background image

MICHAIŁ BUŁHAKOW

PSIE SERCE

Zakład Nagrań i Wydawnictw

Związku Niewidomych

Warszawa 1996

background image

I

Auuuu.   Spójrzcie   na   mnie,   przecież   umieram.   Zamieć   wyje   mi   w   bramie 

modlitwę za konających, a ja wyję razem z nią.

Przepadłem, przepadłem. Łajdak w brudnej białej czapie - kucharz ze stołówki 

racjonalnego   żywienia   pracowników   Centralnej   Rady   Gospodarki   Narodowej   - 
chlusnął wrzątkiem i oparzył mi lewy bok. Co za kanalia, a podobno proletariusz. O 

Boże mój, jak boli! Przeżarło wrzątkiem do kości. Wyję teraz i wyję, ale czy to wycie 
coś pomoże?

No i co ja mu takiego zrobiłem? Czy Rada Gospodarki Narodowej zbiednieje, 

jeżeli pogrzebię w jej śmietniku? Zachłanne bydlę! Proszę kiedyś spojrzeć na jego 

pysk   -   szerszy   niż   dłuższy.   Złodziej   z   mordą   jak   patelnia.   Och,   ludzie,   ludzie.   W 
południe   ugościł   mnie  wrzątkiem,   a   teraz  już  się   zmierzcha,   będzie   pewnie  około 

czwartej,   sądząc   po   zapachu   cebuli   z   komendy   straży   ogniowej   na   Preczystience. 
Strażacy, jak powszechnie wiadomo, na kolację jadają kaszę. To wyjątkowe świństwo - 

w   rodzaju   grzybów.   Nawiasem   mówiąc,   znajome   psy   z   Preczystienki   opowiadały, 
jakoby na Nieglinnym w restauracji „Bar” jada się dyżurne żarcie - grzyby plus sos 

pikantny   za   trzy   ruble   siedemdziesiąt   pięć   kopiejek   porcja.   Potrawa   dla   amatora, 
równie dobrze można lizać kalosze... Uuuu...

Bok   piecze   nie   do   wytrzymania,   dalszy   ciąg   mojej   kariery   życiowej   widzę 

najzupełniej wyraźnie: jutro pojawią się rany i pytanie, czym je będę leczyć? Latem 

poleciałbym na Sokolniki, rośnie tam także specjalne bardzo dobre ziele, w dodatku 
można się nażreć bezpłatnie piętek od kiełbasy, wylizać zatłuszczone papiery, które 

wyrzucają   tam   obywatele.   I   gdyby   nie   jakaś   wydra,   która   na   łące   pod   księżycem 
śpiewa „Boska Aido” tak, że aż serce zamiera, byłoby naprawdę wspaniale. Ale zimą 

dokąd mam iść? Dostawałeś kopniaki w tyłek? Dostawałeś. A cegłą po żebrach? A 
jakże. Dostałem już za swoje.

Wszystkiego doświadczyłem, pogodziłem się z losem i jeśli teraz rozpaczam, to 

wyłącznie za przyczyną fizycznego bólu i zimna, ponieważ duch mój nie osłabł jeszcze 

do końca... Żywotny jest duch sobaczy.

Ale za to ciało moje udręczone, poranione, pastwili się nad nim ludzie zupełnie 

wystarczająco. A najgorsze, że kiedy chlusnął na mnie, wrzątek dostał się pod sierść, a 
to   znaczy,   że   nic   już   nie   chroni   lewego   boku.   Z   łatwością   mogę   się   nabawić, 

powiedzmy,   zapalenia   płuc,   a   z   zapaleniem   płuc,   to   proszę   obywateli,   po   prostu 

background image

zdechnę z głodu. Z zapaleniem płuc należy leżeć na frontowej klatce pod schodami, a 
kto   wtedy   zamiast   mnie,   samotnego,   obłożnie   chorego   psa,   będzie   biegać   po 

śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia? Choroba zaatakuje płuco, zacznę pełzać na 
brzuchu, osłabnę, a wtedy byle hycel zatłucze mnie kijem na śmierć. A dozorcy z 

blachami na piersiach złapią moje zwłoki za nogi i rzucą na furmankę...

Ze   wszystkich   proletariuszy   dozorcy   są   najpaskudniejsi.   Wyrzutki 

społeczeństwa, najniższa kategoria ludzkości. Kucharze jeszcze zdarzają się rozmaici. 
Na   przykład   nieboszczyk   Włas   z   Preczystienki.   Niezliczonym   uratował   życie. 

Ponieważ   w   czasie   choroby   najważniejsze,   żeby   dorwać   coś   do   żarcia.   No   więc, 
zdarzało się, jak opowiadają stare psy, rzuci czasem Włas kość, a na kości jeszcze i pół 

ćwiartki mięsa. Niechaj mu ziemia lekką będzie za to, że to był naprawdę nie byle kto, 
nadworny  kucharz  hrabiów Tołstojów, a  nie  Rady  Racjonalnego Żywienia.  Co  oni 

wyprawiają w tym Racjonalnym Żywieniu, to się po prostu w psiej głowie nie mieści. 
Przecież   ci  dranie   na   cuchnącym   solonym   mięsie   gotują   kapuśniak,   a   stołownicy, 

biedactwa, o niczym nie mają pojęcia. Przybiegają, jedzą, chłepcą.

Niektóre maszynistki otrzymują według IX grupy cztery i pół czerwońca, no, co 

prawda   jeszcze   kochanek   podaruje   czasem   pończochy   z   fil   de   Perse.   Ale   jakie 
poniżenie   musi   wycierpieć   za   te   fildepersy.   Przecież   nie   żeby   tak   normalnym 

sposobem,   tylko   przymusza   do   francuskiej   miłości.   S...   syny   ci   Francuzi,   mówiąc 
między nami. Chociaż jadają bogato i zawsze z czerwonym winem. Tak... Przybiegnie 

taka   maszynistka   do   stołówki,   przecież   za   cztery   i   pół   czerwońca   do   „Baru”   nie 
pójdzie.   Jej   nawet   na   kinematograf   nie   wystarcza,   a   kinematograf   to   dla   kobiety 

jedyna   pociecha   w   życiu.   Drży,   krzywi   się,   ale   zjada...   Pomyśleć   tylko,   płaci 
czterdzieści kopiejek  za obiad  z dwóch dań,  a te  obydwa dania nawet i  piętnastu 

niewarte, bo pozostałe dwadzieścia pięć ukradł kierownik. A czy w ogóle powinna się 
tak odżywiać? Ma zajęty wierzchołek prawego płuca i kobiecą chorobę na francuskim 

tle, w pracy potrącili z pensji, w stołówce nakarmili cuchnącym mięsem, o, to właśnie 
ona biegnie, to ona... Wbiega do bramy w pończochach od kochanka. Nogi marzną, 

brzuch podwiewa, dlatego że sierść ma na sobie mniej więcej taką jak moja i majtki 
nosi   leciutkie,   koronkowe,   aby   nic.   To   dla   kochanka:   niechby   spróbowała   włożyć 

flanelowe,   zaraz   zacznie   wrzeszczeć:   jakaś   ty   nieelegancka!   Obrzydła   mi   moja 
Matriona, namordowałem się z flanelowymi majtkami, aż doczekałem się, nadeszły 

moje   czasy.   Jestem   przewodniczącym   i   ile   bym   nie   nakradł,   wszystko   wydam   na 
kobiece ciało, na szyjki rakowe, na Abrau Durco. Dosyć się nagłodowałem w młodości, 

background image

w zupełności mi wystarczy, a życie pozagrobowe nie istnieje.

Żal mi jej, żal serdecznie. Ale siebie samego żal mi jeszcze bardziej. Mówię tak 

nie przez egoizm, a tylko dlatego, że naprawdę nie mamy jednakowych warunków. Jej 
przynajmniej w domu będzie ciepło, a mnie... Dokąd mam iść? Uuuuu!...

- Chodź tu, piesku, chodź!
Szarik, Szarik... Dlaczego skomlisz, biedaku? Kto cię skrzywdził? Och...

Zamieć   sucha   wiedźma   zatrzasnęła   bramę   i   walnęła   miotłą   dziewczynę   po 

uszach. Zadarła do kolan spódniczkę, obnażyła kremowe pończochy i wąski rąbek nie 

dopranej koronkowej bielizny, zdusiła słowa, obsypała psa śniegiem.

Boże mój, co za pogoda... Och... A jeszcze do tego boli brzuch. Pewnie przez 

tamto mięso! Kiedy się to wreszcie skończy?

Pochylając głowę dziewczyna rzuciła się do ataku, sforsowała bramę, na ulicy 

zaczęło nią kręcić, kręcić, ciskać we wszystkie strony, wreszcie zawirowała w śnieżnym 
wichrze i przepadła z oczu.

A pies został w bramie, dokuczał mu poraniony bok, więc przywarł do zimnej 

ściany, wstrzymał oddech i kategorycznie postanowił, że nigdzie się stąd nie ruszy i że 

w tej bramie zdechnie. Rozpacz pognębiła go dostatecznie. Tak boleśnie i gorzko mu 
było   na   duszy,   tak   samotnie   i   strasznie,   że   z   oczu   popłynęły   malutkie   psie   łezki, 

spadały   kropelkami   i   natychmiast   wysychały.   Z   uszkodzonego   boku   sterczały 
zamarznięte   kłaki   skołtunionej   sierści,   a   pomiędzy   nimi   przezierały   złowieszcze 

czerwone   placki   oparzeń.   Ach,   jacy   bezmyślni,   głupi   i   okrutni   bywają   kucharze. 
Zawołała:

„Szarik”...   Jaki   on   tam,   u   diabła,   Szarik.   Szarik   to   znaczy   okrągły,   dobrze 

odżywiony, głupi, żre owsiankę, syn świetnych rodziców, a on jest kosmaty, kościsty, 

obszarpany, włóczęga z zapadniętym brzuchem, bezdomny kundel. Zresztą dzięki i za 
dobre słowo.

Trzasnęły drzwi na przeciwległej stronie ulicy w jasno oświetlonym sklepie i z 

tych drzwi wyszedł obywatel. Właśnie obywatel, a nie towarzysz, a nawet, mówiąc 

ściśle, wielmożny pan. Bliżej - jaśniej - wielmożny pan. Myślicie, że twierdzę tak ze 
względu   na   jego   palto?   Nonsens.   Bardzo   wielu   proletariuszy   nosi   teraz   palta.   Co 

prawda kołnierze mają inne, nawet nie ma porównania, ale mimo wszystko z daleka 
można się pomylić. Za to jeśli chodzi o oczy, to już nie ma mowy o pomyłce ani z 

bliska, ani z daleka. O, oczy to coś niezwykłego, niczym barometr. Widać wszystko, 
kto   ma   wielką   pustynię   zamiast   duszy,   kto   ni   z   tego,   ni   z   owego   może   kopnąć 

background image

czubkiem buta między żebra, a kto się boi. Takiego właśnie lękliwego gnojka miło jest 
ugryźć w łydkę. Boisz się, to masz za swoje. Jeśli się boisz, widocznie masz powody... 

wrrr... hau-hau...

Wielmożny pan pewnym krokiem przeszedł jezdnię w śnieżnym słupie zamieci 

i ruszył do bramy. Tak, tak, w tym wypadku wszystko widać gołym okiem. Ten nie 
będzie   jadł   cuchnącego   mięsa,   a   jeśli   mu   gdziekolwiek   takie   zaserwują,   zrobi 

potworny skandal, napisze do gazet... mnie, Filipa Filipowicza, chciano otruć.

Jest coraz bliżej i bliżej. Widać, że zwykł jadać obficie i że nie kradnie, taki psa 

nie kopnie, ale sam też nikogo się nie boi, a nie boi się dlatego, że stale jest najedzony. 
Zajmuje się pracą umysłową, ma ostrą bródkę w stylu francuskim, a także wąsy siwe, 

puszyste i zawadiackie niczym francuscy rycerze, ale śnieżna kurzawa niesie od niego 
zapach paskudny, szpitalny. Oraz woń cygara.

Po kiego czorta, ciekawe, zaniosło go do spółdzielni Centrochozu? Przystanął 

niedaleko... Na co on czeka? Uuuu... Co też mógł kupić w takim nędznym sklepiku, 

czy już mu nie wystarcza Ochotnyj Riad? Co to jest? Kiełbasa. Drogi panie, gdybyś 
zobaczył, z czego oni robią tę kiełbasę, omijałbyś ten sklep z daleka. Lepiej niech pan 

ją odda mnie.

Pies   zebrał   resztkę   sił   i   w   przypływie   desperacji   wyczołgał   się   z   bramy   na 

chodnik. Zadymka wystrzeliła nad głową z karabinu, załopotała ogromnymi literami 
płóciennego plakatu „Czy odmładzanie jest możliwe?”

Oczywiście, że możliwe. Zapach kiełbasy odmłodził mnie, podniósł z brzucha 

na nogi, płomiennymi falami zmarszczył mój pusty od dwóch dni żołądek, pogromca 

szpitala,   rajski   zapach   mielonej   kobyły   z   czosnkiem   i   pieprzem.   Czuję   i   wiem,   w 
prawej kieszeni futra ma kiełbasę. Już jest nade mną. O władco mój! Spójrz na mnie. 

Ja umieram. Sprzedajna jest moja dusza i dola paskudna.

Pies pełznął na brzuchu jak żmija, zalewając się łzami. Proszę zwrócić uwagę na 

dzieło kucharza. Ale nie, pan przecież za żadne skarby nie da mi tej kiełbasy. Och, 
bardzo dobrze znam bogatych ludzi! A tak naprawdę do czego ona panu potrzebna? 

Na co panu cuchnący koń? Takie trujące konie sprzedają tylko w Mosselpromie. A 
pan   luminarz   światowej   sławy   jadł   dzisiaj   śniadanie   dzięki   męskim   gruczołom 

płciowym.   Uuu...   Co   to   się   dzieje   na   tym   świecie?   Widać   jeszcze   za   wcześnie   na 
umieranie, a rozpacz zaprawdę jest grzechem. Nie zostaje nic innego, jak tylko lizać 

mu ręce.

Zagadkowy   i   wielmożny   pan   pochylił   się   nad   psem,   błysnął   złotym 

background image

obramowaniem oczu i wyjął z prawej kieszeni białą, podłużną paczkę. Nie zdejmując 
brązowych rękawiczek rozwinął papier, który niezwłocznie zagarnęła zamieć, oderwał 

kawałek  kiełbasy zwanej  „specjalną  krakowską”.  Rzucił psu...  O  szlachetna  osobo! 
Uuu!

- Fit-fit - zagwizdał pan i dodał surowym głosem. - Na! Szarik, Szarik!
Znowu Szarik. Ochrzcili. A niech pan nazywa mnie, jak chce, zgadzam się na 

wszystko. Za pański nadzwyczajny uczynek.

Pies błyskawicznie zdarł flak, ze szlochem wgryzł się w krakowską i pożarł ją w 

okamgnieniu. A przy tym prawie się udławił kiełbasą i śniegiem, aż łzy popłynęły mu z 
oczu, ponieważ z zachłanności omal nie pożarł sznurka. Jeszcze, jeszcze, liżę pańską 

rękę. Spodnie całuję, dobroczyńco mój!

-   Na   razie   wystarczy...   -   Pan   mówił   urywanymi   zdaniami,   jakby   wydawał 

komendy.   Pochylił   się   nad   Szarikiem,   badawczo   popatrzył   mu   w   oczy   i 
nieoczekiwanie,   z   intymną   serdecznością   dłonią   w   rękawiczce   przejechał   po   psim 

brzuchu.

- Aha - powiedział znacząco - obroży nie masz, no i bardzo dobrze, właśnie ty 

jesteś mi potrzebny. Maszeruj za mną - pstryknął palcami. - Fit-fit!

Mam iść za panem? A choćby i na koniec świata. Może mnie pan kopać swoimi 

butami z filcu, a ja słowa nie powiem.

Na   całej   Preczystience  świeciły   latarnie.   Bok   bolał   nie   do   wytrzymania,  ale 

Szarik chwilami zapominał o bólu pochłonięty jedną jedyną myślą, żeby tylko w ciżbie 
nie stracić z oczu cudownej zjawy w futrze, żeby jakimkolwiek sposobem wyrazić jej 

miłość i oddanie. I ze siedem razy od Preczystienki do Zaułka Obuchowa wyraził. 
Ucałował w śniegowiec przy uliczce Martwej, torując drogę straszliwym wyciem tak 

wystraszył  jakąś   paniusię,   że  aż  usiadła  na   słupie,   ze  dwa   razy  zaskowyczał,  żeby 
podtrzymać litość dla siebie.

Jakiś łajdacki, robiony pod syberyjskiego, kot włóczęga wyskoczył zza rynny i 

pomimo zamieci wywęszył krakowską. Szarik zapomniał o bożym świecie na myśl, że 

bogaty   dziwak,   zbierający   po   bramach   poranione   psy,   również   i   tego   złodzieja 
zabierze ze sobą, a wtedy przyjdzie dzielić się produktem Mosselpromu. Dlatego tak 

wyszczerzył zęby na kota, że ten z sykiem podobnym do syczenia dziurawego szlauchu 
wdrapał   się   po   rynnie   na   pierwsze   piętro.   Rrr...   hau...   u!   Won!   Nie   wystarczy 

Mosselpromu dla wszystkich łachmytów, co się włóczą po Preczystience.

Pan ocenił oddanie i pod samą strażą ogniową, pod oknem, z którego dobiegał 

background image

przyjemny pomruk waltorni, nagrodził psa drugim, trochę mniejszym kawałkiem, tak 
z pięć łutów.

Ech, co za dziwak. Chce mnie zwabić. Może się pan nie obawiać. Sam nie mam 

zamiaru uciekać. Pójdę wszędzie, gdzie pan rozkaże.

- Fit fit fit! Tędy!
Na Obuchowa? Jak pan sobie życzy. Znamy tę ulicę całkiem nieźle.

Fit fit! Tutaj? Z przyjem...
E,   nie,   bardzo   mi   przykro.   Nie.   Tu   jest   szwajcar.   Nie   ma   nic   gorszego   na 

świecie.   Po   wielekroć   niebezpieczniejszy   od   dozorcy.   Absolutnie   znienawidzony 
gatunek.

Paskudniejszy od kotów. Hycel w liberii z lampasami.
- No, nie bój się, chodź.

- Kłaniam się nisko, Filipie Filipowiczu.
- Dzień dobry, Fiodorze.

To jest ktoś. Boże mój, komuś ty mnie podrzuciła, dolo moja pieska! Cóż to za 

osobistość, która może uliczne psy wprowadzać do domu spółdzielni mieszkaniowej w 

obecności szwajcara? A ten drań - proszę tylko popatrzeć - stoi bez ruchu i bez słowa! 
Co prawda oczy ma chmurne, ale ogólnie rzecz biorąc patrzy obojętnie spod swojej 

czapki ze złotym  szamerunkiem. Jakby wszystko było w porządku. To się nazywa 
poszanowanie   i   to   jakie,   panowie!   No,   a   ja   z   nim   i   za   nim.   I   co?   Możesz   mnie 

pocałować.   Żeby   tak   capnąć   za   tę   proletariacką,   spracowaną   nogę.   Za   wszystkie 
świństwa twoich kolegów po fachu. Ile razy tłukłeś mnie szczotką po mordzie, co?

- No chodź, chodź.
Rozumiem, rozumiem, pan będzie łaskaw się nie niepokoić. Gdzie pan, tam i 

ja. Proszę mi tylko pokazywać drogę, a na pewno nie zostanę w tyle, nie bacząc na mój 
przerażający bok.

Ze schodów na dół.
- Nie było do mnie listów, Fiodor?

Z dołu na schody, z szacunkiem.
- Nie było, Filipie Filipowiczu (intymnie, półgłosem do góry), a do mieszkania 

pod trzecim towarzyszy dokwaterowali.

Dostojny dobroczyńca psów odwrócił się gwałtownie na stopniu i przechylony 

przez poręcz zapytał ze zgrozą:

- No i co?

background image

Jego oczy stały się okrągłe, a wąsy stanęły dęba.
Szwajcar na dole zadarł głowę, przyłożył dłoń do warg i potwierdził.

- Tak jest, całe cztery sztuki.
- O mój Boże! Wyobrażam sobie, co teraz się będzie działo w mieszkaniu. A co 

na to lokatorzy?

- A nic.

- A Fiodor Pawłowicz?
- Pojechał po cegły i parawan.

Będą stawiać ścianki działowe.
- Diabli wiedzą, co tu się dzieje!

-   Do   wszystkich,   oprócz   pańskiego,   mieszkań,   Filipie   Filipowiczu,   będą 

dokwaterowywać. Właśnie było zebranie, wybrali nowy zarząd, a poprzedni pogonili.

- Co to się wyrabia. Ajaj, ajaj... Fit fit.
Idę, idę, nie zostaję. Bok, proszę łaskawie zauważyć, daje znać o sobie. Pan 

pozwoli polizać buciczek.

Zniknął na dole lampas szwajcara. Na marmurowym podeście powiało ciepłem 

od kaloryferów, raz jeszcze skręcili - i oto półpiętro.

background image

II

Nie ma żadnego powodu uczyć się czytać, jeśli mięso i tak pachnie na wiorstę. 

Mimo   to   (jeśli   państwo   mieszkacie   w   Moskwie   i   macie   chociaż   odrobinę   oleju   w 
głowie)   chcąc   nie   chcąc   musicie   się   nauczyć   i   do   tego   bez   żadnych   tam   kursów. 

Spośród   czterdziestu   tysięcy   moskiewskich   psów   chyba   tylko   jakiś   kompletnie 
skretyniały idiota nie potrafi ułożyć z liter słowa „kiełbasa”.

Szarik zaczął uczyć się według kolorów. Jak tylko ukończył cztery miesiące, w 

całej Moskwie rozwieszono błękitnozielone szyldy z napisem Mspo - handel mięsem. 

Powtarzamy,   że   nie   ma   to   najmniejszego   sensu,   ponieważ   mięso   i   tak   można 
wywąchać.   A   raz   zaszło   nieporozumienie:   kierując   się   na   jadowicie   zielony   kolor, 

Szarik, któremu zmylił powonienie benzynowy dym silnika, zamiast do jatki wlazł do 
sklepu z towarami elektrotechnicznymi braci Gołubizner na ulicy Miasnickiej. I tam, 

u   braci,   pies   zapoznał   się   z   kablem   izolacyjnym,   który   przewyższa   nawet   bat 
dorożkarski. Tę niezwykłą, niezapomnianą chwilę należy uważać za początek szkoły. 

Od razu na trotuarze do Szarika dotarło, że „błękitny” nie zawsze oznacza „mięsny”, i 
wtulając ogon między tylne łapy oraz wyjąc z powodu okropnego bólu, przypomniał 

sobie, że na wszystkich jatkach pierwsza od lewej jest taka złota albo ruda pokraka 
podobna do sanek.

Dalej   poszło   jeszcze   sprawniej.   „A”   opanował   na   „Centralrybie”   na   rogu 

Mochowej, a potem także „B”. Łatwiej mu było podbiegać od ogona słowa „ryba”, 

dlatego że na początku słowa stał milicjant.

Kwadratowe   kafelki   na   narożnikach   moskiewskich   domów   zawsze   i 

nieuchronnie   znaczyły   „Ser”.   Czarny   kranik   samowara   oznaczał   byłego   właściciela 
„Czyczkina”,   kule   czerwonego   holenderskiego   -   bestialskich   subiektów,   którzy 

nienawidzili psów, trociny na podłodze i obrzydliwy, wstrętnie śmierdzący bachstein.

Jeśli   gdzieś   grał   akordeon,   co   było   niewiele   lepsze   od   „Boskiej   Aidy”   -   i 

pachniały   parówki,   pierwsze   litery   na   białych   plakatach   nadzwyczaj   wygodnie 
składały się na słowo „nieprzyzwo... „, co oznaczało „nieprzyzwoitymi wyrazami się 

nie wyrażać, napiwków nie dawać”. Tutaj czasami jak wiry na rzece skłębiały się bójki, 
ludzi   bito   pięściami   po   mordach,   czasami,   niezmiernie   rzadko,   serwetkami   albo 

butami.

Jeśli w oknach wisiały nieświeże szynki i leżały mandarynki... hau-hau... de... 

delikatesy.   Jeśli   ciemne   butelki   z   paskudną   cieczą...   Wi...   wi...   wino...   Bracia 

background image

Jelisiejew niegdysiejsi.

Nieznajomy   pan,   który   przywlókł   psa   pod   drzwi   swojego   wspaniałego 

mieszkania na półpiętrze, zadzwonił, a pies niezwłocznie podniósł oczy na wielką, 
czarną   ze   złoconymi   literami   wizytówkę,   która   wisiała   na   boku   szerokich, 

przeszklonych różową, laną szybą drzwi. Trzy pierwsze litery złożył od razu: Pe-er-o, 
Pro.   Ale   dalej   było   zębate,   wysokie   draństwo   niewiadomego   znaczenia.   Czyżby 

proletariusz - pomyślał Szarik ze zdziwieniem... To być nie może. Uniósł do góry nos, 
raz jeszcze obwąchał futro i absolutnie pewny swego pomyślał.

- Nie, proletariuszem tu nie pachnie. Słowo uczone i Bóg raczy wiedzieć, co ono 

znaczy.

Za różową szybą zapłonęło niespodziewane i wesołe światło, jeszcze bardziej 

uwydatniając czarną wizytówkę. Drzwi otworzyły się absolutnie bezszelestnie i śliczna 

młoda kobieta w białym fartuszku i koronkowym czepeczku pojawiła się przed psem i 
jego panem. Tego pierwszego owiało boskie ciepło, a spódniczka kobiety zapachniała 

konwaliami.

To rozumiem, to mi się podoba - pomyślał pies.

-   Niech   pan   będzie   łaskaw,   Szarik   -   powiedział   ironicznie   pan   i   Szarik, 

machając ogonem, wszedł z nabożnym zachwytem.

Nieprzebrana   mnogość   przedmiotów   zagracała   bogaty   przedpokój. 

Natychmiast   zapadało   w   pamięć   lustro   do   samej   podłogi,   które   niezwłocznie 

odzwierciedliło   drugiego   złachmanionego   i   obszarpanego   Szarika,   straszne   rogi 
jelenie na wysokościach, nieprzeliczone futra i kalosze oraz opalizujący tulipan ze 

światłem elektrycznym pod sufitem.

- Gdzie pan takiego znalazł, Filipie Filipowiczu? - z uśmiechem pytała kobieta i 

pomagała zdjąć ciężkie, podbite srebrnym lisem futro. - O Boże! Ale sparszywiały!

- Głupstwa gadasz. Gdzie sparszywiały? - surowo i urywanie wypytywał pan.

Po zdjęciu futra okazało się, że jest w czarnym garniturze z angielskiego sukna, 

na brzuchu zaś radośnie i matowo połyskuje mu złoty łańcuszek.

- Czekaj no, nie kręć się, głuptasie. Hm. To nie parchy... no stójże, u diabła... 

Hm. Aha. To oparzenie. Co za drań cię tak urządził? Co? Stój ty spokojnie!

Kucharz,   katorżnik   kucharz!   -   żałosnymi   ślepiami   mówił   pies   z   lekka 

skowycząc.

-   Zina   -   wydał   komendę   pan   -   jego   natychmiast   do   laboratorium,   a   mnie 

fartuch.

background image

Kobieta   gwizdnęła,   pstryknęła   parę   razy   palcami   i   pies   po   chwili   wahania 

ruszył  za   nią.   We   dwoje   trafili   do   wąskiego,  słabo   oświetlonego   korytarza,   minęli 

jedne lakierowane drzwi, przeszli do końca, następnie w lewo i znaleźli się w ciemnej 
komórce,   która   od   razu   nie   spodobała   się   psu   z   powodu   złowieszczego   zapachu. 

Ciemność pstryknęła i błyskawicznie przemieniła się w oślepiający dzień, a do tego ze 
wszystkich stron zalśniło, zaiskrzyło się, zabielało.

E, nie - zawył w myśli pies - przykro mi, ale się nie dam! Teraz rozumiem, 

niech   ich   diabli   wezmą   razem   z   kiełbasą.   Okazuje   się,   że   zwabili   mnie   do   psiej 

lecznicy.   Zaraz   zmuszą   do   picia   rycyny,   bok   pokroją   nożem,   kiedy   i   tak   boli,   że 
dotknąć nie sposób.

- Ej, ty dokąd? - krzyknęła ta, którą nazwano Ziną.
Pies wyrwał się, zakręcił i nagle uderzył o drzwi zdrowym bokiem, aż trzasnęło 

w całym mieszkaniu. Potem odleciał z powrotem, zawirował jak fryga pod batem, 
przewracając przy  tym na  podłogę  białe  wiadro, z  którego  poleciały strzępy  waty. 

Kiedy   tak   kołował,   wokół   przelatywały   ściany   obstawione   szafami   z   błyszczącymi 
instrumentami w środku, migał biały fartuszek i wykrzywiona kobieca twarz.

- Co ty wyprawiasz, czorcie kudłaty? - rozpaczliwie krzyczała Zina. - Oszalał!
Gdzie tu mogą być kuchenne schody? - zastanawiał się pies. Rozpędził się i jak 

pocisk uderzył na chybił trafił w szybę w nadziei, że są za nią drugie drzwi. Chmura 
odłamków   wyleciała   z   hukiem   i   brzękiem,   wyskoczył   pękaty   słój   z   rudym 

paskudztwem, które błyskawicznie zalało całą podłogę i buchnęło smrodem. Rozwarły 
się prawdziwe drzwi.

- Stój, b-bydlaku! - krzyczał pan, skacząc w fartuchu włożonym na jedną rękę i 

łapiąc psa za nogi. - Zina, łap go za kołnierz, łobuza.

- Bo... Boże, to ci pies!
Drzwi   otworzyły   się   szerzej   i   wbiegł   jeszcze   jeden   osobnik   płci   męskiej   w 

fartuchu. Rozdeptując potłuczone szkło rzucił się nie do psa, tylko do szafy, otworzył 
ją   i   cały   pokój   wypełnił   słodkawy,   mdlący   zapach.   Następnie   osobnik   własnym 

brzuchem przydusił psa do podłogi, przy czym pies capnął go z satysfakcją powyżej 
sznurowadeł. Osobnik jęknął, ale nie stracił orientacji. Mdlący płyn zaparł psu dech, 

potem nogi mu odpadły i pojechał gdzieś w bok po krzywiźnie. Dziękuję, wszystko 
skończone   -   pomyślał   w   rozmarzeniu,   padając   wprost   na   ostre   szkło.   -   Żegnaj, 

Moskwo!   Nie   zobaczę   już   więcej   Czyczkina   ani   proletariuszy,   ani   krakowskiej 
kiełbasy. Idę do psiego nieba za wszystko, co wycierpiałem. Bracia oprawcy, za co 

background image

mnie tak?

I wtedy ostatecznie upadł na bok i zdechł.

