background image

Tytuł oryginału: That Burke Man 

Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 1995 

Przekład: Andrzej Panas 

Redakcja: Mira Weber 

Korekta: Stanisława Lewicka Maria Kaniewska 

© 1995 by Diana Palmer 

© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z 
o.o. Warszawa 1996 

Wszystkie  prawa  zastrzeżone,  łącznie  z  prawem  reprodukcji  części  lub  całości 
dzieła w jakiejkolwiek formie. 

Wydanie  niniejsze  zostało  opublikowane  w  porozumieniu  z  Harlequin 
Enterprises II B.V. 

Wszystkie  postacie  w  tej  książce  są  fikcyjne.  Jakiekolwiek  podobieństwo  do 
osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe. 

Znak  firmowy  wydawnictwa  Harlequin  i  znak  serii  Harlequin  Desire  są 
zastrzeżone. 

Skład i łamanie: Studio Q 

Printed in Germany by ELSNERDRUCK 

ISBN 83-7070-830-7 Indeks 356948 

  

 

 

 

 

ROZDZIAŁ    PIERWSZY 

 

background image

Todd Burke usiadł pewniej na rozklekotanym krześle i zaczął przyglądać 

się  uważnie  otoczonemu  barierką  placowi,  na  którym  odbywało  się  rodeo. 
Poprawił na głowie stetsona, a następnie zerknął na buty i nogawki spodni. Nie 
pomyślał  o  tym,  że  rodeo  to  nie  kościół.  Od  wielu  lat  nie  pracował  u  ojca,  a 
ostatnie występy jeździeckie Cherry też już poszły w zapomnienie. 

Myśl  o  córce  sprawiła  mu  wyraźną  przyjemność.  Ta  dziewczyna 

naprawdę  nieźle  radziła  sobie  z  koniem.  Brakowało  jej  tylko  pewności  siebie. 
Była  żona  Todda  nie  pochwalała  tej  nagłej  pasji.  Ale  Todd  był  dumny  z  córki. 
Dzięki  niej  z  mniejszą  przykrością  wspominał  swoje  małżeństwo  zakończone 
sześć  lat  temu  szybkim  rozwodem.  Sąd  przyznał  mu  wówczas  opiekę  nad 
Cherry,  ponieważ  Marie  i  jej  nowy  mąż  byli  zbyt  pochłonięci  interesami,  żeby 
zająć się dziewczynką. 

Obecnie  Cherry  była  czternastoletnią  pannicą  i  od  czasu  do  czasu  mogła 

mu  nawet  pomóc  w  prowadzeniu  firmy  komputerowej.  Jednak  Todd  często 
czynił  sobie  wyrzuty,  że  nie  poświęca  córce  dostatecznie  dużo  czasu  i  uwagi. 
Cóż,  był  przecież  dyrektorem  firmy  i  nie  mógł  wszystkiego  zrzucać  na 
podwładnych. 

Ale  praca  nudziła  go  coraz  bardziej.  Miał  już  za  sobą  najtrudniejszy,  ale 

jednocześnie  najciekawszy  okres.  Zarobił  miliony  i  teraz  pozostawało  mu 
odcinanie  kuponów  od  tego,  co  wypracował  wcześniej.  Miał  nadzieję,  że 
parotygodniowy  urlop  w  czasie  wakacji  Cherry  pozwoli  mu  znaleźć  coś 
nowego,  ekscytującego  w  jego  życiu  i  pracy,  jednak  szybko  stwierdził,  że  już 
samo  myślenie o tym za  bardzo  go  nuży.  Teraz czekał  niecierpliwie  na występ 
córki.  Przyjechali  do  Jacobsville,  ponieważ  miał  tu  wystąpić  ulubiony  jeździec 
Cherry. Zresztą miasteczko położone było niedaleko Victorii, gdzie znajdowała 
się  teksaska  siedziba  firmy.  Nie  planowali  udziału  dziewczynki  w  konkursie. 
Córka spytała pod wpływem nagłego impulsu, czy może wystąpić, a on w końcu 
się  zgodził.  Nie  liczyli  na  wiele,  ponieważ  poziom  rodeo  był  wysoki,  a  Cherry 
mogła co najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę. 

Głos  spikera  wyrwał  go  z  zamyślenia.  Usłyszał  swoje  nazwisko,  a 

następnie zobaczył postać w kapeluszu z szerokim rondem. Przez moment miał 
wrażenie,  że  to  on  sam  wyjechał  na  arenę.  Cherry  miała  podobną  sylwetkę, 
zwłaszcza  teraz,  kiedy  siedziała  pochylona  na  koniu.  Todd  obserwował  jej 
przejazd  i  serce  w  nim  zamarło.  Cherry  popełniała  podstawowe  błędy.  Oboje 
wiedzieli,  że  nie  wygra  rodeo,  ale  Todd  liczył  po  cichu  na  to,  że  przynajmniej 
nie będzie ostatnia. 

-  Ależ  to  kompromitujące  -  usłyszał  jakiś  żeński  głos.  -  Ta  dziewczyna 

nigdy  nie będzie dobra. Wprawdzie zupełnie  nieźle trzyma się  na koniu, ale po 
prostu nie potrafi jeździć. Czegoś jej brakuje. 

background image

Todd  wzdrygnął  się  na  dźwięk  tego  głosu.  Dosłyszał  w  nim  poczucie 

wyższości,  którego  tak  nie  znosił.  Zwłaszcza  jeśli  ktoś  mówił  o  jego  córce. 
Szybko  też obejrzał się, żeby sprawdzić, kto pozwala sobie  na  podobne  uwagi. 
Kiedy w końcu dostrzegł tę kobietę, jego serce zabiło mocniej. 

Piękna wysoka blondynka, która tak obcesowo potraktowała umiejętności 

Cherry, zaczęła mówić o sobie towarzyszącemu jej mężczyźnie. Stwierdziła, że 
czuje się świetnie i że jest u szczytu formy. Nawet noga doskwiera jej mniej niż 
zwykle.  Oczywiście  będzie  musiała  uważać  na  plecy,  ale  to  już  drobnostka. 
Najważniejsze, że znów pokaże się na rodeo. 

Oparła  się  o  barierkę  i  raz  jeszcze  spojrzała  na  Cherry.  Dziewczynka 

wykonywała  zwrot.  Zachowywała  się  tak,  jakby  usłyszała  jej  uwagę  i  to 
speszyło  ją  jeszcze  bardziej.  Jane  zrobiło  się  głupio.  Młodociana  zawodniczka 
najwyraźniej  bała  się  gwałtownych  manewrów.  Powiedziała  o  tym  stojącemu 
obok  kowbojowi,  a  on  skinął  głową.  Ta  Chenny  czy  Cherry  musiała  być 
nowicjuszką, ponieważ Jane nigdy nie słyszała jej nazwiska, a przecież od wielu 
lat brała udział (i wygrywała!) w różnych zawodach. 

Jane  nie  miała  ochoty  na  dalsze  obserwacje.  Postanowiła  rozprostować 

nogi.  Skierowała  się  więc  do  wyjścia,  nie  rozglądając  się  dokoła.  Nagle  na  jej 
drodze pojawił się ubłocony męski but. Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się 
dzieje.  Dostrzegła  dryblasa  w  nieokreślonym  wieku,  o  ciężkim,  stalowym 
spojrzeniu.  Nawet  nie  podniósł  się  z  krzesła.  Wyciągnął  po  prostu  nogę  i 
zagrodził jej przejście. 

Jane  otworzyła  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  ale  mężczyzna  odezwał  się 

pierwszy: 

-  Kto  pani  pozwolił  krytykować  tę  dziewczynę?!  -  huknął  na  nią.  - 

Wszystko słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna w ogóle zabierać głosu 
w tych sprawach! 

Jane  spojrzała  na  niego  ze  zdumieniem.  Nie,  ten  facet  również  nie 

pokazywał się na rodeach. A przynajmniej nie w Teksasie.  

-  Kim  pani  jest?  Modelką?  Pewnie  pracuje  pani  tutaj  na  rodeo,  co?  Jako 

hostessa… 

Todd aż zaśmiał się w duchu, ponieważ blondynka wyglądała na zupełnie 

zbitą  z  pantałyku.  Wpatrywała  się  w  niego  z  otwartymi  ustami,  jakby  ujrzała 
jakieś dziwne zwierzę. 

background image

-  Czy  pani  w  ogóle  rozumie  moje  pytanie?  -  dodał  po  chwili,  patrząc  na 

nią z politowaniem. 

Jane  powoli  zaczynała  dochodzić  do  siebie.  Nie  spodziewała  się  takiego 

ataku i potrzebowała czasu, żeby ochłonąć. 

- Doskonale rozumiem - powiedziała twardym, ostro brzmiącym głosem. - 

Nie  mam  jednak  zamiaru  odpowiadać  na  podobne  impertynencje.  Chciałabym 
przejść. - Wskazała nogę, która spoczywała przed nią niby szlaban. 

-  Nie  tędy.  -  Mężczyzna  zarechotał,  najwyraźniej  bardzo  z  siebie 

zadowolony. 

- A właśnie, że tędy. 

Jane  schyliła  się,  syknęła,  ponieważ  poczuła  nagły  ból  w  plecach,  a 

następnie  chwyciła  nogę  mężczyzny,  uniosła  ją  do  góry  i  pchnęła  lekko. 
Wiedziała,  że  rozchwiane  krzesło  nie  wytrzyma  tego  naporu.  Siedzący  obok 
kowboje,  którzy  obserwowali  jazdy  z  kamiennymi  twarzami,  teraz  nie  potrafili 
ukryć  rozbawienia.  Mężczyzna  zaczął  gramolić  się  z  ziemi,  ale  to  już  nie 
interesowało  Jane.  Ruszyła  do  wyjścia,  gdzie  czekał  jej  opiekun,  pomocnik  i 
najlepszy przyjaciel, Tim Harley. 

Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to przyprowadził jej 

ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła wargi i spróbowała go dosiąść. 

- Nie powinnaś dzisiaj jeździć - gderał Tim. - Masz jeszcze czas. Przecież 

widzę, co się dzieje. 

-  Ależ,  Tim!  Przecież  nie  mogłam  nie  przyjąć  zaproszenia.  Byłoby  ci 

wstyd za mnie, sam przyznaj - tłumaczyła, starając się nie myśleć o bólu. 

- Nikt nie oczekiwał, że wystąpisz - ciągnął Harley. - Wszyscy myśleli, że 

po prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, jako wielokrotna zwyciężczyni. 

Jane usadowiła się w siodle. W samą porę, ponieważ zauważyła, że zbliża 

się do niej dryblas w szarym stetsonie. Na szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i 
ruszyła  na  plac.  Jane  była  tutaj  legendą.  Niestety,  musiała  przed  rokiem 
zakończyć występy. Jednak wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali. 

-  Proszę  państwa  -  rozległ  się  głos  spikera.  -  Oto  Jane  Parker. 

Najpiękniejsza  i  najlepsza. Zwyciężczyni  wielu zawodów. Obecnie, jak wiecie, 
nie występuje, ale wciąż wspaniale trzyma się na koniu. 

background image

Jane  posłała  uśmiech  wiwatującym  tłumom.  Był  to  prawdziwy  wyczyn, 

zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z trudem utrzymywała się na koniu. 

Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową rozetkę. 

- Nawet nie próbuj zsiadać - powiedział, zasłoniwszy dłonią mikrofon. 

Posłuchała jego rady. 

- Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi. - Głos Boba znów rozbrzmiewał 

z  pełną  siłą.  -  Wszyscy  współczujemy  Jane  z  powodu  tragicznej  śmierci  ojca, 
Orena  Parkera,  wspaniałego  jeźdźca  i  dwukrotnego  mistrza  świata  w  rzutach 
lassem.  Organizatorzy  tego  rodeo  chcieliby  uczcić  jego  pamięć.  Jane,  przyjmij 
od nas tę pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z tobą. Proszę państwa, Jane 
Parker!  

Zgromadzeni na rodeo widzowie znowu zaczęli wiwatować. Jane uniosła 

do góry rozetkę, a następnie przypięła ją sobie do piersi. Bob podał jej mikrofon. 
Podziękowała  w  krótkich,  lecz  serdecznych  słowach  za  pamięć  i  w  obawie,  że 
za chwilę spadnie z konia, skierowała się szybko do wyjścia. 

W  końcu  znalazła  się  poza  placem.  Jednak  tutaj  czekała  na  nią  pierwsza 

niespodzianka  -  nie  mogła  zsiąść  z  konia.  Zaraz  też  pojawiła  się  i  druga  w 
postaci  gniewnego  kowboja  o  stalowym  spojrzeniu.  Mężczyzna  chwycił 
wędzidło i skrzywił z pogardą usta. 

-  Patrzcie,  patrzcie,  kto  by  powiedział,  że  taka  z  ciebie  mistrzyni.  -  Bez 

ogródek zaczął jej mówić per "ty". - Siedzisz na tym koniu, jakbyś połknęła kij. 
Dawno nie widziałem kogoś, kto jeździłby gorzej. 

Uśmiechnął się do niej kpiąco, a następnie mrugnął porozumiewawczo. 

- A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, co? 

Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że plecy bolały ją 

nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła tylko z wyczerpania i złości. 

-  Tfu!  -  splunął  arogancki  kowboj.  -  Nie  wiedziałem,  że  jesteś  taka. 

Zupełnie bez ikry. 

- Trzymaj się, Jane! Już idę! - dobiegł do niej głos opiekuna. 

Odwróciła  się  trochę,  żeby  móc  go  widzieć.  Biegł  do  niej  z  rozwianą 

brodą.  Zmarszczone  czoło  i  grymas  na  twarzy  powodowały,  że  wyglądał  na 
starszego, niż był w rzeczywistości. 

background image

- Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów - ciągnął Tim. - I 

co? Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci pomogę. Tylko spokojnie. Nie 
musisz się spieszyć.  

Tim pogładził ją delikatnie po nodze. Jane poczuła się nieco lepiej. 

-  Czy  zawsze  trzeba  jej  pomagać  zsiadać  z  konia?  -  drwił  dalej 

nieznajomy.  -  Wydawało  mi  się,  że  gwiazdy  rodeo  powinny  same  sobie  z  tym 
radzić. 

Mężczyzna  nie  mówił  z  teksaskim  akcentem.  W  ogóle  trudno  było 

określić, skąd pochodzi. Tim łypnął na niego niechętnie. 

-  Niech  pan  lepiej  uważa,  bo  napyta  pan  sobie  biedy  -  powiedział.  - 

Ludzie  tutaj  są  spokojni,  ale  pewnych  rzeczy  nie  będą  tolerować.  Zwłaszcza 
jeśli  idzie  o  Jane.  No  chodź,  myszko  -  zwrócił  się  bezpośrednio  do  swojej 
ulubienicy. - Jakoś sobie z tym poradzimy. 

Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli zaczęło świtać, 

Po  pierwsze  zauważył,  że  twarz  blondynki  jest  biała  jak  prześcieradło,  a  po 
drugie, że zaciska zęby tak, jakby walczyła z bólem. 

Stary  mężczyzna,  który  pomagał  jej  zsiąść  z  konia,  nie  wyglądał  na 

siłacza.  Był  niski  i  zasuszony.  W  zasadzie  tylko  jego  gęsta,  długa  broda 
sprawiała wrażenie potężnej. Można by pomyśleć, że należała do kogoś innego. 

Todd przesunął się nieco do przodu. 

- Zaraz, może pomogę. 

Tim  zmierzył  go  badawczym  wzrokiem  i  natychmiast  skinieniem  głowy 

wyraził  aprobatę.  Jeśli  nawet  nieznajomy  nie  był  zbyt  mądry,  to  z  całą 
pewnością bardzo silny. 

- Niech pan pamięta, że nie może upaść - powiedział. 

- Inaczej nawet gorset jej nie pomoże. 

Gorset?  Tak,  to  wiele  wyjaśniało.  Todd  wyczuł  go  pod  palcami,  kiedy 

chwycił dziewczynę wpół. Drżała na całym ciele. Dostrzegł też łzy płynące z jej 
oczu. 

- Nie mogę - szepnęła. - Nie mam siły. 

background image

-  Niech  pani  chwyci  mnie  za  szyję.  -  Todd  natychmiast  powrócił  do 

oficjalnych form. - Trzeba tylko unieść nogę, reszta pójdzie łatwo. 

Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły. 

-  Nie  przejmuj  się,  Tim  -  powiedziała  słabym  głosem.  -  Na  pewno  sobie 

poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia. 

Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze silniejszy. Jednak 

Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej siły do ciała nieznajomego, jakby 
to była ostatnia deska ratunku. 

- Dokąd teraz? - spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w jego ramionach. 

Tim  podrapał  się  w  czoło  i  rozejrzał  bezradnie  dokoła.  Dlaczego  nie 

pomyślał  o  tym  wcześniej?  Przecież  Jane  nie  będzie  mogła  chodzić  po  takiej 
jeździe. 

-  Tam  -  powiedział  w  końcu,  wskazując  samochód  z  przyczepą,  stojący 

kilkadziesiąt metrów dalej. 

Todd  ruszył  w  jego  kierunku.  Drzwi  do  przyczepy  były  otwarte. 

Wewnątrz  znajdował  się  wózek  na  kółkach,  a  także  niewielka  kanapa.  Twarz 
jasnowłosego kowboja zasępiła się na widok wózka. 

-  Mówiłem  ci,  mówiłem  setki  razy  -  gderał  Tim.  -  Popatrz,  co  narobiłaś. 

Znowu rehabilitacja się przedłuży. 

- Nie, tylko nie tam - jęknęła dziewczyna na widok wózka. 

- Tam ci będzie najlepiej - mruknął Tim. 

- Nie, wolę usiąść na kanapie. 

Todd przystanął zdezorientowany przed otwartym samochodem. 

- Proszę, wolę kanapę - powtórzyła Jane, drżąc z bólu. 

- Zaraz dam ci środki przeciwbólowe. 

Tim  wskoczył  pierwszy  do  przyczepy  i  zaczął  myszkować  w  niewielkiej 

kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie najdelikatniej, jak potrafił. 

- Dziękuję - szepnęła. 

background image

- Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę - powiedział. - Ale moja 

córka wcale nie jest taka zła. Dopiero zaczęła się uczyć. 

Jane powoli kojarzyła fakty. Musiała chwilę pomyśleć, żeby przypomnieć 

sobie  to,  co  wydarzyło  się,  zanim  poczuła  potworny  ból.  Po  chwili  jednak 
zrozumiała  całą  sytuację.  Postępowanie  mężczyzny  wydało  jej  się  bardziej 
racjonalne, co nie znaczyło, że je pochwalała. 

-  Przykro  mi,  że  tak  pan  odebrał  moją  krytykę  -  powiedziała  po  chwili 

namysłu.  -  Wcale  nie  uważam,  żeby  pańska  córka  była  zła.  Chodzi  o  to,  że  po 
prostu  boi  się  zwrotów.  To,  niestety,  widać.  Ktoś  powinien  jej  pomóc,  żeby 
nauczyła się radzić sobie ze strachem. 

-  Umiem  jeździć  konno,  ale  to  wszystko  -  stwierdził  nieznajomy.  -  Nie 

znam  się  na  rodeo,  mimo  że  w  Wyoming  jest  ono  prawie  tak  popularne  jak  w 
Teksasie. 

- Jesteście z Wyoming? - zapytała. 

-  Tak.  Przenieśliśmy  się  tu  parę  tygodni  temu,  żeby…  żeby…  -  Nie 

wiedział czemu, ale nie chciał powiedzieć tej kobiecie o rozwijającej się firmie. 
- Żeby być bliżej matki Cherry. Tak ma na imię moja córka - dodał po chwili. 

Obecność  Marie  w  Victorii  nie  miała  najmniejszego  wpływu  na  tę 

decyzję.  Zresztą  nie  wiedzieli  w  ogóle,  że  tam  mieszka.  Ona  również 
przeprowadziła się w te okolice zupełnie niedawno. 

Todd  spojrzał 

na  blondynkę.  Wyglądała 

na  zdziwioną 

jego 

wyjaśnieniami, ale nie pytała o nic. 

-  Och,  rozwiedliśmy  się  jakiś  czas  temu  -  powiedział.  -  Matka  Cherry 

zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.  

Jane skinęła głową. 

-  Czy  pańska  była  żona  jeździ  konno?  -  spytała.  -  Może  mogłaby  uczyć 

Cherry. 

Oczy nieznajomego pociemniały. 

-  Wprost  nienawidzi  koni  -  odparł.  -  Od  początku  była  przeciwna  temu 

występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła całymi dniami. 

- No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł - powiedziała Jane. 

background image

Zrobiło  jej  się  smutno.  Wyglądało  na  to,  że  mała  wychowywała  się  bez 

matki.  Jane  wiedziała,  co  to  znaczy.  Jej  mama  zmarła  na  zapalenie  płuc,  kiedy 
ona jeszcze chodziła do szkoły. 

Spojrzała  na  mężczyznę.  Powiedział,  że  pochodzą  z  Wyoming.  To 

wyjaśniało,  dlaczego  mówił  z  tak  dziwnym  akcentem.  Ból  nieoczekiwanie 
znowu  dał  znać  o  sobie.  Jane  syknęła,  nie  przygotowana  na  nowy  atak,  i 
poczuła, że robi jej się słabo. Musiała położyć się na kanapie. 

Tim  wrócił  po  chwili  z  kuchni.  Podał  jej  butelkę  z  colą  i  dwa  proszki. 

Jane połknęła je natychmiast. 

- Uff, zaraz będzie lepiej - westchnęła, opadając ponownie na wyściełane 

siedzenie. 

- Nic pani nie jest? 

- Nie, nie, już dobrze - odparła. 

Todd  nie  miał  tu  już  nic  do  roboty.  Pożegnał  się  i  wyszedł  z  przyczepy. 

Po chwili jednak dopędził go Tim. 

- Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc - powiedział. 

- Drobnostka - mruknął Todd. - Co jej się stało? 

Tim westchnął ciężko. 

- Miała wypadek samochodowy - wyjaśnił. - Jej ojciec zginął na miejscu, 

a Jane tkwiła w samochodzie przez parę godzin, zanim przyszła pomoc. Lekarze 
myśleli, że złamała kręgosłup. 

Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu samemu. 

- O nie, na szczęście nie było tak źle - uspokoił go Tim. - Okazało się, że 

wypadł  jej  dysk.  To  na  szczęście  mniej  poważne,  chociaż  bolesne  i  trudne  do 
wyleczenia. Nawet po paru latach mogą się odzywać jakieś bóle. 

- Rozumiem. - Todd pokiwał głową. 

Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę. 

- Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że nigdy nie widzieli 

kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu wysiłkowi woli udało jej się wstać tak 
szybko  z  wózka.  Ona  zawsze  musi  być  najlepsza.  Ma  to  po  ojcu.  Na  pewno 

background image

byłby  z  niej  teraz  dumny.  Oczywiście,  Jane  nigdy  już  nie  weźmie  udziału  w 
zawodach. 

- Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?! 

Tim pokiwał głową. 

-  Chciała  pokazać  wszystkim,  że  się  nie  poddała  i  nie  podda  -  odparł  po 

prostu. - Wie pan… Przepraszam, jak brzmi pana nazwisko, bo nie dosłyszałem? 

- Burke. Todd Burke. 

- Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać. 

Mężczyźni uścisnęli sobie prawice. 

-  Więc  wie  pan,  panie  Burke,  czasami  trzeba  zrobić  coś  głupiego,  żeby 

zamanifestować  swoją  postawę.  Byłem  temu  przeciwny,  ale  oczywiście 
rozumiem Jane. 

Todd  pokiwał  głową.  W  zasadzie  nie  było  już  nic  do  dodania.  Pożegnał 

się z Timem i skierował w stronę placu, z którego odpływali kolejni widzowie. 
Czuł  się  dziwnie.  Nigdy  nie  spotkał  tak  upartej  i  dumnej  kobiety.  Nie  miał 
wątpliwości co do tego, że za jakiś czas znowu dosiądzie ona konia. 

Żałował  też,  że  ich  znajomość  zaczęła  się  właśnie  w  ten  sposób. 

Jasnowłosa  Jane  na  pewno  chciała  dobrze.  Jej  krytyka  nie  była  przecież 
złośliwa.  Todd  nie  od  dziś  wiedział,  że  jest  przewrażliwiony  na  punkcie  córki. 
Cherry  była  przecież  jego  jedynym  dzieckiem,  jedyną  radością.  Chciał,  żeby 
spotykało ją wszystko, co najlepsze. 

Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z jednym z  młodych 

kowbojów. 

- Tato, widziałeś  ją?!  - wykrzyknęła.  -  Tę  panią z jasnymi włosami?!  To 

była sama Jane Parker! 

Todd  spojrzał  na  młodego  kowboja,  a  ten  przygarbił  się,  zaczerwienił,  a 

następnie zniknął z pola ich widzenia. 

- Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu. 

- Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był przecież taki 

miły. 

background image

Todd pogłaskał córkę po głowie. 

-  Przykro  mi,  kochanie,  ale  zdaje  się,  że  go  spłoszyłem  -  stwierdził  z 

westchnieniem. - Sama wiesz, że w takich sytuacjach zachowuję się jak słoń w 
składzie porcelany. 

Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała temu spokój. 

- Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. 

-  Twoją  idolkę.  Jane  Parker.  Ma  teraz  jakieś  problemy  z  plecami  i  nie 

może jeździć. 

Cherry zmarszczyła czoło. 

-  Słyszałam,  że  zrezygnowała  z  występów,  ale  nie  wiedziałam  nic  o 

kontuzji  -  powiedziała.  -  Przyjechałam  tu  specjalnie  dla  niej.  Widziałam  film  z 
zeszłorocznego rodeo i, mówię ci, była fan-ta-sty-czna! 

Toddowi  trudno  było  dzielić  entuzjazm  córki.  Zwłaszcza  po  tym,  co  się 

zdarzyło. 

- No tak, ja też  nie wiedziałem  nic o jej kontuzji  - westchnął. - Wszyscy 

popełniamy błędy. 

Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina nie skłaniała do 

drążenia  tematu.  Todd  był  chmurny  i  wyraźnie  z  czegoś  niezadowolony.  Po 
chwili jednak rozpogodził się i położył dłoń na ramieniu córki. 

- To twoje pierwsze rodeo - powiedział. - Dziwnym trafem organizatorzy 

nie przyznali ci żadnego trofeum, ale może mógłbym ci to jakoś wynagrodzić? 

Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy. 

-  Naprawdę,  tato?  Wiesz,  tak  chciałabym  porozmawiać  z  Jane  Parker. 

Możesz mnie z nią poznać? 

Todd  chrząknął.  Czy  powinien  powiedzieć  córce,  co  sądzi  o  jej  jeździe 

uwielbiana przez nią mistrzyni? 

- Jest bardzo  ładna  - dodała Cherry,  nie czekając na odpowiedź. - Mama 

też jest ładna, ale nie aż tak. 

Dziewczynka  posmutniała  na  wspomnienie  matki.  Spuściła  głowę  i 

spojrzała na czubki swoich butów do konnej jazdy. 

background image

-  Mama  nie  może  się  ze  mną  spotkać  w  przyszłym  tygodniu.  Będzie 

zajęta. Wspominała ci o tym? 

- Mhm. 

Nie  chciał  mówić  Cherry,  że  pokłócili  się  z  tego  powodu.  Marie  starała 

się  unikać  spotkań  z  córką.  Zwłaszcza  jeśli  w  pobliżu  znajdował  się  jej  nowy 
mąż, dla którego opuściła ich sześć lat temu. 

-  Zupełnie  nie  wiem,  co  ona  w  nim  widzi  -  ciągnęła  Cherry,  lustrując 

swoje buty. - Ciągle mu się coś nie podoba, a poza tym nie lubi ani zwierząt, ani 
dzieci.  Jak  można  z  kimś  takim  wytrzymać?  -  Głos  zaczął  jej  drżeć 
niebezpiecznie. 

Todd  pogładził  córkę  po  ramieniu.  Wiedział,  że  mimo  wielu 

nieporozumień wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z nią. Nie znosiła tylko 
nowego męża Marie. Zresztą było to uczucie odwzajemnione. 

-  No  wiesz,  on  jest  bardzo  inteligentny.  I  napisał  książkę.  Podobno  stała 

się bestsellerem. 

- Przecież ty też jesteś inteligentny i bogaty - argumentowała Cherry. 

-  To  co  innego.  Ja  sam  doszedłem  do  wszystkiego.  Nie  mam  dyplomu 

uniwersyteckiego. 

Cherry zachichotała. 

- On też  nie - powiedziała.  - Słyszałam, jak  mama  mówiła  przez telefon, 

że nie skończył studiów. Oczywiście on tego nie słyszał. 

Todd ponownie pogładził ją po ramieniu. 

-  Nie  przejmuj  się  tym  wszystkim.  Najważniejsze,  żeby  mama  była 

szczęśliwa. 

- Nie kochasz jej już? - spytała Cherry powodowana nagłym impulsem. 

Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak szczerze o tym, 

co  się  stało.  Wydawało  mu  się,  że  córka  nie  jest  na  ryle  dojrzała,  żeby  móc  to 
wszystko zrozumieć. 

- W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią ożenić - odparł. - 

Małżeństwo  wymaga  dobrej  woli  dwojga  osób.  Twoja  mama  miała  już  dosyć 
czekania, kiedy wrócę z pracy. Dlatego odeszła. 

background image

- Mnie też miała dosyć - szepnęła Cherry. 

Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie. 

-  Nie,  to  nieprawda.  Mama  wciąż  cię  kocha…  po  swojemu.  Powinnaś  to 

zrozumieć. 

-  Tak,  rozumiem,  rozumiem.  -  Cherry  zaczęła  kiwać  głową.  -  Wiem  też, 

że  powinieneś  pomyśleć  o  ponownym  małżeństwie.  Co  z  tobą  będzie,  kiedy  ja 
wyjdę za mąż? Todd stłumił uśmiech. 

- Zostanę sam. 

-  Właśnie!  -  triumfowała  córka.  -  Dlatego,  jeśli  nie  chcesz  mamy, 

powinieneś pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym zajmę. - Cherry nagle 
spoważniała. - Chciałabym pójść jesienią  do szkoły w Victorii. Mam już dosyć 
tego internatu. 

- Nigdy mi o tym nie mówiłaś. 

- Nie chciałam - przyznała niechętnie. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę z 

tych  wakacji.  Nie  przeszkadza  mi  nawet  twoja  praca.  I  tak  będziemy  się 
widywać częściej niż zwykle. 

Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w szare, podobne do 

jego własnych, oczy córki. 

-  Więc,  hm…  Stwierdziłem,  że  należy  mi  się  dłuższy  urlop  i  że…  że 

chętnie spędziłbym z tobą parę tygodni. 

Cherry  aż  podskoczyła  do  góry.  Wiadomość  ucieszyła  ją  tak  bardzo,  że 

nie  zwróciła  najmniejszej  uwagi  na  ślady  nieszczerości  w  jego  głosie.  Todd 
zastanawiał się właśnie, jak uda  mu się przetrwać bez pracy. Stwierdził jednak, 
że gotów jest wiele poświęcić, byle tylko Cherry była zadowolona. 

Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane Parker. On jednak 

wciąż o niej pamiętał. 

- To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie zauważyłeś, ale 

ciągle mam problemy - paplała Cherry. - Zwłaszcza ze zwrotami. 

Todd skinął głową. 

- Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić. 

background image

- Co? 

- Potem ci powiem - powiedział z tajemniczą miną. - Na razie chciałbym 

coś zjeść. Wprost umieram z głodu. 

- Ja też - zawtórowała mu Cherry. 

- To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji? - zapytał. 

- Świetny pomysł! - Cherry po raz kolejny podskoczyła do góry. Wsiedli 

do  starego  forda,  którego  Todd  wypożyczył  po  oddaniu  ferrari  do  przeglądu. 
Samochód zarzęził, kiedy  Todd przekręcił kluczyk w stacyjce, w końcu  jednak 
zapalił.  Po  chwiii  mknęli  już  w  stronę  miasteczka,  zostawiając  za  sobą  tuman 
kurzu. 

Znalezienie  chińskiej  restauracji  okazało  się  dosyć  trudne,  ponieważ  w 

Jacobsville  był  tylko  jeden  taki  lokal.  Poza  tym  znajdowało  się  tu  mnóstwo 
barów  i  restauracji  oferujących  potrawy  z  grilla  czy  z  rożna.  Po  skończonym 
posiłku  mieli  jeszcze  trochę  czasu  na  rozmowę,  a  następnie  znów  pojechali  na 
rodeo. Zaczynała się właśnie popołudniowa część zawodów. Cherry miała przed 
sobą jeszcze jeden występ. 

Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd wokół  beczek 

znów  jej  nie  wyszedł.  Skończyła  zebrawszy  słabe  oklaski  i  skierowała  się  na 
wybieg. Todd widział, że córka z trudem tłumi łzy. 

-  No,  no,  nie  przejmuj  się  -  powiedział,  chcąc  ją  pocieszyć.  -  Jeszcze 

wszystko przed tobą. 

-  Nie,  to  nie  ma  sensu  -  stwierdziła,  wycierając  odruchowo  suche  już 

oczy. - Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym pogodzić. 

Todd zatoczył ręką szeroki krąg. 

-  Czy  wiesz,  jak  wyglądałby  ten  plac,  gdyby  wszyscy  rezygnowali  po 

pierwszym  nieudanym  występie?  -  spytał.  -  Być  może  zostałoby  tutaj  paru 
zawodników,  a  może  nie  byłoby  nikogo!  Czy  wiesz,  co  stałoby  się  ze  mną, 
gdybym zrezygnował z pracy po pierwszej porażce?  

Cherry udało się jakoś uśmiechnąć. 

-  Nie  byłbyś  potentatem  komputerowym  -  stwierdziła  po  prostu.  -  A 

propos, nad czym teraz pracujesz? 

background image

-  Nad  programem  dla  księgowych  -  odparł,  zadowolony,  że  córka 

zapomniała o niedawnej porażce. 

-  Ee,  księgowość,  nudy.  -  Cherry  skrzywiła  się.  -  Kto  tego  w  ogóle 

potrzebuje? Wszyscy u mnie w szkole uważają, że osiągnąłeś szczyty, jeśli idzie 
o gry. 

Todd omal nie wybuchnął śmiechem. 

- Cieszę się z tego - powiedział. - Nie  mogę jednak zapominać o  małych 

firmach, które potrzebują tego programu. Pamiętaj, że… 

Todd  chciał  już  zaczął  wykład  na  ulubiony  temat,  ale  przerwał  mu 

radosny  pisk  Cherry.  Spojrzał  na  córkę,  nie  bardzo  wiedząc,  co  się  stało,  a 
następnie  skierował  wzrok  tam,  gdzie  dziewczynka  patrzyła  z  przejęciem  i 
zachwytem. 

- To Jane Parker! - zawołała do ojca. 

Jednak  początkowy  zachwyt  ustąpił  miejsca  smutkowi.  Jane  Parker 

siedziała  na  wózku  inwalidzkim.  Wyglądała  na  zmęczoną  i  przygnębioną.  Tim 
wiózł ją w kierunku  ich domu  na kółkach, do którego teraz doczepiono jeszcze 
przyczepę dla koni. Wszystko wskazywało na to, że chcą już odjechać. 

