background image

Vademecum

Hornblowerowskie

z mapkami Erwina Pawlusińskiego

wg Samuela H. Bryanta

Przekład Henryka Stępień

WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK

”TEKOP” GLIWICE 1991

Tytuł oryginału angielskiego
The Hornblower Companion — With Maps and
Drawings by Samuel H. Bryant
Redaktor Alina Walczak
Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik
Korekta Teresa Kubica
© Copyright 1964 by C. S. Forester
ISBN 83-215-5795-3 (W. M.) ISBN 83-85297-88-X (Tekop)
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z
”Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1726/K

background image

I.

Atlas Hornblowerowski

Opowieść o tym, jak powstawała 
saga hornblowerowska — z trzydziestoma 
mapkami naświetlającymi wszystkie 
ważniejsze morskie wyczyny powieściowego bohatera.

Mapka 1
Mapka ogólna podróży Horatia Hornblowera

Jest rzeczą znamienną, że na tej mapie nie trzeba było uwzględniać Bliskiego 

Wschodu i że poza jedynym wypadem na Pacyfik działania Hornblowera w okresie 

trzydziestu lat, między latami 1794 i 1823, ograniczały się do rejonu Oceanu 

Atlantyckiego z przyległymi do niego morzami: Bałtykiem, Morzem Śródziemnym 

i Morzem Karaibskim. Losy świata rozstrzygały się na Atlantyku, chociaż trzeba 

pamiętać, że dokonujące podbojów armie były eskortowane przez Królewską 

Marynarkę Wojenną aż do Manili i Jawy. Za rzecz równie znamienną można by 

uznać, że przez tak długi czas Hornblower działał na Morzu Karaibskim. W całym 

tym okresie Indie Zachodnie były niezmiernie ważne z gospodarczego punktu 

widzenia. Dobrobyt Londynu w znacznym stopniu zależał od sprawowania kontroli 

nad ”wyspami cukrowymi”, a zależność ta utrzymywała się aż do zniesienia 

niewolnictwa i rozwoju produkcji cukru z buraków cukrowych. Pojawienie się setki 

nowych czynników ekonomicznych sprawiło, że znaczenie gospodarcze tych wysp 

dość znacznie zmalało w okresie, gdy Hornblower wchodził w pięćdziesiąte lata 

życia.

To wszystko jest bardzo słuszne i ważne. Może jednak warto wspomnieć także 

o tym, że — zbiegiem okoliczności — te wody były jedynymi wodami, z którymi 

biograf Hornblowera był dobrze obeznany, gdy pisał o końcowych latach wojen 

napoleońskich.

Mapka 2

Pan Midszypmen Hornblower

Rozdziały II, III i V. Czerwiec 1794

Zatoka Biskajska

background image

Ta strefa była ośrodkiem walk o supremację na morzu w okresie wojen 

rewolucji francuskiej i cesarstwa. Tu Królewska Marynarka Wojenna miała pilnować, 

aby Marynarka Francuska, stacjonująca na tym wybrzeżu, nie tamowała 

najważniejszych dojść do Kanału Angielskiego. Ciekawa rzecz, że na tych wodach 

nie było większych akcji flot; bitwa słynnego Pierwszego Czerwca miała miejsce 

o stopę czy nawet więcej poza lewym brzegiem zamieszczonej obok mapki. Lecz 

właśnie w wyniku tej bitwy Hornblower znalazł się jako dowódca pryzu ”Marie 

Galante” w punkcie l, a kiedy próbował przeprowadzić go do kraju, pryz zatonął 

w punkcie 2. W punkcie 3 został on wzięty na pokład ”Pique”, jednostki płynącej 

z Nantes w stronę wejścia do Kanału. Tak więc spotkanie ”Pique” i ”Indefatigable” 

w punkcie 4, gdzie brytyjskie okręty czyhały na takie właśnie stateczki korsarskie, nie 

było żadnym szczególnym zbiegiem okoliczności.

Trochę później ”Indefatigable” wpłynęła na wody Żyrondy, a jeszcze później, 

w zatoce w punkcie 5, daleko od brzegów dających osłonę przed zimowymi 

sztormami, natknęła się na francuską fregatę, usiłującą od południa wydostać się na 

otwarty Atlantyk.

1. Zdobycie ”Marie Galante”. 

2. Zatonięcie ”Marie Galante”. 3. 

3. Spotkanie z ”Pique”. 

4. Spotkanie ”Pique” z ”Indefatigable”. 

5. Miejsce bitwy opisanej w rozdziale V.

Mapka 3

Pan Midszypmen Hornblower

      Rozdział IV. Wrzesień 1794

Żyronda

Typowy przykład operacji przeprowadzanych dziesiątki razy w czasie wojen 

napoleońskich, kiedy to francuskie jednostki przemykały się wzdłuż wybrzeża spod 

osłony jednej baterii do następnej, a okręty brytyjskie skwapliwie szukały 

sposobności, aby je zaatakować. W tym wypadku zaskoczenie udało się doskonale. 

Francuska załoga spędziła już wiele nocy na kotwicy, to tu, to tam, tak że normalne 

background image

środki zabezpieczenia przed nocnym atakiem stały się zwykłą formalnością. Nie 

widziano więc żadnego powodu, aby atak miał mieć miejsce akurat tej nocy, a nie 

innej.

Po stronie brytyjskiej nieodzownym czynnikiem była znajomość sztuki 

żeglarskiej. To dzięki niej ”Indefatigable” mogła przejść nocą za widnokręgiem 

z punktu l dokładnie na właściwe miejsce zakotwiczenia w punkcie 3. Dzięki dobrej 

organizacji i wyposażeniu można było bezzwłocznie wysłać łodzie z załogami. 

Umiejętności nawigacyjne porucznika Ecclesa pozwoliły przeprowadzić łodzie 

nieoczekiwaną (i nie strzeżoną) drogą przez mielizny zalewane przy przypływie 

wyższym niż średni i zaatakować ”Papillona” w punkcie 2. Do tego jeszcze doszła 

umiejętność postawienia żagli w absolutnych ciemnościach na nieznanej jednostce 

i wyprowadzenia jej na fali odpływu. Zdecydowane działanie też odegrało swoją rolę 

— tylko tej jednej jedynej nocy przypływ następował na godzinę przed wschodem 

słońca. Dzień zwłoki, noc spędzona na namyśle i sposobność mogłaby umknąć.

1. Pozycja ”Indefatigable” o zachodzie słońca. 

2. ”Papillon” na kotwicy. 

3. Pozycja ”Indefatigable” o północy.

Mapka 4

Pan Midszypmen Hornblower

Rozdział VI, 20 lipca 1795

Plaża pod Muzillac

Co się tyczy historycznych wydarzeń, to tego dnia miał faktycznie miejsce 

desant rojalistycznej armii pod Quiberon, kilka cali w lewo od tej mapki. Desant 

zakończył się klęską, znacznie gorszą od poniesionej w wypadzie, w którym 

uczestniczył Hornblower. Wysadzenie dodatkowego oddziału desantowego na plaży 

pod Muzillac, dla pilnowania flanki sił głównych przed oddziałami posuwającymi się 

główną drogą z Nantes, nie byłoby więc wcale zbędnym środkiem ostrożności.

Dziś wybrzeże to jest usiane plażami zatłoczonymi letnią porą przez 

urlopowiczów. Dla nich odwiedzenie plaży, gdzie wylądował Hornblower (punkt 2) 

i obejrzenie mostu, który pomógł wysadzić w powietrze (punkt 4), byłoby tylko 

background image

krótką wycieczką. Można by nawet znaleźć gospodę, gdzie w Muzillac nocował 

Hornblower. Trzeba jednak pamiętać, że budowa nowych dróg, osuszenie bagien oraz 

budowy i przebudowy prowadzone na szeroką skalę po roku 1795 bardzo zmieniły 

krajobraz.

Niepowodzenie wypadu było w znacznym stopniu wynikiem błędnej pracy 

wywiadu. Nikt nie miał pojęcia, że w Vannes stacjonują duże, lotne siły, mogące 

dotrzeć do punktu 5 na nie strzeżonej flance.

1. Miejsce zakotwiczenia ”Sophii” i ”Indefatigable”. 

2. Miejsce lądowania na plaży. 

3. Bród i pozycja czterdziestego trzeciego. 

4. Szosa na grobli i most. 

5. Początek głównego ataku francuskiego.

Mapka 5

Pan Midszypmen Hornblower

Rozdziały VII i VIII. Styczeń 1796 i marzec 1796

Cieśnina Gibraltarska

Galery hiszpańskie, z którymi stoczył walkę Hornblower, istniały 

rzeczywiście i służyły aż do tego czasu, głównie z powodu hiszpańskiego 

konserwatyzmu — nikt bowiem jeszcze nie podjął kroków niezbędnych do ich 

wycofania z eksploatacji. Zresztą były łatwym sposobem pozbycia się zatwardziałych 

przestępców przez zasadzanie ich u wioseł. Jeszcze w roku 1800, podczas oblężenia 

Genui, Keith zdobył genueńską galerę. Galery przydawały się też w okresach ciszy 

morskiej, kiedy dzięki łatwości manewrowania nimi i dwóm ciężkim działom na ich 

dziobach można było nękać chwilowo unieruchomione jednostki morskie.

Często występowały trudności z przebyciem Cieśniny Gibraltarskiej 

w kierunku zachodnim z powodu stałego kierunku prądu ku wejściu, utrzymywaniu 

się zachodnich wiatrów i częstego występowania ciszy morskiej — Nelson miał 

poważne kłopoty z powodu tych warunków w swoim pościgu za Villeneuve'em 

w roku 1805.

background image

1. Pierwsza potyczka z hiszpańskimi galerami. 

2. Walka z galerami. 

3. Brandery w zatoce.

Mapka 6

Pan Midszypmen Hornblower

Rozdział IX. Lipiec 1796

Wyprawa ”Caroline”

Wybrzeże berberyjskie było poważnym źródłem świeżego mięsa dla 

garnizonu w Gibraltarze i dla floty strzegącej Tulonu i Kadyksu, zwłaszcza 

w okresach (jak ten właśnie), gdy Hiszpania była wrogo nastawiona do Anglii. 

Zapotrzebowanie dzienne wynosiło dwadzieścia ton mięsa, nie licząc podrobów 

i odpadów, a to oznaczało, że naciskane służby zaopatrzeniowe musiały codziennie 

dostarczyć ponad sto sztuk nędznego berberyjskiego bydła. Wieprzowina, rzecz jasna, 

była nieosiągalna na tym mahometańskim wybrzeżu, a brytyjski marynarz — nawet 

jeśli w dzieciństwie miał się za szczęśliwca jedząc mięso raz w tygodniu — nie lubił 

być karmiony baraniną. Tak więc na całej trasie od Sallee do Algieru brytyjskie 

zaopatrzeniowce skupowały bydło, płacąc złotem lub prochem armatnim (prawie 

równie cennym dla dejów i bejów), udręczeni zaś konsulowie robili, co mogli, aby 

utrzymywać neutralność tych kapryśnych monarchów.

Warto może zauważyć, że gdy Hornblower lawirował ”Caroline”, czekając, aż 

skończy się okres jej kwarantanny, generał Bonaparte zajmował północne Włochy 

w swej triumfalnej pierwszej kampanii, w jakiej był głównodowodzącym.

1. Hornblower obejmuje dowództwo ”Caroline”. 

2. Pierwszy wypad na ląd po słodką wodę. 

3. Drugi wypad po wodę i utarczka z hiszpańskimi guardacosta. 

4. Ładunek dostarczony.

Mapka 7

Pan Midszypmen Hornblower

background image

Rozdział X. Listopad 1797

El Ferrol

Hiszpańskie porty, El Ferrol i La Coruña, ze swymi doskonałymi 

urządzeniami, bardziej niż Brest cierpiały z powodu niemożności normalnego 

funkcjonowania. Tak bardzo były oddalone od centrum spraw, a ich łączność lądowa 

tak była marna, że gdy blokada uniemożliwiła im łączność drogą morską, podupadły 

i nie były w stanie właściwie pełnić roli baz morskich. To by wyjaśniało, dlaczego 

hiszpański statek handlowy próbował przerwać blokadę w czasie listopadowej 

wichury. W ładowniach mógł zmieścić tyle, ile pięćset wozów zaprzęgniętych w woły 

zdołałoby przewieźć przez góry. Miał pecha, a Hornblower szczęście, że 

w decydującym momencie pękł mu grotmarsel.

Hornblower wyzyskał oczywiście bez zwłoki nadarzającą się sposobność, 

ułatwiając nie tylko sobie drogę do wolności, lecz także żywot powieściopisarzowi, 

który podjął się pisania jego biografii.

1.Punkt obserwacyjny Hornblowera. 

2. Statek hiszpański traci grotmarsel. 

3. Statek rozbija się. 

4. Trasa, którą przeciągano łódź rybacką. 

5. Miejsce spuszczenia łodzi rybackiej na wodę.

Mapka 8

Porucznik Hornblower

Rozdział VII—XVII. Od czerwca do sierpnia 1800

Santo Domingo

Okręt JKM ”Renown”, z umysłowo chorym kapitanem zamkniętym pod 

pokładem, płynął na kursie południowo-zachodnim pełnym północno-wschodnim 

wiatrem pasatowym, mając przed sobą trudną misję. Gdy przeszło sto lat później 

biograf Hornblowera przepływał na ”Margaret Johnson” cieśninę Mona na 

przeciwnym kursie, był jeszcze beztrosko nieświadom faktu, że bliźniacze sylwetki 

Mony i Monity będą miały dla Hornblowera jakieś szczególne znaczenie ani że 

background image

zatoka Samaná po jego lewej ręce będzie sceną takiej desperackiej akcji. Faktycznie 

nie tylko nie miał pojęcia o obchodzeniu się z rozgrzanymi do czerwoności 

pociskami, ale dzieliło go nawet jeszcze kilka dni od usłyszenia od swego wewnętrz-

nego ”ja” nazwiska Horatia Hornblowera. Jednakże z jakiegoś powodu zabrał ze sobą 

bardzo wyraźny obraz przylądka Engaño i falistych wzgórz Santo Domingo. Punkt 2, 

o mniejszym znaczeniu, dotyczy nadejścia wiadomości o pokoju w Amiens, co 

znaczyło, że pierwszy, krótkotrwały awans Hornblowera na kapitana ”nie 

mianowanego” nie zostanie zatwierdzony przez Admiralicję.

1. Początek rozdziału VII. 

2. Potyczka ”Renown” z ”Clarą”.

Mapka 9

Porucznik Hornblower

Rozdziały VII—XIII. Lipiec 1800

Zatoka Samaná

Chcąc dać w pełni odczuć swoją potęgę, Królewska Marynarka Wojenna 

musiała przystąpić do działań desantowych. Historia morska dwudziestolecia po roku 

1794 roi się od takich akcji, a prawie wszystkie naturalnie były podejmowane 

w miejscach, gdzie siły lądowe nieprzyjaciela przeszkadzały w pełnym panowaniu na 

morzu. Są dziesiątki przykładów szturmów zaimprowizowanych oddziałów 

desantowych na baterie osłaniające okręty nieprzyjaciela. W bardzo wielu 

miejscowościach obrona pozostawiała z konieczności dużo słabych punktów, toteż 

oddział wojska przewieziony morzem mógł często znaleźć miejsce na desant i — 

działając szybko i zdecydowanie — zaatakować z zaskoczenia obronę brzegową od 

tyłu. Konfiguracja terenu na wschodnim krańcu Santo Domingo stwarzała doskonałą 

sposobność do takiego uderzenia. Można było po zapadnięciu nocy wysadzić oddział 

na ląd na północnym brzegu w punkcie 2, by o świcie poprowadzić go przez 

przesmyk do szturmu na fort zagradzający wejście do zatoki. Obecność drugiej baterii 

na południowej stronie wejścia — teraz już ostrzeżonej o niebezpieczeństwie, co 

utrudniało wzięcie jej szturmem — sprawiła, że trzeba było podciągnąć 

dziewięciofuntowe działo do punktu 7 i tak uprzykrzyć statkom handlowym stanie 

background image

w zatoce na kotwicy, że musiały port opuścić.

1. ”Renown” wchodzi na mieliznę. 

2. Miejsce lądowania przed atakiem na Fort. 

3. Droga oddziału desantowego atakującego Fort. 

4. Kotwicowisko hiszpańskich statków handlowych. 

5. Hiszpańskie statki handlowe trafione rozżarzonymi pociskami. 

6. Miejsce wyładowania dziewięciofuntowego działa na ląd. 

7. Pozycja strzałowa działa.

Mapka 10

Porucznik Hornblower

Rozdział XIV. Lipiec 1800

Morze Karaibskie

Właśnie w trakcie długiej podróży z cieśniny Mona na jamajkę hiszpańscy 

jeńcy powstali przeciwko tym, którzy wzięli ich do niewoli, i na krótko opanowali 

okręt JKM ”Renown”. Dzięki Hornblowerowi okręt został szybko odbity. W czasach 

statków żaglowych często się zdarzało (przykładem jest zdobycie ”Papillona”), że po 

opanowaniu pokładu głównego przez jakiś oddział i po przejęciu kontroli nad 

prowadzeniem statku można było tę kontrolę utrzymać mimo obecności większych sił 

nieprzyjacielskich pod pokładem. Po zamknięciu otworów łukowych uwięziona na 

dole załoga zdobytej jednostki była właściwie bezradna, bo gdyby się jej nawet udało 

sforsować wyjście, to musiałaby opuszczać luk pojedynczo — pozostawało 

podpalenie statku lub wysadzenie w powietrze magazynu z amunicją, ale to byłyby 

kroki samobójcze, chociaż, jak wiadomo, takie wypadki miały miejsce. Dziwna rzecz, 

że (na ile autor niniejszej książki zdołał się zorientować z lektury) nikomu nie 

przyszło nigdy do głowy zastosować prostego sposobu w postaci przecięcia lin 

sterowych.

Trochę pechowo złożyło się dla Hornblowera, że w tym właśnie punkcie jego 

życia jego biograf bardziej interesował się wyczynami porucznika Busha, tak że 

dobry pomysł Hornblowera, żeby przed rozpoczęciem kontrataku z ”Gaditany” 

(potem całkiem trafnie przechrzczonej na ”Retribution”) ściągnąć obsady pryzowe ze 

background image

wszystkich pryzów, nie zyskał takiego uznania, na jakie zasługiwał. Mimo jednak 

tego przeoczenia ze strony biografa Hornblower dostał od admirała Lamberta 

stanowisko (pechowe) dowódcy ”Retribution”.

1. Jeńcy odbijają ”Renown”, lecz Hornblower z powrotem go im odbiera.

Mapka 11

Hornblower i jego okręt ”Hotspur”

Rozdziały IV—XXV. Od kwietnia 1803 do lipca 1805

Podejścia do Brestu

Mapka jest upstrzona punktami odniesienia, co wynika stąd, że Hornblower 

spędził dwa lata na blokowaniu Brestu i że można tu więc było oczekiwać wielu akcji 

bojowych. Mnóstwo mężczyzn mniej szczęśliwych od Hornblowera spędziło 

w służbie blokadowej całe dziesięć kolejnych lat, przeżywając w tych trudnych 

warunkach okres życia od wczesnej młodości do wieku średniego, tak że koniec 

wojny zastał ich całkiem nie przygotowanych do bytowania na lądzie i bez możności 

znalezienia pracy na morzu.

Żeglarze znający to wybrzeże muszą zawsze odczuwać zdziwienie z powodu 

nikłych strat poniesionych przez znaczne siły pilnujące Brestu zimą i latem prawie 

bez przerwy. Przez okres tych dziesięciu lat stracono tylko jeden okręt liniowy, który 

wpadł na skałę nie zaznaczoną na mapie morskiej. Jest to wybitny dowód 

doskonałych umiejętności żeglarskich ludzi będących w owym czasie w służbie 

Królewskiej Marynarki Wojennej.

1. 6° stopień długości geograficznej zachodniej: otwarcie zapieczętowanych 

rozkazów. 

2. Zaoczenie ”Deux Freres”. 

3. Zwykła droga patrolowa ”Hotspura”. 

4. Pokojowe spotkanie z ”Loara”. 

5. i 6. Pozycja ”Hotspura” i ”Loary” w czasie potyczki. 

7. Uszkodzenie ”Loary”. 

8. Starcie z francuskimi kabotażowcami. 

background image

9. Obiad na pokładzie ”Tonnanta”. 

10. Pomost, na którym wylądowała grupa desantowa, 

11. Lokalizacja stacji sygnalizacyjnej. 

12. Lokalizacja baterii. 

13. Obozowisko oddziałów francuskich. 

14. Pierwsze zetknięcie z francuskimi transportowcami. 

15. Tu pierwszy transportowiec osiadł na mieliźnie. 

16. Tu dwa transportowce weszły na mieliznę (na Rafach Małych 

Dziewczynek). 

17. Starcie z czwartym transportowcem i francuską fregatą. 

18. ”Grasshopper” traci maszty. 

19. Przewoźne baterie. 

20. Zwykła pozycja ”Hibernii”.

Mapka 12

Hornblower i jego okręt ”Hotspur”

Rozdział XIII. Październik 1803

Trasa ”Hotspura” do zatoki Tor

Przy utrzymujących się wiatrach zachodnich zawsze istniało 

niebezpieczeństwo spychania przez nie jednostek pływających w górę Kanału. Wciąż 

trzeba było pamiętać o tej ewentualności, która wpływała na myślenie strategiczne co 

najmniej od czasów Armady. W okresie amerykańskiej wojny o niepodległość 

admirałowie francuscy bardzo uważali, żeby nie wypływać poza punkt, skąd nie było 

powrotu, choćby byli naciskani przez Vergennesa czy Napoleona. Brytyjska 

Marynarka Wojenna, mająca duże i dobre porty otwarte dla siebie, była — rzecz 

jasna — w korzystniejszej sytuacji. Lecz jeśli w czasie wichury od zachodu okręt 

został zepchnięty w górę Kanału aż za Start, mógł się spodziewać trudności 

z powrotem na swoją pozycję ze względu na konieczność halsowania na węższych 

wodach w kierunku wschodnim. Stąd znaczenie zatoki Tor jako kotwicowiska — 

z Plymouth trudno było wychodzić w morze, dopóki nie zbudowano tam falo-

chronów, zaś Falmouth miało słabe połączenia lądowe. Po stracie Sir Cloudesleya 

Shovela na wyspach Scilly Brytyjczycy przeprowadzili badania układu pływów 

background image

w ujściu Kanału. Lecz te uwagi nie powinny umniejszać wyczynu Hornblowera jego 

podejścia do lądu koło Bolt Head.

1. Potyczka z ”Najadą”. 

2. Zmiana kursu w celu ustawienia się na wiatr z lewej strony rufy. 

3. Tu dokonano sondowania.

Mapka 13

Hornblower i jego okręt ”Hotspur”

Rozdział XXII. Wrzesień 1804

Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a 

opodal Przylądka Św. Wincentego

Kapitan Graham Moore istniał naprawdę, rzeczywiście został wysłany 

w owym czasie, żeby przechwycił cenną hiszpańską flotyllę i prowadził patrolowanie 

dokładnie w taki sposób, jak opisany. Także cały incydent wzięcia ”floty” do niewoli 

i późniejsza odmowa wypłaty pryzowego przez rząd brytyjski tym, którzy tego 

dokonali, zdarzyły się rzeczywiście — przy poprzedniej okazji, kilka lat wcześniej, 

gdy ”flota” została przechwycona, ci, co tego dokonali, otrzymali miliony do 

podziału. Niestety, ktoś czytający uważnie raporty i nie znajdujący wzmianki o ”

Hotspurze” i ”Félicité” mógłby zwątpić, czy w ogóle istniał kapitan Hornblower. Jeśli 

jednak zaakceptuje istnienie Hornblowera, to może przynajmniej przyzna, że w tym 

wypadku działania Hornblowera były nacechowane samozaparciem i jasnością 

widzenia godną bohatera powieści.

1. Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a. 

2. Zaoczenie ”Félicité” przez ”Hotspura”. 

3. ”Hotspur” niezdolny do dalszej żeglugi.

Mapka 14

Hornblower i jego okręt ”Atropos”

Rozdziały I—III. Październik 1805

background image

Z Gloucester do Deptford

Dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności biograf Hornblowera zdobył duże 

doświadczenie w żeglowaniu po rzekach i kanałach Anglii i innych krajów. Na długo 

zanim ten sposób podróżowania wszedł ponownie w modę, przepłynął, jako kapitan 

łodzi, z Londynu do Llangollen i z powrotem. Pasażerem łodzi był jego starszy, 

kilkumiesięczny wówczas syn, który spędził trzy szczęśliwe miesiące na spokojnych 

wodach kanałów. Trochę tylko był niepokojony koszmarnymi przeprawami przez 

takie tunele, jak Blisworth i Braunston. W gruncie rzeczy największym zagrożeniem 

dla błogiego spokoju tych wypraw był fakt, że przypadkiem kapitan łodzi był 

równocześnie pisarzem, właśnie zajętym pisaniem powieści. A nie było to 

najłatwiejszym zadaniem na małej łodzi, na której jedna osoba z trójki załogi nie 

miała jeszcze sześciu miesięcy. Lecz przeżycia te dały autorowi przynajmniej jakieś 

podstawy do opisania podróży Hornblowera rzeką i kanałem przez Anglię 

w towarzystwie małego synka.

1. Tunel Sapperton. 

2. Przejście z kanału na rzekę. 

3. Kolacja w Oksfordzie. 

4. Przejście na prom. 

5. ”Atropos”na kotwicy (w Deptford)

Mapka 15

Hornblower i jego okręt ”Atropos”

Rozdział IV. Styczeń 1806

Tamizą z Deptford do Westminsteru

Przy innej okazji biograf Hornblowera załadował swą łódź na pokład 

płynącego ze wschodniego Bałtyku statku, który stanął na kotwicy niezbyt daleko od 

miejsca, gdzie zakotwiczyła ”Atropos” w roku 1806. Mimo gwałtownej wichury od 

zachodu, wśród potoków deszczu, wszystkie holowniki i barki na rzece zdawały się 

posuwać z maksymalną prędkością. Trzeba było opuścić łódź za burtę, zanim statek 

wejdzie do basenu. Biograf z żoną zeszli po sznurowej drabince, aby dalej popłynąć 

background image

łodzią w górę rzeki, gdzie pędzące holowniki miotały bryzgi — wydawało się, 

a może i rzeczywiście — pionowo w górę na wysokość ośmiu stóp. Tylko trzymając 

się obu rękami i nogami mogli uniknąć zbiorowego wypadnięcia z łódki kiwającej się 

z dziobu na rufę i podskakującej na wysokich falach. Przy wietrze przeciwnym 

pływowi fale te niewiele się zmniejszyły nawet za Mostem Londyńskim, gdzie ruch 

był mniejszy. Dopiero taras budynków parlamentu dał upragnioną osłonę, i można 

było wyczerpać wodę z łodzi — wiele lat później, spożywając pewnego wspaniałego 

letniego dnia truskawki ze śmietaną, pisarz uśmiechnął się na to wspomnienie. Podróż 

skończyła się małą awarią tuż za Vauxhall, i po tych doświadczeniach pisarz 

postanowił — przynajmniej przez pewien czas — przeżywać przygody tylko poprzez 

Hornblowera. To wyjaśniałoby trudności napotykane przez Hornblowera w żałobnym 

kondukcie Nelsona.

1. ”Atropos” na kotwicowisku. 

2. Tu formuje się kondukt; pęka klepka w barkasie pogrzebowym. 

3. Zaczyna się wyczerpywanie. 

4. Tu trumna zostaje wyniesiona na ląd. 

5. Pomost, przy którym dokonano awaryjnej naprawy barkasa pogrzebowego.

Mapka 16

Hornblower i jego okręt ”Atropos”

Rozdział VIII. Maj 1806

Downs 

Pewne wspomnienie z dzieciństwa doprowadziło do zdobycia ”Vengeance” 

przez ”Atropos” i do odbicia ”Amelii Jane”. Mały chłopiec bawił się z gościem 

z obcego kraju w jakąś grę, w której zapisywało się wyniki. Zaintrygowały go dziwne 

kreski poprzeczne stawiane przez gościa na siódemkach. Gość był człowiekiem doro-

słym, więc powinien wiedzieć lepiej. To, co robił, było wbrew temu, co według 

chłopca być powinno — uczono go przecież pisać siódemki bez kresek, a dzieci 

bywają formalistami w sprawach drobnych szczegółów. Później, gdy dziecko wyrosło 

na powieściopisarza (jeśli można to nazwać rośnięciem), z tego wspomnienia zrobiła 

się fabuła. Tak się złożyło, że akurat wtedy pisarz zajmował się historią morską, stąd 

background image

siódemka z kreską pojawiła się na wiośle i ”Vengeance” została zdobyta. Gdyby 

przypomniał sobie o tym w jakiejś innej fazie pracy pisarskiej, przekreślona siódemka 

mogłaby się była pojawić w książce na temat międzynarodowej bankowości, 

a Hornblower miałby o jedną przygodę mniej.

1. Miejsce zakotwiczenia ”Atropos”. 

2. Miejsce zakotwiczenia ”Amelii Jane”. 

3. Miejsce zakotwiczenia ”Vengeance”. 

4. Inne, nie zidentyfikowane okręty na kotwicach.

Mapka 17

Hornblower i jego okręt ”Atropos”

Rozdziały IX—XXI. Od lipca 1806 do stycznia 1808

Morze Śródziemne

Od wieków znana jest zmienność kolei życia w marynarce wojennej. Lecz 

Hornblower bywał w swojej karierze ofiarą kaprysów bardziej kapryśnego losu niż 

zwykle. Może nie było w tym nic dziwnego, że kilka zdawkowych słów rzuconych 

przez pewnego admirała sprawiło, że został on wysłany w daleką podróż Morzem 

Śródziemnym do wybrzeża tureckiego. Ten admirał, będący jednym 

z najwybitniejszych na świetnej liście admirałów brytyjskich, nie tylko skierował 

zainteresowanie hornblowerowskiego biografa na zatokę Marmaris jako miejsce 

działania zabranych przez Hornblowera nurków-poławiaczy pereł, lecz także 

ofiarował mu egzemplarz Mediterranean Pilot, tom 5, zawierający (wśród wielu 

innych rzeczy) locję tego obszaru — sondowania i namiary z roku 1950 niewiele się 

różniły od tych z roku 1806. Tak więc Hornblower popłynął ze swymi poławiaczami 

pereł do zatoki Marmaris. Potem stoczył walkę z hiszpańską fregatą ”Castilla”, dzięki 

czemu po latach prowadząc pertraktacje z el Supremem mógł mieć u pasa szpadę ze 

złotą rękojeścią, ofiarowaną mu na pamiątkę tego wydarzenia.

1. McCullum przybywa na pokład. 

2. Miejsce pierwszego spotkania. 

3. Spotkanie z flotą śródziemnomorską. 

background image

4. McCullum ranny w pojedynku. 

5. Unieruchomiony ciszą na jeden dzień. 

6. Operacja McCulluma. 

7. Następne spotkanie z Collingwoodem. 

8. Skarb wydobyty. 

9. ”Castilla” w pościgu. 

10. Pan Książę wypada za burtę. 

11. Bój z ”Castillą”. 

12. ”Atropos” kupiona przez króla Sycylii.

Mapka 18

Hornblower i jego okręt ”Atropos”

Rozdziały XI—XVIII. Marzec 1807

Zatoka Marmaris

Dzięki podarunkowi admirała Hornblower mógł dokonać zakończonej takim 

sukcesem ucieczki z zatoki Marmaris pod ostrzałem dział „Mejidieha”. Dużo też za-

wdzięczał szczęśliwej okoliczności, że tej właśnie nocy wiatr był północno-wschodni, 

lecz szczęściarz to ten, kto jest przygotowany do wyzyskania szczęśliwego trafu i kto 

ma biografa skłonnego sfałszować rzut kości na jego korzyść. Zostawiając fantazję na 

boku, warto zauważyć, że zatoka Marmaris rzeczywiście była kotwicowiskiem floty 

i konwoju, gdy w roku 1801 Keith zbierał swe siły w celu odzyskania Egiptu, 

z pisanej zaś w owym czasie pracy Keitha można wyłuskać wiele ciekawych 

wiadomości. Fakty często rywalizują z fikcją.

1. Miejsce zakotwiczenia ”Atropos”. 

2. Pozycja wraka. 

3. Miejsce zakotwiczenia ”Mejidieha”.

Mapka 19

Szczęśliwy powrót

Rozdziały I—XXI. Od czerwca do sierpnia 1808

background image

Wybrzeża Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku

Wiatr nieprzerwanie wieje w zatoce Tehuantepec, jak wiał za czasów 

Hornblowera. Pasaty, gdzie indziej zatrzymywane przez wielki masyw Ameryki, tutaj 

przedostają się jak przez lej poprzez stosunkowo niski i wąski przesmyk, wypadając 

na morze w postaci upalnej wichury, która niekiedy — jak podczas bitwy ”Lydii” z ”

Natividad” — zamierała nagle, jakby po zakręceniu kurka, wskutek jakiegoś nie 

znanego zaburzenia meteorologicznego na północnym wschodzie. Dalej wzdłuż 

wybrzeża, bliżej Panamy, wiatr jest zmienny i wieje w porywach. Hornblower, 

pływając tam i z powrotem, odpowiednio do przycichania i nasilania się wojny, 

musiał mieć sporo szczęścia, że trafiał na pomyślne dla niego wiatry. Lecz przecież 

do tego czasu, nawet nie licząc urlopów i postojów w portach, spędził już w morzu 

faktycznie ze dwadzieścia lat, a przez tak długi okres ktoś z jego dociekliwością 

i chęcią uczenia się musiał nabyć umiejętności przewidywania kierunku wiatru 

i zdolności wyzyskiwania jak najlepiej sprzyjających powiewów.

1. Pierwsze zaoczenie lądu. 

2. Potyczka z hiszpańskim lugrem. 

3. Tu na pokład wchodzi lady Barbara. 

4. Rejon ostatnich bitew między ”Lydia” i ”Natividad”. 

5. Druga utarczka z hiszpańskim lugrem. 

6. Tu ”Lydia” zostaje położona na burcie dla potrzeb naprawy. 

7. Końcowa potyczka z hiszpańskim lugrem.

Mapka 20

Szczęśliwy powrót

Zatoka Fonseca

Obecnie trzy kraje graniczą z morzem w zatoce Fonseca, toteż wzdłuż jej 

wybrzeży rozlokowane są nieuniknione urzędy celne, lecz są one takie, jakich można 

się spodziewać w tym rejonie. Krótka linia kolei żelaznej urywa się w pobliżu 

miejsca, gdzie stal dom el Suprema — co tłumaczy daremność trudów badacza 

pragnącego go odnaleźć — lecz mimo tych innowacji zatoka Fonseca mało się 

zmieniła od czasu, kiedy ”Lydia” stała tam na kotwicy. Wciąż jest łatwiej — a nawet 

background image

szybciej — dostać się tam morzem, a nie powietrzem. Te same ulewne burze 

deszczowe, te same nędzne wioski, a wulkany dalej świecą nocami, jak wówczas gdy 

Hornblower ujrzał je po raz pierwszy. Jego biograf miał na szczęście sposobność 

pokręcić się motorową łodzią ratunkową z ”Margaret Johnson” po tych nękanych 

przez moskity wodach, tak że na własne oczy widział miejsce za wyspą Meanguera, 

gdzie ”Lydia” urządziła zasadzkę, chociaż w owym czasie nie wiedział jeszcze, że 

istniał taki okręt, jak ”Lydia”.