Kiedy zmartwychwstał, troszeczkę kręciło mu się w głowie, odrobinę mdliło w 

brzuchu,   ale   boku   jakby   nie   było,   bok   rozkosznie   milczał.   Pies   otworzył   prawe 

melancholijne   oko   i   kątem   tego   oka   zobaczył,   że   jest   ciasno   zabandażowany   w 
poprzek boków i brzucha. Jednak mnie załatwili, sukinsyny - pomyślał niejasno. - Ale 

trzeba im oddać sprawiedliwość - sprytnie.

- „Od Sewilli do Grenady... w ciepłym zmroku cichych nocy” - zanucił nad nim 

roztargniony i fałszywy głos.

Pies zdziwił się, otworzył do reszty oboje oczu i o dwa kroki od siebie zobaczył 

męską nogę na białym taborecie. Nogawka i kalesony na tej nodze były podwinięte, a 
goły, żółty goleń wysmarowany zaschniętą krwią i jodyną.

Święci pańscy! - pomyślał pies - okazuje się, że to ja go ugryzłem. Moja robota. 

No, dostanę lanie!

- „Rozbrzmiewają serenady, zewsząd słychać mieczy brzęk. A dlaczego ugryzłeś 

doktora, włóczykiju? Co? Dlaczego rozbiłeś szybę? Co?

- Uuu - żałośnie zaskowyczał pies.
- Już dobrze, obudziłeś się, to teraz leż, bałwanie.

- Jak się panu udało, Filipie Filipowiczu, zwabić takiego nerwowego psa? - 

zapytał   sympatyczny   męski   głos   i   trykotowa   nogawka   kalesonów   opadła   w   dół. 

Zapachniało tytoniem i w szafie zadźwięczało szkło.

- Serdecznością. Jedynym sposobem możliwym w obcowaniu z żywą istotą. 

Terrorem nie można zrobić ze zwierzęciem niczego, niezależnie od szczebla rozwoju, 
na jakim się to zwierzę znajduje. Zawsze tak twierdziłem, twierdzę i będę twierdzić. 

Oni   całkowicie   błędnie   rozumują,   sądząc,   że   terror   im   pomoże.   Nie,   nie   pomoże, 
jakikolwiek by był, biały, czerwony czy nawet brunatny! Terror doszczętnie paraliżuje 

system   nerwowy.   Zina!   Kupiłem   temu   łajdakowi   kiełbasę   krakowską   za   rubla   i 
czterdzieści kopiejek. Bądź tak dobra i nakarm go, kiedy mu przejdą mdłości.

Zachrzęściło wymiatane szkło i kobiecy głos kokieteryjnie zauważył:
- Krakowskiej! Boże, trzeba mu było kupić okrawków za dwudziestkę w jatce. A 

krakowską kiełbasę to lepiej sama zjem.

- Tylko spróbuj! Ja ci zjem!

To trucizna dla ludzkiego żołądka. Dorosła dziewczyna, a jak dziecko pakuje do 

ust każde świństwo. Ani mi się waż! Uprzedzam, nie licz ani na mnie, ani na doktora 

background image

Bormentala, kiedy rozboli cię brzuch... „Jeśli powie ktoś, że inna równie piękna jest 
jak ty...”

Łagodne, perliste dzwoneczki sypały się po całym mieszkaniu, a w oddali z 

przedpokoju co chwila dochodziły głosy. Dzwonił telefon. Zina znikła.

Filip Filipowicz rzucił do wiadra niedopałek papierosa, zapiął fartuch, przed 

lustrem na ścianie wygładził puszyste wąsy i zawołał psa.

- Fit-fit. No nic, nic się nie stało. Idziemy przyjmować pacjentów.
Pies wstał na niepewne łapy, zachwiał się, chwilę dygotał, ale szybko wrócił do 

równowagi i ruszył w ślad za powiewającymi połami Filipa Filipowicza. Ponownie 
szedł   wąskim   korytarzem,   ale   teraz   zobaczył,   że   jest   jasno   oświetlony   rozetą   pod 

sufitem.   Kiedy   zaś   otworzyły   się   lakierowane   drzwi   i   pies   wszedł   z   Filipem 
Filipowiczem   do   gabinetu,   oślepił   go   blask.   Przede   wszystkim   wszędzie   płonęły 

światła: płonęły pod stiukami na suficie, płonęły na biurku, płonęły na ścianie, w 
szybach   oszklonych   szaf.   Światło   zalewało   bezmiar   przedmiotów,   z   których 

najbardziej interesująca okazała się ogromna sowa siedząca na ścianie na konarze.

- Leżeć - rozkazał Filip Filipowicz.

Rzeźbione   drzwi   po   przeciwnej   stronie   otworzyły   się   i   wszedł   tamten, 

nadgryziony, który teraz w jaskrawym świetle okazał się bardzo przystojny, młody ze 

spiczastą bródką, podał kartkę papieru i powiedział:

- Dawny...

Natychmiast bezszelestnie zniknął, a Filip Filipowicz poprawił poły fartucha, 

usiadł za olbrzymim biurkiem i od razu stał się niezwykle dostojny i imponujący.

Nie,   to   nie   lecznica,   trafiłem   w   jakieś   zupełnie   inne   miejsce   -   w   popłochu 

pomyślał pies i opadł na wzorzystość dywanu obok ciężkiej skórzanej kanapy. - A tę 

sowę to jeszcze wyjaśnimy...

Drzwi otworzyły się miękko i wszedł ktoś, kto do tego stopnia wstrząsnął psem, 

że ten aż szczeknął, ale bardzo nieśmiało...

- Milczeć! Ba, zmienił się pan nie do poznania, drogi panie.

Przybyły   nieśmiało   i   z   nadzwyczajnym   szacunkiem   ukłonił   się   Filipowi 

Filipowiczowi.

-   Chi-chi!   Pan   jest   magiem   i   czarodziejem,   profesorze   -   powiedział 

skonfundowany.

- Niech pan zdejmie spodnie, kochaneczku - rozkazał Filip Filipowicz i wstał.
Chryste Panie - pomyślał pies - to ci ananas!

background image

Na głowie ananasa rosły absolutnie zielone włosy, które na karku przechodziły 

w rdzawy kolor tytoniu; twarz ananasa pokrywały zmarszczki, ale cerę miał różową 

jak noworodek. Lewa noga nie zginała się, musiał ciągnąć ją po dywanie, za to prawa 
podrygiwała jak nakręcana zabawka. W klapie wspaniałej marynarki niczym oko tkwił 

drogocenny klejnot.

Psa nawet mdlić przestało z ciekawości.

- Hau-hau – zaszczekał cichutko.
- Milczeć! Jak tam sen, drogi panie?

-   He-he.   Czy   jesteśmy   sami,   profesorze?   To   coś   nieopisanego   -   wstydliwie 

zaczął przybyły. - Parole d’honneur, od dwudziestu pięciu lat nie pamiętam czegoś 

podobnego. - Indywiduum ujęło guzik od spodni. - Czy pan uwierzy, profesorze, co 
noc śnią mi się nagie dziewczyny i to całymi stadami. Doprawdy jestem oczarowany. 

Jest pan cudotwórcą.

- Hm - mruknął z troską Filipowicz, wpatrując się w źrenice gościa.

Ten wygrał wreszcie walkę z guzikami i zdjął pasiaste spodnie. Pod spodniami 

ukazały   się   niesłychane   wręcz   kalesony.   Były   kremowego   koloru   w   haftowane 

jedwabiem czarne koty i pachniały perfumami.

Pies   jedwabnych   kotów   nie   zdzierżył   i   szczeknął   tak,   że   indywiduum   aż 

podskoczyło.

- Oj!

- Dostaniesz lanie! Niech pan się nie boi, on nie gryzie.
Ja nie gryzę? - zdumiał się pies.

Przybyłemu   z   kieszeni   spodni   wypadła   na   dywan   mała   koperta,   na   której 

widniała dziewczyna z rozpuszczonymi włosami. Indywiduum podskoczyło, pochyliło 

się, podniosło zgubę i strasznie poczerwieniało.

- Proszę jednak uważać - ostrzegawczo i posępnie powiedział Filip Filipowicz 

grożąc palcem. - Pomimo wszystko niech pan uważa i nie nadużywa!

- Ja nie nadu... - wymamrotało stropione  indywiduum rozbierając się. - Ja 

tylko, drogi profesorze, przeprowadzałem doświadczenie.

- No i co? Jakie były wyniki? - spytał surowo Filip Filipowicz.

Indywiduum ekstatycznie machnęło ręką.
-   Od   dwudziestu   pięciu   lat,   przysięgam   na   Boga,   nie   zdarzyło   mi   się   nic 

podobnego. Ostatni raz w 1899 roku w Paryżu na rue de la Paix.

- A dlaczego pan pozieleniał?

background image

Twarz przybysza zachmurzyła się.
- Przeklęty „Kościotłuszcz”!

Nie może pan sobie wyobrazić, profesorze, co te obiboki podsunęły mi zamiast 

farby. Proszę tylko popatrzeć - mamrotał szukając oczami lustra.

- Za takie rzeczy należy bić po mordzie! - dodał wpadając w furię. - I co mam 

teraz począć, profesorze? - zapytał rozpaczliwie.

- Hm, niech pan ogoli głowę.
- Profesorze - żałośnie wykrzyknął gość - przecież znowu odrosną mi siwe! A 

oprócz tego nie będę się mógł pokazać w biurze. I tak już trzeci dzień nie jeżdżę do 
pracy. Ech, profesorze, gdyby pan odkrył sposób na odmładzanie włosów.

- Nie wszystko naraz, mój drogi - mruczał Filip Filipowicz.
Pochylił się i błyszczącymi oczami obejrzał goły brzuch pacjenta.

- No cóż, wyśmienicie, wszystko w zupełnym porządku. Prawdę mówiąc, nawet 

nie oczekiwałem takiego rezultatu. „Wiele krwi i wiele pieśni.” Może się pan ubierać, 

drogi panie!

-   „Mam   dla   tej,   co   najpiękniejsza!”   –   brzękliwym   niczym   patelnia   głosem 

podchwycił   pacjent   i   promieniejąc   zaczął   się   ubierać.   Kiedy   już   się   oporządził, 
podskakując i woniejąc perfumami, odliczył Filipowi  Filipowiczowi paczkę białych 

banknotów i zaczął czule ściskać mu obie dłonie.

- Dwa tygodnie może mi się pan nie pokazywać - powiedział Filip Filipowicz - 

ale jednak bardzo proszę, niech pan będzie ostrożny.

- Profesorze! - krzyknął już za drzwiami głos pełen ekstazy - może pan być 

absolutnie spokojny - po czym chutliwie zachichotał i przepadł.

Sypki dzwonek przeleciał przez mieszkanie, otworzyły się lakierowane drzwi. 

Wszedł ugryziony, wręczył kartkę Filipowi Filipowiczowi i oznajmił:

- Wiek podała nieprawdziwy. Ma jakieś pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć 

lat. Tony serca przytłumione.

Znikł, a zamiast niego pojawiła się szeleszcząca dama w zawadiacko zsuniętym 

na bok kapeluszu i w iskrzącej się kolii na wiotkiej, pomiętej szyi. Pod jej oczami 
wisiały dziwaczne czarne worki, a policzki miała różowe jak lalka.

Dama była strasznie zdenerwowana.
- Szanowna pani! Ile ma pani lat? - bardzo surowo zapytał Filip Filipowicz.

Dama przeraziła się i nawet pobladła pod skorupą różu.
- Przysięgam, profesorze, gdyby pan wiedział, jaki dramat przeżywam!

background image

- Ile ma pani lat, szanowna pani? - jeszcze surowiej powtórzył Filip Filipowicz.
- Słowo honoru!... No, czterdzieści pięć.

- Szanowna pani - zaapelował Filip Filipowicz - pacjenci czekają. Proszę nie 

zabierać mi czasu. Nie jest pani jedyna!

Pierś damy burzliwie falowała.
- Tylko panu, jako luminarzowi nauki. Ale przysięgam, to coś tak okropnego...

- Ile ma pani lat? - wściekle i piskliwie zapytał Filip Filipowicz, a jego okulary 

zabłysły.

- Pięćdziesiąt jeden! - skręcając się ze strachu odparła dama.
-   Proszę   zdjąć   majtki,   łaskawa   pani   -   z   ulgą   powiedział   Filip   Filipowicz   i 

wskazał na wysoki, biały szafot w kącie.

- Profesorze, przysięgam - wymamrotała dama, drżącymi palcami rozpinając 

jakieś zatrzaski na pasie. - Ten Moryc... Przysięgam jak na spowiedzi...

-   „Od   Sewilli   do   Grenady...”   -   z   roztargnieniem   zanucił   Filip   Filipowicz   i 

nacisnął pedał przy marmurowej umywalce. Zaszumiała woda.

-  Przysięgam  na  Boga!  - mówiła dama  i  żywe plamy  przedzierały się  przez 

sztuczne na jej policzkach. - Ja wiem, to moja ostatnia namiętność. Przecież to taki 
łajdak! Profesorze! To karciany szuler, o tym wie cała Moskwa. Nie potrafi przepuścić 

najostatniejszej modystce! Jest taki diabelnie młody - mamrotała dama i wyrzucała 
spod szeleszczących spódnic zmięty koronkowy kłąb.

Psu ostatecznie zamąciło się w głowie i przewróciło do góry nogami.
A idźcież wy do diabła - pomyślał mętnie i położył głowę na łapy, zapadając w 

drzemkę   ze   wstydu.   -   Nawet   nie   będę   się   starał   pojąć,   o   co   tu   chodzi,   i   tak   nie 
zrozumiem.

Ze snu wyrwał go brzęk i wtedy zobaczył, że Filip Filipowicz rzucił do miski 

jakieś połyskujące rurki.

Plamista   dama   przyciskając   ręce   do   piersi   z   nadzieją   patrzyła   na   Filipa 

Filipowicza. Ten zaś godnie nachmurzony usiadł za biurkiem i coś zapisał.

- Ja pani przeszczepię jajniki małpy - oznajmił i popatrzył surowo.
- Ach, profesorze, czy naprawdę małpy?

- Tak – bezapelacyjnie odpowiedział Filip Filipowicz.
- A kiedy operacja? - blednąc pytała dama słabym głosem.

- „Od Sewilli do Grenady...”
Uhm...   w   poniedziałek.   Rano   położy   się   pani   do   kliniki.   Mój   asystent 

background image

przygotuje panią.

- Ach, kiedy ja nie chcę do kliniki. Czy nie można tu, u pana, profesorze?

- Widzi pani, operuję u siebie tylko w wyjątkowych przypadkach. To będzie 

kosztowało bardzo drogo, pięćdziesiąt czerwońców.

- Zgadzam się, profesorze!
Znowu poleciała woda, zakołysał kapelusz z piórami, potem pojawiła się łysa 

jak   talerz   głowa   i   jej   właściciel   uścisnął   Filipa   Filipowicza.   Pies   drzemał,   mdłości 
minęły, więc rozkoszował się uspokojonym bokiem i ciepłem, nawet chrapnął sobie i 

zdążył zobaczyć kawałeczek uroczego snu - wyrywał sowie cały pęk piór z ogona... a 
potem zdenerwowany głos kłapnął nad głową.

- Jestem zbyt znany w Moskwie, profesorze. Co mam zrobić?
- Panowie - z oburzeniem krzyczał Filip Filipowicz - przecież tak nie można. 

Trzeba się hamować. Ile ona ma lat?

- Czternaście, profesorze...

Pan   rozumie,   rozgłos   mnie   zgubi.   W   najbliższych   dniach   mam   jechać   na 

zagraniczną delegację.

- Ale przecież ja nie jestem prawnikiem, łaskawco... Niech pan poczeka jakie 

dwa lata i ożeni się z nią.

- Jestem żonaty, profesorze.
- Ach, panowie, panowie!

Drzwi otwierały się, zmieniały twarze, brzęczały instrumenty i Filip Filipowicz 

pracował bez chwili wytchnienia.

Obleśne mieszkanie - myślał pies - ale jak mi tu dobrze! Po kiego diabła jestem 

mu potrzebny? A może chce mnie zatrzymać? Dziwak! Przecież wystarczy mu okiem 

mrugnąć, a będzie miał takiego psa, że tylko zwariować! A może ja jestem ładny? 
Widać mam szczęście! A ta sowa to paskudztwo... Bezczelna.

Ostatecznie   pies   obudził   się   późnym   wieczorem,   kiedy   dzwonki   umilkły, 

dokładnie  w  chwili, w której  drzwi wpuściły  szczególnych gości. Było ich  od razu 

czworo. Wszyscy młodzi i ubrani bardzo skromnie.

A   ci   czego   tu   szukają?   -   ze   zdziwieniem   pomyślał   pies.   Znacznie   bardziej 

nieprzyjaźnie   powitał   przybyłych   Filip   Filipowicz.   Stał   przy   biurku   i   patrzył   na 
przybyłych jak dowódca na nieprzyjaciół. Nozdrza jego jastrzębiego nosa rozdymały 

się. Goście dreptali w miejscu stojąc na dywanie.

- Przyszliśmy do pana, profesorze - zaczął ten, który miał na głowie wysoką na 

background image

ćwierć   arszyna   szopę   wyjątkowo   gęstych,   kędzierzawych   włosów   -   w   następującej 
sprawie...

- Chyba niesłusznie panowie w taką pogodę chodzicie bez kaloszy - przerwał 

mu mentorskim tonem Filip Filipowicz. - Po pierwsze, możecie się przeziębić, a po 

drugie, zabłociliście mi dywan, a ja mam wyłącznie perskie dywany.

Ten   z   szopą   umilkł   i   cała   czwórka   ze   zdumieniem   zagapiła   się   na   Filipa 

Filipowicza. Milczenie trwało kilka sekund i przerywał je tylko stuk palców Filipa 
Filipowicza po malowanym drewnianym talerzu na biurku.

- Po pierwsze, nie jesteśmy panami - powiedział wreszcie najmłodszy z całej 

czwórki, podobny do brzoskwini.

- Po pierwsze - przerwał mu Filip Filipowicz - jest pan kobietą czy mężczyzną?
Czterej znowu umilkli i otworzyli usta. Tym razem pierwszy opamiętał się ten z 

szopą.

- Co za różnica, towarzyszu? - zapytał dumnie.

- Jestem kobietą - przyznał się brzoskwiniowy młodzieniec w skórzanej kurtce i 

mocno poczerwieniał.

W   ślad   za   nim   nie   wiadomo   dlaczego   poczerwieniał   jeden   z   przybyłych, 

blondyn w papasze.

- Wobec tego może pani zostać w czapce, a pana, szanowny panie, poproszę o 

zdjęcie nakrycia głowy - mentorskim tonem powiedział Filip Filipowicz.

- Nie jestem dla pana szanownym panem - ostro odparował blondyn zdejmując 

papachę.

- My przyszliśmy do was - znowu zaczął czarny z szopą.
- Przede wszystkim, jacy my?

- My, nowy zarząd naszego domu - z powstrzymywaną furią przemówił czarny. 

- Ja jestem Szwonder, ona Wiaziemska, on, towarzysz Piestruchin i Szarowkin. I my...

- Czy to was dokwaterowali do mieszkania Fiodora Pawłowicza Sablina?
- Nas - odpowiedział Szwonder.

- Boże, przepadł Kałabuchowski dom! - z rozpaczą zawołał Filip Filipowicz i 

załamał ręce.

- Czy to ma być żart, profesorze?
- Jaki tam żart?! Jestem w zupełnej rozpaczy! - krzyknął Filip Filipowicz. - Co 

teraz będzie z centralnym ogrzewaniem?

- Pan kpi czy o drogę pyta, profesorze Preobrażeński?

background image

-   W  jakiej  sprawie  przyszliście,   państwo,  do   mnie?   Proszę   o  pośpiech,   mój 

obiad czeka.

- My, komitet domowy - z nienawiścią zaczął Szwonder - przyszliśmy do pana 

po zebraniu, w którym uczestniczyli wszyscy mieszkańcy naszego domu, na którym 

stał problem zagęszczenia mieszkań w tym domu...

- Kto stał na kim?! - krzyknął Filip Filipowicz. - Będzie pan łaskaw formułować 

swoje myśli trochę jaśniej.

- Stał problem zagęszczenia.

- Starczy! Zrozumiałem!
Wiadomo panu, że decyzją z dwunastego sierpnia tego roku moje mieszkanie 

zwolnione jest od wszelkich zagęszczeń i dokwaterowań?

-   Wiadomo   -   odpowiedział   Szwonder   -   ale   walne   zebranie   po   rozpatrzeniu 

pańskiej sprawy doszło do wniosku, że globalnie i w szczególności zajmuje pan zbyt 
duży metraż. Zdecydowanie zbyt duży. Sam jeden mieszka pan w siedmiu pokojach.

-   Sam   jeden   mieszkam   i   pracuję   w   siedmiu   pokojach   -   odpowiedział   Filip 

Filipowicz. - I bardzo przydałby mi się ósmy. Jest mi niezbędny na bibliotekę.

Wszyscy czworo oniemieli.
- Ósmy! E-he-he - powiedział blondyn pozbawiony nakrycia głowy. - Całkiem 

nieźle.

- To nie do opisania! - zawołał młodzieniec, który okazał się kobietą.

- Mam poczekalnię i zwracam uwagę, że mieści się tam również biblioteka; 

jadalnia, mój gabinet, to razem trzy. Laboratorium - cztery.

Operacyjny - pięć. Moja sypialnia - sześć i pokój dla służby - siedem. Więc za 

mało...   Zresztą,   to   nieważne.   Moje   mieszkanie   jest   zwolnione,   nie   mamy   o   czym 

mówić. Czy mogę wreszcie zjeść obiad?

- Pan daruje - powiedział czwarty, podobny do krępego żuka.

- Pan daruje - przerwał mu Szwonder - myśmy przyszli porozmawiać w sprawie 

jadalni   i   laboratorium.   Walne   zebranie   prosi,   aby   pan   dobrowolnie,   w   trybie 

dyscypliny pracy, zrezygnował z jadalni. Nikt w Moskwie nie ma jadalni.

- Nawet Isadora Duncan - dźwięcznie zawołała kobieta.

Coś   się   działo   z   Filipem   Filipowiczem,   coś,   wskutek   czego   twarz   delikatnie 

spurpurowiała, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku, czekając na dalszy ciąg.

- I z laboratorium również - kontynuował Szwonder. - Laboratorium spokojnie 

można połączyć z gabinetem.

background image

- Uhm - powiedział Filip Filipowicz trochę dziwnym głosem. - A gdzie ja będę 

jadał?

- W sypialni – chórem odpowiedzieli wszyscy czworo.
Purpura na Filipie Filipowiczu przybrała nieco szarawy odcień.

- Jadać w sypialni - powiedział z lekka zduszonym głosem - w laboratorium 

czytać,   ubierać   się   w   poczekalni,   operować   w   pokoju   dla   służby,   w   jadalni   badać 

pacjentów. Bardzo możliwe, że Isadora Duncan tak właśnie postępuje. Być może jada 
w gabinecie, a w łazience kroi króliki. Być może. Ale ja nie jestem Isadorą Duncan! - 

zaryczał  nagle,  a   purpura   jego   pożółkła.   -   Ja   będę   jadał   w  jadalni,   a   operował  w 
operacyjnym. Możecie to przekazać walnemu zebraniu i proszę uprzejmie zająć się 

własnymi sprawami, mnie zaś umożliwić jedzenie obiadu tam, gdzie jadają wszyscy 
normalni ludzie, to znaczy w jadalni, a nie w poczekalni i nie w pokoju dziecinnym.

-   Wobec   tego,   profesorze,   z   powodu   pana   uporczywych   przeciwdiziałań   - 

powiedział wzburzony Szwonder - złożymy na pana skargę do wyższych instancji.

-   Aha   -   powiedział   Filip   Filipowicz   -   więc   to   tak?   -   i   głos   jego   przybrał 

podejrzanie uprzejmy odcień. - Poproszę, żebyście państwo chwileczkę zaczekali.

To ci facet - z zachwytem pomyślał pies - no, po prostu podobny do mnie jak 

kropla   do   kropli.   Och,   capnie   ich   zaraz,   och,   capnie.   Jeszcze   nie   wiem,   jakim 

sposobem, ale tak capnie... Bierz ich! Złapać by tego długonogiego nad cholewą za 
ścięgno podkolanowe... wrrr...

- Proszę... tak... dziękuję.
Poproszę   Piotra   Aleksandrowicza.   mówi   profesor   Preobrażeński.   Piotr 

Aleksandrowicz? Cieszę się, że pana zastałem. Dziękuję, z moim zdrowiem wszystko 
w porządku. Piotrze Aleksandrowiczu, muszę odwołać pańską operację. Co? W ogóle 

odwołać. Podobnie jak wszystkie pozostałe operacje. A oto dlaczego przerywam swoją 
pracę w Moskwie i w ogóle w Rosji... Przed chwilą pojawiło się u mnie czworo, w tym 

jedna kobieta przebrana za mężczyznę, dwaj uzbrojeni w rewolwery, i sterroryzowali 
mnie w moim mieszkaniu w celu odebrania jego części.

- Pan pozwoli, profesorze - zaczął Szwonder zmieniając się na twarzy.
-   Pan   daruje...   nie   widzę   możliwości,   żeby   powtórzyć   wszystko,   co   oni   tu 

wygadywali.   Nonsensy   to   nie   moja   specjalność.   Wystarczy,   jeśli   powiem,   że 
zaproponowali   mi,   żebym   zrezygnował   z   mojego   laboratorium.   Innymi   słowy 

zmuszają   mnie,   abym   operował   tam,   gdzie   do   tej   pory   kroiłem   króliki.   W   takich 
warunkach ja nie tylko nie mogę, ale nie mam prawa pracować. Dlatego zaprzestaję 

background image

praktyki, zamykam mieszkanie i wyjeżdżam do Soczi.

Klucze mogę zostawić Szwonderowi. Niech on operuje.

Wszyscy czworo zastygli. Śnieg topniał na ich butach.
-   Co   robić...   Mnie   samemu   jest   bardzo   przykro...   Jak?   O   nie,   Piotrze 

Aleksandrowiczu! O nie. Więcej się na to nie zgodzę.

Moja cierpliwość się wyczerpała. To już drugi taki przypadek od sierpnia. Jak? 

Hm...   Jak   pan   uważa.   Chociażby   tak.   Ale   jeden   warunek:   obojętne   kto,   obojętne 
kiedy, obojętne co, ale żeby to był taki papier, na podstawie którego ani Szwonder, ani 

ktokolwiek   inny   nie   będzie   mógł   nawet   zbliżyć   się   do   drzwi   mojego   mieszkania. 
Dokument ostateczny. Faktyczny.

Najprawdziwszy!   Żelazny.   Żeby   zapomniano   o   moim   nazwisku.   Skończone. 

Umarłem dla nich.

Tak, tak. Bardzo proszę. Kto?
Aha... To co innego. Aha... Dobrze. Oddaję słuchawkę. Pan będzie łaskaw - 

głosem   żmii   zwrócił   się   Filip   Filipowicz   do   Szwondera   -   ktoś   chce   z   panem 
porozmawiać.

-  Pan   pozwoli,  profesorze  -  powiedział  Szwonder  to  rozpłomieniając  się,  to 

gasnąc - pan wypaczył nasze słowa.

- Poprosiłbym o nieużywanie tego rodzaju określeń.
Szwonder wziął słuchawkę i niepewnie powiedział:

- Tak, słucham. Tak...
Przewodniczący   komitetu   domowego...   My   postępowaliśmy   zgodnie   z 

przepisami... Ale profesor i tak jest w zupełnie wyjątkowej sytuacji...

Słyszeliśmy o jego pracach... Chcieliśmy mu zostawić całych pięć pokoi... No 

dobrze... jeśli tak to wygląda... Dobrze...

Potwornie czerwony odwiesił słuchawkę i odwrócił się.

Jakby wylał na nich spluwaczkę! Niezły numer! - z zachwytem pomyślał pies. - 

Czy on zna czarodziejskie zaklęcie, czy jak? No, teraz możecie nawet mnie bić, jak tam 

sobie chcecie, ale ja się stąd nie ruszę.

Pozostała trójka z otwartymi ustami patrzyła na oplutego Szwondera.

- To po prostu haniebne! - nieśmiało wykrztusił opluty.
- Gdyby teraz była dyskusja - zaczęła kobieta płonąc rumieńcem wzburzenia - 

ja bym udowodniła Piotrowi Aleksandrowiczowi...

- Przepraszam, czy pani właśnie w tej chwili zamierza rozpocząć tę dyskusję? - 

background image

grzecznie zapytał Filip Filipowicz.

Oczy kobiety rozgorzały.

- Rozumiem pańską ironię, profesorze, zaraz sobie pójdziemy... Ja tylko jako 

kierownik sektora kulturalnego domu...

- Kie-row-nicz-ka - poprawił Filip Filipowicz.
- Chcę panu zaproponować - i kobieta wyciągnęła zza pazuchy kilka jaskrawych 

i mokrych od śniegu czasopism - kilka czasopism na rzecz niemieckich dzieci. Po pół 
rubla.

- Nie, nie wezmę - krótko odparł Filip Filipowicz spojrzawszy na czasopisma.
Niesłychane   zdumienie   odbiło   się   na   twarzach,   a   kobieta   pokryła   się 

żurawinowym nalotem.

- Dlaczego?

- Nie chcę.
- Nie współczuje pan niemieckim dzieciom?

- Współczuję.
- Żałuje pan pół rubla?

- Nie.
- Więc dlaczego?

- Nie chcę.
Przez chwilę wszyscy milczeli.

- Wie pan co, profesorze - powiedziała dziewczyna z ciężkim westchnieniem - 

gdyby   nie   był   pan   europejskim   luminarzem   i   gdyby   nie   ujęły   się   za   panem   w 

wyjątkowo oburzający sposób (blondyn pociągnął ją za brzeg kurtki, machnęła na 
niego   ręką)   osoby,   które,   jestem   pewna,   jeszcze   wyjaśnimy,   należałoby   pana 

aresztować.

- A za co? - z ciekawością zapytał Filip Filipowicz.

- Bo pan nienawidzi proletariatu - dumnie odpowiedziała kobieta.
- Owszem, nie lubię proletariatu - ze smutkiem zgodził się Filip Filipowicz i 

nacisnął guziczek.

Gdzieś w głębi zadzwoniło.

Otwarły się drzwi do korytarza.
- Zina - zawołał Filip Filipowicz - podawaj obiad. Państwo pozwolą?

Wszyscy czworo w milczeniu wyszli z gabinetu, w milczeniu minęli poczekalnię 

i było słychać, jak ciężko i głośno zatrzasnęły się za nimi frontowe drzwi.

background image

Pies   stanął   na   tylnych   łapach  i  wykonał   przed  Filipem   Filipowiczem   coś   w 

rodzaju muzułmańskiej modlitwy.

background image

III

Na malowanych w rajskie kwiaty talerzach z szeroką obwódką leżały cieniutko 

pokrojone plasterki siomgi, marynowany węgorz. Na ciężkiej desce kawałek sera z 
łezką, w srebrnym wiaderku obłożonym śniegiem - kawior. Między talerzami kilka 

cieniutkich kieliszków i trzy kryształowe karafki z różnego koloru wódką. Wszystkie te 
przedmioty   znajdowały   się   na   maleńkim   marmurowym   stoliku   przytulonym   do 

ogromnego   kredensu   z   rzeźbionej   dębiny.   Kredens   tryskał   strumieniami 
przeszklonego   srebrzystego   światła.   Na   środku   pokoju   -   stół   ciężki   jak   katafalk, 

zasłany   białym   obrusem,   a   na   nim   dwa   nakrycia,   serwetki   zwinięte   na   kształt 
papieskiej tiary i trzy ciemne butelki.

