background image

OKNO NA PODDASZU 

  

                Wprowadziłem się do domu mego kuzyna Wilbura niespełna miesiąc po jego 
przedwczesnej śmierci, bez zbytniego entuzjazmu, gdyż nie przepadałem za samotnością, którą 
gwarantowało mi umiejscowienie budowli wśród wzgórz, nieopodal Aylesbury Pike. A jednak 
przeprowadziłem się tam ze świadomością, iż ta oaza spokoju, własność mego ukochanego kuzyna, 
powinna przypaść w spadku właśnie mnie. Jak dom starego Whartona, również ten od lat był 
niezamieszkany. Podupadł znacznie, odkąd wnuk farmera, który go postawił, opuścił swe 
gospodarstwo i przeprowadził się do nadmorskiego Kingston, kuzyn mój zaś odkupił te ziemie od 
agenta owego człowieka, wielce zawiedzionego skromnymi plonami, jakie dawała niezbyt 
urodzajna gleba na tym terenie. Nie była to przemyślana decyzja, lecz Akeleyowie robili wszystko 
pod wpływem nagłego impulsu. 

                Wilbur przez wiele lat studiował archeologię i antropologię. Był absolwentem 
Uniwersytetu Miskatonic w Arkham, a tuż po uzyskaniu dyplomu spędził trzy lata w Mongolii, 
Tybecie i prowincji Sinkiang, po czym trzy kolejne w Amerykach, Południowej i Środkowej oraz w 
południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Powrócił do domu, by osobiście 
odpowiedzieć na propozycję podjęcia pracy na Uniwersytecie Miskatonic, ale ostatecznie nabył 
farmę starego Whartona i zaczął wprowadzać na niej gruntowne zmiany, likwidując wszystkie, poza 
jedną, przybudówki i nadając samemu domowi jeszcze dziwniejszego kształtu, niż miał on przez 
ostatnie dwadzieścia lat. W gruncie rzeczy o zmianach tych i ich ogromie mogłem przekonać się 
dopiero, gdy dam ten przeszedł w moje posiadanie. 

                Wówczas to dowiedziałem się, że Wilbur pozostawił nie tknietą jedną tylko stronę starego 
domu, że całkowicie przebudował front oraz jedną ze ścian bocznych i że nad południowym 
skrzydłem budynku dobudawał pięterko z niedużym pokojem. 

                Budynek był z początku parterowy, utrzymany w typowym nowoangielskim stylu 
rustykalnym, wzniesiony z grubo ciosanych drewnianych bali; Wilbur zachował pewne elementy 
konstrukcji nie tknięte, jak uznałem, z szacunku dla fachowości, z jaką wznosili domy nasi 
przodkowie zamieszkujący te tereny, Akeleyowie bowiem przebywali w Ameryce już od dobrych 
dwustu lat. I oto Wilbur jakby utrudzony swą dotychczasową tułaczką zdecydował się, ni stąd, ni 
zowąd, osiaść w domu i na terenie zamieszkanym ongi przez swych przodków. Było to, a ile dobrze 
pamiętam, w roku 1921; przeżył tu trzy kolejne lata, a po jego śmierci, 16 kwietnia 1924 r., zgodnie 
z zapisem w jego testamencie otrzymałem w spadku ów dom i przeprowadziłem się doń. 

                Budynek wyglądał niemal tak jak za jego życia, stanowił anomalię w krajobrazie Nowej 
Anglii i choć ewidentnymi śladami jego świetnej przeszłości były kamienne fundamenty i 
drewniane belki podmurówki, jak również kanciasty kamienny komin wznoszący się dumnie ponad 
dwuspadowym dachem, został on przebudowany w tak dużym stopniu, że wydawał się wynikiem 
prac buda wlanych kilku pokoleń. Aczkolwiek większości zmian dokonano dla wygody Wilbura, 
zdumiewała mnie szczególnie, jedna z nich, której przyczyn nigdy nie był mi łaskaw wytłumaczyć - 
chodzi tu o zamontowanie w południowej ścianie pokoju na poddaszu wielkiego, okrągłego okna z 
nader osobliwego, dymnego szkła, które, jak mówił mi kuzyn, było bardzo, bardzo stare, a które 
odnalazł i nabył podczas swoich wędrówek po Azji. Któregoś razu nazwał je „szkłem z Leng”, a 
innym razem napomknął, że „być może pochodziło z samego. Hadesu”, lecz żadna z tych nazw nic 
mi nie mówiła, a temat ten nie interesował mnie na tyle, bym zechciał drążyć go dalej. 

background image

                Niebawem jednak pożałowałem, żem tego nie uczynił, bo jak się przekonałem wkrótce po 
przeprowadzce, centrum domu nie stanowił żaden z pokoi na parterze, jak można by się tego 
spodziewać, lecz właśnie pokoik na poddaszu. Tam właśnie Wilbur trzymał swoje fajki, ulubione 
książki, płyty i najwygodniejsze meble, tam także pracował nad manuskryptem związanym z jego 
badaniami, którymi zajmował się w bibliotece Uniwersytetu Miskatonic, gdzie dosięgnął go 
zabójczy, bezlitosny atak serca. 

                Wiedziałem, że muszę wziąć rozbrat z jego zasadami, na korzyść moich, ma się rozumieć. 
W tej sytuacji wydawało się rzeczą niezbędną, aby dom zaczął funkcjonować tak jak należy, to 
znaczy inaczej niż do tej pary. Trzeba było ożywić w nim parter, i prawdę mówiąc, pokój na 
poddaszu zaczął mnie dziwnie mierzić, po części zapewne dlatego, że nadal silnie odczuwało się 
tam obecność mego zmarłego kuzyna, który nigdy już nie zasiądzie w ulubionym fotelu, w 
narożniku pokoju, po części zaś dlatego, iż pokój ten wydał mi się nienaturalnie obcy i zimny, 
odpychając mnie jakby jakąś niepojętą mocą fizyczną, ale może była to tylko moja wyobraźnia i 
negatywne nastawienie, ba nie pojmowałem tego, tak jak nigdy nie potrafiłem zrozumieć mego 
kuzyna Wilbura. 

