background image

KONIEC PRZYTUŁKU 

W głodowych latach nikomu w Odessie nie żyło się lepiej niż mieszkańcom 

przytułku przy drugim żydowskim cmentarzu. Kupiec blawatny Kofman 

wybudował niegdyś - dla uczczenia pamięci swojej żony Izabelli - przytułek 

obok muru cmentarnego. Sąsiedztwo to było przedmiotem niejednego żartu w 

kawiarni Fankoniego. Ale wyszło na to, że Kofman miał rację. Po rewolucji 

gnieżdżący się przy cmentarzu starcy i staruchy zagarnęli stanowiska grabarzy,

kantorów, posługaczy cmentarnych. Sprawili sobie dębową trumnę z kapą i 

srebrnymi pendentami, którą dawali w najem niezamożnym klientom. Deski 

zniknęły w tym okresie z Odessy. Trumna do wynajęcia stale była w robocie. W

dębowej skrzyni nieboszczyk leżał w swoim domu i na nabożeństwie żałobnym;

do grobu zaś zwalano go w samej tylko śmiertelnej koszuli. Wymaga tego 

zapomniane żydowskie prawo. Mędrcy głosili, że nie należy przeszkadzać 

robakom połączyć się z padłem. Padło jest nieczyste. „Z prochu powstałeś i w 

proch się obrócisz”. Dzięki odrodzeniu starego obyczaju starcy mieli - prócz 

swego przydziału - taki fasunek, jaki nikomu w tych latach się nie śnił. 

Wieczorami hulali sobie w knajpie Załmana Krzyworączki i rzucali sąsiadom 

ogryzki. Pomyślności ich nic nie mąciło dopóty, dopóki nie przytrafiło się 

powstanie w niemieckich koloniach. Niemcy zabili podczas walki komendanta 

garnizonu Hersza Ługowoja. 

Chowano go z honorami. Oddziały wojskowe przybyły na cmentarz z 

orkiestrami, kuchniami polowymi i karabinami maszynowymi na taczankach. 

Nad otwartą mogiłą wygłaszano mowy i składano przysięgi. - Towarzysz Hersz 

- krzyczał z natężeniem Lońka Brojtman, dowódca dywizji - wstąpił do 

bolszewickiej RSDRP w 1911 roku, gdzie był propagandzistą i łącznikiem. 

Pierwszym represjom towarzysz Hersz został poddany razem z SoniąJanowską,

Iwanem Sokołowem i Monossonem w 1913 roku w mieście Mikołajowie.

Arie-Lejb, starosta przytułku, stał już ze swoimi towarzyszami w pogotowiu. 

Lońka nie zdążył jeszcze skończyć mowy pożegnalnej, a już staruszkowie 

background image

zaczęli przechylać trumnę na bok, żeby zwalić do grobu zwłoki, pokryte 

sztandarem. Lońka nieznacznie trącił Arie-Lejba ostrogą. - Odwal się - 

powiedział - odwal się stąd.

Hersz zasłużył sobie na to wobec Republiki.

Na oczach zdrętwiałych starców Ługowoj został zakopany razem z dębową 

skrzynią, pendentami i czarną kapą, na której srebrem były wytkane tarcze 

Dawida i werset z hebrajskiej modlitwy za zmarłych. - Jesteśmy załatwieni - 

powiedział Arie-Lejb po pogrzebie do swoich kolegów. - Jesteśmy w ręku 

faraonowym.

I pobiegł do zarządzającego cmentarzem Brojdina z prośbą o wydanie desek na

nową trumnę i sukna na kapę. Brojdin obiecał, ale nic nie załatwił. W jego 

planach nie leżało wzbogacenie starców. Oświadczył w kantorze: „Bardziej mi 

na sercu leżą bezrobotni samorządowcy jak ci spekulanci.

„. Brojdin obiecał, ale nic nie załatwił. W knajpie Załmana Krzyworączki na jego

głowę i na głowy członków związku pracowników samorządu miejskiego sypały 

się talmudyczne przekleństwa. Starcy przeklęli szpik w kościach Brojdina i 

członków związku, świeże nasienie w łonie ich żon oraz przewidzieli dla 

każdego z nich osobny rodzaj paraliżu i wrzodów. Ich dochody zmalały. Racja 

żywnościowa składała się teraz z sinej polewki na rybich ościach. Drugim 

daniem była kasza jaglana bez żadnej omasty. Stary człowiek z Odessy zje 

każdą bryję niezależnie od jej składu, byleby tylko wrzucono do niej listek 

bobkowy, czosnek i pieprz. Tu nic z tych rzeczy nie było. Przytułek imienia 

Izabelli Kofman podzielił los ogółu. Wściekłość wygłodzonych starców rosła. 