Todd  nie  mógł  na  to  pozwolić.  Już  wcześniej  przyszło  mu  do  głowy,  że 

mógłby poprosić jasnowłosą mistrzynię, by udzieliła Cherry paru lekcji. Dzięki 
temu  córka  miałaby  znakomitą  trenerkę,  a  Jane  nowe  zajęcie.  Todd  nie  wątpił, 
że wszystko poszłoby doskonale. 

 

 

 

 

  

ROZDZIAŁ   DRUGI 

 

- Pani Parker! - krzyknął Todd. 

background image

Jane  obejrzała  się  za  siebie  i  zauważyła  mężczyznę  z  jasnowłosą 

dziewczynką. Zacisnęła dłonie  na poręczach  inwalidzkiego wózka. Spotkanie  z 
Toddem Burkę było ostatnią rzeczą, na którą miałaby ochotę. 

- Słucham? - spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy widywano ją na 

wózku. 

-  To  moja  córka,  Cherry  -  przedstawił  dziewczynkę.  -  Chciała  panią 

poznać. 

Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie zapytał o zdanie. 

- Bardzo mi miło. 

- Co się pani stało? Czy coś panią boli? - dopytywała się Cherry. - To był 

wypadek, prawda? 

Jane skrzywiła się jeszcze bardziej. 

- Pani Parker rzeczywiście miała wypadek - odparł Todd. - Nie powinnaś 

o to pytać. 

Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec. 

-  Przepraszam.  Naprawdę  bardzo  mi  przykro  -  powiedziała  i  nie  zrażona 

pierwszym  niepowodzeniem,  podeszła  do  wózka.  Kucnęła  przy  nim  i  spojrzała 
Jane  prosto  w  oczy.  -  Jest  pani  naprawdę  wspaniała.  Widziałam  wszystkie 
kasety  z  pani  występami.  Nie  mogłam  przyjeżdżać  na  rodea,  ale  tatuś  kupił  mi 
filmy. To było naprawdę świetne. Chciałabym tak jeździć. Niestety, ciągle mam 
problemy ze zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo nie jest trenerem - paplała 
dziewczynka. - Czy będzie pani jeszcze mogła jeździć? 

- Cherry! - zagrzmiał Todd. 

- W porządku - powiedziała słabym głosem Jane. Oczy dziewczynki były 

czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani zakłamania. Jane rozluźniła się trochę. 
Najbardziej bała się udawanego współczucia. 

- Nie - odparła szczerze, po chwili zastanowienia. -  Lekarze twierdzą, że 

nie  będę  mogła  jeździć  konno.  A  w  każdym  razie  nie  będę  startować  w 
zawodach. 

- Szkoda, że  nie  mogę pani pomóc  - westchnęła Cherry. - W przyszłości 

chciałabym  zostać  chirurgiem.  Zdecydowałam  się  zdawać  biologię  i 

background image

matematykę  na  egzaminie  końcowym.  Tata  mówi,  że  mogłabym  potem 
rozpocząć naukę u Johnsa Hopkinsa. To najlepsza akademia medyczna w kraju. 

Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie naturalniej. 

- Chirurgiem? - powtórzyła. - Nie znałam nikogo, kto miałby takie plany. 

Cherry rozpromieniła się. 

-  To  teraz  już  pani  zna  -  stwierdziła.  -  Szkoda,  że  pani  wyjeżdża,  bo 

chciałam  się  poradzić  w  sprawie  tych  zwrotów.  Coś  mnie  paraliżuje  i  nie 
potrafię  ich  dobrze  wykonać.  To  śmieszne,  prawda?  A  przecież  wcale  nie  boję 
się na przykład widoku krwi. 

Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała pytania. Patrzyła na 

promienną  twarz  Cherry  i  czuła  się  pusta  w  środku.  Jeszcze  parę  lat  temu 
przypominała  tę  jasnowłosą  dziewczynkę.  Gdzie  zniknęła  radość,  beztroska, 
olbrzymi głód życia? 

- Co? Nie, niestety - odparła Jane, gdy zrozumiała, że Cherry pyta ją, czy 

nie może dłużej zostać, - Jestem zmęczona, poza tym mamy dzisiaj wywiady… 

- Wywiady? - przerwała jej Cherry. - Dla radia czy telewizji? 

Kobieta na wózku pokręciła smutno głową. 

-  Nic  z  tych  rzeczy  -  odparła.  -  Daliśmy  ogłoszenie  do  gazet,  że 

potrzebujemy  zarządcy  na  ranczu.  Nie  znamy  się  na  tym  z  Timem.  Od  śmierci 
taty straciliśmy mnóstwo pieniędzy - wyznała na koniec. 

-  Mój  tata  zna  się  świetnie  na  finansach  -  oznajmiła  z  niewinną  minką 

Cherry. - Naprawdę potrafi dokonać cudów. Sam prowadzi książki swojej fir… 

-  To  znaczy  małej  firmy  komputerowej,  dla  której  pracuję  -  wpadł  jej  w 

słowo Todd. 

Miał  nadzieję,  że  córka  domyśli  się,  o  co  chodzi.  I  rzeczywiście;  co 

prawda była nieco zdziwiona, ale nie powróciła już do kwestii jego firmy. 

Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili spojrzenia w Toddzie. 

-  Umie  pan  prowadzić  księgi  rachunkowe?  -  zapytał  Tim,  kładąc  akcent 

na ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości, o co mu chodzi. 

- Jasne. 

background image

Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho: 

-  Domek  zarządcy  stoi  pusty,  od  kiedy  przeprowadziliśmy  się  z  Meg  do 

głównego  budynku.  Mogłabyś  udzielać  dziecku  lekcji  jazdy  konnej,  zamiast 
snuć się godzinami po domu. 

Cherry  zastanawiała  się,  czy  nie  powinna  się  obrazić  za  "dziecko", 

natomiast Todd obserwował całą scenę z nie ukrywanym rozbawieniem. 

- Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę! - Mimo wysiłków Jane mówiła na 

tyle głośno, że bez trudu ją usłyszał. 

-  Pracuję  w  Victorii  dla…  -  zawahał  się  -  małej  firmy.  Ale  mam  sporo 

wolnego czasu. Z przyjemnością spróbowałbym czegoś nowego. 

Jane  spojrzała  na  swoje  dłonie,  a  następnie  na  stopy  ustawione  na 

podpórce przy wózku. 

-  Tak  chciałabym  nauczyć  się  porządnie  jeździć  -  westchnęła,  może 

nazbyt teatralnie, Cherry. - Teraz to nawet szkoda pieniędzy taty na wpisowe. 

Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu stał przed  nią  i 

czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba bawił. 

- Nie zatrudni pana - stwierdził Tim. - Jest zbyt dumna, żeby przyznać, że 

właśnie  o  kogoś  takiego  jej  chodziło.  Woli  tkwić  cały  dzień  na  ganku  i  użalać 
się nad sobą. 

- Do diabła! - warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła. 

-  Widzi  pan.  Nie  chce  się  poddać.  Może  wygląda  jak  malowana  lala,  ale 

potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce słuchać dobrych rad. 

Todd  pokiwał  z  uznaniem  głową.  Kobieta  na  wózku  z  pewnością 

zasługiwała na szacunek. 

-  Proponuję  dwutygodniową  próbę  -  powiedział  w  końcu.  -  Oboje 

zorientujemy  się,  jak  nam  się  razem  pracuje.  Naprawdę  znam  się  na 
księgowości. Poza tym w tak krótkim czasie nie będę mógł narobić wielu szkód. 

- I tak niewiele  nam  może zaszkodzić - stwierdził Tim, kierując te słowa 

bardziej do szefowej niż Todda. 

Jane  ważyła  przez  chwilę  w  myśli  wszystkie  za  i  przeciw.  Jej  zaufanie 

wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że pragnie stabilizacji. Bała się 

background image

samotnych  mężczyzn,  z  których  każdy  mógł  się  okazać  złodziejem  albo  kimś 
jeszcze gorszym. 

-  Możemy  spróbować  -  zdecydowała  w  końcu.  -  Niestety,  nie  mieliśmy 

ostatnio  zbyt  dużych  zysków,  więc  pensja  będzie  niska.  -  Podała  sumę.  -  Do 
tego dochodzi zakwaterowanie i wyżywienie. Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna 
pan, że to za mało. 

Todd podrapał się w brodę. 

-  Może  być  -  powiedział.  -  Ale  pod  warunkiem,  że  uda  mi  się  utrzymać 

obecną pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii wieczorami. 

Starał się  nie patrzeć  na córkę. Gdyby to  zrobił, Cherry  na pewno by się 

jakoś zdradziła albo oboje wybuchnęliby śmiechem. 

- A co na to pański szef? 

- Och, to bardzo wyrozumiały człowiek - odparł Todd. - Jestem w końcu 

samotnym ojcem, prawda?  

Jane skinęła głową. 

-  Dobrze.  Musimy  już  jechać.  Możecie  teraz  załatwić  swoje  sprawy. 

Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na rodeo. 

Ojciec i córka spojrzeli na siebie. 

- My też jedziemy - zdecydowała Cherry. - Mam już dosyć rodeo. Jestem 

zdegustowana i załamana swoim występem. 

-  Nie  przesadzaj  -  powiedziała  Jane.  -  Strach  jest  czymś  naturalnym. 

Każdy go przeżywa. 

- Pani też się bała? 

Jane  skinęła  głową.  Nie  dodała  tylko,  że  pozbyła  się  strachu  na  długo 

przed pierwszym występem. 

-  Zaraz  wszystko  przygotuję  -  powiedział  Tim.  -  Może  wydaje  wam  się 

dziwne,  że  chciało  nam  się  brać  ten  dom  na  kółkach,  żeby  przejechać 
kilkanaście kilometrów, ale chodziło o wygodę Jane. 

Brodaty  mężczyzna  otworzył  drzwi  przyczepy  i  pchnął  w  tym  kierunku 

wózek. Todd natychmiast pospieszył mu z pomocą. 

background image

- Ja się nią zajmę - powiedział. 

Tim odetchnął z ulgą. Jane nie była ciężka, ale jego kręgosłup był w coraz 

gorszym stanie. Todd uniósł jego szefową lekko jak piórko i posadził na kanapie 
w przyczepie. 

- Co zrobić z tym? - spytał, wskazując wózek. 

- Też włożyć do środka - odparł Tim. - Później zaprowadzę go na miejsce. 

Todd  wstawił  więc  wózek  do  przyczepy,  a  potem  wysłuchał  dokładnych 

instrukcji  Tima  dotyczących  drogi  na  ranczo.  Następnie  samochód  odjechał,  a 
ojciec i córka długo jeszcze patrzyli za nim. 

- Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane dowie? 

- Później będziemy się o to martwić - odparł Todd. - Prowadzenie rancza 

to  prawdziwe  wyzwanie  dla  finansisty,  a  ty  nauczysz  się  lepiej  jeździć.  -  Po 
chwili  dodał  jeszcze  poważniejszym  tonem:  -  Myślę,  że  obie  strony  mogą  na 
tym skorzystać. 

- A co z firmą? - Cherry nie dawała mu spokoju. 

-  No  cóż,  mam  dobrych  pracowników.  Poza  tym  wziąłem  urlop.  - 

Pogłaskał  dziewczynkę  po  głowie.  -  Potraktujmy  to  jak  wakacyjny  wypad. 
Przynajmniej pobędziemy trochę razem. 

- Świetny pomysł - zgodziła się. - Potem przecież będę musiała wrócić do 

szkoły. 

Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej myślał o czymś 

innym.  

- Powinieneś być milszy dla pani Parker - powiedziała w końcu. 

- Obawiam się, że ona mnie nie lubi - odparł Todd, rozkładając ręce. 

-  Ty  jej  też  nie  lubisz,  prawda?  -  spytała  Cherry,  przyglądając  się  mu 

ukradkiem. 

- Ee, nie jest tak źle - mruknął. 

- Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie  lubisz? - dopytywała się 

córka. 

background image

Todd nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sam się zastanawiał, co w niego 

wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie podobała. Pewnie jeszcze rok temu była 
trzpiotowatą  panienką,  która  robiła  słodkie  oczy  do  wszystkich  mężczyzn  w 
okolicy. Jednak cóż, teraz dotknęło ją nieszczęście i trzeba jej jakoś pomóc. 

- Trochę mi jej szkoda - powiedział bez przekonania. 

Cherry skinęła głową. Najwidoczniej ta odpowiedź ją zadowoliła. 

- Mnie też - stwierdziła. - Ale nie możemy się z tym zdradzić. Jest bardzo 

dumna. 

Skinął głową. 

- I w gorącej wodzie kąpana - dodał. 

- Właśnie. Skąd my to znamy? - podchwyciła córka. 

Todd udał, że nie zrozumiał aluzji. 

Szybko  dotarli  do  luksusowego  domu,  który  Todd  niedawno  kupił  w 

Victorii, i zabrali się do pakowania najpotrzebniejszych rzeczy. Z trudem udało 
im się wyjaśnić gospodyni imieniem Rosa, że wyjeżdżają. 

-  Co?  Już?  -  dopytywała  się  kobieta.  -  Przecież  państwo  prawie  tutaj  nie 

mieszkali! 

Obiecali,  że  wkrótce  wrócą,  i  pomknęli  wynajętym  fordem  w  stronę 

Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów. Udało im się to bez trudu. 

Dom  i  obejście  nie  przedstawiały  szczególnie  budującego  widoku. 

Rozległe  pastwisko  ogrodzono  płotem  łatanym  drutem  kolczastym,  co  miało 
odstraszyć  bydło.  Stara  stodoła  miała  niewątpliwie  jedną  zaletę  -  tę,  że  stała. 
Dom, wokół którego rosły śliczne kwiaty, z całą pewnością wymagał remontu, a 
przynajmniej  odmalowania,  a  stara  droga,  biegnąca  obok  wiatraka,  bardziej 
przypominała bezdroże niż jakikolwiek uczęszczany szlak. Była piaszczysta, nie 
pokryta nawet żwirem, a w jej zagłębieniach zgromadziła się woda po ostatnim 
deszczu. 

Todd  i  Cherry  zatrzymali  forda  na  podwórku,  za  samochodem  z 

przyczepą. Od razu zauważyli, że schodki prowadzące na ganek są spróchniałe, 
a jedyny nowy fragment domu to podjazd zrobiony z desek, zapewne dla wózka. 
W  głębi  posesji  znajdował  się  budynek,  który  mógł,  przy  dużej  dozie 
optymizmu,  uchodzić  za  garaż,  a  dalej,  w  bujnej,  nie  koszonej  trawie  stał 

background image

domek. Todd domyślił się, że w nim właśnie mają zamieszkać. Miał nadzieję, że 
jest w nim więcej niż jeden pokój. 

Ku  ich  zaskoczeniu  okazało  się,  że  to  nie  wszystko.  Za  ich  domkiem 

znajdował  się  jeszcze  jeden,  nowszy  budynek.  Znacznie  mniejszy  niż  wielkie 
domisko przy podwórku, ale z pewnością wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego 
ganku stały nawet fotele na biegunach. 

- Witamy - powiedział Tim, zbliżając się do nich. 

Todd uścisnął mu dłoń. 

- Już jesteśmy - oznajmił, jakby nie było to oczywiste. 

- Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy? 

Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił przecząco głową. 

- Nie,  nie. Tam  mieszka stary  Hughes. Pomaga  mi trochę przy bydle, ale 

już  niewiele  może.  Jest  zmęczony  i  schorowany.  Pracuje  tutaj  od  dziecka. 
Dopiero za dwa lata przejdzie  na emeryturę i będzie  mógł  gdzieś się przenieść. 
Zamieszkacie tam. 

Todd  odetchnął,  widząc,  że  Tim  wskazuje  mniejszy  z  dwóch  domów. 

Jego córka również wyraźnie poweselała. 

-  Oczywiście  ten  dom  jest  trochę  zaniedbany  -  ciągnął  Tim.  -  Wszystko 

tutaj  wymaga  naprawy,  tylko  nie  ma  komu  jej  przeprowadzić.  Zatrudniamy 
jeszcze trzy osoby, głównie na godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i 
maszynach. 

Domek,  w  którym  się  znaleźli,  wcale  nie  był  w  najgorszym  stanie.  Miał 

trzy  sypialnie  i  niewielką  bawialnię,  a  w  wyglądającej  na  nie  używaną  kuchni 
znaleźli niewielki piecyk, czajnik i lodówkę. 

- Mogłabym się nauczyć gotować - zauważyła Cherry. 

- Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu - stwierdził Todd. 

-  Oczywiście,  nie  musisz  -  powiedział  Tim.  -  Będziecie  jedli  razem  z 

nami.  Ale  jeśli  chcesz,  moja  żona  cię  nauczy  gotować.  Nigdy  nie  mieliśmy 
własnych dzieci, więc Meg chętnie zajmuje się cudzymi. 

background image

Cherry  znowu  poczuła  się  dotknięta  określeniem  "dziecko",  ale  stary 

brodacz patrzył na nią z tak  miłym i rozbrajającym uśmiechem, że nie potrafiła 
się długo gniewać. Dla kogoś w tym wieku musiała jeszcze być oseskiem. 

- Jak czuje się pani Parker? - spytała w końcu. 

Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary zasępił się. 

-  Kiepsko -  mruknął. - Położyła się, ale ciągle  ma bóle. Mówiłem  jej, że 

nie  powinna  wsiadać  na  konia,  ale  mnie  nie  słuchała.  Zawsze  taka  była.  Od 
dziecka kpiła sobie ze mnie w żywe oczy. Szkoda, że zabrakło jej ojca. Miał na 
nią dobry wpływ. 

- Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne - zgodził się Todd. 

-  Niepotrzebne?!  Wręcz  szkodliwe!  A  wszystko  dlatego,  że  jakiś  dureń 

napisał w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo w wózku inwalidzkim. 

Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości. 

- Co to była za gazeta? - spytał. 

-  Jakiś  tygodnik,  który  wychodzi  w  Jacobsville  -  odparł  Tim.  -  Nie 

powinna  brać  sobie  tego  do  serca.  To  sprawka  tego  dzieciaka  od  Sikesów. 
Skończył  niedawno  szkołę  dziennikarską  i  wydaje  mu  się,  że  może  sobie  na 
wszystko pozwolić. 

Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość. 

- Czy przyjedzie tu jakiś lekarz? 

-  Oczywiście.  To  przyjaciel  domu.  Jego  ojciec  trzymał  Jane  do  chrztu. 

Jeśli  będzie  zajęty,  to  przyśle  swoją  zastępczynię,  Lou.  Miał  tyle  roboty,  że 
musiał… 

- Ten doktor nie jest żonaty? - Todd przerwał staremu. 

Tim potrząsnął przecząco głową. 

- Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim zerwała. Poza tym 

to było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce się z nikim wiązać. 

- Przecież wstanie kiedyś z tego wózka. 

Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę. 

background image

-  Jednak  bóle  mogą  się  powtarzać.  Poza  tym  nie  będzie  mogła  brać 

udziału w rodeo, a to dla niej przecież najważniejsze w życiu. 

- To samo powiedziała Cherry - wymamrotał do siebie Todd. 

Tim spojrzał na niego podejrzliwie. 

- Mam nadzieję, że nie będzie pan chciał, no… wykorzystać Jane. 

Todd  uśmiechnął  się  i  potrząsnął  głową.  Troskliwość  starego  wydała  mu 

się wzruszająca. 

- Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane małżeństwo, a nie jestem 

na tyle cyniczny, żeby proponować jej chwilowy związek. 

Tim  odetchnął  z  ulgą,  a  następnie  poklepał  go  po  plecach,  co  nie  było 

łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu. 

-  Na  pewno  się  jakoś  dogadamy  -  stwierdził.  -  Cieszę  się,  że  pan  tu  jest. 

Będę miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Może uda mi się zreperować to  i 
owo. Przede wszystkim zajmę się schodami. 

-  Mogę  pomóc  -  zgłosił  się  na  ochotnika  Todd.  -  Znam  się  trochę  na 

stolarce. 

- Naprawdę?! - Stary spojrzał na niego uważnie. - To wspaniale! Mamy tu 

jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował się robieniem mebli. To wszystko sam 
wykonał. 

Z  kolei  Todd  zdziwił  się  na  te  słowa.  Zarówno  kredensy,  jak  i  szafy  w 

wielkim, starym domu, do którego dotarli, wyglądały na dzieło profesjonalisty. 

- No proszę! - powiedział, poklepując mijany stół. - To naprawdę świetna 

robota. 

Weszli  do  salonu,  w  którym  znaleźli  Jane  wraz  z  Cherry.  Dziewczynka 

siedziała  wpatrzona  w  swoją  idolkę.  Jane  leżała  blada  na  kanapie,  ale  chętnie 
odpowiadała na pytania nieletniej amazonki. 

- To długo nie potrwa - powiedział Tim, gładząc Jane po ramieniu. - Zaraz 

powinien tu być lekarz. 

- Dzięki, Tim - powiedziała słabym głosem.  

background image

Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły ją opuszczać. 

Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o konie. 

- Nie  ma pani jakichś środków przeciwbólowych?  -spytał szorstko  Todd, 

chcąc przynajmniej tonem zamaskować swój niepokój. 

- Mam - szepnęła zbielałymi wargami. - Nie działają. 

-  A  jak  pani  myśli,  dlaczego?  -  Próbował  utrzymać  napastliwy  ton,  ale 

głos mu się zaczął łamać. Ta Parker wyglądała naprawdę kiepsko. 

- Nie wsiadłabym  na konia, gdyby  nie artykuł o  rodeo. Ten  facet  nazwał 

mnie kaleką. 

Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć. 

- Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do  miasteczka i każemy  mu 

zjeść to, co napisał. Na pewno się otruje. 

Na  bladej  twarzy  Jane  pojawił  się  na  chwilę  uśmiech.  Po  chwili  ustąpił 

jednak grymasowi bólu. 

- Zdaje się, że słyszę samochód - powiedział Tim. - To pewnie lekarz. 

Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią, starając się zgadnąć, 

o  czym  myśli.  Jej  uczucia  względem  doktora  z  pewnością  nie  były 
jednoznaczne. Czy to możliwe, żeby go jednak kochała? 

Odgłosy  silnika  umilkły  i  po  chwili  do  salonu  wszedł  wysoki  rudzielec. 

Miał na sobie szary flanelowy garnitur, krawat na gumce i, rzecz rzadka w tych 
okolicach,  czyste,  szare  buty.  Doktor  postawił  na  stoliku  czarną  torbę  i  zdjął 
kapelusz. 

Todd obserwował go uważnie. 

- Doktor Jebediah Coltrain -  Tim przedstawił  nowo przybyłego. - Kiedyś 

wszyscy nazywali go po prostu: Rudzielec. 

- Teraz już tego nie robią - powiedział doktor. 

On również się nie uśmiechał. 

- A to Todd Burke i jego córka Cherry - ciągnął Tim jak wytrawny mistrz 

ceremonii. - Todd ma się zająć u nas księgowością. 

background image

Coltrain skinął głową i zwlekał chwilę, zanim uścisnął dłoń Todda. Nieco 

przyjaźniej  potraktował  Cherry.  Można  było  nawet  powiedzieć,  że  na  jego 
twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. 

-  No  słucham,  co  zmalowałaś  tym  razem?  -  zwrócił  się  bezpośrednio  do 

chorej.  -  Jeździłaś  konno?  Mogłem  się  tego  spodziewać.  Następnym  razem 
wezmę ze sobą wieniec zamiast torby. 

Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały się nadzwyczaj 

delikatne  w  kontakcie  z  pacjentką.  Todd  obserwował  z  niechęcią  przebieg 
badań. 

-  Nadwerężyłaś  sobie  mięśnie  -  zawyrokował  w  końcu  Coltrain.  -  Mam 

nadzieję,  że  nie  wywiąże  się  z  tego  stan  zapalny.  Czekaj,  zaraz  zrobię  ci 
zastrzyk  przeciwbólowy,  a  potem  będziesz  musiała  odpocząć.  W  najbliższych 
dniach żadnych ćwiczeń. Proszę mi pomóc - zwrócił się do Todda. 

Miał  głos,  który  wymuszał  posłuszeństwo.  Todd  uśmiechnął  się  tylko,  a 

następnie  wziął  podaną  ampułkę  z  przezroczystą  cieczą  i  ułamał  jej  czubek. 
Coltrain  w  tym  czasie  przygotował  strzykawkę  i  igłę  jednorazową.  Szybko 
odsłonił ramię Jane i zrobił jej zastrzyk. 

- Dzięki, Rudzielcu. 

Lekarz wzruszył ramionami. 

- Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo silny środek. 

Cherry  zaofiarowała  się,  że  posiedzi  z  chorą.  Coltrain  wskazał  im 

wzrokiem podwórko, dając znak, że chce z nimi porozmawiać. 

-  Co  się  stało?  -  spytał  Tim,  kiedy  znaleźli  się  w  końcu  w  bezpiecznej 

odległości od salonu. Stary był naprawdę zaniepokojony. 

-  Muszę  ją  prześwietlić  -  powiedział  Coltrain.  -  Nadwerężenie  mięśni  to 

wersja  robocza.  Trzeba  to  sprawdzić.  Niepotrzebnie  dosiadła  konia  -  dodał 
poirytowany. 

- Próbowałem ją powstrzymać. - Tim rozłożył ręce. 

Doktor machnął ręką. 

- Przecież wiem, że to nie twoja wina - powiedział. - Nie chcę jej dzisiaj 

męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę. Chciałbym, żeby Jane dotarła do szpitala. 

background image

Niezależnie  od  tego,  co  będzie  mówić  i…  robić.  -  Spojrzał  znacząco  na 
mężczyznę, którego poznał przed niecałym kwadransem. 

Todd skinął głową. 

- Może pan na mnie liczyć. 

Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się poznali. 

- Nie chciałbym być na pana miejscu. 

Usłyszeli  wyraźny  dzwonek.  Był  to  stojący  w  przedpokoju  telefon.  Tim 

poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po Coltraina. 

- Do ciebie - powiedział. 

Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty głośnej rozmowy. 

-  Tak,  ja…  Nie,  nic  mnie  to  nie  obchodzi…  Jestem  lekarzem  i  sam 

ustalam,  co  mam  robić…  Do  cholery  z  umową!  Dobrze,  jeszcze  o  tym 
porozmawiamy. No, to na razie. 

Doktor  wyszedł,  trzaskając  drzwiami,  pożegnał  się  i  wsiadł  do 

samochodu. Tim długo patrzył za oddalającym się autem. 

- Nic z tego nie będzie - powiedział w końcu. 

- Z czego? - zapytał Todd. 

-  Chodzi  o  niego  i  Lou.  Zupełnie  do  siebie  nie  pasują.  Ona  ma  ciągle 

nowe  pomysły  i  chciałaby  wszystko  robić  nowocześnie,  a  on  woli  stare, 
sprawdzone metody. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze współpracują. 

Todd  też  nie  wiedział.  Miał  jednak  nadzieję,  że  ta  współpraca  potrwa 

długo, jak najdłużej. Sam nie wiedział, dlaczego, ale nie podobał mu się sposób, 
w jaki Coltrain traktował Jane. 

 

 

 

 

background image

  

ROZDZIAŁ TRZECI 

 

Jane  szybko  zasnęła,  ale  ponieważ  jęczała  przez  sen  i  przewracała  się  z 

boku na bok, Todd zdecydował się zostać przy niej, gdy Cherry poszła do łóżka. 
Wcześniej dostał od Tima książkę przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do 
lektury.  Czas  mijał  mu  szybko.  Książka  była  czymś  w  rodzaju  podręcznika, 
któremu  nadałby  tytuł  "Jak  nie  należy  prowadzić  rancza".  Straty  i  zaniedbania 
widać było gołym okiem. 

Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których każdy zdobywał 

nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz mogłyby spełniać funkcje rozpłodowe, co 
zwiększyłoby  dochody,  ale  oczywiście  nikt  o  tym  nie  pomyślał.  W 
gospodarstwie używano przestarzałego sprzętu. Gdyby zająć się jego naprawą i 
konserwacją,  można  by  odpisać  sporą  kwotę  od  podatku.  Tego  rodzaju 
możliwości  pojawiały  się  niemal  wszędzie.  Jego  zdaniem  ranczo  miało  szansę 
rozwoju, a co za tym idzie i zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, o tym nie 
pomyślał. 

Todd  zdjął  okulary  i  przetarł  powieki.  Przez  moment  miał  wrażenie,  że 

ktoś go obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane, zauważył, że ma otwarte oczy. 

- Nie wiedziałam, że nosi pan okulary - powiedziała sennym głosem. 

-  Jestem  dalekowidzem  -  wyjaśnił.  -  Noszę  okulary  tylko  do  pracy. 

Podobno mnie postarzają. 

Przez  chwilę  przyglądała  mu  się  uważnie.  Wciąż  była  senna  i  z  trudem 

powstrzymywała ziewanie. 

- A ile pan ma lat? - spytała w końcu. 

- Trzydzieści pięć. A pani? 

-  O  całe  dziesięć  mniej  -  oznajmiła,  jak  mu  się  zdawało,  triumfalnie.  - 

Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w pana wieku. 

Todd nie chciał ciągnąć tego tematu. 

- Lepiej się pani czuje? 

background image

-  Troszkę.  -  Jane  spojrzała  niechętnie  na  swoje  nogi.  -  Po  prostu  nie 

znoszę takiego stanu. Jestem zupełnie bezsilna. Dobrze, że już nie czuję bólu, 

- To nie będzie przecież trwało wiecznie - przypomniał jej Todd. 

Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i oczy. Odgarnęła 

je niecierpliwym ruchem. 

-  Założę  się,  że  pan  nigdy  nie  był  w  takiej  sytuacji.  Chodzi  mi  o 

bezsilność - dodała po chwili, widząc jego zdumione spojrzenie. 

Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło. 

- Miałem kiedyś zapalenie płuc - mruknął niechętnie. 

Nazwa  choroby  brzmiała  niewinnie.  Przecież  wiele  osób  choruje  na 

zapalenie  płuc.  Dlatego  Todd  nie  zwracał  uwagi  na  swój  stan,  do  momentu 
kiedy  nie  mógł  już  pracować  i  z  trudem  chodził.  Lekarze  kazali  mu  zostać  w 
domu  tylko  pod  warunkiem,  że  żona  się  nim  zaopiekuje.  A  Marie  miała  wtedy 
akurat  ważne  przyjęcie.  Zajęła  się  właśnie  projektowaniem  wnętrz  i  z  jakichś 
względów  musiała  uczestniczyć  w  tej  imprezie.  Tak  mu  przynajmniej 
powiedziała. 

- Co się stało? - zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę. 

- Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała na przyjęcie -

powiedział. - Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby nie schowała gdzieś lekarstw. 
Nie  mogłem  ich  znaleźć.  W  ogóle  z  trudem  chodziłem.  Kiedy  przyjechała  nad 
ranem,  miałem  czterdzieści  stopni  gorączki  i  trzeba  mnie  było  natychmiast 
umieścić w szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później w tym samym 
roku urodziła się Cherry. 

- O Boże! To straszne! -jęknęła Jane. - I co? Został pan z żoną? 

Toddowi  wydawało  się,  że  nie  powinni  omawiać  jego  osobistych 

problemów. Jednak leżąca obok kobieta nie wyglądała na taką, która łatwo daje 
za wygraną. Widać było, że ten temat ją poruszył i zaciekawił. 

-  Po  pierwsze,  mówiłem  sobie,  że  nie  zrobiła  tego  specjalnie.  Marie 

zawsze gdzieś chowała  rzeczy, a potem  nie wiedziała,  gdzie są. Po drugie była 
wtedy  w  ciąży.  Gdybym  wystąpił  o  rozwód,  na  pewno  nie  chciałaby  mieć  ze 
mną dziecka - tłumaczył cierpliwie. 

-  A  pan  chciał!  -  To  było  raczej  stwierdzenie,  a  nie  pytanie.  - 

Zauważyłam, że Cherry jest do pana bardzo przywiązana. 

background image

-  Zawsze  chciałem  mieć  dzieci  -  przyznał  nieco  zażenowany.  -  Sam 

jestem  jedynakiem.  Wychowałem  się  na  wielkim  ranczu.  Wiem,  co  to  znaczy 
samotne  dzieciństwo.  Pragnąłem  mieć  więcej  dzieci,  ale…  skończyło  się  na 
jednej córce. 

Jego  rozmówczyni  oblizała  wargi.  Pytanie,  które  chciała  zadać,  było 

bardzo osobiste. 

- Czy matka nie chciała Cherry? 

-  Twierdziła,  że  dziecko  przeszkadza  jej  w  pracy  -  powiedział  z 

wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Oczywiście, spotykają się. Marie lubi grać 
rolę dobrej, oddanej matki. Jest projektantką wnętrz i większość jej klientów to 
konserwatywni  Teksanczycy.  Wie  pani,  tacy,  co  lubią,  żeby  wszystko  było  na 
swoim miejscu. 

- Czy Cherry wie…? 

-  Trudno  pewnych  rzeczy  nie  zauważyć.  Przecież  nie  jest  głupia.  Staram 

się tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom. Nie pozwalam również, by Marie 
wtrącała się w prywatne życie naszej córki. Weźmy choćby rodeo. 

Jane znowu potrząsnęła głową. 

- Nie rozumiem. 

- Marie jest przeciwna występom córki. 

-  Ach, a Cherry jednak  jeździ!  - Jane  nie  mogła powstrzymać okrzyku. - 

Wbrew temu, co sądzi o tym matka. 

Skinął poważnie głową. 

- To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem. 

Sytuacja  powoli  stawała  się  jasna.    Samotny  ojciec  wychowujący  córkę 

był  wciąż  jednak  kimś  niesłychanie  rzadko  spotykanym  i  Jane  chciałaby  zadać 
mnóstwo  pytań.  Teraz  czuła,  że  jest  zmęczona  i  senna.  Pokój,  w  którym 
znajdował się Todd, zaczął od niej powoli odpływać. 

-  Tak  dziwnie  się  czuję  -  szepnęła.  -  Nie  mam  pojęcia,  co  podał  mi  ten 

Rudzielec. 

- Wygląda na trochę narwanego - stwierdził niechętnie Todd. 

background image

Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu. 

- Zawsze taki był - powiedziała. - Bardzo go lubię. 

Lubię.  Powiedziała:  "lubię".  To  mogło  znaczyć  wszystko  i  nic.  Todd 

zmarszczył  czoło,  zastanawiając  się  nad  znaczeniem  tego  słowa  w  wypadku 
Jane. 

- Lubi go pani? - spytał. 

- Tak, właśnie - odparła, starając się przemóc senność. 

- Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi mnie też seks. 

Ostatnie  słowa  wypowiedziała  niemal  szeptem,  a  po  chwili  już  spała. 