Zina wniosła srebrny półmisek z pokrywą. W środku coś powarkiwało. Zapach 

od   półmiska   szedł   taki,   że   pysk   psa   natychmiast   wypełniła   rzadka   ślina.   Ogrody 

Semiramidy - pomyślał i niczym pałką zastukał ogonem w podłogę.

- Dawać je tutaj - zachłannie polecił Filip Filipowicz. - Doktorze Bormental, 

błagam pana, niech pan zostawi kawior w spokoju. I jeśli chce pan usłuchać dobrej 
rady, to proszę sobie nalać nie angielskiej, tylko zwyczajnej rosyjskiej wódki.

Przystojny ugryziony - był już bez fartucha, w przyzwoitym czarnym garniturze 

-   wzruszył   szerokimi   ramionami,   uśmiechnął   się   uprzejmie   i   nalał   sobie 

przezroczystej.

- Ostatnia nowinka? - zapytał.

- A niech Bóg broni! - odżegnał się gospodarz. - To spirytus. Daria Pietrowna 

sama świetnie robi wódkę.

-   Nie   powiedziałbym,   Filipie   Filipowiczu,   wszyscy   twierdzą,   że   trzydzieści 

stopni to całkiem przyzwoicie.

- A wódka powinna mieć czterdzieści stopni, nie trzydzieści, to po pierwsze - 

pouczająco przerwał Filip Filipowicz - a po drugie, jeden Bóg wie, czego oni tam 

dolewają. Czy potrafi pan zgadnąć, co im przyjdzie do głowy?

- Dosłownie wszystko - z przekonaniem powiedział ugryziony.

- Jestem tego samego zdania - dodał Filip Filipowicz i jednym chluśnięciem 

wlał do gardła zawartość kieliszka. - Mm... doktorze Bormental, błagam pana, niech 

pan natychmiast... i jeśli pan powie, że to... będę pańskim nieprzejednanym wrogiem 
do końca życia. „Od Sewilli do Grenady.”

Mówiąc te słowa schwycił łapiastym srebrnym widelcem coś, co przypominało 

background image

malutki,   ciemny   chlebek.   Ukąszony   poszedł   za  jego   przykładem.   Oczy   Filipowicza 
zabłysły.

-   Niedobre?   -   żując   wypytywał   Filip   Filipowicz.   -   Niedobre?   Proszę 

odpowiedzieć, szanowny panie doktorze.

- Wyśmienite - szczerze odpowiedział ugryziony.
- Ja myślę... Niech pan zauważy, Iwanie Arnoldowiczu, piją wódkę pod zupę i 

zimne   zakąski   wyłącznie   nie   dorżnięci   przez   bolszewików   obszarnicy.   Każdy 
chociażby   trochę   szanujący   się   człowiek   stosuje   zakąski   gorące.   A   w   Moskwie 

najpierwsza z gorących zakąsek to właśnie to. Kiedyś znakomicie przyrządzano je w 
„Słowiańskim Bazarze”. No.

- Karmi pan psa w jadalni - rozległ się kobiecy głos - a później wołami się go 

stąd nie wyciągnie.

- Nie szkodzi. Biedak się nagłodował. - Filip Filipowicz na końcu widelca podał 

psu   zakąskę,   przyjętą   z   magiczną   zręcznością,   widelec   zaś   z   brzękiem   wrzucił   do 

miseczki z wodą.

Po   chwili   z   talerzy   buchnęła   pachnąca   rakami   para.   Pies   siedział   w   cieniu 

obrusa z miną wartownika przy składzie prochu. A Filip Filipowicz zatknął koniec 
serwetki za kołnierzyk i wygłaszał filipikę:

-   Jedzenie,   Iwanie   Arnoldowiczu,  to   sztuka  nieprosta.  Jeść   trzeba  umieć,   a 

niech pan sobie wyobrazi, że większość ludzi w ogóle nie umie jeść. Należy nie tylko 

wiedzieć, co zjeść, ale kiedy i jak (Filip Filipowicz znacząco potrząsnął łyżką). I o czym 
przy tym rozmawiać. Taaak. Jeżeli pan dba o swój system trawienny, to moja rada: 

nie mówić przy obiedzie o bolszewikach i medycynie. I niech Pan Bóg broni czytać 
przed obiadem radzieckie gazety.

- Hm... Ale przecież innych nie ma.
- No więc niech pan żadnych nie czyta. Wie pan, przeprowadziłem trzydzieści 

obserwacji u siebie w klinice. I co pan myśli? Pacjenci, którzy nie czytają gazet, czują 
się wspaniale. Za to ci, których umyślnie zmusiłem do czytania „Prawdy”, tracili na 

wadze.

-   Hm...   -   z   zaciekawieniem   mruknął   nadgryziony,   różowiejąc   od   zupy   i 

alkoholu.

- Mało tego. Osłabiony odruch kolanowy, marny apetyt, upadek ducha.

- Do diabła...
- Tak. A zresztą, co też ja?

background image

Sam zacząłem mówić o medycynie.
Filip Filipowicz usiadł wygodniej, zadzwonił i w wiśniowej portierze pojawiła 

się Zina. Pies dostał gruby i blady plaster jesiotra, który mu nie smakował, i zaraz 
potem kawał krwistego rostbefu. Kiedy to pożarł, nagle poczuł, że jest śpiący i już 

więcej nie może patrzeć na żadne jedzenie. Dziwne uczucie - myślał zamykając ciężkie 
powieki - nie chcę patrzeć na nic, co można zjeść. A palenie po obiedzie to głupota.

Jadalnię zapełnił nieprzyjemny sinawy dym. Pies drzemał, położywszy głowę 

na przednich łapach.

- Saint Julien to przyzwoite wino - usłyszał przez sen - tyle tylko, że go teraz 

nigdzie nie ma.

Głuchy,  przytłumiony   sufitami   i   dywanami  chorał  doleciał   skądś   z   góry   i   z 

boku.

Filip Filipowicz zadzwonił i weszła Zina.
- Zina, co to wszystko znaczy?

- Znowu walne zebranie zrobili, Filipie Filipowiczu - odparła Zina.
- Znowu - zawołał z goryczą Filip Filipowicz. - No, teraz się zacznie, przepadł 

dom Kałabuchowa. Trzeba będzie się wyprowadzić. Tylko pytanie, dokąd. Pójdzie jak 
po maśle. Najpierw śpiewy każdego wieczora, następnie w ubikacjach zamarzną rury, 

potem pęknie kocioł centralnego ogrzewania i tak dalej. Koniec z Kałabuchowem.

- Filip Filipowicz się zamartwia - zauważyła z uśmiechem Zina i wyniosła stos 

talerzy.

- Jak tu się nie zamartwiać?! - zakrzyknął Filip Filipowicz. - Trzeba zrozumieć, 

co to był za dom!

- Pan zbyt ponuro patrzy na rzeczywistość - zaoponował przystojny i ugryziony. 

- Oni się teraz bardzo zmienili.

-   Chyba   pan   mnie   zna,   prawda,   mój   drogi?   Jestem   człowiekiem   faktu, 

człowiekiem   obserwacji.   I   wrogiem   nie   potwierdzonych   hipotez.   Wiadomo   o   tym 
bardzo dobrze nie tylko w Rosji, ale i w Europie. Jeżeli coś mówię, to znaczy, że 

mówię na podstawie konkretnego faktu z którego wyciągam wnioski. Proszę, oto fakt: 
wieszak i stojak na kalosze w naszym domu.

- Ciekawe...
Kalosze,   głupstwo.   Nie   w   kaloszach   szczęście   -   pomyślał   pies.   -   Ale   to 

osobistość wybitna.

- Weźmy stojak na kalosze. Od 1903 roku mieszkam w tym domu. I oto przez 

background image

cały   ten   czas   do   marca   1917   roku   nie   było   ani   jednego   wypadku   -   podkreślam 
czerwonym ołówkiem - ani jednego, żeby z klatki schodowej od frontu zginęła choć 

jedna para kaloszy. Proszę pamiętać, dwanaście mieszkań, a ja przyjmuję pacjentów. 
W marcu, siedemnastego, pewnego pięknego dnia zginęły wszystkie kalosze, w tym 

dwie pary moich, trzy laski, palto i samowar szwajcara. Od tej chwili stojak na kalosze 
przestał   istnieć.   Mój   drogi!   Nie   wspominam   już   o   centralnym   ogrzewaniu.   Nie 

wspominam. Niechaj będzie, ponieważ mamy rewolucję społeczną, nie trzeba palić 
pod kotłem. Pytam tylko, dlaczego, kiedy zaczęła się ta cała historia, wszyscy zaczęli 

chodzić w brudnych koszulach i walonkach po marmurowych schodach? Dlaczego 
jeszcze do tej pory trzeba zamykać kalosze na klucz? I do tego stawiać przy nich na 

warcie żołnierza, bo inaczej ktoś je ukradnie? Dlaczego zabrano chodnik z frontowych 
schodów? Czy Karol Marks zabrania trzymania chodników na schodach? Czy Karol 

Marks napisał gdzieś, że wejście do drugiej oficyny Kałabuchowskiego domu należy 
zabić   deskami   i   chodzić   dookoła   od   tyłu   przez   podwórze?   Komu   to   potrzebne? 

Dlaczego proletariusz nie może zostawić swoich kaloszy na dole, tylko musi brudzić 
marmur?

- Przecież proletariusz, Filipie Filipowiczu, w ogóle nie ma kaloszy - zająknął 

się ugryziony.

- Nic podobnego! - głosem gromu odpowiedział Filip Filipowicz i nalał sobie 

szklankę   wina.   -   Hm...   nie   uznaję   likierów   po   obiedzie,   powodują   ociężałość   i 

paskudnie   wpływają   na   wątrobę...   Nic   podobnego!   Proletariusz   chodzi   teraz   w 
kaloszach... w moich kaloszach! To są te same kalosze, które znikły wiosną 1917 roku. 

Powstaje   pytanie:   kto   je   gwizdnął?   Ja?   Być   to   nie   może.   Burżuj   Sablin?   (Filip 
Filipowicz dziabnął palcem w sufit). Śmieszne przypuszczenie. Właściciel cukrowni 

Połczow? (Filip Filipowicz pokazał w bok). W żadnym wypadku! Taaak! Ale żeby je 
chociaż zdejmowali na schodach (Filip Filipowicz zaczął purpurowieć). Po jakiego 

diabła zabrano kwiaty z podestów? Dlaczego elektryczność, która gasła, o ile dobrze 
pamiętam, dwa razy w ciągu dwudziestu lat, teraz gaśnie dokładnie raz na miesiąc? 

Statystyka, doktorze Bormental, to straszna rzecz. Pan, który zna moją ostatnią pracę, 
wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

- Chaos, Filipie Filipowiczu.
-   Nie   -   z   absolutnym   przekonaniem   zaprzeczył   Filip   Filipowicz   -   Nie.   Pan 

pierwszy, drogi Iwanie Arnoldowiczu, powinien się powstrzymać od używania tego 
słowa. To złudzenie, dym, fikcja. - Filip Filipowicz szeroko rozczapierzył krótkie palce 

background image

i dwa cienie podobne do żółwi poruszyły się na obrusie. - Co to takiego ten wasz 
chaos,  stara   baba  z   kosturem?   Wiedźma,   która   wytłukła   wszystkie  szyby   i   zgasiła 

wszystkie   latarnie?   Przecież   ona   w   ogóle   nie   istnieje.   Jaki   sens   pan   wkłada   w   to 
słowo? - zapytał z furią Filip Filipowicz nieszczęsną kaczkę z kartonu, wiszącą do góry 

nogami obok kredensu i sam, zamiast niej, odpowiedział. - Wyjaśniam: jeśli zamiast 
co wieczór operować, zacznę w swoim mieszkaniu śpiewać chórem, nastanie u mnie 

chaos. Jeżeli wchodząc do ubikacji zacznę, przepraszam za wyrażenie, odlewać się 
obok muszli i to samo będą robić Zina i Daria Pietrowna, to w ubikacji zacznie się 

chaos. Jak z tego wynika, chaos istnieje nie w klozetach, tylko w głowach. A więc 
kiedy te barytony ryczą: „Precz z chaosem”, zbiera mi się na śmiech (twarz Filipa 

Filipowicza   wykrzywiła   się   tak,   że   nadgryziony   otworzył   usta).   Mnie   to   śmieszy, 
przysięgam panu. To znaczy, że każdy z nich powinien dostać w ucho od samego 

siebie! I kiedy wreszcie wybije z siebie wszelkie halucynacje i zajmie się tym, co do 
niego należy, sprzątaniem piwnic na przykład, chaos zniknie sam z siebie. Nie można 

służyć   dwóm   bogom   naraz!   Nie   można   jednocześnie,   powiedzmy,   zajmować   się 
podmiataniem tramwajowych szyn i losem hiszpańskich oberwańców! To się jeszcze 

nikomu nie udało, doktorze, a tym bardziej ludziom, którzy w ogóle są zapóźnieni w 
rozwoju w porównaniu z Europą o jakieś dwieście lat i do tej pory jeszcze niezbyt 

sprawnie potrafią zapinać własne spodnie!

Uniósł się Filip Filipowicz. Jego jastrzębie nozdrza były rozdęte. Nabrał sił po 

sytym   obiedzie,   grzmiał   niczym   pradawny   prorok,   a   głowa   jego   pobłyskiwała   jak 
srebro.

Słowa padały na drzemiącego psa niczym głuchy podziemny łoskot. To sowa o 

głupich żółtych ślepiach wyskakiwała w sennych widziadłach, to odrażająca morda 

kucharza w brudnej białej czapce, to zawadiacki wąs Filipa Filipowicza oświetlony 
ostrą elektrycznością pod abażurem, to opasłe sanie skrzypiały i przepadały, a w psim 

żołądku rozpadał się pływając w sokach poszarpany kawał rostbefu.

Mógłby   spokojnie   zarabiać   forsę   na   wiecach   -   mętnie   marzył   pies.   - 

Kombinator pierwszej klasy. Zresztą pewnie i tak śpi na pieniądzach.

- Posterunkowy!  –  krzyczał Filip Filipowicz. - Posterunkowy!  Uhu-hu-hu! - 

jakieś   bąble   pękały   w   psim   mózgu...   -   Posterunkowy!   To   i   tylko   to!   I   absolutnie 
nieważne, czy będzie z blachą, czy też w czerwonym kepi. Postawić policjanta obok 

każdego człowieka i zmusić tego policjanta, aby hamował wokalne zapędy naszych 
obywateli. Chaos, pan powiada. A ja panu powiem, doktorze, że nic nie zmieni się na 

background image

lepsze w naszym domu, ani w jakimkolwiek innym domu, dopóki nie uspokoi się tych 
śpiewaków! Jak tylko zaprzestaną swoich koncertów, sytuacja sama z siebie zmieni 

się na lepsze.

- Kontrrewolucyjne rzeczy pan mówi, Filipie Filipowiczu - żartobliwie zauważył 

nadgryziony. - Nie daj Boże, jeszcze ktoś usłyszy.

- To całkiem bezpieczne - żarliwie zaprzeczył Filip Filipowicz. - Nie ma mowy o 

żadnej kontrrewolucji. Nawiasem mówiąc, to jeszcze jedno słowo, którego wyjątkowo 
nie cierpię. Absolutnie nie wiadomo, co się pod nim kryje. Diabli wiedzą! A więc nadal 

twierdzę,   że   w  moich   słowach   nie   ma   żadnej   kontrrewolucji.   Jest   w  nich   zdrowy 
rozsądek i doświadczenie.

Filip   Filipowicz   wyciągnął   zza   kołnierzyka   ogon   lśniącej,   pozałamywanej 

serwetki,   zmiął   ją   i   położył   obok   szklanki   z   nie   dopitym   winem.   Ukąszony 

natychmiast wstał i podziękował: Merci.

-   Chwileczkę,   doktorze   -   zatrzymał   go   Filip   Filipowicz   wyjmując   portfel   z 

kieszeni spodni. Zmrużył oczy, odliczył białe papierki i wręczył je ugryzionemu ze 
słowami: - Dzisiaj należy się panu, Iwanie Arnoldowiczu, czterdzieści rubli. Proszę.

Pokaleczony przez psa grzecznie podziękował i czerwieniejąc wsunął pieniądze 

do kieszeni marynarki.

- Czy dzisiaj wieczorem jestem panu potrzebny, Filipie Filipowiczu? - zapytał.
- Nie, dziękuję panu, mój drogi. Nic dzisiaj robić nie będziemy. Po pierwsze, 

królik   zdechł,   a   po   drugie,   dzisiaj   w   Teatrze   Wielkim   „Aida”.   A   ja   jej   dawno   nie 
słyszałem. Lubię... Pamięta pan? Duet...

Tari-ra-rim...
- Jak się panu udaje wszędzie zdążyć, Filipie Filipowiczu? - z podziwem zapytał 

lekarz.

- Zdążyć wszędzie może ten, kto nigdzie się nie spieszy - pouczająco wyjaśnił 

gospodarz. - Oczywiście, gdybym zaczął biegać po zebraniach i śpiewać całymi dniami 
jak słowik, zamiast wykonywać moje bezpośrednie obowiązki, nigdzie bym nie zdążył. 

- Pod palcami Filipa  Filipowicza w kieszeni  niebiesko  zagrała pozytywka.  -  Ósma 
minęła...   Pojadę   na   drugi   akt...   Jestem   zwolennikiem   podziału   pracy.   W   Teatrze 

Wielkim niechaj śpiewają, a ja będę operować. I bardzo dobrze. Żadnego chaosu. 
Jeszcze jedno, Iwanie Arnoldowiczu, niech pan koniecznie dopilnuje, jak tylko trafi 

się odpowiedni zgon, natychmiast wprost ze stołu w płyn odżywczy, i do mnie!

- Może pan być spokojny, Filipie Filipowiczu, patolodzy już mi obiecali.

background image

- Świetnie, a my na razie poobserwujemy tego ulicznego neurastenika. Niech 

mu się tymczasem bok zagoi.

Troszczy się o mnie - pomyślał pies. - To bardzo dobry człowiek. Wiem, kto to 

jest. Czarodziej, mag, cudotwórca z bajki dla psów... Bo chyba niemożliwe, żebym to 

wszystko widział we śnie. A jeśli to sen?

- Pies we śnie zadygotał. - A kiedy się obudzę... wszystko zniknie. I lampy w 

jedwabiu, i ciepło, i sytość. Znowu zaczną się bramy, obłąkańcze zimno, oblodzony 
asfalt, głód, źli ludzie... Śnieg, stołówka... Boże, jak mi będzie ciężko!

Ale   nic   podobnego   się   nie   stało.   Właśnie   brama   rozwiała   się   jak   ohydny 

koszmar i już więcej nie powróciła.

Widocznie nie taki groźny jest chaos. Nie bacząc na nic dwa razy dziennie szare 

harmonijki   pod   parapetami   rozgrzewały   się   i   ciepło   falami   płynęło   po   całym 

mieszkaniu.

Jasne i oczywiste - pies wyciągnął najwspanialszy pieski los. W jego oczach nie 

mniej   niż   dwa   razy   dziennie   wzbierały   łzy   wdzięczności   pod   adresem   mędrca   z 
Preczystienki. Poza tym wszystkie lustra w salonie i w poczekalni między szafami 

odbijały pięknego psa - szczęściarza.

Jestem piękny. A być może jestem nieznanym księciem incognito - rozmyślał 

pies patrząc na kosmatego psa koloru kawy, który z zadowoloną mordą spacerował w 
lustrzanych dalach. Bardzo możliwe, że moja babka zgrzeszyła z wodołazem. Stąd 

zapewne  na  moim  pysku  ta biała łata. Bo niby skąd  jeszcze? Filip Filipowicz jest 
człowiekiem o wyjątkowym guście i na pewno nie przygarnie pierwszego lepszego 

skundlonego psa.

W ciągu tygodnia pies zeżarł tyle, ile w ciągu sześciu poprzednich głodowych 

tygodni na ulicy. Oczywiście, jeżeli liczyć na kilogramy. No, a już o jakości jedzenia u 
Filipa Filipowicza nawet nie ma co mówić. Jeśli nawet nie brać pod uwagę tego, że 

Daria  Pietrowna codziennie   kupowała  za  osiemnaście   kopiejek   górę   okrawków na 
rynku Smoleńskim, wystarczy wspomnieć obiady o siódmej wieczorem w jadalni, przy 

których pies asystował pomimo protestów wytwornej Ziny. W czasie tych obiadów 
Filip Filipowicz ostatecznie uzyskał rangę bóstwa. Pies stawał na tylnych łapach i żuł 

marynarkę, pies poznawał dzwonek Filipa Filipowicza - dwa pełnodźwięczne krótkie 
naciśnięcia pana domu - i ze szczekaniem wybiegał go witać do przedpokoju. Pan 

wchodził w srebrzystej lisiurze, rozjarzony milionem śnieżnych gwiazdek, pachnący 
mandarynkami,   cygarami,   perfumami,   cytrynami,   benzyną,   wodą   kolońską,   i   jego 

background image

głos jak trąba bojowa huczał w całym mieszkaniu.

-   Ty   świnio,   dlaczego   rozszarpałeś   sowę?   Przeszkadzała   ci?   Przeszkadzała, 

pytam? A profesora Miecznikowa dlaczego rozbiłeś?

-   Temu   psu,   Filipie   Filipowiczu,   trzeba   choćby   raz   przyłożyć   pejczem   -   z 

oburzeniem   mówiła   Zina   -   bo   inaczej   rozpuści   się   jak   dziadowski   bicz.   Proszę 
zobaczyć, co zrobił z pana kaloszami.

- Nikogo nie wolno bić - denerwował się Filip Filipowicz - zapamiętaj to sobie 

raz   na   zawsze.   Na   człowieka   i   na   zwierzę   należy   wpływać   wyłącznie   siłą 

przekonywania. Czy dostał już dzisiaj mięso?

- O Boże, przecież obżarł nas wszystkich. Jak pan nawet może pytać, Filipie 

Filipowiczu. Dziwne, że się jeszcze nie rozpękł.

- No i niech je na zdrowie...

Co ci zrobiła sowa, bandyto?
- Uuu! - skowyczał pies lizus i pełzał na brzuchu wykręcając łapy.

Następnie wleczono go za kołnierz przez poczekalnię do gabinetu. Pies wył, 

odgryzał się, wczepiał w dywan, jechał na zadzie jak w cyrku. Pośrodku gabinetu, na 

dywanie leżała szklistooka sowa z rozprutym brzuchem, z którego sterczały jakieś 
czerwone szmaty śmierdzące naftaliną. Na biurku spoczywał doszczętnie roztrzaskany 

portret.

-   Naumyślnie   nie   posprzątałam,   żeby   pan   mógł   sam   zobaczyć   -   meldowała 

zmartwiona Zina - przecież ten drań wskoczył na biurko i cap ją za ogon! Zanim się 
połapałam, już było po niej. Niech pan mu wsadzi sowę w mordę, Filipie Filipowiczu, 

żeby popamiętał, co to znaczy niszczyć rzeczy.

I zaczynało  się wycie. Psa  wczepionego  w  dywan ciągnięto  do sowy,  a  pies 

szlochał przy tym gorzkimi łzami i myślał: Bijcie, tylko nie wyrzucajcie z mieszkania.

- Sowę odesłać do wypchania jeszcze dzisiaj. Oprócz tego masz tu osiem rubli i 

oddzielnie osiemnaście kopiejek na tramwaj, pojedź do Miura i kup mu przyzwoitą 
obrożę z łańcuchem.

Następnego   dnia   psu   założyli   szeroką,   błyszczącą   obrożę.   Kiedy   spojrzał   w 

lustro, w pierwszej chwili bardzo się zmartwił, podwinął ogon i poszedł do łazienki 

rozważając, jak się jej pozbyć, zaczepić o kufer czy lepiej o skrzynię. Ale bardzo prędko 
zrozumiał,   że   jest   po   prostu   głupi.   Zina   wyprowadziła   go   na   spacer   po   Zaułku 

Obuchowa. Szedł jak aresztant, mało nie spalił się ze wstydu, ale kiedy już doszli 
Preczystienką do cerkwi Zbawiciela, zdążył już świetnie zrozumieć, czym jest w życiu 

background image

obroża.  Wściekła   zawiść   gorzała   w   ślepiach   wszystkich   napotkanych   psów,   a   przy 
uliczce Martwej jakiś długonogi kundel z obciętym ogonem obszczekał go nazywając 

„obszarniczym ścierwem” i „cwelem”. Kiedy przechodzili przez szyny tramwajowe, 
milicjant popatrzył na obrożę z szacunkiem i satysfakcją, a kiedy wrócili, stała się 

rzecz nieprawdopodobna - szwajcar Fiodor własnoręcznie otworzył frontowe drzwi i 
wpuścił   Szarika,   a   do   Ziny   powiedział:   „Uch,   ty,   ale   kudłacza   sprawił   sobie   Filip 

Filipowicz. A jaki nadzwyczajnie tłusty!”

- Ja myślę - wyjaśniła śliczna i rumiana od mrozu Zina - żre za sześciu.

Obroża znaczy dokładnie to samo co teczka - zażartował w myśli pies i kręcąc 

zadem pomaszerował na półpiętro jak panisko.

Doceniwszy obrożę zgodnie z jej wartością pies udał się z pierwszą wizytą do 

najważniejszego   sektora   raju,   tam   gdzie   do   tej   pory   wstęp   był   mu   najsurowiej 

zakazany, a mianowicie do królestwa kucharki Darii Pietrowny. Całe mieszkanie nie 
było warte nawet dwóch piędzi jej królestwa. Dzień w dzień, w czarnej, wyłożonej od 

góry białymi kaflami kuchni huczał i buzował płomień. Potrzaskiwało w palenisku 
pod   płytą.   W   purpurowych   odblaskach   gorzała   odwieczną   płomienną   udręką   i 

nieukojoną namiętnością twarz Darii Pietrowny. Twarz jej lśniła tłusto, połyskiwała w 
modnej   fryzurze   na   uszy,   z   koszyczkiem   jasnych   włosów   na   karku,   jarzyły   się 

dwadzieścia dwa fałszywe brylanty. Na hakach wbitych w ściany wisiały złote rondle, 
w całej kuchni kipiało zapachami, bulgotało i syczało w zakrytych naczyniach...

- Won! - wrzasnęła Daria Pietrowna. - Won, przybłędo, doliniarzu. Ciebie tu 

tylko brakowało! Jak wezmę pogrzebacz!...

No, o co ci chodzi? No, czego krzyczysz? - pies przymilnie mrużył ślepia. - Jaki 

tam ze mnie doliniarz? Czy nie zauważyła pani obroży? - I właził bokiem w drzwi 

wsuwając do środka mordę.

Pies Szarik posiadał tajemnicę zjednywania ludzkich serc. Już po dwóch dniach 

leżał w kącie obok kosza z węglem i patrzył, jak pracuje Daria Pietrowna. Ostrym, 
wąskim nożem odrąbywała głowy i łapki bezradnym jarząbkom, następnie niczym 

rozwścieczony oprawca zdzierała z kości mięso,  kurom wyrywała wnętrzności,  coś 
tam przekręcała przez maszynkę do mięsa, a tymczasem Szarik znęcał się nad ptasią 

głową.   Z   miski   mleka   Daria   Pietrowna   wyciągała   kawałki   rozmoczonej   bułki, 
ugniatała je na desce z mięsną miazgą, zalewała to wszystko śmietanką, posypywała 

solą i formowała na deseczce kotlety. Pod płytą huczało niczym przy pożarze, a na 
patelni   skwierczało,   pieniło   się   i   podskakiwało.   Z   łoskotem   odskakiwały   fajerki, 

background image

obnażając straszliwe czeluści, w których klekotał i buzował płomień.

Wieczorem   gasła   kamienna   paszcza,   w   oknie   kuchni   nad   białą   zazdrostką 

trwała   dostojna   i   zawiesista   noc   z   Preczystienki,   odznaczona   samotną   gwiazdą. 
Kuchenna podłoga była wilgotna, tajemniczo i mgliście błyskały rondle, na stole leżała 

strażacka   czapka.   Szarik   spoczywał   na   ciepłej   płycie   niczym   lew   w   bramie   i   z 
ciekawości   stawiając   na   sztorc   jedno   ucho   patrzył,   jak   nadzwyczaj   wzburzony 

czarnowąsy   człowiek   z   szerokim   skórzanym   pasem,   za   przymkniętymi   drzwiami 
pokoju Ziny i Darii Pietrowny obejmuje Darię Pietrownę. Cała jej twarz, z wyjątkiem 

martwo upudrowanego nosa, płonęła namiętnością i udręką.

Świetlista szczelina leżała na portrecie czarnowąsego i zwisał z niego rozan - 

ręcznik wielkanocny.

- Przyczepił się dosłownie jak demon - mruczała w półmroku Daria Pietrowna. 

- Odczep się! Zina zaraz przyjdzie. Ty co, całkiem, jakby cię odmłodzili?

-   Nam   to   niepotrzebne   -   kiepsko   panując   nad   sobą,   ochryple   mówił 

czarnowąsy. - Jakżeś ty płomienna!

Wieczorami  gwiazda   Preczystienki   znikała   za   ciężkimi   portierami   i   jeżeli   w 

Teatrze   Wielkim   nie   szła   akurat   „Aida”   i   nie   było   posiedzenia   Wszechrosyjskiego 
Towarzystwa Chirurgicznego, bóstwo znajdowało się w gabinecie w głębokim fotelu. 

Nie płonęły ognie pod sufitem. Paliła się tylko jedna zielona lampa na biurku. Szarik 
leżał   na   dywanie   w   cieniu   i   oglądał   rzeczy   przerażające.   W   obrzydliwej,   mętnej   i 

gryzącej   cieczy   leżały   ludzkie   mózgi.   Ręce   bóstwa   obnażone   po   łokcie,   w   rudych 
gumowych rękawiczkach, śliskie, obłe palce, grzebały, gmerały w zwojach. Od czasu 

do czasu bóstwo uzbrajało się w malutki, błyszczący nożyk i ostrożnie przecinało żółte, 
sprężyste   mózgi.   „Aż   do   najświętszych   brzegów   Nilu”   -   cichutko   nuciło   bóstwo, 

przygryzając wargi i wspominając złociste wnętrze Teatru Wielkiego.

O tej godzinie kaloryfery nagrzewały się do ostatecznych granic. Ciepło od nich 

płynęło   pod   sufit,   stamtąd   rozchodziło   się   po   całym   pokoju,   a   w   psich   kudłach 
ożywała ostatnia, jeszcze nie  wyczesana osobiście  przez  Filipa  Filipowicza, ale już 

skazana na zagładę pchła. Dywany tłumiły dźwięki w mieszkaniu. A później gdzieś 
daleko zadźwięczały drzwi wejściowe.

Zinka poszła do kinematografu - myślał pies - a to znaczy, że kiedy wróci, 

będziemy jeść kolację. Dzisiaj, jak należy przypuszczać, będą sznycle cielęce!

