background image

 

 

 

Lilian Jackson Braun 

 

Kot, który jadał wełnę 

 

 

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series! 

Tytuł oryginału: The Cat Who Ate Danish Modern  

Tłumaczenie z oryginału: Robert Sudoł 

background image

 

 

Rozdział pierwszy 

Z  miną  wyrażającą  znudzenie  i  niesmak,  uwydatnioną  obwisłymi  sumiastymi  wąsami,  Jim 

Qwilleran  przygotował  sobie  kawalerskie  śniadanie.  Gorącą  kranówą  zalał  kawę 

rozpuszczalną,  aż  na  powierzchni  zaczęły  pływać  brązowe  grudki.  Z  wypełnionego 

okruchami  chlebaka,  w  którym  zagnieżdżała  się  powoli  pleśń,  wygrzebał  pączka.  Następnie 

rozpostarł  papierową  serwetkę  na  stole  obok  okna,  którym  wpadało  przefiltrowane  przez 

smog miejskie słońce, oświetlające ponure mieszkanie. 

Jedząc  pozbawione  smaku  śniadanie,  Qwilleran  dumał  nad  swoimi  czterema 

problemami: 

Po pierwsze, w chwili obecnej nie miał kobiety. Po drugie, dostał nakaz eksmisji, więc 

za  trzy  tygodnie  straci  dach  nad  głową.  Po trzecie,  mole  żywią  się  jego  krawatami  w  takim 

tempie, że zaraz nie będzie miał ani jednego. Po czwarte, jeśli tego dnia powie choćby jedno 

niewłaściwe  słowo  redaktorowi  naczelnemu,  może  stracić  pracę.  Ponad  czterdzieści  pięć  lat 

na karku i bezrobocie? Nie wyglądało to różowo. 

Na  szczęście  miał  przyjaciela.  Na  stole  -  obok  wielkiego  słownika,  pliku  książek  w 

miękkich okładkach, stojaka z fajką i puszki tytoniu - leżał kot syjamski. 

Qwilleran podrapał swojego pupila za uszami i rzekł: 

- Założę się, że gdy mieszkałeś na piętrze, nie wolno ci było wylegiwać się na stole. 

Kot, o imieniu Koko, zakołysał się z satysfakcją, nastroszył wąsy i miauknął. 

Mieszkali  razem  od  pół  roku,  bo  poprzedni  właściciel  Koko  został  zamordowany. 

Qwilleran  dobrze  karmił  swojego  kota,  prowadził  z  nim  mądre  rozmowy  i  proponował 

przeróżne zabawy - rozrywki, które przypadały do gustu inteligentnemu zwierzakowi. 

Codziennie  rano  Koko  zajmował  jeden  róg  stołu,  układając  się  starannie  na  blacie, 

podciągając  brązowe  łapy  i  ogon  pod  rudawy  tułów  z  białą  łatką  na  piersi.  W  świetle 

porannego  słońca  jego  skośne  ślepia  miały  kolor  jasnego  błękitu,  a  jedwabista  sierść  - 

przypominająca  świeżo  uplecioną  pajęczynę  na  oknie  -  połyskiwała  tęczą  opalizujących 

odcieni. 

- Przez ciebie to mieszkanie wygląda jak chlew - powiedział Qwilleran. 

Kot zmrużył oczy i zaczął dyszeć. Z każdym oddechem jego nos zmieniał nieco kolor 

i fakturę - jakby czarny aksamit przeobrażał się w czarny atłas. I z powrotem. 

Qwilleran  znów  popadł  w  zamyślenie,  przesuwając  w  roztargnieniu  łyżeczką  po 

wąsach. Poprzysiągł sobie, że tego dnia śmiało poprosi naczelnego o nowy przydział. Zdawał 

sobie  sprawę,  że  będzie  to  ryzykowne  posunięcie.  Redakcja  „Daily  Fluxion”  przypominała 

background image

 

 

wojsko. Percy wymagał pracy zespołowej, działania w duchu wspólnoty, ogólnej dyscypliny. 

Ramię przy ramieniu, pospołu, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie waszą rolą jest 

zadawać pytania! Razem, jak zgrana drużyna, dążymy do celu! 

-  Wiesz,  jak to jest - tłumaczył Qwilleran kotu. - Gdy wejdę do gabinetu Percy'ego  i 

bez ogródek zażądam nowej pracy, to najprawdopodobniej wyrzuci mnie na zbity pysk. Bo on 

tak postępuje. Nie mogę iść na bezrobocie, a już na pewno nie w tej chwili. Najpierw muszę 

uzbierać trochę oszczędności. 

Koko słuchał uważnie każdego słowa. 

- W najgorszym razie pewnie mógłbym dostać robotę w „Morning Rampage”, ale nie 

chciałbym tyrać dla tego nadętego szmatławca. 

Koko patrzył na niego szeroko otwartymi ślepiami, wyrażającymi pełne zrozumienie. 

Miauknął cicho. 

- Najchętniej odbyłbym z Percym szczerą rozmowę, ale do niego trudno dotrzeć. Jest 

zaprogramowany,  jak  komputer.  Uśmiecha  się  szczerze.  Mocno  ściska  rękę.  Mówi  bardzo 

miłe  komplementy.  Ale  gdy  nazajutrz  napatoczysz  się  na  niego  w  windzie,  to  jakby  cię  w 

ogóle nie znał. Bo akurat tego dnia nie figurujesz w jego grafiku. 

Koko poruszył się niepewnie. 

- On nawet nie wygląda jak naczelny - ciągnął Qwilleran. - Ubiera się,  jakby robił w 

reklamie. Przy nim czuję się jak łachmyta. - Pogłaskał kota po karku. - Chyba powinienem iść 

do fryzjera. 

Koko mruknął gardłowo, a Qwilleran natychmiast zrozumiał. 

- Dobra, dobra, zaraz zagramy. Ale tylko parę rund, bo muszę iść do pracy. 

Otworzył  wielki  słownik,  wyróżniający  się  daleko  posuniętym  stanem  sfatygowania, 

po  czym  rozpoczęli  swoją  ulubioną  grę.  Polegała  na  tym,  że  kot  wbijał  pazury  w  kartki,  a 

Qwilleran otwierał gruby tom we wskazanym miejscu, następnie czytał na głos pierwsze dwa 

hasła  widniejące  u  góry  strony.  Jeśli  Koko  używał  prawej  łapy,  Qwilleran  wybierał  hasła  z 

prawej  strony,  ale  na  ogół  kot  posługiwał  się  lewą.  Wszystko  wskazywało  na  to,  że  jest 

mańkutem. 

- „Biuletyn” i „biurko” - przeczytał Qwilleran. -  To łatwe. Dwa punkty dla mnie. No 

dalej, spróbuj jeszcze raz. 

Koko postawił brązowe uszy i znów zatopił pazury w kartki. 

- „Diegueno” i „dielektryk”. Ty cwany skurczykocie! Załatwiłeś mnie! - Qwilleran nie 

znał tych słów. Musiał przeczytać definicje, a to oznaczało punkty dla zwierzęcia. 

background image

 

 

Gra  zakończyła  się  ostatecznie  wynikiem  siedem  do  pięciu  dla  człowieka.  Potem 

dziennikarz  przygotował  śniadanie  dla  kota  -  świeżą  wołowinę,  pokrojoną  w  kostkę  i 

podgrzaną z sosem pieczarkowym z puszki - następnie wziął prysznic i się ubrał. Kot jednak 

nie  interesował  się  jedzeniem.  Łaził  za  swoim  panem,  piskliwym  pomiaukiwaniem 

domagając  się  zainteresowania,  ciągnąc  za  ręcznik  w  łazience,  wskakując  do  otwieranych 

szuflad. 

- Który krawat mam włożyć? - spytał Qwilleran. W swej garderobie miał ich zaledwie 

kilka,  większość  w  szkocką  kratę  z  dominującą  czerwienią.  Były  porozwieszane  po  całym 

mieszkaniu  na  klamkach  i  oparciach  krzeseł.  -  Może  powinienem  wybrać  coś  w  żałobnym 

tonie,  żeby  wywrzeć  korzystne  wrażenie  na  Percym?  W  dzisiejszych  czasach  wszyscy 

musimy  być  konformistami.  Wy,  koty,  jesteście  jedynymi  niezależnymi  istotami,  które 

jeszcze pozostały. 

Koko  zamrugał  potwierdzająco  ślepiami.  Qwilleran  sięgnął  po  wąski  krawat  z 

granatowej wełny, wiszący na lampie. 

- Niech szlag trafi te mole! - zakrzyknął. - Kolejny do wyrzucenia! 

Koko zapiszczał, jak gdyby próbował wyrazić swoje współczucie. Qwilleran przyjrzał 

się wystrzępionemu końcowi krawata. Postanowił, że mimo wszystko go włoży. 

- Może chciałbyś się na coś przydać? - spytał. - Zamiast tracić czas na pajęczyny, weź 

się lepiej za te mole! 

Odkąd  zamieszkali  razem,  Koko  nabrał  dziwnego  zwyczaju.  W  starym  wilgotnym 

domu  roiło  się  od  pająków,  które  wciąż  rozpinały  nowe  sieci.  Kot  pożerał  chętnie  te 

połyskujące nicie. 

Qwilleran wcisnął  nadżarty koniec krawata w koszulę,  włożył do kieszeni  fajkę typu 

„bulldog”. Następnie potarmosił kota po głowie w wyrazie obcesowego pożegnania i wyszedł 

z mieszkania przy Blenheim Place. 

Gdy  dotarł  wreszcie  do  redakcji  „Daily  Fluxion”,  miał  już  obcięte  włosy  i 

przystrzyżone  wąsy  po  wizycie  u  fryzjera,  a  buty  tak  wyglansowane,  że  połyskiem  mogły 

rywalizować z marmurowymi płytami, którymi wyłożony był hol. Dostrzegając swoje odbicie 

w gładkiej powierzchni, wciągnął wydatny nieco brzuch. 

Kilka  par  oczu  zwróciło  się  w  jego  stronę.  Ten  wąsacz  z  fajką  i  tajemniczą 

przeszłością  budził  niemałą  ciekawość,  odkąd  przed  siedmioma  miesiącami  podjął  pracę  w 

redakcji  „Daily  Fluxion”.  Wszyscy  wiedzieli,  że  dawniej  był  znanym  dziennikarzem 

śledczym w Nowym Jorku  i Chicago. Potem przepadł bez wieści na parę lat, a teraz siedział 

background image

 

 

grzecznie  przy  biurku  w  siedzibie  gazety  codziennej  na  Środkowym  Zachodzie,  pisząc 

artykuły - niebywałe! - o sztuce... 

Drzwi  zatłoczonej  windy  się  otworzyły,  więc  Qwilleran  wysiadł,  żeby  przepuścić 

kilka dziennikarek z działu kobiecego, które spieszyły się do porannych obowiązków lub na 

przerwę śniadaniową. Gdy go wymijały, zlustrował każdą okiem znawcy. Ta za stara. Tamta 

pospolita.  Ta  od  mody  wzbudza  wręcz  grozę.  A  ta,  która  pisze  o  życiu  towarzyskim,  ma 

męża. 

Mężatka spojrzała na niego z udawanym wyrzutem. 

- Ty szczęściarzu! - rzekła. - Niektórzy zawsze spijają śmietankę. Nie cierpię cię. 

Patrzył za nią, jak idzie korytarzem, a chwilę później wskoczył do windy, bo drzwi się 

zamykały. 

-  O  co  jej  chodziło?  -  zdziwiony  mruknął  pod  nosem.  W  windzie  był  jeszcze  jeden 

pasażer: blondynka z działu reklamowego. 

- Właśnie się dowiedziałam - odezwała się nagle. - Winszuję ci - rzuciła i wysiadła na 

następnym piętrze. 

W sercu Qwillerana, przykrytym wystrzępionym krawatem, zaczęła wzbierać nadzieja 

na  odmianę  losu.  Wszedł  do  działu  kulturalnego,  gdzie  ciągnęły  się  rzędy  zielonych 

metalowych stolików, na których stały zielone maszyny do pisania i zielone telefony. 

- Bądź w pobliżu - rzekł Arch Riker, szef działu. - O wpół do jedenastej Percy zwołał 

kolegium redakcyjne. Pewnie chce pogadać o tym śmiesznym drugim „l” w twoim nazwisku, 

którym zaraziły się inne słowa. Widziałeś? - Pchnął przez biurko gazetę i wskazał nagłówek: 

„Skorumpowany  pollityk  aresztowany  przez  pollicję”.  -  Nikt  nie  zauważył  błędu. 

Zorientowaliśmy  się  dopiero,  gdy  wydanie  poszło  do  druku.  Cała  redakcja  zgłupiała  przez 

ciebie. 

-  To  dobre  szkockie  nazwisko  -  bronił  się  Qwilleran.  Następnie  nachylił  się  nad 

biurkiem:  -  Ludzie dają  mi do zrozumienia,  że  idą zmiany.  Percy chyba przydzieli  mi  nową 

robotę. 

- Jeśli tak, to ja nic o tym nie wiem. 

-  Od  pół  roku  jestem  pośmiewiskiem  dziennikarskiego  świata.  Reporter  śledczy 

piszący o sztuce! 

- Nie musiałeś brać tej posady, jeśli ci się nie podoba. 

-  Potrzebowałem  pieniędzy.  Wiesz  o  tym.  Poza  tym  obiecano  mi  etat  w  dziale 

miejskim, jak tylko zwolni się miejsce. 

- No to życzę szczęścia - mruknął Riker. 

background image

 

 

- Czuję, że coś wisi w powietrzu. Mnóstwo ludzi o tym wie, tylko nie ja. 

Szef działu kulturalnego rozparł się w fotelu i założył ręce na piersi. 

- W komunikacji międzyludzkiej tak już jest, że najbardziej zainteresowani dowiadują 

się na szarym końcu - odparł. 

Gdy dano znak z działu  miejskiego,  Riker  i  Qwilleran weszli do gabinetu,  w którym 

urzędował redaktor naczelny. 

- Dzień dobry, Haroldzie - powiedzieli jak na komendę. 

Szefa nazywano Percy wyłącznie za jego plecami. 

Na  miejscu  był  już  dyrektor  działu  reklamy,  ciągnący  się  za  mankiety.  I  szef  działu 

fotograficznego,  mający  znudzoną  minę.  Oraz  Fran  Unger,  szefowa  działu  kobiecego, 

wystrojona w kapelusz w deseń zebry. Posłała Qwilleranowi powłóczyste spojrzenie, które go 

speszyło.  Była  natarczywa,  co  budziło  w  nim  nieufność.  Qwilleran  wystrzegał  się  kobiet 

pełniących dyrektorskie funkcje. Przez pewien czas był mężem takiej. 

Ktoś  zamknął  drzwi,  a  w  tej  samej  chwili  redaktor  naczelny  okręcił  się  w  swoim 

obrotowym fotelu i spojrzał na Qwillerana. 

- Winien ci jestem przeprosiny - rzekł. - Należało omówić to z tobą dziesięć dni temu. 

Pewnie  docierały  do  ciebie  różne  plotki.  Postąpiłem  nie  fair,  że  trzymałem  cię  w 

nieświadomości.  Przepraszam.  Byłem  zajęty  przy  tej  komisji  do  spraw  zwalczania 

przestępczości, którą powołał burmistrz, ale to mnie nie tłumaczy. 

W  sumie  to  porządny  gość,  pomyślał  Qwilleran,  poruszając  się  niespokojnie  na 

krześle. 

- Obiecaliśmy ci inną pracę, gdy coś się trafi - ciągnął redaktor naczelny. - No i teraz 

pojawiło  się  dla  ciebie  prawdziwe  wyzwanie.  Zamierzamy  zainicjować  pewne 

przedsięwzięcie,  które  może wywrzeć wpływ  na  całą  branżę prasową.  Dodam,  że dla  naszej 

gazety  to  będzie  żyła  złota.  Otóż  nasze  miasto  zostało  wybrane  jako  miejsce  eksperymentu, 

który ma wykazać, czy ogólnokrajowa reklama prowadzona na ogół w czasopismach zdałaby 

egzamin w gazetach codziennych wychodzących w głównych ośrodkach miejskich. 

- Gdyby tak się stało - wtrącił szef reklamy - nasze wpływy by się podwoiły. Tylko w 

tym jednym eksperymentalnym roku nasz dochód podskoczyłby o ponad milion dolarów. 

-  O  te  konfitury  oczywiście  walczyć  też  będzie  „Morning  Rampage”  -  powiedział 

Percy -  ale  my  mamy  nową drukarnię  i  barwne zdjęcia,  więc  możemy  dać produkt wyższej 

jakości. 

Qwilleran głaskał się nerwowo po wąsach. 

background image

 

 

-  Twoim  zadaniem  -  kontynuował  redaktor  naczelny  -  będzie  robienie  niedzielnego 

dodatku przez pięćdziesiąt dwa tygodnie. W formacie czasopisma. Pełna gama kolorów! 

Qwilleran rozważał w myśli rysujące się możliwości. Wyobraził sobie głośne procesy 

sądowe,  kampanie  wyborcze,  przemówienia  polityków,  widowiska  sportowe,  może  nawet 

wydarzenia z zagranicy. Odchrząknął i rzekł: 

- A to nowe czasopismo... Ma być o tematyce ogólnej? 

-  Ujęcie  ma  być  ogólne  -  odparł  Percy.  -  Ale  tematyka  będzie  dość  konkretna. 

Chcemy, żebyś robił czasopismo o wnętrzarstwie. 

- O czym?! - zachrypiał zszokowany Qwilleran. 

- O wnętrzarstwie. Ten eksperyment finansuje branża meblarska i dekoratorska. 

- O wnętrzarstwie? - Poczuł chłód w cebulkach swoich wąsów. - No to chyba powinna 

to robić jakaś kobieta. 

Fran Unger odezwała się słodkim głosem: 

-  Nasz  dział  bardzo  chciał  się  tym  zająć,  ale  Harold  uważa,  że  w  obecnych  czasach 

urządzaniem  domów  interesuje  się  też  wielu  mężczyzn.  Pragnie  uniknąć  zaszufladkowania 

tego czasopisma jako prasy kobiecej. Chce, żeby było adresowane do wszystkich. Chce, żeby 

„Stylowe Wnętrza” czytał każdy. 

Qwilleran poczuł ucisk w gardle. 

- „Stylowe Wnętrza”? - wybąkał. - Tak się ma nazywać to pismo? 

Percy skinął głową. 

-  Tak, bo uważamy,  że ten tytuł właściwie oddaje nasz zamysł.  Styl, komfort,  dobry 

gust! Możesz pisać artykuły o luksusowych domach, eleganckich apartamentach,  symbolach 

wysokiego statusu. O ludziach zamożnych i o tym, jak mieszkają. 

Qwilleran nachylił się w stronę redaktora naczelnego. 

-  Harold,  ty  na  pewno  chcesz  mnie  do  tego  wyznaczyć?  -  spytał.  -  Przecież  wiesz, 

czym się zajmowałem. O wnętrzarstwie nie wiem kompletnie nic. 

-  O  sztuce  pięknej  też  nic  nie  wiedziałeś,  a  poradziłeś  sobie  świetnie  -  odpowiedział 

Percy.  -  W  naszej  branży  doświadczenie  może  być  przeszkodą.  Do  tej  roboty  potrzeba 

obytego  dziennikarza,  kogoś  kreatywnego,  z  pomysłami.  Jeśli  na  początku  miałbyś  jakieś 

problemy, to jestem pewny, że Fran z chęcią ci pomoże. 

Qwilleran zaczął się wiercić na krześle. 

-  Ależ  naturalnie  -  potwierdziła  Unger.  -  Możemy  pracować  razem.  Mogę  cię 

pokierować  w  odpowiednią  stronę.  -  Nie  zważając  na  posępną  minę  Qwillerana,  ciągnęła:  - 

Możesz  na  przykład  zacząć  od  Sorbonne  Studio.  Oni  obsługują  socjetę.  Potem  Lyke  and 

background image

 

 

Starkweather;  to  największa  firma  dekoratorska  w  mieście.  -  Rozłożyła  ręce.  -  David  Lyke 

jest wprost fantastyczny! 

-  Nie  wątpię  -  warknął  posępnie  Qwilleran.  Miał  wyrobione  zdanie  o  dekoratorach. 

Obu płci. 

-  No  i  jest  pani  Middy.  Ta  dekoratorka  robi  bardzo  miłe  wnętrza  w  stylu  wczesno 

amerykańskim. Aha, no i to nowe studio o nazwie ZASZP. Specjalizuje się w trendzie, który 

nazywa się Zaplanowana Szpetota. 

Nagle Percy wypowiedział słowa, które ukazały całą sprawę w innym świetle: 

- Ta praca wiąże się z większą odpowiedzialnością, więc oczywiście przesuniesz się w 

siatce wynagrodzeń. Awansujesz na kierownicze stanowisko. 

Dokonawszy  w  myśli  błyskawicznych  obliczeń,  Qwilleran  doszedł  do  wniosku,  że 

dzięki temu stać go będzie na wynajęcie przyzwoitego mieszkania i spłacenie starych długów. 

Pociągnął się za wąsy. 

- Hmm, no chyba mógłbym spróbować - mruknął. - Kiedy mam zacząć? 

-  Wczoraj!  Dowiedzieliśmy  się,  że  „Morning  Rampage”  planuje  wyjść  z  pierwszym 

dodatkiem na początku października. Chcielibyśmy ich uprzedzić. 

Ostatnie  słowa  przypieczętowały  sprawę.  Perspektywa  pokonania  konkurencji 

rozgrzała krew w żyłach Qwillerana. Jego sprzeciw wobec pomysłu redagowania „Stylowych 

Wnętrz” ustąpił miejsca poczuciu misji, więc kiedy Fran Unger posłała mu przyjazny uśmiech 

i rzekła: „Qwill, będziemy się przy tym nieźle bawić”, miał ochotę odpowiedzieć: „Ej, siostro, 

trzymaj się z dala od mojego czasopisma”. 

W trakcie przerwy na lunch wyszedł na miasto, żeby uczcić swój awans. Kupił puszkę 

krabów  dla  Koko  i  nowy  krawat  dla  siebie.  Znowu  wełniany  w  szkocką  kratę.  Z  przewagą 

czerwieni. 

background image

 

 

Rozdział drugi 

Włożywszy  nowy  krawat  i  lepszy  ze  swoich  dwóch  garniturów,  Qwilleran  z  niepokojem 

pojechał do pierwszego studia wnętrzarskiego, przygotowując się na dużą dawkę luksusu. 

Siedziba  firmy  Lyke  and  Starkweather  mieściła  się  w  ekskluzywnym  centrum 

handlowym, w którym znajdowały się sklepy z luksusowymi towarami, galerie i herbaciarnie. 

Już  samo  wejście  wywierało  duże  wrażenie  -  ogromne  dwuskrzydłowe  drzwi  z  pięknie 

usłojonego egzotycznego drewna, z mosiężnymi klamkami wielkości kijów bejsbolowych. 

W  środku  Qwilleran  zobaczył  ekspozycje  przedstawiające  rozmaite  wnętrza.  Z 

radością wypatrzył pokój, którego ściany wyklejono tapetą w szkocką kratę przypominającą 

deseń jego krawata. Nad kominkiem zbudowanym z przeżartego przez korniki drewna wisiało 

poroże  łosia,  a  obok  stała  kanapa  obita  sfatygowaną  świńską  skórą  -  podobną  do  skóry  z 

dawnych piłek futbolowych. 

Do Qwillerana podszedł szczupły mężczyzna. 

-  Czy  mogę  się  zobaczyć  z  panem  Lyke'em  albo  panem  Starkweatherem?  -  spytał 

dziennikarz. 

Po  długiej  chwili  oczekiwania,  która  nie  wróżyła  niczego  dobrego,  zza  orientalnego 

parawanu w głębi pojawił się siwawy mężczyzna. Miał dobrotliwy wygląd i - jak się okazało 

- dobrotliwe usposobienie. 

- Jeśli chodzi o reklamę, to powinien pan rozmawiać z Lyke'em - rzekł. - Ale on jest w 

tej chwili zajęty, bo ma klientkę. Może zaczeka pan moment i się rozejrzy? 

- A więc pan jest Starkweather? 

- Tak, lecz powinien pan mówić z Lyke'em, jeśli to dotyczy... 

-  To  może  pan  powie  mi  parę  rzeczy,  zanim  zjawi  się  Lyke?  -  spytał  Qwilleran, 

wskazując poroże łosia. 

-  Nie  ma  za  wiele  do  powiedzenia  -  odparł  Starkweather,  wykonując  bezradny  gest 

ręką. 

- Co się dzisiaj najlepiej sprzedaje? 

- Właściwie wszystko. 

- A kolory? Który cieszy się największym wzięciem? 

- Żaden, a raczej wszystkie. Wszystkie są dobre. 

- Tam dalej widzę jakieś nowoczesne wzornictwo. 

- Mamy wszystkiego po trochu. 

Dziennikarska technika Qwillerana wyraźnie zawodziła. 

background image

 

 

-  A  jak  nazywa  się  ten  mebel?  -  zapytał,  wskazując  wysokie  biurko  o  pękatych 

nóżkach, inkrustowane wzorami przedstawiającymi ptaki i kwiaty. 

- To jest sekretarzyk - odparł Starkweather. W następnej chwili jego kamienna twarz 

odrobinę się ożywiła. - Oho, idzie pan Lyke. 

Zza  parawanu  wyłonił  się  przystojny  trzydziestokilkuletni  mężczyzna.  Ramieniem 

obejmował uśmiechniętą i zarumienioną z zadowolenia kobietę w średnim wieku, która miała 

na głowie elegancki kapelusik. 

- Jedź do domu, skarbie - mówił głębokim, tubalnym głosem - i powiedz staruszkowi, 

że  musisz  mieć tę kanapę.  Nie będzie go kosztować więcej  niż ten  jego ostatni  samochód.  I 

pamiętaj,  masz  mnie zaprosić  na kolację,  gdy  następnym razem  będzie to przepyszne ciasto 

czekoladowe. To ty masz je zrobić, nie twój kucharz. Ty. Specjalnie dla Davida. 

Wypowiadając te słowa, David Lyke poprowadził kobietę szybkim krokiem do drzwi. 

Stanął w progu i ucałował ją w skroń, żegnając się szarmancko, ale pospiesznie. 

Obracając się w stronę Qwillerana, błyskawicznie zmienił wyraz twarzy - rozanielenie 

ustąpiło  miejsca opanowaniu typowemu dla człowieka  interesu,  jednak oczy pozostały takie 

same:  zadumane  wejrzenie,  opadające  powieki,  długie  rzęsy.  Jeszcze  bardziej  zadziwiające 

były jego włosy - śnieżnobiałe, ostro kontrastujące z młodą, opaloną twarzą. 

-  David  Lyke  -  przedstawił  się  miłym  głosem,  wyciągając  rękę  na  powitanie.  W 

ułamku  sekundy  zlustrował  gościa,  pozytywnie  oceniając  jego  krawat  w  szkocką  kratę  i 

szerokość klap marynarki. - Proszę do mojego biura, tam będziemy mogli porozmawiać. 

Qwilleran  ruszył  za  nim  do  pokoju  o  ciemnoszarych  ścianach.  Na  hebanowym 

parkiecie leżała lamparcia skóra. Dokoła stały kwadratowe, masywne fotele, obszyte tkaniną 

o  fakturze  podobnej  do  popcornu.  Na  przeciwległej  ścianie  wisiał  akt  -  naga  kobieta  o 

połyskliwej, szaro-niebieskiej karnacji, przypominającej stal. 

Qwilleran pokiwał machinalnie głową w wyrazie pochwały. 

- Miłe biuro - rzekł. 

-  Cieszę się,  że się panu podoba - odparł dekorator wnętrz. -  Szarość to niesłychanie 

cywilizowany  kolor,  nie  uważa  pan?  Ten  odcień  nazywam  „mak”.  Krzesła  są  w  tonacji 

suszonej  figi.  Mam  powyżej  uszu  beżu  i  mlecznej  bieli.  -  Sięgnął  po  karafkę.  -  A  może 

kropelkę koniaku? 

- Nie, dziękuję - odparł Qwilleran i dodał, że wolałby zapalić swoją fajkę.  Następnie 

wyjaśnił, co go sprowadza. 

-  Szkoda,  że  nazwaliście  to  swoje  czasopismo  „Stylowe  Wnętrza”  -  rzekł  Lyke 

donośnym głosem. - To mi się kojarzy z rękawiczkami w kolorze lawendy i lodami melba. 

background image

 

 

- W jakim stylu urządzacie wnętrza? - spytał dziennikarz. 

- W każdym. Jeśli ludzie chcą mieszkać jak konkwistadorzy albo angielscy baronowie, 

albo królowie Francji, to my się nie sprzeciwiamy. 

-  Gdybyście  znaleźli  dla  nas  jakiś  dobry  dom  do  sfotografowania,  to  pokazalibyśmy 

go na okładce naszego pierwszego numeru. 

-  Zależy  nam  na  reklamie  -  odparł  Lyke  -  ale  trudno  powiedzieć,  jak  zareagowaliby 

nasi  klienci.  Wie  pan,  jak  to  jest:  gdy  tylko  panowie  z  Waszyngtonu  dowiedzą  się,  że 

podatnik  ma  w  łazience  puszysty  dywan  na  całą  podłogę,  natychmiast  przeglądają  jego 

dokumenty  finansowe  z  ostatnich  trzech  lat.  -  Zaczął  wertować  kartki  z  adresami.  - 

Zrobiliśmy świetny wystrój w stylu kolonialnym z czasów króla Jerzego, w tonacji szampana 

i żurawiny, ale nie przysłali jeszcze lamp... O, a tutaj dom w stylu edwardiańskim, w kolorze 

benedyktyńskiej  nalewki  i  śliwki,  tylko,  że  spóźniają  się  z  draperiami.  Producent tkanin  nie 

robi już tego wzoru. 

- No to może moi fotografowie mogliby pstrykać w taki sposób, żeby nie było widać, 

że brakuje zasłonek? 

Lyke był wyraźnie zszokowany słowami Qwillerana, ale szybko odzyskał zimną krew. 

Pokręcił jednak głową. 

- Nie, okna trzeba pokazać - odrzekł. Wertował dalej. - O, tu mam dom, którym warto 

się  pochwalić!  -  zakrzyknął.  -  G.  Verning  Tait,  słyszał  pan  o  nim?  Zrobiłem  mu  wnętrza  w 

stylu empire z wbudowanymi witrynami na jego kolekcję żadów. 

- Kim jest ten Tait? Od niedawna pracuję w tym mieście. 

-  Nie  słyszał  pan  o  Taitach?  To  jeden  z  tych  starych  rodów,  co  mieszkają  w 

fałszywych  zamkach  na  Muggy  Swamp.  Wie  pan,  to  bardzo  ekskluzywna  okolica.  -  Lyke 

zrobił  smutną  minę.  -  Niestety  ci,  którzy  mają  najdłuższe  rodowody,  najwolniej  uiszczają 

swoje rachunki. 

- Ci Taitowie to przystępni ludzie? 

-  Dawniej  tak,  ale  teraz  żyją  trochę  na  uboczu.  Podobno  pani  Tait  ma  kłopoty  ze 

zdrowiem. 

- Myśli pan, że zgodziliby się na sesję fotograficzną? 

- Stare rody zazwyczaj unikają autopromocji, ale w tym wypadku może udałoby mi się 

ich nakłonić. 

Następnie  omówili  jeszcze  inne  możliwości,  lecz  po  dłuższej  chwili  obaj  doszli  do 

wniosku, że rezydencja Taitów najlepiej się nadaje do nowego czasopisma: znane nazwisko, 

imponujący wystrój domu, żywe kolory, no i kolekcja minerałów na dodatek. 

background image

 

 

-  Poza  tym  -  rzekł  Lyke,  uśmiechając  się  z  zadowoleniem  -  to  jedyna  fucha,  którą 

udało  mi  się  wyrwać  Sorbonne  Studio.  Z  przyjemnością  więc  zobaczę  ten  dom  na  okładce 

„Stylowych Wnętrz”. 

-  Proszę  do  mnie  zadzwonić,  gdy  tylko  uda  się  panu  umówić  -  rzekł  Qwilleran.  - 

Spieszymy się bardzo z pierwszym numerem. Dam panu mój domowy numer. 

Zanotował cyfry na wizytówce i wstał. 

David Lyke uścisnął mu serdecznie rękę na pożegnanie. 

- Życzę powodzenia z tym czasopismem - powiedział szczerze. - Mogę panu udzielić 

pewnej ojcowskiej rady? 

Qwilleran spojrzał na niego z zaintrygowaniem. 

- Nigdy, ale to przenigdy proszę o draperiach nie mówić „zasłonki” - szepnął Lyke. 

Qwilleran  wrócił  do  redakcji,  zastanawiając  się  głęboko  nad  zawiłościami  swojej 

nowej specjalności i z nadzieją myśląc o lunchu w swojskim wnętrzu klubu prasowego, gdzie 

ściany miały kolor średnio podsmażonej polędwicy. 

Na  biurku  czekała  na  niego  informacja,  aby  zadzwonił  do  Fran  Unger.  Z  niechęcią 

wykręcił jej numer. 

- Pracuję nad naszym projektem - zaszczebiotała - i przygotowałam już dla ciebie parę 

propozycji.  Masz  czym  pisać?...  Dobrze.  Po  pierwsze,  jest  taka  farma,  dawniej  w  stylu 

greckiego  renesansu,  którą  teraz  przerobili  na  japońską  herbaciarnię.  Do  tego  apartament  z 

dywanami  na  ścianach  i  na  suficie  oraz  akwarium  pod  szklaną  podłogą.  I  jeszcze 

dowiedziałam  się o niesamowitej  sypialni utrzymanej wyłącznie w trzech odcieniach czerni, 

tylko łóżko jest inne, bo z mosiądzu... Na pierwszy numer chyba wystarczy! 

Qwilleran poczuł, że jeżą mu się wąsy. 

- Dzięki, Fran, ale już mam materiał do pierwszego numeru - skłamał. 

- Naprawdę? No, jak na żółtodzioba szybko się uwinąłeś. Co znalazłeś? 

- To długa historia - odpowiedział Qwilleran wymijająco. 

- Mów, jestem ciekawa. Słuchaj, idziesz na lunch do klubu prasowego? 

-  Raczej  nie  -  odrzekł  z  wahaniem.  -  Umówiłem  się...  umówiłem  się  z  jednym 

dekoratorem w prywatnym klubie. 

Fran Unger była rasową dziennikarką, więc niełatwo się zniechęcała. 

- W takim razie spotkajmy się na drinka o wpół do szóstej. 

-  Przepraszam,  ale  nie  mogę  -  odparł  jak  najuprzejmiej  Qwilleran.  -  Już  dawno 

umówiłem się z kimś na kolację. 

background image

 

 

O  wpół  do  szóstej  uciekł  z  redakcji  w  zacisze  swojego  mieszkania,  niosąc  pęto 

wątrobianej  i  dwie  bułki  z  cebulą  na  kolację.  Wolałby  pójść  do  klubu  prasowego.  Lubił 

bezceremonialną  atmosferę  tego  lokalu,  wielkie  steki,  które  tam  serwowano,  oraz 

towarzystwo  kolegów  po  fachu,  ale  już  dwa  tygodnie  temu  zrezygnował  ze  swego 

upodobania.  Kłopoty  zaczęły  się  wtedy,  gdy  zatańczył  z  Fran  Unger  na  Balu  Fotografów. 

Najwyraźniej w jego staroświeckim fokstrocie kryła się jakaś magia, która rozpaliła szefową 

działu kobiecego. Bo od tamtej pory nie dawała mu spokoju. 

- Nie umiem spławić tego babsztyla! - rzekł Qwilleran do Koko, krojąc wątrobianą. - 

Jest  ładna,  ale  nie  w  moim  typie.  Mam  już  dość  szefowych.  Poza  tym  skórę  z  zebry 

najbardziej lubię na zebrze. 

Odkroił parę plasterków kiełbasy  jako zakąskę  dla  Koko,  ale ten  zajęty  był rwaniem 

pajęczyny rozpiętej między nogami krzesła. 

Dopiero  gdy  chwilę  później  zadzwonił  telefon,  kot  zaczął  zwracać  uwagę  na  to,  co 

dzieje się dokoła. Ostatnio przejawiał wyraźną zazdrość o aparat. Ilekroć Qwilleran mówił do 

słuchawki,  Koko  rozwiązywał  mu  sznurówki  albo  gryzł  przewód  telefoniczny.  Czasem 

wskakiwał na biurko i próbował wytrącić mu słuchawkę z ręki. 

- Słucham? Tak? 

Kot natychmiast dał susa na biurko i zaczął broić. Qwilleran odepchnął go na bok. 

- To świetnie! - rzekł. - Kiedy możemy fotografować? 

Koko przechadzał się po biurku, szukając okazji do kolejnych psot. Zaplątał się łapą w 

przewód i zapiszczał z oburzenia. 

-  Przepraszam,  nie słyszę -  powiedział  Qwilleran do słuchawki. -  Mój kot rozrabia... 

Nie, nie biję go. Proszę chwilę zaczekać. 

Wyplątał  Koko  i  spędził  go  z  biurka,  następnie  zapisał  adres,  który  podał  mu  David 

Lyke. 

- A więc do zobaczenia w poniedziałek rano w Muggy Swamp. Dziękuję panu. Bardzo 

mi pan pomógł. 

Tego wieczoru telefon zadzwonił ponownie. Tym razem w słuchawce rozbrzmiał głos 

Fran Unger. 

- Cześć, Qwill, a jednak jesteś w domu! 

- Owszem - odparł, obserwując uważnie Koko, który natychmiast wskoczył na biurko. 

- A podobno byłeś umówiony na mieście. 

- Wróciłem wcześniej, niż się zanosiło. 

background image

 

 

-  Jestem  w  klubie  prasowym  -  wyszeptała  Fran  zmysłowym  głosem.  -  Może 

wpadniesz? Wszyscy tu jesteśmy. Szykuje się niezła popijawa. 

- Spadaj! - warknął Qwilleran do Koko, próbującego kręcić tarczą za pomocą nosa. 

- Coś ty powiedział? 

- To nie do ciebie, tylko do kota - wyjaśnił Qwilleran i pchnął Koko, ale ten zmrużył 

groźnie ślepia, stawiając opór i knując następne niecne posunięcie. 

- No właśnie - ciągnęła pieszczotliwie Fran Unger -a kiedy zaprosisz mnie do siebie, 

żebym poznała tego twojego Koko? 

- Miau! - zapiszczał kot w prawe ucho Qwillerana. 

- Zamknij się! 

- Co? 

-  Jasna  cholera!  -  krzyknął  rozeźlony  dziennikarz,  bo  Koko  strącił  na  podłogę 

popielniczkę wypełnioną popiołem z fajki. 

-  No  cóż  -  rzekła  Fran  Unger  lodowatym  tonem.  -  Muszę  powiedzieć,  że  twoja 

gościnność jest porażająca! 

- Posłuchaj, Fran. W tej chwili nie za bardzo mogę gadać, bo kot strasznie broi. - Już 

miał wyjaśnić, co się stało, ale usłyszał trzask na linii. - Halo? Halo? 

Odpowiedzią była martwa cisza, a potem ciągły sygnał. Połączenie zostało przerwane. 

Koko mocno dociskał łapą widełki. 

background image

 

 

Rozdział trzeci 

Gdy  w  poniedziałek  rano  Qwilleran  poszedł  do  działu  fotografii,  żeby  zabrać  któregoś  z 

pracowników na sesję zdjęciową do Muggy Swamp, zobaczył Odda Bunsena, który wkładał 

sprzęt  do  kufra,  głośno  wyrażając  swój  sprzeciw.  Bunsen  był  specjalistą  od  katastrof 

kolejowych  i  wielkich  pożarów.  Właśnie  się  dowiedział,  że  oddelegowano  go  na  stałe  do 

„Stylowych Wnętrz”. 

- To robota dla starych pierdzieli - narzekał. - Ja chcę się wdrapywać na maszty. 

Ostatnio zasłynął tym, że wspiął się na maszt na szczycie drapacza chmur, żeby z tej 

wysokości  sfotografować  pokaz  ogni  sztucznych  w  Święto  Niepodległości.  Składał  się  z 

mnóstwa  wad  i  zalet,  które  fascynowały  Qwillerana.  Był  najodważniejszym  ze  wszystkich 

fotografów, o najdonośniejszym głosie, a także palił najdłuższe i najwstrętniejsze cygara.  W 

klubie  prasowym  był  najbardziej  wygłodniałym  i  spragnionym  klientem.  Miał  największą 

rodzinę do wykarmienia, a jego portfel wydawał się zawsze najcieńszy. 

-  Gdybym  nie  był  spłukany,  rzuciłbym  tę  robotę  -  rzekł  do  Qwillerana  w  drodze  na 

parking. - Tak między nami, to mam nadzieję, że to czasopismo okaże się kompletną klapą. - 

Klnąc  łagodnie,  wpakował  z  trudem  kufer,  statywy  i  lampy  do  swojego  małego 

dwuosobowego auta. 

Wciskając  się  w  resztkę  wolnej  przestrzeni,  Qwilleran  postanowił  poprawić  mu 

nastrój. 

- Kiedy zamienisz tę puszkę po sardynkach na prawdziwy samochód? - spytał. 

-  To  jedyne  auto  jeżdżące  na  paliwo  do  zapalniczek.  Przejeżdżam  dwanaście 

kilometrów na pojedynczym wtrysku. 

- Wy, fotografowie, zarabiacie za mało, żeby stać was było na benzynę? 

- Kiedy ma się sześcioro dzieci, hipotekę do spłacenia i rachunki za ortodontę... 

-  To  może  zaoszczędziłbyś  na  tych  drogich  cygarach?  -  zasugerował  Qwilleran.  - 

Pewnie kosztują krocie. 

Skręcili w Downriver Road. 

- Kto ci załatwił tę sesję w Muggy Swamp? - spytał Bunsen. - Fran Unger? 

Qwilleranowi znów zjeżyły się wąsy. 

- Sam sobie załatwiam takie rzeczy - odpowiedział. 

- Fran tak gadała w klubie, że wyglądało na to, że to ona gra pierwsze skrzypce. 

Qwilleran stęknął. 

background image

 

 

-  Język  jej  się  rozwiązuje  po  paru  kieliszkach  martini  -  ciągnął  fotograf.  -  W  sobotę 

wieczorem robiła aluzje, że ty niby nie gustujesz w paniach. Chyba nadepnąłeś jej na odcisk. 

- To przez mojego kota! Zadzwoniła do mnie do domu, a Koko przerwał połączenie. 

- Przez tego kota napytasz sobie biedy - przestrzegł Bunsen. 

Wtoczyli  się  na  autostradę  i  dalej  jechali  szybko  w  milczeniu,  póki  nie  dotarli  do 

zjazdu na Muggy Swamp. 

- To dziwne, że nigdy nie przemianowali tej okolicy - zauważył Bunsen. - Parne Błota. 

-  Nie  rozumiesz  psychologii  ludzi  z  wyższych  sfer  -  rzekł  Qwilleran.  -  Sam  pewnie 

mieszkasz na jakimś nowoczesnym osiedlu? 

- Mieszkam w Happy View Woods. Cztery sypialnie i wielka hipoteka. 

-  Właśnie  o  to  mi  chodzi.  G.  Verning  Tait  za  żadne  skarby  świata  nie  chciałby 

sczeznąć w miejscu nazywanym Happy View. 

Z krętej drogi widać było francuskie pałacyki i angielskie rezydencje, stojące osobno 

w otoczeniu starych drzew. Siedziba Taitów okazała się wytwornym domem w hiszpańskim 

stylu, ozdobionym stiukami, do którego prowadziła duża brama, dziedziniec i masywne drzwi 

nabijane gwoździami, strzeżone z obu stron przez żelazne latarnie. 

W progu powitał ich David Lyke. Wprowadził dziennikarzy do holu, którego podłoga 

wyłożona  była  szachownicą  białych  i  czarnych  marmurowych  kafli,  a  wnętrze  rozświetlał 

migot  kryształów.  Na  marmurowej  płycie  podpieranej  przez  sfinksa  z  brązu  stał 

siedmioramienny kandelabr. 

- Obłęd! - mruknął Bunsen. 

-  Zapewne  potrzebujecie  pomocy  przy  rozstawieniu  sprzętu  -  rzekł  Lyke  i  skinął  na 

ciemnookiego boya, który posłał mu spojrzenie pełne uwielbienia. - Paolo, pomóż tym panom 

z gazety, to może zrobią ci zdjęcie i będziesz mógł je wysłać rodzinie do Meksyku. 

Chłopak ochoczo przydźwigał razem z Bunsenem ciężki kufer, lampy i statywy. 

- Czy poznamy gospodarzy? - spytał Qwilleran. 

- Stary gdzieś się zaszył - odparł ściszonym głosem Lyke. - Pielęgnuje swój kręgosłup. 

Wyjdzie dopiero wtedy, gdy padnie słowo „żad”. To dziwak. 

- A jego małżonka? 

- Ona rzadko się pokazuje. Na szczęście. 

- Trudno było uzyskać ich zgodę? 

- Nie, o dziwo on w ogóle nie robił problemów. Gotowi na zwiedzanie? 

Lyke  stanowczym  ruchem  otworzył  dwuskrzydłowe  drzwi  i  wprowadził  obu 

mężczyzn do salonu. Ściany miały kolor soczystej zieleni, a dokoła stały kanapy obite białym 

background image

 

 

jedwabiem, białe fotele i hebanowe biurko z pozłacanymi elementami. Do tego staroświecki 

telefon na postumencie. 

Przy przeciwległej ścianie piętrzyła się wielka szafa z pięknie usłojonego drewna. 

- Ten biedermeier - rzekł Lyke, wskazując szafę - był od dawna w posiadaniu rodziny, 

więc  musieliśmy  go  zostawić.  Ściany  i  dywan  to  zieleń  naciowa.  Odcień  foteli  właściwie 

można  nazwać  pieczarkowym.  Sam  dom  jest  hiszpański,  z  około  1925  roku.  Trzeba  było 

zlikwidować łuki, zerwać terakotę z podłóg i od nowa go otynkować. 

Przechadzał  się  po  pomieszczeniu,  przesuwając  odrobinę  lampy  i  wygładzając  fałdy 

starannie upiętych draperii.  Qwilleran patrzył  na  imponujący wystrój  i  wydawało  mu się,  że 

na wszystkim widzi metki z cenami. 

- Po co to wszystko, skoro Taitowie trzymają się z dala od ludzi? - spytał. 

Lyke zamrugał oczami. 

-  Ja  jestem  dobrym  biznesmenem  -  odparł.  -  Stary  chciał  mieć  wystrój,  który  będzie 

godny  jego  słynnej  kolekcji  żadów.  Wybulił  siedemset  pięćdziesiąt  tysięcy  dolarów.  Ale 

oczywiście to nie jest informacja do publicznej wiadomości. 

Najdziwniejszym  elementem  salonu  był  rząd  oszklonych  gablot  w  niszach  ścian, 

obramowanych  klasycznymi  stiukami.  Wewnątrz,  na  półkach,  leżały  starannie  ułożone 

rzeźbione przedmioty w kolorze czerni i mlecznej bieli. 

- To te zbiory? - wyszeptał Bunsen. - Wyglądają jak kostki mydła,  jeśli ktoś by mnie 

spytał. 

- Myślałem, że żady są zielone - rzekł Qwilleran. 

- Zielone są w jadalni - odparł Lyke. Fotograf zaczął ustawiać statywy i lampy. 

- Gdy będzie pan opisywał ten dom - zwrócił się dekorator do Qwillerana - proszę tę 

szafę  w  stylu  biedermeieru  nazwać  armoire.  A  fotele  też  lepiej  określić  z  francuska,  czyli 

fauteuih. 

-  Gdy  nasi  w  redakcji  to  przeczytają,  do  końca  życia  nie  dadzą  mi  spokoju  -  jęczał 

Qwilleran. 

Bunsen  pracował  w  wielkim  skupieniu,  wykonując  barwne  i  czarno-białe  zdjęcia. 

Przestawiał oświetlenie,  fotografował  z różnych  stron,  przesuwał  meble o parę centymetrów 

w jedną lub inną stronę i chował głowę pod zasłonkę. Boy pomagał mu z wielką gorliwością. 

Na tyle wielką, że właściwie przeszkadzał. 

Wreszcie Bunsen osunął się na obity jedwabiem fotel. 

-  Muszę  zrobić  sobie  krótką  przerwę  -  oznajmił.  -  Zapalę.  -  Z  kieszeni  na  piersi 

wyciągnął długie cygaro. 

background image

 

 

David Lyke skrzywił się, zerkając z obawą przez ramię. 

-  Życzy  pan  nam  wszystkim  śmierci?  -  syknął.  -  Pani  Tait  nienawidzi  dymu 

tytoniowego. Potrafi go wyczuć na kilometr. 

- No to mój pomysł wziął w łeb - mruknął rozeźlony Bunsen i zabrał się z powrotem 

do pracy. 

- Zrób parę zbliżeń tych żadów - polecił Qwilleran. 

- Przez szkło nie da rady. 

-  Szkło  można  zdjąć  -  oznajmił  Lyke.  -  Paolo,  powiedz  swojemu  panu,  że 

potrzebujemy kluczyka do gablotek. 

W  tej  samej  chwili  pojawił  się  rozpromieniony  gospodarz  -  mężczyzna  około 

pięćdziesiątki. 

- Słyszę, panowie, że chcecie zobaczyć moje zbiory! - zawołał. - Którą gablotkę mam 

otworzyć? Zdjęcia, rozumiem, będą kolorowe? 