Todd  przyglądał  się  jej  z  prawdziwą  przyjemnością,  zastanawiając  się  nad 
sensem  ostatniego  stwierdzenia.  Jane  była  prawdziwą  pięknością.  Jeśli  nawet 
nie  interesowała  się  mężczyznami,  to  mężczyźni  z  pewnością  interesowali  się 
nią.  Pewnie  miała  jakiegoś  swojego  chłopaka.  Przecież  Tim  mówił  mu  o 
Coltrainie. 

Dopiero  po  chwili  dotarło  do  niego,  że  siedzi  z  otwartą  książką  na 

kolanach.  Miał  przecież  jeszcze  sporo  pracy.  Lepiej  będzie,  jeśli  zajmie  się 
problemami rancza, a nie intymnym życiem jego właścicielki. 

 

 

 

 

 

 

Karetka  pogotowia  przyjechała  następnego  ranka  dokładnie  o  dziesiątej. 

W oczach Jane pojawił się błysk gniewu, kiedy ją zobaczyła. 

-  Nie  mam  zamiaru,  słyszycie?!  Nie  mam  zamiaru  iść  do  szpitala!  - 

powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym wzrokiem. 

background image

Todd  został  sam  w  domu.  Tim  znalazł  dla  siebie  jakieś  zajęcie  na 

pastwisku,  a  Meg  zabrała  Cherry  na  zakupy.  Todd  dopiero  teraz  przejrzał  ich 
grę. 

-  Nikt  nie  chce,  żeby  pani  tam  została  -  przekonywał  upartą 

rekonwalescentkę.  -  Mają  panią  po  prostu  prześwietlić,  a  potem  przywieźć  do 
domu. 

Jane  usiadła  na  łóżku.  Jasne  włosy  rozsypały  na  ramionach.  Todd 

pomyślał,  że  wygląda  jak  nimfa  przy  leśnym  strumyku.  Jak  rozzłoszczona 
nimfa. 

-  Na  pewno  niczego  sobie  nie  złamałam  -  stwierdziła  autorytatywnie.  - 

Nigdzie nie jadę. 

Stojący  w  drzwiach  pielęgniarze  spojrzeli  na  siebie,  a  następnie 

skierowali pytający wzrok na Todda. 

- Zrobi pani to, co kazał doktor Cołtrain! 

-  Nigdzie  nie  jadę.  Możecie  zabrać  te  nosze  -  zwróciła  się  bezpośrednio 

do pielęgniarzy. 

-  Proszę,  panowie,  podejdźcie  bliżej.  -  Todd  również  postanowił  ją 

ignorować. 

Omal nie rzuciła się na niego z pięściami. 

- Ty!… Ty!… - wyrwało jej się. 

Todd  nie  zwrócił  na  to  uwagi.  Podszedł  do  niej  i  wziął  ją  na  ręce.  Nie 

chciał  wdawać  się  w  utarczki  słowne.  Pragnął,  by  Jane  znalazła  się  jak 
najszybciej w szpitalu. 

Początkowo  chciała  podrapać  tego  wielkiego  mężczyznę,  który  w  tak 

niemiły sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy poczuła tuż obok jego szeroki 
tors,  stało  się  z  nią  coś  dziwnego.  Zaparło  jej  dech  w  piersiach  i  stała  się 
zupełnie  niezdolna  do  działania.  Trwało  to  zaledwie  parę  sekund.  Po  chwili 
znalazła się na noszach, jeden z sanitariuszy przykrył ją białym prześcieradłem i 
ponieśli  ją  do  karetki.  Jane  czuła  się  jak  dzikie  zwierzę,  schwytane  nagle  w 
niewidzialne wnyki. 

- Pojadę za wami samochodem - rzucił Todd, zaglądając do przestronnego 

wnętrza karetki. 

background image

Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta. Sprawiło to, że stracił 

pewność  siebie.  Już  wcześniej  serce  zabiło  mu  żywiej,  kiedy  poczuł  blisko 
siebie  drobne  ciało  dziewczyny.  A  teraz  to  spojrzenie  zupełnie  wytrąciło  go  z 
równowagi. 

- Nic mi pani nie powie? - spytał, odwracając od niej wzrok. - Nie będzie 

pani krzyczeć i drapać? 

- Już u mnie nie pracujesz - rzuciła przez zaciśnięte zęby. 

Todd potrząsnął głową. 

- Nie, nie może mnie pani wylać - powiedział z przekonaniem. 

- Niby dlaczego? 

-  Ponieważ  straci  pani  ranczo  -  odparł  z  uśmiechem.  -  Myślę,  że  z  moją 

pomocą uda się je zachować. 

Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale stać ją też było 

na przemyślane decyzje. 

- W jaki sposób? - zadała kolejne pytanie. 

-  Porozmawiamy  o  tym  po  prześwietleniu  -  stwierdził,  wycofując  się  z 

wnętrza  karetki.  Pomógł  jeszcze  pielęgniarzowi  zamknąć  tylne  drzwi,  a 
następnie skierował się do swego auta. 

Coltrain  przyglądał  się  uważnie  kliszy.  Wyglądał  na  zadowolonego. 

Pionowa zmarszczka nad jego nosem znikła teraz niemal zupełnie. 

-  Mówiłam  ci  przecież,  że  nic  mi  nie  jest.  -  Jane  zdecydowała  się 

przerwać panujące w tym sterylnym wnętrzu milczenie. 

Rudzielec  ze  stetoskopem  na  szyi,  wśród  rozmaitych  przyrządów  i 

narzędzi,  wydawał  jej  się  kimś  innym,  mało  znanym.  Kimś,  kogo  trzeba  się 
trochę obawiać. 

Coltrain oderwał wzrok od kliszy. 

-  Nie  powiedziałem  przecież,  że  nic  ci  nie  jest.  -  Zrobił  efektowną 

przerwę.  -  Na  szczęście  moja  diagnoza  się  potwierdziła  i  nie  masz  żadnych 
złamań. Powinnaś jednak pamiętać, że jesteś chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a 
być może będziesz  musiała spędzić całe życie na wózku inwalidzkim. Czy o to 
ci chodzi? 

background image

Jane spuściła wzrok. 

- Nie - szepnęła. 

-  Więc  przestań  się  popisywać  i  udowadniać  wszystkim,  że  jesteś  u 

szczytu  formy!  -  huknął  Coltrain.  -  Ten  reporter  i  tak  będzie  musiał 
odpokutować za swoje grzechy - dodał po chwili z dziwnym uśmiechem. 

- Co masz na myśli? 

Rudzielec  poprawił  stetoskop,  rozejrzał  się  dokoła  i  mrugnął  do  niej 

łobuzersko. 

- Miejscowe Stowarzyszenie Jeździeckie zabroniło mu wstępu na rodeo. 

Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem. 

-  Przecież  to  największa  impreza  sportowa  w  okolicy!  Zwłaszcza  o  tej 

porze roku. Skąd o tym wiesz? - spytała podejrzliwie. 

- No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.  

Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło. 

- Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się. - Wyciągnęła palec 

w kierunku przyjaciela. 

-  Nie  tylko  -  odparł  z  powagą  Coltrain.  -  Wszyscy  się  ze  mną  zgadzają. 

Zresztą  gazeta  i  tak  miała  kłopoty,  ponieważ  właściciele  sklepu  żelaznego  i 
stacji  obsługi  samochodów  wycofali  swoje  reklamy.  Znasz  ich  pewnie. 
Startowałaś  z  ich  synami  w  zawodach.  Coś  mi  mówi,  że  powinnaś  przeczytać 
najnowsze wydanie gazety. 

Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez chwilę patrzyła 

na niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się. 

- Mają mnie przeprosić? - spytała z niedowierzaniem. - Ty stary diable! 

- Jesteś przecież moją przyjaciółką. 

Wzruszenie  ścisnęło  jej  gardło.  Zdołała  jedynie  wykrztusić  krótkie: 

"dzięki". Spontanicznie rzuciła się w ramiona przyjaciela. 

W  tym  momencie  rozległo  się  pukanie  do  drzwi.  Todd  Burke  wszedł  do 

środka  bez  zaproszenia.  Już  chciał  coś  powiedzieć,  ale  na  widok  połączonej  w 

background image

uścisku  pary  stanął  jak  wryty.  Niemal  jednocześnie,  tyle  że  drugimi  drzwiami, 
weszła  do  gabinetu  doktor  Lou  Blakely.  Lekarka  zmierzyła  wzrokiem  doktora 
Coltraina i Jane, a następnie położyła na biurku jakieś papiery. 

-  Mam  tu  wyniki  badań  Neda  Rogersa  -  powiedziała.  -  Obawiam  się,  że 

nie są zbyt pomyślne.  

-  Nie  mogła  pani  poczekać,  aż  skończę  rozmowę  z  pacjentką?  -  zapytał 

opryskliwie Coltrain. 

Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem. 

- Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już dwunasta. 

- Dwunasta? - powtórzył z niedowierzaniem Coltrain. - A, rzeczywiście. - 

Odwrócił się w stronę Jane. - No cóż, w zasadzie to już wszystko. 

- Odwiozę ją do domu - wtrącił się Todd. - Mam parę pytań dotyczących 

prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie może czekać. 

Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu mężczyźnie. W 

jej oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez  moment czekała, aż Coltrain  ich 
sobie przedstawi, a następnie sama wyciągnęła rękę do nieznajomego. 

- Doktor Louise Blakely - powiedziała. - Miło mi pana poznać, panie… 

-  Nazywam  się  Burke,  Todd  Burke  -  pospieszył  z  wyjaśnieniami.  - 

Zarządzam ranczem pani Parker. 

- A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina. 

- Asystentką - poprawił ją naburmuszony Rudzielec. 

Lou spojrzała  na  niego z wyraźną wrogością, jednak Coltrain  udawał, że 

jej w ogóle nie zauważa. 

-  W  umowie,  którą  podpisałam,  jest  wyraźnie  napisane,  że  zatrudniają 

mnie  jako  pańską  współpracownicę,  doktorze  -  przypomniała  mu.  -  Przez  cały 
rok. 

Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi. 

- Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy - powiedział do Jane. - ł uważaj 

na siebie. 

background image

Na jego czole znowu pojawiła się charakterystyczna zmarszczka. 

- Dobrze, będę uważać - obiecała Jane. 

Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do biurka. 

- Teraz obejrzyjmy te wyniki - zwrócił się do Lou. 

Pożegnali  się  z  lekarzami  i  Todd  zawiózł  Jane  na  szpitalnym  wózku  na 

parking,  gdzie  stał  jego  samochód.  Następnie  pomógł  jej  przejść  na  tylne 
siedzenie i ruszył w stronę rancza. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. 

-  Czy  jest  pani  zazdrosna  z  powodu  Lou?  -  spytał  niespodziewanie, 

przypominając  sobie  wyraz  jej  twarzy,  kiedy  Lou  i  Coltrain  pochylili  się  nad 
biurkiem. 

- O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou - dodała. 

Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta swoimi myślami. 

Wyglądało na to, że mówi szczerze. 

-  Lou  nie  potrafi  sobie  z  nim  poradzić  -  podjęła  temat.  -  To  dziwne,  jest 

przecież taka niezależna i stanowcza. 

- Może się w nim kocha - podsunął Todd. 

-  Mam  nadzieję,  że  nie.  Inaczej  srodze  się  rozczaruje.  Rudy  to 

zaprzysiężony stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją pracą. Lubi kobiety, 
ale z żadną nie potrafiłby się związać. 

Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech. 

- Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest, prawda? 

Skinął głową. 

- Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne - stwierdził sentencjonalnie. 

Zahamował  gwałtownie,  ponieważ  właśnie  zmieniły  się  światła.  Było  to 

ostatnie skrzyżowanie przed wyjazdem z Jacobsville. 

Jane syknęła z bólu. 

- Przepraszam, powinienem bardziej uważać. 

background image

- Nie, nic się nie stało - szepnęła. 

-  Widzi  pani,  mam  już  za  sobą  nieudane  małżeństwo  -  Todd  ciągnął 

zaczęty wątek. - Dlatego będę szczery. Nie interesuje mnie na przykład romans 
z panią. Chciałbym natomiast wyprowadzić to ranczo na prostą. Ale uwiedzenie 
pani zupełnie nie wchodzi w grę. 

Nie odpowiedziała od razu. Todd zerknął do lusterka, żeby sprawdzić, co 

robi. Rozczarował się jednak, ponieważ Jane nie łkała ani nie załamywała rąk. 

- Dziękuję za szczerość - powiedziała. 

-  A  teraz  się  pewnie  pani  na  mnie  obrazi  -  mruknął,  skręcając  w  boczną 

drogę. 

Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu. 

-  Widzę,  że  naprawdę  świetnie  mnie  pan  poznał,  panie  Burke  - 

zaszczebiotała.  -  A  poza  tym  ta  skromność!  Oczywiście,  wszystkie  kobiety 
czyhają na pana. A jeśli nie potrafią pana usidlić, to się obrażają. 

Todd  był  nieco  zdezorientowany.  Nie  spodziewał  się  takiej  dozy 

sarkazmu i ironii.  

- Że co? - wyjąkał.  

-  Dziękuję,  że  mnie  pan  uprzedził  o  swoich  zamiarach  -  ciągnęła  Jane.  - 

Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić się na pana w przypływie nagłej 
żądzy, ale teraz, kiedy wiem, ze romans pana nie interesuje, będę się oczywiście 
pilnować.  Zresztą,  łatwo  mógłby  się  pan  obronić,  gdybym  pana  molestowała.  - 
Jane zatrzepotała rzęsami. - Musi mi pan wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w 
ogóle  nie  boi  się  pan  podróżować  sam  z  kobietami?  Ja  nie  mogłabym  pana 
uwieść,  ale  inne  nie  będą  miały  podobnych  skrupułów.  Niech  pan  uważa,  bo 
łakomy z pana kąsek. 

Todd wydawał jakieś  niezrozumiałe pomruki.  Ta dziewczyna  kpiła sobie 

z niego w żywe oczy. Co więcej, sam to sprowokował. 

- Niech się pani nie wygłupia - powiedział, oglądając się za siebie. 

Samochód  omal  nie  zjechał  do  rowu.  Jane  trochę  się  przestraszyła,  ale 

jednocześnie była z siebie  dumna.  Burkę  nie wyglądał  na  faceta,  którego  łatwo 
wyprowadzić z równowagi. 

background image

- Ja się wygłupiam?  Przecież oboje zgadzamy się co do tego, że jest pan 

wspaniały. Żadna kobieta nie potrafiłaby się panu oprzeć. 

- Wcale tego nie powiedziałem. 

- Ale tak pan uważa! - wypaliła. 

Przez  resztę  drogi  milczeli.  Todd  czuł  się  jak  ostatni  idiota.  Nie  lubił 

kobiet  tak  wygadanych  jak  Jane  Parker.  Musiał  też  pamiętać,  że,  sądząc  z  jej 
reakcji na artykuł w gazecie, łatwo ją zranić. 

Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez chwilę siedzieli 

w zupełnej ciszy. 

- Dawno się tak nie ubawiłam - powiedziała w końcu Jane. - Bardzo pana 

przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po raz pierwszy od niepamiętnych 
czasów czułam się tak dobrze. 

Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe sople. 

- Bardzo  nie  lubię, kiedy się ze  mnie żartuje - stwierdził. -  Będzie lepiej, 

jeśli sobie to pani zapamięta. 

Rysy Jane stwardniały. 

-  Będzie  lepiej,  jeśli  zapamięta  pan,  że  nie  wolno  do  mnie  mówić  tym 

tonem! - oznajmiła. 

Otworzyła drzwiczki  i zabrała się do wysiadania. Todd chciał  jej pomóc, 

ale pokręciła głową. 

- Niech pan zawoła Tima z wózkiem - powiedziała. - Tak będzie lepiej. 

Todd  zazgrzytał  zębami.  Już  chciał  rzucić  jakąś  niepochlebną  uwagę  na 

temat wózka, ale w porę się opanował. Wiedział, że Jane uznałaby to za obrazę. 

- Dobrze - mruknął. 

Wszedł  do  domu  i  zaczął  szukać  Tima.  Znalazł  go  w  kuchni,  gdzie 

brodacz rozmawiał właśnie z żoną. 

- No i co? - zapytali jednocześnie na jego widok. 

- Wszystko w porządku. 

background image

- To dlaczego ma pan taką ponurą minę? - spytał Tim. 

- Pokłóciliśmy się - wyznał. 

Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się spodziewała, a Tim aż 

gwizdnął. 

-  To  już  coś!  -  krzyknął.  -  Pamiętam,  jak  Jane  wspaniale  kłóciła  się  z 

Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. Stanowiliby idealną parę. 

-  Niby  dlaczego?  -  spytał  naburmuszony  Todd.  -  Tylko  dlatego,  że  jest 

lekarzem? 

- I synem farmera - dodał Tim. - Nigdy by nie pozwolił, żeby ranczo Jane 

tak podupadło. Czy uda się panu jakoś podreperować nasze finanse? 

Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie chciał wzbudzać 

złudnych nadziei. 

- Myślę, że tak. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie gotowych recept. 

Tim skinął  głową, a  następnie ponownie spytał o Jane.  Z  ulgą wysłuchał 

tego,  co  powiedział  doktor.  Następnie  obaj  mężczyźni  wyszli  do  przedpokoju. 
Todd wziął wózek i wypchnął go na zewnątrz. 

- Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie? - spytał Tim. 

Todd wzruszył ramionami. 

Tim  stanął  w  drzwiach.  Z  przyjemnością  obserwował  to,  co  działo  się 

przy  samochodzie,  chociaż  zdaje  się,  że  Jane  i  Todd  znowu  się  kłócili. 
Przynajmniej  nie  myśli  bez  przerwy  o  swoich  nogach,  ucieszył  się  stary.  No  i 
ma się czym zająć. 

Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg. 

- Obiad za kwadrans - oznajmiła. - Mógłby pan poszukać Cherry? Ćwiczy 

zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku - zwróciła się do Todda. 

Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół beczek. 

- Cześć, tato! - krzyknęła i pomachała ręką na jego widok. 

- Cześć. Jak leci? - zapytał. 

background image

-  Może  być.  Nie  lubię  jeździć  tak  wolno,  ale  Jane  powiedziała,  że 

powinnam od tego zacząć. 

- Jane? Jesteście na "ty"? - zdziwił się. 

-  Tak.  Nie  mówiłam  ci?  -  spytała,  zatrzymując  konia.  -  Co  powiedział 

lekarz? 

Todd pokiwał uspokajająco głową. 

-  Wszystko  w  porządku  -  powiedział.  -  Chodź  na  lunch.  Ma  być  gotowy 

za parę minut. 

- Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie. 

Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu. 

Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na rozmowę z Timem. 

Następnie  poszedł  do  łazienki,  żeby  się  trochę  odświeżyć.  Czuł  się  coraz 
bardziej głodny i z utęsknieniem czekał na posiłek. 

Cherry  oczywiście  się  spóźniła  i  od  razu  rzuciła  na  jedzenie.  Stanowili 

chyba wspaniały widok: córka i ojciec pałaszujący obiad z apetytem. 

Jane siedziała nad niemal pełnym talerzem. Przed obiadem, kiedy nikt nie 

słyszał,  wygłosiła  jakąś  sarkastyczną  uwagę  na  temat  wody  kolońskiej  Todda, 
ale teraz milczała. 

To Tim pierwszy zaczął rozmowę: 

-  Wiesz,  Jane,  pan  Burke  uważa,  że  znalazł  sposób  na  to,  żeby  wyjść  z 

kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i wziąć kredyt. 

Jane westchnęła głęboko. 

- Właśnie tego się obawiałam - powiedziała ponuro. - Nikt już nam nie da 

pieniędzy. 

- Z kredytem nie będzie żadnych problemów - rzekł pewnym tonem Todd. 

Nie  chciał  wdawać  się  w  wyjaśnienia,  dlaczego.  Każdy  bank  zdecyduje 

się  na  pożyczkę,  jeśli  on  będzie  poręczycielem.  Todd  miał  zamiar  wyciągnąć 
Jane  z  tarapatów.  Zwłaszcza  że  kwota,  której  w  tej  chwili  potrzebował,  była 
niczym w porównaniu z rocznym dochodem jego firmy. 

background image

-  Dobrze.  Ile  potrzebujemy  i  na  co  wydamy  te  pieniądze?  -  spytała 

zaintrygowana Jane. 

Wyjaśnił  jej  wszystko  pokrótce,  starając  się,  by  zrozumiała,  na  czym 

polega skomplikowany system ulg podatkowych i inwestycyjnych. Mówił też o 
wydzierżawieniu  niepotrzebnych  gruntów,  modernizacji  parku  maszynowego  i 
innych usprawnieniach. 

Jane aż zaparło dech z wrażenia. Wizje, jakie roztaczał Todd, zdawały się 

być  spełnieniem  jej  życzeń.  Bardzo  chciała,  tak  jak  proponował,  prowadzić 
stadninę,  zamiast  hodowli  bydła  rzeźnego.  Małe,  nowoczesne  ranczo  było  jej 
marzeniem. Przecież przede wszystkim znała się na koniach! 

-  Poza  tym  -  ciągnął  Todd  -  ma  pani  znane  nazwisko.  To  wstyd,  że  pani 

tego  nie  wykorzystała.  Inne  gwiazdy  rodeo  już  dawno  zajęły  się  reklamą 
odzieży czy końskiego oporządzenia. Nie myślała pani o tym? 

- W… wolałabym tego nie robić - odparła. 

- Dlaczego? 

Jane  spojrzała  na  talerz,  z  którego  ubyło  bardzo  niewiele  zupy.  Wzięła 

łyżkę do ręki i zamieszała prawie już chłodną ciecz. 

- Nie pozwolę, żeby fotografowali mnie na wózku! - powiedziała. 

Todd pokiwał głową. 

- Nikt nie będzie musiał tego robić - powiedział. - Po pierwsze, nie będzie 

pani całe życie jeździć na wózku. Po drugie, nie musi się pani wcale pokazywać. 
Kontrakt reklamowy może dotyczyć nazwiska, portretu, dawnych zdjęć z rodeo. 

Jane  przyłożyła  dłonie  do  skroni  i  zaczęła  je  rozmasowywać.  Ten  Burke 

przyprawiał ją o ból głowy. 

- Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie  nieznanego? Jest 

tylu nowych zawodników. 

-  Nie  wygłupiaj  się!  -  krzyknęła  Cherry,  która  milczała  do  tej  pory, 

ponieważ  była  zajęta  pochłanianiem  przepysznej  grzybowej  zupy.  -  Przecież 
jesteś legendą! W stadninie, w której uczyłam się jeździć, wszędzie były plakaty 
z twoją podobizną. 

Jane  otworzyła  szeroko  oczy.  Wiedziała  o  istnieniu  plakatów,  ale  nie 

sądziła, by ktoś je kupował. 

background image

-  Zapomniałaś,  prawda?  -  wtrącił  się  Tim.  -  Mówiłem  ci,  że  musieli 

dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na to uwagi. To było zaraz 
po wypadku. 

- Nie, nie zwróciłam na to uwagi - przyznała Jane. Następnie spojrzała na 

Todda. - Zrobię wszystko, żeby uratować ranczo. 

 

 

 

 

  

ROZDZIAŁ    CZWARTY 

 

Todd  uparł się, żeby  jechać samemu do banku w Jacobsville. Nie chciał, 

żeby Jane zauważyła, jak będzie załatwiał pożyczkę. 

Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef banku zadowolił 

się  jego  pisemnym  poręczeniem.  Potem  jeszcze  tylko  parę  telefonów  i 
odpowiednia  kwota  znalazła  się  na  koncie  Jane.  Mógł  nią  teraz  swobodnie 
dysponować.  Przede  wszystkim  pomyślał  o  nowym  sprzęcie,  a  także  o  firmie, 
która dokonałaby niezbędnych napraw na ranczu. 

Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła z wózka. Miała 

ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, że nie wypada. 

- Nie mogę sobie na to pozwolić - powiedziała, potrząsając świstkiem. 

-  Myli  się  pani  -  zaoponował  spokojnie  Todd.  -  Konserwacja  jest  na 

dłuższą metę znacznie tańsza niż wymiana wszystkiego. 

- A to ogrodzenie?! 

-  No  tak,  tutaj  rzeczywiście  nie  miałem  wyboru.  Musiałem  zdecydować 

się  na  nowe.  Drewniane  ogrodzenie  ciągle  trzeba  łatać  drutem  kolczastym.  To 
może  być  niebezpieczne  dla  zwierząt  -  tłumaczył  spokojnie.  -  Poza  tym 
zamówiłem zbiornik na wodę… 

background image

- Cysternę - przerwała mu. - W Teksasie mówimy: "cysternę".  

-  Właśnie,  cysternę  -  ciągnął.  -  No  i  oczywiście  znalazłem  firmę,  która 

dokona  naprawy  dachu.  Na  górze  pełno  jest  garnków  i  wiader  do  zbierania 
deszczówki.  Jeśli  nie  załatamy  dziur,  wkrótce  cały  dach  przegnije  i  trzeba 
będzie go wymienić na nowy. 

Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się zmarszczki. 

- Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?! - jęknęła. 

- Właśnie tego pytania się spodziewałem - powiedział Todd z uśmiechem. 

Siedział  swobodnie  rozparty  na  krześle  w  rozpiętej,  dżinsowej  koszuli, 

którą  włożył  zaraz  po  przyjeździe  z  Jacobsville,  i  luźnych  spodniach.  Musiała 
przyznać, że wyglądał bardzo atrakcyjnie. 

- I cóż? - ponagliła go. 

- Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód - odparł. - Za zarobione dzięki 

nim  pieniądze  będziemy  mogli  założyć  stadninę.  Później  sami  będziemy 
sprzedawali  źrebięta  pełnej  czy  raczej  czystej  krwi.  Nie  wiem,  jak  się  u  was 
nazywa. 

Jane  chciała  wygłosić  komentarz  na  temat  liczby  mnogiej,  której  używał 

w swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego rzuciła automatycznie: 

- Pełnej angielskiej, czystej arabskiej. - Dopiero po chwili dotarło do niej 

to,  co  powiedział  Burke.  -  Będziemy  potrzebowali  lepszej  stajni  -  stwierdziła, 
używając narzuconej przez Burke'a liczby mnogiej. 

Todd skinął głową. 

-  Wiem.  Zbudujemy  nową.  Znalazłem  już  odpowiednią  ekipę 

wykonawczą. 

- Ale przecież na to trzeba jeszcze więcej pieniędzy! - wykrzyknęła. - W 

tej  chwili  stoimy  na  krawędzi  bankructwa,  a  pan  mi  proponuje  nowe  wydatki! 
Pozwoli pan, że powtórzę pytanie: skąd brać na to pieniądze? 

Todd  skinął  głową,  chcąc  dać  znak,  że  rozumie  jej  zastrzeżenia.  Przez 

chwilę  milczał,  wpatrując  się  w  okolone  jasnymi  włosami  oblicze  Jane,  a 
następnie zaczął wyjaśnienia. 

background image

-  Pożyczka  to  pierwsze  źródło,  ale  zgadzam  się  z  panią,  że 

niewystarczające  -  powiedział.  -  Ogiery,  to  drugie.  A  poza  tym…  -  urwał  i 
spojrzał niepewnie na Jane. 

- Poza tym? 

Mężczyzna zaczerpnął tchu. 

-  Rozmawiałem  z  dużą  fabryką  odzieży  z  Houston.  Otóż  są 

zainteresowani  współpracą.  Chcieliby  rozpocząć  promocję  kowbojskich  ubrań 
dla kobiet. Zdaje się, że chodzi głównie o dżinsy i kurtki dżinsowe. 

Jane z trudem przełknęła ślinę. 

- Czy wiedzą o…? 

Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania. 

-  Wiedzą.  Nie  będą  pani  fotografować  na  wózku.  To  bardzo  rozsądna 

oferta. 

Todd  podał  wysokość  proponowanego  honorarium.  Jane  nie  mogła 

uwierzyć własnym uszom. 

- To chyba jakiś żart - powiedziała niepewnie. 

Burke pokręcił przecząco głową. 

-  Nic  podobnego.  To  wcale  nie  tak  dużo.  Oczywiście,  dopiero  pani 

zaczyna. Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie rodzaje ubrań, które ma pani 
reklamować. Ostatecznie będzie na nich pani nazwisko. 

Jane  aż  się  zaczerwieniła.  Perspektywa  ujrzenia  swojego  nazwiska  na 

ubraniach  kowbojskich  była  bardzo  podniecająca.  I  pomyśleć,  że  w  tym  będą 
jeździć  zawodnicy  na  rodeach.  Nie  chciała  jednak  popadać  w  przesadny 
optymizm. Przecież nie podpisała jeszcze umowy.  

- Tak, nie chciałabym promować tandety. 

-  To  zrozumiałe  -  stwierdził.  -  Jednak  wydaje  mi  się,  że  to  przyzwoite 

przedsiębiorstwo. Jest już na rynku parę lat. Wszyscy mówili o nim pozytywnie. 
Zresztą  sama  pani  się  przekona.  Mają  tu  przyjechać  w  następny  piątek. 
Przepraszam, że nie konsultowałem z panią sprawy terminu. 

Jane wyciągnęła rękę. 

background image

- Nie szkodzi - odparła. - Mam przecież  masę czasu. Nie będę twierdzić, 

że jest inaczej. 

Todd  obserwował  ją  uważnie.  Błękitne  oczy  lśniły  dziwnym  blaskiem. 

Blade  dotąd  policzki  nabrały  rumieńców.  Jane  wyglądała  na  ożywioną  i 
zadowoloną. Piękniała z minuty na minutę. Gwałtowny ruch piersi pod cienkim 
materiałem bluzki wskazywał, że jest podniecona. 

- Niech pan przestanie grać rolę uwodziciela - powiedziała, zauważywszy 

jego spojrzenie. - Porozmawiajmy lepiej o interesach. 

Todd  uśmiechnął  się  do  niej  i  przymrużył  jedno  oko.  Efekt  był 

piorunujący. 

- Na pewno pani tego chce? 

Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk. 

-  Na  pewno  -  odparła.  -  Wróćmy  do  tych  ludzi  z  fabryki.  O  której  mają 

przyjechać? 

 

 

 

 

 

Do  czwartku  ustalono  wszystkie  szczegóły  spotkania.  Następnego  dnia 

rano  Jane  miała  odbyć  rozmowę  z  dwójką  przedstawicieli  przedsiębiorstwa. 
Rozpoczęły  się  też  prace  na  ranczu.  Od  świtu  towarzyszył  im  jęk  pił  i  zgrzyt 
ciężkich maszyn, a także nawoływania robotników. 

Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej zagrody dla koni. 

Dziewczynka  robiła  spore  postępy,  ale  Todd  nie  miał  okazji  tego  docenić, 
ponieważ  całymi  dniami  siedział  w  pokoju  przy  biurku  i  albo  sprawdzał 
rachunki,  albo  rozmawiał  przez  telefon.  Jane  nie  mogła  pojąć,  jak  może 
pracować w tym hałasie. Przecież dobiegał on nawet do pastwiska. 

-  Boże,  trudno  to  wytrzymać!  -  jęknęła,  obserwując  swoją  uczennicę.  - 

Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi. 

background image

Cherry  uśmiechnęła  się  do  niej.  Skończyła  właśnie  siodłać  klacz, 

podarowaną jej przez ojca. 

-  Ale  może  lepiej  po  tym,  jak  skończą  reperować  dach.  Inaczej  zndw 

będzie  przeciekać  -  zauważyła  przytomnie  i  poklepała  klacz  po  karku.  -  W 
końcu zdecydowałam się, jak ją nazwać. Piórko. Dlatego że galopuje tak lekko. 
Jane skinęła głową. 

-  To  dobre  imię  -  zgodziła  się.  -  Powinnaś  jej  na  więcej  pozwalać.  Ta 

klacz potrafi sama brać najostrzejsze zakręty. Musisz jej tylko popuścić cugli. 

Cherry  posmutniała.  Spuściła  głowę  i  przysiadła  obok  Jane  na  wielkiej 

beli siana. 

- Nie mogę - powiedziała. - Staram się, ale mi nie wychodzi. 

- Boisz się, że spadniesz, prawda? 

Cherry zaczęła wyskubywać siano z beli, na której siedziała. Wyglądała w 

tej chwili na bardzo zakłopotaną. 

- To też - przyznała.  -  Ale  bardziej boję się o konia.  Pierwszy  raz, kiedy 

byłam  na  rodeo,  widziałam  upadek.  Koń  złamał  nogę.  Chcieli  go  oddać  do 
rzeźni, ale ubłagałam tatę i kupił mi go. Jest teraz u krewnych w Wyoming. Od 
tego czasu mam problemy z szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami. 

Jane  przytuliła  dziewczynkę  mocno  do  siebie.  Todd  o  niczym  jej  nie 

powiedział. 

-  Po  prostu  nie  miałaś  szczęścia  -  powiedziała.  -  Jeźdźcy  kochają  swoje 

konie i wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt. Oczywiście zdarza się, że ktoś 
zleci  z  konia.  Sama  miałam  złamane  żebro,  kiedy  spadłam  z  klaczy  w  czasie 
treningu.  Jednak  nigdy  nie  widziałam  poważnego  wypadku  w  czasie  rodeo.  To 
raczej rzadkość. 

- Naprawdę? - spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się nagle promienny 

uśmiech. 

-  Możesz  mi  wierzyć.  Konie  instynktownie  wyczuwają,  co  jest  dla  nich 

najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie przeszkadzać… 

- Niemożliwe! - przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem. 

background image

Na  jej  czole  pojawiły  się  zmarszczki.  Przed  oczami  miała  tych 

zawodników,  których  uważała  za  najlepszych.  Czyżby  Jane  miała  rację?  Czy 
wystarczyło zdać się na koński instynkt? Czyżby cała sprawa była aż tak prosta? 

-  To  wcale  nie  jest  takie  proste  -  dodała  Jane,  jakby  odgadła  jej  myśli.  - 

Trzeba przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu. 

- Chciałabym spróbować - powiedziała Cherry. 

Zerwała  się  na  równe  nogi  i  podbiegła  do  skubiącego  trawę  konia.  W 

oczach Jane pojawił się wyraz nostalgii i zadumy. Ona też kiedyś odkrywała te 
proste prawdy. Kiedy to było? Piętnaście, może osiemnaście lat temu? 

- Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się - ostrzegła swą uczennicę. - Musisz 

się  również  nauczyć,  że  koń  wyczuwa  twoje  nastroje.  Wie,  kiedy  jesteś  zła, 
zmęczona lub też podniecona. 

- Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie? - usłyszała za sobą głos Todda. 

- Widzę, że pana również hałasy wygoniły z domu - powiedziała.  

- Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo roboty. 

-  Tato,  chcesz  popatrzeć?!  -  krzyknęła  do  niego  Cherry  z  końskiego 

grzbietu. - Spróbuję robić zwroty. 

Todd rozłożył ręce. 

-  Właśnie  mówiłem,  że  jestem  zajęty  -  odparł,  podchodząc  do  córki.  - 

Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do pracy. 

-  A  ja  myślałam,  że  jesteśmy  na  wakacjach  -  powiedziała  półgłosem 

Cherry i mrugnęła do niego. 

Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy, wpatrywała się w 

jakiś odległy punkt na horyzoncie. 

- Dobrze, zostanę jeszcze chwilę - stwierdził Todd po krótkim namyśle. 