* * *

W ten straszny dzień jeszcze rano Szarika ukłuło coś w rodzaju przeczucia. 

background image

Wskutek czego nagle zaskomlał i pierwsze śniadanie - pół miski owsianki i wczorajszą 
baranią kość - zjadł w ogóle bez apetytu. Smętnie przespacerował się do poczekalni i 

tam  cichutko  powył do swojego odbicia. Ale w ciągu dnia,  już  potem,  kiedy  Zina 
wyprowadziła go na spacer na bulwary, dzień mijał jak zwykle. Pacjentów dzisiaj nie 

było,   ponieważ,   jak   wiadomo,   we   wtorki   przyjęć   nie   ma,   i   bóstwo   siedziało   w 
gabinecie,   rozłożywszy   na   biurku   jakieś   ciężkie   księgi   z   barwnymi   obrazkami. 

Czekano na obiad. Pies nieco się ożywił, kiedy sobie przypomniał, że jak dokładnie 
dowiedział się w kuchni, na drugie danie będzie indyczka. Idąc korytarzem usłyszał, 

jak w gabinecie Filipa Filipowicza nieoczekiwanie i nieprzyjemnie zadzwonił telefon. 
Filip Filipowicz wziął słuchawkę, posłuchał i nagle bardzo się zdenerwował.

- Wyśmienicie - powiedział - niech pan natychmiast przywiezie, natychmiast!
Śpiesznie zadzwonił, a kiedy weszła Zina, polecił niezwłocznie podawać obiad.

- Obiad! Obiad! Obiad!
W jadalni od razu zadźwięczały talerze, Zina zakrzątnęła się, z kuchni doleciało 

zrzędzenie   Darii   Pietrowny,   że   indyczka   jeszcze   niegotowa.   Pies   znowu   poczuł 
niepokój.

Nie lubię zamieszania w domu - pomyślał... I jak tylko pomyślał, zamieszanie 

przybrało   jeszcze   bardziej   nieprzyjemny   charakter.   Przede   wszystkim   dzięki 

pojawieniu   się   ugryzionego   niegdyś   doktora   Bormentala,   który   przywiózł   ze   sobą 
brzydko pachnącą walizkę i nie rozbierając się nawet poszedł z nią korytarzem wprost 

do laboratorium. Filip Filipowicz porzucił filiżankę z nie dopitą kawą, co mu się nigdy 
nie zdarzało, i wyszedł na spotkanie Bormentala, co również się nie zdarzało.

- Kiedy umarł? - zawołał.
-   Trzy   godziny   temu   -   odpowiedział   Bormental,   nie   zdejmując   zaśnieżonej 

czapki i otwierając walizeczkę.

Kto znowu umarł? - ponuro i niechętnie pomyślał pies i wlazł pod nogi. - Nie 

znoszę, kiedy tak latają.

- Nie plącz się pod nogami!

Prędzej, prędzej, prędzej! - krzyknął Filip Filipowicz na wszystkie strony i jak 

się   wydało   psu,   zaczął   naciskać   wszystkie   dzwonki.   Przybiegła   Zina.   -   Zina!   Do 

telefonu Darię Pietrownę, niech zapisuje, nikogo nie przyjmę! Ty będziesz potrzebna. 
Doktorze Bormental, błagam pana, prędzej, prędzej, prędzej!

Nie   podoba   mi   się,   nie   podoba   -   pies   zasępił   się   urażony   i   zaczął   łazić   po 

mieszkaniu, a tymczasem krzątanina skoncentrowała się w laboratorium. Zina nagle 

background image

ukazała się w fartuchu podobnym do całunu i biegała teraz z kuchni do laboratorium i 
z powrotem.

Pójść   może   coś   zjeść   czy   co?   Pies   z   nimi   -   pomyślał   pies   i   tu   go   spotkała 

niespodzianka.

- Szarikowi nic nie dawać - zagrzmiała komenda z laboratorium.
- A kto go tam upilnuje!

- Zamknąć!
I Szarika podstępem zamknięto w łazience.

Chamstwo   -   pomyślał   Szarik   siedząc   w   mrocznej   łazience   -   i   zwyczajna 

głupota...

Przesiedział w łazience około kwadransa w dziwnym stanie ducha - ni to w 

furii, ni to w ciężkiej depresji. Wszystko było smętne, niejasne...

Dobra, zobaczy pan jutro swoje kalosze, wielce szanowny Filipie Filipowiczu - 

myślał pies. - Już dwie pary musiał pan kupić, kupi pan jeszcze jedną. Żeby pan psów 

nie zamykał.

Ale nagle coś przerwało jego gniewne myśli. Znienacka, nie wiadomo dlaczego, 

przypomniał sobie kawałek swojej najwcześniejszej młodości - słoneczne, ogromne 
podwórze przy Rogatce Preobrażeńskiej, odłamki słońca w potłuczonych butelkach, 

rozbite cegły, wolne psy włóczęgi.

Nie, gdzie tam, na żadną wolność stąd nie wyjdę, nie ma co się okłamywać - 

smucił   się   pies   pociągając   nosem.   -   Jestem   psem   mojego   pana,   kulturalnym 
stworzeniem, zaznałem już lepszego życia. Zresztą czym jest wolność? Dymem, fikcją, 

ułudą... Majakami tych nieszczęsnych demokratów...

Potem półmrok w łazience stał się przerażający, pies zawył, rzucił się na drzwi i 

zaczął je drapać.

Uuu! - jak w beczkę poleciało przez mieszkanie.

A sowę znowu rozszarpię - wściekle, lecz bezsilnie pomyślał pies. Następnie 

osłabł,   chwilę   poleżał,   a   kiedy   wstał,   sierść   mu   się   nagle   zjeżyła   i   nie   wiadomo 

dlaczego w wannie przywidziały się odrażające wilcze ślepia.

W   apogeum   jego   udręki   drzwi   się   otworzyły.   Pies   wyszedł,   otrząsnął   się   i 

ponuro ruszył do kuchni, ale Zina za obrożę powlokła go do laboratorium. Chłód 
ścisnął mu serce.

Po co tam jestem potrzebny? - pomyślał podejrzliwie. - Bok już się zagoił, nic 

nie rozumiem.

background image

I pojechał na łapach po śliskim parkiecie i tym sposobem został doprowadzony 

do laboratorium. A tam od razu wstrząsnęła nim niesłychana jasność. Biała kula pod 

sufitem lśniła tak, że aż biło po oczach. W białym blasku stał kapłan i przez zęby nucił 
o świętych brzegach Nilu. Tylko po niewyraźnym zapachu można było poznać Filipa 

Filipowicza.   Jego   podstrzyżoną   siwiznę   ukrywała   biała   czapka,   przypominająca 
kłabuk patriarchy. Bóstwo było całe w bieli, a na tę biel niczym epitrachelion nałożony 

był wąski, gumowy fartuch.

Dłonie - w czarnych rękawiczkach.

Również i nadgryziony był w kłabuku. Długi stół był rozstawiony, a do niego z 

boku przysunięto maleńki, czworokątny na lśniącej nodze.

Teraz pies najbardziej znienawidził ugryzionego i najbardziej za jego dzisiejsze 

oczy.   Zwykle   odważne   i   prostoduszne,   teraz   uciekały   we   wszystkie   strony   przed 

ślepiami psa. Były czujne, fałszywe, a w ich głębi przyczaiło się coś niedobrego, jakieś 
obrzydlistwo, jeśli nie zbrodnia. Pies spojrzał na niego ciężko, ponuro i odszedł w kąt.

- Zina, obroża - niegłośno powiedział Filip Filipowicz - tylko go nie zdenerwuj.
Oczy   Ziny   błyskawicznie   stały   się   równie   paskudne   jak   nadgryzionego. 

Podeszła do psa i pogłaskała go jawnie fałszywie. Pies spojrzał na nią ze smutkiem i 
pogardą.

No cóż... jest was troje...
Jeśli   zechcecie,   to   weźmiecie.   Tylko   że   powinno   być   wam   wstyd...   Żebym 

chociaż wiedział, co ze mną zrobicie...

Zina   zdjęła   obrożę,   pies   potrząsnął   łbem   i   parsknął.   Przed   nim   wyrósł 

nadgryziony i mdlący, wstrętny zapach rozprzestrzeniał się wokół niego.

Tfu,   paskudztwo...   Dlaczego   tak   mnie   mdli   i   dlaczego   mi   tak   straszno...   - 

pomyślał pies i cofnął się przed ugryzionym.

- Prędzej, doktorze - niecierpliwie powiedział Filip Filipowicz.

Mocno   i   słodko   zapachniało   powietrze.   Ugryziony   nie   spuszczając   z   psa 

łajdackich czujnych oczu, wyciągnął zza pleców prawą rękę i szybko podsunął psu pod 

nos kawał wilgotnej waty. Szarik  osłupiał, leciutko zakręciło mu się w głowie, ale 
jeszcze   zdołał   odskoczyć.   Ugryziony   skoczył   za   nim   i   nagle   zalepił   mu   watą   całą 

mordę. Psu z miejsca zaparło oddech, ale jeszcze raz zdołał się wyrwać. Złoczyńca... - 
przeleciało przez głowę. - Za co? - Jeszcze raz oblepiono watą i wtedy znienacka w 

środku   laboratorium   ukazało   się   jezioro,   a   na   nim   w   łódkach   bardzo   wesołe, 
pozagrobowe, niebywale różowe psy. Pozbawione kości nogi ugięły się.

background image

- Na stół! - wesoło runęły gdzieś słowa Filipa Filipowicza i rozpłynęły się w 

pomarańczowych strugach. Przerażenie zniknęło, nastało wesele. Przez jakieś dwie 

sekundy gasnący pies kochał ugryzionego. Następnie cały świat przewrócił się do góry 
nogami. Zdążył jeszcze poczuć pod brzuchem chłodną, ale przyjemną dłoń. Potem - 

już nic.

background image

IV

Na   wąskim   stole   operacyjnym   leżał   na   plecach   pies   Szarik,   a   jego   głowa 

bezradnie uderzała o białą ceratową poduszkę.  Brzuch miał już wygolony,  a teraz 
doktor Bormental, sapiąc z pośpiechu, wgryzał się maszynką w sierść na łbie Szarika. 

Filip   Filipowicz,   wsparty   dłońmi   o   krawędź   stołu,   oczami   lśniącymi   niczym   złota 
oprawka jego okularów obserwował tę procedurę i mówił wzburzony:

- Najważniejszy moment, Iwanie Arnoldowiczu, będzie wtedy, kiedy dostanę 

się do siodełka tureckiego. Błagam pana, niech pan mi wtedy błyskawicznie poda 

infundibulum i natychmiast szyjemy. Jeżeli mi się tam zacznie krwawienie, stracimy 
czas   i   psa   też   stracimy.   Zresztą   on   i   tak   nie   ma   najmniejszych   szans.   -   Zamilkł, 

zmrużył oko, zajrzał w jakby ironicznie na wpół przymknięte oko psa i dodał: - A wie 
pan, żal mi go. Proszę sobie wyobrazić, że zdążyłem się do niego przyzwyczaić.

I jednocześnie wznosił ręce, jakby błogosławił na trudną drogę nieszczęsnego 

psa Szarika. Starał się, żeby nawet pyłek nie spadł na czarną gumę.

Spod   wystrzyżonej   sierści   zabłysła   biaława   skóra   psa.   Bormental   odrzucił 

maszynkę i uzbroił się w brzytwę. Namydlił bezsilny łebek i zaczął golić. Pod ostrzem 

głośno chrzęściło, gdzieniegdzie wystąpiła krew. Ogoliwszy głowę ugryziony przetarł 
ją   tamponem   zmoczonym   w   benzynie,   następnie   rozciągnął   goły   brzuch   psa   i 

powiedział odsapując: „Gotowe”.

Zina odkręciła kran nad umywalką i Bormental rzucił się do mycia rąk. Zina 

polała je spirytusem z butelki.

-   Czy   mogę   już   iść,   Filipie   Filipowiczu?   -   zapytała,   bojaźliwie   zezując   na 

ogolony psi łeb.

- Możesz.

Zina   przepadła.   Bormental   krzątał   się   nadal.   Lekkimi   serwetkami   z   gazy 

obłożył łeb Szarika i wtedy na poduszce ukazała się nigdy dotąd nie widziana łysa psia 

czaszka i dziwaczna brodata morda.

Wtedy poruszył się kapłan. Wyprostował się, spojrzał na psi łeb i powiedział:

- No to pobłogosław nas, Panie Boże. Skalpel.
Bormental z błyszczącego stosu na stoliku wyjął maleńki, brzuchaty nożyk i 

podał go kapłanowi. Następnie przyoblekł się w takie same czarne rękawiczki jak i 
kapłan.

- Śpi? - zapytał Filip Filipowicz.

background image

- Śpi.
Zacisnęły się zęby Filipa Filipowicza, oczka nabrały ostrego, kłującego blasku, a 

kiedy   machnął   nożykiem,   wyrysował   na   brzuchu   Szarika   precyzyjną   i   długą   ranę. 
Skóra   rozstąpiła   się,   we   wszystkie   strony   trysnęła   krew.   Bormental   rzucił   się   jak 

drapieżnik   i   zaczął   kawałami   gazy   uciskać   ranę   Szarika,   a   następnie   maleńkimi 
szczypczykami przypominającymi szczypce do cukru zacisnął brzegi i rana wyschła. 

Na czole Bormentala wystąpiły pęcherzyki potu. Filip Filipowicz ciął ponownie i obaj 
zaczęli   rozrywać   ciało   Szarika   hakami,   nożycami,   jakimiś   klamrami.   Wyskoczyły 

różowe i żółte tkanki, płaczące krwawą rosą. Filip Filipowicz wiercił i ciął skalpelem, a 
potem krzyknął: „Nożyczki!”.

Instrument mignął w rękach ugryzionego jak w rękach magika. Filip Filipowicz 

sięgnął do środka i po kilku obrotach wyrwał z ciała Szarika jego jądra z jakimiś 

strzępkami. Bormental zupełnie mokry z zapału i wzburzenia podbiegł do szklanego 
naczynia i wyjął z niego inne mokre i obwisłe gruczoły płciowe. W dłoniach profesora i 

asystenta skręciły się skacząc krótkie wilgotne struny. Zamigotały półokrągłe igły w 
klemach i jądra zostały wszyte zamiast poprzednich  psich. Kapłan odsunął się od 

rany, dotknął jej kawałkiem gazy i wydał komendę:

- Niech pan, doktorze, błyskawicznie szyje skórę. - A potem spojrzał na okrągły 

zegar ścienny.

- Zrobiliśmy w czternaście minut - przez zaciśnięte zęby wycedził Bormental i 

wbił zakrzywioną igłę w zwiotczałą skórę.

Następnie obaj zaniepokoili się jak mordercy, którym spieszno.

- Skalpel - krzyknął Filip Filipowicz.
Skalpel wskoczył mu do ręki jakby sam z siebie i wtedy twarz Filipa Filipowicza 

stała się straszna. Wyszczerzył porcelanowe i złote koronki i jednym ruchem nałożył 
na   łeb   Szarika   czerwony   wianek.   Skórę   ogoloną   z   włosów   odrzucono   jak   skalp. 

Obnażono kości czaszki.

Filip Filipowicz krzyknął:

- Trepan!
Bormental podał mu błyszczącą korbkę. Gryząc wargi Filip Filipowicz wetknął 

wiertło i zaczął borować w czaszce Szarika maleńkie dziurki w odległości centymetra 
jedna od drugiej dookoła całej czaszki. Na każdą dziurkę tracił nie więcej niż pięć 

sekund. Potem zaczął piłować piłą  o niesłychanym kształcie, wsuwając jej pysk w 
pierwszą dziurkę - tak piłuje się drzewo na pudełeczko do robót ręcznych. Czaszka 

background image

cichutko popiskiwała i trzęsła się. Po trzech minutach pokrywa czaszki Szarika została 
zdjęta.

I   wtedy   obnażyła   się   kopuła   mózgu   -   szara   w   niebieskawych   żyłkach   i 

czerwonych plamach. Filip Filipowicz wgryzł się nożyczkami w opony i otworzył je. 

Raz trysnęła cienka fontanna krwi i omal nie trafiła profesora w oko, skropiła biały 
kaptur. Bormental ze skręconą pincetą rzucił się jak tygrys, żeby zacisnąć, i zacisnął. Z 

Bormentala spełzał strumieniami pot, a jego twarz stała się mięsista i wielobarwna. 
Jego   oczy   latały   od   dłoni   profesora   do   tacy   z   narzędziami,   stojącej   na   stoliku 

instrumentacyjnym. Filip Filipowicz zaś stał się doprawdy przerażający. Z jego nosa 
wylatywało   syczenie,   zęby   obnażyły   się   do   samych   dziąseł.   Zdarł   opony   z   mózgu, 

wdarł się gdzieś bardzo głęboko, wydobywając z otwartej jamy półkule mózgu. W tejże 
chwili Bormental zaczął blednąć. Objął jedną ręką pierś Szarika i ochryple powiedział:

- Tętno gwałtownie spada...
Filip Filipowicz spojrzał na niego jak dzikie zwierzę, coś wymamrotał i wdarł 

się jeszcze głębiej. Bormental z chrzęstem ułamał koniec szklanej ampułki, wyciągnął 
z niej wszystko do strzykawki i podstępnie ukłuł Szarika w okolice serca.

- Wchodzę, idę do tureckiego siodła - zaryczał Filip Filipowicz i zakrwawionymi 

śliskimi rękawiczkami wyjął z czaszki szarożółty mózg Szarika. Na sekundę zwrócił 

oczy na  mordę Szarika i Bormental natychmiast ułamał koniec  drugiej  ampułki z 
żółtym płynem, który wciągnął do długiej strzykawki.

- W serce? – zapytał nieśmiało.
- Pan się jeszcze pyta? - wściekle zaryczał profesor. - Wszystko jedno, on już i 

tak zdechł panu co najmniej pięć razy. Niech pan kłuje! Czy to do pomyślenia? - Jego 
twarz wyglądała jak twarz natchnionego rozbójnika.

Doktor z rozmachu łatwo wbił igłę w serce psa.
- Żyje, ale ledwie ledwie - wyszeptał nieśmiało.

-   Nie   ma   czasu   na   dyskusje,   żyje   czy   nie   żyje   -   wychrypiał   straszny   Filip 

Filipowicz.   -   Jestem   w   siodle.   Zdechnie   tak   czy   inaczej...   ach,   ty...   „Aż   do 

najświętszych brzegów Nilu...” Niech pan mi poda przysadkę.

Bormental podał mu szklane naczynie, w którym pływała na nitce biała grudka. 

Jedną ręką (Nie ma sobie równych w Europie... jak Boga kocham! - niejasno pomyślał 
Bormental)   profesor   wyciągnął   rozhuśtaną   grudkę,   a   drugą   nożyczkami   wystrzygł 

identyczną gdzieś tam w głębi między rozwartymi półkulami. Tę Szarika rzucił na 
talerz,   a   nową   wsunął   do   mózgu   razem   z   nitką   i   swoimi   krótkimi   palcami,   które 

background image

cudownym sposobem stały się nagle cienkie i wrażliwe, zamotał ją tam bursztynową 
nitką. Następnie wyrzucił z mózgu jakieś rozpórki, pincetę, schował mózg z powrotem 

w kościaną czaszkę, odsunął się i już spokojniej zapytał:

- Oczywiście zdechł?

- Tętno nitkowate - odpowiedział Bormental.
- Powtórzyć adrenalinę.

Profesor   zasłonił   mózg   oponami,   odpiłowaną   pokrywę   przyłożył   na   swoje 

miejsce, naciągnął skalp i zaryczał:

- Niech pan szyje!
Bormental zaszył głowę w ciągu pięciu minut, łamiąc przy tym trzy igły.

I  oto  na  poduszce   pojawiła  się  na  krwawym  tle zmartwiała,  zagasła morda 

Szarika   z   okrężną   raną   na   głowie.   Wtedy   też   Filip   Filipowicz   odpadł   ostatecznie 

niczym syty wampir, zerwał jedną rękawiczkę, wyrzucając z niej obłok przepoconego 
talku, drugą rozdarł,  rzucił  na  podłogę i  zadzwonił  naciskając  guzik w  ścianie.  W 

progu pojawiła się Zina, odwrócona, żeby nie patrzeć na Szarika we krwi. Kapłan zdjął 
kredowymi dłońmi zakrwawiony kłabuk i krzyknął:

- Zina, natychmiast podaj mi papierosa. Potem wanna i czysta bielizna.
Oparł podbródek o krawędź stołu, dwoma palcami uniósł prawą powiekę psa, 

zajrzał w niewątpliwie umierające oko i powiedział:

-  No  tak,  u diabła. Nie  zdechł.  Ale zdechnie  tak  czy  inaczej.  Ech, doktorze 

Bormental, żal mi psa, był taki serdeczny, chociaż straszny chytrus.

background image

V

Z pamiętnika doktora Bormentala

Cienki   zeszyt   formatu   papieru   listowego.   Zapisany   pismem   doktora 

Bormentala.   Na   pierwszych   dwóch   stronach   jest   ono   bardzo   staranne,   wyraźne, 

zwarte, a na dalszych zamaszyste, niespokojne, z mnóstwem kleksów.

22 grudnia 1924. Poniedziałek.
Historia choroby

Pies laboratoryjny mniej więcej dwuletni. Samiec. Rasa-kundel. Imię - Szarik. 

Sierść   rzadka,   w   kępkach,   maść   -   bura   podpalana.   Na   prawym   boku   blizny   po 

całkowicie zagojonym oparzeniu. Odżywianie przed przybyciem do profesora - złe; po 
tygodniowym   pobycie   -   wyjątkowo   utuczony.   Waga   -   87kg   (wykrzyknik).   Serce, 

żołądek, płuca, temperatura...

23   grudnia.   O   godz.   8:30   wieczorem   przeprowadzona   została   pierwsza   w 

Europie operacja według metodyki prof.

Preobrażeńskiego: pod narkozą (chloroform) usunięto Szarikowi jądra, a na 

ich   miejsce   zostały   przeszczepione   jądra   wraz   z   nasieniowodami   i   przydatkami 

pobrane od dwudziestoośmioletniego mężczyzny, który zmarł 4 godziny i 4 minuty 
przed   operacją,   przechowane   w   sterylnym   płynie   fizjologicznym   według   metodyki 

prof. Preobrażeńskiego.

Bezpośrednio   po   tym   została   usunięta   przysadka   (po   trepanacji   czaszki)   i 

zastąpiona ludzką, pobraną od wyż. wym. mężczyzny.

Zastosowano 87cm chloroformu, 1 iniekcję kamfory, dwie iniekcje adrenaliny 

dosercowo.

Cel operacji: eksperyment prof. Preobrażeńskiego polegający na jednoczesnym 

przeszczepieniu przysadki i jąder w celu wyjaśnienia problemu przyrastania przysadki 
oraz jej wpływu na odmładzanie ludzkiego organizmu.

Operował prof. Filip Filipowicz Preobrażeński.
Asystował dr Iwan Arnoldowicz Bormental.

Noc po operacji: powtarzające się niebezpieczne zanikanie tętna. Oczekiwanie 

za zejście. Olbrzymie dawki kamfory wg metodyki Preobrażeńskiego.

background image

24 grudnia, rano. Poprawa.
Oddech dwukrotnie przyspieszony. Tętno ledwie wyczuwalne, temperatura 42 

stopnie. Kamfora, kofeina podskórnie.

25 grudnia. Ponownie pogorszenie. Tętno ledwie wyczuwalne, kończyny zimne, 

źrenice nie reagują. Adrenalina dosercowo, kamfora wg Preobrażeńskiego, dożylnie 

płyn fizjologiczny.

26   grudnia.   Nieznaczna   poprawa.   Tętno   180,   oddech   92,   temperatura   41. 

Kamfora, odżywcze lewatywy.

27 grudnia. Puls 152, oddech 50, temperatura 39,8, źrenice reagują, kamfora 

podskórnie.

28   grudnia.   Znaczna   poprawa.   W   południe   znienacka   zlewne   poty, 

temperatura 37. Rany pooperacyjne bez zmian. Opatrunek. Pojawia się apetyt.

Odżywianie płynne.

29 grudnia. Stwierdzone nagłe wypadanie sierści na czole i bokach tułowia. 

Wezwani   na   konsylium   -   profesor   katedry   chorób   skórnych   Wasilij   Wasilewicz 

Bundariow i dyrektor moskiewskiego wzorcowego instytutu weterynaryjnego. Uznali, 
że   przypadek   nie   jest   opisany   w   literaturze.   Diagnoza   pozostała   nie   ustalona. 

Temperatura normalna.

Notatka ołówkiem:

Wieczorem   pojawiło   się   pierwsze   szczeknięcie   (godz.   8:15).   Zwraca   uwagę 

gwałtowna  zmiana  tembru  i  obniżenie   tonacji.  Szczekanie  zamiast wyrazów „hau-

hau” brzmi „a-o”, swoją barwą bardzo niewyraźnie przypomina jęk.

30   grudnia.   Wypadanie   sierści   przybrało   charakter   ogólnego   wyłysienia. 

Ważenie dało nieoczekiwany rezultat: waga 307kg na skutek wzrostu (wydłużenia) 

kości. Pies nadal leży.

31 grudnia. Apetyt kolosalny.
Kleks. Za kleksem pospiesznie zanotowano:

background image

O godz. 12 min. 12 po południu pies wyraźnie wyszczekał A-B-yr.
Przerwa   w   notatkach,   dalej   zaś   najwidoczniej   przez   pomyłkę   w   pośpiechu 

napisano:

1 grudnia (przekreślone, poprawione) 1 stycznia 1925. Rano sfotografowaliśmy 

go. Ze szczęścia szczeka „Abyr”, powtarzając to słowo głośno i jakby radośnie. O 3:00 

po południu (dużymi literami) roześmiał się, wywołując omdlenie pokojówki Ziny. 
Wieczorem powtórzył osiem razy z rzędu: „Abyrtnec”.

Ukośnymi literami ołówkiem - profesor rozszyfrował słowo „Abyrtnec”, znaczy 

ono „Centryba”... Coś potwor...

Do zeszytu włożono kartkę.
Nauka rosyjska omal nie poniosła ciężkiej straty.

Historia choroby profesora Filipa Preobrażeńskiego.
O godz. 1:13 - głębokie omdlenie. Prof. Preobrażeński padając uderzył głową o 

poprzeczkę krzesła. Tinctura Valeriana.

W   obecności   mojej   i   Ziny   pies   (o   ile   oczywiście   można   go   nazwać   psem) 

zwymyślał profesora Preobrażeńskiego najgorszymi słowami.

Przerwa w notatkach.

6 stycznia (Na zmianę ołówkiem i fioletowym atramentem).
Dzisiaj, po tym, kiedy odpadł mu ogon, powiedział najzupełniej wyraźnie słowo 

„knajpa”. Pracuje fonograf. Diabli wiedzą, co to takiego.

Nie wiem, co o tym myśleć.

Profesor przestał przyjmować pacjentów. Od godziny 5:00 z laboratorium, w 

którym   spaceruje   to   stworzenie,   wyraźnie   słychać   wulgarne   przekleństwa   i   słowa 

„jeszcze raz podwójne”.

7   stycznia.   Wymawia   bardzo   wiele   słów:   „drynda”,   „miejsc   brak”,   „gazeta 

wieczorna”, „najlepszy prezent dla dziecka” i wszystkie przekleństwa, jakie w ogóle 

istnieją w rosyjskim leksykonie.

Wygląda dziwnie. Sierść została mu tylko na głowie, podbródku i piersiach. W 

pozostałych miejscach jest łysy i obciągnięty zwiotczałą skórą. Organy płciowe stają 
się męskie.

background image

Głowa znacznie powiększona. Czoło niskie, ustawione pod kątem.
Jak Boga kocham, chyba zwariuję.

Filip   Filipowicz   ciągle   jeszcze   czuje   się   nie   najlepiej.   Obserwację   prowadzę 

przeważnie ja (fonograf, fotografie).

Po mieście rozpełzły się plotki.
Skutki   nieobliczalne.   Dzisiaj   w   dzień   cała   ulica   była   zatłoczona   jakimiś 

nierobami i staruchami. Gapie jeszcze do tej pory stoją pod oknami. W porannych 
gazetach   pojawiła   się   zdumiewająca   informacja:   „Plotki   o   Marsjaninie   w   Zaułku 

Obuchowa są niczym nie uzasadnione. Roznoszą je przekupnie z Sucharowki i będą 
surowo karani”. Jaki, u diabła, Marsjanin? Przecież to koszmar.

Jeszcze   lepiej   napisali   w   „Wieczornej”,   że   mianowicie   urodziło   się   dziecko, 

które gra na skrzypcach. Obok rysunek: skrzypce i moja fotografia z podpisem: „Prof. 

Preobrażeński, który zrobił matce cesarskie cięcie”. To coś niewyobrażalnego... On 
wymawia nowe słowo: „milicjant”.

Okazuje się, że Daria Pietrowna była we mnie zakochana i gwizdnęła zdjęcie z 

albumu   Filipa   Filipowicza.   Kiedy   przepędziłem   reporterów,   jeden   z   nich   jednak 

wkręcił się do kuchni itd.

Co   się   dzieje   w   godzinach   przyjęć!   Dzisiaj   były   82   dzwonki.   Telefon   jest 

wyłączony. Bezdzietne kobiety zwariowały i pchają się...

Komitet domowy w pełnym składzie ze Szwonderem na czele. Po co - sami nie 

wiedzą.

8 stycznia. Późnym wieczorem postawiliśmy diagnozę. Filip Filipowicz, jako 

prawdziwy   uczony,   przyznał   się   do   omyłki   -   zmiana   przysadki   powoduje   nie 

odmłodzenie, a całkowite uczłowieczenie organizmu (podkreślone trzy razy). Ale nie 
pomniejsza to jednak znaczenia jego niebywałego, wstrząsającego odkrycia.

Tamten dzisiaj po raz pierwszy przespacerował się po mieszkaniu. W korytarzu 

pękał ze śmiechu patrząc na żarówkę. Następnie w towarzystwie Filipa Filipowicza i 

moim udał się do gabinetu. Dobrze się trzyma na tylnych łapach (przekreślone)... na 
nogach i sprawia wrażenie małego i kiepsko zbudowanego mężczyzny.

Śmiał się również w gabinecie. Uśmiech ma nieprzyjemny i jakby sztuczny. 

Następnie podrapał się w kark, rozejrzał i zapisałem nowe wyraźnie wypowiedziane 

słowo, „Burżuje”. Klął. Klnie metodycznie, bez najmniejszej przerwy i niewątpliwie 
absolutnie bezmyślnie.

background image

Przekleństwa   mają   trochę   fonograficzny   charakter   -   jakby   to   stworzenie 

słyszało gdzieś dawno temu nieprzyzwoite słowa, które podświadomie automatycznie 

zarejestrowało   w  swoim   mózgu,   a   teraz  wypluwa   je   na   pęczki.   Niech   mnie   diabli 
wezmą, a zresztą nie jestem psychiatrą.