Tait miał połyskliwą różową twarz,  jak gdyby  wyszorował  ją szczotką,  a kąciki  jego 

ust  wykrzywiał  powściągliwy  uśmiech.  Qwilleran  uznał,  że  wygląda  jak  człowiek  o 

ogromnych  wpływach,  który  przeżył  serię  niepowodzeń.  Jedwabna  sportowa  koszula 

odsłaniała bujne owłosienie na rękach, głowę za to miał kompletnie łysą. 

Szkło  zamontowano  w  taki  sposób,  że  nie  było  widać  żadnych  metalowych 

elementów.  Tait  włożył  rękawiczki,  by  nie  zostawić  na  nim  plam,  po  czym  zaczął  otwierać 

gabloty. 

Tymczasem Lyke wygłosił afektowane przemówienie: 

-  Panowie,  nasz  gospodarz,  pan  Tait,  zgodził  się  zaprezentować  swoją  kolekcję 

waszym  czytelnikom.  Uważa,  że  prywatny  kolekcjoner,  gromadzący  dzieła  sztuki,  które  w 

przeciwnym razie dostępne byłyby w muzeach, ma powinność wobec społeczeństwa. Wyraził 

zatem  gotowość,  by  jego  eksponaty  zostały  sfotografowane  dla  przyjemności  i  pogłębienia 

wiedzy opinii publicznej. 

- Czy mogę zacytować te słowa jako pańskie? - zwrócił się Qwilleran do Taita. 

Kolekcjoner  milczał,  zbyt  był  bowiem  zaabsorbowany  swymi  zbiorami.  Z 

największym pietyzmem zdjął ze szklanej półki imbryk z żadu. Naczynie było śnieżnobiałe i 

cienkie jak papier. 

-  To  mój  najwspanialszy  okaz  -  oznajmił  drżącym  głosem.  -  Czysta  biel  zdarza  się 

bardzo rzadko. Nie powinienem tego pokazywać na samym początku, prawda? Trzeba było to 

zachować  na  wielki  finał,  ale  ten  imbryk  tak  mnie  ekscytuje!  To  najczystsza  biel,  jaką 

kiedykolwiek  widziałem.  Do  tego  kamień  cienki  jak  płatek  róży.  Może  pan  tak  napisać  w 

background image

 

 

swoim  artykule.  Cienki  jak  płatek  róży.  -  Odstawił  imbryk  i  zaczął  zdejmować  kolejne 

przedmioty.  -  To  chiński  dzwoneczek,  który  ma  prawie  trzy  tysiące  lat.  A  to  meksykański 

bożek,  który  podobno  leczy  pewne  choroby.  Szkoda,  że  nie  bóle  kręgosłupa.  -  Znów 

wykrzywił kąciki ust, jak gdyby rozbawił go własny nieśmieszny żart. 

- Te eksponaty mają mnóstwo drobnych detali - zauważył Qwilleran. 

-  Artysta nierzadko przez całe życie wykonywał  jeden przedmiot - odparł Tait. -  Ale 

nie każdy żad to dzieło sztuki. - Podszedł do biurka i otworzył szufladę. - To są prymitywne 

narzędzia. Ostrza siekier, dłuta, harpuny. - Wyłożył po kolei przedmioty na blat. 

-  Nie  musi  pan  wyjmować  wszystkiego  -  rzekł  Qwilleran.  -  Sfotografujemy  tylko  te 

najładniejsze. 

Kolekcjoner  jednak  uparcie  opróżniał  szuflady,  z  czcią  biorąc  do  ręki  kolejne 

przedmioty. 

- Widzieliście kiedykolwiek nieobrobiony żad? Oto kawałek nefrytu. 

- No dobra, bierzmy się do pracy - powiedział Bunsen. - Sfotografujmy te łupy. 

Tait podał Qwilleranowi rzeźbiony medalion. 

- Niech pan to weźmie w palce - powiedział. 

- Zimne. 

- Ale zarazem zmysłowe. Jak ciało. Gdy biorę do ręki żad, czuję dreszcze. Czy pan coś 

czuje? 

- Dużo jest książek o żadach? Chętnie bym coś poczytał. 

- Proszę więc do mojej biblioteki - rzekł gospodarz. - Mam wszystko, co kiedykolwiek 

napisano na ten temat. 

Przeszli  do  sąsiedniego  pokoju.  Tait  zaczął  zdejmować  z  półek  różne  książki: 

rozprawy  naukowe,  pamiętniki,  powieści  przygodowe.  Wszystkie  opowiadały  o  zimnym, 

zmysłowym kamieniu. 

-  Chciałby  pan  coś  pożyczyć?  -  spytał  kolekcjoner.  -  Nie  musi  się  pan  spieszyć  ze 

zwrotem. - Następnie sięgnął do szuflady, wyjął mały przedmiot w kształcie guzika i wsunął 

go Qwilleranowi w dłoń. - To dla pana! Na szczęście! 

-  Och,  nie  mogę  przyjąć  tak  cennej  rzeczy  -  odpowiedział  dziennikarz,  przesuwając 

palcem po gładkiej powierzchni zielonego kamienia. 

- Może pan,  może - upierał się Tait. - Nalegam. Nie ma dużej wartości rynkowej. To 

pewnie  pionek  z  jakiejś  japońskiej  gry.  Proszę  go  nosić  w  kieszeni.  Pomoże  panu  napisać 

dobry  artykuł  o  moich  zbiorach.  -  Znów  wykrzywił  kąciki  ust.  -  I  kto  wie,  może  pana 

background image

 

 

natchnie? Może sam pan zacznie kolekcjonować żady? A to najlepsze, co może się przytrafić 

człowiekowi! 

Tait wypowiedział te słowa z iście religijnym zapałem. W tej samej chwili Qwilleran, 

pocierający kamień palcem, faktycznie poczuł dreszcze. 

Bunsen  fotografował  eksponaty,  gospodarz  zaś  kręcił  się  obok  niego  w  nerwowym 

podekscytowaniu. Potem Odd zaczął składać sprzęt. 

-  Chwileczkę!  -  zakrzyknął  Lyke.  -  Powinniście  panowie  zobaczyć  jeszcze  jeden 

pokój.  Jeśli  pan  Tait  zezwoli,  oczywiście.  Buduar  jest  wprost  wspaniały.  -  Odwrócił  się  do 

swego klienta. - Co pan na to? 

Qwilleran dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między dwoma mężczyznami. 

- Moja żona niedobrze się czuje - rzekł gospodarz. - Zobaczę jednak, co da się zrobić... 

Wyszedł.  Gdy  wrócił  po  paru  minutach,  miał  nadzwyczaj  zarumienioną  twarz. 

Właściwie całą głowę. 

- Moja małżonka wyraziła zgodę - oznajmił. - Ale proszę szybko się uwinąć. 

Ruszyli  za  kolekcjonerem,  Bunsen  niosąc  aparat  na  statywie,  a  Paolo  dźwigając 

lampy. Zagłębili się w wyłożony dywanem korytarz, który prowadził do ustronnego skrzydła 

rezydencji. 

Buduar  okazał  się  połączeniem  salonu  i  sypialni.  Wszędzie  dominowały  okazałe 

ozdoby, wszystko wydawało się miękkie i mechate. Nad łóżkiem wisiał podobny do namiotu 

baldachim z  niebieskiego  jedwabiu.  Szezlong, uginający  się pod stosem poduszek,  obity  był 

błękitnym  aksamitem.  Jedyny  element,  który  nie  pasował  do  otoczenia,  stanowił  wózek 

inwalidzki przy wykuszu. 

Siedziała  na  nim  chuda  kobieta  o  niezdrowo  bladej  cerze  i  ostrych  rysach  twarzy, 

wykrzywionej z bólu lub rozdrażnienia. Wysłuchała krótkiej prezentacji gości, przez cały czas 

próbując uspokoić syjamskiego kota,  który siedział  na  jej kolanach,  przygniatając poduszkę. 

Zwierzak miał duże, lekko zezowate ślepia w kolorze lawendy. 

-  Patrzcie,  co  tu  mamy!  -  rzekł  Bunsen,  siląc  się  na  bezceremonialność.  -  Kociak. 

Zezowaty kocur. Hau, hau! 

- Proszę przestać! - rzekła ostrym tonem pani Tait. - Przestraszy ją pan. 

-  Nasza kotka wabi się Yu -  rzekł  jej  mąż,  ściszając głos,  jakby  był  w szpitalu.  -  To 

starochińskie słowo oznaczające żad. 

-  Wcale  nie  wabi się Yu -  odparła żona,  posyłając  mu  mordercze  spojrzenie.  -  Wabi 

się Freja. - Pogłaskała kotkę, która natychmiast skuliła się na poduszce. 

background image

 

 

Bunsen  odwrócił  się  plecami  do  pani  Tait  i  pogwizdując  cicho,  zaczął  regulować 

obiektyw aparatu. 

- Strasznie długo zajmuje panu zrobienie paru zdjęć - powiedziała kobieta chrapliwym 

głosem. 

- Droga pani,  jakby tutaj przyszli ludzie z jakiegoś czasopisma, dwa dni straciliby na 

to, z czym ja uporam się w jeden ranek. 

- Jeśli chce pan sfotografować mój pokój, domagam się, by kotka była na zdjęciu. 

Zapadła napięta cisza. Wszyscy spojrzeli na fotografa. 

- Przykro mi, ale to niemożliwe - odrzekł Bunsen. - Pani kotka nie usiedzi bez ruchu 

tak długo, jak wymaga tego czas ekspozycji. 

-  Odnoszę  wrażenie,  że  inni  nie  mają  problemu  z  fotografowaniem  zwierząt  - 

stwierdziła lodowatym tonem pani Tait. 

Bunsen błysnął groźnie oczami. 

-  Proszę  pani,  to  będzie  długi  czas  ekspozycji  -  tłumaczył,  starając  się  zachować 

cierpliwość. - Musi tak być, żeby zdjęcie wyszło ostre. 

- Nie interesują mnie pańskie problemy techniczne. Freja ma być na zdjęciu! 

Fotograf westchnął przeciągle. 

-  Używam  obiektywu  szerokokątnego.  Kotka  wyjdzie  jako  mała  plama,  chyba,  że 

postawimy ją tuż przed obiektywem. A wtedy ona się poruszy i wszystko zepsuje. 

- Jeśli nie potrafi pan zrobić takiego zdjęcia,  jak ja chcę - zapiszczała gospodyni - to 

nie zrobi pan żadnego! 

Zbliżył się jej mąż. 

- Signe, uspokój się - rzekł i machnięciem ręki wyprosił pozostałych z pokoju. 

Gdy odjeżdżali we dwóch z Muggy Swamp, Bunsen rzekł: 

-  Nie  zapomnij  wymienić  mojego  nazwiska  w  artykule.  Ta  sesja  była  jedną  wielką 

katorgą!  Uświadamiasz  sobie,  że  przepracowałem  trzy  godziny  bez  cygara?  A  to  babsko  na 

wózku to już przesada! Poza tym nie lubię fotografować kotów. 

- Ten zwierzak był wyjątkowo nerwowy - zauważył Qwilleran. 

- Paolo za to bardzo mi pomógł. Dałem mu parę dolców. 

- Tak, miły z niego chłopak. 

- Tęskni za domem. Ciuła forsę, bo chce wrócić do Meksyku. Założę się, że Tait płaci 

mu marne grosze. 

- Lyke powiedział mi, że żady warte są siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. 

background image

 

 

- Wkurza mnie to - mruknął Bunsen. - Taki facet jak Tait lekką ręką wydaje miliony 

na imbryki, a mnie ledwo stać na mleko. 

- Wy, żonkosie, myślicie, że tylko wy borykacie się z problemami. Przynajmniej masz 

gdzie  mieszkać!  Popatrz  lepiej  na  mnie.  Mieszkam  w  wynajmowanej  kawalerce,  wśród 

cudzych mebli, jadam w knajpach i od miesięcy nie trafiła mi się porządna randka. 

- Zawsze masz Fran Unger w odwodzie - rzekł Bunsen. 

- Nie kpij sobie. 

- Facet w twoim wieku nie może już być wybredny. 

-  Phi!  -  Qwilleran  znów  wciągnął  brzuch  i  nastroszył  wąsy.  -  Uważam  się  nadal  za 

dobrą partię, tylko, że kobiet jest coraz mniej. 

- Znalazłeś sobie nowe mieszkanie? 

- Nie miałem czasu poszukać. 

- To może zapędź do roboty tego swojego inteligentnego kota? - zasugerował Bunsen. 

- Daj mu ogłoszenia i niech dzwoni. 

Qwilleran zacisnął zęby. 

background image

 

 

Rozdział czwarty 

Pierwszy numer „Stylowych Wnętrz” poszedł do druku bez żadnych problemów. Arch Riker 

uznał to za zły znak. Nikt nie wycofał reklam, skład wypadł idealnie, korekta była tak czysta, 

że aż strach. 

Czasopismo  trafiło  na  rynek  w  sobotni  wieczór, wciśnięte  między  niedzielne  gazety. 

Na okładce widniało zdjęcie  salonu w ekskluzywnej rezydencji w  Muggy Swamp -  wnętrze 

utrzymane w odcieniu naciowej  zieleni  i pieczarkowej  bieli. Na stronach redakcyjnych roiło 

się od reklam materacy i pralek automatycznych. Na drugiej stronie zamieszczono fotografię 

redaktora  naczelnego:  mężczyzny  o  obwisłych  wąsach  i  oczach  pozbawionych  wyrazu  - 

wyglądało to jak fotka z archiwów policyjnych. 

W niedzielę rano do Qwillerana zatelefonował David Lyke. 

-  Napisał pan świetny tekst -  rzekł swym tubalnym głosem. -  Dziękuję,  że wymienił 

mnie  pan  z  nazwiska.  Ale  skąd  oni  wytrzasnęli  to  pańskie  zdjęcie?  Wygląda  pan  jak 

poszukiwany przestępca. 

Dla  Qwillerana  był  to  dzień  pełen  satysfakcji  -  znajomi  dzwonili  bez  przerwy  z 

gratulacjami.  Później  rozpadał  się  deszcz,  ale  mimo  to  dziennikarz  wyszedł  z  domu  i 

zafundował  sobie  wystawny  obiad  w  restauracji  oferującej  owoce  morza,  wieczorem  zaś 

pokonał Koko w grze słownej wynikiem dwadzieścia do czterech. Kot wybierał łatwe słowa 

w rodzaju „sztywny” i „szubienica” albo „policja” i „policzek”. 

Jakby miał przeczucie... 

Bo w poniedziałek rano „Stylowe Wnętrza” były już zamieszane w aferę kryminalną. 

O  wczesnej  porze  Qwillerana  wyrwał  ze  snu  terkot telefonu.  Dziennikarz  wyciągnął 

rękę po zegarek leżący na stoliku przy łóżku. Zamrugawszy kilkakrotnie oczami, zobaczył, że 

wskazówki pokazują wpół do siódmej. Zaspany i sztywny, powlókł się do aparatu. 

- Słucham - odezwał się oschle. 

- Cześć, mówi Harold! 

W głosie redaktora naczelnego pobrzmiewała tak wielka desperacja, że Qwilleranowi 

na moment odebrało mowę. 

- Ej, Qwill, to ty? Odezwij się. 

- Ja, ja. 

- Słyszałeś już? Dzwonili do ciebie? - pytał Percy zrozpaczonym tonem. 

- Nie. Co się dzieje? - Qwilleran całkowicie już oprzytomniał. 

background image

 

 

- Właśnie telefonowali do mnie z policji. Było włamanie do domu Taitów. No wiesz, 

do tego domu z okładki naszego pisma. 

- Że jak?!... Co zginęło? 

-  Żady!  Lekko  licząc  o  wartości  pół  miliona  dolarów.  Ale  to  jeszcze  nie  wszystko. 

Pani Tait nie żyje... Qwill! Jesteś tam? Słyszysz mnie? 

-  Słyszę  -  odparł  Qwilleran  bezdźwięcznym  głosem,  osuwając  się  na  krzesło.  -  Nie 

mogę w to uwierzyć. 

- To wielka tragedia sama w sobie, a nasza rola jeszcze pogarsza całą sprawę. 

- Czy to było zabójstwo? 

- Dzięki Bogu nie. Aż tak źle nie jest. Podobno miała zawał serca. 

- Była chora. Pewnie usłyszała włamywaczy i... 

-  Policja chce  bezzwłocznie rozmawiać z tobą  i  Bunsenem. Chcą wam  zdjąć odciski 

palców. 

- Odciski palców? A więc zamierzają nas przesłuchiwać? 

-  To  rutynowa  procedura.  Powiedzieli,  że  w  ten  sposób  będą  mogli  pogrupować 

wszystkie odciski, które znajdą w domu. Kiedy robiliście tam zdjęcia? 

-  W  poniedziałek.  Tydzień  temu.  -  Następnie  Qwilleran  powiedział  to,  o  czym  obaj 

myśleli. - Ta sprawa nie przysłuży się dobrze naszemu czasopismu. 

- Może nas rozłożyć na łopatki! Co masz na następną niedzielę? 

-  Starą  stajnię  zamienioną  w  dom  mieszkalny.  Należy  do  sprzedawcy  używanych 

samochodów,  który  lubi  czytać  o  sobie  w  gazetach.  Znalazłem  sporo  fajnych  domów,  ale 

właściciele nie chcą, żebyśmy ujawniali ich nazwiska i adresy. Z różnych powodów. 

- A teraz będą mieć kolejny - westchnął redaktor naczelny. - I to cholernie dobry. 

Po chwili Qwilleran odłożył słuchawkę i zapatrzył się przed siebie, rozmyślając o tym, 

co  właśnie  usłyszał.  Tym  razem  Koko  nie  przeszkadzał  w  rozmowie  telefonicznej  -  leżał 

skulony  pod  kredensem  i  patrzył  uporczywie  na  Qwillerana,  jak  gdyby  wyczuwał  powagę 

sytuacji. 

Następnie dziennikarz zadzwonił do Bunsena. W ciągu dwóch godzin obaj stawili się 

na komendzie policji, żeby złożyć zeznania. 

-  Co  wy  wyprawiacie  w  tym  waszym  piśmie?  -  spytał  jeden  z  oficerów  śledczych.  - 

Publikujecie wskazówki dla włamywaczy? 

Qwilleran  opowiedział  o  tym,  jak  fotografowali  pokoje  w  Muggy  Swamp  i  jak  Tait 

otwierał kluczykiem gabloty ze zbiorami oraz pokazywał najcenniejsze eksponaty. 

- Kto jeszcze był obecny w trakcie tej sesji? 

background image

 

 

-  David  Lyke,  czyli  dekorator...  no  i  boy.  Służący  Paolo.  Przelotnie  widziałem  też 

gospodynię w kuchni - wyliczał Qwilleran. 

- Czy mieliście kontakt z tym boyem? 

-  No  pewnie  -  odparł  Bunsen.  -  Pomagał  mi  przez  trzy  godziny.  Rozstawiał  lampy, 

przesuwał meble. Dobry chłopak! Dałem mu parę dolców. 

Po krótkim przesłuchaniu  Qwilleran zadał policjantom kilka  sondujących pytań,  lecz 

został  zignorowany.  Wiedzieli,  że  to  Lodge  Kendall  jest  dziennikarzem,  który  w  „Daily 

Fluxion” para się tematyką przestępczą. 

W drodze do wyjścia Bunsen rzekł: 

- Dobrze, że to się już skończyło. Przez chwilę myślałem, że nas podejrzewają. 

-  Nasz  zawód  jest  poza  wszelkimi  podejrzeniami  -  odparł  Qwilleran.  -  Słyszałeś 

kiedyś,  żeby  dziennikarz  popełnił  zbrodnię?  Lekarze  tłuką  na  śmierć  swoje  żony,  adwokaci 

strzelają  do  swoich  wspólników,  bankierzy  czmychają  z  oszczędnościami  klientów.  A 

dziennikarze chodzą do klubu prasowego, gdzie topią w alkoholu swe przestępcze skłonności. 

Po  dotarciu  do  redakcji  od  razu  zatelefonował  do  firmy  Lyke  and  Starkweather.  W 

słuchawce rozbrzmiał dudniący głos tego pierwszego. 

- Słyszał już pan? - spytał dziennikarz posępnym tonem. 

- Tak, dowiedziałem się z radia, gdy jechałem do pracy. Ale się wpakowaliście. 

-  A  co  z  Taitem?  On  chyba  teraz  odchodzi  od  zmysłów!  Przecież  ma  obsesję  na 

punkcie tych swoich żadów. 

- Na pewno są nieźle ubezpieczone. Poza tym może teraz ze zdwojoną energią zabrać 

się od nowa do kolekcjonowania. 

Qwilleran milczał. Zdziwił go całkowity brak współczucia u Davida Lyke'a. 

- No tak, ale stracił też żonę - mruknął. 

- To i tak było nieuchronne. Mogła umrzeć w każdej chwili z byle powodu. Z powodu 

spadku  cen  akcji  na  giełdzie  albo  strzelaniny  pokazywanej  w  telewizji.  W  dodatku  była 

umęczoną kobietą. Od wielu lat jeździła na wózku i przez cały ten czas jej mąż i wszyscy inni 

musieli chodzić wokół niej na palcach... Nie warto wylewać łez nad losem pani Tait. Ma pan 

na głowie dość swoich zmartwień. Jak pan myśli, jak to wpłynie na wasze czasopismo? 

- Przeczuwam, że ludzie będą się bali pokazywać swoje domy. 

-  Niech  pan  się  tym  nie  kłopocze.  Już  ja  zadbam  o  to,  by  nie  narzekał  pan  na  brak 

materiałów.  Ta  branża  potrzebuje  takiego  pisma  jak  pańskie.  Może  wpadnie  pan  dzisiaj  do 

mnie  wieczorem?  Urządzam  koktajl.  Będzie  paru  dekoratorów,  którzy  mogą  się  na  coś 

przydać. 

background image

 

 

- Świetny pomysł! Gdzie pan mieszka? 

- W Villa Verandah. To nowy apartamentowiec, który wygląda jak wygięty wafel. 

W chwili gdy Qwilleran odłożył słuchawkę, posłaniec podsunął mu gazetę na biurko. 

Było  to  wydanie  „Morning  Rampage”.  Konkurent  „Fluxion”  na  pierwszej  stronie  trąbił  o 

włamaniu  w  domu  Taitów.  W  tekście  pojawiały  się  wielokrotnie  aluzje  do  „szczegółowego 

opisu  kolekcji  żadów,  który  pojawił  się  w  pewnym  czasopiśmie  w  przededniu  kradzieży”. 

Qwilleran z wigorem wygładził wąsy kłykciami i ruszył do działu miejskiego, żeby zobaczyć 

się z Percym, ale ten akurat miał zebranie z wydawcą i dyrektorem finansowym. 

Usiadł  więc  osowiały  przy  swoim  biurku  i  zapatrzył  się  na  maszynę  do  pisania. 

Powinien popracować. Powinien się uwijać, żeby zdążyć z następnym numerem „Stylowych 

Wnętrz”, ale coś nie dawało mu spokoju. 

Czas, w którym dokonano włamania. 

Nowy  magazyn  został  rozkolportowany  w  sobotę  wieczorem.  Dopiero  potem  -  w 

niedzielę  lub  poniedziałek  rano  -  skradziono  kolekcję  żadów.  A  więc  zaledwie  w  ciągu 

dwudziestu  czterech  godzin  -  rozumował  Qwilleran  -  ktoś  a)  przeczytał  artykuł  o  cennych 

zbiorach,  b)  wpadł  na  pomysł,  by  dokonać  kradzieży,  c)  przygotował  i  przeprowadził 

skomplikowaną akcję.  Należało opracować plan  wejścia do rezydencji  bez  zwrócenia uwagi 

domowników  i  służby,  znaleźć  sposób,  by  otworzyć  po  cichu  chytrze  zaprojektowane 

gabloty,  następnie  bezpiecznie  zapakować  łup  i  wywieźć  go,  a  wszystko  tak,  żeby  nie 

zaalarmować  firmy  ochroniarskiej.  Bo  osiedle  w  Muggy  Swamp  na  pewno  pilnowane  było 

przez prywatnych ochroniarzy. 

Dwadzieścia  cztery  godziny,  dumał  dalej  Qwilleran.  Bardzo  mało  czasu  na 

przygotowanie  tego  wszystkiego.  Musiała  to  zrobić  jakaś  świetnie  zorganizowana  grupa 

przestępcza... chyba, że złodzieje mieli powiązania z domem Taitów albo wcześniej wiedzieli 

o  zadach.  A  jeśli  tak,  to  czy  celowo  zharmonizowali  swoją  akcję  z  wydaniem  pierwszego 

numeru „Stylowych Wnętrz”, by postawić czasopismo w złym świetle? 

Gdy Qwilleran rozważał różne możliwości, poniedziałkowy numer „Fluxion” zszedł z 

prasy.  Posłaniec  przemknął  przez  dział  kulturalny,  rzucając  na  każde  biurko  po  jednym 

egzemplarzu. 

Sprawę  Taitów  dyskretnie  upchnięto  na  czwartej  stronie.  Artykuł  nosił  zadziwiający 

tytuł. Qwilleran jednym tchem przeczytał sześć akapitów. Komentarz napisał Lodge Kendall - 

z  reguły  zajmujący  się  przestępczością.  Nie  było  wzmianki  o  „Stylowych  Wnętrzach”. 

Pominięto  szacunkową  wartość  skradzionej  kolekcji.  Zamiast  tego  zamieszczono 

background image

 

 

zdumiewającą wypowiedź przedstawiciela policji. Marszcząc czoło, Qwilleran złożył gazetę, 

chwycił płaszcz i popędził do klubu prasowego. 

Klub znajdował się w pokrytej sadzą fortecy z wapienia, w której dawniej mieściło się 

więzienie  okręgowe.  Okna  były  wąskie  i  zakratowane,  a  na  poczerniałych  wieżyczkach 

strażniczych  wysiadywały  parszywe  gołębie.  W  wyłożonych  boazerią  pomieszczeniach 

utrzymywała się uporczywa woń dziewiętnastowiecznego zakładu karnego, ale najgorszy był 

hałas.  Głosy  dudniły  pod  sklepionym  dachem,  ścierając  się  ze  sobą  nawzajem,  odbijając 

echem, zwielokrotniając w ogłuszający ryk. Qwilleran czuł się tutaj jak w niebie. 

Tego dnia bar na parterze rozbrzmiewał dyskusją i spekulacjami na temat wydarzeń w 

Muggy Swamp. Kradzieże kosztowności to przestępstwa, którymi cywilizowani dziennikarze 

mogą  się  delektować  z  czystym  sumieniem.  Przemawiają  do  inteligencji,  poza  tym  na  ogół 

obywają się bez rozlewu krwi. 

Na  końcu  baru,  gdzie  tradycyjnie  zasiadali  redaktorzy  „Fluxion”,  Qwilleran  znalazł 

Odda Bunsena. Przysiadł się i zamówił podwójny sok pomidorowy z lodem. 

- Czytałeś? - spytał. 

- Owszem - odparł fotograf. - Powariowali. 

Zaczęli  rozmawiać  przyciszonymi  głosami.  Na  drugim  końcu  mahoniowego  baru 

rozbrzmiewały radosne głosy redaktorów z „Morning Rampage”. Qwilleran spojrzał krzywo 

na dziennikarzy z konkurencyjnej gazety. 

- Kim jest ten facet w jasnym garniturze? Ten, co tak rechocze? 

- Pracuje u nich w kolportażu - odparł Bunsen. - Latem grał przeciw nam w bejsbol i 

wierz mi, to wredny typ. 

- Wkurza mnie. Kobieta nie żyje, a on pieje z radości. 

- Oho, idzie Kendall - rzekł fotograf. - Zobaczmy, co myśli o tej hipotezie policji. 

Dziennikarz  śledczy  -  młody,  gorliwy,  zadowolony  z  pracy  -  miał  znudzoną  minę 

wytrawnego zawodowca. 

Qwilleran przywołał go do baru skinięciem ręki i spytał: 

- Wierzysz w to, co napisałeś w dzisiejszym numerze? 

-  Policja  uważa,  że  to  sprawa  prosta  jak  drut  -  odpowiedział  Kendall.  -  Nie  ma  nic 

wspólnego z waszym artykułem. To z pewnością była robota kogoś z wewnątrz. Kogoś, kto 

znał ten dom. 

- Wiem - rzekł Qwilleran. - Sam to wykombinowałem. Ale nie podoba mi się wybór 

podejrzanego. Nie wierzę, że boy to zrobił. 

background image

 

 

- To jak wytłumaczysz jego zniknięcie? Jeśli Paolo nie ukradł żadów i nie czmychnął 

do Meksyku, to gdzie jest? 

-  On do tego.  nie pasuje -  wtrącił Bunsen.  -  To miły chłopak,  cichy,  nieśmiały. Palił 

się do pomocy. To nie ten typ. 

- Wy, fotografowie, macie się za największych znawców ludzkiej natury - zripostował 

Kendall.  -  Akurat w tej  sprawie się  mylisz.  Tait mówi, że chłopak był  leniem,  że ciągle coś 

knuł i oszukiwał. Parę razy groził, że go zwolni, ale pani Tait zawsze się za nim wstawiała. A 

ponieważ była bardzo chora, mąż nie chciał się jej sprzeciwiać. 

Bunsen i Qwilleran wymienili spojrzenia pełne niedowierzania. Kendall oddalił się, by 

porozmawiać z gromadką dziennikarzy telewizyjnych. 

Przez chwilę Qwilleran obracał w palcach żad, który podarował mu Tait. Nosił go w 

kieszeni razem z drobnymi. 

- Zadzwoniłem rano do Davida Lyke'a - odezwał się wreszcie. 

- Jak on to wszystko przyjął? 

-  Nie  wyglądało,  że  jest  szczególnie  poruszony.  Powiedział,  że  kolekcja  była 

ubezpieczona, a nieszczęsna pani Tait zrobiła mężowi piekło z życia. 

- W to akurat wierzę. To była jędza czystej wody. A co on myśli o tej hipotezie, że to 

Paolo ukradł zbiory? 

- Nie było o tym wiadomo, gdy rozmawialiśmy. 

W pobliżu zaczął krążyć barman Bruno, czekając na sygnał. 

- Już dosyć - zwrócił się do niego Qwilleran. - Muszę coś zjeść i wracać do pracy. 

- Widziałem wczoraj twoje czasopismo. Dało mi do myślenia. Mojej żonie też. Mamy 

mnóstwo pomysłów, jak urządzić dom. Czekamy na następny numer. 

- Po tym, co się stało w Muggy Swamp, możecie się go nie doczekać - odpowiedział 

Qwilleran. - Nikt nie będzie chciał pokazywać swojego domu. 

Bruno posłał mu protekcjonalny uśmiech. 

- Może mógłbym ci pomóc? Jak brakuje ci tematów, możesz sfotografować mój dom. 

Sami go urządziliśmy. 

- A jak ty mieszkasz? - spytał Qwilleran. Czekał w napięciu na odpowiedź, bo Bruno 

znany  był  jako  człowiek  renesansu  w  wersji  dla  ubogich  -  uzdolniony  pod  wieloma 

względami, ale w niewielkim stopniu. 

-  U  nas  jest  tak  zwany  wystrój  monochromatyczny.  W  odcieniu  kartuzjańskim. 

Kartuzjański dywan, kartuzjańskie ściany, kartuzjańskie zasłonki i kartuzjańska kanapa. 

background image

 

 

-  To w sam raz dla człowieka twojej profesji -  odparł Qwilleran. -  Ale pozwól,  że w 

jednym cię poprawię. Nigdy nie nazywaj draperii „zasłonkami”. 

background image

 

 

Rozdział piąty 

Przed pójściem na przyjęcie do Davida Lyke'a Qwilleran wrócił do domu, żeby się przebrać i 

nakarmić kora peklowaną wołowiną, którą kupił w delikatesach. 

Koko powitał go dzikim tańcem  będącym kocim  wyrazem radości -  hop na krzesła  i 

pod stoły, pląsy dokoła lamp, skok na najwyższą półkę, potem zeskok na podłogę z głuchym 

odgłosem  i  stęknięciem.  Z  zawrotną  prędkością  wykonywał  w  powietrzu  gwałtowne 

ewolucje. Lampy się chwiały, potrącone popielniczki wirowały, wiotkie zasłony falowały od 

podmuchów  powietrza.  Następnie  wskoczył  na  słownik  i  z  całą  siłą  wbił  w  niego  pazury  - 

wypinając  zadek,  prężąc  ogon  ku  sufitowi,  przypominając  zjeżdżający  ze  stoku  tobogan 

przystrojony  proporcem.  Z  wigorem  podrapał  kartki,  spojrzał  na  Qwillerana,  i  znów  zaczął 

drapać. 

- Nie mam czasu na zabawy - rzekł dziennikarz. - Wychodzę na przyjęcie koktajlowe. 

Może przyniosę ci oliwkę. 

Włożył  odebrane  z  pralni  spodnie,  rozpakował  niedawno  kupioną  koszulę  i  zaczął 

szukać swego nowego krawata. Dziura! Dokładnie na środku. Qwilleran jęknął. To oznaczało, 

że w dobrym stanie pozostawał już tylko jeden kraciasty krawat. Zerwał go z klamki u drzwi i 

zawiązał na szyi, złorzecząc pod nosem. Koko nadal siedział na słowniku, mając nadzieję na 

grę. 

-  Dziś  nic  z  tego  -  powiedział  dziennikarz.  -  Zjedz  wołowinę  i  utnij  sobie  miłą 

drzemkę. 

Następnie wyruszył  na przyjęcie,  z nadzieją w sercu.  Po pierwsze,  liczył, że  nawiąże 

pożyteczne  znajomości.  Po  drugie,  pragnął  zobaczyć  ten  modny  i  drogi  apartamentowiec 

zwany  Villa  Verandah.  Po  trzecie,  chciał  znów  spotkać  się  z  Davidem  Lyke'em.  Lubił 

bezpośredniość  tego  człowieka.  Qwilleran  zupełnie  inaczej  wyobrażał  sobie  dekoratorów. 

Lyke  nie  był  nadętym  snobem,  a  do  swojej  niewątpliwej  urody  podchodził  ze  zdrowym 

dystansem. 

Villa  Verandah,  nowy  element  w  krajobrazie  miejskim,  była  osiemnastopiętrowym 

wieżowcem  ciągnącym  się  półkolem  dokoła  wypielęgnowanego  parku.  Każdy  apartament 

miał balkon. 

Qwilleran  wszedł  do  mieszkania,  które  wypełniał  gwar  żywych  rozmów,  brzęk 

kieliszków i muzyka płynąca z ukrytych głośników. 

-  To  pana  pierwsza  wizyta  w  Villa  Verandah?  -  spytał  uprzejmie  Lyke  dudniącym 

głosem.  -  Nazywamy  ten  budynek  Zemstą  Architektów.  Balkony  zaprojektowano  tak,  że  w 

background image

 

 

zależności  od  pogody  pali  je  słońce,  hula  po  nich  wiatr  albo  zalewa  deszcz.  Ale  to  dobra 

lokalizacja.  W  tym  budynku  mieszka  sporo  ważnych  osobistości.  Część  jest  ślepa  na  jedno 

oko. 

Otworzył  szklane  przesuwne  drzwi  i  pokazał  Qwilleranowi  balkon,  na  którym  w 

wodzie po kostki, marszczonej podmuchami wiatru, stały metalowe meble. 

-  Po  każdym  deszczu  balkon  przez  trzy  dni  może  służyć  za  brodzik  -  ciągnął 

dekorator.  -  A  gdy  mocno  wieje,  balustrada  drży,  wygrywająca  Ave  Maria.  No  i  proszę 

zauważyć ten niecodzienny widok: panorama dziewięćdziesięciu dwóch innych balkonów. 

W środku panowała ciepła, żywa atmosfera. Wszędzie były świece, książki oprawione 

w skórę, egzotyczne rośliny, obrazy w okazałych ramach i stosy poduszek.  W jednym kącie 

stała  pluskająca  fontanna.  Ściany  pokrywała  najbardziej  luksusowa  tapeta,  jaką  Qwilleran 

kiedykolwiek widział: rzędy pawi na srebrnej słomie. 

Dominowała nuta orientalna. Dziennikarz zauważył orientalny parawan, parę czarnych 

stolików  na  wygiętych  nóżkach  i  chiński  dywanik  w  jadalni.  Na  podłożu  w  postaci  garści 

kamyków stały duże dalekowschodnie rzeźby oświetlone przez niewidoczne lampki. 

- Powinniśmy tu zrobić sesję - rzekł Qwilleran. 

-  Chcę  panu  zaproponować  coś  innego,  ale  też  w  tym  budynku  -  odparł  Lyke.  - 

Urządziłem  apartament  Harry'ego  Noytona.  Och,  to  jego  pied-à-terre,  używa  go  tylko  do 

zabawiania ludzi, z którymi robi interesy, ale urządzony został ze smakiem za duże pieniądze. 

No i kolory  są  inteligentnie dobrane,  w dość upiorny sposób.  Bakłażan, szpinak  i przejrzały 

melon. Rozumie pan? 

- Kim jest Harry Noyton? - spytał Qwilleran. - Nazwisko chyba obiło mi się o uszy. 

-  Na  pewno  pan  o  nim  słyszał.  To  najgłośniejszy  „cichy  wspólnik”  w  mieście.  Jest 

właścicielem stadionu, paru hoteli i prawdopodobnie ratusza. 

- Chętnie go poznam. 

-  Pozna  pan.  Ma  dzisiaj  wpaść.  Najlepiej  byłoby,  gdyby  opublikował  pan  artykuł  o 

jego wiejskiej rezydencji w Lost Lake Hills. To pretensjonalny popis wyrafinowanego smaku, 

ale  w  jego  rodzinie  jest  w  tej  chwili  dość  niewesoła  sytuacja,  więc  może  to  nie  najlepszy 

pomysł...  No  dobrze,  chodźmy,  przedstawię  pana  kilku  moim  gościom.  Starkweather  też 

przyszedł,  razem  ze  swoją  śliczną  żoną,  która  zaczęła  nieźle  popijać,  ale  wcale  się  jej  nie 

dziwię. 

Wspólnik  Lyke'a  siedział  cicho  w  kącie  kanapy,  natomiast  jego  żona  brylowała  w 

towarzystwie.  Jej  podstarzała  twarz  wyrażała  frenetyczną  wesołość,  a  kostium  był  w 

background image

 

 

rozpaczliwie  różowym  kolorze.  Przylgnęła  do  Lyke'a  namiętnie,  gdy  przedstawiał  jej 

Qwillerana. 

-  Jestem  zakochana  w  Davidzie  -  oznajmiła,  wymachując  szeroko  ręką,  w  której 

trzymała kieliszek. - Czy on nie jest zabójczo przystojny? Ach, te oczy! I ten seksowny głos! 

- Spokojnie, złotko - rzekł Lyke. - Chyba nie chcesz, żeby twój mąż mnie zastrzelił? - 

Odwrócił się do Qwillerana. - Na tym właśnie między innymi polega ryzyko naszego zawodu. 

Jesteśmy uwielbiani. 

Gdy wyplątał się z objęć pani Starkweather, ta uczepiła się Qwillerana. 

-  Dekoratorzy  wydają  cudowne  przyjęcia!  -  trajkotała.  -  Jest  zawsze  mnóstwo 

mężczyzn!  I  takie  dobre  jedzenie.  David  robi  wielką  karierę.  Drinki  są  jednak  za  mocne.  - 

Zachichotała. - Zna pan wielu dekoratorów wnętrz? Są tacy zabawni! Świetnie się ubierają  i 

świetnie  tańczą.  Mój  mąż  tak  naprawdę  nie  jest  dekoratorem.  Wcześniej  miał  hurtownię 

dywanów. W firmie zajmuje się finansami. To David ma talent. Uwielbiam go! 

Qwilleran  przekonał  się,  że  większość  gości  stanowią  dekoratorzy.  Mężczyźni  byli 

przystojni  i  na  ogół  młodzi.  Kobiety  były  brzydsze  i  starsze,  ale  nadrabiały  energią  i 

imponującymi  strojami.  Wszyscy  zachowywali  się  bezpretensjonalnie.  Chwalili  nowe 

czasopismo Qwillerana, jego sumiaste wąsy i aromat tytoniu fajkowego. 

W  rozmowach  przeskakiwano  z  tematu  na  temat:  podróże,  moda,  rzadkie  gatunki 

wina,  balet  i  wątpliwe  umiejętności  innych  dekoratorów.  Wielokrotnie  padało  nazwisko 

niejakiego Jacques'a Boulangera, które wypowiadano z lekceważeniem i dezaprobatą. 

Nikt,  zorientował  się  Qwilleran,  nie  miał  ochoty  dyskutować  o  listopadowych 

wyborach,  rozgrywkach  ligi  bejsbolowej ani sytuacji politycznej w  Azji.  I  najwyraźniej  nikt 

nie  przejął  się  włamaniem  do  rezydencji  Taitów.  Wszyscy  byli  raczej  ubawieni,  że  coś 

takiego przytrafiło się jednemu z klientów Davida Lyke'a. 

pewnym 

momencie 

do 

Qwillerana 

podszedł 

młody 

mężczyzna 

wypielęgnowanym  wyglądzie.  Przedstawił  się  jako  Bob  Orax.  Miał  owalną  arystokratyczną 

twarz z wysoko osadzonymi brwiami. 

- Na ogół nie śledzę wiadomości kryminalnych - oświadczył - ale moja rodzina znała 

Taitów,  więc  dzisiejszy  artykuł  mnie  zainteresował.  Nie  miałem  zielonego  pojęcia,  że 

Georgie  zgromadził  taką  kolekcję  żadów.  On  i  Siggy  od  lat  nie  pokazywali  się  w 

towarzystwie! Moja matka chodziła z Siggy do szkoły w Szwajcarii, wie pan? 

- Nie, nie wiedziałem. 

background image

 

 

- Matka mówi, że rodzina Siggy miała zawsze więcej intelektu niż pieniędzy. Wszyscy 

byli  naukowcami  i  architektami.  A  więc  wybuchł  mały  skandal,  gdy  Siggy  wyszła  za 

bogatego Amerykanina. Matka mówi, że w tamtych czasach Georgie miał jeszcze włosy. 

- A jak Taitowie dorobili się majątku? - spytał Qwilleran. 

-  W  dość  dziwny  i  zarazem  uroczy  sposób.  Dziadek  Georgiego  zbił  fortunę  na 

wytwarzaniu batów dla dorożkarzy. Ale matka mówi, że Georgie nie ma żyłki do interesów. 

Coś  tam  kombinował,  jednak  nigdy  na  tyle  poważnego,  żeby  można  było  odłożyć  coś  w 

banku. 

- On jest bardzo przywiązany do swoich zbiorów. Szkoda mi go. 

- Tak to bywa, gdy człowiek najmuje tanią służbę domową - odparł Orax wyniosłym 

tonem.  -  Gdy  mój  ojciec  jeszcze  żył,  zawsze  chciał  mieć  angielskich  lokajów  i  irlandzkie 

pokojówki. Dawniej moja rodzina miała majątek. Teraz radzimy sobie dzięki koneksjom. A ja 

prowadzę małe studio przy River Street, dzięki czemu głód nam w oczy nie zagląda. 

-  Chętnie  bym  kiedyś  pana  odwiedził  -  rzekł  Qwilleran.  -  Szukam  materiałów  do 

naszego pisma. 

-  Szczerze  powiedziawszy,  to  wątpię,  czy  pańscy  czytelnicy  gotowi  są  na  kogoś 

mojego pokroju. Specjalizuję się w Zaplanowanej Szpetocie. To dość awangardowa idea jak 

na gust przeciętnego odbiorcy. Ale proszę przyjść! Może się panu spodoba. 

- A przy okazji, kim jest ten Jacques Boulanger, o którym wszyscy mówią? 

-  Boulanger?  -  Brwi  uniosły  się  jeszcze  wyżej.  -  On  pracuje  dla  Duxburych, 

Pennimanów i innych rodzin z Muggy Swamp. 

- No to musi być dobry. 

- W naszej branży sukces nie zawsze jest oznaką wysokiego poziomu... - odparł Orax. 

- A niech to! Pan nie ma drinka! Zaraz coś panu przyniosę z baru. 

Qwillerana  interesował  jednak  nie  bar,  lecz  bufet.  Zaserwowano  kawior,  krewetki, 

grzanki serowe w bemarze, grzyby marynowane, nadziewane karczochy i smakowite klopsiki 

w koperkowym sosie. Napełniając swój talerz po raz trzeci, zerknął do kuchni i zobaczył duży 

profesjonalny  podgrzewacz  kulinarny  z  nierdzewnej  stali.  Uśmiechnięty  kucharz  o 

azjatyckich  rysach  dostrzegł  jego  spojrzenie  i  kiwnął  zachęcająco  głową.  Qwilleran  gestami 

pochwalił jakość przygotowanych przez niego potraw. 

W tej samej chwili do bufetu podszedł duży niezgrabny mężczyzna o pooranej twarzy, 

który zaczął wrzucać sobie kęsy jedzenia do ust, popijając z wysokiej szklanki. 

background image

 

 

-  Lubię  tych  chłopaków...  dekoratorów,  znaczy  się  -  rzekł  do  Qwillerana.  -  Często 

mnie  zapraszają  na  swoje  juble.  Ale  jak  zarabiają  na  życie,  tego  już  nie  rozumiem.  Żyją  w 

świecie snów. Sam jestem biznesmenem,  angażuję się w kilkanaście przedsięwzięć w roku i 

każda moja inwestycja przynosi zysk. Ale nie tyram dla frajdy, tak jak oni. Rozumie pan? Pan 

jest dziennikarzem, prawda? 

- Tak. Jim Qwilleran z „Daily Fluxion”. 

-  Wy,  żurnaliści,  jesteście  w  porządku.  Twardo  stąpacie  po  ziemi.  Znam  wielu 

dziennikarzy.  Znam  naczelnych  obu  gazet,  szefa  waszego  działu  sportowego  i  działu 

gospodarczego. Byli w moim domku myśliwskim. Poluje pan albo wędkuje? 

- Nie za bardzo - przyznał Qwilleran. 

- Tak po prawdzie, to ja wtedy tylko siedzę z butelczyną i zbijam bąki. Może wpadnie 

pan kiedyś i się przyłączy? Aha, nazywam się Harry Noyton. 

Uścisnęli sobie dłonie. 

-  David  powiedział  mi,  że  ma  pan  dom,  który  moglibyśmy  pokazać  w  naszym 

czasopiśmie wnętrzarskim - rzekł Qwilleran. 

Noyton patrzył długo na swoje buty, po czym odparł: 

- Chodźmy za ścianę, tam będzie spokojniej. 

Przeszli do pokoju śniadaniowego i usiedli na stole przykrytym marmurowym blatem 

- przedsiębiorca ze szklanką, Qwilleran z talerzem krewetek i grzybów. 

-  Nie  wiem,  co  pan  słyszał  o  moim  domu  w  Hills  -  powiedział  Noyton  -  ale  to  na 

pewno  święta  prawda.  Ten  dom  jest  wspaniały!  Wszystko  dzięki  Davidowi,  muszę  to 

otwarcie  przyznać.  Dzięki  Davidowi  i  mojej  żonie.  Ona  ma  talent.  Ja  nie  mam  żadnego. 

Zaliczyłem  tylko  kilka  lat  politechniki.  -  Urwał  i  zerknął  przez  okno.  -  Moja  Natalie  ma 

artystyczną duszę. Jestem z niej dumny. 

- Chętnie bym zobaczył ten dom. 

-  Hmm...  jest  pewien  problem  -  mruknął  Noyton  i  pociągnął  długi  łyk  ze  szklanki.  - 

Ma być sprzedany. Widzi pan, my się rozwodzimy. 

- Przykro mi to słyszeć - rzekł Qwilleran. - Sam przez to przechodziłem. 

-  Musi  pan  zrozumieć,  że  między  nami  dobrze  się  układa.  Ale  ona  po  prostu  chce 

wolności!  Ubzdurała  sobie,  że  zostanie  artystką  i  zrobi  karierę.  Wyobraża  pan  sobie?  Ma 

wszystko,  czego  dusza  zapragnie,  ale  chce  być  twórcza,  chce  przymierać  głodem  w  jakiejś 

pracowni  na poddaszu,  bo niby  musi  nadać  sens  swojemu życiu. Tak  mówi.  I  chce tego tak 

bardzo,  że  gotowa  jest  zostawić  chłopców.  W  dzisiejszych  czasach  kobiety  łapią  jakiegoś 

dziwnego bakcyla sztuki. Nie rozumiem tego. 

background image

 

 

- A więc macie dzieci? 

- Dwóch synów. Świetne chłopaki. Nie kapuję,  jak ona może ich zostawić z czystym 

sumieniem.  Postawiłem  warunki:  ja  dostaję  pełne  prawa  rodzicielskie  i  rozwód  jest  na 

zawsze. Żadnych w tę i we w tę. Że niby po paru miesiącach się jej odwidzi i wtedy do mnie 

wróci.  Nie  ma  mowy. Nie  będę z siebie robił głupca!  Zwłaszcza z powodu kobiety... Niech 

pan powie, mam rację? 

Qwilleran patrzył na Noytona - agresywnego, bogatego, samotnego człowieka. 

Ten dopił drinka i rzekł: 

- Chłopców poślę oczywiście do szkoły dla kadetów. 

- Czy pańska żona jest malarką? 

- Nie,  nic z tych rzeczy. Ma wielkie krosna i chce tkać dywany, które sprzedawaliby 

dekoratorzy.  Nie  wiem,  jak  zarobi  na  chleb.  Nie  weźmie  ode  mnie  pieniędzy,  domu  też  nie 

chce. Zna pan kogoś, kto kupiłby posiadłość za ćwierć miliona? 

- To musi być niezły zakątek. 

-  Przyszło  mi  teraz  do  głowy,  że  gdyby  pan  napisał  artykuł  o  tym  domu,  to  może 

łatwiej bym go sprzedał. Widzi pan, jestem z panem szczery. 

