Józef Ignacy Kraszewski Get czy licho

background image

Józef Ignacy Kraszewski

GET CZY LICHO

background image

TOM PIERWSZY

background image

I

Drogą z Wilanowa do Warszawy pod wieczór wiosennego dnia pędził wielki wóz

węgierski, co konie mogły wyskoczyć, po błotnistej drodze, bryzgając wkoło na przechodzących i
przejeżdżających. A było ich niemało naówczas, bo król jegomość Jan znajdował się w Wilanowie,
i pomiędzy stolicą a królewską willą ludzie jak procesją płynęli i odpływali. Na wozie siedziało
trzech mężczyzn, z których dwaj, w pośrodku wziąwszy jednego, starali się go wszelkimi siłami
utrzymać, choć się im gwałtownie wyrywał. Wszyscy oni byli ludzie młodzi, wnosząc z ubrania —
wojskowi zapewne, a buta wielka patrzała im z oczów i postawy.

Każdego z przejeżdżających uderzał widok niezwyczajny, bo niepodobna było

wyrywającego się młodzika posądzić, aby nietrzeźwym był, a jak pijany szamotał się i wykrzywiał,
usiłując uwolnić od tych, którzy go uprowadzali. Stawali jezdni, przypatrując się i namyślając,
czyby w pomoc nie należało przyjść temu, któremu jawnie gwałt się dział jakiś. Wieziono go
przeciwko woli. Nieprzyjacielskich zamiarów jednak ze strony uwożącyeh nie było widać, i
owszem, ściskali go, zaklinali, łagodzili, ale z wozu nie puszczali, a na woźnicę krzyczeli:
„Poganiaj!"

Wpół drogi do Warszawy nalegania i prośby w końcu zdały się rozgorączkowanego

młodzieńca mitygować. Przestał się wyrywać i rzucać, wybuchał tylko chwilami, a dalej już głęboki
smutek twarz mu powlókł i owa furia opuściła go. Towarzysze jednak nie przestali reflektować i
łagodzić, obawiając się, aby pierwszy szał nie wrócił.

Konie, które cwałem biegły w początku, gdy z Wilanowa wyjeżdżano, potem jeszcze czas

jakiś galopowały; na ostatek kłusem Wyciągniętym wpadły na przedmieście i małymi uliczkami do-
wiozły trzech ichmościów do drewnianego dworu, parkanem opasanego, w którego wrota wóz się
wtoczył. Wysiadając, wszyscy znużeni milczeli. Ten, który się tak rzucał w początku, szedł
pogrążony w sobie i milczący; dwaj towarzysze krokiem go nie odstępowali.

Wieczór wiosenny, przedłużony jak zwykle na północy, choć słońce już zaszło, był jeszcze

widny bardzo.

Wnętrze dworku tak wyglądało, jak wszystkie jemu podobne, które tu szlachta i panowie

mieli w stolicy, nie mieszkając w nich i zajmując tylko naówczas, gdy na sejmy lub dla spraw
swych zjeżdżali. Izby uderzająco były puste, sprzęt pospolity i niemal ubogi, ale obok tego rzeczy
mnóstwo przywiezionych widocznie i złożonych tu czasowo — odznaczało się przepychem,
wytwornością i kosztownością swoją. Obok bogactwa tego nieład, który cudzoziemcy zawsze
Polakom wyrzucali, i tu do najwyższego stopnia był posunięty. Drogie, perskie kobierce, naczynia
srebrne, broń zbytkowna, kołczany szyte srebrem i złotem, tarcze sadzone kamieniami, jakie dla
parady przy siodłach zawieszano, aksamitem wyściełane i srebrem kute kulbaki, tysiące podobnych
przyborów na kupy porozrzucanych, pod stołami, na stołach i stołkach, zalegały gdzieniegdzie
podłogę, tak że przejść było trudno, zajmowały siedzenia tak, że spocząć niełatwo mógł kto gdzie
znaleźć.

Nie brakło służby, co by to wszystko uporządkować mogła łatwo, ale nikt nie myślał

układać, gdy z dnia na dzień wszystko to znowu spodziewano się na wozy pakować.

Każdy niemal majętniejszy szlachcic, gdy do rezydencji królewskiej jechał i miał się na

dworze stawić, aby panu do kolan się zniżyć, brał z sobą mnóstwo potrzebnych i zbytkownych
rzeczy, już dla godnego wystąpienia przed majestatem, już na podarki, które dawać i przyjmować
było we zwyczaju przy lada znajomości i dobrej komitywie.

Nie tylko wielka izba, do której ichmość weszli, ale i dwie sąsiednie tak samo było

zarzucone, z tą różnicą, że jedna z nich zawierała łoże pysznymi skórami wysłane, a druga stołową

background image

być musiała, bo w niej nakryty długi, prosty, sosnowy, na krzyżowych nogach stół z ławami jeszcze
był z misek i kubków nie uprzątnięty, choć wieczór już nadchodził.

Zaledwie trzej młodzi panowie czas mieli wnijść do pierwszej izby, gdy w dziedzińcu tętent

pędzącego konia usłyszano, głos w ganku natarczywie pytający o pana, i czwarty, nieco starszy
mężczyzna, słusznego wzrostu, kształtnej postawy Wszedł da izby. Wszyscy, ilu ich tu było teraz
zgromadzonych, liczyć się mogli do młodzieży, bo najstarszy zaledwie przeszedł trzydziestkę, i
wszyscy wyglądali też świeżo, młodo, zdrowo: krew z mlekiem; a piękni byli, kształtni na podziw i
urodziwi.

Ten, który w czasie jazdy z Wilanowa tak się gwałtownie wyrywał, szamotał i krzyczał, a

teraz stał zmarszczony i pogrążony w sobie, może z nich wszystkich był najpiękniejszym
młodzieńcem. Do rycerskiej postawy łączył w sobie wdzięk i urok prawie niewieści. Blondyn z
zaledwie wysypującym się wąsikiem, z dużymi, wypukłymi, niebieskimi oczyma, rysy miał
klasycznie piękne, których w tej chwili nawet wyraz smutku i gniewu nie mógł zeszpecić. Nadał
mu tylko jakąś dumę wyzywającą. Tej piękności rysów odpowiadał strój bardzo wykwintny i w
ruchach a postawie coś, co wychowanie staranne, pańskie zdradzało. Można było zaręczyć, że
młodzieniaszek ten z preceptorem już pewnie po dróż po Europie odbywał i po dworach z listami
polecającymi przedstawiał się monarchom Zachodu.

Dwaj towarzysze, którzy go, wioząc, mitygowali, również młodzi, niemniej bogato strojni,

przystojni bardzo, więcej mieli szlachecko-wiejskiej rubaszności, mniej powierzchownej ogłady.
Jeden z nich włos miał bujny, kręcony, czarny nad wysokim czołem, nos rzymski, oczy ciemne i
płeć brunatną, a wąs olbrzymiej długości spadał mu niemal na piersi; drugi przysadzistszy, krępy, z
małymi, piwnymi oczkami sprytnymi, minę miał szyderską, zmarszczki koło ust młodych częstym
śmiechem zarysowane. Temu za wczesna trochę skłonność do otyłości baryłkowatą mimo lat
nadawała postać.

Najstarszy, a najpóźniej przybywający, wszystkich ich wzrostem przechodził, a piękność

jego już ucierpiała — życiem i świeżością tylko jeszcze się utrzymywała.

Pierwsi trzej weszli do dworku milcząc, lecz przybycie czwartego od progu już wrzawę

wywołało tak gorącą, jak na wozie pod Wilanowem.

Młodzik, którego gwałtem tu przywieziono, krzyknął podniesionym głosem:

— Nie będę żyw, gdy mu łba nie rozpłatani! Zdrajcą jest niepoczciwym...

— Słuchaj, podkomorzycu — przerwał ten, który wchodził — słuchaj i miarkuj się. Łeb

rozpłatać albo i swojego nadstawić zawsze łatwo. Krew gorąca u każdego, do korda się porwać
gotowym ja i ty, i wielu nas jest, ale trzeba rozum mieć.

Młody chciał przerwać i rzucił się ku niemu, na co nie zważając ostatni przybyły począł,

podnosząc głos cały:

— Słuchaj, Walenty, potem mówić będziesz i kwerele swe rozwodzić. Najprzód, o co wam

poszło? O kasztelankę? Tak? Cóżeś to ty z nią zaręczony czy przywilej masz, żebyś sam do niej
cholewki smalił, a drugi się do jejmościanki zbliżać nie śmiał? Co ci Justyn zawinił? Taki on dobry,
jak i ty. Panna i rodzice rozstrzygać będą, kto lepszy.

Słuchając z przymuszoną cierpliwością, pan podkomorzyc Walenty wrzał cały. Pot mu

występował na czoło, ręce ściskał, wargi mu się trzęsły, ledwie mógł Wytrzymać do końca i
buchnął:

— Dobryś ty, co mi Justyna bronisz, a sprawy nie znasz, a nie wiesz nic. Justyn, brat mój

cioteczny, a kochałem go jak rodzonego. Dlatego mnie boli zdrada i przebaczyć mu jej nie mogę.
Nie przebaczę i nie daruję! Rozerwaliście nas na razie, ale ja go znajdę, a wówczas — albo ja, albo
on, jeden z nas głową nałoży. Nie taiłem się przed nim z moim afektem do kasztelanki, był
powiernikiem moim — fidus Achates! Nigdy mi ani pisnął, że mu mogła wpaść w oko. Służył mi za
pośrednika, bo gdym sam nie mógł się dostać do dworu królowej, która kasztelankę w opiekę
wzięła, posyłałem go. I tak mi jucha usłużył pięknie, że teraz na mnie się krzywi, a z nim oczkuje, i
rączki jej ściska!

Przysadzisty towarzysz podkomorzyca zarychotał wielkim śmiechem.

— Cóż Justyn winien, żeś ty, jak przysłowie powiada, kozła stróżem zrobił przy kapuście,

background image

wilkowi kazał paść owce. Człowiek nie lód. Posyłałeś go do panny... Sameś sobie tego piwa
nawarzył!

— Ja mu tego nie daruję! — zawarczał podkomorzyc. Najstarszy, który też najwięcej miał

krwi zimnej, a może ju- rystowskiej żyłki (bo u nas co szlachcic był, to patron i jurysta),
poszukawszy wolnego stołka, siadł naprzód, aby drugich do przybrania tej spokojniejszej postawy
zachęcić, i począł wywód następujący:

— Nie darmo mówią, że miłość jest ślepą, Więc primo loco (bo trzeba rzecz poznać z

gruntu) skąd data , jakie dowody, że pannę ci Justyn zbałamucił? Kasztelanka, jak one wszystkie,
może aby miłość gorętszą rozbudzić, zakrzywiła się na ichmościa, zimno przyjęła, a uśmiechnęła
się Justynowi, i zaraz stąd dedukcja, że on ją zbałamucił!

Oburzył się okrutnie podkomorzyc.

— Cóżem to ja, ślepy, głuchy, głupi? Na kobiecych minach się nie znam? — począł,

rękoma rzucając. — Co ty mi będziesz wmawiał? Zresztą — habeo confitentem rewm on sam nie
zaprzecza.

— Jako? Co?! — zaczęli wołać wszyscy przytomni, obstępując podkomorzyca.

— Jakem zobaczył obchodzenie się jego z kasztelanką — wołał, ciągnąc dalej, Walenty — i

to nie jeden raz, ale kilka razy, podchodząc ich tak, że mnie widzieć nie mogli — krew we mnie

! Niechby mi to kto inny zrobił, ale on! Justyn! Brat cioteczny... ten, któregom 'kochał!

Dopilnowałem, gdy z altany ogrodowej wychodził, i wziąłem go na bok. Zaledwieśmy kilka słów
do siebie przemówili, oho! Począł mi się bundziuczyć, a potem się wyśmiewać jeszcze ze mnie.
Naówczas jakoś król nadszedł z ogrodu i musieliśmy się, nie rozmówiwszy, rozejść, 'bo go posłał
do Jabłonowskiego. Ano dziś zdybuję go za altaną znowu, zeszedł sobie na stronę z kasztelanką i z
ręką na sercu prawi jej komplimenta, a ta mu się śmieje i podaje paluszki. Gdybyście nas nie
rozerwali, byłbym go tam w miejscu rozsiekał, bo mi śmiał powiedzieć w żywe oczy: „Przecieżeś z
nią na kobiercu nie stał? Ani zaręczony, a i zaręczyny — pajęczyny!" Nie zechce wynijść ze mną,
gdy go na rękę wyzywam, to się zasiądę na niego i posiekam na kapustę. Brat u mnie nie brat, kiedy
swojemu najdroższy skarb wydziera.

Starszy towarzysz ramionami zżymnął.

— Nie ma logiki w tym, co mówisz — rzekł, oponując. -— Piękny mi to skarb, który się

lada złodziejowi daje wziąć tak łatwo.

A co ci po takiej? Ja bym Panu Bogu dziękował, że mnie od niej salwował, i jeszcze bym

Justynowi za drużbą służył, hę!

— Panna nie winna — wtrącił popędliwie Walenty. — Me byłaby taką płochą, gdyby on nie

począł, gdyby nie mizdrzył się do niej.

— A jeśli zbałamucił — począł przysadzisty przyjaciel — powiadasz, że się stało: baba z

wozu, kołom lżej; nie ma za co krwi przelewać. Z Justynem nie chcesz się bratać, jak wola, a
zabijać się nie ma racji.

— Jest ta racja, że mnie jego krwi potrzeba! — krzyczał nie dający się ułagodzić

podkomorzyc. — Gwałtem porwaliście mnie od niego, ale mnie w więzieniu trzymać nie będziecie,
znajdę go, znajdę!

— Pod bokiem króla, wiesz, czym to pachnie.

— To mi wszystko jedno, ja żyć nie chcę, a zemstę muszę mieć. Tak stanowczo to wyrzekł

podkomorzyc, że wszystkim zamknął usta. Z namiętnością nie było co walczyć na słowa. Zamyślili
się, spoglądając po sobie.

Wieczór już był nadszedł. W urządzonym po pańsku dworze podkomorzyca Korsaka nie

potrzeba było osobnych rozkazów na to, aby wszystko przychodziło W swej godzinie. Słudzy już
wnosili światło, a stary kredencerz z chłopcami szedł do jadalni wieczerzę przysposabiać.
Widziano, że pan zły był, że się zanosiło na awanturę, nie przeszkadzało to wszakże potrzebie
posilenia się. Jadano obficie po całych dniach i głodnemu pójść spać, aby się Cyganie śnili, trafiało
się tylko, gdy wcale jeść co nie było.

Pomimo zaklęcia wszyscy trzej towarzysze i przyjaciele Korsaka: pan Kamieński, słuszny

ów brunet, przysadzisty Syruć i najpóźniej przybyły Szymański zaczęli łagodzić i uśmierzać gniew,

background image

starając się w śmiech obrócić zajadłość i pogróżki. Nie dał się jednak Korsak najmniej poruszyć.
Piękna jego twarzyczka pałała gniewem, który ją coraz to płomieniami zalewał.

• Wieczerza w takim stanie podrażnienia była pożądaną; wszyscy oprócz, gospodarza, który

o niej zapomniał, uważali ją za skuteczną derywacją. Próbowano rozmowę odwrócić ku innym
przedmiotom, lecz o czymże tu było mówić? O królu, królowej, dworze? Wszystko to
przypominało kasztelankę i jej perfidią. Korsak umyślnie wracał do ciotecznego brata, do dawnych
z nim sto- sunków i nikczemności, z jaką go podszedł. Zbywano utyskiwania te milczeniem.

Szczęściem rychło jakoś kredencerz nadszedł z wódką na tacce i Syruć, gospodarza

wyręczając, począł do Szymańskiego:

— W ręce twoje, w gardło moje.

Korsak nawet, zalewając frasunek, wychylił kielich gorzałki i pociągnęli do jadalni, gdzie

już zrazy z kaszą na nich oczekiwały; potrawa niewytworna, ale też ówczesne jadło obfite nie
odznaczało się wykwkitnością. Podkomorzyc z początku nie jadł nic, zobaczywszy jednak
Szymańskiego, a szczególniej Syrucia, nabierającego furę zrazów, machinalnie też sięgnął po nie i
jadł ze złości tak, jak ze znużenia się jada. Jedzenia nie ma bez - picia, ale ochoty zbytniej do wina
nie miał nikt, a gospodarz zadumany nie dodawał. Wino, choć miernie użyte, krew znowu
poruszyło; Korsak począł się odgrażać. Naówczas widząc, że go umitygować niepodobna, odezwał
się Szymański:

— Ja cię już nawracać nie myślę. Chcesz się z nim bić? Dobrze. Daj mi słowo, że z domu

nie wyjdziesz, że sam kroku żadnego i gwałtu nie uczynisz, a ja ci się sam za przyjaciela ofiaruję.
Jutro pojadę do Justyna i -wyzwą go na rękę. Umówimy się o czas i miejsce, pojedziemy na Wolę i
co Bóg da, to da.

Korsak aż się rzucił go ściskać.

— Teraz znam — zawołał — żeś ty mi przyjaciel dobry i jedyny! Nigdy ci tego nie

zapomnę! Me mógłbym ani spać, ani jeść, ani żyć, póki bym tego łotra nie ukarał i krwi mu nie
utoczył!

Ruszył ramionami Syruć.

— Otóż to, patrzajcie — rzekł — byli z sobą, jak Orestes i Pilades , od dzieciństwa

nierozerwani, i ot, do czego przyszło.

— Tak! — zakrzyczał Korsak. — Nie ma straszniejszej nienawiści nad tę, co się z miłości

wielkiej rodzi. Powinieneś to wiedzieć.

Około północy już było, gdy Szymański krzyknął, ażeby mu konia podano, a że pachołka z

sobą miał, na podorędziu był zaraz koń. Syruć go do ganku przeprowadził.

— Cóżeś ty, oszalał — szepnął, obejrzawszy się — po co ci palce we drzwi kłaść? Na coś

się ofiarował do tego pojedynku? Korsak jeszcze nie ostygł, niechby miał czas ochłonąć, a tak —
straszne rzeczy być mogą!

Ruszył ramionami Szymański.

— Bądźże spokojny — rzekł — nie na tom ja tę sprawę w ręce wziął, aby się braterska krew

lała, ale że się spodziewam ją pokombinować.

— Człecze! Ależ to i do kombinacji nie pora, dopóki w nim wszystko wre.

— A ja ci mówię, że się im bić nie dam — odparł Szymański — już jak, ty mnie nie pytaj.

Sam może nie wiem. Jutro pojadę do Wilanowa, Justyn tam jest. Ten, choć bić się nie odmówi, ale
tak wściekłym jak podkomorzyc nie będzie. Mówię ci, że ja to złagodzę. Bywałem w bywalicach i
nie pierwszy to mi pojedynek, co na śmierć miał być, a rozszedł się bez krwi kropelki.

— Może to być — odezwał się Syruć — ale ty Korsaka tak jak ja nie znasz. Ja od

dzieciństwa z nim żyję: kiedy dobry, to jak anioł, gdy zły, gorzej' diabła!

Szymański już był na koń siadł.

— Jakoś to będzie! — rzekł wesoło.

Syruć, który w jednej izbie z Korsakiem spał, a sen miał lekki, powiadał rano

Kamieńskiemu, że przez całą noc podkomorzyc go swoimi krzykami budził, mordując i wołając:
„Nie ujdziesz mi, przechero!"

Z rana do śniadania wstał Korsak jeszcze chmurniejszy, niż był wczora. Słowo

background image

Szymańskiemu dawszy, nie wyjeżdżał z dworku swego, ale wyglądał ciągle jego powrotu. Czekano
go z obiadem, wyzierano całe poobiedzie do wieczora i widać go nie było. Dobrze się tylko stało,
że mnóstwo znajomych, którzy już zasłyszeli coś o zajściu, ciągle się do Korsaka dowiadywali.
Choć każdemu z nich na nowo opowiadając przygodę swoje, burzył się podkomorzyc, przynajmniej
czas jakoś prędzej przeszedł. Ku wieczorowi już siadł Korsak w oknie od podwórza i wyczekując
na Szymań-skiego, ani się ruszył. Zmierzchało dobrze, gdy po tętencie konia poznano
przybywającego i podkomorzyc wybiegł do ganku.

Był to w istocie oczekiwany, który z konia zsiadł powoli, takimże krokiem wszedł do

pierwszej izby. Syruć mu z twarzy wyczytał, że coś niedobrego wiózł, a Korsak naglił:

— Mów, coś zrobił? Ociągał się Szymański.

—Prawdę rzekłszy — odezwał się — nie mam się z czym chwalić. Nie tak mi się powiodło,

jakem projektował i spodziewał się.

Korsak stał, palce sobie ogryzając.

— Nie rozkładaj na półmiski, bo mnie na tortury bierzesz.

— Że mi się nie poszczęściło — dodał Szymański — nie ja winien, ale ty sam.

Wczorajszego dnia narobiłeś wrzawy takiej, że masztalerze nawet królewscy w Wilanowie dziś o
tym rozpowiadali. Dowiedziała się królowa, bo wiecie, jak ona plotki lubi, a od Marysieńki i
Celadon się dowiedział. Ledwiem do Wilanowa dojechał i o Justyna pytać począł — widać, że na
oku mieć kazano, czy kto nie zjawi się w tej sprawie, zawołano mnie do króla. Znalazłem go z
dwoma Francuzami w gabinecie, ale ich zaraz odprawił.

— Mów mi acan szczerze — odezwał się — pewnieś od Korsaka tu przybył wyzywać

ciotecznego jego brata na rękę?

Spojrzał mi tak w oczy, że zełgać nie było podobna. Zmilczałem.

— Jam przewidział, że to nie chybi — dodał król — gdy mi doniesiono, że ich wczoraj

ledwie rozerwano... Powiedzże Korsakowi, iż ja przeciwko pojedynkowi temu oponuję. Dosyć tej
siekaniny, której zapobiec trudno; cioteczni bracia, i o co?

Tu się król uśmiechnął.

— Ludzka rzecz! — rzekł. — U nas podwika zawsze niemałe miała znaczenie.

Wszyscyśmy słabi.

Zacząłem królowi jegomości wykładać, jak Justyn konfidencją w nim położoną zawiódł i że

podkomorzyca nie uchodzę, bo krwi pożąda. Stałem z należnym dla majestatu poszanowaniem, ale
krzepko; król przy swym, że się bić nie pozwoli, choćby miał obu do wieży posadzić, nie zważając
na neminem captivabimus .

Otóż w końcu — dodał Szymański — stanęło na tym, że król dekret wydał taki:

— Ja spodziewam się iść przeciw Turkom, bo to nie chybi, że Stolica Apostolska i cesarz

zmuszą nas do wystąpienia przeciwko pohańcom. Przecie to nasza odwieczna misja być tarczą
chrześcijaństwa przeciwko muzułmanom. Mnie taka młodzież jak Korsak potrzebna. Ma który z
nich życie stracić, niech choć Turków kilku zasiecze. Niechaj idą oba na pierwszy ogień i jeśli
ginąć chcą...

Pociągnąć cet czy licho — dodał król. — Który wyciągnie licho, ten niech śmierci szuka.

W wyroku tym królewskim było coś tak dziwacznego i niezwykłego, że posłyszawszy o

nim, Korsak się zerwał, wołając:

— Kpisz, czy co?!

— Jak mi Bóg miły, mówię, co król przykazał. Macie ciągnąć losy, a komu licho padnie,

będzie śmierci szukał na wojnie!

Osłupiał podkomorzyc.

— Nie chcę złego słowa powiedzieć — krzyknął — ale, dalipan, królewskiego w tym

rozumu nie widzę!

— Ba — przerwał Syruć — Szymański widać królowi to wyłożył, że pojedynku chciałeś na

śmierć lub życie.

Szymański głową skinął.

— Król więc na losy ciągnąć kazał — dodał — i uśmiechnął się spod wąsa.

background image

W podkomorzycu burzyło się wszystko.

— Gdybym choć wiedział, że ten zdrajca licho wyciągnie — zawołał — ale gotów cet

dostać, a ja jeszcze za to, że mnie bestia zdradziła, będę musiał śmierci szukać!

— Między nami mówiąc — przerwał Syruć — ja jestem pewny, że to koncept królowej, nie

Celadona. Coś mi to inwencją kobiecą pachnie.

— A któż losy ciągnąć będzie?! — wykrzyknął Korsak. — Jeszcze by tego brakło, żebyśmy

my byli zmuszeni stanąć z sobą oko w oko i... jak błazny jakie... Tfu!

Odwrócił się Korsak.

— Kpiny czyste! — dokończył.

— I to jeszcze dodać muszę, że król dziś rano, przewidując zapewne, że za Justynem

będziesz gonił, wysłał go z papierami do Lwowa i Jaworowa.

Zagryzł usta Korsak.

— Co się odwlecze, to nie uciecze.

— Do ciągnięcia losów — odezwał się Kamieński — naprawdę jeden tylko potrzebny.

— Tegom jeszcze nie dopowiedział — wtrącił Szymański — że król na jutro Korsakowi do

Wilanowa rano stawić się każe.

Podkomorzyc, który odszedł był do okna, zwrócił się żywo.

— Otóż to jedno mi na rękę — rzekł — król nie król, szlachcie taki jak i my i rozumie

przecie, że między szlachtą spór o waśń inaczej jak szablami się nie rozstrzyga. Powiem mu śmiało
prawdę; kiedy nim baby nie rządzą, Sobieski rozumie ludzi i wyroków takich z francuskiego
romansu wyjętych nie wydaje.

Przez cały wieczór nie rozprawiano naturalnie, tylko o tym dziwacznym dekrecie, królowej

go przypisując. Korsak ani chciał słuchać, zły był.

Nazajutrz rano Szymański, przenocowawszy we dworku, odział się i gotów był do

Wilanowa. Podkomorzyc też, kazawszy sobie podać suknie najwytworniejsze, bo stroić się i lubił, i
miał w co, konia najlepszego wziąwszy i pachołka ubranego jak z igły, nachmurzony ruszył do
Wilanowa.

Tu przybywszy, niemały czas czekać musieli, nim ich wpuszczono, bo król znowu

Francuzów miał jakichś u siebie. Było ich teraz zawsze na dworze pełno, urzędownie tu
wysyłanych i niby z dobrej woli z rozmaitymi posłannictwy przybywających. Wieszali się przy
królowej, jej rodzinie, towarzyszyli w podróżach, wpraszali nawet do wypraw, śledzili i donosili o
wszystkim.

Królowa miała zawsze największą władzę nad mężem, a jak serce ją wprzódy ciągnęło do

tej Francji, o której dla Polski zapomnieć nie mogła, tak teraz mścić się chciała za siebie i rodzinę.

Na ostatek, po wyjściu jakiegoś duchownego i kawalera z gabinetu królewskiego,

przywołano Szymańskiego z Korsakiem. Król oknem ku ogrodowi wyglądał, jakby mu śpieszno już
wyjść było, gdyż w sadach, ogrodach i owocach bardzo się kochał. Na widok Korsaka, choć się
nieco zmarszczył, można było posądzić, że w duchu śmiać się miał ochotę.

— A toć mi ty dobry — zawołał — co tu na dworze brewerie wyrabiasz i szabli chcesz

dobywać!

— Miłościwy Królu — rzekł nieustraszony Korsak — są takie w życiu godziny, a w sercu

afekta, że pamięć odbierają. Bratu ciotecznemu zdrady i przeniewierstwa darować nie mogę.

— Co tu długo rozprawiać — odezwał się Sobieski, wstając i idąc do szafeczki stojącej

obok, z której dobył miseczkę agatową, kul pełną.

Odwrócił się od Korsaka i zaczerpnąwszy w miseczce, nastawił mu swe dwa białe, jakby

nabrzmiałe kułaki.

— No! Wybieraj, cet czy licho! Przypadną ci dwie kule, wyszedłeś cały; dostaniesz licho,

giń po rycersku na wojnie, a nie z ręki brata.

— Najjaśniejszy Panie — odparł Korsak — choćby jeden z nas licho wyciągnął i śmierci

szukał, nie zawsze ona przychodzi na zawołanie.

Sobieski ruszył ramionami.

— Słuchajże, po wojnie, rozgrzeszam; będzieli żyw, komu się licho dostało, wyjdziecie na

background image

plac i bić się będziecie do syta; przed wojną — wara!

To mówiąc, król z nieznacznym uśmiechem nastawił znów Korsakowi kułaki.

— No wybierajże, czasu nie marnuj! Tchórzysz, czy co? Zapłonął cały podkomorzyc. Co

było z królem robić?

— Wybierajże! — nalegał Sobieski.

Korsak sięgnął do prawej ręki króla, który palce rozpostarł i pokazał na dłoni leżące — dwie

kule.

— No! Masz szczęście — rzekł, patrząc na podkomorzyca. — Cet u waszeci, a Justyn

Wyszogórski niech śmierci szuka poczciwie, na placu boju. Oszczędzi go kula i jatagan turecki, po
wojnie, gdy do domu wrócicie, bijcie się, jeśli ochotę mieć będziecie. A ja ci to jeszcze raz
powtarzam: przed wojną — wara! Nawet gdybyście się zeszli nos w nos. Na to mi musisz dać
słowo szlacheckie — verbum nobile.

— Miłościwy Królu — odparł Korsak. — Wyszogórski gotów mi w oczy leźć i urągać się.

Nie ma na świecie człowieka, co by wytrzymał.

— Bądź spokojny — przerwał Sobieski — ja mu dobrze pod nos nakiwam. Nie będzie się

ważył! Ale waść się mityguj! Wszyscyście mi teraz potrzebni na wojnę, bo takich zuchów jak wy w
wojsku niewiele. Usaria mi zeszła na nic, a i petyhorcy, i pancerni nie lepsi...

Westchnął król.

— Waść jesteś towarzyszem zapisany w pułku buławy koronnej, nieprawdaż? — zapytał.

— Ze trzema pachołkami pocztowymi, Najjaśniejszy Panie — rzekł Korsak.

— Sztyftujże mi się zawczasu, bo będziecie potrzebni.

Skłaniał się Korsak, gdy król, za czapkę już biorąc, bo miał wychodzić do ogrodu, odwrócił

się do niego i zawołał: — Verbum nobile! Pamiętaj! — i pogroził tłustym palcem. Podkomorzyc
rękę na piersiach położył, i wyszli.

background image

II

Wszystko to w gabinecie króla tak się prędko odbyło, że Korsak dopiero wyszedłszy

opamiętał się i ochłonął. Stali w ganku z Szymańskim, a choć nic mieli już tu co robić w
Wilanowie, podkomorzyc nie ruszał się z miejsca jak wkuty. Przypomnienie kasztelanki, która tu
gdzieś niedaleko, przy królowej, bawiła, a on jej już widzieć nie mógł i nigdy może nie miał
zobaczyć, piekło go jak ogniem w piersi.

— Nie mamy tu już czego popasać — zawołał Szymański — wracajmy do Warszawy!

Korsak się skłaniał do tego i krok zrobił naprzód, gdy z wnętrza pałacu wychodząca ukazała

się znajoma mu, łaskawa nań niegdyś rezydentka, przy królowej mieszkająca pani Berniczowa,
wdowa po doktorze, który był nadwornym przy Wiśniowieckim.

Pani ta, Francuzka, z domu Corbinian, niemłoda już, sławna była z tego, że nie tylko kilka

języków doskonale posiadała, ale znajomość łacińskiego doprowadziła do tego, iż piękne wcale
pisywała wiersze po łacinie. Królowa ją trzymała do swej korespondencji. Berniczowa poważna,
jak przystało na osobę do dworu należącą, była dobrego serca i pomimo surowości, młodzieży w jej
sprawach miłosnych, gdy do kobierca prowadzić miały, służyła chętnie. Korsak znał ją dobrze; i
ona go lubiła, bo był wychowany starannie i po francusku mówił dobrze. Nie tajnym było wdowie,
że Korsak się kochał W kasztelance, a od wczoraj wiedziała, co zaszło. Zobaczywszy go stojącego
w ganku, sama podeszła do niego, zagadując po francusku, z kondolencją.

Podkomorzyc gorączka, choć z dziedzińca na nich mnóstwo oczu patrzało, począł

nadzwyczaj gwałtownie opowiadać jej krzywdę swoję.

Doktorowa go powstrzymać nie mogła, choć nie był czas ani miejsce. Mając nad nim litość,

skinęła, zawracając do pałacu, aby szedł za nią. Wprowadziła ich obu, z nieodstępnym
Szymańskim, do swojego mieszkania.

— Uspokójże się, na Boga — rzekła, prosząc ich siedzieć w dość smakownie urządzonym

pokoju. — Wy wszyscy Polacy macie krew niepomiernie gorącą. Ja Anusię dobrze znam. To
dziecko! Może się Wyszogórskiemu wydawało, że ona mu daje pierwszeństwo, a kasztelanka,
przysięgam waćpanu, sama nie wie, którego by z was wolała. Temperament ma taki, że się rada z
każdym pośmiać. Grzechu w tym nie ma. Ani waćpan desperować, ani pan Justyn cieszyć się nie
ma niczego. Awantura przedwczesna. Panna dziś we łzach cała...

Korsak się burzył.

— Zlękła się, abym jej tego adonisa nie ubił! — zawołał. — I byłoby go to spotkało nie

dziś, to jutro, gdyby nie król.

Berniczowa się uśmiechnęła.

— Król prawdziwie po rycersku sprawę rozstrzygnął — rzekła — ale nie pytałam jeszcze.

Ciągnęliście losy? Nie? Co wypadło?

Szymański, wyręczając przyjaciela, oświadczył, że na Wyszogórskiego padł los

nieszczęśliwy. Nie zdawało się to w pani doktorowej obudzać ani zbytniej komizeracji, ani strachu.

— No — rzekła — więc los waćpanu dał satysfakcją. Powinieneś być rad.

Nie okazywał tego po sobie Korsak, a Berniczowa poczęła, uspokajając go, mówić dalej:

— Powiedziałam już waćpanu, że Anusia dziecko, i tak jest. Sama ona siebie nie zna i

sercem nie władnie. Wszystko to trzpiotostwo wyrostka. Waćpanu tak samo nie czas się żenić, jak
jej iść za mąż. Miłość powinna być wypróbowaną, nim zawiedzie do ołtarza.

— Dla mnie — przerwał Korsak desperacko — nie ma już miłości! Wszystkimi się brzydzę

kobietami i słyszeć o nich ani patrzeć nie chcę na nie.

Berniczowa serdecznie z tego wybuchu śmiać się poczęła.

background image

— Wszystko to jeszcze czas zmieni — rzekła — a dziś, chwała Bogu, że król waćpanów od

niepotrzebnego, uchowaj Boże, krwi rozlewu zachował. Uspokój się pan i bądź dobrej myśli.

Korsak już miał rozpocząć nowe żale, gdy doktorowa wstała, widząc wchodzącą

młodziuchną rezydentkę królowej, pannę Szu- mowską, która — Panie Boże odpuść — wpadła tu
pono pod jakimś pozorem zapewne, aby Korsaka widzieć, mówić z nim i mieć co donieść
przyjaciółce swej, kasztelance. Z tego tytułu i Korsak ją bardzo dobrze znał, bo niegdyś i ona mu
służyła do amorów za pośredniczkę.

Zobaczywszy podkomorzyca, Szumowska niby z podziwieniem zawołała:

— A! I pan tu!

Szepnęła coś na ucho Berniczowej i zwróciła się do Korsaka, a że śmiała była i rezolutna, z

góry wpadła na niego:

— Co pan najlepszego wyrabiasz! Historie jakieś... Co panu Wyszogórski zawinił, co panna

Anna! Wczoraj mówiono, że ledwie was rozerwano. A! To pięknie, i kawaler jak pan, co tyle
świata widział, żeby się na tym nie znał, iż między osobami dobrze wychowanymi galanteria jest w
obyczaju! Wpadłeś pan na ciotecznego brata za to, że z panną konwersował...

— A ona mu się uśmiechała i paluszki mu podawała! — krzyknął Korsak. — I znaleźli

sobie miejsce na ustroniu...

— No to cóż? Co z tego wszystkiego? — przerwała Szumowska. — Królowa na waćpana

bij zabij, boś tylko pannę niewinnie skompromitował. Panna Anna płacze i wyjść na pokoje nie
śmie, bo ją palcami wytykać będą.

— Miłość pamięci i rozwagi nie ma — począł Korsak. — Ja do panny Anny miałem afekt

szczery i chciałem ją mieć całego życia towarzyszką.

— A zrobiłeś sobie na całe życie z niej nieprzyjaciela — dodała Szumowska. — Zaklina się

teraz, że gdybyś waćpan był jeden na świecie, a ona druga, toby za niego nie poszła. Za
Wyszogórskiego też jako żywo nie pójdzie!

Korsakowi lice się zarumieniło.

— On sądzony na śmierć na wojnie — zawołał — a oszczędzą go Turcy, to ja z nim stanę!

Nie ujdzie!

Szumowska, widząc tę zajadłość, aż się przeżegnała, ale gorąca miłość, która taki gniew

obudzała, nie mogła się kobiecie nie podobać.

— Tyleście oba wskórali — odezwała się — że jej żaden z was mieć nie będzie.

— Byle on jej nie miał! — zamruczał Korsak.

Tak się rozmowa u Berniczowej skończyła. Podkomorzyc z Szymańskim, nie mając już tu

co robić, pożegnali się i wyszli. Ale w ganku czekano na nich, bo wieść się po dworze rozeszła, że
Korsaka do króla powoływano, a królowa Marysieńka rozpowiadała, śmiejąc się, jaki król wyrok
wydał. Nie brano go tak bardzo na serio, znajdując w nim tylko środek zręczny odroczenia
pojedynku, póki by nie ochłonęli zapaśnicy. Korsak zaś wcale tak lekko sprawy brać nie myślał i
zabierał się dopilnować Wyszogórskiego, aby skazany na śmierć życia nie szczędził.

W dziedzińcu zastali oczekujących na nich, ze dworu księżnej Radziwiłłowej, siostry króla,

Litwina spokrewnionego z Korsakami, Rypajłę, i kilku dworzan Sobieskiego. Rypajło mową,
twarzą i charakterem był czystej krwi Litwinem. Śpiewał, mówiąc „Żemajtis kukutis'' , poczciw był
z kościami, serdeczny, gaduła, na pozór dobroduszny, a w rzeczy filut wielki. Zobaczywszy
Korsaka, począł go naprzód ściskać.

— Chodź do mnie na stancją! Pogadajmy! Coś ty nabroił? — zawołał, ciągnąc go do

oficyny.

— Com nabroił? Ano Justyn mi pannę bałamucił, chciałem juchę porąbać! Albo to nie po

naszemu, nie po litewsku?

— Gorąco kąpany! — krzyknął, ciągnąc ich do siebie, Rypajło. — Gadajże, jak to było?

Wchodzili do dwóch izb, które marszałek dworu księżnej, bawiącej podówczas przy

królowej, zajmował. W izbach było jeszcze mniej porządku niż u Korsaka, a więcej rupieci
wstrętnych. Dosyć powiedzieć, że Rypajło, oszczędny, maźnicę z dziegciem trzymał w pierwszej
izbie w kącie, aby Radziwiłłów wykradaniem smarowidła nie rujnowano. W pokoikach tez czuć

background image

było i dziegieć, i skóry, i wilgotną odzież, która tu schła, i czosnek, który Rypajło lubił, sekretnie go
używając do zakąsek po wódce.

Otoczono Korsaka.

Zaczęło się na nowo opowiadanie, o co poszło, i jak podkomorzyc pannę zszedł parę razy na

słodkiej rozmowie z Wyszogórskim, i że się on nie zapierał już miłości swej dla panny Anny.

— Kochanieńki, serdeńko — ozwał się Rypajło — pozwól ty sobie powiedzieć, że nie tak

potrzeba było postąpić. Dalifur, nie tak, ino zmilczeć, wziąć go na stronę było i po cichu się
umówić, gdzie spotkać. Byłbyś go miał... A tak? Co? Brewerii narobi- łeś na królewskim dworze,
król zły, królowa ci tego nigdy nie zapomni, panna się gniewa... i Wyszogórski ci się wyśliznął.

Drudzy przerwali, śmiejąc się, że Justynowi licho przypadło.

— A co, mosanie, serdeńko — odezwał się Rypajło. — Co takie licho znaczy? Czysto, nic.

Pójdziecie na wojnę, tam się każdy musi bić i na śmierć narażać, skazany, czy nie! Justynowi nikt
nad karkiem stać nie będzie.

— Przepraszam — przerwał Korsak — ja jestem towarzyszem cesarskim, on petyhorcem,

ale się przepiszę bodaj do petyhorców, a koło niego muszę być!

Zamruczano na tę zawziętość Korsaka i poczęto mu ją naganiać.

— U mnie tak — dodał podkomorzyc. — Kochałem się w tej dziewczynie na zabój, była mi

życiem i światem; ten mi ją odebrał, nie daruję! Niech ginie! Z waćpanów żaden, widać, kobiety nie
kochał tak jak ja, więc i zemsty mojej nie rozumiecie.

Rypajło potrząsł głową.

— Rybeńko ty moja! — rzekł. — Kto się z nas nie kochał w tych lalkach, ale pierwsza tylko

miłość bywa taka szalona; potem człek się nazwyczai i wie, że na podwikę liczyć nigdy nie
można... Ja, kochanieńki, żebym się jak rozmiłował, gdy widzę, że baba mi krewi, splunę, ta i
porzucę. Nie umierać z miłości!

Korsak na prozaicznego Rypajłę popatrzał z rodzajem politowania.

Podano wódkę i zakąskę. Rozmowa trwała jeszcze z pół godziny, a że Szymański miał w

mieście zajęcie, pożegnali się więc i ruszyli do Warszawy.

Rozpowiadano we dworze, iż Wyszogórskiego król z rana wysłał do Lwowa i Żółkwi, ale

Wyszogórski siedział tylko w swej izbie tak jak w areszcie, a był w istocie w Wilanowie i nie
wolno mu się pokazywać było, dopóki by z Korsakiem sprawa nie została załatwioną. Po odjeździe
jego natychmiast zwolniono z aresztu pana Justyna, a że widział z dala Korsaka u Rypajły,
wyrwawszy się z kozy, natychmiast do niego pospieszył dostać języka.

Słówko tylko o tym zdrajcy Wyszogórskim, który choć cioteczny Korsaka, daleko był mniej

od niego majętny i wychowania nie odebrał tak starannego. Chłopak był dobry, aż nadto miękkiego
serca, i to go gubiło. Kochał się bardzo łatwo, a w pierwszej chwili zapamiętale i na zabój.
Przystojny byl, mało co młodszy od Walentego, a od dzieciństwa do niego przywiązany. Kochali
się jak bracia, w szkole na jednej siedzieli ławie. Korsak później razem z młodym Sapiehą za
granicę jeździł i tych parę lat, które w podróży spędził, rozdzieliło ich, ale tylko, by później
serdeczniejsza jeszcze przyjaźń związała. Wyszogórski, zapisany do chorągwi petyhorców, pomimo
tego przy dworze był i król go lubił, a chętnie się nim wysługiwał.

Zawierzył mu Korsak, zakochawszy się w kasztelance, a że sam nie tak często mógł bywać

na dworze, posługiwał się bratem. Stąd bliższa znajomość z panną Anną, a że diabeł nie śpi, piękne,
czarne oczki głowę Wyszogórskiemu zawróciły. Raz się zakochawszy, gdy mu się przydało, że
panna sprzyja, Justyn oszalał zupełnie.

Teraz, gdy Korsak z takim impetem na niego napadł, wrzawy narobił, i aż królowa i król

wmięszać się do tego musieli, a panna się gniewała i płakała, Wyszogórski dopiero, Wszedłszy w
siebie, obrachował, ile biedy swą lekkomyślnością na siebie i drugich naprowadził. Przez całą noc
biedny oka zmrużyć nie mógł. Panny zagniewanej żal mu było, wreszcie i Korsaka braterskiej
przyjaźni. Czul się winnym w duszy, choć miłość niby wszystko zwykła rozgrzeszać. Doszedł go
wyrok królewski, a raczej królowej, bo pono Marysieńka miała ten pomysł, który Celadon, jak
wszystkie jej myśli, przyjął z ucałowaniem rączek.

Natychmiast po wyciągnieniu losu przez Korsaka dano mu na górę znać o tym. Przyjął

background image

wiadomość z dumą i rezygnacją. Męstwa miał dosyć, a nie pojmował, ażeby lekko coś podobnego
brać można. Sprawa była czci rycerskiej.

Rypajło jeszcze był w swych izdebkach, gdy Wyszogórski nadbiegł do niego.

— A co? A co?

— Korsak tylko co odjechał. Zajadła bestia, że ani z nim gadać — dodał Rypajło. —

Wścieka się na ciebie.

— Czegóż chce? — odparł Justyn. — Nie dosyć mu, że mnie na śmierć skazał? Mało mu

tego? Raz człek żyje i umiera — rzekł. — Zanosi się na wojnę pewną, długo czekać nie będzie. A
że mi moja cześć miła i nie chcę, aby mnie posądzał, że ja życie będę oszczędzać, uczynię tak, aby
mnie miał ciągle przed oczyma. On zapisany do usarii, ja się do tej samej chorągwi z petyhorców
przeniosą! Ano, tak! Będzie patrzał na to, jak Wyszogórski umierać umie!

Rypajło, który słuchał, nie powiedział mu już, że nie dowierzający Korsak chciał dla

pilnowania go przejść do petyhorców.

To, co się królowej jejmości wydawało żartem, obiecywało się wcale nie lada jako

rozstrzygnąć, ale krwawo. Rypajle żal go się zrobiło.

— Nie bierz bo tego, serdeńko — odezwał się — tak tragicznie. Powiedziano w wyroku, że

mężnie się bić będziesz, ale i to dodano, jakby turecka śmierć minęła, że po wojnie się możecie
wyrąbać. Otóż cała rzecz na tym, że karku nie trzeba nadstawiać darmo, a lepiej się potem z
Korsakiem rozprawić. Będzie i wilk syty, i koza cała.

Wyszogórski głową potrząsł.

— Ja nie myślę o żadnych wykrętach — rzekł — skazał mnie los. Pójdę na śmierć i pokażę

temu... że się jej nie boję. A Anusi on nie dostanie!

Złożył ręce zakochany Justyn.

— Otóż widzisz — szepnął Rypajło — że dla Anusi warto życia zaoszczędzić.

— Milsza mi cześć nawet nad nią — rzekł dumnie Wyszogórski. Zamilkli, bo Rypajło nie

spodziewał się go przekonać.

— Ze wszystkiego to najgorsza — dodał Litwin — że i panna żal będzie miała do ciebie, a

prawdę rzekłszy, tyś bo winien! Wiedziałeś, że się Korsak w niej kocha.

Westchnął Wyszogórski.

— Sądzisz, że ja sobie nie czynię wymówek? A któż może do ognia przystąpić i nie upiec

się. Rad bym cię był widzieć na moim miejscu. Panna jak anioł, mówiłem jej ciągle o miłości
Walentego, a tymczasem te oczyska mnie czarowały, czarowały, aż człek pamięć postradał.

Rypajło splunął jak po wódce.

— Gdyby tych kobiet nie było na świecie, co by to za spokój święty panował!

Wyrzekłszy to pobożne życzenie, popatrzał na Wyszogórskiego, który pogrążony był w

zadumie.

— Nim ta wojna przyjdzie — rzekł — która bodaj jutro się poczęła, tymczasem człek jak

spętany. Trudno uniknąć tego, aby się z nim nie spotkać. Krew nie woda, gotów słowo rzucić albo i
koso spojrzeć — nie strzymam.

— Nie ma się co obawiać — przerwał Rypajło — bo król z niego słowo szlacheckie wziął,

że choćbyście się o siebie ocierali, zachowa się spokojnie. On nie zaczepi.

— Ja też — odezwał się Wyszogórski. — Bóg z nim. Między nami już na wieki obrus

rozcięty. Ale to wszystko nic. Dowie się pani matka moja, co go jak syna własnego kochała,
dopiero się ja będę miał z pyszna.

— Boś winien! — powtórzył Rypajło. — Kręć, wierć, jak chcesz, a co prawda, to nie

grzech, każdy ci powie, żeś winien. Człowiekowi kochanie odebrać — gorzej trzonowego zęba.

Milczał Wyszogórski.

— Na wojnę długo czekać nie będziecie — począł Rypajło. — Już to pewnym prawie jest,

że król nasz, choć go tak Francuzi głaszczą i durzą, z nimi nie pójdzie, a z cesarskimi. Z królem
Francji zerwano. Można to poznać po tym, jak się z Vitrym i z Morsztynem obchodzą. Vitry siedzi
jak na żarzących węglach. Do okien mu strzelają. Szlachta się odgraża. Cesarski poseł co dzień
prawie u nas, nuncjusz z nim.

background image

— Któż by to powiedział, kiedy królowę mamy Francuzkę i dwór ich pełen, że prawie

swojego języka nie posłyszeć — odezwał się Wyszogórski. — Koło króla jegomości same
Francuzy lokaje, Laforé, Dumoulin, Dupont; Dalerac sekretarzuje. Przy królowej też Francuzice!

— Ano król, toć przecie wiesz — dodał Rypajło — dla familii królowej okazał się

niegrzecznym. Obrazili Marysieńkę w jej krwi, ona im tego nigdy nie daruje...

— Mnie zresztą jeden diabeł, z kim trzymać będą — wtrącił pan Justyn — byle prędzej

wojna była.

— Przyjdzie zawczasu, zobaczysz! — zakończył Rypajło.

Gdy się to działo w oficynie, na pokojach pani Feudherbe, pierwszej faworyty i sługi

królowej, wszystkie panie i panny były zgromadzone, otaczając zapłakaną i gniewną kasztelankę.
Właśnie wpadła tu z raportem panna Szumowska. Oprócz niej doktorowa Berniczowa i pani Le
Treux, druga sługa królowej, starały się biedną pocieszać Anusię,

Kasztelanka, sierota (bo ją matka odumarła), wzięta na opiekę przez królowę dla jakiegoś

dalekiego pokrewieństwa z Daniłowiczami i Sobieskimi, była dziewczęciem ślicznym, jako
jedynaczka u matki nieboszczki wychowanym pieszczono. Żywy temperament i długa swoboda
dziś już do surowszych obyczajów dworu z trudnością się jej nałamać dawały. Prawdę
powiedziawszy, opłakiwała Anusia tę łaskę króla i królowej, że ją z domu, gdzie panią była, wzięto
tu, gdzie się niemal między sługi liczyła.

Królowa Marysieńka nie była wcale dla nikogo miłą i łagodną, chyba nią być potrzebowała.

Serce jej było zamknięte, duma i fantazja, chciwość i ambicja niezmierna, próżność, którą hołdy
składane budziły i utrzymywały, czyniły ją dla otaczających trudną do życia. Wdziękami dobiwszy
się tronu, panując wszechwładnie nad zaślepionym mężem, wszędzie i nad wszystkimi panować
chciała. Wprawdzie umiała być miłą, ale jeden tylko interes osobisty zmuszał ją do uprzejmości;
serce było od dawna wyschłe i zimne. Ze dworem swoim obchodziła się królowa z tym samym
egoizmem, co ze światem. Była dobrą dla tych, których codziennie posługi potrzebowała i na
skrzywione ich twarze patrzeć nie mogła.

Wszystkich tajemnic powiernica, pani Feudherbe, wierna donosicielka Le Treux i inne tego

rodzaju czule były traktowane i obdarzane. Dla rezydentek na łasce królowa była zimną, surową,
dumną, wymagającą, bo one od niej zależały całkiem. Dla kasztelanki ze względu na męża, który ją
lubił, więcej była pobłażającą, lecz czułości jej nie okazywała żadnej, a dziewczę było pieszczone i
w domu tak ukochane.

Ojciec, gdyby był śmiał, może by jej nie dał na dwór królowej, ale jakże się tu oprzeć było

temu, co widoki na przyszłość otwierało? Dziewczę mogło wyjść za mąż świetnie.

Anusia z początku była tu bardzo nieszczęśliwą, ale młodość ma prawa swoje. Dwór,

niemiły z innych względów dla niej, dostarczał rozrywek, bawił rozmaitością przybywających osób,
a śliczne dziewczę mnogich tu znalazło wielbicieli. Miłostki, na które surowo patrzano na pozór, bo
godność królowej wymagała tego, były tolerowane jako francuska galanteria, jako salonowa
zabawka. Czasem zabawiały one Marysieńkę, która nie zawsze w życiu tak była surową, jak teraz, i
zbytniej uwagi do płochych igraszek nie przywiązywała. Nastręczało się tysiąc zręczności zbliżania
młodzieży. Do pięknej Anusi sam nawet młody królewicz Fanfanik (Jakub) rad był się umizgać, ale
był to owoc zakazany i kasztelanka bardzo go zimno się pozbywała. Za to młodzież inna, jak
Korsak i Wyszogórski, którzy na twarz przed nią jak przed bóstwem padali, bawili ją bardzo i
zajmowali.

Podkomorzyc kochał się zapamiętale; było to tak widocznym, a tak pochlebnym, że

dziewczę obojętnym dla niego pozostać nie mogło. Ale była to dotąd dziecinna miłostka, która
głębiej serca nie poruszyła. Anusia bawiła się niemal tak Korsakiem, jak królowej papugą i
żurawiem króla, który po dziedzińcu chodził. Tak samo później bawił ją Wyszogórski, na którego
rosnącą miłość patrzała, rozpłomieniała ją i tryumfowała, z obojętnego czyniąc najnamiętniejszym
adoratorem. Wszystko to piękna kasztelanka czyniła bez żadnej sumienia zgryzoty, ot tak,
dziecinnie i swawolnie, jakby to jutro z podmuchem wiatru przejść i we mgły rozwiać się miało.

Dopiero zajście między ciotecznymi braćmi, hałas i wrzawa, jakie stąd powstały, rozbudziły

Anusię, która postrzegła, że zabawka ta niebezpieczną była. Płakała więc biedna i rozpaczała

background image

zaprzysięgając, że zupełnie była niewinną. Zawołana do królowej, przed nią naprzód ze łzami
zaklęła się, iż powodu do tej kłótni nie dała, że dla obu była grzeczną, ale nie okazała afektu dla
żadnego z nich.

Starsze panie Feudherbe i Le Treux czyniły jej uwagi, nie szczędziły przestróg, pocieszały,

lecz nikt zbytniej ważności nie nadawał wypadkowi. Piękność tylko kasztelanki, obudzająca takie
namiętności, więcej teraz oczy zwróciła i tę, którą dotąd miano za dziecko, miłość dwóch braci
podniosła do godności panny na wydaniu, chociaż królowa upierała się ją jeszcze mieć za dziecko.
Biedna Anusia rozpływała się we łzach, gniewała, lecz któż wie, może jej to pochlebiało, że aż dwu
tak rozkochała. Gniewało ją tylko, że starsze panie śmiały się z tego. Jedna Szumowska
utrzymywała, że żartować nie ma z czego i że ten szaleniec Korsak gotów zrobić krwawą awanturę.

Tymczasem zażegnała królowa niebezpieczeństwo, nastręczywszy myśl tych ,,losów" i

będąc pewną, że to wszystko spełznie na niczym. Nie znała polskiego charakteru i drażliwości we
wszystkim, co się czci tyczyło.

Płaczącą pannę Annę, która niekiedy zza łez wyrywała się z zaklęciami, że obu tych

warchołów, co dla niej takiego zmartwienia byli przyczyną, nigdy na oczy widzieć nie chce,
pocieszały i uspokajały otaczające kobiety.

Berniczowa jedna stała nad nią, nie mówiąc nic, i z powagą doświadczonej, ostygłej

niewiasty spoglądała na rozżaloną. Gdy inne odstąpiły, doktorowa zbliżyła się, szepcząc:

— Daj pokój próżnym łzom, wszystko to minie i na dobre się obróci, a mam ci radzić,

dziecko moje? Nie zapominaj o pierwszym, co cię pokochał, bo jego gniew sam dowodzi, że do
ciebie szczerze jest przywiązany.

Tu pochyliła się do ucha litościwa Berniczowa:

— Przed chwilą go widziałam, był u mnie. Biedny chłopak. Anusia zza łez, ciekawymi

oczkami spojrzała na nią. Rada się była dowiedzieć coś więcej o Korsaku, serce jej uderzyło, ale
doktorowa, uśmiechnąwszy się, położyła palec na ustach, dodała kilka słów obojętnych i odeszła.

Wspomnienie Korsaka poruszyło serduszko kasztelanki. Na próżno się przed chwilą

zaklinała, że obaj jej obojętni byli; raz pierwszy teraz poczuła, że ten Korsak miał jakieś prawa.
Jasno jak na dłoni okazało się jej nagle, że nikt nie był winien, tylko ten Wyszogórski niegodziwy,
który nadużył jej dobrej wiary, zdradził ją i podkomorzyca. Przypomniała sobie nawet, że za altaną
nie podała mu ręki, jako żywo, ale on ją sam pochwycił i przytrzymał.

Łzy oschły powoli, Anusia wstała z krzesła, poszła do zwierciadła zetrzeć resztki śladów

płaczu i bardzo poważna, dumna, że została heroiną wypadku, o którym mówił i zajmował się dwór
cały, wysunęła się do swego pokoiku dumać nad przyszłością.

background image

III

Na wiosnę już, choć jeszcze stanowcze rozkazy nie były wydane, dla wtajemniczonych i

bliżej stojących dworu nie ulegało wątpliwości, że król z cesarzem austriackim zawrze przeciwko
Tur- kom ligę, do której miała się rzeczpospolita wenecka przyłączyć. Próbowali jeszcze Francuzi
wszelkimi siłami odwieść od niej, ale się do tego brali niezręcznie; królowa była obrażona i
pragnęła zemsty, królowi uśmiechała się walka w obronie chrześcijaństwa z tą potęgą turecką, którą
on pewnie ze wszystkich monarchów chrześcijańskich znał najlepiej. Miał nie tylko praktykę tych
wojen z Turkami i Tatarami nie od dziś dnia, lecz stosunki na wschodzie, tajemnych przyjaciół i
agentów aż niemal w obozie sułtańskim. W Węgrzech nie działo się nic, o czym by on nie był
uwiadomiony. Tekeli musiał go oszczędzać i oglądać się na niego. Przy jego osobie Sobieski miał
zaufanego, tajemnego wysłańca Giżę, który tam praktyki Francuzów bystrym okiem śledził.

Tyle razy zwycięzca w bojach z Turkami, mógł Jan III mieć niepłonną nadzieję, że i tym

razem szczęście go nie zawiedzie. Rycerska pożądliwość sławy i pobożne pragnienie służenia
sprawie krzyża i wiary podżegały Sobieskiego do wyprawy.

Cesarski legat przy dworze, baron Zierowski, i nuncjusz papieski, Pallavicini, podbudzali,

prosili i — jak zwykle — obiecywali złote góry. W tej chwili elekcyjny król polski, którego zwykle
monarchowie dziedziczni, z łaski boskiej, uważali za króla pośledniejszego rodzaju — był
„ukochanym bratem" i wszystkie pożądane tytuły i honory chętnie mu oddawano. Dla królowej,
która miała wielką zawsze moc nad umysłem męża, stanowisko, jakie Polska mogła zająć w wojnie
dla całej Europy takiej doniosłości i grozy, było pożądanym i miłym.

Nigdy na dworze tyle się nie ukazywało ważnych figur, nie przychodziło tyle listów, nie

nakarmiono królestwa obojga pochlebstwami tylu. Ruch i życie było ogromne wszędzie, gdzie się
dwór ruszył. Samej pani, znając wpływ jej na męża, nie szczędzono kadzideł, namów i podsycano
jej chęć pomszczenia się nad francuskim dworem.

Prawdziwie oryginalne stanowił widowisko dwór ten pełen Francuzów, na pół lub niemal

całkiem francuski, którego pani miała rodzinę we Francji i liczyła się ze swymi trzydziestą
czterema koligacjami do najarystokratyczniejszych jej rodzin, w którym ambasador francuski,
markiz de Vitry, był osobą znienawidzoną i choć go oszczędzano na oko, uważano za
nieprzyjaciela.

Miała Francja wprawdzie takich aż do zaparcia się narodowości i patriotyzmu zaprzedanych

sobie, jak podskarbi Andrzej Morsztyn, który jawnie jej był oddany, i takich, jak marszałek
Stanisław Lubomirski, który potajemnie jej służył, ale też i mnóstwo, większość narodu nie tylko
niechętną, lecz jawnie nieprzyjazną.

Dobrze wprzódy, nim ogłoszono o tym, że król pójdzie w pomoc cesarskim, już wszyscy to

przeczuwali i wiedzieli. Francja byłaby chętnie posłużyła się Tatarami i Turkami, aby przeszkodzić
temu, lecz Sobieski umiał zapobiec zaczepce.

Nigdy od dawna wojna w Polsce popularniejszą nie była i nie obudziła większego zapału.

Nawet obrona własnych granic nie rodziła takiej gorączki, ochoty, porywów rycerskich. Iść było
gotowym, co żyło, ludzie nawet niewojennego rzemiosła. Współcześni świadczą, że pod chorągiew
ochotniczą Hieronima Lubomirskiego zaciągała się szlachta tłumnie, gromadnie, zbiegając ze
wszystkich kątów i kryjówek. Ale to mogło się tłumaczyć jeszcze nadzieją jurgieltu i bardzo
szczodrym rozdawaniem w wojsku stopni; do chorągwi zaś, które prawdopodobnie z królem iść
miały, cisnęli się zarówno, kto w Boga wierzył. Wojna ta miała urok wielki, ostygłe serca
rozgrzała; uczucie religijne przyczyniło się do uczynienia jej między szlachtą jakby krucjatą i
pochodem krzyżowym. Ci, którzy od dawna przy chorągwiach nie bywali, zostawiwszy zaledwie

background image

pachołków, a niekiedy i tych nawet zaniedbując trzymać, biegli zajmować miejsca i dopraszać się
wpisów.

Podkomorzyc Korsak, który choć Litwin, liczył się do chorągwi usarskiej koronnej ze

trzema końmi, a dawno przy niej nie bywał i pachołkom się tylko zastępywać kazał, zobaczywszy
w Warszawie, skąd wiatr wieje, pomyślał pilno o tym, aby przed gotującą się wyprawą
wysztyftować do niej. Towarzyszem usarskim z pocztem trzykonnym służyć nie było podówczas
rzeczą łatwą, wymagało kosztów znacznych. Na żołd, który płacono, spuszczać się bardzo nie
godziło, musiał towarzysz mieć zapas własny. On sam jednym koniem się ograniczyć nie mógł z
potrzeby i dla okazałości; dla siebie najmniej musiał mieć trzy konie, dla pachołków tyleż, i
zapaśne nie zawadziły; a na ostatek usarz nie wyszedł w pole bez wozów, które i do ustawiania
taborów służyły, i wiozły zapasy, bo bez tych możny szlachcic i na wojnie się nie obchodził.

Nie miały wojska ówczesne ani tak zapewnionych prowiantów, ani takiej nad sobą opieki

jak dzisiaj; towarzystwo po troszę samo o siebie myśleć i starać się musiało. Dlatego działy się i
nadużycia w pochodach, bo głodny żołnierz nie zna prawa własności.

Musiał więc podkomorzyc Korsak zbiec w Grodzieńskie do domu, aby i konie wybrać, i

grosza dostać. Mając zamiar dopilnowania Wyszogórskiego, który w petyhorcach służył, chciał się
przenieść do nich z usarii. Niepoczciwa zemsta mu dyktowała to, a żal było opuścić chorągiew, w
której miał znajomych, przyjaciół, zachowanie, i w dodatku spaść z usarza na petyhorca, który nie
miał tej ceny, co usarz, choćby dlatego, iż mniej wydatku pociągało za sobą wysztyftowanie się na
niego.

Walczył jeszcze z sobą podkomorzyc, co i jak miał począć, odkładając z dnia na dzień, a

tymczasem podróż w Grodzieńskie bądź co bądź przyspieszyć było potrzeba. Zaczęto więc w
Korsakowskim dworku pakować, zwijać, zabierać, co było, i do drogi się gotować. Pan Walenty
musiał jechać, a gdy pomyślał o podróży, aż mu się robiło zimno.

O trzy mile od jego Żarek mieszkała matka Wyszogórskiego, a ciotka Korsaka, którą on

kochał, bo go za młodu jak własne dziecko wychowywała i przez jakiś czas się nim opiekowała. Co
tu było z nią począć? Nie dać jej o sobie znać nie mógł Korsak, bo ludzie by donieśli; nie widzieć
się trudno, bo Wyszogórska gotową była sama przyjechać do Żarek, a jak tu się jej przyznać do
rozbratu z Justynem? Kosztowała go wreszcie sama myśl uczynienia jej przykrości i zastraszenia
biedaczki.

Długo się namyślając nad tym, Korsak w końcu z desperacji uprosił Szymańskiego, aby do

Justyna jechał i wziął od niego słowo, że przed matką się z niczym nie wyda. Kosztował go ten
krok wiele, bo gniew i złość jeszcze nie były ostygły, ale starej Wyszogórskiej za nic nie chciał
zawczasu niepokoju napędzać i trwogi.

Szymański, który ciągle jeszcze marzył o tym, że ich w jakikolwiek sposób pojedna, zgodził

się chętnie na poselstwo. Był do takich spraw właśnie jak stworzonym. W kilka dni po opisanym
wypadku siadł na koń do Wilanowa. Tu Justyn był niemal w ta- kim samym kłopocie co Korsak,
albo gorszym jeszcze. Postanowił, nie wiedząc, że Korsak za nim gonić chce do petyhorców, sam
wpisać się do chorągwi usarskiej, aby mu stać na oczach. Wysztyftowanie się na usarza było daleko
kosztowniejsze; co najmniej dwa konie musiał pod chorągiew z sobą przyprowadzić, a nadto
uzbrojenie i przybory, aby się przed drugimi nie wstydzić.

Jak to było przed matką wytłumaczyć, która, prawa gosposia Litwinka, wydatków się

obawiała i była im przeciwną. Wprawdzie Justyn pewien był, że pojechawszy, matce do nóg
padłszy, wyprosi u niej, co zechce, ale trzeba się było wyspowiadać przed nią i z nieszczęsnej
sprawy z Korsakiem, a wiedział, że matka siostrzeńca kochała niemal z synem na równi.

Gryzł się więc Wyszogórski, darł sobie czuprynę nieborak i chwilami przeklinał te amory,

które nie tylko go życie kosztować miały, ale jeszcze zatruć mu ostatnie jego chwile. Przeklinał
wdzięki kasztelanki, która też zresztą ani na niego patrzała. Właśnie rozmyślał, jak z tym
wszystkim sobie radę da, gdy Szymański się zjawił i przechodzącego przez podwórze zatrzymał.

— A ja was szukam...

Justyn wiedział, że oni z Korsakiem w największej byli zażyłości, domyślił się, że się coś tej

nieszczęsnej awantury tyczyło.

background image

— Piwaście nawarzyli takiego — odezwał się, biorąc go pod rękę, Szymański — iż nie

tylko wy je pić musicie, ale i przyjaciele z wami! Ale rekryminacje późne, trzeba choć łatać, kiedy
nie można inaczej. Korsak potrzebuje jechać do Żarek, Żarki od Mendliszek o trzy mile, dowie się
skarbnikowa, że przybył, gotowa przyjechać sama. Maż ją tym gryźć, żeby próżne żale przed nią
rozwodził?

— Ale mnie też do Mendliszek potrzeba — przerwał Wyszogórski żywo — a może jeszcze

pilniej niż jemu. Gotów jucha myśleć, że ja, co mi licho przypadło, oszczędzać się będę. Chcę, aby
mnie na oczach miał, i do usarii pod tą samą chorągiew się wpiszę. Potrzeba na to pieniędzy, trzeba
koni...

Szymański pokiwał głową; nie chciał go już gryźć tym i do gniewu pobudzać, że Korsak

miał zamiar przejść do petyhorców.

— Na to jeszcze czas macie — rzekł — a póki co będzie, niech Korsak jedzie pierwszy i,

moim zdaniem, nie ma potrzeby, aby twoja matka wiedziała o tym, co zaszło. Będą lamenty próżne.
Po co się ma gryźć.

— Nie utai się to przecie — rzekł Justyn.

— Korsak sam rad by ciotce oszczędzić zmartwienia. Zatem milczeć najlepiej.

— Jakby to moja matka nie poznała i nie domyśliła się z pierwszego słowa — przerwał

Justyn. — Przecie byliśmy jak rodzeni. Spyta go o mnie.

— To jego rzecz — wtrącił Szymański. — O to idzie, abyś ty nie donosił.

Zamyślił się Justyn.

— Nie napiszę nic, ale pojechać będę musiał — rzekł — a kłamać nie umiem.

Smutny spuścił głowę i szedł chwilę z Szymańskim, słowa nie mówiąc. Widać było, że

cierpiał, ale już poniewczasie. Rzucił ręką w końcu.

— Niech jedzie, a niech nie bawi, bo i mnie pilno. Ja do matki pisać nie będę, niechaj łże

przed nią, to mi wszystko jedno.

Szymańskiemu żal srogi było obu, ale do zgody ani przystępu nie widział. Pożałował teraz,

że zamiast się im dać na razie rąbać i za pierwszą raną rozerwać, rozmazano sprawę i
doprowadzono ją do takiej ostateczności. Justyn dla własnej czci teraz nie mógł już ani myśleć o
pojednaniu. Chciał tylko w oczach wszystkich, w oczach Korsaka szczególniej, umrzeć śmiercią
bohaterską.

Rozmowa była tak jak skończoną, bo Szymański wyjednał, co mu było potrzeba. Nie żegnał

się jednak i choć nie miał nadziei, aby go to doprowadziło do czego, myślał wybadać
Wyszogórskiego i przekonać się, czyby braci w jaki sposób nie można zbliżyć i przejednać. Zaczął
więc obojętnie prawić o tym i owym, wpadł na dekret królewski, którego ferowania był świadkiem,
i odezwał się w końcu:

— Wiesz ty, co ja ci powiem? Myślisz, że król, każąc losy ciągnąć, naprawdę chciał

doprowadzić do takiego głupiego końca, żeby koniecznie jeden z was zginął na wojnie? Śmiej się z
tego, to koncept królowej. Szło tylko o to, abyście się na razie nie pozabijali, bo Korsak oszalał. Ale
tego znowu tak naprawdę do serca brać nie potrzeba.

Justyn się aż najeżył cały i rękę wyrwał spod pachy Szymańskiemu. Oczy mu się zaiskrzyły.

— Cóż ty myślisz — zawołał porywczo — że ja, choćby królowi, żarty z siebie stroić dam?!

Jeżeli Korsak to tak bierze, winszuję mu, ale ja pokażę, iż się śmierci nie lękam i żartów z siebie
nikomu czynić nie pozwalam!

— Korsak to tak bierze serio, jak i ty — przerwał Szymański — ale ja i wszyscy, ba, i sam

król, wcale inaczej myślą. Dano wam czas ochłonąć i spodziewamy się, że czy po wojnie, czy przed
wojną, zapomniawszy o kasztelance...

— Nigdy w świecie! — krzyknął rozżalony Justyn. — Zgody między nami nie może być.

Nazwał mnie podłym, darować tego nie mogę.

— A cóż pomoże, gdy się dasz zabić?

— Przekona się, żem przecież podłym i tchórzem nie był — dumnie odparł Wyszogórski.

— Ani mówcie mi o zgodzie.

Lękając się, aby go nie podrażnić więcej jeszcze, Szymański wąsa pokręcił, obejrzał się po

background image

niebie, jakby się z czasem rachował, podał rękę Justynowi i poszedł do konia.

— Więc — powtórzył z dala, przypominając — skarbnikowej o tym ani słowa.

— Dowie się ona i beze mnie — szepnął smutnie Wyszogórski i odszedł.

Korsakowi z rozmowy zdawać sprawy szczegółowej nie chciał, przybywszy, Szymański,

powiedział mu tylko, iż zgodził się Justyn na zamilczenie przed matką.

Spadło ciężkie brzemię z piersi podkomorzycowi i podróż do Żarek postanowioną została na

dzień następny. Spieszyć potrzeba było bardzo, gdyż rozkazy ściągania się do chorągwi i gotowania
do pochodu potajemnie już wydane zostały. Hetman polny Sieniawski już swoje chorągwie ściągał.
Mówiono, że najdalej w końcu czerwca lub początku lipca wszystkie siły zebrać się muszą i król
sam na ich czele, jako naczelny hetman chrześcijańskiego wojska, wyjedzie objąć dowództwo nad
polskimi i niemieckimi posiłkami.

Dla pośpiechu nawet Korsak, całego swego taboru nie biorąc z Warszawy, jeden wozik i

trzech ludzi tylko wziąwszy, miał dniem i nocą do Żarek biec. Namówił z sobą Szymańskiego, któ
-

ry nie miał tak dalece nic do czynienia, a jak Korsak kompana zawsze potrzebował, tak on

być nim przy kimś lubił.

Było obyczajem tych starych czasów chodzić i jeździć jeśli nie kupą, to choć parami.

Powiernika i druha każdy mieć musiał, dworzan, klientów. Otworzysta natura potrzebowała zawsze
mieć ucho, któremu by się z dolegliwości swych i myśli spowiadać mogła, czasem nawet, przy
cholerycznym usposobieniu, ofiarnego kozła, co by gderania i łajania znosił. Szymański zaś,
poczciwy, niezamożny szlachcic, do biernego stanowiska nawykły, choć się nikomu inaczej jak po
przyjacielsku i na stopie równości obchodzić nie dał, lubił tak wisieć przy kimś, aby o sobie nie
myśleć.

— Jedź i ty ze mną — rzekł Korsak — co tu będziesz robił? W drodze nam weselej we dwu.

— Zgoda — rzekł Szymański. — Ty z tymi czarnymi myślami sam byś się zagryzł, a tak,

nie dam ci się zasępić.

Ruszyli tedy we dwóch i przez całą drogę Korsak, zakochany a zły, o niczym nie mówił,

tylko o kasztelance. Na próżno mu perswadował Szymański, żeby się ją starał sobie wybić z głowy.
Miłość wzmogła się jeszcze tą przeciwnością, która jej na drodze stanęła.

Dojechali już byli tak do Brześcia, koni nie szczędząc, gdy tu, do gospody znajomej chcąc

na nocleg się dobić, znaleźli ją zajętą. Pomiędzy ludźmi podkomorzyca a tymi, którzy już byli się
rozgospodarowali, wszczął się spór. Pobiegł Szymański i dowiedział się, że trafili właśnie na
noclegującego tu pana kasztelana, ojca pięknej Anusi. Dworzanin jego już był, ścinając się ze
służbą Korsaka, od niej dostał języka o panu.

Podkomorzyc miał odjeżdżać, aby sobie innego noclegu szukać w mieście albo na ostatek

wprosić się do dominikanów, gdy w oknie gospody ukazała się ogromna, czerwona twarz i
wygolona głowa kasztelańska. Człowiek to był znany z popędliwości i cholery, dziś już wiekiem
ociężały, niegdyś sławny zawadiaka i żołnierz mężny do zapamiętałości.

Nim Korsak miał czas konia zwrócić, kasztelan, zapomniawszy o tym, że świadków było

dokoła tylu, którzy go słuchali, krzyczeć począł:

— Korsak? Który? Daj mi go tu! Ja go nauczę, będzie mi moję najeżdżał gospodę. Mam już

ja dosyć tych Korsaków.

Usłyszawszy to, podkomorzyc, jak stał na koniu, tak równymi nogami z niego zeskoczył,

zapominając także, iż z ojcem Anusi miał do czynienia.

— Jeśli kasztelanowi Korsaka potrzeba — zawołał — toć jest, nie ucieka, stoi przed nim.

Stary nadął się dumnie.

— Proszę do izby, mamy z sobą do pomówienia — rzekł gniewnie. — Proszę. Właśnie mi

acindzieja było potrzeba.

Ani chwili się nie zastanawiając, podkomorzyc szybkim krokiem wpadł do gospody.

Szymański chciał mu towarzyszyć; kazał mu pozostać. Przeczuwał, jak w istocie było, że
kasztelanowi jakaś usłużna duszyczka doniosła o tym, co się stało w Wilanowie. Przywiązany do
dziecięcia ojciec jechał na łeb na szyję cieszyć swoję jedynaczkę, a bodaj ją od królowej odebrać.

background image

Nim podkomorzyc przez sień wkroczył, kasztelan, ogromna, otyła postać w podróżnym

kitlu długim, butach kozłowych, po prostu rzemieniem podpasany, z szyją obnażoną, z włosami w
górę nastrzępionymi — stał, w boki się wziąwszy. Czekał na Korsaka.

— A, waćpan to jesteś, co sobie pozwalasz... Tu się zadławił z gniewu i splunął.

— Acan to do mojej jedynaczki śmiałeś tam się posunąć! Podniósł groźnie jednę rękę.

— Wysokie progi na waścine nogi! — wybuchnął kasztelan.

— Panie kasztelanie — począł Korsak, w którym też krew zagrała. — Mój ród jego krwi nie

ustąpi.

— Senatorskie dziecko!

— Jam też wnuk i prawnuk senatora — przerwał Korsak. Stary rzucał się i nogami tupał.

— Słuchaj mnie acan!— wołał. — Gdybyś mi równym był, znaj mores . Nie było u nas tego

zwyczaju i nie będzie, żeby śmiał młodzik do dziewki szlacheckiej przystąpić bez pozwolenia
rodziców. Wara! A za to, żeś mi żółć zburzył i dziewczyny łez był przyczyną, ja ci odsłużę.

Korsak wąsa pokręcił.

— Na wymówki nie zasłużyłem — odezwał się dumnie podko- morzyc — a nauki sobie

nikomu dawać nie pozwolę. Nie zawiniłem nic, chyba żem na pannę Annę patrzał, a na dworze nie
ja jeden się tego grzechu dopuściłem. Skłonił się z lekka.

— Submituję się.

Kasztelanowi gniew mówić nie dawał. Spodziewał się, że Korsak przynajmniej ukorzy się i

przepraszać go, a uniewinniać się będzie. Chciał coś jeszcze dodać, ale podkomorzyc wolnym
krokiem posunął się już za próg i nie słuchał. Poza nim burczenie tylko i wykrzyki starego w izbie
się rozlegały.

Spokojnie siadł na koń Korsak i ruszył sprzed gospody, nie zważając już na to, że stary,

okna dopadłszy, jeszcze za nim pokrzykiwał:

— Popamiętasz ty obrazę moję! Będę wiedział, jak ci usłużyć. Szymański pędził co prędzej,

aby do gorszego jeszcze zajścia nie przyszło, bo od rozjątrzonego człowieka wszystkiego się
spodziewać było można, a ludzi miał z sobą zuchwałych kasztelan poczet niemały. Nikt ich
przecież nie zaczepił, a Korsak umyślnie stępa jadąc, z wolna przed gospodą przeciągnął i również
mierzonym krokiem wjechał w rynek, szukając sobie niedaleko zajazdu, aby dowieść kasztelanowi,
że się go nie obawiał. Oba jednak z Szymańskim nie rozbroili się, a ludziom też w pogotowiu na
wszelki wypadek być kazano.

Nową tą przygodą Korsak nie pomału był zgryziony. Zawsze jeszcze myśląc o pannie i

żywiąc jakąś nadzieję, nierad był zajściu z ojcem, któremu przy całej powolności dla niego, jaką
zachować chciał, inaczej stawić się i odpowiadać nie mógł.

— Ale bo ty sobie już tę nieszczęsną Anusię wybij raz na zawsze z głowy — rzekł,

zajechawszy do gospody, Szymański. — Sam widzisz, że ci z nią wszystko na opak idzie.
Kasztelana wszyscy znają. Na kogo raz się pogniewał, nie przebaczy mu nigdy. Teraz już do niego
przystępu nie ma.

Milczał Korsak, gryząc palce.

— Malikowata sprawa — dodał Szymański. — Panna się gniewa, ojciec odgraża.

— I nie gadać już o tym — zakończył Korsak. — Co ma być, stanie się. Śmierć i żona

przeznaczona, a ja, jakem ją kochał, tak będę po wszystkie dni życia mojego.

— Na upór lekarstwa nie masz — rzekł Szymański.

Nazajutrz rano, nim z noclegu ruszyli, mieli jeszcze przyjemność oglądać, jak spieszący do

Warszawy kasztelan do dnia wyciągnął karocę, nie siadając do niej, ale pieszo, z koronką w ręku,
idąc za końmi, podtrzymywany z obu stron przez dworzan. Zatopiony w rannych pacierzach, nie
obejrzał się nawet ku gospodzie Korsaka, przed którą on właśnie stał, tylko służba zuchwale i
drwiąco poglądała na niego i na Szymańskiego.

Drugiego dnia w Żarkach stanęli. Nie spodziewano się pono przybycia pańskiego, bo i ludzi

mało co zastali około dworu, i ze starszyzny jedną tylko klucznicę, dawną sługę Korsaków, która za
kolana uścisnąwszy panicza, tysiącem przekleństw sypnęła na czeladź, że się rozbiegła właśnie, gdy
najpotrzebniejszą była. Właściwym gospodarzem w Żarkach, który Korsaka zastępował, był

background image

niemłody już, daleki powinowaty, Poturzyca, który cały czas spędzał na łowach i teraz był w lesie.
W domu więc mało co lepiej znaleźli niż w gospodzie i dopiero w pół dnia przyszło wszystko do
porządku.

Korsak naprzód do stajni poszedł i do koni, bo o te mu najwięcej szło. Tymczasem

najlepszego Poturzyca pod siebie był wziął, co nie w smak poszło; jeden stał na nogę chory, drugi
kulbaką zatarty. Cała część pozostała dnia i wieczoru upłynęła na słuchaniu doniesień, tłumaczeń,
uniewinniań służby i przybyłego na koniec starego Poturzycy.

Korsak, jak przybył zły, tak spać poszedł zgryziony, podrażniony bardziej jeszcze. Nie szło

mu i co krok jakaś go nieprzyjemność spotykała, a w dodatku miał ciągle na myśli spotkanie z
ciotką nieuniknione, którego się obawiał. Szymański go tym pocieszał, że i on miał być
przytomnym, obiecując zapobiegać i pomagać, aby stara się nie domyśliła niczego.

Lecz potrzeba było znać Wyszogórską! Najlepsza w świecie kobieta, ale hic mulier

zwano, i nie bez przyczyny. Mąż nieboszczyk, przywiązany do niej, domu nigdy nie pilnował,
służył wojskowo, oprócz tego raz w raz to do komisji jakiejś, to za pośrednika, to do rady, to do
zwady był komuś potrzebnym, więc miejsca nie zagrzewał. Powróciwszy do jejmości, do nóg jej
padał, rozczulali się oboje. Wyszogórski zapijał przybycie swe, a nazajutrz na koń znowu siadać
musiał. Jejmość więc znaczniejszą część roku musiała za niego gospodarzyć, procesować się,
obrachowywać, budować i miała na głowie wszystko, czemu skarbnik poczciwy nie podołał.
Nawykła do rozkazywania, do rozporządzania majątkiem, do nieustannego zajęcia, Wyszogórska i
teraz dla syna była opiekunką, jak dawniej dla ojca. Dla niej siąść na Wózek, pojechać w pole,
stanąć przy robotnikach, z jurystą się wykłócić, z arendarzem rachować, gości przyjmować,
chłopów utrzymywać w ryzie — było chlebem powszednim. Narzekała na to, wzdychała do
spoczynku, lecz ani na chwilę go nigdy nie zażyła, a gdy wypadkiem zajęcia brakło, śmiertelnie się
nudziła i szukała go, bodaj po chlewach i kurnikach.