Na Filipie Filipowiczu te przekleństwa wywierają zdumiewająco przygnębiające 

wrażenie. Bywają chwile, kiedy przestaje być opanowanym, chłodnym obserwatorem 

nowych zjawisk i jakby traci cierpliwość. I na przykład w czasie tego pomstowania 
nagle wykrzyknął nerwowo: „Przestań!”

Efekt był równy zeru.
Po   przechadzce   do   gabinetu   wspólnym   wysiłkiem   umieściliśmy   Szarika   w 

laboratorium.

A następnie odbyliśmy z Filipem Filipowiczem naradę. Muszę przyznać, że po 

raz pierwszy widziałem, jak ten pewny  siebie i zdumiewająco mądry człowiek nie 
wiedział, co począć. Swoim zwyczajem nucąc zapytał: „No i co my teraz zrobimy?” I 

sam sobie odpowiedział, dosłownie tak:

„Moskonfekcja, tak... od Sewilli do Grenady. Moskonfekcja, drogi doktorze... 

„ Nic nie zrozumiałem. Profesor wyjaśnił:

„Bardzo   pana   proszę,   Iwanie   Arnoldowiczu,   aby   pan   kupił   psu   bieliznę, 

spodnie i marynarkę”.

9 stycznia. Leksykon wzbogaca się co pięć minut (przeciętnie) o nowe słowo; 

od dzisiejszego rana mówi też zdaniami. Wygląda na to, że zamrożone w świadomości 

odmarzają i wychodzą. Od wczorajszego wieczora fonograf nagrał: „nie pchać się”, 
„drań”, „nie czepiać się tramwaju”, „ja ci pokażę”, „uznanie Ameryki”, „prymus”.

10 stycznia. Odbyło się ubieranie. Podkoszulek pozwolił sobie włożyć bardzo 

chętnie,   nawet   wesoło   chichotał.   Na   kalesony   nie   zgodził   się,   wyrażając   protest 
ochrypłymi wrzaskami: „Do kolejki, sucze dzieci, do kolejki!” Został ubrany. Skarpetki 

są za duże.

W   zeszycie   jakieś   schematyczne   rysunki   według   wszelkich   oznak   ukazujące 

przekształcanie się psiej nogi w ludzką.

Wydłuża się tylna część szkieletu stopy (planta). Wydłużają się palce. Pazury.

Powtórna   systematyczna   nauka   używania   toalety.   Służba   straszliwie 

przygnębiona.

background image

Ale należy podkreślić, że stworzenie jest pojętne. Robi znaczne postępy.

11 stycznia. Już całkowicie pogodził się ze spodniami. Wypowiedział długie, 

wesołe zdanie: „Daj papierosa ze swej łaski, bo masz dziś spodnie w szerokie paski”.

Sierść   na   głowie   -   słaba,   jedwabista.   Łatwo   pomylić   z   włosami.   Ale   na 

ciemieniu   nadal   jakby   podpalany.   Dzisiaj   wylazła   resztka   puchu   z   ucha.   Apetyt 

kolosalny. Pasjami żre śledzie.

O   godzinie   piątej   po   południu   wydarzenie   -   po   raz   pierwszy   słowa,   które 

wypowiedziało stworzenie, nie były oderwane od otaczających zjawisk, lecz stały się 
reakcją na nie. A mianowicie - kiedy profesor rozkazał mu:

„Nie rzucaj resztek na podłogę”, niespodziewanie odpowiedziało:
„Odwal się, gnido”.

Filip   Filipowicz   był   wstrząśnięty,   potem   opanował   się   i   powiedział:   „Jeśli 

jeszcze raz pozwolisz sobie nawymyślać mnie albo doktorowi, to oberwiesz”.

W   tym   momencie   fotografowałem   Szarika.   Ręczę,   że   zrozumiał   słowa 

profesora. Ponury cień legł na jego twarz. Popatrzył spode łba, dosyć niechętnie, ale 

ucichł.

Hurra, rozumie!

12   lutego.   Wkłada   ręce   do   kieszeni   spodni.   Oduczamy   od   przeklinania. 

Gwizdał: „Ech, jabłoczko”. Podtrzymuje rozmowę.

Nie   mogę   się   powstrzymać   od   paru   hipotez,   niech   chwilowo   diabli   wezmą 

odmładzanie. Co innego jest nieporównywalnie ważniejsze - niebywały eksperyment 
profesora

Preobrażeńskiego  odsłonił  jedną  z  tajemnic  ludzkiego  mózgu.  Od  tej  chwili 

zagadkowa   funkcja   przysadki   -   gruczołu   dokrewnego   umieszczonego   w   mózgu   - 

została wyjaśniona. Przysadka określa ludzką osobowość. Jej hormony można uznać 
za najważniejsze w organizmie - to hormony osobowości. Nowa dziedzina nauki - bez 

retorty   Fausta   stworzono   homunkulusa.   Skalpel   chirurga   powołał   do   życia   nową 
jednostkę ludzką. Profesor Preobrażeński jest kreatorem. Kleks.

Zresztą, zboczyłem z tematu... A więc Szarik podtrzymuje rozmowę. Według 

moich   przypuszczeń   sprawa   wygląda   następująco:   wszczepiona   przysadka 

zaktywizowała ośrodek mowy w psim mózgu i popłynął potok słów. Moim zdaniem 
mamy   do   czynienia   z   rozwijającym   się   ożywionym   mózgiem,   a   nie   z   mózgiem 

background image

stworzonym od nowa. Cóż za cudowne potwierdzenie teorii ewolucji! O wy, wspaniałe 
szczeble ewolucji, od psa do chemika Mendelejewa! Jeszcze jedna moja hipoteza - 

mózg Szarika w okresie jego psiego życia zgromadził nieprzebrane mnóstwo pojęć. 
Wszystkie słowa, których zaczął używać w pierwszej kolejności - słowa ulicy - słyszał 

je i zachował w swoim mózgu. Teraz, idąc ulicą, z ukrytym przerażeniem patrzę na 
napotkane psy. Jeden Bóg wie, co kryje się w ich mózgach.

Szarik   czyta.   Czytał   (trzy   wykrzykniki).   To   ja   się   tego   domyśliłem.   Po 

„Centrorybie”. Że czytał od końca. I nawet znam rozwiązanie tej zagadki - tkwi ono w 

specyfice nerwów wzrokowych psa.

Co się w Moskwie wyrabia, tego ludzki rozum nie ogarnie. Siedmiu handlarzy z 

Sucharowki już siedzi za rozpowszechnianie plotek o końcu świata spowodowanym 
przez bolszewików.

Opowiadała   o  tym   Daria   Pietrowna   i   nawet   wymieniła   dokładną   datę   -   28 

listopada 1925 roku, w dzień świętego Stefana Męczennika ziemia zderzy się z osią 

niebios... Jacyś szarlatani wygłaszają już odczyty. Takie pandemonium wynikło z tej 
przysadki, że choć zwiewaj, gdzie pieprz rośnie. Przeniosłem się do Preobrażeńskiego 

na jego prośbę i sypiam w poczekalni razem z Szarikiem. Rolę poczekalni pełni teraz 
laboratorium. Szwonder miał jednak rację. Komitet domowy triumfuje. W szafach nie 

ma ani jednej szyby, ponieważ skakał. Z trudem oduczyliśmy.

Z   Filipem   dzieje   się   coś   dziwnego.   Kiedy   mu   opowiedziałem   o   swoich 

hipotezach   -   mam   nadzieję,   że   rozwój   psychiczny   Szarika   osiągnie   bardzo   wysoki 
poziom - chrząknął i zapytał:

„Tak pan myśli?” Ton był złowieszczy. Czyżbym się mylił? Stary coś wymyślił... 

W   czasie   kiedy   prowadzę   historię   choroby,   Filip   Filipowicz   siedzi   nad   historią 

człowieka, od którego wzięliśmy przysadkę.

Kartka włożona do zeszytu.

Klim   Grigoriewicz   Czugunkin,   lat   25,   kawaler.   Bezpartyjny,   sympatyk. 

Trzykrotnie   sądzony   i   uniewinniony.   Pierwszy   raz   z   powodu   braku   dostatecznych 

dowodów,   drugi   raz   uratowało   go   pochodzenie   społeczne,   trzeci   raz   wyrok   15   lat 
katorgi z zawieszeniem. Kradzieże. Zawód - gra po knajpach na bałałajce.

Wyjątkowo niskiego wzrostu, źle zbudowany. Wątroba powiększona (alkohol). 

Przyczyna   śmierci   -   cios   nożem   w   serce   w   knajpie   („Sygnał   Stop”)   na   Rogatce 

Preobrażeńskiej.

Stary bez chwili przerwy siedzi nad historią choroby Klima. O co chodzi - nie 

background image

rozumiem. Coś mruczał, że trzeba było dokładnie obejrzeć w prosektorium całe zwłoki 
Czugunkina. Nie rozumiem, o co chodzi. A bo to nie wszystko jedno, czyja przysadka?

17 stycznia. Kilka dni nie notowałem - chorowałem na influenzę. W tym czasie 

ostatecznie ukształtował się wygląd zewnętrzny:

a) budowa ciała dokładnie jak u człowieka,

b) waga około trzech pudów,
c) maleńkiego wzrostu,

d) głowa malutka,
e) zaczął palić,

f) je ludzkie jedzenie,
g) sam się ubiera,

h) rozmawia bez żadnych trudności.
A to ci przysadka (kleks).

Nna tym kończę historię choroby. Przed nami nowy organizm - obserwację 

musimy prowadzić od początku.

Załączniki: stenogramy rozmów, nagrania na płytach, otografie.
Podpis: asystent profesora

Filipa Filipowicza Preobrażeńskiego
doktor Borental

background image

VI

Był   zimowy   wieczór.   Koniec   stycznia.   Pora   przedobiednia,   przed 

przyjmowaniem pacjentów. Na framudze drzwi do poczekalni wisiała biała kartka 
papieru, na której ręką Filipa Filipowicza było napisane:

Zabraniam jedzenia pestek słonecznikowych w mieszkaniu.
F. Preobrażeński i niebieskim ołówkiem, wielkimi jak ciastka literami, ręką 

Bormentala:

Gra  na   instrumentach  muzycznych  od  5:00   po   południu   do   7:00   rano  jest 

zabroniona.

Następnie ręką Ziny:

Kiedy   pan   wróci,   proszę   powiedzieć   Filipowi   Filipowiczowi:   Ja   nie   wiem, 

dokąd on poszedł. Fiodor mówił, że ze Szwonderem.

Ręką Preobrażeńskiego:
Mam sto lat czekać na szklarza?

Ręką Darii Pietrowny
(drukowanymi literami):

Zina poszła do sklepu, powiedziała, że przyprowadzi.
W   jadalni   było   już   zupełnie   wieczornie,   dzięki   lampie   pod   jedwabnym 

abażurem. Światło z kredensu było przepołowione, lustrzane szybki zaklejone ukośnie 
na krzyż od jednej fasetki do drugiej. Pochylony nad stołem Filip Filipowicz zagłębił 

się w rozłożonych ogromnych płachtach gazety. Błyskawice bruździły jego twarz, a 
przez zęby wyskakiwały urywane, gruchające krótkie słowa. Filip Filipowicz czytał 

notatkę.

„Nie ma żadnych wątpliwości, że jest to z nieprawego łoża (jak mawiano w 

zgniłym burżuazyjnym społeczeństwie) zrodzony jego syn. Oto jak zabawia się nasza 
pseudonaukowa   burżuazja.  Siedem   pokoi  każdy  potrafi  zajmować  do   czasu,   kiedy 

lśniący miecz praworządności nie błysnął nad nim czerwonym płomieniem.

Szw...r”

Bardzo uporczywie, wprawnie, zawadiacko ktoś grał na bałałajce za dwoma 

ścianami i dźwięki zręcznej wariacji na temat „Świeci miesiąc” zbełtały się w głowie 

Filipa Filipowicza ze słowami notatki w nienawistną kaszę. Kiedy doczytał, splunął 
sucho przez lewe ramię i machinalnie zanucił przez zęby:

-„ Świeeci miesiąc... świeeci miesiąc... świeeci miesiąc...” Tfu, przyczepiła się 

background image

przeklęta melodia!

Zadzwonił. Twarz Ziny wysunęła się spomiędzy fałd portiery.

- Powiedz mu, że jest już piąta godzina, niech przestanie, i proszę, zawołaj go 

tutaj.

Filip   Filipowicz   siedział   w   fotelu   za   biurkiem.   Między   palcami   lewej   dłoni 

sterczał brązowy niedopałek cygara. Pod portierami, oparty o framugę stał założywszy 

nogę na nogę mężczyzna maleńkiego wzrostu o nieprzyjemnej aparycji. Twarde włosy 
na jego głowie rosły kępkami jak krzaki na wykarczowanym polu, a twarz pokrywał 

nie   zgolony   puszek.   Czoło   było   zdumiewająco   wąskie.   Nieomal   bezpośrednio   nad 
szeroko rozrzuconymi pędzelkami brwi zaczynała się gęsta szczotka uwłosienia.

Marynarka rozerwana pod lewą pachą była cała w słomie, pasiaste spodnie na 

prawym   kolanie   podarte,   a   na   lewym   upaćkane   liliową   farbą.   Na   szyi   mężczyzny 

wisiał jadowicie niebieski krawat ze szpilką z fałszywym rubinem. Kolor krawata był 
tak agresywny, że chwilami, zamykając umęczone oczy, Filip Filipowicz w całkowitej 

ciemności to na suficie, to na ścianie widział płonącą pochodnię w błękitnej koronie. 
A kiedy podnosił powieki, ślepł ponownie, ponieważ z podłogi rozbryzgując półkręgi 

światła atakowały oczy lakierowane sztyblety i białe getry.

Jak   w   kaloszach   -   z   nieprzyjemnym   uczuciem   pomyślał   Filip   Filipowicz, 

westchnął,   zasapał   się   i   zajął   się   zgasłym   cygarem.   Człowiek   pod   drzwiami 
mętnawymi oczami spoglądał na profesora i palił papierosa brudząc gors popiołem.

Zegar na ścianie obok drewnianego jarząbka wydzwonił pięć razy. Jeszcze coś 

pojękiwało w środku, kiedy Filip Filipowicz przystąpił do rozmowy.

- Zdaje się, że już dwukrotnie prosiłem, żeby nie spać na piecu, tym bardziej w 

ciągu dnia?

Człowiek zakaszlał ochryple, jakby się udławił kością, i odpowiedział:
- W kuchni jest lepsze powietrze.

Głos miał niezwykły, stłumiony, a zarazem rozgłośny niczym z beczułki.
Filip Filipowicz pokręcił głową i zapytał:

- Skąd się wzięło to paskudztwo? Mówię o krawacie.
Człowieczek śledząc wzrokiem palec spojrzał bokiem poprzez odstającą wargę i 

miłośnie popatrzył na krawat.

-   Dlaczego   paskudztwo?   -   zapytał.   -   Elegancki   krawat.   Daria   Pietrowna 

podarowała.

- Daria Pietrowna podarowała ci obrzydliwość w rodzaju tych butów. Co to za 

background image

błyszczący idiotyzm? Skąd? O co prosiłem? Żeby kupić przy-zwo-i-te trzewiki, a co to 
jest? Czyżby doktor Bormental wybrał właśnie takie?

- A to ja mu kazałem, żeby były lakierki. Co to, ja jestem gorszy od innych? 

Niech pan pójdzie na Kuźniecki, wszyscy w lakierkach.

Filip Filipowicz pokręcił głową i powiedział z naciskiem:
- Koniec ze spaniem na piecu.

Jasne? Co za bezczelność!
Przecież przeszkadzasz tam.

Kobietom.
Twarz mężczyzny pociemniała, wargi odęły się.

- E tam, kobiety. Nie wiesz czasem, wielmożne panie. Zwyczajne garkotłuki, a 

robią z siebie bógwico. A wszystko ta Zinka, skarżypyta.

- Żebyś nie śmiał na Zinę mówić Zinka! Jasne?
Milczenie.

- Pytam, czy to jasne?
- Jasne.

- Zdjąć z szyi to obrzydlistwo. Niech pan... ty popatrz na siebie w lustrze i 

przyjrzyj   się,   jak   wyglądasz.   Podwórkowy   komediant.   Nie   rzucać   na   podłogę 

niedopałków, setki razy prosiłem. I żebym więcej nie słyszał w mieszkaniu ani jednego 
nieprzyzwoitego słowa! Nie pluć! Tam stoi spluwaczka. W pisuarze zachowywać się 

odpowiednio. Zaprzestać wszelkich rozmów z Ziną. Skarżyła się, że czatujesz na nią 
po ciemku. Zapamiętaj to sobie! Kto odpowiedział pacjentowi „cholera go wie”? Nie 

jesteś w szynku, zrozumiano?

- Chyba tata za bardzo mnie sztorcuje - nagle płaczliwie powiedział mężczyzna.

Filip Filipowicz poczerwieniał, okulary błysnęły.
- Kto tu jest twoim tatą? Co to za poufałość? Żebym więcej tego słowa nie 

słyszał! Zwracać się jak należy: Filipie Filipowiczu!

Na twarzy mężczyzny rozgorzała zuchwałość.

- Co pan tak ciągle... To nie pluć. To nie palić. Tam nie chodzić... Co to ma być? 

Całkiem jak w tramwaju. Czego pan mi żyć nie daje?! A jak o „tatę” chodzi, nie ma się 

co   obrażać.   Czy   ja   prosiłem,   żeby   mnie   operować?   -   Mężczyzna   zaszczekał   z 
oburzeniem. - Ładna historia! Złapał stworzenie boskie, pokroił nożem głowę, a teraz 

się mnie wypiera. A ja może w ogóle nie dawałem zgody na żadną operację. Także 
samo (mężczyzna wzniósł oczy do sufitu, jakby przypominając sobie sformułowanie), 

background image

także samo jak moi krewniacy. Ja, może nawet mam prawo zaskarżyć do sądu.

Oczy Filipa Filipowicza zrobiły się kompletnie okrągłe, cygaro wypadło z ręki. 

Ale typek - przeleciało mu przez głowę.

- Raczysz być niezadowolony, że zostałeś przeistoczony w człowieka? - zapytał 

mrużąc oczy. - Być może wolisz znowu biegać po śmietnikach? Zamarzać w bramach? 
No cóż, gdybym tylko wiedział...

- A co mi pan tak bez przerwy wypomina? Śmietniki i śmietniki. Miałem swój 

kawałek   chleba?   Miałem.   A   gdybym   tak   umarł   pod   nożem?   Co   na   to   powiecie, 

towarzyszu?

- Filipie Filipowiczu! - z irytacją krzyknął Filip Filipowicz. - Nie jestem dla 

ciebie żadnym towarzyszem! To przerażające!

Koszmarny koszmar - pomyślał.

-   No   chyba,   a   jak   inaczej...   -   ironicznie   powiedział   człowiek   i   zwycięsko 

wystawił nogę do przodu. - To się rozumie. Jacy my tam dla pana towarzysze! Gdzie 

tam nam. Nie uczyliśmy się na uniwersytetach, w mieszkaniach po piętnaście pokoi z 
łazienką też nie mieszkaliśmy. Tylko że teraz pora by z tym skończyć. W teraźniejszym 

czasie każdy ma swoje prawo...

Filip Filipowicz blednąc słuchał dywagacji mężczyzny. Ten przerwał mowę i 

demonstracyjnie ruszył do popielniczki ze zżutym papierosem w ręku. Poruszał się 
trochę jak kaczka. Długo rozgniatał niedopałek w popielniczce muszli z miną jasno 

wyrażającą: „Masz! Masz!” Zgasiwszy papierosa, nagle kłapnął zębami i wsadził nos 
pod pachę.

- Palcami łapać pchły!
Palcami!   -   krzyknął   z   furią   Filip   Filipowicz.   -   Nie   rozumiem,   skąd   ty   je 

bierzesz?

-   Znów   się   coś   nie   podoba,   hoduję   je   czy   co?   -   obraził   się   mężczyzna.   - 

Widocznie pchły mnie lubią. - Pogrzebał palcami pod podkładką rękawa i puścił w 
powietrze kłak lekkiej, rudej waty.

Filip Filipowicz wzniósł wzrok ku girlandom na suficie i zabębnił palcami po 

stole. Mężczyzna po zamordowaniu pchły odszedł i siadł na krześle, ręce przy tym 

rozwiesił   wzdłuż   klap   marynarki,   a   dłonie   opuścił.   Jego   oczy   zezowały   na   klepki 
parkietu.   Filip   Filipowicz   spojrzał   tam,   gdzie   kładł   się   ostry   odblask   na   tępych 

noskach lakierków, zmrużył oczy i zapytał:

- O jakiej sprawie chciałeś mnie zawiadomić?

background image

-   Jaka   tam   sprawa!   Bardzo   prosta   sprawa.   Potrzebny   mi   jest,   Filipie 

Filipowiczu, dokument.

Filipa Filipowicza jakby trochę skręciło.
- Hm... Do diabła! Dokument!

Rzeczywiście... Hm... a być może jakoś można... - Jego głos brzmiał niepewnie i 

smętnie.

- Za pozwoleniem - z pewnością siebie odpowiedział mężczyzna - jakże to tak, 

bez dokumentu? Bez tego ani rusz, bardzo przepraszam. Sam pan wie, że człowiekowi 

bez   dokumentów   jest   surowo   zabronione   w   ogóle   istnieć.   Po   pierwsze,   komitet 
domowy...

- Co ma do tego komitet domowy?
-   Jak   to,   co   ma?   Spotykam   ich,   ciągle   pytają,   a   kiedy   ty,   wielce   szanowny 

obywatelu, wreszcie się zameldujesz?

- O mój ty Boże - z rozpaczą zawołał Filip Filipowicz. - Spotykają, pytają się... 

Wyobrażam sobie, co im opowiadasz. Przecież zabroniłem ci łazić po schodach.

- A bo to ja jestem katorżnik, czy co? - zdziwił się człowiek i przekonanie o 

własnej słuszności rozgorzało nawet w jego rubinie.

- Co to znaczy „łazić”? Dosyć przykre są pańskie słowa. Chodzę jak wszyscy 

ludzie.

I przy tym zastukał lakierowanymi butami po parkiecie.

Filip   Filipowicz   zamilkł,   spojrzenie   jego   uciekło   w   bok.   Jednak   muszę   się 

hamować - pomyślał. Podszedł do kredensu i duszkiem wypił szklankę wody.

- Wyśmienicie - powiedział trochę spokojniej. - Nie chodzi o słowa. A więc, co 

mówi twój przeuroczy komitet?

-   A  co  ma   mówić...   I  w  ogóle   bez   racji  wymyśla   mu  pan  od  przeuroczych. 

Komitet broni interesów.

- Poinformuj mnie łaskawie, czyich interesów?
- Wiadomo czyich, pracującego elementu.

Filip Filipowicz wybałuszył oczy.
- Ty jesteś pracujący?

Dlaczego?
- Bo nie jestem nepman. Chyba jasne.

- No dobrze. Więc czego chce komitet w twoim rewolucyjnym interesie?
- Wiadomo czego, chce mnie zameldować. Mówią, kto to widział, żeby człowiek 

background image

mieszkał   w   Moskwie   nie   zameldowany.   To   raz.   Ale   najważniejsze,   to   książeczka 
wojskowa. Nie życzę sobie być dezerterem. No i jeszcze tego... związek zawodowy, 

giełda pracy...

- Chciałbym wiedzieć, na podstawie czego mam cię zameldować? Tego obrusa 

czy mojego dowodu osobistego? Przecież trzeba chociaż trochę liczyć się z sytuacją. 
Nie zapominaj, że jesteś... E... hm... że tak powiem, istotą niespodziewanie stworzoną 

w laboratorium - mówił z coraz mniejszym przekonaniem Filip Filipowicz.

Mężczyzna milczał zwycięsko.

-  Wyśmienicie.  Co  koniec końców  jest   potrzebne,  żeby  cię  zameldować  i  w 

ogóle zrobić wszystko zgodnie z planami tego twojego komitetu domowego? Przecież 

nie masz ani imienia, ani nazwiska.

- Tu jest pan niesprawiedliwy.

Imię mogę sobie zupełnie spokojnie wybrać. Wydrukuję w gazecie i spokój.
- Więc jak się chcesz nazywać?

Mężczyzna poprawił krawat i odpowiedział:
- Poligraf Poligrafowicz.

-   Nie   udawaj   głupiego   -   ponuro   powiedział   Filip   Filipowicz   -   to   poważna 

rozmowa.

Jadowity uśmieszek wykrzywił wąsiki mężczyzny.
- Ja tu czegoś nie rozumiem - powiedział wesoło i sensownie.

- Mnie kląć nie wolno. Pluć nie wolno. A od pana słyszę bez przerwy „głupi” 

albo „dureń”. Widać tylko profesorom wolno przeklinać w Eresefeser.

Filipowi   Filipowiczowi   krew   uderzyła   do   głowy   i   kiedy   napełniał   szklankę, 

rozbił ją. Napił się z następnej i pomyślał: Jeszcze chwila, a on zacznie mnie pouczać i 

będzie miał absolutną rację. Nie potrafię trzymać się w garści.

-   Prze-epra-szam.   Mam   rozstrojone   nerwy.   To   imię   wydało   mi   się   dziwne. 

Chciałbym wiedzieć, gdzieś ty je wygrzebał?

- Komitet domowy poradził.

Szukaliśmy w kalendarzu. Które ci się podobają, pytają? No to wybrałem.
- W żadnym kalendarzu czegoś takiego być nie może.

-   Dosyć   dziwne   -   uśmiechnął   się   mężczyzna   -   kiedy   on   wisi   w   pańskim 

laboratorium.

Nie   wstając   Filip   Filipowicz   przygniótł   guziczek   w   tapecie   i   na   dzwonek 

pojawiła się Zina.

background image

- Kalendarz z laboratorium.
Chwilę trwała cisza. Kiedy Zina wróciła z kalendarzem, Filip Filipowicz zapytał:

- Gdzie?
- Imieniny czwartego marca.

- Pokaż... Hm... Do diabła...
Wrzuć to do pieca, Zina, natychmiast.

Zina z przerażeniem wytrzeszczając oczy odeszła z kalendarzem, a mężczyzna z 

wyrzutem pokręcił głową.

- Bądź łaskaw podać nazwisko.
- Zgadzam się na rodowe nazwisko.

- Co? Rodowe? A konkretnie?
- Szarikow.

* * *

W   gabinecie   przed   biurkiem   stał   przewodniczący   komitetu   Szwonder   w 

skórzanej   kurtce.   Doktor   Bormental   siedział   w   fotelu.   I   na   zaczerwienionych   od 
mrozu   policzkach   doktora   (właśnie   przed   chwilą   wrócił)   malowało   się   identyczne 

zakłopotanie jak i na twarzy siedzącego obok Filipa Filipowicza.

- Więc jak mam pisać? - zapytał niecierpliwie.

- No cóż - powiedział Szwonder - sprawa nie jest skomplikowana.
Niech pan napisze zaświadczenie, obywatelu profesorze. Że tak i tak, okaziciel 

niniejszego to jest rzeczywiście Szarikow Poligraf Poligrafowicz, zaistniały w pańskim 
mieszkaniu.

Oszołomiony   Bormental   poruszył   się   w   fotelu.   Filipowi   Filipowiczowi 

podskoczył wąs.

- Hm... u diabła! Nic głupszego nie można sobie wyobrazić. Wcale nie zaistniał, 

a po prostu... jednym słowem...

-   To   już   pańska   sprawa   -   spokojnie   i   ze   złośliwą   satysfakcją   powiedział 

Szwonder.

- Zaistniał czy też nie...
Globalnie   i   w   szczególności,   to   przecież   właśnie   pan   przeprowadzał 

doświadczenie, profesorze! No i stworzył pan obywatela Szarikowa.

- Bardzo proste - zaszczekał Szarikow od szafy bibliotecznej. Wpatrywał się w 

krawat odzwierciedlony w lustrzanej otchłani.

-  Bardzo  bym  prosił  -  odgryzł   się  Filip  Filipowicz  -  o nie  wtrącanie  się  do 

background image

rozmowy. I niesłusznie mówisz, że to proste. To nawet bardzo nieproste.

- Jak to, mam się nie wtrącać - zaburczał obrażony Szarikow.

Szwonder niezwłocznie go poparł.
-   Przepraszam,   profesorze,   obywatel   Szarikow   ma   najzupełniejszą   rację.   To 

jego   prawo   uczestniczyć  w  dyskusji   o   jego   własnym   losie,   w   szczególności   wtedy, 
kiedy sprawa dotyczy dokumentów. Dokumenty to najważniejsza rzecz na świecie.

W tym momencie ogłuszające dzwonienie za uchem przerwało rozmowę. Filip 

Filipowicz powiedział do słuchawki „Tak”... poczerwieniał i wrzasnął:

- Proszę nie zawracać mi głowy głupstwami. A co to pana obchodzi? - Z całej 

mocy rzucił słuchawkę na widełki.

Niebiańska radość spłynęła na oblicze Szwondera.
Filip Filipowicz purpurowiejąc krzyknął:

- Jednym słowem kończmy to wszystko.
Wyrwał kartkę z notesu, wypisał kilka słów, a następnie z irytacją przeczytał na 

głos:

- „Niniejszym stwierdzam...”

Diabli wiedzą, co  to takiego...  Hm...  „Okaziciel  poniższego  jest  człowiekiem 

otrzymanym   metodą   laboratoryjnego   doświadczenia   w   rezultacie   operacji 

przeprowadzonej na mózgu i wymaga dokumentów.” Do diabła! Ja w ogóle jestem 
przeciwny, żeby otrzymał te idiotyczne dokumenty. „Podpis: profesor Preobrażeński.”

- To dosyć dziwne, profesorze - obraził się Szwonder. - Jak to, mówi pan o 

dokumentach   „idiotyczne”?   Ja   nie   mogę   dopuścić,   żeby   w   domu   przebywał   nie 

udokumentowany   lokator,   i   do   tego   nie   wciągnięty  do   wojskowej   ewidencji   przez 
milicję. A jeśli nagle wybuchnie wojna z imperialistycznym drapieżcą?

- Ja tam nigdzie wojować nie pójdę! - nagle ponuro szczeknął Szarikow od 

szafy.

Szwonder osłupiał, ale szybko oprzytomniał i grzecznie przywołał Szarikowa do 

porządku.

-   Wy,   obywatelu   Szarikow,   wypowiadacie   się   w   sposób   wyjątkowo   nie 

uświadomiony. Bezwarunkowo musicie wciągnąć się do wojskowej ewidencji.

- Do ewidencji się wciągnę, ale żeby walczyć, figa z makiem - nieprzyjaźnie 

odpowiedział Szarikow poprawiając krawat.

Teraz z kolei zmieszał się Szwonder. Preobrażeński wymienił złośliwe i smętne 

spojrzenie z Bormentalem: „No, proszę - oto jego moralność”. Bormental znacząco 

background image

pokiwał głową.

- Jestem ciężko ranny po operacji - posępnie zawył Szarikow. - Widzisz, jak 

mnie   urządzili.   -   Pokazał   na   głowę.   Wzdłuż   czoła   ciągnęła   się   świeża   blizna 
pooperacyjna.