Córka uśmiechnęła się do niego. 

- Dzięki. 

Podszedł do beli i usiadł obok Jane, która w ciągu ostatnich minut czyniła 

olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na niego uwagi. Musiała jednak przyznać, 

background image

że w dżinsowej bluzie, spodniach i w szarym stetsonie wyglądał jak prawdziwy 
kowboj.  Miał  sylwetkę  urodzonego  jeźdźca.  Zwłaszcza  nogi,  długie  i  mocne, 
doskonale by mu służyły w czasie jazdy. 

- Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą - rzuciła w jego stronę. - To 

było bardzo miłe z pańskiej strony. 

Todd zsunął stetsona na tył głowy. 

-  Miłe?  Nawet  nie  próbowałem  się  sprzeciwiać.  Nie  potrafię  się  oprzeć 

łzom. 

Jane uśmiechnęła się. 

- Dobrze o tym wiedzieć. 

- Chodziło mi o łzy Cherry - zreflektował się Todd. 

-  Wygląda  na  to,  że  znowu  nie  mam  szczęścia  -  powiedziała  kpiącym 

tonem. 

Todd spojrzał na nią z ukosa. Wyglądała niezwykle kusząco i bezbronnie. 

Ciekawe, czy  potrafiłby oprzeć się  łzom  Jane?  Postanowił jednak  nie  myśleć o 
tym. 

-  Rozmawiałem  z  moją  byłą  żoną  -  oświadczył.  -  Powiedziała,  że  chce 

jednak  zaprosić  Cherry  do  siebie.  Mają  się  wybrać  po  zakupy.  Dlatego  będę 
musiał  wyjechać  jutro  z  rana.  Jednak  przy  odrobinie  szczęścia  powinienem 
zdążyć  na  negocjacje  w  sprawie  reklamy.  Gdyby  mi  się  to  nie  udało,  proszę 
niczego nie podpisywać. Najpierw musi to zobaczyć prawnik. 

- Wiem o tym. 

- To dobrze. 

Radosne  okrzyki  Cherry  przerwały  im  rozmowę.  Dziewczynka  cieszyła 

się,  przejechawszy  parę  razy  wokół  beczek.  Robiła  to  wolno,  ale  z  coraz 
większą wprawą. Pomachali jej, chcąc dać znak, że patrzą. 

- Czy Cherry lubi swoją matkę? - spytała Jane. 

- Jako tako - odparł Todd. - Nie znosi za to ojczyma. 

Jane  zmierzyła  go  spojrzeniem.  Nic  dziwnego,  skoro  miała  tak 

wspaniałego ojca. 

background image

-  To  normalne  -  powiedziała.  -  Dzieci  rozwiedzionych  rodziców  często 

chcą, żeby rodzice byli razem.  

Todd pokręcił przecząco głową. 

- To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała. - Obrócił się twarzą do Jane. - 

Czy pani rodzice się kłócili? 

Jane wyruszyła ramionami. 

- Nie  mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły. W 

zasadzie  wychowywał  mnie  tata.  No  i  jeszcze  Tim  i  Meg  -  dodała  po  chwili 
namysłu. 

- Śmierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.  

Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona. 

- Przynajmniej zostali  mi Tim i Meg - szepnęła. - Nie wiem, co bym bez 

nich zrobiła. 

- Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata później - powiedział 

Todd. - Bardzo mi ich brakuje. 

- Tak to już jest - stwierdziła,  nie chcąc poddać się  fali żalu. -  Ludzie po 

prostu umierają. Zawsze tak było i będzie. 

Todd skinął głową. 

- Jasne. Ale tym, którzy zostają, wcale nie jest z tego powodu łatwiej. 

Jane  musiała  mu  przyznać  rację.  Opanowały  ją  czarne  myśli.  Nie 

wiadomo  do  czego  by  doszło,  gdyby  nie  Cherry,  która  podjechała  do  nich  i 
zeskoczyła z konia. 

- A teraz uważajcie - powiedziała, patrząc na nich rozognionymi oczami. 

Przez  chwilę  szeptała  coś  do  ucha  klaczy,  a  następnie  dosiadła  jej  i 

zaczęła ćwiczyć zwroty. Widać było, że popuściła koniowi cugli, dzięki czemu 
przejazd wypadł nadspodziewanie dobrze. 

- Brawo! - krzyknął Todd. 

- A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale! - zawtórowała mu Jane. 

background image

Cherry wyglądała na uszczęśliwioną. 

- To zasługa Jane  - wyjaśniła ojcu.  - Gdyby  nie  ona,  nigdy bym  się tego 

nie nauczyła. 

Jane uśmiechnęła się pobłażliwie. 

-  To  przede  wszystkim  twoja  zasługa  -  powiedziała.  -  Przecież  ty 

dosiadasz konia. 

Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i ruszyła w stronę 

placyku. 

- Poćwiczę jeszcze trochę - rzuciła. 

- Tylko uważaj! - krzyknął za nią Todd. 

- Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie! - dodała Jane. 

Todd spojrzał na nią. Jane miała na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, 

która  wspaniale  podkreślała  szczupłość  jej  ciała  i  sprężystość  biustu.  Zwykle 
blade  policzki  były  zaróżowione  z  podniecenia.  Pewnie  nie  zdawała  sobie 
sprawy z tego, że wygląda piękniej niż kiedykolwiek. 

- Powoli i ostrożnie - powtórzył, wpatrując się w nią uporczywie. 

Jane  wyczuła  jego  spojrzenie.  Podniosła  wzrok  i  napotkała  jego 

przenikliwe, stalowoszare oczy. Na moment zaparło jej dech z wrażenia. 

Todd  uniósł  dłoń  i  dotknął  jej  policzka.  Przesunął  palcami  wokół  ust, 

brody, a potem powędrował nimi nieśmiało niżej. Jane bała się poruszyć. Miała 
wrażenie, że ktoś ją zaczarował i wystarczy jeden niepotrzebny gest lub zbędne 
słowo,  a  czar  pryśnie.  Todd  chyba  czuł  to  samo.  Jego  palce  zatrzymały  się  na 
wiotkiej  szyi.  Wyczuwał  nimi  gwałtowny  puls  Jane.  Jego  serce  biło  chyba 
równie mocno. Cherry? Och, Cherry nie mogła ich widzieć. Jazda pochłonęła ją 
niemal zupełnie. Co jakiś czas wydawała tylko radosne okrzyki. 

Palce Todda przesunęły się niżej. 

- Todd! Todd! Przyjechał szef ekipy remontowej! - usłyszeli głos Tima. 

Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich wolno. 

Todd z trudem przełknął ślinę. 

background image

-  Już  idę!  -  odkrzyknął.  -  Mówiłem  ci,  że  wcale  nie  mam  ochoty  na 

romans - zwrócił się do Jane. 

Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u-znała za bezpieczną. 

- Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie wygłupiaj się lepiej! 

- Todd! Todd! Chodź już! - nawoływał Tim. 

Todd wstał i spojrzał na Jane. 

- Jeszcze pogadamy - rzucił z nutką pogróżki w głosie. 

- Jeszcze pogadamy - zawtórowała mu. - Aha, może od razu wyjaśnisz, od 

kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?! 

Todd roześmiał się głośno. 

- Od dzisiaj - wyjaśnił. - Tak samo jak z tobą. 

Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić. 

-  Czekaj!  Ja  też  chcę  z  nim  porozmawiać!  Ostatecznie  to  jest  mój  dom. 

Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo. 

Todd skinął głową. 

-  Myślałem  o  tym  -  powiedział,  starając  się  zapomnieć,  jak  gładka  i 

jedwabista jest skóra Jane. - Chciałem was umówić na oddzielne spotkanie, ale 
może tak rzeczywiście będzie lepiej. 

Powiedzieli Cherry o spotkaniu, a  następnie  ruszyli w stronę domu. Szef 

ekipy  remontowej,  wyglądający  bardziej  na  biznesmena  lub  przemysłowca, 
czekał na nich koło swojego zielonego mercedesa. 

- Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker - powiedział Todd. 

-  Ależ  ja  już  o  panu  słyszałam!  -  Jane  nie  potrafiła  ukryć  podniecenia.  - 

Podobno pana firma jest najlepsza! 

- Staramy się - powiedział skromnie ciemnowłosy mężczyzna o pociągłej 

twarzy. - Ja natomiast nie tylko o pani słyszałem, ale widziałem panią na rodeo. 
Wspaniałe przeżycie! Ten wypadek to straszne nieszczęście. 

background image

Jane  nie  poczuła  się  urażona,  chociaż  zwykle  reagowała  gwałtownie  na 

słowa takie  jak "wypadek", czy  "wózek".  Widać jednak było, że  Hayesowi jest 
naprawdę przykro. 

-  No  cóż,  różnie  w  życiu  bywa.  Jednak  trzeba  jakoś  żyć  dalej  -  odparła 

sentencjonalnie. 

Hayes skinął głową. 

- Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo w pani życiu? 

-  zapytał  otwarcie  i,  o  dziwo,  tym  razem  Jane  również  nie  miała  o  to  do  niego 
pretensji. 

- Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie - powiedziała pół 

żartem, pół serio. 

-  Wspaniały  pomysł.  Ja  też  hoduję  konie  i  uważam,  że  nie  ma  nic 

wspanialszego - stwierdził Hayes. 

Spojrzeli  na  siebie  z  nie  ukrywaną  sympatią.  Mimo  iż  była  wciąż  na 

wózku, Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko ślepiec by tego nie dostrzegł, a 
Hayes najwyraźniej nie miał problemów ze wzrokiem. 

Todd musiał interweniować. 

- Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany! 

-  A,  plany.  -  Bill  spojrzał  na  niego  z  namysłem.  -  Omówiłem  już  część 

spraw z pani… księgowym - zwrócił się znowu do Jane. - Jednak to pani dom i 
pani musi zdecydować. Zaraz wszystko pokażę. 

Otworzył  tylne  drzwiczki  samochodu  i  wyjął  dużą  teczkę.  Następnie  raz 

jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane wskazała dłonią dom. 

-  Porozmawiamy  o  wszystkim  w  salonie.  Tim,  czy  mógłbyś  poprosić 

Meg,  żeby  podała  nam  kawę?  -  zwróciła  się  do  trzymającego  się  nieco  z  boku 
swego starego opiekuna. 

- Jasne - mruknął zagadnięty. 

Jane  zaprosiła  Hayesa  do  salonu,  sama  natomiast  zdecydowała,  że 

zrezygnuje z wózka i skorzysta teraz z kul. Todd zaoferował swoją pomoc. 

- Uważaj - powiedział, kiedy zostali sami. - Ten facet to kobieciarz. Poza 

tym jestem przekonany, że wcale nie jest dobrym materiałem na męża. 

background image

- Ważne, że jest dobrym fachowcem - stwierdziła Jane i ruszyła w stronę 

salonu. 

Hayes powitał ich już w progu. 

- Zaraz pani pomogę - powiedział, biorąc Jane pod rękę. 

-  To  bardzo  miło  z  pana  strony.  -  Uśmiechnęła  się  do  niego 

uwodzicielsko. 

Todd  zazgrzytał  zębami.  Tak  głośno,  że  chyba  oboje  musieli  go  słyszeć. 

Los  mu  nie sprzyjał. Najpierw  ten rudy  doktor, a teraz  inżynier-elegancik. Nie, 
żeby sam  miał ochotę  na  romans z Jane. Ta dziewczyna znajdowała się jednak 
pod jego opieką i czuł, że musi ją chronić przed niebezpieczeństwami życia. 

-  Weźmy  się  do  tych  planów  -  powiedział,  widząc,  że  Hayes  znów 

zaczyna komplementować Jane. 

- Plany? A tak, proszę bardzo. 

Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery. Naprawy domu 

nie budziły żadnych kontrowersji. Jane wiedziała, że są konieczne, zresztą ekipa 
już i tak zabrała się do roboty. 

Po  chwili  dostali  kawę  i  wspaniałą  babkę  upieczoną  przez  Meg.  Jane 

ukroiła dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy. 

- Proszę się częstować - powiedziała do obu mężczyzn. 

Hayes  pokazał  jej  plany  rozbudowy  stajni.  To,  co  zobaczyła,  wydało  jej 

się oszałamiające. 

- Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca? 

Hayes skinął głową. 

- Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli ktoś decyduje 

się na kupno konia, to musi mieć czystą i przestronną stajnię. 

- Moim zdaniem jest to konieczne - dodał Todd.  

Jane milczała przez chwilę. 

- Sama nie wiem… 

background image

-  Nie  musi  pani  od  razu  podejmować  decyzji  -  powiedział  Hayes.  -  Na 

razie  zajęliśmy  się  domem.  Proszę  się  zastanowić  i  powiadomić  mnie,  co  pani 
zamierza. 

Jane  potarła  czoło.  Koszty  związane  z  przebudową  były  olbrzymie,  ale 

dzięki  modernizacji  ranczo  mogłoby  zacząć  przynosić  zyski.  Chciała  zaczekać 
do jutra. Być może uda jej się podpisać kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi 
potrzebne pieniądze. 

  

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 

Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się, co wyniknie z 

rozmów  z  przedstawicielami  firmy  odzieżowej.  Todd  twierdził,  że  same 
korzyści, ale ona nie była tego taka pewna. 

-  Przyjadę  z  powrotem,  zanim  się  tu  zjawią  -  pocieszał  ją,  poganiając 

zaspaną córkę. - Przestań się martwić. 

Jane skinęła głową. 

-  Spróbuję.  Nigdy  czegoś  takiego  nie  robiłam.  -  W  jej  głosie  wyczuwało 

się  ślady  niepokoju.  -  Mam  nadzieję,  że  zaproponują  mi  jakieś  sensowne 
ubrania. 

-  Na  pewno.  Inaczej  cała  sprawa  mijałaby  się  z  celem  -  stwierdził 

autorytatywnie Todd. - Reklama jest po to, żeby propagować dobre produkty, a 
nie po to, żeby wypromować złe. 

Jane  nie  wyglądała  na  przekonaną.  Uściskała  serdecznie  Cherry,  życząc 

jej miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w ciągu tych paru dni prawdziwymi 
przyjaciółkami. Dzieliło je niewiele ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła 
wspólna miłość do koni. 

background image

- Życzę udanych zakupów - powiedziała na koniec Jane. 

Cherry uśmiechnęła się do niej. 

-  Cześć.  Zobaczymy  się  w  poniedziałek.  Uważaj  na  siebie,  -  Wskazała 

kule. - Żadnych tańców. 

Jane  zaśmiała  się  cicho.  Ostatnio  stała  się  znacznie  mniej  drażliwa  na 

punkcie swojej niesprawności. 

- Dobrze - obiecała. 

Pomachała  im jeszcze ręką  na pożegnanie, a  następnie wróciła do domu. 

Todd wyglądał na złaknionego wolności. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że z 
przyjemnością  zasiada  za  kierownicą  starego  forda.  Ciekawe,  czy  spędzi 
weekend na ranczu? Wyglądał na mężczyznę, który lubi i umie się bawić. Poza 
tym  jest  tak  przystojny,  że  pewnie  istnieje  wiele  kobiet  czekających  na  sygnał 
od niego. 

Jane zajrzała do  gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby  go jej  brakowało, ale 

chciała  obejrzeć  książki  rachunkowe.  Todd  w  krótkim  czasie  doprowadził 
wszystkie,  łącznie  z  główną  książką  przychodów  i  rozchodów,  do  należytego 
porządku.  Nawet  ona  orientowała  się  teraz  w  prowadzonych  zapisach. 
Wydawało się to takie proste, ale Jane wiedziała, że prostota jest najtrudniejsza. 

Ciekawe,  dlaczego  ktoś  taki  jak  Todd  Burke  pracuje  dla  jakiejś  firmy. 

Przecież  mógłby  założyć  biuro  i  zarabiać  dwa,  a  może  nawet  trzy  razy  więcej. 
Pewnie brakuje mu ambicji, zdecydowała po długich rozmyślaniach. Tak, to na 
pewno to. 

Jane być  może zmieniłaby zdanie, gdyby  zobaczyła  Todda zasiadającego 

w  skórzanym  fotelu  firmy  Burke-Hathaway  Business  Systems.  Todd  wykupił 
wcześniej część firmy należącą do starego Hathawaya, zdecydował jednak, że ze 
względów komercyjnych pozostawi dawną nazwę. 

Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował sekretarce kilka 

listów,  a  następnie,  wraz  z  nastaniem  odpowiedniej  pory,  zadzwonił  do  kilku 
firm.  Potem  wydał  dyspozycje  dotyczące  dalszej  pracy.  Chciał,  aby  wszystkie 
ważne  dokumenty  przesyłano  mu  faksem,  który  zainstalował  w  gabinecie  na 
ranczu. Czuł się nieco winny z tego powodu, ale przecież umawiał się z Jane, że 
pracę u niej będzie traktował jako dodatkową. 

Nie chciał zdradzać, jaka jest naprawdę jego pozycja zawodowa, chociaż 

wiedział, że może się to kiedyś na nim zemścić. Jednak kiedy Jane wyzdrowieje, 

background image

przestanie  może  być  tak  czuła  na  punkcie  swojego  czasowego  kalectwa.  Todd 
współczuł  jej,  ale  nie  był  to  jedyny  powód,  dla  którego  zdecydował  się  pomóc 
dziewczynie.  Paradoksalnie,  sukces  go  zmęczył.  Czuł,  że  nie  ma  już  nic  do 
roboty.  Mógł  teraz  korzystać  z  owoców  swojej  pracy,  ale  jakoś  go  one  nie 
cieszyły.  Kiedy  więc  na  horyzoncie  pojawiła  się  sprawa  rancza,  potraktował  ją 
jak  wyzwanie.  Dzięki  niej  mógł  przypomnieć  sobie  dawne,  pionierskie  lata. 
Cieszył go element ryzyka, chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą, 
bez trudu poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami. 

Tyle  że  nie  chciał  w  ten  sposób  pomagać  Jane.  Jego  pieniądze 

przypominałyby  coś  w  rodzaju  protezy  albo  wózka  inwalidzkiego,  a  on  chciał, 
żeby  dziewczyna  sama  stanęła  na  nogi.  Tak  w  sensie  dosłownym,  jak  i 
przenośnym. 

Todd  rozejrzał  się  po  luksusowo  urządzonym  wnętrzu  biura,  a  następnie 

przypomniał  sobie  gabinet  na  ranczu.  Tak,  musiał  przyznać,  że  znajdował 
przyjemność w jeszcze jednej rzeczy. Tutaj był  multimilionerem, a  u Parkerow 
traktowano  go  jak  normalnego  człowieka.  Nie  słyszał  "ochów"  i  "achów"  na 
swój  temat.  Co  więcej,  czasami  wręcz  dawano  mu  do  zrozumienia,  że  nie  jest 
najmilej  widzianym  gościem.  Ta  atmosfera  bez  pochlebstw  bardzo  mu 
odpowiadała.  Zapomniał  już,  na  czym  polegają  normalne  stosunki  między 
ludźmi. 

Poza  tym  była  jeszcze  jedna  sprawa.  Cherry  wspaniale  się  bawiła!  Od 

razu polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej nauczyła i to nie tylko jeśli idzie 
o jazdę, ale i w ogólnym sensie. 

Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane! 

Todd  zachmurzył  się  i  odsunął  od  siebie  podpisane  listy,  leżące  na 

mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie zaprzyjaźnili. Jane wyraźnie 
dawała mu do zrozumienia, że nie traktuje go jak kogoś bliskiego. Wiedział, że 
robi  na  niej  wrażenie,  ale  to  było  za  mało,  żeby  zbudować  trwałe  podstawy 
przyjaźni. 

Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim uroku osobistym 

i  urodzie.  Być  może  gdyby  nie  zły  początek,  losy  ich  znajomości  potoczyłyby 
się  zupełnie  inaczej.  Todd  nieraz  zastanawiał  się,  czy  Jane  miała  kochanków. 
Nie byłoby w tym, oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się przy 
niej  od  dawna.  Niemniej  jednak  Todd  wyczuwał,  że  Jane  i  Coltrain  nigdy  nie 
byli ze sobą blisko. 

Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie zauważył, że obok 

zjawiła się sekretarka. 

background image

-  Hm,  przepraszam,  panie  Burke  -  zaczęła  nieśmiało.  -  Powinien  pan 

jeszcze  podpisać  te  dwie  umowy.  O,  tu  i  tu  -  dodała,  podsuwając  mu 
dokumenty. 

-  A,  tak.  Oczywiście.  -  Złożył  podpis  w  zaznaczonych  miejscach.  -  Czy 

coś jeszcze? 

- Nie. Przynajmniej na razie. 

- Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby musiała pani się 

ze mną skontaktować, proszę skorzystać z numeru, który zostawiłem. - Spojrzał 
na nią groźnie. 

- Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności. 

- Tak, proszę pana. - Sekretarka posłusznie skinęła głową. 

-  Prosiłbym,  żeby  w  takich  wypadkach  wysyłała  pani  faksy.  Wystarczy 

krótkie: "proszę o kontakt" - ciągnął Todd. - I gdyby pani mogła podpisywać się 
imieniem, a nie nazwiskiem. W ten sposób wszyscy pomyślą, że jest pani  moją 
dziewczyną. 

Pani  Emory  zachichotała.  Jednak  po  chwili,  jak  przystało  na  idealną 

sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą powiedziała: 

- Dobrze, proszę pana. 

Todd  odsunął  od  siebie  papiery.  Teraz  miała  się  nimi  zająć  pani  Emory. 

Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym miesiącu podwyżkę, a następnie 
pożegnał się i ruszył do drzwi. 

Miał  nadzieję,  że  nie  będzie  żałował  swojej  decyzji  wyjazdu  do 

Jacobsville. 

 

 

 

 

 

 

background image

Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs, Micki Lane. Jane 

od  razu  polubiła  tę  na  oko  dwudziestoparoletnią  kobietę  o  mocnym  uścisku  i 
szczerym spojrzeniu. Jednak zaraz za nią pojawił się niejaki Rick Wardell, szef 
marketingu  firmy.  Wardell  zachowywał  się  protekcjonalnie,  a  Micki,  która 
usiłowała protestować, zbywał głupimi żartami. 

Jane  początkowo  znosiła  spokojnie  to,  że  się  ją  traktuje  z  góry.  Kiedy 

jednak  Wardell  z  zadowoloną  miną  pogrążył  się  w  wywodach  na  temat 
szczęścia, jakie ją spotkało z powodu tej reklamy, Jane podniosła rękę do góry. 

-  Stop!  -  powiedziała.  -  Przecież  jeszcze  nie  zgodziłam  się  na  żadną 

reklamę. 

- Jak to? - Wardellowi dosłownie opadła szczęka. 

-  Tak  to  -  odparła  Jane.  -  Nie  mam  zamiaru  reklamować  czegoś,  czego 

jeszcze nie widziałam. 

-  Ale  przecież  jesteśmy  tacy  znani!  -  Szef  marketingu  próbował  ratować 

sytuację.  

-  Nie  dla  mnie  -  stwierdziła  sucho  Jane.  -  Miłośnicy  rodeo  znają  od  lat 

mnie i moją rodzinę. Jeśli zdecyduję się coś reklamować, na pewno wielu z nich 
mi uwierzy i kupi te rzeczy. Chcę mieć pewność, że ich nie oszukam. 

Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń na jej ramieniu. 

Micki przyglądała się temu z mściwą satysfakcją. 

-  Posłuchaj,  złotko  -  zaczął  Wardell  -  nie  rozumiesz  chyba,  że  to 

uprzejmość z naszej strony… 

W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była zdrowa, ten Wardell 

już by leżał na ziemi. 

-  Nikt  nie  mówi  do  mnie  "złotko",  chyba  że  na  to  pozwolę  -  wysyczała 

przez zęby. - Nie jestem jakąś tam modelką! 

Wardell  skurczył  się  i  zmalał.  Dopiero  teraz  poczuł,  że  grunt  usuwa  mu 

się  spod  nóg.  Usłyszeli  szum  silnika  i  pisk  opon  przed  domem.  To  Todd 
przyjechał swoim starym fordem. Przez chwilę w salonie panowała cisza, jakby 
umówili się, że będą czekać na Todda. 

Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. 

background image

-  Dobrze,  że  pan  jest,  Burke  -  powiedział,  pewny,  iż  łączą  ich  więzy 

męskiej  solidarności.  -  Pani  Parker  chyba  nie  rozumie,  że  powinna  być 
wdzięczna  naszej  firmie  za  to,  że  wybraliśmy  ją  do  tej  promocji.  Może  pan 
potrafi jej to jakoś wytłumaczyć. 

Todd skinął głową. 

- Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność powinna być udziałem 

obu stron. 

Wardell zachichotał nerwowo. 

-  Powinien  pan  wiedzieć,  że  Jane  otrzymała  kilka  propozycji  

reklamowych  -  powiedział  Todd  ze    słodkim  uśmiechem.  -  Na  początek 
wybraliśmy pana firmę, ale to się może zmienić. 

Wardell  zmarkotniał  i  usunął  się  w  kąt.  Todd  spojrzał  na  stojącą  obok 

kobietę, która wyglądała na mocno poirytowaną przebiegiem rozmowy 

- Pani Lane? - spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń. - Myślałem, że 

to pani miała prowadzić rozmowy. 

-  Miałam  -  powiedziała  ponuro  Micki,  ściskając  wyciągniętą  prawicę.  - 

Pan Wardell zajmuje się u nas marketingiem i sprzedażą. 

- Czy chce pan nam coś sprzedać? - spytała Jane. 

- Nie, raczej nie. - Wardell zaczął się powoli wycofywać. 

- Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej doświadczonej 

koleżance - zaproponował przyjaźnie Todd. 

Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego. 

- Tak, oczywiście. - Cofnął się jeszcze bardziej w stronę drzwi. - Miło mi 

było państwa poznać - zwrócił się do Jane i Todda. 

Dziewczyna  zacisnęła  tylko  zęby,  więc  Todd  musiał  odpowiedzieć  za 

nich dwoje: 

- Nam również, panie Wardell. Nam również. 

-  Jeśli  podpiszę  umowę  z  pani  firmą,  musi  w  niej  być  zastrzeżenie,  żeby 

ten  facet  nie  podchodził  do  mnie  na  odległość  strzału  -  powiedziała  Jane  do 
Micki. patrząc na zamknięte drzwi. 

background image

Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie. 

- Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety - stwierdziła przepraszającym 

tonem. - Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby sprzedać lód Eskimosom. Tyle że 
zżera go ambicja. Wciąż powtarza, że chciałby robić coś ciekawszego.  

Wszyscy troje roześmieli się na myśl o wysiłkach Wardella, który pewnie 

czekał  teraz  na  Micki  w  furgonetce  firmy.  Atmosfera  stała  się  nieco  lżejsza  i 
bardziej przyjazna. 

-  Może  zanim  zaczniemy  negocjacje,  pokażę  pani  nasze  nowe  produkty, 

które miałaby pani reklamować - zaproponowała Micki. 

- Tak, bardzo proszę. 

Jane  wymieniła  porozumiewawcze  spojrzenie  z  Toddem.  Rozmowa 

nareszcie  zaczęła  przyjmować  pożądany  bieg.  Micki  wyszła,  lecz  po  chwili 
wróciła  z  torbą  pełną  ubrań.  Znajdowały  się  w  niej  bluzy  z  frędzlami  i 
naszytymi  cekinami,  tak  lubiane  przez  miłośników  rodeo,  a  także  nabijane 
ćwiekami spodnie. 

-  Oczywiście  nasza  firma  gwarantuje  odpowiednią  jakość  -  powiedziała 

Micki.  -  Wszystko  jest  uszyte  jak  trzeba,  a  cekiny  nie  blakną  i  trzymają  się 
mocno. 

Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi. 

- Fajna - powiedziała. 

Micki  skinęła  z  aprobatą  głową.  Była  ładna  i  drobna.  Jej  oliwkowa  cera 

wskazywała  na  to,  że  któryś  z  przodków  pochodził  z  Włoch.  W  ciemnych 
oczach  młodej  kobiety  co  i  rusz  pojawiały  się  wesołe  iskierki,  które  zgasły 
jedynie w czasie tyrady Wardella. 

- Miło mi, że się to pani podoba - powiedziała do Jane. - Może teraz uda 

nam się spokojnie porozmawiać. 

W  ciągu  dwóch  godzin  opracowali  szczegóły  umowy.  Micki  była 

uszczęśliwiona.  Co  prawda  Jane  powiedziała,  że  chciałaby  pokazać  ją  jeszcze 
swojemu  prawnikowi,  lecz  jednocześnie  zapewniła,  że  jeśli  nie  wynikną  jakieś 
nowe okoliczności, to natychmiast ją podpisze. 

Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich dłonie. 

- To oczywiste - stwierdziła na odchodnym.  

background image

Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie. 

- Jest wolna - podsunęła mu usłużnie Jane. - A poza tym bardzo ładna. 

Spojrzał  na  nią  przeciągłe,  a  następnie  po  raz  ostatni  podrapał  się  po 

brodzie i wsadził swoje olbrzymie łapska do kieszeni dżinsów. Jane patrzyła na 
niego wyczekująco, on tymczasem pokręcił przecząco głową. 

- Nie jestem zainteresowany. 

- Dlaczego? - spytała. 

- Nie podrywam osób, z którymi pracuję.  

Jane wzruszyła ramionami. 

- Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi sprawami. 

Już  chciał  powiedzieć,  że  księgowi  być  może  nie,  ale  szefowie  firm 

powinni uważać na to, co robią, ale na szczęście w porę ugryzł się w język. 

- Być może kiedyś będę z nią pracował - powiedział po chwili. - Romans 

z przyszłą szefową byłby poważnym błędem. 

- Nie mówiąc o obecnej! - wpadła mu w słowo. 

Przyglądał  jej  się  przez  chwilę  uważnie.  Najwyraźniej  nie  spodobał  mu 

się wyraz jej twarzy. 

- Nie masz wcale powodów do radości - powiedział ponuro. 

Jane  poczuła  ukłucie  w  sercu.  W  tej  jednej,  jedynej  chwili  poczuła,  że 

Todd być może ma rację. Może rzeczywiście straci wspaniałą przygodę. Jednak 
szybko odegnała od siebie te myśli. 

- Jestem potwornie zmęczona i senna - powiedziała, aby zmienić temat. - 

Chciałabym trochę odpocząć. 

Todd rozejrzał się dookoła. 

- Możesz położyć się tutaj. Ja muszę teraz trochę popracować. Meg i Tim 

pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie będzie przeszkadzał. 

Ekipa  remontowa  zakończyła  chwilowo  prace  i  przygotowywała  się  do 

następnej, bardziej skomplikowanej fazy operacji. 

background image

- Dobrze - powiedziała Jane, wyciągając się z cichym jękiem na kanapie. - 

Zdaje się, że trochę nadwerężyłam kręgosłup. Nienawidzę wózka, ale chodzenie 
o kulach jest bardzo męczące. 

Todd  nic  jej  nie  odpowiedział.  Zresztą  Jane  nie  czekała  na  odpowiedź. 

Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła mimo bólu, który ją męczył. 

Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, jak na jego gust. 

Nawet  teraz,  w  domowym  stroju  i  bez  makijażu,  mogłaby  zdobić  okładki 
najpoczytniejszych kobiecych pism. 

Todd  odwrócił  się  w  stronę  drzwi.  Nie  przyjechał  tu,  żeby  podziwiać 

śpiące  piękności.  Jeszcze  tydzień  lub  dwa  i  będzie  wolny.  Znowu  zacznie 
normalną pracę w swoim biurze. I zapomni o Jane. Tak, z pewnością uda mu się 
zapomnieć. 

W  ciągu  następnego  tygodnia  Jane  zaprzyjaźniła  się  jeszcze  bardziej  z 

Cherry. Obie stały się niemal nierozłączne. Najczęściej można je było zobaczyć 
przy  koniach.  Cherry  doskonaliła  swoją  technikę  jazdy,  a  Jane  udzielała  jej 
ko¬lejnych rad. Jednak te rady nie były już tak potrzebne jak poprzednio. Córka 
Todda  nareszcie  przełamała  wewnętrzne  opory  i  zaczęła  jeździć  śmielej  i 
sprawniej.  Jane  widziała,  że  jej  uczennica  jest  na  właściwej  drodze,  i  była 
dumna z tego powodu.  

Todd  tymczasem  czuł  się  coraz  gorzej  w  swojej  nowej  pracy. 

Prowadzenie  rachunków  i  nadzorowanie  remontu  było  łatwe.  Jednak 
wystarczyło,  żeby  na  horyzoncie  pojawiła  się  Jane,  a  już  zapominał,  co  miał 
zrobić,  i cały jego spokój diabli brali. Nie  mógł się skoncentrować,  nie potrafił 
liczyć, nie nadawał się do niczego. W głowie mu się nie chciało pomieścić, że to 
wszystko  z  powodu  jednej  kobiety.  Dlatego  kiedy  ponownie  przybyła  Micki 
Lane,  z  którą  miał  omawiać  dalsze  szczegóły  kontraktu,  postanowił  wybić  klin 
klinem i nie licząc się z konsekwencjami, zaprosił ją na tańce. 

Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były doskonałą okazją 

do nawiązywania towarzyskich kontaktów. Poznawało się na nich nowe osoby z 
miasteczka  i  omawiało  ważne  wydarzenia,  takie  jak  spęd  krów  czy  epidemię 
biegunki  u  Turnerów.  Jane  bywała  na  nich  często  przed  wypadkiem.  Mogła 
pójść  i  teraz,  traktując  je  jako  pretekst  do  spotkania  ze  znajomymi,  ale  widok 
tańczących  par  i  sama  nazwa  "tańce"  działały  na  nią  przygnębiająco.  Kiedy 
Cherry  wspomniała  przy  jakiejś  okazji,  że  Todd  wybiera  się  na  tańce  z  tą 
"czarnulą  od  spodni",  Jane  poczuła  ukłucie  zazdrości.  Lubiła  Micki,  ale  trudno 
ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała się nie przejmować, myśląc, że skoro 
nie może być z ojcem, to znajdzie pociechę w towarzystwie jego córki. 

background image

Jednak  ostatecznie  i  to  się  nie  powiodło.  Cherry  przyjęła  spóźnione 

zaproszenie  matki  do  Victorii  i  zamiast  zostać  w  sobotę  i  niedzielę  na  ranczu, 
wyjechała rano autobusem. Trudno było mieć o to do niej pretensje. Na ranczu, 
poza  jazdą  konną,  nie  mogła  przecież  liczyć  na  żadne  rozrywki.  Jednak  kiedy 
Ttm i Meg oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się absolutnie pognębiona. 
Wszyscy ją opuścili. 

Na nikim nie mogła polegać. Musiała teraz trwać jak żeglarz przy sterze i 

nie dać po sobie znać, że jest jej przykro. 

Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało mu się, że Jane 

jest bledsza niż zwykle. 

- Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka? - spytał. - Zostaniesz tutaj 

całkiem sama. 

Jane wyprężyła dumnie pierś. 

- Jestem do tego przyzwyczajona - powiedziała z godnością. - Tim i Meg 

lubią odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają przynajmniej raz w miesiącu.  