- Czy tam teraz ktoś mieszka? 

- Tylko stróż, nikt więcej. Natalie jest w Reno. Ja mieszkam tutaj, w Villa Verandah. 

Niech pan zaczeka, doleję sobie czegoś. 

Noyton  pognał  do  baru.  Podczas  jego  nieobecności  japoński  kucharz  bez  słowa 

odebrał od Qwillerana pusty talerz i podał mu drugi, pełen jedzenia. 

-  No więc tak,  jak  mówiłem -  ciągnął  Noyton po powrocie.  -  Mam tutaj apartament, 

który  urządził  mi  David.  Ten  chłopak  ma  gust!  Chciałbym  mieć  taki  gust.  Parkiet 

sprowadzony z Danii, wbudowany barek, puszysty dywan, wszystko, co trzeba! 

- Chętnie bym zerknął. 

- No to chodźmy. To na tym samym piętrze, w północnym skrzydle. 

Wyszli z przyjęcia, Noyton zabierając szklankę. 

-  Muszę  pana  ostrzec  -  odezwał  się,  gdy  maszerowali  półkolistym  korytarzem  -  że 

kolorystyka jest trochę dziwna. 

Otworzył  kluczem  drzwi  oznaczone  numerem  15-F  i  wcisnął  włącznik  w  ścianie. 

Qwilleran zaniemówił. 

Rozbrzmiała  przyjemna  muzyka.  W  kałużach  światła  jarzyły  się  soczyste  kolory. 

Wszystko wydawało się miękkie i wygodne, ale nieco chropawe. 

background image

 

 

-  Robią  na  panu  wrażenie  takie  nowoczesne  wnętrza?  -spytał  Noyton.  -  Kosztuje  to 

cholernie drogo, gdy chce się porządnego wykonania. 

- Wspaniałe! - rzekł Qwilleran z przejęciem. - Naprawdę imponujące. 

Parkiet  składał  się  z  małych  kwadratów  ciemnego  drewna  pociągniętych  lakierem  o 

aksamitnym połysku. Przykrywał go dywan o włosie bujnym niczym od dawna niestrzyżony 

trawnik, wielkości połowy kortu do squasha. 

- Podoba się panu dywan? - spytał gospodarz. - Prawdziwa kozia sierść z Grecji. 

Dokoła  stał  komplet  aż trzech  kanap  obitych  płowym  zamszem,  obok  zaś  znajdował 

się fotel o zachęcających wypukłościach, obszyty niewiarygodnie miękką tapicerką. 

-  To pokrycie to wigoń -  oznajmił Noyton.  - Proszę wypróbować tamten zielony.  To 

mój ulubiony mebel. 

Gdy  Qwilleran  osunął  się  w  objęcia  fotela  i  oparł  stopy  na  pufie,  na  jego  twarzy 

odmalował się wyraz błogości. Pogłaskał rzeźbione, okryte wełną podłokietniki. 

- Chciałbym mieć takie mieszkanko - mruknął pod nosem. 

-  A  to  jest  barek  -  rzekł  Noyton  z  nieskrywaną  dumą,  nalewając  sobie  alkoholu  do 

szklanki. - Zestaw stereo znajduje się w tym hiszpańskim kredensie. To jedyny antyk w całym 

apartamencie.  Kosztował  mnie  fortunę.  -  Usadowił  się  w  fotelu  obszytym  wełną  wigonia.  - 

Czynsz też nie jest mały, ale w tym wieżowcu mieszkają zacni ludzie, których warto znać. - 

Wymienił  nazwiska  dwóch  sędziów,  bankiera,  emerytowanego  rektora  uniwersytetu  i 

wybitnego  naukowca.  -  Znam  ich  wszystkich.  Znam  mnóstwo  ludzi  w  naszym  mieście. 

Pański redaktor naczelny to mój dobry przyjaciel. 

Qwilleran omiótł spojrzeniem półki z książkami, duże biurko z blatem pokrytym skórą 

w kolorze rdzy, zmysłowy dywan i trzy kanapy z miękkimi poduszkami. 

- No, no - rzekł. - Lyke świetnie to urządził. 

- Pan mi wygląda na normalnego faceta - powiedział Noyton tonem znawcy. - Jak pan 

się dogaduje z tymi dekoratorami? 

- To sympatyczna zgraja - odparł Qwilleran, puszczając aluzję mimo uszu. 

- Nie chodzi mi o to, o czym pan myśli. Poznał pan Boba Oraxa? Ten to dopiero ma 

problem. 

-  Przywykłem do spotykania rozmaitych osób - odparł Qwilleran ostrzejszym tonem, 

niż  zamierzał.  Jako  dziennikarz  utożsamiał  się  ze  swoją  pracą  i  odczuwał  solidarność  z 

ludźmi, których poznawał  w trakcie wykonywania swoich obowiązków,  więc zirytowały  go 

insynuacje Noytona. 

background image

 

 

- To właśnie cenię w was, żurnalistach. Niczym się nie zrażacie. Bierzecie wszystko, 

jak leci. 

Qwilleran ściągnął nogi z pufu i dźwignął się z fotela. 

- No to co? - rzekł. - Może wróćmy na przyjęcie? 

Wyszli z apartamentu,  Noyton zabierając dwie  butelki  bourbona ze  swoich zapasów. 

Qwilleran podszedł do Lyke'a. 

-  Świetnie  pan  urządził  tamto  mieszkanie  -  pochwalił.  -  Szkoda,  że  nie  stać  mnie  na 

takie gniazdko. Ile w ogóle kosztuje podobny wystrój? 

- Bardzo dużo - odparł dekorator. - Ale jeśli pan będzie kiedyś czegoś potrzebował, to 

załatwię panu po cenach producenta. Plus koszty transportu. 

-  Wie  pan,  szukam  w  tej  chwili  umeblowanego  mieszkania.  Dom,  w  którym 

mieszkam,  będzie  wyburzony,  bo  robią  miejsce  na  parking.  Muszę  się  wynieść  w  ciągu 

dziesięciu dni. 

-  Mógłby  pan  przez  kilka  tygodni  korzystać  z  apartamentu  Harry'ego  -  zasugerował 

Lyke. - Skoro tak się panu podoba... On wyjeżdża do Europy. Na miesiąc albo dłużej. 

Qwilleran zamrugał oczami. 

- Myśli pan, że zgodziłby się go wynająć? Za cenę, na którą mogę sobie pozwolić? 

- Zapytajmy go. 

- Niczego nie będę wynajmował, cholera jasna - odparł Noyton. - Jak pan chce, może 

pan zwyczajnie korzystać z mieszkania pod moją nieobecność. Niech się pan wprowadza. 

- Nie, nie, naprawdę chcę panu płacić - rzekł Qwilleran. 

- Niech pan nie zgrywa honorowego! Gazety tak dobrze o mnie piszą, że w ten sposób 

będę  mógł  się  trochę  zrewanżować.  Poza  tym  nie  odejmuję  sobie  od  ust,  żeby  opłacać  to 

mieszkanie, więc dlaczego miałbym brać forsę od pana? 

- Jest jedno „ale” - zwrócił się Lyke do Qwillerana. - Będzie pan musiał przekazywać 

korespondencję i odbierać telefony. 

- Jest jeszcze drugie „ale”. Ja mam kota. 

-  Wprowadzaj  się  pan  z  kotem!  -  krzyknął  Noyton.  -  Może  dostać  własny  pokój  i 

łazienkę. Pierwsza klasa. 

- Zapewniam, że nie zniszczy panu mebli. 

-  Świetnie,  to  jesteśmy  umówieni.  Ja  wyjeżdżam  w  środę.  Klucze  zostawię  u 

administratora, razem z kluczykiem do barku. Proszę się czuć jak u siebie. I niech się pan nie 

zdziwi,  gdy  będę  do  pana  dzwonił  z  Europy  dwa  razy  dziennie.  Mam  hopla  na  punkcie 

telefonu. 

background image

 

 

Nieco później Lyke rzekł do Qwillerana: 

- Dziękuję, że mnie pan uratował, bo Harry chciał, żebym to ja robił w jego domu za 

sekretarkę. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale gdy klienci wynajmują dekoratora, to wydaje im 

się, że pozyskali mamkę do końca życia. 

Wszystko  potoczyło  się  tak  błyskawicznie,  że  Qwilleran  z  trudem  mógł  uwierzyć  w 

swoje  szczęście.  Czując  rozpierającą  radość,  dwukrotnie  jeszcze  zajrzał  do  bufetu,  po  czym 

wreszcie pożegnał się z gospodarzem. 

Gdy  wychodził  z  apartamentu,  poczuł,  że  ktoś  ciągnie  go  za  rękaw.  Zobaczył 

uśmiechniętego kucharza. 

- Ma piesek w domu? - spytał Japończyk. 

- Nie - odparł Qwilleran - ale... 

-  Piesek głodny.  Weźmie dla piesek. -  Z tymi słowy wepchnął Qwilleranowi do ręki 

paczkę owiniętą w folię. 

background image

 

 

Rozdział szósty 

- Koko, stary kumplu, przeprowadzamy się! - obwieścił Qwilleran radośnie we wtorek 

rano, wyjmując z lodówki paczkę od japońskiego kucharza, żeby przygotować kotu śniadanie. 

Rozmyślając  o  wydarzeniach  z  poprzedniego  wieczoru,  doszedł  do  wniosku,  że  pisanie  o 

branży wnętrzarskiej ma swoje zalety. Nigdy dotąd nie wysłuchał tak wielu komplementów i 

nie jadł tak smacznych zakąsek, a na dodatek fuksem znalazł mieszkanie. I to jakie! 

Koko  leżał  zwinięty  na  niebieskiej  poduszce  ułożonej  na  lodówce  -  poduszce,  która 

była  jego  łóżkiem,  tronem  i  Olimpem.  Tylne  łapy  wystawił  na  boki  jak  płetwy.  Miał 

niepewną, zaniepokojoną minę. 

- Spodoba ci się w Villa Verandah - zapewniał Qwilleran. - Są tam miękkie dywany i 

zawieszone wysoko półki. Możesz się wygrzewać w słońcu na balkonie. Ale będziesz musiał 

zachowywać się wzorowo. Żadnego wariackiego brykania i przewracania lamp! 

Koko  poruszył  się  niepewnie.  Jego  ślepia  przypominały  wielkie  zatroskane  kałuże 

błękitu. 

- Weźmiemy twoją poduchę i położymy ją na lodówce. Będziesz się czuł jak u siebie. 

Godzinę  później,  po  dotarciu  do  redakcji  „Fluxion”,  Qwilleran  podzielił  się  dobrą 

nowiną z Oddem Bunsenem. Spotkali się w bufecie na filiżankę porannej kawy, siadając przy 

kontuarze obok drukarzy w kwadratowych papierowych czapkach, zecerów w brezentowych 

fartuchach,  adiustatorów  w  białych  koszulach  z  wywiniętymi  mankietami,  redaktorów  z 

zapiętymi mankietami i agentów reklamy ze spinkami w mankietach. 

- Szkoda, że nie widziałeś łazienek w Villa Verandah -rzekł Qwilleran. - Złote kurki! 

- Jak ci się udało wkręcić w to towarzystwo? 

- To był pomysł Lyke'a. Noyton z kolei lubi mieć gest. Lubi być lubiany i fascynują go 

dziennikarze. Znasz ten typ. 

-  W  niektórych  gazetach  nie  wolno  by  ci  było  przyjąć  takiej  propozycji,  ale  z  tymi 

naszymi zarobkami we „Fluxion” trzeba brać wszystko, co się nawinie - rzekł fotograf. - Były 

jakieś rozmowy o włamaniu? 

- Nie za bardzo. Ale zebrałem trochę informacji o Taitach. Zwróciłeś uwagę, że pani 

Tait mówiła z odrobinę obcym akcentem? 

- Mówiła tak, jak gdyby połknęła własny język. 

-  Zdaje  się,  że  była  Szwajcarką.  Podobno  wyszła  za  Taita  dla  pieniędzy,  chociaż 

wyobrażam sobie, że zanim wyłysiał, był z niego przystojny brutal. 

- Widziałeś jego ręce? Zarośnięty jak małpiszon! Niektóre kobiety lecą na to. 

background image

 

 

W  tej  samej  chwili  ktoś  puknął  Bunsena  w  ramię.  Sekundę  później  przysiadł  się  do 

nich Lodge Kendall. 

-  Wiedziałem,  że  cię  tu  znajdę,  obiboku  -  zwrócił  się  do  fotografa.  -  Policja  chce 

zdjęcia, które zrobiłeś w domu Taitów. Najlepiej, jakby były powiększenia. Zwłaszcza fotek, 

na których widać zady. 

- Na kiedy muszę je przygotować? Mam mnóstwo roboty na niedzielę. 

- Jak najszybciej. 

- Jakieś postępy w śledztwie? - spytał Qwilleran. 

-  Tait podobno stwierdził,  że zginęły  mu dwie torby podróżne - odparł  Kendall.  -  Po 

pogrzebie  żony chce wyjechać,  żeby odpocząć.  Jest  mocno podłamany.  Wczoraj wieczorem 

poszedł  do  schowka  po  walizki  i  zobaczył,  że  nie  ma  dwóch  toreb.  Najwyraźniej  Paolo  ich 

potrzebował, żeby wynieść żady. 

- Zastanawiam się, jak zdołał dotrzeć z dwiema wielkimi torbami na lotnisko. 

-  Zapewne  miał  wspólnika  z  samochodem.  Zanim  Tait  się  zorientował,  że  go 

okradziono, Paolo poleciał do Meksyku i przepadł w górach. Wątpię, czy policja wpadnie na 

ślad tych zbiorów. Być może kiedyś zaczną się pojawiać pojedynczo na rynku, ale oczywiście 

nikt o niczym nie będzie wiedział. Nie muszę wam mówić, jak to jest. 

- Policja sprawdziła linie lotnicze? 

-  Na  listach  pasażerów  odlatujących  w  niedzielę  wieczorem  było  kilka  nazwisk 

brzmiących  hiszpańsko  albo  meksykańsko.  Oczywiście  Paolo  na  pewno  użył  fałszywego 

nazwiska. 

-  Szkoda,  że  nie  zrobiłem  mu  zdjęcia  -  odezwał  się  Bunsen.  -  Lyke  to  nawet 

zasugerował, ale potem wypadło mi z głowy. 

- Bo wy, fotografowie, zawsze oszczędzacie na tych waszych kliszach - rzekł Kendall. 

- Jakbyście kupowali je za własne pieniądze. 

-  A  kiedy  dokładnie  Tait  się  zorientował,  że  skradziono  mu  kolekcję?  -  spytał 

Qwilleran. 

-  O  szóstej  rano.  Podobno  ranny  z  niego  ptaszek.  Przed  śniadaniem  lubi  chodzić  do 

swojego warsztatu. Poleruje kamyki czy coś. Zajrzał po drodze do żony, żeby zobaczyć, czy 

czegoś  nie  potrzebuje,  no  i  zobaczył,  że  nie  żyje.  Zatelefonował  po  lekarza.  Potem  zawołał 

Paolo, ale na próżno. Boya nie było w pokoju, były za to oznaki pospiesznego odjazdu. Tait 

szybko  sprawdził  wszystkie  pomieszczenia  i  wtedy  właśnie  się  pokapował,  że  gabloty 

opróżniono. 

background image

 

 

-  Po  czym  -  wtrącił  Qwilleran  -  zadzwonił  na  policję,  a  policjanci  zadzwonili  do 

Percy'ego, Percy zaś zadzwonił do mnie, a było wtedy dopiero wpół do siódmej. To wszystko 

bardzo  szybko  się  rozegrało.  Czy  gdy  Tait  zatelefonował  na  policję,  to  powiedział  im  o 

artykule w „Stylowych Wnętrzach”? 

-  Nie  musiał.  Policjanci  sami  zwrócili  uwagę  na  twoje  czasopismo  i  zaczęli  się 

zastanawiać, czy tak dokładne opisywanie cennych zbiorów było rozsądne. 

Qwilleran prychnął w wyrazie pogardy. 

- A gdzie była gospodyni, kiedy to wszystko się działo? - spytał. 

- Ma wolne w niedzielę. Przychodzi dopiero w poniedziałek o ósmej rano. 

- A jak tłumaczą zawał pani Tait? 

- Podejrzewają, że obudziła się w nocy, usłyszała jakieś hałasy w salonie i pomyślała, 

że  to  włamywacze.  Taki  strach  wystarczył,  żeby  wysiadło  jej  serce,  na  które  i  tak  podobno 

chorowała. 

-  To  wyjątkowo  rozległy  dom  -  argumentował  Qwilleran.  -  Skrzydło,  w  którym  jest 

sypialnia,  znajduje  się  pół  kilometra  od  salonu.  Jakim  cudem  pani  Tait  usłyszała,  że  Paolo 

włamuje się do gablot? Tym bardziej, że jej mąż tego nie usłyszał! 

Kendall wzruszył ramionami. 

-  Niektórzy  ludzie  mają  lekki  sen  -  odparł.  -  Schorowane  osoby  często  miewają 

kłopoty ze spaniem. 

-  To  dlaczego  nie  próbowała  zaalarmować  męża?  Na  pewno  mają  jakieś  brzęczyki 

albo interkom łączący obie sypialnie. 

- Przestań, mnie tam nie było! - zakrzyknął dziennikarz śledczy. - Wiem tylko tyle, ile 

powiedzieli  mi  na  policji.  -  Postukał  palcem  w  swój  zegarek.  -  Za  pięć  minut  mam  robotę. 

Muszę iść. To na razie... Ej, Bunsen, nie zapomnij o tych powiększeniach. 

Gdy Kendall się oddalił, Qwilleran rzekł: 

- Ciekawe, gdzie Tait się wybiera na odpoczynek. Może przypadkiem do Meksyku? 

-  Ty dedukujesz za trzech -  powiedział Bunsen, podnosząc się od kontuaru.  -  Muszę 

wydrukować trochę zdjęć. Do zobaczenia na górze. 

Qwilleran  nie  potrafił  stwierdzić,  kiedy  dokładnie  jego  podejrzenia  przybrały 

konkretny  kształt.  Dopił  kawę  i  wytarł  obcesowo  wąsy  papierową  serwetką.  Być  może 

właśnie  w  tej  chwili  dopasowały  się  fragmenty  układanki  i  obraz  nabrał  wyrazistości  - 

dziennikarz zaczął intensywnie rozmyślać o G. Verningu Taicie. 

Gdy  wszedł  do  działu  kulturalnego,  usłyszał,  że  jego  telefon  dzwoni  natarczywie. 

Zielony, dobrany  pod kolor  biurek  i  maszyn do pisania.  Nagle  Qwilleran ujrzał kolorystykę 

background image

 

 

pomieszczenia redakcyjnego zupełnie innymi oczami. To była zieleń groszkowa; ściany miały 

odcień roqueforta, a brązowe linoleum na podłodze przypominało barwą pumpernikiel. 

- Qwilleran, słucham - powiedział do słuchawki. 

- Ach, to pan? Czy to na pewno pan we własnej osobie? - dopytywał się kobiecy głos, 

piskliwy i podekscytowany. - Nie myślałam, że pozwolą mi mówić z panem osobiście. 

- W czym mogę pomóc? 

- Pan mnie nie zna, ale ja czytam wszystkie pana artykuły i uważam, że pańskie nowe 

czasopismo wnętrzarskie jest bardzo eleganckie. 

- Dziękuję. 

-  Borykam się z pewnym problemem, proszę pana.  Mam w  jadalni dywan w kolorze 

awokado,  a  na  ścianach  toiles  de  Jouy  w  tonacji  karmelu.  Czy  więc  lamperie  powinnam 

pomalować w kolorze kremu karmelowego czy jednak awokado? A co z lambrekinami? 

Kiedy  wreszcie  Qwilleranowi  udało  się  zakończyć  tę  rozmowę,  podszedł  do  niego 

Arch Riker. 

- Szef cię szuka - oznajmił. - To pilne. 

- Pewnie chce, żebym mu powiedział, na jaki kolor ma pomalować lamperie - mruknął 

Qwilleran. 

Gdy wszedł do gabinetu, zobaczył, że redaktor naczelny zaciska mocno usta. 

-  Są  problemy!  -  oznajmił  Percy.  -  Właśnie  telefonował  ten  sprzedawca  używanych 

samochodów. W następnym numerze miałeś pokazać jego oborę, prawda? 

-  To przebudowana stajnia -  odparł Qwilleran. -  Robi wrażenie.  Będzie z tego dobry 

artykuł. Strony już ułożone, zdjęcia poszły do grafików. 

- On rezygnuje. Próbowałem go przekonać, żeby tego nie robił, ale stanowczo chce się 

wycofać. 

- Przecież aż się palił do tego! 

-  Osobiście  nie  ma  nic  przeciwko  nam.  Nie  wini  nas  za  aferę  w  Muggy  Swamp,  ale 

jego  żona  się  przestraszyła.  Dostała  histerii.  Facet  zagroził,  że  poda  nas  do  sądu,  jeśli 

opublikujemy ten artykuł. 

-  Nie  wiem  w  takim  razie,  co  damy  w  zamian  -  odparł  Qwilleran.  -  Jedyna 

ciekawostka,  którą  mam,  to  pomalowany  w  deseń  drutu  kolczastego  silos  przerobiony  na 

domek letniskowy. 

- To nie za bardzo pasuje do „Stylowych Wnętrz” - ocenił redaktor naczelny. - Spytaj 

Fran Unger. Może ona ma jakieś pomysły. 

background image

 

 

-  Posłuchaj  mnie,  Haroldzie  -  rzekł  stanowczym  tonem  Qwilleran.  -  Uważam,  że 

powinniśmy przystąpić do ofensywy! 

- Co przez to rozumiesz? 

- Że powinniśmy poprowadzić własne dochodzenie! Chodzi mi o Muggy Swamp. Nie 

wierzę w hipotezę policji. Zwalanie tego przestępstwa na boya to łatwizna. Uważam, że Paolo 

jest kozłem ofiarnym. Może leży teraz na dnie rzeki! - Urwał, żeby zobaczyć reakcję swojego 

szefa. Percy wpatrywał się w niego. - To nie była drobna kradzież - ciągnął, podnosząc głos. - 

I  na pewno nie dokonał  jej prosty chłopak z  biednego kraju! Tutaj chodzi o coś więcej.  Nie 

wiem  jeszcze,  o co,  ale  mam przeczucia.  -  Pogładził kłykciami wąsy.  -  Haroldzie,  daj  mi tę 

sprawę. Jestem pewien, że odkryję coś sensacyjnego. 

Zniecierpliwiony Percy machnął ręką. 

- Nie jestem przeciwny dziennikarstwu śledczemu - odparł - ale potrzebujemy cię przy 

naszym  czasopiśmie.  Nie  mam  aż  tylu  ludzi,  żeby  ich  marnować  na  jakieś  amatorskie 

śledztwa. 

- Poradzę sobie z jednym i drugim. Tylko daj mi pełnomocnictwa, żebym mógł gadać 

z policją. Żebym mógł zadać parę pytań tu i tam. 

-  Nie,  masz  już  dość  obowiązków  na  głowie,  Qwill.  Niech  policja  zajmie  się  tym 

włamaniem. My musimy się skupić na wydawaniu naszego czasopisma. 

Qwilleran jakby nie dosłyszał. 

-  Czas  dokonania  tej  kradzieży  jest  zastanawiający  -  ciągnął,  wypowiadając  szybko 

słowa. - Ktoś chciał nas z tym powiązać. Ale to nie wszystko! Wczoraj rano to się rozegrało 

zbyt  szybko.  Zadzwoniłeś  do  mnie  o  wpół  do  siódmej.  O  której  zatelefonowali  do  ciebie  z 

policji? I  o której Tait  ich zawiadomił? Skoro pani Tait usłyszała włamywacza,  to dlaczego 

nie  zaalarmowała  męża?  Nie  chce  mi  się  wierzyć,  że  w  domu  nie  ma  interkomu.  Cały  ten 

komfortowy wystrój i żadnego brzęczyka łączącego łóżko inwalidki z sypialnią oddanego jej 

męża? 

Percy spojrzał lodowatym wzrokiem na Qwillerana. 

-  Jeśli to była  zmowa,  policja  się zorientuje -  rzekł.  -  Znają  się  na rzeczy.  Ty  się do 

tego nie mieszaj. I tak mamy już dosyć kłopotów. 

Qwilleran pogłaskał drżące wąsy. Dyskutowanie z robotem nie miało sensu. 

- Uważasz, że powinienem pójść jutro na pogrzeb? - spytał. 

-  To  niepotrzebne.  Wysyłamy  przedstawiciela  redakcji.  Wracając  do  swojego  działu, 

Qwilleran mruczał pod nosem: 

- Nie wychylać się! Nie zadzierać! Wspierać dział reklamy! Zbijać forsę! 

background image

 

 

-  A  co,  może  nie?  -  odparł  Arch  Riker.  -  Czy  ty  myślisz,  że  pracujemy  w  branży 

dziennikarskiej po to, żeby przekazywać informacje? 

Usiadłszy  przy  biurku,  Qwilleran  chwycił  za  niewinny  zielony  telefon,  na  którym 

widniało hasło z szablonu: „Uprzejmość nic nie kosztuje”. Zadzwonił do działu fotografii. 

-  Kiedy  już przygotujesz te powiększenia dla policji -  rzekł do Bunsena -  zrób  jeden 

komplet odbitek dla mnie, dobrze? Mam pewien pomysł. 

background image

 

 

Rozdział siódmy 

Qwilleran  wyrzucił  do  kosza  artykuł  o  przebudowanej  stajni  i  zaczął  szukać  innego tematu. 

Tego  ranka  był  umówiony  z  pewną  dekoratorką,  wątpił  jednak,  by  w  tak  krótkim  czasie 

zgromadził  materiały  na  nowy  artykuł.  Gdy  rozmawiał  z  nią  przez  telefon,  wydawała  się 

podekscytowana. 

- O mój Boże! - powtarzała. - O mój Boże, o mój Boże! 

Pojechał do jej pracowni bez większych nadziei na sukces. 

Zamaszyste  litery  na  szyldzie  zawieszonym  nad  drzwiami  głosiły:  „Wnętrza  od  pani 

Middy”.  Studio  znajdowało  się  w  pobliżu  Happy  View  Woods  i  wyglądało  ze  wszech  miar 

uroczo: w oknach skrzynki z chryzantemami, wykusze z szybkami w kształcie rombu, po obu 

stronach  drzwi  dzielonych  poziomo  malownicze  lampy  dorożkarskie,  do  tego  połyskująca 

kołatka z mosiądzu. Wewnątrz panowała przytulna, duszna atmosfera. 

Wchodząc,  Qwilleran  usłyszał  brzmienie  kurantów,  następnie  zobaczył  wysoką 

kobietę, która wyłoniła się zza składanego parawanu w głębi. Proste brązowe włosy opadały 

na  jej  ramiona  niczym  koc,  kryjąc  czoło,  brwi,  skronie  i  policzki.  Widać  było  tylko  parę 

psotnych zielonych oczu, ładny mały nosek, inteligentne usta i delikatny podbródek. 

Qwilleran się rozpromienił. 

- Jestem umówiony o jedenastej z panią Middy. To chyba nie pani? 

-  Nie,  jestem  jej  asystentką  -  odparła  młoda  kobieta.  -  Pani  Middy  dzisiaj  nieco  się 

spóźni, ale w zasadzie to ona zawsze się spóźnia. Zechce pan usiąść i poczekać? - Zakreśliła 

ręką dokoła. - Mogę panu zaproponować tylko narożny fotel w stylu chippendale, bujak albo 

drewnianą ławeczkę.  Wszystkie są bardzo niewygodne, ale porozmawiam z panem, to może 

zapomni pan o fizycznych katuszach. 

-  Proszę  ze  mną  porozmawiać  tak  czy  owak  -  odrzekł  Qwilleran,  wybierając 

chyboczącą  się  ławeczkę.  Dziewczyna usiadła  na krześle,  a  jej  spódniczka odsłoniła kolana. 

Qwilleran  z  zadowoleniem  zobaczył,  że  są  ładnie  ukształtowane.  -  Jak  się  pani  nazywa?  - 

spytał, napełniając fajkę. 

- Alacoque Wright. Pan pewnie jest redaktorem tego nowego dodatku? Nie pamiętam 

tytułu. 

- „Stylowe Wnętrza”. 

-  Dlaczego  gazety  muszą  mieć  tak  przesłodzone  nazwy  jakby  z  dziewiętnastego 

wieku? - spytała, rzucając wyzywające spojrzenie swych zielonych oczu. 

Qwilleranowi przypadło to do gustu. 

background image

 

 

-  W  branży  prasowej  zawiera  się  element  tradycji  -  odpowiedział,  rozglądając  się 

dokoła. - Tak samo jak tutaj. 

-  Tak  naprawdę  wnętrzarstwo to  nie  jest  moja  dziedzina  -  rzekła  stanowczo.  -  Ja  się 

zajmuję  architekturą,  sęk  w  tym,  że  w  tej  profesji  jest  małe  zapotrzebowanie  na  kobiety. 

Byłam  zdesperowana,  więc  musiałam  przyjąć  pracę  u  pani  Middy,  i  obawiam  się,  że  te 

podrabiane  skrzynie  zżarte  przez  korniki  i  swojskie  ławeczki  wypaczają  moją  osobowość. 

Wolę wzornictwo, które odzwierciedla ducha naszych czasów. Precz z empire, portugalskim 

stylem kolonialnym i barokiem suahili! 

- Ma pani na myśli wzornictwo nowoczesne? 

- Nie lubię tego określenia, bo jest zbyt wieloznaczne. Mamy przecież Motel Modern, 

Miami  Beach  Modern,  Borax  Danish  i  mnóstwo  straszliwych  mutacji.  Lubię 

dwudziestowieczną  klasykę,  twórczość  Saarinena,  Miesa  van  der  Rohe,  Breuera  i  im 

podobnych. Pani Middy nie pozwala mi obsługiwać klientów, gdyż boi się, że sabotowałabym 

jej pracę... I chyba ma rację - dodała kobieta z chytrym uśmiechem. - Mam podstępną naturę. 

- Skoro nie obsługuje pani klientów, to co pani robi? 

- Prezentacje projektów, plany, propozycje kolorystyczne. Odbieram telefony i trochę 

sprzątam. Ale proszę mi opowiedzieć o sobie. Lubi pan współczesne wzornictwo? 

-  Lubię  wszystko  -  odparł  Qwilleran.  -  Pod  warunkiem,  że  jest  wygodne  i  mogę 

położyć na tym nogi. 

Kobieta przyjrzała mu się śmiało. 

-  W  rzeczywistości  wygląda  pan  lepiej  niż  na  zdjęciu  w  czasopiśmie  -  stwierdziła.  - 

Poważny i odpowiedzialny, ale zarazem interesujący mężczyzna. Jest pan żonaty? 

- W tej chwili nie. 

- Pewnie wstrząsnęło panem to, co się stało w weekend? 

- Ma pani na myśli włamanie w Muggy Swamp? 

- Tak. Sądzi pan, że Tait zaskarży „Daily Fluxion” do sądu? 

Qwilleran pokręcił głową. 

-  Nic  by  nie  wskórał.  Nie  wydrukowaliśmy  niczego,  co  byłoby  kłamstwem  albo 

oszczerstwem. Poza tym dał nam zgodę na opublikowanie artykułu. 

- Ale ta kradzież nadszarpnie wizerunek gazety. Chyba pan to przyzna? 

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i rozbrzmiał głos: 

- O mój Boże, o mój Boże, czy przychodzę spóźniona? 

-  Oto  pani  Middy  -  powiedziała  Alacoque  Wright,  zerkając  drwiąco  w  kierunku 

wejścia. 

background image

 

 

Do  studia  wtarabaniła  się  korpulentna  kobieta.  Kluseczka,  pomyślał  Qwilleran.  Była 

zdyszana  i  miała  przepraszającą  minę.  Najwyraźniej  bardzo  się  spieszyła,  bo  spod 

bezkształtnego kapelusika w mysim kolorze sterczały na wszystkie strony kosmyki siwawych 

włosów. 

-  Zaparz  nam  kawy,  moja  droga  -  poleciła  asystentce.  -  Jestem  taka  zdenerwowana. 

Właśnie  dostałam  mandat  za  przekroczenie  prędkości.  Ale  funkcjonariusz  był  życzliwy! 

Teraz mają w policji bardzo miłych ludzi. 

Dekoratorka klapnęła ociężale na czarno-złoty bujak. 

- Może powinien pan napisać artykuł o policjantach, panie... panie... 

-  Qwilleran.  Jim  Qwilleran.  Obawiam  się,  że  to  nie  moja  dziedzina.  Ale  chętnie 

napiszę ładny artykuł o pani. 

-  O  mój  Boże,  o  mój  Boże!  -  zakrzyknęła  pani  Middy,  zdejmując  kapelusik  i 

przygładzając włosy. 

Alacoque  Wright  podała  kawę  w  filiżankach  o  różanym  wzorze,  unosząc  brwi  w 

wyrazie dezaprobaty. Następnie dekoratorka i dziennikarz zaczęli rozmawiać o potencjalnych 

tematach na artykuł do „Stylowych Wnętrz”. 

- Zrobiłam ostatnio parę miłych projektów - powiedziała. - Dom doktora Masona jest 

czarujący, ale jeszcze nieskończony. Czekamy na lampy. Śliczny jest dom profesora Dewitta, 

ale draperii nie powiesili. 

- Producent nie robi już tego wzoru - rzucił Qwilleran. 

- Tak! A skąd pan wie? - Zabujała się gwałtownie w fotelu. - O mój Boże, o mój Boże, 

to co poczniemy? 

- Akademik - podpowiedziała szeptem asystentka. 

-  A  tak,  owszem,  ostatnio  zrobiliśmy  parę  domów  studenckich  na  uniwersytecie  - 

rzekła  pani  Middy  -  oraz  siedzibę  stowarzyszenia  Delta  Thelta  czy  jak  tam  te  studentki  się 

nazywają. Ale to poza miastem. 

- Proszę nie zapominać o domu pani Allison - odezwała się znów Alacoque Wright. 

- A tak, jej dom jest naprawdę śliczny. Interesowałaby pana bursa dla dziewcząt, panie 

Qwillum? Pokazałam tam, co  można zrobić ze zwykłym  internatem. Mieści  się w  jednym z 

tych  gmachów  z  przełomu  wieku  przy  Merchant  Street.  Ponuro to  wyglądało  i  groteskowo. 

Ale poradziłam sobie. 

- Wyglądało jak burdel z czasów wiktoriańskich - powiedziała asystentka. 

background image

 

 

-  W  salonie  wykorzystałam  wzory  z  włóczki,  a  do  sypialń  dziewcząt  wstawiliśmy 

łóżka z baldachimami. Jadalnia wyszła bardzo dobrze. Zamiast jednego długiego stołu, który 

wyglądał okropnie urzędowo, daliśmy małe stoliczki, jak w kawiarni. 

Qwilleran  chciał  się  ograniczać  do  prywatnych  domów,  ale  w  zaistniałej  sytuacji 

gotów był opublikować artykuł o czymkolwiek, co można było szybko sfotografować. 

- Jaka jest kolorystyka? - spytał. 

-  Wszystko  utrzymane  w  kolorze  wiśniowym  -  odparła  pani  Middy.  -  Z  pewnymi 

wariacjami. Na piętrze róż. Będzie pan zachwycony. Po prostu zachwycony! 

- Czy istnieje możliwość, byśmy dziś po południu zrobili tam sesję zdjęciową? 

- O mój Boże, to strasznie szybko! Ludzie lubią sprzątnąć to i owo przed przybyciem 

fotografa. 

- No to może jutro rano? 

- Zaraz zadzwonię do pani Allison. 

Gdy dekoratorka podreptała do telefonu, Alacoque Wright zwróciła się do Qwillerana: 

- Mamuśka Middy dokonała cudów w domu pani Allison. Już nie wygląda jak burdel 

wiktoriański. Wygląda jak burdel wczesnoamerykański. 

Gdy pani Middy umawiała się z panią Allison, Qwilleran też się umówił - z Alacoque 

Wright,  w  środę  o  szóstej  pod  zegarem  ratusza,  po  czym  wyszedł  ze  studia,  z  uczuciem 

drżenia w wąsach. W drodze do redakcji zatrzymał się w sklepie dla smakoszy i kupił puszkę 

wędzonych ostryg dla Koko. 

Tego wieczoru spakował książki do trzech pudeł kartonowych ze sklepu spożywczego 

i odkurzył swoje dwie walizki. Koko patrzył z zatroskaniem. Nie tknął wędzonych ostryg. 

- Co jest? - spytał go Qwilleran. - Pościsz? 

Kot zaczął krążyć po mieszkaniu, zatrzymując się raz po raz, żeby powąchać kartony i 

miauknąć żałośnie. 

-  Martwisz  się?  Nie  chcesz  się  przeprowadzać?  -  Qwilleran  wziął  Koko  na  ręce  i 

pogłaskał  go  uspokajająco,  po  czym  postawił  go  na  otwartym  słowniku.  -  Chodź,  zagramy 

sobie, żeby odpędzić smutki. 

Kot bez przekonania wbił pazury w papier. 

- „Łysy” i „łyżeczka”! To łatwe. Dwa punkty dla mnie. Koko spróbował drugi raz. 

-  „Kuluary”  i  „kulukamba”.  -  Qwilleran  znał  znaczenie  pierwszego  hasła,  ale  drugie 

musiał  sprawdzić.  -  „Małpa  człekokształtna  z  Afryki  Zachodniej  o  niemal  łysej  głowie, 

czarnym  obliczu  i  łapach”  -  przeczytał.  -  Świetne!  Wzbogacę  swój  codzienny  zasób  słów. 

Bardzo ci dziękuję! 

background image

 

 

Po dziewięciu rundach Qwilleran zwyciężył czternaście do czterech, bo na ogół Koko 

wybierał łatwe hasła w rodzaju „oszustwo” i „oś” oraz „wręga” i „wrobić”. 

- Wyszedłeś z wprawy - uznał dziennikarz, a kot zareagował przeciągłym wrzaskiem 

wyrażającym oburzenie. 

background image

 

 

Rozdział ósmy 

W  środę  rano  Qwilleran  i  Bunsen  pojechali  do  domu  pani  Allison  przy  Merchant  Street. 

Dziennikarz powiedział, że ma nadzieję, iż zastaną tam parę lokatorek. Fotograf stwierdził, że 

chciałby wykonać zdjęcie łóżka z baldachimem - z leżącą na nim jedną z dziewcząt. 

Dom 

okazał 

się 

szkaradztwem 

stylu 

wiktoriańskim 

-pieśń 

miłosna 

dziewiętnastowiecznego  cieśli  zakochanego  w  swojej  laubzedze.  Został  jednak  świeżo 

odmalowany,  a  w  oknach  widać  było  dziarskie  zasłonki.  W  drzwiach  powitała  ich  pani 

Middy, wystrojona w swój bezkształtny kapelusik i plisowany kołnierzyk z koronki. 

- Gdzie dziewczęta?! - zakrzyknął Bunsen. - Proszę kilka przyprowadzić! 

-  Och, w ciągu dnia  ich  nie  ma.  Pracują.  Co panowie chcieliby zobaczyć? Od  czego 

zaczniemy? 

- Ja chcę zobaczyć łóżka z baldachimem - rzekł fotograf. 

Weszli do środka. 

Dekoratorka  zaczęła  się  krzątać  dokoła,  poklepując  poduszki  i  przesuwając 

popielniczki. W pewnej chwili z głębi domu wyłoniła się wymizerowana kobieta. Miała twarz 

pozbawioną karnacji, a włosy na wałkach przykrywała siateczka. Ubrana była w podomkę w 

przygnębiająco kwietny deseń. 

-  Cześć,  chłopcy  -  powiedziała  pani  Allison  przyjaznym  tonem.  -  Rozgośćcie  się. 

Otworzyłam kredens, gdybyście chcieli czegoś łyknąć. 

- Za wcześnie na gorzałkę - odparł Bunsen. - Nawet dla mnie. 

-  No  to  może  kawy?  -  spytała.  Odwróciła  się  i  krzyknęła  w  głąb  domu:  -  Elsie! 

Przynieś kawę! - Znów spojrzała na gości. - A babeczki lubicie? Elsie, przynieś babeczki! 

Z kuchni dobiegła piskliwa, niezrozumiała odpowiedź. 

- To znajdź coś innego! - zawołała pani Allison. 

- Miło tu - rzekł Qwilleran. 

- Opłaca się prowadzić porządny dom noclegowy. A pani Middy wie, jak urządzić taki 

dom, żeby było wygodnie. Nie jest tania, ale warta wydanych pieniędzy. 

- Dlaczego wybrała pani styl wczesnoamerykański? 

Pani Allison odwróciła się do dekoratorki. 

- Dlaczego wybrałam styl wczesnoamerykański? - spytała. 

-  Bo  jest  swojski  i  pociągający  -  odparła  pani  Middy.  -  Poza  tym  to  część  naszego 

dziedzictwa narodowego. 

background image

 

 

-  Może  pan  mnie  tak  zacytować  -  rzekła  pani  Allison  do  Qwillerana,  wykonując 

zamaszysty  gest  ręką.  Podeszła  do  kredensu.  -  Na  pewno  nie  chcecie  się  napić?  Ja  się 

pokrzepię. 

Nalała  sobie  żytniej  wódki  i  ze  szklaneczką  w  jednym  ręku,  a  butelką  w  drugim 

ruszyła  za  gośćmi  oprowadzanymi  przez  panią  Middy.  Qwilleran  notował  informacje  na 

temat wzorów z włóczki, staroświeckich  miednic na  szafkach, które  zastępowały umywalki, 

oraz świeczników w stylu królowej Anny. Fotograf zachwycił się figurą dziobową z dawnego 

statku wiszącą nad kominkiem w salonie - wyrzeźbioną w drewnie syreną o obfitym biuście i 

ułamanym nosie, pokrytą łuszczącą się farbą. 

- Przypomina mi dziewczynę, z którą kiedyś chodziłem - rzekł. 

-  Złowiłam  tę  syrenę  i  kazałam  ją  wypchać  -  zażartowała  pani  Allison.  -  Szkoda,  że 

nie widzieliście tej, która uciekła. 

- Proszę się przyjrzeć stolikom - odezwała się pani Middy. - Czyż nie są słodkie? Mają 

lekko  wiktoriański  charakter,  ale  pani  Allison  nie  chciała,  żeby  wnętrza  były  nazbyt  czyste 

stylistycznie. 

-  Tak,  to  wszystko  jest  bardzo  eleganckie  -  powiedział  Qwilleran  do  gospodyni.  - 

Pewnie uważnie dobiera pani swoje lokatorki? 

-  A  żeby  pan  wiedział!  Muszą  mieć  referencje  i  przynajmniej  dwa  lata  studiów.  - 

Dolała sobie wódki. 

Sypialnie  utrzymane  były  w  soczyście  różowym  kolorze:  różowe  ściany,  różowe 

dywany, a nawet różowe zasłonki przy łóżkach z baldachimem. 

- Uwielbiam ten odcień zieleni! - zakrzyknął Bunsen. 

- Jak dziewczęta reagują na tak dużo różu? - spytał Qwilleran. 

-  Uważają,  że  to  ciepły  i  stymulujący  kolor  -  odparła  dekoratorka.  -  Proszę  zwrócić 

uwagę na ręcznie malowane ramy luster, panie Qwillum. 

Bunsen sfotografował jedną sypialnię, salon i fragment jadalni oraz wykonał zbliżenie 

figury dziobowej. Do południa uwinął się z pracą. 

-  Proszę  zajrzeć  któregoś  wieczoru,  to  poznacie  panowie  moje  dziewczęta  - 

powiedziała pani Allison, gdy zaczęli się żegnać. 

- Są jakieś blondynki? - spytał fotograf. 

- Mamy pełny asortyment. 

-  No  dobra,  jak  któregoś  dnia  już  pozmywam  naczynia  i  pomogę  dzieciakom  przy 

lekcjach, to wpadnę do pani na drinka. 

background image

 

 

-  Niech  pan  z  tym  nie  zwleka,  bo  nie  ubywa  panu  lat  -powiedziała  wesoło  pani 

Allison. 

Gdy we dwóch zanosili sprzęt do samochodu, wybiegła za nimi pani Middy. 

- O mój Boże, o mój Boże! - zakrzyknęła. - Zapomniałam panom powiedzieć, że pani 

Allison nie życzy sobie, żeby podawać jej nazwisko i adres. 

- Zawsze podajemy nazwiska - odrzekł Qwilleran. 

- O mój Boże, tego się obawiałam. Ale ona się boi, że dziewczęta zaczną otrzymywać 

dziwne telefony, jeśli wydrukujecie nazwisko i adres. A tego chce uniknąć. 

- Nasza gazeta kieruje się zasadą podawania takich informacji - tłumaczył Qwilleran. - 

Bez tego artykuł będzie niekompletny. 

- O mój Boże, w takim razie musimy zrezygnować z artykułu. Co za szkoda! 

- Zrezygnować? Nie możemy! Gonią nas terminy. 

- O mój Boże! No więc musicie opublikować go bez nazwiska i adresu. 

Teraz  pani  Middy  nie  wyglądała  w  oczach  Qwillerana  jak  kluseczka.  Przypominała 

raczej granitowy głaz przystrojony kołnierzykiem z koronki. 

- Nie masz wyjścia - szepnął Bunsen. - Rób tak, jak chce ta babka. 

- Myślisz, że powinienem? 

- Nie mamy czasu szukać nowego tematu. 

-  Proszę  po  prostu  napisać,  że  to  bursa  dla  dziewcząt  -  poleciła  pani  Middy.  -  Które 

pracują,  to będzie dobrze  brzmiało,  nie sądzi pan?  No  i proszę koniecznie podać,  kto zrobił 

wnętrza w tym domu! 

Gdy odjeżdżali z Merchant Street, Bunsen rzekł: 

- Z nimi wszystkimi nie wygrasz. 

Ta  sentencjonalna  wypowiedź  dodatkowo  przybiła  Qwillerana,  więc  dalej  jechali  w 

milczeniu. Wreszcie znów odezwał się fotograf: 

- Dzisiaj rano pochowali panią Tait. 

- Wiem. 

-  Naczelny  wysłał  dwóch  fotografów.  Całkiem  sporo  jak  na  pogrzeb.  Na  te 

międzynarodowe regaty w zeszłym tygodniu wysłał tylko jednego. 

Bunsen zapalił cygaro, zatem Qwilleran otworzył szeroko okno. 

- Przeprowadziłeś się już do Villa Verandah? Dołączyłeś do elity? 

-  Nie,  przenoszę  się  dziś  po  południu.  A  wieczorem  mam  randkę  z  asystentką  pani 

Middy. 

- Oby miała referencje i przynajmniej dwa lata studiów za sobą. 

background image

 

 

- Niezła z niej sztuka. W dodatku bystra. 

- Na bystre to lepiej uważaj - przestrzegł Bunsen. - Z głupimi jest bezpieczniej. 

Po  południu  Qwilleran  wrócił  do  domu,  spakował  dwie  walizki  i  zadzwonił  po 

taksówkę.  Następnie  zaczął  wpychać  Koko  do  kartonu,  w  którego  bokach  wybił  dziury. 

Można  było  odnieść  wrażenie,  że  nagle  kot  ma  siedemnaście  łap,  którymi  walczy  i  stawia 

opór, a zamęt potęgowały jego donośne piskliwe protesty. 

- Wiem, wiem! - przekrzykiwał Qwilleran. - Ale nic na to nie poradzimy. 

Wreszcie kot o siedemnastu łapach, dziewięciorgu uszach i trzech ogonach znalazł się 

w kartonie, karton zaś został zamknięty i obwiązany sznurkiem. Koko szybko się uspokoił w 

zacisznym i ciemnym schronieniu. Jedyną oznaką życia było połyskujące ślepie, widoczne w 

jednym z otworów. 

W  trakcie  jazdy  do  Villa  Verandah  taksówka  w  pewnej  chwili  odbiła  gwałtownie  w 

bok, żeby uniknąć zderzenia z autobusem. Z tyłu dobiegł przeraźliwy pisk. 

- Jezu! - wrzasnął taksówkarz, nadeptując z całej siły na pedał gazu. - Co się stało? 

- Nic, to tylko mój kot - rzekł Qwilleran. - Siedzi w pudle. 

- Rany, myślałem, że przejechałem przechodnia. Co to za kot? Dziki? 

- Nie, syjamski. One są gadatliwe. 

- A, no tak. Widziałem takie w telewizji. Paskudne skurczybyki. 

Qwillerana  wąsy  zaswędziały  z  oburzenia.  Nigdy  nie  dawał  hojnych  napiwków,  ale 

gdy tym razem płacił za kurs, okazał wyjątkowe skąpstwo. 

W windzie Koko miauczał rozdzierająco, ucichł jednak, gdy tylko został wypuszczony 

z  kartonu  w  apartamencie  Noytona.  Zastygł  z  uniesioną  przednią  łapą,  a  całe  mieszkanie 

wypełniła napięta cisza. Następnie poruszył głową w obie strony, przypatrując się otoczeniu. 

Zaczął  stąpać ostrożnie po gładkiej  drewnianej podłodze.  Powąchał skraj  grubego dywanu  i 

wyciągnął  na  próbę  łapę  do  przodu,  lecz  natychmiast  ją  cofnął.  Potarł  nosem  róg  kanapy, 

przyjrzał się rąbkowi draperii i zerknął do kosza na śmieci stojącego obok biurka. 

Qwilleran  pokazał  kotu,  gdzie  znajduje  się  kuweta,  i  dał  mu  starą  zabawkę 

przypominającą mysz. 

- Poduszka jest na lodówce - oznajmił. - Czuj się jak u siebie. 

Zaterkotał nieznany dzwonek i Koko podskoczył ze strachu. 