1. Pierwsze miejsce zakotwiczenia ”Lydii”. 

2. Dom el Suprema. 

3. Miejsce, gdzie uzupełniono zapasy wody. 

4. Drugie miejsce zakotwiczenia ”Lydii”. 

5. Zdobycie ”Natividad”.

Mapka 21

Szczęśliwy powrót

Rozdziały XIII i XIV. Lipiec 1808

Pierwsza potyczka ”Lydii” z ”Natividad”

Oto typowa akcja okrętu w pojedynkę, przy dobrym wietrze 

i z nieograniczoną przestrzenią morską, dającą wszelkie korzyści lepiej prowadzonej 

jednostce. Przychodzi ona na pamięć bitwy fregat z wczesnego okresu wojny roku 

1812. Cel manewrów był zawsze jednakowy: przeciąć nieprzyjacielowi drogę przed 

dziobem albo za rufą, aby, wystawiony na salwy burtowe, mógł odpowiadać tylko 

ogniem z bardzo niewielu dział. Sam Napoleon powiedział, że wojna to sprawa dosyć 

prosta, tylko trudno ją prowadzić. Hornblower miał okręt łatwiejszy do 

manewrowania, lepiej wyszkoloną załogę i umiał szybko myśleć, toteż żeglując mógł 

prawie dosłownie zataczać koła wokół swego cięższego przeciwnika. Tylko 

uszkodzenie masztów i takielunku nie pozwoliło ”Lydii” odnieść zwycięstwa w tej 

pierwszej potyczce.

1. Pozycja ”Lydii” w momencie zaoczenia ”Natividad”.

2. Pozycja ”Natividad” w czasie zaoczenia ”Lydii”. 

background image

3. ”Natividad” otwiera ogień prawoburtowej baterii. 

4. ”Lydia” otwiera ogień prawoburtowej baterii. 

5. ”Lydia” ostrzeliwuje rufę ”Natividad” ogniem flankowym swojej 

lewoburtowej baterii. 

6. ”Natividad” przy burcie ”Lydii”. 

7. ”Lydia” omiata rufę ”Natividad” ogniem flankowym baterii prawoburtowej. 

8. ”Lydia” ostrzeliwuje rufę ”Natividad” ogniem flankowym lewoburtowej 

baterii. 

9. ”Lydia” traci stermaszt. 

10. ”Natividad” ostrzeliwuje rufę ”Lydii” ogniem flankowym, 

11. Oba okręty strzelają salwami burtowymi. 

12. ”Natividad” traci fokmaszt, okręty odsuwają się od siebie.

Mapka 22

Szczęśliwy powrót

Rozdziały XV—XVII. 21 lipca 1808

Druga potyczka ”Lydii” z ”Natividad”

Zamieranie wiatru w drugim dniu bitwy zmniejszyło przewagę ”Lydii”, tak że 

można by powiedzieć, że obie jednostki musiały przeważnie walczyć ze sobą 

w zwarciu, jak niedoświadczeni bokserzy. Jednakże ”Natividad” bardziej ucierpiała 

poprzedniego dnia i wolniej naprawiano tam szkody, toteż ”Lydia” była teraz 

jednostką działającą skuteczniej. A gdy tylko dał się znów odczuć powiew wiatru, 

potrafiła ostrzelać z flanki bezradnego przeciwnika. Zgodnie z ówczesnymi 

tradycjami prowadzenia wojny na morzu ”Natividad” powinna była się teraz poddać, 

gdyż nic już nie mogła zrobić przeciwnikowi, i jej załoga ginęła niepotrzebnie. 

W tym wypadku bitwa zakończyła się zatopieniem ”Natividad”. W czasie wojen 

napoleońskich bywały przykłady zatonięć drewnianych jednostek w rezultacie 

ostrzału z armat. Rzecz bardzo możliwa, że ciężki dwupokładowiec tak wiele utracił 

ze swej stateczności, iż przy bocznym kołysaniu woda wlewała się do niego przez 

otwory strzelnicze.

1. Pozycja ”Lydii” w chwili zaoczenia ”Natividad”. 

background image

2. Pozycja ”Natividad” w momencie zaoczenia ”Lydii”. 

3. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować ”Lydię”. 

4. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować ”Natividad”. 

5. ”Natividad” otwiera ogień z pościgówki rufowej. 

6. Barkas ”Lydii” zatopiony. 

7. ”Lydia” otwiera ogień z baterii lewoburtowej. 

8. ”Natividad” traci awaryjny fokmaszt i grotmaszt. 

9. Okręty burta w burtę. 

10. ”Natividad” zapala się i tonie.

Mapka 23

Okręt liniowy i Z podniesioną banderą

Od maja 1810 do czerwca 1811

Ogólna mapa operacji Hornblowera

W którymś miejscu w niniejszej książce wspomniano o wpływie hiszpańskiej 

wojny domowej na pisanie Okrętu liniowego. W czasie owych niespokojnych lat 

w grę wchodziły inne czynniki. Półwyspowe i Orientalne Towarzystwo Żeglugi 

Parowej ustalało specjalne ceny za przejazd z Londynu do Marsylii i z powrotem, 

jako że i statki pływały prawie puste, w sytuacji gdy większość pasażerów jechała do 

Marsylii i z powrotem drogą lądową. Tak więc każdy, kto nie bał się burz na 

Biskajach, mógł spędzić czternaście dni na morzu płacąc mniej więcej tyle co za 

pobyt w pensjonacie na Pimlico, i to za większy komfort. W Hiszpanii trwała jeszcze 

wojna, a Europa była w stanie wrzenia, gdy biograf Hornblowera odbył wycieczkę 

jego śladami, pisząc po tysiąc słów każdego ranka w spokojnej atmosferze statku, na 

którym był jedynym chyba pasażerem. Podwodne okręty Mussoliniego (czy ktoś to 

dziś pamięta?) nieładnie zachowywały się na Morzu Śródziemnym, torpedując ”przez 

nieuwagę” jednostki podejrzewane, że niosą pomoc rządowi republikańskiemu, 

a biograf Hornblowera wyszedłszy na pokład o pierwszym brzasku dnia (zupełnie jak 

Hornblower), aby popatrzeć na góry Hiszpanii, ujrzał brytyjski niszczyciel 

przesuwający się milcząco w pobliżu burty — widok niewymownie wzruszający 

w owych niespokojnych czasach. Człowiek wzruszał się jeszcze bardziej, gdy w dużo 

późniejszym czasie czytał o bohaterskim końcu tego niszczyciela w walce 

background image

z przeważającymi siłami.

1. Walka z korsarskimi lugrami opodal Ushant (Ouessant). 

2. Rozstanie z konwojem wschodnioindyjskim w okolicy Przylądka Św. 

Wincentego. 

Uwaga: Operacje na wybrzeżu hiszpańskim zaznaczone są na Mapce 24. 

Dalsze punkty dotyczą okresu po bitwie pod Rosas. 

3. Hornblower uwięziony z Rosas powozem pułkownika Caillarda. 

4. Jeńcy wymykają się eskorcie. 

5. Zamek Graçayów. 

6. Briare. 

7. Nantes — zdobycie ”Witch of Endor”. 

8. Noirmoutier — bitwa z łodziami brzegowymi. 

9. Spotkanie z flotą Kanału.

Mapka 24

Okręt liniowy

Rozdziały IX—XX. Od lipca do października 1810

Wschodnie wybrzeże Hiszpanii 

i południowe wybrzeże Francji

Nazywają je Costa Brava, a w miejscu gdzie Hornblower wyładował swoje 

armaty na ląd, są do wynajęcia wille i malarze rozstawiają sztalugi nad urwiskiem, na 

które Hornblower musiał się wspinać walcząc o życie. Barki, ongiś niemrawo 

poruszające się po lagunach, dziś są wyposażone w silniki, lecz w dalszym ciągu ich 

załogi to rodziny, tak samo jak załoga tej, którą Hornblower spalił w punkcie 5. Nagłe 

wichury, jak ta co pozbawiła ”Plutona” masztów, wciąż nadlatują z gór, a turysta 

może stanąć na przylądku Creus i popatrzeć na morze, gdzie ”Sutherland” holował ”

Plutona” do miejsca bezpiecznego schronienia w punkcie 9. Urlopowicz rozkoszujący 

się słońcem w punkcie 14 może poczuje przez chwilę współczucie dla Hornblowera, 

który, z rozdartym sercem, poddał się w zatoce wraz ze swoim okrętem — lecz niech 

tego współczucia nie będzie za wiele, bo właśnie stąd wyruszył w drogę, która miała 

go prowadzić od zwykłego odznaczenia się od świetności i sławy.

background image

1. Spotkanie z ”Caligula” koło przylądka Palamos. 

2. Przylądek Creus — zdobycie ”Amelii”. 

3. Llanza — szturmowanie baterii. 

4. Port Vendres — ekspedycja odcinająca. 

5. Laguna de Vic — spalenie kabotażowca. 

6. Arenys de Mar — spotkanie z pułkownikiem Villena. 

7. Bombardowanie oddziałów maszerujących drogą nad brzegiem morza. 

8. Spotkanie z okrętem flagowym. 

9. Burza w pobliżu przylądka Creus — ”Pluto” traci maszty. 

10. Selva de Mar — wyładowywanie baterii oblężniczej na ląd. 

11. Zaoczenie ”Cassandry”; flotylla francuska w polu widzenia. 

12. Pozycje pozostałych jednostek eskadry brytyjskiej 

13. Zaczyna się bój ”Sutherlanda” z francuską flotyllą. 

14. Koniec bitwy.

Mapka 25

Komodor

Rozdziały VI—XVI. Od maja do lipca 1812

Bałtyk

Sytuacja strategiczna na Bałtyku zmieniła się radykalnie od czasu, gdy 

Hornblower przemierzył go wzdłuż i wszerz. Jeszcze w okresie wojen krymskich 

marynarki wojenne brytyjska i francuska nie miały trudności w docieraniu na jego 

wody i utrzymywaniu się na nich; jeszcze, we wczesnych latach bieżącego stulecia 

admirał Fisher marzył o wysadzeniu brytyjskich sił ekspedycyjnych na wybrzeżu 

Pomorza, gdzieś w pobliżu punktu 2. Udoskonalenie podwodnych min i przekopanie 

Kanału Kilońskiego sprawiło z pewnością — jeszcze przed rozwojem sił 

powietrznych — że świetna Brytyjska Marynarka Wojenna nie byłaby w stanie 

powtórzyć wyczynu Hornblowera. Ludzie lubiący zastanawiać się, ”co by było, 

gdyby…”, znajdą rozrywkę w ocenianiu wpływu stacjonującej w Kronsztadzie 

potężnej Rosyjskiej Marynarki Wojennej w roku 1914 lub 1941; poważniejsi badacze 

mogą wynieść korzyść z rozważania problemów panowania na Bałtyku w dobie 

background image

dzisiejszej.

1. Zaoczenie ”Maggie Jones”. 

2. Zaoczenie ”Blanchefleur” przez ”Lotusa”. 

3. Spotkanie z lordem Wychwoodem. 

4. Rozmowa z carem. 

5. Spotkanie ”Clama”.

Mapka 26

Komodor

Rozdziały VIII i IX. Maj 1812

Akcja keczów bombardujących pod Rugią

W okresie wojen napoleońskich Królewska Marynarka Wojenna uporczywie 

korzystała z jednostek bombardujących, lecz rzadko z większym sukcesem, a często 

zupełnie bez powodzenia, jak na przykład w atakach na francuskie flotylle inwazyjne 

z roku 1804. Mimo to znaczną liczbę tych jednostek utrzymywano na stanie, nie 

dlatego że mogłyby się kiedyś przydać (jak Białemu Rycerzowi pułapka na myszy, 

którą wiózł na swym koniu), co raczej z tego powodu, że ich istnienie zmuszało 

nieprzyjaciela do nieustannej czujności na wypadek, gdyby się zjawiły na 

widnokręgu. Hornblowerowskim keczom bombardującym dana była idealna 

sposobność, gdy ”Blanchefleur” schował się za Hiddensee sądząc, że będzie tam 

bezpieczny, mimo że jego maszty wystawały nad wydmami, płycizny ograniczały 

jego ruchy, a w pobliżu nie było baterii, która by go osłaniała. Boczna obserwacja 

padających pocisków pozwoliła na jego łatwe i szybkie zniszczenie. Sposobność 

pojawiła się. Można było ufać, że Hornblower wyzyska ją do maksimum.

1. ”Raven” przechwytuje ”Blanchefleur”, ale potem wpada na mieliznę. 

2. Miejsce zakotwiczenia ”Blanchefleur”. 

3. Pozycja ”Clama” w czasie ostrzału. 

4. Pozycja ”Harveya” w czasie ostrzału. 

5. Pozycja ”Motha” w czasie ostrzału. 

6. Pozycja ”Lotusa” w czasie ostrzału. 

background image

7. Pozycja ”Nonsucha” w czasie ostrzału.

Mapka 27

Komodor

Rozdział XV. Czerwiec 1812

Akcja łodzi na Zalewie Wiślanym

Do czasu wprowadzenia kolei żelaznych i silników Diesla we wszystkich 

kampaniach lądowych, angażujących duże siły i prowadzonych na duże odległości, 

zaopatrzenie musiało być przewożone morzem. Konny transport drogowy po prostu 

nie wystarczał, gdy przychodziło do utrzymywania dużej armii. Wyprawy 

Marlborougha i kampania wagramska z roku 1809 wyglądają inaczej, gdy się je 

rozpatruje w aspekcie komunikacji rzecznej i kanałowej, a dawny opis Hiszpanii jako 

kraju, w którym małe armie są pokonywane, a duże głodują, dostarcza w istocie 

komentarza na temat braku żeglownych rzek na półwyspie. A Gdańsk stanowił 

główną, wysuniętą do przodu bazę dla francuskiej armii maszerującej na Rosję — był 

końcowym punktem całego dorzecza Wisły łączącego się, poza krótkim odcinkiem 

holowania lądem, również z dorzeczem Łaby i Odry. Stąd znaczenie Gdańska, na co 

zwracano nawet uwagę w roku 1939. Piklowanie się przed atakiem Hornblowera było 

tu trudniejsze niż gdzie indziej, gdyż był on absolutnie przygotowany na utratę łodzi 

okrętowych, co zmyliło obronę. W ten sam sposób środki ochrony przed zamachem 

mogą być bezskuteczne, gdy zamachowiec jest pogodzony z myślą poniesienia 

śmierci. Należy założyć, chociaż nigdzie nie jest to powiedziane, że utracone łodzie 

Hornblower zastąpił później kupionymi na miejscu lub zdobycznymi.

1. Pozorowany atak Hornblowera na Pilawę. 

2. Wejście dla łodzi; patrz wstawka na mapce ze szczegółami dotyczącymi 

zapór pływających. 

3. Spalone jednostki: ”Friedrich”, ”Blitzer”, ”Charlottę” i ”Ritterhaus”. 

4. Spalony ”Weiss Ross”. 

5. Dalsze niszczenie statków. 

6. Porzucone łodzie desantowe. 

7. ”Harvey” zabiera załogę.

background image

Mapka 28

Komodor

Rozdziały XVII—XXIII. Od lipca do października 1812

Ryga

Ujawnienie źródeł, z których biograf Hornblowera wziął swój opis 

prowadzonych tu działań, nie jest możliwe. Kogoś, kto będzie się nad tym 

zastanawiał, może ogarnąć pokusa uznania, że autor sam to wymyślił. A jednak 

w grubszych zarysach opis jest prawdziwy. Marsz Macdonalda na St Petersburg (w 

którym, jak dotąd, nazwisko Lenina nie zostało nigdy wymienione) został 

powstrzymany pod Rygą, nad rzeką Dźwina. Siły napoleońskie, dokonujące inwazji 

Rosji, obejmowały z pewnością skierowane tam wbrew swej woli kontyngenty 

Hiszpanów i Portugalczyków, i właśnie w czasie odwrotu spod Rygi zdarzył się 

pierwszy wypadek poważnej zdrady — mianowicie ze strony Prusaków — sprawy 

napoleońskiej. Lecz dopiero wraz z opublikowaniem Komodora została ustalona rola 

Hornblowera w ważnych posunięciach politycznych tamtego okresu. Jeśli więc 

badacz zgodzi się zaakceptować ten opis, nie powinien mieć większych trudności 

z daniem wiary relacjom o innych wyczynach Hornblowera i jego eskadry.

1. Kotwicowisko na środkowej mieliźnie. 

2. Wzięcie do niewoli majora Jusseya. 

3. Walka z barkami wiozącymi wojsko. 

4. Miejsce zakotwiczenia keczów bombardujących podczas ataku na francuską 

baterię. 

5. Kontratak rosyjski — miejsce desantu.

Mapka 29

Lord Hornblower

Rozdziały I—XVI. Od października 1813 do maja 1814

Normandia

background image

Zatokę Sekwany pamiętamy aż nazbyt dobrze z roku 1944, ale już w okresie 

wojen napoleońskich była ona nękana przez małe jednostki brytyjskie, które od czasu 

do czasu ponosiły straty wskutek kaprysów wiatru i pływu. Odstępstwo Hawru, przy 

wsparciu sił brytyjskich, jest analogiczne do zdrady Bordeaux w tym samym 

momencie historii. Analogia staje się jeszcze bliższa z powodu niezaprzeczalnego 

faktu, że Duc d'Angoulême był pozornie obecny jednocześnie w obu miastach, 

i badacz historii staje przed wyborem między historią a Hornblowerem. Warto 

zaznaczyć, że wysadzona w powietrze estakada w Caudebec, gdzie Bush poniósł 

śmierć, została, jak to stwierdził biograf w czasie wyprawy kajakowej z Paryża, 

odbudowana. Lecz kapitan Bush z powodu sposobu, w jaki zginął, nie ma mogiły, 

toteż biograf mógł tylko złożyć kwiatek w jakimś przypadkowym miejscu, w hołdzie 

pamięci tego, kto, drogą skojarzeń, stał mu się bardzo bliski.

1. Pierwsze zaoczenie ”Flame'a”. 

2. Kapitan Bush zabity. 

3. Wiadomości o upadku cesarstwa.

Mapka 30

Hornblower w Indiach Zachodnich

Od maja 1821 do października 1823

Mapka ogólna

W dzisiejszej dobie można spotkać wiele statków wycieczkowych na wodach, 

na których ongiś Hornblower stawał w obliczu swych problemów. Na Jamajce drogi 

samochodowe i mosty zastąpiły trakty i brody, którymi wyprowadzeni później w pole 

piraci eskortowali Hornblowera, a wynajęty samochód w ciągu piętnastu minut 

dowiezie urlopowicza z zatoki Montego do urwiska, gdzie trzymany był Hornblower 

w celu uzyskania okupu. Jednakże Cockpit Country, widoczny z tego urwiska, dalej 

stanowi imperium in imperia, huragany wieją z dawną gwałtownością, wydarzenia 

zaś z roku 1962 udowodniły, że siły morskie nawet w czasie pokoju mogą stanowić 

czynnik dominujący w międzynarodowych sporach dotyczących niepodległości — 

czy podległości — terytorium Karaibów. Wreszcie (pocieszające to dla pisarza móc 

użyć tego słowa na ostatniej stronicy) należy podkreślić, że Hornblower był 

background image

absolutnym wyjątkiem ze swym dojściem do stopnia admiralskiego przy zaledwie 

piętnastoletnim stażu kapitańskim — wszyscy inni kapitanowie na liście musieli 

czekać ponad dwadzieścia lat w okresie owych sielankowych lat pokoju. Gdyby 

jednak Hornblower też czekał tak długo, nie byłby admirałem w chwili śmierci 

Napoleona na wyspie Świętej Heleny i cud Świętej Elżbiety na nic by się nie przydał. 

Zresztą gdyby stosować do Hornblowera zwykłe zasady, nie stałby się on nigdy 

Hornblowerem, a wówczas ani ta, ani tuzin innych książek nie zostałyby w ogóle 

napisane.

1. Spotkanie z ”Daring”. 

2. Podjęcie decyzji zmiany kursu. 

3. Drugie spotkanie z ”Daring”. 

4. ”Clorinda” i ”Estrella del Sur”. 

5. Piraci wyprowadzeni w pole. 

6. ”Clorinda” i ”Bride of Abydos”. 

7. Bitwa pod Carabobo. 

8. Atak huraganu.

II.

Garść zwierzeń osobistych

1

Są takie meduzy, które pływają unoszone prądem w oceanach. Nie robią nic, 

żeby znaleźć sobie codzienne pożywienie, przypadek niesie je tu i tam, przypadek 

przynosi im pokarm. Drobne żyjątka natknąwszy się na ich macki zostają schwytane, 

pożarte i strawione. Wyobraźcie sobie mnie jako meduzę. Schwytane przeze mnie 

ofiary przekształcają się w fabułę, opowieść, szkic, motyw — użyjcie tu terminu 

waszym zdaniem najlepiej określającego ramy, na których wspiera się powieść. 

W oceanie napotyka się znacznie wyższe formy życia niż meduzy, każdy zaś 

człowiek w oceanie ludzkości ma przeżycia bardzo podobne do przeżyć innych istot 

ludzkich, lecz jedni ludzie to meduzy, a inni — rekiny. Mikroskopijne cząsteczki 

pokarmu, drobne, pozornie mało ważne doznania są rozpoznawane i chwytane przez 

background image

meduzę-pisarza i wykorzystywane dla własnych, specjalistycznych potrzeb.

Możemy kontynuować tę analogię: gdy tylko schwytana ofiara znajdzie się 

w żołądku meduzy, zaczynają się wydzielać soki trawienne i materiał ulega 

przekształceniu W inną protoplazmę, bez żadnego świadomego udziału meduzy, do 

momentu, aż i jej istnienie skończy się gwałtowną zmianą analogii.

W moim własnym wypadku rzecz ogólnie mówiąc ma się tak, że bodziec 

zostaje rozpoznany prawidłowo. Jakieś zdawkowe powiedzonko mimochodem 

rzucone w rozmowie przez przyjaciela, ustęp w książce, wypadek zauważony przy 

drodze — każde ma w sobie coś szczególnego i zostaje powitane w sposób 

szczególny. Lecz po tym miłym powitaniu idzie w zapomnienie lub zostaje 

zignorowane. Zapada w przepastne głębie mej podświadomości, jak nasiąkła wodą 

kłoda drewna w muł na dnie portu, aby tam spocząć obok innych, wcześniej 

opadłych. Po czym od czasu do czasu — bynajmniej niesystematycznie — taka kłoda 

jest wyciągana wraz z innymi i poddawana oględzinom. I wcześniej czy później 

okazuje się, że któraś z nich obrosła skorupiakami. Któregoś ranka przy goleniu czy 

wieczorem, kiedy się zastanawiam, jakie wino — czerwone czy białe — pasuje do 

mego obiadu, początkowo niedojrzały pomysł pojawia się w mej głowie, ale już 

dobrze rozrosły. Prawie zawsze wiąże się on w jakiś sposób z tym, co mogłoby być 

centralnym punktem powieści albo opowiadania, niekiedy pomysł rozwija się 

w kierunku końca, czasem ku początkowi. Wskaźnik strat jest wysoki — niektóre 

kłody w ogóle nie obrastają skorupiakami, lecz liczba tych, co obrastają, wystarcza, 

żeby dawać mi zatrudnienie przez ponad czterdzieści lat.

Po skończeniu oględzin kłoda zostaje z powrotem opuszczona w muł i potem 

wyławiana od czasu do czasu, aż okaże się, że jest na niej dużo skorupiaków. To 

właśnie wtedy fabuła zaczyna naprawdę nabierać kształtu; to wtedy wiążące się z nią 

pomysły wracają do mnie coraz częściej i w miarę upływu dni domagają się coraz 

większej uwagi z mojej strony, aż w końcu fabuła staje się prawie obsesją 

zabarwiającą me myśli i wywierającą wpływ na me czynności i zachowanie. Na ogół 

na tym etapie potrzebna jest już rzeczywista praca dla wyjaśnienia jakiejś mechani-

cznej trudności. W pewnym punkcie fabuły może się okazać rzeczą ważną, żeby ”

Lydia” i ”Natividad” znalazły się w tym samym miejscu o tym samym czasie — jakie 

siły (poza czystym zbiegiem okoliczności) mogą to spowodować? Jakie wcześniejsze 

zdarzenie sprawi, że stanie się to po prostu nieuniknione? Tu trzeba zaprząc do pracy 

inny rodzaj inwencji.

background image

Trudność tego rodzaju niejednokrotnie zostaje usunięta w szczególny, często 

przyjemny sposób — mnie, bodaj, zdarzyło się to sześciokrotnie. Obmyślam właśnie 

dwie różne fabuły, obie czemuś niezbyt zadowalające, a potem nagle obie zazębiają 

się ze sobą jak dwie połówki układanki — trudności znikają, fabuła wypełnia się, a ja 

przeżywam szczególną intensywną radość, uczucie zadowolenia — całkiem 

niezasłużone — co jest chyba największą nagrodą znaną w moim zawodzie.

2

Tak więc konstrukcja fabuły jest wreszcie skończona, określony początek 

i koniec jak również wszystkie etapy pośrednie (ze sporadycznymi wyjątkami — 

o jednym lub dwóch z nich będzie jeszcze mowa w tym eseju), i pozostaje tylko 

pisać. Proszę nie myśleć, że wykładam tu reguły pisania powieści. Inni pisarze stosują 

odmienne metody. Niektóre powieści są rozpoczynane bez planu, inwencja pisarza 

wiedzie go do zakończenia, jakiego początkowo nie przewidywał. Niekiedy w trakcie 

pisania powieści jej bohaterowie przejmują prowadzenie i domagają się rozwoju 

wypadków w kierunku poprzednio całkiem nie przewidywanym. Jestem jednak 

przekonany, że nawet wówczas nie ma istotnej różnicy między poszczególnymi 

metodami. Pisarze pracujący w taki sposób dokonują na papierze tego, co ja wolę — 

lub muszę — robić w myśli, zanim zacznę pracować na papierze. Moi bohaterowie, 

jeśli przejmują prowadzenie, czynią to w okresie moich wstępnych przemyśleń. 

Stymulowany przez nich rozwój wypadków to nowe skorupiaki na kłodzie drewna.

A teraz weźmy konstrukcję utworu. Tutaj wchodzą w grę dwa wyraźnie 

ekstremalne podejścia. Pisarz może najpierw pomyśleć o czynie, jaki ma zostać 

dokonany, a potem zadać sobie pytanie, kto byłby najodpowiedniejszą — 

i najbardziej interesującą — osobą do jego realizacji; może też pisarz pomyśleć 

o jakiejś postaci i potem zadać sobie pytanie, jakiego wyczynu ta postać mogłaby 

ewentualnie dokonać i jaki jej czyn byłby najbardziej interesujący. Z drugiej strony 

trudno sobie wyobrazić, że Jonatan Swift najpierw wymyślił postać Guliwera, 

a potem pomyślał o wysłaniu go na wyspę zamieszkałą przez rasę ludzi o wzroście 

sześciu cali. Swift najpierw musiał myśleć o krainie Liliputów, a potem wymyślić 

postać najbardziej nadającą się do tego, żeby ją tam wysłać. Guliwer, ze swą 

bystrością i prostotą, ze znajomością świata i zarazem ignorancją — wszystko 

całkiem ludzkie i wiarygodne — był idealną osobą do obserwacji napotykanych 

background image

kultur i snucia komentarzy na ich temat. Bez Guliwera Podróże byłyby banalną 

opowiastką, bez Podróży Guliwer wciąż byłby kimś, z kim należy się liczyć, niemniej 

jednak zawdzięcza on swe istnienie Podróżom.

Wspaniały, budzący grozę przykład tego mamy w Hamlecie. Trudno 

uwierzyć, by Szekspir wymyślił tę skomplikowaną postać, a potem arbitralnie uczynił 

z niej odartego z majątku księcia w Danii. Wydaje się rzeczą całkiem oczywistą, że 

Szekspir najpierw pomyślał (albo przeczytał) o takiej sytuacji: kazirodztwo, mord, 

pozbawienie majątku, a potem w myślach zbudował Hamleta jako najbardziej 

interesującą postać do stawienia czoła takiej sytuacji, samotną, bez powiernika, 

skrępowaną zawiłościami własnego charakteru.

Najlepszym przykładem drugiej metody (gdy najpierw jest bohater utworu), 

jaki przychodzi mi na myśl, jest Madame Bovary. Mam całkowitą pewność, że 

Flaubert dużo o niej wiedział, zanim zdecydował, co ona będzie robić, i że zbudował 

w myślach jej postać, jeszcze zanim odkrył, iż nadaje się do tego, aby poprzez nią 

zastosować podejście ”realistyczne”, które go pociągało po Kuszeniu Świętego 

Antoniego. Potem to odkrycie dyktowało naturalnie jej przeżycia, czyny, jakie 

popełniała. Powieść powstała z powodu Madame Bovary, a nie odwrotnie.

3

Tak czy inaczej, niezależnie od metody konstruowania, książka musi zostać 

napisana. Powstałe w głowie pomysły muszą być utrwalone na papierze. Przede 

wszystkim trzeba zacząć — to oczywiste stwierdzenie uzasadnione jest ogromem 

prawdy w nim zawartej. Trzeba porzucić beztroskę meduzy na rzecz pracowitości 

mrówki i wytrzymałości muła. Jeśli osobiście o mnie chodzi, zmiana stanu, 

spowodowana przystąpieniem do pisania, jest nagła i gwałtowna. Taka, jaka 

następuje, gdy stojący na szczycie ześlizgu saneczkowego rozpoczyna zjazd. Jest to 

danie nura, połknięcie pastylki, przekroczenie drzwi z napisem ”Porzuć nadzieję”. 

Oznacza przejście od miłej kontemplacji do wytężonej, bezlitosnej harówki, 

ponieważ (jak dawno nauczyło mnie doświadczenie) jest to praca ciężka, praca 

wyczerpująca. Powstrzymuje mnie zarówno myśl o tym, co zostawiam za sobą, jak 

i o tym, co mam przed sobą. W pewnej chwili muszę usiąść przy biurku, napisać 

cyferkę ”l” u góry pierwszej strony bloku papieru i zacząć wstępny ustęp. To jest ta 

chwila, gdy sanki zostają popchnięte i nie ma już odwrotu.

background image

Są różne sposoby, żeby to spowodować. Dla mnie najprościej jest zwierzyć się 

memu wydawcy, że myślę o pewnej powieści i podać datę, kiedy mu ją dostarczę — 

solennie, bez żadnych ”jeżeli” czy ”może”. Postąpiłem tak ze dwadzieścia razy i nie 

złamałem nigdy obietnicy, Niedotrzymanie przyrzeczenia byłoby tym samym co 

wypicie pierwszego kieliszka whisky przez wyleczonego pijaka. Runęłoby moje 

ostatnie zabezpieczenie przed lenistwem. Rozmyślanie o szybko zmieniających się 

datach w kalendarzu, obliczanie dni, które mi zostały na dotrzymanie obietnicy, 

wcześniej czy później pobudza mnie do działania — ale raczej później niż wcześniej.

4

Dla mnie nie istnieje inny sposób pisania powieści, niż zacząć od początku 

i pisać aż do zakończenia. Nie jest to jednak stwierdzenie czegoś oczywistego, jak 

mogłoby się na pozór wydawać. Inni ludzie mają inne metody. Słyszałem 

o powieściach zaczętych od środka, od końca, pisanych urywkami, które potem łączy 

się ze sobą, sam jednak nigdy nie miałem najmniejszej chęci, żeby tak robić. 

Zakończenie mam oczywiście w głowie, tak jak i ustępy pośrednie, i prę do przodu, 

przeskakując z jednego pewnego oparcia dla nóg na inne, jak Eliza na rzece Ohio 

przeskakująca z jednego kawałka kry lodowej na drugi.

Planowanie i obmyślanie jest dalej konieczne, lecz na inną skalę i innymi 

drogami. Praca jest ze mną, gdy budzę się rano; jest ze mną, kiedy jem w łóżku 

śniadanie i przeglądam gazetę, kiedy się golę, kąpię i ubieram. Moje myśli zaprząta 

robota, jaką mam wykonać danego dnia. Zwykle czynności codzienne, nie 

wymagające wysiłku myślowego, pozwalają memu umysłowi myśleć o czekających 

mnie trudnościach, rozwiązywać problemy taktyczne, wyłaniające się w trakcie 

realizacji planu strategicznego. Tak więc mobilizując się do rozpoczęcia pracy, mam 

już zwykle w głowie jasno zarysowane zadanie, jakie powinienem wykonać danego 

dnia. W chwilę później jestem w mej pracowni, odkręcam wieczne pióro, przesuwam 

ku sobie blok papieru, przebiegam wzrokiem ustępy napisane poprzedniego dnia i od 

razu przystępuję do kompozycji.

Jednakże, co może się wydać rzeczą dziwną, jest to praca ciężka, wytężona 

i wyczerpująca. W moim wypadku (znam wielu powieściopisarzy, którzy odczuwają 

to inaczej) przyjemność znajdowana w procesie komponowania rozpływa się pod 

ciężarem znużenia fizycznego i umysłowego, wywoływanego przez ten proces, do 

background image

tego stopnia, że wolałbym już chyba siedzieć na fotelu u dentysty. Jest to w znacznym 

stopniu skutek defektu mego usposobienia, które nie pozwala mi pracować powoli. 

Przez całe życie nie nauczyłem się umiaru. Nie potrafię odpoczywać ani czekać. Raz 

zaczęta, dzienna porcja pracy musi zostać — i zostaje — wykonana, czasem 

w godzinę, czasem w trzy, zawsze jednak gdy skończę, czuję przykre, męczące, tępe 

uczucie wyczerpania. Życie mnie nie cieszy, jest we mnie pustka, i resztę dnia 

przeżywam, jakbym był innym stworem, bez mózgu i kręgosłupa, który dopiero pod 

koniec wieczora zaczyna znów przypominać istotę ludzką.