Przed taką kobietą czynną a roztropną, podejrzliwą i odgadującą, przywykłą ludziom czytać

w twarzy, szczególniej takim dobrym znajomym, jak jej kochany siostrzeniec, trudno się było ukryć
z tajemnicą i skłamać. A Korsak, gorąca sztuka, nie miał talentu do tego. Za najmniejszym
pociśnięciem buchało z niego wszystko, co miał w sobie. Nieuniknione więc widzenie się z ciotką
było groźne dla podkomorzyca. Dręczyła go i ta myśl, czy choć Justyn, przyrzekłszy, z pewnością
jej nie doniósł o wypadku; jeśli on doszedł już do kasztelana, mógł tak samo dostać się z ust do ust
do Mendliszek.

Na dworze, w Warszawie i Wilanowie, mówili o tym wszyscy, a że właśnie wielu się

rozjechało stąd po domach dla przygotowania na wyprawę i do regimentów swoich, z nimi plotka w
świat pójść mogła. Korsak był pewien, że przy częstych stosunkach Żarek z Mendliszkami
nazajutrz po jego przybyciu już skarbnikowa dowiedzieć się o nim musiała i obudziłoby to
podejrzenia, gdyby wedle dawnego obyczaju nie pospieszył ciotki dobrodziejki kolan uścisnąć.

Nazajutrz, starając się zwlec spotkanie, podkomorzyc, namyśliwszy się, uprosił

Szymańskiego, aby on pojechał do skarbnikowej, pozdrowił ją od niego, przeprosił, że po podróży,
czując się niezdrowym, służyć jej nie może — i spenetrował, co się tam dzieje i jaki wiatr wieje.

Szymańskiemu na koń siąść i trzy mile zrobić było niczym. Kazał tylko nie swojego

wierzchowca, ale domowego okulbaczyć, o którego kłusie cuda prawiono, i rano już był z
kozaczkiem na drodze do Mendliszek.

background image

IV

Pani skarbnikowa Wyszogórska stała właśnie w ganku swojego dworu, donośnym głosem

wydając parobkom dyspozycje, i zamknęła je dobitnie: — A patrzajcie, żeby mi się żaden nie zapił
i koni nie zmarnował, bo będzie skóra w robocie! — gdy przed wrotami ukazał się Szymański.

Gospodyni domu miała powierzchowność charakterowi odpowiadającą. Dobrze niemłoda,

zdrowa, żywa, wzrostu większego niż średni, z twarzą zwiędłą, pomarszczoną, ale siły i zdrowia
dowodzącą, z oczyma ciemnymi, przenikającymi bystrym wzrokiem, pani Wyszogórska zdawała
się każdej chwili choćby na koń siąść gotową. W ruchach i postawie miała coś męskiego. O strój
nie dbała od dawna. Na rano, potrzebując chodzić około gospodarstwa, nosiła zwykle buty. Szyję
żółtą i pomarszczoną obwiązywała grubą, dosyć zbrukaną, ale niegdyś bagdadzką chustą. Suknia
ciemna, wełniana, z paskiem, u którego brzęczały klucze i wisiała kaletka, skrojoną była na kształt
męskiego żupana i nie można było ręczyć, czy ze starego mężowskiego nie została przerobioną. Na
głowie, siwymi już włosami okrytej, zamiast czepca miała rodzaj czapki, którą tylko w gorące dnie
zdejmowała i białym pokryciem zastępowała.

Szymański widywał ją dawniej i pamiętał, lecz nie spodziewał się, aby ona go sobie

przypomnieć mogła. Nie ustępując z ganku, bo dla gości się nie zwykła była przebierać i w ogóle
do kościoła tylko, w niedzielę i święta, lepsze suknie brała, skarbnikowa, wpatrzywszy się w
przybywającego, czekała na niego mężnie. Za życia skarbnika, który sam ciągle po dworach jeździł,
i gości do siebie ściągał licznych, obrzydli oni byli pani Wyszogórskiej. Prowadzili za sobą
wydatek, przerwę w zatrudnieniach, nieład w domu.

Z trochę zmarszczonym czołem spoglądała na Szymańskiego, zabierając się go zapewne

krótko i węzłowato odprawić, gdy ten, z konia skoczywszy, podszedł do ganku.

— Widzę, że pani skarbnikowa dobrodziejka mnie sobie nie przypomina — rozpoczął z

uśmiechem.

— Darujesz acan dobrodziej, ale... w istocie — sucho odrzekła jejmość.

— Jestem Roman Szymański, przyjacielem mając zaszczyt i dobrym towarzyszem się zwać

podkomorzyca Korsaka, od którego tu przybywam.

Oświadczenie to natychmiast twarz i usposobienie Wyszogórskiej zmieniło. Uderzyła w

ręce.

— Ale, prawda! Szymański! Tfu! Przepraszam. Chodźże, chodź! Gdzież Walek jest? Skąd

jedziesz?

— Ano z Żarek.

— Jak to? W Żarkach jest? A, to pięknie... I nie przybył tu sam? To mi się podoba! Cóż to

znowu znaczy?

— Niedyspozyt po podróży! — rzekł Szymański, wchodząc do środka.

Izba, w której go przyjmowała gospodyni, bardzo po staroświecku była urządzoną. Na

ścianach antenaci, których karmazynowe delie na czarnym tle i twarze rumiane z głowami
wygolonymi silnie odbijały; duży stół, stołki proste, przy ścianach ławeczki, na kominie kilka
pucharów i kubków srebrnych; nie było tu więcej nic. Pułap belkowany, niski, podłoga sosnowa,
czysta, okna z małych szybek — nadawały izbie skromną bardzo fizjognomią szlacheckiego
mieszkania bez wykwintu i chęci popisania się z zamożnością.

— Walek? Niedyspozyt! On! Cóż mu to jest? — zapytała niespokojnie trochę skarbnikowa.

— Gdzież jemu chorować, czy nie miał jakiego przypadku w drodze? Hę?

Spojrzała bystro, Szymański głową potrząsnął. Jejmość zachmurzyła się.

— Mów bo mi asindziej prawdę — ostrzej nalegając poczęła Wyszogórska — bo już, kiedy

background image

do mnie trzech mil nie mógł zrobić, musi być naprawdę chory! Nie zwykł się pieścić. Skądże
jedziecie? Od chorągwi czy z Warszawy?

— Z Warszawy — rzekł zaproszony siedzieć Szymański, zabierając miejsce naprzeciw

skarbnikowej, która czapkę dopiero teraz zdjęła z głowy, kładnąc ją przy sobie.

— Z Warszawy? — powtórzyła, wpatrując się pilnie i niedowierzająco w gościa, który

coraz bardziej się czuł zakłopotanym. — Ale cóż jemu jest? Co jemu jest?

I nagle wtrąciła:

— A Justyn mój pisał? Macie list?

— Nie, bośmy tak pospiesznie wyruszyć musieli z dnia na dzień, żeśmy go nie widzieli i

bodaj że go nie było, bo król miał wysłać z czymś do Żółkwi czy do Lwowa.

Skarbnikowa głową pokręciła.

— Cóż Walkowi jest?

— Drogęśmy odbywali bardzo pospiesznie — rzekł Szymański — zbił się na siodle i nogę

sobie otarł szpetnie.

— A to mi towarzysz usarski! — odezwała się skarbnikowa. — Czegożeście się tak

spieszyli?

— Czyż pani nie wie? — rzekł Szymański. — Wszystkie wojsko ściąga się na gwałt pod

chorągwie, idziemy w pomoc cesarzowi przeciwko Turkom. Na gwałt koni, wozów i pieniędzy
potrzeba.

Stara ręce załamała.

— I Justynka to czeka! — zawołała. — A to mi się król wybrał, pomagać cesarskim, gdy

sam by lepiej poszedł Kamieniec odbierać, korzystając z tego, że Turcy zajęci gdzie indziej.

— Przyjdzie kolej i na Kamieniec — odezwał się Szymański — ale tymczasem Turcy,

gdyby Wiedeń wzięli, całej Europie na karku siędą. I w Krakowie ani w Warszawie od nich
bezpieczeństwa nie będzie. Papież nakazał, nie ma co, trzeba w pomoc iść.

Zmilczała, zakąsiwszy usta, skarbnikowa, czoło się jej zmarszczyło bardziej jeszcze.

Westchnęła. Szymański siedział, na stół patrząc.

— Dawno Justyn wyjechał? — spytała.

— Kilka dni temu, nie wiem dokładnie — rzekł Szymański, nie śmiejąc oczów podnieść.

Zdawało mu się, że skarbnikowa, która przed nim jako obcym zdradzić się z tym nie chciała, coś
już wiedzieć musiała.

Wchodzącemu staremu słudze kazała przynieść wódkę i zakąski, a sama, wsparta na łokciu,

zadumała się, co nie było u niej w zwyczaju, bo milczeć nie lubiła.

— Walek się tam, jak tu słychać, dobrze zabawiał — rzekła po namyśle. — Różne tu

chodziły plotki, jakby się tam w jakieś amory wdał na dworze królowej. Na co mu się to zdało! Z
fraucymeru francuskiego czy sfrancuziałego Marysieńki nic dobrego nie wyjdzie. To nie żony dla
naszych chłopców! At!

Spojrzała bystro na Szymańskiego, który wąsa kręcił i w stół ciągle patrzał, nie śmiejąc

spojrzeć jej w oczy.

— Gadanina — rzekł w końcu obojętnie. — Nie było tam nic takiego, o czym by warto

wspominać. Zwyczajnie, po młodemu, przysuwa się do panien, ale co z oczów, to z myśli... A tu
wojna za pasem!

Chciał wojną odwieść rozmowę, lecz skarbnikowa właśnie powzięła podejrzenie z tego

powodu, że nie chciał mówić o tym, o czym już głośno bębniono.

— Powiadali tu, że w kasztelance się rozmiłował — odezwała się, ruszając ramionami. — A

to partia nie dla niego... Będą myśleli, że mu łaskę zrobią, gdyby za niego wydali, do nóg padać
każą, a potem z tą łątką nie wiedzieć, co robić, bo to motka od talki nie rozróżni.

Szymański wciąż milczał.

— Gadajże bo asindziej! — zawołała niecierpliwie skarbnikowa, która z nikim ceremonii

nie robiła. — Siedzisz, jak mruk, jak gdybyś mi co złego przywiózł i za pazuchą chował, a ja
indagować nie umiem.

— Nie ma nic złego — odparł Szymański — tylko nam teraz wszystkim ta wyprawa w

background image

głowach, bo to kłopot niemały. Grosza potrzeba dużo, a skąd go wziąć?

— Mów, czy Walek cię z tym przysłał, że potrzebuje? — rąbnęła stara.

— Uchowaj Boże, da sobie radę, bo mu pono Żyd wygodzi i coś też w domu się znalazło —

począł Szymański. — No, zawsze jednak jest o czym myśleć, koni i ludzi musimy szukać, a
wszystko łap cap, na gwałt, pilno...

— I Justyn mi nic nie pisze! — przerwała skarbnikowa. — Z nim będzie toż samo. Mam go

jednego, to prawda, ale kiedy wszyscy idą, król ciągnie, nie może być, żeby w domu miał zostać.
Gdyby nie chciał, to go wypchnę.

Sparła się znowu na ręku i westchnęła, mówiąc jakby sama do siebie:

— Prawda, że Justyś wie, że ja tu nie darmo siedzę i że co potrzeba, zawsze się znajdzie.

— Nie wiem, czy prawda — wtrącił Szymański, chcąc czymś ożywić rozmowę —

powiadano mi, jakoby Justyn z petyhorskiej chorągwi chciał przepisać się do usarii! Drgnęła
staruszka.

— A to po co? Żeby drożej wyprawa kosztowała? — poczęła. — Chyba...

Nie dokończyła i porwała się z siedzenia.

— Asindziej bo mi cedzisz, kapiesz po słówku — zawołała — a z głowy mi nie wybijesz,

żeś z czymś przybył, co ci nie może przeleźć przez gardło... Chyba mnie nie znasz? Rąb, co masz,
nie bój się!

— Poczciwym słowem pani skarbnikowej ręczę, że mnie Korsak wysłał tylko z pokłonem, i

ekskuzą, iż sam nie mógł.

Przyniesiono wódkę w dużej flaszce kwartowej ze szkła ciemnego, a do niej zakąsek

litewskich pułk cały, począwszy od półgąsek i szynki, wędzonych kiełbas, masła, sera, aż do
gruszek i śliwek na rożenkach.

Szymański, rad dywersji, a zawsze przy dobrym apetycie, wziął się szczerze do śniadania.

Gospodyni siedziała smutna.

— Już to inaczej nie będzie — rzekła z cicha — tylko ja sama muszę po obiedzie do wózka

kazać zaprząc i do Żarek pojadę, bo z asindziej a nie dowiem się wiele.

— Droga wiesenna zła bardzo — rzekł Szymański — a Walenty wprędce pewnie

uzdrowieje i sam się będzie submitować.

— Zła droga! Koniom o tym wiedzieć, ja się utrząść, dzięki Bogu, nie boję.

W chwili, gdy to mówili, w progu grubym głosem ozwało się:

— Niechże będzie pochwalony!

Nie słyszeli, ażeby kto zajeżdżał, tymczasem we drzwiach stał śmiejący się gość, nader

niewykwintnie ubrany, w płóciennym żupanie i lekkiej, na wierzch zarzuconej opończy, z czapką w
ręku. Twarz mu się stara, ale przystojna i rumiana śmiała.

— Ślicznie! Ślicznie! Łapię skarbnikową na uczynku! — zawołał. — Młodego sobie

zwerbowała gościa! Oho! Oho!

Wyszogórska, śmiejąc się, podeszła parę kroków.

— Dobrze, żeś przybył, mój łowczy — odparła — pomożesz mi może, abym co z gościa

dobyła. Przybył z Korsakiem z Warszawy, Walek się zatarł w drodze, przywiózł mi pokłon, a
nowin żadnych dostać z niego nie mogę.

— Ha! No — rzekł wesoło, wsuwając się do pokoju, łowczy Rymgajło — weźmiemy go na

konfesatę.

To mówiąc, zaprezentował się Szymańskiemu i stante pede wziął za kieliszek.

— Najprzód zaleją robaka — rzekł. Skarbnikowa krzesło mu podsunęła.

— Wystawże sobie — rzekła — jedzie z Warszawy i ani o Justynie mi nawet żadnej

wiadomości nie przywiózł. Słyszę, wojna za pasem!

— O! Wielka mi nowina! Wróble na dachach i sroczki na płotach o tym ćwierkają — rzekł

łowczy. — Poszły wieści wszędzie; kto żyw, pod chorągwie spieszy. Nie żart, słyszę, król ciągnie
na obronę chrześcijaństwa.

Szymański, nieco przybyciem łowczego ożywiony, począł potwierdzać.

— Tak jest! Król prawie odmłodniał, taką ma ochotę wielką. Francuzi przez nienawiść do

background image

cesarza, co mogą, to robią, aby powstrzymać, ale się to nie uda.

— Hetmani już porozsyłali — rzekł łowczy. — To się wie, ale cóż na to królowa nasza? Co

Francuzi?

— Królowa sama do wojny napędza, a Francuzi się na ulicy pokazać nie mogą.

Łowczy się rozśmiał, mrużąc jedno oko.

— Żebym młodszy był — zawołał — eh! Jak mi Bóg miły, sam bym, poły zawinąwszy, na

koń siadł.

Ręką w powietrzu zrobił ruch, jakby Turkowi łeb ukręcał, i obrócił się do gospodyni.

— Justyś też przy królu pójdzie?

— A jakże? Wstyd by było się zostać — żywo odparła skarbnikowa. — Gdyby nie chciał, to

musi.

— Dobra krew! Zechce, nie bój się asińdźka! — zawołał łowczy. — Tylko od fraucymeru

królowej ichmościom będzie żal.

Zmarszczyła się Wyszogórska.

— Ale bo, słyszę — dodał łowczy, nie widząc, że mu znaki daje Szymański — Korsak i

Justyn, oba się zadurzyli w kasztelance tak, iż prawią, o mało się nie rąbali o nią, gdyby król nie
interweniował.

Wyszogórska zbladła, strasznym wzrokiem mierząc Szymań- skiego, który stał jak słup, nie

wiedząc, co mówić, ni jak się tłumaczyć.

— Co?! — krzyknęła. — Korsak z Justynem mieliby się o tę głupią lalkę powaśnić? Ale,

gadajże mi asindziej, boć już coś jest! Na miły Bóg! Widzisz! Z tym przyjechać musiałeś. Poszaleli
czy co?

Wyszogórska tak zburzoną była, że dalej mówić nie mogła.

Łowczy, teraz dopiero postrzegłszy, iż się niepotrzebnie wygadał, mścił się za to na

kiełbasie wędzonej, którą pożerał, i usta sobie nią zatkał, by mieć ekskuzę, że milczy.

Szymański nie mógł już dłużej całkowicie utaić tego, co się tak dziwnie wydało, jak na

złość.

— Egzageracje! — rzekł. — Być może, iż się popstrzykali z Korsakiem, ale nic tak dalece

nie zaszło. Nie ma o czym mówić.

— Bałamucisz — przerwała Wyszogórska. — Jeżeli do tego doszło, że oni się z sobą

popstrzykali, co się kochali jak bracia rodzeni, oho! Niemała to rzecz... Dlatego wy mi nic o
Justynie nie umiecie powiedzieć, a Korsak, com go jak własne dziecko kochała, nie śmiał nawet
przyjechać do mnie. Nogę sobie zatarł! Gadaj zdrów, komu chcesz.

Rozśmiała się dziko jakoś skarbnikowa.

— A ja pani dobrodziejce powiadam — podniósł głos Szymański — że to wszystko są

plotki. Z plotek tych jednak urosnąć może tylko wówczas coś złego, gdy się rozmażą. Dlatego ani
ja ich powtarzam, ani mi Walenty zlecił, bym o nich donosił. Puste rzeczy.

Łowczy stracił swój dobry humor, z którym przybył.

— Słowo daję, ma słuszność — rzekł — dzieciństwo. Dopytywać się nie trzeba i nie warto.

— A to dobre — zawołała skarbnikowa — żebym ja, matka, nie miała wiedzieć o

wszystkim! Obcy niech nosa nie wścibiają, gdzie nie trzeba, ale ja, ale ja!

To mówiąc, gwałtownie przystąpiła do Szymańskiego.

— Nie kłam i mów, co wiesz!

— Całej sprawy tyle — rzekł, starając się zmniejszyć rzecz i odjąć jej wagi, Szymański —

że, jak powiedziałem, popstrzykali się, no, to się pogodzą. A ja pani skarbnikowej powiadam, żeś
asińdźka nawet o tym i wiedzieć nie powinna lub wiedząc nie badać!

Nie tak łatwo było żywego temperamentu jejmość uchodzić, która nikomu sobie praw

dyktować nie dopuszczała.

— Każdy ma swój rozum — rzekła — ale, chcesz milczeć, Bóg z tobą. Ja się z Korsakiem

rozmówię.

Poczęła chodzić po izbie zadumana. Łowczy, który niechcący piwa tego nawarzył,

skonfundowany jadł, spozierając spode łba to na Szymańskiego, to ku skarbnikowej.

background image

— Jejmość bo tego nie bierz tak do serca — począł z cicha. — Ma, zdaniem moim,

słuszność jegomość pan Szymański, iż lepiej to puścić mimo uszów. Słowo daję.

— Który z nich winniejszy? Hę? — nie słuchając, poczęła skarbnikowa do Szymańskiego.

— Bo waćpan wszystko wiesz?

— Najwinniejsza kasztelanka, nikt więcej — rzekł zagadnięty. — Do obu się musiała

uśmiechać, choć ja tam przy tym nie byłem i nie wiem. Walek w zalozją wpadł...

— Któryż z nich pierwszy się zalecał?! A to skaranie Boże! — podchwyciła Wyszogórska.

— Powiadam waćpani dobrodziejce, żem przy tym nie był — lekko rzekł Szymański. —

Sprawa funta kłaków nie warta. Pójdą dba na wojnę i wywietrzeje im to z głowy!

— Z waćpana się ja nic nie dowiem — gniewnie odparła Wyszogórska — ale Walek mi się

wyspowiadać musi!

Szymańskiemu już było tu tak ciasno, że mimowolnie za czapkę wziął. Skarbnikowa,

zobaczywszy to, nie wstrzymywała go nawet. Wstał łowczy żegnać się i gość, pokłoniwszy się,
wyniósł co prędzej. Szło mu o to, ażeby Korsaka uprzedził i wytłumaczył mu się, że go nie
zdradził. Znając Walentego żywość, lękał się, aby przed Wyszogórska nie wydał się z wyrokiem.
Od ganku więc, konia dobrze sparłszy, puścił się wyciągniętym kłusem nazad, do Żarek, markotny i
zły na łowczego.

Był najpewniejszym, że skarbnikowa, odprawiwszy gościa natychmiast, tegoż jeszcze dnia

do Żarek przybędzie. Koniowi się więc dobrze dostało, bo go Szymański nie żałował i nie dając
nawet wytchnąć, trzy milki przebiegł tak żwawo, że gdy u ganku stanął, ze szkapy para buchała.

Korsak, stojący w ganku, aż się za głowę wziął.

— A toś koniowi zadał! — zawołał. — Cóż ci tak od ciotki uciekać pilno było?

— Ba! Periculum in mora ! Wyszogórskiej tylko co nie widać! — zawołał Szymański. —

Baba praeter propter wie, żeście się z sobą o kasztelankę powaśnili. Chciała ze mnie wyciągnąć coś
więcej, alem się nie dał; okazuje się, że sprawę roztrąbiono, a właśnie przy mnie jakiś prostaczek
łowczy przyniósł jej o tym relacją. Gdybym był mógł, byłbym gadule gębę zamalował.
Skarbnikowa gorąco kąpana, zła, podrażniona, sama tu przyleci, ani chybi. Na miłość Boga!
Trzymaj język za zębami. Jam rzecz przedstawił jako płochą i nic nie znaczącą. Nie zdradźże się!

Korsak słuchał, wąsa kręcąc ze złości.

— Ale bo nie znasz ciotki Wyszogórskiej — rzekł. — Jak się uweźmie...

— To sprawa honoru — wtrącił Szymański — musisz milczeć, zwłaszcza żeś porywczością

się przyczynił do doprowadzenia jej do tego terminu. Gdyby Wyszogórska nawet wiedziała
wszystko, wyprzeć się potrzeba. Mów jej, że rzecz jest bez konsekwencji. Gotowa... — nie
skończył Szymański.

— Tymczasem — rzekł — daj co zjeść, bom tylko, wódki się napiwszy, zakąsił w

Mendliszkach, a na konium się zhasał okrutnie.

Obiad na przypadek był zachowany dla posła, który do niego zasiadł ochoczo. Tymczasem

Korsak, sumując i stękając, usiąść na chwilę nie mogąc, po izbach biegał.

— Pamiętaj i to, że nogę masz od konia zatartą i dlategoś sam nie przybył.

Przewidywanie Szymańskiego ziściło się pod wieczór; skarbnikowa w swojej czapce,

narzuciwszy tylko na ramiona mantolet, na małym wózku przyjechała.

Korsak już na nią czekał w ganku, po staremu witając jak matkę. Ona go też ściskała i

dusiła, całując, a w końcu, odepchnąwszy nagle, zawołała:

— Czyście poszaleli, z Justysiem się kłócić? Ty? A, to skończenie świata!

— Nie ma nic, ciotuniu! Dzieciństwo — rzekł Korsak. — Mówić nawet nie ma o czym,

ludzie z muchy zrobili wielbłąda.

— Wieczerza na stole.

Zmierzywszy bystrym wejrzeniem siostrzeńca, skarbnikowa weszła do pokojów, w których

na nią oczekiwała z submisją stara klucznica. Uważano ją tu tak dobrze jak za panią, bo w nie-
bytności Korsaka dojeżdżała pilnować gospodarstwa, i tak się jej tu obawiano, jak ognia. Z
Wyszogórską nie było co żartować. Każde jej przybycie, zawsze niespodziane, ciągnęło za sobą
generalną wizytę spiżarni, spichrzów, obór, mleczywa i całego gospodarstwa. Przy wieczerzy i

background image

Szymańskim Wyszogórską nie wznawiała drażliwej rozmowy, bo i rządca był przytomnym;
odłożyła ją na tę chwilę, gdy się sama z siostrzeńcem zostać miała. Korsak, unikając ostatecznego
szturmu, usiłował Szymańskiego zatrzymać przy sobie, ale skarbnikowa wprost poszła mu szepnąć
do ucha:

— Idźże bo asińdziej spać, bo ja się muszę rozmówić z Walkiem, a jutro do dnia do domu.

Nie mam czasu.

Rad nierad, Szymański dał dobranoc. Wyszogórską wstała i stanęła przed Korsakiem.

— Mów teraz, jak to było, ale jak na spowiedzi. Nie dowiem się od ciebie, to Justyś mi musi

wyznać wszystko.

Korsak począł, tłumacząc, że zajście i przemówienie się nie miało znaczenia, że on zawinił

prędkością, a Justyn wziął to do serca, król zaś rzecz całą umitygował.

— I skończona? Uścisnęliście się? Zgoda? — spytała Wyszogórską.

— No, nie — rzekł Korsak — trochę nam obu jeszcze markotno, ale to przejdzie. Niech

ciotka będzie spokojną.

— Prawda to? Nie taisz przede mną nic?

— Ale nie, nie — prędko zakończył Korsak.

Jakkolwiek siostrzeniec ją upewnił, iż rzecz była ubitą i skończoną, Wyszogórskiej,

czytającej w jego oczach, pozostała wątpliwość. Nie chciała nalegać więcej.

— Niedarowanym by to było grzechem — rzekła w końcu — abyście wy, cioteczni bracia,

coście się całe życie poczciwie kochali, mieli dla jednej płochej dziewczyny rozbrat z sobą wziąć.
Tyś starszy, mój Walku, zawsze wina twoja będzie większą, bo powinieneś był po bratersku
Justysia zreflektować. Trzeba z serca żal wyrzucić i po dawnemu ręce sobie podać, po bratersku.
Idziecie oba na wojnę, Bóg łaskaw, ale wyroki jego niezbadane. Z żalem i niechęcią do brata w pole
się wyruszać nie godzi. Justyn będzie u mnie, powiem mu toż samo. Gdybyście mieli się z sobą dla
marnych miłostek rozejść, mówię ci, życie byście mi zatruli. Justyś nikogo nie ma oprócz ciebie!

Staruszce głos drżał, gdy mówiła, i Korsak uczuł jakby zgryzotę sumienia. Przybiegł ją

całować po rękach, upewniając i zaręczając, że wszystko to zapomnianym zostanie. Wyszogórska,
nie męcząc go dłużej, natychmiast wtrąciła, że pieniądze z sobą przywiozła i że jeżeli tysiąc talarów
starczy, gotowa mu je na wyprawę dać. To go więcej jeszcze za serce ujęło.

— Dla Justyna ciotka będziesz też potrzebowała — przerwał — a ja jako tako, po Żydach,

uciułam tyle, ile mieć muszę.

Nie chciało mu się w tej chwili zapożyczać u ciotki; wolałby był u Żydów wziąć na zastaw i

jak największą prowizją, niżeli jej to być winnym. Ale stara była uparta. Worek przyniesiony leżał
na stole.

— Dla Justysia się znajdzie, a to, com przywiozła — rzekła stanowczo — musisz wziąć.

Dasz mi oblig i kwita. Nie mam co z tym zrobić, bo mi podkomorzy oddał, a w domu trzymać nie
chcę. Zda ci się to.

I nie słuchając siostrzeńca, uścisnąwszy go, oznajmiła mu po prostu, że nazajutrz do dnia

musi być w Mendliszkach. Jakoż nim Korsak, nierychło usnąwszy, zbudził się drugiego dnia, już
bryczka skarbnikowej odchodziła od ganku. Porwał się, chcąc ją pożegnać, ale była już za wsią.

Korsakowi teraz w sercu się coś takiego działo, czego on sam wytłumaczyć nie umiał.

Gniewał się na Justyna, nie mógł mu przebaczyć, lecz i na siebie gniewał się także. Sprawę całą
widział w zupełnie nowym świetle. Zajadłość pierwsza, zaciętość, co się nie wzdrygała biednego
chłopca za przemówienie się jedno pchać na śmierć, ustąpiła nagle i ostygła. Żal mu go było.
Razem z tym duma nie pozwalała pierwszemu ani ręki podać, ani się uznać winnym. Co tu było
począć?

Wyrok królewski, choćby tylko na żart wydany, nie mógł być wziętym lekko przez Justyna.

Należało chyba pilnować go i zapobiec temu, aby życia nie narażał. Znając od dawna brata,
wiedział podkomorzyc, iż niełatwo przyjdzie ocalić go, gdy on wyobrażał sobie, że czci jego
uwłaczać miało, gdyby na śmierć nie szedł i nie dał się zabić. Po narobionej wrzawie i
oświadczeniu publicznym zemsty Korsakowi cofnąć się — także było przyznaniem się do winy. Co
miał począć? Sam nie wiedział. Po wyjeździe skabnikowej, zatopiony w myślach, siadłszy na

background image

łóżku, du- mał i rzucał się, aż póki Szymański nie przyszedł do niego na ranną polewkę.

Dla przyjaciela dosyć było spojrzeć na niego, aby się przekonać, że wczorajsza rozmowa z

ciotką musiała mocne uczynić wrażenie.

— No, cóż ciotka?

— Nic — odparł Korsak wzdychając — nic. Udało mi się ją uspokoić, ale prawdę rzekłszy,

sam teraz nie bardzo jestem spokojny. Żal mi, że rzeczy zaszły tak daleko. Stało się!

Urwał Korsak wzdychając.

Szymański bardzo trafnie nie chciał z nim o tym mówić więcej, zostawiając jemu samemu

pracę nad sobą. Zwrócili się tegoż dnia pilno do przygotowań, jakich wyprawa wymagała. Potrzeba
było o konie się starać, wozy kuć, skóry do ich pokrycia, sakwy, prowiant, kulbaki wreszcie i ludzi
dobierać zdatnych do pochodu.

Od południa dom był pełen Żydów, przekupniów z miasteczka, rzemieślników. Konie

przyprowadzano, próbowano, opatrywano. Oręż też potrzeba było zapaśny wybrać, a nawet o
kopiach, jakich usarze używali, myśleć, aby ich nie zabrakło. Wprawdzie dawał je król lub
dowódca pułku zwykle, a jeśli nie miał gotowych, płacił za nie, ale kopie, wydrążone w pośrodku
dla lekkości, z drzewa kruchego toczone, łamały się łatwo i każdy usarz musiał mieć zapaśne na
wozie. Nie wszędzie i nie każdy rzemieślnik mógł je zrobić, gdyż trzeba je było malować i złocić i
musiały wyglądać ozdobnie.

Wszystko to tyle czasu zabrało, a tak zaprzątnęło Korsaka, iż nieco o gorzkiej sprawie swej

zapomniał, ale po nocach wzdychał i gdy mu się Justyn przyśnił tak, jak dawniej bywał, z
uśmiechem na ustach przychodzący go uścisnąć, Korsak, jęcząc, budził się i potem usnąć już nie
mógł. Nawet wspomnienie pięknej Anusi zgasłego pragnienia zemsty nie mogło w nim wskrzesić.

Szymański, nic nie mówiąc, pierwszy się dorozumiał, że choć Korsak się do tego przyznać

nie chce, ale żałuje popędliwości i rad by w jakikolwiek sposób skutki jej odwrócić.

„Bóg da — mówił w duchu — że to się jakoś wszystko Kaprawi. Dziś tylko słowami i

przypomnieniami nie potrzeba drażnić i rozraniać. Jakoś to będzie."

Podkomorzyc z Szymańskim pojechali potem żegnać się z Wy- szogórską, a w końcu trzeba

było pospieszać do chorągwi, bo na gwałt da niej wołano.

Tylko już Korsak o przepisaniu się do petyhorców wcale nie myślał, bo rad był Justyna

ocalić, i rozważał tylko, jak by straż nad nim ustanowić, aby mu się narażać nie dano.

background image

V

Z dobrych towarzyszów i przyjaciół Korsaka jeden tylko Kamieński z nim razem służył

usarsko; Syruć liczył się do litewskiego wojska i zapisany był pod petyhorską chorągiew, a
Szymański, nie mogąc podołać kosztownej wyprawie, jakiej wymagała usaria, pancerni i petyhorcy,
w cudzoziemskim autoramencie miał stopień porucznika, to jest dowodził oddziałem zbieranej
drużyny, dosyć odartej, wyglądającej licho i nie mającej w wojsku znaczenia. Posługiwano się nią
w oblężeniach, czasem w polu, słano ją na stracone imię, a przy wielkich mustrach chowano za
szeregi jazdy, aby nędzoty jej nie zdradzić. Chętnie by był Szymański to swe położenie zamienił na
inne, ale res angusta domi — jak się wyrażał eufemicznie i po łacinie, aby go nie wszyscy
rozumieli — nie pozwalała.

Przykro było Korsakowi, przybywszy pod chorągiew, która się naówczas w Kozienicach

zbierała, nie mieć przy sobie tych, do których przywykł. Jeden tylko Kamieński pozostał. Syruć,
ponieważ litewskie wojsko później być miało gotowe i inną drogą przez Węgry wychodzić,
tymczasowo tylko towarzyszył smutnemu Korsakowi, aby tu z nim przy pożegnaniu zażyć dobrej
myśli. Szymański też go przeprowadzał, ale wkrótce musiał do swej piechoty pospieszać.

W Kozienicach, które niedawno jeszcze stały tak jak puste, ogromny teraz ruch panował.

Nadciągali co dzień nowi towarzysze, każdy z taborem, wojennym, pachołkami, końmi, namiotami;
gospody i dworki, chaty i stajnie były pełne. Nim wyruszyć miano na nieprzyjaciela, zabawiano się
nader wesoło, a każdy też rad się był popisać z tym, co z sobą prowadził i jak się pańsko wybrał na
wojnę. W rynku przez cały boży dzień harcowano, wyprowadzając, okazując i ujeżdżając konie,
które mieniano, odku- pywano, próbowano. Przed wrotami zajazdów, na przyzbach, w oknach
pełno było panów towarzyszów i panów pachołków, czeladzi i węgrzynków, kozaczków i dworzan.

Pomiędzy towarzyszami usarskimi błyszczały pierwszych rodzin Rzeczypospolitej imiona;

stali nawet wysocy urzędnicy, a wszyscy oni, ilu ich było, musieli być zamożni, gdy do tych
wyborowych pułków się wpisali, w których służba więcej kosztowała, niż przynosiła.

Ale usarz, też miał swe prawa. Było to czoło wojska i ozdoba. Nie posługiwał się nim

hetman nigdy na małe podjazdy i szarmycle, nie odprawiały wart i czatów; stawali do boju w
pierwszym rzędzie, ale szanować ich musiano. Była to arystokracja wojskowa, dumna z tego i wiele
przywiązująca ceny do powierzchownego okazania wszędzie, że nią była. Koń, strój, rząd i zbroja
usarska liczyły się na tysiące, wysadzano się na nie. Począwszy od złoconej kopii, do pysznego
pokrycia konia, do pary pachołków, którzy za towarzyszem stawali, wszystko musiało się lśnić,
błyszczeć i kapać przepychem.

Nikt nie chciał być tu gorszym od drugiego, a Korsak też dbał o to; miał z czego wystąpić i

lubił się smakownie stroić. Pobyt za granicą dał mu gustu więcej i znajomości rzeczy zbytkownych;
nawet między usarzami, co wiele znaczyło, uchodził za jednego z największych wytwornisiów.
Choć z okrutnym w duszy uciskiem, pamiętał i teraz o tym, aby się nie dać zakasować. Tabor więc
prowadził z sobą znaczny.

Po ojcu jeszcze miał odziedziczony namiot wielki, przepyszny, który w potrzebie, z

przystawkami, niemal małym mógł się stać domkiem, wcale wygodnym. Ale pod niego trzeba było
całego jednego wozu, a część dodatkowych opłotków jechała na drugim. Odzież różna i zbroje
także osobny wóz zapełniały, pod sprzęt pachołków szedł jeszcze jeden, pod kuchnię i zapasy
oddzielny. Koni luźnych dla zmiany i na wypadek okaleczenia zebrało się aż pięć, nie licząc tego
siwojabłkowitego, którego miał pod sobą. Na jednym wozie jechały kopie i zapaśna broń
pachołków, słowem towarzysz ten na noclegu dla siebie potrzebował całej gospody.

Tak samo jak pan Korsak wybierali się i inni. Miasteczko przepełniło się tak, że niektórzy,

background image

w lichych izbach nie chcąc mieszkać, porozbijali namioty jak w czasie pochodu. Pod namiotami
tymi, między młodzieżą, wrzało życie. Zapijano i zajadano, grano w kości i karty po dniach całych,
strzelano z pistoletów do tarcz i głów tureckich. Nie ten, to ów przyjmował i ugaszczał. Wesoło
było, bo miała to do siebie ta wojna, jak rzadko, że ludzie na nią szli, nie aprehendując
niebezpieczeństw, jak do tańca. Cieszył się każdy, że w pole ciągnie, i obiecywał sobie wracać z
łupem i sławą. Nikt ani przypuszczał klęski. Zapał był nadzwyczajny, niecierpliwość wielka.

Usarze mieli to przekonanie, że ich napaści, gdy z kopiami puszczą się na nieprzyjaciela,

żadne wojsko nie dostoi. Nie pamiętali tylko o tym, że, uchowaj Boże, który z nich legł, ciężko
zbrojny, podnieść się już nie mógł ani zawrócić. Uzbrojenie ich zmuszało zwyciężać, bo uchodzić
w istocie nie mogli. Byli też wszyscy ożywieni takim duchem, że im śmierć na placu boju wcale
straszną nie była. Umrzeć za wiarę świętą i za swą cześć było chlubą i zaszczytem.

Nazajutrz po przybyciu do chorągwi pan Korsak, jeszcze mało z kim się widząc z

towarzyszów, żegnał Szymańskiego i Syrucia, wiernych druhów, gdy wpadł Kamieński. Wozy
podkomorzyca stały jeszcze nie rozpakowane, a on sam w nędznej izbie się mieścił tymczasowo.
Właśnie żołnierskie podawano śniadanie, odsmażony bigos, którego faseczkę z Żarek wzięto, a do
tego węgrzyna, który się znalazł na miejscu, przy tym jaja na twardo, kiełbasę i szynkę, gdy
Kamieński ukazał się we drzwiach, wołając, że w sam czas przybywał. Powitano go ochoczo.

— Wiecie nowinę? — rzekł na wstępie, ocierając wąsy po wódce. — A toż to Wyszogórski

się nam do chorągwi, słyszę, chce wpisać.

Korsak ani głowy nie podniósł.

— Ale go tu nie ma — przerwał Szymański — musi być w Mendliszkach u matki. To bajka!

— Jego nie ma — odparł Kamieński — ale mi pan pisarz mówił, że go już ma na regestrze.

Podkomorzyc się nie mieszał do rozmowy, zastępował go Szymański.

— Niełacno mu przyjdzie z petyhorca przejść na usarza — rzekł, potrząsając głową.

— Proszę nie zapominać, że ja w petyhorcach służę — wtrącił Syruć.

— Nie ujmuję sławnemu wojsku petyhorskiemu — rozśmiał się Szymański — ale co usarz,

to nie petyhorzec!

— Ale ba! Tyle różnicy między nami, że wy swoje drągi zowiecie kopiami, a nasze się zwą

dzidami — spiesznie odrzucił Syruć. — Gdybyś widział nasze chorągwie... Nie ustąpimy usarzom.

— Gadaj sobie, co chcesz, a ja swoje trzymam: co usarz, to nie petyhorzec — uparcie

obstawał Szymański. — Zresztą nikt tu nie lepszy ni gorszy, gdy krew przelewa, czy w złocie, czy
w sieraczku idzie na plac. Nie ma się o co sprzeczać. Jak ono jest, to jest, Wyszogórskiego to
kosztować będzie.

— Matkę ma na to gospodynię, i zamożną — rzekł Kamieński — nie bójcie się o niego.

— Ale po co mu to było? — zamruczał Syruć. — Despekt robi petyhorcom.

Snadź widząc Korsaka z oczyma spuszczonymi nad talerzem, milczeli, nie chcąc się

rozwodzić szeroko.

— Nie ma w tym tajemnicy — rzekł po chwili Kamieński — że umyślnie chce z nami iść,

aby wszyscy nań patrzyli, jak mężnie śmierci będzie szukać.

Nikt nie podniósł ani zaprzeczył temu twierdzeniu.

— Ja — odezwał się po długim milczeniu Szymański — gdybym na waszym miejscu był, a

nie w tej piechocie przeklętej, właśnie bym korzystał z tego i nie dał mu ginąć marnie.

Kamieński tylko wtrącił z drugiego końca:

— To się rozumie.

I wszyscy też rozumieli, dlaczego Korsak tak nagle posmutniał i zamilkł, że mu rozmowa i

jej przedmiot miłe nie były. Szymański zręcznie zwrócił na konie, które młody Miączyński,
należący jako towarzysz do chorągwi, przyprowadził z sobą. Zaczęto się sprzeczać o to, czy one
były lepsze od innych, a gdy rzecz o koniach się raz poczęła, można było zaręczyć, że starczy
wątku do wieczora. Każdy się ze swoim chwalił i Miączyńskiego konie uznane zostały za bardzo
piękne, ale kto wie jakiej wytrzymałości do pochodu.

— Koń do parady, a do wojny, to dwie rzeczy różne zupeł- nie — dowodził Szymański,

który miał dobrego, ale nie pięknego wierzchowca. — Niech sobie szkapa, jak chce, wygląda, byle

background image

nogi miała dobre i na głód i chłód wytrzymałą była.

— Tylko to bieda — dodał Kamieński — że w koniu piękność jest razem znamieniem siły i

dobrej krwi.

Poszła stąd sprzeczka o końskich głowach i nogach, o krzyżach i piersiach, i trwała, aż póki

na rynku nie usłyszano wrzawy, bo tam właśnie onych sławnych koni Miączyńskiego próbowano.
Poszli wszyscy do okien, potem niektórzy za bramę, i w końcu Szymański powiernik sam się został
z Korsakiem.

— Tyś coś markotny, że ci pod nos włazi Wyszogórski? — zagadnął przyjaciel.

— Jako żywo — odparł podkomorzyc — albo mi to co szkodzi. Wolę nawet, że go mieć

będę na oku.

— Ja się boję — rzekł Szymański — abyście, ciągle się ocierając o siebie, a jątrząc tym,

znowu nie zadarli się z sobą.

— Ale, nie — odparł Korsak niecierpliwie — dałem królowi słowo, to go dotrzymam. Ani

spojrzę na niego. Dziwi mnie tylko, że skarbnikowa mu pozwoliła na to!

— Ja jestem pewny, że nie pytając jej, wpisał się — rzekł Szymański — bo jeszcze z

Mendliszek nie mógł powrócić.

Następnych dni Syruć i Szymański z kolei pożegnali towarzysza, a przy rozstaniu

ucztowano całą noc. Obu obdarzył Korsak zwyczajem ówczesnym, Syruciowi dając sahajdak
paradny, złotem szyty, a Szymańskiemu sadzonych kością słoniową pistoletów parę. Żegnali się,
ale w nadziei widzenia i spotkania się w pochodzie, bo z wyjątkiem Syrucia, który z Litwy miał
później nadciągnąć, inni pod hetmanem koronnym razem iść mieli.

Korsak, zostawszy z Kamieńskim sam, rozmowy o Wyszogórskim nigdy nie poczynał, ale

inni towarzysze, którzy już wiedzieli o zajściu, często go o nie zaczepiali. Wówczas ostro, kwaśno i
krótko urywał rozmowę.

Wyszogórskiego spodziewano się, spodziewano, i do ostatniej chwili, gdy już chorągiew

miała wystąpić przed hetmanem, który przybywał ją oglądać, nie zjawił się nowo zaciążny. Nie on
sam jeden tak się opóźnił; było i innych kilku, na których pocztowi tu próżno czekali, choć nie
wątpiono, że jeszcze nadbiec powinni.

Na dzień występu przed hetmana towarzystwo całe w pole wy- jechało tak zbrojne, jak

miało być na placu boju. Widok był dla oczów malowniczy i wspaniały. Nie było to wojsko
dzisiejszych czasów, jednakowo odziane, wzrostem i orężem sprowadzone do jednostki tak
podobnej do siebie wszędzie, że żołnierzy jednych od drugich odróżnić niepodobna. Było pewne
prawo przyjęte co do uzbrojenia i odzieży, ale w wykonaniu jego rozmaitość największa. Każdy z
towarzyszów miał stalową koszulę inną, a na niej żelazne naramienniki, napierśnik, napleczniki
najrozmaitsze, złocone, rysowane, czarno emaliowane i fantastycznie poprzyozdabiane. Tygrysie
skóry, poprzyczepiane na ramionach, niejednakie też były, różnobarwnie podszywane i bramowane.
Nawet owe kopie, których długość była prawem przepisaną, różniły się złoceniem i toczeniem,
żelezcami i długimi na łokci kilka chorągiewkami.

Jeszcze większa rozmaitość widzieć się dawała w rzędach, czubach i dywdykach koni,

całych złocistych, a u niektórych spadających aż na ziemię. Mieli majętniejsi towarzysze na
wierzchowcach klejnotów tyle, przy ich łbach, napierśnikach i podogoniach takie złote i srebrne
sadzenia, że by w nie bodaj piękną panią przybrać nie wstyd było.

Więc gdy ten pierwszy rząd się wyciągnął, na koniach najlepszych, strojny jak lalki, z

kopiami u siodeł na podstawkach skórzanych opartymi, u których szeleściały proporczyki, a za nimi
stanęli we dwa rzędy dobrani pachołkowie w koszulach i misiurkach, ale bez zbroi, z kopiami, ze
skórami białych wilków na ramionach i ze skrzydłami do nich przymocowanymi — było na co
popatrzeć! Skrzydeł tych, których szelest konie nieprzyjacielskie straszył, najeżonych orlimi pióry,
niedawno jeszcze nosili pachołkowie po dwa, a teraz im po jednym, dla ułatwienia ruchów, odjęto.
Na straży przy chorągwi stając, usarze wbijali w ziemię kopią i do niej przyczepiali skrzydła swych
pachołków. Te trzy, a w niektórych oddziałach cztery rzędy rycerzy-towarzyszów i osiadaczy w
polu wyglądały jakby zastęp jakichś bajecznych rycerzy z tysiąca i jednej nocy. Dodawszy
chorągiew, kotły, trąby i buńczuki purpurowe ze złocistymi gałkami, a spod siatek stalowych i

background image

misiurek wyzłacanych wyglądające twarze marsowe, postawy dumne, każdy czuł patrząc, że to są
wojacy, co idą umrzeć albo zwyciężyć.

Rosło serce każdemu, gdy się poczuł w tym gronie, i męstwo się potęgowało poczuciem

nierozerwanego braterstwa. Nie trzeba było, jak niegdyś bywało, spinać ich łańcuchem, aby się
trzymali kupy; usarze szli i padali jak mur.

Pierwszy szereg towarzyszów, choć tygrysie miał skóry, nie lepszym był od drugiego i

trzeciego; wszystko to jednej matki dziatki, bracia szlachta, panowie sobie, sobie słudzy, ale dla
innych... nie przystępuj!

Hetman dnia tego i starszyzna wojskowa, która mu towarzyszyła, mógł się radować w sercu

swoim usarzom i westchnął może, myśląc: „Gdyby takie całe wojsko było, a nade wszystko
piechury..."

Korsak na monstry wystąpił okazale, bo i konia miał, jakiemu mało było równych, i zbroję

czarno ze złotem rysowaną, jak by ją siatką pokrył, i koszulkę wschodnią, której żadna kula nie
brała, a na misiurce czaplich piór czub w rubinach osadzony, do zazdrości. Siwojabłkowitego też
przybrał w rząd złocony, granatami sadzony wielkimi, i czub mu na głowie a trzęsidło pode łbem
łyskało od złota. Dywdyk też W pasy ze szkarłatu i ciężkich haftów przepysznie siwosza ubierał..
Niejeden z towarzyszów obejrzał się na niego, myśląc: „Bodaj go, jak Litwin wystąpił, jak by chciał
tu nas wszystkich zakasować".

Baczniej patrząc i nazwisk, i charakterów można się było domyślać z powierzchowności

panów towarzyszów. Niektórzy umyślnie czarno od stóp do głów ze złotem tylko ubrali się, zbroje
mając też na czarno szmelcowane; inni jaskrawo, a ci, których rodziny niedawno się dorobiły
majętności, najwięcej błyszczeć chcieli.

Mało tego na stojących widać było, lecz i w szablach pod lewą nogą u siodła uczepionych

był też przepych wielki, w łukach, sahajdakach i tarczach. Te także przy siodle wisiały, a były
niektóre, co po kilkaset dukatów wartały. Tarcz tych, łuków i sahajdaków prawie już nie używano,
lecz pozostały jako pamiątka z dawnych czasów, nie tylko na ścianach sypialni, ale u konia przy
każdej wielkiej paradzie. Sam król nosił też taką tarczę złotą, na której dolnej połowie bitwa pod
Chocimem piękną robotą była trybowaną.

Na ten dzień w polu i namiot swój pan Korsak kazał rozbić, bo miał się czym pochwalić.

Wieczorem panowie towarzysze wszyscy do stołu zasiedli z hetmanem, a pachołkowie-

osiadacze z panem strażnikiem i nie mówiono, tylko o przyszłej wyprawie, ciągnieniu, o opóźnieniu
wojsk litewskich, o tym, jakimi drogami król prowadzić miał przeciwko Turkom.

Niemała rzecz była ludzi tylu i koni przez obcy kraj przeprowadzić, nie ciążąc biednym

ludziom, a nie osłabiając żołnierza pochodem o głodzie. Poprzedził tam już wszystkich Hieronim
Lubomirski z ochotnikami, lecz... na nich nie rachowano wiele, aby sławę rycerstwa polskiego
utrzymali i podnieśli. Ponieważ hetman tegoż wieczora dalej pospieszał i wprost od stołu musiał na
koń siąść, rycerstwo, pod namiotami zabawiając się, pozostało do późnej nocy, a niektórzy i do
dnia.

Było ode dworu kilku przybyłych dnia tego Korsakowi znajomych, co hetmanowi

towarzyszyli i po odjeździe jego pozostali. Pomiędzy nimi znajdował się dworzanin króla, Szemesz,
który, jako do ziomka, do namiotu Korsaka zawitał. Ten, że miał do pisania rękę bardzo sposobną,
przy Szulcu Mikołaju, pisarzu i sekretarzu królewskim, do kancelarii był zażywany. Miał zaufanie u
ludzi, bo jak nikt język za zębami trzymać umiał. Przepisywał więc i takie korespondencje, które
dla wszystkich tajemnicą zostać były powinny. Rad mu był podkomorzyc, bo się spodziewał coś od
niego posłyszeć o dworze, a nuż i o kasztelance, która mu z głowy i z serca ustąpić nie chciała. Ale
z Szemesza trudno co było dobyć, tak się lękał wygadać z czymś niepotrzebnym. Korsaka bardzo
kochał i dla niego jednego troszynę był otworzystszym.

Poczęli gwarzyć: „Co słychać? Co słychać?" Ale w początku Szemesz gadać nie chciał.

Nierychło dopiero trochę się rozpiął. Wymknęło mu się to, że kasztelan, ojciec Anusi, do Warszawy
przyjeżdżał, jak się zdawało, w intencji zabrania córki, pod pozorem, że królowa, słabości się
spodziewając, dziewczętami pod ten czas zajmować się nie mogła. Królowa jednak, zapewniwszy
kasztelana, iż jest ją komu zastąpić, panny oddać nie chciała i tyle tylko się zmieniło w jej

background image

położeniu, że bawiąca na dworze siostra królewska, księżna Radziwiłłowa, którą Marysieńka upar-
cie nazywała z francuska princesse de Racheville, podjęła się szczególną nad kasztelanką
rozciągnąć opieką.

O to, co się działo z Wyszogórskim i czy on już, powróciwszy z Mendliszek, przy dworze

znowu wisiał, nie śmiał pytać Korsak, lecz z rozmowy się dowiedział, że w samej istocie
Wyszogórski znowu w Wilanowie był.

Mimowolnie się wyrwało Korsakowi:

— Cóż on tam robi, kiedy się tu, słyszę, wpisał do naszej chorągwi, a dotąd go nie ma?

— Słyszałem — odparł Szemesz — że go król przy sobie zatrzymał, rozkazując, aby do

czasu, aż go zwolni, przy dworze trwał. Potrząsł głową Korsak.

— Bardzo się nim król opiekuje...

— On by pewnie z tej opieki go zwolnił, bo mu się, słyszę, pod chorągiew bardzo chciało i

wszystko po temu przysposobił, ale, wola królewska.

Korsak, którego coś zabolało, począł kwaśno:

— Nie ma się co skarżyć, tym sposobem co dzień może kasztelankę widywać i dalej dobrze

poczęte konkury prowadzić.

Rozśmiał się szydersko. Szemesz, jak inni na dworze, o wszystkim wiedział, nie było co taić

przed nim.

— W tym się mylisz — odpowiedział Litwin. — Kasztelanka poszła teraz pod opiekę

księżnej, którą ojciec uprosił, aby łagodnie z nią postępując, miała na oku. Przystęp teraz do niej nie
łatwy. A mnie też mówiono, że od czasu tych plotek, co wiesz, na oczy nie chce widzieć
Wyszogórskiego!

— Ale! Ale! — wyrwało się Korsakowi, który czuł zazdrość w sercu, a z niej rodził się

nowy rankor do Wyszogórskiego.

Już był dla niego usposobiony lepiej, spodziewając się go pod chorągwią, ale myśl ta, że on

z pobytu na dworze korzystać może, znowu go rozjątrzyła.

Szemesz, zimniejszy człowiek i starszy, dopiero teraz powoli dodał komentarz do

wiadomości poprzedzającej, iż wszyscy mówili, jakoby król postanowił Wyszogórskiego trzymać
przy sobie, aby mu z desperacji wskutek wyroku, który żartem był, nie dać się na śmierć narażać.

— Zaprawdę — rzekł już poburzonej krwi Korsak — dziwię się królowi, iż mógł sądzić, że

nasza sprawa się żartem skończy. Nie wiem, co sobie myśli Wyszogórski, ale ja na jego miejscu,
tak i na swoim, drwić bym z siebie nie dał!

— Zapamiętały jesteś, do kaduka! — rzekł Szemesz. Zamilkł Korsak.

— Tyle na tym wygra Wyszogórski, jeżeli go w pole król nie puści, że po wojnie, jakośmy

się na rękę wyzwali, tak ze mną bić się będzie musiał.

— He! — odparł Litwin. — Zawsze to nie to, co dać głowę pod jatagan turecki. Ty, choćbyś

jak zły był, płatnąwszy go, życiem darujesz.

Nie odpowiedział na to Korsak.

Nierychło znów zapytał podkomorzyc, skąd to wiedział Szemesz, iż król chciał

Wyszogórskiego obronić od ferowanego przez siebie wyroku.

— O tym wiem na pewno, iż król w tym sensie mówił Wielopolskiemu — rzekł Szemesz —

gdy się coś o kasztelanie i kasztelance zgadało.

Potem już mowy nie było o Justynie, a nazajutrz Litwin nazad do kancelarii odjechał.

Został tedy Justyn na regestrze, chociaż przybyć pod chorągiew nie miał. O podróży jego do

Mendliszek nie miał też wiadomości Korsak, chociaż pisał o nią do Poturzycy, polecając mu, aby
się wywiedział, co się u ciotki działo. Listy starego łowca, nader fantastycznie drżącą ręką pisane,
były — pomimo że do pióra miał wstręt i trudno mu się z nim było obchodzić — rodzajem gazetek,
do których on czuł się obowiązany. Był pewnym Korsak, że gdy go dojdzie pismo z Żarek, znajdzie
w nim szczegóły i o przybyłych na świat cielętach, i o zmarłych sąsiadach, i o wszystkich intrygach
w piekarni i na folwarku. Tym pewniej, zaczepiony, musiał się rozpisać o bytności Justysia w
domu. Źródłem zaś, z którego Poturzyca mógł zasięgnąć wieści, był wspólny ksiądz proboszcz,
będący w łaskach u skarbnikowej, u którego Poturzyca znów był w łaskach za przysyłane zające i

background image

kuropatwy.

Długo dosyć na list ten czekać było potrzeba. Nadszedł wreszcie. Stary, jak było można

przewidzieć, donosił naprzód o źrebięciu od klaczy dereszowatej i horoskopie jego prawdopodobnej
przyszłości, potem o klucznicy i jej fluksji, na ostatku o Mendliszkach. „Jaśnie wielmożna
skarbnikowa — pisał Poturzyca — przyjęła syna z czułością, ale i z wyrzutami. Nie życzyła sobie
zamiany chorągwi, dowodząc, że to było niestałością i złą rachubą. Na ostatek zmilczała, ale
proboszcz wiedział, że potajemnie list wyprawiła do króla, w którym za obowiązek mu kładła, aby
syna jej i siostrzeńca od konfliktu, a jedyne dziecko od zatracenia zachował, zatrzymując Justysia
przy sobie. Mógł więc list śmiało napisany serce królowi jegomości poruszyć."

Korsak chodził jak struty. Ze wszystkiego nierad był, gryzł się i wojny tylko pożądał, aby

zapomnieć o swej biedzie. W sercu jego trwała walka i niepewność, to się budziło dawne
przywiązanie do brata, to zazdrość. Gotów był zresztą wszystko mu przebaczyć, lecz znieść nie
mógł myśli, że on tam kasztelankę bałamucić i ujmować może dla siebie.

Na ostatek wojsko się ruszać zaczęło, zbierać i ku Szląskowi ciągnąć z królem razem. Co się

teraz działo z Wyszogórskim, nie wiedział już Korsak, a jednego tylko pragnął, aby go przy
królowej nie zostawiono. Chorągiew usarska nie w samym orszaku Jana III ani w pobliżu jego
miała wyznaczone swe stanowisko. Trzeba więc było w niepewności pozostać. Do ostatniej chwili
Korsak jeszcze spodziewał się, że Wyszogórski do chorągwi się zjawi, ale nadzieja ta go omyliła.
W pochodzie ku Tarnowskim Górom na próżno kogoś wypatrywał Korsak, aby dostać języka.
Nikogo nie spotkał.

Około Witowa na noclegu zetknęły się piechoty z chorągwią usarską, a choć obóz jednych

od drugiej był dosyć odległy, Szymański, dowiedziawszy się o tym, nadbiegł do Korsaka. Ten
zawsze lepiej od niego był zawiadomiony, bo podkomorzyc badać nie lubił i nie umiał, i to tylko
mu wpadło w ucho, co przypadek nastręczył. Szymański przybywał rozdrażniony i zły; klął ciurów,
których prowadził, życząc im, aby ich Turcy do jednego wytłukli.

— O królu nie wiesz co? Kogo ma przy sobie? Kto jedzie z nim?

— Trzech lokajów Francuzów: Laforé, Dumoulin i Dupont, czwarty Dalerac. Pilnuje go

kawaler de Maligny. Jest ksiądz, jest doktor.

Korsakowi nie o to chodziło. Szymański się domyślił, ale nierychło, i dodał:

— Ale ba! Wyszogórski przy Fanfaniku... Słowo ci daję. Król mu przykazał nie odstępować

go. Justyś, słyszę, zły, wścieka się, a król śmieje się i nie puszcza. Albo Jakuba lub samego pana
trzymać się musi i nie wolno mu na krok.

Podkomorzyc, który się gorszego spodziewał, odetchnął. Szło mu o to, aby przy królowej go

nie zostawiono. Dowiedziawszy się, że idzie z królem, złagodniał. Ustąpiła zazdrość z serca.

Pochód też nie bardzo dawał myśleć o czym innym, jak o wojnie, którą wszyscy byli

przejęci. Liczono dnie, godziny niemal.

Przybiegali gońce z Węgier i od cesarza, naglący o pośpiech. Co dzień wysyłano na zwiady,

dla języka, na wsze strony świata. Król się niecierpliwił, że mu się Litwa i Kozacy spóźniali, i wołał
o pomstę do nieba. Rycerstwo zresztą, jak wyszło z domu otuchy i nadziei pełne, tak szło wesołe,
ochocze i rade, że każdy dzień je zbliżał do nieprzyjaciela.

background image

VI

Usaria przybyła, granicę już dobrze zostawiwszy za sobą, do Gliwic. Tu, jak wszędzie z

początku, po drodze co mil cztery znajdowano dla wojska przygotowane prowianty: owsy, chleby,
bydło, barany, siano, piwo itp. w wielkich szopach i stogach. Rozdawanie zapasów tych odbywało
się w porządku. Oboźny wytykał miejsce wyznaczone dla każdego pułku, gdzie który miał stanąć;
potem z magazynów i szop stanowniczy króla dla jego dworu, z kolei dla hetmanów, pułkowników,
straży przedniej odbierano, co komu było potrzeba. Chociaż porządek przy tym utrzymać się
starano, zwłaszcza że na obcej ziemi król zakazał wszelkich waśni i tumultów i w wojsku ich
surowo przestrzegano, nie obeszło się często bez przymówek i popychania.

Korsak posłał jednego ze swych pachołków, który się zwał Kurski i szlachcic był dobry, ale

młody i gorączka, dla przywiezienia owsa i siana. Kazał na siebie dosyć długo czekać z powrotem,
a przyjechawszy, spytany, dlaczego się tak zabawił, opowie-

— Ja się wam dziwowałem i dziwuję — dodał Krępiec, zajadając — żeście go w miejscu

tam jak szczupaka nie rozpłatali.

— Gdybyście istotnie wiedzieli o wszystkim — rzekł Korsak — nie dziwilibyście się, bo

niewiele brakło, a byłbym pomstę wziął na zdrajcy, ale mi go z rąk wyrwano.

— Co się odwlekło, to nie powinno uciec — zawołał Krępiec — ja bym mu nie darował!

Korsak ramionami zżymnął.

— Powinniście i to wiedzieć — rzekł — że król z nas słowo wziął, iż czasu wojny potykać

się z sobą nie będziemy.

Krępiec, wyszczerbioną gębę szeroko otworzywszy, śmiać się począł.

— Głupstwo! — zawołał. — Albo to król Turkowi pod Żurawnem nie dał słowa na siedem

lat, że go nie będzie napadał i z nim wojował, a przecie my na niego idziemy.

— Inna rzecz — krótko odparł Korsak.

Est modus in rebus ! — wtrącił Krępiec. — Ale wy, ta teraźniejsza młodzież, eleganty,

papinki, waszej czci ani bohdanki bronić nie umiecie.

— Podstolicu! — zawrzał, poruszając się, Korsak.

— Nie zjedzże mnie! — zaśmiał się Krępiec. — Nie do ciebie mówię, ale generaliter do

wszystkich. Justyś sobie tak u króla wyprosił, że z was słowo wziął, a po wojnie sprowadzą potem i
pocałować się wam każą!

Spojrzał małymi oczkami na Korsaka i widząc, że odpowiadać ochoty nie ma, ciągnął dalej:

— Ja na waszym miejscu nauczyłbym tego błazna! Nie taję się z tym, że do nich, do matki i

syna, srogi ząb mam, że Justysia bym wcale nie żałował. To prawda, ale gdybym go i kochał, gdzie
o honor idzie, nie szczędziłbym.

— Nie bójże się, czci się stanie zadosyć — odrzekł Korsak. Krępiec obejrzał się dokoła i

westchnął.

— Wyszogórska, przyrodnia mi, dała z głodu mrzeć — rzekł, na nowo rozpoczynając. —

Wiedziała, żem nieraz w największej biedzie był, na zawiązanie palca nigdy mi nie chciała dać.
Zgłaszałem się, prosiłem, upokarzałem. Nie i nie... Pal diabli babę! Wiem, bo mi to powtarzano, że
gdy do niej za mną jeździł Krzacki, a powiedział jej, że jeść nie mam co, odparła, w boki się biorąc:

„To niech zdycha, nikt po nim na świecie nie zapłacze". I ja bym miał dla niej i dla jej syna

dobrym być? Niedoczekanie!

Prawił to jakby sam do siebie; podkomorzyc, nierad słuchać, rozkazy tymczasem wydawał.

Krępiec widząc, że z niego nic nie wyciągnie, wstał z ziemi.

— W pochodzie się jeszcze nieraz spotkamy, bo pułki nasze idą z sobą — rzekł — nie

background image

bądźże mi, podkomorzycu, krzywym. Ja ci dobrze życzę, tak mi Boże dopomóż, i gotówem służyć.

Pokłoniwszy się, już miał odchodzić, gdy jakby sobie co przypomniał, zwrócił się jeszcze.

— Tego gagatka Justysia ja ci wyszukam — dodał — i nastręczę, gdzie go znajdziesz

najłatwiej.

Nim tę ofertę miał czas Korsak odrzucić, już pan stanowniczy, na konia siadłszy, nahajką go

skropił i puścił się między ludzi, krzycząc:

— Z drogi!

Spotkanie to niemiłe na podkomorzycu zrobiło wrażenie, bo to, co usiłował ukołysać i

uśpić, na nowo rozjątrzyło. Choć słowa takiego człowieka, jak Krępiec, wagi u niego nie miały,
mimo woli i wiedzy zrodziły niepokój. Ludzie więc sądzili, że on, nie obroniwszy czci swej, dał się
z pola zwieść i w pole wywieść, i litowali się nad nim albo może śmieli z tego, że obrazę płazem
puścił?...

Nadchodzący Kamieński znalazł go z zarumienionymi policzkami, zadumanym i

poruszonym tak, że długo słowa z niego dopytać nie mógł. Nie pytając wszakże, co mu było, zagaił
tym, że z nowiną ważną albo i dobrą przychodził.

— Cóż to tam? — spytał obojętnie Korsak.

— Wracam od pisarza naszego — rzekł Kamieński. — Mówił mi, że z naszej chorągwi was

do króla za rezydenta mają wyznaczyć.

— Co zaś! — odparł Korsak. — Nowina dla mnie wcale niepomyślna, bo to niewola jest.

Bić się, dobrze, na to ciągniemy, ale czasu bitwy przy królu stać...

— Tylko póty, póki chorągwi nie przeznaczy, gdzie i jak iść ma — odparł Kamieński. —

Na to się nie ma co skarżyć, bo i kilka dni ciągle u boku królewskiego być, a nastręczać mu się na
oczy, nie bez korzyści. Dla was to będzie i z honorem, i z pożytkiem.

Podkomorzycowi właśnie na myśl przyszło, że się Wyszogórski też przy królu kręcił i że o

niego ocierać się będzie zmuszony, a że dla Kamieńskiego nic tajnego nie miał, syknął:

— Kwitowałbym z honoru i z pożytku, bylem uniknął tego, aby mi Wyszogórski w oczy nie

lazł, a ja go nie musiał znosić.

Na to Kamieński nie umiał na razie odpowiedzieć.

— Nie czas bo o tym swarze już myśleć — przebąknął po chwili — inaczej byś się ruszyć

nie mógł.

Ciągniono w tej chwili z popasu i na koń trąbiono, a Korsak z towarzyszem siedli, bo i wozy

już wychodziły, ale cały czas do noclegu milczący jechali. Kraj dla większej części szlachty
polskiej był nowy i nie znany, chociaż oderwany od Polski i ludem wszędzie polskim nasiedlony po
wsiach, które nazwiska też polskie nosiły, a w miastach tylko napływowy Niemiec siedział.
Uderzało wszystkich, nie wyjmując króla, że pod tym panowaniem niemieckim, choć wieśniacy nie
okazywali lepszego bytu, miasta, drogi, dwory i zamki daleko były pokaźniejsze niż w Polsce,
czego Niemcom zazdroszczono.

Gościniec piaszczysty po roli niewiele się spodziewać kazał, żyzną bardzo być nie mogła,

przecież okolica wyglądała wesoło i zaludnioną lepiej niż za Tarnowskimi Górami. Około
Raciborza poczęły się groble wśród błot i moczarów nad Odrą, po których wojsko, a szczególniej
wozy, klnąc je, wlec się musiały, bo chrustem świeżo ponarzucane błoto dla tych, co dalej szli, już
tak przepaściste było, jak gdyby go wcale nie wymoszczono. Za to zamek i miasto otoczone
murami pokaźnie się stawiło; ale od niego lepiej jeszcze wydała się Opawa z pięknym rynkiem,
kościołami, murami i basztami, za którymi się nieprzyjacielowi bronić jakiś czas było można, o co
w Polsce trudno, bo nie nawykli do zamykania się między kamiennymi ścianami. Polacy zamków i
obronnych miejsc zaniedbywali wówczas i mało ich mieli.

Przez cały czas ten ciągnąc, Korsak nie miał zręczności ani Krępca spotkać, ani o wysłaniu

go za rezydenta do króla nie było mowy.

Trwało to, aż póki wojska się z niemieckimi posiłkami nie połączyły i książę lotaryński, a

potem saski nie przybyli do króla, któremu główne dowództwo nad armią, na odsiecz idąc, zdać
miano. Wielka była ciekawość wszystkich, jak Niemcy i ich książęta wyglądać mieli, i ogromne
zdumienie, gdy owa potęga nadzwyczaj się okazała skromną. Cieszyli się wszyscy, iż król

background image

Niemców wspaniałością dworu, namiotów, służby, koni, przyborów wojskowych tak bardzo
przechodził, iż porównania nawet między nimi i nim uczynić nie było można. Lotaryński, poważny
człek, stateczny i, jak sam król mówił, bardzo dobry wódz i żołnierz, przybył na koniu
niepokaźnym, w sukni, której pono guzów kilku brakło, wcale się o to nie troszcząc, jak wystąpi.
Saski też potem w czerwonym kubraku, różową wypłowiałą szarfą przepasany, i na pułkowódcę
nawet nie wyglądał. Król i dwór polski przy nich jaśniał niezmierną wspaniałością, a i gościnnym
się mógł okazać, bo zapasów nie brakło na wozach.

Z tym wszystkim ciekawsi, którzy poszli wojsku niemieckiemu się przypatrywać, saskie

znaleźli bardzo pięknym, a Lotaryńskiego niepozornym, ale w wielkiej karności i porządku.
Fantazji tu tylko, życia, bujności, ochoty nie było, jak w polskim, i na pozór ubóstwo większe.

Tegoż dnia, gdy Niemcy przybywali rano, niespodzianie Korsak rozkaz odebrał, aby

rezydent od chorągwi do króla się stawił. A że wiedziano już, iż elektorowie przybywają, i
cudzoziemcom się trzeba było okazać, a do dworu króla przyłączyć, rozumie się, iż Korsak nie
omieszkał suknie, konia i broń wybrać jak najpiękniejsze. Razem z innymi od pułków usarskich,
pancernych i petyhorskich rezydentami podjechał tedy ku namiotom królewskim.

Jadąc, już miał to przeczucie, że się chyba nie wyminie z Wyszogórskim, i tak się też stało,

bo za pierwszym wejrzeniem ku namiotom spostrzegł Justyna, wystrojonego, który z innymi
dworzanami króla przy koniuszym nadwornym Gordonie stał, rozmawiając z nim. Serce mu
uderzyło, na twarz wystąpił rumieniec, ale jak zawsze pobożnym był, tak i w tym razie, krzyżem
świętym się przeżegnawszy nieznacznie i westchnąwszy do Boga, czekał, co go spotkać miało.

Justyn także widocznie go dostrzegł i poznał, a Korsak mógł rozeznać po ruchach jego,

wyprostowaniu się dumnym i spojrzeniu śmiałym, iż okazać chciał, że nic sobie z tego nie czyni.
Oba natychmiast w inną stronę poglądać zaczęli.

Gdy panowie elektorowie, których król pięknymi końmi obdarzył, pod namiotem do stołu

zasiedli, gdzie saski, jak powiadano, nie zważając na ludzi, dobrze sobie podpił, że mu nalewać
ledwie służba nadążyła, rezydentów też i dwór pod innym namiotem kazał Sobieski nakarmić.
Pozsiadano z koni i szli wszyscy, ale Korsak, zobaczywszy, iż Wyszogórski także tam pociągnął,
zatrzymał się u wnijścia i wolał jadła i napoju się wyrzec. Ani u jednego stołu zasiąść, ani się tak
blisko z nim stykać, przynajmniej tego dnia, sobie nie życzył. Nie naglono go też, bo każdy o sobie
myślał. Dwóch rotmistrzów lekkich chorągwi, Roman Ruszczyc i Damian Szumlański, z których
pierwszy z Warszawy był znanym Korsakowi, nie szli także do namiotu dla posiłku, i do nich się
usarz przyłączył.

U stołu Niemcy dosyć czasu strawili, tak że z namiotów, w których dwór i rezydenci jedli,

wychodzić zaczęto, nim się od stołu król ruszył. Wyszogórski zaś, jakby okazać chciał, że się z
sobą nie tai, wyszedł z innymi i nie opodal stanął od Ruszczyca i Korsaka.

Wtem i król, paradnie ubrany, a przy Niemcach lada jako odzianych prawdziwie królewską

uderzający postawą, wyszedł, mając po prawej ręce Lotaryńskiego, a po lewej milczącego Sasa, z
którym rozmówić się było niełatwo, bo oprócz niemieckiego języka żadnego innego nie umiał, a
król, choć go rozumiał, wprawy mu w nim brakło.

Usłyszał Korsak, stojący niedaleko, jak król do Lotaryńskiego po francusku się odezwał:

— Wszak ci to do Wiednia nie dalej nad dziesiątek mil, a my o nieprzyjacielu nie wiemy.

Macie panowie języka? Ruszył ramionami chłodny i spokojny książę lotaryński.

— Nie sposób dostać — rzekł — straciliśmy ludzi dużo i nic nie dokazali. Turcy i Tatarzy

rozsypani są wszędzie, łapią i chwytają podjazdy. Wojsko by nam całe wymordowali.

— Ale, zaś! — odparł Sobieski. — Jak to może być? Wtem Lotaryński odezwał się:

— Próbowaliśmy trzy tysiące dragonii wysłać na podjazd! Dowódca był dzielny —

westchnął książę. — Powrócił jeden kapral i garstka żołnierzy, którzy pierwsi pierzchnęli. Turków
pono nie było i pięciuset, ale tak oskoczyli ich nagle, że ognia nawet dać nie mogli.

Król, wąsa pokręcając, spojrzał po swoich. Szmer poszedł po przytomnych, drgnęli

wszyscy, oczy się zaiskrzyły. Korsak postrzegł, że Wyszogórski aż kroków parę naprzód wystąpił,
chcąc zwrócić na siebie króla uwagę. Sobieski powiódł powoli oczyma, zatrzymał je chwilę na
Korsaku, ale mu pięknego usarza było żal; skinął na Ruszczyca, a Szumlański, stojący przy nim, nie

background image

wyzwany sam się wysunął.

Wyszogórski czerwony, drżący, modlił się do króla; Sobieski nie zważał na to, rzekł, do

Ruszczyca i Szumlańskiego się zwracając:

— Weźcie acanowie, każdy z was po sto koni dobrych z przedniej straży, na podjazd.

Wtem Wyszogórski podszedł, kłaniając się.

— Najjaśniejszy Panie, proszę o pozwolenie do pana Ruszczyca się przyłączyć.

Król tylko palcem i głową pokiwał.

— Jesteś mi potrzebny, przyjdzie na ciebie czas. I zwróciwszy się do hetmana, dodał:

— Daj im ordynans i przykaż surowy, ażeby mi języka dostali nieodzownie, i niech tu

żywcem go stawią, a to nie dalej, jak we dwadzieścia cztery godziny. Dziesięć mil, konie dobre,
powrócić mogą. Periculum in mora .

A że Ruszczyc i Szumlański nie mieli jeszcze czasu odejść, rzekł król do nich:

— Przybywajcie mi tu z ludźmi przed namiot, abym ja ich widział.

Zrobiło się cicho. Niemcy, uśmiechając się, popatrzyli na siebie, jakby mówić chcieli:

„Szkoda ludzi".

Nie upłynęło pół godziny, gdy już owych dwieście koni przed namioty zaciągnęło. Nie byli

oni bardzo pokaźni, ale zbrojni dobrze i konie doskonałe. Sobieski okiem wytrawnego wodza
począł się im przyglądać i nic nie rzekł, a Lotaryński odezwał się:

— Szkoda ludzi, taż to garść.

— Myśmy trzy tysiące wyprawili nadaremnie — zamruczał drugi.

Saski po niemiecku zaszwargotał, spoglądając na dowódców, bo oba byli młodzi i urodziwi.

— Takie piękne chłopcy, darmo na rzeź wydawać! Król, stojąc, wąsa pokręcał i odparł

Lotaryńskiemu:

— Nie ujmuję żołnierzowi i dowódcom waszmość panów, ale my do wojowania z Turkami

i Tatarami zwykliśmy. Znamy ich fortele, mam w Bogu nadzieję, że cali powrócą.

Nim Ruszczyc na dany znak z ludźmi się poruszył, przystąpił raz jeszcze Wyszogórski do

króla, w rękę go całując, aby mu z nimi pozwolił, aż zagniewał się na niego.

— A idźże ty mi z oczów! — zawołał. — Znajdzie się i dla ciebie miejsce, gdy czas

przyjdzie.

Sfukany tak, odszedł.

Następnego dnia Korsakowi dla parady przed Niemcami, że i z postawy, i z twarzy pięknym

był, i ubranie na nim kosztowne jak na popis służyć mogło, naznaczono straż honorową przed
namiotem króla. Chociaż Niemcy, jakby naumyślnie, ani siebie, ni ludzi i koni nie przystrajali, w
obozie polskim wielkie zawsze staranie okazywano o to, aby z majestatem prawdziwie królewskim
występować. Korsak tym chętniej stanął, że w ten sposób spodziewał się uniknąć niemiłego z
Wyszogórskim spotkania.

Jeszcze przed obiadem, gdy Niemcy zaproszeni właśnie przybywali, z wielkim zdziwieniem

ich pierwszy Ruszczyc z podjazdem i językiem wrócił. Trzynastu powiązanych jak baranów
Turków wiózł z sobą, a z ludzi nie stracił ani jednego. Mniej szczęśliwy Szumlański albo mniej
ostrożny nadciągnął później z siedmiu janczarami, ale ten ludzi stracił kilkudziesięciu, bo go Turcy
napadli w powrocie i sam w brzuch postrzelony był śmiertelnie, tak że czwartego dnia umarł.
Podziwienie wielkie było, gdy u namiotu królewskiego na ziemi dwudziestu tych skrępowanych
jeńców dziko połyskujących oczyma położono, a Niemcy wyszli się im przypatrywać, głowami
potrząsając, ręce zacierając, oczom prawie nie chcąc wierzyć.

Król się uśmiechał.

— Widzicie — rzekł do Lotaryńskiego — że my z nimi się znamy. Nie darmo na kresach

chrześcijaństwa stojemy. Zwierz to, na któregośmy polować nawykli.

Szli tedy do stołu, a Lotaryński, który szanował króla wielce i był dla niego z respektem,

odezwał się:

— Znajdziesz tedy Wasza Królewska Mość i takiego pewnie przy sobie, który się z tymi

pogany rozmówić potrafi?

— Łatwo — odezwał się Sobieski — bo i ja sam pierwszy sztuki tej dokażę, a zmiędzy nas

background image

oprócz mnie nietrudno byłoby tłumaczów wyszukać.

W czasie obiadu wszyscy dobrej myśli byli, a Ruszczyc swoim opowiadał, jak mu się wcale

nie spodziewających napaści ciurów pochwycić udało bez wystrzału.

Szumlańskiego tylko wszystkim żal było okrutny, bo Dumoulin, którego król do niego

posłał od siebie, zobaczywszy ranę, zaraz powiedział, że tam księdza Skopowskiego było potrzeba
pilniej niż jego.

Korsakowi dzień ten pamiętnym był wcale niemiłą niespodzianką. Siedli już do stołu

wszyscy, gdy się królowi przechodzący Wyszogórski nawinął, i skinął na niego. Nie wiedział
pewnie król, kto strażą przed namiotem dowodził, bo umyślnie by tego pewnie nie zrobił. Gdy się
Justyn nachylił po rozkaz, król mu do ucha rzekł:

— Idź do tego, co u drzwi straż sprawuje, i powiedz mu, żeby na wchodzących i

wychodzących pilną miał baczność. Ludzie się, widzę, włóczą różni.

W istocie tak było, iż czasu obiadu, dla ciekawości przypatrzenia się elektorom, samemu

panu, królewiczowi i innym dowódcom, do stołu zaproszonym, cisnęli się ludzie, których nikt nie
znał w tak wielkim zbiegowisku. Nie odpędzano nikogo, chyba takich, których odzież oszarpana
podejrzanymi czyniła. Ordynans ten do odniesienia wziąwszy, Wyszogórski, który już widział
przed namiotem Korsaka, pobladł. Król zaś, ani już zważając na niego, z Lotaryńskim rozmowę
począł.

Zrazu Wyszogórski chciał rozkaz zdać innemu z dworzan, aby się do Korsaka nie zbliżać,

lecz nie godziło się to i, gdyby później okazało, dałoby go na śmiech, iż się przybliżyć do niego
lękał. Nie było więc rady, musiał, całe swe męstwo i zimną krew zebrawszy, choć serce mu jak
młotem tłukło w piersi, natychmiast iść odnieść zlecenie króla Korsakowi. Ten, zobaczywszy
Wyszogórskiego z namiotu wychodzącego, pobladł, a dalej, widząc go zbliżającego się wprost ku
sobie, sądził, że chyba wyzywać go i drażnić przychodzi. W oczach mu się zaćmiło.

Wtem Wyszogórski, nie podstępując już bliżej i nie patrząc mu w oczy, odezwał się:

— Dowódcy straży przynoszę ordynans królewski, aby oko miano na ludzi, którzy około

namiotu się snują.

Wypowiedziawszy to głosem, w którym mimo wysiłku czuć było jakieś drżenie,

Wyszogórski dopiero oczy podniósł, aby się upewnić, że go Korsak usłyszał.

Po raz pierwszy od tej chwili, gdy ich rozerwano, wejrzenia się spotkały. Obu zakipiało w

piersi, przypominało się to, co już w pamięci zatarło; zdało się im, że stali znowu przeciwko sobie,
jak naówczas, gdy Korsak zdrajcą podłym go nazwał, a on szabli dobył na mego. Blady, z usty
ściętymi stał podkomorzyc, nie odpowiadając nic. Wyszogórskiemu zdało się, że w ziemię wrósł i
nóg od niej oderwać nie potrafi. Potrzebował wysiłku nadzwyczajnego, aby wyjść z tego stanu
jakiegoś osłupienia; zawrócił się niezgrabnie ku namiotowi i powoli zszedł z oczów Korsaka.

background image

VII

Podkomorzyc stał jeszcze, oczyma obłąkanymi idąc za Wyszogórskim, i odetchnął dopiero

wolniej, gdy zniknął. Poruszonym był tak, że nic nie widział przed sobą, a tu właśnie ordynans
króla nakazywał pilne mieć oko na ciżbę otaczającą namioty. Straży dał znak, aby nieco bliżej do
wnijścia się przysunęła.

