background image

 
 
 
 

JULIO CORTAZAR 

 
 
 
 

TAJEMNA BRO

Ń 

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: LAS ARMAS SECRETAS 

PRZEKŁAD: ZOFIA CHĄDZYŃSKA

 

 

 

 

 

 
 

PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY WARSZAWA 1967 

background image

 
 

W NOCY, TWARZ

Ą KU NIEBU 

 

    A w pewnych okresach ruszali  
    w pogoń za nieprzyjacielem;  
    nazywali to kwietną wojną. 

 

W połowie długiego, hotelowego korytarza pomyślał, że musi być późno, i przyspieszył 

kroku, zmierzając po motocykl, który dozorca z sąsiedztwa pozwalał mu trzymać w zakama-
rku  podwórza.  U  jubilera  na  rogu  zobaczył,  że  jest  za  dziesięć  dziewiąta  —  przyjdzie  więc 
przed  czasem.  Między  wysokie  budynki  śródmieścia  wślizgiwało  się  słońce,  a  on  —  dla 
siebie nie miał bowiem w myślach imienia — siadł na maszynę, z góry rozkoszując się prze-
jażdżką. Czuł pod sobą wibrację motoru, a rześki wiatr smagał mu spodnie. 

Minął  oba  ministerstwa  (różowe  i  białe)  i  rząd  olśniewających  wystaw  sklepowych 

głównej arterii. Zbliżał się teraz do najprzyjemniejszego odcinka, do właściwej trasy spaceru: 
długiej,  mało  uczęszczanej  ulicy  obrzeżonej  drzewami  i  okazałymi  willami,  których  ogrody, 
otoczone tylko niskim  żywopłotem, schodziły  aż  do trotuaru. Był  może trochę roztargniony, 
lecz trzymał się posłusznie prawej strony, dając się unosić blaskowi i lekkiej szorstkości tego 
ledwie rozpoczynającego się dnia. Zapewne właśnie to bezwiedne odprężenie sprawiło, że nie 
udało  mu  się  uniknąć  katastrofy.  W  momencie,  w  którym  spostrzegł,  że  stojąca  na  skraju 
chodnika  kobieta  mimo  czerwonych  świateł  nagle  wybiega  na  jezdnię  —  na  wszystko  było 
już  za  późno.  Z  całych  sił  nacisnął  hamulec,  raptownie  skręcając  w  lewo.  Usłyszał  krzyk 
kobiety, po czym, w momencie uderzenia, wszystko stało się czarne! Jak gdyby nagle zasnął. 

Raptem odzyskał przytomność. Czterech  czy pięciu  młodych  ludzi usiłowało wydobyć 

go  spod  motoru.  W  ustach  miał  smak  soli  i  krwi,  czuł  ból  w  kolanie,  a  gdy  go  podniesiono, 
krzyknął,  gdyż  nie  mógł  znieść  najlżejszego  dotknięcia  w  okolicy  prawego  ramienia.  Jakieś 
głosy,  jakby  nie  przynależne  do  majaczących  nad  nim  twarzy,  starały  się  dodać  mu  otuchy 
ż

artując  i pocieszając.  Ale  naprawdę uspokoił się  dopiero, gdy  mu powiedziano, że skrzyżo-

wanie przejeżdżał prawidłowo. 

Usiłując przezwyciężyć podchodzące do gardła  mdłości zapytał, co stało się  z kobietą. 

Podczas gdy niesiono go, twarzą ku niebu, do pobliskiej apteki, dowiedział się, że jego ofiara 
ma  tylko  lekkie  draśnięcia  na  nogach.  „Ledwie  ją  pan  musnął,  ale  siła  uderzenia  odrzuciła 
motor w bok...” Każdy doradzał: „Powoli, wnoście go tyłem, tak, dobrze.” W półmroku małej 
apteki mężczyzna w białym fartuchu dał mu wypić coś uspokajającego. 

W  pięć  minut  później  nadjechało  pogotowie  policyjne  i  ułożono  go  na  miękkich 

noszach, na których  mógł  się wygodnie wyciągnąć. Zupełnie przytomny, wiedząc  jednak, że 
znajduje się pod wpływem ostrego szoku, podał swój  adres policjantowi, który  mu towarzy-
szył.  Ramię  już  go  prawie  nie  bolało,  krew  z  rozciętej  brwi  zalewała  całą  twarz,  parę  razy 
przesunął  językiem po wargach, żeby  ją  zlizać. Czuł się dobrze, to był  wypadek, pech, kilka 
tygodni  wypoczynku  i  nie  zostanie  ani  śladu.  Policjant  powiedział  mu,  że  motocykl  nie  naj-
gorzej wygląda. „Nic dziwnego — odrzekł — skoro zwalił się na mnie.” Obaj roześmieli się, 
a kiedy dojeżdżali do szpitala, policjant podał mu rękę i życzył powodzenia. Mdłości powra-
cały  stopniowo, przewożono go wózkiem, pod drzewami  pełnymi ptaków, do położonego w 
głębi pawilonu. Zamknął oczy, pragnąc, żeby go uśpili, zachloroformowali. Ale trzymano go 
długo  w  izbie  pachnącej  szpitalem  wypełniając  jakąś  kartę,  rozbierając  go  i  nakładając  mu 
szarawą,  szorstką  koszulę.  Poruszano  jego  ramieniem  ostrożnie,  nie  sprawiając  bólu.  Pielę-
gniarki  nie  przestawały  żartować  i  gdyby  nie  skurcze  żołądka,  czułby  się  całkiem  dobrze, 
prawie szczęśliwy. 

Został  skierowany  na  prześwietlenie,  a  w  dwadzieścia  minut  później,  z  kliszą  jeszcze 

wilgotną,  położoną  na  piersi  jak  czarna  płyta,  przewieziony  na  salę  operacyjną.  Jakiś  męż-

background image

czyzna w bieli, wysoki i szczupły, zbliżył się do niego i zaczął oglądać zdjęcie. Kobiece ręce 
układały  mu  głowę  wygodnie,  poczuł,  że  położono  go  na  innych  noszach.  Człowiek  w  bieli 
znowu podszedł do niego; uśmiechał się trzymając w ręku coś błyszczącego. Poklepał go po 
policzku i skinął na kogoś, kto stał za nim. 
 

To  był  ciekawy  sen,  bo  pełen  zapachów,  a  zapachy  nigdy  jeszcze  mu  się  nie  śniły. 

Najpierw  błotniste wyziewy;  na  lewo od grobli rozciągały się  bagna, grzęzawiska, z których 
nikt  nie  powracał.  Ale  odór  zniknął  i  ustąpił  miejsca  złożonej  woni,  mrocznej  jak  noc,  w 
której poruszał się ścigany przez Azteków. Wydawało mu się to zupełnie naturalne. Należało 
uciekać przed Aztekami, którzy polowali na człowieka, i jedyną jego szansą było ukrycie się 
w gęstwinie lasu, zważając, by nie oddalić się od wąskiej grobli, którą znali tylko oni, Mote-
kowie. 

Największą męką był jednak ten odór, jak gdyby — mimo całkowitej akceptacji snu — 

coś  się  w  nim  buntowało  przeciw  tej  szczególnie  natrętnej  obecności.  „To  cuchnie  wojną”. 
pomyślał i instynktownie kamiennego sztyletu wsuniętego za pas z plecionej wełny. Jakiś nie-
oczekiwany odgłos sprawił, że nagle się pochylił i czekał bez ruchu, dysząc. Nie było w tym 
nic  niezwykłego  —  lęk  powracał  często  w  jego  snach.  Czekał  pod  osłoną  gałęzi  jakiegoś 
krzewu  i  nocy  bez gwiazd.  W oddali,  zapewne po drugiej  stronie wielkiego  jeziora,  musiały 
płonąć ogniska  biwaków, bo czerwonawa  łuna  barwiła tam  niebo. Odgłos  nie powtórzył się. 
Może  jakieś  stworzenie  uciekało,  jak  on,  przed  odorem  wojny.  Podniósł  się  z  wolna,  wdy-
chając  zapach  wiatru.  Nie  było  już  nic  słychać,  ale  strach  pozostawał,  podobnie  jak  odór  — 
słodkawe  kadzidło  kwietnej  wojny.  Należało  kontynuować  marsz,  dotrzeć  do  serca  puszczy 
omijając  moczary.  Zrobił  parę  kroków  po  omacku,  schylając  się  co  chwila,  by  dotknąć 
twardego  gruntu  grobli.  Byłby  chciał  biec,  ile  sił  w  nogach,  lecz  tuż  obok  bulgotały  bagna. 
Powoli  podjął  swą  wędrówkę,  trzymając  się  ścieżki  w  ciemnościach.  Nagle  fala  owego  od-
rażającego smrodu, którego lękał się bardziej niż czegokolwiek innego, uderzyła go prosto w 
twarz i wykonał desperacki skok naprzód. 

— Spadnie pan z łóżka — powiedział leżący obok niego chory — niech się pan tak nie 

rzuca, przyjacielu. 

Otworzył oczy. Było późno. Przez owalne okna długiej sali zobaczył, że słońce stoi już 

nisko.  Spróbował  uśmiechnąć  się  do  sąsiada  uwalniając  się,  niemal  fizycznie,  od  ostatnich 
obrazów  snu.  Jego  ramię  w  gipsie  było  zawieszone  na  aparacie  opatrzonym  w  bloczki  i 
ciężarki. Chciało mu się pić, jak gdyby przebiegi całe kilometry, ale nie dano mu dużo wody, 
zaledwie tyle, by starczyło na zwilżenie warg i jeden mały łyk. Powoli ogarniała go gorączka 
i  byłby  mógł  zasnąć  znowu,  lecz  wolał  rozkoszować  się  jeszcze  przyjemnym  stanem  po 
obudzeniu przysłuchując się z przymkniętymi oczyma rozmowom innych chorych i od czasu 
do  czasu  odpowiadając  na  jakieś  pytanie.  Zobaczył,  że  podjeżdża  biały  stolik  na  kółkach, 
który przysunięto mu do łóżka. Pielęgniarka o  jasnych włosach  natarła  mu spirytusem górną 
część  uda  i  wbiła  grubą  igłę,  połączoną  za  pomocą  rurki  z  butlą,  pełną  opalizującego  płynu. 
Młody lekarz przywiązał mu do zdrowego przedramienia aparat z metalu i skóry i coś na nim 
sprawdzał. Zapadała noc, a gorączka przenosiła go z wolna w stan, w którym przedmioty na-
bierały plastycznego wyrazu,  jaki  nadaje  im  lornetka teatralna:  były realne,  łagodnie zaryso-
wane,  a  równocześnie  lekko  odpychające,  trochę  jak  nudny  film,  na  który  jednak  patrzymy 
dalej, bo to lepsze niż znaleźć się na ulicy. 

Przyniesiono mu filiżankę znakomitego złotego bulionu, który pachniał porami, selerem 

i pietruszką. Wkruszono doń po trochu mały kawałek chleba, wart więcej od najwspanialszej 
uczty.  Ramię  prawie  go  już  nie  bolało;  chwilami  tylko  błyskawiczne,  gorące  cięcie  lancetu 
kłuło go w okolicy brwi, gdzie zrobiono mu parę szwów. Kiedy owalne okna naprzeciw łóżka 
stały się ciemnoniebieskimi plamami, pomyślał, że zaśnie bez trudu. Było mu niezbyt wygo-
dnie  na  plecach,  ale  przesuwając  językiem  po  suchych  i  spieczonych  wargach  poczuł  smak 

background image

bulionu i poddał się senności z westchnieniem zadowolenia. 

Uświadomił sobie, że biegnie w głębokich ciemnościach, jakkolwiek niebo, poprzecina-

ne wierzchołkami drzew, było  jak gdyby trochę  mniej czarne.  „Grobla, pomyślał,  nie  jestem 
już  na  grobli.”  Jego  stopy  zagłębiały  się  w  materacu  z  liści  i  błota,  a  gdy  tylko  robił  krok 
naprzód,  gałęzie  drzew  chłostały  mu  piersi  i  nogi.  Zadyszany,  czując  się  osaczony  mimo 
ciemności  i  ciszy,  schylił  się  i  nadsłuchiwał.  Może  ścieżka  jest  blisko,  może  dojrzy  ją  w 
pierwszym  przebłysku dnia, ale  na razie  nic  nie zdoła dopomóc  mu  w  jej odszukaniu. Dłoń, 
którą bezwiednie zaciskał na rękojeści sztyletu, podpełzła ruchem błotnego skorpiona ku szyi, 
na której zawieszony był zbawczy amulet. Prawie nie poruszając wargami wyszeptał „modli-
twę  kukurydzy”  sprowadzającą  szczęśliwe  księżyce  i  suplikację  do  Bardzo  Wysokiej,  roz-
dawczyni moteckich dóbr. Równocześnie jednak czuł, że powoli grzęźnie w błocie, i oczeki-
wanie  w  mrokach  tego  nieznanego  gąszczu  stało  się  dlań  nie  do  zniesienia.  Kwietna  wojna 
rozpoczęła  się  z  nowym  księżycem  i  trwała  już  trzy  dni  i  trzy  noce.  Gdyby  udało  mu  się 
dotrzeć do serca puszczy, poza obszary bagien, może azteccy wojownicy zgubiliby jego ślad. 
Pomyślał  o  licznych  jeńcach,  których  zapewne  wzięto  do  niewoli.  Nie  ich  ilość  była  zresztą 
istotna  —  musiał  się  dopełnić  czas  oznaczony,  czas  święty.  Pościg  będzie  trwał,  dopóki  ka-
płani nie dadzą sygnału odwrotu. Wszystko ma swoją kolejność i swój cel, on zaś tkwi nieja-
ko wewnątrz tego świętego czasu twarzą w twarz ze ścigającymi. 

Usłyszał  krzyki  i  ze  sztyletem  w  ręku  wyprostował  się  jednym  ruchem.  Niebo  na 

horyzoncie zdawało się płonąć, ujrzał pochodnie poruszające się w pobliskich gałęziach. Odór 
wojny  był  nie do zniesienia  i  kiedy pierwszy  z wrogów rzucił  się  na  niego, odczuł  niemalże 
rozkosz  zatapiając  mu  w  piersi  kamienne  ostrze.  Zewsząd  otaczały  go  już  światła  i  radosne 
krzyki. Jeszcze parę razy przeciął powietrze, po czym z tylu zarzucono na niego sznur. 

— To gorączka — powiedział sąsiad. — Ja też miałem koszmary, kiedy mi operowano 

dwunastnicę. Niech się pan napije trochę wody, a zaraz będzie się panu lepiej spało. 

Po  nocy,  z  której  powracał,  ciepławy  półmrok  sali  wydał  mu  się  istną  rozkoszą. 

Fiołkowa lampa czuwała wysoko na ścianie jak opiekuńcze oko. Słyszało się kaszel, głębokie 
oddechy,  czasem  jakąś  przyciszoną  rozmowę.  Wszystko  było  przyjemne,  pokrzepiające,  bez 
tej  pogoni,  bez...  Ale  nie  należało  powracać  myślą  do  koszmarów;  mógł  się  zająć  tyloma 
zabawniejszymi rzeczami. Zabrał się do oglądania gipsu na ręce  i szyny, która tak wygodnie 
podtrzymywała ją w powietrzu. Na nocnym stoliku postawiono butelkę wody mineralnej; wy-
pił ją jednym haustem, łapczywie. Rozróżniał teraz kształty znajdujących się w sali przedmio-
tów:  trzydziestu  łóżek,  oszklonych  szaf.  Gorączka  musiała  mu  spaść,  bo  czuł,  że  ma  twarz 
trochę  chłodniejszą,  a  ból  łuku  brwiowego  niemal  minął,  pozostawiając  po  sobie  zaledwie 
wspomnienie. Ujrzał się ponownie w chwili, gdy wychodził z hotelu i wsiadał na motor. Kto 
mógł  pomyśleć,  że  to  się  tak  skończy?  Usiłował  przypomnieć  sobie  moment  wypadku  i  ze 
złością  stwierdzał,  że  była  tam  jakby  dziura,  luka,  której  nie  udawało  mu  się  wypełnić. 
Pomiędzy  uderzeniem  a  chwilą,  w  której  go  podniesiono,  omdlenie  lub  coś  w  tym  rodzaju 
przesłaniało wszystko. Równocześnie czuł jednak, że ta dziura, to nic, trwało wieczność. Nie, 
to nawet nie należało do sfery czasu; to było raczej tak, jakby w tej luce przemierzył bajeczne 
odległości. Wstrząs, gwałtowne uderzenie o bruk. Potem odczuł coś w rodzaju ulgi, wydoby-
wając  się  z  czarnej  studni,  gdy  mężczyźni  podnosili  go.  Mimo  bólu  w  złamanym  ramieniu, 
mimo  cieknącej  znad  oka  krwi,  kontuzji  kolana  —  mimo  wszystko  ulgą  było  powracać  do 
ż

ycia, doznawać pomocy i opieki. Dziwne. Trzeba będzie przy okazji zapytać o to biurowego 

lekarza. Teraz sen znów go ogarniał, wciągał powoli w głąb. Poduszka była miękka, a w roz-
palonym gardle czuł orzeźwiający chłód wody mineralnej. Może uda mu się naprawdę wypo-
cząć bez tych przeklętych majaków. W górze fioletowe światło lampy powoli przygasało. 

Ponieważ  zasnął  na  plecach  pozycja,  w  której  się  znalazł,  nie  zdziwiła  go, tyle  że  tym 

razem  zapach  wilgoci  i  ociekającego  wodą  kamienia  ścisnął  mu  gardło  i  zmusił  do  zastano-
wienia  się  nad  sytuacją. Nie warto było otwierać  oczu ani rozglądać się wokoło siebie:  leżał 

background image

pogrążony  w  zupełnych  ciemnościach.  Chciał  się  podnieść,  lecz  poczuł,  że  ręce  i  nogi  ma 
związane. Leżał przyparty do ziemi na wielkich płytach lodowatych i wilgotnych. Odsłonięte 
plecy i nogi ogarniał chłód. Niezdarnie poszukał brodą amuletu na szyi i zrozumiał, że mu go 
zerwano. Tym razem był zgubiony, żadna modlitwa nie była w stanie uchronić go przed tym, 
co  go  oczekiwało.  W  oddali  usłyszał  odświętne  bicie  w  bębny,  które  zdawało  się  wciskać 
między kamienie  lochu. Zamknięto go w Teokalli, znajdował  się w przyświątynnym więzie-
niu, czekał na swą kolej. 

Usłyszał krzyki. Pierwszy ochrypły, który odbił się rykoszetem o mury, i następny prze-

chodzący w skargę. To on sam tak krzyczał  w ciemnościach, krzyczał, ponieważ żył. Owym 
krzykiem  całe  jego  ciało  broniło  się  przed  tym,  co  miało  nastąpić  —  przed  nieuniknionym 
końcem. Pomyślał o towarzyszach, wtrąconych do innych  lochów,  i o tych, którzy  już wstę-
powali na stopnie ofiarnego ołtarza. Wydał jeszcze jeden krzyk, zduszony tym razem; nie był 
już  niemal w stanie otworzyć ust, szczęki zlepione, jakby  z kauczuku,  mógł rozewrzeć tylko 
bardzo  powoli,  ze  straszliwym  wysiłkiem.  Skrzyp  zawiasów  odczuł  jak  smagnięcie  biczem. 
Miotał się i szarpał, usiłując wyswobodzić z pęt, które wrzynały mu się w ciało. Parł głównie 
prawym  ramieniem,  ale  kiedy  ból  przekroczył  granice  wytrzymałości,  zmuszony  był  ulec. 
Zobaczył otwierające się na oścież drzwi i swąd pochodni dobiegł go, zanim jeszcze ujrzał ich 
ś

wiatła.  Akolici kapłanów w rytualnych przepaskach zbliżyli  się obrzucając go spojrzeniami 

pełnymi  pogardy,  światła  odbijały  się  w  ich  lśniących  od  potu  torsach,  w  czarnych  przy-
strojonych piórami  włosach. Pęta ustąpiły  i  poczuł, że chwytają go ciepłe dłonie, twarde  jak 
brąz; podjęto go z ziemi, wciąż twarzą ku niebu, i niesiono przez sień. Ludzie z pochodniami 
szli  przodem,  słabo  oświetlając  wilgotne  ściany  korytarza  o  sklepieniu  tak  niskim,  że  służe-
bnicy kapłana musieli schylić głowy. Zabierano go już, zabierano. To był koniec. Twarzą ku 
niebu,  o  metr  od  pułapu  wykutego  w  skale,  chwilami  rozświetlanego  blaskiem  pochodni. 
Kiedy zamiast pułapu ukażą się gwiazdy, kiedy wyrosną przed nim ogromne schody ogarnięte 
płomieniem  okrzyków  i  tańców  —  nastąpi  kres.  Niezmiernie  długi  korytarz  urwie  się  wre-
szcie i podmuch świeżego powietrza pod niebem usianym gwiazdami owionie mu twarz. Ale 
jeszcze nie czas, jeszcze go niosą, szamocząc brutalnie w tym nie kończącym się czerwonym 
półcieniu.  Wszystko  się  w  nim  buntuje,  lecz  jakże  powstrzymać  to,  co  nieuniknione,  skoro 
wyrwano mu amulet — jego prawdziwe serce, centralny ośrodek życia. 

W  ciągu  chwili  znalazł  się  znów  w  kojącym  półmroku  szpitalnej  nocy,  pod  łagodnym 

wysokim sklepieniem. Był przekonany, że musiał krzyczeć przez sen, ale sąsiedzi spali w głę-
bokiej ciszy. Butelka  na  nocnym  stoliku wyglądała  jak  bańka  mydlana,  jak przejrzysty zarys 
na  błękitnawym  tle  okien.  Odetchnął  głęboko,  by  oczyścić  płuca,  by  odegnać  nowe  obrazy 
wciąż  jeszcze  przyklejone  do  powiek.  Za  każdym  przymknięciem  oczu  widział,  jak  w  oka 
mgnieniu ponownie się formowały, i przerażony przywoływał się do porządku, delektując się 
zarazem świadomością, że  już  nie śpi. Czuwanie  chroniło go;  niedługo  będzie  jasno  i  wtedy 
zaśnie zdrowym, głębokim, porannym snem, wolnym od tych wszystkich obrazów. Z trudem 
udawało  mu  się  utrzymywać  oczy  otwarte,  mimo  woli  zapadał  w  drzemkę.  Zdrową  ręką 
uczynił ostatni wysiłek  by ująć butelkę z wodą — nie zdołał  jej dosięgnąć, palce objęły cza-
rną pustkę i korytarz ciągnął się dalej, bez końca, skała za skałą, oświetlony nagłymi, czerwo-
nymi  przebłyskami,  a  on  —  zwrócony  twarzą  ku  niebu  —  jęknął  głucho,  bo  pułap  miał  się 
zaraz skończyć, wznosił się i otwierał jak mroczna paszcza, akolici wyprostowali się, a sierp 
księżyca  padł  mu  z  wysokości  nieba  na  twarz,  na  oczy,  które  nie  chciały  go  widzieć,  które 
zamykały  się  i  otwierały  rozpaczliwie,  próbując  przedostać  się  na  drugą  stronę  i  ujrzeć  raz 
jeszcze opiekuńcze sklepienie szpitalnej sali. Lecz gdy otwierał oczy, wciąż była ta sama noc 
i  ten  sam  księżyc;  niesiono  go  po  schodach,  z  głową  zwisającą  w  dół,  w  górze  były  ofiarne 
stosy,  czerwone  kolumny  wonnego  dymu  i  nagle  ujrzał  purpurowy  kamień,  połyskujący  od 
ś

wieżej  krwi,  i  nogi  kolejnej  ofiary,  wleczonej  po  ziemi  ku  północnym  schodom,  z  których 

miała się stoczyć. W ostatnim porywie nadziei mocno zacisnął powieki, jęcząc z wysiłku, aby 

background image

się obudzić. Przez sekundę już myślał, że mu się to uda, bo znów leżał nieruchomo na swym 
łóżku,  a  potworne  huśtanie  z  głową  zwisającą  w  dół  ustało.  Ale  czuł  zapach  śmierci  i  gdy 
otworzył  oczy,  ujrzał  zbryzganego  krwią  ofiarnika,  który  zbliżał  się  do  niego  z  kamiennym 
nożem w dłoni. Raz jeszcze udało mu się zamknąć oczy, jakkolwiek teraz wiedział już, że nie 
może zbudzić się, bo nie śpi, bo cudownym snem był tamten, absurdalny, jak wszystkie sny, 
tamten,  w  którym  przemierzał  okrakiem  na  ogromnym  owadzie  z  metalu  obce  ulice  zadzi-
wiającego miasta, przystrojone w czerwone i zielone światła, które paliły się bez płomienia  i 
bez dymu. I w tym śnie nieskończenie kłamliwym również unoszono go w górę, a ktoś zbliżał 
się do niego z nożem w ręku, do niego, leżącego na wznak, do niego, leżącego z zamkniętymi 
oczami twarzą ku niebu, wśród ofiarnych stosów. 
 
 
 

AKSOLOTL 

 

Był  czas,  kiedy  dużo  myślałem  o  aksolotlach.  Chodziłem  je  oglądać  do  akwarium  w 

Jardin des Plantes i spędzałem całe godziny na przyglądaniu się im, obserwowaniu ich bezru-
chu, ich tajemniczych drgnień. A teraz sam jestem aksolotlem. 

Przypadek  zawiódł  mnie  do  nich  pewnego  wiosennego  ranka,  gdy  po  długiej  zimie 

Paryż  rozpościerał  swój  pawi  ogon.  Przeszedłem  bulwar  Port-Royal,  bulwar  Saint-Marcel, 
bulwar Hôpital, ujrzałem wśród powszechnej szarości pierwszą zieleń i przypomniałem sobie 
o lwach. Byłem wielkim przyjacielem panter  i  lwów, lecz dotychczas  nigdy  jeszcze  nie zda-
rzyło  mi  się wniknąć w  wilgotny,  mroczny  świat akwariów. Oparłem rower o kraty  i posze-
dłem oglądać tulipany. Lwy były brzydkie i smutne, a moja pantera spała. Zdecydowałem się 
więc obejrzeć akwaria i rzuciwszy obojętnym okiem na ryby, trafiłem do aksolotlów. Przyglą-
dałem się im godzinę, po czym odszedłem niezdolny już do myślenia o czymkolwiek innym. 

W bibliotece Sainte-Geneviève zajrzałem do encyklopedii i dowiedziałem się, że akso-

lotle są  neotenicznymi, posiadającymi skrzela,  larwami płazów ogoniastych z rodzaju ambli-
stoma
. Tego, że pochodzą z Meksyku, domyśliłem się od razu — wystarczyło spojrzeć na ich 
małe  azteckie  twarze.  Przeczytałem,  że  w  Afryce  znajdowano  egzemplarze  zdolne  do  życia 
poza  wodą  w  okresach  suszy,  potem,  w  sezonie  deszczowym,  podejmujące  swą  normalną 
egzystencję. Podawano ich hiszpańską nazwę, ajolete, i dodawano, że są jadalne i że w swoim 
czasie (już tego zaniechano) z ich tłuszczu wyrabiano coś w rodzaju tranu. 

Nie  miałem  zamiaru  studiować  dzieł  specjalistycznych,  lecz  następnego  dnia  powróci-

łem  do  Jardin  des  Plantes.  Przyzwyczaiłem  się  chodzić  tam  co  rano,  a  nawet  rano  i  wieczo-
rem.  Odbierając  mój  bilet  dozorca  dziwnie  się  uśmiechał.  Opierałem  się  o  żelazną  barierę, 
która  otaczała  akwarium,  i  patrzyłem  na  aksolotle.  Nie  było  w  tym  nic  dziwnego;  od  pie-
rwszej chwili czułem, że coś  mnie z  nimi wiąże, coś nieskończenie odległego  i zapomniane-
go,  co  jednak  wciąż  jeszcze  nas  łączyło  —  wystarczyło  raz  zatrzymać  się  przed  tym  akwa-
rium, w którym bulgotały pęcherzyki powietrza. Aksolotle tłoczyły się na ciasnym i nędznym 
(nikt  nie  wie  lepiej  ode  mnie,  jak  dalece  ciasne  jest  ono  i  nędzne)  dnie  z  kamienia  i  mchu. 
Było  ich dziewięć; większość z nich przytykała głowy do szyby  i  wpatrywała się w  nadcho-
dzących oczami ze złota. Zmieszany, prawie zawstydzony, uznałem, że jest jakiś bezwstyd w 
pochylaniu  się  nad  tymi  milczącymi  nieruchomymi  sylwetkami,  stłoczonymi  na  dnie  akwa-
rium. W myślach wybrałem jednego, który znajdował się trochę na uboczu po prawej stronie, 
ż

eby  móc  go  lepiej  obserwować.  Zobaczyłem  różowe  przezroczyste  ciało  (przyszły  mi  na 

myśl  chińskie  statuetki  z  mlecznego  szkła)  przypominające  małą  piętnastocentymetrową 
jaszczurkę, zakończone rybim ogonem o wprost niezwykłej delikatności — jest to najwrażli-
wsza część naszego ciała. Na jego plecach przezroczysta płetwa łączyła się z ogonem, ale naj-
bardziej zafascynowały mnie łapki o miniaturowych, zakończonych paznokciami paluszkach, 

background image

łapki  zdecydowanie  człowiecze,  mimo  że  nie  mające  formy  ludzkiej  ręki  —  jakże  jednak 
mógłbym  nie  poznać,  że  były  ludzkie?  Wtedy  to  odkryłem  ich  oczy,  ich  twarz,  twarz  bez 
wyrazu, charakterystyczną z powodu tych właśnie oczu — dwóch otworów wielkości główek 
od szpilki, całych z przezroczystego złota, bez życia, a jednak patrzących, pozwalających me-
mu  wzrokowi  przenikać  poprzez  złoty  punkcik  w  głąb,  zatapiać  się  w  ich  przejrzystej  taje-
mnicy.  Wąziuteńka  czarna  aureola  otaczała  oko  wrysowując  je  w  różowe  ciało,  w  różową 
skamienielinę trójkątnej głowy o opływowych, nieregularnych konturach, które sprawiały, że 
przypominała  nadgryziony  zębem  czasu  posążek.  W  trójkątnym  kształcie  głowy  pyszczek 
niknął  jakoś  i  tylko  z  profilu  można  było  zauważyć,  że  był  duży;  z  przodu  wyglądał  jak 
ledwie  widoczne  pęknięcie,  jak  rysa  na  alabastrze.  Po  obu  stronach  głowy  w  miejscu  uszu 
sterczały  maleńkie  czerwone  gałązki  jakby  z  koralu,  narośl  roślinna,  chyba  skrzela.  One  je-
dyne w tym organizmie zdawały się żyć; w dwudziestosekundowych odstępach wznosiły się, 
sztywniały,  po  czym  opadały  z  powrotem.  Czasami  jedna  z  łapek  lekko  drgała  i  widziałem, 
jak  miniaturowe  paluszki  łagodnie  opadają  na  mech.  Bo  w  gruncie  rzeczy  my  nie  bardzo 
lubimy  się  ruszać  —  akwarium  jest  takie  ciasne;  przy  najmniejszym  poruszeniu  potrącamy 
głową o czyjś ogon; wynikają z tego nieporozumienia, spory, zmęczenie.  W  bezruchu  mniej 
odczuwa się upływanie czasu. 

To ich nieruchomość sprawiła, że zafascynowany pochyliłem się nad nimi, kiedy ujrza-

łem je po raz pierwszy. Wydało mi się, że niejasno odczuwam ich tajemne pragnienie: unice-
stwić  czas  i  przestrzeń  poprzez  bezruch  pełen  obojętności.  Później  nauczyłem  się  lepiej  je 
rozróżniać;  ich kurczące  się skrzela, delikatne,  błądzące po kamieniach  łapki,  nagłe ucieczki 
(pływają falując całym ciałem) przekonały mnie, że są zdolne wymknąć się z tego skamienia-
łego  otępienia,  w  którym  trwają  godzinami.  Szczególnie  prześladowały  mnie  ich  oczy.  Nie 
opodal, w  innych akwariach, ryby ukazywały  mi  głupawą  naiwność swoich pięknych, podo-
bnych  do  naszych  oczu.  Oczy  aksolotli  mówiły  o  istnieniu  jakiegoś  innego  życia,  innego 
sposobu patrzenia. Przyklejałem twarz do szyby (zaniepokojony dozorca pokasływał od czasu 
do czasu), ażeby lepiej widzieć maleńkie złote punkciki, ów wylot na nieskończenie powolny, 
nieskończenie  daleki  świat  różowych  stworzeń.  Nie  było  po  co  stukać  palcem  w  szybę,  tuż 
koło  ich  nosa  —  nigdy  ani  cienia  reakcji.  Oczy  ze  złota  płonęły  nadal  swym  słodkim  i 
upiornym  światłem,  nadal  spoglądały na  mnie z dna  niezgłębionej, przyprawiającej o zawrót 
głowy otchłani. 

A  jednak  aksolotle  były  nam  bliskie.  Wiedziałem  o  tym,  zanim  jeszcze  sam  zostałem 

aksolotlem.  Wiedziałem to od dnia, w którym po raz pierwszy do nich podszedłem. W prze-
ciwieństwie do opinii większości ludzi antropomorficzność małpich rysów potwierdza różnicę 
istniejącą  między  nimi  a  nami;  absolutny  brak  podobieństwa  pomiędzy  aksolotlem  a  istotą 
ludzką  świadczył  o tym,  że  moje  rozpoznanie  było  uzasadnione,  że  nie  opierałem  się  na  ża-
dnych  łatwych analogiach. Były wprawdzie  małe  rączki... Ale  jaszczurka  ma takie same  i  w 
niczym nie przypomina człowieka. Sądzę, że wszystko brało początek z głowy aksolotla, z jej 
formy  różowego  trójkąta,  z  małych  oczu  ze  złota.  To  coś  patrzyło  i  wiedziało.  To  żądało. 
Aksolotle to nie były zwierzęta. 

Stąd  do  mitologizowania  tylko  jeden  krok,  krok  łatwy,  niemalże  nieunikniony.  Skoń-

czyło się na tym, że w aksolotlach dopatrzyłem się jakiegoś stadium metamorfozy, w którym 
nie udało im się jednak wyrzec w pełni tajemniczego pierwiastka ludzkiego. Wyobrażałem je 
sobie  jako  jednostki  świadome,  jako  niewolników  własnego  ciała,  wiekuistym  wyrokiem 
skazanych na głębinową ciszę, na rozpaczliwe rozmyślania. Ich ślepe spojrzenie, ich złote oko 
pozbawione  wyrazu,  a  przy  tym  tak  przeraźliwie  bystre  —  przenikało  mnie  jak  wezwanie: 
„Ratuj  nas, ratuj  nas.” Przyłapywałem się  na szeptaniu  słów pociechy,  na przekazywaniu  ja-
kichś młodzieńczych nadziei. A one spoglądały na mnie nadal, nieruchome. Ni stąd, ni zowąd 
czerwone  skrzelka  sztywno  prostowały  się  na  ich  głowach  i  wtedy  czułem,  jak  przeszywa 
mnie  głuchy  ból.  Może  mnie  widziały,  może  zdawały  sobie  sprawę  z  moich  wysiłków,  aby 

background image

przeniknąć w ich nieprzeniknione życie? Nie były istotami ludzkimi, ale nigdy jeszcze nie od-
czuwałem tak ścisłego związku z żadnym zwierzęciem. Aksolotle były jak gdyby świadkami 
czegoś, świadkami czasem przeistaczającymi  się  w straszliwych sędziów. Czułem się wobec 
nich podły — w tych przezroczystych oczach malowała się aż przerażająca czystość. Były to 
larwy,  ale  larwa  to  tyle  co  maska  albo  zjawa.  Za  tymi  azteckimi,  pozbawionymi  wyrazu,  a 
jednocześnie nieubłaganie okrutnymi twarzami, jaki obraz oczekiwał swojej godziny? 

Bałem się ich. Mam wrażenie, że gdyby nie obecność innych zwiedzających i dozorcy, 

nie odważałbym się zostawać przy nich. „Pożera je pan wzrokiem”, śmiał się dozorca, pewnie 
przypuszczał, że nie jestem całkiem normalny. Nie rozumiał, że to one powoli pożerają mnie 
wzrokiem  pełnym  złotego  kanibalizmu.  Nawet  z  dala  od  nich  nie  mogłem  myśleć  o  niczym 
innym, fascynowały mnie na odległość. Chodziłem do nich dzień w dzień, nocą wyobrażałem 
je sobie w ciemności nieruchome, wysuwające powoli małą łapkę, która nagle natykała się na 
czyjąś  inną.  Może  ich  oczy  widziały  w  nocy,  może  dzień  nie  miał  dla  nich  końca...  Oczy 
aksolotli są pozbawione powiek. 

Teraz wiem już, że nie było w tym nic dziwnego, że to musiało nastąpić. Pochylałem się 

nad  akwarium,  a  one  każdego  ranka  okazywały  coraz  bardziej,  że  mnie  poznają.  Cierpiały. 
Każdą cząstką ciała odbierałem to nieme cierpienie, tę torturę zdrętwiałą w głębi wody. Cze-
goś  wypatrywały  —  nie  istniejącego  już,  dalekiego  królestwa,  czasów  wolności,  w  których 
ś

wiat  należał  jeszcze  do  aksolotli.  Straszliwa  maska,  której  udało  się  przezwyciężyć  nawet 

przymusową  martwotę  ich  twarzy  z  kamienia,  bez  najmniejszej  wątpliwości  zawierała  bole-
sne  orędzie  cierpienia,  dowód  wiekuistego  skazania,  mękę  tego  płynnego  piekła.  Daremnie 
tłumaczyłem sobie, że to moje przewrażliwienie obdarzało aksolotle świadomością, której nie 
posiadały.  Wiedzieliśmy  —  i  ja,  i  one.  Dlatego  to,  co  nastąpiło,  nie  jest  niezrozumiałe. 
Przylepiałem twarz do szyby akwarium, oczy  moje po raz  nie wiem  który usiłowały  zgłębić 
tajemnicę tamtych oczu ze złota, bez tęczówki i bez źrenicy. Z bardzo bliska widziałem głowę 
nieruchomego,  dotykającego  szyby  aksolotla.  Nagle,  ale  bez  zaskoczenia  zamiast  aksolotla 
ujrzałem  swoją  twarz  przylepioną  do  szkła,  zewnątrz  akwarium,  z  drugiej  strony  szyby.  Po 
czym  moja twarz oddaliła  się  i  zrozumiałem. Jedno było dziwne: że  mogłem  myśleć tak  jak 
przedtem, że mogłem jak przedtem wiedzieć. Kiedy to sobie uświadomiłem, odczułem grozę 
jak człowiek pogrzebany żywcem. Zewnątrz moja twarz znowu zbliżała się do szyby, widzia-
łem swoje usta o wargach zaciśniętych z wysiłku, aby zrozumieć aksolotle. Byłem aksolotlem 
i w sekundzie olśnienia dowiadywałem się, że żadne porozumienie nie było możliwe. On był 
poza akwarium, jego myśl była myślą spoza akwarium. Mimo że go znałem, mimo że byłem 
nim  —  byłem  aksolotlem  i  byłem  w  moim  świecie.  Groza  pochodziła  stąd,  że  —  zrozumia-
łem to natychmiast — poczułem  się uwięziony  w ciele  aksolotla, przeniesiony  w  nie wraz  z 
ludzkim sposobem  myślenia, żywcem pogrzebany w aksolotlu, skazany  na zachowanie pełni 
ś

wiadomości  wśród  istot  pozbawionych  zdolności  odczuwania.  Ale  to  wrażenie  nie  trwało 

długo, łapeczka otarła się o moją twarz, odwracając się troszkę zobaczyłem koło siebie akso-
lotla, który patrzył na mnie, i pojąłem, że on także wiedział, nie mogliśmy porozumieć się, ale 
wiedział  także.  Albo  byłem  jeszcze  zamknięty  w  człowieku,  albo  myśleliśmy  jak  istoty 
ludzkie  niezdolne do wysłowienia  się, ograniczone do złocistego blasku  naszych oczu, które 
patrzyły na tę przylepioną do szyby ludzką twarz. 

Przychodził jeszcze wielokrotnie, ale ostatnio odwiedza nas rzadziej. Czasem nie widać 

go tygodniami. Był wczoraj, długo na mnie patrzył, po czym nagle odszedł. Wydaje mi się, że 
już  nie  nami  teraz  się  interesuje,  że  raczej  ulega  jakiemuś  nawykowi.  Ponieważ  myśleć,  to 
wszystko, co mogę robić — dużo o nim myślę. Przez jakiś czas trwało między nim a mną ja-
kieś porozumienie, czuł się bardziej niż kiedykolwiek spętany obsesją prześladującej go taje-
mnicy. Ale teraz mosty są zerwane, gdyż to, co było jego obsesją, zmieniło się w aksolotla nie 
mającego nic wspólnego z jego człowieczym życiem. Mam wrażenie, że na początku mogłem 
jeszcze  w  pewnej  mierze  —  ale  tylko  w  pewnej  mierze  —  wstępować  w  niego,  podtrzymy-

background image

wać w  nim  pragnienie poznania  nas  lepiej. Teraz  jestem  już definitywnie aksolotlem  i  jeżeli 
myślę  jak  istota ludzka, to tylko dlatego że aksolotle pod swoją  maską z różowego kamienia 
myślą  jak  ludzie.  Wydaje  mi  się, że tę prawdę udało  mi  się przekazać w pierwszych dniach, 
kiedy  jeszcze  byłem  nim.  I  w  tej  ostatecznej  samotności,  której  już  nie  zakłóca  swymi 
powrotami,  pocieszam  się,  że  może  coś  o  nas  napisze;  będzie  myślał,  że  opowiada  bajkę,  i 
napisze to wszystko o aksolotlach. 
 
 
 

CIRCE 

 

          And one kiss I had of her mouth,  
          as I took the apple of her hand.  
          But while I bit it, my brain whirled  
          and my foot, stumbled; and I felt  
          my crashing fall trough the tangled  
          boughs beneath her feet, and saw  
          the dead white faces that welcomed  
          me in the pit. * 

 

Dante Gabriel Rossetti, 

        The Orchard-Pit 

 

Teraz  już  mu  to  jest  obojętne,  ale  wtedy  zabolały  go  te  plotki,  uniżona  twarz  matki 

Celesty, kiedy opowiadała to ciotce Bébé, pełen powątpiewającego sprzeciwu gest ojca. Naj-
pierw to była ta z góry, z tym swoim powolnym, krowim sposobem odwracania głowy i prze-
ż

uwania słów niby kępy pysznej trawy. Potem dziewczyna z apteki: „Wierzyć — nie wierzę, 

ale gdyby to była prawda, co za okropność...”, wreszcie don Emilio zawsze tak dyskretny jak 
jego  ołówki  i  ceratowe  notatniki.  Wszyscy  oni  mówili  o  Delii  Mañara  jakby  ze  wstydem, 
mimo że niepewni, czy rzeczywiście tak było, a Mario czuł, jak wściekłość uderza mu do gło-
wy.  W  daremnymi  wysiłku  jakiegoś  uniezależnienia  się,  w  jednej  chwili  znienawidził  swoją 
rodzinę;  nigdy  ich  nie  kochał,  jedynie  krew  i  lęk  przed  samotnością  łączyły  go  z  matką  i 
braćmi.  Z  sąsiadami  rozprawił  się  prosto  i  brutalnie:  don  Emilia  opieprzył  od  góry  do  dołu, 
kiedy pierwszy raz opowiedział mu te plotki, tej z góry przestał się kłaniać (jakby cokolwiek 
mogło  jej  na  tym  zależeć),  a  wracając  z  pracy  ostentacyjnie  wstępował  do  Mañarów,  żeby 
zacieśnić kontakt — czasem nawet za pomocą cukierków albo jakiejś książki — z dziewczy-
ną, która zabiła dwóch swoich narzeczonych. 

Nie  pamiętam  Delii  zbyt  dobrze,  była  szczupłą  blondynką,  nazbyt  powolną  w  ruchach 

(miałem  wówczas  dwanaście  lat,  czas  i  sprawy  wydają  się  wtedy  powolne)  i  nosiła  jasne, 
kloszowe sukienki. Przez jakiś czas Mario był przeświadczony, że to wdzięk Delii i jej sposób 
ubierania  się  podniecają  ludzką  nienawiść.  Powiedział  to  do  matki  Celesty:  „Nienawidzicie 
jej, bo nie jest taką hołotą jak wy albo ja”, i nawet nie mrugnął okiem, kiedy zamachnęła się, 
ż

eby mu dać ręcznikiem po gębie. 

Po tym zdarzeniu  nastąpiło otwarte zerwanie:  nie zabierali  go ze sobą,  jak wychodzili, 

prali mu bieliznę jak z łaski, gdy w niedzielę jechali na Palermo albo na wycieczkę, w ogóle 
go  o  tym  nie  uprzedzali.  Wtedy  Mario  zbliżał  się  do  okna  Delii  i  delikatnie  rzucał  w  nie 
kamykiem.  Czasem  wychodziła  do  niego,  czasem  z  wewnątrz  dochodził  go tylko  jej  śmiech 
trochę złośliwy i nie rokujący wielkich nadziei. 
 

* I kiedy  brałem jabłko z jej ręki, pocałowała mnie. Ale gdy tylko  je ugryzłem, mój umysł się zmącił i 

nogi  ugięły  się  pode  mną;  i  słysząc  łoskot  mojego  ciała  padającego  pomiędzy  splątane  gałęzie  u  jej  stóp, 
ujrzałem blade twarze zmarłych witające mnie w otchłani. (Przyp. red.). 

background image

Nadszedł  dzień  meczu  Firpo-Dempsey  i  w  każdym  domu  rozległ  się  płacz  i  odgłosy 

gwałtownego wzburzenia, po których nastąpił smutek pełen niemalże kolonialnej melancholii. 
Mañarowie przeprowadzili się o cztery ulice dalej, czyli „daleko” w pojęciu dzielnicy Alma-
gro,  wobec  czego  rodziny  z  ulic  Victoria  i  Castro-Barros  zapomniały  o  całej  aferze,  Delia 
nawiązała nowe znajomości, Mario zaś wracając z banku w dalszym ciągu odwiedzał ją dwa 
razy  na tydzień. Było  już  lato, czasem Delia chciała się przejść, szli  więc razem do cukierni 
na  Rivadavii  lub  siadali  na  Placu  Once.  Mario  skończył  właśnie  dziewiętnaście  lat,  zaś 
dwudzieste  drugie  urodziny  Dclii  minęły  bez  żadnych  uroczystości  —  jeszcze  chodziła  w 
ż

ałobie. 

Mañarowie  uważali  za  rzecz  nie  na  miejscu  noszenie  żałoby  po  narzeczonym,  nawet 

Mario  byłby  wolał  bardziej  dyskretnie  okazywany  smutek.  Nie  było  mu  przyjemnie  patrzeć 
na  uśmiech  Delii,  kiedy  przed  lustrem  wkładała  żałobny  kapelusz,  jeszcze  bardziej  uwyda-
tniający jej jasne włosy. Łaskawie zezwalała na dyskretną adorację Maria i rodziców, pozwa-
lała prowadzać się  na spacer, przyjmowała prezenciki, zgadzała się na powroty o zmierzchu, 
na  wizyty  w  niedzielę  po  południu.  Czasem  wychodziła  sama  i  szła  aż  do  swojej  dawnej 
dzielnicy  —  tam,  gdzie  kiedyś  starał  się  o  nią  Hektor.  Któregoś  dnia  zobaczyła  ją  matka 
Celesta  i z ostentacyjną pogardą zapuściła żaluzje. Za Delią szedł kot; zwierzęta zawsze słu-
chały Delii, trudno było odgadnąć, dlaczego — z czułości czy też ze strachu — dość, że kręci-
ły się w pobliżu niej, mimo że nie zwracała na nie uwagi. Kiedyś Mario zauważył psa, który 
odsunął się, gdy chciała go pogłaskać. Zawołała go (było to wieczorem na Placu Once) i pod-
szedł  łagodnie  aż  do  jej  ręki,  chyba  zadowolony.  Jej  matka  opowiadała,  że  Delia  jako  dzie-
wczynka bawiła się pająkami. Zmierziło to wszystkich, nawet Maria, który właściwie się ich 
nie bał. Motyle także siadały na jej włosach — któregoś popołudnia w San Isidro zauważył aż 
dwa  —  ale  odgoniła  je  lekkim  ruchem  ręki.  Hektor  podarował  jej  białego  królika,  który 
jednak  nie  żył  długo,  krócej  niż  Hektor.  Hektor  bowiem  utonął  w  Nowym  Porcie  pewnej 
niedzieli o świcie. Wtedy właśnie doszły do Maria pierwsze plotki. Śmierć Rola Medicis  nie 
zainteresowała  nikogo  —  przecież  pół  świata  umiera  na  serce.  Dopiero  po  samobójstwie 
Hektora  sąsiedzi  zaczęli  kojarzyć  te  dwa  fakty,  przed  oczami  Maria  odradzała  się  uniżona 
twarz matki Celesty opowiadającej ciotce Bébé, pełen powątpiewającego sprzeciwu gest ojca. 
Jeszcze na dobitkę pęknięcie podstawy czaszki. Gdy wychodząc od Mañarów Rolo zwalił się 
jak długi na ziemię, gwałtowne uderzenie głową o stopień na patio — jakkolwiek już nie żył 
— nie dodało całej sprawie uroku. Choć Delia była w mieszkaniu (ciekawe, że nie odprowa-
dziła go do drzwi), to ona właśnie znajdowała się najbliżej  niego i pierwsza wszczęła alarm. 
Hektor  natomiast  umierał  samotnie  w  zimną,  oszronioną  noc,  dokładnie  w  pięć  godzin  po 
opuszczeniu Delii, u której był tak jak w każdą sobotę. 

Nie  pamiętam,  jak  wyglądał  Mario,  ale  mówiono,  że  razem  z  Delią  stanowili  piękną 

parę.  Jakkolwiek  jeszcze  w  żałobie  po  Hektorze  (po  Rolu,  co  zresztą  trudno  wytłumaczy, 
nigdy nie nosiła żałoby), zgadzała się, by jej towarzyszył w czasie spacerów po Almagro lub 
chodził  z  nią  do  kina.  Do  owego  czasu  Mario  czuł  się  daleko  od  Delii,  daleko  od  jej  życia, 
daleko  nawet  od  jej  domu.  Bywał  tam  zawsze  jako  „gość”,  co  ma  u  nas  bardzo  określone, 
wyrażające dystans znaczenie. Kiedy przeprowadzał ją na drugą stronę ulicy lub wchodził po 
schodach  metra  Medrano,  brał  ją  pod  ramię  i  spoglądał  na  własną  rękę  spoczywającą  na 
czarnym  jedwabiu  jej  sukienki.  Odmierzał  ową  biel  na  tle  czerni,  odmierzał  ów  dystans. 
Wierzył, że Delia zbliży  się do  niego, kiedy zacznie  już chodzić  na  szaro, kiedy  powróci do 
jasnych kapeluszy w niedzielę przed południem. 

Nawet gdyby w plotkach kryło się jakieś ziarnko prawdy, było ohydne, zdaniem Maria, 

ż

e  ludzie  wyławiali  poszczególne,  nic  nie  znaczące  fakty  i  łącząc  je  w  całość  nadawali  im 

inne znaczenie. Wiele ludzi umiera w Buenos Aires na serce i wiele się topi. Wiele królików 
zdycha albo marnieje w domach i na patiach. Wiele psów przyjmuje i wiele odrzuca pieszczo-
tę.  Kilka  słów  pozostawionych  przez  Hektora  dla  matki,  szlochy,  które  jakoby  słyszała  w 

background image

mieszkaniu Mañarów ta z góry owej  nocy, gdy umarł Rolo (ale zanim upadł), twarz Delii  w 
pierwszych dniach... Ludzie z taką perfidią odnoszą się do tego rodzaju spraw, że wreszcie z 
nie kończącej się ilości supełków powstaje jakiś zaczątek dywanu — Mario miał od czasu do 
czasu oglądać go ze wstrętem, z przerażeniem, kiedy bezsenność wdarłszy się do jego pokoju 
okradała go z nocy. 

„Mamo, przebacz mi tę śmierć, to niemożliwe, żebyś zrozumiała, ale przebacz mi, ma-

mo.” Urwany strzępek gazetowego papieru wsunięty pod kamień obok kurtki, pozostawionej 
niby znak dla marynarza, który pierwszy zjawi się o świcie. A przecież taki był szczęśliwy do 
tego  wieczoru;  to  prawda,  że  trochę  się  ostatnio  zmienił,  może  nawet  nie  zmienił,  może  po 
prostu był roztargniony, patrzył prosto przed siebie, jakby coś widział, jakby chciał z powie-
trza odcyfrować jakąś tajemnicę. Wszyscy chłopcy z kawiarni „Rubi” byli zgodni co do tego. 
Z  Rolem  —  zupełnie  inna  sprawa,  po  prostu  nagle  nawaliło  mu  serce;  Rolo  był  spokojny, 
samotny,  miał  forsę  i  chevroleta, tak  że  stosunkowo  mało  ludzi  miało  z  nim  do  czynienia  w 
ostatnich  czasach.  W  wąskich  przejściach  prowadzących  na  patio  jest  taki  rezonans,  iż  ta  z 
góry  utrzymywała  przez  długie  dni,  że  szloch  Rola  przypominał  zduszone  wycie,  krzyk 
tamowany  przez ręce, które chcąc go zdławić, czynią go urywanym. I  niemalże  natychmiast 
straszliwe uderzenie głowy o stopień, krzyk nadbiegającej Delii, zbędny już zamęt. 

Nie zdając sobie z tego sprawy, Mario łączył urywki zdarzeń i łapał się na tym, że sam 

wyszukiwał argumenty, które by  mogły  zbić z tropu ataki  sąsiadów. Nigdy o nic  nie zapytał 
Delii, niepewnie licząc na jakiś krok z jej strony. Czasem zastanawiał się, czy Delia w ogóle 
wie o tym, co mówią na jej temat. Już i to było dość dziwne, że rodzina Mañarów swobodnie, 
od  niechcenia  wspominała  imiona  Hektora  i  Rola,  ot  —  jakby  byli  w  podróży.  Delia  zaś 
milczała  pod  osłoną  tej  cichej  umowy.  Kiedy  Mario  przystał  do  nich,  dyskretny  jak  oni, 
zaczęli  we  troje  zasłaniać  Delię  tym  cienkim,  stałym  cieniem,  niemalże  przezroczystym  we 
wtorki  i  czwartki,  gęściejszym,  bardziej  dotykalnym  pomiędzy  sobotą  a  poniedziałkiem. 
Ostatnio Delia zaczynała sporadycznie odzyskiwać dawne ożywienie: jednego dnia siadła do 
fortepianu,  innego  —  zagrała  w  sześćdziesiąt  sześć.  Stała  się  milsza  dla  Maria,  sadzała  go 
koło okna w salonie i opowiadała mu swoje plany, mówiła, co by sobie chciała uszyć, wyha-
ftować. Za to nigdy ani słowa na temat deserów ani cukierków, co go dziwiło, ale co kładł na 
karb  jej  delikatności,  widocznie  bała  się  go  znudzić.  Mañarowie  wychwalali  likiery  Delii, 
któregoś  dnia  chcieli  dać  Mariowi  na  próbę  kieliszek,  ale  ona  ostro  zaprotestowała  mówiąc, 
ż

e to są damskie likiery, że zresztą opróżniła już prawie wszystkie butelki. „Hektorowi...” — 

zaczęła  żałosnym  głosem  matka  i  zamilkła,  żeby  nie  dotknąć  Maria.  Później  dopiero  zdali 
sobie sprawę, że Mariowi  nie robi różnicy wymienianie  imion  narzeczonych. O  likierach nie 
było  jednak więcej  mowy aż do dnia, gdy Delia,  znowu bardziej ożywiona, postanowiła wy-
próbować jakieś nowe przepisy. Mario zapamiętał ten dzień, bo właśnie dostał podwyżkę i od 
razu poszedł kupić Delii cukierków. Mañarowie cierpliwie dzióbali w kryształek od detektora 
na  słuchawki  i  zatrzymali  go  chwilę  w  jadalni,  ażeby  posłuchał  piosenek  Rosity  Quiroga. 
Potem powiedział im, że dostał podwyżkę i że kupił Delii cukierków. 

—  Niepotrzebnie  je  kupowałeś,  ale  już  trudno;  idź,  zanieś  jej,  siedzi  w  salonie  — 

odprowadzili  go  spojrzeniem,  potem  popatrzyli  na  siebie,  aż  wreszcie  stary  Mañara  zdjął  z 
głowy  słuchawki  niby  laurowy  wieniec,  ona  zaś  westchnęła  odwracając  oczy;  nagle  oboje 
wydali się zagubieni, nieszczęśliwi. Niepewnym ruchem Mañara oderwał igłę od kryształka. 

Delia  bez  specjalnego  zainteresowania  obejrzała  pudełko,  po  czym,  zjadając  już  drugi 

cukierek,  tym  razem  miętowy  z  połówką  orzecha  na  wierzchu,  oznajmiła  Mariowi,  że  sama 
umie robić cukierki. Jakby chcąc się wytłumaczyć, że o tylu sprawach dotąd mu nie opowie-
działa,  zaczęła  mówić  o  tym,  jak  się  robi  cukierki,  nadzienie,  jak  się  je  potem  zanurza  w 
czekoladzie  lub  w  ekstrakcie  mokki.  Najlepszy  przepis  miała  na  pomarańczowe  z  likierem; 
przekłuła igłą jeden z cukierków Maria, żeby mu pokazać, jak się to robi. Mario przypatrywał 
się  jej  nazbyt  białym  palcom  obejmującym  cukierek  i  słuchał  wyjaśnień.  Wydała  mu  się 

background image

chirurgiem  wyznaczającym  precyzyjny,  chirurgiczny  czas,  cukierek  zaś  w  jej  ręku  malutką 
myszką, czymś maleńkim, ale żywym, co raniła igłą. Poczuł słodycz nieopisanego obrzydze-
nia,  zrobiło  mu  się  niedobrze.  „Wyrzuć  ten  cukierek,  chciał  powiedzieć,  wyrzuć  daleko,  nie 
waż się brać go do ust, bo żyje, bo jest żywą myszą”, po czym wróciła mu radość z powodu 
podwyżki, usłyszał, że Delia powtarza przepis  na  likier  herbaciany,  na  likier różany... Zanu-
rzył palce w pudełku  i zjadł parę cukierków, jeden po drugim. Delia uśmiechała się,  jakby z 
niego kpiła, a on wyobrażał sobie Bóg wie co i czuł się podejrzanie szczęśliwy. „Trzeci narze-
czony”,  przyszła  mu  do  głowy  dziwaczna  myśl;  powiedzieć  jej  to:  „Twój  trzeci  narzeczony, 
ale żywy.” 

Od tej chwili już mi trochę trudniej snuć tę opowieść, dołączają się do niej inne eleme-

nty, zapomnienia, kłamstwa, które człowiek wplata do wspomnień.  Wydaje  mi  się, że Mario 
zaczął częściej bywać u Mañarów, wracająca do życia Delia zaczynała przykuwać go do swo-
ich zachcianek, swoich kaprysów, nawet rodzice jej, choć nie bez pewnego wahania, zwrócili 
się  do  niego  z  prośbą,  żeby  jakoś  wciągał  ją  w  życie,  dość,  że  zaczął  kupować  jej  esencje  i 
smaki  do  likierów,  filtry  i  lejki,  a  ona  przyjmowała  to  wszystko  z  pełnym  powagi  zadowo-
leniem,  w  którym  Mario  dopatrywał  się  początku  miłości,  w  każdym  razie  jakiegoś  choćby 
częściowego oddalenia się od umarłych. 

W  niedzielę  po obiedzie  zasiadywał  się  trochę  ze  swoimi,  a  matka  Celesta  dziękowała 

mu  bez  uśmiechu,  w  zamian  podając  lepszy  deser,  wrzącą  kawę.  Wreszcie  plotki  ustały.  W 
każdym  razie  przestano  mówić  o  Delii  w  jego  obecności.  Może  ostra  sprzeczka  z  matką 
Celestą i fakt, że mały Camiletti dostał dwa razy po gębie, nie były w tej sprawie bez znacze-
nia. Mario doszedł do wniosku, że  ludzie zreflektowali  się  i przestali winić  Delię, a  nawet z 
powrotem zaczęli ją szanować. U Mañarów nigdy nie mówił o swoim domu, tak jak o swojej 
przyjaciółce  nigdy  nie  wspominał  u  siebie  w  niedzielne  popołudnie.  Zaczynał  wierzyć,  że 
można prowadzić podwójne życie, a raczej dwa równoległe życia oddalone od siebie o cztery 
ulice. Róg Rivadavii i ulicy Castro-Barros odgrywał użyteczną i potrzebną rolę pomostu. Miał 
nawet nadzieję — głuchy  na to, co nadchodziło tajemnicze  i obce, co jednak kiedy zostawał 
sam, czasem przeczuwał — że przyszłość zbliży te domy, tych ludzi. 

Poza nim nikt właściwie nie bywał u Mañarów. W jakiejś mierze zdumiewający był ten 

zupełny brak jakiejkolwiek rodziny czy przyjaciół. Mario nie musiał dzwonić w żaden szcze-
gólny sposób — i tak było wiadomo, że to on. Pewnego upalnego grudniowego dnia, przepo-
jonego  wilgocią  i  słodyczą,  Delia  zrobiła  doskonały  gęsty  likier  pomarańczowy,  który  pili, 
szczęśliwi, w pachnący,  nabrzmiały  burzą wieczór. Rodzice Delii  nie chcieli go skosztować, 
twierdzili, że im szkodzi. 

Delia  nie  obraziła  się  na  nich,  natomiast  odmieniona,  w  uniesieniu  patrzyła,  jak  Mario 

ze znawstwem sączył likier z fiołkowego, wypełnionego pomarańczowym światłem i piekącą 
wonią kieliszeczka. „Przyprawi mnie o śmierć z gorąca, ale jest znakomity”, powiedział jej ze 
dwa razy. Delia, która kiedy była zadowolona, nie mówiła wiele, szepnęła: „Zrobiłam go dla 
ciebie.” Mañarowie wpatrywali się w nią, jakby chcąc wyczytać z niej przepis, tę drobiazgo-
wą alchemię piętnastu dni pracy. 

Rolo  lubił  likiery  Delii.  Mario  dowiedział  się  o  tym  z  paru  słów  któregoś  z  rodziców 

powiedzianych mimochodem podczas jej nieobecności. „Często robiła mu różne nalewki, ale 
obawiał  się  je  pić  ze  względu  na  serce.  Alkohol  szkodzi  na  serce.”  Mieć  tak  wątłego  narze-
czonego... Mario zaczynał rozumieć odprężenie, które wyczuwał  w ruchach Delii, w  jej  spo-
sobie grania na fortepianie. Miał ochotę zapytać Mañarów o Hektora, zapytać, czy Hektorowi 
Delia również robiła likiery i smakołyki. Pomyślał o cukierkach, które znowu zaczęła robić  i 
które  właśnie  się  suszyły  na  półeczce  w  kredensie.  Coś  mu  mówiło,  że  uda  się  jej  w  tej 
dziedzinie  osiągnąć  znakomite  wyniki.  Po  wielu  prośbach  pozwoliła  mu  spróbować  jednego 
cukierka.  Miał  już  wyjść,  kiedy  przyniosła  mu  coś  leciutkiego  i  białego  na  platerowanym 
talerzyku. 

background image

Kiedy tego kosztował — miało to lekko gorzkawy smak przedziwnej mieszaniny mięty 

i gałki  muszkatołowej — Delia spuściła skromnie oczy. Nie chciała słuchać komplementów, 
to  była  przecież  tylko  próbka,  bardzo  jeszcze  odległa  od  tego,  do  czego  zmierzała.  Ale  za 
następną  wizytą  —  również  wieczorem,  w  cieniu  pożegnania  koło  fortepianu  —  pozwoliła 
mu skosztować nowej próbki. Musiał zamknąć oczy i zgadnąć, jaki ma smak; zamknął je po-
słusznie  i  odróżnił  woń  mandarynek,  leciuteńką,  jakby  pochodzącą  z  samej  głębi  czekolady. 
Czuł pod zębami  maleńkie chrupiące cząsteczki, których smaku nie udało  mu się wprawdzie 
rozpoznać,  ale  swą  twardą  konsystencją  przyjemnie  kontrastowały  ze  słodkim  i  płynnym 
miąższem. 

Delia była zadowolona z wyniku ekspertyzy. Powiedziała Mariowi, że jego opis smaku 

cukierka nie był daleki od tego, co chciała osiągnąć. Ale należało w dalszym ciągu próbować, 
wyszukiwać  jeszcze  subtelniejsze  uzupełnienia.  Od  Mañarów  dowiedział  się,  że  zaprzestała 
gry  na  fortepianie,  że  całe  godziny  spędzała  na  preparowaniu  likierów  i  cukierków.  Nie 
mówili  mu  tego  w  tonie  jakiegoś  wyrzutu,  nie  robili  jednak  wrażenia  zadowolonych  z  tego 
obrotu rzeczy. Mario domyślił  się, że  niepokoiły  ich wydatki Delii, wobec czego w sekrecie 
poprosił  ją  o  pełną  listę  olejków,  esencji  i  innych  substancji,  których  potrzebowała.  Wtedy 
zrobiła  to,  czego  jeszcze  nie  zrobiła  nigdy  dotąd —  objęła  go  za  szyję  i  pocałowała  w  poli-
czek. Usta  jej  leciusieńko pachniały  miętą. Mario przymknął oczy, czując potrzebę wniknię-
cia  ze  spuszczonymi  powiekami  w  ten  zapach  i  smak.  Wtedy  pocałunek  powrócił,  gwałto-
wniejszy, jakby pełen skargi. 

Nie  wiedział,  czy  oddał  go  jej,  może  pozostał  w  bezruchu  cicho  i  biernie  chłonąc  w 

siebie Delię w ciemnym salonie. Usiadła do  fortepianu, czego  już od dawna  nie robiła,  i po-
prosiła, żeby jutro znowu przyszedł. Nigdy jeszcze nie mówili w ten sposób, nigdy jeszcze w 
ten sposób nie milczeli. Mañarowie musieli coś podejrzewać, bo wkroczyli do pokoju wyma-
chując  gazetami,  podnieceni  wiadomością  o  lotniku,  który  zaginął  na  Oceanie  Atlantyckim. 
Była to epoka, w której wiele samolotów ginęło  nad Atlantykiem.  Ktoś zapalił  lampę, Delia, 
zagniewana, odsunęła się od fortepianu, a Mariowi wydało się przez mgnienie oka, że jej gest 
— ucieczka od światła — miał w sobie coś z oszalałej ucieczki stonogi, z jej nieprzytomnego 
biegu po ścianie. Stojąc we  framudze drzwi zaciskała  i otwierała pięści, potem dopiero wró-
ciła,  jakby  zawstydzona,  spod  oka  patrząc  na  Mañarów;  patrzyła  na  nich  spod  oka  i  uśmie-
chała się do siebie. 

