background image

Karl E. Wagner 

 

 

KANE 

 

 

Cień Anioła Śmierci 

 

 

 

A gdy odwróciłem się, nie ujrzałem nikogo, 

Tylko własny cień, 

Cień anioła śmierci. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

MIRAŻ ................................................................................................................................... 3 

Prolog ............................................................................................................................ 4 

LAS NOCĄ.............................................................................................................. 6 

II 

PO DRUGIEJ STRONIE LASU ..............................................................................12 

III  ALTBUR KEEP ......................................................................................................14 

IV 

WŁADCZYNI ALTBUR KEEP ................................................................................16 

OTCHŁAŃ MIRAŻU ...............................................................................................22 

VI  POWRÓT ...............................................................................................................25 

ZIMNE ŚWIATŁO .................................................................................................................32 

PROLOG ......................................................................................................................33 

I ZIEMIA ŚMIERCI ........................................................................................................35 

II 

ŚMIERĆ WRACA DO DERMONTE .......................................................................38 

III 

KRĘGI NA WODZIE ..............................................................................................41 

IV KRZYŻOWIEC W SEBBEI .......................................................................................44 

OSACZYĆ TYGRYSA W JEGO KRYJÓWCE .......................................................52 

VI 

MIECZ ZIMNEGO ŚWIATŁA .................................................................................61 

VII 

RANIONY TYGRYS ............................................................................................67 

VIII 

ZGŁADZIĆ SŁUGĘ ZŁA .....................................................................................71 

IX 

ŚMIERĆ UKRYTA W CIENIU ................................................................................76 

KRAINA UMARŁYCH ............................................................................................86 

CHŁÓD MEGO SERCA .......................................................................................................96 

PROLOG ......................................................................................................................97 

I JEŹDZIEC WŚRÓD ZAMIECI .....................................................................................99 

II OCALONY ............................................................................................................... 105 

III W POTRZASKU NAWAŁNICY ............................................................................... 110 
IV POLOWANIE NA ŚNIEGU ..................................................................................... 117 
V OPOWIEŚCI NA ZIMOWY WIECZÓR ..................................................................... 127 
VI CZŁOWIEK ALE NIE CZŁOWIEK .......................................................................... 131 
VII JEDEN SPOŚRÓD NAS ........................................................................................ 135 

VIII SAM NA SAM ....................................................................................................... 141 

IX SYTUACJA BEZ WYJŚCIA .................................................................................... 147 
X ATAK POD OSŁONĄ NOCY ................................................................................... 151 

EPILOG ...................................................................................................................... 164 

background image

 

MIRAŻ 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

background image

Prolog

 

 

Śmierć  kroczyła  w  blasku  popołudniowego  słońca.  W  ciszy,  przerywanej  jedynie 

przekleństwami, gromada najemników uciekała zakurzoną, górską drogą. Ponad nimi słońce 
prażyło  okrutnie  i  niemiłosiernie  nawet  rzadki  las  nie  chronił  przed  jego  żarem,  palącym 
wynędzniałych  zbiegów.  Potykając  się  na  rozpalonych  kamieniach,  wlekli  się  wciąż  dalej  i 
dalej,  zdesperowani  koniecznością  ucieczki.  Kurz  tłumił  ich  chrapliwe  oddechy,  brudem 
pokrywał ich spocone, pokrwawione ciała. 

Pięćdziesięciu bojowników przegranej sprawy. Ludzie, którzy ryzykowali życie dla bękarta 

bo przecież Talyvion był nieprawnym bratem Jasseartiona, wykwintnego króla Chrosanthe. 

Tak, Jasseartion zdołał udowodnić, że mimo całej swojej próżności - nie jest głupcem; miał 
prywatną armię i szpiegów, działających skrupulatnie i drobiazgowo, a do tego jego poddani 
byli bardzo lojalni. Doprowadził w końcu do tego, że Talyvion siedział jęcząc w niewielkiej 
klatce, zwieszającej się z belki tej samej sali tronowej, ku której niegdyś wabiła go ambicja. 
Teraz  rozsypane  po  kraju  resztki  jego  pobitej  armii  uciekały  przed  niezmordowanymi 
żołnierzami i mściwymi poddanymi Jasseartiona.Za każdego zabitego wyznaczono nagrodę. 

Premia za 

głowę Kane'a była bardzo wysoka. Był on ostatnim oficerem Talyviona, który 

pozostawał  nieuchwytny  nawet  dla  skrupulatnej  służby  Jasseartiona.  Wprawdzie,  dopiero 
niedawno  przyłączył  się  do  tajnego  stronnictwa,  lecz  był  tam  postacią  szczególną,  o 
niezwykłym talencie tak do walki otwartej, jak i do ukrytej intrygi. Stąd władza Chrosanthe 
mniemiał,  że  Kane  jest  zdecydowanym,  wręcz  zaciekłym  wrogiem  jego  poddanych  i  niego 
samego. Proklamacja królewska zapewniała zbiegowi pełne przebaczenie i więcej złota, niż 

Z

dołałoby zarobić w ciągu rocznej służby wojskowej.  W  ten  sposób,  król  chciał  wzbudzać 

wśród zbiegów zaufanie do swej opiewanej sprawiedliwości; faktycznie jednak proklamacja 
stanowiła tylko kuszącą przynętę. 

Kane zdawał sobie z tego sprawę, postanowił, zatem być bardzo ostrożny. Ukrył twarz pod 

zakrwawionymi bandażami, wypchał brzuch do niezwykłych rozmiarów i okrył się brudnym, 
obszernym  płaszczem.  Tak  przebrany  wmieszał  się  między  uciekających  zbiegów  mając 
nadzieję, ze ani ścigający ich żołnierze Jasseartiona, ani jego własna świta nie rozpoznają w 
brudnym, otyłym piechurze arystokratycznego cudzoziemca, który przyłączył się do Talyviona 
niedługo przed zesłaną mu przez zmienny los klęską. 

Rozgrzane letnie powietrze wypełnił nagle świst lecących strzał. Zasadzka! Oddział armii 

Jasseartiona zaczaił się wśród drzew i skał, zamykających zakurzony górski trakt. 

background image

W  furii,  czując  się  jak  owca  złapana  w  pułapkę,  Kane  rozchylił  okrycie,  jego  prawica 

niezdarnie sięgnęła w wilgotne fałdy płaszcza po miecz. Głęboka rana, jaką odniósł w ostatniej 
bitwie  sprawiała,  że  wciąż  nic  władał  jeszcze  w  pełni  sprawnie  lewą  ręką.  Normalnie  nie 
przeszkadzało mu to, ale wiedział, że będzie miał problemy w chaotycznej walce, do jakiej za 
chwilę miał stanąć. 

Ostatnia strzała poszybowała w kierunku osaczonych najemników i jednocześnie wypadli 

na nich żołnierze króla. Wielu z nich już skręciło na rozpaloną górską ścieżkę. Zdesperowani 
uciekinierzy stanęli twarzą w twarz z napastnikami. Pierwszego wroga, który się zbliżył, Kane 
odrzucił w tył miażdżącym uderzeniem miecza. Zaraz potem pojawił się następny atak: Kane 
dostrzegł, jak siekiera napastnika zatacza nad nim świetlisty łuk z impetem uskoczył w bok. 
Człowiek z siekierą upadł, zaraz jednak zerwał się i ponownie podniósł broń. Kane zaklął w 
bezsilnej złości. Gdyby mógł swobodnie władać lewą ręką, napastnik już byłby wypatroszony. 
Kane starał się stanąć przodem do człowieka z siekierą, kiedy z lewej strony wpadł na niego 
inny żołnierz. Cudem zdołał uniknąć tego nagłego ataku i jednocześnie złapać siekierę na ostrze 
swego miecza. Szybki ruch dłonią i topór wypadł ze zranionej ręki przeciwnika. Zaraz potem 
Kane ponowił atak, wpychając mu miecz między żebra. 

Sekunda na uwolnienie miecza. Zbyt długo. Kolejny atakujący żołnierz był już o krok. Kane 

zmusił się, aby lewą ręka pochwycić dłoń przeciwnika. Uczynił to jednak niezdarnie i wrogi 
miecz  wbił  się  w  niego  głęboko,  przecinając  płaszcz  i  gruchocząc  ukrytą  pod  nim  zbroją. 
Wstrząsnęła nim fala bólu. Upadł, silną dłonią trzymając wciąż ramię żołnierza. Pociągając go 
za  sobą  na  ziemię,  w  ostatniej  chwili  zdołał  przebić  go  mieczem.  Poczuł  na  sobie  ciężar 
umierającego  napastnika  i  w  tym  samym  momęcie  nieprawdopodobny  cios  przygniótł  jego 
czaszkę.  W  czarnej  fali  agonii  stracił  świadomość,  nie  wiedząc  już,  czy  został  celowo 
ugodzony, czy też kopnięty przypadkiem przez inną parę walczących. 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

LAS NOCĄ 

 

Kiedy Kane ocknął się, była chłodna noc. Z wysiłkiem zsunął się z ciała innego żołnierza. 

Ziemia pod nim kołysała się, przed oczami latały rozmazane plamy, huczący ból rozsadzał mu 
czaszkę. Zagryzając wargi, dźwignął się na kolana. Wokół niego leżeli tylko zabici. 

Ostrożnie rozwinął ciężkie bandaże spowijające głowę i delikatnie badał ją palcami. Musiał 

to być silny cios, lecz opatrunki i gęste włosy Kane'a złagodziły go. Zdołał wstać. Ze wstrętem 
odrzucił okrywający go płaszcz i szmaty, którymi wypchał brzuch. Okazało się, że pancerz 
zatrzymał  uderzenie  miecza,  ale  siła  ataku  wgniotła  ogniwa  zbroi  w  jego  bok,  raniąc  go 
boleśnie. 

Źle  się  dzieje  wokół  -  rozmyślał  Kane,  raz  jeszcze  przeklinając  decyzję  uciekania  z 

motłochem, a nie samemu. W tych okolicznościach miał i tak dużo szczęścia, że zdołał uciec po 
katastrofie konspiracji Talyviona, nie mówiąc już o przeżyciu tej zasadzki. Była pełnia. Księżyc 
dopiero, co pojawił się na niebie, jasno oświetlając pobojowisko. Kane widział wyraźnie ten 
niezwykły obraz. 

Cisza.  Spokój.  Śmierć.  Zimne  światło  księżyca  padało  na  dziwną  panoramę  białych 

kształtów, porozrzucanych niedbale po czarnej ziemi. Żaden podmuch wiatru nie zakłócał tego 
bezruchu. Czarne drzewa rzucały cienie na każdego z umarłych czy światło księżycowe może je 
tworzyć?  Obok  niego  młoda  twarz  z  zastygłym  grymasem  ust  -  czy  śmierć  z  rozerwanym 
brzuchem  była  dlań  upragniona?  Ktoś  zadał  Kane'owi  kilka  już  zapomnianych  pytań,  gdy 
nadszedł atak. Czy był to właśnie ten młodzieniec? Być może tak. 

Nocna poświata czyniła tą scenę odrealnioną; twarze, które w blasku słońca zdawały się 

wyraźne, prawdziwe - teraz stały się fantastyczne i puste. 

Kane nie był nawet pewien, czy ból w jego umęczonym ciele był realny. 

Gdzie teraz jestem? - 

zastanawiał  się,  usiłując  przywołać  jakąś  świadomą  myśl.  -  Na 

ziemiach pogranicza Chrosanthe, w nie zasiedlonym obszarze królestwa. Chrosantyjczycy 

unikali  tego  leśnego  regionu,  dlatego  właśnie  uciekinierzy  podążyli  tą  drogą.  Kolejny  zły 
pomysł - stwierdził Kane. Mściwy Jasseartion ignorował niechęć swych poddanych do tego 
szczególnego zakątka państwa. Tym bardziej najemnicy Talyviona nienawidzili tych ziem po 

nieudanym zamachu stanu. 

Kiedy zdołał wstać, drzewa zamigotały mu przed oczami. Cieszył go chłód nocy łagodzący 

ból, za dnia bowiem prażące słońce czyniło śmiertelnym każdy wysiłek. Kane stwierdził, że nie 
powinien  tu  zostać.  Żołnierze  mogliby  z  nadejściem  poranka  wrócić  po  swych zabitych 

background image

towarzyszy - 

a już z pewnością po to, by ograbić ciała umarłych. Jedynie zmrok i lęk przed tym 

regionem powstrzymywały ich od owego swoistego rytuału. 

Widma  śmierci.  Duchy  pożerające  ludzkie  ciała.  To  było  to.  Kane  przypomniał  sobie 

niezwykłą, przewrotną wojnę prowadzoną  przez  Chrosantyjczyków  ponad  dwa  wieki  temu. 
Walki podzieliły wówczas te ziemie. Zwycięska klika bezwzględnie wymordowała wielkich 
panów i ich poddanych. Tak, było to dzieło przodków Jasseartiona. Obszar ten nigdy nie został 

pon

ownie zasiedlony. Krążyło wiele dziwnych legend o zwycięzcach wojny, napadających na 

przybyszów, aby utrzymać władzę – nad nie pogrzebanymi kośćmi pokonanych. 

Dziwna  rzeź  przywabiła  tu  złowieszcze  demony  -  lub  być  może  uczyniła  nimi  paru 

pozostałych  przy  życiu,  głodujących  ludzi.  Kane  rozmyślał  nad  tym.  Tak,  miał  wszelkie 
powody, aby opuścić to miejsce jak najszybciej. Gdyby tak mieć konia! 

Bardzo zmęczony, odnalazł swój miecz i pokuśtykał wzdłuż białych kształtów, ułożonych 

na ciemnej ziemi jak dziwny wzór

. Czasem stopy jego trafiały na ścieżki, odznaczające się 

ciemniejszą linią. Przed oczami zjawiła mu się jakaś plama. Drżąc ze strachu i bólu wstrząsnął 
głową, lecz istniała ona nadal. Wielka skała za drzewami wabiła go; Kane wsparł się na nią, 
półleżąc jak na jednym z wielu tronów, które fortuna podsuwała mu przez lata i które później 
zabierała ponownie.  Na  Thoema!  Tak  wiele  długich  lat!  Czy  jakikolwiek  człowiek  mógłby 
znieść ich ciężar?! Przez chwile gorzkie wspomnienia przesunęły się w jego zbolałej głowie, 
skazanego na wieczną wędrówkę, banitę rodzaju ludzkiego. 

Rozmyślania - gdy ucieczka powinna być jego jedynym problemem. Majaki. Nocne głosy 

chwiały się jak muzyczne kadencje, regularnie rozlegające się - jak uderzenia wewnątrz jego 

czaszki - 

ochrypłe huczenie, które czasami ogarniało go całkowicie. Kane zdał sobie sprawę, że 

cios, jaki otrzymał w bitwie był cięższy niż przypuszczał wcześniej. Być może miał wstrząs 
mózgu. Co za wspaniały zbieg okoliczności! Za dnia żołnierze Jasseartiona wrócą tu i znajdą go 
siedzącego lub leżącego, bredzącego bez przytomności o zapomnianych cesarstwach. 

Gardło  miał  wysuszone  pragnieniem  i  zastanawiał  się,  czy  gdzieś  między  zabitymi  nie 

udałoby się znaleźć trochę wina. Było to głupie, bowiem już podczas ucieczki najemnicy mieli 
zaledwie dość wody dla siebie samych. Wina smakują jednak bardzo dobrze, a zwłaszcza białe 
wina  pochodzące  z  Latroxii,  choć  wielu  sądzi,  że  są  one  zbyt  kwaśne.  Jest  ono  dobre  do 
przemywania ran dzięki oczyszczającym właściwościom. Słona woda działa tak samo, lecz jest 
bezużyteczna jako napój. Szkoda, że oceany nie są pełne wina. Wielu  żeglarzy  z  rozbitych 
okrętów przyklasnęłoby takiej zmianie. Zapewne jednak, przeszkadzałaby ona rybom. Jadłem 

background image

kiedyś  ośmiornicę  marynowaną  w  winie  -  subtelny smak, ale ogólnie to jednak nieudana 

potrawa. 

Ocean wina uniósł Kane'a na swych falach, kołysząc go w górę i w dół, podczas gdy wokół 

niego ciała marynowanych żeglarzy wirowały w purpurowej toni, a ośmiornice wypełzały ze 

swych ukrytych w wodorostach nor. 

Dźwięk.  Ostry  trzask.  Kane  odruchowo  otrząsnął  się  z  majaków.  Wyraz  jego  zimnych, 

niebieskich oczu zmienił się zaskakująco szybko - trzeźwo i podejrzliwie przeszukiwał teraz 

wzrokiem teren bitwy. 

Dźwięk rozległ się ponownie i tym razem Kane rozpoznał go. Był to nieprzyjemny suchy 

trzask, taki, jaki słychać, gdy zwierzę ogryza kości swej ofiary. 

Teraz mógł już rozróżnić widmo pożeracza ciał, zgiętego nad jedzeniem na ciemnej leśnej 

drodze. Był śmiertelnie blady i przypominał nieco leżące na ziemi trupy. Spomiędzy drzew 
wyślizgiwały się inne białe, bezkształtne postaci; ich pochylone i powyginane ciała były nędzną 
parodią ludzkiej formy. Zatem legendy nie kłamały. 

Kane wiedział, że widma te nigdy nie atakują uzbrojonego mężczyzny, jednakże było ich 

tak wiele, a on tak bezbronny - 

mogło to stać się dla nich zbyt kuszące. Poza tym, najwyraźniej 

dawno nic nie jadły; zwykle nie ruszają świeżo zabitego ciała, czując do niego wstręt, podobnie 
jak większość ludzi zwykle nie jada surowego mięsa. 

Ostrożnie  ukrył  się  między  drzewami.  Duchy  były  teraz  zainteresowane  wyłącznie 

rozpoczynającą  się  ucztą,  głód  przytłumił  ich  naturalną  ostrożność.  Kamień  skrzypnął  pod 
butem Kane'a; zamarł i rozejrzał się trwożnie. Kilka par martwych, bladych, lśniących oczu 
spojrzało  w  jego  kierunku,  ale  żadna  z  postaci  nie  wydawała  się  chętna  do  poszukiwań. 
Zadowolony,  że  nikt  go  nie  śledzi,  wsunął  się  głębiej  w  cień  lasu.  Skoro  tylko  drzewa  i 
sterczące skały osłoniły go całkowicie, przyśpieszył uciekając od tej oświetlonej księżycem 

makabrycznej sceny. 

Zamiarem Kane'a było iść przez lasy i w ten sposób ominąć pole walki, a później odnaleźć 

górski trakt. Przy odrobinie szczęścia, do świtu mógł zostawić za sobą ładnych parę mil, a za 
dnia ukryć się w lesie. Ale ścieżka była pełna nieznanych meandr6w - i kiedy wędrował wśród 
drzew  próbując  ją  odnaleźć,  pnącza  majaków  ponownie  oplątały  jego  umysł.  Obawa  przed 
nagłym niebezpieczeństwem odpychała dotąd zwidy, teraz jednak wróciły one znowu. Minęła 
godzina i Kane zgubił się całkowicie, z dala od wszelkiej pomocy. 

Pod jego butami ziemia drżała i jęczała, lecz marynarski chód był w stanie utrzymać go na 

każdym pokładzie i Kane nawet w czasie sztormu szedł beztrosko szerokim krokiem. 

background image

Nagle  zawirowanie  otaczających  go  drzew  wzbudziło  w  nim  lęk;  został  złapany  w 

kosmi

czny wir jak w pułapkę. Groty wystających poniżej wapiennych skał rozdziawiały swe 

kamienne paszcze, ukazując jaskinie pełne grzmotów i trzasków, cuchnące zgniłym, strasznym 
wyziewem. Pod lśniącym okiem księżyca trwał taniec tysiąca kolosalnych fantomów, gotowych 
zniszczyć szaleńca, który przekroczyłby ich tajemne kręgi. Długie szpony dosięgały twarzy, 
sękate pazury bezustannie uderzały i smagały go. Strzeliste cienie zmarłych uśmiechały się do 
niego  w  ciemności:  szydercze  oblicza  odwiecznych  wrogów,  twarze  władczyń  dawniej 
łagodne,  teraz  twarde  i  kościste.  Wirująca  fantasmagoria  drwiących  uśmiechów.  Kane  nie 
pamiętał imion nawet połowy z nich. 

Błąkając się, znalazł się przypadkowo w ruinach wioski. Przynajmniej tak się zdawało, bo 

choć  wszystkie  figury  jego  torturowanego  umysłu  znikały  i  pojawiały  się  jak  mgła  w 
ciemnościach,  te  pokruszone  ściany  pozostawały  nienaruszone.  Mocno  uderzył  pięścią  w 
kamienie i studiował odczuwanie bólu. Tak, to musi być rzeczywiste. Opuszczona wioska z 
kamiennymi murami porośniętymi winoroślą, ciągle nosząca zwęglone ślady  zapomnianych 

najazdów i dawnego ognia. Wszystko w tych ruinach -  mieszkania bez dachów, zburzone 

ściany  -  tworzyło  w  świadomości  majaczącego  Kane'a  obraz  wielkich,  monolitycznych 
czaszek, których oczodołami były mroczne, puste okna, a ustami - framugi drzwi. Pustka była 
przenikająca.  Tylko  białe  cienie  na  pół  zagrzebanych  kości  dawały  świadectwo,  że  kiedyś 
mieszkał tu człowiek - przynajmniej Kane sądził, że widzi te rozrzucone pomiędzy  innymi 
szczątkami ludzkie pozostałości. Czyż nie były osobliwością wąskie ścieżki, wijące się wśród 
poszycia leśnego? Kane sądził, że od wielu lat nikt żywy nie przechodził przez to miejsce, 
niegdyś wzniesione ludzką ręką, a teraz tak przerażające. 

Księżyc  w  pełni  oświetlał  sylwetkę  opuszczonego  zamku,  majaczącego  niewyraźnie  na 

stromym wzniesieniu, które górowało nad wioską. W ostatecznej bitwie forteca ta upadła wraz 
z wsią, która płaciła tak haracz za niewystarczającą opiekę. Fantastyczne góry czarnych kamieni 
wznoszące się ku księżycowi, zrujnowany zamek, czyniły na Kanie wrażenie spustoszenia, ale 
także czegoś wzniosłego, niezdobytego. - Tutaj stoi twój żałobny pomnik - zaśmiał się Kane, 
wskazując  palcem  na  ruiny  wartowni,  a  puste  okna  kiwnęły  potakująco.  -  O, bogowie! 

Prawdziwy grobowiec bohatera, prawda? 

Wysokie, strzeliste ściany milcząco potwierdzały jego słowa. 
W poranionym ciele czuł ostry, tnący ból. Odrętwiały, powoli umierał z wyczerpania. Był 

bezsilny.  Pomiędzy  zwalonymi  kamieniami  Kane  dostrzegł  zieloną  poduszkę  mchu.  Pełen 

background image

wdzięczności opadł na to leśne łoże. Do diabła ze wszystkimi żołnierzami tego... jak mu tam... 
Krótki odpoczynek był najważniejszy. Nikt nie powinien go tutaj znaleźć. 

Położywszy głowę na kamieniach, Kane oddychał ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Czuł, 

że zapada się w jakiś czarny obłęd, gdzieś miedzy jawą a snem. Po chwili zobaczył, jak powraca 
dawna  świetność  zrujnowanej  mieściny.  Na  kamiennym  pustkowiu  wyrosły  pełne  sklepy  i 
piękne,  jasne  fasady  domów;  zarośnięte  zielskiem  ścieżki  stały  się  znów  ulicami. Alejami 
odrodzonego miasteczka chodzili śpiesznie jego mieszkańcy. W większości zajęci własnymi 
sprawami, nie zwracali uwagi na obcego przybysza, który spoczywał na jedwabnych noszach. 

Ale byli i tacy, którzy spostrzegli intruza. Ci nieliczni zgro

madzili  się  wokół  niego  i 

wpatrywali się w Kane'a głodnymi, bladymi oczami. Był na wpół przekonany, że otaczają go 

duchy - 

pożeracze ciał, lecz nie miało to dla niego znaczenia. 

Ostrożnie, jak sępy zataczające coraz niższe kręgi nad umierającym lwem, widma skupiały 

się ciaśniej wokół Kane'a. Z  ich  żółtych,  zepsutych  kłów  kapała  brudna  ślina,  gdy  lękliwie 
zbliżali się do swej nieruchomej ofiary. 

W tył! - jej głos smagał jak bicz i duchy cofnęły się z pełnym przerażenia posłuszeństwem. 

Idźcie do diabła! Odejść, powiedziałam! 

Duchy rzuciły się w tył, uciekając przed jej gniewem. Na mgnienie oka Kane odzyskał pełną 

świadomość.  W  tej  przerażającej  chwili  zobaczył  pół  tuzina  bladych,  pokręconych  postaci, 
czołgających  się  w  strachu,  ściganych  przez  pełną  wściekłości  dziwną,  niezwykle  piękną 
dziewczynę. 

Umysł Kane'a był jasny zaledwie przez ułamki sekund, potem przyszła zupełna niepamięć. 

Czuł, że zanurza się w nieświadomość, która była wyzwoleniem. Jak przez mgłę usłyszał pełen 
radości okrzyk dziewczyny: 

- Ten c

złowiek będzie mój! 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

II 

PO DRUGIEJ STRONIE LASU 

 

- Jak wiele dni tu jestem? 

Podstarzały służący starannie odmierzył pięć kropli żółtego płynu do kubka z winem, zanim 

odpowiedział: 

Och, niezbyt długo, trzy, cztery dni. 

Lokaj delikatnie zamieszał eliksir uważając, aby nie opryskać cennej, dziwacznej liberii. 

Czy to coś zmienia? 

Nie, po prostu chciałbym wiedzieć, jak długo byłem nieświadomy. Choć wszystko w nim 

kipiało, kwestię tę zdołał wypowiedzieć bardzo cierpliwie. 

- Ach, tak? - 

służący podał mu puchar. 

Ręka Kane'a drżała nieco, kiedy brał kielich i kilka kropel prysnęło na kosztowną futrzaną 

narzutę na łóżku, co wywołało grymas na twarzy towarzyszącego mu sługi. 

Jak długo... Doprawdy, to oryginalne. Czyste szaleństwo, interesować się tylko tym: jak 

długo byłem w tym stanie? lub: gdzie jestem? - i pytać o to za każdym cholernym razem! 

O! Właśnie tak brzmiało drugie pytanie, które chciałem zadać - mruknął Kane i wziął 

głęboki łyk mikstury. Czuł jej słodki smak, lecz jednocześnie paliła gardło. Zaalarmowany, 
przestał pić. Pomyślał jednak, że gdyby jego gospodarze chcieli go zabić, mogliby z łatwością 
uczynić to, gdy spał, zatem już bez obawy wypił mieszaninę do końca. - Ostatnią rzeczą jaką 
pamięta, było... - szukał w pamięci. - Wydaje mi się, że leżałem w świetle księżyca w ruinach 
wioski. Były tam widma - pożeracze ludzi. Ich grupa otoczyła ciasno moją nieruchomą postać. 
Ktoś rozgonił je. Właśnie w chwili, kiedy pogrążałem się w ciemności. Kobieta, jak sądzę. 

Lokaj zaśmiał się sucho. 

Ktoś musiał cię solidnie uderzyć w głowę, cudzoziemcze. Leżałeś w opustoszałej wiosce, 

to fakt. Ale wokół ciebie było tylko kilku parszywych złodziei i kiedy znaleziono cię, moja pani 
przegoniła ich. Szczęśliwie dla ciebie, tego dnia wraz z myśliwymi nieco później wracała z 
polowania.  Zapewne  nie  doczekałbyś  poranka  -  przyjął  pusty  kielich  i  ostrożnie  umieścił 

delikatne naczynie na srebrnej tacy. 

Kane wzruszył ramionami i usiadł. Eliksir przywracał mu siły. Wreszcie rozjaśniło mu się 

w głowie. 

- Zatem, gdzie teraz jestem? - 

zapytał. 

Być  może  w  Altbur  Keep  -  roześmiał  się  lokaj.  –  Czy  nie  widziałeś  zamku,  kiedy 

wchodziłeś? 

background image

- Jedyny mijany po drodze zamek, jaki sobie przypominam - 

rozmyślał głośno Kane - to 

zbiorowisko omszałych kamieni na wzgórzu nad wioską. 

Zbiorowisko  omszałych  kamieni?  Czy  to  miejsce  naprawdę  tak  dla  ciebie  wygląda?  - 

szeroki  gest  lokaja  objął  kunsztowne  materie  na  ścianach  i  bogate  umeblowanie  pokoje. 
Dobrze,  zgadzam  się,  być  może  Altbur  Keep  nie  jest  tak  wspaniałe,  jak  w  czasach  moich 
przodków, ale mówić o nim "gromada omszałych kamieni"? Rzeczywiście! - zachichotał. - 

Chłopcy Jasseartiona musieli uderzyć cię naprawdę porządnie 
Oczy Kane'a błysnęły niebezpiecznie, lecz lokaj śmiał się nadal. 

Och, sądzisz, że nie możemy domyślać się, kim jesteś? Wydajesz się być takim głupcem! 

To  jasne,  że  wiemy  o  zasadzce.  Ach  nie,  nie  obawiaj  się!  Nie  jesteśmy  przyjaciółmi 

Jasseartiona  - 

przyrzekam  ci  to.  Nie,  panie,  władczyni  Altbur  Keep  z  pewnością  nie  darzy 

sympati

ą obecnej władzy oportunistycznych bandytów. Absolutnie nie. Jasseartion nie ma tu 

przyjaciół, możesz być tego pewien. Moja pani wystąpiła przecież przeciw niemu, otaczając cię 
opieką. Dziękuj swoim bogom, że przez pomyłkę nie wzięła cię za jednego z jego żołnierzy. 

Kim jest ta twoja pani? Kiedy będę mógł złożyć jej podziękowania za ochronę?- spytał 

Kane. 

Na  imię  ma  Naichoryss,  jeśli  to  ci  cokolwiek  mówi.  Przyjmie  twoje  usługi,  kiedy 

nadejdzie właściwy czas. Do tej chwili myśl tylko o tym, aby odzyskać siły - choć zdaje się, że 

robisz to niezwykle szybko. 

Lokaj przykrył tacę i ruszył w stronę drzwi. 

A ty? Czy masz jakieś imię? 

- Ja nie pytam o twoje - 

brzmiała odpowiedź. 

Kane przygryzł wargi i opuścił stopy na ziemie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

III 

ALTBUR KEEP 

 

Skoro ta

k, postanowił Kane, można by zobaczyć, gdzie się podział żar słonecznego dnia. 

Chłód Altbur Keep, bardzo wyczuwalny, miał w sobie coś dziwnego, choć być może była to 
tylko sztuczka kapryśnych promieni słońca. Kane zadrżał, siedząc na występie muru i owinął 
się  mocniej  płaszczem.  Jego  własne  ubranie  i  broń  zniknęły;  odkrył  to  odzyskiwając 
świadomość. Ale od wciąż nie znanej mu opiekunki otrzymał w zamian dużo lepsze stroje. 

Nie,  nie  miał  zastrzeżeń  do  sposobu,  w  jaki  go  tu  traktowano.  Wytworne  apartamenty, 

d

oskonała kuchnia i napoje, służba gotowa na każde jego skinienie. Odnalazł nawet swoją broń. 

W zasadzie był tu wolny, mógł całymi dniami włóczyć się po zamku. Jednak bramy Altbur 
Keep były uprzejmie, acz kategorycznie przed nim zamknięte. W zasadzie jednak, sądził Kane, 
jeśli już musiał być więźniem, to ten rodzaj niewoli bardzo mu odpowiadał. 

Kane  wychylił  się  z  występu,  na  którym  siedział  i  począł  uważnie  obserwować  mury 

zamku. Rzucając się w dół z tej wysokości, można by łatwo zabić się. Dostrzegł także wiele 
miejsc,  które  zdawały  się  być  dostatecznie  dobre  na  kryjówki.  Zatem,  aby  zapewnić  sobie 
bezpieczeństwo,  wystarczyło  zdobyć  linę.  Nikt  go  aktualnie  nie  pilnował,  choć  Kane 
przypuszczał, że niekiedy ktoś ze służby pod pozorem zwykłych, codziennych zajęć, śledzi 
uważnie  ruchy  gościa.  W  tej  chwili,  w  cieniu  pobliskiej  wieży  strażniczej  dostrzegł  tylko 
dziewkę kuchenną w objęciach mężczyzny - zdawało się, że są całkowicie pochłonięci sobą. 
Poza tym nie było nikogo. 

Gdyby zaszła taka potrzeba, ewentualna ucieczka nie powinna nastręczać trudności; Kane 

miał duże zaufanie do swoich możliwości w tej dziedzinie. I być może był zbyt beztroski - 
"paranoicznie", jak było napisane w niezrozumiałym języku jakiegoś traktatu, który przeczytał 

dawno temu. Uratowano mu 

życie, traktowano go tutaj pierwszorzędnie i było pewne, że ma 

tutaj  bezpieczne  schronienie,  aby  nabrać  sił  i  przygotować  się  do  ucieczki  z  Chrosanthe. 
Ostrożność, jaka wykazywała służba w kontaktach z obcym najemnikiem, wydawała mu się 
naturalna. Zadawał sobie wiele pytań, na każde jednak znajdował łatwą odpowiedź. Nie było tu 

nic niejasnego. 

Jednak Kane nie przestawał być niespokojny. Żył już zbyt długo, aby lekceważyć przestrogi 

swego  wewnętrznego  głosu.  Oczywiście,  miał  małe  możliwości  dowiedzenia  się,  które z 
obrazów widzianych w majakach były prawdziwe. Z zamku wioska wyglądała na opuszczoną, 
nie była to jednak ta złowieszcza gmatwanina ruin, jaką widział w nocy. Również Altbur Keep 
sprawiało wrażenie zapomnianego przez świat, lecz z pewnością nie miało nic wspólnego ze 

background image

zburzoną fortecą, która ukazała się w jego nocnej wizji. Czy jednak mimo wszystko, zamek taki 
powinien stać tu, w regionie o złej sławie i - jak wieść niesie - niezamieszkałym od dwóch 
wieków? Kane wiedział, że można czasem spotkać cienie dawno już wymarłych, dumnych i 
pełnych chwały rodów; widma te wciąż jeszcze mieszkają pośród ruin minionej świetności. 

Nie były to jedyne istoty tam żyjące. Cisza. Chłód. Wydarzenia w zamku sprawiały, że czas 

zatrzymywał  się.  Niepamiętne  fragmenty  snu,  w  dziwny  sposób  przywołane  z  powrotem. 
Obrazy zamazujące się w poczerniałym ze starości lustrze. Coś niejasnego zdawało się mówić, 

ze podobnie jak Altbur Keep - 

pod porastającą je pleśnią jest tylko miraż i więcej nic. 

Kane  czuł  to  wszystko  wędrując  korytarzami  zamku.  W  zasadzie  nie  było  to  nic 

konkretnego - 

czasami cień, zdawało mu się, jest nie na swoim miejscu, lub też zmienił się jakiś 

detal zawieszonego na ścianie gobelinu. Sądził, ze nierealność świata Altbur Keep, bardziej 
zauważalna jest u służby, zupełnie tak, jakby była to jakaś groteskowa sztuka i jej aktorzy. 
Każdy z nich wspaniale odgrywał swoją role; żaden szczegół, żaden gest nie został zaniedbany 
w charakteryzacji. Patrzył na roznamiętnioną parę w cieniu i zastanawiał się, jak długo scena ta 
była  ćwiczona.  Doskonała  służba  -  wydawało  się,  że  jej  niezawodność  rodziła  się  w  wielu 
próbach. Wszystko wygładzone jak setne przedstawienie popularnej sztuki, lecz bardzo kruche 
i nierealne. To "coś" trudno wciąż było określić. 

Zastanawiał się, czy przedstawienie odbywa się także wtedy, gdy nie jest na nim obecny, 

czy też aktorzy przerywają grę, gdy znika im z oczu. 

Na przykład jego lokaj. Albo władczyni Altbur Keep - Naichoryss. Gdzie teraz była? Na 

jego  pytania  służba  odpowiadała  półsłówkami.  Naichoryss.  Czy  była  fikcją?  Czy  też  może 
postacią,  która  uświetnić  miała  końcowe  akty  sztuki?  A  może  to  ona  stworzyła  całą  te 
maskaradę, a teraz stała za kurtyną, obserwując reakcje publiczności? Naichoryss. Władczyni 

Altbur Keep - 

czy władczyni zamku-widma? 

Kane z

szedł z występu muru. Nadszedł czas, kiedy miał znaleźć odpowiedź na niepokojące 

go pytania. 

 

 

 

 

 

 

background image

IV 

WŁADCZYNI ALTBUR KEEP 

 

Proszę za mną. 

Kane  odwrócił  się,  aby  zobaczyć  swego  rozmówce  -  lokaja,  który  pojawił  się  za  nim 

niepostrzeżenie. Wydawało mu się dziwne jego nagłe przybycie - zupełnie, jakby wysunął się 
spod wiszącego na ścianie gobelinu. - Za tobą? 

- Tak. Moja pani, Naichoryss - 

powiedział oficjalnym tonem - przygotowała skromny obiad 

w swych apartamentach. Pyta, czy zechcesz jej towarzyszyć. 

Więc to tak po prostu... 

Zatem zdecydowała się w końcu rzucić okiem na swoje ,,znalezisko"? 

Lokaj wzruszył ramionami i wyrecytował: 

 

Umysł kobiety, przyjacielu Eistenallis, 
Jest tajemnicą; 
Jego przepastne głębie 
Są jak niezbadane ścieżki boskiego kaprysu. 

 

Ciekawe, że przytoczyłeś właśnie te słowa. Myślę, że pochodzą z fragmentu o tym, jak 

Halmonis namówił Eistenallis do schadzki, z której biedny dworzanin nie zdołał powrócić. 

Ach! Zatem znasz dzieło Gambroniego? Jesteś więc oczytany! 

-  Znam Gambroniego - 

odparł  Kane  mając  nadzieje,  że  nie  sprowokuje  to  tego 

pretensjonalnego głupca do dalszych pytań o jego erudycję. 

Oto doszliśmy - lokaj zakończył rozmowę i zastukał mocno w obite mosiądzem drzwi. 

Wydawało się, że ze środka słychać cichą odpowiedź. Lokaj pchnął drzwi i odsunął się na bok z 
pozbawioną wyrazu miną dobrego sługi. 

Przywitały  Kane'a  dwie  uśmiechnięte  służące,  ubrane  identycznie:  w  skórzane  stroje  z 

mosiężnymi pasami. Cicho otworzyły następne drzwi, gestem zapraszając go do środka. 

Kiedy przech

odził przez kotary zasłaniające wejście, piękna dama wstała, aby go przywitać. 

Jej czerwone wargi rozchyliły się w uśmiechu, ukazując drobne, białe ząbki. 

Nazywam się Naichoryss - głos miała czysty, lecz chłodny i daleki jak we śnie. - Witam cię 

Altbur Keep. 

Długie, białe ramie wysunęło się z tald jej czarnej szaty, ukazując Kane'owi miejsce na sofie 

przy niskim stole. 

background image

 - 

Proszę, usiądź teraz i opowiedz mi coś o sobie. Tak rzadko miewam jakichkolwiek gości! 

Dyskretnym gestem skinęła w stronę usługujących dziewcząt, potem usiadła obok niego. 

Poruszała się ze spokojem i wdziękiem - jak cień. 

Kane  oparł  się  wygodnie  i  przyglądał  się,  jak  służące  napełniają  winem  jego  kielich. 

Przejrzysty, czerwony trunek wyglądał jak rubiny, którymi wysadzany był brzeg pucharu 

Mam  na  imię  Kane  -  zaczął.  Sądził,  ze  nie  ma  powodów,  aby  ukrywać  się  przed 

Naichoryss, a był zbyt dumny, aby pozwolić, by brano go za zwykłego najemnika, zwłaszcza, 
że otaczano go dużym splendorem. 

Naichoryss uśmiechała się. W dłoni trzymała kielich wina, a w jej ciemnych oczach odbijała 

się purpurowa barwa płynu. Pukle czarnych, długich włosów figlarnie otaczały jej bladą twarz o 
delikatnych  rysach.  Studiował  jej  niepokojąca,  dziwną  piękność,  zimną  i  wyniosłą  jak 
arcydzieło sztuki - wysadzana drogimi kamieniami rzeźba wykuta w żelazie. 

- Kane - 

słowo to zabrzmiało w jej ustach jak pieszczota. 

Myślę, że to okrutne imię. Nie jest ono pospolite. 

W jej oczach błysnęło szyderstwo. Kane zorientował się, że Naichoryss wie o nim bardzo 

wiele. 

Nie sposób było pomylić go z kimś innym. Jego rude włosy, uroda i silna, niedźwiedzia 

sylwetka zdradzały, że nie jest urodzonym mieszkańcem Chrosanthe. Ludzie tutaj byli raczej 
drobni  i  ciemnowłosi.  Wśród  najemników,  którzy  z  zimnych  krajów  przywędrowali  na 
południe, nie wyróżniał się specjalnie: miał tak samo jak oni szorstkie rysy, tak samo wielkie, 
muskularne ręce. Lecz oczy jego sprawiały, że brano go za cudzoziemca. 

Nikt,  kto  raz  napotkał  wzrok  Kane'a,  nie  mógł  tego  zapomnieć.  Zimne,  niebieskie 

spojrzenie urodzonego 

mordercy,  w  którym  błyszczał  obłęd,  piekielne  ognie  zniszczenia  i 

żądza krwi. Oczy, które nosiły w sobie śmierć. Był to jego prawdziwy znak. 

Naichoryss przyglądała mu się badawczo. Przyjmował to z udawana obojętnością. 

- Skoro nawet tutaj, w Altbur Keep, z

nane są szczegóły sporu Jasseartiona z Talyvionem, 

jego  opłakanym  półbratem,  nie  będę  zanudzał  cię  starymi  wieściami.  Jak  sama  rozumiesz, 
najszybsza  ucieczka  przed  złością  Jasseartiona  była  dla  mnie  sprawą  wielkiej  wagi. 
Jednakowoż  nastąpiło  pewne  opóźnienie.  Być  może  nie  byłem  należycie  przygotowany  na 
podstępne metody króla i jego ludzi. W każdym razie, żołnierze, którzy napadli na nas, nie 
rozpoznali mnie i zostawili, myśląc, że nie żyje. Półprzytomny, błądziłem po lesie do chwili, 
kiedy znalazłaś mnie wśród ruin. Zaczął dziękować jej za opiekę, za troskliwe pielęgnowanie i 

leczenie. 

background image

Jej śmiech brzmiał jak dźwięk srebrnych fletów i dzwonków. Jednak na dnie, pod jasnymi, 

szczęśliwymi tonami kryło się drżenie. 

-  Zatem Kane jest tym utalentowanym dworzaninem, tak wychwalanym przez kobiety! 

Jakże niezwykłe jest, że za tak brutalną siłą kryje się miła, delikatna, układana osobowość! Na 
każdym  kroku  dostrzegam  w  tobie  sprzeczności.  Kane!  Cóż  za  żywotność!  W  parę  dni 
wyleczono cię z ran, które mogły zabić lub przynajmniej unieruchomić na wiele tygodni! Jakże 
się cieszę teraz, że tamtej nocy zwróciłam na ciebie uwagę w mej wiosce! 

Obawiam się, że niewiele z tego pamiętam, mój umysł jest jak czysta karta – rzekł Kane – 

Twój lokaj wspomniał mi, że jacyś bandyci... 

Naichoryss lekceważąco machnęła ręką. 

Bandyci? Istotnie! Banda nikczemnych złodziejaszków i kłusowników, zaledwie kilku, 

jednak już byli gotowi poderżnąć ci gardło i skraść twoje buty. Zmykali jak szczury, kiedy 
nadjechałam  z  myśliwymi!  Ale  proszę!  Wszystkie te oficjalne rozmowy i wyszukane 
grzeczności  są  tak  nudne!  I  bez  nich  życie  w  Altbur  Keep  nie  jest  zbyt  ciekawe.  Musisz 
opowiedzieć mi o wszystkich fascynujących rzeczach, które dzieją się w dalekim świecie, albo 
będę ziewać całą noc! Mów mi o egzotycznych krainach, które odwiedziłeś. Rozpędź moją 
nudę, a pozostaniesz tutaj, aż Jasseartion i jego potęga pójdą w zapomnienie. 

Prośba ta spodobała się Kane’owi. Rola towarzysza przy obiedzie bardzo go bawiła i była 

ciekawym  doświadczeniem.  Wieczór  wypełniony  anegdotami  mógł  zająć  na  pewien  czas 
piękną damę, trochę za bardzo zainteresowaną jego życiem. Podczas gdy służące Naichoryss 
wnosiły  coraz  to  nowe  przysmaki,  dziwna  pani  Altbur  Keep  słuchała  opowieści  Kane’a  o 

starodawnych bitwach i intrygach. Historie 

te brzmiały jak baśnie. 

Wino pochodziło ze starych, dobrych piwnic. Kane z przyjemnością wdychał jego rzadki, 

delikatny aromat i z aprobatą patrzył na usługujące dziewczęta napełniające wciąż na nowo jego 
kielich. Trunek był mocny i wkrótce potem Kane poczuł, że mąci mu się w głowie. Zaczął się 
nawet zastanawiać, czy wino nie zawiera jakiegoś narkotyku. Jego towarzyszka zdawała się nie 
mieć takich problemów, ale przez cały czas wypiła niewiele. 

Kiedy  służące  uprzątnęły  stół  i  pozostało  na  nim  tylko  wino,  Naichoryss  wstała  i 

poprowadziła  gościa  w  kierunku  otwartego  balkonu.  Kane  szedł  za  nią  po  oświetlonych 
księżycem kamieniach. Poruszał się jakoś ociężale – był to skutek działania alkoholu, ale też i 
magia jej piękności. W milczeniu oparli się o balustradę i spojrzeli w dolinę, gdzie zimny blask 
księżyca malował ruiny wioski srebrem i czernią. Delikatny wiatr poruszał jej długie włosy. 
Dziwny był to wiatr, tak chłodny letnią nocą! 

background image

Księżyc oświetlał jej ciemną suknię. W jego blasku białe ciało Naichoryss wydawało się 

przeźroczyste. Kane’a ogarnęło dziwne wzruszenie; czuł, że stojąca obok niego kobieta rozpala 
w nim namiętność. Nigdy jeszcze nie spotkał osoby tak pięknej, tak fascynującej. 

- Zimno? 

Tak. Tak, zimno mi. Ale nie jest to chłód nocy. Czuję go dużo, dużo głębiej, wiem o tym... 

Myślę, że pomóc mi mógłby tylko... 

Białe  ostre  ząbki  lśniły,  oświetlone  nikłym  blaskiem  księżyca.  Twarz  jej  rozjaśnił 

zapraszający uśmiech, a oczy nabrały dziwnego, głodnego wyrazu. 

Sądzę, że być może ty potrafiłbyś wypędzić chłód z mojej duszy. 

Kane zbliżył się, chcąc ją objąć, lecz poruszał się tak niezdarnie, że ze śmiechem wymknęła 

się z jego ramion. Oszołomiony, wpatrywał się w nią jak młody wiejski chłopak, opętany przez 
wytrawną kurtyzanę. Delikatnie dotkną palcami jej ciała – było zimne jak lód. 

Nie tak gwałtownie, mój gruboskórny wojaku! – zaśmiała się. Staraj się zachować siły! 

Cała wieczność nocy jest jeszcze przed nami, a ty zachowujesz się jak rozbuhany niedźwiedź! 

Kane  walczył  ze  sobą,  z  największym  wysiłkiem  starając  się  opanować  emocje.  Jakich 

zaklęć użyła ta piękna istota, że stał się tak grubiański i niecierpliwy?! Pragnienie posiadania jej 
było tak potężne, że na nic zdały się jego próby zachowania gładkich, wyszukanych manier. 

Naichoryss wzięła do ręki instrument przypominający lirę i wydobyła zeń kilka dźwięków. 

Staraj się zachować siły – powtórzyła ochrypłym głosem. – Bądź gotów na długą noc. Czy 

mogę  zaśpiewać  dla  ciebie,  Kane?  Czy  mógłbyś  jeszcze  na  kilka  chwil  powstrzymać  swą 
energię? 

Jego 

ręka  drżała,  kiedy  podnosił  do  ust  kielich  wina  i  choć  nie  odważył  się  tego 

wypowiedzieć, czuł rosnące pożądanie, tak potężne, że aż widoczne... 

Naichoryss  była  zamyślona;  delikatnie  pociągnęła  palcami  po  strunach  liry.  Kane  czuł 

jednak, że ta niedbała poza była udawana. Jak kat, który igra ze swą ofiarą, a przy tym stara się 
okazać jej zupełny brak zainteresowania – pomyślał. 

Zabrzmiały dźwięki liry i Naichoryss zanuciła cicho, jakby zapomniała o jego obecności. A 

potem rozpoczęła pieśń o słowach utkanych z tego wszystkiego, co otaczało: z blasku księżyca, 
chłodu, samotności, nocy: 

 

Chodź do mnie kochany, tej nocy bądźmy razem, 
Stań przy mnie w zimnym, jasnym blasku księżyca, 
Chcę, byś na kamiennym ołtarzu mojej świątyni złożył swą duszę 

background image

Dotknij mej dłoni, kochany, mego ciała zimnego jak lód – 
Moje piersi niech będą dla ciebie poduszką miękką jak śnieg. 
Pieść moje usta, kochany, owionie cię mroźne tchnienie – 
Spójrz głęboko w me oczy, kryjące mocny chłód. 
Potem pozwól, bym wzięła cię w zimne objęcia, 

I powio

dła w świat poza wszelkim bólem; 

Zaufaj moim pocałunkom, one nauczą cię, 
Że najczystszym wyrazem miłości 
Jest śmierć i tylko śmierć. 

 

Omdlewającym ruchem Naichoryss odsunęła lirę i oparła się wygodnie. Kane wpatrywał się 

w nią z najwyższym zachwytem. 

Hej, czemu milczysz, Kane? Mam nadzieję, że moja pieśń nie ukołysała cię do snu. 

Przemknęła obok niego i z blasku księżyca weszła w cień swojej sypialni. Kane podążył za 

nią; dzikie pożądanie sprawiło, że jego ciało i umysł były w najwyższym napięciu. 

- Naichoryss – 

wyszeptał ochrypłym głosem. Lecz ona gestem dłoni nakazała mu milczenie. 

Stała zwrócona twarzą ku niemu, tuż koło łoża, w ciemności lśniły ciemne, spragnione jego 
ciała oczy. Stała teraz przed nim naga, a przenikająca przez drzwi smuga światła obrysowała jej 
piękne ciało, czyniąc je nieomal czarodziejskim. 

- Czy pragniesz mnie, Kane? – 

zapytała, a w głosie jej nie było już nuty śmiechu. 

Wiesz, że tak jest! – odparł Kane, świadomy, jak niepotrzebne były to słowa. 

A czy jesteś gotów oddać mi się cały, duszą i ciałem, na wszystkie noce wieczności? 

Kane  zaczynał  już  rozumieć,  że  szykuje  sobie  zgubę,  nie  mógł  jednak  cofnąć  swej 

odpowiedzi. 

Daję ci całego siebie. 

Błysk dzikiego triumfu przemknął przez jej twarz. Wyciągnęła ku niemu ręce i zawołała z 

radością: 

Więc chodź, chodź do mnie! 

Kane objął ją mocnym uściskiem i ukrył jej giętkie ciało za swą potężną sylwetką. Począł 

całować  ją  długo,  głęboko,  czując  na  swych  rozpalonych  wargach  jej  usta,  wciąż  dziwnie 
chłodne. Nagle poczuł także – a może to było złudzenie – ukłucie jej ostrych ząbków, tak jakby 
ugryzła go w usta. 

Z zaskakującą siłą zerwała z niego koszulę, odsłaniając nagi tors. 

background image

Oszołomiony jej pocałunkami przyglądał się, jak Naichoryss osuwa się na przykrywającą 

łoże futrzaną narzutę. Gorączkowo zrzucał z siebie resztę ubrania. Mimo pośpiechu, zauważył 
na piersi czerwone pręgi – ślady jej długich, drapieżnych paznokci. Księżyc rzucał blask na jej 
złowrogo uśmiechniętą twarz i wydobywał z ciemności białe, ostre kły. Kane nie zauważył 

jednak tego. 

Poczuł, jak Naichoryss obejmuje go chłodnymi ramionami i przyciąga ku sobie. W chwilę 

potem ciała ich splotły się w uścisku czarnej ekstazy. Przenikające go fale rozkoszy wprawiały 
jego ciało w drżenie; czuł, że pogrąża się wirując między ogniem a lodem, między rozkoszą a 
oderwaniem. Jej prężące się na nim ciało, jej pocałunki przerywane, gdy lodowatymi ustami 
pieściła jego tors, wprawiały go w omdlenie. 

 

Kiedy  w  końcu  wbiła  mu  kły  w  jego  gardło,  poczuł,  jakby  zerwane  z  uwięzi  ognie 

pochłonęły jego wnętrze. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

OTCHŁAŃ MIRAŻU 

 

Czas  utracił  dla  niego  jakiekolwiek  znacznie.  Było  to  tak,  jakby  całe  istnienie  stało  się 

jedną, bezkresną nocą. Kane nie widział już słońca, choć nie mógł powiedzieć, czy dlatego, że 
przez całe dnie leżał  nieprzytomny, czy też czas stanął w miejscu. 

Rzeczywistością były jedynie noce spędzone z Naichoryss, lecz Kane nie pamiętał nawet, 

ile razy mroczny uścisk łączył ich ciała. 

Budził  się.  Na  zewnątrz  było  wciąż  ciemno.  Czasami  czuł  się  wystarczająco  silny,  aby 

przespacerować się po pokojach Naichoryss. Kiedy indziej był tak bardzo słaby, że potrafił 
jedynie przesunąć się z wysiłkiem ku krawędzi łoża, gdzie na niewielkim stoliku przygotowano 
dla niego skromny, złożony z wina i mięsa posiłek. Nie widywał już pałacowej służby, lecz i nie 
szukał  jej,  nie  opuszczając  apartamentów  kochanki.  Nie  przychodziło  mu  do  głowy,  żeby 
sprawdzić, czy drzwi jej pokoi były zamknięte na klucz; w jego umyśle nie pojawiła się żadna 
myśl o ucieczce. 

Spoglądając  na  swe  odbicie  w  lustrze  widział  chudą,  wynędzniałą  twarz  jednak  nie 

wzbudzało to jeszcze jego niepokoju. Bez zainteresowania przyglądał się dwóm ranom, które 
znaczyły jego białą szyję brudną, czerwoną opuchlizną. 

Jedyną  rzeczą,  która  wywołała  w  nim  wzruszenie,  było  oczekiwanie  na  rozpoczęcie 

dziwnego misterium sekretnych przyjemności, których przez wieki był pozbawiony. Było to 
tak, jakby po nieskończonym okresie beznadziejnej tęsknoty, spełnić się miały wszystkie jego 
pragnienia, aby  być  wolnym  i  wyruszyć  w  upragnioną  od  wieków  podróż.  Majacząc,  Kane 
czekał tylko; jego ciało i dusza były za słabe, aby zając się czymkolwiek. Czekał na śmierć. 
Przychodziła do niego zawsze. Czasami przez drzwi, lub też zdawało się, że już była w sypialni, 
w której leżał. 

 Zawsze z tym samym szy

derczym  zainteresowaniem  Naichoryss  komentowała  jego 

słabość, nalegając by coś zjadł, jakby dobry posiłek mógł przezwyciężyć jego znużenie. Zawsze 
Kane czynił wysiłki, aby zadowolić władczynię Altbur Keep, czerpiąc brakujące siły z ukrytych 
gdzieś w nim zapasów. Zazwyczaj rozmawiali lub Naichoryss śpiewała coś. Za każdym razem 
jednak kończyło się w ten sam sposób – zaczynali się kochać. I kiedy już Kane leżał słaby, 
wyczerpany  aż  do  omdlenia,  po  raz  kolejny  poznawał  ból,  jaki  zadawało  mu  gwałtowne 
pożądanie. Po raz kolejny zanurzał się w ciemność. 

background image

Czasami  Naichoryss  mówiła  mu  nieco  o  sobie  lub  o  tym,  co  chce  z  nim  robić.  Ona, 

kobieta-

wampir czyniła to, gdyż była pewna swej ofiary. Wiedziała też, że Kane utracił moc i 

nawet znajomość tego, co go czeka nie przywróci mu sił. Nie wyrwie się spod jej uroku! 

Opowiadała mu, jak dwa wieki temu, w wielkiej wojnie domowej tamtych czasów upadło 

Altbur  Keep.  Zwycięzcy  wymordowali  wówczas  wszystkich  mieszkańców  wioski  i  zamku. 
Tylko  ona  pozostała  przy  życiu,  musiała  jednak  znosić  pożądliwość  lubieżnych  żołdaków, 
którzy gwałcili ją na tym samym łożu, na którym leżał teraz Kane. Rosła w niej gwałtowna 
nienawiść, a kiedy pewnego dnia walczyła o życie z usiłującym ją udusić żołnierzem, uczucie to 
przepełniło ją całą. Stało się tak silne, że nie mogło już zniknąć bez śladu. W ten oto sposób 
pani  upadłego  królestwa  poczęła  czerpać  siły  z  przeklętej,  nigdy  nie  zaspokojonej  zemsty, 
pozostawiając za sobą tysiące zabitych. Tak zyskał moc, która była silniejsza niż sama śmierć. 

