nie  przemówił  w  telewizji  i  nie  użył  tych 

trzech  słów,  których  użył  również  w  rozmowie  z  nami.  Był  tak  przebiegły,  jak  należało, 

powiedział porywaczom nie wprost, ale jednak powiedział, że dość już tej zabawy. 

— 

Wybacz  -  odezwał  się  Minutolo  całkiem  zagubiony  -  jakich  to  trzech  słów 

użył? 

— 

Z niezrozumiałych powodów. 

— 

I co to miało znaczyć? 

— 

Miało to znaczyć, że dla niego, adwokata Luny, wszystkie powody są w pełni 

zrozumiałe. 

— 

Ani jednego zasranego słowa nie pojąłem z tego, co mi mówisz. 

— 

Nie przejmuj się. Co teraz zrobisz? 

— 

Pójdę zreferować to wszystko sędziemu. 

background image

13 

Nie  zastał  Livii  w  domu.  Stół  był  nakryty  na  dwie  osoby,  a  przy  jego  talerzu  leżała 

karteczka:  „Jestem  w  kinie  z  przyjaciółką.  Zaczekaj  na  mnie,  zjemy  razem”.  Poszedł  pod 

prysznic,  a  potem  usiadł  przed  telewizorem.  Retelibe  -  ra  nadawała  dyskusję  o  porwaniu 

Susanny.  Dyskusję  prowadził  Nicoló,  a  uczestniczyli  w  niej  ksiądz,  trzej  adwokaci, 

emerytowany  sędzia  i  dziennikarz.  Po  półgodzinie  dyskusja  zmieniła  się  w  rodzaj  procesu 

inżyniera Peruzzo. Może nie tyle procesu, ile regularnego linczu. W istocie nikt nie wierzył w 

wyjaśnienia  adwokata  Luny.  Nikogo  z  rozmawiających  nie  przekonała  historyjka  o  tym,  że 

Peruzzo  ma  już  przygotowane  pieniądze,  a  tylko porywacze  nie  dają  znaku  życia.  Przecież, 

logicznie biorąc, w ich 

162  interesie  leżało  wyrwać  mu  pieniądze,  jak  najszybciej  uwolnić  dziewczynę  i 

zniknąć.  Im  więcej  czasu  tracili,  tym  bardziej  się  narażali.  O  co  więc  tu  chodzi?  Niemal 

automatycznie rodziła się w głowie myśl, że za zwłokę w uwolnieniu Susanny odpowiada nie 

kto  inny,  tylko  inżynier  Peruzzo,  który,  jak  sugerował  ksiądz,  może  celowo  opóźniać 

rozwiązanie sprawy, licząc na jakąś marniutką zniżkę przy zapłacie okupu. Ale czy działając 

tak,  jak  działa,  uzyska  również  jakąś  zniżkę,  gdy  przyjdzie  mu  stanąć  na  sądzie  bożym? 

Podsumowując  dyskusję,  rozmówcy  doszli  do  wniosku,  że  po  uwolnieniu  Susanny  przez 

porywaczy inżynier nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko wynieść się z Vigaty. 

Może się pożegnać z ambicjami politycznymi, które i tak już diabli wzięli. Skończyło 

się. Montelusa, Vigata i cała prowincja nie będą tańczyć, jak im zagra. 

Odgłos  rozlegający  się  w  jego  głowie  o  trzeciej  dwadzieścia  siedem  minut  i 

czterdzieści  sekund  tej  nocy  go  obudził.  Montalbano  zorientował  się,  że  jest  całkiem 

przytomny, a jego umysł funkcjonuje sprawnie, więc wykorzystał przebudzenie, żeby jeszcze 

raz  przetrawić  w  myślach  całą  sprawę  porwania,  poczynając  od  pierwszego  telefonu  Ca  - 

tarelli. Skończyło się to tym,  że o wpół do szóstej  nagle  mocno zasnął. Spałby dalej, gdyby 

nie zadzwonił telefon, którego Livia na szczęście nie usłyszała. Na zegarku była za kwadrans 

szósta. Dzwonił Fazio, był bardzo podniecony. 

— 

Uwolnili Susannę. 

— 

Naprawdę? Jak się czuje? 

— 

Dobrze. 

— 

Zaraz się zobaczymy - przerwał mu Montalbano. 

I położył się z powrotem do łóżka.

Kiedy spostrzegł, że Livia zaczyna się wiercić i budzić, powiedział jej o Susannie.  A 

Livia wyskoczyła z łóżka, jakby zobaczyła na prześcieradle pająka. 

background image

— 

Kiedy się dowiedziałeś? 

— 

Zadzwonił Fazio. Dochodziła szósta. 

— 

I nie powiedziałeś mi od razu? 

— 

Miałem cię obudzić? 

— 

Pewnie, że tak. Dobrze wiesz, jak się przejmuję tą sprawą. 

Specjalnie mi to zrobiłeś! Nie chciałeś, żebym wiedziała! 

— 

Skoro tak wolisz... Przyznaję się do winy. I tyle, i na tym 

koniec. Niepotrzebnie się denerwujesz. 

Ale Livia wolała się posprzeczać. Popatrzyła na komisarza oburzona. 

— 

Mów, co chcesz, a ja i tak nie rozumiem, jak możesz spać 

w najlepsze, zamiast pędzić do Minutola, żeby o wszystko wypytać i trochę więcej wiedzieć... 

— 

O  co  mam  wypytywać?  A  jeżeli  chcesz  więcej  wiedzieć, 

włączę telewizor. 

— 

Wiesz co? Twoje opanowanie czasami działa na mnie jak płachta na byka! 

Wstała  i  sama  włączyła  telewizor.  Montalbano  poszedł  tymczasem  do  łazienki,  nie 

spieszył się. Żeby koniecznie zrobić mu na złość, Livia nastawiła odbiornik na cały regulator: 

do  kuchni,  gdzie  pił  kawę,  dochodziły  tylko  jakieś  odgłosy,  coraz  to  inne,  klaksony  aut, 

gwałtowne  hamowanie.  Ledwie  usłyszał,  że  dzwoni  telefon.  Poszedł  do  jadalni,  gdzie 

wszystko wibrowało od piekielnego hałasu, jaki dochodził z telewizora. 

— 

Livio, z łaski swojej, nie mogłabyś ściszyć? 

Mamrocząc coś pod nosem, Livia zrobiła, o co prosił. 

Podniósł słuchawkę. 

— 

Montalbano? Co z tobą, nie przyjeżdżasz? 

Dzwonił Minutolo. 

— 

Po co mam przyjeżdżać? 

Minutola to pytanie prawdziwie zaskoczyło. 

— 

No, wiesz... tak myślałem... byłem pewien, że się tym ucieszysz... 

— 

W dodatku chyba was już obskoczyli? 

— 

To  prawda.  Pod  bramą  jest  pełno  dziennikarzy,  fotografów,  kamerzystów... 

Musiałem wezwać kilku ludzi do pomocy. 

Wkrótce przyjadą sędzia i kwestor. Zrobił się burdel nie do opisania. 

— 

A Susanna? Co o niej powiesz? 

— 

Jest dość zmęczona, ale właściwie czuje się dobrze. 

Stryj ją zbadał i stwierdził, że fizycznie jest w znakomitym stanie. 

background image

— 

Jak ją traktowali? 

— 

Mówi,  że  ani  razu  niczego  na  niej  nie  wymuszali 

przemocą. Przeciwnie, okazywali jej uprzejmość. 

— 

Ilu ich było? 

— 

Widywała  tylko  dwie  zamaskowane  osoby.  Pewnie 

byli to chłopi. 

— 

Jak ją uwolnili? 

— 

Opowiedziała,  że  ją  obudzili  w  nocy,  założyli  jej 

kaptur  na  głowę,  związali  ręce  na  plecach,  wyprowadzili  z  kadzi  i  kazali  się  położyć  w 

bagażniku.  Jeździli  dosyć  długo,  chyba  ze  dwie  godziny.  W  końcu  zatrzymali  samochód  i 

powiedzieli, że ma wysiąść. Jeszcze pół godziny szli z nią drogą, wreszcie poluźnili jej sznur 

na rękach, posadzili ją na ziemi i odjechali. 

— 

I przez cały czas się do niej nie odzywali? 

— 

Nie,  milczeli.  Susanna  jakoś  sobie  poradziła  z 

rozwiązaniem  rąk  i  zdjęciem  kaptura,  chociaż  trochę  to  trwało.  Było  ciemno,  nie  miała 

pojęcia, gdzie się znajduje, ale się nie załamała. Wyczuła, w którym kierunku ma ruszyć, żeby 

dojść do Vigaty. A w pewnej chwili już się zorientowała, że jest w pobliżu La Cukki, wiesz, 

tej osady... 

— 

Wiem, mów dalej

65

— 

Miała  wobec  tego  jeszcze  trzy  kilometry  do  willi.  Poszła  w  tamtą  stronę, 

dotarła do bramy, zadzwoniła i Fa - zio zszedł jej otworzyć. 

— 

Wszystko zgodnie ze scenariuszem, tak jak miało być. 

— 

Co masz na myśli? 

— 

Ze  było  to  do  końca  takie  samo  przedstawienie,  jakie  porywacze  zazwyczaj 

nam  urządzają.  Nas  tym  razem  tylko  pozornie  brali  pod  uwagę,  a  prawdziwy  spektakl 

odegrali przed jednym jedynym widzem, przed inżynierem Pe - ruzzo, który musiał się na tę 

sytuację  zgodzić.  Przy  okazji  było  to  także  widowisko  dla  opinii  publicznej.  A  Peruzzo? 

Wiesz przynajmniej, jak się spisał w roli widza? 

— 

Posłuchaj,  Salvo,  szczerze  mówiąc,  nie  rozumiem  tego  wszystkiego,  co  mi 

teraz tak pięknie wykładasz. 

— 

Udało się wam skontaktować z inżynierem? 

— 

Jeszcze nie. 

— 

To co się teraz dzieje? 

— 

Nic  się  nie  dzieje.  Sędzia  przesłucha  Susannę  i  po  południu  urządzi 

background image

konferencję prasową. To co, nie przyjedziesz? 

— 

Nie. Choćbyś mi przyłożył rewolwer do głowy. 

Jeszcze nie wszedł do swego gabinetu, a już zadzwonił telefon. 

— 

Czy to pan komisarz? Telefoni teraz do pańskiej osoby jakiś człowiek i mówi, 

że  jest  księżycem.  To  ja  mu  powiedziałem,  że  niech  tak  z  nami  nie  żartuje,  bo  ja  jestem 

słońcem. Pogniewał się na mnie. Pewnie jest to wariat, panie komisarzu. 

— 

Połącz mnie z nim. 

Czego chciał od niego ten troskliwy pielęgniarz swoich klientów? 

— 

Komisarz Montalbano? Dzień dobry. Tu adwokat Luna. 

— 

Dzień dobry. Słucham pana. 

— 

Przede wszystkim chciałbym panu pogratulować bystrego telefonisty. 

— 

Panie mecenasie, dajmy temu spokój. 

— 

„Nie  mówmy  o  nich;  popatrz  i  pójdź  dalej”  1,  jak  powiada  nasz  wieszcz. 

Doskonale, nie wracajmy do tego. Dzwonię do pana jedynie po to, by panu uprzytomnić, jak 

dalece zbędny i napastliwy był ten sarkazm, którym posłużył się pan 

1 Dante Alighieri, Boska Komedia, przeł. Edward Porębowicz, Piekło, pieśń III, wers 

51. wczoraj wieczorem w odniesieniu zarówno do mnie, jak i do mego klienta. Powiem panu, 

że na moje szczęście, a może nieszczęście, odznaczam się pamięcią godną słonia. 

„Bo też jest pan słoniem” - chciał odpowiedzieć komisarz, ale wolał się powstrzymać. 

— 

Proszę mówić jaśniej, z łaski swojej. 

— 

Wczoraj  wieczór,  odwiedzając  mnie  z  kolegą,  był  pan  pewien,  że  mój  klient 

nie zapłaci okupu, tymczasem, jak pan wie... 

— 

Panie  mecenasie,  to  nieporozumienie.  Byłem  pewien,  że  pański  klient,  chcąc 

nie chcąc, zapłaci okup. Już się pan z nim skontaktował? 

— 

Dzwonił do mnie w nocy, kiedy dopełnił swojej powinności i uczynił to, czego 

ludzie się po nim spodziewali. 

— 

Możemy z nim porozmawiać? 

— 

Jeszcze  nie  ma  na  to  dostatecznych  sił,  został  wszakże  straszliwie 

doświadczony. 

— 

To  straszliwe  doświadczenie  to  strata  sześciu  miliardów  w  banknotach  o 

nominale pięćset euro? 

— 

Tak, umieszczonych w walizce lub w torbie, tego nie wiem. 

— 

A wie pan, gdzie mu kazano dostarczyć pieniądze? 

— 

Wiem  jedynie,  że  zatelefonowali  do  niego  wieczorem,  około  dziewiątej, 

background image

szczegółowo opisali mu drogę, którą ma jechać, żeby dotrzeć do małego wiaduktu, jedynego, 

jaki  jest  przy  szosie  do  Brancato.  Niemal  nieuczęszczanej.  Pod  wiaduktem  miał  odszukać 

studzienkę i odsunąć z niej niezbyt ciężką płytę. Wyznaczono mu tylko jedno zadanie: włożyć 

do studzienki tę walizkę lub torbę, umieścić płytę z powrotem i odjechać. Tuż przed północą 

mój  klient  przybył  na  miejsce,  wypełnił  dokładnie  przekazane  mu  polecenie  i  w  pośpiechu 

odjechał. 

— 

Dziękuję za tę informację, panie mecenasie. 

— 

Przepraszam,  panie  komisarzu.  Chciałbym  pana  jeszcze  prosić  o  pewną 

przysługę. 

— 

Jaką? 

— 

Żeby  pan  zechciał  z  nami  współpracować  nad  restauracją  dobrego  imienia 

mego klienta, które zostało tak dotkliwie nadwerężone. Proszę ujawnić wszystko, co pan wie, 

ale nie dodawać ani jednego słowa więcej. 

— 

A mogę wiedzieć, kim są pańscy restauratorzy? 

— 

Owszem.  To  ja,  komisarz  Minutolo,  także  pan,  wszyscy  nasi  przyjaciele 

partyjni i bezpartyjni. Słowem, ci ludzie, którzy mieli możność zapoznać się... 

— 

W stosownych okolicznościach będę o tym pamiętał. 

— 

Jestem panu niezmiernie wdzięczny. 

Po chwili znowu zadzwonił telefon. 

— 

Panie komisarzu, teraz prosi o porozmawianie pan doktor Lattes, ten z „es” na 

końcu. 

Doktor  Lattes,  szef  gabinetu  kwestora,  zwany  z  racji  swego  nazwiska  „Mleko  z 

Miodem”,  człowiek  gadatliwy  i  przymilny,  stały  czytelnik,  a  nawet  prenumerator  „Osser  - 

vatore Romano”. 

— 

Kochany! Co u pana? Co nowego? 

— 

Nie mogę narzekać. 

— 

To wspaniale. Dzięki Matce Bożej! A rodzina? 

Znowu ten idiotyzm! Lattes wbił sobie do głowy, że komisarz ma rodzinę,  i nie było 

sposobu,  żeby  mu  to  wybić.  Wiadomość,  że  Montalbano  jest  jednak  starym  kawalerem, 

mogłaby go boleśnie dotknąć. 

— 

W porządku. Dzięki Matce Bożej. 

— 

Doskonale!  W  imieniu  kwestora  zapraszam  pana  na  konferencję  prasową, 

która rozpocznie się w kwesturze dzisiaj o siedemnastej trzydzieści, a której tematem będzie 

szczęśliwe  uwolnienie  Susanny  Mistretty.  Pan  kwestor  chciałby  wszakże  uściślić,  że 

background image

przyjdzie panu ograniczyć się do samej obecności, gdyż nie będzie mógł pan zabrać głosu. 

— 

Dzięki Matce Bożej! - wymamrotał Montalbano. 

— 

Proszę? Nie zrozumiałem pana. 

— 

Mówiłem,  że  właśnie  tak  to  sobie  wyobrażałem.  Ale,  jak  pan  wie,  jestem 

jeszcze na zwolnieniu lekarskim, a polecenie podjęcia służby otrzymałem jedynie dla... 

— 

Wiem, wiem. Zatem w tym przypadku... 

— 

Zatem  wolałbym,  żeby  pan  kwestor  zwolnił  mnie  z  udziału  w  konferencji 

prasowej. Czuję się trochę zmęczony. 

Lattes  nie  umiał  ukryć  radości,  jaką  sprawiła  mu  ta  prośba.  Montalbano  zawsze 

uchodził za  niebezpiecznego na takich oficjalnych występach,  bo  mógł się wyrwać z  czymś 

niewygodnym. 

— 

Ależ  tak,  znakomicie,  znakomicie!  Proszę  na  siebie  uważać,  kochany 

komisarzu!  Ale  proszę  też  wziąć  pod  uwagę,  że  polecenie  pozostania  na  służbie  nie  zostaje 

panu jeszcze cofnięte. Wcześniej muszą być podjęte należne urzędowe kroki. 

Z pewnością ktoś już napisał Podręcznik doskonałego śledczego. Powinien istnieć, tak 

jak  istnieje  Podręcznik młodego zucha. Chyba  już go napisali  Amerykanie,  którzy zdolni  są 

ogłosić drukiem nawet podręcznik wsuwania guzików do dziurek. Montalbano jednak takiego 

podręcznika  dla  śledczych  nie  czytał.  Ale  na  pewno  w  jednym  z  jego  rozdziałów  autor 

udowadnia, że im prędzej dokona się rozpoznania miejsca zbrodni, tym lepiej dla sprawy.  A 

należy to uczynić możliwie szybko, ponieważ żywioły natury, deszcz, wiatr, słońce, człowiek 

i  zwierzęta  od  razu  zaczynają  zmieniać  to  miejsce  do  tego  stopnia,  że  wszelkie  ślady,  i  tak 

trudno dostrzegalne, stają się całkiem nieuchwytne. 