Bez  zdziwienia,  raczej  jak  potwierdzenie  czegoś,  co  przeczuwał,  Mario  uświadomił 

sobie  tego  wieczoru  kruchość  spokoju  Delii,  wciąż  przygniatający  ją  ciężar  tej  podwójnej 
ś

mierci.  Z  Rolem  w  jakiś  sposób  pogodziła  się,  ale  Hektor  był  przysłowiową  kroplą  prze-

pełniającą  kielich,  uderzeniem,  które  miażdży  lustro.  Z  dawnej  Delii  pozostały  tylko  te  nie-
szkodliwe manie, zabawianie się olejkami i zwierzętami, niejasne kontakty ze sprawami zwy-
kłymi, przyfruwanie  motyli, zbliżanie się kotów, aura jej oddechu wiodącego w stronę śmie-
rci.  Poprzysiągł  sobie  miłość  i  wyrozumiałość  bez  granic,  lata  troski  o  nią  w  jasnych  poko-
jach,  wśród  parków odległych  od  wszelkich  wspomnień,  może  nawet  nie  ożeni  się  z  nią,  po 
prostu  przedłuży  ich  spokojną  miłość  aż  do  chwili.  gdy  już  nie  będzie  obawiała  się  trzeciej 
ś

mierci jeszcze jednego narzeczonego przeznaczonego na stracenie. 

Myślał,  iż  Mañarowie  będą  zadowoleni,  że  zaczął  przynosić  Delii  olejki,  tymczasem 

naburmuszyli się unikając poruszania tego tematu, potem pogodzili się z tym, zadowalając się 
wychodzeniem  z  pokoju,  kiedy  nadchodziła  chwila  kosztowania,  jak  zawsze  w  salonie  wie-
czorem,  kiedy  to  Mario  zamykając  oczy  musiał  określać  —  wśród  wahań  z  powodu  delika-
tności substancji — zapach odrobinki jakiegoś nowego miąższu, nowego cudeńka na platero-
wanym talerzyku. 

W  zamian  za  te  atencje  otrzymywał  od  Delii  obietnice  wspólnego  kina,  wspólnego 

spaceru po Palermo. Wyczuwał, że Mañarowie pragnęli tego i cieszyli się za każdym razem, 
kiedy  udało  mu  się  wyciągnąć  ją  z  domu  w  sobotę  po  południu  lub  w  niedzielę  rano.  Jak 

background image

gdyby woleli zostawać tam sami, żeby spokojnie słuchać radia albo grać w karty. Równocze-
ś

nie jednak zauważył niechęć Delii do wychodzenia, kiedy rodzice zostawali w domu. Jakko-

lwiek  nie  była smutna, gdy spacerowali  we dwoje, była  bezsprzecznie weselsza, gdy rodzice 
im  towarzyszyli;  bawiło  ją  wszystko,  interesowała  się  Wielką  Wystawą  Rolniczą,  prosiła  o 
słodycze,  przyjmowała  zabawki,  w  które  wpatrywała  się  bezustannie,  męcząco,  w  czasie 
powrotnej drogi. Świeże powietrze dobrze  jej robiło,  miała  jaśniejszą cerę, pewniejszy krok. 
Ż

ałował, że co wieczór wracała do swego laboratorium, że znowu zamykała się wśród wag  i 

obcążków.  Cukierki  absorbowały  ją  teraz tak  dalece,  że  zaprzestała  robienia  likierów.  Nato-
miast  bardzo  rzadko  dawała  mu  do  skosztowania  swoje  wyroby,  rodzicom  —  wręcz  nigdy; 
Mario przypuszczał, że musieli odmówić jej próbowania wciąż nowych smaków woląc kupne 
karmelki, a gdy  Delia zostawiała  na stole pudełko, nie zapraszając wprawdzie, ale tak  jakby 
zapraszała,  wybierali  najzwyklejsze,  najprostsze,  i  to  jeszcze  często  przekrawali  je  na  pół, 
ż

eby  zbadać,  czym  były  nadziane.  Maria  bawiło  milczące  niezadowolenie  siedzącej  przy 

fortepianie Delii,  jej pozorne, udawane roztargnienie. Dla  niego chowała swoje  nowalijki,  w 
ostatniej chwili wychodząc z kuchni z platerowanym talerzykiem w ręku. Któregoś dnia zapó-
ź

nili  się  jakoś  i  Delia  pozwoliła  mu  iść  za  sobą  do  kuchni  po  parę  nowych  cukierków.  Gdy 

zapaliła  światło,  Mario  zobaczył  kota  śpiącego  w  swoim  kącie  i  karaluchy  uciekające  po 
kaflowej podłodze. Pomyślał o kuchni w swoim domu, o tym, jak matka Celesta wysypywała 
wszystkie progi żółtym proszkiem. Tego wieczoru w cukierkach wyczuwało się  mokkę z  ja-
kąś niedostrzegalną odrobiną soli, tak jakby w końcowym, najostatniejszym smaku ukrywała 
się łza. Idiotyczne było to, co mu przeszło przez głowę, wspomnienie owych łez wylanych u 
wyjścia na patio w noc śmierci Rola. 

—  Złota  rybka  jest  smutna  —  powiedziała  Delia  wskazując  akwarium  pełne  kamy-

czków i sztucznej roślinności. Przezroczysta rybka drzemała, rytmicznie otwierając i zamyka-
jąc pyszczek. Jej  zimne oko patrzyło  na Maria  jak żyjąca perła. Pomyślał o oku, słonym  jak 
łza, które ślizgałoby się pod zębami. 

— Trzeba by jej częściej zmieniać wodę — zaproponował. 
— To na nic. Jest stara i chora. Jutro zdechnie. 
Ta  wróżba  zabrzmiała  mu  w  uszach  jak  powrót  do  czegoś  złego,  do  znękanej  żałobą 

Delii z pierwszych czasów ich znajomości. To wszystko było jeszcze tak bliskie, stopień przy 
wyjściu,  most,  zdjęcia  Hektora  niespodziewanie  wyglądające  spomiędzy  pończoch  i  letnich 
kombinacji. I zeschły kwiat z pogrzebu Rola przymocowany do obrazka na drzwiach szafy. 

Przed  wyjściem  poprosił  ją,  żeby  na  jesieni  została  jego  żoną.  Delia  nic  nie  odpowie-

działa, tylko patrzyła w podłogę salonu, jakby szukała na niej mrówki. Nigdy dotąd o tym nie 
mówili;  wyglądało  na  to,  że  Delia  chce  się  z  tym  oswoić,  pomyśleć,  zanim  da  odpowiedź. 
Nagle wyprostowała się i spojrzała na niego, oczy jej błyszczały, usta drżały lekko, była prze-
ś

liczna. Zrobiła ręką ruch niby magiczny znak, jakby otwarcie w powietrzu jakichś niewidzia-

lnych drzwi. 

—  Jesteś  więc  moim  narzeczonym  —  powiedziała.  —  Jaki  inny  wydajesz  mi  się,  jaki 

zmieniony! 
 

Matka  Celesta  przyjęła  to  do  wiadomości  bez  słowa:  odstawiła  żelazko  i  przez  cały 

dzień nie ruszyła się ze swego pokoju, do którego bracia wchodzili jeden po drugim, wycho-
dząc każdy z nosem na kwintę i szklaneczką hesperidiny. Mario poszedł na mecz futbolowy, 
wieczorem  zaś zaniósł Delii  bukiet róż. Mañarowie czekali  na  niego w salonie, uściskali go, 
powiedzieli,  co  było  do  powiedzenia,  otworzyło  się  butelkę  porto,  pogryzało  się  ciasteczka. 
Teraz traktowali go już intymnie, równocześnie jednak nastąpiło jakieś oddalenie: tracili pro-
stotę  przyjacielskich  stosunków,  zaczynając  patrzeć  na  siebie  jak  krewni,  jak  ludzie,  którzy 
wiedzą  o  sobie  wszystko  od  najwcześniejszego  dzieciństwa.  Mario  ucałował  Delię,  mamę 
Mañara, ściskając swojego przyszłego teścia chciał go poprosić o zaufanie do siebie  jako do 

background image

nowego filaru rodzinnego ogniska, ale  jakoś  nie znalazł odpowiednich  słów.  Widać  było, że 
Mañarowie także byliby chcieli coś mu powiedzieć i nie odważyli się. Wymachując gazetami 
powrócili do swych pokoi, a Mario został z Delią  i  fortepianem, z Delią  i  indyjską pieśnią o 
miłości. 

W czasie tych kilku tygodni narzeczeństwa był parę razy o krok od tego, żeby umówić 

się z ojcem Delii poza domem i powiedzieć mu o anonimach. Potem wydało mu się to okru-
tne  i  niepotrzebne,  jako  że  nic  nie  można  było  zrobić  przeciw  tym  łajdakom,  którzy  uwzięli 
się prześladować go. Najpaskudniejszy anonim przyszedł w którąś sobotę w południe, w nie-
bieskiej kopercie, i Mario nie mógł oderwać oczu od fotografii Hektora z „Ostatnich Wiado-
mości”  i  zdań  podkreślonych  niebieskim  atramentem.  „Tylko  wielka  rozpacz  mogła  przy-
wieść  go  do  samobójstwa”  —  zeznaje  rodzina  zmarłego.  Przeszło  mu  przez  myśl,  że  nikt  z 
rodziny  Hektora  nigdy  więcej  nie  zjawił  się  u  Mañarów.  Może  byli  zaraz  po  jego  śmierci... 
Przypomniała mu się złota rybka i to, co mu mówili Mañarowie, że Delia dostała ją od matki 
Hektora.  Złota  rybka,  która  zdechła  w  dniu  oznaczonym  przez  Delię.  Tylko  wielka  rozpacz 
mogła przywieść go do samobójstwa. Spalił kopertę, spalił wycinek, przebiegł myślą ewentu-
alnych autorów anonimu i obiecał sobie pomówić o wszystkim szczerze z Delią, aby w sobie 
samym  oczyścić  ją  z  tych  nitek  babiego  lata,  z  niedopuszczalnego  przesączania  się  choćby 
cząsteczki  tych  plotek.  W  pięć  dni  później  (nie  rozmawiał  ani  z  Delią,  ani  z  Mañarami) 
nadszedł  następny.  Na  niebieskim  kartoniku  była  nie  wiadomo  dlaczego  gwiazdeczka,  a 
potem:  „Na  Pana  miejscu  uważałbym  na  ten  stopień  u  wejścia.”  Z  koperty  unosił  się  lekki 
zapach  migdałowego  mydła.  Mario  zastanowił  się,  czy  ta  z  góry  używała  migdałowego  my-
dła,  zdobył  się  nawet  na  tępą odwagę  przeprowadzenia  rewizji  w  komodach  matki  Celesty  i 
swojej siostry. Spalił i ten anonim i w dalszym ciągu nic Delii nie mówił. Było to w grudniu, 
w  czasie  owych  upałów,  słynnych  upałów  lat  dwudziestych.  Codziennie  po  południu  bywał 
teraz u Delii, rozmawiali przechadzając się w ogródku na tyłach domu albo spacerując tam i z 
powrotem po najbliższych ulicach. Wobec upału jedli mniej cukierków, nie żeby Delia zrezy-
gnowała ze swoich ambicji, ale jakoś mniej próbek przynosiła do salonu, wolała przechowy-
wać je w starych pudełkach, w foremkach przykrytych po wierzchu cieniutkim trawniczkiem 
bibułki. Mario zauważył, że była niespokojna, pobudzona. Chwilami na rogach ulic rozgląda-
ła  się  dokoła,  któregoś  dnia  na  rogu  Medrano  i  Rivadavii,  przechodząc  koło  skrzynki  do 
listów, zrobiła gest, jakby chciała odepchnąć ją od siebie, z czego wywnioskował, że ją także 
torturowano na odległość, że nie  mówiąc  sobie o niczym oboje znosili te same prześladowa-
nia. 

Spotkał się z papą Mañara w kawiarni na rogu Cangallo i Pueyrredonu i, mimo że wła-

dował w niego moc piwa i frytek, nie udało mu się wyrwać go z podejrzliwej rezerwy, jakby z 
obawy  przed  tym  spotkaniem.  Śmiejąc  się  powiedział  mu,  że  nie  ma  zamiaru  wyciągać  od 
niego pieniędzy, wreszcie wprost zaczął mówić o anonimach, o nerwowości Delii, o skrzynce 
do listów na rogu Medrano i Rivadavii. 

—  Wiem,  że  jak  tylko  się  pobierzemy,  skończą  się  te  świństwa.  Ale  chciałbym,  żeby 

państwo mi pomogli, żeby ją ochraniali. To może zrobić jej wielką krzywdę. Jest taka delika-
tna, taka wrażliwa. 

— Chciałeś powiedzieć, że boisz się, że zwariuje? To chciałeś powiedzieć? 
— Nie, nie o to mi chodzi. Ale jeżeli dostaje takie same anonimy jak ja, jeżeli to ukry-

wa, jeżeli to wszystko zbiera się w niej... 

—  Co  ty  tam  wiesz  o  Delii.  Anonimy  ma...  chciałem  powiedzieć,  że  nic  to  ją  nie 

obchodzi. Jest twardsza, niż sobie wyobrażasz. 

—  Przecież  widać,  że  jest  zdenerwowana,  że  coś  ją  gryzie  —  powiedział  niepewnie 

Mario. 

— To nie dlatego. — Pił swoje piwo, jakby chciał, żeby stłumiło jego głos. — Przedtem 

była taka sama. Już ja ją znam. 

background image

— Przed czym? 
— Przed ich śmiercią, głuptasie. Płać no, bo mi się spieszy. 
Mario  chciał  protestować,  ale  papa  Mañara  już  wychodził.  Z  daleka  machnął  mu  ręką 

kierując się ku Once z nisko pochyloną głową. Mario nie odważył się iść za nim, nie odważył 
się  nawet  myśleć  o  tym,  co  usłyszał.  Był  znowu  sam,  jak  z  początku:  sam  przeciwko  matce 
Celeście, przeciwko tej z góry, nawet przeciwko Mañarom. Tak, nawet przeciwko nim. 

Delia widać czegoś się domyślała, bo przyjęła go jakaś inna, rozgadana i podchwytliwa. 

Może Mañarowie powiedzieli jej o spotkaniu w kawiarni... Mario łudził się, że sama poruszy 
ten  temat,  ale  wybrała  Rose  Marie,  Schumanna  i  tanga  Pachego  o  synkopowanym,  rąbanym 
rytmie, aż do chwili gdy zapalając wszystkie światła Mañarowie wkroczyli z malagą i kruchy-
mi  ciasteczkami.  Mówiło  się  o  Poli  Negri,  o  zbrodni  w  Liniers,  o  częściowym  zaćmieniu 
słońca i o chorobie kota. Delia przypuszczała, że połknął trochę włosów z własnej sierści, że 
to mu zaszkodziło, i zalecała olej rycynowy. Mañarowie przytakiwali, jakkolwiek nie wyglą-
dali  na  przekonanych.  Wspominali  jakiegoś  weterynarza,  jakiś  napar  z  gorzkich  ziółek. 
Uważali, że najlepiej będzie, jeżeli zostawią go w ogrodzie, żeby sam wybierał sobie trawki, 
które mu pomogą. Ale Delia  była zdania, że od tego by umarł, że tylko olej rycynowy  może 
ewentualnie  przedłużyć  mu  życie.  Z  rogu  doszło  wołanie  gazeciarza  i  oboje  Mañarowie 
wybiegli  po  „Ostatnie  Wiadomości”.  Milczące  spojrzenie  Delii  skłoniło  Maria  do  zgaszenia 
ś

wiatła, pozostała tylko lampka na stoliku w rogu, rzucająca jasne plamy na dywan o futury-

stycznym rysunku. Koło fortepianu światło było jakby przymglone. 

Mario  zapytał  Delię  o  nowe  stroje,  o  to,  czy  kompletuje  swoją  wyprawę,  czy  woli, 

ażeby  ich  ślub  odbył  się  w  marcu  czy  też  w  maju.  Czekał  na  chwilę  odwagi,  ażeby  wspo-
mnieć o anonimach, ale lęk przed nietaktem, przed omyłką zatrzymywał go za każdym razem. 
Delia siedziała koło niego  na ciemnozielonej  sofie,  jej  niebieska sukienka słabo odcinała się 
w półcieniu. Kiedy chciał ją pocałować, poczuł, że cała zesztywniała. 

— Mama jeszcze przyjdzie powiedzieć dobranoc. Poczekaj, aż się położą. 
Na zewnątrz słychać było Mañarów, szelest gazety, rozmowę. Widać, nie chciało im się 

spać tego wieczoru, było wpół do dwunastej, a oni jeszcze gadali. Delia wróciła do fortepian-
nu,  z  uporem  grała  nie  kończące  się  kreolskie  walce  da  capo  al  fine  i  jeszcze  raz,  i  jeszcze, 
ozdabiała  je  trylami  i  fioriturami  w  złym  stylu,  które  jednak  zachwycały  Maria;  dosiedziała 
przy  fortepianie  aż  do  chwili,  gdy  rodzice  przyszli  powiedzieć  im  dobranoc  prosząc,  by  się 
nie zasiedzieli; teraz, kiedy należał już do rodziny, powinien bardziej niż kiedykolwiek dbać o 
Delię, pilnować, żeby nie chodziła zbyt późno spać. Wreszcie odeszli, jakby wbrew woli, lecz 
nie panując już nad sennością. Fale upału wtłaczały się do mieszkania przez drzwi wejściowe 
i  otwarte  okno  salonu.  Mario  chciał  się  napić  wody  i  poszedł  po  nią  do  kuchni,  jakkolwiek 
Delia  sama chciała  mu  ją przynieść  i  nawet  jakby trochę się zirytowała. Kiedy wrócił, zastał 
ją w oknie patrzącą na pustą ulicę, którą dawniej, pośród podobnej nocy — odchodzili Rolo i 
Hektor. Strzęp księżycowego światła położył  się  na ziemi u  jego stóp i odbijał w platerowa-
nym talerzyku, który trzymała  w ręce  niby drugi  mniejszy  księżyc. Nie chciała prosić Maria 
w  obecności  rodziców,  żeby  skosztował  cukierków,  chciała,  żeby  zrozumiał,  jak  ją  męczyły 
ich stałe wymówki; zawsze uważali, że nadużywała jego dobroci prosząc go o ciągłe koszto-
wanie  nowych  przysmaków.  Naturalnie,  jeżeli  nie  miał  ochoty...  Ale  do  nikogo  nie  miała 
takiego  zaufania,  oni  byli  absolutnie  niezdolni  do  odróżnienia  jednego  smaku  od  drugiego. 
Podawała mu cukierek z błagalnym gestem, lecz Mario zrozumiał już pragnienie, które kryło 
się  w  jej  głosie,  teraz  widział  wszystko  z  jasnością,  która  nie  pochodziła  od  księżyca,  która 
nie  pochodziła  nawet  od  Delii.  Postawił  szklankę  na  fortepianie  (nie  wypił  jej  w  kuchni)  i 
wziął do ręki cukierek. Delia u jego boku czekała werdyktu dysząca, jakby całe jej szczęście 
od tego zależało, milcząc, ale przynaglając go gestem, z rozszerzonymi oczami — a może to 
były zaczajone w salonie cienie — z ciałem poruszającym się w miarę chwytania oddechu, bo 
teraz  z  trudem  chwytała  oddech,  dyszała...  Mario  podniósł  cukierek  do  ust,  już  go  miał 

background image

ugryźć...  ale  opuścił  rękę;  Delia  jęczała,  jakby  nie  mogła  osiągnąć  nadchodzącej,  niewymo-
wnej  rozkoszy...  Wolną  ręką  Mario  ścisnął  lekko  cukierek.  Nie  patrzył  na  niego,  patrzył  na 
Delię,  na  jej  twarz  jak  z  gipsu,  na  tę  odpychającą  twarz  pierrota  w  półcieniu.  Palce  jego 
powoli przełamywały cukierek, światło księżyca oświetliło wyraźnie białawą masę karalucha, 
jego  pozbawione  pancerza  ciało  otoczone  pomieszanymi  z  miętą  i  marcepanem  kawałkami 
skrzydeł, nóg i utłuczonej skorupy. 

Kiedy cisnął jej to w twarz, Delia zasłoniła oczy i zaczęła szlochać zdyszana, dusząc się 

od czkawki, od krzyku rosnącego jak tej nocy, której umarł Rolo; wtedy palce Maria otoczyły 
jej  szyję,  jakby chcąc ochronić  ją od tego okropieństwa, które narastało w  jej piersi, od tego 
bulgotu  łkań,  jęków,  śmiechu  przerywanego  skurczami.  Chciał,  by  umilkła,  tylko  dlatego  ją 
dusił,  by  umilkła,  ta  z  góry  z  pewnością  już  podsłuchiwała  z  drżeniem  i  rozkoszą,  należało 
zatem  za  wszelką  cenę  uciszyć  Delię.  Zza  pleców,  od  strony  kuchni,  gdzie  znalazł  kota  z 
drzazgami  wbitymi  w  oczy,  jeszcze  czołgającego  się,  aby  zdechnąć  w  pokoju,  dobiegały  go 
oddechy  obojga  Mañarów,  którzy  wstali  z  łóżek  i  ukryci  w  jadalni  szpiegowali  ich,  Był 
pewien, że słyszeli wszystko, że stali tam, za drzwiami, w  mroku  jadalni słysząc,  jak uciszał 
Delię. Zwolnił uścisk i pozwolił, aby osunęła się na sofę, zdławiona i sina, ale żywa. Słyszał 
sapanie Mañarów i poczuł dla nich litość z powodu tylu rzeczy, z powodu Delii i faktu pozo-
stawienia  jej  im raz  jeszcze żywej. Podobnie  jak Hektor, jak Rolo, odchodził zostawiając  im 
ją. Zrobiło mu się bardzo żal Mañarów zaczajonych tam i mających nadzieję, że on — że ktoś 
wreszcie — każe zamilknąć łkającej Delii, że wreszcie uciszy jej płacz. 
 
 
 

BRAMY NIEBA 

 

Wiadomość  przyniósł  o  ósmej  José-Maria;  bez  ogródek  powiedział  mi,  że  Celina  wła-

ś

nie  zakończyła  życie.  Przypominam  sobie,  że  to  zdanie  „Celina  właśnie  zakończyła  życie” 

od razu uderzyło mnie trochę tak, jakby ona sama zadecydowała, kiedy miało się ono zakoń-
czyć. Było już późno, a José-Marii drżały usta, gdy mi o tym mówił. 

— Mauro okropnie to przeżył, myślałem, że zwariuje. Chodźmy tam. 
Musiałem skończyć notatki, w dodatku byłem umówiony z kimś na kolację. Załatwiłem 

więc parę telefonów i poszedłem z José-Marią szukać taksówki. Mauro z Celiną mieszkali na 
rogu Canning i Santa Fé, tak że w dziesięć minut byliśmy na miejscu. Z daleka zobaczyliśmy, 
ż

e  koło  wejścia  do  ich  domu  ludzie  zatrzymują  się  z  twarzami  zmieszanymi,  jakby  pełnymi 

winy. Po drodze dowiedziałem się, że Celina zaczęła o szóstej wymiotować krwią, że Mauro 
poleciał po  lekarza, że  jego matka tam  była. Podobno  lekarz właśnie zabierał  się do wypisy-
wania długiej recepty, kiedy Celina otworzyła oczy i w nagłym ataku suchego kaszlu zakoń-
czyła życie. 

—  Musiałem  przytrzymać  Maura,  zanim  doktor  nie  wyszedł,  bo  chciał  się  na  niego 

rzucić. Pan wie, jaki jest, kiedy wyjdzie z nerwów. 

Myślałem o Celinie, o ostatniej twarzy Celiny, która czekała na nas w domu. Prawie nie 

zwróciłem uwagi na krzyki starych kobiet ani na rozgardiasz na patio, natomiast pamiętam, że 
taksówka wybiła 2.60 i że szofer miał ceratową czapkę. Zobaczyłem paru chłopaków z paczki 
Maura, czytających w drzwiach „La Razón”, dziewczynka w niebieskiej sukience trzymała w 
objęciach biało-czarnego kota starannie wygładzając mu wąsy. Dalej — zaczynał się lament i 
zaduch nie wietrzonego mieszkania. 

—  Idź  no,  poszukaj  Maura  —  powiedziałem  do  José-Marii.  —  Przydałoby  się,  żeby 

sobie teraz kropnął coś mocniejszego. 

W  kuchni  krążyło  już  mate. Velorio * organizowało  się  samo: twarze,  napoje,  upał.  

 

* Zwyczaj czuwania przy zmarłym, w czasie którego częstuje się gości. (Przyp. tłum.)

 

background image

Było  nie  do  wiary,  jak  teraz,  kiedy  Celina  nie  żyła,  sąsiedzi  byli  skłonni  porzucić  wszystko, 
do  audycji  „zgaduj-zgaduli”  włącznie,  ażeby  zebrać  się  na  miejscu  wypadku.  Ktoś  głośno 
pociągnął  mate  przez  bombillę  *;  kiedy  przechodziłem  koło  kuchni  kierując  się  do  pokoju 
zmarłej,  Misia  **  Martita  i  jeszcze  jakaś  kobieta  spojrzały  na  mnie  z  ciemnej  głębi,  gdzie 
łóżko zdawało się pływać w galaretowatej  masie.  Z  ich  min pełnych wyższości wynikało, że 
właśnie zakończyły toaletę Celiny, nawet czuło się jeszcze w powietrzu lekki zapach octu. 

—  Biedna  nasza  kochana  nieboszczka  —  powiedziała  Misia  Martita  —  proszę,  panie 

mecenasie, proszę, niech pan popatrzy, wygląda zupełnie, jakby spała... 

Przełknąłem ochotę zwymyślania jej i zanurzyłem się w gorącym rosole pokoju. Już od 

chwili patrzyłem na Celinę nie widząc jej, teraz pozwoliłem sobie zobaczyć jej włosy czarne i 
proste nad niskim czołem, które połyskiwało jak masa perłowa na gitarze, i płaski, biały talerz 
jej  twarzy  —  nieodwracalnie  ostatniej.  Zrozumiałem,  że  nic  tu  po  mnie,  że  odtąd  ten  pokój 
należy  do  kobiet,  do  płaczek,  które  nadejdą  nocą.  Nawet  Mauro  nie  mógł  już  spokojnie  tam 
wejść,  aby  usiąść  przy  Celinie,  nawet  Celina  nie  czekała  już  na  niego;  ten  biało-czarny 
przedmiot przechylał się od tej chwili na stronę płaczek, ich wariacjom poddawał swój nieru-
chomy, powracający refren. Więc Mauro, teraz należało raczej być z Maurem, który zostawał 
po naszej stronie. 

Między  sypialnią  a  jadalnym  kilku  niemych  wartowników  stało  w  ciemnym  przejściu 

paląc  papierosy.  Peña,  ten  wariat  Bazan,  dwaj  młodsi  bracia  Maura  i  jakiś  nieokreślony 
starzec ukłonili mi się z szacunkiem. 

—  Dziękuję,  że  pan  przyszedł,  mecenasie  —  powiedział  któryś.  —  Pan  zawsze  taki 

dobry dla biednego Maura. 

— Przyjaciela poznaje się w biedzie — powiedział stary podając mi rękę, która wydała 

mi się żywą sardynką. 

Wszystko to  działo  się,  a  tymczasem  ja  raz  jeszcze  byłem  z  Maurem  i  Celiną  w  luna-

parku podczas karnawału 1942 roku; Celina  na  niebiesko, co tak nie pasowało do jej  indiań-
skiego  typu,  Mauro  w  letnim,  białym  garniturze,  a  ja  po  sześciu  whisky  na  większej  bańce. 
Lubiłem  wychodzić  z  Maurem  i  Celiną,  lubiłem  z  boku  asystować  ich  twardemu,  gorącemu 
szczęściu. Im bardziej wyrzucano mi tego rodzaju przyjaźnie, tym bardziej się do nich zbliża-
łem  (miałem  takie  swoje  godziny,  takie  dni),  ażeby  brać  udział  w  ich  życiu,  w  tym  życiu,  o 
którym oni sami nie mieli najmniejszego wyobrażenia. 

Z  pokoju  wydarł  się  jęk,  który,  przeciskając  się  przez  drzwi,  wyrwał  mnie  z  tego  ich 

tańca. 

— To matka — oznajmił wariat-Bazan z niejaką satysfakcją. 
„Znakomity  przykład  sylogistyki  ubogich,  pomyślałem,  Celina  nieżywa,  matka  przy-

chodzi, matka płacze.” Ohydne było takie myślenie, zawsze tylko myślałem, tam gdzie innym 
wystarczało czuć. Przecież Mauro z Celiną nigdy nie byli moimi świnkami morskimi; kocha-
łem ich i kocham. Tyle że nigdy nie udało mi się dzielić ich prostoty, tyle że byłem zmuszony 
ż

ywić się ich krwią. Nazywam się doktor Hardoy, jestem adwokatem, któremu nie wystarcza 

Buenos  Aires  prawnicze,  muzyczne  ani  też  hippiczne  i  który  stara  się  wnikać,  jak  może 
najgłębiej,  i  w  inne  wnętrza.  Wiem,  że  za  tym  kryje  się  ciekawość  i  notatki,  które  powoli 
wypełniają moją kartotekę. Ale oni nie; Celina i Mauro nie. 

— Kto by przypuszczał — usłyszałem Peñę. — Tak się zawinąć... 
— Przecież wiesz, że była słaba na płuca. 
— Tak, ale zawsze... 
Bronili się przed tą rozkopaną ziemią. Słaba na płuca, no tak, ale zawsze... Celina także 

z pewnością nie spodziewała się własnej śmierci, dla niej i dla Maura suchoty to było osłabie-
nie. Znowu  zobaczyłem ją, z entuzjazmem  wirującą w ramionach  Maura, na balkonie orkie- 
 

  * Rurka, przez którą pije się mate. (Przyp. tłum.) 
** Poufały, wiejski zwrot w odniesieniu do starszej kobiety, zamężnej albo wdowy. (Przyp. tłum.)

 

background image

stra Canaro i zapach taniego pudru. Potem ze mną tańczyła machichę, tłum i upał na parkiecie 
były nie do zniesienia. „Jak dobrze pan tańczy, Marcelo” — jakby nie mogło jej się pomieścić 
w  głowie,  że  adwokat  może  znać  pas  machichy.  Ani  ona,  ani  Mauro  nigdy  nie  mówili  do 
mnie po imieniu, ja do Maura zwracałem się per ty, ale do Celiny mówiłem: Pani, tak, jak ona 
do  mnie:  Pan.  Wiele  ją  kosztowało  niemówienie  do  mnie  per  „mecenasie”,  pewnie  było  jej 
przyjemnie  wymawiać  ten  tytuł  przed  innymi,  mój  przyjaciel  mecenas.  Poprosiłem  Maura, 
ż

eby jej to wyperswadował, wtedy zaczął się „Marcelo”. W ten sposób oni trochę się do mnie 

zbliżyli,  choć  ja  zostałem  równie  daleko  jak  dawniej.  Nie  pomogło  wspólne  chodzenie  na 
tańce, na boks ani na futbol (wiele lat temu Mauro grywał w „Racingu”), nie pomogło nawet 
mate popijane w kuchni do późnej  nocy.  Kiedy  sprawa skończyła się  i wygrałem  dla  Maura 
pięć tysięcy pesos, Celina pierwsza zwróciła się do mnie, żebyśmy nie tracili kontaktu, żebym 
ich odwiedzał. Już wtedy nie była zdrowa, głos jej stale schrypnięty stawał się coraz słabszy. 
Nocami  kasłała,  a  Mauro  kupował  jej  fitinę,  co  było  zupełnym  idiotyzmem,  albo  żelazo  z 
chininą, lekarstwa, których nazwy zna się z reklam i w które dzięki temu powoli zaczyna się 
wierzyć. 

Chodziliśmy razem na tańce, a ja patrzyłem na płynące w nich życie. 

 

— Byłoby dobrze, żeby pan pogadał z Maurem - powiedział José-Maria, który niespo-

dziewanie wyrósł przy moim boku. — Dobrze mu to zrobi. 

Poszedłem, przez cały czas myśląc o Celinie. Nieładnie to wyznać, ale w rzeczywistości 

zbierałem  do  kupy  wszystkie  fiszki  na  jej  temat,  nigdy  nie  spisane,  choć  zawsze  pod  ręką. 
Mauro  płakał  z  odsłoniętą  twarzą,  bez  najmniejszego  wstydu,  jak  każde  normalne  zwierzę. 
Brał  mnie za ręce, które wilgotniały od  jego nerwowego potu. Kiedy José-Maria zmuszał go 
do następnego kieliszka ginu, przełykał go mlaskając pomiędzy jednym a drugim szlochem. I 
zdania, to bezsensowne mamrotanie, w które wkładał całe swoje życie, niejasną świadomość 
nieodwracalności  tego,  co  się  stało  z  Celiną;  uczucie,  że  wyłącznie  w  niego  to  uderza.  Nar-
cyzm wreszcie wybaczalny, upoważniony do zrobienia z siebie widowiska. Czułem obrzydze-
nie  do  Maura,  jeszcze  większe  do  siebie  samego,  zabrałem  się  więc  do  popijania  taniego 
koniaku, który palił mi wargi nie dając żadnej przyjemności. 

Velorio  rozkręciło  się  już  na  dobre,  wszyscy,  począwszy  od  Maura,  zachowywali  się 

absolutnie bez zarzutu, nawet upalna noc była jak należy i zapraszała do pozostania na patio i 
rozmów o naszej kochanej nieboszczce, na której nie zostawiono suchej nitki w oczekiwaniu 
ś

witu. 

Wszystko  to  miało  miejsce  w  poniedziałek;  potem  musiałem  pojechać  do  Rosario  na 

kongres adwokacki polegający  na wzajemnym oklaskiwaniu się  i piciu do nieprzytomności  i 
wróciłem  w  końcu  tygodnia.  W  pociągu  jechałem  z  dwiema  tancerkami  z  Moulin-Rouge  i 
przypomniałem sobie młodszą, która udawała, że mnie nie zna. Całe rano myślałem o Celinie, 
przy czym nie chodziło mi właściwie o jej śmierć, lecz raczej o przerwanie utartej już koleiny, 
potrzebnego przyzwyczajenia. Widok tych dziewczyn przypomniał mi karierę Celiny i gest, z 
jakim  Mauro  wyciągnął  ją  z  budy  Greka  Kasidisa  i  zabrał  do  siebie:  trzeba  było  być  odwa-
ż

nym, aby oczekiwać czegokolwiek od tej kobiety. Wtedy właśnie go poznałem, zjawił się u 

mnie  w  sprawie  procesu  swojej  starej  matki  dotyczącego  terenów  w  Sanagasta.  Za  drugim 
razem przyszedł w towarzystwie Celiny, jeszcze zbyt jaskrawo umalowanej i poruszającej się 
jak statek na  fali,  lecz  już przytulonej do  jego ramienia. Nietrudno było osądzić  ich, docenić 
agresywną prostotę Maura, jego nie wyznane starania, ażeby zdobyć Celinę, ażeby całkowicie 
mieć  ją  dla  siebie.  Kiedy  zacząłem  ich  widywać,  wydało  mi  się,  że  to  osiągnął,  w  każdym 
razie na pozór, na co dzień — tak. Potem zrozumiałem więcej, zrozumiałem, że Celina wciąż 
jeszcze  wymykała  mu  się  przez  swoje  kaprysy,  przez  namiętność  do  tańca,  przez  długie 
dumania przy radio z porzuconym cerowaniem w rękach. 

Któregoś  zakrapianego  winem  wieczoru,  kiedy  „Racing”  wygrał  4:1,  usłyszałem  jej 

background image

ś

piew i wtedy zrozumiałem, że ciągle jeszcze jest u Kasidisa, daleka od posiadania normalne-

go  domu,  daleka  od  Maura,  straganiarza  w  halach  Buenos  Aires.  Ażeby  lepiej  ją  poznać, 
przyklaskiwałem  jej  tanim  gustom,  bywaliśmy  we  troje  w  dziesiątkach  miejsc,  pełnych 
ogłuszających głośników, wrzącej pizzy, zatłuszczonych walających się po ziemi papierów. A 
przecież  Mauro wolał patio, gawędy z sąsiadami  i  mate. Ustępował  jednak krok za krokiem, 
poddawał się nie kapitulując. Wtedy Celina udawała, że to ona się poddaje, może zresztą rze-
czywiście  już zaczynała zgadzać się wewnętrznie  na rzadsze eskapady  i  częstsze pozostawa-
nie w domu. Sam namawiałem Maura, żeby ją zabierał na tańce, i wiem, że od początku była 
mi za to wdzięczna. Kochali się i jej radość wystarczała na dwoje, czasami na troje. 
 

Postanowiłem  zafundować  sobie  kąpiel,  zadzwonić  do  Nildy,  że  wstąpię  po  nią  w 

niedzielę w drodze na wyścigi, po czym  nie odkładając  iść do Maura. Zastałem go na patio, 
palił  i  pociągał  mate.  Wzruszyło  mnie,  że  miał  dziury  w  podkoszulku,  i  na  powitanie  serde-
cznie  poklepałem  go  po  ramieniu.  Wyglądał  tak  jak  ostatnim  razem  przy  grobie,  kiedy  to 
rzucił  garstkę  ziemi  i  nagle  cofnął  się  w  tył,  jakby  go  coś oślepiło.  Ale  w  oczach  miał  jakiś 
jaśniejszy błysk i znacząco ścisnął mi rękę. 

— Dziękuję za odwiedziny. Czas mi się dłuży, Marcelo. 
— Chodzisz do Hal czy cię ktoś zastępuje? 
—  Braciszek,  ten  co  utyka  na  nogę.  Nie  mam  odwagi  iść  i  przez  to  tak  mi  się  czas 

wlecze. 

— Na pewno. Potrzeba ci jakiejś rozrywki. Ubieraj się, to się przejdziemy po Palermo. 
— Możemy się przejść. Bez różnicy. 
Włożył  granatowe  ubranie,  haftowany  szalik  i  skropił  się  perfumami  z  flaszki  Celiny. 

Lubiłem  jego sposób noszenia kapelusza, z podniesionym z jednej strony rondem, cwaniacki 
krok,  lekki  i  cichy.  Z  rezygnacją  słuchałem  o  przyjaciołach  poznawanych  w  biedzie,  a  przy 
drugiej butelce piwa wywalił mi wszystko, co mu leżało na sercu. Siedzieliśmy przy stoliku w 
głębi kawiarni, niemalże sami. Pozwalałem mu gadać, od czasu do czasu tylko dolewając pi-
wa. Nie przypominam sobie wszystkiego, co mówił, właściwie to było chyba ciągle to samo. 
Pozostało  mi  w  pamięci  jedno  zdanie:  „Tu  mi  siedzi”  i  ruch  palca  wskazującego  ku  piersi, 
jakby pokazywał medal albo miejsce, gdzie go boli. 

—  Chciałbym  zapomnieć  —  mówił  także.  —  Jak  bądź...  zalać  się,  iść  do  milongi  *, 

zerżnąć jakąkolwiek babę. Pan mnie rozumie, Marcelo, pan... 

Wskazujący palec wznosił się tajemniczo, nagle zginał jak scyzoryk. Był już przygoto-

wany  na przyjęcie wszystkiego  i kiedy od niechcenia wymieniłem  „Santa Fé Palace”, uznał, 
ż

e  tam  pójdziemy,  i  spojrzawszy  na  zegarek  pierwszy  wstał.  Szliśmy  nie  rozmawiając,  wy-

kończeni upałem,  lecz  nietrudno było  mi odgadnąć wciąż powracające zdziwienie  Maura, że 
w drodze na tańce nie czuje koło swego ramienia ciepłej radości Celiny. 

— Nigdy nie byłem z nią w tym „Palace” — powiedział nagle — byłem tam sam, kiedy 

jeszcze jej nie znałem. Mocno podejrzana milonga. Bywa pan tam? 

W  mojej kartotece  mam  niezgorszy opis  „Santa Fé Palace”, które ani się tak nie  nazy-

wa, ani nie leży przy Avenidzie Santa Fé, tyle że niedaleko od niej. Szkoda, że nic z tego nie 
można  naprawdę  odmalować;  ani  skromnej,  choć  pełnej  obiecujących  afiszów  fasady,  ani 
brudnej  kasy,  ani  —  jeszcze  mniej  —  sutenerów,  którzy  zabijają  czas  staniem  w  progu  i 
mierzeniem wchodzących od stóp do głów. A dalej  jeszcze gorzej; niby  nic określonego, ale 
właśnie  chaos,  zamieszanie  rozwiązujące  się  w  fałszywej  kolejności:  piekło,  a  potem  jego 
kręgi. Piekło  „Japońskiego ogródka” z wejściem  po 2.50 dla panów, po 0.50 dla  „pań towa-
rzyszących”. Trzy źle rozdzielone „salony” — kryte patia, z których w pierwszym gra tipica
w drugim caracteristica,  w trzecim norteña,  czyli orkiestra grająca  melodie z północy kraju  
 

* Popularny lokal, gdzie się tańczy.

 

background image

ze  śpiewakami  malambo.  Umieszczeni  w  środkowym  kręgu  (ja-Wergiliusz)  słyszeliśmy 
wszystkie  trzy  muzyki  równocześnie  i  widzieli  trzy  kręgi  tańczących.  Można  było  albo 
wybierać sobie według gustu, albo też przechodzić z jednego patia na drugie, od ginu do ginu, 
szukając wolnych miejsc i kobiet. 

— Nie najgorzej — powiedział Mauro wciąż zasmucony. — Szkoda, że upał. Przydały-

by się „wentelatory”. 

(Do kartoteki: przestudiować według Ortegi stosunek ludu do techniki. Tam, gdzie nale-

ż

ałoby  przewidywać  szok, niespodziewanie  następuje  natychmiastowe przyswojenie  i wyko-

rzystanie. Mauro mówił o klimatyzacji i superheterodynach z wyższością typową dla chłopa-
ków  z  Buenos  Aires,  którzy  uważają,  że  wszystko  im  się  należy.)  Wziąłem  go  pod  ramię  i 
zaprowadziłem do stolika, bo roztargniony patrzył  na  lożę, gdzie grała tipica,  i  na śpiewaka, 
który  obejmując  dwiema  rękami  mikrofon  z  lekka  nim  kołysał.  Zadowoleni  oparliśmy  się 
łokciami o stolik, na którym stały dwa koniaki. Mauro wychylił swój jednym łykiem. 

— To utrwala piwo. Ale tu, kurwa, tłok. 
Zamówił  drugi,  dając  mi  okazję  do  zapomnienia  o  sobie  i  rozejrzenia  się  dokoła.  Stół 

był umieszczony tuż obok parkietu, po którego przeciwnej stronie stał rząd krzeseł pod długą 
ś

cianą, gdzie bez przerwy przewalał się tłum kobiet o twarzach nieobecnych, tak charaktery-

stycznych dla fordanserek, które pracują albo się bawią. Nie rozmawiano wiele, tipica dobie-
gała do nas zupełnie wyraźnie, gęsta od bandoneonów, grana z przejęciem. Śpiewak przecią-
gał  nostalgicznie,  łącząc  to,  w  poniekąd  cudowny  sposób,  z  rytmem  raczej  szybkim  i  rąba-
nym.  Warkocze  mojej  małej,  w  walizce  wiozę  je...  Czepiał  się  mikrofonu,  jakby  chciał  wy-
miotować,  z  rodzajem  ociężałej  lubieżności,  potrzeby  wręcz  organicznej.  Chwilami  dotykał 
ustami  chromoniklowej  kratki,  a  z  głośników  dobywał  się  lepki  głos  Jam  jest  człowiekiem 
honoru...
 Pomyślałem, że  niezłym  interesem  byłoby wypuszczenie gumowej  lalki  z ukrytym 
w brzuchu  mikrofonem, którą śpiewak trzymałby  w objęciach, aby tuląc  ją, odpowiednio się 
podniecać  w  czasie  śpiewu.  Choć  to  nie  nadaje  się  do  tang;  do  nich  lepiej  pasuje  niklowy 
krążek, tężcowy uśmiech metalu. 

W  tym  miejscu  muszę  wyznać,  że  chadzałem  do  tej  milongi  z  powodu  potworów;  w 

ż

adnej  innej  nie  bywa  ich aż tyle  naraz. Nadchodzą z  biciem  jedenastej, spływają z  nieokre-

ś

lonych części  miasta, powolne, spokojne, po  jednym, po dwa, kobiety-karliczki o skośnych 

oczach,  faceci  jak  z  Jawy  czy  z  Mongolii,  obciśnięci  w  czarne  albo  kraciaste  ubrania,  o 
włosach  twardych  i  czarnych,  uczesanych  z  trudem  za  pomocą  brylantyny,  której  kropelki 
błyszczą  w  różowym  i  niebieskawym  świetle;  kobiety  o  olbrzymich,  wysokich  koafiurach, 
które zmniejszają je, a równocześnie przyprawiają o dumę i zmęczenie. „Oni” noszą ostatnio 
włosy  gładkie,  długie,  lekko  sfryzowane  nad  czołem  lub  wielkie  kobiecopedkowate  czuby, 
zupełnie nie pasujące do ich brutalnych twarzy, do gestu zaczepnego, choć wstrzymywanego 
w oczekiwaniu odpowiedniego momentu, do okazałych torsów i wąskich bioder. Poznają się i 
podziwiają  w  milczeniu,  nic  po  sobie  nie  pokazując;  to  ich  zabawa,  ich  spotkanie,  ich  noc 
kolorowych.  (Fiszka  do  kartoteki:  skąd  wychodzą?  Pod  jaką  postacią  kryją  się  w  dzień? 
Jakież  ponure  tajemnice  dają  im  tę odmienność,  to  przebranie?)  Potwory  obejmują  się  z  po-
wagą, wirują powoli taniec po tańcu, bez słowa, nierzadko z zamkniętymi oczami, rozkoszu-
jąc  się  doborem,  wzajemnym  dopełnieniem.  W  przerwach  z  powrotem  stają  się  sobą,  chełp-
liwi  faceci,  kobiety  jazgoczące  przy  stolikach,  żeby  zwrócić  na  siebie  uwagę.  Wtedy  samce 
wpadają  w  złość  i  sam  kiedyś  byłem  świadkiem  policzka,  który  kompletnie  zdemolował 
koafiurę  jakiejś  biało  ubranej  i  popijającej  anyżówkę  dziewczyny.  No  i  jeszcze  zapach:  nie 
można  sobie  wyobrazić  potworów  bez  tego  zapachu  talku  wsiąkającego  w  wilgotną  skórę, 
kwaśniejących  owoców,  które  przywodzą  na  myśl  pospieszną  toaletę,  mokrą  szmatkę,  którą 
przeciera  się  twarz  i  skórę  pod  pachami.  A  potem  to,  co  najważniejsze:  woda  kolońska, 
rimmel  i  puder,  cienka  biała  skorupka,  przez  którą  przeświecają  ciemne  plamy.  Tlenią  się 
także,  usiłują  zbierać  złote  kłosy  z  czarnej  ziemi  swych  twarzy,  studiują  ruchy  blondynek, 

background image

noszą zielone  sukienki  i przekonują same siebie o przydatności tego przeistoczenia pobłażli-
wie gardząc tymi, które bronią własnego koloru. 

Patrząc spod oka na Maura studiowałem różnicę  pomiędzy  potworami  a  jego twarzą o 

włoskich rysach, tą typową twarzą mieszkańca Buenos Aires, pozbawionego zarówno czarnej, 
jak i indiańskiej domieszki, i nagle przypomniałem sobie Celinę, bliższą, dużo bliższą potwo-
rom  aniżeli  Mauro  czy  też  ja.  Przypuszczam,  że  Kasidis  trzymał  ją  z  myślą  o  gustach  tych 
nielicznych  Metysów,  którzy  z  rzadka  zapuszczali  się  do  jego  kabaretu.  Nigdy  nie  byłem  u 
Kasidisa  za  czasów  Celiny,  dopiero  kiedyś  później  tam  zaszedłem  (żeby  poznać  miejsce, 
gdzie  pracowała,  zanim  Mauro  ją  wyciągnął)  i  zobaczyłem  tylko  białe:  blondynki,  brunetki, 
ale białe. 

— Bierze mnie chęć na tango — powiedział żałośnie Mauro. Miał już właściwie dosyć, 

zanim  się  zabrał  do  czwartego  kieliszka.  Myślałem  o  Celinie,  tak  na  swoim  miejscu  tutaj, 
właśnie  tutaj,  gdzie  Mauro  nigdy  jej  nie  przyprowadził.  Anita  Lozano  kłaniała  się  ze  swojej 
loży dziękując za  soczyste brawa publiczności. Słyszałem  ją kiedyś,  jak  śpiewała  w  „Novel-
ty”, była jeszcze wtedy w modzie, dzisiaj jest stara i chuda, ale zachowała jakoś głos do tang. 
Może  nawet  i  lepszy  niż  dawniej,  bo  do  swojego  stylu  canaille  i  słów  zawsze  pełnych 
pretensji  i  żalu  potrzebowała  głosu  trochę  schrypniętego,  zawodzącego.  Celina  miewała  taki 
głos, kiedy wypiła; nagle odczułem, jak bardzo Santa Fé było Celiną, jej obecnością prawie że 
nie do zniesienia. 

Pozostanie  z  Maurem  było  błędem  z  jej  strony.  Wytrzymała  to,  bo  go  kochała,  bo  ją 

wyciągnął  z  błota  Kasidisa,  uwolnił  od  kieliszków  cukrzonej  wody,  które  wypijała  między 
pierwszym uściskiem kolan klienta a  jego ciężkim oddechem prosto w twarz i gdyby  jednak 
nie  musiała  pracować,  byłaby  tam  chętnie  pozostała.  Widziało  się  po  jej  biodrach,  po  jej 
ustach, że  była urodzona do tanga, od stóp do głów stworzona do zabawy. Dlatego było ko-
nieczne, aby Mauro zabierał ją na tańce, widziałem, jak zmieniała się wchodząc na salę od fal 
gorącego powietrza, od pierwszych akordów bandoneonów. Dopiero w tej  minucie,  sam  bez 
reszty zanurzony w Santa Fé, zmierzyłem wielkość Celiny, jej odwagę spłacenia Maura tymi 
latami  pichcenia  i  popijania  mate  na  patio.  Zrezygnowała  z  nieba  swoich  milong,  z  gorącej 
namiętności  do  anyżówki  i  kreolskich  walców.  Niejako  świadomie  skazała  się  na  Maura,  na 
ż

ycie  Maura,  zmieniwszy  jego  świat  tylko  na  tyle,  że  od  czasu  do  czasu  wyprowadzał  ją  na 

jakąś zabawę. 

Mauro  już  obejmował  jakąś  wyższą  od  innych  dziewczynę,  cieniutką  w  pasie  i  wcale 

niebrzydką. Jego wybór instynktowny, a przecież przemyślany, rozbawił mnie; mała była naj-
mniej  „potworna” ze wszystkich.  Wtedy wróciła  do mnie  myśl, że przecież  Celina w  jakiejś 
mierze była takim właśnie potworem jak ci tutaj, tyle że w dzień i na innym terenie mniej się 
to  rzucało  w oczy.  Zastanowiłem  się,  czy  Mauro  to  widział,  i  trochę  się  przestraszyłem,  czy 
nie  będzie  miał  mi  za  złe,  że  przyprowadziłem  go  w  miejsce,  w  którym  wspomnienia  wyra-
stały ze wszystkiego, jak włosy na ręku. 

Tym  razem  nie  było  oklasków,  a  on  podszedł  z  dziewczyną,  która  w  oderwaniu  od 

tanga od razu wydawała się ogłupiała i zdyszana. 

— Pani się zapozna z przyjacielem. 
Wymieniliśmy  nasze  „bardzo  mi  przyjemnie”  tak  typowe  dla  Buenos  Aires  i  bez 

większych  ceremonii  napełniłem  jej  kieliszek.  Tak  mnie  ucieszyło,  że  Mauro  zanurza  się  w 
atmosferze tej nocy, że nawet zamieniłem parę słów z dziewczyną, która nazywała się Emma 
(co moim zdaniem  nie pasuje do szczupłych). Mauro wyglądał  na to, że go wzięło,  i rozpra-
wiał  o  orkiestrach  tym  swoim  krótkim  i  treściwym  stylem,  który  tak  lubię  u  niego.  Emma 
sypała  nazwiskami  śpiewaków,  rozpływała  się  we  wspomnieniach  Villa  Crespo  i  El  Talara. 
W  tym  momencie  Anita  Lozano  zapowiedziała  jakieś  stare  tango  i  wśród  potworów,  którzy 
admirowali  ją  bez  zastrzeżeń  rozległy  się  krzyki  i  oklaski,  przede  wszystkim  wśród  tych  z 
prowincji. Mauro nie był aż tak zalany, żeby wszystko zapomnieć, toteż gdy orkiestra zaczęła 

background image

sobie  torować  drogę  pełzaniem  bandoneonów,  spojrzał  na  mnie  sztywny  i  napięty,  jakby 
nagle wróciła mu pamięć, a i ja poczułem się w „Racingu”, Mauro i Celina namiętnie objęci 
w tym tangu, które nuciła później całą noc, nawet w drodze powrotnej w taksówce. 

— Zatańczymy? — zapytała Emma głośno przełykając swoją grenadinę. 
Mauro  ani  na  nią  nie  spojrzał.  Mam  wrażenie,  że  w tej  właśnie  chwili  spotkaliśmy  się 

gdzieś w najgłębszej głębi. Teraz (teraz, gdy to piszę) nie przychodzi mi na myśl żadne poró-
wnanie  prócz  tego:  mając  dwadzieścia  lat  rzuciłem  się  do  basenu  w  „Sportivo  Barracas”, 
głęboko  pod  wodą  spotkałem  się  z  innym  pływakiem  i  razem  dotknęliśmy  dna  patrząc  na 
siebie  poprzez  wodę  zieloną  i  cierpką.  Mauro  odsunął  krzesło  i  oparł  się  jednym  łokciem  o 
stół. Tak  jak  i  ja patrzył  na parkiet, a Emma  siedziała  między  nami zagubiona  i upokorzona, 
pokrywając to pogryzaniem frytek. Właśnie Anita zaczynała śpiewać skandując, pary tańczy-
ły niemalże nie poruszając się i widać było, że słuchają słów z pożądaniem i rozpaczą, prze-
ż

ywając  je w głębi serca. Twarze zwracały się ku  loży, nawet wirując starały się  nie tracić z 

oczu  Anity  intymnie  pochylonej  do  mikrofonu.  Niektórzy  poruszali  ustami  powtarzając 
słowa, inni uśmiechali się bezmyślnie jakby gdzieś z daleka spoza siebie, a kiedy zakończyła 
ach, jak, jak bardzo, jak straszliwie byłeś moim, a dzisiaj szukam cię i nie ma ciebie, wejściu 
tutti  bandoneonów  odpowiedziała  odnawiająca  się  gwałtowność  tańca,  wszystkie  figury: 
boczne mijanie się z twarzą przy twarzy i drobniutko przeplatane ósemki na środku parkietu. 
Z  wielu  lał  się  pot,  jakaś  skośnooka,  która  wzrostem  dostawała  zaledwie  do  środkowego 
guzika  mojej  marynarki,  przeszła  tuż  koło  stolika  i  zobaczyłem,  jak  woda  spływała  jej  spod 
włosów i ciekła przez kark, na którym, w tłuszczu, tworzył się jakby trochę bielszy rowek. Z 
sąsiedniego salonu, gdzie smażyło się mięso na rusztach i tańczono rancherę, wydobywał się 
dym, smażenina i papierosy tworzyły jakby niską chmurę, która zniekształcała twarze i tanie 
malowidła na przeciwległej ścianie. Myślę, że moje cztery koniaki pomagały temu zjawisku. 
Mauro z brodą opartą na ręku nieruchomo patrzył przed siebie. Wcale nas nie dziwiło, że tam, 
w górze tango trwało i trwało bez końca; zauważyłem, że Mauro ze dwa razy rzucił okiem na 
lożę, z której Anita poddawała orkiestrze rytm, ale potem znowu wbił oczy w tańczące pary. 
Nie umiem tego wyrazić, ale wydawało mi się, że równocześnie idę za jego wzrokiem i wska-
zuję  mu  drogę.  Nie  patrząc  na  siebie,  czuliśmy  (myślę,  że  Mauro  też  czuł)  wspólność  tego 
patrzenia, wzrok nasz padał na te same pary, na te same włosy i spodnie. Usłyszałem, że Em-
ma  bąknęła  coś,  jakieś przepraszam,  i przestrzeń  między  mną a Maurem stała się  jaśniejsza, 
jakkolwiek  nie  spojrzeliśmy  na  siebie.  Na  parkiet  spłynęła  chwila  bezmiernej  szczęśliwości, 
westchnąłem  z głębi  piersi,  jakbym  się w  nią włączał,  i  chyba Mauro westchnął także. Dym 
był  tak  gęsty,  że  zamazywał  twarze  na  środku  parkietu,  a  po  przeciwnej  stronie  zasłaniał 
krzesła i postacie fordanserek. Ach, jak, jak bardzo, jak straszliwie byłeś moim... — trzeszczą-
cy megafon nadawał jakieś specyficzne brzmienie głosowi Anity, tancerze znowu zamierali w 
bezruchu (wciąż jednak tańcząc), a Celina, która była teraz po prawej stronie, wyłaniała się z 
dymu  i posłusznie odwracała, tak jak nią obracał  partner, ukazując  nam profil, plecy, z kolei 
drugi profil, unosząc w górę głowę, aby  lepiej słyszeć  muzykę. Mówię  „Celina”,  ale to była 
ś

wiadomość  bez  zrozumienia,  przecież  była  tu  nie  będąc,  jakże  można  to  było  wtedy  zrozu-

mieć.  Stół  zadrżał,  wiedziałem,  że  to  zadrżała  ręka  Maura,  a  może  moja,  ale  nie  czuliśmy 
lęku,  to  było  raczej  zdumienie,  radość,  cios  w  żołądek.  Przecież  to  był  idiotyzm,  poczucie 
czegoś  niemożliwego,  co  jednak  trzymało  nas  i  nie  pozwalało  się  otrząsnąć.  Celina  wciąż 
jeszcze  była  tutaj,  nie  widząca  nas,  pijąca  swoje  tango  całą  twarzą,  którą  żółtawe  światło 
dymu  odmieniało,  której  przeczyło.  Pierwsza  lepsza  z  tych  czarnych  dziewczyn  mogła  być 
bardziej do niej podobna  niż w tej chwili ona  sama do siebie, szczęście zmieniało  ją w  jakiś 
okrutny sposób, nie  mógłbym znieść takiej Celiny,  jaką widziałem w tym  momencie, w tym 
tangu. Zostało mi dość przytomności, aby ogarnąć rozmiar zniszczenia jej przez to szczęście, 
ekstazę  i  głupotę  tej  twarzy  w  owym  wreszcie  osiągniętym  raju.  Taką  byłaby  u  Kasidisa, 
gdyby nie praca i klienci. Nic już nie krępowało jej w tym niebie, które teraz bez reszty było 

background image

dla  niej, całą  skórą chłonęła szczęście, wracała do zakonu, dokąd Mauro nie  mógł  już za  nią 
podążyć.  To  był  jej  trudny  raj  nareszcie  uzyskany,  tango  grane  już  tylko  dla  niej  i  jej  podo-
bnych, nawet oklaski, które teraz, gdy Anita skończyła śpiewać, wybuchły brzękiem tłukące-
go się szkła, Celina tyłem, Celina z profilu, przed nią inne pary i dym. 

Nie  patrzyłem  na  Maura,  nie  chciałem,  wracałem  do  siebie,  a  mój  zwykły  cynizm  w 

pośpiechu rozglądał się, jaką by tu przyjąć postawę. Wszystko zależało od tego, jak on do tej 
sprawy podejdzie, więc  siedziałem  nie poruszając się, z oczami wbitymi w powoli pustosze-
jący parkiet. 

— Zauważyłeś? 
— Tak. 
— Zauważyłeś, jaka była podobna? 
Nie odpowiedziałem, ulga zaciążyła mi bardziej niż litość. Był z tej strony, biedny, był 

z  tej  strony  i  już  niezdolny  uwierzyć  w  to,  cośmy  obaj  razem  widzieli.  Zobaczyłem,  jak 
podniósł  się  i  szedł  przez  parkiet  krokiem  pijanego,  szukając  kobiety  podobnej  do  Celiny. 
Pozostałem na miejscu, bez pośpiechu paląc papierosa, patrząc, jak chodzi tam i na powrót, i 
wiedząc,  że  traci  czas,  że  wróci  załamany  i  spragniony  nie  znalazłszy  wśród  tych  ludzi  ani 
wśród tego dymu bram nieba.  
 
 
 

DALEKA 

 
DZIENNIK ALINY REYES 

12 stycznia 

Dziś wieczorem znowu się to powtórzyło, a ja — tak zmęczona bransoletkami, kotylio-

nami,  różowym  szampanem  i  twarzą  Renata  Viñes,  brr,  tą  twarzą  bełkoczącej  foki,  tym 
portretem Doriana Graya u schyłku życia. Położyłam się ze smakiem miętowych cukierków w 
ustach, z Red Bank Boogie, z mamą zaziewaną i popielatą (taką, jaka bywa po balach, popie-
lata i zasypiająca, jakaś olbrzymia ryba, zupełnie nie ona). 

I  Nora,  która  twierdzi,  że  może  zasnąć  przy  świetle,  w  hałasie,  w  samym  środku  nie 

cierpiących zwłoki opowieści swojej na wpół rozebranej siostry! Szczęściary! Ja gaszę wszy-
stkie światła, gaszę ręce, z krzykiem zrzucam z siebie to, co dzienne, co ruchliwe, chcę spać, 
a jestem jednym straszliwie rozdzwonionym dzwonem, falą, łańcuchem, który Rex wlecze za 
sobą  całymi  nocami  poprzez  krzewy  ligustru.  Now  I  lay  me  down  to  sleep...  *  Muszę 
powtarzać sobie wiersze albo szukać słów zaczynających się na „a”, a potem na „e”, z pięcio-
ma samogłoskami, z czterema, z dwiema i jedną spółgłoską (ile, era), z trzema spółgłoskami i 
jedną  samogłoską  (krok,  tran)  i  znowu  wiersze,  pełnia  do  kuźni  weszła  w  mantyli  z  tuberoz 
śnieżnych, chłopiec w nią patrzy i patrzy, chłopiec zapatrzył się w księżyc
 ** albo na przemian 
trzy samogłoski i trzy spółgłoski: kabała, rowery, pogoda, Renata, ułamek, detale. 

Tak spędzam całe godziny: z czterech, z trzech, z dwóch, a wreszcie palindromy łatwe, 

jak:  „kajak”, czy  „on  jadł? Daj  no...”  lub te trudne:  „zakopane  na pokaz”, „ser? Et, nie  inte-
res.” Albo anagramy: „bar — rab”, „pilnie — lipnie.” „Tomasz — masz to.” „Alina Reyes — 
Es la reina y...” *** Taki uroczy, bo otwiera drogę, bo nie ma zakończenia... Bo królowa i... 

Nie.  Ohydny.  Ohydny,  bo  otwiera  drogę  tej,  która  nie  jest  królową  i  której  w  nocy 

znowu  nienawidzę. Tej, która  jest  Aliną  Reyes, ale nie jest królową  anagramu; która  może  
 

    * Teraz kładę się spać. (Przyp. red.) 
  **  Początkowe  wiersze  Romancy  o  księżycowej  pełni  Federico  Garcia  Lorki  w  przekładzie  J. 

Ficowskiego. (Przyp. red.) 

*** Na zasadzie anagramu z „Alina Reyes” można ułożyć „Es la reina y...”, co znaczy „jest królową i...” 

(Przyp. tłum.) 

background image

być  czymkolwiek  —  żebraczką  w  Budapeszcie,  pensjonariuszką  domu  publicznego  w  Jujuj, 
służącą  w  Quetzaltenango,  gdziekolwiek,  daleko,  i  nie  królowa,  ale  Alina  Reyes  i  dlatego 
wieczorem znowu się to powtórzyło: to uczucie i nienawiść. 
 

20 stycznia 

Czasem wiem, że jej zimno, że cierpi, że ją biją. I mogę tylko nienawidzić, nienawidzić 

rąk, które powalają ją na ziemię, i jej nienawidzić, jej jeszcze bardziej za to, że ją biją, że jest 
mną  i  że  ją  biją.  Jakoś  nie  tak  się  tym  przejmuję,  kiedy  śpię,  kiedy  sobie  szyję  suknię,  albo 
kiedy  u  mamy  są  goście,  a  ja  podaję  herbatę  pani  Regules  lub  małemu  Rivas;  wtedy  jakoś 
mniej  mnie  to  obchodzi,  jest  to  jakby  moją  osobistą  sprawą,  moją  ze  mną,  a  ona  staje  się 
bardziej  panią  własnej  niedoli,  daleką  i  samotną  —  ale  panią.  Niech  cierpi,  niech  zamarza! 
Znoszę to tutaj razem z nią i mam uczucie, jakbym jej trochę pomagała. Tak jakbym skubała 
szarpie  dla  żołnierza,  który  jeszcze  nie  został  raniony,  i  cieszyła  się  tym,  że  przynoszę  mu 
ulgę z góry i na wszelki wypadek. 

Niech cierpi. Całuję panią  Regules,  niosę  herbatę  małemu Rivas, a  siebie oszczędzam, 

zbieram  siły.  Mówię  sobie:  „Teraz  przechodzę  przez  oblodzony  most,  teraz  śnieg  włazi  mi 
przez podarte buty.” Nie czuję tego, tylko wiem, że tak jest, że gdzieś przechodzę przez most 
w tym samym  momencie (chociaż  nie wiem,  czy  w tym samym  momencie), w którym  mały 
Rivas  odbiera  ode  mnie  herbatę  z  najuprzejmiejszym  wyrazem  swojej  tępej  gęby.  Znoszę  to 
dobrze, bo jestem sama pośród tych bezsensownych ludzi; jakoś nie przejmuję się tym wszy-
stkim. 