-   Jesteście   indywidualistą   anarchistą?   -   zapytał   Szwonder   wysoko   unosząc 

brwi.

- Mnie się należy biały bilet - odparł na to Szarikow.
- No dobrze, to na razie nieważne - odpowiedział zdumiony Szwonder - teraz 

chodzi o to, że zaświadczenie profesora wyślemy na milicję i wtedy wydadzą nam 
dokument.

- Ale, ale, e... - znienacka przerwał mu Filip Filipowicz, najwidoczniej dręczony 

jakąś myślą - czy nie macie w waszym domu wolnego pokoju? Jestem skłonny go 

kupić.

Żółte iskry pojawiły się w piwnych oczach Szwondera.

-   Nie,   profesorze,   ku   mojemu   ogromnemu   żalowi   nie   mamy.   I   nie 

przewidujemy, żebyśmy mieli.

Filip   Filipowicz   zacisnął   wargi   i   nic   nie   powiedział.   Znowu   jak   szalony 

zagrzmiał telefon. Filip Filipowicz nie pytając o nic w milczeniu zrzucił słuchawkę z 

widełek   tak,   że   najpierw   przez   chwilę   się   kręciła,   a   potem   zawisła   na   niebieskim 
sznurze. Wszyscy wzdrygnęli się jednocześnie. Nadenerwował się stary - pomyślał 

Bormental, a Szwonder błyskając oczami skłonił się i wyszedł.

Szarikow poskrzypując stebnówką sztybletów ruszył w ślad za nim.

Profesor   został   sam   z   Bormentalem.   Po   chwili   milczenia   Filip   Filipowicz 

szybko pokiwał głową i powiedział:

- To jakiś koszmar, słowo honoru. Czy pan widzi?
Przysięgam,   drogi   doktorze,   że   zmordowałem   się   przez   te   dwa   tygodnie 

bardziej niż przez ostatnie czternaście lat! Powiem panu, że to jest niezły typek...

W   oddali   głucho   trzasnęło   szkło,   wzleciał   przygłuszony   pisk   kobiecy   i 

natychmiast ucichł. Nieczysta siła przemknęła po tapetach w korytarzu, wpadła do 
laboratorium, tam coś łupnęło i błyskawicznie poleciało z powrotem. Trzasnęły drzwi, 

w kuchni rozległ się niski krzyk Darii Pietrowny. Potem zawył Szarikow.

- Boże mój, jeszcze coś nowego! - krzyknął Filip Filipowicz rzucając się do 

drzwi.

- Kot! - domyślił się Bormental i wybiegł za profesorem. Popędzili korytarzem 

background image

do przedpokoju, z przedpokoju skręcili w korytarz do ubikacji i łazienki. Z kuchni 
wyskoczyła Zina i wpadła prosto na Filipa Filipowicza.

-  Ile razy  mówiłem,  żeby  tu nie  było kotów!  - z  wściekłością  krzyczał Filip 

Filipowicz.   -   Gdzie   on   jest?!   Iwanie   Arnoldowiczu,   niech   pan,   na   miłość   boską, 

uspokoi pacjentów w poczekalni.

- W łazience, w łazience siedzi, czort przeklęty - łapiąc powietrze krzyczała 

Zina.

Filip Filipowicz naparł na drzwi łazienki, ale drzwi się nie poddawały.

- Natychmiast otwierać!
W odpowiedzi w łazience coś zaczęło skakać po ścianach, spadły miednice i 

dziki głos Szarikowa zaryczał za drzwiami:

- Zabiję na miejscu...

Woda zaszumiała w rurach, a potem chlusnęła. Filip Filipowicz naparł na drzwi 

i zaczął je szarpać. Zgrzana Daria Pietrowna z okropnym grymasem na twarzy zjawiła 

się na progu kuchni. Następnie wysoka szyba, oddzielająca pod sufitem kuchnię od 
łazienki, rozpękła się krętym pęknięciem, z góry wyprysnęły dwa odłamki szkła, a za 

nimi   ogromnych   rozmiarów,   tygrysio   pręgowany   kot   z   błękitną   kokardą   na   szyi, 
podobny   do   policjanta.   Spadł   prosto   do   stojącego   na   dole   długiego   półmiska, 

roztrzaskując go wzdłuż, z półmiska zeskoczył na podłogę, zakręcił na trzech łapach, 
prawą machnął jak gdyby w tańcu i w okamgnieniu czmychnął przez wąską szparę na 

kuchenne   schody.   Szpara   rozszerzyła   się   i   kota   zastąpiła   fizjonomia   staruszki   w 
chusteczce. Spódnica starej, usiana białym groszkiem, znalazła się w kuchni. Starucha 

kciukiem   i   wskazującym   palcem   otarła   zapadłe   usta,   jej   kłujące,   opuchnięte   oczy 
omiotły kuchnię, po czym oświadczyła z ciekawością:

- O Panie Jezu!
Pobladły Filip Filipowicz ruszył przez kuchnię i groźnie zapytał staruchę:

- Czego pani tu chce?
- Ciekawość byłaby gadającego pieska zobaczyć - odparła przymilnie starucha i 

przeżegnała się.

Filip Filipowicz pobladł jeszcze bardziej, podszedł bardzo blisko do staruchy i 

wyszeptał bez tchu:

- W tej chwili won z kuchni!

Starucha cofnęła się do drzwi i powiedziała urażona:
- Cosik jakby pan za ostry, profesorze.

background image

- Won, powiedziałem! - powtórzył Filip Filipowicz i jego oczy stały się okrągłe 

jak u sowy. Własnoręcznie trzasnął kuchennymi drzwiami za staruchą.

- Dario Pietrowno, przecież prosiłem.
- Filipie Filipowiczu - z rozpaczą odpowiedziała Daria Pietrowna, zaciskając w 

pięści obnażone ręce - co ja mam zrobić? Ludziska pchają się od rana do nocy, tylko 
się powiesić.

Woda   w   łazience   huczała   groźnie   i   głucho,   ale   głosu   już   nie   było   słychać. 

Wszedł doktor Bormental.

- Iwanie Arnoldowiczu, bardzo pana proszę... hm... ilu pacjentów czeka?
- Jedenastu - odpowiedział Bormental.

- Niech pan wszystkich odwoła, nie będę dziś przyjmować.
Filip Filipowicz zapukał w drzwi i krzyknął:

- Proszę natychmiast wyjść!
Dlaczego drzwi są zamknięte?

- Gu-gu! - żałośnie i bezbarwnie odpowiedział głos Szarikowa.
- Do diabła! Nie słyszę, zakręć wodę.

- Hau! Hau!
- Zakręć wreszcie wodę! Nie rozumiem, co on tam nabroił... - wpadając w furię 

zawołał Filip Filipowicz.

Zina i Daria Pietrowna wyglądały z kuchni otworzywszy drzwi. Filip Filipowicz 

jeszcze raz załomotał pięścią w drzwi.

- O, tu jest! - zawołała z kuchni Daria Pietrowna.

Filip   Filipowicz   popędził   tam.   W   rozbitym   oknie   pod   sufitem   ukazała   się   i 

wyjrzała na kuchnię twarz Poligrafa Poligrafowicza. Malowało się na niej przerażenie, 

oczy spoglądały płaczliwie, a wzdłuż nosa ciągnęło się płomieniejące świeżą krwią 
zadrapanie.

- Czyś ty oszalał? - zapytał Filip Filipowicz. - Dlaczego nie wychodzisz?
Szarikow smutny i przestraszony zerknął za siebie i odparł:

- Zatrzasnąłem się.
- Otwórz zamek. Czy ty nigdy zamka nie widziałeś?

- Kiedy się nie otwiera, przeklęty - strachliwie odparł Szarikow.
- O Boże! Na pewno spuścił bezpiecznik! - krzyknęła Zina i plasnęła w dłonie.

- Tam jest taki guziczek! - wołał Filip Filipowicz, starając się przekrzyczeć wodę 

- trzeba go nacisnąć w dół. W dół, mówię.

background image

Szarikow przepadł i po chwili pojawił się znowu.
- Ni psa nie widać - wyszczekał ze zgrozą przez okno.

- To zapal lampę. On się chyba wściekł!
- Kot przeklęty lampę rozwalił - odpowiedział Szarikow - a ja go chciałem, 

drania, złapać za nogi, przekręciłem kran, a teraz nie mogę znaleźć.

Wszyscy troje załamali ręce i w takiej pozycji zamarli.

Gdzieś po pięciu minutach Bormental, Zina i Daria Pietrowna siedzieli rzędem 

na   mokrym   dywanie   zwiniętym   w   rulon   u   podnóża   drzwi,   a   szwajcar   Fiodor   z 

zapaloną   ślubną   świecą   Darii   Pietrowny   przełaził   po   drewnianej   drabinie   przez 
dymnik. Jego zad w wielką szarą kratkę mignął w powietrzu i znikł w otworze.

- Du... u-u! - wykrzykiwał coś Szarikow poprzez ryk wody.
Rozległ się głos Fiodora.

-   Filipie   Filipowiczu,   tak   czy   inaczej   otworzyć   trzeba,   niech   się   rozpłynie, 

wygarniemy z kuchni.

- Otwierać! - gniewnie krzyknął Filip Filipowicz.
Wszyscy troje wstali z dywanu, drzwi łazienki popchnięto od środka i woda 

natychmiast   runęła   do   korytarza.   I   popłynęła   trzema   strumieniami:   prosto   -   do 
ubikacji naprzeciwko, w prawo - do kuchni i w lewo - do przedpokoju. Brodząc i 

podskakując Zina zatrzasnęła drzwi do niego. Po kostki w wodzie wyczłapał Fiodor, 
uśmiechając się nie wiedzieć czemu. Wyglądał, jakby był w ceracie - cały mokry.

- Ledwie zatkałem, okropne ciśnienie.
- Gdzie jest... ten? – zapytał Filip Filipowicz i z przekleństwem podniósł jedną 

nogę.

- Boi się wyjść - z głupawym uśmiechem wyjaśnił Fiodor.

- Tata będzie bić? - doleciał z łazienki płaczliwy głos Szarikowa.
- Bałwan! - krótko odpowiedział Filip Filipowicz.

Zina i Daria Pietrowna w zakasanych do kolan spódnicach, z gołymi nogami, 

oraz Szarikow ze szwajcarem na bosaka, w podwiniętych spodniach, plaskali mokrymi 

szmatami   po  podłodze  kuchni   i  wyżymali  je  nad  brudnymi  wiadrami  i  do  muszli 
klozetowej.   Huczał   osamotniony   piec   kuchenny.   Woda   wypływała   przez   drzwi   na 

schody i z podestu spadała prosto do piwnicy.

Bormental,   wspinając   się   na   palce   i   stojąc   w   głębokiej   kałuży   na   parkiecie 

przedpokoju, prowadził rokowania przez ledwie uchylone drzwi.

- Dzisiaj nie ma przyjęć, profesor źle się czuje. Pękła u nas rura, niech pan 

background image

będzie łaskaw odsunąć się od drzwi.

- A kiedy profesor przyjmie? - domagał się głos za drzwiami. - Ja tylko na 

chwileczkę.

- Nie mogę - Bormental zamiast na obcasach stanął na palcach.

- Profesor leży i pękła rura.
Zaprasza na jutro. Zina! Moja droga! Wycieraj tutaj, bo się wyleje na frontowe 

schody.

- Szmatami nie daje rady...

- Zaraz wybierzemy kubkami - odezwał się Fiodor - zaraz.
Dzwonki następowały jeden po drugim i Bormental już całą podeszwą stał w 

wodzie.

- Więc kiedy będzie operacja? - nie dawał za wygraną głos i ktoś próbował 

wcisnąć się w szparę.

- Pękła rura...

- Ja mogę przejść w kaloszach...
Za drzwiami pojawiły się niebieskawe sylwetki.

- Proszę jutro, dzisiaj nie można.
- Jestem zapisany.

- Jutro. Katastrofa z wodociągiem.
U   nóg   doktora   Fiodor   taplał   się   w   jeziorze,   czerpał   kubkiem,   a   podrapany 

Szarikow  wymyślił  nowy   sposób.   Ogromną   szmatę   zwinął  w  rulon,   położył   się  na 
brzuchu i popędził wodę z przedpokoju z powrotem do ubikacji.

-   Czego   ty,   czorcie,   ganiasz   ją   po   całym   mieszkaniu?   -   gniewała   się   Daria 

Pietrowna. - Wylewaj do sedesu.

-   Co   tam   do   sedesu   -   łowiąc   rękami   mętną   wodę   odpowiadał   Szarikow.   - 

Przecież wylezie od frontu.

Z korytarza ze zgrzytem wyjechała ławeczka, a na niej wyprostowany, łapiąc 

równowagę, Filip Filipowicz w pasiastych granatowych skarpetkach.

-   Iwanie   Arnoldowiczu,   niech   pan   przestanie   im   odpowiadać.   Proszę   do 

sypialni, dam panu pantofle.

- To drobiazg, Filipie Filipowiczu, naprawdę nic nie szkodzi.
- Niech pan wskoczy w kalosze.

- Drobnostka. Nogi i tak już mam mokre.
- O mój Boże! - zamartwiał się Filip Filipowicz.

background image

- Co za wredne zwierzę! - odezwał się nagle Szarikow i wyjechał przykucnięty z 

wazą na zupę w ręku.

Bormental zatrzasnął drzwi, nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Nozdrza 

Filipa Filipowicza rozdęły się, błysnęły okulary.

- Bądź łaskaw wyjaśnić - zapytał Szarikowa z wysokości - o kim mówisz?
- O kocie mówię. Co za ścierwo - odpowiedział Szarikow, a oczka mu biegały.

- Wiesz, Szarikow - powiedział Filip Filipowicz nabierając powietrza w płuca - 

doprawdy jeszcze nie widziałem kogoś równie bezczelnego.

Bormental zachichotał.
- Jesteś po prostu bezwstydny - kontynuował Filip Filipowicz.

- Jak śmiesz mówić coś takiego?
To wszystko przez ciebie i jeszcze pozwalasz sobie... No nie! Diabli wiedzą, co 

to takiego!

- Powiedz mi, proszę, Szarikow - zaczął Bormental - jak długo jeszcze będziesz 

latał za kotami? Wstyd! Przecież to po prostu skandal! Dzikus!

- Jaki ja tam dzikus? - ponuro zapytał Szarikow. - Wcale nie jestem dzikus. Nie 

sposób wytrzymać z nim w mieszkaniu. Tylko szuka, co by ukraść. Darii zeżarł farsz. 
Chciałem mu dać nauczkę.

- Tobie samemu warto dać nauczkę! - odparł Filip Filipowicz. - Lepiej obejrzyj 

w lustrze swoją fizys.

- Mało oka nie straciłem - mrocznie powiedział Szarikow, macając oko mokrą, 

brudną ręką.

Kiedy czarny od wody parkiet nieco podsechł, wszystkie lustra pokrył łaziebny 

nalot   i   dzwonki   umilkły.   Filip   Filipowicz   stał   w   przedpokoju   w   czerwonych 

safianowych pantoflach.

- To dla ciebie, Fiodor.

- Najpokorniej dziękuję.
- Przebierz się natychmiast. I jeszcze jedno, napij się wódki u Darii Pietrowny.

- Dziękuję najpokorniej - Fiodor zawahał się przez chwilę, potem powiedział: - 

Tu jeszcze, Filipie Filipowiczu...

Przepraszam, wstyd powiedzieć, ale jeszcze za szybę spod siódemki... Obywatel 

Szarikow rzucał kamieniami...

- W kota? - zapytał Filip Filipowicz, chmurząc się jak obłok.
- O to właśnie chodzi, że w lokatora. On już nawet grozi, że poda do sądu.

background image

- Do diabła!
- Szarikow objął tamtejszą kucharkę, a tamten go pogonił. No, posprzeczali się.

- Na miłość boską, proszę mnie natychmiast zawiadamiać o takich rzeczach! 

Ile?

- Półtora.
Filip Filipowicz wydobył trzy błyszczące półrublówki i wręczył je Fiodorowi.

- Za takiego drania jeszcze półtora rubla płacić - doleciał głuchy głos od drzwi - 

a on sam...

Filip   Filipowicz   odwrócił   się,   przygryzł   wargę,   w   milczeniu   naparł   na 

Szarikowa, wypchnął go do poczekalni i zamknął na klucz. Szarikow od środka od 

razu załomotał pięściami w drzwi.

- Ani się waż! - niewątpliwie chorym głosem krzyknął Filip Filipowicz.

- No, to już faktycznie - znacząco zauważył Fiodor - takiego bezczelnego w 

życiu nie widziałem.

Jak spod ziemi wyrósł Bormental.
- Filipie Filipowiczu, proszę, niech się pan nie denerwuje.

Energiczny eskulap otworzył drzwi i z poczekalni dobiegł jego głos.
- Co to ma być? Jesteś w knajpie czy gdzie?

-  Właśnie  tak z  nim trzeba... -  dodał  stanowczo Fiodor  - dokładnie  tak...  I 

jeszcze w ucho go...

- Ależ, co ty mówisz, Fiodor - smutnie burknął Filip Filipowicz.
- Najmocniej przepraszam, pana mi szkoda, Filipie Filipowiczu.

background image

VII

- Nie, nie i nie! - uparcie powtarzał Bormental. - Bądź łaskaw założyć.

- A co tam, jak Boga... - zaburczał niezadowolony Szarikow.
-  Dziękuję,  doktorze  -  serdecznie   powiedział  Filip  Filipowicz  -  bo  mnie  już 

obrzydło zwracanie mu uwagi.

- Tak czy inaczej nie pozwolę jeść, aż nie założysz. Zina, zabierz Szarikowowi 

majonez.

- Jak to zabierz? - zdenerwował się Szarikow. - Zaraz założę.

Lewą   ręką   zasłonił   półmisek   przed   Ziną,   a   prawą   wepchnął   serwetkę   za 

kołnierz i zrobił się podobny do klienta razury.

- I widelcem, proszę - dodał Bormental.
Szarikow westchnął przeciągle i zaczął łowić kawałki jesiotra w gęstym sosie.

- Jeszcze wódeczki bym wypił - oznajmił pytająco.
- A może już wystarczy? - zainteresował się Bormental. - Jakoś ostatnio za 

bardzo cię ciągnie do wódki.

- Żałuje mi pan? - zapytał Szarikow i popatrzył spode łba.

-   Głupstwa   gadasz...   -   wtrącił   się   surowo   Filip   Filipowicz,   ale   Bormental 

przerwał mu.

-   Proszę   się   nie   kłopotać,   Filipie  Filipowiczu,   ja   sam.   Ty,  Szarikow,  gadasz 

bzdury, ale co najbardziej oburzające, wypowiadasz je bezapelacyjnie i z głębokim 

przekonaniem. Wódki mi oczywiście nie szkoda, tym bardziej że nie jest moja, tylko 
Filipa Filipowicza. Po prostu wódka szkodzi. To po pierwsze, a po drugie, i bez wódki 

zachowujesz się nieprzyzwoicie.

Bormental pokazał na zaklejony kredens.

- Zina, podaj mi, proszę, jeszcze rybę - powiedział profesor.
Tymczasem Szarikow sięgnął po karafkę, zerknął na Bormentala i nalał sobie 

kieliszek.

- Innym też wypada zaproponować - powiedział Bormental - i to w następujący 

sposób: najpierw Filipowi Filipowiczowi, później mnie, a na samym końcu sobie.

Wargi   Szarikowa   wykrzywił   ledwie   dostrzegalny   satyryczny   uśmieszek,   po 

czym rozlał wódkę do kieliszków.

- Zawsze tu wszystko jak na paradzie - powiedział. - Serwetkę tu, krawat tam, i 

wciąż przepraszam i proszę, merci, ale żeby coś tak naprawdę, bez lipy, co to, to nie. 

background image

Sami siebie męczycie jak przy carskim reżimie.

- Naprawdę, to znaczy jak?

Bądź łaskaw mi wytłumaczyć.
Szarikow   nic   na   to   nie   odpowiedział   Filipowi   Filipowiczowi,   tylko   uniósł 

kieliszek i zaproponował:

- No, życzę wszystkim...

- Tobie również - z niejaką ironią odezwał się Bormental.
Szarikow wlał sobie w gardło zawartość kieliszka, skrzywił się, przyłożył do 

nosa kawałek chleba, powąchał, a następnie połknął, przy czym łzy napłynęły mu do 
oczu.

- Staż - nagle jakby nieobecnym głosem powiedział Filip Filipowicz.
Bormental spojrzał ze zdziwieniem.

- Staż! - powtórzył Filip Filipowicz i gorzko pokiwał głową. - Nic się już nie da 

zrobić. Klim.

Bormental z nadzwyczajnym zainteresowaniem ostro wpatrzył się w oczy Filipa 

Filipowicza.

- Tak pan przypuszcza, Filipie Filipowiczu?
- Nie ma co przypuszczać, jestem pewien.

- Czyżby... - zaczął Bormental i przerwał spojrzawszy na Szarikowa.
Szarikow zasępił się podejrzliwie.

- Sp~ater (niem. później) - niegłośno powiedział Filip Filipowicz.
- Gut - przytaknął asystent.

Zina wniosła indyczkę.
Bormental   nalał   Filipowi   Filipowiczowi   czerwonego   wina   i   zaproponował 

Szarikowowi.

- Nie chcę. Ja lepiej się wódeczki napiję. - Oczka miał już maślane, na czole 

wystąpił   pot,   poweselał.   Również   Filip   Filipowicz   stał   się   nieco   życzliwszy   po 
alkoholu. Oczy mu się ożywiły, przychylniej spoglądał na Szarikowa, którego czarna 

głowa tkwiła w serwetce jak mucha w śmietanie.

Bormental zaś, kiedy się pokrzepił, ujawnił skłonność do działania.

- No więc, co będziemy robić dzisiejszego wieczoru? - zapytał Szarikowa.
Ten zamrugał oczami i odpowiedział:

- Najlepiej chodźmy do cyrku.
- Tak codziennie do cyrku - dobrodusznie zauważył Filip Filipowicz. - To dosyć 

background image

nudne. Ja bym na twoim miejscu chociaż raz poszedł na przykład do teatru.

- Do teatru nie pójdę - nieprzyjaźnie powiedział Szarikow i przeżegnał usta.

-   Czkanie   przy   stole   odbiera   innym   apetyt   -   automatycznie   oznajmił 

Bormental. - Proszę wybaczyć... Ale właściwie dlaczego nie podoba ci się teatr?

Szarikow   spojrzał   przez   pusty   kieliszek   jak   przez   lornetkę,   pomyślał   i   odął 

wargi.

- Bo tam udają głupich...
Rozmawiają i rozmawiają...

Czysta kontrrewolucja.
Filip Filipowicz opadł na gotyckie oparcie fotela i zaśmiał się tak, że w jego 

ustach zaiskrzył złoty częstokół. Bormental tylko pokręcił głową.

- Poczytałbyś cokolwiek - zaproponował - no, bo wiesz...

- Ja już i tak czytam i czytam... - odpowiedział Szarikow i znienacka szybko i 

pożądliwie nalał sobie pół szklanki wódki.

- Zina - trwożnie zawołał Filip Filipowicz - zabierz, dziecko, wódkę. Nie będzie 

już więcej potrzebna. A więc, co ty czytasz?

Przez   głowę   przeleciał   mu   obraz   -   bezludna   wyspa,   palma,   człowiek   w 

zwierzęcej skórze i szlafmycy. „Trzeba będzie dać Robinsona”.

- Tę... jak jej tam... korespondencję Engelsa z tym... no, jak mu tam czortowi... 

z Kautskym.

Widelec Bormentala z kawałkiem białego mięsa zatrzymał się w pół drogi, a 

Filip Filipowicz rozlał wino na obrus. Szarikow w tym czasie chytrze przełknął wódkę.

Filip Filipowicz oparł łokcie na stole, wpatrzył się w Szarikowa i zapytał:
-   Chciałbym   wiedzieć,   jeśli   wolno,   co   masz   do   powiedzenia   na   temat   tej 

lektury?

Szarikow wzruszył ramionami.

- No, że się nie zgadzam.
- Z kim? Z Engelsem czy z Kautskym?

- A z obydwoma.
-   To   nadzwyczajne,   przysięgam   na   Boga.   „Jeśli   powie   ktoś,   że   inna.”   A   co 

mógłbyś zaproponować ze swojej strony?

- A co tu proponować? Tylko piszą i piszą... kongres, jacyś tam Niemcy... Głowa 

puchnie. Wszystko wziąć i podzielić...

-   Tak   też   myślałem   -   zawołał   Filip   Filipowicz   i   uderzył   dłonią   w   obrus.   - 

background image

Właśnie tak przypuszczałem.

- A może nawet znasz sposób? - zapytał z ciekawością Bormental.

- Jaki tam sposób - objaśnił bardzo rozmowny po wódce Szarikow. - Sprawa 

jest prosta. Bo jak to jest: jeden rozsiadł się w siedmiu pokojach, ma ze czterdzieści 

par spodni, a kto inny włóczy się, szuka czegoś do jedzenia po śmietnikach.

- Tych siedem pokoi to do mnie aluzja, naturalnie? - mrużąc wyniośle oczy 

zapytał Filip Filipowicz.

Szarikow nastroszył się i umilkł.

-   No   cóż,   bardzo   dobrze;   nie   jestem   przeciwny   podziałowi.   Doktorze,   ilu 

pacjentów odesłaliśmy wczoraj?

- Trzydziestu dziewięciu - niezwłocznie odpowiedział Bormental.
-   Hm...   trzysta   dziewięćdziesiąt   rubli.   No,   podzielmy   grzech   na   trzech 

mężczyzn. Kobiet - Ziny i Darii Pietrowny - nie będziemy liczyć. Od ciebie, Szarikow, 
należy się sto trzydzieści rubli. Bądź łaskaw wypłacić.

- Ładna historia - odparł Szarikow przestraszywszy się. - A to znowu za co?
-   Za   kran   i   za   kota   -   zagrzmiał   nagle   Filip   Filipowicz   wychodząc   ze   stanu 

ironicznego spokoju.

- Filipie Filipowiczu - z trwogą zawołał Bormental.

- Chwileczkę. Za ten skandal, coś go wywołał, aż musiałem odwołać pacjentów. 

To przecież nie do zniesienia. Człowiek jak jaskiniowiec skacze po całym mieszkaniu, 

wyrywa krany. A kto zabił kotkę madame Połasucher? Kto...

-   Ty,   Szarikow,   trzy   dni   temu   ugryzłeś   kobietę   na   schodach   -   dołożył 

Bormental.

- Kosztujesz mnie... - ryczał Filip Filipowicz.

- Bo ona mnie w mordę trzasnęła - zaskowyczał Szarikow - a to moja morda, 

nie państwowa!

- Dlatego że ją uszczypnąłeś w pierś - krzyknął Bormental i przewrócił kieliszek 

z winem. - Ty stoisz...

-   Stoisz   na   najniższym   szczeblu   rozwoju   -   przekrzykiwał   doktora   Filip 

Filipowicz.   -   Jesteś   zaledwie   formującym   się   stworzeniem   o   zaczątkach   rozumu. 

Wszystkie   twoje   zachowania   są   czysto   zwierzęcej   natury,   a   pozwalasz   sobie   w 
obecności dwóch ludzi z uniwersyteckim wykształceniem z absolutnie niewyobrażalną 

nonszalancją wysuwać jakieś projekty na miarę kosmiczną, komicznie idiotycznie, o 
tym, jak wszystko należy podzielić... a jednocześnie zeżarłeś proszek do zębów...

background image

- Trzy dni temu - potwierdził Bormental.
- No właśnie - grzmiał Filip Filipowicz - zakarbuj to sobie na nosie...~ a propos, 

dlaczego starłeś z nosa maść cynkową?... że masz milczeć i słuchać, co się do ciebie 
mówi.   Masz   uczyć   się   i   starać   zostać   choćby   elementarnie   znośnym   członkiem 

socjalistycznego społeczeństwa. I jeszcze jedno: co za łajdak podsunął ci tę książkę?

-   Dla   pana   każdy   jest   łajdakiem   -   z   przestrachem   odpowiedział   Szarikow, 

oszołomiony napaścią z dwóch stron.

- Domyślam się - czerwieniejąc ze złości zawołał Filip Filipowicz.

- No, co takiego. No, Szwonder mi dał. On nie jest łajdakiem... Po to, żebym się 

rozwijał...

-   Widzę,   jak   się   rozwijasz   po   Kautskym   -   żółknąc   krzyknął   piskliwie   Filip 

Filipowicz i gwałtownie nacisnął guziczek w ścianie. - Dzisiejsza historia pokazała to, 

że lepiej już nie można. Zina!

- Zina! - krzyczał Bormental.

- Zina! - wydzierał się przerażony Szarikow.
Zina przybiegła pobladła.

- Zina, tam w poczekalni...
Ona jest w poczekalni?

- W poczekalni - pokornie odpowiedział Szarikow, zieleniejąc jak murawa.
- Zielona książka...

-  No,  zaraz  palić  -  rozpaczliwie  zawołał  Szarikow.  - Ona  jest  państwowa,  z 

biblioteki!

- Korespondencja, nazywa się, tego, jak mu tam, Engelsa z tym czortem... Do 

pieca!

Zina uleciała.
- Ja bym tego Szwondera powiesił, słowo honoru, na pierwszej suchej gałęzi! - 

zawołał   Filip   Filipowicz,   nienawistnie   wbijając   zęby   w   skrzydło   indyczki.   -   Ta 
zdumiewająca kanalia siedzi w domu jak wrzód. Mało tego, że wypisuje w gazetach 

bezmyślne paszkwile...

Szarikow złośliwie i ironicznie zaczął zezować na profesora. Filip Filipowicz zaś 

z kolei spojrzał na niego z ukosa i umilkł.

Och,  chyba   nic   dobrego   z  tego   w  naszym   mieszkaniu   nie   wyniknie   -   nagle 

proroczo pomyślał Bormental.

Zina wniosła na okrągłym półmisku rudą z prawego, a rumianą z lewego boku 

background image

babę i maszynkę do kawy.

- Ja nie będę tego jadł - groźnie i nieprzyjaźnie oznajmił z miejsca Szarikow.

- Nikt ci nie proponuje.
Zachowuj się przyzwoicie.

Doktorze, pan będzie łaskaw.
Obiad zakończył się w milczeniu.

Szarikow wyciągnął z kieszeni zmiętego papierosa i zadymił. Po wypiciu kawy 

Filip Filipowicz spojrzał na zegarek, nacisnął pozytywkę i delikatnie zagrało kwadrans 

po ósmej. Filip Filipowicz swoim zwyczajem opadł na gotyckie oparcie i sięgnął po 
gazetę ze stołu.

- Doktorze, bardzo pana proszę, niech pan z nim pojedzie do cyrku. Tylko, na 

miłość boską, trzeba sprawdzić w programie, czy nie ma tam kotów?

-   I   jak   takie   draństwo   wpuszczają   do   cyrku   -   posępnie   zauważył   Szarikow 

kręcąc głową.

-   No,   mało   to   kogo   wpuszczają   do   cyrku   -   dwuznacznie   powiedział   Filip 

Filipowicz. - Co tam dają?

-   U   Salomońskiego   -   zaczął   czytać   Bormental   -   jakieś   cztery...   Jussems   i 

człowiek martwego punktu.