Rozkaz króla nie był bez podstawy. Obóz był złożony z ludzi, których nikt nie znał

wszystkich; mogły się łatwo wmieszać tureckie szpiegi, włóczęgi, co w polskiej niewoli, nad
granicami i w stosunkach z Polakami języka się nauczyły, a strój turecki podobny do polskiego na
pierwszy rzut oka rozeznać ich nie dawał. To strojów podobieństwo było tak wielkie, szczególniej
dla nie nawykłego do nich Niemców oka, że książę lotaryński zawczasu króla przestrzegał, iż w
razie gdyby do bitwy przyszło, należało Polakom dać jakieś cechujące ich znaki, aby Niemcy,
biorąc za Turków, nie strzelali do wojsk posiłkowych. Król później uczy- nił temu słusznemu
żądaniu zadość, poleciwszy, aby polskie wojsko słomianymi sznurami się poprzepasywało.

Gwar od stołu królewskiego dochodził do uszów Korsaka, który jeszcze był pod wrażeniem

spotkania niespodziewanego z Wyszogórskim, gdy jeden z dworzan króla zbliżył się do niego i
szepnął:

— Miej waszmość pan oko na tego oto człowieka, ni fallor , szpieg jest turecki. Oczyma

strzela, zachodził na drugą stronę stołu, aby się królowi przypatrzeć, a coś mi dziko i cudzoziemsko
wygląda.

To mówiąc, wskazał na odzianego w długą opończę, w żółtych butach, z wygolonym łbem

człowieka, który z jakąś obawą to do namiotu się wsuwał, to cofał i oczyma jakby osowiałymi
przechodzącym się przyglądał. W istocie miał wielce podejrzaną powierzchowność.

Korsak, zły już i zniecierpliwiony, chwilę zaledwie wytrzymawszy, gdy człek w brunatnej

opończy bliżej niego się znalazł, nagle z całych sił spuścił mu silną rękę na ramię i krzyknął nad
uchem:

— A, ty pogański synu, tyś szpieg, znamy cię!

Zbladł jak ściana pochwycony, ugiął się, przypadł prawie do ziemi, ręce złożył i jęknął:

— Tak jest... jam ci!

Ze strachu więcej mówić nie mógł. Korsak natychmiast kazał go wziąć pod wartę. Król

jeszcze u stołu siedział, gdy Wyszogórski, który spod namiotu na to patrzał, zbliżył mu się do ucha i
szepnął:

— Najjaśniejszy Panie, szpiega tureckiego przed namiotem złapano.

— Kto go pochwycił? — spytał król.

Wyszogórskiemu nazwisko Korsaka przez gardło przejść nie mogło.

— Ten, co na straży stał.

Najmniejszej oznaki niepokoju król nie okazał, zwrócił się do Justyna i rzekł z flegmą:

— Niechże mi go na wety do konfektów dadzą. Ponieważ krótka ta rozmowa toczyła się z

Wyszogórskim po polsku, nie rozumieli jej obok siedzący Niemcy, gdy król, wąsa kręcąc, co miał
we zwyczaju, gdy był rad czemu, szepnął z uśmieszkiem Lotaryńskiemu, którego nad innych lubił:

— Na deser będziemy mieli pociechę, bo tylko co około stołu snującego się tu tureckiego

szpiega złapano.

Niedowierzająco spojrzał książę na króla.

— Tak jest — dodał Sobieski — i po obiedzie się z nim zabawiemy, bo go tu przyprowadzić

każę.

Gruchnęła ta wieść pomiędzy Niemcami, którzy mocno nią byli poruszeni, a Lotaryński

background image

dodał:

— Nic dziwnego, że się tu znaleźć mógł, kiedy Wasza Królewska Mość czasu obiadu

wszystkim dozwalasz, kto ino chce przystępować, do namiotu wchodzić i krążyć.

Rozśmiał się król.

— Zwyczaj u nas taki, że się nie boimy nikogo, a prostym ludem nie brzydzim. Nigdy się

nie brzydzim. Nigdy się nam przez to nic złego nie stało.

Niemcy niecierpliwie dojadali i dopijali, ale król, który zawsze bardzo owoce lubił,

przywiezione mu grono winne kończył, smakując. Musiano czekać. Dał wreszcie znać
Diakowskiemu, który stał za krzesłem, aby szpiega przyprowadzono, i natychmiast dwóch pieszych
z berdyszami pachołków, wziąwszy go między siebie, popchnęło wylękłego śmiertelnie przed
króla.

Blady, z rękoma złamanymi, Wołoszyn padł mu do nóg.

— A, to ty, hultaju jakiś, tureckim szpiegiem jesteś! Uderzył się w piersi więzień.

— Tak... tak... prawda! Królu i Panie! — mówił łamaną trochę mową po polsku.

— Któż to cię tu posłał? — spytał król.

— Od wezyra mnie wyprawiono.

Ogromne, silne chłopisko, które pewne było, że nadeszła dla niego ostatnia godzina, drżało

jak liść. Król się zlitował.

— No, nie bój się, a nie łżyj — rzekł Sobieski. — Uręczam cię moim słowem królewskim,

że ci włos z głowy nie spadnie. Śmiercią karać nie będę ani też inaczej, ale prawdę mówić musisz.

Widząc jeszcze osłabłego, król nie chciał go dalej badać, póki by nie ochłonął, a że tuż stał

Gordon, koniuszy, skinął na niego.

— Weź go z sobą, warty nie potrzeba, z obozu nie uciecze mi, każ nakarmić i wina mu daj.

Nie na bisurmanów trafił, ale do chrześcijan... A tyś co? Nie poturczon? Chrześcijanin? Wołoszyn
drżący pospieszył potwierdzić;

— Chrześcijanin.

Wziął go zaraz Gordon na stronę, prawda bez straży, bo piechota z berdyszami ustąpiła, ale

ludzie się dokoła nacisnęli, kazali mu siąść i ze stołu, co pozostało, półmisek jeden i drugi, butelkę
wina postawiono przed nim. Nierychło jednak strach mu jeść dozwolił i naprzód szklankę jednę i
drugą wina wychylił, dopiero gdy żartować i ośmielać go poczęli, do siebie przyszedł i jadł. Trwało
to z pół godziny, a Niemcy czekali, ażeby go znowu do indagacji wezwano. Ośmielonego już
postawiono przed królem znowu, a że na kolana padł i uląkł się, uspokoił go naprzód Sobieski.

— Jakem rzekł, tak strzymam królewskie słowo, nie bój się, włos ci ze łba nie spadnie, ale

odpowiadaj prawdę szczerą: Ktoś ty taki?

— Wołoszyn jestem, Miłościwy Królu, a służyłem u dworzanina Waszej Królewskiej

Mości, Podbipięty. Musi tu być mój dawny pan, to mi poświadczy.

— Nie ma go — rzekł król — ten z Litwą idzie na raku.

— Nieszczęście to dla mnie — odparł Wołoszyn — poświadczyłby za mną, żem mu lat

kilka wiernie i poczciwie służył i teraz tylkom dlatego się za szpiega udał, aby do obozu się dostać i
nazad służbę przyjąć u niego. Miłosierdzia królewskiego błagam, abym przy wojsku mógł zostać.

Król głową potrząsł.

— Nie może to być; przyrzekłeś powrócić, musisz słowa dotrzymać. Wróg czy nie, ma do

tego prawo. Każę cię pod konwojem odprowadzić, skąd przyszedłeś.

Wołoszyn popatrzał, ale zmiarkował, że król, co raz rzekł, tego nie odwoła.

— Jak wola pańska! — westchnął.

Król tedy po małym przestanku mówił dalej:

— Gadajże, jakim sposobem do tego przyszło, że cię wyprawiono. Przy kim byłeś? Na

dworze wezyra? Gdzie? Jak? Co tam czynisz?

— Służę pod chorągwią ochotników zaciągowych, karałaszów —

rzekł Wołoszyn — a jak mnie to spotkało, żem musiał iść tu, powiem prawdę świętą:

Tatarski chan oznajmił wezyrowi o Waszej Królewskiej Mości, że się już pod Tulnem

wojsko polskie z królem przeprawia. Na to wezyr mu powiedział: „Kłamiesz, nie może to być".

background image

Posłał po wołoskiego hospodara Duka i rzekł mu: „Plecie ten człek, sam nie wie co, starajcie mi się
takiego, co by po polsku umiał dobrze, a w Polsce bywał i króla widywał". Padł tedy na mnie los,
bo wiedzieli, żem sługiwał przy dworze. Zaczęli mnie badać, musiałem się przyznać, i
zaprowadzono mnie do wezyra. Ten tylko popatrzał na mnie i odezwał się: „Ażebyś mi usłużył
dobrze, weźmiesz nagrodę wielką". I zaraz na znak wezyrski podskarbi mi rzucił pięćdziesiąt
dukatów na rękę.

„Masz dotrzeć — rzekł — aż do Tulna, gdzie się wojsko jakieś polskie przeprawia, a gadają

o królu, abyś to na oczy widział".

Aż wezyr sam zagadnął: „Widziałeś ty kiedy króla?"

„Widziałem, służąc na dworze, mało nie co dzień".

„A jakże to może być, abyś ty, podły niewolnik, tak wielkiego pana oblicze miał oglądać?

Ileż lat służyłeś w Polsce?"

Odpowiedziałem, że cztery lata. Uśmiechnął się Czarny na to i dodał: „Dosyć by było z

ciebie, abyś po te czasy jeden raz go widział".

Na com rzekł: „Gdybym jeno chciał, mogłem go cztery razy na dzień oglądać."— Więc

Czarny rozgniewał się bardzo i łajać mnie począł, żem łgarz i poganin.

Alem jeszcze raz to potwierdził, iż u chrześcijańskich panów obyczaj jest inny: „Ciebie,

miłościwy wezyrze, widzę dziś po raz pierwszy, a na króla polskiego patrzałem, ilem chciał".

Aż się na to porwał z wezgłówka, na którym siedział, i znowu od psów i pogan łajać i

bezcześcić począł, i myślałem, że mi łeb każe ściąć, bo u nich to jak pióro osmalić, ale się
udobruchał i odprawili mię, jako podskarbi przykazał, abym tu był i przyniósł im wiadomości, że
króla na własne oczy widziałem.

Z opowiadania o Turku król się śmiał, aż trząsł, i częściami je sam, a w części królewicz

Jakub Niemcom tłumaczyli. Potem powiada do niego król dobrodusznie:

— Patrzajże! Hę? Ten to ja sam jestem król, co w Żółkwi i Jaworowie?

A Wołoszyn na to, na twarz padając:

— Ten sam, Królu a Panie.

— No, to przypatrzywszy mi się — dodał Sobieski — idź z Panem Bogiem, a powiedz

Czarnemu wezyrowi, żeś nie tylko widział mnie, ale ze mną rozmawiał, a król ci kazał powiedzieć,
że w niedzielę do niego stawi się na śniadanie.*

Tak się tedy z Wołoszynem skończyło, którego do przedniej straży, nic mu nie czyniąc,

dostawiono, a polecono dać konwój we dwie mile. Po czym Niemcy się rozchodzić zaczęli, po
których minie i słowach do siebie przemawianych poznać było łatwo, iż temu obchodzeniu się króla
polskiego z ludźmi prostej kondycji patriarchalnemu, ojcowskiemu, dobrodusznemu nie mogli się
wydziwić.

Co chwila też biła w oczy wszystkich niezmierna różnica obyczajów polskich od

niemieckich. Szlachta nosiła się górą, prawda, a mimo to bodaj z chłopem po ludzku gadała.
Pozdrawiali się, cham nie cham, jednym: „Niech będzie pochwalony", a to znaczyło wiele, bo
chrystusowe przypominało braterstwo i tym, co go w sercu nie mieli. Król też czuł się z tej samej
gliny ulepiony, co i inni ludzie, a choć podczas surowym był, to w ten sposób wschodni, starożytny,
przedpotopowy, gdy Marchołt do Salomona mówił: „ty", choć Salomon mógł mu kazać łeb zdjąć.

I w wojsku nie było tego wyszukanego ceremoniału, stopniowania i starszeństw, które u

Niemców co chwila grafów, baronów, szlachtę, jak owce różnej barwy, rozgraniczały. Polacy też,
gdy przychodziło do powitań, stawania, siadania, nie pilnowali tak hierarchii, jak Niemcy.

Tegoż wieczora, po Wołoszynie już, Krępiec, który na Korsaka czatował, bo chciał go

opijać i objadać, nie mając doń przystępu, a godzin kilka wolnych znalazłszy, przypytał się do
Wyszogórskiego. Tego tak dawno nie widział, że gdyby go sobie nie dał pokazać, nie poznałby go
pewnie, bo Wyszogórska od bardzo dawna z nim wszelki stosunek zerwała. Ale teraz mu snadź
potrzeba było zbliżyć się do Justyna i tak z niegodziwej rachuby wypadało. Diakowskiemu więc,
młodemu bardzo chłopcu, dworzaninowi

* Diakowski (przyp. autora).

króla, dobrze i pewno kazawszy go sobie palcem wskazać, Krępiec podstąpił ku niemu z

background image

otwartymi rękoma.

Wyszogórski właśnie dnia tego tak był usposobiony, po zejściu się z bratem, że niespełna

wiedział, co czynił. Nie znanego sobie człeka widząc podchodzącego z czułością taką i twarzą jakąś
nienaturalnie rozweseloną, Wyszogórski osłupiał.

— A! To ty, chłopcze! — począł Krępiec, ręce ciągle trzymając do uścisku gotowe. — Miły

Boże! Swoja krew, krew! Choć my z matką twoją na noże, ale ja oprzeć się nie zdołam temu, abym
cię nie przycisnął do serca mojego.

Zanim się Justyn opatrzył, pochwycił go, objął, obcałowując na wszystkie strony.

— Dowiedziałem się tu o tobie — rzekł. — Jestem przecie przyrodnim bratem matki

twojej... Krępiec. Zalała mi ona za skórę, zalała, niech jej Bóg nie pamięta! Ale co krew swoja, to
krew.

Ręką zamachnął.

— Przy królu jesteś? — spytał.

Justyn do słowa przyjść nie mógł ze zdumienia, aprehensji i niepewności tej, co mu czynić

wypadało. Nie śmiał tak garnącego się krewnego, choć wiedział jakim był, odtrącać. Nieśmiało
więc bąkać zaczął:

— A tak! Przy królu.

— A ja, chudy pachołek, stanowniczym przy pułku — rzekł, ciągnąc go z sobą na ubocze,

Krępiec. — Widzisz, starzyzna ze mnie, ha! Wiecheć wytarty! Ano, jeszcze się ruszam i ludziom
zdam. Z waszeci śliczny wyrósł chłop, jak dąbczak, słowo daję. Powinszować... No, i krescytywa
pewna. — Począł się śmiać.

— Słyszałem, ha, ha, i o tym, żeś pono kasztelankę sobie zaswatał!

Wyszogórski spłonął jak piwonia.

— A ten łajdak Korsak ci wlazł w drogę — dokończył, w oczy chłopcu patrząc pilno,

Krępiec. — Oh! Znam ja z dawna tych Korsaków! Znam! No, i urządził się, słyszę, tak że mu król
bić się zabronił, bobyś mu poobcinał uszy! Hę?

W panu Justynie krew grała okrutnie, nie wiedział, co mu powiedzieć na to.

— I ty to ścierpisz — dodał Krępiec — ażeby on jeszcze się z tym nosił i rozpowiadał, żeś

ty stchórzył, że bić się nie chciałeś?

— Alboż on to mówić śmie?! — zawołał Wyszogórski.

— A mówi, bo mnie to doszło i oburzyłem się, nie wierząc. Potwarze są — rzekł Krępiec.

— Wiem, że król wam bić się zakazał, ale co królowi do czci szlacheckiej? On tego nie ma prawa
zakazywać. Powinieneś się bić i łeb mu rozpłatać.

Pobladł Justyn i pot mu wystąpił na skronie.

— Co się odwlecze, nie uciecze! — zamruczał. Krępiec splunął, chudego wąsa pokręcając

zuchowato.

— Pamiętaj! Krwi naszej wstydu uczynić nie dawaj! U nas dawniej nie tak bywało! I diabeł

by nie rozerwał, gdy się ludzie z sobą ścięli. Gdzie o cześć idzie, żartów nie ma.

Spoglądając tak z ukosa na chłopaka, który stojąc jak pod pręgierzem, bladł i czerwienił się

na przemiany, Krępiec dolewał oliwy do ognia.

— Ma szczęście Korsak, że mnie tam nie było — wołał — inaczej by się ta sprawa

skończyła!

I zrobiwszy minę poważną, Krępiec ciągnął dalej, nie puszczając Justyna:

— Jak ono jest i było z twoją matką, która mi się najczarniejszą wypłaciła niewdzięcznością

i odpychała mnie a odpycha, ja do ciebie jako do krwi własnej mam słabość. Nie odstrychaj się ode
mnie.

Wyszogórski, którego raziło narzekanie na matkę, zamruczał:

— Proszę tylko o jejmości matce mojej nie mówić, bo ja tego ścierpieć nie mogę.

— Syn jesteś! Słuszna rzecz — przerwał Krępiec. — Szanuję to. Milczę... ale o Korsaku

gęby mi nie zamkniesz. Temu przebaczenia nie ma.

Wyszogórski był zaprawdę w tym stanie ducha, którego sam nie pojmował. Żal i gniew miał

okrutny do ciotecznego brata, zburzony był dnia tego więcej niż kiedykolwiek, a mimo to wszystko,

background image

gdy Krępiec przeciw Korsakowi się odzywał, czyniło mu to przykrość i boleść jakąś. Gotów niemal
go był bronić. Gniew to się rozżarzał, to stygnął w niepojęty sposób. Rad się był co prędzej pozbyć
natręta, a Krępiec nie ustępował. Samo milczenie Wyszogórskiego i odpowiadanie półsłowy
powinno było przekonać go, że Justyn nierad go widział i uczucia matki względem niego podzielał.
Ale właśnie Krępiec chciał ten wstręt prze- zwyciężyć, wśliznąć się Justynowi, opanować go i nim
zawładnąć. Miał w tym rachuby swoje. Rachował na słabość młodzika; bieda tylko z tym była, że z
dawna nie widząc go mało słysząc o nim, nie wiedział, jak z nim poczynać. Pierwsza próba nie była
szczęśliwą. Byłby może dłużej trapił swoją natrętnością Wyszogórskiego, gdyby szczęściem nie
odwołali go dworacy królewscy i pan stanowniczy rad nierad żegnać się musiał.

— Bardzo się cieszę, żem cię spotkał i rozmówił się z tobą — dokończył Krępiec,

odchodząc. — Jużci na popasach i na noclegach spotykać się będziemy, a powinieneś się mnie
trzymać. Jam stary, ty młody, mogę ci niejednę dobrą radę dać.

Tak się rozstali. Wyszogórskiego pociągnęli drudzy do namiotów.

Niemiłą mu była ta przyczepka Krępca. Wiedział i pamiętał, co o nim trzymała matka, a

słowo jej ważyło u niego wiele. Sam człek prawie nieznany wstręt w nim obudzał, nawet gdy mu
się przypochlebić starał. To jedno utkwiło w pamięci Wyszogórskiego, że Krępiec z odgłosu
publicznego wiedział o sprawie z Korsakiem i Justyna miał za pokrzywdzonego na czci. Więc
chodzić musiały wieści po świecie, honorowi jego uwłaczające? Na samą myśl o tym wzdrygało się
w nim wszystko. Życie stracić był gotów jednej chwili, aby obmyć się z tych potwarzy. Lecz co tu
było począć? Związanym był. Król trzymał go tak przy sobie, co dzień

o niego pytając, na krok mu się nie dając ruszyć, iż Justyn nic przedsięwziąć nie mógł.

Trzeba było czekać albo bitwy, w której życie mógł dać i oczyścić się tą ofiarą, lub powrotu z
wyprawy, aby Korsaka wyzwać na rękę.

Następnego dnia rano porzucił król tabory pod Tulnem i razem z Niemcami komunikiem

puścił się na wprost ku Wiedniowi, bo posłańcy naglili ciągle, że Wiedeń nie wytrzyma i poddać się
będzie musiał, jeżeli się odsiecz przypóźni. Prowadzili więc wszystkie te wojsko ludzie do tego
wyznaczeni nie już gościńcami i drogami, ale przez góry, wąwozy, lasami okrutnymi zarosłe, przez
które przedzierać się koniom i ludziom było srodze trudno a utrapienie wielkie, jakiego i na wojnie
rzadko żołnierz doznaje.

Tu się dopiero okazało, jak ten król, co umiał przyjmować po królewsku i przepychem

wprawiać w zdumienie, z prostym rycerstwem na równi niewygody, niemal głód i pragnienie
wesoło też znosić umiał. Dumoulin, pokojowiec króla i półdoktor, wydziwić się nie mógł
krzepkości jego i siłom. A co dawniej w Wilanowie na nogi cierpiał, krew mu się burzyła, że ją
często puszczać musiano, tu przy niewczasie i niewygodach jakby odmłodniał. Duch go trzymał.
Postrzegli to wszyscy, że schudł był znacznie od Krakowa, choć zawsze dosyć jeszcze otyłości
zostało; ale na konia wsiadłszy z kępiny lub po stołku, gdy raz się czuł na siodle, trzymał się na nim
jak wkuty i często po kilka i kilkanaście godzin nie zsiadał z niego.

Ponieważ wozów, zapasów i taborów drogami tymi przez wertepy straszne prowadzić za

sobą nie było można, niedostatek był taki, iż król sam jednego dnia nie miał nic oprócz chleba, a
wody musiał prosić u bawarskich żołnierzy, którzy ją w blaszankach nosili, co się u innych nie
praktykowało. Krzywił się strasznie na to kawaler de Maligny, brat królowej, zresztą mężny wojak,
czego później dał dowody; dziwował pieszczony Fanfanik, syn królewski, któremu się w życiu
nigdy nie przygodziło ani łaknąć, ni pragnąć; ale Sobieskiemu bodaj młode czasy się przypominały
i dawne wyprawy, co wesołość jakąś i dziwny humor dawało. Nie słyszano go inaczej
odzywającego się do hetmana, do Matczyńskiego, do Denhoffa, jak zawsze żartobliwie i z
uśmieszkiem.

Wojsko też szło bardzo ochoczo, choć te przeprawy przez lasy i gąszcze, po górach

stromych i urwistych, historią wypraw na Bukowinę nieszczęśliwych przypominały. Ale tu dotąd,
jakby Turek sobie lekceważył lub istotnie nadciąganie Polaków ignorował, nigdzie przeszkody z
jego strony, zasieków, zasadzek nie spotkano. Nadzwyczaj łatwo mu było w tych miejscach, od
samej natury obwarowanych, przez które wojska niemal gęsiego ciągnąć musiały, nigdzie rozwinąć
się nie mogąc, zatamować im drogę i zadać klęskę, lecz Bóg chciał, ażeby najniebezpieczniejszy

background image

pochód odbył się najszczęśliwiej.

Korsak już tu ciągnął z innymi przy chorągwi, a Wyszogórski około króla razem z innymi.

Niewielu ich tam było, ale jemu się kazano trzymać przy kilku koniach, na których co
najpotrzebniejsze rzeczy dla noclegów wieziono, maleńki namiocik, takiż taburecik, lichy materac,
aby na ziemi wilgotnej nie leżał... Szli więc teraz ci nieprzyjaciele z dala od siebie i
niebezpieczeństwa nowego zetknięcia się nie było.

Dumał tymczasem Korsak, całą pociechę w Kamieńskim mając, z którym swobodnie mógł

mówić o przeszłości. A jak to w takich razach bywać zwykło, oddalenie się od kasztelanki, sama
waśń o nią, dawną miłość ku niej rozbudziły na nowo i rozpłomieniły.

Kamieński czy pocieszając go, czy istotnie świadom tego, uręczał mu teraz, że od ludzi, co

się przy królowej kręcili, wiadomość pewną miał, że panna szczególniej na Justyna zagniewaną
była, a po Korsaku tęskniła bardzo. Więcej nie potrzeba było, ażeby Walentemu serce rozkołysać
znowu. Nieskończone tedy toczyły się narady i rozmowy o tym, jak by, co się popsuło, naprawić.
Utrzymywał Kamieński, iż zdrożnym być nie mogło, a pożytecznym owszem musiało, w liście do
panny cały przebieg sprawy objaśnić, o przebaczenie bodaj prosić. List wprawdzie zakazaną był
rzeczą, ale tu go same okoliczności tłumaczyły i uniewinniały.

Myśl ta wysłania listu do kasztelanki uśmiechała się wielce Korsakowi, tylko jak go

przesłać było? Kamieński, mąż dobrej rady, gdy o cudzą chodziło sprawę, podawał projekt
wyprawienia go pod adresem Rypajły. Wiedziano, że księżna Radziwiłłowa się teraz do opieki
szczególnej nad panną Anną zobowiązała. Jako sługa jej, Litwin mógł mieć wszelką łatwość
zbliżenia się do kasztelanki, wyrozumienia jej naprzód, a potem wręczenia listu. Niemal co dzień
król z pismami słał do królowej, bawiącej W Krakowie, a każdy taki goniec obok królewskich
podejmował się i innych, dla wręczenia tym, co przy królowej Marysieńce bawili. List do Rypajły
nie mógł niczyjej zwrócić uwagi ni podejrzenia.

Kasztelanka może by w innym czasie i okolicznościach nie przyjęła pisma od Korsaka, lecz

z wyprawy, od wojaka, który życie ważył, a słał westchnienie i pożegnanie niemal w ostatecznej
godzinie, żadna pewnie kobieta nie odrzuciłaby posłania. Dowodził tego Kamieński, marzył
Korsak, i począł, nie mogąc pisać (bo w górach i lasach tych oprócz króla nikt nie miał pewnie
pióra, papieru i kałamarza), układać w myśli list ów, który postanowił nieodzownie przy pierwszej
wyprawić zręczności. Ważył wiele. Mogło się nie udać, kasztelanka odepchnąć mogła, Rypajło się
wziąć niezgrabnie, ale dla tak wielkiego celu coś ważyć się godziło.

Wojsko tymczasem, zażywszy niewypowiedzianych niewygód, przedarłszy się przez lasy,

za niedostępne uważane, skąd go się najmniej spodziewano, i dlatego może nie pilnowano nawet
gór, które przebywało — zbliżało się już pod Wiedeń sam. Godzina wielkiej walki, w której losy
może świata chrześcijańskiego rozstrzygać się miały, nadchodziła.

Kamieński na ostatnim noclegu przybiegł do Korsaka z wiadomością, że król do Krakowa

kogoś stąd wyprawiał. Nie było innego sposobu, tylko po nocy do księdza Skopowskiego iść i
wyprosić u niego, co do pisania było potrzebnym. Ale tu o kapelana królewskiego, który ostrożnym
był i wiedział, że Sobieski pisania wszelkiego dla plotek i wiadomości fałszywych zakazywał,
rozbiło się wszystko. Ksiądz Skopowski twardy był jak skała i usarza ofuknął:

— Ani o tym myślcie! Nie pora! Lepiej byście się modlili, aby głową nie nałożyć. Nie ma o

czym donosić, a ja papieru i inkaustu, jako żywo, nie dam!

Korsak krwią był gotów list pisać, ale na czym? Prawdą było, iż pismo stąd do królowej

słano przynaglające o Litwę i Kozaków. Dziwniejsza rzecz się stała. Nie wiedzieć skąd przyszła
myśl Sobieskiemu wyprawić je przez Wyszogórskiego. Ten, gdy go do namiociku do króla
leżącego na materacu lichym przyzwano, a on mu wolę swą oświadczył, jak stał, tak padł do nóg
pańskich, obejmując je i zaklinając, aby mu tej krzywdy nie czynił i przed spotkaniem z
nieprzyjacielem precz go nie odsyłał. Rozpłakał się przy tym jak dziecko, mówiąc, że o cześć jego
chodziło, i król, połajawszy go, namyśliwszy się, od myśli tej odstąpił. Słowo tylko z niego wziął,
że bez ordynansu krokiem się nie oddali, zagroziwszy mu niełaską swą i krygsrechtem w
przeciwnym razie.

Miał naówczas Sobieski wiele na głowie, bo się tam o niego wszystko opierało, a przecież i

background image

o pojedyńczym służce swym myślał, z pamięci go nie tracąc. Zmiarkował to, że Wyszogórski
gotów śmierci szukać, i zapobiec chciał, aby wyrok na żart wydany krwawo się nie spełnił. Został
więc Justyn, mówiąc sobie w duszy, że — chyba Bóg nie łaskaw — znajdzie chwilę i zręczność,
aby okazać, że śmierci się nie boi, a cześć swą waży więcej nad życie.

Po wyjściu z namiotu Wyszogórskiego kazał król zawołać koniuszego Gordona.

— Słuchaj, Gordon — rzekł — ja o tym dudku Wyszogórskim zapomnieć mogę, gdy mi z

oczów znijdzie; żebyś mi go bez mej wiedzy od namiotu i taborów nie puścił.

background image

VIII

Wielkiego owego dnia, w którym król zwycięstwo odniósł nad Turkami, wiekopomną sławą

imię jego okrywające, opisy i opowiadania są tak liczne (nie mówiąc o liście z placu boju przez
Sobieskiego do żony pisanym), iż na nowo cud ów chcieć malować i tłumaczyć byłoby
zbytecznym. Stało się, czego nikt nie przewidywał, czego sam król się w dniu tym nie spodziewał.
Z małej potyczki, która miała rozpocząć harce i wstęp uczynić do wielkiego boju — wyrosło
zwycięstwo nagłe, piorunowe, niepojęte. Wojsko ze spadzistej góry spuszczało się na złamanie
karku, przez winnice poobmurowywane, bez drogi, po urwiskach, jakiś zapał i jakaś siła
niewidzialna poniosła je; popłoch nagły nieprzyjaciela ogarnął i owe tysiące pogan, których obóz
jakby ogromne miasto stanowił, porzuciły wszystko, poniosły się gnane trwogą, plac krwawy
zostawując zwycięzcom.

Była niezmierna ufność w Boga i w sprawę, dla której szły te zastępy, ale rachuby wojennej,

planu stałego nie było. Król spodziewał się dwa dni jeszcze przygotowywać do stanowczej
rozprawy, gdy nagle ujrzał, jakby cudem, że siła nieprzyjaciela była złamaną. Rozpoznał to
wprzódy, niż ktokolwiek mógł przypuścić. Usarskie chorągwie spadły z tych gór na obóz wezyra
jak piorun. Polskiemu wojsku na prawym skrzydle rozłożonemu dostały się spadzistości najcięższe
do przebycia i ono potem główne ognisko, namioty wezyrskie, których opanowanie stanowiło o
losie dnia tego — zagarnęło.

W tym zastępie rycerzy szedł Korsak, który jak wszyscy, poczuwszy się w boju, zapomniał

o świecie całym. Każdy z nich przeżegnał się krzyżem świętym, westchnął raz jeszcze ku swoim,
poleciał myślą pod strzechę domową i życie złożywszy w ofierze, nieprzyjaciela tylko widział
przed sobą. W chwili, gdy się z gór już spuszczali i na spłoszonych tureckich janczarów rzucili się,
kopia Korsaka o tarczę poganina się strzaskała, a on sam uczuł w drugim ręku jakby ukłucie.
Dobywał już spod nogi szabli, gdy lewa dłoń, w której cugle trzymał, martwieć mu poczęła i spod
koszulki stalowej, która jak rękawice na palce się spuszczała, ukazał się czerwonej krwi sznurek.
Rany prawie nie czuł, ciepło tylko zrobiło mu się w rękawie. Za nic nie mając to jakieś draśnięcie,
dalej gonił za janczarami, gdy na oczach jakby mgła się rozpostarła, ręka cuglów utrzymać nie
mogła i trzeba je było wziąć w zęby. Pochwycić ich nie mógł. Wśród strasznego wrzasku, dymu,
huku, kurzu, potrącany ciągle, zachwiał się, stracił przytomność, upadł.

Gdyby trzech swoich osiadaczów nie miał za sobą, Korsak byłby niechybnie stratowany i

zgnieciony, gdyż nie miał ani czasu, ani rozwagi, ani siły zatrzymania szturmu tego, ratowania się
wśród walki zażartej. Ci zaledwie zdołali podnieść go i między siebie wziąć na koń, ustępując w
bok z omdlałym i krwią ociekłym. Jeden z nich pozostał z nim na uboczu, ale i tu się utrzymać nie
było sposobu; polskie chorągwie, niemieckie pułki, jazda, piechota z berdyszami, resztki janczarów,
wściekle broniący się niektórzy Turcy przy namiotach, walczący już dla zemsty, rozbieżone
baszańskie konie, zdziczałe wielbłądy — wszystko to razem zbijało się w jednę straszną kupę, z
której silnemu i zdrowemu wyjść było trudno, a rannemu, który wiele krwi stracił, prawie
niepodobna. Pachołek Barciński, który przy panu został, zwątpił był zupełnie o ocaleniu go i chciał
tylko zapewnić się, gdzie potem trupa ma szukać, gdy z góry nowy oddział się spuścił. Byli to
dworzanie królewscy, gdyż sam Sobieski już był też na placu boju, otoczony strażą swoją. Byliby
pominęli ciężko ranionego usarza, gdyż widok zdobytego obozu, a i łup, na który się rzucali
wszyscy, wabił ku sobie, gdyby nagle jeden z konia w pobliżu nie spojrzał i nie krzyknął.

Był to Justyn Wyszogórski, którego nie puszczono z rozkazu króla, aż teraz, gdy już walka

była tak jak skończona. Na widok Korsaka, z którym niegdyś żyli jak dobrzy bracia i kochali się,
nie mógł się wstrzymać Wyszogórski, aby nie przyskoczył ku niemu. Sądził, że zabity leży; załamał

background image

ręce. Wtem Barciński, stojący nad nim, począł krzyczeć, że balwierza trzeba, aby krew zatamował.
Tuż stał królewski chirurg Durnoulin, ale temu się ani mazać krwią, ani odrywać od ciekawego
widoku nie chciało i Wyszogórski niemal gwałtem go popchnął ku rannemu. Dopiero gdy zobaczył,
że Francuz się zajął bandażowaniem, Justyn, który się zdradzić nie chciał ze swym współczuciem
ani wydać z tym, że widział i zbliżył się do Korsaka, dalej pociągnął do króla, który już na
oczyszczonym z nieprzyjaciela obozowisku z konia zsiadł, by spocząć, bo i on całodzienną jazdą i
wzruszeniem był śmiertelnie znużony.

Rana Korsaka była tym tylko niebezpieczną, że żyły mu poprzecinała, zresztą kości

naruszone nie były i gdy Dumoulin umiejętnie upływ krwi zatrzymał, szło tylko o to, aby choremu
gdzieś dać spocząć wygodnie. Barciński go nie opuszczał, lecz rada była trudna. Skórę tygrysią,
którą na ramionach miał Korsak, podesławszy pod niego, położył na ziemi, sam pokląkł i tak
czekał, ażby się los nad nimi zlitował, ochraniając tylko od roztratowania. Działo się to nie opodal
od namiotów wezyrskich i właśnie w miejscu, które najwięcej ściągało gawiedzi dla łupieży.

Widok był osobliwy, bo i trupy kobiet, których Turcy, uprowadzić nie mogąc, pościnali, i

porozrzucany sprzęt, i kosztowności porozsypywane, i porozbijane skrzynie drogie, połamane
buńczuki, poobalane namioty, cisnący się do nich i wynoszący z nich drogie kobierce, szaty, sepety
— ludzie zajmowali te opuszczone wezyrskie stanowisko, które na próżno starszyzna wojskowa
zachować usiłowała od grabieży. Ogromną, zieloną chorągiew wynoszono właśnie, a inne
oberemkami dobywano spod wywróconych namiotów, wraz z siodłami i bronią.

Korsak jeszcze był nie odzyskał przytomności zupełnie, otwierał oczy, poruszały mu się

spiekłe usta, ale wnet zapadały powieki znowu i jakiś chorobliwy go sen mimo piekielnej wrzawy
ogarniał. Nie było nawet komu przynieść kropli wody, a Barciński dla szukania jej nie chciał się od
pana oddalić. Noc nareszcie po tym dniu jesiennym, mimo jesieni skwarnym, zapadać zaczęła i w
obozie do pewnego ładu doprowadzono rozpierzchłe wojsko. Dwaj drudzy pachołkowie Korsaka,
którzy się tu wraz z innymi usarzami kręcili, przybyli Barcińskiemu w pomoc. Jeden z nich pobiegł
po wodę, drugi Kamieńskiego szukać, aby coś rannemu radził.

Kamieńskiego trudno znaleźć było, bo nikt tam wśród tych ruin obozowiska, uliczek,

wozów połamanych, drągów sterczących po zdartych namiotach nie mógł pokierować. Pachołek
tylko w misiurce przyniósł zaczerpniętą u wodotrysku przed wielkim namiotem wodę, której
Korsakowi napić się dano, aż naraz tchnął wolniej.

Przez całą noc ruch nie ustawał, bo nikomu się o spoczynku nie śniło. Królowi pod

drzewem rzucono kulbakę zamiast poduszki i tak przetrwał do rana, a z Wiednia dopiero o północy
mu przysłał komendant czym się posilić. Z dala strzały jeszcze ciągle słychać było. Pułki, gdzie
który stał, musiały dnia i rozkazów czekać. Z północy już doszukali się pachołkowie Kamieńskiego,
który z bitwy cało wyszedł. Konia miał tylko ubitego pod sobą, po którym płakał mówiąc, że
wolałby był sam ranę ponieść, niż takiego przyjaciela stracić. Kamieński oprócz tego, że dał
kobierczyk i wałek pod głowę rannemu, nic więcej uczynić nie mógł.

O posiłku nie było co myśleć, a tego potrzebował Korsak.

Jak i kto, już po północy, przyniósł Barcińskiemu szklankę mięsnej polewki, nie mógł

rozeznać dla ciemności ani się domyśleć. Trochę ją przygrzano u ognia, który sobie piechota
roznieciła, i Kamieński wlał w usta rannemu. Nie mógł on pojąć, jakim cudem się znalazła, kto
myślał o Korsaku i tak się nim zaopiekował poczciwie, ale Panu Bogu dziękował, że osłabionego
było czym pokrzepić. Byle dotrwać do rana, spodziewano się do miasta go przenieść i znaleźć
przecież przytułek u tych, których ocalono.

Ze dniem Kamieński wyszukał wozu i gdy pokrzepionego nieco snem z ziemi podejmowano

Korsaka, oczy już otworzył, poznając wszystkich, słabym głosem odezwał się do Kamieńskiego i
począł pytać (bo nie pamiętał), co się z nim stało. Lecz nie było czasu na opowiadanie. Ze
zwiezieniem do miasta nie poszło tak łatwo, jak się zdawało, bo ocaleni wiedeńczycy z obawy, aby
ich nie obciążono, sami na poły ogłodzeni, chorym i rannym nie bardzo byli radzi i gościnni.
Dopiero obietnicą sowitej nagrody zdołano kąt niedaleko wrót miejskich znaleźć Korsakowi, łóżko
wygodniejsze i lepszy spoczynek, którego on tak potrzebował.

Spodziewał się król, wyglądało może wojsko nadzwyczajnych oznak wdzięczności od

background image

ocalonych ale na tym się zawiedziono. Książę lotaryński, saski i inni, choć sami mieli udział w
walce i zwycięstwie mniej czynny i wybitny, zaraz na pobojowisku oka- zali, jak zazdrościli sławy
Sobieskiemu i jak ich bolało, że oni znikali przy nim, bo ten tu był pierwszym wodzem i zwycięzcą.

Półgębkiem dziękowano, starając się zmniejszyć dokonane dzieło, a udział Polaków

porównać z tym, co inni przy nich spełnili. Wielka zdobycz w namiotach wezyrskich, którą los
wojny dał w ręce Sobieskiemu, i owa chorągiew Mahometa, nazajutrz mająca powędrować do
Rzymu, przykro i boleśnie odbiły się na Niemcach. Winszowali królowi półgębkiem, zimno, niemal
upokorzeni. Nikt nie przewidywał takiego końca, choć był on bardzo naturalnym. Każde
dobrodziejstwo upokarza, a za upokorzenie człowiek mścić się ma ochotę.

Około Korsaka, do którego nazajutrz dopytującego się o niego Dumoulina przyprowadził

Kamieński, został jeden Barciński. Inni musieli koni i wozów, gdyby nadciągnęły, pilnować.
Chirurg królewski znalazł chorego, jak po ciężkim krwi upływie, wcale dobrze. Potrzebował tylko
wypoczynku i pokrzepienia a dozoru przy sobie.

Zahartowany, krzepki, jak wszyscy ludzie tamtych czasów, którzy do bezczynnego i

nieruchawego życia nie byli nawykli, Korsak obiecywał bardzo prędko znowu stanąć na nogi.
Przychodził do siebie w oczach i Kamieński drugiego dnia wieczorem prorokował już, że wkrótce
razem na koń siędą. Nie zbywało na przyjaciołach i towarzyszach, dowiadujących się ciągle, tak że
wieczorem ledwie mógł spocząć.

Jednym z pierwszych był Krępiec, który zjawił się tu dobrze podchmielony, przybrany

pysznie, z nową i kosztowną szablą, odmłodzony niemal sukcesem, gdyż zawczasu dopadłszy do
namiotów pożywił się przy nich tak, iż pełne miał kieszenie złota. To mu odbierało ochotę do
dalszego pełnienia obowiązków stanowniczego. Szukał tylko jakiejś racji, aby się od nich uwolnić,
zapowiadając, że mu potrzeba powracać do kraju. Krępiec, wielką czułość okazując dla Korsaka,
winszował mu, że prawdziwym cudem życie ocalił.

— Ty toś mi rycerz — odezwał się — a ten błazen Wyszogórski ani prochu nie powąchał,

ani Turka przed sobą nie widział. Urządził się tak gagacik, że ze dworem królewskim dopiero
zjechał na plac, gdy była finita la comedia . Ale niemniej, jestem pewny, obłowić się musiał!

Korsak nic na to nie odpowiedział; nastawanie to uparte Krępca i jątrzenie umyślne i wstręt

w nim budziło.

Jak wszyscy jemu podobni, stanowniczy miał zapas wiadomości dobranych, aby ludzi

zohydzić. Bluzgał przeciw najmężniejszym, wyśmiewał i swoje tylko własne męstwo wynosił, nie
przyznając się do tego, że i on post festum przygnał do namiotu, a nie bił się z nikim, tylko z
ciurami, od których łup odebrał, aby go sobie przywłaszczyć. Prędko się go zbył Korsak, dawszy
umówiony znak Barcińskiemu, który oznajmił, że Dumoulin spoczynek choremu zalecił, a zakazał
rozmowy. Stanowniczy jednak zapowiedział, że nim obóz opuści, zjawi się jeszcze dla dowiedzenia
o stanie zdrowia pana Walentego.

Z Wiednia posłańcy do Krakowa co dzień byli wyprawiani, powróciła więc myśl napisania

listu do kasztelanki na ręce Rypajły i Korsak, choć osłabiony był, korzystał z tego, iż rękę prawą
miał całą. Lecz pismo już było poczęte, gdy po naradzie z Kamieńskim wypadło nie ważyć się na
niebezpieczną próbę, ażeby nie wywołać gniewu panny Anny. Postanowiono krakowskim targiem,
na poły rzecz dzieląc, list wysłać do Litwina z tym tylko, aby on tempore opportuno (dobrawszy
chwilę szczęśliwą) ustnie kasztelance opowiedział o Korsaku, uczuć jego będąc tłumaczem.
Wprawdzie poczciwy Litwin nie bardzo się do tego pośrednictwa dyplomatycznego nadawał, lecz
nie było go kim zastąpić. Pisanie listu tego szczęśliwie choremu czas zabrało, od czarnych
odrywając go myśli.

Co się pierwszego dnia walki i następnych po niej z Wyszogórskim działo, opowiedzieć

trudno. Rozkazem królewskim przykuty, patrzeć musiał tylko, jak drudzy szli do boju, i była
chwila, że z zazdrości i wstydu jak dziecko się rozpłakał. Zrywał się kilka razy i do konia puszczał,
lecz koniuszy Gordon i dworacy gwałtem go zatrzymywali. Do króla, którego kochał i szanował,
żal miał straszny i byłby się z nim zaraz tegoż wieczora wylał, gdyby do niego mógł przystąpić. Ale
ani tej nocy po zwycięstwie, ani nazajutrz, gdy król mury opatrywał, w Wiedniu gościł,
nabożeństwa słuchał, naradzał się z hetmanem i książętami, do Rzymu słał w jednę, do Krakowa w

background image

drugą stronę — nie można się było zbliżyć do niego. Musiał Wyszogórski z żalem i bólem tym
chodzić, wylać go nie mogąc. Obiecywał tylko sobie, ponieważ już na pewno twierdzono, że król
pociągnie za uchodzącymi muzułmanami, przy pierwszej potyczce, bodaj popadł w niełaskę, iść
przebojem i — śmierci szukać. Gniew na Korsaka, żal do niego zupełnie w nim jakoś przycichły;
szło mu o cześć, a nie pomstę żadną. Przypadkiem natrafiwszy na rannego, zapomniał całkiem, co
między nimi zaszło, i potajemnie czuwał nad nim, dopóki Kamieńskiego przybywającego nie
zobaczył.

„Musi żyć i wiedzieć, żem ja nie taki tchórz, za jakiego mnie ma!" Tak sobie tłumacząc

troskliwość swoję, Wyszogórski pilnował cyrulika Dumoulina, aby Korsaka opatrywał, posyłał
innych dla nadzoru i wywiadywania się.

Król, nie mający chwili spoczynku po tym zwycięstwie, pomimo to niemal o każdym

znaczniejszym ze swego rycerstwa wiedział, jaki go los spotkał. Dworzanie, dowódcy ciągle
zapytywani: „A co się z tym, a co z tamtym stało?" odpowiadali lub musieli iść szukać wiadomości.

Sprawa z Wyszogórskim musiała królowi na myśl przywieść Korsaka; zagadnął o niego

Diakowskiego:

— Nie wiesz, co się z Korsakiem dzieje, bo usaria i jego chorągiew była w opałach

dobrych?

— Leży ranny.

— A jak? — spytał król. — Od kuli czy od szabli? Dworzanin powtórzył, co słyszał.

— Nic mu nie będzie — rzekł Sobieski, głową potrząsając. — Kości całe, a choć krwi

trochę stracił, to mu wyjdzie na dobre, bo miał za gorącą.

Trzeciego dnia, późno w noc Wyszogórski się wcisnął do namiotu, gdy król już leżał na

swym łóżku obozowym. Wszedł z taką twarzą przeciągniętą i wykrzywioną, zbiedzony, znękany,
że popatrzywszy, Sobieski sam zagadnął:

— Co tobie jest?

— Miłościwy Królu — zawołał Justyn, ręce składając — jestem najnieszczęśliwszy!

Szedłem na wojnę, żeby się bić, nie puszczono mnie... Srom i hańbę na sobie noszę... Dłużej z nimi
nie wyżyję...

— Wiesz przysłowie — odparł król, podnosząc się i na łokciu opierając: — Pierwsze

posłuszeństwo niż nabożeństwo. W wojsku tak samo. Rozumiesz to? Rozkażą stać, musisz stać;
każą iść, powinieneś, choć na śmierć.

— Ale na mnie los padł! — przerwał Wyszogórski. — Ludzie pomyślą, że ja...

— Milczże no! — przerwał król. — Ja o wszystkim pamiętam. Będzie jeszcze na to czasu

dosyć, puszczę cię, gdy twoja godzina wybije. Idź spać i nie durz mi głowy!

To mówiąc, odwrócił się król i Wyszogórski z niczym precz odejść musiał.

Ale nie dał za wygranę. Raniusieńko po mszy przyszedł znowu do króla obcesowo, tak że

się na niego pogniewał. Ale w rękę go ucałowawszy i ułagodziwszy, począł znowu:

— Miłościwy Panie, jeżeli już mnie bić się nie puszczacie, jak o miłosierdzie proszę, gdy

Korsak wyzdrowieje, pozwólcie mi, abym go wyzwał na rękę!

Trącił go król w plecy, popychając od siebie.

— Jak powrócisz cały do domu — rzekł. — Jeszcze nie wiesz, czy głowę na karku matce

przyniesiesz.

Nie było sposobu nic innego u króla zyskać.

Miał też Sobieski co innego do czynienia, aby się sprawami poślednimi dworzan swoich

zajmować. Główną sprawą było, czy się tym zwycięstwem zaspokoiwszy, powracać do Polski, czy
iść dalej za Turkami, którzy po wielkim popłochu w Węgrzech znowu siły swe zbierali i z pola nie
schodzili. Niemal wszyscy senatorowie przy boku króla będący, hetmani, pułkownicy, starszyzna
— byli tego zdania, aby do Polski powracać. Mówiło za tym wiele, ofiara znaczna w obronie
chrześcijaństwa złożoną została, starczyło to dla obowiązku i chwały króla i narodu. Cesarz nie
okazywał się wcale wdzięcznym, gdy raz już króla nie potrzebował.

Dowody zawiści i niechęci mnożyły się co dzień i zrażały wszystkich, głosowano więc w

radzie za tym, aby do Polski powracać. Jeden tylko król był innego zdania; zdawało mu się, że

background image

dzieło nie było dokonane, potęga muzułmańska nie dosyć złamana jeszcze. Należało korzystać ze
zwycięstwa, z trwogi, jakie ono sprawiło. Domyślano się, że sułtan, rozgniewany na Kara Mustafę,
przyśle mu stryczek i nowego dowódcę naznaczy, że tymczasem bezkrólewie będzie w armii, które
łatwiej ją pokonać dozwoli. Nie chciał król nawet wojsku dać spoczynku i we cztery dni po
odpędzeniu Turków od Wiednia gnał już za nimi.

Oburzenie w wojsku wywołało spotkanie się z cesarzem, który nader zimno, sztywnie i

ceremonialnie zbawcę swojego powitały Sam król nie mógł ukryć przykrości, jaką mu to uczyniło,
więcej jeszcze ucierpieli ci, co z nim byli. Królewiczowi Jakubowi cesarz nawet głową nie kiwnął,
jakby go nie widział, gdy ojciec przedstawiał.

W ciągu tych dni kilku pod Wiedniem Korsak znacznie przyszedł do siebie, tak że się po

izbie mógł przechadzać; rana się szybko goiła. Zdawało się jednak niepodobieństwem, aby dalej z
wojskiem mógł ciągnąć. Tymczasem, gdy szesnastego września obozy się ruszać zaczęły, a on się o
tym dowiedział, powstrzymać go nie było sposobu. Nie chciał ani słuchać, żeby miał pozostać w
Wiedniu.

— Jeżeli na siodle się nie utrzymani, na wóz mnie połóżcie, a ja tu się wylęgać nie myślę.

Kamieński na próżno go chciał uprosić, skłaniali inni, uparł się aż do gniewu, że za

wojskiem pojedzie. Sprowadzony Dumoulin głową potrząsał, ale nieraz już doświadczywszy, czym
jest ta polska natura, która przy pomocy ducha cudów dokazuje, nie bardzo się sprzeciwiał.
Opowiadał sam, że w tym kraju i takie choroby, i uzdrowienia tak osobliwe widywał, o jakich gdzie
indziej nie słyszał. Korsak więc na swoim postawił i z taborami za wojskiem, na wozie zrazu, wpół
leżąc, na pół siedząc — pociągnął. Siły mu wracały, jadł i pił okrutnie; chirurg gorączki się
obawiał, ta nie przyszła. Jesienią straszono, Korsak odpowiadał, że miał się czym odziać.

Na samym wyjezdnym zjawił się jeszcze Krępiec. Byłby może pozostał przy wojsku

dlatego, aby dwóch przeciwników jątrzyć i doprowadzić do starcia, po którym sobie coś obiecywał,
ale przemogła zleniwiała i hulaszcza natura. Naładowawszy kieszenie, nie spodziewał się już w
dalszej wyprawie żadnych dla siebie korzyści, a obawiał się to, co miał, stracić i na niewygody
narazić, wolał więc przy podanej zręczności z wysyłanymi do królowej gońcami powracać do
Krakowa i tam opowiadać o swych wielkich czynach.

— Po kościach mnie łamie strasznie — rzekł do Korsaka, rękę zakładając na krzyże. —

Starość nie radość. Licho wie, po co król ciągnie dalej, jam nie głupi, wracam. Od stanowniczostwa
mnie zwolnili; prawdę powiedziawszy, głupie to było rzemiosło. Nikomu dogodzić, wszyscy bij
zabij, a tu kraj bestialski, że się z ludźmi poczciwie rozmówić nawet nie można! I wy byście lepiej
zrobili z tą raną, zawracając na wypoczynek do Żarek.

— Jaka tam rana — rzekł Korsak — tylko tyle, że mi krwi Turczyn upuścił, zresztą nie ma

nic.

— No, ja wiem — dodał, uśmiechając się, Krępiec. — Nie chcesz z oczów stracić

Wyszogórskiego. To się rozumie; ale ten za plecami królewskimi bezpieczny.

Korsak milczał.

— Wiem, że mu nie możesz darować i nie powinieneś. Miałbym cię za cztery litery. Zdrajca

jest, oni wszyscy tacy, ojciec był nie lepszy.

Nie mogąc słowa wyrwać z ust podkomorzycowi, Krępiec go nareszcie pożegnał.

W ten sam sposób postąpił jeszcze na odjezdnym, poszedłszy do Wyszogórskiego i starając

się go podrażnić. Rachował poczciwiec na to, że gdyby Wyszogórski zginął, majątek po przyrodniej
siostrze, czyby chciała, czy nie, musiałby kiedyś — per fas et nefas — jemu się dostać. Tak on
sobie przynajmniej wyobrażał.

Biednego Justyna jątrzyć nie potrzeba było więcej, tak go już bezczynność do rozpaczy

przyprowadzała. Oczów podnieść nie śmiał na nikogo, bo mu się zdawało, że się stał
pośmiewiskiem ludzi, że w każdym wejrzeniu czytał urągowisko i pogardę. Chciał co najprędzej
choć we krwi obmyć się z tego. O, jakże by chętnie był z Korsakiem się pomieniał na jego zranioną
rękę! Krępiec nastręczył mu myśl napisania listu do matki, który miał odesłać z Krakowa. Justyn
musiał ze zręczności korzystać, aby jej donieść o sobie, ale owo pismo spod Wiednia, po sławnym
zwycięstwie, tak było smutne, tak dziwnie zbolałego dowodziło serca, że biednej skarbnikowej

background image

wcale pocieszyć nie mogło.

Justyn skarżył się na ludzi, na króla, na swój los nieszczęśliwy i pocieszał się tym tylko, że

wojsko ciągnie dalej, a on nikogo już słuchać nie myśli i przy pierwszym spotkaniu pójdzie cześć
swą ratować. O Korsaku, choć wiedział, że matka ciekawą była coś posłyszeć, nie wspomniał ani
słowem.

background image

IX

Było to pod Parkanami. Na garści siana, w poszarpanej odzieży, dyszący ze znużenia,

zaniemiały, z głową na piersi zwieszoną leżał cudem ocalony zwycięzca Turków, okryty błotem,
wpółżywy, nie śmiejąc oczów podnieść i ust otworzyć. Dokoła milczący, biedzi, z załamanymi
rękoma dowódcy, starszyzna, na której widać była oznaki walki, ranni, poodzierani — otaczali
Sobieskiego, nie śmiejąc jęknąć ani przemówić.

Klęska była straszliwa. W dali na szarym tle nieba podnosiły się ciemne mury małej

twierdzy Parkany. Na pobojowisku, które zajmowali Turcy, widać było trupy i konie pobite, a nad
nimi na włóczniach pozatykane głowy. Odzierano leżących i wisk tłuszczy wiatr aż tutaj przynosił.
W milczeniu strasznym ocaleni liczyli się, kogo zmiędzy nich brakło. Z nieobecnych nikt już
powrócić nie miał.

Król kiedy niekiedy spoglądał na syna, który stał w tak poszarpanej odzieży jak ojciec, ale

nieranny i żyw przecie, gdy przed chwilą o nim i o sobie zwątpił Sobieski. Turcy pędzili wściekli za
nimi; koniuszy koronny, starosta łucki, Czerkas Litwin, Piekarski, Ustrzycki, spod usarskiej
chorągwi króla ściśnięci, obraniając się szablami, osłaniając sobą pana, wraz z kilku innymi
nieznanymi obrońcy ledwie wywieść go potrafili z zamętu bitwy i pogoni. Stali tak jeszcze wszyscy
niemi, gdy na zziajanym koniu nadbiegł, nie widząc leżącego na ziemi króla, wojewoda lubelski z
okrzykiem:

— Król poległ!

Odwrócił się ku niemu Ustrzycki, ukazując na spoczywającego, a wojewoda, z konia

skoczywszy, do nóg przypadł, ściskając je.

— Na Boga — odezwał się głosem ledwie dosłyszanym Sobieski — nie dotykaj nóg moich.

Ręce, boki, nogi mam karwaszami i zbrojami pootłukane gdyby jedna rana.

Z dala jeszcze głucha wrzawa i strzały się słyszeć dawały.

— W niemieckim wojsku — zawołał pan lubelski — za pewną głoszą, że król poległ!

— Cieszyliby się może z tego — mruknął koniuszy.

— Po placu tam szukają już drudzy — dodał wojewoda. — Znaleźli tylko pana

pomorskiego, Denhoffa, z głową uciętą.

Król race załamał.

— O, Chryste Jezu! — krzyknął. — Jakże karzesz nas za grzechy nasze, ale możeż to być?!

Możeż to być...

Rajtar nadbiegający w tej chwili przerwał głosem, którego ze zmęczonych piersi zaledwie

mógł dobyć:

— Jam na to własnymi oczyma patrzył. Postrzelili go Turcy naprzód, tak że kula przeszła,

choć miał kaftan twardy, którym się chwalił, że go żadna nie weźmie, bo żelaza dla tuszy nie znosił.
Padł z konia zaraz, a choć przy nim z ośmiu czeladzi było, co go ratowali, na kulbakę go już
wsadzić nie mogli, a dla rany sam się prosił, aby mu leżeć dali. Przypadli Bośniacy i zaraz mu jeden
głowę uciął, a na dzidę ją natknął.

Król oczy sobie zasłonił. Wojewoda lubelski, jakby się modlił, złożył ręce, stojąc i na króla

patrząc.

— Bóg łaskaw — rzekł. — Gdy król żyw nam, naprawi się wszystko.

Wtem koniuszy, rozgrzany jeszcze przypomnieniem strasznej chwili, gorąco począł:

— Łaska boża, tak, bo wszyscy niemal w popłochu pana opuścili, myśląc o sobie...

Patrzałem na to, jak Turek na cztery palce nad szyją trzymał miecz; gdyby nie rajtar, który go w tej
chwili z muszkietu w serce trafił... Ale sam też padł od drugiego poganina, co mu głowę ściął.

background image

Żebym się na ten czas nie obalił prawie na króla, osłaniając go... i trzymał go, pistolet podniósłszy,
na celu... Bóg widzi, że i koń pański, Pałasz, też wart coś, iż dotrzymał, a nie padł na grudach,
dziurach, rowach i trupach, po których uchodzić musieliśmy. Żeby się raz był potknął,
zginęlibyśmy wszyscy. Koniowi cugle trzeba było rzucić, a my z panem Czerkasem pod ręce
musieliśmy trzymać. A tu pan nasz nie o siebie, ale o syna się ciągle troszczył i pytał.

Koniuszy na głowie targał włosy.

Dwór królewski, z pola bitwy powracający, skupiał się dokoła Sobieskiego, a wszyscy,

których już była doszła fałszywa wieść o zabiciu, z okrzykiem witali pana. Ten, pogrążony w
myślach czy w modlitwie dusznej, milczał.

Z innymi nadbiegł i ksiądz Skopowski, kapelan królewski, rozgorączkowany, przejęty,

składając ręce i wznosząc oczy ku niebu,

Dokoła pełno było usarzy, dragonów, pancernych i wszelakich niedobitków, których liczba

z każdą się chwilą powiększała.

— Pokarał nas Bóg! — odezwał się wzdychając król i oczy podnosząc ku księdzu

Skopowskiemu.

— Ciężko, ale słusznie padła na nas mściwa jego ręka — począł, unosząc się, duchowny. —

Alboż nie zasłużyliśmy na to? Albo tej drogi naszej nie usłaliśmy grzechami? Nie dokazywali to
ichmość dosyć, aby na siebie ściągnąć plagę tę?! Mało było gwałtów i wszeteczeństwa? Korzyć się,
pokutować, przebłagać potrzeba Boga, aby wrócił przewagę orężowi naszemu i pobłogosławił go!

Ksiądz mówił z takim zapałem, a pobojowisko, trupy, ranni i doznana klęska były tak

wymownym komentarzem, iż wszyscy się do żywego uczuli poruszeni.

W tłumie oblegającym pościółkę królewską coraz nową ktoś jakąś wieść przynosił o stracie.

Opowiadano po cichu, dowiadywano się. Ustrzycki, stojący na uboczu, mruczał:

— Od początku, jakośmy z rana wychodzili, omen był zły. Na mojem oczy widział, jak

psisko jakieś czarne, bez uszu, ciągle nam drogę zachodziło, że go odegnać nie można było, bo co
go przepędzili z jednej, zjawił się z drugiej strony, jak spod ziemi.

— Co wy mówicie o psie! — przerwał drugi. — A tenże orzeł czy kruk, czy kto go wie jaki

ptak czarny, co nam nad głowami wisiał, aż potem na tył poleciał...

Wyrywały się z ust nazwiska.

— A ten?

— Zginął.

— A drugi?

— Ścięli go Turcy.

— Pan starosta sandomierski?

— Dwa razy pod nim koń padł, ratowano go, żyw. Sekretarza mu ubito, Włocha.

— Marszałek nadworny?

— Ten przy cesarskim wojsku był.

— A cesarscy czemu w pomoc nam nie przyszli?

Zamiast odpowiedzi spojrzeli po sobie wszyscy, wąsy pokręcając i pochrząkując.

— Czemu książę lotaryński z nami nie był, jednemu tylko Bogu wiadomo. Miejsca miał

dosyć i czasu leż.

Wtem syknięto; nadjeżdżali Niemcy żywo z kondolencjami, dowiedziawszy się, że król

ocalał, którego już tak jak za poległego mieli. Widok osobliwy się stal, bo król, choć zbolały przed
chwilą, powagę swą odzyskał. Smutek mu na czole pozostał, ale wcale rozpaczy widać nie było.

Niemcy, wyrażając żal wielki, poczęli otaczać leżącego, przypisując różnym

okolicznościom niepowodzenie dnia tego, lecz w twarzach ich baczniejsze oko wyczytać mogło to
uczucie, na którego wyrażenie w języku naszym nie ma słowa, bo w sercach u nas miejsca nie było
na nie: Schadenfreude . Z cudzego nieszczęścia nigdyśmy się nie cieszyli. Po świetnym
zwycięstwie pod Wiedniem, które polskiemu orężowi zawdzięczano, klęska tego wojska,
nieszczęście króla tego, było dla nich — pociechą! Na twarzach niby smutnych starali się dla króla
okazać komizeracją (współczucie), lecz w oczach błyskała radość. Oni tego dnia lepiej się
rozrachowali, oni ocaleli, a ten wódz i król, ten, co pod Wiedniem wszystkie sobie laury

background image

przywłaszczył, leżał oto pobity, półżywy i — zapewne na umyśle i na duchu złamany.

W tym się omylili; królowi dosyć było spojrzeć na nich, aby w nim krew się poruszyła,

serce zadrgało. Księciu lotaryńskiemu na jego kondolencją odparł z flegmą:

— Tak, Bóg nam nie poszczęścił dziś, ale żywi nie będziemy, jeśli nie pomścimy tego.

I choć potłuczony mocno, podniósł się Sobieski, natychmiast przywołując pana wojewodę

ruskiego, aby wojsku wydać rozkazy.

Niemcy, przez chwilę nacieszywszy się widokiem Polaków upokorzonych i opłakujących

poległych przyjaciół i braci, usunęli się do swoich namiotów. Po odejściu ich pan wojewoda ruski,
lubelski i inni senatorowie, zapewne z sobą się naradziwszy wprzódy, do króla przystąpili.

— Najjaśniejszy Panie — rzekł pierwszy. — Dzisiejszy dzień to palec boży. Dosyć tych

ofiar dla niewdzięcznych, po co mamy dalej iść i bracią naszę na zgubę narażać. Niech Niemcy
sobie rady dają, jako chcą... Do domu! Do domu! Życie Wasze, królewicza — więcej nad te laury i
zdobycze warte.

— Dobrze mówi! Do domu! — zaczęli drudzy wtórować. — Wracajmy do Polski.

Król cały się strząsnął z jakiegoś oburzenia, i on, co niedawno głowy na ramionach unieść

nie mógł, hardo ją dźwignął.

— Na rany Pańskie! — krzyknął. — Po klęsce nie obmywszy się ze sromu, nie

powetowawszy tego poboju, mielibyśmy niesławą okryci powracać?! Lepiej tu wszystkim ginąć!
Tak, oczów byśmy w domu pokazać nie mogli. Baby nam by kądziele miały prawo dać do rąk...
Srom! Hańba!

Głos mu w piersi się stłumił, ręce tylko dygocące jeszcze ze zmęczenia podniósł.

— Nie może to być! — dodał z bólem. — Dopókim królem i wodzem, nie pozwolę na to,

aby się oręż nasz okrył taką hańbą!

Słysząc króla mówiącego z takim ogniem, serce wszystkim rosło. Wojewoda zamilkł, inni

też odzywać się nie śmieli.

Kazał sobie król wody podać z winem i napił się, aby orzeźwić, natychmiast poczynając

dawać rozkazy, rozsyłając do niemieckich dowódców, cały już zajęty tym tylko, aby świetnym
bojem nagrodzić to, co się dnia tego straciło.

Już nocą, gdy co jeszcze żyło po tej klęsce, do obozu się pościągało, obliczać się zaczęto po

chorągwiach. W niektórych z nich straty były ogromne i dotkliwe.

Towarzyszów i oficerów, którzy szli z kopiami w pierwszym rzędzie, naginęło najwięcej. Z

osiadaczów ocalało wielu.

Postrzelany i posieczony, ale z głową na karku przywlókł się Kamieński pod chorągiew, a

choć sam dużo krwi utracił, począł zaraz o Korsaka dopytywać, co się z nim stało, bo go, idąc,
zostawił jeszcze na wozie leżącego. Barcińskiego zobaczywszy, który przy tym samym wozie stał,
a na nim chorego nie znalazł, przypadł doń, pytając, co się z panem stało. Pachołek łzy miał na
oczach.

— Nie wiem — rzekł — jeden Bóg wie, czy ocalał, a chyba cudu na to było potrzeba.

— Gdzież się podział?! — krzyczał Kamieński. — Jakże go puszczono chorego i osłabłego?

— Zrazu na wozie leżał — odparł Barciński — ale gdy chorągiew ciągnęła, a ja przy nim

stał, widziałem, jak się podniósł, dysząc, niecierpliwie i przeklinając, że się sam pozostać musi od
towarzyszów. Niedaleko jeszcze nasi odeszli i dopiero się bitwa rozpoczynać miała, gdy naraz, jak
gdyby strzymać się nie mógł, na gwałt się odziewać począł. Com trzymał, prosił, modlił, zaklinał
— nie pomogło. Koszulę drucianą wdział, konia sobie karego podać kazał i to do strzemienia
przypadał, to się zatrzymywał. Wtem, patrzę ja, od namiotów królewskich, rozpędziwszy się, jak
szalony, w czwał, z kopią leci... zdaje się Wyszogórski, i za wojkiem goni. Jak go pan zobaczył, tak
go jakaś ogarnęła wściekłość, rzucił się na konia... i za nim.

Tu Barcińskiemu łkanie przerwało mowę.

— I tyleśmy go widzieli! — wyjąknął.

Kamieński włosy począł targać na głowie i łajać pachołka; za co, sam nie wiedział. Niewiele

myśląc, rzucił tylko, co miał na sobie potłuczonej zbroi, i pobiegł do namiotów królewskich. Chciał
się dowiedzieć, co się z Wyszogórskim stało. Trafił na Diakowskiego, dworzanina króla, który

background image

ciekawszy był nad innych i ciągle się rozpytywał, chodził, dowiadywał i podglądał. Zwali go tam
wszyscy poufale Diaczkiem.

— Co się z Wyszogórskim stało?! — zawołał nadbiegając. — Nie wiesz?

— Jak nie wiem! — począł gadatliwy Diakowski. — Król mu kazał przy obozie zostać,

alem ja od razu wiedział, że on nie strzyma, bo się zaklinał, że przy pierwszej batalii, choćby go
mieli krygsrechtem sądzić, nie posłucha. Zaledwie król z panem wojewodą ruskim i koniuszym
odjechał, gdy Wyszogórski jak szalony pobiegł się zbroić i ubierać. Co mu kto chciał przeszkadzać,
bił jak wściekły, oszalał całkiem. Zbroję swoje i wszystek przybór miał, ino kopii brakło. Na
wozach zapaśne królewskie leżały; nie pytając nikogo, wyrwał jednę, złożył nią koniowi wpół ucha
i wprost za usarskimi chorągwiami...

— Cóż? Nie wrócił? — zapytał Kamieński. Diakowski ramionami dźwignął.

— Ta bestia ma jakieś szczęście, mało tego, że wrócił, ale króla sobą zakrywał razem z

koniuszym i Czerkasem, a jak się to stało, nie wiem, popytajcie go.

Diakowski wskazał na lichy namiocik: — Leży tam. — Kamieński opłotki podniósł, ale

wewnątrz ciemności były i bał się dalej iść, aby nie nadeptać kogo. Począł wołać:

— Niech będzie pochwalony! Wtem z boku ktoś odparł:

— Na wieki! A po co tu leziesz? Kto tam taki?

— Swój... Jest tu Wyszogórski?

— A cóż wy od niego chcecie? Kamieński się począł obmacywać po namiocie.

— Nie masz świecy albo stoczka?

I począł ognia krzesać, bo i lontu kawałek z siarką miał przy sobie. Z drugiego łóżka

pacholę stoczek podało.

— Czego ty ode mnie chcesz? — począł Wyszogórski. — Teraz cię poznaję, Kamieński. Co

ty mi spocząć nie dajesz? Ranny jestem.

Zapalono stoczek. Kamieński na sepecie siadł i zobaczył dopiero, że Wyszogórski głowę

miał chustką krwawą obwiązaną.

— Jak wy lam z sobą byliście, to inna sprawa, ale mi Korsak przepadł jak w wodę, po

szalonemu się wyrwawszy, choć taki słaby był, że się na siodle mógł ledwie utrzymać.

Wyszogórski głowę spuścił i milczał zasępiony.

— Możeś słyszał o nim? Nie widziałeś go?

Justyn począł na sobie leżącą burkę obrywać, oczy spuściwszy, jakby mu się odpowiadać

nie chciało. Kamieński naglił.

— No cóż? Będziesz mówił? — zapytał, ciągnąc go za rękę. Nie podnosząc oczów,

Wyszogórski począł mruczeć z cicha:

— No, widziałem go, widziałem... Wpadł nie proszony, gdym pomiędzy Turkami był.

Zmieszał się, zająknął i oczy sobie zakrył.

— Tego samego Turka, który na mnie się zmierzył, odbił szablę tak, że mnie mało co w

głowę raniła. Pewno nie wiedział, kogo ratuje, A sam... Bóg wie, bo mnie nawet drudzy w bok z
sobą odciągnęli i jużem go nie mógł widzieć.

Mówił drżącym i przerywanym głosem Wyszogórski, a Kamieński, zdumiony i oniemiały

ręce sobie wyłamywał

— Mów jasno, na rany Pańskie! — zakrzyczał. — Toż on ciebie ratował, no i życie ci

ocalił, a ty?

— Nie mogłem nic! — zawołał Wyszogórski. — Bóg mi świadek, rwałem się, ale w tej

chwili już popłoch się wszczął, król był tuż, musieliśmy pana zasłaniać i ratować

Kamieński wstał z siedzenia

— Nie ma wątpliwości, że go Turcy zasiekli! — zawołał z boleścią wielką. — Nikogo,

słyszę, na polu bitwy dziś życiem nie darowali, w niewolę wcale nie brali. Zginął i pan wojewoda
pomorski, którego bodaj dla podobnej tuszy za króla samego wzięli. Korsak chory był, gdzie by tyle
sił wziął, ażeby się im obronić. Kto miał powrócić, ten jest, a jego gdy do tej pory nie ma, nie
będzie go już. Pogrzebu nawet chrześcijańskiego sprawić mu nie możemy. O, nieszczęśliwa
godzina! Słysz, Wyszogórski, a pamiętaj, żeś ty go o śmierć przyprawił.

background image

Justyn porwał się z łóżka.

— Co pleciesz?! — krzyknął.

— Wiem, co mówię, bom znał jego szlachetne serce. Wiedział on, że ty chcesz śmierci

szukać, i zobaczywszy, żeś mimo rozkazu króla pobiegł, puścił się za tobą. Twoję głowę ocalił, ale
swoję tam dał!

— Nie! Nie! — krzyczał Wyszogórski zrozpaczony. — Nie mów mi tego! Nie chcę słyszeć!

I rzucił się, obwijając głowę, na łoże.

Pacholę, które przy nim spało, słysząc rozmowę, wmięszało się do niej.

— Król na gwałt po nocy trupy grzebać kazał na pobojowisku, aby jutro wojsko nie

widziało ich i serca sobie nie psuło. Poszli od piechoty i ciury z rydlami i łopatami; kiedy chcecie
trupa Korsakowego szukać, idźcie z nimi.

Zawahał się nieco Kamieński.

— Dobrze ci mówić — rzekł — kiedy ja po tym dniu strasznym, ranny i potłuczony, ledwie

na nogach stoję.

Zamachnął ręką.

— Ano, dziej się wola boża! Powlokę się choć o kiju, abym go raz jeszcze zobaczył.

To mówiąc i nie spojrzawszy już na Wyszogórskiego, podniósł ściankę namiotu i wyszedł.

Noc była choć oczy wykol, między namiotami się znaleźć trudno, ale Kamieński doświadczony był
i pomyślawszy nieco, nazad do swojego taboru powlókł się. Barciński latarkę miał; wzięli
pistoletów dwie pary i szable i dopatrzywszy ludzi na pobojowisku ciągnących dla grzebania
trupów, w milczeniu poszli z nimi. Wszystkie ciury wojskowe i co było hołoty musiało iść na tę
nocną pańszczyznę, do której pie- chota z berdyszami prowadziła, naganiając, chciał kto czy nie
chciał.

W znacznym dosyć oddaleniu od obozu leżało to pobojowisko przez Turków opuszczone.

Nie mieli oni czasu poodzierać wszystkich i większej części tylko łby poucinali, a co
kosztowniejszego dostrzegli na nich, połupili. Pobite konie leżały z siodłami potrzaskanymi;
połamane kopie, dzidy pokrywały trupy, gdzieniegdzie pojedyńczo rzucone, to nawalone kupami.
Niemało i Turków walało się pomiędzy usarzami, dragonią i pancernymi króla.

Pierwszy oddział grabarzy począł zaraz doły kopać i trupy ściągać, niektóre odzierając, a

Kamieński z Barcińskim, od jednej kupy do drugiej chodząc, przyglądali się poległym. Ci tylko, co
na spodzie pokryci ciałami leżeli, uchowali głowy całe. Poznawano ich i ludzie z cicha nazwiska
wykrzykiwali. Innych, z uciętymi łbami, trudno było rozeznać przy podobieństwie strojów i
uzbrojenia.

Barciński się zaklinał, że gdyby jak porąbany był pan jego, pozna go choćby z ręki, nóg,

obuwia i sukni. Ale na próżno schylali się i trupy przewracali. Kamieński kilku towarzyszów
znalazł i westchnął nad ich losem, ale rozczulać się i stać a opłakiwać nie pora była. Pobojowisko
zdawało się tak rozległe, że bodaj noc cała jesienna na sypanie kurhanów starczyć mogła. Nie
czekając więc na ciurów kopiących doły, poszli Kamieński z pachołkiem, latarką sobie
przyświecając, gdzie leżące ciała postrzegli.

Niełatwa to była rzecz po nocy na pobojowisku stąpać, bo całe ono było poryte kopytami

końskimi, zawalone, najeżone tak, że co krok zawadę spotykali.

Wtem Barciński, do ziemi przypadłszy, krzyknął. Pochylił się Kamieński. Kilka kopii

strzaskanych i utkwionych w ziemię stanowiło jakby sterczące wysoko pokrycie, dla którego konie
miejsca tego stratować nie mogły. Pod kopiami na ziemi Barciński spostrzegł poszarpaną skórę
tygrysią; wpełznął zaraz, kopie precz odrzucając, i począł rękoma leżące na ziemi podnosić ciało.

Zaledwie twarz się ukazała, Kamieński na głos zaryczał:

— On! Korsak!

Barciński tymczasem usta do twarzy przykładał. Zdało mu się, że trup nie był całkiem

ostygły i usta jakby lekkim poruszały się oddechem. Oba przyklękli na ziemi; Kamieński rozbierał
ze zbroi i sukni, chcąc do serca się ręką dostać. Ciało ciepłe jeszcze było, serce biło.

Zdumieni tym cudem, osłupieli oba. Kamieński rany szukał i upatrywał, znaleźć jej nie

mogąc. Miał przy sobie flaszkę z wódką i niewiele myśląc przyłożył ją do ust Korsakowi, wlewając

background image

kilka kropel gwałtem. Barciński pomagał mu drżący i przestraszony równie, jak przejęty. A nuż by
go ocalić mogli? Kamieński rad był, choćby miał umierać, żywym go do obozu zanieść, a próbować
wszystkiego, cokolwiek można dla utrzymania przy życiu.

Trup ten w istocie zdawał się po chwili dawać znaki, że duch w nim był jeszcze. Piersi się

poruszały. Obtarto twarz błotem obmazaną, Kamieński znowu wlał kilka kropel wódki i krzyknął
na Barcińskiego, aby choć za największą cenę ludzi i nosze dostał. Niełatwo to było, lecz
Kamieński garść dukatów obiecał. Sam on, utrzymując głowę przyjaciela, pozostał przy nim,
Barciński tymczasem włócznie połamane zbierał, wiązał i ludzi ściągał do pomocy.

Korsakowi, który omdlały był tylko, słabo i powolnie wracało życie; nadzieja wstąpiła w

Kamieńskiego i Barcińskiego, że doniósłszy do obozu, ocalić go potrafią. Jeden z tych cudów, które
się na wojnach trafiają, mieli przed sobą. Kamieński drżał na samą myśl, że gdyby, jakimś
przeczuciem wiedziony, nie poszedł zwłok szukać, Korsak by nędznie był zmarł tak lub z resztką
życia rzucony do dołu został i pogrzebiony. Pośpiech, z jakim trupy chowano, nie dozwalał użytej
do tego gawiedzi śledzić, czy w kim drgało życie.

W obozie oprócz straży wszystko już po dniu tym strasznym spoczywało, gdy Korsaka

przyniesiono do namiotu, który rozbił Barciński z pomocą czeladzi. Kamieński tymczasem, ratując
się tylko tym, że wódki po kilka kropel brał w usta, pobiegł do Dumoulina, sługi i chirurga
królewskiego, bo ten jeden był za pieniądze zawsze do wzięcia, zaklinając go, by szedł przyjaciela
jego ratować. Francuz, który do późna potłuczonego króla okładał i smarował, zmęczony był i nie
bardzo mógł się oddalać od pana, ledwie nieledwie dał się skłonić, aby o kilkadziesiąt kroków pójść
opatrzeć Korsaka.

Barciński już go z drugimi z sukni rozebrał, sam winem cie- płym z własnego domysłu

wytarł, dał mu się napić go i okrywszy ciepło, siedział przy nim. Korsak, któremu oddech powracał
i żółta twarz barwy nabierać zaczynała, spać się zdawał. Zastał go Dumoulin w tym stanie,
ostrożnie stłuczeń tylko poszukał i obmacał, głową pokiwał, parę dukatów wziął i obiecał przyjść
rano. Nie ręczył on za życie, ale nie rozpaczał też. Jutro miało rozstrzygnąć.

Kamieński, uratowawszy przyjaciela, dopiero mógł o sobie pomyśleć. Znał on się ze

stłuczeniami i ranami i rady sam im dawać umiał. Powlókł się do swojego namiociku na spoczynek.

Nazajutrz w obozie ruch niezmierny panował od świtu, ale ani bębny, ani trąbienie nie

zbudziły Korsaka i Kamieńskiego, tak oba znużeni byli. Król, niespokojny, sobie nie folgując,
zbierał, ożywiał, dodawał otuchy i ani sobie mówić dał o spoczynku, dopóki by się nie pomścił
klęski swojej. Wczorajsza ta śmiertelna trwoga o syna, gdy ścigany co chwila tylko o Jakuba pytał,
nie będąc pewnym, czy go już kiedy ujrzy, a sam nad sobą słysząc szczęk szabli pohańców —
ustąpiła teraz rycerskiej żądzy podźwignięcia sławy oręża polskiego.

Nie o Turków mu szło, ale o tych świadków klęski, Niemców, których wczorajsze

politowanie i uśmiechy krzywe w sercu mu utkwiły. Słowo jego potrafiło na nowo obudzić
potężnego ducha. Wojsko poprzysięgało legnąć na placu całe lub zwyciężyć. Przy mszy dnia tego
ksiądz Skopowski wymownym kazaniem zapalił też rycerstwo, obiecując tryumf, gdy za grzechy
pokutować będzie i poprawę poprzysięże. Zakończył przemówieniem jakby proroczym: „Bóg
będzie z nami!"

Wszystkiego tego nie oglądali ani słyszeli Korsak i Kamieński. Dumoulin, wedle

przyrzeczenia przybywszy rano, znalazł Walentego z odzyskaną mową, osłabłym, ale nie
uskarżającym się na nic oprócz że piersi i nogę jednę miał zgniecioną. Siły mu powracały cudownie
i — dziwna rzecz — ów Kamieński, co wczoraj się tak dobrze na nogach trzymał do późna, niemal
gorzej opadł z sił od Korsaka. Z największą ciężkością przyszło mu się ruszyć z pościeli, odziać i
nakuliwając zwlec do namiotu ocalonego. Ten, już od Barcińskiego o wszystkim uwiadomiony,
zobaczywszy go, ręce obie wyciągnął.

— Bóg ci zapłać — odezwał się. — Wiem, że ci życie winienem i gotówem je też każdego

czasu za ciebie dać. Ale ci to powiem tylko, żeś mi niepotrzebnie żyć kazał.

— To tam nie wiadomo, kto się na co na świecie zdali — wesoło zawołał Kamieński. — Ja

zaś tobie inną uczynię wymówkę, żeś chory niepotrzebnie na koń siadł, i po co? Aby tego wariata
Wyszogórskiego... zasłaniać!

background image

— Co? Ja? Wyszogórskiego?! — zakrzyczał Korsak. — Ani mi się śniło! Cóż ty myślisz?

Ja bym dla niego miał karku nastawiać?

Zdumiał się Kamieński.

— Ależ on sam przyznaje to, żeś mu szablę turecką znad głowy odbił, tak że go tylko mało

co dosięgła.

— Ani wiem, ani znam! — ofuknął Korsak. — Przywidziało mu się, czy co. Powiedz mu to,

niech sobie nie imaginuje, żebym ja miał tak bardzo dbać o niego.

Odwrócił się ku namiotowi Korsak.

— Bredzi smarkacz! — dokończył.

Zaczęli mówić o wczorajszej potyczce. Tysiące o niej krążyło szczegółów i z każdą chwilą

dowiadywano się o nowej stracie.

Smutnokomiczną stroną tej sceny wielkiego dramatu było, że nazajutrz po śmierci

wojewody pomorskiego Denhoffa już dwu pretendentów cisnęło się do ucha królewskiego,
dopraszając po nim krzesła. Skrzywił się dziwnie Sobieski, odpowiadając tylko:

— Mości panowie, jeszcze to na placu boju poznane ciało, gdy głowy przy nim nie było, nie

pewne. Żyw być może w niewoli, nie mamy z czym spieszyć.