Nora zupełnie zgłupiała wczoraj wieczorem, powiedziała:  „Co się z tobą dzieje?”  A to 

się działo tamtej, mnie — tam, daleko. Musiało się z nią dziać coś strasznego, bili ją czy była 
chora akurat w chwili, kiedy Nora miała śpiewać Faurégo, a ja akompaniowałam, z wyrazem 
szczęścia wpatrzona w Luisa opartego o fortepian, który tworzył wokół niego jakby ramę, on 
— wpatrzony we  mnie z twarzą wiernego pieska, wsłuchany w  mające  nadejść arpeggia, tak 
blisko  jedno  drugiego  i  tacy  zakochani!  Najokropniejsze  jest  dowiadywać  się  o  niej  czegoś 
nowego,  akurat  gdy  tańczę  z  Luisem,  gdy  go  całuję  albo  po  prostu  jestem  obok  niego.  Bo 
mnie,  bo  dalekiej  —  nie  kochają.  To  jest  ta  część,  której  nie  kochają,  więc  jak  nie  ma  mnie 
rozdzierać uczucie, że mnie biją albo że śnieg włazi mi przez podarte buty, gdy Luis tańczy ze 
mną, a jego ręka w pasie wznosi się jak upał w południe, jak zapach gorzkich pomarańcz lub 
bambusów na wietrze, a ją biją i nie mogę wytrzymać, i muszę powiedzieć Luisowi, że źle się 
czuję, że to wilgoć, wilgoć tego śniegu, którego nie czuję, którego nie czuję, a który włazi mi 
przez podarte buty. 
 

25 stycznia 

Oczywiście  Nora  przyszła  i  zrobiła  mi  scenę:  „Ostatni  raz  mi  akompaniowałaś,  moja 

droga.  Skompromitowałyśmy  się.”  Co  mi  tam  kompromitacja!  Akompaniowałam  jej,  jak 
umiałam, słyszałam  ją  jakby  z daleka:  Votre âme  est un paysage choisi... * Widziałam  moje 
ręce  na  klawiszach,  wyglądały,  jakby  dobrze  grały,  jakby  uczciwie  akompaniowały  Norze. 
Luis też patrzył na moje ręce chyba dlatego, że nie śmiał spojrzeć mi w twarz. Muszę wtedy 
dziwnie wyglądać. 

Biedna Noreczka, niech  jej  akompaniują  inne. (To coraz bardziej przypomina karę; te-

raz już wiem, że spotyka mnie to wtedy, kiedy mam być szczęśliwa, kiedy jestem szczęśliwa, 
kiedy Nora śpiewa Faurégo: wtedy wiem, że jestem tam i nie zostaje nic prócz nienawiści.) 
 

W nocy 

A czasem to jest jak czułość, nagła konieczna czułość ku tej, która nie jest królową i jest 

tam gdzieś daleko. Miałabym  ochotę  zadepeszować  do  niej, posłać paczkę, wiedzieć, że  jej  

 

* Twoja dusza jest jak niezwykły krajobraz… (Przyp. red.) 

background image

dzieci  są  zdrowe  albo  że  nie  ma  dzieci  —  bo  wydaje  mi  się,  że  tam  nie  mam  dzieci  —  że 
potrzebuje pocieszenia, litości, cukierków. Tej nocy zasnęłam wymyślając telegramy, miejsca 
spotkań. Będę czwartek stop czekaj  most. Co za most?  Wrażenie, które powraca, tak jak po-
wraca Budapeszt, jak wiara w żebraczkę z Budapesztu, gdzie musi być tyle mostów i topnie-
jącego  śniegu...  Więc  zerwałam  się,  siadłam  na  łóżku,  cała  sztywna,  i  o  mało  nie  zaczęłam 
wyć,  o  mało  nie  zbudziłam  mamy,  o  mało  nie  ugryzłam  jej,  żeby  się  obudziła.  Od  samego 
tylko  myślenia.  To  nawet  wyrazić  trudno: od  samego  myślenia,  że  gdybym  rzeczywiście  się 
uparła,  mogłabym  natychmiast pojechać do Budapesztu. Albo do Jujuj, albo do Quetzaltena-
ngo.  (Tych  nazw  poszukałam  na  poprzednich  stronicach.)  Nie  mają  żadnego  znaczenia, 
równie  dobrze  można  by  powiedzieć:  Tres  Aroyos,  Kobe  lub  Florida  400.  Tylko  Budapeszt 
pozostaje, bo tam jest zimno, bo tam mnie biją, tam znieważają. Tam (to mi się śniło, to tylko 
sen,  a  przecież  jak  przylega,  jak  łączy  się  z  jawą)  jest  ktoś,  kto  nazywa  się  Rod  albo  Erod, 
albo Rodo, i to on mnie bije, a ja go kocham, nie wiem, czy kocham, ale pozwalam się bić, to 
wraca co dzień, więc widać rzeczywiście go kocham. 
 

Później 

Kłamstwo. Znów śnił mi się Rod — może zrobiłam go z jakiejś kliszy snu, zużytej już i 

do  wyrzucenia.  Nie  ma  Roda,  a  mnie  tam  dręczą,  ale  kto  wie,  czy  to  mężczyzna,  czy  roz-
wścieczona matka, czy samotność? 

Pojechać i odszukać siebie. Powiedzieć Luisowi: „Weźmy ślub, zabierz mnie do Buda-

pesztu, na most, gdzie jest śnieg i ktoś...” Mówię sobie: „A jeżeli jestem tam?” (Bo wszystko 
to  myślę  z  ukrytą  nadzieją  nieuwierzenia  w  to  do  samego  końca.  Ale  jeżeli  jestem?)  Jeżeli 
jestem... Tylko wariatka mogłaby... Co za miodowy miesiąc... 
 

28 stycznia 

Przyszła  mi do głowy dziwna  myśl. Od trzech dni nie  mam od niej żadnych wiadomo-

ś

ci.  Więc  może  jej  teraz  nie  biją  albo  udało  jej  się  dostać  jakieś  okrycie.  Posłać  jej  depeszę, 

parę pończoch... Dziwna  myśl przyszła  mi do głowy. Przyjeżdżałam do straszliwego  miasta. 
było  popołudnie.  popołudnie  zielonawe  i  wilgotne,  takie,  jakich  nie  bywa  nigdy,  jeżeli  nie 
pomóc  im  trochę  wyobraźnią.  Od  strony  Dobrina  Stana  na  placu  Skorda  konie  najeżone  od 
sopli, sztywni policjanci, dymiące bochny chleba, u okien grzywy wiatru. Przemierzać Dobri-
nę  krokiem  turysty,  z  planem  w  kieszeni  mojego  szarego  kostiumu  (na  to  zimno  zostawić 
płaszcz w Burglos!), aż do placu niedaleko rzeki, niemalże ponad rzeką grzmiącą od pękają-
cego lodu, a na niej barki i może jakiś zimorodek, który tam nazywa się pewnie sbunáia tjéno 
albo i jeszcze gorzej. 

Podejrzewałam,  że  za  placykiem  jest  most.  Pomyślałam  tak  i  nie  chciałam  iść  dalej. 

Tego  wieczoru  był  koncert  Elsy  Piaggio  w  Odeonie.  Ubrałam  się  bez  przekonania;  przeczu-
wałam po tym wieczorze bezsenną noc. Ach, to myślenie po nocy... I kto wie, czybym się nie 
zgubiła;  kiedy  się  podróżuje  w  pamięci,  wymyśla  się  nazwy,  pamięta  się  je  przez  chwilę. 
Dobrina  Stana,  sbunáia  tjéno,  Burglos...  Ale  skoro  nie  znam  nazwy  placu,  to  jest,  jakbym 
rzeczywiście przyjechała, znalazła się na jakimś placu w Budapeszcie i poczuła się zgubiona, 
przez to że nie znam jego nazwy; bo tam, gdzie jest nazwa, jest plac. 

Idę,  mamo.  Dopłyniemy  bezboleśnie  do  twojego  Bacha,  do  twojego  Brahmsa.  Droga 

jest  taka  prosta.  Bez  placu,  bez  Burglos.  Tu  my  —  tam  Elsa  Piaggio.  Jaka  szkoda,  że  mi 
przeszkodzili być na tym placu (chociaż to już nie jest pewne, to już była tylko myśl, a myśl 
to przecież mniej niż nic) i wiedzieć, że za tym placem zaczyna się most. 
 

W nocy 

Zaczyna  się,  trwa.  Pomiędzy  finałem  koncertu  a  pierwszym  bisem  znalazłam  nazwę  i 

drogę. Plac Vladas, most Targowy. Placem Vladas doszłam do początku mostu to idąc szyb-

background image

ciej,  to  zatrzymując  się  przy  domach,  przy  wystawach,  przy  opatulonych  dzieciach,  przy 
fontannach  ozdobionych  bohaterami  w  ośnieżonych  pelerynach,  Tadeo  Alanko  i  Vladislas 
Neroy, przy amatorach tokaju i cymbalistach. Między jednym a drugim Chopinem widziałam 
ukłony  biednej  Elsy  Piaggio,  z  mojego  fotela  wychodziło  się  wprost  na  plac,  z  którego  było 
wejście  na  most pomiędzy olbrzymimi kolumnami.  Ale uwaga: to znów już tylko  myślałam, 
tak jak przestawiam Es la  reina y... zamiast Alina Reyes  albo  jak wyobrażam  sobie  mamę u 
Suarezów, a nie obok mnie w fotelu. Nie wolno dać się ogłupić, to są już tylko zabawy, moje 
własne zabawy, moje królewskie zabawy. Królewskie, bo Alina... — dajmy spokój. Byle nie 
tamto,  nie  to,  że  jej  jest  zimno  albo  że  ją  poniewierają.  Robię  to,  bo  tak  mi  się  podoba,  bo 
mam ochotę śledzić tę myśl, żeby wiedzieć, dokąd doprowadzi, żeby dowiedzieć się, czy Luis 
zabierze  mnie do Budapesztu, jeżeli pobierzemy się  i  jeżeli poproszę, żeby  mnie tam zabrał. 
Łatwiej  ruszyć  na  poszukiwanie  tego  mostu,  na  poszukiwanie  siebie,  gdy  się  już  przeszło 
połowę drogi.  Wśród krzyków  i oklasków,  „Albeniz!”,  brawa  i  „Polonez!”... Jakby to wszy-
stko  miało  jakiś  sens,  podczas  gdy  śnieg  wraz  z  wiatrem  popychają  w  przód,  niby  włochate 
ręce, które objąwszy  mnie wpół ciągną  na środek  mostu. (Łatwiej  mówić w czasie teraźniej-
szym.  To  stało  się  o  ósmej,  gdy  Elsa  Piaggio  grała  swój  trzeci  bis,  zdaje  się,  że  Juliana 
Aguirre czy też Carlosa Guastavino, coś pełnego łąk i ptaków.) Ale zhardziałam z czasem, nie 
mam już dla niej żadnego szacunku. Przypominam sobie, że któregoś dnia pomyślałam: „Tam 
mnie biją, tam śnieg włazi mi przez podarte buty i wiem to od razu; kiedy mi się to tam zda-
rza, wiem to w tej samej chwili.  Ale dlaczego w tej  samej chwili?  Może dociera to do mnie 
później?  A  może to jeszcze  nie  nastąpiło?  Może zaczną  ją  bić za czternaście  lat, a  może  już 
jest  krzyżem  albo  płytą  na  cmentarzu  świętej  Urszuli?”  I  to  wydało  mi  się  ładne,  możliwe... 
Co za idiotka... Bo gdzieś, poza tym, wpada się jednak zawsze w równoczesność. Gdyby rze-
czywiście  wchodziła  w  tej  chwili  na  most,  wiem,  że  odczułabym  to  natychmiast,  gdzie  bym 
była. Przypominam  sobie, że zatrzymałam  się, żeby popatrzeć na rzekę, która wyglądała  jak 
zwarzony  majonez,  uderzała  o  filary,  rozwścieczona,  rozdzwoniona  i  chłoszcząca.  (To  ja 
myślałam.)  Warto było przechylić  się przez poręcz  i czuć, słyszeć,  jak tam  w dole pęka  lód. 
Warto  było  zatrzymać  się  chwilę  dla  widoku,  chwilę  dla  strachu  rosnącego  we  mnie  —  a 
może  dlatego  że  byłam  bez  okrycia,  że  rozszalała  się  śnieżyca,  a  palto  w  hotelu?  —  Jestem 
skromna,  nic  nie  uderza  mi  do  głowy,  ale  proszę,  niech  mi  znajdą  drugą,  której  by  zdarzyło 
się to samo: podróż na Węgry podczas koncertu w Odeonie! To może każdego przyprawić o 
dreszcze, tutaj czy we Francji. 

Ale  mama  ciągnęła  mnie  za  rękaw,  parter  był  już  prawie  pusty.  Tu  kończę,  nie  mam 

ochoty  przypominać  sobie,  o  czym  jeszcze  myślałam.  Zaszkodzi  mi,  jeżeli  będę  dalej  to 
wspominała. Bo to jest pewne, pewne. Myślałam o dziwnych rzeczach. 
 

30 stycznia 

Biedny Luis, co za idiotyzm żenić się ze mną. Nie wie, co bierze na siebie. Albo pod — 

jak mówi Nora, która pozuje na intelektualnie wyemancypowaną. 
 

31 stycznia 

Pojedziemy  tam.  Był  tak  dalece  za  tym,  że  omal  nie  krzyknęłam.  Zlękłam  się,  że  zbyt 

łatwo  włącza  się  w  tę  grę.  I  nic  nie  wie,  mały  pioneczek  w  szachach,  który  nieświadomie 
decyduje o wygranej. Luis, mały pioneczek przy boku swojej królowej. „Królowej i...” 
 

7 lutego 

Trzeba wyzdrowieć. Nie napiszę zakończenia tego, o czym myślałam na koncercie. Tej 

nocy  znowu  czułam,  że  cierpiała.  Wiem,  że  tam  znowu  mnie  biją.  Nie  mogę  nie  wiedzieć  o 
tym, ale dość tych opowieści. Gdybym się była ograniczyła do notowania tego dla przyjemno-
ś

ci, po to, aby się wyładować... ale to było gorsze: w miarę odczytywania konieczność dowia-

background image

dywania się, odnajdywania kluczy w każdym słowie rzucanym na papier po takiej nocy. Tak 
jak myśl o placu, o pękającej rzece, o hałasie, a potem... Ale nie napiszę tego teraz, już nigdy 
tego nie napiszę. 

Pojechać  tam  i  przekonać  się,  że  to  celibat  mi  ciążył,  że  to  było  tylko  to,  dwadzieścia 

siedem  lat bez  mężczyzny. Teraz  mam  mojego szczeniaczka,  mojego głuptaska, dość myśle-
nia, trzeba żyć, żyć jak najlepiej. Ale skoro zamykam ten dziennik — bo albo dziennik, albo 
małżeństwo,  to  nie  idzie  w  parze  —  nie  chcę  zostawić  go  bez  powiedzenia  tego  w  radości 
nadziei, w nadziei radości: jedziemy tam, ale nie będzie tak, jak to sobie wyobrażałam w cza-
sie koncertu. (Piszę to i koniec z tym dziennikiem. Dla mojego dobra.) Spotkam ją na moście 
i spojrzymy na siebie. W czasie koncertu miałam w uszach huk lodu pękającego tam w dole. I 
nastąpi zwycięstwo królowej nad tym chorobliwym zrośnięciem, nad tą głuchą, niezawinioną 
uzurpacją.  Pochyli  się,  jeżeli  to  rzeczywiście  jestem  ja,  stopi  się  w  kręgu  mojej  światłości, 
piękniejszym, prawdziwszym, gdy tylko znajdę się przy niej i położę jej rękę na ramieniu. 

Alina  Reyes de  Araos przybyła  wraz z  mężem do Budapesztu 6 kwietnia.  Zamieszkali 

w  hotelu  Ritz.  Było  to  na  dwa  miesiące  przed  ich  rozwodem.  Po  południu  następnego  dnia 
Alina wyszła, żeby poznać miasto i obejrzeć topnienie lodu. Tak lubiła chodzić sama — cie-
kawa i szybka — była w stu miejscach, jak gdyby czegoś szukając, ale nigdzie nie zatrzymy-
wała  się  dłużej  pozostawiając  swoim  życzeniom  możliwość  wyboru  i  wypowiedzenia  się  w 
szybkich zrywach, które przerzucały ją od sklepu do sklepu, z chodnika na chodnik, od jednej 
wystawy do drugiej. 

Znalazła most i szła nim ku środkowi, już teraz z trudem, bo pod śnieg i pod wiatr wie-

jący  z  dołu,  znad  Dunaju,  który  chwyta  i  chłoszcze.  Czuła  spódnicę  oblepiającą  jej  uda  (nie 
była dość ciepło ubrana) i nagłą chęć, żeby wrócić, znaleźć się z powrotem w znajomym mie-
ś

cie.  Na  środku  pustego  mostu  jakaś  kobieta  w  łachmanach,  o  prostych,  czarnych  włosach 

czekała z czymś nieruchomym i spragnionym w twarzy, w geście rąk jeszcze złożonych, lecz 
już  wyciągających  się.  Alina  była  koło  niej  powtarzając  —  teraz  to  wiedziała  —  jej  ruchy, 
mimikę,  jak  na  próbie  generalnej.  Bez  lęku,  wreszcie  uwolniona  —  pojęła  to  w  okrutnym 
dreszczu  zimna  i  szczęścia  równocześnie  —  podeszła  do  niej  i  wyciągnęła  —  ona  także  — 
ręce, nie chcąc o niczym myśleć, a kobieta z mostu przytuliła się do niej i objęły się, sztywne, 
milczące, na moście, wśród huku rzeki spękanej, walącej o filary. 

Alinę  uwierał  zamek  torebki,  który  siła  uścisku  wbijała  jej  między  piersi  w  pełnym 

słodyczy, przeciągającym się bólu. Przyciskała do siebie wychudzoną kobietę, czuła ją całko-
wicie,  bez  reszty,  w  swoim  uścisku  ze  szczęściem,  które  wzrastało  jak  hymn,  jak  lot  gołębi, 
jak  śpiewająca  rzeka.  Zamknęła  oczy  w  idealnym  zespoleniu  się  z  tą  drugą,  odrzucając 
wszelkie wrażenia zewnętrzne, światło, zmierzch, nagle zupełnie bez sił, choć pewna swojego 
zwycięstwa nie dbającego o żadną celebrację, bo tak własnego, tak bardzo wyczekanego. 

Wydało jej się, że któraś z nich cichutko płakała. Pewnie to była ona, bo poczuła, że ma 

mokre  policzki,  a  przełyk  boli  ją  jak  od  uderzenia.  Również  i  szyja,  a  niebawem  i  ramiona 
uginające się pod bezmiarem zmęczenia. Gdy otworzyła oczy (może już krzyczała), zobaczy-
ła, że się rozłączyły. Wtedy rzeczywiście krzyknęła. Z zimna, bo śnieg właził jej przez poda-
rte buty, a także dlatego, że prześliczna w swym szarym kostiumie, z włosami trochę rozrzu-
conymi na wietrze, nie odwracając głowy szła Alina Reyes, szła w stronę placu, oddalała się, 
odchodziła. 
 
 
 

KONIEC ZABAWY 

 

W  upalne  dni  Letycja,  Holanda  i  ja  chodziłyśmy  bawić  się  koło  torów;  tylko  czekały-

ś

my,  by  mama  i  ciotka  Ruth  poszły  na  poobiednią  drzemkę,  żeby  wymknąć  się  przez  białą 

background image

furtkę.  Mama  i  ciotka  Ruth  przeważnie  były  po  zmywaniu  bardzo  zmęczone,  szczególnie 
kiedy we dwie z Holandą wycierałyśmy talerze, bo nie obywało się to bez kłótni, spadania na 
ziemię łyżeczek, obrzucania się zrozumiałymi tylko dla nas zdaniami, jednym słowem nastro-
ju, w którym wśród zapachu Tłuszczu, miauczenia Joségo i półmroku kuchni zazwyczaj wy-
buchało ogólne zamieszanie, po którym nie pozostawało nam nic innego jak brać nogi za pas. 
Holanda miała talent wywoływania tego rodzaju scen; na przykład umytą szklankę pakowała 
z  powrotem  do  zlewu  albo,  jak  gdyby  nigdy  nic,  wyjeżdżała  z  tym,  że  u  Lozów  są  dwie 
służące. Ja  miałam  inny  system. Zwracałam uwagę ciotce Ruth, że jej  spierzchną ręce,  jeżeli 
w dalszym ciągu będzie szorowała garnki, i że na pewno zrobiłaby lepiej biorąc się za szkla-
nki  i talerze. Ponieważ to właśnie  lubiła zmywać  mama, zręcznie  napuszczałam  je  na siebie. 
Gdy już miałyśmy absolutnie powyżej uszu wszelkich rodzinnych rad i zaleceń, jako ostatnia 
deska  ratunku  pozostawało  oblanie  kota  ukropem.  To  był  niezły  numer,  to  parzenie  kota, 
który  nie  tylko  że  na  zimne  nie  zaczął  dmuchać,  ale,  co  ciekawsze,  przestał  się  bać  nawet  i 
gorącej wody, wprost się pod nią podstawiał, wyginał grzbiet ku filiżance ukropu, no, widać 
nie  takiego  prawdziwego  ukropu,  bo  jakoś  nigdy  nie  stracił  ani  kawałka  sierści.  Wreszcie 
Troja stała w płomieniach, a my z Holandą korzystałyśmy z ogólnego zamieszania — ukoro-
nowanego  cudownym  h  moll  ciotki  Ruth  i  biegiem  mamy  po  szpicrutę  —  żeby  zniknąć  w 
krytej  galerii  na  tyłach  domu,  gdzie,  czytając  książki  Ponsona  du  Terrail  (rzecz  nie  do  poję-
cia), czekała na nas Letycja. 

Zazwyczaj mama goniła za nami przez chwilę, ale ochota, żeby dać nam w skórę, dość 

szybko  jej  mijała,  i  zmęczona  —  spoza  zaryglowanych  drzwi  błagałyśmy  ją  o  przebaczenie 
we wzruszających słowach — odchodziła powtarzając niezmiennie to samo zdanie: „Na ulicy 
skończycie, podłe nasienie.” 

Gdy wreszcie w domu nastawał spokój, a kot układał się pod cytrynowym drzewem na 

swoją sjestę pełną zapachów i brzęczenia os, „kończyłyśmy” koło torów. Cichutko otwierały-
ś

my białą furtkę, a gdy zamykałyśmy ją za sobą, nagły wiatr czy też wolność chwytały nas za 

ręce,  obejmowały  wpół  i  pchały  przed  siebie.  Zaczynałyśmy  biec  i  brałyśmy  rozpęd,  żeby 
jednym  susem  znaleźć  się  na  niewielkim  kolejowym  nasypie,  skąd  —  niby  z  wierzchołka 
ś

wiata — w milczeniu podziwiałyśmy nasze królestwo. 

A  królestwem  naszym  był  długi  łuk  toru,  podchodzący  aż  do  krańca  ogrodu.  Nie  było 

tam nic poza żwirem, drewnianymi podkładami i podwójną linią szyn; naiwna, rzadka trawka 
wyłaziła  spomiędzy  kamyków  (składających  się  jak  wiadomo  z  miki  i  kwarcu),  które  w  po-
południowym słońcu  błyszczały  jak  najprawdziwsze diamenty. Kiedy pochylałyśmy  się, aby 
dotknąć szyn (zawsze w pośpiechu — przystawanie tam było niebezpieczne nie tyle ze wzglę-
du  na  pociągi,  ile  na  rodzinę,  która  mogłaby  nas  dojrzeć),  żar  kamieni  bił  nam  w  twarze  i 
kiedy człowiek podnosił się wśród wiejącego znad rzeki wiatru, wilgotne gorąco przyklejało 
się do uszu i policzków. Lubiłyśmy schylać się zginając kolana, podnosić się i znowu schylać, 
i, przechodząc w ten sposób z jednej strefy upału  do drugiej, śledzić stopniowe zraszanie się 
potem naszych twarzy. Raz dwa — i już byłyśmy kompletnie mokre. Wszystko to bez słowa, 
patrząc tylko albo na znikające w oddali szyny, albo — z drugiej strony nasypu — na rzekę, 
na mały skraweczek rzeki koloru białej kawy. 

Po  tym  pierwszym  zbadaniu  naszego  królestwa  schodziłyśmy  z  nasypu  i  wracały  w 

wątły cień wierzb, przylepionych do muru otaczającego dom, w którym była biała furtka. To 
była  stolica  królestwa,  leśne  miasto,  siedziba  naszych  zabaw.  Zaczynała  Letycja.  Była 
najszczęśliwsza z  nas, najbardziej wyróżniana. Nie  musiała ani zmywać, ani słać  łóżek, cały 
dzień wolno jej było czytać albo kleić wycinanki, wieczorem, jeżeli miała na to ochotę, mogła 
później chodzić spać, nie mówiąc o tym, że miała własny pokój, że jadała pyszne rosoły i że 
w ogóle dobrze jej się działo. Powoli przyzwyczaiła się do tego, że we wszystkim była uprzy-
wilejowana, a na dodatek od ostatniego lata zaczęła przewodzić naszej zabawie, właściwie to 
rządziła  całym  królestwem  i  zawsze  pierwsza  zabierała  głos.  Obie  z  Holandą  stosowałyśmy 

background image

się  do  jej  rozkazów  bez  słowa,  właściwie  nawet  dosyć  lubiłyśmy  jej  słuchać.  Może  długie 
przemowy  mamy  na  temat,  jak  powinnyśmy  postępować  z  Letycją,  wydały  swoje  owoce,  a 
może po prostu dostatecznie kochałyśmy  ją, żeby  mianować  ją  naszym wodzem. Szkoda, że 
nie wyglądała na wodza, była najmniejsza z nas i taka chuda... Holanda też była chuda, a i ja 
nigdy  nie  przekroczyłam  pięćdziesięciu  kilo,  ale  Letycja  była  najchudsza,  w  dodatku  tym 
rodzajem chudości, który rzuca się w oczy nawet w ubraniu, który od razu się poznaje po szyi 
i uszach. Wszystko to pewnie przez te sztywne plecy,  nawet nie  mogła obrócić głowy  i  była 
zupełnie podobna do ubranej w biały prasownik deski, no, takiej deski do prasowania, jak ta, 
co stoi u Lozów, tą szerszą częścią oparta o ścianę. I właśnie ona nami rządziła. 

Najbardziej  lubiłam  wyobrażać  sobie,  jak  to  któregoś  dnia  mama  i  ciotka  Ruth  dowia-

dują  się  o  naszej  zabawie.  Co  by  to  była  za  heca,  gdyby  nas  nakryły!  H  moll  i  omdlenia,  i 
potok  wielkich  słów:  „Ładnie  się  nam  odpłacacie  za  tyle  przywiązania  i  poświęcenia!”,  no  i 
nie  kończące  się  wspominanie  osławionych  kar,  a  na  zakończenie  przepowiednia,  że  wszy-
stkie trzy skończymy na ulicy. To ostatnie zawsze nas zdumiewało. Kończenie na ulicy wyda-
wało się rzeczą tak naturalną... 

Najpierw Letycja robiła nam odliczankę; albo brało się kamień do ręki i liczyło do dwu-

dziestu,  albo  jakoś  inaczej.  Jeżeli  to  było  z  liczeniem  do  dwudziestu, to  jeszcze  wymyślały-
ś

my  sobie parę  innych dziewczynek  i  na  niby włączałyśmy  je do koła, żeby  nie  można  było 

oszukiwać. Jak odliczana kończyła się na takiej wymyślonej, to się ją wykluczało i znowu się 
odliczało, aż skończyło się na którejś z nas. Potem z Holandą odwalałyśmy kamień i wyciąga-
łyśmy  pudełko  z  ozdobami.  Jeżeli  wygrała  Holanda,  to  Letycja  i  ja  wybierałyśmy  ozdoby. 
Grało się w Posągi albo w Pozy. Pozy nie wymagały ozdób, natomiast bardzo wyrazistej mi-
miki, na przykład w Zazdrości trzeba było szczerzyć zęby, załamywać ręce i w ogóle wyglą-
dać  na kompletnie  „zzieleniałą”. Do Miłosierdzia najlepiej  pasował anielski wyraz twarzy,  z 
oczami  ku  niebu  i  rękami  podającymi  coś  —  gałganek  czy  piłkę  —  niewidzialnej  sierotce. 
Wstyd i Strach były najłatwiejsze. Pretensja i Radość wymagały większego namysłu. Ozdoby 
prawie  wyłącznie  zarezerwowane  były  dla  Posągów,  bo  w  stosunku  do  nich  panowała  jak 
najdalej idąca swoboda. Ażeby Posąg się udał, każdy szczegół kostiumu musiał być starannie 
obmyślony; „wychodząca” nie mogła wybierać tego, co będzie przedstawiała. Dwie pozostałe 
omawiały  między  sobą  plan  i  narzucały  jej  przez  siebie  wyznaczone  ozdoby,  w  oparciu  o 
które  musiała  obmyślić  Posąg,  co  urozmaicało,  ale  i  utrudniało  zabawę,  gdyż  otrzymywała 
nieraz ozdoby tak różnorodne, że  nie  mogła  ich  w żaden  sposób równocześnie wykorzystać. 
Od  jej  pomysłowości  zależało,  jak  dalece  Posąg  się  uda.  Z  Pozami  radziłyśmy  sobie  dużo 
lepiej, ale Posągi bywały od czasu do czasu absolutnie katastrofalne. 

Opisywane zdarzenia zaczęły się Bóg wie kiedy, wszystko jednak zmieniło się od dnia, 

gdy z pociągu wyfrunął pierwszy liścik. Chyba nie muszę podkreślać, że nie byłyśmy jedyny-
mi świadkami Posągów; w takim wypadku cała zabawa byłaby nas szybko znudziła. Według 
naszych reguł „wychodząca” powinna była ustawić się w dole nasypu, poza zasięgiem rzuca-
nego przez wierzby cienia, i czekać na pociąg z Tigre, przejeżdżający koło drugiej. W tej czę-
ś

ci  Palermo  pociągi  jeżdżą  dość  szybko,  więc  nie  wstydziłyśmy  się  robić  Posągów  ani  Póz. 

Mimo  że  zaledwie  rozróżniałyśmy  pasażerów,  orientowałyśmy  się,  iż  niektórzy  spodziewali 
się  nas  zobaczyć.  Siwowłosy  pan  w  szylkretowych  okularach  wystawiał  głowę  i  kiwał  nam 
przez  okno  chusteczką,  wracający  na  stopniach  uczniowie  często  wykrzykiwali  jakieś  głup-
stwa, ale nieraz zdarzali się i tacy, którzy patrzyli na nas z wielką powagą. 

Sam Posąg nie widział nic — i tak nie było łatwo stać bez ruchu — ale dwie pozostałe 

spod wierzbowych gałęzi uważnie śledziły przyjęcie, jakiego doznawał. 

„Tamto” wydarzyło się we wtorek; liścik upadł tuż koło Holandy, która tego dnia wcie-

lała  Obmowę,  i  odbił  się  aż  do  mnie.  Był  to  mały,  drobno  poskładany  kawałeczek  papieru, 
przyczepiony  do części  dużej  śruby. Pismo  było  męskie,  niezbyt wyrobione, treść zaś  nastę-
pująca: „Bardzo piękne są wasze posągi. Jestem w trzecim przedziale drugiego wagonu. Ariel 

background image

B.” 

Jak  na to, że przyczepienie papierka do śruby oraz rzucenie go w odpowiedniej  chwili 

było  czynnością  raczej  skomplikowaną,  treść  wydała  nam  się  dość  sucha;  mimo  to  byłyśmy 
uszczęśliwione. Pociągnęłyśmy losy o liścik i ja wygrałam. Następnego dnia żadna nie chcia-
ła przedstawiać — wszystkie chciałyśmy obejrzeć Ariela B., ale z uwagi na to, że mógłby to 
ź

le  zrozumieć,  ponownie  pociągnęłyśmy  losy,  wygrała  Letycja,  a  my  ucieszyłyśmy  się  dla 

niej, biedaczki, bo w Posągach była znakomita. Kiedy nie poruszała się, nie było widać kale-
ctwa,  a  miała  dar  ustawiania  się  w  sposób  niezwykle  szlachetny.  Z  Póz  wybierała  zawsze 
Szczodrobliwość, Miłosierdzie, Poświęcenie albo Ofiarę. Z Posągów — styl stojącej u nas w 
salonie Wenus, którą ciotka Ruth nazywa „Wenus z Nino”. Wybrałyśmy jej najlepsze ozdoby, 
bo zależało nam na tym, żeby wywarła na Arielu dobre wrażenie. Zarzuciłyśmy na nią spory 
kawałek  zielonego  aksamitu  niby  tunikę,  na  głowie  miała  wianek  z  wierzbowych  gałązek. 
Przy  sukience  bez  rękawów  wyglądało  to  zupełnie  po  grecku.  Letycja  w  cieniu  powtarzała 
przez chwilę swój numer, a Holanda i ja zadecydowałyśmy, że i my się ukażemy, i pozdrowi-
my Ariela dyskretnie, ale uprzejmie. 

Letycja  była  rewelacyjna  —  ani  drgnęła,  kiedy  nadjeżdżał  pociąg.  Ponieważ  i  tak  nie 

mogła odwrócić głowy, odrzuciła ją w tył, a ręce trzymała tak przylepione do ciała, że można 
by przysiąc, że ich w ogóle nie miała. Gdyby nie zielona tunika — wykapana Wenus z Nino. 

W trzecim przedziale zobaczyłyśmy młodego, jasnowłosego chłopca o jasnych oczach, 

który  na  widok  naszego  pozdrowienia  uśmiechnął  się  do  nas  szeroko.  Choć  już  w  sekundę 
potem  uniósł  go  pociąg,  do  czwartej  omawiałyśmy  kolor  jego  ubrania,  czerwień  krawata, 
zastanawiałyśmy się, czy jest miły, czy też antypatyczny. W czwartek, gdy ja przedstawiałam 
Zniechęcenie,  dostałyśmy  nowy  liścik  następującej  treści:  „Podobacie  mi  się  wszystkie  trzy. 
Ariel.” Teraz wyglądał już przez okno i pozdrawiał nas ręką z uśmiechem. Uznałyśmy, że ma 
osiemnaście lat, przeświadczone, że ma najwyżej szesnaście, i zadecydowałyśmy, iż wraca do 
domu z angielskiego College'u. Najważniejszy w tym wszystkim był ten College, nie mogły-
ś

my znieść, żeby Ariel chodził do normalnej szkoły: od razu było widać, że to nie byle kto. 

Holanda  miała  cholerne  szczęście,  wygrywając  przez  trzy  dni  z  rzędu.  Przechodziła 

samą  siebie.  Odstawiła  Rozczarowanie,  Oszustwo  i  jeszcze  szalenie  trudny  Posąg  Tancerki, 
przy  czym  musiała  stać  bez  ruchu  na  jednej  nodze  od  chwili,  gdy  pociąg  wyłonił  się  spoza 
zakrętu. Nazajutrz ja wygrałam i następnego dnia znowu ja. Właśnie przedstawiałam Zgrozę, 
kiedy  prawie  w  nos  dostałam  liścikiem,  którego  w  pierwszej  chwili  nie  zrozumiałyśmy: 
„Najładniejszy ze wszystkich jest leniuszek.” Letycja zrozumiała to najpóźniej i odwróciła się 
w  pąsach,  a  Holanda  i  ja  popatrzyłyśmy  na  siebie  trochę  zirytowane.  W  przystępie  złości 
uznałyśmy  Ariela  za  idiotę,  ale  przecież  nie  można  było  tego  powiedzieć  Letycji;  z  tym 
kalectwem i tak miała dosyć, a w dodatku była taka przewrażliwiona. Nie powiedziała nic, ale 
widać  uznała,  że  bilecik  był  dla  niej,  bo  go  schowała;  tego  dnia  wróciłyśmy  do  domu  bez 
słowa, a wieczorem  nie  bawiłyśmy  się ze  sobą. Przy  stole  Letycja  była  bardzo wesoła, oczy 
jej  błyszczały,  a  mama spoglądała wymownie  na  ciotkę Ruth,  jakby  biorąc  ją  na  świadka tej 
radości; Letycja właśnie skończyła nową wzmacniającą kurację, która najwidoczniej zdziałała 
cuda. 

Przed  zaśnięciem  omówiłyśmy  wszystko  z  Holandą.  List  Ariela  nie  miał  większego 

znaczenia; co tam można zobaczyć z jadącego pociągu..., ale uznałyśmy, że Letycja wykorzy-
stywała  sytuację:  wiedziała,  że  nie  powie  jej  się  ani  słowa  (gdy  w  rodzinie  trafia  się  jakieś 
wrodzone kalectwo, aby nie dotknąć chorego, wszyscy poczynając od niego samego udają, że 
nic  o  tym  nie  wiedzą  lub  raczej  że  nie  wiedzą,  iż  wiedzą  o  tym  pozostali);  ale  nie  należało 
przesadzać, a zachowanie  Letycji przy  stole  i przywłaszczenie sobie  biletu — to już rzeczy-
wiście  przechodziło  granice.  Tej  nocy  znowu  miałam  mój  koszmarny  sen  o  pociągach;  o 
ś

wicie wałęsałam się po olbrzymich stacjach pełnych rozgałęziających się torów i zwrotnic, z 

daleka widziałam czerwone światła nadjeżdżających parowozów, z lękiem zastanawiałam się, 

background image

po której  stronie przejedzie pociąg —  na prawo ode  mnie czy  na  lewo. Równocześnie z tyłu 
zagrażał  mi  jakiś  pośpieszny  albo,  co  gorsza,  pociąg  w  ostatniej  chwili  skierowany  na  inne 
szyny, który pędził wprost na mnie. Ale rano to wszystko wywietrzało mi z głowy, bo Letycja 
obudziła  się  z  takimi  bólami,  że  w  ogóle  nie  mogła  się  ubrać  i  trzeba  jej  było  pomagać. 
Wywnioskowałyśmy, że żałuje tego, co zrobiła wczoraj, i postarałyśmy się być dla niej dobre; 
wytłumaczyłyśmy  jej,  iż  miała  bóle  dlatego,  że  za  dużo  chodziła,  i  może  byłoby  dla  niej  le-
piej, gdyby jeden dzień przeleżała z książką. Nic nam nie odpowiedziała, ale zeszła do stoło-
wego na obiad, a na zapytanie mamy odparła, że czuje się dobrze i plecy jej nie bolą. Mówiąc 
to patrzyła na nas. 

Wprawdzie  tego  popołudnia  los  padł  na  mnie,  ale  coś  mnie  napadło  i  powiedziałam 

Letycji,  że  mogę  jej  odstąpić  moją  kolejkę,  naturalnie  nie  tłumacząc  dlaczego.  Skoro  on  ją 
woli — niech się  jej  napatrzy do syta. Z  losowania wypadło, że Posąg, więc wybrałyśmy  jej 
dodatki  stosunkowo  proste,  żeby  nie  musiała  sobie  łamać  głowy,  a  ona  zdecydowała  się  na 
Chińską  Księżniczkę  —  oczy  spuszczone,  rączki  złożone,  no  tak,  jak  to  mają  w  zwyczaju 
chińskie księżniczki. Kiedy przejeżdżał pociąg, schowana w wierzbach Holanda odwróciła się 
do niego tyłem, ale ja wyglądałam i spostrzegłam, że Ariel widział tylko Letycję, że wpatry-
wał  się w  nią aż do chwili, gdy  pociąg znikł  za zakrętem, o czym unieruchomiona w swojej 
pozie  Letycja  nic  nie  wiedziała.  Kiedy  jednak  przyszła,  żeby  usiąść  z  nami  pod  wierzbami, 
zrozumiałyśmy, że tak nie było — przeciwnie — wiedziała i gdyby to było możliwe, została-
by w swoim stroju przez cały wieczór, przez całą noc. 

W  środę  tylko  my  z  Holandą  ciągnęłyśmy  losy,  bo  Letycja  orzekła,  że  tak  będzie 

sprawiedliwie.  Znowu  wygrała  szczęściara  Holanda,  ale  liścik  Ariela  upadł  koło  mnie.  W 
pierwszym odruchu  chciałam go podać Letycji, która patrzyła  na  mnie  bez  słowa, ale potem 
doszłam do wniosku, że nie należy jej przewracać w głowie, i powoli zabrałam się do otwie-
rania go. Ariel oznajmiał, iż nazajutrz wysiądzie na najbliższym przystanku i przyjdzie do nas 
po  nasypie,  by  chwilę  porozmawiać.  Napisane  to  było  okropnie,  ale  ostatnie  zdanie  mu  się 
udało: „Moje  najniższe uszanowania dla wszystkich trzech Posągów.” Podpis  był  nagryzmo-
lony, ale świadczył o indywidualności. 

Podczas gdy zdejmowałyśmy z Holandy ozdoby, które miała na sobie, Letycja spojrzała 

na mnie parę razy. Przeczytałam im list, ale nikt ani słowem nie odezwał się na ten temat, co 
było kłopotliwe, bo w końcu Ariel miał przecież przyjechać, trzeba więc było pomyśleć o tym 
i ostatecznie coś zadecydować. Gdyby się o tym dowiedziano w domu albo gdyby wyszpiego-
wała  nas  któraś  z  tych  zawistnych  karliczek  Loza,  murowanie  byłaby  dzika  heca.  Zresztą 
milczenie  między  nami  na  taki  temat  samo  przez  się  było  dziwaczne  i  niezrozumiałe. 
Pochowałyśmy przybrania i wróciłyśmy przez białą furtkę, w ogóle na siebie nie patrząc. 

Mama  zabrała  Letycję  na  zastrzyk,  a  mnie  i  Holandzie  ciotka  Ruth  kazała  wykąpać 

Joségo, więc mogłyśmy się swobodnie nagadać. Byłyśmy uszczęśliwione, że Ariel przyjdzie, 
nigdy  nie  miałyśmy  takich  znajomych,  Toto,  nasz  kuzyn,  w  ogóle  się  nie  liczył  —  zmokła 
kura, co zbiera  święte obrazki  i wierzy w pierwszą komunię — ale piekielnie denerwowały-
ś

my  się,  jak  to  wszystko  wypadnie,  co  nie  wyszło  na  zdrowie  biednemu  José,  bo  się  nieźle 

napił. Holanda pierwsza wzięła na odwagę i poruszyła problem Letycji. Nie wiedziałam, co o 
tym  myśleć:  z  jednej  strony  byłoby  okropne,  gdyby  Ariel  się  w  tym  zorientował,  z  drugiej 
jednak trzeba było raz nareszcie jakoś to ustalić, to wieczne poświęcanie się nie miało sensu. 
Mimo wszystko byłabym wolała nie zranić Letycji; i tak miała już za swoje, a jeszcze ta nowa 
kuracja i w ogóle wszystko razem. 

Mama  zaniepokoiła  się,  kiedy  wieczorem  zobaczyła  nas  milczące  i  spokojne.  Powie-

działa, że to zastanawiające. Pogubiłyśmy języki czy co? Ale potem spojrzała na ciotkę Ruth i 
doszły  do  wniosku,  że  najwidoczniej  musiałyśmy  coś  grubo  przeskrobać  i  mamy  nieczyste 
sumienia. Letycja prawie nic nie jadła, powiedziała, że ją boli i chciałaby iść do siebie poczy-
tać Rocambole. Choć Letycja bardzo tego nie lubi, Holanda wzięła ją pod rękę, a ja zaczęłam 

background image

robić na drutach, jak zawsze kiedy jestem zdenerwowana. Dwa razy byłam o włos od tego, by 
iść na górę, bo umierałam z ciekawości, co one tam we dwie robią, ale zanim się zdecydowa-
łam, zeszła z ważną miną Holanda i usiadła koło mnie bez słowa czekając, aż mama z ciotką 
Ruth sprzątną ze stołu. „Nic pójdzie jutro. Napisała list i powiedziała, żeby mu go dać, gdyby 
się  o  nią  dopytywał.”  Uchyliła  kieszeni  fartucha  pokazując  mi  bladoliliową  kopertę.  Potem 
poszłyśmy wycierać statki i tego wieczoru zasnęłyśmy od razu, wyczerpane tyloma emocjami 
i kąpielą Joségo. 

Nazajutrz  wypadała  moja  kolej  pójścia  na  targ,  więc  przez  całe  rano  nie  widziałam 

Letycji, która została w swoim pokoju. Przed obiadem poszłam do niej na górę; siedziała przy 
oknie  oparta o  stertę  poduszek  trzymając  w  ręku  dziewiąty  tom  Rocambole.  Widać  było,  że 
nie czuje się dobrze, mimo to śmiała się, opowiadając jakiś swój zabawny sen i jeszcze coś o 
pszczole, która nie mogła ani rusz wylecieć z pokoju. Powiedziałam, że szkoda, iż nie będzie 
mogła pójść z nami pod wierzby, ale mi to nie wyszło, jakoś trudno było zręcznie to wyrazić. 
„Jak chcesz, to powiemy  Arielowi, że się rozchorowałaś” — zaproponowałam,  lecz kiwnęła 
przecząco głową i nic nie odpowiedziała. Więc zaczęłam nalegać, żeby jednak poszła z nami, 
a  w  końcu  wzięłam  na  odwagę  i  powiedziałam  jej,  że  nie  powinna  się  bać,  że  prawdziwa 
miłość  nie zna przeszkód  i takie różne, co czytałam w Skarbcu młodości, ale z każdą chwilą 
trudniej było do niej mówić, patrzyła przez okno i wyglądało na to, że zaraz się rozpłacze. W 
końcu powiedziałam, że mama na mnie czeka, i wyszłam. Obiad trwał bez końca, a Holanda 
zarobiła po gębie od ciotki Ruth za  sos pomidorowy  na obrusie. Nawet nie wiem, kiedyśmy 
się zawinęły  z wycieraniem  statków i  już  byłyśmy pod wierzbami,  i rzucałyśmy  się  sobie  w 
objęcia, takie byłyśmy szczęśliwe, i nawet ciut o siebie nie zazdrosne. Holanda wyłożyła mi, 
co należało mówić o naszej nauce, żeby zrobić dobre wrażenie na Arielu — zazwyczaj chło-
pcy z gimnazjum pogardzają dziewczynkami, które po szkole podstawowej idą tylko na kursy 
kroju albo oprawiania książek. 

Gdy  o  2.08  nadjechał  pociąg,  zobaczyłyśmy,  że  Ariel  macha  do  nas  z  entuzjazmem  z 

okna;  my  powitałyśmy  go  również,  powiewając  chusteczkami  w  kolorowe  kwiatki.  W  parę 
minut później zbliżał się  już ku nam po nasypie.  Był wyższy,  niż  nam  się wydawało,  i szaro 
ubrany. 

Już nie pamiętam, o czym była mowa na początku; mimo zdobycia się na liściki i wizy-

tę  był  nieśmiały  i  mówił  tylko  rzeczy  rozsądne.  Prawie  od  razu  pochwalił  nas  za  Posągi, 
zapytał,  jak się  nazywamy,  i dlaczego trzecia z  nas  nie przyszła. Holanda wytłumaczyła  mu, 
ż

e Letycja nie mogła przyjść, a on powiedział, że szkoda i że Letycja to bardzo piękne imię. 

Potem mówił nam o swojej Szkole Sztuki Stosowanej — niestety nie był to angielski college 
—  i  zapytał,  czy  mogłybyśmy  pokazać  mu  ozdoby.  Holanda  uniosła  kamień  i  pokazałyśmy 
mu wszystkie stroje. Wyglądało na to, że go to interesuje, od czasu do czasu brał coś do ręki i 
mówił:  „To  miała  raz  na  sobie  Letycja”  albo:  „to  jest  to  ze  wschodniej  rzeźby”  —  chciał 
powiedzieć  z  Chińskiej  Księżniczki.  Usiedliśmy  pod  wierzbą,  był  miły,  ale  roztargniony, 
najwyraźniej zostawał z  nami tylko przez uprzejmość. Kiedy rozmowa urywała się, Holanda 
spoglądała  na  mnie,  było  nam  głupio  i  miałyśmy  ochotę  uciec;  w  głębi  duszy  wolałybyśmy, 
ż

eby Ariel w ogóle nie przyjeżdżał. Znowu zapytał, czy Letycja jest chora, Holanda spojrzała 

na  mnie  i  już  myślałam,  że  wszystko  wygarnie,  ale  powiedziała  tylko,  że  Letycja  nie  mogła 
przyjść;  Ariel  podniósł  gałązkę  i  rysował  nią  na  ziemi  figury  geometryczne,  a  od  czasu  do 
czasu  spoglądał  na  furtkę  i  nietrudno  było  zgadnąć,  o  czym  myślał:  tak  że  Holanda  dobrze 
chyba zrobiła podając mu bladoliliową kopertę. Zaskoczyło go to, chwilę siedział z kopertą w 
ręku, a potem, gdy wytłumaczyłyśmy mu, że to list od Letycji, zaczerwienił się i schował go 
wraz  z  kopertą  do  wewnętrznej  kieszeni  kurtki,  nie  chciał  czytać  przy  nas.  Prawie  zaraz 
potem powiedział, że wszystko bardzo  mu się podobało  i  jest zadowolony, że przyszedł,  ale 
podał  nam  rękę  jakoś  miękko  i  niesympatycznie  i  chciałyśmy  już  tylko,  żeby  ta  wizyta  się 
skończyła.  Mimo  to  później  długo  myślałyśmy  o  jego  szarych  oczach  i  smutnym  uśmiechu. 

background image

Przypominałyśmy  też  sobie  sposób,  w  jaki  nas  pożegnał;  powiedział  „no  to  do  kiedyś”  — 
nigdy nie słyszałyśmy w domu nic podobnego i wydało nam się to bardzo poetyczne. 

Opowiedziałyśmy  o  wszystkim  Letycji,  która  oczekiwała  nas  na  patio  pod  drzewem 

cytrynowym;  miałam  ochotę  zapytać  ją,  co  było  w  liście,  ale  coś  mnie  wstrzymywało,  bo 
zakleiła kopertę przed oddaniem listu Holandzie. Po prostu opisałyśmy Ariela i powiedziały-
ś

my, że bardzo się o nią dopytywał. Niełatwo było to ująć — przecież było to miłe i okrutne 

zarazem.  Zdawałyśmy  sobie  sprawę,  że  Letycja  była  bardzo  szczęśliwa,  choć  równocześnie 
walczyła ze  łzami.  Wreszcie poszłyśmy  mówiąc,  że ciotka Ruth  nas potrzebuje,  i  zostawiły-
ś

my ją zamyśloną, zajętą obserwowaniem os na cytrynowym drzewie. 

Przed pójściem spać Holanda szepnęła do mnie: „Zobaczysz, że od jutra koniec z naszą 

zabawą.” Pomyliła się, ale niewiele; nazajutrz przy deserze Letycja dała nam wiadomy znak. 
Poszłyśmy  zmywać  trochę  zdziwione,  a  trochę  złe;  uznałyśmy  to  za  duży  tupet  ze  strony 
Letycji, a w ogóle za rzecz bez sensu. Ona czekała na nas przy furtce, a kiedy znalazłyśmy się 
pod  wierzbami,  nieprzytomne  z  przerażenia  zobaczyłyśmy,  że  wyciąga  z  kieszeni  perły 
mamy, wszystkie pierścionki, nawet ten najpiękniejszy z rubinem ciotki Ruth. Ale Letycja ni-
czego się nie bała; powiedziała, że gdyby coś się stało, to bierze wszystko na siebie. „Bardzo 
by mi na tym zależało, żebyście mi dziś odstąpiły waszą kolejkę”, dodała nie patrząc na nas. 
Wyjęłyśmy  wszystkie  ozdoby,  nagle  zachciało  się  nam  uszczęśliwić  ją,  zrobić  jej  przyje-
mność, mimo to w głębi serca jeszcze trochę miałyśmy jej to wszystko za złe. Ponieważ wy-
szło,  że  „Posąg”,  powybierałyśmy  jej  ładne  ozdoby  i  takie,  co  pasowały  do  biżuterii:  pawie 
pióra, żeby włożyła na włosy, kawałek futra z daleka wyglądający na srebrnego lisa i różowy 
szal,  z  którego  zrobiła  sobie  turban  na  głowę.  Widać  było,  że  bardzo  się  zastanawiała,  że 
próbowała wielu rozmaitych póz. Kiedy pociąg ukazał się na zakręcie, ustawiła się u podnóża 
nasypu,  a  wszystkie  klejnoty  rozbłysły  w  słońcu.  Podniosła  w  górę  ramiona,  jakby  zamiast 
Posągu  chciała  zrobić  Pozę,  rękami  wskazywała  niebo,  odchyliła  w  tył  głowę  (przecież  to 
było  wszystko,  co  mogła  zrobić,  biedactwo),  wyginając  się  tak,  że  aż  strach  brał  patrzeć. 
Wyglądała cudownie. Był to najpiękniejszy Posąg, jaki kiedykolwiek zrobiła. Zobaczyłyśmy, 
ż

e Ariel na nią patrzy; wychylony przez okno widział tylko ją, nie oderwał od niej oczu ani na 

sekundę  aż  do  chwili,  gdy  pociąg  go  uniósł.  Nie  wiem  dlaczego,  obie  równocześnie 
podbiegłyśmy do Letycji, żeby ją podtrzymać. Miała zamknięte oczy, po twarzy spływały jej 
wielkie łzy. Odsunęła nas lekko, lecz mimo to pomogłyśmy jej zebrać klejnoty i włożyć je do 
kieszeni; poszła sama ku domowi, podczas gdy my, po raz ostatni, zabrałyśmy się do chowa-
nia ozdób do wielkiego pudła pod kamieniem. 

Wiedziałyśmy,  co  nastąpi,  ale  mimo  to  nazajutrz  poszłyśmy  we  dwie  pod  wierzby 

ś

cigane przestrogami ciotki Ruth, żeby nie hałasować i nie przeszkadzać Letycji, która miała 

bóle i chciała spać. 

Gdy  nadjeżdżał  pociąg,  bez  zdziwienia  zobaczyłyśmy,  że  trzeci  przedział  był  pusty. 

Spojrzałyśmy  na  siebie  z  uśmiechem,  wyobraziwszy  sobie  —  na  pół  z  ulgą,  a  na  pół  ze 
złością —  Ariela, siedzącego po przeciwnej  stronie przedziału,  bez ruchu,  z szarymi oczami 
zwróconymi ku rzece.  
 
 
 

BABIE LATO 

 

Nigdy  nie  będzie  wiadomo,  jak  powinno  się  to  opowiadać,  w  pierwszej  czy  drugiej 

osobie liczby pojedynczej, w trzeciej liczby mnogiej czy też może stwarzając w miarę potrze-
by  jakieś  nowe  formy,  które  zresztą  i  tak  do  niczego  by  się  nie  przydały.  Gdyby  można 
powiedzieć: ja widzieliśmy, jak wschodził księżyc albo: boli mnie w głębi naszego oka, albo 
jeszcze  lepiej:  ty,  jasnowłosa  kobieta  to  obłoki  szybko  płynące  przed  moimi  twoimi  jego 

background image

naszymi waszymi jej twarzami. Niech to wszyscy diabli. 

Skoro  jednak  ma  to  zostać  opowiedziane,  byłoby  najlepiej,  gdyby  maszyna  (piszę  na 

maszynie)  mogła  napisać to sama, podczas gdy  ja poszedłbym  na piwo,  i  nie  jest to przeno-
ś

nią,  bo  dziura,  o  której  będzie  mowa,  jest  również  dziurą  w  maszynie,  tyle  że  w  innej,  (w 

Contaxie  1.1.2),  a  jest  przecież  bardzo  prawdopodobne,  że  maszyna  więcej  wie  o  drugiej 
maszynie niż ja, ty, ona (jasnowłosa) i obłoki. 

Wprawdzie  głupi  ma  szczęście,  nie  mam  go  jednak  aż  tyle,  by  móc  we  wszystko 

uwierzyć,  i  wiem, że  jeżeli  sobie pójdę,  mój  Remington na stole ani drgnie pogrążony w tej 
absolutnej  nieruchomości,  która  charakteryzuje  —  gdy  stoją  spokojnie  —  rzeczy  z  natury 
swej ruchome. Więc muszę sam pisać, bo jeżeli ma to zostać opowiedziane, ktoś musi pisać, a 
może  już  lepiej, żebym to był  ja, który  jestem umarły,  mniej  zaangażowany od pozostałych, 
ja, który widzę tylko chmury  i  mogę  myśleć  bez  przeszkód, pisać  bez przeszkód (oto płynie 
jeszcze jedna, o szarych brzegach) i przypominać sobie bez przeszkód, ja, który jestem uma-
rły — (i żywy, nie  mam przecież zamiaru  nikogo nabierać, co i tak się okaże, gdy  nadejdzie 
odpowiednia chwila). Zaczynam więc (bo przecież trzeba  jakoś zacząć) od  najbardziej odle-
głego końca, czyli od początku, co w gruncie rzeczy  jest  jeszcze  najlepszym  sposobem opo-
wiadania. 

Chociaż...  Sam  siebie  zapytuję,  dlaczego  właściwie  muszę  to opowiedzieć?  Ale  gdyby 

zacząć się pytać, po co się robi to, co się robi, gdyby zapytać nawet o to, dlaczego przyjęło się 
zaproszenie na kolację (teraz przefruwa gołąb, a chyba i wróbel) albo dlaczego, gdy ktoś nam 
opowie  jakiś  kawał,  to  człowieka  tak  długo  łaskocze  w  żołądku,  dopóki  nie  opowie  go  w 
biurze, i dopiero wtedy jest zadowolony, i może wrócić do pracy... 

O  ile  wiem,  nikt  jeszcze  nigdy  tego  nie  wytłumaczył,  tak  że  chyba  najlepiej  po  prostu 

opowiedzieć  to  bez  żenady,  w  końcu  nikt  się  nie  wstydzi  oddychać  ani  kłaść  butów,  są  to 
rzeczy  normalne  i dopiero, gdy zdarzy się coś  niezwykłego, gdy w  bucie znajdziemy pająka 
albo  gdy  tak  rzęzimy  oddychając,  jakbyśmy  mieli  w  płucach  tłuczone  szkło,  dopiero  wtedy 
omawia się to, opowiada kolegom w biurze albo lekarzowi: „Och, panie doktorze, za każdym 
oddechem...” Trzeba to zrelacjonować, wyrzucić z siebie, pozbyć się tego głupiego łaskotania 
w żołądku. 

A skoro już mamy do tego przystąpić, uporządkujmy to jakoś i zejdźmy sobie po scho-

dach aż do niedzieli siódmego listopada, dokładnie miesiąc temu. Schodzi się te pięć pięter i 
oto już jest niedziela nieprawdopodobnie słoneczna jak na listopad w Paryżu, taka, że miałoby 
się  ochotę  połazić  tu  i  tam,  popatrzyć  i  zrobić  parę  zdjęć  (bo  byliśmy  fotografami,  jestem 
fotografem). 

Wiem,  że  najtrudniej  będzie  znaleźć  sposób,  w  jaki  należałoby  to  opowiedzieć,  i  nie 

boję się tego powtarzać, bo w gruncie rzeczy nikt dobrze nie wie, kto opowiada, czy to ja, czy 
to, co się zdarzyło, czy to, co przepływa (obłoki, czasem jakiś gołąb), czy po prostu opowia-
dam moją własną prawdę, ale w takim razie byłaby to prawda z gatunku tych łaskoczących w 
ż

ołądku,  z  tych,  od  których  chce  się  uciekać  za  każdą  cenę,  byle  już  raz  z  tym  wszystkim 

skończyć. 

Opowiemy to powoli, w miarę pisania wszystko będzie się wyjaśniało. Jeżeli zostałbym 

zastąpiony,  jeżeli  nie wiedziałbym,  jak pisać dalej,  jeżeli  skończyłyby  się chmury, a  zaczęło 
coś innego (bo przecież trudno nazwać „istnieniem” oglądanie bez przerwy przepływających 
chmur lub przelatujących od czasu do czasu gołębi), jeżeliby cokolwiek z tego wszystkiego... 
Co  powinienem  wstawić  po  tym  „jeżeliby”,  żeby  prawidłowo  zamknąć  zdanie?  Nic.  Gdy 
zacznę  się  pytać,  nie  powiem  nic.  Należy  mówić.  Może  to,  co  powiem,  stanie  się  czymś  w 
rodzaju odpowiedzi dla kogoś z tych, co mnie przeczytają. 

Roberto  Michel,  pół-Francuz,  a  pół-Chilijczyk,  tłumacz,  a  w  wolnych  chwilach  foto-

graf-amator, w niedzielę, 7  listopada, roku, w którym  się to wydarzyło (właśnie przepływają 
jeszcze dwie, srebrzyste po brzegach), wyszedł ze swojego mieszkania pod numerem 11 przy 

background image

ulicy Monsieur-le-Prince. Od trzech tygodni męczył się nad tłumaczeniem Traktatu o kasacji 
i apelacji
, profesora uniwersytetu w Santiago, José Norberto Allende. W Paryżu rzadko bywa 
wiatr,  jeszcze  rzadziej  tak  mocny,  by  na  rogach  ulic  wznosić  się  trąbą  w  górę  aż  do okien  i 
tłuc  o  stare  drewniane  żaluzje,  za  którymi  zdumione  panie  omawiają  na  wiele  sposobów 
zmienność pogody panującą w ostatnich latach. Ale ponieważ równocześnie z wiatrem świe-
ciło słońce, przyjaciel kotów, nic  nie stało na przeszkodzie, aby pospacerować sobie  nad Se-
kwaną  i  zrobić  parę  zdjęć  Conciergerie  i  Sainte-Chapelle.  Była  zaledwie  dziesiąta,  wyliczy-
łem sobie, że około jedenastej będę miał możliwie najlepsze — z tych jesiennych — światło. 
Ż

eby  stracić  trochę  czasu,  zeszedłem  powoli  ku  wyspie  Saint-Louis,  a  potem  spacerowałem 

po  quai  d'Anjou  patrząc  przez  chwilę  na  Hôtel  de  Lauzun  i  recytując  sobie  jakiś  fragment 
Apollinaire'a, który zawsze mi przychodzi do głowy, kiedy mijam Hôtel de Lauzun (mimo że 
właściwie  powinienem  był  myśleć  o  innym  poecie,  ale  Michel  jest  uparty),  a  kiedy  nagle 
opadł wiatr i słońce zrobiło się dwa razy większe (powinienem powiedzieć dwa razy cieplej-
sze,  ale  to  przecież  wszystko  jedno),  usiadłem  na  murku  i  poczułem  się  bardzo  szczęśliwy 
tego niedzielnego poranka. 

Wśród wielu sposobów zwalczania nicości jednym z lepszych jest fotografowanie, któ-

rego  powinno  się  uczyć  od  najmłodszych  lat,  wymaga  bowiem  skupienia,  wyrabia  poczucie 
estetyki, oko i pewność ręki. Nie idzie przecież o polowanie na głupstwa, jak to robią reporte-
rzy, i o przyłapywanie sylwetek dygnitarzy wychodzących spod numeru 10, Downing Street, 
niemniej jednak gdy się spaceruje z aparatem w ręce, ma się niemal obowiązek uważania, aby 
nie  stracić  przelotnego  odblasku  słońca  na  starym  kamieniu  albo  też  biegnącej  z  rozplecio-
nymi  warkoczami  dziewczynki,  która  niesie  chleb  albo  butelkę  mleka.  Michel  wiedział,  że 
fotograf  musi  dostosować  swój  sposób  patrzenia  na  świat  do  wymogów  aparatu  (teraz  prze-
chodzi wielka  chmura, prawie czarna), ale  nie przejmował  się tym,  bo wystarczyło zostawić 
Contaxa w domu, aby odzyskać swoje zwykłe roztargnione spojrzenie, obraz bez ramki, świa-
tło bez przesłony. Nawet w tej  chwili („tej chwili” — co za głupie kłamstwo) siedziałem  na 
murku nad rzeką i patrzyłem na przepływające barki, białe i czarne, nie myśląc o nich „foto-
graficznie”,  po  prostu  istniałem  gubiąc  się  w  ogólnym  istnieniu  rzeczy,  nieruchomo  płynąc 
wraz z czasem. Wiatr ustał. 

A potem poszedłem przez quai Bourbon aż do cypla wyspy, gdzie leży ów intymny pla-

cyk (intymny, dlatego że niewielki, nie dlatego że ukryty, przeciwnie, cały otwarty ku rzece i 
słońcu),  który  diabelnie  lubię.  Nie  było  tam  nikogo,  poza  jakąś  parą,  no  i  oczywiście  gołę-
biami. 

Jednym  skokiem  usiadłem  na  kamiennym  obmurowaniu  pozwalając  słońcu  otulić  się, 

spętać,  wystawiając  ku  niemu  twarz,  uszy  i  obie  ręce  (rękawiczki  schowałem  do  kieszeni). 
Nie chciało mi się fotografować, więc żeby się jakoś zająć, zapaliłem papierosa. Mam wraże-
nie,  że  właśnie  w  chwili,  w  której  zbliżałem  do  niego  zapałkę,  po  raz  pierwszy  zobaczyłem 
chłopca. 

Ci, których wziąłem za parę, przypominali o wiele bardziej matkę z synem, jakkolwiek 

zdawałem  sobie  sprawę,  że  nie  jest  to  matka  z  synem,  że  jest  to  właśnie  para  w  tym  poto-
cznym  znaczeniu, w  jakim  nazywamy parą dwoje  ludzi opartych o  balustradę  lub obejmują-
cych  się  na  ławce w parku. Nie  miałem  nic do roboty, było  więc aż za dużo czasu, żeby za-
stanawiać się, dlaczego chłopiec był tak spłoszony jak źrebię lub zając; kładł ręce do kieszeni, 
natychmiast  je  wyjmował  jedną  po  drugiej,  przegarniał  włosy  palcami,  zmieniał  pozycję, 
przede  wszystkim  jednak  —  dlaczego  się  bał?  Bo  to,  że  się  bał,  ten  strach  dławiony  przez 
wstyd widziało się w każdym ruchu, tak jak  i to, że  marzył o tym, aby odwrócić się  i uciec; 
jego ciało oscylowało niejako na samej granicy tej ucieczki i tylko jakieś ostateczne, żałosne 
poczucie ratowania pozorów jeszcze go od niej powstrzymywało. 

To  wszystko,  zaledwie  o  pięć  metrów ode  mnie,  było  tak  oczywiste  —  byliśmy  sami, 

wsparci o murek na końcu cypla wyspy — że z początku lęk chłopca przesłonił mi jasnowłosą 

background image

kobietę.  Ale  teraz,  gdy  wracam  do  tego  myślą,  widzę  lepiej  jej  twarz  w  chwili,  kiedy  ją 
odczytałem (odwróciła się tak nagle jak chorągiewka na dachu i jej oczy, jej oczy były), kiedy 
niejasno  przeczułem,  co  się  dzieje,  i  pomyślałem,  że  warto  zostać  i  popatrzyć.  Jeżeli  coko-
lwiek  naprawdę  umiem,  to  chyba  patrzyć,  choć  wiem,  że  każde  spojrzenie  samo  w  sobie 
zawiera fałsz, bo jest czymś, co najbardziej ze wszystkiego oddala się od nas samych, i to bez 
ż

adnej gwarancji, podczas gdy węch... (ale Michel  łatwo odchodzi od tematu, nie  należy po-

zwalać mu na gadanie do woli). Przyjmując jednak z góry możliwość fałszu, można patrzyć; 
należy tylko dobrze rozróżniać to, na co się patrzy, od tego, co się widzi, umieć obnażać rze-
czy z tego, co je przesłania. To wszystko nie jest łatwe. 