-  To  tylko  telefon  -  uspokoił  go  dziennikarz,  podnosząc  słuchawkę  i  siadając  jak 

ważniak za biurkiem obitym skórą. 

-  Mam  rozmowę  międzynarodową  dla  pana  Jima  Qwillerana  -  oznajmił  operator 

staranną angielszczyzną. 

background image

 

 

- To ja. Proszę łączyć. 

- Telefon z Kopenhagi. 

W następnej chwili rozbrzmiał głos podekscytowanego Harry'ego Noytona. 

-  Dasz pan wiarę? Jestem  już w Kopenhadze! Jak tam sprawy?  Wprowadził się pan? 

Urządził? 

- Właśnie wszedłem. Jak lot? 

- Były turbulencje nad Nową Fundlandią, ale poza tym całkiem dobrze. Niech pan mi 

przekazuje korespondencję dopiero wtedy, gdy dam znać. Będziemy w kontakcie. Za parę dni 

będę miał wielką sensację dla pańskiej gazety. 

- Jakaś bomba? 

-  Coś  fantastycznego!  Na  razie  nie  mogę  o  tym  mówić...  Dzwonię  w  innej  sprawie. 

Lubi  pan  bejsbol?  W  notesie,  który  leży  w  biurku,  zostawiłem  dwa  bilety  na  mecz 

charytatywny.  Szkoda,  żeby  się  zmarnowały.  Zwłaszcza,  że  kosztowały  trzydzieści  dolców 

sztuka. 

- W sobotę pewnie będę pracował. 

- No to niech pan je da kolegom z redakcji. 

- Jak się panu podoba Kopenhaga? 

- Bardzo tu czysto, schludnie. I mnóstwo rowerów. 

- Kiedy się szykuje ta pańska sensacja? 

-  Najprawdopodobniej  w  ciągu  tygodnia  -  odparł  Noyton.  -  „Fluxion”  będzie  miał 

pierwszeństwo! 

Po  odłożeniu  słuchawki  Qwilleran  zaczął  szukać  notesu;  Znalazł  go  w  szufladzie 

biurka  -  była  to  duża,  oprawiona  w  skórę  książka  z  kalendarzem  i  skorowidzem 

teleadresowym.  Bilety wystawiono na 26 września -  miejsca w  loży -  i Qwilleran zaczął  się 

zastanawiać,  czy  powinien  sam  pójść  na  mecz,  czy  podarować  je  komuś.  Mógłby  zaprosić 

Alacoque Wright, wyrwać się z redakcji w sobotę około południa... 

- Koko! - warknął. - Odejdź od tego notesu! 

Kot  bezgłośnie  wdrapał  się  na  biurko  i  zatopił  pazury  w  skorowidz  teleadresowy. 

Chciał  rozegrać  partię  swojej  ulubionej  gry.  Qwillerana  zaswędziały  wąsy.  Nie  mógł  się 

oprzeć pokusie - otworzył skorowidz na stronie, którą wskazał kot. 

Zobaczył  numer  telefonu  niejakiego  doktora  Thomasa  i  dobrze  znanej  kancelarii 

prawniczej Teahandle,  Burris,  Hansblow,  Maus  i  Castle.  Dwa śmieszne  nazwiska:  „Mysz”  i 

„Zamek”. 

- Winszuję! - rzekł Qwilleran. - Złapałeś mysz. 

background image

 

 

Oprócz tego  był  numer  maklera  giełdowego  Tappingtona  i  najdroższej  restauracji  w 

mieście  o  nazwie  „Toledo”.  A  na  dole  listy  widniało  nazwisko  „Tait”.  Jednak  nie  „George 

Tait” ani „Verning Tait”, ale „Signe Tait”. 

Qwilleran  patrzył  na  zanotowane  w  pośpiechu  nazwisko,  jak  gdyby  zobaczył  ducha 

zmarłej kobiety.  Dlaczego Noyton zapisał  nazwisko jej,  a  nie  jej  męża?  Co  miał wspólnego 

wzięty biznesmen z nieuleczalnie chorą żoną kolekcjonera zadów? 

Przypomniał  sobie  rozmowę  z  Noytonem  na  przyjęciu  u  Davida  Lyke'a.  Poruszono 

temat  kradzieży  w  domu  Taitów,  ale  biznesmen  nie  wspomniał  o  swojej  znajomości  z 

nieżyjącą  panią  Tait.  A  przecież  ciągle  popisywał  się  znajomościami  z  rozmaitymi  ludźmi, 

pani Tait nie była zaś byle kim. 

Qwilleran  zamknął  powoli  notes,  po  czym  otworzył  go  szybko  ponownie. 

Przewertował  kalendarz,  sprawdzając  dzień  po  dniu  spotkania  Noytona.  Zaczął  od  20 

września i posuwając się wstecz, dotarł do 1 stycznia. Nie było żadnych wpisów dotyczących 

Signe  Tait  ani  Muggy  Swamp.  Ale  około  1  września  zmienił  się  kolor  atramentu.  Przez 

większą  część  roku  był  niebieski.  Potem  stał  się  czarny.  To  właśnie  czarnym  atramentem 

Noyton  zapisał  numer  telefonu  Signe  Tait.  A  to  oznaczało,  że  zrobił  to  w  ciągu  ostatnich 

trzech tygodni. 

background image

 

 

Rozdział dziewiąty 

Przed wyjściem na spotkanie z Alacoque Wright Qwilleran zatelefonował do Davida Lyke'a, 

żeby spytać o pogrzeb pani Tait. 

- Szkoda, że pan nie przyszedł - rzekł dekorator. - Było tyle niebieskiej krwi, że statek 

mógłby  sobie  popływać.  Stara  gwardia.  Ci,  co  znali  jeszcze  tatusia  i  dziadziusia  Taitów. 

Nigdy w życiu nie widziałem tylu pince-nez i kapelusików w stylu królowej Marii. 

- Jak Tait sobie radził? 

-  Chciałbym  powiedzieć,  że  wyglądał  blado  i  mizernie,  ale  on  ma  taką  zdrową 

czerwoną cerę, że zawsze sprawia wrażenie,  jakby przed chwilą grał w tenisa. Dlaczego pan 

nie przyszedł? 

-  Zbierałem  materiały  do  czasopisma.  A  dziś  po  południu  wprowadziłem  się  do 

Noytona. 

- Świetnie, to jesteśmy sąsiadami - rzekł Lyke. - Może wpadnie pan do mnie w sobotę 

wieczorem, to pozna pan Natalie Noyton? Właśnie przyjechała z Reno. Zaprosiłem parę osób 

na drinka. 

Qwilleran przypomniał sobie świetnie zaopatrzony bufet Lyke'a, toteż z ochotą przyjął 

zaproszenie. Potem przygotował pospieszny obiad dla Koko - pół puszki czerwonego łososia 

polanego żółtkiem. 

- Bądź grzeczny - rzekł. - Wrócę późno, ale dam ci wtedy jakiś smakołyk. 

Dokładnie  o  szóstej  spotkał  się  pod  zegarem  ratusza  z  Alacoque  Wright.  Jej 

punktualność przypominała architektoniczną precyzję. Asystentka pani Middy miała na sobie 

dziwacznie  eklektyczny  strój  w  postaci  zielonej  spódnicy,  turkusowej  koszulki  i  niebieskiej 

pelerynki z plecionki,  przypominającej Qwilleranowi  siedzenia krzeseł, które  widział gdzieś 

w zamierzchłej przeszłości. 

-  Sama  ją  zrobiłam  -  pochwaliła  się,  zerkając  na  niego  spod  kurtyny  połyskliwych 

brązowych  włosów,  które  otulały  jej  głowę,  ramiona  i  dużą  część  twarzy.  -  Z  próbek 

tapicerki. 

Zabrał ją na kolację do klubu prasowego, choć był świadom, że będą ich obserwować 

stali bywalcy przy barze i że nazajutrz będzie się tłumaczył ze swojej słabości do płci pięknej. 

Musiał  jednak  wybrać  klub  prasowy,  bo  mógł  tam  zamawiać  „na  kreskę”,  a  wypłatę  miał 

dopiero w piątek. Zaprowadził swoją wybrankę - poprosiła, żeby mówił jej Cokey - na piętro, 

do  głównej  sali,  gdzie  panowała  spokojniejsza  atmosfera  i  gdzie  podawano  bułeczki  z 

makiem. 

background image

 

 

- Może jakiś koktajl? - spytał. - Ja jestem abstynentem, ale wezmę sobie wodę sodową 

z cytryną, żeby dotrzymać ci towarzystwa. 

Cokey spojrzała na niego z zaintrygowaniem. 

- A dlaczego ty nie pijesz? 

- To długa historia, a im mniej o tym mówię, tym lepiej - odparł Qwilleran, wciskając 

zapałkę pod nogę stołu. Wszystkie stoliki w klubie prasowym obowiązkowo się chybotały. 

-  Ja  z  kolei  ćwiczę  jogę,  więc  też  nie  piję  alkoholu.  Nie  jem  mięsa.  Ale  chętnie  się 

napiję koktajlu owocowego, jeśli zamówisz. W kieliszkach do szampana. 

Gdy  ich  obsłużono,  nalała  odrobinę  koktajlu  do  obu  kieliszków,  dodała  lemoniady 

imbirowej, a potem wyjęła z torebki mały drewniany przedmiot. 

-  Noszę  ze  sobą  gałkę  muszkatołową  i  trę  ją  na  świeżo  -  powiedziała,  zasypując 

koktajle  brązową  przyprawą.  -  Gałka  muszkatołowa  stymuluje.  Niemcy  używają  jej  do 

wszystkiego. 

Qwilleran  łyknął  ostrożnie.  Napój  szczypał  w  język.  Przypominał  samą  Cokey  -  był 

chłodnawy i łagodny, z nieoczekiwanym dodatkiem pikantnej nuty. 

- Jak to się stało, że postanowiłaś zostać architektem? 

- Może nie zauważyłeś, ale jest więcej architektów o nazwisku Wright niż sędziów o 

nazwisku  Murphy.  Najwyraźniej  ciągnie  nas  do  deski  kreślarskiej.  Ale  samo  nazwisko  o 

niczym nie przesądza. - Pogłaskała się czule po długich włosach. -  Może trzeba przestać się 

użerać i znaleźć sobie męża. 

- To nie powinno być trudne. 

-  Cieszę  się,  że  myślisz  pozytywnie.  -  Zacisnęła  zęby  i  utarła  więcej  gałki 

muszkatołowej  do  swojego  koktajlu.  -  Powiedz  mi,  co  sądzisz  o  branży  wnętrzarskiej  po 

dwóch tygodniach życia w aksamitnej dżungli? 

- Ludzie wydają się sympatyczni. 

- To duże dzieci! Żyją w świecie zabawy. - Przez twarz Cokey, a raczej tę część, która 

była widoczna, przemknął cień. - I tak jak dzieci potrafią być bardzo okrutni. - Popatrzyła na 

drobinki  gałki  muszkatołowej,  które  przylgnęły  do  jej  pustej  szklanki,  po  czym  jak  kocica 

wysunęła różowy język i zaczęła wylizywać szkło do czysta. 

Obok ich stolika przeszedł jakiś mężczyzna. 

- Cześć, Cokey! - rzucił. Gwałtownie podniosła głowę. 

- O, cześć - odparła, wyraźnie speszona. 

- Znasz go? - spytał Qwilleran. 

- Tak, poznaliśmy się kiedyś. Zaczynam być głodna. Możemy zamówić? 

background image

 

 

Przejrzała  menu  i wybrała pstrąga potokowego udekorowanego pietruszką oraz  małą 

sałatkę.  Porównując  jej  szczupłą  figurę  do  swojej  lekko  brzuchatej  sylwetki,  Qwilleran 

zamówił z poczuciem winy zupę fasolową, duży stek i pieczone ziemniaki z kwaśną śmietaną. 

- Jesteś rozwiedziony? - spytała nagle Cokey. 

Skinął głową. 

- To fajnie. Gdzie mieszkasz? 

- Dzisiaj wprowadziłem się do Villa Verandah. - Gdy wybałuszyła oczy ze zdumienia, 

dodał w przypływie szczerości: - Apartament należy do mojego znajomego, który wyjechał za 

granicę. 

- Lubisz mieszkać sam? 

- Nie mieszkam sam - odparł Qwilleran. - Mam kota. Syjamskiego. 

- Uwielbiam koty - zapiszczała Cokey. - Jak się wabi? 

Qwilleran popatrzył na nią rozpromieniony. Ludzie lubiący zwierzęta zawsze pytają o 

ich imiona. 

- Oficjalnie ma na imię Kao K'o-Kung, ale na co dzień wołam na niego Koko. Zanim 

go  poznałem,  uważałem  się  za  psiarza.  To  niebywały  zwierzak.  Pamiętasz  może  to 

morderstwo  przy  Blenheim  Place  w  zeszłym  roku?  Koko  miał  do  czynienia  z  tą  sprawą. 

Gdybym ci opowiedział o jego osiągnięciach intelektualnych, tobyś nie uwierzyła. 

- Jeśli chodzi o koty, to uwierzę we wszystko. Są niesamowite. 

- Czasami wydaje mi się, że Koko przewiduje, co ma się wydarzyć. 

- To może być prawda! Ich wąsy to antenki. 

-  Tak  właśnie  słyszałem  -  odparł  Qwilleran,  nieświadomie  strosząc  swoje  wąsiska.  - 

Koko  zawsze  sprawia  wrażenie,  że  wie  więcej  ode  mnie,  i  potrafi  to  przekazać  w  sposób 

inteligentny. Nie znaczy to, że nie zachowuje się jak kot, rozumiesz? A jednak jakimś cudem 

umie komunikować swoje myśli... Hm, nie potrafię tego dobrze wyjaśnić. 

- Wiem, o co ci chodzi. 

Qwilleran popatrzył na Cokey z wdzięcznością. O tych sprawach nie mógł rozmawiać 

z  kolegami  z  redakcji  „Fluxion”.  Mając  za  punkt  odniesienia  swoje  spaniele  i  boksery,  nie 

pojmowali najprostszej kwestii dotyczącej kotów. 

W  tej  sferze  swego  życia  Qwilleran  czuł  się  samotnikiem.  Na  szczęście  Cokey  była 

inna. W jej psotnych zielonych oczach pojawił się wyraz zrozumienia. 

Ujął jej dłoń - szczupłą i spiczastą - którą bawiła się ziarenkami maku z bułeczek. 

-  Słyszałaś,  żeby  kot  jadł  pajęczyny?  -  spytał.  -  Albo  klej?  Koko  polubił  zlizywanie 

kleju z kopert. Jednego dnia zjadł znaczki pocztowe za dolara. 

background image

 

 

-  Ja  miałam  kiedyś  kota,  który  lubił  pić  mydliny  -  odparła  Cokey.  -  Koty  to 

indywidualiści.  Czy  Koko  drapie  meble?  To  bardzo  wspaniałomyślne  ze  strony  tego 

znajomego, że pozwolił ci się wprowadzić z kotem. 

- Koko drapie tylko stary słownik - odpowiedział Qwilleran z dumą w głosie. 

- O, to z niego erudyta! 

-  Właściwie  ten  słownik  wcale  nie  jest  stary.  To  świeże  wydanie.  Facet,  który  miał 

Koko  przede  mną,  kupił  go  sobie,  a  potem  uznał,  że  woli  stare  wydanie,  więc  nowy  oddał 

kotu jako drapkę. 

- Podziwiam ludzi, którzy podziwiają koty. 

-  Używamy  tego  słownika  do  gry  -  ciągnął  Qwilleran  konspiracyjnie  ściszonym 

głosem.  -  Koko  ćwiczy  w  ten  sposób  pazury,  a  ja  poszerzam  swoją  wiedzę...  Ale  nie 

chciałbym, żeby się o tym rozniosło po klubie prasowym, rozumiesz? 

Cokey spojrzała na niego rozanielonym wzrokiem. 

- Uważam, że jesteś cudowny - rzekła. - Chętnie zagrałabym kiedyś w tę grę. 

Gdy  Qwilleran  wrócił  wieczorem  do  domu,  było  już  późno  i  czuł  się  zmęczony. 

Kobiety pokroju Cokey uświadamiały mu, że nie jest już tak młody jak dawniej. 

Otworzył  drzwi  i  zaczął  po  omacku  szukać  włącznika,  gdy  nagle  zobaczył  dwie 

czerwone iskierki w zaciemnionym pokoju. Żarzyły się nieziemskim światłem. Widział to już 

wcześniej, ale mimo to zawsze odczuwał strach. 

- Koko! - odezwał się. - To ty? 

Zapalił lampę i wtedy tajemnicze iskierki w kocich ślepiach zgasły. 

Kot  zbliżył  się,  wyginając  grzbiet, ogon  układając  w  znak  zapytania,  prężąc  wąsy  w 

wyrazie dezaprobaty. Z jego gardła dobywały się jednosylabowe skargi. 

-  Przepraszam  -  rzekł  Qwilleran.  -  Myślałeś,  że  zostawiłem  cię  na  zawsze?  Nie 

uwierzysz,  ale  poszliśmy  na  spacer.  Na  długi  spacer.  To  właśnie  lubią  robić  architektki  na 

randce.  Biorą  mężczyznę  na  spacer,  żeby  pooglądać  budynki.  Jestem  skonany!  -  Opadł  na 

fotel  i zsunął  buty  bez rozwiązywania  sznurowadeł.  -  Przez trzy godziny przyglądaliśmy  się 

architekturze:  toporne  zagęszczenie  elementów,  błędne  rozplanowanie,  banalny  rozkład 

okien... 

Koko piszczał niecierpliwie obok jego kolan. Qwilleran wziął kota na ręce, położył go 

sobie  na  ramieniu  i  pogłaskał  po  gładkiej  sierści.  Czuł  mięśnie  napięte  pod  skórą.  Koko 

wyrwał się i zeskoczył na podłogę. 

- Co się dzieje? - spytał Qwilleran. 

- Miauuu! - zawył kot. 

background image

 

 

Podbiegł do hiszpańskiego kredensu, w którym znajdował  się zestaw stereofoniczny. 

Był  to  masywny  rzeźbiony  mebel  stojący  na  niskich  pękatych  nóżkach.  Koko  zatrzymał  się 

przed  kredensem,  wyciągnął  przednią  łapę  i  usiłował  sięgnąć  nią  pod  spód,  wyginając 

brązowy ogon jak bułat. 

Qwilleran  jęknął  zmęczonym  głosem.  Domyślił  się,  że  kot  zgubił  swój  gałganek  - 

starą  skarpetkę  z  garścią  miętowych  liści,  przypominającą  mysz.  Zdawał  sobie  również 

sprawę,  że  nie  może  mieć  nadziei  na sen, dopóki kot nie odzyska zabawki. Rozejrzał się  za 

czymś, co mógłby wsunąć pod kredens. Szczotka do zamiatania? W kuchennym schowku nie 

było  szczotki;  sprzątaczka  najwyraźniej  przychodziła  z  własnym  sprzętem...  Pogrzebacz  z 

kominka? W Villa Verandah nie zamontowano kominków. Parasol? Jeśli Noyton ma parasol, 

to  na  pewno  zabrał  go  ze  sobą  do  Europy...  Wędka?  Kij  golfowy?  Rakieta  do  tenisa?  Ten 

facet  chyba  nie  uprawiał  sportów.  Szczotka  do  mycia  pleców?  Długa  łyżka  do  butów? 

Klarnet? Szczudło? 

Z  kotem  przy  nogach,  wydającym  władcze  komendy,  Qwilleran  rozglądał  się  po 

apartamencie.  Z  tęsknotą  myślał  o  różnych  długich  przedmiotach,  których  mógłby  użyć: 

gałąź, packa na muchy, bat. 

Wreszcie osunął się na podłogę. Położył się płasko, sięgnął pod kredens i energicznym 

ruchem  ręki  wygarnął  monetę,  złoty  kolczyk,  pestkę  po  oliwce,  zgnieciony  zwitek  papieru, 

parę kłaków kurzu i znajomy szary gałganek o nieokreślonym kształcie. 

Koko  dopadł  swojej  myszki,  powąchał  ją  bez  nadmiernego  zainteresowania  i 

grzmotnął od niechcenia łapą. Uderzona zabawka z powrotem wsunęła się pod kredens. Kot 

oddalił się leniwym krokiem. Napił się wody i położył spać. 

Qwilleran  nie poszedł w  jego ślady -  popalając  fajkę,  rozmyślał o wielu  sprawach:  o 

Cokey  i  koktajlach  z  gałką  muszkatołową,  o  „Stylowych  Wnętrzach”  i  koronkowym 

kołnierzyku pani Middy, batach i sytuacji w Muggy Swamp. W pewnej chwili wstał, podszedł 

do  kosza  na  śmiecie  i  wyjął  z  niego  zgnieciony  zwitek,  który  wymiótł  spod  kredensu. 

Widniało  na  nim  pojedyncze  nazwisko:  Arne Thorvaldson.  Cisnął karteczkę z powrotem do 

kosza.  A  złoty  kolczyk  wrzucił  do  szuflady,  w  której  Noyton  przechowywał  spinacze  do 

papieru. 

background image

 

 

Rozdział dziesiąty 

Dzień po pogrzebie pani Tait Qwilleran zadzwonił do jej męża i spytał, czy może wpaść, żeby 

oddać  książki  na  temat  zadów.  Powiedział,  że  nie  lubi  długo  przetrzymywać  pożyczonych 

rzeczy. 

Tait  wyraził  zgodę  -  głosem,  który  nie  był  ani  oschły,  ani  przyjazny.  Qwilleran 

wyobraził sobie rozciągnięte w kącikach usta. 

- Skąd pan ma mój numer? - spytał nagle kolekcjoner. Qwilleran otarł twarz dłonią. 

-  Chyba...  tak,  tak...  ten  numer  dał  mi  David  Lyke  -  odparł,  próbując  wybrnąć  z 

niezręcznej sytuacji. 

- Zaciekawiło mnie, bo to numer zastrzeżony. 

Odłożył  notes  Noytona  do  biurka,  pogłaskał  Koko  po  głowie  i  redakcyjnym 

samochodem pojechał do Muggy Swamp. Wiedział, że błądzi po omacku, ale miał nadzieję, 

że  usłyszy  lub  zobaczy  coś,  co  potwierdzi  jego  przeczucia  -  jego  mgliste  podejrzenie,  że 

kradzież kolekcji nie potoczyła się tak, jak wynikało z ustaleń policji. 

Nie  zaplanował  żadnej  konkretnej  strategii  -  postanowił  zastosować  Metodę 

Qwillerana.  W  ciągu  dwudziestu  pięciu  lat  pracy  dziennikarskiej  w  całym  kraju  z 

powodzeniem  wyciągał  informacje  od  (określanych  mianem  skrytych)  przestępców, 

(nieśmiałych)  staruszek,  (ostrożnych)  polityków  i  (milkliwych)  kowbojów.  Nie  zadawał 

wścibskich pytań. Po prostu kurzył fajkę i raz po raz mruczał zachęcające słówko, delikatnie 

skłaniając  do  wynurzeń,  patrząc  ze  współczuciem,  które  dodatkowo  uwydatniał  poważny 

wyraz jego wąsów. 

Tait,  jak  zwykle  o  zaczerwienionej  twarzy,  w  kolejnej  jedwabnej  koszuli  sportowej, 

wprowadził go do holu. Qwilleran  zerknął z zaciekawieniem w stronę salonu, ale podwójne 

drzwi były zamknięte. 

Kolekcjoner zaprosił go do biblioteki. 

- Podobały się panu książki? - spytał. - Zaczynają już pana pociągać żady? Myśli pan, 

że będzie pan zbierał? 

-  Obawiam  się,  że  w  obecnej  chwili  nie  stać  mnie  na  tak  kosztowe  hobby  -  odparł 

Qwilleran  i  dorzucił  małe  kłamstwo:  -  Wynająłem  apartament  Harry'ego  Noytona  w  Villa 

Verandah. Dogadzam sobie, ale przez to nie mam ani grosza. 

Tait nie zareagował na wzmiankę o Noytonie. 

-  Może  pan  zacząć  od  skromnej  kolekcji  -  rzekł.  -  Dam  panu  kontakt  do  handlarza, 

który lubi pomagać początkującym. Ma pan ten kamyk, który panu dałem? 

background image

 

 

- Noszę go przy sobie przez cały czas! - Qwilleran zabrzęczał wymownie zawartością 

kieszeni. Następnie spytał z poważną miną: - Czy pańska żona też się interesowała żadami? 

Taitowi zadrżały kąciki ust. 

-  Niestety,  nigdy  nie  dała  się  porwać  tej  fascynacji,  ale  dla  mnie  gromadzenie  tych 

zbiorów  było  radością  i  pociechą  przez  ponad  piętnaście  lat.  Chce  pan  zobaczyć  mój 

warsztat? 

Gospodarz poprowadził gościa na tyły rezydencji i dalej po schodach w głąb piwnicy. 

- To wielki dom - stwierdził Qwilleran. - Bez interkomu chyba nie można się obejść? 

-  Przepraszam  za  bałagan  w  warsztacie  -  rzekł  Tait.  -  Powinno  być  czyściej,  ale 

zwolniłem gospodynię. Zamierzam wyjechać. 

- Pewnie do jakiegoś kraju, gdzie są żady? - odparł Qwilleran z nadzieją w głosie. 

Kolejne pytanie nie doczekało się odpowiedzi. 

-  Widział pan kiedyś  lapidarium? To dziwne,  ale kiedy  siedzę  w tej kryjówce,  kiedy 

tnę i poleruję kamienie, zapominam o wszystkim. Nie czuję bólu pleców i jestem szczęśliwy. 

-  Tait  podał  dziennikarzowi  figurkę  smoka.  -  Policja  znalazła  to  przy  łóżku  Paolo,  kiedy 

przeszukali jego pokój. To dość prosty wzór. Próbowałem go skopiować. 

- Pewnie jest pan wściekły na tego boya? Tait uciekł spojrzeniem w bok. 

- Wściekłością nic się nie zyska - odpowiedział. 

-  Szczerze mówiąc,  byłem zszokowany,  gdy usłyszałem, że to on dokonał kradzieży. 

Sprawiał wrażenie otwartego, prostolinijnego młodzieńca. 

- Ludzie nie zawsze są tacy, na jakich wyglądają. 

-  A  nie  myślał pan, że Paolo został  wykorzystany  jako narzędzie przez  innych  ludzi, 

którzy to wszystko zaplanowali? 

- Istnieje oczywiście taka możliwość, ale to mi nie zwróci mojej kolekcji. 

- Wie pan - rzekł Qwilleran - mam silne przeczucie, że te zbiory się odnajdą. 

- Chciałbym podzielać pański optymizm - mruknął Tait. Nagle dodał z ożywieniem: - 

A skąd to przeczucie? 

- W naszej redakcji krążą plotki, że policja natrafiła na trop. 

Nie po raz pierwszy Qwilleran świadomie rozsiewał nieprawdziwe pogłoski. Na ogół 

przynosiło to konkretne owoce. 

- To dziwne, bo nic mi o tym nie powiedzieli - rzekł kolekcjoner. 

Ruszyli na górę i dalej do frontowych drzwi. 

-  Może  nie  powinienem  był  o  tym  wspominać...  -  mruknął  Qwilleran  i  nagle  rzucił 

zdawkowo:  -  A  ta  pańska  gospodyni...  ?  Nie  przyjęłaby  tymczasowej  pracy,  gdy  pan 

background image

 

 

wyjedzie?  Mój  kolega  potrzebuje  kogoś  do  pomocy,  bo  jego  żona  jest  w  szpitalu,  a  trudno 

znaleźć odpowiedzialną osobę w takim krótkim czasie. 

- Pani Hawkins na pewno szuka zatrudnienia - rzekł Tait. 

- A kiedy będzie pan chciał ją mieć z powrotem? 

-  Nie  zamierzam  jej  przyjmować  z  powrotem.  Wprawdzie  dobrze  wykonuje  swoje 

obowiązki, ale ma niełatwy charakter. 

- Jeśli więc pan pozwoli, chętnie przekazałbym mojemu koledze numer jej telefonu. 

Tait wszedł do biblioteki i zapisał numer na skrawku papieru. 

-  Dam  panu  też  namiary  na  tego  handlarza  zadów  w  Chicago  -  powiedział.  -  Na 

wypadek, gdyby się pan namyślił. 

Gdy mijali salon, Qwilleran zerknął pożądliwie na zamknięte drzwi. 

- Czy Paolo uszkodził gabloty przy otwieraniu? - spytał. 

- Nie, skądże, nie ma żadnych uszkodzeń. Przynajmniej tyle... - mruknął smętnie Tait. 

- Chciałbym, aby żady skradł ktoś, kto darzy je miłością. 

Qwilleran odjeżdżał z Muggy Swamp w poczuciu, że zmarnował ranek i dwa galony 

redakcyjnej  benzyny.  A  mimo  to  przez  całą  wizytę  czuł  swędzenie  pod  wąsami.  Jakby 

wyczuwał fałsz w postawie Taita. Kolekcjoner powinien być smutniejszy, zrozpaczony. No i 

te  melodramatyczne  słowa  na  pożegnanie:  „Chciałbym,  aby  żady  skradł  ktoś,  kto  darzy  je 

miłością”. 

- Kiepski z ciebie aktor, bracie! - zakrzyknął na głos Qwilleran w samochodzie. 

Poranne godziny spędzone na dociekaniu prawdy tylko zaostrzyły jego ciekawość. W 

następnej  kolejności  wybrał  się  więc  tam,  gdzie  miał  nadzieję  znaleźć  odpowiedzi  na  parę 

nurtujących go pytań - do ZASZP-u przy River Street. 

Była  to  nietypowa  okolica  jak  na  studio  wnętrzarskie.  Wyróżniało  się  ono 

schludnością na tle obskurnych sklepów z artykułami sanitarnymi i używanymi kasami. 

W  witrynie,  na  kuchennej  ceracie  w  deseń  w  różowe  kotki,  wystawiono  oferowane 

przedmioty:  wazony  ze  strusimi  piórami,  kawałki  odłupanego  betonu  pomalowane  na 

fosforyzujące kolory oraz misy z jajami ozdobionymi cekinami. Do wszystkiego doczepiono 

małe,  wytworne  metki  z  cenami  godnymi  ekskluzywnego  butiku:  pięć  dolarów  za  jajko, 

piętnaście za odłamki betonu. 

Qwilleran  wmaszerował  do  studia  (klamka  przy  drzwiach  była  małą  kopią  Statuy 

Wolności),  a  jego  wejście  zapowiedział  dzwonek,  który  odegrał  cztery  nuty  z  piosenki  Ale 

mnie  suszy.  Zza  składanego  parawanu  wykonanego  ze  starych  okładek  „Reader's  Digest” 

natychmiast  wyłonił  się  genialny  właściciel  tego  przybytku  -  Bob  Orax,  pośród  swoich 

background image

 

 

tandetnych  artykułów  wyglądający  na  jeszcze  bardziej  wymuskanego  niż  zwykle.  Dokoła 

były  papierowe  kwiaty  pod  szkłem,  popielniczki  udekorowane  banderolami  po  cygarach  i 

świeczniki z rogów wołu ustawione na serwetkach zrobionych na szydełku. Całą jedną ścianę 

wyłożono  mozaiką  z  kapsli  po  butelkach.  Inne  upiększono  reklamami  z  supermarketów  i 

papierkami po batonikach oprawionymi w złote ramki. 

- A więc to jest pański interes - odezwał się Qwilleran. - Kto to kupuje? 

- Zaplanowana Szpetota przemawia do tych, którzy są znudzeni tradycyjnym pięknem, 

znużeni tradycyjnym gustem i zmęczeni tradycyjną funkcją - odparł Orax raźno. - Ludzie nie 

wytrzymują  zbyt  dużej  dawki  piękna.  To  wbrew  naszej  naturze.  Ten  nowy  ruch  to  bunt 

wyrafinowanego intelektualisty. Przeciętny klient z klasy średniej oczywiście to odrzuca. 

- Czy pan projektuje wnętrza w tym stylu? 

-  Jak  najbardziej!  Zrobiłem  pokój  poranny  dla  jednego  klienta,  łącząc  Przesadną 

Depresję  z  Nowoczesnością  Na  Zamówienie.  Bardzo  efektowne.  Jedną  ścianę  wyłożyłem 

blachą  falistą  ze  starej  szopy  na  narzędzia,  zachowując  oryginalną  rdzę.  Kolorystyka  to 

cynamon i pasternak z akcentami kopru. 

Qwilleran przyjrzał się ekspozycji popielniczek wykonanych z pułapek na myszy. 

- To są małe artykuły butikowe dla klientów kierujących się impulsem - rzekł Orax  i 

dodał z krzywym uśmiechem: - Mam nadzieję, że pan rozumie, iż ja nie jestem emocjonalnie 

zaangażowany w ten trend. Wymaga on wprawdzie pewnego stopnia koneserstwa,  ale  ja się 

tym zajmuję głównie po to, żeby zarobić na życie, jeśli wolno mi zacytować Szekspira. 

Qwilleran rozglądał się przez chwilę, po czym rzekł: 

-  Miło  było  u  Davida  w  poniedziałek.  Słyszałem,  że  urządza  kolejne  przyjęcie  w 

sobotę. Dla pani Noyton. 

-  Mnie  zabraknie  -  odparł  Orax  z  żalem  w  głosie.  -  Matka  wydaje  kolację,  a  jak  nie 

będę pod ręką, żeby przyrządzać drinki, to goście się zorientują, jak paskudnie gotuje. Matka 

nie urodziła się do fartucha... Na pewno spodoba się panu Natalie Noyton. Jest zachwycająca 

jak wielki puchar lodowy. 

Qwilleran  bawił  się  różowym  flamingiem  z  plastiku,  w  którym  zamontowana  była 

żaróweczka. 

- Czy Noytonowie i Taitowie bardzo się przyjaźnili? - spytał. 

Orax zrobił zdziwioną minę. 

- Wątpię, żeby obracali się w tych samych kręgach - odpowiedział. 

- Ach tak? - mruknął Qwilleran niewinnie. - Wydawało mi się, że słyszałem, że Harry 

Noyton znał panią Tait. 

background image

 

 

- Naprawdę? - Brwi na twarzy Oraxa przesunęły się jeszcze wyżej. - Pasują do siebie 

jak pięść do nosa. Gdyby to byli Georgie i Natalie, miałoby to więcej sensu. Matka mówi, że 

Georgie  był  dawniej  kobieciarzem.  -  Zobaczył,  że  dziennikarz  przygląda  się  chromowanym 

miskom.  -  To  dekle  samochodowe  z  1959  roku,  teraz  bardzo  poszukiwane  jako  salaterki  i 

podstawki do aranżacji kwiatowych. 

- Od jak dawna pani Tait była przykuta do wózka inwalidzkiego? 

-  Matka mówi, że to się wydarzyło po tym skandalu, czyli z  jakieś szesnaście,  może 

osiemnaście lat temu. Ja wtedy studiowałem w Princeton, więc mnie tu nie było, ale o ile się 

orientuję, wybuchła niezła afera i Siggy natychmiast potem zachorowała. 

Qwilleran pogładził się po wąsach i odchrząknął. 

- Afera? Jaka afera? Dekorator zamrugał oczami. 

-  Och,  to  pan  nic  nie  wie?  To  była  gorsząca  sprawa.  Powinien  pan  sprawdzić  w 

waszych archiwach. Jestem pewien, że „Fluxion” o tym pisał. - Wziął do ręki miotełkę z piór 

i  zaczął  odkurzać  drobne  przedmioty  ułożone  na  tacy.  -  Te  medaliki  to  prawdziwe  cacka  z 

pudełek  po  orzeszkach.  Z  około  1930  roku  -  wyjaśnił.  -  Porządna  blacha.  Cieszą  się 

wzięciem. Klienci, którzy znają się na rzeczy, kupują to jako inwestycję. 

Qwilleran  pojechał  szybko  do  redakcji  i  poprosił  archiwistkę  o  materiały  na  temat 

rodziny Taitów. 

Poruszając się krokiem lunatyczki, kobieta bez słowa znikła między rzędami wysokich 

szarych szaf kartotekowych. Po chwili wróciła z pustymi rękoma. 

- Nic nie ma - oznajmiła. 

- Ktoś zabrał te materiały? 

- Nie wiem. 

-  Jeśli  ktoś  je  zabrał,  to  proszę  sprawdzić,  kto  to  był  -  powiedział  Qwilleran  z 

niecierpliwością w głosie. - Musiał się przecież podpisać. 

Kobieta się oddaliła. Wkrótce wróciła, ziewając. 

- Nikt się nie podpisał. 

- No to gdzie są te materiały?! - wrzasnął Qwilleran. - Na pewno coś jest o tak znanej 

rodzinie. 

Zza  rzędu  szafek  wysunęła  się  inna  archiwistka.  Wyciągnęła  się  na  palcach  i 

krzyknęła: 

-  Chodzi  panu  o  G.  Verninga  Taita?!  Mamy  dużą  teczkę.  Funkcjonariusz  policji  ją 

tutaj  przeglądał.  Chciał  to  zabrać  do  komendy,  ale  powiedziałyśmy  mu,  że  materiałów  nie 

wolno wynosić z budynku. 

background image

 

 

-  No  to  pewnie  ją  jednak  zwędził  -  rzekł  Qwilleran.  -  Niektórzy  z  tych  gliniarzy  to 

nieźli cwaniacy... Gdzie pani szef? 

- Ma dzisiaj wolne - odparła pierwsza archiwistka. 

- To proszę mu powiedzieć, żeby odebrał te materiały z policji. Zapamięta pani? 

- Co mam zapamiętać? 

- Nieważne, napiszę mu notatkę. 

background image

 

 

Rozdział jedenasty 

W  sobotnie  popołudnie  Qwilleran  zabrał  Alacoque  Wright  na  mecz.  Przez  całą  drogę 

wysłuchiwał jej opinii na temat bejsbolu. 

-  Oczywiście podstawowy wydźwięk tego sportu ma charakter  erotyczny -  mówiła.  - 

No wiesz, cały ten symbolizm i zmysłowe ruchy. 

Miała na sobie strój uszyty z kapy na łóżko. 

- Pani Middy zamówiła ją na królewskie łoże - wyjaśniła. - Okazała się za mała, więc 

zrobiłam z niej ubranie. 

Był  to  zielony  sztruks  o  nieregularnych  prążkach  przypominających  maszerujące 

stonogi. 

- Bardzo gustowne - stwierdził Qwilleran. Cokey podrzuciła kaskadę włosów. 

- Nie taki był mój zamysł - odparła. - Miało być seksowne, a nie gustowne. 

Po  obiedzie  w  restauracji  (ona  zamówiła  odnóża  krabowe  i  duszone  śliwki;  on 

dogodził sobie mięsem) dziennikarz rzekł: 

- Jesteśmy zaproszeni dziś wieczorem na przyjęcie. Zamierzam zrobić coś głupiego, a 

mianowicie  przedstawię  cię  młodemu  mężczyźnie,  któremu  podobno  nie  potrafi  się  oprzeć 

żadna kobieta bez względu na wiek, wygląd i kształty- 

- Nie martw się - odparła, radośnie ściskając go za rękę. - Ja wolę starszych facetów. 

- Nie jestem znowu taki stary... 

- Ale jesteś dojrzały. To ważne dla kogoś takiego jak ja. Do Villa Verandah pojechali 

taksówką,  trzymając  się  za  ręce.  Przy  wejściu  powitał  ich  entuzjastycznie  portier,  któremu 

przewidujący  Qwilleran  dał  wcześniej  napiwek.  Jak  na  standardy  panujące  w  tym 

apartamentowcu  nie  był  to  wygórowany  datek,  jednak  dzięki  niemu  dziennikarz  zaskarbił 

sobie chwilową usłużność mężczyzny ubranego jak dziewiętnastowieczny pruski generał. 

Gdy  wmaszerowali  do  eleganckiego  holu  -  wszędzie  biały  marmur,  tafle  szkła  i  stal 

nierdzewna  -  Cokey  pokiwała  głową  z  aprobatą.  Nagle  stała  się  milkliwa.  Gdy  weszli  do 

windy, Qwilleran przytulił czule swoją towarzyszkę. 

Drzwi  do  apartamentu  Davida  Lyke'a  otworzył  ubrany  na  biało  Azjata.  Na  widok 

Qwillerana w jego oczach zapaliły się iskierki sympatii. Czy ktoś mógłby zapomnieć te wąsy? 

W  następnej  chwili  zbliżył  się  gospodarz,  od  razu  roztaczając  swój  męski  urok.  Cokey 

wsunęła rękę pod ramię Qwillerana.  Poczuł, że uścisnęła go  mocniej, gdy Lyke odezwał  się 

swym głębokim głosem, patrząc spod opadających powiek. 

background image

 

 

Apartament roił się od gości - klienci Lyke'a rozmawiali o swych psychoanalitykach, a 

koledzy po fachu dyskutowali o wystawie hiszpańskich mebli w muzeum i nowej restauracji 

w greckiej dzielnicy. 

- Pokazują tam wprost cudowne siedemnastowieczne vargueno. 

-  Ta  restauracja  przypomina  tę  małą  knajpkę  w  Atenach  niedaleko  Akropolu.  No 

wiesz. 

Qwilleran zaprowadził Cokey do bufetu. 

- W towarzystwie dekoratorów czuję się jak w wymyślonym świecie - rzekł. - Nigdy 

nie rozmawiają o niczym poważnym ani nieprzyjemnym. 

-  Bo  oni  mają  tylko  dwa  zmartwienia  w  życiu:  desenie  wychodzące  z  produkcji  i 

spóźnione dostawy - odparła. - Prawdziwych problemów nie znają. - Wykrzywiła pogardliwie 

usta. 

-  Hm,  taka  ocena  wydaje  mi  się  bardzo  osobista.  Podejrzewam,  że  rzucił  cię  kiedyś 

jakiś dekorator. 

-  Może  nie  jeden.  -  Speszona,  wygładziła  swoje  długie  włosy.  -  Spróbujmy  tych 

paluszków krabowych. Mają dużo pieprzu. 

Chociaż  niedawno  zjedli  obfity  posiłek,  Qwilleran  chętnie  skosztował  sałatki  z 

homara,  chrupkich  brązowych  kartofelków  doprawionych  czosnkiem,  pasków  wołowiny  z 

imbirem  na  bambusowych  szpikulcach  i  ciepłego  chleba  kukurydzianego  z  szynką.  Miał 

dobre samopoczucie. Spojrzał z zadowoleniem na Cokey. Podobał mu się jej charakter, lekko 

prowokatorska twarz wyglądająca spod kurtyny włosów i źrebięcy urok jej figury. 

Potem zerknął  przez ramię  w kierunku  salonu  i  nagle Cokey wydała  mu się całkiem 

przeciętną kobietą. 

Bo przybyła Natalie Noyton. 

Żona Harry'ego Noytona była kobietą o pełnych kształtach, z wyjątkiem niesłychanie 

wąskiej  talii  i  smukłych  łydek.  Miała  ładną  twarz  -  niczym  brzoskwinka  -  i  bujne  włosy 

brzoskwiniowego koloru. 

- Jak ci się podobało na Dzikim Zachodzie, Natalie? - spytał jeden z dekoratorów. 

- Niezbyt się rozglądałam - odparła cichym, wysokim głosem. - Siedziałam w pokoju 

w Reno  i pracowałam.  Zrobiłam  igłą  jeden z tych włochatych duńskich dywanów.  Czy ktoś 

chciałby kupić ręcznie wykonany dywan w kolorze kakao i selerowej zieleni? 

- Przybrałaś na wadze, Natalie. 

-  Poważnie?  Przecież  jadłam  tylko  masło  orzechowe.  Uwielbiam  masło  orzechowe, 

które chrzęści w zębach. 

background image

 

 

Miała  na sobie kreację dobraną pod kolor  włosów -  suknię z  luźno utkanej wełny  ze 

złotymi wstawkami. Do tego narzuconą na ramiona etolę z długą pomarszczoną koronką. 

Cokey zlustrowała ten strój krytycznym okiem i rzekła do Qwillerana: 

- Ona chyba sama to wydziergała w przerwie między jedzeniem kolejnych kanapek z 

masłem orzechowym. Ładniejsze byłoby bez tych metalowych nitek. 

- Jak architekci nazywają ten kolor? - spytał dziennikarz. 

- Ja bym powiedziała, że to żółtawy róż o niskim nasyceniu barwy i średnim połysku. 

-  A  dla  wnętrzarza  to  krem  z  marchewki  -  powiedział  -  albo  suflet  ze  słodkich 

ziemniaków. 

Gdy  Natalie  przywitała  się  ze  wszystkimi  znajomymi,  odebrawszy  komplementy, 

powinszowania lub drobne przytyki, David Lyke podprowadził ją do Qwillerana i Cokey. 

-  „Daily  Fluxion”  byłby  zainteresowany  pokazaniem  twojego  domu  w  górach  - 

powiedział. - Co myślisz? 

- A ty byś tego chciał, Davidzie? 

- To twój dom, skarbie. Ty decydujesz. 

-  Wyprowadzam  się  stamtąd,  gdy  tylko  znajdę  sobie  pracownię  -  zwróciła  się  do 

Qwillerana. - A wtedy mój mąż, a właściwie już prawic eks-mąż, sprzeda dom. 

- Słyszałem, że dom jest naprawdę wyjątkowy. 

-  Jest  fantastyczny.  Po  prostu  fantastyczny!  David  ma  ogromny  talent.  -  Natalie 

spojrzała z uwielbieniem na dekoratora. 

-  Poprawiłem  parę  błędów,  które  popełnił  architekt  -  wyjaśnił  Lyke.  -  I  zmieniłem 

okna, żeby można było powiesić draperie. Natalie sama je utkała. To dzieło sztuki. 

-  Posłuchaj,  słoneczko,  jeśli  to  pomoże,  to  zgódźmy  się  na  ten  artykuł  w  gazecie  - 

zaproponowała. 

- Albo pozwólmy panu Qwilleranowi przynajmniej go zobaczyć. 

-  No  właśnie  -  rzekła  Natalie.  -  Może  w  poniedziałek  rano?  Bo  po  południu  jestem 

umówiona u fryzjera. 

- Ma tam pani swój warsztat tkacki? - spytał Qwilleran. 

- O tak! Dwa duże krosna i jedno małe. Na punkcie tkania dostałam hopla. Davidzie, 

słońce ty moje, pokaż im ten sportowy płaszcz, który dla ciebie zrobiłam. 

Lyke zawahał się na ułamek sekundy. 

- Mmm, skarbie, akurat jest w pralni - odparł. Później rzekł szeptem do Qwillerana: 

background image

 

 

- Powodowany przyjaźnią, biorę czasem coś, co ona zrobi, ale jej rzeczy pozostawiają 

wiele  do  życzenia.  Jest  amatorką  pozbawioną  gustu  i  talentu,  zatem  niech  pan  w  swoim 

artykule nie pisze za dużo o tym jej tkaniu. 

Wieczór  wyglądał  tak  jak  zwykle  na  imprezach  u  Lyke'a:  znakomicie  zaopatrzony 

bufet, nieograniczona obfitość trunków, muzyka taneczna grana odrobinę za głośno i dziesięć 

toczących  się  równocześnie  rozmów.  Przyjęcie  było  udane,  jednak  Qwilleran  czuł  się 

zaniepokojony  ostatnimi  słowami  Lyke'a.  Przy  pierwszej  sposobności  poprosił  Natalie  do 

tańca i powiedział: 

- Słyszałem, że zamierza pani profesjonalnie zająć się tkactwem. 

-  Tak, chcę robić konkretne rzeczy  na zamówienia dekoratorów -  odparła piskliwym 

głosem, który brzmiał bezbronnie i żałośnie. - David uwielbia moje dzieła. Mówi, że załatwi 

mi mnóstwo klientów. 

Miała  pełną  figurę,  a  migocząca  suknia  z  wełny  była  rozkosznie  miła  w  dotyku  -  z 

wyjątkiem miejsc, w których tkaninę przeplatały złote nitki. 

Natalie  trajkotała  w  tańcu,  Qwilleran  zaś  rozmyślał.  Jeśli  ta  kobieta  buduje  swoją 

karierę  na  poparciu  Lyke'a,  to  czeka  ją  niemiła  niespodzianka.  Powiedziała,  że  szuka 

pracowni,  że  jej  kuzyn  jest  dziennikarzem,  że  uwielbia  wędzone  ostrygi,  a  balkony  w  Villa 

Verandah  są  nazbyt  wystawione  na  wiatr.  Qwilleran  wyznał,  że  właśnie  wprowadził  się  do 

apartamentowca, nie zdradził jednak, czyje mieszkanie zajął. Zaczął się zastanawiać, czy uda 

mu się wziąć z bufetu parę smakołyków dla Koko. 

- Och, ma pan kota? - zapiszczała Natalie. - Lubi homary? 

- Lubi wszystko, co jest drogie. Podejrzewam, że umie czytać metki z cenami. 

- No to niech pan go tutaj przyniesie. Damy mu trochę homara. 

Qwilleran  wątpił,  czy  hałaśliwy  tłum  przypadnie  Koko  do  gustu,  chciał  się  jednak 

pochwalić  swoim  pięknym  kotem,  więc  poszedł  do  apartamentu  Noytona.  Kot  drzemał  na 

lodówce - w pozycji wyrażającej całkowite rozluźnienie wylegiwał się brzuchem do góry na 

swojej ulubionej poduszce,  z  jedną przednią  łapą wystawioną do przodu, drugą  położoną na 

uszach. Zerknął na Qwillerana od dołu, z obłąkanym błyskiem na wpół przymkniętych ślepi, 

wystawiając na wierzch koniuszek różowego języka. 

- Wstawaj - rozkazał dziennikarz - bo wyglądasz jak kretyn. Idziemy na przyjęcie. 