                Zmiany, które planowałem, okazały się trudniejsze do realizacji, niż przypuszczałem, 
wkrótce zaś przekonałem się też, że stare „gniazdko” mego kuzyna roztacza potężną aurę 
obejmującą swym zasięgiem cały dom. Są ludzie, którzy twierdzą, że domy przejmują pewien 
aspekt charakteru swoich właścicieli, a jeżeli stary dom był choć po części przesiąknięty aurą 
Whartanów, którzy w nim zamieszkiwali, nie ulegało wątpliwości, że mój kuzyn rozproszył ją na 
dobre za sprawą gruntownego remontu, budynek bowiem obecnie emanował wyłącznie jego. 
„obecnością”. Niekiedy wrażenie to było niemal nieuchwytne, a raczej jak niejasne przeczucie, że 
nie jesteś już sam w pokoju lub że ktoś cię stale obserwuje, przygląda ci się z uwagą, choć kim był 
ów tajemniczy obserwator, pozostawało dla mnie nieodgadnioną zagadką. 

                Być może wrażenie to wynikało z faktu, ze dom stał na odludziu, czasami jednak 
wydawało mi się, ze ulubiony pokój mego kuzyna był żywą istotą, oczekującą jego powrotu jak 
zwierze nieświadome śmierci swego pana. Być może ta właśnie obsesyjna myśl sprawiła, iż 
poświęciłem owemu pokojowi więcej uwagi, niż mógł na to zasługiwać. Wyniosłem zeń niektóre 
meble, w tym bardzo wygodny fotel klubowy, ale nieodparta siła kazała mi odnieść je z powrotem. 
Miałem wrażenie, jak w stosunku do wspomnianego fotela, że choć z początku wydał mi się 
niezwykle wygodny, został wykonany dla kogoś innego, wyglądającego inaczej niż ja, a tym 
samym nie nadawał się dla mnie, albo że światło na parterze nie jest tak dobre jak na poddaszu, co 
sprawiło, że zwróciłem na półkę biblioteczki w owym pokoju wszystkie zabrane stamtąd książki. 

                Nie ulegało wątpliwości, że atmosfera w tym szczególnym pokoju była inna niż w 
pozostałej części domu. Ogólnie reszta budynku mogła wydawać się zgoła zwyczajna, wręcz 
prozaiczna, wyróżniał się tylko ten jeden jedyny pokoik dobudowany od strony południowej. Choć 
na parterze wygód nie zbywało, widać było, że reszta pomieszczeń nie należała do często 
użytkowanych, z wyjątkiem jednego, gdzie przygotowywano posiłki. Jak dla kontrastu, pokój na 
poddaszu, mimo iż niezwykle komfortowy, miał w sobie coś, co trudno byłoby wytłumaczyć 
słowami; zupełnie jakby powstał wyłącznie z kaprysu i dla wygody jednego tylko człowieka i choć 
wydawało się, że mieszkało w nim wielu różnych ludzi, żaden nie pozostawił w jego ścianach 
„swojej” aury, z wyjątkiem tego pierwszego, najważniejszego lokatora. Wiedziałem wszelako, ze 
mój kuzyn prowadził raczej samotniczy tryb życia, jeśli nie liczyć jego wyjazdów na uczelnię w 
Arkham i do biblioteki Widenera w Bostonie. Nigdzie indziej nie bywał, nikt do niego nie dzwonił, 
a zdarzało się, że kiedy jako księgowy zawitałem raz i drugi do jego domu, zachowywał się tak, 
jakby chciał, abym już sobie poszedł, choć wizyty moje nigdy nie trwały dłużej niż kwadrans. 

                Prawdę mówiąc, aura pokoju na poddaszu znacznie osłabiła moją stanowczość i 

background image

zdecydowanie. Parter doskonale nadawał się dla moich celów, miałem dom, w którym mogłe 
zamieszkać, a w gruncie rzeczy nie trudno było mi zapomnieć o pokoju na poddaszu. Zmiany, które 
jeszcze niedawno tak gorąco pragnąłem przeprowadzić, odłożyłem na później, aż sprawy te stracą 
na znaczeniu na tyle, że przestanę w ogóle się nimi przejmować. Poza tym wciąż często 
przebywałem poza domem i to zarówno w dzień, jak i w nocy, przeto wszelkie potencjalne zmiany 
nie były aż tak naglące. Postanowienia testamentu zostały wypełnione, dom znalazł się w moim 
posiadaniu i nikt nie zamierzał tego kwestionować. 

                Coraz bardziej odsuwałem od siebie sprawę przyszłości pokoju na poddaszu, i pewnie 
wszystko byłoby w porządku, gdyby nie kilka kolejno następujących po sobie wydarzeń, które 
wzbudziły moje zaniepokojenie. Początkowo były to wręcz błahe incydenty, zaczęły się od rzeczy 
tak drobnych, ze prawie niezauważalnych. Pierwszy z nich nastąpił w jakiś miesiąc po moim 
wprowadzeniu się do domu i początkowo zupełnie go zlekceważyłem, dopiero później zacząłem 
łączyć go z innymi wypadkami, analizując je z perspektywy czasu. Którejś nocy, kiedy pogrążony 
w lekturze siedziałem przy kominku w pokoju na parterze, usłyszałem dziwne drapanie do drzwi, 
jakby kot lub inne nieduże zwierzątko domagało się, abym je wpuścił. Odgłos ten był jednak na tyle 
wyraźny, że wstałem i podszedłem najpierw do jednych, a potem do drugich drzwi w najstarszej 
części domu, ale przed żadnymi z nich nie dostrzegłem domniemanego kota. Zwierzę pierzchło w 
mrok nocy. Zawołałem kilkakrotnie, ale nie zareagował ani nawet nie miauknął. Kiedy jednak 
usiadłem w fotelu, drapanie rozległo się na nowo. Chociaż bardzo się starałem, nie zdołałem 
dostrzec nawet cienia tajemniczego zwierzątka, a gdy incydent ten powtórzył się pół tuzina razy, 
byłem zdenerwowany do tego stopnia, że gdybym tylko dostrzegł gdzieś tego wrednego kocura, ani 
chybi natychmiast bym go ustrzelił. 