Dzięki  temu,  co  usłyszał  od  adwokata  Luny,  Montalbano  był  jedynym  człowiekiem, 

który  znał  miejsce,  gdzie  inżynier  Peruzzo  zdeponował  pieniądze,  czyli  okup.  Uznał,  że  ma 

obowiązek zawiadomić o tym natychmiast komisarza Minutolo. W pobliżu tego wiaduktu nad 

szosą do Bran - cato porywacze na pewno czaili się w ukryciu dość długo, bo naprzód musieli 

sprawdzić,  czy  nie  ma  gdzieś  policji,  potem  doczekać  się  przybycia  Peruzza,  a  po  jego 

odjeździe  jeszcze  jakiś  czas  nie  opuszczać  kryjówki,  aby  się  przekonać,  że  sytuacja  jest  na 

tyle bezpieczna, iż mogą spokojnie podejść do studzienki i wydostać z niej walizkę. Zapewne 

zostawili  w  pobliżu  wiaduktu  jakieś  ślady  swojej  obecności.  Wobec  tego  należało  jak 

najprędzej tam jechać i na miejscu wszystko skontrolować, zanim nastąpią te przewidywalne 

zmiany (patrz: wspomniany wyżej Podręcznik). Jednak chwileczkę! - powiedział sobie, kiedy 

już sięgał ręką po słuchawkę. A jeżeli Minutolo nie będzie mógł wyruszyć tam od razu? Czy 

nie  lepiej  wsiąść  do  auta  i  rozejrzeć  się  samemu?  Dokona  takiego  pierwszego  pobieżnego 

background image

rozeznania,  a  jeżeli  odkryje  coś  ważnego,  zaraz  zawiadomi  Minutola,  żeby  wziął  się 

skrupulatnie do roboty. 

Tak siebie przekonując, chciał być w porządku z sumieniem, które od pewnego czasu 

o coś go upominało. 

Niespokojne  sumienie  jednak  nie  dość,  że  nie  dało  się  tak  łatwo  uciszyć,  to  jeszcze 

wyraźnie zakwestionowało szczerość jego toku myślenia. 

„Nie  kombinuj,  Montalbano,  nic  ci  to  nie  da.  Chcesz  po  prostu  wystawić  Minutola 

dupą do wiatru, i to teraz, kiedy dziewczynie już nic nie grozi”. 

— 

Catarella! 

— 

Na rozkaz, panie komisarzu! 

— 

Znasz najkrótszą drogę do Brancato? 

— 

Do którego Brancato, panie komisarzu? Do Brancato górnego czy do Brancato 

dolnego? 

— 

Ta ono jest aż tak wielkie? 

— 

Nie,  panie  komisarzu.  Pięciuset  mieszkańców  do  dnia  wczorajszego.  Chodzi 

tylko o to, że Brancato już się obsunęło z góry na dół... 

— 

Co się stało? Osunęło się zbocze? 

— 

Tak, tak, panie komisarzu, tak tam było, jak pan komisarz wymyślił, i dlatego 

wytworzyli  nowe  miasto  pod  tą  górą.  Ale  było  pięćdziesięciu  starych  i  oni  mieszkają  na 

górze,  bo  nie  chcieli  opuścić  swoich  domów.  Dlatego  ludność  mieszka  teraz  rozdzielona, 

czterysta czterdzieści dziewięć na dole, a pięćdziesiąt na górze. 

— 

Poczekaj, Catarella. Kogoś nie policzyłeś, brakuje jednego do pięciuset. 

— 

Panie  komisarzu,  ja  już  mówiłem  panu  komisarzowi,  że  pięciuset  było  do 

wczorajszego dnia. Ale wczoraj jeden umarł, panie komisarzu. Tak mi powiedział mój kuzyn 

Michele, który mieszka w Brancato dolnym. 

Było  nie  do  pomyślenia,  żeby  Catarella  nie  miał  jakiegoś  krewnego  nawet  w  takiej 

zagubionej w górach mieścinie! 

— 

Catarella,  powiedz  mi  jeszcze  jedno:  kiedy  się  jedzie  od  strony  Palermo,  to 

naprzód jest Brancato górne czy Brancato dolne? 

— 

Dolne, panie komisarzu. 

— 

A jak się tam dojeżdża? 

Wyjaśnianie trwało długo i było bardzo zawiłe. 

— 

Posłuchaj,  Catarella,  kiedy  zadzwoni  komisarz  Minutólo,  powiedz  mu,  żeby 

zatelefonował na moją komórkę. 

background image

Wjechał  na  główną  drogę  do  Palermo,  która  o  tej  porze  była  bardzo  zatłoczona.  Tę 

zwykłą dwupasmową szosę, trochę szerszą niż inne, wszyscy nie wiadomo dlaczego uznawali 

za  autostradę.  A  co  za  tym  idzie  -  odpowiednio  odważnie  sobie  na  niej  poczynali.  Wielkie 

ciężarówki  urządzały  wyścigi,  samochody  osobowe  pędziły  z  prędkością  stu  pięćdziesięciu 

kilometrów na godzinę (bo pewien „kompetentny minister” ogłosił, że na autostradach jest to 

dozwolone), traktory, skutery, zdezelowane małe ciężarówki w otoczeniu stada motorowerów 

płynęły  szeroką  ławą.  Pobocza  szosy  były  upstrzone  krzyżami  nagrobnymi  i  bukietami 

kwiatów,  umieszczonymi  tam  nie  dla  ozdoby,  tylko  dla  dokładnego  oznaczenia  miejsc,  w 

których  dziesiątki  pechowców  w  samochodach  lub  na  motorach  utraciło  życie.  Niemające 

końca memento, którym jednak nikt się nie przejmował. 

Skręcił za trzecim skrzyżowaniem w prawo. Droga była asfaltowa, lecz nie dostrzegał 

przy niej żadnych znaków. Musiał zaufać mglistym wskazówkom Catarelli. Krajobraz już się 

zmienił,  wszędzie  ciągnęły  się  pofałdowane,  niewysokie  wzgórza  porośnięte  winnicami. 

Mieściny ani śladu. Nie napotkał też ani jednego auta. Zaczęło go to niepokoić, ale nadal nie 

widać  było  żywej  duszy,  z  której  można  by  wydobyć  jakieś  informacje.  Nagle  przyszła  mu 

ochota  zawrócić  i  zrezygnować  z  planów.  Kiedy  już  miał  ruszyć  w  stronę  Vigaty,  zobaczył 

nadjeżdżający  z  daleka  chłopski  wóz.  Postanowił  jednak  wypytać  woźnicę  o  drogę. 

Podjechał, zrównał się z koniem, stanął, otworzył drzwiczki i wysiadł. 

— 

Dzień dobry - pozdrowił chłopa. 

A chłop  zachowywał  się tak,  jakby w ogóle  nie  dostrzegał komisarza: patrzył prosto 

przed siebie, w ręku trzymał lejce, i tyle. Mimo to odpowiedział: 

— 

Dzień dobry. 

Mógł mieć sześćdziesiąt lat, był spalony słońcem i wyschnięty, miał na sobie dziwny 

barchanowy  kaftan,  a  na  głowie  filcowy  kapelusz,  który  musiał  mu  służyć  już  niemało 

wiosen. 

Ale nic nie wskazywało na to, że chłop zechce się zatrzymać. 

— 

Chciałbym o coś zapytać - powiedział Montalba - no, idąc obok wozu. 

— 

Mnie? - spytał woźnica, uśmiechając się z zażenowaniem. 

A niby kogo? Konia? 

— 

Tak, pana. 

— 

Prrr! - zawołał chłop i pociągnął za lejce. 

Koń stanął. 

Woźnica  jednak  nie  otwierał  ust.  W  dalszym  ciągu  patrzył  przed  siebie,  czekał  na 

pytanie. 

background image

— 

Może  mi  pan  powiedzieć,  którędy  dojadę  do  Brancato  dolnego?  -  spytał 

komisarz. 

Niechętnie, jakby go to kosztowało wiele trudu, chłop powiedział: 

— 

Prosto przed siebie. Trzecia droga na lewo. Do widzenia. Wiooo! 

To „wiooo” odnosiło się już do konia, który od razu ruszył dalej. 

Pół godziny później Montalbano zobaczył z daleka coś, co wyglądało na wiadukt albo 

na most. Most powinien mieć balustrady, a ten miał tylko ochronną siatkę metalową po obu 

stronach; wiadukt powinien  mieć  zwykły dla  niego kształt,  a ten tworzył  luk,  jak  mosty.  W 

głębi rysowało się wzgórze, którego jakimś niepojętym cudem uczepione były białe sześciany 

domów,  na  wpół  pochylonych  w  stronę  drogi.  Na  pewno  tam  leżało  Brancato  górne,  a  z 

dolnego  wciąż  nie  widać  było  choćby  jednego  dachu.  Gdzieś  tutaj  musiało  się  jednak 

znajdować.  Montalbano  zatrzymał  się  ze  dwadzieścia  metrów  przed  wiaduktem,  wyszedł  i 

zaczął  się  rozglądać  na  wszystkie  strony.  Droga  była  zaniedbana;  od  kiedy  skręcił  na  nią  z 

drogi głównej, mijał tylko chłopskie wozy. W końcu dostrzegł na polu chłopa z motyką. I to 

wszystko. Po zachodzie słońca, kiedy robiło się ciemno, na tej drodze na pewno nie widziało 

się  niczego  ani  nikogo.  Nie  było  żadnych  latarń,  w  pobliżu  nie  stał  żaden  dom,  z  którego 

mogłaby  dochodzić  odrobina  światła.  Gdzie  w  takim  razie  ukrywali  się  porywacze,  kiedy 

czekali  na  przyjazd  inżyniera  Peruzzo?  I  jak  mogli  się  upewnić,  że  nadjeżdża  samochód 

Peruzza, a nie jakiś inny, który cudem się tu zaplątał? 

Obok  wiaduktu,  który  pełnił  niezrozumiałą  rolę,  bo  nie  wiadomo  dlaczego  i  po  co 

komuś zachciało się go tu wznosić,  nie było ani zarośli, ani  murków, za którymi porywacze 

mogliby się ukryć. Nawet w środku nocy ktoś mógłby ich dostrzec w świetle reflektorów. Jak 

więc to wszystko się odbyło? 

Zaszczekał pies. Odruchowo, żeby ujrzeć choć jedną żywą duszę, Montalbano zaczął 

się  za  nim  rozglądać.  I  zobaczył  go.  Pies  stał  na  początku  wiaduktu,  po  prawej  stronie, 

widoczna  była  tylko  jego  wychylona  głowa.  A  może  ten  wiadukt  zbudowano  tylko  po  to, 

żeby  psy  i  koty  miały  którędy  przechodzić  nad  jezdnią?  To  możliwe.  Przecież  w 

budownictwie  publicznym  w  naszym  kraju  wciąż  niemożliwe  staje  się  możliwe.  Komisarz 

wreszcie zrozumiał, gdzie ukryli się porywacze: właśnie w tym miejscu, w którym stał pies. 

Ruszył pustym polem, wszedł  na  ścieżkę, dotarł  do miejsca,  od którego zaczynał  się 

wiadukt wygięty jak ośli grzbiet. Kogoś, kto znajdował się na początku wiaduktu, nie można 

było  z  szosy  zobaczyć.  Przeszukał  uważnie  ziemię,  psisko tymczasem  uciekło  i  szczekało  z 

daleka. Nie znalazł jednak nic, nawet niedopałka papierosa. Czy można zresztą znaleźć dzisiaj 

niedopałek  papierosa,  skoro  wszyscy  boją  się  palić,  wystraszeni  złowieszczym  napisem  na 

background image

opakowaniu:  „Dym  sprawi,  że  umrzesz  na  raka”?  Może  nawet  nieszczęsny  długoletni 

nałogowiec traci przez to ochotę na palenie, a potem nieszczęsny rzetelny policjant nie ma co 

liczyć  na  znalezienie  jakichś  wyraźnych  śladów.  Może  trzeba  by  napisać  w  tej  sprawie 

stosowny memoriał do ministra zdrowia. 

Przeszukał także wjazd na wiadukt po drugiej stronie. Bez skutku. Wrócił i położył się 

na  brzuchu.  Popatrzył  w  dół,  przycisnął  twarz  do  siatki.  I  wreszcie  zobaczył  tuż  pod  sobą 

kamienną płytę, która przykrywała studzienkę. Na pewno porywacze, kiedy nadjeżdżało auto 

inżyniera Pe - ruzzo, byli na wiadukcie i zrobili to samo co on - położyli się płasko na ziemi. 

Z tej pozycji obserwowali,  jak w świetle reflektorów Peruzzo podnosi płytę, wkłada walizkę 

do studzienki i odjeżdża. Tak to właśnie musiało się odbyć. Montalbano jednak nie osiągnął 

jeszcze celu, dla którego tu przyjechał, nie natrafił na żadne ślady ich pobytu. 

Zszedł  z  wiaduktu.  Przyjrzał  się  płycie,  która  zakrywała  studzienkę.  Wydała  mu  się 

trochę  za  mała,  żeby  przez  jej  otwór  można  było  wepchnąć  walizkę.  Szybko  wyliczył,  że 

sześć miliardów lirów to prawie trzy miliony sto tysięcy euro. Jeżeli każda paczka banknotów 

zawierała  sto sztuk o nominale pięćset euro, to tych paczek  musiało  być  sześćdziesiąt dwie. 

Wobec tego wystarczyła nieduża walizka. Płytę łatwo dawało się unieść, bo na środku miała 

żelazne kółko. Wsunął palec, szarpnął, przesunął płytę. Zajrzał do wnętrza studzienki i... nie 

chciał uwierzyć własnym oczom. W środku leżała torba podróżna i bynajmniej nie wyglądała 

na  pustą.  Pieniądze  inżyniera  wciąż  tu  jeszcze  były.  Czy  to  możliwe,  że  porywacze  nie 

zdążyli ich dotąd zabrać? Dlaczego w takim razie uwolnili Susannę? 

Uklęknął, wsunął rękę, uchwycił torbę, wyczuł, że trochę waży, wyciągnął ją, położył 

obok  studzienki.  Zanim  otworzył,  zaczerpnął  głębiej  powietrza.  Była  pełna  jednakowych 

paczuszek.  Ale  nie  były  to  banknoty,  tylko  kartki  z  ilustrowanych  czasopism,  równo 

przycięte. 

14 

Od  tej  niespodzianki  zakręciło  mu  się  w  głowie  tak  mocno,  że  usiadł  na  ziemi.  Z 

otwartymi  ze  zdumienia  ustami  zaczął  sobie  stawiać  pytania.  Co  to  znaczy?  Dlaczego 

inżynier Peruzzo włożył do torby stare gazety zamiast euro? 

Opierając  się  na  swojej,  niewielkiej przecież,  znajomości Peruzza,  starał się wyczuć, 

czy  inżynier  był  człowiekiem  zdolnym  do  tak  ryzykownego  kroku,  który  mógł  źle  wróżyć 

sprawie,  a  jego  siostrzenicę  wręcz  kosztować  życie.  Rozważył  wszystko  i  doszedł  do 

wniosku,  że  owszem,  inżynier  Peruzzo  był  zdolny  i  do  czegoś  takiego,  i  do  czegoś  jeszcze 

gorszego. Jak jednak wytłumaczyć sobie postępowanie porywaczy? Rysowały się tylko dwie 

możliwości,  inne  w  ogóle  nie  wchodziły  w  grę:  albo  porywacze  otworzyli  torbę  tutaj,  na 

background image

miejscu, zorientowali się, że Peruzzo ich oszukał, i mimo to postanowili dziewczynę uwolnić, 

albo wpadli w pułapkę, to znaczy zobaczyli Peruzza umieszczającego torbę w studzience, ale 

z  jakiegoś  powodu  nie  mogli  natychmiast  sprawdzić,  co  w  niej  jest,  i  ufając  inżynierowi, 

zarządzili odesłanie Susanny do domu. 

A może Peruzzo w jakiś sposób dowiedział się, że porywacze nie będą mogli od razu 

otworzyć torby i zobaczyć jej zawartości, więc liczył na zwłokę? Spokojnie, ta hipoteza jest 

całkiem  fałszywa.  Przecież  nikt  nie  mógł  zabronić  porywaczom  otwarcia  studzienki,  kiedy 

tylko zechcą. A samo przekazanie okupu wcale nie znaczyło, że muszą natychmiast uwolnić 

Susannę.  Na  jaką  zatem  „zwłokę”  mógł  liczyć  inżynier  Peruzzo?  Na  żadną.  Więc  tak  czy 

inaczej podstęp byłby niedorzeczny. 

Kiedy siedział ogłuszony własnymi pytaniami, które przeszywały mu głowę jak seria 

z  automatu,  usłyszał  nikły  dźwięk  dzwonków,  który  dobiegał  nie  wiadomo  skąd.  Mogło  się 

wydawać, że nadchodzi stado owiec. Ale ten dziwny dźwięk nie przybliżał się, chociaż ciągle 

był  blisko.  Wtedy  Montalbano  zrozumiał,  że  to  dzwoni  jego  komórka,  której  nigdy  nie 

używał, a tylko na tę okazję włożył ją sobie do kieszeni. 

— 

Panie komisarzu, to pan? Tutaj Fazio. 

— 

Tak, Fazio. Co się dzieje? 

— 

Komisarz  Minutolo  polecił  mi  zawiadomić  pana  o  tym,  co  się  zdarzyło  trzy 

kwadranse temu. Szukałem pana w komisariacie, w domu, aż w końcu Catarella przypomniał 

sobie, że... 

— 

Tak, tak. Ale w czym rzecz? 

— 

No więc komisarz Minutolo zatelefonował do adwokata Luny, żeby spytać, co 

się  dzieje  z  inżynierem  Pe  -  ruzzo.  A  adwokat  powiedział  mu,  że  inżynier  dziś  w  nocy 

zapłacił okup, i wskazał miejsce, gdzie zostały zdeponowane pieniądze. Wobec tego komisarz 

Minutolo od razu tam ruszył, żeby przeprowadzić wizję lokalną. To miejsce znajduje się przy 

drodze do Brancato. Niestety, za nim ruszyli także dziennikarze. 

— 

Dobrze, ale czego Minutolo chce ode mnie? 