Nocami 

włóczyła się po spustoszonej krainie, a nadchodzący świt znaczył jej diabelską zemstę 

szlakiem pokrwawionych ciał. Siała bezlitosny terror – i być może to właśnie wygnało ludzi z 
jej ziemi, zaś Naichoryss pozostała władczynią nawiedzanych przez widma śmierci ruin. 

Minęło wiele lat. Potomkowie tych, na których szukała zemsty, postarzeli się i umarli. Sama 

wojna stała  się  odległym  fragmentem  historii  i  nawet  uczniom  w  szkołach  mieszały  się  jej 

kolejne wydarzenia. 

Noszące ślady wieków mury Altbur Keep porosły mchem. Większość duchów – pożeraczy 

ciał  przeniosła  się  tutaj,  na  ziemie  bardziej  dla  nich  łaskawe.  Naichoryss  pozostała  w 
zapomnianych ruinach swego królestwa; polowała głównie na zwierzynę leśną, rzadko bowiem 
zdarzało się by jakiś człowiek nieświadomie zapuszczał się aż tutaj. 

To była samotność. Tylko nieśmiertelny pozbawiony ostatecznego wytchnienia w grobie – 

może poznać jej ogrom. 

Naichoryss wiedziała od razu, co powinna czynić, gdy rozpędziła zgromadzone w wiosce 

duchy i znalazła Kane’a. Zabrawszy go do zamku postanowiła wydobyć Altbur Keep z kurzu 
minionych  wieków  i  przywrócić  mu  dawną  chwałę.  Podczas  gdy  Kane  odzyskiwał  siły, 
poczyniła wiele starań, aby ukazać mu bogactwo fortecy – i złapać go w sidła swego czaru. I 
kiedy uznała, że w pełni wrócił do zdrowia, ofiarowała mu swe ciało, by móc czerpać siły z jego 
niespożytej energii i żywić się nią. 

Lecz nie śmierć była przeznaczeniem Kane’a – to Naichoryss wyraźnie mu obiecała. Jej 

zamiarem  było,  by  stał  się  wiecznym  towarzyszem,  razem  z  nią  wędrującym drogami 
nieśmiertelnego  królestwa  cieni.  Powoli,  powoli  wypijała  z  niego  życie,  ostrożnie 
przygotowując Kane’a do przejścia przez śmierć do krainy nocy szlakiem, który ona – nocna 

background image

postać – przeszła już dawno. Pragnęła, by mogli władać tym odludziem, zamieszkałym jedynie 
przez duchy. Sądziła, że podzieli z nim ciemne, niewyobrażalne rozkosze nieśmiertelności. 

Pewnej nocy Kane obudził się zbyt słaby, by wstać. Leżał na łożu z trudem łapiąc oddech, 

jego blade, zapadnięte ciało czekało, by Naichoryss przyszła znowu. 

Ogromna radość pojawiła się w jej oczach, kiedy zobaczyła go ostatniej nocy. 

- Nareszcie! – 

zawołała jak panna młoda, która w końcu doczekała się swej nocy poślubnej. 

– 

Zaczynałam już wierzyć, że nie można ugasić w tobie iskry życia. W jej głosie brzmiała 

czułość, kiedy powiedziała: 

Ta  noc  będzie  ostatnią,  podczas  której  zadam  ci  ból,  Kane,  ukochany  mój.  Tylko  ten 

ostatni raz. Musisz poznać cierpienie umierania. Nie popadniesz w wieczny sen, lecz w słodką, 
śmiertelną  drzemkę  bez  snów.  I  kiedy  w  końcu  zmartwychwstaniesz,  będziemy  mogli  być 
naprawdę razem! Ty i ja, Kane – razem na całą wieczność! 

Kiedy pochyliła się nad nim, na twarzy Kane’a pojawił się tęskny uśmiech. Słabym głosem 

starał się coś powiedzieć, lecz zamknęła mu usta, pocałunkiem nakazując milczenie. 

Jej wargi paliły go coraz głębiej. Czuł, jakby igły lodu wbijały się w każdy nerw jego ciała. 

Nieziemski chłód wypełnił jego duszę, przynosząc mu dziwny spokój. Ciemność wypełniła się 
kosmiczną pustką, która zbliżała się, pochłaniając go całego. Agonia i ekstaza przytłaczały go, 
dwie skrajności, które rozrywały jego istnienie, to znów stapiały je w jedną całość. 

Twarz  Kane’a  tonęła  w  jej  czarnych,  splątanych  włosach.  Czuł  na  swej  piersi  ciężar 

zimnego ciała, tracił oddech. Nienasycone usta wysysały z niego ostatnie tchnienie życia. Kane 
zapadał się... 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

VI 

POWRÓT 

 

Czerń. Kane płynął bez końca przez wieczną, wszechobecną ciemność. Nie był to jedynie 

brak blasku światła – ale nieistnienie wszystkiego: przedmiotów, energii, czasu. Żeglował w 
kosmicznej otchłani między życiem a śmiercią. 

Tajemnicze nici delikatnej sieci w dziwny sposób rozwijały się w ciemności, chroniąc go 

przed upadkiem w nieskończoną pustkę. Życie czyniło ostatnie próby, aby zatrzymać Kane’a, 
żądając od niego zachowania choćby najbardziej pierwotnych instynktów. 

Minęły wieki, Kane wydostał się z ciemności matczynego łona; ruchliwa, czerwona istota, 

której  pierwszym  aktem  życia  był  krzyk,  by  zaczerpnąć  oddechu.  Teraz  te  same  instynkty 
nakazywały mu odpuścić kosmiczny mrok. 

Kane westchnął i otworzył oczy. Otaczały go ciężkie, kamienne mury. Początkowo wzrok 

jego  napotkał  jedynie  czarną  pustkę.  Powietrze  w  jego  płucach  pełne  było  stęchłego, 
wiekowego kurzu. Pełen strachu i bólu krzyknął głośno, ruchami rąk i nóg starał się za wszelką 
cenę odepchnąć ścianę napierającą nań z góry. Ogarnęła go ślepa panika. Przez chwilę zdawało 
się, że jest zbyt słaby, żeby się uwolnić, lecz później instynkt życia uwolnił siły, które tkwiły w 
nim uśpione jeszcze przed narodzeniem. Teraz ta nowa moc wsparła jego znużone ciało. 

Pod silnym naporem mięśni Kane’a ściana drgnęła. Runęła z hukiem, otwierając wyjście. 

Mamrocząc  coś  szeptem,  wyprostował  się  i  głęboko  wciągnął  w  płuca  zimne  powietrze 

grobowca. 

Wciąż  jeszcze  pozostawał  w  ciemnym  lochu,  oddychając  powoli.  W  miarę,  jak  życie 

strumieniami  wpływało  w  jego  drżące  ciało,  umysł  zaczął  znów  funkcjonować  jasno, 

racjonalnie – 

uwolniony z okowów, w których tak długo był uwięziony. 

Powoli zaczynał rozróżniać kształty  w  ciemności  grobowca;  po  czerni, która niemal go 

pochłonęła, przychodziła jasność. Kane pomyślał, że musi znajdować się w rodzinnej krypcie 
władców Altbur Keep, gdzieś w podziemiach zamku. W mroku dostrzegł zarysy kamiennych 
trumien,  niektóre  ukryte  były  w  głębokich  niszach,  inne  –  podobnie jak jego –  stały  na 
podwyższeniach. Z wysiłkiem wydostał się ze swego sarkofagu i stanął na podłodze. Idąc przez 
pokryte  kurzem  podziemia,  przyglądał  się  mijanym  grobowcom  i  zastanawiał  się,  jaki  też 
spotkał  dawnych  mieszkańców  zamku.  Stopy  jego  odnalazły  prowadzące  w  górę  schody. 
Wszedł na nie, kierując się nikłymi promieniami słońca, które wąską smugą przenikały przez 
drzwi  krypty.  Kane  doszedł  do  drzwi,  zaparł  się  ramieniem  i  mocno  je  pchnął.  Ustąpiły 
niechętnie, z głośnym zgrzytem odsłaniając wyjście. 

background image

Kane’owi  zakręciło  się  w  głowie,  gdy  opuszczał  lochy.  Korytarz,  w  którym  się  teraz 

znalazł,  był  zawalony  gruzem.  Późne,  popołudniowe  słońce  ciepłymi  promieniami 
przeświecało  przez  mocno  już  zniszczony  dach,  gdzieś  przy  końcu  tego  długiego 

pomieszczeni

a. Rozczarowany i pełen bólu, wlókł się wzdłuż ścian do przeciwległych drzwi, za 

którymi spodziewał się ujrzeć dalsze pokoje. Nie znalazł jednak nic prócz ruin. 

Altbur  Keep  było  ogromną,  opustoszałą  stertą  gruzu.  Kane  szedł  przez  pogrążone  w 

milczeniu resz

tki sal i pokoi, napotykając pustkę. Nie było służby; mieszkały tu teraz tylko 

nietoperze i stare szczury o mądrych oczach, na jego widok kryjące się wśród kamieni. Ściany 
fortecy nie były tak bardzo zniszczone, za to dach zawalił się w wielu miejscach, zostawiając 
wielkie, postrzępione dziury. Strzaskane bramy i osmalone ogniem ściany twierdzy opowiadały 
Kane’owi o jej upadku. Wiele kosztownych mebli rozgrabiono, lecz pozostały jeszcze kawałki 
nadgniłych tkanin i zbutwiałego drewna – resztki dawnej wielkości i sławy Altbur Keep. Jego 
własne ubranie też pochodziło z tych czasów;  nosiło  ślady  wielu  bitew  i  lat  spędzonych  w 

sarkofagu. 

Nagle Kane spostrzegł coś błyszczącego. Podszedł bliżej i z radością odkrył, że jest to jego 

broń. Z zaciętym wyrazem twarzy przypasał miecz, przypiął puginał i tak uzbrojony ruszył w 
kierunku miejsca, gdzie znajdowały się niegdyś pokoje Naichoryss. 

Często przystawał, by nabrać sił. Ciałem jego wstrząsnęły dreszcze; wszystkimi członkami 

walczył z ogarniającą go słabością. Jednakże Kane czuł się teraz znacznie silniejszy, niż był 
wtedy, gdy pochłaniał go czar Naichoryss. Wyzwolony spod jej uroku, lekceważył słabość i 
zmęczenie, i zmuszał swe umęczone ciało do ruchu. 

Słońce zachodziło już, kiedy dotarł do apartamentów. Naichoryss. Tutaj także wszystko 

tchnęło starością i upadkiem. Nie było tu jednak ani ruin, ani gruzów na podłodze; zdawało się, 
że ktoś próbował uprzątnąć pozostawiony przez złodziei nieład, by wnętrzom tym przywrócić 
pozory  minionego  blasku.  Ze  ścian  zwisały  resztki  dawnych  tkanin,  podłogi  pokryte  były 
zniszczonymi  dywanami,  meble  stały  we  właściwych  miejscach,  wazony  i  drobne  kobiece 
błyskotki leżały rozrzucone po wszystkich kątach. Wszystko skrywała gruba warstwa kurzu. 
Pokoje  czyniły  wrażenie,  jakby  pieszczotliwa  ręka  starannie  przygotowała  je  na  wieczny 

odpoczynek. 

Cienie zmierzchu wkradały się do wnętrza. Kane przyglądał się uważnie znanym meblom, 

lecz wzrok jego nie napotkał nigdzie żadnego śladu życia. Prawie nic się tu nie zmieniło, mimo 
niszczącego działania czasu, może tylko brakowało w tym obrazie paru drobiazgów, które Kane 
zapamiętał  z  dawnych  dni.  Łoże  Naichoryss  stało  ciągle  w  tym  samym  miejscu,  lecz 

background image

przewidywania Kane’a nie sprawdziły się – nie znalazł swej pięknej, demonicznej kochanki. Z 
pewnością od dawna nie spędzała tu nocy, bowiem kurz pokrywający łoże był nienaruszony. 
Popadł  w  zakłopotanie.  Powinien  był  przypuszczać,  że  kobieta  wampir  wybrała  sobie  inne 
miejsce odpoczynku, by schronić się przed światłem dnia. To był poważny błąd. Kane chciał 

raz je

szcze stanąć twarzą w twarz z Naichoryss – teraz jako zwycięzca. Wiedział, że ma nad nią 

przewagę. 

Kane wyszedł na balkon i spojrzał w szarzejący się zmierzch. Zaklął gniewnie, doszedł 

bowiem  do  wniosku,  że  Naichoryss  umieściła  na  pewno  jego  martwe  ciało  w  grobowcu 
sąsiadującym z jej własnym. Należało zatem szukać jej w zamkowej krypcie. Wiedział teraz, że 
nie odnajdzie pięknej damy, dopóki ciemność nie wywoła jej na zewnątrz lochów. Cicho cofnął 
się do ciemnego już korytarza. Chciał dotrzeć do krypty, gdy władczyni Altbur Keep będzie 
jeszcze pogrążona we śnie. 

Brakowało  mu  sił,  aby  wygrać  wyścig  z  nadchodzącą  szybko  nocą.  Właśnie  wzeszedł 

księżyc, rzucając na korytarz smugę światła. W tym nikłym blasku Kane dostrzegł Naichoryss. 
Czekała  na  niego.  Czas,  który  zmienił  wspaniałe  Altbur  Keep  w  ponure  ruiny,  nie  zdołał 
naruszyć jej urody. “Przynajmniej to nieziemskie piękno nie było częścią mirażu” – pomyślał 

Kane. 

Twarz jej rozjaśnił spragniony uśmiech. Wyciągnęła białe dłonie w geście powitania. 

-  Zatem spotyka

m  cię  znowu,  obudzonego  i  pełnego  sił.  Czy  ciekawość  kazała  ci  już 

spróbować, jak smakuje nowa egzystencja, do której musiałeś dojść bez mojego udziału? Być 
może... 

Nagle zamilkła, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo. Uśmiech zamarł na jej ustach, gdy 

Kan

e podszedł bliżej. 

Coś jest nie w porządku! – krzyknęła przerażona. – Ty ciągle żyjesz. Ty nie... 

Tak, coś jest nie w porządku – Kane uśmiechnął się ze smutkiem. – Mimo największych 

wysiłków, jakie czyniłaś, pozostała we mnie odrobina życia. Wystarczająco duża, by przestało 
mnie kusić twoje słodkie zaproszenie do krypt Altbur Keep! 

Jej twarz zastygła w przerażeniu. 

Nic nie rozumiem. To niemożliwe, aby zwykły śmiertelnik mógł stać przede mną żywy, 

skoro poznał już siłę moich pocałunków. Kropla po kropli wypijałam z ciebie moc. Byłeś zbyt 
słaby, by protestować, gdy ostatniej nocy wyssałam esencję życia z twoich ust. Zanim nastał 
świt, zaniosłam twe ciało do krypty; czułam, jak staje się zimne i sztywne. 

Naichoryss zamilkła w zadumie. 

background image

Ułożyłam cię w trumnie stojącej obok mej własnej. Te dwa grobowce ustawiono razem 

bardzo dawno temu. Przeznaczono je dla mnie i mojego męża – którego nigdy nie miałam! 

Kane oparł się o framugę okna i patrzył w zamyśleniu na stojącą obok kobietę. Głębokie, 

niebieskie oczy ni

e zdradzały jego uczuć. 

Milcząc, Naichoryss przyglądała mu się w zamyśleniu. Ciszę przerywało jedynie szukanie 

szczura w kącie i cichy szmer ocierających się o mury aksamitnych skrzydeł nietoperzy. 

Chyba już wiem – rzekła cicho. – Tak szybko wyleczyłeś się z ran, nie pozostały nawet 

blizny! Potem zdawało się, że twoja siła jest niewyczerpana, choć wysysałam ją z ciebie każdej 
nocy. Ludzkie ciało nie potrafi tak szybko tworzyć życiodajnej krwi – jest to nienaturalne. I 
tylko nadzwyczajna energia mogła mierzyć się z moim niosącym śmierć pocałunkiem, mogła 
wyprowadzić cię z powrotem z królestwa wieczystej nocy. – Duchy ciemności wspominały 
czasami o człowieku noszącym imię Kane. Mówiły, że  jest  on  jednym  z  pierwszych  ludzi, 
człowiekiem  wyklętym  przez  bogów,  gdyż  powstał  przeciw  swemu  stwórcy,  gdyż  był 
pierwszym,  który  wprowadził  do  raju  śmierć  i  gwałt.  Ten  człowiek  został  napiętnowany 
przekleństwem  nieśmiertelności  –  skazany  na  wieczną  wędrówkę  po  ziemi,  nigdy  nie 
zaznającym spokoju, przynoszący zło i zniszczenie wszędzie tam, gdzie się udał – aż do czasu, 
gdy gwałt, któremu dał początek, zdoła go pokonać. Aby ludzie wiedzieli, kim jest naprawdę, 

oczy jego uczyniono oczami mordercy. 

Głos Naichoryss był pełen szacunku i grozy. 

Nieśmiertelne  ciało  potrafi  szybko  uleczyć  każdą  ranę.  Nie  widać  po  nim  starości. 

Albowiem  trwa  niezmiennie  od  czasu,  gdy  zostało  obłożone  klątwą.  –  Było  w  tobie  coś 
niezwykłego,  Kane,  czułam  to  cały  czas.  Wybrałam  jednak  marzenia,  nie  myśląc  o  tych 
niepokojących rzeczach. Teraz widzę, że szaleństwem było lekceważyć mądre rady szeptane mi 

przez nocny wiatr. 

Kane, wciąż patrząc na nią w milczeniu, wzruszył ramionami. 

Zostań  ze  mną,  ukochany  mój!  –  zawołała  głosem  pełnym  rozpaczy.  –  Nie  broń  się! 

Poddaj się moim pocałunkom! Proszę, nie walcz z moim czarodziejskim wdziękiem! Oddaj mi 
się  ostatni  raz,  a  obudzisz  się,  by  zostać  na  wieczność  moim  kochankiem,  moim  panem! 
Przysięgam ci, będziemy księciem i księżną Altbur Keep! Będziemy tu panować, aż gwiazdy 
utoną w morzu nocy! Nasza miłość, nasze wspólne życie, przeniosą nas w świat, gdzie nie 

istnieje czas ani ból. – 

Czy  te  ruiny  przeszkadzają  ci?  Zatem  spójrz  na  nie  oczami 

nieśmiertelnego, a ujrzysz dawny splendor Altbur Keep. Razem przywrócimy mu świetność i 

background image

potęgę, w jakiej żyłeś przez minione dni. Jeśli tylko zapragniesz, odbudujemy chwałę całego 
królestwa. Zostaniemy władcami silnego państwa wtedy, gdy cały świat rozpada się w gruzy! 

Śmiech. Gorzki śmiech. 

Wszystko to tylko miraż – wyszeptał Kane. 

Miraż? – wykrzyknęła pośpiesznie. – Zmartwychwstanie Altbur  Keep  mojej  młodości 

nazywasz mirażem? O nie, Kane. Będzie to dla nas rzeczywistość nie mniej prawdziwa, niż te 
ruiny, które widzisz teraz. Spędziłeś wiele dni pod osłoną tych starych murów, obsługiwanych 
przez białe kościotrupy służących, byłeś karmiony przez nich, piłeś ich napoje, ubierałeś się w 
luksusowe szaty z minionych epok. Czy wszystko to nie było dla ciebie realne? Czy naprawdę 
możesz stwierdzić, który obraz Altbur Keep jest rzeczywistością, a który snem? 

Sen i jawa są często trudne do oddzielenia – odparł cicho Kane. – Filozofia twierdzi, że 

rzeczywistość  to  tylko    subiektywna  interpretacja  mikrokosmosu,  w  którym  porusza  się 
człowiek. Być może życie jest tylko snem, z którego budzi nas śmierć. – Ale ty, Naichoryss, nie 

z

rozumiałaś mnie. Myślę, że nie rozumiałaś mnie od początku. Śmierć. Tajemnica śmierci. Czy 

jest  zapomnieniem,  czy  nową  przygodą?  Czy  przynosi  spokój,  jak  uważa  wielu?  Czy  jest 
jakimś wyższym poziomem egzystencji? Czy jest powtórnym narodzeniem? Stworzono na jej 
temat tak wiele teorii, a tam mało naprawdę wiadomo! Spędziłem lata, rozmyślając o śmierci. 
Czasem rzucałem jej wyzwanie, czasem chyliłem czoła przed jej niezbadaną tajemnicą. Krąg 
bez początku i bez końca. Kiedy pierwszy raz odzyskałem tutaj świadomość, poczułem, że jest 
coś  nierealnego  w  Altbur  Keep.  Pobudziło  to  moją  ciekawość  i  pozostałem  nieufny  nawet 
wtedy, gdy spotkałem cię i gdy później przekonałem się, kim jesteś. Wiesz, sądzę, że mogłem 
wyrwać się spod twojego uroku – przynajmniej na początku. Byłem jednak zbyt ciekawy. Tak 
dalece, że w końcu poznałem własną śmierć. Myślę, że zbliżyłem się do niej tak bardzo, jak 
tylko człowiek może to uczynić i wróciłem do życia bogatszy, z nową wiedzą. Lecz okazało się, 
że i ona była mirażem. Obietnicą dalekich horyzontów. Odległa i niedostępna. Dziwne, lecz 
złudne przyjemności i tajemnice. Raz poznana, staje się tylko piaszczystą pustynią. Nuda z 
nieubłaganą sprawiedliwością karze butnych i zuchwałych. Towarzyszyła mi od wieków, nie 
dając chwili wytchnienia. Na nieszczęście, życie z regularną monotonią powtarza swe ulubione, 
najnudniejsze wzory. Zdawało mi się, że śmierć może być nową przygodą – ucieczką od świata, 
w którym wzrastałem, który stał się dla mnie męczarnią. Lecz śmierć – lub przynajmniej jakiś 

j

ej rodzaj, to, ku czemu zbliżyłaś mnie tak bardzo – jest tylko kolejną nieskończoną pustynią 

nudy. Czy ukryty w krypcie, czy wędrujący po otaczających te ruiny lasach, czy wskrzeszający 
marzenia przeszłości – wszędzie tak samo byłbym skazany na wieczność. Wydaje mi się nawet, 

background image

że  twoja  propozycja  tchnie  większą  nudą  –  taką,  jakiej  jeszcze  nie  zaznałem!  –  A zatem 
ujrzałem śmierć jako miraż – nic poza tym. To odkrycie rozpaliło we mnie bunt i dało mi siły, 
by powrócić do świata żywych. Ono także nakazuje mi teraz opuścić i ciebie, i Altbur Keep. 

Naichoryss stała w świetle księżyca, jej drobnym ciałem wstrząsały dreszcze. Była bardzo 

napięta. 

Nie  zmienię  twego  postanowienia,  rozumiem  to.  Nawet  gdybym  chciała  raz  jeszcze 

oplątać cię, jesteś teraz na to zbyt silny. 

Nagle smutek znikł z jej twarzy; zastąpiła go wściekłość. 

Jeśli  nie  mogę  uczynić  cię  swym  towarzyszem,  możesz  jeszcze  stać  się  moją  ofiarą! 

Rozerwę twoje delikatne gardło, wypiję ostatnią kropelkę twojej purpurowej krwi! O,  tak – i 
zostawię twe ciało duchom na pożarcie – niech walczą o nie i pochłoną cię. Taki powinien być 
los wszystkich tych, którzy ośmielają się wtargnąć do mego królestwa! Jesteś teraz zbyt słaby, 
by mnie pokonać w tej chwili, gdy pragnę twojego życia! 

Oczy Kane’a błysnęły niebezpiecznie, ręka sięgnęła po miecz. 

Nie zmuszaj mnie, Naichoryss, abym użył siły! – warknął. – Czas spędzony z tobą okazał 

się pouczający. Wiedz, że nie  żywię  do  ciebie  urazy.  Ale  ostrzegam,  że  przeszkadzając  mi 
opuścić Altbur Keep, szykujesz sobie zgubę! 

Pr

zez moment Kane sądził, że kobieta-wampir rzuci się na niego. Zamiast tego Naichoryss 

rzekła z westchnieniem: 

Być może powinnam cię zatrzymać. Nic już nie wiem. Czegokolwiek bym nie zrobiła, 

oznacza to koniec naszej miłości. 

Mimo wszystko, była pełna dumy właściwej jej arystokratycznemu pochodzeniu. 

Ciągle  nie  mogę  uwierzyć,  że  tak  szybko  zapominasz,  jak  smakują  moje  pocałunki  – 

uśmiechnęła  się  z  rezygnacją.  –  Zatem  odejdź  i  pozostaw  mnie  samą,  jeśli  jest  taka  twoja 
decyzja. Życzę ci, abyś zdołał umknąć duchom-pożeraczom i żołnierzom Jasseartiona. Tylko 
odejdź, zanim... Dopóki nie wyczerpała się moja gościnność. – Lecz zawsze pamiętaj, że jestem 
tutaj, w Altbur Keep. I kiedy trudno będzie ci znieść ciężar istnienia, gdy wspomnienie moich 

pieszczot i poca

łunków  pojawi  się  w  twoich  snach,  wiedz,  że  w  krypcie  tej  twierdzy  dwa 

grobowce stoją wciąż blisko siebie. Pamiętaj, że w jednym z nich znaleźć możesz spokój, a w 
drugim jest miłość, która zawsze śnić będzie o tobie. Wtedy, gdy będzie ci to potrzebne, wróć 

do mnie, Kane, ukochany mój! 

Kane wskoczył lekko na występ w murze. 

background image

Będę pamiętał. Ale nie chcę, byś łudziła się co do mego powrotu. Altbur Keep nauczyło 

mnie czegoś; nie będę drugi raz przemierzał tej samej drogi. 

Czy jesteś tego pewien, Kane? – w jej głosie znów pojawiło się szyderstwo. 

Żegnaj, Naichoryss – brzmiała jego odpowiedź. 

Ostrożnie, starannie wybierając drogę, Kane schodził w dół oddalać się od Altbur Keep. 

Gdyby uniknął przez opuszczoną wioskę, miałby szansę, że nie spotka duchów-pożeraczy aż do 
świtu. W dzień mógłby ukryć się w gałęziach drzew i spać. Upolowałby królika czy dwa i 
zaspokoił  pierwszy  głód.  Kiedyś  minąłby  granicę  Chrosanthe...  Nasuwało  mu  się  wiele 
możliwości! 

U podnóża wzniesienia przystanął i obejrzał się, myśląc o tym pięknym dziecku śmierci, 

które skazał na samotną wędrówkę wśród zapomnianych ruin. Kane bardzo dobrze znał katusze 
samotności. Rozumiał ból Naichoryss, której jednym towarzyszem był teraz blask księżyca. 

Ból? Czy umarły może odczuwać ból? Łzy w martwych oczach, zapewne skrzą się zimnym 

blaskiem w księżycowej poświacie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

ZIMNE ŚWIATŁO 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

background image

PROLOG 

 

W  brutalnej  walce  zdobyli  twierdzę  ludożerców.  Lord  Gaethaa,  znużony,  patrzył  na 

pobojowisko. Zdjąwszy srebrny hełm otarł okrwawioną twarz wierzchem dłoni i odgarnął z 
oczu swoje jasne włosy. Czerwone słońce przeświecało przez dymy, które unosiły się jeszcze 
nad  ruinami.  Wnętrze  fortecy  było  teraz  śmietniskiem  zwalonych  murów,  płonących  i 

pogruchotanyc

h budynków, maszyn oblężniczych i ciał poległych. 

Mściciel  zepchnął  z  przewróconego  wozu  ciało  jakiegoś  żołnierza  i  wyciągnął  się  na 

wolnym miejscu. Mimo bólu, jaki sprawiał mu każdy głębszy oddech - w najlepszym razie 
kilka  połamanych  żeber  -  lord Gaethaa  był  zadowolony.  Odczuwał  dumę,  naturalną  u 
człowieka,  który  brawurowo  rozpoczął  i  wypełnił  trudne  zadanie;  tyleż  honorowe,  co 
niebezpieczne. Z pewnością uznanie należało się także wielu innym. Nie zdołano by ugasić 
zaczarowanych płomieni, ani sforsować kamiennej bramy, gdyby nie geniusz Cereba Ak-Cetee, 
młodego czarownika z Tradoneli. Wspaniały był Mollyl, gdy przez płonącą wyrwę w murze 
prowadził  pierwsze  uderzenie  -  prosto  w  rozszalały  tłum  pachołków  Purpurowej  Trójki. 
Ludożercy  bliscy  byli  nawet  pokonania  jego  żołnierzy,  mimo  nieskuteczności  czarów  i 
rozgromienia  ich  sług.  Wielu  bohaterów  zostało  rozszarpanych  przez  ogromne  machiny 
wojenne  należące  do,  zdawałoby  się,  niezwyciężonych  purpurowych  braci.  Wtedy  Gesell, 
pośredni brat, padł od strzały wycelowanej przez Anmuspiego w otwartą przyłbicę jego hełmu. 
Omsell,  najstarszy,  ciężko  zraniony  przez  umierającego  Malandera,  zginął  ostatecznie  od 
miecza samego lorda Gaethaa. Pozostał tylko Dasell, ogłuszony upadkiem z murów fortecy 

podczas próby ucieczki; tego 

lord  Gaethaa  kazał  powiesić.  Prawie  czterometrowe  ciało 

ludożercy kołysało się teraz w groteskowym tańcu, podczas gdy martwe już oczy spoglądały z 
góry na krainę, którą on i jego bracia sterroryzowali na tak długi czas. 

Z mgły wynurzył się Alidor. Jego złamana ręka była teraz zabandażowana. "To ty obroniłeś 

mnie  przed  toporem  Omsella",  pomyślał  lord  Gaethaa  i  postanowił  odstąpić  wiernemu 
porucznikowi swoją część zdobyczy. 

Przeszukaliśmy  cały  teren,  milordzie  -  Alidor  chciał  zasalutować  lewą  ręką,  ale 

zde

cydował,  że  wyglądałoby  to  niezręcznie.  -  Wszystkich  żywych,  których  udało  nam  się 

odnaleźć,  zgromadziliśmy  razem.  Nie  jest  ich  wielu.  Prawdopodobnie  ludożercy  kazali 
wymordować  wszystkich  jeńców,  gdy  było  już  jasne,  że  sforsujemy  mury.  Przeżyło  może 

dwudz

iestu, których zatrzymaliśmy, czekając na pańskie rozkazy. Są to ich ostatni żołnierze i 

słudzy. 

background image

- Zabijcie ich. 

Alidor przerwał, nie chcąc dyskutować z przywódcą. 

Milordzie,  większość  z  nich  przysięga,  że  byli  zmuszeni  do  służby.  Mogli  słuchać 

rozkazów 

lub zostać zjedzeni, tak jak inni. 

Twarz lorda Gaethaa wyrażała zdecydowanie. 

Większość prawdopodobnie kłamie - powiedział zimno. - Inni zasługują na gorszą karę, 

bo poniżyli się, aby ratować własne życie; stali się narzędziami niewolnictwa i przyczynili się 
do  śmierci  swoich  towarzyszy.  Nie,  Alidorze  -  miłosierdzie  jest  godne  pochwały,  ale  jeśli 
chcesz pokonać absolutne zło, musisz zniszczyć je absolutnie. Okaż miłosierdzie w walce z 
zarazą, a zostawisz tylko nasiona, z których rozpęta się znowu. Zabić ich wszystkich. 

Alidor  odwrócił  się,  aby  wydać  rozkaz,  ale  Mollyl,  który  przysłuchiwał  się  rozmowie, 

oddalał się już pośpiesznie na miejsce egzekucji. "Będzie mu się podobało" - pomyślał Alidor z 
niesmakiem, ale prędko odsunął buntowniczą myśl. Zwrócił się szczerze do lorda Gaethaa. 

Milordzie, zrobił pan dzisiaj naprawdę wielką rzecz. Przez lata ten kraj żył pod okrutnym 

terrorem  Purpurowej  Trójki.  Większość  okolicy  została  ogołocona  i  nikt  nie  jest  w  stanie 
powiedzieć,  ilu  jeńców  zakończyło  życie  na  stole  tych nikczemników. Wraz z upadkiem 
ludożerców ta ziemia powróci do życia, ludzie będą uprawiać zboża i sprzedawać swoje towary 
w spokoju, podróżni mogą czuć się odtąd bezpiecznie w tych okolicach. I tym razem, jak po 

poprzednich misjach, nie przyjmie pan 

od ludzi niczego poza wdzięcznością. 

Lord Gaethaa uśmiechnął się i gestem nakazał mu milczenie. 

Proszę, Alidorze, zachowaj mowy pochwalne do czasu mojej śmierci; nie zniosę ich teraz. 

Wielu  zginęło,  walcząc  przy  mojej  krucjacie,  bez  nich  nie  zdziałałbym  niczego.  Oni  są 
jedynymi, którzy zasługują na twoje pochwały. Nie - jego głos był natchniony. - Moim jedynym 
życzeniem jest zniszczyć tych wysłanników zła. To jest celem mojego życia i nie chcę niczego 

w zamian. 

Na pokrytej bitewnym kurzem twarzy Alidora o

dmalował się podziw. 

A teraz, gdy pokonaliśmy Purpurową Trójkę, jaka będzie nasza następna misja? 

Głos lorda Gaethaa stał się uroczysty. 

W  mojej  następnej  misji  odszukam  i  unicestwię  jednego  z  najniebezpieczniejszych 

agentów zła, jakich zna historia i legendy. Jutro wyruszam, aby zgładzić człowieka zwanego 

Kane'em. 

 

background image

 

ZIEMIA ŚMIERCI 

 

W  owych  czasach  ciążyło  na  Kanie  przerażające  przekleństwo  nieśmiertelności. 

Opanowały go na długo ciemne noce bezdennej rozpaczy, podczas których zupełnie opuszczał 
świat  i  spędzał  czas  na  mrocznych  rozmyślaniach.  Jego  umysł,  błądząc  poprzez  stulecia, 
wykrzykiwał  wciąż  niespełnioną  tęsknotę  za  spokojem.  W  końcu  jakieś  nowe  zdarzenie, 
odmiana losu, niespodziewany zakręt, przerywał ten beznadziejny stan i popychał go znów ku 
światu ludzi. Wówczas lodowiec rozpaczy topniał pod szatańskim żarem wyzwania rzuconego 
starożytnemu bogu, który go przeklął. 

Zdarzyło się, że taki nastrój opanował Kane'a, gdy przybył on do Sebbei. Uciekł właśnie z 

pustyni Lormańskiej, gdzie jego bandyci napadali na bogate karawany i pustoszyli oazy. Siły 
rabusiów zostały w większości zniszczone w wyniku sprytnego podstępu, a sam Kane zbiegł do 
krainy duchów, Dermonte. Tutaj nie mogli go dosięgnąć wrogowie. Zaraza, która unicestwiła 
żyjący  tu  naród,  wciąż  napełniała  ludzi  trwogą.  Chociaż  zaatakowała  tę  ziemię  prawie 
dwadzieścia lat temu, wciąż nikt tu nie przybywał i nikt jej nie opuszczał. 

Umarła Dermonte. Dermonte, której miasta stały puste, a wsie powoli obracały się w knieję. 

Dermonte, kraina śmierci, gdzie tylko cienie zamieszkiwały opuszczone miasta, gdzie żywi byli 
nikłą garstką wobec nieprzeliczonych rzesz umarłych. Duchy błądziły tam po pustych ulicach 
krok w krok za ludźmi, a ludzie szli ramię przy ramieniu z duchami i tylko z bliska można było 
odróżnić  jednych  od  drugich.  Jakiś  kaprys  natury  ukształtował  przed  wiekami  ten  kraj, 
wciśnięty pomiędzy wielkie pustynie Lartrokcji na zachodzie i Lormean na wschodzie. Zielona 
ziemia wśród piasków, łagodne wzgórza i chłodne jeziora przyciągnęły ludzi, którzy osiedlili 
się  tutaj.  Dermonte  było  gigantyczną  oazą,  gdzie  żyło  się  przyjemnie,  pracując  w  małych 
gospodarstwach i handlując z wielkimi karawanami, które przemierzały pustynię ze wschodu 

na zachód. 

Z jedną z takich karawan przybyła zaraza. Zaraza, jakiej ta ziemia jeszcze nie widziała. Być 

może w dalekim kraju, z którego przyszła, ludzie stawili jej opór, ale tu, w żyznym Dermonte 
przemknęła jak huragan przez zieloną ziemię i tysiące spłonęły w jej ogniu. Krainę uwięziła 
pustynia.  Zaraza  nie  była  w  stanie  przekroczyć  piasków,  więc  z  całą  furią  spadła  na  ten 
spokojny kraj. Gdy w końcu odeszła, ziemia była już jednym opustoszałym grobowcem, bo nie 
było nawet dość żywych, aby pochować wszystkie jej ofiary. 

background image

Nielicznych  plaga  oszczędziła.  Większość  z  nich  zebrała  się  w  Sebbei,  dawnej  stolicy, 

liczącej  sobie  niegdyś  dziesięć  tysięcy  mieszkańców.  Odtąd  kilkuset  ludzi  żyło  tam  w 
oczekiwaniu na śmierć. 

Kane  przybył  do  Sebbei,  szukając  ukojenia.  Nieśmiertelny  zamieszkał  w  kraju  śmierci. 

Przyciągnął  go  spokój  tego  miasta.  Koń  niósł  jeźdźca  po  zarośniętych  drogach,  przez 
gospodarstwa, w których las nielitościwie zatarł ślady ludzkiej pracy. Jechał przez zawalone 
gruzami ulice opustoszałych miast, witany przez oślepłe okna i półotwarte drzwi martwych 
domów.  Często  mijał  sterty  białych  kości  i  niekiedy  jakiś  szkielet  zdawał  się  uśmiechać  i 
mrugać  do  niego  porozumiewawczo,  lub  grzechotać  kośćmi  na  powitanie.  Witamy 
czerwonowłosego jeźdźca. Witamy cię oczami śmierci, witamy człowieka oblężonego klątwą. 

Czy zostaniesz z nami? Czemu jedziesz tak szybko? 

Ale Kane zatrzymał się dopiero w Sebbei. Wjechał przez nie pilnowaną bramę. Wlokąc się 

cichymi  ulicami,  mijał  rzędy  pustych  domów.  Aleje  utrzymane  były  jednak  w  czystości  i 
niektóre domy zdradzały obecność mieszkańców. Smutne twarze wpatrywały się w niego ze 
zdziwieniem. Nikt go nie wołał, nikt nie zadawał mu pytań. To było Sebbei, gdzie żyło się 
śmiercią i tylko na nią się czekało. Sebbei ze swoimi nielicznymi mieszkańcami zamkniętymi w 
skorupie  milczenia.  To  miasto  wydało  się  Kane'owi  dużo  bardziej  niesamowite  niż  tamte, 
zamieszkałe wyłącznie przez umarłych osiedla. 

Zatrzymał  się  w  jedynej  działającej  karczmie.  Atakowany  zewsząd  przez  przerażającą 

martwotę  miasta  stał  przez  chwilę,  oblizując  wyschnięte  wargi.  Znad  prawego  ramienia 
sterczała  rękojeść  jego  długiego,  przymocowanego  do  pleców  miecza.  Broń  grzechotała  za 
każdym razem, gdy poruszał mięśniami, aby wypędzić z nich sztywność. Zeskoczył z siodła i 
wszedł do karczmy, wpatrując się w oczy witających. Oczy tak otępiałe, tak martwe, że zdawały 
się być pokryte jakimś osadem. 

- Jestem Kane - 

powiedział. Jego głos zabrzmiał donośnie, bo w Sebbei mówiło się tylko 

szeptem. - 

Jestem zmęczony podróżą przez pustynię i zamierzam zostać tu przez pewien czas. 

Kilku siedzących przy stołach ludzi skinęło głowami i wszyscy wrócili do swoich spraw. 

Kane  wzruszył  ramionami  i  próbował  wypytywać  mieszkańców  o  różne  rzeczy.  Na  koniec 
wskazano mu bladego starca, siedzącego przy stole w rogu. Był to Gavein, pełniący w Sebbei 
funkcję burmistrza. Była to ironiczna godność, bo niewiele miał obowiązków w tym mieście 
duchów, a prestiż był jedynie dalekim echem dawnej tradycji. Gavein patrzył na Kane'a, jakby 
nie rozumiejąc, czego chce od niego ten przybysz, ale po chwili ocknął się. 

background image

-  Tu jest wiele pustych domów - 

powiedział.  -  Proszę  zająć  którykolwiek.  Są  pałace  i 

szałasy, wedle życzenia. Większa część naszego miasta została zaniedbana przez wszystkie te 
lata od czasów zarazy, więc tylko duchy będą zainteresowane pańskim przybyciem. Jedzenie 
może pan kupić tu na bazarze. Może pan też uprawiać ziemię. Nasze potrzeby są małe, więc 
pewnie zmęczy pana jednostajność potraw. Ta gospoda zapewnia nam rozrywkę, jeśli pana 
interesują takie rzeczy. Proszę zostać u nas, jak długo się panu spodoba. Może pan robić co pan 
chce, nikt nie będzie się wtrącał. Jesteśmy ludźmi umierającymi. Goście pojawiają się rzadko i 
niewielu zostaje na dłużej. Nasze myśli i zwyczaje są naszymi własnymi i nie obchodzi nas, co 
pana tutaj sprowadziło. Chcemy tylko zostać sami z naszymi problemami, zostawimy też pana z 
pańskimi. 

Gavein zarzucił płaszcz na chude ramiona i pogrążył się w swoim śnie. 
Kane  włóczył  się  po  pustych  ulicach,  z  rzadka  tylko  obserwowany  przez  jakąś  parę 

zamglonych oczu. W końcu wybrał sobie na mieszkanie starą willę kupiecką, której bogate 
umeblowanie  odpowiadało  jego  gustom,  a  zaniedbane  ogrody  wokół  małego  jeziorka 
obiecywały pocieszenie jego zbolałej duszy. 

Nie mieszkał tu sam. Często przychodziła dziwna dziewczyna o imieniu Rehhaile. Wielu 

uważało ją za czarownicę. Ona jedna, spośród mieszkańców Sebbei, okazywała przybyszowi 
więcej, niż pełną roztargnienia obojętność. Spędzała w towarzystwie Kane'a długie godziny i na 
wiele sposobów starała się mu pomóc. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

II 

ŚMIERĆ WRACA DO DERMONTE 

 

Do  Dermonte  wracała  śmierć.  Jechała  na  dziewięciu  wynędzniałych  wierzchowcach, 

mijając zarośnięte pola, puste domostwa, witana szyderczymi uśmiechami szkieletów. Śmierć 
powróciła  do  tej  krainy,  przyodziana  w  zwodnicze  maski  idealizmu,  obowiązku,  zemsty, 

pr

zygody. Wszystkowidzące oczy opuszczonych domów i zbielałych czaszek rozpoznawały ją 

w nowym przebraniu i witały w domu. 

Tylko dziewięciu mężczyzn. Wyruszyło ich wielu, sezonowych najemników, zwołanych 

przez lorda Gaethaa, poszukiwaczy przygód, ludzi niena

wiści. Ale droga była trudna i część z 

nich odpadła zaraz na początku, inni zdezerterowali później. W Omlipttei banici wzięli ich za 
lormańskich gwardzistów i wielu zginęło w przygotowanej przez nich zasadzce. Na granicy 
Dermonte niektórzy wycofali się, nie ufając zaklęciu Cereba Ak-Cetee, które miało chronić ich 
przed  zarazą.  Lord  Gaethaa  ogłosił  ich  zdrajcami  i  rozkazał  karać  śmiercią  wszystkich 
dezerterów. Podniósł się bunt i rozgorzała walka. W końcu dziewięciu tylko ludzi ruszyło do 
Sebbei, gdzie według słów Cereba zatrzymał się Kane. 

- Wystarczy nas tylu - 

powiedział lord Gaethaa. - Kane'a musi spotkać los, na jaki zasłużył. 

Lord Gaethaa, zwany też Krzyżowcem, Dobrym lub Mścicielem był dziedzicem rozległego 

majątku  w  Kamathae.  Jako  chłopiec  większość  czasu  spędzał  w  towarzystwie  żołnierskiej 
braci.  Wzrastał  w  pogardzie  dla  luksusu  i  bezsensu  pustej  egzystencji  ludzi  swojej  klasy. 
Pożądał przygód takich jak te, o których opowiadano sobie przy ogniskach. Już jako mężczyzna 
postanowił użyć swojego bogactwa do walki z grzebiącymi rodzaj ludzki sługami zła. Stał się 
fanatykiem dobra. Poznawszy istotę zła, gotów był przejść każdą przeszkodę na swojej drodze, 
dotrzeć do  jądra  ciemności  i  zetrzeć  je  raz  na  zawsze  z  powierzchni  ziemi.  Przez  kilka  lat 
walczył przeciwko pomniejszym tyranom, czarnoksiężnikom, grabieżcom i potworom. Zawsze 
zwyciężał  zło  w  imię  dobra.  Mocą  prawa  ujarzmiał  chaos.  Aż  wreszcie  teraz  wyruszył 
przeciwko Kane'owi, którego imię zawsze go fascynowało, choć przez długi czas traktował 
tego człowieka jako postać legendarną. W końcu zrozumiał jednak, że w starych opowieściach 
kryje się prawda. Kane był dla Krzyżowca wielkim wyzwaniem. 

Alidor  towarzyszył  lordowi  Gaethaa  od  początku.  Młody  potomek  zbiedniałego 

Lartroksjańskiego rodu wcześnie opuścił dom i podążył za Krzyżowcem, gdy ten organizował 
swą  pierwszą  misję.  Alidorowi  szybko  udzielił  się  idealizm  wodza  i  młody  człowiek  z 

background image

entuzjazmem i oddaniem uczestniczył we wszystkich wyprawach. Był teraz porucznikiem i 

najbardziej zaufanym przyjacielem lorda Gaethaa. 

Cereb Ak-

Cetee  był  młodym  czarownikiem  z  równin  Tranodeli.  Chodził  w  jedwabnym 

płaszczu,  miał  sylwetkę  chłopca,  jednak  jego  niegroźny  wygląd  był  tylko  pozorem.  Cereb 
potrzebował bogactwa i doświadczenia, aby kontynuować studia na poziomie odpowiadającym 
jego wysokim ambicjom. Lord Gaethaa dostrzegł zdolności czarownika i płacił sowicie za jego 
usługi. 

Następnym według rangi jeźdźcem był Mollyl. Pochodził z okrytej złą sławą wyspy Pellin 

w Imperium Thovnozyjskim. Wielka odwaga czyniła go niezastąpionym podczas bitwy. Mollyl 
śmiał się tylko, gdy ktoś inny jęczał w agonii. Prawdopodobnie poszedłby za lordem Gaethaa 
nawet  bez  zapłaty,  gdyż  wódz  dawał  mu  wciąż  nowe  okazje  wyżycia  się  w  ulubionych 

rozrywkach. 

Również  z  Thovnosu,  lecz  z  wyspy  Josten  pochodził  Jan.  Dziesięć  lat  wcześniej,  gdy 

piracka flota Kane'a opanowała Imperium, rodzinę Jana wymordowano, a jemu samemu Kane 
obciął  prawą  dłoń,  gdy  ten  próbował  stawiać  opór.  Od  tego  czasu  Thovnozyjczyk  nosił  na 

prawym przegubie rodzaj protezy, do której 

mógł  przymocowywać  specjalny  hak  lub  ostry 

szpikulec. Do wyprawy przyłączył się przez chęć zemsty. 

Niemłody już Anmuspi Łucznik chwalił się, że umie trafić strzałą do celu z odległości stu 

kroków.  Nieliczni,  którzy  widzieli  jak  strzela  przekonali  się,  że  mówił  prawdę.  Szczęście 
opuściło go w Nostoblet w Lartroksji Południowej. Po upadku przewrotu pałacowego dostał się 
do niewoli i przypadkiem tylko umknął ukrzyżowania. Lord Gaethaa wykupił go na licytacji, 
gdy  dowiedział  się  o  jego  umiejętnościach.  Dla  Anmuspiego  oznaczało  to  po  prostu  nowe 
zatrudnienie.  Nie  istniała  dla  niego  kwestia  słusznej  i  niesłusznej  sprawy.  Zwyczajnie, 
wykonywał rozkazy swego nowego wodza. 

Dron Missa był wolnym poszukiwaczem przygód. Urodził się w Waldanie w rodzinie o 

tradycjach  żołnierskich,  ale  nawet  wśród  swoich  uchodził  za  świetnego  szermierza.  Lord 
Gaethaa obiecywał wielką przygodę, więc Missa radośnie przyłączył się do wyprawy. 

Dwóch pozostałych szukało zemsty. Pierwszym był Beli, wieśniak z Gór Myceum. Był on 

tyleż silny co tępy i brutalny. Pięć lat wcześniej Kane użył dwóch jego sióstr w charakterze ofiar 
w  czarnoksięskim  eksperymencie.  Beli  nigdy  nikomu  nie  powiedział,  jaki  rodzaj  zemsty 
obmyślił. 

Sed Dosso uważnie słuchał opowieści Bella o torturach, bo sam również miał porachunki z 

Kane'em.  Kilka  miesięcy  wcześniej  walczył  przeciw  jego  bandom  na  pustym  Lormańskiej. 

background image

Przegrał jednak i dostał się do niewoli. Kane przywiązał go wtedy do słupa i zostawił na słońcu. 
Przypadek tylko ocalił nieszczęśnika od śmierci. Sed przyłączył się do drużyny lorda Gaethaa, 
gdy tylko usłyszał o wyprawie. 

Przemierzali  więc  Dermonte  milczący,  każdy  pogrążony  we  własnych  myślach.  Wraz  z 

nimi jechała śmierć. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

III 

KRĘGI NA WODZIE 

 

Księżyc rzucał blade światło na zgrabną sylwetkę Rehhaile. Dziewczyna patrzyła, jak Kane 

rzuca  kamyki  do  jeziora.  Miała  gęsią  skórkę  i  drżała  z  zimna,  przytuliła  się  więc  do  jego 
ciepłego ciała i z zadowoleniem oparła mu głowę na ramieniu. 

Rehhaile nie dzieliła ze swoimi ziomkami uczuć apatii i rozpaczy. Cieszyła się słońcem, 

gdy inni siedzieli w domach. W rezultacie opaliła się na brązowo tak, że kolor skóry na jej 
piegowatej  twarzy  odpowiadał  odcieniowi  rozpuszczonych  włosów.  Rysy  miała  nieco 
wyzywające ale tak, że jej kobiecość nic na tym nie traciła. Nieduże, pełne piersi i szczupłe 
biodra czyniły tę dwudziestolatkę o kilka lat młodszą. 

Długimi palcami masowała potężne mięśnie ramion i szyi Kane'a, jakby chcąc nadać im 

kształt sfalowanej powierzchni jeziora. On zdawał się ją ignorować, ale dziewczyna wiedziała, 
że jest podniecony. 

Rehhaile była niewidoma. Jej matka umarła podczas zarazy, kiedy dziecko było jeszcze w 

jej  łonie.  Ojciec  nie  chcąc,  aby  śmierć  zabrała  mu  wszystkich,  wraz  z  lekarzem  wydobył 
Rehhaile z wnętrza martwego ciała. On sam i lekarz zmarli w przeciągu tygodnia, ale dziecko 
jakimś sposobem ocalało, chociaż zaraza zniszczyła wszystko wokół.  Zaopiekowała  się  nią 
jakaś kobieta. Dermonte było wtedy krajem bezdzietnych matek i osieroconych dzieci. Później 
sama  starała  się  jakoś  przeżyć,  przez  większość  czasu  kręcąc  się  wokół  jedynej  w  Sebbei 

gospody. 

Rehhaile  była  ociemniała  od  urodzenia.  W  zamian  obdarzona  była  jednak  zdolnością 

patrzenia  nieskończenie  głębszego.  Makabryczne  narodziny,  mutacja  genetyczna,  kaprys 
jakiegoś boga - przyczyna była nieznana i nieważna. Otrzymała psychiczny dar postrzegania 
daleko  bardziej  cudownego  niż  wzrokowe.  Rehhaile  potrafiła  osiągnąć  zespolenie  swojego 
umysłu  z  innym.  Poprzez  ten  niezwykły  kontakt  mogła  patrzeć  oczami  innego  człowieka, 
słuchać  jego  uszami,  czuć  opuszkami  jego  palców.  Jednocześnie  dziewczyna  dzieliła  także 
cudze odczucia; nie w tym stopniu, aby czytać w myślach, lecz aby doświadczać miliardów 
drobnych emocji, błądzących po niezliczonych zakrętach umysłu. Ta niesamowita umiejętność 
wyrobiła  jej  wśród  mieszkańców  Sebbei  opinię  czarodziejki.  Pogrążeni  w  swej  rozpaczy, 
zaakceptowali ją jednak bez zainteresowania czy zdziwienia. 

Uczestnicząc w życiu emocjonalnym innych, Rehhaile dzieliła cierpienia tej duszy, z którą 

się łączyła. Jeżeli był to ból, próbowała złagodzić go, jak tylko mogła. Ludziom z Sebbei nie 
sposób było jednak pomóc. Ich cierpienie było niepojęte i beznadziejne, a uczucia - podobne do 

background image

jałowej ziemi. Mieszkańcy Sebbei ignorowali Rehhaile tak, jak wszystkich i wszystko, prócz 
swych gorzkich myśli. Ona zaś, będąc skazaną na życie wśród nich, smuciła się ich smutkiem i 
pogrążała się w przenikającym duszę mroku. 

Dlatego  fascynujący  byli  dla  niej  ci  nieliczni,  których  losy  zapędziły  do  Sebbei.  Mogła 

kąpać  się  w  egzotycznych  kolorach  ich  myśli,  odkrywając  wszechświat  całkiem  nowy  i 
niebywale interesujący. Często próbowała przekonać tych przybyszów, aby wzięli ją ze sobą w 
drogę przez pustynię, ale za każdym razem nieszczęsne miano czarownicy odstraszało od niej 

potencjalnych wybawców. 

Gdy pojawił się Kane, Rehhaile doświadczyła istnienia duchowych światów niepodobnych 

do niczego, co przedtem odkryła w ludzkich umysłach. Był dla niej wirującym, niezbadanym 
labiryntem.  Większość  jego  uczuć  była  dla  niej  całkowicie  obca,  wiele  ją  przerażało,  ale 
rozpoznała w nim krzyczącą potrzebę odpoczynku, niezaspokojone pragnienie ciszy. Trwała 
więc przy nim w jego agonii, jak mistrzyni tajemnej wiedzy i po miesiącach zaczęło jej się 
wydawać, że ból powoli ustępuje. 

Rehhaile figlarnie pociągnęła go za kosmyk rudych włosów. 

Hej, co widzisz, kiedy patrzysz na jezioro? Kane był myślami daleko stąd. 

Kręgi na wodzie, podobne do przemijającego czasu. Narodziny człowieka są jak plusk, 

gdy kamyk wpada do jeziora. Każdy, swoim życiem, wzbudza fale. Większe fale pochłaniają 
mniejsze. Ale koniec zawsze jest taki sam; kręgi oddalają się, nikną i jezioro znów staje się 
gładkie. Czeka na nowe życia, nowe kamienie. 

Wymyśliłeś to w tej chwili? 

Nie, słyszałem tę alegorię od mędrca Monpelloni, u którego studiowałem niegdyś. Tylko 

że ja nie mieszczę się w tym schemacie. Jestem jak samotna łódka, walczę i wzbudzam nie 
kończące się pokolenia fal na powierzchni egzystencji. 

Widzę  cię  tutaj.  Jak  stary  patyk,  rzucony  na  wodę...  Zacisnęła  mocno  palce  na  jego 

ramieniu. 

Bądź ze mną, Kane. Kochasz mnie? 

Odwrócił  się  tak  gwałtownie,  że  Rehhaile  o  mało  nie  wpadła  do  wody.  Wbił  w  nią 

przenikliwe spojrzenie. Jakże przerażały ją te oczy, kryjące w sobie zapowiedź śmierci. Czuła, 
że jego wzrok jest dziki, bardziej niż kiedykolwiek. 

- Nie, Rehhaile - 

powiedział dobitnie. - Nic nie rozumiesz. Twoje życie jest tylko jednym 

małym kręgiem na jeziorze, a moje - niezmiennym źródłem fal, płynących do nieskończoności. 
Giniesz wśród nich, ledwie zauważona. 

background image

Rehhaile drżała. 

- A czy ty mnie kochasz? - 

zapytał. 

- Nie - 

odpowiedziała łagodnie. - Ciebie nie można kochać. Ja ci tylko współczuję, staram 

się łagodzić ból, który uleczony nie może być nigdy. 

Myślę, że zaczynasz rozumieć - powiedział Kane z gorzkim uśmiechem. 