Mam wrażenie, że obraz chłopca jawi się w mojej pamięci przed nim samym (co zresztą 

wyjaśni się później), natomiast pewien jestem, że lepiej przypominam sobie ciało kobiety niż 
jej ogólny obraz. Była szczupła, smukła, oba słowa źle dobrane, aby właściwie określić, jaką 
była,  ubrana  w  futro  prawie  czarne,  prawie  długie,  prawie  piękne.  Cały  wiatr  owego  ranka 
(teraz był to zaledwie słaby podmuch i nie było zimno) przewiał jej jasne włosy, które otacza-
ły  twarz,  białą,  a  pełną  cienia  —  znów  niedobrane  dwa  słowa  —  i  było  się  straszliwie  bez-
bronnym  i  samotnym  naprzeciw  jej  czarnych  oczu,  które  spadały  na  wszystko  jak  dwa  orły, 
jak  dwa  salta  w  pustkę,  jak  dwa  wytryski  zielonej  rzęsy.  Niczego  nie  opisuję,  raczej  staram 
się zrozumieć. Powiedziałem dwa wytryski zielonej rzęsy. 

Bądźmy  sprawiedliwi,  chłopiec  był  dość  dobrze  ubrany,  miał  nawet  żółte  rękawiczki 

(jakby  ze  starszego  brata,  studenta  prawa  albo  socjologii),  których  palce  zabawnie  sterczały 
mu  z  kieszeni.  Przez  dłuższą  chwilę  nie  widziałem  jego  twarzy,  zaledwie  subtelny  profil: 
przerażony ptak, anioł Fra Filippo, ryż z mlekiem — i plecy wyrostka marzącego o tym, żeby 
znać  judo,  wyrostka,  który  bił  się  raz  czy  dwa  o  jakąś  ideę  lub  o  swoją  siostrę;  czternaście, 
może piętnaście lat, ubrany i karmiony przez rodziców, ale bez grosza w kieszeni, zmuszony 
do  naradzania  się  z  kolegami,  nim  zamówi  filiżankę  kawy  czy  kieliszek  koniaku  albo  kiedy 
zechce  kupić  pudełko  papierosów.  Taki,  co  chodzi  po  ulicach  myśląc  o  koleżankach,  o tym, 
ż

e  poszłoby  się  na  coś  dobrego  do  kina,  żeby  kupić  książkę,  krawat  lub  butelkę  likieru  z 

zielono-białą etykietką. W domu (byłby to dom na poziomie, z obiadem o dwunastej i roma-
ntycznymi  pejzażami  na  ścianach,  z  ciemnym  przedpokojem  i  mahoniową  podstawką  pod 
parasole  obok  drzwi  wejściowych)  spadało  na  niego  bez  przerwy  jak  drobny  deszczyk,  że 
czas na naukę, że nadzieja mamusi, że podobieństwo do tatusia, że list do cioci w Awinionie. 
To  go  wyganiało  na  ulicę,  gdzie  (choć  bez  grosza)  miał  dla  siebie  całą  rzekę  i  miasto  taje-
mnicze swych piętnastu lat (ze znakami na bramach, z niepokojącymi kotami), torebkę frytek 
za parę centymów, pornograficzne pismo złożone we czworo, samotność jak pustkę w kiesze-
niach, radosne spotkania, zapał do tylu  spraw  niezrozumiałych,  lecz rozświetlonych wszech-
obejmującą miłością, gotowością podobną wiatrowi i ulicom. 

Jest  to  biografia  tego  chłopca  i  każdego  innego,  ale  dzięki  obecności  rozmawiającej  z 

nim jasnowłosej kobiety ten stawał się w moich oczach jedynym, wyizolowanym z otoczenia 
(nudzi mnie wracanie wciąż do tego samego, ale znowu przepłynęły dwa obłoki postrzępione 
na brzegach). Myślę, że tamtego ranka ani razu nie spojrzałem w niebo, bo tak szybko poczu-
łem,  co  się  działo  między  chłopcem  a  kobietą,  że  mogłem  tylko  patrzyć  na  nich  i  czekać,  i 
patrzyć, i... A więc: chłopiec był zdenerwowany i bez wysiłku można było odgadnąć, co mia-
ło miejsce parę chwil, najwyżej pół godziny temu: doszedł do cypla wyspy, zobaczył kobietę, 
zachwycił się nią. Na to czekała, bo od tego była; może zresztą chłopiec przyszedł wcześniej, 
może zobaczyła go z balkonu albo z samochodu i wyszła mu naprzeciw rozpoczynając czym-
kolwiek rozmowę, od pierwszej chwili świadoma tego, że będzie się jej bał, że będzie chciał 
uciekać,  lecz  pozostanie  nieśmiały,  a  pozujący  na  zblazowanego  poszukiwacza  wesołych 
przygód.  Koniec  był  nietrudny  do  przewidzenia,  wszystko  działo  się  o  pięć  metrów  przede 
mną  i  każdy  mógł  wyobrazić  sobie  następne  etapy  tej  gry,  tej  śmiesznej  szermierki.  Wdzięk 
całej  sceny  polegał  nie  na  tym,  co  się  działo,  lecz  na  przewidywaniach  jej  dalszego  ciągu. 

background image

Chłopiec w końcu upozoruje jakieś spotkanie, jakiś czekający na niego obowiązek i odejdzie 
niby lekko i beztrosko, w rzeczywistości zmieszany, potykając się niezdarnie, nagi pod ironi-
cznym spojrzeniem, które odprowadzi go do końca. A może właśnie zostanie, zafascynowany 
lub po prostu niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek inicjatywy, a kobieta zacznie głaskać go po 
twarzy, potarga mu włosy  i  mówiąc coś bez głosu weźmie go nagle pod rękę, chyba że on z 
zuchwałością  powoli  zabarwiającą  się  pożądaniem,  pragnieniem  przygody  zdecyduje  się 
objąć ją wpół i pocałować. Wszystko to mogło się zdarzyć, choć jeszcze nie zdarzyło się nic z 
tego,  czego  siedzący  na  obmurowaniu  Michel  oczekiwał  niemalże  z  perwersją,  machinalnie 
przygotowując aparat, żeby zrobić na samym cyplu wyspy malownicze zdjęcie tej niecodzien-
nej, mówiącej półsłówkami i wpatrzonej w siebie pary. 

Dziwne,  że w tej scenie (w tym  niczym: w obecności kobiety  i  mężczyzny różniących 

się  wiekiem)  była  jakaś  niepokojąca  aura.  Pomyślałem,  że  było  to  moją  winą  i  że  fotografia 
— jeśli ją zrobię — wróci temu wszystkiemu właściwe, nieważne wymiary. Byłbym na przy-
kład  miał  ochotę  wiedzieć,  co  myślał  mężczyzna  w  szarym  kapeluszu,  siedzący  przy  kiero-
wnicy auta na  nadbrzeżu prowadzącym do  mostu, który czytał gazetę czy też  może drzemał. 
Dopiero  co  go odkryłem,  bo  ludzie  w  stojących  samochodach  niejako  nikną,  gubią  się  w  tej 
nędznej  klatce  pozbawionej  piękności,  którą  nadaje  im  pęd  i  niebezpieczeństwo.  A  przecież 
auto stało tam cały czas, tworząc (a może deformując) część wyspy. Samochód. Równie do-
brze mogłaby to być latarnia albo ławka. Za to wiatr, światło słońca, te sprawy zawsze nowe 
dla skóry, dla oczu, były najbardziej obecne tak jak chłopiec, jak kobieta, znajdujący się tu dla 
odmienienia wyglądu wyspy, dla pokazania mi jej pod nową postacią. Było zresztą możliwe, 
ż

e  człowiek  z  gazetą  także  obserwował  to,  co  się  działo,  że  tak  jak  ja  odczuwał  przewrotną 

chęć  oczekiwania  na  coś.  Właśnie  kobieta  odwróciła  się  powoli,  tak  że  chłopiec  znalazł  się 
między  nią  a  murkiem  nabrzeża,  i widziałem  ich  z profilu;  był  wyższy od  niej,  niewiele, ale 
wyższy,  a  jednak  to ona  dominowała,  jakby  przerastała  go  (jej  nagły  śmiech  —  bicz  z  piór) 
przygniatając tym, że była, że się uśmiechała, że przesuwała ręką w powietrzu. Na co czekać 
dłużej  z  diafragmą  na  16,  z  ujęciem,  w  które  nie  wchodzi  ten  ohydny  czarny  wóz,  ale  za  to 
drzewo właśnie potrzebne, żeby przełamać zbyt szarą płaszczyznę... 

Podniosłem  aparat  na  wysokość  oczu  udając,  że  nastawiam  go  na  przestrzeń  nie  obej-

mującą ich, i trwałem w zasadzce pewien, że w końcu uchwycę ruch, który stanie się objawie-
niem,  wyraz  twarzy,  który  zdradzi  wszystko,  życie,  któremu  ruch  nadaje  rytm,  a  sztywny 
obraz  odbiera  mu  go,  jeśli  nie  uda  się  nam  uchwycić  niedostrzegalnego  ułamka  prawdziwej 
treści.  Nie  musiałem  czekać  długo.  Kobieta  kończyła  omotywać  chłopaka  odbierając  mu  po 
troszeczku ostatnie resztki wolności w powolnych, pełnych rozkoszy torturach. Wyobraziłem 
sobie  prawdopodobne  zakończenie:  (nadchodzi  niewielka  puchata  chmurka,  samotna  na 
całym  niemal  niebie),  przewidziałem  wejście  do  domu  (zapewne  parter  pełen  poduszek  i 
kotów),  podejrzewałem  przerażenie  chłopca,  jego  rozpaczliwe  wysiłki,  by  nie  dać  nic  po 
sobie poznać, aby wyglądało, że  jest do tego przyzwyczajony.  Zamykając oczy (jeżeli  je za-
mknąłem) uporządkowałem tę scenę, kpiące pocałunki, kobietę, która łagodnie ogania się od 
rąk  udających,  że  —  jak  w  romansach  —  zamierzają  ją  rozbierać  na  łóżku  zakrytym  blado-
liliowym edredonem, w zamian sama zmuszając go, aby pozwolił się rozebrać — niby matka 
i  syn  w  żółtawym  świetle  opalizującej  lampy,  po  czym  może  wszystko  potoczyłoby  się  jak 
zawsze, może zaś właśnie zupełnie inaczej i wtajemniczenie chłopca nie przekroczyłoby tych 
długich wstępów, gdzie niezręczność, rozpaczliwe pieszczoty, wyścig rąk, kończą się rozma-
icie:  niepodzieloną,  samotną  rozkoszą  lub  też  odmową  połączoną  ze  sztuką  wyczerpania  i 
wytrącenia z równowagi zranionej niewinności. Łatwo mogło się to i tak skończyć. Może owa 
kobieta wcale  nie szukała w  nim  kochanka,  może chciała  nim  zawładnąć dla celów, których 
nie  sposób  odgadnąć,  dla  jakiejś  okrutnej  gry,  smaku  niezaspokojonej  żądzy,  potrzeby  pod-
niecenia się dla kogoś innego, dla kogoś, kto w żadnym razie nie mógł być tym chłopcem. 

Michel grzeszy nadmiarem literackości, buduje nierealne konstrukcje. Uwielbia wymy-

background image

ś

lać postacie wyjątkowe, nietypowe dla rodzaju ludzkiego, monstra nie całkiem jednak odpy-

chające. A ta kobieta prosiła się o to, niemalże podawała klucze umożliwiające trafienie w se-
dno. Zanim odejdzie teraz zająwszy już na długie dni moje myśli (lubię bowiem przeżuwać), 
trzeba  działać  nie  tracąc  ani  chwili.  Wszystko  zmieściłem  w  wizjerze,  drzewo,  barierkę, 
poranne słońce, i zrobiłem zdjęcie... nagle orientując się, że oboje zdali sobie z tego sprawę i 
teraz patrzyli na mnie, on — zaskoczony, pytający, ona zaś zirytowana, wroga zarówno twa-
rzą,  jak  i  ciałem, które poczuły  się okradzione,  sromotnie uwięzione w  małym, chemicznym 
obrazku. 

Mógłbym  to  opowiedzieć  bardzo  dokładnie  —  nie  warto.  Kobieta  zaczęła  mówić,  że 

nikt nie  ma prawa robić zdjęć  bez pozwolenia,  i zażądała, żebym  jej zwrócił  film.  Wszystko 
to paryskim  akcentem, głosem  suchym,  jasnym, który podnosił  się zarówno w barwie,  jak w 
tonie  z każdym  zdaniem.  W  sumie oddanie  jej tego filmu  było  mi  najzupełniej obojętne, ale 
każdy, kto mnie zna, wie, że ze mną można wszystko — byle po dobremu. W rezultacie ogra-
niczyłem się do wygłoszenia opinii, że robienie zdjęć w  miejscach publicznych  nie tylko nie 
jest  zabronione,  ale  przeciwnie,  cieszy  się  jak  największym  poparciem  zarówno  oficjalnym, 
jak prywatnym. A podczas gdy to mówiłem, smakowałem perwersyjnie widok chłopca, który 
się ociągał, tym samym że się nie ruszał pozostając w tyle, i nagle (rzecz wręcz nieprawdopo-
dobna) odwrócił się  i zaczął  biec;  biedny wyobrażał  sobie pewnie, że odchodzi z godnością, 
w rzeczywistości  jednak uciekał, przebiegł obok samochodu  i znikł  jak  nitka  babiego  lata w 
porannym powietrzu. 

Ale babie lato w moim kraju ma jeszcze drugą nazwę, zwie się diabelską śliną i Michel 

musiał znieść stek obelg, wśród których został nazwany bezczelnym idiotą, na co zareagował 
uśmiechem, przeczącym ruchem głowy odpierając owe niezbyt wyszukane inwektywy. 

Kiedy  już  zaczynało  mnie  to  nużyć,  nagle  usłyszałem  trzask  drzwiczek  samochodu. 

Człowiek  w  szarym  kapeluszu  stał  niedaleko  i  patrzył  na  nas.  Dopiero  wtedy  zdałem  sobie 
sprawę, że on także grał jakąś rolę w tej komedii. Trzymając w ręku gazetę, którą niby przed-
tem czytał, zaczął iść ku nam. Najlepiej ze wszystkiego przypominam sobie grymas wykrzy-
wiający  mu  twarz,  pokrywający  ją  zmarszczkami.  Usta  mu  drżały  i  grymas  przesuwał  się  z 
jednej  na  drugą  stronę  warg  jak  coś  żywego,  niezależnego  od  jego  woli,  podczas  gdy  reszta 
zupełnie  nieruchoma  była  twarzą  umęczonego  klowna,  człowieka  bez  kropli  krwi,  o  skórze 
zeschłej i zgaszonej, o głęboko osadzonych oczach, a dziurki od nosa były widoczne i czarne, 
czarniejsze  niż  brwi,  niż włosy,  niż czarny krawat. Szedł ostrożnie,  jakby  bruk uwierał go w 
stopy, zauważyłem lakierki o podeszwie tak cienkiej, że musiał odczuwać najmniejszą nieró-
wność ulicy. Nie wiem, dlaczego zeskoczyłem z  murku, nie  wiem, dlaczego zdecydowałem, 
ż

e nie oddam im zdjęcia, że przeciwstawię się temu żądaniu, w którym wyczuwałem strach  i 

tchórzostwo.  Pajac  i  kobieta  radzili  się  siebie  milczącym  spojrzeniem.  Stanowiliśmy  wzór 
trójkąta nie do zniesienia, czegoś, co musiało pęknąć z trzaskiem. Roześmiałem się im w nos i 
odszedłem,  łudzę  się,  że  trochę  wolniej  od  chłopca.  Na  wysokości  pierwszych  domów  obok 
ż

elaznego  mostku  odwróciłem  się  i  spojrzałem  na  nich.  Stali  jak  poprzednio,  tyle  że  on 

upuścił  gazetę;  wydało  mi  się,  że  kobieta  oparta  o  kamienną  barierę  przesuwała  ręką  po 
kamieniach klasycznym, absurdalnym gestem osaczonego, który szuka wyjścia. 

Dalszy  ciąg  nastąpił  tutaj,  zaledwie  przed  chwilą,  w  pokoju  na  piątym  piętrze.  Minęło 

wiele dni, zanim Michel wywołał zdjęcia z owej niedzieli. La Conciergerie i Sainte-Chapelle 
wyszły tak,  jak powinny  były  wyjść. Na  filmie znalazł  jeszcze parę  fotografii, o których  nie 
pamiętał, nieudaną próbę uwiecznienia kota, niebezpiecznie zaczepionego o dach pisuaru, jak 
również  zdjęcie  jasnowłosej  kobiety  z  chłopcem.  Negatyw  był  tak  znakomity,  że  zrobił  po-
większenie. Powiększenie było tak znakomite, że zrobił drugie, dużo większe, prawie wielko-
ś

ci  plakatu.  Nie  przyszło  mu  do  głowy  (teraz  obsesyjnie  do  tej  myśli  powraca),  że  jedynie 

zdjęcia Conciergerie warte były aż takiego zachodu. Z całej rolki interesowała go tylko miga-
wka  z  cypla  wyspy.  Przypiął  powiększenie  na  ścianie  pokoju  i  pierwszego  dnia  spędził  dłu-

background image

ż

szą chwilę oglądając je i przypominając sobie, cały pochłonięty tą melancholijną czynnością 

porównywania  wspomnienia  z  utraconą  rzeczywistością,  wspomnienia  skamieniałego  jak 
każda fotografia, na którym nie brakowało nic, na którym wręcz królowało „nic”, prawdziwy 
podtekst  tej  sceny.  Była  kobieta,  był  chłopiec,  nad  ich  głowami  sztywne  drzewo,  niebo  tak 
nieruchome jak kamienie obmurowania, chmury połączone z kamieniami w jakąś nierozerwa-
lną całość (teraz płynie  jedna z nich o wystrzępionych  brzegach, płynie tak szybko jak czoło 
burzy).  Przez  dwa  pierwsze  dni  byłem  w  zgodzie  z  tym,  co  zrobiłem,  począwszy  od  foto-
grafii,  skończywszy  na  powiększeniu  na  ścianie,  i  nie  zastanawiałem  się  nawet,  dlaczego  co 
chwila  przerywam  tłumaczenie  traktatu  pana  José  Norberto  Allende,  ażeby  napotkać  twarz 
kobiety,  ciemne  plamy  muru.  Pierwsze  zaskoczenie  było  idiotyczne.  Nigdy  przedtem  nie 
przyszło  mi  do  głowy,  że  jeżeli  patrzymy  wprost na  jakieś  zdjęcie,  oczy  znajdują  się  dokła-
dnie  w  punkcie  obiektywu  i  powtarzają  jego  obraz.  Jest  to  jedna  z  rzeczy  wiadomych  od 
zawsze,  nad  którymi  nikt  się  więcej  nie  zastanawia.  Siedząc  na  krześle,  z  maszyną  przed 
nosem, patrzyłem na to zdjęcie o trzy metry przede mną i wtedy dopiero przyszło mi nagle do 
głowy,  że  znajduję  się  dokładnie  w  miejscu  obiektywu.  To  było  dobre;  bez  wątpienia  był  to 
najwłaściwszy  sposób  patrzenia,  jakkolwiek  oglądanie  z  boku  mogło  mieć  swoje  wdzięki,  a 
nawet prowadzić do  jakichś odkryć. Co parę  minut na przykład, gdy  nie znajdowałem słów, 
aby w równie pięknym francuskim wyrazić to, co José Norberto Allende wyrażał tak pięknie 
po  hiszpańsku,  podnosiłem  oczy  na  fotografię;  czasem  przyciągała  mnie  kobieta,  czasem 
chłopiec,  czasem  bruk,  na  którym  suchy  liść  umieścił  się  tak,  jakby  specjalnie  chciał  upię-
kszyć  nawet  ten  boczny  odcinek  zdjęcia.  Odrywałem  się  więc  od  roboty  i  z  przyjemnością 
zanurzałem w ranek uwieczniony  na  fotografii,  z  ironią wywoływałem w  sobie obraz wście-
kłości kobiety w chwili, w której żądała wydania filmu, komiczną i równocześnie patetyczną 
ucieczkę chłopca, wejście  na  scenę człowieka o białej twarzy.  W sumie  byłem z siebie dość 
zadowolony,  jakkolwiek  moje  odejście  nie  było  specjalnie  błyskotliwe;  skoro  bowiem  Fran-
cuzi  zawsze  znajdują  na  wszystko  odpowiedź,  właściwie  nie  wiem,  dlaczego  odszedłem  nie 
wygłosiwszy przedtem ognistej przemowy na temat przywilejów, prerogatyw oraz praw oby-
watela. Ale ważne, naprawdę ważne było to, że pomogłem małemu zwiać w porę (jeśli moje 
domysły  były  słuszne,  co  nie  zostało  wprawdzie  dowiedzione,  czemu  jednak  jego  ucieczka 
dodawała  prawdopodobieństwa).  Mieszając  się  w  nie  swoje  rzeczy  dałem  mu  szanse  rozsą-
dnego  wykorzystania  jego  strachu;  teraz  z  pewnością  żałuje,  czuje  się  zawstydzony  i  mało 
męski,  ale  wszystko to  jest  lepsze  niż  towarzystwo  kobiety  zdolnej  do  patrzenia  na  niego  w 
sposób, w  jaki ona patrzyła  na  niego na wyspie.  Michel  bywa  niekiedy purytaninem  i sądzi, 
ż

e nie należy nikogo deprawować siłą. W gruncie rzeczy to zdjęcie było dobrym uczynkiem. 

Ale nie dlatego, że było dobrym uczynkiem, patrzyłem na nie między jednym a drugim 

ustępem  mojej  roboty.  Wtedy  nie  wiedziałem,  ani  dlaczego  na  nie  patrzyłem,  ani  dlaczego 
umieściłem powiększenie  na ścianie;  może taki  jest los rzeczy  nieuniknionych, taki warunek 
tego, by się dokonały. Mam wrażenie, że niedostrzegalne tajemnicze drżenie liści drzewa nie 
zaalarmowało  mnie,  że  w  dalszym  ciągu  tłumaczyłem  zaczęte  zdanie,  że  nawet  gładko  je 
zakończyłem. Przyzwyczajenia tkwią w nas jak rośliny w zielniku i w końcu powiększenie 60 
X  80  podobne  jest  do  ekranu,  na  którym  wyświetlają  film,  gdzie  na  cyplu  wyspy  kobieta 
rozmawia z chłopcem pod drzewem poruszającym nad ich głowami swymi zeschłymi liśćmi. 

Ale ręce — to było już za dużo. Właśnie napisałem: Donc, la seconde clé réside dans la 

nature  intrinsèque  des  difficultés  que  les  sociétés...  *  —  gdy  zobaczyłem,  że  dłoń  kobiety 
zaczyna się powoli, palec po palcu zamykać. Ze mnie nie zostało nic, francuskie zdanie, które 
nigdy nie zostanie zakończone, spadająca na ziemię maszyna do pisania, krzesło, które skrzy-
pi  i  chwieje  się,  mgła.  Mały  schylił  głowę  jak  bokser,  który  nie  ma  już  siły  i  czeka  na  osta-
teczny cios; postawił  kołnierz  płaszcza i wyglądał bardziej niż  kiedykolwiek  na więźnia, na  
 

* A zatem, druga zasada tkwi w wewnętrznej naturze trudności, które społeczeństwa… (Przyp. red.) 

background image

model ofiary czekającej na katastrofę. Teraz kobieta szeptała mu coś do ucha, a dłoń otwiera-
ła się, aby położyć się na jego policzku w nie kończącej się, powoli spalającej go pieszczocie. 
Chłopiec  wydawał  się  bardziej  nieufny  niż  przerażony,  raz  i  drugi  rzucił  okiem  ponad  jej 
ramieniem, podczas gdy ona w dalszym ciągu mówiła tłumacząc mu coś, co go zmuszało do 
patrzenia  bez  przerwy  tam,  gdzie  —  jak  to  dobrze  wiedział  Michel  —  stało  auto,  a  w  nim 
człowiek  w  szarym  kapeluszu,  auto,  którego  świadomie  nie  objął  zdjęciem,  ale  które  teraz 
odbijało  się  w  oczach  chłopca  i  (jakże  teraz  można  o  tym  wątpić)  w  słowach  kobiety,  w 
rękach  kobiety,  w  podstawionej  obecności  kobiety,  Kiedy  zobaczyłem,  że  człowiek  z  auta 
podszedł, stanął  niedaleko  i trzymając ręce w kieszeniach patrzył  na  nich z wyrazem równo-
cześnie zmęczonym i władczym właściciela pragnącego zagwizdać na psa, któremu już dosta-
tecznie pozwolił się wybiegać, zrozumiałem, jeżeli można to nazwać zrozumieniem, co było-
by się stało, co miało się stać, co musiało się stać w tym momencie między tymi ludźmi, tam, 
gdzie się zjawiłem, aby z całą niewinnością obalić ich plany, które wtedy nie spełniły się, ale 
które teraz  się  spełnią.  To,  co  sobie  wówczas  wyobraziłem,  było  o  wiele  mniej  straszne  niż 
rzeczywistość  — ta  kobieta,  która  nie  dla  własnej  przyjemności  tu  była,  która  nie  dla  siebie 
zachęcała  i  pieściła,  nie  ona  miała  bawić  się  roztarganym  aniołkiem,  igrać  z  jego  przeraże-
niem,  z  jego  budzącym  pożądanie  wdziękiem.  Prawdziwy  właściciel  czekał,  uśmiechnięty, 
pewny swego. Nie on pierwszy posyłał kobietę w awangardzie, aby przyprowadziła mu jeńca 
spętanego  kwiatami.  Reszta  była  tak  prosta:  auto,  jakieś  mieszkanie,  trunki,  podniecające 
sztychy,  spóźnione  łzy,  przebudzenie  w  piekle.  A  ja  nie  mogłem  zrobić  nic,  tym  razem  nie 
mogłem zrobić absolutnie nic! Moją siłą była fotografia, ta, na której teraz mścili się na mnie, 
pokazując  mi  bez  osłonek  to,  co  zaraz  nastąpi.  Lecz  fotografia  została  zrobiona,  czas  minął, 
byliśmy daleko od siebie, deprawacja z pewnością dokonana, łzy wylane, a reszta — domysły 
i  smutek.  Porządek  rzeczy  został  odwrócony,  to  oni  byli  żywi,  poruszali  się,  zdecydowani  i 
decydujący,  kierowali  się  ku  swojej  przyszłości.  Ja  —  z tej  strony,  więzień  innego  wymiaru 
czasu, pokoju  na piątym piętrze, nie wiedzący, kim  była ta kobieta  i ten człowiek,  i to dzie-
cko,  po  prostu  soczewka  mojego  aparatu,  coś  martwego,  niezdolnego  do  żadnego  działania. 
Kpili  ze  mnie  w  żywe  oczy  w  sposób  najbardziej  okrutny,  wykorzystując  moją  impotencję, 
aby  dopiąć  swego,  bym  zrozumiał,  że  chłopiec  raz  jeszcze  spojrzy  na  ubielonego  klowna  i 
tym  razem  zgodzi  się  na  pieniądze  albo  oszustwo,  a  ja  nie  będę  mógł  mu  krzyknąć,  żeby 
uciekał,  ani  ułatwić  mu  tej  ucieczki  zrobieniem  nowej  fotografii,  tym  małym  skromniutkim 
włączeniem  się,  które  by  jednakże  zerwało  pajęczynę  diabelskiej  śliny  i  perfum.  Wszystko 
miało zostać spełnione tu, w tej chwili, w absolutnej ciszy, która przewyższała zwykłą mate-
rialną ciszę, która napinała się, zbroiła. 

Chyba krzyknąłem, wydaje mi się, że dziko krzyknąłem, i w tej samej sekundzie poczu-

łem,  że  się  do  nich  zbliżam,  dziesięć  centymetrów,  jeden  krok,  drugi,  drzewo  równomiernie 
poruszało gałęziami na pierwszym planie, plama na murze znikła z obrazu, zwrócona ku mnie 
zaskoczona twarz kobiety powiększała się, wtedy przesunąłem się odrobinę, chcę powiedzieć, 
ż

e aparat przesunął się odrobinę i nie tracąc z pola widzenia kobiety zaczął się przybliżać do 

mężczyzny patrzącego na  mnie czarnymi otworami, które miał w  miejscu oczu; w  jego twa-
rzy  było  coś  pomiędzy  zdumieniem  i  wściekłością,  patrzył,  jakby  chciał  przygwoździć  mnie 
do  powietrza,  i  w  tym  samym  momencie  zobaczyłem  jeszcze,  jakby  poza  polem  widzenia, 
olbrzymiego ptaka, który niemalże jednym ruchem skrzydeł przeleciał przed obrazem; i opa-
rłem się o ścianę pokoju, i byłem szczęśliwy, bo mały uciekł, bo widziałem, jak biegł, znowu 
w polu widzenia,  jak uciekał z włosami rozrzuconymi  na wietrze,  jak  frunął  nad wyspą,  nad 
mostkiem,  jak  zawracał  ku  miastu.  Po  raz  drugi  umykał  im,  po  raz  drugi  ja  pomagałem  mu 
umknąć;  wracałem  mu  jego  wątpliwy  raj.  Zadyszany  stałem  na  wprost  nich.  Nie  musiałem 
podchodzić bliżej. Gra była skończona. Z postaci kobiety widziałem już tylko część ramienia 
i kosmyk włosów, brutalnie obcięty przez brzeg  fotografii. Ale  naprzeciw  mnie stał  mężczy-
zna z na wpół otwartymi ustami, w których drgał czarny język, z wolna podnosił ręce wysta-

background image

wiając  je  na pierwszy plan,  jeszcze przez chwilę  obraz był  jasny  i czysty, po czym  już tylko 
czarna masa, która przesłoniła wyspę, drzewo, zamknąłem oczy, nie chciałem już nic widzieć, 
ukryłem twarz w rękach i wybuchnąłem płaczem, jak ostatni idiota. 

Teraz  przepływa  wielka  biała  chmura,  jak  przez  te  wszystkie  dni,  przez  ten  cały 

niezmierzony  czas.  To,  co  jeszcze  jest  do  powiedzenia,  to  zawsze  chmura,  długie  godziny 
zupełnie jasnego nieba, przeczysty prostokąt przypięty szpilkami do mojej ściany. To właśnie 
zobaczyłem,  gdy  otworzyłem  oczy  i  otarłem  je  palcami:  jasne  niebo,  a  potem  obłok,  który 
wypłynął z lewej strony, przez krótką chwilę płynął dostojnie i znikł na prawo. A potem inny, 
a  czasem  dla  odmiany  wszystko  szarzeje,  wszystko  staje  się  jedną  ogromną  chmurą  i  nagle 
zaczyna  się  deszcz,  przez  długą  chwilę  pada  na  obrazie,  jakieś  łzy  na  opak,  jakiś  szloch,  a 
potem powoli robi się jaśniej, może wychodzi słońce i znowu pojawiają się chmury, po dwie, 
po trzy. I gołębie, a i niekiedy jakiś zagubiony wróbel. 
 
 
 

PRZYSŁUGA 

 

Od jakiegoś czasu coraz mi trudniej rozpalać ogień. Zapałki nie są już takie jak dawniej, 

teraz trzeba je trzymać chwilę główką na dół czekając, żeby płomień się wzmocnił, a drzewo 
sprzedają  wilgotne,  i  mimo  że  tak  proszę  Fryderyka,  żeby  mi  przynosił  suche  szczapy,  pa-
chnie wilgocią i nie chce się zająć. Od kiedy zaczęły mi się trząść ręce, wszystko mi dużo cię-
ż

ej przychodzi. Dawniej słałam łóżko w sekundę, a prześcieradła wyglądały jak spod żelazka. 

Teraz  muszę  je obchodzić parę razy dookoła, a  madame  Beauchamp  irytuje  się, że  nie po to 
płaci mi od godziny, żebym traciła czas na wygładzanie fałd. A wszystko to dlatego, że mi się 
trzęsą  ręce,  a  i  prześcieradła  nie  są  już  takie  jak  dawniej,  ani  takie  ścisłe,  ani  takie  grube. 
Doktor Lebrun mówi, że nic mi nie jest, ale że powinnam bardzo uważać, nie przeziębiać się i 
wcześnie chodzić spać.  „A  i tę szklaneczkę wina  lepiej  byłoby odstawić,  madame  Francinet, 
tak samo jak i ten pernod co dzień przed południem.” Młody jest doktor Lebrun i jego pomy-
sły także dobre są dla młodych. Za moich czasów nikomu nie przychodziło do głowy, że wino 
może szkodzić.  W dodatku co ja tam piję... Przecież  nie  jak Germaine z trzeciego piętra ani 
jak  to  chamisko  Feliks,  stolarz.  Nie  wiem,  dlaczego  przychodzi  mi  teraz  na  myśl  monsieur 
Bébé,  tej  nocy  co  zmusił  mnie  do  wypicia  szklaneczki  whisky  w  kuchni  u  państwa  Rosay, 
tego dnia co było przyjęcie. Monsieur Bébé! Monsieur Bébé! Wtedy dużo jeszcze miałam sił, 
jeszcze  chodziłam  z  domu  do  domu  pracować  na  godziny:  do  pana  Renfelda,  do  sióstr,  co 
uczyły  gry  na  skrzypcach  i  na  fortepianie,  do  tylu  rozmaitych  domów,  ale  tylko  do  bardzo 
porządnych. A teraz — dobrze, jak pójdę trzy razy w tygodniu do madame Beauchamp, a i to 
chyba długo nie potrwa. Trzęsą  mi  się ręce, a  madame  Beauchamp gniewa  się  i  już  by  mnie 
więcej  nie  poleciła  do  madame  Rosay,  ani  madame  Rosay  już  by  po  mnie  nie  przyszła;  ani 
monsieur Bébé już nie spotkałby mnie teraz w kuchni. On — to już na pewno nie. 

Wtedy  kiedy  pani  Rosay  przyszła  do  mnie  do  mieszkania,  było  dość  późno,  tak  że 

została tylko chwileczkę. Właściwie to mam jeden pokoik, ale ponieważ stoi w nim kuchenka 
i  te  trochę  mebli,  które  mi  zostały  po  śmierci  Georges'a,  kiedy  to  wszystko  likwidowałam, 
wydaje mi się, że mam prawo nazywać to mieszkaniem. 

W  każdym  razie  mam  trzy  krzesła,  a  madame  Rosay  zdjęła  rękawiczki,  usiadła  i 

pochwaliła,  że  pokoik  jest  mały,  ale  milutki.  Nie  czułam  się  onieśmielona  przez  nią,  tyle  że 
byłabym  wolała  być  lepiej  ubrana,  bo  akurat  miałam  na  sobie  tę  zieloną  spódnicę  od  sióstr, 
ale  madame  Rosay  na  nic  nie  patrzyła,  to  znaczy  niby  patrzyła,  ale  zaraz  przestawała,  jakby 
siłą odrywała wzrok od tego, na co patrzyła. Trochę  marszczyła  nos:  może drażnił  ją  zapach 
cebuli (ach, jak ja lubię cebulę!), a może siuśki biednego Minouche. Ale było mi przyjemnie, 
ż

e przyszła, i powiedziałam jej to. 

background image

—  Ja  także  cieszę  się,  że  mi  panią  zarekomendowano,  madame  Francinet,  bo  taka 

jestem zapracowana... — zmarszczyła nos, jakby ta praca brzydko pachniała. — Chciałabym, 
ż

eby pani... to znaczy madame Beauchamp przypuszcza, że może mogłaby pani być wolna w 

niedzielę wieczorem... 

— Ależ oczywiście — powiedziałam. — Cóż mam do roboty w niedzielę po mszy? Na 

chwilę wstępuję do Gustave'a, a potem... 

— No to dobrze — powiedziała madame Rosay. — Jeżeli  jest pani wolna w niedzielę, 

to chciałabym, żeby pani przyszła do nas pomóc. Urządzamy przyjęcie. 

— Przyjęcie? To wspaniale, madame Rosay... 
Ale chyba jej się to nie spodobało, bo nagle wstała. 
—  Pomoże  pani  w  kuchni,  bo  będzie  sporo  roboty.  Jeżeli  to  możliwe,  to proszę  być  o 

siódmej. Mój kamerdyner wszystko pani objaśni. 

— Dobrze, proszę pani. 
— Oto mój adres — powiedziała madame Rosay podając mi kremowy bilet wizytowy. 

— Czy pięćset franków wystarczy? 

— Pięćset franków... 
—  Powiedzmy  sześćset.  O  północy  będzie  pani  wolna,  tak  że  zdąży  pani  na  ostatnie 

metro. Madame Beauchamp powiedziała mi, że można mieć do pani pełne zaufanie. 

— Och, proszę pani... 
Chciało  mi  się  śmiać,  kiedy  sobie  przypomniałam,  że  byłam  o  włos  od  poczęstowania 

jej  szklanką  herbaty  (musiałabym  jeszcze  znaleźć  jakąś,  która  nie  byłaby  wyszczerbiona). 
Czasem nie zdaję sobie sprawy, z kim mam do czynienia, dopiero kiedy znajduję się w domu, 
u  państwa,  uważam,  żeby  wyrażać  się  jak  należy.  Może  dlatego,  że  u  siebie  w  domu  nie  je-
stem niczyją służącą, a może ponieważ wciąż mi się wydaje, że jeszcze mieszkam w naszym 
trzypokojowym mieszkaniu, tale jak wtedy kiedy oboje z Georges'em pracowaliśmy w fabry-
ce  i  kiedy  jeszcze  nie  było  mi  tak  ciężko...  a  może  dlatego,  że  jak  tak  ciągle  krzyczę  na 
biednego Minouche, żeby  mi  nie siusiał pod kuchnię, czuję się taką samą panią  jak  madame 
Rosay. 

Kiedy miałam wejść do ich mieszkania, zadzwoniło mi w lewym uchu. Zaraz sobie po-

wiedziałam, że to na szczęście. Otworzył  mi pan  o szpakowatych  bokobrodach, zupełnie  jak 
w teatrze, i powiedział, żebym poszła za nim. Mieszkanie było olbrzymie i pachniało świeżo 
wypastowaną posadzką, a pan z bokobrodami był kamerdynerem i pachniał piżmem. 

—  Wreszcie  —  powiedział  i  szybko  poprowadził  mnie  przez  korytarz  do  służbowych 

pokoi — za drugim razem proszę dzwonić do drzwi na lewo. 

— Madame Rosay nic mi o tym nie powiedziała. 
— Pani nie ma czasu myśleć o takich rzeczach. Alice, to jest madame Francinet. Proszę 

jej dać jakiś fartuch. 

Alice  zabrała  mnie  do  swego  pokoiku  za  kuchnią  (i  to  jaką  kuchnią!)  i  dała  mi  swój 

fartuszek,  który  był  na  mnie  za  duży.  Widocznie  pani  Rosay  poleciła  jej,  żeby  mi  wszystko 
wytłumaczyła, ale z początku nie zrozumiałam, o co chodzi z tymi psami, więc tylko gapiłam 
się  na  kurzajkę,  którą  miała  pod  nosem.  To,  co  zdążyłam  zobaczyć  przechodząc  przez  ku-
chnię,  było tak eleganckie, takie  błyszczące, że  sama  myśl spędzenia wieczoru na przeciera-
niu kryształów i przygotowywaniu półmisków z przysmakami, które jadają w takich domach, 
uśmiechała mi się więcej niż pójście do teatru czy wyjazd na wieś. Może dlatego nie od razu 
zrozumiałam, o co chodziło, tylko patrzyłam na Alice. 

— Ano — powtórzyła  Alice (która była z Bretanii,  co nietrudno było poznać). — Tak 

pani powiedziała. 

— Jakże to? A ten pan z bokobrodami? To on nie może się psami zająć? 
— Pan Rodolo jest kamerdynerem — powiedziała Alice z najwyższym szacunkiem. 
— No, jeżeli nie on, to kto inny. Nie rozumiem, dlaczego właśnie ja. 

background image

Alice niespodziewanie stała się nieuprzejma: 
— Ach, dlaczegóż by. nie pani, madame... 
— Francinet, do usług... 
—  Madame  Francinet?  Nie  ma  w  tym  nic  trudnego.  Najgorszy  jest  Fido,  bo  panienka 

Lucienne bardzo go rozpuściła... 

Zabrała się do tłumaczenia mi, z powrotem giętka jak żelatyna. 
—  Ciągle  tylko  trzeba  mu  dawać  cukier  i  trzymać  na  kolanach.  Pan  Bébé  także  go 

psuje, kiedy przychodzi, tak go pieści... Ale Medor jest bardzo dobry, a Fifine nie ruszy się ze 
swojego kąta. 

—  No,  to  ja  widzę  —  powiedziałam  nie  mogąc  ochłonąć  ze  zdziwienia  —  że  tu  jest 

niezła ilość tych psów. 

— Ano, jest dużo. 
— W mieszkaniu! — byłam zgorszona i trudno mi było to ukryć — nie wiem, co pani o 

tym myśli, madame... 

— Mademoiselle... 
— Przepraszam bardzo. Ale za moich czasów, mademoiselle, psy mieszkały w budach, 

a wiem coś o tym, bo z mężem mieszkaliśmy tuż obok willi pana... — ale Alice nie pozwoliła 
mi dokończyć. Nie to, żeby  coś powiedziała, ale  było widać, że niecierpliwi się (już  ja na to 
mam  oko  u  ludzi).  Zamilkłam  więc,  a  ona  zaczęła  mówić,  że  madame  Rosay  uwielbia  psy, 
monsieur dogadza jej we wszystkim, a córka odziedziczyła upodobania po matce. 

—  Panienka  wprost  szaleje  za  Fidem  i  z  pewnością  kupi  suczkę  tej  samej  rasy,  żeby 

mieli  szczeniaki.  Jest  ich  sześć:  Medor,  Fifine,  Fido,  La  Petite,  Chow  i  Hannibal.  Najgorszy 
jest Fido, panienka Lucienne go źle wychowała. O, słyszy pani, jak szczeka w hallu? 

— A gdzie  mam  ich pilnować? — zapytałam swobodnie, żeby  nie pomyślała, że  mnie 

to krępuje. 

— Pan Rodolo wskaże pani pokój psów. 
—  To  one  mają  własny  pokój?  —  powiedziałam  wciąż  z  równą  swobodą.  Mimo  że 

Alice nic nie była winna, byłabym chętnie dała jej ze dwa razy po gębie. 

—  Naturalnie  że  mają  swój  pokój  —  powiedziała  Alice.  —  Pani  sobie  życzy,  żeby 

każdy z nich miał własny materacyk, i kazała urządzić im specjalny pokój. Zaraz zaniesiemy 
tam krzesło, żeby pani miała na czym siedzieć, jak ich pani będzie pilnowała. 

Zawiązałam  fartuszek,  jak  mogłam  najlepiej,  i  wróciłyśmy  do  kuchni.  Właśnie  w  tej 

chwili otworzyły się inne drzwi i weszła madame Rosay. Miała na sobie błękitny szlafroczek 
obramowany  białym  futerkiem  i twarz nasmarowaną kremem.  Wyglądała za przeproszeniem 
zupełnie  jak  ciastko.  Ale  była  bardzo  uprzejma  i  było  widać,  że  moja  obecność  zdjęła  jej 
kamień z serca. 

— Ach, madame Francinet. Zapewne Alice wytłumaczyła już pani, o co chodzi. Może z 

końcem wieczoru pomoże pani jeszcze przy jakimś lekkim zajęciu, na przykład przy wyciera-
niu kieliszków, ale najważniejsze, żeby pani utrzymała spokój wśród tych moich skarbów. Są 
rozkoszne,  ale  nie  umieją  ani  być  razem,  ani  same,  zaraz  się  awanturują,  a  ja  dosłownie  nie 
mogę  znieść  myśli,  że  Fido  mógłby  ugryźć  biednego  Chowa  albo  żeby  Medor  ...  —  zniżyła 
głos i przybliżyła się do mnie — musi pani specjalnie uważać na La Petite, to rodzaj owcza-
rka  niemieckiego  o  przepięknych  oczach.  Mam  wrażenie,  że  ona  jest  w  przededniu...  i  nie 
chciałabym, żeby Medor lub Fido... rozumie pani? Jutro każę ją przewieźć do naszej willi pod 
miastem,  ale  do  tej  chwili  trzeba  jej  bardzo  pilnować.  Rozkoszna  jest,  taka  pieszczotliwa... 
Nie  udałoby  mi  się  nawet  na  chwilę  uwolnić  od  niej  w  ciągu  wieczoru.  Z  pewnością  nie 
będzie pani miała z nimi kłopotu. Przeciwnie, gdy pani zobaczy, jakie są inteligentne, jeszcze 
się pani ubawi. Ja zajrzę raz i drugi, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. 

Zorientowałam  się,  że  nie  był  to  zwrot  uprzejmościowy,  a  raczej  ostrzeżenie,  jakko-

lwiek pani Rosay w dalszym ciągu uśmiechała się pod pachnącym kwiatami kremem. 

background image

—  Moja  córka  Lucienne  także  przyjdzie.  Nie  może  żyć  bez  swojego  Fida.  Niech  pani 

sobie wyobrazi, że nawet sypia z nim. 

Ale  to  mówiła  już  w  powietrze,  bo  równocześnie  odwróciła  się  i  tyle  ją  widziałam. 

Oparta o stół Alice patrzyła na mnie z idiotycznym wyrazem twarzy. Nie to, żebym pogardza-
ła ludźmi, ale rzeczywiście patrzyła jak niedorozwinięta. 

— O której zaczyna się przyjęcie? — zapytałam  i zdałam  sobie sprawę, że bezwiednie 

naśladowałam sposób  mówienia pani  Rosay, ten rodzaj stawiania pytań  „obok”, jakby kieru-
jąc je do wieszaka czy też do drzwi. 

— Zaraz się zacznie — powiedziała Alice, a pan Rodolo, który właśnie wszedł strząsa-

jąc niewidoczne pyłki ze swojego czarnego ubrania, przytaknął z powagą: 

— Zaraz zaczną się schodzić — oznajmił  i wskazał  Alice dwie piękne  srebrne tace — 

monsieur Fréjus i monsieur Bébé już są i czekają na cocktaile. 

— Ci zawsze przychodzą wcześniej — odezwała się — i lubią się napić. Już wszystko 

powiedziałam madame Francinet, a i pani także wytłumaczyła jej, co należy. 

— W porządku. Wobec tego najlepiej będzie, jeżeli zaprowadzę panią do pokoju, gdzie 

pani zaczeka, a ja pójdę po psy. Nasz pan i monsieur Bébé bawią się z nimi w salonie. 

— Fido był w pokoju panienki Lucienne — powiedziała Alice. 
— Tak, mademoiselle  Lucienne sama przyprowadzi go. Madame Francinet,  może pani 

pozwoli za mną... 

W  ten  sposób  zasiadłam  na  starym  wiedeńskim  krześle  w  samym  środku  olbrzymiego 

pokoju  pełnego  leżących  na  ziemi  materacyków;  z  boku  stała  mała  chatka  o  słomianym 
dachu,  coś  w  rodzaju  chatek  murzyńskich  —  kaprys  panienki  Lucienne  dla  jej  Fida,  jak  mi 
wytłumaczył pan Rodolo. Sześć materacyków walało się po całym pokoju, pod ścianami stały 
miseczki  z  jedzeniem  i  piciem.  Jedyna  słaba  żarówka  wisiała  dokładnie  nad  moją  głową, 
dając bardzo wątłe światło. Powiedziałam panu Rodolo, że po ciemku i tylko w towarzystwie 
psów będę się bała zdrzemnąć. 

— Nie ma obawy, madame Francinet — odparł — psy są bardzo pieszczotliwe, ale nie 

wychowane i będzie pani miała z nimi pełne ręce roboty. Niech pani chwilkę zaczeka. 

Kiedy  zamknął  za  sobą  drzwi  i  zostałam  sama,  ten  pachnący  (na  szczęście  czystymi) 

psami pokój, walające się po ziemi materace, słaba żółta żarówka nad głową i cisza — wszy-
stko to wydało  mi  się  jakby dziwacznym  snem. Pewnie, że czas szybko  minie  i  jakoś to bę-
dzie, ale  nie  mogłam się oprzeć uczuciu, że coś nie  jest w porządku. Nie to, że nie zostałam 
uprzedzona, do jakiego zajęcia mnie wezwali, ale samo zajęcie wydawało mi się dziwne, a w 
ogóle  mi  się  to  wszystko  nie  podobało.  Podłoga  była  pięknie  wyfroterowana,  najwidoczniej 
wyprowadzano  psy  za  potrzebą,  bo  nie  było  najmniejszego  smrodu  poza  normalnym  psim 
zapachem, do którego po chwili można się przyzwyczaić. Najgorsza była ta samotność i ocze-
kiwanie, dość, że prawie się ucieszyłam, kiedy weszła mademoiselle Lucienne niosąc w obję-
ciach ohydnego pekińczyka (nie cierpię pekińczyków), a za nią pan Rodolo pokrzykujący na 
pozostałą  piątkę,  która  wpadła  za  nim  do  pokoju.  Mademoiselle  Lucienne  była  prześliczna, 
cała  na  biało,  z  platynowymi  włosami  do  ramion.  Najpierw  przez  długą  chwilę  całowała  i 
pieściła Fida (nie zwracając uwagi na pozostałe psy, które zabrały się do picia i zabawy), po 
czym przyniosła mi go i po raz pierwszy na mnie spojrzała. 

—  To  pani  będzie  się  nimi  opiekowała?  —  spytała.  Głos  miała  trochę  krzykliwy,  ale 

była rzeczywiście ładna. 

— Jestem madame Francinet, do usług — ukłoniłam się jej. 
— Fido  jest bardzo delikatny. Niech go pani  weźmie  na ręce. Nie zabrudzi pani, kąpię 

go co rano. Tak jak mówiłam, jest bardzo delikatny. Proszę nie pozwalać, żeby się mieszał z   
t a m t y m i. I co jakiś czas proszę mu dawać pić. 

Pies  siedział  spokojnie  na  moich  kolanach,  ale  mimo  to  trochę  się  nim  brzydziłam. 

Olbrzymi  dog  cały  w  czarne  plamy  przybliżył  się  i,  jak  to  psy  mają  w  zwyczaju,  zaczął  go 

background image

obwąchiwać;  panna  Lucienne  krzyknęła  i  kopnęła  go.  Stojący  we  drzwiach  pan  Rodolo, 
widać przyzwyczajony, ani drgnął. 

— No widzi pani, widzi pani — krzyknęła panna Lucienne — na to właśnie nie wolno 

pozwalać. Mama  już  mówiła pani, prawda? I proszę się stąd nie ruszać, dopóki  się party  nie 
skończy. Gdyby Fido źle się czuł albo piszczał, niech pani stuka, żeby ten mnie zawiadomił. 

Znów  wzięła  pekińczyka  w  objęcia  i  ucałowała  tak  mocno,  aż  zaskomlał,  po  czym 

odeszła nie spojrzawszy na mnie więcej. Pan Rodolo został jeszcze chwilę. 

— Nie są złe, madame Francinet — zwrócił się do mnie — a w razie czego proszę tylko 

zapukać, a ja zaraz przyjdę. I niech się pani nie przejmuje — dorzucił, jakby mu to w ostatniej 
chwili  przyszło  do  głowy,  po  czym  starannie  zamknął  za  sobą  drzwi.  Przyszło  mi  na  myśl, 
czy nie zasunął rygielka z drugiej strony, ale oparłam się chęci sprawdzenia z obawy, by nie 
poczuć się jeszcze gorzej. 

W  gruncie  rzeczy  opiekowanie  się  psami  nie  było trudne.  Nie  gryzły  się,  a  to,  co  pani 

Rosay mówiła o La Petite, wcale nie było prawdą, w każdym razie na razie nic się nie zaczę-
ło.  Naturalnie,  że  jak  tylko  drzwi  się  zamknęły,  puściłam  tego  ohydnego  pekińczyka,  żeby 
spokojnie  bawił  się  z  innymi.  Był  najgorszy  z  wszystkich,  ciągle  je  tylko  zaczepiał,  ale  nic 
sobie  z  tego  nie  robiły,  jeszcze  go  zapraszały  do  zabawy.  Od  czasu  do  czasu  popijały  albo 
pojadały doskonałe mięso, które znajdowało się w miseczkach. Wstyd powiedzieć, ale prawie 
ż

e ślinka mi ciekła na widok tak wspaniałego mięsa w ich miskach. 

Chwilami  z  daleka  dochodził  czyjś  śmiech,  i  nie  wiem,  czy  dlatego  iż  wiedziałam,  że 

miała być muzyka (Alice mówiła to w kuchni), ale wydawało mi się, że słyszę dźwięki forte-
pianu, chociaż to mogło być z sąsiedniego mieszkania. Czas dłużył się, głównie z powodu tej 
wiszącej u sufitu żółtej żarówki. Cztery psy zasnęły dość szybko, a Fido  i  Fifine (nie  byłam 
pewna, czy to była  Fifine,  ale tak  mi  się zdawało) przez  jakiś czas  bawiły  się podgryzaniem 
sobie uszu, w końcu wypiły moc wody i położyły się koło siebie na materacyku. Co jakiś czas 
miałam  wrażenie,  że  na  zewnątrz  słyszę  kroki,  i  zrywałam  się,  żeby  wziąć  na  ręce  Fida  na 
wypadek,  gdyby  to  była  panna  Lucienne.  Ale  nikt  nie  przyszedł,  czas  płynął,  aż  zaczęłam 
drzemać na krześle i byłabym właściwie wolała zgasić światło i naprawdę położyć się spać na 
którymś z pustych materacy. 

Nie  mogę  powiedzieć,  żebym  nie  była  kontenta,  kiedy  Alice  po  mnie  przyszła.  Alice 

była  czerwona,  jeszcze  było  na  niej  znać  podniecenie  zabawą  i  tym  wszystkim,  co  na  ten 
temat mówiło się w kuchni z innymi pokojówkami i panem Rodolo. 

— Wspaniale, madame Francinet — powiedziała — pani na pewno będzie zadowolona 

i  będzie  po  panią  posyłała  za  każdym  razem,  jak  będą  goście.  Osoba,  która  była  ostatnim 
razem, nie mogła sobie z nimi dać rady i panna Lucienne dwa razy musiała przerywać tańce, 
ż

eby się nimi zająć. Proszę, jak śpią! 

— Goście już poszli? — zapytałam trochę zażenowana tymi pochwałami. 
— Goście już, ale jest jeszcze parę osób, które są tu zadomowione i zawsze zostają tro-

chę dłużej. Może mi pani wierzyć, że nieźle popili. Nawet pan, który nigdy w domu nie bierze 
alkoholu  w  usta,  przyszedł  do  kuchni  pożartować  ze  mną  i  z  Ginette,  mówił,  że  dobrze 
podawałyśmy kolację,  i dał każdej  z  nas po sto franków. Pani też  z pewnością coś dostanie. 
Panna Lucienne z narzeczonym  jeszcze tańczą, a monsieur Bébé  i  jego przyjaciele  bawią się 
w przebieranie. 

— Więc mam jeszcze zostać? 
— Nie. Pani powiedziała, że jak pójdzie poseł i inni, możemy wypuścić psy. Uwielbiają 

bawić się z nimi w salonie. Wezmę Fida, a pani niech idzie za mną do kuchni. 

Poszłam za nią zmęczona i nieprzytomnie senna, ale chciałam coś zobaczyć z tego przy-

jęcia, choćby kieliszki i talerze. No i zobaczyłam, bo były tego w kuchni całe stosy, i butelki 
po  szampanie  i  po  whisky,  niektóre  nawet  nie  całkiem  puste.  Światło  niebieskich  neonów, 
które  odbijało  się  w  białych  szafach  i  półkach  pełnych  błyszczących  garnków  i  sztućców, 

background image

zupełnie mnie oślepiło. Ginette, mały rudzielec, także była bardzo podniecona i przyjęła Alice 
prześmieszkami i gestykulacją. 

Wyglądała na zepsutą bezwstydnicę, jak to w dzisiejszych czasach nierzadko się zdarza. 
— Jeszcze się bawią? — zapytała Alice pokazując wzrokiem drzwi. 
—  Aha  —  przytaknęła  Ginette  pękając  ze  śmiechu.  —  To  jest  ta  pani,  co  pilnowała 

psów? 

Chciało mi się pić i spać, ale nikt nie ofiarował mi nawet krzesła, żebym mogła usiąść. 

Były  za  bardzo  przejęte  zabawą,  tym  wszystkim,  co  widziały  w  czasie  podawania  do  stołu  i 
przy odbieraniu palt. Zadzwonił dzwonek i Alice, która wciąż trzymała pekińczyka na rękach, 
wybiegła pędem. Pan Rodolo zjawił się i przeszedł nawet nie spojrzawszy na mnie, po czym 
zaraz wrócił otoczony gromadą psów, które skakały łasząc się do niego, bo niósł kilka kostek 
cukru, które dzielił między nie, w ten sposób prowadząc je aż do salonu. Oparłam się o stoją-
cy na środku duży stół starając się nie patrzeć w stronę Ginette, która, zaledwie Alice zdążyła 
wrócić,  znowu  zabrała  się  do  plotek  na  temat  monsieur  Bébé,  przebierania  się,  monsieur 
Fréjus, pianistki, która wyglądała na suchotnicę, i tego, jak się panna Lucienne „przemówiła” 
z  ojcem.  Alice  wzięła  jedną  z  butelek  niezupełnie  wypróżnionych  i  podniosła  do  ust  w  tak 
ordynarny sposób, że speszyłam się i nie wiedziałam, gdzie obrócić oczy. Na dobitkę podała 
ją  rudej,  która  wychyliła  to  do  dna.  Obie  tak  chichotały,  jakby  i  one  dużo  wypiły  w  czasie 
zabawy.  Może  dlatego  nie  pomyślały,  że  byłam  głodna,  a  przede  wszystkim  spragniona.  Na 
pewno, gdyby były przytomniejsze, przyszłoby im to do głowy. Ludzie nie są źli i takie różne 
uchybienia  zdarzają  się  przez  to,  że  nie  myślą  o  tym,  co  robią;  to  samo  dzieje  się  zresztą  w 
autobusach, w sklepach, w biurach. 

Dzwonek  rozległ  się  po  raz  drugi  i  obie  dziewczyny  szybko  wybiegły.  Słychać  było 

wybuchy śmiechu i od czasu do czasu dźwięki fortepianu. Nie rozumiałam, dlaczego kazano 
mi czekać. Powinni byli mi zapłacić i zwolnić mnie. Siadłam na krześle i oparłam się łokcia-
mi o stół. Oczy same mi się zamykały i pewnie przez to nie zorientowałam się, że ktoś wszedł 
do kuchni. Z początku usłyszałam  brzęk kieliszków  i  ciche pogwizdywanie. Pomyślałam, że 
to Ginette, i odwróciłam się, żeby zapytać, jak mają zamiar ze mną załatwić. 

— Och, przepraszam pana — powiedziałam wstając — nie wiedziałam, że pan tu jest. 
—  Nie  ma  mnie,  nie  ma  mnie  —  odpowiedział;  był  bardzo  młody  —  Lulu,  chodź  no 

tu... 

Troszeczkę się zataczał opierając się o jedną z półek. Napełnił szklankę czymś białym i 

oglądał  to  pod  światło,  jakby  nie  dowierzał.  Oczekiwana  Lulu  nie  zjawiała  się,  więc  młody 
człowiek  przysunął  się  do  mnie  i  powiedział,  żebym  usiadła.  Miał  jasne  włosy,  był  bardzo 
blady  i  biało  ubrany.  Jak  zobaczyłam  to  białe  ubranie  w  samym  środku  zimy,  zastanowiłam 
się, czy nie śnię. To nie jest sposób wyrażania się; zawsze, jak widzę coś dziwnego, pytam się 
siebie, czy to nie sen. Byłoby to zupełnie możliwe, bo miewam nieraz bardzo dziwaczne sny. 
Ale  ów  pan  dalej  stał  na  wprost  mnie  z  wyrazem  zmęczenia,  a  może  nawet  i  znudzenia  na 
twarzy, blady, że żal brał patrzeć. 

— To pewnie pani opiekowała się psami? — zapytał i zabrał się do picia. 
— Jestem madame Francinet, do usług — odpowiedziałam. Był taki miły, że wcale nie 

czułam  się  onieśmielona.  Raczej  byłabym  chciała  być  pomocną,  jakoś  mu  usłużyć.  Teraz 
znowu patrzył w kierunku uchylonych drzwi. 

— Lulu, no idziesz czy nie? Jest wódka. Czemu pani płakała, madame Francinet? 
— Och nie, proszę pana, może ziewnęłam, zanim pan wszedł. Trochę jestem zmęczona, 

a światło w pokoju... w tym drugim pokoju było niedobre... Kiedy się ziewa... 

—  Oczy  łzawią  —  dokończył.  Miał  przepiękne  zęby  i  najbielsze  ręce,  jakie  kiedyko-

lwiek widziałam u  mężczyzny. Podniósł się  nagle  i ruszył ku  jakiemuś  młodemu człowieko-
wi, który wchodził z lekka się zataczając. 

—  To  jest  pani,  która  uwolniła  nas  od  tych  okropnych  bestii  —  wytłumaczył  mu  — 

background image

Lulu, powiedz pani dobry wieczór. 

Podniosłam  się  więc  i  znowu  ukłoniłam.  Ale  pan,  zwany  Lulu,  nawet  nie  spojrzał  na 

mnie. Znalazł w lodówce butelkę szampana i usiłował ją odkorkować. Biało ubrany młodzie-
niec  przybliżył  się,  żeby  mu  pomóc,  i  chichocząc  we  dwóch  szamotali  się  z  butelką.  Kiedy 
człowiek  się  śmieje,  traci  siły,  dość,  że  nie  mogli  jej  otworzyć.  Wobec  tego  zaczęli  ciągnąć 
każdy  w  swoją  stronę,  w  końcu  coraz  weselsi  oparli  się  jeden  o  drugiego,  butelka  jednak 
wciąż  nie  chciała  ustąpić.  Pan  Lulu  mówił:  „Bébé,  Bébé,  proszę  cię,  chodźmy  już...”,  a 
monsieur  Bébé  śmiał  się  coraz  więcej,  odpychał  tamtego,  aż  w  końcu  korek  wyskoczył,  a 
strumień  szampana  strzelił  prosto  w  twarz  pana  Lulu,  który  zaklął  i  kręcąc  się  w  kółko  tarł 
sobie oczy. 

— Biedne kochanie, trochę za dużo wypił —  mówił  monsieur Bébé popychając go ku 

wyjściu — idź już lepiej dotrzymać towarzystwa Ninie, bo jest bardzo smutny... — i śmiał się 
dalej, ale już bez radości. 

A  potem  wrócił  i  wydał  mi  się  jeszcze  sympatyczniejszy  niż  przedtem.  Nerwowy  tik 

podnosił mu brew. Trzy razy powtórzyło mu się to, podczas gdy patrzył na mnie. 

—  Biedna  madame  Francinet  —  powiedział  leciutko  głaszcząc  mnie  po  głowie  — 

zostawili ją samą, na pewno nie dali jej nic do picia... 

— Zaraz przyjdą zawiadomić mnie, czy mogę już iść do domu — odparłam. Poufałość, 

z jaką dotknął mojej głowy, nie była mi wcale niemiła. 

— Czy pani  może  iść... Czy pani  może  iść... A co to, pani  musi czekać pozwolenia  na 

to, żeby iść? — powiedział monsieur Bébé siadając naprzeciw mnie. Podniósł swój kieliszek, 
ale go odstawił i poszedł po jeszcze jeden, czysty, który napełnił płynem koloru herbaty. 

—  Wypijemy  sobie,  madame  Francinet  —  powiedział  podając  mi  go.  —  Z  pewnością 

lubi pani whisky. 

—  Mój  Boże  —  powiedziałam  zażenowana  —  przecież  poza  winem  i  kieliszkiem 

pernoda w sobotę u Gustave'a nigdy nic nie pijam. 

—  Jak  to?  Naprawdę  nigdy  pani  nie  piła  whisky?  —  powiedział  zdumiony.  —  No  to 

tylko łyczek. Zobaczy pani,  jakie to dobre. No, niechże się pani odważy,  madame Francinet. 
Najtrudniejszy  jest  pierwszy  łyk  —  i  zaczął  deklamować  wiersz,  ale  go  zapomniałam,  o 
jakichś żeglarzach Bóg wie skąd. Wypiłam  łyczek whisky i wydało mi się, że ma tak piękny 
zapach, że wypiłam drugi, a potem jeszcze jeden. Monsieur Bébé delektował się swoją wódką 
i patrzył na mnie bardzo zadowolony. 

—  Jak  przyjemnie  jest  być  z  panią,  madame  Francinet  —  mówił.  —  Nie  jest  pani 

młoda, na szczęście, można się z panią zaprzyjaźnić... Wystarczy spojrzeć na panią, żeby wie-
dzieć, że pani  jest dobra, taka ciocia z prowincji,  ktoś, kogo chciałoby się psuć  i kto mógłby 
nas psuć  bez  najmniejszego niebezpieczeństwa. Na przykład Nina  ma ciotkę w Poitou, która 
przysyła kurczęta, kosze pełne jarzyn, nawet miód... Czyż to nie wspaniałe? 

— No pewnie, proszę pana — przytaknęłam  i pozwoliłam,  by  mi dolał  jeszcze trochę, 

skoro tak mu na tym zależało — zawsze  jest przyjemnie  mieć kogoś, kto dba  i czuwa, spec-
jalnie jak się jest tak młodym... Na starość trzeba samemu o sobie myśleć, bo inni... Niech pan 
popatrzy na mnie; od kiedy umarł mój Georges... 

— Niech się pani jeszcze trochę napije, madame Francinet. Ciotka Niny mieszka daleko 

i tyle, że przysyła te kurczęta... Nie grożą żadne rodzinne komplikacje... 