I właśnie świadomość, że tak ze mną będzie, sprawia, iż bardzo mi trudno 

zabrać się do pracy. Lecz opór odczuwany każdego ranka staje się później łatwiejszy 

do przezwyciężenia. Przede wszystkim wiem z doświadczenia, że odłożenie pracy 

o jeden dzień to jakby jeden kieliszek dla pijaka. Jutro jeszcze łatwiej ją odłożyć, 

a gdy wreszcie otrząsam się z napadu lenistwa, okazuje się, że upłynęły trzy tygodnie, 

a skutki są tak przykre, iż nauczyłem się nie pobłażać sobie. Inny czynnik to rutyna. 

Po kilku dniach pracy wciągam się w nawyk rozpoczynania codziennie możliwie jak 

najwcześniej, do tego stopnia, że chociaż drażni mnie myśl o czekającej pracy, to 

jeszcze bardziej doskwiera mi świadomość, że nie pracuję — nie potrafię wyrazić 

tego dobitniej. Mam wreszcie wrodzone dążenie, żeby skończyć to, co robię, nie tylko 

po to, aby uwolnić się od dźwiganego ciężaru, lecz także dla zaspokojenia własnej 

ciekawości. Są pewne rzeczy, jakie muszę zrobić, nastroje, którym trzeba dać wyraz, 

trudne zakręty do wzięcia. Czy to, co obmyśliłem, okaże się adekwatne? Czy zdołam 

znaleźć właściwe słowa na wyrażenie uczuć, jakie chcę wyrazić? Jest tylko jeden 

sposób, aby się o tym przekonać — po prostu pisać dalej.

5

Człowiek siedzi przy stole, pisząc słowa na papierze. Cóż kształtuje te słowa? 

Co się dzieje w moim umyśle, kiedy je piszę? W moim wypadku jest to niewątpliwie 

szereg wyobrażeń. Nie dwuwymiarowych, jak przy patrzeniu na ekran telewizyjny, 

raczej trójwymiarowych — może jakbym był przezroczystym, niewidzialnym 

duchem spacerującym po scenie, na której właśnie odbywa się przedstawienie. Mogę 

poruszać się, gdzie chcę, obserwować aktorów od tyłu i od przodu, od strony budki 

suflera i z przeciwnej, notując ich pozy, skryte gesty i słowa. Takie wyobrażenia 

można by prawie nazwać czterowymiarowymi, bo zdaję sobie również sprawę 

background image

z uczuć i motywów aktorów. Rejestruję zatem to, co moim zadaniem jest istotne 

w obserwowanej przeze mnie scenie. Mogę obejrzeć ją ponownie, jak hollywoodzki 

reżyser w fotelu w sali projekcyjnej, a gdy skończę z daną sceną, odkładam ją na bok 

i wywołuję inną, obmyśloną w czasie tygodni przyjemnej pracy wyobraźni nad 

konstruowaniem fabuły. W gruncie rzeczy jest to tylko sprawozdanie, bo wszystko, 

co wymagało inwencji, zostało już zrobione, ale rzecz zaskakująca, jak wysoki 

stopień koncentracji jest konieczny w tym okresie. Gdy po zakończonym dniu pracy 

powracam do życia cywilizowanego, mam w głowie to samo uczucie zamętu — na 

szczęście krótkotrwałe —jakie odczuwamy zbudzeni z sugestywnego snu. Zdarza mi 

się też uciec, wymknąć się, oddryfować z ulic dnia codziennego i rodzinnego życia 

z powrotem do mego sekretnego teatru i na sekretną scenę, aż mój sąsiad przy 

obiedzie spojrzy na mnie podejrzliwie lub przeciwnicy w brydżu zatriumfują 

z powodu mego potknięcia.

Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do 

końca. Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru — taktyka raczej niż 

strategia. Trzeba dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej, 

najoszczędniej — i najwłaściwiej — opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż 

muszę zapytywać siebie, czy pisany właśnie ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to 

samo, sprawi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja doznaję. Niezręczne zdanie 

może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca gałązka może 

zaalarmować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaściwych słów może wywołać 

zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zdanie 

trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obiektywizm muszą działać zgodnie — 

lub przynajmniej alternatywnie.

Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pisaniem na maszynie, że 

można bez trudu wprowadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co napisanych 

zdaniach. Niekiedy trzeba cofnąć się o stronę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt 

płynie pod żaglami zrefowanymi pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał 

ostatni meldunek. Tak czy owak każde słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala 

na samokrytyczny stosunek do niego. Na stronicy pisanej ręcznie łatwo słowo 

przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania przy pomocy kółeczka 

i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszynie i stojąc przed koniecznością 

przekładania kalek, można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest, 

chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje 

background image

się odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że 

zawiodło mnie wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do 

własnych braków, jeszcze trudniej zmusić się do ich wyszukiwania. Lecz jest to rzecz 

konieczna — tak jak brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego 

przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby zobaczyć, co mogłaby poprawić w samym 

wyglądzie, choćby nawet własny widok budził w niej awersję.

6

Tak upływa czas. Każdy dzień przynosi swoją normę napisanych słów, 

ukończonych stronic i z każdym dniem wzmaga się pragnienie, żeby skończyć. 

Nauczyłem się nie folgować sobie w tym względzie. Przykre doświadczenie nauczyło 

mnie, że nie warto pracować cały dzień i robić bardzo dużo na raz. (Proszę pamiętać, 

że mówię tylko o moich metodach pracy — inni z powodzeniem stosują odmienne). 

Następnego dnia czuję się rozbity i  n i e  m o g ę  pracować. Nie tylko najbardziej 

obiektywna i bezstronna analiza moich motywów przywodzi mnie do konkluzji, że 

nie ulegam zwykłemu lenistwu, zwykłej niechęci do wysiłku, po prostu nie mogę 

pracować i w ten sposób dziś tracę więcej, niż zyskałem wczoraj. W konsekwencji 

muszę pracować w sposób zorganizowany i metodyczny, chociaż na świecie niewielu 

jest ludzi z natury mniej zorganizowanych i metodycznych ode mnie. Muszę trudząc 

się iść naprzód, dzień po dniu, od początku do końca, mimo że instynktownie 

skłaniam się do takiego sposobu pracy, jakby początek stanowił pożar lasu, koniec 

zaś był bezpiecznym przed nim schronieniem gdzieś na pustyni.

Trzy miesiące — cztery — mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec. 

Nie mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otępiały, 

abym mógł odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały 

maszynopis — cierpliwa sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzydniowym 

opóźnieniem, tak że po jednym czy dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane 

na maszynie. Naturalnie rzucałem okiem na maszynopis w miarę postępu pracy, ale 

teraz muszę przeczytać całość — może z ciekawości, nie potrafię wymyślić innego 

powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może teraz obejrzeć 

końcowy rezultat, oczywiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona książka 

może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania? 

Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie 

background image

nigdy się to nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest 

tak duże, że stępia uczucie rozczarowania; zmęczenie nie pozwala mi odczuć go 

głębiej. Powoli mój stosunek do książki zmienia się i w końcu czuję się w stanie 

podjąć decyzję wysłania maszynopisu do wydawcy. Zachowując możliwie najwięk-

szy obiektywizm, jestem gotów przyznać, aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka, 

na jaką mnie stać — nic nie mogę zrobić, żeby była lepsza. Jej słabości, które mnie 

irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie długo, bym nie pozostawał 

na nie odporny. W momencie zakończenia książki jestem odporny prawie na 

wszystko. Niech idzie w świat — a ja niech wrócę do normalnego życia, z jakim się 

rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób 

normalny. Jeśli idzie o moje życie codzienne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod 

działaniem środka znieczulającego.

7

Jednakże moja niechęć do owoców mej pracy utrzymuje się zadziwiająco 

długo. Ojciec oglądający po raz pierwszy swego pierworodnego może doznać szoku, 

lecz na ogół otrząsa się z niego dość szybko. Po jednym, dwóch dniach już uważa, że 

dziecko jest naprawdę cudowne. Moje życie byłoby szczęśliwsze, gdybym 

w podobny sposób reagował na moje książki — dziwna rzecz, że przy tym wszystkim 

bardzo niewielu ludzi wiedzie żywot szczęśliwszy ode mnie, mimo tych wszystkich 

doznań, jakie właśnie Opisuję. Przypominam chyba księżniczkę, co przez siedem 

materacy wyczuwała ziarenko grochu. Każda książka to dla mnie takie ziarnko. Ale 

już zaczynają napływać odbitki do korekty, komplet za kompletem, angielskie, 

amerykańskie, czy też przeznaczone do druku w odcinkach, a każdy komplet trzeba 

przeczytać uważnie i obiektywnie, żeby wyłapać błędy literowe — w każdym zresztą 

inne. Do czytania pierwszego kompletu zabieram się z niechęcią, do czwartego czy 

piątego z obrzydzeniem. Przy czwartym czy piątym czytaniu braki wyolbrzymiają się 

w moim odczuciu, wydaje mi się, całkiem na serio, że nikt nie zechce w ogóle 

zawracać sobie głowy taką bzdurą.

Te uczucia sprawiają, że przychylne recenzje i pozytywne oceny przyjaciół 

nie dają mi zadowolenia, jakiego się spodziewałem po raz pierwszy zasiadając do 

pisania, Ludzie mówiący lub piszący dobrze o moich książkach muszą być mało 

spostrzegawczy, toteż nie ma co brać ich opinii pod uwagę. Na szczęście ostra faza 

background image

schorzenia nie trwa długo. Niechęć ustępuje miejsca łagodnej tolerancji, a wszystkie 

troski idą w zapomnienie w obliczu rozkosznego poczucia, że nie kończę każdego 

dnia wyczerpany. Poznawanie moich dzieci spotykanych na ulicy; ponowne 

doszukiwanie się nieuchwytnej różnicy (niewyczuwalnej, kiedy pracuję) między 

Whitstables i Colchesters; witanie świtu jak starego przyjaciela, czy to w drodze do 

domu, czy z domu; euforyczna radość z nadmiaru energii do strwonienia; 

podejmowanie któregoś z niezliczonych projektów (nie związanych z pisaniem), 

zarzuconych w okresie ”małej śmierci” — to są rzeczy, którymi (dzięki memu 

zawodowi) cieszę się znacznie intensywniej niż osoby mniej szczęśliwe ode mnie.

8

Ale oto niespostrzeżenie w to rozkoszne bytowanie zaczyna się wkradać 

następna historia. Wąż wpełza do raju bez budzenia obawy, nawet jeśli w końcu 

zostaje rozpoznany. Nadchodzą chwile ogromnej satysfakcji po każdym kroku 

naprzód w konstruowaniu utworu, przeżywanie radości (dużej, bo niezasłużonej), gdy 

któregoś gnuśnego poranka stwierdzam, że trudny zakręt został wzięty — wszystkie 

te niewinne, a przecież zdumiewająco ostro odczuwane radości tworzenia sprawiają, 

że człowiek mocnej cieszy się, że żyje i znajduje się w raju. Być może jest to 

najwspanialszy żywot, jaki dano człowiekowi przeżywać.

Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popracowania nad konstrukcją 

utworu, gdy osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słońca. Ta 

nowa książka, jeśli w ogóle ma zostać napisana, będzie bliska doskonałości, jaką 

tylko książka może osiągnąć. Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej 

poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli kiedyś usiądę do jej pisania, będę 

rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę ducha, nie doprowadzając 

się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza niż poprzednia — 

w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał z tą historią, 

domagającą się, żebym ją opowiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem. Idę 

więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra — i drzwi raju zatrzaskują się 

za mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.

9

background image

Przypominam sobie, jak zaczął się Hornblower. Kupowałem książkę, która 

przygotowała muł, do którego miała opaść pierwsza nasiąkła wodą kłoda drewna. 

Była to ”Naval Chronicie”, miesięcznik publikowany gdzieś między rokiem 1790 i 

1820, pisany głównie przez oficerów. W antykwariacie był trzy tomy — w każdej 

sześć kompletów oprawionych w całość — a nabyłem je w roku 1927, szukając 

książek do biblioteczki dla niewielkiej łodzi, na której zamierzałem spędzić w sumie 

kilka miesięcy. Były to spore tomy, pisane drobnym druczkiem i upchane faktami, 

obejmujące (w pewnych granicach) szeroki zakres tematów — idealne do tego celu. 

Atrakcyjność ich zwiększał fakt, że wiązały się z żeglarstwem, chociaż nie był to 

czynnik decydujący. Równie dobrze mógłbym był kupić książki traktujące 

o bankowości albo prawnicze — czy w takim wypadku zabrałbym się później do 

pisania cyklu powieści o problemach bankowych? Być może, ale nie chce mi się 

wierzyć.

Owe tomy ”Naval Chronicie” przeczytałem wielokrotnie w czasie następnych 

miesięcy i być może wchłonąłem coś z ich atmosfery. Z pewnością dobrze poznałem 

specyficzny stosunek oficerów marynarki wojennej tamtego okresu do różnych 

aspektów ich zawodu.

A w jednym z tomów był zamieszczony oryginalny tekst traktatu 

gandawskiego, podpisanego w grudniu 1814 roku, ustanawiającego pokój między 

Stanami Zjednoczonymi i Anglią. Ogólne jego warunki można znaleźć W każdym 

zwykłym podręczniku historii, ale mnie szczególnie pociągają detale — jak takie 

dokumenty były faktycznie formułowane w danym czasie, ich dokładne brzmienie, 

nastroje ukryte za słowami. Weźmy Artykuł 2, określajacy, kiedy z prawnego punktu 

widzenia powinna skończyć się wojna. Na Północnym Atlantyku w dwanaście dni po 

ratyfikacji, lecz odstęp czasowy wzrastał do czterdziestu dni dla Bałtyku, i tak dalej, 

aż do stu dwudziestu dni dla odległych części Pacyfiku.

Ta interesująca ilustracja ówczesnych trudności komunikacyjnych wywołała 

dziwny tok myśli. Jeśli ktoś wziął do niewoli statek w okolicy Jawy sto 

dziewiętnastego dnia po ratyfikacji, to stawał się on własnością tego kogoś, lecz gdy 

go zdobyto w sto dwadzieścia jeden dni po ratyfikacji, musiał zostać zwrócony. 

A jeśliby zdobycie miało miejsce dokładnie po stu dwudziestu dniach od chwili 

ratyfikacji? I jeśliby nastąpiło po niewłaściwej stronie międzynarodowej granicy 

zmiany daty? Stawało się to źródłem rozczarowań i cichych pretensji. Nasiąkła wodą 

kłoda zapadła w muł.

background image

10

W ”Kronikach” było z pewnością sporo materiału na temat człowieka, który 

sam, przez nikogo nie wspierany, musiałby podejmować decyzje; mógłby mieć 

pomoc techniczną, nawet przyjaciół, lecz w obliczu nadzwyczajnej sytuacji powinien 

by działać sam, kierując się wyłącznie własnym osądem, a w razie niepowodzenia 

winić tylko siebie. Morderca, który — popełniwszy zbrodnię — nie śmie nikomu 

zaufać i musi sam, bez niczyjej pomocy planować swe przyszłe kroki, to jeden 

przykład Człowieka Samotnego. W dojrzałym wieku dwudziestu trzech lat uporałem 

się był (w moim mniemaniu) wyczerpująco z mordercą i jego problemami, ale wciąż 

jeszcze zostało wiele do powiedzenia na temat Człowieka Samotnego. Była 

wprawdzie straszliwa perfekcja Hamleta, na świecie jednak trzeba nieraz szukać 

zastosowania dla świec nawet po wynalezieniu innych źródeł światła.

Ten Człowiek Samotny — dowódca okrętu, w szczególności okrętu 

wojennego, był w czasach przed wynalezieniem radiotelegrafii zdany tylko na siebie. 

Jak któryś z tych, o których właśnie czytałem — skorupiaki zaczęły żwawo obrastać 

przesiąkła wodą kłodę.

Akurat wtedy interesowałem się czymś jeszcze poza ”Naval Chronicie” 

i związanymi z nią tematycznie pozycjami, do których lektury ta kronika mnie wciąg-

nęła. Były to wojny napoleońskie. Sir Charles Oman zakończył właśnie pisanie swej 

Historii w kilku opasłych tomach — jednej z najlepszych historii, a z pewnością 

historii wojskowości, jakie w ogóle powstały. Niezwykła staranność, z jaką została 

napisana, wprawiła mnie w podziw, a niezliczone mnóstwo szczegółów oczarowało 

do tego stopnia, że napisałem dwie powieści wojenne z tego okresu. Chociaż te 

książki miałem już za sobą, a uwagę mą zaprzątała inna praca, tamte czasy ciągle 

tkwiły mi w pamięci. Sama postać Wellingtona była fascynująca — niewątpliwie był 

on przykładem Człowieka Samotnego w czasie wojen napoleońskich, chociaż nie 

całkiem w typie kształtującym się w moim umyśle. I w jego rodzinie wydarzył się 

jeden z najgłośniejszych skandali w owym rojącym się od skandali stuleciu: żona jego 

brata uciekła z generałem kawalerii, który później miał zostać markizem Anglesey. 

Reperkusje tej ucieczki sięgały daleko w historię. To było bardzo interesujące.

Inny szczegół, jaki zwrócił moją uwagę, nie był wcale z poprzednim 

związany. U szczytu wojny, kiedy naród hiszpański walczył o przetrwanie przeciwko 

background image

wojskom napoleońskim, oddziały hiszpańskie zostały nagle faktycznie wycofane 

z boju i wysłane za Atlantyk dla stłumienia buntu wybuchłego w Meksyku. 

Hiszpańskie imperium w Ameryce zaczynało się kruszyć, a łączność z tamtymi 

terytoriami wymagała długiego czasu i była najeżona trudnościami. Skorupiaki dalej 

obrastały zagrzebaną w mule kłodę, przyczepiając się do niej prawie niezauważalnie, 

podczas gdy moja świadomość była zaabsorbowana pracą nad takimi powieściami, 

jak Afrykańska królowa i Generał.

11

Wtedy zdarzył się zbieg okoliczności, chociaż jego związek z Hornblowerem 

nie był wówczas wcale widoczny. Hugh Walpole, którego nie znałem osobiście ani 

z nim nie rozmawiałem czy korespondowałem, pracował w Hollywoodzie, 

w Hollywoodzie świeżo wprowadzonych filmów dźwiękowych, u szczytu potęgi, 

dumy, bogactwa i buty. Spytano Walpole'a zapewne, który z młodych pisarzy 

w Anglii dobrze się zapowiada i mógłby być przydatny w pracy w tym nowym 

medium przekazu, i tak się złożyło, że Walpole podał moje nazwisko. Tak więc 

przyszedł do mnie list z zapytaniem, czy gdybym został zaproszony do pracy 

w Hollywoodzie, przyjąłbym to zaproszenie? Czy byłbym skłonny przepłynąć 

Atlantyk i przybyć do dalekich Stanów Zjednoczonych? Czy podjąłbym się pracy 

w Hollywoodzie, o którym krążyły tak fantastyczne opowieści? Gdybym był 

wówczas zajęty pracą nad jakąś powieścią, mógłbym zapewne odmówić, ale 

zajmowałem się chwilowo nieszczególnie ciekawym zagadnieniem — po prostu 

teatrem marionetkowym. W każdym razie wiadomo było powszechnie, że Hollywood 

wiele obiecuje, ale mało daje. Odpisałem, że jeśli przyjdzie zaproszenie, to je 

przyjmie, lecz byłem przekonany, że nie przyjdzie. A jednak przyszło, z całkiem 

hollywoodzkim hałasem na temat jego niezwykłej pilności, tak że po czterdziestu 

ośmiu godzinach gorączkowego załatwiania wizy i spiesznego pakowania się 

znalazłem się na pokładzie starej ”Akwitanii”, w drodze do Nowego Jorku.

Szczegóły mego pierwszego okresu pracy w Hollywoodzie nie są tu ważne, 

z wyjątkiem jednego. Ze mną zawsze jest tak, że moje pomysły nie rodzą się 

w okresach, kiedy wiodę żywot, który można by nazwać kontempletacyjnym, 

właściwie nic nie robiąc. Aktywność i pasjonackie interesowanie się czymś spoza 

sfery pisarstwa, kryzys życiowy dwa razy w tygodniu i katastrofa co sobotę, bez 

background image

chwili wytchnienia ani siły na poważne myślenie — kilka tygodni takiego życia, i gdy 

przychodzi moment oddechu, stwierdzam, mile zaskoczony, że pomysły, które tkwiły 

w mojej podświadomości, przybrały kształt, że kłody zatopione w mule obrosły 

świeżymi skorupiakami. A człowiek w owym czasie przybywający do Hollywoodu 

stawał w obliczu coraz to nowych kryzysów życiowych nie dwa razy w tygodniu, lecz 

dwa razy dziennie. Trzeba było doświadczenia, żeby odkryć, że żaden z tych 

kryzysów nie miał większego znaczenia, a emocje były tylko naskórkowe. Stykając 

się z nową dla mnie kulturą, oglądając nowe widoki, oddychając innym powietrzem 

— a z wrodzonej ciekawości prowokowany wciąż do nowego działania — nie 

miałem na pewno czasu na kontemplatację.

Ostatni tamtejszy kryzys był moim kryzysem osobistym. Przechodząc z jednej 

pracy do drugiej zostałem w pewnym momencie zaangażowany przez Irvinga 

Thalberga — najwybitniejszej osobowości Hollywoodu w owym czasie — do pisania 

scenariusza o Charlesie Stewarcie Parnellu. Nie było chyba dwóch ludzi na świecie 

mniej nadających się do wspólnej pracy niż Thalberg i ja, a może duch Parnella nie 

uczynił nic, żeby złagodzić nasze osobiste trudności. I wtedy przypadkiem moje 

spojrzenie padło na ogłoszenie o szwedzkim statku ”Margaret Johnson”, należącym 

do szwedzkiej linii żeglugowej Johnson Line, odpływającym następnego dnia z San 

Pedro, z ładunkiem i pasażerami, do portów Środkowej Ameryki, Kanału 

Panamskiego i do Anglii. To mimochodem przeczytane ogłoszenie było źródłem na-

tychmiastowej zmiany. Nagle uświadomiłem sobie, że mam dosyć Hollywoodu, że 

nie chcę już nigdy pracować pod czyimkolwiek kierunkiem, że pragnę swobody 

i strasznie palę się znowu ujrzeć Anglię. (Myślę, że w tym miejscu powinienem 

przerwać moją opowieść i powiedzieć, że później miałem znowu możność pracować 

w Hollywoodzie, przynajmniej bez wyraźnej przykrości. Lecz wówczas była to 

chwila na działanie). W ciągu godziny stałem się człowiekiem wolnym, wysławszy 

rezygnację z pracy, dostatecznie uprzedzając wypowiedzenie.

Zanim dzień dobiegł końca, miałem już zarezerwowany przejazd i, rzecz 

ważniejsza, załatwiłem z władzami finansowymi sprawy podatku dochodowego. 

A o świcie następnego ranka stałem na pokładzie ”Margaret Johnson” patrząc, jak 

Stany Zjednoczone znikają za widnokręgiem.

12

background image

Był to dla mnie wyjątkowo szczęśliwy okres. W owych czasach do Ameryki 

Środkowej można było dojechać wyłącznie statkiem — właśnie takim, jak ”Margaret 

Johnson” — a w dodatku była to akurat pora zbioru kawy. Wędrowaliśmy z jednego 

małego portu do drugiego, z jednej otwartej redy na następną, zabierając tu 

pięćdziesiąt worków kawy, tam sto, a jeśli urządzenia portowe — rozchwiany pirs 

czy stare, poobijane barki — zostały wcześniej zajęte przez inny statek, stawaliśmy 

na kotwicy i czekaliśmy cierpliwie. Kiedy wpłynęliśmy do zatoki Fonseca, aby 

stwierdzić, że port La Union jest już zajęty, i musieliśmy stanąć na kotwicy w pobliżu 

wyspy Meanguera, kapitan skorzystał ze zwłoki, żeby przeprowadzić doroczną 

kontrolę stanu łodzi ratunkowych. A gdy wielka motorowa łódź ratunkowa znalazła 

się na wodzie, pierwszy oficer i ja namówiliśmy go, aby nam pozwolił popłynąć nią 

na długie zwiedzanie wewnętrznych zakoli zatoki.

Mijaliśmy zapomniane wioski, smagane deszczem i prażone słońcem, gdzie 

nędzne życie płynęło ślimaczym tempem, gdzie bardzo stare kobiety siedziały 

w kucki na placu targowym, milcząco oferując cały posiadany towar: jedno jajko 

trzymane w wyschniętej dłoni. Wyszedłszy znowu w morze napotkaliśmy nagłe 

gwałtowne sztormy, silnie przechylające ”Margaret Johnson” na burty, huraganowy 

wiatr, co chwycił mnie, gdym wyszedł nieopatrznie na otwarty pokład i cisnął na 

oddalony o dwadzieścia stóp reling, tak że omal nie wyleciałem za burtę. Prażyło 

słońce, nocą jarzyły się wulkany, a na południowej stronie widnokręgu jaśniał 

Fałszywy Krzyż. Zahaczyliśmy o cywilizowany rejon Kanału Panamskiego, a potem 

dalej włóczyliśmy się wzdłuż wybrzeży Morza Karaibskiego.

Trwało to sześć tygodni, sześć tygodni nicnierobienia, poza obserwowaniem, 

przeżywaniem i mglistymi rozmyśleniami, a tymczasem nagromadzone 

w Hollywoodzie napięcie stopniowo słabło. Kapitan był entuzjastą, wprost 

nałogowcem gry polegającej na trafianiu krążkami (niegdyś monetami) w oznaczone 

cyframi pola; dla niego ta gra była jedną z ważnych rzeczy w życiu, toteż 

rozgrywałem z nim setki partii na rozpalonym górnym pokładzie — ”Margaret 

Johnson” miała długi, swobodny kołys, i było coś fascynującego w staniu i czekaniu, 

aż będzie można rzucić swój krążek. W tym celu trzeba było uważnie obserwować 

morze przez burtę, żeby wyłapać najwłaściwszy moment na pchnięcie krążka 

poślizgiem po zakrzywionym torze między dwoma krążkami przeciwnika położonymi

jako przeszkody — przy dobrym wyczuciu czasu można było sprawić, że krążek 

zachowywał się prawie inteligentnie. Stabilizatory odebrały połowę przyjemności 

background image

z tej gry. A przy tym nie wymagała ona specjalnego wysiłku mózgowego, była 

zdrowym ćwiczeniem dla ciała, na tyle absorbującym umysł, że nie mógł 

równocześnie pracować nad czymś innym, gdy tymczasem podświadomość mogła 

sobie igrać do woli, co od czasu do czasu dawało widoczne wyniki w postaci 

pojawiania się nowych skorupiaków na zatopionych w wodzie kłodach.

Rozpad imperium hiszpańskiego w Ameryce. W okresie gdy Hiszpanie byli 

sprzymierzeńcami Bonapartego, Anglia co najmniej dwukrotnie, i to z fatalnym 

skutkiem, poparła niezadowolone grupy w Ameryce Południowej w nadziei 

oderwania kolonii hiszpańskich od hiszpańskiej korony. Dziwnie było myśleć, że 

wojska brytyjskie walczyły w Montevideo i Buenos Aires, ale były przecież 

i momenty, gdy flaga brytyjska powiewała w Manili i na Jawie. A na tym zatraconym 

wybrzeżu Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku mogły się dziać dziwne rzeczy. 

Ktoś mógł ogłosić niezależność, a w tym ”oświeconym” kraju przywódca mógł być 

niczym nie skrępowanym tyranem, jak tego dostatecznie dowiodły późniejsze dzieje 

republik środkowoamerykańskich. A tyran w tym kraju? Postać el Suprema zaczęła 

przybierać kształt i w jakiś sposób zazębiać się z możliwością wsparcia ze strony 

brytyjskiej. Czy to nie Nelson, jako młody kapitan, omal nie postradał życia w czasie 

podobnej, lekkomyślnej wyprawy na Wybrzeże Moskitów?

Nelson był oczywiście uwikłany w skandal nelsonowsko-hamiltonowski, 

poprzedzony skandalem angleseyowsko-wellesleyowym. Czy Wellington miał 

rodzoną siostrę, czy tylko bratową? Postać Wellingtona, niezwykle ciekawa od strony 

charakteru, mogłaby być jeszcze bardziej interesująca w linii żeńskiej, a ja tyle już 

wiedziałem o wpływie polityki na kariery w marynarce wojennej, żeby się domyślać, 

jaką rolę mógłby odegrać klan Wellesleyów w powieści z tamtej epoki. Rzecz jasna 

(o czym była już mowa w związku z czym innym), gdyby siostra Wellesleya nie 

istniała, trzeba byłoby ją wymyślić.

13

”Margaret Johnson” wypłynęła przez cieśninę Mona z Morza Karaibskiego na 

Atlantyk, i wraz z tą zmianą — rzecz całkiem możliwa, że w jej konsekwencji — 

uczyniony został ważny krok w pracy nad konstrukcją fabuły. Pierwszy słabiutki trop 

zapamiętany sprzed lat, a teraz domagający się włączenia do opowieści — 

występująca w dawnych czasach trudność z rozpowszechnianiem wiadomości 

background image

o końcu wojny i nastaniu pokoju — pasował świetnie, wprost wyjątkowo, do sytuacji 

istniejącej w Ameryce Środkowej. Zmiana bowiem w stanowisku Hiszpanii w roku 

1808 była nie tylko nagła, lecz szczególnie drastyczna. Próba Bonapartego 

zmierzająca do osadzenia jego brata na tronie hiszpańskim sprawiła, że w ciągu 

jednej nocy wszyscy Hiszpanie z wrogów Anglii przekształcili się w jej 

sprzymierzeńców. Historia niewiele zna przykładów tak nagłej zmiany sytuacji 

politycznej — wojnę zazwyczaj poprzedzał okres napięcia, a pokój następował po 

okresie pertraktacji. Rezultaty tak diametralnego zwrotu mogły okazać się 

w Ameryce Środkowej dramatyczne, w sytuacji gdy morska ekspedycja brytyjska 

początkowo nastawiona była na udzielanie pomocy ruchowi separatystycznemu, aby 

potem być zmuszona do jego tłumienia. Mój ponury tyran na brzegach zatoki Fonseca 

miałby możność wystąpienia najpierw w roli sprzymierzeńca, a potem wroga. 

Obecność Barbary Wellesley (jestem pewien, że do tego czasu już ją ochrzciłem tym 

imieniem) byłaby możliwa do wyjaśnienia i nie wynikałaby ze zbyt karkołomnego 

zbiegu okoliczności. Powieść miała już więc początek i koniec — i aby użyć jeszcze 

jednej metafory — po znalezieniu kluczowego kawałka reszta układanki ułożyła się 

sama, bez dalszego wysiłku, w pełny obraz.

Ten moment ogromnej satysfakcji przełożyłem w chwili, gdy ”Margaret 

Johnson” szła ostro pod wiatr przez Atlantyk w kierunku północno-zachodnim, 

i zamiast długich przechyłów bocznych, sprawiających, że zabawa w shuffleboard 

była znacznie ciekawsza, pojawiły się przechyły wzdłużne, z towarzyszącym im 

rozkołysem, co bardzo zmieniło charakter gry. I mój charakter też uległ zmianie. 

Byłem teraz Tomem o'Bedlamem, otaczanym stopniowo przez postacie ze snu, 

bardziej realne od rzeczywistych. Łagodnie nieprzytomny, żyłem zwykłym życiem 

statku, wcale o nim nie myśląc, umysł mój bowiem był teraz bardzo zapracowany. 

Kiedy i jaką drogą nadejdzie wiadomość o zawarciu pokoju? Jaki musi być wzajemny 

stosunek oficerów fregaty? Jak najlepiej wyrazić dramatyzm takiej-to-a-takiej 

sytuacji? Marynarz podający mi w południe wynik obliczeń przebiegu statku bywał 

nieco zdziwiony moją nieuważną — milczącą prawie — reakcją. Być może wyrwał 

mnie z rozmowy z el Supremem. Jestem pewien, że wyglądałem jak człowiek 

zbudzony ze snu, chociaż, pozornie normalny, spacerowałem po pokładzie. 

Przynajmniej jednak (odmiennie niż Gray) nie wypowiadałem swych chimerycznych 

wyobrażeń na głos — nieśmiałość powstrzymywała nie od tego krańcowego przejawu 

roztargnienia, tak przecież prawdopodobnego w moim ówczesnym stanie ducha.

background image

14

Azory były coraz bliżej, pasatowe wiatry zostały za rufą, a Hornblower zaczął 

obrastać w osobowość, w znacznym stopniu już uformowaną przez wymagania 

powieści. Jak w prawdziwym życiu kształtuje nas dziedzictwo i środowisko, tak 

postacie w literaturze, aby mogły spełniać przeznaczone im role, muszą posiadać 

określone cechy, do których następnie dodawane są inne w celu większego 

uprawdopodobnienia tych koniecznych lub uczynienia postaci bardziej wiarygodnej 

lub że bez tych dodatkowych cech nie udałoby się bohaterowi przetrzymać tego, 

przez co ma przejść albo nawet — co ostatecznie decyduje — że te cechy wydają się 

odpowiednie, pasujące i właściwe.

Hornblower miał być tym Czlowiekim Samotnym, jakiego szukałem. 

W obmyślanej przeze mnie powieści miał wykonać określone zadanie, może szereg 

zadań, lecz to zadanie było tylko częścią czegoś większego: walcząc z el Supremem 

Hornblower walczył za swój kraj przeciwko tyranii Bonapartego na Kontynencie. 

Miał też zadanie inne, bardziej długotrwałe i chyba ważniejsze dla niego, a już na 

pewno o większym znaczeniu dla mnie. Zgodnie ze zdrowym sensem, można się 

spodziewać końca wojen; zdrowy sens pozwala oczekiwać, że Bonaparte upadnie — 

w każdym razie ta wielce pożądana możliwość była co najmniej możliwa, lecz inna 

walka miała się toczyć dla Hornblowera przez ciąg całego życia, to walka z samym 

sobą. Musiałby więc być samokrytyczny. Tak jak prawdopodobnie nie ma człowieka, 

który byłby bohaterem w oczach własnego lokaja, tak Hornblower nie mógłby być 

bohaterem we własnych oczach. Miałby zbyt cyniczny stosunek do swoich motywów, 

za dobrze zdawałby sobie sprawę z własnych słabości, żeby w ogóle móc odczuwać 

samozadowolenie. Musiałby przy tym być człowiekiem mocnego charakteru, aby 

nawet w chwilach rozpaczy — pozbawiony wszelkiej nadziei — potrafił walczyć 

dalej z sobą samym i nie popadać w samozachwyt albo przesadną skromność.