Położyli się, spleceni razem, w bladym świetle księżyca. Nad nimi spokojnie spały duchy 

Dermonte. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

IV KRZYŻOWIEC W SEBBEI 

 

 

Ich twarze są puste jak te czaszki, które mijaliśmy - skomentował Dron Missa, schylając 

długą szyję, aby przyjrzeć się jednemu z mieszkańców miasta. - Rybie twarze. Jadałem zresztą 
ryby, które w swoich rozgotowanych oczach miały więcej inteligencji niż ci kretyni. 

Pomyśl, że żywią się wyłącznie surowym mięsem. Szydził Ak-Cetee. 

Misa uśmiechnął się sztucznie. 

-  Nie ma n

ic  złego  w  surowym  mięsie.  Z  odrobiną  soli  jest  bardzo  smaczne.  Kiedyś 

założyłem  się,  że  zjem  żywą  wiewiórkę,  całą  od  wąsów  do  ogona...  Od  tamtej  chwili 
nienawidzę tego małego ścierwa... 

Miałeś pilnować, żebyśmy nie przegapili tej gospody - przerwał Gaethaa. Jego nerwy były 

wciąż napięte od czasu, jak wjechali do Sebbei. Zrujnowane miasta nie były dla niego nowością 
ale całkowity brak zainteresowania ze strony miejscowych zniechęcał. Obojętność na widok 
uzbrojonych  po  zęby  obcych  w  ich  własnym  mieście  niepokoiła,  a  nawet  była  w  subtelny 
sposób obraźliwa. 

Pierwszym człowiekiem na jakiego się natknęli był potargany, gruby mężczyzna z żółtawą 

brodą.  Siedział  koło  nieczynnej  fontanny  w  pobliżu  bramy  miasta.  Gapił  się  na  nich  przez 
pewien czas z tępym wyrazem twarzy, po czym odbiegł, gdy Alidor chciał go o coś spytać. 
Takie  witanie  nie  wróżyło  niczego  dobrego;  Inni  odwracali  się  na  widok  przybyszów  lub 
zamykali  drzwi  swoich  domów  i  lordowi  Gaethaa  przypomniały  się,  zasłyszane  w  czasie 
podróży przez Lorman opowieści, że w Sebbei mieszkają tylko duchy i szaleńcy. Było jasne, że 
nie spotkają się z żadną zorganizowaną opozycją. Będą mogli zaatakować bezpośrednio. Lord 
Gaethaa był przygotowany na konieczność zastosowania subtelniejszej taktyki w przypadku, 
gdyby Kane ustanowił się władcą miasta. 

W  końcu,  wypytując  cierpliwie  wszystkich  spotkanych,  dowiedzieli  się  o  istnieniu 

niejakiego  Gaveina,  pełniącego  obowiązki  burmistrza.  Można  go  znaleźć  w  karczmie 
Jethranna. Sebbei było starym miastem o chaotycznej zabudowie. Proste ulice splątane były w 
prawdziwy  labirynt,  a  mieszkańcy  wskazywali  drogę  do  karczmy  w  taki  sposób,  jakby 
zakładali, że obcy znają ich miasto tak, jak oni sami. 

Po  jakimś  czasie  kręcenia  się  w  kółko  zobaczyli,  siedzącą  pod  drzewem,  ciemnowłosą 

dziewczynę.  Zdawała  się  spać,  bo  nie  zauważyła  ich,  dopóki  nie  podeszli  zupełnie  blisko. 

background image

Wówczas gwałtownie podniosła głowę i spojrzała na nich niesamowitym wzrokiem dużych, 

przestraszonych oczu. 

Na Thoema, przynajmniej jest to ktoś, kto nie stoi obiema nogami w grobie - zaśmiał się 

Dron Missa. 

Hej, panienko, pomożesz zmęczonym wędrowcom znaleźć chłodne miejsce odpoczynku? 

Szukamy gospody Jethranna. 

Dziewczyna wstała, jej twarz zastygła w przerażeniu. Lord Gaethaa przemówił łagodnie, 

wyjaśniając, że on i jego ludzie przejeżdżają przez Sebbei, że... 

Dziewczyna rzuciła się do ucieczki. Jeźdźcy wybuchnęli śmiechem, zadzwoniły końskie 

kopyta. Nieszczęsna istota jęknęła z przerażenia, czyjeś brązowe ramię poderwało ją z ziemi i 
posadziło na siodle. 

Moll

yl, śmiejąc się, krępował jej ręce. 

Przetnij więzy, kotku - szydził. - Taka młoda dziewczyna jak ty musi czuć się samotna 

wśród tych wysuszonych strachów na wróble. Czy dlatego zmykasz, gdy zobaczysz jakiegoś 
normalnego człowieka? Może nauczyć cię grzeczności wobec obcych? 

Daj spokój, Mollyl, nie chcę przestraszyć jej jeszcze bardziej - mruknął lord Gaethaa. - 

Przestań  się  wiercić,  dziecko,  Szukamy  karczmy  Jethranna.  Wybacz  moim  ludziom 
grubiaństwo, nie chcemy cię skrzywdzić. Czy teraz możesz pokazać nam drogę? 

W jej oczach wciąż widać było strach, ale napięcie jakby zmalało. Siedziała bezbronna, 

twardą ręką przyciśnięta do piersi Mollyla. 

- To niedaleko - 

odpowiedziała łamiącym się głosem. - Trzeba jechać tą ulicą może jakieś 

pół mili. Po lewej stronie jest plac targowy, gospoda jest na placu. 

Stokrotne  dzięki,  moje  dziecko  -  powiedział  lord  Gaethaa.  -  Więc  byliśmy  na  dobrej 

drodze. 

Dziewczyna  wierciła  się,  próbując  zejść  z  siodła.  Na  jej  twarzy  wciąż  malowało  się 

zwierzęce przerażenie. Cereb Ak-Cetee chrząknął, zaintrygowany; podjechał bliżej i przyjrzał 
się jej uważnie. Marszcząc czoło, przesunął swój długi palec przed jej oczami. Wzdrygnęła się, 
gdy musnął jej skórę. 

Lord  Gaethaa  wydał  rozkaz  i  Mollyl  niechętnie  pozwolił  swemu  jeńcowi  zeskoczyć  na 

zi

emię. Otrząsając się ze wstrętem, dziewczyna zrobiła krok do tyłu, wpatrując się w nich z 

wyrazem fascynacji. Nagle odwróciła się i zniknęła gdzieś między domami. 

- Ona jest niewidoma - 

powiedział Cereb Ak-Cetee, gdy ruszyli dalej - zauważyliście? Jej 

oczy 

są ślepe. 

background image

Co masz na myśli? - zapytał Alidor. - Zachowywała się tak, jakby widziała świetnie. Miała 

dziwne spojrzenie, zgoda, ale na pewno nie była ślepa. 

Mówię, że była ślepa - powtórzył czarownik. - Nie jestem pewien, w jaki sposób odbierała 

wrażenia, ale wiem dostatecznie dużo, żeby rozpoznać ślepotę w oczach, które widzę przed 
sobą. 

Tak, w porządku - odpowiedział pojednawczo Alidor. Nie chciał prowokować drażliwego 

czarownika. 

-  Ej, Beli - 

wyszeptał  Dron  Missa  -  Cereb  mówi,  że  nam  wskazała  nam  drogę  ślepa 

dziewczyna. Czy nie budzi to podejrzeń nawet w twojej ospałej głowie? 

Śmieszny jesteś Missa - mruknął Beli - naprawdę śmieszny. Powinieneś zostać błaznem, 

byłbyś dobry. 

Alidor zastanawiał się, jak długo Missa wytrzyma te docinki. Miecz Waldańczyka był w 

jego ręku zawsze zabójczy, ale potężny Beli mógł bez trudu rozszarpać przedtem Missę na 
kawałki. 

- To tam. - 

Jan wyciągnął swój hak. - Do diabła, aż tu czuje się zapach wina. 

-  Dobrze  - 

rzekł lord Gaethaa. - Ta część miasta jest równie martwa, jak cała reszta. Z 

pewnością nie istnieje tu żadna zorganizowana siła zbrojna, ale nie wiadomo co zamierza Kane. 
Zasięgniemy  języka,  zanim  zaczniemy  działać.  Udawajmy  podróżnych,  którzy  przejeżdżają 
przez Dermonte i chcą odpocząć w gospodzie. Alidor i ja wybadamy tego Gaveina, jeśli jest 
tutaj. Niech nikt nie wymienia nazwiska Kane, dopóki nie dam znaku. I ostrożnie z tym winem, 
zdarzenia mogą potoczyć się szybko. 

Lord Gaethaa i towarzysze przywiązali konie przed dwupiętrowym kamiennym budynkiem 

i weszli prze

z otwarte drzwi. Powietrze wewnątrz było chłodne, chociaż duszne. Kilku ludzi 

siało  przy  barze  lub  siedziało  przy  stołach,  zastawionych  kubkami,  z  winem.  Przyciszone 
rozmowy umilkły, gdy jeźdźcy weszli, kierując się przez zadymione pomieszczenie w stronę 

b

aru. Po chwili, kiedy ucichło zamieszanie, ludzie powrócili do swoich spraw i cichy szmer 

rozmów zabrzmiał od nowa. 

 

Jethrann, właściciel karczmy, z pustym uśmiechem przyjął monetę i przyniósł wino. W 

odpowiedzi na pytanie lorda Gaethaa wskazał burmistrza, siedzącego na swoim stałym miejscu 
i na wpół uśpionego. 

Ocierając z wąsów krople wina, lord Gaethaa ruszył w stronę stołu Gaveina. Za nim, z 

butelką w ręku, szedł Alidor. 

Można się przysiąść? - zapytał lord Gaethaa. Gavein wzruszył ramionami. 

background image

Proszę bardzo. 

Napije się pan z nami? - zaproponował Alidor, widząc pusty kubek Gaveina. 

Coś takiego - odezwał się burmistrz. - Grupa uzbrojonych osiłków przybyła do miejsca, 

gdzie widujemy może tuzin obcych na rok i od razu chce pić z naczelnikiem miasta. Może 
najemnicy  są  teraz  lepiej  niż  kiedyś  wychowani,  chociaż  raczej  wątpię.  W  każdym  razie 
dziękuję. Czego panowie sobie życzą?  

Nazywam  się  Gaethaa  -  przedstawił  się  Krzyżowiec,  zamierzając  od  razu  przejść  do 

rzeczy. 

Gavein  nie  zareagował,  chyba  nigdy  nie  słyszał  tego  imienia.  Lord  Gaethaa  nie  był 

zarozumiały  i  zdawał  sobie  sprawę,  że  opowieści  o  jego  czynach  miały  niewielką  szansę 
dotrzeć do Sebbei. Spróbował więc od innej strony. 

Widzę, że moje imię nie jest znane tu w Dermonte, ale jest wiele imion znanych dużo 

lepiej niż Gaethaa. Weźmy na przykład imię Kane. Nosi je człowiek, którego sława obiegła cały 
świat. Doszły mnie słuchy, że Kane przejeżdżał przez to miasto. Może pan się z nim widział? 

Znam człowieka o tym imieniu - zgodził się Gavein. Lord Gaethaa pochwycił znaczące 

spojrzenie Alidora. 

Być może to nie ten sam człowiek. Kane, o którym mówię  jest  istnym  gigantem.  Ma 

prawie dwa metry wzrostu i muskuły, jakby wzięte od trzech silnych mężczyzn. Ma szeroką 
twarz, rude włosy i często nosi krótką brodę. Zazwyczaj miecz ma przytroczony na plecach, jak 
rycerze z Carsultyalu. Jest leworęczny, choć doskonale trzyma miecz w obu rękach. Jego oczy... 
trudno je zapomnieć. Ma niebieskie oczy i jakąś obłąkaną groźbę w spojrzeniu... 

Mówimy o tym samym człowieku - oświadczył Gavein niechętnie. - Co w związku z tym? 

Lord Gaethaa siłą woli powstrzymał się od powiedzenia wszystkiego. 

Więc Kane jest w Sebbei, czy tak? 

Burmistrz wpatrywał się w swój kubek z winem. 

Tak, Kane jest w naszym mieście. Thoem raczy wiedzieć, po co tu został. Mieszka w starej 

willi  kupca  Nandai.  Jedyną  osobą,  która  wie  o  nim  więcej  jest  Rehhaile.  Jesteście  jego 
przyjaciółmi? 

Lord Gaethaa zaśmiał się, wstając od stołu. Widząc to jego ludzie przy barze położyli ręce 

na broni, lecz cofnęli je, ujrzawszy wyraz triumfu na pociągłej twarzy Krzyżowca. 

-  Nie, Kane nie jest moim przyjacielem - 

powiedział  dobitnie.  Ludzie  przy  stolikach 

spojrzeli na niego, zaskoczeni. 

background image

Na  całym  świecie  zwą  mnie  Mścicielem.  Drogą  mego  życia  uczyniłem  ściganie  i 

bez

względne niszczenie agentów zła, niosących śmierć i zagładę. Zbyt długo zło panowało nad 

nami,  zbyt  długo  jego  wyznawcy  działali  nierozpoznani.  Ono  kierowało  życiem  ludzi  przy 
pomocy bezlitosnej siły, a rodzaj ludzki zmuszony był kłaniać mu się pokornie, aby umknąć 
całkowitego  unicestwienia.  Poprzysiągłem  zgładzić  sługi  zła  wszędzie  tam,  gdzie  trzymają 
ludzi w niewoli. Wielokrotnie staczałem bitwy z siłami zła i za każdym razem wygrywałem z 
pomocą  większej  potęgi,  dobra.  Zawsze  miałem  odwagę  spojrzeć  przeciwnikowi prosto w 
oczy, dlatego walczyłem z nim na jego własnym terenie. Wprowadzałem porządek tam, gdzie 
panował chaos. Zwalczałem zło, stosując tę samą przemoc, której używali jego agenci. Siłę 
zwalczałem siłą, brutalność - brutalnością. 

Twarz Krzyżowca skąpana była w demonicznym blasku. Z jego głosu emanowała jakaś 

dzika moc. Wszyscy wpatrywali się weń w najwyższym napięciu, zahipnotyzowani przemową 
tego świętego, czy szaleńca. I nawet tu, w Dermonte, nikt nie ośmielił się zignorować czaru, 

jaki na nich r

zucił. 

Kontynuując orację, lord Gaethaa wskazał na swoich ludzi. 

Oni są ze mną. Niewielka to armia, ale złożona z samych dobrych żołnierzy. Wielu z nich 

walczyło  przy  mnie  podczas  moich  poprzednich  wypraw.  Wszyscy  wytrwali  w 
niebezpieczeństwach i oto jesteśmy tu w Sebbei, aby zawstydzić bohaterów dawnych legend. 
Przybyłem tu z moimi ludźmi, aby zgładzić tego potwora, który nazywa siebie Kane'em. Jestem 
więc i chcę uwolnić wasze miasto od Kane'a. 

Ale  Kane  nic  nam  nie  zrobił.  Jak  powiedziałem,  mieszka  w  willi  na  końcu  miasta. 

Widujemy go tylko od czasu do czasu, gdy przychodzi kupić coś do jedzenia. Dlaczego nie 
wyładuje pan swojej złości gdzie indziej? 

Lord Gaethaa był zdumiony. Oszołomiony obojętnością burmistrza, popatrzył na Alidora 

by  stwierdzić,  czy  szaleństwo  ogarnęło  wszystkich  obecnych.  Alidor  wypił  łyk  wina  i 
powiedział w języku Kamathae: 

Być  może,  milordzie,  nie  doceniamy  zaściankowości  tych  ludzi.  To  niesamowite,  ale 

sądzę, że oni nie mają najlżejszego pojęcia o tym, kim może być Kane. Dlaczego nie pozwolić 
mu zostać w tym mieście? 

Powtórnie zaskoczony lord Gaethaa odezwał się wściekle. 

Oczywiście nie zdajecie sobie sprawy, jaki diabeł mieszka wśród was. Znając jego historię 

można być pewnym, że ma już w głowie jakiś demoniczny plan opanowania waszego kraju. 
Spotykałem w przeszłości różne bezlitosne, ciemne potwory w ludzkiej skórze, ale Kane jest 

background image

najgorszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Jego zbrodnie są tak wielkie i tak 
liczne, że większość ludzi uważa go za postać wyłącznie legendarną. Sam kiedyś myślałem o 
nim w ten sposób, dopóki podczas moich krucjat nie  natknąłem  się  na  jego  krwawe  ślady. 
Legendy,  niezliczona  ilość  legend.  Niezwykłe,  jak  głęboko  sięgają  w  ludzką  historię. 
Częściowo  z  pewnością  zmyślone,  zawierają  jednak  wystarczająco  wiele  faktów 
przyciągających moją uwagę. Legendy te mówią, że Kane jest nieśmiertelny a nawet, że był 
jednym  z  pierwszych  ludzi.  Mówią,  że  zbuntował  się  przeciwko  swemu  stwórcy, 
zapomnianemu  bogu,  który  próbował  wykreować  doskonały  rodzaj  ludzki  według  swojej 
niedoskonałej idei. Po wielokrotnych, nieudanych próbach powstała wreszcie złota rasa, którą 
bóg ten osiedlił w raju, wyłącznie dla swojej rozrywki. W jakiś niewyjaśniony do końca sposób, 
Kane sprowokował tych doskonałych ludzi do buntu przeciwko rajskiemu życiu. Zabił nawet 
starszego brata, gdy ten próbował zapobiec nieszczęściu. Wyzwanie rzucone przez Kane’a i to 
morderstwo  zaowocowało  zagładą  świetności  złotego  wieku  i  rozkładem  etyki  w  całym 
starożytnym  świecie.  Bóg  rzucił  na  Kane’a  klątwę,  klątwę  wiecznego  wędrowania  i 
wewnętrznego niepokoju. Kane'a miała odtąd prześladować ta sama przemoc, którą zaszczepił 
rodzajowi  ludzkiemu.  Ona  właśnie  wycisnęła  na  jego  oczach  piętno  wygnańca  i  mordercy. 
Zabić go może tylko siła równa tej, jaką sam stworzył, ale do tej pory nie znalazł się nikt władny 
zniszczyć  Kane'a  przy  pomocy  jego  własnego  żywiołu.  Tyle  mówią  najstarsze  legendy  i 
oczywiście trudno powiedzieć, gdzie w nich leży granica między prawdą, a zmyśleniem. Imię 
Kane'a pojawiało się jednak i w późniejszych stuleciach. Kilka faktów wydaje się pewnych. 
Kane żył co najmniej kilkaset lat. Nie był zresztą pierwszym wysłannikiem zła obdarzonym 
długowiecznością,  Przez  cały  ten  czas  nie  przyniósł  światu  nic,  prócz  śmierci  i  destrukcji. 

Zniszczeni

e zdaje się iść za nim jak cień. To on, jest w głównej mierze, autorem tych ruin i 

przelewu  krwi.  Uczestniczył  w  najohydniejszych  eksperymentach  czarnej  magii  i  nawet 
czarownicy z Carsultyal wygonili go kiedyś ze wstrętem ze swojej ziemi. Był piratem, bandytą, 
skrytobójcą.  Dopuścił  się  niezliczonych  aktów  przemocy.  Organizował  potężne  armie  i 
prowadził  je  przeciwko  spokojnym  krajom.  Rządził  pokoleniami  najczarniejszych  tyranów. 
Brał udział w wielu spiskach przeciw prawowitym rządom. Przez całe stulecia jego imię było 
symbolem zdrady. To wszystko nie jest zbiorem fantastycznych legend. Ludzie, którzy są tutaj 
ze mną potwierdzą jego winy. Na własne oczy widzieli skutki obłąkanej działalności Kane'a. 

Dla lorda Gaethaa istotne było, aby Gavein i mieszkańcy miasta zrozumieli, że jego misja 

jest dziełem sprawiedliwości. 

background image

Zapytajcie ich, zapytajcie Jana, czy Mollyla czym jest  imię  Kane'a  dla  ich  rodaków  z 

Imperium Thovnozyjskiego. Zapytajcie Bella, co uczynił Kane mieszkańcom Gór Myceum. 
Poproście Seda Dosso, aby opisał wam mordercze ataki Kane'a i jego bandytów na karawany 
przejeżdżające przez Lorman tuż pod waszymi drzwiami, zaledwie kilka miesięcy temu. Ja 
powiedziałem wystarczająco wiele, proszę zapytajcie tych ludzi. 

Lord  Gaethaa  rozejrzał  się.  Wszystkie  twarze  odwracały  się  przed  jego  wzrokiem  w 

trwożliwym  zakłopotaniu.  W  końcu  Gavein  zaczął  mówić,  mrugając  powiekami  jak  gdyby 
oczekiwał,  że  przybysze  rozpłyną  się  nagle  w  popołudniowym  powietrzu.  Odpowiedź 
burmistrza była dla lorda Gaethaa największym szokiem w ciągu całego długiego życia. 

Proszę wybaczyć, ale nie mam ochoty słuchać pańskich opowieści o starych legendach i 

złych mocach, krzewiących się bujnie na świecie poza naszym krajem. My w Dermonte mamy 
dość  własnego  smutku.  Mówi  pan  o  śmierci  i  zniszczeniu,  ale  my  widzieliśmy  już  śmierć 
całego naszego państwa i jego obywateli. Nic dla nas nie znaczą zbrodnie Kane'a. Nie dbamy o 
nic,  co  dotyczy  zewnętrznego  świata.  Nie  interesuje  nas  to  co  dzieje  się,  lub  działo  gdzie 

indziej. 

Bladość jego twarzy uwypuklały czerwone obwódki wokół ust. Kładąc dłoń na rękojeści 

miecza, lord Gaethaa wybuchnął. 

Chce pan  powiedzieć,  że  zamierza  pan  ochraniać  Kane'a?  Gavein  spojrzał  na  niego  z 

lekkim wyrazem współczucia. 

Nie zrozumiał pan. Nie będziemy się wtrącać do  pańskiego sporu z Kane'em. To jest 

sprawa  między  panem  a  nim,  więc  proszę  pójść  z  tym  do  niego.  Osądźcie  razem  ten  spór 
według praw, jakie wydają wam się najlepsze. My,  w  Sebbei  żądamy  tylko,  aby  każdy  był 
pozostawiony sam ze swoim smutkiem. Odnośnie pańskiej misji nie pomożemy panu, ani nie 
przeszkodzimy  w  żaden  sposób.  Jeśli  chce  pan  walczyć,  proszę  bardzo,  ale  nas  niech  pan 

zostawi w spokoju. 

Potrząsając ze zdumieniem głową lord Gaethaa zwrócił się do Alidora. 

- To jest obsesja - 

wykrzyknął jak w gorączce. - W całym tym kraju ludzie są tak opętam 

jedną rzeczą, że wszystko inne stracili z oczu. Nie sądzę, żeby ktoś z nich zrozumiał to, co 
starałem się im powiedzieć. 

Zgadzam się, że nie można im pomóc. W każdym razie nie są dla nas zagrożeniem - 

zauważył Alidor. - Tym razem Kane zapędził się w kozi róg i może oczekiwać pomocy tylko od 
siebie. Proszę zapytać tego starego człowieka, gdzie jest willa Kane’a. 

background image

I znowu zabłądzić? - warknął lord Gaethaa. - Mam lepszy pomysł. Niech on zaprowadzi 

nas osobiście. 

Gavein pr

óbował protestować, ale kiedy na skinięcie Krzyżowca podeszli Bell i Sed Dosso, 

burmistrz wstał i dał się wyprowadzić na ulicę. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

OSACZYĆ TYGRYSA W JEGO KRYJÓWCE 

 

Rehhaile  biegła  zrozpaczona,  drżąc  jeszcze  ze  strachu  i  wstrętu,  Jej  dusza  czuła  się 

znieważona  spotkaniem  z  ludźmi  lorda  Gaethaa.  Nigdy  jeszcze  nie  doświadczyła  takiego 
ładunku nienawiści, tylu bestialskich wyobrażeń i pożądań. Umysł Kane'a był jej całkowicie 
obcy  i  nawet  nie  próbowała  dosięgnąć  głębi  jego  cierpień.  Ale  w  myślach  bandytów  lorda 
Gaethaa otwarte okrucieństwo mieszało się z jakąś obłąkaną żądzą i umysł Rehhaile wciąż był 
skażony tym spotkaniem. 

Biegła, potykając się z pośpiechu. Aleje Sebbei przedstawiały dla niej skomplikowany wzór 

z jasnych i ciemnyc

h plam. Gdy tylko było to możliwe, Rehhaile starała się łączyć swój umysł z 

jakimiś  cudzymi  oczami.  Czasem  udawało  jej  się  zespolić  ze  świadomością  przechodnia 
idącego w tym samym kierunku i mogła korzystać przez pewien czas z jego wzroku. Jednak w 

opustos

załym Sebbei taka okazja zdarzała się rzadko, więc przez większość czasu dziewczyna 

szukała drogi po omacku. W takich sytuacjach krążyła w poszukiwaniu jakiejś pary oczu, które 
mogłyby rozświetlić jej drogę. W ten sposób traciła jednak zbyt wiele cennego czasu, więc 
często brnęła po prostu  przez  ciemny  labirynt  ulic,  zadowalając  się  niewyraźnymi  cieniami 
odległych  umysłów,  albo  szła  całkiem  na  ślepo.  Znała  przecież  dobrze  Sebbei  i  wszystkie 

przeszkody na drodze do domu Kane'a. 

Wreszcie  dotarła  do  willi.  Dysząc  ciężko  przebiegła  przez  ogród.  Kane,  pogrążony  w 

półśnie,  kontemplował  popołudniowe  słońce,  siedząc  w  cieniu  splątanych  łodyg  winnej 
latorośli. Obok stał prawie opróżniony dzban wina i miska z truskawkami. 

- Witaj, Rehhaile - 

powiedział i poderwał się na nogi, widząc panikę na jej twarzy. - Co się 

stało, u diabła? Czy ktoś cię goni? 

- Kane - 

krzyknęła zdławionym z wyczerpania głosem - jesteś w niebezpieczeństwie. Jacyś 

ludzie szukają cię w Sebbei. Chcą cię zabić. Szukali cię przez kilka tygodni i wiedzą, że jesteś 
tutaj. Przyjdą, żeby cię zabić, gdy tylko dowiedzą się, gdzie mieszkasz. Mogą być w każdej 
chwili. Chcą cię zabić. 

Kane rozpaczliwie próbował otrzeźwieć. 

Jacyś ludzie szukają mnie w Sebbei - powtórzył gorączkowo. - Ilu ich jest, kim są? Jak są 

uzbrojeni? Skąd wiesz, że są na dobrym tropie? 

Rehhaile  zdała  mu  chaotyczną  relację  ze  swojego  spotkania  z  lordem  Gaethaa  i  jego 

żołnierzami.  Bełkotała  o  obcych  mężczyznach  i  o  ich  czarnych  pragnieniach  przemocy  i 
śmierci.  Mówiła  urywanymi  zdaniami,  próbując  opisać  uczucia  niewyrażalne  w  ludzkim 

background image

języku.  Kane  natychmiast  zrozumiał  niebezpieczeństwo,  jakie  mu  zagrażało.  Gorzko 
przeklinając  niewybaczalny  brak  czujności,  w  jaki  go  wpędziła  rozpacz,  zażądał  od  niej 
szczegółów.  Pobiegła  za  nim  do  willi,  patrzyła  jak  w  pośpiechu  przypinał  miecz  i  szukał 
dodatkowych strzał do kuszy. 

Kane, co ty chcesz zrobić? - jęknęła. - Zamierzasz zatrzymać ich przed willą? 

Kane zahaczył o coś butem i zatoczył się niebezpiecznie, mamrocząc jakieś przekleństwo. 

-  Nie wiem jeszc

ze  co  zrobię.  Dziewięciu  najemnych  żołnierzy  to  poważne 

niebezpieczeństwo w otwartej walce. I muszą być cholernie dobrzy, jeśli dotarli aż do Sebbei, 
Tloluvin raczy wiedzieć po co. Jeśli będę czekać tutaj, zakorkują mnie, jak niedźwiedzia w jego 

norze. Mog

ę uciec, ale jeśli pojadą za mną, z pewnością upolują mnie gdzieś w Dermonte lub 

na pustyni. 

Wprawnymi  rękami  Kane  sprawdzał  kuszę.  Broń  była  w  idealnym  stanie.  Poczuł 

satysfakcję: nie dał się więc całkowicie omotać ponurej atmosferze Dermonte. 

- Mam najwi

ększe szansę, jeśli opuszczę willę, ale pozostanę w Sebbei. Mogę ukrywać się 

w  pustych  budynkach  i  nieuchwytny,  przejąć  inicjatywę  w  walce.  Te  przybłędy  nie  będą 
pierwszymi myśliwymi, którzy popełnili błąd, chcąc zaskoczyć tygrysa na jego posłaniu. 

Ruszył w kierunku bramy, gdy Rehhaile krzyknęła ostrzegawczo. 

Kane, wracaj, oni są już prawie tutaj. Nie zdołasz się ukryć. 

- Uciekaj - 

zawołał i zawróciwszy w miejscu rzucił się z powrotem w stronę willi, klnąc 

ordynarnie w kilku językach- 

Wbiegł na pierwsze piętro i popatrzył przez okno w kierunku wskazanym przez Rehhaile. 

W zachodzącym słońcu dostrzegł 

Długie cienie jeźdźców, stojących nieopodal i wpatrujących się w willę. 

- Widzisz ich teraz? 

Tak, widzę - powiedział Kane. - Chyba już wiedzą, gdzie jestem. Czy to Gavein jest tam z 

nimi? Co ich zatrzymuje? 

Na zewnątrz lord Gaethaa przystanął ze swoimi ludźmi, aby przyjrzeć się willi. Mieli przed 

sobą  stary  wewnętrzny  mur  Sebbei,  Za  nim  rozciągały  się  peryferie  z  nowszymi 

zabudowaniami - sklepami

, gospodami, rezydencjami bogaczy. Podmiejski teren położony z 

dala od brudu i hałasu zatłoczonego dawniej miasta otoczony był murem zewnętrznym. 

Stara willa kupca Nandai usytuowana była w pewnej odległości od nowszych budynków. 

Stała nad małym jeziorkiem, które z jednej strony zakręcało pod wewnętrznym murem, a z 
drugiej wydłużało się w kierunku zewnętrznego. Na zarośniętym trzcinami i krzakami brzegu 

background image

stało kilka łodzi. Willę otaczał zapuszczony ogród, a dalej - uprawne niegdyś pola. Rosło tam 

kilka samotn

ych palm i sosen ale nie było miejsca, w którym można by się ukryć. 

Nie da się podjechać niepostrzeżenie - stwierdził Alidor. Lord Gaethaa skinął głową i 

zwracając się do Cereba Ak-Cetee zapytał: 

Gavein przysięga, że nie wie o żadnych czarach, które broniłyby dostępu do tej nory. Co o 

tym sądzisz? Czarownik wpatrywał się w willę. 

Na  pierwszy  rzut  oka  nie  wydaje  się,  żebyśmy  mieli  do  czynienia  z  jakimiś  czarami. 

Myślę, że zastaliśmy Kane'a całkowicie bezbronnego. 

Mollyl  szeptał  coś  do  ucha  Janowi,  patrząc  na  Gaveina.  Jan  zaśmiał  się,  ostrząc 

jednocześnie swój hak o skórzane spodnie. 

-  Teraz, Gavein - 

powiedział Mollyl szyderczo - teraz widzę, że mówiłeś prawdę. Kane 

mieszka tutaj sam. Ale Jan twierdzi, że być może ukryłeś jednak coś przed nami. Może Kane 
trzyma tu ochronę osobistą, albo ma na swoich usługach jakieś czarodziejskie moce. Jesteś 
pewien Gavein, że powiedziałeś wszystko? Może jednak zmienisz zdanie? 

Gavein zbladł, zerkając na hak sterczący z janowego przegubu. 

- Milcz, Mollyl - 

rozkazał lord Gaethaa. - Ja mu wierzę. Ci ludzie są zbyt tchórzliwi, aby 

kłamać. Zresztą Cereb zapewnia, że Kane nie ma dla nas w zanadrzu żadnej niespodzianki. 
Mimo to musimy jednak pamiętać, z kim mamy do czynienia. Byli już tacy, których zniszczył, 

gdy atakowali w pr

zekonaniu, że jest bezbronny. Toteż nie sądzę, że wszedłszy tam zastaniemy 

go śpiącego smacznie, z głową opartą o opróżniony dzban wina. 

Czarownik zeskoczył na ziemię i zaczął odpakowywać dużą liczbę jakichś przedmiotów. 

Za chwilę dowiemy się na pewno, ale stracimy możliwość działania z zaskoczenia. 

Kane nie ma powodu sądzić, że go zaatakujemy - zauważył Alidor. 

No rzeczywiście, nie wyglądamy zbyt podejrzanie - powiedział ironicznie Cereb i schylił 

się, kontynuując pracę. Jego ruchy były pewne. Smukłe palce pracowały z zawodową rutyna. 
Cereb od wczesnej młodości był dobrze zapowiadającym się czarownikiem. Szukał kurateli 
któregoś ze starych mistrzów z Carsultyal. Biorąc udział w kilku wyprawach lorda Gaethaa, 
zdobył bogactwo i doświadczenie. 

Ostrożnie  napełnił  wodą  miedzianą  czarę,  dodając  kilka  kropel  oleistego  płynu, 

pochodzącego  z  trzech  małych  flaszek.  Posypał  opalizującą  powierzchnię  cieczy  jakimś 
proszkiem.  Przykucnąwszy,  zaintonował  pieśń.  Powierzchnia  wody  pozostawała  zamglona. 
Nagle ukazał się mały, czerwony ogienek, skaczący w pobliżu środka czary. Ciecz zamigolata 

background image

przez chwile i eksplodowała tysiącami płomyków. Na moment rozjarzyła się ponuro jakimś 
światłem, po czym wszystko zgasło. 

Cereb wytarł ręce o płaszcz. 

Tak  jak  powiedziałem,  nic  -  wyjaśnił.  -  Wszystkie  magiczne  siły  związane  z  willą 

odbiłyby się w powierzchni cieczy. Jak widzieliście, jedyną odpowiedzią było to karmazynowe 
światło. Według mnie, reprezentowało ono samego Kane'a, który - jeśli wierzyć legendom - 
dysponuje  dostateczną  mocą,  aby  wywołać  taki  elekt.  Zastaliśmy  więc  Kane'a  całkowicie 
bezbronnego. Mówi się o nim, że jest dobrym czarownikiem, lecz o ile wiem, nie zawarł nigdy 
paktu  z  żadnym  bogiem  ani  demonem.  A  to  oznacza,  że  nie  może  się  spodziewać 

natychmiastowej pomocy ze 

strony tajemnych sił. Jeżeli czarównik, nawet dobry, nie może 

wezwać bóstwa, z którym zawarł przymierze, to potrzebuje wiele czasu, wysiłku i środków 
materialnych, aby rzucić skuteczny czar. Magia nie polega na tanich, szarlatańskich chwytach, 
wymagających  jedynie  zręczności  palców  i  odróbiny  dymu.  Kane  zaś  nie  ma  przy  sobie 
żadnych magicznych przedmiotów. Jest cały w pańskich rękach, milordzie. 

Dziękuję, Cereb - uśmiechnął się Lord Gaethaa. Sprawdzimy teraz twoje słowa. Będziemy 

działać tak, jakby Kane nie wiedział, że go szukamy. Droga do zewnętrznego muru wiedzie 
obok  wejścia  do  willi.  Pojedziemy  nią  udając,  że  opuszczamy  Sebbei,  zajęci  własnymi 
sprawami.  Przystaniemy  przy  wejściu.  Kane  nie  powinien  nic  podejrzewać,  aż  do  tego 

momentu. Sforsowanie bram

y  nie  będzie  problemem.  Mollyl,  Jan  i  Bell  pojadą  ze  mną  z 

przodu, za nimi Sed Missa i Alidor. Anmuspi i Cereb będą pilnować tyłów. Cereb, liczę, że 
będziesz czujny. Ty, Gavein, możesz odejść. 

Burmistrz patrzył za nimi ponuro. Pogładził palcami swą szyję jakby z zadowoleniem, że 

pozostała nietknięta i podążył z powrotem, mrucząc coś pod nosem. 

Lord Gaethaa powoli prowadził swoich ludzi, z rzadka tylko spoglądając na willę. Dron 

Missa  grał  z  Mollylem  w  wyimaginowaną  grę  w  kości,  a  Jan  narzekał  głośno,  że  dwaj 
mężczyźni oszukali go przy podziale wygranej. 

Podjechali  bliżej.  Wewnątrz  nie  było  widać  żadnego  ruchu.  Wydawało  się  jednak 

niemożliwe, aby Kane ich nie obserwował. Czyżby coś podejrzewał? 

Nagle  dał  się  słyszeć  głośny  syk.  Beli  jęknął  i  spadł  z  siodła.  Z  jego lewego ramienia, 

przebitego strzałą, popłynęła krew. Przerażony koń stanął dęba. A więc Kane ich oczekiwał! 
Lord Gaethaa odwrócił się w siodle by wydać rozkaz, kiedy druga strzała rozpruła powietrze w 
miejscu, z którego właśnie się odsunął. Zaskoczony dokładnością i szybkością strzału, wódz 
powtórnie zdał sobie sprawę, że nie zdołają się ukryć. 

background image

Wycofać  się  -  ryknął,  gdy  jego  ludzie  rozjechali  się  w  pośpiesznym  poszukiwaniu 

schronienia. - 

Wycofać się z zasięgu strzału, szybko. 

Trzecia strzała otarła się o pancerz Alidora. Porucznik zaklął i przylgnął do szyi swojego 

konia. Na szczęście został uderzony tylko drzewcem i nie doznał szwanku. Dokładny strzał 
nawet z tej odległości mógł uszkodzić pancerz. Czwarta strzała przemknęła tuż przed Dronem 
Missą. 

B

eli trzymał się w siodle aż do chwili, gdy znów znaleźli się pod palmami. Wówczas zsunął 

się i usiadł pod drzewem, pozwalając Sedowi zbadać ranę. 

Nie  jest  źle,  jeśli  jest  w  stanie  tak  kląć  -  powiedział  poważnie  Missa.  -  Tylko kilka 

centymetró

w od serca. Dlaczego kazał pan zawrócić, milordzie? 

Lord Geathaa ponuro patrzył na willę. 

Nie chcę stracić jeszcze kilku ludzi. Kane jest dobrym strzelcem, a my nie mamy żadnej 

osłony.  Zauważyliście,  że  nie  strzela,  od  razu.  Czeka,  aż  podjedziemy  zupełnie blisko. Nie 
warto  teraz  ryzykować  drugiego  podejścia.  Zaraz  zrobi  się  ciemno.  Podejdziemy  go,  gdy 
światło będzie za słabe, żeby dobrze wycelować, ale zbyt silne, by Kane zdołał zbiec. Anmuspi, 
możesz posłać tam płonącą strzałę, która go wykurzy z willi? W otwartym polu dorwiemy go od 

razu. 

Łucznik namyślił się. 

Dach jest drewniany. Mogę podjechać bliżej i zasypać go tyloma strzałami, iloma pan 

sobie życzy. To łatwy cel, więc mogę strzelać z bezpiecznej odległości. Żadna kusza nie ma 
takiego  zasięgu,  jak  ciężki  łuk.  Oczywiście  jeśli  nie  liczyć  tych  idiotycznie  wyglądających 
wielkich machin, których naciągnięcie zajmuje silnemu mężczyźnie pięć minut. 

Świetnie, więc wykurzymy go stamtąd ogniem - powiedział lord Gaethaa. 

Anmuspi Łucznik ruszył w kierunku willi. Zsiadłszy z konia w pobliżu kępki palm, owinął 

kilka  strzał  paskami  materiału  nasączonego  żywicą  i  skrzesał  ogień.  Napiął  łuk.  Pierwsza 
strzała spadła na dach, druga - niecały metr od niej. Płonęły smętnie, najwyraźniej nie zdolne do 

podpalenia belek

. Trzecia próba zakończyła się podobnie. 

- Strzelaj w okno, Anmuspi - 

krzyknął Alidor. Łucznik skinął głową i namierzył cel. Dwie 

kolejne strzały wpadły do środka przez otwarte okno, a trzecia utkwiła w ścianie nieopodal. 
Tym  razem  ujrzeli  kłęby  dymu  wydobywające  się  z  wnętrza  willi.  Dron  Missa  cieszył  się 
głośno. 

Anmuspi po raz siódmy napinał łuk, gdy strzała pochodząca z kuszy przebiła mu serce. 

Ostatni ognisty pocisk pofrunął w niebo, zakreślając świetlisty łuk w zapadającym zmroku. 

background image

- Niech to diabli! - 

krzyknął lord Gaethaa, patrząc na leżące na ziemi ciało łucznika. - Zginął 

wspaniały człowiek. Jeszcze jedna zbrodnia na konto Kane'a. 

Beli będzie żył, ale jest chwilowo niezdolny do walki - stwierdził Alidor. - Zostało nas 

siedmiu. 

Siedmiu, żeby go wygonić z willi - powiedział z namysłem lord Gaethaa. - Wciąż jest to 

chyba najlepsza strategia. Gdy zrobi się ciemniej, zaatakujemy. Rozproszymy się i pojedziemy 
szybko przy słabym świetle. Jeden człowiek nie pokona siedmiu. Kane może zabić jeszcze 

kilku z nas, ale dostaniemy go i tak. 

Cereb Ak-

Cetee  od  kilku  minut  pocierał  w  zamyśleniu  twarz.  Teraz  roześmiał  się  jak 

uczniak i oświadczył wesoło. 

Być może Kane nie będzie już stawiał oporu, milordzie. Znam zaklęcie, które powinno 

stępić mu kły i zdążę je wypowiedzieć, zanim zrobi się zupełnie ciemno. 

Znalazłeś świetny moment, żeby sobie o tym przypomnieć! - wybuchnął Alidor. - Cóż 

wstrzymywało cię przed powiedzeniem tego wcześniej? 

Pamiętaj, że jesteś porucznikiem, Alidorze i mnie zostaw sprawy magii - warknął Cereb. - 

W prostych słowach dla prostego umysłu chcę ci powiedzieć, że sztuka czarnoksięska ma swoje 
prawa i ograniczenia. Jak wiesz, nie zawarłem paktu z żadnym bogiem, bo gdybym to zrobił, 
nie  traciłbym  teraz  czasu  na  włóczenie  się  z  wami.  Nie  mając  boskiej  protekcji  muszę 
posługiwać się czarną magią, a to oznacza przede wszystkim, że potrzebuję czasu i wysiłku, aby 
wypowiedzieć skuteczne zaklęcie. Fakt, ze nie posiadam żadnego włosa, paznokcia, żadnego 
kawałka  ciała  Kane'a  ani  przedmiotu  jego  osobistego  użytku  uniemożliwia  zastosowanie 
większości zaklęć. Nigdy nawet go nie widziałem i możemy tylko żywić nadzieję, że to właśnie 
on znajduje się w willi. Dodaj do tego fakt, że Kane sam jest czarownikiem i może zablokować 
większość moich wysiłków swoją własną mocą. Powiedz teraz, co mi pozostaje? 

W porządku, przepraszam - ustąpił Alidor. - Więc co miałeś na myśli? W oczach Cereba 

Ak-

Cetee ukazał się szyderczy błysk. 

Znam proste zaklęcie, powodujące paraliż. Mogę zdekoncentrować jego działanie tak, aby 

objęło wszystkich znajdujących się w willi, osłabi to jednak poważnie jego moc i Kane może 
zneutralizować  je  zupełnie.  Jest  on  prawdopodobnie  w  stanie  siłą  woli  oprzeć  się  efektom 
zaklęcia. Niezależnie jednak od tego, czy tak się stanie, czy nie, czar będzie stopniowo niszczył 
jego siły, chociaż nie unieruchomi go całkowicie. Nie mówiłem o tym wcześniej bo sądziłem, 
że jego wiedza jest zbyt wielka, aby zaklęcie miało nad nim władzę. Teraz nie jestem już tego 

background image

pewien.  Wątpię,  czy  przedsięwziął  jakiekolwiek  środki  obrony.  W  każdym  razie  mogę 
spróbować. Jeśli to nie pomoże, to nie stanie się w każdym razie nic gorszego. 

Wypowiedz zaklęcie, Cereb - rozkazał lord Gaethaa. - Jeśli zdołasz unieruchomić choćby 

tę kuszę, to Kane trafi prosto w moje ręce. 

Kane patr

zył  w  kierunku  miejsca,  gdzie  ukryli  się  napastnicy.  Zapadające  ciemności 

utrudniały mu widzenie w daleko mniejszym stopniu, niż normalnemu człowiekowi. 

Zdaje się, że zrezygnowali z pomysłu z płonącymi strzałami. Chyba chcą teraz zaatakować 

wspólnie. Dob

rze, że udało się ugasić pożar. 

Delikatnie  gładził  swoją  kuszę.  Wykonano  ją  według  jego  własnego  pomysłu  i  Kane 

wysoko ją cenił. 

To dobra broń, choć wątpię, czy wielu potrafiłoby się nią posługiwać. Zbyt wiele czasu 

zabiera naciągnięcie jej i wycelowanie, chociaż ostatni strzał jeszcze raz dowiódł jej wartości. 
Gdybym miał łuk tego zabitego, wystrzelałbym ich wszystkich, zanim zdążyliby przejść przez 
tę polanę. 

Zwrócił się do Rehhaile. 

Co robią teraz? 

Jej  twarz  była  pobrudzona  sadzą  -  Rehhaile  pomagała  Kane'owi  gasić  pożar.  Ostrożnie 

połączyła swój umysł z napastnikami. Unikając kontaktu z tymi, których myśli tak ją przeraziły, 
zespoliła  się  z  Alidorem.  Z  tej  odległości  była  w  stanie  odebrać  jedynie  mglisty  obraz 
impulsów, jakie przebiegały w jego mózgu. 

Trudno coś powiedzieć, Kane. Ten, którego trafiłeś na początku, żyje. Zdaje się, że nie są 

gotowi do ataku. Kilku patrzy w naszym kierunku, a inni - 

na kogoś, kto robi coś... nie potrafię 

powiedzieć co. Kane... to jest ten, którego najbardziej się boję... Ten, który wie, że jestem ślepa. 
Wydaje mi się, że jest czarownikiem. Nigdy więcej nie chcę dotknąć jego myśli. 

Czarownik. Jak gdyby atak bandy najemników to było jeszcze mało - złościł się Kane. - 

Słyszałem o pewnym szaleńcu imieniem Gaethaa, który trzyma w swoim oddziale czarownika. 
Może  to  właśnie  Gaethaa  zadał  sobie  tyle  trudu,  żeby  mnie  wytropić.  Jest,  jak  słyszałem, 
wystarczającym fanatykiem, aby zrobić coś takiego. Chociaż on zazwyczaj prowadzi ze sobą 
niewielką armię, 

Z niepokojem spojrzał na ciemniejące niebo. 

Nie będą czekać, aż zrobi się całkiem ciemno. Ruszą, gdy tylko brak światła uniemożliwi 

mi wystrzelanie ich w otwartej przestrzeni. Bez problemu przejdą przez ogród. Spróbuję wybić 
ich  pojedynczo  w  sieni.  Nie,  na  pewno  spodziewają  się  tego  i  otoczą  mnie  z  dwóch  stron 

background image

jednocześnie.  Do  diabła,  chciałbym  wiedzieć,  co  potrafi  ten  czarownik.  Rehhaile,  możesz 
spróbować wejść w jego umysł na tak długo, aby... 

Rehhaile krzyknęła w panice. 

Kane, coś niedobrze! Tracę przytomność. Kane, czuję, że... - jej przerażony głos zamilkł, 

dziewczyna wyciągnęła ręce usiłując się czegoś przytrzymać i po chwili z głuchym łoskotem 
zwaliła się na podłogę. Jej ciało przebiegł dreszcz, jakby chciała się jeszcze podnieść, ale rysy 
twarzy zastygły już w wyrazie panicznego lęku. 

Kane walczył, aby utrzymać się na nogach. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, a mięśnie 

stały się ciężkie jak z ołowiu. Z przerażeniem uświadomił sobie, że jest to wpływ zaklęcia, 
przeciwko  któremu  nie  potrafił  się  obronić.  Istniało  wprawdzie  kontrzaklęcie,  znane  nawet 
trzeciorzędnemu czarownikowi, ale on nie miał już czasu, aby je  wypowiedzieć.  Bronił  się 
desperacko. Ociekając potem, próbował rozruszać skamieniałe mięśnie. Jedynym ratunkiem 
było wyjście poza zasięg działania czarów. Chwiejnym krokiem podszedł do schodów, całą siłą 
woli  przeciwstawiając  się  niemocy.  Na  pierwszym  stopniu  stracił  równowagę  i  jak  pijany, 
sturlał się aż na parter. Z ustami półotwartymi w trupim uśmiechu, przetoczył się do tylnych 
drzwi. Słyszał już tętent końskich kopyt. Przecisnąwszy się przez drzwi zamknął je kopnięciem. 
Jezioro było jedyną szansą ucieczki lub śmiertelną pułapką, jeżeli nie zdoła utrzymać się na 
wodzie.  Na  przemian  tocząc  się  i  czołgając  na  brzuchu  zmierzał  w  stronę  brzegu.  Głosy 
jeźdźców przybliżyły się, lecz uciekinier nie widział, czy dostrzeżono go w ciemnościach. W 
końcu dopełznął do jeziora. Słyszał teraz, jak napastnicy forsują frontową bramę. Zostało tylko 
kilka metrów. Kane stoczył się po pochyłości brzegu. Przez chwilę czołgał się w mule, próbując 
dotrzeć do głębszego miejsca. Oplotła go zimna masa wody, ciężki miecz ściągał w dół. Z 
trudem łapiąc oddech, odepchnął się od brzegu. Miał nadzieję, że na głębszej wodzie uda mu się 
popłynąć.  Był  dobrym  pływakiem,  ale  ciężar  jego  ciała  utrudniał  swobodne  poruszanie  się 
nawet  w  bardziej  sprzyjających  warunkach.  Z  najwyższym  wysiłkiem  uniósł  głowę,  aby 
zaczerpnąć powietrza. Stwierdził z ulgą, że jest już dość daleko od brzegu, a napastnicy zajęci 
są na razie przeszukiwaniem willi. 

Działanie czaru zdawało się słabnąć. Z każdym kolejnym ruchem ramion szło mu łatwiej. 

Ciemne plamy przed oczami nie przesłaniały już pola widzenia. Woda i odległość osłabiły siłę 
zaklęcia.  Prawdopodobnie  czarownik  zdjął  czar  z  willi  teraz,  gdy  jego  towarzysze  byli  w 
środku.  Jakkolwiek  było,  Kane  czuł,  że  wracają  mu  siły.  Odgarnął  wodę  sprawnymi 
uderzeniami, płynąc tuż pod powierzchnią ciemnego jeziora. Z tyłu za nim jego prześladowcy z 

background image

rosnącą złością przetrząsali willę i ogród. Kiedy zorientują się, którędy uciekł ich niedoszły 
jeniec, będzie już za późno na pogoń. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

VI 

MIECZ ZIMNEGO ŚWIATŁA 

 

Lord Gaethaa wpadł w furię, gdy stało się jasne, że Kane uciekł. W willi znaleźli jedynie 

Rehhaile wciąż jeszcze uśpioną. Przeszukując ogród, trafili na ślady człowieka, czołgającego 
się w kierunku jeziora. Krzyżowiec rozkazał swoim ludziom objechać jezioro dookoła. Teraz 
jednak zupełne ciemności nie pozwalały niczego dostrzec w gęstych zaroślach. Kane zniknął 
bez śladu. 

Ze wstrętnym uczuciem niespełnienia powrócili do karczmy Jethranna. Rehhaile związali i 

zabrali ze sobą, gdyż lord Gaethaa miał nadzieję wydobyć z niej jakieś ważne informacje. 

Może utonął - powiedział Dron Missa. - Jeśli zaklęcie Cereba było tak skuteczne, Kane nie 

był w stanie płynąć. Ale wtedy nie mógłby także doczołgać się do jeziora. 

Nie  będziemy  robić  o  to  zakładów  -  Mściciel  zmarszczył  brwi  i  nerwowo  szarpał 

koniuszki wąsów. - Missa, do diabła, przestań nudzić, muszę się skupić. 

Dron Missa umilkł. Położył na stole swój krótki miecz i zaczął nerwowo bębnić w blat. 

- Co teraz? - 

zapytał Jan. 

- Dobre pytanie - 

odpowiedział ironicznie lord Gaethaa - nie możemy zrobić niczego do 

rana, a wtedy Kane będzie już wiele mil stąd. Nie ma sposobu, żeby go zatrzymać. Możemy 

tylko o

patrywać ranę Bella i próbować wytropić Kane'a po śladach, gdy zrobi się jaśniej. Co z tą 

dziewczyną? - zapytał Alidora, który usiadł obok niego. 

Jakaś zwariowana historia, ale wszyscy mówią mniej więcej to samo. Nazywa się Rehhaile 

i  jest  tą,  o  której  Gavein  powiedział,  że  spędzała  dużo  czasu  z  Kane'em.  Była  chyba  jego 
kochanką, chociaż podobno idzie z każdym, kto tego chce. Mieszka w Sebbei od urodzenia, 
rodzinę straciła podczas zarazy. Zafascynował ją Kane, więc przez większość czasu mieszkała 

u niego. 

Ludzie uważają ją za czarownicę. Mówią, że jest ślepa od urodzenia, ale obdarzona jest 

jakimś  drugim  wzrokiem.  Mówi  się,  że  potrafi  przeniknąć  czyjś  umysł  i  patrzeć  czyimiś 
oczami. Podobno umie czytać w myślach. Wypróbowałem ją i zdaje się, że to prawda. 

Lord Gaethaa pokiwał głową. 

Czarownica z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Cereb mówił mi o tym, on pierwszy ją 

zauważył.  Dobre  towarzystwo  dla  Kane'a.  Oczywiście  wyczuła  nasze  zamiary,  kiedy 
spotkaliśmy ją na ulicy i uciekła, żeby ostrzec swego kochanka. Przeklęty pech. 

Co z nią zrobimy? - spytał Jan. 

background image

Jutro zdecyduję. Ona może się nam jeszcze przydać, więc póki co ją zatrzymamy. Poza 

tym jako wspólniczka tego diabła zasługuje na śmierć. 

Więc chyba możemy się z nią trochę zabawić - mruknął Mollyl. 

Przez nią straciliśmy Kane'a - powiedział zimno lord Gaethaa. -  Ale  nie  bądźcie  zbyt 

brutalni, będę jej później potrzebował. Zdaje się, że nie wie niczego ważnego, ale nigdy nie 

wiadomo. 

Nawet jeśli musi umrzeć, to czy wolno nam ją tak po prostu zgwałcić? - sprzeciwił się 

Alidor. - 

Zadawać jej bezcelowe tortury? 

Przecież to jej zawód, Alidorze - zaśmiał się Dron Missa. 

Gdy wszyscy wyszli, Alidor został na swoim miejscu obok lorda Gaethaa. Wino stało przed 

nim nietknięte. Jego dolna warga lekko drżała, jak gdyby na usta cisnęły mu się jakieś słowa, 
które wolał przemilczeć. Lord Gaethaa zauważył zły nastrój porucznika. Wysoko sobie cenił 
współpracę Alidora. Spodobała mu się jego młodzieńcza odwaga i inteligencja, gdy poznali się 

przed prawie dwoma laty. 

Alidor nie miał jeszcze wtedy dwudziestu lat i dużo starszy Gaethaa 

traktował go jak młodszego brata. Wiedział, że zawsze może liczyć na młodego porucznika i 
często  zasięgał  jego  rady  w  sprawach  strategii.  Lord  Gaethaa  wiedział,  że  podczas  gdy 
większość  żołnierzy  uczestniczyła  w  jego  misjach  dla  złota,  przygody,  zemsty  czy  innych 
osobistych powodów, Alidor hołdował tym samym, co jego dowódca ideałom. 

- Alidor - 

powiedział cicho Krzyżowiec. - Co jest? Coś cię gryzie od dobrej chwili. Widzę, 

jak to w tobie na

rasta.  Wiesz,  że  jeśli  coś  ci  się  nie  podoba,  nie  musisz  tego  przede  mną 

ukrywać. Wyrzuć to z siebie. 

Alidor przygryzł wargę i podniósł kubek z winem, unikając wzroku lorda Gaethaa. 

Nic  ważnego...  to  dziwne  -  zaczął  z  wysiłkiem  -  jakby  coś  wzbierało  we  mnie coraz 

bardziej. Nie wiem, może jestem zmęczony po tych wszystkich kampaniach. Nic określonego, 

ale... 

Lord  Gaethaa  patrzył  na  niego  niespokojnie  wiedząc,  że  za  chwilę  porucznik  powie 

wszystko. Skrytość nie leżała w jego charakterze. 

Chodzi o tę dziewczynę, Rehhaile... 

- Rehhaile? - 

zdziwił się lord Gaethaa. - Co cię niepokoi w związku z tą czarownicą? 