— 

Mówi,  że  się  ucieszy,  jeżeli  i  pan  tam  przyjedzie.  Zaraz  panu  wyjaśnię,  jak 

najłatwiej dojechać... 

Ale  komisarz  już  się  rozłączył.  Minutolo,  jego  policjanci,  stado  dziennikarzy, 

fotografów  i  operatorów  mogli  tu  być  za  chwilę.  Gdyby  go  zobaczyli,  jak  się  z  tego 

wytłumaczy? 

„Jaka  piękna  niespodzianka!  A  ja  właśnie  wpadłem  tutaj,  żeby  sobie  trochę  poorać 

pole...” 

background image

Włożył ostrożnie torbę do studzienki, zasunął kamienną płytę, pobiegł do samochodu, 

włączył  motor  i  zaczął  w  pośpiechu  zawracać.  Ale  nagle  oprzytomniał.  Jeżeli  pojedzie  tą 

samą  drogą,  którą  tu  przyjechał,  siłą  rzeczy  natknie  się  na  kolumnę  samochodów  z 

komisarzem Minutólo na czele. Nie, nie ma wyjścia, musi jechać do Brancato dolnego. 

Dotarł  tam  w  niecałe  dziesięć  minut.  Czysta  mieścina  z  małym  placem,  kościołem, 

ratuszem, kawiarnią, bankiem, gospodą i sklepem obuwniczym. Wokół placu stały granitowe 

ławki,  a  na  wszystkich  siedzieli  starzy  mężczyźni,  w  sumie  może  dziesięciu  zgrzybiałych 

emerytów.  Nie  rozmawiali  ze  sobą,  nie  poruszali  się.  Przez  ułamek  sekundy  Montalbano 

myślał, że to pomniki, czyli wybitny przykład dzisiejszego hiperrealizmu w sztuce. Ale jeden 

ze starców nagle odchylił głowę do tyłu i ułożył ją wygodnie na oparciu ławki. Albo zmarł, co 

było możliwe, albo nagle dopadła go senność. 

Wiejskie  powietrze  zaostrzyło  komisarzowi  apetyt.  Popatrzył  na  zegarek,  brakowało 

niewiele  do  pierwszej.  Ruszył  w  stronę  gospody,  ale  się  zatrzymał.  A  jeżeli  jakiemuś 

dziennikarzowi przyjdzie ochota przyjechać do Brancato dolnego, żeby  stąd zatelefonować? 

Na pewno w górnym Brancato o gospodach z telefonem nie można było nawet marzyć. Pusty 

żołądek jednak już mu mocno dokuczał, więc niezależnie od tego, czy na coś się narażał, czy 

nie, postanowił iść do gospody, którą miał przed sobą. 

Kątem  oka  zobaczył  wychodzącego  z  banku  mężczyznę  i  przystanął,  żeby  mu  się 

lepiej  przyjrzeć.  A  wtedy  ten  otyły,  serdecznie  uśmiechnięty  czterdziestolatek  podszedł  do 

niego. 

— 

Pan komisarz Montalbano? 

— 

Tak... to ja, ale... 

— 

Bardzo mi przyjemnie. Nazywam się Michele Zarco. 

Wymienił  swoje  imię  i  nazwisko  jak  człowiek  powszechnie  znany  urbi  et  orbi.  A 

ponieważ komisarz wciąż patrzył na niego bez słowa, wyjaśnił: 

— 

Jestem kuzynem Catarelli. 

Michele Zarco, technik budowlany i wiceburmistrz Brancato, okazał się dla komisarza 

człowiekiem  opatrznościowym.  Po  pierwsze,  wziął  go  do  siebie  do  domu  i  nakarmił  jak 

należy,  to  znaczy  uraczył  tym,  co  sami  jedli,  a  co,  jak  zaznaczył,  miało  być  niczym 

szczególnym.  Pani  Ange  -  la  Zarco,  milcząca,  jasna  aż  po  korzonki  włosów  blondynka, 

podała  domowy  makaron  z  sosem  pomidorowym,  a  na  drugie  wczorajszego  królika  w 

kwaśnosłodkiej  zalewie.  Przygotować  królika  w  takiej  zalewie  to  prawdziwa  sztuka, 

ponieważ  o  wszystkim  rozstrzygają  proporcje  octu  i  miodu  oraz  właściwe  przemieszanie 

kawałków królika z jarzynami, w których mięso ma się dusić. Pani Zarco znała się na kuchni i 

background image

dla lepszego smaku posypała danie serem z utartymi migdałami. Poza tym wiadomo, że królik 

w kwaśnosłodkiej zalewie inaczej smakuje, kiedy je się go zaraz po przyrządzeniu, a inaczej 

w dzień później, bo wtedy zyskuje na smaku i aromacie. Jednym słowem, Montal - bano był 

zachwycony. 

Po drugie,  wiceburmistrz  Zarco zaproponował  mu  przejażdżkę do Brancato górnego, 

chociażby  dla  złapania  oddechu  po  obfitym  jedzeniu.  Oczywiście  pojechali  samochodem 

Zarca.  Po  pokonaniu  niezliczonych  zakrętów,  wyglądających  jak  klisza  z  prześwietleniem 

jelit,  zatrzymali  się  w  centrum,  czyli  przy  kilku  domach,  które  wprawiłyby  w  zachwyt 

scenografa  filmowego z okresu ekspresjonizmu.  Ani  jeden dom  nie stał pionowo, każdy  był 

odchylony na lewo lub na prawo, i to pod takim kątem, że wieża w Pizie wydawałaby się przy 

nich  idealnie  prosta.  Trzy  czy  cztery  domki  były  dosłownie  jak  przymocowane  do  ściany 

skalnej i wychylone tak, jakby przyssano je do fundamentów jakimś magnesem. Dwaj starzy 

mężczyźni  przechadzali  się  i  rozmawiali,  a  właściwie  krzyczeli  do  siebie,  bo  jeden  szedł 

przechylony  na  prawo,  a  drugi  na  lewo,  jakby  przejęli  taki  swoisty  nawyk  zachowywania 

równowagi od domów, w których mieszkali. 

— 

Wracamy  na  kawę.  Zona  parzy  znakomitą  -  zaproponował  Zarco,  kiedy 

zobaczył,  że  nawet  Montalbano  zaczyna  iść  pochylony  na  bok,  zasugerowany  tym,  co  go 

otaczało. 

Kiedy  pani  Angela  otworzyła  im  drzwi,  wyglądała  jak  dziecinny  rysunek:  warkocze 

miała niemal białe, a policzki czerwone. Była bardzo wzburzona. 

— 

Co się z tobą dzieje? - spytał mąż. 

— 

Przed chwilą w telewizji mówili, że tamtą dziewczynę wypuścili do domu, ale 

że nikt nie zapłacił za nią okupu. 

— 

To możliwe? - spytał Michele Zarco, patrząc na komisarza. 

Montalbano wzruszył ramionami i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że nie ma o 

tej historii zielonego pojęcia. 

— 

Tak, tak, wszystko wam wyjaśnię - opowiadała dalej pani Angela. - Telewizja 

mówiła, że policja znalazła torbę inżyniera Peruzzo gdzieś tutaj, w naszych okolicach, ale w 

torbie  były  tylko  pocięte  gazety.  Dziennikarz  spytał,  jak  to  się  stało,  że  porwaną  mimo  to 

wypuścili,  i  dlaczego  tak  zdecydowali.  Takie  oszustwo  to  podła  sprawka  i  straszliwie 

ryzykowna, bo dziewczynę mogli za to zabić! 

A więc już nie był to Antonio Peruzzo. Była to „podła sprawka”, okropne świństwo, 

jeden brudny rynsztok. Jeżeli inżynier Peruzzo rzeczywiście odważył się na takie hazardowe 

zagranie,  przegrał  swoją  szansę.  Chociaż  Susan  -  na  była  już  wolna,  on  stał  się  odtąd 

background image

dożywotnim więźniem skrajnej i bezlitosnej wzgardy tutejszych ludzi. 

Montalbano postanowił  nie wracać  już do biura, tylko udać się prosto do Marinelli  i 

obejrzeć  w  spokoju  konferencję  prasową  w  telewizji.  Mijając  wiadukt,  jechał  ostrożnie  z 

obawy,  że  ktoś  może  zatrzymał  się  tam  na  dłużej.  Nic  takiego.  Za  to  wszędzie  było  pełno 

śladów pobytu bandy policjantów, dziennikarzy, fotografów i kamerzystów: porzucone puszki 

po cocacoli, potłuczone butelki po piwie, wyrzucone opakowania po papierosach. Prawdziwy 

śmietnik. Rozbili nawet tę kamienną płytę, która zakrywała studzienkę. 

Otwierając  drzwi  do  domu,  zamarł.  Uświadomił  sobie,  że  przez  cały  ranek  nie 

zadzwonił do Livii, nawet nie dał jej znać, że spóźni się na obiad. Mamy jego los, nie uniknie 

awantury, nie ma nic na swoją obronę. Ale dom był pusty, Livia gdzieś pojechała. Wszedł do 

salonu,  zobaczył  jej  w  połowie  spakowaną  walizkę.  I  nagle  sobie  uprzytomnił,  że  już  jutro 

Livia musi wracać do Bocadasse. Te jej ferie, które wykorzystała z wyprzedzeniem, żeby być 

przy nim, kiedy leżał w szpitalu, a potem,  już w domu, powracał do zdrowia, skończyły się. 

Niespodziewanie  dla  siebie  samego  zrobiło  mu  się  jej  żal,  wzruszył  się,  jak  zwykle  wbrew 

własnej woli. Dobrze, że jej nie było, bo mógł bezwstydnie dać upust wzruszeniu. Więc sobie 

na  to  pozwolił.  Następnie  poszedł  umyć  twarz  i  usiadł  na  krześle  przy  telefonie.  Przejrzał 

książkę  telefoniczną,  znalazł  dwa  numery  adwokata  Luny,  jeden  do  domu,  drugi  do 

kancelarii. Zadzwonił na ten drugi. 

— 

Tu kancelaria mecenasa Luny - usłyszał kobiecy głos. 

— 

Nazywam się Montalbano, jestem komisarzem. Zastałem mecenasa? 

— 

Tak,  ale  jest  teraz  na  zebraniu.  Połączę  się  z  nim,  a  nuż  będzie  mógł 

rozmawiać. 

Słychać było rozmaite odgłosy, nagraną muzykę. 

— 

Najdroższy przyjacielu! - powiedział adwokat Luna. 

— 

Teraz  w  żadnym  razie  nie  mogę  z  panem  rozmawiać.  Jest  pan  u  siebie  w 

biurze? 

— 

Nie, jestem w domu. Dam panu swój numer. 

— 

Dziękuję. 

Montalbano podyktował Lunie numer swego telefonu. 

— 

Zadzwonię do pana za dziesięć minut - obiecał adwokat. 

Komisarz zauważył, że Luna w czasie ich krótkiej rozmowy nie zwrócił się do niego 

ani  razu  po  nazwisku,  nie  wymienił  jego  tytułu  służbowego.  Warto  by  wiedzieć,  z  jakimi 

klientami  odbywa  to  zebranie;  można  dać  głowę,  że  z  takimi,  którymi  słowo  „komisarz” 

poważnie by wstrząsnęło. 

background image

Minęło może pół godziny, zanim odezwał się telefon. 

— 

Komisarz  Montalbano?  Proszę  wybaczyć  zwłokę,  ale  naprzód  byli  u  mnie 

klienci,  a  potem  przyszło  mi  do  głowy,  że  lepiej  będzie  zadzwonić  do  pana  z  jakiegoś 

bezpiecznego telefonu. 

— 

Co pan mówi, mecenasie? Chyba pańskie telefony nie są na podsłuchu? 

— 

Nie  jestem  tego  pewien.  Jednak  w  dzisiejszych  czasach...  Nie  wiem,  o  czym 

pan chciał ze mną porozmawiać. 

— 

O niczym, czego by pan nie wiedział. 

— 

Ma pan na myśli znalezienie tej torby z gazetami? 

— 

Zgadł pan. Sam pan rozumie,  że ten  fakt bardzo utrudnia restaurację dobrego 

imienia inżyniera, co tak gorąco mi pan zalecał. 

Zapadła cisza, jakby połączenie zostało przerwane. 

— 

Halo!powiedział Montalbano. 

— 

Tak, wciąż pana słucham. Panie komisarzu, proszę mi szczerze odpowiedzieć: 

czy sądzi pan, że ja o tym wszystkim wiedziałem? Gdybym wiedział, że w tej studzience jest 

torba z pociętymi gazetami, zawiadomiłbym o tym pana i komisarza Minutolo. 

— 

Z pewnością. 

— 

A zatem? Kiedy tylko rozeszła się wiadomość o odkryciu tego oszustwa, mój 

klient  zadzwonił  do  mnie  wstrząśnięty.  Płakał.  Zrozumiał,  że  pakuje  się  go  z  nogami  do 

beczki  z  cementem  i  wrzuca  do  morza.  Żeby  zakończyć  jego  istnienie,  żeby  już  nie  mógł 

wypłynąć na powierzchnię. Panie komisarzu, otóż ta torba podróżna nie należy do niego, on 

umieścił pieniądze w walizce. 

— 

I może tego dowieść? 

— 

Nie, nie może. 

— 

A jak sobie to tłumaczy, że zamiast walizki znaleziono torbę? 

— 

Nie umie sobie tego wytłumaczyć. 

— 

Do tej walizki na pewno włożył pieniądze? 

— 

Na pewno. Z grubsza biorąc, były to sześćdziesiąt dwie paczuszki banknotów 

po pięćset euro, czyli trzy miliony dziewięćdziesiąt osiem euro i siedemdziesiąt cztery centy, 

co zaokrąglone do jednego euro dawało równo sześć miliardów starych lirów. 

— 

Pan w to wierzy? 

— 

Panie komisarzu, ja muszę wierzyć mojemu klientowi. Ale problem nie leży w 

tym, czyja mu wierzę, czy nie. Problem leży w tym, czy uwierzą mu inni ludzie. 

— 

Musi jednak istnieć jakiś sposób, by dowieść, że pański klient mówi prawdę. 

background image

— 

Tak pan sądzi? A jaki? 

— 

Bardzo prosty. Inżynier Peruzzo musiał zgromadzić w krótkim czasie, jak pan 

sam  mi  mówił,  sumę  potrzebną  na  zapłacenie  okupu.  Istnieją  wobec  tego  datowane 

dokumenty bankowe poświadczające wypłatę i określające jej wysokość. Wystarczy ujawnić 

je publicznie i w ten sposób pański klient udowodni wszystkim swoją niezaprzeczalnie dobrą 

wolę. 

Trwało długie, pełne napięcia milczenie. 

— 

Panie mecenasie, słucha mnie pan? 

— 

Oczywiście.  I  właśnie  takie  rozwiązanie  zaproponowałem  natychmiast  memu 

klientowi. 

— 

Wobec tego... jak pan widzi... 

— 

Ale okazało się to problematyczne. 

— 

W jakim sensie? 

— 

Inżynier Peruzzo nie zwracał się o wypłatę do banków. 

— 

Nie do banków? Tylko do kogo? 

— 

Mój  klient  zobowiązał  się  nie  ujawniać  nazwisk  tych  osób,  które 

wielkodusznie  wsparły  go  w  tych  delikatnych  okolicznościach.  Mówiąc  wprost,  nie  posiada 

żadnych pisemnych dokumentów w tej kwestii. 

Z  jakiegoż to grząskiego,  cuchnącego bagna wyciągnęły  się te ręce,  które  podsunęły 

pieniądze inżynierowi Peruzzo? 

— 

W takim razie wydaje mi się, że jego położenie jest rzeczywiście rozpaczliwe. 

— 

Mnie też, panie komisarzu. Przyznam, że nawet zadaję sobie pytanie, czy moja 

troska o sprawy inżyniera Peruzzo ma jeszcze sens. 

Otóż to! Nawet szczury szykują się do opuszczenia okrętu, który idzie na dno. 

Konferencja  prasowa  rozpoczęła  się  równo  o  wpół  do  szóstej.  Za  długim  stołem 

usiedli  Minutolo,  sędzia,  kwestor  i  Lattes.  Salon  w  kwesturze  był  wypełniony  po  brzegi 

dziennikarzami,  fotografami  i  kamerzystami.  Byli  też  Ni  -  coló  i  Pippo  Ragonese,  którzy 

trzymali  się odpowiednio daleko od siebie.  Naprzód przemówił kwestor  BonettiAl -  derighi. 

Uznał  za  stosowne  zrelacjonować,  jak  od  samego  początku  wyglądało  uprowadzenie. 

Poinformował,  że  tę  pierwszą  część  swoich  wyjaśnień  oparł  na  zeznaniach  złożonych  przez 

ofiarę.  A  zatem  wieczorem  w  dniu  porwania  Susanna  Mistretta  wracała  skuterem  do  domu, 

jadąc tą samą szosą co zazwyczaj. Na skrzyżowaniu z drogą do San Geraldo, niedaleko willi, 

w której mieszka, zrównał się z nią jakiś samochód i zmusił ją, aby skręciła na boczną drogę, 

w przeciwnym bowiem razie nie uniknęłaby zderzenia. A tam, ledwo Susanna się zatrzymała, 

background image

jeszcze  wzburzona  tym,  co  nastąpiło,  z  samochodu  wysiadło  dwóch  mężczyzn  w 

kominiarkach na twarzach. Jeden chwycił ją i wrzucił siłą do auta. 

Susanna  była  zanadto oszołomiona,  żeby  stawiać  opór.  Mężczyzna  zdjął  jej  z  głowy 

kask,  podsunął  pod  nos  nasączoną  czymś  watę,  założył  na  usta  knebel,  związał  ręce  na 

plecach i nakazał, żeby się położyła na podłodze samochodu. 

Na wpół omdlała dziewczyna zorientowała się, że drugi mężczyzna wsiadł do auta i że 

ruszali  z  miejsca.  Straciła  przytomność.  Najwidoczniej  kierowca,  jak  domyślał  się  sędzia, 

wcześniej odprowadził skuter na bok. 