Zatem wiele rzeczy dotyczących Hornblowera zostało ustalonych. Będzie 

dowódcą brytyjskiej fregaty — nie okrętu liniowego, bo zgodnie z polityką marynarki 

wojennej liniowce powinny były być łączone we floty albo przynajmniej w eskadry, 

a nie pływać w pojedynkę. Nie mógłby też Hornblower być dowódcą tylko słupa, 

gdyż taka jednostka byłaby zbyt mała w związku z zadaniem, jakie dla niego 

obmyśliłem. To zadecydowało o jego stażu w służbie, gdyż zgodnie z ogólną zasadą 

background image

im dłuższy staż miał za sobą kapitan, tym większy dostawał okręt. Hornblower 

powinien był zatem mieć od trzech do dziesięciu lat stażu na stanowisku dowódcy 

okrętu. Nie będzie miał w żyłach błękitnej krwi — to by zbytnio upraszczało jego 

związek z lady Barbarą — tak żeby swe awanse zawdzięczał własnym zasługom, 

a nie czyimś wpływom. Byłoby to dodatkowo podkreślone przez fakt powierzenia mu 

samodzielnej misji — będzie więc w jakimś skromnym zakresie kimś wyróżniającym 

się. Wobec stosunkowo szybkiego awansowania powinien być tuż po trzydziestce — 

odpowiedni wiek dla zawikłanego związku z lady Barbarą, której starszy brat miał, 

rzecz pewna, trzydzieści dziewięć lat w roku 1808. Wiek także odpowiedni, gdyż sam 

zbliżałem się właśnie do czterdziestki i na młodszych ode mnie spoglądałem 

z olimpijską obojętnością.

Notabene powinien też dobrze mówić po hiszpańsku dla oszczędzenia 

ciągłych kłopotów z tłumaczami przy pertraktacjach z el Supremem, i należałoby 

w jakiś wiarygodny sposób wyjaśnić, skąd się wzięła ta umiejętność, która coś nam 

mówiła na temat jego zawodowej przeszłości — był w swoim czasie jeńcem 

w Hiszpanii.

Będzie oczywiście żonaty — w przeciwnym razie nie miałby trudności z lady 

Barbarą, a to, co zostało już ustalone, w znacznym stopniu umożliwiało określenie 

charakteru jego małżonki, o której należałoby coś powiedzieć, chociaż nie pojawiłaby 

się w książce we własnej osobie. Nie mogła być osobą wrażliwą, inteligentną czy 

doświadczoną, bo wówczas można by oczekiwać, że zrobiłaby coś dla rozwiązania 

więzów krępujących Hornblowera. Powinna więc być kobietą z ludu, bo gdyby 

pochodziła z arystokracji, stosunek Hornblowera do lady Barbary uprościłby się. 

Szczęściem nie trzeba było wyjaśniać, jak ktoś taki jak Hornblower poślubił taką 

kobietę jak Maria, licząc na to, że czytelnik wie, iż zdarzają się nieudane małżeństwa.

15

A teraz o innych stronach charakteru Hornblowera. Musiał być 

spostrzegawczy i mieć wyobraźnię, w przeciwnym bowiem razie nie widziałby rzeczy 

i możliwości, które powinny były zostać zauważone jego oczyma. Nie powinien 

cechować go absolutny brak lęku — to zresztą wynikało już z jego charakteru. 

Ponadto skoro miał się narażać na niebezpieczne sytuacje, musiał je uznawać za 

niebezpieczne, abym ja, autor, mógł je również zakwalifikować jako takie, i to 

background image

subiektywnie, a nie jako pisarz. Znamy go już jako człowieka o wybitnych 

zdolnościach; musi mieć również cechy przywódcy, które będzie rozwijać jego 

spostrzegawczość i wrażliwość. To typ przywódcy, który wiele zawdzięcza taktowi, 

a mało niskim cechom charakteru.

Tak więc, gdy ”Margaret Johnson” zbliżała się do Anglii, postać Hornblowera 

była już prawie określona, trzeba było jeszcze dodać trochę szczegółów. Będzie 

szczupły, o ruchach niezgrabnych, mocno kontrastujących z giętkością umysłu 

i własna jego osoba będzie mu dostarczała materiału dla samokrytycyzmu. Ale będzie 

doskonałym matematykiem. Ja sam nie byłem po prostu w stanie przeskoczyć 

dystansu między twierdzeniem o dwumianie i rachunkiem dwumiennym i bardzo 

chciałem mieć bohatera, któremu nie sprawiałoby to żadnej trudności, zwłaszcza że 

niektórzy moi bliscy przyjaciele byli matematykami. Robiąc z Hornblowera dobrego 

matematyka oczywiście pofolgowałem bezwstydnie moim nie spełnionym 

pragnieniom, ale to uświadomiłem sobie dopiero dziś, pisząc te słowa.

Jako człowiek z natury nieśmiały będzie się zachowywał wstydliwie 

i z rezerwą — obie te cechy ściśle wiążą się ze sobą — bo to utrudni jego związek 

z lady Barbarą. I tu mogłem sobie bardzo sprawę ułatwić, sam bowiem będąc 

człowiekiem wstydliwym i pełnym rezerwy, wiedziałem wszystko na ten temat 

z własnego doświadczenia. Jeśli zaś idzie o wygląd zewnętrzny, to powinien być 

mężczyzną w jakimś sensie przystojnym, żeby kobieta mogła to zauważyć, lecz on 

sam będzie miał krytyczny stosunek do swego wyglądu. Z tą dobrą prezencją 

powinny iść w parze piękne dłonie, które często kojarzyłem z usposobieniem, jakie 

chciałem mu nadać, ale i tego Hornblower nie będzie świadom.

Weźmy inną sprawę. Ojciec lady Barbary, pierwszy lord Mornington, był 

człowiekiem muzykalnym, nawet trochę znanym kompozytorem, jej zaś brat, 

Wellington, grywał na skrzypcach dla przyjemności, zanim nie zaczęło mu to 

przeszkadzać w studiach wojskowych. Lady Barbara byłaby z pewnością też 

muzykalna. Lecz ja nie znałem się na muzyce. Wiedziałem — i to dużo więcej — 

o etykiecie na dworze habsbursko-lotaryriskim niż o harmonii i kontrapunkcie. Nie 

mogłem więc dopuścić, żeby Barbara i Hornblower znaleźli wspólną platformę 

zainteresowania w muzyce, i to z kilku względów. Moja decyzja była może 

drastyczna, nawet okrutna, postanowiłem, że Hornblower będzie głuchy na dźwięki, 

na zawsze pozbawiony przyjemności, jaką daje muzyka. A to ułatwiało utrzymać go, 

mimo wybitnego intelektu, jako postać bardziej ludzką. Człowiek, którego kiedyś 

background image

dobrze znałem i serdecznie nie znosiłem, był głuchy na muzykę i to właśnie on 

dostarczył mi wielu okazji do obserwowania, jak się zachowuje ktoś nacechowany tą 

ułomnością. Myślę jednak, że nawet gdyby był moim przyjacielem, też bym te okazje 

wyzyskał.

Jeszcze jeden, ostatni problem, zanim ”Margaret Johnson” zaoczy Bishop's 

Light i wpłynie do Kanału Angielskiego. Ta dziwna postać powinna mieć jakieś 

nazwisko — jak dotąd w mych rozmowach z samym sobą na jego temat był po prostu 

”on”. Musiałoby to być nazwisko łatwe do zapamiętania dla czytelnika, rzucające się 

w oczy na stronicach książki i nie mylące się z żadnym innym nazwiskiem. Moim 

zdaniem Wojna i pokój straciła nieco na doskonałości właśnie z powodu kłopotów, 

jakie miałem z rozpoznawaniem postaci po nazwiskach. Byłoby pożądane, chociaż 

nie absolutnie konieczne, żeby ”on” nosił nazwisko trochę groteskowe, bo to 

gnębiłoby dodatkowo takiego człowieka, z jego absurdalną nieśmiałością. Względem 

najmniej ważącym — nawet nie miligram — był fakt, że ”on” był też trochę 

groteskową postacią. Najpierw przyszedł mi na myśl ”Horatio” — i dziwna rzecz, nie 

z powodu Nelsona, lecz Hamleta. Imię to spełniało zasadnicze wymaganie związku 

z ówczesną teraźniejszością. Nelson nie był z pewnością jedynym Horatiem 

w późnym okresie georgiańskim. A od Horatia przejście do Hornblowera wydało się 

krokiem łatwym i naturalnym. Do pewnego momentu mój bohater był ”on”, w chwilę 

później ”Horatio”, a jeszcze chwilę później ”kapitan Horatio Hornblower 

z Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej”, i tak ostatni trudny zakręt został 

wzięty, a powieść praktycznie gotowa była do pisania, z lewej zaś strony dziobu 

otworzył się pełny widok na Anglię.

16

Trzeba było jeszcze zrobić to i owo, zanim mogłem przystąpić do pisania. 

Musiałem od nowa przywykać do domu i rodziny, przystosowywać się z powrotem 

do dawnego otoczenia; musiałem — bardzo się buntując — załatwić niezbędne 

sprawy finansowe, a także sporo przeczytać, żeby się upewnić co do niektórych 

faktów. Był nawet moment, że widząc przed sobą tyle nagromadzonych trudności, 

poczułem się zniecierpliwiony. I zamiast żeby to mnie, niechętnego, pełnego obaw, 

naganiało do pracy nad książką, tym razem odciągało mnie od niej. Przy mej 

wrodzonej łatwości wpadania w gniew wściekałem się na przeszkody. Jak zawsze, 

background image

rosła we mnie ciekawość, czy rzeczywiście zrealizuję obmyślony plan, szczególnie 

gdy w miarę lektury rozjaśniały mi się pewne szczegóły. Nacisk wewnętrzny osiągnął 

punkt wybuchowy.

Byłem wciąż w stanie rozdrażnienia koniecznością ciągłego tłumaczenia się, 

uprzejmego odpowiadania na pytania: ”Nad czym pan teraz pracuje?” Odpowiedź na 

to całkiem zrozumiałe pytanie jest dla mnie bardzo trudna, nawet gdy już piszę, 

a praktycznie niemożliwa, kiedy nie piszę. Istnieje jedna możliwa odpowiedź: ”O 

mężczyznach i kobietach” — ale tak można odpowiadać tylko wtedy, gdy 

opryskliwość jest dostatecznie uzasadniona. Nigdy nie umiałem sobie wyjaśnić, 

dlaczego odczuwam tę trudność. Jest to jakiś system blokady mózgu, powodujący 

nieomal kompletne zahamowanie — funkcjonujący prawie tak sprawnie, jak system 

nie pozwalający człowiekowi łykać tchawicą.

Moim wydawcą był od lat i jest Michael Joseph, z którym już wcześniej 

byliśmy zaprzyjaźnieni. On zasługiwał na odpowiedź, nawet ___chciałem mu jej 

udzielić. Gdy już o tym mowa, to z powodów praktycznych wydawcy muszą 

planować swoją przyszłą produkcję i (tak sądzę) przygotowywać grunt swoim 

książkom. Więc gdy Joseph zapytał: ”Co dalej?”, musiałem się zmobilizować ł 

Wydusić z siebie żenującą odpowiedź: ”Myślę o napisaniu powieści o kapitanie 

marynarki wojennej z roku 1808”. Joseph czytał oczywiście Henleya, nie mrugnął 

więc ani nie wykrzyknął głośno. Ale zanim odparł ”Wspaniale”, milczał przez 

dłuższą chwilę, wlepiwszy we mnie martwe spojrzenie. Magia roku 1808 nic mu nie 

mówiła i nie było w tym jego winy ”— dla wszystkich, z wyjątkiem specjalistów, 

angielska historia morska kończy się trzy lata wcześniej, na Trafalgarze. Toteż 

i Joseph, najbardziej wrażliwy człowiek, jakiego znam, nie mógł nic zrozumieć 

z mych bełkotliwych wyjaśnień, nawet gdy dodałem: ”Chyba nazwę go 

Hornblowerem”, a gdy się rozstawaliśmy, wiedział niewiele więcej niż przed naszym 

spotkaniem i był znacznie bardziej zaniepokojony.

I nie mogłem winić go za to. Jedyną osobą, którą mogłem obciążyć winą, 

byłem ja sam, toteż czułem się zły i rozdrażniony. Był to tylko jeszcze jeden dowód 

oczywistego faktu, że żadnej książki nie można osądzać przed jej napisaniem. Tak 

więc się stało, że następnego ranka usiadłem przy biurku, przesunąłem sobie blok do 

pisania i napisałem słowa, które ułożyły mi się w głowie, gdy piłem poranną kawę: ”

Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan Hornblower wyszedł na pokład rufowy 

«Lydii»”. Być może nie wykonałbym tego skoku przez pierwszy płotek w taki 

background image

właśnie sposób, gdyby nie zmusiło mnie do tego tamto uprzejme spojrzenie wy-

trzeszczonych oczu.

Nastąpił zwykły okres intensywnej pracy, nieuniknionego zmęczenia, 

całkowitej utraty uczucia przynależności do tego świata, objawów, których od dawna 

nauczyłem się oczekiwać i rozpoznawać je, a potem rzecz została ukończona 

i wysłana do dwóch wydawców, ja zaś mogłem znów o wszystkim zapomnieć.

17

Wydarzenia, które nastąpiły później, układają się w sekwencję zagadkową 

nawet dla mnie. To sprawa zaginionej powieści, którą uważam prawie za 

niewytłumaczalną. Człowiek, jakim wówczas byłem, różnił się od tego, jakim jestem 

dziś, i gdy spoglądam wstecz na siebie, widzę niezliczone sytuacje, w których nie 

umiałem znaleźć kontaktu, doświadczając w stosunku do samego siebie, jako do 

zupełnie odmiennej istoty, podobnie beznadziejnego uczucia, jakiego doznają ojcowie 

w rozmowach ze swymi dorastającymi synami — skoro już o tym mowa, jestem dziś 

dostatecznie stary, żeby być ojcem dla człowieka z tamtych lat, i wolę nie myśleć, co 

sądziłby o mnie, gdyby zetknął się ze mną takim, jakim jestem obecnie.

Tak czy owak trzeba w tym miejscu poświęcić chwilę uwagi niejasnej sprawie 

zaginionej powieści. Hornblower został ukończony, wysłany i zapomniany. Tak mało 

obchodziła mnie ta książka, że gdy amerykańscy wydawcy zaproponowali zmianę jej 

tytułu (amerykańscy wydawcy zawsze chcą zmieniać tytuły), zgodziłem się bez 

zastanowienia, tak że książka wyszła w Anglii pod tytułem Szczęśliwy powrót

w Ameryce zaś — Bić na alarm, co przeszkadza mi do dziś dnia. Gdy nadeszły 

odbitki do korekty, tkwiłem po uszy w innej powieści — skorupiaki narosły na innej 

grupie leżących w mule kłód drewna. Cuchnący muł mojej podświadomości kipiał 

pożywką dla niskich form życia. I ta powieść została napisana, wysłana do Londynu 

i Bostonu, przyjęta i zaakceptowana podpisami na umowach.

A potem wydarzyło się coś innego. Przychodziłem właśnie do siebie po 

trudach pisania, pochłonięty setką czynności nie mających nic wspólnego z literaturą, 

napawając się do ekstazy ciężko zapracowaną wolnością, gdy stare objawy znów 

zaczęły dawać znać o sobie, i to z gorączkową gwałtownością. Jakiś rok 1809 lub 

1810, szczyt wojen napoleońskich, Bonaparte zaczął się martwić o zaopatrzenie 

w żywność swego garnizonu w Barcelonie, znajdującego się w stanie półoblężenia 

background image

wskutek działalności hiszpańskich guerrilleros. Komunikacja lądowa była 

utrudniona, więc Bonaparte wysłał z Tulonu niewielką eskadrę pod dowództwem 

admirała Cosmao z rozkazem przedarcia się do Barcelony i dostarczenia niezbędnych 

zapasów. Admirała spotkał los łatwy do przewidzenia. Jego eskadra została 

dopadnięta przez brytyjskie siły morskie, dowodzone przez admirała Martina, 

i zniszczona. Początkowo tylko tyle. To był skorupiak-pionier, który przyczepił się do 

kłody.

Potem przyszło do głosu realne życie, okropna rzeczywistość, trudna do 

wspominania i pisania o niej. Generał Franco podniósł sztandar buntu w Hiszpanii, 

hiszpańska wojna domowa szarpała kraj na strzępy, ja zaś byłem jednym z tych, co 

tam pojechali, żeby stwierdzić, jak to właściwie jest. Na szczęście nie muszę 

opisywać tu szczegółów tego, co zobaczyłem. Wystarczy, że tylko powiem, iż byłto 

dla mnie niesłychanie cięzki okres życia, bez chwili na myślenie o czymkolwiek 

innym poza tym, co się właśnie działo wokół mnie. Wszystko to stanowiło ogromny, 

przerażający kontrast w zestawieniu z błahymi przełomami i udawanymi emocjami 

Hollywoodu. Toteż wróciłem do Anglii wstrząśnięty do głębi i wyczerpany 

psychicznie.

Z biegiem czasu zbiorniki wypełniły się ponownie i bodźce twórcze znów 

zaczęły dochodzić do głosu. W okresie pobytu w Hiszpanii wciąż, rzecz jasna, 

wracałem myślami do tego co wiedziałem o wojnach napoleońskich; nasuwały się 

analogie i paralele, należało tez pamiętać o konsekwentnym narodowym charakterze 

hiszpańskim. W wojnach napoleońskich czynnikiem o znaczeniu podstawowym było 

panowanie na morzu, od tego zależało zwycięstwo, w stopniu znacznie wyższym niż 

od godnej podziwu determinacji ludu hiszpańskiego, żeby nigdy nie dać się podbić. 

Mógł to być temat na powieść. Gdy, znowu w Anglii, zacząłem wracać do 

normalnego życia, stwierdziłem, że w mojej wyobraźni zrodziła się cała seria nie 

powiązanych ze sobą obrazów dokonań Królewskiej Marynarki Wojennej podczas 

wojny — zniszczone konwoje, stacje sygnalizacyjne wysadzone w powietrze, pomoc 

udzielona dla guerrilleros, bombardowanie maszerujących kolumn wojska, nękające 

wypady na ląd. Można było z tego zrobić powieść — nawet niezgorszą — opartą na 

wiodącym temacie panowania na morzu.

I wtedy… i wtedy… ogarnęła mnie dawna fala podniecenia, intensywna 

świadomość, że możliwości poszerzają się, eksplodują. Kto mógł najlepiej 

dokonywać tych wyczynów? Kto był człowiekiem myślącym i wrażliwym, 

background image

rozumiejacym znaczenie potęgi na morzu? Któż, jak nie porzucony bohater mojej 

przedostatniej powieści, Horatio Hornblower? Historyczne ramy pasowały jak ulał, 

dokonałby swego ”szczęśliwego powrotu” akurat na czas, żeby objąć dowództwo 

okrętu liniowego i zostać wysłany do operowania w pobliżu wybrzeża hiszpańskiego, 

gdzie (zdaniem Admiralicji) jego znajomość języka hiszpańskiego byłaby przdatna. 

Hornblower psychicznie i zawodowo był przygotowany do operacji brzegowych, 

wymagających sprawnego prowadzenia okrętu i błyskawicznie improwizowanych 

planów. A tamta francuska próba dostarczenia żywności do Barcelony mogłaby stać 

się kulminacyjnym punktem powieści — Hornblower rzucający się między 

Francuzów i cel ich wyprawy. Z pewnością wsztstko to wymagało dokładnego 

rozważenia.

18

Jeśli idzie o konwencję artystyczną, to głupotą jest, oczywiście, dogmatyczne 

podchodzenie do spraw gustu, lecz wydaje się rzeczą samo przez się zrozumiałą, że 

powieść (są, jestem pewien, wyjątki, lecz żaden przykład nie przychodzi mi do 

głowy) zaczyna się w jakimś momencie wytchnienia, a kończy w innym. Ten moment 

może być przelotny, lecz zawsze jest. Jeśli akcja jest w toku już w początkowym 

ustępie książki, to gdzieś dalej trzeba się cofnąć, żeby wyjaśnić, jak się ta akcja 

zaczęła. Akcja toczy się, może przejść w inną, ale wcześniej czy później ulega 

przerwaniu, mimo, że w chwili kończącej powieść mogą istnieć konsekwencje 

i możliwości oczywiste dla czytelnika. Banalnym tego przykładem jest 

konwencjonalne zakończenie historii miłosnej małżeństwem.

Hornblower został powołany do życia u końca takiego okresu wytchnienia, 

kiedy to wpływał do zatoki Fonseca. Rozstając się z lady Barbarą wchodzi w inny 

spokojny okres. Teraz moglibyśmy go zastać, gdy kończy się ten okres — 

wyposażającego swój nowy okręt — i doprowadzić do następnego okresu 

wytchnienia poprzez decydującą bitwę z eskadrą francuską. A ta końcowa bitwa 

musiałaby być, w pewnym sensie, zaszczytną porażką. Jakoś nie wydawało mi się 

słuszne, żeby Hornblowerowi wiodło się zbyt dobrze; sądziłem, że będzie lepiej, 

właściwiej, jeśli powieść zakończy się ruiną jego kariery w marynarce wojennej, 

rozstaniem, przynajmniej do końca wojny, z jego Marią i jego Barbarą.

W owym okresie konstruowania powieści przeżywałem krótkie, lecz bardzo 

background image

intensywne momenty radości. Należało — a faktycznie trzeba było koniecznie — 

powołać do życia Marię. Jak dotąd, były o niej tylko wzmianki, i z tych wzmianek 

musiałem stworzyć realną postać, jak paleontolog powinien umieć stworzyć w swej 

wyobraźni całego dinozaura na podstawie jednej jego kości. Zadanie było ciekawe, 

nawet bawiło mnie. A Barbara… I ją trzeba było wprowadzić na karty książki. Moje 

wyczucie pisarskie mówiło mi, że można by z tego zrezygnować tylko w wypadku, 

gdyby wymagało to zbyt daleko idącego naciągania prawdopodobieństwa. Pragnąłem 

mieć ją tu równie mocno jak Hornblower. I było to bardzo łatwe do zrobienia. Nic 

bardziej naturalnego, niż żeby Barbara wróciwszy do Anglii poślubiła znanego 

admirała. I równie naturalną rzeczą byłoby uzyskanie przez tegoż admirała, przy 

poparciu Wellesleyów, stanowiska głównodowodzącego, świeżo ustanowionego 

w wyniku zbuntowania się Hiszpanów przeciwko Francuzom. A jeśli idzie o Barbarę, 

to z pewnością byłoby rzeczą całkiem naturalną zwrócenie przez nią uwagi małżonka 

na talenty Hornblowera. Była świadkiem, jak je demonstrował, na pewno miała do 

niego słabość, niezależnie od tego co zaszło między nimi. W czasie gdy formowano 

eskadrę do działań w pobliżu brzegów Hiszpanii, Hornblower był akurat bez pracy. 

Wydawało się, że wszystko pasuje do siebie. Budując fabułę pomyślałem o wozie 

wcześniej niż o koniu, ale w powieści koń w sposób całkiem naturalny sam zajął swe 

miejsce u przodu wozu.

Takie to radości towarzyszą konstruowaniu fabuły. I znów, z układanką 

ułożoną do połowy i wyłaniającym się jasnym obrazem całości, coraz łatwiej było 

dopasowywać pozostałe fragmenty — wszystkie dziwne skorupiaki, jakie zdążyły 

obrosnąć pogrążoną w mule kłodę, okazały się przydatne. Jeszcze kilka 

gorączkowych dni podświadomej pracy, i cała historia, od początku do końca, była 

gotowa. Pozostało tylko (i to właśnie była ta ponura rzeczywistość, ten kościotrup 

przy uczcie) przenieść ją na papier.

19

Musimy teraz znów wrócić do zaginionej powieści — już sobie prawie 

zasłużyła na tę nazwę, gdyż znikła z tej opowieści po króciutkiej wzmiance na jednej 

z poprzednich stronic. Maszynopisy były już w Bostonie i Londynie i miały wkrótce 

iść do druku. Ale postanowiłem, że jeśli mam napisać Okręt liniowy, to muszę 

poczekać z publikacją tamtej książki — nie byłoby dobrze, gdyby się ukazała między 

background image

dwoma pozycjami o Hornblowerze. Byłoby w tym coś nieartystycznego (jakkolwiek 

by się nie lubiło tego słowa). Okręt liniowy domagał się napisania. Pozostało jedno 

oczywiste wyjście: odłożyć publikację ”zagubionej” powieści.

Żałuję, że tak mało z niej pamiętam. Była współczesna, było w niej co 

najmniej jedno morderstwo i coś o kazirodztwie, a głównymi postaciami były, o ile 

pamiętam, kobiety, ale żadnych bliższych szczegółów nie potrafię sobie przypomnieć. 

Co trzy lub cztery lata coś mi o tej książce przypomina, ale potem znów idzie 

w niepamięć, Cynicznie mówiąc, podejrzewam, że była to powieść zła, i dlatego 

jestem rad, że wciąż nic o niej nie wiem. Może przeżywałem zwykłe rozczarowanie 

ukończonym dziełem, lecz nie sądzę, aby miało to wpływ — świadomy — na mnie. 

Jakkolwiek to było, Londyn i Boston zostały powiadomione, że zmieniłem decyzję 

dotyczącą publikacji tamtej książki i że dla wypełnienia luki zamierzam napisać 

dalszy ciąg Szczęśliwego powrotu, która to powieść będzie gotowa do wydania 

w terminie ustalonym do tej poniechanej.

Spoglądając wstecz, zdumiewam się własną lekkomyślnością w tej sprawie. 

Moi wydawcy potraktowali ją znacznie poważniej ode mnie. Przypominam sobie, że 

dostałem długi, bardzo solenny telegram z Bostonu, dokładnie omawiający wszystkie 

pro i contra, lecz w momencie gdy go otrzymałem, siedziałem już przy pisaniu Okrętu 

liniowego i nie byłem w stanie podchodzić rozsądnie do spraw natury praktycznej. 

Przebywałem w innym świecie i jak zawsze gdy zaczynałem pisać, wierzyłem, że ta 

właśnie książka będzie lepsza od wszystkich poprzednich, więc po co zaprzątać sobie 

głowę jakąś inną, niewydarzoną, na pół już zapomnianą powieścią? I tak ”zagubiona” 

powieść stała się naprawdę zagubioną. Być może maszynopisy istnieją do dziś i leżą 

zapomniane pod warstwą kurzu w jakimś kącie rzadko odwiedzanych magazynów 

w Bostonie i Bloomsbury. Może kiedyś ktoś zajrzy do takiego magazynu i zdziwi się, 

co to za plik papierów, o które się potknął. Ja wolę, żeby sprawa została tak jak jest. 

Wykonawcy mego pisarskiego testamentu będą sobie mogli roztrząsać zagadnienie 

etyki wydawniczej.

20

Tak więc pisałem Okręt liniowy, w podnieceniu i uzasadnionym pośpiechu, 

połączonym z właściwą mi, zwykłą. niezależną od rzeczywistego powodu, 

niecierpliwością. Tytuł książki został ustalony na samym początku, ale tak jest 

background image

z większością moich książek. Fakt, że w trakcie pisania wie się, jaki będzie tytuł 

powieści, pozostaje w bliskim związku z tym, co się wie o jej zakończeniu. Tytuł stoi 

gdzieś obok celu niejasno oglądanego oczyma wyobraźni, w miarę jak pisanie 

z trudem posuwa się ku końcowi. Sam okręt ”Sutherland”, dowodzony przez 

Hornblowera, zaskarbił sobie moją szczególną sympatię. Zbudowany w Holandii — 

jak większość współczesnych mu jednostek, wszedł jako pryz w skład Królewskiej 

Marynarki Wojennej — będąc zarówno dla Hornblowera, jak i dla mnie terenem 

ważnych zadań, miał przy tym w sobie coś z brzydkiego kaczątka, które polubiłem.

Akurat kiedy zacząłem pierwszy rozdział, miało miejsce zabawne zdarzenie. 

Obiadowałem w jakiejś armeńskiej restauracji czy może innej — nie byłem jeszcze 

do tego stopnia zmęczony, aby mi było obojętne, co jem — i zamówiłem tamtejszą 

specjalność, shish kebab. Podano mi: nadziane na szpikulec kawałki pieprzu 

tureckiego, mięsa z jagnięcia, grzybów, cebuli — ze dwadzieścia albo i więcej 

różnych rzeczy. Trzymając mocno szpikulec, popchnąłem to wszystko widelcem, 

i oto składniki zmieszały się na moim talerzu. Kiedy patrzyłem na nie, przyszła mi 

nagle do głowy analogia. Książka, którą zacząłem pisać ( nie umiałem przestać 

myśleć o niej, cokolwiek bym robił w danej chwili), ma być czymś właśnie takim. 

Wyprawy odcinające, bitwy konwojów, wypady na ląd — to będzie pieprz, cebula 

i kawałki mięsa. A co będzie szpikulcem, spinającym to wszystko razem i nadającym 

składnikom formę i sens istnienia? Oczywiście okręt JKM ”Sutherland” pod 

dowództwem swego sławnego kapitana. Myślę, że to właśnie w tamtej chwili 

zakiełkowała moja sympatia dla tej jednostki Zdaję sobie sprawę, że od tamtego 

czasu musiałem powściągać pióro, żeby się bronić przed sentymentalizmem. I po dziś 

dzień, po upływie przeszło dwudziestu pięciu lat, widok szaszłyka na szpikulcu 

przywołuje przed oczy mej wyobraźni trójwymiarowy obraz błękitnego morza, 

lejącego słońca i królewskiego ”Sutherlanda” płynącego pod wszystkimi normalnymi 

żaglami na miejsce spotkania koło cypla Palamos. Sentyment, szaszłyk i ”Suterland” 

— przedziwne trio nierozwiązalnie zespolone ze sobą.

Historia Hornblowera i ”Sutherlanda” zaczęła się w momencie ich 

odpoczynku i została doprowadzona do następnej chwili wytchnienia. Książka została 

ukończona na czas, a maszynopisy wysłane tak, aby mogła się ukazać 

w zapowiedzianym dniu, dokładnie w rok po wyjściu Szczęśliwego powrotu. Był to 

więc cały rok, a potem, gdy ustała konieczność wysiłku umysłowego, przyszło 

zwykłe otępienie. W miarę powrotu czucia do głowy zaczęły się wkradać różne 

background image

dziwne myśli. Szczegóły mego ówczesnego dnia powszedniego zatarły się naturalnie 

(i może szczęśliwie dla mnie) w mej pamięci. Jednego mogę być pewien, że (jak 

zawsze) byłem aktywny w domu i na gruncie towarzyskim, że czytałem zachłannie, 

podróżowałem, nawet pisywałem (miałem wówczas umowę na dostarczanie co 

tydzień tekstu do rubryki w dzienniku), gorączkowo nadrabiałem trzy miesiące, które 

wypadły mi z życia z powodu Okrętu liniowego.

21

Tymczasem różne dziwne myśli wkradały mi się podstępnie do głowy. Jedną 

z moich lektur do łóżka (mam zwyczaj czytać przed zaśnięciem literaturę faktu — 

nawet Encyklopedię brytyjską) był tom niewydanych listów Napoleona I, które 

z oczywistych przyczyn nie ukazały się w oficjalnym zbiorze opublikowanym przez 

Napoleona III. Był tam list do brata Józefa, siłą ustanowionego królem Hiszpanii. ”Te 

pięć czy sześć osób aresztowanych w Bilbao przez generała Merlina trzeba skazać na 

śmierć”. Prawie wszystkie te listy ukazywały Bonapartego jako człowieka absolutnie 

pozbawionego skrupułów i bezlitosnego, gdy uważał, że zagrożone są jego interesy 

czy jego cenny prestiż. Źródeł jego żądzy zemsty — nawet w wypadkach, gdy zemsta 

byłaby błędem politycznym — można by się chyba doszukiwać w korsykańskim 

okresie jego chłopięctwa. A Hornblower był właśnie w rękach Bonapartego, ten 

Hornblower, który zadał tak dotkliwe ciosy jego władzy nad Hiszpanią, który 

wyprowadził w pole jego generałów i, bezczelny i zuchwały, zbeszcześcił świętą 

ziemię Francji. Bonaparte dał mnóstwo odrażających przykładów nikczemnego 

napawania się zemstą: Alwarez z Gerony i Hofer z Tyrolu zostali zamęczeni na 

śmierć, chociaż okazana im łaska nic by go nie kosztowała. Dla Bonapartego 

nienawistne musiało być samo nazwisko Hornblowera, a zdarzyło się kiedyś, że 

Hornblower pływał u brzegów pod fałszywą francuską banderą.

Był to dozwolony prawem podstęp wojenny, historia w nie obfitowała, a jedno 

z posunięć otwierających atak na Quebec w roku 1759 było szeroko znane. Lecz dla 

Bonapartego, mającego w ręku jednego z bardzo małej liczby angielskich kapitanów 

wziętych do niewoli w czasie wojen napoleońskich, mogło to z powodzeniem 

posłużyć za usprawiedliwienie dla jego żądzy zemsty. Oskarżenie angielskiego 

kapitana o poważne naruszenie prawa wojennego mogłoby zostać wyzyskane dla 

wyjaśnienia Francji i Europie, czemu ostatnio jakoś się nie wiodło cesarskiej 

background image

marynarce wojennej. Być może Bonapartego zadowoliłaby nawet mniejsza kara niż 

zabójstwo albo uznałby ją za korzystniejszą dla siebie. Sądzenie i skazanie 

Hornblowera, przestraszenie go prawie na śmierć, a potem puszczenie wolno 

w pokazowym geście łaskawości mogłoby (w opinii Bonapartego) być efektownym 

posunięciem, jak słynny incydent ze spaleniem listu w obecności hrabiny Hatzfeldt. 

Może lady Barbara mogłaby się zwrócić osobiście do Bonapartego w sprawie 

Hornblowera? Nie, to nie byłoby dobrze. A może temat w ogóle nie nadaje się do 

opracowania? Posuwałem się fałszywym tropem.

Było to dla mnie zaskoczeniem, wyglądało na przyznanie się, że jest trop, 

którym należałoby iść, a ja leżę w łóżku usiłując zasnąć i wiedząc z długiego 

doświadczenia, że nic tak nie odwleka snu, jak rozmyślanie na temat fabuły powieści 

w środku nocy. Ponadto zostawiłem Hornblowera jako jeńca wojennego. Wkrótce 

miała się ukazać książka, a ja chciałem nie mieć już z nim więcej do czynienia. 

Odłożyłem Lettres inédites, zgasiłem lampę przy łóżku i ułożyłem się do snu, 

a w godzinę później wstałem, żeby poszukać jeszcze nudniejszej książki, która by 

mnie oderwała od natrętnych myśli.