To nie chodzi tylko o nią, myślę o wielu rzeczach. Ona jest tylko przykładem. Bunt, jaki 

mieliśmy  na  granicy  Dermonte,  egzekucja  więźniów  Purpurowej  Trójki. Sposób, w jaki w 
zeszłym roku zajęliśmy miasto Burwhet, ci ludzie, których pozwoliłeś Mollylowi torturować, 
aby powiedzieli o planowanym ataku. Zakładnicy, których wymordował, kiedy... 

background image

Alternatywą  było  wycofać  się  i  pozwolić  tym  zbrodniarzom  odzyskać  kontrolę  nad 

szlakami  handlowymi.  Musiałem  wiedzieć,  kiedy  i  gdzie  uderzyć  podczas  pierwszej  bitwy. 
Życie tych kilku przestępców i zakładników nie było ważne wobec większego dobra, jakim 
było umożliwienie tysiącom ludzi bezpiecznej podróży przez te tereny. Burwhet mogło zostać 
odbudowane i rozwijać się po tym, jak zmietliśmy tych bandytów z powierzchni ziemi. To nie 
na więźniach wykonaliśmy  egzekucję,  lecz  na  wspólnikach  Czerwonej  Trójki,  splamionych 
potwornymi zbrodniami. Jeśli chodzi o tych, którzy zdradzili mnie na granicy Dermonte, to 
przecież każdy, kto kiedykolwiek nosił miecz, wie, że dezercja karana jest śmiercią. Inaczej nie 
sposób  byłoby  utrzymać  dyscypliny.  To  wszystko  już  za  nami,  Alidorze.  Ta  czarownica, 

Rehhaile  - 

mógłbym  przymknąć  oczy  na  jej  stosunki  z  Kane'em.  Ostatecznie  jest  młoda  i 

niedoświadczona. Ale ona ostrzegła go o naszym istnieniu i za tę zbrodnię musi zapłacić. Jeśli 
wzięlibyśmy  Kane'a  całkowicie  z  zaskoczenia,  a  tak  by  pewnie  było,  nasza  misja  byłaby 
wypełniona,  a  Anmuspi  żyłby.  Chociaż  głupotą  jest  myśleć,  że  można  zgładzić  Kane'a  bez 
żadnych przygód. Głupotą jest zastanawiać się, co mogło się zdarzyć. 

Z góry dobiegł ich bolesny kobiecy jęk w akompaniamencie wybuchów śmiechu. Alidor 

zadrżał. 

Dlaczego nie dać jej umrzeć w czystości, po co ją torturować? 

Ona jest nierządnicą, sam to powiedziałeś - lord Gaethaa wzruszył ramionami. - Nie dzieje 

się jej nic, co nie byłoby naturalne dla kobiety. Poza tym ci mężczyźni potrzebują rozrywki, 
przebyli ciężką drogę. Dajmy im się zabawić. 

Alidor wciąż był markotny. 

To  brzmi  logicznie.  Nie  twierdzę,  że  kiedykolwiek  posunęliśmy  się  do  stosowania 

nieludzkiej przemocy. Nie wiem, może mięknie mi kręgosłup. Wydaje mi się, że trzeba by 
zrobić trochę miejsca dla miłosierdzia. 

Odgarniając włosy z wysokiego czoła, lord Gaethaa odetchnął głęboko i poprawił się na 

krześle. Popatrzył gorzko na Alidora. 

Oczywiście, miłosierdzie. Pamiętasz jak kiedyś Reanist namawiał mnie, abym oszczędził 

tę dziewczynę, którą znaleźliśmy skutą w zaczarowanej wieży? Miejscowi protestowali, ale 
Reanist miał na nią oko, nalegał, twierdził, że ona jest tylko więźniem. Tej nocy jej pocałunki 
uśmierciły Reanista i pięciu innych dobrych żołnierzy, zanim mój miecz nie pozbawił jej życia. 
Nawet Cereb nie był pewny, z jakim rodzajem demona mieliśmy wtedy do czynienia. Albo 
wcześniej, gdy oszczędziliśmy członków rodziny Tirliego Selana i gdy się później okazało, że 
są gorszymi tyranami, niż ich wuj. Alidorze, to nie jest tak, jak myślisz. Zbyt wielu ludziom 

background image

pozwoliłem umrzeć od zatrutej krwi, wciąż prosząc chirurga, aby nie usuwał w całości źródła 
zakażenia. Trucizna rozprzestrzenia się. Nawet mały nowotwór urośnie i zniszczy najsilniejszy 
organizm. Jeśli najmniejsze zło ostanie się twoim egzorcyzmom, to spowoduje w przyszłości 

w

ięcej  jeszcze  cierpienia  niż  uprzednio.  W  walce  przeciw  siłom  zła,  fałszywe  miłosierdzie 

gorsze jest niż zły doradca. Jego konsekwencje mogą całkowicie zaprzepaścić idee, którymi się 

kieruje. 

Lord Gaethaa pobladł z emocji, oczy płonęły, krople potu wystąpiły mu na czoło. Mówił 

drżącym ze wzruszenia głosem. 

Nazywają mnie Krzyżowcem i ufam, że wart  jestem  tego  imienia.  Celem  mego  życia 

uczyniłem  krucjatę  przeciwko  złu,  krucjatę,  która  będzie  trwała,  póki  nie  zgaśnie  we  mnie 
ostatnia  iskra.  Jako  dziecko  słyszałem  legendy,  opowiadane  przez  żołnierzy  mojego  ojca. 
Słuchałem  też  czarnych  opowieści  o  obcych  krajach,  sterroryzowanych  przez  siły  zła. 
Przysiągłem sobie wtedy, że gdy dorosnę, nie będę marnował życia wśród uperfumowanych 
pasożytów  ze  szlacheckimi  tytułami.  Odwróciłem  się  od  ospałego,  dworskiego  bytowania  i 
wybrałem jazdę pod wiatr, z bojowym zawołaniem na ustach i mieczem w ręku. Od dzieciństwa 
przygotowywałem się do takiego życia. Najlepsi taktycy uczyli mnie sztuki prowadzenia bitew. 
Walkę wręcz trenowałem u najlepszych jej mistrzów. Nauczyłem się mówić i pisać w dwunastu 
językach. Najwięksi geniusze naszych czasów wykładali mi logikę i filozofię bo wiedziałem, że 
wprawdzie ręka trzyma miecz, ale to rozum kieruje jej ruchami, i że żaden sługa nie zastąpi 
moich własnych uszu i języka. Alidorze, dostrzegłem zimne światło dobra, rozsiewane przez 
prawdę,  praworządność  i  sprawiedliwość.  Zimne  światło,  które  rozprasza  ciemności  zła. 
Wszechświat opiera się na tych dwóch filarach: potędze dobra, świecącej czystym blaskiem, jak 
latarnia  morska,  i  dusznych  ciemnościach  zła.  W  chłodnej  potędze  dobra  zniknie  cień. 
Poprzysiągłem służyć temu chłodnemu światłu. Ślubowałem rozpruć ciemności mieczem jego 
szlachetnego  blasku.  W  tej  walce  nie  ma  miejsca  na  półcienie.  Ci,  którzy  nie  podążają  za 
zimnym światłem, są dziećmi mroku i muszą być i będą zniszczeni. I jeśli czasem moja krucjata 
wydaje ci się być pozbawiona miłosierdzia, to jest tak dlatego, że w tej walce nie może być 
niezdecydowania.  Chłodne  światło  rozproszy  wszystkie  ciemności,  nawet  jeżeli  będzie  to 
kosztowało  życie  tysięcy  ludzi.  Ich  cierpienie  jest  mało  znaczącą  ceną  ostatecznego 
zwycięstwa. 

Alidor słuchał, porwany siłą tej przemowy, niepewny, czy służy świętemu, czy szaleńcowi. 

Lord Gaethaa milczał przez kilka minut, aż Alidor wyrwał go z transu. 

Przykro mi, milordzie, że okazałem się niegodny zaufania, jakie pan we mnie pokładał. 

background image

Lord Gaethaa wstał z łagodnym uśmiechem. 

Dlaczego przepraszasz? Twoje wątpliwości są zrozumiałe, a miłosierdzie jest bezcenną 

za

sadą wtedy, gdy jest pożądane. Twoje uczucia są na niewłaściwym miejscu, to wszystko. 

Mam  nadzieję,  że  zrobiłem  coś,  aby  usunąć  twoją  rozterkę.  Musisz  pamiętać,  że  jesteśmy 
jedynie  nieskończenie  małym  oddziałem  w  kosmicznej  walce  między  sprzecznymi  siłami. 
Miękkość serca nie jest tu miłosierdziem, lecz niewybaczalną głupotą. No, zrobiło się późno, a 
musimy ruszyć o świcie. Idę przespać się trochę i tobie radzę to samo. Jesteś wyczerpany, rano 
wiele spraw ci się wyjaśni. 

Alidor odprowadził swego pana wzrokiem. Rozumiał teraz wszystko lepiej. Nie był śpiący. 

Wciąż  odczuwał  dziwny  niepokój,  przeżuwał  swoje  myśli,  wolno  popijając  wino.  Sen  nie 
przychodził  być  może  dlatego,  że  ilekroć  próbował  zamknąć  oczy,  wyraźniej  słyszał  płacz 
dochodzący z pokoju na górze. Gdy inni już dawno zaspokoili swoje pożądanie, Alidor także 
poszedł do Rehhaile. 

Był  już  prawie  świt,  gdy  zaczął  zakładać  koszulę  i  spodnie.  Rehhaile  nie  spała,  leżała 

odwrócona w jego stronę. Jej niezwykłe, niewidzące oczy były czerwone od łez. Purpurowe 

si

ńce pokrywały w wielu miejscach jej smagłą skórę. Na plecach widniały czerwone pręgi po 

uderzeniach bata. Alidor pomyślał, że w porównaniu z innymi kobietami, z którymi Mollyl się 
zabawiał,  ta  była  prawie  nienaruszona.  Wyglądała  na  bardzo  nieszczęśliwą  i  Alidor  miał 

wyrzuty sumienia. 

Nie sprawiała wcale wrażenia nierządnicy. Nie była twarda, nie miała zawodowej rutyny. 

Porucznika naszła dziwna myśl, że zgwałcił jedyną osobę, która go kochała. Nie mógł pozbyć 
się wstrętnego uczucia zdrady. 

Rehhaile  przeciągnęła  językiem  po  nabrzmiałych  wargach.  Wiedziała  o  jego  poczuciu 

winy. 

Nie  smuć  się,  byłeś  przynajmniej  bardziej  uprzejmy  niż  tamci.  Alidor  mruknął  coś  i 

zaproponował jej kubek wina. 

Co stanie się ze mną? - zapytała. 

Nagle  zrobiło  mu  się  niewygodnie.  Odpowiedział  niezobowiązująco,  że  lord  Gaethaa 

jeszcze nie zadecydował. Ostrożnie usiadła i dotknęła posiniaczonego brzucha. 

Dlaczego to zrobiłeś? - jęknęła. 

Alidor spojrzał w inną stronę. Mógł jej powiedzieć, że nie zasługiwała na nic lepszego, bo 

sprzymi

erzyła się z diabłem, ale takie słowa wydały mu się jakieś nierzeczywiste. 

background image

Zrobiłaś  głupstwo,  pomagając  Kane'owi  w  ucieczce.  Sprzeciwiłaś  się  w  ten  sposób 

sprawiedliwości, a za to trzeba ponieść karę. 

Czy gwałt na mnie był aktem sprawiedliwości? Myślisz, że zasługiwałam na to, co mi 

zrobiliście? 

Alidor szukał w głowie odpowiedzi, gdy jakiś krzyk dobiegł od strony stajni. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

VII 

RANIONY TYGRYS 

 

 

Kane nie opuścił Sebbei. Odzyskując siły, przepłynął jezioro i ukrył się wśród wysokich 

trzcin, gdy ludzie lorda Gaethaa brodzili w wodzie, prowadząc bezowocne poszukiwania. Kane 
widział z ukrycia jak napastnicy wracają do Sebbei. Bezszelestnie pobiegł za nimi do karczmy 
Jethranna. Szedł jak zjawa, a w jego oczach odbijała się śmierć. Nie zamierzał uciec od swoich 
prześladowców. Ośmieszyli go. Był tak pogrążony w apatii, że prawie im się to udało. Teraz 
jednak krew się w nim zagotowała. 

Przyczajony w ciemności, na zewnątrz karczmy, Kane pilnie patrzył i nasłuchiwał, pragnąc 

dowiedzi

eć się czegoś więcej o napastnikach. Rozpoznał tylko Seda Dosso. W pewnej chwili 

usłyszał nazwisko Gaethaa. Wtedy zrozumiał przyczynę napaści. 

Gaethaa Mściciel - a więc postanowił w końcu włączyć Kane'a w poczet ofiar swej krucjaty. 

Kane usiłował przypomnieć sobie wszystkie, zasłyszane niegdyś informacje o tym człowieku. 
Widoki  nie  były  zachęcające.  Gaethaa  był  niebezpiecznym  przeciwnikiem,  człowiekiem  o 
ogromnej odwadze, dobrym żołnierzem i błyskotliwym strategiem. Miał jedną z najlepszych 

prywatnych armii 

w całym cywilizowanym świecie. 

Ośmiu  ludzi,  zawodowców,  plus  czarownik.  Ten  ostatni  był  chyba  owym  młodym 

Tranodelczykiem,  o  którym  Kane  trochę  słyszał,  członkiem  klanu  Cetee,  jednym  z 

najzdolniejszych - po upadku Carsultyalu - 

adeptów czarnej magii. Siły zbyt przeważające, aby 

zaatakować bezpośrednio. Należało działać w bardziej subtelny sposób. 

Kane czekał na okazję. Do jego uszu dobiegały krzyki gwałconej Rehhaile. Przed świtem 

ukrył się w stajni. Chciał zaatakować ludzi lorda Gaethaa podczas snu, lecz kilku z nich w ogóle 
się nie położyło. Poniechawszy więc tego zamiaru, Kane wspiął się na ciemne poddasze i czekał 
na rozwój wypadków. Najwyraźniej Krzyżowiec wierząc we własne siły, sądził, że Kane wciąż 
ucieka. Ukryty w cieniu zbieg czuł się w miarę bezpieczny. Noc była zimna, a Kane jeszcze 
mokry i oblepiony błotem po przymusowej kąpieli w jeziorze. Zawinął się w derki i zakopał w 
sianie. Wprawdzie w derkach roiło się od pcheł, ale przynajmniej były ciepłe. 

Tuż przed świtem jego czujność została nagrodzona. Jakiś człowiek potykając się wszedł 

do  stajni.  Kane  rozpoznał  Seda  Dosso.  Rabuś  nie  spał  przez  większą  część  nocy  i  teraz 
przeklinał lorda Gaethaa za to, że kazał mu doglądać koni. Chwiejnym krokiem przechodził od 
jednego do drugiego, sprawdzając, czy każdy ma dość ziarna i wody. Skończywszy obchód, Sed 
postawił latarnię na beczce i zaczął ponuro wgapiać się w stertę siodeł i uprzęży. Zdecydował, 

background image

że  jest  dość  czasu,  żeby  się  jeszcze  zdrzemnąć.  Z  westchnieniem  ułożył  się  na  podłodze  i 
zamknął oczy. Kane uważnie obserwował przywódcę lormańskich bandytów. Miał doskonałą 
okazję, aby pozbyć się jednego ze swych wrogów, lecz wyłaniało się tu kilka problemów. Kane 
miał przy sobie miecz i sztylet, ale były one w tej chwili bezużyteczne. Aby dosięgnąć Seda, 

musia

ł zejść po drabinie, co narobiłoby hałasu. Pozycja, w jakiej ułożył się bandyta, czyniła go 

trudnym  celem,  jeśli  Kane  chciałby  rzucić  sztyletem.  Nie  było  możliwości,  żeby  zabić  go 

szybko i cicho, a po pierwszym krzyku Seda ludzie lorda Gaethaa natychmiast otoczyliby 

stodołę. 

Kane  powoli  uwolnił  się  z  derek.  W  kącie  leżał  zwinięty  sznur.  To  była  jakaś  szansa. 

Ostrożnie przeczołgał się przez poddasze, bacznie obserwując uśpionego Seda. Grube deski 
nawet  nie  zaskrzypiały,  spomiędzy  belek  posypało  się  tylko  trochę  piachu  i  słomy.  Kane 
obawiał się, że może to obudzić Seda. 

Człowiek pustym lekko chrapał. Kane podniósł się z podłogi i sięgnął po sznur. Na dworze 

zaczęło szarzeć, ale na poddaszu było jeszcze całkiem ciemno. Ludzie lorda Gaethaa mogli 
nadejść w każdej chwili. Kane czuł, że czas ucieka. Sprawnie zawiązał jeden koniec sznura w 
ruchomą  pętlę,  robiąc  w  ten  sposób  całkiem  niezłe,  konopne  lasso.  Stał  pewnie  na  krańcu 
poddasza, patrząc na uśpionego bandytę. Przygotowywał się do rzutu. 

- Sed. Sed Dosso! - zaw

ołał przyciszonym głosem. - Wstawaj! 

Lormańczyk drgnął, na wpół przez sen uniósł głowę i rozejrzał się niepewnie. 

- Co jest? 

Kane rzucił lasso. Dokładnie wycelowana pętla spadła na głowę Seda i zacisnęła się na jego 

szyi. Sed zdążył wydobyć z siebie cienki pisk, a potem sznur zdławił mu oddech. Rozpaczliwie 
próbował się uwolnić, ale gwałtowne szarpnięcie podciągnęło go do góry. Kane zaklął. Mięśnie 
jego ramion i pleców uwypukliły się jeszcze bardziej, gdy podnosił zawieszonego na sznurze 
bandytę.  Szybko  przerzucił  sznur  przez  belkę  i  trzymając  za  wolny  koniec,  zeskoczył  na 
podłogę. Sed gwałtownie podjechał do góry. Swój koniec Kane przywiązał na dole. Wszystko 
to zajęło zaledwie kilka sekund. Sed patrzył wytrzeszczonymi oczami na swojego przeciwnika, 

który z

aśmiał się, pomachał mu ręką na pożegnanie i zniknął za tylnymi drzwiami. 

Kilka  minut  później  lord  Gaethaa  wszedł  ze  swoimi  ludźmi  do  stajni.  Rozejrzeli  się 

zdezorientowani, aż Jan wskazał na górę. Szybko opuścili Seda na ziemię. Lormańczyk miał 
złamany kark. Zanim umarł, zdążyli z układu jego ust odczytać imię Kane^. 

background image

-  Kane!  - 

krzyknął lord Gaethaa. - Byłem głupcem sądząc, że uciekł. Jak raniony tygrys 

wrócił, aby zapolować na myśliwych. Przeliczył się tym razem, bo nie musimy już tropić jego 
śladów. Wpadł w pułapkę. Cereb, czy możesz go odszukać? 

Czarownik wzruszył ramionami. 

- Zobaczymy - 

odpowiedział leniwie. 

Niedługo  później  Kane  zbytnio  się  nie  zdziwił  widząc,  jak  mury  Sebbei  zapalają  się 

błękitnym płomieniem. Z dachu jakiegoś pustego domu obserwował wybuch ognia. Nie było 
żadnej widocznej przyczyny pożaru, a ogarnięte płomieniami mury pozostawały nienaruszone. 
Kane rozpoznał działanie czarów i uśmiechnął się dziko. Tak, to potężne czary i on nie jest w 
stanie nic zrobić, ale także nie miał zamiaru uciekać, dopóki gra się nie skończy. 

Trzeba  było  coś  zrobić  z  tym  czarownikiem,  Kane  usiłował  sobie  przypomnieć  jakąś 

magiczną sztuczkę, którą mógłby się zrewanżować. W końcu, sfrustrowany, zdał sobie sprawę, 
że jego przeciwnik potrafi się obronić przed każdym zaklęciem dostępnym w obecnej sytuacji. 
Lord Gaethaa ochroni swojego pupila również przed zagrożeniami fizycznymi. Kane pożałował 
utraconej  kuszy.  Jak  dotychczas,  jedyną  bronią  jaką  znalazł  w  opuszczonych  domach,  była 
ciężka włócznia, przystosowana do walki wręcz i krótkich rzutów. Zrezygnowany, zszedł na 
dół, aby sprawdzić, dlaczego wrogowie jeszcze nie atakują. 

Na placu przed karczmą lord Gaethaa z towarzyszami patrzyli zafascynowani, jak Cereb 

Ak-

Cetee  wymawiał  długie  zaklęcie  nad  skomplikowanym  pentagramem. Nagle powietrze 

zafalowało i wśród dymu kadzideł pojawił się, pokryty kolorowymi łuskami, demon. Poraniona 
twarz Cereba rozjaśniła się w chłopięcym uśmiechu. Uwięziony w pentagramie demon spojrzał 
gniewnie do tym i kłapnął zębami, wypuszczając kłęby dymu. 

Nagle  garbata  poczwara  gwałtownie  wyciągnęła  łapy,  usiłując  zaatakować  czarownika 

pazurami. Nie udało jej się jednak przebić magicznej bariery - posypało się tylko kilka iskier. 

Cereb Ak-

Cetee zachichotał, słysząc ryk boleści. 

- Próbuj, niewolniku, i

le chcesz. Ten pentagram będzie cię trzymał, dopóki cię łaskawie nie 

uwolnię, a nie zrobię tego, aż nie przysięgniesz, że będziesz mi służył. 

Wezwałeś niewłaściwego sługę - odpowiedział demon chrapliwym głosem. - Ja dysponuję 

bardzo niewielką mocą. Uwolnij mnie i wezwij potężniejszego, który zrobi to, co każesz. 

Nie  bądź  taki  skromny!  Nie,  nie  wezwę  żadnego  z  twoich  braci.  Większa  ryba  może 

okazać się zbyt silna jak na moją sieć. Ale ty doskonale nadajesz się do tego, czego żądam. 
Ukrył  się  gdzieś  tu  przed  nami  pewien  człowiek  -  rozkazuję  ci  przyprowadzić  go.  Jest 
uwięziony, otoczyłem miasto kręgiem ognia. Moje zaklęcie pozwoli ci poruszać się po mieście, 

background image

mimo różnic między twoim a naszym środowiskiem. Masz go odnaleźć, to wszystko. Aby ci 

pomóc, postara

liśmy się o ten... 

- Patrzcie! - 

krzyknął Jan. - Tam jest Kane. Atakuje! Wszyscy odwrócili się gwałtownie - 

Kane celował w nich włócznią. 

Ukryj  się,  Cereb  -  rozkazał  lord  Gaethaa  -  mamy...  Kane  cisnął  włócznią.  Niezdarny 

pocisk  chwiejnym  lotem  zatoczył  łuk  nad  placem.  Kane  nie  celował  w  czarownika,  ani  w 
nikogo  z  ludzi.  Przy  tej  odległości  wysiłek  byłby  daremny.  Rzucił  w  pentagram.  Ostrze 
uderzyło  w  twardą  ziemię.  Włócznia  roztrzaskała  się,  przerywając  magiczny  krąg.  Demon 
wybuchnął nieludzkim śmiechem. Cereb jęknął w zwierzęcym strachu, gdy potwór zamknął go 
w swoim ohydnym uścisku. 

No i kto teraz będzie rozkazywał swojemu niewolnikowi? - zaryczał triumfalnie. 

Z piekielnym hałasem otworzyły się kosmiczne wrota, i po chwili zatrzasnęły się z hukiem, 

ucin

ając krzyk przerażenia i szyderczy śmiech. I tylko opary siarkowego dymu wskazywały 

miejsce, gdzie przed chwilą stali demon i czarownik. 

Gdy obecni otrząsnęli się z pierwszego szoku, nie było też śladu po Kanie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

background image

VIII 

ZGŁADZIĆ SŁUGĘ ZŁA 

 

 

Zostało ich sześciu. 

Bariera  ognia  upadła,  milordzie  -  powiedział  Alidor  -  czary  przestały  działać  wraz  ze 

śmiercią mistrza. Lord Gaethaa w zamyśleniu drapał się w brodę. 

Nieważne  -  powiedział.  -  Jest  oczywiste,  że  Kane  chce  zakończyć  całą  sprawę  tu,  w 

mieście. Teraz widać, że dorasta do poziomu legend, które o nim opowiadają. Najgroźniejszy i 
najsprytniejszy agent zła, spośród wszystkich, których postanowiłem pokonać. 

Na  jego  twarzy  odmalowała  się  ponura  satysfakcja.  Krzyżowiec  wszedł  do  karczmy. 

Jeźdźcy  z  ulgą  podążyli  za  nim.  Dron  Missa  przetrząsał  wszystkie  kąty  w  poszukiwaniu 
nietkniętej  jeszcze  poprzedniego  wieczoru  butelki  wina.  Głośnym  okrzykiem  zadowolenia 
obwieścił sukces. 

Pytanie, jak mamy go znaleźć w całej tej gmatwaninie - kontynuował lord Gaethaa. - Do 

diabła,  przestańcie  się  kłócić  nad  tym  winem!  Dajcie  mi  pomyśleć!  Jan,  powiedz  temu 
tchórzliwemu gospodarzowi, żeby przyniósł jeszcze parę butelek. Po tym, co widzieliśmy, wino 

dobrze nam zrobi. 

Ściągnął brwi i w zamyśleniu przygładził wąsy. Mollyl patrzył na związaną Rehhaile leżącą 

pod filarem. 

Kane miał oko na tę sukę. Może jeśli wyprowadzimy ją na zewnątrz i zabawimy się z nią 

trochę, to przyjdzie ją odbić. Jeśli ona nic nam nie może powiedzieć, to będzie chociaż dobrą 
przynętą. 

Lord G

aethaa  rozważał  tę  propozycję,  patrząc  pustym  wzrokiem  na  Rehhaile,  jakby 

nieświadomy jej przerażenia. 

Niech tak będzie - postanowił. 

Alidor poczuł skurcz w żołądku. Czarownica, nierządnica, jakiekolwiek były jej zbrodnie - 

oddawać ją Mollylowi, dla zaspokojenia jego chorych pożądań - to było zbyt wiele. 

- Milordzie - 

powiedział szybko - wydaje mi się całkowicie nieprawdopodobne, aby taki 

diabeł jak Kane, przywiązywał znaczenie do cudzego cierpienia. Propozycja Mollyla dałaby 

tylko Kane'owi czas na uciecz

kę lub realizację jakiegoś nowego pomysłu. 

Lord  Gaethaa  przytaknął  i  Alidor  poczuł  ogromną  ulgę.  Ujrzał  wyraz  wdzięczności  na 

twarzy Rehhaile i błysk nienawiści w oczach Mollyla. 

background image

Po  prostu  trzeba  przeszukać  wszystkie  domy,  jeden  po  drugim  -  podsumował  lord 

Gaethaa,  wstając  od  stołu.  -  Jest  nas  tylko  sześciu,  będziemy  więc  potrzebowali  pomocy 
mieszkańców  miasta.  Gavein,  chcę,  żebyś  zwołał  tu  wszystkich  mężczyzn  zdolnych  do 
noszenia broni! Będziemy systematycznie przeczesywać miasto, aż nie znajdziemy tego diabła. 

Gavein był bardzo znużony, ale w jego zachrypniętym głosie słychać było determinację. 

Proszę, milordzie, mówiłem już, że my w Sebbei nie chcemy uczestniczyć w pańskiej 

walce z Kane'em. Chcemy tylko... 

Wiem, chcecie rozsiąść się wygodnie i powoli umierać. Poświęcacie umieraniu więcej 

czasu  niż  ktokolwiek  ma  do  tego  prawo.  Możecie  pogrążyć  się  w  tym  swoim  słodkim, 
spleśniałym życiu, ale najpierw skończymy z Kane*em. Do tego czasu będę od was wymagał 
pełnej współpracy! 

Proszę wymagać, czego lord sobie życzy, ale nikt w Sebbei nie będzie słuchał pańskich 

wymysłów - powiedział Gavein przez zaciśnięte zęby. 

Lord Gaethaa zaklął w bezsilnej złości. 

Mollyl i Jan, przemówicie temu głupcowi do rozumu! Zmuszę ich wszystkich, aby nam 

pomogli! Zrobię to, nawet siłą! Ta banda próżniaków nie ośmieli się podnieść na nas ręki! 

Mollyl chwycił wątłego burmistrza, podczas gdy Jan pracowicie przykręcił hak do przegubu 

dłoni. 

Milordzie, nie może lord torturować tego człowieka tylko dlatego, że nie chce nam pomóc. 

Sprzeciwił się Alidor. Twarz Krzyżowca spochmurniała. 

Wiem, to godne pożałowania, ale jestem zmuszony. Gotów jestem poświęcić każdą ilość 

ludzi,  aby  zniszczyć  Kane'a,  ponieważ  w  ten  sposób  ocalę  większość  od  jego  potwornych 
zbrodni. W każdym razie Gavein i mieszkańcy Sebbei odmawiając pomocy, stanęli po stronie 
zła. Sami są sobie winni. 

Zdecydowanym krokiem wyszedł z pomieszczenia. 

Zostań  tutaj  z  tą  suką,  jeśli  jesteś  taki  wrażliwy,  Alidorze  -  zaproponował  Mollyl  z 

szyderczym uśmiechem. 

Jan, ty i Beli pomożecie mi. Mollyl, zbierz wszystkich. Zirytowany Alidor zmarszczył 

brwi i zamierzał wyjść, lecz Rehhaile zawołała go po imieniu. Zatrzymał się niezdecydowany i 
pomyślawszy,  podszedł  do  niej.  Z  zewnątrz  dochodziły  krzyki  mordowanego  człowieka i 
śmiech oprawców. 

Czy to samo stanie się ze mną? - zapytała. Alidor poczuł się winny. 

background image

Zrobię wszystko, żeby cię nie bolało - powiedział i natychmiast przeklął swoją nieczułość, 

widząc łzy w jej oczach. Do diabła, dlaczego w tej tak oczywistej sprawie dopuszczał do głosu 
osobiste uczucie? Co go obchodził los tej kochanki diabła? Jej życie nie znaczyło przecież nic 
wobec słusznego celu ich misji. Z trudem uprzytomnił sobie, że dla niej jej własny los znaczył 
najwięcej. Wyciągnął nóż. 

- W gruncie rz

eczy nie liczysz się zbytnio w całej tej historii. Twoje zbrodnie nie są dla nas 

tak istotne... - 

bąkał, niezdolny powiedzieć niczego, co w jego własnych uszach nie brzmiałoby 

głupio i niezdolny przestać mówić. Nóż powoli przecinał jej więzy- 

Rehhaile wsta

ła. 

- Puszczasz mnie wolno - 

powiedziała nieprzytomnie. 

Możesz wyjść tylnymi drzwiami, wszyscy są od frontu - mruknął przez zaciśnięte zęby. 

Dziewczyna zbladła. Alidor pomyślał o jej drugim wzroku i zdał sobie sprawę, że musiała 

czuć każdy detal wykonywanej na zewnątrz egzekucji. 

Odejdź od nich! Nie pasujesz do tych ludzi. W twojej duszy nie wygasły jeszcze ludzkie 

uczucia. 

Co masz na myśli? - zaprotestował. - Ci ludzie, to moi towarzysze broni w misji szerzenia 

dobra. Czasem jesteśmy zmuszeni stosować brutalne metody, ale naszym celem jest pomóc 
rodzajowi  ludzkiemu.  Bez  wahania  oddałbym  życie  za  lorda  Gaethaa.  To  najwybitniejszy 
człowiek naszych czasów. 

Zaśmiała się - a może był to jęk, Alidor nie miał pewności. Widział, jak spluwa z pogardą. 

-  Ty naz

ywasz  mnie  ślepą,  Alidorze?  Gaethaa  wielkim  człowiekiem?  Krzyżowiec, 

walczący z siłami zła. Gdy mieszkał tu Kane nie skrzywdził nikogo. Za to wy, od wczoraj, 
sterroryzowaliście miasto, zgwałciliście mnie, zdemolowaliście karczmę, znęcaliście się nad 

Gavein

em,  a  teraz  twój  wielki  człowiek  i  twoi  towarzysze  broni  -biją  go,  aby  zmusić 

mieszkańców Sebbei do posłuszeństwa rozkazom, które nic dla nich nie znaczą. 

- Ale to dla dobra wszystkich! - 

zaoponował gorąco Alidor. - Człowiek, którego szukamy 

jest jednym z najnikcze-mniejszych.... 

A czy wy jesteście lepsi? Czy Gaethaa jest świętym? Czy ludzie tacy jak Mollyl, Jan i Beli 

są bohaterami? Perwersyjni mordercy! Zwierzęta! Najemnicy, którzy zabijają dla pieniędzy i 
przyjemności. Alidorze, proszę, odejdź od nich teraz! 

Wynoś się stąd natychmiast - warknął - ja nie opuszczę lorda Gaethaa, 

Był zmieszany, ukrył głowę w ramionach, półleżąc na stole. Kroki Rehhaile oddalały się 

spiesznie, ale on ich już nie słyszał. 

background image

Minęły tysiące lat, nim lord Gaethaa zawołał go i Alidor wyszedł na zewnątrz oślepiony 

światłem. 

Stary  głupiec  już  nie  żyje  -  poinformował  go  Krzyżowiec.  -  Zresztą  zupełnie 

niepotrzebnie. Te chodzące trupy uciekły, gdy tylko próbowaliśmy dać im szkołę. Zamknęli się 
w domach. Naprawdę poumierają, zanim wyjdą z tej apatii. Nieważne, przez swoje tchórzostwo 
i tak są dla nas bezwartościowi. Sami znajdziemy Kane'a w ten czy inny sposób. 

Mając nadzieję, że Rehhaile będzie już w bezpiecznym miejscu, gdy ktoś spostrzeże jej 

nieobecność, Alidor poszedł z lordem Gaethaa na plac. Na piachu leżało powykręcane ciało 

Ga-

veina. Wilgotne jeszcze, krwawe ślady rysowały się w porannym słońcu. Alidor pomyślał, 

że  w  żyłach  tego  człowieka  nie  zostało  już  chyba  nic,  prócz  piasku.  Unikał  wzrokiem 

zmasakrowanej twarzy, skierowane

j ku niemu. Zauważył to Jan i wykrzywił usta w złośliwym 

uśmiechu, czyszcząc hak o udo. 

Przyprowadzić dziewczynę? - zaśmiał się Mollyl. Jego blada twarz była nieruchoma jak 

maska. - 

Warto by znowu czegoś spróbować. 

Lord Gaethaa wzruszył ramionami. 

Można. Wypuścimy ją i będziemy śledzić. To może przyciągnąć uwagę Kane'a, nawet jeśli 

nie zaryzykuje spotkania z nią. 

Alidor niedbale patrzył, jak Mollyl i Beli wchodzą do karczmy. Nie żałował już swojej 

decyzji. Uśmiechnął się prawie, słysząc dochodzący ze środka krzyk wściekłości. 

- Nie ma jej! - 

ryknął Mollyl, stając w drzwiach. - Jej więzy są rozcięte. Do diabła z tobą, 

Alidorze, uwolniłeś tę czarownicę! 

Nic  nie  zrobiłem  -  najeżył  się  Alidor  -  była  związana  jeszcze  przed  minutą,  kiedy 

wychodziłem. Musiał ktoś z miejscowych albo wrócił Kane. Do diabła, w całej karczmie jes.t 
pełno rozbitego szkła, sama mogła poprzecinać więzy, kiedy wy zabawialiście się z Gaveinem! 

Dobrze,  zostawmy  to.  Uciekła  -  przeciął  dyskusję  lord  Gaethaa.  Patrzył  uważnie na 

porucznika, ale w końcu zdecydował, że nie ma sensu wszczynać śledztwa. Może Alidor będzie 

teraz weselszy. 

W gruncie rzeczy nie była nam potrzebna - powiedział. - Jeśli jest teraz z Kane'em, to tym 

lepiej dla nas. Ograniczy tylko swobodę jego ruchów i będzie dziesięć razy łatwiej złapać ich 
dwoje niż jego samego. Podzielimy się na dwie grupy. Trzech na jednego, wolałbym, żeby 
nasza przewaga była większa, ale jeśli będziemy trzymać się razem, możemy co najwyżej gonić 
w  kółko.  Z  drugiej  strony,  jeśli  podzielimy  się  aa  więcej  grup,  to  Kane  wystrzela  nas 
pojedynczo, jednego za drugim. Nie wolno nam nie doceniać przeciwnika! Pamiętajcie, że ma 

background image

za sobą stulecia praktyki w kierowaniu każdym posunięciem. Jeśli go znajdziecie nie dawajcie 
mu szansy. Zawołajcie pozostałych, gdy znajdziecie się w jego pobliżu i bądźcie gotowi na 
wszystko. Mollyl i Jan pójdą ze mną na zachód. Alidorze, weź Missę i Bella, i szukajcie we 
Wschodniej  części  miasta.  Pomyślnych  łowów!  Dron  Missa  zerknął  krytycznym  okiem  na 

Bella. 

- Sz

koda, że nie możesz wymienić tego temblaku na taki hak jaki ma Jan. Może wtedy do 

czegoś byś się przydał! Beli poczerwieniał ze złości. 

Kiedy  tylko  zechcesz.  I  nie  musisz  się  nawet  dopominać.  Dostaniesz  w  tę  swoją 

roześmianą gębę prawą ręką tak samo jak obiema. Chcesz spróbować? 

W porządku, zachowajcie swoją energię na spotkanie z Kane'em - rozkazał Alidor. 

Mężczyźni ruszyli przez plac i zagłębili się w ciche ulice wyczuleni na każdy dźwięk, każdy 

sygnał  mówiący  o  niebezpieczeństwie.  Gdzieś  w  tym  mieście  duchów  czaił  się  człowiek, 
którego  mieli  zgładzić.  Misja,  która  kosztowała  już  tyle  wysiłku  i  ofiar,  miała  się  wkrótce 
zakończyć. 

- Przy okazji, Alidorze - 

wyszeptał Dron Missa, gdy ruszyli. - Z Rehhaile, to było dobre 

posunięcie. 

Alidor  spojrzał  ze  zdumieniem  na  Waldańczyka,  ale  widząc  jego  uśmiech,  też  się 

uśmiechnął. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

IX 

ŚMIERĆ UKRYTA W CIENIU 

 

 

Kane ostrożnie czołgał się po dachu, obserwując trzech mężczyzn idących ulicą na dole. 

Ranek przeszedł w popołudnie i cienie znów kładły się w poprzek pustych alei. Wkrótce dotrą 
do  przeciwległych  domów,  stracą  na  ostrości,  aż  wreszcie  pokryją  całe  miasto.  Wtedy  do 

Sebbei powróci noc. 

Kane wyczekiwał nocy. W ciągu dnia wytrwale unikał swoich prześladowców, idąc zawsze 

trochę przed nimi. W ten sposób miał ich cały czas na oku i, tym samym, zapobiegał spotkaniu. 
Ufał  bezgranicznie  swojemu  męstwu,  ale  wiedział,  że  przeciwnicy  są  także  zahartowani  w 
walce. Nie chciał wpaść im w ręce nieprzygotowany. Trzech z nich było w stanie przytrzymać 
go, do nadejścia pozostałych. Kane nie zamierzał dać się znów wpędzić w pułapkę. Czekał 
więc, aż nadejdą ciemności. Noc mu sprzyjała, wyczerpując siły przeciwników i stępiając ich 
uwagę. 

Dach był gorący. Leżąc na połyskliwej, pokrytej łupkami powierzchni, Kane pomyślał ze 

wzruszeniem, że to słońce pustyni świeci nad Dermonte. Rozgrzane dachówki parzyły jego 
ciało, a pot znaczył drogę, tworząc wilgotną smugę na czarno-zielonej powierzchni. Mokre 
dłonie  ślizgały  się  podczas  wspinaczki  po  nierównym  dachu.  Łatwiej  było  przemykać  się 
ulicami i alejami, lub błądzić po opuszczonych domach. Tych niewielu mieszkańców, których 
spotykał, uciekało na jego widok, unikając jego spojrzenia. Kane wiedział, że tak samo uciekali 
przed jego prześladowcami. Gdy tamci wypytywali o niego, zaszywali się w swoich norach. 
Czuł,  że  nie  zdradziliby  go.  Patrzyli  biernie,  jak  ci  obcy  przetrząsali  ich  sklepy  i  domy. 
Wskazywali gdziekolwiek, gdy wśród pogróżek żądano od nich wyjawienia miejsca pobytu 
Kane'a. W końcu Gaethaa i jego towarzysze zaniechali bezcelowego wypytywania. 

Kane porzucił plątaninę ulic i domów. Mógł się w nich wprawdzie ukrywać, ale nie był w 

stanie śledzić posunięć przeciwników. Taka kryjówka mogła stać się pułapką. Chodząc zaś po 
dachach, uciekinier miał wszystkich na oku. 

Zaalarmow

ał  go  jakiś  szelest.  Wyciągnął  nóż.  Spod  jego  buta  wyskoczyła  długa,  szara 

jaszczurka. Płaz zatrzymał się kilka kroków dalej i zaczął przyglądać się człowiekowi swoim 
nieprzeniknionym, szklanym wzrokiem. Kane oblizał wysuszone wargi i wierzchem brudnej 
dłoni otarł lepką od potu twarz. Pochwa miecza boleśnie obtarła mu skórę na plecach, a pot 
całkiem zmoczył ubranie. Rozpięcie koszuli i podwinięcie rękawów niewiele dało, bo skórzane 
spodnie i kamizelka parzyły bezlitośnie. Dopiero nocą powietrze stanie się chłodniejsze. Znów 

background image

znaleźli się w pobliżu wewnętrznego muru Sebbei, a dobiegała druga runda poszukiwań. Raz 
już żołnierze lorda Gaethaa przemierzy-li drogę od placu do muru i z powrotem. Nastroje były 
równie jak powietrze gorące i Kane usłyszał strzęp rozmowy, w której ktoś argumentował, że 
poszukiwany prawdopodobnie opuścił już miasto. Czujność malała, a niezadowolenia rosło. 
Kane zdecydował, że jest to najlepszy moment, żeby uderzyć. 

Każda grupa poszukiwaczy wyposażona była w łuk. Przed wejściem do każdego domu, 

oglądali go dokładnie. Teraz zbliżali się właśnie do budynku, na którego dachu ukrywał się 
Kane. Stłoczyli się pod kamiennym zwieńczeniem, znad którego ich obserwował. Alidor stał z 
tyłu z przygotowaną strzałą i uważnie badał wzrokiem frontową ścianę domu. Dron Missa i Beli 
weszli do środka. Po chwili, zawołany przez nich, wszedł również Alidor. 

Przyciskając ucho do dachówki, Kane usłyszał stłumiony łoskot. Znudzeni mężczyźni po 

kolei  badali  pokoje  rozwalonego  mieszkania.  Ze  środka  nie  było  przejścia  na  dach,  więc 
uciekinier wiedział, że chwilowo jest bezpieczny. Dom najwyraźniej był zniszczony jeszcze 
przed nadejściem zarazy, a późniejsze lata przywiodły go do niemal całkowitej ruiny. Kilka 
godzin wcześniej Kane o mało nie stracił równowagi, gdy kamienny gzyms zachwiał się pod 
jego ciężarem. Podczas gdy jego wrogowie penetrowali wnętrze, Kane pracowicie zaatakował 
nożem kamienne zwieńczenie. Ostrze zagłębiało się w zaprawie, tak jakby to był muł. Wokół 
jego nóg szybko rosła sterta gruzu. Pozostawało mieć nadzieję, że głębiej kamień nie będzie 

twardszy. 

Z ulicy znów zaczęły dochodzić głosy i Kane szybko schował nóż. Podnosząc się usiłował 

dostrzec  mężczyzn,  wychodzących  z  domu.  Szczęście  wciąż  mu  sprzyjało.  Mogli  przecież 
wyjść  tylnymi  drzwiami.  Pole  widzenia  miał  ograniczone,  więc  tylko  na  podstawie 
dochodzących z dołu dźwięków określił moment, w którym znaleźli się pod zwieńczeniem. 
Nadszedł  czas,  żeby  zaryzykować.  Powoli  zaczął  napierać  na  kamienną  konstrukcję,  mając 
nadzieję,  że  wraz  z  nią  nie  zawali  się  cała  frontowa  ściana.  Początkowo  kamień  oparł  się 
naciskowi,  więc  Kane  rzucił  się  nań  całym  ciężarem  swojego  masywnego  ciała.  Fasada 
zachwiała się i runęła w dół. Tracąc równowagę, Kane rozpaczliwie zatrzepotał rękami, ale 
udało mu się utrzymać na krawędzi dachu. Mężczyźni wynurzali się już z ciemnego wnętrza 
gdy Dron Missa poczuł, że tynk osypuje mu się na twarz. - Uwaga! - krzyknął. Jego reakcja była 
szybsza niż myśl. Wyskoczywszy na ulicę, błyskawicznie przeturlał się na jej drugą stronę. 
Jednocześnie stojący w drzwiach Alidor wskoczył z powrotem do środka. Ociężały Beli nie był 
obdarzony takim refleksem. Nie rozumiejąc czemu Missa krzyczy, zmarnował całą sekundę, 
aby spojrzeć w górę. W jego oczach zdążył się jeszcze odbić strach, gdy zobaczył lecącą wprost 

background image

na niego kamienną ścianę. Wydał z siebie krótki jęk i padł, zmiażdżony pod gruzami. Alidor 
patrzył  z  przerażeniem  na  stertę  kamieni  przed  drzwiami.  Ułamek  sekundy  dzielił  go  od 
śmierci. 

- Jest tam! - 

krzyknął Missa, wskazując na uciekającego po dachu Kane'a. - Alidor, szybko, 

chodź tu z łukiem! Kane jest na dachu! 

Uciekinier  zamierzał  przedostać  się  na  sąsiedni  dom.  Niezbyt  odległe  głosy  żołnierzy 

odpowiedziały na krzyk Missy, a Kane chciał uniknąć spotkania z napastnikami w otwartym 

terenie. Podsko

czył i zaczął wspinać się na nieco wyżej położony drugi dach. W połowie drogi 

jedna z dachówek pękła pod jego ciężarem i Kane ześliznął się na dół, próbując wyhamować 
paznokciami. Przekoziołkował raz i upadł z powrotem na poprzedni dach. Serce waliło mu ze 
zdenerwowania, gdy znów rozpoczął wspinaczkę, ciesząc się, że poleciał tylko kilka metrów, a 
nie na sam dół. Uchylając się przed strzałą, dotarł do szczytu i ześliznął się na drugą stronę. 

Budynek przylegał tu do niższego o piętro domu. Przytrzymując się rynny, Kane skoczył na 

sąsiedni dach. Wściekłe krzyki z dołu znów się przybliżyły, ale czuł się już pewniej. Dotarłszy 
do schodów, zbiegł po nich na równoległą ulicę. Wszedł do najbliższego budynku po drugiej 

stronie, zanim ludzie lorda Gaethaa zorientowal

i się, którędy uciekł. Gdy w pośpiechu usiłowali 

odtworzyć jego ruchy, Kane przebiegł przez kilka pustych, połączonych od wewnątrz domów i 
znów, nieco dalej, wyskoczył na ulicę. Była już noc. Na Dermonte opadła aksamitna kurtyna, 
wysadzana  perłami  gwiazd  i  księżyca.  Ich  światło,  jak  nikły  blask  cmentarnych  świec, 
głębokimi  cieniami  rzeźbiło  twarz  śmierci.  Gdzieś  wśród  ruin  przemykali  synowie  nocy, 
krocząc uroczyście jak żałobnicy w absolutnej ciszy. 

W  całym  mieście  tylko  z  kilku  domów  przez  szpary  w  okiennicach  sączyły  się  stróżki 

światła.  Śmierć  znów  szła  ulicami  Seb-bei  i  mieszkańcy  drżeli  na  dźwięk  jej  znajomych 
kroków. Nawet nocne widma zdawały się wiedzieć, że powróciła do Dermonte i umykały w 
cień przed jej nagim mieczem. Pięciu ludzi z pochodniami szło ulicą, wlokąc za sobą długie 
cienie.  Mężczyźni  o  ponurych  twarzach  podejrzliwie  badali  każdy  kamień  i  każdy  dom.  Z 
uwagą  wypatrywali  śladów  obecności  swojej  ofiary.  Zdecydowany  zakończyć  wreszcie  tę 
niebezpieczną  zabawę  w  kotka  i  myszkę,  lord  Gaethaa  zebrał  pozostałych  przy  życiu 
towarzyszy  i  zarządził  całonocne  poszukiwania.  Teraz,  przy  świetle  pochodni,  raz  jeszcze 
przemierzali znajome ulice i zaglądali do pustych domów. Była to walka na przetrzymanie i 
lord Gaethaa postanowił nie dać swojemu przeciwnikowi ani chwili odpoczynku. Jeśli nawet 
nieco  łatwiejsza  była  rola  lisa  niż  psa  gończego,  to  psy  miały  przewagę  liczebną  i  mogły 
polować na zmianę. Coraz bardziej zmęczony Kane stawał się przecież mniej ostrożny. 

background image

Do diabła, idę o zakład, że Kane'a nie ma już w Sebbei! - mruknął Jan, którego pewność 

siebie zmniejszyła się po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań. - Pewnie śpi gdzieś po 
drugiej stronie muru, podczas gdy my drepczemy po tych ulicach w tę i z powrotem. Byłby 
głupcem, gdyby został tutaj i uciekał przez całą noc. 

To prawda, jeśli założymy, że Kane rzeczywiście przed nami ucieka - zauważył Dron 

Missa, jakby z trudem dobywając głosu. - Myślę, że on idzie cały czas za nami. Wydaje nam się, 
że gonimy za lisem, a moim zdaniem jest to polowanie na tygrysa. Uczestniczyłem kiedyś w 
czymś  takim  daleko  na  południe  stąd  i  pamiętam  uczucie  niebezpieczeństwa  towarzyszące 
każdemu ruchowi w ciemnej dżungli. Polowaliśmy na drapieżnika na jego własnym terenie i 
nikt nie był pewien, czy to właśnie tygrys jest ofiarą. Trzech z nas zginęło, zanim go w końcu 
dopadliśmy. 

Jest oczywiste, że Kane nie ogranicza się do. ucieczki - przerwał mu ostro lord Gaethaa. - 

Wiemy, że szedł za nami do karczmy i zamordował Seda. Wciąż jest w pobliżu. Stoi gdzieś 

przyczajony jak ko

bra  i  czeka  na  okazję  do  ataku.  Ale  jego  odwaga  może  go  zgubić. 

Zniszczymy go prędzej niż on nas! Więc miejcie oczy otwarte! Pamiętajcie, że on tylko czeka, 
żebyśmy mu dali szansę! 

Znów  skoncentrowali  się  na  poszukiwaniach.  Alidor  szedł  obok  Drona  Missy  i  z 

niepokojem obserwował tego, zazwyczaj zuchwałego, Waldańczyka. 

Co z tobą, Missa? - spytał cicho. - Nigdy nie widziałem cię w takim ponurym nastroju. Czy 

to miejsce tak na ciebie działa? 

Żołnierz spojrzał na niego ostro, jakby nieco zawstydzony. 

- Ze mn

ą wszystko w porządku. To był długi dzień i tyle. Przerwał na moment. 

Nie, to nie wszystko. Kane, to miejsce, ci ludzie... Coś mi przeszkadza. Moje nerwy są 

jakby... To jest tak jak na tym polowaniu na chwilę przedtem, zanim ten prążkowany diabeł 

wyskocz

ył z gąszczu i rozerwał człowieka na sztuki o trzy metry za mną. Teraz mam to samo 

uczucie. Jeszcze gorsze... Myślę, że tym razem tygrys może skoczyć na mnie... 

Zamilkł, niepewny. Klepnął Alidora po ramieniu, a jego twarz rozjaśniła się w dawnym 

uśmiechu. 

Nie pozwól mi zarazić cię tymi myślami. Wrócę do formy, gdy wykurzymy Kane'a na 

otwartą  przestrzeń.  Ten  monotonny  spacer  po  mieście  duchów  nie  jest  w  moim  stylu,  to 

wszystko. 

background image

Do  diabła,  nie  obawiam  się  o  twoje  nerwy,  Missa!  -  upewnił  go  Alidor.  -  Wszyscy 

jesteśmy na granicy wytrzymałości, a Kane z pewnością czuje się jeszcze gorzej. Pytanie, czy 
zdecyduje się tu zostać, czy ucieknie z miasta. Do świtu zostało już niewiele godzin. 

Śmierć czekała w cieniu. 
Kane otworzył ciężką klapę. Nie używane od dawna zawiasy jęknęły. Zadowolony, że w 

pobliżu nie ma nikogo, dokładnie obejrzał cuchnącą, wilgotną piwnicę. 

Bez  światła  trudno  było  stwierdzić,  czy  stary  tunel  wciąż  jest  dostępny.  Cisza.  Jego 

przeciwnicy nie dotarli jeszcze do tego miejsca, chociaż gdy Kane rozejrzał się po raz ostatni, 
światła ich pochodni zbliżały się już do pozornie opuszczonego budynku. Piwnica była częścią 
magazynu,  zbudowanego  niegdyś  z  mocnych  kamiennych  ścian,  które  miały  chronić  różne 
kosztowne towary przed złodziejami. Magazyn stał w pewnej odległości od innych budynków, 
tak że niewielka odległość dzieliła jego tylną ścianę od wewnętrznego muru miasta. Swego 
czasu, najwyraźniej jeszcze przed wzniesieniem murów zewnętrznych, kupcy kazali wydrążyć 
tunel łączący magazyn z piwnicami sklepów leżących poza ówczesnymi granicami miasta. W 
tamtym okresie karawany wiozące różne towary zatrzymywały się w podmiejskiej gospodzie 
dla  zażycia  odpoczynku  i  oferowanych  tam  rozrywek.  Korzystne  było  wtedy  przeniesienie 

niektórych dóbr tu-nelem, wprost do 

magazynu, bez konieczności płacenia wysokiego cła i bez 

wiedzy władz, gdyż niektóre towary pochodziły z przemytu. W późniejszych czasach mniej 
korzystano z tunelu, aż opustoszał on zupełnie po nadejściu zarazy. Kane odkrył go kiedyś 
przypadkiem,  gdy  włóczył  się  bez  celu  po  mieście  umarłych.  Ciekawość  kazała  mu 
zaryzykować podróż korytarzem, mimo że spróchniałe podpory i zapadające się ściany groziły 

zawaleniem. 

Przypomniał  sobie  teraz  o  starej  piwnicy  i  tunelu,  i  postanowił  wykorzystać  je  w 

planowanym atak

u na prześladowców. Kane przypuszczał, że lord Gaethaa i jego ludzie zechcą 

wejść do magazynu i rozejrzeć się wśród zakurzonych stert i bel materiału. 

Była  mała  szansa,  że  znajdą  klapę.  Kane  sam  pierwszy  raz  dostał  się  do  magazynu, 

zaczynając  od  drugiego  końca  tunelu,  tamtędy  mógł  też  wyjść  w  razie  niebezpieczeństwa, 
zakładając, że tunel zapadł się od czasu, gdy szedł nim wiele tygodni temu. To było pewne 

ryzyko. 

Kane  wspiął  się  cicho  po  piwnicznych  schodach  i  przeszedł  przez  ciemny  magazyn. 

Sprawdził,  czy  wielkie  zasuwy  na  tylnych  drzwiach  są  na  swoim  miejscu.  Mniejsze  drzwi 
frontowe były podobnie zaryglowane. Pozostawały tylko te najbardziej masywne, zamykające 
główne wejście do magazynu. Wszystkie zrobione były z grubego, okutego, żelazem drewna. 

background image

W pomies

zczeniu nie było okien, a ściany wykonano z ciężkich kamiennych bloków. Główne 

drzwi,  jeśli  były  zamknięte,  można  było  sforsować  tylko  przy  pomocy  toporów  i  taranów. 
Wszędzie, pośród kurzu i pajęczyn, walały się skrzynie z kosztownymi towarami, czekając na 
kupców, którzy nigdy już nie nadejdą. Były tam całe góry ozdobnych dywanów, stosy ubrań i 
futer,  półki  z  pordzewiałymi  wyrobami  z  metalu.  Nieco  dalej  pokryte  pleśnią  meble, 
rozwalające się skrzynie z przyprawami korzennymi. Przepych rozkładający się pod wpływem 
nieubłaganego czasu. 

Główne  wejście  było  tak  olbrzymie,  że  mogły  przez  nie  wjeżdżać  całe  wozy.  Drzwi 

otwierało się, podnosząc je do góry, dzięki systemowi przekładni i łańcuchowi nawiniętemu na 
obracający się drewniany bęben. Uruchomienie mechanizmu wymagałoby ogromnej siły, ale 
teraz  wejście  było  otwarte,  choć  nie  używane  od  czasów,  gdy  śmierć  zabrała  właścicieli 
magazynu  i  ich  klientów.  Obrotowy  mechanizm  był  zamontowany  na  frontowej  ścianie. 

Przymocowany do drzwi gruby 

łańcuch poruszało się przy pomocy korby. 