Susanna ocknęła się w kompletnych ciemnościach. Knebel zasłaniał jej usta, ale ręce 

miała  rozwiązane.  Zrozumiała,  że  znajduje  się  gdzieś  na  odludziu.  Poruszając  się  na  oślep, 

zorientowała  się,  że  umieścili  ją  na  dnie  jakiejś  betonowej  cysterny  wysokiej  na  ponad  trzy 

metry  i  że  na  posadzce  leży  stary  materac.  Tak  upłynęła  jej  pierwsza  noc.  Susanna  była 

zdruzgotana  nie  tyle  swoim  położeniem,  ile  myślami  o  umierającej  matce.  Nad  ranem  się 

zdrzemnęła. Obudziło ją zapalone przez kogoś światło. Świeciła przenośna lampa, taka, jakiej 

używa  się  w  warsztatach  samochodowych  podczas  napraw  silnika.  Uprowadzona  zobaczyła 

dwóch zakapturzonych mężczyzn, którzy ją obserwowali. Jeden wyjął z pudełka kieszonkowy 

magnetofon, drugi zszedł do niej po drabinie. Tamten z magnetofonem coś powiedział, a jego 

kompan  zdjął  jej  knebel  z  ust  i  Susanna  zaczęła  wzywać  pomocy.  Więc  z  powrotem 

zakneblował  jej  usta.  Wkrótce  zjawili  się  znowu.  Jeden  zszedł  po  drabinie,  zdjął  knebel  i 

wyszedł.  Drugi  zrobił  polaroidem  zdjęcie.  Knebla  już  jej  więcej  nie  zakładali.  Kiedy 

przynosili  jedzenie,  zawsze  gotowe,  z  puszki,  używali  drabiny,  którą  spuszczali  z  góry.  W 

jednym kącie cysterny stało wiaderko. Światło było już stale zapalone. 

Przez cały okres uprowadzenia niczego nie wymuszali na niej przemocą, ale nie miała 

możności  zadbania  chociażby  w  najmniejszym  stopniu  o  higienę  osobistą.  I  nigdy  nie 

słyszała,  żeby  porywacze  ze  sobą  rozmawiali.  Nigdy  zresztą  nie  odpowiadali  też  na  jej 

pytania  ani  z  niczym  się  do  niej  nie  zwracali.  Nawet  jej  nie  powiedzieli,  kiedy  już  ją 

wyprowadzali  z  cysterny,  że  wkrótce  będzie  wolna.  Susanna  umiała  wskazać  śledczym 

miejsce,  gdzie  ją  zostawili.  Tam  rzeczywiście  odnaleziono  sznur  i  chustkę,  którą  miała 

zakneblowane usta. Kwestor na zakończenie powiedział jeszcze, że dziewczyna czuje się dość 

dobrze, jeżeli wziąć pod uwagę te straszne przeżycia, jakie ma za sobą. 

Potem  Lattes  wskazał  ręką  pierwszego  dziennikarza,  który  wstał  i  czekał,  by  zadać 

pytanie. Spytał, dlaczego nie można przeprowadzić z Susanną wywiadu. 

— 

Ponieważ śledztwo nie jest jeszcze zakończone - odpowiedział sędzia. 

— 

A co z okupem? Ostatecznie został zapłacony czy nie? spytał Zito. 

background image

— 

To także jest objęte tajemnicą śledztwa. 

Zaraz  zerwał  się  z  miejsca  Pippo  Ragonese.  Usta  przypominające  kurzy  kuper  miał 

zaciśnięte, tak że słowa wydostawały się z nich mało zrozumiałe, postrzępione. 

— 

W tak... razie... zad... pyta... tylk... chcę złoż... dekla... 

— 

Proszę mówić wyraźniej, trochę wyraźniej! - krzyknęli razem, jak grecki chór, 

wszyscy dziennikarze. 

— 

Muszę złożyć deklarację w miejsce narzucających się pytań. 

Zanim  tu  przyjechałem,  do  naszej  redakcji  zadzwonił  telefon,  a  kiedy  połączono  mnie  z 

rozmówcą,  rozpoznałem  głos  porywacza,  tego  samego,  który  już  uprzednio  do  nas 

telefonował. Oświadczył stanowczo, że okup nie został zapłacony, bo ten, który miał zapłacić, 

oszukał  ich.  Postanowili  mimo  to  uwolnić  dziewczynę,  ponieważ  nie  chcieli  brać  na  swoje 

sumieniejejśmierci. 

Zrobiło  się  zamieszanie,  wszyscy  coś  chaotycznie  mówili.  Wstawali  z  krzeseł, 

gestykulowali,  wybiegali  z  salonu,  a  sędzia  głośno  upominał  Ragonesego.  Zamęt  zrobił  się 

taki,  że  nie  można  było  zrozumieć  ani  słowa.  Montałbano  wyłączył  telewizor  i  wyszedł  na 

werandę. 

Livia  przyjechała  godzinę  później  i  zobaczyła,  że  komisarz  patrzy  na  morze.  Nie 

sprawiała wrażenia rozgoryczonej. 

— 

Gdzie byłaś? 

— 

Pojechałam  odwiedzić  Bebę,  a  potem  wpadłam  do  Kolymbetry.  Musisz  mi 

obiecać, że prędzej czy później też się tam wybierzesz. A ty? Nawet nie zadzwoniłeś, żeby mi 

dać znać, że nie przyj edziesz na obiad. 

— 

Przepraszam, Livio, ale... 

— 

Nie  tłumacz  się,  nie  mam  najmniejszej  ochoty  się  z  tobą  sprzeczać.  To  są 

ostatnie godziny, jakie spędzamy razem. Nie zamierzam ich popsuć. 

Pokręciła się trochę po werandzie i zrobiła coś, czego nie robiła nigdy dotąd: usiadła 

komisarzowi na kolanach i mocno go objęła. Siedziała tak przez chwilę w milczeniu. Potem, 

szepcąc mu do ucha, spytała: 

— 

Idziemy do domu? 

Zaraz weszli do sypialni, Montałbano na wszelki wypadek wyłączył telefon. 

Wciąż leżeli objęci, nie wstali na kolację, nie wstali też potem. 

— 

Cieszę się, że Susanna została zwolniona przed moim wyjazdem - oświadczyła 

w pewnej chwili Livia. 

— 

Ja też - powiedział komisarz.

background image

Na  parę  godzin  porwanie  Susanny  całkiem  wyparowało  mu  z  głowy.  A  teraz  był 

instynktownie  wdzięczny  Livii,  że  mu  o  nim  przypomniała.  Ale  dlaczego?  Co  w  nim 

wzbudziło tę wdzięczność? Nie umiałby powiedzieć. 

Kiedy  poszli do kuchni  coś zjeść,  niewiele do siebie  mówili, oboje  jednak  myśleli o 

jutrzejszym odjeździe Livii. 

Livia  wstała  od  stołu  i  poszła  spakować  do  końca  walizkę.  W  pewnej  chwili  głośno 

spytała: 

— 

Salvo, to ty wziąłeś tę książkę, którą czytam? 

— 

Nie. 

Chodziło o powieść Simenona Narzeczona pana Hire. 

Livia przyszła na werandę i usiadła przy nim. 

— 

Nie mogę jej znaleźć. Chciałam ją zabrać ze sobą i skończyć. 

Komisarzowi wydało się, że wie, gdzie może być książka. Wstał. 

— 

Dokąd idziesz? 

— 

Zaraz wrócę. 

Książka  była  tam,  gdzie  się  spodziewał:  w  sypialni,  pod  szafką  nocną,  wciśnięta 

między  ścianę  a  nogę  łóżka.  Pochylił  się,  podniósł  ją  i  położył  na  zamkniętej  już  walizce. 

Wrócił na werandę. 

— 

Znalazłem - powiedział. 

Nie usiedział długo. 

— 

Znowu gdzieś idziesz? - spytała Livia. 

Ale Montalbana nagle sparaliżowało. Można by pomyśleć, że raził go grom z jasnego 

nieba.  Z  wysuniętą  nogą,  lekko  pochylony  do  przodu,  wyglądał,  jakby  ktoś  zdzielił  go  po 

głowie. Tkwił bez ruchu, i tyle. 

Livia od razu się zaniepokoiła. 

— 

Co ci jest, Salvo? 

Nie  mógł  się  poruszyć,  nogi  stały  się  jak  z  ołowiu,  strasznie  ciężkie,  a  mózg, 

przeciwnie, dziwnie mu się rozpędził, wszystkie jego tryby poszły w ruch,  jakby pobudzone 

tym, że wreszcie mogą się kierować we właściwą stronę. 

— 

Salvo, Boże święty, źle się czujesz? 

— 

Nie. 

Powoli wyczul, że krew ruszyła w nim z miejsca, że już płynie jak należy. Udało mu 

się  usiąść.  Na  jego  twarzy  pozostał  wyraz  jakiegoś  niezmiernego  zdumienia,  ale  nie  chciał, 

żeby Livia to spostrzegła. 

background image

Położył jej głowę na ramieniu i powiedział: 

— 

Dziękuję ci.

I w tym samym momencie zrozumiał jasno, dlaczego już wcześniej, kiedy leżeli,  był 

jej  tak  bardzo  wdzięczny,  że  wspomniała  o  Susannie.  Dopiero  teraz ta  wdzięczność  nabrała 

sensu. 

15 

Sprężyna czasu nie mogła tej nocy odblokować się trzeciej dwadzieścia siedem minut 

i czterdzieści sekund obudzić Montalbana, ponieważ nie spał, nie udawało mu się usnąć, mógł 

tylko  wcisnąć  się  w  łóżko  i  dać  się  unosić  myślom,  które  przypływały  jedna  po  drugiej  jak 

fale  na  wzburzonym  morzu.  Ale  nie  dawały  mu  spokoju  ramiona  i  nogi,  a  musiał  leżeć 

nieruchomo, żeby nie obudzić Livii, która zasnęła od razu i już wędrowała po krainie snu. 

Budzik zadzwonił o szóstej, dzień był dość pogodny, kwadrans po siódmej byli już w 

drodze  na  lotnisko  w  Pun  -  ta  Raisi.  Prowadziła  Livia.  Podczas  jazdy  niewiele  rozmawiali, 

przeważnie  milczeli,  Montalbano  miał  już  głowę  pełną  planów,  które  chciał  jak  najszybciej 

zrealizować,  żeby  zrozumieć,  czy  to  wszystko,  co  przyszło  mu  do  głowy,  jest  absurdalną 

fantazją czy nie mniej absurdalną prawdą, a Li - via także myślała już tylko o tym, co czeka 

na  nią w Genui;  przypominała sobie zaległe prace  i  sprawy porzucone w połowie,  kiedy  na 

skutek  nieprzewidzianej  konieczności  musiała  na  dłużej  zatrzymać  się  w  Vigacie  i  zająć 

Salvem. 

Zanim  Livia przeszła do sali odpraw, objęli się ciasno, nie zważając na otaczających 

ich ludzi, jak para młodych zakochanych. Trzymając Livię w ramionach, Montalbano doznał 

dwóch sprzecznych uczuć. Nie było czymś naturalnym, że oba pojawiły się jednocześnie - a 

jednak się pojawiły. Z jednej strony był to dotkliwy smutek, że Livia odjeżdża i że w domu w 

Marinelli  na  pewno  będzie  mu  jej  brak,  zwłaszcza  teraz,  kiedy  jako  mężczyzna  w  coraz 

bardziej  zaawansowanym  wieku  częściej  odczuwał,  że  ciąży  mu  samotność  -  a  z  drugiej 

odzywało się w nim zniecierpliwienie i jakiś pośpiech, chciał, żeby Livia już odjechała i żeby 

nie  musiał  tracić  czasu,  tylko  mógł  powrócić  szybko  do  Vigaty  i  zrobić  to,  co  zamierzał 

zrobić,  już  całkiem  swobodny,  nie  dostosowując  się  do  jej  sposobu  spędzania  czasu  i  nie 

będąc zmuszanym odpowiadać na jej pytania. 

A  potem  Livia  wysunęła  się  z  jego  objęć,  popatrzyła  na  niego  i  poszła  do  przejścia 

kontrolnego. Montalbano pozostał na miejscu, nie ruszył się na krok. Nie dlatego, że chciał ją 

śledzić  wzrokiem,  ale  z  powodu  jakiegoś  chwilowego  odrętwienia,  które  minęło  dopiero 

wtedy,  kiedy  w  końcu  się  odwrócił  i  ruszył  w  stronę  wyjścia.  Zachował  się  tak,  ponieważ 

odniósł  wrażenie,  że  uchwycił  w  jej  spojrzeniu,  gdzieś  w  jego  głębi,  na  samym  dnie,  jakiś 

background image

błysk,  jakieś  drobne  drgnienie,  które  nie  powinno  było  się  pojawić.  Trwało  to  chwilkę  i 

szybko  zniknęło,  przesłonięte  szczerym  wzruszeniem.  Komisarz  jednak  zdążył  ten  niejasny, 

ale  przecież  rzeczywisty  błysk  dostrzec  i  bardzo  się  nim  zdziwił.  Czyżby  to  znaczyło,  że 

kiedy stali tak objęci, Livia także doznawała takich dwóch sprzecznych ze sobą uczuć, jakich 

on  doznawał?  Że  ona  także  była  przygnębiona  rozstaniem,  a  równocześnie  niecierpliwie 

czekała na odzyskanie swobody? 

W  pierwszej  chwili  to  spostrzeżenie  go  rozzłościło,  a  potem  rozśmieszyło.  Tak 

przecież brzmiała znana łacińska dewiza: Nec tecum, nec sine te. Ani z tobą, ani bez ciebie. 

Jakże to prawdziwe! 

— 

Montalbano? Tu Minutolo. 

— 

Witam. Usłyszeliście od dziewczyny coś ciekawego? 

— 

Salvo,  w  tym  cały  kłopot.  Susanna,  po  pierwsze,  jest  jeszcze  trochę 

wstrząśnięta  porwaniem,  co  zrozumiałe,  a  po  drugie,  odkąd  wróciła,  nie  zmrużyła  oka  i 

dlatego niewiele jeszcze zdążyła nam opowiedzieć. 

— 

Dlaczego nie zmrużyła oka? 

— 

Dlatego, że z matką jest coraz gorzej i nie chciała ani na chwilę odejść od jej 

łóżka.  Wobec tego,  kiedy  dowiedziałem  się przez telefon,  że pani  Mistretta dzisiejszej  nocy 

zmarła... 

— 

...od razu, z wielkim taktem i wyczuciem sprzyjających okoliczności, rzuciłeś 

się do przesłuchiwania Su - sanny. 

— 

Salvo, to nie w moim stylu. Przyjechałem do willi tylko dlatego, że uznałem to 

za swój obowiązek. Skoro spędziłem tutaj tyle czasu... 

— 

...stałeś  się  jakby  członkiem  rodziny.  Tylko  pogratulować.  Ale  wciąż  jeszcze 

nie rozumiem, po co do mnie dzwonisz. 

— 

No  właśnie.  Ponieważ  pogrzeb  odbędzie  się  jutro  rano,  chcę  przełożyć 

zasadnicze przesłuchanie Susanny na pojutrze. Sędzia też jest tego zdania. 

— 

A ja? Co ja tu mam do rzeczy? 

— 

Nie powinieneś być przy tym? 

— 

Nie  wiem.  Kwestor  zdecyduje,  czy  powinienem,  czy  nie.  Powiem  więcej: 

zadzwoń do niego z łaski swojej, spytaj go, co o tym myśli, a później zadzwoń do mnie. 

— 

Panie komisarzu, to jest pan? Mówi Adelina. 

Gosposia Adelina! Jak się dowiedziała, że Livii już nie ma w Marinelli? Wyczuła to? 

Z  czegoś  wywnioskowała?  Lepiej  się  nad  tym  nie  zastanawiać,  bo  wyjdzie  na  jaw,  że  w 

Vigacie wszyscy wiedzą, dlaczego coś sobie nuci, kiedy siedzi na sedesie. 

background image

— 

Co nowego, Adelino? 

— 

Panie  komisarzu,  czy  mogę  przyjść  po  południu,  żeby  posprzątać  dom  i  coś 

panu przygotować dojedzenia? 

— 

Nie, Adelino, nie dzisiaj. Przyjdź jutro rano. 

Chciał spokojnie posiedzieć w domu i porozmyślać, nie licząc się z kimś, kto kręciłby 

się w pobliżu. 

— 

Panie komisarzu, a już się pan zastanowił w sprawie chrztu mojego wnuka? - 

spytała gosposia. 

Nie wahał się nawet przez chwilę. Livia była przekonana, że uszczypliwie z niego kpi, 

a  tymczasem  podsunęła  mu  naprawdę  świetne  rozwiązanie,  mówiąc  o  tym  wyrównywaniu 

rachunku. 

— 

Namyśliłem się, Adelino. Zgadzam się. 

— 

Matko święta, bardzo się cieszę! 

— 

Ustaliliście datę? 

— 

Panie komisarzu, data zależy od pana. 

— 

Ode mnie? 

— 

Tak, kiedy będzie pan wolny. 

„Nie,  data  zależy  od  tego,  kiedy  będzie  wolny  twój  syn”  -  chciał  odpowiedzieć 

Adelinie,  skoro  Pasąuale,  jej  syn,  ciągle  szedł  do  aresztu  i  z  niego  wychodził.  Ale 

zrezygnował z tego rodzaju żartów i powiedział: 

— 

Sami wszystko ustalcie i dajcie mi znać. Ja teraz mam tyle wolnego czasu, ile 

chcę. 

Francesco Lipari nie tyle usiadł, ile zwalił się na krzesło naprzeciw komisarza. Twarz 

miał zgnębioną, podkrążone oczy wyglądały jak czarne plamy na twarzy, posmarowane pastą 

do  butów.  Chyba  przespał  tę  noc,  nie  zdejmując  ubrania,  tak  było  wymięte.  Montałbano 

patrzył  na  niego  zdziwiony;  spodziewał  się,  że  chłopak  będzie  radosny  i  podniesiony  na 

duchu, skoro porywacze uwolnili jego dziewczynę, a tymczasem... 

— 

Źle się czujesz? 

— 

Źle. 

— 

Dlaczego? 

— 

Bo Susanna nie chce ze mną rozmawiać. 