Kręciło mi się w głowie tak dalece, że nawet nie zastanawiałam się nad tym, co by było, 

gdyby  tak  pan  Rodolo  przyłapał  mnie  tu  w  kuchni  zagadaną  z  kimś  z  gości.  Z  radością  pa-
trzyłam  na  monsieur Bébé, z radością słuchałam  jego śmiechu,  może odrobinkę zbyt  hałaśli-
wego  na  skutek  tego,  że  wypił.  Jemu  też  było  przyjemnie,  że  patrzyłam  na  niego;  choć  z 
początku wydał mi się trochę nieufny, potem już tylko uśmiechał się i popijał patrząc na mnie 
przez cały czas. Wiem, że musiał być bardzo pijany, bo Alice mówiła, że dużo wypili, zresztą 
widziałam, jak błyszczały mu oczy. Gdyby nie był pijany, cóż by robił w kuchni z taką starą 

background image

babą jak ja? Ale inni także byli pijani, a jednak monsieur Bébé był jedynym, który dotrzymał 
mi towarzystwa, który dał mi się czegoś napić i pogłaskał mnie po głowie (chociaż to pewnie 
było nie na miejscu). Dlatego było mi z nim tak przyjemnie i patrzyłam na niego bez przerwy, 
a on musiał lubić, żeby na niego patrzyć, bo raz i drugi odwrócił się do mnie profilem, a nos 
miał  przepiękny  jak  rzeźba.  W  ogóle  wyglądał  jak  rzeźba,  specjalnie  przez  to  białe  ubranie. 
Nawet to, co pił, było białe, a sam był tak blady, że trochę bałam się o niego. Widać było, że 
mało bywa na powietrzu, cała młodzież tak teraz żyje. Byłabym chciała powiedzieć mu to, ale 
kimże  byłam,  żeby pozwalać  sobie  na rady w stosunku do takiego pana  jak on, zresztą  i tak 
nie  byłoby  na to czasu, bo trzasnęły drzwi  i wszedł  monsieur Lulu taszcząc za  sobą doga na 
smyczy  zrobionej  ze  skręconej  firanki.  Był  o  wiele  bardziej  pijany  niż  monsieur  Bébé  i  o 
mało  nie  upadł,  kiedy  dog  odwracając  się  oplątał  mu  firanką  nogi.  Z  korytarza  dochodziły 
głosy i wszedł jakiś siwowłosy pan, zapewne monsieur Rosay, a zaraz za nim madame Rosay 
zaczerwieniona  i  podniecona  i  jeszcze  jakiś  młody  chłopak  o  tak  czarnych  włosach,  że  nic 
podobnego w życiu nie widziałam. Wśród śmiechu i żartów wszyscy rzucili się ratować pana 
Lulu, który z każdą chwilą coraz bardziej zaplątywał się w zwoje firanki, i nikt nie zwrócił na 
mnie  uwagi  aż  do  chwili,  gdy  mnie  spostrzegła  madame  Rosay  i  od  razu  spoważniała.  Nie 
dosłyszałam  tego,  co  powiedziała  siwowłosemu  panu,  ale  ten  spojrzał  na  mnie  i  na  stojący 
koło  mnie kieliszek (był wprawdzie pusty, ale obok stała  butelka), a potem  na pana Bébé ze 
zgorszeniem,  na  które  pan  Bébé  odpowiedział  porozumiewawczym  mrugnięciem  i  oparłszy 
się  o  poręcz  krzesła  wybuchnął  śmiechem.  Byłam  bardzo  zmieszana  i  uznałam,  że  najlepiej 
będzie  wstać,  ukłonić  się  wszystkim,  po  czym  odejść  i  poczekać  na  boku.  Madame  Rosay 
wyszła z kuchni, a w chwilę potem weszła Alice i pan Rodolo, którzy poprosili mnie, żebym 
poszła za nimi. Ukłoniłam się więc wszystkim nisko, ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek 
zwrócił  na  mnie  uwagę,  bo  wszyscy  zajęci  byli  uspokajaniem  monsieur  Lulu,  który  nagle 
wybuchnął płaczem i mówiąc jakieś niezrozumiałe rzeczy wskazywał na pana Bébé. Ostatnie, 
co  zostało  mi  w  pamięci  —  to  monsieur  Bébé  przegięty  do  tyłu  na  krześle  i  pękający  ze 
ś

miechu. 

Alice zaczekała, aż  zdjęłam  fartuch, a pan  Rodolo wręczył  mi sześćset  franków. Padał 

ś

nieg,  ostatnie  metro  już  przejechało  i  do  domu  miałam  przeszło  godzinę  drogi,  ale  byłam 

rozgrzana  whisky  i  wspomnieniem  różnych  zabawnych  rzeczy,  szczególnie  zakończeniem 
przyjęcia w kuchni. 

Czas ucieka — jak mawia Gustave. Człowiek myśli, że jest poniedziałek, a to już czwa-

rtek. Kończy się jesień i nagle już jest pełne lato. Za każdym razem, kiedy zjawia się Robert, 
ż

eby mnie zapytać, czy nie trzeba przeczyścić komina (poczciwy ten Robert, bierze ode mnie 

połowę  tego,  co  od  innych  lokatorów),  nagle  zdaję  sobie  sprawę,  że  zima,  jak  to  mówią,  za 
pasem. Dlatego pewnie trudno mi zdać sobie sprawę z tego, ile czasu upłynęło, zanim pono-
wnie zobaczyłam  monsieur Rosay. Przyszedł o zmierzchu,  mniej więcej o tej samej porze, o 
której wtedy przyszła madame Rosay. Tak samo zaczął od tego, że przyszedł, bo poleciła mu 
mnie  pani  Beauchamp,  po  czym  usiadł  z  niepewną  miną.  Jakoś  nikt  się  nie  czuje  dobrze  w 
moim  domu  ani  nawet  ja,  chyba  że  wśród  najbliższych.  Gdy  przychodzą  obcy,  zaczynam 
zacierać ręce tak, jakby były brudne, dopiero potem przychodzi mi do głowy, że ludzie goto-
wi  pomyśleć,  że  naprawdę  są  brudne,  i  już  nie  wiem,  gdzie  się  podziać.  Na  szczęście  pan 
Rosay był równie zmieszany jak ja, tyle że lepiej to pokrywał. Od czasu do czasu postukiwał 
laską w podłogę, co bardzo denerwowało Minouche, i patrzył na wszystkie strony, żeby tylko 
nie  spojrzeć  na  mnie.  Nie  wiedziałam  już,  komu  duszę  polecić,  bo  pierwszy  raz  w  życiu 
widziałam, żeby mężczyzna był tak zmieszany w moim towarzystwie, i ponieważ nic innego 
nie przychodziło mi do głowy, więc zaproponowałam mu szklankę herbaty. 

—  Nie,  nie,  dziękuję  —  powiedział  niecierpliwie.  —  Przyszedłem  na  prośbę  mojej 

ż

ony... Pani sobie chyba mnie przypomina... 

— Naturalnie, monsieur Rosay! Ten wieczór u państwa, taki udany, tyle gości... 

background image

—  Właśnie  ten  wieczór.  To  jest...  to  nie  ma  nic  wspólnego  z  tamtym  wieczorem,  ale 

ponieważ wtedy oddała nam pani takie usługi... madame... 

— Francinet, do usług. 
—  Tak,  prawda,  madame  Francinet.  Więc  moja  żona  myślała...  Jak  pani  zobaczy,  to 

sprawa trochę delikatna... Przede wszystkim chcę jednak panią uspokoić, że to, co chciałbym 
pani zaproponować, absolutnie nie jest... jak by to powiedzieć... nielegalne. 

— Nielegalne? 
— No, wie pani, w tych czasach... Ale powtarzam: chodzi o misję dość delikatną, ale w 

gruncie rzeczy absolutnie poprawną. Moja żona wie o wszystkim i wszystko aprobuje. Mówię 
to, żeby się pani nie niepokoiła. 

— Jeżeli madame Rosay się zgadza, jestem absolutnie spokojna — powiedziałam tylko 

po to, żeby mu jakoś ułatwić, bo przecież prawie nic nie wiedziałam o madame Rosay i raczej 
wydawała mi się antypatyczna. 

—  Więc  chodzi  o  to,  madame...  Francinet,  tak,  madame  Francinet...  Ktoś  z  naszych 

przyjaciół... raczej  należałoby powiedzieć, ktoś z naszych znajomych zmarł w dość szczegó-
lnych okolicznościach. 

— Głęboko panu współczuję, monsieur Rosay... 
—  Dziękuję  —  powiedział  pan  Rosay  z  taką  dziwną  miną,  jakby  chciał  krzyczeć  z 

wściekłości czy wybuchnąć płaczem, zupełnie jak wariat, aż się zlękłam. Na szczęście drzwi 
były tylko przymknięte, a warsztat Fresneya jest tuż obok. 

—  Ten  pan  —  chodzi  o  dyrektora  bardzo  znanego  domu  mód  —  mieszkał  sam,  to 

znaczy bez rodziny. Rozumie mnie pani? Nie miał nikogo poza — naturalnie — przyjaciółmi 
i klientelą, ale  jak pani wie, w takim wypadku to nie to samo. Dość, że z całego szeregu po-
wodów, których wyliczanie  byłoby zbyt skomplikowane,  my,  jego przyjaciele, doszliśmy do 
wniosku, że w związku z pogrzebem... 

Ale  pięknie  mówił!  Dobierał  każde  słowo,  a  potem  podkreślał  je  lekkim  uderzeniem 

laski  o  podłogę;  nie  patrzył  na  mnie.  Tak  jakbym  słuchała  radia,  tyle  że  monsieur  Rosay 
mówił  wolniej,  no  i  widziałam,  że  nie  czytał.  A  to  przecież  jeszcze  trudniej.  Poczułam  taki 
zachwyt, że straciłam całą podejrzliwość, i przysunęłam się trochę bliżej z krzesłem. Na myśl, 
ż

e  taki  poważny  pan  przyszedł  mnie  prosić  o  jakąś  przysługę,  wprost  robiło  mi  się  gorąco. 

Ale umierałam ze strachu i zacierałam ręce nie wiedząc, jak się zachować. 

— Wydawało  nam  się —  mówił pan Rosay — że ceremonia, w której wzięłaby udział 

tylko garstka przyjaciół... że taka ceremonia nie byłaby tak okazała, jak na to ów pan zasługi-
wał,  ani  nie  wyrażałaby  dostatecznie  konsternacji  (tak  się  wyraził),  której  doznaliśmy  wszy-
scy  na  wieść  o  jego  zgonie.  Czy  pani  mnie  rozumie?  Wydawało  nam  się,  że  gdyby  pani 
zechciała wziąć udział w ceremonii, to jest czuwać przy zmarłym  i  być obecną  na pogrzebie 
jako... powiedzmy, jego bliska krewna... czy pani mnie rozumie? bliska krewna, powiedzmy, 
ciotka, a nawet ośmieliłbym się powiedzieć... 

— Słucham pana — powiedziałam u szczytu zdumienia. 
—  Cóż...  naturalnie  wszystko  zależy  od  pani...  ale  jeżeli  zostanie  pani  odpowiednio 

wynagrodzona... przy czym naturalnie nie będzie się pani musiała niczym zajmować... W tym 
wypadku...  Co  pani  o  tym  sądzi,  madame  Francinet?  Jeżeliby  wynagrodzenie  odpowiadało 
pani, zresztą o tym zaraz pomówimy, więcej, jeżeli... myśleliśmy, że gdyby pani była obecna 
podczas  całej  ceremonii,  tak  jak  gdyby  pani  była...  rozumie  pani?...  powiedzmy,  jakby  pani 
była matką zmarłego... Niech mi pani pozwoli jaśniej się wytłumaczyć... Matką, która zawia-
domiona  o  pogrzebie  przyjeżdża  z  Normandii,  aby  towarzyszyć  synowi  w  tej  ostatniej  dro-
dze...  Nie,  nie,  zanim  pani  cokolwiek  odpowie...  Mojej  żonie  przyszło  na  myśl,  że  może 
zechciałaby pani oddać  nam  z przyjaźni tę przysługę... a z  mojej strony,  moi przyjaciele  i  ja 
postanowiliśmy ofiarować Dani dziesięć tysięcy... Czy to wystarczy, pani Francinet? Dziesięć 
tysięcy za pani pomoc, trzy tysiące od razu, a resztę, gdy  już wyjdziemy z  cmentarza, kiedy 

background image

już wszystko... 

Otworzyłam usta, tylko dlatego, że same mi się otwarły, ale monsieur Rosay nie pozwo-

lił mi powiedzieć ani słowa. Był czerwony i mówił tak szybko, jak gdyby chciał możliwie jak 
najprędzej załatwić całą sprawę. 

—  Jeżeli  pani  się  zgadza,  madame  Francinet,  jak  się  tego  spodziewamy,  bo  ufamy,  że 

zechce  pani  nam  pomóc,  a  nie  prosimy  panią  o  nic,  że  się  tak  wyrażę,  nielegalnego,  w  tym 
wypadku za pół godziny byłaby tu moja żona z pokojową, żeby dostarczyć pani odpowiednie 
ubranie...  no  i,  rzecz  jasna,  samochód,  który  by  zabrał  panią  do  domu...  Nie  muszę  pani 
tłumaczyć,  że  jest  konieczne,  żeby  pani...  jak  by  to  powiedzieć...  żeby  pani  wżyła  się  w  tę 
sytuację, wczuła się w to, że jest matką zmarłego. Moja żona objaśni panią jak najdokładniej, 
a  pani,  po  przyjeździe  do  domu,  będzie  musiała...  pani  rozumie...  ból...  rozpacz...  Chodzi  w 
pierwszym rzędzie o klientów — dodał. — Przy nas wystarczy zachowanie milczenia. 

Nie zauważyłam, kiedy znalazł się w jego ręku zwitek banknotów, i żebym tak jutra nie 

dożyła,  jeżeli  wiem,  jakim  cudem  poczułam  go  nagle  w  swojej  ręce,  a  monsieur  Rosay  już 
wstał  i  odchodził  mrucząc  coś  do  siebie  zapomniawszy  —  jak  wszyscy,  którzy  ode  mnie 
wychodzą — zamknąć za sobą drzwi. 

Ufam,  że  Bóg  mi  przebaczy  to  wszystko  i  jeszcze  wiele  innych  rzeczy.  Nie  było  to 

ładne, ale pan Rosay zapewnił mnie, że nie było nielegalne, a również że w ten sposób odda-
łabym im wielką przysługę (mam wrażenie, że to są jego własne słowa). Nie było ładne poda-
wać  się  za  matkę  zmarłego,  za  matkę  tego  dyrektora  domu  mód,  bo  nie  powinno  się  robić 
takich  rzeczy  ani  oszukiwać  ludzi.  Ale  trzeba  było  mieć  na  uwadze  klientelę,  a  pogrzeb  bez 
matki, a  już przynajmniej  bez  jakiejś ciotki albo siostry, nie  miałby  należytej powagi ani  nie 
odzwierciedlałby bólu spowodowanego tym zgonem. Właśnie tymi słowami wytłumaczył mi 
to pan Rosay, a z pewnością wiedział więcej ode mnie. Nie było ładne, że zdecydowałam się 
to  zrobić,  ale  Bóg  wie,  że  zarabiam  zaledwie  trzy  tysiące  franków  miesięcznie  orząc  u  pani 
Beauchamp czy gdzie indziej, a tu miałam dostać dziesięć tysięcy za trochę łez, za trochę żalu 
nad śmiercią młodego człowieka, który będzie moim synem do chwili, gdy go pochowają. 

Dom  leżał  niedaleko  Saint-Cloud  i  zabrano  mnie  do  niego  takim  autem,  jakie  dotąd 

widywałam tylko z zewnątrz. Zostałam ubrana przez madame Rosay i jej pokojową i dowie-
działam  się, że zmarły  nazywał  się  monsieur Linard, monsieur Octave Linard,  i że  był  jedy-
nym  synem  swojej  staruszki  matki,  która  mieszkała  w  Normandii  i  przyjechała  pociągiem  o 
piątej. Matką staruszką byłam ja, ale byłam tak podniecona, że bardzo niewiele zapamiętałam 
z tego wszystkiego, co mi przykazywała madame Rosay. Przypominam sobie, że wielokrotnie 
błagała  mnie  w  aucie  (tak,  błagała,  powtarzam,  bardzo  się  zmieniła  od  czasu  owej  zabawy), 
ż

ebym nie przesadzała w bólu, żebym raczej robiła wrażenie wyczerpanej, zmęczonej, o krok 

od zemdlenia. 

— Niestety  nie  będę  mogła  być z panią — powiedziała, gdyśmy  już dojeżdżały — ale 

niech  się  pani  trzyma  moich  wskazówek,  resztą  zajmie  się  mój  mąż.  I  proszę,  proszę  panią, 
kiedy zobaczy pani dziennikarzy i klientów, ale specjalnie dziennikarzy... 

— To pani nie będzie, madame Rosay? — zapytałam zdumiona. 
— Nie,  nie  będę. To zbyt skomplikowane,  żebym  mogła to pani wytłumaczyć. Będzie 

mój  mąż,  który  był  związany  interesami  z  panem  Linard.  Będzie  tam  naturalnie  tylko  dla 
utrzymania pozorów... z przyczyn materialnych i ludzkich równocześnie. Ale ja nie będę. Nie 
wypada, żebym... Niech się pani tym nie przejmuje. 

W progu zobaczyłam  monsieur Rosay  i  innych panów. Zbliżali  się do nas, więc  mada-

me  Rosay  udzieliła  mi  ostatnich  rad  i  cofnęła  się  gwałtownie,  ażeby  jej  nie  zauważono.  Po-
zwoliłam, by monsieur Rosay otworzył drzwiczki, i głośno płacząc wyszłam na ulicę, podczas 
gdy  on  obejmując  mnie  prowadził  do  środka;  za  nami  weszło  jeszcze  kilku  panów.  Nie 
mogłam  dobrze  obejrzeć  domu,  bo  chusteczka,  którą  trzymałam  przy  oczach,  wszystko  mi 
zasłaniała,  a  płacz  także  mi  przeszkadzał,  ale  sądząc  po  zapachu  i  grubości  dywanów  był  to 

background image

bardzo  wytworny  dom.  Monsieur  Rosay  szeptał  mi  słowa  pociechy  takim  głosem,  jakby  on 
również  płakał.  W  olbrzymim  salonie,  w  którym  wisiały  żyrandole  z  wisiorkami,  stali  męż-
czyźni,  którzy  patrzyli  na  mnie  ze  współczuciem  i  sympatią,  i  jestem  pewna,  że  byliby  do 
mnie podeszli, gdyby monsieur Rosay, który podtrzymywał mnie ramieniem, nie poprowadził 
mnie dalej. Na kanapie zauważyłam bardzo młodego człowieka; miał zamknięte oczy i kieli-
szek w ręku. Nawet nie drgnął, gdy wchodziłam, mimo że głośno szlochałam. Otwarto drzwi, 
zza  których  wyszło  dwóch  panów  z  chusteczkami  w  rękach.  Monsieur  Rosay  pchnął  mnie 
leciutko  i  chwiejąc  się  przeszłam  do  następnego  pokoju  i  pozwoliłam,  by  mnie  doprowadził 
do  miejsca,  gdzie  leżał  zmarły,  i  zobaczyłam  profil  mojego  zmarłego  syna,  zobaczyłam 
monsieur Bébé, który teraz, kiedy już nie żył, wydawał się jeszcze bledszy, jeszcze jaśniejsze 
miał  włosy.  Widocznie  uchwyciłam  się  poręczy  łóżka,  bo  monsieur  Rosay  drgnął,  a  inni 
panowie otoczyli mnie i podtrzymywali, podczas gdy patrzyłam na przepiękną twarz zmarłe-
go monsieur Bébé, na jego długie czarne rzęsy, na nos jak z wosku i nie mogłam uwierzyć, że 
to  on  jest  monsieur  Linard,  zmarły  dyrektor  domu  mód,  nie  chciało  mi  się  pomieścić  w 
głowie, że ten zmarły leżący przede mną to właśnie monsieur Bébé. 

Trzymając się poręczy wspaniałego, dębowego łoża, bezwiednie  już — przysięgam — 

szczerze płakałam i wspominałam monsieur Bébé, jak pogłaskał mnie po głowie tamtej nocy, 
kiedy było przyjęcie, jak nalał mi kieliszek whisky, jak rozmawiał ze mną i jak się mną zajął, 
podczas kiedy wszyscy się bawili. Gdy pan Rosay szepnął: „Niech pani powie: synu, synu...” 
nie kosztowało  mnie to nic, a  łzy, które nad nim  wylewałam, przyniosły  mi taką ulgę,  jakby 
były  wynagrodzeniem  za  cały  lęk,  który  do  tej  chwili  czułam.  Nic  już  nie  wydawało  mi  się 
dziwne i kiedy podniósłszy wzrok zobaczyłam koło łóżka monsieur Lulu z oczami zaczerwie-
nionymi  i drżącymi wargami, zaczęłam  głośno szlochać; patrzyłam  mu prosto w twarz, a on 
płakał  mimo  zdziwienia,  płakał  —  bo  ja  płakałam,  a  dziwił  się  —  bo  widział,  że  płaczę 
równie  szczerze  jak  on,  bo  tak  jak  on  kochałam  monsieur  Bébé.  Poprzez  szerokość  łóżka 
nieufnie mierzyliśmy się wzrokiem — tyle że pan Bébé nie mógł już śmiać się tak, jak wtedy 
wieczorem, kiedy to siedział sobie na kuchennym stole i kpił z nas obojga. 

Zaprowadzono  mnie  z  powrotem  do  wielkiego  salonu  z  żyrandolami,  posadzono  na 

sofie,  jakaś  pani  wyjęła  z  torebki  i  podała  mi  flakon  soli  trzeźwiących,  a  lokaj  przysunął 
stoliczek na kółkach, na którym stała tacka z wrzącą kawą i szklanka wody. Monsieur Rosay 
był o wiele spokojniejszy, od kiedy zdawał sobie sprawę, że umiem wywiązać się z tego, o co 
mnie  proszono.  Zobaczyłam,  jak  oddalił  się,  żeby  porozmawiać  z  innymi  panami,  i  przez 
długą  chwilę  nikt  nie  wchodził  ani  nie  wychodził  z  salonu.  Na  kanapie  naprzeciwko  młody 
człowiek, którego zauważyłam wchodząc, siedział dalej, płacząc z twarzą ukrytą w dłoniach. 
Od czasu do czasu wyciągał chustkę i wycierał nos. Pan Lulu, który stanął w progu, popatrzył 
na  niego przez chwilę, po czym podszedł  i usiadł koło niego. Było  mi  ich obydwóch  bardzo 
ż

al, najwidoczniej musieli być wielkimi przyjaciółmi monsieur Bébé, a byli tacy młodzi i tak 

cierpieli!  Z  rogu  salonu,  gdzie  rozmawiał  z  jakimiś  dwiema  paniami,  które  właśnie  wycho-
dziły, pan Rosay też na nich patrzył. Czas płynął. Nagle pan Lulu krzyknął coś  i odsunął się 
od tamtego, który spojrzał na niego z wściekłością, i usłyszałam, jak mówił: „Ciebie, Nina, w 
gruncie rzeczy  nigdy  nic  nie obchodzi”, a  ja  sobie przypomniałam, że  słyszałam o kimś, kto 
miał  na  imię  Nina  i  miał  ciotkę  w  Poitou,  która  przysyłała  mu  kurczęta  i  jarzyny.  Pan  Lulu 
wzruszył ramionami i powtórzył, że Nina jest kłamczuch, wreszcie wstał robiąc miny i gesty-
kulując  z  niezadowoleniem.  Wtedy  Nina  podniósł  się  również  i  obaj,  szybko,  niemalże 
biegiem  skierowali  się  do  pokoju,  gdzie  leżał  monsieur  Bébé,  przez  chwilę  słyszałam,  jak 
dyskutowali podniesionymi głosami, ale pan Rosay uciszył ich i już nic nie było słychać, a po 
chwili  pan  Lulu  wrócił  na  kanapę  z  mokrą  chusteczką  w  ręku.  Akurat  za  kanapą  było  okno, 
które  wychodziło  na  podwórze;  ze  wszystkiego,  co  było  w  tym  salonie,  poza  wytwornymi 
ż

yrandolami,  właśnie  to  okno  zapamiętałam  najlepiej,  bo  zobaczyłam,  jak  u  schyłku  nocy 

zaczęło  powoli  zmieniać  kolor  stając  się  szare  i  jeszcze  bardziej  szare,  wreszcie  —  różowe. 

background image

Przez cały ten czas myślałam tylko o monsieur Bébé i były chwile, że nie mogłam opanować 
łez, jakkolwiek nie było już nikogo poza panem Rosay i panem Lulu, bo monsieur Nina wy-
szedł, czy też był w  innej części  mieszkania. I tak  minęła  noc; chwilami  nie  mogłam opano-
wać  żalu  myśląc,  jaki  młody  był  monsieur  Bébé,  i  znowu  zaczynałam  popłakiwać  (może  po 
trochu  i  ze  zmęczenia),  a  wtedy  podchodził  monsieur  Rosay,  siadał  koło  mnie  i  z  dziwnym 
wyrazem  twarzy  tłumaczył  mi,  że  teraz  nie  potrzebuję  udawać  i  że  raczej  powinnam  się 
oszczędzać  na  pogrzeb,  kiedy  przyjdzie  dużo  ludzi  i  dziennikarze.  Ale  czasami  trudno  jest 
rozróżnić, czy się płacze, czy też udaje, poprosiłam więc pana Rosay, żeby mi pozwolił usiąść 
koło monsieur Bébé i czuwać. Wydawał się bardzo zdziwiony, że nie mam ochoty odpocząć, i 
parokrotnie proponował, że zaprowadzi mnie do sypialni, ale w końcu przekonałam go widać, 
bo  dał  mi  spokój.  Skorzystałam  z  chwili,  kiedy  wyszedł  (pewnie  do  ubikacji),  i  poszłam  do 
pokoju, gdzie leżał monsieur Bébé. 

Myślałam,  że  zastanę  go  samego,  ale  spotkałam  tam  pana  Ninę,  który  stał  w  nogach 

łóżka i patrzył na niego. Ponieważ nie znaliśmy się (bo jakkolwiek wiedział, że byłam osobą, 
która  występowała  jako  matka  zmarłego,  nie  widzieliśmy  się  nigdy  przedtem),  spojrzeliśmy 
na  siebie  nieufnie,  nie  ośmielił  się  jednak  na  żadną  uwagę,  gdy  zbliżyłam  się  do  monsieur 
Bébé. Tak pozostaliśmy długą chwilę i widziałam łzy, które płynęły mu po policzkach robiąc 
coś w rodzaju bruzd koło nosa. 

—  Pan  także  był  wtedy  na  przyjęciu  —  powiedziałam  chcąc  go  jakoś  rozerwać  — 

monsieur  Bébé...  Monsieur  Linard  mówił  mi,  że  pan  jest  smutny,  i  prosił  pana  Lulu,  żeby 
dotrzymał panu towarzystwa. 

Pan Nina popatrzył na mnie nie rozumiejąc. Poruszał głową, a ja uśmiechałam się, żeby 

go rozerwać. 

—  Na  przyjęciu  u  państwa  Rosay  —  powiedziałam.  —  Monsieur  Linard  przyszedł 

wtedy do kuchni i poczęstował mnie whisky. 

— Whisky? 
— Tak. On jeden czymś mnie poczęstował tamtej nocy. A monsieur Lulu otwierał bute-

lkę szampana i wtedy monsieur Linard prysnął mu w twarz pianą i... 

— Cicho, proszę być cicho — wymamrotał monsieur Nina — niech pani nie wspomina 

imienia tego... Bébé stracił głowę, zupełnie stracił głowę... 

— I dlatego pan był smutny? — zapytałam, żeby coś powiedzieć, ale już mnie nie sły-

szał, patrzył na pana Bébé, jakby go o coś pytał, i poruszał ustami powtarzając to samo pyta-
nie tak długo, że w końcu musiałam odwrócić oczy. Monsieur Nina nie był tak przystojny jak 
monsieur  Bébé  albo  monsieur  Lulu  i  wydawał  się  nieduży,  chociaż  —  jak  twierdzi  Gustave 
— ludzie czarno ubrani zawsze wydają się drobniejsi. Byłabym chciała pocieszyć go, taki wy-
dawał się nieszczęśliwy, ale w tym momencie wszedł monsieur Rosay dając mi znak, żebym 
wróciła do salonu. 

— Już dnieje, madame Francinet — powiedział. Biedaczysko był dosłownie zielony. — 

Musi  pani  chwilę  odpocząć.  Będzie  pani  zupełnie  bez  sił,  a  już  zaraz  zaczną  się  schodzić. 
Pogrzeb jest o wpół do dziesiątej. 

Rzeczywiście wprost upadałam ze zmęczenia i było rozsądniej położyć się na godzinę; 

nie  do  wiary,  jak  godzinka  snu  stawia  mnie  na  nogi.  Więc  pozwoliłam  panu  Rosay,  żeby 
wziął  mnie pod rękę, a kiedy przechodziliśmy przez salon z żyrandolami, okno było już mo-
cno różowe; trzęsłam się z zimna, mimo że w kominku było napalone. Nagle monsieur Rosay 
puścił moje ramię patrząc na drzwi wejściowe, przez które wszedł jakiś człowiek z szalikiem 
zawiązanym  na kołnierzu,  i trochę się  zlękłam,  bo mi przeszło przez głowę, że wszystko się 
wydało  (chociaż  nie  było  w  tym  nic  nielegalnego)  i  że  człowiek  w  szaliku  jest  bratem  czy 
jakimś innym krewnym pana Bébé. Ale to było niemożliwe, miał na to zbyt chłopski wygląd. 
Przecież  Pierre  albo  Gustave  nie  mógłby  być  bratem  kogoś  tak  wytwornego  jak  monsieur 
Bébé. Za człowiekiem w szaliku pojawił się nagle monsieur Lulu, z jednej strony wydało mi 

background image

się, że się czegoś lęka, z drugiej jednak wyglądał, jakby cieszył się na coś, co miało nastąpić. 
Monsieur  Rosay  dał  mi  znak,  żebym  się  nie  ruszała,  a  sam  —  jakby  wbrew  woli  —  zrobił 
parę kroków w kierunku człowieka w szaliku. 

—  Pan  w  sprawie...  —  zaczął  tym  głosem,  którym  przemawiał  do  mnie,  a  który  w 

gruncie rzeczy wcale nie był uprzejmy. 

—  Gdzie  jest  Bébé?  —  zapytał  tamten  tak,  jakby  był  pijany  albo  chciał  krzyczeć. 

Monsieur Rosay zrobił jakiś nieokreślony gest chcąc go zatrzymać, ale tamten ruszył naprzód 
odsuwając  go  na  bok.  Byłam  zdumiona  tak  grubiańskim  zachowaniem  w  tak  smutnym 
momencie,  ale  monsieur  Lulu,  który  zatrzymał  się  w  drzwiach  (według  mnie  to  on  właśnie 
wpuścił tego człowieka), zaczął się śmiać, dopiero monsieur Rosay zbliżył się do niego i dał 
mu  dwa  razy  po  gębie  jak  dzieciakowi,  zupełnie  jak  dzieciakowi.  Nie  usłyszałam  rozmowy, 
ale  pan  Lulu  mimo  policzków  wyglądał  na  zadowolonego,  mówił  coś  w  rodzaju:  „Teraz 
zobaczy...  teraz  zobaczy  ta  kurwa...”  chociaż  nie  powinnam  powtarzać  takich  słów,  ale  on 
sam  powtórzył  je  wiele  razy,  aż  nagle  zakrył  twarz  i  wybuchnął  płaczem,  a  pan  Rosay 
popchnął go, czy może pociągnął ku kanapie, na której w dalszym ciągu płakał i rozpaczał tak 
bardzo, że — jak zawsze — wszyscy o mnie zapomnieli. 

Monsieur  Rosay  wydawał  się  bardzo  zdenerwowany,  nie  mógł  jakoś  się  zdecydować, 

ż

eby  wejść  do  pokoju  zmarłego,  dopiero  gdy  usłyszał  głos  pana  Niny,  który  przeciwko 

czemuś gwałtownie protestował, nagle się zdecydował i pobiegł ku drzwiom akurat w chwili, 
gdy  przez  nie  wychodził  pan  Nina  w  dalszym  ciągu  bardzo  podniecony,  i  nie  wiem,  ale 
mogłabym  przysiąc,  że  właśnie  człowiek  w  szaliku  stamtąd  go  wyrzucił.  Monsieur  Rosay 
cofnął  się,  spojrzał  na  pana  Ninę  i  zaczęli  we  dwóch  rozmawiać  o  czymś  niby  cicho,  ale 
jednak  jakoś  krzykliwie,  a  monsieur  Nina  płakał  z  oburzenia  i  gestykulował,  aż  brał  żal.  W 
końcu  trochę  się  uspokoił,  a  pan  Rosay  zaprowadził  go  do  tej  samej  kanapy,  gdzie  siedział 
monsieur Lulu, który już znowu się śmiał (tak było — to się śmiali, to płakali, na zmianę), ale 
monsieur  Nina  zrobił  tylko  pogardliwą  minę  i  przesiadł  się  na  inną  kanapę,  koło  kominka. 
Siedziałam  sobie  tymczasem  w  kącie  salonu  czekając  na  panie  i  na  dziennikarzy,  tak  jak  mi 
przykazała madame Rosay, wreszcie w oknie ukazało się słońce, a lokaj w liberii wprowadził 
dwóch  bardzo  eleganckich  panów  i  jakąś  panią,  która  najpierw  popatrzyła  na  pana  Ninę 
myśląc  widocznie,  że  to  ktoś  z  rodziny,  potem  na  mnie,  a  ja,  chociaż  miałam  twarz  zakrytą 
rękami,  dobrze  ją  widziałam  pomiędzy  palcami.  Ci  panowie  i  inni,  którzy  przyszli  potem, 
najpierw szli zobaczyć  monsieur Bébé, a potem zbierali się w salonie, niektórzy podchodzili 
do mnie w towarzystwie  monsieur  Rosay  i składali kondolencje ściskając  mi rękę ze współ-
czuciem.  Panie  też  były  bardzo  uprzejme,  specjalnie  jedna,  młoda  i  piękna,  która  na  chwilę 
usiadła koło mnie i powiedziała, że monsieur Linard był wielkim artystą i że jego śmierć jest 
niepowetowanym  nieszczęściem.  Ja  zgadzałam  się  na  wszystko  i  płakałam  naprawdę,  bo 
chociaż miałam udawać, byłam przejęta myślą o monsieur Bébé, takim pięknym i dobrym, i o 
tym, że był tak wielkim artystą. Młoda pani pogładziła mnie parę razy po rękach mówiąc, że 
nikt  nie  zapomni  monsieur  Linard  i  że  monsieur  Rosay  z  pewnością  dalej  poprowadzi  dom 
mody, tak jak sobie tego życzył  monsieur Linard, i  nie zatracając  jego stylu. Mówiła  jeszcze 
inne  rzeczy,  których  nie  pamiętam,  ale  wiem,  że  były  to  same  pochwały.  A  potem  podszedł 
do mnie  monsieur Rosay  i  spojrzawszy  na otaczających tak, aby zrozumieli, co  ma  nastąpić, 
powiedział  półgłosem, że  już czas, żebym  się pożegnała z  synem,  bo będą zamykać trumnę. 
Poczułam okropny  strach przed tą najtrudniejszą  sceną, ale  mnie podtrzymał, pomógł  mi  się 
opanować  i  weszliśmy  do  pokoju,  gdzie  nie  było  już  nikogo  poza  człowiekiem  w  szaliku, 
który  stał  w  nogach  łóżka  i  patrzył  na  monsieur  Bébé.  Monsieur  Rosay  spojrzał  na  niego 
wymownie  jak  gdyby  prosząc  go,  żeby  zrozumiał,  że  teraz  powinien  zostawić  mnie  samą  z 
synem,  ale  tamten  tylko  wykrzywił  się,  wzruszył  ramionami  i  ani  drgnął.  Monsieur  Rosay, 
który już nie wiedział, co robić, dalej patrzył na niego błagalnie, tym więcej że inni panowie, 
pewnie  dziennikarze,  już  wchodzili  za  nami,  i  rzeczywiście  ten  ze  swoim  szalikiem  i  tym 

background image

sposobem  patrzenia  na  pana  Rosay,  jakby  mu  chciał  nawymyślać,  był  tu  absolutnie  nie  na 
miejscu. Czułam, że  nie  mogę dłużej czekać, bałam  się,  miałam przeczucie, że stanie się coś 
strasznego, i wobec tego że pan Rosay nie zajmował się mną w dalszym ciągu dając tamtemu 
znaki, aby wyszedł, sama podeszłam do monsieur Bébé i głośno płacząc chciałam pocałować 
go w czoło (przecież okazał się dla mnie najlepszy ze wszystkich). Ale pan Rosay zaczął za-
trzymywać mnie, prosił, żebym się uspokoiła, wreszcie zmusił mnie, abym wróciła do salonu 
z  jednej  strony pocieszając  mnie, równocześnie  jednak tak ściskając za ramię, że  bolało (ale 
tego nie czuł przecież nikt prócz mnie, a mnie było wszystko jedno). Kiedy już znalazłam się 
na  kanapie,  służący  przyniósł  mi  wody,  jakieś  dwie  panie  zaczęły  mnie  wachlować  chuste-
czkami, a w drugim pokoju zrobił się ruch; znowu weszło parę osób, które otoczyły mnie tak, 
ż

e nie widziałam już nic z tego, co się działo. Wśród nowo przybyłych był ksiądz i bardzo się 

ucieszyłam,  że  będzie  towarzyszył  monsieur  Bébé  w tej  ostatniej  drodze.  Niezadługo  będzie 
pora iść  na cmentarz, więc to dobrze, że ksiądz pójdzie wraz z  nami, z  matką  i przyjaciółmi 
monsieur  Bébé.  Im  też  było  z  pewnością  przyjemnie,  że  przyszedł,  specjalnie  panu  Rosay, 
którego tak zdenerwował ten w szaliku, a który zadał sobie tyle fatygi, żeby ludziom pokazać, 
jak pięknie udał się pogrzeb i jak bardzo wszyscy kochali monsieur Bébé.  
 
 
 

 

TAJEMNA BRO

Ń 

 

Ciekawe:  ludziom  się wydaje, że posłać  łóżko to zupełnie to samo co posłać  łóżko, że 

podać rękę zawsze znaczy podać rękę, a otworzyć pudełko sardynek to bez końca otwierać to 
samo pudełko sardynek. „A przecież wszystko jest wyjątkowe”, myśli Pierre tępo wygładza-
jąc  zniszczoną  niebieską  kapę.  „Wczoraj  padało,  dzisiaj  jest  słońce,  wczoraj  było  smutno, 
dzisiaj przyjdzie Michèle. Jedyne, co się nie zmieniło, to to, że nigdy w życiu mi się nie uda, 
ż

eby  to  łóżko  przyzwoicie  wyglądało.”  Zresztą  co  tam,  kobiety  lubią  nieporządek  męskich 

pokoi, mogą uśmiechać się (przy czym „matka” pokazuje wtedy wszystkie zęby), upinać fira-
nki, przestawiać wazony albo krzesła, powiedzieć: „ty jeden mogłeś ustawić ten stół akurat tu, 
gdzie nie ma światła.” Michèle powie z pewnością coś w tym rodzaju, będzie dotykała, prze-
suwała książki i lampy, a on pozwoli jej na wszystko i tylko będzie patrzył na nią z łóżka albo 
z głębokiej starej sofy, będzie patrzył na nią poprzez dym gauloisów i będzie jej pragnął. 

„Szósta — godzina wielkiej wagi”, myśli Pierre. Złocona godzina, kiedy quartier Saint-

Sulpice zaczyna zmieniać się, przygotowywać na noc. Niedługo od notariusza wyjdą  maszy-
nistki,  mąż  pani  Lenótre  zacznie  wciągać  po  schodach  swą  nogę,  słychać  będzie  rozmowę 
sióstr  z  szóstego  piętra,  odgłosy  nierozłącznie  związane  z  porą  kupowania  chleba  i  gazet. 
Michèle  powinna  być  już  lada  chwila,  chyba  że  zabłądziła  albo  zawieruszyła  się  gdzieś  na 
ulicy,  swoim  zwyczajem  zatrzymując  się  byle  gdzie,  aby  podróżować  po  miniaturowych 
ś

wiatach wystaw. A potem mu powie: miś ze sznurka, płyta Couperina, brązowy łańcuszek z 

niebieskim kamieniem, pełne wydanie Stendhala, moda na lato. Powody tak zrozumiałe, żeby 
się spóźnić! Więc drugi gauloise, drugi kieliszek koniaku. Miałby ochotę posłuchać piosenek 
Mac Orlana; nie wysilając się nadmiernie grzebie w stosach kajetów i papierów. Z pewnością 
Roland  i  Babette  zabrali  mu  płytę;  jak  już  coś  zabierają,  mogliby  chociaż  go  uprzedzić. 
Dlaczego  Michèle  nie  przychodzi?  Siada  na  brzegu  łóżka  gniotąc  kapę.  Ładny  interes,  teraz 
znowu będzie  musiał obciągać ze wszystkich stron, żeby  nie wyłaził ten przeklęty  brzeg po-
duszki. Ach, jak tu śmierdzi tytoń! Michèle na pewno zmarszczy nos i powie mu, że okropnie 
tu  śmierdzi  tytoń.  Nie  kończące  się  setki  gauloisów,  wypalone  w  czasie  nie  kończących  się 
setek dni: doktorat, parę przyjaciółek, dwa ataki wątrobiane, powieści, nuda. Nie kończące się 
setki  gauloisów?  Zawsze  go  dziwi,  kiedy  przyłapuje  się  na  myśleniu  o  głupstwach,  na  tym, 
jak wielką wagę przywiązuje do drobiazgów. Pamięta krawaty, które dziesięć lat temu wyrzu-

background image

cił  na  śmietnik,  kolor  znaczka  belgijskiego,  dumy  jego  dziecięcej  filatelistyki.  Tak  jakby  w 
głębi  pamięci  dokładnie  wiedział,  ile  papierosów  wypalił  w  życiu,  jaki  był  smak  każdego  z 
nich, kiedy go zapalił, gdzie  cisnął  niedopałek. Może absurdalne cyfry, które mu  się czasem 
ś

nią  po  nocach,  są  wynikiem  tej  nieubłaganej  buchalterii.  „Czyli,  że  Bóg  istnieje”,  myśli 

Pierre. Lustro szafy zwraca mu uśmiech zmuszając go jak zawsze do ułożenia wyrazu twarzy, 
do  odrzucenia  w  tył  kosmyka  czarnych  włosów,  który  Michèle  chce  mu  obciąć.  Dlaczego 
Michèle nie przychodzi? „Bo nie chce przyjść do mojego mieszkania”, myśli Pierre. Ale żeby 
obciąć  mu  któregoś  dnia  ten  czarny  kosmyk,  będzie  musiała  przyjść,  położyć  się  na  łóżku. 
Dalila  zapłaciła  wysoką  cenę  —  za  niższą  nie  można  dobrać  się  do  czupryny  mężczyzny. 
Pierre  mówi  sobie,  że  trzeba  być  idiotą,  żeby  myśleć,  iż  Michèle  nie  chce  do  niego  przyjść. 
Pomyślał  to  głucho,  jakby  gdzieś  z  oddali.  Nieraz  myśl  musi  torować  sobie  drogę  omijając 
niezliczone  przeszkody,  ażeby  narzucić  się  i  zostać  dosłyszaną.  To  idiotyzm  myśleć,  że  nie 
chce wejść do jego mieszkania. Jeżeli nie przychodzi, to dlatego że zagapiła się przed wysta-
wą  mydlarni  czy  jakiegoś  innego  sklepu,  zachwycona  małą  foką  z  porcelany  albo  litografią 
Zao-Wu-Ki. Wydaje mu się, że ją widzi, a równocześnie zdaje sobie sprawę, że akurat w mo-
mencie  zaciągania  się  papierosem  wyobraża  sobie  myśliwską  dwururkę,  i  czuje  się  rozgrze-
szony ze swojej głupoty. Niby nic nadzwyczajnego dwururka, ale co może robić o tej porze w 
jego pokoju, w połączeniu z tym uczuciem zdumienia? Nie lubi pory, w której wszystko sza-
rzeje, sinieje. Niedbale wyciąga rękę, żeby zapalić stojącą na stole  lampę. Dlaczego Michèle 
nie przychodzi? Już nie przyjdzie, nie warto czekać. Chyba rzeczywiście nie chce przyjść do 
jego  pokoju.  No  cóż,  w  końcu...  Nie  tragizujmy.  Jeszcze  kieliszek  koniaku,  przerzucić  ksią-
ż

kę,  pójść  przetrącić  coś  w  barze  u  Leona.  Kobiety  są  zawsze  takie  same,  w  Enghien  czy  w 

Paryżu,  stare  czy  młode.  Jego  teoria  „wyjątków”  nie  potwierdza  się,  w  rezultacie  mysz 
zawsze  cofa  się  przed  pułapką.  Dlaczego  „pułapką”?  Dziś  czy  innego  dnia,  wcześniej  czy 
później...  Czekał  na  nią  od  piątej,  jakkolwiek  miała  przyjść  o  szóstej;  specjalnie  wygładził 
niebieską kapę, jak idiota wziął piórko i wlazł na krzesło, żeby zmieść niedostrzegalną, Bogu 
ducha  winną  pajęczynę.  Byłoby  przecież  takie  naturalne,  gdyby  właśnie  w  tej  chwili  wysia-
dała z autobusu na Saint-Sulpice i zbliżała się do jego domu zatrzymując się po drodze przed 
wystawami  albo  gapiąc  na  gołębie  na  placu.  Nie  ma  żadnego  powodu,  dla  którego  miałaby 
nie chcieć do niego przyjść. Pewnie, że nie ma też żadnego powodu, żeby myśleć o dwururce 
albo  żeby  zdecydować,  że  w  tej  chwili  Michaux  jest  odpowiedniejszą  lekturą  niż  Graham 
Greene.  Szybkość  wyboru  zawsze  była  dla  niego  problemem.  Przecież  muszą  być  jakieś 
przyczyny,  niemożliwe,  żeby  po  prostu  przypadek  decydował,  że  Greene  a  nie  Michaux,  że 
Michaux  a  nie  Enghien,  chciałem  powiedzieć  nie  Greene.  Żeby  pomieszać  miejscowość 
Enghien  z  takim  pisarzem  jak  Greene...  „To  niemożliwe,  żeby  wszystko  było  absurdem”, 
myśli Pierre rzucając papierosa. „I  jeżeli  nie przychodzi, to dlatego że coś jej przeszkodziło, 
coś, co nie ma nic wspólnego z nami.” 

Schodzi na dół, chwilę czeka w bramie. Widzi, jak światła na placu zapalają się. Kiedy 

siada przy stoliku na ulicy i zamawia piwo, u Leona nie ma jeszcze nikogo. 

Z miejsca, gdzie siedzi, widać wejście do jego domu, tak że gdyby... Leon mówi o Tour 

de France. Przychodzi Nicole z przyjaciółką, kwiaciarką o ochrypłym głosie. Piwo jest lodo-
wate, a więc przydałyby się parówki. Przed bramą jego domu syn konsjerżki skacze na jednej 
nodze. Jak się zmęczy, zaczyna skakać na drugiej nie zmieniając miejsca. 

— Co za bzdura — mówi Michèle — dlaczego miałabym nie chcieć do ciebie przyjść, 

skorośmy się tak umówili? 

Edmund podaje kawę, jest jedenasta rano, w kawiarni nie ma o tej porze prawie nikogo 

i  Edmund  zatrzymuje  się,  żeby  omówić  Tour  de  France.  Po  czym  Michèle  wyjaśnia  to,  co 
było  zresztą  do  przewidzenia  i  o  czym  Pierre  powinien  był  pomyśleć:  częste  omdlenia  jej 
matki i ojciec, który traci głowę i dzwoni do niej do biura, więc taksówka i pędem do domu, a 
wszystko  po  nic  —  zwykły  zawrót  głowy.  Przecież  to  już  tyle  razy  miało  miejsce  i  trzeba 

background image

Pierre'a, żeby... 

— Cieszę się, że już dobrze się czuje — odpowiada głupawo Pierre. 
Kładzie rękę na ręce Michèle, Michèle kładzie drugą rękę na jego ręce, potem wyjmuje 

rękę  leżącą  pod  spodem  i  kładzie  ją  na  wierzchu.  Pierre  wyjmuje  rękę  leżącą  pod  spodem  i 
kładzie ją na wierzchu. Michèle wyjmuje rękę leżącą pod spodem i rozpłaszcza ją o jego nos. 

— Zimny nosek — zdrowy piesek. 
Pierre przyznaje, że temperatura jego nosa jest niezgłębioną tajemnicą. 
— Głuptas — stwierdza Michèle. 
Pierre  całuje  ją  w  czoło,  we  włosy.  Michèle  schyla  głowę,  więc  podnosi  ją  za  brodę  i 

zmusza,  żeby  spojrzała  na  niego,  zanim  pocałuje  ją  w  usta.  Całuje  ją  raz,  drugi  raz.  Pachnie 
ś

wieżością, cieniem  pod drzewami. Im  wunderschönen Monat Mai, * słyszy  wyraźnie  melo-

dię.  Zdumiewa  go,  że  tak  dobrze  pamięta  słowa,  które  dopiero  przetłumaczone  mają  napra-
wdę  dla  niego  sens.  Ale  podoba  mu  się  melodia,  słowa  tak  ładnie  brzmią  nucone  we  włosy 
Michèle, w jej wilgotne usta. Im wunderschönen Monat Mai, als... 

Ręka Michèle wbija mu się w ramię. 
— Boli mnie — mówi odpychając go i przesuwając palcami po ustach. 
Pierre  widzi  ślad  swoich  zębów  na  jej  wardze.  Głaszcze  jej  policzek  i  znów  ją  całuje. 

Cóż to, Michèle się gniewa? Nie, nie gniewa się. Kiedyż, kiedyż, kiedyż znajdą się wreszcie 
sami?  Nic  nie  rozumie;  jej  wyjaśnienia  jakby  dotyczyły  czegoś  innego.  Opanowany  jedną 
myślą, żeby zobaczyć ją któregoś dnia u siebie, żeby weszła po schodach pięć pięter i znalazła 
się  w  jego  pokoju,  nie  pojmuje,  że  wszystko  nagle  się  odwróciło,  bo  rodzice  Michèle  wyje-
ż

dżają na dwa tygodnie na wieś. Niech  jadą, tym  lepiej, bo wtedy Michèle... Nagle orientuje 

się, patrzy na nią. Michèle się śmieje. 

— Więc będziesz sama w domu przez dwa tygodnie? 
—  Jakiś  ty  głuptas  —  mówi  Michèle.  Wyciąga  palec  i  rysuje  nim  niewidoczne  gwia-

zdki,  trapezy,  spirale.  Mama  naturalnie  liczy,  że  wierna  Babette  dotrzyma  jej  przez  te  dwa 
tygodnie towarzystwa — było tyle kradzieży i włamań na przedmieściach. Ale Babette zosta-
nie w Paryżu tak długo, jak im się będzie podobało. 

Pierre  nie  zna  ich  willi,  jakkolwiek  tyle  razy  o  niej  myślał,  że  już  prawie  jakby  w  niej 

był; idzie za Michèle do salonu przeładowanego niemodnymi meblami, wchodzi po schodach 
nieomieszkawszy dotknąć szklanej kuli u nasady poręczy. Nie wie dlaczego, dom nie podoba 
mu  się,  ma ochotę wyjść do ogrodu, jakkolwiek trudno uwierzyć, żeby tak  mała willa  miała 
ogród.  Z  wysiłkiem  odrywa  się  od  tego  obrazu,  odkrywa,  że  jest  szczęśliwy,  że  siedzi  w 
kawiarni z Michèle, że dom będzie inny niż ten, który sobie wyobrażał, a który przytłaczał go 
trochę  ilością  mebli  i  podniszczonych  dywanów.  „Muszę  poprosić  Xaviera  o  motor”,  myśli 
Pierre.  Będzie  na  nią  czekał  i  w  pół  godziny  będą  w  Clamart,  przed  nimi  dwa  weekendy, 
mogą pojechać gdzieś na wycieczkę, trzeba postarać się o termos i neskę. 

— Czy na schodach twojego domu jest szklana kula? 
— Nie — mówi Michèle — mylisz z... 
Urywa, jakby nagle coś ją ścisnęło za gardło. Zagłębiony w swoim fotelu, z głową opa-

rtą o  lustro,  za  pomocą  którego  Edmund  usiłuje  powiększyć  ilość  stolików  w  swoim  lokalu, 
Pierre dopuszcza do siebie ulotną myśl, że Michèle jest jak kotka albo jak anonimowy portret. 
Zna ją właściwie tak krótko, może jej również trudno jest go zrozumieć. Zapewne, miłość nie 
jest  żadnym  wytłumaczeniem,  tak  jak  nie  jest  wytłumaczeniem  fakt  posiadania  wspólnych 
przyjaciół  ani  zbliżonych  przekonań  politycznych.  Zawsze  zaczyna  się  od  założenia,  że  w 
nikim  nie  ma  tajemnic,  tak  łatwo  jest  zdobyć  dane:  Michèle  Duvernois,  dwadzieścia  cztery 
lata, szatynka, oczy szare, urzędniczka biurowa. Ona także wie, że Pierre Jolivet, dwadzieścia 
trzy lata, blondyn... Ale  jutro  pojadą  razem  do  jej  domu, w  pół  godziny  będą w Enghien.  
 

*  W  cudownym  majowym  miesiącu,  Heine,  Księga  pieśni.  Przekład  A.  Mieleszki-Maliszkiewicza, 

Warszawa 1880. 

background image

„Znowu Enghien”, myśli Pierre odganiając tę nazwę jak muchę. Będą mieli dwa tygodnie na 
to,  żeby  być  razem,  koło  domu  jest  ogród  zapewne  też  różny  od  tego,  co  sobie  wyobrażał, 
trzeba by spytać Michèle o ten ogród, ale Michèle woła Edmunda, już przeszło wpół do dwu-
nastej i kierownik będzie się gniewał, jak się spóźni. 

— Zostań jeszcze trochę — mówi Pierre. — Patrz, Roland i Babette. Niewiarygodne, że 

też nigdy nie możemy być sami w tej kawiarni. 

— Sami? — mówi Michèle — przecież umówiliśmy się z nimi... 
— Wiem, ale mimo to... 
Michèle  wzrusza  ramionami,  a  Pierre  wie,  że  go  rozumie  i  że  w  głębi  duszy  także  się 

martwi, że przyjaciele są tak punktualni. Roland i Babette wnoszą ze sobą swój zwykły wyraz 
spokojnego  szczęścia,  który  tym  razem  niecierpliwi  go  i  drażni.  Są  po  drugiej  stronie  osło-
nięci falochronem czasu. Ich złości i niezadowolenia należą do świata, do polityki albo sztuki, 
nigdy  do  nich  samych,  nigdy  do  ich  własnych,  głębszych  spraw.  Ocaleni  przez  zwyczaje, 
przez automatyczne gesty. Wszystko wygładzone, uprasowane, poukładane, ponumerowane. 

Zadowolone  prosiaczki,  biedni,  tacy  poczciwi  przyjaciele.  Nagle  nie  ma  ochoty  uści-

snąć ręki Rolanda, połyka ślinę, patrzy mu w oczy, a potem zgniata mu palce tak, jakby chciał 
je  połamać.  Roland  śmieje  się  i  siada  na  wprost  nich;  ma  wiadomości  z  Klubu  Filmowego, 
trzeba będzie koniecznie iść tam w poniedziałek. „Zadowolone prosiaczki”, przeżuwa Pierre. 
To głupie. To niesprawiedliwe. Ale film Pudowkina... Dajcie spokój, już można by poszukać 
czegoś nowszego. 

— Czegoś nowszego — drwi Babette — czegoś nowszego. Jakiś ty stary, Pierre. 
Nie ma powodu, żeby nie podać ręki Rolandowi. 
—  Włożyła  tę  pomarańczową  bluzkę,  w  której  jej  jest  do  twarzy...  —  opowiada 

Michèle. 

Roland wyciąga gauloisy, zamawia kawę. Najmniejszego powodu, żeby  nie podać ręki 

Rolandowi. 

— To inteligentna dziewczyna — mówi Babette. 
Roland  patrzy  na  Pierre'a  i  mruga.  Kompletnie  bezproblemowy  spokojny  prosiaczek. 

Pierre'a brzydzi ten spokój i to, że Michèle może gadać o pomarańczowej bluzce, taka daleka 
od  niego  jak  zawsze.  Co  on  ma  z  nimi  wspólnego?  Ostatni  doszlusował  do  nich,  ledwie  go 
tolerują. 

W  czasie  rozmowy  (teraz  chodzi  o  jakieś  buty)  Michèle  przesuwa  palcem  po  wardze. 

Nawet  nie  umie  pocałować  jej  jak  człowiek.  Skaleczył  ją,  a  ona  to  zapamiętała.  Dobrze,  bo 
jego  kaleczy  cały  świat,  mrugają  na  niego,  uśmiechają  się  do  niego,  „lubią  go”.  To  jest  jak 
ciężar  na  piersiach,  jak  konieczność,  żeby  odejść  i  być  samemu  w  swoim  pokoju,  i  zastana-
wiać  się,  dlaczego  nie  przyszła  Michèle,  dlaczego  Roland  i  Babette  zabrali  mu  płytę  bez 
uprzedzenia. 

Michèle  spogląda  na  zegarek  i  zrywa  się.  Umawiają  się  do  Klubu  Filmowego.  Pierre 

płaci kawę. Jakoś mu lepiej, chciałby pogadać trochę z Rolandem i Babette, żegna się z nimi 
serdecznie. Poczciwe prosiaczki, najlepsi przyjaciele Michèle. 

Roland patrzy na nich, gdy odchodzą ulicą zalaną słońcem. Powoli dopija swoją kawę. 
— Zastanawiam się... — mówi Roland. 
— I ja także — mówi Babette. 
— W końcu — dlaczegóż by nie? 
— Właśnie: dlaczegóż by nie? Ale to byłoby pierwszy raz od tego czasu. 
—  Najwyższy  czas,  żeby  Michèle  zrobiła  już  coś  z  sobą  —  mówi  Roland  —  a  jeżeli 

chcesz wiedzieć, uważam, że jest bardzo zakochana. 

— Oboje są bardzo zakochani. 
Roland pozostaje zamyślony. 

 

background image

Umówił się z Xavierem w kawiarni na placu Saint-Michel, ale przyszedł zbyt wcześnie. 

Zamawia piwo i przegląda gazetę. Nie bardzo sobie przypomina, co robił, od kiedy rozstał się 
z Michèle przed wejściem do jej biura. Ostatnie miesiące są tak niejasne jak ten ranek, jeszcze 
nie przeminął, a już jest dziwną mieszaniną fałszywych wspomnień, nieporozumień. W życiu, 
które wiedzie,  a które  jest  jakby  nie  jego życiem,  jedyną rzeczą pewną  jest to, że chciał  być 
możliwie najbliżej Michèle wciąż czekając i czując, że to nie dosyć, że wszystko jest dziwa-
czne, że nie wie o niej nic, w gruncie rzeczy absolutnie nic — ma szare oczy, po pięć palców 
u  rąk,  jest  niezamężna,  czesze  się  jak  mała  dziewczynka.  W  gruncie  rzeczy  absolutnie  nic. 
Ale skoro nic nie wie o niej, wystarczy, że nie widzi jej przez chwilę, aby próżnia zamieniała 
się  w  gorzkie  i  gęste  chaszcze.  Boi  się  ciebie,  brzydzi  się  tobą,  czasami  odpycha  cię  pośród 
najczulszych  pocałunków,  nie  chce  iść  z  tobą  do  łóżka,  jest  czymś  przerażona,  nawet  dziś 
rano odepchnęła cię gwałtownie (a jakaż była rozkoszna, jak się do ciebie tuliła w momencie 
rozstania  i  jak  wszystko  urządziła,  żeby  spotkać  się  z  tobą  jutro  rano  i  razem  pojechać  do 
Enghien),  a  ty  zostawiłeś  ślad  zębów  na  jej  ustach,  całowałeś  ją  i  ugryzłeś,  aż  się  rozżaliła, 
przesunęła palcami po wardze i rozżaliła się bez gniewu, tylko ze zdziwieniem, als alle Kno-
spen  sprangen
,  *  w  myśli  nuciłeś  Schumanna,  ty  chamie,  nuciłeś  gryząc  ją  w  usta  i  pamię-
tasz? Równocześnie wchodziłeś po schodach, tak, wchodziłeś po schodach gładząc po drodze 
szklaną  kulę  u  nasady  poręczy,  ale  potem  Michèle  powiedziała,  że  u  niej  w  domu  nie  ma 
ż

adnej szklanej kuli. 

Pierre zsuwa się z kanapki, szuka papierosów. Ostatecznie Michèle również niewiele o 

tobie  wie,  widocznie  nie  jest  ciekawa,  jakkolwiek  ma  ten  sposób  słuchania  twoich  zwierzeń 
uważnie,  z  powagą,  jakby  przeżywała  każdą  chwilę  twojego  życia,  każde  głupstwo,  coko-
lwiek,  kota  wychodzącego  z  bramy,  burzę  w  Cité,  liść  koniczyny,  płytę  Gerry  Muligana. 
Uważna, pełna zapału i powagi, tak samo umiejąca słuchać, jak i zmusić do słuchania. 

Tym sposobem od spotkania do spotkania, od rozmowy do rozmowy doszli do tego, że 

stali się „parą” pośród tłumu, trochę polityki, trochę lektury, jakieś kino, pocałunki za każdym 
razem mocniejsze, jego ręka głaszcząca jej szyję, dotykająca piersi, powtarzająca nie kończą-
ce  się  pytanie  bez  odpowiedzi.  Pada  —  trzeba  by  schronić  się  do  jakiejś  sieni;  zbyt  dużo 
słońca —  wejdźmy do tej księgarni;  jutro przedstawię cię  Babette, mojej  starej przyjaciółce, 
spodoba ci się. Po czym okazuje się, że przyjaciel Babette jest dawnym kolegą Xaviera, naj-
lepszego przyjaciela Pierre'a, więc koło zacieśnia się; czasami u Babette i Rolanda, czasami w 
gabinecie Xaviera, wieczorami w kawiarniach łacińskiej dzielnicy. 

Właściwie nie zdając sobie z tego sprawy Pierre jest wdzięczny Rolandowi i Babette za 

przyjaźń,  którą  obdarzają  Michèle,  za  ich  dyskretną  nad  nią  opiekę,  jakkolwiek  Michèle  nie 
potrzebuje opieki. W ich kółku nie mówi się o ludziach, wolą oderwane tematy, politykę, pro-
cesy sądowe, przede wszystkim zaś lubią porozumiewać się spojrzeniami, częstować papiero-
sami,  łazić po kawiarniach, żyć w atmosferze koleżeństwa. Miał szczęście, że przyjęli go do 
siebie,  że  pozwolili  mu  do  siebie  dołączyć;  nie  są  łatwi,  znają  bezpudłowe  sposoby,  żeby 
zniechęcać natrętów. „Lubię ich”, mówi sobie Pierre kończąc piwo. Pewnie myślą, że już jest 
kochankiem  Michèle;  Xavier  musi  chyba  tak  myśleć,  nie  pomieściłoby  mu  się  w  głowie,  że 
Michèle  mogła  odmawiać  mu  tego  przez  cały  czas  właściwie  bez  powodu,  po  prostu odma-
wiać  nie  przestając  widywać  się  z  nim,  wychodzić  razem,  mówić  do  niego  albo  go  słuchać. 
Przyzwyczaić  można  się  do  wszystkiego,  nawet  do  rzeczy  najdziwniejszych;  zaczyna  się 
wierzyć,  że  tajemnica  jest  sama  w  sobie  wytłumaczeniem,  i  żyje  się  życiem  wewnętrznym 
przyjmując  coś  właściwie  nie  do  przyjęcia:  rozstawanie  się  na  rogach  ulic  albo  w  kawia-
rniach,  kiedy  wszystko  mogłoby  być  takie  proste,  schody  ze  szklaną  kulą  u  nasady  poręczy, 
które wiodą ku spotkaniu, ku prawdziwemu spotkaniu... Ale Michèle powiedziała, że  nie  ma 
ż

adnej szklanej kuli. 

 

*  Gdy  pierwszy  kwiatek  rozpęka,  Heine,  Księga  pieśni.  Przekład  A.  Mieleszki-Maliszkiewicza, 

Warszawa 1880. 

background image

Wysoki,  chudy  Xavier  przychodzi  z  twarzą  „z  tych  pracowitych  dni”.  Mówi  o  jakichś 

doświadczeniach,  o  biologii  jako  o  przyczynie  sceptycyzmu.  Ogląda  swój  zażółcony  palec. 
Pierre pyta: 

—  Czy  ci  się  nie  zdarza,  że  nagle  zaczynasz  myśleć  o  czymś  zupełnie  oderwanym  od 

tego, o czym właśnie myślałeś? 

— Zupełne oderwanie to hipoteza robocza i nic więcej — mówi Xavier. 
— Wiesz, jakoś dziwnie się czuję ostatnio. Powinieneś dać mi coś, coś „obiektywizują-

cego”. 

— Obiektywizującego? — mówi Xavier — to nie egzystuje, bracie. 
— Za dużo o sobie myślę — mówi Pierre — to idiotyczne. 
— A Michèle cię nie obiektywizuje? 
— Właściwie wczoraj zdarzyło mi się coś... 
Słyszy,  że  mówi,  widzi,  że  Xavier  na  niego  patrzy,  widzi  w  lustrze  odbicie  Xaviera, 

jego kark, widzi siebie mówiącego do Xaviera (ale skąd ta uporczywa myśl, że u nasady porę-
czy  jest szklana kula)  i od czasu do czasu zauważa ruch głowy Xaviera, ten zawodowy ruch 
tak groteskowy, kiedy nie odbywa się w gabinecie, a doktor nie jest w fartuchu, który inaczej 
go ustawia, powierza mu dodatkową władzę. 

— Enghien... — mówi Xavier — nie przejmuj się tym. Ja na przykład zawsze mylę Le 

Mans z Mentoną. Z pewnością wina jakiejś nauczycielki, het kiedyś, w dzieciństwie. 

Im wunderschönen Monat Mai, nuci pamięć Pierre'a. 
— Gdybyś źle sypiał, powiedz mi, to ci coś zapiszę — mówi Xavier. — Jestem pewien, 

ż

e te dwa tygodnie raju wystarczą ci. Nic lepszego jak wspólna poduszka, to od razu rozjaśnia 

myśli, czasem nawet je likwiduje — i spokój. 

Może gdyby więcej pracował, gdyby  bardziej  się  męczył, gdyby sam wymalował  swój 

pokój albo chodził piechotą na wydział zamiast jeździć  autobusem. Gdyby  musiał zarobić te 
siedemdziesiąt  tysięcy  franków,  które  mu  przysyłają  rodzice.  Oparty  o  balustradę  Pont-Neuf 
patrzy na barki i czuje na szyi i ramionach letnie słońce. Grupka dziewcząt przechodzi śmie-
jąc się, słychać odgłos końskich kopyt. Mijając dziewczyny rudy cyklista gwiżdże przeciągle, 
one śmieją się tym głośniej i nagle uczucie, że zeschłe liście podniosły się i pożarły mu twarz 
w jednym strasznym, czarnym ukąszeniu. 