Kane już wcześniej, zapoznał się z działaniem tej maszynerii. Wyciągnął z pochwy swój 

długi miecz i ukrył się w cieniu sterty materiałów w pobliżu korby. Spod jego buta wyskoczył 
wielki  szczur.  Kane  wykrzywił  usta  w  lekkim  uśmiechu,  gdy  dojrzał  na  ścianie  odblask 
migoczących  świateł  pochodni  i  usłyszał  zbliżające  się  kroki.  Napięcie  związane  z 
oczekiwaniem opuściło go w jednej chwili. Przebiegły czy zuchwały, Kane był teraz gotów na 
wszystko. Światła przybliżyły się. Echo ludzkich głosów odbijało się od ścian. W drzwiach 
pojawiły się sylwetki żołnierzy. Weszli. 

Stojąc ze wzniesionymi pochodniami, dokładnie oglądali wnętrze. Kane przywarł do ściany 

dobrze ukryty za belami materiału. Dwóch mężczyzn weszło, reszta została na zewnątrz. 

Widzisz coś, Mollyl? - dobiegło od strony wejścia. 

- Nic, jak zwykle - 

krzyknął człowiek z hakiem w miejscu prawej dłoni. Jan zdecydowanym 

krokiem wszedł do magazynu. Mollyl podążał za nim. 

Kane wynurzył się z cienia i podszedł do korby. Jego sylwetka zarysowała się wyraźnie w 

świetle pochodni. 

- Kane jest tutaj! - 

krzyknął Mollyl ostrzegawczo. Lord Gaethaa wydał okrzyk triumfu. 

Zostały tylko sekundy. Kane pociągnął za dźwignię, odbloko-wując hamulec. Korba mogła 

się teraz swobodnie obracać, nic nie blokowało już mechanizmu i drzwi powinny były opaść. 
Pozostały jednak na swoim miejscu! 

background image

Zaskoczony niepowodzeniem swojego planu, Kane stracił kilka sekund na niepotrzebne 

rozważania. Czy źle zrozumiał działanie mechanizmu? Może urządzenie popsuło się przez lata 
nie używania? 

Z wściekłością rzucił się na korbę i naparł na nią całym swoim ciężarem. Jeszcze kilka 

sekund i wrogowie będą go mieli. Jan i Mollyl otrząsnęli się już z pierwszego szoku. Ich krzyki 
i tupanie przybliżały się. Jednym uderzeniem muskularnego ramienia Kane strzaskał drewnianą 
poprzeczkę. Pod wpływem gwałtownego wstrząsu, przekładnia drgnęła i zaczęła się posłusznie 
obracać,  zgrzytając  i  warcząc.  Zardzewiały  łańcuch  pękł  i  potężne  drzwi  runęły  w  dół.  W 
nocnej ciszy rozległ się ogłuszający grzmot. Bęben zawirował, niczym wielki bąk, wprawiony 
w ruch pociągnięciem łańcucha. Jan i Mollyl cofnęli się, uderzeni falą powietrza. Obracająca 
się  dźwignia  ścięła  Kane'a  z  nóg  i  rzuciła  nim  o  ścianę.  Cały  budynek  zadrżał,  gdy  drzwi 
zatrzasnęły  się  jak  brama  piekieł.  Drewniany  bęben  odpadł  od  ściany  i  wraz  z  łańcuchem 
przetoczył się przez magazyn, przewracając Jana i Mollyla na ziemię i demolując doszczętnie 
skrzynie z drogimi towarami ze szkła. Na zewnątrz na lorda Gaethaa i jego dwóch towarzyszy 
posypały się kamienie. Wszystko zniknęło na chwilę w gęstej chmurze pyłu. 

Alidor, Missa, szukajcie wejścia do środka, szybko! - w głosie lorda Gaethaa dźwięczała 

nuta  bezsilnej  złości.  -  Jeżeli  wszystkie  drzwi  są  zamknięte,  to  sforsujemy  te,  które  będą 
najsłabsze. Przeklęty Kane, znowu udało mu się nas rozdzielić. 

Zapadła cisza. Podniósłszy się z ziemi, trzej mężczyźni przy-stąpili do ataku. Mollyl i Jan 

trzymali jeszcze pochodnie. Kane podniósł się i wyprostował. Poczuł bolesne pulsowanie w 

prawym bok

u.  Z  natężenia  bólu  wywnioskował,  że  żebra  są  całe.  Prawą  ręką  sięgnął  do 

pochwy. 

-  Kane  - 

zawołał  Jan.  -  Pamiętasz  mnie?  .To  było  ponad  dziesięć  lat  temu.  Minęło  już 

dziesięć lat od czasu, gdy miałem prawą dłoń, dom i rodzinę, ale wtedy przybyłeś ty ze swoją 
Czarną Flotą; czy nie tak było, Kane? Powinieneś był obciąć mi wówczas głowę zamiast ręki. 
Poluję  na  ciebie  od  tego  czasu.  Zgubiłem  cię  w  Montes,  mówiono,  że  zginąłeś,  ale  ja 
wiedziałem, że żyjesz i prowadzisz swoje diabelskie interesy w innych krajach. Wiedziałem, że 
kiedyś znów skrzyżują się nasze miecze. Los tak zrządził, że twoje serce zawiśnie na moim 

haku. 

Więc znasz mnie. Haku? - zadrwił Kane. - Przepraszam, ale zapomniałem twojego imienia 

tak jak i twojej twarzy. Powinienem pamiętać człowieka na tyle głupiego, że ośmielił się wejść 
mi w drogę po raz drugi. 

background image

Od strony bocznych drzwi dobiegały odgłosy stłumionego walenia, ale Kane wiedział, że 

drzewo nie podda się tak łatwo. 

Z wściekłym wrzaskiem Jan cisnął pochodnię prosto w twarz Kane'a. Dzieliło ich kilka 

metrów i Kane z łatwością uskoczył w bok. Płomień musnął jego brodę i pochodnia upadła na 
stertę materiałów i ubrań. Nasączone olejem, zapaliły się natychmiast. Mollyl umieścił swoją 
pochodnię pomiędzy dwoma skrzyniami. 

Ja  też  cię  znam,  Kane  -  zawołał.  -  Czy  jesteś  zaskoczony,  że  dwóch  mieszkańców 

Wyspowego  Imperium  goniło  za  tobą,  po  twoich  krętych  ścieżkach,  nawet  przez  piaski 
Lormauu?  Jan,  przekonamy  się  teraz,  jak  walczy  Kane,  gdy  nie  ma  za  sobą  swoich  ludzi, 
zobaczymy, czy wąż może być niebezpieczny poza swoją kryjówką. 

Jan  złapał  miecz  swoją  lewą  ręką,  błysnęło  ostrze  jego  haka.  W  dłoni  Mollyla  sztylet 

zastąpił pochodnię i Pellimita rzucił się na Kane'a. Jan przemknął na bok, aby zaatakować z 

flanki. Z tym, za Kane'em, z podpalonych bel m

ateriału  strzelały  płomienie.  Uderzony  falą 

gorąca,  Kane  odbił  miecz  Mollyla,  jego  samego  odrzucając  do  tyłu  potężnym  pchnięciem. 
Jednocześnie  usiłował  zablokować  Janowy  hak  przy  pomocy  puginału.  Posypały  się  iskry. 
Kane  cofnął  się,  aby  uniemożliwić  napastnikom  zajście  go  od  tym.  Jeszcze  wiele  razy 
krzyżowały się ostrza mieczy. Dwóch sprawnych szermierzy atakowało z furią. Boczne drzwi 
dygotały, uderzane od zewnątrz, ale wciąż pozostawały na swoim miejscu. Sforsowanie ich 
zajmie lordowi Gaethaa i pozostałym jeszcze trochę czasu. Zarówno Kane, jak i napastnicy nie 
mieli zbroi ani kolczug, a więc pojedynek nie powinien potrwać długo. Ogień rozprzestrzeniał 
się szybko, obejmując już dywany, skrzynie i meble. Piekielny żar zmusił Kane'a do odsunięcia 
się od płomieni. Dym gryzł w oczy i drażnił gardła. Wprawiając swój śmiercionośny miecz w 
ruch okrężny, Kane rzucił się pomiędzy przeciwników. Janowy miecz niemal otarł się o jego 
ramię.  Walczyli  teraz  w  otwartej  przestrzeni  i  Kane  przeszedł  do  natarcia,  słysząc  dźwięk 
toporów  uderzających  w  boczne  drzwi.  Pomieszczenie  było  teraz  jasno  oświetlone 
przebijającym  się  przez  dym  żółtym  światłem  płomieni.  Sterty  skrzyń  rzucały  groteskowe 
cienie,  tańczące  na  podłodze  i  ścianach  kształty,  które  także  zdawały  się  uciekać  przed 
niszczącą siłą ognia. 

Z najwyższym wysiłkiem Kane'owi udało się rozdzielić napastników. Zanim Jan zrozumiał, 

co się stało, Kane rzucił się na Mollyla. Pellimite nie miał dość siły, aby odpowiedzieć ciosem 
na cios, więc wycofał się błyskawicznie, lekko odparowując uderzenie. Ogień poparzył go teraz 
w plecy i Mollyl wykrzywił twarz w bólu i strachu. Jego obrona zachwiała się. Nie zdążył się 
nawet odwrócić, gdy miecz Kane'a uderzył go w ramię. Mollyl w przerażeniu puścił swój miecz 

background image

i  skoczył  do  tyłu,  padając  na  rozpalone  do  czerwoności  fragmenty  drewnianych  mebli  i 
skórzanych  siodeł.  Jęcząc  w  ogniu,  usiłował  jeszcze  wstać.  Języki  ognia  tańczyły  na  jego 
włosach i ubraniu. Oślepiony i na wpół spalony rzucił się na podłogę, próbując uciec przed 

potwornym bólem, a

le była to już jego ostatnia chwila. 

W międzyczasie Jan zdążył zebrać się w sobie i ponowić atak. Ruszył od tyłu na swojego 

znienawidzonego wroga. Kane nie zapomniał jednak o drugim przeciwniku i wyczuwając za 
sobą niebezpieczeństwo, uchylił się, aby uniknąć ciosu. Miecz uderzył w próżnię, ale Kane 
poczuł przeszywający ból w prawym ramieniu. Hak przebił skórzaną kamizelkę i zagłębił się w 
ciało. Raniony usiłował zadać cios puginałem, ale ból utrudniał ruchy. Jan zaśmiał się i uderzył 

hakiem w sztylet, wyryw

ając go z ręki Kane'a. Zamachnął się mieczem. Kane odpowiedział 

waląc  w  przeciwnika  z  furią,  niemal  na  oślep.  Ogień  rozprzestrzenił  się,  a  boczne  drzwi 
zaczynały ustępować. Brutalne uderzenie oszołomiło Jana na chwilę i Kane wykorzystał ten 

moment, aby zaa

takować. Ciężki miecz rozpruł ciało jego wroga, łamiąc mu żebra. Jan zwalił 

się na podłogę wypuszczając z ręki broń. Podczołgał się jeszcze w kierunku Kane'a, wyciągając 
hak. Skonał w chwilę później z  wyrazem  nienawiści  w  oczach.  Gorące  powietrze  uderzyło 
Kane'a w twarz. Pożar ogarnął już tę część magazynu, gdzie leżały zwłoki Mollyla. Boczne 
drzwi wytrzymywały jeszcze taranowanie, ale prawie całe pomieszczenie było w ogniu. Paliła 
się  podłoga.  Zwęglone  deski  zapadały  się  do  piwnicy.  Trudno  było  oddychać  i  dostrzec 
cokolwiek w kłębach dymu.  Kane  w  pośpiechu  odszukał  swój  puginał  i  ruszył  w  kierunku 
schodów do piwnicy. Na zewnątrz czekali wrogowie, więc tunel był jedyną drogą ucieczki. Ale 
jeśli podłoga zapadnie się, zasypując wejście... 

Wejście było jeszcze dostępne. Trzymając w ręku pochodnię, zaimprowizowaną z płonącej 

szczapy, Kane podniósł klapę i zszedł do tunelu. Cuchnące pleśnią podziemie nie doznało, w 
wyniku pożaru, żadnego szwanku. Stęchlizna i wilgotne powietrze były jakby odwróceniem 

tego, co dzia

ło się na górze. Szedł przez tunel tak szybko, jak tylko mógł. Pochodnia dawała 

niewiele światła, ale to wystarczyło, żeby znaleźć drogę. Nad jego głową wisiały spróchniałe 
deski,  odczepione  od  ścian,  a  zwały  gruzów  gdzieniegdzie  niemal  zupełnie  zagradzały 
przejście. Kane czołgał się po tych stertach kamieni, drewna i brudu pilnując tylko, aby nie 
zgasła pochodnia. Osypująca się ziemia wraz z  krwią  z  jego  ran  tworzyła  ciemnoczerwone 
błoto, które przyklejało się do jego pleców i nóg. 

Kane w każdej sekundzie zdawał sobie sprawę, że tunel może okazać się całkiem zasypany 

i stanie się jego grobowcem. W pewnym momencie dał się słyszeć, dobiegający od tylu, tępy 
łoskot. Kane popatrzył niespokojnie na ściany tunelu, ale pomyślał, że przyczyną hałasu było 

background image

prawdopodo

bnie zawalenie się dachu magazynu. Szedł teraz głęboko pod ziemią i tunel był tu 

solidniejszy. Po chwili poczuł, że idzie  pod  górę.  W  świetle  pochodni  zamajaczyły  stopnie 
schodów. Wszedł po nich z pośpiechem i pchnął ukryte drzwi, prowadzące do piwnicy pod 
starą opuszczoną gospodą. Przeszedłszy przez pusty budynek, dotarł do drzwi i wynurzył się na 
zewnątrz. Odległy magazyn strzelał jasnym płomieniem w szarzejące już w porannym blasku 
niebo. Jego wrogowie z pewnością myślą, że nie żyje. Drżąc z bólu Kane zatrzymał się przy 
gospodzie,  żeby  umyć  i  opatrzyć  swoje  poparzone,  krwawiące  ciało.  Spośród  tych,  którzy 
postanowili  go  zgładzić,  żyje  jeszcze  trzech.  Ani  rany,  ani  zmęczenie,  nic  nie  osłabiło 
wściekłości Kane'a. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

KRAINA UMARŁYCH 

 

Gdy ze szpar w murze zaczął się sączyć dym, a drzwi stały się nieznośnie gorące, lord 

Gaethaa rozkazał zaprzestać wysiłków ich forsowania. 

- To miejsce jest stracone - 

oświadczył odkładając topór. - Wszyscy, którzy pozostali przy 

życiu,  muszą  wyjść  stamtąd  natychmiast.  W  przeciwnym  razie  uduszą  się  w  dymie,  jeśli 
wcześniej nie spłoną. Jan i Mollyl otworzą drzwi, jeśli żyją, a jeśli zginęli, to Kane ma do 
wyboru upiec się w środku, lub wyjść prosto pod nasze miecze. W każdym razie jeszcze przed 
świtem będzie się smażył w piekle. Odsuńcie się i obserwujcie drzwi. 

Mężczyźni wykonali polecenie. Jeden obserwował drzwi, podczas gdy dwóch pozostałych 

miało na oku boczne wejście. Z pewnością nikt nie wymknął się ze środka w czasie, gdy bez 
powodzenia próbowali się tam przedrzeć. Z mieczami gotowymi do natychmiastowego użycia 
czekali, aż otworzą się któreś drzwi, aż wśród płomieni i kłębów dymu pojawi się w nich ludzka 
postać. Jeżeli będzie nią Kane, to nie dadzą mu nawet czasu, aby nabrał w płuca świeżego 

powietrza. 

Ale żadne drzwi się nie otworzyły, nikt nie wyszedł na zewnątrz. Hałas dobiegający ze 

środka oznajmił o zawaleniu się podłogi. Po chwili z potężnym hukiem runął dach. Z wnętrza 
budynku, jak z wulkanicznego krateru wystrzeliły ku niebu języki ognia. Wkrótce trawione 
płomieniami  drzwi  runęły  do  środka,  odsłaniając  obraz  strasznego  spustoszenia.  Rozgrzane 
mury wciąż stały, ale ludzie przestali już obserwować wyjście. 

- Stos pogrzebowy Kane'a - 

powiedział triumfalnie lord Gaethaa. - Zabrał ze sobą jeszcze 

dwóch 

wspaniałych ludzi, ale ci zginęli jak bohaterowie. 

Odwrócił się do Alidora, aby przyjąć od niego gratulacje. 

Zostało nas tylko trzech. To była kosztowna kampania, najniebezpieczniejsza w mojej 

karierze. Ale nasz cel był wielki i w końcu osiągnęliśmy sukces. Najczarniejszego potwora 
wszechczasów  w  końcu  spotkała  śmierć,  którą  tak  długo  udawało  mu  się  oszukiwać. 
Zasłużyliśmy sobie na wdzięczność rodzaju ludzkiego. Raz jeszcze zimnym światłem dobra 
rozproszyłem zły cień. 

Nagle uwagę ich przyciągnął jakiś szelest. 

-  To czarownica - 

oświadczył  lord  Gaethaa,  widząc  jej  oświetloną  blaskiem  pożaru 

sylwetkę. 

Rehhaile zatrzymała się na początku ulicy, teraz prawie niewidoczna w cieniu budynku. Jej 

niewidzące  oczy  skierowane  były  w  jakiś  odległy  punkt.  Mieli  wrażenie,  że  zbiera  się  na 

background image

odwagę, aby do nich podejść. Dlaczego wróciła? - pomyślał Alidor. Z pewnością drugi wzrok 
powiedział jej, że ją zauważyli. Czy Kane znaczył dla niej tak wiele, że rzuciła wszystko, aby 
być przy jego śmierci? Alidor poczuł coś w rodzaju zazdrości. 

- Milordzie - 

zaczął - czy nie moglibyśmy zapomnieć o jej...? 

Lord Gaethaa wzruszył ramionami. Był w uroczystym nastroju i jeśli porucznik interesował 

się tym stworzeniem, to mógł spokojnie zadośćuczynić temu kaprysowi. 

Oczywiście, Alidorze, jeśli to ma uśmierzyć twoje wątpliwości. Kane nie żyje, a ona była 

tylko jego kochanką i ofiarą. Została już ukarana za swój udział w jego zbrodniach. 

Wyjdź  z  cienia,  wiedźmo.  Postanowiliśmy  potraktować  cię  łagodnie  -  oświadczył 

wspaniałomyślnie. - Nie musisz się już obawiać naszej sprawiedliwości. Chodź i zobacz, jaki 
los spotkał potwora, któremu służyłaś. 

Rehhaile podeszła do nich. 

Kane nie żyje - powiedziała smutnym głosem. - Poczułam to, gdy go osaczyliście, więc 

przyszłam, żeby być przy jego śmierci. Został uwięziony w płonącym magazynie i zginął w 
ogniu. Czułam ten moment. Zniszczyliście Kane'a tak, jak to było waszym zamiarem, wasza 
misja jest wypełniona. Czy rankiem opuścicie Sebbei? 

Więc twój diabelski wzrok powiedział ci, że Kane nie żyje? - uśmiechnął się Gaethaa. - 

Zazdroszczę ci - dałbym wiele, żeby móc dzielić z tobą tę wizję. Ale zobacz, Alidorze, mimo że 
tak  się  nią  interesujesz,  ona  pragnie  tylko  naszego  wyjazdu.  Ruszymy,  gdy  tylko  trochę 
odpoczniemy i zaopatrzymy się w prowiant. Nigdy nie czekałem na wdzięczność tych, którym 
służyłem, a Sebbei mało mnie pociąga. Ale teraz chcę ogrzać się przy płonącym pogrzebowym 

stosie mego wroga. 

A ja pójdę odetchnąć świeżym powietrzem. - Dron Missa ziewnął. - Ten dym wydziela 

zapach palonych śmieci. Co za graty musiano trzymać w tym magazynie... 

Waldańczyk  skierował  się  w  stronę  miejskiego  muru  i  wspiął  się  na  nasyp.  Na  tle 

szarzejącego nieba widzieli jego szczupłą sylwetkę, gdy przechadzał się po murze, jak strażnik 
miasta umarłych. 

Krzyżowiec  usadowił  się  naprzeciw  ściany  magazynu.  Rozmarzony,  uśmiechał  się  do 

gasnących  już  płomieni,  raz  jeszcze  przeżywając  wszystkie  emocje  minionych  dni  i 
zastanawiając  się,  dokąd  teraz  poprowadzi  go  zimne  światło.  Najpierw  do  Kamethae  po 

nowych ludzi i ekwipu

nek. Nadworni poeci będą opiewać śmierć Kane'a, ale w wielu jeszcze 

miejscach ludzie oczekują pomocy Mściciela. 

background image

Alidor i Rehhaile włóczyli się po ulicy. Czarownica chce porwać porucznika, pomyślał lord 

Gaethaa. Alidor jest nią zafascynowany i ma prawo do rozrywki. 

Znad jeziora unosiła się poranna mgła. Dron Missa leniwie oparł się o nasyp i rozluźnił 

mięśnie. Usłyszał za sobą kroki i spojrzał w górę, aby zobaczyć kto idzie. 

Jakiś człowiek szedł po murze w jego kierunku. Płynąc we mgle sprawiał wrażenie anioła 

śmierci.  Z  jego  postaci  emanowała  groźba,  błyszczała  w  jego  oczach,  promieniowała  z 
obnażonego miecza. 

- Kane! - 

wyszeptał Missa, poznając zabandażowanego rycerza. Jego zaskoczenie trwało 

tylko  kilka  sekund.  Wyciągnął  miecz.  Kane  ruszył  na  Waldańczyka.  Missa  błyskawicznie 
odparował cios i sam z kolei przeszedł do ataku. Uchyliwszy się, Kane znów natarł na niego, 
stosując  już  bardziej  przemyślaną  taktykę.  Jego  przeciwnik  świetnie  władał  bronią,  a 
usztywniona prawa ręka Kane'a nie mogła poruszać się ze zwykłą sprawnością. 

Missa zawsze bez trudu potrafił przystosować się do leworęcznych przeciwników. Jednak 

szybkość Kane1 a zaskoczyła go. Zupełnie nie pasowała do potężnej postury tego mężczyzny. 
Uświadomił  sobie,  jak  olbrzymiej  sile  musi  stawiać  czoła.  To  był  najzdolniejszy  i 
najniebezpieczniejszy  szermierz,  z  jakim  kiedykolwiek  dane  mu  było  walczyć,  i  tylko  jego 
własna doskonała technika raz za razem broniła go przed mieczem napastnika. 

Z rosnącym niepokojem Missa przypomniał sobie wszystkie opowieści o Kanie i śmierci 

swoich towarzyszy podczas wyprawy lorda Gaethaa. 

Waldańczyk poczuł ostry ból w prawym udzie. Rana nie była głęboka. Cofnął się o krok 

udając, że zaraz upadnie. Gdy Kane doskoczył do niego, Missa podniósł miecz i jednocześnie 
pchnął przeciwnika sztyletem. Trzymając puginał, prawa ręka Kane'a nie była na tyle sprawna, 
aby odparować cios. Klnąc z wściekłości Kane cisnął puginałem w Waldańczyka. Rzut nie był 
celny, ale Dron Missa, uchylając się, stracił na chwilę możliwość obrony. Miecz Kane'a spadł 
na jego ramię, niemal odcinając rękę. Drugie uderzenie wyrwało mu z ręki broń. Ciężko ranny i 
uzbrojony tylko w sztylet Missa patrzył, jak Kane z jakąś nierzeczywistą powolnością zadaje 
śmiertelny  cios.  Zostały  mu  ułamki  sekund.  Raz  jeszcze  uchylił  się  przed  spadającym  nań 
ostrzem i rzucił się do jeziora. Zimna woda i ciemności zamknęły go w swoim uścisku. 

Wynurzywszy  się  na  powierzchnię  zaczął  niezdarnie  płynąć.  Rany  silnie  krwawiły  i  w 

wodzie były jeszcze bardziej dokuczliwe. Nie były jednak śmiertelne, można je było wyleczyć i 
za kilka miesięcy Missa znów mógłby wziąć miecz do ręki i walczyć. Lecz walczyć już pod 
rozkazami innego pana. Obłąkane misje Krzyżowca dawały dobry dochód, ale lord Gaethaa nie 
kupił przecież jego życia. Missa znał pojęcie lojalności i obowiązków najemnika względem 

background image

jego pana, ale tylko w granicach rozsądku. Wyprawa przeciwko Kane'owi od samego początku 
obciążona  była  jakimś  przekleństwem  losu  i  Dron  Missa  zdecydował,  że  nadszedł  czas  na 
dyskretne  wycofanie  się.  Bogowie  dali  mu  szansę.  Świętokradztwem  było  by  jej  nie 
wykorzystać. 

Spojrzał do tyłu na niezgrabną sylwetkę, rysującą się na tle nasypu. 

Idź do diabła, Kane! - krzyknął i zniknął we mgle. Gdy lord Gaethaa usłyszał pierwszy 

krzyk Missy i szczęk broni, spojrzał w kierunku nasypu nie wierząc własnym oczom. Powoli 
zaczęła do niego docierać niesamowita prawda - Kane żyje! Diabeł nie zginął w płomieniach, 
jakieś czary pozwoliły mu uciec. Wiedźma skłamała, aby całkowicie uśpić ich czujność. Teraz 
Kane powrócił. Ile jeszcze razy uda mu się oszukać śmierć! 

Alidorze,  zabij  tę  przeklętą  czarownicę  i  wracaj  tu  szybko  -  krzyknął  ostrym  głosem, 

obserwując pojedynek. - Alidorze, biegnij! Kane żyje, zaatakował Missę na murze. 

Zapominając na moment o Rehhaile Alidor pobiegł do swojego pana. Już z nim popędził w 

kierunku muru, ale odległość była zbyt wielka i dotarłszy do nasypu, mężczyźni ujrzeli jak Dron 
Missa spada i pogrąża się w wodach jeziora. 

Missa też. - Lord Gaethaa zaklął z wściekłością. - Teraz zabił Missę. Walczymy chyba z 

samy

m  Panem  Tloluvinem.  Ale  zostało  nas  jeszcze  dwóch.  Damy  Kane'owi  spróbować 

naszego żelaza, zanim wstanie słońce. 

Gdy wspinali się na mur, Kane zniknął już gdzieś we mgle. 

Uciekł nam, milordzie - powiedział Alidor, oszołomiony. - Nie chce walczyć otwarcie 

nawet z dwoma przeciwnikami. 

- Nie - 

syknął lord Gaethaa, a jego oczy rozjarzyły się. - Spójrz na te kamienie. Krew! Kane 

jest ranny. Missa nie zginął na próżno. Nie ważne w tej chwili, czy rana jest śmiertelna. Teraz 
go dopadniemy. To są ślady, które nas zaprowadzą. 

Lecz krwawa ścieżka urwała się, gdy przeszli niewielki odcinek drogi ulicami Sebbei. Było 

już jasno. Lord Gaethaa ze smutkiem stwierdził, że rana Kane'a nie była tak poważna, jak miał 
nadzieję. Niezależnie od tego, jak bardzo Kane był osłabiony, był przecież w stanie zatamować 
krew. Teraz ukrył się gdzieś znowu w tym labiryncie miasta umarłych. 

-  Próbujemy dalej - 

ciężko powiedział lord Gaethaa - nie osiągnęliśmy niczego. Znowu 

musimy szukać Kane'a w tym przeklętym mieście duchów. Od dzisiaj tylko nas dwóch poluje 

na tygrysa. W ten sposób nigdy nie zniszczymy Kane'a. 

Alidor spojrzał z zakłopotaniem na swojego pana. Nigdy wcześniej nie słyszał w jego głosie 

takiego tonu rozpaczy. Krzyżowiec oparł podbródek na swojej pięści i pogrążył się w myślach. 

background image

Jego długa twarz pokryła się zmarszczkami, gdy rozważał wszystkie strategie, stosowane w 

poprzednich kampaniach. 

Nagle jego twarz rozpogodziła się i lord Gaethaa zaśmiał się triumfalnie. 

Nie zrobiliśmy jeszcze wszystkiego - krzyczał. - Spalimy to przeklęte miasto! 

Spalić Sebbei? - wybuchnął przerażony Alidor. 

Tak,  spalimy  wszystko.  Kane  ukrywa  się  w  tych  pustych  budynkach.  Wykurzymy  go 

stamtąd ogniem. Thoem raczy wiedzieć, jak udało mu się uciec z tego magazynu, ale nic mu nie 
pomoże,  jeśli  całe  Sebbei  będzie  w  płomieniach.  Zginie  wraz  z  miastem,  albo  ucieknie  na 
otwartą  przestrzeń.  Nawet  jeśli  z  początku  go  zgubimy,  wytropienie  go  po  śladach  będzie 
dziecinnie proste. Dopadniemy go jeśli nawet będzie próbował przedrzeć się przez Lonman. 

Jes

t ranny, nie dojdzie daleko. Teraz my przejmiemy inicjatywę. 

- Milordzie Gaethaa - 

protestował Alidor. - Lord nie mówi poważnie. Spalić całe miasto, 

żeby zabić jednego człowieka? A co z mieszkańcami? 

Mają spróchniałe kręgosłupy. Nie martw się o nich. Zapalimy kilka budynków, wiatr zrobi 

resztę.  Zdążymy  to  zrobić,  zanim  ktokolwiek  tu  podniesie  rękę.  Nie  sądzę,  żeby  ktoś  miał 
czelność nam się sprzeciwić. Możemy im powiedzieć, że to Kane rozniecił pożar; może to 
wytrąci ich z tej ociężałości i powiedzą nam, gdzie się ukrywa, choć jest to raczej wątpliwe. 

Nie, nie możemy zrównać z ziemią całego miasta po to, żeby zniszczyć Kane'a. Ci ludzie 

zginą, a w najlepszym razie stracą wszystko, co posiadają. 

Lord Gaethaa niecierpliwie wzruszył ramionami. 

- Miasto nie 

liczy sobie więcej niż kilkuset mieszkańców. Większość bez trudu ucieknie. 

Jest  dość  opustoszałych  miast,  do  których  mogą  się  przeprowadzić.  Nie  traćmy  czasu  na 
użalanie  się  nad  nim.  Nie  spełnili  swojego  obowiązku  wobec  rodzaju  ludzkiego.  Są  winni 
śmierci wszystkich moich ludzi, są zdrajcami sprawy dobra. Wykurzenie tych szczurów z ich 
śmierdzących nor jest dla nich sprawiedliwą karą. Chodźmy, Alidorze - tracimy czas. 

Alidor chwycił lorda Gaethaa za ramię i odwrócił go do siebie. 

Ale spalić całe miasto dla jednego człowieka! Kane nie jest tego wart. 

Blednąc z wściekłości. Krzyżowiec odepchnął porucznika. 

- Kane nie jest wart! - 

ryknął. - Alidorze, straciłeś rozum. Przejechaliśmy pół kontynentu, 

żeby zgładzić tego demona. Wszyscy twoi towarzysze oddali swoje życie za tę sprawę, I po 
wszystkich tych trudach i ofiarach człowiek, którego mamy zabić, wciąż ze mnie szydzi. Nawet 
sto miast gotów jestem zburzyć, jeśli będzie to potrzebne. Tak, uważam, że cena jest niska, 

background image

wobec zła, jakie ten człowiek wyrządzał i jakie wyrządzi jeszcze ludzkości, zanim nie zostanie 
zabity. Cóż znaczy to miasto duchów w porównaniu z dobrem całego rodzaju ludzkiego! 

Logika tego wywodu była niezaprzeczalna, ale Alidor wciąż był nie pogodzony. 

Ale taka strategia może okazać się całkowicie nieskuteczna - powiedział słabym głosem. - 

Kane bez trudu ucieknie z miasta. Nie jesteśmy w stanie pilnować wszystkich bram, poza tym 
zostaje jeszcze droga przez mur. Ulotni się z Sebbei i nigdy już nie odnajdziemy jego śladów. 

Generał, który wierzy w niezawodność swojej strategii, jest głupcem - rzekł lord Gaethaa. 

Pokaż mi lepiej plan, to posłucham twojej rady. Musimy sobie powiedzieć, że Kane pokonał 

nas w tej grze w kotka i myszkę. Lepiej niż my zna Sebbei, więc czekał tylko, aż wpadniemy w 

jego 

pułapkę.  Straciliśmy  wczoraj  sześciu  ludzi,  nie  możemy  teraz  zaczynać  we  dwójkę. 

Musimy zmusić go do wyjścia na otwartą przestrzeń. Do diabła, Alidor, co się z tobą dzieje? 
Straciłeś swoje ideały i nerwy jednocześnie? 

Alidor miał zamęt w głowie. Gdzieś za nimi rozległo się wołanie: 

Alidorze, co robisz? Czy sprzedałeś całkiem swoją duszę lordowi Gaethaa? Ten szaleniec 

wyrządził  wraz  ze  swoją  bandą  więcej  zła  niż  Kane  przez  całe  życie.  Pomożesz  mu  teraz 
zniszczyć Sebbei i jego nieszczęsnych mieszkańców po to, żeby zabić Kane? Alidorze, jeżeli w 
twojej  duszy  zostało  cokolwiek  ludzkiego,  odejdź  od  tego  człowieka.  Zatrzymaj  go,  zanim 
zgładzi jeszcze więcej ludzi w imię swojego bezlitosnego dobra. 

Ach, słyszę tę wiedźmę - wyszeptał lord Gaethaa. - Ten sam obłudny głos, który mówił mi 

o śmierci Kane'a. Oto żniwo fałszywego  miłosierdzia.  Teraz  wszystko  jest  jasne.  Wiedźma 
omotała mojego porucznika, rzuciła jakiś urok na jego duszę, uwiodła go, aby służył ciemnym 
siłom zła. 

Wyciągnął miecz i podszedł do niej powoli. 

Chodź  w  moje  objęcia,  wiedźmo  -  syknął.  -  Myślę,  że  tym  razem  przeceniłaś  moją 

krótkowzroczność i swoją moc. Alidor zagrodził mu drogę. 

Nie, milordzie. Ona nie jest czarownicą. 

Lord Gaethaa odsunął go, mówiąc z żalem w głosie: 

Jesteś  opętany,  postradałeś  rozum.  Odsuń  się,  uratuję  cię  jeszcze  moim  mieczem, 

posyłając  tę  wiedźmę  do  piekła,  któremu  służy.  Na  twarzy  Alidora  pojawił  się  wyraz 
determinacji. On także wyciągnął swój miecz, 

To nie jest opętanie, milordzie, a Rehhaile nie jest czarownicą. Zrozumiałem, że ona mówi 

prawdę, pojąłem te wszystkie złe przeczucia i wątpliwości, jakie dręczyły mnie przez ostatnie 
miesiące. Nie pozwolę zabić tej niewinnej dziewczyny... 

background image

Niewinna dziewczyna! To wiedźma. Okłamała cię. Pomagała Kane'owi od początku. 

...  ani  nie  pozwolę  spalić  tego  miasta.  Chodźmy,  milordzie,  wyjeżdżamy  z  tego  kraju 

umarłych.  Wrócimy  do  Kamathae,  zgromadzimy  nową  armię  i  przybędziemy  tu  znowu  z 
wystarczającymi siłami aby zgładzić Kane'a. 

To niemożliwe - Kane wie, że chcę go zabić. Ukryje się gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. 

Zapewni sobie obronę wszystkich ciemnych mocy, których nigdy nie uda się pokonać. Odsuń 
się, Alidorze, wybaczę ci tę niesubordynację. 

- Przykro mi, lordzie Gaethaa - 

powtórzył wolno - możesz, panie zniszczyć miasto i zabić 

Rehhaile, ale wpierw musisz zabić mnie. 

Lord Gaethaa krzyknął z nagłą wściekłością. 

To jest zdrada! Jeśli jesteś po stronie sił zła, przeciwko zimnemu światłu dobra, zostaniesz 

przez to światło zmiażdżony. Zejdź z mojej drogi! 

- Nie

ch pan mnie nie zmusza, abym podniósł na pana miecz, milordzie - ostrzegł Alidor. 

Jesteś głupcem! - wrzasnął Krzyżowiec i zamachnął się mieczem. 

Alidor  odskoczył  do  tym,  decydując,  że  ograniczy  się  do  obrony.  Jego  dusza,  targana 

sprzecznymi uczuciami, bl

iska  była  całkowitego  rozbicia.  Zawalił  się  nagle  cały  jego 

wszechświat. Stawał teraz do walki z człowiekiem, za którego jeszcze godzinę temu gotów był 
oddać życie. Sprzeciwił się ideałom, którym przysiągł był służyć do końca swoich dni. Kierując 
się już wyłącznie instynktem samoobrony, odparował atak lorda Gaethaa. W tym stanie umysłu 
nie  mógł  bronić  się  skutecznie.  Pierwsze  uderzenie  miecza  rozpruło  mu  bok,  drugie  - 
roztrzaskało hełm. Alidor upadł na ziemię, oślepły od zalewającej mu oczy krwi. Czuł, jak pod 
czaszką narasta wielka czarna chmura. Z bardzo daleka, usłyszał płacz dziewczyny. 

Lord Gaethaa spojrzał na porucznika, wciąż jeszcze z obłędem w oczach. 

- Przepraszam, Alidorze - 

zaczął z żalem - byłeś dla mnie jak brat, przyjaciel w tylu bojach. 

Ale m

uszę cię teraz zabić, aby odrzucić ten zły urok, który mi cię odebrał. Będę cię zawsze 

wspominał jako wiernego i odważnego porucznika, którym dla mnie byłeś. 

Wzniósł miecz, aby zadać śmiertelny cios. 

Legendy mówią o przekleństwie, które ciąży na Kanie. Mówią, że każdy, kto go spotka na 

swojej drodze, musi zginąć. Teraz rozumiem prawdę zawartą  w  tych  opowieściach.  Żegnaj 
Alidorze. Bądź pewny, że zostaniesz pomszczony. 

Zabij  go,  jeśli  chcesz,  ale  nie  przypisuj  zasługi  uśmiercenia  go  mnie.  Jest  dla  mnie 

kłopotliwe  przyjmować  względy  od  człowieka,  którego  za  chwilę  zabiję  -  powiedział  jakiś 

background image

szyderczy głos. - Jeśli ci trudno zabić przyjaciela, to zostaw go na chwilę, a ja to zrobię, gdy już 
skończę z tobą. 

Lord  Gaethaa  odwrócił  się.  Przed  nim  stał  Kane.  Wynurzył  się  z  mgły,  owinięty  w 

potargane bandaże, z morderczym błyskiem w oczach. 

Więc tygrys wyszedł z kryjówki - mruknął lord  Gaethaa.  -  Myślałem,  że  będę  musiał 

wykurzyć cię z twojego legowiska. Ale teraz nasza gra zbliża się do końca i słusznym jest, że 
główni gracze spotkali się w końcu. Kosztowałeś mnie wielu ludzi, Kane, i musisz ponieść karę 
za to i za stulecia zbrodni, które szły za tobą jak cień. 

Popełniłeś całkiem sporą liczbę niegodziwości, jak na tak krótkie życie, zbliżające się do 

końca - zadrwił Kane, wznosząc miecz. 

Lord Gaethaa ruszył do przodu. Zderzyła się stal. Kane odrzucił przeciwnika do tyłu i nóż w 

drugiej ręce lorda Gaethaa trafił w próżnię. Cios padał za ciosem. Kane nie mógł używać prawej 
ręki, ale nieprawdopodobna szybkość jego ruchów przechylała szalę na jego korzyść. 

Wezwij na pomoc siły zła - zaszydził lord Gaethaa, widząc na bandażach Kane'a rosnącą 

plamę  krwi.  Rany  się  otworzyły  i  przeciwnik  wkrótce  zacznie  słabnąć.  -  Twój ciemny bóg 
opuścił cię, bo zło zawsze ustępuje przed niezwyciężonym mieczem dobra. 

Nie służę żadnym bogom, ani innym przegranym sprawom - powiedział Kane. - A ty nie 

oszukuj się, mówiąc, że jesteś niezwyciężony. - Wykonał niespodziewany ruch i z policzka 
lorda Gaethaa popłynęła krew. - Pierwsza krew - zaśmiał się. 

Mężczyźni walczyli w milczeniu, dysząc ciężko. Lord Gaethaa był trudnym przeciwnikiem, 

obarczonym  niespożytymi  siłami  i  wielkimi  umiejętnościami  szermierzem.  Ponadto  był 
względnie wypoczęty, podczas gdy Kane tracił siły w wyniku ran odniesionych w poprzednich 
starciach. Wciąż jednak bronił się pewnie. Obaj walczyli zaciekle, każdy z nich przekonany, że 
uda mu się doprowadzić przeciwnika do kresu sił. To nacierali na siebie, to znów odskakiwali. 
Lord  Gaethaa  zaatakował  sztyletem;  w  tym  samym  momencie  Kane  rzucił  puginałem. 
Krzyżowiec  odskoczył,  ale  przeciwnik  chwycił  go  za  przegub,  zmuszając  swoje  osłabione 
mięśnie  do  najwyższego  wysiłku.  Wykręcił  rękę,  z  głośnym  chrzęstem  łamiąc  kości 
przedramienia. Lord Gaethaa złapał oddech i z dziką desperacją uderzył mieczem, celując w 
trzymające go ramię. Kane zwolnił uścisk i cofnął się. Miecz ze świstem przeciął powietrze. 
Wykorzystując tę chwilę, gdy przeciwnik był bezbronny, potężnym ciosem rozłupał jego tułów. 
Uderzył powtórnie. Głowa lorda Gaethaa spadła na bruk i podskoczyła jeszcze dwukrotnie, 
wydając pusty odgłos. 

background image

Kane  stał  przed  leżącym  w  groteskowej  pozie  ciałem  Krzyżowca,  oddychając  ciężko 

wielkimi haustami powietrza. Cienkie stróżki pary unosiły się jeszcze z ociekającego miecza i 

poplamionych krwi

ą kamieni. Zmieszane z jego gorącym oddechem rozpływały się, niknąc w 

porannej mgle. 

Słaniając się z wyczerpania, Kane spojrzał na leżącego na bruku Alidora. Marszcząc brwi 

ruszył w Jego kierunku. 

-  Nie, Kane - 

Rehhaile  stanęła  w  obronie  żołnierza.  -  Proszę,  nie  zabijaj  go.  Alidor 

kilkakrotnie ocalił mnie przed tymi mordercami. Oszczędź go dla mnie. Proszę, Kane. On nie 
podniesie na ciebie ręki. 

Kane chwiał się, stojąc przed nimi ze wzniesionym mieczem, wciąż jeszcze opanowany 

żądzą  zabijania.  Alidor  patrzył  na  niego  pusto.  Jego  twarz  zastygła  w  pozbawioną  wyrazu 
maskę. Nie wykonał żadnego ruchu, aby się obronić czy uciec. Kane opuścił miecz, wzruszając 
ramionami. Wyraz krwawego pożądania zniknął już z jego twarzy, tląc się jedynie w oczach, 
gdzie nie wygasł nigdy. 

- Dobrze, Rehhaile - 

powiedział - daję ci go. Ale wątpię, czy twoja litość będzie coś dla 

niego znaczyć. Zdaje się, że Gaethaa całkiem zagnieździł się pod tą wielką czaszką. 

Nie, Kane. Ten człowiek ma jeszcze duszę. Potrafię wyleczyć jego obolałe serce. 

Więc dobrze - Kane uśmiechnął się ze smutkiem - nie ma więc sensu namawiać cię, żebyś 

poszła ze mną. Rozumiem. Odchodzę, Rehhaile. Mam już dość życia wśród duchów. Wciąż 
pociąga  mnie  przygoda.  Twoje  towarzystwo  było  dla  mnie  bardzo  interesujące,  naprawdę. 
Jestem ci wdzięczny. 

Żegnaj, Kane - powiedziała miękko Rehhaile, odwracając swój umysł od świata jego myśli 

i uczuć. 

Kane  mruknął  jeszcze  coś,  czego  nie  usłyszała  i  oddalił  się  pustą  ulicą.  Jego  odejście 

śledziły duchy. Odejdź z Dermonte, krainy umarłych; ze świata cieni, gdzie mieszka śmierć, a 
życie nie może się rozwijać. 

Alidor poruszył się. Usiadł z trudem i sięgnął po swój miecz. Drżącą ręką przytknął jego 

ostrze do swojej piersi. Jego wszechświat leżał w  gruzach.  Zawaliły  się  jego  niewzruszone 
przekonania, niezaprzeczalne prawdy. Jaki sens miałoby życie, gdy bogowie umarli? 

- Alidorze, nie - 

jęknęła Rehhaile wyczuwając, co chce zrobić. - Nie rób tego, błagam. Chcę, 

żebyś żył. Razem opuścimy tę krainę umarłych i zamieszkamy w normalnym świecie, 

Myślałem, że idę za zimnym, czystym światłem dobra - powiedział Alidor. - Zamiast tego 

służyłem zimnemu światłu śmierci. 

background image

Ostrze  miecza  wciąż  dotykało  jego  piersi.  Znaleźć  zapomnienie  w  śmierci?  Wrócić  do 

życia, w raz z  Rehhaile? Jego dusza była zbyt chora by zdecydować.  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

    

CHŁÓD MEGO SERCA 

 
 

(Reflections for the Winter of My Soul) 

Przełożył Ryszard BOROS 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

background image

PROLOG 

 

Nie było wątpliwości — mężczyzna ten umierał; tłum gapiów przerzedził się i pozostali 

tylko ciekawi, bądź ci, których fascynował widok śmierci. Żaden człowiek nie mógłby przeżyć 
tak okrutnej rany. Dziwne, że parobek nie wyzionął jeszcze ducha. 

Na zewnątrz zamieć śnieżna wzmagała się z upływem czasu. Z furią krystaliczno-biały 

w

icher smagał grube, kamienne mury i szalał w mrocznych korytarzach, podrywając spłowiałe 

arrasy. Chłód przenikał nawet do komnat pałacu. Zebrany tam w kręgu tłum, śledził uważnie 
śmiertelne spazmy ciała broczącego krwią. 

Był to jeden z niższej służby — stajenny. 

Burza śnieżna nadeszła o zmroku. Kiedy słońce ginęło za horyzontem, zerwał się zachodni 

wiatr. Impet żywiołu zaskoczył ludzi. Zdwoili wysiłki, żeby czym prędzej uchronić zwierzęta i 
narzędzia. Ktoś pozostał w tyle, aby wykonać jakieś polecenie. Prawie nikt nie usłyszał pełnego 
trwogi okrzyku. Paru z nich, przedzierając się przez ciemność i zapierający dech wicher, dotarło 
do ciemnej sylwetki pogrążonej w zaspie. W panicznym pośpiechu wnieśli skrwawione ciało 
do  pałacu.  Nikt  nie  chciałby  spotkać  tego,  kto  tak  barbarzyńsko  potraktował  stajennego  i 
zniknął nie zauważony wśród zamieci. 

Ranny leżał na kamiennej posadzce w pobliżu ognia, z głową na pospiesznie skleconym 

podgłówku. Wybałuszone oczy zastygły w przerażeniu, a z kącików ust sączył się strumyczek 
krwi. Skóra na szyi i klatce piersiowej była zdarta. Rany na ramieniu wskazywały na to, że 
nieustraszone kły zmierzały wprost do gardła. Nie osiągnęły celu tylko dzięki osłonie z grubego 
futra.  Od  chwili  śmiertelnego  okrzyku  umierający  me  wydobył  z  siebie  słowa.  Nawet  jeśli 
minąłby  stan  szoku  —  nie  mógłby  mówić  ze  względu  na  rany  odniesione  na  szyi.  Krew 
broczyła obficie poprzez strzępy bandaży i krzepła na kamieniach. Postano po medyka - nie 
można było znaleźć nadwornego maga i astrologa, być może nie chciał sobie zadawać trudu. 
Doskonale  wiedział,  że  nie  ma  dla  rannego  ratunku.  Dla  zachowania  pozorów  wykonał 
niezbędne czynności ochraniające przed natychmiastową śmiercią. 

Raz  zakrztusił  się  i  równocześnie  jego  ciałem  wstrząsnął  śmiertelny  spazm.  Medyk, 

po

patrzywszy na bezwładne ciało, uniósł nieco powiekę leżącego i wzruszył ramionami. 

—  

Już po wszystkim — dodał. 

background image

Zebrani byli rozczarowani — 

pragnęli  bowiem  dowiedzieć  się  czegoś  o  napastniku. 

Popadli w przygnębienie. Dręczył ich niepokój; niektórzy zaczęli rozprawiać zbyt głośno. Ci 
też doszli do wniosku, że sprawcą śmierci mógł być wilk lub ryś. Innych trapiły czarne myśli, 
znali bowiem mrożące krew w żyłach legendy Marsarovji. 

Nagle, pełen grozy widok przykuł ich do miejsc: ciało drgnęło i usiadło, podpierając się 

rękoma. Z pianą na ustach, tocząc wokół ślepymi oczami, usiłował coś powiedzieć. 

— 

Śmierć! Widzę go! Tam... pośród zamieci... czyha na nas wszystkich! — wykrztusił ten, 

który już więcej nie miał mówić. 

— 

Śmierć nadchodzi! Człowiek... ale nie człowiek! Biada nam! — umilkł, zachwiał się i 

legł na kamieniach. 

— 

Widocznie jeszcze żył — zauważył medyk, ale sam nie był o tym przekonany do końca. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

JEŹDZIEC WŚRÓD ZAMIECI 

 
 

Kane musiał pogodzić się z myślą, że zabłądził. Przeszło godzinę poruszał się nie wiedząc, 

w jakim kierunku. Spinał konia, klnąc, że znalazł się na takim odludziu. Takiej burzy śnieżnej 
jeszcze nie widział. Jego koń,  chociaż  był  rasy  północnej,  padał  z  wycieńczenia.  Kilka  dni 
nieprzerwanej walki o życie mocno nadwątliły jego siły, a do tego ta niesamowita zamieć. Kane 
rozmyślał. Nie mógł oprzeć się przenikającemu go do szpiku kości zimnu, które towarzyszyło 
mu, odkąd zerwał się lodowaty wiatr. Zdawał się on smagać poprzez grube futro jego duszę. 
Opierał się jego sile, wiedząc, że będzie zgubiony, jeśli się zatrzyma. A poza tym musiał za 
wszelką  cenę  utrzymać  odległość.  jaka  dzieliła  go  od  jego  prześladowców.  Deptali  mu 
wytrwale po piętach, nie dając się zmylić żadnym fortelem, których Kane znał przecież wiele i 

po mistrzowsk

u zastosował. Korzystali bowiem z pomocy maga Sataki. Jego moc pozwalała 

tropić  ślad.  którego  żaden  śmiertelnik  nie  był  w  stanie  dostrzec.  Od  południa  wielokrotnie 
dostrzegał ich sylwetki. Gdyby nie zamieć -na pewno dopadliby go przed zmierzchem Była ona 

d

la niego wybawieniem, ale ścigający byli zbyt przebiegli i nie dali się zbić z tropu. Czas działał 

na jego korzyść. Wciąż pałał żądzą odwetu. 

Gdy jechał pochylony w siodle w nieznanym sobie kierunku. poczuł, jak zawisło nad nim 

widmo białej śmierci, wydłużając koszmarną listę zagrażających mu niebezpieczeństw.  

Księstwo Rader leżało wiele mil stąd na południowy wschód. Niegdyś było najbardziej 

wysuniętą na północ prowincją starego Cesarstwa Serrantonu. Kiedy wygasła dynastia Halbros 

—  Serranton, Cesarstwo r

ozpadło  się,  a  księstwo  usamodzielniło,  wpadając  tym  samym  w 

regres.  Bowiem  wybuchające  wojny  dynastyczne  wyczerpały  siły  państw  środkowych, 
niwecząc  ich  dawną  świetność.  Rader  zostało  odcięte  od  ludów  południa  i  od  tego  czasu 
szerzyła się tu przemoc. Prawem kaduka usiłowano zaprowadzić porządek; w ciągu minionego 
wieku u steru rządów stawali coraz to nowi ludzie. Jeżeli w ogóle w odniesieniu do Rader 
można było mówić o rządach. Ziemia ta bowiem nie była ani żyzna, ani nie posiadała bogactw; 
przypominało to raczej paradę małych baronów, rozbójników, czy też błędnych rycerzy. 

Do niedawna władzę sprawował powszechnie znienawidzony banita Orted Ak-Ceddi, były 

herszt bandy rabusiów, który ogłosił  się  Prorokiem  Sataki.  Za  jego  rządów  fanatyczny  kult 
Sataki został wyprowadzony z podziemi i niczym czerwona fala rozprzestrzenił się w rejonie 
Puszczy  Shapeli.  Wierne  mu  legiony  szerzyły  terror,  stając  się  zagrożeniem  nawet  dla 

background image

południowych  monarchii.  W  końcu,  jego  hegemonia  upadła,  a  sam  Orted  ledwo  uszedł  z 
życiem, uciekając wraz z najwierniejszymi kompanami. Musiał zrezygnować z planu Czarnej 
Krucjaty.  Poczuł  się  bezpiecznie  dopiero  na  odludziu  w  Rader,  gdzie  osiadł  na  stałe, 
przekonany o nie trwałości szczęścia i sławy. 

Kane przybył do Rader pewnej nocy. Tu zaciągnął się do kawalerii jako generał, stając się 

podporą sił Proroka. On stworzył armię Czarnej Krucjaty i ostatecznie — przyczynił się do jej 
klęski: jako pierwszy złamał Miecz Sataki, chociaż dopiero nieobliczalne zachowanie Orteda 
spowodowało klęskę. Orteda nie spotkał straszny los jego zwolenników, ale Kane znalazł się w 
niebezpieczeństwie  i  aby  nie  dostać  się  do  niewoli  zwycięskiej  armii  Jervy,  schronił  się  w 
pogańskiej jaskini, przeklętej Grocie Yslsl. Niewypowiedziane cierpienia, jakich doznał w jej 

kosmic

znych otchłaniach i koszmar przemieszczeń w czasie, były tak zabójcze dla jego duszy, 

że wolałby tortury i śmierć z ręki wroga. Ale Kane dokonał tego, co nie udało się żadnemu ze 
śmiertelnych: odnalazł korytarz prowadzący na powierzchnię i wydostał się na światło dzienne. 
Ponad rok odzyskiwał siły, a potem wyruszył, aby się zemścić na Proroku — za mrożące krew 
w żyłach tajemnice świata, które poznał w jaskini. 

Droga do  Rader  była  trudna  i  kręta,  niełatwa  do  przebycia,  zaprowadziła  go  bowiem  z 

jednego krańca znanego wówczas świata na drugi. Wędrując, odkrył w sobie upór, którego nie 
był świadom.  

Wreszcie, cztery lata po rzezi Sataków nad Ingoldi, Orted Ak-

Ceddi znalazł się sam na sam 

z Kane'm w swojej komnacie. Pojedynek był śmieszny i z powodu przewagi Kane'a zakończył 
się prędko; zwycięzca wcisnął w ranę Orteda dziwny kryształ, podobny kształtem do gemmy. 
W  rzeczywistości,  była  to  zakrzepła  grudka  mocnej  trucizny  z  wymarłego  już  robaka 
Carsultyal. Przy kontakcie z ciałem rozpuściła się, przeniknęła wszystkie tkanki, wżarła się w 
najcieńsze  i  najgłębsze  nerwy.  Kane'owi  sprawił  przyjemność  widok  ciała  wijącego  się  w 
niezwykłych konwulsjach. Żałował, iż nie mógł oglądać przedśmiertnych drgawek Orteda, bo 
wierna Prorokowi służba usiłowała już wyłamać drzwi. 

Uciekł  z  komnaty  tym  samym  podziemnym  korytarzem,  którym  przybył  —  biada 

Prorokowi, który nie zdążył wybadać tajemnic swojego sanktuarium. Zanim ktokolwiek się 
zorientował. był już poza obrębem miasta. Od tej nocy niezmordowanie posuwał się w kierunku 
północnych  pustkowi.  Wiedział,  że  pogoń  składa  się  z  najwierniejszych  fanatyków  Orteda, 
którzy do ostatniego tchu ścigać będą świętokradczą dłoń, winną śmierci ich pana. Przez wiele 

background image

dni  zacięci  wyznawcy  wygasającego  już  kultu,  posługując  się  magiczną  wiedzą,  tropili  z 
uporem swą ofiarę. W końcu znalazł się w ich polu widzenia. Wtedy zamieć dała mu chwilę 

wytchnienia. 

Koń potknął się o przysypany korzeń, przyklękając na przednich nogach. Kane zachwiał się 

w siodle, dopiero teraz spost

rzegając śnieg na swoim odzieniu. Zsiadł, szczękając zębami i 

pomógł  wstać  wyczerpanej  klaczy.  Każdy  ruch  przyprawiał  go  o  ból.  Zatoczył  się,  bo 
odmrożone  nogi  odmówiły  mu  posłuszeństwa.  Chwycił  się  grzywy  konia,  aby  zachować 
równowagę. Zwierzę parsknęło, obarczone znienacka ciężarem jego ciała. 

— Spokojnie — 

wycedził, gładząc zlodowaciałą grzywę. — Dam ci trochę odpocząć. — 

Tylko chwilę — szeptał do siebie, tupiąc nogami i z trudem strząsając grudki lodu z odzieży. 
Zaspy śniegu wydały mu się miękkie niczym posłanie, lecz oparł się tej pokusie. Nie podda się 
tak łatwo. Igrał ze śmiercią wiele razy i jeśli było mu pisane zginąć w tej zamieci, wróg musi 
wpierw poznać siłę jego miecza. Gdy pomyślał, że nie zdoła oprzeć się żywiołowi, ogarnęła go 
pasja.  Wyzywająco  patrzył  na  szalejący  wicher,  któremu  nie  mógł  stawić  czoła.  Jego 
nieosiągalnym wrogiem była kosmiczna jaźń, która igrała, obejmując go, by zamknąć na wieki 
w swych zimnych splotach. Przerażała go świadomość swej małości. 