Wyładowała się na głowie człowieka, który najmniej się tego spodziewał. 

Człowiekiem tym okazała się pani doktor Judyta Szmajser, która przyszła do 

przytułku szczepić ospę. Gubispołkom wydał rozporządzenie o powszechnym 

obowiązku szczepienia ospy. Judyta Szmajser rozłożyła na stole swoje 

instrumenty i zapaliła maszynkę spirytusową. Za oknami stały szmaragdowe 

ściany cmentarnych zarośli. Błękitny języczek płomienia krzyżował się z 

lipcowymi błyskawicami. Najbliżej Judyty stał Meir Bezkonieczny, wyschły 

starzec. Ponuro przyglądał się jej przygotowaniom. - Pozwolicie, że was ukłuję 

- powiedziała Judyta, machnęła szczypczykami i zabrała się do wyciągania z 

łachmanów niebieskiego pręta jego ręki. Stary wyrwał jej swoją rękę. - U mnie 

background image

nie ma w co kłuć.

- Nie będzie bolało - zawołała Judyta. - W miękkie miejsce nie boli.

- U mnie nie ma nic miękkiego - powiedział Meir Bezkonieczny - u mnie nie ma 

w co kłuć.

Z kąta pokoju odpowiedziało mu głuche zawodzenie. To zawodziła Doba-Leja, 

była kucharka na chrzcinach. Meir wykrzywił zetlałe swoje policzki. - Życie to 

śmiecie - wymamrotał - świat to burdel, ludzie to aferzyści.

Binokle na nosku Judyty zadrgały, jej pierś wykipiała z krochmalonego 

fartucha. Judyta otworzyła usta po to, by wyjaśnić wszystkie pożytki ze 

szczepienia ospy, ale powstrzymał ją Arie-Lejb, starosta przytułku. - Panienko -

powiedział - nas urodziła mama tak samo jak panienkę. Ta kobieta, ta nasza 

matka, urodziła nas po to, żebyśmy żyli, a nie żebyśmy się męczyli. Ona 

chciała, żebyśmy żyli sobie dobrze, i miała rację, jak tylko może mieć rację 

matka. Człowiek, któremu wystarczy to, co mu Brojdin wydziela, taki człowiek 

niewart jest materiału, z którego został zrobiony. Panienki cel, panienko, jest 

taki, żeby nam szczepić ospę, i panienka z boską pomocą tę ospę szczepi. Nasz

cel jest taki, żeby dożyć do końca naszych dni, a nie tylko się męczyć, ale my 

nie idziemy do tego celu. Doba-Leja, wąsata starucha o lwiej twarzy, zatkała 

jeszcze głośniej, słysząc te słowa. Doba-Leja zatkała basem. - Życie to śmierć -

powtórzył Meir Bezkonieczny - a ludzie to aferzyści.

Sparaliżowany Simon-Wolf chwycił za kółko swojego wózka i ruszył ku 

drzwiom, wykręcając dłonie i piszcząc. Jarmułka osunęła się z jego malinowej, 

rozdętej głowy. W ślad za Simon-Wolfem na główną aleję wysypała się, wyjąc i 

strojąc grymasy, cała trzydziestka starców i staruch. Wymachiwali szczudłami i 

porykiwali jak głodne osły. Na ich widok stróż zatrzasnął cmentarne wrota. 

Grabarze podnieśli łopaty oblepione ziemią i korzeniami traw i stali pełni 

zdumienia. Słysząc hałas, wyszedł brodaty Brojdin w sztylpach, kolarskiej 

czapeczce i kusej marynarce. - Aferzysto - krzyknął Simon-Wolf - nas nie ma w

co kłuć.

Na naszych rękach nie ma ciała.