Pierre  trze  oczy,  prostuje  się  z  wolna.  To  nie  były  ani  słowa,  ani  przywidzenie:  coś 

między tym a tym, jakiś niewyraźny obraz w tylu wyrazach, ile było na ziemi zeschłych liści 
(które  wzniosły  się  tumanem  w  górę,  żeby  dać  mu  w  twarz).  Widzi,  że  jego  prawa  oparta o 
balustradę  ręka  drży.  Zaciska  pięść,  walczy  z  tym  drżeniem.  Xavier  jest  już  daleko,  nie  ma 
sensu  biec  za  nim,  dodawać  ten  nowy  przykład  do  poprzednich,  bezsensownych  próbek.  — 
Zeschłe  liście?  —  powie  Xavier  —  przecież  nie  ma  zeschłych  liści  na  Pont-Neuf.  —  Tak 
jakby on sam nie wiedział, że nie ma zeschłych liści na Pont-Neuf, że to w Enghien są zeschłe 
liście. 
 

Teraz będę myślał o tobie, kochana, całą noc tylko o tobie. Będę myślał tylko o tobie, to 

jedyny  sposób,  żeby  czuć  się  sobą,  mieć  ciebie  w  sobie  jak  drzewo,  powoli  odrywać  się  od 
pnia,  który  podtrzymuje  mnie  i  kieruje  mną,  ostrożnie  pływać  wokół  ciebie  w  powietrzu 
dotykając go każdym  liściem  (zieleni, zieleni, ty  i  ja, pień pełen soków żywotnych  i zielone 
liście, zielone, zielone), lecz nie oddalając się od ciebie, nie pozwalając, aby coś innego wśli-
znęło  się  między  nas,  oderwało  od  ciebie  moją  uwagę,  pozbawiło  mnie  choćby  jednej  seku-
ndy świadomości, że ta noc powoli kłoni się ku świtowi i że tam, z drugiej strony, tam, gdzie 
mieszkasz, tam, gdzie śpisz, znów będzie noc, gdy przyjdziemy już razem, gdy wejdziemy do 
twojego  domu,  gdy  miniemy  próg,  zapalimy  światła,  popieścimy  twojego  psa,  wypijemy 
kawę  i będziemy patrzeć na siebie  bez końca, aż obejmę cię (mieć cię w sobie  jak drzewo)  i 
zaprowadzę  ku  schodom  (ale  nie  ma  szklanej  kuli),  po  których  zaczniemy  wchodzić, 

background image

wchodzić, drzwi są zamknięte, ale klucz mam w kieszeni... 

Pierre  wyskakuje  z  łóżka,  pakuje  głowę  pod  kran  umywalki.  Myśleć  tylko  o  tobie... 

więc jak to może być, że ta myśl jest pragnieniem głuchym i ciemnym, w którym Michèle nie 
jest już Michèle (mieć ciebie w sobie  jak drzewo), w którym  nie czuje  jej w ramionach, gdy 
wnosi  ją  po  schodach,  bo  zaledwie  wszedł  na  pierwszy  stopień,  zobaczył  szklaną  kulę  i  jest 
sam, sam wchodzi po schodach, a Michèle  jest na górze, zamknięta za drzwiami,  i  nie wie o 
tym, że on ma w kieszeni drugi klucz i że wchodzi po schodach. 

Wyciera twarz, szeroko otwiera okno na świeżość świtu. Jakiś pijak dobrotliwie mono-

loguje  na ulicy zataczając się,  jakby unosił się w  gęstej wodzie. Podśpiewuje, chodzi tam  i z 
powrotem w  jakimś ceremonialnym tańcu, pośród szarości, która powoli wgryza  się w  bruk, 
w  zamknięte  bramy.  Als  alle  Knospen  sprangen  —  słowa  rysują  się  na  wysuszonych  ustach 
Pierre'a,  przyklejają  do  melodii  płynącej  z  dołu,  która  nie  ma  z  nimi  nic  wspólnego,  ale  i  te 
słowa nie mają z niczym nic wspólnego, przychodzą jak wszystko inne, na chwilę przyklejają 
się  do  życia,  a  potem  już  tylko  jakby  pełen  żalu  lęk,  próżnie,  które  odwracają  się  ukazując 
strzępy  zahaczające  o  wszystko  dokoła,  o  dwururkę,  o  kupę  zeschłych  liści,  o  pijaka  rytmi-
cznie  tańczącego  jakąś  swoistą  pawanę  pośród  ukłonów,  które  rozłażą  się  w  łachmanach  i 
potknięciach, w niewyraźnym bełkocie słów. 
 

Motor  mruczy  na  ulicy  d'Alésia.  Pierre  czuje  palce  Michèle  mocniej  obejmujące  go  w 

pasie za każdym razem, kiedy zakręcają albo mijają autobus. Gdy staje na czerwonych świa-
tłach, odchyla w tył głowę czekając na pieszczotę, na pocałunek we włosy. 

— Już się nie boję — mówi Michèle — dobrze prowadzisz. Teraz na prawo. 
Willa jest zagubiona pośród dziesiątków podobnych w dolinie rozciągającej się już poza 

Clamart.  Dla  Pierre'a  słowo  „willa”  brzmi  jak  „schronienie”,  jak  świadomość,  że  wszystko 
jest spokojne, odseparowane, że będzie ogród i trzcinowe fotele, a w nocy może nawet świe-
tliki. 

— Są u was w ogrodzie świetliki? 
— Chyba nie — odpowiada Michèle — co ci też przychodzi do głowy? 
Trudno  jest  rozmawiać  prowadząc  motor,  ruch  zmusza  do  skupienia,  a  Pierre  jest 

zmęczony,  zaledwie  trochę  zdrzemnął  się  nad  ranem.  Trzeba  pamiętać,  żeby  zażyć  proszek 
Xaviera, naturalnie nie będzie pamiętał, zresztą nie będzie to potrzebne. Odchyla w tył głowę 
i  pomrukuje,  bo  Michèle  spóźnia  się  z  pocałowaniem  go,  Michèle  śmieje  się  i  przesuwa  mu 
rękę  po  włosach.  Zielone  światło.  „Przestałbyś  się  wygłupiać”,  powiedział  Xavier  wyraźnie 
zdezorientowany. Zresztą to na pewno minie, dwa proszki przed snem, łyk wody. Jak też śpi 
Michèle? 

— Michèle, jak ty śpisz? 
— Bardzo dobrze — mówi Michèle — czasem miewam koszmary jak wszyscy. 
Jasne,  jak wszyscy, ale gdy  się zbudzi, wie, że to był sen, że  minął, że  nie będzie włą-

czał  się  jej  w  odgłosy  uliczne,  w  twarze  przyjaciół,  w  najniewinniejsze  zajęcia  (ale  Xavier 
obiecał, że przy dwóch proszkach wszystko będzie dobrze), pewnie śpi z twarzą w poduszce, 
kolana  ma  trochę  podkurczone, oddycha  powoli  i  taką,  jaką  ją  sobie  teraz  wyobraża,  będzie 
miał obok siebie,  śpiącą, spokojnie oddychającą,  nagą  i  bezbronną, gdy  jedną ręką  będzie  ją 
trzymał za włosy, i światło żółte, światło czerwone, stop. 

Hamuje tak gwałtownie, że Michèle krzyczy, a potem milknie i siedzi bez ruchu, jakby 

się zawstydziła swego krzyku. Z nogą na ziemi Pierre odwraca głowę i uśmiecha się do cze-
goś, co nie jest Michèle, co siedzi za nim uśmiechnięte, zagubione. 

Wie,  że  za  chwilę  światło  zmieni  się  na  zielone,  za  motorem  jest  ciężarówka  i  samo-

chód, zielone światło, za motorem ciężarówka i samochód, ktoś trąbi dwa razy, trzy razy. 

— Co ci jest? — pyta Michèle. 
Mijając  ich  facet  z  auta  wymyśla,  Pierre  rusza  powoli.  To  gdzieśmy  się  zatrzymali? 

background image

Aha, że miał ją zobaczyć taką, jaką jest, bezbronną i nagą. Tośmy powiedzieli, doszliśmy do-
kładnie do chwili, w której widzieliśmy ją śpiącą, nagą, bezbronną, czyli że nie ma najmniej-
szego powodu nawet przez chwilę przypuszczać, że będzie trzeba... Tak, słyszałem, najpierw 
na lewo, a potem znowu na lewo. Tamten dach z dachówki? Sosny, jak tu ładnie, słuchaj, jaka 
ładna  jest  twoja  willa  i  ten  sosnowy  ogród,  i  rodzice,  co  pojechali  na  wieś;  aż  trudno 
uwierzyć; och, Michèle, w coś podobnego zupełnie nie można uwierzyć. 

Bobby  dla  ocalenia  pozorów  przyjął  ich  uroczystym  szczekaniem,  a  teraz  dokładnie 

obwąchuje  spodnie Pierre'a, który popycha  motocykl ku progowi domu. Michèle  już weszła, 
otwiera żaluzje i wraca, żeby przyjąć Pierre'a, który rozgląda się dokoła i odkrywa, że nic nie 
przypomina tego, co sobie wyobrażał. 

— Tu miały  być trzy schodki —  mówi. — A ten  salon... ależ  naturalnie... Nie zwracaj 

na mnie uwagi, człowiek zawsze wszystko sobie wymyśli inaczej. Nawet meble. Tobie też się 
to zdarza? 

—  Czasem  —  mówi  Michèle.  —  Pierre,  jeść  mi  się  chce.  Nie,  Pierre,  słuchaj,  bądź 

człowiekiem i pomóż mi. Trzeba coś ugotować. 

— Kochanie — mówi Pierre. 
—  Otwórz  tu  okno,  niech  wejdzie  słońce.  Pierre,  siedź  spokojnie,  bo  Bobby  będzie 

myślał, że... 

— Michèle — mówi Pierre. 
— Pozwól mi się przebrać. Jeżeli masz ochotę, zdejmij marynarkę, a w tej szafie znaj-

dziesz coś do picia, ja się na tym nie znam. 

Widzi,  jak odchodzi,  jak  wbiega po schodach,  jak ginie  na podeście.  W  szafie  jest coś 

do  picia,  ona  się  na  tym  nie  zna.  Salon  jest  głęboki  i  ciemny,  ręka  Pierre'a  głaszcze  nasadę 
poręczy. Mówiła  mu przecież, ale  mimo to czuje coś, niby głuche rozczarowanie; a więc nie 
ma szklanej kuli. 

Michèle wraca w jakichś starych spodniach i nieprawdopodobnej bluzce. 
—  Wyglądasz  jak  grzyb  —  mówi  Pierre  z  czułością  każdego  mężczyzny  na  widok 

kobiety ubranej w zbyt duże rzeczy. — Nie pokażesz mi domu? 

—  Jeżeli  chcesz  —  mówi  Michèle.  —  Nie  znalazłeś  nic  do  picia?  Poczekaj,  jesteś  do 

niczego. 

Niosą kieliszki do salonu i siadają na sofie, na wprost otwartego okna. Bobby chce ich 

ufetować, kładzie się na dywanie i patrzy na nich. 

— Od razu cię zaakceptował — mówi Michèle oblizując brzeg kieliszka. — Podoba ci 

się mój dom? 

— Nie — mówi Pierre. — Jest ciemny, niemożliwie małomieszczański, pełen ohydnych 

mebli. Ale w nim jesteś ty w tych strasznych portkach. 

Gładzi  jej  szyję, przyciąga ku  sobie, całuje w usta. Całują  się w usta, czuje ciepło ręki 

Michèle,  całują  się  w  usta,  osuwają  się  trochę,  ale  Michèle  jęczy  i  stara  się  wyswobodzić, 
mruczy coś, czego on nie rozumie. Myśli niejasno, że najtrudniej byłoby zamknąć jej usta, nie 
chciałby,  żeby  zemdlała.  Nagle  puszcza  ją,  spogląda  na  swoje  ręce,  tak  jakby  nie  były  jego, 
słyszy przyspieszony oddech Michèle, głuche warczenie rozciągniętego na dywanie psa. 

—  Zwariuję  przez  ciebie  —  mówi  Pierre,  a  śmieszność  tego  zdania  jest o  wiele  mniej 

przykra  niż  to,  co  przed  sekundą  odczuł.  Jakby  nakaz,  jakby  pragnienie  nie  do  opanowania, 
ż

eby  zamknąć  jej  usta,  ale  żeby  przy  tym  nie  zemdlała.  Wyciąga  rękę,  z  daleka  dotyka  jej 

policzka,  zgadza  się  na  wszystko,  że  zrobią  sobie  jakąś  zaimprowizowaną  zakąskę,  że  sam 
wybierze wino, że rzeczywiście koło okna jest gorąco. 

Michèle  zajada  na  swój  sposób  mieszając  ser  z  anchois  w  oliwie,  sałatę  z  kawałkami 

homara.  Pierre  popija  białe  wino,  patrzy  na  nią  i  uśmiecha  się.  Gdyby  się  z  nią  ożenił, 
codziennie piłby białe wino przy tym stole, patrzyłby na nią i uśmiechał się. 

— Ciekawe — mówi — że nigdy nie rozmawialiśmy o latach wojny. 

background image

— Im mniej o tym mówić... — odpowiada Michèle wycierając chlebem talerz. 
—  Wiem,  ale  przecież  wspomnienia  i  tak  czasem  wracają.  Dla  mnie  to  nie  było  takie 

straszne, w końcu byliśmy dziećmi. Jak jakieś nie kończące się wakacje, uczucie kompletne-
go, prawie już groteskowego absurdu. 

— Dla mnie to nie były wakacje — mówi Michèle. — Lało bez przerwy. 
— Lało? 
—  Tu  — odpowiada  dotykając  czoła.  —  Przed  oczami,  za  oczami  wszystko  było  mo-

kre; wszystko było spocone i mokre. 

— Tutaj mieszkałaś? 
— Z początku tak. Później, w czasie okupacji, posłali mnie do wujostwa w Enghien. 
Pierre  nie  widzi,  że  zapałka  pali  mu  się  między  palcami,  otwiera  usta,  macha  ręką, 

klnie. Michèle uśmiecha się zadowolona, że może mówić o czymś innym. 

Kiedy wstaje, żeby podać owoce, Pierre zapala papierosa, zaciąga się tak, jakby miał się 

udusić,  ale  już  przeszło,  wszystko  ma  jakieś  wytłumaczenie,  jeżeli  go  poszukać,  ileż  razy 
Michèle  wspominała  Enghien,  kiedy  gadali  łażąc  po  kawiarniach,  w  tych  pozornie  nic  nie 
znaczących,  przeznaczonych  na  zapomnienie  zdaniach,  które  później  stają  się  motywem  ja-
kiegoś snu czy majaczenia. Brzoskwinię? Dobrze, ale obraną. Ano, bardzo żałuje, ale kobiety 
zawsze  obierały  mu  brzoskwinie,  i  nie  widzi  powodu,  dla  którego  Michèle  miałaby  być 
wyjątkiem. 

—  Kobiety.  Jeżeli  ci  obierały  brzoskwinie,  to  były  takie  same  idiotki  jak  ja.  Lepiej 

zmełłbyś kawę. 

— Więc mieszkałaś w Enghien — mówi Pierre patrząc na ręce Michèle z lekkim obrzy-

dzeniem, którego doznaje zawsze na widok obieranego owocu. — A co robił w czasie wojny 
twój ojciec? 

— Nic wielkiego. Żyliśmy czekając, żeby się to wszystko wreszcie skończyło. 
— Niemcy nigdy wam nie dokuczali? 
— Nie — mówi Michèle obracając brzoskwinię między ociekającymi palcami. 
— Pierwszy raz mi mówisz, że mieszkaliście w Enghien. 
— Nie lubię wspominać tych czasów — mówi Michèle. 
—  Ale  musiałaś  kiedyś  mi  o tym  mówić  —  przeczy  sam  sobie  Pierre  —  bo  nie  wiem 

skąd, ale wiedziałem, że mieszkałaś w Enghien. 

Brzoskwinia  ześlizguje  się  na  talerzyk,  a  kawałki  skórki  przylepiają  się  do  miąższu, 

Michèle obskrobuje ją nożem, a Pierre znowu czuje obrzydzenie i z całych sił miele kawę w 
młynku.  Dlaczego  nic  nie  mówi?  Wygląda,  jakby  cierpiała  obskrobując  w  skupieniu  tę ohy-
dną,  ociekającą  brzoskwinię.  Dlaczego  nie  mówi?  Przecież  jest  pełna  słów,  wystarczy  spoj-
rzeć na jej ręce, na nerwowe mruganie, które w końcu zmienia się niemalże w tik, jedna część 
twarzy  unosi  się  jej  odrobinę  w  górę,  po  czym  opada,  już  kiedyś,  gdy  siedzieli  na  ławce  w 
Ogrodzie Luksemburskim, zauważył ten tik, który zawsze  jest wyrazem złego samopoczucia 
albo przemilczania czegoś. 

Michèle przygotowuje kawę odwrócona plecami do Pierre'a, który od niedopałka przy-

pala nowego papierosa. Przenoszą się do salonu zabierając porcelanowe filiżaneczki w niebie-
skie groszki. Zapach kawy dobrze im robi, patrzą na siebie jakby zaskoczeni i tym zawiesze-
niem  broni,  i  tym  wszystkim,  co  je  poprzedziło;  wymieniają  pojedyncze  słowa,  patrzą  na 
siebie, uśmiechają się do siebie i w roztargnieniu popijają kawę. 

Michèle odemknęła żaluzje i z ogrodu wchodzi światło zielonawe i ciepłe, które opływa 

ich  jak  dym  z  papierosów,  jak  koniak,  który  Pierre  popija  z  wolna  zatopiony  w  jakimś  otu-
manieniu. Bobby śpi na dywanie; wzdycha wstrząsany dreszczami. 

— Zawsze coś mu się śni —mówi Michèle. — Czasem płacze, budzi się nagle i patrzy 

na nas, jakby dopiero co zdarzyło mu się coś strasznego. A przecież to jeszcze szczeniak... 

Rozkosz,  że  jest  tutaj,  że  tak  mu  dobrze  w  tym  momencie,  że  może  zamknąć  oczy  i 

background image

wzdychać  jak  Bobby,  że  może  przegarnąć  sobie  włosy  raz  i  drugi  czując  we  włosach  rękę, 
jakby  to  nie  była  jego  własna  ręka,  niedostrzegalny  dreszcz,  gdy  się  dochodzi  do  karku, 
odpoczynek.  Kiedy  otwiera  oczy,  widzi  uchylone  usta  Michèle,  jej  twarz  tak  bladą,  jakby  w 
ciągu sekundy  straciła  całą krew. Patrzy  na  nią  nie rozumiejąc, kieliszek toczy  się po dywa-
nie. Pierre stoi na wprost lustra, nawet go bawi, że ma przedział na środku głowy jak amanci z 
filmu  niemego. Dlaczego Michèle płacze? Nie płacze, ale twarz  między rękami wygląda za-
wsze, jakby ktoś płakał. Odrywa je gwałtownie, całuje ją w szyję, szuka ust. Rodzą się jakieś 
słowa,  jego,  jej,  małe  szukające  się  nawzajem  zwierzątka,  spotkanie,  które  przedłuża  się  w 
pieszczocie, w zapachu sjesty, w zapachu samotnego domu, oczekujących schodów ze szkla-
ną  kulą  u  nasady  poręczy.  Pierre  chciałby  wziąć  Michèle  na  ręce,  wbiec  pędem  na  schody, 
klucz ma w kieszeni, wejdzie do pokoju, przytuli się do niej, poczuje jej drżenie, niezręcznie 
zacznie  szukać  gumek,  guzików,  ale  nie  ma  szklanej  kuli  u  dołu  schodów,  wszystko  jest 
odległe i potworne, Michèle tu, u jego boku, płacze taka daleka z twarzą mokrą od łez między 
rękami, z ciałem, które oddycha, które boi się, które go odpycha. 

Klęka  i kładzie głowę  na  jej kolanach,  mijają godziny,  mija  minuta, dwie  minuty, czas 

pęcznieje chłostą, ślinieniem. Ręce Michèle pieszczą jego włosy i znowu widzi jej twarz, cień 
uśmiechu, Michèle przeczesuje je palcami, prawie boli, gdy niemal siłą odgarnia mu włosy w 
tył, wtedy pochyla się, całuje go, uśmiecha się. 

—  Przestraszyłeś  mnie,  przez  chwilę  mi  się  wydawało...  Boże,  jakaż  jestem  głupia, 

przecież wcale nie byłeś podobny. 

— Do kogo? 
— Do nikogo — odpowiada Michèle. 
Pierre  nieruchomieje  w  oczekiwaniu,  drzwi  chwieją  się  tak,  jakby  za  chwilę  miały  się 

otworzyć.  Michèle  oddycha  ciężko,  ma  w  sobie  coś  z  pływaka  napiętego  w  oczekiwaniu  na 
huk startowego pistoletu. 

— Przelękłam się, bo... Sama nie wiem, przypomniałeś mi... 
Drzwi  chwieją  się,  chwieją,  pływaczka  czeka  wystrzału,  żeby  skoczyć  w  wodę.  Czas 

rozciąga  się  jak kawał gumy, wtedy Pierre wyciąga ręce  i obejmuje Michèle, przytula  się do 
niej, całuje  mocno, szuka  jej piersi pod bluzką, słyszy,  jak  jęczy,  i on także  jęczy  całując  ją, 
chodź, chodź teraz, usiłuje wziąć ją w ramiona (piętnaście schodów i drzwi na prawo), znowu 
jej jęk, jej niepotrzebny protest, trzymając ją w ramionach podnosi się niezdolny do dłuższego 
czekania, teraz, natychmiast, nadaremnie będzie się czepiała szklanej kuli (ale nie  ma żadnej 
szklanej kuli u poręczy), i tak zaniesie ją na górę, a potem jak sukę, sam jest już tylko jednym 
węzłem mięśni, jak sukę, a masz, to cię nauczy, och, Michèle, och, moja jedyna, nie płacz tak, 
nie  bądź  smutna,  moja  jedyna,  nie spychaj  mnie  znowu w tę czarną studnię,  jak  mogłem tak 
myśleć, och, nie płacz, Michèle. 

— Zostaw mnie — mówi Michèle cicho walcząc, aby się uwolnić. Odpycha go, patrzy 

chwilę jakby na kogoś innego, jakby to nie był on, i pędem wybiega z salonu, zamyka drzwi 
kuchni, słychać, jak przekręca klucz, Bobby szczeka w ogrodzie. 

Lustro  ukazuje  Pierre'owi  twarz  gładką,  pozbawioną  wyrazu,  ramiona  zwieszające  się 

jak szmaty, jedną połę koszuli, która wyśliznęła się ze spodni. Wciąż patrząc w lustro mecha-
nicznie poprawia na sobie ubranie, gardło ma tak zaciśnięte, że koniak pali go w usta, bo nie 
może go przełknąć, ale zmusza się do tego i pije dalej wprost z butelki jednym nie kończącym 
się haustem. Bobby przestał szczekać,  jest cicho jak w czasie sjesty, światło w willi staje się 
coraz  bardziej  zielone.  Z  papierosem  między  suchymi  wargami  wychodzi  na  próg,  idzie  do 
ogrodu,  mija  motor  i  idzie  dalej.  Pachnie  brzękiem  pszczół,  materacem  z  sosnowych  igieł. 
Bobby  szczeka  między  drzewami,  szczeka  na  niego,  teraz  zaczyna  ujadać  i  warczeć  nie 
ruszając się z miejsca, a jednak wciąż bliżej i bliżej niego. 

Kamień  dosięga  go  w  pośladek.  Bobby  wyje  i  ucieka,  z  daleka  zaczyna  szczekać 

znowu.  Pierre  celuje  powoli  i  trafia  go  w  tylną  nogę.  Pies  chowa  się  w  zaroślach.  „Muszę 

background image

znaleźć  jakieś  miejsce, gdzie  bym  mógł pomyśleć”,  mówi sobie Pierre. „Natychmiast  muszę 
znaleźć  jakieś  miejsce,  gdzie  mógłbym  ukryć  się  i  pomyśleć.”  Plecy  jego  ześlizgują  się  po 
pniu  sosny,  powoli  siada.  Michèle  patrzy  na  niego  z  okna  kuchni.  Zobaczyła,  jak  cisnąłem 
kamieniem w psa, patrzy na mnie, jakby mnie nie widziała, patrzy i nie płacze, nie mówi nic, 
taka samotna w oknie, powinienem przybliżyć się i być dla niej dobry, chcę być dobry, chcę 
wziąć ją za rękę i całować jej palce palec po palcu, całować jej gładką skórę. 

— Co my wyprawiamy, Michèle? 
— Mam nadzieję, że nic mu nie zrobiłeś? 
— Rzuciłem, żeby go odstraszyć. Chyba mnie nie poznał, tak jak i ty. 
— Nie pleć głupstw. 
— A ty nie zamykaj drzwi na klucz. 
Michèle pozwala mu wejść, bez oporu zgadza się na ramię, które ją obejmuje. W salo-

nie jest ciemno, prawie nie widać schodów. 

— Nie gniewaj się — mówi Pierre — nie umiem ci wytłumaczyć, to wszystko jest tak 

bezsensowne. 

Michèle  podnosi  z  ziemi  kieliszek,  zamyka  butelkę  koniaku.  Jest  coraz  goręcej,  jakby 

dom z trudem oddychał przez  ich usta. Chustka pachnąca  mchem ściera pot z czoła Pierre'a. 
Och,  Michèle,  tak  nie  może  być,  żeby  nie  rozmawiać,  nie  usiłować  zrozumieć  tego,  co 
odrywa nas od siebie właśnie w chwili, w której... Tak, kochanie, usiądę koło ciebie, nie będę 
głupi,  będę cię  całował, utonę w twoich włosach, w twojej szyi,  i zrozumiesz, że nie  ma po-
wodu... tak, zrozumiesz, że kiedy chcę cię wziąć  w objęcia, zabrać ze sobą  i zanieść na górę 
do twojego pokoju z głową na moim ramieniu, nie robiąc ci najmniejszej krzywdy... 

— Nie, Pierre, nie. Dziś nie, proszę cię, kochany. 
— Michèle, Michèle... 
— Proszę cię. 
— Dlaczego? Powiedz mi dlaczego. 
— Nie wiem. Przebacz mi. Nie wyrzucaj sobie nic, to wszystko przeze mnie. Ale mamy 

czas, tyle czasu... 

— Nie czekajmy dłużej, Michèle. Teraz. 
— Nie, Pierre. Dzisiaj nie. 
—  Przecież  mi  obiecałaś  —  mówi  głupio  Pierre.  —  Przyjechaliśmy...  po  tak  długim 

czasie, po tak długim czekaniu na to, żebyś mnie chociaż trochę kochała... Sam nie wiem, co 
mówię, słowa niszczą wszystko... 

— Gdybyś mógł mi wybaczyć, gdybym ja... 
—  Jak  ci  mam  wybaczyć,  jeżeli  nie  mówisz,  jeżeli  zaledwie  cię  znam...  Co  ci  mam 

wybaczyć? 

Bobby warczy w progu. Jest gorąco, ubrania lepią się do nich, lepi się tykanie zegarka, 

upał zlepia włosy na czole Michèle patrzącej z głębi kanapy na Pierre'a. 

—  Przecież  i  ja  nie  znam  cię  aż  tak  dobrze,  ale  to  nie  dlatego...  Pomyślisz,  że  jestem 

wariatka. 

Bobby znowu warczy. 
—  Wiele  lat  temu...  —  mówi  Michèle  i  przymyka  oczy.  —  Mieszkaliśmy  w  Enghien, 

już ci mówiłam. Mam wrażenie, że ci mówiłam, że mieszkaliśmy w Enghien. Nie patrz tak na 
mnie. 

— Nie patrzę na ciebie. 
— Patrzysz, sprawiasz mi ból. 
To nieprawda, to niemożliwe, żeby sprawiał jej ból tylko dlatego, że czeka na jej słowa, 

ż

e  nieruchomo  czeka,  żeby  mówiła  dalej,  że  zaledwie  dostrzega  ruch  jej  ust  i...  Teraz to  się 

zdarzy,  teraz  złoży  ręce  i  będzie  błagała,  kwiat  rozkoszy  otwiera  się,  podczas  gdy  go  błaga 
wyrywając się, szlochając w jego objęciach, wilgotny kwiat, który się otwiera, rozkosz świa-

background image

domości, że wyrywa  się  nadaremnie... Bobby  wchodzi  i przeciągając się układa się w kącie. 
„Nie patrz tak na mnie”, powiedziała Michèle, a Pierre odpowiedział: „Nie patrzę na ciebie”, 
a  wtedy  ona  powiedziała,  że  tak,  że  patrzy,  że  sprawia  jej  tym  ból,  ale  milknie,  nie  może 
mówić dalej, bo Pierre prostuje się patrząc na Bobby'ego, na siebie w lustrze, przeciąga ręką 
po twarzy, oddycha głęboko, z jękiem podobnym  do nie kończącego się świstu, i nagle pada 
na  kolana  przed  kanapą,  i  zanurza  twarz  w  rękach  skurczony,  dyszący  usiłując  wyrzucić  z 
siebie  obrazy,  które  kleją  się  do  niego  jak  pajęczyna,  jak  zeschłe  liście  lgnące  do  lepkiej 
twarzy. 

— Och, Pierre — strużka głosu Michèle. 
Szloch  wydobywa  się  spoza  nieumiejętnie  powstrzymujących  go  palców,  napełnia 

powietrze czymś ciężkim, wciąż się odradzającym, wciąż powracającym. 

— Pierre, Pierre — mówi Michèle. — Dlaczego? Kochany, dlaczego? 
Łagodnie gładzi go po włosach, podaje pachnącą mchem chusteczkę. 
— Przebacz mi, jestem kretyn. Mówi... Zaczę...łaś mówić... 
Opanowuje  się  i  siada  ciężko  w  drugim  końcu  kanapy.  Nie  widzi,  że  Michèle  jakoś 

nagle zamknęła się w sobie, że znów na niego tak patrzy jak wtedy, przed ucieczką. Powtarza 
z  wysiłkiem:  „Zaczę...  Zaczęłaś  mówić...”,  gardło  ma  ściśnięte,  ale  co  to?  Bobby  znowu 
warczy.  Michèle  cofa  się  krok  za  krokiem,  tyłem,  nie  odrywając  od  niego  wzroku.  Co  to? 
Dlaczego teraz? Dlaczego odchodzi? Dlaczego? Uśmiecha się, widzi w lustrze swój uśmiech, 
znowu  się  uśmiecha.  Als  alle  Knospen  sprangen,  nuci  przez  zaciśnięte  wargi,  cisza,  odgłos 
zdejmowanej słuchawki, poruszenia tarczy,  litery, a teraz cyfry, Pierre chwieje się,  niewyra-
ź

nie  czuje,  że  powinien  jakoś  porozumieć  się  z  Michèle,  ale  jest  już  na  dworze  obok  moto-

cykla.  Bobby  warczy  u  progu,  dom  gwałtownie  odbija  odgłos  zapuszczanego  motoru,  pie-
rwszy bieg, tą ulicą w górę, drugi, pod słońce. 

— To był ten sam głos, Babette. I wtedy zdałam sobie sprawę... 
— Bzdury — odpowiada Babette. — Gdybym tam była, chybabym cię zabiła. 
— Pierre odjechał — mówi Michèle. 
— To najlepsze, co mógł zrobić. 
— Babette, gdybyś mogła przyjechać... 
— Po co? Pewno, że przyjadę, ale to idiotyczne. 
— Jąkał się, Babette, przysięgam ci... To nie było złudzenie, już ci mówiłam, że przed-

tem... To było tak, jak gdyby znowu... Przyjedź prędko, nie mogę wytłumaczyć ci tego przez 
telefon... Właśnie usłyszałam odgłos  motoru, odjechał, tak mi go straszliwie żal,  jak  ma zro-
zumieć  to,  co  się  ze  mną  dzieje,  biedak,  ale  on  też  jest  jak  wariat,  Babette,  Boże,  jakie  to 
niesamowite... 

— Myślałam, że już się wyleczyłaś z tego wszystkiego — mówi Babette głosem niena-

turalnie  obojętnym.  —  Pierre  nie  jest  idiotą  i  zrozumie.  Byłam  pewna,  że  od  dawna  o  tym 
wie. 

— Miałam mu powiedzieć, właśnie chciałam mu powiedzieć i wtedy... Babette, przysię-

gam ci, że zaczął się jąkać, a przedtem... przedtem... 

— Już mi mówiłaś, ale na pewno przesadzasz. Roland także zmienia czasem uczesanie i 

z nikim ci się jakoś nie myli, do wszystkich diabłów. 

— A teraz odjechał — powtarza monotonnie Michèle. 
— Wróci — mówi Babette. — Dobra, przygotuj Rolandowi coś do zjedzenia, ma coraz 

większy apetyt. 

— Obmawiasz mnie! — odzywa się Roland z progu. — Co się stało Michèle? 
— Jedziemy — mówi Babette — jedziemy natychmiast. 

 

Ś

wiatem kieruje się za pomocą kauczukowego cylindra, który trzyma się w ręce. Trochę 

w  prawo  —  wszystkie  drzewa  zmieniają  się  w  jedno  wyciągnięte  wzdłuż  drogi  drzewo. 

background image

Trochę w  lewo — zielony ogrom rozdziela się  na pojedyncze topole  biegnące wstecz, słupy 
wysokiego  napięcia  przybliżają  się  poważnie  jeden  za  drugim,  jazda  ma  jakiś  szczęśliwy 
rytm, w który zaczynają wchodzić słowa, urywki obrazów nie mających z drogą nic wspólne-
go,  kauczukowa  rączka  w  prawo,  dźwięk  ciągle  głośniejszy,  sznur  dźwięku  naciągnięty  do 
granic wytrzymałości, ale  już się  nie  myśli, wszystko jest  motorem, ciało do niego przylega, 
wiatr  w  twarz  jak  zapomnienie.  Corbeil,  Arpajon,  Linas-Montlhéry,  znowu  topole,  budka 
policjanta regulującego ruch, światło coraz bardziej fioletowe, świeże powietrze wypełniające 
wciąż  otwarte  usta,  wolniej,  wolniej,  na  tym  skrzyżowaniu  w  prawo,  Paryż  18  kilometrów, 
„Cinzano”, Paryż 17 kilometrów. „Nie zabiłem się”, myśli Pierre wjeżdżając powoli w drogę 
na  lewo.  „To  nieprawdopodobne,  że  się  nie  zabiłem.”  Zmęczenie  ciąży  mu  na  plecach  jak 
pasażer, jak coś coraz słodszego, coraz bardziej koniecznego. „Chyba mi daruje, myśli Pierre, 
oboje jesteśmy tak absurdalni... To konieczne, żeby zrozumiała, musi zrozumieć, musi zrozu-
mieć,  przecież  nie  wie  się  o  sobie  nic,  dopóki  nie  było  się  razem,  kocham  jej  włosy  między 
palcami, kocham jej ciało, kocham ją, kocham ją...” 

Koło  drogi  wyrasta  lasek,  suche  liście  nawiane  przez  wiatr  przesłaniają  drogę.  Pierre 

patrzy  na  liście,  które  motocykl  porusza  i  pożera.  Kauczukowy  cylinder  w  prawo,  więcej, 
jeszcze więcej. I nagle szklana kula, delikatnie błyszcząca u nasady poręczy. Nie ma potrzeby 
zostawiać motoru daleko od willi; chociaż Bobby mógłby zacząć szczekać, więc lepiej ukryć 
go  między  krzakami;  robi  się  ciemno,  idzie  piechotą,  wchodzi  do  salonu  szukając  Michèle, 
ale nie ma jej na kanapie, tylko butelka koniaku i brudne kieliszki; drzwi do kuchni są otwa-
rte, przez nie wlewa się czerwone światło słońca  zachodzącego w głębi ogrodu i tylko cisza, 
tak  że  w  sumie  najlepiej  byłoby  podejść  ku  schodom  kierując  się  ku  szklanej  kuli,  która 
błyszczy,  a  może  to  oczy  Bobby'ego,  bo  cały  zjeżony  leży  na  pierwszym  stopniu  i  trochę 
warczy, ale nietrudno będzie przejść ponad nim, wspiąć się cicho, aby nie skrzypiały schody 
— mogłoby to przestraszyć Michèle, drzwi są przymknięte, jak to możliwe, żeby drzwi były 
przymknięte  i  żeby  on  nie  miał  klucza  w  kieszeni,  ale  tak  jest,  drzwi  są  przymknięte  i  nie 
trzeba  żadnego  klucza,  przyjemnie  przegarniać  ręką  włosy  idąc  ku  drzwiom,  popchnąć  je 
lekko  prawą  nogą,  otwierają  się  po  cichu.  Michèle  siedzi  na  brzegu  łóżka,  podnosi  oczy  i 
patrzy na niego, podnosi obie ręce ku ustom, wydaje się, że będzie krzyczała (ale dlaczego nie 
ma  rozpuszczonych  włosów,  dlaczego  nie  jest  w  niebieskiej  koszuli?  Ma  na  sobie  jakieś 
spodnie  i  wygląda  na  starszą),  ale  uśmiecha  się,  wzdycha,  wstaje  wyciągając  do  niego  ręce, 
mówi,  „Pierre, Pierre”, zamiast złożyć ręce  i  błagać,  i opierać się,  szepcze  jego  imię  i czeka 
na  niego,  i patrzy  na  niego,  i drży,  jak gdyby ze  szczęścia, a  może ze wstydu,  suka, donosi-
cielka,  bo  jest  donosicielką,  dobrze  ją  widzi  mimo  materaca  zeschłych  liści  znowu  lgnących 
mu  do  twarzy,  które  zdziera  obiema  rękami,  podczas  gdy  Michèle  cofa  się,  potyka  o  brzeg 
łóżka, rozpaczliwie ogląda w tył, krzyczy, krzyczy, rozkosz, która wznosi się, w której tonie, 
krzyczy, a masz, włosy między palcami, a masz, choćbyś błagała, a masz teraz, suko, a masz. 

 

 

— Na Boga, przecież to już stara historia — mówi Roland biorąc ostry wiraż. 
— To samo myślałam. Prawie siedem lat. I nagle wyskakuje. Właśnie teraz. 
— Tu się mylisz; jeżeli kiedykolwiek miało wyskoczyć, to właśnie teraz. Nawet założy-

wszy,  że  to  absurd,  jest  w  nim  jakaś  logika.  Ja  sam...  Czasami  wraca  to  do  mnie  we  śnie, 
wiesz... Nie można zapomnieć sposobu, w jakiśmy go zlikwidowali. Cóż, w tych czasach nie 
było wyboru — mówi Roland dociskając pedał do deski. 

— Ona nic nie wie — mówi Babette — poza tym, że go niedługo potem zabili. Powinna 

była przynajmniej o tym się dowiedzieć. To było słuszne i sprawiedliwe. 

— Na pewno. Ale jemu nie wydało się to ani słuszne, ani sprawiedliwe. Pamiętam jego 

twarz, gdyśmy w głębi lasu wywlekali go z auta. Natychmiast zrozumiał, że to koniec. Jedno 
trzeba mu przyznać: był odważny. 

background image

— Zawsze  łatwiej  być odważnym  niż  być człowiekiem —  mówi Babette. — Zgwałcić 

dziecko... które... Kiedy sobie przypomnę, jak musiałam walczyć, żeby Michèle nie zabiła się. 
Te pierwsze noce... Nie dziwi mnie, że teraz to do niej wraca. To chyba naturalne... 

Auto wjeżdża z dużą szybkością w ulicę, przy której stoi willa. 
—  To  był  podlec  —  mówi  Roland.  —  „Czysty  aryjczyk”,  jak  to  oni  wtedy  nazywali. 

Naturalnie  poprosił  o  papierosa,  wszystko  jak  należy.  Chciał  także  wiedzieć,  dlaczego  go 
wykańczamy,  no, tośmy  mu wytłumaczyli, wytłumaczyliśmy  mu aż za dobrze. Kiedy  mi  się 
ś

ni, to zawsze z tym wyrazem pogardliwego zdumienia, z tym prawie eleganckim  sposobem 

jąkania się. Pamiętam, jak upadł roztrzaskaną twarzą w zeschłe liście. 

— Proszę cię, dosyć.  
— Zasłużył na to niezależnie od tego, że innej broni nie mieliśmy. Jeśli dobrze celować, 

myśliwski nabój... To tam na lewo, w głębi? 

— Tak, na lewo. 
— Mam nadzieję, że znajdzie się trochę koniaku — mówi Roland hamując.  

 
 
 

PO

ŚCIG 

 

In memoriam Ch. P. 
Bądź wierny aż do śmierci. 

 

Apokalipsa, II, 10. 

 

O make me a mask.  * 

 

Dylan Thomas 

 

Po  południu  zatelefonowała  Dédée,  że  Johnny  marnie  się  czuje,  więc  poszedłem  do 

hotelu. Od jakiegoś czasu Dédée i Johnny mają w hoteliku przy ulicy Lagrange mały pokoik 
na  czwartym piętrze. Wystarczyło  jedno spojrzenie na drzwi pokoju, żebym zorientował się, 
ż

e Johnny  jest w zupełnej  nędzy; okno wychodzi na czarne podwóreczko tak, że o pierwszej 

w  południe  trzeba  zapalać  światło,  by  przeczytać  gazetę  lub  zobaczyć  twarz  rozmówcy. 
Chociaż  nie  było  zimno,  zastałem  Johnny'ego  opatulonego  kocem  w  brudnym  fotelu,  z  któ-
rego  na  wszystkie  strony  wyłaziły  żółtawe  kłaki.  Dédée  wygląda  staro  i  nie  do twarzy  jej  w 
czerwonej  sukni  przystosowanej  do  pracy,  do  reflektorów  teatralnych;  w  tym  hotelowym 
pokoju robi wrażenie jakiegoś obrzydliwego skrzepu. 

—  Przyjaciel  Bruno  zawsze  wierny  jak  pryszcz  na  dupie  —  powitał  mnie  Johnny  i 

podciągnął  kolana  aż  pod  brodę.  Dédée  podała  mi  krzesło  i  wyjąłem  paczkę  gauloisów.  Na 
wszelki  wypadek  miałem  w  kieszeni  butelkę  rumu,  ale  nie  chciałem  jej  wyciągać,  póki  nie 
zorientowałem się W sytuacji. Najbardziej drażniła mnie lampa zwisająca jak wydłubane oko 
na drucie upstrzonym przez muchy. Zasłaniając oczy ręką popatrzyłem na nią ze dwa razy i w 
końcu zapytałem Dédée, czy  nie dałoby się  jej zgasić; wystarczyłoby  nam światło płynące  z 
okna.  Johnny  śledził  moje  słowa  i  ruchy  z  roztargnioną  uwagą  jak  kot,  który,  niby  w  coś 
nieruchomo  wpatrzony,  zajęty  jest  zupełnie  czymś  innym.  Wreszcie  Dédée  podniosła  się  i 
zgasiła, a w tym, co pozostało — mieszaninie szarości i czerni — poczuliśmy się jakoś lepiej. 
Johnny  wyjął  spod  koca  swoją  długą,  chudą  rękę  i  poczułem  letnią  wiotkość  jego  skóry. 
Dédée zaproponowała, że zrobi neskę. Ucieszyło mnie, że mieli chociaż neskę. Zawsze mam 
wrażenie,  że  dopóki  ktoś  ma  choćby  puszkę  neski,  jeszcze  nie  jest  w  ostatecznej  nędzy, 
jeszcze ma się o co zahaczyć. 
 

* O, zróbcie mi maskę. (Przyp. red.). 

background image

—  Kawałek  czasu,  jakeśmy  się  nie  widzieli  —  powiedziałem  do  Johnny'ego  —  co 

najmniej z miesiąc. 

—  A  ty  nic,  tylko  liczysz  czas  —  odpowiedział  mi  wyraźnie  w  złym  humorze  —  pie-

rwszy,  drugi,  trzeci,  dwudziesty  pierwszy...  wszystko  byś  tylko  numerował.  A  ta  taka  sama. 
Chcesz wiedzieć, dlaczego jest wściekła? Bo zgubiłem saksofon. Może ma i rację... 

— Jak go mogłeś zgubić? — zapytałem zdając sobie w tym samym momencie sprawę, 

ż

e to było dokładnie to, o co nie należało go pytać. 

—  W  metrze  —  odparł.  —  Dla  pewności  położyłem  go  pod  ławką.  Świetnie  mi  się 

jechało, jak myślałem, że tam sobie leży pod moimi nogami i że nic mu nie grozi. 

— Przypomniał sobie o nim tu, na schodach — powiedziała Dédée trochę schrypniętym 

głosem. — Musiałam lecieć jak wariatka, żeby uprzedzić w metrze i dać znać na policję. 

Z  ciszy,  która  nastąpiła  potem,  wywnioskowałem,  że  nadaremnie  straciła  czas.  Ale 

Johny zaczął się śmiać tym swoim śmiechem zza zębów, zza warg. 

—  Jakaś  ofiara  usiłuje  teraz  coś  z  niego  wydobyć  —  powiedział.  —  Jeden  z  naj-

gorszych saksofonów, jaki kiedykolwiek  miałem.  Znać  było, że Doc Rodriguez  na  nim grał, 
miał  kompletnie  zmarnowaną  duszę.  Jako  instrument  może  i  nie  był  najgorszy,  ale  Doc 
samym strojeniem potrafiłby wykończyć Stradivariusa. 

— Nie możesz dostać innego? 
—  Właśnie  kombinujemy  —  odezwała  się  Dédée  —  zdaje  się,  że  Rory  Friend  ma 

saksofon, ale kłopot w tym, że kontrakt Johnny'ego... 

— Kontrakt — przedrzeźniał ją Johnny — po co gadać o kontrakcie? Trzeba grać i tyle, 

a tu ani saksa, ani forsy, a chłopaki w takiej samej sytuacji jak i ja. 

To  ostatnie  nie  jest  prawdą  i  wiemy  to  wszyscy  troje,  ale  nikt  nie  chce  ryzykować 

pożyczania  instrumentów  Johnny'emu,  który  albo  je  gubi,  albo  niszczy.  W  Bordeaux  zgubił 
saksofon  Louisa  Rollinga,  połamał  i  podeptał  saksofon,  który  mu  kupiła  Dédée,  kiedy  miał 
jechać  na  tournée  po  Anglii.  Nikt  nie  jest  w  stanie  zliczyć  instrumentów,  które  pogubił, 
pozostawiał,  poniszczył.  A  na  wszystkich  grał  tak,  jak  tylko  Bóg  grałby  na  saksalcie,  gdyby 
zrezygnował z fletów i lir. 

— Kiedy zaczynasz, Johnny? 
— Nie wiem. Dziś nie, Dé? 
— Nie. Pojutrze. 
—  Wszyscy  pamiętają  daty,  tylko  ja  nie  —  zirytował  się  Johnny  podciągając  koc  do 

uszu. — Byłbym przysiągł, że dziś wieczór i że dziś po południu miałem mieć próbę. 

— Na jedno wychodzi — powiedziała Dédée. — Rzecz w tym, że nie masz saksofonu... 
— Jak to na jedno wychodzi? Nie na jedno wychodzi. Pojutrze jest po jutrze, a jutro jest 

po dziś.  A dziś też  jest po teraz, kiedy gadamy z  kolegą Bruno, i  byłoby  mi  znacznie  lepiej, 
ż

ebym mógł zapomnieć o czasie i wypić coś gorącego. 

— Woda zaraz się zagotuje, poczekaj chwilę. 
— Nie mówiłem o gorącym od gotowania — powiedział Johnny. 
Wyciągnąłem  mój  rum  i  zrobiło  się  jasno,  jakbyśmy  zapalili  światło,  bo  Johnny  za-

chwycony szeroko otworzył usta, zęby mu zabłysły tak, że nawet Dédée musiała uśmiechnąć 
się  na  widok  jego  zdumienia  i  radości.  Rum  z  neską  nieźle  idą  w  parze  i  po  drugim  łyku  i 
papierosie wszyscy troje poczuliśmy  się dużo  lepiej.  Wtedy  właśnie  zauważyłem, że Johnny 
zaczyna cofać się w głąb siebie i robić aluzje na temat czasu będącego jego stałym konikiem, 
odkąd go znam. Niewiele znałem ludzi tak uczulonych na wszystko, co ma związek z czasem. 
Jest to najgorsza z jego wszystkich manii, a ma ich bez liku. Ale tłumaczy to i usprawiedliwia 
z  wdziękiem,  któremu  trudno  się  oprzeć.  Przypomniała  mi  się  próba  nagrania  w  Cincinnati, 
długo przed ich przyjazdem do Paryża, w czterdziestym dziewiątym czy pięćdziesiątym roku. 
Był wtedy w tak świetnej formie, że poszedłem tam tylko po to, żeby posłuchać jego i Milesa 
Davisa. Wszyscy mieli ochotę grać, byli weseli, dobrze ubrani (to przypomina mi się pewnie 

background image

przez  kontrast  z  tym,  jaki  jest  dziś  brudny  i  zaniedbany),  grali  z  przyjemnością,  bez  znie-
cierpliwienia, aż reżyser dźwięku dawał im znaki zza swego okienka zadowolony jak pawian. 
I  właśnie  w  tym  momencie,  kiedy  wydawał  się  cały  zatopiony  w  radości,  Johnny  przerywa 
grę  i  wygrażając  pięścią,  nie  wiem  już  komu,  woła:  „To  ja  przecież  grałem  jutro!”  Chłopcy 
zupełnie zgłupieli, zaledwie dwóch czy trzech zagrało jeszcze parę taktów, niby pociąg, któ-
remu nie udało się zatrzymać na miejscu, a Johnny walił się w czoło i powtarzał: „To grałem 
już przecież jutro, to straszne, Miles, to grałem już jutro...” Nie mogli mu tego wybić z głowy, 
od tej chwili wszystko zaczęło iść źle, stracił ochotę do gry i tylko chciał już wyjść („po nową 
porcję  narkotyku”, twierdził  nieprzytomny z wściekłości reżyser dźwięku), a kiedy zobaczy-
łem,  jak  zataczał  się  wychodząc  z  twarzą  koloru  popiołu,  sam  się  zastanowiłem,  jak  długo 
mogło to wszystko jeszcze trwać. 

—  Chyba  wezwę  doktora  Bernarda  —  powiedziała  Dédée  patrząc  spod  oka  na 

Johnny'ego, który popijał swój rum małymi łyczkami. — Masz gorączkę i nic nie jesz. 

— Doktor Bernard, ten smutny  idiota... — mówi Johnny oblizując kieliszek. — Da mi 

aspiryny,  a  potem  powie,  że  uwielbia  jazz,  na  przykład  Reya  Nobla.  Masz  pojęcie,  Bruno. 
Gdybym miał saksa, przyjąłbym go taką muzyką, że zjechałby z tych czterech pięter szorując 
dupą po każdym stopniu. 

— W każdym razie aspiryna ci nie zaszkodzi — popatrzyłem bokiem na Dédée. — Jak 

chcesz, to po wyjściu stąd do niego zadzwonię, żeby Dédée nie musiała schodzić. No, a co z 
tym kontraktem? Jeżeli  pojutrze zaczynasz, to myślę, że  chyba dałoby  się coś zrobić. Mógł-
bym spróbować z Rory Friendem, może by mi pożyczył, a w najgorszym wypadku... Rzecz w 
tym, że musiałbyś jednak trochę uważać, Johnny. 

—  Dzisiaj  nie  —  powiedział  Johnny  patrząc  na  butelkę  rumu.  —  Jutro,  jak  będę  miał 

saksa, tak że dziś nie warto o tym mówić. Wiesz, Bruno, za każdym razem, kiedy zdaję sobie 
sprawę  z  tego,  że  czas...  Myślę,  że  muzyka  ułatwia  jakoś  zrozumienie  tego.  Chociaż,  co  tu 
mówić o zrozumieniu; rozumieć — to ja nic nie rozumiem, tyle że zdaję sobie sprawę z tego, 
ż

e coś takiego istnieje. Tak jak w tych snach, co to czujesz, że mogą się źle skończyć, i z góry 

się  tego  boisz,  a  równocześnie  wcale  nie  jesteś  pewien,  bo  właściwie  wszystko  może  się 
odwrócić  jak  naleśnik  i  nagle  już  leżysz  w  łóżku  z  przepiękną  dziewczyną  i  trzymasz  Pana 
Boga za nogi. 

W  kącie  Dédée  zmywa  szklanki  i  kieliszki.  Nawet  wody  bieżącej  nie  mają  w  pokoju, 

widzę miskę w różowe kwiaty i dzbanek, który przypomina jakieś zabalsamowane zwierzę. A 
Johnny gada w dalszym ciągu z twarzą do połowy zakrytą kocem i także wygląda jak zabalsa-
mowany, z kolanami pod brodą i z tą twarzą gładką i czarną potniejącą pod wpływem rumu i 
temperatury. 

— Sporo czytałem  na ten temat, Bruno. To bardzo dziwne  i właściwie bardzo trudne... 

Mnie się wydaje, że muzyka pomaga, wiesz... Nie do zrozumienia, bo i tak nic nie rozumiem. 
— Zamkniętą pięścią uderza się w głowę, która wydaje odgłos kokosowego orzecha. 

— Nic tam  nie  ma w środku, Bruno. Dosłownie  nic.  Ani to myśli, ani to rozumie.  Ale 

ż

eby ci nie skłamać, to nigdy się tym nie przejmowałem. Rozumieć to ja zaczynam od oczu w 

dół, a im niżej — tym lepiej. Chociaż to także nie jest żadne rozumienie. 

— Gorączka ci podskoczy — wtrąciła się Dédée z głębi pokoju. 
—  Daj  mi  spokój.  To  prawda,  Bruno.  Nigdy  o  niczym  nie  myślałem,  tylko  chwilami 

czuję,  że  myślałem,  ale  co  z  tego?  Co  z  tego,  że  człowiek  zda  sobie  sprawę,  że  o  czymś 
myślał? To tak samo, jakbyś myślał ty czy kto inny. Ale nie ja. Nie ja. Wyciągam wnioski z 
tego,  że  pomyślałem  —  ale  zawsze  potem,  a  tego  dosłownie  nie  mogę  znieść.  Och,  jakie  to 
wszystko trudne... jakie trudne... Nic już tam nie zostało? 

Dałem mu ostatnie parę kropli w tej samej chwili, w której Dédée zapaliła światło, bo w 

pokoju było już zupełnie ciemno. Johnny poci się, ale wciąż siedzi opatulony kocem, a kiedy 
od czasu do czasu wstrząsają nim dreszcze, fotel skrzypi. 

background image

— Byłem jeszcze bardzo mały, jak się w tym zorientowałem, zaraz potem jak zacząłem 

grać.  W  domu  był  zawsze  burdel  nie  z  tej  ziemi,  mówiło  się  tylko  o  długach,  o  hipotekach. 
Wiesz, co to jest hipoteka? To musi być coś strasznego, stara sobie rwała włosy, kiedy ojciec 
o  tym  mówił,  i  kończyło  się  zawsze  bijatyką.  Miałem  ze  trzynaście  lat...  ale  ty  chyba  już 
znasz tę historię. 

Czy ją znałem! Usiłowałem przecież opisać ją jak najdokładniej w biografii Johnny'ego. 
— Przez to czas w domu w ogóle  nie  miał końca. Od bijatyki do bijatyki,  nieraz  i  bez 

jedzenia. A na dobitkę — religia. Nie, tego to już nie możesz sobie wyobrazić. Jak nauczyciel 
zdobył  dla  mnie  saksa  (co  to  było,  umarłbyś  ze  śmiechu,  gdybyś  go  zobaczył),  to  chyba  od 
razu zrozumiałem. Muzyka  wyrywała  mnie z czasu;  chociaż to wcale  nie  jest dobrze powie-
dziane.  Jeżeli  chcesz  wiedzieć,  co  naprawdę  myślę,  to  muzyka  zanurzała  mnie  w  czasie. 
Tylko  w  takim  razie  z  tego  wynika,  że  ten  czas  nie  ma  nic  wspólnego...  no,  dobrze,  nic 
wspólnego z nami, że się tak wyrażę. 

Ponieważ od dawna znam halucynacje Johnny'ego i tych wszystkich, którzy żyją w po-

dobny  sposób, słucham go  niby uważnie, ale  nie  przejmuję  się zbytnio tym,  co  mówi. Nato-
miast zastanawia mnie, skąd dostał w Paryżu narkotyki. Muszę zapytać o to Dédée, zlikwido-
wać  jej  ewentualne  wspólnictwo.  Johnny  nie  wytrzyma  długo  w  tym  stanie.  Narkotyki  nie 
lubią chodzić w parze z nędzą. Myślę o tej straconej muzyce, o dziesiątkach płyt, na których 
mógłby  jeszcze  przekazać  nam  tę  jedyność,  tę  wspaniałą  wyższość,  którą  ma  nad  każdym 
innym  muzykiem.  „To  przecież  grałem  jutro”,  wydaje  mi  się  zupełnie  jasne,  bo  Johnny  za-
wsze gra jutro, podczas gdy pozostali ciągną się jak w ogonie w tym „dziś”, które on przeska-
kuje bez najmniejszych trudności wraz z pierwszymi dźwiękami. 

Jestem  krytykiem  jazzowym  chyba  dość  wrażliwym,  by  zdawać  sobie  sprawę  z  wła-

snych  możliwości  i rozumieć, że to, co myślę,  jest dużo poniżej poziomu, na którym  biedny 
Johnny usiłuje posuwać się za pomocą swych zniekształconych zdań, swych westchnień, swo-
ich ataków gwałtownej złości i swoich łez. Guzik go obchodzi, że uważam go za genialnego, 
nigdy nie pysznił się swoją muzyką o tyle, tyle lepszą niż innych. Melancholijnie rozmyślam 
nad tym, że on jest niejako „początkiem” swojego saksu, podczas gdy ja muszę się zadowolić 
rolą  „końca”.  On  jest  ustami,  a  ja  uchem,  żeby  nie  powiedzieć,  że  on  jest  ustami,  a  ja...  Z 
natury  rzeczy  krytyk  jest  końcem  czegoś,  co  rozpoczęło  się  cudownym  zapachem,  rozkoszą 
wgryzania się i miażdżenia zębami. 

Usta  znowu  się  poruszają,  wielki  język  Johnny'ego  łakomie  zlizuje  ślinę  z  warg.  Ręce 

rysują coś w powietrzu. 

— Gdybyś mógł to kiedyś opisać, Bruno... Nie dla mnie, mnie na tym nie zależy. Ale to 

jest cudowne, czuję, że to musi  być  cudowne. Mówiłem ci, że kiedy  jako dzieciak zacząłem 
grać, zdałem sobie sprawę, że czas zmienił się. Opowiedziałem to kiedyś Jimmy'emu, a on na 
to, że wszyscy to czują i że kiedy się człowiek wyłącza... tak powiedział: „Kiedy się człowiek 
wyłącza.” Ale ja nie, ja się wcale nie wyłączam, kiedy gram. Tylko przenoszę się. Tak jak w 
windzie. Jesteś w windzie, rozmawiasz z ludźmi i niby nic się nie dzieje, a tymczasem mijasz 
pierwsze piętro, dziesiąte, dwudzieste pierwsze i miasto już zostało w dole, a ty dopiero koń-
czysz zdanie, które zacząłeś wsiadając do windy, no i między pierwszymi słowami a ostatni-
mi są pięćdziesiąt dwa piętra! Kiedy zaczynałem grać, to było tak, jakbym wsiadał do windy, 
do windy czasu,  jeżeli tak  można powiedzieć. Nie wyobrażaj  sobie, że zapominałem o hipo-
tece  albo  o  religii,  nie,  tylko  w  tych  chwilach  hipoteka  i  religia  to  było  jak  ubranie,  którego 
nie  masz  na  sobie.  Wiesz,  że  wisi  w  szafie,  ale  jak  go  nie  masz  na  sobie,  to  nie  egzystuje. 
Ubranie  zaczyna  egzystować,  jak  je  wkładasz,  a  hipoteki  i  religie  zaczynały  egzystować, 
kiedy przestawałem grać, a stara wchodziła z tymi kosmykami wiszącymi na wszystkie strony 
i zaczynała nudzić, że ją wyprawiam na tamten świat tą diabelską muzyką. 

Dédée  przyniosła  jeszcze  filiżaneczkę  neski,  ale  Johnny  smętnie  spogląda  na  pusty 

kieliszek. 

background image

— Z tym czasem to nie jest takie proste, obskakuje mnie to ze wszystkich stron. Powoli 

dochodzę do wniosku, że czas to nie jest worek do napełniania. Bo tak: cokolwiek byś pchał 
do worka, wchodzi do niego tylko jakaś określona ilość i już. Widzisz moją walizkę, Bruno? 
Mieszczą się w niej dwa ubrania i dwie pary butów. A teraz wyobraź sobie, że ją wypróżniasz 
i  że  kiedy  ją  chcesz  powtórnie  napełnić,  to  już  wchodzi  do  niej  tylko  jedno  ubranie  i  jedna 
para butów. Ale to nie jest najlepsze. Najlepsze, to jak sobie nagle zdajesz sprawę, że niekie-
dy możesz do niej wpakować cały sklep, setki ubrań, tak jak ja, kiedy gram, mogę wpakować 
do czasu całą muzykę. I muzykę, i to wszystko, o czym myślę, kiedy jadę metrem. 

— Kiedy jedziesz metrem... 
—  Właśnie  w  tym  rzecz  —  powiada  chytrze  Johnny.  —  Żebyś  wiedział,  Bruno,  że 

metro  jest  wielkim  wynalazkiem.  Dopiero  kiedy  jedziesz  metrem,  zdajesz  sobie  sprawę,  ile 
mógłbyś wpakować do tej walizki. Może w ogóle ja nie zgubiłem saksa w metrze, może... 

Zaczyna się śmiać, kaszle, a Dédée spogląda na niego z niepokojem. 
Ale  on  gestykuluje,  śmieje  się  i  kaszle  równocześnie  trzęsąc  się  pod  kocem  jak  szym-

pans. Łzy mu ciekną po policzkach, spija je i dalej się śmieje. 

— Ech, lepiej tych rzeczy nie mieszać — mówi po chwili. — Zgubiłem go i koniec. Ale 

metro posłużyło mi do tej kombinacji z walizką. Mówię ci, ta elastyczność to bardzo intrygu-
jący  temat  i  wszędzie  można  to  zaobserwować.  Wiesz  —  wszystko  jest  rozciągliwe.  Nawet 
rzeczy pozornie sztywne też są rozciągliwe... 

Zastanawia się. 
—  Jakąś  zapóźnioną  rozciągliwością  —  dorzuca  nieoczekiwanie.  Robię  ruch  pełen 

podziwu.  Brawo,  Johnny!  Facet,  który  mówi,  że  nie  umie  myśleć!  Niech  go  diabli...  Teraz 
jestem rzeczywiście zaciekawiony tym, co powie dalej, z czego on zdaje sobie sprawę i patrzy 
na mnie jeszcze bardziej chytrze niż poprzednio. 

— To myślisz, Bruno, że mógłbym dostać na pojutrze nowego saksa? 
— Tak, ale naprawdę musiałbyś uważać. 
— Pewno, żebym uważał. 
— Miesięczny kontrakt — dorzuca biedna Dédée — dwa tygodnie w lokalu Remy'ego, 

dwa koncerty i płyty. To by nas kompletnie urządziło... 

— Miesięczny kontrakt — przedrzeźnia ją gestykulując Johnny — lokal Remy'ego, dwa 

koncerty  i  płyty.  Be-bata-bop,  bop,  bop,  chrrr...  I  pić  mu  się  chce,  pić  mu  się  chce,  jak  nie 
wiem co. I zapaliłby, oj, jakby zapalił. Tak, przede wszystkim by zapalił. 

Wyciągam paczkę gauloisów, chociaż dobrze wiem, że myśli o narkotyku. Jest już noc, 

w korytarzu słychać kroki ludzkie, jakieś dialogi po arabsku, piosenkę. Dédée wyszła, pewnie 
ż

eby kupić coś na kolację. Czuję na kolanie dłoń Johnny'ego. 

—  Dobra  dziewczyna,  ale  wiesz,  mam  jej  po  uszy.  Już  od  jakiegoś  czasu  jej  nie  ko-

cham, właściwie to jej nie trawię. Czasem mnie jeszcze podnieca, w łóżku jest jak... — poka-
zuje  to,  włoskim  ruchem  krzyżując  dwa  palce  —  ale  chciałbym  się  od  niej  uwolnić,  chciał-
bym wracać do New Yorku. Przede wszystkim muszę wracać do New Yorku, Bruno. 

—  Po  co?  Przecież  nigdzie  nie  szło  ci  tak  źle  jak  tam.  Już  nie  mówię  o  pracy,  ale  o 

całym twoim życiu. Wydaje mi się, że tu masz więcej przyjaciół. 

— No tak, jesteś ty i markiza, i chłopaki z klubu... Nigdy nie spałeś z markizą, Bruno? 
— Nie. 
— Ach, żebyś wiedział... Ale mówiłem o metrze i właściwie nie wiem, dlaczego zmie-

niliśmy  temat.  Metro to  jest  wspaniały  wynalazek,  Bruno.  Któregoś  dnia  coś  takiego  poczu-
łem  w  metrze, potem o tym zapomniałem... Potem  mi  się to powtórzyło w parę dni  później. 
Aż  zrozumiałem.  Nietrudno  jest  to  wytłumaczyć,  nietrudno  właśnie  dlatego,  że  to  nie  jest 
ż

adne prawdziwe wytłumaczenie. Prawdziwego wytłumaczenia nie ma. Musiałbyś wsiąść do 

metra  i  czekać,  żeby  ci  się  to  zdarzyło,  chociaż  mam  wrażenie,  że  to  się  tylko  mnie  zdarza. 
Jak by ci powiedzieć... to jest trochę tak... To naprawdę nigdy nie spałeś z markizą? Musisz ją 

background image

poprosić,  żeby  weszła  na  złocony  taborecik,  który  stoi  w  rogu  pokoju,  obok  takiej  ładnej 
lampy i wtedy... Masz... już ta wróciła. 

Dédée wchodzi z paczką w ręku i patrzy na Johnny'ego. 
— Masz wyższą gorączkę. Dzwoniłam do doktora, przyjdzie o dziesiątej. Mówi, żebyś 

spokojnie leżał. 