Wstrzymać się więc musieli do czasu kompetytorowie.

Przez cały ten dzień przysposabiano się, wojska rozstawiano, gońców słano, a król,

obawiając się, aby do Krakowa fałszywa wieść o zabiciu go nie doszła i nie zatrwożyła królowej,
natychmiast list do niej przygotował, aby go odprawić. A i to było niełatwym. Poczty niepewne,
porozbijane, źle służyły, a posłańców po drogach Turcy, Węgrowie i wszelakie włóczęgi snujące
się kupami rozbijały. Trzeba było kogoś takiego słać, aby i męstwo, i doświadczenie miał.

Dnia tego, gdy się Wyszogórski wcale nie pokazał, wieczorem król, przypomniawszy go

sobie, Diakowskiego zapytał, co się z nim stało. Diaczek oczy spuścił.

Było w wojsku chorych wielu, dla zimna, złego pożywienia i wody.

— Chory, czy co? — odezwał się król.

— A leży — ostrożnie odpowiedział Diakowski.

Właśnie na te słowa nadszedł Dumoulin, który mu głowę opatrywał, i nie potrzebując robić

z tego tajemnicy, bo sądził, iż król wie o tym, że w bitwie był, rzekł:

— Kość nie naruszona, tylko skóra rozcięta.

— Gdzie? Jak? — odezwał się król.

— A w bitwie, gdy Waszą Królewską Mość, jadąc obok, osłaniał — dodał Dumoulin.

— On! Mnie? W Imię Ojca i Syna! Ale jam go nie widział, któż mu pozwolił iść? Gdzie on

jest?

Więc, jak stał, kazał się król prowadzić do niego. Wyszogórski już siedział, kożuszkiem

okryty, z płachtą na głowie. Wstał, króla zobaczywszy.

— A tyś się w bitwie skąd wziął — surowo zapytał Sobieski — kiedy ci było zakazano?

Nic nie mówiąc, Wyszogórski do kolan się skłonił.

— Byłeś przy mnie? — łagodniej począł król. — Gdzie?

— Za Czerkasem jechałem.

Ruszył ramionami, słuchając, Sobieski.

— Choć mojego życia broniłeś — dodał — a za nieposłuszeństwo należałoby cię pod sąd

dać! Tymczasem, żebyś mi krokiem bez mej wiedzy się nie ruszał. A łba pilnuj, żebyś mi się
wylizał prędko.

Odwrócił się król wychodząc, Wyszogórski mu widać przypomniał Korsaka. Zapytał o

niego. Nikt o nim powiedzieć nic nie umiał, aż Dumoulin się nawinął. Znowu tedy wielkie było
zdumienie, gdy król posłyszał, że i ten na placu boju był, a cudem tylko, może sam jeden zmiędzy
trupów ocalony został.

— Dosyć, że Bóg nad nami łaskaw — westchnął w końcu — bo to są prawdziwe cuda, a

takich usarzów jak ten Korsak niewiele jest, nie rosną jak grzyby!

O spotkaniu się nieprzyjaciół na placu boju wcale mu nie powiedziano.

background image

X

Pamiętny dzień ów klęski pod Parkanami był szóstym października, a na sobotę, dnia

dziewiątego, król już się gotował do odwetu. Po bardzo krótkiej chwili upadku na duchu pierwszy
Sobieski nie dał wojsku ani pomyśleć o tym, aby mogło, nie pomściwszy się i czci swej nie
naprawiwszy, odejść do Polski. Już we czwartek, gdy zaledwie trupy pogrzebiono, gdy jeszcze rany
i stłuczenia nie były pogojone, panował w obozie ruch gorączkowy. Król nie miał jednej chwili
spoczynku. Zwoływał do siebie, wydawał rozkazy osłabłym głosem i przykładem wlewał nowe
męstwo. O sobie zapomniał zupełnie, o niebezpieczeństwie, w jakim był i na jakie się naraził, zabył
i mówić sobie nie dawał.

Było to we wszystkich bitwach, w których brał udział czynny król, wadą jego zbytniej

krewkości, że nigdy nie mógł ograniczyć się tym, ażeby wodzem być tylko. Szedł między
walczących, zamiast posłać z rozkazem biegł z nim sam, niecierpliwił się, wpadał w bój i życie,
stawił. Hetmani mu ciągle to wyrzucali, ale nie słuchał nikogo. Z początku stawał na uboczu, ale
gdy walka się rozpoczęła, wytrzymać nie mógł. Ani wiek, ani otyłość, ani ta słuszna uwaga, że
mało który koń pod tuszą jego mógł długo wytrzymać, nie zdołały go powściągnąć. Jak młody się
unosił, rozpalał i pamięć o tym tracił, że gdy wojsko wodza postrada, samo też, jak tułub bez głowy,
ginie. Wojewoda ruski ciągle mu to powtarzał, a syn pisać musiał do matki, aby ona
wszechmocnym Wpływem swoim starała się go wstrzymać od tych niewczesnych rycerskich
szałów.

Plac przyszłego boju w dolinie pomiędzy Dunajem, Ostryhomiem i Parkanami opatrywano

dobrze we czwartek, radzono, jak się na nim rozpostrzeć wraz z osiemnastu tysiącami niemieckich
wojsk, które razem z polskimi stanąć miały do bitwy. Przez piątek jeszcze opatrywano pułki i
sposobiono się do walki, do której Turcy szli pewni, że już im niedobitki łatwo przyjdzie
rozproszyć. Kazali też sprzymierzeńcowi swemu Tekeliemu pośpieszać z Węgrami, ale ten, z
królem Janem mając stosunki, tak się ociągał, aby uchowaj Boże Polaków nie zaczepić.

Równina, na której zetrzeć się miały chrześcijańskie zastępy z muzułmanami, wcale do boju

nie była sposobną. W lewo nie można było rozwinąć się dla wzgórz zarosłych, stromych, które z tej
strony zamykały dolinę. W prawo, ku forteczce Parkanom, miejsce było rozleglejsze i pułki mogły
się wysunąć, by oskrzydlić z dala wojska nieprzyjacielskie. Król rozporządził tak rozstawieniem
pułków, aby piechota, jazda, artyleria tak polska, jak niemiecka zmieszane były wedle jego planu.

Gdy z rana wszystko stanęło w gotowości — a było ludzi w ogóle pewnie do pięćdziesięciu

tysięcy — król, który na koń siadł dla obejrzenia armii, uradował się, bo znaku nie było owej
porażki dnia szóstego i wojsko wyglądało tak pięknie, wspaniale, świeżo, jak nigdy. Generałowie
cudzoziemscy hetmani z buńczukami swymi, pułkowódcy, usarze, postrojeni jak na święto,
okazywali postawami, że się ani ustraszyć ani pożyć nie dadzą. Król z wyborem wojska swojego
zajął prawe skrzydło, mając zamiar Turków objąć i przeciąć im odwrót i ucieczkę do małej
twierdzy Parkanów. Skrzydłem lewym dowodził hetman wielki, a z nim kilku niemieckich
generałów z hrabią Veterani; książę lotaryński z resztą stał w pośrodku szyku.

Przewidział to bardzo dobrze Sobieski, że Turcy całą siłą padną na lewe skrzydło

hetmańskie i tu też pomiędzy regimentami rozstawiono artylerią polską. Tak się stało. Zaledwie się
działa odezwały, gdy sylistryjski pasza na przecudnej siwej klaczy rzucił się na usarską chorągiew
hetmana. Impet, z jakim uderzył, był niesłychany, zajadłość Turków taka, że o mało usarzom kopii i
rąk nie poucinali przy pierwszym starciu. Chorągiew hetmańska stała jak mur i złamać się nie dała,
a piechota obok niej straszliwym ogniem ją poparła. Wielka ilość Turków padła trupem, ale
natychmiast z większym jeszcze wrzaskiem ponowili napaść. Sam pasza na czele idący mężnie parł

background image

się naprzód, ranny trzy czy cztery razy. Koń pod nim padł i jazda pochwyciła go w środek między
siebie. Bronił się rozpaczliwie, a z nim czterej jego czeladzi, skoczywszy z koni z szablami,
osłaniając pana, stanęli do walki. Chciano ich dla męstwa ocalić, ale Niemcy, przypadłszy, wysiekli
wszystkich. Paszy leżącemu na ziemi, okrwawionemu, nie pozostało już, tylko się poddać. Nie
chciał jednak żadnemu z Niemców szabli złożyć i dopiero wojewodę ruskiego zobaczywszy,
zakrzyczał: „Aman!" Tuż pasza Karamanii, także ranny, zdał się usarzom hetmańskim.

Turcy porażeni już, walczyli jeszcze, ale ci, co za pierwszymi rzędami stali, dostrzegłszy

porażki i widząc, że król w prawo zachodzi im drogę od Parkanów, krzyknęli do odwrotu. Padł
okrutny popłoch na nich i zwijać się zaczęli, a wojsko gnać ich. Sobieski oskrzydlał już, gdy
wszystka ta tłuszcza ku Parkanom się skierowała, szukając tam przytułku i ocalenia. Od
Ostryhomia strzelano na wojsko polskie, ale działa nie donosiły.

Chwilowy zamęt, spowodowany napadem na lewe skrzydło, Wnet na rozkaz króla, aby się

formowano do boju, przyprowadzony był do porządku. Przybyli niemieccy dowódcy królowi
winszować i zabierano się gnać dalej uchodzących, gdy dworzanin królewski z głową obwiązaną,
nie kto inny, tylko ów nieposłuszny i nieposkromiony Wyszogórski, który się wyrwał i konia
dopadłszy, za innymi stanął w szeregu, przyleciał cwałem wołając, że Turcy już na most wchodzą i
do Parkanów się tłoczą.

W tejże chwili król krzyknął, aby wojsko z obu stron twierdzy parło na Parkany, i choć go

nadaremnie wstrzymywano, sam koniowi dawszy ostrogi, puścił się na czele usarzów. Tuż w trop
pospieszały działa. Kazano kilka postawić tak, aby most zburzyły i przechodzących nim raziły.
Sobieski sam przyszedł do artylerzystów, obiecując sowitą nagrodę od siebie. Pohańcy zbici,
ściśnięci jakby w jeden wał, dusząc się, tłoczyli na most, którego kule dosięgały. Znaczna ich część,
nie mogąc się dostać do mostu, rzucała się do Dunaju, wpław starając się go przebyć. Widok był
przerażający tej gąszczy ludzi oszalałych, gniotących się, upadających, tonących. Nadbiegające
pułki siekły już nie mogących się bronić i słały trupem, tak że ponad brzegiem wzniosły się jakby
ogromne usypy z ciał ludzkich.

Pasza Budy i kilkuset ludzi dostało się do twierdzy, gdy most pod ciężarem ciżby zawalił

się. Rzeka napełniła się ratującymi, którzy chwytali się palów i łyżew od zgruchotanego pomostu.
Tymczasem w tłum ten padały kule z dział i dobijały. Nie tyle jednak pociski te wytłukły, co
samych ich się wydusiło.

Nadciągające tymczasem chorągwie królowej i księcia Jakuba rozpoczęły szturm do

twierdzy. Pułkownik Morsztyn i Sasin pierwsi dostali się do wrót i wyłamali je. Załoga składała
broń; na wieżach wywieszano białe chorągwie, ale w rozgonieniu tym nikt ich nie widział. Szturm
trwał i do rozpaczy przyprowadze- ni Turcy byliby go może odparli, bo się już łamać i cofać
zaczynano, gdyby Francuzik, paź margrabiego d'Arquien, niejaki La Mouilly, chorąży w
regimencie księcia Jakuba, nie stanął we wrotach i nie począł krzyczeć na uchodzących. Wszystko
znowu zwróciło się na Turków i okrutna się rzeź rozpoczęła.

Parkany zostały wzięte. Wojsko jakiś czas zatrzymało się nad brzegiem Dunaju dla połowu

trupów, koni, oręża. Z Ostryhomia strzelano, ale kule nie czyniły żadnej szkody. Zwycięstwo było
wielkie, zupełne, świetne, z nawiązką płacące za pierwszą klęskę. Pasza Sylistrii i Karamanii byli
zapłatą za nieszczęśliwego Denhoffa. Królowi twarz się śmiała i dumnie wąsa pokręcał.

Stali jeszcze przed Parkanami, gdy książę lotaryński, zbliżywszy się do Sobieskiego,

wyraził mu, winszując, radość swą z tak świetnym zwycięstwem dokończonej wyprawy.

— Dokończonej? — odparł król, wskazując na Ostryhom, z którego twierdzy strzelano. —

Mości książę, prawie półtorasta lat muzułmanie tam w naszych kościołach swojego Mahometa
chwalą; sama pora, aby Ostryhom z nich oczyścić i nie ruszę się stąd, aż go opanujemy.

Zmilczał książę lotaryński, na razie nie chcąc się sprzeciwiać i biorąc to za fantazją

królewską. Ostryhom wcale inną był twierdzą niż mizerne Parkany; na nią się porwać w tej porze
roku spóźnionej zdawało się zuchwalstwem.

Król tymczasem do dawnego obozu swojego z wojskiem powoli odciągnął, a z jakimi

okrzykami i radością szły teraz pułki zwycięskie, opowiadając sobie przygody dnia szczęśliwego,
któż to opisze? Tylko tak hetmani, jak panowie regimentarze i wielu towarzyszów odzywali się po

background image

drodze:

— Stało się po woli królewskiej, czci naszej zadość uczyniliśmy, zaprawdę teraz nam do

domu potrzeba.

— To się rozumie — mówili drudzy. — Król sam stęskniony być musi do Marysieńki.

Śmiano się i podżartowywano.

— Baszów, buńczuków, siodeł i kobierców mamy siła — wołał ktoś — a szczęśliwsi i

dukatów pod Wiedniem kiesy naściągali, na ten rok będzie z nas! W przyszłym zechcemy, czy nie,
musimy pod Kamieniec, bo Turcy nam tego nie darują.

Głos był powszechny: „Do domu! Do domu!"

Królowi jednak tego do uszu nie śmiano kłaść, a w sobotę wieczora tego i czasu nie było, bo

każdy chciał i potrzebował odpoczywać.

Kamieński nasz szedł także z chorągwią, dobrze się sprawił i miał szczęście, bo pachołek

jego konia tureckiego prześlicznego ułowił, a on sam — z Dunaju utopionego Turka, na którym
szabla, jatagan i pas był drogocenny.

Korsak zrywał się rozpaczliwie, ale wreszcie sam przekonał się, próbując z namiotu wyjść,

że ani dosiąść konia by nie mógł, ani gdyby go nań wsadzono, potrafił się na nim utrzymać;
zmuszony pozostać w namiocie, nie wybył w nim na łóżku, musiał choć z daleka patrzeć z sercem
bijącym i Barcińskiemu kazawszy pomóc sobie wleźć na wóz, śledził wszystkie wojska ruchy.
Łatwiej by może bezczynność tę zniósł, gdyby nie zobaczył, jak Wyszogórski z głową przewiązaną,
na której misiurka dziwnie odstawała, wyrwał się zaraz za wojskiem i zniknął. Złość go porwała
ogromna na niego, na siebie, na cały świat, tak że drżący, z woza zlazłszy rzucił się na łóżko i już
ani się chciał przypatrywać starciu.

Barciński, który z innymi, przed obóz się wysunąwszy, śledził wszystko, co się na placu

boju działo, przynosił mu wiadomości, ale i tych nierad słuchał podkomorzyc. Co to żołnierzowi
osłabłemu leżeć, słuchać wrzawy, strzałów, wiedzieć, że tam drudzy się biją, a nie móc być z nimi.
Okrutne też tortury znosił Korsak aż do powrotu Kamieńskiego, który z wołaniem:

Victoria! Turków na głowęśmy pobili i Parkany te szelmowskie w naszych rękach! —

rzucił się w objęcia przyjaciela.

Korsak przyjął go zimno.

— Zważże ty sobie! Bóg widzi, chciałem z wami, ale na koniu się utrzymać nie mogłem!

— A, niechże Pan Bóg broni, abyś ty mi się wyrywał znowu! — krzyknął Kamieński. —

Nikomu byś się na nic nie zdał, a życiem nałożył.

— Wieszże ty, wiesz, że ta jucha Wyszogórski ze związaną głową za wami poleciał?

Zdumiał się Kamieński.

— No, to co? Snadź, że Turek go mało co napoczął. A tyś temu winien. To też taki

postrzelony człek jako i ty.

Tu dopiero, usiłując rozmowę odwrócić, począł Kamieński się zdobytym koniem chwalić,

opowiadać o rannych paszach, okazywać szablę i pas zdobyty. Na wszystko to Korsak patrzał
obojętnie. Zazdrość mu serce szarpała. On tam nie był. Czuł nowy, wzmagający się gniew na
Wyszogórskiego.

— Wszyscy, nie wyjmując hetmanów, wotują za tym, abyśmy stąd do domu wracali —

rzekł Kamieński. — Prawdę rzekłszy, chrześcijaństwo już ocaliliśmy, będzie z nas, czas by o sobie
myśleć. Ale, zobaczysz ty, albo ja króla nie znam, lub jemu tego wszystkiego jeszcze nie będzie
dosyć.

Obojętnie słuchał Korsak; jego więcej niż co innego obchodziło, co się z jego

współzawodnikiem stało. Nie chciał okazywać przed Kamieńskim, że się tak o niego troszczył, ale
z niecierpliwości na łóżku się prawie utrzymać nie mógł. Nareszcie kiwnął na Barcińskiego i
szepnął mu coś na ucho. Wybiegł pachołek zaraz.

Pułki wszystkie z pieśniami i okrzykami powracały do obozu, wieczór nadchodził. Głuche

strzały dział Ostryhomia ucichły. Barciński powrócił po niedługim oczekiwaniu i zapomniawszy
się, zdradził, z czym go posłano, bo krzyknął głośno:

— Wyszogórski postrzelony w nogę, ale mu nie będzie nic. Powiadają, że on pierwszy

background image

królowi dał znać, iż Turcy na most już do Parkanów się cisnęli, z czego bardzo go chwalą. I król, co
nań miał być gniewny, przebaczył mu.

Zmarszczył się Korsak, nie odpowiadając nic.

Z łupów swoich, Kamieński zmusił go, aby pas turecki wziął, którym się mógł dobrze

obwiązać od zimna, a był tkany przedziwnie i nowy.

Rozeszli się już późno, ale Korsaka sen brać ani myślał. Gorączki dostał z tej zazdrości

jakiejś i różnych trosk, które go napadały i trapiły. Położywszy się, wzdychał i jęczał tak, że
Barciński ciągle się, przestraszony, do niego zrywał, a ten go ciągle za to łajał. Goryczą jakąś
wielką i tęsknicą zapłynęło mu serce. Czego się wcale sam nie spodziewał, miłość do kasztelanki
wzmogła się w nim okrutnie. Ta zaś, gdy jej człowiek nie ma czym żywić, a z fantazją się sprzęże,
cudactwa wyprawiać zwykła. Stało się też z nim, co z innymi bywa: myśląc tak przez noc całą, roił
coraz niedorzeczniejsze przyszłości plany. Chciał teraz co najrychlej się dostać do Krakowa, czy
gdziebykolwiek dwór i kró- lowa była, aby rozerwany ów romans na nowo rozpocząć i prowadzić.
Powtarzał sobie ciągle:

„Ja bo bez niej żyć nie mogę. Stanie się, co chce, nie porzucę jej."

Z różnych oznak, z przypomnień, z tego, co od ludzi słyszał, co sam sobie wymyśliwszy,

później w to uwierzył, wywiódł wniosek ten, że Anusia go kochała, że byle on się do niej zbliżył, a
starał przebłagać, wszystko się naprawi. Więc gdy tu już wojować nie mógł, rad się był jak
najprędzej do kraju dostać. I on więc był nazajutrz zdania tych, co króla do powrotu skłaniali.

Tymczasem Sobieski wcale inaczej myślał. Zaraz nazajutrz rano wszczął się naprzód

niepotrzebny spór pomiędzy królem a hetmanem. Spodziewano się po paszy Sylistrii i Karamanii
znacznych bardzo okupów; królowi zdało się, że oni jemu należeli; hetman, którego marszałek, pan
Zamojski, chorąży łomżyński, pod straż ich wziął, wydawać nie chciał. Spierał się o to, że jego pułk
ich zagarnął do niewoli. Król się nie spierał, ale kwaśno to przyjął. On sam nie tyle może o te
pieniądze dbał, ale wiedział, że od królowej, która bardzo pilno się o nie upominała, burę dostanie,
iż okup sobie dał odebrać.

Gdy się rada wojenna zebrała rano u króla, wręcz hetmani oba i inni senatorowie

oświadczyli panu, że do Polski czas powracać.

— Czci się zadość stało, Najjaśniejszy Panie — odezwał się koronny hetman — pora

spóźniona, muzułmanie pogromieni. Wszyscy się dopraszają powrotu, aby doma choć zimę
wypoczęli, nim znowu w pole pociągną, bo na przyszłą wiosnę, da-li Bóg doczekać, nie chybi
wyprawa.

Król nachmurzony słuchał, obejrzał się po innych. Ci też to samo śpiewać poczęli.

— Miłościwi panowie, widzę to, że mnie chyba samego tu z Niemcami zostawić chcecie, do

domu idąc, bo ja się nie ruszę stąd, aż Ostryhomia dostanę. Półtorasta lat tam Turcy siedzą, niechże
ich stąd polski król wyrzuci.

Wszyscy po sobie spojrzeli zdziwieni.

— Najjaśniejszy Panie — rzekł hetman — chyba tu zazimujemy, oblegając go. Dosyć

spojrzeć na te mury i górę, na której ani dział, ani ludzi, ni zapasów nie braknie. Odsiecz też z
wielkim wezyrem na karkach mieć będziemy. Dziś możemy odejść z chwałą, a spod Ostryhomia,
Boże uchowaj, moglibyśmy uchodzić ze szkodą.

Król poruszył się z taką niecierpliwością, jaką w nim rzadko widywano.

— Odsieczy nie będzie, a my Ostryhom weźmiemy — odparł sucho. — Wiem, że i Niemcy

nie bardzo się ważyć chcą, ale ich łatwiej przekonam, że teraz lub nigdy tej twierdzy nie odzyszczą.
A zdobycie jej znaczy więcej niż dwie i trzy wygrane bitwy.

I bijąc się po szerokiej piersi dodał:

— Wiem to i przekonany jestem, że po wczorajszej bitwie i opanowaniu Parkanów

Ostryhom rychło się podda.

Zwrócił się do hetmanów:

— Jeżeli mi wasza mość wojsko odbierzecie, tak mi Bóg dopomóż, z Niemcami zostanę.

Nie wrócę się, aż mszy świętej w kościele nie wysłucham!

Wskazał ręką w stronę twierdzy. Zamilkli wszyscy, postrzegłszy, że król z wielkiego

background image

wzruszenia drżał i usta mu się zacisnęły, a oczyma rzucał po stronach. Hetman wielki próbował
łagodniej przekonać króla, że do oblężenia takiego dział większych nie miało wojsko, a długo tu
stać dla niedostatku żywności było niezdrowo. Nic to nie pomogło i wszelkie argumenta przeciw
tym rozumowaniom król czerpał z innej beczki, z rycerskiego przeczucia jakiegoś, które mu
niezmierną pewność dawało, że twierdza poddać się musi.

Tak samo jak pod Wiedniem, jedno spojrzenie objawiło mu pewną wygrane naówczas, gdy

się jej jeszcze nikt nie spodziewał, teraz też widział on szczególnym darem jasnowidzenia to, co dla
drugich było zakryte. Nie usiłował nawet zbijać twierdzeń hetmanów, powtarzał swoje tylko z taką
siłą przekonania, że w końcu uczuli się wszyscy zawstydzeni i zachwiani. Króla swojego wojsko
opuścić przecież nie mogło, a ów do tej imprezy śmiałej szedł z taką odwagą i pewnością
zwycięstwa, że go nic odwieść od niej nie zdołało. Przekonani czy nie, panowie rady zamilkli. Ale
to była dopiero mała część zwycięstwa, bo tak samo musiał król z flegmatyczniejszymi walczyć
Niemcami.

I oni także nie byli wcale za pokuszeniem się o zdobywanie Ostryhomia, chociaż pomoc

polska do odzyskania twierdzy bardzo im była pożądaną. Ważność jej biła w oczy: wypędzeni stąd
muzułmanie tracili podporę do panowania nad częścią Węgier. Król nalegał nie tylko na to, aby
starać się o zdobycie, lecz by, ani jednej nie tracąc chwili, natychmiast most budować wpół mili od
niej, gdzie się wyspa znajdowała. Szaniec miał bronić robót i Jawaryn w razie wycieczki był
niedaleko. Zapał, z jakim król przemawiał, przezwyciężył obawy i wahania. Tegoż dnia wydano
rozkazy do budowy mostu i posłano do Komorna po działa oblężnicze. Rachował król, że do dni
dziesięciu most i przygotowania będą skończone. Tymczasem wojsku spoczywać dano.

Wieść o tym postanowieniu królewskim rozchodząca się po obozie zdziwiła wielu, nie

wszystkim w smak poszła.

— A co?! — zawołał Kamieński, wchodząc z południa do namiotu Korsaka. — Zimujemy

tu. Królowi Ostryhomia się zachciało; Parkany już oddał Niemcom, most budować kazał i
posławszy Kaszowskiego do jejmości z ekskuzą, ani myśli o powrocie, aż w kościele na meczet
obróconym mszy świętej wysłucha.

Porwał się Korsak, po marzeniach swych nocnych okrutnie zawiedziony.

— Prawdę mówisz?

— Jakem żyw!

— Cóż ja tu z wami chory robić będę?! — zawołał podkomorzyc. — Na nic się nie zdałem,

czuję, że prędko nie wydobrzeję, zawadą jestem drugim, a sam na siebie się wściekam.

— Ba! — odparł Kamieński. — Król co dzień kogoś odprawia do Krakowa. Mógłbyś się do

Daleraca przyłączyć i z nim puścić.

— Gdybym sam jeden był, ale ani wozów, ani koni, ani ludzi moich porzucić tu nie mogę,

ani podróży pospiesznie odbywać!

Załamał ręce biedny Korsak. Kamieński, który go na wylot znał, uśmiechnął się.

— Ja wiem, co ci jest — rzekł — bić się nie możesz, a za kasztelanką tęsknisz. Nie dla

leków, ale dla niej byś sam, Wyszogórskiego wyprzedzając, chciał być w Krakowie.

Korsak, złapany i odgadnięty, zarumienił się. Przyznać się nie chciał.

— Kasztelanka — wyjąknął zakłopotany — ani mi w głowie. Daj ty mi z nią pokój i z tym...

Nazwiska wymówić nie chciał. Wczorajsza wycieczka Wyszogórskiego bolała go jeszcze;

nie mógł mu jej przebaczyć.

— Do Krakowa się teraz przerżnąć — rzekł Kamieński — choremu, który na koniu się nie

utrzyma, a na wozie wlec się musi, nie ma prawie sposobu. Poczty królewskie zalegają, gościńce
nie pewne, myśleć nawet o tym nie można.

— A wlec się za obozem tak jak kalece, nie wesoła rzecz — dodał Korsak — nie

zapominając o tym, że na moją głupią chorobę ciepła izba, spokój i zdrowe jadło potrzebne, a tu nas
kawonami zgniłymi karmią.

Zatrzymał się Kamieński, zdziwiony tą mową, bo nigdy jeszcze nie słyszał podkomorzyca

uskarżającego się na niewygody, które on znosić umiał po żołniersku.

— Na to, co powiadasz, nie ma ratunku — przerwał. — Ja lepiej o twoim zdrowiu trzymam

background image

i spodziewam się, że do Ostryhomia wjedziesz na karym, gdy już siwojabłkowitego nie ma.

Wspomnienie straconego ulubieńca szczęśliwie odwróciło rozmowę i Korsak zapomniał

nieco o swej tęsknocie za kasztelanką.

Gdy się to działo z podkomorzycem, Wyszogórski, cięty w głowę pod Parkanami, lekko, jak

się zdawało, tylko postrzelony, tak samo się gryzł, bo mu tego wszystkiego mało było. Król go
złajał za nieposłuszeństwo powtórne, ale ponieważ dał znać o moście i popisał się dzielnie —
przebaczył. Dumoulin kulę wyjął, ranę obwiązał; Wyszogórski leżał.

Życie swe ważył po dwakroć; raz go sam Korsak, drugi raz los ocalił. Wszystko to nie

starczyło. On wiadomość o tym, że miano zdobywać Ostryhom, przyjął radośnie. Zdawało mu się,
że póki most zbudują, rana, jeśli się nie zgoi, przynajmniej do tyla może przyschnie, że znowu na
koń siąść będzie mógł. Na nieposłuszeństwo był już zawczasu przygotowany. Dowody męstwa,
jakie dał, nie mogły go zaspokoić.

— Mam ginąć, to wolę z ręki Turka, niż od Korsaka. Jak ono jest, to jest, ten mi życie

salwował, ale kasztelanki nie przebaczy.

Przychodzącego Dumoulina spytał Wyszogórski rześko:

— Powiedzcież wy mnie: Długo się ta rana będzie paskudzić?

— Ba! Ba! — odparł Francuz. — Choć wasze ciało prędzej się goi, ale w najszczęśliwszym

razie powrócisz z nią do Krakowa.

Zagoić jej prędko nie można, bo cię diabli wezmą. Musi płynąć czas jakiś.

— No, ale zgoić można, na upartego? — spytał, marszcząc się, Wyszogórski.

Francuz się zniecierpliwił.

— Powiadam ci, że zgojona zabije. Rób, co każą i pielęgnuj ją, to za parę miesięcy może się

zabliźni.

Wyszogórski niemal był do rozpaczy tym przyprowadzony.

Co tu było począć? Wojna się miała skończyć, on już życia nastawić mógł zręczności nie

znaleźć, a potem trzeba się było z Korsakiem bić i ginąć z jego ręki! Żeby zaś podkomorzyc mu
miał przebaczyć, nie przypuszczał. Raz się wyzwali, dekretowano ich, musiało się to spełnić.

Postanowił więc, bądź co bądź, byle obóz się pod Ostryhomiem rozłożył, do pierwszego

spotkania czy szturmu stanąć choć z raną. Że boleć go miała, fraszka to była; spodziewał się ból
wytrzymać i nie mdleć, a śmierci szukać dzielnie. Nie mogło to przecież być, aby ona go tam
ominęła, gdzie największe było niebezpieczeństwo.

Z myśli tych nie zwierzył się nikomu. O kasztelance tak prawie jak zapomniał. Wzdychał do

niej czasem, miał żal, nadziei żadnych nie żywił. Tylko, spodziewając się śmierci, o matce myślał
często. Ona miała jego jednego.

background image

XI

Dziesięć dni upłynęło od Wzięcia Parkanów i rozkazy Sobieskiego zostały spełnione. Most

na Dunaju wzniósł się bez przeszkody. Ażeby Niemców nie rozdrażnić więcej przeciwko sobie,
król chciał im dać znaczniejszy, czynny udział w oblężeniu i opanowaniu Ostryhomia. Puszczono
więc wojska ich przodem ku miastu, z którego Turcy, część dolną opuściwszy spaloną, tylko zamek
na skalistej górze bronić się zabierali, jak się zdawało, uparcie. Z połową swych wojsk Sobieski
został w obozie starym za Dunajem.

Rozpoczęło się wedle wszelkich prawideł ówczesnych oblężenie, podkopy, przygotowania

do szturmu, poszukiwanie miejsc słabych, aby wyłom w nich zrobić. Gdy się to działo, ci nawet, co
najmniej się spodziewali poddania zamku, co się opierali bezsku- tecznemu, jak mówili, osaczaniu i
przepowiadali odsiecz, z pewnych oznak zaczęli wnosić, że Sobieski miał słuszność, że od nich
lepiej znał nieprzyjaciela i że załoga niedługo się potrzyma. Przebąkiwano już o poddaniu się.

Tu także doświadczenie króla dozwoliło mu niemal odgadnąć, do jakiego stopnia opór

Turków będzie posunięty. Nie mogli oni bez przymusu, bez pewnej obrony natychmiast zdać
twierdzy, obawiając się o głowy swoje. Musieli choćby pozornym odporem usprawiedliwić się i
okazać, że uczynili, co mogli. Trzeba więc było nacisnąć ich, hałasu wiele narobić, dać im pewien
czas. Gdy Stahremberg z księciem lotaryńskim zaczęli królowi prawić, iż lada chwila podda się
twierdza, ten pomyślawszy nieco oznaczył dzień, w którym się to stać mogło.

Wszystko to budziło dla Sobieskiego należne poszanowanie u generałów obcych, którzy

zrazu wojska i wodza cenić nie umieli, a teraz się przekonywali, że w wojnie z Turkami
doświadczenie i znajomość ich sposobu potykania się, charakteru, obyczaju dawały niewątpliwą
wyższość Sobieskiemu nad nimi.

Gdy po zwycięstwie pod Parkanami chciał się król trzymać dłużej i dobywać Ostryhomia,

mówiąc panom hetmanom (ipsissima verba) : „Moje zdanie jest i było zawsze takie, że lepiej na
wojnę nie jeździć, niżeli z niej prędko zjeżdżać, bo to nie po zająca do lasu ani po rybę do sadzu.
Ustąpić zaś teraz nieprzyjacielowi na piędź, to on postąpi za nami na łokieć. Tak starzy mawiali, że
tedy łyka drzeć, kiedy się drą" — naówczas trudno było przekonać, że miał słuszność. Po trzech
dniach oblężenia okazało się, iż mimo skały, na której zamek stał, pięciotysięcznej załogi,
obronnego położenia — Sobieski przewidział znowu, że poddać się muszą.

A stało się to bardzo szczęśliwie, iż się Turcy poczuli zmuszeni do tego, bo w obozie

choroby i śmiertelność szerzyły się coraz mocniej. Ludzie padali jak muchy, dla koni brakło paszy,
przejmujący, zimny deszcz lał prawie ciągle.

W nocy dnia 21 października zamek ostryhomski poddał się na imię króla polskiego.

Radość była nadzwyczajna. Dwóch paszów znalazło się W zamku, pasza Alepu i Nikopolis. Ci
bronili się przez trzy dni dzielnie, choć jak król przewidywał, spełniwszy powinność, poddać się
byli przygotowani.

Wiadomość o wzięciu Ostryhomia, który Turcy prawie półtora wieku trzymali, zrobili z

niego miasto całkiem tureckie, zbudowali w nim trzy meczety, pewni będąc posiadania, Niemców
też poruszyła, bo winni to byli Sobieskiemu, który niemal ich zmusił do oblężenia. W dzień
świętych apostołów Szymona i Judy w marmurowej kaplicy na zamku, obróconej na meczet, król
pierwszej mszy świętej słuchał i zanuconego z pełnych piersi hymnu: „Ciebie, Boże, chwalimy".
Znaleziono tu jeszcze niezupełnie zniszczony ołtarz zwiastowania Najświętszej Panny ze
starożytnymi mozaikami.

Oglądającym twierdzę wydała się ona tak mocną i do obrony sposobną, że się wydziwić nie

mogli cudownemu jej opanowaniu. Wyprawa tegoroczna tym świetnym czynem na ostatek

background image

zakończyła się i wojska polskie, oddzieliwszy się od cesarskich, zaczęły ciągnąć ku domowi,
chociaż musiały jeszcze przebywać kraj, w którym zamki Turcy i Tekeli trzymali.

Śnieg, deszcz, mrozy powrót ten utrudniały wielce. Król wszakże nie opuścił wojsk swoich i

razem ciągnął z nimi. Mało też kto ważył się przodem wyrwać, aby się prędzej dostać do Krakowa,
po przygodzie Daleraca, który wysłany przez króla popadł w turecką niewolę, a że go za znaczną
jakąś osobę wzięto, okupu za niego lub zamiany żądano tak wielkich, iż niewola jego się
przeciągnęła.

Choć więc Korsak do sił i zdrowia mimo niewygód podróżnych powoli przychodził,

Kamieński go po kilkakroć już niecierpliwie się wyrywającego nie odpuścił. Spodziewano się
ciągle, że się pewniejsza zręczność dostania do kraju trafi. Wyszogórski zaś, który pod
Ostryhomiem na kule się narażał, wyszedł cało, bo do żadnej wycieczki i bitwy nie przyszło.
Musiał więc odłożyć swą gotowość do poświęcenia życia na dalszą drogę.

Pierwszych dni listopada wojsko i dwór obozował pod wsią Szage, na świętego Marcina pod

Szecinem. Nad wyraz wszelki wojsko i ludzie, a prawdę rzekłszy i panowie starszyzna, znużeni już
byli i tylko o pospiesznym odwrocie myśleli. Król przede wszystkim wodzem się czuł. Szecin
zajęty był przez Turków i zbuntowanych. W najstraszniejszą szarugę wojska stanęły nie opodal
twierdzy tej dosyć małej i niepozornej. Złożono radę wojenną, czy zamek pominąć, czy go
zdobywać. Do tego nikt nie miał ochoty oprócz Sobieskiego, który tego nie mógł znieść, że mu się
wojska, widząc, o nim słysząc, natychmiast nie poddawały.

Rozkazał zaraz synowi z wojewodą lubelskim, lwowskim, z generałem Dünewaldem i

Truxem rekognoskować twierdzę. Była ona w stanie bardzo dobrym, najeżona dwudziestu kilku
działami, ze szkarpami, palisadami i wedle wszelkich prawideł urządzonymi przekopy itd. Za
zbliżeniem się do niej zaczęto z dział ognia dawać, co starczyło królowi, aby hardość tę postanowił
skarcić. Wstrzymać go już nie było środka, wąsa kręcił i zżymał się.

Tymczasem wojsko, poczuwszy, czego się królowi zachciało, do rozpaczy było

przyprowadzone. Z zimną krwią odpowiedział Sobieski hetmanom:

— Zobaczycie, ja mam szczęście do fortec, że one mi się jakoś poddają.

Dano rozkazy na twierdzę ciągnąć regimentom pieszym i dragońskim, a tu pierwsza kula

położyła trupem żołnierza z regimentu wojewody inflanckiego. Kozaków, którzy świeżo przyszli i
połączyli się z wojskiem pod dowództwem Myśliszewskiego, Semena i Bułyhy, pchnął król zaraz
na przedmieścia, aby ich nie dać zapalić. Ci tak się dobrze i chyżo wzięli do dzieła, że oprócz
przedmieść opanowali palisady pierwsze i jednę bramę, chorągiew swoję z okrzykami wielkimi na
niej zatknąwszy.

Piechoty i dragonie nadbiegły za nimi, i nuż dalej na mury, choć już noc nadchodziła. Z

zamku się odstrzeliwano, i z Kozaków trochę poległo, ale strata niczym by była, bo gdzie drwa
rąbią, tam trzaski padają; gorzej, że ci, co obleganiu byli przeciwni, wzięli stąd asumpt napadania
na króla, że on tu ich znowu wszystkich marnie pogubi dla lichego zameczku. Ten i ów do króla
przybiegał, z ferworem wielkim opowiadając, że straszna klęska grozi.

W takich razach Sobieski miał krew zimną, osobliwą. Dawał ludziom się wykrzyczeć,

wygadać i tak jakby nie słuchał i nie widział, ani spojrzał, ani odpowiadał. Trzy godziny zaledwie
upłynęło od rozpoczęcia ostrzeliwania i szturmu, gdy na murach biała ukazała się chorągiew. Król,
który pomimo śniegu i słoty nie opodal na koniu stał, zobaczywszy, że na wałach ludzie ręce
składają i proszą o „aman", natychmiast kazał przestać strzelać. Spuścił się z murów bej dowodzący
zameczkiem i zdali się na łaskę i niełaskę.

Odegrała się tu taż sama scena, co pod Ostryhomiem, gdzie Turcy komu innemu poddać się

nie chcieli, tylko polskiemu królowi; popadali przed nim na kolana, a król im życie darował i
przebaczenie słowem upewnił. Znowu tedy wołano, że to cud, bo zamek z bliska opatrzywszy
wszyscy uznawali, że się łatwo mógł bronić długo.

Gdy po tym wszystkim powrócił król nocą do namiotu i siadł spocząć a posilić się, wszedł

pan wojewoda ruski, który niedawno oponował przeciwko kuszeniu się o zamek.

— Widzisz, panie mój — rzekł król nieco szydersko — że ja bo taki do zamków szczęście

mam, iż mi się poddają.

background image

Wtem zwiniętą w trąbkę kartę, leżącą na stole składanym, podróżnym król roztoczył.

— Ale to na tym nie koniec — dodał, palcem wskazując. — Patrzaj no asindziej. Neuheusel

(Nowe Zamki) im przepadły, nie będziemy potrzebowali na nie ani jednego stracić człowieka, bo
Parkany i Ostryhom odjęły im związek z Budą, a ta oto forteczka odcina ich od Agrii.

I chwilkę pomyślawszy rzekł, uśmiechając się:

Ni fallor , po dwu dżamiach sądząc, dwa meczety tu mieć muszą; niewymownie mnie to

cieszy, że jutro w nich odśpiewamy mszę świętą. A oto już pięć ich bóżnic chwale Boga
prawdziwego przywrócone zostaną.

I znowu po małym przestanku zapytał król:

— A nie wiadomo, kogośmy tam stracili? Kto ranny?

— Kozaków kilkunastu padło, a drugie tyle rannych — rzekł wojewoda ruski — i pan

Franciszek Lanckoroński, starosta stopnicki, postrzelony w nogę.

— W nogę, to źle, bo u nas wszystkich nogi słabsze niż głowy — rzekł król. — Niechże go

zaraz Dumoulin pójdzie opatrzyć.

Skończyło się na tym, bo rychło dalej ciągnąć musiano ku Koszycom, a zima ciągnęła

jeszcze prędzej, niż wojsko. Z obozu pod Chaciem panowie starosta sandomierski i chorąży
koronny przez Muran z przewodnikami mieli się przedrzeć na Spisz i podążyć przodem do
Krakowa. Trafiła się tedy zręczność Korsakowi o jednym wozie i dwojgu czeladzi, resztę na
Kamieńskiego zdawszy, dostać się także do kraju. Przy wojsku potrzebnym nie był, a ciągłe
niewygody nie dawały, mu zdrowia odzyskać. Równie więc przyjaciele jego, jak on sam, życzył do
Krakowa się dostać, gdzie by wypoczynek i porada lekarzy przywróciły mu stracone zdrowie.
Blady, wynędzniały i na duchu przybity usarz nasz w wigilią odjazdu poszedł króla pożegnać.

Było to w obozie pod Chaciem. Król o nim dobrze pamiętał i o całej tej historii z

Wyszogórskim, który od owego postrzału, za mało co w początku mianego przez Dumoulina, dotąd
kawęczał i rana mu się tak rozogniła, że leżeć na wozie musiał, a chodzić niewiele i o kiju. Temu
też należało, prawdę powiedziawszy, do domu spieszyć, ale ani chciał o tym słyszeć, króla i wojska
opuścić nie myślał i gdy mu o tym mówiono, w pasją wpadał.

Zobaczywszy Korsaka tak zbiedzonym, podszedł ku niemu król z kompasją wielką.

— Jedź, jedź — rzekł — a spocznij, mam nadzieję, że mi na rok przyszły pod Kamieniec

towarzyszyć będziesz zdrowiusieńki. Macie tam jeszcze z tym wariatem Wyszogórskim sprawę nie
zrezolwowaną, ale moim zdaniem obaście dosyć życia nastawiali i honorowi stało się do syta.

Gdy Korsak wcale nie odpowiadał, Sobieski dodał:

— O tym potem w Krakowie. Życzę wam podróży szczęśliwej. Byleście się na Spisz do

Moszyńskiego dostali, reszta fraszka. Jedźcie z Bogiem.

Nazajutrz wozy już i konie po najokropniejszych w świecie drogach ku spiskiej ziemi za

przewodnikami ciągnęły. Kamieński, wpół mili przeprowadziwszy przyjaciela, powrócił smutny
pod chorągiew.

Jak dalej król z utrapieniem wielkim, dzieląc wojska swojego losy, wlókł się wśród tysiąca

niewygód, w najprzykrzejszą roku porę, tracąc na każdym noclegu ludzi, którzy nie mogli
wytrzymać dłużej obozowego życia, nie należy do opowiadania naszego.

Nie dociągnąwszy jeszcze do Lubowli, Kamieński, który wiele też przecierpiał, a na sercu

mu było ciężko od czasu, gdy się rozstał z Korsakiem, przypomniał sobie Wyszogórskiego. Ciekaw
był się o nim dowiedzieć, a bodaj go i zobaczyć, właśnie w chwili, gdy wojsko, Preszów
pominąwszy i nie kusząc się o jego zdobycie, Sibin potem opanowało. Mogli więc w obozie
wytchnąć nieco, a wojsko całe, coraz się ku granicy zbliżając, niecierpliwsze, rwało się ku Lubowli.
Król przewidywał, że dalej trudno już będzie ludzi utrzymać. Pod Sibinem więc, już po poddaniu
się jego, co króla bardzo uradowało, bo Preszowa sobie darować nie mógł, iż go musiał się wyrzec,
Kamieński po obozie począł o Wyszogó-skiego przepytywać.

Wskazano mu, że z dworem królewskim był, bo go sam pan nie odpuszczał od siebie i miał

o nim staranie. Nie pod namiotami go znalazł, ale w domku lichym na przedmieściu, gdzie się z
nim kilku jak on chorych dworzan przeniosło, aby się od przykrego powietrza uchronić.

Poznał go, wchodząc do izby, Kamieński, chociaż mógłby się był i omylić, tak biednego

background image

Justyna choroba ta i wewnętrzna troska zmieniły. Na nogę nakuliwał, a twarz wychudzona, żółta,
oczy zapadłe postarzały go przed czasem okrutnie. Rana się na głowie dawno już zagoiła i szram
tylko biały między włosami po niej pozostał; gorzej daleko było z nogą, w której zupełnej władzy
jeszcze był nie odzyskał, a rana, zamiast goić się, coraz się jakoś więcej jątrzyła.

— Cóż się to z wami dzieje, panie Justynie? — zapytał, wchodząc, Kamieński. —

Dowiedziałem się przypadkiem, że tu jesteście, więc choć dowiedzieć się przyszedłem... Cóż?
Noga?

Wyszogórski nierad był się przed nikim skarżyć, a tym mniej przed tym, którego znał jako

przyjaciela Korsaka, a miał za nieprzyjaznego sobie. Nastawił się więc, choć na kijku opierając.

— Zachcieliście! — rzekł, do wesołości się przymuszając. — Nogę mam cokolwiek jeszcze

rozranioną, ale byle spoczynek i ten kanalski pochód się skończył, wydobrzeję rychło. Nie ma nic.

— Już to prawda — odparł, bacznie mu się przypatrując, Kamieński — że tego pochodu i

zupełnie zdrowemu trudno, nie spaszowawszy, wytrzymać. Zapóźnili bośmy się z powrotem, a
licho nadało tyle zameczków po drodze, z których nasz pan żadnemu przepuścić nie chciał. No, ale
byle nam tylko do Lubowli!

— Do Lubowli ino cztery mile — rzekł, zmagając się na uśmiechy, Wyszogórski. — Jakoś

to będzie!

Nadto świadków niepotrzebnych dokoła było, aby Kamieński, który chciał wyrozumieć

Wyszogórskiego, co na przyszłość myślał z Korsakiem, mógł go o to zaczepić. Rad był ich
przesiedzieć, lecz chorzy nie ustępowali z izby. Przysiadł cokolwiek, zapytując o nogę
Wyszogórskiego. Ten śmiał się, lekceważąc sobie to rozdrapanie, jak je nazywał.

— Ja bo myślę — odezwał się usarz — że temu długiemu leczeniu nie kto winien, tylko ten

Francuzisko Dumoulin. U nas doma prosty barwierz albo, co lepiej, baba zna się na ranach i ich
leczeniu daleko więcej, niż on. Może on dla Francuzów dobry, dla Niemców też, a dla nas to nie ma
jak nasze domowe lekarstwa. Gdzie to słyszana rzecz, ażeby rana prosta od kuli tak długo się nie
goiła. Francuz wszystkiemu winien.

Wyszogórski głową potrząsł.

— Może to być — rzekł — byle do Krakowa; znajdę polskiego cyrulika lub doktora.

— Myślicie tam spocząć? — spytał Kamieński, spoglądając mu w oczy.

Wyszogórski się zarumienił. Przytomni rozmowie jakoś się przez dyskrecją w drugi koniec

izby usunęli. Zdawało mu się, że Kamieński o sprawę z Korsakiem chciał go zagadnąć i żywo
odezwał się z cicha:

— W Krakowie muszę się zatrzymać. Z Korsakiem nie skończyliśmy, a tak to zostać na

kołku zawieszone nie może.

Oczyma się zmierzyli.

— Wprzódy trzeba zdrowym być — odezwał się Kamieński.

— Jużci mi jakkolwiek ranę zagoją — odparł butnie Justyn. — Nie udało mi się na wojnie

życia dać, chociażem, Bóg widzi, nie oszczędzał siebie, więc wedle wyroku królewskiego nawet
czas przyszedł, że się bić musimy.

Usarz głową pokiwał.

— Korsak też pojechał, jak pewnie wiesz, nie w dobrym zdrowiu, przodem do Krakowa.

Wprawdzie rany już nie ma, ale nie lepszy od ciebie. Myślałem, że wydobrzeje rychło, aleśmy
naprawdę w obozie głodem i chłodem marli, trudno było zdrowie odzyskać choremu; gdyśmy na
nim szwankowali, on. też czasu potrzebuje, by do sił przyszedł.

Machnął ręką Wyszogórski, którego może i zazdrość teraz dręczyła.

— Nie macie się co o niego tak bardzo troszczyć — rzekł. — We wszystkim on

szczęśliwszym jest. Powróciwszy do Krakowa, gdy o swych Wiktoriach rozpowiadać zacznie, to go
tam na rękach nosić będą. Królowa wezwie, aby opowiadał o panu naszym, a inne też kobiety rade
posłuchają.

Mówiąc o tych innych kobietach, Wyszogórski się złośliwie uśmiechnął, każąc się domyślać

kasztelanki.

— Albo to mu tam teraz o podwice myśleć — przerwał Kamieński — kiedy on pewnie z

background image

wozu będzie musiał iść do łóżka! A nim dojechał, i królowa wyruszyć musiała do Nowego Targu.

— Miał już dosyć czasu! — zakończył Wyszogórski i jakby o tym więcej mówić nie chciał,

ku oknu się obrócił.

Kamieński tyle zdobył tą rozmową, iż wiedział już o postanowieniu Wyszogórskiego

rozstrzygnięcia szablą sporu. Zadumał się nieco.

— Tę głupią sprawę waszę — rzekł, głos zniżając — w istocie raz potrzeba po ludzku i po

szlachecku zakończyć. Zabijać się bo nie ma za co, a do pierwszej krwi się ściąć, kiedy na upór
lekarstwa nie masz, co robić!

— Jak to na upór? — pochwycił się Wyszogórski. — Zbezcześcił mnie przy ludziach; król

się wdał, nie wiedzieć jakim prawem i nie wiedzieć jaki wyrok wydał! Powracam żyw i cały, choć
na nogę kuleję, jużci tu tylko szabla może rozstrzygnąć. Ja ze sromem żyć nie mogę.

Kamieński ramionami poruszył.

— Król bo, słyszę, dalsze rozstrzygnięcie sobie zostawił. Zarumienił się Justyn.

— Od kiedyż to w sprawach czci szlacheckiej postanowiono, by król rozstrzygał? Do tej

pory tak bywało, że i my sobie sami sędziami byli, i obyczaju zmieniać nie potrzeba.

Usarz wstał ze stołka.

— No, no — rzekł — żeby się bić, mój kochany, trzeba przynajmniej siłę mieć. O kiju do

pojedynku nie staniesz. Sam Pan Bóg tak sprawił, że gdybyście i chcieli się rozprawiać, nie
możecie, a tymczasem...

— Tymczasem — zakończył Wyszogórski — tylko krzywda rośnie i starzeje, a wy wiecie,

im dłużej jej czekać każą, tym potem powetować ją trudniej.

Usarz, nic nie odpowiadając, pożegnał Wyszogórskiego.

background image

XII

Podróż do Krakowa, choć w towarzystwie licznym i z dobrymi przewodnikami, ani była

pośpieszną, ani wygodną. Dodawała tylko do przeniesienia wszystkich jej utrapień sił i otuchy
nadzieja powitania swojej ziemi i wytchnienia po tym, co się zniosło i doznało. Każdy wiózł z sobą
spory zapas pamiątek, dużo treści do opowiadań na całe życie. Byli i tacy, co więcej coś nad te
wspomnienia zdobyli; podobni do stanowniczego Krępca, który naładowawszy kieszenie, umknął
co prędzej, o heroicznych czynach swych opowiadać łatwowiernym.

Pierwszych dni po złupieniu namiotów wezyrskich i obozu, gdy nie było sposobu ostawić

ich strażami i utrzymać porządku, chwytał każdy, co mu się nawinęło; prości żołnierze niektórzy
zdobyli kosztowności wiele i zbywali je, nie znając ich wartości, za bezcen. Zręczniejsi naówczas
polowali na te łatwe nabycia i przywłaszczali sobie wiele drogocennych klejnotów.

Uskarżał się na to król w listach do żony, wymieniając ichmościów, którzy tak z łupieży dla

siebie korzystać umieli. Nabywano potem i dla króla, bo trzeba było pamiątkami z tej wyprawy
rodzinę królowej i przyjaciół obdarzać. Bajeczne skarby znalazły się w tych wezyrskich obozach.

Korsak jeden może z wojny powracał, nie wioząc nic oprócz tego, co mu podarowano, wiele

z własnego straciwszy, z nadwerężonym zdrowiem i smutkiem w duszy. Jedno go pocieszało tylko,
że gdy cokolwiek wypocznie, będzie mógł w jakikolwiek sposób zbliżyć się do kasztelanki,
przebłagać ją i zyskać jej względy. Spodziewał się ją na pewno, równie jak księżnę Radziwiłłową,
znaleźć przy dworze w Krakowie. Miasto było mu z dawna znanym, lecz stosunków w nim miał
mało. Jedynym bliższym rodzinie jego był niejaki Krupski, szlachcic, który niegdyś długo na Litwie
przebywał, a potem na dewocji osiadł w Krakowie, mając tu brata w zakonie świętego Dominika.
Krupski ten w Żarkach dawniej siadywał po kilka miesięcy, znał jeszcze ojca Korsaka i czułą
zachowywał pamięć ich domu, co rok pisując listy, w których o sobie donosił.

Wiedział podkomorzyc, że miał dworek na Kleparzu i że w nim by go z całego serca

przyjął, ale jak tu było odszukać w tym Krakowie rozległym ubogiego człeka, który z różańcem w
ręku po całych dniach kościoły obchodził? Wyrażenie to: „osiąść na dewocji" stosowało się do
Krupskiego bardzo właściwie. Stary kawaler, zawsze pobożny bardzo, pod koniec życia już tylko
praktykom religijnym był oddany. Znajomi jego mawiali o nim, że gwałtem świętym chciał być, on
zaś sam o sobie, że za grzechy pokutę odprawiał. I być bardzo może, iż młodość miał burzliwą, bo
o niej milczał, a gdy ją wspomniał, czoło mu się chmurzyło.

Myśląc o Krupskim, wjechał po strasznym błocie Korsak do miasta i szukał sposobu, jak by

się mógł dowiedzieć o nim, gdy przed Bramą Floriańską ujrzał z zakasanymi połami, w butach do
kostek zawalanych, z szabelką krótko zawieszoną na rapciach, wlokącego się Krępca. Nie ten to
był, który z taką fantazją obóz opuszczał, napełniwszy kieszenie i sakwy. Widać mu się w
Krakowie nie poszczęściło; wlókł się zbiedzony, a opończa odarta, zarzucona na ramiona
świadczyła, iż kuso około niego być musiało. Korsak, unikając nieprzyjemnego z nim spotkania,
odwrócił głowę, ale szlachcic polował tu snadź na tych, co spod Wiednia powracali. Zobaczywszy
wozy i ludzi, poznał w nich albo przeczuł od wojska jadących i mimo kałuży przyskoczył do wozu,
chwytając za drąg ręką.

Barciński miał mu dać odprawę, gdy nieostrożnie obrócił się Korsak, a Krępiec go

natychmiast poznając, krzyknął:

— Na rany Pańskie! Walek! Jak Boga mojego kocham! Ranny, czy co?

Niepodobna się go już pozbyć było; trzymając się wozu, desperacko kroczył po

najokropniejszym błocie.

— Chory powracam — rzekł krótko podkomorzyc.

background image

— Łaska boża, że żyw! Król, słyszę, połowę wojska stracił, a i sam przez tę swą

zapamiętałość o mało nie zginął! Ale gdzież gospodą myślicie stanąć?

Korsak się przyznać nie bardzo chciał.

— Nie wiem jeszcze — rzekł sucho.

— A to ja nastręczę! Słowo daję. Jak w uchu będzie, gdyby u Boga za piecem.

— Gdzie? U kogo? Krępiec począł wołać:

— Stój! Zaraz opowiem!

Korsak zmęczony i znudzony oglądał się dokoła, czy go co nie ocali od tej napaści, ale

żadnego nie znalazł ratunku.

— Niedaleko stąd, przy Grodzkiej ulicy u mieszczanina Szerby izb jest kilka próżnych;

ludzie złoci, sama jejmość nadzwyczaj przyjemna. Pójdę tylko i spełnię mój urząd stanowniczego,
natychmiast, ale nie ruszajcie mi się stąd.

Podkomorzyc pomyślał, że gdziekolwiek bądź tymczasowo się umieściwszy, łatwiej potem

znajdzie Krupskiego. Zmęczonym się czuł, nie opierał. Krępiec przez błoto puścił się do małej
kamieniczki niepozornej, wszedł do niej, zabawił chwilę i ukazując się w bramie, począł rękoma
machać, aby zajeżdżano do niej. Tuż i otyła jejmość ukazała się za nim i wyrostek w fartuchu
skórzanym, bosy. Pan Szerba, jak się okazało, był kunsztu szewckiego mistrzem, miał się nieźle i
posiadając domek przestronny, rad gospodą u siebie ludzi przyjmował, ale zamożnych i
spokojnych.

Powracających z tej sławnej wiedeńskiej wyprawy zwycięzców, pogromców muzułmana,

wszędzie naówczas otwartymi witano rękami. Każdy rad był gościowi takiemu, a niemało się też do
tego przyczyniała fama, iż wszyscy oni wielkie z sobą wieźli skarby na Turkach zdobyte.
Natychmiast dwie izby na piętrze opróżniono dla towarzysza usarskiej chorągwi i pani Szerbina
przyszła się dowiedzieć, czym mu służyć może. Mieszczka była gadatliwa, ciekawa, chciwa nowin,
a Korsak milczący, zbiedzony, odpoczynku potrzebował, najprzód więc pozbyć się jej musiał i
Krępcowi podziękowawszy chciał się też od niego uwolnić, ale z tym było rozstać się trudno.
Zasiadł, nie chcąc ani zrozumieć, ni słyszeć o odprawie.

— Nic nie wiesz — począł wzdychając — co mnie spotkało... Kiedy się komu nie wiedzie,

to choćby spod Wiednia goły powróci. Dużo by o tym mówić, a słuchać nie warto, summa
summarum
gdyby nie ta opatrzność boża, że cię na drodze spotkałem, nie miałbym dziś co jeść.

Korsak głową pokręcił.

— Tak mi Boże dopomóż... Stracone wszystko przez niegodziwość ludzką.

Pięść podniósłszy do góry, Krępiec udawał, jakby łzy połykał.

— Wszystko poszło marnie, nawet ten rubinami sadzony pe- ktoralik, który od siebie

rzucając wart był... ale co to mówić! Wszystko diabli wzięli. Korsak sięgnął do kieski.

— Słuchaj no, panie stanowniczy — odezwał się. — Ja z wyprawy powracam bez żadnych

pektorałów i zdobyczy. Rad bym, żeby mi starczyło do domu. Oto masz parę dukatów, idź z
Bogiem, bo ja muszę się kłaść i spoczynku potrzebuję.

Krępiec wziął najprzód pośpiesznie podane dwa dukaty, ale trzymając je na ręku, spojrzał w

twarz Korsakowi.

— Cóż ty myślisz, że ja potrzebuję jałmużny? Przecież Wiesz, kto jestem! Nieszczęście

mnie spotkało, jak każdego innego. Ja cię proszę o pożyczenie minimum piętnastu, które święcie
oddam, jak tylko z tymi szelmami...

Przerwał sobie.

— Ale ty nic nie wiesz! To długo by gadać.

— Ja więcej ci dać nie mogę — odparł Korsak.

— Daję ci czas do namysłu. To nie może być. Ty tu sobie znajdziesz kredyt, a mnie

powinowatego poratować musisz.

Nic nie odpowiedział Korsak i po namyśle Krępiec za czapkę wziął.

— Ja tu cię będę nawiedzał, bo mogę w Krakowie posłużyć — odezwał się. — Znam miasto

jak moją kieszeń.

Nie otrzymawszy i na tę ofertę odpowiedzi, Krępiec nałożył na głowę czapkę i drzwi za

background image

sobą zatrzasnął.

Korsak uczuł się jakby odrodzonym tą myślą, że był nareszcie w Krakowie i że w tym

mieście przebywać musiała kasztelanka. Niepodobieństwem było, ażeby nie znalazł tu znajomych i
środków wywiedzenia się o dworze. Tymczasem jednak potrzeba było najprzód odzyskać siły i
zdrowie. Barciński już łoże słał, o jedzeniu myślał, biegał i troszczył się tylko o swojego pana. Dnia
tego zasłociło się. okrutnie, deszcz padał ze śniegiem i o żadnym wywiadywaniu się po mieście ani
myśleć było można.

Nazajutrz szaruga trwała jeszcze, a Barciński mimo to pobiegł z rozkazu podkomorzyca

szukać Krupskiego. Drogą było najprostszą dowiedzieć się o niego u dominikanów, i wedle tej
wskazówki sługa przed południem starego szlachcica wynalazł, powiedział mu o Korsaku i
przyprowadził go do niego. Krupski był żyjącym trupem z pozoru, choć na siłach mu nie zbywało,
ale te u niego nie z ciała płynęły, lecz z rozbudzonego ducha. Wychudły od postów i dyscyplin,
zgarbiony od klęczenia i leżenia krzyżem, bezzębny, skóra i kości, Krupski pomimo to mógł
niejednemu siłaczowi podołać, gdy żywe uczucie się w nim rozbudziło.

Wszedł, ręce rozwierając na powitanie, a przy jednej z tych kościstych rąk wisiał różaniec

nieodstępny.

— Podkomorzy ca! Dobrodzieja! Bóg łaskaw i dobrotliwy, żeś o swym starym słudze

przypomniał sobie. Salwowała cię tedy Matka Najświętsza Częstochowska od tureckiej szabli i
kuli.

I ściskać go począł.

— Ale mizernie wyglądasz! — dodał. — Plejzerowany? Nie?

Rana zgojona, tylko zmęczenie i znużenie wielkie pozostało — odparł Korsak — dlategom,

korzystając z okazji, pośpieszył do Krakowa, aby tu wczasu zażyć.

Krupski mu się przypatrywał.

— Dobrześ uczynił — rzekł. — Myśmy tu dziwów nasłuchali się o waszych heroicznych

imprezach, a podczas i trwogi niemałej doznaliśmy, bo już i śmierć króla jegomości, i całkowite
wojska zniszczenie przez Turków głoszono. Królowa modlitwy kazała odprawiać po wszystkich
kościołach za pomyślność oręża i zdrowie męża i syna. Wysłuchał Bóg modłów naszych.

Tak rozpoczęła się rozmowa; wtem po chwili staruszek wtrącił:

— Czy podkomorzyc tu u Szerbów myślisz pozostać gospodą?

— Nie miałem wyboru — odezwał się Korsak. — Nie znam miasta i nie wiedziałem, dokąd

się wprosić.

— No, a do Krupskiego? Nie łaska? — zapytał nieśmiało szlachcic.

— A maszze gdzie, nie inkomodując się, mnie pomieścić? — zapytał Korsak.

— Hm! — począł stary. — Gdybyś acindziej zbyt wybrednym był, to bym się go obawiał

do mojej ubogiej ciągnąć chaty. Sądzę atoli, że po tej kampanii, w której często i szałasu brakło,
mój dworek ci starczy. Izb dwie dużych, suchych, jasnych ofiaruję do jego dyspozycji. Clara
pacta :
tyś chory i tobie potrzeba dobrej kuchni, a tego u mnie nie znajdziesz. Pulpetów ci nie dam.
Kucharka polewkę zwarzyć umie i kurę upiec, mało co więcej,

Ja minimum trzy dni w tygodniu z postem, z tych jeden z suchotami, a resztę czasu lada

czym się żywię.

— Z żywieniem się dam rady — rzekł Korsak — bo mam między czeladzią kuchtę, a nie

będę ci zawadą wielką, to gościnność przyjmuję, osobliwie dlatego, abym się od pewnego natręta
niemiłego mi uwolnij.

Krupski słuchał z widoczną radością.

— Czy nie od tego niepoczciwego Krępca? (Przebacz, Boże, iż go tak kwalifikuję!) —

spytał.

— Trafiłeś — rozśmiał się Korsak. — Ale ty go znasz z dawna?

— Jak zły szeląg — rzekł Krupski. — Tylko dom mój was od niego nie osłoni, bo on i do

mnie zagląda. Przybył tu spod Wiednia tak wyposażony tureckim łupem, żem myślał, iż mu na całe
życie go stanie. Ale go ani wiek, ni bieda nie potrafiła poprawić. Wnet począł sprawiać bankiety i
dzień a noc trawić na hulankach. Obdarli go tu znowu do nitki.

background image

Ruszył ramionami.

— Zatem — dodał — ja przodem idę kwaterę waści oczyścić i wykadzić, sprowadzaj się do

mnie. Krępca będziemy pozbywali się we dwu. Zawsze co dwaj, to nie jeden.

Wstał już, chcąc odchodzić, ale go zatrzymał Korsak dla rozpytania o dwór i królową.

— Jużci królowa jejmość ze dworem bawi jeszcze? — odezwał się.

— Tak, ale jej na zamku nie było zdrowo. Chorzała ciągle, bo i delikatna jest, pieszczona, a

zamek opuszczony i zdezelowany, i turbowała się o męża, trwożąc o niego. Teraz gdy król ku
Lubowli się zbliżać powinien, ma pono lada dzień wyjechać naprzeciw niego do Nowego Targu.

— Dwór z sobą cały ma? — rzekł Korsak, oczu nie podnosząc, z pozorną obojętnością.

Stary Krupski, jakby mu coś to zapytanie na pamięć przywiodło, drgnął cały.

— Ale, ale! — wtrącił. — Cóż to za osobliwe gadki chodziły tutaj o waszej przygodzie z

ciotecznym, z Wyszogórskim? Sprzeczałem się o to i gniewałem na potwarców, którzy głosili,
jakobyście o jakąś... z pozwoleniem, małpę, do śmiertelnej przyszli kolizji z sobą. Wy, coście jak
rodzeni się kochali!

Korsak zmarszczył się i bardzo spoważniał.

— Kochany mój stary przyjacielu — począł — nie o małpę żadną to poszło, bo ja płochym

nie jestem i nie daję się im bałamucić, ale o kasztelankę, pannę Annę. Kochałem ją i za dozgonnego
przyjaciela mieć chciałem. Wyszogórski, któremum się zwierzył, któregom do niej posyłał, gdym
sam nie mógł dostąpić, zdradził mnie niepoczciwie.

Z kolei Krupski się zafrasował.

— Widzicie, podkomorzycu, co to te nieszczęsne kobiety mogą! Boże nas strzeż od

wszelkiej ich influencji. Nie chciałem wierzyć, gdy mi o tym powiedziano. Więc i to by miało
prawdą być, że król się wam bić zabronił i jednemu, losem wyznaczonemu, szukać kazał śmierci na
wojnie!

Ruszył ramionami.

— Słychana to rzecz! Sąd wcale nie Salomonowy! Lepiej się było rozprawić na razie i ręce

sobie podać. Cóż się z Wyszogórskim stało?

— Król nie miał intencji na śmierć go narażać, to pewna — odparł Korsak. — Chciał

sprawie i nam dać ostygnąć, ale Wyszogórski się razy parę, mimo defensy królewskiej, wyrwał w
pole i dostał raz nieszkodliwe cięcie w głowę, a potem postrzał w nogę.

Zafrasował się Krupski.

No, i koniec na tym? — spytał.

— A, nie — rzekł Korsak — teraz dopiero bić się mamy. Wiem, że Wyszogórski od tego

nie odstąpi, a ja mu też nie odmawiam stanąć, bom go podłym i infamisem przy ludziach nazwał.

Załamał ręce staruszek.

— I wszystko to, konflikt taki, dla marnego dziewczęcia — rzekł — którego oba nie znacie,

tylko urokliwą twarzyczkę. Kasztelanka! Kto ją wie, co w niej jest i czy warta tych ofiar! Już mnie
to źle o niej uprzedza, że dała powód do zajścia płochością swoją.

— Nie ona winna, ale Wyszogórski! — zawołał żywo Korsak. — To dziecko jest jeszcze, a

on...

Zamyślony Krupski machinalnie różaniec swój w ręku przebierał.

— Kasztelanka przy królowej tu z księżną Radziwiłłową być musi? — spytał nagle

podkomorzyc.

— Wie wiem — rzekł obojętnie stary i podniósł oczy. — Miałżebyś jeszcze,

doświadczywszy, jak lekkomyślną jest, na nowo rozpocząć konkury?

Stał przez dobrą chwilę zamyślony Korsak, nim oczy podniósł ku staremu.

— Mój Krupski — rzekł — wyście już na brzegu, nie sądźcież o tym, który jeszcze po

morzu ludzkich namiętności żegluje. Wy ostygli jesteście, we mnie się ognie młode nie wypaliły.

Westchnął podkomorzyc.

— Słyszeliście o tym, że miłość ślepa jest, a ja wam powiem, że i głucha. Przywiązałem się

do dziewczęcia dla pięknych oczu w tym rozumieniu, iż one o pięknej mówią duszy. Homo sum , z
tego miluchnego dziecka byłaby zacna niewiasta.

background image

Krupski głową potrząsnął.

Dubium ! — rzekł z wolna. — Wiele może przykład i to koło, wśród którego się obraca

człowiek, a szczególniej słaba niewiasta. Kasztelan, póki była w domu, pieścił jedynaczkę, dał ją
potem na ten dwór, który, jako dwór, płochym jest, a jako francuski płochym być musi, królowa
zachowuje decorum , ale pobłaża wiele. Kręci się tam ludzi zgoła nieosobliwych rój wielki.
Dziewczęciu pochlebiają, zalecają się, nawyka do słodyczy, a życie gorzkie jest. Trudno, aby z niej
urosła poważna niewiasta, jakiej ci za małżonkę życzyć trzeba.

— Wszystko to prawda — zawołał, ściskając Krupskiego, Korsak, któremu łzy w oczach

stanęły — a jednak się sercu oprzeć trudno!

Stary wstał znowu, zasmucony widocznie, i zwrócił rozmowę.

— Gotujże się do przenosin — rzekł — a ja idę przodem do dworku i Krępca viribus unitis

będziemy odganiali.

To mówiąc, uścisnął z uczuciem podkomorzyca.

— W tej koniunkturze — szepnął — ja już radzić nie umiem, ale modlić się będę. Modlitwa

gorąca, zwłaszcza gdy się człowiek nie za siebie modli, ma siłę wielką. Przybywaj!

Tegoż dnia, z trudnością się okupiwszy pani Szerbinie, która rada go była zatrzymać,

Korsak wyniósł się do dworku Krup- skiego, osobno za to remunerując panią majstrową, aby
Krępcowi nie wskazywała, dokąd się przesiedlił.

— Niech pan będzie spokojny — odparła jejmość — my tego człowieka znamy, bo i u nas

już grosza zarwał. Ale powiem mu czy nie, nic to nie pomoże, znajdzie on was choć pod ziemią!

Dworek Krupskiego z małym ogródkiem, dosyć przestronny, stary, stał na uboczu.

Wewnątrz więcej było wizerunków świętych i kropielnic u drzwi niż innych wygód, ale serdeczna
gościnność zastępowała, czego brakło, a Korsak, żołnierz, wymagającym nie był. Trapiło go tylko,
że sam jeszcze na zwiady do zamku nie mógł pójść, a nie miał przez kogo zasięgnąć wiadomości o
kasztelance.

Rodziła się wielka wątpliwość: czy bawiąca teraz przy księżnie Radziwiłłowej z nią razem

do Białej nie odjechała? Zdawało się jednak, że i siostra królewska, gdyby nawet w swej rezydencji
była, na przybycie brata tryumfalne musiała zjechać do Krakowa.

Rozpowiadano w mieście, że mimo dróg najgorszych królowa naprzeciwko męża do

Nowego Targu co najmniej wybrać się chciała. Powiadano także i o tym, że król zimę chciał
spędzić w Krakowie, aby bliżej być przyszłego teatru wojny. Nie wątpiono bowiem, że Turek,
złamaniem umowy zawartej pod Żurawnem rozdrażniony i zadanymi sobie przez Sobieskiego
klęskami, będzie się starał zapobiec, aby wojska polskie nie poszły znowu na Węgry posiłkować
cesarskim. Hetman też Jabłonowski rad był, równie jak król, próbować szczęścia i starać się o
odzyskanie Kamieńca. Twierdza ta naówczas uchodziła za prawie niemożliwą do zdobycia, chociaż
otoczyć ją dokoła i ze wzgórz ogniem z dział łatwo było zmusić do poddania. Turcy w niej
prezydium mieli znaczne i silnie się w niej trzymać i bronić postanawiali. Zimę więc zaledwie mógł
spocząć król i wojsko.

Krupski pilno się troszczył o zdrowie Korsaka, który zawsze jeszcze jak z krzyża zdjęty

wyglądał, sprowadził do niego doktora Francuza, niejakiego Marmasa, który i na dworze leczył.
Francuzów podówczas, dla królowej Francuzki, gdzie zajrzeć, pełno było. Marmas słynął jako
uczeń akademii w Montpellier, która miała w świecie renomę wielką. W istocie człek był uczony i
doświadczony, a tę jedną wadę tylko miał, że niepomiernie był chciwy. Przybywszy do Polski, jak
sam czasem mówił, propter

pecuniam , jak najprędzej chciał przyzbierać tyle, aby mógł do południowej Francji, z której

pochodził, powrócić. Darł więc nielitościwie Polaków, z których trybem życia i obyczajami nie
mógł się pogodzić.

Krupski wezwał go, bo żadnego lepszego nie było, lecz nie obrachował się z tym, iż od

Marmasa najłatwiej mógł Korsak dowiedzieć się o wszystkim, co się na dworze działo. Marmas,
wielce zajęty, byłby może nie pospieszył tak do chorego na Kleparz, gdyby nie dowiedział się, że
tym był rycerz powracający spod Wiednia. Fama niosła, iż wszyscy stamtąd wieźli skarby ogromne.
W istocie było mnogo takich, co się pożywili łupieżą. Mały, ruchawy jak żywe srebro, gadatliwy,

background image

jak Włosi ciągle wymownie dopomagający ruchami rąk, głowy, oczu i całej swej machiny, Marmas
dla smutnych chorych był lekarzem pożądanym, gdyż zobojętniały na ludzkie cierpienia, nawet u
łoża konających mógł i umiał być wesołym. Nikt tyle hałasu w domu, co on, nie robił.

Do dworku przyjechawszy konno, wpadł po swojemu wprost do Korsaka, gotując się z nim

po łacinie rozmawiać, gdy ten go dobrą francuszczyzną powitał. To mu go zjednało wielce. Jął się
tedy rozpatrywać w pacjencie i znalazł zdrowie jego wielce nadwerężone, lecz nie zagrożone wcale.
Obyczajem ówczesnych medyków, nic naturze nie zostawiając do czynienia, Marmas przepisał
wzmacniające kąpiele, nacierania, mikstury dwoiste, słowem tyle środków razem, że prawdziwym
cudem było nie zachorować od nich gorzej jeszcze.

Konsultacja jeszcze nie była skończoną, gdy podkomorzyc zapytał go o dwór. Marmas tam

co dzień bywał na zamku i paplać zaczął szeroko i długo o królowej, jej przywiązaniu do małżonka,
trwodze, jaką przebyła itp. Dowiedział się od niego Korsak, iż księżna Radziwiłłowa była tu także,
na króla oczekując, ale więcej rozpytywać nie śmiał, aby się nie zdradzić. Miał nadzieję, że w ciągu
rozmowy przypadkiem się czasem może o kasztelance dowiedzieć. Marmas nawzajem badać go
począł, bo choć tu ciągle od króla listy, przez niego samego układane gazety przybywały, choć
wracało dużo od wojska, za pozwoleniem i bez opowiedzenia się królowi, nikt nie był wiadomości
sytym.

Przykre to tylko na Francuzie uczyniło wrażenie, że Korsak się przyznał, jako łupu

najmniejszego z wyprawy nie wiózł, a własnego przy niej wiele postradał. Krupski mu wszakże
zaręczył, iż dostatnim był, miał więc z czego przyszły rachunek opłacić. Marmas, troskliwy o to,
sam nie tylko radą służył, ale i medykamentami, na które ceny kładł aptekarskie. Spytany, czy
rychło by mógł siły odzyskać i do czynnego powrócić życia, Marmas skrzywił się, a że
przedłużenie leczenia wchodziło w jego rachunek, nie obiecywał prędkiego podźwignięcia się i
straszył za wczesnym wyjściem z domu, przy nadchodzącej zimie. Dla ubezpieczenia się zaś, że
chory będzie mu posłusznym, doktor Krupskiemu zalecił, aby go nie wypuszczał i przyjmowania
leków pilnował.

Czuł się wprawdzie podkomorzyc niespełna zdrowym, lecz młodość już oddziaływała i bez

pomocy eliksirów, kąpieli, wcierań i pigułek Marmasa byłby sam przyszedł do sił dawnych.
Niecierpliwił się okrutnie tą niewolą, gorzej niż tatarską, nie wiedząc, jak z dworem wejść w
stosunki, gdy mu w końcu na myśl przyszedł Rypajło. Nie był on z nim zbyt blisko, lecz się znali, a
Litwin był serdeczny. Za pierwszą więc bytnością Marmasa uprosił go, aby pośredniczył i Rypajłę
sprowadził do niego. Było to nieco trudnym, bo z księżną, która miała własnego lekarza Niemca,
Marmas nie mógł zawiązać stosunków, a żadnego Rypajły nie znał. Zapisał go jednak sobie, o ile
na to francuska dozwoliła ortografia, i tak jak królowa Radziwiłłową zwała princesse da
Racheville,
zrobił z Litwina monsieur Ripaille.

Parę jednak dni upłynęło, nim Rypajło się dowiedział o Korsaku i mógł wybrać do niego.

Litwin widywał niegdyś podkomorzyca świeżym, rzeźwym, kwitnącym zdrowiem i wesołym;
zdumiał się, znajdując wymizerowanego, zbiedzonego, z oczyma zapadłymi. Zaledwie siadł, już
niecierpliwy Korsak, wytrwać dłużej nie mogąc, wprost go o kasztelankę zapytał.

— A, jest! Jest! — odparł Litwin. — Myślałem, przyznam się, że wam ona z głowy

wywietrzała.

— Niestety, mój Rypajło, głowa u mnie jak balsamka, co w nią raz wlejesz, nie ulotni się

łatwo... Myślałem i myślę o pannie Annie i jakeś poczciw, ty mi do niej pomóc musisz.

Rypajło mu w oczy spojrzał ostro.

— Ale ja bo, widzisz: do koni, do wozów, do wszystkiego, co chcesz, ale do amorów i

jeszcze cudzych, nie mam zgrabności.

Najlepiej chcąc, najgorzej ci usłużyć mogę. Do panny przystępu nie mam, kobiet się jak

ognia boję.

— Na to jest sposób — uśmiechając się odparł podkomorzyc. — Juściż znasz Szumowską,

co przy królowej bawi.

— Jakże nie! Choć ona na mnie ani chce patrzeć — rzekł Rypajło.

— Pokłońże się jej ode mnie i szepnij, że ja proszę, aby pannie Annie powiedziała, żem

background image

ledwie żyw powrócił z wyprawy, ale z pamięci i serca jej nie wyrugowałem; że przybywam, pod
stopy jej upadając, o przebaczenie prosząc i przywrócenia mi łaski jej błagając pokornie.

Potarł wygoloną głowę Rypajło.

— Zaś, tyle rzeczy naraz mi każesz pamiętać i powtórzyć, że się tego nie podejmuję —

rzekł zakłopotany. — Ja ci mówię, żem do takich utrapionych amorów z partesów nie stworzony.
Jak mi się która z panien księżny podoba, to ją w kurytarzu schwycę wpół i pocałuję. Jeżeli mi w
ucho nie da na razie, mam za wygraną, a plaśnie, to się pokłonię, i bywaj mi zdrowa! A ty chcesz,
abym ja twoją oracją Szumowskiej powtarzał.

Stanęło tedy na tym, że Korsak musiał list do Szumowskiej napisać. Przy tej okazji o liście,

który wprzódy był wysłany spod Wiednia, wspomniał podkomorzyc, ale Litwin się zaprzysiągł, iż
go na oczy nie widział. Aby go sobie czymś ująć, Korsak, który nie przywiózł nic z wyprawy krom
owego pasa podarowanego przez Kamieńskiego, który w istocie wysoką miał wartość, obdarzył
nim Rypajłę.

Litwin nim nacieszyć się nie mógł i zaraz sprobował, jak pysznie obwiązany nim będzie

wyglądał. Rozstali się, wycałowawszy serdecznie, a Rypajło w progu rzekł, dodając
rozmiłowanemu otuchy:

— Wszystko będzie dobrze! Zobaczysz!... A jeżeli kasztelanka nosem pokręci, furda! Jest

takich Anusiek u nas dosyć!

— Drugiej takiej na świecie nie ma — westchnął podkomorzyc.

background image

TOM DRUGI

background image

I

Kasztelanka Anusia miała serduszko niewieście potrzebujące kochania, Pozbawiona

wszelkich środków zaspokojenia pragnień jego, tęskniła, męczyła się, była bardzo nieszczęśliwą.
Zaspokoiłaby się może tymczasowo jakimkolwiek przywiązaniem gorętszym, choćby przyjaźnią
jakiej towarzyszki niedoli, choćby macierzyńską czułością opiekunek, lecz i tego na dworze
królowej znaleźć nie mogła. W tym osamotnieniu, wśród istot obojętnych, zimnych, czym innym,
zajętych, pieszczoszka zalewała się łzami. Na dworze królowej wszystko było nią zajęte, sobą i
wyzyskiwaniem łask pani. Francuzki i Polki miały oczy zwrócone na Marią Kazimirę, myślały o
swej przyszłości, wzajemnie się wyścigały, aby pozyskać względy; niekiedy starały się jak
najświetniej wydać za mąż, gdy się zręczność nastręczyła. Zresztą w tej atmosferze interesów o
kochaniu nikt nie myślał.

Kasztelanka musiała, jak ludzie na głodową śmierć skazani, żyć własnym sercem i siłą

własną. Wracając do jego kryjówek, znalazła tam zaczajonego Korsaka. Gniewała się trochę na
niego, więcej na Wyszogórskiego, obu w pierwszej chwili zarzekła się na oczy nie przypuszczać, a
potem, powoli, skończył się wymiar kary na Justynie. Korsak dawne swe względy odzyskał.

