background image

Aby rozpocząć lekturę,

 kliknij na taki przycisk           ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z  Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

H E L E N A Z A W I S T O W S K A

Tower Press, Gdaƒsk 1997

opowieÊç baÊniowa

background image

Wydawca: Tower Press, Gdaƒsk 1997

Projekt ok∏adki i ilustracje: Jaros∏aw Wróbel

© Copyright for the text by Helena Zawistowska, Gdaƒsk 1997
© Copyright for the design by Jaros∏aw Wróbel, Gdaƒsk 1997

Redakcja i sk∏ad: Ludwika Topp
Redakcja techniczna i korekta: El˝bieta Smolarz
¸amanie: Dariusz Szmidt

ISBN: 83-87342-00-9

background image

I. Âlubne dary

Gwarno i rojno by∏o na dworze króla Ewalda i królowej Idalii

w dniu  poprzedzajàcym Êlub ich córki Blanki. Szykowano uczt´
weselnà,  przyozdabiano  komnaty,  ogrodnicy  strzygli  trawniki,
Êcinali  kwiaty  i uk∏adali  cudne  bukiety,  w szwalniach  szwaczki
pakowa∏y w kufry sporzàdzonà wypraw´, a najzr´czniejsze przy-
straja∏y sukni´ Êlubnà - bia∏à i zwiewnà jak mg∏a, z welonem tak
d∏ugim, ˝e  nieÊç go musia∏o ni mniej ni wi´cej tylko sto panien.
Delikatny  muÊlin  mia∏  skrywaç  Êlicznà  twarzyczk´  oblubienicy,
a wianek z b∏´kitnych kwiatów przyozdabiaç jej g∏ow´. 

Blanka oczekiwa∏a z biciem serca swego wybranego – ksi´cia

Gwalberta,  znakomitego rycerza  pozostajàcego w s∏u˝bie króla,
który    mia∏  zjechaç  nast´pnego  dnia,  wraz  ze  swoimi  rodzicami
i dru˝ynà,  a tak˝e  licznymi  goÊçmi  i przyjació∏mi.  Lecz  niespo-
dziewanie dla wszystkich ju˝ w przeddzieƒ zaÊlubin, w po∏udnie,
zadudni∏y kopyta koƒskie na moÊcie nad rzeczkà.

Nie by∏ to jednak orszak ksià˝´cy. Z pysznej karety zaprz´˝o-

nej w szeÊç bia∏ych  koni, o farbowanych na czerwono grzywach
i ogonach, wysiad∏a wielce strojna pani, a choç by∏a ju˝ w kwie-
cie wieku, twarz mia∏a urodziwà i mi∏y uÊmiech na ustach. 

– Jestem  ksi´˝na  Zelmira – powiedzia∏a sk∏oniwszy si´ przed

parà  królewskà.  –  Nie    by∏am  dotàd  na  twym  dworze,  królu,  co
z ∏aski    swej  musisz  mi  wybaczyç.  Ale  teraz,  us∏yszawszy  o bli-

3

background image

skim  weselu,  przyjecha∏am,  by  ˝yczyç  szcz´Êcia  waszej  Êlicznej
córze i dary Êlubne wr´czyç. 

– Witamy    ci´    z wdzi´cznoÊcià,    ksi´˝no    –    odpar∏  król  –

i prosimy na pokoje. 

Z honorami  podejmowano  Zelmir´  –  pierwszego  weselnego

goÊcia,  choç  nikt  jej  nie  zna∏,  a nawet  nie  s∏ysza∏  przedtem  jej
imienia.  Lecz  grzecznoÊç  i goÊcinnoÊç  kaza∏y  daç  wiar´  mo˝nej
pani. 

Po  wieczerzy  ksi´˝na  wr´czy∏a  królewnie podarunki Êlubne:

zwierciade∏ko w srebro oprawne i z∏ote puzderko, w którym b∏y-
sn´∏y drogie klejnoty. Ale trzeci dar zadziwi∏ wszystkich, bowiem
nie  wydawa∏  si´  odpowiedni  dla  panny  m∏odej.  Zelmira  poda∏a
Blance uzd´ pi´knej roboty, z barwnym pióropuszem, czerwony-
mi fr´dzlami i z∏otymi guzami, po czym powiedzia∏a: 

– Wiem, panienko, ˝e lubujesz si´ w konnych przeja˝d˝kach,

dlatego daruj´ ci uzd´, by zdobi∏a twego wierzchowca. 

– Ach, jaka ∏adna! – klasn´∏a w r´ce Blanka. – Dzi´kuj´ ci, pa-

ni, to wspania∏y podarek. Ju˝ jutro rano ka˝´ przystroiç mojà Bu-
rz´ w t´ uêdzienic´, bo chc´  po˝egnaç  si´  z rodzinnymi strona-
mi.  Jest  za  lasem  wynios∏e  wzgórze,  z którego cz´sto oglàdam
zachód s∏oƒca. W∏aÊnie tam pojad´ jutro rano. 

Ksi´˝na Zelmira, która uj´∏a wszystkich mi∏ym usposobieniem,

dowcipem  i wytwornoÊcià,  nie  mog∏a  uczestniczyç  w Êlubnych
uroczystoÊciach, gdy˝, jak powiedzia∏a, wzywa∏y jà pilne sprawy.
˚egnano ksi´˝n´ z ˝alem. Wnet zajecha∏a poszóstna kareta, a gdy
pani wsiad∏a, konie ruszy∏y z kopyta. Zadudni∏ pod nimi zwodzo-
ny most i z∏ocisty pojazd zniknà∏ w wieczornym mroku. 

Nast´pnego  ranka  przyprowadzono  Blance  przystrojonà  od-

Êwi´tnie  klacz.  Jednak    Burza,  zwykle  tak  uleg∏a,  by∏a  tego  dnia
wyjàtkowo krnàbrna i niepos∏uszna, i w ˝aden sposób nie dawa∏a
si´ prowadziç. Wreszcie zakr´ci∏a si´ w kó∏ko i pomkn´∏a, ale nie
tam,  gdzie  kierowa∏a  jà  Blanka.  Nie  wiedzieç  czemu  porzuci∏a
ubità  drog´  i pop´dzi∏a  przez  pola,  przez  bezdro˝a,  po  grudzie
i ugorach,  przez  chaszcze  i zaroÊla,  pokonujàc  –  jak  prawdziwa
burza – wszelkie przeszkody. 

4

background image
background image

Przera˝ona królewna z trudem utrzymywa∏a si´ w siodle, wiatr

Êwiszcza∏ jej w uszach, a kurz wciska∏ si´ pod powieki. By∏a ju˝
zupe∏nie wyczerpana, jeszcze  troch´, a spad∏aby pod kopyta sza-
lonego  konia.  Wtem  Burza  zacz´∏a  zwalniaç  i zatrzyma∏a  si´  na
pustkowiu  z dala  od  wszelkich  osad  ludzkich.  Blanka  straci∏a
przytomnoÊç i niechybnie upad∏aby, ale czyjeÊ silne ramiona pod-
trzyma∏y jà i ostro˝nie zdj´∏y z siod∏a. 

Tymczasem w zamku czyniono ostatnie goràczkowe przygoto-

wania do Êlubu  królewny. Zebra∏y si´ ju˝ dru˝ki – sto dziewczàt
w bieli – by ubieraç pann´ m∏odà, lecz nigdzie nie mog∏y jej zna-
leêç.  Âniadanie  dawno  min´∏o,  królowa  zacz´∏a  si´  niepokoiç,
a oko∏o po∏udnia ju˝ i król by∏ pe∏en obaw. 

Rozes∏a∏ wi´c s∏ugi i ˝o∏nierzy po ca∏ej okolicy na poszukiwa-

nie  córki,  lecz  wszyscy  wrócili  z niczym.  Wszczà∏  si´  pop∏och.
Królowa  traci∏a  zmys∏y, sto panien w bieli biega∏o bez∏adnie po
komnatach, dostojnicy i dworzanie zasumitowani wielce, nie wie-
dzieli, co czyniç. Tylko król nie straci∏ g∏owy i postanowi∏, i˝ sam
uda si´ na poszukiwanie. W∏aÊnie ˝egna∏ si´ z królowà, gdy wpad∏
stajenny, wo∏ajàc od progu: 

–  JaÊnie królu! Burza wróci∏a! 
–  Gdzie Blanka? – krzykn´∏a królowa. 
– JaÊnie pani... – rzek∏ dr˝àcym g∏osem stajenny. – Klacz sa-

ma przyk∏usowa∏a, ale  te˝ i bez owej pi´knej uêdzienicy, co to jà
panienka kaza∏a nam dzisiaj koniowi za∏o˝yç. A klacz zmarnowa-
na jest i zgoniona, niby z dalekiej drogi.

Wszyscy  pobiegli  zaraz do stajen, otoczyli Burz´ i dotykali jej

siod∏a, jakby nie wierzàc, ˝e nie ma na nim Blanki. A klacz zar˝a-
∏a tylko ˝a∏oÊnie i ∏eb spuÊci∏a. 

W tej  samej  chwili  zadudni∏y  kopyta  na  moÊcie, da∏ si´ s∏y-

szeç    gwar,  Êpiewy  i weso∏e  okrzyki.  To  Gwalbert  nadciàga∏  ze
swojà dru˝ynà i ca∏ym orszakiem.  Niestety, wnet ten radosny na-
strój  zamieni∏  si´  w smutek.  Gwalbert,  choç  rozpacz  targa∏a  mu
serce,  wys∏ucha∏  spokojnie  ca∏ej  opowieÊci  o znikni´ciu  Blanki.
Potem radzili wszyscy nad sprawà. 

Mo˝e  Burza  przelàk∏szy  si´  czegoÊ  ponios∏a,  królewna  spad∏a

6

background image

i le˝y gdzieÊ teraz bez ˝ycia? Mo˝e to za sprawà nowej uzdy klacz
si´ znarowi∏a? Kto i po co zdjà∏ podarowanà uêdzienic´? A mo˝e
ksi´˝na  Zelmira  uplanowa∏a to wszystko? Kim  ona jest? ˚yczli-
woÊç mog∏a udawaç, by zdobyç zaufanie i by Blanka przyj´∏a jej
dar.  Tak,  ta  obca dama wyda∏a si´ nagle wszystkim bardzo po-
dejrzana. 

W koƒcu Gwalbert podjà∏ postanowienie: 
– Moja dru˝yna do∏àczy do twojej, mi∏oÊciwy królu, i b´dzie

szukaç Blanki wzd∏u˝  i wszerz  twych  w∏oÊci,  a ja pójd´, by od-
naleêç  Zelmir´.  Widz´,  ˝e  zale˝a∏o  jej  na  tym,  aby  ksi´˝niczka
znikn´∏a.  Lecz  przysi´gam,  ˝e  nie  spoczn´,  póki  nie  odzyskam
mojej umi∏owanej. 

I jeszcze  tego  wieczoru  odjecha∏  ksià˝´  samopas  ku  kraƒcom

rozleg∏ego paƒstwa króla Ewalda. Na wszystkie strony rozjechali
si´  te˝  rycerze  z jego  dru˝yny.  D∏ugo  w´drowali,  a choç  ka˝dy
zjeêdzi∏  szmat  Êwiata,  nigdzie nie znaleêli ksi´˝niczki i nie na-
trafili na Êlad Zelmiry. Nikt nie umia∏ nic o niej powiedzieç, nikt
nie zna∏ jej imienia i nie wiedzia∏ skàd pochodzi. Gwalbert nabra∏
wi´c  pewnoÊci,  i˝  to    tajemnicza  Zelmira  porwa∏a  jego  Blank´.
Kim naprawd´ by∏a i po co to uczyni∏a – nie wiedzia∏, lecz choç
inni  ustali  ju˝  w poszukiwaniach,  on  przysiàg∏  sobie,  ˝e  z tym
wi´kszà zawzi´toÊcià szukaç jej b´dzie dalej. 

background image

II. Garbus

Pewnego wieczoru zatrzyma∏ si´ Gwalbert w wiejskiej gospo-

dzie, by posiliç si´ i przenocowaç. Siedzia∏o tu ju˝ przy wieczerzy
kilkoro  goÊci, zapewne podró˝nych jak i on. Rycerz siad∏ u koƒ-
ca sto∏u nad polewkà, a choç by∏ zafrasowany i zaj´ty swymi  my-
Êlami, zaciekawi∏a go rozmowa wspó∏biesiadników. Pewien m∏o-
dzieniec  ˝ywego usposobienia opowiada∏ jakàÊ histori´ ku ucie-
sze wszystkich obecnych. Gwalbert jà∏ si´ przys∏uchiwaç. 

– Tak  wi´c,  panowie  –  mówi∏  m∏odzik  –  brat  mój  przekony-

wa∏, ˝e to nie bajka, bowiem znalaz∏ stare zapiski, w których wy-
czyta∏, i˝ naprawd´ ˝y∏ ongiÊ wielmo˝a wschodniego pochodzenia
imieniem  Karakamba.  Zatem,  jak  dowodzi∏,  móg∏  mieç  ów  nad-
zwyczajny ∏uk. Jak niesie stare podanie, o czym wielu chyba s∏y-
sza∏o,  strza∏a  wypuszczona  z tego  ∏uku  dobiega  do  osoby,  której
imi´ si´ wymówi. 

– Bajka! – krzyknà∏ któryÊ z goÊci. 
– Poczekajcie! Mój brat uwierzy∏ w t´ gadk´ i szuka∏ ∏uku, a˝

znalaz∏!... 

– Nie mo˝e byç!! 
– Mów dalej! 
– G∏upstwa opowiada! – wo∏ano z ró˝nych stron izby. 
– Znalaz∏ go – ciàgnà∏ m∏odzik – pod dachem starej dzwonni-

cy. By∏a i strza∏a. Wtedy powiedzia∏ do mnie: „Patrz, niedowiar-
ku!” Wymówi∏  imi´ pewnej pi´knej damy i wypuÊci∏ strza∏´. By-

8

background image

∏o to jakoÊ  na podwieczerz i mg∏a sta∏a nad ziemià. Strza∏a wnet
znikn´∏a nam z oczu. MyÊl´ sobie: „Nie jest˝e to prawda”? I wie-
cie, co si´ sta∏o? 

– Co? Co??  Mów˝e! – krzyczano. 
– Min´∏a chwilka, mo˝e dwie, s∏ysz´ – coÊ Êwiszcze, patrz´ –

coÊ leci. A to strza∏a wyprysn´∏a nagle z mg∏y i leg∏a tu˝ przy mym
bucie. Ot i koniec bajki! – tu m∏odzik wybuchnà∏ Êmiechem, gdy˝
jako ˝ywo – choç m∏ody i weso∏y – nie przypomina∏ pi´knej da-
my.  Za  nim  rozeÊmieli  si´  inni,  a˝  zahucza∏o  w izbie.  Nawet
Gwalbert  si´    uÊmiechnà∏,  choç  nigdy  nie  s∏ysza∏  legendy  o cu-
downym ∏uku. Wsta∏ i zbli˝y∏ si´ do weso∏ej kompanii.

– MoÊci panowie – powiedzia∏ – widz´, ˝eÊcie bywali w Êwie-

cie i ró˝ne dziwne historie znacie. Mo˝e ktoÊ z was spotka∏ kiedy
na swej drodze dam´ imieniem Zelmira? Jest wielce bogata, z∏otà
karocà  zaprz´˝onà w szeÊç koni jeêdzi, ale nie wiem, gdzie prze-
bywa, wi´c rozpytuj´ ludzi. 

Nie, nikt jej nie spotka∏, nikt imienia takiego nie s∏ysza∏. Gwal-

bert po˝egna∏ towarzystwo i wyszed∏ na dwór, by przejÊç si´ przed
snem. Noc by∏a bezksi´˝ycowa, tylko gwiazdy Êwieci∏y na ogrom-
nym  niebie,  ale  nie  przynosi∏y  m∏odzieƒcowi  pociechy.  Smutne
by∏y jako i jego dusza st´skniona. Gwalbert poczu∏ si´ nagle  bar-
dzo  samotny,  bezradny  i zagubiony  w wielkim  Êwiecie  mi´dzy
niebem a ziemià. Nagle dostrzeg∏, ˝e ktoÊ wysuwa si´ zza w´g∏a,
a jednoczeÊnie dobieg∏ go szept: 

– Przyjdê o pó∏nocy nad staw. Wiem coÊ o Zelmirze... – postaç

si´ cofn´∏a. 

– Zaczekaj, kim jesteÊ?! – zawo∏a∏ Gwalbert. 
Ale  nie  by∏o  ju˝  nikogo,  tylko  pies  z kotem  szarpa∏y  si´  po

krzakach. Gwalbert  rozglàda∏ si´, a serce ∏omota∏o mu ze wzru-
szenia  i radoÊci.  Poniesiony  wyobraênià  myÊla∏,  ˝e  mo˝e  ju˝  za
dwa–trzy dni ujrzy Blank´, odzyska jà i razem wrócà do domu. 

Nie  spa∏  ani  chwili  czekajàc  pó∏nocy.  Zawczasu  znalaz∏  staw

i zaszy∏ si´ w nadbrze˝nych zaroÊlach. Czeka∏ d∏ugo. Ju˝ ksi´˝yc
wyp∏ynà∏ zza dalekiego boru i jak czerwony balon zawis∏ nad ho-
ryzontem,  a potem  wspinajàc  si´  po  kopule  niebieskiej  skurczy∏

9

background image

si´ i rozsrebrzy∏ swojà tarcz´. Gwalbert ciàgle czeka∏. Wtem da∏o
si´ s∏yszeç pohukiwanie puszczyka... Hu–u! Hu–u! A mo˝e to ja-
kiÊ cz∏ek tak si´  odzywa∏?  M∏odzieniec odpowiedzia∏ podobnie. 

Wtedy cicho zachrz´Êci∏ tatarak i nad brzegiem stawu pojawi∏

si´  pokraczny,  chudy  cz∏eczyna,  zgi´ty  wpó∏  pod  brzemieniem
ci´˝aru, który dêwiga∏ na plecach.  Dopiero gdy przysiad∏, Gwal-
bert  zrozumia∏,  ˝e  to  ogromny  garb  przyt∏acza  tego  mizernego
cz∏eka. Jego twarz równie˝ wykrzywia∏ grymas, a jedno oko stale
przykrywa∏a powieka. 

– JesteÊ  prawdziwym  rycerzem  –  powiedzia∏  garbus  g∏osem

niespodziewanie    dêwi´cznym  i m∏odym  –  a ja  wielbi´  rycerzy.
Dlatego tobie jednemu wyjawi´ tajemnic´, o której nikt dotàd nie
s∏ysza∏. Musisz jednak przyrzec, ˝e mnie nie zdradzisz. 

– Przyrzekam! – powiedzia∏ z powagà Gwalbert.
– Wierz´ ci, a wi´c s∏uchaj – tu garbus zni˝y∏ g∏os do szeptu.

–  Zelmira  to    czarownica.    Zgaduj´,    ˝e    znowu    porwa∏a    jakàÊ
pann´... Jak to si´ sta∏o? 

– Tak,    znikn´∏a    moja    narzeczona,    ksi´˝niczka    Blanka.  –

Gwalbert opowiedzia∏ o wszystkich wydarzeniach i zakoƒczy∏: –
JeÊli    wiesz,    gdzie    jest    Zelmira,    powiedz    mi    pr´dko,  dobry
cz∏owieku,  abym móg∏ zaraz ruszyç na ratunek. Stokrotnie ci si´
odwdzi´cz´. 

– Nie  chc´  nijakiej  zap∏aty,  jeno  ˝al  mi  ciebie,  rycerzu...  Po-

s∏uchaj:  Zelmira  ma  dziewi´ciu  synów  i co  roku  porywa  jakàÊ
szlachetnà pann´ przeznaczajàc jà na ˝on´ dla któregoÊ z nich. Ju˝
oÊmiu  po˝eni∏a,  widaç twojà Blank´ ma zaÊlubiç dziewiàty. Ka˝-
dà pann´ trzyma przez dwanaÊcie miesi´cy w swym pa∏acu, ˝eby
zapomnia∏a o rodzinie, narzeczonym i ca∏ym dawnym Êwiecie. O,
ma  ona  swoje  czarodziejskie  sztuczki,  które  zabierajà  biednym
dziewcz´tom ich pami´ç... Po roku nie pragnà ju˝ wolnoÊci i bez
sprzeciwu idà za tego, kogo im przeznaczy wiedêma. 

Zadr˝a∏ rycerz na myÊl, ˝e Blanka mog∏aby o nim zapomnieç. 
– Okropne  rzeczy  mówisz,  przyjacielu  –  rzek∏.  –  Ale  po∏o˝´

temu kres. Ja si´ czarów nie boj´, zniszcz´ wiedêm´ i odzyskam
mojà umi∏owanà. 