22

Fabuła oczywiście formowała się sama, nie wypływała na powierzchnię, ale 

drążyła pod nią niby kret. Jeśliby wina nie miała być oficjalnie darowana 

Hornblowerowi, musiałby uciec z niewoli — istniała wprawdzie dość obszerna 

literatura na temat ucieczek z więzień cesarskich, ale nic, co przeczytałem, nie 

zadowoliło mnie ani nie było dostatecznie sugestywne. Ponadto w roku 1810 tak 

wielka część Europy znajdowała się pod panowaniem francuskim, że w razie ucieczki 

Hornblower nie dałby rady dotrzeć do neutralnego kraju. Musiałby zatem kierować 

się ku morzu. Rzecz jasna, że musiał — po prostu nie miałby wyboru. Szczerze 

mówiąc czułem, że bardzo mi zależy, aby do tego doszło. Pragnąłem gorąco, żeby 

Hornblower wydostał się z więzienia, gdzie, przy jego usposobieniu, pobyt byłby dla 

niego nie do zniesienia; żeby uciekł ze zdradzieckiego lądu na swobodę morza. 

Musiałaby to być długa i niebezpieczna podróż.

Wtedy zdarzył się jeden z tych niespodziewanych momentów, gdy jakiś 

pomysł nagle zaczyna pasować do innego, pozornie całkiem z nim nie związanego. 

Odkrycia tego dokonałem w czasie codziennego, beznamiętnego przeglądania poczty, 

background image

chociaż żaden z listów nie miał związku z ucieczką Hornblowera. Kilka lat wcześniej 

odbyłem wycieczkę łodzią motorową w dół Loary. Odłożyłem nie przeczytany list 

olśniony nową myślą, że Hornblower w swej ucieczce mógłby tą samą drogą podążyć 

ku morzu. Mała łódź — a w takich spędziłem miesiące, może nawet lata — na rzece 

stanowiłaby doskonały środek transportu dla zbiega, pozwalałaby mu bowiem 

przewieźć bez trudu niezbędne zapasy i ekwipunek i znacznie ułatwiłaby omijanie 

kontroli paszportowych i żądań okazywania papierów, na co podróżujący drogami 

cesarskiej Francji byli nieustannie narażeni. Zwłaszcza że Loara, jak wiedziałem 

z własnego doświadczenia, była rzeką odludną, nie uczęszczaną i pozornie 

nieżeglowną, a przecież możliwą do przebycia i świetnie nadałaby się do tego celu.

Krew zawrzała mi w żyłach. Na końcu odcinka Loary nadającego się do 

żeglugi dla morskich jednostek leży miasto Nantes. Statki docierają aż do jego 

nabrzeży — pamiętam je. Może Hornblower mógłby… Wszystko poruszyło się we 

mnie, a gdy podniecenie opadło, miałem już gotowy obraz Hornblowera odbijającego 

”Witch of Endor”, obraz sugestywny i natarczywy. Miał on także logiczne, 

zazębiające się z sobą następstwa. Dla dokonania takiego wyczynu Hornblower 

potrzebował pomocy, w dodatku pomocy fachowej. Musiałby więc mieć ze sobą 

Busha i Browna. Czyli że musieliby oni płynąć z nim Loarą, a to wymagało dalszej 

pracy wyobraźni: Hornblower dowodzący dwójką z załogi okrętu; łódką o długości 

dwudziestu stóp zamiast dwutysiąctonowym okrętem uzbrojonym w siedemdziesiąt 

cztery działa — było coś przewrotnego, ale i dramatycznego w sytuacji, która aż się 

prosiła, żeby się nad nią zastanowić. W każdym razie coś się działo z moją niechęcią 

do ponownego zajęcia się Hornblowerem.

23

Zdarzyło się coś jeszcze. Nadeszły próbne odbitki Okrętu liniowego i ze 

zwykłym oporem siadłem do ich czytania. I wtedy mój starszy, jeszcze wówczas 

mały syn, zajrzał mi przez ramię, żeby zobaczyć, co robię. ”Och, tata, skończ to 

prędko — powiedział. — Chcę to przeczytać. Pierwsza bardzo mi się podobała”. Ten 

syn ma już własnego syna w takim jak on wówczas wieku, lecz przyjemność, jaką 

odczułem w owej chwili, wciąż mam świeżo w pamięci. Była to aż nazbyt hojna 

zapłata za trudy nie tylko rodzicielstwa, lecz i pisania. Odkładając sentyment na bok 

(czemu człowiek, jakim wówczas byłem, taki miał podejrzliwy stosunek do 

background image

sentymentu?), muszę przyznać, że ten incydent niewątpliwie pomógł mi pogodzić się 

z myślą o napisaniu jeszcze jednej książki o Hornblowerze.

Michael Joseph dopomógł mi wymieszać napój czarownicy. Próbowałem 

wyjaśnić mu burzę uczuć w mej duszy, starając się przemóc moją wieczną niechęć do 

ubierania w słowa (skierowane do pojedynczego człowieka) na pól ukształtowanych 

pomysłów, jakimi miewam zaprzątniętą głowę. Jednakże udało mi się jakoś 

przekazać niejasny zarys tematu, o którym właśnie rozmyślałem. ”Chcesz 

przeprowadzić go z powrotem do kraju z podniesioną banderą?” — powiedział 

Joseph. Tym razem on z kolei napotkał mój tępy wzrok, jakby jego uwaga przeszła 

nie zauważona. I tak istotnie było. Wypowiedziane przez niego zdanie zamiast wpaść 

w bystry strumień uprzejmej konwersacji, zapadło się w ospały muł podświadomości 

i zanurzało w nim coraz głębiej, pobudzając skorupiaki do szybkiego rozmnażania.

Efekt był oczywiście wprost przeciwny. Zwykły triumf, niczym nie 

zakończony sukces nie były tematem, jakiego szukałem. Jeśli już o to chodzi, to ja 

sam, osobiście, cieszyłem się sporymi sukcesami, i zdawałem sobie jasno sprawę, że 

”cieszyć się” nie jest na pewno najwłaściwiej użytym słowem. Przewrotność natury 

ludzkiej sprawia, że zawsze zagląda się w zęby darowanemu koniowi, stwierdzając, 

że ma je za długie; zawsze się znajdzie któryś płatek róży zgnieciony, podczas gdy 

zwykły los i nadzwyczajne zdarzenia, mieszając metafory, będą dodawać goryczy do 

słodyczy i szorstkości do gładkości. Dobrze byłoby, gdyby i Hornblowerowi to się 

zdarzyło, a przy tym byłem przekonany (nie próbujmy za wszelką cenę pozwalać 

sentymentom buszować w literaturze), że z artystycznego punktu widzenia (znów to 

nieznośne słowo) efekt byłby zadowalający.

W miarę upływu dni zaczęły się dołączać inne pomysły powstałe w moim 

mózgu — pomysły najpierw pozornie bez związku z tematem, początkowo 

traktowane nawet jako zarodki jakiegoś nowego dzieła. Obserwowałem rozwój 

tematu o nieudanym, przelotnym związku uczuciowym: gorąca namiętność 

zaspokojona, a związek zerwany. Oczywiście coś takiego powinno się przydarzyć 

Hornblowerowi. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? Hornblower romansujący, 

a z okiem na zegarku, albo przynajmniej myślami zupełnie gdzie indziej. Jak zawsze 

cieszący się powodzeniem, a mimo to niezadowolony, niezdolny do zapomnienia się; 

typ mężczyzny, dla którego każda kobieta mogłaby zupełnie stracić głowę, lecz jeśli 

byłaby spostrzegawcza lub miała intuicję, to od razu by się zorientowała, że jest on 

z tych, co nie dają się przywiązać ani utrzymać. Musiało mu się to przydarzyć 

background image

wcześniej czy później, kiedy miałby trochę wolnego czasu. Wtedy właśnie we Francji 

zaczynali dawać znać o sobie refractaires, młodzi ludzie ukrywający się przed 

poborem do wojska — przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy któryś z nich nie 

mógłby udzielić pomocy Hornblowerowi w jego ucieczce. Rosła też we Francji liczba 

ludzi o dojrzalszych poglądach, którzy byli przeciwni Bonapartemu z powodu swych 

liberalnych przekonań czy po prostu dlatego, że zdawali sobie sprawę 

z katastrofalnych skutków bonapartyzmu. Połowa kawałków układanki wpasowała się

już na swoje miejsce. Wiedziałem, gdzie Hornblower znajdzie potrzebną mu pomoc 

i jak dojdzie do jego romansu.

Trzeba było podjąć pewne końcowe decyzje. Wydać wyrok śmierci — 

a właściwie dwa. Biedna pani Hornblower. Jej śmierć została postanowiona, chociaż 

nie bez wahania, nie bez daremnego współczucia. Zdawało mi się, że znam ją tak 

dobrze. Ale nie było już dla niej miejsca, a jej śmierć stanie się bardzo gorzką kroplą 

w kielichu sukcesów Hornblowera. Nie będzie trudno to zaaranżować, bo 

w poprzedniej powieści Maria była już w ciąży, a śmierć przy porodzie była w owych 

czasach tak częsta, że nie wymagała komentarza. Uczyniłem ją wówczas ciężarną, bo 

było mi to do czegoś potrzebne w Okręcie liniowym, a teraz było to jak znalazł, 

jakbym już wtedy miał obmyślony dalszy tok wydarzeń. A jednak z całą pewnością 

mogę stwierdzić, że tak nie było, chociaż niewykluczone, że gdzieś wśród 

obrastających kłodę skorupiaków, całkiem nieświadomie, jej zbliżająca się śmierć 

została zaplanowana. Jeśli idzie o zgon admirała Leightona — męża Barbary — to nie 

było z tym żadnej trudności. Było wiadomo, że będąc w służbie czynnej w marynarce 

wojennej będzie się przebijał do zatoki Rosas, żeby tam dokonać zniszczenia okrętów 

uszkodzonych przez Hornblowera. Mogłem być pewien, że niewiele osób uroni łzę 

nad losem Leightona i że między nimi może nie być Barbary.

24

Tak więc zaczynało wyglądać, że powieść jest przygotowana i można zacząć 

ją pisać. Wyraźnie odczuwałem znany niepokój, stare pragnienie, pokusę przekonania 

się, czy rzeczywiście potrafię przenieść na papier skomplikowane sprawy i nastroje 

kłębiące się w mojej głowie. Jak zawsze żywiłem niczym nie uzasadnioną nadzieję, 

że tę powieść łatwiej mi się będzie pisało niż poprzednie. Miałem podobne uczucie 

jak przed skokiem do głębokiej wody. Nadszedł dzień, gdy napisałem: ”Strona l” i ”

background image

Rozdział I”, zaś admirał Leighton przypuścił atak na zatokę Rosas. Praca szła mi 

nieźle, jeśli można uznać, że w tym ”nieźle” mieści się codziennie nieuniknione zmę-

czenie. Pułkownik Caillard z żandarmami przybył po Hornblowera, Busha i Browna 

akurat w chwili, gdy Hornblower wystarczająco wiele usłyszał o losie Leightona, 

żeby pozostawać w dręczącej niepewności przez następne kilka miesięcy. Wszystko 

szło dobrze i nagle nastąpił wstrząs, prawie tak niespodziewany i bolesny, jak 

uderzenie się po ciemku o krawędź drzwi. Pewnego ranka, gdy planowałem pracę na 

bieżący dzień, ogarnęły mnie poważne wątpliwości, które w swej ślepocie zignorowa-

łem. Następnego dnia te wątpliwości zmieniły się w pewność i stanąłem oko w oko 

z dramatem.

Nie potrafię wyjaśnić, jak do tego doszło, jak mogłem być tak strasznie ślepy, 

nieprzewidujący, nieuważny. W pewnym punkcie konstruowania fabuły 

powiedziałem sobie po prostu: ”W tym miejscu uciekają” i więcej o tym nie 

myślałem. Zostawiłem lukę, nie czyniąc nic, żeby ją wypełnić. Wskutek jakiegoś 

bezprecedensowego przeoczenia nawet nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tej luki 

do momentu, gdy ujrzałem ją, rozdziawioną, u swych stóp. Musieli uciec, w sercu 

Francji musieli wymknąć się eskorcie złożonej z dwudziestu żandarmów, a tu Bush 

zaczynał przecież dopiero przychodzić do siebie po amputacji stopy — nie mógł 

nawet jeszcze przejść sam jarda. Co więc z ich ucieczką? Nie mogło być mowy 

o pozostawieniu Busha — Hornblower nigdy by do tego nie dopuścił, a ponadto Bush 

był bardzo potrzebny w dalszej części powieści. Sam wpakowałem się w kabałę. Taką 

wagę nadałem l'affaire Hornblower, że do eskorty włączyłem jednego 

z najzdolniejszych oficerów policji Bonapartego. Pułkownik Caillard nie zostawi 

żadnej okazji do ucieczki.

Był to dla mnie moment załamania. Wstyd mi było za siebie, czułem się 

przybity tym niedopatrzeniem, ogarnęły mnie wątpliwości, czy w ogóle nadaję się do 

wybranego przez siebie zawodu. To wszystko w dalszej perspektywie, na razie 

ważniejsze było, co mam teraz robić.

Praca nad książką stanęła w miejscu i wyglądało, że nie ma wyjścia z impasu, 

w który się tak głupio wpakowałem. Że trzeba będzie wrócić do punktu wyjściowego 

i podążyć zupełnie inną drogą. Lecz to by oznaczało przeróbkę całej fabuły, 

zaczynanie budowania jej od nowa i potem pisanie od początku, a od czasu gdy 

napisałem od nowa jeden jedyny rozdział, upłynęło piętnaście lat. Na razie miałem 

napisane pięć rozdziałów. Czy wszystkie muszę przerabiać? Jak zwykle, odezwała się 

background image

moja niczym nie uzasadniona niechęć do wracania do raz wykonanej pracy. Czułem, 

że wpadam w panikę. Jakże jednak człowiek ze świeżo amputowaną stopą mógłby 

uciec dwudziestu żandarmom.

Oczywiście w końcu uciekł. Miałem się przekonać, że obok ciężarów mój 

zawód ma swe przywileje, a i szczęście było po mojej stronie. Po dwóch (chyba) 

bardzo nerwowych dniach — dwóch dniach chodzenia każdego ranka tam 

i z powrotem po mojej pracowni i zapamiętałego przebiegania każdego popołudnia 

i wieczora po obojętnych na moje kłopoty ulicach — wymyśliłem rozwiązanie. Nie 

bez powodu Hornblower zwykł był przechadzać się po pokładzie rufowym, gdy miał 

jakiś problem do rozwiązania. Myślę , że w ciągu owych dwóch dni nieraz zdarzyło 

się, że moje dzieci, przestraszone, cofnęły się na mój widok, nie wydaje mi się też, by 

zmęczenie fizyczne mogło przytępić moje niespokojne miotanie się.

Lecz pisarz ma moc niegdyś przypisywaną czarownicom i magom. Może 

wywoływać burze i powodzie. Na szczęście chociaż pogoda była po mojej stronie. ”

Sutherland” stoczył bitwę późną jesienią, a teraz była zima, toteż burza śnieżna nie 

tylko była prawdopodobna, lecz całkiem możliwa. Burza śnieżna… rzeka… łódka… 

powódź — i moi trzej bohaterowie uciekają, o czym może się przekonać każdy, to 

zada sobie trud przeczytania rozdziału szóstego. A ja po tym ostatnim doświadczeniu 

nigdy już nie będę tym samym człowiekiem — tak mi się przynajmniej zdawało. 

I rzeczywiście, bo w kilka dni później (gdy komuś udało się nakłonić mnie do 

mówienia na ten temat) przyznałem niechętnie, że bywają rzeczy gorsze od 

codziennej pracy nad powieścią, podobnie jak człowiek raz poddany torturze 

strappado przyznałby, że istnieją rzeczy gorsze od łamania kołem.

25

Niewiele dni później czekało mnie nowe przeżycie, równie ostro rysujące się 

w mej pamięci jak przed chwilą opowiedziane. Hornblower znowu był w drodze; jego 

romans z Marie de Gracay skończył się — a przynajmniej był w stanie zawieszenia 

— on zaś z dwoma towarzyszami płynął w dół Loary. Miał trudności przed sobą i za 

sobą, lecz chwilowo był wolny od nich, na ile to było w ogóle możliwe. Znam 

doskonale to uczucie. Złapałem się na tym, że będąc absolutnie w zgodzie z. 

Hornblowerem, jednocześnie czułem w stosunku do niego zazdrość. W owym czasie 

Hornblower przeżywał najszczęśliwsze chwile w swym tak aktywnym, najeżonym 

background image

trudnościami życiu. Będąc wciąż Człowiekiem Samotnym, poznał wreszcie, co to 

koleżeństwo i bliska zażyłość z innymi ludźmi, czego — po części z powodu wad 

jego osobowości — nie było mu dane dotąd odczuć. Poznawał uroki kraju, oglądając 

nowe, nieznane a piękne widoki: świat wkradający się we mgle nad milczącą rzekę 

lub rząd wierzb na tle odmiennej zieleni wzgórz. Do tego był w podróży — rzecz 

konieczna do szczęścia dla tak niespokojnej jak on natury — ale podróżował 

spokojnie, bez pośpiechu, przy takiej liczbie błahych wydarzeń jak znalezienie kanału 

pośród piaszczystych łach), że jego czynny umysł nie miał czasu szukać dziury 

w całym.

W trakcie pisania zdarzyło mi się raz lub dwa, że z ogromnym zdumieniem — 

może nawet konsternacją —stwierdziłem, iż naprawdę spieszno mi rano zasiąść przy 

biurku, że czekam na ranek z Hornblowerem, który raz przynajmniej ma umysł trochę 

spokojniejszy. Przez chwilę kusiło mnie, żeby mu przedłużyć podróż, żałowałem 

trochę, że Loara nie jest tak długa jak Amazonka, lecz geografia, tak jak historia, nie 

pozwalała na żadne folgowanie zachciankom. Była zresztą sprawa jeszcze 

ważniejsza: konieczność przestrzegania równowagi, posłuszeństwo temu, co mi 

dyktuje mój artystyczny osąd, mój literacki. (Znów te nienawistne słowa, wciąż 

szukające, którędy by wtargnąć, jak bakterie chorobowe w ciało ludzkie). Fabuła 

powinna zawrzeć w sobie trochę szczęścia, lecz intensyfikowanie go, poza pewien 

określony punkt, naruszałoby równowagę konstrukcji. Zarówno smak artystyczny, jak 

i rozum mówiły mi, że powinno być tyle i ani odrobiny więcej. Będąc w nastroju 

podobnym do tego, w jakim znajdował się Gibbon, wzdychałem rzewnie i byłem 

posłuszny jak rzemieślnik. Smętną pociechą była mi myśl o pewnym chef de cuisice

przystępującym do komponowania wspaniałej potrawy i zmuszonym do niezbędnego 

hamowania swej skłonności, by dodawać przyprawy, które szczególnie lubi. Tak więc 

Hornblower zbliżał się do Nantes, ku zaszczytom, odznaczeniom i rozgłosowi, 

którego tak nie cierpiał.

26

Upłynęło sześć lat, zanim Hornblower znów pojawił się w moim życiu, 

zastając mnie innym człowiekiem, przynajmniej pod względem fizycznym. Wracałem 

do pisania z moją zwykłą niechęcią, o czym wspomniałem już wcześniej, do raz 

zakończonej pracy. Byłem teraz inwalidą czy też oświadczono mi, że nim jestem, 

background image

albo sam uznałem, że nim jestem. Nieco przedwcześnie, jakieś dwadzieścia lat przed 

czasem, pojawiły się u mnie pewne symptomy starości. Moje tętnice zwężały się — 

proszę wybaczyć te anatomiczne szczegóły — i przypuszczano, że proces ten będzie 

postępował. Ograniczyły się moje spacery, moja zdolność chodzenia i wchodzenia po 

schodach, a odległości, jakie byłem w stanie przebyć, kurczyły się z tygodnia na 

tydzień, tak że wkrótce nie mogłem bez przystawania przejść więcej niż 

pięćdziesięciu jardów lub wejść naraz wyżej niż na jeden odcinek schodów nie 

odczuwając bólu, który sprawiał, że musiałem odpocząć przed dalszym wysiłkiem. 

Przyszłość rysowała się ponuro, niedługo moim kończynom zacznie brakować krwi, 

po czym przyjdzie amputacja i kompletna bezradność.

Rokowania nie były pocieszające. Ani ja — ani też lekarze — nie mogli 

przewidzieć, że okażę się nietypowym, unikatowym przypadkiem, o którym będą 

pisane (na szczęście bez podawania nazwiska) artykuły w prasie fachowej, że choroba 

zatrzyma się (w nie znany dotąd sposób) na samym skraju kompletnej ruiny. 

Doktorzy radzili mi z całą powagą, żebym sobie poszukał domu bez schodów, gdzie 

można by mnie było wozić w fotelu na kółkach. Mówili też, że życie w kompletnej 

bezczynności, bez robienia czegokolwiek, przy unikaniu wszelkich podniet i wysiłku 

(nawet umysłowego) może trochę opóźnić nadejście najgorszego.

Próbowałem, oczywiście, żyć, jak mi kazano, i oczywiście stwierdziłem, że to 

niemożliwe. Nie można nikomu nakazać, żeby siedział pogrążony w ponurym 

nastroju i czekał na śmierć. Do tego była sprawa tych keczów bombardujących. 

Muszę się przyznać — choć może to zabrzmi zabawnie — że osobiście wiele im 

zawdzięczam. Czytając dla odprężenia często się na nie natykałem — na te 

interesujące, wysoce wyspecjalizowane jednostki, zaprojektowane do ostrzeliwania 

z morza celów na lądzie, szczególnie (ze względu na wysoką trajektorię lotu 

pocisków z zainstalowanych na keczach moździerzy) celów znajdujących się 

w martwym polu, za wzgórzami czy fortyfikacjami. Keczów bombardujących 

używano w operacjach desantowych, częstych w okresie wojen napoleońskich, 

a podczas pokoju znajdowały niejednokrotnie zastosowanie w badaniach Arktyki, 

gdyż ich mocna budowa wytrzymywała napór lodu. Sam Nelson odbył raz podróż 

arktyczną na takim keczu.

Byłoby rzeczą interesującą wymyślić jakąś hipotetyczną kampanię, w której 

kecze te odegrałyby ważną rolę. Wymagałoby to oczywiście użycia eskadry — kecze 

bombardujące zawsze wymagały osłony przed atakiem silniejszych okrętów 

background image

wojennych. Nierzadko wyzyskiwano je przeciwko inwazyjnej flocie Bonapartego 

w portach Kanału, lecz bez większego sukcesu, i to pod dowództwem Nelsona. Kecze 

to broń zaskoczenia i okazji, ale nawet admirałowie Bonapartego orientowali się 

w ich możliwościach i mogli przedsiębrać elementarne środki ostrożności

Zaskoczenie i okazja! Coś działo się ze mną, coś, czego, jak sądziłem, nigdy 

już nie doświadczę — coś, do czego według lekarzy nie należało w ogóle dopuścić. 

Odczułem znów emocje towarzyszące rodzeniu się pomysłu, ożywienie inwencji, 

przyjemne uczucie rozpoznawania, coś jak swędzenie kciuków u czarownicy. A do 

tego ogromną ulgę z pojawienia się tych objawów, czegoś normalnego w tak bardzo 

nienormalnym świecie. Błogosławione słowa: zaskoczenie i okazja, niechby opadły 

w mą podświadomość i robiły w niej trochę zamieszania. A gdyby nawet miały 

przyśpieszyć amputację, to w moim ówczesnym nastroju uważałem, że warto ją dla 

nich zaryzykować.

Kecze bombardujące. Użyto ich w drugim ataku brytyjskim na Kopenhagę 

w roku 1807. Wellington obserwował je w akcji jako generał dywizji. Lecz była to 

formalna bitwa poprzedzona należytym ostrzeżeniem — żadnego miejsca na 

zaskoczenie i niewiele na okazję. A Wellington miał szwagra, lecz o istnieniu siostry 

w ogóle się nie dowiedział, chociaż czekało go jeszcze pięćdziesiąt lat życia.

Tak więc ponure ranki przestały być ponure. Ożywiało je radosne odkrywanie 

tego, co się wydarzyło nocą w mojej podświadomości, bez udziału mojej woli. Fabuła 

szybko się rozrastała, zwłaszcza teraz, gdy formalnie nie uznawany, Hornblower 

pojawił się w moich rozmyślaniach. Miałem go nie brać pod uwagę, ale 

przypomniawszy sobie o nim, poczułem ukłucie żalu. Uświadomiłem sobie bowiem, 

że porzuciłem go u progu ciekawego okresu jego kariery, wreszcie ożenionego 

z Barbarą, którą szanował i którą pokochał na tyle, na ile pozwalała mu jego 

ograniczona zdolność kochania. Hornblower uczący się roli wiejskiego dziedzica 

mógł stanowić interesujący obrazek. Z drugiej strony, w ślad za triumfem publicznym 

i osobistym powinien był otrzymać jakieś ważne stanowisko, bo wojnom 

napoleońskim daleko jeszcze było do końca. Niemniej jednak Admiralicja mogła 

mieć trudności ze znalezieniem odpowiedniej luki, w którą można by było wetknąć 

człowieka tak trudnego do wpasowania w otoczenie jak Hornblower. Był nie wyżej 

niż w połowie listy kapitanów. Hornblower dowodzący okrętem liniowym, jednym 

z około dwudziestu wystawionych na nie kończącą się monotonię służby blokadowej, 

mógłby stanowić interesujący przedmiot studium psychologicznego. Ponieważ jednak 

background image

dla mnie był on skończony, spekulacje na temat jego ewentualnej dalszej kariery nie 

bawiły mnie, a raczej drażniły. Lepiej wrócić do keczów bombardujących.

Oczywiście Bałtyk. Tam właśnie miały mieć miejsce przyszłe ważne 

wydarzenia w wojnie światowej. Tam też mogły być użyte kecze — płytkie wody, 

handel przybrzeżny o dużym znaczeniu, częste zaś niespodziewane zmiany 

w polityce poszczególnych krajów mogły być źródłem zaskoczeń i okazji. Na 

odpowiedź czekało pytanie, czy Bonaparte rzeczywiście wda się w wojnę 

z Aleksandrem rosyjskim. Dyplomacja brytyjska trudziła się, żeby utrzymywać 

Aleksandra w jego uporczywej niechęci do cesarstwa francuskiego, a tam, gdzie 

działała brytyjska dyplomacja, Brytyjska Marynarka Wojenna nie była daleko w tyle.

Oczywiście! Oczywiście! (Prawdziwie radosne momenty w konstruowaniu 

utworu zawsze są poprzedzane przez ”oczywiście”, zamiast ”być może”). Bonaparte 

usiłował zaprowadzić swój system kontynentalny na każdej mili wybrzeża i podczas 

gdy planował atak z zaskoczenia na Rosję i wysunął lewe skrzydło swych sił do 

przodu w kierunku na St Petersburg, znalazł się z bardzo długą i zupełnie nie 

zabezpieczoną linią łączności wzdłuż południowych brzegów Bałtyku. Była to 

idealna sceneria dla operacji keczów bombardujących. Wiedziałem, że pewna eskadra 

brytyjska rzeczywiście dotarła na Bałtyk. Potrzeba było tylko przedsiębiorczego 

i pomysłowego oficera marynarki wojennej, nie bojącego się odpowiedzialności 

i rozumiejącego problemy natury dyplomatycznej, kogoś, kto potrafiłby usztywnić 

stanowisko kapryśnego, nieobliczalnego Aleksandra, kogoś umiejącego znajdować 

drogę poprzez meandry neutralności — mającego pod swoją komendą kecze 

bombardujące, gotowe do natychmiastowego użycia. I, oczywiście, tym oficerem 

mógłby być Hornblower.

Staż miał akurat na tyle długi, że uzasadniałby mianowanie go komodorem 

niewielkiej eskadry — powiedzmy, okrętu liniowego, dwóch słupów i dwóch keczów 

bombardujących — i obarczyć ogromną odpowiedzialnością, który to fakt, choćby 

nie wiem jak dla niego kłopotliwy, osładzałby powietrze, jakim oddychał. Oczywista 

rzecz, że będzie to Hornblower. Fragmenty układały się w całość, jakby obdarzone 

własnymi rozumami. Wiosna i otwarcie żeglugi na Bałtyku zbiegną się z końcem 

urlopu Hornblowera, dostatecznie długiego, żeby zdążył przyjść do siebie po 

ostatnich przeżyciach, oraz zorientować się, jak to jest być dziedzicem wiejskim 

i mężem lady Barbary. Istniał też ciekawy i mający związek ze sprawą problem 

neutralności Pomorza Szwedzkiego — a zachowanie się francuskich oddziałów, które 

background image

właśnie dotarły do tej prowincji, stanowiło klasyczny przykład tego, co się dzieje, 

kiedy żołnierze nie otrzymujący żołdu ani żywności wymykają się spod kontroli 

generałów nie odczuwających tych braków. Szwecja, aktualnie pod rządami 

marszałka cesarstwa.

I (oczywiście!) lewy strumień ataku na Rosję, skierowany ku St 

Petersburgowi, gdy sam Bonaparte maszerował na Moskwę, został zatrzymany pod 

Rygą — nastąpił desperacki desant i nieudane oblężenie, a w efekcie odwrót 

Francuzów zapisany dezercją kontyngentu pruskiego, co stanowiło zapowiedź 

rozpadu cesarstwa. Gdyby Hornblower zamierzał łowić ryby w mętnej wodzie, nie 

znalazłby mętniejszej niż Bałtyk w roku 1812 — będzie tam mógł wziąć na siebie 

tyle odpowiedzialności, ile tylko zapragnie. Pod Rygą będzie mógł użyć swych 

cennych keczów bambardujących; raz chociaż zostanie mu oddana sprawiedliwość, 

bo rzeczywiście będzie obecny w chwili gdy francuskie cesarstwo osiągnie szczytowy 

punkt swych podbojów. Wreszcie (a więc doszliśmy już do ”wreszcie”), jeśli 

Hornblower nie dostanie odpowiedniego zajęcia na Bałtyku, powstanie 

niebezpieczeństwo, że jego pociski zaczną się rozrywać nad Baltimore, a tego za 

wszelką cenę chciałem uniknąć.

Tak więc decyzja zapadła, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, że czekała 

na podjęcie. Pozostało tylko dokończyć pracę nad konstrukcją fabuły; wykonać 

wszystkie przyjemne, logiczne zadania, decydujące o początku i końcu, ustalić 

kolejność zdarzeń w ramach historii i geografii — piętnaście lat upłynęło od czasu, 

kiedy sam oddychałem rześkim powietrzem Bałtyku, lecz pamięć wciąż mi na 

szczęście dopisywała — wreszcie wymyślić zdarzenia i dokonać ich selekcji, wysilić 

mózg i smak literacki, a wszystko razem tak bardzo się różniło od żałosnej próby 

egzystencji przypominającej roślinną wegetację w atmosferze smętnego 

zrezygnowania, że naprawdę tylko banalna metafora o zamianie piekła na niebo 

pasowałaby do określenia tej różnicy.

27

W mojej technice pisarskiej zaszła co najmniej jedna ważna zmiana. Byłem 

ogromnie zaskoczony, gdy zdałem sobie sprawę, jak wielka praca dokonuje się 

w moim umyśle w trakcie chodzenia. Dawniej, gdy powstawała konieczność 

obmyślenia jakiegoś fragmentu fabuły — na przykład trzeba było znaleźć odpowiedni 

background image

sposób wyrażenia uczuć Hornblowera czy w bardziej jeszcze krańcowym wypadku: 

wymyślić okoliczności, w jakich mógłby się wymknąć pułkownikowi Caillardowi — 

podświadomie zaczynałem chodzić tam i z powrotem, żeby wprawić w ruch mój 

mechanizm myślenia. Właśnie kiedy tak spacerowałem, czasem świadomie w tym 

celu, a czasem po prostu idąc dokądś, gdzie musiałem być, pomysły rodziły się same, 

i to nie tylko mniejsze, ale całe duże fragmenty.

Teraz chodzenie było niemożliwe. Musiałem znaleźć inny sposób mobilizacji 

myślowej. Mój nawyk myślenia chodząc zrodził się we wczesnej młodości 

i zakorzeni} na dobre w ciągu ponad dwudziestu lat twórczego życia. Nie potrafiłem 

wymyślić nowego systemu, tak samo jak nie byłem zdolny świadomie wymyślić 

nowej fabuły. Szczęśliwy przypadek sprawił, że znalazłem sposób zastępczy. Miałem 

zwyczaj wymyślać małe zagadki matematyczne, nic specjalnego, nieomal czysta 

arytmetyka, wprawki raczej z dziedziny logiki niż algebry, a potem sam zabierałem 

się do ich rozwiązywania. Udowodnienie w sposób niezbity, że w przykładzie, jaki 

miałem przed sobą. A może być tylko siódemką, zaś X — dziewiątką wymagało 

trochę pomysłowości i sporo cierpliwości. A w krótkich przerwach między 

myśleniem nad zagadką mogłem się zastanawiać nad fabułą książki, nad którą 

właśnie pracowałem. Arytmetyka wiodła mnie do konstrukcji, jak gąbka przenosi 

wodę.

Wymyśliłem śmieszną, absurdalną zabawę z jedzeniem zupy. Nikomu jeszcze 

dotąd o tym nie mówiłem, pierwszy raz przyznaję się publicznie do tego. Nadchodzi 

czas obiadu, stawiają przede mną wazę zupy. Muszę wtedy oszacować ilość zupy 

w wazie, pojemność łyżki i obliczyć, ile trzeba łyżek, żeby zjeść całą zupę — a to 

wszystko oczywiście w trakcie miłej rozmowy przy jedzeniu. Trzeba zliczać 

wszystkie łyżki, jedną po drugiej, zachowując przy tym co najmniej zewnętrzne 

pozory osoby normalnej i zdrowej na umyśle. Dr Johnson przechadzając się potrafił 

liczyć uderzenia swej laski bez przerywania rozmowy, ja potrafię to samo z łyżkami 

zupy, nawet gdy ze wzrastającym podnieceniem stwierdzam, że poszła już 

dwudziesta czwarta łyżka i widzę, że zostało najwyżej trzy, gdy według mej 

początkowej oceny miało być wszystkich razem dwadzieścia osiem. Trudno pojąć, 

czemu miałoby to pomagać Hornblowerowi w obmyślaniu sposobów doprowadzenia 

keczów w zasięg francuskich baterii oblężniczych — a przecież pomagało.

background image

28

Tak więc konstrukcja fabuły została zakończona, książka była gotowa do 

napisania, i pojawiło się odwieczne pytanie, kiedy albo czy w ogóle zaczynać, lecz 

w dokuczliwszej niż zwykle formie. Zostałem ostrzeżony, pod groźbą straszliwych 

konsekwencji, że w żadnym razie nie wolno mi się narażać na zmęczenie, nic nie 

wolno robić, co mogłoby podnieść ciśnienie krwi, a ja wiedziałem aż za dobrze, jak 

męczący jest proces kompozycji i obrazowania. Mówiłem sobie, że człowiek 

rozsądny zadowoliłby się radością budowania wątku i byłby teraz wrócił do wegetacji 

rośliny, zabierając do grobu sekrety hornblowerowskiej kampanii na Bałtyku.