— 

Nie rozumiem. 

— 

Nie umiem  sobie tego wytłumaczyć.  Odkąd dowiedziałem  się,  że  ją uwolnili, 

telefonowałem do willi może z dziesięć razy. Słuchawkę podnosił ojciec albo stryj, albo ktoś 

background image

inny, a ona nigdy. I za każdym razem słyszałem, że Susanna jest zajęta i nie może podejść do 

telefonu. Także dzisiaj rano, kiedy usłyszałem, że zmarła jej matka... 

— 

Gdzie to usłyszałeś? 

— 

Mówili w  lokalnym radiu.  Od razu pomyślałem:  na szczęście zdążyła  jeszcze 

zobaczyć  matkę  żywą.  I  zaraz  zadzwoniłem,  chciałem  być  w  takiej  chwili  przy  niej,  ale 

odpowiedzieli  mi  tak  samo:  nie  może  podejść.  -  Zakrył  sobie  twarz  rękami.  -  Co  ja  jej 

zrobiłem, że mnie tak traktuje? 

— 

Nic  jej  nie zrobiłeś -  powiedział Montałbano.  -  Ale postaraj się  ją zrozumieć. 

Uraz, jaki w niej zostawiło porwanie, jest niezwykle mocny i trudny do przezwyciężenia. To 

potwierdzają wszyscy, którzy przez coś takiego przeszli. Trzeba trochę czasu... 

I  litościwy  samarytanin  Montałbano  umilkł,  dość  z  siebie  zadowolony.  Na  temat 

uprowadzenia Susanny budował sobie właśnie sąd śmiały i bardzo osobisty, dlatego nie chciał 

jeszcze dzielić się nim z chłopakiem i wolał poprzestać na ogólnikach. 

— 

Gdyby  miała  przy  sobie  kogoś,  kto  ją  prawdziwie  kocha,  czy  nie  byłoby  jej 

łatwiej ten uraz przezwyciężyć? 

— 

Chcesz coś usłyszeć? 

— 

Oczywiście. 

— 

Będzie to wyznanie prywatne. Ja również, tak jak Susanna, czuję, że gdybym 

miał wsłuchiwać się w swoje rany, to chciałbym to czynić w samotności. 

— 

Swoje rany? 

— 

Tak, właśnie swoje rany. I to nie tylko te, które mnie by zadano, ale także te, 

które ja zadałbym komuś. 

Chłopak był całkiem zagubiony. 

— 

Nic z tego nie rozumiem. 

— 

Więc dajmy temu spokój. 

Litościwy  samarytanin  Montalbano  nie  zamierzał  zużyć  za  jednym  razem  całej 

dziennej porcji dobroci. 

— 

Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć? 

— 

Tak.  Może  zresztą  już  pan  o  tym  wie.  Inżynier  Pe  -  ruzzo  został  skreślony  z 

listy kandydatów swojej partii do parlamentu. 

— 

Nie, o tym nie wiedziałem. 

— 

A  wie  pan,  że  wczoraj  po  południu  do  biura  inżyniera  weszła  policja 

finansowa? Ludzie mówią, że od razu znaleźli mnóstwo mętnych dokumentów, tak że areszt i 

więzienie inżynier ma już zapewnione. 

background image

— 

Nie, o tym także nie wiedziałem. Ale dlaczego mi to mówisz? 

— 

Dlatego, że w związku z tym przyszło mi do głowy parę pytań. 

— 

I chcesz, żebym to ja ci na nie odpowiedział? 

— 

Prosiłbym, jeżeli to możliwe. 

— 

Chętnie odpowiem.  Ale tylko na  jedno pytanie.  O  ile potrafię.  Wybierz sobie 

to jedno jedyne. 

Chłopak  zadał  je  bez  namysłu;  widocznie  właśnie  ono  było  na  pierwszym  miejscu 

jego listy. 

— 

Sądzi  pan,  że  to  inżynier  Peruzzo  włożył  do  torby  pocięte  gazety  zamiast 

pieniędzy? 

— 

A ty sądzisz inaczej? 

Francesco próbował się uśmiechnąć, ale mu się nie udało. Tylko się skrzywił. 

— 

Proszę nie odpowiadać pytaniem na pytanie. 

„Dobrze rozumuje ten chłopak, przytomnie i właściwie. 

Przyjemnie się z nim rozmawia”. 

— 

Dlaczego  miałbym  tak  nie  sądzić?  -  powiedział  Montalbano.  -  Inżynier 

Peruzzo,  wnosząc  z  tego,  co  o  nim  mówią,  raczej  nie  ma  skrupułów  i  gustuje  w 

awanturniczych  rozgrywkach.  Może  uznał,  że  należy  odpłacić  pięknym  za  nadobne. 

Najbardziej  zależało  mu  na  tym,  żeby  nie  dać  się  wplątać  w  tę  sprawę,  bo  w  przeciwnym 

razie  drogo  za  to  zapłaci.  Ale  został  wplątany.  A  w  takim  razie  cóż  mu  szkodziło 

zaryzykować i oszczędzić sześć miliardów? 

— 

A gdyby Susannę za to zabili? 

— 

Wtedy zapierałby się, że zapłacił okup. Ze to porywacze nie dotrzymali słowa. 

Snułby domysły. Ze może Su - sanna jednego z nich rozpoznała i wobec tego musieli się jej 

pozbyć. Dużo by płakał. I tak rozpaczałby przed kamerami telewizyjnymi, że w końcu by mu 

uwierzyli. 

— 

A pan, panie komisarzu? Też dałby się na to nabrać? 

— 

Mnie wtedy pozostawałoby tylko jedno: przypomnieć sobie piąte przykazanie - 

powiedział Montalbano. 

— 

Montalbano? Tu Minutolo. Rozmawiałem z kwestorem. 

— 

1 co ci powiedział? 

— 

Ze nie chce zanadto wykorzystywać twojej uprzejmości i gotowości do pracy. 

— 

Co  po  przełożeniu  na  nasze  oznacza:  im  prędzej  zniknę  z  horyzontu,  tym 

lepiej? 

background image

— 

Otóż to. 

— 

Cóż ja ci na to, drogi przyjacielu, mogę odpowiedzieć? Wracam wypoczywać. 

A tobie życzę wszystkiego najlepszego. 

— 

Ale gdyby mi przyszła ochota zamienić jednak z tobą parę słów, to mogę... 

— 

Możesz. Kiedy chcesz. 

— 

Wiesz,  że  podobno  policja  finansowa  znalazła  w  biurze  inżyniera  Peruzzo 

wiele ciekawych rzeczy? Ludzie  są przekonani, że tym razem  się  nie wywinie,  że wpadł po 

uszy. 

Odszukał  powiększenie  fotograficzne  zrobione  przez  Cicca  De  Cicco,  włożył  je  do 

dużej koperty, a kopertę wcisnął sobie z trudem do kieszeni. 

— 

Catarella! 

— 

Na rozkaz, panie komisarzu! 

— 

Jest komisarz Augello? 

— 

Nie  ma  go  u  nas.  Jest  w  Montelusie,  bo  go  tam  skierował  pan  kwestor,  bo 

komisarz Augello obecnie spełnia u nas funkcję. 

Słowem, pan kwestor pozbył się już Montałbana na dobre, wykluczył go, odsunął od 

sprawy i porozumiewa się tylko z Mimi, który obecnie „spełnia u nas funkcję”. 

— 

A Fazio? 

— 

Jego  także  nie  ma,  panie  komisarzu.  Udał  się  chwilowo  na  via  Palazzolo,  na 

wprost gmachu szkoły powszechnej. 

— 

Po co? 

— 

Tam tak było, że sklepikarz wcale nie chciał opłacić procentu, no to strzelił do 

tego, co mu nakazywał wydać pieniądze, ale nie umiał go trafić. 

— 

Tym lepiej. 

— 

Tym lepiej, panie komisarzu. Tylko że zamiast tamtego trafił w ramię innego, 

bo ten inny sobie tamtędy szedł. 

— 

Posłuchaj,  Catarella,  ja  wychodzę.  Wracam  na  zwolnienie,  jestem  odtąd  w 

Marinelli. 

— 

Tak od razu, natychmiast? 

— 

Tak od razu. 

— 

A mogę do pana komisarza przyjechać i odwiedzić pana komisarza, kiedy będę 

miał osobistą potrzebę widzieć pana komisarza osobiście? 

— 

Przyjeżdżaj, kiedy tylko zechcesz. 

Zanim pojechał do domu, wstąpił do sklepu, w którym już kiedyś kupował sobie coś 

background image

do  jedzenia.  Tym  razem  poprosił  o  zielone  oliwki,  świeże  figi,  owczy  ser,  świeży  chleb 

posypany ziarnem sezamowym i słoik zielonego sosu z Trapani. 

W  Marinelli,  kiedy  już  wrzucił  makaron,  zaścielił  stół  na  werandzie.  Pogoda  po 

porannych  próbach  buntu  w  końcu  się  poddała,  uległa  wiosennemu  słońcu.  Nie  było  ani 

jednej chmury, ani śladu wiatru. 

Komisarz odcedził makaron, zmieszał z sosem, wyniósł talerz z kuchni na werandę  i 

zasiadł  do  jedzenia.  Ktoś  przechodził  brzegiem  morza  i  na  chwilę  przystanął.  Najwyraźniej 

przypatrywał się  jego werandzie.  Cóż tu było takiego dziwnego, że tamten wpatrywał  się w 

werandę  jak  w  obraz  w  muzeum?  A  może  ten  widok  był  rzeczywiście  jak  obraz,  który 

mógłby nosić tytuł Posiłek samotnego emeryta? Ta myśl nagle odebrała mu apetyt. Dalej jadł 

makaron, ale już bez najmniejszej ochoty. 

Odezwał się telefon. Dzwoniła Livia. Powiedziała, że dojechała szczęśliwie, że u niej 

wszystko w porządku, że sprząta mieszkanie i że zadzwoni do niego wieczorem. Telefon był 

krótki, ale makaron i tak całkiem mu ostygł. 

Przestał jeść. Nagle ogarnął go posępny nastrój, który pozwolił mu tylko na szklankę 

wina i chleb posypany sezamem. 

Komisarz  odłamał  kawałek,  ugryzł,  długo  obracał  kęs  w  ustach,  w  końcu  popił  go 

winem, jednocześnie cały czas szukając palcem na stole ziarenka sezamu, które od - kruszyło 

się ze skórki. Znalazł je, przycisnął do obrusu, a kiedy przylgnęło mu do palca, włożył je do 

ust. Jedzenie chleba posypanego sezamem polegało głównie na zabawianiu się w ten sposób. 

Do ściany werandy przylegał jakiś pospolity krzew, który rozrósł się i był niemal tak 

wysoki jak ktoś siedzący na ławce. 

Livia  wiele  razy  mówiła,  że  trzeba  by  ten  krzew  wyrwać,  ale  nie  byłoby  to  takie 

proste,  bo  na  pewno  korzenie  miał  grube  i  długie  jak  drzewo.  Montalbano  nigdy  potem  nie 

umiał  sobie  wytłumaczyć,  dlaczego  nagle  przyszła  mu  chęć  usunięcia  krzewu.  Widocznie 

obrócił  głowę  w  prawo  i  krzew  w  całości  znalazł  się  w  jego  polu  widzenia.  Dziki,  brzydki, 

wyschnięty, chociaż gdzieniegdzie widać było jeszcze zielone listki. U góry, rozpięta między 

dwiema  gałązkami,  połyskiwała  w  słońcu  sieć  pajęcza.  Montalbano  był  pewien,  że 

poprzedniego  dnia  jeszcze  jej  tu  nie  było,  bo  Livia  na  pewno  by  ją  zauważyła,  a  ponieważ 

bała się pająków, zaraz ruszyłaby na nią z miotłą. A zatem pająk utkał ją tej nocy. 

Komisarz  wstał  i  podszedł  do  balustrady,  żeby  przyjrzeć  się  pajęczynie  z  bliska. 

Tworzyła zdumiewająco regularny, geometryczny rysunek. 

Zaczął  uważnie  liczyć  i  doliczył  się,  z  grubsza  biorąc,  trzydziestu  koncentrycznych 

kręgów, które w miarę jak zbliżały się do środka, przechodziły stopniowo od największych do 

background image

coraz  mniejszych.  Odległość  między  jedną  nicią  a  drugą  była  wszędzie  jednakowa, 

zwiększała się, i to znacznie, dopiero w partii środkowej. Sieć tych koncentrycznych kręgów 

przytrzymywały nici poprzeczne, wychodzące z samego centrum i kończące się na obrzeżu. 

Montalbano  stwierdził,  że  tych  wychodzących  z  centrum  nici  jest  mniej  więcej 

dwadzieścia  i  że  są  rozmieszczone  w  jednakowej  odległości  od  siebie.  Samo  centrum 

pajęczyny  tworzył  punkt,  w  którym  zbiegały  się  wszystkie  nici,  a  łączyła  je  grubsza  nić 

odmienna od reszty, mająca kształt spirali. 

Ileż cierpliwości musiał mieć ten pająk! 

A  przecież  napotykał  przy  tym  różne  trudności.  Powiew  wiatru  mógł  zerwać  sieć  w 

połowie, przysiadający ptak mógł odłamać gałązkę. A pająk nic sobie z tego nie robił, tylko 

snuł  dalej  zaczętą  pracę,  zdecydowany  utkać  swoją  sieć  za  wszelką  cenę,  uparty,  ślepy  i 

głuchy na wszystko inne. 

A  co  ten  pająk  robi  teraz?  Gdzie  jest?  Wpatrywał  się,  ale  nigdzie  go  nie  dostrzegał. 

Czy  to  możliwe,  że  już  się  stąd  zabrał,  porzuciwszy  całą  swą  robotę?  Może  zjadł  go  jakiś 

ptak? A  może przyczaił  się pod jednym  z uschłych  liści  i rozgląda się teraz uważnie dokoła 

tymi oczami rozłożonymi jak diadem wokół głowy, a jego osiem nóg pręży się do szybkiego 

skoku? 

Z nagła cała pajęczyna zaczęła pulsować i lekko drżeć. Nie spowodował tego powiew 

wiatru,  ponieważ  najbliższe  listki,  nawet  te  najlżejsze,  wcale  się  nie  poruszały.  To  drżenie 

było  sztuczne,  wywołane  umyślnie.  Przez  kogo,  jeśli  nie  przez  pająka?  Chyba  niewidoczny 

pająk dążył do tego, żeby jego sieć wyglądała na coś innego, na resztki rosy lub pary wodnej, 

i dlatego poruszał całą konstrukcją. Sieć była przecież pułapką. 

Montalbano wrócił do stołu,  ułamał kawałek chleba,  rozkruszył  jego miękki środek  i 

kilka  drobnych  okruchów  wrzucił  w  pajęczynę.  Okruchy  były  zbyt  lekkie,  rozsypały  się  w 

powietrzu i tylko jeden trafił w samo centrum spiralnej sieci. Zatrzymał się tam przez ułamek 

sekundy i już go nie było, bo natychmiast z wysoka, z obrzeża, spomiędzy liści, spadł szary 

punkcik,  pochłonął  tę  okruszynę  chleba  i  zniknął.  A  komisarz  nie  tyle  zobaczył,  ile  wyczuł 

ten  nagły  atak.  Był  zdumiony  szybkością,  z  jaką  szary  punkcik  się  poruszał.  Chciał  się 

takiemu  atakowi  lepiej  przyjrzeć.  Wziął  ze  stołu  miękki  kawałeczek,  zrobił  z  niego  trochę 

większy  okruch  i  wrzucił  w  sam  środek  pajęczyny,  która  się  przy  tym  zatrzęsła.  Szary 

punkcik  znowu  wypadł  spomiędzy  liści,  znalazł  się  w  centrum,  zakrył  sobą  okruch,  ale  nie 

zawrócił, nie skrył się. Znieruchomiał i stał się dobrze widoczny pośrodku swojej wspaniałej 

napowietrznej  konstrukcji.  Komisarzowi  wydało  się,  że  pająk  z  triumfem  się  w  niego 

wpatruje. 

background image

A  wtedy  powoli,  jak  w  zmorach  sennych,  jak  na  zwolnionym  filmie,  szara  kulka 

zaczęła  zmieniać  kolor  i  kształt.  Pająk  stał  się  z  szarego  różowawy,  pokrywające  go  włoski 

zmieniły się we włosy, z ośmiu jego oczu zrobiły się dwa i w końcu zamiast niego ukazała się 

malutka ludzka twarz, która śmiała się zadowolona z trzymanej w łapkach zdobyczy. 

Montalbano znieruchomiał. Czy patrzył na dręczący go nagle majak senny, czy wypił 

za dużo wina? Spontanicznie przypomniał  mu  się  fragment Przemian Owidiusza, który znał 

jeszcze  ze  szkoły,  ten  o  prządce  Arachne  zamienionej  przez  Atenę  w  pająka...  Czy  to 

możliwe,  że  czas  się  cofnął  i  przeniósł  go  do  ciemnej  nocy  mitów?  Zakręciło  mu  się  w 

głowie,  był  jak zamroczony. Na szczęście ten zagadkowy obraz ukazał się  na krótko i zaraz 

zaczął się rozpływać,  bo  już dokonywało się  jego odwrotne przeobrażenie.  Ale zanim pająk 

stał  się  na  powrót  pająkiem,  zanim  zniknął  raz  jeszcze  między  suchymi  liśćmi,  Montalbano 

zdążył rozpoznać tę widmową twarz. I nie była to twarz Arachne, tego był pewien. 

Usiadł  na  ławeczce,  ale  nogi  mu  drżały  i  musiał  wypić  całą  szklankę  wina,  żeby 

odzyskać choć część równowagi. 

Pomyślał  wtedy,  że  może  ten  inny  pająk,  ten,  którego  twarz  na  ułamek  sekundy 

zobaczył, wpadł na pomysł zbudowania swojej gigantycznej pajęczyny którejś nocy, jednej z 

tych wielu nocy wypełnionych lękiem, udręką i gniewem. 

1  cierpliwie,  uparcie,  stanowczo,  bez  cofania  się  przed  niczym,  pajęczyna  została  w 

całości utworzona. Geometryczny cud, arcydzieło logiki. 