10

background image

– Nie takie to proste, rycerzu! Nikt na Êwiecie nie wie, gdzie

jest pa∏ac wiedêmy Zelmiry, jeÊli nawet s∏ysza∏ o niej lub dozna∏
krzywdy z jej strony. Zapewne twojà pann´ te˝ ona porwa∏a. Uzda
by∏a z w´dzid∏em, a to w´dzid∏o jest zakl´te, przyciàga  konia  do
wiedêmy,  gdziekolwiek by by∏a. Potem Zelmira zabiera pann´ do
swego  domu...  Zmienia te˝ imiona. KiedyÊ nazywa∏a si´ ˚anna,
potem Oda, teraz Zelmira, a b´dzie... 

– Skàd  wiesz  o tym  wszystkim?  –  przerwa∏  niecierpliwie

Gwalbert. – I kim w∏aÊciwie jesteÊ?

– Nazywam si´ Iwo, a wiem o wszystkim, bom by∏ na jej dwo-

rze s∏ugà wielce zaufanym – tu garbus wykrzywi∏ usta w uÊmie-
chu. 

– Zatem wiesz, gdzie jest jej dom! – wykrzyknà∏ Gwalbert. 
– Nie wiem. 
– Jak to?! By∏eÊ tam i nie wiesz? 
– Nie wiem nawet, jak si´ tam znalaz∏em. Zapomnia∏em, jako

i inni, którzy przebywajà w paƒstwie Zelmiry, o wszystkim, co by-
∏o przedtem. Widzia∏em, jak kolejni synowie poÊlubiajà dziewcz´-
ta przywiezione przez ich matk´. A˝ przyby∏a  do nas Êliczna kasz-

11

background image

12

telanka,  delikatna  jak  pàczek  ró˝y.  Polubi∏em  jà  od  razu,  a ona
p∏aka∏a, ràczki sk∏ada∏a, prosi∏a mnie rankiem, prosi∏a wieczorem,
bym jà ratowa∏.  Uroni∏em i ja ∏z´ na jej bia∏e d∏onie, obieca∏em,
˝e pomog´... Choç sam nie wiedzia∏em, co móg∏bym dla niej zro-
biç, czarownica i tak domyÊli∏a si´ wpr´dce mych zamiarów. Po-
chwyci∏ mnie jej ciemnolicy niewolnik, Czanta, i zawlók∏  na  wy-
sokà  ska∏´. Tam ju˝ czeka∏a  na mnie Zelmira. Powiedzia∏a: „Nie-
szcz´sny! Nie wiesz, ˝e stàd nie mo˝na uciec? Otó˝  powiem ci:
paƒstwo moje nie nale˝y ani do ludzi, ani do duchów, a znajduje
si´ jedynie w moim w∏adaniu i w mojej mocy. Gdyby jednak ktoÊ
odnalaz∏ drog´ do Êwiata ludzi, prysn´∏aby moja moc. Ale to si´
nigdy  nie  stanie.  Ciebie  sama  si´  pozb´d´.  To    mówiàc  stràci∏a
mnie w przepaÊç i Êmia∏a si´ przy tym gromko. Âmiech ten d∏ugo
brzmia∏ mi w uszach, a˝ stopniowo zacich∏ i nie wiem, co si´ po-
tem ze mnà dzia∏o. Zapomnia∏em... Nie  wiem, jakim  sposobem
znalaz∏em si´ na ∏awce przy jakimÊ domu. Pracuj´ teraz to tu, to
tam, u bogaczy s∏u˝àc, a kasztelanka jest ju˝ na pewno ˝onà ósme-
go syna. Wi´c co ci mog´ doradziç? Chyba to, abyÊ w górach szu-
ka∏ tego zakl´tego kraju, bo ska∏y tam by∏y i przepaÊcie okrutne.
To jeno pami´tam. 

– Wszystkie  góry  przetrzàsn´,  a uratuj´  Blank´.  Nie  wierz´,

aby nie mo˝na by∏o znaleêç tego przedziwnego paƒstwa. 

– A Êpiesz si´ mój rycerzu, Êpiesz, bo zapomni o tobie twoja

najmilsza – zaÊmia∏ si´ jakby drwiàco Iwo. 

Nasta∏ ju˝  Êwit. Opary nad ∏´gami pobiela∏y, ptaki pocz´∏y si´

budziç, zaklekota∏  gdzieÊ bocian. Gwalbert uÊcisnà∏ w goràcej po-
dzi´ce r´k´ biednego garbusa, wróci∏ do gospody i kaza∏ siod∏aç
konia. 

Wiedzia∏,  ˝e  góry  rozciàgajà  si´  we  wschodniej  cz´Êci  kraju,

tam wi´c skierowa∏ rumaka witajàc budzàce si´ w∏aÊnie s∏oƒce. 

background image

III. W spalonym zamczysku

Gwalbert  gna∏  bez wytchnienia dniem i nocà, nie dajàc wiele

odpoczynku  rumakowi, a i sobie samemu tak˝e. Tote˝, gdy pew-
nego póênego wieczoru ujrza∏ za drzewami zarys jakiejÊ budowli,
postanowi∏  zatrzymaç  si´  i odpoczàç.  Prastara  aleja lipowa za-
prowadzi∏a go na obszerny dziedziniec, a budynek okaza∏ si´ byç
starym   zamczyskiem  do po∏owy  zrujnowanym,  do  po∏owy spa-
lonym.  Pusto tam  by∏o i g∏ucho,  ruiny odstrasza∏y, ale Gwalbert
rozkulbaczy∏  konia, puÊci∏ go na traw´ i wszed∏ do Êrodka. 

S∏oƒce  ju˝  zasz∏o.  W poÊwiacie wieczornego  nieba, które wi-

doczne by∏o przez wybite okna, ujrza∏ ziejàce pustkà ponure kom-
naty o poczernia∏ych, osmalonych Êcianach, nierzadko pozbawio-
ne  powa∏y  i dachu.  Wszystko pokrywa∏ kurz, a obwis∏e pasma
paj´czyn  poruszone przewiewem mog∏y snadnie przestraszyç nie-
proszonego  goÊcia.  Ale to nie paj´czyny zatrwo˝y∏y rycerza, lecz
jakiÊ osobliwy dêwi´k dobiegajàcy z g∏´bi zamczyska – jakby ku-
cie ˝elaza, to znów przeciàg∏y zgrzyt.

Gwalbert  ostro˝nie posuwa∏ si´ naprzód. Odg∏osy to nik∏y, to

nasila∏y  si´.  Wtem,  minàwszy  jakieÊ  na  wpó∏  spalone  podwoje,
znalaz∏ si´ na wewn´trznym podworcu zamkni´tym z dwóch stron
wysokim, poszczerbionym murem. 

Teraz dêwi´ki  sta∏y si´ wyraêne i Gwalbert rozró˝ni∏ kroki. Ich

˝elazny  ∏oskot wydawa∏ si´ przeraêliwy w ciszy i martwocie zam-

13

background image

ku;  narasta∏,  zbli˝a∏  si´  nie  wiadomo  skàd,  a towarzyszy∏  mu
szcz´k  i chrz´st  stali.  M∏odzieniec  wyciàgnà∏  miecz  z pochwy
i gotów  do  obrony  rozejrza∏  si´  dooko∏a,  lecz  nikogo  nie  ujrza∏,
tylko kroki s∏ysza∏ coraz g∏oÊniejsze, coraz bli˝sze... Spojrza∏ ku
górze i wtedy zobaczy∏  niesamowity  widok: oto pomi´dzy blan-
kami obronnego muru kroczy∏a ogromna postaç zakuta w zbroj´,
ze  spuszczonà  przy∏bicà.  W jednej  r´ce dzier˝y∏a tarcz´, w dru-
giej miecz. Kroki dudni∏y, zbroja chrz´Êci∏a. Stal i ˝elazo martwo
po∏yskiwa∏y w Êwietle ksi´˝yca. Naraz chmura przes∏oni∏a  tarcz´
zjawy, postaç znikn´∏a i zapanowa∏a cisza. 

– Sen  to  czy  jawa?  –  g∏oÊno  zastanowi∏  si´  Gwalbert prze-

cierajàc oczy. „Jawa” – odpowiedzia∏o echo odbite od murów. Ry-
cerz  poczu∏  si´ nieswojo i przeszed∏ mu po grzbiecie dreszcz l´-
ku.  Zapragnà∏  co  rychlej  wróciç do swego wierzchowca, lecz za-
b∏àdzi∏  w labiryncie  pustych  sal.  Wreszcie  znalaz∏ si´ w kory-
tarzu,    który  przy  koƒcu  zakr´ca∏,  i Gwalbertowi  wyda∏o  si´,  ˝e
jest  na  dobrej  drodze do wyjÊcia. Ale gdy minà∏ róg, stanà∏ onie-
mia∏y ze zdumienia. 

Najpierw ujrza∏ smu˝k´ Êwiat∏a biegnàcà a˝ do jego stóp, a po-

tem, przez uchylone  drzwi – pi´knie i bogato urzàdzonà komna-
t´: pod∏oga i Êciany by∏y wys∏ane kobiercami, dooko∏a sta∏y sofy
i szafy  dêwigajàce  ksi´gi,  poÊrodku  znajdowa∏  si´  stó∏,  na  nim
Êwieca rzucajàca ˝ó∏ty kràg Êwiat∏a. Przy stole siedzia∏ niem∏ody
ju˝  m´˝czyzna  i czyta∏  grubà  ksi´g´.  Na  innym  tomie  królowa∏
ogromny,  szaro  prà˝kowany  kot,  mruczàc  i mru˝àc  oczy.  Gwal-
bert zbli˝y∏ si´ i stanà∏ w progu, nie wiedzàc, co czyniç dalej. To,
co zobaczy∏, by∏o tak nierzeczywiste wÊród ogólnego zniszczenia,
˝e wyda∏o mu si´ nowym przywidzeniem. 

Nagle m´˝czyzna nie podnoszàc oczu znad pisma powiedzia∏: 
– WczeÊnie    dziÊ    wróci∏eÊ,    przyjacielu.    Czy˝by    noc    by∏a

bezksi´˝ycowa?  Lecz nie przeszkadzaj mi teraz, musz´ skoƒczyç
rozpocz´ty ust´p. 

Gwalbert chcia∏ si´ cicho wycofaç, gdy wtem brz´kn´∏a ostro-

ga  u jego  buta.  M´˝czyzna  w fotelu  podniós∏  g∏ow´,  wi´c  m∏o-
dzieniec powiedzia∏ skruszony:

14

background image
background image

– Wybacz, panie, i˝ niechcàcy naruszy∏em twój spokój. 
Na  dêwi´k  obcego  g∏osu  m´˝czyzna  zerwa∏  si´ z miejsca

i podszed∏ do drzwi, a ujrzawszy rycerza, wykrzyknà∏ wyciàgajàc
ku niemu ramiona: 

– Ale˝  m∏odzieƒcze,  niebo  mi ciebie zes∏a∏o! Co za radoÊç

mieç goÊcia w tej samotni. Tu nigdy nikt nie zaglàda, jesteÊ pierw-
szym od wielu lat. Wejdê prosz´! Kim jesteÊ? 

– Jestem ksià˝´ Gwalbert, rycerz w s∏u˝bie króla Ewalda... 
– I ja  by∏em  rycerzem.  Oho!  Walczy∏em,  zwyci´˝a∏em,  król

mnie nagradza∏...  Nazywam si´ Sambor.  Gdy wojny si´ skoƒczy-
∏y, wróci∏em  do  domu,  by  objàç  sched´  po ojcu. Lecz krewni
moi wszystko zabrali, zostawiajàc mi jedynie ten spalony zamek,
a ja nie mia∏em doÊç Êrodków, aby go podnieÊç z ruin. Osiad∏em
tu jednak  wraz  z poczciwym  s∏u˝àcym  Sewerem, który jest mi
te˝ jedynym  przyjacielem,  i razem  prowadzimy  pustelnicze  ˝y-
cie. W∏aÊnie Sewer przywdzia∏ zbroj´ i wyszed∏ na blanki pe∏niç
stra˝ i broniç zamku przed wrogiem. Czyni to wtedy, gdy ksi´˝yc
oÊwietla mu drog´, inaczej móg∏by wpaÊç w jakàÊ dziur´, których
pe∏no jest w murze. Mo˝e go widzia∏eÊ? 

– Tak, wzià∏em go za zjaw´. Ale po co... 
– Przypomina  sobie,  poczciwiec,  dawne    lata,  istotnie  broni∏

bowiem  niegdyÊ  tego  zamku,  gdy zachodzi∏a potrzeba. Wydaje
mu si´, ˝e jest znowu m∏ody, gdy stoi tak na blankach i nie widzi
spustoszeƒ  dooko∏a...  Ale mów, m∏ody cz∏owieku, co sprowadzi-
∏o ci´ w ten zapomniany zakàtek i dokàd w∏aÊciwie zmierzasz? 

– Ku  górom, panie, które  niedaleko  stàd  si´ rozciàgajà. Zgo-

ni∏em mego zacnego dzianeta i sam nie spa∏em dwie noce, a mnie-
majàc,  i˝ nikt tu nie mieszka, zamierza∏em przenocowaç w jakimÊ
zakàtku tego zamku. 

– Ale˝  Gwalbercie, ca∏a ta ruina jest do twojej dyspozycji –

zaÊmia∏  si´  stary  rycerz  – lecz najlepiej wypoczniesz tu, na wy-
godnym ∏o˝u. 

Skrzypn´∏y drzwi, przez szpar´ spojrza∏o nieufne oko. 

– Z kim rozmawiasz, panie? – zachrypia∏ starczy g∏os. – Czy

znowu z duchami? 

16

background image

– Nie! Tym razem z ˝ywym, m∏odym rycerzem, Gwalbertem,

naszym goÊciem. Wejdê Sewerze i poznaj go. 

– Wielkie  nieba!  Co  za  szcz´Êcie!  –  zawo∏a∏  starzec  i staro-

dawnym  obyczajem  podjà∏  goÊcia  za  kolana.  –  Zostaƒ,  paniczu,
jak najd∏u˝ej, by pan Sambor mia∏ z kim rozmawiaç, a to ju˝ sam
do siebie gada, boç ja wielomówny nie jestem. 

– Sewerze!  Szykuj  uczt´!  Niech miód i wino si´ lejà, a ba-

˝anty, sarnina i zajàce na stole stanà! 

– Zaraz widaç, ˝e dobry humor panu wróci∏, skoro na ˝artowa-

nie ma ch´tk´! –  uÊmiechnà∏ si´ stary  s∏uga  i poda∏ skromnà wie-
czerz´. 

– Powiedz  mi,  junaku  – zagadnà∏ Sambor – co w tych dzi-

kich górach poczynaç zamierzasz? 

– Ach,  szlachetny  panie  – odpar∏ Gwalbert – wiodà mnie tam

troska i nieszcz´Êcie. 

I opowiedzia∏ o znikni´ciu Blanki, sprawkach Zelmiry i jej ta-

jemniczym paƒstwie. 

– Skàd wiesz o wiedêmie tak wiele? – zapyta∏ na koniec Sambor.
– Wybacz,  panie,  obieca∏em,  ˝e  nie  zdradz´  imienia  Êwiadka

jej poczynaƒ.  On  to  w∏aÊnie  zach´ca∏  mnie,  bym w górach szu-
ka∏ siedziby  wiedêmy,  choç  wspomina∏  te˝, ˝e nie wiadomo do-
brze, gdzie jest jej paƒstwo. 

– Czy  wiesz,  przyjacielu  –  powiedzia∏  ze  smutkiem  stary  ry-

cerz – ˝e i mnie pokrzywdzi∏a ta czarownica? 

– Co  mówisz,  panie!?  –  wykrzyknà∏  zdumiony  m∏odzian.  –

Jak˝e to mo˝liwe? 

– A tak, ˝e uprowadzi∏a mojego cudownego Venturiana, ko-

nia, który  nie ma równego sobie na Êwiecie. Jest pi´kny: jab∏ko-
wity, o smuk∏ej  p´cinie i wygi´tej szyi, a chód jego jak u panny
w taƒcu. Szybki jak strza∏a, wierny jak pies, lotny jak ptak, a do
tego  ma  w sobie  coÊ tajemniczego: nie mo˝na go zabiç. Nieraz
widzia∏em,  jak  w bitwie  wrogie  miecze  przez  ∏eb  go  ci´∏y,  a nie
zostawi∏y nawet zadraÊni´cia. Ale wiedêma okaza∏a  si´ silniejsza.
By∏a    tu,    odwiedzi∏a  mnie  jako  hrabina  Oda,  czu∏em  si´    nawet
tym zaszczycony, a ona zapragn´∏a przejechaç si´ na moim  wierz-

17

background image

chowcu.  Tak,  tak,  wiedzia∏a  o zaletach  Venturiana.  Zgodzi∏em
si´,  bo  te˝  zawsze, choçby z kraƒca Êwiata do mnie wraca∏, jeÊli
wypadki nas rozdzieli∏y.  Tym razem jednak nie wróci∏.  Z pewno-
Êcià zniewoli∏a go w´dzid∏em, jak i klacz twojej Blanki.  Po tygo-
dniu  Sewer  znalaz∏  w polu  starà  uzd´  Venturiana  i pomyÊla∏em
wówczas, ˝e pad∏ gdzieÊ, a wilki porozw∏óczy∏y jego koÊci. Potem
przysz∏o  mi  do  g∏owy,  ˝e  zosta∏  uprowadzony,  ale  dziwi∏em  si´,
czemu nie wraca. Teraz wiem,  to w´dzid∏o go trzyma. Przeszuka-
∏em moje ksi´gi i znalaz∏em zapiski o czarownicy, która porywa
ludzi  i konie,  ale  pró˝no  by  szukaç  jej  siedziby  –  nie  wiadomo,
gdzie  si´  ona znajduje. I ja by∏em na tych szczytach, przetrzàsnà-
∏em  ca∏e  pasmo  gór,  wszystkie zakàtki najbardziej dzikie i nie-
dost´pne, i mog´ ci´ zapewniç, ˝e nie masz po co tam jeêdziç. 

– Zatem co poczàç? – wykrzyknà∏ z rozpaczà m∏odzieniec. 
– Przysz∏o  mi  coÊ  do g∏owy – odpar∏ Sambor. – Wprawdzie

to pomys∏ szalony... ale mo˝e? S∏uchaj przyjacielu, musz´ rozwa-
˝yç i przemyÊleç  w spokoju mój plan, zanim ci go przedstawi´.
A ty idê spaç, nabierz si∏, abyÊ jutro by∏ gotów do dzia∏ania. 

Có˝, Gwalbert musia∏ pójÊç za tà màdrà radà, bo ju˝ g∏owa opa-

da∏a mu ze  zm´czenia. Jednak o wschodzie s∏oƒca zerwa∏ si´ z po-
s∏ania przera˝ony, ˝e za du˝o czasu straci∏ na sen. Ze zdumieniem
ujrza∏ swego gospodarza wcià˝ siedzàcego przy stole, a raczej na
wpó∏ le˝àcego na roz∏o˝onych przed nim kartach. Wosk z wypa-
lonej Êwiecy zlepia∏ mu w∏osy. „Czy˝by umar∏?” – przelàk∏ si´ ry-
cerz. Ale w tej chwili Sambor podniós∏ g∏ow´, a widzàc, ˝e Gwal-
bert jest ju˝ na nogach, rzek∏: 

– Sp´dzi∏em noc na szperaniu w wiekowych r´kopisach i po-

wiem  ci,  przyjacielu,  ˝e  nie  na  pró˝no.  Znalaz∏em  to,  czego  po-
trzebujemy. Czy znasz starà legend´ o ∏uku Karakamby? 

– Nie – odpar∏ Gwalbert – ale imi´ to s∏ysza∏em. W pewnej go-

spodzie jakiÊ  m∏odzik  opowiada∏,  ˝e  jego brat znalaz∏ ∏uk Kara-
kamby. 

– Nie mo˝e byç!!! – poderwa∏ si´ z miejsca stary rycerz. Lecz

gdy  Gwalbert  opowiedzia∏  zakoƒczenie  tej  historyjki,  Sambor
uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏: 

18

background image

– A wi´c to nie by∏ prawdziwy ∏uk Karakamby. Patrz: oto bia-

∏y kruk – jedyny  manuskrypt, jaki si´ przechowa∏ od tamtych za-
mierzch∏ych  czasów.  ¸uk  Karakamby  to  nie  legenda,  to  prawda.
Czytaj! 