On ją tak kochał! Z panem Justynem śmiała się, żartowała; bawił ją, pochlebiał, był bardzo

czasem miły, ale z oczu jego nie tryskała ta miłość do poświęceń gotowa, w mowie jego nie czuć
było bałwochwalstwa, których kasztelanka od amanta wymagała.

Potrzebujemyż objaśniać, że czytała ówczesne romanse francuskie i kochanka pojmowała

tylko jako Koloandra, narażającego życie dla ubóstwianego przedmiotu gorących zapałów?

Z wolna Korsak nieszczęśliwy, który dla niej na śmierć się poróżnił z ciotecznym bratem,

stał się owym Koloandrem. A że nikt inny nie nastręczył się, aby zająć miejsce jego, podkomorzyc
— wedle wyrażenia owych czasów — „zasiedział w nim posesją." Kasztelanka znowu o nim
marzyła i pozostała wspomnieniu jego wierną. Nigdy może nawet Koloander ten tak nie był
umiłowany, jak teraz. Wyobraźnia zarówno z sercem pracowały nad tym, aby go uczynić ideałem.
Zwierzyć się z tego przywiązania nie miała komu piękna Anusia, bo nie miała takiej przyjaciółki,
która by godną była podzielić z nią wielką tajemnicę, i to przyczyniło się do utrwalenia w sercu
miłości dla Korsaka. Wyjawiona byłaby ostygła może; zamknięta w sercu głęboko — rozrosła się w
nim.

Dziewczę roiło rozkosznie i budowało cały romans pełen dziwnych wypadków na tych

złotych pajęczynach z serca wysnutych. Ojciec był przeciwny; to właśnie obiecywało dramat,
walkę, przygody i na końcu miłości stałej, heroicznej — zwycięstwo. Gotową była dać się zamknąć
okrutnemu kasztelanowi, chociaż popędliwy ojciec co najwięcej mógł grubiańsko połajać, gdy się
rozgniewał, a jedynaczki swej więzić nie byłby nigdy ani pomyślał. Marzenia te podkomorzyca
przystroiły tak świetnie w główce Anusi, że był w niej może malowany piękniejszy niż żywy. W
tym się tylko nie myliła, że kochał ją bardzo i kochać nie przestawał. Smutna Anusia wyglądała
końca wojny, powrotu bohaterów i była pewna, że Korsak znajdzie jakiś sposób zbliżenia się do
niej. W tym się wcale nie myliła także.

Z wielką ciekawością słuchała kasztelanka czytania listów królewskich, których część

przeznaczona dla szerszych kół, a nawet do druku, przepisywaną była, powtarzaną, wielekroć
odczytywaną na dworze. Niestety! W listach tych mowa była o zabitych, rannych, postrzelonych, a
o Korsaku nic nie było. Znalazły się wzmianki o chorągwi usarskiej, w której służył. Każdą taką
witała rumieńcem Anusia. Musiała wyobraźnią dopełniać reszty. Wiedziała, że usarze ci odznaczyli
się pod Wiedniem, że uczestniczyli potem w bitwach pod Parkanami i Ostryhomiem. Nigdzie nie
było wspomnienia o Korsaku, a zatem żyw być musiał i zdrów.

background image

W jednym z listów król napomknął o tym, że Wyszogórski był ranny. Panna Anna może i

tego pożałowała, ale stanowczo Korsak nad nim trzymał zwycięstwo. Może gdyby pana Justyna
zabito, umarły zyskałby na tym i miałby w jakimś serduszka kątku mauzoleum; żywy niewiele ją
obchodził. Smutna twarz Koloandra zaciemniała wesołą, trzpiotowatą współzawodnika.

Zapowiedzi o powrocie wojsk — wszystkich na dworze w Krakowie poruszyły. Teraz

dopiero miano się dowiedzieć szczegółów tej wyprawy, która całą Europę zajmowała. Korsak
musiał powrócić także. Nie śmiała się tylko i nie mogła pytać panna Anna, gdzie jego chorągiew
zimowe otrzyma leże. Spodziewała się, że opatrzność, opiekująca się sercami rozpłomienionymi,
coś, aby je zbliżyć, uczyni.

W tych myślach, które w ciągu kilka miesięcy do niezmiernej urosły potęgi, nosząc się ze

swą tajemnicą serdeczną, przetrwała panna Anna aż do chwili, gdy królowa zaczęła się do Nowego
Targu wybierać. Panny jednak, oprócz starej Feudherbe, nie miały towarzyszyć królowej.

Na smutnym i opustoszałym zamku krakowskim kobiety miały duże komnaty, posępne i

jakby stworzone do tęsknych rozmyślań. Anusia robiła jednego dnia w krosienkach, gdy drzwi
niezwykłym sposobem otwarły się jakoś hałaśliwie a wpadła panna Szumowska. Na ustach miała
uśmieszek półszyderski, półwesoły, a zza gorsu — Anusia to od razu spostrzegła — wyglądał rożek
bileciku. Szumowska zakręciła się po pokoju, zanuciła, stanęła przy krosienkach, ręce w tył
założywszy, poczęła dziwnymi oczyma przeszywać kasztelankę i jakby namyśliwszy się wreszcie,
od czego począć, odezwała się:

— A co, Anulku? Nasi wracają!

Nie wiedzieć dlaczego panna Anna mocno się zaczerwieniła — uchowaj Boże, dać poznać

po sobie, że ją to powracanie obchodzić może! — i odparła, wyciągając nić długą:

— Niech tam sobie wracają! Dumną była z tej odpowiedzi.

— Tak ci są obojętni? — zapytała szydersko Szumowska. — Hę?

— Ani ojca, ani brata przecież nie mam między nimi — odezwało się dziewczę.

— Myślałam, że kogoś masz! — odparła Szumowska takim tonem, jakby tego pewna była.

Panna Anna właśnie dlatego, że miała kogoś, nie mogła się przyznać. Podniosła bardzo

śmiało i wyzywająco oczy, choć się jej twarz zdradliwie rumieńcem paliła, ruszyła białymi
ramionami i — powróciła pilnie do krosienek. Kłębuszek z jedwabiem gdzieś się zadział; cała była
zajęta kłębuszkiem. Szumowska stała, podśpiewując uparta.

— Osobliwa rzecz — dodała — jak to ludzie krótką pamięć mają. Oto panna kasztelanka na

przykład wypiera się, aby kogo miała na wyprawie, a ma aż dwóch.

Nie podnosząc już oczu, bo rumieniec ją zdradzał, a uszka nawet miała karmazynowe,

Anusia odpowiedziała szydersko:

— Doprawdy? Aż dwóch?

— Jakże, proszę cię — ciągnęła dalej Szumowska — albo nie mam racji? Czyż Korsak i

Wyszogórski nie wzbudzają w tobie choć komizeracji ?

— Komizeracji? — powtórzyło dziewczę i zamilkło.

— Już o Wyszogórskiego mniejsza — mówiła Szumowska — tego ci daruję, bo nie umiał

się znaleźć, dzieciak, ale Korsak?

Panna Szumowska tym nazwiskiem tak głęboko sięgnęła w serce panny Anny, że

kasztelanka, główkę spuściwszy na same prawie krosienka, jakby szycia nie mogła dojrzeć,
skompromitowała się milczeniem. Dla Szumowskiej miało ono ogromne znaczenie. Milczenie to
było przyznaniem się do słabości. W tej chwili pewna już gruntu, po którym stąpała, Szumowska
rękę podniosła do gorsu i z szelestem dobyła bilecik. Papier zagadał tak głośno, że panna Anna,
zapomniawszy się, główkę podniosła ciekawą.

— Niewdzięczna jesteś — ciągnęła dalej panna. — Widzisz... Korsak...

W tej chwili spojrzała na kasztelankę, która zbladła nagle, zadrżała i przestraszonym

wzrokiem biegła dokoła, jakby błagając o ratunek. Szumowskiej żal się jej zrobiło.

— Anulku! — rzekła cicho, do ucha się jej nachylając. — Wierną miłość w mężczyźnie

trzeba poszanować... Korsak chory, ranny powrócił do Krakowa, a myśli tylko o tobie! Cóż ty na
to?

background image

Mówiąc, trzymała list w ręku, który oczka Anusi pożerały, ale nie śmiała ani go zażądać, ani

odpowiedzieć, czując, że swą najdroższą zdradzała tajemnicę. Potrzebowała chwilki namysłu, aby
przyjść do siebie i — bronić się.

— Mogęż ja komu zabronić myśleć o mnie? — szepnęła spuszczając oczy.

— Posłuchaj, co pisze do mnie — szybko poczęła Szumowska. — Wrócił chory, Rypajło

był u niego, ośmielił się na list.

Kasztelanka drżała cała pomieszana. Szumowska zaczęła szybko, nadto pośpiesznie list

czytać. Serce Anusi poruszyło się mocno, łzy jej w oczach stanęły, ale wyspowiadać się przed tą
trzpiotowatą Szumowską tak się obawiała! Tymczasem ona, bystrzejsza, już nie potrzebowała
zwierzenia się ni spowiedzi.

Stały po odczytaniu listu milczące naprzeciw siebie.

— Jak się, kto o tym liście dowie... — szepnęła Anusia. Szumowska, objąwszy ją,

pocałowała w głowę.

— Bądź spokojna! Ja nigdy nie zdradziłam nikogo! — rzekła. — Zapewne, że trzeba być

ostrożną, ale przyznaj się, przyznaj się tylko przede mną, ja cię nie wydam, ty go kochasz?

Anusia chciała gwałtownie zaprzeczyć, tak się przelękła, głosu jej zabrakło i rękoma

twarzyczkę zakryła.

— Niech Bóg broni, ażeby on o tym miał wiedzieć! — cicho dodała Szumowska. — Ci

mężczyźni! O! Ja ich znam... Ale, ale, moja Anulku, miłości szczerej odpychać się nie godzi.

Po krótkim milczeniu spytała:

— Cóż ja mu odpiszę? Bo on chory leży. Żal go. Niechby się miał czym pocieszyć. Trzeba

tak... coś.. zmajaczyć. Odpowiem od siebie, surowo, ostro.

Anulka ruchem małym zaprotestowała.

— Nie bój się, będę wiedziała, w jakiej trzymać się mierze. Napiszę od siebie. Bądź

spokojna.

Kasztelanka w milczeniu ją ucałowała, a potem dodała nieśmiało:

— Był ranny?

— Trochę, lekko, pod Wiedniem — mówiła Szumowska. — Nie wiem dobrze, bo mi

Rypajło powiedzieć nie umiał. To brus taki, bez żadnych sentymentów, tyle tylko, że poczciwe
człeczysko i zawierzyć mu można.

— A teraz chory? — szepnęła Anusia.

— Chory! Ale któż to zdrów z tej wojny powróci! — mówiła Szumowska. — Co oni tam

znosić musieli!

Rozmowa z Szumowska dla kasztelanki była jakby jutrzenką dnia nowego. Zyskiwała

razem przyjaciółkę, powiernicę i miała wiadomość o Koloandrze, który — przeczucie jej nie
omyliło — pozostał jej wiernym. Dziewczę uczuło się szczęśliwym; osamotnienie jej się kończyło,
życie poczynało się nowe.

Starsza od kasztelanki, inaczej wychowana, chłodniejsza zresztą panna Szumowska nie

potrzebowała się bardzo namyślać nad odpowiedzią tak wystylizowaną, aby w niej żart ukrywał to,
czego wypisać nie mogła i nie chciała. Dawała się dużo domyślać, nie mówiła nic, co by
skompromitować mogło. Była jednak pewna, że Korsaka odpowiedź uszczęśliwi, gdyż zła
wiadomość byłaby wypadła zimno, sztywno i poważnie.

Anusia wyprosiła sobie, aby list czytać mogła, a przeczytawszy, ucałowała Szumowska tak

serdecznie, zostawując jej na twarzy ślady dwóch łez, że ją sobie na wieki pozyskała.

Rypajło, który tych amorów pisanych, skrytych, mądrych, jak on nazywał, wcale nie

rozumiał, ucieszył się, odebrawszy drugiego dnia odpowiedź, chociaż Szumowska, oddając mu ją,
taką minę pogardliwą i zimną zrobiła, jakby ona była najgorszą.

— Jaka ona jest, to jest — mówił Rypajło — zawsze dobrze, że Korsak sobie to z głowy

wybije.

Z odwiezieniem jej do dworku Krupskiego nie było mu pilno; położył pismo na stole,

poszedł do stajen, potem zmierzchło, potem mu się iść nie chciało i odłożył do dnia następnego.
Tymczasem Korsak biedził się, oczekując wiadomości, zgadując, czy ją otrzyma, czy nie.

background image

Rozpaczał już, gdy Rypajłę przybywającego zobaczył i wybiegł naprzeciw niego. Litwin trzymał w
grubych palcach przyniesiony list i uśmiechał się.

— Odpowiedź musi być kiepska — wyraził się swoim rubasznym językiem — bo

Szumowska, oddając mi ją, była jakaś ze środy na piątek, kwaśna.

Korsak nie słuchał, zanurzony już w czytaniu. Twarz mu się wypogodziła i nie

dokończywszy listu, ściskał już rękę Rypajły.

— A cóż?... A co? — spytał Litwin.

— Nie ma nic — odparł Korsak — ale dzięki Bogu i złego też nie widzę.

— No to, połatawszy — rzekł, siadając, Rypajło.

Dla Litwina w istocie, gdyby mu list ten dano, nie byłby przy- niósł pociechy, bo rozumiał

tylko dobitnie i wyraziście skonkludowaną rzecz, a list był bardzo zręcznie, po kobiecemu osnuty.

Korsak czuł, że więcej mu powiedzieć Szumowska nie mogła, ale sprawa nie była stracona.

Teraz potrzebował tylko co najrychlej wyzdrowieć, aby móc samemu przy pomocy Szumowskiej
dostać się na dwór do kasztelanki. Najlepszym lekarstwem była właśnie wiadomość, którą odebrał,
i poskutkowała dzielnie. Rypajło zdziwił się, widząc go powracającego do życia, wesołego,
poruszającego się po młodemu. Czym tylko mógł, przyjął Litwina podkomorzyc, posłał po wino,
zaczął go poić, sam zapomniawszy o lekarstwach, napił się trochę i poczuł, jakby się odrodził.
Nazajutrz pierwszą myślą było lekarstwa Francuza cisnąć precz, a zdrowia czekać od własnych sił.

Gdy doktor nadszedł, Korsak mu oświadczył, że prosi o rachunek i czując się lepiej żadnymi

już miksturami zalewać się nie będzie. Francuz się pogniewał, Korsak wesoło drwił z niego,
zapłacił i odprawił, choć doktor się odgrażał, że wkrótce go na nowo wezwie. Barcińskiemu tego
dnia poleciwszy kapłona tłustego kupić i kazać upiec, a starego węgrzyna przynieść, Korsak obiad
zjadł z takim apetytem, jakiego nie miał od dawna. Krupski, powracający z nieszporów wieczorem,
zastał go przechadzającego się po izbie ze śpiewką na ustach, tak zmienionego, że oczom wierzyć
nie chciał. W jego przekonaniu był to skutek leków Francuza, a pacjent się nie przyznał, co go tak
cudownie postawiło na nogi.

Od tej chwili w oczach podkomorzyc przychodził do siebie, jadł doskonale, policzki mu się

zaczęły rumienić, a osłabienie co dzień ustępowało. W kilka dni potem zdało mu się, że już do
zamku może się wybrać, pod pozorem odwiedzenia Rypajły. Dzień sobie wybrał z małym
przymrozkiem, suchy i piękny. Na drodze do zamku dowiedział się poniewczasie, że królowa
wyjechała była z częścią swojego dworu i księżną, siostrą królewską, naprzeciwko króla. Chciało
mu się już zawrócić, bo był pewien, że Rypajły nie znajdzie, a i panna Anna mogła towarzyszyć
księżnie. Namyślił się jednak szczęścia próbować. Szedł więc na zamek.

Część jego w istocie zajmowała Marysieńka, lecz wszedłszy do tych opustoszałych

gmachów, w których raczej obozowano, niż mieszkano, trudno było w nich domyślić się, gdzie
kogo szukać.

Część murów stała pozamykana i wcale nie zajęta. Ludzie błądzili po nich porozsypywani.

Tu i ówdzie stały w dziedzińcach powyprzęgane wozy, porozbijane paki, w których spod Wiednia
przysłano różne kosztowności. Dwór cały się skupiał w głębi około pomniejszych mieszkań.

Tu dopiero dostał języka Korsak, że Rypajły w istocie nie było. Zapytał o kobiety; nie

umiano mu powiedzieć nic, aż służąca sług królowej, dziewczyna Rusinka spod Żółkwi, spytana o
Szumowską, objaśniła go, że ona została i była na zamku. Przez ganki i galerie poprowadziła do
niej podkomorzyca. O kasztelankę pytać nie śmiał. Wprzód, nim do drzwi doszedł, panna
Szumowska zobaczyła go i poznała, a raczej się domyśliła. Wybiegła do progu ożywiona bardzo,
przypatrując się Korsakowi, którego dawniej widywała wesołym i jednym z najpiękniejszych
chłopaków. Spoważniał on i posmutniał, ale to mu męskiego nie odejmowało wdzięku.

— No! Chwalić Boga! Nic waćpanu nie jest! Powiedział Francuz, żeś ciężko chory...

— Wszystko przeszło — zawołał Korsak, całując rączki żwawego dziewczęcia — gdyś mi,

pani moja, nadzieję uczyniła, że...

— Jaką nadzieję? Oho! — zaczęła Szumowska — żadnej nadziei.

— Przebaczenia! — odparł Korsak.

— Ale waćpan chory jeszcze jesteś, siadaj, spocznij, mów, co się tam z wami działo!

background image

Korsakowi opowiadać nie chciało się wcale, oglądał się niespokojny.

— Panna Anna?

— Pojechała z księżną! — uśmiechając się zawołała Szumowska. — A jaż to nic nie

wartam, że mi nawet dobrego słowa nie dasz? — drażniąc się dodała opiekunka. — Nie ma panny
Anny, a gdyby i była, nie zobaczyłbyś jej tak rychło. Jeszcze gniew nie przeszedł cały... i kasztelana
się boimy.

Podkomorzyc schylił się znowu, ręce całując Szumowskiej.

— Pani moja! Najłaskawsza protektorko, ratuj mnie! Pociesz, nie bądź okrutną. Panna Anna

nie gniewa się.

— Trochę, trochę — uśmiechając się poczęła Szumowska. — No, a choćby litość jej gniew

uśmierzyła, przecież miarkować mo- żesz, iż teraz, gdy was na języki wzięto, kasztelan się
dowiedział, zakazał jej się z nim wdawać, panna Anna musi... musi być... Położyła palec na ustach.

— Musi być... posłuszną.

A śmiejąc się poprawiła po cichu:

— Ostrożną.

Podkomorzyc, zamyśliwszy się, siedział długo, czapkę swą szarpiąc.

— Jakże, czyżbym ja tak miał być nieszczęśliwym, żebym nawet panny Anny nigdy,

choćby z daleka, zobaczyć nie mógł?

Szumowska zaczęła dziwnie się poruszać, ramionami zżymać, i przybrała postawę mentora.

— Trzeba mieć cierpliwość. Teraz o widzeniu się, gdyby była — dodała z przyciskiem —

ani myśleć. Zamek pusty, a gawronów w nim tylko dużo, co nie mając nic do roboty, gapią się. Gdy
król i królowa przyjedzie, zamek się zapełni, ludzi napłynie, naówczas łatwiej będzie gdzieś nie
postrzeżonemu...

— Czyż panna Anna do pani nie przychodzi nigdy? — spytał Korsak.

Zerwała się Szumowska jakby oburzona.

— Choćby i przychodziła, to jej waćpan nie spotkasz u mnie. Co nie, to nie! — zawołała. —

Życzę wam dobrze, ale nie mogę się na to wystawiać. Nie, nie! — powtórzyła dobitniej.

Korsak westchnął. Błagające to westchnienie odbiło się w litościwym sercu Szumowskiej.

— Jaki bo pan towarzysz usarskiej chorągwi do podjazdów niezręczny! — zawołała.

— Paniusiu — przerwał Korsak weselej — to nie dziw, bo chorągwi usarskich na podjazdy i

czaty nie wysyłają nigdy. Pośledniejsi na to ludzie są.

Śmiała się Szumowska.

— Takim sposobem wy panny Anny nie zobaczycie tak rychło. Chciałam wam powiedzieć,

że juści jesteśmy pobożne niewiasty i na mszę świętą chodziemy do kościoła. Żebyś asindziej sam
się tego nie domyślił!

Korsak jeszcze raz do rąk się rzucił całować, za wskazówkę dziękując. Tak jakoś okazywał

się czułym dla niej, że musiała mu ręce odebrać, dodając wesoło:

— Patrzaj waćpan, żebyś i do mnie tu przychodząc, biedy nie napytał i mnie jej nie

napędził. A nuż się o tym dowie pan chorąży lubelski Orzechowski, który jest tak dobrze jak
zaręczony ze mną? Znowu mieć będziesz pojedynek na ręku? Ha, no, kiedy mowa o tym, cóż
myślicie z Wyszogórskim?

Dotknęła bolesnej struny Szumowska i twarz nagle zmieniona podkomorzyca nastraszyła ją.

Pożałowała, że się spytała o to.

— Dobrze, żeś pani potrąciła o tę sprawę — rzekł poważnie Korsak. — Rad bym, żeby się

to raz skończyło. Królowej jejmości może z najlepszego serca nie powiodło się z wyrokiem, który
ran nie zagoił, rozjątrzył je tylko. Wyszogórski, żartem skazany na śmierć, serio jej szukał i o mało
nie znalazł. Bez pozwolenia króla, przebojem poszedł raz i cudem go ktoś (nie przyznał się Korsak)
ocalił. Drugi raz postrzelony, dotąd się podobno nie wyleczył. Pani byś o tym królowej jejmości
pod dobrą godzinę mogła wspomnieć. My się z sobą bić musimy. Wyszogórski mi nie daruje... a ja
jemu!

— Ale nic z tego nie będzie! — lekko i wesoło przerwała Szumowska, aby nie przedłużać

przykrej widocznie rozmowy. — Złagodzi to król powagą swoją. Królowa jest w bardzo dobrym

background image

humorze, rada i szczęśliwa, że król cały i z chwałą wyszedł z niebezpieczeństwa. Bądź waćpan
spokojny. Nim Wyszogórski się wyleczy, wszystko się załatwi.

— Bez szabli nie będzie końca — dodał Korsak — to darmo. Zastukano do drzwi;

Szumowska poruszyła się. Korsak wstał, chciwie patrząc na drzwi, choć mu powiedziano, że panny
Anny nie było.

I, o cudo! Przez odrobinę tylko przymknięte drzwi zobaczył twarzyczkę, która natychmiast

zniknęła za nimi. Na widok jej miał tylko czas ręce złożyć, jakby się modlił przed obrazem
cudownym.

Szumowska go wypędzała.

— Idźże sobie waćpan! Co się mu przydało! — wołała śmiejąc się. — Idź! Idź!

Podkomorzyc musiał być posłusznym, bo chciał sobie zaskarbić tym łaski panny

Szumowskiej. Skłonił się więc i szedł do drzwi, gdy zbliżywszy się, szepnęła mu na ucho:

— O ósmej na rannej mszy w kościele zawsze bywamy.

Korsak znalazł się w kurytarzu z tymi słowy, pełnymi obietnic w uchu.

Widział Anusię, miał ją zobaczyć jeszcze, czegóż mu więcej było potrzeba? Wychodził z

zamku zwycięzcą z tak dobrą myślą, że stojącym u kościoła żebrakom garścią rzucił groszaków,
choć nie miał ich do zbytku. Świat wydał mu się tak pięknym, jakim go nie pamiętał dawno.

Że nazajutrz o wpół do ósmej podkomorzyc już był pobożnym i znajdował się w kościele,

łatwo się każdy domyśli. W loży królewskiej z daleka ukazała się najprzód Szumowska, a potem
Anusia, która tak się pilno na ogromnej księdze do nabożeństwa modliła, że Korsak zaledwie
główkę jej spuszczoną i profil twarzyczki na ciemnym tle loży malujący się mógł dostrzec. Dopiero
gdy ksiądz po skończonej mszy świętej miał przeżegnać, powstała kasztelanka, odwróciła się i oko
jej padło z góry na kościół, spotykając zwrócone ku niej błagalne spojrzenie.

Korsak tak się potem pośpieszył wyjść i stanąć na drodze wiodącej od katedry do zamku, że

panna Szumowska z panną Anną ujść mu nie mogły. Było to zuchwalstwem, ale audaces iuvat
fortuna!
Pozdrowił przechodzące ukłonem, uśmiechnęła mu się, grożąc, Szumowska, panna Anna
się zarumieniła okrutnie. W dziedzińcu dużo osób stało, przyśpieszyła więc kroku tak, aby uniknąć
zbliżenia się, i towarzyszka jej dała też znak, aby się za nimi iść nie ważył.

Począwszy od tego ranka, podkomorzyc z wielkim zbudowaniem Krupskiego do grobu

świętego Stanisława chodził codziennie, ze szczęściem różnym. Panny przychodziły prawie co
dzień, lecz wymykały mu się często, tak że na drodze się im nie mógł ukłonić. Raz u drzwi zakrystii
potrafił kilka słów przemówić, na które milczące wejrzenie było odpowiedzią. Pomimo tych
trudności i bardzo powolnego postępu widocznym było, że kasztelanka się nie gniewa. Nadzieja
wstąpiła w serce. Przed powrotem króla raz jeszcze pobiegł do Szumowskiej, aby jej podziękować.

— Doprawdy nie masz za co! — odparła litościwa panna. — Co waćpanu pomoże w niej się

kochać, kiedy ojca masz przeciwko sobie.

— Byle panna Anna, którą on kocha jako jedynaczkę, nie dała się wydać za kogo innego —

rzekł Korsak — ja będę czekał do siwego włosa.

— Ale! Ale! — ze śmiechem rzekła opiekunka. — Ojciec ojcem, królowa może albo

księżna kogo jej swatać, stary się nie oprze. Łez będzie dużo, a nie pomoże nic. Do ojca trafić
potrzeba.

Westchnął, słuchając, podkomorzyc; wiedział, jak to trudnym było. Jeden może król, gdyby

chciał, mógł to małżeństwo skojarzyć, lecz szczególnych względów nie miał Korsak u niego.
Królową zaś pozyskać, słyszał, że było można podarkiem kosztownym, ale mu się wierzyć temu nie
chciało. Szeptano, że po kilkaset nawet czerwonych złotych Francuzka brała od tych, co się o
urzędy starali i wcale to nie znajdowała powadze majestatu uwłaczającym. Korsak się na tę myśl
wzdrygał, na szukanie tych dróg krętych i ciemnych. Wolał ufać w opatrzność, że ona mu nastręczy
jakąś zręczność, pomoże i dźwignie go z tej toni.

— Byle mi Anusia sprzyjała! — powtarzał.

background image

II

Nim król jeszcze jako zwycięzca powrócił do starej stolicy, we dworku Krupskiego zaszedł

wypadek małego na pozór znaczenia, który miał mieć niemiłe i nie przewidziane następstwa.
Krępiec odkrył, że tu się podkomorzyc znajdował, a gdy para dukatów dla takiego starego hulaki,
który nigdy z jutrem żyć nie umiał, na długo starczyć nie mogła, natychmiast zjawił się tu dobrze
podchmielony, zapowiadając, że musi mu podkomorzyc pożyczyć pieniędzy.

— Daj ty mi święty pokój! — rzekł Korsak. — Słowem szlacheckim cię upewniam, że sam

ostatkami gonię. Nie mogę i nie dam!

— Co to? Nie dam! Musisz dać! Daremna rzecz! — wołał Krępiec. — Jam tu obcy, mnie tu

nikt nie zna, a ty masz tego skąpca Krupskiego, który garncami dukaty mierzy. Sykofant ten,
nabożniś! Możesz u niego wziąć. Ja mam nóż na gardle.

Korsak miał tę naturę, że na sobie wymóc nie dawał przymusem nic przeciw własnej woli.

Przy tym raz stanowczo się chciał uwolnić od natręta.

— Nie mam i nie dam — odparł krótko. — Pożyczać nie mam zwyczaju, waćpan też, jak

nigdy grosza nie szanowałeś, tak go i teraz nie szczędzisz. Dziurawego worka nie napchać.

Pogniewał się mocno Krępiec, ale że pora obiadowa nadchodziła i do stołu nakrywano,

zmilczał, złagodniał, ściągnął do wazy, położono mu nakrycie, najadł się i napił. Po obiedzie
oblężenie odnowił nadaremnie.

— Waćpan dziś jesteś w humorze paskudnym — rzekł Krępiec — więc napierać nie będę,

ale... od swego nie ustępuję.

Pofolgowawszy dni kilka, gdy już o nim tak dobrze jak zapomniano, Krępiec się zjawił

znowu z tym samym. Stary Krupski, który przy tym był, a cierpieć go nie mógł, wsiadł na niego z
góry.

— Jak ci nie wstyd! — zawołał. — Albo to ja nie wiem, na co ci pieniędzy potrzeba i jakie

ty tu życie prowadziłeś, wróciwszy spod Wiednia? Stary, siwizny swej nie szanujesz, młodzieży
dajesz zły przykład.

Krępiec rzucił się ku niemu z pięściami.

— Co ty mi tu, stary szalbierzu, będziesz nauki dawał! Nie znasz mnie chyba! Stary, nie

stary, żartów ze mną nie ma.

Zobaczywszy to, Korsak wpadł między nich, broniąc gospodarza.

— Ze mną będziesz mieć do czynienia, gdy chcesz! — krzyknął.

— Daj pokój — odparł Krupski — gdybym chciał, to bym go zgniótł jak purchawkę.

Wtem wstał i na drzwi pokazał.

— Dom to mój jest, precz z niego, i żeby na progu jego noga twoja nie postała.

— Łżesz! — wybuchnął Krępiec. — Dom nie twój, boś te izby najął Korsakowi, i ja u niego

jestem.

— A Korsak ci tak samo ten dom wypowiada, jak i gospodarz — przerwał rozgniewany

podkomorzyc. — Precz stąd! Słyszysz!

Rozognienie doszło do najwyższego stopnia. Krępiec rwał się już do szabli, ale że jej dawno

nie dobywał, tak mu w pochwach zastrzegła, że jej obnażyć nie mógł. Tymczasem Korsak, zły, ujął
go za kołnierz, nie myśląc wiele, i drzwi otworzywszy wy- pchnął do sieni. Krępiec strasznego
larum narobił. Stał krzycząc, odgrażając się, łając, klnąc, a w końcu, gdy nikt na to nie zważał i nie
wychodził, musiał odejść, ochrypły.

— Szelmą będę, kiedy ja ci, Korsaczku, nie odsłużę za to! Poznasz ty mnie, poznasz!

Zobaczysz!

background image

Słuchając z izby tych odgróżek, śmiał się podkomorzyc, ruszając ramionami, a Krupski,

który przyszedł wprędcedo siebie i krew chłodną odzyskał rzekł:

— Pozbyliśmy się go! Tym ci lepiej! Łotra kawał, ile razy mi tu na próg wszedł, chciało mi

się po nim kadzić i święcić, takie to brudne i obrzydliwe.

Podkomorzycowi też lżej było, iż raz z Krępcem skończył, a na pogróżki jego nie zważał

wcale.

Tymczasem król z wyprawy powrócił, uroczyście przyjmowany, a z nim i za nim takie

mnóstwo ludzi, że Kraków się zapełnił cały. Stracono z oczu Krępca, który musiał sobie znaleźć
innych do wyzyskiwania; zapomniano nawet o nim. Było naówczas patrzeć na co, bo nie licząc
wszelkiego rodzaju osobliwości, których nawieziono do Krakowa i po ulicach sprzedawano, coraz
to się nowi jeńcy tureccy ukazywali; baszów, bejów, agów, janczarów naprowadzono mnóstwo.

Ze służby wielkiego wezyra dwóch pacholików, znalezionych w jego namiotach, okazali się

w dzieciństwie zabranymi w jasyr Polakami; tych król z sobą przywiózł do Krakowa. Była
pochwytanych takich poturczonych i renegatów liczba wielka. Król przy tym obstawał, aby ich
ochrzcić, nawracać i w Polsce osadzać; królowa kilku w dobrach pańskich ponaznaczała
burgrabiami, odźwiernymi itp. Turków czystej krwi też wielu, zemsty się od swoich obawiając,
sami się prosili, aby w Polsce pozostać mogli. Włóczyło się tego po ulicach, stało na zamku dosyć.
Murzynów, czarnych od spieki Arabów, różnych plemion wschodnich ludzi — siła się można było
napatrzyć. Poprzyprowadzano wielbłądy, psy różne, stworzenia osobliwe, a lada ciura, coś
zdobywszy, spieniężał. Każdy zaś chciał z tego zwycięstwa i łupów pamiątkę jakąś mieć. Całe
miasto stało się niby jedną targowicą.

Pobożniejsi ekswota zawieszali po kościołach, odprawiano nabożeństwa dziękczynne; ruch,

radość, wesele, życie panowało ogromne. Zapomniano o stratach i o tych, co życie nad Dunajem
położyli i w nieznanych spoczęli mogiłach.

Po gospodach, szynkach, gdzie było zajrzeć, siedzieli za stołami tacy nawet, co ledwie z

dala patrzali na bitwy, a pletli duby smalone, które brano za dobre. Tym zwycięstwem każdy się
czuł dumnym. Wiedziano, że cały świat chrześcijański plótł wieńce dla króla Jana. Dowodem tego
najlepszym było, że nigdy tylu z zagranicy nie zjawiało się posłów, gości, przybyszów, pod
różnymi pozorami przyjeżdżających, co teraz.

Na zamku nieustanne, jedne po drugich następowały przyjęcia. Królowa tryumfowała, bo po

części wojna ta jej była dziełem. Król zaś pomimo wszystkiego, co przetrwał, mimo wieku
swojego, mimo niewdzięczności niemieckiej, którą czuł mocno, a nie mógł jej zapomnieć, był, jeśli
nie na ciele, to na umyśle w osobliwszy sposób odżywionym, młodym. Przez czas jakiś
uchroniwszy się od wpływu kobiety chciwej, wymagającej od niego często ofiar, godności
majestatu uwłaczających, w tej zdrowej atmosferze walki, rycerstwa, król Jan III urósł i spotężniał.
Czuł to sam i pomimo miłości dla Marysieńki trochę wyzwolony z jej więzów powracał. Widziała
to ona i dlatego śpieszyła na spotkanie, aby na nowo opanować go, podbić i ujarzmić. Zwycięzca
spod Wiednia, niestety, miał znowu na tym placu boju niebezpieczniejszym paść od uśmiechów,
wejrzeń i pieszczot obrachowanych.

Ze dworem pańskim na wozie przybył Wyszogórski. W drodze mu się pogorszyło, rana była

rozogniona, noga nabrzmiała. Król, który i sam rady lekarskiej potrzebował, i dla królowej niezbyt
zdrowej musiał doktora sprowadzić, posłał naprzód po sławnego Józefowicza do Lwowa, potem po
Brauna do Warszawy. Chorych i rannych przybyło z nim mnóstwo. Wyszogórskiego na zamku
pomieszczono i miano o nim pieczę. Okazało się, że Dumoulin, który pierwszy ranę opatrywał, a
był tylko lada jakim cyrulikiem, niewłaściwie ją leczył. Podróż, zimno, może wina własna
Wyszogórskiego, który się niecierpliwił, stan jego uczyniły bardzo groźnym. Zaledwie w Krakowie
legł, objawiła się gorączka. Posłał do niego król sprowadzonego Brauna, który nadziei nie
odejmował, że wyjść może, ale bardzo długie leżenie w łóżku zapowiadał.

Wyszogórski sam nie chciał o tym pisać do matki, aby na próż- no jej nie trwożyć; znalazł

się przecież ktoś, co jej doniósł. Stara skarbnikowa, choć dla niej opuścić Mendliszki było ofiarą
wielką, bo się zrosła z nimi, od niepamiętnych czasów nie wyjeżdżała za kopce graniczne,
natychmiast wybrała się do Krakowa. W miejscu swoim posadziła prostą babę, której do posług od

background image

dawna używała, i starego włodarza; zabrała grosza i zapasów dla gęby, co miała i mogła, na furę i
puściła się w podróż. Bóg jeden wiedział, co ją to kosztowało.

Tymczasem Korsak, zupełnie wyzdrowiawszy, choć mu albo pod chorągiew lub do domu

było potrzeba pilno, pod pozorem choroby siedział w Krakowie. Nadbiegł tu do niego wierny
przyjaciel Kamieński, znaleźli się Syruć i Szymański. Krupskiego dworek już nie starczył, a
towarzystwo zbyt było ożywione, by staremu, pobożnemu, spokojnemu człowiekowi nie dokuczało.
Najęto więc gospodę w mieście.

Korsak, choć się przed nikim do tego nie przyznawał, ciągnął dalej przy pomocy

Szumowskiej odnowione z panną Anną stosunki. Wkradał się do zamku, widywał ją niby
przypadkiem u przyjaciółki, w kościele, na mieście, gdy wychodziła. Posługiwał mu, mimo swej
woli, nie wtajemniczony Rypajło; słowem wszystko szło tak pomyślnie, jak tylko w podobnym
położeniu wieść się mogło. Uwaga była odwróconą na tysiąc innych przedmiotów, zapomniano o
owych amorach nieszczęśliwych. Jakie na przyszłość snuto plany, o tym tylko on, ona i opiekunka
wiedziała.

Ale diabeł nie śpi. Krępiec poprzysiągł był zemstę podkomorzycowi i głowę łamał nad tym,

jak jej dokona. Pierwszym jego staraniem było, gdy Wyszogórski powrócił, wkręcić się do niego i
biednego chłopca ująć sobie. Justyna zaraz na wstępie powitał tym:

— A co? Nie mówiłem? Ta bestia, ten furfant Korsak pośpieszył do Krakowa na umizgi.

Umiał z czasu korzystać. Ja go szpieguję. On tu co dzień się na zamek przekrada do kasztelanki. Są
poczciwe duszyczki, co im pomagają.

Wyszogórski spłonął z gniewu i zazdrości.

— Nie może to być, aby panna mu przebaczyła! — zawołał. — Jak? Nie może być? Co?

Nie może być? — śmiał się Krępiec. — Czy ty znasz kobiety? U nich kto natrętniejszy, ten lep-
szy! Kto obcesem ich nie bierze, ten nie ma! Ale, chyba żyw nie będę, jeżeli mu stołka nie
przystawią!

Wyszogórski zwrócił się ku niemu. Krępiec schylił się do jego ucha.

— To bieda, żem się na tej przeklętej wyprawie do grosza wymarnował — rzekł. —

Złamanego szeląga nie mam. Gdyby nie to, Bóg świadek, poleciałbym do kasztelana i przestrzegł
go. Nie mam o czym.

Była to próba, azali się nie da co wyciągnąć z Wyszogórskiego, ale ten też pieniędzy nie

miał. Nie stracił ich, sam rozpożyczył.

— Ja także nie przy pieniądzach — odezwał się Wyszogórski.

— Mnie się widzi — dodał Krępiec — że bodaj kasztelan musi z powinszowaniem do króla

nadążyć. Nie był na wojnie. Wszyscy ci, co doma siedzieli, śpieszą hołd złożyć bohaterowi.
Przyjedzie i on pewnie, a naówczas ja mu wszystko wyśpiewam i skończą się te pokątne amory.

Krępiec dotąd więcej zgadywał, niż wiedział, lecz raz myśl powziąwszy denuncjowania

Korsaka, począł go śledzić pilniej. Nie znacząca taka figurka, jakich tu uwijały się teraz tysiące, nie
zwracała uwagi niczyjej. Stawał po kurytarzach zamkowych, w ciemnych kątach, snuł się po
galeriach, trop w trop szedł za podkomorzycem, wypatrywał i tymczasem Wyszogórskiemu donosił
o wszystkim. Chory obolały, nieszczęśliwy Justyn brał to do serca okrutnie, i tym trudniej go było
leczyć, bo ranę na nodze komplikowała — serdeczna.

Nadjechała Wyszogórska stara, która wprzódy o sobie synowi nie oznajmiła. Wpadła tu do

łóżka jego wprost, a że się jej w starych murach na zamku nie podobało, bo miała to dawne
uprzedzenie nasze, iż w murach mieszkać niezdrowo, wnet wyprosiła, aby jej syna oddano na
miasto, najęła drewnianą połowę domu i tu go przeniosła. Spytała o Korsaka z początku, lecz
spojrzawszy na twarz synowi, przestraszyła się jej wyrazu i nie mówiła o nim więcej.

Krępiec, który się tego wcale nie spodziewał, przybywszy na zamek jednego dnia,

dowiedział się niespodzianie, iż matka Justyna przyjechała i wzięła go do siebie na miasto. Był to
cios dla niego. Do Justyna się już zbliżyć nie mógł, bo znał starą i wiedział, że była nieprzebłaganą.
Myślał próbować, czy się nie da przejednać; odwagi mu zabrakło. Trzeba było wypatrzyć porę, gdy
stara się w domu nie znajdowała, aby podkraść do Justyna. Wyszogórska sama co dzień na targ
chodziła. Z chwili tej korzystając, Krępiec wpadł do chorego, ale tak się lękał spotkać z przyrodnią

background image

siostrą, że tylko szepnąwszy Justynowi, aby mu do zgody pomógł, uciekł natychmiast.
Wyszogórski, dobrawszy chwilę, przyznał się przed matką, że Krępca widywał i że mu ten
okazywał życzliwość.

— Jest tu? — podchwyciła stara. — Oho! Już na ciebie poluje! Niechże mi się na oczy nie

pokazuje, bo go kijem jak psa wyżenę. I żebyś mi z nim się nie bratał! To łotr spod ciemnej
gwiazdy. Ty go nie znasz i nie powinieneś nawet Wiedzieć, co to jest za... kanalia.

Po tym energicznym wystąpieniu, które usta zamknęło Justynowi, Wyszogórska już

ostrożna, odchodząc z domu, drzwi słudze pilnować kazała. Krępiec się tu już pokazać nie mógł.
Spróbował i odszedł jak zmyty. Całą swą złość teraz zlał Krępiec na Korsaka.

Przybycie wielu dawnych znajomych i tych, z którymi niegdyś zabawiał się i dokazywał,

posiliło nieco Krępca. To tu, to tam mógł się pożywić, a u bogatszych i grosz wydrwić. Oprócz tego
znalazł poparcie jakieś, pochlebstwem pozyskane, u Matczyńskiego, którego król lubił bardzo. Ten
wyprosił mu jako wynagrodzenie za usługi kłamane podarunek kilkunastu dukatów. Jak tylko grosz
poczuł w kieszeni pan stanowniczy, buta mu natychmiast z nim wracała. Zbiedzony uniżał się do
stóp tym, których potem za oczy łajał i bezcześcił; chwyciwszy trochę pieniędzy, darł głowę i
szumiał. Tak całe życie swe spędził niepoprawiony zawadiaka. O zasiłku królewskim na ostatek
doczekał się tego, że kasztelan w istocie przybył do Krakowa, aby królowi jegomości wiktorii
powinszować. Gdy się o nim dowiedział Krępiec, natychmiast wybrał się do niego.

Przystęp do starego, dumnego, opryskliwego, a dla ubogiej szlachty surowego pana, który

obchodził się z nią nielitościwie, był dosyć trudny. Jednym z prawideł u dworu jego było, aby
tałałajstwa, obszarpańców i wszelkiej szui nie puszczano przed jego oblicze. Trzeba się było przed
marszałkiem, stojącym na straży, legitymować, z czym, po co, kto przychodził. Pisać do niego
próżnym było, bo dla słabych oczu kasztelan sam nigdy listów nie czytał, a materia, z którą Krępiec
przychodził, była do powierzenia papierowi za drażliwą. Musiał więc stać u progu i czatować
Krępiec, czy mu się nie uda ściągnąć uwagi i wyprosić audiencji. Wysiadającego z sań, gdy go pod
ręce podtrzymywano, bo nogi miał słabe, schwycił raz w końcu stanowniczy i udało mu się
powiedzieć jaśnie wielmożnemu, iż ważną dla jego honoru i spokoju przynosi wiadomość, ale jej
inaczej jak na cztery oczy nie może wyjawić.

— Co ty mi, trutniu jakiś, będziesz plótł takie ambaje! — zawołał stary. — Wydrwigroszu

ty!

Krępiec zaprezentował się ze wszystkimi tytułami, do jakich miał i nie miał prawa.

Kasztelan słuchać nie chciał. Stanowniczy w rozpaczy podniósł głos wołając, że o jedyne dziecko
chodziło.

Nie wierząc napastnikowi, stary się przecież uląkł i zaniepokoił, i kazał za sobą do izby iść

Krępcowi, dając znać ludziom, aby na podorędziu byli. Gdy kasztelan, sapiąc, usiadł, Krępiec,
odzyskawszy przytomność umysłu, stanął przed nim w postawie na pół butnej, pół nadąsanej i
czekał.

— No, gadaj, co masz gadać! — sapiąc, zawołał kasztelan. Krępiec namyślał się nad tym,

jak ma rzecz wyłuszczyć, aby jak największe uczynić wrażenie.

— Jaśnie wielmożny kasztelanie! — rzekł patetycznie. — Jedynie dobro jego i spokój a

cześć domu tylu splendorami wsławionego miałem na względzie, dobijając się posłuchania. Jestem
dziś chudy pachołek, zbiegiem ewenementów, ale honor mój jest mi drogi, a tu mnie spotyka taki
despekt.

— Mówże! Bez przedmowy! — krzyknął stary, bijąc ręką o poręcz krzesła.

Krępiec chrząknął, obejrzał się i włosy przygładził.

— Spodziewam się. że jaśnie wielmożny kasztelan, gdy się przekona, że mnie tu

sprowadziła atencja i respekt dla imienia jego, będziesz biednemu szlachcicowi wdzięczen.

— Ale z czymże przychodzisz, u kaduka?! — zawołał perzący się z niecierpliwości

kasztelan. — Ad rem !

Przybliżył się stanowniczy i głos umiarkował.

— Idzie tu o jedyne dziecko jaśnie wielmożnego pana, o jedyną dziedziczkę prozapii

wielkiej — począł mówić. — Dałeś ją jaśnie wielmożny pan w swej pieczołowitości ojcowskiej

background image

królowej jej- mości pod straż i opiekę; zawiodłeś się na niej, bo królowa jejmość ma co innego do
opatrywania; potem jaśnie oświeconej księżnie, ale z deszczu pod rynnę. Jegomość pan Korsak, co
się do niej dawniej podkradał, teraz zawczasu z wyprawy wiedeńskiej dezerterował po to, aby dalej
pokątne amory z panną kasztelanką prowadził. Kobiety mu pomagają, schadzki ułatwiają, bileciki
przenoszą, i jaki temu koniec będzie, sroga wątpliwość. Ale źle się święci! Źle! W czasie tego
przemówienia kasztelan, który się nic podobnego nie spodziewał, zrazu osłupiał. Ogarnął go strach,
oburzenie, gniew.

— A skądże acan o tym wszystkim jesteś tak dobrze uwiadomiony? — począł, bełkocząc.

— Dlaczego ci to tak pilno było z tym do mnie? Coś ty mnie, a ja tobie?

— Jaśnie wielmożny kasztelanie — przerwał, stając z powagą przed senatorem pan

stanowniczy — to sprawa honoru! Takie rody jak wasze, które całej nacji stanowią lumen et
columen,
przecie wszystkim są drogie! I żeby lada jaki szlachetka darł się do koligacji z nimi!

Trafiało to do przekonania kasztelanowi, lecz nie mógł jeszcze uwierzyć w to, aby nieznany

człek jego domowe sprawy miał tak brać do serca, i jakim prawem. Począł sapać stary a myśleć.
Myślenie zaś bez pomocy ludzkiej, milczące, nie podbudzane dyskusją, było dla opieszałego
umysłu starego pana nadzwyczaj trudnym. Nie umiał on właściwie myśleć inaczej, jak mówiąc, i
nie dobywały mu się z mózgu myśli, tylko z pomocą czyjąś. Z nieznajomym zaś i zawsze mu
jeszcze podejrzanym szlachcicem nie chciał się wdawać w rozprawy. Klął więc tylko i mruczał po
cichu. Na ostatek ręką dał znak, aby Krępiec odszedł.

Stanowniczy nie usłuchał.

— Spodziewam się, że jaśnie wielmożny kasztelan oceni tę wielką usługę, jaką mu

oddałem. Na wiedeńskiej wyprawie, gdzie drudzy pobogacili się, jam do szeląga wyżył. —
Rozpostarł ręce.

— Aa! — zawołał kasztelan i klasnął w ręce. Na ten znak wszedł marszałek.

— Weź tego ichmość pana za kołnierz i wyrzuć go za drzwi! Krępiec żachnął się z

krzykiem.

— Ruszaj, pókiś cały! — ryknął kasztelan.

Niespodziane to zakończenie posłuchania tak oburzyło stanowniczego, iż zabierał się do

zrobienia gwałtu i wrzawy, gdy nim się na to zebrał, już go służba kasztelana z nadzwyczajną
zręcznością i pośpiechem za drzwi wytaszczyła, zamknęła je za nim i na kułakach w mgnieniu oka
wyniosła za wrota.

Krępiec, rzucony silnie, ledwie się mógł na nogach utrzymać. Powstał i pięści nastawił ku

ogrodzeniu.

— Służże tu panom! — zawołał.

Kasztelan, chociaż się pozbył człowieka, co mu za pieniądze przynosił wyszpiegowane

wiadomości, którym nie bardzo chciał dać wiarę, jednakże pozostał wzburzony nimi bardzo.
Marszałek dworu jego, który odkorkowywał wino przy stole i dopomagał razem do
odkorkowywania myśli, był mu potrzebny do rozwikłania węzła tego.

— Maszewski! — zawołał do niego. — Wiesz, co ten bestia, łotr jakiś mi tu przyniósł?

Wiesz?

— Skądże ja mam wiedzieć?

— Powiada, że ten Korsak — pamiętasz w Brześciu? — jak się dawniej do Anusi

przysiadał, tak i teraz, wykradłszy się spod Wiednia, koło niej biega, a tam na dworze ślepi nie
widzą i księżna nie wie nic. Może to być?

Marszałek posępnie się zamyślił.

Kasztelan nic bez narady z nim nie poczynał. Maszewski nie wiele tęższą miał głowę od

swojego pryncypała, ale wymowę łatwiejszą. Na zapytanie: „Może to być?" skrzywił się, potrząsł
łbem i rzekł:

— Może być i może nie być.

— Właśnie ja toż samo myślałem — jęknął stary. — Jak się tobie zdaje, co tu robić?

Spojrzał na Maszewskiego, który palec do ust przyłożywszy, zatopił się w głębokim

rozważaniu rzeczy.

background image

— Ba! Co robić! — zaczął powoli. — Otóż w tym sęk, co robić!

— Ja zaraz mówiłem, że w tym sęk! — zamruczał kasztelan.

— Oskarżyć jaśnie oświeconą księżnę Radziwiłłową, że zawiniła, a nuż bajka? — rzekł

Maszewski. — To jakiś łotr, co chciał grosz wydrwić... A z drugiej strony, jeżeli w istocie
periculum od tego Korsaka?

— Bo to są ludzie zuchwali — przerwał kasztelan. — Widziałeś, jak mi się w Brześciu

postawił.

Obaj starzy zamilkli.

W ostatku Maszewski, za pas ręce założywszy, z wolna zaczął prawić widząc, że kasztelan

chciwie, otwarłszy usta, go słucha.

— Żebym ja był na miejscu jaśnie wielmożnego kasztelana...

— Cóż byś zrobił?

— Chytro, mudro — rzekł Maszewski. — O tym głupim, donosie nie pisnąłbym ani słowa.

Co tu z królową i z księżną rozpoczynać tergiwersacje i krew sobie psuć? Więc nic, sza!
Podziękowałbym owszem za opiekę, a pannę Annę wziąłbym nazad do domu. Co jej po tym
dworze? Czy to taka panna, tego mienia i imienia nie znajdzie sobie u nas Sapiehy, Ogińskiego,
Massalskiego? Czy to jej w domu na czym zbywa?

Kasztelan odpowiedział tylko mruczeniem; potrzebował rzecz tę rozważyć, skombinować i

jak każdą nowość, do której łatwym nie był, z nią się oswoić.

— Nie jest to głupia rada — rzekł w końcu. — Ja ciebie znam, Maszewski, ty polityk jesteś

i statysta. O, ja ciebie znam!

Zaczął się palcami bić w czoło.

— Ale tu z księżną należy zażyć wielkiej polityki, a i z Anusią, aby się nie domyśliły i żeby

nie wywołać lamentów.

— Albo to nie córka pańska? — zapytał Maszewski. — Wprost, panu się na wsi jednemu

nudzi, dziecka nie widząc, i po wszystkim.

— To się rozumie, prawo mam, ale zważaj, Maszesiu, samiśmy się prosili, aby ją na dwór

wzięli.

— Proszę jaśnie wielmożnego pana, dla politury — przerwał doradca. — Czyż to takiej

pannie jak nasza dużo potrzeba czasu, aby otrzymała politurę dworską? Albo jej nie dosyć?

— Jest racja! — potwierdził kasztelan. — Ty polityk jesteś, Maszesiu. Trzeba się namyśleć.

Myśl i ty, a jutro mi powiesz, coś wydumał. Teraz każ dać wódki. Oj! To życie, to życie!

Marszałek zawołał o wódkę, którą zaraz przyniesiono, i oba współpracownicy w myślach

się zatopili.

Z rana, zaledwie się przebudziwszy, przeżegnawszy i zmówiwszy jeden pacierz, kasztelan

na Maszewskiego wołał:

— Coś ty tam wymyślił?!

Marszałek po obrachunku z sumieniem i interesem nie mógł dać innej rady nad wczorajszą.

Ze wszech miar było jemu i dworowi dogodniej, gdy panna Anna mieszkała z nimi. Prócz tego
kochali ją domownicy i życzyli jej dobra, a Maszewskiemu się zdawało, że na tym francuskim
dworze dla kasztelanki było niezdrowo.

— Nie ma co i myśleć — rzekł Maszewski. — Niech pan podziękuje i pannę zabiera! Jak

Boga kocham.

— I ja tak postanowiłem — westchnął kasztelan, powtarzając wczorajsze. — Ale z księżną

trzeba zażyć polityki.

— A jużci! — kiwając głową, dodał Maszewski.

— Bo to kobieta, która zaraz wszystko zwietrzy! Ho, ho! Marszałek na to rady już dać nie

umiał.

— Niech się tylko jaśnie wielmożny pan tak ułoży, jakby wcale o żadnym Korsaku nie

wiedział.

— Otóż to jest! — posępnie dodał kasztelan. — Ułożyć się trzeba, a ty wiesz, Maszesiu, że

mnie huknąć a stuknąć nie kosztuje nic, ale się układać! Powiadam ci, dziurgiem ze mnie pot się

background image

leje.

Kiwnął głową Maszewski.

— Raz to przebyć potrzeba — zakończył. — Przeżegnać się w imię Ojca i Syna, i...

Kasztelan palnął pięścią w łóżko.

— Maszesiu, każ dać winną polewkę!

background image

III

Korsak nie wiedział wcale o przybyciu Wyszogórskiej do Krakowa, która się też o niego ani

spytała, ani pomyślała o nim, dopóki Justyna nie odebrała z zamku, nie położyła w łóżku i o niego
nie była zaspokojoną. Dopiero w kilka dni po instalacji skarbnikowa zaczęła się dowiadywać o
siostrzeńca i wybrawszy chwilę, gdy Justyn odpoczywał, sama poszła do niego. Podkomorzyc stał
naówczas już z Kamieńskim i Szymańskim razem, ale miał przy nich izbę osobną. Część dnia
upływała mu na rozmyślaniach o Anusi, druga na rozmowach z towarzyszami i gośćmi, na których
nigdy nie zbywało, a ostatnia na wycieczkach ku zanikowi.

Skarbnikowa znalazła go siedzącego za stołem, spartego na ręku i medytującego.

Przedmiotem rozmyślań była naturalnie Anulka, ruchy jej, spojrzenia, półsłówka i to, co
Szumowska od niej lub od siebie przynosiła. Godzinami całymi mógł Korsak tak owe ważne
wypadki komentować, rozbierać i wnioski z nich wyciągać. Nie miał najmniejszego przeczucia, aby
ciotka Wyszogórska do Krakowa się dostać mogła, bo w ogóle skarbnikową sobie gdzie indziej
wystawić, kto ją znał, nie mógł, jak w Mendliszkach. Nie podróżowała nigdy. Gdy nagle ukazała
się, cała czarno zakwefiona, w progu, Korsak się tak zdziwił, że jej nie poznał. Wziął ją za widmo
swej wyobraźni. Wykrzyknął potem wesoło:

— A słowo ciałem się stało!

I poskoczył zza stolika. Nim się zbliżył do niej, zrozumiał, co ją tu musiało sprowadzić.

Radość ustąpiła poważniejszemu usposobieniu. Skarbnikową z energią, która jej nigdy nie
opuszczała, z ustami zaciętymi podeszła do stolika, odgarnęła kwef i chustę, siadła na stołku i
poczęła się przypatrywać siostrzeńcowi, którego kochała niegdyś jak dziecię, i teraz jeszcze
poruszyło się jej uciśnione serce dla niego.

— A, i ty spaszowałeś! — odezwała się po chwili. — Oj, ta wojna, ta wojna! Kto by to był

powiedział, że mnie ona aż tu sprowadzi.

Spuściła głowę.

— Przyjechałam po Justyna — dodała. — Doktorów tu dosyć, ale co ci mądrale znają i

rozumieją. Wszystko to dobre dla Niemców i Francuzów, a my swoje zioła i stare lekarstwa mamy i
ja mojej Nikiforysze więcej wierzę, niż tym wszystkim w perukach.

Poruszyła ramionami.

— Ranę mu rozpaskudzili — dodała. — Zdrowa krew, gdzie by się to jątrzyć miało, gdyby

nie ich lekarstwa. Aby tylko jaka taka droga, ja go na sanie i do domu.

Korsak nie mówił ni słowa.

— No, a ty? Tobie potrzeba także do Żarek. Poturzyca poluje, ale gospodarstwo, żal się

Boże, a że gumienny z Żydami kradnie, na to szyję bym dała! Na wiosnę, wszyscy mówią, król
pójdzie nad Dniestr; drudzy powiadają, na Wołoszczyznę aż... Ty z chorągwią też będziesz musiał,
a o czym? Trzeba zajrzeć do domu.

Korsak i sam to wiedział dobrze, iż mu do Żarek jechać było potrzeba, ale jak było Anulkę

opuścić? Mówił sobie: „Niech wszystko przepada, byle patrzeć na nią!" Na zapytanie ciotki od-
powiedział westchnieniem tylko. Domyślała się ona wszystkiego, a w duszy tym konkurom była
przeciwną. Już to samo, że one z sobą syna jej i siostrzeńca poróżniły, czyniły je wstrętliwymi, a w
dodatku, sama szlachcianka, nie lubiła panów i koligacji z nimi, które szlachcic drogo opłacać
musiał.

W teorii i w prawie u nas nigdy nie było różnicy między panem a szlachcicem. Przysłowie

mówiło prawdę, że szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Lecz w rzeczy już pod te czasy było
całkiem inaczej. Senatorskie rody coraz bardziej oddzielały się od tej kolebki, z której wychodziły.

background image

Los niekiedy wracać je zmuszał do niej, prawo czasami przypominało zasadniczą ową równość
szlachecką, ale jej w życiu nie było. Jak na całym świecie, jeden tylko wszechmocny grosz, a raczej
dukat, wyrównywał stany i sprawiał, że wnuk bogatego mieszczanina krakowskiego wdzierał się na
krzesło, koligował z panami i drzewo sobie genealogiczne przerabiał ad hoc. Ubogiemu chyba
nadzwyczajne jakieś okoliczności wstęp dawały do Olimpu. Panowie, gdy potrzebowali tej szlachty
w łapciach, ściskali ją i ogłaszali „panami braćmi", lecz „za pan brat" wara było szlachcicowi
przystąpić do senatora.

Wyszogórska miała tę dumę szlachecką, która później się tak dobitnie u nas rozwinęła na tle

demokratycznych idei, i nie lubiła ani ukłonów, ni upokorzeń, ani uznania swej niższości. Staranie
się o Anulkę i amory doprowadzały ją do niecierpliwości. Nie chciałaby jej ani dla syna, ani dla
siostrzeńca.

— Cóż ciebie tu trzyma? — odezwała się. — Hę?

Korsak nierad był kłaniać, a prawdy powiedzieć nie mógł. Wyszogórska spojrzała na niego

z politowaniem.

— Jeszczem po tych niewczasach nie wydobrzał — przebąknął podkomorzyc. — No i

prawdę rzekłszy, za jakich dziesięć, dwanaście tygodni już nam ruszać każą pewnie. Niewiele czasu
zostało.

— Tym ci więcej pośpieszać trzeba — odezwała się Wyszogórska.

— Co ja tam poradzę? — odezwał się podkomorzyc. — Pieniędzy więcej nie dobędę nad te,

co mi Poturzyca obiecał, a nie starczy ich, muszę sumę od księcia wojewody podjąć, bo i ciotce się
zadłużyłem.

— Byłeś gorszych wierzycieli nie miał nade mnie! — odparła Wyszogórska. — Ja cię nie

pozwę.

Po krótkim przestanku, nie otrzymawszy odpowiedzi, skarbnikowa dodała:

— Ja bo wiem, czemu ci Kraków trudno porzucić! Tobie ta kasztelanka w głowie, bodaj

świata nie widziała! — zaczęła, ożywiając się, stara jejmość. — One dobre, aby ludziom głowy
zawracać, zresztą do niczego. Albo to dla szlachcica żony z nich? Czy to im wierzyć? Która się z
nich do męża przywiąże? Nie mówiąc złego słowa, albo ta królowa lepszą była, hę? Kochał się w
niej Sobieski na zabój, a ona szła za innego. A potem, gdy w Gdańsku siedziała, mało było
gadania?

Ruszyła ramionami stara.

— Powinieneś ją sobie z głowy wybić i nie myśleć. Niech idzie za Francuza albo za panicza

jakiego; my ludzie prości, u nas obyczaj inny.

Korsak słuchał nauk tych z głową zwieszoną nad stołem. Co tu odpowiadać było? Czuł on

może prawdę tych słów, ale serce o wszystkim zapominać kazało.

Wyszogórska mówiła, czując, że go nie przekona.

— Zobaczysz — rzekła w końcu — przekonasz się, że na tę łaskę rachować nie można,

choć się śmiać będzie do ciebie i kokardy na niezabudź dawać. At...!

Nie odzywał się jeszcze podkomorzyc. Milczeli czas jakiś. Wyszogórska obejrzała się po

izbie.

— Nie widzę coś łupów spod Wiednia żadnych — dodała. — Cóżeś to powrócił tak, z

zabliźnioną raną i bez powijacza na nią?

Ruszył ramionami Korsak.

— W istocie — odparł — ani na zawinięcie palca nie przywiozłem nic. Nie zazdroszczę

drugim.

— Dlaczego?! — żywo zawołała Wyszogórska. — Łup się po staremu należał wszystkim

równo.

— Tak — rozśmiał się siostrzeniec — ale go najwięcej wynieśli ci, co jak Krępiec o nim

tylko myśleli.

Na wspomnienie Krępca aż się wstrząsnęła Wyszogórska.

— Imaginuj ty sobie — zawołała z uniesieniem — że ten bezwstydny łotr śmiał mi się do

domu zakradać i próbował, czy mu się przylizać nie uda! Ale ze mną sprawa nie łatwa.

background image

— Był też u mnie — począł Korsak, rad, że się rozmowa na inny przedmiot zwróciła. —

Skończyło się i ze mną tak, że go za drzwi wysadzić było trzeba.

— Lepiej go było na próg nie puszczać — odpowiedziała Wyszogórska.

Kamieński, który właśnie nadszedł i poznawszy po głosie skarbnikową, rozmowę rad był

przerwać z Korsakiem, ukazał się w progu. Zaczęło się od ucałowania rączek. Miał ten takt, że przy
Korsaku o Justynie nie wspominał.

— Pani skarbnikowa długo tu u nas bawić myśli? — zapytał.

— Ja? Bylebym mogła, jednej godziny by tu mnie nie stało — rzekła żywo Wyszogórska.

— Mieściskiem się każdym brzydzę, choćby jak Kraków było wielkie i piękne. Ludzie na kupę
zegnani, różnego rodu i obyczaju... czysta targowica! Nam tu nie żyć!

Drugi gość znalazł się także, aby nie dać skarbnikowej rozmówić się z Korsakiem. Był to

stary Krupski, który otwierając drzwi, posłyszał na miasto i Kraków rzucone anatema.

— Moja mościa dobrodziejko — począł, całując w rękę Wyszogórska — ja się muszę ująć

za moim Krakowem. Albo to mała rzecz, że tu człek ma razem tyle kościołów, iż tygodnia nie ma
bez odpustu?

— A łotrostwa więcej jeszcze niż domów bożych! — przerwała skarbnikowa. — Już mi ty

tego nie mów, mój Krupski; co nasza wieś, to nie miasto. Sodoma i Gomora!

Zasmucony staruszek zamilknął, ręce składając, na których wisiał różaniec.

— Mało jeszcze tych kościołów, aby Boga za wszeteczeństwa przebłagać! — dodała,

powstając, skarbnikowa i obróciwszy się do Korsaka, zawołała:

— Bywaj mi zdrów, ano, nim wyjadę, zobaczymy się! Podkomorzyc przystąpił ją żegnać.

Pocałowała go w głowę po staremu, a łzy miała w oczach. Odwróciła się potem do Krupskiego i
Kamieńskiego i wyszła. Korsak ją do bramy przeprowadził. Przy rozstaniu powtórzyła jeszcze:

— Jedź bo do Żarek. Na twoim miejscu kwitowałabym z chorągwi, a przede wszystkim z tej

Anulki! Z tej Anulki!

Pogroziła na nosie i poszła.

Przyjaciele Korsaka wiedzieli, że mu o Justynie mówić nie było można. Gdy wrócił, zaczęto

o czym innym. Krupski tylko wydziWić się nie mógł, jak skarbnikowa, zawiędła, nic a nic nie
postarzała, a chodziła, poruszała się, mówiła, gdyby młodą była. Krupski lata jej liczył i ramionami
ruszał, choć on sam też był przykładem starości rzeźwej i silnej.

Drugiego dnia Korsak zwyczajem swoim na zamek poszedł, jak zawsze oględnie i oczów na

siebie nie ściągając. Miał już teraz wprawę do tych wycieczek, wiedział drogi i przesmyki, znał
godziny, o których mógł zastać Szumowskę; miał służbę ujętą, która przez szpary patrzała, a mimo
pana chorążego lubelskiego Orzechowskiego, konkurującego o Szumowskę, wielu się
przywidywało, iż o jej względy się starał.

Wchodząc, znalazł swoję opiekunkę stojącą wśród pokoju, jak by na niego czekała.

Podeszła do niego z twarzą skrzywioną i smutną, która nic dobrego nie zwiastowała. Korsakowi
serce uderzyło.

— Wiesz waćpan — odezwała się Szumowska, która nigdy tego, co miała w myśli, na

półmiski nie rozkładała — wszak to ten stary, z pozwoleniem, głupi kasztelan Anulkę chce zabrać.

— Jak to może być! — krzyknął przerażony podkomorzyc. — A toż skąd?

Kuszyła ramionami Szumowska.

— Anulka płacze. Księżna by ją rada zatrzymać, ale ojciec ma swe prawa. Powiada, że mu

bez niej nudno, że żyć nie może bez swojego dziecka. At! At! — dodała panna. — Przysięgam, że
w tym coś jest.

— Cóż może być? — spytał Korsak przelękły.

— Nie wiem. Domyślam się, że mu coś doniesiono — ciągnęła dalej Szumowska — bo gdy

tu przybył, przez kilka dni wcale mowy o zabieraniu nie było ani o tej tęsknocie. Owszem, księżnie
się do nóg kłaniał dziękując, służbę obdarzył, cieszył się, że mu córka wypiękniała i nabrała
pańskiej maniery. Jeszcze pozawczoraj mówił z Anulką o tym, kiedy się z nią znowu zobaczy.
Nagle wczoraj przybył pomieszany, bełkocząc, nachmurzony, i do księżnej wpadł jakby z rzeczą
wyuczoną. Księżna się zdumiała i spytała go: „Skądże to, gdy o tym mowy dotąd nie było?"

background image

Zmięszał się stary, plótł trzy po trzy, a trząsł się, a oglądał. W tym coś jest, ktoś mu doniósł coś na
Anusię.

— Nie może to być! — krzyknął Korsak. — Któż? Dlaczego? Chyba ten niepoczciwy

Wyszogórski?

— Właśnie, i mnie to na myśl przychodziło — dodała Szumowska. — Nikt inny nawet nie

może być, tylko on. Leżał tu na zamku długi czas, miał i ma przyjaciół, zazdrosny, mściwy,
niezawodnie on waćpanu tego stołka przystawił.

— Nikt inny! — zawołał z gniewem Korsak. — Tak, nikt inny jak on!

Poruszył się podkomorzyc gniewnie.

— Zatem, dobrze — rzekł ponuro — zapisze mu się to do jego regestru i nie zapomni.

Gotowym był już zmięknąć i przebaczyć, ale kiedy on mści się nad tym, któremu winien życie...

Korsak o mało w zapale nie zdradził się z tym, że życie ratował mu na placu boju, lecz w

czas się powstrzymał, a Szumowska to zrozumiała w ten sposób, iż go przy pierwszym spotkaniu
trupem nie położył i dał się odciągnąć. Zamilkł nagle podkomorzyc.

— Co będzie, to będzie — rzekł — lecz że mi on za te wszystkie podstępy i zdrady zapłaci,

o, chybabym nie żył! Chory leży, matka po niego przyjechała, zabierze go na wieś, bo się lizać
musi. My z królem pójdziemy na Wołoszczyznę, ale niechże Boga prosi, abym ja stamtąd nie
wrócił!

Z takim gniewem wyrzekł to Korsak, iż Szumowska się nastraszyła, rękę położyła mu na

ramieniu.

— Uspokój się waćpan — rzekła — pfe, odgrażać się nierycerska rzecz.

Korsakowi już własny ból kazał chwilowo o zemście zapomnieć.

— Pani moja — począł lamentować — co ja pocznę nieszczęśliwy bez niej, gdy ją ojciec

wywiezie. Dla mnie wszystko przepadło! Ja jej już nie zobaczę, choć nie żyć! Ojciec nienawidzi
mnie, tyran, wyda ją za jakiego... O, mój Boże!

— Czekajże waćpan, nim poczniesz lamenty rozwodzić — przerwała Szumowska. — Panna

Anna jeszcze nie pojechała. Ja księżnę prosić będę, szepnę królowej, aby ona kasztelanowi
powiedziała słowo.

— Mój Boże! — wykrzyknął Korsak, w którym wszystko Wrzało. — Co tu poradzić? Jak

ratować?

Poszedł do okna podkomorzyc, sparł się o nie i zadumał; Szu- mowska z litością na niego

patrzyła. Stał tak jakiś czas zatopiony w myślach i zwrócił się nagle, żywo do swej opiekunki, za
ręce ją chwytając.

— Królowo moja! Ratuj! Jest sposób! Mam na niego środek! — zawołał drżącym głosem.

— Będę mówił otwarcie — począł Korsak. — Kasztelan od dawna, od bardzo dawna do

wojewodzińskiego krzesła wzdycha, a tylko co nie widać, gdy stary wojewoda świat pożegna.
Niechby mu królowa szepnęła, że mieć będzie województwo.

Dziwną minkę zrobiła Szumowska.

— Muszę i ja z waćpanem mówić jak z przyjacielem i objaśnić go, jeśli nie wiesz. Tu

żadnego się z tego na dworze sekretu nie robi, królowa zaprowadziła ten zwyczaj i twardo przy nim
stoi, że za każdą promocją musi zapłacić, kto ją otrzyma. Toć to chyba waćpan jeden tego nie
wiesz, że trzeba królowej dać porękawicznego najmniej trzysta dukatów*, a drugie tyle królowi.
Zwyczaj jest taki!

— Coś-em i ja o tym słyszał — zamruczał Korsak. — Jeżeli się to zaprowadziło...

— Królowa pilnuje, aby mąż inaczej nie rozdawał godności — przerwała Szumowska.

— A pani myślisz, że ja bym nie dał sześciuset albo i tysiąca dukatów, abym mógł na nią

choć do marca popatrzeć? Bo w marcu my pewnie na Wołoszczyznę. Zastawię wioskę, a dam okup
ten!

Usłyszawszy to, panna aż się cofnęła kroków kilka, patrząc na tego rozkochanego z

podziwieniem i radością, że tak poczciwie umiał miłować.

— Tak mi Boże dopomóż, waćpan jesteś wart, żeby go Anusia kochała, a ludzie wam

usłużyli, bo takiej miłości w dzisiejszym świecie rzadko.

background image

— A! Pani moja — żywo odparł Korsak. — Co tu mówić o marnym groszu, kiedy ja bym

życie dał dla niej.

— No, dobrze — odezwała się Szumowska z zimną rozwagą niewieścią — ale miarkuj że

no, czy służąc kasztelanowi w ten sposób, sobie sprawy nie popsujesz? Dmie się dziś
kasztelaństwem

* Listy Marii Kazimiery do króla, passim 38 (przyp. autora).

i o waćpanu słuchać nie chce; cóż dopiero będzie, gdy wojewodą zostanie? Podkomorzyc,

uderzony tą myślą, zaniemiał na czas krótki.

— Dziej się wola boża — rzekł — byle panna Anna nie wyjeżdżała stąd, a jam jej widoku

nie stracił. Któż wie? Na wojnie się człowiek może okazać, król będzie łaskaw, pomoże. A Bóg...

Wzruszenie mu więcej mówić nie dało.

— Więc, więc — przrwała milczenie Szumowska — waćpan byś istotnie gotów?

— Jak mnie żywego widzisz! Szlacheckie słowo! Zapłacę! — krzyknął Korsak.

— Bo ja — dodała Szumowska — musiałabym zaręczyć królowej i powiedzieć jej

wszystko.

— Mogłabyś pani to tak wręcz królowej powiedzieć? — spytał Korsak zdumiony.

Rozśmiała się panna Szumowska.

— Z tego porękawicznego u nas się tajemnicy nie robi — odezwała się. — To powszedni

chleb.

— Uczciwym słowem ręczę — pośpiesznie rzekł Korsak — iż porękawiczne zapłacę! Dam

na piśmie, gdy,potrzeba.

— Starczy słowo.

— Rozumie się, iż panna Anna ani kasztelan wcale o tym wiedzieć nie powinni — dołożył

podkomorzyc, całując jeszcze po rękach Szumowska. — Mów pani, proś, zaklinaj. Kiedy mam
przyjść po nadzieję?

Szumowska pomyślała.

— Ja królowej wieczorem przy toalecie szepnę — rzekła. — Nie wiem, jak to przyjmie, bo

w ogóle dla zakochanych nie ma serca, ale... któż wie... Przyjdź jutro.

Z tym odszedł podkomorzyc, rozogniony cały, nie myśląc wcale o ofierze, którą gotów był

uczynić, a złoszcząc się na Wyszogór-skiego w tym najmocniejszym przekonaniu, że on był
przyczyną wszystkiego tego grożącego mu nieszczęścia.

Przez całą drogę powtarzał sobie:

— Nie zginie, tylko z mojej ręki! Żmija nikczemna; dopuścić się takiej zdrady!...

Wchodząc do gospody, ledwie zobaczył , Kamieńskiego, wybuchnął.

— Patrz, co mi ten łotr zrobił!

I począł opowiadać, co go na zamku spotkało. Oburzenie jego podzielali Szymański i

Kamieński, nie podając nawet w wątpliwość, że nikt inny uczynić tego nie mógł, tylko
Wyszogórski.

— Podła sprawa! — zawołał Kamieński. — No i powiem otwarcie, że tego bym był po nim

się nie spodziewał.

— Co ty chcesz! — wtrącił Szymański. — Za jedli się oba. Wyszogórski nie może tego

znieść, że Korsak łaski odzyskał.

Podkomorzyc, który przed swoimi tajemnic nie miał, nie krył też, jakiego użyć chciał

środka, aby zmienić kasztelana postanowienie.

— Stary skąpiec na porękawiczne by się nie zdobył, choć mu się krzesła chce — dodał

Korsak. — Otóż ja za niego zapłacę.

Środek ten przyjaciołom wydał się nadto heroicznym; nie bardzo go pochwalali.

— Gdybyś przynajmniej go sobie kupił za to — rzekł Szymański — ale on o tym wiedzieć

nie będzie, a córki ci dlatego nie da. Darmo się wyszafujesz.

Nie chciał słuchać Korsak. Przez cały wieczór, siedząc w domu, rozprawiali o tym,

odgadując przyszłość. Podkomorzyc chodził po izbach, usiąść na chwilę nie mogąc, tak go paliło.
Wzdychał i ręce łamał.

background image

Nazajutrz, gdy się godzina umówiona zbliżyła, niecierpliwy puścił się na zamek, po drodze

tylko zatrzymawszy się przed kościołem, aby do Boga westchnąć o pomoc. Ku drzwiom
Szumowskiej się zbliżając, wielka ochota dowiedzenia się o wypadku starań odpadła go nagle.
Zląkł się. W progu nie miał odwagi wnijść i wkroczył nieśmiało. Szumowska biegła, usłyszawszy
otwierające się drzwi, na spotkanie, z twarzą wesołą.

— Królowa była wczoraj w doskonałym humorze! — zawołała. — Listy podobno z Francji

od pana de Bethune tak ją rozrozweseliły. Powiedziałam jej wszystko. Śmiała się, ruszając
ramionami: „Il est bien jeune ce Corsaque?" odezwała się. Obiecała środka tego popróbować, ale
trzysta dla pani, a trzysta dla króla! Tak przyrzekłam.

— Co każą, dam! — zawołał Korsak uszczęśliwiony.

— Kasztelan musi być u króla i królowej, bo się miał podobno żegnać — mówiła

Szumowska. — Zaczepi go ze słabej strony królowa. Zobaczymy! Ja mam najlepszą nadzieję.
Wprawdzie król by podobno kogo innego życzył na tym krześle posadzić, bo kasztelan... Uderzyła
się w czoło Szumowska i dodała:

— Ale cóż to szkodzi? Tym powolniejszym będzie i poprze królowej żądanie, aby

królewicz Jakub mógł przy ojcowskim tronie siedzieć na taburecie pod baldachinem.

Korsakowi wszystko to było na teraz obojętnym, byle mu panna Anna została. Posadziłby

był nawet kawalera de Mailly i starego markiza d'Arquien, gdyby tego żądano.

— Jutro! — szepnęła, żegnając się, Szumowska.

Wszystko to tak się jakoś razem plątało dziwacznie, że Korsak czuł też w głowie zamęt.

Uczucia w nim pomięszały się najsprzeczniejsze z sobą, miłość dla Anulki, nienawiść ku zdrajcy
Wyszogórskiemu, niepokój o przyszłość, przywiązanie do ciotki, której syn był mu teraz wrogiem,
obawa razem i wstręt do kasztelana, a w przyszłości — żadnej lub bardzo słaba nadzieja.

Nie dziw, że ze swej wycieczki do zamku powrócił do gospody podkomorzyc, nie widząc

nic przed sobą, nie odpowiadając na powitania po drodze, prawie bezprzytomny. Do tego
wszystkiego przyczyniło jeszcze troski i to, że na wyprawę potrzeba było pieniędzy i na spłat
Wyszogórskiej, której winnym być nie chciał dłużej, a w ostatku i na uzyskanie ekspektatywy
województwa dla pana kasztelana. Przyszedłszy do gospody, padł Korsak W krzesło i Kamieński
musiał go ciągnąć za rękaw, aby na nim wymóc słowo. Smutny był jak noc.

Nazajutrz, nim podkomorzyc poszedł na zamek, kasztelan pojechał do króla; zabawił tam

dość długo, bo go proszono, aby się wstrzymał, nim Sobieski z nuncjuszem i posłem cesarskim się
rozmówi. Maszewski oczekujący nań był dosyć niespokojny, bo się nie bez przyczyny obawiał
zawsze, gdy pan jego, własnym siłom pozostawiony, dłuższy czas się zabawił. Najczęściej
wówczas strzelał bąki do naprawienia niełatwe. Powracającego kasztelana wysadził z wozu z
pomocą drugiego dworzanina sam Maszewski i wprowadził do izby. Na twarzy pana dostrzegł jakiś
wyraz niezwykłego pomieszania i rozstroju. Pośpiesznie kazał kasztelan wyjść wszystkim i powołał
doradcę.

— Maszesiu, kochany mój — począł gorączkowo — co się tu dzieje! Co się tu dzieje! Co

mnie dziś spotkało! Nie do wiary! Królowa się do Anulki przywiązała i ani weź, dać mi jej nie
chce! Uważasz ty to? Król mi dał do zrozumienia, że jeśli powolnym będę, gotów się do próśb
królowej przychylić i dać mi przyrzeczenie, że na województwo mnie posadzi! To mówiąc,
pochwycił rękę Maszewskiego.

— Rozumiesz to? Na wojewódzki stolec!

Maszewski dumał głęboko i odpowiedź nierychło przyszła.

— Niechże no pan wszystko weźmie pod ścisłe scrutinium — rzekł. — Stolec

wojewodziński dla jegomości? Cóż to za wielka rzecz? Tylko wydatków przyczyni. Sam wjazd na
województwo, czy to pan nie wie, co kosztuje, bo jużci trzeba go sprawić honeste , aby się nie
sromać.

Wziął się za głowę Maszewski.

— Tytuł piękny, ale to ruina, więcej nic — dodał. — A niechże no pan zważy, że kiedy oni

tak pannę chcą zatrzymać, już to nie bez ale. Coś mają napytanego, naplątanego, do czego się nie
przyznają! Czy to panu kasztelanowi nie wiadomo, że u nas krzeseł senatorskich darmo nie dają, a

background image

oni by mieli panu dla pięknych oczów panny Anny zrobić taki podarek! Trzeba być ostrożnym,
niech pan rozważy. W tym coś jest.

— I ja przez całą drogę, Maszesiu, dycht jak ty, słowo w słowo powtarzałem sobie: „W tym

coś jest". Ale co jest? W tym sęk.

I oba teraz, na wczorajszego sęka natrafiwszy, zamyślili się głęboko. W końcu marszałek,

długo się nakłopotawszy, gdy tymczasem kasztelan go z oczów nie spuszczał, ferował wyrok.

— A ja bym jeszcze bardziej obstawał przy tym, aby pannę Annę zabrać. Albo ją tu chcą

wydać za kogo takiego, co nam nie pasuje, albo... diabeł ich wie. Proszę jaśnie pana, Francuzom i
Niemcom ja nigdy nie wierzę. To są takie nacje, u których na chytrości wszystko, wszystko pod
połą. Gdy się śmieją i liżą, to się ich najmocniej bać... Mnie ten wojewodziński stolec przestrasza!
Oni by go darmo nie dali.

— Widzisz, Maszesiu — zamruczał kasztelan po chwili. — Ty możesz mieć racją, ale

województwo dla splendoru domu i dla genealogii to nie jest fraszka. Warto coś sakryfikować. Ma
to swe znaczenie.