Kot  zdążył  przybrać  pozę  pełną  godności,  nim  niosący  go  na  ramieniu  Qwilleran 

przestąpił  próg  apartamentu  Davida  Lyke'a.  Na  jego  widok  hałas  wzmógł  się  do 

ogłuszającego crescendo, a potem zapadła cisza. Koko rozejrzał się dokoła z iście królewską 

wyższością,  niczym  władca  łaskawie  dopuszczający  poddanych  przed  swoje  oblicze.  Nie 

background image

 

 

mrugnął okiem i nie poruszył choćby jednym wąsem. Brązowe uszy kontrastowały pięknie z 

jaśniejszym  tułowiem,  sierść  miała  tak  subtelne  odcienie,  a  szafirowe  ślepia  tak  czystą 

elegancję, że przy nim goście Davida Lyke'a wyglądali na przesadnie wystrojonych. 

Wreszcie  ciszę  przerwał  pierwszy  okrzyk  i  wszyscy  rzucili  się,  by  pogłaskać 

jedwabistą sierść. 

- Rany, myślałbyś, że to gronostaj! 

- Po powrocie do domu wyrzucam moje norki. 

Koko  cierpliwie  przyjmował  oznaki  uwielbienia,  zachowując  postawę  pełną 

wyższości  -  póki  nie  odezwała  się  do  niego  Natalie.  Wtedy  wyciągnął  szyję  i  powąchał  jej 

wyprostowany palec. 

- Ojej, czy mogę go potrzymać? - spytała. 

Ku  zdziwieniu  Qwillerana  kot  z  ochotą  wsunął  się  w  jej  ramiona,  zagnieżdżając  się 

wśród fałd wełnianej etoli, wąchając w wielkim skupieniu kobiece ciało i mrucząc głośno. 

Cokey odciągnęła Qwillerana na bok. 

- Zaraz się wścieknę - rzekła. - Kiedy pomyślę, ile trudu sobie zadaję, żeby utrzymać 

szczupłą figurę, mieć proste włosy i nauczyć się rozmów w towarzystwie! A potem nagle ona 

wchodzi, wyfiokowana i piętnaście kilo za gruba, i wszyscy dostają szmergla na jej punkcie, 

nie wyłączając tego kota! 

Biedna Cokey, pomyślał Qwilleran, doznając współczucia. I czegoś jeszcze... 

-  Nie  powinienem  trzymać  tutaj  Koko  zbyt  długo,  bo  jest  za  dużo  obcych  ludzi  - 

powiedział.  -  Może  dostać  od  tego  rozstroju  żołądka.  Chodźmy  z  powrotem  do  15-F,  to 

zobaczysz mój apartament. 

-  Przyniosłam  tarkę  i  gałkę  muszkatołową  -  oznajmiła.  -  Masz  krem  i  lemoniadę 

imbirową? 

Wyplątał Koko z objęć wniebowziętej Natalie. Poszli długim półkolistym korytarzem. 

Gdy  otworzył  drzwi,  Cokey  zastygła  w  progu  z  wrażenia,  a  potem  wbiegła  do  środka, 

rozkładając szeroko ręce. 

- To wspaniałe! - zakrzyknęła. 

- Harry Noyton nazywa to Skandynowium. 

-  Zielony  fotel  jest  duński,  tak  samo  jak  parkiet  -  oceniła  Cokey.  -  Tamte  krzesła  są 

fińskie. Ale cały apartament wygląda jak Panteon Sław Sztuki Wzorniczej: Bertoia, Wegner, 

Aalto,  Mies,  Nakashima!  To  jest  zbyt  cudowne!  Nie  wytrzymam.  -  Osunęła  się  na 

wymoszczoną poduszkami zamszową kanapę i ukryła twarz w dłoniach. 

background image

 

 

Qwilleran  wrócił  z  kieliszkami  do  szampana,  napełnionymi  kremowym  napojem. 

Cokey z poważną miną starła gałkę muszkatołową na spienioną powierzchnię drinków. 

-  Zdrowie  mojej  ulubionej  dziewczyny  -  powiedział,  podnosząc  kieliszek.  -  Zdrowie 

szczupłej i elokwentnej Cokey o prostych włosach. 

-  No,  już  czuję  się  lepiej  -  rzekła.  Zsunęła  buty  i  zagłębiła  palce  stóp  we  włosie 

dywanu. 

Qwilleran zapalił  fajkę  i pokazał  jej  nowy  numer „Stylowych  Wnętrz” -  ze zdjęciem 

salonu pani Allison na okładce. Zaczęli rozmawiać o wyzywających różowych i czerwonych 

odcieniach  wystroju,  o  piersiastej  figurze  dziobowej  oraz  zaletach  i  wadach  łóżek  z 

baldachimem i firankami po bokach. 

Koko  usiadł  na  stoliku,  odwracając  się  wymownie  tyłem,  ignorując  rozmowę.  Jego 

wygięty  ogon,  z  uniesionym  końcem,  był  wyrazem  pogardy,  ale  nastroszone  uszy 

podsłuchiwały. 

- Ej, Koko - zwróciła się do niego kobieta. - Nie lubisz mnie? 

Ani drgnął. Nie poruszył choćby jednym wąsem. 

- Miałam kiedyś rudawego kota o imieniu Frankie - powiedziała Cokey ze smutkiem 

w  głosie.  -  Ciągłe  noszę  jego  zdjęcie  w  torebce.  -  Wyjęła  plik  fotografii  i  wizytówek, 

przejrzała wszystkie na kanapie i z dumą pokazała zdjęcie puchatego rudawego kocura. 

-  Jest nieostre  i trochę wyblakło,  ale tylko to mi  po nim zostało. Dożył piętnastu lat. 

Rodzice nieznani, choć... 

- Koko! - krzyknął Qwilleran. - Zjeżdżaj stamtąd! 

Kot  wdrapał  się  niepostrzeżenie  na  kanapę  i  zaczął  lizać  małą  błyszczącą  fotografię 

przedstawiającą jakiegoś mężczyznę. 

-  Och!  -  westchnęła  Cokey  i  chwyciła  zdjęcie.  Wsunęła  je  szybko  do  torebki,  lecz 

Qwilleran  zdążył  dostrzec  twarz.  Zmarszczył  brwi  w  wyrazie  dezaprobaty,  ona  tymczasem 

mówiła dalej o kotach, trąc gałkę muszkatołową do kieliszków. 

- Powiedz mi teraz o swoich wąsach - poprosiła. - Pewnie zdajesz sobie sprawę, że są 

szałowe? 

-  Wyhodowałem  je  w  Wielkiej  Brytanii  podczas  wojny  -  odparł  Qwilleran.  -  Jako 

kamuflaż. 

- Podobają mi się. 

Ucieszył  się,  że  nie  spytała:  „Podczas,  której  wojny?”  -  jak  to  czasem  robiły  młode 

kobiety. 

background image

 

 

- Prawdę mówiąc - ciągnął - boję się je zgolić. Mam wrażenie, że działają jak antena, 

że  dzięki  nim  wychwytuję  pewne  niuanse,  na  przykład  ukrytą  prawdę  albo  zbliżające  się 

wydarzenia. 

- To cudowne. Tak jak kocie wąsy. 

- Na ogół nie mówię o tym nikomu. Nie chciałbym, żeby o tym gadano. 

- Rozumiem twoje racje. 

- Ostatnio mam pewne przeczucia dotyczące włamania do domu Taitów. 

- Nie złapali jeszcze sprawcy? 

- Chodzi ci o tego boya, który podobno dokonał kradzieży? To właśnie mam na myśli. 

Uważam, że to nie on. 

Cokey wybałuszyła oczy. 

- Masz na to jakieś dowody? Qwilleran zmarszczył czoło. 

- W tym problem - mruknął. - Nie mam niczego oprócz cholernych przeczuć. Ale boy 

nie pasuje do tej roli, poza tym czas dokonania kradzieży jest dziwny. Moje podejrzenia budzi 

G. Verning Tait. Czy słyszałaś coś o skandalu w jego rodzinie? 

Pokręciła głową. 

- No tak, jesteś za młoda - rzekł. Cokey zerknęła na zegarek. 

- Robi się późno - stwierdziła. - Muszę wracać do domu. 

- Może jeszcze jeden drink? - zasugerował Qwilleran. 

Podszedł do świetnie zaopatrzonego barku. Z  małej  lodówki wyjął krem  i  lemoniadę 

imbirową. 

Cokey zaczęła się przechadzać dokoła, podziwiając pokój ze wszystkich stron. 

- Piękne linie i kompozycje - powiedziała z zachwytem. - I bardzo mi się podoba gra 

faktur: to aksamitne, tamto gładkie, tamto wełniste, włochate. No i ten dywan. Ubóstwiam go! 

Rzuciła się na miękki dywan. Upadła jak w ekstazie, z rozłożonymi na bok rękami, a 

Qwilleran gwałtownie czesał palcami wąsy. Leżała nieświadoma, że kot się zbliża. Wyginając 

ogon  do  dołu  jak  hak,  Koko  skradał  się  na  ugiętych  łapach,  po  kosmatym  dywanie  niczym 

dziki drapieżnik w dżungli. A potem skoczył! 

Cokey wrzasnęła i usiadła prosto. 

- Ugryzł mnie! Ugryzł mnie w głowę! 

Qwilleran rzucił się na pomoc. 

- Zrobił ci krzywdę? Przeciągnęła dłonią po włosach. 

background image

 

 

-  Nie,  właściwie  to  mnie  nie  ugryzł.  Po  prostu  próbował  lekko  uszczypnąć  zębami. 

Ale... jaki się zrobił nieprzyjazny! Qwill, dlaczego on się tak zachowuje? 

background image

 

 

Rozdział dwunasty 

 

W niedzielę Qwilleran zamierzał spać do południa, lecz przeszkodziła mu „syjamska tortura”. 

Gdy  bowiem  Koko  uznał,  że  pora  wstawać,  wskoczył  lekko  i  bezgłośnie  na  łóżko  i  musnął 

wąsami nos i podbródek śpiącego dziennikarza. Ten otworzył oczy i zobaczył przed sobą parę 

ogromnych niebieskich ślepi, patrzących niewinnie. 

- Spadaj - powiedział. - Chcę spać. 

Kolejny dotyk wąsów - tym razem w bardziej czułe miejsca: policzki i czoło. 

Qwilleran  skrzywił  się,  zaciskając  zęby  i  powieki,  lecz  w  następnej  chwili  poczuł 

łachotanie  na rzęsach. Usiadł gwałtownie,  Koko zaś zeskoczył  z  łóżka  i wybiegł  z pokoju - 

misja została wykonana. 

Ubrany  w  kraciasty  szlafrok,  Qwilleran  poczłapał  z  sypialni  i  zaspanymi  oczami 

rozejrzał  się  po  salonie,  szukając  bezradnie  swojej  fajki.  Na  stoliku  stały  kieliszki  do 

szampana,  obok  leżała  niedzielna  gazeta,  a  przy  niej  siedział  Koko,  myjąc  się  w  wielkim 

skupieniu. 

-  Wczoraj paskudnie się zachowałeś -  powiedział Qwil-leran. -  Dlaczego próbowałeś 

ugryźć tę miłą dziewczynę? Przecież ona lubi koty. Jesteś źle wychowany. 

Koko  wygiął  grzbiet  i  skoncentrował  się  na  nasadzie  ogona.  Qwilleran  spojrzał  na 

dywan. Pośrodku spłaszczone włosie tworzyło zarys szczupłej sylwetki - odcisk ciała Cokey, 

która padła w chwili odurzenia. Chciał wyrównać włosie stopą, ale się rozmyślił. 

Skończywszy  poranną  toaletę,  Koko  usiadł  prosto  na  stoliku  i  zamrugał  do 

Qwillerana. Wyglądał jak aniołek. 

-  Ty  diable!  -  rzekł  dziennikarz.  -  Chciałbym  wiedzieć,  co  ci  chodzi  po  głowie.  To 

zdjęcie, które lizałeś... 

Zaterkotał telefon, więc Qwilleran poszedł odebrać, spodziewając się, że zaraz usłyszy 

miłe  słowa.  Przypomniał  sobie  powinszowania  z  poprzedniej  niedzieli.  Tego  dnia  do 

czytelników trafił kolejny numer „Stylowych Wnętrz”. 

- Słucham - powiedział ciepło. 

-  Cześć,  Qwill,  tu  Harold  -  odezwał  się  redaktor  naczelny.  Mówił  napiętym  głosem, 

więc Qwilleran się skrzywił. - Słyszałeś już? 

- O czym? Dopiero wstałem... 

background image

 

 

- Chodzi o twój artykuł w dzisiejszym numerze. Konkretnie o ten dom noclegowy dla 

dziewcząt. Nic nie wiesz? 

- Co się stało? - Qwilleran przysłonił oczy ręką. W wyobraźni ujrzał scenę masowego 

morderstwa: niewinne dziewczęta pozabijane w łóżkach z różowymi zasłonkami. 

- Policja zrobiła tam wczoraj nalot! To dom publiczny! 

- Że co?! 

- Wysłali agenta, dostali nakaz i zamknęli przybytek. Qwilleran usiadł gwałtownie, bo 

kolana się pod nim ugięły. 

- Ale dekoratorka mówiła mi... 

- Jak to się mogło stać? Skąd miałeś namiary na ten... dom? 

-  Od  dekoratorki,  pani  Middy.  To  miła,  nobliwa  kobieta.  Specjalizuje  się...  w 

urządzaniu  internatów  dla  dziewcząt.  Akademików  i  burs.  To  podobno  elegancki  dom 

noclegowy dla pracujących dziewcząt. 

- Pracujących w określonej branży - odparł z przekąsem Percy. - Wyszliśmy na bandę 

idiotów. Zobaczysz, jak „Morning Rampage” nam dokopie. 

Qwilleran przełknął ślinę. 

- Nie wiem, co powiedzieć... 

- Nic nie możemy teraz zrobić, ale lepiej skontaktuj się z tą panią Biddy... 

- Middy. 

- Nieważne, i powiedz jej, co o tym myślimy. To wielki wstyd. Sytuacja sama w sobie 

jest trudna, a w dodatku przed chwilą była afera w Muggy Swamp. Trochę tego za dużo! 

Percy  się  rozłączył.  Skołowany  Qwilleran  zaczął  się  zastanawiać.  Kolejna  wpadka? 

Niemożliwe,  aby  to  był  przypadek.  Musi  być  jakieś  wytłumaczenie.  Po  chwili  chwycił  za 

telefon i wykręcił numer. 

- Słucham - odezwał się zaspany głos. 

- Wiesz już, Cokey? - spytał dziennikarz ostrym tonem. 

- O czym? Jeszcze śpię. 

- No to się obudź i posłuchaj! Pani Middy wpakowała nas w niezłą kabałę. Dlaczego 

mnie nie uprzedziłaś? 

- O czym? 

- O tym, co naprawdę robi ta Allison. Ziewnęła. 

- A co robi? - spytała. 

- Nie wiesz? 

background image

 

 

-  O  czym  ty  mówisz?  Gadasz  jakoś  bez  sensu.  Qwilleran  ściskał  słuchawkę  z  całej 

siły. Wziął głęboki oddech. 

- Właśnie się dowiedziałem, że wczoraj wieczorem policja zrobiła nalot na dom pani 

Allison... To jest zwykły burdel! Nie wiedziałaś? 

- O rany, Qwill, ale numer! - zapiszczała Cokey. 

- Wiedziałaś, co to za miejsce? - dopytywał się szorstkim tonem. 

- Nie, ale uważam, że to strasznie śmieszne. 

-  A  ja  nie  uważam,  że  to  śmieszne.  Mój  naczelny  też  tak  nie  uważa.  Wyszliśmy  na 

kretynów. Jak mogę się skontaktować z panią Middy? 

-  Chcesz  z  nią  porozmawiać?  -  spytała  Cokey  przytomniejszym  głosem.  -  Sam? 

Teraz? Nie rób tego! 

- Biedna kobieta. Ona padnie trupem ze zgrozy. 

- A co, nie miała pojęcia, jaki dom urządza? 

- Na pewno nie. To świetna dekoratorka, jeśli chodzi o urządzenie czarujących wnętrz, 

ale poza tym jest raczej... 

- Raczej jaka? 

- Mało bystra, jeśli chcesz wiedzieć. Zaklinam cię, nie dzwoń do niej - prosiła usilnie 

Cokey, - Ja sama ją poinformuję, ale delikatnie. Nie chcesz chyba zabić tej kobiety, co? 

- Właściwie to chętnie bym kogoś ukatrupił! 

Cokey znów parsknęła śmiechem. 

- I to w stylu wczesnoamerykańskim, co?! - zakrzyknęła. - Na jednym z tych łóżek z 

zasłonkami? 

Qwilleran trzasnął słuchawką na widełki. 

- I co teraz? - zwrócił się z pytaniem do Koko. 

Przechadzał się przez kilka minut, a potem znów złapał za telefon i wykręcił kolejny 

numer. 

- Halo - odezwał się dziecięcy głos. 

- Chciałbym mówić z Bunsenem. 

- Halo - powtórzył głos. 

- Jest Bunsen? 

- Halo. 

- Kto mówi? Gdzie jest twój ojciec? Daj ojca do telefonu! 

- Halo. 

background image

 

 

Qwilleran prychnął ze złości i już miał odłożyć słuchawkę, gdy wreszcie usłyszał głos 

swojego kolegi. 

-  To  był  nasz  najmłodszy  -  wyjaśnił  Bunsen.  -  Nie  za  bardzo  można  z  nim  jeszcze 

pogadać. Co cię gnębi o tak wczesnej porze? 

Qwilleran opowiedział mu o telefonie od Percy'ego. Fotograf zarechotał. 

- Chciałem cię tylko uprzedzić, że może spełni się twoje życzenie - rzekł dziennikarz z 

nutą  sarkazmu  w  głosie.  -  Miałeś  nadzieję,  że  czasopismo  okaże  się  klapą!  Dwa  takie 

skandale z rzędu mogą nas załatwić na amen. 

- Do mnie nie możesz mieć pretensji - odparł Bunsen. - Ja tylko robię zdjęcia. Nawet 

nie wymieniacie mnie z nazwiska. 

- Dwa numery i dwie wpadki! To nie może być przypadek. Czuję, że coś tu śmierdzi. 

- Sugerujesz, że to konkurencja? 

- A któż by inny? 

- Ci z „Rampage” nie mają tyle ikry, żeby stosować tak brzydkie chwyty. 

-  Wiem,  ale  mają  faceta,  który  dla  nich  pracuje  i  którego  stać  na  takie  zagrywki. 

Wiesz,  mówię  o  tym  pyskaczu  z  działu  kolportażu.  Gra  u  nich  w  bejsbol,  sam  mi 

wspominałeś. 

- Chodzi ci o Mike'a Bulmera? To wredny typ. 

-  Gdy  zobaczyłem  go  pierwszy  raz  w  klubie  prasowym,  to  od  razu  zdałem  sobie 

sprawę,  że  gdzieś  już  widziałem  tę  gębę,  ale  nie  mogłem  sobie  przypomnieć.  Wreszcie 

skojarzyłem. Parę  lat temu był zamieszany w wojnę kolportażową w Chicago. Krew  się tam 

wtedy  polała.  A  teraz  gość  pracuje  dla  „Rampage”.  Założę  się,  że  to  on  podsunął  policji 

pomysł  zrobienia  nalotu na dom tej  Allison.  I  jestem pewien,  że ci z obyczajówki chętnie  z 

tego  pomysłu  skorzystali.  W  ramach  rewanżu.  Wiesz,  co  mówią  o  nas  gliniarze.  Ilekroć 

dziennikarzom  „Fluxion”  kończą  się  pomysły  na  artykuł,  zaczynają  się  czepiać  policji.  - 

Qwilleran  zmierzwił  dłonią  wąsy  i  dodał:  -  Mam  niemiłe  przeczucie,  że  Cokey  maczała  w 

tym palce. 

- Kto? 

-  Ta  dziewczyna,  z  którą  się  spotykam.  Pracuje  dla  pani  Middy.  To  właśnie  Cokey 

zasugerowała,  żebyśmy  napisali  artykuł  o  domu  tej  Allison,  a  teraz  okazało  się,  że  zna 

Bulmera. On się z nią przywitał, gdy jedliśmy obiad w klubie prasowym. 

- Tego prawo nie zabrania - mruknął Bunsen. 

background image

 

 

-  Chodzi  o  to,  jak  ona  zareagowała.  Była  speszona  i  bardzo  dziwnie  na  niego 

spojrzała!  Jest coś  jeszcze... -  ciągnął Qwilleran  z wahaniem. -  Po wczorajszym przyjęciu u 

Davida Lyke'a zabrałem Cokey do siebie... 

- Ho, ho! Brzmi coraz bardziej interesująco... 

- I Koko ją ugryzł. 

- A co ona mu zrobiła? 

- Nic! Po prostu leż... zachowywała się zupełnie normalnie, a on nagle ją zaatakował. 

Nigdy wcześniej nie robił czegoś takiego. Zaczynam wierzyć, że chciał mi w ten sposób coś 

powiedzieć. - Na drugim końcu linii telefonicznej panowała cisza. - Słuchasz mnie? 

- Słucham. Zapalam cygaro. 

-  Wiesz  co,  Bunsen,  ty  się  zadziwiająco  dystansujesz  wobec  naszej  pracy,  gdy 

spędzasz niedzielę na łonie rodziny. Myślałem, że bardziej się przejmiesz tą aferą. 

- Jaką aferą? Uważam,  że historia z domem pani Allison jest zabawna.  Wyszedł nam 

swego rodzaju żart. 

- Kradzież zbiorów za pół miliona też była zabawna według ciebie? 

- Hm - mruknął Bunsen. - Ale Bulmer nie posunąłby się do czegoś takiego. 

-  Dlaczego  nie?  Nie  zapominaj,  że  tu  chodzi  o  rynek  reklamowy  wart  miliony 

dolarów. Może dostrzegł szansę, żeby zarobić ładną premię. 

-  I  co,  okradł  Bogu  ducha  winnego  człowieka,  bo  chciał  załatwić  konkurencję?  Daj 

spokój, Qwill, naoglądałeś się starych kryminałów. 

- Może Tait wcale nie jest Bogu ducha winny? Może razem to ukartowali? 

- Oj, bracie, ponosi cię dzisiaj fantazja. 

- Cześć - rzekł wściekły Qwilleran. - Przepraszam, że zakłóciłem ci rodzinny spokój w 

niedzielę. 

-  Spokój?  Powiedziałeś  „spokój”?  Maluję  piwnicę,  a  Tommy  właśnie  wtarabanił  się 

do wiadra z farbą, Linda wrzuciła lalkę do kibla, a Jimmy spadł z werandy i ma podbite oko. 

To według ciebie jest spokój? 

Qwilleran odłożył słuchawkę i zaczął się w zamyśleniu przechadzać po apartamencie. 

Zerknął  na  włochaty  dywan  w  salonie  i  ze  złością  potarł  go  stopą,  wymazując  odcisk  ciała 

Cokey.  W  kuchni  zastał  Koko,  siedzącego  na  starym  słowniku.  Zwierzę  zastygło  w  kociej 

postawie  „na  baczność”,  z  lekko  przekrzywioną  głową  i  zgrabnie  zawiniętym  ogonem. 

Qwilleran  nie  miał  ochoty  do  zabawy,  lecz  Koko  patrzył  na  niego  uporczywie,  czekając  na 

znak. 

background image

 

 

- No dobrze - westchnął dziennikarz. - Ale tylko kilka rund. - Klepnął dłonią słownik 

(sygnał oznaczający rozpoczęcie gry), a wtedy Koko wbił pazury w kartki. 

Qwilleran otworzył tomisko we wskazanym miejscu, na stronie 1102. 

- „Głód” i „głóg” - przeczytał. - Łatwe. Znajdź trudniejsze. 

Kot ponowił próbę. 

-  „Karmić”  i  „karmin”.  Kolejne  dwa  punkty  dla  mnie.  Koko  przysiadł  z 

podekscytowania i znów zatopił pazury w kartkach. 

- „Mysz” i „myśl” - oznajmił Qwilleran i w tej samej chwili uświadomił sobie, że ani 

on, ani Koko nie jedli jeszcze śniadania. 

Gdy  posiekał  świeżą  wołowinę  dla  kota  i  podgrzał  ją  w  odrobinie  bulionu  z  puszki, 

przypomniał sobie coś jeszcze: ostatnio Koko dwukrotnie wybrał tę samą stronę w słowniku. 

W zeszłym tygodniu.  Dwa razy wskazał  hasła:  „kręgosłup”  i  „krętactwo”. Qwilleran poczuł 

dziwne swędzenie pod wąsami. 

background image

 

 

Rozdział trzynasty 

W  poniedziałek  rano  Qwilleran  i  Bunsen  pojechali  do  Lost  Lake  Hills,  żeby  obejrzeć  dom 

Harry'ego Noytona.  Dziennikarz  był  nadzwyczaj  milczący.  I  niewyspany,  bo przez całą  noc 

dręczyły go sny, z których budził się raz po raz - śnił o wystrojach wnętrzarskich w kolorze 

masła  orzechowego  i  puddingu  ryżowego,  z  akcentami  w  odcieniu  homara  i  melasy.  A 

rankiem opadły go niemiłe i niejasne myśli. 

Obawiał się, że Cokey brała udział w „żarcie" wymierzonym we „Fluxion", a z całego 

serca pragnął, żeby było inaczej. Potrzebował takiej przyjaciółki jak ona. Ponadto nie dawało 

mu spokoju podejrzenie, że w zmowę zamieszany jest również Tait, choć przecież nie miał na 

to żadnych dowodów oprócz łaskotania pod wąsami i osobliwych haseł ze słownika Nadal nie 

wiedział,  co  sądzić  o  roli  Paolo  w  dokonanej  kradzieży;  czy  Meksykanin  był  niewinnym 

uczestnikiem tych wydarzeń, sprytnym przestępcą, wspólnikiem czy bezwolnym narzędziem? 

Czy  zamiłowanie  Taita  do  żadów  jest  autentyczne,  czy  może  to  świetnie  odgrywane 

przedstawienie? Czy był tak bardzo oddany żonie, jak ludzie sądzą? Nawet imię kota Taitów 

stanowiło zagadkę. Yu czy Freja? 

Potem Qwilleran zaczął rozmyślać o swoim kocie. Poprzednim razem, gdy popełniono 

morderstwo,  Koko  wywąchał  więcej  tym  swoim  zimnym  i  mokrym  nosem,  niż 

funkcjonariusze wydziału zabójstw zdołali ustalić w ramach oficjalnego śledztwa. Wyczuwał 

prawdę poza sferą  formalnej dedukcji.  Można  było odnieść wrażenie,  że  jego  intuicja omija 

szerokim łukiem mózg, po czym o odpowiedniej porze i w odpowiednim miejscu zapędza do 

działania  pazury  i  nos.  A  może  rządzi  tym  przypadek?  Czy  to  zbieg  okoliczności,  że  Koko 

wybiera  strony,  na  których  widnieją  hasła  „głód"  i  „karmić",  gdy  Qwilleran  zwleka  ze 

śniadaniem? 

W  niedzielę po południu dziennikarz kilkakrotnie zainicjował grę,  mając  nadzieję  na 

uzyskanie kolejnych wskazówek, ale tym razem wydawało się, że wybrane przez kota słowa 

nie  mają  istotnego  znaczenia:  „optymizm"  i  „opublikować"  oraz  „cypel"  i  „cypripedium". 

Qwilleran  z  trudem  zachowywał  optymizm,  „cypripedium"  natomiast  okazało  się  nazwą 

pewnego  gatunku  storczyków,  popularnie  określanego  mianem  „obuwik  pospolity",  co 

skojarzyło mu się wyłącznie ze stopami Cokey, gdy wsunęła palce w bujne włosie dywanu z 

koziej sierści. 

A  jednak  wciąż  wierzył,  że  Koko  przekazuje  mu  wskazówki  za  pomocą  słownika. 

Zadrżały mu wąsy. 

background image

 

 

- Chory jesteś czy co? - spytał nagle siedzący za kierownicą Bunsen. - Nie odzywasz 

się w ogóle, a teraz jeszcze na dodatek się trzęsiesz. 

- Jest chłodno - odparł dziennikarz. - Powinienem był wziąć palto. - Zaczął gmerać w 

kieszeni w poszukiwaniu fajki. 

-  Mam płaszcz -  rzekł Bunsen.  -  Wiatr  wieje z północnego wschodu, więc  będziemy 

mieli burzę. 

Droga  do  Lost  Lake  Hills  prowadziła  najpierw  przez  przedmieścia,  a  potem  przez 

tereny rolnicze, gdzie żółkły klony. Od czasu do czasu fotograf trąbił przyjaźnie albo machał 

ręką  z  cygarem  na  mijanych  ludzi.  Pozdrowił  kobietę  ścinającą  trawę,  dwóch  chłopców  na 

rowerach i starca przy skrzynce na listy. 

- Masz mnóstwo znajomych na tej wsi - zauważył Qwilleran. 

- Ja? Widzę ich wszystkich pierwszy raz w życiu. Ale tym rolnikom przyda się mała 

odmiana.  Teraz  przez  cały  dzień  będą  się  zastanawiać,  która  ze  znanych  im  osób  jeździ 

zagranicznym autem i pali cygaro. 

Skręcili  w  wiejską  drogę,  której  wygląd  zdradzał  rękę  architekta  krajobrazowego. 

Qwilleran przeczytał wskazówki z kartki: 

-  Jechać  wzdłuż  jeziora,  potem  na  pierwszym  rozjeździe  skręcić  w  lewo  i  odbić  na 

szczycie wzgórza. 

- Kiedy załatwiłeś tę chałturę? - spytał fotograf. 

- W sobotę, na przyjęciu u Lyke'a. 

-  Mam  nadzieję,  że  byli trzeźwi, kiedy  się zgodzili. Nie wierzę w obietnice  składane 

na jublach, a to za daleko, żebyśmy jechali na próżno. 

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Natalie chce, żeby David zdobył publiczne 

uznanie  za  urządzenie  jej  domu,  a  Harry  Noyton  ma  nadzieję,  że  nasz  artykuł  pomoże  mu 

sprzedać posiadłość. Całość warta jest ćwierć miliona dolarów. 

-  Oby  żonka  nie  dostała  z  tego  ani  grosza  -  rzekł  Bun-sen.  -  Kobieta,  która  porzuca 

dzieci, jest zwykłą zdzirą. 

- Dziś rano znowu miałem telefon z Danii - oznajmił Qwilleran. - Noyton chce, żebym 

mu  przekazywał  korespondencję  do  Arhus.  To  miasto  uniwersyteckie.  Ciekawe,  co  on  tam 

robi. 

- Wygląda mi na przyzwoitego faceta. Jak to możliwe, że zadał się z taką babką? 

-  Nie  oceniaj  Natalie,  bo  jej  nie  poznałeś.  Jest  szczera.  Niezbyt  rozgarnięta,  ale 

szczera. Podejrzewam, że ludzie wykorzystują tę jej prostolinijność. 

background image

 

 

Dom  stojący  na  końcu  krętej  drogi  miał  nadzwyczaj  urozmaiconą  sylwetkę:  mury  z 

różowej  cegły  pięły  się  pod  osobliwym  kątem,  a  okapy  drewnianego  dachu  sterczały  we 

wszystkich kierunkach. 

- Ale cudo! - ocenił Bunsen. - Jak znajdziemy wejście? 

-  Lyke  twierdzi,  że  to  współczesne  budownictwo  organiczne.  Dom  zintegrowany  z 

terenem, wyposażenie zintegrowane z konstrukcją. 

Zadzwonili  do  drzwi.  Czekając,  przyjrzeli  się  mozaikom  ściennym  po  obu  stronach 

wejścia  -  wirującym  abstrakcyjnym  wzorom  ułożonym  z  kamyków,  kawałków  kolorowego 

szkła i miedzianych gwoździ. 

- Szaleństwo! - mruknął Bunsen. 

Gdy minęła dłuższa chwila, zadzwonili ponownie. 

- Widzisz - rzekł fotograf. - I co ci mówiłem? Nikogo nie ma. 

- To wielki dom - odparł Qwilleran. - Pewnie Natalie musi włożyć wrotki, żeby dostać 

się szybko od swoich krosien do drzwi. 

Sekundę  później  rozległ  się  szczęk  zamka  i  drzwi  uchyliły  się  ostrożnie  na  kilka 

centymetrów. Ukazała się kobieta w stroju służącej. Miała niegościnny wyraz twarzy. 

- Jesteśmy z gazety „Daily Fluxion" - poinformował Qwilleran. 

- No i? - odparła czujnie, trzymając straż. 

- Czy zastaliśmy panią Noyton? 

- Pani Noyton nie może dzisiaj nikogo przyjąć. Drzwi zaczęły się zamykać. 

- Zaraz, jesteśmy z nią umówieni! 

- Ona dzisiaj nie przyjmuje. Qwilleran zmarszczył czoło. 

-  Proszę  pani,  przejechaliśmy  szmat  drogi  -  rzekł.  -  Powiedziała  nam,  że  możemy 

obejrzeć  dom.  Chyba  nie  będzie  więc  miała  nic  przeciwko  temu,  żebyśmy  się  przez  chwilę 

tutaj rozejrzeli? Zamierzamy zrobić zdjęcia do gazety. 

- Pani Noyton nie życzy sobie, by fotografowano dom. Rozmyśliła się. 

Bunsen i Qwilleran spojrzeli na siebie. W tym samym momencie drzwi zatrzasnęły się 

gwałtownie. 

W  drodze  powrotnej  do  miasta  Qwilleran  rozmyślał  o  obcesowej  odprawie  sprzed 

paru minut. 

-  To  nie  w  stylu  Natalie  -  stwierdził.  -  Jak  sądzisz,  co  się  stało?  W  sobotę  była  taka 

sympatyczna i przyjaźnie nastawiona. 

- Ludzie wydają się inni, gdy piją. 

- Była trzeźwa tak samo jak ja. Może zachorowała i służąca postanowiła nas spławić? 

background image

 

 

- Jeśli chcesz znać moje zdanie - powiedział Bunsen - to uważam, że tej twojej Natalie 

brakuje piątej klepki. 

- Zatrzymaj się przy najbliższej budce telefonicznej. Chcę zadzwonić. 

Z  budki  na  skrzyżowaniu  dróg  Qwilleran  zatelefonował  do  firmy  Lyke  and 

Starkweather. 

- Co się dzieje? - spytał. - Pojechaliśmy do Lost Lake Hills, ale Natalie nie chciała się 

z nami w ogóle zobaczyć. Służąca nie wpuściła nas nawet przez próg. 

-  Natalie  jest  dziwaczką  -  odparł  David  Lyke.  -  Przepraszam  za  nią.  Sam  pana  tam 

zabiorę w najbliższych dniach. 

-  No  tak,  ale  tymczasem  zostałem  z  pustymi  rękami.  Na  środę  wszystko  musi  być 

gotowe, a ja nie mam nic porządnego na okładkę. 

- Jeśli to coś pomoże, to niech pan sfotografuje mój apartament - zasugerował Lyke. - 

Nie musi pan wymieniać mojego nazwiska. Proszę po prostu pokazać, jak mieszkają ludzie w 

Villa Verandah. 

- Dobrze. Możemy dziś po południu? Powiedzmy o drugiej? 

-  Potrzebuję  trochę  czasu,  żeby  kupić  świeże  kwiaty  i  usunąć  z  widoku  parę 

wartościowych przedmiotów - odrzekł  Lyke.  -  Nie chcę,  by wiedziano,  że je  mam. To musi 

pozostać wyłącznie między nami. Właściwie nawet nie powinienem ich mieć. 

Bunsen i Qwilleran zjedli niespieszny lunch. Gdy wreszcie ruszyli do Villa Verandah, 

dziennikarz rzekł: 

- Zatrzymaj się przy sklepie zoologicznym na State Street. Chcę coś kupić. 

Na śródmiejskich ulicach panował popołudniowy tłok. Na każdym czerwonym świetle 

Bunsen gwizdem podrywacza zaczepiał atrakcyjne kobiety, naciskając delikatnie stopą pedał 

gazu,  gdy  przechodziły  przed  maską  jego  samochodu.  Dla  każdego  policjanta  z  drogówki 

miał  gotowych  parę  żartobliwych  słów.  Wszyscy  oni  znali  fotografa  z  „Fluxion",  a  jeden 

nawet wstrzymał ruch na dużym skrzyżowaniu, by auto z etykietą prasową na szybie mogło 

wbrew przepisom skręcić w State Street. 

- Co chcesz kupić w sklepie? - spytał Bunsen. 

- Szelki i smycz dla Koko, żebym mógł go przywiązać na balkonie. 

-  To  kup  tylko  szelki.  Mam  parę  metrów  nylonowej  liny,  to  możesz  z  niej  zrobić 

smycz. 

- A po co ci taka lina? 

-  Gdy  w  zeszłym  roku  robiłem  fotki  na  meczach  -  wyjaśnił  Bunsen  -  spuszczałem 

rolkę  filmu  na  lince  z  loży  prasowej,  a  goniec  pędził  z  nią  prosto  do  laboratorium.  To  były 

background image

 

 

dobre czasy! Teraz muszę się użerać ze zwariowanymi dekoratorami, prostackimi kobietami i 

znerwicowanymi kotami. Haruję jak wół, a nikt nawet nie podpisze zdjęć moim nazwiskiem. 

W apartamencie Lyke'a spędzili trzy godziny, fotografując srebrzysty salon, jadalnię z 

chińskim  dywanem  i  sypialnię.  Łóżkiem  była  niska  platforma,  ustawiona  zaledwie  dziesięć 

centymetrów  nad  podłogą,  okryta  kapą  z  tygrysiej  skóry,  a  sąsiednią  garderobę  oddzielała 

zasłona z bursztynowych koralików. 

-  U  mnie  w  domu  te  koraliki  wytrzymałyby  pięć  minut  -  rzekł  Bunsen.  -  Byłoby  po 

nich, gdy sześcioro dzieci zaczęłoby się bawić w Tarzana! 

Lyke usunął z salonu kilka przedmiotów, a na ich miejsce postawił wazony z kwiatami 

i połyskliwymi zielonymi liśćmi. Zaaranżował wszystko z nonszalancją. 

-  Przepraszam  za  Natalie  -  powtórzył,  wkładając  chryzantemę  do  porcelanowego 

wazonu.  -  Teraz  pan  rozumie,  z  czym  musi  się  przez  cały  czas  borykać  dekorator.  Jeden  z 

moich  klientów  dał  swojej  żonie  do  wyboru:  albo  pójdzie  do  psychoanalityka,  albo  będzie 

mogła zmienić wystrój domu.  Wybrała zmianę wystroju  i wszystkie swoje  neurozy wyłado-

wała  na  mnie...  Gotowe!  -  Przyjrzał  się  bukietowi,  który  uło-żył,  i  zmierzwił  go  nieco. 

Wyprostował parę abażurów. Na-cisnął ukryty włącznik, uruchamiając bulgoczącą fontannę, 

która  rozpryskiwała  wodę  o  kamyki.  Następnie  zrobił  krok  do  tyłu  i  zlustrował  otoczenie 

krytycznym  okiem.  -  Wie  pan,  czego  brakuje  w  tym  pomieszczeniu?  -  rzekł.  -  Na  kanapie 

powinien leżeć kot syjamski. 

- Poważnie pan mówi? - spytał Qwilleran. - Mam przy-nies'c Koko? 

- O nie! - sprzeciwił się Bunsen. - Żadnych znerwicowanych kotów. Będzie długi czas 

ekspozycji... 

-  Koko  wcale  nie  jest  znerwicowany  -  przerwał  mu  dziennikarz.  -  Jest  znacznie 

spokojniejszy od ciebie. 

- I przystojniejszy - dorzucił Lyke. 

- I mądrzejszy - dodał Qwilleran. 

Patrząc  ponurym  wzrokiem,  Bunsen  wyrzucił  ręce  do  góry  w  geście  kapitulacji.  W 

ciągu paru minut na sesji zdjęciowej zjawił się Koko, z sierścią wymuskaną od pospiesznego 

czesania. 

Qwilleran  usadowił  kota  na  kanapie,  skierował  go  w  stronę  Bunsena,  zgiął  mu 

przednią  łapę  w  wyrazie  wielkopań-skiego  majestatu  i  ułożył  jedwabisty  brązowy  ogon  w 

fotoge-niczną krzywiznę. Koko mruczał głośno. 

- Czy on posiedzi chwilę nieruchomo? - spytał fotograf. 

- Jasne. Gdy mu każę. Jest posłuszny. 

background image

 

 

Qwilleran po raz ostatni pogłaskał kota, cofnął się i rzekł: 

- Zostań na miejscu! 

Koko  wstał  jak  gdyby  nigdy  nic,  zeskoczył  z  kanapy  i  wy-maszerował  z  pokoju, 

sterczącym do góry ogonem wyrażając swoją obojętność. 

-  No  tak,  faktycznie  posłuszny  -  skwitował  Bunsen.  -  Najbardziej  posłuszny  kot, 

jakiego w życiu widziałem. 

Gdy wykonywał kolejne zdjęcia, Koko bawił się bursztynowymi koralikami w wejściu 

do  garderoby  i  z  braterskim  zainteresowaniem  obwąchał  tygrysią  skórę.  Lyke  tymczasem 

przygotował mu przekąskę. 

- To resztki kurczaka - wyjaśnił. - Yushi przyszedł wczoraj i zrobił rijstafel. 

- Czy to ten Azjata, który przygotowuje pańskie posiłki? - spytał Qwilleran. - Świetny 

z niego kucharz! 

- Istny artysta - rzekł cicho Lyke. 

Nalał imbirowej lemoniady dla Qwillerana i szkockiej dla siebie. 

-  Czy ktoś chce dzisiaj coś zjeść w klubie prasowym? -  spytał  fotograf. -  Moja żona 

urządza przyjęcie dla gromadki koleżanek, więc nie mam wstępu do domu aż do północy. 

-  Chętnie  bym  się  przyłączył,  ale  umówiłem  się  na  randkę  -  odrzekł  Lyke.  -  Jednak 

przy  najbliższej  okazji  skorzystam  z  zaproszenia.  Chciałbym  zobaczyć  ten  klub.  Słyszałem, 

że wnętrza są godne średniowiecznej twierdzy. 

Poszli do baru w klubie prasowym. Bunsen wziął podwójne martini, a Qwilleran zamówił sok 

pomidorowy. 

- W końcu wyszło nie najgorzej - rzekł drugi. - Choć zaczęło się kiepsko. 

- Nie chwal dnia przed zachodem słońca - przestrzegł fotograf. 

- Ten Lyke to niezły oryginał, co? 

- A to łóżko! - zakrzyknął Bunsen, wywracając wymownie oczami. 

Qwilleran zmarszczył czoło. 

-  Wiesz,  to  miły  gość,  ale  jedno  mnie  do  niego  zraża:  nieładnie  mówi  o  swoich 

znajomych  za  ich  plecami.  Myślałbyś,  że  się  połapią,  ale  nie.  Wszyscy  uważają,  że  jest 

najwspanialszy. 

- Kiedy człowiek ma urodę i pieniądze, to nawet morderstwo ujdzie mu na sucho. 

W trakcie następnej kolejki Qwilleran rzekł: 

background image

 

 

-  Bunsen,  czy  pamiętasz  może  jakiś  skandal  w  rodzinie  Taitów  sprzed  piętnastu, 

dwudziestu lat? 

- Dwadzieścia lat temu to ja się ciągle bawiłem klockami. 

- Chyba jako jedyny chłopiec z zarostem - mruknął Qwilleran pod wąsami. Następnie 

przywołał barmana. - Ej, Bruno, pamiętasz może jakiś skandal w rodzinie G. Verninga Taita z 

Muggy Swamp? 

Barman pokręcił głową. 

-  Nie,  niczego takiego nie pamiętam -  odpowiedział  i dodał autorytatywnie: -  Gdyby 

coś takiego było, to na pewno bym wiedział, bo mam pamięć słonia. 

W końcu usiedli we dwóch przy stoliku i zamówili steki wołowe. 

- Nie jedz końcówki - powiedział Qwilleran. - Wezmę ją dla Koko. 

-  Daj  mu  swoją  -  odparł  fotograf.  -  Nie  będę  się  dzielił  z  utuczonym  kocurem. 

Powodzi mu się lepiej niż mnie. 

-  Smycz  jest  świetna.  Przed  wyjściem  przywiązałem  go  na  balkonie.  Muszę  jednak 

ciasno zapinać mu szelki, bo się z nich wyślizguje. Jeden szybki skręt ciała i jest wolny! Ten 

kot to Harry Houdini. 

Qwilleran  chętnie  opowiedziałby  jeszcze  o  innych  zdolnościach  Koko,  ale  zdawał 

sobie sprawę, że w Bunsenie nie znajdzie zrozumienia. 

Po  stekach  zamówili  szarlotkę,  następnie  Qwilleran  wziął  sobie  kawę,  a  Bunsen 

brandy. 

Zapalając fajkę, dziennikarz rzekł: 

-  Martwię  się  o  Natalie.  Dlaczego  ona  nas  dzisiaj  nie  wpuściła?  W  ogóle  ci 

Noytonowie to intrygująca para. Zastanówmy się, co można wywnioskować z następujących 

faktów:  Natalie  chce  rozwodu  z  mało  przekonujących  powodów,  mówiąc  oględnie,  choć 

znamy tylko wersję jej męża. 

W  apartamencie,  którego  Harry  Noyton  używa  podobno  wyłącznie  do  spotkań 

biznesowych,  znajduję  kolczyk.  Wiem  także,  że  znał  panią  Tait.  Ona  umiera,  a  on  w 

pośpiechu wyjeżdża z kraju. Jednocześnie ktoś kradnie żady Taita, po czym ten także szykuje 

się do wyjazdu... Co o tym myślisz? 

- Myślę, że Jankesi wygrają ligę. 

background image

 

 

- Jesteś świrnięty! - odparł Qwilleran. - Chodź, pojedziemy do mnie napić się czarnej 

kawy.  Może  dzięki  temu  o  północy  będziesz  na  tyle  trzeźwy,  żeby  wrócić  samochodem  do 

domu. 

Bunsen nie okazał najmniejszej gotowości do wyjścia. 

-  Muszę  też  zabrać  kota  z  balkonu,  bo  deszcz  może  się  rozpadać  -  tłumaczył 

Qwilleran. - No, zbieraj się! Pojedziemy twoim samochodem. Ja będę kierował. 

- Sam mogę kierować - odparł Bunsen. - Jestem trzeźwy jak świnia. 

- To wyjmij solniczkę z kieszeni marynarki i idziemy. Qwilleran prowadził, a Bunsen 

śpiewał. Gdy dotarli do 

Villa Verandah, fotograf odkrył, że winda znacznie poprawia brzmienie jego głosu. 

- Boooże, jak ja nie-na-wi-dzę wsta-wać o po-ran-ku... 

- Zamknij się! Przestraszysz kota. 

- Jego nie tak łatwo przestraszyć. To opanowany kot. Naprawdę opanowany. 

Qwilleran otworzył drzwi apartamentu 15-F  i pstryknął włącznik.  Wnętrze rozjaśniła 

powódź światła. 

- Gdzie jest opanowany kot? - dopytywał się Bunsen. - Chcę zobaczyć opanowanego 

kota. 

- Wpuszczę go - rzekł Qwilleran. - Wiesz co, lepiej usiądź, bo upadniesz. Może w tym 

zielonym fotelu. To najwygodniejszy fotel na świecie. 

Fotograf klapnął w fotel, a dziennikarz otworzył drzwi balkonowe. Wyszedł w mrok. 

Sekundę później wskoczył z powrotem do środka. 

- Nie ma go! Nie ma Koko! 

background image

 

 

Rozdział czternasty 

Trzyipółmetrowa lina przywiązana była do klamki drzwi balkonowych. Na drugim jej końcu 

znajdowały  się  niebieskie  skórzane  szelki  zapięte  na  ostatnią  dziurkę.  Splątane,  tworzyły 

ósemkę na betonowej podłodze. 

-  Ktoś  ukradł  opanowanego  kota  -  stwierdził  Bunsen  autorytatywnie  z  zielonego 

fotela. 

-  Przestań  się  wygłupiać  -  odwarknął  Qwilleran.  -  Martwię  się.  Chyba  zawołam 

administratora. 

- Czekaj - rzekł fotograf, dźwigając się na nogi. - Sprawdźmy dokładnie balkon. 

Wyszli obaj na zewnątrz. Powitał ich podmuch porywistego wiatru. Bunsen stracił na 

moment równowagę. Qwilleran zajrzał na sąsiednie balkony. 

- Między poręczami jest tylko z półtora metra odległości - ocenił. - Koko mógł chyba 

przeskoczyć. 

Bunsen  widział  to  inaczej.  Spojrzał  na  wypielęgnowany  dziedziniec,  znajdujący  się 

piętnaście pięter niżej. Qwilleran zadrżał. 

- Koty nie spadają z balkonów - powiedział bez przekonania. 

- Może wiatr go strącił? 

- Nie bądź niemądry. 

Patrzyli  tępo  na  półkolistą  ścianę  budynku.  Porywisty  wiatr  grał  donośnie  na 

balustradach balkonów jak źle nastrojone organy. 

- A może któryś z sąsiadów nienawidzi kotów? - spytał Bunsen. 

-  Wątpię.  To  znaczy  nie  wiem.  To  znaczy  nie  widziałem...  -  Qwilleran  popatrzył  na 

drugą  stronę,  mrużąc  oczy  w  ciemności.  Fasada  południowego  skrzydła  była  szachownicą 

światła  i  cienia  -  w  wielu  apartamentach  panował  mrok,  w  innych  zaś  jarzyły  się  lampy, 

których  blask  przyćmiewały  zaciągnięte  draperie.  Lecz  jedno  mieszkanie  widać  było 

szczególnie wyraźnie. 

- Czy widzisz to co ja? - spytał Qwilleran, wskazując palcem. - Popatrz tam. Balkon z 

rozsuniętymi zasłonkami. 