W tym był właśnie sęk. Ledwie zdążyłem moją myśl ubrać w słowa, a od razu 

wiedziałem z całą jasnością, że czegoś takiego bym nie zniósł. Rzecz po prostu 

musiała zostać napisana. Musiałem pogodzić się z przykrym faktem, że jestem jakimś 

ekshibicjonistą. Dotąd nigdy nie analizowałem logicznej kolejności pracy — od 

konstrukcji, poprzez kompozycję do publikacji. Nie przychodziło mi do głowy, że ta 

kolejność nie musi być stała i niezmienna i że można ją być może naruszyć samym 

tylko wysiłkiem woli. Myślę, że nawet sobie czasem mówiłem, iż dzieła nie można 

uznać za skończone, póki nie zostanie wydrukowane i przedstawione opinii publicz-

nej. Obecnie uświadomiłem sobie, że było to tylko szukaniem wymówki, że w istocie 

bardzo pragnąłem opublikować moje dzieło, wystawić je na pokaz. Żebym nie wiem 

jak głęboko i autentycznie nie znosił pokazywania się publicznie czy stykania się 

z nieznajomymi, to jednak pragnąłbym zobaczyć tę książkę wydrukowaną. Jeśli 

o mnie chodzi, to wstępuję w świat literacki, nawet na krótką chwilę, z takim samym 

prawie oporem, z jakim rozbierałbym się do naga na Trafalgar Square, ale w wy-

pychaniu Hornblowera w świat zdecydowanie znajdowałem rzeczywistą 

przyjemność, nawet więcej — autentyczną potrzebą. 

To stwierdzenie wprowadziło do sytuacji nowy element: mówiąc bez 

obwijania w bawełnę — obawę przed śmiercią. Musiałem wziąć pod uwagę, że mogę 

umrzeć przed skończeniem Komodora, i myśl ta bardzo mi się nie podobała, 

zwłaszcza z punktu widzenia komodora. Nie tyle byłoby mi żal, że świat nie ujrzy 

arcydzieła, co raczej że arcydzieło nie ujrzy świata. Zostawić je w stanie nie 

ukończonym byłoby nawet gorzej, niż wcale nie pisać — cała ta stara dyskusja 

o Edwinie Droodzie mocno mnie irytowała. Hornblower zdążył już przyciągnąć tyle 

uwagi, że nie dokończony Komodor wywołałby sporo spekulacji na temat, jakie 

byłoby jego zakończenie. A myśl, że ktoś mógłby się wziąć za dopisanie 

background image

zakończenia, myśl o głupstwach, jakie ten ktoś mógłby powypisywać, wpędzała mnie 

w panikę. Istniały więc teraz bardzo pilne powody, żeby zacząć pisanie, i jeszcze 

ważniejsze, żeby doprowadzić pracę do końca. Lecz w trakcie pisania występowały 

również pewne powody do umiarkowania. Miałem wrażenie, że jestem dokładnie 

w takiej sytuacji jak kierowca samochodu pragnący na resztce paliwa dotrzeć do 

stacji benzynowej. Mimo wielkiej pokusy zbyt szybka jazda mogłaby zwyczajnie 

uniemożliwić dotarcie do celu. Istniało pewne optymalne tempo, jakie należało 

zachowywać i na szczęście, dzięki długiemu doświadczeniu, wiedziałem wszystko na 

ten temat. Optymalne tempo starałem się utrzymywać przy pisaniu poprzednich, 

ponad dwudziestu, książek, gdy jeszcze sprawa nie była krańcowo poważna.

Z mieszaniną żalu i satysfakcji myślałem, że nie zostałyby po mnie żadne 

notatki, w których jakiś wykonawca literackiego testamentu mógłby się grzebać. 

Nigdy w życiu niczego nie zapisywałem, zawsze wydawało mi się to zbyt kłopotliwe, 

i teraz bynajmniej nie zamierzałem postąpić inaczej. Co więcej, byłem głęboko 

przekonany, że żadne zapiski — podobnie jak rozmowy z wydawcą przy śniadaniu — 

nie byłyby w stanie oddać tych wrażeń, jakie pragnąłem wzbudzić, tak samo zresztą 

uważam do dziś. Książkę można osądzać tylko na podstawie jej ostatecznej wersji.

Tak więc mój umysł zdecydował za mnie. Zasiadłem do biurka, a Sir Horatio 

wszedł do swej krótkiej wanny, przygotowując się do odjazdu i objęcia dowództwa 

nad cennymi keczami bombardującymi. Wszystkie hamulce zwolniły się i praca nad 

komponowaniem książki ruszyła z miejsca. Przebiegała zwykłym torem, jak przy 

poprzednich utworach. Podobnie jak w konstruowaniu książki niezbędna się stała 

zmiana w sposobie jej pisania. Odkryłem — z czego nigdy dotąd nie zdawałem sobie 

sprawy — że miałem zwyczaj dość często wstawać od biurka, żeby ulżyć 

zesztywniałym stawom, a także po to, żeby się zastanowić nad jakimś szczegółem. 

Czy lepiej będzie wyrazić czyjś nastrój opisowo, czy pozwolić tej osobie, żeby go 

opowiedziała własnymi słowami? Czy podać cały tekst pisemnego rozkazu, czy tylko 

krótkie streszczenie? Byłem zaskoczony, jak często wstawałem i obchodziłem pokój 

dookoła, żeby rozstrzygnąć tego rodzaju problemy. Teraz jednak chodzenie męczyło 

mnie sto razy więcej niż poprzednio — u końca dwugodzinnej pracy to, co bym 

przeszedł, byłoby dla mnie odpowiednikiem piećdziesięciu mil marszu w pełni 

sprawnego człowieka. Po jednym czy dwóch dniach prób stało się dla mnie rzeczą 

jasną, że tyle chodzić nie jestem w stanie. Na szczęście, ogromne szczęście, 

rozwiązanie znalazłem metodą prób i błędów. Wskutek wieloletniego nawyku dalej 

background image

wstaję z fotela, ale potem muszę zdecydować, czy problem jest na tyle ważny, że 

koniecznie wymaga pochodzenia po pokoju, i nieraz już to samo wystarcza na jego 

wyjaśnienie. Jeśli nie, to stoję wyprostowany z oczyma utkwionymi w przestrzeń tak 

długo, aż stawy siedzeniowe rozluźnią się, napisany już fragment leżący przede mną 

przyciągnie uwagę, wtedy siadam i przeglądam poprzednie ustępy. Czynność ta sama 

w sobie pozwala mi przebrnąć przez chwilową trudność, jak koniowi, który wzdraga 

się przeskoczyć płotek, lecz uczyni to przy drugim podejściu, jeśli pozwoli mu się 

dobrze przyjrzeć przeszkodzie i nada odpowiedni rozbieg w jej kierunku.

29

Książka została ukończona. Podczas godzin spędzanych przy pracy nad 

uzmysławianiem sobie poszczególnych scen żyłem w świecie, w którym stwardnienie 

tętnic nie odgrywało żadnej roli. Podczas pozostałych godzin dnia najpierw 

występowało normalne otępienie, odbierające ostrość kłopotom osobistym, a potem 

nie dająca się opanować ciekawość, jak pójdzie praca następnego dnia. Minęły trzy 

miesiące, a ja wciąż żyłem — i co ważniejsza, przeklęta choroba nie posuwała się. 

Pojąłem wtedy, że jest rzeczą absolutnie możliwą dożyć kresu swoich dni życiem 

człowieka upośledzonego fizycznie. Hornblower przyniósł mi niewymowne korzyści. 

W latach późniejszych mogłem docenić, jak ogromne, gdy czytałem tę książkę 

ponownie, mimo chorobliwego niesmaku, z jakim się odnoszę do tego, co już 

zrobiłem. Oto jest powieść przygodowa, miejscami pełna napięcia, analiza 

aktywności i odpowiedzialności. Jej wartość literacka nie jest tu przedmiotem 

dyskusji (nie powiem, że na szczęście), ale — rzecz ciekawa — nie jest to książka 

smutna. Tak że nie wierzę, aby ktokolwiek mógł podejrzewać, że napisał ją człowiek 

przeżywający bardzo trudny dla siebie okres — muszę dodać, że w owym czasie 

miałem mnóstwo ogromnych kłopotów osobistych, o których nie będę tu mówił. Fakt, 

że nie ma ich śladu na stronicach książki, jest najlepszym dowodem intensywności 

przeżyć powodowanych aktem pisania i, jak już powiedziałem, jest również potwier-

dzeniem długu zaciągniętego przeze mnie wobec tej książki.

Jedna drobna, marginesowa sprawa: Komodor był drukowany w odcinkach 

w ”Saturday Evening Post”, gazecie, do której często pisywałem, zawsze mając 

wrażenie, że moja praca niezbyt pasuje do takiego medium przekazu — nie to, żebym 

się czuł jak ryba wyrzucona na piasek, lecz raczej jak ktoś, kto przez przypadek 

background image

wszedł do obcego domu wypełnionego nieznanymi mu meblami. W Komodorze była 

mowa o cudzołóstwie — może niezbyt poważnym, jeśli można w tym wypadku użyć 

tego przymiotnika, ale zawsze było to cudzołóstwo. A nigdy przedtem, od czasów 

Benjamina Franklina, nie pojawił się taki temat na kolumnach ”Saturday Evening 

Post”. Spowodowało to istotnie spore poruszenie. Wiele amerykańskich gazet 

skomentowało ten fakt, podobnie czytelnicy. Była to pierwsza szczelina w tamie 

konwencji, a nie było pod ręką żadnego malca, żeby zatkał ją palcem. Już wkrótce 

tematy zakazane przez półtora wieku zaczęto swobodnie omawiać na łamach ”Post”. 

Komodor nie był tego przyczyną, lecz pewnością był pierwszym cudzołożnikiem w ”

Saturday Evening Post”.

Również powód tego cudzołóstwa był dziwny — myślę zresztą, że takie są 

zawsze powody cudzołóstw, lecz ten uważam za dziwniejszy od innych. Książka 

miała się zakończyć powrotem Hornblowera złożonego tyfusem, chorobą więzienną, 

która tamtej zimy uśmiercała całe armie, a tyfus jest przenoszony przez wszy. Wiem 

— bo w niejednym tomie wspomnień jest o tym wzmianka — że dygnitarze 

rosyjskiego dworu carskiego byli zazwyczaj nosicielami ludzkiego robactwa, 

chciałem więc zaprezentować Hornblowera co najmniej z pchłą, toteż musiał mieć 

sposobność do jej złapania. Podobnie jak wiele osób o żywym usposobieniu, źle 

znosił alkohol, więzy zaś łączące go z Barbarą były równie kruche, jak wszelkie 

więzy w jego wypadku. Tak czy inaczej to cudzołóstwo było nie do uniknięcia. Myślę 

jednak, że Hornblower złapał wesz, która zaraziła go tyfusem, w czasie obrony 

wioski Daugavgriva, mogącej się stać historyczną, gdyby jej nazwa nie była tak 

trudna do wymówienia.

30

Gdy kończyłem Komodora, świat stał się już dla mnie lepszym miejscem do 

życia, a zbiegiem okoliczności także i chmury wiszące wówczas nad światem 

podnosiły się, w miarę zwycięstw aliantów nad Niemcami i Japonią. Odkryłem, że 

jest rzeczą absolutnie możliwą żyć pełnym życiem nie będąc zdolnym nawet do 

przejścia więcej niż pięćdziesięciu jardów naraz, i korzystam ze sposobności, żeby 

oświadczyć raz na zawsze, że żyję dwadzieścia lat z tym upośledzeniem i ani na 

chwilę nie przestaję cieszyć się z życia. Ale, co równie ważne, chociaż ciężko 

pracowałem, choroba jakoś się zatrzymała. Pojawił się optymizm i mogłem wrócić do 

background image

życia.

Pierwsze zlecenie otrzymane przeze mnie w tych nowych warunkach 

pochodziło — rzecz jasna — od sprzymierzonych rządów, sytuacja zaś, w jakiej 

miałem je realizować, była pod wieloma względami wysoce optymistyczna. Panowie 

Churchill i Roosevelt żywili absolutne przekonanie, że rząd Hitlera i obrona Rzeszy 

lada moment upadną. Upadek wydawał się być pewny dla każdego, kto czytał gazety, 

ale przyjemnie było usłyszeć, że tak samo myślą najwyższe władze. Te same władze 

spodziewały się jednak długiej i desperackiej obrony Japonii po upadku Niemiec. Nie 

bardzo to rozumiałem, bo na lekcjach geografii w mojej szkole podkreślano, iż 

Japonia, podobnie jak Anglia, jest mocarstwem wyspowym, które po utracie 

panowania na morzu będzie musiało szybko się poddać, ale teraz władze myślały 

i mówiły co innego. Oczywiście myślały tylko z połowicznym przekonaniem — 

wiedziały o postępie prac nad bombą atomową, chociaż nie bardzo wierzyły w ich 

skuteczność.

Jednakże zarówno w Waszyngtonie, jak i w Londynie obawiano się, że opinia 

publiczna w Anglii i Ameryce, zbyt pewna upadku Niemiec, będzie rozczarowana 

perspektywą długich i krwawych zmagań na Pacyfiku i będzie nalegać na 

przedwczesny, niekorzystny pokój. Moim zadaniem miało być więc przygotowanie 

opinii publicznej do dalszego rozwoju sytuacji. Miałem zabrać się do dzieła, mimo że 

alianckie wojska ustawiwszy się wzdłuż Renu gotowały się do ostatecznego ciosu. 

W rezultacie zainstalowano mnie w Waszyngtonie i zezwolono na swobodne 

poruszanie się po biurach Departamentu Marynarki Wojennej; ujawniono mi też 

wszystkie tajemnice dotyczące trudności z przypuszczeniem zmasowanego ataku na 

Japonię poprzez olbrzymie przestrzenie Pacyfiku. Ze wszystkich stron słyszałem to 

magiczne słowo ”logistyka”. W oszołomieniu przeglądałem długie wykazy jednostek 

morskich i wyspecjalizowanego sprzętu niezbędnego do tego celu. Przysłuchiwałem 

się poważnym — śmiertelnie poważnym — debatom nad ewentualną reakcją armii 

Stanów Zjednoczonych, gdy prosto z podboju Niemiec każe się jej podjąć jeszcze 

trudniejszego podboju Japonii.

Jeździłem tu i tam, żeby wszystko zobaczyć na własne oczy. Czy ktoś dziś 

pamięta ówczesny system priorytetów w podróżowaniu drogą powietrzną? Wobec 

przepełnienia samolotów każdy posiadacz wyższego priorytetu mógł sobie przyjść na 

lotnisko i po przylocie samolotu mającego udać się do miejsca, gdzie kazano i jemu 

lecieć, mógł ”wypchnąć” jakiegoś pechowego nieszczęśliwca o słabszym priorytecie 

background image

i radośnie odfrunąć, zostawiając biedną ofiarę, żeby — zrozpaczona — czekała, 

nieraz przez kilka dni, na szansę dostania się na inny samolot. A w waszyngtońskich 

kołach towarzyskich czasu wojny taki priorytet stanowił precyzyjny, ważny 

wykładnik osobistego statusu. Podczas niezliczonych przyjęć zadawano 

podchwytliwe pytania, starając się dowiedzieć, kto ma jaki priorytet. Miałem nr 2, jak 

generałowie z czterema gwiazdkami i admirałowie, toteż traktowano mnie 

z odpowiednim respektem. Ale dużo przyjemniejszy był dla mnie fakt, że znów 

znalazłem się na morzu i że mogłem stwierdzić — co zresztą powinno być rzeczą 

oczywistą — iż mimo mego upośledzenia mogę żyć na okręcie wojennym, byle nie 

był większy od niszczyciela. Odległości na transportowcu znacznie przekraczały moje 

możliwości. Zdarzyło się (co później okazało się przydatne), że mój okręt zaczepił 

o ogon tajfuna i przeżyłem najgorszą w życiu pogodę na morzu.

W tych warunkach Hornblower nie miał szansy, żeby się przebić, myślę 

jednak, że drobne i pozorne nie powiązane ze sobą przeżycia kumulowały się w mojej 

podświadomości, nawet gdy męczyłem się, pisząc artykuły o wojnie na Pacyfiku — 

niezbyt dobre, taka logistyka dla zwykłego człowieka — a tymczasem Niemcy padły, 

ja zaś przygotowywałem się, by dołączyć do brytyjskich sił morskich na Pacyfiku. 

A potem wojna się skończyła i Hornblower zaczął się domagać uwagi w sposób nie 

do odrzucenia.

Interesowały mnie upadki cesarstw — wyzdrowienie Hornblowera z tyfusu 

powinno było przypaść na taki moment, żeby był do dyspozycji w okresie rozpadania 

się cesarstwa francuskiego. Istniały względy polityczne, konferencje pokojowe, 

kwestia nowego rządu dla Francji — tak jak i dla Japonii. Potęga Mussoliniego 

załamała się pod naporem aliantów, a Hornblower podczas ostatnich dni cesarstwa 

był świadkiem interesującego wyzwolenia się miasta Bordeaux spod władzy 

cesarskiej. Często się zastanawiałem — jakoś nie dowiedziałem się tego z moich 

lektur — co się stało z merem Bordeaux, Lynchem, gdy Bonaparte wrócił do władzy 

w okresie Stu Dni. Wielu musiało wówczas stwierdzić, że wsiadło na niewłaściwego 

konia.

Te względy wywierały coraz większy nacisk na bieg moich myśli, bo gdy 

trwały procesy norymberskie, miałem świeżo w pamięci procesy niefortunnych 

zdrajców, lorda Haw-Haw i innych. Nie pamiętałem, żebym gdzieś czytał, by po 

upadku cesarstwa francuskiego Anglia zarządziła intensywne poszukiwania licznych 

dezerterów, nawet zdrajców, którzy, trzęsąc się ze strachu, musieli się ukrywać we 

background image

Francji, czekając na aresztowanie. Cóż więc się stało naprawdę z tym rodzajem ludzi 

w owym czasie? O pokolenie wcześniej buntowników z ”Hermione” wyłapano 

i powieszono bez litości. A także, oczywiście, co się stało z hrabią de Graçay i jego 

synową Marie, gdy w czasie Stu Dni znaleźli się w rękach Bonapartego, wiedzącego 

o pomocy udzielonej przez nich Hornblowerowi? A Hornblower? Przy najlżejszej 

zachęcie wróciłby do romansu z Marie. W takim zaś wypadku z pewnością mógłby 

się znaleźć w trudnej sytuacji w ciągu Stu Dni, z tym że przedtem powinien był 

odegrać ważną rolę w przyczynieniu się do upadku cesarstwa. No a ci zbuntowani?

Miałem przed sobą ciekawe zadanie, wymagające wysiłku umysłowego, co 

zrobić ze zbuntowaną załogą, która opanowała swój okręt i groziła, że odda go w ręce 

wroga, jeśli nie otrzyma obietnicy darowania kary (taki krok zdarzył się raz czy dwa 

w historii). Bić się z nimi? Niemożliwe, jeśli zbuntowani starannie wybiorą sobie 

rejon pływania. Bawiło mnie — może to zresztą nie najlepsze określenie, lepsze 

byłoby: działało na mnie pobudzająco — obmyślanie planu, który mógłby zostać 

uwieńczony sukcesem. No i ten sztorm. Pragnąłem, żeby Hornblower znów się 

znalazł na morzu w walce z niepomyślnymi warunkami atmosferycznymi. Trwały 

przygotowania do pokoju i przekształcanie Europy na kongresie wiedeńskim. 

Wellington brał w nim udział jako ambasador nadzwyczajny. Jeśli nie szwagier, to 

jego jedyna siostra zostałaby w to wciągnięta, zwłaszcza że było powszechnie 

wiadomo, iż Wellington nie jest w najlepsi szych stosunkach z księżną małżonką. 

A Marie de Graçay, w której sam się prawie zakochałem? Słodka, choć mocno 

stąpająca po ziemi, obdarzona intuicją, ale i sprytem, rozsądna i równocześnie 

wielkoduszna. Co przyszłość kryła dla niej w zanadrzu, jeśli w ogóle była jakaś 

przyszłość?

Ta dziwna plątanina pomysłów i odczuć opierała się na solidnym rusztowaniu 

prawdziwych wydarzeń historycznych, stwarzających ramy do budowy z tych tak 

mieszanych materiałów. Tym razem mogłem stosować obie naraz metody konstrukcji 

fabuły opisane w rozdziale 2: były czyny, których należało dokonać, ale miałem też 

pod ręką ludzi zdolnych do ich dokonania. Obie metody szczęśliwie wspierały się 

nawzajem, zamiast się sobie przeciwstawiać. Elementy układanki powchodziły na 

swoje miejsca, i nadszedł moment, gdy znów znalazłem się w świecie wichur na 

Kanale, drobnych, lecz dokuczliwych nieporozumień między Hornblowerem 

i Barbarą, świecie tragedii, ponuro kontrastującym z tymi nieporozumieniami, 

z chwilami cudzołożnej miłości, równoważonej idyllicznym obrazkiem wesela na 

background image

wsi. W świecie, w którym Hornblower wspinając się na najwyższe szczeble 

zawodowej kariery przeżywał jednocześnie głęboki dramat osobisty. Wojna ma wiele 

odrażających aspektów. Na wojnie ludzie giną, a ci, co ją przeżyli, stają się innymi 

ludźmi — krótkie zdanie, lecz ciężkie od kryjącej się za nim tragedii.

Teraz jednak Lord Hornblower był ukończony i mogłem wrócić do mego 

własnego świata. W tym momencie powinienem zdobyć się na jeszcze jedno osobiste 

wyznanie. Gdybym kiedykolwiek był zapytany (czy nawet gdybym nie był zapytany), 

które dziesięć minut pracy w moim życiu uważam za najpiękniejsze, która stronica 

z tysięcy napisanych przeze mnie budzi we mnie najmniej zastrzeżeń, wybrałbym 

ostatnią, końcową stronę Lorda Hornblowera — gmatwanina działań i uczuć, 

wyrażona najprecyzyjniej, w najoszczędniejszych i najstosowniejszych słowach, na 

jakie, w mym przekonaniu, w ogóle mnie stać.

31

I znów, z prawdziwą niechęcią, przyzwalam, by mój stan fizyczny, ten enfant 

terrible wtrącający się do uprzejmej rozmowy mądrzejszych od niego, zakłócił relację 

o pisaniu na temat Hornblowera. Upłynęło trochę lat; inne powieści domagały się, 

żebym je pisał, i, rzecz jasna, między jedną a drugą jakoś się żyło. A potem nagle 

życie prawie uszło ze mnie. O drugiej w nocy nastąpił atak serca, rozległy zator 

w układzie krążenia, niezwykle bolesny. Szczęśliwie moje wołania o pomoc zostały 

usłyszane, a dr Fox zgodnie z najlepszymi tradycjami swego zawodu natychmiast 

wyskoczył z łóżka i przez zamglone ulice pośpieszył na ratunek. Już po pierwszych 

sekundach wiedziałem, co mi jest. Trzy miesiące wcześniej jeden z moich 

najbliższych przyjaciół zmarł w godzinę po wystąpieniu takiego zawału. Przyszedł 

czas na dokonanie przeglądu sytuacji. Byłem rad, że wcześniej napisałem testament 

i do pewnego stopnia uporządkowałem moje sprawy. Odczuwałem naturalnie 

przeogromny, głęboki żal — żal z powodu konieczności żegnania się z przyjemnym 

życiem, zintensyfikowany myślą o tym, czego nie zrobiłem, o wszystkich na pół 

zarysowanych pomysłach, których nie będę miał możności opracować do końca.

Dr Fox stał przy mnie, nie musiałem mu prawie mówić, co mi jest. Czułem 

przenikliwy ból i wierciłem się na łóżku, starając się znaleźć najmniej dolegliwą 

pozycję — i wtedy to z przeraźliwą jasnością pojąłem nagle, że wiję się z bólu. 

Widziałem to przedtem u ludzi i zwierząt, lecz nie sądziłem, że i mnie to spotka. 

Uświadomiwszy to sobie próbowałem leżeć spokojnie, lecz bez większego skutku. 

background image

Igła weszła w ciało, tłoczek strzykawki dociśnięto do końca. ”Czy nie ma pan 

w ogóle zamiaru reagować?” — zapytał dr Fox odwracając się od telefonu, przez 

który wzywał pogotowie. I wtedy nastąpiła reakcja, błogosławiona ulga po morfinie, 

stępienie bólu i ustanie lęku. Wokół mego łóżka skłębiły się obłoki prawdziwej (choć 

trudnej do wyrażenia) szczęśliwości. A z tych obłoków dobiegły mnie dwa słowa. 

Jestem całkiem pewien, że to nie dr Fox je wypowiedział — nie były dość 

profesjonalne jak na niego — ani też nikt inny z obecnych przy łóżku. Lecz te dwa 

słowa uformowały się w moim mózgu tak wyraźnie, jakbym naprawdę je usłyszał: ”

Równa Szansa”. To było to: równa szansa. W stanie cudownego, wywołanego 

morfiną braku logiki myślenia, słowa te mogły nawet wywołać uśmiech.

Weszli sanitariusze z noszami i wyniesiono mnie w noc, w obłokach 

różowych chmur skłębionych wokół mnie, i przez całą drogę do szpitala szły za mną 

w jakiś sposób te dwa słowa. Nastąpiły tygodnie przymusowej bezczynności (myślę, 

że dziś traktuje się zawałowców bardziej bezceremonialnie), z długim okresem 

oddychania pod namiotem tlenowym i chaotycznymi próbami logicznego myślenia 

i załatwiania spraw doczesnych, gdy środki uspokajające hamowały pracę mojego 

aparatu do myślenia.

Jasność myśli wróciła w końcu, oczywiście w towarzystwie nudy, i przez 

ostatni tydzień pobytu w szpitalu miałem chyba pełną możność rozmyślania i nic 

innego do roboty. Drażnienie się z miłymi pielęgniarkami było tak łatwe, że szybko 

przestało mnie bawić — za bardzo przypominało strzelanie do siedzących na gałęzi 

ptaków. Obliczywszy któregoś dnia, że mógłbym ten pokój szpitalny zamienić na 

luksusowy apartament na ”Queen Mary” (lub skrzydło orientalnego pałacu, 

z tancerkami włącznie) i jeszcze zostałoby mi gotówki, poczułem chęć skierowania 

myśli na inne sprawy. Dłuższe trzymanie książki wciąż jeszcze męczyło mnie 

fizycznie, ale to chyba było normalne.

32

Zostało to dziwne wspomnienie o równej szansie. Może była to moja własna 

ocena mej szansy na przeżycie. A może było to przedzieranie się z głębi 

podświadomości jakiegoś zarodka fabuły, zbyt nikłego, aby można go było rozpoznać 

— nagłe wypłynięcie, pod działaniem morfiny, nasiąkłej wodą kłody 

z przyczepionym do niej niedojrzałym skorupiakiem. Lecz była fraza i niby nasionko 

kiełki zaczynała wypuszczać w różne strony swe pędy.

background image

Taka fraza mogłaby się chyba odnosić do pojedynku. Nie, nie mogła. 

Wszystkie zasady pojedynku, cała jego etykieta, były nastawione na eliminację 

szansy, na zapewnienie, że zręczniejszy nie ucierpi w wyniku przypadkowych 

okoliczności. Mierzenie szpad, wybieranie równego terenu, wszystko to, stwarzając 

pozory starań, aby sprawa odbyła się fair, oznaczało faktycznie, że lepszy strzelec czy 

szermierz ma większe szansę w honorowej sprawie nie mającej przecież nic 

wspólnego z umiejętnością strzelania czy zręcznością w szermierce. 

Niedoświadczony pojedynkowicz, uważający się za poszkodowanego na honorze, 

mógłby mieć pretensję, że w ten sposób kości są rzucone na jego niekorzyść. Mógłby 

chcieć dać sobie szansę — równą szansę.

Tak więc w moich myślach formułował się obraz kogoś tak bardzo 

rozgniewanego lub tak głęboko nieszczęśliwego, że byłby skłonny zaryzykować 

życiem w zamian za równą szansę na położenie kresu swym cierpieniom. 

Najprawdopodobniej byłby to człowiek młody — od zarania cywilizacji (i 

sformalizowanego mordowania) obserwuje się, że właśnie młodzi, mający więcej do 

stracenia, bardziej pochopnie ryzykują taką utratę. Człowiek młody, głęboko 

nieszczęśliwy, mogący swe cierpienia przypisać jednemu, określonemu człowiekowi, 

przypuszczalnie również młodemu. Tak przeżywać mógłby uczeń, lecz 

pojedynkowanie się nie było zwykłą rzeczą wśród uczniów.

Ale na przykład midszypmen w dawnej marynarce wojennej — straszne 

rzeczy działy się w mesach midszypmeńskich w dawnych czasach i pojedynki 

zdarzały się tam tak często, że nie były niczym nadzwyczajnym. Ktoś mogący łatwo 

zrobić matematyczne obliczenie, ważąc na szali równą szansę przeżycia i pewność, że 

nie ma innego sposobu na położenie kresu jego niedoli. Matematyczne obliczenie! 

Kogóż to ja znałem, kogo — ulegając nie spełnionym marzeniom — obdarzyłem 

talentem matematycznym Odpowiedzi nie trzeba było nawet ubierać w słowa. 

Wszystko, co wiedziałem o późniejszym Hornblowerze, zdawało się pasować do 

obrazu Hornblowera z jego wczesnej młodości, który zaczął się formować w mej 

wyobraźni. A ten starszy miał charakter tak pełen kontrastów, że mogłoby być dobrą 

zabawą wymyślanie, w jaki sposób stał się właśnie taki.

Rzecz jasna wszystko to nadało sprawie całkiem nowy obrót. Przez lata nie 

myślałem o Hornblowerze. Doprowadziłem go do szczytu kariery i zostawiłem w nie 

najlepszym samopoczuciu — z wszelkim zamiarem niewracania więcej do niego. 

W głowie miałem dziesiątki innych pomysłów, dziesiątki jajeczek z wylęgającymi się 

background image

w nich kurczakami, i wahałem się, czy jak kukułka swe jajo mam tam podrzucić taki 

zwariowany pomysł. Wyszedłem ze szpitala, i wszystkie pomysły poszły w zapom-

nienie wobec podniecenia towarzyszącego uczeniu się życia od nowa.

33

Mój dziwny zawód dał mi wiele szczęścia, chociaż trochę głupio mi się do 

tego przyznawać. Przeżyłem bardzo szczęśliwy okres w przejrzystym, rozkosznym 

powietrzu High Sierra, które — mówiąc banalnie — jest jak szampan. Może właśnie 

dlatego pomysły też zaczęły musować. Zaczynałem lubić tego niezdarnego 

myślącego młodzieńca, którego obraz zarysowywał mi się w głowie. Miał on 

skłonność brania rzeczy zbyt na serio, lecz uczył się również śmiać, był bardzo 

zdolny, a dzięki nałogowi samoanalizy zwracał uwagę na własne słabości, a więc 

będzie się starał je eliminować albo przynajmniej skutecznie ograniczać. To zaś 

umożliwi mu wyciąganie korzyści z intensywnego szkolenia, jakiemu w owych 

czasach poddawano młodych oficerów.

Były to z pewnością pracowite dni, z pomysłami wyskakującymi jeden za 

drugim. Ten pojedynek z równą szansą mógłby łatwo doprowadzić do przeniesienia 

akcji na bardziej ożywiony teren. W roku 1794 niszczono handel w Zatoce 

Biskajskiej, i doprowadzanie pryzów do portów w kraju powierzano często 

absurdalnie młodym oficerom — i tak powstał pomysł z ładunkiem ryżu 

pęczniejącego wskutek przecieku. Skłonność takiego młodzieńca do 

samozadowolenia w połączeniu z pedantyzmem mogła doprowadzić do tego, że 

zostanie ukarany niepowodzeniem. W początkach roku 1795 miała miejsce 

nieszczęsna ekspedycja do Quiberon; w 1796 nastąpiło — jak to często bywa 

w historii — przejście rządu hiszpańskiego na stronę dotychczasowego przeciwnika, 

co oczywiście doprowadziło (w momencie gdy ostrożnie wiosłowałem, płynąc łódką 

po Jeziorze Opadłego Liścia) do potyczki z hiszpańskimi galerami, które przetrwały 

do tego czasu mimo postępu w żegludze morskiej.

Mnóstwo rzeczy mogło się wydarzyć, a przecież liczba tych wydarzeń nie 

była nieograniczona. Jak Kasandra wiedziałem, jaki los czeka Hornblowera. Ten los 

został zawyrokowany dwanaście lat wcześniej. Musiał zostać wzięty do niewoli przez 

Hiszpanów, gdyż trzeba było, aby się nauczył hiszpańskiego, żeby w roku 1808 mógł 

rozmawiać z el Supremem. Lecz ów pobyt w niewoli nie mógł uniemożliwić mu 

background image

awansu, a zatem musiał się zakończyć na długo przed czasem, gdy pokój w Amiens, 

w roku 1801, położyłby mu kres automatycznie. Wzięcie Hornblowera do niewoli 

było łatwo zaaranżować — mógł wieźć pocztę na małej jednostce i bez swej winy 

wpaść w ręce hiszpańskiej floty przed bitwą pod Przylądkiem Świętego Wincentego 

w roku 1797. Ten pechowy przypadek można też było spożytkować na 

doprowadzenie do koniecznego awansu młodego człowieka na porucznika. Ale 

wobec tego musiał w jakiś sposób wyjść na wolność. Uciec? Niestety, już raz uciekł 

z więzienia — prawda, że było do dwanaście lat później, w roku 1810, lecz trudno 

było kazać mu robić to samo jeszcze raz, w roku 1798. Trzeba było wymyślić jakiś 

szczególny powód, który dałby mu podstawy do odzyskania wolności. Z tym miałem 

wyjątkowo mało kłopotu, właściwie ”kłopot” to za mocne słowo — wystarczyło 

uświadomić sobie konieczność, a rozwiązanie nasunęło się samo. Opłaciło się prawie 

spędzić kilka tygodni w łóżku szpitalnym, jeśli później umysł pracował tak sprawnie.

Naturalnie nie pozostało nic innego, jak usiąść i napisać to wszystko. 

Wyglądało, że pójdzie mi całkiem łatwo, bo fabuła układała mi się w oddzielne, 

zamknięte epizody. Człowiek rozsądny napisałby jeden i zrobił przerwę na 

odpoczynek przed zaczęciem następnego. I nawet bardzo dobrze się składało z tą 

pokawałkowaną fabułą w mojej sytuacji, człowieka po niedawno przebytym zawale. 