Jednak  Todd  wyglądał  na  zakłopotanego.  Wcale  nie  podobało  mu  się  to, 

że Jane ma zostać sama w tak wielkim domu. 

- To małe i bezpieczne miasteczko - tłumaczyła mu. - Z pewnością nikt na 

mnie  nie  napadnie.  Poza  tym  mam  strzelbę.  -  Wskazała  przedpotopowy 
przedmiot wiszący na ścianie. 

-  To  może  powiesz  mi,  gdzie  są  naboje  do  tego  cudu  techniki?  -  spytał 

złośliwie. 

Jane westchnęła ciężko. 

- Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne. 

- Bardzo dobrze! -  ucieszył się Todd. - Mam  nadzieję, że złodziej będzie 

na tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze pomoże ci w poszukiwaniach. 

-  Nie  musisz  silić  się  na  te  złośliwości  -  odparowała.  -  Mam  prawie 

dwadzieścia  sześć  lat  i  potrafię  sobie  poradzić.  Idź  już  i  zajmij  się  swoimi 
sprawami. Mam ochotę na odrobinę samotności i dobrą książkę. 

Todd wahał się jeszcze przez chwilę. 

- Co to za książka? - spytał podejrzliwie. 

background image

Jane  wzruszyła  ramionami,  ale  on  wypatrzył  już  czerwony  grzbiet  i 

barwną obwolutę. 

- "Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy" - przeczytał. - Co to za dziwactwo? 

-  Po  prostu  lubię  książki  historyczne  -  odparła.  -  Nie  widzę  w  tym  nic 

dziwnego. 

Przez  chwilę  mierzyli  się  wzrokiem.  Todd  starał  się  zmusić  ją,  żeby 

spuściła oczy, ale ona patrzyła na niego dumnie. 

-  Poczytałabyś  lepiej  coś  o  miłości.  Tak  jak  wszystkie  normalne 

dziewczyny - rzucił. 

- Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać do książek. 

Todd chrząknął. 

- Pochlebiasz mi - powiedział prowokacyjnie. 

-  Tobie?  Skąd  ci  to  przyszło  do  głowy?!  Wcale  nie  ciebie  miałam  na 

myśli! 

- Naprawdę? 

Pochylił  się  nad  nią  i  musnął  dłonią  koniuszki  jej  włosów.  Odsunęła  się 

trochę, ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i przyciągnął Jane do siebie. Zobaczyła 
jeszcze jego stalowoszare oczy, zanim poczuła na ustach smak męskich warg. 

Chciała  go  odepchnąć,  ale  nie  była  w  stanie.  Nozdrza  wypełniał  jej 

podniecający  zapach  wody  kolońskiej.  Czuła,  że  cały  świat  wokół  zawirował. 
Todd zaczął pieszczotliwie gładzić jej plecy i kark, a ona znowu nie miała siły, 
żeby  zaprotestować.  Co  więcej,  poddawała  się  tej  pieszczocie,  zdając  sobie 
sprawę, że pragnie jej coraz bardziej. 

W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki. Dlatego podniosła 

do góry dłonie  i… położyła je  na ramionach  Todda. Pod palcami  wyczuła jego 
twarde mięśnie. 

Todd  był  coraz  bardziej  podniecony.  To,  co  zaczęło  się  jako  zamierzona 

prowokacja,  przybrało  nagle  niespodziewany  bieg.  Nie  miał  siły,  żeby  oprzeć 
się  coraz  to  nowym  falom  pożądania,  a  one  niosły  go  i  niosły  nie  wiadomo 
dokąd. 

background image

Jego  ręka  wśliznęła  się  pod  bluzkę  dziewczyny  i  zaczęła  powolną 

wędrówkę.  Jane  jęknęła  z  rozkoszy.  Czuła  się  jak  ćma,  która  leci  na  oślep  w 
migoczący płomień świecy. 

- Nie! - jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od siebie. 

Było  jej słabo,  lecz  i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła coś, co  miało 

być protestem, a potem rzuciła się na oślep ku nieznanemu światłu. 

Nigdy  wcześniej  nie  doświadczyła  czegoś  takiego.  Pocałunki  gdzieś  w 

krzakach  na  wagarach  wydały  jej  się  teraz  czymś  zupełnie  pozbawionym 
erotyzmu  i  niewinnym.  Jej  skóra  była  jakby  naładowana  elektrycznymi 
ładunkami. Czuła każde muśnięcie palców Todda. 

On  tymczasem  dotarł  do  jej  piersi.  Jane  jęknęła,  gdy  przeszyła  ją 

niespodziewana  rozkosz.  Następnie,  nie  bardzo  wiedząc  co  robi,  zaczęła 
rozpinać  koszulę  Todda.  Po  chwili  stał  już  półnagi  przy  kanapie,  a  ona  mogła 
nasycić  oczy  widokiem  jego  szerokiego  torsu.  To  jej  jednak  nie  wystarczyło. 
Pociągnęła  go  ku  sobie  i  zaczęła  całować  jego  klatkę  piersiową.  Todd  jęknął 
podobnie jak ona przed chwilą. Nie przypuszczał, że w lej dziewczynie jest tyle 
żaru i siły. 

Jej  usta  błądziły  po  ciele  Todda  i  powoli  przesuwały  się  niżej.  Todd 

gładził  płowe  włosy  i  mruczał  z  ukontentowania.  Jane  chciała,  żeby  znowu 
zaczął ją pieścić. Pragnęła poczuć jego dłoń na swojej piersi. Wyprostowała się 
więc i spojrzała mu w oczy. 

- I co? Nie wiesz, co robić? - spytał. - Potrzebujesz specjalnych instrukcji? 

Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego odsunąć. Syknęła 

z  bólu,  czując,  że  coś  niedobrego  stało  sicz  jej  kręgosłupem.  Todd  chciał  jej 
pomóc,  ale  powstrzymała  go  ruchem  ręki.  Przez  moment  patrzyła  na  niego, 
mrugając powiekami. 

- Nie, nie potrzebuję - wyrwało jej się. 

Todd  patrzył  ze  zdziwieniem  na  jej  pałające  policzki  i  błyszczące  oczy. 

Jane w  niczym  nie przypominała teraz tej  opanowanej, chłodnej dziewczyny, z 
którą stykał się na co dzień. Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego - czy to 
możliwe? - z nienawiścią. 

Sięgnął  po  koszulę  i  zaczął  się  ubierać.  Jane  odwróciła  wzrok.  Ręce  mu 

się  trzęsły,  co  doprowadzało  go  do  pasji.  W  końcu  udało  mu  się  zapiąć 
wszystkie  guziki  oraz  pasek  kremowych  spodni,  które  włożył  specjalnie  na 

background image

tańce. Coś takiego nie zdarzyło mu się z Marie. Nigdy nie stracił panowania nad 
sobą. To również mu się nie podobało. Miał już dość Jane razem z jej ranczem. 

- I co  mi  teraz powiesz? - spytał, wlepiając w nią oczy. - Nie  myślałaś o 

mnie? 

Nawet  na  niego  nie  spojrzała.  Ułożyła  się  wygodnie  na  kanapie  i 

przymknęła oczy. Todd podszedł do drzwi. 

- Zamknę za sobą - powiedział. 

Skinęła  głową, ale  i tym razem  nie zaszczyciła  go spojrzeniem. Wyszedł 

bez  słowa.  Czuł,  że  oszalałe  serce  wciąż  tłucze  mu  się  w  piersi.  Czy  Jane 
naprawdę  go  nienawidzi?  Co  do  niego  czuje?  Te  pytania  nie  dawały  mu 
spokoju. 

Zamknął  drzwi  na  klucz,  a  następnie  podszedł  do  wysłużonego  forda. 

Wieczór  z  Micki  na  pewno  dobrze  mu  zrobi.  Pozwoli  zapomnieć,  zapomnieć, 
zapomnieć. 

  

 

 

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 

Jego  plany  spaliły  jednak  na  panewce.  To  prawda,  że  Micki  była  miłą 

towarzyszką.  Faktem jest, że świetnie się  z nią  tańczyło. Jednak Todd w żaden 
sposób  nie  mógł  zapomnieć  o  Jane.  Wciąż  czuł  na  ustach  jej  ciepłe  wargi  i 
dziwił się, że tak krucha istota potrafiła wykrzesać z siebie tyle energii. 

- To miło, że mnie zaprosiłeś - powiedziała Micki, z którą bez większych 

ceregieli przeszedł na "ty". - Ale czy Jane nie miała nic przeciwko temu? 

- Jane to moja szefowa - mruknął ponuro w odpowiedzi. 

- No tak - zgodziła się Micki. - Jednak to, jak na ciebie patrzyła… 

background image

Todd  zgubił  rytm.  Szybko  jednak  odzyskał  panowanie  nad  sobą  i 

kontynuował taniec. 

- Patrzyła  na  mnie? - zapytał obojętnym tonem z  nadzieją, że uda  mu się 

ukryć podniecenie. 

Micki uśmiechnęła się z ulgą. 

- No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko wska… 

-  To  absurd!  -  niemal  krzyknął  Todd  i  natychmiast  przerwał  taniec. 

Policzki nagle zaczęły go palić. 

-  Ależ  dlaczego?  Przecież  bardzo  jej  pomogłeś.  Jane  miała,  zdaje  się, 

spore kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że uratowałeś ją od bankructwa. 

- Przesadzał - wtrącił Todd. 

-  W  każdym  razie  jej  pomogłeś  -  ciągnęła.  -  Tego  nie  zapomina  się  tak 

łatwo. 

Micki  spuściła  wzrok  i  przez  chwilę  obserwowała  parkiet.  Stali  z  boku, 

więc  nie  przeszkadzali  tańczącym  parom.  Mogli  bez  przeszkód  kontynuować 
rozmowę. 

-  Poza  tym  Jane  jest  śliczna  -  zaczęła  z  innej  beczki.  -  Nasi  spece  od 

reklamy  nie  mogą  wyjść  z  podziwu.  Chcą  jak  najszybciej  zacząć  kampanię 
telewizyjną. 

- No owszem, nie jest brzydka - zgodził się Todd. 

-  A  poza  tym  bardzo  skromna  -  stwierdziła  Micki.  -  Rzadko  spotyka  się 

piękną kobietę, która nie robiłaby hałasu wokdł swojej urody. 

Todd  miał  już dosyć rozmowy o przymiotach Jane. Rozejrzał się po sali. 

Właśnie skończył się jeden taniec i miał się zacząć drugi. 

- Zatańczymy jeszcze? - spytał. 

Micki skinęła radośnie głową. 

Todd  był  tego  wieczoru  wyraźnie  nie  w  humorze.  Nieostrożna  uwaga 

Micki  na  temat  tego,  że  Jane  prawdopodobnie  się  w  nim  kocha,  wtrąciła  go  w 
otchłań  niepewności.  Wszystko  świadczyło  przeciw  tej  tezie  i  jedyne  "za" 
stanowiły  gorące  pocałunki,  które  wciąż  tak  dobrze  pamiętał.  Jego  nastrój 

background image

udzielił się partnerce, więc przetańczyli kilka tańców, a następnie odwiózł ją do 
domu. 

Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek. 

Kiedy  wyjeżdżał  z  Jacobsville,  ledwie  dochodziła  jedenasta.  Zazwyczaj 

bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak każdy normalny mężczyzna. Zaklął pod 
nosem i zawrócił do miasteczka. Zajrzał do baru, gdzie zamówił duże piwo, nad 
którym  spędził  półtorej  godziny.  Następnie,  kiedy  uznał,  że  pora  jest  już 
odpowiednia, znowu ruszył w drogę powrotną. 

Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie. Zaniepokoiło go jednak 

zapalone  światło  na  ganku  i  to,  że  przed  domem  nie  było  samochodu  państwa 
Harleyów. Postanowił więc sprawdzić, co się dzieje. 

Wszedł  na  ganek  i  nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Następne 

również,  a  także  kolejne.  W  ten  sposób  dotarł  do  sypialni,  z  której  sączyło  się 
mdłe światełko. Todd pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka. 

Jane  siedziała  na  łóżku  i  czytała  przy  nocnej  lampce.  Miała  na  sobie 

satynową  piżamkę  z  głęboko  wyciętym  dekoltem,  który  odsłaniał  wspaniale 
okrągłe ramiona i duży fragment piersi. Todd stał, wpatrując się niemal bez tchu 
w zjawisko przed sobą. 

Jane wolno podniosła oczy. 

-  Już  jesteś?  -  spytała  retorycznie.  -  Co  się  stało?  -  dodała,  widząc  jego 

minę. 

- Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?! - zawołał, starając się, by 

jego głos brzmiał możliwie jak najostrzej. 

-  Były  otwarte?  Niemożliwe.  Sama  je  zamknęłam.  Zapaliłam  tylko 

światło dla Tima i Meg, 

Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane. 

-  Tak,  były  otwarte.  Poza  tym  Tim  i  Meg  jeszcze  nie  przyjechali.  Może 

zostawili jakąś wiadomość na sekretarce? - spytał na koniec. 

Jane wzruszyła ramionami. 

-  Nie  mam  pojęcia  -  odparła.  -  Po  prostu  wzięłam  aspirynę  i  położyłam 

się, bo bolały mnie plecy. 

background image

Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod nosem, że zaraz to 

sprawdzi.  Rzeczywiście,  dzwonił  Tim  i  powiedział,  żeby  na  nich  nie  czekać, 
ponieważ zostaną na noc u kuzynów. 

Todd  potarł  dłonią  czoło.  Czuł  się  jak  pijany.  Było  to  dziwne,  ponieważ 

wypił tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej Jane powracały do niego uporczywie. 
W  zasadzie  powinien  jej  powiedzieć,  że  Harleyowie  nie  wracają.  A  potem  co? 
Może zdjąć z niej tę piżamkę? Czy pozwoliłaby mu na to? Czy rzeczywiście go 
kocha? Co się z nim w ogóle dzieje? 

Wyszedłszy  z  gabinetu,  wymamrotał  pod  nosem  jakieś  przekleństwo. 

Powinien jak najszybciej stąd uciec i wziąć zimny prysznic. 

Udało  mu  się  dotrzeć  aż  do  drzwi  wejściowych.  Tutaj  utknął,  czując,  że 

nie  zdoła  przekroczyć  progu  domu,  w  którym  znajduje  się  Jane.  Po  krótkiej 
walce wewnętrznej zdecydował się wrócić do sypialni dziewczyny. 

Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe światło lampki 

oświetlało  Jane.  Miał  wrażenie,  że  w  tej  chwili  jest  piękniejsza  niż 
kiedykolwiek. 

- I… i co? Dzwonili? - spytała nieswoim głosem. 

Ona  też  pamiętała  ich  namiętny  pocałunek.  To,  co  się  z  nią  działo, 

przypominało gwałtowną burzę. Zniknął gdzieś instynkt samozachowawczy. W 
tej chwili pragnęła tylko Todda. Chciała z nim być, czuć go obok siebie. 

- Tak. Nie wrócą na noc. 

Siedziała  z  otwartymi  oczami.  Pragnęła  go  i  bała  się  jednocześnie.  Todd 

chyba  to  odgadł,  ponieważ  zamknął  drzwi,  a  następnie  podszedł  do  łóżka  i 
zgasił lampkę. 

W ciemności słyszeli tylko swoje oddechy. Widzieli kontury swoich ciał. 

Todd  stał  przez  chwilę  przy  łóżku,  jakby  zastanawiając  się,  co  dalej  robić.  W 
końcu  wyciągnął  dłoń  w  stronę  Jane.  Poczuła  ją  na  ramieniu  i  zadrżała. 
Odetchnęła  głęboko.  Jednocześnie  jej  ciało  zachowywało  się  tak,  jakby  nie 
należało do niej. Wygięło się w łuk, poddając się pieszczocie. Z ust Jane wyrwał 
się  cichy  jęk  rozkoszy.  Todd  dotknął  ich  swoimi  wargami,  a  następnie  zsunął 
piżamę z jej ramion i zaczął całować piersi. 

Zupełnie  nie przygotowana  na to, Jane przeżyła  nagłą ekstazę. Wszystko 

wokół  niej kręciło się jak  na ogromnej karuzeli. Nie  miała pojęcia, co się z nią 
dzieje. Pragnęła tylko jednego - żeby "to" trwało wiecznie. 

background image

Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani  przez  moment  nie domyślił się, 

że  brakuje  jej  doświadczenia.  Może  dlatego,  że  sam  był  zaślepiony  żądzą  i, 
pomimo małżeńskich doświadczeń, czuł teraz coś nowego i niepowtarzalnego. 

Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej piżamki. Czuł obok 

siebie drżące z rozkoszy nagie ciało. 

- Czy jesteś zabezpieczona? - spytał. 

- C…co? 

- Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego? - dopytywał się. 

- N… nie - odpowiedziała słabym głosem. 

Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już dawno zwątpił 

w sens noszenia przy sobie prezerwatyw, a teraz - przydałyby się. 

Jego  pytanie  podziałało  na  Jane  otrzeźwiająco.  Ale  tylko  na  chwilę. 

Kolejne  pocałunki  znowu  ją  oszołomiły.  Todd  szybko  nałożył  prezerwatywę  i 
kontynuował pieszczoty. 

- Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny. 

Ułożył  ją  tak,  żeby  nie  urazić  kręgosłupa.  Jane  poddawała  się  tym 

zabiegom,  czując,  że  są  nieuniknione.  Zresztą  brakowało  jej  woli,  żeby  się 
sprzeciwić.  Pragnęła  Todda,  albo,  mówiąc  ściślej,  jej  ciało  pragnęło  go  z  całą 
mocą. 

Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. 

Nigdy  wcześniej  nie  doświadczył  takiej  żądzy.  Być  może,  gdyby  miał 

czas,  żeby  się  nad  tym  zastanowić,  uznałby  to  za  niepokojące.  Teraz  jednak 
pragnął  Jane,  która  leżała  przed  nim  jak  kwiat  z  rozchylonymi  płatkami.  Nie 
potrafił już dłużej opierać się zewowi natury. 

Starał  się  wejść  w  nią  bardzo  delikatnie.  Wiedział,  że  nie  będą  mogli 

kochać się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że czeka go taka niespodzianka. 
Dopiero  po  chwili  pojął,  co  się  dzieje.  Rozsądek  krzyczał:  "Wycofać  się! 
Wycofać!",  ale  on  nie  potrafił  go  już  usłuchać.  Jego  ciało  wpadło  w  miłosny 
trans.  Praktycznie  stracił  nad  nim  kontrolę.  Usłyszał  jeszcze  krzyk  bólu  i 
pomyślał, że zawsze będzie siebie nienawidzić z tego powodu. 

Oboje  natychmiast  osiągnęli  szczyt.  Jane  poczuła,  że  boi  zamienia  się  w 

rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, później natomiast nie czuła już nic. 

background image

Kiedy  znowu  odzyskała  pełną  świadomość,  stwierdziła,  że  płacze,  a  plecy 
znowu zaczęły ją boleć. Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej oczu. 

- Przepraszam, nie wiedziałem - szepnął. - Jest mi potwornie głupio. 

Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym szlochem. Todd 

myślał,  że  spali  się  ze  wstydu.  Dręczyło  go  ogromne  poczucie  winy.  Sam  nie 
wiedział, co ze sobą zrobić. 

-  Dziewczyno,  przecież  masz  dwadzieścia  pięć  lat  -  powiedział  celowo 

szorstkim tonem. - Na co czekałaś? Na Ślub? 

Jane przełknęła łzy. 

- To nie powód do żartów. 

- Rozumiem. Pochodzisz z rodziny hołdującej tradycyjnym wartościom… 

- Odczep się od mojej rodziny! 

Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale nie zamierza z 

niej kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował jej mokry policzek. 

- Było wspaniale - szepnął. 

- Ale bolało - poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała prawda. 

-  Podobno  zawsze  boli  za  pierwszym  razem  -  powiedział.  -  Chciałbym 

wynagrodzić ci ten ból. 

Już  miała  zamiar  powiedzieć,  że  nie  potrzeba,  ale  nagle  poczuła  rękę 

Todda na szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie, że w dalszym ciągu jest naga. 
Chciała  zakryć  piersi,  ale  Todd  ją  uprzedził  i  zaczął  je  całować.  Zupełnie 
zapomniała o bólu kręgosłupa. Znowu poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak 
pieszczoty  Todda  stawały  się  coraz  śmielsze.  Sama  nie  wiedząc  dlaczego, 
przywarła  do  niego  całym  ciałem.  Zapragnęła,  żeby  w  nią  wszedł  jeszcze  raz. 
Czuła  się  pusta  bez  niego.  Jednak  on  bardzo  teraz  uważał.  Starał  sienie 
poddawać fali pożądania. Pieścił ją, trzymając swoje zmysły na wodzy. 

Wystarczyło  jednak,  żeby  Jane  przytuliła  się  mocniej,  a  znów  stracił 

panowanie  nad  sobą.  Ułożył  ją  delikatnie,  jak  za  pierwszym  razem,  a  Jane  nie 
protestowała. Co więcej, pociągnęła go ku sobie. 

- Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć - szepnął. 

background image

Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że nie wiedziała, co 

powiedzieć. Na szczęście nic nie musiała mówić. Po chwili znowu się połączyli. 
Tym razem też bolało, ale znacznie  mniej, a rozkosz, która wypełniła ją niemal 
natychmiast, kazała zapomnieć o bólu. 

W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć się wygodnie na 

pościeli, a następnie położył się tuż obok. 

Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią stało. 

- Jak plecy? - usłyszała pytanie. 

- W porządku. 

Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć płaczem. 

- Jak się czujesz? 

- Dobrze. 

Dotknął  jej  ramienia.  Nawet  teraz  było  to  przyjemne.  Mimo  to  Jane 

wykonała niechętny gest. 

- Lepiej się ubierz - powiedziała. - Zaczyna robić się zimno. 

Todd  wstał  i  zaczął  się  ubierać.  Wcześniej  jednak  przykrył  ją  kołdrą, 

Starała się  na  niego  nie patrzeć. Na szczęście  Todd  nie zapalał  lampki. Jane ze 
zgrozą  myślała  o  chwili,  kiedy  będzie  musiała  spojrzeć  mu  w  twarz.  Jak  się 
zachowa?  Czy  uda  jej  się  ukryć  wstyd?  A  jeśli  tak,  to  kosztem  jakich 
wyrzeczeń?  Te  i  inne  pytania  nie  dawały  jej  spokoju.  Leżała  sztywno 
wyprostowana i patrzyła w sufit. 

Todd widział, że się martwi, ale nie wiedział, jak jej pomóc. Chętnie by ją 

jeszcze  raz  przeprosił,  ale  przeprosiny  wydawały  mu  się  czymś  zupełnie 
niestosownym  w  obliczu  tego,  co  się  stało.  Nigdy  nie  znalazł  się  w  podobnej 
sytuacji. Musiał przyznać, że nie wie, jak się zachować. 

Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na Jane. Co dalej? 

Zauważyła, że skończył się ubierać. Milczał. Co dalej? Wciąż czekała. 

Chrząknął. Czyżby chciał to powiedzieć teraz? Już najwyższy czas! 

- No, cóż… Śpij dobrze. 

background image

Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała tego robić. To i 

tak nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre policzki. Nie płakała jednak tak 
jak  przedtem.  Płacz  przynosi  ulgę  i  uspokaja.  Tym  razem  z  oczu  ciekły  jej  po 
prostu dwie strużki łez. Todd ani razu nie powiedział, że ją kocha. Dlaczego? 

Odpowiedź mogła być tylko jedna. 

 

 

 

 

 

 

Kiedy obudziła się następnego dnia, cała była obolała. Otworzyła oczy, a 

następnie  zamknęła  je,  porażona  nagłą  jasnością.  I  właśnie  w  tym  momencie 
przypomniała sobie, co się stało. Mimo bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na 
twarzy zaczęła rozważać wydarzenia ostatniej nocy. 

Jej  piżamka  leżała  obok  łóżka.  Krzywiąc  się,  wstała  i  przyjrzała  się  

pościeli.  No  tak,  wszystko  jasne.  Nic  się  jej  nie  przyśniło.  Szybko  zdjęła 
prześcieradło  i  wraz  z  piżamą  wrzuciła  je  do  kosza  na  brudną  bieliznę. 
Następnie znowu  usiadła, żeby trochę  odpocząć. Kiedy zebrała siły, ruszyła do 
łazienki,  żeby  jak  najszybciej  wziąć  prysznic.  Przed  kabiną  odstawiła  kule  i 
chwyciła  się  poręczy  zamontowanej  tutaj  specjalnie  dla  niej.  Kiedy  już  się 
wykąpała i ubrała w żółty golf i dżinsy, przyszło jej do głowy, że nie ma sensu 
czekać  z  praniem.  Zebrała  brudne  rzeczy,  starając  się  ukryć  nawet  przed  sobą 
prześcieradło  i  piżamkę,  zaprogramowała  pralkę  najpierw  na  płukanie  zimną 
wodą,  a  następnie  na  pranie  z  gotowaniem.  Meg,  która  pojawiła  się  w  domu 
koło jedenastej, wcale nie była z tego zadowolona. 

- Hej, to przecież moja robota - powiedziała do Jane. - Może przynajmniej 

pozwolisz mi to rozwiesić. 

Jane  pomyślała,  że  za  żadne  skarby  nie  chciałaby  rozwieszać 

prześcieradła i piżamki, i skinęła energicznie głową. 

-  Wzięłam  się  do  tego,  bo  nie  miałam  czym  się  zająć  -  wyjaśniła  z 

kamienną  twarzą.  -  Wszyscy  wyjechali,  a  Todd  wybrał  się  na  randkę  z  Micki 
Lane. 

background image

- Z tą od ubrań? - upewniła się Meg. - Ta czarnulka jest bardzo ładna. 

- Mhm. I podoba sięToddowi.  

Meg zerknęła podejrzliwie na Jane. 

- Myślałam, że Todd podoba się tobie - powiedziała bez ogródek. 

- O, tak. Jest znakomitym księgowym. 

Gospodyni  skinęła  głową.  Nie  dała  po  sobie  poznać,  jakie  nadzieje 

wiązała ze "znakomitym księgowym". Jej osobiście wydawał się on wcieleniem 
męskiego ideału i nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane. 

Tak  była  zajęta  swoimi  myślami,  że  nie  zauważyła  smutku  w  oczach 

swojej podopiecznej i chlebodawczyni. 

- No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest Todd? - spytała. - 

Od przyjazdu nigdzie go nie widziałam. 

-  Nie  mam  pojęcia.  Nie  widziałam  go  dzisiaj  -  odparła  Jane,  nie 

zastanawiając się nad tym, że nie jest to zupełnie zgodne z prawdą. 

-  To  dziwne.  O  tej  porze  zawsze  kręci  się  w  kuchni.  Lubi  coś  przekąsić 

przed lunchem. 

- Może ma randkę z Micki - zasugerowała Jane. 

Meg  podeszła  do  okna  i  wyjrzała  na  podwórko.  Po  chwili  wróciła, 

kiwając głową. 

- No tak, nie ma jego samochodu. 

Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce. 

- Więc jednak randka - szepnęła do siebie. 

Meg wzruszyła ramionami. 

- A bo to wiadomo. Todd  ma różne swoje sprawy. Nie  musi się przecież 

za każdym razem odmeldowywać. 

- Nie musi - zgodziła się Jane. 

background image

Nawet nie płakała. Poszła do siebie, żeby poczytać. Później, przy lunchu, 

słuchała sprawozdania  Tima  i Meg z pobytu  u kuzynów. I  nikt, naprawdę  nikt, 
nie zwrócił uwagi na to, że jest dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet 
cokolwiek dostrzegł, to złożył to na karb choroby. 

Todd  przywiózł  Cherry  na  ranczo  tuż  przed  zmrokiem.  Mimo  iż  córka 

przekonywała  go,  że  doskonale  sobie  poradzi,  zdecydował  się  na  podróż  do 
Victorii.  Być  może  jemu  również  było  głupio  i  chciał  zapomnieć  o  tym,  co  się 
stało,  pomyślała  Jane.  Jedno  tylko  się  zmieniło  -  już  nieodwołalnie  przeszedł  z 
nią na "ty". Jednak, ku jej zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako coś naturalnego. 

Spotkali  się  we  trójkę  w  pokoju  telewizyjnym.  Jane  oglądała  właśnie 

wiadomości. 

- Jak ci się udał weekend? - spytała Cherry. 

- Niespecjalnie - odparła zagadnięta, nie wdając się w szczegóły. 

- O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?! 

Jane  próbowała  ukryć  zmieszanie.  Musiała  się  też  powstrzymywać,  żeby 

nie spojrzeć na Todda. 

-  Nic  takiego  -  odparła.  -  Trochę  mnie  bolą  plecy,  ale  sporo  dziś 

odpoczywałam. 

-  Muszę  sprawdzić  obliczenia  -  powiedział  Todd  oficjalnym  tonem.  - 

Wezmę księgi rachunkowe do siebie, jeśli pozwolisz. 

Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi odpłacić tym samym, 

żeby przetrwać. 

-  Ależ  oczywiście  -  powiedziała  z  wymuszonym  uśmiechem.  -  Czy 

jedliście coś? 

Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy: 

- Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się, Cherry. 

Dziewczynka  patrzyła  to  na  Jane,  to  na  ojca,  świadoma  napięcia  Jakie 

powstało  między  dorosłymi.  W  końcu  jednak  powiedziała  "dobranoc"  i 
skierowała się w stronę wyjścia. Todd podążył za córką. 

Jane  wróciła  do  oglądania  telewizji,  ale  niewiele  do  niej  docierało.  Ani 

razu nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak już będzie zawsze? 

background image

 

 

 

 

 

Robotnicy  bardzo  szybko  uwinęli  się  z  remontem  domu  i  przystąpili  do 

dalszych,  niezbędnych  napraw.  Wszystko  szło  według  planu.  Jane  zajrzała  też 
do  nowej  stajni  i  była  zaskoczona  postępem  robót.  Dziwiło  ją  również  to,  że 
jakość nie ustępuje tempu. 

Nadszedł  czas,  kiedy  mogli  kupić  klacze  do  przyszłej  stadniny.  Jane 

wybrała  się  razem  z  Cherry  i  Toddem  na  aukcję  do  znanej  stadniny  niedaleko 
Corpus  Christi.  Dorośli  zajmowali  się  przeglądaniem  katalogu,  a  Cherry 
zachwycała się każdym koniem, którego wyprowadzano na placyk. 

Jane doskonale znała się  na koniach. Nawet jej ojciec  nie żałował, kiedy 

decydował się kierować jej radą. Todd szybko zorientował się, że najlepiej zrobi 
idąc w jego ślady, dlatego głównie milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i 
źrebaka.  Todd  ustalił  z  właścicielem  warunki  transportu  i  w  zasadzie  byli  już 
wolni. 

- Może wstąpimy gdzieś na lody - zaproponowała Cherry, ocierając pot z 

czoła. - Jest potwornie gorąco. 

Todd z trudem przełknął ślinę. 

- Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona - powiedział z wahaniem. 

Jane skinęła  głową. Po raz pierwszy zdecydowała się  iść bez kul  i  mimo 

bólu  czuła  się  dziwnie  lekko.  Parę  razy  miała  wręcz  ochotę  wsiąść  na  konia  i 
pogalopować przed siebie. 

- Nie jestem zmęczona - powiedziała. 

Todd skinął głową. 

- Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do miasteczka. 

background image

Bez  trudu  znaleźli  małą  lodziarnię  otoczoną  wianuszkiem  samochodów. 

Nie  tylko  im  było  gorąco.  Todd  rozejrzał  się  bezradnie.  Wszystkie  stoliki  były 
zajęte. 

-  Możemy  na  razie  usiąść  pod  drzewami  -  powiedziała  Cherry  do  ojca.  - 

Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś zwolni. 

Todd  wciąż  nie  wyglądał  na  przekonanego,  więc  córka  sama  podjęła 

decyzję.  Poprosiła  o  swoje  ulubione  lody  czekoladowe,  a  Jane  po  chwili 
namysłu wzięła to samo. Todd jak niepyszny powędrował do kolejki. 

Męczyło  go  jednak  nie  to,  że  musi  kupić  lody  obu  dziewczynom. 

Wiedział, że postąpił źle, i wciąż czynił sobie z tego powodu wyrzuty. Pozbawił 
Jane  czegoś,  co  mogła  chcieć  ofiarować  swojemu  przyszłemu  mężowi.  Być 
może  nawet  kochała  się  w  nim  na  początku,  ale  teraz  był  pewny,  że  go 
nienawidzi.  Świadczył  o  tym  jej  chłodny,  wyprany  z  emocji  ton  oraz  to,  że  w 
ogóle nie chciała  na niego patrzeć. Czyniła to rzadko i  niechętnie. Ani  razu nie 
spojrzała mu w oczy. To wszystko świadczyło co najmniej o wrogości. 

Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą atmosferę. Córka nie 

pytała  o  nic,  ale  wiedział,  że  męczy  ją  zaistniała  sytuacja.  Kochała  zarówno 
jego, jak i swoją nauczycielkę i nie mogła zrozumieć, co się między nimi dzieje. 
Przypominało  to  trochę  sytuację  przed  rozwodem  jej  rodziców  i  było  chyba 
równie bolesne. 

Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i Todd ocknął się z 

zamyślenia.  Zamówił  dwie  porcje  lodów  czekoladowych  z  polewą  i  wiórkami 
kokosowymi,  a  następnie  zaczął  się  zastanawiać,  co  wziąć  dla  siebie. 
Najchętniej  zamówiłby  dużą  whisky  z  lodem.  Ponieważ  jednak  nie  podawano 
jej w lodziarni, wybrał lody waniliowe z likierem. 

Wrócił  na  placyk  i  bez  trudu  wypatrzył  Jane  i  Cherry  pod  jednym  z 

drzew. 

- Nawet coś się zwolniło, ale wolałyśmy zostać tutaj - poinformowała go 

córka. - Tu jest tak przyjemnie. 

Todd podał im lody. 

- Proszę, to dla was. 

Cherry  rzuciła  się  na  swoją  porcję.  Jane  jadła  jednak  bardziej 

powściągliwie. 

background image

- Pycha! Naprawdę świetne. Uwielbiam czekoladę! - entuzjazmowała się 

Cherry. 

Jane skinęła głową. 

- Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo albo za szybko, to 

boli mnie później głowa. 

-  Dlaczego  nie  powiedziałaś  o  tym  wcześniej?  -  burknął  Todd.  - 

Kupiłbym ci coś innego. 

Spojrzała  na  niego,  chyba  po  raz  pierwszy  tego  dnia,  jeśli  nie  liczyć 

przypadkowych zerknięć, i powiedziała: 

- Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a czego nie. 

Cherry,  która  uporała  się  już  z  połową  swojej  porcji,  szybko  wtrąciła  się 

do rozmowy: 

- Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się podoba. 

- Co takiego?! - zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej uwagi córki. - Co 

ty sobie wyobrażasz?! 

Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i spojrzał na nią 

swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to bardziej wymowne, niż gdyby 
skoczyli sobie do oczu. Cherry nie wiedziała, co robić. 

- Chyba pójdę po serwetki - rzuciła. 