Doba-Leja wyszczerzyła zęby i zawyła. Wózkiem paralityka jęła nacierać na 

Brojdina. Arie-Lejb zaczął jak zwykle z przenośni, przypowiastek, skradających 

się z dala ku celowi, który nie dla wszystkich był widoczny. Rozpoczął od 

background image

przypowieści o rabbim Ozjaszu, który ofiarował swój majątek dzieciom, serce - 

żonie, strach - Bogu, podatki - cezarowi, dla siebie zaś zostawił tylko miejsce 

pod oliwką, gdzie słońce o zachodzie świeciło najdłużej. Od rabbi Ozjasza Arie-

Lejb przeszedł do desek na nową trumnę i do przydziałów żywnościowych. 

Brojdin rozstawił nogi w sztylpach i słuchał, nie podnosząc wzroku. Brunatna 

barykada jego brody leżała nieruchomo na nowym frenczu; zdawało się, że 

Brojdin oddaje się myślom smutnym i spokojnym. - Wybaczysz mi chyba, Arie-

Lejb - Brojdin westchnął, zwracając się do cmentarnego mędrca - ty mi chyba 

wybaczysz, jeśli powiem, że nie mogę w tobie nie widzieć podejrzanych 

koncepcji i poetycznego elementu.

Nie mogę nie widzieć za twoimi plecami, Arie-Lejb, tych, co wiedzą, co robią, 

zupełnie tak, jak ty wiesz, co robisz.

Tu Brojdin podniósł oczy. I natychmiast wypełniła je biała woda wściekłości. 

Drgające wzgórki jego źrenic wparły się w starca. - Arie-Lejb - powiedział 

Brojdin silnym swoim głosem przeczytaj telegramy z Tatarskiej Republiki, gdzie

znaczne ilości Tatarów głodują jak wariaci.

Przeczytaj odezwę proletariuszy z Pitra, którzy pracują i czekają o głodzie przy 

swoich maszynach.

- Ja nie mogę czekać - przerwał zarządzającemu Arie-Lejb - nie mam już czasu

na czekanie.

- Są ludzie - grzmiał Brojdin, nie słuchając - którzy żyją gorzej od ciebie, i są 

tysiące ludzi, którzy żyją gorzej niż ci, co żyją gorzej od ciebie.

Ty siejesz nieprzyjemności, Arie-Lejb, no to zbierzesz burzę. Wy będziecie 

załatwieni, jeżeli ja się od was odwrócę. Pomrzecie, jeżeli ja pójdę swoją 

drogą, a wy swoją. Ty umrzesz, Arie-Lejb. Ty umrzesz, Simon-Wolf. Ty 

umrzesz, Meirze Bezkonieczny. Ale zanim pójdziecie sobie umierać, powiedzcie 

mi - bardzo jestem tego ciekaw - czy jest u nas sowiecka władza, czy może jej 

wcale nie ma? Jeżeli jej nie ma u nas i ja się mylę, to zaprowadźcie mnie do 

pana Bersona na róg Deribasowskiej i Jekatieriańskiej, gdzie przeharowałem 

jako kamizelkarz wszystkie lata mojego życia.

Powiedz mi, że się mylę, Arie-Lejb.

I zarządzający cmentarzem podszedł zupełnie blisko do kalek. Dygocące jego 

źrenice były w nich wycelowane. Wbijały się w zmartwiałe, stękające stado jak 

background image

promienie reflektorów, jak języki ognia. Sztylpy Brojdina trzeszczały, pot kipiał 

na zbrużdżonej jego twarzy, Brojdin coraz bliżej nacierał na Arie-Lejba i żądał 

odpowiedzi - czy nie pomylił się aby, sądząc, że radziecka władza już nadeszła.

Arie-Lejb milczał. Milczenie to mogłoby doprowadzić go do zguby, gdyby w 

końcu alei nie pokazał się bosy Fied'ka Stiepun w marynarskiej koszulce. 

Fied'ka, kiedyś kontuzjowany pod Rostowem i umieszczony jako ozdrowieniec 

w chałupie obok cmentarza, miał na pomarańczowym sznurze policyjnym 

gwizdek i nagan bez futerału. Fied'ka był pijany. Kamienne pukle włosów 

nakładały mu się na czoło. Pod puklami skurcz wykrzywiał jego skułastą twarz. 

Podszedł do mogiły Ługowoja, pokrytej zwiędłymi wieńcami. - Gdzieś ty był, 

Ługowoj - powiedział Fiedia do nieboszczyka - kiedym ja brał Rostów?.