- Co to za Jussems? - podejrzliwie zainteresował się Filip Filipowicz.
- Bóg raczy wiedzieć. Pierwszy raz widzę takie słowo.

-   No,   a   w   takim   razie   niech   pan   lepiej   zobaczy   u   Nikitinów.   Koniecznie 

wszystko musi być jasne.

- U Nikitinów... U Nikitinów... hm... słonie i granice ludzkiej zręczności.
-   Taaak.   Co   powiesz   na   temat   słoni,   drogi   Szarikow?   -   nieufnie   zapytał 

Szarikowa Filip Filipowicz.

Ten się obraził.

-   Co   to,   ja   nie   rozumiem   czy   co?   Kot   -   inna   rzecz.   Słonie   to   zwierzęta 

pożyteczne - odparł Szarikow.

- No to wyśmienicie. Jeśli są takie pożyteczne, to jedź i obejrzyj je sobie. Masz 

się słuchać Iwana Arnoldowicza. I żadnych rozmów w bufecie! Iwanie Arnoldowiczu, 

najpokorniej proszę nie częstować Szarikowa piwem.

Po dziesięciu minutach Iwan Arnoldowicz i Szarikow w kaczonosej cyklistówce 

i w palcie z flauszu, z podniesionym kołnierzem pojechali do cyrku. W mieszkaniu 
ucichło. Filip Filipowicz znalazł się w swoim gabinecie. Zapalił lampę pod ciężkim 

background image

zielonym   kołpakiem.   W   ogromnym   gabinecie   zrobiło   się   bardzo   spokojnie   i   Filip 
Filipowicz zaczął przemierzać pokój. Długo i płomiennie świecił bladym, zielonkawym 

ognikiem   koniuszek   cygara.   Ręce   profesor   wsadził   do   kieszeni   spodni   i   posępna 
zaduma   dręczyła   jego   uczone,   łysiejące   czoło.   Cmokał,   nucił   przez   zęby:   „Aż   do 

najświętszych   brzegów   Nilu...”   i   coś   mamrotał.   Wreszcie   odłożył   cygaro   do 
popielniczki,   podszedł   do   szafy   składającej   się   wyłącznie   ze   szkła   i   cały   gabinet 

oświetlił trzema najmocniejszymi światłami pod sufitem. Z szafy, z trzeciej szklanej 
półki Filip Filipowicz zdjął wąski słoik i nachmurzony zaczął oglądać go pod światło. 

W   przejrzystej,   gęstej   cieczy   pływała   nie   opadając   na   dno   maleńka   biała   grudka, 
wydobyta   z   głębi   mózgu   Szarika.   Wzruszając   ramionami,   krzywiąc   wargi   i 

pochrząkując,   Filip   Filipowicz   pożerał   ją   wzrokiem,   jakby   w   białej   niezatapialnej 
grudce chciał wykryć przyczynę zdumiewających wydarzeń, które wywróciły do góry 

nogami życie w mieszkaniu na Preczystience.

Niewykluczone,   że   niezmiernie   uczony   człowiek   wykrył   tę   przyczynę.   W 

każdym razie, kiedy już do woli napatrzył się na przysadkę, schował słoik do szafy, 
zamknął ją na klucz, klucz schował do kieszonki kamizelki, a sam, z rękami głęboko w 

kieszeniach,   z   głową   wciśniętą   w   ramiona,   opadł   na   skórę   kanapy.   Długo   palił 
następne   cygaro,   doszczętnie   rozgryzając   jego   koniec,   wreszcie   w   zupełnej 

samotności, ubarwiony na zielono niczym posiwiały Faust, zawołał:

- Jak Boga kocham, chyba się zdecyduję.

Nikt mu na to nie odpowiedział. W mieszkaniu ucichły wszelkie dźwięki. W 

Zaułku Obuchowa, jak wiadomo, o godzinie jedenastej wieczorem ruch zamiera. Z 

rzadka   rozbrzmiewały   odległe   kroki   zapóźnionego   przechodnia,   stukały   gdzieś   za 
storami   i   cichły.   W   gabinecie   delikatnie   dzwoniła   pozytywka   w   kieszeni   Filipa 

Filipowicza... Profesor niecierpliwie oczekiwał na powrót z cyrku doktora Bormentala 
i Szarikowa.

background image

VIII

Nie wiadomo, na co zdecydował się Filip Filipowicz. Niczego szczególnego w 

ciągu   następnego   tygodnia   nie   przedsięwziął   i,   być   może,   za   przyczyną   jego 
bezczynności życie w mieszkaniu wypełniły najrozmaitsze wydarzenia.

Mniej więcej w sześć dni po historii z wodą i kotem do Szarikowa przyszedł z 

komitetu domowego młody człowiek, który okazał się kobietą, i wręczył dokumenty, 

które   Szarikow   niezwłocznie   schował   do   kieszeni   i   równie   niezwłocznie   zawołał 
doktora Bormentala.

- Bormental!
- Proszę zwracać się do mnie Iwanie Arnoldowiczu! - powiedział Bormental, 

zmieniając się na twarzy.

Należy   tu   dodać,   że   przez   tych   sześć   dni   chirurgowi   udało   się   osiem   razy 

pokłócić ze swoim wychowankiem, więc atmosfera na pokojach w Kałabuchowskim 
była duszna.

- No to do mnie proszę mówić tak samo! - najzupełniej absolutnie logicznie 

odparł Szarikow.

-   Nie!   -   zagrzmiał   w   drzwiach   Filip   Filipowicz   -   takiego   imienia   w   moim 

mieszkaniu nikomu nie pozwolę wymówić. Jeśli życzysz sobie, aby przestano nazywać 

cię poufale Szarikowem, i ja, i doktor Bormental będziemy się do ciebie zwracać per 
„panie Szarikow”.

-   Nie   jestem   żadnym   panem,   wszyscy   panowie   są   w   Paryżu!   -   odszczeknął 

Szarikow.

- To robota Szwondera! - krzyczał Filip Filipowicz. - Dobra, ale poczekajcie, już 

ja   się   policzę   z   tym   łajdakiem.   Nie   będzie   nikogo   oprócz   pań   i   panów   w   moim 

mieszkaniu, dopóki ja się w nim znajduję! W przeciwnym wypadku jeden z nas, ja 
albo ty, będzie musiał się wynieść, i to najprawdopodobniej ty. Jeszcze dzisiaj dam 

ogłoszenie do gazety i możesz mi wierzyć, że znajdę dla ciebie pokój.

-   Jeszcze   czego,   co   ja   głupi,   żeby   się   stąd   wyprowadzać   -   bardzo   jasno 

odpowiedział Szarikow.

- Jak? - zapytał Filip Filipowicz i zmienił się na twarzy do takiego stopnia, że 

Bormental podbiegł do niego i z trwogą, delikatnie ujął go za rękaw.

-   Radzę,   nie   bądź   zbyt   bezczelny,   monsieur   Szarikow!   -   Bormental   bardzo 

podniósł głos.

background image

Szarikow cofnął się, wyciągnął z kieszeni trzy papierki - zielony, żółty, biały - i 

stukając w nie palcami powiedział:

- Macie. Członek stowarzyszenia mieszkaniowego i należy mi się powierzchnia 

mieszkaniowa   konkretnie   w   mieszkaniu   pod   numerem   5   u   głównego   lokatora 

Preobrażeńskiego   w   rozmiarze   16   arszynów   kwadratowych,   jeśli   pan   -   Szarikow 
pomyślał i dodał słowo, które Bormental odnotował automatycznie w mózgu jako 

nowe - łaskaw.

Filip Filipowicz przygryzł wargę i nieostrożnie powiedział:

- Przysięgam, że ja tego Szwondera w końcu zastrzelę.
Szarikow w najwyższym stopniu uważnie i ostro przyjął te słowa, co widać było 

po jego oczach.

-   Filipie   Filipowiczu,   vorsichtig   (niem.   ostrożnie)   -   ostrzegawczo   zaczął 

Bormental.

- No, to już wie pan... Jeśli taką podłość! - zawołał po rosyjsku Filip Filipowicz. 

- Zapamiętaj sobie, Szarikow... panie, że ja, jeśli pozwolisz sobie na jeszcze jeden 
bezczelny wyskok, to pozbawię cię obiadu i w ogóle wiktu w moim domu. Szesnaście 

arszynów   to   doprawdy   uroczo,   ale   przecież   nie   mam   obowiązku   cię   karmić   na 
podstawie tego żabiego dokumentu!

Tu Szarikow przestraszył się i otworzył usta.
- Nie mogę zostać bez jedzenia - wymamrotał. - Gdzie się będę odżywiał?

- W takim razie zachowuj się przyzwoicie! - zgodnym chórem oświadczyli obaj 

eskulapi.

Szarikow   znacznie   przycichł   i   tego   dnia   nikomu   nie   zrobił   nic   złego,   z 

wyjątkiem siebie - wykorzystując krótką nieobecność Bormentala, przywłaszczył jego 

brzytwę i rozpruł sobie policzek tak, że Filip Filipowicz i doktor Bormental nałożyli 
mu na ranę szwy, na skutek czego Szarikow długo wył zalewając się łzami.

Następnej nocy w gabinecie profesora siedzieli we dwóch - sam Filip Filipowicz 

i wierny, przywiązany do niego doktor Bormental. W domu już spali. Filip Filipowicz 

był w swoim lazurowym szlafroku i czerwonych pantoflach, a Bormental w koszuli i 
granatowych szelkach. Między lekarzami na okrągłym stole, obok opasłego albumu 

stała   butelka   koniaku,   talerzyk   z   plasterkami   cytryny   i   pudełko   cygar.   Uczeni, 
zapełniwszy cały pokój dymem cygar, z zapałem omawiali ostatnie wydarzenie. Tego 

wieczora   Szarikow   przyswoił   sobie   dwa   czerwońce   leżące  pod   suszką   w   gabinecie 
Filipa Filipowicza, przepadł z mieszkania, wrócił późno i kompletnie pijany. Mało 

background image

tego.   Razem   z   nim   zjawiło   się   dwóch   nieznanych   osobników,   którzy   najpierw 
hałasowali   na   frontowej   klatce,   a   następnie   wyrazili   życzenie   spędzenia   nocy   w 

gościnie u Szarikowa. Wymienieni osobnicy oddalili się dopiero wtedy, kiedy Fiodor, 
obecny   przy   tej   scenie   w   jesionce   narzuconej   na   bieliznę,   zatelefonował   na 

czterdziesty piąty komisariat milicji. Osobnicy błyskawicznie znikli, jak tylko Fiodor 
odwiesił słuchawkę. Po odejściu osobników nie wiadomo gdzie zniknęła popielniczka 

z malachitu, stojąca pod lustrem w przedpokoju, bobrowa czapka Filipa Filipowicza, a 
także jego laska, na której złotymi, przeplecionymi literami było napisane: „Drogiemu 

i   szanownemu   Filipowi   Filipowiczowi   wdzięczni   ordynatorzy   w   dniu...”   i   dalej 
widniała rzymska liczba XXV.

- Co to za jedni? - zaciskając pięści nacierał na Szarikowa Filip Filipowicz.
Ten zaś, chwiejąc się i przypadając do futer, mamrotał coś w tym sensie, że 

osobnicy są mu nie znani, ale są w porządku, to nie jakieś tam sukinsyny.

- Najbardziej zdumiewające, że przecież obaj byli pijani. Jak im się udało? - 

dziwił   się   Filip   Filipowicz,   patrząc   na   to   miejsce   w   stojaku,   gdzie   niegdyś   tkwiła 
jubileuszowa pamiątka.

- Fachowcy - wyjaśnił Fiodor oddalając się spać, z rublem w kieszeni.
Dwóch czerwońców Szarikow wyparł się kategorycznie i przy tym wypowiedział 

się niejasno, że niby nie on jeden jest w mieszkaniu.

- Aha, być może doktor Bormental gwizdnął czerwońce? - zainteresował się 

Filip Filipowicz cichym, ale strasznym głosem.

Szarikow zachwiał się, otworzył absolutnie nieprzytomne oczy i wypowiedział 

przypuszczenie:

- A być może Zinka wzięła...

- Co takiego?! - krzyknęła Zina, która właśnie pojawiła się w drzwiach niczym 

widziadło, przykrywając ręką rozpiętą na piersi bluzkę. - Jak ten...

Szyja Filipa Filipowicza zabarwiła się na czerwono.
-   Spokojnie,   Zina,   moja   droga   -   powiedział   wyciągając   do   niej   rękę   -   nie 

denerwuj się, my tu wszystko załatwimy.

Zina niezwłocznie rozszlochała się wykrzywiając wargi i dłoń Filipa Filipowicza 

zadygotała na jej obojczyku.

- Zina, jak ci nie wstyd? Kto by mógł pomyśleć coś takiego? Tfu, co za hańba! - 

mówił speszony Bormental.

- Zina, głupia jesteś, jak Boga kocham - zaczął Filip Filipowicz.

background image

Ale w tym momencie Zina przestała płakać sama z siebie i wszyscy umilkli. 

Szarikowowi zrobiło się niedobrze.

Uderzywszy głową w ścianę wydał dźwięk: ni to „i”, ni to „je” - coś w rodzaju 

„eee”. Jego twarz zbladła, a szczęka poruszyła się spazmatycznie.

- Dać mu, łajdakowi, wiadro z laboratorium!
I   wszyscy   zakrzątnęli   się   przy   pielęgnowaniu   chorego   Szarikowa.   Kiedy 

prowadzono go do łóżka, zataczał się w rękach Bormentala oraz niezmiernie tkliwie i 
melodyjnie przeklinał najgorszymi wyrazami, wymawiając je z ogromnym trudem.

Cała ta historia wydarzyła się około pierwszej, a teraz była trzecia nad ranem, 

lecz ci dwaj w gabinecie nie spali, podekscytowani koniakiem z cytryną. Nadymili tak, 

że dym przesuwał się w powolnych, gęstych warstwach i nawet nie falował.

Doktor Bormental blady, z nadzwyczaj zdecydowanym wyrazem oczu, uniósł 

kieliszek o talii osy.

- Filipie Filipowiczu - zawołał z uczuciem - nigdy nie zapomnę, jak przyszedłem 

do pana, kiedy byłem głodującym studentem, a pan wziął mnie do siebie na katedrę. 
Proszę mi wierzyć, Filipie Filipowiczu, jest pan dla mnie czymś znacznie więcej niż 

profesorem   i   nauczycielem...   Mój   bezgraniczny   szacunek   dla   pana...   Proszę   mi 
pozwolić ucałować pana, drogi Filipie Filipowiczu.

-   Tak,   mój   kochaneczku   -   wybełkotał   speszony   Filip   Filipowicz   i   wstał. 

Bormental objął go i pocałował w puszyste, mocno przesiąknięte nikotyną wąsy.

- Jak Boga kocham, Filipie Filipowiczu...
- Tak mnie pan wzruszył, tak wzruszył... Dziękuję... - mówił Filip Filipowicz. - 

Kochaneczku, czasami krzyczę na pana w czasie operacji. Niechże mi pan wybaczy 
starczą   impulsywność.   W   gruncie   rzeczy   jestem   taki   samotny...   „Od   Sewilli   do 

Grenady...”

- Filipie Filipowiczu, czy nie wstyd panu?... - wykrzyknął szczerze płomienny 

Bormental. - Jeżeli nie chce pan mnie urazić, proszę nigdy więcej nie mówić w ten 
sposób...

- Dziękuję panu, dziękuję...
„Aż   do   najświętszych   brzegów   Nilu...”   Dziękuję...   I   ja   polubiłem   pana   jako 

utalentowanego lekarza.

- Powiadam panu, Filipie Filipowiczu! - zawołał z pasją Bormental, zerwał się, 

dokładniej zamknął drzwi do korytarza, a kiedy wrócił na miejsce, mówił już dalej 
szeptem. - Przecież to jest jedyne wyjście. Nie śmiem panu oczywiście udzielać rad, 

background image

ale,   Filipie   Filipowiczu,   niech   pan   popatrzy   na   siebie,   jest   pan   kompletnie 
wyczerpany, tak przecież nie sposób dalej pracować!

- Absolutnie nie sposób - westchnąwszy potwierdził Filip Filipowicz.
- No właśnie, to nie do pomyślenia - szeptał Bormental.

- Zeszłym razem mówił pan, że to z obawy o mnie, i gdyby pan wiedział, drogi 

profesorze, jak mnie to poruszyło. Nie jestem przecież dzieckiem i świetnie rozumiem, 

jaka   z   tego   może   wyniknąć   okropna   historia.   Ale   według   mojego   najgłębszego 
przekonania nie ma innego wyjścia.

Filip Filipowicz wstał, zamachał na niego rękami i zawołał:
- Niech mnie pan nie kusi i w ogóle o tym nie wspomina. - Profesor zaczął 

spacerować po pokoju w rozkołysanych falach dymu. - Nie chcę tego nawet słuchać. 
Proszę pomyśleć, co będzie, jeśli nas nakryją? Ani panu, ani mnie nie pomoże „biorąc 

pod uwagę pochodzenie”, chociaż pierwszy raz w życiu staniemy przed sądem. Nie ma 
pan przecież odpowiedniego pochodzenia, mój drogi?

- A skądże znowu, u diabła.
Mój ojciec był sędzią śledczym w Wilnie - z goryczą odparł Bormental dopijając 

koniak.

- No właśnie, proszę bardzo.

To   przecież   jak   choroba   dziedziczna.   Trudno   wyobrazić   sobie   coś 

paskudniejszego. Zresztą, przepraszam, ze mną jest jeszcze gorzej. Ojciec: protojeriej 

przy katedrze. Merci. „Od Sewilli do Grenady... W cichym zmroku ciemnych nocy...” 
niech to diabli wezmą.

-   Filipie   Filipowiczu,   jest   pan   światowej   sławy   uczonym   i   przez   jakiegoś, 

przepraszam za wyrażenie, sukinsyna... Proszę mi wybaczyć, ale oni nie poważą się 

pana ruszyć!

-   Tym   bardziej   ja   na   to   nie   pójdę   -   powiedział   zadumany   Filip   Filipowicz, 

przystając i wpatrując się w oszkloną szafę.

- Ależ dlaczego?

- Dlatego, że pan przecież nie jest światową sławą.
- Gdzie mi tam...

-   Otóż   to.   A   zostawić   kolegę   w   czasie   katastrofy   i   samemu   wykręcić   się 

światową sławą, pan daruje... Jestem moskiewskim studentem, a nie Szarikowem.

Filip Filipowicz dumnie uniósł ramiona i zrobił się podobny do pradawnego 

króla Francji.

background image

- Ech, Filipie Filipowiczu... - zawołał z goryczą Bormental - to znaczy że co? 

Teraz będzie pan czekał, aż uda się z tego chuligana zrobić człowieka?

Filip   Filipowicz   powstrzymał   go   gestem   ręki,   nalał   sobie   koniaku,   possał 

cytrynę i powiedział:

- Iwanie Arnoldowiczu, czy ja według pana znam się na anatomii i fizjologii, 

powiedzmy, ludzkiego mózgu? Co pan sądzi na ten temat?

- Filipie Filipowiczu, pan jeszcze pyta! - z ogromnym uczuciem odpowiedział 

Bormental i rozłożył ręce.

- No dobrze. Bez fałszywej skromności. Ja też uważam, że w tej dziedzinie nie 

należę do ostatnich w Moskwie.

- A ja uważam, że pan jest pierwszy nie tylko w Moskwie, ale i w Londynie, i w 

Oxfordzie! - gniewnie przerwał Bormental.

- No dobrze, niech tak będzie.
No więc, przyszły profesorze Bormental, to się nikomu nie uda. Koniec. Nawet 

nie ma nad czym się zastanawiać. Proszę się powołać na mnie, powiedzieć, że tak 
mówi Preobrażeński. Finita! Klim! - nagle triumfująco zawołał Filip Filipowicz i szafa 

odpowiedziała mu dźwięcznym brzęczeniem. - Klim - powtórzył.

- A więc tak, doktorze Bormental, jest pan pierwszym uczniem mojej szkoły, a 

także,   jak   się   dzisiaj   przekonałem,   moim   przyjacielem.   Tak   więc   panu   jako 
przyjacielowi   zdradzę   w   tajemnicy   -   rzecz   jasna   wiem,   że   nie   wyda   mnie   pan   na 

pośmiewisko   -   że   stary   osioł   Preobrażeński   naciął   się   na   tej   operacji   jak   student 
trzeciego   roku.   Co   prawda   dokonałem   odkrycia,   i   sam   pan   wie   jakiego   -   w   tym 

miejscu Filip Filipowicz gorzko wskazał oburącz na zasłonięte okna, najwidoczniej 
mając na myśli Moskwę - ale jednak proszę, Iwanie Arnoldowiczu wziąć pod uwagę, 

że jedynym rezultatem tego odkrycia będzie to, że teraz wszyscy będziemy mieć tego 
Szarikowa,   o,   tutaj.   -   Preobrażeński   poklepał   się   po   stromym   i   skłonnym   do 

apopleksji karku. - O to może być pan spokojny! Jeśliby ktokolwiek - kontynuował z 
masochistyczną   przyjemnością   Filip   Filipowicz   -   położył   mnie   tu   i   wychłostał, 

przysięgam, zapłaciłbym mu z pięć czerwońców! „Od Sewilli do Grenady...” Niech 
mnie diabli wezmą... Przez pięć lat siedziałem, wydłubywałem przysadki z mózgów... 

Pan wie, jaką robotę odwaliłem: w głowie się nie mieści. A teraz oto powstaje pytanie: 
po co? Żeby pewnego pięknego dnia sympatyczne zwierzę przemienić w takiego łotra, 

że włos się jeży?

- Rzeczywiście, w niesłychanego.

background image

- W pełni się z panem zgadzam.
Oto,   doktorze,   co   się   dzieje,   kiedy   eksperyment   zamiast   iść   ostrożnie   i 

równolegle z naturą, forsuje problem i zrywa zasłony. No i mamy teraz Szarikowa z 
całym dobrodziejstwem inwentarza.

- Filipie Filipowiczu, a gdyby mózg Spinozy?
-   Tak!   -   zaryczał   Filip   Filipowicz.   -   Tak!   Jeśli   tylko   nieszczęsny   pies   nie 

zdechnie mi pod nożem, a widział pan, jaka to operacja. Krótko mówiąc, ja, Filip 
Preobrażeński, w życiu nie robiłem trudniejszej. Można wszczepić przysadkę Spinozy 

albo jakiegokolwiek innego czorta i przerobić psa na coś niebywałego. Pytanie tylko, 
po jakiego  diabła? Niech mi pan wytłumaczy, proszę, po co sztucznie fabrykować 

Spinozę,   kiedy   zwykła   baba   może   go   urodzić   w   każdej   chwili.   Przecież   madame 
Łomonosowa   urodziła   w   Chołmogorach   tego   swojego   wspaniałego.   Ludzkość, 

doktorze,  sama  zatroszczy się  o  to w trybie ewolucji, uporczywie  wyodrębniając z 
nikczemnej   masy   przeciętności   dziesiątki   niezwykłych   geniuszy,   którzy   są   chlubą 

naszej planety. Teraz pan rozumie, doktorze, czemu uznałem za nieprzydatne pańskie 
wnioski z historii choroby Szarika. Moje odkrycie, niech się nim diabli udławią, i nad 

którym się tak pan trzęsie, ma wartość dokładnie jednego złamanego szeląga. Tak, 
niech się pan ze mną nie spiera, Iwanie Arnoldowiczu, ja już to zrozumiałem. I nigdy 

nie rzucam słów na wiatr, świetnie pan o tym wie. Teoretycznie to bardzo ciekawe. No 
dobra! Fizjolodzy będą zachwyceni. Moskwa oszalała... No, a w praktyce? Kogo ma 

pan przed sobą? - Preobrażeński pokazał palcem na drzwi laboratorium, za którymi 
spoczywał Szarikow.

- Niespotykany łobuz.
- Ale kto to taki? Klim, Klim - zawołał profesor - Klim Czugunkin (Bormental 

otworzył usta), a więc, dwukrotnie karany, alkoholizm, „wszystko rozdzielić”, czapka i 
dwa czerwońce przepadły (tu Filip Filipowicz przypomniał sobie jubileuszową laskę i 

spurpurowiał),   cham   i   świnia...   No,   tę   laskę   odzyskam.   Słowem,   przysadka   to 
zamknięta komora określająca osobowość konkretnego człowieka.

Konkretnego!   „Od   Sewilli   do   Grenady...”   -   okrutnie   przewracając   oczami 

krzyczał Filip Filipowicz - a nie ogólnoludzką. Przysadka to cały mózg w miniaturze, 

który mnie w ogóle nie interesuje i w ogóle pies z nim tańcował. Myślałem o czymś 
zupełnie   innym,   o   eugenice,   o   poprawieniu   ludzkiego   gatunku.   I   właśnie   na 

odmładzaniu się naciąłem. Czy pan naprawdę myśli, że ja to robię dla pieniędzy? 
Pomimo wszystko jestem przecież uczonym.

background image

- Jest pan wielkim uczonym, ot co! - oznajmił Bormental łykając koniak. Oczy 

nabiegły mu krwią.

- Chciałem tylko przeprowadzić małe doświadczenie po tym, jak dwa lata temu 

otrzymałem z przysadki wyciąg hormonów płciowych. A co wyszło zamiast tego? O 

mój   Boże!   A   tych   hormonów   w   przysadce,   o   Chryste...   Doktorze,   przede   mną 
kompletna beznadziejność, przysięgam, zagubiłem się.

Bormental   zakasał   nagle   rękawy,   oczy   zbiegły   mu   się   u   nasady   nosa   i 

powiedział:

- W takim razie, drogi nauczycielu, jeśli pan nie chce, ja sam na własne ryzyko 

nakarmię go arszenikiem. Do diabła z ojcem, byłym sędzią śledczym. Przecież koniec 

końców, to jest pana własne eksperymentalne stworzenie.

Filip Filipowicz przygasł, zwiotczał, opadł w fotel i powiedział:

- Nie, ja na to nie pozwolę, mój drogi chłopcze. Mam sześćdziesiąt lat i mogę 

udzielić panu rady. Niech pan nigdy nie popełnia przestępstwa, niezależnie od tego, 

przeciwko komu byłoby ono skierowane. Dożyje pan starości, mając czyste ręce.

-   Na   litość,   Filipie   Filipowiczu,   jeśli   nad   nim   jeszcze   trochę   popracuje   ten 

Szwonder, to co z niego wyrośnie? Mój Boże, teraz dopiero zaczynam rozumieć, co 
może wyniknąć z tego Szarikowa!

- Aha! Teraz pan zrozumiał? A ja zrozumiałem dziesięć dni po operacji. No 

więc Szwonder jest największym durniem ze wszystkich. Nie pojmuje, że Szarikow 

jest znacznie niebezpieczniejszy dla niego niż dla mnie. Teraz wszelkimi sposobami 
stara   się   poszczuć   go   na   mnie,   nie   rozumiejąc,   że   jeżeli   ktoś   z   kolei   poszczuje 

Szarikowa na niego, ze Szwondera zostanie mokra plama.

- Ja myślę! Same koty ile są warte! Człowiek z psim sercem.

- O nie, nie - przeciągle odpowiedział Filip Filipowicz - popełnia pan, doktorze, 

ogromny   błąd,   niech   pan,   na   Boga,   nie   obraża   psa.   Koty   to   tylko   chwilowe...   To 

sprawa karności i dwóch, trzech tygodni. Zapewniam pana. Jeszcze jakiś miesiąc i 
przestanie się na nie rzucać.

- A dlaczego nie teraz?
- Iwanie Arnoldowiczu, to przecież elementarne... Doprawdy, po co pan pyta? 

Przecież przysadka nie zawisła w powietrzu. Przecież została wszczepiona właśnie w 
psi mózg, trzeba czasu, żeby się przyjęła. Teraz Szarikow zachowuje tylko resztki tego, 

co psie, i proszę zrozumieć, że koty to jeszcze najmniej straszne z tego, co on robi. 
Niech pan sobie uświadomi, najstraszniejsze, że Szarikow ma już nie psie, a właśnie 

background image

ludzkie serce. I to najparszywsze ze wszystkich, jakie stworzyła natura!

Podekscytowany   do   najwyższego   stopnia   Bormental   zacisnął   w   pięści   silne, 

chude dłonie, poruszył ramionami i twardo przemówił:

- Skończone. Ja go zabiję.

- Zabraniam! - kategorycznie odpowiedział Filip Filipowicz.
- Na litość...

Filip Filipowicz podniósł nagle palec i zaczął nadsłuchiwać.
- Niech pan poczeka... Chyba słyszałem kroki.

Obaj nadsłuchiwali, ale w korytarzu było cicho.
- Zdawało mi się - powiedział Filip Filipowicz i z zapałem zaczął mówić po 

niemiecku. W potoku zagranicznych słów kilkakrotnie zabrzmiało po rosyjsku słowo 
„kryminał”.

- Chwileczkę - nagle czujnie odezwał się Bormental i ruszył do drzwi.
Wyraźnie   było   słychać   kroki   zbliżające   się   do   gabinetu.   I   jeszcze   buczenie 

jakiegoś   głosu.   Bormental   otworzył   drzwi   i   odskoczył   zdumiony.   Doszczętnie 
zaskoczony Filip Filipowicz zastygł w fotelu.

W   oświetlonym   czworokącie   korytarza   pojawiła   się   w   samej   tylko   nocnej 

koszuli   Daria   Pietrowna   z   płonącym   bojowo   obliczem.   Zarówno   lekarza,   jak   i 

profesora oślepiła obfitość ogromnego i, jak im się ze strachu wydało, zupełnie gołego 
ciała. W potężnych rękach Daria Pietrowna wlokła coś i to coś zapierało się, siadało na 

zadzie,   a   jego   pokryte   czarnym   puchem   niewielkie   nóżki   plątały   się   na   parkiecie. 
„Coś”, rzecz jasna, okazało się Szarikowem, kompletnie zdezorientowanym, jeszcze 

pijanym, rozkudłanym i w samej tylko koszuli.

Daria   Pietrowna,   goła   i   imponująca,   potrząsnęła   Szarikowem   jak   workiem 

kartofli i powiedziała, co następuje:

- Jak się panu podoba, panie profesorze, nasz gość Telegraf Telegrafowicz? Ja 

już byłam zamężna, ale Zina to niewinna dziewczyna. Szczęście, że się obudziłam.

Zakończywszy   przemówienie   Daria   Pietrowna   zawstydziła   się,   krzyknęła, 

zasłoniła pierś dłońmi i uleciała.

-   Dario  Pietrowna,   na   miłość   boską,  przepraszam  -   krzyknął   w  ślad  za  nią 

czerwony Filip Filipowicz, kiedy się opamiętał.

Bormental zakasał wyżej rękawy koszuli i ruszył na Szarikowa. Filip Filipowicz 

zajrzał mu w oczy i przeraził się.

- Panie doktorze! Zakazuję panu...

background image

Bormental prawą ręką ujął Szarikowa za kołnierz i potrząsnął tak, że płótno 

koszuli z przodu trzasnęło.

Filip Filipowicz rzucił się na ratunek i zaczął wydzierać szczupłego Szarikowa z 

wprawnych chirurgicznych rąk.