                Sam w sobie incydent ten był tak trywialny, że nikt pewnie nie zaprzątałby sobie nim 
głowy. Bądź co bądź mógł to być kot mego sp. kuzyna, a na mój widok po prostu się wystraszył i 
uciekł. Otóż to. Mogło tak być. Tak przynajmniej sądziłem. Jednakże niecały tydzień później 
wydarzył się podobny wypadek, a od pierwszego różnił go tylko jeden szczegół. Tym razem 
zamiast drapania i skrobania słychać było cichy szelest, przeciągłe szuranie, które wywołało u mnie 
lodowate ciarki, odgłos ten przywodził bowiem na myśl wielkiego węża albo słonia, który 
przesuwał trąbą po oknach i drzwiach domu. Moja reakcja była identyczna jak poprzednio. 
Słyszałem dźwięki, ale nie ujrzałem tego, co je powodowało. Najpierw kot, teraz wąż. Co będzie 
następne? 

                I faktycznie na tym się nie skończyło, przerwy między kolejnymi incydentami były raz 
dłuższe, raz krótsze, od czasu do czasu słyszałem drapiącego do drzwi kota lub przesuwającego się 
po szybie węża. Niekiedy dobiegały mnie odgłosy przypominające tętent kopyt, kroki jakiegoś 
gigantycznego zwierzęcia, świergot ptaków uderzających dzióbkami w szyby; zdarzało się też 
oślizgłe, wilgotne szuranie jakby wielkiego, niewidzialnego ciała albo dziwne cmokanie warg lub 
może dużych ssawek. Co o tym wszystkim sądziłem? Uważałem to za omamy słuchowe, dźwięki te 
bowiem rozlegały się przy każdej pogodzie zarówno nocą, jak i za dnia, gdyby zatem faktycznie 
przy oknie lub drzwiach znalazło się jakieś zwierze, musiałbym je zobaczyć, zanim znikłoby wśród 
drzew porastających okoliczne wzgórza - na polach wokół domu rosło całkiem sporo młodych 
topoli, brzóz i jesionów. 

                Tajemniczy cykl halucynacji dźwiękowych pewnie nigdy nie zostałby przerwany, 
gdybym któregoś wieczoru nie otworzył drzwi na schody wiodące do pokoju na poddaszu, na 
parterze bowiem było wyjątkowo parno. Wtedy właśnie znów rozległo się drapanie kocich pazurów 
i uświadomiłem sobie, że dźwięki te nie dochodziły od strony drzwi, lecz, od okna w pokoju 
powyżej. 

                Wbiegłem jak oszalały po schodach; nie zastanawiając się nad niedorzecznością całej 

background image

sytuacji ani nad tym, w jaki sposób kot mógłby dostać się na piętro i skrobiąc w szybę, domagać się 
wpuszczenia do środka, z zewnątrz bowiem nie można było tam wejść. Jako że okno nie otwierało 
się nawet częściowo, a szyby były przydymione, nawet z bliska nie zdołałem dojrzeć, co się za nimi 
znajdowało, i stojąc w bezruchu, słuchałem z przejęciem odgłosu skrobiących w szybę kocich 
pazurów. 

                Zbiegłem na dół, wziąłem silną latarkę i wybiegłszy w parną, letnią noc, zacząłem 
świecić na boczną ścianę domu, w którą wprawione było okrągłe okno. Teraz jednak wszelkie 
odgłosy ucichły, a w blasku latarki dostrzegłem jedynie gołą ścianę domu i równie puste okno; 
które z zewnątrz wydawało się czarne, od środka zaś niemal mlecznobiałe. 

                Mojemu zakłopotaniu zapewne nie byłoby końca - i kto wie, czy nie okazałoby się to dla 
mnie najlepszym rozwiązaniem, jednak los zadecydował inaczej. 

                Mniej więcej w tym czasie otrzymałem od wiekowej już ciotki rasowego kota, wabiącego 
się Mały Sam, z którym bawiłem się przed dwoma laty, gdy był jeszcze mały. Moja ciotka martwiła 
się, że mieszkam sam w dużym domu i postanowiła podesłać mi zwierzaka do towarzystwa. Mały 
Sam nie był już taki mały, powinienem nazywać go raczej Wielkim Samem, gdyż odkąd widziałem 
go po raz ostatni, całkiem sporo przybrał na wadze. Był silnym, zwinnym i łownym kotem, mógł 
stanowić chlubę swojego rodu. Jednakże Mały Sam, choć ocierał się z lubością o moje nogi, miał 
na temat domu dwojakie mniemanie. Bywały dni, kiedy spokojnie i leniwie spał sobie na kominku, 
zdarzało się jednak, że zachowywał się, jakby wstąpił weń sam diabeł, i wówczas, gorączkowo 
domagał się, bym go wypuścił. W takich chwilach słychać było zawsze odgłosy jakiegoś innego 
zwierzęcia, usiłującego dostać się do domu, Mały Sam zaś dostawał wręcz szału z wściekłości i 
trwogi i miotał się do tego stopnia, że musiałem natychmiast wstać, by otworzyć mu drzwi. Kot jak 
opętany wybiegał na zewnątrz i gnał do jedynej przybudówki, pozostawionej po zmianach 
dokonanych w obejściu przez mego kuzyna, i tam spędzał noc albo znikał w lesie, by wrócić 
dopiero o świcie, kiedy głód przyganiał go z powrotem do domu. I za nic w świecie nie chciał wejść 
do pokoju na poddaszu! 

  

                To właśnie kot sprawił, że zainteresowałem się bliżej zajęciami mojego kuzyna, trwoga 
zwierzęcia była bowiem tak szczera i dojmująca, że postanowiłem przejrzeć pozostawione przez 
Wilbura dokumenty, sądząc, że może w nich znajdę wytłumaczenie tajemnych zjawisk 
zachodzących w tym domu. Niemal natychmiast natknąłem się w jednej z szuflad, w pokoju na 
parterze, na niedokończony list; był zaadresowany do mnie i choć wszystko wskazywało 

że Wilbur zdawał sobie sprawę, iż jego dni są policzone - zawarł w nim bowiem kilka zaleceń na 
wypadek swojej śmierci - nie wiedział, ile konkretnie czasu mu zostało. Zaczął go pisać na miesiąc 
przed tragicznym atakiem serca i włożywszy do szuflady, już więcej po niego nie sięgnął, 
pozostawiając nieukończoną epistołę. 