Ale  było  nie  do  pomyślenia,  żeby  w  tej  doskonałej  konstrukcji  nie  przytrafił  się 

choćby najdrobniejszy błąd, ledwo uchwytne niedopracowanie. 

Wstał,  wszedł  do  domu  i  zaczął  szukać  lupy,  którą  musiał  gdzieś  mieć.  Od  czasów 

Sherlocka  Holmesa  policjant  nie  może  się  uważać  za  prawdziwego  policjanta,  jeśli  nie  ma 

pod ręką lupy. 

Otwierał  po  kolei  wszystkie  szufladki,  zaczął  w  nich  robić  porządek.  Wpadł  mu  w 

ręce  list,  który  przyszedł  sześć  miesięcy  temu,  a  którego  dotąd  nie  otworzył,  więc  rozdarł 

kopertę,  przeczytał,  dowiedział  się,  że  jego  kolega  szkolny  Gaspano  został  dziadkiem  (o, 

cholera,  przecież  Gaspano  jest  jego  rówieśnikiem!).  Szukał  jeszcze  przez  chwilę,  a  potem 

uznał, że nie ma sensu szukać dalej. Najwidoczniej był to znak: powinien zrozumieć, że nie 

jest  prawdziwym  policjantem.  To  elementarne,  Watsonie.  Wrócił  na  werandę,  oparł  się  o 

balustradę, wychylił poza nią, tak że niemal dotykał nosem środka pajęczyny. Zaraz trochę się 

cofnął  w  obawie,  że  pająk  może  go  błyskawicznie  ugryźć,  uznając  nos  za  swoją  ofiarę. 

Wpatrywał  się  w  sieć  z  tak  natężoną  uwagą,  że  oczy  zaszły  mu  łzami.  No  cóż,  pajęczyna 

sprawiała  wrażenie  geometrycznie  doskonałej,  ale  w  istocie  taka  nie  była.  Co  najmniej  w 

background image

dwóch czy trzech miejscach odległość między jedną nicią a drugą była nierówna, a dwie nici 

na krótkich odcinkach biegły wręcz zygzakiem. 

Uznał to za pocieszające, uśmiechnął się. A po chwili uśmiech przemienił się w nim w 

serdeczny śmiech. Pajęczyna! Trudno o bardziej zużyty i częściej używany frazes, gdy w grę 

wchodzi jakiś potajemnie uknuty plan. On jednak mimo to sięgnął po ten pogardzany symbol, 

który jak gdyby w odwecie okazał się realny i nie pozwolił się zlekceważyć.

Dwie godziny później jechał już szosą do Gallotty, obserwując uważnie otoczenie, bo 

nie  pamiętał,  w  którym  miejscu  trzeba  z  niej  skręcić  w  boczną  drogę.  W  pewnej  chwili 

zobaczył po prawej przybitą na słupie deskę z czerwonym napisem: „Świeże jajka”. 

Polna  droga,  która  odchodziła  od  szosy,  prowadziła  tylko  do  białego  sześcianu,  do 

tego wiejskiego domu, gdzie już kiedyś był. Przy nim się kończyła. Już z daleka zobaczył, że 

na  placyku  przed  domem  stoi  samochód.  Przejechał  do  końca  tą  wznoszącą  się  drogą, 

zaparkował obok stojącego auta, wysiadł. 

Drzwi  były  zamknięte,  pewnie  dziewczyna  miała  u  siebie  jednego  z  tych  klientów, 

którym w głowie było co innego niż zakup jajek. 

Nie  zapukał,  postanowił  chwilę  zaczekać,  zapalił  papierosa,  oparł  się  o  samochód. 

Kiedy rzucał niedopałek na ziemię, wydało mu się, że za okienkiem z kratą tuż obok wejścia, 

wpuszczającym  do  pokoju  trochę  powietrza,  coś  się  pokazało  i  zniknęło.  Gdy  drzwi 

wejściowe się otworzyły, wyszedł z nich przyzwoicie ubrany pięćdziesięciolatek, dość otyły, 

w okularach

w  złotej  oprawie,  czerwony  jak  papryka  ze  wstydu.  W  ręku  trzymał,  jako  alibi, 

paczuszkę z jajkami. Wsiadł do auta i szybko odjechał. Drzwi zostały na wpół otwarte. 

— 

Dlaczego  pan  nie  wchodzi,  panie  komisarzu?  Montalbano  wszedł.  Kobieta, 

siedząc,  zapinała  na  sobie  bluzeczkę,  długie  czarne  włosy  miała  rozrzucone  na  plecach, 

rozmazała  jej  się  szminka.  Na  posadzce  dostrzegł  poduszkę,  którą  zapewne  niechcący 

zrzuciła, w pośpiechu przykrywając kocem kanapę. 

— 

Wyjrzałam przez okno i od razu pana poznałam. Jeszcze chwileczkę, proszę mi 

wybaczyć. 

Doprowadziła  się  do  porządku.  Była  elegancka  jak  wtedy,  gdy  komisarz  po  raz 

pierwszy ją zobaczył. 

— 

Jak  się  czuje  twój  mąż?  -  spytał,  patrząc  w  stronę  zamkniętych  drzwi  do 

drugiego pomieszczenia. 

— 

Jak się może czuć, nieszczęsny biedaczek? 

Wycierając sobie usta papierową chusteczką, zapytała uśmiechnięta: 

background image

— 

Napije się pan kawy? 

— 

Dziękuję. Nie chcę ci sprawiać kłopotu. 

— 

Co też pan mówi! Proszę nie żartować! Wcale pan nie wygląda na policjanta. 

Może pan usiądzie? - Podsunęła mu wyplatane słomą krzesło. 

— 

Dziękuję. Nie wiem, jak się nazywasz. 

— 

Angela. Angela Di Bartolomeo. 

— 

Moi koledzy już tu byli, już cię przesłuchali? 

— 

Komisarzu  kochany,  tak  zrobiłam,  jak  mi  pan  poradził:  przebrałam  się,  żeby 

wyglądać  brzydko,  przeniosłam  kanapkę  do  drugiego  pokoju...  I  nic  to  nie  pomogło. 

Przewrócili  cały  dom  do  góry  nogami,  szukali  nawet  pod  łóżkiem,  tam  gdzie  leży  mąż, 

męczyli  mnie  pytaniami  ze  cztery  godziny  i  rozbili  mi  trzy  koszyki  jajek...  a  był  też  taki 

jeden,  przepraszam  pana,  ale  straszny  skurwysyn,  który  ledwo  zostawaliśmy  sami,  zaraz 

zaczynał z tego korzystać. 

— 

Jak to „korzystać”? 

— 

Ano  tak,  że  wciąż  mnie  łapał  za  piersi.  Miałam  tego  dość  i  popłakałam  się. 

Ciągle  mnie  pytał,  czy  zrobiłam  coś  złego  bratanicy  Mistretty,  a  przecież  ja  tej  dziewczyny 

nigdy nie widziałam, doktor Mistretta zawsze przyjeżdżał sam... a lekarstwa dla męża dawał 

mi za darmo... nic się w tym nie trzymało kupy. 

Kawa była wyśmienita. 

— 

Wiesz co, Angeła, chciałbym, żebyś się trochę wysiliła i spróbowała sobie coś 

przypomnieć. 

— 

Dla pana zrobię wszystko, co pan chce. 

— 

Powiedziałaś  mi,  pamiętasz,  że  tamtej  nocy,  kiedy  została  porwana  Susanna, 

jakiś samochód zajechał pod twój dom, a ty myślałaś, że to pewnie klient do ciebie. 

— 

Pamiętam. 

— 

To  teraz,  kiedy  już  jest  po  wszystkim,  powiedz  mi,  czy  potrafisz  sobie 

dokładnie przypomnieć,  co robiłaś w tamtej chwili, kiedy usłyszałaś za oknem zajeżdżające 

auto? 

— 

Nie powiedziałam panu tego? 

— 

Powiedziałaś mi tylko, że myślałaś, iż to jakiś klient, który nie dał ci wcześniej 

znać, że przyjedzie. 

— 

Tak. 

— 

Wstałaś z łóżka i co zrobiłaś? 

— 

Podeszłam tutaj i zaświeciłam lampę. 

background image

To był  fakt całkiem  nowy, właśnie taki, o  jaki komisarzowi chodziło.  Angeła  mogła 

więc także coś zobaczyć, nie tylko usłyszeć. 

— 

Poczekaj. Jaką lampę zaświeciłaś? 

— 

Tę  na  zewnątrz,  nad  drzwiami.  Kiedy  jest  ciemno,  ta  lampa  oświetla  nasze 

podwórze.  Jak  mąż  był  jeszcze  zdrowy,  to  wieczorem  wynosiliśmy  stół  przed  dom  i  tam 

jedliśmy kolację. Zapala się ją tutaj, widzi pan? 

I wskazała ręką wyłącznik. Znajdował się na ścianie między drzwiami a okienkiem. 

— 

I co potem? 

— 

Potem  popatrzyłam  przez  okienko,  które  było  uchylone.  Ale  samochód 

zawrócił, tak że zobaczyłam tylko jego tył. 

— 

Angela, znasz się trochę na samochodach? 

— 

Ja? - spytała dziewczyna. - Gdzież tam! 

— 

Ale jak duży był ten samochód, to z tyłu dało się zobaczyć. A ty popatrzyłaś, 

tak mi powiedziałaś. 

— 

No tak. 

— 

Pamiętasz, jakiego był koloru? 

Angela chwilkę się zastanawiała. 

— 

Panie  komisarzu,  nie  potrafię  tego  powiedzieć.  Mógł  być  granatowy,  czarny, 

ciemnozielony... Tylko jednego jestem pewna - że nie był jasny. 

Teraz miało paść najtrudniejsze pytanie. 

Montalbano  zaczerpnął  głębiej  powietrza  i  spytał.  A  Angela  odpowiedziała.  Była 

trochę zdziwiona, że wcześniej sama na to nie wpadła. 

Tak, na pewno! Na pewno! zaraz zmieszała się, wystraszona. 

— 

Ale... czy to coś panu mówi? 

— 

Właśnie  nic  mi  nie  mówi -  uspokoił  ją szybko komisarz. -  Spytałem cię o to, 

bo samochód, którego szukamy, jest podobny do tamtego. 

Wstał, wyciągnął do niej rękę. 

— 

Do widzenia, Angelo. 

Angela także wstała. 

— 

Chce pan świeże jajko? Dzisiejsze. 

Zanim  komisarz  zdążył  odpowiedzieć,  wyjęła  jedno  z  koszyka.  Montalbano  wziął  je 

do ręki, nadbił z dwu stron, uderzając o róg stołu, i z przyjemnością wypił. Już od wielu lat 

nie pił surowych jajek. 

Wracając,  zobaczył  na  skrzyżowaniu  drogowskaz  z  napisem:  „Montereale  18  km”. 

background image

Skręcił w tę boczną drogę.  Może to smak  świeżego jajka przypomniał  mu,  że od dawna nie 

zaglądał do sklepu don Cosima, w którym, chociaż malutki, można było jeszcze dostać rzeczy 

w Vigacie już nieosiągalne,  jak na przykład pęczek oregano, pomidory suszone na słońcu,  a 

przede  wszystkim  ocet  z  naturalnej  fermentacji  czerwonego  wina  wybornego  gatunku. 

Niedawno  zauważył,  że  w  domu,  w  butelce  stojącej  w  kuchni,  ma  już  tylko  resztki  octu  na 

samym dnie. Koniecznie trzeba było zrobić nowy zapas. 

Dotarł  do  Montereale  po  niewiarygodnie  długim  czasie,  bo  droga  była  tak  wyboista, 

że jechało się nią z prędkością piechura. Więc tak jechał. Ale trochę też dlatego, że chciał się 

nacieszyć  krajobrazem  widzianym  po  raz  pierwszy.  Kiedy  już  znalazł  się  w  miasteczku  i 

skręcił  w  uliczkę  prowadzącą  do  sklepu  Cosima,  dostrzegł  znak  drogowy  nakazujący  jazdę 

jednokierunkową.  Dawniej  go  tu  nie  było.  Należałoby  w  takim  razie  zawrócić  i  dojechać 

okrężną drogą, a to musiałoby trochę potrwać. Wolał więc zostawić samochód na placyku, do 

którego miał kilka  metrów.  Podjechał,  wysiadł, zamknął drzwi, a przy  nich  już stał strażnik 

miejski w mundurze. 

— 

Tutaj nie może pan parkować. 

— 

Nie mogę? Dlaczego? 

— 

Nie  widzi  pan  znaku?  Jest  zakaz  zatrzymywania  się.  Komisarz  rozejrzał  się 

dookoła. Na placyku stały trzy auta: ciężarówka, volkswagen i auto terenowe. 

— 

A te? 

Strażnik odpowiedział surowo: 

— 

Te mają pozwolenie. 

Dlaczego teraz każda mieścina, nawet gdy ma tylko dwudziestu mieszkańców, uznaje 

się  co  najmniej  za  Nowy  Jork  i  ustala  sobie  zawiłe  przepisy  drogowe,  które  potem  co  dwa 

tygodnie zmienia? 

— 

Wie  pan  -  powiedział  pojednawczo  komisarz  -  chodzi  mi  o  bardzo  krótki 

postój, kilka minut. Muszę pójść do sklepu don Cosima i kupić... 

— 

Nie może pan. 

— 

Jest też zakaz chodzenia do sklepu don Cosima? - spytał Montalbano, nic już 

nie rozumiejąc. 

— 

Nie,  takiego zakazu  nie  ma -  odpowiedział strażnik. -  Rzecz w tym,  że sklep 

jest teraz zamknięty. 

— 

A kiedy będzie otwarty? 

— 

Chyba już nigdy. Don Cosimo zmarł. 

— 

Mój Boże! Kiedy? 

background image

— 

Pan jest jego krewnym? 

— 

Nie, ale... 

— 

To  dlaczego  pan  się  tak  dziwi?  Don  Cosimo,  poczciwa  dusza,  miał  już 

dziewięćdziesiąt pięć lat. A zmarł trzy miesiące temu. 

Odjechał  przygnębiony.  Żeby  wydostać  się  z  mieściny,  musiał  kręcić  się  jak  w 

labiryncie, co go jeszcze bardziej rozgoryczyło. Uspokoił się dopiero, kiedy trafił wreszcie na 

szosę nad morzem, którą miał dojechać do samej Ma - rinełłi. Nagle mu się przypomniało, co 

powiedział  Mimi  Au  -  gello,  kiedy  go  zawiadamiał,  że  karabinierzy  znaleźli  plecaczek 

Susanny.  Otóż  wyjaśnił,  że  leżał  on  za  słupkiem,  wskazującym  czwarty  kilometr  na  szosie, 

którą  właśnie  jechał.  Był  już  blisko  tego  miejsca.  Zwolnił,  zatrzymał  się  dokładnie  przy 

słupku,  o  którym  mówił  mu  Mimi.  Wysiadł.  W  pobliżu  nie  było  widać  domów.  Po  prawej 

miał gęstwinę dzikiej trawy, a  za  nią  ciągnęła  się złocista plaża,  taka sama  jak w Marinelli. 

Dalej  było  morze,  ledwo  pofalowane,  już  wyczekujące  zachodu  słońca.  Po  lewej  natomiast 

widać było wysoki, długi mur z okazałą bramą wjazdową z kutego żelaza, właśnie otwartą, za 

którą zaczynała się asfaltowa droga prowadząca do gęstego nadmorskiego lasu, kryjącego w 

głębi  willę,  zupełnie  niewidoczną  z  drogi.  Obok  bramy  wjazdowej  umieszczono  wielką 

brązową tablicę z wypukłym napisem. 

Montalbano nie potrzebował przechodzić  na drugą stronę szosy,  żeby przeczytać,  co 

było na niej napisane. 

Wsiadł do auta i odjechał. 

Jak  to  często  powtarza  Adelina?  „Człowiek  z  konieczności  jest  zawsze  sobą”. 

Podobnie  jak  osioł,  który  idąc  zawsze  tą  samą  drogą,  siłą  rzeczy  do  niej  przywyka,  tak  też 

człowiek  ma  skłonność  do  chodzenia  zawsze  tą  samą  drogą,  do  wykonywania  zawsze  tych 

samych gestów i robi to bez zastanowienia, z nawyku. 

Ale  czy  to,  co  przed  chwilą  przypadkowo  odkrył,  razem  z  tym,  co  mu  powiedziała 

Angela, może być wystarczającym dowodem? 

Nie, w żadnym razie. Absolutnie nie. Jest to już jednak jakaś poszlaka - to na pewno. 

O wpół do ósmej włączył telewizor, żeby wysłuchać pierwszego dziennika. 

Usłyszał,  że w śledztwie  nie  ma  nic  nowego, że Susan -  na  nie  jest  jeszcze w  stanie 

współpracować  ze  śledczym  i  że  na  pogrzebie  biednej  pani  Mistretty  na  pewno  zechce 

pojawić się tłum ludzi, ale rodzina prosi, żeby nie było absolutnie nikogo ani w kościele, ani 

na cmentarzu. Przy okazji dodano, że inżynier Peruzzo zniknął, obawiając się przypuszczalnie 

natychmiastowego  aresztowania.  Ale  tej  ostatniej  wiadomości  władze  jeszcze  oficjalnie  nie 

potwierdziły. W dzienniku drugiej telewizji, o ósmej, powtórzono to samo, tylko w odwrotnej 

background image

kolejności.  Naprzód  podano  wiadomość,  że  inżynier  Peruzzo  jest  nieuchwytny,  a  potem,  że 

rodzina  Mistrettów  zdecydowała  się  na  pogrzeb  prywatny.  Nikt  nie  będzie  mógł  wejść  do 

kościoła, nikt też nie wejdzie na cmentarz. 

Telefon  zadzwonił,  kiedy  komisarz  wychodził  już  z  domu  do  gospody.  Poczuł  głód, 

bo w południe przecież nic nie jadł, a jajko od Angeli tylko mu zaostrzyło apetyt. 

— 

Panie komisarzu, to ja... Francesco. 

Nie zrozumiał, kto dzwoni. Głos rozmówcy był ochrypły, drżący. 

— 

Jaki Francesco? - spytał opryskliwie. 