Ale oczywiście było to dla mnie absolutną niemożliwością, bo gdy tylko kończył się 

nacisk fabuły, którą właśnie ubierałem w słowa, już z podświadomości wyskakiwała 

następna, i nie mogłem nie zacząć znowu pisać. Wciąż migał mi przed oczyma błędny 

ognik — wprawdzie opowiadanie, które właśnie skończyłem, nie jest takie dobre, jak 

się spodziewałem, lecz następne z pewnością będzie lepsze. Tak to opowieść za 

opowieścią spływały mi spod pióra, a każdą zaczynałem z nadzieją i nie byłoby 

prawdą stwierdzenie, że każdą kończyłem z rozpaczą — ta, która czekała na 

napisanie, wymagała takiej koncentracji uwagi, że nie było mowy o zaprzątaniu sobie 

głowy poprzednią.

Częściowo z tego powodu, ale głównie wskutek innych okoliczności sam akt 

pisania nie był taki mozolny jak zwykle. Przeżywałem prawdziwą przyjemność 

obserwując, jak mój młodzieniec dorasta, nabiera rozumu i rozwagi. W czasie 

pełnych napięcia okresów pracy wyobraźni posuwałem się krok w krok z młodym 

człowiekiem, dla którego wszystko było nowe i który cieszył się całą prężnością 

młodości — rzecz zabawna, ale prawdziwa, że coś z tego potrafił przekazać i mnie. 

Była wreszcie satysfakcja z dokonanego dzieła — części układanki trafiały na swoje 

background image

miejsce. Gdybym zatrzymał się choć raz, żeby najpierw pomyśleć, mogłoby mnie 

ogarnąć przerażenie, że mam kreować młodzieńca, który wyrósł na kogoś już dobrze 

znanego, u swego szczytu, jednakże gorączka chwili działania nie pozwoliła tej 

refleksji nigdy dojść do głosu — może zresztą myśl o trudności sprawy dodawała 

tylko smaku przygotowywanej potrawie — dopiero gdy później mogłem spojrzeć na 

gotowe dzieło, musiałem przyznać z oporem, że w każdym razie zasługiwało, abym 

podjął próbę.

34

Po skończeniu Midszypmena czekały mnie inne prace. Z powodu ostatnich 

wydarzeń musiałem żyć jeszcze intensywniej chyba niż dotąd. Hornblower był teraz 

kimś w rodzaju ogólnie znanej osobistości. Dzięki niemu zyskałem mnóstwo 

przyjaciół. Przybywam na przykład na jakąś granicę z mym bagażem, podchodzę do 

celnika i on, widząc moje nazwisko, mówi: ”Czyżby…?”, na co ja: ”Tak”, i od razu 

stawia mi na walizkach znak kredą albo przykleja nalepkę czy odprawia bez niczego. 

Hornblower stał się dla mnie jakby wiecznym towarzyszem podróży, mimo że bywał 

daleko od rozpierających mi głowę myśli o nowej pracy. Ciągle przychodziły listy, 

a w zaskakująco wielu żądano dalszych wiadomości o Hornblowerze. Listy od 

czytelników często nazywam listami ”ale”. ”Podobała mi się Pańska książka, ale…” 

Mimo to były w większości przyjazne. Nie sądzę, aby wywierały na mnie jakiś 

bezpośredni wpływ. Z wyjątkiem okresu pracy w służbie wojennej nie napisałem 

nigdy słowa, jakiego bym nie chciał napisać, jedyną zaś osobą, której próbowałem 

sprawić przyjemność moją pracą — byłem ja sam. A jednak gdy każda poczta 

przynosiła takie listy, gdy prawie niemożliwością była rozmowa ze znajomymi 

(przyjaciele znali mnie lepiej) bez pojawienia się nazwiska Hornblowera 

w pierwszych zdaniach, nie potrafiłem wyrzucić go całkowicie z moich myśli. To 

faktycznie wyjaśnia, czemu wszystko zaczęło się od nowa, chociaż były też i inne 

czynniki.

Zawsze mnie kusiło, żeby spróbować wyjaśnić sprawę małżeństwa 

Hornblowera z Marią. We wcześniejszym okresie, Szczęśliwego powrotu, mogłem 

łatwo — i jak sądzę, dość konsekwentnie — przechodzić nad tym do porządku, jako 

nad czymś, co się przydarza ludziom, lecz prawdziwy, słowo po słowie, opis procesu 

kusił mnie swoją trudnością. Problemy techniczne pisarstwa mają swój urok, są 

background image

zdecydowanie pociągające. A ja — muszę to wyznać — chciałem wiedzieć, chciałem 

ustalić szczegóły dla samego siebie, wymyślić, jak do tego doszło.

W mojej pamięci wracały obrazy innego młodzieńca, nieprawdopodobnie 

chudego, o zapadłych policzkach, poważnego usposobienia, który podczas ciężkiej 

zimy spędzał dni na pisaniu Payment Deferred, wieczory zaś na zawodowej grze 

w brydża; który jadał dobrze, gdy mu szła karta, a bardzo marnie, kiedy nie szła. 

Pamiętam doskonale tego młodego człowieka; miałem wrażenie, ze był zmarłym 

przed laty przyjacielem mej młodości, że nie ma go już na świecie3, a ja obecny, 

zamieszkuję zmienione ciało, które zostawił po sobie. Ciekawa rzecz, jak te 

wspamnienia mnie prześladowały.

Inny problem. Hornblower wynurzył się z midszypmeńskiej poczwarki, żeby 

stać się porucznikiem. Ale jak do tego doszło, że nastepny awans, na młodszego 

dowódcę okrętu, otrzymał ponad głowami setek kolegów starszych od niego stażem? 

Jak to się stało bez aureoli sławy wokół jego głowy? Jak  m o g ł o  to się zdarzyć, 

w jaki sposób, że ten awans uczynił z Hornblowera osobnika, prawdę mówiąc, 

cynicznego i zgorzkniałego, jakim znamy go z późniejszego okresu jego życia? Czas 

szybko mija — w roku 1808 był on kapitanem o kilkuletnim stażu — dużo by trzeba 

było wtłoczyć w lata między jednym awansem a drugim, a te wydarzenia musiałyby 

mieć szczególny, specyficzny charakter. Należało też wziąć pod uwagę pokój 

w Amiens — blisko dwa lata spokoju, bez żadnej szansy na wyróżnienie się. 

Przypuszczalnie dwa lata na połowie pensji — a wiedzieliśmy już, że Hornblower był 

doskonałym graczem w wista.

Ponadto zaszło coś — równie trudnego do wyjaśnienia, jak wszystko, co 

zdarzyło się przedtem. W jaki sposób Podręcznik artylerzysty z roku 1860, 

przeznaczony dla brytyjskiej milicji, znalazł się w antykwariacie w San Francisco? 

Był tam z pewnością, bo sam go kupiłem. W roku 1860 milicja brytyjska 

przygotowywała się na możliwość inwazji armii Napoleona III, ale jej artylerzyści 

dalej obsługiwali działa dokładnie tak samo jak za czasów, gdy ich używano 

przeciwko Napoleonowi I. Przedmiotem szczególnej troski ze strony milicyjnej 

artylerii była obrona wybrzeży, i to obrona przed drewnianymi okrętami — era 

jednostek pancernych zaczynała dopiero świtać. Milicyjni artylerzyści zaproponowali 

stosowanie rozżarzonych kul, takich samych, jakich użyto w obronie Gibraltaru przed 

blisko stu laty. Dobra połowa podręcznika była poświęcona ćwiczeniom w używaniu 

takich pocisków — ćwiczenia trzeba było prowadzić bardzo skrupulatnie, a w ich 

background image

trakcie żelazne kule rozgrzane do czerwoności były przenoszone między baryłkami 

z prochem. Przez kilka wieczorów czytałem w łóżku ten Podręcznik artylerzysty

Nigdy dotąd nie zajmowałem się szczegółami obchodzenia się z rozżarzonymi 

pociskami. Niezły kąsek trafił w zasięg macek meduzy.

Była jeszcze jedna sprawa. Jeśli miałbym w ogóle pisać znowu 

o Hornblowerze — na co się nie zanosiło — i zająć się okresem jego życia, który 

zakończył się małżeństwem, to byłoby rzeczą pożądaną — konieczną — podejście do 

zadania z innego punktu widzenia. Mówiło mi o tym moje wyczucie artystyczne czy 

może rozum, co jednak — jak przeważnie w sprawach gustu — łatwiej jest wyczuć, 

niż opisać. Ktoś musiałby spojrzeć na przyszłą żonę Hornblowera bardziej 

obiektywnie niż on sam. Jeśli już o tym mowa, to był czas, żeby i Hornblowera 

poddać obiektywnej ocenie. Był to właściwy moment i jedyny, był on bowiem 

jeszcze młodszym oficerem pod rozkazami innych. I, oczywiście, uznawszy to za 

rzecz konieczną, jeszcze bardziej zapragnąłem napisać tę książkę, zwłaszcza że 

trudne problemy techniczne, jakie wyłoniły się w trakcie pisania, stwarzały 

dodatkową atrakcyjność. Właściwy moment. Przyjemnie było wprowadzić ten zwrot 

do mych myśli.

Jakoś tak się stało, że w tym samym okresie w moich myślach pojawił się 

ponownie inny fragment fabuły. Chodziło o sprawę obłąkanego kapitana. Młodsi 

oficerowie na okręcie, zwłaszcza wojennym, znajdują się w niezwykle trudnej 

sytuacji, gdy mają powody, aby uznać, że ich dowódca jest obłąkany. Zwróciłem na 

to szczególną uwagę przed dwoma laty, kiedy rozmyślałem nad buntownikami 

Lordzie Hornblowerze. Zgodnie z Regulaminem Wojennym każda rozmowa dwóch 

członków załogi, na której daliby wyraz niezadowoleniu z jakigokolwiek aspektu 

służby, była buntem i zbrodnią, a za to groziła straszliwa kara. Lektura tego artykułu 

Regulaminu Wojennego zapoczątkowała tok myśli, które wciąż nie dawały mi 

spokoju i domagały się mej uwagi.

Były więc: rozżarzone pociski i małżeństwo; awans i zawodowa gra w karty; 

obłąkany kapitan i odmienny punkt widzenia; było z tuzin rozmaitych elementów (i 

z pewnością jeszcze kilka takich, które uznałem za nieistotne i puściłem w niepamięć) 

rozpychających się wzajemnie łokciami i usiłujących przepchnąć się na plan. Jak 

zawsze na szczęście nie pozostawało mi nic innego, jak czekać cierpliwie. Szczegóły 

same się sortowały i porządkowały, a ja co dzień niezasłużenie mogłem sobie 

gratulować, gdy każdy ranek ujawniał dalszy postęp w kierunku końca tego procesu. 

background image

Dopiero pod koniec musiałem zainterweniować osobiście i dokonać arbitralnego 

wyboru między dwoma rywalizującymi pretendentami i trochę uczciwie popracować, 

szukając w mych materiałach źródłowych potwierdzenia moich teorii. Wreszcie stało 

się. Nie tylko miałem bieg wydarzeń wyraźnie zarysowany w mym umyśle, lecz był 

on jasny już chyba od dwóch tygodni. W tym momencie dokonałem szeregu odkryć 

na swój temat. Jednym z nich było to, że chociaż jak zawsze z prawdziwym oporem 

przystępowałem do żmudnej pracy, to niechęć tę niemal równoważyło pragnienie 

wdrożenia mych teorii w praktykę, przekształcenia wyobrażeń w słowa na papierze. 

Co gorsza, postawiwszy samego siebie przed surowym sędzią, którym byłem ja sam, 

stwierdziłem, że mam nie występujące u mnie dotąd poczucie winy. Winy 

mianowicie z tego powodu, że cieszę się naprzód z czekających mnie radości i jak 

dziecko, przed którym postawiono talerz z jedzeniem, zostawiam to, co najlepsze, na 

koniec, jakby akt pisania można było w ogóle uznać za rzecz pożądaną, nie mówiąc 

o tym, że ”najlepszą”. Na szczęście dawno przestałem dziwić się wszelkim moim 

nowym przejawom niekonsekwencji. Sędzia orzekł naturalnie, że powinienem 

natychmiast zasiąść do pisania i, rzecz jasna, wystarczył jeden czy dwa dni pracy, 

żeby rozproszyć moje dziwne wątpliwości. Zwłaszcza że bardzo wcześnie — 

faktycznie po napisaniu małej części książki — zjawił się dawny straszak, obawa, że 

mógłbym umrzeć nie skończywszy jej i że czytelnicy mogliby się nigdy nie 

dowiedzieć, jakie będzie jej zakończenie. To, bardziej niż jakikolwiek inny wzgląd, 

sprawiało, że pisałem z moim zwykłym szalonym pośpiechem. Paliła mnie chęć 

ukazania Hornblowera w jego zrzędnych nastrojach, odmawiającego sobie radości 

z własnych sukcesów, odmawiającego płaszczenia się przed zwierzchnością 

wówczas, gdy tego właśnie od niego oczekiwano i gdy mogłoby mu to przynieść 

wielkie korzyści, i ponad wszystko, dopuszczającego, aby jego niezrównoważone 

usposobienie pozwoliło mu zawrzeć nierozsądny związek małżeński — wszystko na 

zdumionych oczach jego przyjaciela, Busha.

35

Tak już mi chyba było przeznaczone, żeby wszystko znów się zaczęło, tym 

razem po znacznie krótszej przerwie niż poprzednio, faktycznie po około osiemnastu 

miesiącach — okresie spędzonym na różnorodnych działaniach, od dłuższego pobytu 

w Indiach Zachodnich do napisania małego podręcznika historii dla dzieci. Pomysły 

background image

znów wkradły mi się do głowy. Usłyszałem od kogoś barwną opowieść o pracy 

poławiaczy pereł z Cejlonu w dawnych czasach. I coś jeszcze. Może skutkiem posu-

wania się w latach wspomnienia dawnych przeżyć wracały do mnie z nową 

wyrazistością: kiedyś przepłynąłem Anglię motorową łodzią kanałem z Londynu do 

Llangollen i z powrotem, i teraz często łapałem się na wspominaniu wydarzeń 

właśnie z tamtej podróży. Przy innej okazji musiałem płynąć z Pool w małej łódce 

przez Londyn w burzliwą pogodę, pośród szalonego ruchu na rzece. Ta podróż 

zakończyła się awarią przy moście Vauxhall, gdy już już dopływałem do 

bezpiecznego schronienia.

Zważywszy, że powieści hornblowerowskie zawsze traktują o Hornblowerze 

(jeszcze jedno oczywiste stwierdzenie), rzecz interesująca, iż w wielkiej mierze 

dominowała stara metoda, polegająca na wymyślaniu, co ma zostać dokonane, 

a potem dopiero dobieraniu właściwej osoby, która mogłaby tego dokonać. 

Przypadkiem (czy aby naprawdę? Obawiam się, że nie jestem zupełnie szczery, nawet 

gdy bardzo się staram) właściwą osobą okazywał się Hornblower. Nagi szkielet 

historii stanowił, jak przystało, ramy konstrukcji, na której można było budować 

fabułę. Hornblower musiałby zostać ”mianowany”, awansowany do stopnia kapitana 

gdzieś wiosną 1805 roku; w październiku 1805 miała miejsce bitwa pod Trafalgarem; 

a w styczniu następnego roku kondukt pogrzebowy przewoził zwłoki Nelsona Tamizą 

z Greenwich do Whitehall. Zachowało się wiele opisów tej wyjątkowej manifestacji 

jak również ilustrujących ją ówczesnych sztychów. Wiedziałem z własnego 

doświadczenia, jaka bywa Tamiza przy złej pogodzie — musiało być piekielnie 

trudno prowadzić nią pogrzebowe barkasy. Przyszedł mi do głowy przewrotny 

pomysł, żeby płynący w środku konduktu barkas z trumną Nelsona zatonął. A cóż 

mogłoby być bardziej naturalnego niż obarczenie Hornblowera, kapitana o bardzo 

krótkim stażu, obowiązkiem zorganizowania konduktu? Zadanie byłoby uciążliwe, 

bardzo odpowiedzialne i nie przynoszące sławy — z pewnością zrzucono by je na 

kapitana najmniej zdolnego do wymigania się od tego. Hornblower dostałby maleńki 

stateczek — tak mały, żeby można go było wyposażyć w Deptford nad Tamizą, skąd 

byłby z łatwością do dyspozycji. A co z poławiaczami pereł?

Tak więc praca z miejsca ruszyła całą parą. Jaką drogą dotarłby Hornblower 

do Londynu? Oczywiście kanałem — gdzieś czytałem o pośpiesznej komunikacji 

pasażerskiej, utrzymywanej na kanałach przez krótki okres jej rozkwitu, do nadejścia 

ery kolei żelaznej. Z pewnością towarzyszyłaby mu Maria. Lecz tu tkwiły zarodki tra-

background image

gedii. Przed piętnastu laty (o czym była mowa w Szczęśliwym powrocie), lecz za dwa 

lata, jeśli chodzi o obecnego Hornblowera, jego dwoje dzieci zmarło na ospę. Oto 

kurczęta wracające na noc do kurnika. To porównanie jest tu bardzo odpowiednie 

mimo swej frywolności w zestawieniu z okrutną rzeczywistością. Dzieci musiały 

przyjść na świat, dać Hornblowerowi krótki okres szczęścia i musiały umrzeć. Daty, 

bardzo pomyślnie, zgadzały się. Ślub Hornblowera odbył się w kwietniu 1803 roku, 

a teraz mieliśmy styczeń 1806. Dosyć czasu na dwie ciąże. Ale co z tymi 

poławiaczami pereł?

Szczęśliwym powrocie zastajemy Hornblowera z zaszczytną szpadą 

ofiarowaną mu przez Fundusz Patriotyczny za abordaż ”Castilli”. Z pewnością był już 

czas, żeby ją abordażował i dostał tę szpadę (z poławiaczami pereł czy bez). A czas 

uciekał, lato roku 1808 miało zastać Hornblowera w zatoce Fonseca jako dowódcę ”

Lydii”. Było wiele do zrobienia, zwłaszcza że gdzieś w tym właśnie okresie moją 

uwagę zwrócił fakt, że na Kontynencie cyfrę siedem pisze się z poprzeczną kreską. 

Trzeba to było jakoś spożytkować. Ponadto — jak doszło do przeniesienia 

Hornblowera z jego obecnego okrętu, o nie ustalonej jeszcze nazwie, na ”Lydię”, i to 

w sposób, który by przydał trochę goryczy jego usposobieniu?

Żyłem sobie rozkosznie siedząc i czekając, aż ten cały galimatias sam się 

uładzi. Odbyłem wycieczkę do Indii Zachodnich, z przelotami z wyspy na wyspę, 

a na każdej wyspie czekał wynajęty samochód, żeby mnie wieźć w głąb lądu, do 

najodleglejszych zakątków, przez urocze lasy lub górzyste pustkowia. Wyspy te 

uporczywie demonstrowały niezależność od prostej międzynarodowej konwencji 

o prawach jazdy. Międzynarodowe prawo nie miało tam żadnego znaczenia, 

musiałem więc przejść tuzin różnych egzaminów i uzyskać tuzin różnych praw jazdy, 

co według mnie przyczyniło się do powołania do życia tych poławiaczy pereł — 

konstruowanie powieści to dziwna sprawa. Potem powrót do domu, do znajomego 

biurka i znajomego zmęczenia. Moja metoda uruchamiania wyobraźni, już gdy piszę, 

ma swoje ujemne strony: cios tragedii jest boleśniejszy. Musiałem uśmiercić dwoje 

dzieci. Zmarły na ostatniej stronie rękopisu, pozostawiając Marię ze złamanym 

sercem, a Hornblowera w nieutulonym smutku. Pamiętam, jak po napisaniu 

końcowych słów siedziałem może nie aż ze złamanym sercem, lecz z pewnością 

z uczuciem żalu i ogromnej przykrości, że musiałem to zrobić Hornblowerowi.

background image

36

Wyglądało więc, że cykl hornblowerowski był już teraz kompletny. Ponieważ 

akcję Hornblowera i jego okrętu ”Atropos” lekkomyślnie rozpocząłem pod koniec 

roku 1805, została dwuipółletnia luka, w czasie której Hornblower musiał zostać 

awansowany ze stopnia młodszego dowódcy okrętu, bo cała jego kariera zawodowa, 

z tym jednym wyjątkiem, była już opisana i obejmowała pełny okres wojen 

napoleońskich, od wypowiedzenia wojny w roku 1793 do Waterloo w 1815. Mogłem 

spojrzeć na ten etap mojej pracy jako na zamknięty i sądzić (o, naiwny!), że wreszcie 

jestem wolny. Że będę mógł zabrać się do innej pracy, o której od dawna myślałem. 

Ale życie ma swe blaski i cienie. Przeżyłem koszmar studiowania zeznań składanych 

na procesach norymberskich — kartkowanie stronic nie kończących się tomów było 

jak pierwsze kroki po ruchomych piaskach. Czekała książka o Marynarce Wojennej 

Stanów Zjednoczonych, którą dawno chciałem napisać — Hornblower nie stał już na 

przeszkodzie i ta powieść, jak wszystkie inne, domagała się, żeby się nią zająć. 

Musiałem też napisać podręcznik historii i — jak już wcześniej powiedziałem, może 

za mały kładąc na to nacisk — trzeba było żyć. Nastąpiła przerwa w pracy z powodu 

wyprawy jachtowej na Morze Karaibskie, raz jeszcze poddałem się czarowi Indii 

Zachodnich. Była chwila, gdy przeprowadziwszy jakoś samochód nad małą 

przepaścią w Meksyku, musiałem pozostać kilka dni (które mogły być nudne, ale nie 

były) w zniszczonym trzęsieniem ziemi mieście Colima, które i przed trzęsieniem 

trudno chyba było uznać za miasto. Trzeba było zrobić to i owo, o czymś jeszcze 

pomyśleć. Tyle miałem przeżyć, przyjemnych i niemiłych, absorbujących moje myśli, 

że można by uznać, iż Hornblower zostawi mnie w spokoju — ale nie! Może 

powinienem winić za to moich korespondentów, którzy nie chcieli dać mu odpocząć. 

Co najmniej dwa albo i trzy razy w tygodniu dostawałem listy z prośbą o wiadomości 

o nim, i gdy już naprawdę mogłem o nim zapomnieć, te listy z pewnością nie 

pozwalały mi na to. Skłoniły mnie nawet do napisania ballady o Hornblowerze 

z refrenem ”Wierzę, że smażysz się w piekle, Horatio”, która nie tylko została 

opublikowana, ale przyniosła mi nawet trochę grosza. Nie pisałem wierszy chyba od 

czasu, gdy w wieku lat dwudziestu odkryłem, że (dla mnie przynajmniej) proza jest 

odpowiedniejszym środkiem do wypowiadania się.

Nie muszę mówić, że cichaczem zaczęły napływać pomysły. Pierwszym 

impulsem było złapanie się na rozmyślaniach o Hornblowerze i jego Barbarze. 

Doszedłem do wniosku, że po okropnej tragedii Marie de Gra___cy i po własnych 

background image

wstrząsających przeżyciach musiał Hornblower z ogromną ulgą wrócić do Barbary, 

która z pewnością zdobyłaby się na tyle wyrozumiałości i współczucia, żeby powitać 

go serdecznie. Potrafiłem to sobie dobrze wyobrazić: dwoje dumnych ludzi, 

niechętnych do zespolenia swych osobowości, dochodzących jednak do przekonania, 

że jest to możliwe, gdy wzajemny szacunek sprawiał, że stawali się dla siebie coraz 

bardziej pociągający. Lecz Hornblower był człowiekiem o szorstkim usposobieniu, 

nieufnym wobec otwierającego się przed nim szczęścia. Barbara była już raz 

zamężna. Byłoby w stylu Hornblowera gryźć się tym i pozwalać swej żywej 

wyobraźni na wywoływanie obrazów wzbudzających uczucie zazdrości, 

Sprawiających, że sprawy ciała mieszały mu się ze sprawami ducha, a przeszłość 

z teraźniejszością, choćby tylko po to, żeby stwarzać sobie nowe powody do 

rozgoryczenia, Niewątpliwie byłoby to podobne do Hornblowera. Na szczęście 

Barbara będzie na tyle bystra, żeby to zrozumieć, i dość taktowna i mądra, żeby, ile 

się da, ukrywać swe niezadowolenie.

To był mały związek, wystarczający, by zacząć, lecz, oczywiście pojawiły się 

inne. Hornblower byłby niepocieszony, gdyby miał już nigdy nie wrócić do służby. 

Kapitanem ”mianowanym” został wiosną roku 1805, teraz na pomoc przyszedł mu, 

zwykły u mnie, cudowny zbieg okoliczności, gdyż dzięki temu był starszy stażem od 

wszystkich kapitanów, którzy osiągnęli ten stopień na wezbranej fali awansów po 

Trafalgarze. Rangę admirała powinien by osiągnąć w 1820 lub 1821 i ze swoim 

przebiegiem służby mógłby ze sporą dozą pewności liczyć na stanowisko nawet 

w okrojonej marynarce wojennej z owych chudych lat. Interesującym zbiegiem 

okoliczności był zgon Napoleona w roku 1821. Mogę wymienić jeszcze jeden 

ciekawy zbieg okoliczności: wciąż trwało rozpadanie się cesarstwa hiszpańskiego, 

a początek politycznych wstrząsów, które to spowodowały, przypadał na czas 

powołania Hornblowera do istnienia w roku 1808 czy 1936, jeśli liczyć inaczej. 

W okresie gdy Hornblower mógłby zostać awansowany na kontradmirała, 

w Meksyku i Ameryce Środkowej i Południowej trwały walki, Królewska Marynarka 

Wojenna utrzymywała swe pozycje, a Stany Zjednoczone wystąpiły z doktryną 

Monroego. Był też zakaz handlu niewolnikami — Królewska Marynarka Wojenna 

przystąpiła do wprowadzania go w życie, gdy kolonie hiszpańskie i portugalskie 

stanowiły główny rynek dla tego handlu. Gdyby Hornblower został zatrudniony, 

z pewnością otrzymałby stanowisko w Indiach Zachodnich.

Jaki byłby Hornblower? Na jakiego człowieka by wyrósł? Tytuł lordowski 

background image

i stanowisko admirała z pewnością przyczyniłyby się do pewnego złagodzenia jego 

charakteru, niezależnie od tego, jak bardzo był podejrzliwy wobec odznaczeń, na 

które w swoim mniemaniu nie zasługiwał. Lecz mimo złagodnienia charakteru 

pozostałby, jak dawniej, niecierpliwy, spragniony działania, zdolny do szybkiego 

myślenia. Stałby się świadkiem szybkich przemian w żegludze, postępu w budowie 

kliprów, początków ery parowców. A że był człowiekiem liberalnych przekonań, nie 

zgadzałby się z konserwatywnym stosunkiem marynarki wojennej do tych innowacji. 

Jeśli idzie o mnie, to wszystkie te względy mocno do mnie przemawiały. Gdzieś 

głęboko w podświadomości dojrzewały pomysły. Do dziś istnieje na Jamajce 

niewielki obszar zwany Cockpit Country, wciąż niedostępny, wciąż stanowiący rejon 

odmiennej kultury, a granica jego leży niespełna pół godziny jazdy samochodem od 

świetnych pałaców w zatoce Montego. Sam oglądałem nieraz Cockit Country 

z niebezpiecznych dróg na tonących w deszczu zboczach wzgórz — i kraina ta 

zaczęła mnie prześladować.

Gdzieś — zupełnie zapomniałem gdzie — natknąłem się na historyczną 

ciekawostkę: po Waterloo duża grupa żołnierzy starej gwardii napoleońskiej 

zorganizowała się w zespół, który zajął, z zamiarem skolonizowania, szmat ziemi 

w Teksasie, w okresie gdy był on jeszcze częścią Meksyku, a Meksyk walczył jeszcze 

o niepodległość. Co mogło się stać z nimi? Było miejsce na domysły — a musiałem 

też pamiętać, że mniej więcej w tym samym czasie nastąpiła śmierć Napoleona. 

Przeróżne typy zapaleńców przybywały w te strony, aby, powodując się 

najrozmaitszymi względami, włączyć się do walki o niepodległość. Mogłem sobie 

wyobrazić paru z nich oraz nastawienie Hornblowera do nich, oficjalne i prywatne. 

Ale wśród tych wszystkich dystrakcji nie wolno mi było zapomnieć tych moich 

wcześniejszych rozmyślaniach nad stosunkiem między Hornblowerem a Barbarą.

W tym miejscu do opowieści włączam prawdziwą kobietę, z krwi i kości, a nie 

postać z książek, jak Barbara, Maria i Marie. Osoba z krwi i kości, ale prawdziwie 

święta, głębokiej dobroci — tak dobra, że ośmielam się opowiedzieć tę historię o niej 

bez jej zgody i mimo to mieć nadzieję na wybaczenie. Święta z jedną wybaczalną 

słabostką: absolutną niemożnością oparcia się urokowi kwiatów. Wiosną ulice miast 

kalifornijskich pięknieją od setek, tysięcy kwitnących drzew. Jak można oprzeć się 

chęci uszczknięcia kilku gałązek do bukietu? Jak można się oprzeć? Jak wiem, robią 

to prawie wszyscy, z wyjątkiem mojej świętej przyjaciółki. Oczywiście wbrew 

przepisom prawa. Tak więc ułożyłem własną wersję historii o cudzie Świętej Elżbiety 

background image

Węgierskiej. Moja przyjaciółka wychodzi z nożycami ogrodowymi i niewielką torbą 

i ciach-ciach. Zbliża się policjant. ”Co ma pani w torbie?” — pyta. ”Tylko artykuły 

spożywcze” — odpowiada biedna mała święta. Policjant na to: ”Proszę pokazać”. 

A ona otwiera torbę i, oczywiście, jest pełna żywności.

Dziwna rzecz, jak prześladowała mnie ta historia. Wreszcie się zaczęło — 

dawne, znane poruszenie emocji, uczucie rozpoznawania, świadomość, że coś 

przybiera kształt. I tak było — do tego wszystko przyszło od razu. Zdarzyło mi się to 

przedtem i pewnie zdarzy się znowu. Sam nie wiem, czemu tak jest, że gdy 

konstruuję opowieść złożoną z epizodów, wszystkie ukształtowują się naraz lub na 

tyle jednocześnie, na ile pozwalają moje możliwości umysłowe. Jednego dnia 

wszystkie są bezkształtne, w stanie chaosu, a zaraz, wkrótce potem, wszystkie są już 

uporządkowane i ukształtowane. Doświadczyłem tego pisząc Midszymena, ale też 

i inne książki.

Niekiedy psycholodzy wypytywali mnie, starając się wykryć mechanizm tych 

procesów, nazwanych przez nich ”twórczymi”, ale określenia to jest błędne. 

Wynikiem — ewentualnym — tych procesów jest tworzenie, jeśli można przyjąć ten 

zadufany termin, lecz same procesy w znacznym stopniu — prawie całkowicie — 

przebiegają bezwiednie. Czy kura znosi jajka, bo chce, czy też dlatego, że musi? 

Pisarz może prawdopodobnie pomóc tym procesom lub je przyśpieszyć dzięki 

wyrobieniu w sobie wrażliwości i zaoferowaniu gościny błąkającemu się pomysłowi, 

lecz ja tylko w to nie wierzę, ale jestem skłonny uznać, iż w rzeczywistości jest 

odwrotnie. Istnieje z pewnością niebezpieczny punkt, wyraźna granica między 

byciem wrażliwym, a próbowaniem wymuszania procesu. Jeśli pomysły są 

wymuszone, to rezultat jest prawie zawsze — powiedzmy: niezamiennie — banalny 

lub nienaturalny czy zatrącający pedanterią. Przeciętna hollywoodzka konferencja, 

zwołana dla wymyślenia fabuły, jest świadomą próbą wymuszania pomysłów.

Jak dotąd w moim życiu unikałem zagłębiania się w tę kwestię. Ilekroć 

psycholodzy zaczynali mnie wałkować, przypominałem, jak łatwo jest rozebrać 

zegarek na części i jak trudno złożyć go z powrotem. Być może nachodzą mnie moje 

pomysły, bo gdzieś, głęboko we mnie, tkwi jakiś błąd, możliwy do uleczenia przez 

analizę. Jeśli tak jest, to nie potrafię wymyślić lepszego niż na ten przykładu na 

lekarstwo, które jest gorsze od choroby. Nie mam najmniejszej chęci zostać 

wyleczonym z czegoś, co od lat chłopięcych po dziś dzień ubarwia moje życie, nie 

spodziewam się też dożyć wieku, w którym uznam, że w czekającej mnie przyszłości 

background image

niewiele jest do stracenia, i poddam się analizie dla wykrycia przyczyny takiego 

zmasowanego napływu pomysłów.

Kilka ustępów wcześniej uformował się w moim umyśle Hornblower 

w Indiach Zachodnich, a stąd do pisania był już tylko krok — zwykły zjazd w dół 

sankami. Fabuły opowiadań galopowały naprzód jak szalone. Czy to kogokolwiek 

zainteresuje, że moim zdaniem opowiadania o Hornblowerze i Świętej Elżbiecie 

Węgierskiej (zawdzięczające swe powstanie mej ścinającej kwiaty przyjaciółce) jest 

najlepszym z tych, które kiedykolwiek napisałem? Moje zdanie może być ciekawe 

choćby dla badaczy. W formie dygresji wspomnę, że gdy byłem w połowie pisania tej 

opowieści, zadzwonił do mnie producent z Hollywoodu. Nie zdradzę jego nazwiska, 

ale może wystarczy, jeśli powiem, że jest pochodzenia greckiego. Planuje się, 

powiedział, film o zatopieniu niemieckiego okrętu wojennego ”Bismarck”, i czy 

pomógłbym? Zaproszenie było kuszące z każdego punktu widzenia, ale właśnie 

zacząłem książkę, i to zupełnie uodporniło mnie na wszelkie pokusy. Na świecie nie 

ma chyba człowieka mniej przypominającego buldoga niż ja — z jednym tylko 

wyjątkiem. Gdy raz wgryzę się w robotę, nic nie może mnie skłonić do puszczenia 

chwytu — co znów nie jest żadnym powodem do dumy, tak jak buldog nie ma co się 

pysznić czymś, co ma we krwi.

Tak więc wobec nalegań Hollywoodu okazałem się głuchy — analogia ta jest 

bardzo bliska prawdy, gdyż tak byłem zaabsorbowany pracą, że prawie nie słuchałem 

argumentów. Byłem tylko w stanie powiedzieć, że nie będę do dyspozycji przez 

następne dwa miesiące. Nie, nie mam umowy z nikim innym. Tak, pomysł mi się 

podoba, ale nie mogę odłożyć tego, nad czym właśnie siedzę. Jeśli sprawa jest pilna 

(a takie, jak się wydaje, są zawsze prośby Hollywoodu), to niech lepiej poszukają 

sobie kogoś innego. Do widzenia.