  

„Drogi Fredzie - napisał. - Najwięksi specjaliści w dziedzinie medycyny twierdzą, że nie zostało mi 
już wiele czasu, a skoro sporządziłem już testament, w którym czynię cię mym jedynym 
spadkobiercą, pragnę w niniejszym dokumencie zawrzeć ostatnich kilka zaleceń, które, ufam, 
wypełnisz niezwłocznie i dokładnie tak, jak ci przykażę. 

background image

Oto trzy rzeczy, które musisz natychmiast zrobić: 

1) Wszystkie dokumenty z szuflad A, B i C mojego archiwum muszą zostać zniszczone. 

2) Wszystkie książki z półek H, I, J i K muszą być zwrócone do biblioteki Uniwersytetu Miskatonic 
w Arkham. 

3) Okrągłe okno z pokoju na poddaszu musi zostać rozbite. Nie wyjęte ani usunięte w żaden inny 
sposób, lecz należy je roztrzaskać na kawałki. 

Musisz pogodzić się z moją wolą w tych kwestiach, w przeciwnym razie będziesz odpowiedzialny 
za uwolnienie straszliwego zła, które zstąpi na świat. Nie powiem już więcej ani słowa na ten temat, 
są bowiem inne sprawy, o których muszę napisać, póki jeszcze jestem w stanie to uczynić. Jedna z 
nich jest..." 

  

                Na tym jednak mój kuzyn przerwał, pozostawiając list nie ukończony. 

                Co miałem począć z tymi dziwnymi zaleceniami? Mogłem zrozumieć, że chciał, by jego 
książki trafiły do biblioteki Uniwersytetu Miskatonic, ja bowiem nie byłem nimi w ogóle 
zainteresowany. Ale dlaczego zależało mu na zniszczeniu dokumentów? Czy i one nie powinny 
trafić na uczelnie? I to okrągłe okno - zniszczenie go było z pewnością marnotrawstwem i 
wyrzucaniem pieniędzy w błoto, na jego miejsce wszak trzeba będzie wstawić nowe, a to pociągało 
za sobą dodatkowe koszta. Ten fragment listu osobliwie wzmógł moją ciekawość i postanowiłem 
przejrzeć rzeczy Wilbura z większą niż dotąd uwagą. 

                Tego wieczoru zacząłem przeglądać książki zgromadzone w pokoju na poddaszu. Ich 
dobór świadczył wyraźnie o archeologicznych i antropologicznych zainteresowaniach mego 
kuzyna, miał on bowiem mnóstwo tekstów dotyczących cywilizacji Wyspy Wielkanocnej, Polinezji 
i Mongolii oraz innych prymitywnych kultur, jak również prace na temat migracji plemion oraz 
wierzeń i religii ludów pierwotnych. Był to zaledwie wstęp do księgozbioru, który zgodnie z wola 
Wilbura miał trafić do biblioteki uniwersyteckiej, niektóre z woluminów bowiem wydawały się 
bardzo stare i choć nie miały daty wydania, sądząc po wyglądzie i sposobie zapisu, musiały 
pochodzić z okresu średniowiecza. 

                Najmłodsze z nich, a żadna księga nie pochodziła z drugiej połowy dziewiętnastego 
wieku, wywodziły się z różnych źródeł. Niektóre należały do kuzyna naszych ojców, Henry’ego 
Akeleya z Vermontu, który przysłał je Wilburowi, inne nosiły stemple Bibliotheque Nationale of 
Paris, co mogło sugerować, że aby je zdobyć, Wilbur dopuścił się kradzieży. 

                Książki były w różnych językach i znajdowały się wśród nich takie tytuły, jak 
Manuskrypty Pnakotyczne, Księga R’lyeh, Unaussprechlichen Kulten von Junzta, Księga Eibonu, 
Pieśni Dholi, Siedem tajemnych ksiąg Hsan, De Vermis Mysteriis Ludviga Prinna, Fragmenty 
Celaeno, Cultes des Goules hrabiego d’Erlette’a, Księga Dzyan oraz kopia Necronomiconu Araba, 
Abdula Alhazreda, oraz wiele innych, niektóre w formie manuskryptów Przyznaje, że księgi te 
wprawiły mnie w niemałe zdurnienie, ich treść bowiem, o ile zdołałem się zorientować, stanowiła 
istny skarbnice najróżniejszych mitów i legend, odnoszących się do pradawnych, prymitywnych 
wierzeń religijnych pierwotnych ludów zamieszkujących naszą planetę, a także, jeśli dobrze to 
zrozumiałem, obcych ras pochodzących z kosmosu. Naturalnie nie byłem w stanie odczytać jak 
należy tekstów łacińskich, francuskich i niemieckich, trudność także sprawiła mi 
staroangielszczyzna niektórych manuskryptów i woluminów. Tak czy inaczej, zadanie to wkrótce 

background image

mnie znużyło, treść owych ksiąg była bowiem tak absurdalna i irracjonalna, ze jedynie 
antropologowi mogło starczyć cierpliwości, aby poświęcić się bez reszty ich lekturze. 

                Nie, żeby nie były na swój sposób interesujące, ale zawarty w nich schemat okazał się 
stary jak świat i zgoła przewidywalny. Traktował on o walce sił światła z mocami ciemności, a 
przynajmniej ja tak to sobie tłumaczyłem. Nieważne, czy nazwiesz te istoty Bogiem i Szatanem czy 
Starszymi Bogami i Wielkimi Przedwiecznymi, Dobrem i Złem albo nadasz im imiona w rodzaju 
Nodensa, Pana Wielkiej Otchłani, nawiasem mówiąc, było to jedyne wymienione w którymkolwiek 
tekście imię Starszego Boga, w odróżnieniu do Wielkich Przedwiecznych, wśród których byli tacy, 
jak bóg - kretyn Azathoth, amorficzna śnieć piekielnego chaosu, która bluźni i bulgocze w sercu 
wielkiej nieskończoności; Yog - Sothoth, jeden we wszystkim i wszystko w jedności, nie poddający 
się prawom czasu ni przestrzeni, współistniejący z wszechczasem i trwający w przestrzeni, 
Nyarlathotep, posłaniec Przedwiecznych; Wielki Cthulhu, który czeka, by podźwignąć się z 
ukrytego R’lyeh w głębinie oceanu; niewysłowiony Hastur, władca Przestrzeni Międzygwiezdnych; 
Shub - Niggurath, czarna koza z lasu z tysiącem młodych. Jako ze poszczególne rasy ludzi oddające 
cześć różnym bóstwom miały swoje sekretne nazwy, wśród czcicieli Przedwiecznych byli 
Odrażający Ludzie Śniegu z Himalajów i innych górskich regionów Azji, Mieszkańcy Głębin, 
którzy czekają w głębinie oceanów, by służyć Wielkiemu Cthulhu, choć faktycznie rządzi nimi 
Dagon, Shantakowie, Tcho - Tcho i wiele innych, wśród nich ludy zamieszkujące miejsca, do 
których, jak Lucyfera z Edenu, wygnano Wielkich Przedwczesnych, gdy wszczęli bunt przeciwko 
Starszym Bogom - miejsca takie jak odległe gwiazdy Hyadesu, Nieznane Kadath, Płaskowyż Leng i 
zatopione miasto R’lyeh. 