Marynarz zgrzytnął zębami, zadął w policyjny gwizdek i wyciągnął nagan zza 

pasa. Szmelcowana lufa rozbłysła. - Koniec z carami! - zawołał Fied'ka - nie ma

już carów.

 Wszyscy mają leżeć bez trumien.

Marynarz ściskał rewolwer. Pierś jego była naga. Wytatuowane na niej było 

słowo „Riwa” i smok, którego głowa skierowana była ku sutce. Grabarze z 

podniesionymi łopatami skupili się dookoła Fied'ki. Kobiety trudniące się 

myciem zwłok wyszły ze swoich klitek i gotowe były zawyć do wtóru Dobie-Lei. 

Fale jęku biły o zamknięte wrota cmentarza. Rodziny, które przywiozły 

nieboszczyków na taczkach, domagały się, by je przepuszczono. Żebracy walili 

szczudłami o żelazne sztachety. - Koniec z carami!.

- Marynarz wypalił w niebo. Ludzie w podskokach rzucili się wzdłuż alei. Brojdin

stawał się z wolna coraz bledszy. Podniósł rękę, zgodził się na wszystkie 

żądania domu starców i, obróciwszy się po wojskowemu, poszedł do kantoru. 

Wrota rozwarły się w tej samej chwili. Krewniacy zmarłych, pchając wózki 

przed sobą, żwawo toczyli je po dróżkach. Samozwańczy kantorowie 

przenikliwymi falsetami zaśpiewali „El mole rachmim” nad rozkopanymi 

grobami. Wieczorem świętowali swoje zwycięstwo u Krzyworączki. Postawili 

Fied'ce trzy kwarty besarabskiego wina. - Hewel bawolim* - trącając się z 

marynarzem, powiedział Arie-Lejb - porządny chłop z ciebie, z tobą można żyć.

Kuloj hewel.

Szefowa, żona Krzyworączki, myła za przepierzeniem szklanki. - Jeżeli u 

background image

Ruskiego trafi się dobry charakter - zauważyła madam Krzyworączka - to to już

doprawdy coś wspaniałego.

 Fied'kę wyprowadzono o drugiej w nocy. - Hewel bawolim - mamrotał 

niezrozumiałe, feralne wyrazy, brnąc ulicą Stepową - kuloj hewel.

*/ Hewel hawolim (hebr. ) - Marność marności. 

*/ Kuloj hewel (hebr. ) - I wszystko marność. 

Następnego dnia starcom wydano w przytułku po cztery kawałki rąbanego 

cukru i barszcz na mięsie. Wieczorem poprowadzono ich do Teatru Miejskiego 

na przedstawienie zakupione przez Opiekę Społeczną. Dawano „Carmen”. Po 

raz pierwszy w życiu inwalidzi i pokraki zobaczyli złocone balkony odeskiego 

teatru, aksamit jego barier, oleisty blask jego świeczników. Podczas antraktów 

wszystkim rozdano kanapki z leberką. Na cmentarz zostali odwiezieni 

wojskową ciężarówką. Auto torowało sobie drogę po zamarzłych ulicach z 

łomotem i detonacjami. Starcy zasnęli o pełnym brzuchu. Czkali przez sen i 

dygotali z przesytu, jak psy zziajane po biegu. Rano Arie-Lejb wstał wcześniej 

niż inni. Obrócił się twarzą ku wschodowi, aby się pomodlić, i zobaczył na 

drzwiach ogłoszenie. Na papierku tym Brojdin podawał do wiadomości, że 

przytułek zamyka się na remont i wszyscy podopieczni winni tego dnia zjawić 

się w gubernialnym oddziale Opieki Społecznej celem nowej rejestracji pod 

kątem stosunku do pracy. Słońce wychynęło nad wierzchołki cmentarnych 

zarośli. Arie-Lejb uniósł palce do oczu. Z przygasłych oczodołów wyciekła łza. 

Kasztanowa aleja w pełnym blasku biegła w stronę kostnicy. Kasztany kwitły, 

drzewa niosły wysokie, białe kwiatostany na rozcapierzonych łapach. 