Gwalbert  wzià∏  do  r´ki  po˝ó∏k∏e  karty  zapisane  nierównym,

cz´sto  trudnym  do  odczytania  pismem.  Oto treÊç tego starego
manuskryptu  opatrzonego tytu∏em: 

DZIEJE SZLACHETNEGO KEDRYFA

Siedzia∏  straszny  wielmo˝a Karakamba  na  swym tronie, sro-

gim toczàc wokó∏ okiem, a s∏udzy i dworacy us∏ugiwali mu przy
stole. Oto  niosà  misy  pe∏ne przeró˝nych potraw z mi´s sporzà-
dzonych, bowiem  mo˝ny  pan  jada∏  tylko  mi´so,  g∏ównie  w dzi-
czyênie gustujàc.  Sam  te˝  z ochotà  wielkà  wyprawia∏  si´  na
∏owy, zabijajàc  mnogoÊç zwierzàt leÊnych i stepowych, i nie tyl-
ko dla po˝ytku,  lecz przewa˝nie ku w∏asnej przyjemnoÊci i z w∏a-
Êciwego mu okrucieƒstwa. 

A mia∏ on trzech synów. Zwali si´: Fores, Egador i beniaminek

Kedryf.  Dobrzy  to  byli  m∏odzieniaszkowie.  PowÊciàgali,  jak
mogli,  zap´dy  ojca ku zabijaniu zwierzàt, a zdarza∏o si´, ˝e i lu-
dzi,  kiedy  któryÊ  ze s∏ug mu nie wygodzi∏. Z∏y by∏ wielmo˝a Ka-
rakamba    na  synów  za  ich  przestrogi  i upomnienia,  wadzi∏  si´
z nimi    coraz    to  ostrzej,  a˝  razu  jednego  przeklà∏  ojciec  synów
i wygna∏  ich z domu swojego. Poszli w Êwiat m∏odzieƒcy, a ka˝-
dy w innych stronach szcz´Êcia szuka∏. 

Przemin´∏o wiele lat. Oto ˝ona wielmo˝y ju˝ zmar∏a, jedni to-

warzysze uczt i ∏owów zakoƒczyli ˝ycie, drudzy si´ porozpraszali,
a i ∏owy nie te by∏y co ongiÊ, bowiem wyl´kniona zwierzyna usz∏a
z ca∏ej  okolicy.  Karakamba  poczu∏  si´  samotnym  i smutek    nim
zaw∏adnà∏. Po˝a∏owa∏ swego uczynku sprzed lat, zapragnà∏  sy-
nów swych mieç przy sobie. Lecz jak˝e wezwaç ich do powrotu,
kiedy nie wiadomo, gdzie przebywajà? Min´∏o znowu czasu ma∏o
wiele, a˝ tu pewnego dnia pojawi∏ si´ na dworze w´drownik jakiÊ
nieznany,    ˝ebrak    pewnie,  bo  g∏odny  by∏  i wyn´dznia∏y.  AliÊci,

19

background image

20

mimo  pod∏ej  kondycji  upiera∏  si´, by dopuszczono go przed  ob-
licze  pana,  ma  bowiem rzecz jakowàÊ niezwyczajnà do okaza-
nia.  Karakamba by∏ dnia tego w z∏ym usposobieniu, jednak czu-
jàc zaciekawienie,  kaza∏ go wprowadziç. Wstrzàsnà∏ si´ z odra-
zà ujrzawszy cz∏eka obdartego i obmierz∏ego, aleç ∏askawie spy-
ta∏ go, z czym przybywa. 

– Panie – powiedzia∏ przybysz – zas∏ysza∏em od pewnego kup-

ca,  któren  z towarem    by∏    na    twym    dworze,  i˝  chcesz  synów
swych sprowadziç  na  powrót  do  domu, a nie wiesz, gdzie ich
szukaç. Jednakowo˝  jest  na to rada.  Mo˝esz uwiadomiç  ich  o
swym pragnieniu, gdziekolwiek by byli – tu zdjà∏ ∏uk jakiÊ ma∏y
z ramienia.  – Dam ci ten ∏uk, panie, i trzy strza∏y. Ka˝da z nich
zaniesie wieÊç cz∏owiekowi, którego imi´ wymówisz wypuszcza-
jàc strza∏´, aliÊci raz jeden tylko mo˝e byç u˝yta do takiego celu.
W ten oto sposób wezwiesz  do  domu wszystkich swoich trzech
synów. 

– Dobrze, daj! –  rozkaza∏ wielmo˝a. 
– Dam, aleç nie darmo – sprzeciwi∏ si´ biedak. – Oddasz mi

za niego wszystkie inne ∏uki, które sà na dworze. 

– Jak to, chcesz mnie pozbawiç or´˝a? 
– Twoja dru˝yna ma wszak miecze, oszczepy... 
– Po co ci te ∏uki? 
–  Po to panie,  byÊ nie móg∏  wi´cej  zabijaç niewinnych zwie-

rzàt leÊnych, gdy masz na swym dworze pe∏no wieprzy. 

– Co  rzek∏eÊ,  Êmia∏ku?!  Na  mym  dworze  sà  jeno  sami

dostojnicy. 

– Panie,  niech  b´dzie, ˝e w chlewie. Ale co rzeczesz na mà

propozycj´? 

– Jakà˝ mam pewnoÊç, ˝e ∏uk ten w istocie jest czarodziejski? 
– Przekonasz  si´,  gdy  powrócà  synkowie. Azali masz jakiÊ

wybór? 

– Nie  mam – przyzna∏ niech´tnie wielmo˝a i nakaza∏ dru˝y-

nie oddaç ∏uki. 

Wnet ca∏y stos tego or´˝a le˝a∏  u nóg w∏ócz´gi, ten zaÊ wr´czy∏

wielkiemu panu  trzy strza∏y i ∏uk, który choç ma∏y, niezwyk∏y mia∏

background image
background image

wyglàd.  Jego  pr´t  drzewny  nosi∏  tajne  znaki  magiczne,  a koƒce
nieco ku górze pokr´cone ozdabia∏y rzeêby przedziwne przedsta-
wiajàce g∏owy smoków i innych potworów. Zasi´ ci´ciwa  mocna,
choç    cienka,    z trudem    dawa∏a    si´    napinaç.  Strza∏ki  lekkie
i smuk∏e  z czarnego  hebanu  wyrzezane,  groty  mia∏y  czerwono
barwione. 

Ju˝  pisarz nadworny naszykowa∏ pergamin. Wielmo˝a napisa∏

na nim  wezwanie  do  syna najstarszego, za czym przytwierdzo-
no  owà  kart´    do    strza∏y,  pan  wymówi∏  imi´  „Fores” i pos∏a∏
strza∏´ ku niebu.  Pomkn´∏a  jako  b∏yskawica  i wnet wszyscy stra-
cili jà z oczu. Podobnie˝ i drugi list z imieniem Egadora polecia∏
w Êwiat daleki.  Otó˝  i trzecià  kart´  do Kedryfa pisanà poda∏
pisarz swemu  panu.  Có˝  to  si´  jednak  sta∏o,  ˝e  wielmo˝a, na-
gle znieruchomia∏y  wpatrzy∏  si´  w dal i pergamin z r´ki wypu-
Êci∏? Oto  poÊród  krzewów, w niedalekiej odleg∏oÊci od pa∏acu,
pi´kny roczniak  szczypa∏  traw´.  Kopytkiem  w ziemi  grzeba∏,
ró˝ki  nadstawia∏,  a wtem  podniós∏  wdzi´czny  ∏ebek  i spojrza∏
wprost na wielmo˝´.  Ten nie wytrzyma∏ – chwyci∏ ∏uk czarodziej-
ski i zanim ktokolwiek si´ spostrzeg∏, pos∏a∏ strza∏´ ku zwierz´ciu. 

– Co robisz, nieszcz´sny?! – wykrzyknà∏ w∏ócz´ga. 

Ale  by∏o  ju˝  za  póêno.  Strza∏a  utkwi∏a w szyi jelonka. Nie prze-
znaczona  do  zabijania,  zrani∏a zaledwie zwierzàtko, które usko-
czy∏o i pomkn´∏o w las. 

– Uszed∏!! – krzyknà∏ rozeêlony pan. – Na nic taki ∏uk! 

Jak  zawsze zapalczywy, w gniewie wielkim prze∏ama∏ ∏uk na pó∏
i rzuci∏  nim  o ziemi´.  Zamarli dworacy, nie wiedzàc co czyniç.
Wtem ktoÊ, zebrawszy si´ na odwag´, zapyta∏: 

– Co zaÊ z Kedryfem b´dzie? 
– A nic!  –  odpar∏  hardo wielmo˝a. – DoÊç mi dwóch synów,

trzeciego  od˝a∏uj´,  mo˝e  nie  wracaç!  –  i odszed∏  Êpiesznie  do
swych komnat. 

Gdyby˝ choç u˝ali∏ si´ nad swym beniaminkiem, gdyby˝ choç

zasmuci∏  si´,  ˝e  nie ujrzy go nigdy, mo˝e by odzyska∏ i tego naj-
m∏odszego syna... 
Na  ˝ebraka  nikt  ju˝  nawet  nie patrza∏. On zaÊ podniós∏ ∏uk z∏a-

22

background image

many    i ukrywszy    twarz    w kapturze  opoƒczy,  cicho  zap∏aka∏.
Czego innego si´ spodziewa∏. Dziesi´ç  lat s∏u˝y∏ u króla Dale-
kiego Wschodu, dobywajàc w kopalniach marmury i drogocenne
kamienie.  Za  swe ci´˝kie trudy nie ˝àda∏ z∏otych dukatów, jeno
prosi∏  o ∏uk czarodziejski, który, jak zas∏ysza∏ od przyjaznego mu
dworaka, znajdowa∏ si´ w królewskim skarbcu. W∏adca da∏ mu to
cudo. Wtenczas jako biedny tu∏acz przyw´drowa∏ na dwór wiel-
mo˝y Karakamby. A w myÊlach swoich widzia∏, jak strza∏a pusz-
czona w niebo z imieniem  Kedryfa legnie cicho u jego nóg, jak
wszyscy si´ zadziwià, a ojciec, tak niegdyÊ srogi i bez serca, po-
zna w nim syna swego i przyciÊnie do piersi... Inaczej si´ sta∏o.
Zraniony okrutnymi s∏owy ojca, nieszcz´sny Kedryf przez nikogo
nie  zatrzymywany  odszed∏  znów  w Êwiat.  A kiedy  w w´drówce
swej przyby∏  do lasu, wzià∏ ˝ywic´ u sosny wynios∏ej i u brzozy
p∏aczàcej, i spoi∏ p´kni´ty ∏uk. A kiedy przyby∏ do dàbrowy, zna-
laz∏ dla niego schronienie i ukry∏ czarodziejski ∏uk przed okiem
ludzkim.  A gdzie  si´  cudowna  strza∏a  podzia∏a?  Kozio∏ek  bieg∏
lasem, a˝ pad∏ i niechybnie zakoƒczy∏by ˝ywot, aliÊci znalaz∏ go
cz∏ek jakiÊ litoÊciwy, wyjà∏ strza∏´ i wbi∏ jà w drzewo, a jelonka
z rany wyleczy∏. Mi´dzy drzewcem strza∏y, a ga∏´zià uwi∏ drozd
swe gniazdo i Êpiewa∏ w nim ów Êpiewak bo˝y, a po nim jego po-
tomstwo przez wiele lat jeszcze. Na koniec drzewo spróchnia∏o,
ptaszki odlecia∏y, gniazdo wicher porwa∏, a gdzie strza∏a czaro-
dziejska? Nikt tego nie wie. 

Tymczasem bracia Fores i Egador dostali pos∏anie ojca, choç

ka˝dy w innej stronie Êwiata przebywa∏. Powrócili zacni synowie
uradowani  odmianà  serca  wielmo˝y.  A kiedy  Kedryf  d∏ugo  nie
nadciàga∏, spytali o niego ojca. Ten ˝alem wielkim zdj´ty zap∏a-
ka∏ i opowiedzia∏, co i jak si´ zdarzy∏o. Potem pokut´ sam sobie
na∏o˝y∏, a to by mi´sa do koƒca ˝ywota swego nie jeÊç. I trzeba
rzec, i˝ s∏owa dotrzyma∏. 

Na koniec powiedzieç nale˝y, i˝ Fores b´dàc kiedyÊ w podró-

˝y napotka∏ biednego w´drownika, który zapyta∏ go o wielmo˝´
Karakamb´ i jego synów. Pozna∏ Fores brata swego, uradowa∏
si´ nad wyraz i jà∏ go nak∏aniaç do powrotu w dom rodzicielski.

23

background image

Jednakowo˝ Kedryf odmówi∏, wyjawiajàc dzieje czarodziejskie-
go ∏uku, jak i to, i˝ to on sam ofiarowa∏ go ojcu, gdy by∏ u niego
przebrany  za  tu∏acza.  AliÊci  zosta∏  boleÊnie  zraniony  w swym
sercu i powróciç mu niepodobna. A teraz zmierza do króla Dale-
kiego Wschodu, który by∏ dlaƒ ∏askawy. Fores zrozumia∏, ˝e tak
byç  musi  i zap∏aka∏  szczerze  nad  losem  brata  swego,  po  czym
uÊciskali si´ serdecznie i rozjechali. 

Nikt ju˝ wi´cej nie us∏ysza∏ o biednym Kedryfie. A ∏uk cudow-

ny przezwano ∏ukiem Karakamby.

– Niezwyk∏a historia! – powiedzia∏ Gwalbert po przeczytaniu

manuskryptu – lecz nie rozumiem, panie, czemu ty si´ tym zajmu-
jesz. Nie wiadomo, gdzie jest ∏uk, nie ma strza∏y... 

– Mylisz  si´  –  rzek∏  z powagà  stary  rycerz.  –  Oto  karta  nad

którà sp´dzi∏em ca∏à noc, wskazujàca miejsce ukrycia ∏uku. Patrz! 

Istotnie,  na  zbutwia∏ej  karcie  widoczny  by∏  mocno  ju˝  zatarty

szkic.

24

background image

– I co powiesz? – zawo∏a∏ z tryumfem Sambor. 
– Nic nie rozumiem – odpar∏ m∏odzieniec. 
– A wi´c s∏uchaj! Strza∏ki wskazujà strony Êwiata. Ryba ozna-

cza wod´, du˝a ryba – du˝à wod´ na pó∏nocy kraju, gdzie p∏ynie
rzeka graniczna. Nie zaprzeczysz, ˝e ˝o∏àdê roÊnie na d´bie, a nie-
toperz kryje si´ w ciemnych miejscach... 

– Lecz có˝ ma wspólnego dàb... ach, mo˝e to, ˝e w d´bie jest

dziupla... 

– Dobrze! W starym d´bie jest du˝a dziupla, w której miesz-

kajà nietoperze strzegàce ukrytego tam ∏uku, a dàb ten roÊnie nad
rzekà. 

– A co  oznacza  ten  zygzak  przy  paszczy  ryby?  Podobny  jest

do robaka, czy˝by ryba chcia∏a go po˝reç? 

– Nie wiem, nie potrafi´ si´ domyÊliç, co znaczy ten zygzak,

ale sàdz´, ˝e wa˝niejsze jest miejsce ukrycia strza∏y. 

– Ach,  tej  nigdy  nie  znajdziemy,  nie  mamy  wskazówek.  Ale

mo˝e wiesz, panie, gdzie ona?

– Wiem!  Jest  tu!!!  –  zawo∏a∏  pan  zamku  triumfalnie  i tupnà∏

nogà w pod∏og´, a˝ zatrz´s∏y si´ Êciany, a przera˝ony kot nastro-
szywszy sierÊç umknà∏ przez okno. 

– Mój stary – zwróci∏ si´ pan do Sewera, który w∏aÊnie szed∏ –

daj no klucze do piwnic. 

Zeszli we trzech do loszku. By∏ pusty, tylko poÊrodku sta∏a wiel-

ka skrzynia. A mimo i˝ ogieƒ i tu poczyni∏ wielkie spustoszenia,
próchniejàca skrzynia opar∏a si´ p∏omieniom. Opar∏a si´ te˝ chci-
woÊci krewnych, którzy wyjàwszy z niej co cenniejsze przedmio-
ty, zostawili jà jako dodatek do spalonego zamku. 

Sambor podniós∏ wieko, oÊwietli∏ wn´trze p∏omieniem Êwiecy

i krzyknà∏: 

– Myszy!!!

Rozleg∏ si´ przeraêliwy pisk i przynajmniej setka tych potworów

wyskoczy∏a ze swego legowiska. 

– Nie wiedzia∏em, ˝e mieszka z nami tyle mi∏ych zwierzàtek –

powiedzia∏ z odrazà Sambor. 

Ale pod stertà poci´tych przez myszy szmat, le˝a∏a nienaruszo-

25

background image

26

na ma∏a strza∏ka, taka jakà ktoÊ nieznany opisa∏ w manuskrypcie:
czarna z czerwonym grotem. 

Gdy  potem  w komnacie  oglàdali  jà  z ciekawoÊcià,  zauwa˝yli

wyrytà na brzeszczocie liter´ „K”. 

– Zapewne to pisarz Karakamby wycià∏ literk´ przeznaczajàc

t´ strza∏´ dla Kedryfa – zauwa˝y∏ stary rycerz. 

– Tak, nie ma wàtpliwoÊci!!! – zakrzyknà∏ Gwalbert nadzwy-

czaj przej´ty wspania∏ym znaleziskiem. – Jak˝e ona trafi∏a do twej
skrzyni, panie? 

– Znalaz∏ jà tkwiàcà w próchnie drzewa któryÊ z moich przod-

ków –  wyjaÊni∏ Sambor. – Mówi∏ o tym mój pradziadek, wspomi-
najàc,  i˝  jest  to  cudowna  strza∏a  z ∏uku  Karakamby,  ale  nie  wie-
dzia∏em o nim wiele, a i potem ma∏o mnie obchodzi∏a ta historia.
Dopiero teraz, dzi´ki tobie... Czy domyÊlasz si´ jaki mam plan? 

– JeÊli znajdziemy ∏uk, b´dzie mo˝na pos∏aç wiadomoÊç Blan-

ce. 

– Jakà wiadomoÊç? 
– ˚e jà kocham i Êpiesz´ na ratunek. 
– G∏upstwo! Wszak nie wiesz, gdzie jest paƒstwo Zelmiry i ni-

gdy  tam  nie  dotrzesz.  Jest  inny  sposób.  Venturian  uwolniony  od
w´dzid∏a przybiegnie do mnie, rozumiesz? 

– Tak! – zawo∏a∏ Gwalbert. – I przyniesie na swym grzbiecie

Blank´! 

– Nie inaczej. Teraz wiesz, jakà wiadomoÊç masz jej przes∏aç. 
– Wiem, ale czy jesteÊ pewien, panie, ˝e koƒ twój zdo∏a wy-

rwaç si´ z tej zakl´tej krainy? Wszak podobno nie mo˝na stamtàd
uciec. 

– O to jestem spokojny. Zapominasz, ˝e Venturian jest koniem

niezwyk∏ym, cudownym, a poza tym to... to jedyna nasza nadzie-
ja. Oby si´ tylko Blance uda∏o dosiàÊç mego rumaka! B´dzie mu-
sia∏a  dzia∏aç  bardzo  rozwa˝nie.  A teraz,  mój  m∏ody  przyjacielu,
przygotuj list, abyÊ móg∏, gdy tylko znajdziesz ∏uk, natychmiast go
wys∏aç. Siadaj i pisz! 

Po namyÊle Gwalbert u∏o˝y∏ taki oto list: 

background image
background image

Najmilsza Blanko! 
Jestem  sercem  przy  Tobie,  lecz  ani  ja,  ani  nikt  inny  nie  potrafi
dotrzeç do krainy, w której przebywasz za sprawà Zelmiry. Jest
jednak rada. Znajdê wÊród koni Zelmiry cudownego Venturiana
– to siwy, jab∏kowity rumak. Trzyma go przy Zelmirze zaczaro-
wane w´dzid∏o. Dosiàdê go, odrzuç uzd´ wraz z w´dzid∏em, a koƒ
czujàc si´ wolnym, wyniesie Ci´ z tego zakl´tego kraju. Powróci
do swego pana, rycerza Sambora, do którego i ja b´d´ zmierza∏.
Tam si´ spotkamy. Bàdê ostro˝na, Blanko, strze˝ si´ wiedêmy Ze-
lmiry!  Spal  list  i strza∏´.  Czekam  na  Ciebie  z ut´sknieniem.  –
Twój Gwalbert. 

Dobiega∏o  ju˝  po∏udnie.  M∏odzieniec  szykowa∏  si´  do  dalszej

drogi;  strza∏´  z ∏uku  Karakamby  umocowa∏  w swym  ko∏czanie,
a plan i list ukry∏ g∏´boko na piersi. Jeszcze na odjezdnym wys∏u-
cha∏ wielu rad, których nie poskàpi∏ mu stary rycerz, i po˝egnaw-
szy si´ z nim oraz Sewerem, odjecha∏. 