Jednego był pewien: nie miał do czynienia z pospolitą zamiecią. Zapuszczał się już daleko 

na północ i nigdy nie spotkał tak gwałtownego i potężnego wybuchu sił natury. Impet żywiołu 
wskazywał raczej, że to sprawka czarnoksiężnika. Komu jednak mogło zależeć na wywołaniu 

burzy na tym odlud

ziu, tego nie mógł odgadnąć. Z pewnością, nie były to moce Sataki, działała 

bowiem  na  ich  niekorzyść.  Koń  zadrżał  trwożliwie.  Kane  postanowił  nie  zwlekać  dłużej. 
Dosiadł rumaka, który ruszył raptownie. Usiłował go uspokoić, sądząc, że zdenerwował go zbyt 

g

wałtownym  skokiem.  Koń  jednak  był  zdjęty  przerażeniem:  nozdrza  miał  rozchylone,  a  w 

ślepiach malował mu się strach. Niebawem jeździec także wyczuł utkwione w siebie badawcze 
spojrzenie jakiejś tajemniczej istoty. Popuścił cugli, a koń niczym strzała pogalopował przez 
zamieć. Przez wypełnione grozą długie chwile wydawało mu się, że jest ścigany przez jakąś 
bestię, napastującą go z niezwykłą zaciekłością, potem wrażenie minęło. Zwolnił bieg konia i 
zaniechał karkołomnej ucieczki, dopiero gdy poczuł się bezpieczny. — Na Temro, co to mogło 
być! — Z początku sądził, że to pogoń właśnie go dopadła, ale reakcja wierzchowca i jego 
własne  przeczucia  świadczyły  o  czymś  innym.  Wycie  wichru  skutecznie  tłumiło  wszelkie 
odgłosy,  a  zamieć  ograniczała  widoczność.  Nie  mógł  więc  niczego  usłyszeć  ani  zobaczyć. 

background image

Jednak zarówno jeździec jak i koń zwietrzyli czyjąś obecność, a Kane nigdy nie lekceważył 
głosu intuicji. Dlatego miał pewność, że przerażająca istota, odległa może o sążeń, godziła w 
jego życie. 

Wytężył  zmysły.  Rumak,  wyczerpany  karkołomnym  biegiem,  brnął  powoli  przez 

narastające zaspy. Przez dłuższy czas nic nie zwróciło jego uwagi. Nagle skowyt dobiegł jego 
uszu, a nie było to wycie wiatru. Odetchnął głęboko mroźnym powietrzem. Wiatr niósł ze sobą 

charakterystyczny zapa

ch  wilka.  Zwietrzył  go  także  koń,  parskając  niespokojnie.  Kane 

zatrzymał się. 

Skowyt  stał  się  donioślejszy  i  wykazywał  obecność  stada.  Wyraźnie  zalatywało 

nieprzyjemnym zapachem przemoczonej wilczej sierści. Gdzieś nieopodal — trudno określić 

jak daleko — 

grasowała sfora. Przewlekłe wycie typowe było dla wygłodniałych zwierząt — 

ale jak w takiej zamieci znaleźć pożywienie. Być może w poszukiwaniu zwierzyny zapuściły 
się zbyt daleko — zastanawiał się Kane. W takim razie miał cholerne szczęście, że znajdował 
się po zawietrznej. Sytuacja mogła jednak ulec zmianie wraz z kierunkiem wiatru. Kto wie, czy 
właśnie  nie  zawracał  —  myślał  z  roztargnieniem,  straciwszy  wszelką  orientację.  Każdy 
kierunek  był  dla  niego  równie  dobry,  co  bezcelowy.  Kiedy  brnął  przez  zaspy,  potężny  huk 
wiatru stopniowo zagłuszał skowyt zwierząt. Gdy ten ostatni urwał się, Kane odniósł Wrażenie, 
że dochodzą go ludzkie okrzyki i rżenie koni.  Były jednak stłumione i nie był ich pewien. 
Ogarniało go zmęczenie i z trudem odróżniał rzeczywistość od wytworu własnej wyobraźni. 

Koń wlókł się uparcie naprzód, potykając  się  coraz  częściej,  ale  nie  tracąc  równowagi. 

Kane wątpił, aby klacz zdolna była podnieść się po ewentualnym upadku, a nawet jeśli tak, to z 
pewnością on nie zdołałby jej dosiąść. Czas i miejsce straciły dlań znaczenie. Jeździec i koń 
dryfowali w szalejącej zamieci, pozbawieni poczucia otaczającej ich rzeczywistości. Kane nie 
wiedział, czy porusza się on, czy ściana śniegu. Przed oczami majaczyły mu na przemian: to 
białe plamy, rozdzierające ciemności, to znów czarne pręgi na tle białej pustyni. Jego ciało było 
prawie  całkowicie  zdrętwiałe.  Wkrótce  nie  będzie  w  stanie  wyczuć,  że  siedzi  na  koniu. 
Pochłonięty przez lodowaty wir, Kane kołysać się będzie w siodle bez nadziei ratunku. I tak już 

na wieki. 

Nagle  coś  uderzyło  go  w  twarz.  Kane  zamachnął  się  niepewnie,  by  odeprzeć  cios. 

Odrętwiałą dłonią wyczuł gałęzie. Smagały go wciąż, gdy koń z trudem przedzierał się wśród 

drzew. 

background image

Usiłował  przezwyciężyć  otępienie,  zbierając  resztę  swej  nieprzeciętnej  siły.  Koń 

zaprowadził go do lasu, a więc mógł nie tracić nadziei. Wydawało się to nieprawdopodobne, 
gdyż jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było nawet samotnej sosny, zanim rozszalała się burza 
śnieżna.  Skąd  mógł  jednak  wiedzieć,  jak  daleko  zaniósł  go  wierzchowiec. Wycie wiatru 
złagodniało, a jego porywy zostały powstrzymane przez drzewa. Płatki śniegu opadały miękko, 
wirując  wśród  gałęzi.  Dookoła  noc  rozpościerała  ciemności,  ale  wyostrzony  wzrok  Kane'a 
pozwalał mu orientować się nawet tam, gdzie zwykły człowiek zdany byłby na łaskę losu. 

Była to w istocie puszcza, gdyż gdziekolwiek nie spojrzał, ze wszystkich stron otaczały go 

drzewa. Las musiał pokrywać pokaźny obszar, skoro udzielał tak skutecznej ochrony przed 
nawałnicą. Kane skierował kuśtykającą klacz w głąb tego schronienia. Może uda mu się znaleźć 
dogodne miejsce, gdzie mógłby zbudować szałas, a wtedy postara się rozpalić ogień. 

Powiew wiatru przyniósł ze sobą zapach płonącego drewna. Poczuł go i skierował się ku 

jego źródłu. Zastanawiał się, czy jego prześladowcy także dotarli do lasu, czy też spotka innych 
ludzi w tych dzikich okolicach. Pełen nadziei podążył za zapachem dymu. Jeżeli natrafi na 
obcych, chcąc nie chcąc przyłączy się do nich. Jeżeli będą to Satakowie... No więc dobrze, zbyt 
długo  już  na  mnie  polowali.  Kane  uwolnił  od  lodu  przymarznięty  do  pochwy  miecz. 
Przynajmniej ogrzeje się wtedy żelazo. Na pewno nie spodziewają się ataku, a działając przez 
zaskoczenie... Jeśli tylko nie jest mu pisane zginąć z wycieńczenia w tej zamieci. 

Przed oczami 

majaczyły mu obrazy rzezi, gdy kierując się węchem podążał wśród drzew, 

które brał za żołdaków. Ziemia wznosiła się nieco — zauważył, ożywiony nadzieją na bliskie 
schronienie, ale także rozbudzony żądzą mordu. Spiął konia, który mógł runąć w każdej chwili. 
Zwierzę także zwietrzyło schronienie i wytężyło siły. 

Las przerzedził się, aż ustąpił miejsca polanie. Kiedy Kane minął ostatnie konary, roztoczył 

się przed nim widok małego zamku, czy też magnackiej posiadłości otoczonej murem, wokół 
której skupiały się niewielkie zabudowania. Budynki rysowały się tajemniczo; na tle nawałnicy 
ciemne kontury śmiały się zza przysłoniętych okien smugą światła. Kane zdesperowany zwrócił 
konia na przełaj mroźnej polany ku nieznanej budowli. Niech nawet będzie zamieszkała przez 

upiory  — 

nie zważał na to, o ile będzie mógł się ogrzać. Znalazłszy się u bramy, krzyknął 

ochrypłym  głosem.  Ogarnęła  go  rozpacz,  kiedy  zrozumiał,  że  straż  odźwierna  nie  stoi  na 
posterunku w taką noc, a nikt go nie usłyszy, nawet jeśli ktoś czuwał. Nie mógł przekrzyczeć 

background image

wycia wiatru. W takim stanie nie mógł wspiąć się na mur. Ogarnęła go złość; cisnął więc swój 
ogromny miecz w bramę, a ku jego zdumieniu wrota rozchyliły się. Pozostawiono je otwarte! 

Kane rozwarł bramę na szerokość konia i nie zastanawiając się długo nad szczęśliwym 

zbiegiem okoliczności, wjechał na dziedziniec. Stuk końskich kopyt wtórował jego głośnym 
okrzykom,  gdy  usiłował  obudzić  kogoś  ze  służby.  Kiedy  zbliżył  się  do  głównego  wejścia, 
szkapa  potknęła  się  i  przewróciła,  wyrzucając  jeźdźca  z  siodła  na  ziemię.  Kane  był  zbyt 
odrętwiały, aby móc szybko zareagować: zatoczył się niezręcznie i upadł na progu, uderzając o 

drzwi. 

Ostatkiem  sił  uderzył  mieczem  w  nabijane  żelazem  dębowe  wrota.  Odwrócił  głowę  i 

spojrzał  w  kierunku  bramy,  którą  właśnie  przybył.  Nim  pogrążył  się  w  ciemności,  miał 
wrażenie, że coś białego przecisnęło się przez nią. 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

II OCALONY 

 
 

Kane odzyskiwał przytomność. Z pewnym wysiłkiem starał się zebrać myśli. Coś białego 

utkwiło mu w pamięci. Wreszcie w jego oczach pojawiła się świadomość. 

Jej  powieki  rozchyliły  się  nieco,  gdy  wzdrygnęła  się  wystraszona  hardym  spojrzeniem 

Kane'a. Szybko jednak opanowała się i rzekła, ukrywając zakłopotanie: 

— 

Proszę, spróbujcie to wypić! 

Kane milczał. Podała mu kielich do ust, a on przyjął go z wdzięcznością,  czując  smak 

doskonałego  trunku,  pomimo  swego  stanu.  Ciepło  rozeszło  się  wewnątrz  jego  ciała  wraz  z 
napitkiem,  rozgrzewając  go  równie  skutecznie,  jak  ogień  trzaskający  u  jego  boku.  A  więc 
mieszkańcy  tego  zamku  usłyszeli  nawoływania  -domyślił  się.  badawczo  rozglądając  się  po 

otoczeniu. 

Znajdował  się  w  małej  kamiennej  sali,  której  umeblowanie  stanowiło  parę  ław,  kilka 

krzeseł  i  potężny  stół.  Blisko  stołu,  pod  ścianą,  palił  się  ogień.  Pobieżne  oględziny  izby 
przypominały mu pomieszczenie, w którym odźwierny i straż nadzorują główne wejście. Nie 
miał już na sobie zamarzniętego płaszcza, leżał okryty ciężkim, grubym futrem. Dwóch paziów 
podtrzymywało go w pozycji półleżącej blisko ognia; kilku  innych  oraz  jakaś  senna  służka 
kręciło się po pokoju i koło drzwi. 

Kielich  trzymała  u  jego  ust  długowłosa  dziewczyna  o  urodzie  elfa.  Kane  odgadł  po 

wytwornych szatach z białego rysia i kosztownym szmaragdzie umieszczonym w pierścieniu na 
jej delikatnej dłoni, że była to panna wysokiego rodu. Jej duże, szare oczy świeciły się, a twarz 
o regularnych rysach okalały długie, jasne włosy, splecione w warkocz. Jej wizerunek dopełniał 
spiczasty podbródek i delikatnie rzeźbiony nos. Uśmiechając się czarująco, jakby jej usta były 

ku 

temu  stworzone,  wyglądała  raczej  na  zagadkowego  duszka,  choć  obecnie  na  jej  obliczu 

malował się niepokój. Była albo nastolatką, albo mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat. 

— 

A więc Breenanin, co ciekawego odkryłaś? - mąż jak niedźwiedź wkroczył do pokoju, 

owinięty  niedbale  w  grube  futro  —  Kim  jest  ten  człowiek,  który  niczym  śnieżna  zjawa 
przychodzi  nocną  porą  zakłócać  sen  uczciwych  ludzi!  —  powiedział  głośno,  zdradzając 
łagodne usposobienie. 

— Mów ciszej, ojcze — 

skarciła do Breenanin -- on jest ranny i prawie zamarzł.  

background image

— Co takiego? — 

wymamrotał z zaciekawieniem gospodarz, czyniąc przepraszający gest 

ręką by udobruchać swą córkę. 

Kane odsunął sługi i stanął niepewnie na nogach, przezwyciężając ból i zawroty głowy. 

Zdołał wyprostować się. Napotkał badawcze spojrzenie gospodarza, więc rzekł, aby zachować 

dobre maniery: 

— 

Proszę  o  wybaczenie,  że  nadchodzę  bez  zapowiedzi  o  tak  niestosownej  porze. 

Błądziłem wiele dni na pustkowiu i czekała mnie niechybna śmierć, kiedy zaskoczyła mnie 
nawałnica.  Zrządzeniem  losu  natrafiłem  na  ten  zamek.  Mój  koń  padł  na  dziedzińcu,  ja  zaś 
byłem nieprzytomny aż do teraz. Do rana zamieniłbym się w sopel lodu, gdyby twoi ludzie 
mnie nie odnaleźli. 

— 

Na dziedzińcu, powiadasz? — rzekł ze zdumieniem gospodarz. — Do stu par diabłów, 

jak 

udało ci się przejść przez bramę? 

— 

Była  otwarta,  kiedy  ją  pchnąłem  —  odparł  Kane.  —  Szczęśliwym  zbiegiem 

okoliczności, ktoś zaniedbał obowiązku. 

— 

Być może, ale przez takie niedopatrzenie można już się nie obudzić któregoś ranka. 

Gregig! Fakt, że rozpętała się zamieć, nie zwalnia cię od twoich powinności. 

Odźwierny był wyraźnie zmieszany. 

— 

Panie,  pamiętam  dokładnie  jak  zamykałem  bramę,  kiedy  zerwała  się  burza.  Nic  nie 

rozumiem! 

— Hmm! — 

mruknął jego pan. — A czy teraz brama jest zamknięta? 

— Tak panie — 

pośpiesznie  odparł  sługa.  Potem  dodał  z  zakłopotaniem:  —  Kiedy 

sprawdziłem ją po znalezieniu cudzoziemca, była zamknięta. 

— 

A  więc  nawet  zmarznięty  jeździec  ma  więcej  zdrowego  rozsądku  od  gnuśnych 

odźwiernych. 

— 

A więc zamknął ją wiatr, bowiem ja tego nie zrobiłem — wtrącił Kane i odczuł na sobie 

wzrok gospodarza. 

background image

— 

To  niemożliwe  —  odparł.  W  końcu  wzruszył  ramionami  —  Być  może  upadek 

spowodował lukę w twojej pamięci. To się czasami zdarza. 

Kane milczał. 

— 

W każdym razie jesteś już w środku. Witam cię w mojej nieco chłodnej posiadłości! 

Jestem Baron Troylin z Carrasahl, a ten niedożywiony podczaszy to moja córka Breenanin. 
Korzystaj z mej gościny, dopóki zamieć nie ustanie i nie poczujesz się dostatecznie silny, by 
wyruszyć w dalszą drogę. Goście ze świata są tu zawsze mile widziani — to nas ratuje przed 
monotoniądnia. — Wybuchnął śmiechem. — Sądząc po sile zamieci, Wszyscy pozostaniemy tu 
unieruchomieni na jakiś czas.  

Kane pokłonił się: 

— 

Jest pan nad wyraz uprzejmy. Jestem głęboko wdzięczny za gościnę — mówił grzecznie, 

biegle posługując się językiem Carrasahl. Uważnie rozejrzał się po zebranych. — Nazywam się 

Kane.  — 

Nie wywołało to żadnej reakcji, więc ciągnął dalej. — Jestem najemnikiem, choć 

obecnie nie służę nikomu. Zmierzam do Enseljos z nadzieją, że Winston przyjmie moje usługi 
w  sporze  granicznym  przeciwko  Chectalos'owi.  Zboczyłem  z  głównego  szlaku,  usiłując 
zaoszczędzić kilka mil jadąc na skróty, a tymczasem omal nie znalazłem śmierci, kiedy dopadła 
mnie zamieć. 

Troylin nie dał po sobie znać, aby wątpił w słowa przybysza, ale Kane nie poczytywał go za 

takiego  prostodusznego  człowieka,  na  jaki  wskazywał  jego  swobodny  i  grubiański  sposób 
bycia. Baron uważnie przyglądał się gościowi, chcąc odgadnąć kim był ten człowiek, którego 
przywiała burza. 

Kane był potężnie zbudowanym i rosłym mężczyzną, mającym niewiele ponad sześć stóp 

wysokości.  Jego  ciało  przypominające  dąb,  z  którego  jak  konary  wyrastały  silne  ramiona, 
wspierały nogi jak kolumny. Ręce miał duże i silne. — Jak ręce dusiciela — pomyślał Troylin. 

T

en człowiek musiał być obdarzony niezwykłą siłą i prawdopodobnie władał po mistrzowsku 

swym mieczem. Wydawał się być leworęczny, o ile się nie mylił. Miał dość krótko ostrzyżone, 
czerwone włosy i niedługą brodę. Twarz o nieco zgrubiałych rysach, jakby wyrażająca groźbę, 
na której widniał ślad niezabliźnionej rany. 

Barona  niepokoiło  spojrzenie  Kane'a.  Poczuł  to  od  razu.  Nic  dziwnego,  bowiem  oczy 

Kane'a  były  oczami  śmierci.  Miały  niebieski  kolor,  ale  żarzyły  się  jakimś  wewnętrznym 

background image

światłem.  Były  zimne  jak  gemmy  i  świecił  się  w  nich  płomień  szaleństwa,  żądza  mordu  i 
niszczenia.  Zdawały  się  wyrażać  nienawiść  życia  i  obiecywały  tragiczny  koniec  temu,  kto 
odważyłby się wytrzymać ich spojrzenie. Troylin wyobraził sobie to tęgie ciało w akcji na polu 
bitwy: płonące oczy mordercy i miecz zbroczony krwią tych, którzy zagrodzili mu drogę. 

Baron  pospiesznie  uniknął  spojrzenia  przybysza,  czując  jak  obejmują  go  dreszcze.  Na 

Vaula! Co za typ z tego człowieka. Niemniej był to najemnik — płatny morderca. Wśród takich 

osobnikó

w trudno o wrażliwego poetę, ale sądząc po jego postawie, Kane nie był pospolitym 

zawadiaką. Po jego mowie i manierach znać było wykształcenie, a może nawet ślady dobrego 
wychowania. Zdarzało się w najlepszych rodzinach, że wyrodny syn powodowany chęcią zysku 
albo  żądzą  przygód,  zaciągał  się  do  wojska.  Kane,  obdarzony  silną  osobowością,  mógł  z 
powodzeniem  zostać  wyższym  oficerem,  a  jego  pierścienie  i  wspaniała  broń  świadczyły  o 
dawnym bogactwie. Wyjątkowo trudne było określenie jego wieku, wydawało mu się, że ma 
około trzydziestu lat, lecz jego postawa była bardziej dojrzała, niż wskazywałby na to wygląd 
zewnętrzny. 

Troylin  postanowił  zająć  się  w  ciągu  najbliższych  dni  wyjaśnieniem  tajemnic  swego 

osobliwego gościa. Prawdopodobnie usłyszy od niego jakieś ciekawe i prawdziwe opowieści. 
W  każdym  razie  będzie  to  coś  innego  aniżeli  pieśni  barda.  Zachowa  przy  tym  należytą 
ostrożność, dopóki nie upewni się co do niego. 

— 

Ojcze, czy potrafisz tylko stać tu jak zaspany niedźwiedź?! 

Troylin ocknął się. 

— Ach tak... Zam

yśliłem się przed chwilą. No, ale Kane, tak jak mówiłem — witaj u nas. 

Służba wskaże ci twój pokój — mamy ich tu całe mnóstwo; prawdę mówiąc brakuje nam ludzi. 

Zimujemy tutaj z dala od cywilizowanego świata dla odpoczynku. 

Pomyślał, że Kane po ciężkich przejściach stał wyprostowany i raz jeszcze zadumał się nad 

jego fantastyczną siłą. 

— 

Tak, właśnie! Mam nadzieję, że jutro poczujesz się znacz 

nie lepiej. — 

Odwrócił się i odszedł. 

background image

Kane  owinął  się  futrem  i  podążył  za  parobkiem.  Mógł  iść  tylko  powoli;  mimo  że 

zamroczyło go kilkakrotnie, nie chciał żeby inni widzieli jego słabość. Przy odrobinie szczęścia 
mógł się tutaj skryć przed Satahami. Miał nadzieję, że pościg zgubił się już w zamieci. 

— 

Miałeś  wielkie  szczęście,  że  znaleźliśmy  cię,  panie  —  powiedział  sługa,  otwierając 

drzwi do komnaty Kane'a. — Wiecie — 

nie było nikogo na służbie. Wszyscy pozasypiali w tę 

szaloną Pogodę. 

— Ach, tak — 

odparł Kane, zbyt zmęczony, aby wdawać się w dyskusję. — Jak to się więc 

stało, że mnie wpuściliście? 

— 

To zasługa panienki. Cierpiała na bezsenność i usłyszała was. Wtedy zbiegła na dół i 

obudziła odźwiernego, Inga i mnie. 

— 

To nadzwyczajne, że zdołała usłyszeć mnie w tej zamieci! 

Kane runął na łóżko z westchnieniem. 

— 

To  nie  was  usłyszała  —  odpowiedział  służący  przekraczając  próg  —  tylko  rżenie 

waszego  konia.  Biedna  szkapa  chyba  zwariowała  ze  strachu.  Była  czymś  śmiertelnie 
przerażona, ale niczego nie mogliśmy wypatrzyć na podwórzu. 

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

III 

W POTRZASKU NAWAŁNICY 

 
 

Kane natychmiast zapadł w głęboki sen podobny do transu, jakby jego ciało usiłowało się w 

ten  sposób  leczyć  ze  znoju  wielodniowej  ucieczki.  Czasami  dręczyły  go  majaki  — 
wspomnienia  z  dawnych  przygód,  albo  odczuwał  bóle  w  odmrożonych  członkach.  Jednak 
nawet one nie były go w stanie zbudzić. Nagle wydało mu się, że znowu słyszy okropny skowyt 
wilków i widzi parę nieludzkich oczu, które z wściekłością wpatrują się w niego. 

W  końcu  Kane  odzyskał  przytomność  i  miał  wrażenie,  że  ktoś  zaczaił  się  w  pobliżu. 

Natychmiast stał się czujny i rzucił się w bok. Zamachnął się potężnym ramieniem i pochwycił 
za pukiel białych włosów, dobywając jednocześnie drugą ręką sztyletu. 

— 

Poczekaj, litości! — krzyknęła z przerażenia ofiara. 

Mało brakowało, by Kane doprowadził do skutku śmiercionośny cios. Trzymał za zarost 

starego człowieka o surowym obliczu. Ten usiłował kościstymi dłońmi rozerwać uścisk Kane'a; 
jego szaty trzęsły się na wskutek doznanego wstrząsu. Kane rozluźnił uchwyt, ale trzymał broń 

w pogotowiu. 

— Na Siedem Oczu Troyelleta! — 

wykrztusił starzec, rozcierając swą zarośniętą twarz. — 

O mało nie wyrwałeś mojej brody, do diabła, mogłeś poderżnąć mi gardło! Zdeprawowany 
morderca, ot co! Wściekły pies! Kogo mój dobry baron tu wpuścił?! 

— 

Kim do diabła jesteś? — warknął Kane. 

— 

Ostrzegałem go przed obcymi! Gwiazdy mówią jasno, że nadchodzą dni grozy dla nas 

wszystkich,  ale  on  nie  słucha.  Udzielił  schronienia  demonowi  i  oczekuje,  bym  ja  się  nim 
opiekował. Ostrzegam cię, piekielna żmijo! Nie zamierzam puścić w niepamięć tej niedoszłej 

zbrodni! 

— Czego tu szukasz? — 

spytał szorstko Kane. 

Starzec nadal wyglądał na przestraszonego. Ocenił odległość do drzwi i stwierdziwszy, że 

są za daleko, opanował się. 

— Jestem Lystric — 

nadworny fizyk i astrolog barona Troylina. Chrapałeś tu przez cały 

dzień, więc baron kazał mi wstąpić i zbadać cię. — Spojrzał ponuro na Kane'a. — Tak, jakby 
igraszki w zamieci mogły zaszkodzić śnieżnej zjawie! Usiłowałem obejrzeć twoje rany, kiedy 

background image

omal  mnie  nie  zabiłeś  za  mój  trud.  Piękne  zachowanie!  Co  za  maniery,  gościu!  Troylin 

powinie

n był poćwiartować cię we śnie!  

— 

Wielu już tego próbowało! — odparł Kane, stając na chwiejnych nogach. — Możesz 

uważać, że miałeś szczęście, ty stary rozpustniku, że szybko zorientowałem się, że nie jesteś 
szkodliwy, zanim wyprułem ci wnętrzności. Ale, jak zapewne zdążyłeś się zorientować, czuję 
się dobrze. 

Lystric poczerwieniał ze złości. 

— 

Niech cię diabli! Ostrzegam cię, że jestem w posiadaniu  tajemnych  mocy,  zdolnych 

obrócić twą siłę w proch, jeśli tylko uznam za konieczne uciec się do nich. Wcale nie jest to 
wykluczone. Nastają czasy, kiedy Troylin nie powinien udzielać gościny w swej posiadłości 
nieznajomym o zbrodniczych skłonnościach. W gwiazdach zapisana jest śmierć! Wiem o tym! 

Kane mimo cierpienia silił się na humor. 

— 

Czy sprawi ci jakiś kłopot, jeśli mnie teraz zbadasz? — spytał niewinnie. 

— Cholernie z ciebie bezczelna bestia! — 

wrzasnął Lystric i skierował się do drzwi; gdyby 

nie obejrzał się trwożnie, wywołałby majestatyczny efekt... Zatrzymał się na progu i popatrzył 

spod oka. — Baron w

yraził życzenie, abym zaprosił cię na wieczerzę, o ile uznam, że nie jesteś 

zbyt słaby, aby wstać. 

— 

Podziękuj mu i powiedz, że przyjąłem zaproszenie. 

— 

A jakżeby! Wiedz, że przyślę tu oddział zbrojnych, którzy zmasakrują cię, jeśli taka 

będzie moja wola! 

Kane umyślnie uniósł sztylet — niby do rzutu. Lystric zniknął. 

Atmosfera przy stole była raczej napięta i Kane, chociaż zajęty był jedzeniem, zauważył 

pewne  skrępowanie  wśród  biesiadników.  Jadł  powoli,  smakując  każdy  kęs,  chociaż  był  to 

pierwszy prawdziwy 

posiłek od wielu dni. To niezwykłe, że człowiek, który taką drogę przebył 

żywiąc  się  sucharami,  nie  pochłaniał  żarłocznie  swej  porcji,  a  spożywał  ją  z  godnością. 
Jednocześnie przyglądał się z zainteresowaniem zebranym przy długim stole osobom. Baron 

Troyli

n i jego córka jedli nerwowo, maskując wymuszoną wesołością wewnętrzny niepokój. 

Astrolog  Lystric,  który  także  znajdował  się  na  sali  biesiadnej,  spoglądał  czasem  na  Kane'a 

background image

nieprzychylnie.  Pozostali  zaś  spoglądali  trwożnie  na  młodego  mężczyznę  siedzącego  obok 

niego. 

Troylin przedstawił młodzieńca jako swego syna imieniem Henderin. Nie odpowiedział na 

powitanie  Kane'a  i  od  chwili  rozpoczęcia  posiłku  wpatrywał  się  kamiennym  wzrokiem  w 
postawiony przed nim talerz. Kane zauważył, że Henderin nie miał przy półmisku noża i że 
dwaj stojący za nim słudzy gorliwie obserwowali każdy jego ruch. Nikt nie uprzedził go o 
niczym, a Kane także o nic nie pytał. Domyślił się, że to Henderin jest przyczyną ich niepokoju. 
Przystojny i dobrze zbudowany młodzieniec był o kilka wiosen starszy od siostry i tak jak cała 

rodzina  — 

miał blond włosy. Nie obchodzono się z nim źle, ale wydawało mu  się,  że  jest 

wyróżnionym więźniem, któremu pozwolono zasiąść do stołu zwycięzcy. 

Henderin  postanowił  przerwać  niezręczne  milczenie  akurat  w  połowie anegdoty 

opowiadanej przez ojca. 

— 

To mięso jest przypalone! — krzyknął. — Mówiłem, żeby 

dawać mi tylko surowe mięso! 

Pachołki za jego plecami stali w pogotowiu. Breenanin zastygła, trzymając filiżankę przy 

ustach, a Troylin spojrzał nerwowo w stronę Lystrica. Astrolog przemówił łagodnym głosem: 

— 

Oczywiście, kucharz na pewno zapomniał. Pomówię z nim o tym. Tymczasem, skoro 

my wszyscy jemy — 

może ty także spróbujesz pieczonego mięsa. Jest smakowite i czerwone — 

ogień tylko podgrzał je dla ciebie! 

— Mówi

łem,  że  chcę  surowe  mięso!  —  wybuchnął  Henderin.  —  Nie spieczone przez 

płomienie na śmierć, ale jeszcze ciepłe i krwiste. Podać mi to zaraz! 

Lystric dodał prędko: 

— 

Ale całe mięso zostało już ugotowane. Dlaczego nie zjesz nawet kęsa? 

Henderin przeklął głośno i cisnął talerzem o podłogę. 

Służba chciała go już chwycić od tyłu, ale Lystric powstrzymał ich gestem. Z kątów sali 

zerwały się psy myśliwskie i skoczyły na rzucone mięso. Henderin patrzył jak urzeczony na 
żarłoczne zwierzęta, uwijające się wokół jedzenia. Uśmiechając się dziko, chwycił z tacy kawał 

background image

mięsa,  przysunął  go  do  siebie  i  zatopił  w  nim  zęby.  Rozrywał  je,  pożerając  duże  kęsy  ze 
smakiem. Słychać było tylko jego pomrukiwania. 

Pozostali posilali się spokojnie. Kiedy skończono jeść, wieczór stał się ciekawszy. Służba 

wymiotła okruchy i zaczęła podawać mocne piwo. Kane chciał spędzić tę noc na gawędzeniu i 
piciu, przypuszczając, że Troylin oczekiwał, aby odpłacić mu za gościnę w ten sposób. 

Nastrój  poprawił  się.  Przy  niskich  stołach  służba  i  żołdacy  głośno  flirtowali  z 

rozweselonymi piwem służkami. Wielki ogień rzucał w krąg ruchliwe światło. Nawet Henderin 
zachowywał się przez chwilę spokojnie. Leniwie kreślił na stole figury, palcem umoczonym w 
piwie. W cieniu kolumny, blisko wysokiego stołu, stał wysoki mężczyzna i przebierał palcami 
po strunach lutni. Kane nie mówił wiele w czasie  posiłku  i  z  ulgą  stwierdził,  że  baron  nie 
nalega.  Troylin  słuchał  z  zaciekawieniem  jego  opowieści.  Z  radością  odkrył,  że  Kane  jest 
zajmującym i mądrym partnerem w rozmowie, a do tego czerpał materiały z niewiarygodnie 
starych źródeł. Postanowił nie wtrącać się w jego sprawy. Nie pytał też, co przyniosło go w te 
strony. Nie uważając, że pytanie jest nietaktowne, Kane powiedział: 

— 

Jak  to  się  stało,  że  zimujecie  tutaj,  w  Marsarovji? Nawet w Carrasahl jest chyba 

wygodniej i cieplej niż na tym pustkowiu! 

Troylin zaśmiał się wesoło i odpowiedział: 

— 

Tak, ostatnio męczyły mnie zimy spędzone w mieście. Pomyślałem, że byłoby dobrze 

spędzić ją dla odmiany tutaj, z dala od zgiełku. Moja rodzina od lat jest w posiadaniu tego 

zamczyska — jest to w istocie fortyfikowany gród z czasów Cesarstwa. 

Odkryłem, że ten wiejski zakątek nadaje  się  do  odpoczynku  —  są  tu  znakomite  tereny 

łowieckie i to przez okrągły rok. 

Zniżył nieco głos i dodał skrępowany: 

— 

Miałem  nadzieję,  że  będzie  tu  odpowiednia  atmosfera  dla  Henderina.  Chłopiec  jest 

trochę niezrównoważony — spostrzegłeś to na pewno — a Lystric zapewniał mnie, że tutaj 
będzie czuł się on dobrze. 

Kane skinął głową i zaczął rozmawiać o polowaniu. Wiedział, że Marsarovja obfituje w 

podbiegunową zwierzynę. Po chwili poczuł na sobie czyjeś spojrzenie; odwrócił się szukając 

background image

przyczyny  niepokoju.  Z  mroku  wyłoniła  się  pochylona  nad  lutnią  sylwetka  szczupłego 
mężczyzny, którego oczy żarzyły się niezwykłym czerwonym światłem w blasku ognia. 

Patrząc tam, gdzie Kane, Troylin dostrzegł go i zawołał: 

— 

A,  Evingolis!  Tu  jesteś!  Zastanawiałem  się,  gdzie  podziewałeś  się  dziś  wieczór. 

Chodźże, zagraj nam coś. Gwarzyliśmy tak zapamiętale, że nie zdążyliśmy na dobre sięgnąć do 

kielicha! 

Zwracając się znów do Kane'a, powiedział: 

— 

To jest Evingolis, najbardziej wykształcony bard, jakiego kiedykolwiek będziesz miał 

okazję posłuchać. Na szczęście, otoczyłem go opieką zeszłego lata, a to radość mieć go blisko 
siebie w zimowe wieczory! Rozwodził się jeszcze nad licznymi zaletami pieśniarza. 

Wychwalany przez barona wyszedł tymczasem z mroku i zajął miejsce przy ogniu. Płynnie 

przebierając długimi palcami po strunach instrumentu, czystym głosem śpiewał o niewidomej 
księżniczce i jej kochanku — demonie. Kane rozpoznał pieśń. Była to jedna z sag Opyrosa. 
Przypomniała mu ona osobliwe losy jej twórcy. Sam bard był rzeczywiście postacią niezwykłą: 
albinosem o jasnej cerze, białych włosach i różowych oczach. Kane nie mógł określić jego 
narodowości, akcent pieśniarza odbiegał od tych, które słyszał. Evingolis był wyższy od Kane'a 
o kilka cali i chociaż był szczupłej budowy, nie wyglądał na delikatnego, czy słabego. 

— 

A  co  byś  powiedział  na  jeszcze  jedną  pieśń,  Evingolis?  Zagraj  coś  żywszego  w  tę 

mroźną noc! 

— 

Oczywiście, mój panie! — odparł pieśniarz przyjmując puchar od roześmianej służki. 

— 

Tylko chwilę, niech przeczyszczę swe gardło. 

Wychylił  piwo  duszkiem  i  zaintonował  przepełnioną  radością  życia  balladę  o  pięciu 

córkach drwala; rozochoceni ludzie barona wtórowali mu. 

— 

Trochę oryginalne ma upodobania — zauważył Troylin. — Ale jeśli nalegać — potrafi 

być normalny. 

— 

Są tacy, którzy utrzymują, że prawdziwe piękno leży tylko w rzeczach zwykłych — 

wyszeptał Kane spoglądając na blask ognia odbijający się w jasnych włosach Breenanin. 

background image

Ona uśmiechnęła się, nie wiedząc, czy miał to być komplement. Ale Kane błądził myślami 

daleko i dojrzał tylko jak odsłoniła lśniąco białe zęby w uśmiechu. 

Baron snuł opowieść o zimowym polowaniu, w którym niegdyś uczestniczył, a Kane przez 

jakiś czas z grzeczności usiłował objawiać zainteresowanie. W momencie, kiedy jeleń przebijał 
rogami ulubionego psa, na korytarz wpadło kilku ludzi Troylina, hałaśliwie strzepując śnieg z 
odzieży. 

— No, Toli, wid

zę że wróciliście wreszcie! — baron przywitał ich dowódcę. — Co się tam 

dzieje na zewnątrz? 

— 

W istocie to białe piekło, panie! Ot co! Teraz, kiedy niebo się rozchmurzyło, zrobiło się 

tak  zimno,  że  jak  splunąć  —  to  zamarza  w  powietrzu.  Tam,  gdzie  poszliśmy,  zaspy  były 
cholernie głębokie, prawie nie do przebycia. Nie zdołaliśmy nawet wyprowadzić sani. Jesteśmy 
odcięci, dopóki skorupa śnieżna nie stwardnieje. 

— Nic nie szkodzi! — 

powiedział  baron.  —  Wystarczy  zapasów  na  całą  zimę,  a  i 

zwierzyny w lasach jest 

dość, jak mi wiadomo. 

Toli pokręcił przecząco głową. 

— 

Nie byłbym tego taki pewien. W okolicy grasują wilki - wielkie i groźne osobniki, a do 

tego  zuchwałe!  Widziałem  ich  może  z  pół  tuzina,  jak  podążały  za  nami  trzymając  się  na 
odległość lotu strzały. Wyglądały jakby miały ochotę rzucić się na nas, ot co! Musi być trudno o 
zwierzynę, skoro wyszły na otwartą przestrzeń. A to nie wszystko, mój panie! Natknęliśmy się 
na  coś  naprawdę  okropnego  tam  w  śniegu!  Wpadliśmy  na  to,  kiedy  właśnie  zawracaliśmy. 

Wymordowany orszak ludzi, ot co!  

Wśród zebranych przebiegły szepty grozy. Toli przełknął ślinę i mówił dalej. 

— 

Wygląda  na  to,  że  było  ich  ośmiu,  czy  dziewięciu  i  do  tego  konie,  ale  byli  tak 

pokiereszowani, że trudno powiedzieć na pewno. Dostały ich wilki — rozszarpały na kawałki! 
Domyślam się, że zostali zaatakowani podczas zamieci, kiedy stracili orientację. Musiało to być 
duże  stado,  bo  napadło  na  tylu  ludzi.  Do  tego  wszyscy  byli  uzbrojeni,  ot  co!  Trudno  coś 
dokładnie powiedzieć, ale mieli jakiś dziwny ekwipunek. Niepodobny do niczego, co widać tu 
wokoło. Zobaczywszy to, zrobiliśmy w tył zwrot i pognaliśmy ile sił w nogach. Wilki atakują 
zbrojne oddziały — nigdy nie słyszałem czegoś podobnego! 

background image

Położył na stół złoty medalion. 

— 

Widziałem parę takich wokół ciał. 

Ba

ron zachmurzył się. 

— 

No  tak.  ale  przecież  wilki  nie  mogą  nas  tu  dostać!  —  podsumował,  co  rozbawiło 

Henderina. 

Kane przyjrzał się uważnie medalionowi i rozpoznał wyryte na nim starożytne hieroglify. 

Wyznawcy Sataki nie będą go już prześladowali... 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

IV 

POLOWANIE NA ŚNIEGU 

 
 

— 

Uważam, że baron jest szalony skoro chce wybrać się na polowanie po tym, co usłyszał 

od Toli'ego i reszty zeszłej nocy —  powiedział łowczy, najwyraźniej skory do rozmowy. 

— Hmm...? — 

mruknął Kane sprawdzając wyważenie kilku myśliwskich oszczepów. 

— 

Nie słyszeliście tego, co zostało powiedziane później. Brrr...! Na samą  myśl  o  tych, 

biedakach znalezionych tam na dworze... Mówili, że nie zostało nic. prócz gołych kości. Tyle 
wilków dookoła, a baron upiera się, że to piękny ranek na polowanie. Byłem przekonany, że wy. 
po tym wszystkim co przeszliście — dosyć macie śniegu. 

Kane wybrał najlepszy wśród oszczepów, krytycznie oceniając ostrość grotu. 

— 

Powinien być dobry — stwierdził. — Wątpię, aby były jakiekolwiek kłopoty z wilkami. 

Prawdopodobnie  udało  im  się  za  skoczyć  tamtych  z  powodu  zamieci.  Nasza  wyprawa  jest 
wystarczająco liczna, a światło dzienne utrzyma je w ukryciu. Pozatym, w lesie śnieg jest raczej 
płytki, więc konie będą mogły bez trudu się poruszać. Kłopot będzie z upolowaniem jakiegoś 
łosia. Oczywiście — dodał po namyśle — podejrzewam, że dzika zwierzyna obfituje, skoro 
baron zaciągnął tutaj wszystkich domowników, na takie odludzie. 

Spostrzegł, jak łowczy wzdrygnął się nerwowo, próbując pohamować swój nieokiełznany 

j

ęzyk. 

— 

A może istnieją inne przyczyny przyjazdu tutaj? 

Pokusa była zbyt wielka. — Nie sądzę, by zależało baronowi na wtajemniczaniu cię w 

sprawę — rozpoczął łowczy, oglądając się uważnie na boki — ale ktoś to w końcu zrobi, a tym 
kimś  mogę  być  równie  dobrze  ja.  Nikomu  to  przecież  nie  zaszkodzi!  Baron  był  zmuszony 
opuścić  Carrasahl.  Wiecie,  jego  syn  to  wariat,  okropny  szaleniec.  Chcieli  go  nawet  spalić, 
biedny  Henderin!  Baron  wyjechał,  aby  przeczekać  wzburzenie,  aż  się  wszyscy  uspokoją. 
Wiecie  też,  że  Lystric  opiekuje  się  młodzieńcem.  Powiedział  on,  że  dobrze  mu  zrobi 
przebywanie na odludziu, z dala od gwaru miasta. Rzekomo ma to wpływać uspokajająco na 
jego umysł. Dlatego Henderin żyje prawie tak samo jak inni, chociaż nie powinien. Jest pilnie 
strzeżony zamiast przebywać pod kluczem. Lystric twierdzi, że łatwiej będzie mu przystosować 
się  do  rzeczywistości,  jeżeli  będzie  prowadził  zwykły  tryb  życia.  Ja  sam  jednak  nigdy  nie 
uwierzyłbym tej starej, przebiegłej sroce, choć mądrze się wyraża — to cwany szarlatan. Nie 

background image

jestem pewien, czy to nie któraś z jego mikstur nie uczyniła Henderina szalonym. Każdy wie, że 
nigdy nie piastowałby tego wysokiego stanowiska, gdyby baron nie przyjął go jako medyka 
swojego syna. Cóż za ironia losu! Kilka lat temu stary Lystric zabawiał gości na dworskiej 
biesiadzie,  na  której  był  też  baron.  Troylin  upił  się  i  stroił  sobie  żarty  z  historyjek  tego 
zgrzybiałego  starca.  Tej  szelmie  zrzedła  mina  i  zaczął  wyzywać  barona  od  upośledzonych 
prostaków i zakutych łbów. Troylin poszczuł go za to psami. Skoczyły na niego przez stół 
zastawiony jedzeniem. To było doprawdy zabawne! Jasne, że czego by nie potrafił, stary Lystric 
jest  niespełna  rozumu;  a  baron  bardzo  musiał  się  starać,  zanim  nakłonił  go  do  przyjęcia 
stanowiska. Niemniej Lystric był dla Troylina ostatnią deską ratunku, po tym czego dopuścił się 

Henderin. 

— 

Co takiego zrobił Henderin, że ludzie chcieli go spalić? 

Zwykłych wariatów nie traktuje się aż tak bezwzględnie. 

Łowczy rozgrzewał się w miarę dyskusji. Teraz miał powiedzieć najważniejsze. Spojrzał 

dookoła i zniżył głos. 

— 

Ponieważ w jego przypadku nie mamy do czynienia zezwykłym szaleństwem, o nie, 

jaśnie  panie.  Henderin  to  cicha  woda  —  dlatego  tak  bacznie  go  strzegą.  Właśnie  tam  w 
Carrasahl zabił człowieka — jednego z nadwornej straży. Gorzej! Zabił go, rozszarpując mu 
gardło własnymi zębami. Wciąż go przeżuwał, kiedy go złapali. Powarkiwał jak dzikie zwierzę, 
które pochłania zdobycz! 

Dostrzegając, że Kane zainteresował się tym, co opowiadał, łowczy gadał dalej. 

— Trzymali go pod klu

czem i jedyne co baron mógł zrobić — to zabrać go z miasta tutaj. 

Lystric  twierdził,  że  to  opętanie  i  tak  mądrze  prawił,  iż  Troylin  zaciągnął  go  tu  ze  sobą 
puszczając  w  niepamięć  dawne  niesnaski.  I  powiem  ci  coś  jeszcze!  Parę  dni  temu,  kiedy 
rozpętała  się  zamieć,  jeden  ze  służby  zginął  dokładnie  w  ten  sam  sposób.  Coś  dosłownie 
rozerwało mu gardło! Wydobył z siebie w ostatniej chwili  coś  o  śmierci  czyhającej  na  nas 
wśród zamieci. W tym było coś nadzwyczajnego, już ja to mówię! I powiem więcej! Równie 

dobrze 

mógł go dopaść wilk, ale są wśród nas tacy, którzy nie wierzą astrologowi, że cały czas 

obserwował Henderina. Posłuchajcie, mogę wam opowiedzieć jeszcze o kilku wydarzeniach, 
które miały tu miejsce nocą, a nie są zupełnie normalne. Wcale a wcale, jaśnie panie! 

background image

Lecz  jakichkolwiek  plotek  nie  miałby  łowczy  na  końcu  języka  —  pozostały  one  nie 

wyjawione.  Okrzyki  z  zewnątrz  zapowiadały  bowiem  nadejście  Troylina.  Baron  z 
niecierpliwością oczekiwał wyprawy. Kane zastanawiał się nad słowami łowczego bawiąc się 
myśliwskim  oszczepem.  Pospieszył  na  dziedziniec.  Dosiadł  konia  danego  mu  przez 
gospodarza. Cały oddział liczący około dwunastu ludzi ruszył w głąb białej puszczy. 

Myśliwskie  psy  biegły  przez  śnieg  poszczekując  radośnie,  chronione  przed  arktycznym 

mrozem puszyst

ą sierścią. Pomimo zmarzniętej ziemi i trzaskającego mrozu, słońce świeciło 

nisko na niebie, rażąc oczy myśliwych. Odblask promieni na śniegu był uciążliwy nawet wśród 
drzew, a poza obszarem leśnym oślepiał. Zimne oczy Kane'a rozglądały się uważnie, szukając 
śladów wilków. Nie zauważył jednak obecności wielkiego stada, które wczoraj zaatakowało 
ludzi.  Ślady  były  zatarte,  gdyż  ciągle  padał  śnieg.  Mimo  to,  gdzieniegdzie  one  widniały. 
Czasami wyżły powarkiwały wpadając na trop. 

Orszak  wyglądał  jak  zwykła  wyprawa  łowiecka.  Oprócz  Kane'a,  baron  zabrał  ze  sobą 

pieśniarza Evingolisa oraz dziesięciu spośród swoich myśliwych i żołnierzy. Okrzyki niosły się 
w las. Jeśli ktokolwiek z nich był przerażony opowieściami usłyszanymi zeszłej nocy, nie dawał 

tego po sobie poz

nać. Emocje wywołane polowaniem i światło dzienne — oddaliły obawy. 

Wszyscy, nie licząc nadzorców sfory, byli uzbrojeni w myśliwskie oszczepy. Oprócz długich 
noży i łuków nie mieli żadnej broni. Wyjątkiem był Kane, który umocował przy siodle swój 
potężny miecz. Evingolis robił sobie z tego żarty. 

— 

Wyprawiliśmy się na łosie, cudzoziemcze, a nie na wojnę! 

Kane, słuchając docinków albinosa, wzruszył tylko ramionami. Pamiętając, że nadworny 

bard miał zadanie być uszczypliwym, odparł: 

— W moim fachu miecz to wi

erny towarzysz, póki życia stanie! 

— No i pewnie najlepszy kolega po fachu — 

zaśmiał się Evingolis. — Myślę, że jest on 

przedłużeniem  twojego  silnego  ramienia,  nie  możesz  się  bez  niego  obyć.  Ale,  wracając  do 
twojego zajęcia — na czym ono dokładnie polega? 

— 

To  śmierć  —  odparł  sucho  Kane.  —  Ale  nie  godzę  w  pieśniarzy,  choć  zabijam  dla 

zysku. 

background image

Pozostali byli rozbawieni wymianą zdań między gościem a bardem, lecz Kane i albinos nie 

zwracali na to uwagi. 

Psy myśliwskie rozszczekały się na dobre, zagłuszając hałaśliwe okrzyki swych panów. 

Wyrywały się ze smyczy, szarpiąc nadzorców sfory. 

— 

Świeży trop! — padł okrzyk. — To łoś! Wielka sztuka, sądząc po śladach! 

— 

Puść je wolno! — ryknął Troylin. — Do stu par diabłów! Już czuję smak pieczeni! 

Spuszczone  psy  pogoniły  po  tropie  w  las,  potrącając  połamane  gałęzie  i  skacząc  przez 

zaspy. Przeciągły skowyt rozlegał się wśród drzew, dając wyraz ich żądzy dopadnięcia ofiary. 
Myśliwi  puścili  się  lekkomyślnie  Za  sforą  wykrzykując  zapalczywie,  nie  zważając  na 

przysypane przeszko

dy i groźnie sterczące konary. Koniom i jeźdźcom groził w każdej chwili 

upadek. 

— 

No! Dalej! Za nimi! Spóźnimy się na pokot! Co robisz, do cholery! Założę się o dukata, 

że psy go rozerwą, zanim dotrzemy na miejsce! Bierz się do roboty! Pamiętaj — Kane ma strzał 
po baronie! Szybciej! To na pewno samiec! Niech mnie diabli! Uwaga, pniak! Posłuchaj, jak 
ujadają! Psy podnosiły taki sam rwetes. 

Wjechali na polanę i wpadli w osłupienie. Trop niespodziewanie  rozwidlał  się,  a  ślady 

mówiły wyraźnie, że sfora rozdzieliła się na polanie i pognała w dwie strony. 

— 

Na brodę Thoema! — krzyknął Troylin z zadowoleniem. 

— Patrzcie, jest jeszcze jeden! 

Tropy wskazywały, że pierwszy łoś spotkał na polanie innego, po czym zwierzęta podążyły 

w różnych kierunkach. Sfora puściła się za obydwoma. 

 

  

— Dostaniemy je oba! — 

krzyknął Troylin. — Kane, ty jedź za tym, który skierował się na 

zachód. Niech garstka z was idzie z nim. Spieszcie się, do diabła! Łoś pozabija psy jak sfora jest 

rozdzielona. 

background image

Baron  podążył  za  pierwszym  łosiem.  Kane  i  pięciu  innych  galopem  puścili  się  w  inną 

stronę. Puszcza pochłonęła niebawem odgłosy ich przejazdu, a na polanie nastała cisza. Nie 
pozostała ona jednak zupełnie pusta... 

Nikt nie przeczuwał katastrofy. Przypadła im nie zmęczona sztuka; psy goniły już długo za 

pierwszym  łosiem,  nie  mogły  więc  z  początku  zmniejszyć  dystansu.  Jednak  ich  większa 
wytrzymałość i mały opór, jaki stawiał im śnieg pozwoliły na szybkie dopadnięcie zwierza. 
Samiec wybrał sobie niewielką rozpadlinę i stawił się do obrony. Tylko trzy psy pogoniły za 
ofiarą  i  nie  były  w  stanie  powalić  wielkiego  łosia.  Atakowały  i  odskakiwały  zwinnie,  aby 
uniknąć śmiertelnych uderzeń racic i rogów. Kiedy przybyli myśliwi, jeden przebity rogami 
wyżeł już zdychał, a zwierzę broczyło juchą. 

Kane wymierzy

ł  swój  oszczep  z  przerażającą  dokładnością  i  ugodził  łosia  w  kark.  Z 

przebitą gardzielą władca puszczy ryknął w agonii. Pozostałe psy rzuciły się, aby dokończyć 
dzieła i w tej samej chwili dwie strzały utkwiły w ciele śmiertelnie rannego łosia. Wznosząc 

tr

iumfalne okrzyki, myśliwi otoczyli zdobycz leżącą na śniegu w kałuży krwi. Dwoje z nich 

szybko zsiadło z koni, aby powstrzymać rozjątrzone psy. 

I w tym momencie wilki zaatakowały. 

Spadły na  myśliwych  bezszelestnie  jak  ukąszenie  żmii.  Nagle  pojawiło  się  stado  około 

piętnastu  szarych  morderców,  które  podeszły  ich  od  tyłu  i  nie  zauważone  wyskoczyły  zza 
drzew. Jeszcze radowali się zdobyczą, gdy rozległy się się okrzyki grozy i agonii a rozpadlina 
zaroiła się od warczących sylwetek. To były wielkie szare wilki z północnych równin, długie 
prawie na sześć stóp — 150 funtów bezlitosnej, żółtookiej śmierci. Wściekle spragnione krwi, 
rzuciły się na zaskoczonych ludzi i teraz tropiący stali się ofiarami. 

Ten, który pierwszy wydał okrzyk — zginął prawie natychmiast. Ogromny wilk skoczył na 

niego,  wyrzucając  go  z  siodła  na  śnieg.  Powstrzymując  rozwarte  szczęki  przedramieniem, 
myśliwy wyciągnął nóż  i  desperackim  ciosem  rozpruł  bestię.  Jednak  nim  śmierć  rozluźniła 
chwyt zwierzęcia, następny szary morderca uderzył, rozdzierając mężczyźnie gardło. 

Dwaj łowcy na ziemi nie mieli żadnej szansy. Jeden żył dostatecznie długo, by wyrwać ze 

zwłok łosia strzałę i przebić nią pierwszego z atakujących go wilków. Kiedy usiłował wydobyć 
broń  —  następne  dwa  powaliły  go  na  zmarzniętą  ziemię  i  rozszarpały.  Drugi  nie  zdążył 
zareagować  —  już  leżał  w  agonii.  Był  jednak  w  stanie  ostatkiem  sił  dosięgnąć  swego 

background image

myśliwskiego noża i pośród krwawej kotłowaniny szarych sylwetek jego ramię wynurzało się i 
tonęło, długo zadając ciosy. Zadał głębokie rany licznym napastnikom. 

Wyżły zwarły się z wilkami, z instynktowną nienawiścią udomowionego zwierzęcia do 

swego dzikiego brata. W końcu jeden z wilków zatoczył się z dala od kłębiącej się masy — w 
jego czerwonych oczach malowała się śmierć. Niemniej przewaga liczebna i dzika wściekłość 
przechyliła  szalę  zwycięstwa  na  korzyść  sfory.  Waleczność  wielkich  psów  zakończyła  się 
krwawą klęską. 

Kane znalazł się w zasadzce wilków jako jeden z pierwszych. Tylko  jego  niesamowity 

refleks  i  niewiarygodna  zręczność  pozwoliły  mu  przetrwać  początkowe  natarcie.  Kiedy 
pierwszy wilk usiłował rzucić się na niego od tyłu, pochylił się w siodle i pochwycił krzepką 
dłonią za kark zwierzęcia. Następnie zakręcił ogromną bestią i cisnął z daleka od siebie. Wilk 
uderzył w pobliskie drzewo i spadł w śnieg ze złamanym kręgosłupem. W mgnieniu oka Kane 
ze szczękiem dobył prawą dłonią miecza. Drugi wilk niemalże podążył śladem poprzedniego. 
Ruchy  Kane'a  były  szybkie  i  ostrze  utonęło  w  czaszce  zwierzęcia.  Jego  koń  stanął  dęba  w 

panice; kiedy 

reszta się zbliżyła, musiał mocno zacisnąć nogi w strzemionach, aby utrzymać się 

w siodle. Jeden wilk padł z głową zmiażdżoną kopytem. 