— No to co? — odparł Maszewski. — Czyżby pan dał jedyne dziecko za to krzesło?

Zatrzepotał rękoma kasztelan, ale po chwili powtórzył uparcie:

— Stolec wojewodziński! Mów sobie, co chcesz, a córki przecie bez mej wiedzy i

pozwolenia nie wydadzą.

— Wojewoda przecież żyje jeszcze! — rzekł Maszewski.

— Puchlinę ma! — prędko wtrącił kasztelan.

— I będzie z nią żył, nie wiem jak długo, a ta ekspektatywa to na wierzbie gruszka —

skonkludował doradca. — Tandem, jaśnie wielmożny pan lepiej wiesz, co czynić.

I pokornie na bok się odsunął Maszewski, a kasztelan zadumał i odwracając ku niemu, rzekł

dla uczynienia dywersji:

— Każ ty mi dać kieliszek gorzałki. Narada została odroczoną.

background image

IV

Drugiego dnia kasztelan z zafrasowaną twarzą jechał na zamek. Nie dowierzał sobie, a

Maszewski do ostatka trwał w swym uporze, aby pannę Annę zabierać. Stary niedołęga wierzył
mocno w rozum jego. Choć mu bardzo smakował ów wojewodziński stolec, jak naówczas się
wyrażano, obawiał się podstępu. Doradca w duszy jego zasiał podejrzenie i niewiarę. Nie do
królowej ani do króla jechał pan kasztelan, ale z córką się widzieć zapragnął sam na sam. Gdy się z
wielką biedą, podtrzymywany i dźwigany na wschody przez dworzan swych, dostał na drugie piętro
i do córki dopraszać zaczął, zaprowadzono go naprzód do pokojów księżnej, której nie było
naówczas w nich.

Wyszła do niego pani Wolska, starsza ochmistrzyni, dopytując, czego by sobie życzył, i na

wzmiankę o córce oświadczyła, iż panna Anna była niedysponowana. Tym bardziej więc ojciec ją
sobie widzieć życzył. Musiał czekać, aż się ubierze. Kwadrans czasu upłynął, nim się ukazała
Anulka, blada jakaś, drżąca, z włosami widocznie jeszcze nie uporządkowanymi, choć godzina była
późna.

— Cóż tobie jest, moje dziecko? — zapytał ojciec niespokojnie.

— Nie wiem, mam ból głowy, nie jestem zdrowa — odparła Anulka, całując ojca w rękę.

Stary dostrzegł, że i oczy miała czerwone, i w głosie coś było, jakby łzy połykała.

— Ja bo, moja droga — rzekł — życzyłem sobie zabrać cię na wieś. Tam by ci i lepiej, i

zdrowiej było. Ty tu, widzisz, nie wiedzieć w jakiej jesteś pozycji, a W domu u mnie ty pani i
królowa. Po co ci cudze, choćby i królewskie kąty wycierać, hę?

— Przecież ojciec sam mnie tu oddał, sam prosił królowej? — odparła Anulka.

— Otóż to, żem bąka ustrzelił! — zawołał stary. — Stało sią to dla tej politury, której ty nie

potrzebowałaś nawet. Chciałbym to złe naprawić. Na dworze powietrze dla dziewcząt nie zdrowe.
Nie! Nie!

— Mnie jednak było tu dobrze — zaczęła panna Anna. — Królowa bardzo łaskawa, księżna

także, a w domu jam sama.

— Co? Sama! — zawołał kasztelan. — To ja ci wezmę Sągaj-łównę, Malinowskę,

Puciatównę, cały fraucymer! Sama nie będziesz. Ty u siebie królową!

Panna Anna stała z oczyma spuszczonymi, z których nie postrze-żone łzy kapały, ojciec

siedział i oddychał ciężko. Czuł, że córka jechać nie życzyła sobie, gwałtu jej zadawać nie chciał, a
strach go ogarniał. Królowa wstrzymywała, Anulka się opierała, wszystko to, nawet dla tak
leniwego umysłu człowieka, jak kasztelan, miało swoje znaczenie. Sądził, że najlepiej uczyni, gdy
córce objawi przyczynę, dla której chciał ją zabrać z sobą.

— Co to wodę warzyć — zamruczał po namyśle. — Mnie doniesiono, że ten łajdak,

zuchwalec, Korsak tu się około dworu kręci. Ot, co jest.

Spojrzał nagle w oczy córce, która przestraszona krzyknęła i odwróciła się. Dla kasztelana

było to jakby wyznaniem, że w istocie coś być musiało, a Anulka nieobojętnie to przyjmowała.

Krew mu oblała policzki.

— Aha! — zawołał. — Widzisz! Nie darmo mi doniesiono. Anulka poczęła żywo:

— Nieprawdę doniesiono, nieprawdę. Korsak się nigdy do mnie zbliżyć nie śmiał!

Kłamstwo to 'jest, niech ojciec nie wierzy.

— Ale ta bestia tu jest, kręci się, sznurkuje — przerwał gwałtownie ojciec. — Tego dla

mnie dosyć!

Porwał się z krzesła gwałtownie.

— Acanna jedziesz ze mną — rzekł — to nic nie pomoże. Rozpłakała się panna Anna, co

background image

pogorszyło jeszcze sprawę.

— Anuleczku! — krzyczał kasztelan. — Ty wiesz, że ja ciebie kocham, ale żebym

senatorskie dziecko miał wydać za lada szlachetkę, o, tego nie będzie! Pókim żyw, nie będzie!

Dworzanie, którzy dopomagali do pochodu, stali za drzwiami; kasztelan poruszony klasnął

w dłonie.

— Płacz, nie płacz — rzekł — ja ci edredonowe łóżko wyścielę, a tu nie porzucę. Musisz

jechać, nic nie pomoże.

Anulka chciała go w rękę pocałować, ale stary obawiał się, aby nie zmiękł i sapiąc, w

towarzystwie swych dwu akolitów posunął się do drzwi. Kasztelanka, zasłaniając sobie oczy, padła
na krzesło i łkać a płakać głośno zaczęła.

Wieczorem przybywający Korsak musiał z pół godziny czekać na Szumowskę, która

nadeszła smutna.

— Nie ma rady z tym starym gburem — rzekła — ani królowa, ni księżna, ani nawet

obietnica województwa nie potrafiły go przełamać. Uparł się Anulkę zabrać do domu.

Korsak wybuchnął rozpaczliwie:

— Niechże pani uważa, jak się to wszystko składa pięknie! Kasztelanka będzie o sześć mil

mieszkać od wioski, w której niby to chory Wyszogórski ma siedzieć. On to wszystko ułożył!
Przekupi ludzi, dojeżdżać będzie.

— Miejże rozum — przerwała Szumowska energicznie. — Wiesz przecie, że panna Anna ci

serce oddała. Cóż to pomoże, iż Wyszogórski się tam. znajdzie. Najprzód ojciec go na próg nie
dopuści, po wtóre ona więcej jeszcze znienawidzi.

Korsakowi takie się rzeczy z rozpaczy roiły po głowie teraz, że go trudno było przekonać.

Myśl ta, że panny Anny widzieć nie będzie, że się stosunki rozerwą, życie mu uczyniła niemiłym.

— Więc nie ma sposobu? — zapytał.

— Anulka chora i ojciec ją gwałtem nie weźmie, dopóki nie wyzdrowieje, zwlecze się więc

wyjazd może, a czy na kasztelana kto potrafi wpłynąć, ja już nie wiem. Myśmy wszystkie sposoby
wyczerpali, szukaj pan nowych.

Korsak też wyczerpał je, brakło mu już pomysłu. Poszeptawszy jakiś czas z Szumowska,

która niespokojna, aby tu go kto nie zobaczył, pozbywała się jak najprędzej. Podkomorzyc odejść
musiał zdesperowany. Jedno tylko potrafił jeszcze dla pociechy swej dokazać, że na dworze
kasztelana przez dworzan cudzych zawiązał stosunek, aby o odjeździe być uwiadomionym. Miał
stamtąd poręczenie, iż kasztelan się jeszcze z powrotem do domu nie wybierał, gdyż córka chorą
była. Musiał już Korsak rachować na nieprzewidziane jakieś zrządzenie opatrzności i na
przyjaciółki, jakie miał przy dworze. Z ciotką Wyszogórską, której nie mógł ani myślał odwiedzić,
nie widział się przez dni kilka, a niechęć do Justyna, którego miał za zdrajcę, wzrosła w nim
jeszcze. Obiecywał się straszliwie pomścić na nim.

W takim usposobieniu, zrozpaczonego zastała jednego wieczora przybywająca

Wyszogórską. Miłość dla niej nawet skutkiem niechęci dla syna ostygła. Prawie z przykrością i
niesmakiem zobaczył ją przychodzącą. Powitanie było zimne. Skarbnikowa spojrzała na niego,
poruszyła ustami i nie zdawała się zbytnio zważać na skwaszonego siostrzeńca.

— Ja jutro wyjeżdżam — odezwała się — a lepiej powiedziawszy — dodała z przyciskiem

— my jutro wyjeżdżamy. Co ty sobie myślisz, nie moja rzecz, masz swój rozum.

— Nie mam po co jechać do Żarek — rzekł zimno podkomorzyć — będę sobie rady dawał,

jak umiem i mogę, koni i tu dokupię.

— A pieniądze?

— Podejmę u wojewody — rzekł Korsak — i z nich ciotce dobrodziejce natychmiast się

uiszczę.

— Pleciesz — odparła Wyszogórską — ja nie potrzebuję twoich pieniędzy.

Z wielką gorączką jakąś, niezwykłą mu, gdy miał z ciotką do czynienia, Korsak przerwał:

— Ale ja też nie chcę ich trzymać dłużej za nic w świecie!

— A, a! — zawołała skarbnikowa. — Tak to już? Proszę? Parzą cię w ręce pieniądze moje?

Jak chcesz, jak chcesz. — Mówiła to urażona, dumnie i z boleścią pewną. Korsak wolał nie

background image

odpowiedzieć.

Skarbnikowa sznurki od worka, który trzymała na kolanach, ściągać poczęła ręką silną.

— Jak sobie chcesz — powtórzyła jeszcze raz — ja ci tylko jedno przypomnieć muszę, że

jestem siostrą twojej matki i że ze mną kto raz zerwie, a obrus rozerznie, ja go już nigdy znać nie
chcę i nie będą.

Poruszyła się na krześle, jakby wstać chciała. Korsak ostygł nieco, przypomniał sobie, ile jej

był winien i jak go kochała. Począł bełkotać:

— Przecież to nie jest grzechem żadnym, że chcę oddać pieniądze?

— Pewnie — odparła Wyszogórska — ale sposób, w jaki się co czyni, znaczenie nadaje

robocie.

Po tej nauce danej siostrzeńcowi, jak gdyby wszystko było skończone, Wyszogórska

zapytała chłodno:

— Nie masz co nakazać do domu?

— Bardzo dziękuję — rzekł podkomorzyc. — Poturzyca wie, czego mi potrzeba. Prosiłbym

tylko kazać mu oznajmić, że my pewnie w końcu marca na Wołoszczyznę wyruszymy. Jeżeli nie
wydołam w usarskiej chorągwi, bo koszt jest znaczny, a tegoroczna mi się nie opłaciła, przepiszę
się do pancernej lub do petyhorców, a na wojnę muszę iść. Nie ma co robić, do gospodarstwa mi za
wcześnie.

Wyszogórska słuchała tego wynurzenia się, tonem trochę desperackim wypowiedzianego.

Nieznacznie drgnęły jej ramiona.

— Masz swój rozum — rzekła — radzić ci nie w czas. Czyń, jak ci lepiej, i niech Bóg

błogosławi.

Głos jej przy tych wyrazach zmiękł i osłabł, wstała z siedzenia. Widać było, jak ją

kosztowało rozstawać się z tym dawniej ukochanym siostrzeńcem tak zimno i prawie jak z obcym.
W Korsaku też serce się poruszyło, zbliżył się do rąk jej. W milczeniu pocałowała go w głowę i
szybko krzyżyk nad nią zakreśliła.

— Bądź zdrów — dodała z uczuciem.

Wyprostowała się wnet, zapuściła kwef i krokiem śmiałym, nie odwracając się, wyszła.

Korsak ją odprowadzał do wrót, ale się już nie odwróciła i nie spojrzała na niego.

Potrzebowała teraz całej swej energii mężna niewiasta, aby położeniu swemu podołać.

Justyn długo nie dawał się stąd brać, lękając się, aby wyjazdu jego nie przypisywano temu, iż
pojedynku z Korsakiem unika. Matka nawet nie mogła rozżalonego uspokoić i skłonić do
posłuszeństwa. Stan ten niepokoju odbijał się na zdrowiu jego.

Wyszogórska, widząc, że jako niewiasta nie będzie mieć głosu w sprawie honoru, udała się

do samego króla. Nie kłaniała mu się, bo miała urazę, nie prosiła, ale z boleścią matki domagała się,
aby naprawił to, co sadem niewczesnym i niezręcznym popsował. Sobieski sam to czuł, iż dekret
ferowany był niezręcznym i chwilowo tylko zaradził, rozwiązanie przeciągając. Przyjął
Wyszogórskę bardzo uprzejmie i łaskawie.

— Bądźże bo jejmość spokojna — rzekł jej — ja naprawię wszystko, pogodzimy ich, da

Bóg, do krwi rozlewu i zabijania się nie dopuszczę.

— Ale, Najjaśniejszy Panie! — zawołała Wyszogórska — dziecko mi marnieje, muszę je

zabrać na Wieś, aby zdrowie odzyskało, a jechać nie chce, bo się boi, aby go nie posądzono, że
ucieka.

— Ja mu dam rozkaz, aby mi zaraz jechał się leczyć! — zawołał król.

Przechodził właśnie Szulc, sekretarz króla, przez drugi pokój i Sobieski zawołał go:

— Pisz mi acan ordynans dla Wyszogórskiego pod krygsrechtem, aby z matką na wieś mi

jechał, rozumiesz?! A dodaj, że sprawę jego z Korsakiem ja rozsądzę, gdy zdrów wróci. Teraz na
nią kładnę veto i żeby mi się wznawiać nie ważył.

Szulc pobiegł pisać, a Wyszogórska się skłoniła. Król tymczasem począł przed nią chwalić

syna.

— Mężny jest, wielkiego serca, poczciwy, stateczny, sromu asińdzce nie uczyni. Ale gorąco

kąpany.

background image

Wyszogórska łzy ocierała.

— Powróci zdrów — dodał król — wezmę go znowu do dworu i zaopiekuję się nim.

Sam król ordynans zamaszysto podpisał i wręczył Wyszogórskiej, a że mu się ją czymś

pocieszyć chciało, dodał:

— Powiedz asińdźka ode mnie, że mu patent na porucznikostwo w regimencie dam, byle się

wakans znalazł, i niech jedzie z Bogiem wypocząć.

Rozkazu króla jednak dla Wyszogórskiego nie było jeszcze dosyć. Tegoż dnia przed

wieczorem przysłał prosić Kamieńskiego, aby przyszedł do niego.

Kamieński za tę zdradę, o którą obwiniano Justyna, gniewał się na niego i czuł ją mocno,

nie chciał jednak odmówić przybycia. Poszedł zimny i sztywny. Przy matce Wyszogórski mu tylko
ordynans króla dał czytać, aby wiedział, dlaczego jedzie. Odkrył nogę zranioną i ukazał, jak się ona
rozogniła, a gdy matka na chwilę wyszła, dodał:

— Powiedzże ode mnie, byłem się na nogach utrzymać mógł, pamiętam o nie skończonej

sprawie i stanę; czym rychlej będę duż, tym lepiej.

Nie uszło baczności Justyna to, że Kamieński, który z nim wprzódy był dość przyjacielsko,

teraz zupełnie zmieniony zimno się z nim obchodził. Nie wiedząc, czemu to przypisywać, rozumiał,
iż wyjazd jego czci uwłacza. Z wielkim więc zapałem tłumaczył się niemal rozpaczliwie.
Kamieński jednak poruszyć się nie dał, wysłuchał wszystkiego, nie mówił prawie nic, pożegnał się i
odszedł.

Widok Wyszogórskiego i wrażenie mowy zachwiało nieco przekonaniem Kamieńskiego, iż

on był sprawcą i oskarżycielem, lecz na kogo to mieli zrzucić? Wróciwszy do gospody wspólnej,
Kamieński szeroko i długo zaczął opowiadać, co widział i słyszał, jak zastał Wyszogórskiego, jak
brzmiał ordynans króla itp. Na Korsaku to innego jednak nie zrobiło wrażenia, tylko go mocniej
podrażniło.

— Co się odwlecze, to nie uciecze — rzekł — będęli żyw, znajdę go.

Nazajutrz rano skarbnikowa, na sanie kryte położywszy syna, otuliwszy go, sama przy nim

siadłszy, aby głowę przytrzymywać, milcząca opuściła Kraków.

W ulicy spotkał ją Szymański i przyszedł oznajmić o tym.

— Wywieźli gagatka! — rzekł. Kasztelan siedział ciągle.

Korsak, jak na żarzących węglach, nie mógł chwili wysiedzieć w domu. Do zamku ciągle

biegać nie śmiał, bo się już Szumowska krzywiła i obawiała, od kasztelana wiadomości niepewne
nie starczyły mu. Inne sprawy podkomorzyca składały się także niepomyślnie. Owa suma u
wojewody, na którą rachował pewnie, zastrzegła; odpisać mu kazał wierzyciel, iż pod te czasy dla
ekstraordynaryjnych wydatków z okazji wojny wcale nie miał gotowizny i sumy zapłacić nie mógł.
Pożyczyć nie było gdzie, a długi już i tak miał.

Stary Krupski, któremu się zwierzył, sam zaprzysięgał się, że nie miał, tylko obligi, bo

wszystek grosz, trzymać się go obawiając w domu, rozpożyczył po ludziach, którzy procenta płacili
Wprawdzie, ale kapitałów zwrócić tak prędko nie mogli. Na lichwiarzach wprawdzie nie zbywało
w Krakowie, lecz z tymi do czynienia obawiał się mieć Korsak i wstydził. W chorągwi zaś usarskiej
służba była pańską i kosztowną, utrzymać się przy niej bez zasobów nie było podobna. Z usarza
zejść, choćby nawet na petyhorca, i wstyd było, i nowych wymagało wydatków.

Oprócz Żarek miał Korsak na Białej Rusi majętność znaczną, w dzierżawę puszczoną, z

której najprzód wybrał tenutę. Nie było środka, jak chyba część jej w zastaw dać albo ją sprzedać.

Operacja taka wymagała podróży i osobistego zaprzątnięcia się interesem, a podkomorzyc z

Krakowa ruszyć się nie mógł. Całą pociechą jego było, że idącą i powracającą z kościoła pannę
Annę choć z daleka mógł widzieć. Razem to wszystko młodego i niecierpliwego człowieka nad
wyraz wszelki dręczyło. Kamieński na próżno pocieszać go usiłował.

Kilka dni upłynęło tak długich nieznośnie, iż wiekiem się wydawały. Kasztelan nie

odjeżdżał. Na dworze jego wiedziano tylko, że panna razem z nim zawsze jeszcze jechać miała.
Ojciec czekał na jej wyzdrowienie. Poczciwemu staremu Krupskiemu zwierzać się ze wszystkich
swoich utrapień serdecznych nie mógł podkomorzyc. Widział on, że Korsak cierpiał, że się męczył,
lecz przypisywał to kłopotom pieniężnym. Dopiero Kamieński, którego zagadnął, aby mu szczerze

background image

wytłumaczył, co tak dolegało Korsakowi, odkrył mu całą tajemnicę, nic przed nim nie osłaniając.

Zgadało się o kasztelanie, jego charakterze i o projekcie wywiezienia córki.

Trafem dziwnym okazało się, że ów pierwszy konsyliarz pana kasztelana, Maszewski, o

którego wielkim wpływie wiedziano, był z dawna jeszcze jako chudy pachołek znajomym
Krupskiemu. Stary, nic nie mówiąc, nie przyrzekając, aby zawodu nie uczynić, poszedł się
zobaczyć z Maszewskim. Dzisiejszy marszałek dworu, prawa ręka kasztelana, człek już zamożny,
bo dobrze o sobie pamiętał, ledwie w Krupskim poznał dawnego protektora. Był mu rad przecież.
Krupski go z dawna znał, iż na grosz był chciwy, lecz jak tu do niego przystąpić. Niemało
pobożnego człeka, który teraz o zbawieniu duszy tylko myślał, kosztowało to, nim się potrafił z
Maszewskim otwarcie rozmówić.

Poruszył się naprzód pan marszałek na samo wspomnienie o podkomorzycu, iż ani mógł

myśleć o kasztelance.

— Niech sobie ją z głowy wybije. Mój stary na to nigdy nie pozwoli.

— Ale, słuchaj no, miej rozum, Korsaki stara i dostojna rodzina, chłopak majętny, a panna

pono się do niego przywiązała.

— Choćby jak, z tego nic być nie może — rzekł Maszewski. — Ja kasztelana znam.

— Będzie co z tego, czy nie będzie — dodał Krupski — to nie nasza sprawa. Tymczasem o

to idzie, abyście panny nie wywozili; królowa prosi, księżna się domaga, ty możesz staremu
wmówić, co zechcesz. Ja ci ręczę, że piękny prezent otrzymasz. A i panna ci wdzięczną będzie.

Maszewski z rękoma w tył założonymi począł chodzić po izbie,

— Mów, co chcesz mieć? — pytał Krupski.

— Co, wy mnie kupić chcecie? — odparł Maszewski, ale łagodnie i bez urazy.

— Jak to kupić? Za przysługę przysługa. Nikogo nie krzywdzi prezent wziąć.

— Ale to, słyszę, hołysz? — odparł Maszewski. Krupski się rozśmiał tylko.

— Brednie są — rzekł. — Oprócz Żarek, do których trzy wsie należą, na Białorusi ma

znaczną majętność. Zważ sam, czyby w usarskiej chorągwi mógł służyć?

Maszewski chodził po izbie.

— Ba! — rzekł. — Teraz z moim starym, przewrócić mu kota ogonem i namówić, aby córki

nie brał... trudno.

— Ty to potrafisz, gdy zechcesz — odezwał się Krupski. — Ja ci za pięćdziesiąt dukatów

ręczę.

Marszałek nie odpowiedział ani słowa, pochodził po izbie, obrócił się potem do Krupskiego.

— W sumieniu chcę być czysty — odezwał się. — Ot, tak... Pójdę jutro się pannie Annie

pokłonić i zapytani ją, zaklnę, niech mi szczerą prawdę powie. Jeżeli zażąda sama zostać...

— Zróbże to — odparł Krupski ściskając go. — Dukaty jak byś miał w kieszeni.

Z tym się rozstali.

Wielka chęć usłużenia Korsakowi skłoniła staruszka do tego kroku, po którym mu w duszy

gorycz została. Gdy się potem spotkał z Kamieńskim, z którym spiskowali oba, podkomorzycowi
się nie zwierzając, Krupski westchnął.

— Mój panie — rzekł. — Złe to czasy, złe, gdy wszystkich kupować potrzeba, począwszy

od pachołków królewskich, do królowej jejmości. Kanclerz bez porękawicznego nie przyłoży
pieczęci, kancelaria bez niego aktu nie wyda, król nic nie podpisze, póki Matczyński albo Szulc
haraczu nie dostaną. Co dalej będzie? Sprzedają się najprzód łaski, potem sumienie będzie na targu.
Kupowali swoi, będą kupować obcy. Ludzie gadają, jakoby król francuski kusił naszą panią jakimiś
krociami, które jej chciał płacić...

Nie dokończył stary i oczy sobie otarł.

— E! — odparł Kamieński. — Waćpan bo wszystko widzisz czarno. Co za dziw, że się

ludzie wzajem ujmują i usługi darmo nie przyjmą? U nas tak zawsze bywało, że się ludzie
obdarzali.

Krupski nie przedłużał rozmowy.

Tegoż dnia Maszewski pod niebytność kasztelana wybrał się z czołobitnością do panny

Anny. Starym był sługą domu, kochał ją po swojemu, zdradzić ani sprzedać by jej nie mógł, lecz

background image

gdy wilk syty i koza całą wyjść miała, czemuż podarek odtrącać?

Panna Anna znała wpływ jego na ojca. Gdy jej o nim oznajmiono, wyszła pomieszana i

trochę nadąsana na doradcę.

— Paniusiu moja — rzekł Maszewski, do kolan się jej kłaniając — co to naszej kasztelance

jest, że ludzie mówią jakby do nas jechać nie chciała? Dalibóg, tylko by ci ptasiego mleka brakło w
domu.

Ze spuszczonymi oczyma słuchała panna Anna.

— Chora jestem — rzekła. — Mam tu dobre przyjaciółki. Przyzwyczaiłam się do królowej i

księżnej.

— I nie chcesz, paniusiu, jechać z nami? Mów słudze swojemu szczerze.

Anulka odpowiedziała długim, długim milczeniem i spuszczonymi oczyma.

Maszewski stał, myślał, westchnął.

— Kasztelan tak by pragnął widzieć pannę Annę w domu — rzekł.

— Później — szepnęło dziewczę.

Z wolna podniosła oczy, ośmielając się, na Maszewskiego.

— Gdybyś chciał — rzekła nieśmiało — mógłbyś ojcu wyperswadować! Mój Maszesiu!

Stary się zadumał.

— Więc to prawda — dodał smutnie — że paniusia z nami jechać nie chce.

— Później, mój Maszesiu — powtórzyła kasztelanka.

Niedługo już mówili z sobą i pan marszałek do gospody powrócił. W jaki sposób wziął się

do pryncypała, aby mu dowieść, że co wczoraj czarnym było, dziś musiało być białym, to on sam
tylko wiedział. Pierwsze lody były do przebycia trudne.

Po dniu ciężkiej pracy, gdy stary już się poczynał chwiać w zdaniu, zastrzegł na tym

punkcie, iż gdyby córkę zostawił, ekspektatywa województwa królowi przypomni. Z tego
sprowadzić nie było sposobu upartego a ambitnego starca.

— Sami się z tym mi ofiarowali — rzekł. — Piękne za nadobne. Maszewski, choć sobie nie

życzył tej krescytywy dla zmiany obyczajów i powiększenia zajęć, musiał przyjąć ultimatum.

Stary z wahania się przeszedł do stanowczego postanowienia, aby nie jechać do domu bez

córki. Tłumaczył to jej zdrowiem, a niemożliwością oczekiwania dłuższego w Krakowie na zupełne
wyleczenie.

Maszewski mu dowiódł kosztowność życia w mieście, potrzebę powrotu dla interesów,

niebezpieczeństwo przewożenia panienki w taką zimę. A nużby to jej zaszkodziło? Z wolna
wszystkie te argumenta przemawiały do przekonania starego.

— I to prawda! — mówił, wzdychając. — Ja ciągle sam to myślałem, tylko nie chciałem

powiedzieć. W istocie zima sroga, to delikatne kurczątko, a tu owies i siano.

— Konie nas tu z kośćmi zjedzą; strach, co za drożyzna na targu — powiedział Maszewski.

— Albo i jaśnie wielmożnemu panu tu w tym Krakowie jakie wygody? Czy kiedy poczciwie zje
albo się wyśpi?

— Jak Boga kocham, że jak byś mi to z ust wyjął — zawołał kasztelan — tylkom się

wstydził skarżyć. Tu ani kury tłustej, ani mięsa z kwiatkiem nie zobaczysz. Człek chudnie...
Uważałeś na pas, gdzie był węzeł, a gdzie teraz jest? Co to gadać! Nie ma jak w domu!

Skutkiem tych rozmów było, że Maszewski dostał pięćdziesiąt dukatów pożyczonych u

lichwiarza, a kasztelan począł się sam wybierać do rezydencji.

Przy pożegnaniu z królem łasce pańskiej się przypomniał o przyobiecaną ekspektatywę.

— Mój kasztelanie — odparł król, uśmiechając się — ależ wojewoda żyw jeszcze.

— Najjaśniejszy Panie — rzekł kasztelan — wszyscyśmy śmiertelni!

background image

V

Dwór z królem na wiosną przeniósł się do Jaworowa, ulubionej rezydencji króla Jana, w

której on, równie jak w Wilanowie, kosztem wielkim stworzył sobie na owe czasy prawdziwe cudo,
gniazdo zielone, ukwiecone, przystrojone, tak że się nie powstydził tu przyjmować napływających
posłów i znakomitych cudzoziemców. Gmachy królewskie w Jaworowie nie mogły się równać z
pałacami wilanowskimi, lecz ogrody, zwyczajem i modą owych czasów zasadzone, obcinane,
pielęgnowane przechodziły może nadwiślańskie.

Król był zawsze wielkim miłośnikiem nie tylko owoców, które chciwie jadał i obsyłał nimi,

ale drzew, kwiatów i sadów. Współcześni zwali Jaworów rajem ziemskim. Kunszt ogrodniczy
zasadzał się naówczas na zmuszaniu drzew i roślin do przybierania kształtów architektonicznych,
do składania się na różnobarwne desenie, do tworzenia tych piramid, słupów, kul, galerii, których
gdzieniegdzie ślady po dziś dzień pozostały. W ogrodzie jaworowskim pełno było takich
strzyżonych chodników, alei krytych, bukszpanem i kwiatami szytych kobierców zielonych,
budynków z wielką wytwornością dla przyozdobienia wznoszonych. Marmurowe posągi
mitologiczne, obmurowane sadzawki, dla oświecenia wieczornego powystawiane latarnie ozdobne,
wśród łąk po- rozbijane przepyszne tureckie namioty, pod Wiedniem zdobyte — wszystko to
razem, przepych i elegancją europejską łącząc ze wschodnim zbytkiem, stanowiło obraz jedyny w
swym rodzaju i mogący obcym dać wielkie wyobrażenie o potędze i zamożności króla polskiego.

Tym ogrodom Armidy-Marysieńki odpowiadał dwór nadzwyczaj liczny, wspaniały i równie

oryginalny jak to tło, na którym się malował. Wszystkie europejskie stroje i mody były na nim
reprezentowane, począwszy od najwyszukańszych perskich i tureckich. Jako świadkowie żywi
zwycięstw króla u drzwi pełnili odźwiernych służbę pobrani w niewolę agowie. Muzyki królewskie
składały się z najosobliwszej zbieraniny Włochów, Francuzów, Niemców, Wołochów, janczarów
itp. Wirtuozowie, jak sławny śpiewak Clementi, przyjeżdżali się tu popisywać ze swym głosem i
kunsztem.

Królowa, tak skrzętnie zbierająca miliony dla dzieci swych, nie żałowała grosza tam, gdzie

szło o okazanie przed cudzoziemcami możności domu i wytwornego smaku. A że naówczas
właśnie dnia nie było, ażeby jakiś wysłaniec z daleka nie przywiózł Janowi III powinszowań i
darów, musiano nieustannie występować na tej stopie monarchicznej, z której przepychem lepiej się
godziła francuska królowa, niż ów okrólewiony szlachcic polski, jakim był Jan III. Wychowanie
bardzo staranne, za wczesna ogłada europejska dozwalały mu wprawdzie zastosować się w
potrzebie do europejskiego obyczaju, lecz pod tą powierzchowną elegancją zachodnią tkwił nigdy
nie zmieniony i nie dający się przerobić, rubaszny, mężny, chciwy wiedzy, młody umysłem, pełen
życia, namiętny, gorący szlachcic polski.

W zetknięciu się ze swoim światem król, na pokojach będący Celadonem przy Marysieńce,

z panem Poczobutem lub Piksikowskim stawał się Sobkiem... Janiną. Na pokojach mówił jak
Francuz po francusku, w antykamerze językiem prostym, rubasznie, ochoczo rozprawiał się z bracią
szlachtą. Gdyby go nawet sława wielkiego wodza i generalissimusa wojsk chrześcijańskich nie
opromieniała, Jan III byłby w szeregu królów naszych jedną z najwybitniejszych, najdzielniejszych
i najosobliwszych postaci.

Odrzuciwszy to, co mu najukochańsza Marysieńka wpływem swym wszczepiała, jest to z

ludzi swego czasu może najżywotniejszy typ. Miłośnictwo ogrodów łączyło się u niego z miłością
łowów staropolską i zwierza szczególnego, które hodował i studiował. Oprócz wydry pana Paska, w
Jaworowie chodził ku zdumieniu pana Poczobuta struś kazuar. Zwożono zewsząd najrzadsze
stworzenia, a król z bieżącą literaturą, wynalazkami, ruchem naukowym był o tyle, o ile mu czas

background image

dozwalał, obznajmiony. Z ludźmi uczonymi, z tymi, od których mógł zasięgnąć wiadomości,
zagadywał się dnie i częstokroć noce całe.

Czytał sam i czytywać sobie kazał. Przed każdą wyprawą, jak widzimy z listów jego,

porównywał ówczesne mapy i plany i umiał je ocenić, bo się na wszystkich niedokładność użalał.
W potrzebie król stawał się dziennikarzem: pisał artykuły do gazet, układał pod cudzym imieniem
doniesienia. A działo się to, jak w ciągu wyprawy wiedeńskiej, częstokroć gdy potłuczony i
zmęczony pobite miał boki, a dyszał ledwie. Chciwość ta wiedzy i niezmordowane zajęcie
umysłowe jest cechą Jana III, którą współcześni poświadczają ze zdumieniem. Zjawił się li na
dworze jaki pater, jaki wsławiony sawant, musiał królowi dworować nowinami mądrymi i toczyć z
nim rozprawy, których on nigdy dosyć nie miał. Obok tego wszystkiego był Jan III naiwnie i
prostodusznie pobożnym, dawnym obyczajem, a nie cieszył się żadnym łupem tak po wyprawie na
Węgry, jak przywróconymi służbie bożej meczetami.

Piękna, energiczna, ale zimna, obrachowana, ambitna i chciwa Maria Kazimiera z całą swą

polityką dbrażonej miłości własnej, zabiegami dla podniesienia rodziny, przy tym królu wygląda
jak istota za karę dla niego z losami jego związana. Nie tylko różnica między tą parą niezmierna w
charakterów cenie i szacunku, ale w plemieniu i krwi. Za wszystkie słabości i przewinienia
królowej mści się później przyszłość na jej dzieciach, na ich losie. Jan III stoi osamotniony, bez
dziedzica ducha swego, bez rodziny niemal, bo ta żadnym węzłem moralnym z nim się nie łączy.
Są to dzieci pięknej Marysieńki, które wzięły po niej spadek cały, a po ojcu tylko królewiczowskie
ciężące im tytuły.

Wiosna ta w Jaworowie należała do najświetniejszych. Nie mówiąc o ogromnym zjeździe

dygnitarzy Korony i Litwy, napływ obcych był nieustanny i ogromny. Od króla hiszpańskiego przy-
bywał w poselstwie hrabia Montecuculli, o którym mówiono, iż w podarku przywiózł dla
królewicza Aleksandra roczną obietnicę dziesięciu tysięcy czerwonych złotych. Tuż za nim
przybiegł poseł cesarski hrabia Wallenstein, wiozący dla królowej różę diamentową, dla króla
cztery cudne konie, parę podobnych królewiczowi Jakubowi i Matczyńskiemu; przyjacielowi króla,
podkomorzemu koronnemu, dostał się też jeden. Wallenstein miał swym poselstwem to naprawić,
co po wiedeńskiej odsieczy duma cesarza popsuła, zniechęcając go od dalszego posiłkowania
Leopoldowi. Rzeczpospolita wenecka słała tu Morosiniego, chcąc zawrzeć traktat przeciw Turkom.
Wszyscy ci goście z jedną tu myślą i prośbą przybywali, aby król nie zaniechał dalszej walki z
Turkami, do czego też skłaniało własne kraju położenie, pragnienie odzyskania opustoszałego
Podola i pochwyconego Kamieńca.

Wojska się ściągały. Nieporozumienie króla z hetmanem Jabłonowskim, które i w czasie

wyprawy wiedeńskiej wiele krwi napsuło Sobieskiemu, zagodzone zostało, na pozór przynajmniej.
Zebranie sił potrzebnych, a może domowe sprawy, łagodzenie niechętnych, przejednywanie
zwaśnionych, rozdawnictwo wakujących dostojeństw przeciągnęło niezmiernie rozpoczęcie działań
przeciwko Turkom, którzy czas mieli stanąć zawczasu na tej drodze królowi, jaką miał pójść na
Wołoszczyznę. Gdy tu godzono się z Jabłonowskim, załatwiano sprawy Sapiehów i Paców,
zwoływano chorągwie, tymczasem wiosna uchodziła, lato się kończyło, tak że król dopiero w
sierpniu mógł wyruszyć na Podole. Przewidzieć było można łatwo, że wyprawa ta nie będzie tak
świetną, tak znaczącą i doniosłą jak pierwsza, co ją poprzedziła.

Gdy w Jaworowie zabawiano się, słuchając muzyki, śpiewów Clementiego, słodyczy i

komplementów Montecucullego i Morosiniego, a król u swego boku widział dworujących mu
książąt kurlandzkich — losy naszych dwu zwaśnionych młodzieńców zostawały w zawieszeniu.

W marcu już z Krakowa wyruszył dwór ku Lwowu i do Jaworowa, aby bliżej być teatru

przyszłej wojny. Panna kasztelanka jechała z nim razem, a Korsak, który cieszył się oglądaniem jej
oblicza, okupionym tak drogo, zdobytym z takimi trudnościami, musiał się wreszcie rozstać z
ukochaną. Przez ten czas miłość jego dla Anulki wzmogła się jeszcze, a przywiązanie jej do
młodego usarza przybrało len charakter egzaltowany i poetyczny, który mu nadały ówczesne
francuskie romanse, chciwie przez panny dworu Marii Kazimiery czytywane. Anulka potajemnie
zamieniła z nim pierścionek, przysięgli sobie miłość wieczną, niezłomną, którą śmierć chyba
rozerwać miała.

background image

Królowa, udając, że nie jest wcale o tych stosunkach uwiadomioną, tolerowała romans,

będąc w ogóle pobłażliwą w sprawach serca, niewiele ją obchodzących. Wszystkie zaś damy jej
dworu, od Francuzek począwszy do Polek i Litwinek, gorąco się opiekowały młodą parą.

Król może nawet wiedział o tej miłości; potępić jej nie mógł, bo sam padł podobnej ofiarą,

począwszy kochać swą Marysieńkę wolną, miłując ją cudzą, nie opuściwszy zobojętniałej i
niewdzięcznej, nie ostygłszy i teraz nawet w zapałach dla ostygłej i postarzałej, a zawsze pełnej
„śliczności" w oczach wiernego Celadona. Miał więc współczucie dla Korsaka, a o Wyszogórskim,
ordynansem się go pozbywszy, zapomniał zupełnie.

W pokoju Szumowskiej, klęcząc przed ubóstwianą Anulką, pożegnał ją usarz młody.

Szumowska była tak grzeczna, że zostawiwszy drzwi otwarte, wyszła do drugiego pokoju, samych
ich zostawiając. Anulka miała łzy na oczach, ale postawa jej, wyraz twarzyczki, energia, z jaką
występowała, świadczyły, że najmocniej postanowiła dotrzymać słowa usarzowi.

— Królowo moja! Losy nas rozdzielają — mówił Korsak. — Kiedy, ach, kiedy ja znowu

zobaczę bóstwo moje? Idziemy na wojnę.

— Wojna się przecież kiedyś musi skończyć — szepnęło dziewczę.

— A znajdęż ja pannę Annę przy dworze? — jęczał Korsak. — Któż wie? Może kasztelan

zabierze, a wówczas...

— Wówczas — przerwała Anusia — będziemy cierpieli i czekali. Ja słowa nie złamię.

— A, bóstwo moje, czyż ja bym mógł ci się stać niewiernym!... Do grobowej deski!

— Tak, do grobowej deski! — cicho powtórzyło dziewczę, rączkę oddawszy na łup

Korsakowi, który ją namiętnie pocałunkami okrywał.

Przysięgom, przyrzeczeniom i pożegnaniom nie byłoby końca, gdyby nie weszła wreszcie

Szumowska, wesoło, trzpiotowato zmuszając ich łzy otrzeć i żegnać się nadzieją.

Korsak musiał odejść, ale nazajutrz, gdy dwór wyciągnął cały, siadł na koń, aby powozy

przeprowadzić, w których panny jechały. Cały dwór już wiedział o tej zakochanej parze i nie
dziwowano się kawalkacie, w której zresztą Korsak nie był sam jeden. Chorąży lubelski,
Orzechowski, przeprowadzał tak samo pannę Szumowskę, choć staranie jego o nią nie miało tego
romansowego charakteru, jaki okoliczności i usposobienia nadały konkurom pana Korsaka.

Podkomorzyc natychmiast potem zmuszony był, zupełnie już wyzdrowiawszy, zebrawszy

trochę niezbędnego grosza, odjechać do chorągwi. Sprawa z Wyszogórskim przez oddalenie się
jego uśpioną została. Im więcej upływało czasu od wyjazdu Justyna, tym mniej się o niego
troszczono. Podkomorzyc pamiętał o tym, że się bić z nim będzie musiał, ale podówczas starcie się
na szable było chlebem powszednim i nikt się go nie obawiał. Tu wprawdzie samo oczekiwanie
długie i zaciętość przeciwników szczególny charakter nadawały przyszłemu pojedynkowi, lecz od
czegoż byli przyjaciele, aby nie dopuścić nieszczęścia?

Wyszogórska, wioząc syna powoli, bo zimowa pora, złe drogi i rana jego a osłabienie

pośpieszać nie dozwalały, dowlokła się z nim nareszcie do Mendliszek, gdzie na nią oczekiwano od
dawna. Oprócz troski o syna wielką i namiętną gospodynię dręczył niepokój o to, co się tam bez jej
pańskiego oka dziać musiało. Była pewną, że stara baba i włodarz przy najlepszych chęciach
podołać nie mogli takiemu skrzętnemu dopilnowaniu chudoby, stodoły, kurników, drobiu, jakich
ona wymagała. Była zresztą przygotowaną na straty, choć ją one zawczasu bolały. Nie tyle jej szło
o nie, jak o wykolejenie gospodarstwa i przewrócenie porządku, latami wielu zaszczepionego.

Nareszcie oto brzozowy lasek, oto olchy stare, widać już dach i komin, ponad którym słup

dymu się unosi. Sanie się zatoczyły przed dwór, ludzie biegną i Justyn z pomocą matki i Poturzycy
wysiada. Izba dla niego ogrzana, łóżko posłane, a stara gospodyni, nie wiedząc, co na wszelki
wypadek przygotować takiego, aby się nierychło popsuło, a natychmiast posilić mogło, pół kopy jaj
na twardo postawiła na stole!

Wyszogórska położyła syna, otuliła, pocałowała, zostawiła mu przybyłego instynktem

Poturzycę, a sama poszła słuchać sprawozdania baby, która całując jej ręce, rozpoczynała
nieskończoną chryję klęsk, jakie dotknęły gospodarstwo. Nie były one jednak tak groźne, jak
przeczuwała skarbnikowa. W tym gospodarstwie, przed laty nakręconym jak zegarek, nawykłym do
regularnego chodu, w którym ludzie stali się mimowiednie kółkami machiny, nieobecność pani nie

background image

mogła jeszcze zburzyć zaprowadzonego porządku. Odetchnęła Wyszogórska.

Nazajutrz sławna babka i lekarka ze wsi sąsiedniej wezwana została do porady choremu. Na

wsi uczy doświadczenie i utrzymują się pewne tradycje. Baba opatrzyła ranę, dziwując się, że jej
tak dano się rozognić. Młoda krew sama powinna ją już była zagoić.

Wszystkie doktorów krakowskich medykamenta i rady w kąt poszły; zaczęto okładać

znanymi tu ziołami, naparzać, obmywać. Wyszogórska daleko większą miała wiarę w tradycyjną,
chłopską medycynę niż uczoną, krakowską.

Powietrze, spokój, któż wie, może baba lekarka, sam czas nareszcie począł skutkować. Po

kilku dniach rana się powoli goić i zabliźniać zaczęła. Lekarze przestrzegali, aby jej nagle nie
zamykać, lecz wiejska metoda licha pozbyć się jak najprędzej nakazywała. Gojono więc, a
skarbnikowa oddychała swobodniej, bo Justyn mógł po kilku dniach wstać, chodzić i miał nadzieję,
że da Bóg, z królem jeszcze na Wołoszczyznę pójdzie.

Właśnie temu chciała zapobiec matka. Justyn widząc, że mowa o wyjeździe wielką jej

przykrość czyniła, milczał, ale w duszy rachował dnie, niecierpliwił się, obiecywał sobie jak
najprędzej powrócić do Krakowa lub gdzie by króla mógł znaleźć.

Skarbnikowa, milcząc, liczyła na to, że przeciągnie się zupełny powrót do sił, a tymczasem

z wiosną król wyruszy na Wołoszczyznę. Wiosna, marzec były już niedaleko. Nigdy może
skarbnikowę nie obchodziły tak wiadomości o królu, o dworze i o polityce, kryła się jednak z tym,
co jej przywożono. Chybiły obrachowania. Dowiedziano się wprawdzie, że król z Krakowa do
Lwowa i Jawo- rowa wyjechał z dworem całym, ale o wyjściu w pole mowy nie było.

Tu na Litwie sprawy Sapiehów i Paców, nowe dygnitarstw rozdawnictwa zajmowały

najgoręcej. Litwa pod tym królem koroniarzem czuła się jakby zapomnianą i upośledzoną. W
ostatniej wyprawie król z opóźnionych jej wojsk był niekontent, a znajdowanie się ich na
Węgrzech, na które uskarżał się Tekeli, pozostawiło kwasy i narzekania. I wieści też, jakie tu
rozsiewano, zafarbowane były niechęcią wzajemną.

Jak się tylko na wiosnę zbierać zaczęło, choć prawdziwa wiosna nierychło tu przyjść miała,

pan Justyn, na nogi wstawszy, nie miał chwili spokoju. Wykradał się na ganek, upatrywał, czy nie
ciągną gęsi, czy nie przyleciały bociany, i rwał się z domu w świat. Skarbnikowa to widziała, nie
mówiła nic i jako niewiasta praktyczna wolała energią zachować na ostateczną z synem rozprawę.
Zatrzymać go jak najdłużej było jej jedynym pragnieniem. Tymczasem spodziewała się sama
znaleźć jakiś sposób pojednania się z Korsakiem.

Nad wszelkie spodziewanie skutkowały leki domowe. Rana przygojona, teraz cudownie się

zamykać i zabliźniać zaczęła. Pozostała po niej Justynowi pewna sztywność w nodze; chodził
jeszcze niezgrabnie, czuł ból jakiś w kościach, ale z każdym dniem i to zdawało się przechodzić. Z
ganku raz bez zapytania poszedł Justyn o kiju, ale żwawo, do stajni, do koni. Zarżały do niego od
żłobów, a serce mu do nich zabiło jak do kochanki. Ulubieńca swojego, skarogniadego pochwycił
za szyję i pocałował. Od koni poszedł do masztarni opatrzeć siodła i rzędy. Z okna dworu widziała
to matka; odgadła, co się działo, i machinalnie żegnała krzyżem świętym, ale łzy na oczach miała.
Słudzy nadbiegli ze spóźnionymi doniesieniami:

— Panicz poszedł do stajni!

Tak, niestety, był to bardzo zły znak dla matki.

Wiadomości de publicis przychodziły tu dwoma drogami. Jedne przywoził Żydek z

miasteczka, dosyć dobrze poinformowany, gdyż miał stosunki ze dworem sapieżyńskim, a tu co
tydzień przychodziły pisane gazetki, jakimi się wówczas żywiono. Proboszcz przywoził także
wiadomości, pewniejsze może, lecz z powodu kanałów, przez jakie przechodziły, zawsze
spóźnione. Jeżeli nowiny arendarza potwierdziły się proboszczowskimi, naówczas uważano je za
nie ulegające wątpliwości. Z obu tych źródeł dowiedziała się Wyszogórska, że król wyjechał z
dworem z Krakowa. Co się tycze wojny, mówiono, iż na pewno gotuje się coś w tym roku, ale
przewidywano, że wojska nie będą gotowe, aż w jesieni. Wiosna już była straconą, lato do pochodu
ku południowi niewłaściwe, dopiero więc w końcu jego czegoś się spodziewać było można.

Odetchnęła pani skarbnikowa. Z wiosną pan Justyn już nie tylko chodził, ale się uparł siąść

na skarogniadego i pojechać w pole. Noga dolegała mu, lecz dowodził, śmiejąc się a nakuliwając,

background image

że to nic nie jest.

Gdy się to działo, dnia pewnego, powracając z przejażdżki, pan Justyn zastał przed gankiem

stojącą brykę podróżną, bardzo okaźną, i ludzi, kręcących się koło niej. Goście w Mendliszkach nie
byli, jak gdzie indziej, pospolitym zjawiskiem. Od śmierci męża skarbnikowa mało kogo widywała.
Na zapytanie, kto przyjechał, odpowiedziano, że to była pani chorążyna lidzka, Dzierzbnia, którą
Justyn zaledwie przypomniał sobie. Była to wprawdzie bardzo daleka krewna Wyszogórskiej, lecz
niegdyś za młodu przyjaźnią serdeczną z nią związana.

Lat kilkanaście się nie widziały. Justyn, zawahawszy się nieco, wszedł do bawialnej izby.

Tu oprócz siedzącej na kanapie w ogromnym staroświeckim czepcu białym chorążyny, niewiasty
podżyłej, otyłej, niepięknej, ale wyrazu twarzy łagodnego, spostrzegł z podziwieniem na krześle
wyprostowaną, ubraną z wiejska, ale starannie panienkę, która na pierwszy rzut oka wydała mu się
cudnie piękną. Była nią w istocie, a że nie liczyła nad piętnaście lat, miała też ten wdzięk kwiatka
świeżo rozwitego, którego największa piękność nie zastąpi.

— Mój Justyn — zawołała skarbnikowa — mój biedny Justyś, który ranę odniósł pod

Wiedniem i oto ledwiem go odchuchała!

Wyszogórski witał się, ale więcej miał zwróconą uwagę na zarumienioną mocno panienkę

niż na poważną matronę.

— Jagusia, moja córka! — odezwała się chorążyna. Skłoniła się z lekka piękna panienka,

niezmiernie pomięszana.

Justyś zaś, zaledwie kilka słów przebąknąwszy, uczuł taki jakiś niepokój, że znajdował

najwłaściwszym pierzchnąć z placu. Tłumaczył sobie potem, że ta piękność chorążanki, o mroku
widziana, była zapewne złudzeniem tylko.

Przy wieczerzy, gdy podano świece, Jagusia zdała mu się piękniejszą jeszcze, ale po

pannach dworskich, śmiałych, rozmównych, wesołych, zalotnych, jej bojaźliwość, milczenie,
rumieńce nieustanne, zająkanie się, gdy mówiła, wydały mu się dziwnymi. Osądził surowo biedną
wieśniaczkę. Wieczorem, rozstając się z matką, Justyn zapytał po cichu:

— Czy one tu długo zabawią? Przyznam się, że to nudna rzecz ci goście. Człowiek

niewolnikiem w domu!

Matka, której chorążyna przypomniała młodość, połajała syna.

— Otożeś mi się dzikim stał! Proszę ja kogo! A na dworze królowej to ci dziewczęta się

podobały! Cóż ci moja Dzierzbina tu wadzi? Ani jej, ani Jagusi bawić nie potrzebujesz.

Nazajutrz Justyn pojechał w pole rano i nie powrócił, aż na obiad. Teraz w pokojach było

jasno, a w biały dzień panna chorążanka, wyświeżona i ubrana, taką była piękną, iż nie ulegało
wątpliwości, że nawet przy kasztelance stanąć mogła. Tylko Anulka, pieszczone senatorskie
dziecię, na dworze francuskim nauczone trzpiotostwa i zalotności, była w oczach Wyszogórskiego
daleko urokliwszą.

Ta siedziała z oczyma spuszczonymi. Wprawdzie, gdy je przypadkiem podniosła, wejrzenie

jej było przejmujące i aż do serca sięgało, ale osądził ją Justyn dziecięciem.

Obie matki wcale nie myślały o tym, aby się młoda para zbliżyła do siebie. Jednakże

Wyszogórski ku wieczorowi spróbował rozmowy. Kazano mu opowiadać o pochodzie pod Wiedeń.
Przedmiot to był, który go rozgrzewał i zapalał. Kochał króla i bohaterstwo jego cenić umiał.
Opisywał więc boje, spotkania, Turków i Niemców żywo, a że słuchaczy znalazł sympatycznych,
im dłużej opowiadał, tym się mocniej unosił.

Wcale tylko nie mówił o sobie, a gdy go chorążyna spytała o jego ranę na głowie i postrzał,

odparł z lekceważeniem, że o tym nie warto było wspominać. W czasie żywego opowiadania nie
uszło oka jego, że Jagusia także z naiwnością dzieweczki, po raz pierwszy słuchającej opowiadania
świadka naocznego, dawała oznaki współczucia bardzo wyraźne. Oczki jej wlepione były w niego,
piersi się poruszały, ręce załamywały i podnosiły na przemiany, usta nawet parę razy otwarły
wykrzyknikiem. Chorążym jeszcze dobitniej także odczuwała wszystko, niekiedy nawet wołała:
„Jezu Chryste!" i „Boże miłosierny!", ale Justyn mniej był zajęty nią i patrzał więcej na Jagusię.
Można powiedzieć, że znajomość z sobą zrobili dopiero po tej powieści o wojnie. On na nią
spoglądał potem śmielej i ona nie wahała się patrzeć na niego, coraz mniej się rumieniąc.

background image

Następnych parę dni upłynęło tak jakoś, że Justyn się przed matką nie uskarżał już na gości.

Chorążyna zaczęła się wybierać w dalszą drogę, bo jechała odwiedzić siostrę aż za Brześciem.
Skarbnikowa uprosiła dzień jeszcze, a co więcej przyrzeczenie wstąpienia z powrotem. Po
odjeździe pani Dzierzbiny, gdy pozostali sami, Wyszogórska od niechcenia spytała:

— A Jagusia jakże ci się podobała?

— Jagusia? — rzekł Justyn. — No, juściż nie brzydka dzieweczka, ale to dziecko.

W parę tygodni chorążyna wstąpiła, wracając, do Mendliszek. Tym razem przyjęto ją

poufalej i serdeczniej jeszcze. Justyn wesoło się zbliżył do Jagusi i zaczął rozmowę od tego, jak się
jej tam w Brzeskiem podobało. Okazało się, że chorążanka umiała wesoło i śmiało opowiadać, i
rozmowa się potoczyła jak po stole. Oboje się śmieli.

Justyn przez czas pobytu chorążynej nawet o swym wyborze do dworu i wojska trochę

zapomniał. Panie też przywoziły z sobą wiadomość, że chociaż wojskom się zbierać kazano, ale
król w Jaworowie posłów przyjmował i pewno nie mógł wyciągnąć, aż jesienią.

Dobra znajomość z Jagusią polepszyła się jeszcze dni następnych. Wyszogórski sam się

własnej płochości nie mógł wydziwić, że go tak pierwsza lepsza dzieweczka mogła zająć i
roztrzpiotać. Był bowiem nadzwyczaj wesół w czasie pobytu chorążyny. Po wyjeździe posmutniał
znowu; jakimś dziwnym związkiem myśli Jagusia żywiej mu przywiodła na pamięć Anulkę i
kasztelanka znowu zapełniła myśli jego.

Uraza do Korsaka, znacznie już ochłódła, znowu się odrodziła i urosła; razem z nią —

postanowienie powrotu na dwór królew- ski. Noga była zupełnie zgojona, zdrowie i siły wróciły,
nie było najmniejszego powodu przeciągania pobytu na wsi.

Pewnego wieczora Justyn wprost objawił matce, że jechać musi. Nie było słusznego

powodu do wstrzymywania go; Wyszogórska spuściła oczy i zamilkła.

— Nie godzi mi się dłużej tu siedzieć zdrowemu, bo mnie tchórzem ogłoszą, a juści matka

tego nie chce.

Nierychło odpowiedziała skarbnikowa. Wstała z krzesła, przeszła się, pocałowała syna w

głowę i głosem stłumionym rzekła:

— Nie spiesz się...

— Matuniu, muszę — odparł Justyn. — Wstydu sobie uczynić nie mogę.

I tak w miesiącu lipcu, w największą spiekę, choć Wyszogórska, jak mogła, przeciągała

wyprawę syna, w końcu przeżegnany przez nią wyruszył do Jaworowa.

background image

VI

Pierwszym którego, wjechawszy w wysadzoną ulicę, do pałacu wiodącą, spotkał pan Justyn,

był Rypajło. Ten słynął z ujeżdżania koni i właśnie owego cesarskiego wierzchowca darowanego
Matczyńskiemu próbował.

Koń był doskonały, przez dobrego wprzódy kawalkatora pod siodło wyjeżdżony, ale do

polskich kulbak, wędzideł i rzędów nienawykły. Rypajło go właśnie zażywał po swojemu, aby do
posłuszeństwa nałamać. Spostrzegłszy po podróżnemu jeszcze odzianego Wyszogórskiego,
bladego, schorzałego i jakby odrobinę wyciągniętego (choć mu już rosnąć pora przeszła), Rypajło
stanął i witać począł.

— A co? Zdrów przecież powracasz nam. Chwała Bogu! W samą porę. My się wybieramy,

jak czajki za morze, na Wołoszczyznę. Masz czas się do obozu przyłączyć.

Justyn zsiadł z konia, rad się poinformować od niego o tym, co się na dworze święciło, bo

po drodze niewiele się mógł czego dowiedzieć.

— Któż tu u nas jest w Jaworowie? — począł, zajeżdżając z boku.

Rypajło zrozumiał pytanie, iż mu pewnie o pannę chodziło, ale trochę chytry, trochę

żartobliwy, umyślnie nie odpowiedział po myśli Wyszogórskiego.

— Kto u nas jest? — odparł, śmiejąc się. — A to mi dopiero pytanie! Pytaj, kogo u nas nie

ma! Nigdy w Warszawie, w Wilanowie tyla gości, co tu, nie widzieliśmy! Z panów senatorów
samych pułk by można wystawić, gdyby oni się na co zdali oprócz siedzenia w krzesłach i
obracania tłustymi plecami. Różnego narodu przy tym z powinszowaniami, pokłonami, prośbami,
żalami, radami ćma, a na ostatek grafów, książąt, posłów, gońców cudzoziemskich gromada!
Gwałt, Jaworów wygląda jak stolica, nie ma gdzie mieścić.

Wyszogórski patrzył posępnie. Nie o to mu chodziło.

— Już kiedy wy jesteście — przerwał — rozumie się, że i księżna jest.

— A tak, tak — odparł, śmiejąc się, Litwin. — Księżna jest, a zatem i kasztelanka. Toś

waćpan chciał powiedzieć?

Justyn zarumienił się i zmilczał. Rypajło, dobrego serca człek, pożartowawszy, rad był teraz

pocieszyć go i przestrzec.

— Kochanieńki mój — odezwał się — jeżeliś ty tu jechał z myślą rekuperowania serca

kasztelanki, to mi się zdaje, darmo! Tam już ten bestia Turek Korsak siedzi jak ten basza w
Kamieńcu. O ile wiem, jesteście u panny w bardzo złym odorze, jak tu mówią Francuzi nasi. Cały
też dwór niewieści animozją wielką ma ku wam.

— Za co? — zapytał Justyn.

— Ja tego dobrze nie wiem — mówił Litwin — ale baby zawsze się kupą trzymają, więc

ciągną za kasztelanką. I bąkają też, żeś waszeć jakby przed ojcem pannę skarżył o Korsaka, co jest
nie po kawalersku.

— Ja?! — z szyderskim śmiechem, ale i złością krzyknął Justyn. — Jako żywo, kasztelanam

nie widział anim z nim gadał, anim do niego słał; kalumnie są. Korsak mnie to tak umalował, a
właśnie przybywam, aby z nim raz skończyć.

Rypajło, któremu koń się niecierpliwił i w kółko tańcował, musiał z niego zsiąść, chcąc

Wyszogórskiego i pocieszyć, i objaśnić. Lubił mówić; mógł się wygadać przy tej zręczności, a
zarazem i intencje dalsze Justyna zbadać.

Wyszogórski, spłonąwszy z gniewu, rad był okazać, że niezbyt bierze do serca pannę,

amory i Korsaka, i zaczepił go, co słychać.

— Rybeńko moja — rzekł Rypajło — ty wiesz, ja jestem simplex servus Dei , patrzę się,

background image

słucham, ale nie wszystko rozumiem. A jest dużo teraz do widzenia i słuchania! Ho, ho! Ucierają
się tu około króla różne prądy i różne intrygi. Francuz ma podobno przysłać Bethune'a, aby króla
nawracał na jego wiarę. Cesarz też ma tu swoich. Znajdziesz cale nowych ludzi w antykamerze i
przy panu. Jest bestia jeden Włoch, co przyjechał z Morozem z Wenecji, sprytne licho, który króla
bawi jak pajac; jest ksiądz Vota, rozumny człek, a taki na pozór prostaczek, dobroduszny, jakby
trzech zliczyć nie umiał, choć mówią, że nie licząc swojego, wszystkie rozumy zjadł. Jedni króla na
wojnę namawiają, drudzy od niej odwieść by chcieli, a na ostatek hetman nowie radzi by sami iść
na Turka, aby też na sławę zarobić, bo im żal, że król wszystkie laury odebrał! Jedź, jedź —
dokończył Rypajło — będziesz miał, serdeńko, i na co patrzeć, i czego słuchać... Do widzenia.

Rozstawszy się z Rypajłą, Wyszogórski wprost jechał na dwór, zameldował się

marszałkowi, napytał znajomych i począł z wolna rozpatrywać, lecz postrzegł zaraz z początku, że
się od niego odwracano i wszyscy go bardzo zimno zbywali. Ubodło go to niezmiernie; czuł, że tu
Korsak był górą. Naturalnie nie komu innemu to przypisywał, tylko jemu, a uraza, żal i chęć zemsty
wzmogły się w nim jeszcze, kipiało w sercu. Tymczasem Korsaka tu nie było i szukać go teraz
trudno, bo się znajdował przy chorągwi, do której wprost pojechał z Krakowa.

Z Diakowskim, jednym z komorników królewskich, dawniej był bardzo dobrze i poufale, do

niego się więc zwrócił, chcąc wybadać, bo chłopak był serdeczny, otwarty i co w sercu; to na
języku miał. Gdyby chciał utaić, nic nie potrafił, natura była taka. Tym razem i Diakowskiego
znalazł zimnym, zakłopotanym, małomównym.

— Powiedz ty mi prawdę — odezwał się, do kąta go przyparłszy. — Co ja tu zawiniłem

ludziom, że na mnie wszyscy się boczą? Nikt mi dobrego słowa nie dał i twarzy nie okazał wesołej.
Nawet ty, cóż to jest?

— Ja? — ramionami ruszając, odparł Diakowski. — Jam taki, jakim był, a o drugich nie

wiem nic.

— Co to, nie wiem! — podchwycił natarczywie Justyn. — Gadaj! Przecież i złodzieja gdy

wieszają, to mu powiedzą, za co.

— Bóg świadek — rzekł Diakowski — ja się tam w dworskie plotki i gadaniny nie wdaję.

Widzi mi się, że na was koso patrzą, ale temu przyczyną sprawa z Korsakiem. Jawna rzecz... Panna
się z nim pogodziła i na was spędzono wszystką winę. Za narobienie tego rumoru kasztelanka
gniewna, a królowa, księżna i wszystkie baby za nią ciągną.

Wyszogórskiego zazdrość i gniew objął wielki. Zagryzł usta.

— A król? — spytał.

— Cóż ty pytasz — ciszej szepnął, uśmiechając się, Diakowski. — Gdzie królowa, tam i

król.

Justynowi oczy się zaiskrzyły. Nie dopytując więcej, nazajutrz przez koniuszego Gordona, z

którym dobrze był, króla o posłuchanie prosił.

Ale niełatwo teraz o nie było; tak w istocie pełnym był Jaworów cudzoziemców i

senatorów, z którymi król to senatus consilia , to pojedynczo narady odbywał, to posłuchania
dawać musiał; nie licząc tych, którzy go zabawiali, jak Włoch Alberti i ksiądz Vota. Po całych
dniach nie miał czasem jednej chwili, w której by sam pozostał. Sekretarzów kilku listom
nastarczyć nie mogło. Z ogrodnikiem Francuzem, z którym rad był pomówić, do którego się
wymykał, nie dawano mu nigdy dłużej pogawędzić. Wymykał się ktoś zaraz z krzaków i łapał
biednego pana, a ledwie jednego odprawił, już ci jawił się drugi.

Wyszogórskiemu pozwolono się wsunąć do sypialni raniutko, gdy Dumoulin, razem

kamerdyner i chirurg, króla ubierał i nogi mu opatrywał.

Znalazł go Wyszogórski ledwie nie więcej zmęczonym i posępnym niż nazajutrz po

parkańskiej potrzebie. Dał mu król rękę do pocałowania, milcząc i ledwie oczy podniósłszy.

— Toś już spełna zdrów? — zapytał.

— Do usług Waszej Królewskiej Mości — rzekł Justyn. Król westchnął.

— Przyszedłem z pokorną prośbą do stóp Waszej Królewskiej Mości — dodał Justyn.

Nie odebrawszy odpowiedzi, ciągnął dalej:

— Moja sprawa z Korsakiem zawsze tak na kołku wisieć nie może.

background image

— Otóż masz, znowu ta sprawa z Korsakiem, w samą porę! Wybrałeś mi się z nią dobrze!

— rzekł król.

— Raz ją przecie skończyć trzeba.

— A jakże, gdzie ją macie kończyć? Korsak przy chorągwi, ty tu musisz być. Ważniejsze

rzeczy za pasem, a tobie Korsak w głowie — rzekł król z wyrazem znużenia. — Ot, dalibyście
sobie ręce i kwita.

— Nie mogę! — zakrzyknął Wyszogórski. — Jestem przez niego zbezczeszczony,

oszkalowany, żyć z tym nie potrafię.

Zamyślony król brwi ściągnął.

— Ślepy jesteś, czy co? — rzekł. — Widzisz przecie, że się na wojnę wybieramy. Ja dla

twojego rankoru głupiego teraz, gdy mi każdy człek drogi, miałbym takiego usarza jak Korsak
poświęcać? A i ty mi też jesteś potrzebny, i tyś wiele wart. Ani mi myśl swojej prywaty wyciągać
teraz na scenę, kiedy publiczna sprawa w toku. To słyszysz, moje ultimatum: Ani mi się waż co
poczynać lub gniew mój ściągniesz i na oczy cię więcej widzieć nie chcę. Po wojnie, gdy wrócimy,
rozprawicie się.

— A ja tymczasem tak oplwany chodzić będę musiał? — wtrącił Justyn gorzko.

Podniósł król głowę i spojrzał ostro.

— Gdybyś, jak powiadasz, zbezczeszczony był, ja bym cię przy boku moim nie ścierpiał!

— zawołał. — Zostaniesz przy mnie, jako rezydent od waszego pułku petyhorców. Idź i ani
mrumru! Rozumiesz?

Tu król już, ani patrząc na Justyna, z Dumoulinem począł mówić po francusku, gdy

ostrożnie drzwi otwierając na pół, uśmiechnięty pokornie wsunął się nieznajomy Wyszogórskiemu
człek chudy, z twarzą wygoloną, na której czarny zarost sino występował spod skóry, z oczyma
wielkimi, bystro spoglądającymi, giętki, ruchliwy, z fizjognomią uderzająco cudzoziemskiego typu.
Był to ksiądz Vota, od niedawna zabawiający króla, chodzący za nim nieodstępnie, bez którego się
już Sobieski obejść nie mógł. Na widok jego twarz mu się wyjaśniła i wesoło go powitał po
francusku.

Ale tuż za nim, z głową czarnym, długim, bujnym włosem okrytą cisnął się też do sypialni

rywal jego w łaskach, nie mogący mu jednak uczonością dorównać, Alberti. Niósł królowi
przyobiecany wczoraj instrumencik własnego pomysłu i wykonania, za pomocą którego, wedle jego
zapewnień, można było na wojnie łatwo mierzyć odległość z pomocą ustawionych szkiełek. Oba ci
panowie żywo zdawali się sobą króla zajmować, który z księdzem Votą rozpoczął rozmowę, a do
Albertiego rękę wyciągnął, aby owo narzędzie pochwycić.

Wyszogórski więcej już widzieć ni słyszeć nie mógł, bo się musiał oddalić. Wyszedł z

żalem do króla w sercu, ale nie poskarżył się nikomu, nie powiedział, jak go przyjęto, czym zbyto, i
chyba od Dumoulina mogli się o tym dowiedzieć inni. Przed jednym tylko Diakowskim, który się z
nim tegoż dnia spotkał, wybuchnął na uboczu:

— Król mnie jak smarkacza trzyma na pasku. Muszę być posłusznym, dopóki mi się Korsak

na oczy nie nawinie, ale gdy się spotkamy z nim, bodaj w kruchcie kościoła, nie wytrzymam. Albo
on mnie życie weźmie, lub ja jemu.

Tymczasem zabawiano się w Jaworowie, a pobyt przedłużony hrabiego Montecuculli,

Morosiniego, Wallensteina i książąt kurlandzkich zmuszał do ciągłych występów i wyszukiwania
rozrywek. Wiosna była piękna. Co dzień w ogrodzie pod namiotem obiadowano, wieczerzano, o
mroku zapalano latarnie, które czarodziejsko oświecały ulice i altany, grały po kilka razy na dzień
kapele królewskie, palono ognie sztuczne... Królowa występowała z całym swym dworem, strojna
w klejnoty, wymagając od swego orszaku, aby też świetnie i strój no wychodził dla zabawienia
gości. Tak samo i król chwalił się swoim oryginalnym dworem, przy którym rezydenci usarze,
pancerni, petyhorcy w pełnych strojach, Turcy, Wołochy, Murzyni nadawali mu świetną i nigdzie
nie widzianą rozmaitość.

Petyhorców właśnie przedstawiał Wyszogórski. Chorągwie te, choć mniej kosztownie może

i wspaniale się nosiły niż usarze, piękne były i niemal z nimi iść mogły o lepszą. Podobnie do nich
występowały w misiurkach złoconych z czepcami, twarz obejmującymi, z szablami bogatymi, z

background image

muszkietami i kopiami. Kopie te tylko nieco lżejsze były i zwano je dzidami, a chorągiewki miały
nie tak długie i powiewne, jak usarskie. I skór tygrysich a lamparcich nie nosili na ramionach, które
odznaczały towarzyszów. Skóry te pamiętne teraz były omyłką, jaką spowodowały, gdy
Stahremberg króla w Wiedniu przyjmował, wziąwszy towarzyszów za starszyznę, a oficerów
mających zamiast skór kobierczyki wschodnie — za poślednich. Przypominając wyrażenie jego,
zwano ich domini tapetes i domini tigrides. Przy każdym uroczystym występie w Jaworowie po
jednemu i po kilku z tych pułków mieszało się do orszaku królewskiego, dodając mu blasku i
osobliwego charakteru w oczach obcych.

Wyszogórski stawał jako petyhorzec i nieuniknionym było, że się musiał zetknąć oko w oko

z panną Anną. Wiedział już o jej gniewie i miał miarę jego stąd, że inne kobiety obchodziły się z
nim jak z potępionym. Mężczyźni też nie okazywali mu czułości wielkiej. Na dworze odsuwano się
od niego jak od zapowietrzonego. Za wszystko to kiedyś miał Korsak zapłacić.

W kilka dni po przybyciu Wyszogórskiego do Jaworowa wypadło właśnie takie solenne

przyjęcie i uczta w ogrodzie. Dwory otaczały liczne króla i królowę. Stanął z nimi i Wyszogórski.
Właśnie miejsce swoje zajął przy namiocie, gdy królowa Marysieńka ukazała się w orszaku pań
swych i panienek. Szła z nimi i kasztelanka, odznaczająca się arystokratyczną swą pięknością.
Wyszogórski, ujrzawszy ją z daleka, pobladł; przypomniały mu się te czasy szczęśliwe, gdy usta jej
i oczy wesoło mu się uśmiechały. Złożyło się tak, że panie wprost naprzeciw zatrzymały się chwilę.
Justyn nie mógł się oprzeć temu, aby nie spojrzał na kasztelankę. Spotkał się z jej wejrzeniem i
wnet znacząco bardzo poruszyła się, przybrała dumny wyraz twarzy, odwracając plecami.

Wyszogórskiemu zrobiło się zimno, gorąco i... taka go jakaś złość na świat cały porwała, że

gdyby był mógł, dobywszy szabli, mordowałby, co napadł. Uważał później, że kasztelanka tak się
starała zawsze umieścić, ażeby nie widzieć go ani być przez niego widzianą. Musiał ścierpieć do
wieczora tę jej wzgardę, bo uciec z placu nie wolno mu było.

Wieczorem puszczano ognie sztuczne. Panny i panie królowej rozproszyły się trochę po

ogrodzie i Wyszogórski przypadkiem znalazł się przy Szumowskiej. Łowczanka zaledwie milcząco
na jego powitanie skinieniem głowy odpowiedziała. Wyszogórski przypadkiem znalazł się przy
niej.

— Niechże mnie też panna łowczanka łaskawie objaśnić raczy, jaki ja kryminał popełniłem,

że nikt na mnie spojrzeć nie chce? — zapytał po cichu.

— Kto inny to panu lepiej pewnie niż ja objaśnić potrafi — rzekła sucho. — Trudno ludzi

przymusić, aby innymi oczyma patrzyli nad te, jakie mają.

Odpowiedź ta znaczyła tyle, jakby mu żadnej dać nie chciano.

— Tyraństwo to jest prawdziwe — dodał Justyn — pokrzywdzonego od losu człowieka

katować jeszcze bez winy. Bóg da, że ja za to wszystko, co znoszę, od kogo należy zemstę wezmę!

Szumowska, o zemście posłyszawszy, usunęła się co prędzej i znikła. Wieczorem

kasztelanka wiedziała już o tej rozmowie, która ją strachem zarazem i oburzeniem przejęła.
Wyszogórski na tej odgróżce nie zyskał.

Justyn widokiem panny Anny był tak przejęty dziwnie, że sam nie wiedział, czy ją więcej

kochał, czy nienawidził. Po tym. pierwszym spotkaniu z daleka nastąpiło kilka innych podobnych,
które nie zmieniły stosunku. Kasztelanka tylko oswoiła się z nim, a on na nowo rozpaczliwie
rozkochał. Zazdrość potęgowała to uczucie. Wlepiał w nią oczy na próżno, panna Anna tak swoimi
umiała obracać, że nigdy prawie nie spotkała się ze spojrzeniem tego, którego zwała swym
prześladowcą.

Wyszogórski coraz niecierpliwszy, rad się co najprędzej w oczach ludzi oczyścić, co mu się

jedynie możliwym zdawało, jeśli Korsaka do rąbania się zmusi, przepytywał o jego chorągiew,
zamierzając potajemnie, gdyby się zbliżyła, zmusić podkomorzyca do rozprawy. Położenie jego w
istocie nieznośnym się stawało wśród dworu, który mu okazywał pogardliwą oziębłość i usuwał się
od niego. Wszyscy tu byli za panną Anną i Korsakiem, przeciw niemu.

Jedynym człowiekiem, który jakąkolwiek litość i współczucie okazywał dla Justyna, był

poczciwy Litwin Rypajło, który miał za zasadę do żadnych się waśni nie mięszać i żyć ze
wszystkimi w zgodzie. Ten rozmowy z nim nie unikał, ale pocieszyć też nie mógł. Inni dworzanie i

background image

komornicy, koniuszy i marszałek mieli takie pilne na niego oko, iż Wyszogórski domyślał się w
tym do- zorze nad sobą królewskiego rozkazu. A i sam król Jan często gęsto zapytywał o niego i
wołał do siebie, zawsze mu powtarzając, aby się nie śmiał oddalać. Dni te przeżyte w Jaworowie
wśród niechętnych długimi, wiekuistymi wydały się Justynowi. Modlił się tylko o to, aby co
prędzej wyciągnęli w pole.

Tymczasem i lipiec mijał, nadszedł sierpień, a siły gromadzące się na wyprawę jeszcze

gotowe nie były. Lepiej znający te rzeczy i tajemne sprężyny szeptali, że hetmanowie radzi byli
króla od dowództwa wojskiem usunąć, a sami też iść, trochę tej sławy się dorobić, której on miał
już — do zazdrości. Zazdrości też przypisywano te zwłoki, ale król Jan stał przy swoim. Chciało
mu się samemu odzyskać Kamieniec. Rozmaitymi trudnościami starano się go zrazić, wstrzymać,
zniechęcić, nie powiodło się to jednak. Miał swój plan i chciał go sam przyprowadzić do skutku.

W sierpniu na ostatek nawet w Jaworowie dało się czuć dobitniej, że ta odkładana wyprawa

na Wołoszczyznę, która miała na celu odcięcie Kamieńca od Turków i zmuszenie do poddania się,
już się zbliżała. Zaczęto królewskie tabory, obóz, namioty sposobić, wysyłać gońców, zbierać
prowianty dla wojsk ciągnących. Wysyłano rozkazy do regimentów, raporta od nich przychodziły.

Wyszogórski miał nadzieję, że może z kolei użytym będzie do przewożenia pańskich

rozkazów; narzucał się ze swymi usługami, prosił Gordona, ale nie dawano mu się nigdzie oddalać.
Wśród tego wesela i zabaw aż do wyjazdu nie ustających na chwilę on jeden męczył się smutkiem i
tęsknicą, usiłując znosić tak, aby ludzie ich nie widzieli. Unikali go dawni znajomi, on też nie
narzucał się nikomu, nie zaczepiał, uchodził do swej izdebki, tam dni na drzwiach wypisane licząc,
aby prędzej końca doczekać, wzdychał, a losy swe przeklinał. Oczy kasztelanki prześladowały go
ciągle.

Tymczasem cały ten najazd obcych: Hiszpanów, Niemców, Włochów nie opuszczał

Jaworowa. A dwóch z tych przybyszów, Alberti i ksiądz Vota zdawali się królowi tak potrzebnymi,
iż bez nich stąpić nie mógł. Domyślano się, że ich do dworu swojego przywiąże.

W drugiej połowie sierpnia na ostatek gruchnęło, iż król tymi dniami miał wyruszyć, ale

zarazem rozeszła się wieść nie do wiary prawie, że królowa, jej dwór cały, cudzoziemscy panowie,
kapele, muzykanci mieli mu towarzyszyć aż do Jazłowca, który — Turcy zajmowali. Zameczek ten
był pierwszym na drodze ku Kamieńcowi i Żwańcowi. Miano go zdobywać w oczach Marysieńki, a
król tak zdawał się pewnym, iż aga dowodzący załogą poddać się musi, że ze szturmu chciał zrobić
widowisko i zabawkę.

Wiedząc o stosunkach, jakie król umiał utrzymywać potajemnie z tą rozmaitą ludnością,

która Turkom posiłkowała, można go było posądzać, iż zawczasu się upewnił o tym, że Jazłowiec
bronić się nie będzie.

Dla cudzoziemców, którzy królowi towarzyszyć mieli, było coś dziwnie rycersko-

romantycznego w tym pochodzie z muzyką, dworem, kuchnią, całym fraucymerem pięknych pań i
natłokiem ciekawych — do kraju zajętego przez nieprzyjaciela, przez tych strasznych i dzikich
pogan.

Król w nadzwyczaj wesołym usposobieniu, pewien siebie, cieszył się zawczasu

widowiskiem, jakie miał wyprawić swej pani, która też mężnie obiecywała patrzeć na nie, chociaż
kobiety jej ogarniała chwilami trwoga napaści tatarskiej i jasyru. Widowisko to, jedyne w swoim
rodzaju, o którym wkrótce po całej Europie pójść miały gazetki, czyniło ją dumną i szczęśliwą.
Wybierano się pod ten Jazłowiec jak po grzyby do lasu, jak na podwieczorek do folwarku, śmiejąc
się i żartując, ale pułki i działa z Dupontem poprzedzały królowę, muzykę i panie.

Pewnego pięknego poranku, po śniadaniu w ogrodzie jaworowskim, co żyło, siadło do

karoc, kolebek, powozów, na konie i przy dźwiękach trąb i kotłów, które przy buńczuku króla
wieziono, wesoło wyciągnęło w pole, na pohańca! Najpiękniejsze pułki w strojach paradnych szły
w osłonie króla i królowej. Wszystkie hetmańskie oznaki władzy i dowództwa znikły, chyląc się
przed najwyższym wodzem.

Pomimo otyłości, która mu na koń bez stołka siąść nie dawała, król raz na siodle usiadłszy

był doskonałym kawalerzystą i kilka godzin, nie zsiadając, mógł spędzić na koniu. Dobierano tylko
dla niego takie, które nogi mocne miały, i zawsze kilka ich było dla zmiany. Dnia tego jechał Jan III

background image

na Migdale, krępym i niewielkim koniu wschodnim, który szedł pod nim z wdziękiem krwi
właściwym, zdając się czuć swą piękność i starać się ją okazać przed ludźmi. W bok się ująwszy,
król spoglądał w dal zamyślony, niekiedy zwracając wzrok na towarzyszącego mu syna i świetny
dwór, który okalał ich obu. Ciepły wiaterek jesienny szeleścił długimi chorągiewkami usarii i
pancernych.

Wtem trąby, które dały tylko hasło do pochodu, zamilkły i na przedzie chórem zanucono

,,Bogarodzicę"! Ze skupieniem ducha pobożnym wszyscy poczęli śpiewać, głosy coraz rosły i
potężniały, a król, zdjąwszy czapkę z głowy, swój połączył z innymi. Wszystkie twarze, wesołe
przed chwilą, oblekła powaga i duma. Pieśń to była z piastowskich dawnych wieków,
Wojciechowska, od kolebki.

Mierzonym krokiem stąpały konie, z pochylonymi głowy jechali zadumani ludzie.

Cudzoziemcy tylko zdumieni pytali, nie rozumiejąc, jaka by to pieśń była, którą z takim
namaszczeniem nucono.

Na zapytanie Montecucullego, jadącego konno przy kolebce królowej, młody Lubomirski

odpowiedział mu:

Ce hymne religieux et guerrier est aussi vieux, que la Pologne!

background image

VII

Dnia dwudziestego czwartego sierpnia 1684 roku wzgórza Jazłowiec otaczające dokoła były

okryte rozkładającymi się wojskami, które zewsząd nadciągały. Jedne z nich już z taborem
obozowały w dolinie naprzeciw zamku, inne się z wolna spuszczały drogami tu wiodącymi. Na
wyniosłościach gdzieniegdzie widać było rozpierzchłe konnych gromadki i szeregi piechoty z
berdyszami, zajmujące wskazane stanowiska. Z dala odzywały się rogi, piszczałki i bębny, tu i
ówdzie bielał już namiot rozbity, a około niego powiewała chorągiew. Wesołe gwary przynosił
wiatr, który przeciągał doliną.

W pośrodku, na trzech małych pagórkach, przyciśniętych i jak zrosłych z sobą, oblany

dokoła strumieniem Olszowcem wznosił się niewielki, poczerniały zameczek z niezgrabnymi
wieżami, basztami, murem i przekopem otoczony. Liczba wojsk rozpościerających się dokoła na
pierwszy rzut oka ukazywała, że zameczek szczupły i nie mogący w sobie wielkiej mieścić załogi
wcale ani się obronić, ni bronić nawet nie mógł przeciw przemagającej ich sile. Najheroiczniejsze
męstwo nie mogło się porwać na tysiące, które lada szturmem opanować musiały to gniazdo. Stare
mury nie zdawały się nawet móc przeciw działom, skierowanym na nie, wytrzymać jednej godziny.
Działa te już pod wodzą inżyniera w dwie baterie ustawione czekały tylko na hasło.