28

background image

IV. Na rozstajnych drogach          

Dzianet  Gwalberta  niós∏  wytrwale  swego  pana  ju˝  wiele  dni

w stron´ wielkiej wody. M∏odzieniec ogarni´ty pragnieniem zdo-
bycia ∏uku niewiele dawa∏ wytchnienia swemu rumakowi, a o sie-
bie nie dba∏ wcale. Jednak zm´czony wielce stanà∏ w pewnym za-
jeêdzie, gdzie te˝ wymieniano podró˝nym konie. W jadalnej izbie
gwarno by∏o i weso∏o, ale Gwalbert przej´ty swoimi troskami nie
przy∏àcza∏  si´  do  nikogo.  Gdy  jednak  podniós∏  oczy,  wyda∏o  mu
si´,  ˝e  twarz  jednego  z hulaków  nie  jest  mu  obca.  Cz∏owiek  ten
przypomina∏  mu  kogoÊ,  lecz  kogo?  Widzia∏  go  chyba,  ale  gdzie
i kiedy?  M∏ody  ten  m´˝czyzna  siedzia∏  w towarzystwie  czterech
czarniawych kompanów o b∏yszczàcych oczach i bia∏ych z´bach.
Nieznajomy  te˝  spostrzeg∏  Gwalberta,  a przyjrzawszy  mu  si´
pierwszy zagada∏: 

– Có˝ to, rycerzu, zmyli∏eÊ szlak? Do gór wszak nie t´dy dro-

ga! 

Gwalbert milcza∏ szukajàc w pami´ci, a przecie˝ i g∏os wyda∏

mu  si´  znajomy.  Wreszcie  pomyÊla∏,  ˝e  mo˝e  to  byç  Iwo.  Tak!
Iwo, ale jak˝e inny!!! Gdzie˝ si´ podzia∏ nieÊmia∏y, kaleki i brzyd-
ki m∏odzieniec, wielbiciel rycerzy!? Teraz mia∏ g∏adkie lico, but-
nà min´, za to ani Êladu garbu. Gwalbert by∏ zbity z tropu; nie do-
wierzajàc swym zmys∏om spyta∏: 

– Gdzie˝ jest twój garb, Iwo? 
Czarniawi wybuchn´li Êmiechem. 
– Tutaj  –  odpar∏  Iwo  unoszàc  w gór´  sakw´.  –  Gdy  jest  po-

29

background image

trzebny – siedzi mi na karku, a jeÊli nie – idzie do worka. A wi´c,
dokàd jedziesz, junaku? 

– Na pó∏noc – odpar∏ niech´tnie rycerz. 
– MyÊla∏em,  ˝e  zwiedzasz  góry.  Czy  ju˝  nie  szukasz  swojej

dziewczyny? 

– Zmyli∏eÊ mnie – rzek∏ z urazà Gwalbert. – W górach nic nie

ma. Mam inny sposób, by jà odzyskaç. 

– Jaki?
– Na to nie odpowiem, gdy˝ nie ufam tobie – odpar∏ m∏ody ry-

cerz.  –  Dlaczego  udawa∏eÊ  biedaka?  Po  co  wprowadzi∏eÊ  mnie
w b∏àd? Mo˝e wszystko, co wtedy gada∏eÊ, jest nieprawdà? Kim-
˝e ty w∏aÊciwie jesteÊ? 

– No jak to? Jestem twoim przyjacielem i wszystko co ci opo-

wiada∏em o Zelmirze to prawda, poza tym, ˝e to nie mnie wyrzu-
ci∏a, a pacho∏ka o imieniu Iwo. Ja zaÊ nazywam si´ Dorkan, a to sà
moi towarzysze – tu wskaza∏ na czarniawych. – Razem w´druje-
my,  razem  si´  weselimy.  A garb?  Nie  przejmuj  si´,  lubi´  sobie
czasem po˝artowaç, prawda, przyjaciele? 

Czarniawi znów wybuchn´li Êmiechem. 
– A jednak nie powiem ci, dokàd jad´ – rzek∏ Gwalbert. 
– Móg∏bym  zgadywaç  –  Dorkan  nie  dawa∏  za  wygranà.  –

O dzieƒ drogi stàd jest wielka rzeka, nad nià dàbrowa, za nià gra-
nica. Tam si´ zatrzymasz. 

– Có˝ z tego? 
– Ech, rycerzu, dobrze ci radz´, nie szukaj ∏uku Karakamby! 
– Dlaczego nie mia∏bym go szukaç? – spyta∏ Gwalbert i zaraz

po˝a∏owa∏ swych s∏ów. 

– Widzicie? Zgad∏em!!! – wykrzyknà∏ Dorkan, a czarniawi po

raz  trzeci  rozeÊmieli  si´.  –  A wi´c  chcesz  pos∏u˝yç  si´  ∏ukiem.
Przykro  mi,  przyjacielu,  lecz  ja  te˝  go  potrzebuj´,  a nie  ma  tak
chy˝ych koni jak moje. W drog´, chwaty! 

To mówiàc wcisnà∏ na g∏ow´ z∏oty he∏m, który le˝a∏ przed nim

na  stole.  Czarniawi  zerwali  si´  z ∏awy  i wyskoczyli  na  dwór.
Gwalbert rzuci∏ si´ za nimi. Niestety, Dorkan mia∏ s∏usznoÊç: ich
spasione  i wypocz´te  konie  a˝  rwa∏y  si´  do  biegu,  zaÊ  dzianet

30

background image

Gwalberta  do  cna  wyczerpany  spa∏  na  stojàco.  Rycerz  machnà∏
tylko r´kà. Musia∏ kupiç nowego konia, lecz zanim wybra∏ najlep-
szego  biegusa,  zanim  go  osiod∏ano,  po  Dorkanie  i jego  dru˝ynie
ju˝ dawno kurz opad∏ na drodze. Lecz m∏odzieniec nie zra˝a∏ si´
– pomknà∏ w Êlad za nimi, a jego koƒ rwa∏ jak strza∏a. Po kilku go-
dzinach musia∏ jednak zwolniç, a nawet jechaç st´pa, gdy˝ zbli˝y∏
si´ do du˝ej wsi, gdzie tego dnia odbywa∏ si´ jarmark i pe∏no by-
∏o  na  drodze  wozów,  jeêdêców  i pieszych.  A na  wiejskim  placu
trwa∏ targ oraz rozmaite zabawy. Gwalbert jecha∏ Êpiesznie ciàgle
wo∏ajàc: „Z drogi! Z drogi!”. Nagle wstrzyma∏ konia. Czy mu si´
tylko wydawa∏o? Nie, istotnie, nad t∏umem b∏ysnà∏ z∏oty he∏m Do-
rkana.  „Teraz  ju˝  czas,  abym  ich  wyprzedzi∏”  –  pomyÊla∏  Gwal-
bert. Przecisnàwszy si´ przez ci˝b´ znalaz∏ si´ po drugiej stronie
placu, a z∏oty he∏m zniknà∏ mu z oczu. „Dobrze jest” – odetchnà∏.
W tej samej chwili us∏ysza∏ g∏os przekupnia, który stojàc na becz-
ce zachwala∏ swój towar, jako to or´˝ ró˝nego rodzaju i zbroj´ ry-
cerskà  wielkiej  ceny.  Ale  najbardziej  cenny  mia∏  byç  ∏uk,  który
w∏aÊnie trzyma∏ w r´ce i wymachiwa∏ nim nad g∏owami gapiów.
Gwalbert spojrza∏ i wstrzyma∏ konia. Przecie˝ to ∏uk Karakamby!
Dobrze zna∏ go z ryciny widniejàcej w manuskrypcie. Pr´t by∏ po-
malowany  w ró˝ne  wzory  i zakoƒczony  z obu  stron  rzeêbami.
Gwalbert  nawet  si´  nie  zdziwi∏,  wszak  jakiÊ  spryciarz  móg∏  ju˝
przedtem dobraç si´ do dziupli, znaleêç ∏uk i sprzedaç go. 

– Kupuj´ ten ∏uk! – wykrzyknà∏ m∏odzieniec. – P∏ac´ z∏otem! 
Wspià∏ konia, poskoczy∏, ju˝ by∏ blisko, ju˝ wyciàga∏ r´k´, gdy

nagle... Och, spóêni∏ si´ o jednà chwilk´! Oto nadjecha∏ galopem
cz∏owiek w z∏otym he∏mie, wychwyci∏ z r´ki przekupnia ∏uk, rzu-
ci∏ garÊç dukatów i pomknà∏ przez wieÊ nie baczàc na tratowanych
przez  siebie  ludzi.  Wraz  do∏àczyli  do  niego  czterej  m´˝czyêni
i wszyscy znikn´li w tumanie kurzu. 

Gwalbert puÊci∏ si´ w skok za uciekajàcymi. P´dzi∏ teraz kr´tà

drogà przez las, wi´c nie widzia∏ swych przeciwników. Jak˝e by∏
z∏y  na  siebie!  Czemu  nie  spostrzeg∏  w czas  niebezpieczeƒstwa!
„I po co mu ∏uk Karakamby? – myÊla∏. – Przecie˝ nie ma strza∏y.
A mo˝e wypatrzy∏ jà w mym ko∏czanie i teraz zechce mi jà ode-

31

background image

braç?”  Tak  myÊlàc  pilnie  rozglàda∏  si´  po  przydro˝nych  chasz-
czach oczekujàc zasadzki. Powiedzia∏ sobie, ˝e tym razem nie da
si´ wyprowadziç w pole. Ale zasadzki nie by∏o i nic si´ nie sta∏o.
Po  jakimÊ  czasie  Gwalbert  wypad∏  z lasu  na  otwartà  przestrzeƒ;
zbli˝a∏ si´ teraz do rozdro˝a. Widzia∏ z daleka pi´ç bia∏ych dróg,
które  zbiega∏y  si´  w jednym  miejscu  i krzy˝owa∏y  ze  sobà.  I na
tym rozstaju dostrzeg∏ grupk´ jeêdêców, a gdy si´ zbli˝y∏, pozna∏,
˝e by∏ to Dorkan wraz ze swà dru˝ynà. Siedzia∏ wyprostowany na
koniu i najwyraêniej czeka∏ na ksi´cia. 

– Honor kaza∏ mi czekaç na ciebie, i choç móg∏bym rozkazaç

moim zuchom, by ci´ zabili – nie zrobi´ tego. 

– Wyzywam  ci´  na  walk´!  –  zawo∏a∏  Gwalbert  i wyciàgnà∏

miecz. – JeÊli zwyci´˝´, ∏uk b´dzie mój. JeÊli mnie zabijesz, zosta-
nie przy tobie. 

Skrzy˝owa∏y si´ miecze w zaci´tym boju; obaj wojownicy do-

skonale w∏adali bronià, przeto ˝aden z nich nie móg∏ zdobyç prze-
wagi. S∏oƒce ju˝ chyli∏o si´ ku zachodowi, gdy nagle jego ukoÊne
promienie  zaÊwieci∏y  prosto  w oczy  Gwalberta.  Rycerz  zmru˝y∏
powieki. Czy˝by to by∏o przyczynà tego, co si´ sta∏o? A mo˝e ra-
czej jakaÊ tajemna, a z∏owroga si∏a sprawi∏a, ˝e klinga jego mie-
cza  rozprys∏a  si´  w kawa∏ki  pod  ciosem  or´˝a  wroga.  Gwalbert
b∏yskawicznie wydoby∏ sztylet, ale i ta stal p´k∏a za dotkni´ciem
miecza Dorkana. 

– Poddaj si´, gdy˝ nie chc´ ci´ zabijaç! – zawo∏a∏ zwyci´zca. 
– Nie  poddam  si´!  –  odkrzyknà∏  rycerz.  –  B´d´  ci´  Êciga∏

i walczy∏ z tobà, dopóki ˝yj´. 

To mówiàc Êciàgnà∏ z ramienia ∏uk i ju˝ napina∏ ci´ciw´, gdy

Dorkan cià∏ go mieczem przez skroƒ. Gwalbert zachwia∏ si´, krew
pociek∏a stru˝kà po jego twarzy, ∏uk wypad∏ z r´ki. 

– Czemu mnie przeÊladujesz? – spyta∏. – Po co ci ten ∏uk? 
–  Wiem  dobrze,  jak  i ty,  ˝e  nosi  on  w sobie  pewne  zakl´cie,

przez co mo˝e byç bardzo u˝yteczny. A poza tym... teraz ju˝ ni-
gdy nie odzyskasz Blanki! – zawo∏a∏ weso∏o Dorkan. 

–  Có˝ ci ona zawini∏a?... 
– Jeszcze  si´  nie  domyÊlasz?  Jestem  dziewiàtym  synem

32

background image
background image

Zelmiry!!!  –  zakrzyknà∏  cz∏owiek  w z∏otym  he∏mie.  –  Âliczna
Blanka b´dzie moja! Moja! Rozumiesz?! Lubi∏em ci´, rycerzyku,
ale teraz koniec! Zuchy, czas na nas! 

Czarniawi rozbiegli si´, ka˝dy innà drogà. Pi´ciu m´˝czyzn po-

cwa∏owa∏o w pi´ç ró˝nych stron, a nie wiadomo by∏o, który z nich
uwozi cenny ∏uk. Lecz Gwalbert i tak nie móg∏by ich goniç. Krew
zalewa∏a mu oczy, s∏ab∏, zsunà∏ si´ z konia i pad∏ w proch znaczàc
czerwienià ziemi´ na rozstaju pi´ciu bia∏ych dróg. Mo˝e omdla∏,
a mo˝e ju˝ chcia∏ opuÊciç Êwiat ˝ywych? 

Jakkolwiek  by∏o,  nie  s∏ysza∏,  ˝e  ktoÊ  zbli˝y∏  si´  i przykl´knà∏

obok niego, nie czu∏, ˝e ktoÊ go dotknà∏, a potem potrzàsnà∏ jego
ramieniem.  Ocknà∏  si´  dopiero  po  d∏ugim  czasie.  Gdy  otworzy∏
oczy, zdziwi∏ si´ niepomiernie, bowiem nie le˝a∏ ju˝ w kurzu dro-
gi, lecz na zielonej ∏àce. By∏ wczesny, Êwie˝y poranek. G∏ow´ je-
go wsparto na siodle, czo∏o spowija∏y lniane szarpie, a ca∏e cia∏o
przykrywa∏a opoƒcza. Opodal pas∏y si´ dwa konie, a na kamieniu
siedzia∏  m´˝czyzna  bogato  odziany,  m∏ody  jeszcze,  choç  starszy
od Gwalberta. Patrza∏ zatroskanym okiem na rannego, ale gdy ten
da∏ znak ˝ycia, nieznajomy powiedzia∏ z ulgà: 

– ˚yjesz!  Martwi∏em  si´,  gdy˝  bardzo  d∏ugo  by∏eÊ  bez  przy-

tomnoÊci. Lecz rana twoja nie jest zbyt groêna, szybko wrócisz do
zdrowia i odzyskasz si∏y. 

– Nie chc´ ˝yç! – szepnà∏ Gwalbert. – JesteÊ, panie, bardzo do-

bry i dzi´ki ci za to, ale ja zosta∏em pokonany i upokorzony. Nie
chc´ ˝yç, gdy˝ z mojej winy moja ukochana Blanka skazana jest
na...  ach,  nie  ka˝  mi  panie  koƒczyç  tej  opowieÊci,  gdy˝  jest  ona
zbyt bolesna. 

– M∏odzieƒcze,  nie  rozpaczaj.  Mo˝e  nie  wszystko  stracone,

a ja chc´ ci pomóc. Jak si´ nazywasz? 

– Jestem ksià˝´ Gwalbert. 
– A ja  jestem  Jan.  By∏em  wczoraj  na  jarmarku  i widzia∏em

wszystko. Pojecha∏em za wami zaciekawiony tym, i˝ jakiÊ marny
∏uk ma dla was tak du˝e znaczenie. 

– Nie  jest  on  marny,  ale  cudowny  i by∏  ca∏à  mojà  nadziejà  –

rzek∏ ze smutkiem Gwalbert. 

34

background image

– A wi´c objaÊnij mnie dok∏adnie i opowiedz o swym nieszcz´-

Êciu.  S∏ysza∏em  z ust  twojego  przeciwnika  imi´  Zelmiry.  Czy˝by
skrzywdzi∏a ci´ ta czarownica? 

– Zatem wiesz coÊ o niej, panie? Dobrze, opowiem ci wszyst-

ko, jeÊli taka jest twoja wola. 

I zrozpaczony  m∏odzieniec  opowiedzia∏  ca∏à  swojà  histori´  od

poczàtku do koƒca, niczego nie ukrywajàc i oskar˝ajàc si´ o zbyt-
nià ∏atwowiernoÊç i powolnoÊç. 

Jan s∏ucha∏ pilnie, nie przerywajàc. 
– Widzisz wi´c, panie, ˝e nie mam po co ˝yç d∏u˝ej – rzek∏ na

koniec Gwalbert i ∏zy zakr´ci∏y mu si´ w oczach. 

– Przeciwnie, mój ch∏opcze, musisz ˝yç, by wyratowaç Blank´. 
– Ale˝ nie ma sposobu! Nie rób mi z∏udnych nadziei, panie! 
– Jest coÊ, o czym nie wiesz, a co nie jest ˝adnà z∏udà. 

Gwalbert milcza∏ pos´pnie, wi´c Jan mówi∏ dalej: 

– ¸uk, o który walczyliÊcie nie jest ∏ukiem Karakamby. 

S∏owa te poderwa∏y m∏odzieƒca. 

– Skàd wiesz? 
– Wiem,  bom  widzia∏  prawdziwy  ∏uk  Karakamby  i Êpiesz´  ci

powiedzieç, ˝e ró˝nià si´ znacznie. KtoÊ, kto zrobi∏ ∏uk na sprze-
da˝, naÊladowa∏ tylko tamten. Mo˝e widzia∏ rysunek, nie wiem. 
Gwalbert zerwa∏ si´ na równe nogi, ale zaraz opad∏ z powrotem, bo
mu si´ ciemno w oczach zrobi∏o ze s∏aboÊci. Dr˝a∏ i be∏kota∏: 

– Czy jesteÊ pewien, panie, czy jesteÊ pewien? Widzia∏eÊ go?!

Gdzie? Wi´c mo˝e wiesz, czy znajduje si´ na swoim miejscu? 

– Wiem – odpar∏ spokojnie Jan. – Ale najpierw odpocznij i po-

sil si´, Gwalbercie, doÊç wzruszeƒ na jeden raz. A potem pojedzie-
my. Ch´tnie b´d´ ci towarzyszy∏, bowiem nie mam ˝adnych obo-
wiàzków. 

– Nie! Teraz jedêmy, zaraz! Znów si´ spóêni´! – goràczkowa∏

si´ Gwalbert. 

– Ale˝ przyjacielu, jesteÊ ranny i os∏abiony. Spadniesz z konia

i có˝ nam z tego przyjdzie? Trzeba te˝ mieç prócz zapa∏u i rozsà-
dek. Pos∏uchaj: Zelmira pewnie pozna i˝ syn przywióz∏ jej ∏uk fa∏-
szywy,  ale  b´dzie  przekonana,  i˝  ty  o tym  nie  wiesz.  Rzeczywi-

35

background image

Êcie, nigdy byÊ si´ prawdy nie dowiedzia∏, gdybyÊ mnie nie spo-
tka∏. 

– Panie,  wybacz  moje  pytanie,  ale  szarpià  mnà  wàtpliwoÊci.

Skàd wiesz tak du˝o o tych tajemniczych sprawach? – spyta∏ m∏o-
dzieniec. 

– Rozumiem, ju˝ raz ci´ oszukano. MyÊl´, ˝e gdy przekonasz

si´ o mych szczerych intencjach, zostaniemy przyjació∏mi. A wi´c
wiedz, ˝e nie nazywam si´ Jan... Jestem Kedryf. 

– Co?! – wykrzyknà∏ Gwalbert – A wi´c jesteÊ mo˝e krewnym

i dalekim potomkiem owego zacnego, a tak nieszcz´Êliwego Ke-
dryfa z legendy? 

– Nie – odpar∏ Jan i zamyÊli∏ si´, a po d∏u˝szej chwili podjà∏:

– Jestem nim samym, jestem synem Karakamby, który przyniós∏
mu cudowny ∏uk trzysta lat temu. 

Gwalbertowi zakr´ci∏o si´ w g∏owie. Czarownica Zelmira wraz

z jej  zakl´ciami,  czarodziejski  ∏uk,  niezwyk∏y  koƒ  Venturian  –
wszystko  to  zadziwia∏o,  lecz  nie  wzbudza∏o  l´ku.  Teraz  dopiero
m∏odzieniec  odczu∏  groz´  i strach.  Zacisnà∏  powieki  odganiajàc
myÊl o ob∏´dzie Jana i o tym, ˝e ma on urojenia, a to co mówi jest
zmyÊleniem, a wi´c p∏onne nadzieje, wszystko na nic... 