Odwiesiłem słuchawkę i rozmyślając o greckim pochodzeniu producenta, 

z którym miałem rozmowę, przypomniałem sobie historię o Archimedesie. Wyróżnił 

się w obronie Syrakuz przed Rzymianami, i gdy do miasta przypuszczono szturm, 

wódz rzymski, Marcellus, wydał rozkaz wzięcia go żywcem. Lecz Archimedes był 

właśnie pochłonięty jakimś problemem z dziedziny geometrii, i tylko odburknął coś 

gniewnie, gdy żołnierz rzymski przerwał mu, pytając, kim jest, tak więc żołnierz zabił 

go. Wyglądało, że i ja zachowałem się podobnie.

W rzeczywistości Hollywoodowi wcale nie było tak pilno, jak mu się 

zdawało, i w dwa i pół miesiąca później wszedłem na pierwszą konferencję, której 

background image

ostatecznym wynikiem był film Sink the ”Bismarck”. Producent wziął mnie 

w niedźwiedzie objęcia (bo też wyglądem przypominał niedźwiedzia) i powiedział 

(ku mojemu ogromnemu zdumieniu i zachwytowi): ”Cieszę się, Archimedesie, że 

mogę cię poznać”. Teraz w moich myślach Święta Elżbieta Węgierska kojarzy się nie 

tylko z moją świętą przyjaciółką i z pościgiem Hornblowera za Cambronnem na 

Morzu Karaibskim, lecz także z ”Bismarckiem” i Archimedesem — rodzaj 

mieszaniny skojarzeń, która czasem daje początek fabułom, chociaż jak dotąd żadna 

się z niej nie wykluła, chyba że ta tutaj.

37

W życiorysie Hornblowera była jeszcze luka, między wznowieniem wojny 

w roku 1803 a jego pojawieniem się na kanale Tamiza-Severn — 1805. 

Zdumiewające, ile osób napisało do mnie, wskazując na to — ale, jak przedtem, za 

rezultat nie mogę winić moich miłych korespondentów. Mnie samego intrygowała ta 

luka, chociaż nie myślałem o niej, zaczynając pisać ”Atropos”. Otóż okazało się, że 

— niezupełnie wbrew mojej woli — zastanawiałem się, co musiałoby się zdarzyć 

w owym okresie. Zostawiłem Hornblowera tuż przed wstąpieniem w związek 

małżeński, świeżo po awansie na młodszego dowódcę okrętu, gdy miał się udać na 

wznowioną wojnę. Kiedy pojawił się znowu, był już kapitanem, ojcem jednego 

dziecka i drugiego w drodze. Tak więc pewne punkty miałem ustalone bez potrzeby 

wysilania inwencji. Wyróżnił się — można by to było przyjąć za rzecz zrozumiałą 

samą przez się, pamiętając, że Hornblower był Hornblowerem, ale także dlatego, że 

musiała to być opowieść o nim. Powinien był przebywać w kraju na urlopie, żeby 

można było usprawiedliwić to drugie dziecko, ale o urlop nie było przecież tak łatwo 

w dawnej marynarce wojennej.

Wyjaśnienie nasuwało się samo: musiał służyć we flocie blokującej Brest — 

okręty tej eskadry często ulegały uszkodzeniom i musiały wracać do portów w kraju 

dla usuwania tych uszkodzeń. Skoro Hornblower był młodszym dowódcą okrętu, 

musiał dowodzić małą, lekką jednostką — z rodzaju zatrudnionych przy obserwacji 

Brestu z bliska — mając wiele okazji do wyróżnienia się. Duże też było 

prawdopodobieństwo uszkodzenia jego okrętu, zmuszające do powrotu do portu, 

choćby nawet Cornwallis, jako głównodowodzący, nie kwapił się do udzielania 

zezwoleń na to. Tak więc konstrukcja fabuły błyskawicznie ruszyła naprzód.

background image

O jednym trzeba było pamiętać. W późniejszym życiu Hornblower miał 

notorycznego pecha w zdobywaniu pryzowego, toteż choćby nie wiem jak wyróżnił 

się pod Brestem, nie powinien zdobyć pryzów. Okręty, z którymi miał walczyć, 

musiały albo ulec zniszczeniu, albo uciec. Chyba że… Nagła myśl kazała mi 

spiesznie zajrzeć do moich źródeł historycznych. To było to. Incydent ze zdobyciem 

hiszpańskiej flotylli wiozącej skarb, incydent, który wywołał konwulsje śmiechu 

w całej Królewskiej Marynarce Wojennej, wyjąwszy biorących w tym udział, 

wydarzył się jesienią roku 1804, właśnie w czasie, gdy Hornblower mógł w nim 

uczestniczyć. Był to jeszcze jeden z wielu dogodny zbieg okoliczności, jakimi usiana 

była papierowa historia życia Hornblowera. Jeśli już mowa o historii, to w razie 

potrzeby potrafię nie mieć żadnych skrupułów — mógłbym wyzyskać incydent 

z wiozącą skarb flotyllą, nawet gdyby faktycznie nastąpił w roku 1801 lub 1807, lecz 

skoro było tak, jak było, nie zostałem poddany tej próbie. Historyczny bieg wydarzeń, 

bez żadnego naciągania, doskonale pasował do Hornblowera i jego okrętu ”Hotspur” 

— istne naśladownictwo Sztuki przez Naturę, które uradowałoby serce Oscara 

Wilde'a.

Skoro już jestem przy tym temacie, wspomnę nawiasowo o pewnej sprawie, 

o której zapomniałem powiedzieć przy omawianiu Komodora, mianowicie że pisząc 

tamtą książkę wystawiłem na niebezpieczeństwo — i nieomal zerwałem — cenną dla 

mnie przyjaźń. Otóż wybitny historyk — a mój długoletni przyjaciel — napisał po 

przeczytaniu Komodora. ”Wiedziałem, że były jakieś siły brytyjskie zaangażowane 

w oblężenie Rygi, lecz nigdy nie, udało mi się ustalić ich liczebności. Z jakich źródeł 

korzystałeś?” Mogłem tylko odpisać nieprzekonywająco, że nie korzystałem 

z żadnych źródeł, że doszedłem do wniosku, iż przy oblężeniu Rygi nie mogło 

zabraknąć spieszących na pomoc sił brytyjskich, a Hornblower (jak zwykle) był pod 

ręką. Nikt, kto nie czytał listu, jaki dostałem w odpowiedzi, nie uwierzy, jak mocno 

dostałem po palcach od tego historyka. Do dziś czuję ból, choć wiem, że dostało mi 

się niezasłużenie.

Przyjemna dla mnie zazwyczaj praca nad konstrukcją powieści tym razem 

miała pewne smutne strony. Była biedna Maria, przeżywająca miodowy miesiąc, 

wchodząca w życie małżeńskie, mająca dzieci. Wiedziałem, co los ma w zanadrzu dla 

niej, i dla tych dzieci. Czy mogłem teraz przydać nieco radości jej w sumie niezbyt 

radosnemu życiu? Prawie wcale. Trwała wojna, Hornblower służył we flocie Kanału, 

a Hornblower był Hornblowerem. Wobec takiego połączenia okoliczności niewiele 

background image

mogłem zrobić dla Marii. Przynajmniej uchroniłem ją od rozczarowania. Mogłem jej 

pomóc w sposób negatywny, lecz nie wolno mi było pozwolić, żeby sentymentalizm 

zepsuł powieść. Wiedzieliśmy już, na jakiego człowieka ma wyrosnąć Hornblower, 

wiedzieliśmy, co ma się stać z jego małżeństwem. W całej tej sprawie była kalwińska 

wiara w przeznaczenie; palec przeznaczenia pisał już swoje Mane-Tekel-Fares. Maria 

była motylem (czy istniał kiedykolwiek ktoś tak mało podobny do motyla?) 

zgniecionym między kruszącymi powierzchniami faktu i fikcji.

38

Nie wspomniałem jak dotąd, jeszcze o jednej rzeczy. O moim przesądzie, że 

okres nudnego życia się kończy, gdy finiszuję z konstruowaniem fabuły i zabieram 

się do samego pisania. Przypuszczalnie w szczęśliwym okresie budowania fabuły nie 

jestem wrażliwy na zwykłe drobne klęski życia codziennego, a kiedy piszę, staję się 

na nie szczególnie wrażliwy. Zawsze mi się wydaje, że z chwilą napisania ”strona l” 

i rozpoczęcia prawdziwej pracy, zaczynają się dziać różne rzeczy, i nie mam ani 

sekundy na nudę. W trakcie pisania ”Hotspura” wystąpił cały szereg niesamowitych 

zbiegów okoliczności. Nie zdążyłem napisać sześciu stron, gdy po przeciwnej stronie 

drogi, nawet nie pięćdziesiąt jardów od okna mojej przytulnej i zwykle 

grobowocichej pracowni, rozpoczęto roboty budowlane. Ściągnięto tu chyba 

wszystkie pneumatyczne świdry, betoniarki, spychacze i sprężarki powietrza z całej 

Kalifornii. Hałas był straszliwy i nieustanny. W innych okolicznościach 

przeprowadziłbym się, ale jakże mógłbym zrobić to teraz? Z trudem byłbym w stanie 

zabrać ze sobą pięćdziesiąt książek źródłowych, wiedząc przy tym doskonale, że będę 

potrzebował właśnie pięćdziesiątej pierwszej, gdy nagle zajdzie konieczność spraw-

dzenia ciężaru i wymiarów beczki wieprzowiny albo maksymalnego zasięgu 

francuskiej polowej haubicy. Mogłem tylko usiłować zagłębić się w pracy wyobraźni 

i pracować, mimo hałasu. Jeszcze hałas nie ustał, gdy ciężko zachorował mój 

przyjaciel, a choroba była tak poważna, on zaś tak bardzo sam i tak ugruntowana była 

nasza przyjaźń, że musiałem się włączyć osobiście w załatwianie lekarzy i szpitali. 

Atrament nie zdążył jeszcze zaschnąć na listach, które musiałem napisać w tych 

sprawach, gdy straciłem sekretarkę i stanąłem wobec konieczności znalezienia nowej. 

Najsłuszniejsze słowa, jakie w ogóle wypowiedział Abraham Lincoln, dotyczyły 

ostrzeżenia przed zmianą sekretarki w trakcie pisania powieści. Potem, jakby 

background image

wyczekawszy najwłaściwszego momentu, dopadł mnie Krajowy Urząd Dochodów, 

żądając specjalnych wyjaśnień i danych o źródłach moich dochodów, czym nigdy 

sobie nie zaprzątałem głowy i o czym moja nowa sekretarka nie mogła mieć pojęcia. 

Dzień za dniem musiałem, otumaniony poranną pracą, odrywać się z nieprzytomną 

miną od biurka, zostawiając Hornblowera zwartego w walce z francuskimi fregatami, 

i odpowiadać na pytania w sprawach, o których wiedziałem nawet mniej niż (jak już 

wcześniej tu wspomniałem) o harmonii i kontrapunkcie. Na ratunek przyszła mi 

Opatrzność, opiekująca się lunatykami i pijakami, mogę się pochlubić, że jestem 

jednym z niewielu, który ze specjalnego dochodzenia w Krajowym Urzędzie 

Dochodów wyszedł jako jego wierzyciel, a nie dłużnik. Gdybym nie był tak zajęty 

Hotspurem”, oprawiłbym w ramki list Krajowego Urzędu Dochodów zamykający 

sprawę i powiesił na ścianie mej pracowni, ale wciąż nie mam czasu tym się zająć.

Wszystko to działo się w miesiącach letnich, kiedy zwykle zjeżdżają się do 

mnie goście. Nigdy mój dom nie był tak ich pełen, jak w czasie, gdy pisałem 

Hotspura”, szkoliłem nową sekretarkę i załatwiałem sprawy z Krajowym Urzędem 

Dochodów i ze szpitalami. Goście spali wszędzie — nawet przez jakiś czas urocza 

młoda kobieta sypiała na pożyczonym łóżku w mojej pracowni, a że — jak to młode 

kobiety — lubiła dłużej pospać, musiałem co rano wyciągać ją z łóżka, żeby móc 

usiąść przy biurku i popłynąć z Hornblowerem do ataku na hiszpańską ”flotę”. Nie 

było chyba dnia, żeby do lunchu zasiadało mniej niż sześć osób ani mniej niż osiem 

do obiadu, a wszyscy we wspaniałych humorach, poza mną — z powodu 

Hornblowera i Marii, a może Krajowego Urzędu Dochodów. Zepsułem nastrój na 

pięćdziesięciu chyba obiadach w owym intensywnym okresie życia.

Mimo wszystkich tych przeszkód był szczególnie ważny powód, by ukończyć 

tę książkę. Nie tylko, jak zwykle, przyrzekłem, że ją dostarczę, i nie tylko byłem 

znów w zwykłym nastroju paniki, czy zdążę ją skończyć, ale miałem wyruszyć 

w podróż dookoła świata. Wszystkie rezerwacje zostały zrobione, miejsca w środkach 

transportu zamówione, a na maleńkim skrawku ziemi w południowej Portugalii, 

odległej o dziesięć tysięcy mil, miały wczesną wiosną zakwitnąć specjalnego gatunku 

żonkile, i bardzo chciałem przybyć tam dokładnie na czas ich kwitnięcia, mimo że dla 

kogoś nie zainteresowanego te żonkile (pociotki żonkili hodowanych w ogrodach) są 

nędznymi kwiatkami o wysokości zaledwie dwóch cali, nie zasługującymi na to, żeby 

przejść dla nich na drugą stronę ulicy, a co dopiero lecieć naokoło świata, żeby je 

zobaczyć.

background image

Tak więc ”Hotspur” musiał po prostu zostać ukończony. Nie byłem też wcale 

zaskoczony stwierdzeniem, że na rozwinięcie fabuły potrzeba będzie więcej słów, niż 

to sobie obliczyłem na początku. Zostawiłem dziesięć dni rezerwy, z czego dziewięć 

zajęła mi sprawa awansowania Hornblowera na kapitana. I tego samego dnia, gdy 

maszynopisy zostały nadane na poczcie i odleciały na wschód do wydawców, ja 

wyruszyłem na zachód, przez Nową Zelandię, do tych moich żonkili. Nie zostało mi 

nawet czasu na zwykle uczucie rozczarowania. Ledwie zdałem sobie sprawę, że 

skończyłem z Hornblowerem raz na zawsze.

39

Szesnaście miesięcy temu napisałem ostatnie słowa ”Hotspura”. Oczywiście 

Hornblower niepokoił mnie od czasu do czasu. Można by sądzić, że po wypełnieniu 

wszystkich luk w jego czynnym życiu wyobraźnia nie będzie w stanie znaleźć nic 

nowego, nad czym mogłaby pracować, a jednak znajdowała. Oto przykład, który 

przytaczani, aby ukazać, w jaki sposób fabuła przychodzi mi do głowy gotowa do 

napisania. Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądał następny ustęp czy dwa, gdy 

zostaną ukończone (zaledwie to odgaduję), sądzę bowiem, że gdybym w ogóle miał 

kiedykolwiek pisać wstępne notatki, to miałyby one taką nieokreśloną formę.

Opowieść nosi tytuł The Point and the Edge. Jest rok 1819, Hornblower jest 

w randze kapitana o długim stażu, na połowie pensji. Jak zawsze, jego niecierpliwa 

natura wymaga ruchu, więc od dłuższego czasu bierze lekcje szermierki. Inaczej teraz 

patrzy na ten tuzin stoczonych dotąd przez siebie walk wręcz, gdyż nabrał 

przekonania, że ostrze, zręcznie użyte, zawsze pokona klingę. Anglia jest właśnie na 

dnie powojennego kryzysu. Ludzie przymierają głodem z braku pracy, 

i przestępczość szerzy się mimo okrutnych praw pozwalających powiesić człowieka 

za kradzież pięciu szylingów. Hornblower został zaproszony do Portsmouth na obiad 

na flagowy okręt swego przyjaciela — powiedzmy, lorda Exmoutha — który miał 

szczęście dostać pracę w uszczuplonej marynarce wojennej, wciąż utrzymywanej 

przez Anglię. Hornblower wyrusza w towarzystwie Barbary i zatrzymuje się u ”Geo-

rge'a”. Pod wieczór Barbara lustruje jego wygląd, sprawdza, czy jego garnitur jest 

w porządku, czy ma złoty zegarek z łańcuszkiem i laską z kości słoniowej ze złotą 

główką i zostaje, aby, jak przystało na dobrą żonę, spędzić samotnie nudny wieczór.

Exmouth i Hornblower mile spędzają ten wieczór, dyskutując o sytuacji kraju 

background image

i polityce morskiej. Exmouth, zacierając z uciechy ręce, opowiada o rewolucji, jaka 

nastała we współczesnych metodach rekrutacji załóg. Żadnych kwiecistych plakatów, 

żadnych branek — głodujący marynarze czekają w kolejce na szansę zamustrowania 

w Królewskiej Marynarce Wojennej. Dowódcy mogą wybierać i przebierać. Po 

obiedzie Hornblower, modnie ubrany, z laseczką ze złotą gałką i zegarkiem na 

łańcuszku rusza w drogę powrotną do ”George'a”. Na ciemnej ulicy wyskakuje zza 

rogu mężczyzna. Jest bosy, ma na sobie tylko podartą koszulę i spodnie i jest 

straszliwie głodny. W ręku trzyma gałąź ułamaną z drzewa — jedyne posiadane przez 

niego ”narzędzie pracy”. Grożąc Hornblowerowi tą zaimprowizowaną pałą żąda od 

niego pieniędzy. Ten zbójca ryzykuje życiem, naraża się na stryczek dla zdobycia 

jedzenia. Liberalne uczucia Hornblowera nie mają czasu dojść do głosu. Gwałtownie 

reagując na napaść, zadaje laską błyskawiczne pchnięcie. Jej ostry koniec odpycha kij 

opryszka i trafia go w policzek, na pół go ogłuszając, tak że przez chwilę stoi 

obezwładniony chwiejąc się na nogach. Hornblower uderza go w rękę, napastnik 

wypuszcza kij, i już jest na łasce atakowanego, który może wezwać straż i kazać go 

aresztować, i poprowadzić na pewną śmierć. Hornblower oczywiście nie potrafi tego 

zrobić. Zamiast tego, pędząc napastnika przed sobą, doprowadza go na okręt 

Exmoutha. ”Czy będzie pan łaskaw, milordzie, wyświadczyć mi przysługę? Zechce 

pan łaskawie wciągnąć tego człowieka na listę swej załogi?”.

Fabuła jest kompletna — pięć dni metodycznego pisania, i opowiadanie 

byłoby gotowe do publikacji. Zaprezentowało się w takiej postaci na fali zwykłego 

u mnie przypływu podniecenia, nieproszone, dostosowane do tego właśnie i tylko 

tego okresu historii, gotowe do napisania. Długie powieści nabierają kształtu 

dokładnie w ten sam sposób, dostosowując się do określonego czasu w historii. 

Zdarzyło się to w moim życiu dziesiątki, może setki razy, a ja wciąż nie wiem, jak 

i dlaczego, chociaż to dostosowanie do wymaganej epoki można by wytłumaczyć być 

może tym, że pomysły z konieczności płyną w takim właśnie kierunku.

40

Ciekawa to rzecz urodzić się z taką zdolnością. Niby dziwadła występujące 

w cyrku zarabiam na życie moim dziwactwem, choć fizycznie z pewnością pracując 

znacznie lżej. I — nie widzę sposobu wykręcenia się od tej konkluzji — eksploatuję 

moją dziwaczność tak samo, jak Barnum i Bailey eksploatowali Generała Tomcia 

background image

Palucha. Mogę się tłumaczyć w sposób stosowany nagminnie przez obronę 

w procesach karnych. Występuje tu niewątpliwie jakiś nieodparty bodziec. Gdy 

pomysł się uformuje, prawie nie mam możności powstrzymać się, by nie przelać go 

na papier, a gdy znajdzie się na papierze, również nie jestem w stanie powstrzymać 

się przed zaprezentowaniem go publiczności.

To był dodatkowy powód napisania tutaj o The Point and the Edge. Pod tym 

pomysłem leżą warstwami inne. Jak chyba już mówiłem, pomysły przychodzą do 

mnie gromadnie. Mogłaby z nich powstać nowa książka, lecz to, co właśnie 

napisałem, może — tak mi się wydaje — zastąpić jej drogę i sprawić, że nie zostanie 

napisana. Są inne książki, które wolałbym napisać, z większą liczbą przygód i dla 

mnie osobiście trudniejsze do napisania. Tamta (znowu zabawna reakcja z mojej 

strony) byłaby zbyt łatwa.

Tak więc może te końcowe ustępy, które teraz piszę, będą ostatnimi na temat 

Hornblowera, jakie w ogóle wyjdą spod mego pióra. Spróbowałem wyjaśnić, jak 

powstawały wszystkie inne książki o Hornblowerze, muszę więc spróbować tego 

samego i z obecną. Zaczęło się od pomysłu z mapami, który prześladował mnie 

i kusił od kilku lat. Chciałem się przekonać, czy powieści Hornblowerowskie przejdą 

pomyślnie próbę dokładnej analizy zarówno od strony geograficznej, jak 

i historycznej. Dla zaspokojenia ciekawości gotów byłem nawet narazić się na 

ponowne sięganie do tych powieści, kartkowanie ich strona po stronie i przebieganie 

wzrokiem tego, co kiedyś napisałem, przy równoczesnym wykreślaniu kursów i map 

bitew. Stąd był tylko krok do przypomnienia sobie okoliczności, jakie sprawiły, że 

książki te zostały napisane. Większość tych wspomnień — co, mam nadzieję, zostało 

uwidocznione — było radosnych, a więc postanowiłem je spisać, żeby znów 

posmakować szczęścia. Chociaż raz napiszę książkę nie wymagającą ani planowania, 

ani konstrukcji fabuły. Do samego pisania nie będzie wcale potrzebna praca 

wyobraźni, a tylko zwykła rejestracja faktów.

Rzeczywistość okazała się inna. Pisząc obecną książkę musiałem 

przywoływać na scenę młodzieńca, którym byłem właśnie ja, i obserwować jego 

błazeństwa, tak jak niegdyś obserwowałem to, co wyczyniał Hornblower. Nie mogę 

powiedzieć, że było to dla mnie dobre, lecz z pewnością sprawiło mi dziwną 

przyjemność. I za tę przyjemność muszę podziękować moim przyjaciołom, nie tym 

z codziennego życia, lecz licznym nieznanym przyjaciołom, którzy rodzili się razem 

z Hornblowerem w ciągu ubiegłych dwudziestu sześciu lat, od kiedy zacząłem o nim 

background image

pisać. To słowo ”przyjaciele” wypowiadam tu z całym przekonaniem, a nie jako 

wygodną formułkę używaną przez polityków z trybuny czy przez aktora po ostatnim 

odsłonięciu kurtyny. To szczególne, wspaniałe niezwykle przyjemne uczucie 

wiedzieć, że moja praca zdobyła mi przyjaźń, a nawet coś w rodzaju przywiązania ze 

strony ludzi, których nie poznałem osobiście i już nie poznam. Dziękuję im i do nich 

adresowane są te słowa. Nie muszę kończyć oficjalnym: Plaudite et valete.

41

I tak skończyłem tę książkę. Za pięć minut nałożę nasadkę na moje wieczne 

pióro i wstanę z fotela, żeby się rozprostować. Jak zawsze, szybko wracam do 

codziennego życia. Za tydzień od dziś będę siedział za kierownicą samochodu 

w górach Atlas, a jeśli potrzebne jest wyjaśnienie, czemu starszy pan w nie 

najlepszym stanie zdrowia robi coś takiego, to muszę stwierdzić, że mamy dziś 

drugiego marca i że wkrótce w górach Atlas zakwitną dziko rosnące kwiaty. Dodam 

tylko jeszcze jedną, ostatnią linijkę. Zawsze mnie trochę intrygowało, czemu inni 

pisarze kończą książki w ten właśnie sposób — sam nigdy tego nie robiłem, aż 

dopiero teraz — lecz okazuje się, że mam ważny powód. Ta książka jest o pisaniu 

książek, a to jest ostatnia pozycja danych.

Berkeley, Kalifornia, 12 stycznia — 2 marca 1963.

Do widzenia.

Postscriptum, 5 marca 1964

Data, którą postawiłem na poprzedniej stronie, na coś się jednak przydała. 

Dzięki niej wiem, że rok i trzy dni temu myślałem, że ukończyłem tę książkę, 

skończyłem wszystko. W ciągu tego roku jednak nastąpiło opóźnienie 

z opracowaniem ilustracji, i będzie niespodzianką, jeśli książka, zamiast wyjść (jak 

się spodziewałem) jesienią 1963 roku, ukaże się jesienią 1964. 

Ta zwłoka pozwala mi — czy też mnie zmusza — żebym dopisał niniejsze 

postscriptum, które, jak to jest z każdym prawie postscriptum, przynosi nagłą zmianę 

punktu widzenia. Drukarnia czeka, muszę więc pisać te linijki nie mając całkowitej 

pewności, lecz zwlekanie do czasu, aż się upewnię w ten czy inny sposób, 

background image

znaczyłoby, że nie mógłbym wcisnąć tego, co piszę, do tej książki. Mam dziwne 

uczucie, że historia zamierza się powtórzyć. Jest to jeszcze jeden przykład, jak to się 

u mnie dzieje z tymi rzeczami. Hornblower znów daje znać o sobie. 

Kiedy skończyłem ”Hotspura”, Hornblower osiągnął stopień kapitana, a było 

to na początku roku 1805. Wybrałem tę datę dla własnej wygody. Nie chciałem 

stawać wobec komplikacji, jakie byłyby związane z włączeniem go do kampanii 

trafalgarskiej. A w następnym tomie — ”Atropos” — nagle pojawia się w grudniu 

1805 roku na kanale Gloucester — Londyn, upływ zaś czasu sprawił, że nie 

kłopotałem się potrzebą wyjaśniania, jakim cudem tam się znalazł i co przedtem robił. 

Sam nie Wiedziałem — i nawet, jak właśnie mówię, nie chciałem wiedzieć. 

Napisałem ostatnie linijki wydrukowane tu na poprzedniej stronie i udałem się w góry 

Atlas (nawiasem mówiąc, rosnące tam dziko kwiaty były prześliczne), 

uszczęśliwiony świadomością, że z Hornblowerem koniec, pogrzebany raz na zawsze.

Ale w ciągu ubiegłego roku pomysły chodziły mi po głowie. Zaczęło się od 

sfałszowanych rozkazów. Możliwości, jakie dawały tego rodzaju rozkazy, podniecały 

moją wyobraźnię — rozkazy do sił lądowych, morskich czy powietrznych napisane 

na odpowiednim papierze, w poprawnej formie i z przekonywająco podrobionym 

podpisem. Podejrzewałem, że ten zasadniczy pomysł może się rozrosnąć w zwykły 

sposób, stać się ojcem-skorupiakiem dla całej skorupiaczej rodziny. Mógłby to być 

dobry początek powieści umieszczonej w nowoczesnej scenerii. Podczas pierwszych 

tygodni wolnego życia w swojej prostocie ani przez moment nie zastanawiałem się 

nad takim obrotem sprawy, o jakim każdy, kto doczytał tę książkę do tego miejsca, 

prawdopodobnie od razu by pomyślał. Zakończyłem pobyt w Maroku i żyłem sobie 

(w moim mniemaniu) tak spokojnie, jak tylko można. Pierwsze złe przeczucia 

dopadły mnie jesienią 1963 roku, kiedy to skorupiaki zaczęły się układać 

w złowieszczy kształt lub gdy (żeby użyć innej, równie oklepanej metafory) otwo-

rzyłem drzwi szafy i znalazłem w niej kościotrupa — zobaczyłem go wyraźnie mimo 

pośpiechu, z jakim zamknąłem te drzwi.

Był to najbardziej osobliwy zbieg okoliczności i oświadczam, że to był 

naprawdę zbieg okoliczności, choć jestem pewien, że psycholodzy (i psychiatrzy) 

kiwaliby głowami z politowaniem, że się tak sam oszukuję. Tylko siedem czy osiem 

miesięcy życia Hornblowera w drugiej połowie roku 1805 pozostało jeszcze nie 

opisanych, a ja rozmyślałem nad sfabrykowanymi rozkazami. A jednak tak było. 

Fałszywe rozkazy mogły odegrać bardzo ważną rolę w kampanii trafalgarskiej, 

background image

zwłaszcza w jej początkowym okresie, a Hornblower był właśnie bez pracy. Czułem 

potrzebę opowiedzenia, co robił podczas tych niezwykle ważnych miesięcy, gdy los 

Brytanii rozstrzygał się na morzu, a tu było zadanie po prostu jakby stworzone dla 

niego, chociaż przedtem myślałem, że nadawałoby się do umiejscowienia go w Scapa 

Flow w roku 1916 albo 1940 czy w Pentagonie w 1953. Jeśli chodzi o wojny 

napoleońskie, to pomysł pasował tylko i wyłącznie do roku 1805, a i Hornblower 

tylko w owym czasie był wolny i mógł zostać do tego zaangażowany i nikt inny 

w większym stopniu nie nadawał się do takiej misji niż Hornblower. Z pewnością 

najbardziej sceptyczny psychiatra, najbardziej cyniczny czytelnik zgodzi się, że 

można tu mówić o wielkim udziale zbiegu okoliczności.

Ubiegłej jesieni z prawdziwą obawą i niechęcią, jak dotąd nigdy u siebie nie 

zauważyłem, przy goleniu albo lustrując wzrokiem mą bibliotekę w celu wybrania 

książki stwierdziłem, że obrosła skorupiakami kłoda wypływa na powierzchnię, aby 

mnie drażnić pokazując świeże naroślą. A wszystkie te naroślą, które dawniej bardzo 

by mnie cieszyły, teraz były dla mnie źródłem goryczy, bo każdy nowy skorupiak 

stanowił następny gwóźdź wyciągany z trumny Hornblowera. Prawdę mówiąc, 

Hornblower wyszedł już z trumny całkowicie; był owym kościotrupem w szafie, 

a dopóki był tam i nie został z powrotem przyzwoicie pogrzebany, jego duch opierał 

się wszelkim egzorcyzmom. Każdy następny fragment fabuły upominał się coraz 

głośniej, żeby włączyć do niej Hornblowera. Ta powieść mogłaby się obracać tylko 

wokół niego i odnosić się tylko do roku 1805.

Pierwszy dzień Nowego Roku 1964 zastał mnie w Maui, a tam właśnie — 

w miejscu tak bardzo odległym od wyprawy trafalgarskiej w czasie, przestrzeni 

i atmosferze, jak to można sobie tylko wyobrazić — musiałem zaprzestać walki, 

odstąpić od innej pracy, którą zacząłem, i pozwolić, aby wypadki potoczyły się 

swoim torem.

Od tego czasu wszystko idzie naprzód jak zwykle dotąd. Osiągnąłem etap, gdy 

od czasu do czasu trzeba brać z biblioteki źródła i sprawdzać fakty, aby móc 

decydować, czy jakiś nowy zwrot w fabule powieści jest prawdopodobny. Dziś rano 

przed przystąpieniem do codziennej pracy (drugi dzień pracy nad tą partią eseju) 

złapałem się na kartkowaniu encyklopedii i przeglądaniu Life of Johnson Boswella 

dla poszerzenia i odświeżenia mych skąpych wiadomości o wielebnym doktorze 

Doddzie, powieszonym w roku 1777 za fałszerstwo. To, co wówczas zrobił Dodd, 

miało pewien wpływ na to, co mógł robić Hornblower w roku 1805, a ja w 1964.

background image

Teraz, w tym właśnie momencie pisania, zaczynam ten ustęp wróciwszy do 

biurka po spacerze dookoła pokoju, a fakt, że nie ograniczyłem się tylko do wstania 

z fotela, lecz chodziłem, ukazuje intensywność moich obecnych uczuć. Waży się 

moja przyszłość, jeszcze jedna powieść staje się możliwa. Ale to nie wszystko. Muszę 

skończyć dziś ten esej, żeby można go było włączyć do książki — czeka nie tylko 

drukarz, czekają wyspy greckie. W chwilach gdy bieżąca i przyszła praca zostawiają 

trochę miejsca na przytomne myślenie, czynię przygotowania do natychmiastowego 

wyjazdu do wschodniej części Morza Śródziemnego. Maki Grecji wdzierają się przed 

oczy mojej wyobraźni a śpiew syreni słyszany przez Ulissesa wkrada się do mego 

wewnętrznego ucha. Lecz ile z tych maków naprawdę zobaczę, ile z tego śpiewu 

usłyszę? Jest to okres bardzo intensywnej pracy myślowej. Zaczną się pojawiać 

świeże ogniwa w łańcuchu, i (sądząc po długim doświadczeniu) niekiedy trzeba 

będzie dokonać wyboru, niechętnie odrzucając jedno ogniwo na korzyść drugiego, 

ogniwa zaś, które przedtem wydawały się wypróbowane i mocne, trzeba będzie 

sprawdzić ze wzorcami z rzeczywistej historii. Co mnie obchodzi Ulica Rycerzy, gdy 

muszę wiedzieć, i to natychmiast, ile okrętów liniowych towarzyszyło Nelsonowi do 

Indii Zachodnich?

Z tego wszystkiego wygląda, jakbym zamierzał pisać nową powieść, lecz jest 

to sprawa bardzo niepewna. I przedtem przychodziły mi do głowy fabuły, które 

porzucałem, gdy powieść ostatecznie okazywała się niewarta napisania, nieciekawa 

albo zbyt wątła. Z tą może łatwo być tak samo. Nie napisałbym tu o niej, gdyby nie 

była to sprawa ”teraz lub nigdy”.

Przypuśćmy, że będę pisał tę powieść. Przypuśćmy (stara wątpliwość, jedna 

z kilku, jakie z wiekiem stają się silniejsze), że pożyje na tyle długo, żeby ją 

skończyć. Wówczas gdzieś z początkiem drugiego tygodnia w lipcu, kiedy będę już 

z powrotem w domu, zastanę siebie siedzącego tu, gdzie siedzę w tej chwili, z tym 

samym piórem w ręku i z tą samą podkładką pod papier przede mną, napiszę cyfrę ”l” 

u góry strony i raz jeszcze rzucę się sankami w dół zbocza, skazując się na codzienne 

godziny pracy wyobraźni i miesiące zmęczenia. Może wówczas — to dziwna myśl — 

spojrzę z zazdrością na przyjemne godziny spędzone przy pisaniu obecnego eseju. 

Może gdzieś w październiku zakręcę wieczne pióro, wstanę zesztywniały od biurka 

i wrócę do życia. Do tego czasu… może…

Ostatnie słowo napisane przeze mnie na końcu poprzedniego rozdziału było ”

Do widzenia”. Teraz piszę je znowu z równie silnymi uczuciami.

background image