                Dwa niepokojące szczegóły zdawały się świadczyć, że mój kuzyn traktował te mity i 
wierzenia poważniej, niż sądziłem. Choćby jego wzmianki o Hyadesie, kiedy opowiadał mi o 
pochodzeniu szkła, z którego wykonano okno na poddaszu. Mówił, że „mogło ono pochodzić z 
samego Hyadesu”, a szkło nazywał szkłem z Leng. Co prawda nie miałem żadnego potwierdzenia 
na istnienie jakichś związków między jednym a drugim i już niebawem jąłem upewniać sam siebie, 
że „Leng” mogło być imieniem chińskiego handlarza antykami, a nazwa „Hyades” mogła mi się 
zwyczajnie przesłyszeć. 

                Wszystko wskazywało jednak, ze Wilbur był bardziej niż tylko pobieżnie zainteresowany 
tymi obcymi, osobliwymi mitami. Jeżeli sam fakt posiadania przez niego tych woluminów i 
manuskryptów nie stanowił przekonującego dowodu, to jego notatki nie pozostawiały już 
najmniejszych wątpliwości. 

                W zapiskach znajdowały się bowiem inne, o wiele dziwniejsze odniesienia, które, 
przyznaje, zabiły mi niezłego ćwieka; były tu dość amatorskie, ale całkiem udane rysunki 
przedstawiające niezwykłe, przeraźliwie obce miejsca oraz istoty, których nie potrafiłbym sobie 
wyobrazić nawet w najbardziej odrażających koszmarach sennych. W gruncie rzeczy istot tych nie 
sposób było opisać, widniały tu skrzydlate, przypominające nietoperze stwory wielkości człowieka, 
wielkie, amorficzne cielska z mnóstwem wiotkich macek, które przywodziły na myśl ośmiornice, 
ale stworzenia te z pewnością inteligencją przewyższały kałamarnice; byli tu zaopatrzeni w szpony 
pół - ludzie, pół - ptaki, a także upiorne istoty kroczące w pozycji wyprostowanej, o płazich 
obliczach i skórze pokrytej łuskami w odcieniu jasnej zieleni, jak fale oceanu. Znalazły się tu także 
dziwnie zdeformowane karły o brutalnych rysach, żyjące, sądząc po wyglądzie, w jakiejś lodowato 
zimnej krainie oraz człekopodobne istoty należące do rasy, która musiała rozmnażać się na 
zasadach kazirodztwa i która mimo cech płazich zachowała również pewne cechy ludzkie. Nigdy 
nie przypuszczałem, ze mój kuzyn miał tak bujną wyobraźnię; od dawna już wiedziałem, ze stryj 
Henry cierpiał na wyjątkowo bogate i dziwaczne urojenia, jednak Wilbur, o ile mi wiadomo, nie 
przejawiał podobnych skłonności. Dopiero teraz pojąłem, jak sprytnie i skutecznie ukrywał on 
przed nami swoje prawdziwe oblicze a rewelacje te okazały się dla mnie absolutnym zaskoczeniem. 

background image

                Nie istniały bowiem stworzenia, które mogłyby posłużyć za modele dla jego rysunków, a 
w manuskryptach i księgach, które przeglądałem, nie natrafiłem na żadne ilustracje. Z ciekawości 
zacząłem wertować uważniej jego notatki, aż w końcu natrafiłem na pewne dość zagadkowe 
fragmenty, które zaciekawiły mnie na tyle, że postanowiłem poukładać je w kolejności, co nie było 
trudne, gdyż każda z notek była datowana. 

  
                ,,15 października ‘21. Krajobraz wydaje się wyraźniejszy. Leng? Przywodzi na myśl 
południowo - zachodnie Stany. Jaskinie pełne nietoperzy, ich stada jak czarne chmury wyłaniają się 
tuż przed zmierzchem z grot, przesłaniając słońce. Niskie krzewy, poskręcane, zdeformowane 
drzewa. Wieją tu silne wiatry. W oddali ośnieżone szczyty, wyznaczające granice tego pustynnego 
obszaru.” 

                „21 października ‘21. Cztery Shantaki na drugim planie. Średniego wzrostu, wyższe od 
ludzi. Włochate ciała, przypominające nietoperze, błoniaste skrzydła sięgające trzy stopy powyżej 
ich głów. Zakrzywione, sępie dzioby, ale ciała bezsprzecznie jak u nietoperzy. Śmignęły w 
powietrzu, by wylądować na skale nieopodal. NIE WIEDZĄ. Czy jednego z nich ktoś dosiadał? 
Nie mam pewności.” 

                „7 listopada ‘21. Noc. Ocean. W tle wyspa i rafa koralowa. Mieszkańcy Głębin wraz z 
ludźmi o podobnym jak oni pochodzeniu; są hybrydycznie białe. Ci z Głębin maja ciała pokryte 
łuską i ruszają się jak żaby, ni to skokami, ni długimi krokami. Są przygarbieni, jak większość 
płazów. Inni zdają się płynąć w kierunku rafy. Czy to może być Innsmouth? Nie widać linii 
brzegowej ani świateł miasta. Statków również nie. Wyłaniają się z odmętów przy samej rafie. 
DIABELSKIEJ RAFIE? Nawet hybrydy nie zdołałyby przepłynąć tak dużego dystansu bez 
odpoczynku. Prawdopodobnie w tle znajduje się niewidoczne wybrzeże.” 