- To mieszkanie Davida Lyke'a! 

-  No  właśnie.  Ma  włączony  telewizor.  Zobacz,  kto  siedzi  na  tym  telewizorze, 

wygrzewając sobie kości. 

Otwarte  drzwiczki  lakierowanego  chińskiego  sekretarzyka  odsłaniały  ekran 

telewizora,  na  którym  migotały  abstrakcyjne  obrazy.  Wyżej,  we  wdzięcznej  pozie,  siedział 

background image

 

 

Koko - jego jasna pierś odznaczała się od ciemnej powierzchni mebla, głowa i uszy były zaś 

wyraźnie zarysowane na tle srebrzystej ściany. 

- Zadzwonię do Davida i dowiem się, o co chodzi - powiedział Qwilleran. 

Wybrał numer centrali i poprosił o połączenie z apartamentem Lyke'a. Czekał. 

- Nikt nie odbiera - westchnął. - Nie ma go czy co? 

- I co teraz? 

- Nie wiem. Myślisz, że kotu się sprzykrzyło i poszedł w odwiedziny? 

- Pewnie chciał dokładkę tego kurczaka. 

-  Chyba  przeskoczył  po  balkonach  naokoło.  Stuknięty  kot!  Być  może  Lyke  go 

wpuścił, a potem wyszedł. Mówił, że ma randkę. 

- Co zrobisz? - spytał Bunsen. 

- Chyba zostawię go tam do rana. 

- Mogę go przyprowadzić. 

- Że co? Niby jak? Nie usłyszy cię, bo drzwi są zamknięte, a nawet gdyby usłyszał, jak 

sam otworzy drzwi balkonowe? 

-  Chcesz  się  założyć?  -  Fotograf  wskoczył  na  balustradę  i  uchwycił  się  narożnego 

słupka. 

-  Stój!  -  wrzasnął  Qwilleran.  -  Złaź  natychmiast!  -  Bał  się  wykonać  jakikolwiek 

gwałtowny  ruch,  bo  Bunsen  balansował  niebezpiecznie  na  wąskiej  poręczy.  Wstrzymując 

oddech, zbliżył się powoli do niego. 

- Nie ma strachu! - krzyknął Bunsen i przeskoczył półtorametrowy rozstęp. Złapał za 

słupek  na  sąsiednim  balkonie.  -  Jeśli  kot  umie  coś  zrobić,  to  stary  Odd  potrafi  to  jeszcze 

lepiej. 

- Wracaj! Odbiło ci! Nie! Nie! Zostań tam! Nie skacz więcej. 

- Bunsen rusza na pomoc! - ryknął fotograf. Wziął rozbieg,  szykując się do drugiego 

skoku. Po drodze wyrwał żółtą chryzantemę z doniczki i włożył ją sobie między zęby. 

Qwilleran usiadł i ukrył twarz w dłoniach. 

- Ja-huuu, ja-huuu! - wołał Bunsen. 

W  miarę  jak  pokonywał  kolejne  balkony,  jego  okrzyki  wojenne  cichły,  zagłuszane 

przez wycie wiatru. Tu i ówdzie zaniepokojeni lokatorzy wystawiali głowę na zewnątrz, lecz 

z powodu ciemności nie widzieli akrobatycznych popisów fotografa. 

- Ja-huu! - dobiegło znowu z oddali. 

background image

 

 

Qwilleran przypomniał sobie o trzech podwójnych kieliszkach martini i dwóch... nie, 

trzech kieliszkach  brandy,  które  wlał w siebie  Bunsen. Przypomniał też sobie o jego żonie  i 

sześciorgu dzieciach, a myśl ta zmroziła mu krew w żyłach. 

Z drugiej strony dziedzińca doleciał głośny triumfalny okrzyk - Bunsen machał ręką z 

balkonu  Lyke'a.  Spróbował  otworzyć  drzwi  -  ustąpiły.  Obwieścił  głośno  swój  sukces, 

następnie wszedł do srebrzystoszarego salonu. Na jego widok Koko zeskoczył z telewizora  i 

umknął. 

Mam  nadzieję,  pomyślał  Qwilleran,  że  temu  gamoniowi  zostało  jeszcze  na  tyle 

rozsądku we łbie, że wróci z kotem korytarzem, a nie po balkonach. 

Wszedł  do  mieszkania  i  czekał  na  powrót  pary  błędnych  wędrowców.  Przygotował 

dwa kubki kawy rozpuszczalnej i wyłożył na talerzyk trochę sera i krakersów. 

Coś to za długo trwa, uznał po chwili. Wyszedł na klatkę i nadstawiając ucha, spojrzał 

w głąb korytarza wyłożonego dywanem.  Żadnych oznak życia -  tylko  mechaniczne odgłosy 

dochodzące  z  szybu  windowego  i  obłąkańcze  dźwięki  z  odległego  telewizora.  Wrócił, 

wyszedł znów na balkon i spojrzał w stronę południowego skrzydła.  W apartamencie Lyke'a 

panował bezruch - oprócz obrazów wyświetlanych na ekranie telewizora. 

Qwilleran  wypił  kawę  i  zaczął  się  przechadzać  nerwowo.  Wreszcie  podszedł  do 

telefonu i poprosił o ponowne połączenie z apartamentem Davida Lyke'a. Linia była zajęta. 

- Co ten pijany dureń wyprawia? 

- Słucham? - spytał operator. 

Wściekły,  Qwilleran  ponownie  wyszedł  na  balkon  i  popatrzył  w  okna  po  drugiej 

stronie. Nagle skoczył do środka, bo zadzwonił telefon. 

- To ja, Qwill - odezwał się Bunsen przytomnym głosem. - Mamy problem. 

- Coś z Koko? Co się stało? 

- Z kotem wszystko w porządku. Ale twój przyjaciel się przekręcił. 

- Jak to? 

- Wygląda na to, że nie żyje. 

- Nie... Nie! 

-  Leży  bez  ruchu,  zimny  i  blady,  a  na  dywanie  jest  paskudna  plama.  Zawiadomiłem 

już policję. I naszą gazetę. Zszedłbyś do mojego samochodu po aparat? 

- Oddałem ci kluczyki. 

-  Włożyłem  je  do  kieszeni  płaszcza,  a  płaszcz  jest  u  ciebie  w  przedpokoju.  Chyba 

będzie lepiej, jak tu zostanę. 

- Słyszę, że wytrzeźwiałeś - zauważył Qwilleran. 

background image

 

 

- Każdy by wytrzeźwiał na widok tego, co zobaczyłem. 

Gdy  Qwilleran  dotarł  z  aparatem  do  mieszkania  Lyke'a,  na  miejscu  byli  już 

funkcjonariusze  z policyjnego radiowozu.  Rozejrzał  się po salonie.  Wszystko wyglądało tak 

samo  jak  podczas  popołudniowej  sesji  zdjęciowej, tylko telewizor  trajkotał  bezsensownie,  a 

na dywanie leżała żółta chryzantema, którą upuścił Bunsen. 

- Gdy wszedłem - rzekł fotograf - Koko od razu zaprowadził mnie do sypialni. 

Lyke  leżał  na  podłodze  w  sypialni,  ubrany  w  szary  jedwabny  szlafrok.  Na  jednym 

palcu  miał  duży  sygnet  z  szafirem,  którego  Qwilleran  dotąd  u  niego  nie  widział.  Twarz  nie 

była już taka przystojna. Uszła z niej cała inteligencja i atrakcyjność. Pozostała tylko zastygła 

wyniosła maska. 

Qwilleran rozejrzał się dokoła. Zdjęta z łóżka tygrysia skóra leżała na ławeczce. Była 

starannie złożona. Wszystko inne znajdowało się w idealnym porządku. Łóżko było zasłane. 

Bunsen kręcił się dokoła, szukając najlepszego miejsca do fotografowania. 

-  Chcę  zrobić  tylko  jedno  zdjęcie  -  zwrócił  się  do  policjantów.  -  Niczego  nie  będę 

dotykał.  -  Następnie  spojrzał  na  Qwillerana.  -  Ciężko  jest  pstryknąć  ciekawą  fotkę.  Dział 

graficzny nie puści żadnej makabry, bo dostają skargi od komitetów rodzicielskich, staruszek, 

weteranów wojennych... 

- Co zrobiłeś z Koko? - spytał Qwilleran. 

- Gdzieś tu jest. Prawdopodobnie niszczy dowody przestępstwa. 

Qwilleran znalazł kota w jadalni, siedzącego pod stołem,  jak gdyby  nic  się  nie stało. 

Koko  przyjął  pozycję  wyrażającą  całkowitą  obojętność,  usadowiony  wygodnie  na  złoto-

niebieskim chińskim dywanie. Nie okazywał zatroskania, ciekawości ani poczucia winy. 

Chwilę  później  przyjechali  dwaj  policjanci  z  wydziału  zabójstw.  Qwilleran  ich 

rozpoznał, gdyż miał z nimi wcześniej do czynienia. Lubił tego przysadzistego, który nazywał 

się  Hames  -  był  to  inteligentny  oficer  śledczy  o  bezpretensjonalnej  postawie.  Nie  przepadał 

natomiast  za  Wójcikiem,  którego  nosowy  głos  znakomicie  pasował  do  jego  gderliwego 

usposobienia. 

Ten drugi spojrzał na Qwillerana i spytał: 

- Jak to możliwe, że prasa zjawiła się tak szybko? 

-  Fotograf  był  na  miejscu,  gdy  przyjechaliśmy  -  odpowiedział  funkcjonariusz  z 

radiowozu. - Wpuścił nas do środka. To on znalazł ciało i nas powiadomił. 

Wójcik odwrócił się do Bunsena. 

- Skąd pan się tu wziął? 

- Wszedłem przez balkon. 

background image

 

 

- Rozumiem. To piętnaste piętro. I mimo to wszedł pan przez balkon? 

-  No  pewnie.  Wszędzie  dokoła  są  balkony.  Hames  rozglądał  się  po  luksusowym 

salonie. 

- Popatrz na tę tapetę - rzekł do swojego kolegi. - Gdyby moja żona to zobaczyła... 

Wójcik ruszył do sypialni, a potem wyszedł na balkon. Spojrzał w dół, po czym ocenił 

odległość między barierkami. W następnej chwili dopadł Bunsena. 

- Dobra, koniec żartów. Jak pan się tutaj dostał? 

- Mówiłem już... 

- Jedzie od pana jak z gorzelni. 

- Bunsen mówi prawdę - wtrącił się Qwilleran. - Przeskoczył po balkonach z mojego 

mieszkania po przeciwnej stronie. 

- Może to głupie pytanie, ale chciałbym się łaskawie dowiedzieć, w jakim celu? 

- No więc to było tak - zaczął fotograf. - Siedzieliśmy sobie po drugiej... 

- Przyszedł po mojego kota - przerwał mu Qwilleran. - Kot był w tym mieszkaniu. 

- To pewnie ten słynny syjamczyk, który chce mnie wysiudać z roboty - rzekł Hames. 

- Chętnie go poznam. 

- Siedzi pod stołem w jadalni. 

- Moja żona ma hopla na punkcie kotów syjamskich. Pewnego dnia chyba się ugnę  i 

kupię jej jednego. 

Qwilleran ruszył za sympatycznym oficerem do jadalni. 

-  Muszę  panu  o  czymś  powiedzieć  -  rzekł  półszeptem.  -  Byliśmy  tutaj  dziś  po 

południu.  Urządziliśmy  sesję  zdjęciową  dla  „Stylowych  Wnętrz”.  Przedtem  David  Lyke 

schował parę cennych przedmiotów. Nie wiem, gdzie  je poutykał.  Są sporo warte,  a nigdzie 

ich nie widać. 

Policjant nie zareagował. Sekundę później ukląkł pod stołem. 

- O ile pamiętam - ciągnął Qwilleran -  był japoński parawan złożony z pięciu części, 

cały ze złota.  I długi zwój z wizerunkami kaczek  i gęsi. I  drewniana rzeźba przedstawiająca 

jelenia,  niemal  naturalnej  wielkości.  Bardzo  stara,  sądząc  po  jej  stanie.  No  i  wielka 

porcelanowa waza. I złoty Budda wysoki prawie na metr. 

- Jego sierść jest miękka jak futro gronostaja - powiedział Hames spod stołu. - Drogie 

są te koty? 

W tym samym czasie Wójcik poszedł przesłuchać sąsiadów. Apartament naprzeciwko 

zajmowała  niedosłysząca kobieta; powiedziała,  że położyła się wcześnie spać  i  nie zwróciła 

background image

 

 

uwagi na żadne odgłosy ani nikogo nie widziała. Następny lokal po prawej stronie był pusty, 

natomiast ten po lewej zamieszkiwało pewne małżeństwo. 

- Nie znamy pana Lyke'a - odparł mężczyzna - ale od czasu do czasu spotykamy go w 

windzie. Jego oraz jego przyjaciół. 

- No i słyszymy te głośne przyjęcia - dorzuciła piskliwym głosem kobieta. 

-  Ale  dziś  niczego  nie  słyszeliśmy  -  ciągnął  mężczyzna.  -  Tylko  telewizor.  To  dość 

nietypowe, bo na ogół on włącza sprzęt stereofoniczny... Gra muzyka, znaczy się. 

-  Ta  muzyka  nie  gra,  tylko  ryczy  -  poprawiła  kobieta.  -  W  zeszłym  tygodniu 

poskarżyliśmy się administratorowi. 

-  Gdy  usłyszeliśmy  jego  telewizor  -  dodał  mężczyzna  -  to  włączyliśmy  też  nasz,  bo 

uznaliśmy, że jest dobry program. Potem już nic nie słyszeliśmy z tamtego mieszkania. 

- Żadnych głosów? - spytał policjant. - Żadnej kłótni? 

- Prawdę mówiąc, zasnąłem. To wcale nie był taki dobry program. 

Wójcik spojrzał na kobietę. 

- A pani? 

- Telewizor grał, mąż chrapał, więc nie usłyszałabym nawet wybuchu bomby. 

Wójcik wrócił do apartamentu i podszedł do Qwillerana. 

- Jak dobrze znał pan zmarłego? - spytał. 

-  Poznałem  go  przed  paroma  tygodniami.  Miałem  zlecenie  z  redakcji.  Wiem  o  nim 

właściwie  tylko  tyle,  że  urządzał  huczne  przyjęcia  i  był  ogólnie  lubiany  zarówno  przez 

mężczyzn, jak i kobiety. 

- Był dekoratorem, czy tak? 

- Tak - odparł lapidarnie Qwilleran. - I to cholernie dobrym. 

- Kiedy widział go pan ostatni raz? 

-  Dziś  po  południu,  kiedy  fotografowaliśmy  ten  apartament.  Zaprosiliśmy  go  z 

Bunsenem na kolację do klubu prasowego, ale odmówił, bo miał randkę. 

- Wie pan z kim? 

- Nie. Powiedział tylko, że ma randkę. 

- Mieszkał sam? 

- Tak. To znaczy tak zakładam. 

- Jak mam to rozumieć? 

- Na skrzynce na listy jest tylko jedno nazwisko. 

- Miał jakąś pomoc domową? 

background image

 

 

-  W  trakcie  przyjęć  zatrudniał  dwoje  ludzi.  Do  gotowania  i  podawania  potraw. 

Administrator budynku zapewnia sprzątanie. 

- Zna pan jego krewnych albo bliskich przyjaciół? 

- Znam tylko jego wspólnika z firmy wnętrzarskiej. Nazywa się Starkweather. 

Gdy na miejsce przestępstwa przybył koroner i fotograf policyjny, Wójcik spojrzał na 

Qwillerana i Bunsena. 

- Zwijajcie się stąd, panowie - powiedział. 

- Chciałbym usłyszeć opinię koronera - rzekł Qwilleran. - Żeby mieć pełne informacje 

do gazety. 

Wójcik zajrzał mu w twarz. 

- Czy to nie pan jest tym dziennikarzem z „Fluxion”, który był zamieszany w kradzież 

u Taita? 

-  Nie,  nie  byłem  zamieszany  -  odparł  z  naciskiem  Qwilleran.  -  Po  prostu  tak  się 

złożyło, że napisałem artykuł o domu państwa Taitów na kilka dni przed tym, gdy ich służący 

uciekł z kolekcją, o ile w ogóle można wierzyć w wersję policji. 

- Zauważył pan?! - zawołał Hames z jadalni. - Gdy jest ciemno, ślepia tego kota robią 

się czerwone! 

Trwały oględziny zwłok. 

Po dłuższej chwili Wójcik podszedł do Qwillerana. 

- Śmierć spowodowana raną postrzałową w pierś - oznajmił. - Strzał oddano z bliska 

około  dziesiątej  wieczorem.  Brak  narzędzia  zbrodni.  Nie  wygląda  na  to,  by  motywem  był 

rabunek...  To  wszystko.  A  teraz  proszę  nam  wyświadczyć  przysługę  i  iść  do  domu. 

Prawdopodobnie wie pan więcej niż my. Pańska gazeta żyje z takich afer. 

Qwilleran zmuszony  był wślizgnąć się pod stół  i  siłą oderwać kota,  który zdawał się 

przyklejony do dywanu. Hames odprowadził ich do drzwi. 

-  Ten  wasz  niedzielny  dodatek  dobrze  się  prezentuje  -  stwierdził.  -  Te  wszystkie 

eleganckie domy! Moja żona mówi, że powinienem zgarnąć parę łapówek, byśmy mogli żyć 

na takim poziomie. 

- Ja uważam, że to czasopismo to dobry pomysł - odparł Qwilleran - ale idzie nam jak 

po grudzie. Najpierw włamanie u Taitów, potem... 

-  No  dalej,  wynoście  się!  -  krzyknął  zniecierpliwiony  Wójcik.  -  Mamy  tu  robotę  do 

wykonania! 

-  No  tak  -  rzekł  Hames.  -  Mojej  żonie  spodobały  się  też  te  łóżka  z  baldachimem  w 

domu przy Merchant Street. Wie pan, gdzie można kupić coś takiego? 

background image

 

 

Qwilleran spochmurniał. 

- To był kolejny pech! Chciałbym wiedzieć, dlaczego wasi z obyczajówki zrobili tam 

nalot akurat w zeszłym tygodniu. 

- No cóż - odparł Hames - nie mam pojęcia, jak to się dokładnie potoczyło, ale wiem, 

że  Fundusz  dla  Wdów  po  Policjantach  otrzymał  ostatnio  pokaźną  dotację  od  Fundacji 

Pennimanów...  Mówił  pan,  że  brakuje  paru  rzeczy,  tak?  Parawan  złożony  z  pięciu  części? 

Metrowy  złoty  Budda?  Kakemono  z  kaczkami  i  gęśmi?  Zabytkowa  rzeźba  jelenia?  Misa 

porcelanowa? Jest pan pewien, że ten parawan miał pięć części? Japońskie parawany na ogół 

mają parzystą liczbę ekranów. 

Zamyśleni,  Bunsen  i  Qwilleran  powlekli  się  do  apartamentu  15-F,  pierwszy  niosąc 

aparat, drugi kota na ramieniu. 

- Fundacja Pennimanów... 

- Wiesz chyba, kim są Pennimanowie? - spytał Bunsen. 

-  Owszem,  wiem.  Mieszkają  w  Muggy  Swamp.  I  są  właścicielami  „Morning 

Rampage”. 

background image

 

 

Rozdział piętnasty 

Qwilleran  przekazał  przez  telefon  szczegóły  śmierci  Davida  Lyke'a  redaktorowi 

dyżurującemu w siedzibie „Fluxion”. Potem Bunsen zadzwonił do żony. 

 -  Kotku,  czy  przyjęcie  już  się  skończyło?  Powiedz  swoim  koleżankom,  że  zaraz 

przyjadę,  to  dam  im  buziaka  na  dobranoc.  Nie...  nie,  nie,  nic  się  nie  działo.  Po  prostu 

przegadałem cały wieczór... Kotku, przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci czegoś takiego! 

Bunsen odjechał do Happy View Woods, a zaniepokojony Qwilleran zaczął rozmyślać 

o  zadziwiająco  apatycznym  zachowaniu  Koko.  Czy  to  kocie  opanowanie,  czy  może  biedak 

przeżył  wstrząs?  Po  powrocie  do  apartamentu  powinien  był  obejść  kąty,  sprawdzić,  czy  w 

kuchni nie zostały przypadkiem smakowite resztki, a później zwinąć się na swojej niebieskiej 

poduszce  wieńczącej  lodówkę.  Zamiast  tego  skulił  się  na  gołej  podłodze  pod  biurkiem  i 

szeroko otwartymi  ślepiami  patrzył  tępo  przed  siebie.  Jego  zachowanie  wskazywało,  że  jest 

mu  zimno.  Qwilleran  przykrył  kota  starym  sztruksowym  płaszczem,  układając  go  niczym 

namiot, ale nie doczekał się żadnej reakcji, choćby minimalnego poruszenia uchem. 

Qwilleran też czuł się wyczerpany po stresie wywołanym zniknięciem Koko, popisami 

akrobatycznymi  Bunsena  i  wreszcie  morderstwem.  Położył  się  do  łóżka,  nie  mógł  jednak 

zasnąć. Wiercił się, nękany uporczywymi pytaniami. 

Po pierwsze, komu zależało na zabiciu tak sympatycznego i hojnego człowieka, jakim 

był David Lyke? Traktował tak samo przyjaźnie wszystkich bez wyjątku: kobiety i mężczyzn, 

starych i młodych, klientów i konkurentów, służących w kuchni i gości w salonie. To prawda, 

za ich plecami wypowiadał się o nich krytycznie, ale przecież oczarowywał każdego. 

Po drugie,  czy  motywem  była  zazdrość? Lyke  miał  wszystko:  urodę, talent,  ciekawą 

osobowość,  sukces,  przyjaciół.  Tego  wieczoru  umówił  się  na  randkę.  Być  może  kobietę,  z 

którą  miał  się  spotkać  dekorator,  śledził  zazdrosny  mąż  albo  przyjaciel.  A  może  -  taką 

ewentualność też należało brać pod uwagę - randka nie była spotkaniem z kobietą? 

Po  trzecie,  dlaczego  Lyke  miał  na  palcu  kosztowny  sygnet,  a  poza  tym  ubrany  był 

tylko  w  szlafrok?  I  dlaczego  zdjęto  i  złożono  kapę  z  tygrysiej  skóry?  Qwilleran  zmarszczył 

czoło i prychnął w gęstwinę swych wąsów. 

Po  czwarte,  dlaczego  sąsiedzi  niczego  nie  słyszeli?  Żadnych  odgłosów.  Być  może 

telewizor  nastawiono  na  cały  regulator  po  to,  by  zagłuszył  huk  wystrzału.  A  sąsiedzi 

wszystkie  hałasy  przypisywali  nadawanemu  akurat  programowi.  Cudowny  wynalazek  ta 

telewizja. 

background image

 

 

Po  piąte,  gdzie  był  Koko  podczas  tego  zdarzenia?  Co  widział?  Co  robił?  Dlaczego 

teraz wydaje się taki otępiały? 

Qwilleran  po  raz  setny  przekręcił  się  z  boku  na  bok.  Gdy  wreszcie  zmorzył  go  sen, 

zaczęło świtać. Śnił mu się dzwoniący telefon. Czytelnicy zadawali pytania, na które nie było 

odpowiedzi.  Drrrryń! „Jakie kolory trzeba zmieszać,  żeby wyszedł różowy błękit?” Drrrryń! 

„Gdzie  mogę  kupić  krzesło  zaprojektowane  w  duchu  duńskiego  wzornictwa,  wykonane  w 

Japonii?”  Drrrryń!  „Qwill,  mówi  Harold.  Chcemy  położyć  nową  wykładzinę  w  pokoju 

prasowym. Co myślisz o brązie burbońskim?” 

Gdy wreszcie telefon naprawdę zadzwonił, Qwilleran rzekł bezmyślnie do słuchawki: 

- Halo. 

- Starkweather - przedstawił się lakonicznie mężczyzna po drugiej stronie. 

- Słucham... - bąknął dziennikarz, szukając właściwych słów. - Jak się pan czuje? 

-  To straszne,  straszne -  powiedział  były wspólnik  Davida  Lyke'a.  -  Nie  spałem całą 

noc. 

Umysł Qwillerana zaczął gwałtownie odtwarzać wydarzenia z poprzedniego dnia. 

- Tak, co za wstrząs... Nie rozumiem tego. 

- Czy pan... czy mógłby pan... - Po drugiej stronie zapadła cisza. 

- Co mogę dla pana zrobić, panie Starkweather? 

-  Pomyślałem...  pomyślałem,  że  gdyby  mógł  się  pan  dowiedzieć...  no,  co  napiszą  w 

gazecie. 

-  Sam przekazałem  informację do naszej redakcji  - odparł Qwilleran. -  Zadzwoniłem 

wczoraj. Podałem suche fakty w oparciu o opinię koronera i ustalenia policji. Notatka ukaże 

się dziś rano. Jeśli będzie dalszy ciąg, naczelny prawdopodobnie zechce ze mną rozmawiać... 

Czym pan się martwi? 

- Nie chciałbym, żeby to się... żeby to się odbiło... Pan rozumie... 

- Żeby to się odbiło na pańskich interesach? O to chodzi? 

- Hm, niektórzy klienci naszego studia są bardzo... bardzo... 

- Obawia się pan, że gazety zrobią z tego sensację? To pan chce powiedzieć? Trudno 

mi  mówić  za  „Morning  Rampage”,  proszę  pana.  Ale  „Fluxion”  nie  musi  się  pan  obawiać. 

Poza tym nie wiem, co mogłoby tak naprawdę zepsuć wizerunek pańskiej firmy. 

- Proszę pana... David i te jego przyjęcia... Jego przyjaciele... Miał wielu... no wie pan, 

jacy są młodzi kawalerowie. 

Qwilleran już całkowicie oprzytomniał. 

- Czy podejrzewa pan, jaki był motyw tej zbrodni? - spytał. 

background image

 

 

- Nie mam pojęcia. 

- Może zazdrość? 

- Nie wiem. 

- Myśli pan, że to miało coś wspólnego z jego kolekcją przedmiotów orientalnych? 

- Naprawdę nie wiem - odparł Starkweather bezradnym tonem. 

-  Czy  zna  pan  jego  zbiory  na  tyle,  by  mógł  pan  stwierdzić,  czy  coś  zniknęło?  - 

dopytywał się Qwilleran. 

- To samo chciała wczoraj wiedzieć policja. 

- I co, pomógł im pan? 

- Pojechałem od razu do mieszkania Davida. 

- I co się okazało? 

- Część najcenniejszych rzeczy była zamknięta w szafie. Nie wiem dlaczego. 

- Ja wiem. Schował to, bo wczoraj urządziliśmy u niego sesję zdjęciową. 

- Aha. 

- Wiedział pan, że będziemy fotografować jego mieszkanie? 

- Tak, wspomniał o tym. Ale potem wypadło mi z głowy. 

- A powiedział, że schowa niektóre rzeczy? 

- Chyba nie... 

-  Mnie  powiedział,  że  nie  chce,  by  opinia  publiczna  się  dowiedziała,  że  ma  takie 

przedmioty. Czy one są nadzwyczaj cenne? 

- Niektóre tak... - odparł z wahaniem Starkweather i zamilkł. 

- Trefne? 

- Słucham? 

- Kradzione? 

- Nie, nie, on zawsze płacił bez szemrania. 

- W to nie wątpię, chodzi mi jednak o źródło pochodzenia tych rzeczy. Powiedział mi, 

że niektórych przedmiotów w ogóle nie powinien mieć. Tak się wyraził. Co to znaczy? 

- Hm, one są... można powiedzieć, że to okazy muzealne. 

- No to co? Wielu dzianych kolekcjonerów posiada dzieła godne muzeów, prawda? 

-  Ale  część  z  tych,  które  miał  David,  jest...  One  chyba  nigdy  nie  powinny  zostać 

wywiezione. Z Japonii. 

- Rozumiem - odrzekł Qwilleran. Zamyślił się na moment. - Chodzi panu o to, że były 

prawnie chronione? 

- Coś w tym rodzaju. 

background image

 

 

- Skarby dziedzictwa narodowego? 

- Tak to się chyba określa. 

- Hm. Powiedział pan o tym policji? 

- Nie. 

- Dlaczego? 

- Nie pytali. 

Qwilleran przeżywał miłą chwilę: wyobraził sobie, jak obcesowy Wójcik przesłuchuje 

małomównego Starkweathera. 

-  Czy  nie  przychodzi  panu  na  myśl  nikt,  kto  był  szczególnie  zainteresowany  takimi 

„dobrami chronionymi”? 

- Nie, ale zastanawiam się... 

- Nad czym? Nad czym się pan zastanawia? 

Mężczyzna zakaszlał. 

- Czy moja firma może być pociągnięta do odpowiedzialności... No bo jeśli okaże się, 

że jest coś nielegalnego, to czy... 

- Wątpię. Niech pan się trochę prześpi. Niech pan weźmie pigułkę na sen i odpocznie. 

-  Nie,  nie!  Muszę  iść  do  firmy.  Nie  wiem,  co  się  dzisiaj  wydarzy.  Co  za  straszna 

historia. 

Gdy  Starkweather  odłożył  słuchawkę,  Qwilleran  poczuł  bezradność.  Poszedł  do 

kuchni,  żeby  zaparzyć  trochę  kawy.  Zobaczył,  że  Koko  leży  na  swojej  poduszce,  z  głową 

odrzuconą do tyłu  i zamkniętymi oczami. Odezwał się do niego, ale nie doczekał  się żadnej 

reakcji. Pogłaskał go, a wtedy kot westchnął ciężko przez sen. Tylna łapa dygotała. 

-  Coś  ci  się  śni?  -  mruknął  dziennikarz.  -  Ciekawe  co.  Kurczak?  Ludzie  z  bronią 

robiący mnóstwo hałasu? Chciałbym wiedzieć, co wczoraj widziałeś. 

Wąsy zadrżały, łapa zakryła oczy. 

Gdy  następnym  razem  zadzwonił  telefon,  Qwilleran  akurat  się  golił,  więc  odebrał 

poirytowany.  Golenie  uważał  za  rytuał  -  po  części  hołd  składany  przodkom,  po  części 

potwierdzenie  własnej  płci,  po  części  wreszcie  wyraz  godności  osobistej  -  który  wymaga 

najwyższego kunsztu i skupienia. 

-  Mówi  Cokey  -  odezwał  się  zaaferowany  głos.  -  Właśnie  usłyszałam  w  radiu  o 

śmierci Davida Lyke'a. Nie mogę w to uwierzyć. 

- Owszem, zamordowano go. 

- Wiesz, kto to mógł zrobić? 

- A niby skąd mam wiedzieć? 

background image

 

 

-  Złościsz  się  na  mnie? -  spytała  Cokey. -  Jesteś  zły,  bo zasugerowałam, żebyś pisał 

artykuł o domu pani Allison? 

-  Nie  jestem  zły  -  odparł  Qwilleran  nieco  łagodniejszym  tonem.  Zaświtało  mu,  że 

powinien wypytać Cokey o parę spraw. - Po prostu się golę. Mam pianę na twarzy. 

- Przepraszam, że zadzwoniłam tak wcześnie. 

- Dryndnę niedługo, to wybierzemy się razem na kolację. 

- A jak Koko? 

- Świetnie. 

Gdy  Qwilleran  odkładał  słuchawkę,  przyszedł  mu  pewien  pomysł  do  głowy.  Wytarł 

pianę z twarzy, obudził Koko i położył go na słowniku. Kot przeciągnął się, wyginając grzbiet 

w  drżący  łuk.  Postawił  wąsy,  potoczył  ślepiami  i  ziewnął  szeroko,  pokazując  trzydzieści 

zębów, faliste podniebienie, długi język i pół gardła. 

- No dobra, zagrajmy - rzekł Qwilleran, samemu ziewając przeciągle. 

Koko okręcił  się  trzykrotnie,  następnie  osunął  i  ułożył  w  ospałej  pozie  na  otwartych 

stronach. 

- Ej, gramy, gramy! - Qwilleran wepchnął palce między kartki, żeby pokazać kotu, co 

ma na myśli. 

Senny Koko przewrócił się na grzbiet i zaczął się rozkosznie kokosić. 

- Ty leniu! Co się z tobą dzieje? Zmrużone ślepia patrzyły z rozmarzeniem. 

Na  współpracę  kot  zgodził  się  dopiero  wtedy,  gdy  Qwilleran  zamachał  mu  sardynką 

przed nosem. Jednak gra nie przyniosła oczekiwanych rezultatów: padły hasła „szczękowy” i 

„szczęściara”, „podrównikowy” i „podróż” oraz „skandować” i „skandynawski”. Dziennikarz 

miał nadzieję na bardziej wymowne słowa.  Musiał jednak przyznać,  że parę z nich układało 

się  w  logiczny  sens.  Na  puszce  z  sardynkami  napisane  było  przecież  „Wyprodukowano  w 

Norwegii”. 

Qwilleran  udał  się  do  redakcji  i  zajął:  przygotowywaniem  nowego  numeru 

„Stylowych Wnętrz”, lecz myśli miał zajęte czymś innym. Odczekał na tyle długo, że zyskał 

niemal  pewność,  iż  Starkweather  pojechał  do  swej  firmy,  po  czym  zatelefonował  do  jego 

żony. 

Wybuchła płaczem. 

-  Czy  to  nie  straszne,  proszę  pana?!  -  łkała.  -  Mój  David!  Mój  najdroższy  David! 

Dlaczego ktoś zrobił coś takiego? 

- No tak, trudno to zrozumieć - rzekł Qwilleran. 

background image

 

 

-  Był  taki  młody.  Miał  zaledwie  trzydzieści  dwa  lata,  wie  pan?  Taki  utalentowany  i 

pełen życia. Nie wiem, jak Stark poradzi sobie bez niego. 

- Proszę pani, czy David miał wrogów? 

- Nie wiem. Nie mogę myśleć, jestem taka zrozpaczona. 

- Może ktoś zazdrościł mu sukcesów? Czy ktoś może skorzystać na jego śmierci? 

Płacz przeszedł w głośne pochlipywanie. 

-  Chyba  nie  bardzo.  David  żył  na  wysokiej  stopie  i  wszystko  rozdawał.  Nie 

zaoszczędził ani grosza. Stark zawsze go przestrzegał. 

- A co się stanie z jego połową firmy? - spytał Qwilleran jak najbardziej zdawkowym 

tonem. 

-  Oczywiście  przypadnie  Starkowi.  Taka  była  umowa.  Stark  wyłożył  wszystkie 

pieniądze  na  ten  interes.  Wkładem  Davida  był  talent.  I  to  jaki  wielki  talent...  -  dodała  z 

jękiem. 

- Czy David miał jakąś rodzinę? 

- Nie. Nikogo. Dlatego chyba tak często urządzał przyjęcia. Chciał mieć ludzi wokół 

siebie i uważał, że musi kupować ich sympatię. - Pani Starkweather westchnęła głęboko. - Ale 

to nieprawda. Ludzie zwyczajnie go lubili. 

Qwilleran zagryzł wargę.  „No tak, ale czy nie był dwulicowcem? - cisnęło mu się na 

usta.  -  Czy  nie  mówił  paskudnych  rzeczy  o  ludziach,  którzy  garnęli  się  do  niego?  Czy  pani 

wie, że nazwał panią podstarzałą pijaczką?” 

- Ciekawe, co się stanie z jego orientalną kolekcją - rzekł na głos. 

-  Nie  wiem,  naprawdę  nie  wiem.  Ale  znam  ze  czterech  pasożytów,  którzy  chętnie 

położyliby na niej swoje łapska - odparła ostrzejszym tonem. 

-  Nie  wie  pani  może,  czy  w  testamencie  Davida  są  jakieś  zapisy  dotyczące  tej 

kolekcji? 

-  Nie wiem.  -  Zamyśliła  się na chwilę.  -  Nie zdziwiłabym się,  gdyby  ją zapisał temu 

młodemu Japończykowi, który był jego kucharzem. Tak mi przyszło teraz do głowy. 

- A dlaczego pani tak myśli? 

-  Byli  sobie  bliscy. To David ustawił Yushiego w branży  cateringowej.  A Yushi  był 

mu oddany. A my wszyscy byliśmy oddani Davidowi. - Znów się rozpłakała. - Dobrze, że pan 

mnie  nie  widzi.  Wyglądam  strasznie.  Płaczę  od  wielu  godzin!  Przy  Davidzie  czułam  się 

młoda. A teraz nagle poczułam się okropnie staro. 

W  następnej  kolejności  Qwilleran  zatelefonował  do  studia  ZASZP.  Natychmiast 

rozpoznał słodki głos. 

background image

 

 

- Bob, mówi Qwilleran z „Fluxion”. 

- A, tak! Ale się dzisiaj rozdzwoniły telefony! Telekomunikacja nieźle zarobi. 

- Co słyszałeś o zabójstwie Davida Lyke'a? 

- Nic, co warte byłoby powtórzenia. 

-  Dzwonię,  bo chciałem cię zapytać o Yushiego. Wiesz  może,  czy  można  byłoby  go 

zatrudnić? Wydaję przyjęcie dla faceta, który się żeni. 

- Jestem pewien, że Yushi będzie miał teraz sporo wolnego czasu, gdy Davida już nie 

ma. Można go znaleźć w książce telefonicznej pod hasłem Cuisine Internationale. Przyjdziesz 

na Pośmiertną Popijawę? 

- A co to jest? 

 - Nie wiesz? - spytał zdziwiony Orax. - Gdy David spisał swój testament, przeznaczył 

pewną  sumkę  na  ostatnie  przyjęcie  dla  swych  przyjaciół.  W  „Toledo”!  Żadnych  łez!  Tylko 

śmiech, taniec i alkohol, aż skończą się pieniądze. A w „Toledo” kończą się szybko. 

- Niezły był z niego ekscentryk - powiedział Qwilleran. - Chciałbym o nim napisać do 

gazety.  Kto  się  zaliczał  do  jego  najlepszych  przyjaciół?  Od  kogo  mógłbym  się  najwięcej 

dowiedzieć? 

Orax zastanawiał się chwilę, pomrukując cicho. 

-  Oczywiście  od  Starkweatherów  i  Noytonów.  W  dalszej  kolejności  byłby  drogi 

Yushi. I paru takich bezczelnych sępów jak ja. 

- A wrogowie? 

-  Może  Jacques  Boulanger.  Ale  dziś  takie  czasy,  że  trudno  odróżnić  wroga  od 

przyjaciela. 

- A dziewczyny? 

- A tak, dziewczyny. Była niejaka Lois Avery, ale wyszła za mąż i wyjechała z miasta. 

Aha,  i  jeszcze  taka  istotka  o  długich  prostych  włosach,  która  pracuje  u  pani  Middy. 

Zapomniałem nazwiska. 

- Chyba wiem, o kim mówisz - odparł Qwilleran. 

background image

 

 

Rozdział szesnasty 

Qwilleran pojechał taksówką do Sorbonne Studio. Zatelefonował wcześniej, żeby się umówić, 

a wtedy kobieta mówiąca z ujmującym francuskim akcentem poprosiła go, by przy jechał tout 

de suite, jeśli życzy sobie rendez-vous z monsieur Boulangerem w atelier. 

W  taksówce  znów  rozmyślał  o  Cokey.  Wreszcie  ją  rozszyfrował!  Koko  od  razu 

wyczuł  jej  dwulicowość.  Próbował  go  przestrzec,  kiedy  ugryzł  dziewczynę  w  głowę  i  lizał 

zdjęcie wyjęte z torebki. 

Qwilleran widział to zdjęcie zaledwie w przelocie, ale rozpoznał widniejącego na nim 

mężczyznę:  artystyczna  poza,  jasne  włosy.  Wydało  się!  Cokey  -  ta  szczera,  rozbrajająca 

Cokey - udawała. Pozwoliła, aby Qwilleran przedstawił ją Lyke'owi, jak gdyby rzeczywiście 

go  nie  znała,  a  dekorator  odegrał  scenkę  razem  z  nią  -  i  tylko  jego  namiętne  spojrzenie 

zdradzało prawdę. Czy zachował się tak pod wpływem chwili, czy też coś razem ukartowali? 

Skoro  oszukała  go  raz,  to  równie  dobrze  mogła  to  zrobić  dwukrotnie.  Czy  celowo 

doprowadziła  do  skandalu  związanego  z  domem  pani  Allison?  Czy  ma  jakieś  kontakty  z 

„Morning Rampage”? 

-  To tutaj? -  spytał taksówkarz,  wyrywając Qwillerana z posępnych rozmyślań. Auto 

zatrzymało  się  przed  pretensjonalnym  niskim  budynkiem,  miniaturową  wersją  pawilonów, 

które francuscy królowie stawiali dla swoich metres. 

Wystrój  Sorbonne  Studio  składał  się  z  imponującego  połączenia  kremowego 

marmuru,  białych  mebli  i  kryształowych  żyrandoli.  Biały  dywan  -  gruby  i  o  urozmaiconej 

fakturze - przypominał wielką bezę. Qwilleran postawił na nim ostrożnie stopę. 

W  środku panowała ociężała cisza.  Wreszcie zza  składane go parawanu wyłoniła się 

ciemnoskóra kobieta o wyjątkowej urodzie. 

- Bonjour, monsieur - odezwała się. - Czym mogę służyć? 

-  Jestem  umówiony  z  panem  Boulangerem  -  rzekł  Qwilleran.  -  Pracuję  w  redakcji 

„Daily Fluxion”. 

-  Qui.  Monsieur  Boulanger  rozmawia przez telefon.  Klient,  pan rozumie.  Zaraz pana 

zaanonsuję. 

Poruszając się krokiem modelki, znikła za parawanem wyłożonym lustrami. Qwilleran 

dojrzał odbicie swojej twarzy, patrzącej z zafascynowaniem na oddalającą się postać. 

Chwilę później z głębi wymaszerował przystojny Murzyn z hiszpańską bródką. 

- Witam - powiedział z uśmiechem, zachowując swobodną postawę. - Jack Baker. 

- Jestem umówiony z panem Boulangerem - powtórzył Qwilleran. 

background image

 

 

-  To  ja.  Jacques  Boulanger  dla  moich  klientów.  Jack  Baker  dla  przyjaciół  i  prasy. 

Proszę do mojego biura. 

Qwilleran  ruszył  za  gospodarzem  do  jasnoniebieskiego  pokoju,  w  którym  były 

miękkie dywany, obite aksamitem ściany i filigranowe fotele. Zerknął niepewnie na sufit, po 

kryty w całości plisowanym niebieskim jedwabiem, upiętym pośrodku w rozetę. 

- Wiem, co sobie myślisz, człowieku - rzekł ze śmiechem Baker. - Wymoszczone jak 

w domu wariatów? Mais malheureusement, tego właśnie oczekują klienci. Czuję się jak osioł, 

ale z tego żyję. - Na widok wesołości w jego oczach Qwilleran nieco się rozluźnił. - Jak się 

panu podoba sala wystawowa? Właśnie zmieniliśmy jej wystrój. 

- Chyba dobra, jeśli ktoś lubi mnóstwo bieli. 

-  To  nie  jest  biel!  -  Baker  zatrząsł  się  teatralnie.  -  Ten  kolor  to  vichyssoise.  Krem  z 

porów. Ma lekki odcień zieleni. 

-  Czy  właśnie  takie  rzeczy  robi  pan  dla  swoich  klientów?  -  spytał  Qwilleran.  - 

Chcielibyśmy  sfotografować  jedno  z  pańskich  wnętrz  dla  naszego  czasopisma.  Podobno 

urządzał pan wiele domów w Muggy Swamp. 

- Proszę nie myśleć, że jestem niechętny do współpracy - odparł z wahaniem Baker - 

ale  moi klienci  nie  lubią tego rodzaju rozgłosu.  A  mówiąc szczerze,  wystroje,  które robię w 

Muggy  Swamp,  nie  są,  quest-ce  qu'on  dit...  warte  nagłośnienia.  Naprawdę.  Moi  klienci  to 

ignoranci.  Chcą  ogranych  szablonów.  Najlepiej  francuskich,  a  te  są  najgorsze.  Chętnie 

pokazałbym  panu  wystrój,  w  którym  jest  wyobraźnia  i  śmiałość.  Może  mniej 

konwencjonalnej gustowności, ale za to więcej ducha. 

- Szkoda - mruknął Qwilleran. - Miałem nadzieję, że zrobimy sesję zdjęciową u jakiejś 

znanej rodziny. U Duxburych albo Pennimanów. 

-  Żałuję,  naprawdę.  Tym  bardziej,  że  cenię  dziennikarzy.  To  właśnie  amerykański 

dziennikarz  w  Paryżu  poznał  mnie  z  moją  pierwszą  klientką.  Panią  Duxbury.  -  Baker 

roześmiał się radośnie. - Chciałby pan o tym usłyszeć? To niesamowita historia! 

- Bardzo chętnie. Mogę zapalić fajkę? 

- Urodziłem się w tym mieście - z wyraźnym upodobaniem zaczął opowiadać Murzyn 

- ale po złej stronie torowiska, jeśli pan wie, co mam na myśli. Dzięki stypendium udało mi 

się skończyć  studia  ze  stopniem  magistra  sztuki,  co dawało  mi  prawo do pracy w pracowni 

wnętrzarskiej.  Instalowałem  draperie.  Oszczędzałem  każdy  grosz,  a  potem  wyjechałem  do 

Paryża,  na  Sorbonę.  Cest  bien  ca.  -  Baker  się  rozmarzył.  -  I  tam  właśnie  odkryli  mnie 

Duxbury'owie, ta parka pięknych kotów. 

- Czy wiedzieli, że pan jest stąd? 

background image

 

 

-  Skądże!  Dla  draki  mówiłem  po  angielsku  z  silnym  francuskim  akcentem  i 

zapuściłem  sobie  stylową  bródkę.  Duxburym  spodobał  się  ten  cały  egzotyczny  spektakl  - 

niech  ich  Bóg  błogosławi!  -  więc  wynajęli  mnie,  bym  urządził  ich  dom  w  Muggy  Swamp. 

Trzydzieści pomieszczeń. Zrobiłem to w odcieniu ostrygi, pistacji i moreli. Potem wszystkie 

ważne  rodziny  chciały  murzyńskiego  dekoratora  z  Paryża.  Musiałem  dalej  mówić  z 

francuskim akcentem, pan rozumie. 

- Od jak dawna pan to ukrywa? 

-  Nie  robię  z  tego  szczególnej  tajemnicy,  ale  zbyt  wielu  ludzi  wyszłoby  na  idiotów, 

gdybyśmy wszyscy otwarcie przyznali się do prawdy. Zatem uprawiamy takie małe niegroźne 

divertissement.  Ja  udaję  Francuza,  a  oni  udają,  że  się  nabierają.  Idealny  układ.  -  Baker 

uśmiechnął się rozkosznie. 

Do biura weszła ponownie młoda ciemnoskóra kobieta o przepięknej twarzy i figurze. 

Wniosła delikatne filiżanki, plasterki cytryny i złoty imbryk na tacy. 

- To moja siostrzenica Verna - oznajmił dekorator. 

-  Cześć  -  zwróciła  się  bezceremonialnie  do  Qwillerana.  -  Napijemy  się?  Z  cytryną  i 

cukrem?  -  Francuski  akcent  zniknął  bez  śladu.  Kobieta  wyglądała  młodo  i  amerykańsko.  Z 

arystokratyczną gracją nalała herbaty z pozłacanego imbryka. 

- Kto robił wnętrza w domach mieszkańców Muggy Swamp, zanim pan się pojawił w 

branży? - spytał Qwilleran. 

Baker uśmiechnął się krzywo. 

Eh bien, Lyke i Starkweather - odparł. 

Czekał  na  reakcję  Qwillerana,  ale  ten  potrafił  się  znakomicie  ukryć  za  swymi 

sumiastymi wąsami. 

- Czy mam rozumieć, że odebrał im pan wszystkich klientów? 

- C'est la vie. Tacy klienci są niestali. I potulni, zwłaszcza ci w Muggy Swamp. 

Ponieważ Baker odpowiadał szczerze, Qwilleran postanowił zadać obcesowe pytanie: 

- No to jak to się stało, że G. Verning Tait pana nie zatrudnił? 

Dekorator  spojrzał  na  swoją  siostrzenicę,  a  ona  na  niego.  Następnie  uśmiechnął  się 

przymilnie. 

- W tej akurat rodzinie był silny opór - odparł, cedząc słowa. - Pourtant, David Lyke 

wykonał  świetną  robotę.  Ja  nigdy  nie  położyłbym  w  holu  tej  tapety  w  paski,  a  lampy  są 

przesadnie duże,  ale się starał, naprawdę  się starał. -  Na  jego twarzy odmalował  się smutek, 

udawany lub autentyczny. - A teraz straciłem mojego głównego konkurenta. Bez konkurencji 

nie ma frajdy w tej branży. 

background image

 

 

- Myślę o napisaniu artykułu o Lyke'u - oznajmił Qwilleran. - Czy mógłby pan coś o 

nim powiedzieć jako jego rywal? 

- Coś, co nadaje się do zacytowania? - spytał Baker, rzucając mu chytre spojrzenie. 

- Od jak dawna go pan znał? 

-  Od  bardzo  dawna.  Jeszcze  z  czasów,  kiedy  obaj  byliśmy  po  drugiej  stronie 

torowiska. Gdy jeszcze nazywał się inaczej. 

- A więc Lyke to nie było jego prawdziwe nazwisko? 

-  Nie.  Prawdziwe  nie  nadawało  się  do  wymówienia  ani  zapisania.  David  uznał,  że 

„Lyke” brzmi znacznie sympatyczniej. 

- Lubiliście się? 