Nieznajoma kobieta w chustce ciasno okręconej pod biustem gospodarowała w 

kostnicy. Wszystko tam było przeinaczone - ściany ozdobione świerczyną, stoły

wyskrobane. Kobieta myła noworodka. Przewracała go zręcznie z boku na bok: 

woda brylantową strugą ściekała po wpadłych, pokrytych plamami pleckach. 

Brojdin w sztylpach siedział na stopniach kostnicy. Wyglądało na to, że 

odpoczywa. Zdjął swój kaszkiet i wycierał czoło żółtą chustką. - W związku tak 

właśnie powiedziałam do towarzysza Andrejczyka - nieznajoma kobieta głos 

miała śpiewny — my się roboty nie boimy.

Wystarczy o nas spytać w Jekatierinosławiu.

Jekatierinosław zna naszą robotę.

background image

- Przystępujcie, towarzyszko Blumo, przystępujcie do roboty - zgodliwym 

tonem powiedział Brojdin, chowając do kieszeni żółtą chustkę - ze mną można 

się dogadać.

Ze mną można się dogadać - powtórzył i skierował błyszczące oczy na Arie-

Lejba, który przywlókł się aż pod ganek - nie trzeba tylko pluć mi w kaszę.

Brojdin nie skończył swojej przemowy: pod bramą zatrzymała się dorożka 

zaprzężona w rosłego, karego konia. Z dorożki wylazł zarządzający gospodarką

komunalną w koszuli z wykładanym kołnierzem. Brojdin wziął go pod rękę i 

poprowadził na cmentarz. Stary czeladnik krawiecki demonstrował swemu 

zwierzchnikowi stuletnią historię Odessy spoczywającą pod granitowymi 

płytami. Pokazał mu pomniki i grobowce eksporterów pszenicy, maklerów 

okrętowych i handlowców, którzy zbudowali rosyjską Marsylię tam, gdzie stała 

wioska Hadżibej. Tu oto leżeli - twarzą ku wrotom - wszyscy Aszkenazy, 

Hessenowie i Efrussi - kutwy z polorem, hulaki z żyłką do filozofii, twórcy 

odeskich fortun i anegdot. Leżeli pod nagrobkami z labradoru i różowego 

marmuru, odgrodzeni szpalerem kasztanów i akacji od plebsu cisnącego się 

pod murami. - Nie dawali żyć, póki żyli - Brojdin walił po pomniku buciorem - 

nie dawali umrzeć po śmierci.

Zapalił się i opowiedział zarządzającemu gospodarką komunalną, jaki ma 

program przebudowy cmentarzy i jaki plan kampanii przeciw bractwu 

pogrzebowemu. - I tych też usunąć. - Zarządzający wskazał na żebraków 

stojących pod bramą. - Już się robi - odparł Brojdin - wszystko już po trochu 

się robi.

- No, działaj - powiedział zarządzający Majorów - masz tu porządek, ociec.

Działaj.

Postawił nogę na stopniu dorożki i przypomniał sobie o Fied'ce. - Co to za 

rozróbka tu była?- Chłopak po kontuzji - powiedział Brojdin opuszczając wzrok 

- i zdarzają mu się wyskoki.

Ale teraz już mu się wytłumaczyło i on przeprasza.

- Główka pracuje - powiedział Majorów do swego towarzysza na odjezdnym - 

ma porządek w głowie.

Rosły koń wiózł do miasta Majorowa i kierownika oddziału urządzeń 

komunalnych. Po drodze natknęli się na starców i staruchy, wypędzonych z 

background image

przytułku. Kuśtykali kulawo, zginając się pod tobołkami, i wlekli się w 

milczeniu. Chwaccy czerwonoarmiści spychali ich do szeregu. Wózki 

paralityków skrzypiały. Świst duszności, pokorna chrypa wyrywała się z piersi 

emerytowanych kantorów, weselnych błaznów, kucharek na chrzcinach i 

wysłużonych subiektów sklepowych. Słońce stało wysoko. Upał znęcał się nad 

kupą łachmanów wlokących się po ziemi. Szlak ich biegł wzdłuż ponurej, 

wypalonej, kamienistej szosy, obok lepianek z gliny, obok pól usianych 

kamieniami, obok otwartych domów zburzonych przez pociski, obok góry 

zadżumionych. Niewymownie smutna droga prowadziła w Odessie od miasta na

cmentarz. 

Tłum. Jerzy Pomianowski