Na jednym ze wzgórzów naprzeciw zamku, tak obranym, aby go strzały z małych działek

tureckich dosięgnąć nie mogły, rozbite już były purpurowe, ogromne, ze złocistymi gałkami na
szczytach namioty dla królowej, króla i jej dworu. W pośrodku nich stał ów zdobyty pod Wiedniem
namiot Kara Mustafy, a po bokach mniejsze, lecz niemniej wspaniałe, ustawione symetrycznie. Nad
nimi wysoko powiewała chorągiew królewska, z tyłu szałasów unosiły się dymy kuchen i ognisk
obozu. Przodem z oddziałem wojska wysłana służba i kucharze mieli czas przygotować przyjęcie i
pod wielkim namiotem widać już było stoły, nakryte z tym samym co w Jaworowie przepychem.
Oczekując hasła, muzyka królewska dobywała z pokrowców trąby i skrzypice, fletnie i basy, a
mnoga służba w barwie królewskiej od jednych do drugich namiotów biegała wesoło, gżąc się i
śmiejąc.

Dla tych stu kilkudziesięciu Turków (bo ich więcej na zameczku znajdować się nie mogło),

widok tego najścia, tak dla nich groźnego, być musiał przerażający. Czuli, że dla nich tu wybiła
ostatnia godzina. Kilka działek mizernych, niewielkie żywności zapasy nie dozwalały im trzymać
się, czekając na wątpliwą odsiecz z Kamieńca. Tej też wojska nagromadzone wkoło nie
dopuściłyby na zamek.

Ta królewska zabawka, widowisko dla Marysieńki tak było dobrze obmyślane i

obrachowane, iż król przed rozpoczęciem jego mógł bezpiecznie z gośćmi zasiąść do stołu i kazać
grać muzyce, nimby artyleria nastroiła się do towarzyszenia jej dział hukiem. Tymczasem panie z
królową na czele, z margrabią d'Arquien, z pułkownikiem de Mailly, otoczone cudzoziemcami, z
nadzwyczajną ciekawością spoglądały z góry na zamek, w którym niespokojny ruch się objawiał.

Na murach, w oknach wież widać było zawojami pookrywane głowy, trwożliwie ukazujące

się i niknące. W podwórcach, które stąd widać było jak na dłoni, biegali Turcy, kryjąc się w
bramach i za skarpami. Niekiedy śmielszy z nich występował ponad kurtynę, na płaszczyznę baszty
i potoczywszy okiem dokoła, znikał.

W namiocie pod którym stół się znajdował, popodnoszono opłotki i ścianki do góry, aby

biesiadnicy mogli w ciągu obiadu przypatrywać się ruchowi wojsk i obronie forteczki. Lecz mogłaż
ona się bronić?

Hrabia Montecuculli, rzuciwszy tylko okiem na mury, utrzymywał, że Turcy opierać się

wcale nie mogą i lada chwilę białą wywieszą chorągiew, co dla królowej popsuje widowisko, bo

background image

nawet kul gruchoczących mury zwycięsko widzieć nie będzie mogła.

— Poczciwe Turki nam tego nie zrobią zawodu — rzekł król, uśmiechając się. — Jest ich

obyczajem, iż nie wprzódy ulegną sile, aż się im ona da trochę we znaki. Jegomość pan Dupont
będzie miał przyjemność parę razy dział spróbować.

— Ja z góry proszę dla tych biedaków zamkniętych na zamku o miłosierdzie — odezwała

się królowa. — Żal mi tej garstki. Prawda, Najjaśniejszy Panie — dodała, wdzięcząc się — iż ja im
łaskę wyproszę?

— Włos nie spadnie im z głowy, kiedy moja Marysieńka prosi za tymi pohańcami — rzekł

król — ale chyba agę i jego pomocnika weźmiesz w swą służbę, bo jeśli wolno ich puścimy, basza
kamieniecki łby im poucina. Prawo u nich takie: ginąć wolno, poddać się nigdy!

— Jednakżeście ich dużo dostali w niewolę? — rzekł hrabia Wallenstein.

— Na placu boju i rannych, jak ci dwaj baszowie, których mi pan hetman skonfiskował —

rzekł król, śmiejąc się. — Spodziewał się po nich okupu wielkiego, tymczasem Turcy ich wyzwalać
nie myślą. Inni, którym wolność dawałem, przenieśli niewolę u mnie niż powrót pod stryczek.

Wtem do stołu podawać zaczęto. Pod jednym z namiotów wesoło i huczno ozwała się

królewska muzyka. Królowa zapraszała, aby siadano, marszałek gości rozsadzał tak, aby zameczek
mieli wprost na oku.

W tej chwili wysłany z rozkazu króla trębacz zbliżać się zaczął ku wrotom i mostowi

zamkowemu z tłumaczem, który miał Tur- ków wezwać, ażeby się natychmiast poddawali. Z dala
widać go było stojącego już u wrót, a głos trąby natarczywy, brzmiący dumnie aż tu dochodził.
Biały zawój ukazał się nad wrotami w oknie i dwie ręce wyciągnięte. Rozmawiano z tłumaczem,
który groźnie palce podnosił do góry. Lecz, jak król przewidywał, nie ukazała się biała chorągiew,
nie wyszedł nikt, wrota pozostały zamknięte, trębacz i drogman jechali na powrót do obozu. Konny
nadbiegł, dając znać królowi, że aga nie podda się, chyba zmuszony.

Polskie działa, które zawczasu przed czołem zamku ustawił Francuz Dupont tak, aby murów

całą połać szeroką miały przed sobą, dostały znak umówiony. Tymczasem obiad szedł swym
trybem i kielichy nalewano, muzyka po momencie uciszenia brzmiała znowu hałaśliwie, gdy na
jednej z baterii błysnęło, dym się wzbił nad nią siny i z kurtyn zamku sypać się zaczęły kamienie i
gruzy. Szczerbiły dobrze działa bacznie wycelowane; król Dupontowi dał brawo. Za pierwszą w
ślad odezwała się bateria druga, a oczy patrzących nie na nią, ale na szare ściany zamku były
skierowane. Potoczyły się z nich okruchy, u góry wyszczerbiony kawał zachwiał się i potoczył na
wał ku Olszowcowi.

Królowa rozparta w krześle starała się ani drgnąć od tego huku, który jak grzmot rozlegał

się wśród wzgórzów, choć inne kobiety oczy sobie zakrywały i uszy i za każdą razą wystrzał
krzykiem tłumionym witały. Uśmiechała się, patrząc na męża, chcąc mu dowieść, że godną była
zwać się jego żoną i królową.

Z dosyć obojętną miną Jan III spoglądał na Jazłowiec, jakby się lękał, aby za prędko nie

powiano chorągwią białą. W podworcach zamku nie widać było już żywej duszy, nikogo na
murach, działa tureckie nawet odpowiadać nie śmiały. Dupont tymczasem dał znak baterii
pierwszej i po małym przestanku zionęła znowu płomieniem, dymem i kulami. Na murach szerokie
widniały od nich blizny, lecz wyłomu wielkiego nigdzie jeszcze nie było. Piechota stała gotową i
łakomą, aby do szturmu się rzucić.

Hrabia Wallenstein pił za zdrowie obojga królestwa i pomyślność wyprawy, gdy druga

bateria zagrała. Nie odpowiedzieli Turcy, ale też nie dali znaku, żeby się poddać chcieli. Nie
zachmurzyło to czoła królowi, który jadł ochoczo, oglądał się jasnymi oczyma, kielichy napełniać
kazał i wcale się nie zdawał troszczyć o Jazłowiec. Tylko panu Dupont dowodzącemu artylerią
przykro być musiało, że strzelał dotąd bez skutku. Działa nabito prędzej i ogień z nich poszedł
żywo, tak że coraz widoczniejszy był skutek jego na murach.

Król dobył pektoralika brylantami wysadzanego, który na piersiach nosił, jakby chciał czas

rozmierzyć, w myśli na to bombardowanie przeznaczony. Obiad miał się ku końcowi i wety
następowały, na które Sobieski szczególniej był łakomy. Z gruszek tak zwane „chrześcijanki" *
upodobane mu były tak dalece, że o nich wspomniał w listach do żony. Począł więc przebierać w

background image

koszyku owoców, gdy królowa, której cała uwaga była zwróconą na zamek, zawołała po francusku
na wpół, Wpół po polsku:

— Jachenku, voilà le drapeau!

W istocie na jednej z wież powiewała chorągiew jak prześcieradło duża.

Dupont, który przy armatach stał, natychmiast dał znak, aby ognia zaprzestano.

Miał się aż nadto kim wyręczyć Sobieski, ale zaledwie zamek wywiesił znak ten poddania

się, król niespokojny zawołał, aby mu konia podano, i zażądał sam jechać do zamku, aby en galant
chevalier
brańców wojennych do stóp najukochańszej Marysieńki przyprowadzić. Na próżno mu to
odradzano; król upierał się przy tym, iż sam weźmie klucze twierdzy jako dobry omen na dalszą
wyprawę.

Niektórzy z gości ofiarowali mu się towarzyszyć, co im pozostawił do woli. Muzyka, której

kapelmistrz dał rozkazy, zabrzmiała fanfarą zwycięską. Twarze królowej, dworu, pań
rozpromienione, śmiejące się, z niezmierną ciekawością zdawały się wyglądać tych Turków, o
których sobie zapewne przesadzone musiały czynić wyobrażenie. Klaskano w ręce.

— Król jeńców tu przyprowadzi!

— Żywych Turków wprost z kryjówki wychodzących będziemy widzieli!

— Jeżeli się asińdźkom zdaje — rzekł król, śmiejąc się — iż wielki splendor i bogactwa

zobaczycie, mylicie się bardzo. Nędzo-

* Bon chrétien (przyp. autora).

ta to być musi, co się tu zamknęła, a bodaj aga miał co wdziać, aby się mógł swej pani

przyzwoicie zaprezentować.

Niektórzy z ciekawych zatrzymali się, inni dla oglądania z bliska zamku wyruszyli. Król w

małym poczcie, poprzedzony buńczukiem, który przed nim wieziono, pośpieszył pod zamek.

Tymczasem już jeden z hetmanów rozmawiał z agą, który wrota otworzywszy, niespokojny

o króla pytał i królowi samemu chciał się poddać. W ciągu wszystkich tych wojen z Turkami, tak
pod Wiedniem, jak w innych bitwach przy zdawaniu się twierdz tysiące dali dowodów Turcy, że
wielką ufność mieli w Sobieskim. Prawda, że nadzwyczaj łaskawym obejściem się z nimi
zasługiwał na to. Tatarzy, których wielu bywało w niewoli, roznosili sławę łaskawości i dobroci
Jana III. Mówiono o tym, że miał między nimi zupełnie zjednanych sobie.

Nim król do zamku miał czas podjechać, agę już mu prowadzono, a z nim jego zastępcę.

Pierwszy z nich wyglądał dosyć pokaźnie, rycersko, a jak wszyscy Turcy miał w obejściu się pewną
rubaszność i poufałość; drugi polskim panom wydał się, jak mówili, prostym chłopem. Miał jednak
na pooranej i porąbanej twarzy, okrytej bliznami i szramami, dowody męstwa. Część głowy i
skroni, straszliwie pozszywana od kuli pod Kandią, jednała mu pewne poszanowanie. Obaj Turcy
przypadli królowi, zobaczywszy go, do nóg, prosząc o łaskę i życie. Sobieski, nie potrzebując
tłumacza, sam im uspokajająco odpowiedział i kazał zostać przy sobie.

Tymczasem załoga broń złożyła, zamek zajmowano i janczarów zabierano w niewolę. Nade

wszystko pilno było królowi agę i jego pomocnika oddać pięknej Marysieńce. Zawrócono do
obozu, wziąwszy Turków pomiędzy konie, a drogman im wytłumaczył, że mają być niewolnikami
samej królowej, co im się jakoś niezrozumiałym wydało.

Po drodze król zaczął wypytywać agę o siły, jakie Turcy mieli w Kamieńcu, i o wojska,

które przeciwko niemu ciągnąć miały. Potwierdził jeniec wiadomość, która już była doszła
Sobieskiego, że seraskier Sulejman basza nad Dniestrem już stać musiał ze znaczną siłą.

Wiodąc za sobą przyrzeczonych Turków, król wesoło podjechał z nimi ku namiotowi, przed

którym stała z paniami swymi królowa.

— Dotrzymałem słowa — zawołał, wskazując adze panią — i składam w piękne jej rączki

los tych brańców!

Turcy rzucili się na kolana. Promieniała piękna Marysieńka. Zaczęto ich rozpytywać zaraz i

dowiedziano się, że obaj dowódcy wcale sobie swobody nie życzyli, a woleli u królowej jasyr niż
powrót do Kamieńca. W myśli pani było już odesłać agę do majątku swego w Przemyskiem,
Wysocku, gdzie później w istocie został jakby burgrabią i tam życia dokonał.

Gdy się to działo przy namiotach królewskich, a wszyscy byli zajęci zamkiem, Turkami,

background image

losem załogi, szczęśliwym zakończeniem widowiska, po którym już tylko silna woń prochu
pozostała w powietrzu, nikt nie dojrzał tego, jak bokami jeździec na dzielnym koniu pędem
podbiegł ku namiotom, zsiadł nie postrzeżony i zręcznie a ostrożnie wcisnął się pomiędzy panie,
szukając tu kogoś.

Pierwsza tego przybysza nie spodziewanego dojrzała Szumowska i aż wykrzyknęła z

podziwienia. Był to Korsak, ale nie w swoim usarskim stroju paradnym, tylko w bardzo zwyczajnej
sukni i półzbroiczu. Nie mógł on wytrzymać, o pół mili stojąc od obozu króla, dowiedziawszy się,
iż z nim była królowa i jej damy, aby na los szczęścia nie przybiegł choć spojrzeć w oczy pięknej
Anulce, jeżeli i ona się tu znajduje.

Szumowska, bijąc w ręce, poczęła głosem stłumionym:

— Na Boga żywego! Skądżeś się tu waćpan teraz wziął? Jak można było... Panny Anny nie

ma.

— Panny Anny nie ma? — podchwycił podkomorzyc. — To nie może być! Miałem

przeczucie tak silne, o, nie!... Ona tu być musi.

Szumowska patrzała z pewną czcią na tego tak pięknie rozkochanego młodzieńca, a może,

któż wie, zazdrościła go Anulce, bo jej chorąży lubelski wcale inaczej się w niej kochał. Był z
weneracją, ale tak sztywną!

— Widzisz pan, że przeczucie omylić może — dołożyła Szumowska — panny Anny nie

ma, a jest ten szalony Wyszogórski.

— Alboż pani myślisz, że ja się go boję?! — zawołał dumnie Korsak. — Jeżeli jest, a

natknie mi się, tym lepiej.

Szumowska o mało mu ust nie zamknęła.

— Cicho! O waćpanu tu nikt wiedzieć nie powinien! To pannę naraża na niepotrzebne

gadanie.

— Więc jest panna Anna! — wybuchnął uradowany Korsak. — Paniusiu moja! Niech ją

tylko zobaczę, rąbek jej szaty ucałuję! Zlituj się, tylko chwilkę, tylko jedno wejrzenie...

Gdy to mówili, panna Anna nie postrzeżona stała tuż, kryjąc się za płotek namiotu, z

bijącym sercem i płonącą twarzą. Podkomorzyć, oglądając się niespokojnie, dojrzał ruch namiotu i
poskoczył; kasztelanka stała przed nim, lecz dokoła kręciło się osób mnóstwo. Szczęściem wszyscy
tak byli zajęci sobą, widokiem i mnóstwem różnych drobnostek, tyle się tu przesuwało obcych
twarzy i ludzi, że na Korsaka nikt nie zwrócił uwagi. Szumowska tylko, obawiając się, aby on
panny nie naraził, a ona nazbyt mu nie dała uczuć, iż rada była przybyciu, wsunęła się między nich
dwoje.

— No, chciałeś pan jednego tylko wejrzenia? Prawda? Miałeś pan co najmniej dwa, bom ich

nie liczyła. Ruszajże z Bogiem, ruszaj!

— Na rany Pańskie, nie wyganiaj mnie pani! Cudem jeszcze dziś raz widzę pannę Annę,

niechże się napatrzę.

Gdy się to działo, a kasztelanka, coś szepcząc, obdarzała wejrzeniem łaskawym swojego

adoratora, Szumowska tymczasem szepnęła jej na ucho:

— Na Boga, wypędź go stąd co najrychlej, bo Wyszogórski się zjawić może. Wiesz, jak on

ciebie szpieguje. Zobaczywszy Korsaka, nie wytrzyma i zrobi awanturę. Możesz być przyczyną
krwi rozlewu.

Trafiło to do przekonania panny Anny, która przestraszyła się i zaczęła szeptać Korsakowi,

ażeby nie bawił, aby to dla niej uczynił i nie wystawiał jej na złośliwe ludzkie języki.

Posmutniał podkomorzyc.

— Niech się pani uspokoi — rzekł — nikt mnie tu nie postrzeże, bo wszyscy gdzie indziej

mają zwrócone oczy. W tej chwili muzyka gra znowu, działa biją na wiwat, wszystko się skupia
około króla i królowej. Pani! Królowo! Jeszcze chwileczkę! Jeszcze jedno oka mgnienie, a potem
Bóg tylko wie, kiedy ja znowu do nóg twoich będę mógł upaść!

— Uchodź! Uchodź pan, proszę — powtarzała panna Anna. — Bądź zdrów...

To mówiąc, drżącą rączką odpięła od piersi różową kokardę, podała ją Korsakowi,

podsunęła się pod ścianę namiotu i razem z Szumowską znikła. Łowczanka tylko raz jeszcze mu

background image

powtórzyła:

— Uchodź pan! Jedź!

Korsak nie miał już na co czekać dłużej; z sercem bijącym, szczęśliwy, że mu się udało

widzieć raz jeszcze pannę Annę, wsunął się w tłum i pobiegł do pozostawionego na uboczu konia,
którego oddał jednemu ze znanych pacholików królewskich. Ale tego teraz tu wyszukać nie bardzo
było łatwo. Podkomorzyc z wielkiego pośpiechu nie bardzo zważał na to, gdzie go pozostawił.

Zaczynało zmierzchać już. Dokoła namiotów zapalano latarnie, które przywieziono z

Jaworowa. Gaduła dobroduszny Diakowski kręcił się około obozu, przyglądając się każdej rzeczy,
bo był ciekaw wszystkiego. Przemknął mu się Korsak przed oczyma i poznał go. W tejże chwili
nadszedł chmurny Wyszogórski.

— Widziałeś go?! — zawołał Diakowski.

— Kogo? — spytał Justyn. — Turka?

— A, co mi tam Turcy! Albo to my ich mało widzieliśmy? — rozśmiał się dworzanin —

Korsak się tu plącze, samem go widział.

Jak oparzony poskoczył Wyszogórski.

— Gdzie? Kiedy? Mów!

Z taką furią wpadł z tym na Diakowskiego, że ten się przestraszył i zmiarkował, jak

niepotrzebnie się z tym wygadał. Ostrożnie więc i flegmatycznie odparł:

— Ot, ot! Niedawno temu, zdawało mi się, że tędy się przesunął, w tej ciżbie, przysiąc nie

mogę, czy on, czy kto może do niego podobny.

— A po cóż pleciesz, żeś go widział?

— A po co wy się gorączkujecie? — przerwał Diakowski. Wyszogórski począł dokoła się

oglądać z gorączką w oczach.

Diakowski go już odciągnąć nie mógł ani pohamować. Kilku dworskich spytał, czy nie

widzieli Korsaka. Ktoś na to pytanie odpowiedział mu żywo:

— A był, patrzałem, jak konia oddawał i tu szedł.

Potwierdzało się więc owo powiedzenie Diakowskiego i Justyn z zapamiętałością wielką

rzucił się w tę stronę, gdzie stały konie przy podróżnych żłobach i czeladź stajenna. Spodziewał się
poznać siodło i rząd podkomorzyca, jeżeli nie jezdnego konia, którego on mógł zmienić. Z furią
wpadł pomiędzy znajomą sobie czeladź, wołając, czy tu kto nie widział Korsaka.

Wystąpił jeden z pacholików.

— Albo co? — spytał.

— Mów! Widziałeś go?

— Widziałem i koniam mu trzymał.

— Jaki był koń?

— Skarogniady.

— Gdzież on?

Chłopak ręką wskazał w pole.

— Hen! Pojechał.

Sam pewnie Wyszogórski w tej chwili szału nie musiał wiedzieć, co czyni. Przyszło mu na

myśl, że na urągowisko jakby z niego Korsak pod nos mu do panny podjeżdża. Zazdrość i gniew
objęły go tak, że pamięć stracił. Pierwszego z brzegu konia chciał się dorwać, ale mu go nie dano.
Musiał własnego szukać, a temu, znalazłszy go wreszcie, ledwie wędzidło na mordę zarzucił i oklep
skoczył, a pognał. Nie wiedział też, dokąd i którędy ma gnać; jakimś instynktem się mściwym
kierując, wybiegł w pole.

Zaczęto krzyczeć za nim; nie słyszał ani się odwrócił. Zdawało mu się, że równie mściwa

jak on opatrzność pokieruje go w ślad za uchodzącym. Dopiero dobry kawał drogi zrobiwszy
ścieżyną, ze wzgórza zaroślami wiodącą ku dolinie, opamiętał się. Ciurów włóczyło się mnóstwo.
Spytał ich, czyby który o chorągwi pancernej hetmana nie wiedział, w której stronie stała.
Odpowiedzieć mu nie umiano. Miał na oślep jechać tak dalej, gdy właśnie tąż samą drożyną
powracający od zamku do namiotów natknął się na niego Matczyński.

— Coś ty? Oszalał?! — zawołał. — Oklep! Dokąd? Posłał cię kto?

background image

Wyszogórskiemu pot się lał strumieniem z czoła, oddychał ledwie.

— Gadaj! — powtórzył Matczyński.

Jąkać się i bąkać coś zaczął niewyraźnie Justyn. Uderzyło to poważnego człowieka.

Zagrodził mu drogę i począł napierać, aby prawdę mówił. Wyszogórski był w tym usposobieniu, w
którym kłamstwo ciężko przychodzi.

— Pan znasz sprawę moję — począł boleściwie. — Pan wiesz, co mnie spotkało... Korsak

tu był. Dowiedziałem się o nim, chciałem go napędzić!

— Nawracaj! — zawołał surowo wojewoda. — Znasz wolę królewską! Król ci krzywdy

uczynić nie da, ale wbrew jego rozkazom... nie powinieneś teraz zemsty szukać. Do obozu!

Wyszogórski stał jeszcze, dysząc i spoglądając po okolicy, jak gdyby szukał nieprzyjaciela,

gdy Matczyński dodał łagodniej:

— Nie dogonisz pewnie Korsaka, bo mi się widzi, żem go postrzegł przemykającego i musi

już być o dobre pół mili. Konia zamęczysz i śmiechu z siebie narobisz. Nazad!

Opierał się jeszcze Justyn, gdy czeladź wojewody, która jechała za nim, słysząc rozkaz

pana, przypadła i konia zawróciła. Wzięli go pomiędzy siebie jak w niewolę i milczącego
poprowadzili nazad do namiotów.

— Spotkamy się przecie — zamruczał Wyszogórski — a naówczas!

background image

VIII

Przez cztery doby król z gośćmi swoimi pozostał pod zdobytym Jazłowcem. Wojsko

tymczasem wyciągało przodem, kierując się ku Kamieńcowi i Żwańcowi. Zabawiano się pod
namiotami królowej, u margrabiego d'Arquien, wedle zwyczaju wieczorami grywano w karty, a
Sobieski naradzał się z hetmanami i dowódcami wojsk swoich.

Posłano dostać języka i przyprowadzono go może więcej, niż było potrzeba, a wszyscy

pobrani Tatarowie i Turcy jedno powtarzali, iż seraskier już był nad Dniestrem z armią znaczną i
dalszy pochód dla odcięcia Kamieńca stał się prawie niepodobieństwem. Kamieniec zaś wprost
oblegać i zdobywać go, gdy w nim wielką załogę, liczne działa i ogromne zapasy mieli Turcy, przy
jego położeniu w owych czasach uważanym za nieprzezwyciężone, zaledwie można było
przedsiębrać. Rachował Sobieski, że go głodem i odjęciem mu komunikacji zmusi może do
poddania. Ażeby plan ten przyprowadzić do skutku, należało szukać seraskiera Sulejmana baszę i
pokonać go wprzódy.

Nie było to łatwym, gdyż Turcy się do napaści przygotowali wcześnie. Przy tym, co

smutniejsza, pomiędzy królem a hetmanami nie było zgody ani jedności. Sława Sobieskiego budziła
zadrość, sprzeciwiano mu się jakby naumyślnie, aby krzyżować jego plany i wykonanie ich
utrudniać. Każdy krok, jaki on radził lub nakazywał uczynić, chciano poddawać radzie wojennej,
czyniono trudności, opierano się z poszanowaniem, ale stanowczo. Hetmanowie odwoływali się do
władzy, jaką im prawa nadawały. Początek już wyprawy dawał królowi przedsmak tego, czym ona
być miała. Tym przykrzejszym mu to było, że musiał pogodnym czołem przyjmować wszystko, co
go spotkało, aby obcym gościom nie dać zajrzeć w te smutne tajnie domowe. Królewska godność
cierpiała na tym ograniczeniu władzy, któremu prawa państwa go poddawały.

Jedna tylko Marysieńka, a może kilku bliższych przyjaciół wiedzieli o tym, co go bolało.

Znał wszystkie te zarody waśni Matczyński i starał się zapobiegać ich rozwinięciu, ale na próżno.
Królowa nienawidziła z całej duszy przeciwników męża, zowiąc ich niewdzięcznikami. Z tą troską
w duszy musiał król uśmiechać się, pokręcać wąsa, grać rolę pana i władcy, gdy wiedział dobrze, iż
mu zazdrośni z rąk wychwycą zwycięstwo. Żywego temperamentu, byłby może nieraz wybuchnął
król, gdyby go długie już doświadczenie jednej nie nauczyło sztuki. Umiał wielu rzeczy nie widzieć
i nie słyszeć. To go często uwalniało od walczenia z nimi i było najlepszą polityką. I teraz też z
tymi, których znał skryte dla siebie niechęci, starał się być jak najlepiej. Musiał udawać, że ani wie
o ich uczuciach, ani może przypuścić złą wolę.

Nazajutrz po zdobyciu Jazłowca królowa z paniami swymi i gośćmi wybrała się zwiedzić

zameczek, ciekawa, jak był urządzonym we środku przez słynących z sybarytyzmu Turków. Zawód
był wielki. Ujrzano mury, niegdyś przez Jazłowieckich wzniesione, prawie takimi, jak były przed
wieki, bo nawet kapliczka zamkowa została mało co nadwerężoną, tak że w ołtarzach figury tylko
poniszczono. Izby agi i jego pomocnika, powyściełane grubymi kobiercami i wojłokami, z niskimi
siedzeniami i poduszka- mi dokoła, z nędznym stoliczkiem do jadła, zawiązywanym, gdy był
niepotrzebny, w wór skórzany do powieszania na ścianie, sprzęt miedziany kuchenny, lichy i
nieliczny, ubóstwo widoczne wszędzie, nie mogły obudzić podziwienia; kilka worów ryżu, kilka
baranów — składały całą żywność załogi.

Królowa tylko i panowie ciekawi byli tego napoju nowego, który Turcy tak lubili, zwanego

kofą czy kawą, i długich kijów wydrążonych, a wężów, przez które oni dym jakiegoś ziela połykali.
Ani tytuń, ani kawa nie były jeszcze tak bardzo rozpowszechnione W Europie. Pierwsze zapasy
kawy zabrane pod Wiedniem dostał w podarku mężny Kulczycki, który się przekradał z oblężonego
miasta; właśnie w tym roku zakładał kawiarnię, mającą dotrwać aż do naszych czasów. Kawa wejść

background image

miała w modę w Europie. W Jazłowcu też znaleziono jej mały zapas u agi i królowa przez
dragomana kazała się informować o sposobie gotowania jej, chcąc nią swych gości uraczyć.

Stary grodek zresztą smutny był, bardzo brudny, zaniedbany, i łup w nim zdobyty nie miał

wartości żadnej. Stu kilkudziesięciu janczarom i różnym ciurom król broń odebrać kazał i puścić
ich wolno. Rozproszyli się, jako chcieli. Pomiędzy nimi kilku mówiących po polsku Tatarów,
Lipków, wprosiło się w służbę królewską, choć więcej z nich szkody niż pociechy być miało.
Tatarowie ci, dawniej na Litwie przez długie lata zasiedleni, obyczajami i językiem zbratani z
Polską, nie różniący się od drobnej szlachty ani ubiorem, ani mową, ani fizjognomią, mieli w tych
wojnach i później jeszcze najsmutniejszą odegrywać rolę ludzi, którzy wyzyskiwali z obu stron, co
im jedność wiary z Turkiem, a jedność języka z Polską nastręczała. Pod Jazłowcem już tych
szpiegów tureckich, których nikt ani poznać, ani posądzać nie mógł o zdradę, było mnóstwo. Roili
się pomiędzy wojskiem, podpatrując, przynosząc fałszywe wiadomości, naprowadzając umyślnie w
zasadzki. Byli to najzuchwalsi z rabusiów, bez czci, bez wiary i bez litości.

Trzeciego dnia spoczywano jeszcze na wzgórzach i tylko ta część wojska przy królu

pozostała, która mu miała towarzyszyć. Inne regimenta były już na drodze do Żwańca.
Wyszogórski, zawrócony przez Matczyńskiego, wprost poszedł do namiotu, który dzielił z kilku
innymi, i legł rozgorączkowany. Nikt od niego słowa nie mógł dopytać, ale od Diakowskiego, może
od tych, co Matczyńskiemu towarzyszyli, dowiedziano się o przygodzie. Zamiast litości, w ludziach
złośliwych zawsze obudziła ona śmieszki z tego biedaka Wyszogórskiego. Przychodzono i
zaglądano się przypatrywać mu, jak się męczył. Nie śmiał go nikt jednak zaczepić.

Drugiego dnia, poszedłszy na zwiady, Wyszogórski się dowiedział, że chorągiew pancerna,

do której należał Korsak, przodem już wyciągnęła. Nie było nawet nadziei rychłego z nią spotkania.
Wieść o tej pogoni szalonej, którą udało się Matczyńskiemu powstrzymać, doszła i do panien.
Francuzki, posłyszawszy o tym, wypaplały się przed królową. Maria Kazimiera, bądź co bądź, była
w dosyć litościwym usposobieniu, a czuła, że względem Wyszogórskiego zawiniła lekkomyślnym
wyrokiem, jaki królowi podszepnęła. Feudherba, łatwo przesadzająca i powiększająca każdą rzecz,
odmalowała furią Wyszogórskiego jako bardzo groźną i niebezpieczną. Litościwe niewiasty
wszystkie były tego zdania, że królowa powinna była uprosić najjaśniejszego pana, aby on raz
koniec położył tej waśni i nie dał Korsaka zabijać. Kobiety bowiem miały to przekonanie, że
Wyszogórski mściwy na życie jego nastawać będzie. Królowa od niechcenia wspomniała o tej
„nudnej" sprawie małżonkowi, który wcale jej nie brał na serio. Opowiedziała o pogoni, powołując
się na Matczyńskiego i domalowując szczegóły tak, aby uczynić wrażenie.

Wojewoda był blisko; król zawołał go i zapytał. Matczyński potwierdził.

— To bo nieposłuszny jest sm... — odezwał się król. — Dobrze mu się działo, chce

koniecznie guza napytać.

Diakowski był tuż.

— Diaczek! — krzyknął król. — Dawaj mi tu zaraz Wyszogórskiego.

Po chwili blady Justyn, z oczyma spuszczonymi, nadąsany stanął przed królem. Domyślał

się, spostrzegłszy Matczyńskiego, że go pewnie oskarżono. Król wąsa kręcił tak, jak był zwykł, gdy
mu co nie w smak szło. Miał bowiem różne sposoby męczenia pięknych swych wąsów, po których
humor pański poznawano.

— Cóż tedy? — bąknął król. — Myślisz, widzę, żartować sobie z moich rozkazów i woli

mej nie szanować? Hę? Po coś gonił Korsaka?

— Najjaśniejszy Panie! — zawołał Wyszogórski. — Jestem młody, krew mam gorącą,

cześć mi moja droga. Co niemożliwe, tego nakazywać się nie godzi.

— Ho, ho! — krzyknął król, porywając się. — I ty mi będziesz, chłystku, okazywał, co

mam czynić, i uczył, co się godzi, a co nie?

Odwrócił się do Matczyńskiego.

— Proszę dać Wyszogórskiemu listy do Krakowa i dyspozycją, aby go tam na zamku pod

aresztem zatrzymano aż do mojego powrotu.

To mówiąc, odwrócił się król od niego. Wyszogórski zakipiał.

— Najjaśniejszy Panie! — zawołał.

background image

— Chłystek jesteś, i kwita — rzekł król. — Zawierzyłem ci, gdyśmy szli pod Wiedeń; nie

strzymałeś słowa i nie spełniłeś rozkazu. Dość tego. Sprawę waszę rozsądzę po powrocie i honor
waszeci nie ucierpi, ale na wyprawę nie pójdziesz, za karę. Awantur w pochodzie i tak będę miał
dosyć.

Dokończywszy mówić, król ujął ściankę namiotu dzielącą go od pokoju królowej i wszedł

do niej.

Mężnemu Wyszogórskiemu na łzy się zbierało niemal.

— Panie wojewodo! — zawołał. — Na rany Chrystusa! Wstaw się za mną, ratuj mnie!

— Nie mogę — odparł Matczyński — król się gniewa. Zawiniłeś wiele, kara słuszna.

Rozkaz pański spełnić potrzeba.

Chwycił się za głowę Wyszogórski.

— Panie wojewodo, nie przyprowadzajcie mnie do rozpaczy! — począł głosem drżącym.

Król musiał zapewne z drugiego namiotu posłyszeć tę namiętną mowę i podniósł zasłonę u

drzwi.

— Powiadam ci, Wyszogórski, słuchaj! Królewskie moje słowo masz, po wyprawie

postaram się, abyś wyszedł ze czcią i cało. Teraz do Krakowa, rozumiesz?

— Królu, ja proszę litości! — zajęczał Wyszogórski.

— Kiedyś na nią nie zasłużył — odezwał się Sobieski. — Dawałeś mi słowo, że Korsaka

nie zaczepisz.

Spojrzał na niego. Wyszogórski patrzał w ziemię, blady i nieszczęśliwy, tak że litość brała

na niego patrzeć.

— Nie masz mocy nad sobą żadnej — dodał król. — Chłystek jesteś. Ludzie dojrzali chodzą

nieraz lata całe z urazą i goryczą, z rankorem w sercu, i umieją mitygować się, a czekać. Tyś
dzieciak.

Wyszogórski nie miał już nawet siły ni się usprawiedliwiać, ni tłumaczyć. Zasłona spadła,

wojewoda wyszedł, Justyn został sam i w końcu się także oddalić musiał. Myśli najrozmaitsze
tułały mu się po głowie.

Zostawał jeszcze jeden dzień do wyjazdu królowej i wyciągnięcia króla. Chciał próbować

jakiegokolwiek środka, który by go od wygnania i aresztu uratował.

Wojewoda Matczyński wprost pośrednictwa odmówił. Nazajutrz rano Wyszogórski, który

słyszał, iż król bardzo lubił Włocha Albertiego i dawał mu wiele oznaki akomodowania się, pobiegł
do niego. Z tym po łacinie się tylko mogli rozmówić i Alberti wypadku całego nie chciał zrozumieć
czy nie umiał. Nie podejmował się i on wstawiać do króla.

Z rozpaczy Wyszogórski postanowił udać się do królowej. Maria Kazimiera, będąc

uprzedzoną, mówić z nim nawet nie chciała. Przyprowadzony do ostateczności, nie umiejąc się
zgodzić z wolą króla, Justyn najdziwaczniejszymi trapił się myślami. Można było przewidzieć, kto
go znał, że się jakiegoś szaleństwa dopuści. Miano go na oku i Matczyński dał mu wiedzieć, żeby
się wybierał do Krakowa wedle ordynansu. Nie miał już nic do wyboru Wyszogórski, tylko
posłuszeństwo królowi albo zupełne wyłamanie się spod jego władzy, które przyszłości całej
groziło. Namiętność go oślepiała. Zdawało mu się, że świat cały wyśmiewać go i palcami będzie
wytykać, że jak wyrostka i chłystka ludzie za nic go nie będą mieli, dopóki nie okaże męstwa i
własnej woli.

W takich myślach wyszedł Justyn za obóz, który tego dnia już zwijano, gdyż królowa miała

się stąd udać do Lwowa, aby tam bliżej być króla, a Jan III jechał pod Żwaniec. Wozy i tabory
pakowały się, namioty zaczynano już sprzątać, konie sprowadzać z pastwisk, ładować kufry i
skrzynie z kredensami i sprzętem.

Tłum ciurów i gawiedzi kręcił się różnobarwny, wśród którego nikt prawie nie mógł

rozeznać przybłędów i ciekawych, co się mięszali z czeladzią pańską, niby jej dopomagając, w
istocie chwytając, co się gdzie dało ściągnąć. Tu już nawet pełno było tych Tatarów Lipków, którzy
tak mało się różnili od ubogiej szlachty, że mogli szpiegować swobodnie. Ofiarowali się oni jako
miejscowi i świadomi za przewodników i najmowali do wskazywania dróg i stanowisk. Z
nieopatrznością, jaka prawie zawsze z dobrej wiary naszej pochodziła, nieznajomymi tymi

background image

posługiwano się chętnie.

Justyn bezmyślnie przerzynał się przez te gwarliwe kupy, gdy poczuł, jak go ktoś za rękaw

pociągnął. Odwrócił się i ujrzał w bardzo podartej i oszarpanej, obłoconej odzieży, z twarzą mocno
zarumienioną Krępca, który obie ręce rozstawiwszy do uścisku, witał go z przesadną serdecznością.

— Justyś! Duszyczko moja! Co ja widzę! Jesteś tu! Co to za szczęście! Patrzajże, góra z

górą... Spotykamy się znowu. Co po- rabiasz, synku, jak ci się powodzi? Mnie, widzisz (tu poły
rozpostarł), ściga golizna. Znowu się za wojskiem wlokę. Chciałem, aby mnie stanowniczym
zrobili, bo ja Podole znam, oho, i tych tutejszych Lipków, jeszcze z Litwy, na wylot! Ale mam
wrogów! Nie chcą mnie! Mniejsza o to, pożałują tego.

Krępiec, mówiąc tak żywo, trzymał za rękaw Justyna, bojąc się, aby mu się nie wymknął.

Wyszogórski zaś, zrozpaczony i zgorzkniały, mając wszystkich przeciwko sobie, rad był, że choć
tego, lichego wprawdzie człeka, może zyskać za sprzymierzeńca. Uderzyło go to, iż Krępiec mówił
o swej znajomości tutejszego kraju. Myśli dziwne po głowie mu się przesuwały. Krępiec patrzał mu
w oczy badawczo, czytał w nich smutek i mówił ciągle, nie dając mu odejść.

— A ty co tu robisz? Przy królu? Idziesz z nim? Czy z królową zostaniesz? Co ci to?

Czegoś kwaśno wyglądasz? A sprawa z tym łotrem Korsakiem?

Jakkolwiek Krępiec wcale nie wzbudzał zaufania, w tym stanie ducha, w jakim pochwycił

Justyna, każdy był mu dobrym, kto jego żalów, skarg i narzekań mógł słuchać. Wyszogórski z
gorączką i pośpiechem począł, wykrzykując, opowiadać, co się z nim stało, jak Korsak mu sprzed
nosa umknął, jak go w pogoni zatrzymano, a król na areszt w Krakowie skazał.

Krępiec słuchał zadumany, okazując wielką kondolencją dla niego i potakując, że się działa

o pomstę do nieba wołająca nie- sprawiedliwość. Ponieważ tam, gdzie stali, ludzie ich
przechodzący potrącali ciągle, Wyszogórski wysunął się dalej za obozowisko, prowadząc
nieodstępnego Krępca za sobą.

— Niedobra sprawa — rzekł stanowniczy. — Ja, zobaczywszy was, myślałem sobie, że wy

mnie tu poratujecie, protegując u króla, a widzę, że chyba na odwrót, ja będę musiał wam pomóc.
Cóż ty myślisz? Jechać kozę odsiadywać w Krakowie?

— No, a cóż mam robić! Co robić! — począł zrozpaczony Justyn. — W łeb sobie wypalić

chyba.

— To by było najgłupiej — rzekł Krępiec. — Lepiej komu, niż sobie.

Począł dumać, głowę pocierając i wyszarzaną poprawiając na niej czapczynę.

— Sprawa nieczysta — dodał. — A maszże ty choć kabzę nabitą, bo to grunt?

— Nie jestem bez grosza, chociaż wiele go nie mam — odparł Justyn.

— Żebym ja na twoim miejscu był, a taka mi się krzywda działa — począł Krępiec —

niedługo bym się namyślał. Zamiast do Krakowa, nie żegnając bym się wybrał ode dworu precz za
Korsakiem. Juści chorągiew jego znaleźć i napędzić w pochodzie łatwo, a gdy go złapiesz, bić się
musi.

Zadumał się Wyszogórski.

— I królowi się już na oczy nie będę mógł pokazać — odezwał się — bo mnie jak banitę

wywołają.

— Gadaj zdrów! Król się tak sroży, bundziuczy, ale gdzie o cześć chodzi, on to zna, że krew

nie woda. Pogniewa się i przebaczy. A raz z Korsakiem trzeba skończyć.

— Gdybym i chciał pójść za waszą radą — rzekł Justyn — (bo mnie to samemu już przez

myśl przechodziło), gdzie ja tu w tym kraju pustym dam sobie radę... Tu od wojska kto się odbije,
słyszę, to go Lipki obdzierają lub mordują.

Krępiec za rękę go pochwycił i cicho szepnął:

— Ale ja z tymi szelmami znamy się jak łyse konie! Ja gotów jestem was poprowadzić.

Tylko to bieda, że ja jestem golissimus Pauluk sereda w meszku, jak oni tu mówią na Rusi.
Wyjadłem się do ostatniego szeląga. A lepszego przewodnika nade mnie na świecie nie znajdziesz.
Gdybyśmy nawet na drodze tych ich- mościów znad Waki spotkali, włos nam z głowy nie spadnie.

— A toż dlaczego? — zapytał Justyn.

— Dużo by o tyra mówić — przerwał Krępiec. — Chciałem właśnie tym służyć wojsku

background image

królewskiemu, żebym był zawsze mu dostarczył języka i prowadził bezpiecznie, ale kiedy mnie nie
chcą, ja sobie sustentacji inaczej szukać muszę.

Ruszył ramionami.

— To darmo, powietrzem człek żyć nie może. Wyszogórski namyślał się jeszcze, gdy

stanowniczy go wpół pochwycił brudnymi rękoma.

— Justysiu! Serce moje! Żal mi cię. Powiadam, innej rady nie ma. Weźmij mnie za

przewodnika na swój koszt, wymkniemy się z obozu i pójdziemy za Korsakiem. Ja ci szyję moję
daję, że go dogonimy i koniec będzie.

— Ogłoszą mnie za zbiega! — zamruczał Wyszogórski.

— Co to, za zbiega! — krzyknął Krępiec. — Nie wiesz ty, że gdyśmy szli pod Wiedeń, pan

Polanowski, tak bez opowiedzenia się królowi, pod pozorem biegunki, odjechał od wojska i dopiero
pono z Częstochowy list napisał, tłumacząc się! A mało innych odjechało bez opowiedzi? Coś to ty
gorszy od innych? Napiszesz do króla z submisją, i kwita.

Rada ta Krępca tak przypadała do teraźniejszego usposobienia i myśli Wyszogórskiego, że

już się jej nie opierał. Wyrachowywał tylko, jak wykona, co postanowili. Miano na niego oko,
trzeba się więc było wymknąć tak z obozu nocą, aby nikt nie postrzegł. Zamięszanie i nieporządek z
powodu odjazdu były tak wielkie, że Justynowi ułatwiały ucieczkę. Krępiec zaręczał, iż w
najciemniejszą noc, choćby była czarna jak smoła, on bezpiecznie górami przeprowadzi na szlak,
którym poszły pułki ku Żwańcowi.

— Już ty się tylko na mnie zdaj — dodał — możesz oczy zamknąć, nic ci się nie stanie. Ja

tu jak w domu. Dla bezpieczeństwa większego mogę jeszcze wziąć znajomego Lipkę Asaułowicza,
to już z nim, gdzie zechcemy, się dostaniemy.

Wyszogórski miał z sobą wóz swój, kilku służby i konie, ale taboru tego zabierać nie było

podobna. Musiał starszemu z czeladzi, Wróblowi, zdać wszystko, aby do Mendliszek odprowadził,
a sam na najlepszym koniu, z dobrze nabitym trzosem, uzbroiw- szy się, ruszył na łasce Krępca w
świat. Nie przyszło mu nawet na myśl, że i stanowniczemu zaufać było trudno, aby go nie obdarł, i
Tatarowi mniej jeszcze, by gdzieś w zasadzkę nie wprowadził. Paliła go zemsta i zaślepiała.
Odtrącił jednak zrazu myśl przybierania Asaułowicza, znajdując go niepotrzebnym, jeżeli Krępiec
sam tak się tu czuł bezpiecznym i świadomym.

— Jak sobie chcesz — odparł Krępiec — ano, tak czy owak, Asaułowicz się tu od wczoraj

kręci i pewnie za nami jechać zechcą bo się tu dłużej boi zostać.

Postanowiono więc o północy zejść się pod dębami, które na kilkoro stai od namiotów

widać było. Krępiec miał tam na Wyszogórskiego oczekiwać. Justyn najlepszą, ale niepokaźną
zbroję i koszulę wybrał na drogę, szabel dwie, a kosztowniejsze kołczany, łuk, tarczę, które miał do
parady, pozostawił na swych wozach. Wahał się nawet, czy muszkiet ma brać z sobą, aby się nie
obciążać, lecz nie biorąc dzidy, musiał myśleć na wszelki wypadek, by mieć coś ku obronie, choć
Krępiec zaprzysięgał, iż będą bezpieczni jak u Boga za piecem. Ludziom swym dawszy po cichu
rozkaz, aby nazajutrz powoli do domu ciągnęli, nieznacznie się uzbroił i węzełki swe zgromadził
Justyn, a gdy z północy wszyscy się już pospali, skradł się do koni, gdzie już miał pod siebie
gotowego, i cicho w ręku wyprowadził go pod dęby.

Wedle przyrzeczenia Krępiec się tu już znajdował, ale z nim i drugi ktoś, którego on

zarekomendował jako Asaułowicza, mającego im kawał drogi towarzyszyć, bo w tęż samą stronę
jechali. Nowy ten znajomy, którego twarzy po nocy rozeznać nie mógł Wyszogórski, krępy,
niewielkiego wzrostu człeczek, odziany jak biedny szlachcic, mówił chrypliwym i śpiewającym z
litewska głosem po polsku i wydawał się Polakiem; klął nawet po naszemu. Po chwili wszyscy
trzej, ostrożnie koni dosiadłszy, mieli się puścić w dalszą drogę i Justynowi zdawało się, że Krępiec
przodem pewnie pojedzie, ale stanowniczy uprosił Asaułowicza o wyręczenie, sam zaś za
Wyszogórskim zajął miejsce i drożyną wąską puścili się tak gęsiego w góry i gąszcze.

Noc dosyć ciemną była, niebo obłokami okryte ciężkimi, w których z dala pobłyskiwało.

Burza z dala gdzieś gotowała się milcząco, bo po błyskawicach grzmotów jeszcze nie słyszeli.
Krępiec nawet utrzymywał, iż się to lak przetrze i chmury przeciągną bokami. Błyskawice jednak
coraz częstsze i silniejsze być zaczynały i głuchy odgłos gromów im towarzyszył. Asaułowicz

background image

przodem jadący prowadził ich takimi gąszczami, wąwozami, wertepami, że w niektórych miejscach
koniom trudno było się na nogach utrzymać, gdzie woda głębokie doły powyrywała. Błyskawice na
ten raz pożądane były, bo od czasu do czasu drogę trochę wskazywały. Przewodnik też zdawał się
jej być bardzo pewnym, gdyż prowadził bez wahania się najmniejszego.

Grożąca burza skończyła się ulewnym, krótkim deszczem z piorunami, który przeleciał,

wichrem okrutnym gnany. Zaczęło potem zaraz świtać na wschodzie i niebo powoli wyjaśniało.
Droga, którą się przerzynali, ciągle prawie wiodła tak zaroślami, lasem, wąwozami, pomiędzy
wzgórzami, i gdy się dzień robić zaczął, Wyszogórski postrzegł, że właśnie jechali na oślep, bo
śladu nie było, aby tamtędy ludzie kiedy wprzód nawykli byli się przebierać. Krępiec właśnie
znajdował najlepszym, że tu się żadnej pogoni ani spotkania obawiać nie potrzebowali, Asaułowicz
zaś zaręczał, że około południa wyrżną się na szlak, którędy wojska ciągnęły, wiele oszczędziwszy
czasu i drogi.

Dzień już był wielki, gdy stanęli, aby dać koniom odpocząć. Tu dopiero Wyszogórski oko w

oko się zetknął z Asaułowiczem, którego twarz, napiętnowana pochodzeniem tatarskim, z oczyma
małymi, wystającymi policzkami, spłaszczonym nosem, szerokimi ustami i wyrazem dzikim jakimś
przykre na nim uczyniła wrażenie. Z Krępcem oni zdawali się być w jak najlepszych stosunkach, a
stanowniczy niepozornemu temu człowiekowi pewne okazywał poszanowanie.

Wyszogórski postrzegł, że jak on sam był ciekaw towarzysza podróży, tak i on też z

wielkim zajęciem przypatrywał się jemu, uzbrojeniu jego, koniowi, a nade wszystko muszkietowi.
Rozmowa z Asaułowiczem niewiele go nauczyła, a ten nieustannie wypytywał o króla, Wojsko i
przyszłe jego obroty. Z kilku słów rzuconych w ciągu tego badania zmiarkował Wyszogórski, że
towarzysz ten z krajem w istocie był doskonale obeznany.

Słysząc, że król zamierzał pod Kamieniec podstąpić, Asaułowicz począł się śmiać i

wytrzeszczył białe zęby. Zdawał się z tej imprezy żartować i drwić po cichu. Osobliwym dla
Justyna było też widokiem, gdy na popasie, dobywszy z węzełków swych długi kij, Asaułowicz na
końcu jego gliniane naczyńko przyprawił, napchał w nie liści żółtych z worka, który z sobą woził, i
ognia skrzesawszy, ziele owo suche zapaliwszy, dym z niego przez kij ciągnąć zaczął do gęby,
rozkoszując się mm. Był to obyczaj turecki, a Wyszogórski, choć już o nim słyszał, w praktyce go
nie widział nigdy i wydało mu się to bardzo dziwnym, aby człowiek mógł dymem sobie gębę
napełnić dobrowolnie i w tym jakąś znajdować przyjemność. Gdy Asaułowicz wreszcie tego
kurzenia dokończył, wstali i konie do dalszej drogi sposobić zaczęli. Przewodnik, obejrzawszy się
ku słońcu, zamruczał, że chyba dnia tego jeszcze do gościńca nie dojadą, bo drogi kawał był dobry,
a w kilku miejscach na góry się wspinać będą musieli. Znowu tedy poczęło się owo dla koni
męczące przedzieranie się gęstwinami, gdzieniegdzie tak zbitymi, że konie i jezdni gałęźmi
obszarpani byli, ku wieczorowi jednak przerzedziły się zarośla i lasy, zaczęli poszarpane od wód
przebywać łyse pagórki. Asaułowicz na przedzie wskazywał już dolinę nad rzeczułką, gdzie na noc
stanąć mieli. Spuścili się właśnie w wąwóz w tym kierunku o zmierzchu, gdy naraz wrzask się dał
słyszeć z góry i strzały na nich jak grad się posypały. Asaułowicz przodem jadący konia swego tak
poparł, że nie wiedzieć jak z oczów zniknął. Justyn chwycił za muszkiet dla obrony, nie oglądając
się na Krępca, gdy kilkunastu ludzi wypadło zza urwiska; chwycili konia, porwali go za nogi,
wyrwali mu broń i w mgnieniu oka sznurami spętali.

background image

IX

Nieszczęśliwą była ta żwaniecka wyprawa, którą później imieniem tego zamku, bo pod nim

król nad Dniestrem stał na próżno kilka tygodni, ochrzczono.

Hetman polny-kasztelan krakowski, przodem wysłany z pięćdziesięcią pułkami usarzów,

pancernych i Wołochów, zabawiał tymczasem baszę kamienieckiego, nie dając mu pokoju, choć o
zdobywanie zamku wcale się nie mógł pokusić. Król zaś na Dniestrze na próżno usiłował most
wznieść, aby go przejść, aż wreszcie wody na nim przybrały i roboty zniszczyły. Do Ta- tarów też,
którzy z początku na tamtej stronie sami byli, przyłączył się z posiłkami znacznymi seraskier.

Ucierano się nad brzegami bez skutku żadnego. To polskie pułki w części za Dniestr

przechodziły i przeprawiały się wpław i na łodziach, to Tatarzy poniżej także rzekę przebywali
potajemnie, aby obóz króla niepokoić. Po kilku tygodniach bystre oko króla ze smutkiem
dostrzegło, że wszystkie rachuby chybione były i że w tym roku, chcąc wyprawę jakimkolwiek
świetniejszym zakończyć zwycięstwem, nie pozostawało nic, chyba powoli się od Kamieńca
cofając, pociągnąć za sobą Tatarów, oskrzydlić ich i w wązozach zamkniętych wziąć w jasyr lub
wybić.

Lecz w myśli Sobieskiego tegoroczna wyprawa, choć chybiona, była przygotowaniem tylko

do przyszłego odzyskania Kamieńca. Dlatego rozpoczęto roboty około Okopów Świętej Trójcy,
które tu na straży Dniestru stanąć miały. Hetman polny, równie jak król, miał niewdzięczne
zadanie. Patrzano z góry na Kamieniec, silną załogą zajęty, działami najeżony, i co dzień prawie
zabawiano się harcami, które jednę, to drugą stronę nadaremnie po kilku ludzi kosztowały.
Odzywały się z obu stron armaty, latały kule, lecz nie spodziewano się innego skutku nad to, że
niepokojono pohańców.

Korsak znajdował się tu ze swą chorągwią, która dokazywała wyrywając się, gdziekolwiek z

Turkami zetrzeć mogła.

Przez cały ten czas obóz polski, rozstawiony na wzgórzach sąsiednich, miał przed oczyma

widok smutny zdobytego grodu, postradanej najsilniejszej twierdzy, miasta, na którego kościołów
szczytach błyszczały księżyce, a przy bokach ich wznosiły się dżamie mahometańskie.

Hetman polny oczekiwał tu na przybycie króla, który na próżno postawszy nad Dniestrem,

nie mogąc mostu na nim zbudować, zawrócić musiał nazad, do domu, nic nie sprawiwszy. Nadzieję
tylko miał, znając sposób wojowania Tatarów, szczególniej że w odwrocie puszczą się oni pewnie
za wojskiem i że tu po myśli swej w wąwozach zamkniętym rzeź sprawi wielką. Wprzódy jednak
chciał Sobieski, jakby dla przerażenia Turków, którzy doskonale wiedzieli o wszystkich jego
obrotach, postąpić sam pod Kamieniec, aby oczyma własnymi oglądać ten cel wszystkich pragnień
swoich. Pochlebiał sobie może, iż go potrafi odzyskać, lub chciałli tylko z goryczą w sercu napaść
oczy tym, co mu było niedoścignionym?

To pewna, że gdy Sobieski z całym prawe wojskiem swym przyszedł stanąć pod murami

Kamieńca i pod nogami swymi ujrzał miasto, którego ulice niemal i place z całym ich ruchem miał
przed oczyma — łza mu się zakręciła pod powieką. Czuł, że zawiść hetmanów nie da mu zdobyć
go, że nie dopuszczą zwycięzcy pod Wiedniem okryć się tą sławą dla Polski największego
znaczenia — rekuperowania Kamieńca.

Turcy, jakkolwiek czuli się pewnymi siebie, imię jednak Sobieskiego napełniało ich trwogą.

Miało ono tę siłę tajemniczą jakąś, której się lękali, nie umiejąc jej ocenić. Z brawurą rycerską król
stanął tak pod miastem, że kule twierdz mogły go dosięgnąć, stanął i stał nie poruszony, lekceważąc
sobie nieprzyjaciela.

Był to dzień popłochu i nadzwyczajnego wysiłku. Wszystkie działa tureckie rozwarły

background image

paszcze przeciw nieruchomie stojącym zastępom. Więcej pięciuset kul nieustannie sypało się na
obóz, dziwnym sposobem żadnej mu nie czyniąc szkody, bo jedne z nich go nie dosięgały, inne
przenosiły.

Przez cały ten czas, gdy król stał obozem pod Kamieńcem, nie postrzeżono na jego twarzy

ani tej wesołości, która go i pod Wiedniem nie opuszczała, ani tej swobody, która mu w całej
przeszłorocznej towarzyszyła wyprawie. Patrzał smutny, zadumany, jakby usiłował obrachować
środki do wygnania Turków z tej skalistej ich kryjówki. Dupont i on szeptali cicho... Innych dział
potrzeba na to było, aby w kupę gruzów obrócić cytadelę i mury albo, opasawszy, brać głodem.
Trudy i zajęcia tej wyprawy, z której niemal wszyscy wynieść mieli niesmak i uczucie doznanych
zawodów, nie dozwoliły prawie Korsakowi pomyśleć o własnej sprawie i o Wyszogórskim. Nie
było o nim mowy przez cały czas ten, aż gdy nazajutrz po przybyciu króla Kamieński wszedł do
namiotu przyjaciela.

— Wiesz ty historią Wyszogórskiego? — zapytał go.

— Jaką? — rzekł, odwracając się, Korsak. — Albo nowego co jest?

— A tak — odparł towarzysz — spotkałem właśnie Diakowskiego, który mi wszystko

rozpowiedział dokładnie.

Podkomorzyc w milczeniu zabrał się do słuchania.

— Okazuje się, że gdyś ty po szalonemu, cośmy ci wszyscy odradzali, wyrwał się do obozu

króla pod Jazłowcem, aby twoje pannę zobaczyć, Wyszogórski tam był. Dowiedział się o tobie za
późno i w pogoń się puścił, tylko go Matczyński zatrzymał. Król, dowiedziawszy się o tym,
pogniewał się na niego, połajał i skazał go na powrót do Krakowa, gdzie miał czekać na dalsze
dyspozycje. Wyszogórskiemu to nie w smak było i uciekł.

— Dokąd? — zapytał Korsak, marszcząc się.

— Bóg raczy wiedzieć — odparł Kamieński. — Ludzie, co go z wieczora widzieli, nim

zniknął, opowiadają, jakoby stanowniczy ów, Krępiec, długo się z nim naradzał.

— Oho! — zawołał Korsak. — Nie dziwię się, jeśli licha nawarzył.

— Być może, iż ten Krępiec go namówił do ucieczki — dodał Kamieński — a o tym

człowieku chodzą takie wieści, że się im wierzyć nie chce. Twierdzą, że z Tatarami Lipkami i
wszelkim łotrostwem tutecznym miał stosunki.

Korsak westchnął.

— No i cóż? Gdzie się podział? — zapytał. — Co się stało?

— Jak w wodę wpadł — zakończył Kamieński. Milczeli chwilę.

— Jeżeli z Krępcem się gdzie puścił — dołożył towarzysz — Tatarowie go do niewoli

wziąć mogli.

— Szalona bo pałka z tego Justyna — rzekł Korsak. — Mamli prawdę rzec? Już mi go żal.

W kilka godzin po tej rozmowie, gdy już rozkazy dawano, aby obóz zwijać i z królem razem

odciągać, a Korsak swych ludzi wołał, aby wozy zawczasu ładowali, nadbiegł Kamieński, z dala
ręką wywijając. Podkomorzyc sądził, że ma coś pilnego do powiedzenia o ciągnięciu chorągwi, gdy
Kamieński nadbiegł zdyszany.

— Czy wiesz? — zawołał. — Krępca widziałem, kręci się przy obozie.

— Nie mówiłeś z nim?

— Czasu nie było, alem go tu wezwał, aby rozpytać o Wyszogórskiego, bo około króla nic o

nim nie wiedzą, oprócz że dezerterował.

Korsak się kwaśno uśmiechnął.

— No, o Justynie się czegoś dowiedzieć, choćby dla matki bym rad — rzekł — ale żeś mi

Krępca napytał, za tom ci nie bardzo wdzięczen, bo mieszek będzie w obrotach. Jeszcze mi się nie
zdarzyło z nim spotkać, aby mi nie upuścił krwi.

Ruszył ramionami Kamieński.

— Na to się on pijawką rodził — odparł sucho.

Niewiele czasu upłynęło, gdy stanowniczy się zjawił, z równą serdecznością witając

Korsaka, jak niedawno Wyszogórskiego.

— Cóż to za szczęście dla mnie! — zawołał. — Opatrzność prawdziwa! Właśnie was

background image

szukałem i pytałem! Wszak ja tu z głodu mrę! A jakem się tu dostał, jak mnie uwodzono, złote góry
obiecując, jak mnie pokrzywdzono, to, mospanie, historie pisać, ale że zawsze tak, człowiek stary a
głupi, jak dziecko się da uwieść i oszukać.

Zimno tych skarg wysłuchał Korsak i na powitanie też nie odpowiedział zbyteczną

czułością.

Nagle wprost, bez przygotowania, patrząc mu w oczy, zagadnął:

— Coś zrobił z Wyszogórskim?

Krępcowi się gęba skrzywiła okrutnie i pobladł. — Albo co?

— Mówią, żeś go wykradł i pomógł mu do ucieczki! — rzekł na wiatr Korsak, nie

spuszczając go z oka.

Krępiec przez chwilę namyślać się zdawał, czy ma się wyprzeć, czy kłamać. Zląkł się, azali

nie miano poszlak, iż razem z nim uszedł Justyn.

— Wiecie o tym? — rzekł z uśmieszkiem złośliwym. No, to powinniście mi podziękować,

choć jam temu nie winien. Stało się przypadkiem, słowo daję.

— Ale cóż się stało? — zawołał, podstępując, Korsak. — Gadaj!

— Historie o tym pisać — począł Krępiec, powtarzając swe ulubione wyrażenie. — Naparł

się gwałtem, abym ja go wyprowadził od króla cichaczem. Na próżnom się mu wymawiał i
przedstawiał niebezpieczeństwo. Uparł się. Com miał robić? Własne życie stawiłem, litość mając
nad nim, bo desperował haniebnie. Wyjechaliśmy nocą, niejaki Asaułowicz Tatar nas prowadził.

Tu coraz powolniej mówiąc, a w oczy patrząc Korsakowi, który słuchał niespokojny, dodał

obojętnie:

— Napadły nas te szelmy Lipki. Jam, konia porzuciwszy, cu- dem się salwował w krzaki, a

potem o małom z głodu nie zmarł. Żyłem trzy dni korzonkami i rosą. Ręką machnął.

— Albo go zabito... lub przedali Tatarom czy Turkom do niewoli.

Poruszył ramionami Krępiec i podniósł głowę zuchwale.

— Otóż to tak Pan Bóg karze babę, która brata znać nie chciała! — zawołał. — Teraz po

Wyszogórskiej kto sukcesorem? Hę!

Uderzył się w piersi. Korsak odstąpił krok, jakby na gad jaki trafiwszy, i odwrócił się,

wołając:

— Podły!

— No, a ty, kochany Walenty, masz głowę spokojną, czegóż chcesz? Tatarzy się pomścili

za ciebie.

Dopiero, dokończywszy tych wyrazów, gdy wzrok, wymierzony ku sobie, zobaczył

Krępiec, pełen wzgardy i obrzydzenia, zmieszał się, spuścił oczy.

— Gadało się — zamruczał, chcąc się poprawić — gadało się, at, zwyczajnie, aby gadać! A

naprawdę, albo ja wiem, co się z Justynem stało? Żyw, nieżyw, w niewoli, kto to może
spenetrować?

Korsak jeszcze przemówić nie mógł, tak mu myśli wirowały po głowie, a serce biło w piersi

zburzeniem wielkim.

— Słuchaj, Krępiec — odezwał się w końcu głosem groźnym. — My się z sobą dawno

znamy, wiem, co trzymać o tobie. Powiem ci jedno, że jak mnie żywym widzisz, jeżeli
Wyszogórski zabity... z twojej naprawy, ty ze mną mieć będziesz do czynienia! Ani po nim, ani po
matce jego złamanego nie dostaniesz szeląga! Ja w tym, a co powiem, tego dotrzymuję!

Gwałtownego tego wystąpienia za Wyszogórskim nie spodziewał się wcale Krępiec, z siebie

miarkując o Korsaku. Nie mógł go nawet zrozumieć.

— Cóż wam tak, u kaduka, o Wyszogórskiego chodzi, który czyhał na życie wasze?! —

zawołał.

— Nie będę ci się tłumaczył z tego — odparł Korsak. — Raz ci tylko jeszcze powtarzam:

tyś pewnie piwa tego nawarzył, starajże się, abyś go nie pił, bo się nim zadławisz! Jeżeli
Wyszogórski padł z twojej winy, ja się pomszczę na tobie.

— A! To mi się podoba! — krzyknął stanowniczy. — Jaka tu wina moja? Że go Tatarowie

porwali czy zabili, bo ja nie wiem nic! Sam, że chciał uciekać, nie był dzieckiem.

background image

— Tyś go prowadził — przerwał Korsak, coraz bardziej się roznamiętniając — a trzech

groszy bym nie dał, że się i z Tatarami znasz i gotóweś był chrześcijanina oddać w jasyr pohańcom,
bylebyś na tym kubana zarobił! Tym bardziej cię podejrzewam, że chciałeś zgubić Justyna, myśląc,
iż po nim ci się co dostanie.

Otwarte wystąpienie Korsaka dla stanowniczego było tak niespodziewanym i groźnym, że

przez czas jakiś nie wiedział, jak je odeprzeć. Korsak miotał się jeszcze, ale z wolna uspokajał, i
począł trochę chłodniej:

— Staraj się naprawić — rzekł — coś zawinił. Pomóż mi do oswobodzenia

Wyszogórskiego. Nie może być, aby go Tatarowie, łasi zawsze na okup, nie żywili w niewoli.
Próbuj, szukaj, dodowiaduj się.

Spojrzał mu w oczy bystro; Krępiec stał jeszcze niepewien i zakłopotany i pomrukiwał coś

niewyraźnie.

— Skąd ja co mam wiedzieć? — począł, z wolna głos podnosząc. — Albo i to?... Co ja

znowu za obowiązek mam go salwować? Niańki nie potrzebował i ja mu nią nie byłem. To mi się
podoba! Wszystkiemu winien Krępiec...

Korsak znowu się zaczął niecierpliwić.

— Pamiętaj na to — zakrzyczał — że prędzej czy później prawda na wierzch wyjdzie!

Rozmowa trwała jeszcze, gdy Kamieński, który się był oddalił, z garstką ludzi konnych,

prowadzących związanego niewolnika, ukazał się tuż około namiotu. Wychylił się podkomorzyc,
zapytując, kogo to schwytano.

— Jednego z tych łotrów Lipków — zakrzyczał Kamieński — którzy nam w tej wyprawie

najwięcej swoją nikczemną zdradą szkody przyczynili!

Związany jeniec, zupełnie z powierzchowności i stroju do polskiego pospolitego ciury

podobny, właśnie o trzy kroki stał i słyszał słowa Kamieńskiego. Potoczył zuchwałym wzrokiem
dokoła. Spostrzegł przed sobą chcącego się na próżno ukryć Krępca i wytykając go, zawołał:

— Łotry Lipki! Hę! A między wami to gorszych od nas nie ma, takich, jak oto ten...

Krępiec, co swojego siostrzeńca czy krewieńca sam w nasze ręce oddał!

Usłyszawszy to, Korsak i widząc, że stanowniczy za głowę się naprzód porwał, a potem

rzucił do ucieczki, pochwycił go i czeladzi naprzód kazał ująć pod straż, a sam do Tatarzyna
przystąpił.

— Mów, coś począł, może ci to będzie poczytane za zasługę i obroni od stryczka — rzekł,

przypatrując się Lipkowi. — Kiedy i jak się to stało, o co obmawiasz go?

Sprawa się obiecywała nadto ciekawą, więc z więźniem nie spieszono dalej i

podprowadzono go do namiotu Korsaka, który Krępca ludziom kazał trzymać dobrze, a gdyby
uciekać próbował, choćby wypalić do niego z muszkietu. Tymczasem Lipek ów związany, widząc
że mu pomóc może obwinienie kogo innego, a wreszcie że na czasie zyskać i wyprosić się zdoła
może, z wielką zajadłością wystąpił naprzeciwko Krępca.

— Nas o wszystko obwiniają — począł żywo. — Wszystkiemu winni Lipkowie, a oto

takich jak ten między sobą trzymacie, żywicie, a im nic... Wszak to on tej nocy, gdy królowa
nazajutrz miała do Lwowa wyciągnąć, przyprowadził im sam niejakiego Wyszogórskiego i wydał
go w niewolę, chcąc się pozbyć. My, Lipki, jednej wiary z Turkami, co za dziw, że im służymy; a
oto wasz, chrzczony człek, brat, co na swoich czyha, zdradza ich i nam do szpiegowania pomaga.
Powiesić macie mnie, wieszajcież i jego!

Krępiec, którego krew zalewała, nie miał siły nic już powiedzieć, tylko głosem dzikim

powtarzał:

— Łżesz! Łżesz! Łżesz!

Wszyscy stali zdumieni tym obrotem rzeczy. Korsak odzyskiwał krew zimną.

— Jak się zowiesz? — zapytał Tatara.

— Asaułowicz — rzekł zimno pochwycony. — Krępiec mnie zna i ja jego jeszcze z Litwy.

— Żyw Wyszogórski czy zabity? — dodał Korsak. — Mów prawdę, a ja ci u króla życie

wyproszę.

— W niewoli — odparł Tatar. — Poprowadzili go, nie wiem, dokąd, może sprzedali do

background image

Warny albo do Nikopola.

— A wykupić go można?

— Kto go wie? — kręcąc głową rzekł Tatarzyn.

Gdy się to działo, Krępiec sądził, że z zajęcia Asaułowiczem skorzystać będzie mógł i

drapnąć. Obejrzał się, poruszył, ale w chwili, gdy już, wypatrzywszy lukę, miał się wyśliznąć, aby
wpaść w tłum, czeladź Korsaka go pochwyciła i nie pytając już pana, zaczęła go powrozami
krępować.

Stanowniczy, nie widząc innego ratunku, wrzeszczał wniebogłosy:

— Ratuj, kto w Boga wierzy! Szlachcica, niewinnego, za kalumnią swobody pozbawiają.

Ratuj!

Zbiegać się zaczęli na ten krzyk ludzie, ale Korsak w kilku słowach wszystko wytłumaczył,

a sam, nie mogąc zatrzymywać Asaułowicza, odział się, aby z nim iść do króla. Stanowniczego
przykazał pod dobrą strażą trzymać, dopóki by nie powrócił. Rozogniony, z gorejącymi policzkami,
tak przejęty losem swojego wroga jakby własnym, podkomorzyc szedł z Lipkiem do króla. Sobieski
spoczywał właśnie na rozesłanym kobiercu na ziemi, sparty na ręku i zadumany, tylko co się
rozstawszy z hetmanami. Gdy gromadka ta stanęła przed nim i doniesiono mu, że języka prowadzą,
podniósł się nieco. Kamieński pierwszy w krótkich słowach opowiedział, gdzie i jak Asaułowicza
pochwycono.

— Dla tych łotrów przebaczenia nie ma — rzekł król obojętnie. — Wziąć go i obwiesić.

Dopiero Korsak wystąpił, do kolan mu się kłaniając, i począł całą historią Wyszogórskiego

opowiadać. Sobieski zdumiony bardzo jej słuchał.

— A ty tak gorąco sprawę jego popierasz? — zapytał. — Ty?...

— Sprawa sprawy nie tamuje — odparł Korsak. — Jest moim ciotecznym bratem. Co potem

będzie, Bóg wie, ale z niewoli go dobyć mój obowiązek.

Schylił się tedy raz jeszcze do kolan króla, prosząc, aby mu tego jeńca dał, kiedy już

skazanym był.

— Cóż ty chcesz z nim zrobić? — zapytał król.

— Spróbować, azali mi się nie uda za jego pomocą Wyszogórskiego dobyć z niewoli —

rzekł podkomorzyc.

— Bez okupu się nie obejdzie — dodał król — a u mnie kasa próżna.

— Choćbym ostatnią kapę i szabrak miał sprzedać — zawołał Korsak — ja okup dam!

Sobieski popatrzył nań długo i podał mu rękę.

— Niech Bóg pomaga — rzekł — człowiek z ciebie wedle serca mojego. To się zowie po

rycersku! Weź sobie tego łotra i rób z nim, co ci się żywnie spodoba!

Przez cały czas rozmowy z królem Asaułowicz, padłszy na kolana, słuchał jej. Pocałował

potem ziemię, nie mówiąc słowa, i zwrócił się do Korsaka, który go za sobą prowadzić kazał.

Przez drogę nie mówili nic, podkomorzyc się namyślał. U namiotu znaleźli Krępca — który

tymczasem wódki sobie przynieść kazał, napił się jej i głowę rękoma otuliwszy, położył — jakby
uśpionego.

— Szukaj sposobu, abyś mi Wyszogórskiego żywym dał — rzekł Korsak do Asaułowicza

— a daruję cię wolnością i życiem; inaczej, wisieć będziesz.

Lipek słuchał, nie mówiąc nic.

— Ja nie potrafię na to — rzekł. — Nie mam jak do moich dać znać. Pójść mi samemu nie

pozwolicie. Nic nie poradzę. Szlachcica pewnie sprzedali kędyś. Gdzie go szukać? Jak?

— To twoja rzecz — odparł zimno Korsak.

Mówiąc to i dawszy ludziom rozkazy, podkomorzyc wszedł do namiotu, zostawując obu

więźniów razem z sobą i strzegącą ich czeladzią. Asaułowicz nogą począł Krępca budzić,
niecierpliwie go kopiąc. Podniósł czerwoną swą, obrzydłą twarz stanowniczy, obejrzał się dokoła i
kułak ściśnięty pokazał Tatarowi. Asaułowicz, choć związany, bardzo zręcznie przysiadł na ziemi
przy nim, schylił mu się do ucha, zaczęli coś mówić z sobą. Kłócili się z początku, potem z wolna
jakieś porozumienie nastąpić musiało, bo się Krępiec nie rzucał i nie srożył. Szepty przeciągnęły się
dosyć długo. Wstał potem Tatarzyn i wskazał pilnującym go, że chce do namiotu.

background image

Korsak z Kamieńskim i Szymańskim właśnie skromną, żołnierską poczynali wieczerzę,

gorąco rozprawiając o Wyszogórskim, gdy Asaułowicz się pokazał. Tatarzyn był na pozór
spokojny, groza śmierci nie zdawała się na nim czynić wrażenia.

— Chcecie, aby wasz Wyszogórski powrócił, a ja był żyw — rzekł obojętnie — no, to

każcie mnie ludziom waszym, związanego, jak jestem, przeprowadzić po obozie, gdzie ja wskażę, i
nie zabraniać mówić, z kim mnie potrzeba. Ale to sobie waruję —

dodał — nie dla mnie, ale dla was, żeby ludzie nie ukazywali i nie chwytali tych, do których

ja co zagadam.

Korsak i Kamieński spojrzeli po sobie.

Wiedzieli to wszyscy, że w obozie ciągle włóczących się zdrajców Lipków było pełno,

którzy się opowiadali, jakoby to do tej, to do innej chorągwi należeli, temu lub owemu panu służyli.
Żądanie Asaułowicza potwierdzało to. Ale Korsakowi tak szło o ocalenie Wyszogórskiego, iż na
wszystko gotów był być powolnym.

— Jeżeli spróbuje uciekać albo zechce w pomoc kogo wołać, pal mu w łeb — rzekł Korsak

— a iść i rozmawiać nie bronić, gdzie chce. Tylko to powiadam ci — dodał, zwracając się do
starszego z czeladzi — że mi go żywym lub trupem na powrót przyprowadzisz.

Asaułowicz, ponieważ noc już nadchodziła, pospiesznie bardzo targnął postronki i

poprowadził ludzi z sobą. Lecz tej nocy w obozie nikt nie spał, wszyscy się na jutrzejsze ciągnienie
wybierali.

Krępca tymczasem trzymano też związanego, a po upływie pół godziny może począł się w

głos dopominać, aby go nakarmiono i napojono.

— Trzymacie w niewoli psim prawem — wołał — dawajcież jeść! Dawajcie jeść i pić!

Krzyczał tak i głos podnosił, że w końcu Korsak musiał kazać mu dać jedzenie i wódkę.

Wydziwiał jeszcze, że mu to złym było, ale czeladź zniecierpliwiona obeszła się z nim tak, iż
zamilknąć musiał.

Było już z północy dobrze, gdy ludzie, co Asaułowicza po obozie prowadzili, powrócili

razem z nim. Tatarzyn spokojny, jak był, przyszedł i na ziemi się, obwinąwszy burką, położył.

— A co? — zapytał Korsak, podchodząc.

— Do jutra rana ja nie wiem nic — rzekł Tatarzyn i legł spać z obojętnością człowieka

wierzącego w przeznaczenie.

Nim się dzień robić zaczął, obóz poruszał się już i szczątki tylko jego pozostawały na placu.

Nikły jeden po drugim namioty, palono, czego nie można było zabrać z sobą. Ludzi snuło się
mnóstwo, jak wczora, i do Asaułowicza nade dniem dwu też przyszło, poszwargotali z nim coś w
języku niezrozumiałym i znikli. Asaułowicz wkrótce potem wstał, prosząc wody, rozpostarł
kilimek, obrócił się na wschód i nie zważając na nikogo, ręce do uszów przyłożywszy, modlić się
zaczął.

W tejże chwili muezin z dżamii w Kamieńcu wolał wiernych do modlitwy. Z dala widać go

było na ganku wieżyczki, chodzącego jak cień i podnoszącego ręce. Asaułowicz wprędce bardzo
skończył swe nabożeństwo.

— A co? — zapytał Korsak, który już odziany i uzbrojony miał na koń wsiadać.

— Prowadźcie mnie z sobą — odparł Tatarzyn z krwią zimną. — Na drodze pewnie

odbierzemy wiadomość, gdzie szukać waszego szlachcica. Tego zaś — dodał Asaułowicz,
pokazując na Krępca — darmo byście z sobą prowadzili, Puścić go lepiej; kto wie, może i on, gdy
mu co przyrzeczecie, przyda się do uwolnienia z jasyru waszego brata.

Korsak, który i tak nie miał zamiaru długo trzymać człowieka, nad nim się znęcać nie

widząc potrzeby, boby to się na nic nie przydało, skinął na ludzi, ażeby go puścili wolno. Pan
stanowniczy, zaledwie się poczuł rozwiązanym, strzepnął, obejrzał, pomyślał chwilę i przystąpił,
jakby nic między nimi nie zaszło, do Korsaka.

— Słuchaj no — rzekł cynicznie — mógłbym się ja mścić za takie obejście ze mną, bo co ta

bestia Tatarzyn nałgał na mnie, to nie ma waloru, ale... pal cię diabli! Co ty mi dasz, jeśli pomogę
do uwolnienia Justyna?

Korsak z obrzydzeniem spojrzał na niego.

background image

— Targujesz się jeszcze, judaszu! — zawołał. — Idź, dam ci, co zechcesz, ale okaż jawnie,

żeś w istocie był pomocą, a nie językiem tylko!

Odwrócił się, unikając dalszej rozmowy, Korsak i na wóz kazawszy wziąć skrępowanego

Asaułowicza czeladzi, sam do ustawującej się już chorągwi pośpieszył.

Wiadomo, że w tym ciągnieniu na powrót ziściło się przewidywanie Sobieskiego. Tatarzy

puścili się za wojskiem, chcąc na tyły jego napaść w sposobnej chwili. Szli tak zapamiętale, iż dali
się wprowadzić w dolinę opasaną górami, z której wąwozami na powrót trudno się było wydobyć.
Szło tylko o to, aby ich osaczyć, a padliby, wedle królewskiego planu, ofiarą swej nieopatrzności.
Ale jednej chwili nie było do stracenia.

Wtem, gdy król już wydawał rozkazy wojsku i z całą gorączką wodza pewnego zwycięstwa

naglił, aby je natychmiast spełniono, hetmanowie oba zażądali wprzódy rady wojennej. Zła wola i
zazdrość były tak widoczną, pewna klęska nieprzyjaciela wymykała się z rąk tak niespodzianie
Sobieskiemu, że w rozpaczy wyrwały mu się słowa pełne goryczy, wymówki, które na nowo zgodę
pomiędzy nim a Jabłonowskim i Potockim zachwiały.

— Na Boga! — zawołał król rozżalony. — Weźcie dowództwo sami. Ja nie dla siebie

pragnę zwycięstwa i chwały, ale dla Polski. Idźcie, sami sobie Wiktorią przypiszcie, ale nie
dawajcie Tatarom wymknąć się z saku!

Hetmanowie przez punkt honoru uparli się przy zwołaniu rady, a rzeczą było oczewistą, iż

nim ona będzie zebraną, Tatarzy, opatrzywszy się, ujdą. Tak się też stało.

Gdy królowi doniesiono o tym, stojący przed namiotem swym buńczuk królewski kopnął

nogą.

— Po co on tu stoi?! — krzyknął. — Jestemli ja hetmanem? Wziąć go stąd, malowanym być

nie chcę. Na żadną wyprawę nie pójdę, niepotrzebny już jestem. Niech inni sławy się dobijają, mam
jej do syta, i tej goryczy, która na dnie każdego kielicha leży.

Na tłumaczenia i ekskuzy hetmanów odpowiadać nie chcąc, król siadł na koń milczący i aż

do powrotu do Lwowa żadnych nie chciał już wydawać rozkazów. Odsyłał po nie do hetmanów,
okazując im, jak go bolało to stracone dobrowolnie zwycięstwo.

Tak się skończyła owa żwaniecka wyprawa, wesoło rozpoczęta pod Jazłowcem, niosąc za

sobą wspomnienie zmarnowanych sił i czasu. Korzyść istotną odniosły tylko wojska cesarskie w
Węgrzech, gdyż część sił odciągnął Sobieski ku Kamieńcowi i Dniestrowi, a oni tymczasem grody
dobywać i odzyskiwać mogli, nie lękając się całej otomańskiej potęgi.