Naraz dobieg∏ go spokojny, a nawet weso∏y g∏os: 
– Wiem,  co  myÊlisz  i czujesz,  m∏odzieƒcze.  Nie,  nie  jestem

szalony. Przyszed∏ czas, bym ujawni∏ przed tobà pewnà tajemnic´,
s∏uchaj wi´c i nie przerywaj. Znasz wydarzenia tamtych lat a˝ do
chwili,  gdy  rozsta∏em  si´  z mym  bratem  Foresem.  Otó˝  istotnie
wróci∏em do kopalni drogich kamieni, a choç praca tam by∏a ci´˝-
ka,  lubi∏em  wydobywaç  z szarych  ska∏  barwne,  drogocenne  ka-
mienie i wyobra˝aç sobie, ˝e i w moim smutnym ˝yciu zdarzy si´
coÊ równie pi´knego. Tak min´∏o kilka kolejnych lat, gdy pewne-
go dnia natknà∏em si´ w mym wykopie na ogromny g∏az, który za-
grodzi∏ mi drog´. Z najwy˝szym trudem podwa˝y∏em go dràgiem,
a kamieƒ  poruszy∏  si´,  przechyli∏  na  bok  i ods∏oni∏  g∏´boki  dó∏.
Gdy tak mocowa∏em si´ z g∏azem chcàc go odwaliç, ziemia pod
mymi  stopami  obsun´∏a  si´  i nie  mogàc  utrzymaç  równowagi
wpad∏em w czarnà czeluÊç, a kamieƒ powróci∏ na dawne miejsce

36

background image

i odcià∏  mi  drog´  odwrotu.  Lecia∏em  chwil´  w ciemnoÊciach,  a˝
spad∏em na zbocze, po którym dalej potoczy∏em si´ w g∏àb pod-
ziemia. Ca∏y pot∏uczony i obola∏y le˝a∏em potem w jakiejÊ ka∏u˝y,
nie wiem jak d∏ugo. Wreszcie wsta∏em i utykajàc, po omacku szu-
ka∏em  drogi.  Wtedy  przypomnia∏em  sobie,  ˝e  mam  pod  kubra-
kiem  p´k  ∏uczyw,  których    czasem    u˝ywa∏em  do  oÊwietlania
ciemnych  wykopów.  Skrzesa∏em  ognia  i zapali∏em  jedno.  Zoba-
czy∏em ponurà pieczar´, potem znalaz∏em odchodzàce od niej tu-
nele, ale jedne koƒczy∏y si´ Êlepo, inne tworzy∏y labirynt, w któ-
rym  b∏àka∏em  si´  d∏ugo,  bardzo  d∏ugo,  a˝  straci∏em  rachub´  dni
i nocy. ¸uczywa zapala∏em tylko co jakiÊ czas, bojàc si´, ˝e gdy
ich zabraknie, zostan´ w ciemnoÊciach jak w piekle. 

Zaczà∏em ju˝ s∏abnàç z g∏odu i pragnienia, a˝ upad∏em i le˝a-

∏em czekajàc Êmierci. Nagle us∏ysza∏em szmer, a potem jak gdyby
trzepot, czy ∏opot, które to odg∏osy wyraênie si´ ku mnie zbli˝a∏y.
Czym pr´dzej zapali∏em ∏uczywo, a wtedy mignà∏ mi przed ocza-
mi  skrzydlaty  cieƒ.  Pozna∏em  nietoperza!  A wi´c  jest  wyjÊcie
z tych lochów! Nowe si∏y wstàpi∏y we mnie, wsta∏em. I wtedy zo-
baczy∏em coÊ dziwnego: oto m´tne Êwiat∏o ∏uczywa wydoby∏o ze
Êciany  pieczary  jakiÊ  czerwony,  tajemniczy  poblask.  Chwyci∏em
ostry kamieƒ i zaczà∏em ryç w tym miejscu. Niebawem otworzy-
∏a si´ przede mnà komora, a w niej spoczywa∏ ogromnych rozmia-
rów  rubin  i zadziwiajàco  Êwieci∏  w∏asnym,  krwawym  Êwiat∏em.
Nigdy jeszcze takiego nie widzia∏em, ale wtedy nie zastanawia∏em
si´ nad jego niezwyk∏oÊcià. Âpieszno mi by∏o. W∏o˝y∏em kamieƒ
do sakwy i ruszy∏em na poszukiwanie wyjÊcia. 

Dzi´ki  nietoperzom,  za  których  lotem  si´  kierowa∏em,  znala-

z∏em szczelin´ wÊród zwa∏u ska∏ i kamieni. Mi´dzy nimi ros∏y kol-
czaste krzewy, a ich korzenie, twarde i pokr´cone, wnika∏y a˝ do
lochu. Z zewnàtrz nikt by nie odkry∏ tego wejÊcia do podziemi. Ze-
bra∏em wszystkie swe si∏y by utorowaç sobie drog´ poÊród skalne-
go rumowiska. A gdy tego dokona∏em, by∏em wolny! 

Teraz najwa˝niejsze by∏o znalezienie drogi powrotnej, chcia∏em

bowiem  oddaç  znaleziony  nadzwyczajny  klejnot  memu  królowi.
Jednak wkrótce zrozumia∏em, ˝e znalaz∏em si´ w obcym, odleg∏ym

37

background image

kraju. Spotka∏y mnie tam ró˝ne dziwne przygody, o których tylko
pokrótce ci opowiem. Pierwsi ludzie jakich napotka∏em b∏àdzàc po
nie  znanych  mi  miejscach,  okazali  si´  stra˝nikami  uzbrojonymi
w halabardy  i w∏ócznie.  Wraz  poznali,  ˝e  jestem  obcym  przyby-
szem, tak po mym ubiorze, jak i mowie, a poniewa˝ byli dobrymi
stró˝ami  ca∏oÊci  swego  paƒstwa,  pochwycili  mnie  i zawiedli  do
miasta,  a jako  niebezpiecznego  cudzoziemca  osadzili  w zamko-
wym  lochu.  Po  czym  zapomnieli  o swym  wi´êniu.  Jedynie
odêwierny bram zamku zaglàda∏ do ciemnicy. To dzi´ki niemu nie
umar∏em  z g∏odu,  gdy˝  staruszek  ofiarnie  dzieli∏  si´  ze  mnà  swà
skromnà strawà. W lochu by∏o mi okropnie: zimno i g∏odno, cho-
rowa∏em i cierpia∏em, lecz – o dziwo! – nie martwi∏em si´, prze-
ciwnie, nastrój mia∏em doskona∏y. Âmia∏em si´ ze szczurów obgry-
zajàcych  moje  odzienie,  ˝artowa∏em  z potwornych  nietoperzy
mieszkajàcych wraz ze mnà, a nawet podÊpiewywa∏em sobie we-
so∏o  ku  bezmiernemu  zdziwieniu  odêwiernego,  któremu  oÊwiad-
czy∏em kiedyÊ, ˝e b´d´ królem. Tego mu by∏o za wiele. Przera˝o-
ny  poczciwiec  sàdzàc,  ˝e  jestem  chory  na  umyÊle,  doniós∏  o tym
królowi, a ten zaraz wezwa∏ mnie do siebie. Spodoba∏em si´ w∏ad-
cy, który by∏ na tyle rozumny, ˝e nie zaliczy∏ mnie ani do ob∏àka-
nych, ani do wrogów paƒstwa, a doceniajàc mój dowcip i pogodne
usposobienie,  zatrzyma∏  mnie  na  swym  dworze.  Odtàd  p∏awi∏em
si´ w dostatkach, a jedyne, co doskwiera∏o mi i màci∏o moje szcz´-
Êcie, to nurtujàca mnie myÊl o nie oddanym klejnocie. Nie potrafi-
∏em jednak rozstaç si´ z beztroskim ˝yciem, jakie wiod∏em na kró-
lewskim dworze, tym bardziej, ˝e polubi∏a mnie pi´kna córa króla.
Ju˝  zaczyna∏em  snuç  fantastyczne  marzenia,  gdy  pewnego  dnia
sta∏a si´ rzecz straszna: zniknà∏ mój rubin. Skradziono go. Wtedy
opami´ta∏em  si´.  Porzuci∏em  myÊl  o ma∏˝eƒstwie  i nie  podajàc
przyczyny po˝egna∏em królewn´ roniàcà ∏zy, oraz króla, który ze
zdziwienia i oburzenia odwróci∏ si´ ode mnie nie wyrzek∏szy s∏o-
wa. Przebola∏em to, choç czu∏em si´ bardzo podle. 

Nie b´d´ ci opisywa∏ wszystkich zdarzeƒ i przygód, w jakie si´

uwik∏a∏em poszukujàc mej zguby. DoÊç, ˝e odnalaz∏em jà u pew-
nego handlarza drogimi kamieniami i wykupi∏em za z∏oto, którym

38

background image

obdarowa∏  mnie  swego  czasu  niedosz∏y  mój  teÊç  (tak  w myÊli
i w marzeniach  nazywa∏em  króla,  ojca  mi∏ej  panienki).  Odzy-
skawszy kamieƒ poczu∏em, ˝e wróci∏ mi dobry nastrój i energia,
wi´c czym pr´dzej opuÊci∏em obcy kraj, który goÊci∏ mnie tak d∏u-
go. Po d∏ugiej w´drówce przyby∏em do mego dobrego króla, któ-
ry przyjà∏ mnie z radoÊcià, bowiem myÊla∏, ˝e ju˝ nie ˝yj´. A gdy
wyjà∏em rubin z sakwy, król powsta∏ z tronu, wzniós∏ oba ramio-
na do góry i zakrzyknà∏: 

– Skàd to masz?! 
Opowiedzia∏em wszystko dok∏adnie, nie pomijajàc mego poby-

tu  i przygód  w oÊciennym  królestwie.  Król  s∏ucha∏  chciwie,  po-
trzàsa∏ rudà brodà, drepta∏ wokó∏ mnie, wreszcie gdy skoƒczy∏em,
rzek∏: 

– Wiedzia∏em, ˝e jest gdzieÊ na Êwiecie ten kamieƒ cudowny,

szuka∏y  go  trzy  pokolenia  moich  przodków.  A wiesz  dlaczego?
Spójrz, jak klejnot ten Êwieci, promieniuje z niego moc niezwyk∏a,
która sprawia, ˝e cz∏owiek, który go posiada czuje si´ silny i ma
wiar´ w przysz∏oÊç, choçby nie wiem w jakich by∏ opa∏ach. Dlate-
go Êpiewa∏eÊ w ciemnicy. Wed∏ug mnie – ciàgnà∏ król – poczucie
spokojnej  szcz´ÊliwoÊci  i bezpieczeƒstwa  jest  wi´cej  warte  ni˝
najd∏u˝sze ˝ycie. Ten klejnot zdobyty przez ciebie by∏ w posiada-
niu mego pradziada, ale zniknà∏ bez Êladu wraz ze Êmiercià owe-
go w∏adcy. Szeptano wówczas, ˝e ukry∏ go chytrze królewski b∏a-
zen, a chcàc zadrwiç z nast´pcy tronu, powiedzia∏, ˝e kamieƒ wró-
ci∏ tam, skàd przyby∏. Ale nikt nie wiedzia∏, skàd si´ wzià∏, wi´c
szukano  na  oÊlep.  A ty  znalaz∏eÊ  go  w lochach,  o których  nawet
nie  wiedzia∏em!  Kedryfie,  wynagrodz´  ci´  hojnie.  ˚àdaj  czego
chcesz! 

– Panie,  wszak  obowiàzek  nakazywa∏  mi  oddaç  tobie  twojà

w∏asnoÊç. Nie chc´ niczego – powiedzia∏em po prostu. 

Wtedy  król  zaprowadzi∏  mnie  do  swego  skarbca.  Poszpera∏

wÊród  skrzyƒ  i wyciàgnà∏  z kàta  ma∏y,  niepozorny,  niewielkiej
wartoÊci zielony szmaragd. 

– Weê  go  –  powiedzia∏  –  i noÊ  zawsze  przy  sobie.  Pami´taj!

A teraz  ˝egnaj,  drogi  Kedryfie.  Musisz  stàd  odejÊç  tak,  jak  b´-

39

background image

40

dziesz ciàgle odchodzi∏ z ró˝nych miejsc. Jednak... – tu szarpnà∏
swà rudà brod´ – to za ma∏o za tak wielkà uczciwoÊç i za tak wiel-
kà przys∏ug´. 

Si´gnà∏ do skrzyni i wsypa∏ do mojej kieszeni garÊç z∏ota i klej-

notów. By∏em zdumiony i zaskoczony: dlaczego mam odejÊç? 

Spe∏ni∏em jednak zalecenia króla, a tajemnic´ zielonego kamie-

nia  wkrótce  sam  odkry∏em,  gdy  odczu∏em  wielki  nap∏yw  si∏  ˝y-
wotnych,  energii  i ochoty  do  ˝ycia,  w stopniu  dotàd  mi  nie  zna-
nym. Spostrzeg∏em te˝, ˝e odm∏odnia∏em! A z latami mia∏em od-
kryç,  ˝e  kamieƒ  ten  uczyni∏  mnie  d∏ugowiecznym  –  tu  Kedryf
znów si´ zamyÊli∏. – Jednego tylko nie potrafi´ zrozumieç: rado-
Êci mego króla z odzyskanego rubinu, skoro szmaragd mia∏ te sa-
me co i on w∏aÊciwoÊci... A mo˝e kamienie te majà cudowne w∏a-
ÊciwoÊci tylko w r´kach niektórych ludzi? – Kedryf rozpià∏ kaftan
i koszul´, si´gajàc do ∏aƒcuszka, który mia∏ na szyi, a na nim wo-
reczek z bia∏ego p∏ótna. 

W woreczku znajdowa∏ si´ ma∏y, kanciasty kamyk o przedziw-

nej szarozielonob∏´kitnej barwie, matowy i lÊniàcy zarazem, któ-
ry to wystrzela∏ zielenià, to za chwil´ mrocznia∏. CzegoÊ podobne-
go Gwalbert nigdy nie widzia∏. 

– Starzej´ si´, ale nadzwyczaj powoli – ciàgnà∏ Kedryf. – Tak

jak zapowiedzia∏ mój dobry król, nie mog´ nigdzie zatrzymaç si´
na d∏u˝ej, czasem zmieniam imiona, aby utrzymaç mojà tajemni-
c´ i tak oto ˝ycie up∏ywa mi na w´drowaniu. 

– Nadzwyczajne rzeczy opowiadasz! – wykrzyknà∏ Gwalbert.

– Âwiat pe∏en jest tajemnic i ró˝nych niespodzianek, a ja dotàd tak
niewiele o nim wiedzia∏em! 

– BoÊ  bardzo  m∏ody.  Czeka  ci´  jeszcze  wiele  niespodzianek,

a najbli˝sza za chwil´. 

– Jak to? 
– A, tak. Ty i Sambor êle odczytaliÊcie rysunek. ¸uku nie ma

tam, gdzie spodziewaliÊcie si´ go znaleêç. 

– Jak  to?  –  powtórzy∏  m∏odzieniec.  –  Oto  jest  ten  rysunek.

Przyznasz, ˝e dàb nad wielkà wodà... 

background image

Kedryf przyjrza∏ si´ i przerwa∏: 
– Ale  wyraênie  zaznaczono,  ˝e  ryba  p∏ynie.  Dokàd?  Na  za-

chód. A jak daleko? I co jest tu, przed jej pyskiem? 

– Chyba robak, którego chce po∏knàç. 
Kedryf rozeÊmia∏ si´. 
– Ten, kto nakreÊli∏ ten rysunek, zagmatwa∏ go, aby utrudniç

zadanie  poszukiwaczom.  Ja  odgad∏em,  co  oznaczajà  znaki,  bo
przecie˝  wiem,  gdzie  schowa∏em  ∏uk.  Owszem,  ryba  po∏yka,  ale
nie  robaka,  a dni.  Ten  zygzak  jest  jak  gdyby  przewróconà  cyfrà
trzy 

A wi´c dàb, w którego dziupli znajduje si´ ∏uk Karakamby, ro-

Ênie  o trzy  dni  drogi  na  zachód  od  wielkiej  wody.  Tam  te˝  jutro
wyruszymy. 

41

background image

V. Chytry starzec Sylweriusz         

Nazajutrz, gdy tylko zorza poranna rozjaÊni∏a Êwiat, Kedryf za-

czà∏ siod∏aç konie i szykowaç si´ do drogi. Gwalbert czu∏ si´ ju˝ le-
piej, a odzyskana nadzieja postawi∏a go na nogi i ponagli∏a do dzia-
∏ania. Dosiedli koni i pojechali jednà z bia∏ych dróg rozstaja, kieru-
jàc si´ ku zachodowi. 

Podró˝ przebiega∏a spokojnie i po dwóch dniach porzucili bia∏y

trakt.  Teraz  Kedryf  wiód∏  Gwalberta  polnymi  drogami  i leÊnymi
przesiekami w sobie tylko wiadomym kierunku. A choç przez mi-
nione  lata  pola  i lasy  zmieni∏y  si´  znacznie,  Kedryf  mniema∏,  i˝
mocarny dàb strzegàcy ∏uku przetrwa∏ pokonujàc stulecia. 

By∏  póêny  wieczór,  gdy  wychynàwszy  z lasu  ujrzeli  ∏aƒcuch

wzgórz, mi´dzy którymi rozciàga∏a si´ zielona kotlinka ze êród∏em
wytryskujàcym  spod  nawis∏ej,  brodatej  obfitoÊcià  roÊlin  darni.
W wysokich trawach rechota∏y ˝aby wiodàc swój odwieczny, wie-
czorny chór, lecz umilk∏y uskakujàc przed kopytami koƒskimi. 

– Tak samo jak przed laty... – szepnà∏ Kedryf. – Te same przy

êródle omsza∏e kamienie i zdawa∏oby si´ te same ˝aby, choç to ju˝
tysiàczne pewnie ich pokolenie. Przenocujemy tu, a jutro... 

– Po co czekaç? – niecierpliwie wykrzyknà∏ Gwalbert. – Jedê-

my, skoro to blisko... 

– Nie – odpar∏ Gwalbert. – Po ciemku nie trafi´, wszak trzysta

lat min´∏o! 

Có˝ by∏o robiç, zostali, ale Gwalbert nie spa∏ czekajàc z niepo-

kojem dnia nast´pnego. Ju˝ przed Êwitem by∏ na nogach, a wscho-

42

background image

dzàce s∏oƒce ujrza∏o obu rycerzy przedzierajàcych si´ przez janow-
ce i tarniny g´sto porastajàce stoki wzgórz. By∏o ju˝ wysoko, gdy
spuszczali  si´  stromiznami  po  drugiej  stronie  gór,  a zajrza∏o  im
w twarz po∏udniowym blaskiem w chwili, gdy Kedryf os∏oniwszy
d∏onià oczy ujrza∏ w oddali piaszczyste urwisko. 

– Tam... Na szczycie tej skarpy – powiedzia∏. 
– Ach,  Kedryfie!  –  wykrzyknà∏    Gwalbert.  –  Ja  sam  nigdy,

przenigdy, nie trafi∏bym tutaj, nie wiedzia∏bym nawet, gdzie trzeba
szukaç tego d´bu. A byliÊmy tak dumni z Samborem, ˝e poznali-
Êmy ukryty sens rysunku. Jak˝e daleko byliÊmy od prawdy! 

PuÊcili w skok konie, choç trudno by∏o galopowaç po pagórkach,

uskokach  i plàtaninie  krzewów.  A potem  wjechali  w las,  którego
dawniej  tu  nie  by∏o.  Po  nied∏ugim  czasie  Êciana  lasu  nagle  si´
urwa∏a i jadàcy przodem Kedryf pierwszy stanà∏ na brzegu polany.
Jadàcy za nim Gwalbert nie widzia∏, jak zmieni∏ si´ raptownie na
twarzy i w poszumie starych sosen nie s∏ysza∏ jego rozpaczliwego
okrzyku. Ale po chwili i on ujrza∏ ten straszny widok: oto przed ni-
mi le˝a∏ strzaskany kolos, na wpó∏ zw´glony, na wpó∏ spróchnia∏y.
Jego  suche,  sczernia∏e  konary  w niemych  i jakby  rozpaczliwych
skr´tach wyciàga∏y si´ ku niebu, lecz na pró˝no! S∏oƒce nie mog∏o
ju˝ wlaç ˝ycia w ich martwe drewno. 

Kedryf  rozgarniajàc  próchno  i drzazgi  d´bu  natrafi∏  wÊród

szczàtków pnia na dziupl´. Zamieszkiwa∏y jà teraz w´˝e i pajàki,
lecz  ∏uku  tam  nie  by∏o.  Przeszukali  pi´dê  po  pi´dzi  ca∏à  polan´
i okoliczne zaroÊla – na pró˝no. Gwalbert by∏ zrozpaczony. 

– Kedryfie, czy jesteÊ pewien, ˝e to ten w∏aÊnie dàb? Po tylu la-

tach mog∏eÊ si´ pomyliç. Poszukajmy innych d´bów. 