— Dobrze, dobrze, tylko najpierw opowiem Brunowi to o metrze. Tamtego dnia dobrze 

zrozumiałem, jak to jest. Zacząłem myśleć o mojej starej, później o Lan i o dzieciach i już po 
chwili  wydawało  mi  się,  że  spaceruję  sobie  po  mojej  dzielnicy  i  widzę  twarze  chłopaków  z 
tamtych czasów. Właściwie nie myślałem, już ci przecież wiele razy mówiłem, że ja nigdy nie 
myślę.  To  jest  tak,  jakbym  stał  na  rogu  i  widział  to,  o  czym  myślę,  a  nie  myślał  o  tym,  co 
widzę. Kapujesz? Jim mówi, że wszyscy jesteśmy jednakowi, że przeważnie (tak mówi) nikt 
nie myśli na własny rachunek. No, przypuśćmy. Dość, że wsiadłem w metro na Saint-Michel i 
zaraz przyszła mi do głowy Lan i dzieciaki, i zobaczyłem tę dzielnicę. Jak tylko usiadłem, od 
razu zacząłem o nich  myśleć.  Ale równocześnie  wiedziałem, że  jestem w  metrze,  i zobaczy-
łem, że po minucie czy coś koło tego dojechaliśmy do Odeonu, że ludzie wsiadali i wysiadali. 
Więc dalej  myślałem o Lan  i widziałem,  jak stara wracała po zrobieniu zakupów, i zobaczy-
łem ich wszystkich i byłem z nimi, ale to tak zupełnie, tak, jak już od bardzo dawna mi się nie 
zdarzyło.  Przecież  wspomnienia  to  zawsze  obrzydlistwo,  a  tu  było  mi  przyjemnie  myśleć  o 
dzieciakach  i  patrzyć  na  nich.  Jakbym  ci  zaczął  opowiadać  o  wszystkim,  co  widziałem,  nie 
uwierzyłbyś mi, bo trwałoby to bardzo długo, nawet jakbym opowiadał bez żadnych szczegó-
łów. Ale  na przykład,  no tak, żeby ci dać próbkę: widziałem Lan w zielonej  sukience, w tej, 
co ją kładła, kiedy przychodziła do Klubu 33, kiedy ja tam grałem z Hampem. Widziałem tę 
suknię,  wstążki,  kokardę,  taką  jakąś  ozdobę  z  boku  i  kołnierzyk...  Nie  równocześnie,  tylko 
tak,  jakbym  obchodził  naokoło  tę  suknię  i  uważnie  ją  oglądał.  A  potem  patrzyłem  na  twarz 
Lan  i  na  twarze  dzieciaków,  a  potem  przypomniałem  sobie  Mike'a,  tego,  co  mieszkał  w 
sąsiednim pokoju, i jak Mike opowiadał historie o dzikich koniach w Colorado, pracował tam 
na rancho, ale jak opowiadał, to tak wypinał pierś, jakby co najmniej sam ujeżdżał te konie... 

— Johnny — powiedziała z kąta Dédée. 
—  Wyobraź  sobie,  że  opowiadam  ci  tylko  kawałeczek  tego,  o  czym  myślałem  i  co 

widziałem. No to ile czasu opowiadam ci ten kawałeczek? 

— Bo ja wiem, przypuśćmy, że jakieś dwie minuty. 
—  Przypuśćmy,  że  jakieś  dwie  minuty  —  przedrzeźnia  mnie  Johnny  —  i  przez  dwie 

minuty opowiedziałem  ci zaledwie kawałeczek.  Gdybym ci opowiedział wszystko, co robiły 
dzieciaki i jak Hamp grał Save it, pretty mamma — i jak ja słuchałem każdej nuty, rozumiesz 
— każdej  nuty, a Hamp  nie z tych, co się  łatwo męczą,  i gdybym  ci opowiedział, że wysłu-
chałem  całej długiej  modlitwy  mojej  starej,  modliła  się za ojca  i za  mnie  i coś  mówiła o ka-
puście... No więc gdybym ci to wszystko dokładnie opowiedział, to minęłoby więcej niż dwie 
minuty. No nie, Bruno? 

—  Jeżeli  rzeczywiście  widziałeś  i  słyszałeś  to  wszystko, to  minąłby  co  najmniej  kwa-

drans — roześmiałem się. 

—  Minąłby  co  najmniej  kwadrans,  no  nie,  Bruno?  No  to teraz  może  byś  mi  wytłuma-

czył, jak to może być, że nagle poczułem, że metro staje, ja wyłażę ze starej i z Lan, i z tego 
wszystkiego  i  widzę,  że  jesteśmy  na  Saint-Germain-des-Prés,  to  jest  dokładnie  o  półtorej 
minuty od Odeonu. 

Zazwyczaj  nie  biorę  sobie  zbytnio  do  serca  gadaniny  Johnny'ego,  ale  tym  razem  spoj-

rzał na mnie tak, że przeszedł mnie dreszcz. 

—  Zaledwie  półtorej  minuty  twojego  czasu  i  tej  tam  —  powiedział  z  urazą.  —  No  i 

czasu  metra, i czasu  mojego zegarka, niech  ich wszyscy diabli. No to jak to może  być, że  ja 
myślałem  przez  cały  kwadrans?  Co,  Bruno?  Jak  można  myśleć  przez  kwadrans  w  ciągu 
półtorej minuty? Przysięgam ci, że tego dnia nie wypaliłem ani papierosa, ani najmniejszego 

background image

listeczka...  —  dokończył  jak  dziecko,  które  się  tłumaczy  —  później  mi  się  to  powtórzyło,  a 
teraz  mi  się  już  stale  powtarza.  Ale  —  dodaje  przemyślnie  —  tylko  w  metrze  mogę  sobie  z 
tego  zdać  sprawę,  bo  jechać  metrem,  to  tak  jakby  siedzieć  w  zegarze.  Stacje  odpowiadają 
minutom, minutom tego waszego czasu. Ale ja wiem, że istnieje inny, i myślałem, myślałem, 
myślałem... 

Drżąc zakrywa twarz rękami.  Wolałbym  już wyjść, ale  nie  bardzo wiem,  jak się poże-

gnać, żeby mu nie zrobić przykrości, jest strasznie drażliwy w stosunku do swoich przyjaciół. 
Tylko  mu  zaszkodzi,  jak  będzie  dłużej  tak  gadał;  przynajmniej  z  Dédée  nie  będzie  mówił  o 
tym wszystkim. 

— Ach, Bruno, żebym ja mógł żyć tylko w takich chwilach albo wtedy kiedy gram, bo 

wtedy  także  czas  się  zmienia...  Wszystko,  co  by  mogło  mi  się  zdarzyć  w  ciągu  półtorej 
minuty... Wtedy człowiek, nie tylko ja, ale ty i ta tam, i wszystkie chłopaki, każdy mógłby żyć 
setki  lat,  więc  pomyśl,  gdybyśmy  znaleźli  sposób,  moglibyśmy  żyć  tysiąc  razy  dłużej,  niż 
ż

yjemy przez te przeklęte zegarki, przez tę manię liczenia na minuty, na pojutrza... 

Uśmiecham się, jak umiem, niewyraźnie czując, że on ma rację, ale również wiedząc, że 

zarówno  jego  przeczucia  i  racje,  jak  i  to,  co  ja  o  tym  wszystkim  myślę,  zniknie,  gdy  tylko 
znajdę się na ulicy i zanurzę w normalnym życiu. 

A  mimo to w tej chwili  jestem przekonany, że to, co mówi, nie  jest wyłącznie wytwo-

rem  jego  półwariackiej  fantazji.  Jakkolwiek  rzeczywistość  ciągle  mu  ucieka,  pozostawia  za 
sobą jakiś karykaturalny cień, który on przetwarza w uczucie nadziei. Nie można jednak słu-
chać tego, co mówi (a to już przeszło pięć lat tej gadaniny do mnie i do wszystkich naokoło) z 
zamiarem  przemyślenia  tego  później.  Zaledwie  człowiek  znajdzie  się  na  ulicy,  zaledwie  to 
wspomnienie  Johnny'ego,  nie  żywy  człowiek,  zacznie  powtarzać  te  słowa,  stają  się  one 
natychmiast już tylko efektem  marihuany,  monotonnie powtarzanymi ruchami (bo  inni także 
mówią  rzeczy  w  tym  stylu,  co  krok  spotyka  się  podobne  oświadczenia)  i  zachwyt  ustępuje 
miejsca irytacji, ja przynajmniej zawsze odnoszę wrażenie, że Johnny po prostu sobie ze mnie 
zadrwił. 

Tyle  że  ta  irytacja  przychodzi  dopiero  nazajutrz,  nigdy  w  czasie  tego  jak  Johnny  do 

mnie  mówi.  Wtedy  zawsze  czuję  niejasne  pragnienie  utorowania  jego  słowom  drogi,  coś 
jakby chęć zapalenia światła albo raczej niezmożoną potrzebę rozwalenia czegoś, rozwalenia 
od góry do dołu, tak jak się rozwala pień, w który najpierw wbija się klin, a potem tak długo 
wali w  niego siekierą, aż pęknie.  Ale Johnny  nie  ma  już dość sił, żeby walić,  a  ja  nawet nie 
wiem, czym należałoby walić ani jak wbijać klin, którego na dobitkę nie umiem sobie nawet 
wyobrazić. 

Wreszcie  udało  mi  się  wyjść  z  pokoju,  przedtem  jednak  zdarzyło  się  coś  z  rzędu  tych 

rzeczy,  które,  nie  wiadomo  dlaczego,  muszą  się  zdarzać.  Kiedy  stojąc  tyłem  do  Johnny'ego 
ż

egnałem  się z Dédée, poczułem, zobaczyłem w  jej oczach, że coś się stało. Odwróciłem się 

szybko (w głębi duszy chyba trochę boję się Johnny'ego, tego anioła, który jest moim bratem, 
tego brata, który jest moim aniołem) i zobaczyłem, że Johnny nagle odrzucił koc, którym był 
nakryty,  i  że  siedzi  zupełnie  nagi,  z  nogami  uniesionymi  i  kolanami  pod  brodą, trzęsąc  się  i 
ś

miejąc równocześnie w tym brudnym fotelu, goły, jak go Pan Bóg stworzył. 

— Gorąco się robi — oznajmił. — Popatrz no, Bruno, jaką  mam piękną  bliznę, tu pod 

ż

ebrem. 

—  Zakryj  się  —  rozkazała  Dédée;  była  zawstydzona  i  nie  bardzo  wiedziała,  co  robić. 

Znamy  się  przecież  dobrze  i  ostatecznie  człowiek  nagi  to  znowu  nic  takiego,  ale  Dédée 
zawstydziła się, więc i ja z kolei nie bardzo już wiedziałem, jak się zachować, żeby nie było 
widać, że mnie to zaskoczyło. Johnny zrozumiał to i zaśmiewał się. Miał gębę szeroko otwa-
rtą, nogi wciąż podkurczone, narządy płciowe zwisające z krawędzi fotela jak u małpy w Zoo, 
skórę  na  udach  całą  w  jakichś  dziwacznych  plamach,  które  napełniły  mnie  obrzydzeniem. 
Dédée złapała koc i szybko go nakryła, a on śmiał się bardzo zadowolony. Mruknąłem jakieś 

background image

do widzenia i że przyjdę w tych dniach, a Dédée odprowadziła mnie na schody zamykając za 
sobą drzwi, żeby nie usłyszał tego, co mi miała do powiedzenia. 

—  Taki  jest  już  od  powrotu  z  tournee  po  Belgii.  A  tak  świetnie  tam  grał,  byłam  taka 

szczęśliwa... 

—  Chciałbym  wiedzieć,  skąd  bierze  narkotyki  —  powiedziałem  patrząc  jej  prosto  w 

oczy. 

— Nie mam pojęcia. Pił bez przerwy wino i koniak; ale i palił, tyle że mniej niż tam... 
„Tam” to Baltimore i New York, to trzy miesiące w szpitalu psychiatrycznym Bellevue, 

to długi pobyt w Camarillo. 

— Rzeczywiście dobrze grał w Belgii, Dédée? 
— Tak, chyba lepiej niż kiedykolwiek. Ludzie po prostu szaleli, nawet chłopcy z orkie-

stry wiele razy mi to mówili. Jasne, że zdarzały się od czasu do czasu dziwne rzeczy jak to z 
nim  zawsze,  ale  na  szczęście  nigdy  przy  pełnej  sali.  Już  myślałam...  ale  co,  sam  widzisz  — 
teraz jest gorzej niż... 

— Gorzej niż w New Yorku? Nie znałaś go wtedy. 
Dédée  nie  jest  głupia,  ale  kobiety  w  ogóle  nie  lubią,  kiedy  się  mówi  o  życiu  ich  męż-

czyzn z okresu, gdy jeszcze nie brały w nim udziału, specjalnie zaś kiedy wszystkie aktualne 
kłopoty są na ich głowie, a przeszłość, mimo wszystko, jest już tylko słowami. Nie wiem, jak 
jej  powiedzieć  to,  co  chcę,  w  dodatku  nie  mam  do  niej  pełnego  zaufania,  w  końcu  jednak 
decyduję się. 

— Wyobrażam sobie, że jesteście bez grosza. 
— Mamy ten kontrakt od pojutrza — mówi Dédée. 
— Myślisz, że będzie w stanie nagrywać albo występować? 
— Jak najbardziej — mówi jakby zaskoczona. — Może nawet grać lepiej niż kiedyko-

lwiek, jeżeli doktor Bernard przerwie mu grypę. Chodzi o saksofon... 

— Postaram się tym zająć. Proszę, Dédée... Tylko... byłoby lepiej, żeby Johnny się nie 

dowiedział... 

— Bruno... 
Podniosłem  rękę  i  zacząłem  zbiegać  po  schodach  powstrzymując  jej  słowa,  jej  zbędne 

podziękowania. Dopiero oddzielony od niej kilkoma stopniami odważyłem się: 

— Niech Bóg broni, żeby przed koncertem zapalił marihuanę. Daj mu trochę alkoholu, 

ale pod żadnym pozorem ani grosza na tamto. 

Nie odpowiedziała  nic, zobaczyłem tylko,  jak  jej  palce zaczęły  składać pieniądze, dro-

bno, coraz drobniej, aż całkiem zniknęły. Jedno jest pewne, że ona nie pali. Jeżeli  jest wspó-
lniczką, to ze strachu albo z miłości. Gdy Johnny rzuci się na kolana, tak jak to widziałem w 
Chicago,  gdy  zacznie  błagać  ją  płacząc...  Jest  to  ryzykowne  jak  wszystko,  co  dotyczy 
Johnny'ego, ale przynajmniej tymczasem będzie miała parę groszy na jedzenie i lekarstwa. Na 
ulicy  podniosłem  kołnierz,  bo  zaczęło  mżyć,  i  odetchnąłem,  aż  mnie  zabolało  w  płucach. 
Wydało  mi  się,  że  Paryż  pachnie  świeżością,  ciepłym  chlebem.  Dopiero  teraz  zdałem  sobie 
sprawę  z  zaduchu,  jaki  panował  w  tamtym  pokoju,  ze  smrodu  spoconego  ciała  Johnny'ego 
pod kocem. Wstąpiłem do baru na kieliszek koniaku, chciałem odświeżyć nim usta, a może  i 
pamięć  powracającą  bez  przerwy  do  słów  Johnny'ego,  jego  opowieści,  sposobu  widzenia, 
tego,  czego  i  nie  widzę,  i  w  gruncie  rzeczy  nie  chcę  widzieć.  Zacząłem  myśleć  o  pojutrze, 
było to jakby uspokojenie, jakby przerzucenie pomostu pomiędzy barem, przy którym stałem, 
a przyszłością. 
 

Jeżeli  nie  jest  się  niczego  pewnym,  należy  stwarzać  sobie  obowiązki,  które  by  służyły 

za pływaki. W dwa dni później wytłumaczyłem sobie, że było moim obowiązkiem sprawdzić, 
czy  markiza  nie  dostarczała  Johnny'emu  Carterowi  marihuany,  i  poszedłem  do  jej  studia  na 
Montparnasse. Markiza jest prawdziwą markizą od markiza, z którym dawno się rozwiodła z 

background image

powodu  marihuany  i  tym  podobnych  historyjek,  ma  forsy  jak  lodu.  Jej  przyjaźń  z  Johnny'm 
datuje się jeszcze z New Yorku prawdopodobnie od czasu, gdy ten w ciągu jednego wieczoru 
stał się sławny (po prostu dlatego że ktoś dał mu wreszcie okazję zebrania czterech czy pięciu 
chłopaków,  którym  się  podobał  styl  jego  gry,  wobec  czego  Johnny  po  raz  pierwszy  w  życiu 
pokazał, co potrafi, i zatkał wszystkich). Na pewno nie jest to chwila odpowiednia do zajmo-
wania  się  krytyką  jazzu,  zainteresowanych  mogę  odesłać  do  mojej  książki  o  Johnny'm  i  o 
powojennym  jazzie,  muszę  jednak  podkreślić,  że  od  1948  roku,  no,  powiedzmy  1950  roku 
nastąpił  jakiś  wybuch  muzyki,  wybuch  —  lecz  zimny,  cichy,  w  czasie  którego rzeczy  pozo-
stały  na  swoim  miejscu,  obyło  się  bez  wrzasków  i  skandali,  ale  skorupa  dawnego  rozleciała 
się  na  tysiąc  kawałków  tak  dalece,  że  nawet  jej  obrońcy  (zarówno  pośród  orkiestr,  jak  i 
pośród publiczności) już tylko przez ambicję bronili czegoś, co sami zaczęli inaczej odbierać. 
Wtargnięcie  Johnny'ego  w  dziedzinę  saksaltu  uniemożliwiło  słuchanie  dawnych  muzyków  i 
uważanie ich za ekstraklasę, zmuszając do zastanowienia się nad tą zakamuflowaną rezygna-
cją,  którą  nazywamy  historycznym  sensem,  i  uznania,  że  wszyscy  ci  muzycy  byli  wspaniali 
—  ale  w  swoim  czasie.  Johnny  przewalił  się  przez  jazz  jak  ręka  odwracająca  kartę  —  i 
kropka. 

Markiza, która w sprawach dotyczących muzyki ma niewiarogodne ucho, zawsze szcze-

rze  podziwiała  Johnny'ego  i  jego  grupę.  W  okresie  gdy  większość  krytyków  stosując  dawno 
przegniłe kryteria przeciwstawiała się jego nagraniom, ona dolarami ratowała Klub 33, wtedy 
też  zaczęła  od  czasu  do  czasu  sypiać  i  od  czasu  do  czasu  palić  z  Johnny'm.  Wielokrotnie 
widywałem ich razem przed nagraniami lub w antraktach koncertów. Wydawał się ogromnie 
szczęśliwy  przy  jej  boku,  niepomny,  że  Lan  i  dzieci  siedzą  w  sąsiedniej  loży  lub  czekają  w 
domu. Ale ponieważ Johnny w ogóle nie znał pojęcia „czekania”, nie mógł sobie wyobrazić, 
ż

e na niego też można było czekać. 

Sposób,  w  jaki  rzucił  Lan,  jest  tego  najlepszą  ilustracją.  Widziałem  pocztówkę,  którą 

przysłał  jej  z Rzymu po czteromiesięcznej  nieobecności (pojechał zresztą samolotem z dwo-
ma innymi muzykami nie uprzedziwszy jej ani słowem). Pocztówka przedstawiała Romulusa 
i Remusa (temat, który zawsze bardzo lubił, tak że nawet jedno z jego nagrań tak się nazywa), 
napisał  zaś  na  niej  fragment  poematu  Dylana  Thomasa,  z  którego  wierszami  nigdy  się  nie 
rozstaje:  „Jestem sam pośród bezmiaru  miłości”; wobec czego jego agenci w Nowym Yorku 
zaczęli część zarobków oddawać Lan, która ze swej  strony zrozumiała, że uwolnienie się od 
Johnny'ego nie  jest najgorszym  interesem.  Ktoś mi  mówił, że  i  markiza posłała  jej  incognito 
trochę pieniędzy, co jest możliwe, bo jest niemal tak dobra, że aż głupia, i podchodzi do ludzi 
trochę  jak  do  omletów  (sama  smaży  je  w  studio,  kiedy  przyjaciele  pchają  się  jeden  przez 
drugiego),  omletów  niejako  permanentnych,  których  sekret  polega  na  tym,  że  ciągle  się  coś 
do nich dorzuca odkrawając po kawałku w miarę potrzeby. 

Markizę zastałem z Marcelem Gavoty i Artem Boucaya; właśnie mówili o płytach, któ-

re poprzedniego dnia wieczorem nagrał Johnny. Rzucili się na mnie, jak gdyby zstąpił na nich 
sam archanioł Gabriel,  markiza wyściskała  mnie  z całych sił, oni —  jak przystało na kontra-
basistę i saksbarytona — zaczęli tak mnie klepać po ramionach, że w końcu musiałem schro-
nić  się  aż  za  fotel,  a  wszystko  dlatego  że  to  ja  okazałem  się  dostarczycielem  wspaniałego 
saksofonu, który wczoraj posłużył Johnny'emu do czterech czy pięciu najlepszych improwiza-
cji.  Markiza od razu oznajmiła, że Johnny to wstrętne szczurzysko, bo mimo że  byli  ze sobą 
na bakier (nie powiedziała dlaczego), wstrętne szczurzysko powinno było dobrze wiedzieć, że 
gdyby  przeprosił  ją.  jak  należało,  zaraz  dostałby  czek  na  nowy  saksofon,  ale  wobec  tego  że 
Johnny  oczywiście  nie  był  łaskaw  przeprosić  jej  od  czasu  swego  powrotu  do  Paryża  —  po-
kłócili się coś ze dwa miesiące temu w Londynie — nikt nie mógł się domyślić, że zgubił w 
metrze swój przeklęty  saksofon et caetera. Jak  markiza zacznie gadać, to człowiek  się zasta-
nawia,  czy  styl  gry  Dizzy'ego  nie  udzielił  się  jej  sposobowi  mówienia,  jest  to  bowiem  nie-
przerwany potok słów na nieoczekiwane tematy aż do chwili, gdy nagle walnie się po udach, 

background image

otworzy usta od ucha do ucha  i zacznie ryczeć ze śmiechu,  jakby  ją  łaskotano do nieprzyto-
mności, z czego skorzystał  Art Boucaya  i opowiedział  mi  dokładnie o wczorajszym  seansie, 
na którym nie mogłem być, bo moja żona ma zapalenie płuc. 

—  Tika  może  zaświadczyć  —  mówił  Art  wskazując  na  skręcającą  się  ze  śmiechu  ma-

rkizę. — Wiesz, Bruno, że nie można sobie tego wyobrazić, dopóki nie usłyszy się płyt. Jeżeli 
Bóg był wczoraj gdziekolwiek na świecie, to zapewniam cię, że tam, w tym przeklętym studio 
nagrań, gdzie nawiasem mówiąc był upał nie do zniesienia. Marcel, pamiętasz Willow Tree? 

—  Czy  pamiętam?  —  powiedział  Marcel.  —  Ten  idiota  się  mnie  pyta,  czy  pamiętam. 

Jestem nasiąknięty tym Willow Tree od stóp do głów. 

Tika przyniosła nam drinka i rozsiedliśmy się, żeby wygodnie pogadać. Po prawdzie nie 

mówiliśmy wiele o wczorajszym seansie, każdy  muzyk wie, że  nie  można o tym  mówić, ale 
ich  kilka  słów  napełniło  mnie  jakąś  nadzieją,  że  może  właśnie  mój  saksofon  przyniesie 
Johnny'emu  szczęście.  Nie  zabrakło  co  prawda  opowieści,  które  osłabiły  tę  nadzieję,  jak  na 
przykład ta, że między jednym a drugim nagraniem Johnny zdjął buty i spacerował na bosaka 
po studiu, ale za to pogodził się z markizą i obiecał wpaść do niej na kieliszek przed dzisiej-
szym koncertem. 

—  Znasz  jego  nową  dziewczynę?  —  zainteresowała  się  Tika.  Opisałem  ją  możliwie 

syntetycznie,  ale  Marcel  uzupełnił  to  à  la française  nie  szczędząc  pochlebstw  i  aluzji,  które 
bardzo  ubawiły  markizę.  O  narkotykach  nie  wspomniało  się  ani  słowem,  ale  jestem  na  tym 
punkcie  tak  przewrażliwiony,  że  wydało  mi  się,  jakbym  w  powietrzu  jej  atelier  czuł  jakiś 
dziwny  zapach;  niezależnie  od  tego  Tika  śmieje  się  w  sposób,  który  czasami  zauważam  u 
Johnny'ego lub  Arta, a który zdradza, że się tak wyrażę, zwolenników. Ale skąd Johnny  brał 
marihuanę,  skoro  był  pokłócony  z  markizą?...  Zastanawiam  się.  Moje  zaufanie  do  Dédée 
(jeżeli  przyjąć,  że  miałem  do  niej  zaufanie)  spada  z  pieca  na  łeb,  wszyscy  oni  jednakowi  w 
gruncie rzeczy. 

Jakbym nawet trochę zazdrościł tego podobieństwa, które ich łączy, które z taką łatwo-

ś

cią robi z nich wspólników. Z mojego purytańskiego punktu widzenia (nie muszę się z niego 

spowiadać, ci, co mnie znają, wiedzą o moim wstręcie do moralnego niechlujstwa) patrzę na 
nich  trochę  jak  na  chore  anioły  drażniące  przez  swój  brak  odpowiedzialności,  ale  którymi 
warto się opiekować, bo odpłacają za to tak, jak umieją: Johnny swoją grą, markiza — szczo-
drobliwością  charakteru.  Ciągle  jeszcze  nie  mówię  wszystkiego,  choć  chciałbym  się  do tego 
zmusić.  Zazdroszczę  Johnny'emu,  temu  Johnny'emu  „z  drugiej  strony”,  choć  właściwie  nikt 
nie wie, co jest tą drugą stroną. Zazdroszczę mu wszystkiego, prócz — rzecz jasna — cierpie-
nia,  jakkolwiek  nawet  jego  cierpienie  zawiera  w  sobie  przesłanki  czegoś,  co  nie  zostało  mi 
dane.  Zazdroszczę  mu  i  równocześnie  wściekam  się  na  to  samounicestwienie  się,  na  marno-
wanie  darów,  na  tę  akumulację  nonsensów,  których  wymaga  ciśnienie,  pod  którym  żyje. 
Myślę,  że  gdyby  mógł  kierować  tym  życiem  nie  wykluczając  niczego,  nawet  nałogu,  gdyby 
jakoś  lepiej  sterował  tym  samolotem,  który  od  pięciu  lat  lata  na  oślep,  może  skończyłby 
gorzej, obłędem albo nawet śmiercią, dotknąłby jednak przedtem tego dna, którego tak szuka 
w swych smutnych  monologach a posteriori, w tych opowieściach o doświadczeniach  wpra-
wdzie  fascynujących,  lecz  zawsze  przerwanych  wpół  drogi.  A  może  mówi  to  moje  tchórzo-
stwo,  może  w  gruncie  rzeczy  chciałbym,  żeby  Johnny  przepadł  raz  na  zawsze  jak  gwiazda, 
która  roztrzaskuje  się  na  milion  kawałków  zostawiając  za  sobą  astronomów  zdumionych  i 
ogłupiałych na przeciąg tygodnia — a potem spać, a nazajutrz jest nowy dzień. 

Johnny, jak gdyby odebrał wszystko to, co myślałem; gdy wszedł, ukłonił mi się wesoło 

i  jak  tylko  zdążył  wycałować  markizę,  zakręcić  nią  młynka  oraz  wymienić  z  nią  i  Artem 
skomplikowany  i  zabawny rytuał  nieartykułowanych onomatopei, który  ich ogromnie rozba-
wił, zaraz przysiadł się do mnie. 

—  Bruno  —  oznajmił  sadowiąc  się  wygodnie  na  kanapie  —  cudo  ten  twój  garnek  i 

niech zaświadczą ci tutaj, co wczoraj z niego wydmuchałem. Tika płakała jak bóbr. Może nie, 

background image

Tika? 

Chciałbym  wiedzieć  coś  więcej  o  wczorajszym  seansie,  ale  Johnny  już  skończył  z 

wylewem  pychy.  Od  razu  zaczął  gadać  z  Marcelem  o  programie  dzisiejszego  koncertu  i  o 
tym, jak im obydwu przepięknie w nowych szarych ubrankach, w których mają wystąpić. Był 
rzeczywiście w formie i widziało się, że w ostatnich dniach nie palił więcej niż to, co mu było 
niezbędne, żeby grać z przyjemnością. Właśnie gdy to pomyślałem, położył mi rękę na ramie-
niu i szepnął pochylając się ku mnie: 

— Dédée mówiła, że źle cię potraktowałem ostatnim razem. 
— Co z tego, kiedy nawet nie pamiętasz. 
— Ależ jak to? Pamiętam. I jeżeli chcesz wiedzieć, to uważam, że przeciwnie: doskona-

le  cię  potraktowałem.  Powinieneś  być  zadowolony,  że  taki  z  tobą  byłem,  z  nikim  taki  nie 
jestem, możesz mi wierzyć. To była próbka tego, jak cię szanuję. Musimy się spotkać, żeby o 
tym  wszystkim  pogadać.  Tu...  —  wydyma  pogardliwie  dolną  wargę  i  śmieje  się,  wzrusza 
ramionami,  niemalże  tańczy  po  tej  kanapie.  —  Bruno,  stary.  Więc  Dédée  mówi,  że  byłem 
fatalny... 

— Miałeś grypę. Już ci lepiej? 
—  To  nie  była  grypa.  Przyszedł  doktor  i  zaczął  gadać,  że  uwielbia  jazz  i  że  muszę 

przyjść do niego któregoś wieczoru posłuchać płyt. Dédée mówiła, że jej dałeś forsy. 

— Żebyście jakoś wybrnęli, zanim ci zapłacą. No, co tam z dzisiejszym wieczorem? 
—  Dobra  jest.  Mam  ochotę  grać,  żebym  miał  saksa,  to  już  bym  grał,  ale  Dédée  się 

uparła, że sama go przyniesie prosto do teatru. Co za saksofon! Wczoraj, jak na nim grałem, 
dosłownie miałem wrażenie, że jestem z kobietą w łóżku. Żebyś widział gębę Tiki, jak skoń-
czyłem. Powiedz, Tika, byłaś zazdrosna? 

Roześmieli  się  na  cały  głos,  Johnny  uznał  za  stosowne  biegać  po  pokoju  i  skakać  w 

górę,  a  potem  zaczęli  z  Artem  tańczyć  bez  muzyki,  podnoszeniem  brwi  markując  rytm. 
Gniewać się na niego lub Arta? Jakby się człowiek złościł na wiatr za to, że targa włosy. 

Tika,  Marcel  i  ja  wymieniliśmy  po  cichu  wrażenia  na  temat  wieczornego  koncertu. 

Marcel jest pewny, że będzie to znowu szalony sukces Johnny'ego, taki jak w 1951 roku, kie-
dy pierwszy raz przyjechał do Paryża. Po tym, co było wczoraj, jest przekonany, że wszystko 
będzie dobrze. Chciałbym być równie spokojny, ale cóż... I tak nie mogę zrobić nic więcej niż 
usiąść gdzieś w pierwszych rzędach i słuchać koncertu. Dobre i to, że (jestem pewny) nie jest 
nafaszerowany jak tamtego wieczoru w Baltimore. Kiedy mówiłem to Tice, ścisnęła mi rękę, 
jak  gdyby  miała  wpaść  do  wody.  Art  i  Johnny  podeszli  do  fortepianu,  Art  przegrywa  jakiś 
nowy  temat  Johnny'emu,  który  kręci  głową  nucąc.  Obaj  są  naprawdę  eleganccy  w  swoich 
szarych ubraniach, szkoda tylko, że Johnny tak utył w ostatnich czasach. 

Mówiliśmy z Tiką o tamtej nocy w Baltimore, kiedy Johnny miał pierwszy gwałtowny 

atak,  patrzyłem  jej  prosto  w  oczy,  żeby  być  pewnym,  że  mnie  rozumie  i  że  tym  razem  nie 
ustąpi.  Jeżeli  Johnny  wypije  za  dużo  koniaku  albo  wypali  choć  odrobinę,  koncert  będzie 
absolutnym fiaskiem i wszystko pójdzie na marne. Paryż nie jest prowincjonalnym kasynem i 
publiczność dobrze wszystko obserwuje. Myślę o tym  i równocześnie czuję w ustach gorycz 
jakiejś rozpaczliwej  wściekłości  nie skierowanej  przeciwko Johnny'emu  ani temu, co  mu się 
zdarza, raczej przeciw mnie samemu, przeciw ludziom, którzy go otaczają, przeciwko marki-
zie  czy  przeciwko  Marcelowi.  W  gruncie  rzeczy  jesteśmy  bandą  egoistów;  pod  pretekstem 
dbania  o  niego  chcemy  właściwie  ocalić  to,  co  o  nim  myślimy,  przygotować  się  na  nowe 
przyjemności,  których  nam  dostarcza,  wydobyć  najwyższy  połysk  z  posągu,  któryśmy  mu 
wszyscy razem wystawili, i bronić tego posągu do upadłego. Fiasko Johnny'ego nie pomogło-
by  mojej  książce  (akurat  wychodzi  po  angielsku  i  po  włosku)  i  pewno  właśnie  z  takich 
motywów  wypływa  część  opieki,  którą  go otaczam;  Art  i  Marcel  potrzebują  go,  żeby  żyć,  a 
markiza...  trudno  zgadnąć,  co  widzi  w  nim  markiza  poza  talentem.  Wszystko  to  nie  ma  nic 
wspólnego  z  tym  drugim  Johnny'm  i  nagle  przychodzi  mi  do  głowy,  że  chyba  właśnie  to 

background image

chciał powiedzieć Johnny, kiedy zerwał z siebie koc i ukazał mi się nagi jak robak, bez sakso-
fonu, bez pieniędzy i bez ubrania, opętany przez coś, czego jego ubogi umysł nie jest w stanie 
ogarnąć,  ale  co  unosi  się  w  jego  muzyce,  pieści  jego  skórę,  przygotowując  go  może  do 
jakiegoś nieoczekiwanego salta, którego żadne z nas nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. 

A kiedy przychodzą do głowy takie myśli, człowiek rzeczywiście czuje gorycz w ustach 

i żadna szczerość  na  świecie  nie  jest w stanie opłacić  nagłego, odkrycia, że w porównaniu  z 
takim facetem jak Johnny Carter, który właśnie popija swój koniak patrząc na mnie z kanapy 
rozbawionym wzrokiem,  jest się tylko zwykłą świnią. Już czas  jechać do sali Pleyela. Niech 
muzyka  ocali  choćby  część  tego  wieczoru  i  wypełni  bez  reszty  jedną  ze  swych  najtrudniej-
szych funkcji, tę mianowicie, żeby zasłoniwszy lustro parawanem skreślić nas na parę godzin 
z mapy świata. 
 

Jutro, tak jak należy, napiszę dla „Jazz-Hot” sprawozdanie z dzisiejszego koncertu. Ale 

teraz,  tu  w  tej  sali,  bazgrząc  w  przerwach  na  kolanie  te  stenograficzne  notatki  nie  mam 
najmniejszej ochoty występować jako krytyk, to znaczy porównywać ani uświęcać. Już wiem, 
ż

e  dla  mnie  Johnny  przestał  być  jazzmanem,  że  jego  geniusz  muzyczny  jest  fasadą,  którą  w 

końcu każdy może oceniać i podziwiać, ale która przykrywa coś zupełnie innego i dopiero to 
coś innego jest jedyną rzeczą, na której powinno mi zależeć, może po prostu dlatego że jest to 
jedyna rzecz, na której naprawdę zależy Johnny'emu. 

Łatwo to mówić teraz... tutaj... będąc w samym środku jego muzyki. Ale gdy ochłonę... 

Dlaczego nie próbuję być taki  jak on, dlaczego nie próbuję przebijać głową  muru? Z drobia-
zgowością  przeciwstawiam  słowa  rzeczywistości,  osłaniam  się  rozważaniami  i  przypuszcze-
niami, które są tylko głupią dialektyką.  Wydaje  mi  się, że rozumiem, dlaczego  modlitwa  in-
stynktownie rzuca nas na kolana. Zmiana pozycji jest symbolem zmiany w głosie, w tym, co 
tym  głosem  zostanie  powiedziane,  co  jest  powiedziane.  Kiedy  dochodzę  do  wyśledzenia  tej 
zmiany,  sprawy,  które  chwilę  przedtem  wydawały  mi  się  przesądzone,  napełniają  się  głębo-
kim  sensem  stając się równocześnie prostsze  i  bardziej  skomplikowane.  Ani Marcel, ani  Art 
nie  zrozumieli,  że  fakt  zdjęcia  butów  w  czasie  nagrywania  nie  był  zwykłym  wyskokiem. 
Johnny  musiał w tym momencie dotknąć własną skórą ziemi, poczuć swój związek z nią, bo 
jego  muzyka  jest  afirmacją  tej  ziemi,  nie  ucieczką  od  niej.  To  bowiem  również  czuję  w 
Johnny'm, że nie ucieka przed niczym, że narkotyki nie służą mu do ucieczki tak jak większo-
ś

ci nałogowców, że nie dlatego gra, żeby ukryć się za tą muzyką jak za wałem ochronnym,  i 

nie dlatego spędza tygodnie w klinikach psychiatrycznych, żeby uchronić się od zewnętrzne-
go  ciśnienia,  któremu  nie  jest  w  stanie  sprostać.  Sam  styl  jego  gry  (to,  co  jest  w  Johnny'm 
najautentyczniejsze),  ten  styl,  który  obdarza  się  masą  bezsensownych,  niepotrzebnych  mu 
epitetów, dowodzi, że jego sztuka nie jest ani substytucją, ani dopełnieniem. Johnny porzucił 
język hot, popularny dziesięć lat temu, bo ten język, gwałtownie erotyczny, był dla niego zbyt 
bierny. Pragnienie jego, bez przerwy prące wprzód, popychające do coraz nowych odkryć, do 
szukania,  w  samym  założeniu  odbiera  mu  przyjemność  polegającą  na  korzystaniu  z  łatwizn 
tradycyjnego jazzu. Dlatego pewnie niespecjalnie lubi bluesy, gdzie masochizm i nostalgia... 

Ale  o  tym  wszystkim  mówiłem  już  w  mojej  książce  demonstrując,  jak  rezygnacja  z 

szybkiej satysfakcji pozwoliła mu na wypracowanie języka, który on i inni muzycy doprowa-
dzają  teraz  do  perfekcji.  Jazz  ten  odrzuca  wszystko,  co  jest  łatwym  erotyzmem,  cały,  że  się 
tak wyrażę, wagneryzm, sytuując się na planie pozornie wyizolowanym, gdzie muzyka pozo-
staje wolna, niczym nie skrępowana, tak jak malarstwo oderwane od „reprezentowania” odzy-
skuje wolność wreszcie stając się już tylko malarstwem. Ale opanowawszy ten rodzaj muzy-
ki, który nie ułatwia ani nostalgii, ani orgazmów, tej muzyki, którą pragnąłbym nazwać meta-
fizyczną,  Johnny  chciałby  potem  zastosować  ją  do rozeznania  się  w  samym  sobie,  do  wgry-
zienia  się  we  wciąż  wymykającą  mu  się  rzeczywistość.  Widzę  w  tym  wielki  paradoks  jego 
stylu, całą  jego agresywną  skuteczność. Niezdolny do zaspokojenia  samego siebie działa  jak 

background image

nie kończące się konstruowanie, które nie znajduje satysfakcji w osiąganiu celu, a przeciwnie, 
w stałych poszukiwaniach opierając się o walory, które, mimo że gardzą tym co ludzkie, nie-
mniej  jednak  ludzkimi  nigdy  być  nie  przestają.  I  kiedy,  tak  jak  dziś,  Johnny  gubi  się  w  cią-
głym  tworzeniu,  jestem  pewien,  że  nie  ucieka  —  bo  wyjścia  naprzeciw  w  żadnym  wypadku 
nie wolno nazywać ucieczką, nawet gdy miejsce spotkania ciągle się zmienia. Tego, co pozo-
staje za nim, Johnny albo nie zauważa, albo tym gardzi. 

Na  przykład  markizie  wydaje  się,  że  Johnny  boi  się  nędzy,  a  nie  rozumie,  że  jedyną 

rzeczą, jakiej Johnny może się obawiać, jest brak kotleta na talerzu, gdy będzie miał na niego 
ochotę, brak łóżka, gdy będzie mu się chciało spać, albo stu dolarów, gdy przyjdzie mu chęć, 
aby  je  wydać.  Nie  żyje  bowiem  tak  jak  my  wszyscy  w  świecie  abstrakcyjnym,  dlatego  też 
jego muzyka, ta cudowna muzyka, której słuchałem dziś wieczór, nie ma w sobie nic abstra-
kcyjnego.  On  jeden  jest  sędzią  tego,  co  za  pomocą  tej  muzyki  zyskuje,  ale  najprawdopodo-
bniej  już  wtedy  myśli  o  czym  innym,  gubiąc  się  w  nowych  domysłach,  w  nowych  spekula-
cjach. Jego zdobycze podobne są snom i zapomina je po przebudzeniu, kiedy oklaski ściągają 
go  z  powrotem  na  ziemię  z  tej  wielkiej  odległości,  gdzie  przeżywa  swój  trwający  półtorej 
minuty kwadrans. 
 

Uchwycić się piorunochronu w czasie burzy i liczyć na to, że się nic nie stanie... 
W  parę  dni  później  u  Duponta  w  Quartier  Latin  spotkałem  Arta  Boucaya.  Ledwie 

zdążył  się ze  mną przywitać,  już wzniósł oczy ku niebu zwiastując złe  nowiny.  W pierwszej 
chwili poczułem coś w rodzaju satysfakcji, którą bez wątpienia  należałoby  nazwać  złośliwą, 
bo dobrze przecież wiedziałem, że spokój nie mógł długo trwać. Ale zaraz potem pomyślałem 
o  tym,  co  się  za  tym  kryje,  i  troska  o  Johnny'ego  dosłownie  kopnęła  mnie  w  żołądek, 
zamówiłem  więc  dwa  koniaki  i  pijąc  je,  jeden  po  drugim,  słuchałem  Arta,  który  opowiadał 
mi, co zaszło. Otóż Delaunay postanowił nagrać nowy kwintet: Johnny na czele zespołu, Art, 
Marcel  i  jeszcze dwóch bardzo zdolnych chłopaków, jeden  fortepian, a drugi perkusja. Mieli 
zacząć  już  o  trzeciej  po  południu,  żeby  się  rozegrać,  a  potem  w  ciągu  wieczoru  nagrać 
większą ilość płyt. 

—  No  i  chcesz  wiedzieć  co  dalej?  Johnny  zjawia  się  o  piątej,  kiedy  Delaunay  już 

dosłownie  szaleje  z  niecierpliwości,  wali  się  na  fotel  i  oznajmia,  że  nie  czuje  się  dobrze  i 
przyszedł tylko uprzedzić, żebyśmy nie tracili czasu, bo nie ma najmniejszego zamiaru grać. 

Z początku obaj z Marcelem staraliśmy się przekonać go, żeby wypoczął, że potem się 

zobaczy,  ale  w  ogóle  nas  nie  słuchał,  coś  bredził,  że  jakieś  pola,  że  na  tych  polach  znalazł 
urny, i dawaj o tych polach i o tych urnach przez pół godziny. Potem zaczął wyciągać z kie-
szeni liście, które uzbierał w jakimś parku, podłoga w studio wyglądała jak ogród botaniczny, 
technicy tracili czas, wałęsali się i patrzyli na nas jak wściekłe psy, nie nagrało się nic, reżyser 
dźwięku  wysiedział  się  w  kabinie  przez  trzy  godziny,  nic  tylko  paląc  papierosa  za  papiero-
sem. Wyobrażasz sobie, dla Francuza trzy godziny stracone, to nie w kij dmuchał. 

Wreszcie  Marcel  jakoś  przekonał  Johnny'ego,  żeby  chociaż  spróbował,  zaczęli  we 

dwóch, my akompaniowaliśmy po trochu, bo chcieliśmy jakoś wyrwać się z tej martwoty. Już 
przedtem widziałem, że Johnny miał jakby skurcz w prawym ramieniu, ale jak zaczął grać, to 
wprost  nie  można  było  na  to  patrzeć.  Był  zupełnie  szary,  co  chwila  trzęsły  nim  dreszcze, 
dosłownie  czekałem,  aż  się  zwali  na  ziemię.  Aż  tu  nagle  jak  nie  wrzaśnie,  patrzy  na  nas  po 
kolei  i  pyta  się,  na  co  czekamy  z  nagrywaniem  Amorous,  wiesz,  ten  temat  Alamo.  Więc 
Delaunay daje znak technikowi, zaczynamy, każdy się  stara jak  może  najlepiej, Johnny staje 
rozkraczywszy nogi, jakby jechał statkiem, i zaczyna grać. Przysięgam ci, że czegoś podobne-
go  nie  słyszałem  jeszcze  nigdy  w  życiu.  Tak  leci  ze  trzy  minuty,  aż  tu  nagle  daje  takiego 
kiksa, że niebo się wali, i pędzi do kąta, a nas zostawia w samym środku gry, żebyśmy z tego 
wybrnęli. 

I  tu  się  dopiero  zaczyna:  my  dogrywamy,  a  Johnny  w  krzyk,  że  do  dupy  z  całym  tym 

background image

nagraniem,  że  wszystko  jest  do  wyrzucenia.  Naturalnie  ani  Delaunay,  ani  my  nie  słuchamy 
go,  bo,  poza  tym  kiksem,  solo  Johnny'ego  było  tysiąc  razy  więcej  warte  niż  wszystko  to, 
czego  się  codziennie  słucha.  Było  do  niczego  niepodobne,  nie  mogę  ci  tego  wytłumaczyć... 
Zresztą sam usłyszysz; jak się domyślasz, ani Delaunay, ani technicy w żadnym razie tego nie 
zniszczą.  Ale  Johnny  ciskał  się  jak  wariat,  że  jeżeli  mu  nie  pokażą,  że  starli,  to  wszystkie 
szyby w kabinie wytłucze, no, co ci będę mówił, szkoda gadać, w końcu reżyser coś mu tam 
pokazał  i przekonał go, wtedy uspokoił się  i zaproponował, żebyśmy  zaczęli  nagrywać Stre-
ptomicyne
,  która  wyszła  dużo  lepiej,  ale  właściwie  dużo  gorzej,  wiesz  takie  nagranie  prawi-
dłowe i gładkie, ale już bez tego czegoś niesamowitego, co dał z siebie w Amorous

Art westchnął, dopił swoje piwo i popatrzył na mnie ponuro. Zapytałem, co było potem. 

No,  więc  potem  znowu  zaczął  mordować  na  temat tych  liści  i  tych  pól  pełnych  urn,  powie-
dział, że nie  będzie więcej grał,  i zataczając  się wyszedł ze studia, tyle, że Marcel zabrał  mu 
przedtem  saksofon,  żeby  go  znowu  nie  zgubił  albo  nie  podeptał,  a  potem  razem  z  jednym  z 
chłopaków odprowadzili go do hotelu. 

Pewno  powinienem  był  zaraz  do  niego  iść,  ale  nie  poszedłem,  odłożyłem  moją  wizytę 

na następny dzień, a następnego dnia spotkałem się z Johnny'm gdzie indziej, a mianowicie w 
„Figaro”, w rubryce wypadków, jako że w nocy podpalił swój pokój w hotelu i latał nago po 
korytarzach.  Oboje,  zarówno  Dédée,  jak  i  on,  są  zdrowi,  ale  jego  zatrzymano  w  szpitalu  na 
obserwacji. 

Pokazałem  notatkę  mojej  żonie,  by  ją  rozerwać  podczas  choroby,  i  poleciałem  do 

szpitala uzbrojony w dziennikarską legitymację, która nie przydała mi się na nic, poza tym iż 
się  dowiedziałem,  że  Johnny  bredzi  i  że  ma  we  krwi  porcję  marihuany  zdolną  pomieszać  w 
głowie dziesięciu osobom. Nieszczęsna Dédée nie oparła mu się. W rezultacie wszystkie jego 
kobiety  w  końcu  stają  się  jego  wspólniczkami;  jestem  przekonany,  że  to  markiza  dała  mu 
marihuanę. 

Prosto  stamtąd  poleciałem  do  Delaunaya,  żeby  jak  najszybciej  usłyszeć  Amorous

Ostatecznie  skąd  można  wiedzieć,  czy  to  nie  testament  Johnny'ego,  a  w  takim  razie  moim 
obowiązkiem... 
 

Ale  nie,  ciągle  jeszcze  nie.  W  pięć  dni  później  zadzwoniła  Dédée,  że  Johnny  ma  się 

lepiej  i  że  chce  mnie  widzieć.  Powstrzymałem  się  od  jakichkolwiek  uwag.  Po  pierwsze,  bo 
byłoby  to  stratą  czasu,  po  drugie,  bo  Dédée  ma  głos  jak  rozbity  garnek.  Obiecałem  przyjść 
zaraz i dodałem, że kiedy mu się poprawi, można by zorganizować jakieś tournée po miastach 
prowincjonalnych. Powiesiłem słuchawkę, akurat gdy zaczynała płakać. 

Johnny siedział w łóżku; w pokoju było jeszcze dwóch chorych, ale na szczęście spali. 

Zanim  zdążyłem  otworzyć  usta,  złapał  moją  głowę  w  obie  ręce  i  wycałował  po  czole  i 
policzkach. Schudł na wiór, chociaż mówi, że dają dobrze jeść i że ma apetyt. Bardzo przejęty 
tym, czy chłopaki nie mają mu za złe, czy swoim atakiem nie wyrządził komu krzywdy i tak 
dalej.  Nie  ma  po  co  mu  odpowiadać,  bo  sam  dobrze  wie,  że  koncerty  anulowano,  a  Art, 
Marcel  i  inni  zostali  na  lodzie.  Ale  pyta  o  to,  jakby  wyobrażał  sobie,  że  stał  się  jakiś  cud, 
który  sprawy  załatwił,  co  nawet  nie  jest  nabieraniem,  a  tylko  rezultatem  jego  bezgranicznej 
obojętności. Guzik go obchodzi, że wszystko poszło w diabły, znam go zbyt dobrze, by tego 
nie wiedzieć. 

—  Cóż  chcesz,  żebym  ci  powiedział,  Johnny?  Powinno  to  było  lepiej  wyjść,  ale  ty 

przecież masz talent, żeby wszystko zmarnować. 

— Trudno zaprzeczyć — odpowiada zmęczonym głosem. — A wszystko przez te urny. 
Przypomniało mi się, co mówił Art, i spojrzałem na niego. 
— Całe pola urn, Bruno. Kupy urn  niewidocznych, zakopanych na olbrzymim polu. Ja 

sobie szedłem i od czasu do czasu potykałem się o coś. Pewnie mi powiesz, że mi się to śniło, 
a ja ci oznajmiam, że od czasu do czasu potykałem się o urnę i powoli zacząłem sobie zdawać 

background image

sprawę, że pole było pełne urn, tysiące i tysiące, a w każdej były prochy zmarłych. I przypo-
minam  sobie, że kucnąłem  i  paznokciami  zacząłem drapać, aż  wygrzebałem  jedną. To sobie 
ś

wietnie  przypominam.  I  przypominam  sobie,  że  pomyślałem:  ta  będzie  pusta,  bo  czeka  na 

mnie. Ale  nieprawda, też była pełna takiego szarawego prochu, jaki  był  na pewno w innych, 
chociaż  nie  widziałem.  I  wtedy...  wydaje  mi  się,  że  właśnie  wtedy  zaczęliśmy  nagrywać 
Amorous

Dyskretnie  rzuciłem  okiem  na  wykres  temperatury.  Ciekawe,  prawie  normalna.  Jakiś 

młody  lekarz  uchylił  drzwi,  skinął  mi  głową  i  kiwnął  ręką  do  Johnny'ego  ruchem  młodym, 
sportowym, pełnym zachęty i sympatii. Ale ten nie odpowiedział, a kiedy lekarz zniknął, zaci-
snął pięści: 

— Nigdy w życiu tego nie zrozumieją — powiedział. — Małpy, którym dali piórka do 

odkurzania,  albo  te  idiotki  z  konserwatorium  w  Cansas  City,  co  sobie  wyobrażały,  że  grają 
Chopina.  Wiesz,  Bruno,  w  szpitalu  Camarillo  miałem  pokój  jeszcze  z  dwoma  innymi,  rano 
przychodził  doktor  czyściutki,  wymyty,  laleczka,  taki  syn  „Cleenexu”  i  „Tampaxu”.  Kawał 
kretyna, który przysiadał się do mnie i zaczynał mnie podnosić na duchu, podnosić na duchu, 
mnie, co marzyłem tylko o tym, żeby zdechnąć, i nie myślałem już ani o Lan, ani o nikim na 
ś

wiecie.  I  jeszcze  się  obrażał,  że  nie  zwracam  na  niego  uwagi.  Pewno  mu  się  wydawało,  że 

nagle usiądę na łóżku zachwycony jego cerą, uczesaniem i paznokietkami i że ozdrowieję jak 
ci, co w Lourdes rzucają kule i odchodzą w podskokach. 

Wiesz,  Bruno,  i  ten,  i  wszyscy  tamci  z  Camarillo  to  są  wierzący.  Chciałbyś  się  może 

dowiedzieć, w co? Przysięgam ci, że nie wiem, ale wiem, że są wierzący. Myślisz, że w to, co 
sobą  przedstawiają,  co  znaczą,  w  swoje  dyplomy?  Nieprawda.  Niektórzy  z  nich  byli  wręcz 
bardzo  skromni  i  nie  uważali  się  za  nieomylnych,  ale  nawet  najskromniejszy  był  pewien 
siebie. To mnie wściekało, Bruno, ta  p e w n o ś ć  s i e b i e. Może mi powiesz, czego można 
być pewnym, kiedy nawet ja — a co ja jestem? nic, jeden wielki smród — mam dosyć roze-
znania, żeby wiedzieć, że wszystko jest jak galareta, że wszystko naokoło drży, że wystarczy 
trochę popatrzyć, trochę posłuchać, trochę pomilczeć, żeby widzieć same dziury. W drzwiach, 
w łóżku — dziury. Ręce, gazety, czas, powietrze, wszystko jest dziurawe, jedna gąbka, jedno 
sito  przepuszczające  samo  siebie...  Ale  oni  reprezentowali  całą  amerykańską  naukę,  rozu-
miesz?  Fartuch  chronił  ich  od  tych  dziur,  nic  nie  widzieli,  akceptowali  to,  co  widzą  inni,  i, 
jasna rzecz,  nie widzieli dziur,  i  byli pewni, pewni siebie, przekonani o skuteczności  swoich 
recept, swoich strzykawek, swojej przeklętej psychoanalizy, swojego nie pić i nie palić. Boże, 
ten  dzień,  kiedy  mogłem  to  cisnąć  w  cholerę,  wsiąść  do  pociągu,  wyglądać  przez  okno  i 
widzieć, jak to wszystko zostaje za mną, rozłazi się w kawałki... Czy ty kiedy zauważyłeś, jak 
się łamie pejzaż, kiedy go mijać?... 

Zapaliliśmy. Pozwolono mu na kilka papierosów dziennie i trochę koniaku. Ale widać, 

ż

e tylko  jego ciało pali, on  sam  jest gdzie  indziej,  jakby w  szybie, którego nie chce opuścić. 

Zastanawiam się, o czym myślał, co czuł przez te ostatnie dni. Nie chciałbym go rozdrażniać, 
ale gdyby sam z siebie zaczął mówić... Palimy w milczeniu, chwilami Johnny wyciąga rękę  i 
przesuwa mi palcami po twarzy, jakby chciał się upewnić, że to ja. Potem bawi się bransole-
tką od zegarka; patrzę na niego z rozrzewnieniem. 

— Bo oni, uważasz, mają się za mędrców — mówi nagle. — Uważają się za mędrców, 

bo zwalili na kupę książki, a potem je zjedli. Śmiech bierze, bo może to i niezłe chłopaki, ale 
ż

yją w przeświadczeniu, że to, czego się nauczyli, to wielkie i głębokie sprawy. Tak samo jest 

w cyrku i tak samo między nami. Ludzie myślą, że coś jest niesłychanie trudne, i wtedy biją 
brawo  akrobatom  albo  mnie.  Nie  wiem,  co  oni  sobie  wyobrażają,  czy  aby  dobrze  zagrać, 
trzeba się dać pokrajać  na kawałki albo żeby zrobić salto, trzeba zerwać wszystkie ścięgna... 
Przecież  rzeczywiście  trudno  jest  zupełnie  coś  innego:  na  przykład  patrzyć  albo  zrozumieć 
psa czy kota. To jest naprawdę trudne.  Wieczorem przyszło  mi do głowy, żeby  się przejrzeć 
w tym  lusterku, i przysięgam  ci,  że to było takie  trudne, że o  mały włos  nie wyskoczyłem  z 

background image

łóżka. Wyobraź sobie, że naprawdę sam oglądasz siebie: wystarcza, żeby dostać bzika. Prze-
cież ten gość to nie jesteś ty, w pierwszej chwili byłem przekonany, że to nie ja. Złapałem go 
nie przygotowanego, znienacka, zaskoczyłem go i wiedziałem, że to nie jestem ja. Czułem to, 
a jak się coś czuje... To jest tak jak w Palm Beach: za jedną falą następuje druga, potem trze-
cia... Zaledwie coś się poczuje, już wali coś innego, przychodzą słowa... Nie, nie słowa, to, co 
zawierają  słowa, ten  jakiś klej, ślina... i ta ślina cię zalewa  i przekonywa, że ten w  lustrze to 
byłeś ty. Jasne... Jak  mogłem tego nie widzieć? Przecież to ja,  moje włosy,  moja  blizna... A 
ludzie nie zdają sobie sprawy, że jedyną rzeczą, którą akceptują, jest właśnie ta ślina, i pewnie 
dlatego  tak  im  łatwo  przeglądać  się  w  lustrze...  Albo  wziąć  nóż  i  ukroić  kawałek  chleba. 
Kroiłeś kiedy chleb nożem? 

— Czasami mi się zdarzało — uśmiechnąłem się. 
—  I  nie  wstrząsnęło  to  tobą?  A  ja  nie  mogę,  Bruno.  Któregoś  dnia,  jakem  cisnął  to 

wszystko, to o mały włos, a nóż by wykłuł oko Japończykowi, co siedział przy sąsiednim sto-
liku. To było w Los Angeles. Zrobił się burdel nie z tej ziemi. Jak chciałem im wytłumaczyć, 
to zatrzymała mnie policja... A mnie się to wszystko wydawało takie proste, myślałem, że im 
od razu wytłumaczę... wtedy poznałem doktora Christie. Nie masz pojęcia co za fantastyczny 
gość, a przecież wiesz, że dla mnie doktorzy... 

Przesuwa ręką przez powietrze dotykając go ze wszystkich stron, pozostawiając na nim 

jakby  ślad  tego  dotknięcia.  Uśmiecha  się.  Odnoszę  wrażenie,  jakby  był  sam,  zupełnie  sam. 
Siedzę  obok  niego  jakby  wydrążony.  Gdyby  mu  przyszło  do  głowy  włożyć  rękę  we  mnie, 
weszłaby  jak w  masło,  jak w dym.  Może dlatego czasami ostrożnie przesuwa  mi palcami po 
twarzy. 

—  Tu,  na  obrusie,  leży  chleb  —  mówi  Johnny  patrząc  w  powietrze  —  ciało  stałe,  nie 

zaprzeczysz temu, ma piękny kolor, piękny zapach. Coś, co nie jest mną, coś odrębnego, coś 
poza  mną.  Ale,  jeżeli  go  dotknę,  jeżeli  wyciągnę  rękę  i  uchwycę  go,  to  się  zmieni,  nie 
myślisz?  Chleb  jest  poza  mną,  ale  go  dotykam,  czuję  go,  czuję,  że  to  jest  właśnie  świat,  ale 
jeżeli mogę czuć go, dotknąć, to już można powiedzieć, że to coś odrębnego... czy myślisz, że 
można powiedzieć? 

— Słuchaj, stary, przecież od tysięcy lat setki brodaczy łamią sobie nad tymi problema-

mi głowę. 

—  W  chlebie  jest  dzień  —  szepcze  Johnny  zakrywając  sobie  twarz  rękami  —  a  ja  się 

ośmielam  dotykać  go,  krajać  go,  wsadzam  go  sobie  w  gębę.  I  nic.  To  jest  najstraszniejsze. 
Rozumiesz, jakie to straszne? Nic. Krajesz chleb, wsadzasz w niego nóż i nic się nie dzieje. Ja 
tego nie pojmuję, Bruno... 

Twarz jego, jego podniecenie zaczynają mi się nie podobać. Coraz trudniej napuścić go 

na rozmowę o jazzie, wspomnieniach, planach — skierować go ku rzeczywistości. Ku rzeczy-
wistości. Zaledwie napisałem to, poczułem obrzydzenie. Johnny ma rację, to niemożliwe, że-
by to była rzeczywistość, niemożliwe, żeby rzeczywistością była funkcja krytyka jazzowego, 
chyba  że  ktoś  sobie  z  nas  drwi.  Chociaż,  gdyby  się  zdecydować  iść  śladami  Johnny'ego, 
wszyscy wylądowalibyśmy u czubków. 
 

Chyba zasnął, w każdym razie zamknął oczy i udaje, że śpi. Po raz nie wiem który zdaję 

sobie sprawę z tego, jak trudno jest uchwycić, co robi Johnny, kim jest. Czy śpi, czy udaje, że 
ś

pi, czy myśli, że śpi. Człowiek czuje się o wiele bardziej oddalony od niego niż od którego-

kolwiek  z  innych  przyjaciół.  Pozornie  —  trudno być  ordynarniejszym,  wulgarniejszym,  bar-
dziej  uzależnionym  od  biedy,  od  warunków,  bardziej  wystawionym  na  każdy  cios.  Pozornie 
— nie jest żadnym wyjątkiem. Każdy, kto zgodziłby się być bez forsy, chory, pełen nałogów, 
pozbawiony woli, za to pełen poetyczności i talentu — mógłby być jak on. Pozornie. Ja, który 
całe  życie  spędziłem  na  podziwianiu  geniuszy,  Picassów,  Einsteinów,  tej  listy  wszystkich 
ś

więtych, którą każdy może skonstruować w ciągu jednej chwili (Gandhi, Chaplin, Strawiński 

background image

etc.), jestem  skłonny przypuścić, że wszyscy oni  zdolni  są do przebywania w chmurach  i  że 
nic nie powinno dziwić nas z ich strony. Nie ma o czym mówić — są inaczej zrobieni. Tym-
czasem  różnica  między  nami  a  Johnny'm  jest  niedostrzegalna,  irytująca  przez  swą  tajemni-
czość, przez swą niewytłumaczalność. Johnny nie jest geniuszem, niczego nie wynalazł, upra-
wia  jazz,  jak  wiele  tysięcy  Murzynów  i  białych,  i  jakkolwiek  robi  to  lepiej  od  nich  wszy-
stkich, trzeba stwierdzić, że w sumie jest to funkcją wielu rzeczy: gustów publiczności, mody, 
chwili,  etc.  Zdaniem  Panassiego  na  przykład  jest  zdecydowanie  zły,  a  chociaż,  naszym 
zdaniem,  właśnie  Panassie  jest  zdecydowanie  zły,  w  każdym  razie  istnieje  pole  do  dyskusji. 
Krótko  mówiąc  wszystko  to  dowodzi,  że  Johnny  nie  przedstawia  sobą  nic  wyjątkowego, 
chociaż ledwie to pomyślałem, zadaję sobie pytanie, czy właśnie nie przedstawia sobą czegoś 
wyjątkowego (o czym zresztą najmniej wie on sam). Pewnie zdrowo by się uśmiał, gdyby mu 
to powiedzieć.  Wiem  dość dużo o tym, co  myśli, co przeżywa  na temat tych spraw;  mówię: 
przeżywa, bo Johnny... Ale nie o to chodzi; to, co chciałbym sam sobie wytłumaczyć, to fakt, 
ż

e  ta  odległość  między  nim  a  nami  nie  ma  właściwie  wytłumaczenia,  że  nie  opiera  się  na 

racjonalnych przesłankach. Wydaje  mi  się, że konsekwencje tego płaci w pierwszym rzędzie 
on  sam,  że  cierpi  nad  tym  nie  mniej  niż  my.  Miałoby  się  ochotę  stwierdzić  bez  namysłu,  że 
Johnny jest jakimś aniołem pośród nas i dopiero elementarna uczciwość zmusza do powstrzy-
mania się od tego zdania, a nawet do odwrócenia go i uznania, że może jest właśnie człowie-
kiem  pośród  aniołów,  czymś  realnym  pośród  ogólnej  nierealności.  I  może  dlatego  palcami 
dotyka  mojej  twarzy,  a  ja  czuję  się  wtedy  nieszczęśliwy  i  przezroczysty,  zupełne  nic  wraz  z 
moim solidnym zdrowiem, z moim domem, żoną i dobrą opinią. Przede wszystkim z tą dobrą 
opinią. Z tą dobrą opinią przede wszystkim. 

Ale stało się to, co zawsze; zaledwie wyszedłem ze szpitala, zaledwie znalazłem się na 

ulicy w określonym czasie, wśród tego wszystkiego, co mam do zrobienia, a naleśnik powoli 
odwrócił  się  w  powietrzu  i  upadł  na  drugą  stronę.  Biedny  Johnny,  taki  oddalony  od  rzeczy-
wistości... (Bo tak jest, tak jest, i teraz, kiedy siedzę w kawiarni, a od mojej wizyty w szpitalu 
upłynęły dwie godziny, łatwo mi już odrzucić to wszystko, co napisałem dwie godziny temu 
walcząc sam ze sobą jak potępieniec o trochę wewnętrznej uczciwości.) 
 

Na  szczęście  sprawa  pożaru  została  bezpudłowo  załatwiona,  bo,  jak  zresztą  przypu-

szczałem,  markiza  przyłożyła  się  do  tego,  żeby  ją  bez  pudła  załatwić.  Dédée  i  Art  Boucaya 
wstąpili po mnie do redakcji i wszyscy troje poszliśmy do Vixa przesłuchać już sławne (choć 
jeszcze  utrzymywane  w  sekrecie)  nagranie  Amorous.  W  taksówce  Dédée  nie  zdradzając 
szczególnego  entuzjazmu  opowiedziała  mi,  jak  markiza  pomogła  Johnny'emu  wybrnąć  ze 
sprawy pożaru, który nota bene ograniczył się do przypalonego materaca i piekielnego strachu 
wszystkich Algierczyków z hotelu Lagrange. Kara (już zapłacona), inny hotel (już znaleziony 
przez Tikę), Johnny — rekonwalescent w pięknym, wielkim  łóżku, gdzie pije kubły  mleka  i 
czyta „Paris-Matcha” lub „New Yorkera”, na przemian ze swoim już sławnym (i na wszystkie 
strony pobazgranym) tomikiem wierszy Dylana Thomasa. 