— 

Francesco Li... Lipari. 

Chłopak Susanny. Dlaczego mówi tak zmienionym głosem? 

— 

Co się stało? 

— 

Susanna mi... powiedziała mi... 

— 

Widziałeś się z nią? 

— 

Nie. Ale... nareszcie rozmawiała ze mną... przez telefon. 

I od razu zaczął szlochać. 

— 

Mnie... proszę mi... przepraszam... 

— 

Uspokój się, Francesco. Chcesz do mnie przyjechać? 

— 

Nie, dziękuję... Nie jestem... Nie mogę, już trochę... wypiłem. Powiedziała mi, 

że nie chce... że już nie chce mnie widzieć. 

Montałbana  ta  wiadomość  zmroziła.  Może  bardziej,  niż  zmroziła  Francesca.  To 

musiało coś znaczyć. Ze Susanna ma kogoś innego? A jeżeliby tak było, to on, Montalbano, 

całe  swoje  zawiłe  rozumowanie,  wszystkie  swoje  domysły  mógłby  wyrzucić  na  śmietnik. 

Byłyby to tylko żałosne, poczciwe fantazje starego komisarza policji, któremu głowa zaczyna 

już odmawiać posłuszeństwa. 

— 

Zakochała się w kimś? 

— 

Gorzej. 

— 

Cóż może być gorszego? 

— 

Nie  ma...  nikogo  nie  ma.  Nie  ma  nic.  To  ślubowanie,  które  sobie  wymyśliła, 

kiedy była uprowadzona. 

— 

Susanna jest bardzo wierząca? 

— 

Nie,  to  tylko  takie  jej  postanowienie.  Tak  sobie  samej  obiecała...  Jeżeli  ją 

uwolnią  na  tyle  wcześnie,  że  jeszcze  zobaczy  matkę  żywą...  to  wyjedzie.  Niedługo,  za  trzy 

miesiące... I tak ze mną rozmawiała, jakby jej już tu nie było, jakby wyjechała daleko. 

— 

Powiedziała ci, dokąd jedzie? 

background image

— 

Do Afryki. Już nie chce... nie będzie studiować, nie wyjdzie za mąż, nie chce 

mieć dzieci, już... nie chce niczego! 

— 

Dlaczego jedzie? Co ma tam do roboty? 

— 

Chce  się  na  coś  przydać.  Tak  mi  powiedziała:  „Wreszcie  chcę  się  na  coś 

przydać”. Jedzie z  innymi wolontariuszami. Powiem panu więcej:  podanie o wyjazd złożyła 

dwa  miesiące  temu,  a  mnie  o  tym  nie  wspomniała.  Byliśmy  ze  sobą,  a  ona  w  tym  samym 

czasie już przemyś - liwała, żeby tam zostać na zawsze. Co ją ugryzło, panie komisarzu? 

Więc  Susanna  nie  ma  innego  mężczyzny.  Więc  całe  rozumowanie  znowu  pozostaje 

aktualne jak dotąd. A nawet bardziej niż dotąd. 

— 

Masz nadzieję, że się rozmyśli? 

— 

Nie, panie komisarzu. Gdyby pan słyszał jej głos... A w dodatku ja przecież ją 

znam... znam ją dobrze... jak już raz... postanowiła... Ale, na litość boską, co to ma znaczyć, 

panie komisarzu? O co jej chodzi? 

To ostatnie pytanie  już wykrzyczał. Montalbano doskonale wiedział,  o co jej chodzi, 

ale  tego  nie  mógł  chłopakowi  powiedzieć.  Byłoby  to  dla  Francesca  zbyt  zagmatwane,  a 

przede wszystkim niewiarygodne. Tylko dla niego, dla komisarza, stało się to bardzo proste. 

Jedna z pozostających w równowadze szal teraz całą  siłą spadła w dół.  To, co przed chwilą 

powiedział mu Francesco, upewniło go, że swój następny ruch obmyślił właściwie. Powinien 

go tylko natychmiast wykonać. 

Miał  jeszcze  zatelefonować  do  Livii,  zanim  położy  się  do  łóżka.  Już  kładł  rękę  na 

słuchawce, kiedy się rozmyślił. Musiał wcześniej rozmówić się ze sobą. Czy to, co zamierza 

wkrótce uczynić - spytał siebie - może oznaczać, że w jakimś sensie na koniec swojej kariery 

zawodowej  lub  prawie  na  jej  koniec  wyrzeka  się  zdaniem  swoich  przełożonych,  czy  wręcz 

zdaniem samego prawa, przekonań, których trzymał się całe życie? Już kiedyś Livia oskarżała 

go z całą powagą o to, że działa  jak pomniejszy  bóg, jak  jakiś  niskiej rangi  bożek,  któremu 

sprawia  przyjemność  zmieniać  albo  przeinaczać  fakty.  Livia  się  myliła.  Na  pewno  nie  był 

żadnym  bożkiem.  Był  tylko  człowiekiem,  który  kiedy  ma  ocenić,  czy  coś  jest  słuszne,  czy 

mylne, stosuje w swoich sądach własne kryteria. I rzeczywiście czasami to, co on uznawał za 

słuszne, dla prawa okazywało się mylne. Lub odwrotnie. Wobec tego lepiej żyć w zgodzie z 

prawem, tym pisanym, czy w zgodzie z własnym sumieniem? 

Nie,  gdyby  Livia  znała  jego  decyzję,  chybaby  go  nie  zrozumiała  i  namawiałaby  go 

przez telefon na rozwiązanie przeciwne temu, na które się zdecydował. 

Lepiej jej o tym napisać. Wyjął kartkę papieru i długopis. Zaczął: 

Moja kochana Livio, i już nie potrafił pisać dalej. Podarł kartkę, wziął drugą: 

background image

Droga Livio, i znowu nie udało mu się nic napisać. 

Livio, ale długopis nie ruszał z miejsca. 

Nie,  to  nie  ma  sensu.  Opowie  jej  wszystko,  kiedy  się  spotkają,  kiedy  będą  mogli 

patrzeć sobie prosto w oczy. 

Po  tym  postanowieniu  poczuł  się  wypoczęty,  pogodny,  wyzwolony.  Chwileczkę, 

powiedział do siebie. Te trzy przymiotniki, „wypoczęty, pogodny, wyzwolony”, nie są twoje, 

tyje tylko cytujesz. Być  może,  ale skąd?  Zaczął  sobie przypominać,  wysilał  się,  chwycił  się 

rękami  za  głowę.  Wreszcie  dzięki  swojej  niezawodnej  pamięci  udało  mu  się  tę  zagadkę 

bezbłędnie  rozwiązać.  Wstał,  podszedł  do  półki  z  książkami,  wyjął  Radę  Egiptu  Leonarda 

Sciascii,  prze  -  kartkował  ją.  Oczywiście.  Na  stronie  sto  dwudziestej  drugiej  pierwszego 

wydania z 1966 roku, które czytał, gdy miał szesnaście lat, i które w dalszym ciągu trzymał w 

domu, żeby sobie od czasu do czasu poczytać. 

Była  to  ta  wspaniała  strona,  na  której  opat  Vella  podejmuje  decyzję  o  ujawnieniu 

biskupowi  Airoldiemu  pewnego  faktu,  który  wstrząśnie  całym  jego  życiem.  Powie  mu 

mianowicie,  że  kodeks  arabski  był  oszustwem,  że  ten  kodeks  on  sam  sporządził.  Ale  przed 

udaniem  się  do  biskupa  Airoldie  -  go  opat  Vella  wykąpał  się  i  zaparzył  sobie  kawę.  On, 

Montal - bano, także znalazł się w punkcie zwrotnym swego życia. 

Ze  śmiechem  rozebrał  się  i  wszedł  pod  prysznic.  Potem  przebrał  się,  zmienił  całe 

ubranie,  nawet  bokserki.  Wszystko  miał  na  sobie  świeże.  Na  tę  okazję,  do  której  się 

przygotowywał, włożył nawet poważny krawat. W końcu zaparzył kawę i z zadowoleniem ją 

wypił. I dopiero teraz tamte trzy przymiotniki, „wypoczęty, pogodny, wyzwolony”, bez reszty 

do niego pasowały.  Do kompletu brakowało  jeszcze czwartego, którego w powieści Sciascii 

nie było: syty. 

— 

Czym mogę panu służyć, komisarzu? 

— 

Wszystkim. 

Przystawka  z  krabów,  zupa  rybna,  gotowana  ośmior  -  niczka  przyprawiona  oliwą  i 

cytryną, cztery barweny (dwie smażone, dwie z rusztu) i na zakończenie dwa kieliszki likieru 

mandarynkowego,  wyjątkowo  mocnego,  z  którego  był  dumny  i  który  zachwalał  właściciel 

gospody, Enzo. A przy okazji złożył komisarzowi gratulacje. 

— 

Widzę, że jest pan w dobrej formie. 

— 

Dziękuję.  Enzo,  mogę  cię  o  coś  prosić?  Wyszukaj  mi  w  książce  numer 

telefonu doktora Mistretty i zapisz na kartce. 

— 

W mieście coś dużo rozpowiadają o doktorze. 

— 

Co takiego? 

background image

— 

Ze  rano  był  u  notariusza  i  podpisał  wszystkie  dokumenty  potrzebne  do 

podarowania  komuś  tej  willi,  w  której  mieszka.  Przeniesie  się  do  brata  geologa,  bo  geolog 

został wdowcem. 

— 

A komu chce podarować willę - wiadomo? 

— 

I o tym coś mówią. Chyba sierocińcowi z Monte - lusy. 

Z  telefonu  w  gospodzie  zadzwonił  najpierw  do  gabinetu,  a  potem  do  domu  doktora 

Mistretty. Nikt nie odpowiadał. Na pewno lekarz pojechał na żałobne czuwanie do willi brata. 

A tam bez wątpienia jest już tylko rodzina, nie ma ani policjantów, ani dziennikarzy. Wybrał 

numer. Telefon dzwonił długo, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę. 

— 

Tu Mistretta. 

— 

Tu Montalbano. To pan, doktorze? 

— 

Tak. 

— 

Chcę z panem porozmawiać. 

— 

Panie komisarzu, może jutro po południu... 

— 

Nie. 

W głosie lekarza odezwało się zaniepokojenie. 

— 

Chciałby pan spotkać się teraz? 

— 

Tak. 

Doktor odczekał chwilę, zanim się odezwał. 

— 

Dobrze. Chociaż pańskie naleganie wydaje mi się nie na miejscu. Przecież pan 

wie, że jutro mamy pogrzeb. 

— 

Wiem. 

— 

Dużo czasu nam to zajmie? 

— 

Nie umiem powiedzieć. 

— 

Gdzie pan chce się ze mną spotkać? 

— 

Przyjadę  za  dwadzieścia  minut.  Może  wcześniej.  Wyszedł  z  gospody, 

zauważył, że pogoda się zmieniła. 

Od strony morza nadciągały deszczowe chmury. 

Ostatni 

Willa  z  zewnątrz  była  kompletnie  ciemna:  czarna  masa  budynku  na  tle  czarnego 

nocnego  nieba  przesłoniętego  chmurami.  Doktor  Mistretta  otworzył  bramę  i  stał  obok  niej, 

dopóki  komisarz  nie  wjechał  za  ogrodzenie.  Montal  -  bano  zaparkował  auto,  wysiadł,  ale 

został w ogrodzie, czekając, aż lekarz zamknie bramę. Z jednego okna sączyło się zza żaluzji 

nikłe  światło,  dobiegające  zapewne  z  pokoju  zmarłej,  gdzie  czuwali  mąż  i  córka.  Jedno  z 

background image

wielkich okien w salonie było zamknięte, drugie uchylone, ale do ogrodu docierało niewiele 

światła, bo centralny żyrandol nie został zapalony. 

— 

Proszę wejść. 

— 

Wolę rozmawiać tutaj. Jeśli zacznie padać, wejdziemy powiedział komisarz. 

Podeszli  w  milczeniu  do  drewnianej  ławki  i  usiedli.  Tak  jak  poprzednim  razem 

Montalbano wyjął z kieszeni paczkę papierosów. 

— 

Nie ma pan ochoty? 

— 

Nie, dziękuję. Postanowiłem rzucić palenie. 

Widocznie za sprawą uprowadzenia zarówno stryj, jak bratanica złożyli ślubowanie. 

— 

Co tak pilnego chce mi pan powiedzieć? 

— 

Gdzie są teraz pański brat i Susanna? 

— 

W pokoju bratowej. 

Kto  wie,  czy  otworzyli  okno,  żeby  wpuścić  do  pokoju  trochę  świeżego  powietrza?  A 

może stoi w nim jeszcze ten straszliwy, mocny zaduch lekarstw i choroby? 

— 

Wiedzą, że tu jestem? 

— 

Powiedziałem o tym Susannie. Bratu nie. 

Otylu rzeczach wciąż nie wie i nigdy się nie dowie biedny geolog. 

— 

Słucham pana. Czekam, co mi pan ma do powiedzenia. 

— 

Na wstępie muszę panu coś oświadczyć. Nie przyjechałem tutaj urzędowo. Ale 

gdybym chciał, mógłbym też przyjechać urzędowo. 

— 

Nie rozumiem pana. 

— 

Zaraz pan zrozumie. Wszystko zależy od pańskich odpowiedzi. 

— 

Wobec tego proszę mi zacząć zadawać pytania. 

A to największa niepewność. Pierwsze pytanie będzie jak pierwszy krok na drodze bez 

powrotu.  Zamknął  oczy,  czego  zresztą  lekarz  i  tak  w  ciemności  nie  mógł  zobaczyć.  Zaczął 

mówić: 

— 

Pan  ma  pacjenta,  który  mieszka  w  wiejskim  domu  przy  drodzy  do  Gallotty, 

człowieka, który po wypadku na traktorze... 

— 

Istotnie. 

— 

I zna pan klinikę Dobrego Pasterza, która leży cztery kilometry za... 

— 

Czy warto mnie o to pytać? Oczywiście, że znam. Często tam bywam. Ale o co 

panu chodzi? Chyba nie o wykaz moich pacjentów? 

Nie.  Żaden  wykaz  pacjentów  nie  ma  tu  nic  do  rzeczy.  „Człowiek  z  konieczności  jest 

zawsze  sobą”.  A  kiedy  człowiek,  jadąc  w  nocy  swoim  autem  terenowym,  wzburzony  tym,  co 

background image

właśnie  robi,  szarpany  niepokojem,  musi  wyrzucić  kask  i  plecaczek  w  dwóch  różnych 

miejscach, także jest tylko sobą i nie wybiera innych dróg niż te, do których przywykł. Jakby 

to nie on kierował autem, lecz jakby to auto kierowało nim... 

— 

Chcę panu po prostu uświadomić, że kask Susanny został znaleziony na polnej 

drodze, która prowadzi do domu pańskiego pacjenta, a plecaczek naprzeciw bramy wjazdowej 

do kliniki Dobrego Pasterza. Wiedział pan o tym? 

— 

Tak. 

Matko święta! Aż tak fałszywy krok! Nie spodziewał się tego! 

— 

A skąd pan wiedział? 

— 

Z gazet, z telewizji - nie pamiętam. 

— 

To  niemożliwe.  Ani  gazety,  ani  telewizja  nigdy  tych  szczegółów  nie  podały. 

Udało nam się dopilnować, żeby te wiadomości nie przeciekły. 

— 

Chwileczkę!  Już  wiem.  Przecież  to  pan  mi  o  tym  powiedział,  kiedy 

siedzieliśmy tutaj, na tej samej ławce. 

— 

Nie,  panie  doktorze.  Powiedziałem  panu,  że  te  rzeczy  zostały  znalezione,  ale 

nie powiedziałem gdzie. A wie pan dlaczego? Dlatego, że pan mnie o to nie spytał. 

Mogło to być zwykłe niedopatrzenie, zgoda. Wtedy zdawało mu się, że lekarz nie pyta z 

zakłopotania,  inaczej  nie  umiał  sobie  tego  wytłumaczyć.  Byłoby  to  pytanie  jak  najbardziej 

naturalne,  ale  nie  padło.  A  tylko  zatrzymało  na  chwilę  rozmowę,  jak  opuszczona  linijka  na 

czytanej stronicy zatrzymuje przyswajanie treści. Przecież nawet Livia odruchowo go spytała, 

gdzie  znalazł  powieść  Simenona.  A  lekarz  takie  pytanie  pominął.  Dlatego,  że  doskonale 

wiedział, gdzie zostały porzucone kask i plecaczek. 

— 

Ależ...  panie  komisarzu!  Można  podać  dziesiątki  przyczyn,  dla  których  nie 

spytałem  pana,  gdzie  znaleźliście  te  rzeczy!  Bierze  pan  pod  uwagę  stan  ducha,  w  jakim  się 

wtedy znajdowałem? Chce pan wznieść Bóg wie jaki gmach na wątlutkiej nici tej... 

— 

...pajęczyny,  powiada  pan?  Nawet  pan  sobie  nie  wyobraża,  jak  trafna  jest 

pańska przenośnia. Mogę panu wyznać, że mój gmach początkowo wsparł się na nitce jeszcze 

bardziej wątłej. 

— 

Jeżeli sam pan twierdzi... 

— 

Tak  było.  Oparłem  się  na  zachowaniu  pańskiej  bratanicy.  Na  tym,  co 

powiedział mi Francesco, wówczas jej chłopak. Wie pan, że Susanna się z nim rozstała? 

— 

Wiem. Już mnie o tym zawiadomiła. 

— 

To kwestia delikatna. Sięgam po nią z pewnym ociąganiem, ale... 

— 

Ale zmusza pana do tego pański zawód. 

background image

— 

Chyba  pan  nie  sądzi,  że  kierując  się  wymogami  mego  zawodu,  postąpiłbym 

właśnie  tak,  jak  postępuję?  Zdanie,  które  wypowiadałem,  miało  się  kończyć  inaczej:  „...ale 

chcę znać prawdę”. 

Lekarz nic na to nie odpowiedział. właśnie wtedy na progu domu pojawiła się kobieca 

sylwetka, zrobiła krok i się zatrzymała. 