– Nie,  przyjacielu,  nie  myl´  si´.  Ale  dziwi  mnie  jedno:  przy-

puszczam,  ˝e  to  piorun  powali∏  mego  mocarza  i wznieci∏  ogieƒ,
lecz ∏uk powinien by∏ ocaleç, a przynajmniej powinny by∏y zacho-
waç si´ jego szczàtki. Widzisz? Górna cz´Êç dziupli jest nienaru-
szona. 

– Przypuszczasz, ˝e ktoÊ go znalaz∏ i zabra∏? 
– Tak. 
Gwalbert stropi∏ si´, gdy˝ nieufnoÊç i l´k wkrad∏y si´ do jego

43

background image

serca. PomyÊla∏, ˝e ∏uk móg∏ si´ dostaç na targ, gdzie wystawiono
go na sprzeda˝, a Kedryf pomyli∏ si´ lub... 

–  Tracisz do mnie zaufanie? – Kerdyf wyczu∏ rozterk´ przyja-

ciela. – Przecie˝ to naturalne, ˝e stare drzewo umar∏o. Nie wszyst-
kie d´by ˝yjà tysiàc lat. 

– Nie,  nie,  Kedryfie!  –  Gwalbert  otrzàsnà∏  si´  z niedobrych

myÊli. – Wierz´ ci! Musimy si´ zastanowiç... Ale co to? S∏yszysz? 

Poprzez dostojnà cisz´ przerywanà tylko szumem odwiecznych

drzew,  Êpiewem  ptaków  i brz´czeniem  krà˝àcych  w nagrzanym
powietrzu owadów, dobieg∏ ich odg∏os ci´˝kich kroków, trzask ∏a-
manych    ga∏àzek  i szelest  roztràcanych  zaroÊli.  Niebawem  wy-
szed∏ na polan´ m´˝czyzna ogromnego wzrostu, koÊcisty i s´katy.
Mia∏  ciemnà,  zmierzwionà  brod´,  patrza∏  spode  ∏ba  i groênie
marszczy∏ krzaczaste brwi. W r´ku trzyma∏ topór 

– Kto wy? – zapyta∏ ochryp∏ym g∏osem. 
– JesteÊmy podró˝nikami – odpar∏ Kedryf. – Chyba nie chcesz

zaràbaç nas tym toporem? 

– Mo˝e i zaràbi´, jak mi si´ nie spodobasz, a ˝e przep∏osz´ –

to pewne. 

– Kim jesteÊ, dobry cz∏owieku? – spyta∏ Kedryf, jakby nie s∏y-

sza∏ z∏owró˝bnych s∏ów olbrzyma. 

– Jestem drwalem, b´dzie ju˝ ze dwadzieÊcia roków. Czego tu

chcecie? 

– Odpoczywamy.
– Odpoczywacie! A jak˝e! W´szycie za ∏ukiem Karakamby! –

tu drwal wybuchnà∏ Êmiechem i podsunà∏ topór pod brod´ Kedry-
fa. – Nie dostaniecie ∏uku nigdy! Rozumiesz, panku?! Ju˝ nigdy!
– powtarza∏ w jakimÊ wÊciek∏ym zapami´taniu. 

Gwalbert  poskoczy∏  chcàc  odepchnàç napastnika, lecz Kedryf

powstrzyma∏  go  ruchem  r´ki.  Choç  z ostrzem  na  gardle  nie  czu∏
si´ najlepiej, powiedzia∏ ostro˝nie: 

– Nie  wiem,  o czym  mówisz,  drwalu.  Ale  dlaczego  tak  ci´

wzburza sprawa jakiegoÊ ∏uku? Dlaczego nie mo˝na go znaleêç?

I znów  zupe∏nie  nieoczekiwanie  olbrzym  runà∏  na  ziemi´,  za-

kry∏ twarz d∏oƒmi i za∏ka∏. 

44

background image

– Bo go nie ma! – wykrzyknà∏. – Wykradli! Oszukali! Na ∏o-

wy niby to szli! Taki wielki pan, a ∏˝e jak pies! – be∏kota∏. 

– Kto  taki?  Nic  nie  rozumiem,  ale  mo˝e  coÊ  poradzimy,  gdy

opowiesz wszystko po porzàdku. To by∏ twój ∏uk? 

Drwal czas jakiÊ tylko mrucza∏ i st´ka∏. Wreszcie otar∏ twarz r´-

kawem wystrz´pionej kapoty i powiedzia∏: 

– Nie mój on, aleç schowany w d´bie od niepami´tnych cza-

sów, a strze˝ony przez moich dziadów i pradziadów, a˝ na mnie
przyszed∏  czas  s∏u˝by.  Kto  jà  ustanowi∏?  Podobnie˝  syn  owego
Karakamby  o imieniu  Fores.  Z∏otem  zap∏aci∏  i s∏owem  zwiàza∏
mego  pradziada,  by  piecz´  mia∏  nad  tym  jakimÊ  niezwyczajnym
∏ukiem.  Ot  i ja  s∏owa  honorowo  dotrzymuj´  i nawet  chowam
w chacie z∏otego dukata z tych wtenczas zap∏aconych. A b´dzie ze
dwa roki jak piorun drzewo  obali∏. Przyszed∏em, patrz´, ∏uk nie
zmieniony,  tylko  na  wpó∏  spod  pnia  wystaje.  Szuka∏em  w∏aÊnie
dla niego nowego przytu∏ku, a˝ tu Êwita z psami przez las wali i do
mnie: „Na ∏owy wiedziemy wielmo˝nego pana Sylweriusza – po-
wiadajà. – Wi´c usuƒ si´, Olech, abyÊ czasem nie zosta∏ postrze-
lony. A my rogacza podchodziç b´dziemy”. Na to ja w chacie si´
zawar∏em, ale dziwnym mi si´ zda∏o, ˝e coÊ ma∏o polowali i zaraz
z lasu uszli, a i ogarów s∏ychaç nie by∏o. Id´, patrz´ – nie ma ∏u-
ku! Ot i ca∏a sprawa. 

– A czy wiesz, gdzie wielmo˝ny Sylweriusz ma swojà siedzi-

b´? 

– Tak,  panie,  ale  pró˝ne  z nim  gadanie.  Powiada,  ˝e  nie  wie

nic o ˝adnym ∏uku. Psami mnie poszczu∏, a i dru˝yna wielka we
dworze stoi. Co mog∏em poczàç? 

– Zaprowadê nas do Sylweriusza, Olechu. Z pewnoÊcià odzy-

skamy ∏uk Karakamby i b´dziesz móg∏ dalej nad nim czuwaç – po-
prosi∏ drwala Kedryf. 

– Dobrze,  panie,  ale  czemu  robisz  mi  t´  ∏ask´,  chocia˝em

chcia∏ ci´ zabiç? 

Kedryf nie odpowiedzia∏. Ju˝ poÊpiesznie wraz z Gwalbertem

kie∏zna∏  konie,  zaraz  te˝  ruszyli.  Olech  prowadzi∏  ich  leÊnymi
Êcie˝kami i po nied∏ugim czasie wyjechali z boru. Przed nimi roz-

45

background image

postar∏o si´ szerokie pole, a niedaleko, wÊród k´py drzew ukaza∏
si´ czerwony dach wielkiego dworzyszcza. 

– B´d´ tu czeka∏, panie, choçby i wiele dni – rzek∏ Olech. 
– Powiem ci teraz, dzielny Olechu – rzek∏ w odpowiedzi Ke-

dryf – ˝e prawda to, i˝ ∏uk jest czarodziejski, jak i to, ˝e my go po-
szukujemy, gdy˝ jest nam potrzebny. Ale potem skryj go dobrze
przed okiem Sylweriusza. A tu oto masz mieszek dukatów za na-
st´pne sto lat pilnowania. 

Olech pad∏ na kolana, chcia∏ dzi´kowaç, lecz rycerze spi´li ko-

nie i ju˝ ich nie by∏o. 

Stan´li u bram dworu, gdy s∏oƒce chowa∏o swà tarcz´ w ciem-

nym borze, a jego ostatnie promienie biega∏y czerwonymi b∏yska-
mi po oknach domostwa. Zako∏atali do wrót, a gdy im otworzono,
wjechali  na  obszerny  majdan,  gdzie  kr´ci∏o  si´  wielu  wojaków
i s∏u˝by mo˝nego pana. Zaraz te˝ powiadomiony o goÊciach wy-
szed∏  na  próg  sam  Sylweriusz.  By∏  to  rzeÊki  starzec  o czerstwej,
zawadiackiej twarzy i dumnym spojrzeniu. 

– Nie znam was – rzek∏ – ale poznam, jeÊli zechcecie przedsta-

wiç mi swe osoby. Bo kim jestem ja, na pewno wiecie. 

– Jam jest ksià˝´ Gwalbert, rycerz w s∏u˝bie króla jegomoÊci. 
– A ja zw´ si´ Jan. Ze szlacheckiej pochodz´ rodziny – rzek∏

Kedryf ukrywajàc przezornie swe imi´ nadane przez ojca. 

background image

– Zatem witam was i prosz´ na wieczerz´. 
Przy  stole  zgromadzi∏a  si´  ca∏a  dru˝yna.  Wojacy  ha∏asowali,

sypali ˝artami i kpinkami, ich pan Êmia∏ si´ do rozpuku i zmusza∏
goÊci  do  jedzenia  i picia.  Nie  by∏o  sposobnoÊci,  by  rozmawiaç
o ∏uku. Uczta trwa∏a do rana, a potem Sylweriusz spa∏ ca∏y dzieƒ
prawie.  Pod  wieczór  wsta∏  kwaÊny  i opryskliwy,  a zobaczywszy
na ganku Gwalberta i Kedryfa zdawa∏ si´ byç niemile zdziwiony. 

– Jeszcze goÊcicie u mnie? – spyta∏ niezbyt grzecznie. – Uczty

dziÊ nie b´dzie. 

– Panie Sylweriuszu – rzek∏ na to Kedryf, który jako bardziej

doÊwiadczony od Gwalberta mia∏ prowadziç uk∏ady – nie chcemy
ucztowaç. PrzybyliÊmy do ciebie w wa˝nej sprawie i odjedziemy
zaraz, jak tylko jà za∏atwimy. Wiemy dobrze, ˝e niedaleko od twe-
go domu by∏ ukryty ∏uk Karakamby. Jednak dziupla, w której si´
znajdowa∏, jest pusta. Panie, czy masz u siebie ów ∏uk? 

– Dziupla  pusta!  –  prychnà∏  wielki  pan.  –  Piorun  spali∏  dàb,

a chcesz, aby si´ tam jakiÊ ∏uk uchowa∏. Pewnie poszed∏ z dymem. 

– A wi´c wiesz, panie, ˝e by∏ on w powalonym d´bie ukryty.

Panie, p∏ac´ z∏otem za ten ∏uk – oto sakiewka dobrze wypchana. 

Sylweriusz  ∏ypnà∏  okiem  na  mieszek,  zdawa∏o  si´,  ˝e  ulegnie

pokusie. Lecz nie, podpar∏ si´ w boki i rzek∏ dumnie: 

– Có˝ to, mopanku, myÊlisz ˝em kupczyk jakiÊ? Tak, mam ∏uk

Karakamby, ale nawet go nie powàchasz. A b´dziecie nastawaç, to
chocia˝ goÊçmi jesteÊcie, s∏u˝ba za bram´ grzecznie was wyprosi. 

Okr´ci∏ si´ na pi´cie i odszed∏ do swych komnat. Nie by∏o co

i gadaç. Naradzali si´ jak teraz postàpiç. 

– Gdyby da∏ nam ∏uk choç na chwil´ – rozmarzy∏ si´ Gwalbert

– wypuÊci∏bym strza∏´ z listem, a potem niech go sobie zabiera. 

– Gdy dowie si´, ˝e masz strza∏´, odbierze ci jà si∏à. Wszak ma

ca∏à dru˝yn´ przeciw nam. 

Wtedy  Gwalbert  postanowi∏  odkryç  Sylweriuszowi  swojà

smutnà histori´ i tym wzruszyç starca. Ufa∏, ˝e ten twardy, zadu-
fany  w sobie  cz∏ek,  zmi´knie  i odda  lub  sprzeda  im  ∏uk.  Kedryf
uzna∏, ˝e pomys∏ jest dobry i mo˝na spróbowaç. 

Poprosili wielmo˝´ o pos∏uchanie i przedstawili ca∏à spraw´. 

47

background image

Sylweriusz owszem wys∏ucha∏, ale potem zaÊmia∏ si´ i rzek∏: 
– Wszak potrzebna jeszcze strza∏a! A mo˝e jà macie, co? 
– Nie mamy – poÊpieszy∏ z odpowiedzià Kedryf. – Ale wiemy,

gdzie jest i dostaniemy, byle ∏uk mieç... 

– Ech, chyba i ja wiem, gdzie jest ta strza∏a i mam ochot´ do-

∏àczyç jà do mego ∏uku – powiedzia∏ na to starzec. – A dziewczy-
na przywyknie do dziewiàtego syna bogatej wiedêmy i b´dzie jej
dobrze. 

– Chytry,  stary  lis  –  powiedzia∏  Kedryf,  gdy  zostali  sami.  –

DomyÊla si´, ˝e strza∏a jest w twoim ko∏czanie. 

Zamilkli  obaj  rozwa˝ajàc sytuacj´, Kedryf zaduma∏ si´ g∏´bo-

ko, a potem uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏: 

– Chyba mam na niego sposób, ale na razie nie powiem ci ja-

ki... Idê spaç, przyjacielu, a nie zapomnij wyjàç strza∏y z ko∏czana
i strze˝ jej dobrze. Nie opuszczaj swej izby do rana, a reszt´ zo-
staw mnie. Czy obiecujesz dostosowaç si´ do mych próÊb? 

– Jak˝e to, Kedryfie? Nie mog´ zrobiç tego, o co mnie prosisz.

DomyÊlam    si´,    ˝e    chcesz  wykraÊç  ∏uk,  ale  to  niebezpieczne,
wi´c pozwól, ˝e b´d´ ci´ chocia˝ os∏ania∏. 

– Nie,  Gwalbercie,  zostaw  domys∏y.  Naprawd´  musz´  byç

sam i jestem pewien, ˝e mi si´ uda. Jutro dowiesz si´ wszystkie-
go. 

– Przecie˝ to moja sprawa, a ty masz si´ nara˝aç? – upiera∏ si´

Gwalbert. 

– Wszak jesteÊ moim przyjacielem, jedynym jakiego mam od

bardzo wielu lat, wi´c sprawa ta jest nasza, wspólna. 

– Dobrze Kedryfie, skoro tak nalegasz, obiecuj´. 
– Dzi´kuj´ ci i przyrzekam, ˝e nie b´d´ si´ nara˝a∏ na pró˝no.

˚egnaj, przyjacielu! – powiedzia∏ Kedryf i Êpiesznie wyszed∏. 

Gwalbert przej´ty i niespokojny nie spa∏ wcale czekajàc dnia.

Godziny  nocne  wlok∏y mu si´ nieskoƒczenie. M∏odzieniec nas∏u-
chiwa∏ w napi´ciu, ale wsz´dzie panowa∏a g∏ucha cisza. Do uszu
jego  dobiega∏o  tylko  dalekie  pohukiwanie  puszczyków,  szczeka-
nie  psów  i niekiedy  brz´czenie  kluczy  nocnego  stró˝a.  Wreszcie
znu˝ony czekaniem nie wiedzieç kiedy zasnà∏. 

48

background image

Zbudzi∏o  go  s∏oƒce,  które  ju˝  od  d∏u˝szego  czasu  zaglàda∏o

przez okno i taƒczy∏o weso∏o na jego twarzy. Zerwa∏ si´ na równe
nogi  i wybieg∏  z komnaty.  Ale  co  to?  Mimo,  i˝  by∏  jasny  dzieƒ,
niezmierna  cisza  panowa∏a  w ca∏ym  dworzyszczu.  Gdzie  si´  po-
dziali domownicy i dru˝yna, która do niedawna wype∏nia∏a gwa-
rem ka˝dy kàt? Gwalbert przebieg∏ wiele pokoi – wsz´dzie pust-
ka. Co si´ sta∏o? Gdzie jest Kedryf? Wypad∏ na ganek. Tu na sto-
pieƒku siedzia∏ stró˝ i wyplata∏ koszyk z ∏oziny. 

– Powiedz, gdzie pan Sylweriusz, gdzie jego dru˝yna? 
– Pooooszli! Pojechaaaali! – zawo∏a∏ radoÊnie staruszek. – Le-

dwie szaroÊç dnia nasta∏a, ju˝ ich ponios∏o... 

– A czy by∏ z nimi mój druh? 
– Co nie mia∏ byç, pewnie by∏ – odpar∏ stary i zanuci∏ pod no-

sem jakàÊ piosenk´. 

Pod Gwalbertem ugi´∏y si´ nogi: „A wi´c opuÊci∏ mnie, przy-

sta∏ do Sylweriusza” – pomyÊla∏. Pyta∏ jeszcze, choç nie mia∏ wiel-
kiej nadziei: 

– Ale czy pami´tasz go? To ten, który ze mnà przyjecha∏, wro-

ta nam otwiera∏eÊ. 

– Co nie mam pami´taç, toç wiem, twój, paniczu, kompan. 
– I odjecha∏ razem z Sylweriuszem? 
– Ohoho!  Pan  mój  weso∏y  i ˝wawy  by∏  jak  nigdy!  Kaza∏  mi

chudoby pilnowaç, potem zgarnà∏ wszystkie dusze, jakie by∏y we
dworze, skoczy∏ na konia i hej! Polecieli. 

– Mówi∏eÊ,  ˝e  ciemno  jeszcze  by∏o,  jak˝eÊ  móg∏  obaczyç

wÊród innych mojego przyjaciela? 

– Po koniach, po koniach! 
– Co po koniach?! 
– Oj, paniczku, paniczku! To˝ wiadomo – jest koƒ, jest i pan

jego. Nie ma konia, nie ma pana. Po tym poznasz. 

– Prawda! – Gwalbert uderzy∏ si´ d∏onià w czo∏o i pogna∏ do

stajen. „Stary niby g∏upi, a màdrzejszy ode mnie” – pomyÊla∏. 

Stajnia  by∏a  ogromna  i niemal  pusta.  M∏odzieniec  bieg∏  jej

Êrodkiem, ju˝ z daleka poznajàc swego konia, a za przegródkà do-
strzegajàc konia Kedryfa. Wierzchowce sta∏y tam, gdzie je zosta-

49

background image

wili.  „Wi´c  gdzie  jest  Kedryf?  –  myÊla∏.  –  Mo˝e  Êpi  zmorzony
nocnà  wyprawà?”.  Wróci∏  do  domu  i wbieg∏  na  pi´tro,  które
wczeÊniej  pominà∏. I tam pusto. Wpad∏ do komnaty Sylweriusza.
Panowa∏ tu pó∏mrok, okna przys∏oni´te kotarami, wsz´dzie poroz-
rzucane rzeczy. Jak widaç, gospodarz odjecha∏ w wielkim poÊpie-
chu nie dbajàc o nie∏ad jaki zostawia. 

Gwalbert  ods∏oni∏  okna.  Rozejrza∏  si´  po  pokoju...  i nagle

krzyknà∏  strasznie.  Zakry∏  d∏oƒmi  twarz,  a nie  mogàc  uwierzyç
swym oczom znów spojrza∏ na t´ okropnoÊç: oto w mrocznym kà-
cie siedzia∏ na fotelu stary, stareƒki, skurczony, zda si´ wysuszo-
ny cz∏owieczek. ¸ysa g∏owa wspiera∏a si´ na zag∏ówku fotela, po-
marszczona,  ˝ó∏ta  skóra  powleka∏a  jego  wychud∏à  twarz  i r´ce.
Nie ˝y∏. Ale nie to by∏o najstraszniejsze, lecz to, ˝e biedak ten mia∏
na sobie odzienie Kedryfa! Skàd?! Dlaczego?! Gwalbert sta∏ i pa-
trza∏  oniemia∏y.  Potem  przyskoczy∏  i rozchyli∏  koszul´  na  piersi
zmar∏ego. Na jego szyi wisia∏ urwany ∏aƒcuszek. A wi´c to  tak!
Sylweriusz  odebra∏  Kedryfowi  cudowny  szmaragd,  a odzyskane
si∏y i animusz pogna∏y go w Êwiat. 

– Zbój!  Zbrodniarz!  Nikczemnik!!  –  krzycza∏  w g∏os  Gwal-

bert.  –  Zdrajca!!  Och,  Kedryfie,  Kedryfie!  Czemu  nie  chcia∏eÊ
bym ci towarzyszy∏?! Obroni∏bym ciebie, a teraz nie ˝yjesz! 