-  Tiens!  Znaliśmy  się  ze  szkoły  średniej.  Byliśmy  dwoma  estetami  wśród  dżungli 

pełnej  dwumetrowych  koszykarzy  i  brutali.  W  głębi  ducha  czułem  się  od  niego  lepszy,  bo 

miałem rodziców, a on był sierotą. Po studiach zacząłem dla niego pracować: mierzyłem okna 

i wywiercałem dziury, żeby David mógł sprzedawać draperie po pięć tysięcy dolarów i wejść 

do  śmietanki  towarzyskiej  w  Muggy  Swamp.  Gdy  ja  ślęczałem  w  szkole  i  zmywałem 

naczynia, żeby się utrzymać, on zbijał kapitał na swojej osobowości i wybielonych włosach. I 

Bóg raczy wiedzieć, czym jeszcze. Wkurzało mnie to, człowieku, oj wkurzało! 

Qwilleran pyknął z fajki, przybierając współczującą minę. 

-  Dites  donc,  doczekałem  się  zemsty  -  powiedział  Baker  z  szerokim  uśmiechem.  - 

Wróciłem  z  Paryża  i  odebrałem  mu  klientelę  z  Muggy  Swamp.  I  żeby  posypać  dodatkowo 

ranę  solą,  wprowadziłem  się  do  tego  samego  budynku,  w  którym  on  mieszkał,  tyle,  że 

wybrałem droższy apartament na wyższym piętrze. 

- Mieszka pan w Villa Verandah? Ja też. 

- Szesnaste piętro, skrzydło południowe. 

- Piętnaste piętro, skrzydło północne. 

- A więc obaj walczymy o wyższy status społeczny - skwitował Baker. 

Qwilleran miał jeszcze jedno pytanie. 

-  Jako  konkurent  Davida,  jego  były  kolega  i  sąsiad,  czy  ma  pan  jakieś  podejrzenia, 

dlaczego go zamordowano? 

Dekorator wzruszył ramionami. 

- Kto wie? - odparł. - Był człowiekiem bezwzględnym. Zarówno w życiu prywatnym, 

jak i zawodowym. 

- Powiedziałabym, że nadzwyczaj bezwzględnym - dorzuciła Verna. 

background image

 

 

-  Vraiment,  chérie  -  przyznał  Baker.  -  Piękna  powierzchowność,  ale  wbiłby 

człowiekowi nóż w plecy, jak to się mówi. 

- Nigdy nie spotkałem nikogo o tak dużej charyzmie - rzekł Qwilleran. 

- Eh bien!- Baker zacisnął posępnie usta. 

- No dobrze, pewnie się zobaczymy na pogrzebie - po wiedział dziennikarz, wstając z 

fotela. 

- Niech pan wpadnie któregoś wieczoru na szesnaste piętro - zaproponował dekorator. 

- Moja żona fantastycznie gotuje. 

Qwilleran  wrócił  do  redakcji,  żeby  sprawdzić  korektę  artykułów.  Na  biurku  czekała 

informacja, by natychmiast sta wił się u Percy'ego. 

Redaktor naczelny nie miał wesołej miny. 

-  Wiesz  co,  Qwill  -  odezwał  się  bez  zbędnych  ceregieli  -  pamiętam,  że  nie  byłeś 

zachwycony  pomysłem  prowadzenia  „Stylowych  Wnętrz”.  Dochodzę  do  wniosku,  że  po 

pełniłem błąd, zmuszając cię do tej roboty. 

- Jak mam to zrozumieć? 

-  Nie  winię  cię  osobiście  za  tę  serię  niepowodzeń,  ale  można  odnieść  wrażenie,  że 

nasze czasopismo raz po raz zali cza poważne potknięcia. 

-  Fakt,  z  początku  ten  pomysł  mi  się  nie  spodobał  -  od  rzekł  Qwilleran  -  ale  teraz 

zmieniłem zdanie. To ciekawa fucha. 

-  A  to,  co  się  stało  wczoraj  wieczorem?  -  spytał  Percy,  kręcąc  głową.  -  To 

morderstwo?  Dlaczego  wszystkie  te  afery  mają  związek  z  twoją  robotą?  Czasami  są 

psychologiczne  przyczyny  takiego  pecha.  Chyba  powinniśmy  cię  zwolnić  z  obowiązków. 

Pierwszego października Anderson odchodzi na emery... 

-  Anderson?! -  zakrzyknął Qwilleran z  niekłamanym przerażeniem.  -  Ten od religii  i 

wyznań? 

-  Uznałem  więc,  że  może  przejmiesz  po  nim  dział  religijny,  a  „Stylowe  Wnętrza” 

oddamy działowi kobiecemu, który powinien się nimi zajmować od samego początku. 

Qwilleran nastroszył wąsy. 

-  Posłuchaj,  Haroldzie.  Pozwól  mi  zająć  się  tymi  przestępstwami,  a  zobaczysz,  że 

wygrzebię coś sensacyjnego. Istnieje zmowa przeciwko nam! Dowiedziałem się, na przykład, 

że  Fundusz  dla  Wdów  po  Policjantach  dostał  pokaźną  dotację  od  właścicieli  „Morning 

Rampage”  mniej  więcej  w  tym  samym  czasie,  kiedy  policja  zrobiła  nalot  na  dom  pani 

Allison. 

Percy miał znudzoną minę. 

background image

 

 

- Od nas ten fundusz też dostaje wsparcie - odparł. - We wrześniu każdego roku obie 

gazety dają im pieniądze. 

- No dobrze, może to nie łapówka, ale czas akcji nie był przypadkowy. Podejrzewam 

też,  że  sprawa  włamania  w  Muggy  Swamp  jest  o  wiele  bardziej  skomplikowana,  niż  się 

wydaje. 

- Na czym opierasz swoje podejrzenia? Qwilleran wygładził wąsy. 

- W obecnej chwili nie mogę wyjawić mego źródła informacji, ale jeśli dasz mi wolną 

rękę. 

Redaktor naczelny uderzył władczo dłonią w biurko. 

- Będzie tak, jak powiedziałem, Qwill. Dociągniesz najbliższy numer, a potem robotę 

przejmie Fran Unger. 

-  Czekaj!  Daj  mi  jeszcze  jeden  tydzień.  Potem  podejmiesz  decyzję.  Obiecuję  ci,  że 

będą niespodzianki. 

- Od dwóch tygodni mamy niespodzianki. I to mało przyjemne. 

Qwilleran  milczał.  Stał  uparcie  przed  biurkiem  Percy'ego  i  patrzył  mu  w  oczy, 

czekając na przychylną reakcję - tej sztuczki nauczył się od Koko. 

- No dobrze - ugiął się szef. - Daję ci jeszcze jeden tydzień. Miejmy nadzieję, że nikt 

nie podłoży bomby w naszej redakcji. 

Qwilleran  wrócił  do  działu  kulturalnego;  w  jego  sercu  nadzieja  walczyła  z 

wątpliwościami. Wykręcił numer Lodge'a Kendalla. 

- Jakieś nowiny w sprawie zabójstwa? - spytał. 

- Nic a nic - odrzekł dziennikarz. - Wertują książkę adresową Lyke'a. Lista jest długa. 

- Znaleźli jakieś ciekawe odciski palców? 

- Nie tylko palców, ale i kocich łap! 

-  Daj  znać,  gdy  coś  się  pojawi  -  rzekł  Qwilleran.  -  Po  wiem  ci  w  zaufaniu,  że  moja 

robota od tego zależy. 

Gdy o szóstej wychodził na kolację, natknął się w windzie na Bunsena. 

- Chcesz te zdjęcia z domu Taitów? - spytał fotograf. - Bo pętają mi się po szafce już 

od tygodnia. - Poszedł do działu fotografii, a po chwili wrócił z dużą kopertą. - Zrobiłem dla 

ciebie takie same powiększenia jak dla policji. Po co ci to? 

- Pomyślałem, że dam je Takowi. 

- Tak właśnie podejrzewałem. Są świetne. 

Qwilleran  poszedł  do  klubu  prasowego, obładował  sobie  talerz  jedzeniem  w  bufecie 

szwedzkim  i  ruszył  na  koniec  baru,  żeby  zjeść  w  samotności  i  porozmyślać  w  spokoju  nad 

background image

 

 

wydarzeniami  dnia.  Pojawiły  się  nowe  okoliczności:  znajomość  Cokey  i  Lyke'a,  skromne 

początki  jego  kariery,  szkolna  przyjaźń  przemieniona  w  rywalizację,  zabytkowe  przedmioty 

wywiezione z Japonii,  tajemnicza rola Yushiego. Qwilleran zadzwonił  wcześniej do Cuisine 

Internationale, ale automatyczna sekretarka poinformowała, że kucharz wyjechał z miasta. 

Popijając kawę,  dziennikarz otworzył  kopertę od Bunsena.  Zdjęcia  były  imponujące: 

powiększone do rozmiarów 28 na 35 centymetrów. 

Tuż  obok  kręcił  się  barman  -  powodowany  ciekawością,  wycierał  na  blacie  plamę, 

której nie było. 

- To fotografie domu Taita - wyjaśnił Qwilleran. - Chcę mu to dać. 

-  Będzie  wdzięczny.  Ludzie  lubią  mieć  zdjęcia  swoich  mieszkań,  dzieci,  zwierząt, 

wszystkiego - powiedział sentencjonalnie Bruno, kiwając głową jak mędrzec. 

- Słyszałeś kiedyś, żeby kot lizał zdjęcia? Mój tak robi. Zjada też gumki elastyczne. 

- Niedobrze - stwierdził barman. - Powinieneś coś z tym zrobić. 

- Myślisz, że to mu szkodzi? 

- To nienormalne. Twój kot ma chyba jakieś zaburzenia. 

- Wydaje mi się, że jest zadowolony i zdrowy. 

Bruno z miną znawcy pokręcił głową. 

- Kot potrzebuje pomocy. Powinieneś go wziąć do psykotryka. 

- Pysko... co? 

- No wiesz, psychiatry od kotów. Mogę ci dać namiary. 

- Dzięki, zastanowię się. Jeśli uznam, że Koko ma źle z głową, dam ci znać. 

Qwilleran  ruszył  do  bufetu,  wziął  kawałek  indyka  i  zawinął  go  w  papierową 

chusteczkę, po czym wrócił taksówką do Villa Verandah. 

Gdy  tylko  wysiadł  z  windy  na  piętnastym  piętrze,  zaczął  brzęczeć  kluczami.  To  był 

sygnał dla  Koko.  Kot biegł wtedy do drzwi  i wszczynał  hałas.  W ramach rytuału  Qwilleran 

udawał,  że  zamek  się  zacina,  a  im  dłużej  to  trwało,  tym  bar  dziej  jazgotliwe  było  kocie 

powitanie. 

Tym  razem  jednak  panowała  cisza.  Dziennikarz  szyb  ko  otworzył  drzwi  i  sprawdził 

trzy  ulubione  miejsca  swe  go  pupila:  róg  kanapy,  przykryty  szkłem  stolik  -  chłodna 

powierzchnia  w  sam  raz  na  ciepłe  dni  -  oraz  trzecią  półkę  z  książkami,  a  konkretnie  wolną 

przestrzeń między popiersiem Safony a egzemplarzem Pamiętników Fanny Hill, gdzie Koko 

się krył, gdy w apartamencie było chłodno. W żadnym nie dostrzegł śladu kota. 

Poszedł  do  kuchni  i  spojrzał  na  lodówkę,  oczekując,  że  na  niebieskiej  poduszce 

zobaczy  bezkształtną  śpiącą  masę  jasnej  sierści  bez  wyraźnego  zarysu  głowy,  łap  i  ogona. 

background image

 

 

Nic.  Zawołał  więc,  ale  nie  doczekał  się  żadnej  reakcji.  Rozpoczął  systematyczne 

poszukiwania:  pod  łóżkiem,  za  draperiami,  w  szafach  i  szufladach,  a  nawet  w  kredensie  z 

zestawem  stereofonicznym.  Pootwierał  szafki  w  kuchni.  W  przypływie  paniki  zajrzał  do 

lodówki. Ani śladu. Zerknął do piekarnika. 

Przez cały ten czas  Koko obserwował desperackie poszukiwania z zielonego  fotela - 

widoczny i zarazem niewidoczny, jak to bywa z kotami, gdy zastygną w bezruchu. Qwilleran 

aż stęknął w poczuciu ulgi i zaskoczenia, gdy wreszcie do strzegł kosmatą sylwetkę. I zaraz 

się  zmartwił.  Koko  siedział  zgarbiony,  ze  sterczącymi  łopatkami,  a  z  jego  ślepi  wyzierała 

udręka. 

- Dobrze się czujesz? - spytał dziennikarz. 

Kot pisnął niczym mysz, nie otwierając pyszczka. 

- Chory jesteś? 

Koko poruszył się niespokojnie i spojrzał na siedzenie fotela. Tuż obok leżał kłaczek. 

W zielonym kolorze. 

- Co to jest? - spytał Qwilleran. - Skąd to wziąłeś? - Zerknął nieco wyżej i zobaczył, 

że na oparciu brakuje kawałka tapicerki, a ze środka sterczy wyściółka. - Koko! - wrzasnął. - 

Ty zjadasz ten fotel? Ten duński fotel, który jest wart majątek? 

Kot kaszlnął i wypluł kolejne kłaki przeżutej zielonej wełny. 

Qwilleran jęknął. 

- Co powie Harry Noyton? Dostanie szału! - lamentował. Nagle krzyknął: - Czy to ty 

od początku zżerasz moje krawaty?! 

Kot spojrzał na niego, mrugając bojowo. 

-  Nie  waż  się  stawiać!  Ty  jesteś  świrnięty!  Jesz  tkaniny?  Odbiło  ci!  Boże,  jeszcze 

tylko tego mi brakowało! Problemów z kotem! 

Koko znów kaszlnął chrapliwie, wypluwając następny strzęp mokrej wełny. 

Qwilleran chwycił za telefon i wykręcił numer. 

- Poproszę z barmanem - powiedział do słuchawki. Po chwili usłyszał rozgwar klubu 

prasowego, który brzmiał jak wycie huraganu. - Bruno! - krzyknął. - Mówi Qwilleran! Gdzie 

znajdę tego doktora od kotów? 

background image

 

 

Rozdział siedemnasty 

Następnego dnia rano po tym, jak Koko zjadł kawałek tapicerki z duńskiego fotela, Qwilleran 

zatelefonował  do  redakcji  i  powiedział  Archowi  Rikerowi,  że  się  spóźni,  bo  umówił  się  na 

wizytę u lekarza. 

- Jakieś problemy? - spytał Riker. 

- Nic poważnego. Coś z trawieniem. 

- To ci niespodzianka! Myślałem, że masz żołądek kozy. 

- Mam, ale wczoraj wydarzyło się coś niespodziewanego. 

- No to faktycznie lepiej się przebadaj, żeby nie było z tego jakiejś choroby - ostrzegł 

Riker. 

Qwilleran  zatelefonował  pod  numer  otrzymany  od  Bruna  i  po  chwili  w  słuchawce 

odezwał  się  głos  przekrzykujący  miauczenie  niezliczonych  kotów.  Mówiąca  z  pospolitym 

angielskim  akcentem  kobieta  powiedziała,  że  mogą  się  spotkać  o  jedenastej  tego  samego 

przedpołudnia.  O  dziwo,  stwierdziła,  że  przywiezienie  pacjenta  nie  jest  konieczne.  Gdy 

podała adres przy Merchant Street, Qwilleran się skrzywił. 

Przygotował  dla  Koko  smakowite  śniadanie  -  galaretowaty  bulion  i  indyczą  pierś  z 

klubu prasowego -  mając  nadzieję,  że tym  sposobem odciągnie  jego uwagę od  fotela.  Pełen 

obaw o duński mebel, wyszedł i pojechał autobusem na Merchant Street. 

Doktor  Highspight  mieszkała  dwa  numery  dalej  niż  pani  Allison  -  w  takim  samym 

staroświeckim domu, wyglądającym jednak znacznie obskurniej. Trawnik porastały chwasty, 

a na ganku skrzypiały obluzowane deski. 

Nękany  wątpliwościami,  Qwilleran  zadzwonił  do  drzwi.  Nigdy  dotąd  nic  słyszał  o 

psychiatrach zajmujących się kotami i zżymał się na myśl, że może zostać wystrychnięty na 

dudka przez jakiegoś konowała. Nie chciał również paść ofiarą kolejnego żartu. 

Drzwi  otworzyła  kobieta,  dokoła  której  tłoczyły  się  koty.  Qwilleran  naliczył  pięć 

sztuk:  jeden  w  tygrysie  pręgi,  drugi  rudawy,  trzeci  w  kolorze  czekolady  i  dwa  smoliste  jak 

czar  na  pantera.  Przesunąwszy  nieco  spojrzenie,  zobaczył  znoszone  kapcie,  pofałdowane 

pończochy, obwisły kraj podomki i wreszcie rozciągniętą w słodkim uśmiechu pulchną twarz 

kobiety w średnim wieku. 

- Wchodźże, kochanieńki - powiedziała - bo mi kociaczki pouciekają na ulicę. 

- Nazywam się Qwilleran - rzekł. - Jestem umówiony z panią doktor Highspight. 

Jego  nos  wyczuł  lekką  woń  ryby  i  środków  antyseptycznych,  oczy  rozejrzały  się  po 

przestronnym holu. Wszędzie koty, koty... Gnieździły się na stoliku, siedziały przycupnięte na 

background image

 

 

schodkach, wyglądały zaintrygowane zza drzwi.  W kącie mała kotka syjamska o ujmującym 

plamistym pyszczku za stygła w zawadiackiej pozie pośrodku płaskiej kuwety. 

-  Ej,  kochanieńki,  ze  mnie  żadna  pani  doktor.  Raczej  wielbicielka  kotów,  która  ma 

odrobinę zdrowego rozsądku.  Chciałbyś  herbatki? Idź  do tamtego pokoju  i rozgość się,  a  ja 

nastawię czajnik. 

Salon  okazał  się  wysokim  pomieszczeniem  o  ładnym  wystroju  architektonicznym, 

lecz stojące w nim meble najlepsze czasy miały dawno za sobą. Qwilleran wybrał obite grubą 

tapicerką krzesło, które wzbudzało najmniejsze obawy, że zostanie ukłuty pękniętą sprężyną. 

Koty  nie  opuszczały  go  ani  na  krok  i  teraz  zajęte  były  sprawdzaniem  jego  sznurowadeł  lub 

obserwowaniem  go  z  bezpiecznej  odległości  około  dwóch  metrów,  czyli  dystansu  równego 

przeciętnemu ludzkiemu skokowi. 

-  No  dobrze,  kochanieńki,  w  czym  problem?  -  spytała  pani  Highspight,  siadając  w 

bujaku i biorąc na kolana rudawego kota. - Spodziewałam się młodego mężczyzny. Byłeś taki 

przejęty, gdy zadzwoniłeś. 

-  Martwię  się  o  mojego  syjamczyka  -  odparł  Qwilleran.  -  To  nadzwyczajny  kot.  Ma 

niecodzienne  zdolności.  I  jest  bardzo  przyjazny.  Ale  ostatnio  dziwnie  się  zachowuje.  Ma 

hopla  na  punkcie  podklejanych  kopert,  taśmy  maskującej,  znaczków  pocztowych...  i 

podobnych rzeczy. Liże to wszystko! 

-  Ej,  sama  lubię  lizać  koperty  -  rzekła  kobieta,  bujając  się  z  wigorem  w  fotelu  i 

głaszcząc rudawego kota. - Aż dziw bierze, ile smaków potrafią wymyślić. 

-  Najgorsze  jest  to,  że  zaczął  jeść  tkaniny!  Nie  to,  że  żuje,  ale  po  prostu  połyka! 

Myślałem, że to mole dobierają się do moich ubrań, ale okazało się, że to mój kot. Zniszczył 

mi trzy świetne krawaty, a wczoraj wieczorem zżarł kawałek fotela. 

- A, to już mamy jakiś trop! Czy to zawsze jest wełna? 

- Chyba tak... Fotel jest obity materiałem, który wygląda na wełnę. 

- To mu nie zaszkodzi. Jeśli nie będzie mógł strawić, zwróci. 

- Dobrze wiedzieć - odparł Qwilleran. - Jednak to zaczyna być męczące. Wie pani, on 

uszkodził bardzo drogi fotel, który nawet nie jest moją własnością. 

- Czy on to robi, gdy jesteś z nim w domu? 

- Nie, zawsze pod moją nieobecność. 

-  Biedak  jest  samotny.  Syjamczyki  potrzebują  towarzystwa  innych  kotów.  Inaczej 

wariują. Siedzi sam przez cały dzień? 

Qwilleran skinął głową. 

- Od jak dawna go masz? 

background image

 

 

- Z pół roku. Należał do właściciela domu, w którym mieszkałem. Ten człowiek zginął 

w marcu. Może przypomina sobie pani zabójstwo przy Blenheim Place? 

- A jakże! Zawsze czytam doniesienia kryminalne, a to była niezła makabra. Załatwili 

go nożem kuchennym. Biedny kotek... Bardzo kochał tego człowieka? 

- Byli jak bratnie dusze. Nigdy się nie rozstawali. 

- No to masz odpowiedź na swoje pytanie, kochanieńki. Biedny kot przeżył wstrząs. A 

teraz mu się cni. 

- Ale on bardzo mnie lubi - próbował się bronić Qwilleran. - Świetnie nam się układa. 

Jest czuły i bawimy się czasem. 

W  tej  samej  chwili  do  pokoju  wszedł  duży  kocur  o  stalowej  barwie  i  zapiszczał 

głośno. 

-  Woda  się  zagotowała  -oznajmiła  pani  Highspight.  -  Tommy  zawsze  daje  mi  znać, 

gdy woda się gotuje w czajniku. Zrobię herbatkę i migiem jestem z powrotem. 

Kompania  kotów  nie  spuszczała  oczu  z  Qwillerana,  dopóki  kobieta  nie  wróciła  z 

filiżankami i pękatym brązowym imbrykiem. 

- Czy ten twój kotek dużo gada? - spytała. 

- Oj, zawsze ma coś do powiedzenia na jakiś temat. 

-  To  znaczy,  że  matka  go  odrzuciła,  gdy  był  mały.  Takie  zawsze  są  gadadiwe  i 

potrzebują dużo miłości. Czy jest wykastrowany? 

Qwilleran skinął głową. 

- Tak - odparł. - To koci dżentelmen na emeryturze, jak mawiała moja babcia. 

- Jest tylko jedna rada na to wszystko. Musisz mu załatwić towarzystwo. 

- Jak to? Mam hodować dwa koty? 

- Z dwoma jest łatwiej niż z jednym. Zajmują się sobą nawzajem i myją sobie miejsca, 

do  których  trudno  dosięgnąć.  Jeśli  twój  kot  będzie  miał  towarzystwo,  nie  będziesz  musiał 

czyścić mu uszu wacikami i kwasem borowym. 

- W ogóle nie miałem pojęcia, że powinienem to robić. 

-  I  nie  martw się o rachunki za  jedzenie.  Dwa szczęśliwe koty nie  jedzą dużo więcej 

niż jeden samotny. 

Qwilleran  poczuł  muśnięcie  powietrza  na  szyi.  Odwrócił  głowę  i  zobaczył  małą 

syjamską kotkę, którą widział w holu i która przysiadła teraz na oparciu krzesła, obwąchując 

jego ucho. 

- Można nalewać - oznajmiła pani Highspight. - Lubię mocną herbatę. W dzbanuszku 

jest trochę mleka, jeśli masz ochotę. 

background image

 

 

Qwilleran wziął do ręki filiżankę z cienkiej porcelany, wypełnioną napojem o barwie 

mahoniu. Zauważył, że na powierzchni pływa koci włos. 

- Sprzedaje pani koty? - spytał. 

-  Hoduję  rasy  egzotyczne  i  znajduję  domy  dla  bezpańskich  sierot.  Twój  potrzebuje 

miłej syjamskiej kotki. Wysterylizowanej oczywiście. Nie żeby to robiło jakąś wielką różnicę. 

I tak będą wiedzieć, które jest kim, i mogą się bardzo polubić. Jak ma na imię twój kotek? 

- Koko. 

- Ej, to jak w operetce Mikado Gilberta i Sullivana! - zakrzyknęła, po czym zaśpiewała 

nadzwyczaj donośnym głosem: - Bo on się ożeni z Yum Yum, ta-dum! Niech to ci nie wadzi, 

bo wszyscy są radzi... 

Tommy, ów duży stalowoszary kocur, podniósł głowę i zawył. Tymczasem syjamska 

kotka grzebała Qwilleranowi w kieszeni. 

-  Odpędź  ją,  mój kochanieńki -  powiedziała pani  Highspight.  -  Jest bardzo namolna. 

Niezła z niej łobuziara. Samiczki zawsze garną się do mężczyzn. 

Qwilleran  pogłaskał  kotkę  po  jasnej,  niemal  białej  sierści,  a  ta  zamruczała  cichutko, 

próbując ugryźć go w palec czterema ząbkami. 

- Jeśli mam sobie sprawić drugiego kota, to może ją? 

-  Tej  nie  mogę  ci  dać.  Jest  wyjątkowa;  Ale  znam  taką  jedną  sierotkę  potrzebującą 

domu. Słyszałeś o pani Tait, której się zmarło niedawno? Było u niej włamanie. Gazety się o 

tym rozpisywały. 

- Coś słyszałem - mruknął Qwilleran. 

- Pani Tait miała syjamską kotkę. Raczej wątpię, by jej mąż chciał ją zatrzymać. 

- Dlaczego tak pani myśli? 

- Bo on nie lubi kotów. 

- Skąd pani wie? 

-  Ta  kotka  jest  ode  mnie.  Pani  Tait,  wieczne  odpoczywanie  racz  jej  dać  Panie, 

wzywała mnie często na pomoc. Biedna kotka była tak znerwicowana, że nie chciała jeść, nie 

mogła spać. Teraz ta nieszczęsna kobieta nie żyje, więc nie wiadomo, co się stanie z kotką... 

Doleję ci herbatki, kochanieńki. 

W filiżance zawirował ciemnoczerwony napój z kilkoma liśćmi. 

-  A  ten  jej  mąż!  -  ciągnęła  pani  Highspight.  -  Udaje  wielkiego  pana,  a  ile  musiałam 

czekać, żeby mi zapłacił! A przecież mam tyle gąb do wykarmienia! 

background image

 

 

Wąsy  wysyłały  Qwilleranowi  pospieszne  sygnały.  Odparł,  że  w  takiej  sytuacji 

rozważy  wzięcie  kotki  pani  Tait.  Następnie  zawiązał  sznurowadło,  które  rozsupłały  koty,  i 

wstał. 

- Ile jestem winien za poradę? - spytał. 

- Czy trzy dolary nie będzie za dużo, kochanieńki? 

- Stać mnie - odparł. 

- A jeśli chciałbyś się zrewanżować za herbatę, to proszę wrzucić grosik do garnka po 

marmoladzie, który stoi w holu. Te datki idą na jedzenie dla kotów. 

Pani Highspight i jej orszak machających ogonów od prowadzili Qwillerana do drzwi. 

Syjamska kotka ocierała się o jego nogi, miękcząc mu serce.  Wrzucił dwie ćwierćdolarówki 

do garnka. 

- Dzwoń, kochanieńki, jak będziesz potrzebował pomocy - rzekła kobieta. 

-  Zapomniałem  wspomnieć  o  jednym  -  powiedział  Qwilleran.  -  Któregoś  dnia 

odwiedziła mnie przyjaciółka i Koko próbował ją ugryźć. Nie był to jakiś gwałtowny atak, ale 

Cokey się wystraszyła, bo chciał ją dziabnąć w głowę! 

- A co ta pani robiła? 

- Nie robiła nic! Siedziała spokojnie, a on nagle skoczył! 

- Jak ona ma na imię? Cokey? 

- Tak wszyscy na nią mówią. 

- To ty będziesz musiał mówić inaczej, kochanieńki. Koko myślał, że mówisz o nim. 

Koty są zazdrosne o swoje imiona. Bardzo zazdrosne. 

Oddalając  się  z  Merchant  Street,  Qwilleran  powiedział  sobie  w  duchu,  że  diagnoza 

pani Highspight wydaje się logiczna - atak Koko spowodowany był zazdrością. Zatrzymał się 

przy pierwszej budce telefonicznej i zadzwonił do studia pani Middy. 

Cokey brzmiała zaskakująco przyjaźnie. Gdy zaproponował spotkanie, zaprosiła go do 

siebie na kolację. Powiedziała, że zrobi tylko casserole i sałatę, ale oprócz tego przygotuje dla 

niego niespodziankę. 

Qwilleran wrócił do redakcji i zabrał się do pracy. Poszło mu dobrze. Słowa spływały 

płynnie  na  papier,  palce  trafiały  we  właściwe  klawisze  maszyny  do  pisania.  Odpowiedział 

także na kilka listów od czytelników, którzy szukali porady: 

„Czy można kłaść kapę na berżerce?” 

„Czy wolno postawić niski kredens pod klerestorium?” 

Będąc w dobrym nastroju, Qwilleran odpisywał tak samo: 

„Naturalnie. Oczywiście. A czemu nie?” 

background image

 

 

Tuż  przed  wpół  do  szóstej,  gdy  zamierzał  już  iść  do  domu,  zadzwonił  do  niego 

kierownik archiwum z informacją, że zwrócono materiały prasowe na temat rodziny Taitów. 

Qwilleran wziął je ze sobą, wychodząc z budynku. 

Przed kolacją u Cokey pojechał do Villa Verandah, żeby się ogolić i nakarmić Koko. 

Gdy  tylko  wysiadł  z  windy  na  piętnastym  piętrze,  usłyszał  kocie  wrzaski  dochodzące  zza 

drzwi,  a  gdy  wszedł  do  apartamentu,  Koko  rozpoczął  dziką  gonitwę  po  pokojach. 

Przeskakiwał  oparcia  foteli  i  z  głuchym  odgłosem  lądował  na  podłodze.  Hycnąwszy  na 

kredens  z  zestawem  stereofonicznym,  prześlizgnął  się  po  nim  niczym  rozpędzony  łyżwiarz. 

Jako rozmazana  smuga zawirował do koła  stołu,  strącił przedmioty z  biurka, wywrócił kosz 

na śmieci - a wszystko to na zmianę wyjąc falsetem i burcząc barytonem. 

- To mi się podoba! - zakrzyknął Qwilleran. - Aż miło popatrzeć. 

Może Koko wyczuł, że będzie miał towarzyszkę życia? - pomyślał dziennikarz. 

Posiekał dla niego kurzą wątróbkę i polał ją roztopionym masłem, następnie pokruszył 

trochę sera pleśniowego na przystawkę. Pospiesznie się umył i ogolił, wreszcie włożył drugi 

garnitur i krawat w kratkę. Nastała wpół do siódmej - najwyższa pora, by wyjść. Zawahał się 

przez  moment,  patrząc  na  materiały  o  Taitach  -  kopertę  wypchaną  starymi  artykułami 

prasowymi,  informacjami  biznesowymi  i  nekrologami.  Wąsy  czujnie  się  nastroszyły,  ale 

żołądek uznał, że lektura może zaczekać. 

background image

 

 

Rozdział osiemnasty 

Cokey  mieszkała  na  najwyższym  piętrze  starej  kamienicy,  więc  gdy  Qwilleran  stanął 

wreszcie  przed  jej  drzwiami,  był  zziajany  po  wspinaczce  schodami.  Kiedy  otworzyła,  do 

końca stracił dech w piersiach. 

Jakby ujrzał inną kobietę. Odsłonięte kości policzkowe, skronie, szczęka, uszy. Włosy, 

które  dotąd  tworzyły  szczelny  hełm  dokoła  głowy,  stanowiły  teraz  obramowanie  ładnej 

twarzy. Qwilleran z zafascynowaniem popatrzył na długą szyję i zgrabny podbródek. 

- Cudownie wyglądasz! - wysapał. 

Śledził  ją  wzrokiem,  gdy  kręciła  się  dokoła,  wykonując  niepotrzebne  drobne 

czynności. 

Umeblowane  skąpo  mieszkanie  miało  rys  dyskretnej  artystycznej  elegancji:  czarne 

płócienne  fotele,  zasłony z włókna konopnego w  naturalnym kolorze,  pomalowane deski  na 

glinianych  doniczkach  służące  za  biblioteczkę.  Cokey  nastawiła  muzykę  i  zapaliła  świece, 

tworząc odświętny nastrój. W butelce po occie stały dwa białe goździki. 

Skromny wystrój ujął Qwillerana. W oczach mieszkańca Villa Verandah pokój tchnął 

smutkiem i zarazem odwagą, a to połączenie trafiło w jego najczulszy punkt, i przez ułamek 

sekundy zapragnął związać się z tą kobietą na całe życie. Lecz uczucie to szybko prysło. Otarł 

czoło chusteczką i powiedział coś na temat muzyki płynącej z adaptera. 

- To Schubert - odparła słodkim głosem Cokey. - Dałam sobie spokój z Hindemithem. 

Nie pasuje do mojej nowej fryzury. 

Na  kolację  zaserwowała  rybę  i  brązowy  ryż  w  sosie  przystrojonym  zieleniną.  Sałata 

była chrupka i wymagała starannego przeżucia, co utrudniało rozmowę. Później Cokey podała 

lody z jogurtu i fig, posypane nasionami słonecznika. 

Po posiłku nalała herbatki ziołowej (powiedziała, że to jej własna mieszanka lucerny i 

morszczynu pęcherzykowatego), następnie poprosiła usilnie swojego gościa, by wybrał sobie 

najwygodniejszy fotel i oparł stopy na podnóżku, który wykonała sama ze skrzynki po piwie, 

obszywając  ją kawałkami  włochatych dywanów.  Gdy  Qwilleran zapalił  fajkę,  usadowiła  się 

swobodnie na kanapie - a właściwie na pasiastym materacu na nóżkach - po czym wzięła do 

ręki druty i różową włóczkę. 

- Co to?! - spytał zaskoczony dziennikarz, omal nie połykając zapałki, którą zamierzał 

zdmuchnąć. 

-  Sweter.  Wszystkie  swoje  swetry  robię  na  drutach.  Podoba  ci  się  kolor?  Różowy 

będzie elementem mojego nowego wizerunku, bo stary nie przyniósł mi szczęścia. 

background image

 

 

Pykając  fajkę,  Qwilleran  zastanawiał  się  w  duchu  nad  wszechpotęgą  fryzjerów. 

Miliardy dolarów idą na badania neurofizjologiczne mające na celu kontrolowanie ludzkiego 

zachowania. Doszedł do wniosku, że inwestycja w salony fryzjerskie i pielęgnacyjne byłaby 

tańsza. 

Przez  chwilę  przypatrywał  się  ładnym  kanciastym  dłoniom  Cokey,  poruszającym 

drutami, a potem rzekł: 

- Odpowiedz mi szczerze. Wiedziałaś, czym zajmuje się ta Allison, gdy podsunęłaś mi 

pomysł, by napisać o jej domu? 

- Naprawdę nie wiedziałam. 

- A mówiłaś o tym temu facetowi z „Morning Rampage”? 

- Jakiemu facetowi? 

-  Mike'owi  Bulmerowi,  który  się  zajmuje  kolportażem.  Chyba  go  znasz?  Przecież 

zamieniliście słówko w klubie prasowym. 

-  Ach,  o  niego  ci  chodzi!  Tak  naprawdę  to  ja  wcale  go  nie  znam.  Po  prostu  wiosną 

kupił parę lamp u pani Middy. Zapłacił czekiem bez pokrycia, dlatego go zapamiętałam. 

Qwilleran poczuł ulgę. 

- Wydawało mi się, że masz przede mną tajemnice - rzekł. 

Cokey znieruchomiała. Po chwili westchnęła. 

-  Jest  coś,  do  czego  lepiej  się  przyznam,  bo  i  tak  się  dowiesz  prędzej  czy  później  - 

powiedziała. - Jesteś taki dociekliwy! 

- Choroba zawodowa. 

Przyglądała  się  uważnie,  jak  Qwilleran  ponownie  zapala  fajkę:  popukał  nią  w 

popielniczkę, dmuchnął do środka, zajrzał do główki, napełnił tytoniem i skrzesał zapałkę. 

- Chodzi o Davida Lyke'a - rzekła, gdy zakończył swój rytuał. -  Kiedy zabrałeś mnie 

do niego na przyjęcie, udawałam, że go nie znam. 

- Ale go znałaś, prawda? Nosisz nawet jego zdjęcie w torebce. 

- Skąd wiesz? 

- Gdy byłaś u mnie w sobotę, wywaliłaś wszystko z torebki na kanapę, nie pamiętasz? 

Koko zobaczył jego zdjęcie i zaczął je lizać. 

- Ty i ten twój wszechwiedzący kot dobraliście się w korcu maku! 

- A więc mam rację? 

Wzruszyła bezradnie ramionami. 

background image

 

 

-  Należałam  do  rzeszy  kobiet,  które  straciły  dla  niego  głowę.  Te  romantyczne  oczy! 

Ten  głos  jak  dudnienie  bębnów...  Oczywiście  nigdy  do  niczego  nie  doszło.  David  potrafił 

zauroczyć każdego, ale nie kochał nikogo. 

- Mimo to ciągle nosisz jego fotografię. Zacisnęła usta i zatrzepotała rzęsami. 

- Podarłam ją... parę dni temu - odpowiedziała. Nagle zerwała się, żeby pociągnąć usta 

szminką,  nastawić  inną  płytę,  zdmuchnąć  świece  na  stole,  włożyć  masło  z  powrotem  do 

lodówki.  Wreszcie  przestała  się  gorączkowo  krzątać  i  usiadła  z  powrotem  do  robótki  na 

drutach.  -  Porozmawiajmy  o  tobie  -  zaproponowała.  -  Dlaczego  zawsze  nosisz  krawaty  w 

czerwoną kratę? 

Dotknął czule krawata. 

- Lubię takie wzory - odrzekł. - Ten to tartan klanu Mackintoshów. Miałem też jeden 

klanu Bruce'ów i MacGregorów, ale Koko je zżarł. 

- Zżarł? 

- Myślałem, że to mole, ale okazało się, że to on. Cieszę się, że nie dorwał tego, bo to 

mój ulubiony. Moja matka pochodziła od Mackintoshów 

- Nigdy nie słyszałam, żeby kot zjadał krawaty. 

- Konkretnie to on zjada wełnę. Oznaka nerwicy - stwierdził Qwilleran tonem znawcy. 

-  Rodzi  się  jednak  pytanie,  dlaczego  nie  pogryzł  krawata  w  barwach  Mackintoshów?  Miał 

mnóstwo okazji. Zniszczył pozostałe, ale ten oszczędził. Dlaczego? Bo to mój ulubiony? 

- Może ten kot ma wzgląd na twoje uczucia. Czy zjadł coś jeszcze? 

Qwilleran pokiwał smętnie głową. 

-  Owszem.  Pamiętasz  ten  duński  fotel  w  mieszkaniu  Noytona?  Wtranżolił  kawałek 

tapicerki. 

-  Hm...  to  wełna  -  mruknęła  Cokey.  -  Włókno  pochodzenia  zwierzęcego.  Może 

smakuje znerwicowanym kotom. 

- Przecież w całym mieszkaniu są włókna pochodzenia zwierzęcego. Wełna z wigonia, 

dywan  z  koziego  włosia,  no  i  zamszowa  kanapa.  Ale  Koko  wybrał  akurat  ulubiony  fotel 

Noytona. Ciekawe, ile będę musiał wybulić, żeby naprawić tapicerkę. 

-  Pani  Middy  zrobi  to  po  kosztach  -  powiedziała  Cokey.  -  Ale  tkaninę  trzeba  będzie 

zamówić z Danii. No i nie wiadomo, czy Koko znowu się do niego nie dobierze. 

Qwilleran  opowiedział  o  swojej  wizycie  u  pani  Highspight  i  zamiarze  przygarnięcia 

drugiego kota. 

- Mówiła mi, że Tait nie lubi kotów i zwleka z uiszczaniem rachunków - oznajmił. 

- Im ktoś jest zamożniejszy, tym trudniej go zmusić do płacenia - stwierdziła Cokey. 

background image

 

 

-  Pytanie,  czy  Tait  faktycznie  jest  aż  tak  bogaty,  jak  nam  się  wydaje.  David  też  mi 

napomknął,  że on  nie zapłacił za urządzenie  wnętrz. A gdy  wpadliśmy  na pomysł  napisania 

artykułu, zasugerował, że ma pewien wpływ na Taita. Jak gdyby Tait był mu coś winien. No i 

ten  zgodził  się  bardzo  chętnie.  Dlaczego?  Może  dlatego,  że  tak  naprawdę  jest  bankrutem  i 

musiał  iść  Davidowi  na  rękę,  bo  był  mu  winien  pieniądze?  A  może  z  jakiegoś  innego, 

nieznanego nam powodu? - Qwilleran dotknął swych wąsów. - Czasem wydaje mi się, że ta 

kradzież  i  włamanie  były  ukartowane,  żeby  wrobić  tego  meksykańskiego  służącego.  Nadal 

uważam, że hipoteza policji nie trzyma się kupy. 

- To co się stało z tym człowiekiem? 

- Albo uciekł do Meksyku, albo go zamordowano. Jeśli jest w Meksyku, to albo uciekł 

na  własną  rękę,  albo  został  tam  wysłany  przez  rzeczywistych  sprawców.  A  jeśli  został  tam 

wysłany,  to  albo  ma  żady  ze  sobą,  albo  jest  czysty.  Jeśli  ma  żady,  to  stawiam  swoją 

całoroczną pensję,  że Tait planuje podróż do Meksyku w  najbliższej przyszłości.  Mówił,  że 

wyjeżdża,  bo  chce  odpocząć.  Jeśli  ruszy  na  zachód,  to  najprawdopodobniej  wyląduje  w 

Meksyku. 

- Na zachód można również dotrzeć, kierując się na wschód - powiedziała Cokey. 

Qwilleran poklepał jej dłoń. 

- Mądra z ciebie dziewczynka. 

- Myślisz, że ufałby służącemu na tyle, by powierzyć mu żady? 

- Dobre pytanie. Być może Paolo nie zabrał kolekcji. Może po prostu został wysłany 

do Meksyku, żeby ściągnąć na siebie podejrzenia. Ale skoro tak, to gdzie są żady? 

W  pokoju  zapadło  ciężkie  milczenie.  Qwilleran  grzechotał  fajką  w  zębach,  Cokey 

dzwoniła  drutami.  Adapter  zaterkotał,  ładując  automatycznie  kolejną  płytę.  Tym  razem  z 

muzyką Brahmsa. 

- Pamiętasz, mówiłem ci, że ja i Koko gramy razem, używając słownika - odezwał się 

wreszcie dziennikarz.  Zaczął opowiadać  niepewnym tonem:  -  Ostatnio wybiera słowa,  które 

zdają się odnosić do tej sprawy... Chyba nie powinie nem o tym mówić, bo to niewiarygodne. 

- Przecież wiesz, co ja myślę o kotach - odparła Cokey. - Uwierzę we wszystko. 

- Po raz pierwszy spostrzegłem to zeszłej niedzieli. Zapomniałem zrobić mu śniadanie. 

Gdy zagraliśmy, wskazał słowo „głód”. 

- To ci mądry kot! - zakrzyknęła Cokey, klaszcząc w dłonie. 

- Zaraz potem wybrał czasownik „karmić”. Ale skapnąłem się dopiero wtedy, gdy za 

trzecim  razem  padło  słowo  „mysz”.  Najwyraźniej  był  zdesperowany,  bo  myszy  chyba  za 

bardzo nie lubi. 

background image

 

 

- Rany, to jak tabliczka ouija - stwierdziła Cokey. 

-  Ciarki  mnie  od  tego  przechodzą  -  przyznał  Qwilleran.  -  Od  czasu  włamania  w 

Muggy  Swamp  Koko  sypie  słowami,  które  wskazują  na  G.  Verninga  Taita.  Na  przykład 

„łysy”  i  „kręgosłup”.  To  drugie  słowo  wybrał  dwa  razy.  Nie  bywały  zbieg  okoliczności,  bo 

słownik ma trzy tysiące stron. 

- A Tait jest łysy? 

- Jak kolano. Poza tym ma chory kręgosłup. Wiesz, co to jest kulukamba? 

Cokey pokręciła głową. 

- To taki małpolud, co ma łysą głowę i czarne łapska. To hasło też wskazał Koko. 

- Czarne łapska! Bardzo symboliczna wymowa. Było coś jeszcze? 

-  Oczywiście  nie  każde  słowo  odnosi  się  do  tej  sprawy.  Zdarzają  się  takie  jak 

„łyżeczka” czy „dielektryk”, ale jednego dnia trafił dwa naraz. „Różyczka” i „rumiany”. Tait 

ma bardzo czerwoną cerę. 

- Jejku, Qwill, ten twój kot to naprawdę jasnowidz! Założę się, że jest na właściwym 

tropie. Można to jakoś wykorzystać? 

- Nie za bardzo - odparł dziennikarz. Miał ponurą minę. - Nie mogę przecież pójść na 

policję  i  powiedzieć,  że  mój  kot  podejrzewa  potomka  szacownej  rodziny...  Jest  jednak  inna 

możliwość... 

- Jaka? 

- Być może policja podejrzewa Taita, a hipotezą o służącym chcą mu tylko zamydlić 

oczy. 

background image

 

 

Rozdział dziewiętnasty 

Qwilleran wrócił od Cokey wcześniej, niż zamierzał. Wyprosiła go z mieszkania, mówiąc, że 

nazajutrz oboje idą do pracy, poza tym musi zatroszczyć się o swoje włosy i uprasować sobie 

bluzkę. 

Gdy  wszedł  do  apartamentu,  Koko  powitał  go  tradycyjnymi  pląsami,  których  finał 

rozegrał się na biurku. Na aparacie telefonicznym świeciła się czerwona lampka. Dzwoniono, 

zdawał się mówić kot, ale nie miał kto odebrać. 

Qwilleran połączył się z operatorem. 

-  O  dziewiątej  telefonował  pan  Bunsen  -  oznajmił  mężczyzna.  -  Prosił,  żeby  pan 

oddzwonił do niego do domu, jeśli wróci pan przed pierwszą w nocy. 

Dziennikarz spojrzał na zegarek. Dochodziła dopiero dwunasta, więc zaczął wykręcać 

numer  Bunsena,  lecz  zaraz  się  rozmyślił.  Uznał,  że  Cokey  miała  rację,  przywiązując  duże 

znaczenie  do  wizerunku.  Doszedł  do  wniosku,  że  nie  zaszkodzi,  jeśli  podtrzyma  o  sobie 

opinię kawalera, który wiedzie godne zazdrości życie - spędzając czas z kobietami prawie do 

białego rana. 

Opróżnił  kieszenie  marynarki,  samą  marynarkę  powiesił  na  oparciu  krzesła  i  usiadł 

przy  biurku,  żeby  przejrzeć  zbiór  artykułów  prasowych  na  temat  rodziny  Taitów.  Koko 

obserwował  go  uważnie,  leżąc  obok  w  majestatycznej  pozie  lwa,  zawijając  ogon  dokoła 

szwedzkiego kryształowego przycisku do papieru. 

Pochodzące  z  wielu  lat  wycinki  znajdowały  się  w  różnym  stadium  zużycia.  Na 

każdym  widniał  znaczek  z  dokładną  datą  publikacji,  jednak  wystarczyło  spojrzeć  na 

archaiczną czcionkę i pożółkły papier, by zorientować się, że niektóre są bardzo stare. 

Z  początku  Qwilleran  pospiesznie  wertował  kartki,  mając  nadzieję,  że  od  razu 

wypatrzy wyraźną wskazówkę. Ponieważ niczego interesującego nie znalazł, zaczął dokładnie 

czytać nieuporządkowane chronologicznie informacje o trzech pokoleniach Taitów. 

Pięć  lat  wcześniej  Tait  wygłosił  mowę  na  zebraniu  Stowarzyszenia  Szlifierzy.  Przed 

jedenastoma  laty  zmarł  jego  ojciec.  Qwilleran  znalazł  obszerny  artykuł  o  fabryce  Taita, 

jednym z licznych przedsiębiorstw należących od dawna do rodziny; utworzona w 1883 roku, 

dawniej  wytwarzała  baty  dla  dorożkarzy,  potem  zaś  produkowała  anteny  radiowe.  Stare 

rubryki  towarzyskie  ukazywały  rodziców  G.  Verninga  w  operze  i  na  przyjęciach 

charytatywnych.  Przed  trzema  laty  Verning  ogłosił  zamiar  produkowania  anten  radiowych, 

które wyglądałyby jak baty. Wycinek z następnego roku informował, że fabrykę zamknięto i 

wszczęto procedurę upadłościową. 

background image

 

 

W  następnej  kolejności  były  zapowiedzi  ślubu  sprzed  dwudziestu  czterech  lat.  Pan 

George Verning Tait, syn państwa Taitów z Muggy Swamp, wstępował w związek małżeński. 

Cała  rodzina  pojechała  na  zaślubiny  do  Europy.  Uroczystości  odbyły  się  w  domu  rodziców 

panny młodej... 

Qwilleran wybałuszył oczy. 

... państwa Thorvaldsonów, zamieszkałych w Arhus w Danii. 

Oparł się na krześle i wypuścił głośno powietrze z płuc. 

- Jak myślisz, Koko - odezwał się - co Harry Noyton kombinuje w Arhus? 

Kot otworzył pyszczek, żeby odpowiedzieć, ale zabrakło mu tchu, więc tak naprawdę 

reakcją było milczenie. 

Zegarek wskazywał pierwszą w nocy, toteż Qwilleran przyspieszył lekturę i wreszcie 

znalazł to, czego szukał. Podekscytowany, zadzwonił do Bunsena. 

- Mam nadzieję, że nie wyrwałem cię z łóżka - powiedział. 

- Jak tam twoja randka, stary kocurze? - spytał fotograf. 

- Nieźle, nieźle... 

- Co robiłeś dziś przed południem na Merchant Street? 

- A skąd wiesz, że tam byłem? 