Ofezu! Powtarza się tamto  przywidzenie! Znowu  widać  samą głowę bez ciała, długie 

jasne włosy jakby zawieszone w powietrzu. Identyczna głowa jak ta, którą zobaczył w centrum 

pajęczyny! Jednak od razu zrozumiał, że widzi Susan - nę w czerni,  w ścisłej żałobie, i że jej 

suknia zlewa się bez reszty z ciemnością nocy. 

Dziewczyna ruszyła w  ich kierunku, usiadła  na  ławce. Światło tu nie dochodziło,  jej 

włosów  można  się  było  tylko  domyślać,  były  jak  plama  odrobinę  mniej  intensywnej 

ciemności.  Nie  przywitała  się  z  komisarzem.  Montalbano  zdecydował  się  mówić  dalej,  tak 

jakby jej tu nie było. 

— 

Jak to się dzieje między narzeczonymi, Susanna i Francesco obcowali ze sobą 

intymnie. 

Lekarz obruszył się, urażony. 

— 

Pan  jednak  nie  ma  prawa  o  tym...  A  ponadto  jakie  to  ma  znaczenie  dla 

pańskiego śledztwa? - powiedział zirytowany.

— 

A tymczasem ma to znaczenie istotne. Otóż Francesco powiedział mi, że to on 

zawsze prosił o to... chyba mnie pan rozumie. Natomiast tego popołudnia przed porwaniem to 

Susanna przejęła inicjatywę. 

— 

Panie  komisarzu,  szczerze  mówiąc,  nie  wiem,  co  tu  mają  do  rzeczy  cielesne 

doznania  mojej  bratanicy. Zastanawiam  się,  czy  wnioskuje pan  niedorzecznie,  czy  może  nie 

jest świadom tego, co mówi. Pytam więc jeszcze raz: jakie to ma znaczenie? 

— 

Ma,  i  to  ważne.  Kiedy  Francesco  mi  o  tym  opowiadał,  wyraził  się,  że  być 

może  Susanna  coś  przeczuwała...  ja  jednak  w  przeczucia  nie  wierzę.  Wiem,  że  szło  o  coś 

całkiem innego. 

— 

A o co, pańskim zdaniem? - spytał kpiąco lekarz. 

— 

O rozstanie. 

Jak  to  powiedziała  Livia  wieczorem  przed  odjazdem?  „To  są  ostatnie  godziny,  jakie 

spędzamy razem.  Nie chcę ich popsuć”. Chciała, żeby  się kochali.  A  przecież  rozstawali  się 

na  krótko.  A  gdyby  mieli  rozstać  się  na  długo  czy  na  zawsze?  Susanna  już  postanowiła, 

niezależnie od tego, czy jej plan się powiedzie, czy nie, że to oznacza nieuchronnie koniec ich 

miłości. Ze taką dotkliwie wysoką cenę musi zapłacić. 

background image

— 

Przecież już dwa miesiące wcześniej złożyła podanie o wyjazd do Afryki. Od 

dwóch miesięcy wiedziała o rozstaniu. Z pewnością od chwili, kiedy ułożyła sobie w głowie 

ten dragi plan. 

— 

Jaki plan? Chyba pan zdaje sobie sprawę, że jednak nadużywa pan teraz... 

— 

Ostrzegam pana - powiedział lodowato Montal - bano. 

— 

Myli się pan zarówno w zadawaniu  mi pytań,  jak  i w udzielaniu odpowiedzi. 

Przyszedłem tu grać w otwarte karty i wyjaśnić panu to, czego się domyślam... a raczej to, na 

co mam nadzieję. 

Dlaczego  użył  słowa  „nadzieja”?  Dlatego,  że  właśnie  to  słowo  było  decydujące.  To 

ono  sprawiło,  że  jedna  szala  wagi  opadła.  Na  korzyść  Susanny.  Właśnie  słowo  „nadzieja” 

ostatecznie przeważyło, kiedy decydował się, jak ma postąpić. 

To  słowo wstrząsnęło  lekarzem do głębi.  Nie  był  zdolny  nic  na  nie odpowiedzieć.  A 

wtedy  w  ciszy,  w  ciemnościach  po  raz  pierwszy  odezwała  się  dziewczyna.  Mówiła  głosem 

niepewnym,  ale  właśnie  jakby  przepełnionym  nadzieją.  Nadzieją,  że  została  zrozumiana 

całkowicie. Do głębi swego serca. 

— 

Powiedział pan... o nadziei? 

— 

Tak. O nadziei na to, że ktoś, kto jest zdolny do namiętnej nienawiści, potrafi 

się zmienić, stać się również zdolny do namiętnej miłości. 

Z  ławki,  na której  siedziała dziewczyna,  doszło go szlochanie,  które  szybko ucichło. 

Montalbano zapalił papierosa i w świetle zapalniczki zobaczył, że ręka lekko mu drży. 

— 

Zapali pan? - spytał lekarza. 

— 

Nie. Już to panu mówiłem. 

Oboje  twardo  się  trzymali  złożonych  sobie  przyrzeczeń.  Oni  oboje,  rodzina 

Mistrettów. Tym lepiej. 

— 

Wiem,  że  nie  doszło  do  żadnego  porwania.  Wracając  tamtego  wieczoru  do 

domu, pani, Susanno, pojechała inną drogą, tą polną, którą nikt nie jeździ i na której czekał na 

panią  stryj w swoim terenowym aucie.  Zostawiła pani skuter, wsiadła do auta stryja,  skuliła 

się w jego wnętrzu. Pojechaliście do willi pana doktora. Tam, w tym budynku za domem, już 

wszystko  przygotowaliście:  zapasy  żywności,  legowisko.  W  żadnym  razie  nie  mogła  tam 

wejść służąca. Komu zresztą przyszłoby do głowy, że porwanej trzeba szukać w domu stryja? 

Tam  nagraliście  telefoniczne  komunikaty,  a  pan,  panie  doktorze,  zniekształcając  głos, 

zapomniał  się  i  wymienił  sumę  okupu  w  miliardach,  bo  w  pewnym  wieku  trudno  się 

przyzwyczaić do liczenia w euro. Tam zrobiliście polaroidem zdjęcia i na odwrocie jednego 

napisał pan to znaczące zdanie,  starając się,  by pana pismo było dostatecznie czytelne, gdyż 

background image

na  co  dzień,  jak  u  wszystkich  lekarzy,  czyta  się  je  z  trudem.  Nigdy  do  tego  budynku  nie 

wszedłem, a mimo to mogę panu z całym przekonaniem powiedzieć, że jest tam odgałęzienie 

linii telefonicznej, niedawno doprowadzone... 

— 

Skąd ma pan tyle pewności? - spytał Carlo Mi - stretta. 

Stąd, że zrozumiałem,  jak znakomicie zadbaliście o to, żeby oddalić od siebie 

wszelkie podejrzenia.  Wspaniale wykorzystaliście nadarzające się okazje. Kiedy Susanna się 

zorientowała,  że  przyjechałem  do  pańskiej  willi,  zatelefonowała  odtworzyła  zarejestrowany 

komunikat,  ten  z  sumą  okupu,  podczas  gdy  ja  właśnie  rozmawiałem  z  panem.  Ale  ja 

słyszałem na łączu odgłos, jaki się rozlega, kiedy ktoś podnosi słuchawkę. Jeszcze wtedy tego 

nie  rozumiałem.  Niewiele  zresztą  trzeba,  żeby  uzyskać  potwierdzenie  tego  faktu,  wystarczy 

sprawdzić  w  centrali  telefonicznej.  I  już  samo  to  mogłoby  być  dowodem,  panie  doktorze. 

Chce pan, żebym mówił dalej? 

— 

Proszę. 

Powiedziała to Susanna. 

— 

Wiem  także,  ponieważ  sam  mi  pan  to  mówił,  doktorze,  że  w  tym  budynku 

znajduje się również nieużytko - wana już tłocznia. A skoro jest tam tłocznia, tuż obok musi 

być  też  kadź  potrzebna  do  fermentacji  moszczu.  I  gotów  jestem  się  założyć,  że  w 

pomieszczeniu z kadzią jest okno. Otworzył pan,  doktorze, to okno, kiedy robił pan zdjęcia, 

bo  fotografował  pan  w  dzień.  A  chcąc  lepiej  oświetlić  wnętrze  kadzi,  użył  pan  też  takiej 

lampy, jakiej używają mechanicy samochodowi. Ale w tej skądinąd starannej i przekonującej 

inscenizacji zaniedbaliście jeden szczegół. 

— 

Jeden szczegół? 

— 

Tak, panie doktorze.  Na fotografii zrobionej pola - roidem od krawędzi kadzi 

ciągnie się w dół jak gdyby pęknięcie. A to nie jest pęknięcie. 

— 

Tylko co? 

To  pytanie,  jak  wyczul,  gotowa  była  mu  zadać  także  Su  -  sanna.  Jeszcze  nie  mieli 

pojęcia, jakiego niedopatrzenia się dopuścili. Był pewien, że lekarz odwrócił głowę w stronę 

Su - sanny. Z pytaniem w oczach, czego ona w ciemnościach nie mogła zobaczyć. 

— 

To jest stary termometr do moszczu. Nie do rozpoznania, bo zarósł pajęczyną, 

poczerniał i zlewa się w jedno ze ścianą kadzi. I dlatego go nie zauważyliście. Ale musi tam 

wisieć,  jeszcze  można  go  zobaczyć.  I  to  on  jest  decydującym  dowodem.  Wystarczy,  że 

wstanę,  wejdę  do  willi,  podniosę  słuchawkę,  wezwę  dwóch  moich  agentów,  poproszę 

sędziego o nakaz i dokonam rewizji w pańskiej willi, doktorze. 

— 

Co  stanie  się  cennym  krokiem  w  przebiegu  pańskiej  kariery,  tak  przecież 

background image

zawrotnej - powiedział z drwiną Mi - stretta. 

— 

I znowu całkiem się pan myli. Nie mam już w mojej karierze żadnych kroków 

do zrobienia, ani cennych, ani niecennych. A tego, co teraz czynię, nie czynię dla pana. 

— 

Tylko dla mnie? 

W głosie Susanny brzmiało zaskoczenie. 

Tak,  robię  to  dla  ciebie.  Ponieważ  zdumiała  mnie  wielkość,  siła  i  czystość  twojej 

nienawiści,  wstrząsnęło  mną  całe  to  przeklęte  zło,  które  zdołało  w  tobie  osiąść,  ten  chłód, 

odwaga i cierpliwość, z jakimi dokonałaś tego, czego dokonałaś, ta twoja  świadomość ceny, 

jaką musisz za to zapłacić, i ta twoja gotowość, by ją zapłacić. Robię to też dla siebie, bo nie 

jest  słuszne,  że  zawsze  jeden  człowiek  cierpi,  a  drugi  korzysta  z  ceny  zapłaconej  za  to 

cierpienie i z przywilejów tak zwanego prawa. Ponieważ ktoś, kto już doszedł niemal do kresu 

swojej kariery, może zbuntować się przeciw temu stanowi rzeczy, do którego zachowania się 

przyczyniał. 

Komisarz  wciąż  milczał,  nie  odpowiedział  na  jej  pytanie.  Wtedy  Susanna  wygłosiła 

zdanie, które miało być tylko stwierdzeniem, nie miało zabrzmieć jak pytanie. 

— 

Pielęgniarka powiedziała mi, że chciał pan widzieć mamę. 

Tak,  chciałem  ją  zobaczyć.  Chciałem  ją  widzieć  w  łóżku,  straszliwie  zmienioną, 

widzieć  nie  tylko  ciało,  co  jest  jak  gdyby  przedmiotem,  ale  jednak  przedmiotem,  który  się 

skarży,  który  niezmiernie  cierpi...  Chciałem  ją  widzieć,  bo  wtedy  jeszcze  dobrze  nie 

rozumiałem, skąd wzięła początek twoja nienawiść, gdzie zapuściła korzenie i jak nieustannie 

wzrastała,  gdy  tymczasem  w  pokoju  wzmagał  się  zaduch  choroby,  lekarstw,  ekskrementów, 

potu, wrzodów ropnych, rozkładu, które niszczyły serce tego leżącego na łóżku przedmiotu. Ta 

nienawiść,  którą przekazywałaś  wszystkim bliskim.  Nie,  nie ojcu,  twój  ojciec nigdy o niczym 

nie  miał  pojęcia,  nie  wiedział,  że  całe  to  uprowadzenie  było  na  niby,  i  cierpiał,  z  udręką  je 

przeżywał, bo wierzył, że było prawdziwe... Ale tę cenę także gotowa byłaś zapłacić, ponieważ 

namiętnej  nienawiści,  tak  jak  i  namiętnej  miłości,  nie  mogą  zatrzymać  nawet  rozpacz  i  łzy 

kogoś, kto w niczym nie zawinił. 

— 

Tak, chciałem widzieć chorą, żeby zdać sobie ze wszystkiego sprawę. 

Od  strony  morza  rozległy  się  grzmoty.  Błyskawice  były  daleko,  ale  burza  już  się 

przybliżała. 

— 

Ponieważ pani pomysł, żeby zemścić się na swoim wuju inżynierze, zrodził się 

tam,  w  tamtym  pokoju,  jednej  z  tych  przerażających  nocy,  które  spędzała  pani  przy  matce. 

Czy  nie  było  właśnie  tak,  Susanno?  Najpierw  odczuwała  pani  tylko  wielkie  zmęczenie, 

przygnębienie,  rozpacz,  ale  ten  pomysł  już  się  zrodził,  coraz  trudniej  było  się  go  wyrzec.  I 

background image

wtedy,  niemal  dla  zabicia  czasu,  zaczęła  się  pani  zastanawiać,  jak  można  urzeczywistnić  tę 

myśl, która już panią zawładnęła. Doskonaliła pani cały plan noc po nocy. A potem poprosiła 

stryja, żeby pani pomógł, ponieważ... 

Chwileczkę.  Tego  „ponieważ”  nie  możesz  wyjawić.  To  ci  przyszło  do  głowy  nagle, 

spontanicznie, musisz naprzód wszystko to rozważyć. 

— 

Proszę  dopowiedzieć,  panie  komisarzu  -  rzekł  powoli,  lecz  zdecydowanie 

lekarz.  -  Ponieważ...  Ponieważ  Susanna  domyśliła  się,  że  ja  całe  życie  byłem  zakochany  w 

Giulii. Beznadziejną miłością, która uniemożliwiła mi ułożenie sobie własnego życia. 

— 

A  wtedy  pan,  doktorze,  zaczął  z  pasją  pomagać  Su  -  sannie  w  zniszczeniu 

dobrego imienia  inżyniera Peruzzo.  Doskonale reżyserował pan reakcje opinii publicznej.  A 

ciosem  dobijającym  była  zamiana  walizki  z  pieniędzmi  na  torbę  wypełnioną  pociętymi 

gazetami. 

Zaczęło kropić. Montalbano wstał. 

— 

Zanim odejdę, powiem jeszcze, że moje sumienie... - Jego głos zaczął brzmieć 

zbyt solennie, lecz komisarz nie umiał tego przezwyciężyć. - Sumienie nie pozwala mi, żeby 

za moją zgodą te miliardy zostały... 

W  naszych  rękach?  -  dokończyła  Susanna.  -  Tych  pieniędzy  już  tutaj  nie  ma.  Nie 

zatrzymaliśmy dla siebie ani centa z tej sumy, którą mama pożyczyła bratu i której już nigdy 

nie dostała z powrotem. Stryjowi pomógł w tym jeden z jego pacjentów, który nigdy nikomu 

nie  powie,  że  te  pieniądze  zostały  rozdane  i  już  w  większości  przesłane  za  granicę. 

Przypuszczam,  że  właśnie  teraz  wpływają  anonimowo  na  konto  co  najmniej  pięćdziesięciu 

organizacji dobroczynnych. Jeśli pan chce, pójdę do domu i przyniosę panu ich listę. 

— 

Nie,  nie  trzeba  -  powiedział  komisarz.  -  Już  idę.  Zorientował  się,  że  lekarz  i 

dziewczyna także wstają z ławki. 

— 

Będzie pan jutro na pogrzebie? - spytała Susan - na. - Chciałabym, żeby...

Od autora

— 

Nie  -  powiedział  komisarz  -  nie  będę.  Życzyłbym  sobie  tylko,  pani  Susanno, 

żeby pani nie zawiodła pokładanej w niej nadziei. 

Czuł, że takie tyrady wygłaszają zwykle starzy ludzie, ale w tym wypadku nie miał o 

to do siebie żalu. 

— 

Powodzenia - powiedział półgłosem. 

Odwrócił  się,  podszedł  do  samochodu,  zapalił  motor,  odjechał,  ale  brama  była 

zamknięta i musiał się zatrzymać. Zobaczył, że nadbiega Susanna,  już cała mokra. Jej włosy 

w  deszczu  i  w  świetle  reflektorów  jakby  płonęły.  Otworzyła  mu  bramę,  nie  odwracając  się, 

background image

nie patrząc na niego. On także już nie odwróciłgłowywjejstronę. 

Kiedy  jechał do Marinelli, deszcz zmienił się w  gwałtowną ulewę.  W pewnej chwili 

musiał  się zatrzymać,  bo wycieraczki  nie  nadążały ze  zbieraniem wody z przedniej szyby. I 

nagle ulewa ustała. Kiedy wszedł do jadalni, zobaczył, że zostawił otwarte okno na werandę i 

cała  posadzka  jest  zalana  wodą.  Trzeba  ją  będzie  zebrać.  Zapalił  światło  na  werandzie  i 

wyszedł. 

Ulewa 

zalała 

także 

pajęczynę, 

zmyła 

ją, 

gałązki 

były 

czyste, 

lśniłynanichdrobnekrople. 

Tę powieść zmyśliłem, tak przynajmniej mi się wydaje. 

Dlatego  imiona  i  nazwiska  postaci,  nazwy  firm  i  instytucji,  sytuacje  i  wydarzenia, 

które pojawiają się w tej książce, nie mają żadnych związków z rzeczywistością. 

Ale  jeśli  ktoś  dopatrzy  się  tu  jakiegoś  odniesienia  do  faktów,  które  naprawdę  miały 

miejsce, mogę go zapewnić, że nie było to moim zamiarem.