Ani  ojciec,  ani  Jane  nie  zauważyli  tego,  że  odeszła.  Patrzyli  na  siebie  w 

napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd rozluźnił się trochę. 

- Może przestaniemy udawać, że nic się nie stało - zaproponował. 

  

 

 

 

 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć, ale nic mogła. 

Bała  się,  że  jeśli  Todd  spojrzy  jej  w  oczy,  natychmiast  odgadnie,  co  się  z  nią 
dzieje. 

-  To  nie  może  dłużej  trwać  -  powiedział,  zastanawiając  się,  dlaczego 

odwraca od niego wzrok. - Wciąż cię pragnę. Bardziej niż kiedykolwiek. 

Niemal czuła na twarzy jego palący oddech. 

- Żałuję tego. co się stało - powiedziała zduszonym głosem. 

- Tak, wiem.  Ale  nic już  na to  nie poradzimy,  I  muszę ci powiedzieć, że 

nigdy nie było mi tak dobrze. Myślę, że powinniśmy być razem. 

Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w jego oczach nie 

było miłości, a tylko pożądanie. 

-  Chodzi  ci  o  romans  -  powiedziała  bardziej  twierdzącym  niż  pytającym 

tonem. 

Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o czymś więcej. 

- Nie wierzę w  małżeństwo - powiedział z goryczą. - Byłem już żonaty  i 

mam  przykre  doświadczenia  z  tego  okresu.  Ale  wracając  do  nas,  to  sama 
przyznasz… 

- A co z Cherry?! - przerwała mu gwałtownie. 

- Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem - odparł. - Poza 

tym nie wierzy już w opowieści o księciu zakochanym przez całe życie. 

Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd wciąż trzymał 

ją za rękę. 

- Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę. 

- Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w naszych czasach 

liczysz na trwały związek! - szydził. 

- Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę wierna mężowi. - 

Jane uniosła dumnie głowę. - I oczywiście powiem mu o tym, co wydarzyło się 
między nami. 

background image

Todd cofnął się nieco i wyprostował. 

-  Myślisz,  że  znajdziesz  kogoś  takiego?  -  spytał  już  bez  kpiny,  ale  z 

wyraźną troską. 

- Myślę, że warto szukać. 

Milczeli  przez  chwilę.  W  tym  czasie  legły  w  gruzach  wszelkie  nadzieje 

Jane.  Jej  serce  przepełniał  ból.  Czy  to  możliwe,  że  świat  trwa  nadal  w  nie 
zmienionym  kształcie?  Świeci  słońce?  Szumią  drzewa?  Ludzie  jedzą  lody  i 
rozmawiają o jakichś nieistotnych sprawach? 

Todd  siedział  naprzeciwko  niej,  zmęczony  i  nagle  postarzały.  Jane 

uśmiechnęła się smutno. 

- Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego małżeństwa i dlatego 

łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę się wdawać w romans. Nawet z tobą. 

Jego  oczy  zalśniły  dziwnym  blaskiem.  Czyżby  powiedziała  mu  nie 

zamierzony komplement? 

- Ale podobało ci się wtedy, w nocy - powiedział zdławionym głosem. 

Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było ich wiele. 

- Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki. 

Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już otworzył usta, żeby 

na nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się roześmiana Cherry. 

-  Mam  już  serwetki  -  powiedziała.  -  Miło  tu  posiedzieć  w  tym  cieniu. 

Straszny upał. Zjedliście już lody? 

Oboje  spojrzeli  na  swoje  kubeczki,  w  których  znajdowała  się  płynna 

substancja. 

-  W  pewnym  sensie  -  powiedział  Todd  wstając.  -  Musimy  już  ruszać. 

Mam trochę zaległości w pracy i chciałbym to nadrobić. 

- Ależ tato, przecież… 

Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zamilkła. Co mogło zajść między 

ojcem i Jane? 

background image

-  No  dobrze  już,  dobrze  -  powiedziała  z  ociąganiem  Cherry.  -  Możemy 

jechać. Nie zgłaszam żadnych pretensji. 

Następne  dni  były  wypełnione  pracą.  Jane  konferowała  z  Micki  Lane  w 

sprawie  kampanii  reklamowej,  Cherry  zajmowała  się  jazdą,  a  Todd  siedział 
całymi  godzinami w  gabinecie  i pracował  jak wariat. Harleyowie patrzyli  na to 
wszystko  oczami  zdrowych  ludzi,  którym  nagle  kazano  zamieszkać  w  domu 
wariatów.  Nie  protestowali  jednak,  a  nawet  można  było  przypuszczać,  że  są 
zadowoleni.  Timowi  jakby  ubyło  parę  lat,  a  zawsze  żwawa  Meg  wykonywała 
swoje obowiązki z energią nastolatki. 

Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki zadzwoniła do 

Jane  z  wiadomością,  że  będą  musiały  wybrać  się  do  Victorii  na  zdjęcia. 
Zaproponowała,  że  po  nią  wpadnie,  ale  Jane  nie  chciała,  żeby  młoda 
wicedyrektorka spotkała się z Toddem. Tak się szczęśliwie składało, że ostatnio 
zupełnie  się  nie  widywali.  Zresztą  Todd  spotykał  się  tylko  z  Timem,  za 
pośrednictwem którego omawiał z nią sprawy związane z ranczem, oraz z Meg. 

Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją podwiózł.  

- Dobrze - zgodziła się Micki. - A jak się miewa Todd? Nie widziałam go 

ostatnio. 

-  Jest  bardzo  zapracowany  -  odparła  Jane  rzeczowym  tonem.  -  Ma  huk 

roboty z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza tym kontroluje wszystkie roboty. 

-  Rozumiem  -  powiedziała  Micki  smutnym  głosem.  -  To  zajmuje  sporo 

czasu. 

- Sporo - zgodziła się Jane. 

Znacznie  więcej  niż  poprzednio,  dodała  w  duchu.  Więc  pewnie  to  tylko 

pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej się z nią widywać? 

- Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek - zakończyła Micki. 

- W piątek o dziewiątej - potwierdziła Jane. 

Nie  powiedziała  o  tym  wyjeździe  ani  Toddowi,  ani  Cherry.  Była  pewna, 

że Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to poprosi. Wcześniej jeszcze musiała 
się  wybrać  do  doktora  Coitraina  na  rutynowe  badania.  Rudzielec  opukał  ją  i 
osłuchał, zmierzył ciśnienie krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka ponurych 
min, zanim oznajmił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. 

- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem. 

background image

Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej. 

-  Tyle  tylko,  że  masz  cienie  pod  oczami  i  jesteś  blada  -  stwierdził.  - 

Chodzi tu o Burke'a? 

- To nie twoja sprawa - ucięła krótko. 

- Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy. 

Czerwona  ze  wstydu  Jane  odmówiła  dalszej  rozmowy  na  ten  temat.  W 

ogóle  nie  chciała  słyszeć  o  Toddzie.  Pragnęła  raz  na  zawsze  wymazać  go  z 
pamięci. 

- I jeszcze jedno - dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać się do wyjścia. - 

Możesz teraz trochę częściej chodzić. 

Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast. 

- A jeździć? 

-  No,  nie  przesadzaj.  Musisz  bardzo  uważać.  Upadek  z  konia  mógłby 

mieć fatalne skutki. 

- Nawias mnie nigdy nie zrzucił. 

- Co nie znaczy, że nie może tego zrobić. 

Zapomniała,  że  Coltrain  sam  był  doskonałym  jeźdźcem  i  znał  się  na 

koniach  jak  nikt  inny.  W  czasie  studiów  dorabiał  sobie  nawet  występami  na 
rodeo, chociaż nigdy nie traktował tego poważnie. 

Lekarz zastanawiał się przez chwilę. 

-  Dobrze,  spróbuj  jeździć.  Ale  bardzo  uważaj  -  dodał.  -  Słyszałem,  że 

będziesz reklamowała jakieś ubrania. Czy to prawda? 

Jane uśmiechnęła się. 

-  Pewnie  Meg  była  ostatnio  z  wizytą  u  twojej  matki,  co?  -  spytała 

domyślnie. 

Nie  doczekała  się  odpowiedzi.  Rudzielec  wciąż  wlepiał  w  nią  te  swoje 

zielone oczy. 

background image

-  Mam  reklamować  stroje  do  rodeo,  głównie  dżinsowe  spodnie  i  kurtki. 

Wybieram się nawet w piątek do Victorii na zdjęcia. 

Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. 

- Jak masz zamiar tam się dostać? - spytał. 

- Pewnie Tim mnie zawiezie. 

Coltrain pokręcił przecząco głową. 

-  Ja  to  zrobię  -  powiedział.  -  Mam  w  Victorii  konsylium  w  sprawie 

leukemii, którą leczyłem tutaj. Pacjent się przeprowadził i muszę jechać. 

-  Jestem  umówiona  na  dziewiątą  i  mogę  zostać  w  Victorii  ładnych  parę 

godzin - uprzedziła go. 

- Znajdę sobie coś do roboty - mruknął. 

Jane rozpromieniła się na myśl o wspólnej jeździe z przyjacielem. 

-  To  wspaniale!  Będziemy  mogli  sobie  pogadać.  Ciągle  brakuje  nam 

czasu. 

- Przyjadę do ciebie po ósmej - powiedział Coltrain, który również zaczął 

się uśmiechać. 

W  tym  momencie  usłyszeli  pukanie  do  drzwi  i  po  chwili  do  gabinetu 

zajrzała doktor Lou Blakely. 

-  Przepraszam,  ale  pan  Harris  nie  chce  ze  mną  rozmawiać  o  swoich 

hemoroidach. Czy mógłbyś…? - Jej spojrzenie padło na Jane. 

-  Zaraz  tam  przyjdę  -  powiedział  krzywiąc  się,  jakby  widok  Lou  sprawił 

mu przykrość. 

- Nie jesteś dla niej zbyt miły - stwierdziła Jane, kiedy lekarka zniknęła za 

drzwiami. 

- Tak, wiem - powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na moment. 

Kiedy  wychodziła,  wciąż  był  zamyślony  i  pożegnał  się  z  nią  w 

roztargnieniu.  Na  wszelki  wypadek  przypomniała  mu  o  piątku  i  wyszła. 
Rudzielec nigdy się tak nie zachowywał. W miasteczku był znany z pogodnego 
usposobienia.  Jednak  z  jakichś  względów  nie  stosowało  się  to  do  Lou. 

background image

Zachowywał  się  tak,  jakby  jej  nie  znosił.  Dlaczego  więc  wybrał  ją  do 
współpracy? 

Poszła  na  parking,  gdzie  już  czekała  na  nią  Meg  z  codziennymi 

sprawunkami.  Droga  do  domu  zajmowała  kilkanaście  minut.  Kiedy  zatrzymały 
się na podwórku, wypatrująca ich Cherry natychmiast podbiegła do samochodu. 
Jej policzki pałały, a oczy świeciły niczym dwie gwiazdy. 

- Udało się! Udało! - krzyczała. - Pobiłam mój własny rekord! 1 wcale się 

nie bałam! Naprawdę. 

Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.  

-  Jestem  z  ciebie  bardzo  dumna  -  powiedziała.  -  Zobaczysz,  daleko 

zajdziesz. Czy raczej zajedziesz - dodała z uśmiechem. 

W  czasie  lunchu  omawiali  najpierw  sukcesy  Cherry,  a  potem  Jane 

nieostrożnie wygadała się, że ma sesję zdjęciową w Victorii. 

-  To  wspaniale!  -  ucieszył  się  Tim.  -  Ale  kto  cię  tam  zawiezie?  W 

zasadzie mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd znalazł trochę czasu. 

Todd  siedział  pochylony  nad  talerzem  i  w  milczeniu  jadł  ziemniaki. 

Wyglądał  jak  nieobecny,  chociaż  kiedy  padło  jego  imię,  natychmiast  uniósł 
głowę. 

- Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała - rzucił w przestrzeń. 

-  Dziękuję,  nie  będzie  chciała  -  powiedziała,  przedrzeźniając  go,  Jane.  - 

Ma już kierowcę. 

- Czyżby! A kogo to? - spytał Tim. 

Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia ziemniaków. 

-  Rudzielec  musi  pojechać  do  Victorii  w  sprawach  służbowych  - 

wyjaśniła. - Obiecał, że zabierze mnie ze sobą. 

Todd odsunął talerz. 

-  Pójdę  już  do  pracy  -  oznajmił.  -  Cały  dzień  pilnowałem  robotników. 

Muszę się teraz zająć rachunkami. 

Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic nie powiedziała. 

Przynajmniej na temat jedzenia. 

background image

- Były  jakieś pilne  faksy do ciebie - zwróciła się do Todda. - Sprzątałam 

twój pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej Julii. 

- Julii? Jakiej Julii? - zastanawiała się głośno Cherry, nie zważając na to, 

że ma pełne usta. - Aaa! - Zrobiła taką minę, jakby zgadła.  

Ojciec  kopnął  ją  pod  stołem  w  kostkę.  Cherry  wydała  kolejny  okrzyk,  a 

następnie  przełknęła  to,  co  miała  w  buzi.  Dzięki  temu  zyskała  trochę  czasu  i 
zrozumiała, co ma robić dalej. 

-  Pewnie  bardzo  za  tobą  tęskni  -  zwróciła  się  do  ojca,  uśmiechając  się 

złośliwie. 

- Z całą pewnością - potwierdził Todd. 

Nie  wątpił,  że  obłożona  pracą  i  nękana  przez  klientów  Julia  Emory 

pragnęłaby go jak najszybciej zobaczyć. W interesie swoim i firmy. 

-  Hm,  muszę  do  niej  zadzwonić.  Nie  przejmuj  się,  obciążę  kosztami 

rozmówcę - po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do Jane. 

Jane  skinęła  głową,  nie  słysząc,  co  do  niej  mówi.  Więc  Todd  miał  jakąś 

dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! Przecież był zupełnie normalnym i 
w dodatku przystojnym mężczyzną! 

Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej, jednak wszyscy 

mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. Tim skończył lunch i wyszedł, a 
Meg zebrała resztki obiadu i zaniosła je swoim kurom. 

Jane i Cherry zostały same. 

-  Czy  myślałaś  kiedyś  o  tym,  żeby  wyjść  za  doktora  Coltraina?  -  spytała 

dziewczynka. 

- Kiedyś, tak - odparła Jane. - Bardzo go lubię, poza tym mieliśmy ze sobą 

wiele  wspólnego.  Zabrakło  nam  tylko  tego  czegoś,  czego  potrzeba  do 
wspólnego związku. 

-  Czyli  po  prostu  nie  chciałaś  z  nim  iść  do  łóżka?  -  podsumowała  córka 

Todda. 

- Ależ Cherry! 

-  Przecież  nikt  nie  trzyma  mnie  pod  kloszem.  Wiem  o  wielu  sprawach  - 

powiedziała  dziewczynka  tonem  dorosłej  osoby.  -  Jednak  sama  wolałabym 

background image

zaczekać  z  tym  aż  do  ślubu.  Wiesz,  że  niektórzy  chłopcy  też  tak  myślą?  Na 
przykład  Mark,  z  mojej  klasy,  twierdzi,  że  dzięki  temu  nie  trzeba  się  obawiać 
chorób wenerycznych.  

Jane wydawało się, że źle słyszy. 

- Czego? 

- Chorób wenerycznych - odparła ze śmiechem Cherry. - Nigdy o nich nie 

słyszałaś? 

Jane odchrząknęła. 

-  No  tak,  słyszałam.  Ale  prawdę  mówiąc,  nigdy  się  tym  nie 

interesowałam. Ani seksem - dodała po chwili wahania. - Wiesz, jakoś nigdy nie 
spotkałam chłopaka, który, który… - szukała odpowiednich słów. 

Cherry wzniosła oczy ku niebu. 

-  O  Boże!  Widzę,  że  będę  ci  musiała  wszystko  wyjaśnić  -  powiedziała 

autorytatywnie. - Czy rodzice nie rozmawiali z tobą o tych sprawach? 

Jane  już  chciała  odpowiedzieć,  ale  w  jadalni  pojawił  się  nachmurzony 

Todd. 

- Jeszcze tu jesteście? - spytał. 

-  Cześć,  tato.  Właśnie  rozmawiałam  z  Jane  o  seksie.  Mój  Boże,  a 

wydawało  mi  się,  że  to  ja  jestem  zacofana!  Dobrze,  chyba  odłożymy  tę 
rozmowę. Pójdę teraz do stajni. 

Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto w oczy. 

- Czy musisz rozmawiać o tym z Cherry? Nie lepiej zapytać mnie? 

Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować. Narastał w niej 

strach, że Todd za chwilę to zauważy. 

- Daj spokój! - ucięła krótko. 

Ale Todd nie chciał jej dać spokoju. 

-  Jane!  Czego  się  boisz?  Jest  nam  razem  dobrze,  pragniemy  siebie… 

Czegóż więcej chcieć? 

background image

- Seks to dla mnie za mało - odparła. 

- Jesteś pewna? - spytał, biorąc ją pod brodę. 

Nie doczekał się jednak odpowiedzi. 

- Tak piękna i tak naiwna - ciągnął. - Chciałabyś, żebym dał ci gwiazdkę z 

nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.  

Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za rękę. 

- Ani się waż! - syknęła Jane, oglądając się w stronę kuchni. 

Todd przyciągnął ją lekko do siebie. 

- Nie wygłupiaj się. Meg  nawet  nie zwróci  uwagi  na to, że się całujemy. 

Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy - oprócz ciebie. 

Jego  usta  były  coraz  bliżej.  Jane  chciała  go  odepchnąć,  ale  stała  jak 

sparaliżowana. 

- Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie pragniesz - szepnął 

Todd. - A przecież pożądasz mnie, pragniesz aż do utraty tchu. 

Chciała  zaprzeczyć.  Pragnęła  wyrwać  się  i  uciec  z  jadalni.  Tak  się  jej 

przynajmniej wydawało. 

Todd  nie  pocałował  jej,  chociaż  jego  usta  znajdowały  się  parę 

centymetrów od warg Jane. 

-  Wiem,  że  mnie  pragniesz  -  szeptał,  a  jego  oddech  miał  w  sobie  woń 

kawy. - Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz. 

W  innych  warunkach  skwitowałaby  śmiechem  taką  bezczelność.  Jednak 

teraz  jakoś  nie  mogła  tego  uczynić.  Co  gorsza  poczuła,  że  rzeczywiście  ma 
ochotę pocałować Todda. Tym większą, im bardziej się od niej oddalał. 

W zasadzie trudno było powiedzieć, które z nich wykonało pierwszy gest. 

Zdaje  się,  że  z  jakichś  powodów  Jane  straciła  równowagę  i  już  po  chwili 
znalazła się w jego ramionach. Todd zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z 
rozkoszy.  W  końcu,  w  przypływie  nie  tajonego  pożądania,  przycisnął  ją  do 
siebie. 

Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy. 

background image

- Co się stało? - spytał, rozluźniając uścisk. - Czy to twój kręgosłup? 

Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie prosić go, by znów 

ją przytulił. 

- Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!  

Jane skinęła głową. 

- Ale skrzywdziłeś. 

Todd  nie  wiedział,  co  ze  sobą  zrobić.  Ręce  zaczęły  mu  się  trząść. 

Wiedział, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś stało się Jane. 

- Zaraz zadzwonię po lekarza - powiedział drżącym głosem. 

Jane pokręciła głową. 

-  Nie  chodzi  mi  o  to,  co  stało  się  teraz  -  powiedziała.  -  Mam  na  myśli 

tamtą noc. 

Todd  odetchnął  z  ulgą.  Jednocześnie  stwierdził,  że  powinien  jeszcze  raz 

przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś niezręcznie, a potem, cóż, starał się jej 
unikać. 

-  Przepraszam  cię,  ale  naprawdę  nie  mogłem  się  wtedy  powstrzymać. 

Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja nie mogłem. Do tej pory mam 
z  tego  powodu  wyrzuty  sumienia.  Ale  z  drugiej  strony…  -  urwał  na  widok  jej 
miny. 

- Z drugiej strony? - podchwyciła. 

- Wiesz,  miałem wrażenie, że jest ci  po prostu  dobrze.  Byłem  pewien,  iż 

uwolniłaś  się  od  jakiegoś  ciężaru.  Tak  wspaniale  nam  było  wtedy.  Pomyśl,  że 
mogłoby tak być zawsze.  

Jane  poczuła,  że  znowu  zrobiło  się  jej  gorąco.  "Zawsze"  znaczyło 

spędzenie  ze  sobą  kilku  nocy,  a  "dobrze"  -  częste  zaspokajanie  żądzy.  Jak  on 
śmiał  mówić  do  niej  w  ten  sposób!  I  to  teraz,  kiedy  wydało  się,  że  ma  gdzieś 
dziewczynę, która niczego się nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły 
szeląg. 

- Pocałujesz mnie? - spytał nagle. 

- Nie. Nie, Todd. Mam tego dość. 

background image

- Więc czego chcesz? 

Jane uśmiechnęła się smutno. 

- Chcę związku na całe życie - odparła. - I dzieci. Chcę mieć dzieci. 

- Ja już mam dziecko - powiedział sztywno. 

Spojrzała  mu  w  oczy.  Czy  naprawdę  jej  nie  rozumiał,  czy  też  nie  chciał 

zrozumieć? 

- Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie tęskniłoby za tatą. 

- Ja chcę ci dać dużo więcej.  

Jane pokręciła głową i westchnęła. 

- Seks bez miłości jest niczym. 

Todd aż zagotował się na to stwierdzenie. 

- Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko! - krzyknął i wpił się 

w jej wargi. 

Jane  nie  miała  czasu  się  bronić.  Zaczęli  się  całować  długo  i  namiętnie  i 

nawet nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się Cherry. 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ   ÓSMY 

 

Cherry  stała  przez  chwilę  na  progu,  obserwując  całą  scenę.  W  końcu 

zauważył ją Todd i odsunął delikatnie Jane. 

-  Przepraszam,  szukałam  Meg  -  powiedziała  dziewczynka  i  uśmiechnęła 

się lekko. - Nie przeszkadzajcie sobie. 

background image

Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. Córka Todda też 

się zmieszała  i wybiegła  na  podwórko. Nawet Todd  nie wyglądał teraz  na zbyt 
pewnego siebie. 

- Przepraszam - powiedział. - Zdaje się, że znów popełniłem głupstwo. 

Jane  nie  wiedziała,  o  co  mu  dokładnie  chodzi,  więc  pozostawiła  tę 

wypowiedź  bez  komentarza.  Odsunęła  się  tylko  od  Todda  i  usiadła.  Dopiero 
teraz  poczuła  ból  kręgosłupa.  Todd  patrzył  na  nią  tak,  jakby  chciał  powiedzieć 
coś jeszcze. W końcu jednak zgarnął papiery ze stołu i zaczął się wycofywać. 

- Jeszcze raz przepraszam - powiedział, nawet na nią nie patrząc. - Zajmę 

się teraz pracą. 

Jane  nie  reagowała.  Usłyszała  tylko  odgłos  zamykanych  drzwi,  co 

napełniło ją smutkiem. Już chciała się rozpłakać, kiedy do pokoju wśliznęła się 
jakaś postać. Jane z nadzieją podniosła głowę. 

- Cherry?! 

-  Przepraszam,  widziałam,  jak  ojciec  wychodził.  Ja  naprawdę  nie 

chciałam  -  tłumaczyła  się  dziewczynka.  -  O  Boże!  Nigdy  nie  widziałam,  żeby 
tata kogoś całował. Nawet mamę, kiedy byłam mała. 

Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów. 

- Nie, Cherry. To była… - szukała odpowiedniego słowa - pomyłka. 

Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do zrozumienia, że 

nie ma nic przeciwko temu. 

-  Ee  tam  -  powiedziała.  -  Jaka  pomyłka?  Powiedz  lepiej,  czy  ci  się 

podoba? 

- Kto? 

-  Tata,  oczywiście  -  odparła  Cherry.  -  Wszystkie  moje  koleżanki  się  w 

nim kochają. 

Jane pokręciła głową. 

-  Nie,  Cherry.  Nie  powinnaś  z  tym  wiązać  żadnych  nadziei.  Przede 

wszystkim, gdybym kogoś pokochała, chciałabym wyjść za niego za mąż, a twój 
ojciec nie chce słyszeć o małżeństwie. 

background image

- O! - Mina Cherry natychmiast zrzedła. 

- Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?  

Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech. 

- Jasne - powiedziała. 

 

 

 

 

 

Jane  spędziła  w  Victorii  prawie  cały  dzień.  Rudzielec  odbył  swoje 

spotkanie  i  czekał  na  nią  cierpliwie.  Ona  natomiast  pozowała  do  zdjęć  w 
różnych  strojach  firmy  Slim  Togs.  O  dziwo,  nawet  jej  się  to  spodobało. 
Zwłaszcza że fotograf i Micki bardzo dbali o to, żeby jej nie męczyć. Jane nawet 
nie zauważyła, jak szybko upływa czas. 

-  To  chyba  już  wszystko  -  stwierdziła  w  końcu  Micki.  -  Jack  mówił,  że 

świetnie  mu  poszło.  Powinien  mieć  wspaniałe  zdjęcia.  Oczywiście 
skontaktujemy  się  z  tobą,  kiedy  dokonamy  wyboru.  Poza  tym  dobrze  by  było, 
gdybyś  pokazała  się  na  promocji  tych  nowych  ubrań  w  naszym  sklepie  i  może 
na jakimś rodeo. 

-  Nie  ma  problemu.  Fajnie  mi  się  pozowało.  A  poza  tym  te  rzeczy  są 

naprawdę dobre  - powiedziała Jane, przesuwając dłonią po zdobionej cekinami 
kurtce. 

-  My  też  jesteśmy  bardzo  zadowoleni  ze  współpracy.  Jesteś  urodzoną 

modelką - pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na chwilę. - A co u Todda? Został 
na ranczu? 

Jane skinęła głową. 

-  Tak.  Ciągle  ma  jakieś  nowe  pomysły.  Moi  ludzie  przestali  już  na  mnie 

zwracać  uwagę.  Słuchają  tylko  jego.  Będę  miała  kłopoty  z  dyscypliną,  kiedy 
wyjedzie. 

- Czyżby miał taki zamiar? - spytała Micki. 

background image

- Nie. Jeszcze nie. 

Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała się nie myśleć o 

Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania Micki wytrąciły ją z równowagi. 

-  Jest  bardzo  przystojny  -  Micki  drążyła  temat,  mimo  że  na  jej  twarzy 

pojawiły się ślady smutku. - Pewnie ma mnóstwo różnych dziewczyn. 

- Pewnie tak - potwierdziła Jane. - Niektóre nawet przysyłają mu faksy. 

Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro. 

- Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na niego ochotę? 

- Przede wszystkim nie lubię kolejek - odparła wykrętnie Jane. 

Micki smutno pokiwała głową. 

-  No  tak,  kiedy  w  końcu  zjawia  się  ktoś  taki  jak  Todd,  zawsze  otoczony 

jest wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu zostanę starą panną. 

W  jej  głosie  było  tyle  smutku,  że  Jane  poczuła,  iż  po-    -winna  ją  jakoś 

pocieszyć: 

-  Małżeństwo  to  nie  wszystko  -  powiedziała.  -  Możesz  przecież  jeszcze 

zostać szefową swojej firmy. 

Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie zniknął. 

- To możliwe - stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca. - Tyle że mam 

mały  sekret.  Po  prostu  uwielbiam  życie  domowe.  Gotowanie  obiadów, 
prasowanie koszul, dzieci. 

- Chciałabyś być kurą domową? - spytała z niedowierzaniem Jane. 

-  Oczywiście.  Ale  nie  mów  o  tym  nikomu,  bo  będą  się  ze  mnie  śmiali  - 

poprosiła  Micki.  -  Wiesz,  lubię  moją  pracę,  zarabiam  fantastycznie,  ale  raz  na 
jakiś czas miałabym ochotę się z kimś pokłócić. 

- Nie chcesz być sama - domyśliła się Jane. 

- A kto chce? 

- Czasami nie mamy wyboru. 

background image

Obie panie zamyśliły się  na chwilę. Nie była to pogodna zaduma. Wręcz 

przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o starości i samotności. 

Pierwsza ocknęła się Micki. 

- Wszystko będzie dobrze - powiedziała, nie bardzo wiedząc, czy mówi o 

zdjęciach,  czy  też  ich  przyszłym  życiu.  -  Zadzwonię  do  ciebie  w  połowie 
przyszłego tygodnia. Trzymaj się. 1 życzę miłej podróży. 

- Dzięki. 

Jane  zeszła  do  holu  i  odszukała  w  torebce  kartkę,  na  której  Coltrain 

zapisał  jej  swój  numer  telefonu  w  szpitalu.  Zadzwoniła  do  niego,  żeby 
powiedzieć, że już jest  gotowa. Rudzielec  pewnie zanudził się  na śmierć  do tej 
pory. 

Nie  pojechali  jednak  z  powrotem  na  ranczo.  Coltrain  wysadził  ją  przed 

najlepszą restauracją w Victorii. 

- Czas na kolację - oznajmił. 

- Daj spokój - usiłowała protestować. - Nie jestem odpowiednio ubrana. 

-  I  cóż  z  tego?  Ja  też  nie.  -  Miał  na  sobie  sportową  marynarkę  i  koszulę 

bez krawata. - Niech się gapią, jeśli mają na to ochotę. 

Jane  roześmiała  się  głośno.  Przypomniały  jej  się  różne  ekstrawagancje 

Rudzielca  jeszcze  z  czasów  szkolnych.  Chyba  przywykł  do  tego,  że  i  tak  się 
wyróżnia  z  racji  płomiennej  czupryny,  i  wygłupy  stały  się  dla  niego  chlebem 
powszednim.  Potem,  na studiach, stał się  bardziej stateczny. Pewnie zrozumiał, 
że  lekarz  powinien  być  kimś  budzącym  szacunek,  a  nie  prowokującym  do 
śmiechu. 

- Dobrze, idziemy - zdecydowała Jane. 

Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste befsztyki, a na 

deser specjalność zakładu - lodowy torcik pokryty warstwą czekolady. 

- Będę pamiętała ten deser do końca życia - powiedziała, kiedy już jechali 

do domu. - Dawno nie jadłam czegoś tak wspaniałego. 

- Ja też - mruknął Coltrain. 

Kiedy  prowadził,  skupiał  się  całkowicie  na  tej  czynności.  Być  może  taki 

był  też,  kiedy  operował.  Zrobił  specjalizację  z  chirurgii  miękkiej,  nabył 

background image

biegłości  w  operacjach  płuc,  jednak  w  końcu  zdecydował  się  na  prowadzenie 
praktyki  internistycznej  w  rodzinnym  mieście.  Dlaczego?  Jane  nie  miała 
zielonego pojęcia. 

- Czy chciałbyś mieć dzieci? - spytała. 

- Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję? 

Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.  

- Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam. 

Coltrain  zerknął  na  nią  i  o  mały  włos  nie  zjechał  na  pobocze.  Na  drodze 

prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili nie groziło. 

-  Wiesz,  że  mówię  poważnie.  Wystarczyłoby  jedno  twoje  słowo,  a…  - 

zawiesił głos. - Lubię dzieci i sprawdziłbym się jako mąż. Mamy ze sobą więcej 
wspólnego niż wielu ludzi, którzy zdecydowali się na małżeństwo. 

- Tak, brakuje nam tylko jednego. 

Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze. 

- Szkoda - szepnął. 

Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń, spoczywającą na dźwigni 

zmiany biegów. 

-  Nie  przejmuj  się.  Zawsze  będziesz  moim  najlepszym  przyjacielem  - 

próbowała go pocieszyć. 

- Szkoda, że wolisz Burke'a. 

Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń. 

- Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie. 

- A ty? - spytał Coltrain. 

-  Na  małżeństwo  i  gromadkę  dzieci  -  odparła,  starając  się  panować  nad 

głosem. 

- Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że jest inaczej. 

background image

Jane  pokręciła  przecząco  głową  i  uśmiechnęła  się  gorzko  do  swoich 

myśli. 

-  Zdaje  się,  że  ma  dosyć  małżeństwa  -  stwierdziła.  -  Nie  sądzę,  by  ktoś 

taki  mógł  być  dobrym  mężem.  A  jednak…  -  nie  dokończyła  zdania  i  spuściła 
głowę. 

Rudzielec  dostrzegł  nieszczęśliwą  minę,  a  następnie  położył  dłoń  na  jej 

udzie w geście pocieszenia. 

-  Ze  względu  na  twoje  migreny  nie  polecałbym  ci  pigułek 

antykoncepcyjnych - powiedział. - Są jednak inne sprawdzone metody. 

- Ależ, Rudzielcu! - wykrzyknęła. 

- Nie ma się na co oburzać. Powinnaś już dorosnąć. Przynajmniej zostaną 

ci piękne wspomnienia. To też jest coś warte. 

- Zaskakujesz mnie. 

Coltrain uśmiechnął się smutno. 

-  Sam  siebie  również  -  powiedział  -  Jednak  powinnaś  pamiętać,  że  seks 

jest  wspaniałym  uzupełnieniem  miłości.  Być  może  Burke  nie  chce  się  z  tobą 
ożenić, ale jestem pewien, że cię kocha. 

- Co?! 

- Myślę, że ty również o tym wiesz - odparł spokojnym głosem. - Przecież 

od samego początku był o mnie zazdrosny. Kocha cię, to jasne. 

- Może chodziło mu tylko o seks? 

Rudzielec  skinął  głową.  Minęli  zagrodę  Desherów,  znajdującą  się  po 

drodze do rancza. Za chwilę powinni skręcić, a dalej jechać prosto przed siebie. 

- Możliwe, chociaż  mało prawdopodobne - stwierdził po chwili namysłu. 

- Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma złe doświadczenia małżeńskie i 
dlatego  nie chce się żenić powtórnie.  Trzeba o  niego walczyć, Jane. Czy jesteś 
na to zdecydowana? 

- Walczyć? - Jane zrobiła zdziwioną minę. - Nazywasz to walką? Nie, nie 

potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego przecież jest małżeństwo. 

Rudzielec nie protestował. 

background image

-  Zgadzam  się  -  powiedział.  -  Pomyśl  jednak,  że  małżeństwo  jest  tylko 

kwestią  czasu.  On  cię  kocha.  Poza  tym  mam  wrażenie,  że  Burkę  jest  bardzo 
konserwatywny. No i ma jeszcze córkę, o której musi myśleć. 

- Powiedział, że nigdy się już nie ożeni. 

- Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków. 

Jane  spojrzała  koso  na  przyjaciela  i  wybuchnęła  śmiechem,  Był  to 

pierwszy objaw rozbawienia od chwili incydentu z Toddem. 

- Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich ideałów - ciągnął 

Coltrain  ugodowym  tonem.  -  Ale  są  chyba  jakieś  sposoby  na  zainteresowanie 
mężczyzny bez konieczności pójścia z nim od razu do łóżka? 

- Pewnie są - rzuciła w przestrzeń. 

Spojrzała  na  Coltraina.  Czy  to  możliwe,  żeby  był  aż  tak  szlachetny?  Nie 

przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W każdym razie nie w tej sprawie. I 
to  na  chwilę  po  tym,  jak  niemal  się  jej  oświadczył.  Tak,  jest  prawdziwym 
przyjacielem. Wiedziała, że może na niego liczyć. 