Za∏ka∏, odwróci∏ si´ gwa∏townie, potràci∏ stolik. CoÊ spad∏o na

pod∏og´, frun´∏a kartka papieru. Gwalbert rzuci∏ naƒ okiem i znie-
ruchomia∏. Podniós∏ rzecz, którà stràci∏, a oczy rozszerzy∏y mu si´
ze zdumienia: oto trzyma∏ w d∏oniach prawdziwy ∏uk Karakamby.
Cudowny, prastary, legendarny ∏uk. 

– A wi´c to tak... – szepnà∏. – Sylweriusz nie skrad∏ kamienia, to

Kedryf mu go sprzeda∏, ˝yciem p∏acàc za ∏uk. To by∏ ten jego spo-
sób! 

Podniós∏  papier  na którym widnia∏y nast´pujàce s∏owa: 

Gwalbercie, przyjacielu mój! Nie by∏o innej drogi. Ale nie smuç
si´. Od dawna mia∏em ju˝ doÊç mego tu∏aczego, pustego, pozba-
wionego  uczuç  i celu  ˝ycia.  Gdybym  tobie,  przyjacielu,  odda∏
szmaragd, o czym myÊla∏em, musia∏byÊ kryç si´ jak ja i by∏byÊ za-
wsze samotny. A co sta∏oby si´ z Blankà? Jestem szcz´Êliwy, ˝e

50

background image
background image

mog´ wam pomóc. Daj´ ci w spadku mego konia wraz z rz´dem,
a terlica dla obojga. Âciskam ci´ – Kedryf

Od po∏owy listu pismo zaczyna∏o si´ wykrzywiaç, a pod koniec

by∏o  ledwie  czytelne.  Ostatnich  trzech  s∏ów  mo˝na  si´  by∏o  ju˝
tylko  domyÊlaç. S∏owo „terlica” by∏o podkreÊlone nierównà kre-
skà. 

– Mój szlachetny przyjacielu, mia∏eÊ wielkie serce! – wyszep-

ta∏  Gwalbert  i zap∏aka∏.  –  A ja,  niegodny,  dwa  razy  zwàtpi∏em
w ciebie. Teraz prosz´, przebacz mi. 

Zdjà∏ z ∏ó˝ka kap´, owinà∏ nià martwego Kedryfa, a nast´pnie

pogrzeba∏  druha  swego  serdecznego  w pachnàcym  ogrodzie,
wÊród bia∏ych kwiatów, pod czerwonà jarz´binà, skrapiajàc ∏zami
Êwie˝y grób. 

A potem    wzià∏    ∏uk    i wyszed∏  na  pobliskie  wzgórze.  Przy-

twierdzi∏ swój list do strza∏y i wymawiajàc imi´ Blanki wypuÊci∏
jà z cudownego ∏uku wprost w niebo nad swà g∏owà. Widzia∏ jak
strza∏a pomkn´∏a w gór´ i hen, bardzo wysoko zawirowa∏a. Zato-
czy∏a ko∏o raz i drugi, wzbi∏a si´ jeszcze wy˝ej i znikn´∏a z jego
oczu,  by  polecieç  w niewiadomym  kierunku.  Wtedy  Gwalbert
osiod∏a∏ konie, da∏ stró˝owi talara i odjecha∏. 

Pod lasem spod krzaka wyskoczy∏ Olech p∏oszàc konie. „Praw-

da,  trzeba  mu  oddaç  ∏uk  –  przypomnia∏  sobie  Gwalbert.  –  Tak
chcia∏ Kedryf”. Spojrza∏ po raz ostatni na ∏uk Karakamby, pog∏a-
dzi∏ jego drzewce i odda∏ w r´ce drwala. 

– A gdzie drugi pan? – spyta∏ Olech. 
– Umar∏  –  odpar∏  Gwalbert.  –  Bywaj,  drwalu,  i strze˝  ∏uku.

A pan Sylweriusz odjecha∏, mo˝e nawet na zawsze... 

Pop´dzi∏  rumaka  i pok∏usowa∏  nie  oglàdajàc  si´  ju˝  za  siebie.

Po trzech dniach dojecha∏ do rozstajnych dróg i dalej Êpieszy∏, by
jak najszybciej znaleêç si´ w spalonym zamku. Po drodze wymie-
ni∏ tylko kupionego konia na swego ulubionego dzianeta i p´dzi∏
dalej z nadziejà i zarazem trwogà w sercu. Wszak mog∏o si´ zda-
rzyç,  ˝e  wiedêma  odkry∏a  zamierzenia  Blanki  i udaremni∏a  jej
ucieczk´, lub przechwyci∏a strza∏´ z listem, dziewczyna mog∏a  te˝

52

background image

zachorowaç,    a Venturian    okuleç.    Ach,  tyle  niebezpieczeƒstw,
tyle nieprzewidzianych trudnoÊci! A mo˝e Blanka jest ju˝ w zam-
ku i razem z Samborem czeka na niego? 

Wi´c  gna∏  bez  tchu  i któregoÊ  wieczora  dojrza∏  w dali  czarnà

wie˝´  zamczyska.  Jeszcze chwila i wpad∏ przez wrota na dziedzi-
niec, a ledwie zeskoczy∏ z konia, wybieg∏ mu naprzeciw Sambor. 

– JesteÊ  nareszcie!! – wykrzyknà∏. – CzegoÊ dokona∏, przyja-

cielu? 

– Pytasz, a wi´c nie ma Blanki – powiedzia∏ Gwalbert i zwie-

si∏ g∏ow´. 

background image

VI. Czanta 

A w paƒstwie  Zelmiry  sprawy  tyczàce  si´  zaÊlubin  jej  synów

mia∏y si´ tak, jak przedstawi∏ je Gwalbertowi Dorkan. Lecz tak˝e
du˝o nieprawdy by∏o w jego opowieÊci: wcale nie litowa∏ si´ nad
biednà kasztelankà, nawet jej nie widzia∏, a wierny s∏uga Iwo ni-
gdy nie by∏ wydalony z kraju wiedêmy i nadal nale˝a∏ do jej or-
szaku. 

Dorkan, dziewiàty syn Zelmiry, istotnie mia∏ ju˝ za kilka mie-

si´cy poÊlubiç Blank´. Ale dziewczyna dzielnie si´ trzyma∏a, nie
poddawa∏a  si´  tak  ∏atwo  czarom,  jak  inne  panny,  które  by∏y  tu
przed  nià.  Zauwa˝y∏a,  ˝e  gdy  Zelmira  czesa∏a  jej  d∏ugie  lÊniàce
w∏osy, wpada∏a w jakieÊ odr´twienie i w tym stanie coÊ ubywa∏o
z jej  pami´ci.  Có˝  wi´c  uczyni∏a?  To,  czego  nie  zrobi∏a  ˝adna
z oÊmiu  poprzednich  narzeczonych:  obci´∏a  swe  z∏ote  warkocze.
Zelmira by∏a bardzo z∏a. Za kar´ umieÊci∏a Blank´ w ma∏ej kom-
natce na poddaszu, pozbawiajàc jà strojnych ubiorów i klejnotów,
którymi  jà  przedtem  obdarowa∏a.  Blanka  jednak  wcale,  a wcale
tym  si´  nie  zmartwi∏a,  dbajàc  jedynie  o to,  by  odeprzeç  czary.
I ciàgle nie traci∏a wiary, ˝e uda jej si´ wyzwoliç i ujÊç z tej zakl´-
tej i przekl´tej krainy. A by∏ przecie˝ jeszcze Gwalbert... Nie mia-
∏a  wàtpliwoÊci,  ˝e  wyruszy∏  na  jej  ratunek.  Skàd˝e  mog∏a  wie-
dzieç,  i˝  nie  sposób  zwyk∏emu  Êmiertelnikowi  dotrzeç  do  kraju
Zelmiry, ˝e nikt na Êwiecie nie wie, gdzie on jest... 

Tymczasem  smutne  jej  ˝ycie  umila∏a  muzyka,  gdy˝  by∏  na

dworze Zelmiry s∏uga i Êpiewak zarazem imieniem Czanta. Mia∏
ciemnà skór´ i ciemne jak w´gle oczy, zawsze smutne i zamyÊlo-

54

background image

ne. Nigdy te˝ uÊmiech nie rozjaÊnia∏ jego twarzy. Wspó∏czu∏ Blan-
ce,  a majàc    obowiàzek  us∏ugiwania  jej,  stara∏  si´  we  wszystkim
dogodziç  dziewczynie.  Siadywa∏  na  progu  jej  komnaty,  gra∏  na
lutni i Êpiewa∏ pi´kne, t´skne pieÊni. 

– Czanto – prosi∏a Blanka – pomó˝ mi uciec. Umr´ tu z t´sk-

noty. 

– Nie mog´, panienko – odpowiada∏. – Lubi´ ci´ bardziej, ni˝

tamte osiem, które by∏y przed tobà, ale nie mog´. 

I opowiedzia∏ jej swojà histori´: 
– Zelmira porwa∏a mnie gdy mia∏em pi´tnaÊcie lat i ju˝ drugie

tyle jej s∏u˝´. Widzàc jak bardzo cierpi´ i t´skni´, obieca∏a mi za
wiernoÊç  i pos∏uszeƒstwo  wolnoÊç  i powrót  do  ojczyzny,  czego
pragn´  wi´cej  ni˝  chleba,  wi´cej  ni˝  czegokolwiek  na  Êwiecie.
Przysiàg∏em wiernoÊç, dlatego nie odebra∏a mi pami´ci i dlatego
ufa mi. A uciec stàd niepodobna, gdy˝ zakl´cie oddziela t´ krain´
od ca∏ego Êwiata i dlatego nie mo˝na jej przekroczyç. 

Rzek∏szy to Czanta zanuci∏ tak smutnà i przejmujàcà pieʃ, ja-

kiej Blanka jeszcze nie s∏ysza∏a. Wtedy w∏aÊnie przypomnia∏a so-
bie, ˝e istotnie, kraj ten wyda∏ jej si´ z poczàtku jakby nierzeczy-
wisty.  By∏  wspania∏y  pa∏ac,  ∏adna,  górzysta  i zielona  okolica,
ogrody, ludzie i zwierz´ta, ale widzia∏a to wszystko jakby z odle-
g∏oÊci, niby przez szklanà tafl´. Wra˝enie to jednak trwa∏o krótko,
mo˝e minut´, mo˝e godzin´, potem ca∏e otoczenie sta∏o si´ zwy-
k∏e i naturalne, a Blanka zapomnia∏a o tym prze˝yciu. Teraz zro-
zumia∏a co ono oznacza∏o. 

– Nie  mo˝na  przekroczyç  granicy,  nie  mo˝na...  –  powtarza∏a

z rozpaczà. 

Nasta∏y chmurne dni, dà∏ zimny wiatr, króry wdziera∏ si´ przez

szczeliny do komnatki na poddaszu. Wi´c Czanta codziennie roz-
pala∏ ogieƒ na kominku, aby Blance by∏o ciep∏o, i Êpiewa∏ pieÊni
pogodne, by rozproszyç jej smutek. 

KtóregoÊ  wieczora  nadciàgn´∏a  burza.  Wicher  ha∏asowa∏  na

strychu, trzaska∏ jakàÊ oderwanà deskà, du˝e krople deszczu b´b-
ni∏y o szyby. Czanta nie Êpiewa∏ tego dnia. Pok∏oni∏ si´ panience
˝yczàc dobrej nocy i odszed∏. A Blanka sama i zal´kniona siedzia-

55

background image

∏a przy kominku grzejàc d∏onie. Nie s∏ysza∏a wÊród huku burzy, ˝e
coÊ  stukn´∏o  w okno.  Ale  przerazi∏a  si´  okropnie,  gdy  brzd´k∏a
rozbita  szyba  i do  pokoju  wdar∏  si´  wiatr  niosàc  porwane  liÊcie,
które  zaraz  rozbieg∏y  si´  na  wszystkie  strony.  Lecz  wraz  z nimi
wlecia∏o jeszcze coÊ, co ze Êwistem przeszy∏o powietrze. Blanka
krzykn´∏a  i zas∏oni∏a  twarz  r´kami.  JednoczeÊnie  uczu∏a,  ˝e  coÊ
dotkn´∏o jej kolan. Spojrza∏a... Na szalu okrywajàcym jej kolana
le˝a∏a niewielka, czarna strza∏a. „KtoÊ chcia∏ mnie zabiç” – prze-
mkn´∏o jej przez myÊl i w tej samej chwili dostrzeg∏a kart´ papie-
ru przytwierdzonà do grotu. Dr˝àcymi r´kami rozwin´∏a jà i prze-
czyta∏a. A gdy to zrobi∏a, ogarn´∏o jà szcz´Êcie trudne do opisania.
A wi´c  Gwalbert  szuka  jej  i mimo  wszystko  znalaz∏  sposób,  by
przekazaç jej swe s∏owa. 

Blance wróci∏a ca∏a energia i odwaga, bowiem wiedzia∏a ju˝ co

powinna  robiç,  a zadanie  to  nie  wydawa∏o  si´  jej  zbyt  trudne:
wszak  dosiàÊç  konia  to  dla  niej  fraszka.  Postanowi∏a  jednak  byç
ostro˝nà i rozwa˝nà, by nikt nie pozna∏ jej zamiarów, nawet Czan-

56

background image

ta. Wi´c tak, jak kaza∏ Gwalbert, wrzuci∏a strza∏´ i list na ˝arzàce
si´ w´gle. Buchnà∏ jasny p∏omieƒ i po chwili ze strza∏y pozosta∏
tylko ˝elazny grot, który wyj´∏a z popio∏u na pamiàtk´. 

Nie spa∏a tej nocy. Nad ranem burza ucich∏a, a niebo na wscho-

dzie rozjarzy∏o si´ porannà zorzà. A gdy przyszed∏ grajek z posi∏-
kiem, Blanka ledwie mog∏a ukryç swà radoÊç i wesele, ale rzek∏a
ca∏kiem spokojnie: 

– Mój  dobry  Czanto,  powiedz  Zelmirze,  ˝e  si´  nudz´.  Ona

wie, ˝e lubi´ jeêdziç konno. Niech sprowadzi mi mojà klacz Bu-
rz´, wszak to dla niej drobnostka. 

– Dobrze, panienko – odpar∏ Êpiewak. 
Wróci∏ jednak z odmownà odpowiedzià: 
– Pani rzek∏a, ˝e Burzy nie sprowadzi, ale zezwoli∏a byÊ jeê-

dzi∏a na innym koniu. A ja mam ci towarzyszyç. 

Od tego dnia Blanka co dzieƒ by∏a w stajniach. Jeêdzi∏a na wy-

branym przez Zelmir´ koniu, ale po kryjomu robi∏a przeglàd ca∏ej
stadniny.  Jab∏kowitego  siwka  nie  by∏o.  Stwierdzi∏a  to  ponad
wszelkà wàtpliwoÊç. Co robiç? Min´∏o ju˝ wiele dni, a ona nicze-
go nie zdzia∏a∏a. Teraz dopiero zrozumia∏a, ˝e zadanie które mia-
∏a do spe∏nienia nie by∏o wcale takie ∏atwe. Pewnego dnia b´dàc
z Czantà na przeja˝d˝ce zebra∏a si´ wi´c na odwag´ i rzek∏a: 

– Czanto, je˝d˝´ na koniu, który mi nie odpowiada, a chcia∏a-

bym choç raz dosiàÊç Venturiana. 

Âpiewak zrobi∏ wielkie oczy i szepnà∏: 
– Ciiicho... Skàd wiesz, ksi´˝niczko, ˝e jest tu Venturian? 
– Wiem i ju˝ – odpar∏a niefrasobliwie. – Czy to taka tajemni-

ca? 

– Tak, panienko, tajemnica. Zelmira trzyma go osobno, to jest

jej wierzchowiec. Nawet synom nie pozwala na nim jeêdziç. Tyl-
ko ja doglàdam tego êrebca i nikt wi´cej. 

– Nie wiesz, Czanto, dlaczego tak go strze˝e? Có˝ to za nad-

zwyczajny koƒ? – pyta∏a nadal Blanka nie dajàc po sobie poznaç
wstrzàsu, którego dozna∏a na wieÊç o tym, i˝ to Czanta jest stra˝-
nikiem Venturiana. 

– Oj,  panienko,  nadzwyczajny  on  jest  prawdziwie  i Zelmira

57

background image

boi si´ o niego jak o êrenic´ swego oka. Ale nie wolno mi o tym
mówiç, ju˝ i tak za wiele ci powiedzia∏em. 

– Nie zdradz´ ci´, mój Êpiewaku, bàdê spokojny. Choç szko-

da, ˝e nie mo˝esz mi pomóc – westchn´∏a Blanka. 

– Jutro  b´d´  czyÊciç  stajni´  Venturiana  –  powiedzia∏  Czanta

i zaÊpiewa∏ pieʃ o stepowych rumakach. 

Ale  Blanka  s∏ucha∏a  tylko  jednym  uchem,  myÊlàc  o czym  in-

nym. A wi´c wystarczy Êledziç Czant´, by poznaç miejsce ukrycia
rumaka. „Tak zrobi´ – postanowi∏a – a potem zdecyduj´, co dalej”. 

Jednak nast´pny dzieƒ przyniós∏ jej niemi∏à niespodziank´. Oto

Zelmira uzna∏a, ˝e doÊç ju˝ ukara∏a krnàbrnà królewn´ i wezwa∏a
jà do siebie od samego rana. 

– Blanko – rzek∏a – nie uchodzi, aby narzeczona mojego syna

mieszka∏a na poddaszu. Zostaniesz w pa∏acu. Daruj´ ci twój post´-
pek,  zapomnijmy  o nim. Uca∏uj mnie i bàdêmy znów przyjació∏-
kami. 

To mówiàc zbli˝y∏a swój policzek do twarzy dziewczyny. Ale

Blanka  wyczu∏a  niebezpieczeƒstwo.  Mo˝e  teraz  poca∏unki  b´dà
odbieraç jej pami´ç? 

– Ach, pani, spad∏a ci chusta – powiedzia∏a i schyli∏a si´, by jà

podnieÊç. 

– Chusta jest dla ciebie – rzek∏a Zelmira ze z∏oÊcià. – Upnij jà

sobie na g∏owie, aby nie widaç by∏o twych szkaradnych, obci´tych
w∏osów! 

Ach, o ile˝ Blanka wola∏a swoje skromne poddasze, gdzie mia-

∏a  wi´kszà  swobod´  i by∏a  sama.  W pa∏acu  bez  ma∏a  ca∏y  dzieƒ
musia∏a  towarzyszyç  Zelmirze,  która  nie  spuszcza∏a  z niej  oka.
A jednak wieczorem uda∏o si´ dziewczynie wyjÊç na przechadzk´.
Wtedy w∏aÊnie zobaczy∏a Czant´, jak z nar´czem s∏omy zmierza∏
w stron´ stojàcego na uboczu ˝ó∏tego budynku. Otworzy∏ kluczem
wrota, wniós∏ s∏om´, potem wygarnà∏ starà Êció∏k´. 

– Tam,  tam  jest  Venturian  –  szepn´∏a  do  siebie.  –  Wystarczy

wejÊç... Ale jak? Trzeba si´ zastanowiç. 

Wieczorem po raz drugi Zelmira prosi∏a Blank´, by jà poca∏o-

wa∏a. I tym razem  królewna zr´cznie unikn´∏a niebezpieczeƒstwa.

58

background image

Ale gdy zasn´∏a, czarownica postawi∏a przy jej ∏o˝u p´k dopiero co
rozkwit∏ych ró˝ o odurzajàcym zapachu. Blanka obudzi∏a si´ w no-
cy i d∏ugo nie mog∏a zrozumieç gdzie jest i co si´ z nià dzieje, czu-
∏a si´ zagubiona w niepami´ci snu. Nagle poczu∏a silnà woƒ. Ze-
rwa∏a si´ z pos∏ania i zobaczy∏a bia∏e Êwiat∏o ksi´˝yca k∏adàce si´
na pàkach rozkwit∏ych ró˝, których d∏ugie ∏odygi jak ˝ywe wycià-
ga∏y si´ w jej stron´. Chwyci∏a bukiet wraz z wazonem i wyrzuci-
∏a przez okno. Brz´k t∏uczonego szk∏a do reszty jà otrzeêwi∏. Naraz
wszystko  sobie  przypomnia∏a.  „Och,  trzeba  stàd  uciekaç  jak  naj-
pr´dzej, zanim strac´ pami´ç” – pomyÊla∏a. 

Snujàc  plany  ucieczki  nie  spa∏a  ju˝  do  rana.  Postanowi∏a  wy-

kraÊç Zelmirze klucz do stajni Venturiana. Jak – jeszcze nie wie-
dzia∏a, ale wydawa∏o si´ jej, ˝e to jedyna droga. 