Pochód wojsk był smutny. Panowie hetmani zwyciężyli, nie dawszy laurów uszczknąć

królowi, lecz nie zyskawszy ich też dla siebie. Ostatnie listy Sobieskiego do Marysieńki tchnęły
tym znużeniem życia i rozczarowaniem, które na resztę lat króla oddziałać miały.

background image

X

Kasztelanka razem z księżną była w Białej i równie z siostrą królewską wyglądała

niecierpliwie gazetek, które królowa ze Lwowa nadsyłała, gdy jej Jaszek znad Dniestru o sobie,
swych niepowodzeniach i nadziejach znać dawał. W początkach były to listy wesołe, wszystko się
niby szczęśliwie składało, lecz od rozłożenia się pod Żwańcem i poczęcia budowy mostu, który na
ostatku wezbrane wody zniszczyły, nowiny coraz przychodzić zaczęły smutniejsze. Anulka w nich
szukała na próżno wiadomości o chorągwi, pod którą Korsak jej służył. Od niego nie było żadnej
wieści.

Szumowska, która ze Lwowa do przyjaciółki pisywała, doniosła jej tylko, że Wyszogórski

uszedł potajemnie, a jak ludzie się domyślali czy też może dowiedzieli, miał popaść w tatarską
niewolę. Panna Anna z początku zawołała:

— Dobrze mu tak!

Ale pomyślawszy potem, czym bywała ta straszna niewola tatarska, pożałowała go trochę.

Księżna utrzymywała, że wyprawa się wkrótce skończy i wojska rychło na zimowe

legowiska powrócą.

Wtem, pewnego dnia późnej jesieni, gdy panna Anna szyła coś w krosnach zamyślona,

drzwi się otworzyły i w szubce lisiej, z głową obwiązaną weszła stara jej niegdyś piastunka, którą w
Rychłowie zostawiła, poczciwa Dąbska. Zjawisko to było tak niespodziewane, dziwne, a tak
wielkiego znaczenia dla kasztelanki, że ujrzawszy ją, podniosła tylko rączki, załamała je i
krzyknęła:

— Dąbsiu! Na Boga! Co się stało?

I zerwawszy się zza krosienek, pobiegła ją uścisnąć. Stara była tak wzruszona w początku,

że przemówić nie mogła. Rozpłakała się z radości czy z innego jakiego powodu aż do szlochów.
Anulka ciągle wołała do niej:

— Dąbsiu! Ty tutaj! Cóż to się stało?

Ale z ust jej trudno było dobyć słowa. Cicho nareszcie poczęła:

— Niech kochana Anuleczka będzie spokojna, proszę, zaklinam! Niech będzie tylko

spokojna. Ja po panienkę przyjechałam.

Trwoga ogarnęła Anusię.

— Po mnie! Ale dlaczegoż? Mów, proszę cię.

— Kasztelan chce widzieć Anulkę — rzekła zmięszana Dąbska.

— Ojciec?

Myśl jakaś straszna błyskawicą po główce jej przebiegła.

— Mów, Dąbsiu! Zaklinam cię. Cóż to jest?...

— Trochę nie dysponowany — wyjąknęła, rumieniąc się, piastunka. — Ale to nic, nic.

Panienka wie, w tym wieku musi czasem niedomagać. A jak nie bardzo zdrów, to mu tęskno i
chciałby jedynaczkę zobaczyć.

Zaniemiała Anusia, oczy jej otwarły się jakąś trwogą.

— Chory! Ojciec chory!

— Niedyspozyt trochę. Nie ma nic, a bardzo pragnie Anulkę zobaczyć. Trzeba jechać,

trzeba zaraz jechać do Rychłowa.

Dziewczę straciło głowę i płakać zaczęło. Wtem poważnie zamyślona, chłodna, weszła

księżna, która już była o wszystkim uwiadomioną.

— Nie trwożże się nadaremnie, dziecko moje — rzekła, czule ją w głowę całując. — No, do

ojca potrzeba pojechać, a potem, da Bóg, do nas powrócić.

background image

Stało się w ten sposób, że kasztelanka, która razem z księżną wybierała się do Lwowa lub

Jaworowa, musiała niespodzianie powracać do ojca. Dąbska nie mówiła prawdy. Kasztelan,
powietrzem rażony, jak naówczas mówiono, i to nie po raz pierwszy, był w niebezpieczeństwie.
Lekarze zrozpaczyli o jego życiu. Ostatnią wolą jego było raz jeszcze ukochane swe zobaczyć
dziecię. Rozstawiono więc kresy, wysłano powóz i konie, kazano Dąbskiej pośpieszać, aby Anulka
mogła jeszcze odebrać ostatnie ojcowskie błogosławieństwo.

W Rychłowie, zawiadomiony już o chorobie brata, znajdował się drugi kasztelan, rodzony

jego, Izydor. Ten był także od dawna wdowcem, a miał tylko jednego syna, pana starostę wiskiego.
Mniej zamożny, bo mniej zabiegliwy, a więcej życie wesołe lubiący kasztelan Izydor wcale do
starszego swego nie był podobnym. Nie miał ani jego popędliwości i gwałtownego charakteru, ani
tej ociężałości umysłowej, która ojcu Anulki pomoc Maszewskiego czyniła niezbędną.

Młodszy brat odebrał wykształcenie staranniejsze, gdyż przeznaczali go rodzice do dworu,

do urzędów, które nauki wymagały.

Spodziewano się po nim wiele, gdyż i obiecywał niemało. Z pojęciem bystrym, z

powierzchownością przyjemną, miły, giętki, zręczny kasztelan Izydor nadto wszakże świat lubił i
poświęcał przyjemnościom jego, by się mógł wzbić wysoko. Ambicją w nim zabijała zmysłowość,
upodobanie w towarzystwie, ucztowaniu, biesiadach, kobiecych paplaniach dowcipnych. Lubili go
wszyscy, zapraszano go wszędzie, bawiono się nim tak, jak on się zabawiał drugimi, ale zawsze do
dostojeństw i zaszczytów ktoś go uprzedził. Ambicja wymagała, aby się bogato i w wielkim ożenił
domu, tymczasem zakochał się pan Izydor i poślubił ubogą, dobrego domu, ale bez wpływowych
koligacji panienkę. Był już niemłodym, a nie doszedłszy jak do jednej z tych kasztelami poślednich,
które tylko tytuł dawały, nie mógł się już spodziewać sam dobić wyżej, całą nadzieję pokładając na
synu, który powinien był pójść wysoko. Nie szczędził też na wychowanie jego, więcej europejskie
niż polskie.

Dwór był i za tego króla Polaka, Piasta, na pół francuski. Przewidywano zawczasu, iż on

nigdy innym być nie może, bo nawet Piasta zmuszą polityczne widoki szukać aliansu za granicą, a
królowa, obca, dwór czyniła cudzoziemskim. Pan starosta więc miał nauczycieli wszech języków
oprócz polskiego, którego się nauczył ze słuchania; podróżował po Francji, znał dwór cesarski i
niektórych książąt niemieckich dwory; miał pierwsze początki sztuki wojennej, choć do niej nie
okazywał zbytniego powołania. Przede wszystkim był, jak ojciec, nadzwyczaj miłym w
towarzystwie, dowcipnym, oczytanym i pracą ciężką, nużącą nie miał ochoty się zabijać.

Ojciec i syn, obaj byli poczciwi, aż nadto się akomodujący i lubiani powszechnie, lecz

szlachta domorosła niedobrze ich rozumiała i znajdowała, że byli nadto cudzoziemskiego
autoramentu, oni zaś szlachtę, z której wyszli niedawno, mieli za surowy materiał, z którym dum
necessitas
tylko zmuszała żyć na dobrej stopie braterstwa.

Pomiędzy dwoma kasztelanami nie było nigdy żadnego zajścia; żyli z sobą jak najlepiej, ale

się zgodzić, spoufalić, zrozumieć nie mogli. Starszy był, przy całej swej dumie, bujnie tylko
wyrosłym szlachcicem starej fozy; młodszy już jakby przeczuwał epokę saską i to, czym ona część
pewną społeczeństwa uczynić miała.

Starszy na pana Izydora mawiał:

— Galant, wiatrem podszyty, fiu, fiu!... Parle franse, a worek dziurawy!

Grzeczniejszy drugi, tylko na cztery oczy z synem, szeptał:

— Poczciwy stary, ale gbur i dziwnie ograniczony. Mówiąc to, uderzał się po głowie i

dodawał:

— Co by on robił, gdyby Maszewskiego nie miał?

Ojciec i syn jednak, gdy przybywali do Rychłowa, byli z nadzwyczajnymi atencjami dla

głowy domu. Kasztelan Izydor od bardzo dawna żywił w sercu tę nadzieję, że panna Anna powinna
była zaślubić syna jego, starostę. Tym sposobem znaczna bardzo fortuna, już będąca w rodzinie, z
niej by nie wyszła.

Zdaje się, że myśl tę starszy kasztelan odgadł zawczasu, że o niej nawet mówić musiał ze

swoim Maszewskim i że oba się na to zgodzili, iż nigdy Anulka nie powinna była wyjść za
stryjecznego brata. Naprzód, ślub pomiędzy tak bliskimi krewnymi, wymagający dyspensy,

background image

uważany był za nieszczęśliwy zawsze w skutkach i nie obiecujący błogosławieństwa. Po wtóre,
zdaniem Maszewskiego i kasztelana, byli to ludzie wiatrem podszyci. Na ostatek kasztelanka warta
była choćby Radziwiłła, Paca, Sapiehy itd. Nie dawano więc nawet mówić o żadnym projekcie
podobnym, a na wypadek przedwczesnej śmierci kasztelan miał w głowie przygotowany testament,
którym rodzonego brata od opieki nad córką usuwał. Nie ponieważ zrobienie testamentu zawsze
przykro jakoś śmierć przypominało i wróżyło, ociągano się z nim do ostatniej chwili. Teraz, gdy
kasztelan leżał bezprzytomny, bezmówny, zaledwie oczyma poruszając i dając znaki życia,
niestety, o zrobieniu spóźnionego testamentu ani już myśleć było można. Jedynym z ostatnich słów,
które z wysiłkiem wymówił chory, było:

— Córka! Anulka!

Maszewski natychmiast oświadczył, że po nią wyprawi, a kasztelan dał znak oczyma, że

tego żądał. Lecz nim konie z Dąbską przyszły do Białej, a zapłakana Anulka, dniem i nocą spiesząc,
przybyła do Rychłowa, kasztelan już nie żył.

W najbliższym miasteczku służba wioząca kasztelankę dowiedziała się o tym, że pana nie

zastanie już, tylko na katafalku. Dla biednej Anulki przybycie to do Rychłowa było pierwszą tra-
gedią jej życia. W progu mogła już poznać z twarzy ludzi, z otwartych drzwi i okien wielkiej sali, w
której rzęsisto światła płonęły, że kasztelan przeniósł się na świat lepszy. W ganku stał z
załamanymi rękoma spłakany Maszewski, a z drugiej strony przybyli tu na pierwszą wieść o
niebezpieczeństwie kasztelan Izydor z synem.

Omdlałą kasztelankę zaniesiono na ręku do jej pokojów, a Dąbska siadła u łóżka, usiłując ją

pobożnymi myślami pocieszać w sieroctwie. Cios był zanadto silny i niespodziewany, by na
pieszczonym dziecięciu przeszedł bez śladu. Anulka się rozchorowała. Musiano w obawie o
zdrowie jej pogrzeb odbyć tak, aby żal i boleść się nie wzmogły. Kasztelan Izydor czuwał nad tym.
Ze wspaniałością wielką, z egzortami, przy nadzwyczajnym duchowieństwa napływie odprawiono
w parafialnym kościele pogrzeb, urządzono stypę wspaniałą. Nie brakło niczego, co obyczajom,
tradycjom i godności nieboszczyka należało. W ostatniej mowie nawet wspomniał ksiądz dziekan
miejscowy o tym, iż król, wysoko ceniąc zasługi tak wielkiego męża, chciał mu pierwsze wakujące
wojewodzińskie dać krzesło.

Brak testamentu z prawa natury czynił kasztelana Izydora opiekunem małoletniej, i on też,

poczuwając się do tego obowiązku, natychmiast objął opiekę nad majątkiem i sierotą.
Maszewskiego nawet tak sobie ująć umiał, że ten, zamiast mu być przeszkodą, stał się pomocą. Dla
kasztelanki ojciec i syn byli z nadzwyczajnymi względami, poszanowaniem, a kasztelan Izydor
wcale nie dawał jej czuć swej powagi opiekuńczej, służąc tylko z największą galanterią.

Panna Anna o żadnych projektach z ich strony nie wiedziała, nie obudzali w niej więc

obawy, a osierocenie drogą czyniły tę czułość najbliższych krewnych. Kasztelan na osobności
zajmował się obznajomieniem z interesami nieboszczyka. Były one w swoim rodzaju jak
najosobliwsze. Zmarły zostawił po sobie ogromną, szczęśliwymi obrotami rozrosłą fortunę,
znaczne kapitały, kosztowne ruchomości, ale wszystko to nigdy w żaden inwentarz wciągnięte ani
spisane nie było; leżało porozrzucane, teraz na łasce i „wiernych rękach" tych, którym powierzone
były klucze. Maszewski, prawa ręka nieboszczyka, wiedział o wszystkim, rozporządzał i zdawał
tak, jak mu się podobało. On sam wychodził z tej długoletniej służby ciepłą ręką obdarzony —
panem folwarku i dożywocia, a remanent, zawczasu ubezpieczony, miał być prawdziwie pański. Za
to jednak, że w jego rachunki nie wglądano zbyt ściśle, w wielu interesach okazał się bardzo
pożytecznym.

Z kasztelanem Izydorem do Rychłowa musiał nowy wtargnąć obyczaj. Panna Anna była na

dworze królowej do wykwintnego życia nawykłą także. Dawny więc stół prosty, tłusty, zawiesisty,
korzenny ustąpił nowej kuchni. Oświetlenie pokojów z łoju przeszło do wosku, służba musiała
czyściej przystrojona występować.

W początkach panna Anna nie wychodziła ze swoich pokojów i nie widywała nikogo

prawie oprócz Dąbskiej, Maszewskiego i rzadko wpuszczanego stryja. Później, gdy pozdrowiała,
kasztelan przyprowadził jej starostę. Na ostatek ubrana w żałobę Anulka, której w czerni było
bardzo ślicznie, zaczęła wychodzić do pokojów, do stołu i przyjmować co dzień stryja i kuzyna.

background image

Smutek po stracie ojca, uczucie osierocenia, choroba — gwałtowną i rozmarzoną miłość dla

Korsaka, której tu nic nie odżywiało, znacznie osłabiły. Na dworze przyjaciółki mówiły jej ciągle o
nim, później Szumowska donosiła, umysł był ciągle zajęty pięknym i rozkochanym usarzem. Tu,
chociaż serce wiernym mu pozostało i biło na jego wspomnienie, Korsak już nie tak wyraźnie, nie
tak natarczywie stawał przed jej oczyma. Obraz jego był jakby jakąś mgłą okryty.

Anulka czuła się po śmierci ojca panią swojego losu; zdawało jej się, że nic nie stawało na

przeszkodzie połączeniu z ukochanym, i zaszło to, co zwykle się dzieje z człowiekiem, gdy
przedmiot niepościgniony nagle się staje dostępnym. Straciła na wartości miłość, która była teraz
dozwoloną i oswobodzoną. Zwrot ten w uczuciu był prawie nie dostrzeżonym, dla niej samej
szczególniej, nie dawał się czuć i określić, lecz niemniej był rzeczywistym. Mogła teraz spokojnie
czekać, aż Korsak powróci z wyprawy, aż znajdzie sposób przedstawienia się stryjowi, a potem
poprosi o jej rękę i — otrzyma ją. Nie potrzebowała się już ani tak bardzo troszczyć o przyszłość,
ani kłopotać nią.

Myślała tylko, czy ma powrócić na dwór księżnej lub królowej, czy w domu pozostać.

Jedno równie jak drugie było możliwym. Kasztelan Izydor nie dawał poznać po sobie żadnej
preferencji, żadnego stanowczego życzenia w tym przedmiocie. Zostawiona sama sobie, panna
Anna namyślała się, a powoli to uczucie samoistności, swobody, państwa, jakie w swoim
Rychłowie miała, porównane do podrzędnej roli przy królowej i księżnie — przeważać zaczęło w
niej i przemawiać za pozostaniem w domu. Było to tak naturalnym, że kasztelan Izydor, który sobie
życzył, aby synowica została w Rychłowie, nie potrzebował jej nakłaniać do tego. Rachował i nie
omylił się, że to przyjdzie samo z siebie.

Kasztelanka w początku mówiła o tym, że przyrzekła powrócić, wybierała się niby, lecz w

istocie o wyjeździe mowy nie było. Dąbska podszeptywała, że w żałobie na dwór jechać nie
wypadało ani też zrzucać ją przed rokiem i sześcią niedzielami. Kasztelan unikał potrącenia nawet o
to.

Pierwszy raz, spotykając kuzynka starostę, młodego, pięknego i nader ogładzonych

obyczajów chłopaka, panna Anna była zdziwioną i zaniepokojoną, sama nie wiedząc czym i
dlaczego. Zdawało się jej, że nadto gorącymi oczyma patrzał na nią; potem, że do zbytku jej
nadskakiwał. Lecz się to wszystko tłumaczyło bliskim pokrewieństwem. Usposobiona do szukania
wad i śmieszności w staroście, Anulka zdziwioną była tym, że ich wcale znaleźć nie mogła. Ale
młody chłopak bawił ją, rozrywał, mogła z nim mówić, rozumiał ją, znał dwór i osoby, które ona
widywała na nim, opowiadał o swych podróżach. Nie zbywało mu na dowcipie. Nade wszystko
podobało się jej to z początku, że jej nie prawił żadnych sentymentalnych komplimentów. Oczy
tylko jego czasem zbyt śmiało patrzały.

I on, i ojciec jego, który był równie przyjemnym w salonie gadułą, zyskali wprędce łaski

panny Anny. Głęboki smutek, w którym ją pogrążyła śmierć ojca, powoli się rozchodził. Wracał
chwilami, a nawet do łez ją pobudzał, ale z każdym dniem rzadziej.

Ponieważ stryj i brat ciągle ją zabawiać nie mogli, a nad krosnami też całym dniami siedzieć

było niepodobna, i z Dąbską rozmowa się wyczerpywała, kasztelan dostarczał książek, francuskich
i polskich.

Z sąsiedztwa panie, znajome opiekunowi, a dawne pamiętające z domem stosunki, zaczęły

się ukazywać w Rychłowie. Między innymi pani starościna uborska, zwana piękną Melanią,
wdówka jeszcze świeża, fertyczna, żywa, zawsze ubielona i uróżowana, nosząca się wedle
najświeższej mody, wielka przyjaciółka kaszte- lana Izydora — wcisnęła się tu i narzuciła niemal
pannie Annie. Piękna, czarnooka starościna, malutka, pulchniutka, jak żywe srebro zawsze w ruchu,
poczęła od tego, że stała się wielbicielką zapaloną ślicznej Anulki. Jakże było nie pokochać tej
takiej dobrej, serdecznej sąsiadki, która od razu padać zaczęła na twarz przed kasztelanką, znajdując
w niej wszelkie doskonałości?

Starościna uborska mieszkała o dwie milki; zaczęła bardzo często przyjeżdżać do Rychłowa,

czasem w nim przesiadywać po dni kilka, zapraszać Anulkę do siebie i pozyskała sobie jej łaskę.
Dlaczego jednak, tak potrzebując zwierzenia się z miłością swą, o której nie miała z kim mówić, nie
śmiała się do niej przyznać starościnie, było to jej tajemnicą. Któż wie? Znak to był może, iż miłość

background image

sama trochę ostygła. Na chwilę odżywiły ją listy Szumowskiej, których dwa naraz przysłano z
Białej. Była w nich mowa o Korsaku, o powrocie wojsk, lecz żadnych zresztą nowin szczególnych.
Wszystko się potem składało tak, aby Anulkę rozerwać i ulżyć jej troski oczekiwania.

Tymczasem stryj i starosta, choć się na jaki dzień oddalili, powracali wprędce, a młody

kuzynek szczególniej, pod pozorem pomagania w różnych interesach Maszewskiemu, przyjeżdżał
bardzo często. Pomiędzy nim a panną Anną zawiązał się stosunek, który można było nazwać
braterskim, chociaż w istocie różnił się wielce od przywiązania i obejścia w kole rodziny. Starosta
był zawsze dla kasztelanki z delikatnością i galanterią, która kazała się domyślać jakichś uczuć
utajonych a gorętszych. Szczególniej spojrzenia go zdradzały, a oczy panny Anny smutne, tkliwie
spoglądające, nie dosyć może unikały tej rozmowy niemej, po której ustna stawała się
niepodobieństwem. Starosta też niemiał i oboje często długi czas przemówić do siebie nie mogli.
Pannę Annę to gniewało.

Potem w myśli zaczęła porównywać usarza z kuzynkiem. Korsak był niemniej pięknym

mężczyzną, wychowanie także nadało mu ogładę, ale w salonie kasztelanka znajdowała starostę
daleko pokaźniejszym, mniej rycerskorubasznym, dyskretniejszym, delikatniejszym. Mowa jego
miała pewien słodki dźwięk, coś przysłonionego, tajemniczego, nie dopowiadanego, co jej
dodawało uroku. Szczególnym sposobem, nie narzucając się, nie czyniąc na oko postępów żadnych,
nieznacznie starosta zdobył sobie i prawa, i poufałość, daleko większe, niż kuzynkowi należały.

Nigdy jednakże, o najrozmaitszych rozmawiając rzeczach, ani Anulka, ani starosta nie

mówili nic o tym, o czym młodzi z sobą najbardziej mówić radzi. Miłość nie wchodziła w treść ich
długich opowiadań i sprzeczek, bo już się czasem, śmiejąc, z sobą sprzeczali. Dopiero raz u
starościnej uborskiej, gdy sami byli we troje, piękna Melania zaczęła to naganiać młodemu
sąsiadowi, że dotąd nie pomyślał o ożenieniu. Kasztelanka, usłyszawszy to, mocno się zarumieniła.
Starosta wygłosił zaraz teorią swą małżeństwa, za podstawę jej kładnąc miłość.

Po tej nitce poszło dalej; Anulka milczała w początku, ale zręczna starościna potrafiła i ją

wciągnąć w rozprawy o tym uczuciu, które będzie wiekuistą zagadką. A że wypadło jej wyjść w tej
chwili, starosta był zmuszony ciągnąć dalej rozpoczęty przedmiot już z samą kasztelanką.
Znalazłszy się bez świadków, zamiast stracić odwagę, panna Anna wiele jej zyskała. Ona także
pożądała w mężu miłości, ale starą metodą chciała ją mieć wypróbowaną wprzódy nielitościwie i
zahartowaną. Przez cały kwadrans mówili z sobą ciągle o tym, a co się oczy spotkały, to oboje
mowę tracili.

Tego dnia, powracając do Rychłowa z Dąbską, panna Anna była z siebie nierada. Czyniła

sobie wyrzuty, że... prawie się stała niewierną Korsakowi. Potem wytłumaczyła się przed sobą, że
serce jej pozostało mu oddanym, a ona wcale nie była winną, iż rozkochała kuzynka, bo że go
rozkochała, niestety, o tym wątpić nie mogła! Było to wielkie nieszczęście, bo kuzynek na całe
życie męczarni został skazany, ale ona!... Ona tego nie chciała, nie starała się, bolała nad tym.
Dolegało jej to tak mocno, że mając wielkie w poczciwej Dąbskiej zaufanie, odezwała się cicho:

— Uważałaś ty, Dąbsiu, jak ten starosta patrzy na mnie?

— Jakże bym miała nie widzieć! — odparła piastunka, śmiejąc się. — Toć to widać

przeznaczone.

— Co przeznaczone?! — zawołała nastraszona Anulka.

— A, że wy się pobrać musicie!

— Nigdy w świecie! Nigdy, moja Dąbsiu, to nie może być! — krzyknęła kasztelanka i

główkę położywszy na ramieniu jej, płakać zaczęła.

Dąbska, zląkłszy się tych łez, spowiadać ją zaczęła. Panna Anna była w takim usposobieniu,

że potrzebowała wyznać wszystko. Uczyniło jej to ulgę pewną, gdy całą od A do Z historią Korsaka
opowiedziała starej swojej mistrzyni. Była najpewniejszą, że Dąbska weźmie stronę Korsaka i jej
serca zbolałego, a stało się inaczej.

Stara piastunka wszystko to znajdowała dziecinnym, a ponieważ kasztelan ani chciał słyszeć

o Korsaku, więc poszanowanie woli jego zmuszało córkę, aby sobie to z główki wybiła.

Na próżno kasztelanka w barwach tragicznych malowała to zajście dwóch ciotecznych

braci, miłość szaloną usarza. Przyznała się nawet, że pewne mu uczyniła obietnice i nadzieje. Stara

background image

Dąbska na wszystko ruszała ramionami.

— Ja tam tego Korsaka na oczy nie widziałam — rzekła w końcu — ale czy to może być,

aby on się dał porównać ze starostą?

Anulka tak zagadnięta odpowiedziała długim milczeniem. Westchnęła tylko.

Gdy tak pierwsze lody z Dąbska zostały złamane, nie było dnia potem, aby ona albo

kasztelanka nie miała coś do zwierzenia tyczącego się starosty. Piękna Melania też w kilka dni
potem na ucho kasztelance zrobiła tę uwagę, że biedny starosta jest w niej zakochany. Anulka, choć
najmocniej o tym przekonana, zaprzeczyła i wręcz okazała niewiarę. Lecz odtąd piękna starościna
prawie za każdym widzeniem się ją o to zagadywała.

Kasztelanka jednak sama przed sobą nie chciała się przyznać do tego, że ślubowaną wiarę

Korsakowi jeżeli nie złamała, to wielce dla niego ostygła. Gniewała się na siebie, płakała, szukała
jakiegokolwiek pozoru, ażeby się na usarza pogniewać i móc go o coś obwinie.

Wojska już były ze żwanieckiej wyprawy powróciły, chorągwie zajęły zimowe leże;

podkomorzyc nie tylko mógł, ale powinien był, dowiedziawszy się o śmierci kasztelana, przybiec
do Rychłowa, znaleźć jakiś środek dostania się tu. Anulka mówiła już na niego, że on się jej stał
niewiernym. Dąbska to potwierdzała i obwiniała go o bałamuctwo, ale głównie biła w to, że panna
powinna była poszanować wolę zmarłego ojca i Korsakowi dać abszyt. Argument ten w istocie
zaczynał w oczach panny coraz większej nabierać wagi. Mówiła sobie, że ojciec zza grobu
błogosławić jej nie będzie, jeśli pójdzie wbrew wyraźnego jego zakazu. Maszewski miał wedle
starej piastunki być świadkiem i klął się na to, że nieboszczyk nie dawał przed sobą imienia
podkomorzyca wymówić.

Ten wcale niespodziewany obrót rzeczy na dworze królowej był niewiadomym nikomu.

Szumowska pisała ciągle o Korsaku w tej dobrej wierze, że on tu oczekiwanym był i serduszko
panny Anny dla niego biło. Kasztelanka, odpisując, wstydziła się przyznać do zmiany uczuć i choć
chłodno, ale po dawnemu mówiła o usarzu.

Kasztelan za zgodą pupilki swej objął w tych czasach zarząd dobrami, zdał jej sprawę z

tego, co odziedziczyła (a co jej dosyć było obojętnym), i wmówił, że koniecznie stary dworzec w
Rychłowie należało nową fozą przebudować i ozdobić. Panna Anna, która Wilanów widziała i
ogrody w Jaworowie, nie tylko na to się godziła, lecz życzyła założyć też wirydarze do tamtych
podobne.

Starosta znał się na tym doskonale i obiecywał pomoc swoję. W projektach przyozdobień,

wodotrysków, sadzawek, gwiazd i kwater przyszłego ogrodu rychłowskiego dziwnie się godzili z
sobą. Starosta zdawał się myśli jej odgadywać. Piękna starościna uśmiechała się, widząc ich tak
zajętych wyściełaniem gniazda.

— Anulko moja! — szeptała. — To tak wygląda, jakbyście byli po słowie!

Zaczerwieniona kasztelanka gniewała się i słuchać nie chciała. A Korsak?... Nie przybywał i

nie przybywał... Dlaczego?!

— To nie do przebaczenia! — mówiła kasztelanka. — Jeżeli... jeżeli... — nie śmiała

powiedzieć wyraźniej — to doprawdy sam sobie winien będzie. — Po nocach płakała niespokojnie,
a w dzień śmieli się ze starostą i sprzeczali tak zabawnie, tak wesoło, że kasztelan Izydor nie
posiadał się z radości i — biegł rączki synowicy całować.

background image

XI

Król był na wiosnę w Jaworowie, myśląc pono o nowej na Podole wyprawie, bo wojna dla

niego była życia potrzebą, a jeśli jej nie prowadził, to musiał choć snuć na przyszłość do niej plany.

Jeden jedyny człowiek, który go zabawiać i zajmować tak umiał, iż o wszystkim przy nim

zapominał, ksiądz Vota Societatis Jesu, uczony encyklopedysta, mówiący de omni re scibili, niemal
wszystkimi Europy językami, ksiądz Vota nawet nie byłby w stanie umysłu króla, pożądliwego
karmi, nasycić, gdyby poza tymi gawędami naukowymi nie było wojny w perspektywie. Jak tylko
kunsztownie obudzona ciekawość na chwilę straciła siłę, Turek, Kamieniec, Wołoszczyzna,
odzyskanie ziemi spod najazdów pogan wracało królowi jako życia zadanie. I teraz też już
kombinował futura , a nieustannie posyłał swoich ku Dniestrowi, aby mu stamtąd języka przynosili.

Trafiało się też, nawet teraz, że staraniem księży trynitarzy, którzy ciągle się o redempcje

chrześcijan i wykupywanie ich z niewoli z narażeniem życia troszczyli — to ten, to ów odzyskiwał
swobodę. Wielu z tych, których pobrano czasu wyprawy wiedeńskiej, pod Parkanami,
Ostryhomiem, nad Dniestrem w roku przeszłym — wracało, a gdy król w Jaworowie bywał,
najczęściej naprzód do niego spieszyło. Wszyscy ci niewolnicy, wynędzniali od pracy, nędzy,
często głodu i znęcania się nad nimi, przybywali ledwie do siebie podobni, schorzali, z rękoma i
nogami od żelaznych pęt namulanymi.

Gdy hetman Jabłonowski zabranych w niewolę baszów trzymał we Lwowie sumptem

wielkim W wygodach wszelkich, polscy panowie, co dla okupu nie przyznawali się do swoich
dostojeństw, czyścili konie, zamiatali podwórza i posługiwali niewolnikom. Resztki jadła
obrzydliwego, którym żywiła się czeladź turecka, oddawano im, a często i głodem morzono. Sroga
to więc była rzecz ten jasyr u poganina, który zwątpiwszy o wykupie, sprzedawał niewolnika i na
straszny go żywot skazywał tam, gdzie nawet o nim do kraju wieść dojść nie mogła.

Król Jan zabawiał się właśnie w ogrodzie z ogrodnikiem Francuzem i księdzem Votą, który

go i tu nie odstępował, opowiadając o osobliwych roślinach, jakie ojcowie jezuici w misjach swych
po świecie widzieli, opisywali i do Europy przysyłali, gdy nadszedł młody Diakowski zwiastować,
że dwóch wykupionych z jasyru przyprowadzono. Króla ci wracający zawsze bardzo żywo
obchodzili, bo się i od nich mógł coś dowiedzieć, i rad był im po wycierpianych mękach powrót do
kraju osłodzić. Wszyscy oni przybywali bez grosza, odarci i gwałtownie potrzebując pomocy.
Rzuciwszy ogrodnika, król zwrócił się natychmiast ku wrotom ogrodowym, które mu wskazano, a
ksiądz Vota szedł za nim.

Z dala już widać było dwóch biedaków, jednego z odrosłą, dużą, siwiejącą brodą, drugiego

młodego i wynędzniałego. Oba mieli na sobie nędzne, zabrukane, tatarskie kurty, a nogi pookręcane
płachtami w podartych skórzniach.

Jakie było zdziwienie króla, gdy wpatrzywszy się w młodszego z nich, poznał w nim, acz

okrutnie zmienionego, bladego, Wyszogórskiego. Nie myśląc już o tym, jak zawinił Justyn
ucieczką, król ręce złożył i zawołał:

— A! To cud prawdziwy, że cię młodego i silnego do Adrianopola nie zapędzili.

Wyszogórski, niewolą i podróżą straszliwie znękany, ledwie mówić mógł. Gdzieś na

moczarach trzymany w górach, dostał był owej febry mołdawskiej, z której mało kto wychodził.
Wycieńczyła go ona strasznie. Para tylko oczów niedogasłych świeciła, zapadnięta głęboko. Skłonił
się królowi i osłabłym głosem za wykupienie siebie z niewoli dziękować począł.

Zdziwił się Sobieski niezmiernie.

— Alem ja o tobie ani wiedział, ani myślał cię rekuperować. Jakże się to stało?

— Wie wiem, tylko to — odparł Justyn — że mnie na imię Waszej Królewskiej Mości

background image

wykupiono.

— Któż? Gdzie? Co? — począł król, zżymając się. — Ja nie wiem o niczym. Cóż zapłacono

za ciebie?

— Z wielkim trudem Tatarzy wreszcie za pięćset czerwonych złotych mnie dali.

— Któż je płacił?

— Tego ja nie wiem — rzekł Wyszogórski, któremu długa choroba widocznie i pamięć, i

żywość umysłu odjęła.

Wzruszył król ramionami.

— Gdybym i chciał wszystkich, co się tam dostali, sumptem moim wydobyć, nie stałoby mi

na to. Mniejsza zresztą, kto to uczynił w moim imieniu, o tym się przecie dowiemy. Pierwsza rzecz,
aby cię doktor Józefowicz wziął w opiekę i na nogi postawił. Panu Bogu dziękuj, nie mnie.

Tu król rozpytywać zaczął pilno o to, gdzie był, jak sobie Turcy i Tatarowie poczynali z

jeńcami, gdzie jakie siły ich stały itp.

Wyszogórski wszakże mimo wysiłku, aby królowi odpowiadać, ledwie mógł dla wielkiego

osłabienia coś niecoś objaśnić. Towarzysz jego silniejszy, zdrowszy, małomównym też był i plótł
trzy po trzy.

Z nich obu król wielkiej pociechy nie miał, krzyknął tylko zaraz na Diakowskiego, aby ich

zaprowadził, gdzie by mogli spocząć, odziać się, nakarmić.

Wieść już była gruchnęła wprzódy, że Wyszogórski z niewoli powracał, więc co było

znajomych, wybiegło go zobaczyć, a znajdujący się tu Rypajło, wynędzniałego i chwiejącego się na
nogach ujrzawszy, porwał do siebie.

— Serdeńko, serdeńko! — zawołał, ręce załamując. — Cóż to się z ciebie zrobiło! Cień

tylko pozostał. Gdyby nie młodość, nałożyłbyś życiem! Ano, nic ci nie będzie. Ale naprzód trzeba
do łaźni.

Litwin się gorąco nim zaopiekował; patrząc na tę śliczną młodość uwiędłą, serce mu się

ściskało. Z Justyna nawet teraz nic dobyć nie było można.

O Korsaka, o kasztelankę, o nikogo nie spytał. Sam Rypajło, sądząc, że tym go zajmie, a

widząc tak biednym, opowiedział o śmierci kasztelana i powrocie Anulki do domu. Słysząc to,
Justyn westchnął i nie powiedział słowa. Oprócz febry mołdawskiej, poranienie nogi i ręce, straszne
sił wycieńczenie stan jego czyniły groźnym. Lecz lwowski ówczesny sławny lekarz Józefowicz na
te wszystkie choroby praktykiem był, bo się z nimi bardzo często spotykał. Znał też lepiej od
niemieckich i francuskich doktorów polską naturę, tryb życia i siły, umiał więc radzić na to.
Przeklął parę razy tych obwiesiów Tatarów, opatrzył i obmacał Wyszogórskiego, posłał go do łaźni
i do łóżka położył, zaraz ordynując lekarstwa silne, bo z tą febrą żartów nie było. Rypajło, który się
za półdoktora miał dlatego, że konie leczył, siadł przy chorym.

Słuchał wprawdzie Józefowicza, bo trudno było na sumienie brać chorego, ale w gruncie

przekonanym był, że on sam, dawszy mu zalewanie należyte, prędzej od doktora na nogi by go
postawił. Wierzył on w mocne lekarstwa tylko: gorzałkę z prochem, piołun, oliwę i pieprz, a resztę
miał za aptekarskie bałamuctwa. Diety także wcale rozumieć nie chciał, twierdząc, że należało
zawsze choremu sił dodawać, nie odejmować. Nie przeszkadzając do brania lekarstw, pamiętał o
dobrym wołowym krupniku, którym chorego karmił.

Medykamenta Józefowicza czy też krupnik poczciwego Rypajły, młodość wreszcie —

trudno dojść — podziałały. Wyszogórski naprzód spał i jadł, potem jakoś febry się pozbył, na
ostatek z wolna do sił przychodzić zaczął. Lecz cień to był owego pięknego młodzieńca, za którym
niegdyś tyle główek niewieścich oczkami goniło. Cieleśnie i duchowo przybity był, złamany.

Z królewskiej kancelarii i rozkazu pańskiego dano znać zaraz skarbnikowej do Mendliszek,

iż syn, z niewoli szczęśliwie wybawiony, w Jaworowie się znajduje. Ponieważ on podówczas
jeszcze pisać nie mógł, Rypajło sam, jako umiał, relacją uczynił o stanie zdrowia Justyna
zaręczając, że już jest na drodze do rekonwalescencji.

Upłynął jednak znaczny czasu przeciąg i król z Jaworowa pojechał do Warszawy, nim

skarbnikowa mogła, choć z największym pośpiechem, dostać się na Ruś do syna. Mężna niewiasta
bez krzyku, bez próżnego słowa, wszedłszy do izby, przystąpiwszy do łóżka, objęła syna,

background image

przycisnęła do piersi, zaczęła całować i dopiero głos jego posłyszawszy, rozpłakała się. Nie było
pytań żadnych ani wymówek, ni narzekań; siadła pielęgnować dziecko, razem z Rypajłą, i
prawdziwym cudem po jej przybyciu Wyszogórski nadzwyczaj szybko począł zdrowieć.

Gdy raz młodość wzięła górę, w oczach powracało, co utracił przez tę niewolę okrutną. I

teraz dopiero począł przypominać sobie i opowiadać o tym życiu, jakie tam wiódł w niewoli, a
wydziwić się nie było można, iż wyszedł żyw po takiej kaźni. Tatarzy bowiem, gdyby nawet
okrutnymi nie byli, sami tak bydlęce i dzikie życie wiodąc, dla drugich też innych jak własne
potrzeby nie znali. Głód, chłód, wilgoć, mięso lada jakie, wodę brudną znosząc sami, nimi też
jeńców żywili.

Ze swej ucieczki i zapamiętałości przeciwko Korsakowi wcale się Justyn nie tłumaczył, nie

mówił nawet o nim. Więcej go to obchodziło, kto go z niewoli wykupił, gdy teraz pewnym było, że
nie matka, bo przed nią ukrywano, co się z nim stało, i nie król, który słowem swym uręczył, iż
wcale o tym nie wiedział. Jednakże wykup nie był żadną omyłką i ten, co go złożył, posłużył się
króla imieniem. Matka już teraz niewiele się o odkrycie tajemnicy troszczyła, będąc pewną, że ów
nieznany dobroczyńca o grosz swój się upomni i wszystko wyświecić się musi. Jak tylko doktor
oświadczył, że podróż chory przedsięwziąć może — a było już około końca wiosny i pora ciepła
bardzo — Wyszogórska zabrała się do powrotu, utrzymując, że samo powietrze domowe Justyna
uzdrowi.

Patrząc na niego, choć znacznie już do sił i do dawnej świeżości powracać zaczął,

Wyszogórska płakała, tak na nim znać było ten kilkomiesięczny jasyr. Zdawał się o wiele lat
starszy po nim. Justyn sam też rad był się co prędzej dostać do swoich Mendliszek.

W drodze dopiero, jakby po długiej walce z sobą, raz nagle zapytał matkę, czy nie wie, co

się z Korsakiem dzieje. Spojrzała mu stara w oczy i po chwili rzekła chłodno:

— A cóż? Z wyprawy, słyszę, wrócił; nie stało mu się nic. Musi być już w Żarkach, bo się

go tam spodziewano. Żwaniecka pono dużo go kosztowała, bo się zadłużył haniebnie, a z tego, co
on sobie marzył, nie będzie nic.

Justyn szepnął żywo:

— Z czego nic?... Z czego?

— Z tych głupich amorów z kasztelanką — dodała chłodno skarbnikowa. — Stary zmarł,

panna już w domu, a tam koło niej szczwane lisy, stryj Izydor i jego syn, starosta. Dawno oni na to
czyhali, aby majątek nie wyszedł z rodu i żeby pannę pochwycili. Powiadają ludzie, że tak się i
stanie.

Justyn z dziwną, dziką jakąś radością zatarł ręce.

— Nie będzie jej miał! Dobrze tak! Pan Bóg sprawiedliwy! Wiadomość ta uczyniła go

wesołym nagle, chociaż z pytań rzucanych matka mogła zmiarkować, że niezupełnie jej dowierzał.

Podróż na Litwę trwała dosyć długo, bo Wyszogórska stawała często dla spoczynku,

zwłaszcza gdzie się trafiały kościoły i obrazy łaskami słynące, gdzie sama modlić się mogła, a
Bogu za ocalenie dziecka dziękować.

Wyszogórski jechał jakby bez woli własnej, czasu podróży nie mięszając się do niczego,

wszystko zdając na matkę, z obojętnością w wieku młodym rzadką. Nie był bardzo smutny ani
swobodny i wesół, lecz jakby niewolą i chorobą ostygły na wszystko. Mało się nawet rozpytywał o
konie i ludzi, których do domu był odesłał. Parę razy wznowił rozmowę o kasztelance dowiadując
się, kiedy zmarł ojciec i ona wróciła do domu, potem o stryja, opiekę itp. Byli już blisko
Mendliszek, gdy jednego rana najniespodzianiej zapytał matkę — o Jagusię.

— Może i ta za mąż poszła lub idzie? — rzekł śmiejąc się.

— Albo co? — pytała skarbnikowa.

— Ano, nic — odparł Justyn — tylkom się dowiedzieć chciał, czy matka ich nie widziała.

— Owszem — poczęła Wyszogórska. — Niech im Bóg płaci, przede mną ukrywano, co się

z tobą stało, a one musiały wiedzieć, bo przybyły do mnie, aby pocieszyć, i bawiły kilka dni.
Jagusia nie zeszpetniała — dodała matka — a takiego drugiego poczciwego dziewczęcia, jak ona,
trudno.

Justyn nie mówił więcej o tym. W Mendliszkach, w których wszystko zwykło było iść

background image

jednym trybem niezmiennym, znalazł Justyn... jakby je wczoraj porzucił. Dziwnie z wolna płynie to
wiejskie życie i jeżeli kataklizm jaki nie dotknie tych osi, na których się ono obraca, mniej się
zużywają w ciągu wieków niż inne, które pęd żartki niszczy i zmienia. Tu częstokroć człowiek
zestarzały, wracając po pół wieku, znajduje ślady swych stóp dziecięcych.

Wyszogórska odżyła w tym państwie swoim. Justyn odetchnął. Jednakże matka dostrzegła,

że sąsiedztwo Żarek wprawiło go w jakąś gorączkę i niepokój. Zapobiegając przedwczesnemu
rozdrażnieniu syna, jejmość nakazała, aby rozpytującemu o Korsaka odpowiadano nie inaczej, tylko
tym, iż o nim nikt nic nie wie. Mogła rachować na pewno, iż rozkazy jej spełnione zostaną. Z matką
nie mówił o nim nigdy. Niespokojnie śledziła każdy krok jego, obawiając się i przeczuwając, że
sprawa uśpiona odezwać się musi. Na ostatek, przyszedłszy do siebie, Justyn zajrzał do stajni
pewnego dnia, a potem wkrótce wyjechał w pole. Nie było go długo; matka była niespokojna,
przeczuwała coś złego. W istocie Wyszogórski, nie mogąc w domu nic się dowiedzieć o Korsaku,
puścił się na zwiady do karczemki, która stała na granicy między Żarkami a Mendliszkami.

Majątki te, należące niegdyś do jednej rodziny i rozdzielone między dwie siostry, zachowały

tu karczmę wspólną. Żydek sie- dzący na niej był zarówno arendarzem Korsaka i Wyszogórskich i
bywał ciągle w dworach obudwu. Icyk oprócz tego był jedynym z najlepiej świadomych
wszystkiego, co się gdziekolwiek w sąsiedztwie działo. Miał tę naturę ludzi próżnujących a
potrzebujących zajęcia, która szuka sobie karmi nieustannie. Zobaczywszy młodego pana, Żyd
Wybiegł zaraz naprzeciw niemu, szczęśliwy, że go widział zdrowszym i rad, że z konia zsiadł dla
spoczynku u niego. Justyn wszedł do izby. Piekło go już dowiedzieć się coś o Korsaku.

— W Żarkach — spytał — jest kto? Wrócił Walenty?

Icyk wszystkowiedzący zmierzył naprzód oczyma pana, aby odgadnąć usposobienie, chcąc

się z odpowiedzią do niego zastosować. Twarz Wyszogórskiego nic mu nie mówiła.

— Przyjechał już dawno — rzekł krótko.

— Jest u niego kto? — badał dalej Justyn.

— Ktoś jest z panów towarzyszów, ale jak się on nazywa, nie wiem.

— Nie wiesz więcej nic? — niecierpliwie dodał Wyszogórski. — Mów, nie może być,

ażebyś ty o niczym nie wiedział.

Żyd jarmułkę poprawił.

— Korsak się starał o kasztelankę, stary ojciec jej zmarł. Jeździł on tam? Począł co?

Odprawili go? Gadaj! — wołał coraz niecierpliwiej Justyn. — Mów mi wszystko, co od ludzi o tym
słyszałeś.

Icyk zmiarkował wreszcie, że taić się przed panem nie prowadziło do niczego, boby nie

dowiedziawszy się, co chciał, od niego, szukał gdzie indziej wiadomości.

— Wszystko rozpowiem jaśnie panu — odezwał się — ale za to, co do mnie doszło, ja

ręczyć nie mogę; u ludzi na języku zawsze plotki rosną jak, z pozwoleniem, ciasto w dzieży.
Kasztelanka dawno do Rychłowa powróciła, tam na nią czekał stryj z synem. Wszyscy wiedzą, że
ją mieli wydać za niego. Kto tam wie, co się stało? Podobno gdy pan Korsak przybył od chorągwi,
już było późno do panny. On tam kogoś posyłał, mówią, że listy pisał, że sam jeździł, no i powrócił
bardzo zdesperowany. Kasztelanka kazała mu odpowiedzieć, że ona go znać nie chce.

— Aha! I dał za wygranę! — podchwycił Justyn szydersko. — Z początku podobno nie dał

za wygranę — rzekł Żyd —

jeszcze raz czy dwa próbował jechać do tego Maszewskiego, co tam wszystkim był, ale

Maszewski już teraz nie znaczy nic. Kasztelan Izydor — inny człowiek, gładki taki jak atłas lub
aksamit, ale jego wziąć trudno. To bardzo mądry pan. Do pieniędzy on nie jest taki rozumny, jak
nieboszczyk brat, który, z pozwoleniem, głupi był; ale za to bez pieniędzy żyć tak, żeby na niczym
nie brakło, to on umie! Icyk pokręcił głową.

— Od Maszewskiego powróciwszy, pan Korsak aż chorował — dodał — i teraz jeszcze

chodzi nieswój, ale nie pomoże nic; aby żałoba się skończyła, panna pójdzie za stryjecznego brata.

Justynowi ironicznym uśmiechem skrzywiły się usta. Bądź co bądź, pomyślał, żaden z nas

mieć jej nie będzie, ale dlatego bić się z sobą musimy. Miał najmocniejsze postanowienie
skończenia z Korsakiem niezwłocznie. Nie chciał jednak, żeby matka o pojedynku wiedziała. Żyd

background image

musiał mu służyć za pośrednika.

— Słuchaj, Icyk — rzekł — defalkuję ci z arendy talarów dziesięć, ale mi usłużyć musisz.

Rozumiesz?

Zdjął jarmułkę arendarz i pokłonił się.

— Pojedziesz jutro do Żarek — ciągnął dalej — i nie Korsakowi, ale jego przyjacielowi

powiesz ode mnie, aby tu na granicę zjechał do ciebie dla widzenia się ze mną pojutrze. Będzie on
już wiedział, za jakim interesem. Matka moja nic o tym wiedzieć nie powinna.

Poselstwo to nie było przyjemnym arendarzowi, ale pan każe, sługa musi. Skłonił się w

milczeniu.

— Pojutrze żeby tu czekał na mnie. — To powiedziawszy, Justyn na konia siadł i do domu

wrócił. Wyszogórska go zapytała, gdzie był; odpowiedział, że pola oglądał.

Nazajutrz siedział w domu i tym ją uspokoił; trzeciego dnia, deszcz prószył, wyruszył

jednak znowu w pole, choć matka go wstrzymać chciała. Dopadłszy do karczemki, naprzód zajrzał
do szopy; stał w niej koń osiodłany, a z izby już wychodził naprzeciwko niego Kamieński.
Pozdrowili się zimno.

— Bardzo wam dziękuję, żeście mi przybycia nie odmówili — począł Justyn. — Choć się

moja sprawa z Korsakiem przeciągnęła, czemum ja nie winien, skończyć ją raz potrzeba, a inaczej
nie można, jak szablą.

— Sądzicie? — spytał Kamieński. — Nie wiem, czyście słyszeli, że kasztelanka obu was

zawiodła po niewieściemu. Dwóch się o nią zabijać miało, a trzeci bierze im sprzed nosa. O cóż się
tu bić?

— O obrazę czci mojej — zakrzyknął Justyn — której ja przebaczyć nie mogę! Sam to

najlepiej znasz i rozumiesz, że bić się musimy.

Kamieński milczał.

— Zatem idzie tylko o czas i miejsce — dołożył Wyszogórski. — Ja przyjaciela nie mam,

ale go nie potrzebuję; wy starczycie dla nas obu.

— Wczoraj przyjechał Syruć — przerwał Kamieński — ten wam służyć może.

— Zgoda, Syruć czy ktokolwiek bądź. Kiedy i gdzie mam przybyć? — mówił niecierpliwie

Justyn.

— Korsak niedomaga — odezwał się Kamieński. — Ja dla niego proszę o tydzień czasu, bo

on, jestem pewny, stanąłby i dziś, ale na słabszego się porwać...

— Jam też nie mocniejszy, ledwie się wylizawszy — rzekł Justyn. — Ano, Bóg z wami,

tydzień wyczekam. Co dziś? Czwartek?

— Czwartek — potwierdził Kamieński zimno, ale nie próbując go już powstrzymać.

— Więc od dziś dnia za tydzień. Rano na polance mieżewskiej, którą Korsak zna — dodał

Wyszogórski, i odetchnął.

Głową tylko skinął słuchający na znak, że warunki przyjmował.

Nie było zresztą umawiać się o co. Pojedynki owego czasu rzadko się w Polsce inaczej

odbywały, jak na szable. Z zagranicy wprawdzie przychodził już obyczaj spotykania się naprzód
konno z pistoletami, a potem, jeśliby strzały chybiły, pieszo, ale nie był on jeszcze powszechnie
przyjętym. Każdy przynosił szablę swoją i potykano się, jak kto chciał i mógł.

Justyn, raz jeszcze powtórzywszy dzień i godzinę, chciał się już oddalić, gdy Kamieński go

zatrzymał.

— Powiedzże mi — spytał — ciężką miałeś niewolę? Gdzie cię zaprowadzili? Jakeś się z

niej wyswobodził?

Niewielką miał do opowiadania ochotę Wyszogórski, lecz grzecz- ność nakazywała nie

zostawić Kamieńskiego bez odpowiedzi. W krótkich więc słowach opisał swą srogą niewolę i jak
go król z niej wykupił.

— Król cię wykupił? — dodał zdumiony towarzysz.

— A, tak — odparł Justyn. — Nie chciał się przyznać do tego, ale wiem, że na imię króla

zostałem uwolniony.

Trochę się ożywiwszy, z udaną wesołością począł potem opowiadać o delicjach stołu

background image

tatarskiego, o kumysie i końskiej pieczeni, z której niewolnicy tylko kości do ogryzania dostawali, i
o brudach, niewczasach i rozmaitych pętania jeńców i prowadzenia sposobach, o obozach Tatarów i
wojowaniu.

Kamieński słuchał dosyć uważnie.

— Nie każdemu — rzekł — udaje się dobyć z jasyru. Panu Bogu dziękować, że mu

salwował. U Turków niewola ciężka, a u Tatara sroższa jeszcze.

— Ja też ją dobrze czuję — rozśmiał się Wyszogórski i pokazał, rękawy odwinąwszy,

blizny na rękach od pętlic i żelazek.

Z twarzy jego też, choć już odżył, poznać było można, co przecierpiał.

— Królowi za moje wyswobodzenie wiekuiście wdzięczen będę — dołożył — tym bardziej

że groszem tak rzucać nie zwykł, a za mnie więcej pono zapłacił, niżem ja wart z kościami.

Kamieński słuchał. Jeszcze raz czwartek przypomniawszy, Justyn podał mu rękę, o konia

zawołał, i tak się rozjechali.

Deszcz tymczasem rozpadał się na dobre i gdy Wyszogórski zajechał przed dwór, lało.

Zmókł prawie do nitki, ale mimo to dawno go już matka tak wesołym nie widziała. Tknęło ją to, bo
ciągle była w obawie o niego, tak że i wesele, i smutek zarówno ją niepokoiły. Na zapytanie, gdzie
był, Justyn odpowiedział, jak wprzódy, że pola objeżdżał, co każdy dobry gospodarz z obowiązku
musi odbywać.

Działo się to we czwartek. W niedzielę znajoma bryka kryta przywiozła panią Dzierzbinę z

córką. Justyn z poufałością dawnego znajomego i krewnego i z nie ukrywaną radością powitał
piękną Jagusię, zapłonioną i uśmiechniętą. Nad wszystkich jednak zdawała się z tego przybycia
szczęśliwszą Wyszogórska, która ściskała ze łzami swoją starą przyjaciółkę i nie mogła się z nią do
syta dnia tego naszeptać. Rozmowa bowiem cała była w tajemniczych zwierzeniach jakichś na
ucho.

Jagusia siedziała na stronie, a pan Justyn zabawiał ją opowiadaniem o swojej niewoli, które

łzy wyciskało, chociaż bardzo dyskretnie malował, co wycierpiał, żartując sobie z przebytych
szczęśliwie katowni. Matka też chwilami przysłuchiwała się tym powieściom, a obie staruszki
składały ręce do modlitwy, Bogu za ten cud dziękując, że się pan Justyn wyrwał z paszczy
poganina. Wyszogórska popłakiwała.

— Niechżeby już człowiek cierpiał — mówiła — a wiedział, że się to na coś przyda czy

królowi, czy Koronie naszej, ale z tego wszystkiego tylko marna sława, a Niemcy skorzystali sami.
Kamieńca nie odebrano im, ludziśmy słusznych natracili, hetman Sieniawski wiedeńską potrzebę
życiem przypłacił. Nam z tego tyle, że król obiaduje w wezyrskim namiocie i ma siła, słyszę,
tureckich kameryzowanych pektorałów.

Wyszogórski stanął gorąco w obronie króla. Następne dni schodziły najprzyjemniej

Justynowi w towarzystwie Jagusi. Tymczasem czwartek się zbliżał, a Wyszogórskiemu zasępiało
się czoło. Czuł, że się do dziewczęcia przywiązał, widział, że matka była z tego szczęśliwą, że
panienka nie okazywała wstrętu, a tu trzeba się było iść bić i może zginąć u progu tego szczęścia,
które mu się zwiastowało. Wyszogórski, nie chcąc dać poznać po sobie, że mu gorzko było w
duszy, z niezdrową, przymuszoną popisywał się wesołością. Matkę ona instynktowo niepokoiła.
Czuła, że nie przychodziła z usposobienia, ale musiała być przybraną i obmyślaną.

background image

XII

Siedzieli wszyscy przy podwieczorku we środę wieczorem: Justyn zadumany posępnie,

matka mierząca go niespokojnym okiem, Jagusia strwożona, Dzierzbina niespokojna — gdy o
zmroku wszedł ktoś do izby wolnym krokiem i nieznany głos ich pozdrowił:

— Niech będzie pochwalony.

Wstała żywo pani skarbnikowa i Justyn, aby gościa tego przyjąć, i zbliżywszy się,

postrzegli, że był to mnich jakiś w habicie im nie znanym, niemłody już, twarzy, która więcej
wschodnią, niż polską krew zdawała się zapowiadać. Mówił wprawdzie językiem polskim, lecz
akcentem obcym. Ponieważ wędrowni tacy za rozmaitymi jałmużnami zakonnicy często się
przytrafiali, Wyszogórska przyjęła go uprzejmie; posadzono przy stole i zaczęto rozmowę od pytań,
skąd przybywa. Opowiadał się jako mnich zakonu świętego Bazylego z Rusi, zbierający składki na
podźwignienie kościoła, który Tatarowie splądrowali i spalili. Dodał jednak w końcu, zawahawszy
się i obejrzawszy dokoła, że może by w te strony się nie zapuścił, ale miał na łożu śmierci dane
sobie polecenie do spełnienia, do osób zamieszkałych w tych krajach.

Gdy to mówiły stary tak wyraziście spojrzał na skarbnikowę, jakby jej chciał dać do

zrozumienia, że zlecenie to jej się tyczyło. Nie wzięła tego jednak do siebie Wyszogórska,
przypuścić nie mogąc, aby ktoś z tak daleka do niej mógł się zgłaszać.

Na tym się skończyło; podano wieczerzę, zakonnik dość milczący jadł, opowiadając coś

niecoś o Rusi, o najazdach tatarskich. Gdy skarbnikowa nadmieniła, że syn jej właśnie powracał z
niewoli, zakonnik dziwnie jakoś zamruczał:

— A... wiem.

Lecz skądże mógł o tym wiedzieć?

Od wieczerzy powracając, gdy Wyszogórska przechodziła około stojącego mnicha, który

właśnie modlitewkę odmówiwszy, żegnał się, ten zbliżył się do niej z cichą prośbą:

— Gdybym mógł chwileczkę pomówić na osobności... Sądząc, że o jałmużnę chodzić

będzie, Wyszogórska synowi kazała prowadzić gości, a sama została z mnichem.

Z wolna zaczął on papier jakiś dobywać z kieszeni.

— Zlecenie od umierającego, a dziś już zmarłego człowieka, mam nie do kogo innego, tylko

do pani dobrodziejki — rzekł mnich. — Chciał na łożu śmierci, abyś mu przebaczyła wszystko, co
względem niej zawinił.

— Krępiec! — podchwyciła, odgadując, skarbnikowa i dodała po chrześcijańsku: — Niech

mu tak Bóg miłosierny przebaczy, jak ja mu win nie pamiętam. Umarł więc?

— Tak jest — mówił zakonnik powoli — a oto, co z ust jego spisałem i co miałem odnieść

pani. Zmarły pozostawił po sobie ledwie tyle, co na pogrzeb stać mogło i na te oto koszta podróży,
do której mnie zobowiązał.

Mówiąc to, mnich papier zabrukany rozwinął, zbliżył się do świecy i na wpół czytając, pół

mówiąc z pamięci, ciągnął dalej.

Wyszogórska, uroniwszy łez parę, słuchała z uwagą.

— Zeznał nieboszczyk na spowiedzi, którą chciał jawną mieć, aby mu ciężkie grzechy jego

odpuszczone były, iż chciwością niepoczciwą skuszony, syna waćpani Justyna oddał w ręce
tatarskie.

Wyszogórska krzyknęła, zakrywając sobie oczy.

— Zeznał, że na życie czyhał i że tylko cudem opatrzności, za sprawą niejakiego Korsaka,

siostrzeńca waszego, syn wasz został uratowany. Ten to Korsak, nie szczędząc trudu, zachodu i
kosztu, sam okup za niego zapłacił i wydobył go z niewoli.

background image

Wyszogórska krzyknęła, radośnie tym razem, i zapomniawszy o wszystkim, podbiegła ku

drzwiom, wołając Justyna.

Przestraszony pospieszył on i widząc księdza z papierem w ręku, matkę jakąś jakby

wystraszoną i poruszoną, stanął zdziwiony.

— Ojcze, powtórzcie to synowi mojemu, coście mnie czytali! Zakonnik z wolna, prawie

tymiż, co wprzódy, słowami, począł opowiadać o Krępcu i jego zeznaniu na łożu śmierci. Gdy
doszedł do tego, iż Korsak starania czynił o wykup i sam go złożył za Justyna, Wyszogórski się z
początku zżymnął.

— To nie może być! — zawołał.

— Umierający by nie kłamał — rzekł mnich — a zresztą i papiery przy zmarłym znalezione

świadczą, że przez Krępca on o wykup z agą tureckim i Tatarami umawiał się i od siebie pięćset
dukatów złożył.

Zbladł Justyn. Stał, patrząc na papier i na księdza, drżał, nie mówił słowa. Matka nie

spuszczała go z oka. Twarz jednak nie okazała, co się działo w duszy. Wziął podane papiery w
rękę, obejrzał je, potarł czoło, położył. Matka nie chciała ani słowem od siebie wpłynąć na syna;
wymowniejszą nad te dowody wspaniałomyślności Korsaka być nie mogła. Pominąwszy czyn
szlachetny, samo to, że zachował go w największej tajemnicy, cenę jego podnosiło. Justyn musiał
uznać się zwyciężonym. Przypomniał winę swoje i zaloty do kasztelanki. Spuścił głowę,
upokorzony.

W izbie panowało czas jakiś milczenie. Zakonnik pierwszy je przerwał, rozpoczynając

opowiadać, jak Krępiec, tułając się po

Rusi, ranny musiał szukać przytułku w ich klasztorze, i jak tu nieunikniona już śmierć

pobudziła go do skruchy; że dni ostatnie spędził na pokucie i obwinianiu siebie za życie sprosności
pełne. Mnisi musieli rozpaczającego grzesznika uspokajać nadzieją miłosierdzia bożego, które
szczera tylko skrucha i żal wywołać mogły. Sam on, będąc spowiednikiem umierającego, mógł
poświadczyć, że umarł, przejednany z Bogiem, w taki sposób, iż śmierć jego za przykład innym
służyć mogła.

Wyszogórska i syn jej słuchali go długo, a na ostatek, zaprosiwszy, aby u nich spoczął,

odprowadzili do pokoju, w którym znaleźli dwie kobiety zdziwione i oczekujące niespokojnie
powrotu gospodyni. Po twarzach jej i syna poznać było łatwo, że rozmowa z zakonnikiem
nieobojętną być musiała. Skarbnikowa tak była poruszoną, że nie mogła mówić długo, Justyn
chodził zadumany.

Rozeszli się wreszcie wszyscy na spoczynek. Wyszogórski mnicha zaprowadził do

gościnnej izby, a sam poszedł do stajni przypomnieć, aby koń nazajutrz do dnia był dla niego
przygotowany. Długo potem ani się kładł Justyn, ani położywszy, mógł zasnąć. Jak na brzask,
zerwał się, przypasał szablę i pobiegł do stajni. Nie wziął z sobą nikogo.

Do mieżewskiej polanki spory był kawał drogi, ale czasu miał dosyć Justyn, bo zbyt

wcześnie z domu wyruszył. Rozedniało dobrze, gdy ujrzał z dala otaczające ją sosny i około nich
stojące konie. Uderzyło mu serce, przyspieszył kroku; nie dojeżdżając do polany, skoczył żywo z
konia, puszczając go na wolę, a sam krokiem powolnym, z głową spuszczoną, zbliżać się począł ku
stojącym na przodzie Kamieńskiemu i Syruciowi. Trochę opodal sparty o sosnę stał Korsak, patrząc
w ziemię.

Kamieński witał go lekkim głowy skłonieniem, gdy Justyn, przystanąwszy chwilkę, po

namyśle odezwał się:

— Chcę sam mówić z Korsakiem.

I zastępujących mu drogę uchyliwszy na stronę, szedł ku niemu powoli.

Podkomorzyc, słysząc i widząc, że się zbliża, podniósł oczy — spojrzeli na siebie.

Wtem Justyn ramiona rozwarł szeroko i na jedno kolano przykląkł.

— Przebacz! — zawołał. — Zwyciężyłeś!... Wiem wszystko... Bądźmy braćmi, jakeśmy

byli!

I rzucili się sobie w objęcia.

Można sobie wyobrazić zdziwienie Kamieńskiego, uszczęśliwienie jego i Syrucia i okrzyk,

background image

jaki się z ich ust wyrwał. Porwali z kolei Justyna ściskać, całować, a on im dopiero — opowiadać
wszystko, co dla niego ten mniemany wróg uczynił.

Syruć wnosił, aby zaraz zapić tę szczęśliwą zgodę; Korsak chciał zabrać brata do Żarek;

Justyn się oparł, ciągnąc ich wszystkich do matki do Mendliszek.

— Ale, słuchajcie — dodał — mamy gości i panna jest taka piękna, że niech się kasztelanka

schowa; żeby mi Korsak jej, mszcząc się, nie odkochał!

— Bądź spokojny — rzekł usarz. — Nie mogę zaręczyć za siebie, żebym na życie całe w

celibacie pozostał, ale nierychło miłość mi przyjdzie, bom ostatnią ciężko odbolał, a rany takie
nierychło się goją. Za to też poprzysiąc mogę, że do żadnej kasztelanki się nie posunę.

Najprostszymi drogami skierowali się ku dworowi w Mendliszkach. Tu właśnie około

śniadania siedzieli wszyscy w gościnnym pokoju, którego okna wychodziły w dziedziniec.
Wyszogórska była trochę niespokojna, że syn tak rano wyjechał i tak go długo nie było z powrotem.
Wtem Jagusia, która ciągle ku oknom się zwracała, zawołała:

— Jacyś goście jadą!

— O tej godzinie? — odparła, wstając zza stołu, skarbnikowa. Spojrzała przez szyby,

uderzyła w dłonie, krzyknęła i uklękła stara, ku niebu podnosząc ręce, a potem pędem w ganek
wybiegła.

Tu już wszyscy z koni zeskakiwali, a Korsak biegł ciotki ręce całować, która ze wzruszenia

płakała, zanosząc się głośno.

— Walku! Tyś święty człowiek! — wołała. — I Bóg ci pobłogosławi.

Weszli tedy wszyscy do dworu i radość była wielka, a przyjęcie tak serdeczne, a szczęście

tak błogie, że mogło za wszystkie przebyte zapłacić cierpienia.

background image

EPILOG

Rok upłynął od tego pamiętnego pojedynku z Wyszogórskim, o którym sobie bajki

opowiadano, bo stał się sławnym na Koronę całą.

Panna kasztelanka, teraz już starościna, za poradą stryja musiała z mężem wybrać się do

Wilanowa, aby królowi i królowej podziękować za dawne względy, a nowym się polecić. Kasztelan
Izydor miał na widoku, że może by owa ekspektatywa województwa albo na niego przelaną być
mogła, lub się dała zamienić na inny jaki fawor pański. Z chęcią by był swoje krzesło rezygnował
na syna, a sam wyżej postąpił. Sądził, że i do jakiegoś podkanclerstwa, marszałkostwa itp. nie byłby
niezdolnym.

On więc sam i młode małżeństwo wybrało się do Warszawy i Wilanowa. Pani starościna

dotąd była tak szczęśliwą, iż zgryzota sumienia za Korsakiem wcale jej nie dokuczała. Cała ta
przeszłość wydała się jej z teraźniejszego punktu widzenia wielkim dzieciństwem. A jednak rada
była zobaczyć dawne przyjaciółki, pogawędzić z Szumowską o tych czasach tak wesołych, pośmiać
się, popłakać, przypomnieć. Czasem się jej zdawało, że życie teraźniejsze nie płaciło za nadzieje
płoche przeszłości.

Starosta był zakochany w żonie, miły, grzeczny, lecz miłość jego wiała niekiedy chłodem

dziwnym, a on sam na owe czasy niepojęcie był słabowitym, skłonnym do chorób i potrzebującym
pielęgnowania. W podróży do Warszawy młody pan się zaziębił i zachorował mocno, zaczął
kaszleć, pluć krwią i dostał gorączki. A że w drodze doktora i żadnej rady nie było, musiano
spieszyć do stolicy, do sławnego Brauna. Zaledwie tu stanęli, wezwano go pospiesznie. Starosta
miał pleurę, a ratunek okazał się za późnym.

Jak piorun niespodziewana przyszła śmierć, której żona o mało także życiem nie

przypłaciła. Rozpacz jej była bez granic. Poczciwa panna Szumowska i inne znajome, otoczywszy
ją staraniami, pielęgnując, pieszcząc, ledwie mogły powoli na nowo powołać do życia. Cios ten
dotknął też tak boleśnie starego kasztelana Izydora, że i on położył się, zaniemógł, a doktor Braun,
mówiąc o jego chorobie, potrząsał głową znacząco.

O powrocie do Rychłowa mowy teraz być nie mogło; zbyt on wiele przypominał, nazbyt był

pustym. Piękna starościna pozostała tymczasem pomiędzy Warszawą a Wilanowem. Chociaż
nieboszczyk starosta bogatym nie był, a to, co mu ojciec rezygnował, nie stanowiło wiele, ponieważ
między małżeństwem zapisy były na przeżycie, pani starościna po najdłuższym życiu kasztelana
stryja i po nim jeszcze coś odziedziczyć miała. Była jedną z najświetniejszych partii owej chwili i
nim żałoby połowę odbyła, na dworze już ją żeniono, swatano, wydawano i intrygi matrymonialne
osnuwały się zawczasu. Nie ulegało wątpliwości, że tak młoda, osierocona, bez rodziny nie tylko
mogła, ale musiała wyjść za mąż.

Niezmierny ów żal po za wcześnie zmarłym mężu, w początkach tak gwałtowny, iż się o

życie lękano, jak wszystkie wybuchy zbyt silne, bardzo prędko ostygać zaczął. Młodość, która w
sobie życie czuje, albo upada pod takim brzemieniem, albo je zrzuca rychło. Na dworze królowej
zabawiano się zawsze wesoło, a choć wdowa jeszcze na publicznych tych przyjęciach nie bywała
dla żałoby, żyła w kółku, które woń ich i ruch jej przynosiło. Szumowska, powiernica, zabawiała ją,
jak mogła. Mówiono jej już nawet o tych wszystkich, którzy się zapowiadali jako przyszli
konkurenci. Słuchała, milcząc i pogardliwie krzywiąc usteczka.

Raz wreszcie panna łowczanka ośmieliła się szepnąć jej o Korsaku. Oczy pięknej wdówki

błysnęły, ale nie odpowiedziała. Nie rozgniewała się też. Szumowska powtórzyła później coś o nim
z przeszłości i... wspomnienia zdawały się robić przyjemność. Serce może biło do tego srodze
pokrzywdzonego, zawiedzionego człowieka. Żałoba się już do końca zbliżała, zrzucano ją nawet

background image

czasami, gdy na dworze trzeba było się koniecznie znajdować.

Korsak właśnie był, usarską porzuciwszy służbę, zaprzątnięty więcej gospodarstwem i zaraz

go bracia szlachta do ziemskiego urzędu zmusiła. Rozpoczynał to życie obywatelskie onych
czasów, które upływało na sejmikowaniu, zjazdach, komisjach, deputacjach itp. Wiedział od
dawna, iż pierwsza jego miłość nagle owdowiała, ale ani mu w myśli postało zbliżyć się teraz do
niej. Nie domyślał się nawet, że była w Warszawie, gdy go wydelegowano do króla w sprawie
jakiejś województwo obchodzącej. Przybywszy tu, stanął w swoim dworku i wybierał się do króla,
gdy Syruć, także się znajdujący w stolicy, przyszedł raz, drwiąco mu oznajmując:

— A co, serdeńko? Ciepła wdówka twoja tu jest. Możesz dwie pieczenie upiec przy jednym

ogniu!

— Któż? Starościna tu?

— Słowo daję.

Korsak ramionami ruszył.

— Daj mi z nią pokój.

W parę dni potem deputacja szła do króla jegomości; musiała potem submitować się

królewiczowi Jakubowi dla zaskarbienia łaski króla i — królowej nareszcie.

Gdy się tu podkomorzyc tak okręcał, spotkał się ze starą znajomą Szumowską, która śmiejąc

się, prosiła go na wesele, bo miała wychodzić za Orzechowskiego, dawno starającego się o nią.

— A waćpan mnie na wesele nie będziesz prosił? — dodała.

— Nie zanosi się na to — rzekł Korsak.

— No, a te dawne amory? — spytała śmiejąc się. — Wdówka jak róża.

— Prawda, bo ja jeszcze kolce jej czuję — zakończył, śmiejąc się, Korsak, a żeby odwrócić

rozmowę, wtrącił, że Wyszogórski się ożenił i był bardzo szczęśliwy.

Wtem coś przerwało im i Korsak musiał odejść, ale w Warszawie pozostał dla narady i

rezolucji, na którą im czekać kazano. Szumowską nie miała nic pilniejszego nad to, by natychmiast
oznajmić starościnie o bytności Korsaka i wybadać ją, czyby się z nim spotkać nie życzyła. Gotowa
była wziąć na siebie zbliżenie ich. Trudno było jej zrozumieć wdówkę. Naprzód zawołała, że
widzieć go nie może, nie chce, że nawet uciec jest gotową, byle się z nim nie spotkać. Potem
zaczęła się dopytywać, jak wygląda, czy się odmienił, czy o niej nie wspominał itp. Szumowską,
ma- jąca pasją kojarzenia małżeństw, odpowiedzi swe zastosowała do celu.

Tymczasem w Wilanowie zapowiedziano świetne przyjęcie posła bawarskiego, na które

królestwo chcieli jak najwięcej gości sprowadzić. Korsak i deputaci znajdować się na nim mieli.
Żałoba starościny już była w owych ostatnich sześciu tygodniach, które w istocie nie bardzo do
noszenia jej obowiązywały. Szumowskiej udało się namówić ją, aby przy królowej, w jej orszaku
dnia tego stanęła. Opierała się nieco, w końcu jednak, niby na rozkaz Marii Kazimiery, musiała
przystać. Po tak długim nieukazywaniu się starościna na ten dzień i wieczór przygotowała strój,
który cudnie młodzieńczą jej, zaledwie rozkwitłą, piękność podnosił. Można było przysiąc, że nie
wdową jest, ale piętnastoletnim dziewczęciem. Ubranie tylko i klejnoty, jakimi się okryła,
troszeczkę ją poważniejszą czyniły, a ten kontrast młodości i majestatu ma trony — dodawał
oryginalności. Przypominała jakąś postać z obrazu Rembrandta, dziewiczą, a po królewsku
wystrojoną. Dziś podobna toaleta nie uszłaby może, naówczas zgadzała się ze smakiem wieku
dziwacznym.

Ukazanie się tej prześlicznej starościnej w orszaku pani uczyniło ogromne wrażenie,

szczególniej na tych, którzy już mieli od dawna projekta na bogatą dziedziczkę, na dworze dobrze
położoną i przynoszącą jeszcze w posagu łaskę wszechmocnej królowej. Starościna czuła — bo
któraż z pań nie wie o tym — że seciny oczów spragnionych spoczywały na niej. Podniósłszy
wzrok i potoczywszy nim dokoła, w dali zobaczyła stojącego Korsaka, nie w dawnym stroju z
tygrysią skórą na ramionach, ale w bardzo wytwornych szatach zamożnego szlachcica.

Poznała go od razu, chociaż nie ten to był Korsak, żwawiec, gorączka, zapamiętalec, ale

człowiek uspokojony, smutny i spoważniały. Oczy jej, zaledwie go spotkały, uciekły z trwogą w
drugą stronę. Lecz powróciły po chwili. Wielka przestrzeń dzieliła ją od niego, nie wątpiła jednak,
że w ciągu dnia lub wieczorem Korsak się postara zbliżyć do niej i zawczasu już układała sobie, jak

background image

się naówczas znaleźć powinna, co mu odpowiedzieć. Jednakże, choć na zręczności przysunięcia się
do pięknej pani nie zbywało, podkomorzyc nie zdawał się jej szukać. Starościna postanowiła nie
unikać go, nie zważać, a może nawet, na przekor zdającemu się od niej unikać, zbliżyć niby
przypadkiem.

Wieczorem król, który lubił świeże powietrze, pod namiotami zastawić kazał wieczerzę.

Towarzystwo całe swobodnie się pomiędzy nimi po ogrodzie, oświeconym latarniami, przechadzać
mogło. Korsak z innymi panami braćmi trzymał się dosyć na uboczu, ale go Szumowska znalazła i
wyciągnęła, nie bez myśli może. Nagle w wąskiej uliczce oko w oko spotkali się, on i starościna,
oświecona z boku blaskiem latarni, cała w półcieniu, okryta iskrzącymi się diamentami jak kwiatek
rosą, stanęła przed nim jak czarodziejski sen młodości.

Korsak przez chwilę nie mógł słowa przemówić, spotkał oczy jej wlepione w siebie śmiało,

ale wnet otrząsnął się z tych pęt, którymi go uwikłać chciały. Przeszłość, zawód doznany, wszystko,
co przecierpiał, na myśli mu stanęło. Z galanterią francuską, którą sobie przypomniał w porę, tym
towarem przywiezionym z podróży, odłożonym teraz na bok dla rubaszniejszego obyczaju
domowego, przywitał piękną starościnę, starając się nie okazać żadnego wzruszenia, najmniejszej
czułości.

Kasztelanka znała go zawsze namiętnym, rozmarzonym, zachwyconym; znalazła go teraz

przesadnie grzecznym, ale panem siebie i jakby innym zupełnie człowiekiem.

— Jakież to szczęście dla mnie — rzekł, skłaniając się nisko — iż mogę tu panią starościnę

(tytuł wymówił z przyciskiem) oglądać.

— Bardzo miło mi — odpowiedziała zmięszana. — Podkomorzyc tu od dawna?

W pytaniu tym była jakby wymówka ukryta, że dotąd nie postarał się o złożenie jej

należnych hołdów.

— Jestem tu przypadkiem i nie władam sobą — odparł Korsak, zawsze z tąż samą

grzecznością chłodną. — Należę do deputacji z województwa naszego. My, drobna szlachta, nie
mamy czasu na dworowanie i zabawy. W domu potrzeba pilnować roli, czasu wojny musimy na
koń siadać, a gdy się chce odetchnąć, panowie bracia wkładają obowiązki. W stolicy czujemy się
oślepieni i onieśmieleni.

— Ale pan byłeś dawniej nawykły i do dworu, i do innego życia? — po chwilce rozmysłu

odezwała się piękna starościna, bawiąc się wachlarzem.

— A! Między tym, co było dawniej, a co dziś jest, pani starościno — odparł Korsak —

jakby mur stanął, który rozgradza. Dziś człowiek inny... Pani też nie czujesz, jak się wiele
zmieniło?

Zmieszała się starościna trochę i gdyby nie mrok, może by się zdradziła rumieńcem. Na

pokrycie niepokoju zmusiła się do uśmieszku.

— A, prawda! — rzekła, spuszczając oczki. — Zmieniło się bardzo wiele.

— Boże daj, by na lepsze! — dodał Korsak. — Bo ja zawsze, dawniej i teraz, życzyłem tego

pani starościnie.

— Śliczny wieczór — przebąknęła wdówka, nie wiedząc, co powiedzieć, ale oczy

podnosząc na Korsaka, który spotkawszy jej wejrzenie, natychmiast wzrok utopił w ziemię, lękając
się uroku tych oczów.

— Dla nas, wieśniaków, pani starościno — rzekł podkomorzyc — wydaje się on jakby

jakieś teatrum. Wszystko tu wspaniałe, bogate, strojne, kunsztowne, a u nas choć jest czasem
pięknie, to tylko z łaski bożej, gdy tu z łaski królewskiej i tych kunsztmistrzów, co te cuda
obmyślają. Piękne to, ale myśmy nie powinni nawykać do tych sztucznych rarytatesów, aby sobie
na nich do prostych naszych pokarmów nie popsuć smaku.

— Jakim się pan chcesz uczynić wieśniakiem! — rozśmiała się z przymusem wdówka.

— Los mnie nim uczynił i w czas się opatrzyłem, żem do czego innego przeznaczony —

odparł skromnie Korsak.

Starościna, na której każde słowo podkomorzyca czyniło wrażenie jakieś drażniące i

bolesne, uczuła się tak chłodem obrażoną, oburzoną niemal, ona, co była do hołdów i pochlebstw
nawykłą, że się nagle wyprostowała dumnie i powiódłszy oczyma po przechodzących i

background image

otaczających gościach, dodała:

— Oświadczyłeś mi pan, żeś zawsze dobrze mi życzył, pozwól, żebym żegnając go, także

szczęścia mu w tym życiu wiejskim... życzyła. — Skłoniła żywo główką, na której sznury
brylantów się zaiskrzyły, odwróciła szybko i poszła.

Korsak stał jeszcze złamany tą walką, która choć trwała krót- ko, kosztowała go wiele, gdy z

dala przypatrująca się im Szumowska nadbiegła.

— Jak to? Jużeście się rozstali? I widzę po mince Anulki, że... musieliście chyba się

powaśnić z sobą! Byłżebyś pan tak niezręcznym, ażebyś jej czynił wymówki?

— Ja? — przerwał Korsak. — Ależ, Boże mnie strzeż! Anim miał prawa do tego, ani

ochoty!

Szumowska mu w oczy spojrzała. — Cóż myślisz? — spytała.

— Pojutrze myślę pożegnać króla jegomości i na wieś powrócić — rzekł chłodno Korsak.

— Za dobre chęci pani, dobrodziejce mej, z serca jestem wdzięczny! Bóg widzi, ale miłość raz
wzgardzona nie wraca. Nigdy byśmy nie byli z sobą szczęśliwi. Ona stworzona na panią, ja na
hreczkosieja i żołnierza i żony mi potrzeba innej, takiej, jak nasze matki i babki bywały: mężnej,
zahartowanej na dolę i niedolę.

— A! — dodał z namiętnym głosu wyrazem. — Panno łowczanko dobrodziejko, jeden Bóg

wie, co mnie kosztuje od tej czarownicy się oderwać i znowu nie szaleć dla niej! Ale co raz
przebaczonym było, drugi już nie darowanym jest! Nie! Nie! Ta perła i ten kwiatuszek nie dla mnie.
Umrzeć z nią dzisiaj gotów bym, ale żyć nie potrafię.

To mówiąc, Korsak ręce łowczanki, patrzącej nań z wielkim zdumieniem, całował i smutnie

się uśmiechał. Szumowska patrzała nań z politowaniem.

— Waćpan ją kochasz jeszcze? — szepnęła. Podkomorzyc westchnął, pokłonił się i zniknął

w tłumie.

background image

KONIEC

1882, Drezno.

background image


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
romantyzm - lekturki, ulana, Józef Ignacy Kraszewski, Ulana
Józef Ignacy Kraszewki Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Dumania
Józef Ignacy Kraszewski Ramułtowie
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń Powieść z XI wieku opr Wincenty Danek
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia pana Szambelana
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń (plan wydarzeń)
Józef Ignacy Kraszewski Podróż do miasteczka
Józef Ignacy Kraszewski Krzyżacy 1410
Józef Ignacy Kraszewski Zygmuntowskie czasy
Józef Ignacy Kraszewski Kunigas
Józef Ignacy Kraszewski Kwiat paproci
Józef Ignacy Kraszewski Kopciuszek cz 1
Józef Ignacy Kraszewski Marcin Kaptur
Józef Ignacy Kraszewski Koncert w Krynicy

więcej podobnych podstron