-  Opowiedz  mi  o  tych  zdjęciach  -  poprosił,  chcąc  zmienić  temat.  -  Nie 

wymęczyli cię za bardzo? 

- Skądże. Było bardzo fajnie. 

Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji zdjęciowej. Nie 

trwało  to  jednak  długo,  ponieważ  już  po  chwili  znaleźli  się  na  terenie  rancza. 
Ściemniało  się.  Na  ganku  przed  domem  paliło  się  światło.  Jane  podziękowała 
przyjacielowi  i  sama,  o  własnych  siłach  weszła  po  schodkach  na  ganek.  Tam 
powitał ją Todd. 

- Gdzie byłaś? - spytał natarczywym tonem. 

- Na kolacji z Rudzielcem.  

Spojrzał na zegarek. 

- A potem? 

-  Potem  kochaliśmy  się  w  samochodzie  i  siadły  nam  wszystkie  cztery 

opony - wyjaśniła. 

background image

Todd  zaniemówił.  Przez  chwilę  stał  jak  rażony  gromem,  a  następnie 

wybuchnął śmiechem. 

- Doprawdy! 

Jane  dotknęła  dłonią  przodu  jego  białej  koszuli.  Czyżby  włożył  ją 

specjalnie dla niej? Od tej pory chciała być z nim absolutnie szczera. 

-  Nie  mogłabym  się  kochać  z  kimś  innym  -  powiedziała  z  prostotą  - 

ponieważ kocham ciebie. 

Serce  podeszło  mu  do  gardła.  Oto  stał  przed  nim  jego  ideał  -  wspaniała, 

kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych włosów, a następnie pogładził 
Jane po policzku. 

- Ja też cię kocham - powiedział ku własnemu zaskoczeniu. - Od samego 

początku.  Nie  mogłoby  być  nam  ze  sobą  tak  wspaniale,  gdyby  nie  łączyło  nas 
uczucie. To zupełnie jasne. 

- Tak - szepnęła. 

Todd  przytulił  ją  do  siebie.  Chciał  ją  mieć  przy  sobie.  Czuć  ją  tak  jak 

pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia. 

- Czy… czy zmieniłaś zdanie? - spytał, gładząc czule jej plecy. 

-  Coltrain  nie  chce  mi  dać  pigułek  antykoncepcyjnych,  ponieważ  mam 

bóle głowy - powiedziała. 

Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. 

- Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?! 

- To raczej on ze mną rozmawiał - wyjaśniła Jane. - Wie, że cię kocham. 

Gniew  zaślepił  go  na  chwilę.  Puścił  Jane  i  odstąpił  od  niej  na  krok. 

Wystarczyło  jednak,  że  na  nią  spojrzał,  a  już  w  jego  sercu  pojawiły  się 
cieplejsze uczucia. 

- Więc nie możesz przyjmować pigułek? - spytał. 

- Tak, z powodu  migreny. Dlatego ciągle  musielibyśmy się  liczyć z tym, 

że mogę zajść w ciążę.  

- Zabezpieczyłem się ostatnio. 

background image

-  Tak,  wiem.  -  Jane  skinęła  głową.  -  Jednak  różne  rzeczy  mogą  się 

zdarzyć. To nie jest stuprocentowe zabezpieczenie. 

Todd  musiał  jej  przyznać  rację.  Patrzył  na  nią  i  zastanawiał  się,  czy 

chciałby  mieć  z  nią  dziecko.  Nie,  to  byłaby  katastrofa.  Nie  potrafiłby  opuścić 
matki swego dziecka. Ślicznej malutkiej blondyneczki, której mogliby urządzać 
przyjęcia  urodzinowe,  tak  jak  kiedyś  Cherry,  albo,  jeszcze  lepiej,  chłopca, 
którego  nauczyliby  jeździć  konno,  rzucać  lassem  i  w  ogóle  wielu  różnych 
sztuczek. 

Jane milczała. 

- Dlaczego nic nie mówisz? 

-  Powiedziałam  już  wszystko  -  odparła.  -  Nie  chciałabym,  żebyś  myślał, 

że pragnę cię złapać w pułapkę. 

Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka. Był mokry. 

-  Marie  nie  chciała  mieć  ze  mną  dziecka  -  powiedział  z  namysłem.  - 

Oboje  byliśmy  wtedy  pijani.  Wiedziałem,  że  bierze  pigułki,  ale  była  na  tyle 
roztargniona, że często o nich zapominała. Tylko dlatego urodziła się Cherry. 

- Todd! Na miłość boską! 

- Jesteś zaszokowana? - spytał. - Niektórzy ludzie po prostu nie chcą mieć 

dzieci. Tak jak moja była żona - dodał po chwili. 

- Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry! 

- Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój sposób kocha 

córkę. 

- A ty? 

Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej. 

-  Jak  możesz  pytać?  Pamiętam,  kiedy  pierwszy  raz  zobaczyłem  tę 

kruszynę. Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na taką pannicę. 

Znowu  spojrzeli  sobie  w  oczy.  Były  jakby  rozświetlone  wewnętrznym 

blaskiem.  Obojgu  towarzyszyły  podobne  myśli.  Ż  tym  że  jedne  dotyczyły 
dziecka  już  narodzonego,  a  drugie  -  tego,  które  dopiero  mogłoby  przyjść  na 
świat. W końcu jednak Todd pokręcił głową. 

background image

- Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci - przypomniał jej. - 

Ze względów zdrowotnych. 

-  To  przecież  nie  będzie  trwało  wiecznie  -  stwierdziła.  -  Poza  tym 

byłabym gotowa podjąć ryzyko. 

Todd  znowu  posłał  jej  spojrzenie  pełne  czułości.  Wzruszyło  go  to,  że 

właśnie z nim. 

- No, no, nie wywołuj wilka z lasu - powiedział pełnym ciepła głosem. 

Jane pokręciła głową. 

- Przecież nic się nie stało. 

Czy  mu  się  zdawało,  czy  też  wyczuł  w  jej  głosie  nutkę  rozczarowania? 

Czyżby Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? Nie, to niemożliwe. 

-  Odnoszę  wrażenie,  że  trochę  tego  żałujesz  -  rzucił,  chcąc  zbadać  jej 

reakcję. Ku jego zaskoczeniu była ona dość gwałtowna. 

- To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć wyrzutów sumienia. 

Będziesz  mógł  wrócić  do  pracy  w  Victorii,  a  ja  zrobię  majątek  na  reklamie 
jakichś ciuchów. Oboje będziemy zadowoleni. 

- Czy wyjdziesz za Coltraina? - zapytał, spuściwszy smętnie głowę. 

- Niestety,  nie  kocham  go -  odparła ze smutkiem. -  Gdybym  go  kochała, 

natychmiast bym to zrobiła. 

Todd tylko pokiwał głową. 

- Wciąż cię pragnę - powiedział. - Będę na ciebie czekał. 

- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd. 

Zostawiła  go  na  ganku  i  weszła  do  środka.  Teraz  chciała  się  tylko 

wykąpać. Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby sobie, gdyby Todd musiał 
się z nią ożenić z powodu dziecka. A że ożeniłby się, tego była zupełnie pewna. 
Znała się na ludziach i wiedziała, że trudno byłoby znaleźć kogoś uczciwszego i 
bardziej opiekuńczego niż Todd Burke. 

 

 

background image

 

 

W  następny  piątek  Todd  odwiózł  Cherry  do  matki.  Sam  również  miał 

zamiar  zatrzymać  się  na  jakiś  czas  w  Victorii,  żeby  załatwić  najbardziej  pilne 
sprawy  zawodowe.  Poza  tym  chciał  zapomnieć  o  Jane.  Pragnienie,  jakie 
odczuwał, potęgowało się, gdy była tuż obok. 

Pomachał  córce  na  pożegnanie,  a  następnie  omal  nie  wjechał  na 

wypielęgnowany  trawnik  przed  białym  domem  w  stylu  wiktoriańskim,  w 
którym Marie mieszkała ze swoim nowym mężem, Williamem. 

- Co się stało twojemu ojcu? - spytała Marie córkę. 

- Wygląda na wyprowadzonego z równowagi. 

-  To  pewnie  z  powodu  Jane  -  odparła  Cherry.  -  Przyłapałam  ich  na  tym, 

jak  się  całowali.  Naprawdę  tak  było  -  dodała,  widząc  wyraz  niedowierzania  w 
oczach matki. 

Marie zaprowadziła ją na przestronny taras, wypielęgnowany tak, jak cała 

posiadłość.  Cherry  spojrzała  na  swoje  buty.  No  tak,  znowu  zapomniała  je 
wyczyścić.  Jak  zwykle.  I  mama  będzie  się  gniewać,  też  jak  zwykle.  Czemu 
wszystko  w  tym  domu  musi  być  takie  czyste  i  ładne?  Dlaczego  nie  można 
traktować pewnych rzeczy normalnie? 

Jednak Marie się  nie  gniewała, a to  dlatego, że nie zauważyła śladów  na 

czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie indziej. 

- Przecież mówił, że nie chce się żenić - rzuciła w zadumie. - Zarzekał się, 

że nigdy w życiu. 

- Nigdy nie mów nigdy - powiedziała Cherry, a następnie uśmiechnęła się, 

zadowolona,  że  uniknie  kazania  na  temat  obowiązku  utrzymywania  domu  w 
czystości. - Jane uczy mnie jazdy. Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona. 

Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było jednak o wiele 

boleśniejsze.  O  ile  mogła  się  już  nie  przejmować  byłym  mężem,  gdyż  nie 
zależało jej na zdobyciu jego miłości, o tyle, wraz z upływem lat, miłość Cherry 
stawała  się  dla  niej  coraz  ważniejsza.  Marie  znała  jeden  sposób,  żeby  ją  sobie 
zaskarbić. 

- Jutro wybierzemy się na zakupy - powiedziała, klasnąwszy w ręce. - Co 

ty na to? 

background image

I  tym  razem  reakcja  córki  zaskoczyła  ją  boleśnie.  Cherry  westchnęła, 

zrobiła znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej głową i w końcu bąknęła: 

- Może być. 

Marie załamała ręce. 

-  W  twoim  wieku  powinnaś  przede  wszystkim  myśleć  o  strojach  - 

powiedziała. - Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja panno? 

- Lubię - potwierdziła Cherry. - Przynajmniej w stroje do rodeo. 

Matka  wzniosła  oczy  ku  niebu,  natomiast  Cherry,  natchniona 

niespodziewaną myślą, nagle się ożywiła. 

-  Ale skoro już  będziemy  na zakupach, to  może wstąpimy  do księgarni  - 

powiedziała.  -  Chciałabym  kupić  parę  książek  medycznych  i  podręcznik  do 
nauki jazdy konnej. 

- Książki?! Przecież to strata czasu! 

- Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę! 

Marie pogładziła córkę po ramieniu. 

- Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie. Na pewno zmienisz zdanie. 

Cherry odsunęła się od niej. 

-  Jane  mówi  co  innego.  Uważa,  że  powinnam  rozwijać  swoje 

zainteresowania. Nawet gdybym później zdecydowała się na inne studia, to i tak 
co nieco zostanie mi w głowie. 

- Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! Jestem przecież 

twoją matką! - oburzyła się Marie. 

Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i bąknęła: 

- Przepraszam, mamo. 

Marie objęła córkę ramieniem. 

-  Chodź,  kochanie.  Napijemy  się  herbaty.  Miałam  dziś  od  rana  wiele 

zajęć. 

background image

Ciekawe,  co  robiła?  zastanawiała  się  Cherry.  Pewnie  przymierzała  jakąś 

suknię  albo  układała  wieczorne  menu.  Życie  matki  wydawało  jej  się  puste. 
Całkowicie wypełniały je spotkania towarzyskie  i zawodowe, w czasie których 
robiło się to samo i wypowiadało te same zdania. 

Co  innego  Jane.  Nawet  kiedy  poruszała  się  o  kulach,  zawsze  starała  się 

jakoś urozmaicić swoje życie. A poza tym te rozmowy! Nawet w czasie zwykłej 
pogawędki przy herbacie można było usłyszeć coś ważnego. 

Nagle  zrobiło  jej  się  cieplej  na  sercu.  Pomyślała,  że  być  może  spotka 

ukochaną  nauczycielkę  w  czasie  tego  weekendu  w  Victorii.  Wiązało  się  to  z 
kontraktem  reklamowym  Jane,  ale  Cherry  nie  pamiętała,  o  co  dokładnie 
chodziło. Nieważne. Najważniejsze, że będzie mogła ją spotkać. 

Cherry  zaczęła  rozmyślać  o  Jane  i  po  jakimś  czasie  stwierdziła,  że  nic 

miałaby nic przeciwko temu, żeby mistrzyni rodeo została jej macochą. 

Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. Co prawda nie 

spotkała jej w Victorii, ale Marie i William zostali w ostatniej chwili zaproszeni 
na ważne przyjęcie, które miało trwać do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, 
że Cherry musi wrócić na ranczo. 

Marie  zadzwoniła  nawet  do  byłego  męża,  żeby  go  o  tym  uprzedzić,  ale 

Todd  załatwiał  właśnie  jakieś  sprawy  z  klientami.  Nie  miała  wyboru. 
Wyprowadziła  więc  srebrnego  mercedesa  z  garażu  i  wskazała  córce  miejsce 
obok siebie. Pomyślała, że  nie  ma tego złego, co by  na dobre  nie wyszło,  i oto 
nadarza  jej  się  okazja,  żeby  przytrzeć  nieco  nosa  uwielbianej  przez  córkę 
kobiecie. 

- Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty? - spytała zdawkowym tonem. 

-  Nie,  tata  nic  jej  nie  powiedział  -  odparła  Cherry.  -  To  jest  nasz  sekret. 

Wie tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej w Victorii. 

- Po co ta cała mistyfikacja? 

-  Tacie  było  żal  Jane  -  odparła,  nie  zastanawiając  się,  dlaczego  matka 

wypytuje  ją  o  szczegóły.  -  Miała  kłopoty  ze  zdrowiem,  prawie  nie  mogła 
chodzić,  a  ranczo  było  w  opłakanym  stanie.  Dlatego  tata  przyjął  tę  pracę.  Nie 
chciał  jednak,  żeby  Jane  myślała,  że  się  nad  nią  lituje.  To  bardzo  szlachetnie  z 
jego strony, prawda? 

background image

- Prawda, prawda - powiedziała z roztargnieniem Marie. - Mówiłaś, że to 

ranczo  teraz  kwitnie.  A  skąd  ta  Jane  wzięła  na  to  pieniądze?  Miała  jakieś 
oszczędności? 

Cherry z zapałem pokręciła głową. 

-  Tata  mówił,  że  stała  na  krawędzi  bankructwa.  To  on  załatwił  jej 

pożyczkę. 

Cherry  paplała  przez  całą  drogę,  a  Marie  skrzętnie  zbierała  wszystkie 

informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.  

Nie  potrafiła  inaczej  myśleć  o  Jane.  O  ile  gotowa  była  oddać  jej  Todda 

(mimo  iż  w  głębi  ducha  wciąż  sądziła,  że należy  do  niej),  o  tyle  o  córkę  miała 
zamiar walczyć jak lwica. 

- O, konie! - krzyknęła Cherry. - Popatrz, jakie wspaniałe! 

-  W  zasadzie  mogłabyś  spędzić  ze  mną  część  wakacji.  -  Matka 

zignorowała  pełne  entuzjazmu  okrzyki.  -  Wybieramy  się  z  Williamem  do 
Nassau i na Jamajkę, a może nawet na Martynikę. 

-  Och,  byłoby  fajnie  -  westchnęła  Cherry.  -  Ale  w  sierpniu  muszę 

przygotowywać się do rodeo. Szkoda byłoby zaprzepaścić tyle pracy. Poza tym 
mam wspaniałego konia. Nazwałam go… 

-  Och,  konie,  konie!  -  przerwała  jej  matka.  -  Nic,  tylko  te  brudne 

zwierzęta! 

-  Konie  są  bardzo  czyste  -  szepnęła  Cherry,  czując,  że  zbiera  się  jej  na 

płacz. 

Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. Marie otworzyła 

drzwiczki  po  swojej  stronie.  Od  razu  poznała  Jane,  która  rozmawiała  z  jakimś 
zasuszonym,  brodatym  staruszkiem.  Naburmuszona  Cherry  wygramoliła  się  ze 
swego miejsca. 

Jane  podeszła  do  nich.  Poruszała  się  wolno,  lecz  sprawnie.  Nie  miała 

żadnego  makijażu,  ale  nie  szkodziło  to  jej  urodzie.  Wręcz  przeciwnie  - 
podkreślało  naturalną  czerwień  warg  i  wspaniały  błękit  oczu.  Marie  od  razu 
zrozumiała, dlaczego Todd mógł się w niej zakochać. 

- Jane, to moja mama. Mamo, to Jane. 

Marie uśmiechnęła się sztucznie. 

background image

- Miło mi panią poznać - powiedziała zdawkowo. - Tyle o pani słyszałam. 

-  Proszę  mi  mówić  po  imieniu  -  powiedziała  Jane  i  uścisnęła  jej  dłoń. 

Następnie objęła Cherry  i  ucałowała  ją  gorąco w oba policzki. -  Brakowało  mi 
ciebie - szepnęła. 

- Ja też tęskniłam - powiedziała dziewczynka. 

Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł znaleźć ujścia. 

- Może napije się pani herbaty? - zaproponowała Jane. 

-  Och,  mów  mi  Marie  -  zrewanżowała  się,  z  trudem  starając  się  nadać 

głosowi naturalne brzmienie. - Przecież jesteśmy prawie rodziną. 

Jane  spłoniła  się,  ale  nic  nie  powiedziała.  Zaprosiła  matkę  i  córkę  do 

salonu,  a  następnie  poprosiła  Cherry,  żeby  przypomniała  Meg  o  herbacie  i 
ciasteczkach. Dziewczynka wybiegła w podskokach z pokoju. 

Marie  rozejrzała  się  dokoła.  To,  co  zobaczyła,  wcale  jej  nie  zachwyciło. 

Stare  meble  w  różnych  stylach,  wyblakłe  tapety,  skrzypiąca  podłoga.  Jane 
poprosiła ją, żeby usiadła. 

-  Piękne  mieszkanko  -  rzuciła  Marie  w  stronę  gospodyni.  -  Nie 

spodziewałam się czegoś takiego. 

- Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga remontu. 

- W ogóle spodziewałam się czegoś innego - ciągnęła Marie, nie zważając 

na  jej  słowa.  -  Zwłaszcza  kiedy  mój  mąż,  mój  były  mąż  -  poprawiła  się  ze 
słodkim uśmiechem - powiedział mi, że ma zamiar pomóc bezbronnej kalece. 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

background image

 

Początkowo Jane miała wrażenie, że się przesłyszała. Potem jednak, kiedy 

spojrzała w chłodne oczy Marie, zrozumiała, że nie ma kłopotów ze słuchem. 

-  Nie  jestem  kaleką  -  powiedziała  dumnie.  -  To  tylko  czasowa 

niedyspozycja. 

-  Och,  przepraszam.  Pewnie  źle  zrozumiałam.  To  zresztą  jest  bez 

znaczenia. Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą zająć. Rzadko się zdarza, 
żeby  multimilioner  i  właściciel  olbrzymiej  firmy  komputerowej  poświęcał  czas 
jakiemuś zadłużonemu ranczu. 

Jane  nie  ruszała  się  i  na  moment  przestała  oddychać.  Patrzyła  tylko  na 

rozmówczynię nie widzącym wzrokiem. 

- Słu… słucham? 

Z  kolei  Marie  wyraziła  zdziwienie,  uniósłszy  w  górę  swoje  cienkie, 

wyskubane brwi. 

-  Nie  wiedziałaś?  Naprawdę  nie  wiedziałaś?  -  dopytywała  się  z 

ironicznym  uśmieszkiem.  -  To  zadziwiające.  Jego  zdjęcia  pojawiają  się 
regularnie  w  pismach  poświęconych  gospodarce.  No,  ale  pewnie  nie  czytasz 
tego  rodzaju  rzeczy  -  dodała,  spoglądając  na  leżący  na  stoliku  miesięcznik 
poświęcony hodowli koni. 

- Nie, nie czytam - wybąkała Jane. 

-  Todd  musiał  się  nieźle  bawić,  udając  zwykłego  księgowego  -  ciągnęła 

Marie,  sadowiąc  się  wygodniej  na  kanapie.  -  Chociaż,  z  drugiej  strony,  dziwię 
się, że przystał na takie warunki. - Wskazała dłonią wnętrze pokoju. - Przywykł 
do luksusowego rollsa i ferrari. No i własnego szofera. 

- Szofera? - powtórzyła bezwiednie Jane. 

Efekty  ataku  przeszły  najśmielsze  oczekiwania  Marie.  Nie  spodziewała 

się, że właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana. Sądziła raczej, że wiadomość 
o bogactwie Todda ucieszy ją i jednocześnie skłoni do wyjaśnień. 

- Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził. 

-  Ale  przecież  Todd  zajmuje  się  książkami,  prowadzi  rachunki…  - 

usiłowała argumentować. 

background image

Marie skinęła głową. 

-  O  tak,  zna  się  na  tym  świetnie  -  stwierdziła.  -  Jest  geniuszem  w 

sprawach dotyczących finansów. Zwłaszcza że nie skończył żadnych studiów. 

- Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział? 

-  Pewnie  bał  się,  że  zakochasz  się  w  jego  pieniądzach  -  odparła  Marie.  - 

Miał w tym względzie pewne doświadczenia, a ty - coś niebezpiecznie błysnęło 
w oczach Marie - miałaś chyba problemy finansowe. 

Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała groźnie na gościa. 

- Poradziłabym sobie - powiedziała. - I nie potrzebuję niczyjej litości. 

- Oczywiście, chociaż dzięki Toddowi wszystko poszło chyba nadzwyczaj 

dobrze - rzuciła Marie. 

Jane  pobladła  i  zacisnęła  pięści.  Już  chciała  coś  powiedzieć,  kiedy 

przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza których po chwili wyłoniła 
się roześmiana Cherry. 

- Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie… - Spojrzała  na obie  kobiety  i 

słowa zamarły na jej ustach. - C… co się tutaj stało?  

Cherry  skierowała  oskarżycielskie  spojrzenie  na  matkę.  Marie  nie 

wytrzymała  tego  i  wstała,  zakładając  ręce  na  piersi,  jakby  mogło  ją  to  chronić 
przed gniewem córki. 

-  Co  jej  powiedziałaś?  -  Cherry  skierowała  te  słowa  bezpośrednio  do 

matki. 

Marie wyprężyła pierś. 

- Tylko prawdę - odparła. - I tak by się w końcu o wszystkim dowiedziała. 

- O tacie? 

Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności siebie topniały z 

minuty  na  minutę. Zwłaszcza że Jane rzeczywiście wyglądała kiepsko. Bladość 
nie chciała ustąpić i widać było, że cierpi. 

-  Chyba  już  pójdę  -  powiedziała  Marie  drżącym  głosem  i  sięgnęła  po 

torebkę. 

background image

-  To  dobry  pomysł,  mamo  -  stwierdziła  chłodno  Cherry.  -  Zanim 

przyjedzie tata. 

Marie  zagryzła  wargi.  O  tym  też  nie  pomyślała.  Jeszcze  jedna 

komplikacja. 

- Przepraszam, nie chciałam… 

- Po prostu wyjdź - przerwała jej córka. - Im szybciej, tym lepiej. 

Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym zgadza. 

- Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką! - wykrzyknęła Marie, czując, 

że twarz oblewa jej gorący rumieniec. 

-  Wiem.  I  wstyd  mi  z  tego  powodu  -  odparowała  Cherry.  -  Nigdy  nie 

czułam się gorzej. 

Marie  wciągnęła  głęboko  powietrze.  Policzki  ją  paliły,  a  łzy  same 

nabiegły do oczu. 

-  Ja  tylko  chciałam…  -  szepnęła,  czując,  że  nie  ma  co  liczyć  na 

zrozumienie.  I  słusznie.  Cherry  odwróciła  się  do  niej  plecami,  a  ta  Jane,  która 
ukradła  jej  miłość  córki,  nie  posunęła  się  co  prawda  do  tego,  ale  wciąż  stała 
blada  jak  płótno.  Marie  chwyciła  torebkę  i  wybiegła  na  podwórze.  Gorące  łzy 
płynęły po jej policzkach. 

Jane  dopiero  teraz  poczuła,  że  opuszcza  ją  gniew.  Za  to  plecy  znowu 

zaczęły  ją  boleć,  chociaż  nie  robiła  przecież  niczego,  co  wymagałoby  wysiłku. 
Usiadła więc ciężko na fotelu i spojrzała na tkwiącą przy oknie dziewczynkę. 

- Pojechała - rzuciła Cherry. 

-  Czy  to  wszystko  prawda?  -  spytała  Jane.  -  Czy  twój  ojciec  jest 

właścicielem firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca swój cenny czas na 
ratowanie mojego rancza? 

- Tak, to prawda - przyznała z westchnieniem Cherry. - Ale nie wiem, co 

ci  mama  nagadała.  W  jakim  świetle  to  przedstawiła.  Obawiam  się,  że  sama  ją 
sprowokowałam, opowiadając o tobie. Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna. 

Jane  pokiwała  smętnie  głową.  Dotarło  do  niej  tylko  to,  że  Cherry 

wszystko  potwierdza.  Nie  zastanawiała  się  nawet  nad  tym,  że  dziewczynka 
mówi wyjątkowo dojrzale jak na swój wiek. 

background image

- Tak, nawet coś podejrzewałam - powiedziała do siebie. - Wydawało mi 

się  dziwne,  że  zatrudnia  się  u  innych,  zamiast  założyć  własną  firmę.  Oszukał 
mnie. Nabrał jak dziecko. 

Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć przyjaciółki, ale po chwili 

zrezygnowała. 

- Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane - powiedziała. - Chodziło mu 

tylko o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał mówić o firmie, a potem jakoś 
się tak ułożyło. Jednak zapewniam, że mu na tobie zależy. 

Zależy!  Powiedział  przecież,  że  ją  kocha!  Ale  nie  oszukuje  się  tych, 

których się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w nim zakochała, wiedząc, 
że nie ma dla nich żadnej przyszłości. Gdyby był zwykłym księgowym, może by 
coś  z  tego  wyszło.  Jednak  okazało  się,  że  jest  multimilionerem!  Właścicielem 
firmy! Po co byłaby mu dziewczyna ze wsi, która skończyła tylko szkołę średnią 
i  nie  wie,  jak  się  zachować  w  dobrym  towarzystwie?  Rzeczywistość  była  aż 
nadto przygnębiająca. 

- Powiedz coś - poprosiła Cherry. 

Jane  nie  mogła  wydobyć  z  siebie  głosu.  Nagle  opanowała  ją  myśl,  że 

Todd  wróci  jeszcze  dzisiaj.  Co  mu  powie?  Jak  w  ogóle  będzie  mu  mogła 
spojrzeć w twarz? Wszystkie te myśli sprawiły, że jeszcze bardziej skuliła się na 
kanapie. 

Równie nagle znalazła rozwiązanie. Rudzielec! Przecież może zaprosić go 

na kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie. 

- Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło - poprosiła wciąż 

stojącą przy oknie Cherry. - Porozmawiam z nim później. 

Twarz  dziewczynki  rozjaśniła  się  nieco.  Nie  był  to  jeszcze  uśmiech,  ale 

jego nikła zapowiedź. 

-  Mama  wcale  nie  jest  taka  zła  -  wystąpiła  w  obronie  Marie.  -  Tylko  po 

prostu powierzchowna i zazdrosna. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. 

Dopiero  teraz  Jane  zrozumiała,  co  mogła  przeżywać  biedna  dziewczyna. 

Do tej pory pochłaniały ją wyłącznie własne problemy. 

- Ależ nie mam ci czego wybaczać - powiedziała. 

Twarz  Cherry  znowu  rozjaśniła  się  i  tym  razem  był  to  już  uśmiech. 

Delikatny i blady, ale uśmiech. 

background image

- Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką? 

- Oczywiście. 

- Dzięki Bogu! - Cherry odetchnęła z ulgą. - A już się bałam, że wszystko 

skończone. 

Jane  wstała,  podeszła  do  Cherry  i  objęła  ją.  Teraz,  kiedy  już  opadły 

emocje, cierpiała znacznie mniej. 

-  Co  ty  opowiadasz?!  Wszystko  będzie  po  staremu.  Tylko,  widzisz…  - 

spuściła wzrok - mam wrażenie, że nie pasuję do twojego ojca. Wychowałam się 
na ranczu. Nie mogłabym żyć bez koni i świeżego powietrza. 

- Ależ tata też się wychował na ranczu - stwierdziła Cherry. - Jego rodzina 

pochodzi z Wyoming. 

Jane poklepała ją po ramieniu. 

- Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne sprawy. Zresztą 

widzisz  -  Jane  westchnęła  -  ja  i  doktor  Coltrain  znamy  się  od  dziecka. 
Dorastaliśmy tu razem. I wydaje nam się, że do siebie pasujemy. Zaprosiłam go 
zresztą dzisiaj na kolację - skłamała na koniec. 

- Nic mi nie mówiłaś! 

- Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz - odparowała Jane. 

Wypadło  to  na  tyle  przekonująco,  że  Cherry  już  nie  nalegała  na 

wyjaśnienia.  Rzeczywiście  była  tu  niespodziewanym  gościem.  Gdyby  nie 
przyjęcie, w dalszym ciągu znajdowałaby się w Victorii. 

-  Jeśli  chcesz,  możesz  zjeść  z  nami  kolację  -  dodała  Jane  i  z  ulgą 

stwierdziła, że Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty. 

- Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą - powiedziała. 

Jane nie protestowała. 

- Naprawdę ci na nim nie zależy? - spytała Cherry z żałosną miną. 

-  No  cóż,  jest  bardzo  miły  -  odparła  Jane.  -  A  poza  tym  tak  wiele  mu 

zawdzięczam. 

background image

Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła. Zdobyła się jednak na 

uśmiech. Potem szybko pożegnała się i poszła do swojego pokoju. 

Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła powstrzymać się 

nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg z herbatą i ciasteczkami. 

- Jesteś sama? - spytała. - A gdzie, do licha, są goście? Już pojechali? 

W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem. 

-  Cherry  też  była  jakaś  nieswoja.  Widziałam  ją,  jak  biegła  do  domku  - 

powiedziała Meg. - Co się tutaj, u licha, stało? 

-  Wszystko  -  odparła  zwięźle  Jane.  -  Ten  drań!  Ten  wąż  z  płową 

czupryną. 

Jakkolwiek  wyobrażenie  sobie  węża  z  płową  czupryną  przekraczało 

możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o kim mowa. 

- Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest takim dobrym 

księgowym! 

-  Wcale  nie  jest  księgowym!  -  zawołała  Jane  i  znowu  wybuchnęła 

płaczem. 

Meg  załamała  ręce.  Stanęła  jej  przed  oczami  wizja  całkowitego 

bankructwa rancza, a kto wie, może nawet i długów. 

- Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc oszukał nas? 

-  Nie  nas,  tylko  mnie  -  odpowiedziała  Jane.  -  Todd  jest  właścicielem 

olbrzymiej firmy komputerowej i multimilionerem. 

Meg najpierw stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła śmiechem. 

- Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety! 

Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na policzkach wciąż 

miała ślady łez. 

-  Wcale  cię  nie  nabieram  -  powiedziała  z  urazą  w  głosie.  -  Ma  w  domu 

rollsa i ferrari. 

Meg pokręciła przecząco głową. 

background image

- To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu się uszy trzęsły! 

Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją. 

-  Powiedziała  mi  o  tym  matka  Cherry.  Zresztą  Cherry  to  potwierdziła, 

choć początkowo nie chciała tego zrobić. 

Meg była już mniej pewna siebie. 

- To po co zatrudniałby się jako księgowy? - rzuciła w jej stronę. 

Jane  zaczerpnęła  głęboko  powietrza.  Poczuła,  że  znów  zbiera  jej  się  na 

płacz. 

- Z litości - odparła. - Z litości dla kaleki. Teraz przestało mnie już dziwić 

to, że dostałam tę pożyczkę z banku. 

Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu. 

-  Nie  przejmuj  się  tym  wszystkim  -  powiedziała.  -  Todd  to  Todd.  Z 

pieniędzmi czy bez. 

- Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o niego, czy o jego 

pieniądze  -  ciągnęła  Jane  płaczliwym  głosem.  -  Jego  żona  mówiła,  że  piszą  o 
nim  w  różnych  gazetach  poświęconych  gospodarce.  Nie  czytam  ich,  ale  Todd 
może o tym nie wiedzieć. 

Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej sytuacji. 

- Rozumiem - mruknęła. 

- To jednak nie potrwa długo - stwierdziła Jane. - Mam zamiar radykalnie 

zmienić całą sytuację. 

- Jak? 

-  Z  pomocą  Rudzielca  -  odparła  Jane.  -  Todd  od  dawna  jest  o  niego 

zazdrosny. Najwyższy czas, żeby znalazł ku temu powody. Zaproszę go dzisiaj 
na kolację, żebyśmy mogli wszystko uzgodnić. 

Gospodyni wpadła w popłoch. 

- Tylko nie to! - zaprotestowała. - Coltrain zasługuje na coś więcej. 

background image

-  Oczywiście  -  zgodziła  się  z  nią  Jane.  -  Wszystko  odbędzie  się  na  niby. 

Tylko po to, żeby spławić Burke'a - dodała. 

- Tylko żeby Coltrain nie czuł się w tej roli fatalnie - przestrzegła ją Meg. 

- Nie będzie - powiedziała z całą mocą Jane. 

W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu. 

Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację. Miał, co prawda, 

dyżur,  więc  wziął  ze  sobą  pager,  za  pomocą  którego  można  go  było  w  razie 
czego  przywołać.  Jane  miała  mało  czasu,  dlatego  upiekła  kurczaka  i  zrobiła 
sałatkę warzywną. Więcej czasu poświęciła swojej osobie. Umalowała się nawet 
i  elegancko  ubrała.  Nie  chciała,  żeby  Rudzielec  zauważył,  co  się  z  nią  działo. 
Nic jednak nie potrafiło zamaskować smutku, który widniał w jej oczach. 

-  Czy  to  naprawdę  takie  ważne,  że  on  ma  pieniądze?  -  spytał  Coltrain, 

kiedy siedzieli przy kawie. 

- Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy - odparła. 

-  A  to  już  jego  problem.  Może  pozwolisz  mu,  żeby  sam  sobie  z  tym 

poradził? 

- Niby dlaczego? 

-  Bo  on  cię  kocha,  idiotko!  Powinnaś  dać  mu  jakąś  szansę  -  powiedział 

Rudzielec. - Ten twój plan wcale mi się nie podoba. 

-  Nie  mam  lepszego.  Po  co  się  maskował?  Odpłacę  mu  pięknym  za 

nadobne. 

Coltrain  patrzył  przez  chwilę  na  jej  rozpłomienioną  twarz.  Nie  chciał 

dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie żałować. 