Pozostali dwaj myśliwi nie byli w stanie długo się opierać przewadze rozszalałych szarych 

sylwetek. Jeden trzymał jeszcze swój myśliwski oszczep. Zdecydowanym pchnięciem ugodził 
nacierającego wilka w klatkę piersiową. Mógł żyć nieco dłużej, lecz usiłował wprowadzić do 
akcji  łuk.  Kiedy  zajęty  był  nakładaniem  strzały,  został  zaatakowany  z  dwóch  stron 
jednocześnie. Przez chwilę utrzymywał równowagę w siodle, gdyż wilki chwyciły go za obie 
nogi. Starał się przebić łukiem gardło jednego z napastników. Zaledwie uwolnił się od kłów 
zwierzęcia, a już drugie ściągnęło go na ziemię. Szary koszmar pokrył ciało w konwulsjach — 

walka ust

ała. 

Ostatni  z  myśliwych  zatopił  nóż  w  żebra  bestii  —  ostrze  utkwiło  w  jej  boku  i  padła. 

Bezbronny  jeździec  rzucił  się  do  ucieczki.  Kiedy  koń  przebył  już  połowę  rozpadliny  — 
bezlitosne  kły  powaliły  go  w  biegu.  Jeździec  i  koń  runęli  w  kotłującą  się  kupę  szarości  i 
czerwieni, miażdżąc pod sobą wilka. 

Kane pozostał sam na sam ze stadem. Pół tuzina szarych morderców okrążyło swoją ofiarę. 

Niektóre kulały i krwawiły, ale nie miały zamiaru puszczenia wolno pozostałego mężczyzny. 

background image

Przelana  krew  doprowadziła  je  do  wściekłości,  a  ich  okrutny  umysł  opanował  tylko  jeden 
zamysł: powalić tego człowieka i zanurzyć pyski w jego krwi. Kane odwzajemnił ich harde 
spojrzenie.  Zdawało  się,  że  jego  wykrzywione  wargi  unoszą  się  do  warczenia,  a  jego  oczy 
mordercy skrzyły się piekielnym ogniem. Pałał niewypowiedzianą żądzą zniszczenia i mordu, 
którą  przeniknięty  był  do  szpiku  kości.  Przez  chwilę  zdawało  się  słyszeć  bicie  serca,  gdy 
mordercy pasowali się wzrokiem. 

Ich atak był szarą zmorą zorganizowanego szaleństwa. Dwa wilki zajęły się człowiekiem, a 

pozostałe  napadły  na  konia.  Bestię  z  lewej  przyjął  Kane  strasznym  uderzeniem  miecza, 
rozbryzgując  czaszkę  zwierzęcia  na  wszystkie  strony.  Drugi  wilk  skoczył  na  łono  Kane'a 
zataczając w powietrzu piękny łuk. Jego szczęki zacisnęły się spazmatycznie, ale natrafiły na 
próżnię, gdyż żółte oczy zastygły już w agonii. Sztylet utonął w jego gardle aż po rękojeść. 
Kane  wycelował  broń,  gdy  właśnie  wilk  szykował  się  do  skoku.  Zwierzę  wyzionęło  ducha 
niemal  w  tej  samej  chwili,  kiedy  padł  od  miecza  jego  kompan.  Ciężkie  ścierwo  na  łonie 
skrępowało ruchy Kane'a na krótką, ale zgubną chwilę. Nie zdążył się go pozbyć i wilcze kły 
wpiły się w koński kark. Przeklinając, Kane uwolni! się od niego, zabłysnął miecz uderzający w 
szyję zwierzęcia — ale było za późno. Koń rżąc przeraźliwie zwalił się na ziemię w agonii. 
Jeździec wyskoczył z siodła i niczym kot wylądował na śniegu. Ułamek sekundy na odzyskanie 

równowagi — 

i już ostatnie trzy wilki były przy nim. Zasłonił się mieczem. Zwierzę usiłowało 

uskoczyć w bok, ale zrobiło to zbyt wolno. Długi miecz powalił je w chwili, gdy drugi wilk 
wskoczył na Kane'a z prawej a trzeci podnosił się z upadku. Nie zdążywszy wydobyć miecza 
Kane chwycił wilka gołą ręką w trakcie jego skoku. Złapał go za przednią łapę i cisnął nim na 
stronę, wyciągnął miecz ze ścierwa. Trzeci wilk był ranny i przystąpił do ataku nieco później. 
Uniesiony miecz trafił go w bok, gdy usiłował dosięgnąć ludzkiego gardła. 

Tymczasem drugi wilk otrząsnął się, gdyż wylądował bez obrażeń na śniegu. Kane obrócił 

się gotów na spotkanie z ostatnim przeciwnikiem. W martwej rozpadlinie pozostali tylko oni. 
Pasowali się wzrokiem w śmiertelnym skupieniu. W ułamku sekundy ich umysły przeniknęły 
się we wzajemnym zrozumieniu i podziwie dla zimnego okrucieństwa i niezwykłej zręczności. 
Wilk poruszył się nieznacznie, jakby miał zawrócić i uciec, ale Potężnym susem, gwałtownie i z 
wściekłością skoczył na człowieka. Uderzenie Kane'a omalże nie chybiło rozpędzonej szarej 
masy. Ale trafiło i pośród rzezi poruszał się już ostatni ze sfory.  

background image

Kane rozejrzał się czujnie dookoła. Żaden wilk nie poruszał się w rozpadlinie. Oddychał 

ciężko, usiłując sobie przypomnieć. jak długo trwała bitwa. Około pięciu minut — pomyślał — 
krew broczyła jeszcze z ran łosia. 

Spojrzał na siebie. Aż dziw, że był względnie cały i zdrów. Miał tylko zadraśnięcie na 

prawym  ramieniu,  gdzie  zahaczył  go  kłami  ostatni  wilk  w  wyskoku.  Ubranie  i  twarz  były 
zbrukane krwią i czyniły go podobnym do czerwonego upiora. Szybko zebrał i oczyścił swą 
broń. Musi dołączyć do pozostałych, nim inne wilki zaskoczą go podczas marszu. Zakładając, 
że resztę orszaku nie spotkał podobny los — pomyślał. 

Wszystko  wydawało  się  niewiarygodne.  Domysły,  że  wilki  zwabił  odgłos  polowania,  a 

zapach krwi rozwścieczył je, mogły być prawdziwe. Ale nie w tym rzecz. Biorąc pod uwagę 
wydarzenia  poprzedzające  ten  atak,  nasuwała  się  myśl  o  zorganizowanym  mordzie.  Przez 
chwilę  rozważał  z  niepokojem  przyczyny,  które  mogły  skłonić  je  do  wydania  walki 
człowiekowi. Przyszłość malowała się w czarnych barwach. 

Rżenie przerwało tok jego myśli. Na szlaku stał przed nimi jeden z koni, który uciekł na 

samym początku ataku. Zwierzę nie ochłonęło jeszcze z przerażenia i nerwowo łypało ślepiami 
na  mężczyznę.  Pragnęło  ludzkiego  towarzystwa  w  tym  zamarzniętym  lesie  wzbudzającym 
trwogę, ale mogło się także łatwo spłoszyć. Kane przemówił do konia uspokajającym głosem, 
łagodnie zachęcając go, aby dał się podejść. Na szczęście, wiatr wiał mu prosto w twarz; gdyby 
koń zwietrzył zapach wilczej krwi — uciekłby z pewnością. Zwierzę przystąpiło jednak powoli 
wystarczająco  blisko,  aby  Kane  mógł  złapać  wodze  po  kilku  zapierających  dech  próbach. 
Wskoczył  na  siodło  i  popuścił  cugli  strwożonej  klaczy,  galopując  wzdłuż  szlaku,  którym 

niedawno przybyli. 

W odległości kilku mil jakiś daleki okrzyk dobiegł uszu Kane'a — rozpaczliwe wezwanie 

pomocy. Szybko rozeznał się w swoim położeniu i postanowił sprawdzić. Wydawało mu się, że 
słyszy  głos  kobiety.  Kane  skierował  pospiesznie  konia  ku  miejscu,  skąd  dochodziły 
nawoływania,  zachowując  przy  tym  ostrożność.  Ciekaw  był  dowiedzieć  się,  z  czyjej  one 
dobywały się piersi. Koń zwietrzył zapach, który był mu znany i zarżał trwożliwie. Kane także 
usiłował go wyczuć, ale cokolwiek by to nie było, odór wilka na jego odzieży był silniejszy. Z 
niechęci, z jaką koń posuwał się dalej, Kane wywnioskował, że to zapach wilków podrażnił 
jego  nozdrza.  Jeśli  grasowały  po  okolicy,  to  prawdopodobnie  one  wystraszyły  dziewczynę. 
Jednakże wydawało się nieprawdopodobne, aby mogła pozostać tak długo przy życiu — o czym 

background image

świadczyły  nieludzkie  nawoływania.  Kane'owi  znane  były  przypadki  rycerskich 
oswobodzicieli,  którzy  zostali  zwabieni  na  własną  zgubę,  podążając  za  nieodgadnionym 

wezwaniem pomocy. 

Niemniej okrzyki wydały mu się znajome i snując domysły poganiał konia. 

Dwa wi

lki powarkiwały wokół  potężnego  konaru  nisko  pochylonej  jodły.  Okrakiem  na 

gałęzi, ku której skierowane były ich pyski, siedziała Breenanin. 

Kane  dobył  miecza,  krzyknął  i  poszarżował  na  nie.  Te  rzuciły  ostatnie  spojrzenie  na 

usidloną ludzką istotę i uciekły przed przybyszem. Zatrzymał konia pod drzewem i pomógł jej 
zejść  z  gałęzi.  Wpadła  mu  w  ramiona  zanosząc  się  szlochem.  Kane  usiłował  uzyskać 
odpowiedź na swoje pytania, ale Breenanin tylko obejmowała go płacząc. Wybełkotał więc coś, 
co miał nadzieję, że zabrzmi uspokajająco i okazując współczucie pozwolił jej wypłakać się. 

Dojechali prawie do polany, na której wpadli na drugiego łosia, kiedy wreszcie Breenanin 

przestała łkać. 

— 

A fe! Jak ty wyglądasz! Kąpałeś się we krwi łosia?! 

— 

Co też, na Siedmiu Bezimiennych, ty tu robiłaś? Wydaje mi się, że przypominam sobie, 

jak zostawiliśmy cię na zamku dzisiaj rano! 

— 

Chciałam brać udział w polowaniu, ale ojciec nie pozwoliłby mi z powodu tej opowieści 

o  wilkach.  Chciałam  trochę  wyrwać  się  stamtąd  i  zobaczyć,  jak  wygląda  las  po  zamieci. 
Osiodłałam konia i pogalopowałam za wami. Odźwierny wypuścił mnie, ponieważ mam nad 
nim władzę, powiedziałam tylko, że wybieram się na przejażdżkę dookoła murów. Tylko, że 
chciałam dołączyć do was. No, a ojciec byłby zbyt zaprzątnięty polowaniem, żeby mnie odsyłać 
z  powrotem.  I  tak  się  tu  znalazłam.  Wtedy  znienacka  zaczęło  ścigać  mnie  stado  wilków. 
Wiedziałam,  że  nie  mogę  ich  wyprzedzić  w  lesie,  więc  kiedy  mój  koń  przebiegał  pod  tym 
niskim drzewem, zwolniłam biegu na tyle, by uchwycić się gałęzi i wyskoczyłam z siodła! — 
Pociągnęła nosem. — Czułam się, jakby mi wyrwano ramiona, ale wiedziałam, że muszę się 
utrzymać. Jeden z nich o mało nie chwycił mnie za nogę, zanim zdążyłam wdrapać się poza ich 
zasięg. 

background image

Większość podążyła za moim koniem. Zdaje się, że go dostały, ale nie widziałam tego, a 

tamte dwa zostały, czekając aż zejdę. Więc krzyczałam, żywiąc nadzieję, że ktoś z orszaku 
usłyszy moje wołanie i przybędzie. No i to byłeś ty. 

Kane był zaskoczony jej zimną krwią. Większość kobiet nie stać byłoby na to z powodu 

doznanego szoku, słabości albo tępoty. Niemniej Breenanin poradziła sobie i już nie dawała po 
sobie poznać strachu. To było niesamowite. 

Skierował konia na polanę i zobaczył z ulgą, że Troylin i jego orszak czekali już tam. Nie 

b

yło wśród nich strat ani rannych, za to mieli łosia. Wznieśli gromki okrzyk powitalny i raptem 

zaniemówili pod wrażeniem widoku zakrwawionego jeźdźca i jego zdobyczy. 

— 

Kane! Co u diabła! — wykrztusił Troylin ze zdumieniem. 

— Oto twoja córka —  jest bezpieczna! — 

powiedział Kane. — Reszta razem z łosiem 

została z tyłu. Nie dołączą do nas! 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

OPOWIEŚCI NA ZIMOWY WIECZÓR 

 

Uczta łowiecka była raczej wątpliwą przyjemnością. Takie wyprawy zwykle wiązały się z 

pewną dozą niebezpieczeństwa i często wznoszono toasty za poległych na polowaniu. Lecz 
pięć  ciał  to  było  za  dużo.  Mężczyźni  popijali  piwo  z  powagą,  bynajmniej  nie  było  im  do 
śmiechu.  Zamiast  zwykłych  hulanek  —  zbierali  się  w  małe  grupy,  gdzie  mówiło  się  o 
nieszczęśliwym  wydarzeniu  cichym  i  przejętym  głosem.  Zachowanie  wilków  było 
zdecydowanie  nienaturalne,  więc  w  ponurych  ciemnościach  sali  jadalnej  opowiadano  sobie 
różne stare legendy. 

Przy głównym stole, biesiadnicy także nie byli w pogodnym nastroju. Breenanin była wciąż 

wstrząśnięta swym przeżyciem i nie szukała, jak to w jej zwyczaju, zaczepki z ojcem. Baron tak 
się roztkliwiał nad jej ocaleniem, że zapomniał nawet ją ukarać. Miejsce Henderina świeciło 
pustką — jego dwaj strażnicy także byli nieobecni. Niespełna rozumu młodzieniec wyśliznął 
się tego dnia swoim stróżom i zdołał im umknąć na kilka godzin, podczas których prowadzono 
rozpaczliwe  poszukiwania.  Wreszcie  schwytano  go,  gdy  przeskakiwał  zewnętrzne 
obwarowania. Zachowywał się agresywnie i Lystric był zmuszony  ująć  go  w  dyby,  aż  atak 
minął. Sam Lystric wyglądał tak, jak zawsze. Długobrody astrolog z nadąsaniem przełykał swój 
posiłek, mierząc współbiesiadników ponurym wzrokiem. 

Baron Troylin słuchał właśnie Kane'a, który powtarzał opowieść o masakrze w rozpadlinie. 

Prosił go o to już po raz trzeci i za każdym razem potrząsał głową z niedowierzaniem, czyniąc 
wciąż uwagi o niepokojącym zachowaniu się wilków. Usiłował  wbić  do  swej  słabej  głowy 
szczegóły relacji, w złudnej nadziei, że gdzieś między wierszami uda mu się znaleźć klucz do 

wszystkiego. 

Dostrzegł  Evingolisa,  który  siedział  swym  zwyczajem  w  półmroku  i  obserwował 

biesiadników obgryzając żeberko łosia. 

— 

Pieśniarzu!  —  zawołał.  —  W  tym  miejscu  jest  bardziej  ponuro,  niż  na  pogrzebie. 

Niechaj zabrzmi muzyka, która by nas pod

niosła nieco na duchu! 

Okrzyki aprobaty wzniosły się ze strony biesiadników. 

Albinos  ruszył  się  ze  swego  miejsca  i  podniósł  lutnię.  Przebierając  chwilę  palcami  po 

strunach spojrzał drwiąco na Kane'a i powiedział: 

background image

— 

A oto pieśń, którą być może nasz gość pozna! 

Jego aksamitny głos zaintonował pieśń, a Kane uczynił pewien wysiłek, aby nie wzdrygnąć 

się. Pieśń barda była w archaicznym języku Askertiri, o którym Kane wątpił, ażeby w promieniu 
wielu dni drogi stąd był dla kogokolwiek zrozumiały! Była to kompozycja zmarłego od dawna i 
nie  cieszącego  się  dobrą  sławą  poety  Glema  Ginecha  z  Askertiri,  którego  losy  dla 
współczesnych mu były zagadką: czy był on poetą przemieniony w czarnoksiężnika, czy też 

odwrotnie? 

W nieskończone zwierciadło mojego ducha 

Sięgam wstecz w bezkresnych wieków źródło czy 

w próżnię 

I widzę kryształową formę, zwiewną panoramę. 

Zapomnianą przez bogów, lecz bystrych źrenicą 

okiełznaną. 

— 

Niech będzie coś w języku Carrasahl — warknął pijanyżołdak. 

 

Jakiś chory bóg, sędziwy w swym szaleństwie, wskrzesić pragnął 

Ród pośmiertnych męczenników, by z boskiego odzwierciedlał 

Błędny egocentryk, to zgubny postępek, artysty swawola Śmiertelnym wizerunkiem, boskie 

ręce kalać Zaślepion zapomniawszy, że z materią igrając Opatrzysz swego bachora obłędem 

pro

toplasty  Wielce  katastrofalny  trud,  cyklopowy  wysiłek  zadał  sobie  By  szyderczo  śmiać 

mogli się jemu równi bogowie na widok idioty 

Ziemie wszystkie przemierzając w szpetnym rękodzieła towarzystwie  

Tak się pychą omotał kontent z siebie i swej marnej roboty 

Kilku  gburów  zaczęło  walić  pięściami  w  stół,  na  znak  niezadowolenia,  wobec 

niezrozumiałej, tajemniczej pieśni. 

background image

Kreatury głupca tego gnane przez świat się cały pomnożyły 

Aż się tym co byli pierwej, za swe brednie naprzykrzyli W swej miernocie poprzestając na 

robaka żywocie ku ich Boga radości 

Co  w  bezrozumnej  próżności  lalek  chciał  dla  krotochwil  Wtem  on  jeden  —  dosyć  w 

kosmicznym pełzania gnoju bunt podnosi 

Jam nie robak, ale szaleństwa rodem żmiją jego bóg ogłosi 

Która w piekielnej swej wściekłości, stworzyciela kłamcą i oszczercą wieści 

Bezimiennemu bogu nie odda więcej czci ten, kto panem własnego losu 

I już ginie brat od ręki jego ciosu — najprzyjemniejsza z rozkoszy 

Teraz  rozpacz  toczy  obłąkany  umysł  sędziwego  Boga  Skoro  przeniknął  pomyłkę 

przedmiotu sw

ych umiłowań w sobie rozpoznając ich autora 

Tego buntownika ów przeklął dając upust swej złości — skazując na wieczną tułaczkę w 

samotności I  opatrzył  znamieniem  ku  potomnych  przestrodze   — oczami mordercy — 

Kane'a znamieniem. 

— 

Niech  diabli  wezmą  twą  bladą  cerę  pieśniarzu!  —  ryknął  pijany  żołdak.  —  A teraz 

powiadam ci, zagraj coś, co my znamy! 

Zatoczył się na nogach i wpadł na Evingolisa, przerywając starożytną pieśń. 

— 

Wreszcie  posłuchamy  czego  innego!  —  wylał  swoje piwo prosto w twarz barda i 

wybuchnął śmiechem. Jego kompani wtórowali mu. Na twarz Evingolisa napłynęła biała fala 
złości. Odłożył na bok lutnię i przetarł palące go oczy. Wtedy ruchem tak prędkim, że prawie 
nieuchwytnym zamachnął się ramieniem i uderzył rozweselonego żołdaka w twarz. Niczym 
kopnięty przez konia, pijaczyna odskoczył w tył wprost na kamienną posadzkę. Nie podniósł 
się. Wszyscy zaniemówili — dotąd uważali albinosa za cherlaka. 

— Sukinsyn! — 

wykrztusił Troylin z pełnym szacunku podziwem. — Nie wszczynaj bójki, 

jeśli masz słabą głowę do piwa! Musiał uderzyć głową o podłogę. Niech ktoś go stąd zabierze! 

Uśmiechając się szyderczo do zdumionej gromady, Evingolis zabrał swą lutnię i pewnym 

krokiem opuścił salę. 

background image

— 

Niechaj i tak będzie — wyrzekł baron. — Pozwala sobie na drwiny wobec ludzi, ale 

pewnego  dnia  przeciągnie  strunę  z  tym  swoim  poczuciem  wyższości  —  nie  zniosą  tego  u 
pieśniarza. Może nie udać mu się następnym razem. — Odchrząknął. — Jednak to osobowość, 
trzeba mu to przyznać. Z pewnością po trafi śpiewać najdziwniejsze utwory, jakie kiedykolwiek 
słyszałem. Czy ten ostatni miał jakiś sens, Kane? 

Kane odprowadził wzrokiem odchodzącego barda, ważąc coś w myślach. 

— Zapewne tak — 

wyszeptał i oderwał się myślami od otoczenia. Oczy utkwił w tańczące 

płomienie i nikt nie mógł odgadnąć, co w nich widział. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

VI 

CZŁOWIEK ALE NIE CZŁOWIEK 

 
 

Coś przylgnęło do muru, spoglądając z ciemności na pogrążony we śnie zamek z cichą 

nienawiścią. Zimny wiatr gładził jego białe futro, a wraz z przyspieszonym oddechem unosiły 
się  kłęby  pary.  Jednak  stworzenie  nie  odczuwało  zimna,  jedynie  przejmujący  głód,  który 
wymagał zaspokojenia. Swym nieludzkim wzrokiem przebiegł po zacisznych zabudowaniach, 
do których schodzili się żołdacy barona po służbie: pośród ciemności wszystkie mury rysowały 
się wyraźnie w różnych odcieniach od jasnobrunatnego po brąz. W tym domku myśliwskim 
znajdują  się  miękkie  ludzkie  ciała  —  nieowłosione,  cherlawe  ludzkie  istoty  pogrążone 
beztrosko we śnie. Ich miękkie mięso jest ciepłe i krwiste. Stworzenie zadrżało na samą myśl o 
tym, co miało nastąpić. Jego wargi rozchyliły się i odsłoniły rozwarte szczęki. 

Z  mrocznej  puszczy  wynurzały  się  ciemne  sylwetki,  które  biegnąc  susami  przez  śnieg, 

niepostrzeżenie  zbierały  się  po  zewnętrznej  stronie  obwarowania,  koło  bramy.  Potwór 
wyczuwał myślą ich obecność i witał je z radością. One także zwietrzyły obecność licznych 
ludzkich istot we wnętrzu zabudowań, a ich zwierzęce umysły ekscytowały się obrazem rzezi, 
przywołanym przez myśli ich przywódcy. 

Już  ponad  trzydzieści  zręcznych,  szarych  sylwetek  oczekiwało  u  bramy.  Było  ich 

wystarczająco dużo, zadecydowało stworzenie. Jeszcze raz umysł jego wszedł w kontakt ze 
swymi braćmi, wpajając im do głów plan, według którego mieli działać. Nie napotkał na żaden 
sprzeciw. On był przewodnikiem stada; musiały słuchać jego wezwania i wypełnić wszystkie 
polecenia.  Tak  było  od  czasu,  kiedy  pierwszy  człowiek  opuścił  drzewa  i  przeciwstawił  się 
Braterstwu swymi karłowatymi maczugami oraz kamieniami. 

Bestia wyjęła kołki ze skobli i bez wysiłku rozchyliła bramę. Żarłoczne wilki wkroczyły na 

dziedziniec, prześlizgując się pod osłoną ciemności aż do zabudowań. Za tymi drzwiami sypiali 
ludzie, owinięci w skradzione futra i odurzeni spalonym mięsem i sfermentowanymi napojami 
roślinnymi. Przewodnik cicho zakradł się do drzwi, wiedząc, że nie są zaryglowane, po to, by 
ostatni hulacy mogli wtoczyć się do środka. Jeszcze raz wstrząsnął nim okropny skurcz głodu. 

Teraz! 

Jego  czerwone  oczy  płonęły  żądzą  krwi,  a  nieludzki,  triumfalny  uśmiech  odsłonił 

błyszczące rzędy kłów, w jakie uzbrojony był jego pokryty pianą pysk. Pochwycił za rygiel 

background image

dłonią o straszliwych pazurach. Stworzenie pchnęło drzwi na oścież i wpadło do środka! Za 
nim krok w krok wysypało się stado! 

Żołdacy  zerwali  się  ze  snu,  zastając  przeraźliwy  widok  rozdzierających  kłów  i 

skotłowanych ciał. Stworzenie ogłosiło przeciągłym skowytem swe zwycięstwo — przeszło 
tuzin  mężczyzn  na  rzeź!  Z  ciemności  stado  rzuciło  się  wprost  na  pogrążonych  we  śnie, 

bezbr

onnych mężczyzn. Szare sylwetki szamotały się nad ofiarami w konwulsjach, warcząc i 

rozdzierając ciepłe mięso. Śmiertelne okrzyki skrajnej grozy i spazmy wypełniły myśliwski 
domek i rozpływały się w noc, zagłuszając ohydne odgłosy ucztujących wilków. 

Okrzy

ki zostały stłumione. 

—  Teraz!  — 

warknął  rozkazująco  przywódca.  —  Teraz  idźcie!  Zanim  zdołają  nadejść 

pozostali! Czeka nas jeszcze więcej tego! Ale teraz już idźcie! 

Wilki z niechęcią zabierały się do opuszczenia swych drgających ofiar. Prosić, by odeszły 

— 

to jak wystawić je na próbę. Ale przywódcy należy słuchać. Ociągając się, sfora zostawiła 

zdobycz i skierowała swe szare pyski ku wyjściu. 

Kilku mężczyzn powitało je na dziedzińcu — rozpaczliwe wzywanie pomocy umierających 

postawiło  na  nogi  cały  zamek.  Stanęli  w  przerażeniu  na  widok  umorusanej  we  krwi  sfory, 
opuszczającej zabudowanie w ślad za przywódcą. Jego sylwetka ukazała się w bladym świetle 
księżyca — okropna hybryda wilka i człowieka. Pokryty był białym futrem i odznaczał  się 
wyższym wzrostem, aniżeli przeciętny człowiek, pod którego kształty się podszywał. Okrutne 
pazury  sterczały  u  jego  stóp  i  palców  rąk;  jego  ramiona  były  długie,  a  nogi  jakoś  dziwnie 
koślawe.  Nad  rosłymi  barami  malowało  się  oblicze  demona:  kudłata  głowa  ze  spiczastymi 

uszami ster

czącymi ku górze oraz długą szczęką — raczej wilczą aniżeli ludzką. Jego ostre kły 

ociekały krwią, a bestialskie oczy pobłyskiwały w świetle księżyca złowieszczo — wyrażając 
czerwoną nienawiść do człowieka. 

Żołdacy  chwycili  za  oręż,  lecz  było  ich  tylko  czterech  i  wilki  po  prostu  rozniosły  ich, 

powalając swe ofiary na ziemię i rozrywając je na strzępy. Padło także kilka wilków, nim ludzie 
dokonali żywota. Stworzenie rzuciło się z wściekłością na giermka, którego ostrze przeszyło na 
wskroś szarego mordercę. Wytrącając mężczyźnie broń. wilkołak poderwał go ku swej piersi w 
okropnym uścisku, zatapiając ostre niczym brzytwy kły w jego nieosłoniętej szyi. Następnie, 

background image

odrzuciwszy  na  bok  zwłoki,  uciekł  przez  bramę  wraz  ze  stadem,  bo  już  gromada  ludzi 
wychodziła z zamku z pochodniami i bronią. Wkrótce zniknęli w lesie. 

Widok ohydnej rzezi ukazał się przybyłym z odsieczą. Ci, którzy przekraczali fatalny próg, 

wzdrygali się ze wstrętem na widok pokiereszowanych i okaleczonych zwłok. Na dziedzińcu 
jeden z mężczyzn jeszcze żył. 

— Wilki!,  — 

wykrztusił  z  siebie  ostatnim  tchem.  —  Całymi  tuzinami!  To  on  je  tu 

przyprowadził! To demon! Wilkołak! Wpuścił je tu do środka, aby nas zagryzły! To wilkołak! 

— 

Wyzionął ducha poruszając skrwawionymi ustami. 

Kane  myślał  o  słowach  mężczyzny.  Dopiero  przybył  na  miejsce  i  nie  mógł  widzieć 

uciekających napastników. Służba i żołdacy, którzy spali na sali biesiadnej, pierwsi przybyli na 
dziedziniec, ale nikt spośród nich nie zdał rzeczowej relacji z wydarzeń. 

Całą gromadą odważyli się przestąpić trwożliwie bramę. W świetle pochodni widoczne 

były  ślady  wilczych  łap.  Ale  zauważyli  też  tropy  podobne  do  ludzkiej  stopy.  Nie  mógł  ich 
zostawić  żaden  człowiek,  nawet  boso,  ponieważ  były  dziwacznie  wykrzywione  —  pięty 
odcisnęły się głęboko w śniegu. 

Odważyli się podążyć za niesamowitym tropem i odkryli, że ślady wilkołaka prowadzą w 

stronę lasu, później zakręcają i zdążają z powrotem na tyły zamku. Wszystko wskazywało na to, 
że stworzenie przesadziło wysoki mur. Po drugiej stronie śnieg był już zbyt rozdeptany, aby 
móc określić dokąd poszło. Ale na pewno wilkołak nie opuścił dziedzińca. 

— 

Niech  bogowie  mają  nas  w  opiece!  —  ktoś  wykrzyknął.  —  Jeden  spośród  nas  jest 

demonem! 

  

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

VII 

JEDEN SPOŚRÓD NAS 

 
 

Nie licząc kobiet, jest nas trzydziestu — mówił ponuro Troylin. 

— 

I jeden jest wilkołakiem! — stwierdził, patrząc na smutne zgromadzenie. 

Było południe. Skwapliwe poszukiwania, nie natrafiły od świtu na żaden ślad bestii. Nikt 

nie  opuścił  zamku.  Wilkołak  musiał  wciąż  przebywać  wewnątrz.  Zamek  był  dość  mały. 
Szukano już wszędzie. Stało się wtedy jasne, że demon, który dowodził ubiegłej nocy stadem, 
nie  miał  już  postaci,  którą  opisywała  służba.  Możliwe  było  tylko  jedno;  stworzenie  jest 
wilkołakiem  —  demonem zdolnym przybierać  postać  człowieka  i  mieszać  się  z  ludźmi. 
Właśnie to teraz czynił. 

— 

Jest kilka rodzajów istot zwanych potocznie wilkołakami — wyjaśnił Lystric. — Jedną 

z nich jest człowiek, który z nieokreślonych bliżej przyczyn może zamieniać się w wilka, bądź 

w

ilczą hybrydę. Jakieś złośliwe demony, upiory bądź różne duchy, również przybierają taką 

postać,  choć  jest  to  tylko  jedna  z  możliwości  przeobrażeń.    —  Rozgrzewał  się  w  trakcie 
wykładu. 

— 

Jednak istnieje jeszcze inny rodzaj: wilk jest w stanie podszyć się pod ludzką istotę. Ten 

potwór  zwany  jest  wówczas  przywódcą  stada  i  jest  bardziej  niebezpieczny  od  pozostałych. 
Podczas. gdy inne rodzaje cechuje samotnicze życie, on może skoordynować działanie wielu 
wilków, ażeby przeprowadzać swoje zamierzenia — zwykle zagładę ludzi. Oczywiście, jest 
wiele subtelnych odcieni i zróżnicowań. Nie wspominając o tych nieszkodliwych osobnikach, 
którzy nie będąc przy zdrowych zmysłach, wmawiają sobie, że są dzikimi zwierzętami. 

— 

Na pewno masz na myśli swego podopiecznego Henderina. — Toli pochwycił wątek. — 

Przykro  mi,  siwobrody,  nie  damy  się  zwieść  twoim  wykładem!  Wszyscy  wiemy,  że  jego 
szaleństwo  nie  jest  nieszkodliwe.  Słyszeliśmy  o  tym  biednym  bękarcie.  którego  zabił  w 

Carrasahl! Tak samo jak tutaj! — 

Opętanie  przez  demona  —  zdaje  się,  że  tak  to  wtedy 

nazwałeś. 

— 

Uważamy, że sprawy zaszły za daleko! Skorzystałeś już z szansy, by egzorcyzmować 

diabła!  Wszystko,  co  potrafisz,  to  wałęsać  się  dookoła  i  wykorzystywać  Henderina.  żeby 
dostawać darmowe posiłki. No, na Thoema, dosyć mamy krętactw, czas byśmy wzięli się do 
dzieła. 

background image

— 

Co ty masz na myśli, mówiąc tak o moim synu?! - wykrzyknął baron waląc pięścią w 

stół.  

Toli cofnął się nieco, ale czując poparcie swych towarzyszy — mówił dalej, choć mniej 

zaczepnym tonem. 

— Tak mój panie, 

wszyscy rozumiemy, jak wiele znaczy dla ciebie ten chłopiec. Byliśmy 

ci zawsze wierni, choć wielu z nas mówiło, iż pożałujemy wspólnej z szaleńcem wyprawy do 
tej  zapomnianej  przez  Boga  krainy.  Ale  niech  to  cholera  weźmie  —  nie mamy zamiaru tu 
siedzieć i dać się zabijać we śnie, tylko dlatego, iż twój syn jest zbyt wysokiego rodu, aby 
spłonąć  za  swe  grzechy!  —  Wśród  jego  towarzyszy  ze  służby  rozległy  się  przyzwalające 

pomruki. 

— 

Zważcie — syknął Troylin — że zabicie arystokraty, nie ważne jak szalonego, przez 

kogoś  z  pospólstwa  wywoła  niechybną  i  straszną  śmierć.  I  zapewniam  was,  że  ktokolwiek 
odważy się podnieść rękę na mego syna, tego zetnę osobiście! 

Tłum stawał się niebezpieczny. Toli odciął się. 

— 

Dobrze, ale znajdą się jednak wśród nas tacy, którzy wezmą na siebie ryzyko  —  to 

lepsze, niż narażać się na zasypanie śniegiem ze stadem wilków pod murami i wilkołakiem w 
naszym gronie! A nie będzie kary, jeśli nie będzie świadków! — dodał znacząco. 

— 

Co tu się dzieje! — głos Breenanin wzniósł się ponad straszliwe okrzyki. — Stoicie tu i 

naradzacie się, jak zabić kogoś, kto nigdy nie był powodem skargi dla żadnego z was. Jeszcze 
miesiąc  temu  dalibyście  się  zabić  dla  barona  Troylina!  Ileż  to  razy  słyszałam,  jak 
winszowaliście sobie bycia na służbie u jednego z najbardziej wielkodusznych i łatwych w 
pożyciu  szlachciców  tej  ziemi!  A  teraz  —  mówicie o zabiciu jego syna, jedynaka, którego 
zresztą wszyscy mieliście za wielkiego panicza, nim dotknęła go choroba! Myślicie także o 
zamordowaniu nas wszystkich! Wolałabym wpuścić wilki do środka — one okazałyby więcej 
wdzięczności!  Nawet  nie  macie  pewności,  czy  Henderin  miał  coś  wspólnego  z  tymi 

zabójstwami! 

Obie strony patrzyły na siebie nieufnie. To byli pospolici ludzie: baron z prowincji i wielu 

krajan  na  służbie.  Morderstwo  i  bunt  były  obce  tym  prostakom,  ale  lęk  przed  nieznanym  i 
ohydne morderstwa zmieniły ich wszystkich. Służba musiała odzyskać koniecznie poczucie 
bezpieczeństwa; Troylin walczyłby do upadłego w obronie swego syna. 

background image

Kane pomyślał, że to nie jest jego bitwa, a wierności zwykle dochowywał tylko sobie; na 

razie nie zabierał głosu. Potrzebował gościnności barona, dopóki droga na południe nie stanie 
się Przejezdna. Wtedy nie miałoby już dla niego znaczenia, jak tamci rozstrzygnęli spór. Na 
razie nie chciał być wmieszany w bunt, a jednocześnie, jako cudzoziemiec nie byłby wygodnym 
świadkiem. Toli obstawał przy swoim: 

— 

No, jeśli Henderin nie jest wilkołakiem, to z pewnością wiele jest dowodów przeciwko 

niemu.  Najpierw  zabił  tamtego  strażnika  niczym  drapieżne  zwierzę,  no  i  wiadomo,  że  jest 
niespełna rozumu. Cały czas prosi o surowe mięso, wyje po nocach i dostaje ataków szału! Poza 
tym, kiedy orszak myśliwych został wczoraj zaatakowany, Henderin włóczył się po okolicy. 
Przyłapali go jak powracał z lasu. Aż dziw, że wilki napadają na zbrojny oddział, a w tym 
samym czasie bezbronny człowiek uchodzi cało. Jakby nie musiał się ich obawiać i wyszedł 
tam powiedzieć im, by nas zabiły! Gdzie podziewał się Henderin. kiedy nastąpiły kolejne ataki? 
Biednemu  Bete  dostało  się  w  czasie  zamieci.  Tej  gromadzie  podróżnych  także.  A  jaki  los 
spotkał  żołdaków  zeszłej  nocy?  A  Henderin  —  och, on jest pod kluczem! O tym nas 
zapewniono. Rzecz w tym, że mamy na to jedynie słowo Lystrica! Ale ja nie mam zamiaru 
wierzyć temu chytremu, zgrzybiałemu starcowi! 

Lystric wybuchnął potokiem przekleństw i prawie wzięli się za łby. 

Kane skorzystał ze sposobności wyrażenia swojego zdania: 

— To niezwykle ciekawe. — 

Baron spojrzał nań ze wstrętem, lecz on ciągnął dalej. — 

Pomówmy trochę o Lystricu. Rozumiem, że to jarmarczny czarodziej, który liznął tylko nauk 

okultystycznych — 

nie miał widoków na przyszłość, dopóki nie do stał tej funkcji. To nieco 

podejrzane, nie uważacie? Całkiem normalny, miły mężczyzna zaczyna zachowywać się jak 

wilk, a ten chytry, star

y mag twierdzi, że wie jak go uzdrowić. To dla niego wymarzona sytuacja 

— 

lecz tylko do czasu, kiedy Henderin jest szalony. A jak rozumiem, to cała koncepcja kuracji 

Lystrica  sprowadza  się  do  pozostawienia  mu  swobody  ruchów,  do  czasu  gdy  wyzdrowieje. 

Cieka

wa metoda leczenia demonicznego opętania. Podsumujcie to wszystko, a okaże się, że 

Lystric  dobrze  się  urządził.  Są  takie  dziwne  narkotyki  i  niezliczone  zaklęcia,  by  normalny 
człowiek zaczął postępować jak wilk. 

Lystric protestował i przeklinał, zbyt rozwścieczony, żeby odpowiedzieć. Pozostali słuchali 

w skupieniu. 

background image

— 

Więc Lystric wszystko sobie ułożył — ciągnął dalej Kane. 

— 

Co jakiś czas Henderin mu się wymyka i sprowadza jakieś nieszczęście, wobec czego 

stary sęp musi twierdzić, że trzymał go pod kluczem. Rozważmy inne możliwości. Być może 
on sam jest szalony i Henderin służy jako narzędzie zniszczenia was. Rozumiem, że zarówno 
on jak i baron nie mają powodu by dażyć się sympatią Astrolog potrafi żywić urazę. A jeśli już 
o tym mowa, Lystric mógłby sam być wilkołakiem. Zdarzało się już. że czarodziej utracił swe 
człowieczeństwo. Zrzucenie winy na Henderina — co za okazja, żeby zabić nas wszystkich 
złapanych w sidła. 

— 

Więc poradź, co mamy robić? — spytał Toli. już nie tak pewny siebie. 

— Zachowajcie spokój. W

edług mnie nie ma pewności, czy Henderin jest rzeczywiście 

wilkołakiem,  a  sam  Lystric  ma  z  tym  wszystkim  jakieś  podejrzane  powiązania.  Więc 
zamknijmy  ich  obu.  Henderin  już  znajduje  się  pod  kluczem.  Wyznaczmy  kilku  ludzi,  by 

pilnowali Lystrica. W ten sposób

, obaj będą unieszkodliwieni i nikomu nie stanie się krzywda. 

Jeśli są niewinni. wypuścimy ich. Mamy nad nimi pieczę, więc nie musimy się ich obawiać. Bez 
buntu, bez niepotrzebnej walki. Może nagle zobaczymy nagłą poprawę u Henderina? 

Tu przerwał. Słuchając) okazywali przyzwolenie. To było rozsądne rozwiązanie, na które 

mogły przystać obie strony. 

— Dobrze — 

podsumował Toli. Niech tak będzie. Wybacz nam panie nasze groźby. Nikt 

nie zamierza wyrządzić krzywdy Henderinowi. jeśli jest niewinny. Ta cała sprawa wytrąciła nas 
wszystkich z równowagi. Jesteśmy w kiepskim położeniu, nie mamy pewności, czy obok nas 
stoi przyjaciel czy potwór. Straciliśmy głowę! 

— Tak. rozumiem — 

zgodził się baron, choć nadal był zagniewany. — Połóżmy kres tym 

sporom, a ja puszczę sprawę w niepamięć. To pewne, że będziemy pilnować Lystrica i mego 
syna. Ale włos nie spadnie z głowy Henderina. póki ja tu jestem panem! 

— 

W  porządku  —  syknął  Lystric.  —  Słuchałem  tych  bredni  tak  długo,  jak  mogłem  to 

znieść Obrażano i źle interpretowano moje racje, krytykowano moją metodę i to z powodu 
bandy ignoranckich pachołków. Posądzono  mnie  o  wszelkie  możliwe  zbrodnie.  Teraz  będę 
uwięziony.  W  porządku!  No.  szybko!  Widocznie  nie  mogę  was  powstrzymać,  tchórzliwi 
głupcy. Zamknijcie mnie! Ale zapewniam was. że robicie źle. Czas pokaże, że jestem niewinny, 
tak  samo.  jak  mój  podopieczny.  A  kiedy  będziecie  strzegli  mnie.  prawdziwy  wilkołak, 

background image

zakładając, że nie jest to wytwór waszej wyobraźni — krążyć będzie bezkarnie po zamku. I nie 
zapominajcie, że tylko ja jestem osobą mogącą was przed nim uchronić. Któż inny posiada 
jakiekolwiek o tym pojęcie? Dajcie mi czas i środki, by odszukać i zniszczyć te bestię! Czy nie 
ostrzegałem  was  wcześniej  o  niebezpieczeństwie?  Cóż,  nikt  nie  słuchał,  głupcy!  Jesteście 
niewdzięcznymi bandziorami, wy wszyscy! — Astrolog nie próbował pozyskać sympatii. — A 
teraz  pozwólcie,  że  powiem  wam  coś  innego.  Myślałem  wiele  o  tej  sprawie  i  mam  wiele 
wątpliwości. Czy to was dziwi? Ależ tak! To chytry, stary szarlatan, mówicie. Ba! Co mogą 
wiedzieć  takie  ignoranckie  błazny,  jak  wy,  o  prawdziwym  geniuszu.  Wieśniacy,  którzy 
oceniacie talent miarą posiadanego bogactwa. Mówię wam, że nie możecie wyobrazić sobie 
moich  możliwości.  Szkoda  mych  słów,  choć  usiłuję  wam  pomóc!  Niemniej  posłuchajcie! 
Przemyślcie sobie to, kiedy zarozumiale wydawać będziecie sąd nad lepszymi od siebie. Kiedy 
to wszystko się zaczęło? Gdy człowiek zwany Kane'em przybył konno w nasze progi z zamieci! 
A co w ogóle o nim wiecie? Mieni się być najemnikiem. A wy wierzycie mu! Ja nie jestem 
prostakiem, zamieszkałym na odludziu chłopem od pługa i wiem, co dzieje się na świecie! 
Opowiada się na świecie mnóstwo legend oraz okropnych historii o człowieku imieniem Kane i 
żadna z nich dobrze o nim nie świadczy. Co najwyżej — jest on zdradzieckim, morderczym 
tułaczem,  który  zyskał  rozgłos  w  tylu  intrygach  i  tak  ciemnych  spiskach,  o  których  nawet 
Thoemowi i jego demonom nigdy się nie śniło. Najgorzej zaś wspomina o nim legenda, według 
której jest nieśmiertelny, wyklęty przez bogów i skazany na włóczęgę po ziemi, a gdziekolwiek 
się zatrzyma, sieje spustoszenie! 

— 

Najwyższy czas skończyć z tym — rzekł Kane. — No stary wygo! Mogłeś oczyścić się z 

zarzutów!  A  ty  zacząłeś  znieważać  dobrych  ludzi  i  chełpić  się  swymi  wątpliwymi 
umiejętnościami. Jeśli chodzi o mroczne legendy i nonsensy, nie sądzę abyś mógł przedstawić 
nam którąkolwiek z nich. Przykro mi, siwobrody, ale dawne prawo — dziel i rządź — jest 
starsze nawet od ciebie, a ci ludzie są zbyt rozważni, by nabrać się na twoje brednie. No więc 

jak, Toli

? Czy dosyć już się od niego dowiedziałeś? 

— 

W zupełności — zabrzmiała odpowiedź. — Chodźcie! Zaprowadźmy tę starą żmiję z 

powrotem  do  legowiska  i  dopilnujmy,  by  się  nie  ruszyła  stamtąd!  Może  bałamucić  uszy 
Henderina tą swoją paplaniną! 

Bełkocząc  wciąż,  ale  zachowując  na  przekór  godność,  Lystric  pozwolił,  by  go 

wyprowadzili siłą w skrzydło pałacu, gdzie on i jego podopieczny zostali umieszczeni. 

background image

Napięta atmosfera na sali rozluźniła się. Wewnętrzny wróg został ujęty. Był dzień i można 

było przygotować plan na nadchodzącą noc. Ustawią straż, pozamykają drzwi i ułożą broń w 
pogotowiu. Ocaleni rozeszli się do swych zajęć. 

— 

Dziękuję ci za to, co zrobiłeś — baron Troylin rzekł do 

Kane'a z zakłopotaniem.   —   Przez chwilę obawiałem się, że przyłączysz się do nich! 

Teraz widzę, że tylko kierowałeś nimi, grając na zwłokę. 

— 

Miałem nadzieję, że nie posądzisz mnie o niewdzięczność, skoro skorzystałem z twojej 

gościny. To był najlepszy sposób, aby nimi manipulować. 

— 

Zdajesz się być biegłym w tego rodzaju sprawach — odparł gospodarz. — Wygląda na 

to, iż posiadasz wiele zdolności, o wiele więcej niż zwykły najemnik. 

— 

Nigdy nie podawałem się za zwykłego najemnika - odparł Kane z udaną obojętnością. 

Troylin  dyskretnie  zakończył  rozmowę.  Niemniej  zaczął  ważyć  w  myślach  oskarżenia 

astrologa.  Teraz,  kiedy  zastanowił  się,  odkrył  że  imię  Kane  nie  było  mu  obce.  Sprawy 
polityczne wykraczające poza Carrasahl docierały do niego w postaci mglistych plotek. Był 
prostym człowiekiem, a jego troski obracały się zwykle wokół problemu wypełnienia czasu 
między świtem a zmierzchem jak największą ilością przyjemnych zajęć. 

Teraz,  kiedy  już  przywołał  wspomnienia,  zastanawiał  się,  czy  nie  było  przypadkiem 

generała o imieniu Kane, zamieszanego w okropną aferę w Shapeli? Kane to istotnie nie było 
popularne imię. Myślał o czerwonowłosym cudzoziemcu o niesamowitych oczach. 

 

 

 

 

 

 

 

background image

VIII SAM NA SAM 

 
 

Wskazówki zegara wskazywały niemal północ. Większość mieszkańców zamku szukała 

wytchnienia we śnie, o ile pozwalały im na to nerwy. Nie wszyscy więc spali. Kilku mężczyzn 
pełniło wartę przed komnatami astrologa. Znajdowały się one w północno-zachodnim skrzydle 
zamku, na wieży oddalonej od bardziej uczęszczanych korytarzy. Stanowiło to dogodność dla 
obu  jej  lokatorów:  Lystric  mógł  prowadzić  w  spokoju  swe  badania  mając  dobry  widok  na 
gwiazdy ze szczytu, a Henderin mógł wrzeszczeć i wyć nie niepokojąc innych. Otwarty taras na 
szczypie należał do Lystrica. Pod nim znajdował się pokój, w którym izolowano Henderina. 
Miał  tylko  jedno  okratowane  okno,  z  widokiem  na  dziedziniec  o  75  stóp  poniżej.  Drzwi 
prowadzące z Pokoju na schody do wieży były mocno i szczelnie zamknięte. Pod tym pokojem 
znajdowało  się  pomieszczenie  wypełnione  czarodziejskimi  rekwizytami    —  pracownia 
Lystrica. Jeszcze niżej, tam gdzie wieża łączyła się z główną częścią zamku, znajdowała się 
sypialnia  astrologa.  Ta  komnata  miała  dwoje  drzwi:  jedne  wychodziły  na  schody  na  szczyt 
wieży,  drugie  prowadziły  na  korytarz  biegnący  przez  tę  część  zamku.  Te  ostatnie  były 
zamknięte i na ich straży stało pięciu zbrojnych, strzegących astrologa. Nikt nie mógł dostać się 
do komnat na wieży, bądź opuścić ich inną drogą niż przez nie. 

Kilku mężczyzn czuwało także w sali biesiadnej, gdzie płonął ogień. Uzgodniono, że dla 

zachowania  ostrożności,  część  mężczyzn  będzie  czuwała  w  nocy  i  sprawdzała  parami 
korytarze. Przydałoby się ich więcej, ale siły zamku zostały osłabione. Kane nie spał. Siedział 
przy  ogniu  popijając  większe  ilości  piwa  i  słuchał  melancholijnych  melodii  barda.  Albinos 
siedział w cieniu, stroniąc jak zwykle od światła i dobywał ze swej lutni niezwykłe dźwięki 

starej kompozycji. 

To wyjątkowy człowiek — zadumał się Kane — a jego repertuar i aranżacje zdradzają 

niewiarygodną wręcz biegłość i wyczucie. Zastanawiał się, co mogło  sprawić,  że  Evingolis 

zado

wala  się  towarzystwem  prostackiego  Troylina  —  być  może  przeszłość  pieśniarza  nie 

pozwala mu na przebywanie na dworach bogatszych mecenasów z Południowych Krain. 

Zapach delikatnych perfum i blask ognia w złotych włosach — to Breenanin usiadła koło 

niego. Ut

kwił mu w pamięci obraz jej twarzy widzianej podczas pierwszego spotkania. Minęło 

kilka dni od czasu, gdy omal nie zamarzł podczas zamieci. Czas nie miał znaczenia dla Kane'a. 
Czy  to  już  wiek  minął  od  tego  ranka,  gdy  przemierzał  północne  równiny?  Nie  miało  to 

background image

znaczenia, bo należało do przeszłości. Obecne życie było tylko chwilą teraźniejszości wobec 
niezmierzonego czasu. Przyprawiło go to o zawrót głowy. 

— 

Nie  mogłam  zasnąć  myśląc  o  tym  wszystkim,  więc  zeszłam  na  dół.  Przy  ogniu  jest 

przytulniej — powiedzia

ła Breenanin, czując potrzebę wyjaśnienia swego przybycia. 

Kane poruszył się. 

— 

To  straszna  noc.  Wyczuwam  dziwne  napięcie,  jak  przed  bitwą;  śmierć  jest  blisko  i 

ludzie boją się zasnąć. 

— 

Może chcesz trochę piwa, aby ukoić myśli — zaproponował. 

Kane  wstał  i  napełnił  kielich.  Przyjęła  go  z  uśmiechem,  wciąż  nie  wiedząc,  jak  się 

zachować. Był tak niezwykły... Tak ogromny i brutalny, a jednocześnie miły i mądry — nie tak 
jak te wyuczone skamieliny i fircyki na dworze. Ten wielki cudzoziemiec miał wiele tajemnic 

— 

nie mogła odgadnąć ani jego pochodzenia ani wieku. Wydawał się niezwykle powściągliwy 

i samotny. Przyprawiało ją to o dreszcze niepokoju — jak niektóre pieśni Evingolisa. 

— 

Nigdy nie mówisz po imieniu tym, do których się zwracasz — zauważyła. 

— 

Nie sądzę, bym to robił — spojrzał na nią z uwagą. 

— Breenanin — 

podszepnęła łagodnie. 

— Breenanin... 

Siedzieli w milczeniu przy ogniu, wsłuchując się w słowa pieśni Evingolisa: 

Ujrzałem ją, gdy w chłodnym świetle ciszy 

Tchnęła jasnym iskry ciepłem 

Swym wzrokiem, k

tóry noc krystaliczną zamroczył. 

I wiedziałem, że wskrzesiła niemej miłości 

Wieczny ogień, co w tę mroźną porę 

Na wieczność zastygł w bursztynie. 

Ale uczucia tego odwzajemnić nie mogłem 

background image

Ta chwila przeminęła pochłonięta zamiecią. 

Daremnie przywołuję spośród miraży tańczących 

Echo zapomnianych wzruszeń — 

Ten moment czasu wybrany 

Wplątany w dzieje przepadł bezpowrotnie. 

Jedynie popękane mury — świadectwo przeszłości 

Wywołują wspomnienia — o chłodzie w moim sercu. 

Echo głosu barda rozległo się  wśród  ciszy,  gdy  jego  palce  stłumiły  drgania  strun  lutni. 

Cicho  opuścił  salę  pozostawiając  ich  dwoje  przy  ogniu.  W  rogu  komnaty  kilku  sennych 
mężczyzn grało w kości. 

— 

Skąd on przybył? 

Breenanin odwróciła się. Pieśń barda omalże nie zahipnotyzowała jej. 

— Przy

wędrował do nas minionego lata. Przybył z południa i nie opowiadał nigdy o swojej 

przeszłości. Pojawił się pewnego razu na dworze Carrasahl i przyjął opiekę ojca. Cieszyliśmy 
się, że został z nami, mimo, że inni proponowali mu więcej pieniędzy. Czasami wspomina o 
jakichś  dalekich  krajach,  które  zwiedził,  a  większości  jego  pieśni  nie  rozumiemy. 
Przypuszczam, że wędruje po świecie. 

— 

Lubię przebywanie w nowym miejscu. W Carrasahl nie mieliśmy zbyt wielu okazji do 

podróży. Nie można zarządzać majątkiem z daleka — tak mawia mój ojciec. — Podróże są zbyt 
ryzykowne. Niemniej, wybraliśmy się kiedyś do Enseljos, by zobaczyć koronację Winstona. 

Rozmawiali  przez  jakiś  czas  o  wielu  rzeczach,  milknąc  zgodnie  przed  przejściem  do 

nowego  tematu.  W  końcu  Kane  obejrzał  się  i  spostrzegł,  że  Breenanin  śpi.  Nie  chciał  jej 
przeszkadzać, wiedząc jednocześnie, że nie może zostawić jej samej, gdy w ciemnościach czai 
się śmierć. Wziął ją na ręce i szerokimi schodami zaniósł na górę — do jej komnaty. 

Breenanin przeciągnęła się we śnie i spała dalej. Na bladej twarzy rysował się półuśmiech, 

odsłaniający białe zęby. Była delikatna i ciepło owinięta w futro. Kane poczuł, że ogarnia go 

background image

wzruszenie, którego nie odczuwał przez długie lata. Mogła to być równie dobrze miłość, ale nie 
pamiętał już tego uczucia. 

Powróciwszy na salę, usadowił się znowu koło ognia. Ale urok tamtej chwili minął. Teraz 

ogarniał go dziwny niepokój; był wyczerpany siedzeniem w blasku płomieni i wspominaniem. 
Jeszcze jeden kielich i Kane  powstał,  mówiąc  tym,  którzy  jeszcze  byli  na  sali,  że  obejdzie 
zamek, aby zobaczyć jak radzą sobie inni. 

Korytarze tonęły w ciemnościach i w ciszy, którą mąciły tylko miękkie kroki Kane'a. Szedł 

wolno po zimnych kamieniach z dłonią opartą na rękojeści miecza, wpatrując się w każdy cień. 