                „17 listopada ‘21. Całkowicie obcy krajobraz. O ile mogę stwierdzić, nie jest to Ziemia. 
Czarne niebo, kilka gwiazd. Bloki porfiru lub innej, podobnej skały. W tle głębokie jezioro. Hali? 
Po pięciu minutach woda burzy się i coś wyłania się z otchłani. Jest skierowane w przeciwną stronę. 
To jakąś wielka, wodna istota. Ma macki jak ośmiornica, ale jest 10-20 razy większa niż żyjący u 
zachodnich wybrzeży Octopus apollyon. Jej sama szyja musiała mieć dobre osiemdziesiąt metrów 
średnicy. Wolałem nie ryzykować ujrzenia jej oblicza i zniszczyłem gwiazdę.” 

                „4 stycznia ‘22. Okres pustki. Kosmos? Widzę zbliżającą się planetę, jakbym patrzył 
oczami gigantycznej istoty zmierzającej w kierunku jakiegoś ciała niebieskiego. Ciemne niebo, 
odlegle gwiazdy, powierzchnia planety zbliża się w szybkim tempie. Widzę pustą, jałową ziemię. 
Żadnej roślinności, jak na ciemnej gwieździe. Krąg wiernych stojących przed kamienną wieżycą. 
Wołają: - la! Shub - Niggurath!” 

                „16 stycznia ‘22. Obszar podwodny. Atlantyda? Wątpliwe. Wielka, pełna otworów 
wejściowych, przypominająca świątynię budowla zniszczona przez miny głębinowe. Ogromne 
kamienie, jak te, z których wzniesiono piramidy. Jakieś pomieszczenie w mroku schodów. 
Gigantyczna macka unosi się w górę. Daleko w tyle dwoje wodnistych, szeroko rozstawionych 
ślepi. R'lyeh? Stwór tak mnie przeraził, że zniszczyłem gwiazdę.” 

                „24 lutego ‘22. Znajoma okolica. Wilbraham Country? Zapuszczone gospodarstwo, 
rodzina o cechach wynikających z kazirodczego związku. W tle stary mężczyzna nasłuchuje. Pora - 
wieczór. Słychać zawodzenie lelków. Zbliża się kobieta trzymająca w dłoni kamienną replikę 
gwiazdy. Starzec ucieka. To ciekawe. Muszę mieć to na uwadze.” 

background image

                „21 marca ‘22. Miało dziś miejsce okropne zdarzenie. Muszę być ostrożniejszy. 
Utworzyłem gwiazdę i wypowiedziałem słowa: Ph ‘nglui mglw’naft Cthulhu, R’lyeh wgah’nagl 
fhtagn. Od razu ujrzałem w tle wielkiego shantaka. Shantak WIEDZIAŁ i natychmiast ruszył 
naprzód. Usłyszałem wyraźnie zgrzyt jego szponów. Zdążyłem w porę zniszczyć gwiazdę.” 

                „7 kwietnia ‘22. Teraz wiem już na pewno, że jeśli nie zachowam ostrożności, zdołają się 
tu przedrzeć. Dziś ujrzałem krajobraz tybetański i Odrażających Ludzi Śniegu. Podjęto kolejną 
próbę. Ale co z ich panami? Jeśli ludzie próbują pokonać bariery czasu i przestrzeni, co z 
WielkimCthulhu, Hasturem, Shub - Niggurath? Na pewien czas muszę zaprzestać prób. To dla mnie 
wielki wstrząs.” 

  
                Do swego tajemniczego przedsięwzięcia powrócił dopiero z początkiem następnego roku. 
Tak przynajmniej wynikało z jego zapisków. Po przerwie trwającej niecały rok powrócił do 
prowadzenia notatek i zagadkowej, obsesyjnej działalności. 

  
                ,,7 lutego ‘23. Nie ulega wątpliwości, że wiedzą o drzwiach. Nawet krótkie zerknięcie 
niesie ze sobą ogromne ryzyko. Bezpiecznie jest tylko wówczas, gdy w zasięgu wzroku nie ma 
żywego ducha. A skoro nigdy nie wiadomo, co ujrzy się przed sobą, ryzyko urasta do 
niewyobrażalnych rozmiarów. Mimo to waham się przed zapieczętowaniem przejścia. Utworzyłem, 
jak zawsze, gwiazdę, wypowiedziałem słowa i czekałem. Przez chwilę widziałem tylko znajomy 
pejzaż południowo - zachodniej Ameryki o zmierzchu, nietoperze, sowy, drobne gryzonie i żbiki. I 
nagle z jaskini wyłonił się Mieszkaniec Pustyni, szorstkoskóry, wielkooki i wielkouchy, z twarzy 
przypominający odrażającą parodię misia koali, choć jego ciało wyglądało na okrutnie wychudzone 
i wynędzniałe. Ruszył dość żwawo w moim kierunku. Czy to możliwe, ze drzwi czynią tę stronę 
widoczną dla nich, tak jak ja mogę widzieć ich domenę? Gdy ujrzałem, jak rusza w moją stronę, 
zniszczyłem gwiazdę. Jak zawsze wszystko zniknęło. 

                Później jednak w całym domu zaroiło się od nietoperzy. Było ich w sumie dwadzieścia 
siedem! Nie wierze w zbiegi okoliczności”. 

  
                Tu nastąpiła kolejna przerwa, wypełniona przez mego kuzyna tajemniczymi notatkami o 
jego wizjach lub tajemniczej „gwieździe”, o której wspominał tak często. Nie wątpię, iż padł on był 
ofiarą halucynacji, wywołanych, jak sądzę, nadmiernie intensywnymi studiami nad treścią ksiąg 
sprowadzonych z najdalszych zakątków świata. Były to wyjaśnienia, a raczej, jak konstatuję, próba 
racjonalizacji tego, co „ujrzał” Wilbur. Pojawiły się tu również wycinki z gazet, które kuzyn mój 
wybierał zapewne ze względu na rzekomy ich związek z mitycznym wzorcem, który tak dalece nim 
owładnął - doniesienia o dziwnych wypadkach, nieznanych obiektach na niebie, tajemniczych 
zaginięciach, osobliwych relacjach dotyczących pewnych konkretnych kultów itp. Jawnie wynikało 
z tego, ze Wilbur naprawdę uwierzył w pewne mity prymitywnych, prastarych kultur, zwłaszcza te, 
które związane były z przetrwaniem diabelskich Przedwiecznych oraz ich czcicieli i popleczników; 
i tego właśnie przede wszystkim starał się dowieść. Zupełnie jakby przyjmował za prawdę treść 
starych ksiąg i manuskryptów, które zdobył, i próbował odnaleźć we współczesności dowody 
popierające te już istniejące, z przeszłości Prawdę mówiąc istniało dość niepokojące podobieństwo 
pomiędzy starożytnymi zapisami i tym, co udało się odkryć memu kuzynowi, ja jednak składałbym 
to na karb zbiegu okoliczności i niczego więcej. Zwłaszcza rysunki wydawały się nader 
przekonujące, lecz nie skopiowałem żadnego z nich i odesłałem wszystko, tak jak je odnalazłem, do 
biblioteki Miskatonic, do kolekcji Akeleyów. Pamiętam je doskonale, zwłaszcza w obliczu 
niezapomnianego i dramatycznego zakończenia mojego nieco chaotycznego śledztwa, które miało 
wyjawić mi, czym tak naprawdę zajmował się mój kuzyn Wilbur. 