- Bić nie ma pan prawa - krzyczał na wpół zaduszony Szarikow, siadając na 

ziemi i trzeźwiejąc.

- Doktorze! - krzyczał Filip Filipowicz.
Bormental   trochę   się   opamiętał   i   wypuścił   Szarikowa,   który   natychmiast 

zaskowyczał.

- W porządku - wysyczał Bormental - poczekamy do rana. Urządzę mu benefis, 

jak tylko wytrzeźwieje.

I chwyciwszy Szarikowa pod pachy powlókł go do laboratorium spać. Szarikow 

próbował wierzgać, ale nogi nie chciały go słuchać.

Filip   Filipowicz   rozstawił   nogi,   na   skutek   czego   lazurowe   poły   szlafroka 

rozsunęły się, wzniósł oczy i ręce do lampy pod sufitem korytarza i powiedział:

- No, no...

background image

IX

Benefis Szarikowa, który obiecał mu doktor Bormental, nie odbył się jednakże 

następnego ranka, z tej mianowicie przyczyny, że Poligraf Poligrafowicz przepadł z 
domu. Bormental wpadł we wściekłą furię, nazwał sam siebie osłem za to, że nie 

schował   klucza   od   drzwi   frontowych,   krzyczał,   że   nigdy   sobie   tego   nie   daruje   i 
zakończył życzeniem, żeby Szarikow trafił pod autobus. Filip Filipowicz siedział w 

gabinecie i zanurzając palce w czuprynie mówił:

-   Wyobrażam   sobie,   co   się   będzie   działo  na   ulicy...   Wyobrażam   sobie.   „Od 

Sewilli do Grenady...” mój Boże.

- Może jest w komitecie domowym - szalał Bormental i gdzieś biegał.

W komitecie domowym pokłócił się z przewodniczącym Szwonderem do tego 

stopnia, że przewodniczący Szwonder zasiadł do pisania skargi do sądu ludowego 

rejonu   chamowniczeskiego,   krzycząc   przy   tym,   że   nie   jest   stróżem   wychowanka 
profesora Preobrażeńskiego, tym bardziej że ów wychowanek, Poligraf, nie dalej jak 

wczoraj okazał się oszustem, biorąc z komitetu domowego siedem rubli, rzekomo na 
zakup podręczników w spółdzielni.

Fiodor, który z tej okazji zarobił trzy ruble, przeszukał dom od góry do dołu. 

Nigdzie nie było nawet śladu Szarikowa.

Tylko jedno stało się jasne - Poligraf opuścił mieszkanie o świcie w cyklistówce, 

palcie i szaliku, zabierając ze sobą z kredensu butelkę jarzębiaku, rękawiczki doktora 

Bormentala   i   wszystkie   swoje   dokumenty.   Daria   Pietrowna   i   Zina   nie   ukrywały 
burzliwej radości oraz nadziei, że Szarikow nigdy już nie wróci. Od Darii Pietrowny 

Szarikow pożyczył poprzedniego dnia trzy ruble i pięćdziesiąt kopiejek.

- Dobrze wam tak! - ryczał Filip Filipowicz potrząsając pięściami. Przez cały 

dzień   dzwonił   telefon,   dzwonił   również   dnia   następnego.   Lekarze   przyjmowali 
niezwykle   wielu   pacjentów,  a   na   trzeci   dzień   w  gabinecie   jasno  i   wyraźnie   stanął 

problem   zawiadomienia   milicji,   która   to   milicja   powinna   odnaleźć   Szarikowa   w 
moskiewskich odmętach.

Jak   tylko   zostało   wypowiedziane   słowo   „milicja”,   nabożną   ciszę   uliczki 

Obuchowskiej   rozszarpał   chrzęst   ciężarówki   i   zadrżały   okna   w   całym   domu. 

Następnie zabrzmiał pewny siebie dzwonek i z niezwykłą godnością wkroczył Poligraf 
Poligrafowicz, w całkowitym milczeniu zdjął cyklistówkę, powiesił palto na jelenich 

rogach   i   objawił   się   w   zupełnie   nowym   kształcie.   Miał   na   sobie   skórzaną   kurtkę, 

background image

wyraźnie   kupioną   na   kogoś   innego,   również   skórzane   wytarte   spodnie   i   wysokie 
angielskie buty, sznurowane pod kolana. Niewyobrażalny koci zapach natychmiast 

rozprzestrzenił się w całym przedpokoju.

Preobrażeński   i   Bormental   jak   na   komendę   skrzyżowali   ręce   na   piersiach, 

stanęli   we   framudze   drzwi,   oczekując   pierwszych   informacji   od   Poligrafa 
Poligrafowicza. Ten zaś przygładził szczeciniaste włosy, odkaszlnął i rozejrzał się w 

taki   sposób,   że   było   jasne   -   swoje   zakłopotanie   Poligraf   stara   się   zamaskować 
nonszalancją.

- Ja, Filipie Filipowiczu - zaczął wreszcie mówić - dostałem posadę.
Obaj lekarze wydali z siebie suche, nieokreślone chrząknięcie i poruszyli się. 

Preobrażeński oprzytomniał pierwszy, wyciągnął przed siebie rękę i wyrzekł:

- Papiery.

Było napisane na maszynie:
„Okaziciel   niniejszego,   Poligraf   Poligrafowicz   Szarikow,   jest   kierownikiem 

pododdziału   oczyszczania   miasta   z   bezdomnych   zwierząt   (kotów   itp.)   w   wydziale 
Moskiewskiej Gospodarki komunalnej.”

- Tak - ciężko powiedział Filip Filipowicz - a któż to ci załatwił? Ach, zresztą 

sam się domyślam.

- No tak, Szwonder - odpowiedział Szarikow.
- Pozwól, że zapytam: dlaczego tak ohydnie śmierdzisz?

Szarikow z zatroskaniem powąchał kurtkę.
- No to co, że śmierdzi... wiadomo, jak od specjalisty. Wczoraj dusiliśmy te 

koty, dusiliśmy...

Filip   Filipowicz   wzdrygnął   się   i   spojrzał   na   Bormentala.   Oczy   Bormentala 

przypominały dwie czarne lufy skierowane wprost na Szarikowa. Bez zbędnych słów 
ruszył na Szarikowa i z łatwością złapał go za gardło.

- Ratunku! - zapiszczał Szarikow blednąc.
- Doktorze!

- Nie pozwolę sobie na nic złego, Filipie Filipowiczu, proszę się nie niepokoić - 

żelaznym głosem powiedział Bormental i wrzasnął: - Daria Pietrowna, Zina!

Obie pojawiły się w przedpokoju.
- No, powtarzaj - powiedział Bormental i odrobinę przycisnął gardło Szarikowa 

do wiszącego na wieszaku futra - proszę mi wybaczyć...

-   No   dobrze,   powiem   -   odparł   zachrypłym   głosem   absolutnie   wstrząśnięty 

background image

Szarikow,   ale   nagle  nabrał  powietrza,  szarpnął   się   i   spróbował   krzyknąć  ratunku, 
krzyk się jednak nie udał i głowa Poligrafa całkowicie utonęła w futrze.

- Doktorze, błagam pana.
Szarikow   pokiwał   głową,   dając   do   zrozumienia,   że   poddaje   się   i   będzie 

powtarzać.

- ... Proszę mi wybaczyć, szanowna Dario Pietrowna i Zinaido?

- Prokofiewna - wyszeptała z przestrachem Zina.
-   Uf,   Prokofiewna...   -   mówił   łapiąc   powietrze   zachrypły   Szarikow   -...   że 

pozwoliłem sobie...

- Sobie na paskudne zachowanie w nocy w stanie pijackiego zamroczenia.

- Pijackiego zamroczenia...
- Nigdy więcej nie będę...

- Nie bę...
- Niech pan go puści, Iwanie Arnoldowiczu - chórem poprosiły obie kobiety - 

przecież pan go zadusi.

Bormental puścił Szarikowa i powiedział:

- Ta ciężarówka czeka na ciebie?
- Nie - z szacunkiem powiedział Poligraf - tylko mnie przywiozła.

- Zina, proszę odesłać samochód. A teraz weź pod uwagę, co następuje: znowu 

wróciłeś do mieszkania Filipa Filipowicza.

-   A   dokąd   mam   jeszcze   iść?   -   nieśmiało   zapytał   Szarikow,   błądząc   wokół 

wzrokiem.

- Znakomicie. Masz siedzieć jak mysz pod miotłą. W przeciwnym razie za każde 

wykonane świństwo będziesz miał ze mną do czynienia. Jasne?

- Jasne - odparł Szarikow.
Filip Filipowicz przez cały czas rozprawy z Szarikowem zachowywał milczenie. 

Jakoś żałośnie przytulony do futryny obgryzał paznokieć patrząc w parkiet. Potem 
nagle podniósł wzrok na Szarikowa i zapytał mechanicznie, głuchym głosem:

- A co potem się dzieje z tymi... zabitymi kotami?
- Idą na paltoty - odparł Szarikow. - Zrobią z nich wiewiórki na kredyt dla 

robotników.

Następnie   w   mieszkaniu   zapadła   cisza   i   trwała   dwie   doby.   Poligraf 

Poligrafowicz rano odjeżdżał ciężarówką, pojawiał się wieczorem, cicho zjadał obiad w 
towarzystwie Filipa Filipowicza i Bormentala.

background image

Chociaż   Bormental   i   Szarikow   spali   w   jednym   pokoju   -   w   poczekalni   dla 

pacjentów - nie rozmawiali ze sobą i Bormental pierwszy się znudził.

Chyba   po   jakichś   dwóch   dniach   w   mieszkaniu   pojawiła   się   chudziutka 

panienka   z   podmalowanymi   oczami,   w   kremowych   pończochach,   niezmiernie 

zmieszana wspaniałością mieszkania. Szła w wytartym paletku w ślad za Szarikowem 
i w przedpokoju wpadła na profesora.

Profesora zamurowało, zmrużył oczy i zapytał:
- Przepraszam, a to kto?

-   Żenię   się   z   nią,   to   nasza   maszynistka,   będzie   ze   mną   mieszkać.   Trzeba 

Bormentala   wykwaterować   z   poczekalni.   Ma   własne   mieszkanie   -   wyjątkowo 

nieprzyjaźnie i ponuro wyjaśnił Szarikow.

Filip   Filipowicz   zamrugał   oczami,   zamyślił   się   patrząc   na   poczerwieniałą 

panienkę, po czym poprosił ją nader uprzejmie:

- Pozwoli pani na chwileczkę do mojego gabinetu.

- Ja z nią pójdę - szybko i podejrzliwie oświadczył Szarikow.
Wtedy momentalnie wynurzył się spod ziemi Bormental.

- Przykro mi - powiedział - profesor porozmawia z panią, a my obaj zostaniemy 

tutaj.

- A ja nie chcę - złym głosem powiedział Szarikow, próbując udać się w ślad za 

płomieniejącą ze wstydu panienką i Filipem Filipowiczem.

- Raczej nie - Bormental ujął Szarikowa za rękę i zaprowadził do laboratorium.
Przez jakieś pięć minut z gabinetu nic nie było słychać, a potem rozległ się 

głuchy szloch panienki.

Filip   Filipowicz   stał   przy   biurku,   a   panienka   łkała   w   brudną   koronkową 

chusteczkę.

- Powiedział, łajdak, że był ranny na polu walki - zaszlochała panienka.

-   Kłamie   -   nieustępliwie   odpowiadał   Filip   Filipowicz.   Pokręcił   głową   i 

powiedział: - Szczerze mi pani żal, ale przecież nie można tak z pierwszym lepszym 

tylko   z   powodu   jego   służbowego   stanowiska...   Dziecko,   zapewniam   panią,   że   to 
okropne. A więc tak... - otworzył szufladę biurka i wyjął trzy banknoty po trzydzieści 

rubli.

- Otruję się - płakała panienka - w stołówce codziennie solone mięso... a on 

grozi...   mówi,   że   jest   czerwonym   dowódcą...   Ze   mną,   mówi,   będziesz   mieszkać   w 
luksusach... psychikę, mówi, mam szlachetną, tylko kotów nienawidzę... Pierścionek 

background image

mi zabrał na pamiątkę...

- No, no, szlachetna psychika... „Od Sewilli do Grenady...” - mamrotał Filip 

Filipowicz - trzeba jakoś przez to przejść... Pani jest taka młoda...

- Czyżby w tej właśnie bramie?

- Niech pani bierze pieniądze, kiedy pożyczają - zaryczał Filip Filipowicz.
Następnie   uroczyście   otwarły   się   drzwi   i   Bormental   na   zaproszenie   Filipa 

Filipowicza wprowadził Szarikowa. Szarikow miał rozbiegane oczy i sierść na jego 
głowie sterczała jak szczotka.

- Łajdak - powiedziała panienka, błyskając rozmazanym i zapłakanym okiem i 

pasiastym upudrowanym nosem.

- Skąd masz bliznę na czole?
Bądź łaskaw wyjaśnić tej pani - serdecznie zaproponował Filip Filipowicz.

Szarikow zagrał va banque.
- Byłem ranny na froncie kołczakowskim - wyszczekał.

Panienka wstała i wyszła z głośnym płaczem.
- Niech pani przestanie! - krzyknął za nią Filip Filipowicz. - Chwileczkę, proszę 

oddać pierścionek - zwrócił się do Szarikowa.

Ten   zaś   pokornie   zdjął   z   palca   tombakowy   pierścionek   ze   szmaragdowym 

oczkiem.

-   Dobra  -   powiedział  raptem   z   wściekłością  -   ty  mnie   jeszcze  popamiętasz. 

Urządzę ci jutro kompresję etatów.

- Niech się pani go nie boi - krzyknął do panienki Bormental.

- Nie pozwolę mu nic pani zrobić! - odwrócił się i tak popatrzył, że Szarikow 

cofnął się i uderzył głową o szafę.

- Jej nazwisko? - zapytał Bormental. - Nazwisko! - zaryczał i nagle stał się dziki 

i przerażający.

- Wasniecowa - odpowiedział Szarikow, szukając wzrokiem, gdzie by tu zwiać.
-   Codziennie   -   ujmując   go   za   klapy   kurtki   powiedział   Bormental   -   sam 

osobiście będę sprawdzał w zakładzie oczyszczania, czy nie zredukowano obywatelki 
Wasniecowej. I jeżeli ty... jeśli się dowiem, że jest zredukowana, to... własnoręcznie 

cię zastrzelę. Strzeż się, Szarikow, do ciebie mówię!

Szarikow nie mógł oderwać oczu od nosa Bormentala.

- Sami też umiemy strzelać z rewolweru... - wymamrotał Poligraf, ale jakoś 

słabo i nagle wykorzystał moment, by prysnąć w drzwi.

background image

- Strzeż się! - biegł za nim krzyk Bormentala.
Przez całą noc i połowę następnego dnia wisiała cisza jak burzowa chmura. 

Wszyscy milczeli. Ale następnego dnia, kiedy Poligraf Poligrafowicz, którego tknęło 
ponure   przeczucie,   odjechał   ciężarówką   do   pracy,   profesor   Preobrażeński   poza 

zwykłymi godzinami przyjął jednego ze swoich byłych pacjentów, tęgiego, wysokiego 
mężczyznę w wojskowym mundurze. Człowiek ten uporczywie domagał się spotkania 

i w końcu dopiął swego. Wchodząc do gabinetu uprzejmie stuknął obcasami.

-   Czyżby   bóle   powróciły,   drogi   panie?   -   zapytał   mizerny   Filip   Filipowicz.   - 

Proszę, niech pan siada.

- Merci. Nie, profesorze - odpowiedział gość stawiając szłyk na rogu biurka. - 

Jestem   panu   niezmiernie   zobowiązany...   Hm...   Przyjechałem   w   zupełnie   innej 
sprawie,   Filipie   Filipowiczu...   żywiąc   wielki   szacunek...   hm...   ostrzec.   Oczywiste 

głupstwo. To zwyczajny łajdak... - Pacjent sięgnął do teczki i wyjął papier. - Dobrze, że 
trafiło bezpośrednio do mnie...

Filip Filipowicz wsadził dodatkowo binokle na okulary i zaczął czytać. Długo 

mamrotał do siebie zmieniając się na twarzy.

„... a także grożąc, że zabije przewodniczącego komitetu domowego, towarzysza 

Szwondera,   z   czego   jawnie   wynika,   że   przechowuje   broń   palną.   Wygłasza 

kontrrewolucyjne   przemówienia,   a   nawet   Engelsa   kazał   swojej   socjalsłużącej 
Zinaidzie Prokofiewnie Buninej spalić w piecu, jako wyraźny mienszewik ze swoim 

asystentem   Bormentalem   Iwanem   Arnoldowiczem,   który   potajemnie,   nie 
zameldowany,   przebywa   w   jego   mieszkaniu.   Podpis   kierownika   pododdziału 

oczyszczania   P.   P.   Szarikowa   potwierdzam.   Przewodniczący   komitetu   domowego 
Szwonder, sekretarz Piestruchin.”

- Pan pozwoli mi zatrzymać u siebie? - zapytał Filip Filipowicz pokrywając się 

plamami. - Czy to, być może, jest panu potrzebne dla nadania sprawie urzędowego 

biegu?

- Pan daruje, profesorze - nadzwyczaj obraził się pacjent rozdymając nozdrza. - 

Chyba naprawdę przesadnie pan nami gardzi. Ja... - i zaczął nadymać się jak indyk.

-   Przepraszam,   przepraszam,   mój   drogi!   -   wymamrotał   Filip   Filipowicz.   - 

Jeszcze   raz   przepraszam,   naprawdę   nie   chciałem   pana   urazić.   Niech   pan   się   nie 
gniewa, mój drogi, on mnie tak udręczył...

- Myślę - powiedział zupełnie uspokojony pacjent. - Ale co za łajdak! Swoją 

drogą chciałbym go zobaczyć. W Moskwie opowiadają o panu legendy, profesorze...

background image

Filip Filipowicz z rozpaczą machnął tylko ręką. I wtedy pacjent zobaczył, że 

profesor zgarbił się i nawet jakby posiwiał w ostatnim okresie.

* * *

Przestępstwo   dojrzało   i   spadło   jak   kamień,   jak  zresztą   przeważnie   bywa.   Z 

sercem ściśniętym złym przeczuciem wrócił ciężarówką Poligraf Poligrafowicz. Głos 
Filipa   Filipowicza   poprosił   go   do   laboratorium.   Zdumiony   Szarikow   przyszedł   i   z 

niejasnym   strachem   spojrzał   w   lufy   na   twarzy   Bormentala,   a   następnie   na   Filipa 
Filipowicza. Chmura krążyła wokół asystenta, a jego lewa ręka z papierosem lekko 

drżała na niklowanym pręcie krzesła ginekologicznego.

Filip Filipowicz z bardzo złowieszczym spokojem powiedział:

- Natychmiast zabieraj rzeczy, spodnie, palto, wszystko, co ci jest potrzebne, i 

won z mieszkania.

- Jakże to tak? - szczerze zdumiał się Szarikow.
- Won z mieszkania i to dziś - monotonnie powtórzył Filip Filipowicz, patrząc 

spod zmrużonych powiek na swoje paznokcie.

Jakaś   nieczysta   siła   opanowała   chyba   Poligrafa   Poligrafowicza,   zagłada   już 

czatowała na niego i nieubłagany wyrok został wydany. Sam Poligraf rzucił się w 
objęcia nieuniknionego, bo szczeknął wściekle i ostro:

- Znowu zaczynacie? Co to ja mocnych na was nie znajdę? Jak tu siedzę na 

szesnastu arszynach, tak będę siedział.

- Wynoś się z mieszkania - serdecznie szepnął Filip Filipowicz.
Szarikow  sam  zaprosił   swoją   śmierć.  Podniósł   lewą   rękę   i  pokazał   Filipowi 

Filipowiczowi obgryzioną nie do zniesienia, cuchnącą kotami figę. A następnie prawą 
ręką wyciągnął z kieszeni rewolwer i skierował go w stronę Bormentala. Papieros 

Bormentala   zatoczył   łuk   niczym   spadająca   gwiazda,   a   po   kilku   sekundach   Filip 
Filipowicz biegając po rozbitych szklanych szybach w przerażeniu miotał się od szafki 

do   kozetki.   Na   kozetce   zaś   leżał   chrypiąc   rozkrzyżowany   kierownik   pododdziału 
oczyszczania, a ulokowany na jego piersiach chirurg Bormental dusił go malutkim 

białym jaśkiem.

Po   kilku   minutach   doktor   Bormental   z   twarzą   zmienioną   nie   do   poznania 

otworzył drzwi frontowe i obok guziczka dzwonka nakleił karteczkę:

„Z powodu choroby profesora przyjęć dzisiaj nie będzie.

Prosimy nie niepokoić dzwonkiem.”
Lśniącym scyzorykiem doktor przeciął kabel dzwonka, obejrzał w lustrze swoją 

background image

podrapaną   do   krwi   twarz   i   pokaleczone,   drżące   dłonie.   Następnie   pojawił   się   w 
drzwiach kuchni i powiedział wystraszonej Zinie i Darii Pietrownie:

- Profesor prosi, żebyście nie wychodziły z mieszkania.
- Dobrze - nieśmiało odpowiedziały Zina i Daria Pietrowna.

-   Pozwólcie,   że   zamknę   drzwi   kuchenne   na   klucz   -   powiedział   Bormental, 

chowając się za drzwi w ścianie i zasłaniając twarz dłonią. - To tylko na krótko i nie z 

powodu braku zaufania do was. Ale ktoś może przyjść, nie wytrzymacie, otworzycie, a 
nam nie wolno przeszkadzać. Jesteśmy zajęci.

- Dobrze - odpowiedziały kobiety i niezwłocznie pobladły.
Bormental   zamknął   drzwi   kuchenne,   zamknął   także   frontowe   oraz   drzwi   z 

korytarza do przedpokoju. Potem kroki jego zamarły w laboratorium.

Cisza spłynęła na mieszkanie i wpełzła we wszystkie kąty. Nadciągnął zmierzch, 

wstrętny i czujny, słowem mrok. Co prawda później, kiedy już było po wszystkim, 
sąsiedzi z domu naprzeciwko mówili, że w oknach od podwórza u Preobrażeńskiego 

paliły   się   wszystkie   światła,   i   nawet   podobno   można   było   zobaczyć   biały   kłobuk 
samego profesora... Trudno to sprawdzić. Co prawda również i Zina, kiedy wszystko 

się skończyło, plotkowała, że w gabinecie przed kominkiem, już potem, kiedy profesor 
i   Bormental   wyszli   z   laboratorium,   przeraził   ją   śmiertelnie   Iwan   Arnoldowicz. 

Podobno siedział w kucki przed kominkiem w gabinecie i własnoręcznie palił zeszyt, 
w  którym  zapisywał   historie   chorób   pacjentów  profesora!   Podobno  twarz   doktora 

była zupełnie zielona i cała, caluteńka okropnie podrapana. A Filip Filipowicz też tego 
wieczora   był   niepodobny   do   siebie.   I  jeszcze   jakoby...   zresztą   być   może   niewinna 

panienka z mieszkania na Preczystience zwyczajnie kłamie...

Za jedno można zaręczyć - w mieszkaniu tego wieczoru panowała absolutna i 

przerażająca cisza.

background image

EPILOG

Dokładnie   w   tę   właśnie   noc,   która   nastąpiła   w   dziesięć   dni   po   bitwie   w 

laboratorium, w mieszkaniu profesora Preobrażeńskiego, tym w Zaułku Obuchowa, 
ostro zadzwonił dzwonek:

- Milicja kryminalna i śledczy. Proszę otworzyć.
Kroki   biegnących   ludzi,   potem   stukot   i   do   roziskrzonego   lampami 

laboratorium   ze   świeżo   oszklonymi   szafkami   weszło   mnóstwo   ludzi.   Dwaj   byli   w 
milicyjnych   mundurach,   jeden   w   czarnym   palcie,   z   teczką,   przepełniony   złośliwą 

satysfakcją   przewodniczący   Szwonder,   młodzieniec-kobieta,   dozorca   Fiodor,   Zina, 
Daria Pietrowna, niekompletnie ubrany Bormental, wstydliwie zasłaniający szyję bez 

krawata.

Drzwi   gabinetu   przepuściły   Filipa   Filipowicza.   Wyszedł   w   swym   znanym 

wszystkim   lazurowym   szlafroku   i   wszyscy   mogli   się   od   razu   przekonać,   że   Filip 
Filipowicz bardzo  się poprawił  przez  ostatni  tydzień. Dawny  władczy i  energiczny 

Filip Filipowicz, pełen godności, stanął przed nocnymi gośćmi i przeprosił za swój 
szlafrok.

-   Proszę   się   nie   krępować,   profesorze   -   powiedział   nadzwyczaj   zmieszany 

mężczyzna w cywilu, ociągał się jeszcze przez chwilę i wreszcie przemówił: - Bardzo 

mi przykro. Mamy nakaz rewizji w pańskim mieszkaniu, a także - mężczyzna spojrzał 
z   ukosa   na   wąsy   Filipa   Filipowicza   i   zakończył:   -   aresztowania   w   zależności   od 

rezultatu.

Filip Filipowicz zmrużył oczy i zapytał:

- A o co jestem oskarżony, jeśli mogę zapytać, i przez kogo?
Mężczyzna podrapał się w policzek i wyczytał z kartki wyciągniętej z teczki.

- Oskarża się Preobrażeńskiego, Bormentala, Zinaidę Buniną i Darię Iwanową 

o   zabójstwo   kierownika   pododdziału   oczyszczania   Moskiewskiej   Gospodarki 

Komunalnej, Poligrafa Poligrafowicza Szarikowa.

Szloch Ziny zagłuszył jego ostatnie słowa.

-   Nic  nie  rozumiem   -   powiedział  Filip   Filipowicz,   po  królewsku  wzruszając 

ramionami   -   jakiego   znowu   Szarikowa?   Ach,   przepraszam,   chodzi   o   tego   psa... 

którego operowałem?

- Pan daruje, profesorze, nie psa, tylko kiedy był już człowiekiem. O to właśnie 

chodzi.

background image

- Dlatego, że mówił? - zapytał Filip Filipowicz. - Ale to jeszcze nie znaczy, że się 

jest człowiekiem. Zresztą to nieistotne. Szarik istnieje nadal i nikt go nie miał zamiaru 

zabijać.

- Profesorze - z ogromnym zdumieniem powiedział czarny człowiek i uniósł 

brwi - w takim razie będzie go pan musiał okazać. Przepadł już dziesięć dni temu i pan 
daruje, ale wygląda to bardzo nieładnie.

- Doktorze Bormental, pan będzie łaskaw okazać Szarika panu śledczemu - 

polecił Filip Filipowicz, zabierając nakaz rewizji.

Doktor Bormental uśmiechnął się krzywo i wyszedł.
Kiedy wrócił i zagwizdał, za nim z gabinetu wyszedł pies dziwacznej postury. 

Miejscami   łysy,   miejscami   zarastający   sierścią.   Wyszedł   jak   w   cyrku,   na   tylnych 
łapach, potem stanął na wszystkich czterech i rozejrzał się. Grobowe milczenie jak 

galareta   zastygło   w   laboratorium.   Koszmarny   pies   z   purpurową   blizną   na   czole 
ponownie stanął na tylnych łapach, uśmiechnął się i usiadł w fotelu.

Drugi milicjant nagle przeżegnał się, zamaszyście zrobił krok w tył i nadepnął 

Zinie na obie nogi jednocześnie.

Człowiek w czarnym nie zamykając ust powiedział słowa następujące:
- Jakże to tak, na litość?

Przecież on pracował w zakładzie oczyszczania?
- Ja go tam nie posyłałem - odparł Filip Filipowicz. - Rekomendował go pan 

Szwonder, o ile się nie mylę.

- Nic nie rozumiem - niepewnie powiedział czarny i zwrócił się do pierwszego 

milicjanta: - To ten?

- Ten - bezdźwięcznie odpowiedział milicjant. - Formalnie ten.

- Ten sam - rozległ się głos Fiodora - tylko, że drań znowu zarasta.
- Przecież mówił...

-   On   i   teraz   jeszcze   mówi,   tyle   tylko,   że   coraz   mniej   i   rzadziej,   tak   że 

korzystajcie z okazji, bo niedługo w ogóle umilknie.

- Ale dlaczego? - cicho zapytał czarny człowiek.
Filip Filipowicz wzruszył ramionami.

- Nauka jeszcze nie zna sposobu na przekształcenie zwierzęcia w człowieka. 

Spróbowałem, ale nie udało mi się, jak widzicie. Porozmawiał i teraz powraca do 

stanu pierwotnego. Atawizm.

-  Nieprzyzwoitymi słowami nie  wyrażać  się -  nagle  wrzasnął pies  z  fotela i 

background image

wstał.

Czarny  człowiek  raptem  pobladł,  wypuścił  teczkę  i  zaczął padać bokiem  na 

podłogę, milicjant podtrzymał go z boku, a Fiodor od tyłu. Powstało zamieszanie i w 
tym zamieszaniu najwyraźniej można było usłyszeć trzy zdania.

Filipa Filipowicza: - Krople walerianowe. To omdlenie.
Doktora Bormentala: - Własnoręcznie zrzucę Szwondera ze schodów, jeśli raz 

jeszcze pojawi się w mieszkaniu profesora Preobrażeńskiego.

Szwondera: - Proszę wnieść te słowa do protokółu.

Szara   harmonijka   kaloryfera   dyszała   ciepłem.   Story   skryły   zawiesistą   noc 

Preczystienki   i   jej   samotną   gwiazdę.   Najwyższa   istota,   dostojny   dobroczyńca   psa, 

siedział w fotelu, a pies Szarik leżał na dywanie, przytulony do skórzanej kanapy. 
Marcowa   mgła   przyprawiała   go   o   poranne   bóle   głowy,   wędrujące   wzdłuż   świeżej 

blizny. Ale wieczorem, w cieple, ból przechodził. I teraz było coraz lepiej i lepiej, a 
myśli w psiej głowie płynęły ciepłe i składne.

Tak  mi  się  powiodło,   tak  powiodło   -  myślał   wpadając  w  drzemkę   -  wprost 

nieopisanie powiodło. Utrwaliłem się w tym mieszkaniu. Nie ma wątpliwości, że z 

moim   pochodzeniem   jest   sprawa   nieczysta.   Tu   nie   obeszło   się   bez   wodołaza. 
Puszczalska była moja babunia, niech jej ziemia lekką będzie, staruszce. Wprawdzie 

całą głowę mi schlastali nie wiadomo po co, ale do wesela się zagoi. Nie będziemy się 
tym przejmować.

W   oddali   głucho   zadźwięczało   szkło.   Ugryziony   sprzątał   w   laboratoryjnych 

szafach.

Siwy czarodziej siedział zaś i nucił:
- „Aż do najświętszych brzegów Nilu...”

Pies oglądał rzeczy straszne. Poważny człowiek dłonie w śliskich gumowych 

rękawiczkach zanurzał w naczyniu, wyjmował mózg - uparcie, niestrudzenie, wciąż 

czegoś szukał, coś kroił, wypatrywał, mrużył oczy i nucił:

- „Aż do najświętszych brzegów Nilu...”