świetle pochodni korytarz zdawał się pogrążony w niemalże namacalnej atmosferze strachu 

— 

tak,  jakby  śmierć  zakradała  się  z  każdego  zaułka.  Duchy  tych,  co  zostali  okrutnie 

zamordowani,  tańczyły  wokół  niego,  śmiały  się  i  szeptały  —  kpiąc  z  zarozumiałego 
mężczyzny, który sądził, że uniknie ich ohydnego losu. Wydawało mu się, że wprawiający w 
odrętwienie  chłód  zimowej  nocy  przenika  przez  kamienne  ściany  razem  z  ciemnością. 
Nieliczne pochodnie nie rozwiały mroku ani zimna. Delikatne  podmuchy,  niczym  wilgotny 

od

dech duchów muskały włosy na szyi Kane'a. Odgłosy szybkiego stąpania docierające z tyłu, 

zmusiły go do obejrzenia się. Sprawdził ponownie, nie wiedząc, czy widział tylko swój cień, 
czy coś więcej... Na próżno wytężał wzrok — niczego nie mógł dostrzec, nawet gdy zawrócił i 
przystanął na chwilę. Spostrzegł, że nerwy go poniosły i usiłował opanować się, wiedząc iż nie 
może sobie pozwolić na ospałość i odrętwienie w tę koszmarną noc. Nawet cień mógł kryć 
prawdziwe niebezpieczeństwo. Zatrzymał się nagle i rozejrzał uważnie. Następnie schylił się 
raptownie, dotykając ręką posadzki — chociaż wiedział już, że ta lśniąca plama to krew. W 
migotliwym świetle pochodni nie uszła jego uwagi strużka cieknąca po kamieniach, chociaż 
każdy  inny  na  pewno  by  ją  pominął.  Z  mieczem  w  dłoni  podążył  za  lśniącym  śladem. 
Prowadziła  ona  do  drzwi  pustej  komnaty  sypialnej.  Kane  pamiętał,  jak  podczas  rannych 
poszukiwań  sprawdził  ten  pokój.  Niczego  tu  nie  znalazł,  więc  zaryglowano  drzwi.  Były 
zamknięte nadal, ale nie na rygiel i znajdowały się na nich ślady krwi. Kane namyślał się: mógł 
sprowadzić posiłki, ale jeśli stworzenie było wewnątrz, zdążyłoby uciec  i  zaszyć  się  wśród 
swoich wspólników. Mógł wezwać pomoc, ale wilkołak spostrzegłby jego obecność — a jeśli 
posiłki nie nadejdą? Atak przez zaskoczenie wydał mu się najlepszym rozwiązaniem. Kane, nie 
bez podstawy, ufał straszliwej mocy swej uzbrojonej dłoni. Kopnął w drzwi i rzucił się do 
środka, kreśląc w pokoju srebrzysty łuk mieczem. Obrócił się błyskawicznie i nie dostrzegając 
bezpośredniego zagrożenia, odskoczył przywierając do ściany plecami. Rozejrzał się dobrze po 

background image

pokoju. Pośród nieco zakurzonych mebli nie było wilkołaka, ale z pewnością tu przebywał. 
Cztery trupy nie weszły tu raczej o własnych siłach. Były to zwłoki czterech strażników. Zostali 
przed  chwilą  zamordowani  —  domyślił  się  Kane  —  gdyż  ciała  były  jeszcze  ciepłe.  Mieli 
skręcony kark, ostatni zaś rozdarte gardło. Poczyniono niezręczne próby, by zatamować upływ 
krwi,  ale  krwotok  był  dosyć  obfity.  Ta  bestia  była  przebiegła  —  zauważył  Kane.  — 
Zamordowała cichaczem tych ludzi, rzucając się prawdopodobnie na nich od tyłu, kiedy mijali 
drzwi. Usiłowała zabijać bez rozlewu krwi, aby nie dowiedziano się o tym. Widocznie wilkołak 
zmuszony był użyć kłów przeciwko jednemu z nich i nie zdołał uniknąć pozostawienia śladów. 

Problem w tym, co dalej robić. Jaki związek zachodzi pomiędzy obecnością wilkołaka a 

Lystricem i Henderinem? Kane postanowił to sprawdzić. Znajdował się akurat w pobliżu tego 
skrzydła  zamku,  a  tamci  strażnicy  stanowili  najbliższą  pomoc  na  jaką  mógł  liczyć.  Kiedy 
rozezna  się  tam  w  sytuacji  i  wszystko  będzie  w  porządku  —  to razem z nimi zapoluje na 
wilkołaka, nim ten się spostrzeże, że jego obecność została wykryta. 

Jak tylko mógł najszybciej, ostrożnie posuwał się w kierunku wieży. Pięciu strażników 

siedziało wciąż na przeciwko drzwi. — Dobrze, że nic się im nie stało — pomyślał z ulgą. 

Pierwsze, co go zaniepokoiło, to fakt, że nie został zatrzymany. Chyba nie wszyscy spali! 

Istotnie  — 

nie  spali.  Byli  martwi.  Nie  było  najmniejszego  śladu  na  żadnym  z  ciał, 

przynajmniej  nic  nie  dało  się  zauważyć  na  pierwszy  rzut  oka.  Siedzieli  pod  drzwiami  w 
naturalnych pozycjach. Prawdopodobnie tak ich ułożono — domyślił się Kane. Jeden z nich 
miał pod ręką dzban z piwem, który ostrożnie powąchał. Nie rozpoznał żadnej trucizny, ale 
przecież nie wszystkie można wyczuć. Tak tylko można było wyjaśnić te pięć bezkrwawych 

zgonów. 

Kane był zdecydowany na wszystko. Powstał i ruszył w kierunku drzwi. Była tam dziura, 

przez którą strażnicy obserwowali wnętrze. Nie dostrzegł przez nią niczego podejrzanego w 
środku.  Kopnął  drzwi  i  wpadł  do  pokoju.  Lystric  leżał  w  kącie  pod  stołem.  Kane  obejrzał 
astrologa. Cokolwiek ten zamierzał — nie ucieknie się już do swoich sztuczek. Jego głowa była 
cała,  ale  oddzielona  od  tułowia.  Żarłoczne  kły  porozrywały  skórę  i  mięso  na  ramionach  i 
nogach. Widocznie wilkołak nie był w stanie opanować przez całą noc swego strasznego głodu. 

Ze wstrętem Kane odsunął się od ciała. Być może wyjaśnienie zagadki czekało na niego w 

komnacie na górze — 

w pokoju Henderina. Skierował się ku schodom prowadzącym na wieżę. 

background image

Drzwi  do  nich  były  zamknięte.  Kane  ostrożnie  otworzył  je.  Jego  czujność  obudził  odgłos 
przypominający  drapanie  pazurami  po  kamieniu.  Kane  odwrócił  swoją  uwagę  od  drzwi  i 

spojr

zał do tyłu. 

Wilkołak  patrzył  nań  złowrogo,  a  jego  krwawe  kły  szczękały  obrzydliwie!  Stłumione 

warknięcie  wydobyło  się  z  jego  gardła.  Był  wyższy  od  Kane'a,  a  pod  jego  białym  futrem 
rysowały się żelazne mięśnie. 

Zanim Kane zorientował się — kreatura rzuciła się na niego! Zamachnął się z całej siły i 

wymierzył cios. Gdyby to był śmiertelnik — miecz wszedłby aż po rękojeść. Ale od ramienia 
wilkołaka  ostrze  odbiło  się  jak  od  żelaza.  Rozległ  się  tylko  głuchy  odgłos  —  nic nie 
wskazywało na to, że cios dotarł do celu. Nawet nie powstrzymał on jego natarcia! Ból przeszył 
ramię Kane'a, a miecz odbił się od bestii i wypadł z dłoni. 

Chwilę po tym stwór napadł na niego. Z paszczy ciekła mu ślina; cuchnący oddech wionął 

na  twarz  Kane'a,  a  pazury  mierzyły  w  gardło!  Człowiek  nie  mógł  nawet  uskoczyć!  Silne 
pchnięcie warczącego stworzenia powaliło go na posadzkę. Uderzył głową o kamienie i stracił 
przytomność, kiedy płonące oczy zaczęły wwiercać mu się w umysł. 

Gdy ją odzyskał — dźwignął się na kolana. Ból głowy przyprawiał go o koszmarne męki, a 

krew napływała mu do ust. Otrząsnął się, zdając sobie jednocześnie sprawę, że był jeszcze 
wśród żywych. Nie znajdował się już przy schodach na wieży. ale leżał obok ciała Lystrica i z 
obrzydzeniem stwierdził, że krew, którą miał w ustach nie była jego! Dławiąc się wypluł ją i 
stanął niepewnie na nogach. Zatoczył się w stronę drzwi. 

— 

Ani kroku dalej! Możesz być pewien, że cię przebiję, jeśli to zrobisz! 

Kane zauważył dopiero, że Evingolis stoi na progu i kieruje kuszę w jego serce. 

Z k

orytarza dochodziły odgłosy kroków i okrzyki. 

— No, Kane! — 

powiedział bard z podziwem. Mądrze to obmyśliłeś. Przyznam, że nigdy 

nie podejr

zewałem, że jesteś wilkołakiem. 

  

 

 

background image

IX 

SYTUACJA BEZ WYJŚCIA 

 
 

Aż dziw, że nie zabili go od razu! Cięty język Kane'a z pewnością mu pomógł, ale myślał, 

że  więcej  zawdzięcza  Breenanin.  Baron  nie  zapomniał,  że  Kane  ocalił  jej  życie.  Evingolis 
przedstawił swoją wersję wydarzeń: 

— 

Pierwszy zgon nastąpił tuż przed pojawieniem się Kane'a. 

Dalej — 

zwiad natknął się na zmasakrowany orszak, który znalazł się z nim w zamieci. 

Podczas polowania to on właśnie cudem ocalał z rzezi przeprowadzonej przez wilki. A kiedy 
wilkołak i jego stado wymordowało żołdaków w domku myśliwskim, Kane zjawił się dopiero 
po  upływie  dłuższego  czasu.  W  końcu—  ostatni  atak  miał  miejsce,  gdy  kręcił  się  po 
korytarzach.  A  kiedy  go  odnalazłem  —  był  skulony  obok  ciała  starego  astrologa,  który 
mniemał, że ma obciążające go dowody. 

Jednak nie zabili go. Za to wtrącili do celi w podziemiach. Masywne drzwi zasunięto grubą 

kłodą i ustawiono trzech strażników. Przez niewielkie okratowane okienko Troylin obserwował 
więźnia. 

— 

Wiesz, że popełniasz błąd! — powiedział Kane. 

— 

Podejrzewam, że zabiłeś starego, bo wiedziałeś, że cię zdemaskuje. I pomyśleć, że omal 

nie przekonałeś mnie o jego winie! Biedny człowiek! 

— 

Niech diabli porwą twój zakuty łeb! Ten  stary  kretyn  nie  potrafił  do  trzech  zliczyć! 

Mówiłem ci, że znalazłem go w tym stanie, zanim wilkołak ogłuszył mnie przy schodach! 

— 

Ciekawe, dlaczego cię nie zabił, tylko zadał sobie trud, aby przeciągnąć cię przez pokój? 

Nie wiedziałem, że to stworzenie może być aż tak powściągliwe! 

Kane bliski wściekłości walnął pięścią w ścianę. 

— 

Może to potwór, ale jest przebiegły jak człowiek! Wygląda na to, że chciał was zwieść i 

zrzucić winę na mnie! 

Troylin żachnął się z niedowierzaniem. 

background image

— 

Jeśli chodzi o podstęp — chciałeś, byśmy myśleli, że to mój syn uciekł i dokonał rzezi. 

Tylko,  że  dopadliśmy  cię,  zanim  zdążyłeś  dokonać  dzieła.  Żołądek  dopominał  się  o  swoje 

prawa, co? 

Najpierw trzeba było wypuścić Henderina — wtedy uwierzylibyśmy, że to on! 

— 

Tak bardzo zależy ci na oczyszczeniu z zarzutów swego syna, żeś gotów wykorzystać tę 

okazję!  Dlaczego  nie  byłem  wilkołakiem,  kiedy  Evingolis  mnie  odnalazł?  Dlaczego  nie 
zabiłem go i nie uciekłem?! Dlaczego mam pękniętą czaszkę?!  Dlaczego  miałbym  ratować 
twoją córkę przed wilkami?! 

— 

No, przyznam, że kilka szczegółów się nie zgadza. To jedyny powód, że jeszcze żyjesz, 

choć jeśli będziesz chciał uciec — zabiją cię. Większość z moich łudzi chce cię szybko widzieć 
na  stosie.  Zdaje  mi  się  jednak,  że  mam  u  ciebie  dług  wdzięczności.  Będziemy  cię  więc 
obserwować przez kilka dni i Henderina także — aby się upewnić. Jeśli bestia uderzy znowu — 
przeproszę za to, że ci nie uwierzyłem. 

— Prawdopo

dobnie nie będzie już ciebie wśród żywych, a mnie także! A co będzie, jeśli 

się nic nie wydarzy? 

Baron pokręcił głową z powagą. 

— 

Myślę, że wtedy nie pozostanie nam nic innego, jak przygotować dla ciebie stos! 

Gdy baron oddalał się, Kane przeklął doprowadzony do wściekłości. 

Te  chamy  mogą  to  zrobić;  Troylin  uważałby  syna  za  oczyszczonego  z  zarzutów. 

Tymczasem, jeśli wilkołak jest nadal na wolności — w co nie wątpię — to idioci pozwolą mu 
się wałęsać bez przeszkód! Usiadł pełen niesmaku. Czuł ostry ból w potłuczonej głowie. 

Po kilku godzinach spędzonych na oglądaniu robaków pełzających w sianie, Kane usłyszał 

zażarte warczenie. Przywarł do drzwi i ujrzał rozdrażnionego jednego z wyżłów barona, który 
warował u drzwi. 

— 

Niech panienka się nie zbliża! On musi pilnować! Odgryzie waszą ładną stopkę, jeśli 

tylko się zbliżycie — już taki jest! 

— 

Więc zabierz go! Chcę porozmawiać z więźniem! 

To była Breenanin. 

background image

— 

Baron zakazał rozmawiać z nim. Tylko ojciec panienki może to robić! 

Zabrzęczało kilka monet. 

— 

No, myślę, że możecie zobaczyć go przez chwilę. Ale tylko przez chwilę! Nie chcę mieć 

kłopotów. Do nogi. Hycel! Bądź grzeczny! Dobry piesek... Przestań warczeć! Słuchać! 

Przestraszona twarz Breenanin ukazała się w otworze. 

— Oh, Kane! — 

wykrzyknęła. — Myślałam, że cię zabiją! 

— 

Ja też tak myślałem! — odparł. — Dziękuję za to, że  wstawiłaś  się  za  mną  u  ojca. 

Obawiam się, że oni są przekonani.  że jestem wilkołakiem i jak nie patrzeć — czeka mnie 
niewesoła przyszłość. Spojrzała na niego z zakłopotaniem. 

— No

, ja wiem, że ty nim nie jesteś. Przecież uratowałeś mi życie. I w ogóle — jesteś zbyt 

uprzejmy jak na potwora. 

Kane wzdrygnął się. Nikt nie nazywał go uprzejmym od wielu lat. 

— 

Oni się mylą, wiem o tym! Zrozumieją to. Ale przekonają się o tym dopiero jak wilkołak 

ponownie zabije...! 

Zamilkła,  nie  wiedząc  dlaczego  jest  tak  okropna,  że  życzy  śmierci  innym.  Ale  jeśli 

stworzenie  pozostanie  w  ukryciu,  wtedy  mężczyzna,  którego  kocha  zginie  strasznie  w 
płomieniach. 

— 

Wilkołak nadal jest tutaj — możesz być tego pewna. Ale czy szybko uderzy? Któż to 

może wiedzieć! Wiem, że żelazem nie można go zranić! Powinienem rozłupać go mieczem na 
dwoje,  a  broń  odskoczyła,  nie  robiąc  na  nim  śladu.  Kiedy  mnie  powalił  —  niesamowite 
wrażenie — czułem, że był z krwi i kości, a jednak ostrze odbiło się, jakby uderzyło w kamień. 
Ramię zdrętwiało mi od ciosu. Wiadomo, że niewiele rzeczy może go zabić. Oczywiście — z 
wyjątkiem potężnych czarów i ognia. Z metali — podobno jedynie srebro może go uśmiercić. 
Można  go  też  pokonać  w  bezpośrednim  starciu.  Znam  przypadki,  kiedy  bestia  została 
rozszarpana w starciu o pierwszeństwo w stadzie. Jeśli masz coś ze srebra, co nadaje się na broń 

— 

lepiej noś to przy sobie. Gdyby tylko baron mnie posłuchał i kazał odlać trochę srebrnych 

grotów na strzały i oszczepy! 

background image

— 

Postaram się, by to zrobiono — odpowiedziała rozsądnie Breenanin. Mam mały sztylet 

ze srebrnym ostrzem, który zabieram ze sobą na polowania. Nie jest to prawdziwa broń, raczej 
damskie cacko, ale będę go trzymała pod poduszką. 

Strażnik odkaszlnął nerwowo. 

— 

Ej  tam,  panienko!  Jeśli  baron  was  tu  zastanie,  na  pewno  mi  się  oberwie!  Kończcie 

szybko! 

— 

Muszę już uciekać! — powiedziała z niepokojem. — Zobaczę, co można zdziałać. Nie 

trać nadziei! 

Odsunęła się od otworu w drzwiach i opuściła mroczne podziemia. 

Kane  wsłuchał  się  w  warczenie  psa  i  naszły  go  czarne  myśli.  Gdzie  znajdowała  się 

Breenanin podczas śmiertelnych ataków? Myślał o jej niespodziewanej obecności na gałęzi 
podczas polowania i daremnym trudzie wilków, aby ją dosięgnąć. Wzdrygnął się na samą myśl 
o tym. Przecież to tylko domysły i zbieg okoliczności. Wszyscy mogą być wilkołakami, jeśli się 
tylko dobrze zastanowić. Troylin, Evingolis, Toli, czy ktoś ze służby. A ona jest tylko kobietą! 

Ale czy kobieta-

wilkołak nie jest równie niebezpieczna? 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

ATAK POD OSŁONĄ NOCY 

 
 

Gdy księżyc w pełni oświetlił kraty okna, Henderin wiedział, że nadszedł czas. Większość 

mebli w jego komnacie została porozbijana i zniszczona w trakcie napadów szału. Powstał z 
legowiska w kącie i chyłkiem poruszał się po zaśmieconym pokoju. Z jego gardła wydobywały 
się powarkiwania. Czasami myślenie sprawiało mu kłopot, ale teraz wiedział dobrze co ma 
robić. Opanowało go podniecenie, jego zmysły obudziły się na myśl o tym, co miało nastąpić tej 

nocy. Rozradowany za

kradał  się  i  podsłuchiwał  strażników.  Czekał  na  przygodę  ze 

zniecierpliwieniem. 

Wokół nastała cisza. Henderin wśliznął się na okno i popatrzył w dół na dziedziniec. Nie 

było żywej duszy. Upewniwszy się, że nikt go nie słyszy, wyciągnął kamień przy framudze 
okiennej, stękając z wysiłku. Jak się spodziewał, wysunął się z wnęki, gdy tynk osłabił się. 
Położył go na podłodze i zajął się żelaznymi kratami. Z łatwością wydobył je, gdy kamień nie 
stanowił przeszkody. Droga stała przed nim otworem. Przechylił się więc i ostrożnie opuścił po 
murze. Teraz miał trudne zadanie do wykonania, ale wiedział, że podoła mu. Ściana zbudowana 
była  z  ociosanych  kamieni,  których  krawędzie  wystawały  nierówno.  Trzeba  było  ostrożnie 
czepiać się nich, gdyż nie stanowiły mocnego oparcia. Ale nie sprawiało to trudności takiemu 
silnemu i zręcznemu mężczyźnie, jakim był Henderin — aby zejść po nich na dziedziniec. Poza 
tym Henderin był pod wpływem tajemnych rozkazów, których nie wolno mu było lekceważyć. 
Musiał podołać! 

Wyjąc z radości zeskoczył kilka stóp w dół. To była doskonała ucieczka! Zaśmiał się cicho 

i zniknął w mroku. Miał jeszcze dużo do zrobienia... 

Zamek pogrążony był w niespokojnym śnie. Śmierć nieubłaganie zebrała żniwo wśród jego 

mieszkańców. Pomimo, że potwór był uwięziony i pod pilną strażą, dręczyły ich złe przeczucia. 
Jednak człowiek musi odpoczywać. Pokładali więc nadzieję w ryglach i straży, i spali na nic nie 
zważając. Ostatni spośród załogi zamku — biedni i godni pożałowania. 

Tymczasem śmierć nie zauważona przez ludzi zbliżała się cichymi korytarzami. Nikt nie 

dostrzegł,  jak  coś  ukradkiem  przebiegło  zasypany  śniegiem  dziedziniec  i  w  cieniu  bramy 
cichaczem wyciągnęło z niej zasuwy. Odźwierny Gregig ostatni raz spał na swoim stanowisku. 
Spoglądał teraz martwymi oczami na długie szare sylwetki, przemykające przez szparę w nie 

background image

kończącym się korowodzie śmierci. Nikt też nie widział, jak spragnione krwi stado podążyło 
bezszelestnie za przywódcą wprost do małych, niestrzeżonych drzwi na tyłach zamku. 

Pazury  stukały  lekko  o  zakurzone  kamienie,  gdy  mordercza  sfora  stąpała  miękko  po 

pustych korytarzach, wdzierając się do zamku. 

Psy myśliwskie pierwsze zwęszyły obecność swych naturalnych wrogów i przywitały stado 

zajadłym warczeniem. Wtedy mężczyźni, którzy cierpliwie pełnili straż przed pustą komnatą 

Henderina — 

ujrzeli śmierć na własne oczy. 

Wzdrygnęli się i na chwilę krew zakrzepła im w żyłach z przerażenia na widok wyjących 

wilków i ich straszliwego przywódcy. Zaraz potem uderzyli na alarm i chwycili za broń, gotowi 
walczyć  do  ostatniej  kropli  krwi.  Okrzyki  zwyciężanych  żołdaków  zlały  się  w  jazgot  ze 
skowytem nacierającej fali szarej wściekłości. Walczących pochłonęła chaotyczna walka. 

Tym  razem  wilki  nie  miały  do  czynienia  z  bezbronnymi,  śpiącymi  i  zaskoczonymi 

ofiarami.  Służba  była  dobrze  uzbrojona,  a  beznadziejność  sytuacji  doprowadziła  ludzi  do 
ostateczności. Ociekające krwią miecze cięły jednego kudłatego diabła za drugim. Psy walczyły 
zażarcie  u  boku  swych  panów,  również  gotowe  na  wszystko.  Kamienie  posadzki  stały  się 
śliskie od posoki, a po korytarzach rozległo się wycie i okrzyki agonii. 

Wilków było dużo, a ich wódz czynił je niezwyciężonymi. Z niewiarygodną wściekłością 

wilkołak rzucił się pomiędzy walczących i pochwycił jednego z mężczyzn. Nie zważając na 

rozpaczliwe próby 

obrony,  rzucił  swą  biedną  ofiarą  o  posadzkę,  rozbijając  jej  głowę. 

Tymczasem psy padły już pod lawiną kłów, a pozostałych przy życiu ludzi opanowało stado. 
Broczyli krwią z okrutnych ran, niemniej nie przestawali ciąć swych oprawców, nawet kiedy ci 

powali

li ich na ziemię. 

Na korytarzu nastała cisza. Obok poległych mężczyzn wiły się w agonii liczne wilki. Przez 

chwilę stado nie ruszało się, sapiąc i zlizując krew z pomordowanych. Już słychać było odgłosy 
spieszącej odsieczy. Wilkołak wydał przenikliwy skowyt — na znak triumfu — i pokierował 
stadem  przez  korytarze,  by  odnaleźć  resztę  tych  zatrwożonych  głupców,  cherlaków,  którzy 
dumni byli z tego, że są ludźmi. 

Echo rozgrywającej się u góry walki dotarło do podziemnej celi, gdzie był więziony Kane. 

Strażnicy przerwali grę w kości i nasłuchiwali. 

background image

— 

Co tam się, do diabła, dzieje? — wykrztusił zdumiony Toli. 

Kane też chciałby wiedzieć — podszedł do otworu w drzwiach. 

Ktoś otworzył z impetem drzwi do podziemia i krzyknął: 

— 

Chodźcie szybko! Wilki! Pełno ich na zamku! Zagryzą nas wszystkich! 

Strażnicy skoczyli na równe nogi, chwytając broń w panice wbiegli na schody wychodzące 

z podziemia — aby pomóc swym kompanom. 

— Poczekajcie! Poczekajcie, do cholery! — 

na  próżno  wzywał  Kane.  —  Wracajcie i 

otwórzcie 

drzwi! Wracajcie! Troylin wam wszystkim pokaże! — Wykrzyknął w chwili, kiedy 

ostatni mężczyzna znikał na stopniach. 

Bez rezultatu. Czy to z powodu paniki, czy też nieufności, zostawili go tam. Wyobraził 

sobie ze zgrozą bitwę na piętrach zamku i dający się przewidzieć jej wynik. Nachmurzył się na 
myśl o tym, że będzie bezsilny, gdy wilkołak i jego stado zejdzie, aby zagryść więźnia w celi. 

Kane  usiłował  obejrzeć  przez  otwór  w  drzwiach  zawiasy.  Wiedział,  że  są  zaryglowane 

ciężką drewnianą kłodą. Zauważył to, gdy był tu wpychany. Z tego co zapamiętał, żelazne haki, 
na których leżała kłoda, wbite były w ścianę — to był słaby punkt tej konstrukcji. Rzucił się 
więc  z  rozbiegu  na  drzwi  od  strony,  gdzie  nie  było  zawiasów  całą  siłą  swej  masy  kości  i 
muskułów. 

Odrzuci

ło  go  i  potłukł  się  dotkliwie.  Drzwi  były  mocne.  Ponowił  próbę  i  jeszcze  raz 

sprawdził,  czy  obluzował  się  żelazny  hak.  Wydawało  mu  się,  że  tak.  Jednak  uderzenia 
przyprawiły go o ból. Kane zmienił sposób — rzucił się w wyskoku i pchnął nogą w miejsce, 

gdzie 

kłoda z drugiej strony drzwi osadzała się na haku. Z zadziwiającą, jak na jego budowę, 

zręcznością i miękkością wylądował po uderzeniu. Znał niezwykłą siłę takiego kopnięcia — 
jeśli umiejętnie się je wykonało. Uderzył jeszcze. I jeszcze raz. Zacisnął zęby i z determinacją 
kopał bez wytchnienia. Żelazny hak musiał puścić prędzej czy później. Ale nie wiadomo, ile 
jeszcze miał na to czasu. 

Breenanin  przysłuchiwała  się  ze  zgrozą  odgłosom  walki,  dochodzących  ją  zza  drzwi 

komnaty.  Obudziły  ją  hałasy:  okrzyki  obrońców  zamku,  wściekłe  warczenie  wilków, 
śmiertelne okrzyki ludzi i skowyt. Na próżno usiłowała wyobrazić sobie bitwę. Sceny, jakie 
wytworzyły się w jej wyobraźni, wprawiały ją w histerię.  

background image

Posłuchała  rad  Kane'a  i  miała  przy  sobie  srebrny  sztylecik  —  śmieszny drobiazg na 

wilkołaka.  Zabezpieczyła  srebrnym  łańcuchem  rygle  i  okiennice.  Nie  łudziła  się  co  do  ich 
skuteczności, ale to wszystko, co mogła zrobić. 

Wydawało jej się, że bitwa przesunęła się do innego skrzydła zamku, ponieważ odgłosy 

stawały się coraz bardziej przytłumione. Co też tam się dzieje? — zastanawiała się. Odgadła, że 
stado wilków napadło na zamek. 

Nagle  zwróciły  jej  uwagę  odgłosy  szurania  po  kamieniach  za  oknem.  Z  przerażeniem 

Breenanin patrzyła na okiennice. Z zewnątrz dochodziły teraz wyraźne odgłosy drapania, jakby 
ktoś wspinał się na parapet. Mocne uderzenie próbowało roztrzaskać okiennice. Sparaliżowana 
ze strachu Breenanin wpatrywała się w rygiel. Jeszcze jedno uderzenie! I jeszcze następne! Ze 
złowrogim trzaskiem rygiel złamał się, a srebrny łańcuch odskoczył w bok. 

A z rozbitego okna wskoczył do komnaty - Henderin! 

Jej brat był strasznie zmieniony. Jego palce były porozdzierane na opuszkach i krwawiły; 

ubranie  miał  rozchełstane.  Z  ruchliwych  oczu  wyzierał  obłęd,  a  zęby  zgrzytnęły  dziko.  Po 
twarzy spływała krew i plamiła ramiona. Zeskoczył chyłkiem na podłogę, wydając dziwaczne 
odgłosy ni to warczenia, ni to rechotu. Zmierzał ku siostrze. 

Otrząsając się z odrętwienia Breenanin krzyknęła przerażona i skoczyła w kierunku drzwi. 

Henderin powl

ókł się za nią, śliniąc się i wydając dziwaczne odgłosy. 

W panice zmagała się z ryglem u drzwi, szarpiąc srebrny łańcuch. Z trudem łapiąc oddech, 

wreszcie otworzyła je. 

I znalazła się twarzą w twarz ze splamionym krwią koszmarnym potworem! 

Wyjąc  ohydnie  z  radości  wilkołak  skoczył  ze  zbrukanego  krwią  korytarza  prosto  do 

komnaty. Postanowił dać stadu swobodę żeru — załoga zamku uszczupliła się już bowiem 
znacznie. Jego czerwone oczy płonęły niewypowiedzianą żądzą. Śliniąc się, demon wyciągnął 

pazury do przedm

iotu swego pożądania. Breenanin wycofała się w przerażeniu, a ohydny kolos 

kroczył wprost do niej. Zapomniała o Henderinie w obliczu tej nieludzkiej bestii, splamionej 
krwią  na  białej  sierści.  Zbliżał  się  —  pewien  swej  zdobyczy.  Wilkołak  zapędził  ją  w  kąt 
sypialni.  Stwór  stanął,  wydobywając  z  gardzieli  niby-warczenie;  piekielny  rechot.  Kłapnął 
okrutnymi kłami w długim pysku, rozkoszując się trwogą swej ofiary. Kobieta rozpaczliwie 

background image

cisnęła w niego wazą, ale naczynie potłukło się tylko o jego kosmatą pierś, nie zatrzymując go 
wcale. Pewnym krokiem zbliżał się do niej.  

Nie! — 

zabrzmiał głos, który zdawał się być pozbawiony ludzkiego brzmienia. Nie! Nie 

możesz jej ruszyć! Powiedziałeś, że będzie moja! 

Wilkołak zatrzymał się i rzucił wzgardliwe warknięcie przez ramię w kierunku wściekłego 

Henderina. Szalony młodzieniec szczękał zębami i skakał w ataku szału. Nie zwracając uwagi 
na pieniącego się pomyleńca, potwór zdecydował się zaspokoić swój czarny apetyt. 

Znienacka Henderin rzucił się na niego od tyłu! Wbijając się kolanami w krzyż potwora — 

powalił go na ziemię. Kiedy się przewracali — zacisnął ręce na jego szyi i wbił zęby w kark. 
Zaskoczony  atakiem  człowieka,  wilkołak  padł  na  podłogę  razem  z  nim,  lądując  u  stóp 
Breenanin.  Henderin  był  rosłym  mężczyzną,  a  szalona  wściekłość  zdwoiła  jego  siły. 
Wykorzystując  chwilową  przewagę,  przycisnął  pysk  stworzenia  do  kamieni,  jednocześnie 
miażdżąc mu plecy kolanami. 

Rozwścieczony  bólem  wilkołak  chwycił  swego  przeciwnika  pazurami.  Z  wysiłkiem 

oderwał wijącego się młodzieńca od swych pleców i rzucił nim o podłogę. Henderin upadł 
ciężko, ale podniósł się wystarczająco szybko, by nie dać się zaskoczyć przez natarcie potwora. 
Przez  chwilę  wymieniali  miażdżące  ciosy,  żaden  z  nich  nie  mógł  pochwycić  przeciwnika. 
Wtem zwarli się w śmiertelnej nienawiści, gryząc się i drapiąc. Splątane ciała na  posadzce 
walczyły zawzięcie. 

Breenanin  pokonała  strach  i  pobiegła  do  swego  łoża.  Nie  widziała  nawet  możliwości 

ucieczki,  gdyż  wilkołak  zdawał  się  być  wszechobecny.  Jednak  pamiętała  o  wskazówkach 
Kane'a i w pośpiechu rozgarniała pościel. Otucha wstąpiła w nią, kiedy zacisnęła drobną dłoń 
na zimnej rękojeści sztyletu. Wyciągnęła broń o białym, lśniącym ostrzu i odwróciła się ku 
zapaśnikom. 

Henderin nie miał szans, choć z początku zaskoczenie przechyliło szalę zwycięstwa na jego 

korzyść. Tylko siła szaleństwa i szczęście sprawiły, że mógł stawić czoła tak długo. Ale teraz 
wilkołak siedział okrakiem na jego miotającym się ciele. Zmiażdżył mu śmiertelnym uściskiem 
klatkę piersiową. Gdy żebra trzasnęły, Henderin już nie bronił się i potwór wbił mu ostre kły w 
szyję. Wieczne ciemności ogarnęły jego niespokojny umysł. Muskuły i kości śmiertelnika nie 

background image

mogły podołać wilkołakowi. Bestia, ulegając żądzy krwi, łapczywie lizała strumień sączący się 

z rozdartego 

gardła ofiary. 

Breenanin, korzystając z okazji, rzuciła się na wilkołaka. Uniosła wysoko gibkie ramię i z 

desperacką siłą wymierzyła srebrne  ostrze  w  ramię.  Wyczuł niebezpieczeństwo  w  ostatniej 
chwili i usiłował uniknąć ciosu — ale było już za późno! Tylko nieznacznie mijając celu, sztylet 
wśliznął się rozdzierając nieludzkie mięso wzdłuż łopatki. 

Gdyby nóż był tak długi, jak zwykła broń. cios byłby śmiertelny. Wilkołak, odczuwając 

nieznany dotąd ból zawył i zerwał się. Breenanin ledwo zdołała utrzymać ściśniętą kurczowo 
rękojeść, kiedy wilkołak oswobodził się i odskoczył. 

Futro zbroczone było jego krwią. Odwrócił się, by stawić czoła małemu napastnikowi. Z 

oczu patrzyła mu wściekłość i pojawił się w nich strach, kiedy dziewczyna uniosła sztylet, by 

u

derzyć ponownie. Stworzenie strasznie bało się srebrnej broni, która mogła okazać się dla 

niego śmiertelna. Poczucie zagrożenia własnego życia nie było mu dotąd znane. Wściekły i 
bezsilny,  wilkołak  postanowił  zmienić  sposób  uderzenia.  Warcząc,  wycofał  się  w kierunku 
okna i zeskoczył na dziedziniec z wysokości 30 stóp. 

Breenanin jęcząc osunęła się na podłogę. To było ohydne i wstrząsające. Nic nie docierało 

do jej świadomości, oprócz tego że żarłoczny potwór odszedł. Z wysiłkiem doczołgała się do 

rozszarpane

go ciała brata. Pomyślała, że to właśnie jego interwencja uchroniła ją od okrutnej 

śmierci, a potem zdała sobie sprawę, że przypłacił to życiem. 

Zapominając  o  popełnionych  przez  Henderina  zbrodniach  pochyliła  się  nad 

zmasakrowanymi zwłokami. Odwrócona tyłem do drzwi nie słyszała kroków. 

Zataczając się, wpadł do pokoju Troylin, otumaniony cierpieniem i trwogą; za nim dwoje 

ze służby, osłabieni licznymi ranami. Baron spojrzał na córkę, której ciałem wstrząsały spazmy. 
Zdawał się jej nie poznawać. 

— Wszyscy zabici! — 

wykrztusił.  —  Wszyscy  martwi,  z  wyjątkiem  nas.  Wilkołak 

wyważył nawet drzwi komnaty, w której ukrywały się kobiety i puścił na nie swą sforę. 

Nikt  nie  słuchał  barona,  a  on  sam  mówił  i  poruszał  się  jak  w  transie,  beznamiętnie 

relacjonując wydarzenia ostatnich trzydziestu minut. 

background image

— 

Wszędzie  wilki!  Okropne,  krwiożercze  kły!  Rzuciły  się  na  nas  ze  wszystkich  stron. 

Rozrywały wszystkich na strzępy! Jakoś je powstrzymaliśmy... Kiedy opuścił je przywódca - 
poradziliśmy sobie z resztą. Zabijaliśmy diabły. Cholernie ich dużo! W końcu jednak przestały 
nacierać! Nie wiem, czy wszystkiezginęły, czy tylko uciekły. Zostaliśmy tylko my... 

Urwał i spojrzał na córkę. Powoli zamglony obraz stawał się ostrzejszy.  Ujrzał Breenanin 

na zbroczonym krwią ciele... Świadomość powróciła. Przeklął straszliwie, przypadł do syna 
odtrącając ją. 

— Henderin! — 

krzyknął z rozpaczą. — Henderin! Synu mój! Ty także! Nie! 

Pogrążył się w rozpaczy. 

Breenanin  ocknęła  się.  Wrócił  ojciec  ze  swymi  ludźmi.  Była  z  nimi  bezpieczna. 

Niepew

nym ruchem położyła dłoń na ramieniu szlochającego ojca. 

— Ojcze! — 

szepnęła. 

Podniósł głowę i spojrzał na jej twarz. W jego oczach żarzyła się iskra szaleństwa. Jego 

umysł nawykł do zwykłych spraw. Groza ostatnich nocy była ponad jego siły. Był świadkiem 
morderczej rzezi, która obróciła jego bezpieczny świat w krwawą ruinę. Śmierć pochłonęła 
wszystko. A teraz widział okaleczone ciało syna, najdroższej mu istoty. Groza i boleść zaćmiły 
mu umysł. 

Wbił wzrok w zbrukaną krwią suknię swej córki. Breenanin drgnęła, widząc jego obłąkane 

spojrzenie. 

— Ty! — 

wykrzyknął baron. — Ty! 

Chwycił srebrny sztylet, który wypuściła z ręki i zerwał się. 

— 

Ty go zabiłaś! Ty jesteś wilkołakiem! Ty ich wszystkich zabiłaś! 

Przeklinając, Troylin pochwycił swą córkę. Srebrne ostrze błysnęło, opadając. Stłumiony 

śmiertelny okrzyk. Bezwładne ciało dziewczyny pada na posadzkę. Białe dłonie zacisnęły się w 

skurczu agonii. 

Spojrzał na jej ciało. Śmierć złagodziła rysy jej twarzy; nie malował się na niej ani ból, ani 

strach. Krew ciekła z rany pod lewą piersią, barwiąc jej białą suknię. Przed oczami migotały mu 

background image

na przemian czewień i biel. Całe noce i dnie bieli i czerwieni. Tyle czerwieni, tyle bieli. Kiedy 
to się skończy? 

Za  jego  plecami  rozległ  się  groźny  warkot,  przerywając  kalejdoskop  myśli.  Troylin 

podbiegł do drzwi — wilkołak powrócił! 

Jeden z rycerzy umierał z rozdartym gardłem. Śmierć zaskoczyła ich, gdy przyglądali się 

obłędowi swego pana. Troylin patrzył z niedowierzaniem jak wilkołak odpierał wściekłe razy 

zadawane przez drugiego 

ze służby i jak łapami uzbrojonymi w pazury przetrącił mu kark. 

Bestia była nieśmiertelna! 

W końcu skierowała się w stronę barona, a jej  przekrwione  oczy  płonęły  wściekłością. 

Bezbronny Troylin wycofywał się. W zbielałych wargach pojawiła się ślina. Żałosne błagania 
dobywały  się  z  jego  ust.  Potwór  nacierał  jednak  z  wyciągniętymi  ramionami,  powarkując. 
Baron cofając się dotknął plecami poręczy balkonu. Nie mógł już uciekać dalej...  

Wilkołak rzucił się na niego z wyciem! Uniósł krzyczącego mężczyznę nad głowę i cisnął 

nim na salę biesiadną. Z chrzęstem ciało uderzyło o podłogę o krok od miejsca, w którym zwykł 
zasiadać do stołu. 

Ostatni przebłysk świadomości. Znał już odpowiedź na swoje pytanie — to śmierć kończy 

wszystko... 

Drzwi celi ustąpiły pod kolejnym kopnięciem — uparty żelazny hak uwolnił się w końcu ze 

swego jarzma. Dysząc z wysiłku Kane wydostał się z celi. Wokół było cicho. Nie dostrzegł też 
żadnego wilka. Ostrożnie wybiegł po schodach z podziemia i wyjrzał na korytarz. Tutaj także 
nic. Chyłkiem przemknął po korytarzu, zmierzając do głównych komnat zamku. Nie miał broni 
i poruszał się z największą ostrożnością z obawy przed spotkaniem z wilkami. Ale natrafiał 
jedynie na stosy martwych ciał, świadczących o zażartej walce. 

Czujnie pochwycił jakiś dźwięk. Uśmiechnął się ponuro, kiedy go rozpoznał; bezszelestnie 

podążył na salę jadalną — tam skąd pochodził. 

Evingolis  siedział  swym  zwyczajem  w  kącie,  wygrywając  na  lutni  rzewne  pieśni.  W 

półmroku sali pasowali się wzrokiem. 

Kane przerwał milczenie. 

background image

— 

A więc to byłeś ty! A ja, głupi, nie domyśliłem się! Podejrzewałem zbyt wiele osób. 

Bard nie przerywając gry, przywitał go ruchem dłoni. 

— 

Rzadko się domyślają, a jeśli już — to jest już za późno. Nikt nie spodziewa się, że 

pieśniarz  może  zabijać.  Zawsze  tak  jest.  Zastawiam  sidła,  a  kiedy  giną  jeden  po  drugim, 
pozostali przy życiu walczą między sobą ze strachu i nieufności. Człowiek który traci ufność — 
jest zgubiony. Nikt nie podejrzewa pieśniarza — zawsze się tak kończy. 

— Zawsze? 

— Tak, tylko c

zasami  zmieniają  się  szczegóły.  Wędruję  w  nowe  strony  i  kręcę  się  po 

okolicy. Zbieram informacje tak długo, aż znajdę coś odpowiedniego. Jeśli opanuję jakąś grupę 
ludzi, ja i moje stado wywieramy naszą zemstę. A to dlatego, że człowiek odważył się opuścić 
swe mieszkanie na drzewie i rzucić wyzwanie Braterstwu! Człowiek, jego broń i zdradzieckie 
psy! Człowiek usiłuje wypędzić Braterstwo na pustkowie! Człowiek, który mieni swe duszne 
miasta cywilizacją, a życie w nich stawia ponad dziką wolność stada. 

Być  może  nadejdzie  dzień,  w  którym  człowiek  i  jego  miasta  zostaną  zgładzeni  zarazą, 

klęską głodu albo wojnami. A wtedy Braterstwo znów będzie się cieszyć wolnością! Ale do 
tego czasu wybieram kogoś z tej pysznej sfory, kto płaci za bezczelność całego rodzaju! Oni 
poznają gniew braterstwa. 

W  tym  przypadku  sprawa  była  raczej  prosta.  Dowiedziałem  się  w  Carrasahl,  że  baron 

Troylin ma wygodny dla moich planów majątek na odludziu. Trzeba było tylko jakoś zwabić go 
tutaj, ale nic sprawiło mi to kłopotu. Rzuciłem urok na jego syna. który uczynił go szalonym. 
Sprawy przybrały krwawy obrót i ludzie tak się wzburzyli, że baron został zmuszony oddalić 
się. I tak Henderin stał się kozłem ofiarnym, a co więcej — miałem go w swojej mocy. Był mi 

potrzebny  —  tak samo jak Lystric. T

en głupiec brał za dobrą monetę wszystkie podsunięte 

przeze mnie dobre rady. Łącznie z tą, by zabrać tu Henderina. 

Miałem  więc  dużą  grupę  odizolowanych  ludzi.  Następnie  wywołując  zamieć  — 

uniemożliwiłem im ucieczkę. Dwukrotnie chciałem cię dopaść tamtej nocy, ale wymknąłeś mi 
się. Potem tylko uszczuplałem ich siły do czasu, zanim stał się możliwy otwarty atak. Moja 
strategia  powinna  być  teraz  dla  ciebie  oczywista.  Urządziłem  zasadzkę  na  polowaniu, 
nagoniłem  drugiego  łosia  i  sprawiłem,  że  orszak  myśliwych  rozdzielił  się.  Powinieneś  był 
wtedy zginąć, ale cię nie doceniłem. 

background image

— 

Wiesz więc kim jestem i czym się zajmuję — powiedział Kane. 

Pieśniarz uśmiechnął się. 

— 

Tak. wiem. Domyślałem się też niejednego. Wędrowałem i wielokrotnie nasze drogi się 

krzyżowały. Wygląda na to, że żaden z nas nie może nigdzie zagrzać miejsca. No i słyszałem 
wiele  historii  o  człowieku  zwanym  Kane.  Stare  legendy  i  sagi  nie  zapominały  o  tobie. 
Rozpoznał cię nawet ten stary głupiec Lystric. 

Zaśmiał się znowu. 

— 

Nawet widziałem cię kiedyś, będzie ze sto lat temu — w starej Lynortis. Zdaje mi się, że 

planowałeś dostać się na dwór. Wkrótce potem miasto zostało zajęte — powiadano, że ktoś 
zdradził. Zaniepokoiłem się trochę twoją obecnością, gdy dowiedziałem się kim jesteś. Ale 
potem postanowiłem cię  użyć  w  moich  knowaniach.  Wpadłeś  mi  w  pazury  zeszłej  nocy  w 
komnacie Lystrica. Oszczędziłem cię wówczas, by wyglądało na to, że to ty jesteś wilkołakiem. 
Gdyby cię wtedy zabili, jak sobie te go życzyłem — miałbym teraz kłopot z głowy, a pozostali 

zan

iechaliby straży. Niestety — pozostawili cię przy życiu, rozpraszając swe siły na pilnowanie 

ciebie i Henderina. Zresztą i takbyli nieostrożni. 

Dziś w nocy zorganizowałem ucieczkę Henderina. by pomógł on mi od wewnątrz, gdy 

wprowadzałem  stado  na  zamek.  Okazało  się,  że  było  to  zbędne.  Odźwierny  zginął  z  ręki 
Henderina  podczas  snu.  Później,  gdy  spostrzegłem,  że  srebro  broni  dostępu  do  komnaty 
Breenanin,  rozkazałem  mu  wyprowadzić  ją  stamtąd.  Głupiec!  Zaatakował  mnie  wtedy! 
Musiałem go zabić wcześniej niż to sobie zaplanowałem. Ta dziewka miała jednak charakter! 
Zadrasnęła mnie srebrnym sztyletem, więc wyskoczyłem, aby zajść ich od tyłu. Tymczasem 
Troylin zdołał odpędzić wilki podczas mojej nieobecności. Ale dopadłem go w komnacie i 
zabiłem. 

Kane oglądał ogrom zniszczenia i zmasakrowane ciała na podłodze. 

— A Breenanin? — 

zapytał. — Zdziwił się sobie, że zatroszczył się o nią. 

Evingolis warknął. 

— 

Ten wariat zabił ją własnymi rękami! Głupiec, chyba przypisał jej moje czyny! Zrobił to 

jej własnym sztyletem! 

background image

Kane w

zdrygnął się. 

— 

Rozzłościł mnie do żywego — miałem ciekawsze plany wobec tej dziewczyny. Jest 

jeszcze ciepła i myślę, że mógłbym się trochę nią zabawić, ale to już nie to samo, gdy jej serce 
pompuje strumień krwi wprost do pyska! 

Znowu zaśmiał się, oblizując swe wargi długim jęzorem na myśl o tych rozkoszach. 

— 

Czy uraziłem cię Kane? Wiem, że nie jesteś świętoszkiem. Ty chyba naprawdę coś do 

niej czułeś. Miłość? Nawet nie wiesz  co  to  znaczy!  Kane,  potępiony  i  skazany  na  wieczną 
tułaczkę, miałby się kochać w śmiertelniczce? Kwiat, który zwiędnie nim się spostrzeżesz... 
Całe jej życie to twój jeden dzień. Chyba już nieraz widziałeś, jak to się kończy. Nie — ja wiem 
co to było! Ona ciebie kochała, a ty byłeś zauroczony tym, że ktoś ofiarowuje ci prawdziwe 

uczucie, a nie jak zwykle — 

boi się ciebie i nienawidzi. I byłeś tak wzruszony, że usiłowałeś 

odkryć miłość w tym kamieniu, który nazywasz sercem. Kane, chyba nie jesteś takim głupcem, 
by rozczulać się nad sobą. 

Kane spoglądał milcząco na kpiącego z niego pieśniarza. W jego oczach świeciły zimne 

płomienie śmierci. 

— 

O  ironio  losu!  Oto  stoimy  tu  obaj  w  korytarzu  śmierci.  Ludzcy  tylko  z  pozoru  — 

bowiem  wszystkich  ludzi  zabrała  śmierć.  Kane,  jesteśmy  do  siebie  podobni!  Dwaj 
nieśmiertelni,  zostawiający  za  sobą  tylko  śmierć  i  zniszczenie.  Zastanawiam  się...  Łajdak, 
którego  zabiłem  pierwszego  w  zamieci  przepowiedział,  że  ze  śniegów  wyłoni  się  człowiek 

nie-

człowiek przynoszący śmierć. Zastanawiam się, którego z nas miał na myśli?  

Albinos odłożył na bok lutnię, wciąż uśmiechając się wilczym sposobem. 

— 

No. Kane. Była to niezwykle ciekawa gra. Zrobiłeś co mogłeś — podziwiam cię i może 

nawet rozumiem. Spośród ludzi ty jeden wzbudzasz mój szacunek. Będę miał naprawdę wielką 
przyjemność mogąc cię zabić. 

Zerwał się. 

Kane był przygotowany na metamorfozę, ale nie spodziewał się jej tak szybko. Na chwilę 

zatarły się tylko kontury stojącego przed nim barda i już warczący kolos o białym futrze rzucił 
się na niego. 

background image

Kane przeklął. Zaprzepaściło to szansę na atak w chwili, gdy stworzenie będzie w bólach 

transformacji. Mężczyzna chwycił stół i rzucił nim w bestię z nadzwyczajną siłą. Przygnieciony 
wilkołak zaplątał się w rozłamanym blacie. Korzystając z okazji — Kane rzucił się ku schodom 
na końcu korytarza. Srebrny sztylet powinien tkwić w zimnym ciele Breenanin. Wiedział, że 
ma małe szanse, ale chciałby zdobyć skuteczną broń na niego. 

Wbiegł po schodach. Wyjąc wściekle Evingolis zrzucił z siebie szczątki mebla i pobiegł za 

nim.  Kane  miał  nieznaczną  przewagę  i  gnał  ile  sil.  Jednak  nim  dotarł  na  górę.  okropny 
przeciwnik prawie go dopadł. Złowrogie pazury musnęły jego but. Kane usiłował dobiec do 
pokoju  Breenanin.  ale  w  połowie  drogi  zrozumiał.  że  nie  zdąży.  Jeszcze  kilka  kroków,  a 
wilkołak go dopadnie. 

Człowiek niespodziewanie wyskoczył i obracając się w powietrzu wymierzył cios nogą w 

pierś bestii. Moc uderzenia odtrąciła ją tak. że aż warknęła z zaskoczenia i bólu. Sztylet był 
nieosiągalny — pozostał mu tylko pojedynek wręcz. Wobec demona człowiek był bezsilny. 

Niem

niej Kane nie był zwykłym człowiekiem. 

Kiedy  wilkołak  ocknął  się  po  niespodziewanym  ciosie  —  Kane  rzucił  się  na  niego! 

Rozpędziwszy się. z brutalną siłą wytrącił Evingolisa z równowagi, odrzucając na krawędź 
schodów.  Zwarci  w  śmiertelnym  uścisku  człowiek  i  demon  potoczyli  się  w  dół.  Spadając 
uderzali o stopnie i ścianę. Przełamując barierkę. splątani wojownicy spadli 10 stóp w dół na 
kamienną podłogę. Kane wyrwał się warczącemu wilkołakowi na chwilę przed uderzeniem o 
posadzkę. Kosmate ciało Evingolisa uchroniło go przed upadkiem. Poturlał się w bok tylko z 
kilkoma siniakami. Zrywając się. rzucił się na wroga. Upadek mógłby zmiażdżyć człowieka, ale 
Evingolisa  tylko  rozwścieczył.  Jednak  zachwiał  się  ogłuszony  upadkiem.  Jeszcze  raz  Kane 
natarł  na  wilkołaka.  korzystając  z  jego  chwilowej    utraty    równowagi.    Potwór  uchylił  się, 
chwycił  Kane'a  i  cisnął  nim  o  podłogę.  Upadając,  zdążył  zauważyć  z  której  strony  naciera 
Evingolis. Z niezwykłą szybkością wspiął nogi w górę zapierając się plecami o posadzkę i trafił 

ska

czącą  bestię  w  pierś.  Jej  ciało  poszybowało  w  powietrzu  i  upadło  ciężko.  Mimo  to. 

podniosła  się  niemal  równocześnie  z  Kane'em.  Obaj  czyhali,  aż  przeciwnik  się  odsłoni. 
Evingolis  był  zdumiony  siłą  człowieka  i  jego  zręcznością,  którą  odczuł  na  własnej  skórze. 
Skurczony  z  bólu  krwawił  z  rany  zadanej  sztyletem  osłabiającej  go  nieco.  Wpadł  we 
wściekłość.  Musi  zabić  tego  człowieka,  wydrzeć  z  niego  życie!  Kane  również  był  mocno 

background image

potłuczony — opanowała go żądza krwi. Nie odczuwał strachu. jedynie ogromne pragnienie 
mordu. Każdy z nich w milczeniu czekał na błąd przeciwnika. 

Niecierpliwość pchnęła Evingolisa do ataku. Wilkołak skoczył dufając w swą nadnaturalną 

siłę  i  ostre  pazury.  Kane  wiedział.  że  nie  może  się  cofnąć.  Jeszcze  raz  uczynił  coś 

niespodziewanego — schyl

ając się wyzwolił się z zaciskających się na nim ramion i chwycił 

bestię za gardło. 

Mocne dłonie Kane’a zacisnęły się na kudłatej szyi. odpychając z wysiłkiem wyszczerzone 

kły.  Evingolis  zaś  objął  ramionami  ciało  przeciwnika,  usiłując  złamać  mu  kręgosłup 
śmiertelnym  uściskiem.  Przetaczali  się  po  mrocznym  korytarzu  niczym  dwa  mocujące  się 
olbrzymy. Uścisk na żebrach stawał się dla Kane'a nie do wytrzymania, ale napiął muskuły. aby 
oprzeć się okropnej mocy wilkołaka. Jednocześnie wzmocnił uścisk na gardle demona. Bestii 
zabrakło powietrza — zacisnęła miażdżący chwyt na klatce piersiowej Kane'a chcąc złamać mu 
żebra. Rana na plecach krępowała mu jednak ruchy jednego ramienia, a nigdy przedtem nie 
spotkał człowieka o takiej sile. Na próżno kłapał szczękami nie dosięgając Kane'a. Rozdzierał 
pazurami  jego  skórę  na  plecach,  wciąż  nie  mogąc  złapać  tchu.  Poczuł  jak  żebra  człowieka 
trzeszczą. 

Kane  czuł  straszny  ból,  ale  nie  zwalniał  uścisku.  Wiedział,  że  ma  jedyną  szansę  - 

przetrzymać  swego  przeciwnika.  Nagle  wilkołak  rozluźnił  chwyt.  Chciał  za  wszelką  cenę 
zaczerpnąć powietrza. Z wściekłością usiłował oderwać ręce Kane'a od szyi. zgrzytając zębami 
i raniąc pazurami. 

Wtedy  upadli  na  podłogę  i  Kane  unieruchomił  wilkołaka.  Siedząc  mu  na  piersiach  — 

przytrzymał jego łapy kolanami. Bestia wiła się w konwulsjach. 

Po chwili wysiłki wilkołaka osłabły. Jego nieludzka żywotność kończyła się w starciu z 

silniejszą. Szklanym wzrokiem spojrzał w zimne niebieskie oczy Kane’a i wyczytał w nich 
śmierć. Słychać było tylko głuchy chrzęst łamanych kręgów.  

— 

Tak zginął Abel — syknął Kane, rozluźniając powoli palce. 

Kane  zauważył,  że  ciało  Evingolisa  przeobraża  się  w  wilka.  Trzymał  teraz  zwierzę  za 

przetrącony kark. 

 

background image

EPILOG 

 
 

Był śnieżny ranek. Kane przeszukał zabudowania i odnalazł swego konia. Klacz uchroniła 

się  przed  wilkami.  Była  wypoczęta  i  dobrze  odżywiona.  Z  trudem  osiodłał  ją  i  objuczył 
zapasami  na  dalszą  drogę.  Dokuczały  mu  złamane  żebra,  stłuczenia  i  głębokie  rozdarcia. 
Opatrzył je najlepiej jak mógł i dosiadł konia Nie chciał bowiem zostawać dłużej w martwym 

zamku. 

Obejrzał się i zobaczył płomienie wysoko unoszące się nad zamkiem. Zawaliła się jeszcze 

jedna  kondygnacja  i  wkrótce  pozostaną  tylko  nagie  kamienne  mury.  Przed  odjazdem  Kane 
podpalił  zamek,  czyniąc  z  niego  ogromny  stos  pogrzebowy  dla  ludzi  i  wilków.  Płomienie 
pożerały także ciało Evingolisa — nigdy więcej nie zastawi już sideł ani nie zaśpiewa swych 
pieśni. 

Gdzieś w pożodze leżał jeszcze ktoś, czyjego głosu już nie usłyszy. Kane owinął ją w białe 

futro  i  ułożył  delikatnie,  jak  do  snu,  zanim  podłożył  ogień.  Być  może  Breenanin  znalazła 
ukojenie, jeśli śmierć mogła je dać. Kane miał go nigdy nie zaznać. Przez chwilę jednak poczuł 
dzięki niej drgnienie w sercu, którego wcześniej nigdy nie doświadczył. Nie potrafił wydobyć z 

pa

mięci nazwy tego uczucia. 

Kane'a przeszył dreszcz. I nagle poczuł jak było okropnie zimno. 

Spiął konia i podążył na południe. Kopyta wierzchowca zapadały się w śniegu. 

 


Document Outline