- Ha! Za pięć dwunasta widziałem cię na przystanku autobusowym. 

- Przed tobą nic się nie ukryje, co? - rzekł Qwilleran. -W takim razie dlaczego się nie 

zatrzymałeś, żeby mnie podwieźć? 

- Jechałem w przeciwną stronę. Oj, bracie, wcześnie dziś zacząłeś! Przed południem? 

- Przestań, miałem wizytę u lekarza. 

- Na Merchant Street? Cha, cha, cha! 

- Po to tylko dzwoniłeś? Zachowujesz się jak wścibskie babsko. 

- Nie. Mam dla ciebie informację. 

-  Ja  też  mam  coś  dla  ciebie  -  powiedział  Qwilleran.  -  Odkryłem  wstydliwy  sekret 

rodziny Taitów. 

- Jaki sekret? 

- Proces. G. Verning Tait był zamieszany w proces o ustalenie ojcostwa! 

- Ho, ho! A to stary cap! Kim była szczęśliwa wybranka? 

- Jedną ze służących u Taitów. Dostała sowitą odprawę. Z tych wycinków wynika, że 

proces był sporą sensacją. 

- Coś takiego to chyba mało przyjemne przeżycie. 

background image

 

 

-  Sądziłbym,  że  tak  majętna  i  wpływowa  rodzina  jak  Taitowie  doprowadziłaby  do 

ugody.  Żeby za wszelką  cenę uniknąć procesu. Parę  lat temu relacjonowałem taki proces  w 

Chicago. W trakcie zeznań wyszły niezłe brudy... A co ty masz? 

- Niewiele - odparł Bunsen - ale jeżeli chcesz wysłać Taitowi te fotografie, to lepiej się 

pospiesz. Za parę dni wyjeżdżą, z kraju. 

- Skąd wiesz? 

- Wpadłem dziś na Kendalla w klubie prasowym. Powiedział mi, że Tait wyjeżdża w 

sobotę rano. 

- Do Meksyku? - spytał Qwilleran, czując swędzenie pod wąsami. 

- Nie, nic z tych rzeczy! Chciałbyś, żeby to był Meksyk, co? - naigrawał się fotograf. 

- No to gdzie się wybiera? 

- Do Danii. 

Nazajutrz  rano  Qwilleran  obudził  się  raźno  po  nocy  pełnej  głupawych  snów,  z  których  z 

zadowoleniem się otrząsnął. W jednym z nich poleciał samolotem do Arhus, żeby być drużbą 

na ślubie pary wysterylizowanych kotów ze śmietanki towarzyskiej. 

Przed  wyjściem  do  redakcji  zatelefonował  do  Taita  i  zaproponował,  że  nazajutrz 

przywiezie mu kolekcję zdjęć. Zapytał również o kotkę i dowiedział się, że Tait wygnał ją z 

domu, by radziła sobie sama. 

-  Może  ją  pan  odnaleźć?  -  spytał  Qwilleran,  pohamowując  wściekłość.  Nie  cierpiał 

ludzi, którzy źle traktują zwierzęta. 

- Kręci się tu gdzieś w okolicy - odparł Tait. -  Wyła przez całą noc. Wpuszczę  ją do 

domu... Ile zdjęć ma pan dla mnie? 

Tego dnia Qwilleran pracował z wytężeniem w redakcji,  a dziennikarka działu kulturalnego 

odbierała  wszystkie  telefony  i  przyjmowała  niezapowiedzianych  gości,  tłumacząc  jego 

nieobecność w sposób, który nie dopuszczał żadnych odwołań, dyskusji ani wyjątków. 

- Przykro mi, gonią go terminy. 

Tylko raz przerwał pracę - żeby zadzwonić do gospodyni Taitów. 

-  Dzień  dobry  pani  -  rzekł,  cedząc  słowa  na  modłę  wyższych  sfer.  -  Mówi  znajomy 

pana  Taita  z  Muggy  Swamp.  Żenię  się  niedługo  i  moja  żona  będzie  potrzebowała  pomocy 

domowej. Pan Tait polecił panią gorąco... 

- Polecił? No ja myślę - odparła pewna siebie kobieta melodyjnym głosem. 

background image

 

 

-  Czy  mogłaby  pani  przyjść  dziś  wieczorem  na  rozmowę  kwalifikacyjną  do  Villa 

Verandah? 

- A kto tam będzie? Tylko pan? Czy pani też? 

- Niestety moja narzeczona przebywa akurat w Tokio, więc to ja przeprowadzę z panią 

rozmowę. 

- W porządalu, przyjdę. O której? 

Qwilleran  wyznaczył  spotkanie  na  ósmą.  Był  szczęśliwy,  że  tak  naprawdę  nie 

potrzebuje gospodyni. Zastanawiał się,  czy pani  Hawkins  jest jedną z nietrafnych  inwestycji 

G. Verninga Taita. 

Wieczorem  rozpadał  się  deszcz,  więc  przyszła  z  mokrą  parasolką  i  w  ociekającym 

płaszczu  narzuconym  na  krzykliwą  różowo-zieloną  sukienkę.  Qwilleran  zauważył,  że 

ramiączka sukienki zsuwają się przy najlżejszym ruchu, a z boku jest rozcięcie. Kobieta miała 

impertynenckie  spojrzenie  i  poruszała  zalotnie  ramionami.  Lubił  impertynenckie  i  zalotne 

kobiety  -  pod  warunkiem,  że  były  młode  i  atrakcyjne.  Pani  Hawkins  nie  spełniała  tego 

warunku. 

Z  przesadną  uprzejmością  zaproponował  jej  kieliszek  sherry  „w  obronie  przed 

pogodą”,  po  czym  wziął  bursztynowy  trunek  ze  świetnie  zaopatrzonego  barku  Harry'ego 

Noytona. Napełnił dużą szklaneczkę, a gdy rozmowa zeszła w końcu na sprawy zawodowe - 

doświadczenie,  referencje,  wysokość  uposażenia  -  pani  Hawkins  rozsiadła  się  wygodnie  na 

zamszowej kanapie, gotowa do spędzenia wieczoru na miłej pogawędce. 

-  Pan  jest  jednym  z  tych  dwóch  dziennikarzy,  którzy  przyjechali  wtedy  do  nas  robić 

zdjęcia - powiedziała, patrząc na niego rozbłysłymi oczami. - Zapamiętałam pańskie wąsy. - 

Zatoczyła ręką dokoła. - Nie wiedziałam, że dziennikarze tak dobrze zarabiają. 

- Doleję pani. 

- A pan nie pije? 

- Wrzody - powiedział, robiąc boleściwą minę. 

- Ach, czego ja się nie nasłuchałam o wrzodach! - zakrzyknęła. - Gotowałam przecież 

dla Taitów, a oni oboje mieli tę przypadłość. Czasem, gdy jego nie było, ona kazała podawać 

sobie duży talerz smażonych krążków cebulowych, a to chyba jest najgorsze jedzenie, jak się 

ma  wrzody,  ale  co  tam,  nigdy  się  nie  sprzeciwiałam.  Nikt  nie  śmiał  się  jej  sprzeciwiać. 

Wszyscy  chodzili  dokoła  niej  na  paluszkach,  a  gdy  zadzwoniła,  biegli  w  te  pędy,  żeby 

zobaczyć,  czego  potrzebuje.  Ale  mi  to  nie  przeszkadzało,  bo  wolę  gotować  dla  pary 

inwalidów  niż  dla  domu  pełnego  głodnych  bachorów.  No  i  miałam  Paolo  do  pomocy.  Był 

bardzo  uczynny  i  słodki.  Szkoda,  że  okazał  się  takim  draniem.  Ale  tak  to  jest  z  tymi 

background image

 

 

cudzoziemcami.  Nie  rozumiem  ich.  Ona  też  była  cudzoziemką,  chociaż  mieszkała  tutaj  już 

bardzo  długo,  i  dopiero  pod  koniec  zaczęła  na  nas  wszystkich  wrzeszczeć  w  tym  swoim 

języku. Na męża też wrzeszczała. Mój Boże, on miał świętą cierpliwość! Był szczęśliwy, że 

może uciekać do swojego warsztatu. Świata nie widział poza tymi swoimi kamykami! Kiedyś 

kupił  całą  górę  gdzieś  w  Ameryce  Południowej.  Miała  być  pełna  żadów,  ale  coś  tam  nie 

wypaliło.  Jednego  razu  chciał  mi  dać  piękną  broszę,  ale  nie  wzięłam.  Na  takie  rzeczy  nie 

pozwolę! - Wywróciła wymownie oczami. - Strasznie się podekscytował, gdy przyjechaliście 

sfotografować  te  jego  cacka.  Zdziwiłam  się,  bo  wiedziałam,  co  myśli  o  waszej  gazecie.  - 

Urwała  i  napiła  się  sherry.  -  Mmm,  dobre!  Może  dostanę  jeszcze  odrobinę?  A  potem  pójdę 

sobie do domu. 

-  A  co  pan  Tait  myśli  o  „Daily  Fluxion”?  -  spytał  Qwilleran  ostrożnie,  nalewając 

sherry do szklaneczki. 

-  Och,  nie  cierpi  was  jak  zarazy!  Nie  pozwalał  trzymać  „Fluxion”  w  domu.  A  to 

wielka  szkoda,  bo  wszyscy  wiedzą,  że  macie  najlepsze  komiksy,  no,  ale  cóż...  taki  był. 

Wszyscy mamy jakieś specy... specyficzne cechy. Uuu, czuję, że trochę wypiłam... 

Potem  zaczęła  opowiadać  o  swoim  byłym  mężu  oraz  niedawnym  zabiegu  usuwania 

żylaków.  Wówczas  Qwilleran  przerwał  jej  i  powiedział,  że  wkrótce  się  z  nią  skontaktuje  w 

sprawie pracy,  po czym odprowadził  ją do taksówki,  wręczając pięciodolarowy  banknot, by 

zapłaciła za kurs. 

Wrócił do apartamentu w chwili, gdy Koko wyszedł z jakiejś sekretnej kryjówki. Kot 

się skradał, rozglądając dokoła i nasłuchując uważnie. 

-  Wiem,  co czujesz,  bo czuję to samo -  rzekł do  niego Qwilleran. - Chodź,  zagramy 

sobie, może podpowiesz mi coś ciekawego. 

Podeszli do słownika. Koko nie dał dziennikarzowi najmniejszych szans. Zaserwował 

mu  „ebionityzm”  i  „ebuliometr”,  następnie  „cytodiagnozę”  i  „Częstochowę”,  „kikutnicę”  i 

„kilak”. 

Qwilleran  już  zamierzał  skapitulować,  gdy  nagle  jego  pech  się  odmienił.  Koko  wbił 

pazury w przednie kartki  słownika,  wskazując  hasło  „rewanż”  i  „rewelacja”.  Przy  następnej 

zagrywce padła „kłódka” i „kłótnia”. Qwilleran poczuł drżenie wąsów. 

background image

 

 

Rozdział dwudziesty 

Nazajutrz  rano  po  wizycie  pani  Hawkins  i  spektakularnym  wyczynie  swego  kota  Qwilleran 

wyskoczył  z  łóżka,  zanim  za  dzwonił  budzik.  Dwa  fragmenty  układanki  zaczęły  do  siebie 

pasować. 

Tait zapewne chował urazę do „Daily Fluxion” z czasów, gdy gazeta pisała o procesie 

w sprawie ustalenia ojcostwa. Rodzina przypuszczalnie usiłowała zatuszować ten skandal, ale 

dziennikarze  z  pewnością  uznali,  że  opinia  publiczna  ma  prawo  poznać  prawdę.  Nie 

pominięto  żadnych,  nawet  najbardziej  skandalicznych  szczegółów.  Być  może  „Morning 

Rampage”  potraktował  Taita  bardziej  ulgowo  -  w  końcu  właścicielami  tego  dziennika  byli 

Pennimanowie, należący do socjety z Muggy Swamp. 

Przez osiemnaście łat Tait żywił urazę, która urosła do rangi obsesji. Pomimo pozornej 

łagodności  był  mężczyzną,  którym  targały  namiętności.  Jego  nienawiść  do  „Fluxion” 

prawdopodobnie  dorównywała  miłości  do  żadów.  Wrzody  były  oznaką  wewnętrznych 

rozterek. Gdy Qwilleran zaproponował, że napisze artykuł o jego domu, Tait dostrzegł w tym 

sposobność,  żeby  dokonać  zemsty.  Sfingował  kradzież  i  ukrył  swoją  kolekcję,  która 

prawdopodobnie się odnajdzie, gdy gazeta zostanie ostatecznie skompromitowana. 

Gdzie  można  zamelinować  imbryk,  który  jest  cienki  jak  płatek  róży?  -  dumał 

Qwilleran, przygotowując śniadanie dla Koko. 

Ale  czy  Tait  zadałby  sobie  tyle  trudu  tylko  po  to,  żeby  się  zemścić  na  gazecie  za 

krzywdy  doznane  przed  wielu  laty?  Chyba  nie.  Główny  motyw  musiał  być  inny.  Być  może 

nie  jest  aż  tak  bogaty,  jak  wskazuje  jego  pozycja  społeczna.  Stracił  przecież  fabrykę. 

Zainwestował  w  Ameryce  Południowej,  co  zakończyło  się  fiaskiem.  Był  winien  Lyke'owi 

sporo  pieniędzy  za  urządzenie  domu.  Czy  ukartował  to  wszystko,  żeby  zgarnąć  polisę 

ubezpieczeniową? Czy pokłócił się o to  z żoną? Czy posprzeczali się tej  nocy, kiedy doszło 

do  rzekomej  kradzieży?  Czy  sprzeczka  była  na  tyle  gwałtowna,  że  serce  kobiety  nie 

wytrzymało? 

Qwilleran  zaserwował  kotu  śniadanie  na  podłodze  w  kuchni,  po  czym  włożył 

marynarkę  i  zaczął  zapełniać  kieszenie.  Z  różnych  miejsc  wziął  fajkę,  kapciuch  z  tytoniem, 

zapałki,  wizytownik,  grzebień,  trochę  drobnych,  portfelik  i  czystą  chusteczkę,  nie  mógł 

jednak znaleźć zielonego żadu, który na ogół nosił razem z monetami. Pamiętał, że położył go 

na biurku. 

- Ej, Koko, czy ukradłeś mój talizman? - spytał. 

background image

 

 

- Graaau! - odpowiedział z kuchni kot, mając gardło za tkane cielęciną w kremowym 

sosie. 

Qwilleran  po  raz  kolejny  otworzył  kopertę  z  fotografia  mi,  które  zamierzał  oddać 

Taitowi.  Rozłożył  wszystkie  na  biurku:  szerokie  ujęcia  pięknych  pomieszczeń,  półzbliżenia 

drogich  mebli  i  zbliżenia  żadów.  Zobaczył  idealnie  wykonane  zdjęcie  białego  imbryka  i 

drugie, na którym widać było ptaka na grzbiecie lwa. Dalej biurko - heban i czarny mar mur 

ozdobione pozłacanym  brązem -  stół wspierany przez sfinksa,  mało wygodne  fotele obszyte 

białym jedwabiem. 

Koko otarł się o nogi Qwillerana. 

- Co cię gryzie? - spytał dziennikarz. - Dałem ci śniadanie. Idź, zjedz do końca. Ledwo 

coś tam liznąłeś! 

Kot wygiął grzbiet i ułożył ogon w znak zapytania, kręcąc się niespokojnie dokoła. 

-  Ej,  od  dziś  będziesz  miał  koleżankę  -  oznajmił  Qwilleran.  -  Małą  zezowatą  kotkę. 

Może  powinniśmy  razem  po  nią  pojechać?  Chciałbyś  się  wybrać  na  krótką  wycieczkę?  Mu 

siałbyś włożyć szelki. 

Koko kroczył dumnie na wyprostowanych łapach, zakreślając ósemki. 

- Najpierw muszę zrobić nową dziurkę. 

W kuchni Qwilleran nie znalazł ani jednego narzędzia, którym mógłby przekłuć pasek 

skóry:  żadnego  szydła,  szpikulca  do  kruszenia  lodu,  gwoździa  ani  nawet  staroświeckiego 

otwieracza do konserw. Wreszcie poradził sobie za pomocą pilniczka do paznokci. 

- Gotowe! - rzekł i zaczął się rozglądać za Koko. - Spróbuj teraz wyślizgnąć się z tych 

szelek! Gdzieś się podział, do cholery? 

Rozległo się donośne mlaskanie. Qwilleran odwrócił się gwałtownie. Kot lizał jedną z 

fotografii leżących na biurku. 

- Ej! - wrzasnął dziennikarz. Koko zeskoczył na podłogę i umknął susami jak królik. 

Qwilleran spojrzał na zdjęcia. Jedno z nich było mokre. 

- Niegrzeczny kot! - zakrzyknął. - Papier się pofałdował! 

Koko usiadł skulony pod stolikiem. 

Dziennikarz  zerknął  ponownie  i  zobaczył,  że  kot  wylizał  chropawym  jęzorem 

fotografię przedstawiającą szafę w stylu biedermeier. Mokra powierzchnia wciąż była lepka. 

Na  pierwszy  rzut  oka  zdjęcie  wyglądało  na  nietknięte.  Dopiero  w  świetle  padającym  pod 

określonym kątem widać było fałdy i smugę. 

Qwilleran  spojrzał  uważniej,  chłonąc  szczegóły  widoczne  na  fotografii  wykonanej 

przez  Bunsena.  Widać  było  wyraź  nie  fakturę  drewna,  a  fachowe  oświetlenie  zastosowane 

background image

 

 

przez  Odda  dawało  wrażenie  trójwymiarowości.  Dziurkę  od  klucza  otaczała  wypukła 

oprawka  z  cyzelowanego  metalu.  W  dolnej  części  szafy  ciągnęła  się  cienka  linia  będąca 

krawędzią szuflady. 

Nagle Qwilleran dostrzegł drugą  ciemną linię, widoczną z boku, której wcześniej nie 

widział.  Przecinała  usłojenie  drewna.  Wyglądała  dziwnie,  bo  nie  była  elementem 

konstrukcyjnym ani zdobniczym. 

Pospiesznie pogłaskał się po swędzących wąsach. Następ nie chwycił Koko i wciągnął 

na niego szelki. 

- Idziemy! - oznajmił. - Natchnąłeś mnie tym swoim lizaniem! 

Jazda taksówką do Muggy Swamp  była długa  i droga. Słuchając tykania taksometru, 

Qwilleran zastanawiał się, czy może wliczyć opłatę w koszty pokrywane przez redakcję. Kot 

siedział obok spokojnie, tuż przy jego udzie, ale gdy tylko auto skręciło w drogę dojazdową 

przed domem Taita, bardzo się ożywił. Stanął na tylnych łapach, przednimi oparł się o szybę i 

zaczął lustrować okolicę. 

-  Proszę  zaczekać,  to  odwiezie  mnie  pan  z  powrotem  -  rzekł  Qwilleran  do 

taksówkarza. - Potrwa to z pół godziny. 

-  Mogę  podjechać  na  dworzec  i  kupić  sobie  jakieś  śniadanie?  -  spytał  mężczyzna.  - 

Oczywiście wyłączę taksometr. 

- Jasne. 

Dziennikarz wziął kota pod pachę, zwinął smycz w lewej dłoni i zadzwonił do drzwi 

hiszpańskiej  rezydencji.  Czekając,  rozejrzał  się  dokoła.  Zauważył  pierwsze  oznaki 

zaniedbania:  bujna  trawa  wymagająca  przystrzyżenia,  wirujące  po  dziedzińcu  żółte  liście, 

brudne szyby w oknach. 

Gdy  drzwi  się  otworzyły,  Qwilleran  zobaczył  odmienionego  Taita.  Mimo  zdrowej 

czerwonej  cery  kolekcjoner  wydawał  się  zdenerwowany  i  zmęczony.  Stare  ubranie  i 

tenisówki,  które  miał  na  sobie,  wyglądały  niedorzecznie  na  tle  eleganckiego  czarno-białego 

holu. Na posadzce widniały ślady wyschniętego błota. 

-  Proszę  wejść  -  rzekł  gospodarz.  -  Właśnie  uprzątam  część  rzeczy  -  dodał, 

przepraszającym gestem wskazując swój strój. 

-  Dzień  dobry.  Przyjechałem  z  Koko  -  oznajmił  Qwilleran  chłodnym  tonem.  - 

Uznałem, że może pomóc zwabić kotkę. 

Coś  jest  nie  w  porządku,  pomyślał  dziennikarz,  bo  facet  wygląda  na  wystraszonego. 

Może  policja  go  przesłuchiwała?  Czy  powiązali  śmierć  Lyke'a  ze  zniknięciem  kolekcji 

żadów? 

background image

 

 

- Ona już tu jest - odparł Tait. - Zamknąłem ją w pralni. 

Koko zaczął się wiercić, więc Qwilleran posadził go sobie na ramieniu, skąd roztaczał 

się  lepszy  widok.  Wyczuwał  lekkie  drżenie  kociego  ciała,  jak  gdyby  przepływał  przez  nie 

prąd. 

Podał  Taitowi  kopertę  ze  zdjęciami,  następnie,  przyjąwszy  zdawkowe  zaproszenie, 

wszedł do salonu. W środku zaszły duże zmiany. Na fotele narzucono białe płachty, draperie 

były zaciągnięte, a obok stały ciemne i puste gabloty. 

Półmrok  rozświetlała  jedna  lampa  -  znajdująca  się  na  biurku,  przy  którym  Tait 

najwyraźniej  pracował.  Na  blacie  leżała  książka,  a  dokoła  walały  się  użytkowe  przedmioty 

wykonane z żadu: prymitywne skrobaczki, dłuta, ostrza siekier. 

Tait  zerwał  płachtę  z  krzesła  i  skinął  na  Qwillerana,  by  usiadł,  sam  zaś  stanął  za 

biurkiem i otworzył kopertę. Dziennikarz zerknął na leżącą do góry nogami książkę -  był to 

katalog zbiorów, sporządzony starannym, pochyłym pismem. 

Tait  wpatrywał  się  w  zdjęcia,  a  Qwilleran  wpatrywał  się  w  jego  twarz.  To  nie  jest 

smutek, uznał, to wyczerpanie. Ten człowiek źle sypia. Czy nie powiódł się jego plan? 

Kolekcjoner oglądał fotografie, poruszając kącikami ust i oddychając ciężko. 

- Niezłe fotki, prawda? - odezwał się Qwilleran. 

- Tak. 

- Świetne detale. 

- Nie miałem pojęcia, że pański fotograf zrobił tak dużo zdjęć. 

- Zawsze robimy na zapas. 

Qwilleran zerknął błyskawicznie na biedermeiera. Nie było ciemnej linii widocznej na 

zdjęciu - a przynajmniej nie zobaczył jej z miejsca, w którym stał. 

- Ładnie sfotografowaliście biurko - ocenił Tait. 

-  Tak,  jest  dużo  kontrastu.  Szkoda,  że  nie  ma  zdjęcia  tej  szafy  -  rzekł  Qwilleran, 

wpatrując się w mężczyznę. - Biedermeiera. Nie rozumiem tego. Gotów byłbym przysiąc, że 

Bunsen ją sfotografował. 

Zadrżały kąciki ust. 

- Tak, to piękny mebel - odparł gospodarz. - Należał do mojego dziadka. 

Koko znów się poruszył, piszcząc w wyrazie sprzeciwu. Qwilleran wstał, przeszedł się 

w tę i z powrotem, głaszcząc kota po jedwabistym grzbiecie. 

- On po raz pierwszy jest z wizytą w obcym miejscu - oznajmił. - Aż dziw bierze, że 

tak dobrze się zachowu je. 

Podszedł do biedermeiera. Ani śladu ciemnej linii. 

background image

 

 

- Bardzo panu dziękuję za te zdjęcia - rzekł Tait. - Pójdę po kotkę. 

Gdy kolekcjoner wyszedł z salonu, ciekawość Qwillerana sięgnęła zenitu. Przyjrzał się 

uważnie  bokowi szafy. Faktycznie,  w drewnie  była wąziutka,  ledwie dostrzegalna szczelina. 

Przeciągnął po niej kciukiem. Łatwiej  ją  było  wyczuć pod palcem  niż wypatrzyć.  Ale czuły 

obiektyw aparatu Bunsena wyłowił z tła ten rozstęp grubości włosa. 

Koko  się  miotał,  więc  Qwilleran  postawił  go  na  podłodze,  trzymając  smycz  w  ręku. 

Ponownie przesunął dłonią po deskach.  To chyba skrytka,  pomyślał. Nie  może  być  inaczej! 

Ale jak to otworzyć? Nie było żadnej widocznej rączki ani przycisku. 

Zerknął  w  kierunku  holu,  nadstawiając  ucha,  spodziewając  się  odgłosu  kroków,  ale 

panowała cisza, więc znów skupił się na meblu. Czy to będzie jakiś zatrzask uruchamiany do 

tknięciem  palca?  Czy  w  dawnych  czasach  były  takie  mechanizmy?  Przecież  ta  szafa  ma 

ponad sto lat... 

background image

 

 

Rozdział dwudziesty pierwszy 

Pielęgniarka w redakcji „Fluxion” zabandażowała Qwilleranowi rozciętą dłoń. 

- Do wesela się zagoi - powiedziała. - To tylko lekkie obrażenie. 

-  Obficie  krwawiło  -  odparł.  -  Szpic  był  ostry  jak  brzytwa  i  miał  ze  trzydzieści 

centymetrów długości. Właściwie to grot harpuna, którym myśliwi zabijali morsy w Arktyce. 

-  Hm,  całkiem  stosowna  broń  -  mruknęła  pielęgniarka,  zerkając  czule  na  sumiaste 

wąsy Qwillerana. 

- Szczęście, że nie dostałem w brzuch! 

-  Wygląda  na  to,  że  rana  jest  czysta,  ale  gdyby  były  jakieś  problemy,  proszę  iść  do 

lekarza. 

- Pouczenia może sobie pani darować. Znam to na pamięć. 

Pielęgniarka obwiązała  mu rękę grubą warstwą bandaży.  Nie przeszkadzało  mu to w 

pisaniu  na  maszynie,  natomiast  stanowiło  świetny  rekwizyt,  gdy  wieczorem  opowiadał  o 

swoich  przeżyciach  w  klubie  prasowym.  O  wpół  do  szóstej  nadzwyczaj  wielu  dziennikarzy 

„Fluxion”  poczuło  suchość  w  gardle,  więc  wokół  Qwillerana  zgromadził  się  niezły  tłumek. 

Jego  relacja  z  wydarzeń  w  domu  Taita  pojawiła  się  wprawdzie  w  popołudniowym  wydaniu 

gazety,  ale  koledzy  po  fachu  zdawali  sobie  sprawę,  że  najsoczystsze  szczegóły  nigdy  nie 

ukazują się drukiem. 

-  To  Koko  naprowadził  mnie  na  trop  -  oznajmił  Qwilleran,  z  trudem  pohamowując 

przypływ dumy. - Polizał jedno ze zdjęć zrobionych przez Bunsena i zwrócił moją uwagę na 

skrytkę w szafie. 

-  Użyłem  oświetlenia  z  boku  -  wyjaśnił  fotograf.  -  Ustawiłem  lampę  z  lewej  strony 

pod  kątem  dziewięćdziesięciu  stopni,  dzięki  czemu  wyraźnie  ukazała  się  ta  minimalna 

szczelina. Obiektyw aparatu to wychwycił, ludzkie oko natomiast niczego by nie dostrzegło. 

- Gdy zobaczyłem skrytkę pełną żadów - ciągnął Qwil-leran - to tak się przejąłem, że 

nie  usłyszałem  kroków.  Najpierw  wrzasnął  kot,  a  sekundę  później  Tait  zaatakował  mnie 

eskimoskim  harpunem.  Ostrze  było  takie  długie!  -  Qwilleran  rozsunął  przesadnie  ręce  na 

długość  metra.  -  Koko  warczał,  kocica  miotała  się  w  szale,  piszcząc.  Do tego ten  maniak  z 

harpunem! Rozpętało się piekło. I nagle huk! Tait runął prosto na pysk! - Dziennikarz pokazał 

zabandażowaną rękę. - Rzucił chyba tym harpunem, gdy upadał. 

- Opowiedz im, jak twój kot go załatwił - zasugerował Arch Riker. 

Qwilleran  niespiesznie zapalił  fajkę,  a słuchacze  czekali  z  niecierpliwością  na dalszy 

ciąg. 

background image

 

 

- Trzymałem Koko na długiej lince. On tak szybko zaczął śmigać wkoło, że widziałem 

tylko smugę w powietrzu. Owinął Taitowi nogi tą linką, no i ten rymnął na podłogę. 

- Szaleństwo! - zakrzyknął Bunsen. - Szkoda, że mnie tam nie było z kamerą. 

-  Chwyciłem  harpun  -  kontynuował  Qwilleran  -  i  przytrzymałem  Taita,  po  czym  z 

pozłacanego francuskiego telefonu zadzwoniłem po policję. 

- Cały ty - mruknął Bunsen. - Jak luksus to luksus. 

W tej samej chwili z komendy policji wrócił Lodge Kendall. 

-  Qwill  miał  rację  od  samego  początku  -  obwieścił  zebranym.  -  Ten  meksykański 

służący  jest  niewinny.  Tait  zeznał,  że  odesłał  go  do  Meksyku,  następnie  przełożył  żady  do 

skrytki w szafie, a jeden kamyk podrzucił w pokoju tego chłopaka. Pamiętacie, że brakowało 

toreb podróżnych? Sam mu je dał przed wyjazdem. 

- Czy chodziło mu o odszkodowanie z towarzystwa ubezpieczeniowego? 

-  Przede  wszystkim.  Tait  to  kiepski  biznesmen.  Stracił  rodowy  majątek,  poza  tym 

potrzebował  pieniędzy,  żeby  zainwestować  w  kolejny  poroniony  pomysł...  Ale  to  nie 

wszystko.  On  nienawidzi  naszej  gazety.  Bo  dawno  temu  „Fluxion”  pisał  o  tym,  że  był 

oskarżony w procesie sądowym w sprawie ustalenia ojcostwa. 

- Ciekawe, dlaczego nie doprowadził do ugody poza sądem - rzekł Qwilleran. 

- Próbował, ale twierdzi, że padł ofiarą brudnej gry. Inny Tait, kuzyn Verninga, starał 

się  wtedy  o  wybór  do  Kongresu,  więc  umyślnie  rozpętano  tę  aferę,  żeby  utrącić  tego 

kandydata.  Ktoś  wykombinował,  że  wyborcy  nie  odróżnią  jednego  Taita  od  drugiego,  i 

okazało się, że miał rację. Tamten przerżnął wybory. 

- Czy Tait mówił coś policji o planowanym wyjeździe do Danii? - spytał Qwilleran. 

- Na komendzie nikt o tym nie wspominał - odparł Kendall. 

- Idę do domu nakarmić Koko stekiem. W końcu uratował mi skórę. 

- Nie oszukuj się - powiedział Bunsen. - Jemu wcale nie chodziło o Taita. Biegał za tą 

kocicą. 

-  A  wiecie,  zostawiłem  ją  u  weterynarza.  Ma  zakażoną  ranę  w  boku.  Tait  chyba  ją 

uderzył, przepędzając z domu. 

Przez  całe  popołudnie  Qwilleran  pozostawał  w  stanie  wielkiej  ekscytacji,  ale  gdy 

wrócił  do  domu,  dopadło  go  zmęczenie.  Koko  czuł  się  podobnie.  Leżał  na  boku,  z 

wyprężonymi  łapami,  przygniatając  sobie  ucho  głową  -  na  pozór  martwy,  bo  tylko  w 

półprzymkniętych  oczach  czaiło  się  zamyślone  spojrzenie.  Nie  zwrócił  uwagi  na 

zaserwowaną kolację. 

background image

 

 

Qwilleran wcześnie położył się spać.  Miał  barwne,  porywające  sny. Śniło  mu  się,  że 

Percy  rzekł:  „Qwill,  ty  i  Koko  wykonaliście  świetną  robotę  w  sprawie  Taita,  chcę  więc, 

byście znaleźli zabójcę Davida Lyke'a”.  „Szefie,  śledztwo może nas zagnać aż do Japonii” - 

odparł  Qwilleran.  „To  w takim  razie  jedźcie  do  Japonii  -  odpowiedział  redaktor  naczelny.  - 

Pokryjemy  wszystkie  wasze  wydatki”.  Qwilleran  poruszył  we  śnie  wąsami.  Drgnęły  także 

wąsiska Koko. 

W  sobotę  wczesnym  rankiem,  gdy  Qwilleran  pochrapywał  cichutko,  a  jego 

podświadomość  borykała  się  z  zagadką  zabójstwa  Davida  Lyke'a,  rozdzwonił  się  namolnie 

telefon.  Gdy  wreszcie  wyrwał  Qwillerana  ze  snu,  ten  wyciągnął  półprzytomny  rękę  w 

kierunku stolika, odnalazł palcami słuchawkę i usłyszał głos operatora: 

- Tu Arhus w Danii. Mam połączenie dla pana Jamesa Qwillerana. 

- Przy telefonie - odparł dziennikarz ochrypłym głosem. 

-  Cześć,  Qwill,  mówi  Harry!  -  rozbrzmiał  okrzyk  po  drugiej  stronie  Atlantyku.  - 

Właśnie się dowiedziałem! 

- Tak? Mówią o tym w Danii? 

- Owszem, podali w radiu. 

- Wielka szkoda. Sympatyczny był z niego facet. 

- Nie znałem go - odparł Noyton. - Znałem tylko ją. On pewnie się załamał. 

- Kto? 

- Jak to kto? Śpisz jeszcze czy co? 

- Już nie. Ale o czym ty mówisz? 

- Qwill, to ty? Czy to Qwilleran? 

- Chyba tak. Jestem półprzytomny. Chodzi ci o zabójstwo? 

- Zabójstwo?! - zakrzyknął Noyton. - Jakie zabójstwo? Qwilleran się zawahał. 

- Harry, chodzi ci o Davida Lyke'a, tak? 

- Chodzi mi o G. Verninga Taita! A co z Davidem? 

- Nie żyje. Zastrzelono go w poniedziałek. 

- David nie żyje?! Mój Boże! Kto to zrobił? 

- Nie wiadomo. Zabito go w jego mieszkaniu. Wieczorem. 

- Ktoś się włamał? 

- Wygląda na to, że nie. 

- Po co ktoś chciałby zabijać Davida? To był fantastyczny facet! 

- To czegoś ty się dowiedział z radia? - spytał Qwilleran. 

background image

 

 

-  Że  aresztowali  Taita!  Rodzina  pani  Tait  nie  mogła  uwierzyć,  kiedy  o  tym  tutaj 

doniesiono. 

Qwilleran usiadł prosto. 

- Ty znasz jej rodzinę? 

-  Dopiero  ich  poznałem.  Świetni  ludzie.  Współpracuję  z  jej  bratem  przy  pewnym 

tajnym  przedsięwzięciu,  o  którym  ci  napomknąłem.  Pamiętaj,  obiecałem,  że  „Fluxion” 

pierwszy się o tym dowie. 

- A co to za przedsięwzięcie? 

- Finansuję nową technologię, Qwill. Będę najbogatszym człowiekiem na świecie! 

- To jakiś nowy wynalazek? 

-  Odkrycie  naukowe  -  wyznał  Noyton.  -  Podczas  gdy  reszta  świata  zajmuje  się 

kosmosem, Duńczycy próbują zrobić coś konkretnego dla ludzkości. 

- Brzmi wspaniale! 

-  Tak  naprawdę  dopiero  gdy  tu  przyjechałem,  zorientowałem  się,  o  co  chodzi. 

Uwierzyłem jej na słowo, że to wstrząśnie całym światem! 

- Jej? Czyli komu? 

- Pani Tait. 

- Ona dała ci cynk, że jej brat dokonał jakiegoś odkrycia? 

- Widzisz, doktor Thorvaldson potrzebował wsparcia finansowego, a ona wiedziała, że 

jej  mąż  nie  może  go  udzielić.  Słyszała  o  mnie  i  uznała,  że  się  do  tego  nadaję.  Oczywiście 

chciała gratyfikacji. Pod stołem, że tak powiem. - Noyton zamilkł. - Mówię ci to nieoficjalnie, 

rozumiemy się. 

- Tait chciał wyjechać do Danii - powiedział Qwilleran. - Prawdopodobnie zamierzał 

zainwestować pieniądze uzyskane z ubezpieczenia. 

Na linii rozległy się trzaski. 

- Harry, jesteś tam? 

- Posłuchaj, zadzwonię do ciebie jutro - rozległ się słabnący głos Noytona. - Słyszysz? 

Dam  znać,  gdy  wszystko  zostanie  zapięte  na  ostatni  guzik  pod  względem  prawnym... 

Kiepskie połączenie... Mam nadzieję, że znajdą zabójcę Davida. Na razie. Zadzwonię w ciągu 

doby! 

Wprawdzie  była  sobota,  ale  Qwilleran  pojechał  do  redakcji,  żeby  popracować  nad 

najbliższym wydaniem „Stylowych Wnętrz”. Za żadne skarby świata nie zamierzał pozwolić, 

by Fran Unger przejęła jego czasopismo. Chciał również zobaczyć się z Percym i powiedzieć 

mu  „a  nie  mówiłem?”,  lecz  redaktor  naczelny  brał  udział  w  konferencji  wydawców 

background image

 

 

prasowych w Nowym Jorku. W trakcie dnia Qwilleran wykonał dwa ważne telefony -  jeden 

do kliniki weterynaryjnej, aby dowiedzieć się o zdrowie kocicy, drugi do studia pani Middy, 

by umówić się z Cokey na kolację. 

Gdy  późnym  popołudniem  wrócił  do  domu,  żeby  nakarmić  Koko,  w  apartamencie 

toczył  się  zacięty  mecz  będący  połączeniem  piłki  nożnej,  hokeja,  koszykówki  i  tenisa  z 

elementami  zapasów.  Kot  miotał  się  w  szale,  bawiąc  swoją  zabawką.  Gnał  szary  gałganek 

wyobrażający mysz po wypolerowanej podłodze, spadał na niego, wyrzucał go w powietrze, 

serwował nim jak piłką, gonił, wykonywał robinsonady, chwytał w przednie łapy, przetaczał 

się w  ekstazie,  aż  mysz wyślizgiwała  się  z  jego pazurów i wtedy pościg rozpoczynał  się  na 

nowo.  Mając  publiczność,  Koko  uwielbiał  popisywać  się  swoją  sprawnością.  Na  oczach 

Qwillerana przedryblował z  myszą  przez całą długość pokoju, następnie grzmotnął  ją  celnie 

łapą  i zaliczył  bramkę -  gałganek wpadł  wprost pod hiszpański kredens.  Przydreptał, zajrzał 

pod mebel i podnosząc głowę, wydał z siebie przeciągłe, błagalne wycie. 

- Nie ma problemu - odparł Qwilleran. - Tym razem jestem odpowiednio wyposażony. 

Z  szafy  w  przedpokoju  wziął  parasolkę,  którą  na  szczęście  zapomniała  zabrać  pani 

Hawkins.  Pierwsze  zagarnięcie  nie  zaowocowało  niczym  oprócz  kurzu,  więc  Koko  wzmógł 

błagania.  Qwilleran  ukląkł  na  podłodze  i  wepchnął  rączkę  w  ciemne  kąty.  Po  chwili 

wyciągnął zielony żad, który zapodział się przed paroma dniami. Koko wszczął rejwach. 

Dziennikarz znów sięgnął pod mebel. Pojawiło się coś różowego... 

Właściwie  nie do końca różowego,  uznał Qwilleran, ale prawie,  prawie...  Coś  mu to 

przypominało. I nagle zrozumiał, co to jest. I jak się tutaj znalazło. 

- Koko! - odezwał się stanowczym tonem. - Co ty o tym wiesz? 

Zanim  kot  zdążył  zareagować  gardłowym  bełkotem  i  zapaśniczym  atakiem  na 

wyimaginowanego wroga, Qwilleran podszedł do telefonu i pospiesznie wykręcił numer. 

-  Cześć,  Cokey  -  powiedział.  -  Słuchaj,  trochę  się  spóźnię.  Weź  może  taksówkę  do 

klubu prasowego, to tam się spotkamy, dobrze?... Nie, nie, nic się nie stało, po prostu wynikła 

dość pilna sprawa, którą muszę załatwić... Świetnie, do zobaczenia wkrótce. Mam dla ciebie 

sensacyjną nowinę! 

Odłożył słuchawkę i odwrócił się do kota. 

- Koko, kiedy zżarłeś ten strzęp? Gdzie go znalazłeś? 

Gdy  dotarł  do  klubu  prasowego,  Cokey  czekała  już  na  niego  w  holu,  siedząc  na  jednej  z 

wysłużonych skórzanych kanap. 

background image

 

 

- Oho, coś się stało - rzekła. - Widzę to po twojej minie. 

- Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko usiądźmy w spokoju - odparł. - Chodźmy do sali 

koktajlowej, bo czekam na telefon. 

Usiedli przy stoliku przykrytym połatanym i pocerowanym obrusem w biało-czerwona 

kratkę. 

-  Słuchaj,  Cokey,  nieoczekiwanie  pojawiły  się  nowe  okoliczności  w  sprawie  śmierci 

Davida Lyke'a - zaczął Qwilleran. - Oczywiście to znowu Koko naprowadził mnie na trop. On 

tam  wtedy  był,  gdy  Davida  zastrzelono.  Zjadł  kawałek  wełny.  Gdy  wziąłem  go  potem  do 

domu, zachowywał się dziwnie. Myślałem, że się boi. Teraz sądzę, że raczej bolał go brzuch. 

Koty chyba też czasem mają kłopoty z żołądkiem. 

- Nie mógł strawić tej wełny? - spytała Cokey. 

-  Z  samą  wełną  być  może  by  sobie  poradził,  ale  w  tkaninie  było  coś  jeszcze.  Po 

powrocie chyba zwymiotował to wszystko i wepchnął pod hiszpański kredens. Znalazłem to 

przed godziną. 

Cokey chwyciła się dłońmi za twarz. 

- I co, rozpoznałeś tę wełnę? Nie chcesz chyba powiedzieć, że rozpoznałeś? 

-  Tak, i  myślę,  że ty też byś rozpoznała.  Żółtoróżowa wełna ze złotymi  metalowymi 

nićmi. 

- Natalie Noyton! Taką przecież suknię miała na przyjęciu! 

Qwilleran pokiwał głową. 

- Wygląda na to, że Natalie przyszła do Davida w poniedziałkowy wieczór. Być może 

była  na  miejscu, gdy został zastrzelony. Tak  czy  owak,  musiałem o tym powiedzieć policji. 

Zawiozłem ten strzęp wełny na komendę. Dlatego się spóźniłem. 

- I co powiedzieli? 

-  Gdy  wychodziłem,  wybierali  się  do  Lost  Lake  Hills.  Nasz  dziennikarz  śledczy 

obiecał, że zadzwoni do mnie, gdy coś się pojawi. 

- Zastanawiam się, dlaczego Natalie nie przyznała się policji, że była u Lyke'a. 

-  Mnie  też  to  niepokoi.  Bo  jeśli  ona  coś  wie,  to możliwe,  że  zabójca  Davida  będzie 

chciał ją uciszyć. 

Wysklepiony  sufit  klubu  prasowego  zwielokrotniał  rozmowy  sobotnich  gości  do 

natężonego szumu, który nagle zagłuszyło obwieszczenie płynące z głośników: 

- Telefon do Jamesa Qwillerana! 

- To ten nasz człowiek w komendzie - rzekł dziennikarz do Cokey. - Zaraz wracam - 

dodał i pobiegł do aparatu. 

background image

 

 

Gdy wrócił, miał ponurą minę. 

- Co się stało, Qwill? - spytała Cokey. - Coś strasznego? 

- Policja przyjechała za późno. 

- Za późno? 

- Natalie nie żyje. 

- Zamordowana? 

- Nie. Odebrała sobie życie. Podobno spora dawka alkoholu i proszki nasenne. 

- Ale dlaczego? Dlaczego? - zawodziła Cokey. 

-  Wyjaśniła  to  w  swoim  pamiętniku.  Zakochała  się  beznadziejnie  w  Lyke'u.  On  to 

wykorzystał. 

- Nie wątpię. Wiem coś o tym! 

- Natalie sądziła, że David się z nią ożeni, gdy tylko ona uzyska rozwód z Noytonem. 

Tak  bardzo  pragnęła  z  nim  być,  że  przystała  na  wszystkie  warunki  swego  męża:  żadnego 

podziału  majątku,  rezygnacja  z  praw  rodzicielskich  do  dzieci.  Ale  w  tamtym  tygodniu 

uświadomiła  sobie,  że  David  nigdy  się  z  nią  nie  ożeni.  Ani  z  żadną  inną  kobietą.  Kiedy 

pojechałem do niej z Bunsenem w poniedziałek rano, nie chciała się w ogóle z nami widzieć. 

Myślę, że szalała z rozpaczy, targana wyrzutami sumienia. 

- Ja bym była ślepa z wściekłości! - zakrzyknęła Cokey. 

- Ona też była ślepa. Na tyle, że sądziła, iż naprawi wszystko, zabijając Davida. 

- A więc to Natalie... 

-  Tak,  Natalie...  Potem  w  panice  wróciła  do  domu,  zwolniła  służącą,  po  czym 

przeżyła,  dwudziestoczterogodzinne piekło,  które zakończyła,  popełniając samobójstwo.  Nie 

żyje od wtorku. 

Przy stoliku zapadło długie milczenie. 

Po chwili Qwilleran rzekł: 

- Policja znalazła różową suknię w szafie. W etoli brakuje sporo koronki. 

W następnej chwili podano menu, lecz Cokey powiedziała: 

- Nie jestem głodna. Chodźmy na spacer. Pogadamy o czymś innym. 

Ruszyli na przechadzkę. Zaczęli rozmawiać o Koko i kocicy, która miała na imię Yu 

albo Freja. 

- Mam nadzieję, że będą razem szczęśliwi - powiedziała kobieta. 

-  Myślę,  że wszyscy razem  będziemy  szczęśliwi  -  odparł Qwilleran. -  Dam  jej  nowe 

imię. Yum Yum. Ty też będziesz się nazywać inaczej. 

Spojrzała na niego z nadzieją. 

background image

 

 

- Bo widzisz - wyjaśnił Qwilleran - Koko nie lubi, gdy mówię do ciebie Cokey. To za 

bardzo przypomina jego imię. 

-  No  to  mów  mi  Al  -  zaproponowała  Alacoque  Wright  zrezygnowanym  głosem, 

patrząc tęsknie spod uniesionych brew. 

W poniedziałek na pierwszej stronie „Daily Fluxion” pojawił się artykuł Qwillerana o nowym 

przedsięwzięciu  Harry'ego  Noytona.  W  wyniku  błędu  typograficznego  słowo  „różnych” 

zmieniło się w „różowych”, ale takie pomyłki zdarzały się na tyle często, że bez tego artykuł 

stanowiłby swoiste rozczarowanie. 

„Harry  Noyton,  finansista,  inwestor  i  inicjator  różowych  przedsięwzięć,  nabył 

ogólnoświatowe  prawa  do  wynalazku  pewnego  duńskiego  naukowca.  Wynalazek  ten 

przyniesie korzyść całej ludzkości. Jest to bezkaloryjne piwo z dodatkiem witaminy C”. 

Tego samego dnia, podczas małej uroczystości w klubie prasowym, Qwilleran odebrał 

honorową  kartę  prasową  dla  swojego  kota.  Widniało  na  niej  zdjęcie  Koko:  szeroko  otwarte 

ślepia, czujnie postawione uszy, nastroszone wąsy. 

-  Pstryknąłem  mu  tę  fotkę  feralnego  wieczoru  w  mieszkaniu  Davida  Lyke'a  - 

pochwalił się Bunsen. 

-  Nie  myślcie  tylko,  że  łatwo  mi  było  nakłonić  szefa  policji  i  komendanta  straży 

pożarnej, by podpisali tę kartę! - dodał Lodge Kendall. 

Wieczorem  Qwilleran  wracał  do  Villa  Verandah  w  stanie  podenerwowania.  W  południe 

przywiózł  Yum  Yum  z  kliniki  weterynaryjnej,  zatem  koty  miały  kilka  godzin  na  to,  by  się 

poznać i wybadać. Czy się polubią? 

W  salonie  panowała  niezmącona  cisza.  W  zielonym  fotelu  siedziała  Yum  Yum, 

prezentując  swoją  śliczną,  delikatną  postać.  Jej  trójkątna  główka  była  urzekającą  rzeźbą  w 

brązowym  kolorze,  a  lekko  zezowate  ślepia  ogromnymi  kręgami  niebieskawego  fioletu. 

Brązowawe  uszy  przekrzywiła  pod  zalotnym  kątem.  Białą  pierś  porastały  włoski 

delikatniejsze niż puch. 

Koko siedział na stoliku, wyprężony i władczy, a dokoła szyi miał kryzę zmierzwionej 

sierści. 

- Ty diable! - rzekł Qwilleran. - Wcale nie jesteś znerwicowany. I nigdy nie byłeś. Od 

początku do tego zmierzałeś. 

background image

 

 

Stękając, Koko zeskoczył ze stolika i podszedł do Yum Yum. Po chwili oboje siedzieli 

w  identycznych  pozach,  niczym  gliniane  figurki  -  ogony  zakrzywione  w  prawo,  uszy  jak 

korony,  ślepia  ignorujące  Qwillerana  w  wyrazie  jednoznacznego  lekceważenia.  Naraz  Koko 

liznął dwukrotnie Yum Yum z czułością, następnie pochylił głowę, zgrabnie wyginając szyję. 

Zmrużył oczy, aż stały się szparkami wypełnionymi kocią ekstazą, bo jego nowa przyjaciółka 

długim językiem zaczęła myć mu uszy.