- Pewnie sprawiało  mu przyjemność, że pragniesz  go dla  niego samego  - 

stwierdził. - Milionerzy nieczęsto mogą mieć taką pewność. 

- On też nie. 

- Dlaczego? 

- Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć, a potem grać 

naiwną gęś. 

background image

Rudzielec  już  chciał  jej  coś  odpowiedzieć,  lecz  w  tym  momencie 

otworzyły się drzwi i do środka wszedł Todd. Miał na sobie szary dwurzędowy 
garnitur, na  nogach szyte  na  miarę buty. Spojrzał  najpierw  na  nich, a następnie 
na  swojego  rolexa.  Na  lewej  ręce  miał  sygnet  z  diamentem  zdolnym  oślepić 
konia.  Dopiero  teraz  wyglądał  na  tego,  kim  był  naprawdę  -  na  przemysłowego 
potentata. 

- Właśnie miałem zebranie, kiedy pani Emory poinformowała mnie o tym, 

co  się  stało  -  wyjaśnił,  wskazując  strój.  -  Znam  już  wersję  Marie  i  chciałbym 
usłyszeć twoją - zwrócił się do Jane. 

Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Todd spojrzał na 

niego swoimi stalowoszarymi oczami. 

- Widzę, że jecie kolację - mruknął. - I domyślam się z jakiej okazji. 

Rudzielec  aż  otworzył  usta.  Ten  Burke  był  znacznie  sprytniejszy,  niż 

przypuszczał. 

-  Może  byśmy  więc  tak  po  prostu  powiedzieli  sobie  prawdę  - 

zaproponował.  -  Bez  żadnych  planów,  rozgrywek  czy  udawania.  -  Posłał  Jane 
znaczące  spojrzenie.  -  Co  wy  na  to?  Zacznijmy  od  tego,  czy  dobrze  się  pan 
bawił kosztem Jane? - zwrócił się do Todda. 

-  Bawił?  To  chyba  nie  jest  właściwe  słowo.  Pracowałem  jak  wół, 

zaniedbując bardzo ważne sprawy firmy. 

- Ale dlaczego? - nie wytrzymała Jane. 

-  Bo  było  mi  cię  żal.  Mogłaś  przecież  wszystko  stracić  mimo  uporu  i 

wielkiego hartu ducha. 

- Mogłeś powiedzieć prawdę! 

-  Po  co?  Byłoby  ci  lżej?  -  spytał  Todd.  -  Chciałem  ci  po  prostu  pomóc 

stanąć na nogi. 

- Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej pomocy! 

-  Oczywiście  -  zgodził  się.  -  Wszystko  już  jest  dopracowane.  I  tak  byś 

sobie poradziła, gdybyś znalazła przyzwoitego księgowego. 

Przez  chwilę  siedzieli  w  milczeniu.  Jane  patrzyła  na  Todda,  a  on  na  nią 

lub na Rudzielca. Czas płynął wolno. Żadne z nich nie wiedziało, co począć. 

background image

-  Tak,  hm,  no  cóż…  -  zaczął  Coltrain,  który  najwyraźniej  przyjął  rolę 

mediatora. 

Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć. 

-  Co  masz  zamiar  teraz  robić?  -  spytała  Todda,  chcąc  zakończyć  całą 

sprawę. 

-  Będę  musiał  zająć  się  swoją  firmą  -  odpowiedział,  nie  patrząc  jej  w 

oczy. - Poza tym Cherry  musi wrócić do szkoły. Moja córka naprawdę wiele ci 
zawdzięcza. Ma teraz nawet szansę na rodeo. 

Jane pokiwała głową. 

- Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.  

- Cherry, a ja nie? 

-  Jestem  ci  głęboko  wdzięczna  za  wszystko,  co  dla  mnie  zrobiłeś  - 

powiedziała drętwym głosem. 

Todd chwycił ją za rękę. 

- Ależ Jane! 

-  Czy  mam  wyjść?  -  spytał  Rudzielec,  który  najwyraźniej  czuł  się 

niezręcznie w tej sytuacji. 

-  Ani  mi  się  waż!  -  krzyknęła  Jane,  wyrywając  dłoń  z  niedźwiedziego 

uścisku Todda. 

- Boisz się mnie - powiedział oskarżycielskim tonem Todd. 

- Nie mam już nic więcej do powiedzenia - stwierdziła. - Poza "żegnaj". 

Todd zwiesił smętnie głowę. 

- Cherry będzie przykro. 

Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak opanowała żal. 

- Tak, wiem - powiedziała. - Mnie też jest przykro. 

Todd wstał i wyciągnął ku niej rękę. Skinął też głową Coltrainowi. 

background image

- Jestem głęboko wdzięczna za wszystko. 

- Za wszystko? - powtórzył głębokim, pełnym podtekstów tonem. 

Jane  zaczerwieniła  się  i  chyba  właśnie  o  to  mu  chodziło.  Raz  jeszcze 

skinął im głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią z niedowierzaniem. 

- Ty idiotko! Czy duma jest dla ciebie ważniejsza niż uczucie? Do końca 

życia będziesz żałowała tego, że nie pozwoliłaś mu wszystkiego powiedzieć. 

-  Wiem,  co  ma  do  powiedzenia  -  żachnęła  się  Jane.  -  To  nadęty, 

samolubny głupek. 

- Wydawało mi się, że mu na tobie zależy. 

Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. Coś jej mówiło, 

że nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę walczyła z chęcią rozpłakania się na 
dobre, a w końcu bąknęła: 

- W dodatku głupek z pieniędzmi. 

- Pieniądze to nie wszystko - rzucił Coltrain, który nie bardzo wiedział, co 

zrobić z rękami. Najchętniej objąłby przyjaciółkę, żeby ją jakoś pocieszyć. 

- Tak. Dla kogoś, kto je ma. 

-  Posłuchaj,  on  też  jest  dumny  -  Coltrain  wrócił  do  właściwego  tematu 

rozmowy. - Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, to już do ciebie nie wróci. 

- Wcale tego nie chcę. 

- Chcesz! 

- Nie chcę! 

Mogli  się  tak  spierać  przez  najbliższą  godzinę.  Rudzielec  westchnął  i 

podniósł się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu się wskórać. Jane potrafiła być 
uparta jak osioł. 

- Pójdę już - rzucił. 

Skinęła głową. 

- Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie. 

background image

- I tak sobie nie poradziłaś - powiedział, czyniąc ostatni wysiłek, by jakoś 

do  niej przemówić. -  Kłóciłaś się z  nim tylko, zamiast po prostu porozmawiać. 
A teraz zostaniesz sama. 

Wzruszyła ramionami. 

- To nic nowego. 

- Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa. 

- Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który mógłby się ożenić 

z  dziewczyną  ze  wsi.  Nie  wiedziałabym  nawet,  jak  się  zachować  w 
towarzystwie.  

Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami. 

-  Wszystkiego  można  się  nauczyć  -  stwierdził  i  spojrzał  na  zegarek.  - 

Ojej, jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na obchód. 

Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby zobaczyć, jak odjeżdża. 

Po chwili zauważyła, że Todd i Cherry skończyli już pakowanie i zabrali się do 
przenoszenia bagaży do samochodu. Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w 
bawialni  i  wyjrzała  zza  zasłonki.  Pojechali.  Dom  wydawał  się  teraz  znacznie 
bardziej pusty niż kiedykolwiek. 

  

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 

Życie  bez  Todda  i  Cherry  stało  się  nudne  i  męczące,  ale  ranczo  kwitło. 

Jane  świetnie  sobie  radziła  ze  sprawami  organizacyjnymi.  Odkryła  w  sobie 
talenty, o których  istnieniu  nawet  nie wiedziała. Zwykle to ojciec zajmował się 
całym ranczem. Teraz prowadziła rozmowy z hodowcami, podpisywała umowy, 
zamieszczała  ogłoszenia  w  pismach  poświęconych  hodowli  koni  i  jeździła  na 
aukcje. Nawet Tim był zdziwiony, skąd bierze tyle energii. 

background image

Reklama ubrań również szła znakomicie. Firma zdecydowała się w końcu 

na  krótki  film  dla  telewizji.  Po  pierwszych  projekcjach  sprzedaż  wzrosła 
dwukrotnie. Okazało się też, że pomogło to jej w interesach. Mogła teraz liczyć 
na  współpracę  najlepszych  hodowców.  Stała  się  popularna,  żeby  nie 
powiedzieć:  sławna.  Uruchomiony  przez  Todda  mechanizm  sam  się  napędzał  i 
pozwalał liczyć na sukcesy w przyszłości. 

Jednak  Jane,  mimo  licznych  spotkań  i  zajęć,  prowadziła  samotne  życie. 

Nie  mogła  też  jeździć  konno.  Pierwsza  poważna  próba  zakończyła  się 
kompletnym  fiaskiem.  Musiała  później  przeleżeć  tydzień  w  łóżku,  kurując 
zbolały  kręgosłup.  Ale to właśnie wtedy zapisała się na korespondencyjny  kurs 
księgowości,  dzięki  któremu  udało  jej  się  nauczyć  prowadzenia  ksiąg 
rachunkowych.  Sprawę  ułatwiło  to,  że  Todd  pozostawił  wszystko  w  idealnym 
porządku.  

Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest zadowolony z tego, że 

wrócił do swojej firmy. 

 

 

Todd być może był zadowolony, ale większość jego pracowników nie. Od 

swojego powrotu stał się  uszczypliwy  i  nieprzyjemny. Nic  mu sienie podobało. 
Wszyscy  pracowali  zbyt  wolno.  W  dziale  projektów  nie  wymyślono  niczego 
sensownego, a w każdym razie niczego, co by mu się podobało. Programiści nie 
troszczyli  się  o  sprzęt,  a  zwłaszcza  dyskietki,  które  kładziono  często  tuż  obok 
kawy. Na argumenty, że przecież zawsze tak było, Todd zaciskał tylko gniewnie 
usta.  Nawet  jego  nieoceniona  sekretarka,  pani  Emory,  podpadła  mu,  kiedy  nie 
potrafiła znaleźć jakiegoś dokumentu w ciągu piętnastu sekund. Jednym słowem 
- wszystko było źle. 

Wcale nie lepiej przedstawiała się sytuacja w domu. Cherry, która po raz 

pierwszy  miała  pójść  do  normalnej  szkoły  bez  internatu,  nie  wiedziała  już,  czy 
powinna  się  z  tego  cieszyć.  Ojcu  nie  podobały  się  jej  stroje,  muzyka,  której 
słuchała,  a  także  oglądane  przez  nią  filmy.  Doszło  do  tego,  że  Todd  po  emisji 
jakiegoś  filmu  zadzwonił  do  lokalnej  stacji  telewizyjnej  i  ostro  nawymyślał 
któremuś z redaktorów. Gdyby mu chociaż ulżyło! 

Cherry  znosiła  to  wszystko  spokojne.  Jednak  kiedy  ojciec  zabronił  jej 

kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko dlatego, że ukazał się w nim 
artykuł o Jane, nie wytrzymała i powiedziała, co o tym sądzi. 

background image

-  Wiesz,  tato,  zrobiłeś  się  ostatnio  potwornie  zgryźliwy  -  stwierdziła.  - 

Ludzie boją się do ciebie podchodzić. 

Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał na zaskoczonego 

tą wiadomością. 

- Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz. Wcale nie jestem 

zgryźliwy. 

Cherry odchrząknęła. 

-  To  bardzo  łagodne  określenie  -  powiedziała.  -  Pani  Emory  użyła 

znacznie  dosadniejszego,  kiedy  po  raz  czwarty  kazałeś  jej  przepisać  list  z 
powodu zbyt małego marginesu. Czy rzeczywiście musiałeś go mierzyć linijką? 
A znowu Chris powiedział, że zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał 
go na twardym dysku. 

Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę, której i tak już nie 

czytał. 

-  To  nie  moja  wina,  że  wszyscy  oduczyli  się  pracować.  Mogę  przecież 

oczekiwać  odrobiny  zaangażowania  od  moich  pracowników!  A  jeśli  idzie  o  to 
pismo, to… - Todd poczuł, że się zapędził. 

-  Właśnie!  Widziałeś  zdjęcie  Jane?  Była  na  rozkładówce!  Wyglądała 

naprawdę świetnie! 

- Nie zauważyłem. 

- Naprawdę? Wydawało  mi się, że widziałam  to pismo  na twoim biurku. 

A było tam naprawdę duże jej zdjęcie. 

Todd sięgnął po "Wall Street Journal" i otworzył go ostentacyjnie. 

-  Czy  nie  zadano  ci  jakiejś  pracy  domowej?  Jak  oni  was  uczą  w  tej 

szkole? 

- Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!  

Brwi Todda powędrowały w górę. 

- Naprawdę? 

- Mógłbyś do niej zadzwonić, wiesz - rzuciła jakby od niechcenia Cherry. 

background image

- Do szkoły? Po co? 

- Miałam na myśli Jane. 

Todd  skrzywił  się,  jakby  mu  zaproponowała  wspólny  mord  albo  coś 

równie odpychającego. 

- Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza! 

- Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić? - spytała drżącym głosem. 

- Jane byłaby znakomitą matką. 

Todd pokręcił głową. 

-  Teraz  i  tak  za  mnie  nie  wyjdzie.  Wyraźnie  mi  to  powiedziała.  A  poza 

tym ty masz już matkę - dodał po chwili namysłu. 

Córka wzniosła oczy do góry. 

-  Nie  wiem,  czy  zauważyłeś,  że  ostatnio  nie  rozmawiamy  ze  sobą.  To  z 

powodu Jane. 

Todd  ponownie  odłożył  gazetę  i  podszedł  do  córki.  Jego  ciężka  dłoń 

spoczęła na jej ramieniu. 

- Ja też zrobiłem jej awanturę - powiedział. 

Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy. 

- Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a ty… za nią. 

-  Nic  z  tego  -  uciął  krótko  Todd.  -  Jane  wyjdzie  pewnie  za  tego 

płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych rudzielców. 

Cherry pokręciła głową. 

-  Tak  kiepsko  ją  znasz?  No  nic,  widzę,  że  wolisz  męczyć  siebie  oraz 

innych  i  doprowadzić  swoich  pracowników  do  choroby  nerwowej  lub 
alkoholowej. 

- Nikt z moich ludzi nie pije - warknął. 

- Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak potraktowałeś jego 

nowy  program  -  poinformowała  go.  -  Mówi,  że  wyjedzie  do  Kalifornii,  żeby 

background image

stworzyć program wirtualny dla źle traktowanych pracowników. Będą oni mogli 
dręczyć swoich szefów, a nawet ich zabijać. 

-  Uuu!  Złośliwy  chłopak!  -  mruknął  Todd.  -  Będę  mu  chyba  musiał  dać 

podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi. 

Cherry  uśmiechnęła  się,  zachęcona  powrotem  ojcowskiego  dobrego 

humoru. 

- A co z Jane? - spytała odważnie.  

Todd znowu stał się ponury. 

- Nawet mi o niej nie wspominaj! 

- Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra. 

- Co takiego? - Todd spojrzał z ukosa na córkę. 

-  Kiedy  mama  powiedziała  jej  o  firmie  i  rollsie,  zrobiła  się  biała  jak 

papier. Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę milionera. 

- Jak śmiała! -  wrzasnął Todd. - Jane  nadaje się do  tego bardziej  niż ona 

sama! 

-  Nikt  jej  tego  nie  powiedział  -  ciągnęła  z  niewinną  minką  Cherry.  - 

Pewnie ciągle uważa, że jest gorsza. 

- Niby dlaczego? - mruknął Todd. 

- No cóż, skończyła tylko średnią szkołę. 

- Tak jak ja. 

-  Poza  tym  nie  wiedziałaby,  jak  się  zachować  na  przyjęciu.  -  Cherry 

zagięła drugi palec. 

- Wiesz, jak nie znoszę przyjęć i tych wszystkich wypindrzonych paniuś z 

ich widelczykami, łyżeczkami i nie wiadomo czym. 

- Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz na zawsze. 

-  A  ja?  Myślisz,  że  ja  nie  mam?  Bardzo  poważnie  potraktowałem  swój 

związek z twoją matką. No ale cóż, Jane jest inna - naszła go nagła refleksja. 

background image

- Właśnie. I po  namyśle  muszę stwierdzić, że  może jednak zdecyduje się 

na związek z doktorem Coltrainem - oświadczyła z niewinną minką Cherry. 

- Przecież go nie kocha! - odparował Todd. 

- Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości. Doktor Coltrain 

to poważny partner. A poza tym szaleje za nią. 

- Cherry! 

-  Ależ  tato,  przecież  wcale  nie  zamierzasz  się  z  nią  żenić.  Więc  nie 

powinno cię to martwić. 

- I nie martwi! - warknął Todd. - Jak cholera!  

Cherry spojrzała na niego uważnie. 

- A może jednak? 

Wahał  się  przez  chwilę.  Przez  chwilę  miał  zamiar  skarcić  córkę,  ale  w 

końcu z ciężkim westchnieniem zagłębił się w fotelu. 

-  No  dobrze,  a  jeśli  nawet?  Nie  sądzę,  żeby  Jane  chciała  ze  mną  teraz 

rozmawiać. 

Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał rację. Jane nie 

będzie  odbierać  telefonów  od  Todda,  a  kiedy  ten  przyjedzie  na  ranczo.  zwieje 
gdzie pieprz rośnie. Cherry poznała dobrze reakcje przyjaciółki. 

-  Wiem!  Rodeo!  -  wykrzyknęła  olśniona  nagłą  myślą.  -  Jane  na  pewno 

przyjedzie, żeby mnie zobaczyć. 

Todd  zasępił  się  i  potarł  zmarszczone  czoło.  Córka  z  pewnością  miała 

rację. 

-  Na  pewno  się  przebierze  -  powiedział  głosem  pełnym  zwątpienia.  -  A 

poza tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach. Nie wypatrzymy jej. 

- Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał - rzuciła Cherry. - Na pewno 

to zrobi. 

- Coś ty! - żachnął się Todd. - Już raczej będzie  mnie przypiekał ogniem 

w przestrzeni wirtualnej. 

- Ależ tato, po podwyżce? 

background image

Oboje  roześmieli  się  głośno.  Todd  śmiał  się  trochę  z  siebie.  Nie  od  dziś 

dawał  się  córce  wodzić  za  nos.  Cherry  natomiast  śmiała  się  z  radości.  Z  ulgą 
stwierdziła, że ojciec bez zbędnych sporów przystał na jej plan. 

-  Dobrze,  porozmawiam  z  nią  -  powiedział  w  końcu  Todd.  -  Ale  co 

potem? 

- A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie. 

- Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie - mruknął pod nosem Todd. 

Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł Cherry wydawał mu się coraz bardziej 
kuszący. 

Tego  dnia,  kiedy  Cherry  miała  wystąpić  na  rodeo  w  Victorii,  Meg 

przygotowała  lekki  lunch.  Mimo  to  Jane  prawie  go  nie  tknęła.  Siedziała  przy 
stole, dłubiąc widelcem w ryżu. 

-  To  co?  Pojedziesz  w  końcu  na  występ  swojej  uczennicy?  -  spytał  Tim 

gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę. 

Jane pokręciła głową. 

- Nie. Bo on tam będzie. 

- Oczywiście, przecież jest jej ojcem. 

Jane  odsunęła  od  siebie  kawałek  marchewki  unurzany  poprzednio  w 

sosie. 

-  Chciałabym  ją  zobaczyć,  ale  nie  mogę  ryzykować  spotkania  - 

powiedziała. 

- Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne - podpowiedziała jej 

Meg.  -  Na  pewno  cię  nie  pozna.  Aha,  i  sukienkę.  Przecież  nigdy  nie  nosisz 
sukienek. 

Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby się przebrać. I 

usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie chciał obejrzeć Cherry z bliska. 

- Może rzeczywiście pojadę - stwierdziła po pełnej napięcia chwili. - Tam 

będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby w ogóle chciał mnie spotkać. 

-  Jasne,  że  by  chciał!  -  krzyknął  Tim,  ale  w  tym  samym  momencie  żonę 

kopnęła go pod stołem w kostkę. 

background image

- Au! - jęknął. - To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by nie chciał. W 

ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po co? 

Usta  Jane  wykrzywiły  się  w  podkówkę,  a  noga  Meg  jeszcze  raz 

wylądowała na obolałej kostce męża. Tim jęknął, a potem zamilkł na dobre. 

- Dobrze, pojadę - zawyrokowała w końcu Jane. 

Włożyła  prostą  biało-zieloną  sukienkę,  sandały,  a  następnie  związała 

włosy  i  ukryła  je  pod  szeroką  przepaską  zrobioną  nie  z  szalika,  lecz  z  chustki. 
Potem przymierzyła ciemne okulary. 

- I jak? - spytała. 

Meg  skinęła  z  aprobatą  głową.  Jednocześnie  starała  się  zapamiętać 

wszystkie szczegóły stroju, żeby móc przekazać je Cherry przez telefon. 

- Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna. 

Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej. 

-  Też  tak  pomyślałam,  jak  zobaczyłam  siebie  w  lustrze  -  powiedziała.  - 

Wyglądam zupełnie inaczej. Nawet czuję się jakoś dziwnie. 

Jane  była  skłonna  przypisywać  zmianę  w  swoim  nastroju  nowemu 

ubraniu. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to być spowodowane czymś 
innym. Na przykład perspektywą spotkania z Toddem. 

Wyjeżdżając  do  Victorii,  zastanawiała  się  nad  skomplikowanymi 

kolejami  losu.  Wiedziała,  że  musi  unikać  Todda,  a  jednocześnie  Cherry 
pozostała  jej  przyjaciółką.  Pisywały  nawet  do  siebie,  z  tym  że  żadna  nie 
wspominała ani słowem o Toddzie. 

Kiedy  przyjechali  na  rodeo,  skończyły  się  właśnie  wstępne  uroczystości. 

Z trudem udało im się znaleźć miejsce na parkingu, a następnie przeszli w stronę 
stadionu.  Tim  kupił  bilety.  Jane  usadowiła  się  w  jednej  z  ostatnich  ławek  w 
obawie,  że  towarzystwo  Meg  i  Tima  może  ją  zdradzić.  Od  razu  też  zauważyła 
młodego człowieka, który intensywnie się w nią wpatrywał. Niech lepiej uważa. 
Jeśli będzie się do niej przystawiał, spadnie z bardzo wysoka. 

Próbowała  skoncentrować  się  na  zawodach,  ale  jakoś  jej  się  to  nie 

udawało. Przez cały czas wypatrywała Todda  gdzieś w pierwszych rzędach. W 
duchu mówiła sobie, że to ze względów bezpieczeństwa. 

background image

Na  początku  występowali  mężczyźni,  próbujący  sił  w  ujeżdżaniu  i 

rzucaniu  lassem.  Potem  kobiety.  Potem  znów  mężczyźni.  Jane  nawet  nie 
widziała tego, co działo się na placyku. Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono 
występy juniorek. Cherry miała jechać jako czwarta. Jane przestała rozglądać się 
dokoła  i  zaczęła  śledzić  przejazdy.  Pierwsza  dziewczyna  była  dobra,  ale 
zdenerwowana. Nic dziwnego, przecież to żadna przyjemność otwierać zawody. 
Druga  pojechała  słabo,  ale  za  to  trzecia  wypadła  rewelacyjnie.  W  końcu  padło 
nazwisko  Burke.  Jane  zacisnęła  dłonie.  Krew  zaczęła  jej  żywiej  krążyć  w 
żyłach.  Cała  oblała  się  rumieńcem.  Wystarczył  tylko  rzut  oka  na  prosto 
trzymającą  się  w  siodle  zawodniczkę,  żeby  można  było  stwierdzić,  iż  Cherry 
jest dzisiaj nie do pobicia. Jane aż gwizdnęła. Jej skołatane nerwy uspokoiły się 
i już spokojnie obejrzała cały występ. Nawet gdyby Cherry nie wygrała, to i tak 
odniosła wielki sukces. 

Jednak  sędziowie  też  mieli  oczy.  Ogłoszono  wyniki.  Cherry  była 

najlepsza.  Jane  zapiekły  powieki.  Czuła  się  tak,  jakby  była  matką  dziewczyny. 
Jakiś mężczyzna podszedł do Cherry i wziął ją w ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane 
też była w jego ramionach. I ją też przytulał tak czule i serdecznie. 

Uznała,  że  już  czas  wracać  do  domu.  Wstała  i  zaczęła  się  przeciskać  do 

miejsc  zajmowanych  przez  Tima  i  Meg.  Nie  było  ich  tam  jednak.  Być  może 
poszli  pogratulować  Cherry
,  pomyślała  Jane.  Wiedziała,  że  ona  się  na  to  nie 
zdecyduje. Na pewno nie przy Toddzie. 

Westchnęła ciężko  i powlokła się  noga za  nogą  do wyjścia. Postanowiła, 

że  zaczeka  na  swoich  opiekunów  w  samochodzie.  Dopiero  na  parkingu 
przypomniała sobie, że nie ma kluczyków i będzie musiała sterczeć na zewnątrz. 
Zresztą,  prawdę  mówiąc,  miała  problemy  z  odnalezieniem  własnego  auta.  Nie 
zdarzyło  jej  się  to  nigdy  wcześniej.  Zawsze  miała  dobrą  pamięć  do  miejsc  i 
przedmiotów. Kiedy tak stała wśród samochodów, ktoś podszedł i chwycił ją za 
rękę. 

Znała tę dłoń. Znała tego człowieka. 

Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj się zatrzymali. 

-  Zdejmij  te  cholerne  ciemne  okulary  -  powiedział.  -  Przecież  słońce  już 

zaszło. 

Jane  dosłownie  zamurowało.  Przez  dłuższą  chwilę  nie  mogła  wydobyć  z 

siebie głosu. 

- S… skąd wiedziałeś? 

background image

- Można cię było poznać choćby po tych okularach - powiedział. - Jesteś 

jedyną  osobą,  która  nosi  je  o  zmierzchu.  Ale  tak  naprawdę,  to  Cherry  uknuła 
spisek z Timem i Meg. 

- Gdzie oni teraz są? - spytała poirytowana. 

Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok kierowcy. 

-  W  domu.  Czekają  na  nas.  -  Spojrzał  jej  prosto  w  oczy.  -  Mogą  sobie 

czekać. Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo czasu. 

Patrzyła  na  niego,  niczego  nie  rozumiejąc.  Wszystko  działo  się  zbyt 

szybko. 

-  Zaraz,  chwileczkę  -  powiedziała,  wciąż  wahając  się,  czy  wsiąść  do 

samochodu. 

Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg. 

- To… to nie może się udać - szepnęła do siebie. 

Jakimś cudem usłyszał jej głos. 

-  To  na  pewno  się  uda,  Jane.  Pobierzemy  się  i  będziemy  mieli  całą 

gromadę dzieci. Tak, żebyśmy mogli prowadzić rodzinne ranczo. 

- Ależ ja nie jestem wykształcona - wyrwało jej się. 

- Ja też. 

- Ani obyta towarzysko. 

-  Podobnie  jak  ja  -  powiedział  i  popchnął  ją  lekko  w  stronę  otwartych 

drzwiczek. 

- Poza tym nie znoszę przyjęć. 

- Żebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę! 

Zamknął  drzwiczki  i  przeszedł  na  drugą  stronę  samochodu.  Dzięki  temu 

zyskała  trochę  czasu.  Niewiele  jednak  jej  to  dało.  W  dalszym  ciągu  nie 
wiedziała, co robić. 

- Tęskniłem za tobą. A ty? - zapytał, sadowiąc się tuż obok. 

background image

Jane w końcu skapitulowała. 

- Bardzo - przyznała. - Nigdy w życiu nie czułam się tak samotna. 

-  Zobaczysz,  jak  będzie  nam  dobrze!  Z  wyjątkiem  tych  chwil,  kiedy 

będziemy  się  kłócić.  Zdaje  się,  że  oboje  jesteśmy  uparci  jak  osły  -  naszła  go 
nagła  refleksja.  -  A  Cherry  będzie  najszczęśliwszą  dziewczyną  w  Jacobsville  - 
dodał po chwili. 

- W Jacobsville? Będziemy mieszkać w Jacobsville? - dopytywała się. 

- Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu. 

-  Od  razu  wiedziałam,  że  chodzi  ci  o  moje  ranczo!  -  wykrzyknęła.  -  Ty 

materialisto! 

Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych samochodach, ale 

jednocześnie  czuło  się  w  nim  olbrzymią  moc.  Te  dźwięki  przypominały 
pomruki  tygrysa.  Ruszyli  bez  pisku  opon,  ale  za  to  szybko.  Jane  pomyślała,  że 
oto ziściły się jej marzenia i sama była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak 
gładko. 

-  Tak  przy  okazji,  powiedz,  jak  tam  twoje  ranczo.  Pewnie  wszystko 

podupada? 

Jane roześmiała się, szczęśliwa, że może pochwalić się sukcesem. 

- Wręcz przeciwnie - odparła. - Skończyłam kurs dla księgowych i nieźle 

sobie radzę. 

Todd  spojrzał  na  nią  z  ukosa,  żeby  sprawdzić,  czy  nie  żartuje.  Była 

poważna. 

- No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda? 

- O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?! 

Skręcili  właśnie  z  głównej  drogi  na  jakiś  leśny  trakt.  Samochód 

podskakiwał  na  wybojach.  Todd  zredukował  prędkość  i  spojrzał  na  nią  z 
czułością. 

- Do domu - odparł. - Ale pomyślałem, że zrobimy sobie mały przystanek. 

W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych przystanków". 

background image

Pobrali  się  parę  dni  później.  Tim  i  Meg  byli  świadkami,  a  podniecona 

Cherry druhną. Była to cicha ceremonia. Nie zaprosili na nią nikogo. Być może 
dlatego  nie  mówiono  o  niej  w  Jacobsville.  Toddowi  nie  zależało  na  rozgłosie. 
Miał go już dosyć. A Jane, którą po telewizyjnych reklamach również proszono 
o autografy, podzielała jego pogląd. 

Po  ślubie  i  weselnej  kolacji  wyjechali  na  krótki  miesiąc  miodowy  na 

Jamajkę. Nareszcie  mogli być sami. Mieli  do dyspozycji wspaniały,  luksusowy 
apartament  w  Montego  Bay  z  nie  mniej  wspaniałym  i  luksusowym  łóżkiem. 
Todd chciał z niego skorzystać, gdy tylko się tam zainstalowali. 

-  Czy  nie  powinniśmy  raczej  pójść  i  obejrzeć  ocean?  -  spytała  Jane, 

oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w szyję. - Płacimy przecież tak 
dużo. A to, co teraz robimy, moglibyśmy robić wszędzie. 

-  No,  niezupełnie  -  zaprotestował  nowo  poślubiony  mąż,  dotykając  jej 

piersi. 

Poczuła, że brakuje jej tchu. 

- Och, Todd - jęknęła. 

-  To  co?  Idziemy?  -  spytał,  odsuwając  się  trochę  od  niej.  Chwyciła  go 

mocno i zaczęła całować. Po chwili byli już zupełnie nadzy. Mimo klimatyzacji 
w pokoju było ciepło, więc pościel nie była im potrzebna. Skorzystali natomiast 
z wielkiego, podwójnego łoża. 

- Chyba nie musimy - szepnęła mu wprost do ucha. 

Leżeli  przytuleni,  całując  się  bez  przerwy.  Byli  tak  spragnieni  siebie,  że 

nie  zważali  na  nic.  Zapomnieli  nawet  sprawdzić,  czy  zamknęli  drzwi.  Dopiero 
po jakimś czasie dotarło do Todda, że musi uważać. 

- Nie boli? - spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane. 

Pokręciła  głową.  Jej  jasne  włosy  przypominały  złotą  burzę  na  błękitnej 

poduszce. 

- Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie. - Wyciągnęła ręce.  

Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przywarł do niej i już 

po chwili tulił ja, pieszcząc plecy i pośladki. 

- Och, Todd! Tak ciebie pragnę! 

background image

Dotknął  jej  ud,  a  ona  otworzyła  się  jak  róża.  Kochali  się  długo  i 

namiętnie, w zgodnym rytmie ciał. Nawet nie przypuszczali, że może im być tak 
dobrze.  Kochali  się  bez  wyrzutów  sumienia,  bez  strachu,  bez  wzajemnych 
pretensji,  wiedząc,  że  mają  przed  sobą  wspaniałą  przyszłość.  W  końcu  legli 
obok siebie na pościeli. Jane poczuła, że łzy spływają jej po policzkach. 

- Mój Boże! Myślałam, że umrę. 

- Ze strachu? 

- Nie. Ze szczęścia - odpowiedziała, marszcząc brwi. - A ty się śmiałeś. 

- Również ze szczęścia. 

- Wobec tego może spróbujemy jeszcze raz - zaproponowała, spuszczając 

wzrok. 

Todd  przytulił  ją  znowu  i  zaczął  pieścić.  Jego  ręce  błądziły  po  jej  ciele. 

Jednak  po  chwili  pomyślało  nieszczęsnej  chorobie  swojej  nowo  poślubionej 
żony. 

- A jak twoje plecy? - spytał, odsuwając się nieco od niej. - Nie bolą? 

- Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie terapeutycznie. 

Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej. 

- Zatem musimy to powtórzyć. 

Znowu  się  połączyli  i  tym  razem  było  im  jeszcze  wspanialej.  Jane 

krzyczała z rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła się tak pełna. A Todd nigdy nie był 
tak zaspokojony. 

Zasnęli.  Dochodziła  szósta  i  tego  dnia  nie  zjedli  kolacji.  Spali  prawie 

dziesięć  godzin  i  kiedy  się  obudzili,  złote  słońce  opromieniało  całą  zatokę. 
Pierwszy otworzył oczy Todd, ale Jane, jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz 
po nim. 

- Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno - powiedziała. 

- Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze. - Patrzył na jej nagie ciało, a w jego 

oczach widać było niekłamany zachwyt. 

background image

-  Bardzo  długo  spałam  -  stwierdziła,  zerkając  na  zegarek.  -  Zresztą  nic 

dziwnego.  Przed  ślubem  prawie  nie  zmrużyłam  oka.  Bałam  się,  że  twoja  była 
żona znajdzie jakiś sposób, żeby nam zepsuć uroczystość. 

-  Niepotrzebnie  -  stwierdził  Todd.  -  Widziałaś,  jak  Cherry  sobie  z  nią 

poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka powinna zostać psychiatrą, 
a nie jakimś zwykłym lekarzem. 

- Chciałbyś tego? 

- O Boże, nie! 

Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się, ale Jane szybko 

spuściła wzrok. 

- Na szczęście teraz jakoś się dogadały - szepnęła. 

- Kto? - Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą rozmawiali. 

- Cherry i Marie - odparła. - Są w dobrej komitywie. 

- Aha - powiedział. - A my jesteśmy w najlepszej z możliwych. 

Jane skinęła głową. 

- Kocham cię - szepnęła. 

- Ja też cię kocham. 

Nawet  nie  zauważyli,  kiedy  zaczęli  się  całować.  Jane  zamknęła  oczy. 

Wyobraziła  sobie  wody  oceanu,  opływającego  ich  samotną  wyspę.  Wody 
oceanu miłości.