WczeÊnie rano przyszed∏ do komnaty Czanta. 
– Wyrzuci∏aÊ ró˝e – powiedzia∏ – ale nie bój si´, Zelmira nie

dowie si´ o tym. Pozbiera∏em je z ziemi wraz ze skorupami flako-
nu, w którym sta∏y. 

Blanka spojrza∏a na niego z wdzi´cznoÊcià. 
– A czy wiesz, ksi´˝niczko, co si´ sta∏o? – ciàgnà∏ grajek.
–  Skàd˝e mog´ wiedzieç? 
– Zelmira    zgubi∏a    klucz    do  stajni  swego  ulubionego  wierz-

chowca. Nosi∏a go na ∏aƒcuszku uczepionym do bransolety, a teraz
wszyscy szukamy owego klucza, zaÊ ona trzyma Venturiana na ta-
rasie i nie odst´puje od niego na krok – wzruszy∏ ramionami i wy-
szed∏  pozostawiajàc  Blank´  w wielkiej  rozterce.  Jak  ukraÊç  coÊ,
czego nie ma? Co robiç? 

U wejÊcia  na  taras  pa∏acowy  sta∏  na  stra˝y  Iwo  z pa∏aszem

w garÊci. Venturian zaÊ by∏ przywiàzany do fotela na którym sie-
dzia∏a  Zelmira.  Wiedêma  pi∏a  herbat´,  a konia  karmi∏a  cukrem,
czule g∏aszczàc jego ∏eb i szyj´. Istotnie, wspania∏y i cudny to by∏
rumak: zgrabny, z wygi´tà szyjà, jasnosiwy, o czarnej, wspania∏ej
grzywie. Rozdyma∏ chrapy, sk∏ada∏ uszy i kr´ci∏ si´ niespokojnie,
jakby  nie  w smak  mu  by∏y  pieszczoty  czarownicy.  Tak,  koƒ  by∏
pi´kny i niezwyczajny, lecz jak go zdobyç? Blance nie pozostawa-
∏o nic innego, jak czekaç na dalsze wydarzenia. 

59

background image

Wieczorem Czanta znów przyszed∏ do jej komnaty. Gra∏ na swej

lirze  i Êpiewa∏  do  jej  wtóru,  a gdy  przerwa∏  swe  muzykowanie,
Blanka zapyta∏a silàc si´ na spokój: 

– Mój  Czanto,  skoro  doglàdasz  Venturiana,  chyba  te˝  masz

klucz do jego stajni? 

– A mam, bo by∏y dwa – odpar∏ Êpiewak. – DziÊ Zelmira kaza-

∏a kowalowi wykuç nowy zamek, ale b´dzie gotowy dopiero jutro.
Zelmira obawia si´, by znalazca klucza nie wykrad∏ konia, ale mi-
mo  to  Venturian  nocowaç  b´dzie  w swojej  stajni.  Jest  pod  dobrà
stra˝à, bo Zelmira postawi∏a pod drzwiami trzech uzbrojonych po
z´by pacho∏ków. 

I jakby  nie widzàc rozpaczy malujàcej si´ na twarzy dziewczy-

ny  brz´knà∏  weso∏à  nutà  w struny.  A potem  zaÊpiewa∏  pieʃ
o trzech  rycerzach  strzegàcych  nocami  powierzonego  im  skarbu,
którzy  jednak  o Êwicie  zasypiajà.  A gdy  skoƒczy∏  pieʃ,  powie-
dzia∏: 

– ˚egnaj,  pi´kna  ksi´˝niczko,  obyÊ  zawsze  by∏a  szcz´Êliwa.

A wiesz – doda∏ bez zwiàzku – lipy ju˝ zakwit∏y. – I cicho wyszed∏
pozostawiajàc Blank´ samà. 

Wi´c Venturian jest w swej stajni, ale co dalej? Czanta nie móg∏

daç  jej  swego  klucza,  bo  przysiàg∏  wiernoÊç  Zelmirze,  a drugi
klucz si´ zagubi∏. A mo˝e Czanta s∏owami swojej pieÊni chcia∏ jà
na  coÊ  naprowadziç?  Chyba  nie...  A mo˝e?  Trzej  pacho∏kowie,
trzej rycerze... A klucz? I po co Czanta wspomina∏ lipy, czy to ta-
kie wa˝ne, ˝e zakwit∏y? Czy to mo˝liwe by wiedzia∏, gdzie Zelmira
zgubi∏a klucz? A mo˝e nie zgubi∏a? Co to wszystko znaczy? 

Blanka  spojrza∏a  w okno  –  s∏oƒce  ju˝  zachodzi∏o  pogrà˝ajàc

powoli park i ogród w mroku. Narzuci∏a szal i wybieg∏a z pa∏acu.
Opanowujàc niecierpliwoÊç sz∏a  spokojnie  lipowà  alejà rozglà-
dajàc si´ uwa˝nie dooko∏a, a gdy dotar∏a do jej koƒca, usiad∏a na
∏aweczce. Lipy, stare i roz∏o˝yste, istotnie kwit∏y i pachnia∏y s∏od-
ko. Jeszcze brz´cza∏y ostatnie spóênione pszczo∏y, gdzieÊ zakrzy-
cza∏ ptak, lecz klucza nie by∏o. Blanka westchn´∏a – s∏owa pieÊni
Czanty nie mia∏y ˝adnego specjalnego znaczenia. Po prostu Êpie-
wa∏, nic wi´cej... 

60

background image

61

A jednak nadziejà zabi∏o jej serce, kiedy ujrza∏a w jasnej pla-

mie, jakà po∏o˝y∏y na trawie ostatnie promienie s∏oƒca, coÊ b∏ysz-
czàcego. Podbieg∏a, schyli∏a si´ i podnios∏a.... To by∏ klucz nani-
zany na ∏aƒcuszek! RozeÊmia∏a si´ z radoÊci, ukry∏a klucz na pier-
si i wróci∏a do swej komnaty. Po∏o˝y∏a si´ do ∏ó˝ka, ale sen odle-
cia∏ od niej daleko. Marzy∏a... Oko∏o pó∏nocy uchyli∏y si´ ostro˝-
nie drzwi, ktoÊ wszed∏ i stàpajàc cicho zbli˝y∏ si´ do ∏o˝a Blanki.
Dziewczyna zamar∏a, ale po chwili uczu∏a znajomà woƒ niezwy-
k∏ych ró˝. To Iwo przyniós∏ nowy ich p´k i postawi∏ tu˝ przy wez-
g∏owiu,  a potem  tak  samo  cicho  opuÊci∏  sypialni´.  Blanka  ode-
tchn´∏a z ulgà i ledwie s∏u˝àcy wyszed∏, zerwa∏a si´ i tak jak po-
przednio  wyrzuci∏a  te  pi´kne  a niebezpieczne  ró˝e  za  okno.
„Zelmira  myÊli,  ˝e  juro  b´d´  ju˝  ca∏kiem  do  niej  nale˝a∏a,  ˝e
o wszystkim  zapomn´”  –  zaÊmia∏a  si´  w duchu.  Có˝,  nie  mia∏a
pewnoÊci, ˝e si´ jej powiedzie, ale by∏a przygotowana na wszyst-
ko.

Przed Êwitem w∏o˝y∏a strój do konnej jazdy, wzi´∏a przygoto-

wany sztylet oraz klucz, okry∏a si´ p∏aszczem i cicho opuÊci∏a pa-
∏ac. 

W mg∏awej poÊwiacie przedÊwitu przemyka∏a jak duch, kieru-

jàc si´ w stron´ ˝ó∏tego budynku. Ju˝ z daleka zobaczy∏a trzy nie-
ruchomo  siedzàce  u wrót  postaci.  Ka˝dy  ze  stra˝ników  trzyma∏
halabard´,  za  pasem  mia∏  sztylet  i ∏uk  na  plecach.  Jednak  ˝aden
z nich  nie  zatrzyma∏  Blanki  ani  wtedy,  gdy  podesz∏a  blisko,  ani
gdy szcz´knà∏ klucz w zamku, ani gdy parsknà∏ koƒ. Wi´c mo˝e
rzeczywiÊcie zasn´li o Êwicie, jak rycerze w pieÊni? 

A Venturian  sta∏  gotowy  do  drogi!  Któ˝  go  osiod∏a∏?!  Blanka

dosiad∏a rumaka, w mig przeci´∏a rzemienie uzdy i odrzuci∏a precz
w´dzid∏o.  Koƒ  zar˝a∏.  Wtedy  dopiero  pacho∏kowie  skoczyli  na
równe nogi, ale by∏o za póêno. Ju˝ Venturian Êmignà∏ za próg staj-
ni  i roztràciwszy  swych  stra˝ników  pomknà∏  jak  b∏yskawica.
Gdzie? Dokàd? Dziewczyna nie docieka∏a, zdajàc si´ ca∏kowicie
na swego bachmata. A ten, raz obrawszy kierunek, p´dzi∏ i cwa∏o-
wa∏ w stron´ gór, które nagle wy∏oni∏y si´ przed nimi z szaroÊci
rodzàcego si´ dnia. I wtedy dziewczyna zobaczy∏a gdzieÊ w górze,

background image

jakby  wtopiony  w mg∏´,  kszta∏t  cz∏owieka.  Gdy  si´  przybli˝y∏a,
pozna∏a: to Czanta sta∏ na szczycie ska∏y patrzàc na nià, a na jego
ustach  b∏àka∏  si´  uÊmiech,  pierwszy,  odkàd  pozna∏a  smutnego
Êpiewaka. 

– Czanto! – krzykn´∏a – jesteÊ... 
Ale  g∏os  jej  porwa∏  wicher,  a postaç  na  skale  rozp∏yn´∏a  si´

w oddali. 

Dziewczyna jecha∏a dalej jak we Ênie, a gdy po jakimÊ czasie

otrzàsn´∏a si´ i spojrza∏a wstecz, kraina którà opuszcza∏a wyda∏a
si´ jej nagle niezmiernie daleka i nieuchwytna. „Mo˝e w∏aÊnie te-
raz  przekraczam  granic´?”  –  zastanowi∏a  si´.  Kto  wie,  mo˝e  tak
w∏aÊnie by∏o? 

A mg∏a, zamiast si´ podnosiç, opad∏a, zg´stnia∏a, i Blanka nic

ju˝  nie  widzia∏a.  B∏ogos∏awiona  mg∏a,  bowiem  zakry∏a  przed  jej
oczyma przera˝ajàcy widok na dzikà górzystà okolic´, przez któ-
rà w∏aÊnie jechali. Lecz Venturian, rumak ognisty, potrafi∏ poko-
naç najwi´ksze niebezpieczeƒstwa: odwa˝nie wspina∏ si´ na nie-
botyczne szczyty, lekko przeskakiwa∏ granie, bez wahania i l´ku
mknà∏ brzegiem przepaÊci, przelatywa∏ nad parowami i otch∏ania-
mi. 

Blanka straci∏a poczucie czasu; s∏ysza∏a tylko Êwist wiatru i t´-

tent kopyt swego bachmata. 

Wreszcie opuÊcili te niegoÊcinne strony. Mg∏a si´ rozproszy∏a

i pojawi∏o si´ s∏oƒce, a Blanka rozeÊmia∏a si´ ze szcz´Êcia, gdy˝
Êwiat,  który  teraz  zobaczy∏a,  by∏  znajomy,  swojski  i prawdziwy.
Nie  czu∏a  te˝  zm´czenia,  bowiem  wierzchowiec  by∏  doskona∏y
i niós∏  jà  ∏agodnie,  bez  wstrzàsów.  Bieg∏  coraz  dalej  i dalej  bez
wytchnienia,  z rozwianà  grzywà,  rozd´tymi  chrapami  i ogniem
w oczach. Zdà˝a∏ do swego pana. 

A w zamczysku  trzej  m´˝czyêni  dniem  i nocà  wypatrywali

Venturiana. Gwalbert w sercu nosi∏ niepokój i l´k o swà umi∏owa-
nà,  ale  w duszy  chowa∏  wiar´  w jej  odzyskanie.  Sambor  zaÊ  co-
dziennie przyk∏ada∏ ucho do ziemi, ale ziemia milcza∏a. A˝ pew-
nego dnia stary rycerz zakrzyknà∏: 

62

background image
background image

– S∏ysz´!! 
Gwalbert dr˝àc z przej´cia te˝ przy∏o˝y∏ ucho do ziemi i us∏y-

sza∏ jakiÊ daleki, daleki, niby ze Êrodka ziemi idàcy g∏uchy odg∏os,
jak t´tno w∏asnej krwi w skroniach. Jednak gdy odjà∏ ucho, nicze-
go nie by∏o s∏ychaç. Czekali w napi´ciu dzieƒ ca∏y. I oto nareszcie

nie trzeba ju˝ by∏o pytaç ziemi. Do uszu ich dobieg∏ t´tent cwa∏u-
jàcego konia, poczàtkowo ledwie s∏yszalny, potem coraz g∏oÊniej-
szy, coraz bli˝szy, na koniec rozpoznali stukot kopyt konia na ka-
mienistej drodze. Zaszumia∏o w starym borze, a wraz z wichrem
i tumanem  py∏u  wpad∏  na  dziedziniec  zamkowy  rumak  pokryty
pianà, buchajàcy parà z nozdrzy. Zary∏ si´ kopytami przed swym
panem i zar˝a∏, a w tej samej chwili z grzbietu jego wprost w ra-
miona Gwalberta zeskoczy∏a Blanka. 

Tymczasem Sewer uszykowa∏ dla wszystkich uczt´ co si´ zo-

wie. Jedzàc i pijàc weselili si´ wi´c i radowali a˝ do póênych go-

64

background image

dzin  rannych.  M∏odzi  zaprosili  Sambora  i Sewera  na  swój  Êlub
i wesele.  Sambor  wzbrania∏  si´  czas  jakiÊ,  w koƒcu  jednak  uleg∏
proÊbom,  ku  wielkiej  uciesze  Sewera,  który  nadzwyczaj  by∏  cie-
kaw królewskiego wesela. 

65

background image

VII. Jeszcze jeden Êlubny dar 

Rodzice Blanki czekali cierpliwie i ufnie na powrót córki, wie-

rzàc ˝e Gwalbert jà odzyska. Sàdzili s∏usznie, ˝e dopóki nie wra-
ca on sam, jest nadzieja na powrót ich obojga. Tak te˝ si´ i sta∏o.
A gdy si´ sta∏o, radoÊç i szcz´Êcie zapanowa∏y na dworze królew-
skim,  nie  by∏o  koƒca  opowieÊciom  i wspomnieniom.  Zaraz  te˝
zjecha∏a rodzina Gwalberta, jego dru˝yna, sàsiedzi i wielu innych
goÊci. Wkrótce odby∏ si´ uroczysty Êlub, a po nim wesele. Wtedy
w∏aÊnie  zdarzy∏a  si´  jeszcze  jedna  rzecz  nadzwyczajna  i niespo-
dziewana.  Oto  Sewer  przecisnàwszy  si´  przez  t∏um  otaczajàcy
m∏odà par´, przysunà∏ si´ cicho do Gwalberta, poda∏ m∏odzieƒco-
wi    jakieÊ    zawiniàtko  obszyte  skórà  i z wielce  tajemniczà  minà
wyszepta∏ mu do ucha: 

– Przez d∏ugà drog´ widaç obluzowa∏o si´ i gdy oporzàdza∏em

konia, ten worek wypad∏ z terlicy. Weê go, m∏ody panie. 

– To nie moje! – powiedzia∏ Gwalbert ze zdziwieniem. – Nie

wiem co to jest. 

– Jak˝e to? – zdziwi∏ si´ z kolei Sewer. – Toç przy twoim, pa-

nie, luzaku by∏o. 

Przy  luzaku!  A wi´c  ukryte  w siodle  Kedryfa!  Dopiero  teraz

przypomnia∏  sobie  m∏odzieniec  s∏owa  jego  listu  po˝egnalnego:
„...a terlica dla obojga”. 

– Sewerze,  to  Êlubny  dar  od  Kedryfa!!  Ale  wcale  o nim  nie

wiedzia∏em! 

66

background image

– O, to los dla mnie ∏askawy, bo to ja znalaz∏em t´ rzecz! – za-

wo∏a∏ poczciwiec. 

Szybko rozpruli skór´, z której uczyniony by∏ woreczek, a w je-

go  wn´trzu  znaleêli  dwa  mniejsze.  Jeden  zawiera∏  grudki  z∏ota,
a z drugiego wysypa∏y si´ na stó∏ szlachetne kamienie wielkiej ce-
ny i klejnoty, jakich dotàd nikt z obecnych nie widzia∏. 

– To skarby króla Dalekiego Wschodu – szepnà∏ Gwalbert. –

Och,  Kedryfie,  nie  wiedzia∏eÊ  przed  laty,  ˝e  z pracy  twej  b´dzie
korzystaç kto inny. Ale nie zmarnuj´ twego z∏ota. 

Po  weselu,  gdy  wszyscy  si´  rozje˝d˝ali,  Gwalbert  poprosi∏

Sambora o rozmow´. Mia∏ pewien pomys∏ i podzieli∏ si´ nim ze
starym rycerzem. Ten jednak nie chcia∏ si´ do pomys∏u Gwalber-
ta  przekonaç.  Dopiero  po  d∏ugich  namowach  i proÊbach,  do  któ-
rych nawet król si´ przy∏àczy∏, Sambor zgodzi∏ si´, by z maj´tno-
Êci Gwalberta i Blanki odbudowaç jego spalony zamek. 

I wyrós∏ tam, wÊród borów, najwspanialszy zamek w kraju, ku

radoÊci Sambora, a zazdroÊci jego niecnych krewnych. By∏ to za-
razem  bastion  obronny  stojàcy  niedaleko  granicy  z obcym  paƒ-
stwem. 

Stary  rycerz  nie  by∏  ju˝  sam.  Teraz,  gdy  przypomniano  sobie

o s∏awnym wojaku, Êciàgali do niego dawni towarzysze, a nierzad-
ko  i m∏odsze  rycerstwo.  A ka˝dy,  kto  przyby∏,  od  razu  bieg∏  do
stajni,  by  obejrzeç Venturiana, najs∏awniejszego konia w króle-
stwie. A on, choç cudownym by∏ rumakiem, nieco si´ ju˝ zestarza∏
– Blanka ze smutkiem dojrza∏a w jego Êwietnej grzywie kilka si-
wych  w∏osów.  Tym  niemniej  nosi∏  jà  lekko  i ∏agodnie  na  swym
grzbiecie,  jak  dawniej...  I widaç  kocha∏  jà,  bo  r˝a∏  radoÊnie,  gdy
si´  zbli˝a∏a,  zaÊ  pieszczoty  Gwalberta  przyjmowa∏  z powagà
i godnoÊcià. 

O Zelmirze nikt ju˝ wi´cej nie s∏ysza∏. Byç mo˝e odkàd Ventu-

rian przekroczy∏ granic´ i uciek∏ wraz z Blankà, wiedêma straci∏a
moc szkodzenia ludziom. A co si´ sta∏o z jej paƒstwem? Czy na-
dal istnieje? Mo˝e, ale tego nikt nie wie na pewno. To tajemnica,
jedna z tych, których wiele kryje Êwiat. A jednak dotar∏a do Blan-
ki nadzwyczajna wiadomoÊç, która jà niezmiernie uradowa∏a: oto

67

background image

pewien podró˝nik przyby∏y z obcych krajów zapewnia∏, i˝ spotka∏
ciemnolicego  cz∏owieka  imieniem  Czanta.  Wydawa∏  si´  byç
szcz´Êliwym, lecz w jaki sposób powróci∏ do swej ut´sknionej oj-
czyzny, podró˝nik nie wiedzia∏. 

A znów  innego  dnia  przyw´drowa∏  na  dwór  królewski  jakiÊ

cz∏ek,  który  chcàc  zaciàgnàç  si´  do  s∏u˝by  wojskowej  pyta∏
o Gwalberta. M∏ody rycerz pozna∏ w nim ze zdumieniem wojaka
z dru˝yny  Sylweriusza.  Wojak  ów  opowiedzia∏  Gwalbertowi  jak
to zabawiali si´ i hulali, gdy pan ich odm∏odnia∏. A ˝e ma∏o by∏o
Sylweriuszowi  hulanek  na  miejscu,  zapragnà∏  wyprawiç  si´  za
morze.  Wsiedli  wi´c  na  statek  i tam,  podczas  burzy  miotajàcej
statkiem  i ludêmi,  Sylweriusz  zgubi∏  swój  tak  niecnie  zdobyty
szmaragd.  Wojak  widzia∏  jak  kamieƒ  potoczy∏  si´  po  pok∏adzie
i sp∏ukany falà wpad∏ do morza. A wtedy Sylweriusz znów sta∏ si´
starym cz∏owiekiem, odprawi∏ wi´c swà dru˝yn´, powróci∏ do do-
mu, gdzie trawiony ˝alem, a mo˝e i wyrzutami sumienia, ˝yje do
dziÊ w samotnoÊci.


Document Outline