background image

Nigdy nie dowiedziałbym się o gwieździe, gdybym przypadkiem nie zwrócili na nią uwagi. Kuzyn 
mój wielokrotnie wspominał o „tworzeniu” i „niszczeniu” gwiazdy jako elementu niezbędnego do 
wywoływania swoich omamów, lecz nazwa ta nic kompletnie mi nie mówiła i zapewne byłoby tak 
nadal gdybym nagle nie spojrzał w blasku słońca na podłogę pokoju na poddaszu i nie dostrzegł 
tam nieco zamazanego, niewyraźnego kształtu pięcioramiennej gwiazdy. Wcześniej była ona 
niewidoczna, bo przykrywał ją gruby dywan, musiałem go jednak przenieść podczas pakowania 
książek i manuskryptów dla biblioteki Uniwersytetu Miskatonic i tak oto traf sprawił, żem ujrzał 
ów osobliwy rysunek. Nawet wtedy jednak nie od razu zorientowałem się, że mam przed sobą 
gwiazdę. Dopiero kiedy zakończyłem pakowanie książek i papierów i odwinąłem dywan ze środka 
pokoju, oczom moim ukazał się ów kształt w całej swej okazałości. Była to, jak się okazało, 
pięcioramienna gwiazda ozdobiona wieloma skomplikowanymi symbolami i tak duża, by cały 
rysunek można było wykonać z jej środka. Wówczas to zrozumiałem, jakie było przeznaczenie 
pudełka kredy, które znalazłem w ulubionym pokoju mego kuzyna, a którego obecność wydała mi 
się zgoła niewytłumaczalna. Odsuwając książki, papiery i resztę szpargałów, sięgnąłem po kredę i 
zacząłem, znalazłszy się wewnątrz gwiazdy, wiernie odtwarzać jej kształt wraz z ornamentami. Był 
to z całą pewnością jakiś symbol kabalistyczny i nie ulęgało wątpliwości, że osoba prowadząca 
rytuał miała zająć pozycję siedzącą wewnątrz pięcioramiennego kredowego rysunku. 

                Dopełniwszy dzieła najlepiej, jak tylko umiałem, usiadłem pośrodku gwiazdy. Całkiem 
możliwe, że spodziewałem się, iż coś się wydarzy, choć w dalszym ciągu niepokoiły mnie 
wyczytane w zapiskach Wilbura wzmianki o natychmiastowym przełamywaniu, niszczeniu 
gwiazdy za każdym razem, gdy uznawał, iż coś mu zagraża, gdyż, o ile wiedziałem cokolwiek o 
kabalistycznych rytuałach, zniszczenie symbolu mogło spowodować groźbę ataku mentalnego na 
osobę przeprowadzającą ceremonie. 

                Gdy przez kolejnych kilka minut nic się nie działo i zacząłem z wolna trącić nadzieje, 
przypomniałem sobie o „słowach”. Przepisałem je, a teraz wstałem, by sięgnąć po swoja kartkę i 
odnalazłszy ją, wróciłem wraz z nią do wnętrza gwiazdy, gdzie powoli, z namaszczeniem 
odczytałem inkantacje: 

- Ph’nglui mglw’najh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn. 

                W okamgnieniu wydarzyło się coś zgoła niewiarygodnego. Siedziałem zwrócony twarzą 
do tafli okrągłego okna z dymnego szkła i widziałem dokładnie całą sytuację. Szkło nagle, ni stąd, 
ni zowąd, stało się przezroczyste, a oczom mym ukazał się sprażony słońcem pejzaż, choć przecież 
była późna godzina, kilka minut temu minęła dziewiąta, a na zewnątrz panował parny, spokojny, 
nowoangielski wieczór. Krajobraz jednak, który ujrzałem przez szybę, nie przypominał żadnego ze 
znanych mi zakątków Massachusetts, była to surowa, pustynno-skalista okolica ze skąpą, pustynną 
roślinnością, mnóstwem jaskiń i pasmem ośnieżonych, posępnych gór daleko w tle. Taki właśnie 
pejzaż wielokrotnie opisywał w swych zagadkowych notatkach mój kuzyn. 

                Spojrzałem na te spieczone słońcem okolice z przejęciem i fascynacją; w głowie miałem 
mętlik. Gdy tak patrzyłem, wzrok mój począł dostrzegać wśród tych skał najróżniejsze oznaki życia 
- to zygzakowato przepełzł po piasku grzechotnik, wysoko na niebie pojawiła się sylwetka 
bystrookiego jastrzębia - sądząc po odblasku słońca na piersi ptaka, uznałem, że zbliżał się 
zmierzch - wśród skał pojawił się jaszczur gila, słowem: typowi przedstawiciele fauny 
amerykańskiego południowego zachodu. 

                Co to było za miejsce? Arizona? Nowy Meksyk? Wydarzenia w tej obcej mi okolicy 
toczyły się swoim torem, jakby niezależnie ode mnie. Wąż i jaszczurka odpełzły, jastrząb spikował 

background image

w dół, chwytając w szpony węża, pojawiły się też inne pustynne stworzenia. Światło powoli 
przygasało, nadając tej krainie niezwykłego, bajecznego wręcz uroku. I nagle ze znajdującej się 
nieopodal ogromnej jaskini, nawiasem mówiąc, jednej z wielu, wyfrunęły nietoperze. Wyleciały z 
czarnej jak smoła gardzieli, tysiącami, nie mającym końca, rozszalałym strumieniem i po chwili 
wydawało mi się, ze słyszę ich przejmujące popiskiwanie. 

                Nie wiem, jak długo zajęło im wszystkim opuszczenie tej jaskini, ale rozpłynęły się 
pośród zmierzchu i niemal natychmiast ujrzałem coś zgoła innego - istotę czlekopodobną, o 
chropowatej skórze wyglądającej, jakby ciało jej pokrywał skrystalizowany, zbity w grudy piasek. 
Stwór ten miał wyjątkowo wielkie oczy i uszy, i wydawał się przeraźliwie chudy, przez skórę widać 
mu było wszystkie żebra, ale szczególnie odrażające było jego oblicze, przypominał bowiem z 
wyglądu australijskiego misia koalę. Wtedy przypomniałem sobie, jak mój kuzyn nazywał tych 
ludzi - bo za jednym pojawili się zaraz następni, wśród nich także kobiety. To byli Mieszkańcy 
Pustyni! 

Wyszli z jaskini, mrugając wielkimi oczami i nagle się ożywili, rozpierzchli na wszystkie strony, 
przykucając za kępami krzewów, a w chwilę później pojawił się odrażający potwór. Najpierw 
ujrzałem szukającą leniwie dookoła, giętką mackę, jedna, potem druga i następne, w sumie pół 
tuzina, jęły one ostrożnie, powoli penetrować wejście do jaskini. Zaraz potem z mroków pieczary 
wychynęła, niezbyt jeszcze wyraźna w ciemnościach, gigantyczna, upiorna głowa. Gdy wysunęła 
się jeszcze dalej, o mało nie wrzasnąłem z przerażenia, głowa ta bowiem była odrażającą parodią 
ludzkiego czerepu, wszystkiego, co myślące i cywilizowane. Wznosiła się ponad pozbawionym szyi 
korpusem przypominającym bryłę galaretowatych tkanek, z miejsca zaś, gdzie u człowieka 
znajdować się powinna żuchwa lub może szyja, unosiły się giętkie jak bicze długie, oślizgle macki. 

                Stwór musiał być jednak istota myślącą, bo wydawało mi się, że od początku wiedział o 
moim istnieniu. Wypełzł z jaskini, skierował na mnie spojrzenie swych wodnistych ślepi, a potem z 
niewiarygodną szybkością pomknął ku mnie poprzez mroczniejącą z każdą chwilą połać pustyni. 

                Chyba nie zdawałem sobie prawy z rozmiarów grożącego mi niebezpieczeństwa, bo 
patrzyłem nań z przejęciem i dopiero gdy stwór przesłonił swym cielskiem całą okolicę, a jego 
macki sięgnęły w stronę okna - i poprzez nie! - zorientowałem się, że strach kompletnie mnie 
sparaliżował. 

                Macki sięgały przez okno na drugą stronę! Cóż to takiego? Jakaś niewiarygodna sztuczka 
magiczna? 

                Zdołałem przemóc w sobie lęk na tyle, że zzułem jeden but i z całej siły cisnąłem nim w 
okno, a równocześnie przypomniałem sobie, jak wielokrotnie kuzyn mój wspominał o niszczeniu 
gwiazdy; przechyliwszy się do przodu, wytarłem fragment wykonanego przez siebie symbolu. W 
chwili zaś, gdy rozległ się brzęk tłuczonego szkła, litościwie ogarnęła mnie błoga czerń 
nieświadomości. 

                Teraz wiem to samo, co mój kuzyn. 

                Gdybym tylko nie zwlekał tak długo, mógłbym nie poznać tej okrutnej i jakże strasznej 
prawdy i wierzyłbym, jak do tej pory, w iluzje, wymysły i omamy. Wiem jednak, że dymne szkło 
okna na poddaszu było w rzeczywistości wrotami do innych wymiarów, do obcej nam 
czasoprzestrzeni i krain, które odwiedzał przede mną Wilbur Akeley; było kluczem do owych 
ukrytych miejsc na ziemi i wśród gwiazd, gdzie od eonów czekają i czekać będą wyznawcy 
Pradawnych, a także sami Przedwieczni, liczący, że nadejdzie kiedyś dzień ich chwalebnego 
powrotu. Szkło z Lang, które mogło pochodzić nawet z samego Hyadesu - nigdy bowiem nie 

background image

dowiedziałem się, w jaki sposób mój kuzyn wszedł w jego posiadanie - mogło obracać się w swej 
framudze i nie podlegało żadnym znanym nam prawom, tyle tylko, ze miejsce, do którego wiodło, 
zależało od tego, w jakim punkcie znajdowała się wówczas obracająca się wokół osi Ziemia. 
Gdybym nie rozbił tego okna, faktycznie uwolniłbym czekające po drugiej stronie zło z innych 
wymiarów, przywołane nieroztropnie przez mą ciekawość i niewiedze. 

                Teraz już wiem, ze postaci naszkicowane przez mego kuzyna, ilustracje odnalezione 
wśród jego notatek, rysowane były z NATURY, modelami do nich były żywe, istniejące stworzenia, 
nie zaś wytwory jego chorej wyobraźni. Ostatni koronny dowód nie pozostawia co do tego żadnych 
wątpliwości. Nietoperze, które odkryłem w domu, kiedy odzyskałem świadomość, mogły wlecieć 
do środka przez wybite okno. To, że dymne szkło nagle ni z tego, ni z owego, stało się przejrzyste, 
mógłbym złożyć na karb przywidzenia, złudzenia wzrokowego, ale ja i tak wiem swoje. Nie mam 
wątpliwości, że to co ujrzałem, nie było iluzją, majakiem ani wytworem mojej chorej fantazji, nic 
bowiem nie jest w stanie obalić jednego, jedynego, ostatecznego dowodu, który odnalazłem wśród 
odłamków roztrzaskanej szyby na podłodze pokoju na poddaszu - była to trzymetrowej długości, 
równo ucięta macka, która została uwięziona pomiędzy wymiarami kiedy w brutalny sposób 
zamknąłem „wrota” przed próbującą przedostać się do mojego świata przeraźliwą istotą, do której 
owa kończyna należała. Macka tak niezwykła, że żaden z uczonych nie potrafił określić, do jakiego 
znanego nauce gatunku stworzeń, zarówno istniejących dziś, jak i wymarłych, żyjących na 
powierzchni czy też w mrocznych czeluściach naszej planety, mogła ona należeć! 

  

KONIEC