Posiadłszy te wiadomości i wypiwszy po koniaku w barze na rogu zasiedliśmy w studio 

przesłuchać  Amorous  i  Streptomicyne.  Art  poprosił,  żeby  zgasić  światło,  i,  chcąc  lepiej  sły-
szeć, ułożył się na ziemi. A wtedy wtargnął Johnny i cisnął nam w twarz swoją muzykę, wta-
rgnął,  mimo  że  jest  w  hotelu  i  że  leży  w  łóżku,  wtargnął  i  chłostał  nas  nią  przez  cały  kwa-
drans. Rozumiem, że się wścieka na myśl, że chcą wypuścić Amorous, bo błędy są oczywiste, 
dosłyszalne sapanie na końcu niektórych fraz, a przede wszystkim ten dziki kiks na końcu, ta 
nuta krótka, głucha, brzmiąca jak pękające serce, jak nóż wchodzący w chleb (sam mówił coś 
o  nożu  w  chlebie).  Natomiast  Johnny  nie  dostrzegł  czegoś,  co  nam  wydało  się  przepiękne: 
straszliwego  niepokoju  tej  improwizacji,  który  na  wszystkie  strony  szuka  sobie  ujścia,  który 
pyta, który rozpaczliwie  macha rękami. Johnny  nie  może zrozumieć (bo to, co dla  niego jest 
fiaskiem,  dla  nas  jest  nową  drogą,  a  w  każdym  razie  zapowiedzią  tej  drogi),  że  Amorous 

background image

pozostanie jako jedno z największych osiągnięć jazzu. Tkwiący w nim artysta za każdym ra-
zem będzie szalał nad tą karykaturą własnego pragnienia, nad parodią tego, co chciał wyrazić 
walcząc, zataczając się, wydmuchując z siebie ślinę wraz z  muzyką, samotniejszy  niż kiedy-
kolwiek w swym pościgu za czymś, co mu w miarę tego pościgu wciąż dalej i dalej umyka. 

Okazuje  się,  że  było  konieczne,  bym  wysłuchał  Amorous,  aby  sobie  zdać  sprawę  — 

jakkolwiek i inne oznaki na to wskazywały — z tego, że Johnny nie jest ofiarą, nie jest prze-
ś

ladowanym,  jak  się to wielu  ludziom zdaje,  jak  ja sam pisałem  między wierszami w swojej 

„biografii”  (nota  bene  dopiero  co  wydane  angielskie  tłumaczenie  idzie  jak  woda).  Teraz 
wiem, że tak nie jest, że to nie Johnny jest ścigany, że to on ściga, a to, co go spotyka w życiu, 
to przypadki myśliwego, nie zaś tropionego zwierzęcia. I choć nikt nie wie, za czym trwa ten 
nieustanny pościg, czuje się go we wszystkim, w  Amorous, w  marihuanie, w oszalałych wy-
wodach na tyle tematów, w ciągłych upadkach, w tomiku Dylana Thomasa, w tej całej nędzy, 
którą  jest  Johnny,  a  która  go  wznosi  ponad  jego  własny  poziom  robiąc  z  niego  wcielenie 
absurdu,  myśliwego  bez  nóg  i  rąk,  zająca  pędzącego  za  uśpionym  tygrysem.  Muszę  zresztą 
uczciwie przyznać, że gdzieś tam w środku chciało mi się wyrzygać to całe Amorous, jakbym 
w ten sposób mógł się uwolnić od niego, od tego, co pędzi w nim przeciwko mnie i przeciwko 
wszystkim,  od  tej  czarnej  bezkształtnej  masy,  od  tego oszalałego  szympansa,  który  głaszcze 
mnie po twarzy uśmiechając się czule. 

Ani Art, ani Dédée nie widzą (myślę, że nie chcą widzieć) nic poza formalną pięknością 

Amorous,  przy  czym  Dédée  woli  Streptomicyne,  gdzie  Johnny  improwizuje  ze  zwykłą  sobie 
swobodą,  którą  publiczność  uważa  za  doskonałość,  a  która  moim  zdaniem  jest  dla  niego 
raczej rozrywką; dać biec samej muzyce, nie brać w niej udziału. 

Już  na  ulicy  zapytałem  Dédée  o  ich  plany;  powiedziała,  że  jak  tylko  Johnny  będzie 

mógł  opuszczać  hotel  (tymczasem  jest  pod  nadzorem  policji),  inna  marka  płyt  ma  nagrać  z 
nim  za  grube  pieniądze,  co  tylko  będzie  chciał.  Art  twierdzi,  że  Johnny  jest  pełen  nowych 
ś

wietnych  pomysłów  i  że  on  i  Marcel  Gavoty  będą  z  nim  razem  opracowywać  nowości, 

chociaż  skądinąd  wiem  na  pewno,  że  Art  pertraktuje  z  jakimś  agentem  na  temat  możliwie 
szybkiego powrotu do New Yorku, czemu zresztą trudno się dziwić; biedny chłopak. 

—  Tika  idzie  nam  jak  najbardziej  na  rękę  —  oznajmiła  Dédée,  tak  jakby  miała  o  to 

pretensję. — Pewnie, wielka sztuka dla  niej... Zawsze zjawia się w ostatniej chwili  i wystar-
czy, żeby otworzyła portfel i zapłaciła wszystko, podczas gdy ja... 

Spojrzeliśmy  na siebie z Artem. Cóż można  jej  było powiedzieć?  Kobiety trawią życie 

na kręceniu się wokół Johnny'ego  i  jemu podobnych. Nic w tym dziwnego, nie trzeba  nawet 
być kobietą, żeby czuć urok Johnny'ego. Najtrudniej jest wirować wokół niego nie zatracając 
dystansu  jak  dobry  satelita,  dobry  krytyk.  Przypomniałem  sobie  czasy,  kiedy  poznałem 
Johnny'ego  mieszkającego  razem  z  Lan  i  z  dziećmi;  (Arta  nie  było  wówczas  w  Baltimore). 
Ż

al  było  na  nią  patrzyć.  Dopiero  kiedy  zaczynało  się  mieć  z  Johnny'm  do  czynienia,  kiedy 

wnikało się w królestwo jego muzyki, poznawało jego codzienne strachy, jego niewiarygodne 
opowieści o zdarzeniach, które nigdy nie miały miejsca, jego nagłe wybuchy czułości, wtedy 
dopiero  można  było zrozumieć  zarówno wyraz twarzy  Lan,  jak  i to, że żyjąc z Johnny'm po 
prostu nie mogła mieć innego. 

Z  Tiką  jest  inaczej:  wymyka  mu  się  za  pomocą  swojej  wielostronności,  światowego 

ż

ycia, zresztą siedzi na dolarach, co jest bardziej skuteczne niż posiadanie armat, tak przynaj-

mniej twierdzi Art Boucaya, kiedy jest z nią w złych stosunkach albo kiedy go boli głowa. 

— Przyjdź, jak tylko będziesz mógł — poprosiła Dédée — on lubi z tobą gadać. 
Miałem ochotę powiedzieć jej kilka słów na temat pożaru (na temat przyczyny pożaru, 

którego  z  pewnością  jest  wspólniczką),  ale  uznałem  to  za  równie  bezcelowe,  jak  perswado-
wanie  Johnny'emu,  żeby  się  stał  pożyteczną  jednostką  społeczną.  Tymczasem  wszystko  jest 
dobrze, a to zabawne (i niepokojące), że zaledwie sprawy Johnny'ego zaczynają się jako tako 
układać, czuję się niesłychanie szczęśliwy. Nie jestem aż tak naiwny, żeby wyobrażać sobie, 

background image

ż

e to wyłącznie z przyjaźni. Po prostu — zawieszenie  broni,  chwila wytchnienia. Zresztą po 

co  szukać  wyjaśnień,  skoro  czuję  to  tak  wyraźnie  jak  to,  że  mam  włosy  na  głowie.  I  szlag 
mnie trafia, że jestem jedynym, który to czuje, który nad tym cierpi. Szlag mnie trafia, że ani 
Art,  ani  Dédée,  ani  Tika  nie  rozumieją,  że  za  każdym  razem,  kiedy  on  cierpi,  idzie  do 
więzienia, chce się zabić, podpala materac albo lata goły po hotelowych korytarzach, płaci za 
nich, umiera za  nich. Nie wiedząc o tym. Inaczej niż ci, co wygłaszają wielkie słowa u  stóp 
szubienicy,  inaczej  niż  ci,  co  piszą  książki  obnażające  choroby  ludzkości,  inaczej  niż  ci,  co 
grają na fortepianie z takim wyrazem twarzy, jakby zmazywali grzechy świata. Nie wiedząc o 
tym.  Biedny  saksofonista  wraz  z  tym  wszystkim,  co  w  tym  słowie  jest  śmiesznego  i  niewa-
ż

nego, jakiś tam biedny saksofonista wśród tylu innych biednych saksofonistów. 

Kłopot z tym, że  jeżeli tak pójdzie dalej, w końcu napiszę więcej o sobie  samym  niż o 

Johnny'm. Zaczynam upodabniać się do ewangelisty, co nie wzbudza mojego zachwytu. Wra-
cając  do  domu  przypomniałem  sobie  z  tą  odrobiną  cynizmu,  która  mi  była  potrzebna,  żeby 
odzyskać  zaufanie  do  siebie  samego,  że  w  mojej  książce  o  Johnny'm  zaledwie,  i  to  bardzo 
dyskretnie,  nadmieniam  o  charakterze  patologicznym  jego  osobowości.  Nie  wydało  mi  się 
konieczne tłumaczenie ludziom jego spacerów po polach pełnych urn albo tego, że obrazy się 
ruszają, kiedy na nie dłużej patrzeć. Ostatecznie to tylko halucynacje spowodowane marihua-
ną,  które  załatwia  się  za  pomocą  odwykowej  kuracji.  Niestety  Johnny  daje  mi  w  zastaw  te 
halucynacje, wpycha mi je do kieszeni jak chustki, gdzie czekają, aż nadejdzie godzina, kiedy 
je  sobie odbierze;  jestem  jedynym, który  się  ich  boi, dzieli  je  i  znosi wraz z  nim, przy czym 
nikt tego nie wie, nawet on sam, i nie można mu tego wyznać, tak jakby było można wyznać 
komuś dorosłemu, mistrzowi, przed którym chętnie obnażamy się w zamian za radę. Jakiż to 
ś

wiat  przyszło  mi  unosić  jak  ciężar?  Co  ze  mnie  za  ewangelista?  W  Johnny'm  nie  ma 

najmniejszej  wielkości,  wiedziałem  to,  od  kiedy  go  poznałem,  od  kiedy  tylko  zacząłem  go 
podziwiać.  Nie  wiem  dlaczego  (NIE  WIEM  dlaczego),  w  pewnym  momencie  myślałem,  że 
jest w nim wielkość, ale zdementował tę myśl (a może myśmy ją zdementowali, co by jednak 
nie było to samo, bo bądźmyż uczciwi — w Johnny'm istnieje jakby duch innego Johnny'ego, 
tego,  którym  mógłby  być,  i  ten  inny  Johnny  jest  pełen  wielkości  albo  przynajmniej  posiada 
coś w rodzaju „negatywu” tej cechy, negatywu, dzięki któremu coś w nim ewokuje jej posia-
danie). 

Mówię to wszystko, bo jego usiłowania, aby zmienić własne życie, począwszy od nieu-

danego samobójstwa aż po  marihuanę, są właśnie takie,  jakich  należało oczekiwać od kogoś 
tak  pozbawionego  wielkości  jak  on.  I  chyba  dlatego  jeszcze  bardziej  go  podziwiam,  bo  w 
rzeczywistości jest szympansem, który chciałby nauczyć się czytać, nieszczęśnikiem walącym 
łbem o ścianę, który ciągle nie może uwierzyć i ciągle zaczyna od początku. 

Ale,  ach,  jeżeli  któregoś  dnia  szympans  zacznie  czytać...  Co  za  bankructwo,  co  za 

rozpad! Ratuj się, kto  może —  ja pierwszy. To nie do zniesienia, gdy  człowiek pozbawiony 
wielkości tłucze się o ścianę z tą gwałtownością! Stuk jego kości o mur obnaża nasze tchórzo-
stwo, a pierwsza fraza jego muzyki je miażdży. (Męczennicy, bohaterowie — zgoda. Wiado-
mo, ku czemu dążą. Ale Johnny?) 
 

Sekwencje.  Nie  umiem  wyrazić  tego  inaczej.  Jest  to  jakby  świadomość,  że  nagle  w 

normalnym  ludzkim życiu wybuchają straszliwe albo głupie  sekwencje, z tym, że  nie  ma się 
pojęcia,  jakie  nieskodyfikowane  prawo  decyduje  o  tym,  że  po  nic  nie  znaczącym  telefonie 
natychmiast  nastąpi  przyjazd  siostry,  która  mieszka,  powiedzmy,  w  Owernii,  albo  że  wykipi 
mleko,  albo  że  zobaczymy  z  balkonu  dziecko,  które  wpadło  pod  samochód.  Tak  więc  tego 
ranka,  kiedy  jeszcze  trwało  moje  zadowolenie  z  powodu  polepszenia  się  zdrowia  i  nastroju 
Johnny'ego  Cartera,  zadzwoniła  do  redakcji  Tika  z  wiadomością,  że  w  Chicago  umarła  Bee, 
najmłodsza  córeczka  Johnny'ego  i  Lan,  że  Johnny  zupełnie  oszalał  i  że  byłoby  dobrze,  gdy-
bym zaraz do niego pojechał. 

background image

Wszedłem  po  schodach  jakiegoś  innego  hotelu  (a  było  ich  już  tyle  w  czasie  mojej  z 

Johnny'm  przyjaźni)  po  to,  żeby  zastać  Tikę  pijącą  herbatę,  Dédée  moczącą  jakieś  ręczniki, 
Arta,  Delauneya  i  Pepe  Ramireza  opowiadających  sobie  półgłosem  ostatnie  wiadomości  od 
Lestera  Younga,  i  Johnny'ego  w  łóżku,  zupełnie  spokojnego,  pogardliwie  obojętnego,  z  rę-
cznikiem  na czole. Wsadziłem więc do kieszeni okolicznościowy wyraz twarzy ograniczając 
się do mocnego uściśnięcia mu ręki, zapalenia papierosa i oczekiwania. 

—  Boli  mnie  tu,  Bruno  —  powiedział  po  chwili  Johnny  dotykając  ręką  oficjalnego 

miejsca serca — Bruno, ona  była  jak  mały  biały  kamyczek  na  mojej dłoni.  A cóż  ja  jestem? 
Biedny żółty koń, i nikt, nigdy, nie otrze moich łez. 

Wszystko  to  wypowiedział  tonem  uroczystym,  jakby  recytując,  podczas  gdy  Tika 

patrzyła  na  Arta,  i  oboje  robili  do  siebie  znaki  korzystając  z  tego,  że  Johnny  z  przykrytą 
mokrym  ręcznikiem  twarzą  nie  może  ich  widzieć.  Osobiście  nie  trawię  takiej  pompatycznej 
taniochy, ale to, co powiedział, niezależnie od tego, iż miałem wrażenie, że to już gdzieś czy-
tałem, zabrzmiało tak, jakby nagle zaczęła mówić maska, tak pusto, tak głucho, tak niepotrze-
bnie.  Kiedy  Dédée  podeszła  zmienić  mu  ręcznik,  zobaczyłem,  że  ma  twarz  koloru  popiołu, 
wykrzywione usta i oczy tak zaciśnięte, że aż pomarszczone. Ale jak to z Johnny'm, wszystko 
poszło inaczej, niż można było tego oczekiwać (Pepe Ramirez. który niewiele go znał, do dziś 
nie  może otrząsnąć się z wrażenia  i zgorszenia), bo oto po chwili  Johnny usiadł  na  łóżku  i z 
początku powoli żując słowa, potem zaś wyrzucając je jak karabin, zaczął wymyślać autorom 
nagrania Amorous nie patrząc wprawdzie na nikogo, ale mimo to przekłuwając wszystkich jak 
motyle  szpilkami  zupełnie  niewiarygodną  sprośnością  swoich  słów,  i  tak  przez  dwie  minuty 
opluwał  współwinnych  Amorous  od  Arta  i  Delaunaya  począwszy  poprzez  mnie  (jakkolwiek 
ja...) a kończąc na Dédée, wszechmocnym Chrystusie i kurwietwojejmaci, do której posłał nas 
wszystkich bez najmniejszego wyjątku. I to była w gruncie rzeczy, to, plus mały biały kamy-
czek, jego pośmiertna modlitwa za Bee zmarłą na zapalenie płuc w Chicago. 
 

Minie piętnaście pustych dni.  Kupa roboty,  jakiś  artykuł,  jakieś wizyty  — prawidłowy 

skrót  życia  krytyka,  człowieka  żyjącego  wyłącznie  pożyczkami,  nowinkami  i  opiniami 
innych. Mówiąc o tym  i owym któregoś dnia usiądziemy w  „Cafe de Flore”, Baby Lennox  i 
ja, nucąc z zadowoleniem Out of Nowhere i komentując solo fortepianowe Bille'ego Taylora, 
które  wydaje  się  nam  wszystkim  dobre,  specjalnie  zaś  Baby,  która  ubrała  się  á  la  Saint-
Germain-des-Prés,  w  czym  jest  jej  bardzo  do  twarzy.  Będzie  przechodził  Johnny.  Baby 
spojrzy  na  niego z entuzjazmem swoich dwudziestu lat, Johnny popatrzy na nią  nie widząc  i 
pójdzie dalej, żeby usiąść sam przy stole pijany i śpiący. Tika położy mi rękę na kolanie: 

— Widocznie znowu wczoraj palił. Albo dziś po południu. Ta kobieta... 
Odpowiem  jej  bez  zapału,  że  Dédée  nie  jest  gorsza  niż  inne,  że  już  nie  wspomnę  o  tu 

obecnej, która też przecież paliła z nim setki razy i zapali znowu, kiedy tylko jej to przyjdzie 
do głowy, i nagle weźmie mnie ochota, żeby odejść, żeby zostać samemu, jak zawsze wtedy, 
kiedy  nie  mogę zbliżyć  się do Johnny'ego, być z  nim, opowiedzieć się po  jego stronie. Będę 
widział,  jak  kreśli  coś  palcem  po  stole,  jak  patrzy  na  kelnera,  który  pyta,  co  mu  podać, 
wreszcie  wyrysuje  w  powietrzu  coś  w  rodzaju  strzały  i  będzie  ją  podtrzymywał  obydwiema 
rękami,  jakby  ważyła  tony,  a  ludzie  przy  sąsiednich  stolikach  zaczną  oglądać  się,  zresztą 
dyskretnie, jak to przystoi we „Flore”. Wtedy Tika powie merde, przesiądzie się do jego stołu, 
zawoła  kelnera,  a  potem  zacznie  szeptać  mu  coś  do  ucha.  Nie  ulega  wątpliwości,  że  wtedy 
Baby  zwierzy  mi  się  ze  swych  najskrytszych  pragnień,  na  co  jej  odpowiem,  że  dziś  trzeba 
Johnny'ego  zostawić  w  spokoju  i  że  grzeczne  dzieci  powinny  wcześnie  chodzić  spać,  o  ile 
można —  najlepiej w towarzystwie krytyków jazzowych. Baby roześmieje  się uprzejmie,  jej 
ręka pogładzi moje włosy, po czym zamilkniemy oboje obserwując przechodzącą dziewczynę 
o  twarzy  pokrytej  cynkwajsem,  o  oczach,  a  nawet  ustach  pomalowanych  na  zielono.  Baby 
osądzi,  że  to  nieźle  wygląda,  poproszę  ją,  by  zanuciła  jeden  z  tych  bluesów,  które  ją  tak 

background image

rozsławiły w Sztokholmie i Londynie, po czym powrócimy do Out of Nowhere, które prześla-
duje nas dziś bez przerwy jak cynkwajsowo-biały pies o zielonych oczach. 

Dwóch chłopaków z nowego kwintetu Johnny'ego przejdzie obok nas, z czego skorzy-

stam, żeby się zapytać, jak im poszło wczoraj wieczorem; dowiem się, że Johnny ledwie grał, 
ale że nawet tych parę nut, które wydobył z siebie, były więcej warte niż wszystkie improwi-
zacje Johna Lewisa (przyjmując że ten ostatni w ogóle coś umie, bowiem, zdaniem jednego z 
chłopców, wyłącznie zatyka dźwiękami dziury, co jednak trudno nazwać improwizowaniem). 
Ja tymczasem będę się zastanawiał, jak długo wytrzyma to wszystko Johnny, a przede wszy-
stkim  publiczność,  która  w  niego  wierzy.  Poczęstuję  chłopaków  piwem,  odmówią,  znowu 
zostaniemy sami, i w końcu ugnę się przed natarczywością jej pytań, i wyrżnę tej całej Baby 
(nie  na  darmo  tak  ją  nazywają),  dlaczego  Johnny  jest  chory  i  wykończony,  dlaczego  jego 
chłopaki  mają  już  tego  powyżej  dziurek  od  nosa  i  dlaczego  pewnego  pięknego  poranka 
wszystko to znowu się rozwali, tak  jak  się  już rozwalało dziesiątki razy w San  Francisco, w 
Baltimore i w New Yorku. 

Wyjdzie paru innych muzyków z quartier, niektórzy podejdą do stolika, aby przywitać 

Johnny'ego, on popatrzy na nich jakby z bardzo daleka z kretyńskim wyrazem twarzy, z ocza-
mi wilgotnymi, łagodnymi, z ustami niezdolnymi powstrzymać spływającej na wargi śliny, a 
ja będę miał niezłą zabawę obserwując różnorakie reakcje Tiki i Baby. Tika, świadoma swo-
ich  możliwości  w  stosunku  do  mężczyzn,  będzie  usiłowała  oddalić  saksofonistów od  stolika 
Johnny'ego za pomocą uśmiechów i krótkich wyjaśnień. Baby zaś zacznie zwierzać mi się na 
ucho z uniesień na jego temat odkrywszy, że należałoby jak najszybciej zabrać go do jakiegoś 
sanatorium  na  kurację  odwykową,  a  wszystko  dlatego,  że  jest  zazdrosna  o  niego  i  chciałaby 
iść z nim do łóżka teraz, już, co — stwierdzam nie bez pewnej przyjemności — w aktualnym 
stanie rzeczy jest absolutnie wykluczone. Tak jak zawsze, od kiedy ją znam, pomyślę o przy-
jemności, jaką byłoby dotknięcie jej ud, i będę o włos od zaproponowania jej drinka w miej-
scu cokolwiek intymniejszym (czego nie zechce, a czego w gruncie rzeczy ja także nie chcę, 
bo  tamten  stół  trzyma  nas  tu  —  nieszczęsnych  —  na  uwięzi).  Wtedy  niespodziewanie,  choć 
nic nie zapowiada tego, co ma nastąpić, zobaczymy, że Johnny podniesie się wolno od swego 
stolika, popatrzy na nas, pozna, podejdzie ku nam — raczej ku mnie, ona nie wchodzi w grę 
—  pochyli  się  z  zupełną  naturalnością,  jakby  chciał  wziąć  coś  z  mojego  talerza,  po  czym  z 
zupełną naturalnością — patrząc mi w oczy — padnie przede mną na kolana, a ja zobaczę, że 
płacze, i bez słów będę wiedział, że opłakuje swoją małą Bee. 

Było rzeczą zupełnie naturalną, że chciałem go podnieść, że nie chciałem, by się ośmie-

szał, tymczasem ośmieszyłem się sam tak dalece (bo trudno o coś głupszego niż ktoś robiący 
beznadziejne wysiłki, żeby ruszyć z miejsca człowieka, który nie chce się ruszyć), że bywalcy 
„Flory”,  których  skądinąd  byle  co  nie  wyprowadza  z  równowagi,  zaczęli  patrzyć  na  mnie 
niechętnie (w dodatku nie mając pojęcia, że tym Murzynem u moich stóp jest Johnny Carter), 
tak  jakby  patrzyli  na  kogoś,  kto  by  wlazł  na  ołtarz  i  szarpał  Chrystusa  za  nogi,  żeby  go 
ś

ciągnąć z krzyża; pierwszym urażonym był zresztą sam Johnny, który wzniósł ku mnie oczy 

pełne  łez, dość, że nie pozostało  mi  nic  innego  jak z powrotem usiąść  naprzeciw klęczącego 
Johnny'ego, tyle że czułem się  na pewno gorzej  niż on  i  byłbym wolał  być absolutnie wszę-
dzie, lecz nie tu, nie na tym krześle, na wprost Johnny'ego na klęczkach. 

Minęły  wieki,  zanim  ktokolwiek  drgnął,  zanim  łzy  przestały  toczyć  się  po  twarzy 

Johnny'ego, zanim oderwał w końcu oczy od mojej twarzy (w czasie tej sceny usiłowałem dać 
mu  papierosa,  usiłowałem  sam  zapalić,  usiłowałem  jakoś  uspokoić  Baby  będącą  na  granicy 
ataku  nerwowego,  ucieczki  z  krzykiem  lub  łez);  wreszcie  Tika  załagodziła  wszystko  jak 
zawsze,  bo  najspokojniej  w  świecie  przysiadła  się  do  naszego  stołu,  przysunęła  krzesło  dla 
Johnny'ego położywszy mu łagodnie rękę na ramieniu, tak że w końcu trochę się wyprostował 
— zaledwie o parę centymetrów uniósłszy kolana i zezwalając, aby pomiędzy podłogę a jego 
siedzenie wsunęła się miękka poduszka krzesła — i przyjął normalną pozycję siedzącego przy 

background image

stole przyjaciela. Zresztą  ludziom sprzykrzyło się  już patrzyć  na  niego, jemu  sprzykrzyło  się 
płakać,  nam  —  czuć  się  jak  zbite  psy.  Nagle  zrozumiałem  czułość,  jaką  niektórzy  malarze 
obdarzają krzesła; wszystkie krzesła  „Flore” wydały  mi  się  najwspanialszymi przedmiotami, 
kwiatami, perfumami, sprzętami gwarantującymi przyzwoitość i porządek. 

Johnny  wyciągnął  chustkę,  bąknął  coś  na  przeproszenie,  a  Tika  zamówiła  dla  niego 

podwójną kawę. Baby zachowała się świetnie, nagle zrezygnowawszy na cześć Johnny'ego ze 
swojej zwykłej głupoty; zupełnie  naturalnie zaczęła  nucić Mamie's blues, Johnny  spojrzał  na 
nią, uśmiechnął się, a ja i Tika pomyśleliśmy chyba jednocześnie, że obraz Bee powoli zaczy-
na rozpływać mu się w oczach i że raz jeszcze zgadza się wrócić na naszą stronę, pozostać z 
nami aż do następnej ucieczki. 

Jak  zwykle  w  takich  wypadkach,  zaledwie  przestałem  czuć  się  jak  zbity  pies,  już 

uczucie wyższości pozwoliło mi na okazanie mu pobłażliwości, pogadałem więc z nim o byle 
czym  nie zahaczając o sprawy osobiste (byłoby  fatalne, gdyby znowu ześliznął się z krzesła, 
gdyby  znowu...),  na  szczęście  Tika  i  Baby  były  bez  zarzutu,  klienci  „Flore”  po  trochu  się 
rozeszli, a koło pierwszej w nocy nadeszli nowi, którym nawet przez myśl nie przeszło, co się 
tu odbyło (chociaż, jeżeliby to zanalizować, to właściwie nic się aż takiego nie odbyło). Baby 
wyszła pierwsza (pilna dziewczynka,  już o dziewiątej  ma próbę  nagrań, które będą robili po 
południu z Fredem Callenderem), Tika zaś wypiła swój trzeci koniak i zaproponowała, żeby-
ś

my poszli do niej. Na co Johnny, że nie, że woli pogadać ze mną, co z kolei Tika przyjęła jak 

najlepiej  i  odeszła  nieomieszkawszy  przedtem  zapłacić  za  wszystkich,  jak  przystało  na 
prawdziwą markizę. Wtedy obaj z Johnny'm (jako że między przyjaciółmi dozwolone są takie 
słabości) zamówiliśmy po kieliszku chartreuse i poszliśmy  się powłóczyć po Saint-Germain-
des-Prés, bo Johnny twierdził, że spacer dobrze mu zrobi, a  ja  nie z tych, co porzucają przy-
jaciół w potrzebie. 

Schodzimy  ulicą  Abbaye  aż  do  Placu  Fürstenberg  niebezpiecznie  przypominającego 

Johnny'emu  teatrzyk-zabawkę,  którą  dostał  od  swego  chrzestnego  ojca,  gdy  miał  osiem  lat, 
usiłuję poprowadzić go przez rue Jacob w obawie, żeby wspomnienia nie doprowadziły go z 
powrotem do Bee, ale wygląda na to, że na dziś wieczór rozdział jest zamknięty. Idzie spokoj-
nie,  nie  potykając  się  (nieraz  widziałem,  jak  nie  będąc  pijany  zataczał  się  na  ulicy  —  jakaś 
niefunkcjonalność odruchów), a ciepło nocy i cisza ulic uspokajają nas obu. Palimy gauloisy, 
schodzimy aż do rzeki i na wprost żelaznej skrzynki bukinisty na quai Conti jakieś wspomnie-
nie czy też pogwizdywanie przechodzącego studenta przywodzi nam na myśl temat Vivaldie-
go;  obaj  zaczynamy  nucić  go  z  werwą  i  uczuciem,  a  Johnny  oznajmia,  że  gdyby  teraz  miał 
saksa, toby całą noc grał Vivaldiego, co nawiasem mówiąc wydaje mi się lekką przesadą. 

— No to mógłbym pograć trochę Bacha, a trochę Charlesa Ivesa — zgadza się Johnny. 

— Ciekawe, dlaczego Francuzi nie interesują się Charlesem Ivesem? Znasz jego piosenki? Tę 
o lamparcie... Musisz znać piosenkę o lamparcie! A Leopard... 

I dalejże nucić Lamparta swoim słabiutkim tenorem, przy czym nie muszę chyba doda-

wać,  że  większość  jego  fraz  nie  ma  nic  wspólnego  z  Charlesem  Ivesem,  co  dla  Johnny'ego 
jest absolutnie bez znaczenia, jeżeli wie, że śpiewa dobrze. Wreszcie siadamy na kamiennym 
podmurowaniu na wprost ulicy Gît-le-Coeur i znowu palimy, bo noc jest cudowna i wiadomo, 
ż

e za chwilę papieros zmusi nas do małego piwka w jakimś bistro, na co z góry się obaj cie-

szymy. Puszczam  mimo uszu, kiedy po raz pierwszy  napomyka  coś o mojej książce, zresztą 
od  razu  wraca  do  Charlesa  Ivesa,  do  tego,  że  wielokrotnie  wplątywał  tematy  z  Ivesa  do 
swoich nagrań, z czego nikt (moim zdaniem nawet Ives) nigdy nie zdał sobie sprawy, ale po 
chwili  tamta  aluzja  zwraca  moją  myśl  ku  książce  i  usiłuję  skierować  go  z  powrotem  na  ten 
temat. 

— Ech, przeczytałem tylko parę stron — mówi Johnny — u Tiki tyle o tej twojej ksią-

ż

ce gadali, a ja nie rozumiałem nawet tytułu. Wczoraj Art przyniósł mi ją po angielsku, więc 

trochę się zorientowałem. Dobra książka. 

background image

Przyjmuję wyraz twarzy odpowiedni do tej sytuacji — mieszanina skromności i umiar-

kowanego zainteresowania — jak gdyby jego zdanie mogło mnie, autorowi, odkryć jakieś no-
we prawdy na temat mojego dzieła. 

—  Jak  w  lustrze  —  powiada  Johnny.  —  Z  początku  myślałem,  że  czytanie  o  sobie 

samym to  musi  być podobne do przeglądania  się, chociaż  nie w  lustrze. Podziwiam pisarzy, 
niewiarygodne, co umieją wypowiedzieć. Ta część o początkach be-bopu... 

— Przecież dosłownie napisałem to, co mi opowiadałeś w Baltimore — mówię, już się 

broniąc, choć jeszcze nie wiem przed czym. 

— Tak, niby wszystko tam jest, ale tak jak w lustrze — upiera się Johnny. 
— Co chcesz więcej? Lustra są wierne. 
—  Czegoś  tam  brak,  Bruno  —  mówi  Johnny.  —  Wiesz  o  wiele  więcej  ode  mnie,  ale 

moim zdaniem tam czegoś brak. 

— Tego, czego mi zapomniałeś powiedzieć — odpowiadam dotknięty. Ta dzika małpa 

może...  (Trzeba  będzie  pomówić  z  Delaunayem,  byłoby  fatalne,  żeby  jakieś  niepotrzebne 
oświadczenie zaszkodziło tak poważnej pracy krytycznej, która... — N a  p r z y k ł a d  c z e- 
r  w  o  n  a    s  u  k  n  i  a    L  a  n...  —  powiada  Johnny.  Wtedy  do  nowego  wydania  można  by 
ewentualnie dodać to, co  mówi dziś wieczorem; to by  nawet było  nieźle... — ś  m  i e r d z  i     
p s e m — mówi Johnny — i  t o  j e d n o  j e s t  c o ś  w a r t e  w  t e j  p ł y c i e. — Tak, 
uważnie  słuchać  i  szybko  działać,  bo  w  obcych  rękach  te  jego  sprostowania  mogłyby  mieć 
fatalne konsekwencje. — I  ś r o d k o w a  u r n a,  t a  n a j w i ę k s z a,  p e ł n a  n i e b i e- 
s k a w e g o  p r o c h u — nie przestaje Johnny — j e s t  z u p e ł n i e  p o d o b n a  d o  p u- 
d e r n i c z k i  m o j e j  s i o s t r y. — Tymczasem nie wykracza poza świat halucynacji, ale 
byłoby źle, żeby się zabrał do samej idei, do tej nowej estetyki, która tyle pochwał... — n i e  
m ó w i ą c  j u ż  o  t y m,  ż e  C O O L  n i e  m a  n i c  w s p ó l n e g o  z  t w o i m  o p i-  
s e m — dodaje Johnny. Uwaga.) 

— Jak to nie ma nic wspólnego z moim opisem? Zgoda, Johnny, że wszystko się zmie-

nia, ale zaledwie sześć miesięcy temu... 

— Sześć miesięcy temu — mówi Johnny wstając z murku i opierając się o niego łokcia-

mi — six months ago *. Ech, Bruno, czego ja bym nie zagrał, gdyby teraz chłopaki tu były... I 
wiesz,  to  co  napisałeś  o  saksie  i  o  seksie  to  bardzo  dobre,  bardzo  dowcipna  gra  słów.  Six 
months ago. Six, Sex, Sax
 **. Znakomite, Bruno. Niech cię piorun strzeli, Bruno. 

Przecież nie zacznę mu wykładać, że wiek jego intelektu nie pozwala mu zrozumieć, że 

ta niewinna gra  słów pokrywa konstrukcję  myślową dość głęboką (Leonard  Feather uznał  ją 
za niesłychanie trafną, kiedy mu to tłumaczyłem w New Yorku) i że specyficzny paraerotyzm 
jazzu ewoluuje od czasów washboardu *** etc. Zawsze jest to samo, nagle odkrywam z rado-
ś

cią, że krytycy są o wiele potrzebniejsi,  niż sam  zgadzam się przyznawać (prywatnie  lub  w 

tym, co piszę), albowiem twórcy, począwszy od tego, co wymyślił  muzykę, skończywszy  na 
Johnny'm poprzez cały ten przeklęty rodzaj, nie są zdolni do wyciągnięcia jakichkolwiek dia-
lektycznych wniosków z własnych dzieł, nie umieją postulować ani podstaw, ani transcende-
ncji  tego,  co  komponują,  co  improwizują.  Powinienem  pamiętać  o tym,  kiedy  się  gnębię,  że 
jestem tylko krytykiem. — A  i m i ę  t e j  g w i a z d y  j e s t  A b s y n t — mówi Johnny i 
nagle  słyszę  ten  drugi  głos,  ten,  który  miewa,  kiedy  jest...  Jak  to  powiedzieć?  Jak  opisać 
Johnny'ego, kiedy jest po swojej stronie, z powrotem sam, już znów nieobecny? Zaniepokojo-
ny wstaję z murku i patrzę na niego z bliska. A imię tej gwiazdy jest Absynt — nie ma żadnej 
rady. 

—  A  imię  tej  gwiazdy  jest  Absynt  —  mówi  Johnny  do  swoich  obu  rąk,  w  których 

trzyma głowę. — A ciała ich będą rzucone na place wielkiego miasta. Sześć miesięcy temu. 
 

    * Sześć miesięcy temu (Przyp. red.) 
  ** Sześć, seks, saksofon (Przyp. red.) 
*** Tarka, instrument używany w muzyce jazzowej (Przyp. red.) 

background image

Choć nikt mnie nie widzi, choć nikt o tym nie wie, wzruszam ramionami ku gwiazdom 

(a imię tej gwiazdy jest Absynt). Wracamy do punktu wyjścia: „Ja to przecież grałem jutro.” 
Imię  gwiazdy  jest  Absynt,  a  ciała  będą  rzucone  sześć  miesięcy  temu.  Na  place  wielkiego 
miasta. Nie najgorzej odjechał. A ja, pełen żółci, po prostu dlatego że nic więcej nie chciał mi 
powiedzieć  i  że  właściwie  nie  dowiedziałem  się,  co  myśli  o  książce,  którą  tysiące  fans  * 
czytają w tej chwili w dwóch językach (a już niedługo w trzech, i jeszcze się mówi o hiszpań-
skim wydaniu, widocznie w Buenos Aires grają nie tylko tanga). 

—  To  była  piękna  suknia  —  mówi  Johnny.  —  Nie  wyobrażasz  sobie,  jak  w  niej  było 

Lan,  ale  będzie  lepiej,  jeżeli  ci  to  opowiem  przy  szklance  whisky,  jeśli  masz  forsę.  Mnie 
Dédée zostawiła zaledwie trzysta franków. 

Ś

mieje  się  kpiąco,  spoglądając  na  Sekwanę.  Tak  jakby  nie  umiał  prokurować  sobie 

alkoholu i marihuany.  

Zaczyna coś o tym, że Dédée jest bardzo dobra (o książce nic), że to robi z dobroci, ale 

ż

e  na  szczęście  istnieje  kolega  Bruno  (który  napisał  książkę  —  ale  nic)  i  że  najlepiej  będzie 

usiąść sobie gdzieś w arabskiej dzielnicy, gdzie dają człowiekowi święty spokój, o ile, rzecz 
jasna, ma cokolwiek wspólnego z gwiazdą o imieniu Absynt (to już myślę ja; zbliżamy się od 
strony  Saint-Severin,  jest  druga  w  nocy,  o  której  to  porze  moja  żoneczka  lubi  zbudzić  się  i 
przepowiedzieć sobie to wszystko, co mi potem poda wraz z kawą na śniadanie). Jak zawsze, 
gdy  jest  się  z  Johnny'm,  dzieje  się  tak,  a  nie  inaczej,  jak  zawsze  pijemy  jakiś  ohydny  tani 
koniak, jak zawsze zamawiamy podwójny i już jesteśmy rozanieleni. Ale o książce nic, za to 
o  puderniczce  w  formie  łabędzia,  gwieździe,  skrawkach  przedmiotów,  które  udają  urywki 
zdań,  urywki  spojrzeń,  urywki  uśmiechów,  krople  śliny  skapujące  na  stół  lub  spływające  po 
szklance  (rzecz  jasna,  po  szklance  Johnny'ego).  Tak,  są  chwile,  że  chciałbym,  żeby  już  nie 
ż

ył. Sądzę, że wielu na moim miejscu myślałoby to samo. Ale jak się tu pogodzić z myślą, że 

mógłby umrzeć zabierając ze sobą wszystko to, czego nie chce powiedzieć mi dziś w nocy, co 
poprzez  śmierć  ściga,  co  goni  wciąż  umykając  (sam  już  nie  wiem,  jak  o  tym  pisać),  nawet 
gdybym przez to miał osiągnąć spokój, katedrę, ów autorytet, który dają niezachwiane tezy  i 
wytworne pogrzeby. 

Co  jakiś  czas  Johnny  przerywa  swoje  nie  kończące  się  bębnienie  w  stół,  spogląda  na 

mnie, robi  jakiś  niezrozumiały gest i znowu zaczyna  bębnić. Właściciel  baru zna  nas  jeszcze 
od czasów, gdy przychodziliśmy tu z arabskim gitarzystą; już od dawna Ben Aifa chciałby iść 
spać,  jesteśmy  jedynymi  klientami  jego  brudnej,  śmierdzącej  czerwoną  papryką  i  tłustymi 
ciastkami budy. Ja także lecę z nóg i trzyma mnie tylko złość, jakaś głucha wściekłość, która 
nie  jest  skierowana  przeciwko  Johnny'emu,  a  raczej  przypomina  ochotę  na  prysznic  po  zbyt 
długiej  miłości,  uczucie,  aby  woda  i  mydło  zmyły  z  człowieka  wszystko  to,  co  za  chwilę 
stanie  się  już  tylko  śmierdzącym  brudem  ukazując  całą  prawdę  spraw,  które  na  początku... 
Johnny markuje o stół swój uparty rytm, a chwilami coś nuci niemal nie patrząc w moją stro-
nę. Nie jest wykluczone, że w ogóle nie wróci już do komentarzy na temat książki. Zdarzenia 
rzucają  nim  na  prawo,  na  lewo,  jutro to  będzie  kobieta,  jakiś  spór,  podróż.  Najlepiej  byłoby 
zabrać  mu cichaczem  angielskie wydanie, poprosić Dédée o tę grzeczność, w zamian za tyle 
innych. Idiotyczny jest ten niepokój, niemal gniew. Nie należało oczekiwać z jego strony naj-
mniejszego  entuzjazmu,  w  gruncie  rzeczy  nie  myślałem,  że  kiedykolwiek  to  przeczyta.  Sam 
dobrze wiem. że książka nie jest prawdą o Johnny'm (nie jest także kłamstwem), że po prostu 
ogranicza  się  do  jego  muzyki.  Przez  jakąś  dyskrecję  czy  dobroć  nie  chciałem  obnażać  jego 
nieodwracalnej schizofrenii, ponurych kulis nałogu, bezładu tego żałosnego życia. Postanowi-
łem  pokazać  to,  co  najważniejsze,  położyć  akcent  na  to,  co  naprawdę  się  liczy  —  na  jego 
niezrównaną sztukę. Cóż więcej  mogłem powiedzieć?  Ale  może właśnie tu na  mnie zastawił 
sidła, jak zawsze w zasadzce, w pogotowiu  do jednego z tych  szaleńczych skoków, z których  
 

* Miłośnicy, wielbiciele (Przyp. red.) 

background image

wszyscy  wychodzimy  poharatani?  Może  tu  się  przyczaił  i  czeka,  ażeby  zdementować  wszy-
stkie  bazy  estetyki,  na  której  oparłem  najwyższe  racje  istnienia  jego  muzyki,  wielką  teorię 
nowoczesnego jazzu, która przyczyniła się do tak wszechstronnego uznania mojej książki. 

Mówiąc  uczciwie,  co  mnie  obchodzi  jego  życie?  Niepokoi  mnie  to  jedynie,  że  idąc  w 

dalszym  ciągu  po  tej  drodze,  na  której  nie  jestem  w  stanie  towarzyszyć  mu  (powiedzmy,  że 
nie chcę mu towarzyszyć), w końcu obali wszelkie konkluzje mojej książki oznajmiając raz  i 
drugi, że moje twierdzenia są fałszywe, że jego muzyka jest czymś zupełnie innym. 

— Słuchaj no, powiedziałeś przed chwilą, że czegoś brak w mojej książce? 
(Teraz: uwaga). 
— Że brak? A tak, mówiłem ci, że brak. Słuchaj, bo to nie tylko czerwona suknia Lan. 

To... Czy to są rzeczywiście urny, Bruno? Tej nocy znowu je widziałem, olbrzymie pole... ale 
już  nie  były  tak  pozakopywane.  Na  niektórych  były  napisy  i  rysunki.  Jakieś  olbrzymy  w 
kaskach i z pałkami w rękach jak w kinie. Okropne jest to krążenie między urnami ze świado-
mością,  że  nie  ma  nikogo  więcej,  że  jestem  jedynym,  który  wśród  nich  tak  chodzi  i  szuka... 
Ale  nie  martw  się,  że  zapomniałeś  o  tym,  gorzej,  Bruno  —  tu  podnosi  w  górę  palec,  który 
drży — że zapomniałeś także i o mnie. 

— Przestań, Johnny. 
— O  mnie, Bruno, o mnie. To nie twoja wina, że nie umiesz opisać tego, czego ja  nie 

umiem  wygrać.  Kiedy  w  jakimś  tam  miejscu  mówisz,  że  moją  prawdziwą  biografią  są  moje 
płyty, na pewno wierzysz w to, zresztą to dobrze brzmi, ale to nieprawda. Skoro ja nie umia-
łem grać tak, jak powinienem, wygrać tego, kim jestem naprawdę... to sam rozumiesz, Bruno, 
ż

e nie mogę żądać od ciebie cudów. Gorąco tu, chodźmy już, Bruno. 

Idę  za  nim  po  ulicy,  po  paru  metrach  zaczepia  nas  białe  kocisko,  Johnny  głaszcze  je 

dłuższą chwilę. No, na dziś chyba dosyć. Na placu Saint-Michel złapię taksówkę, odwiozę go 
do hotelu i pójdę do domu. Ostatecznie to nie było takie straszne; przez chwilę bałem się, że 
Johnny wydumał jakąś antyteorię na temat książki, którą chciałby wypróbować na mnie przed 
roztrąbieniem jej na prawo i lewo. Biedny Johnny ze swoim białym kotem... Właściwie jedno, 
co powiedział, to że nikt nic nie wie o nikim — nie jest to nowością. Każda biografia wycho-
dzi z tego założenia, po czym idzie dalej. Chodź, Johnny, jazda do domu, bo późno. 

— Nie tylko to — oznajmia  Johnny prostując  się nagle,  jakby wiedział, o czym  myślę 

— istnieje Bóg, i tu, bracie, leżysz. Z tego nie wybrnąłeś. 

— Chodźmy, Johnny, chodźmy do domu, bo późno. 
—  Istnieje  to,  co  ty  i  tobie  podobni  nazywają  Bogiem.  Na  tubkę  od  pasty  do  zębów 

mówią Bóg. Na strach przed wykitowaniem mówią Bóg. I ty miałeś czelność zmieszać mnie z 
tym gównem i napisać, że moje dzieciństwo i moja rodzina, i moje, jak mu tam, dziedzictwo 
po  przodkach...  Kupa  zgniłych  jajek,  a  ty  pośrodku  piejesz  jak  kogut,  zachwycony  twoim 
Bogiem. Nie potrzebuję twojego Boga, nigdy nie był mój... 

— Jedyne, co napisałem, to, że murzyńska muzyka... 
— Nie  chcę twojego Boga — powtarza Johnny  — dlaczego  mi go narzucasz w twojej 

książce? Ja tam nie wiem, czy jest Bóg, ja gram i sam sobie robię Boga, nie potrzebuję twoich 
domysłów, zostaw je Mahalii Jackson i papieżowi. Masz usunąć tę część książki i to już. 

— Jeżeli chcesz — mówię, żeby cokolwiek powiedzieć — to w drugim wydaniu... 
— Jestem równie sam jak ten kot, nie, bardziej, bo ja o tym wiem, a on nie. Cholernik, 

wsadza  mi  pazury  w  łapę...  Bruno...  Jazz  to  nie  tylko  muzyka,  ja  nie  jestem  tylko  Johnny 
Carter. 

— Właśnie to chciałem powiedzieć, kiedy napisałem, że czasem grasz jak... 
—  Jakby  mi  deszcz  padał  w  dupę  —  mówi  Johnny  i  po  raz  pierwszy  tego  wieczoru 

czuję, że ogarnia go wściekłość. — Nie można słowa powiedzieć, natychmiast to tłumaczysz 
na  twój  brudny  żargon.  Jeżeli  ja  gram,  a  tobie  pojawiają  się  anioły,  to  nie  moja  wina.  Jeżeli 
inni rozdziawiają gęby i mówią, że doszedłem do perfekcji, to nie moja wina. I to jest najwa-

background image

ż

niejsze,  to,  o  czym  zupełnie  zapomniałeś  w  twojej  książce,  Bruno,  to,  że  ja  nic  nie  jestem 

wart, i ani to, co gram, ani to, że mi ludzie klaszczą, też nic nie jest warte. 

Zadziwiająca skromność jak na tak późną porę. Ten Johnny... 
—  Jak  mam  ci  to  wytłumaczyć  —  wrzeszczy  Johnny  z  rękami  na  moich  ramionach, 

trzęsąc  mną  na  prawo  i  lewo  (La  paix!  *  —  wołają  z  jakiegoś  okna)  —  że  to  nie  chodzi  o 
więcej  muzyki  czy  o  mniej  muzyki,  to  chodzi  o  coś  innego...  na  przykład  to  jest  różnica 
między tym, czy Bee umarła, czy żyje, to, co ja gram, to jest Bee umarła, a to, czego chcę, to, 
czego  chcę...  I  dlatego  czasami  depczę  ten  cały  saksofon,  a  ludzie  myślą,  że  się  urżnąłem. 
Pewnie, że pijany także jestem, bo przecież taki saks to kupa forsy... 

— Tędy, Johnny. Odwiozę cię taksówką. 
— Chodząca dobroć — drwi Johnny. — Kolega Bruno jest łaskaw zapisywać w notesi-

ku  wszystko,  co  się  do  niego  mówi,  z  wyjątkiem  rzeczy  naprawdę  ważnych.  Dopóki  Art  mi 
nie  przyniósł  książki,  nie  przeszło  mi  przez  głowę,  że  mogłeś  aż  tak  nie  utrafić.  Z  początku 
myślałem, że mówisz o kimś innym, o Ronnie czy o Marcelu, ale potem — Johnny tu, Johnny 
tam, więc widzę, że chodzi o mnie, a ja tylko siebie pytam: „Jak to? to mam być ja? I dalej o 
mnie w Baltimore i o Birdland, i że mój styl... Poza tym — dodaje już zimno — nie myśl, że 
ja nie widzę, żeś ty napisał tę książkę pod publikę; zresztą — dobrą i wszystko, co piszesz o 
moim sposobie gry czy odczuwania jazzu, wydaje mi się absolutnie O. K. Po co mamy dalej 
mówić o tej książce? Śmieć w Sekwanie, ta słomka, która tu płynie koło brzegu, to jest twoja 
książka.  A  to  ja,  ta  druga  słomka,  a  ty  —  ta  butelka,  co  się  kołysze.  Bruno,  ja  umrę  i  nie 
znajdę, umrę i nie znajdę... 

Biorę  go  pod  ramię,  opieram  o  cementowe  nabrzeże.  Tonie  w  swoich  zwykłych  maja-

czeniach, mruczy coś, pluje. 

— Nie znajdę — powtarza — nie znajdę... 
—  Co  chcesz  znaleźć,  człowieku  —  mówię  —  nie  żądaj  niemożliwości,  to,  co  znala-

złeś, wystarczyłoby dla... 

— Dla ciebie, wiem — mówi gniewnie Johnny — dla Arta, dla Dédée, dla Lan... Ty nie 

wiesz,  jak... Czasem drzwi  jakby  zaczynały  się uchylać... Popatrz na te dwie słomki —  spo-
tkały się, tańczą jedna na wprost drugiej... ładnie... Jakby zaczynały się uchylać... czas... już ci 
mówiłem, wydaje mi się, że czas... Bruno, przez całe życie starałem się poprzez moją muzykę 
otworzyć te drzwi. Na milimetr, na szparę... Jednej nocy w New Yorku przypominam sobie... 
Czerwona suknia. Czerwona i było jej w niej przepięknie. Więc tej nocy byliśmy z Milesem i 
Halem... chyba z godzinę graliśmy ciągle to samo, nie było nikogo, byliśmy tacy szczęśliwi... 
Miles  grał  coś  tak  cudownego,  że  ledwie  mogłem  ustać;  więc  i  ja  się  rzuciłem,  zamknąłem 
oczy, fruwałem... Przysięgam ci, Bruno, że fruwałem... Słyszałem siebie, jakby w jakiejś dali 
(która albo była we mnie samym, albo też koło mnie) ktoś stał... Właściwie nie ktoś... popatrz 
no,  jak  się  ta  butelka  kołysze,  nieprawdopodobne...  Nie  ktoś,  szukam  porównania...  To  była 
pewność,  takie  spotkanie,  jak  czasem  bywa  we  śnie  —  rozumiesz?  kiedy  nie  ma  żadnych 
problemów,  Lan  i  małe  czekają  na  ciebie  z  upieczonym  indykiem,  nigdzie  nie  wpadasz  na 
czerwone  światło,  wszystko  płynie  bez  przeszkód  jak  kula  bilardowa.  To,  co  miałem  koło 
siebie,  to  było  tak,  jakbym  to  był  ja,  ale  nie  będący  nigdzie,  poza  New  Yorkiem,  przede 
wszystkim poza czasem, bez tego, żeby potem... W ogóle bez „potem”. Przez chwilę nie było 
nic poza  „zawsze”, a  ja  nie wiedziałem, że to wszystko nieprawda, że tak czułem,  bo zgubi-
łem się w muzyce, i że jak tylko się zatrzymam — no, bo przecież w końcu musiałem pozwo-
lić,  żeby  i  Hal  wyżył  się  jakoś  na  tym  swoim  fortepianie  —  w  tej  samej  sekundzie  polecę 
głową na dół w głąb siebie... 

Płacze cicho trąc oczy brudnymi rękami. Już sam nie wiem, co robić, jest tak późno, od 

rzeki idzie wilgoć, obaj przeziębimy się w końcu. 
 

* Spokój! Cisza! (Przyp. red.) 

background image

—  Pewnie  chciałem  pływać  bez  wody  —  szepcze  Johnny  —  pewnie  chciałem  mieć 

czerwoną suknię Lan, ale bez Lan. I Bee nie żyje, Bruno. I ty chyba masz rację. To jest dobra 
książka. 

— Przestań, Johnny, nie mam zamiaru się obrażać o to, że ci się nie podoba. 
— To nie to, to jest dobra książka, bo... bo właśnie bez urn, Bruno. Taka, jak to, co gra 

Satchmo, czyste, przezroczyste. Nie uważasz, że to, co gra Satchmo, to jest jak urodziny czy 
jak dobry uczynek? My... Mówię ci, że chciałem pływać bez wody. Wydawało mi się... Co za 
kretynem trzeba być... Wydawało mi się, że któregoś dnia coś odkryję. Nie byłem zadowolo-
ny.  Myślałem, że dobre rzeczy, czerwona suknia  Lan, a nawet Bee, to były  jakby pułapki  na 
myszy...  nie  umiem  tego  inaczej  wytłumaczyć,  pułapki,  żeby  pozornie  człowieka  zaspokoić, 
ż

eby myślał, że wszystko w porządku. Bruno, ja myślę, że Lan i jazz, tak. nawet jazz, to były 

jakby  reklamy  w  pismach,  takie  ładne  rysuneczki,  żebym  był  zadowolony,  tak  jak  ty  jesteś 
zadowolony,  bo  mieszkasz  w  Paryżu,  bo  masz  żonę,  bo  masz  pracę...  Tak,  ja  miałem  swój 
saks  —  no  i  mój  seks,  jak  to  pięknie  mówi  książka.  Wszystko,  żeby  być  zadowolonym. 
Pułapki,  bracie...  bo  to  niemożliwe,  żeby  nie  było  nic  innego,  to  niemożliwe,  żebyśmy  stali 
równocześnie tak blisko drzwi i tak daleko od tego, co jest z tamtej strony... 

—  Ważne  jest  tylko  to,  żeby  dać  z  siebie  maksimum  —  mówię  czując  się  niewymie-

rnym idiotą. 

—  No,  i  żeby  co  rok  wygrywać  plebiscyt  Down  Beatu.  No,  naturalnie  —  przytakuje 

Johnny — no, naturalnie, no, naturalnie. No, naturalnie... 

Powoli prowadzę go w kierunku placu. Na szczęście na rogu stoi taksówka. 
—  Najważniejsze,  że  nie  akceptuję  twojego  Boga  —  szemrze  Johnny  —  z  tym  mi  nie 

wyjeżdżaj. Nie pozwalam. I jeżeli on tam siedzi po drugiej stronie tych drzwi, mam to gdzieś. 
To  nie  sztuka  przejść  na  drugą  stronę,  jeżeli  on  otwiera  drzwi.  Wykopać  te  drzwi  —  tak! 
Rozwalić  je  pięściami,  spuścić  się  na  nie,  szczać  na  nie  przez  cały  dzień!  Wtedy  w  New 
Yorku miałem wrażenie, że otworzyłem  je  moją muzyką aż do chwili, kiedy  musiałem prze-
rwać,  i wtedy, przeklęty,  zamknął  mi  je przed  nosem tylko dlatego, że nigdy w życiu się do 
niego nie  modliłem,  bo nie  będę  się do niego  modlił,  bo  nie życzę  sobie  nic wiedzieć o tym 
portierze w liberii, o tym woźnym, co otwiera drzwi za napiwek, o tym... 

Biedny  Johnny  później  się  skarży,  że  nie  pisze  się  o  tym  w  książkach.  Trzecia  rano. 

Rany boskie. 
 

Tika wróciła do New Yorku, Johnny wrócił do New Yorku (bez Dédée, która zupełnie 

dobrze urządziła się  z Louisem Perronem, obiecującą trąbką), Baby Lennox wróciła do New 
Yorku. Sezon w Paryżu nie był specjalnie interesujący i tęskniłem do moich przyjaciół. Moja 
książka  o  Johnny'm  wszędzie  sprzedawała  się  doskonale  i  Sammy  Pretzel  mówił  już  natura-
lnie o prawdopodobieństwie adaptacji  filmowej  w Hollywood, co nie  jest do pogardzenia ze 
względu  na  relację  franka  do  dolara.  Moja  żona  w  dalszym  ciągu  wściekała  się  z  powodu 
mojego  małego  romansiku  z  Baby  Lennox;  przecież  każda  inteligentna  kobieta  powinna 
rozumieć, że tego typu kociaki w niczym nic zagrażają równowadze małżeńskiej nie mówiąc 
o tym, że Baby wróciła do New Yorku razem z Johnny'm (w końcu udało jej się dostać na ten 
sam  statek  co  i  on).  Już  na  pewno  pali  wraz  z  nim  marihuanę,  stracona  jak  i  on;  biedna 
dziewczyna. Amorous wypuścili w Paryżu dokładnie w momencie, gdy drugie wydanie mojej 
książki  o  Johnny'm  było  w  drukarni,  i  nawet  mówiło  się  o  przetłumaczeniu  książki  na  nie-
miecki. Wiele myślałem o ewentualnych zmianach przy okazji drugiego wydania. Uczciwy na 
tyle,  na  ile  pozwala  mi  mój  fach,  zastanawiałem  się,  czy  nie  należałoby  pokazać  w  innym 
ś

wietle człowieka, o którym pisałem.  Wielokrotnie  mówiliśmy o tym  z Delaunayem  i Hode-

irem; nie bardzo wiedzieli, co mi radzić, bo ich zdaniem książka nie tylko była znakomita, ale 
w  dodatku  podobała  się  właśnie  taka,  jaka  była.  Miałem  wrażenie,  że  obawiali  się  zbytniej 
literackości, tego, że wprowadzę do niej sprawy o wydźwięku  nie  mającym  nic wspólnego z 

background image

muzyką  Johnny'ego  (przynajmniej  w  tym  sensie,  w  jakim  myśmy  tę  muzykę  rozumieli). 
Uznałem, że opinie ludzi fachowych, tak zresztą jak i moja decyzja (byłoby głupotą wypiera-
nie  się  tego  na  tym  miejscu)  upoważniały  mnie  do  niewprowadzania  do  drugiego  wydania 
ż

adnych poprawek. Dokładna lektura amerykańskich pism jazzowych (cztery reportaże na te-

mat Johnny'ego, wiadomość o nowym zamachu samobójczym tym razem jodyną, sondowanie 
ż

ołądka,  trzy  tygodnie  szpitala,  po  czym  jakby  nigdy  nic  koncert  w  Baltimore)  bardzo  mnie 

uspokoiła,  niezależnie  od  smutku  z  powodu  tych  tragicznych  nawrotów.  Johnny  nie  powie-
dział  jednego  słowa  przeciwko  książce.  Przykład  (wywiad  Teddy  Rogersa  z  Johnny'm  w 
chicagowskim  przeglądzie  muzycznym  „Stomping  Around”):  „Czy  czytałeś  to,  co  pisał  o 
Tobie w Paryżu  Bruno V.?”  „Tak. To bardzo dobre.” „Co  miałbyś do powiedzenia  na temat 
tej  książki?”  „Nic  poza  tym,  że  jest  bardzo  dobra.  Bruno to  fajny  gość.”  Pozostawało  to,  co 
mówił  po  pijanemu  albo  pod  wpływem  narkotyków,  ale  nie  doszły  do  mnie  żadne  plotki  na 
temat  jakichkolwiek  jego  dementi.  Zdecydowałem  więc  nie  zmieniać  następnego  wydania, 
pozostawić  Johnny'ego  tym,  czym  był  w  rzeczywistości:  biedakiem  o  zaledwie  przeciętnej 
inteligencji, obdarzonym,  jak tylu  muzyków, tylu szachistów i tylu poetów, darem tworzenia 
wspaniałych rzeczy  bez  najmniejszego pojęcia (najwyżej tyle, co bokser: dumny,  bo silny) o 
wymiarach  własnego  dzieła.  Wszystko  przemawiało  za  pozostawieniem  portretu  Johnny'ego 
bez  zmian.  Nie  miało  sensu  komplikowanie  tego typu  spraw.  Publiczność  uwielbia  jazz,  nie 
lubi  muzyczno-psychologicznych  rozważań,  poszukuje  emocji  krótkich,  ostrych,  natychmia-
stowych,  rąk  skandujących  rytm,  rozanielonych  twarzy,  dreszczy  po  skórze,  muzyki,  która 
łączy się z krwią, z oddechem i kropka, żadnych dogłębnych dociekań. 
 

Najpierw nadeszły depesze (do Delaunaya, do mnie, po południu były już w gazetach z 

idiotycznymi  komentarzami).  W  trzy  tygodnie  później  dostałem  list  od  Baby  Lennox,  która 
jednak  o  mnie  nie  zapomniała.  „W  Bellevue  znakomicie  się  nim  opiekowali,  pojechałam  po 
niego, kiedy  miał wyjść. Mieszkaliśmy  u Mike'a  Russolo, który  jest na tournee w Norwegii. 
Johnny  czuł  się zupełnie dobrze  i chociaż  nie  chciał występować, zgodził  się  na  nagrywanie 
płyt z chłopcami  z  Klubu 28. Tobie  mogę powiedzieć prawdę, że  był słaby  (po naszej pary-
skiej przygodzie  bez trudności wyobrażam sobie,  co Baby przez to chciała  mi dać do zrozu-
mienia),  i  nieraz  w  nocy  niepokoiłam  się  tym,  jak  oddychał  i  jęczał.  Jedyna  pociecha  — 
dodawała z wdziękiem Baby — że umarł zadowolony i nie wiedział, że umiera. Oglądał tele-
wizję  i  nagle upadł  na podłogę. Podobno śmierć  była  natychmiastowa.” Wywnioskowałem z 
tego, że Baby nie była przy tym, i  jak się okazało, nie pomyliłem się, bo potem dowiedzieli-
ś

my  się,  że  Johnny  mieszkał  u  Tiki,  że  ostatnie  pięć  dni  spędził  z  nią  zaprzątnięty  czymś  i 

zgnębiony,  twierdząc,  że  chce  porzucić  jazz,  osiedlić  się  w  Meksyku  i  pracować  na  roli 
(każdy z nich w jakimś momencie o tym mówi, to juz prawie nudne), że Tika opiekowała się 
nim i robiła wszystko, co można, żeby go uspokoić i zwrócić jakoś jego myśli ku przyszłości 
(to  powiedziała  później  Tika  tak,  jakby  ona  czy  Johnny  w  ogóle  rozumieli  słowo  „przy-
szłość”).  W  połowie  programu  telewizyjnego,  który  go  bardzo  bawił,  zaczął  kasłać,  nagle 
zgiął się wpół etc. Nie jestem zupełnie przekonany, że śmierć była tak natychmiastowa, jak to 
oświadczyła na policji Tika usiłując wyplątać się z niewąskiego impasu, w który wpędziła ją 
ś

mierć  Johnny'ego,  marihuana,  którą  miała  pod  ręką,  jakieś  uprzednie  kłopoty  i  rezultat 

autopsji. Nietrudno sobie wyobrazić, co znalazł lekarz w wątrobie i płucach Johnny'ego. „Nie 
mam słów, by wyrazić, jak mnie zabolała jego śmierć, jakkolwiek wiele mogłabym ci na ten 
temat opowiedzieć — dodawała serdecznie ta poczciwa Baby — i jak tylko będę miała trochę 
lepszy  nastrój,  napiszę  ci,  a  może  nawet  opowiem  (niewykluczone,  że  Rogers  podpisze  ze 
mną kontrakt na Paryż  i Berlin) wszystko to, co powinieneś wiedzieć  jako  najlepszy przyja-
ciel  Johnny'ego.”  Następowała  pełna  strona  wymysłów  skierowanych  przeciw  osobie  Tiki, 
która  —  jeżeliby  wierzyć  Baby  —  była  winną  nie  tylko  śmierci  Johnny'ego,  ale  atakowi  na 
Pearl Harbour i  morowej zarazie. Biedna Baby kończyła  słowami:  „Zanim zapomnę, chcę  ci 

background image

napisać, że któregoś dnia w Bellevue ciągle o tobie  mówił, wszystko  mu się plątało, myślał, 
ż

e  jesteś  w  New  Yorku  i  że  nie  chcesz  się  z  nim  zobaczyć,  mówił  bez  przerwy  o  jakichś 

polach pełnych czegoś, a później wołał cię, w końcu nawet ci urągał, biedactwo. Wiesz, jak to 
jest, jak się ma gorączkę. Tika mówiła Bobowi Carey, że jego ostatnie słowa były: «oh, make 
me a mask.
» czy coś takiego, ale wyobrażasz sobie, że w takiej chwili...” Ano — mogę sobie 
wyobrazić.  „Utył  bardzo  —  kończyła  Baby  swój  list  —  i  sapał  przy  chodzeniu.”  Należało 
oczekiwać detali w tym stylu od osóbki o subtelności Baby Lennox. 

Wszystko to stało się dokładnie w  momencie, kiedy wychodziło drugie wydanie  mojej 

książki;  na  szczęście  zdążyłem  jeszcze  dołączyć  wspomnienie  pośmiertne,  zredagowane 
dosłownie w ostatniej chwili, i fotografię z pogrzebu, na której figurowało moc osobistości ze 
ś

wiata  jazzu. To — że się tak wyrażę — uzupełniło  moją  biografię. Może  nie  brzmi to zbyt 

dobrze w moich ustach, dodaję to jednak z czysto estetycznego punktu widzenia. 

Już się mówi o jakimś nowym tłumaczeniu, zdaje się, że na szwedzki, a może na norwe-

ski. Ta wiadomość bardzo ucieszyła moją żonę. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

SPIS TRE

ŚCI 

 
 

W NOCY, TWARZĄ KU NIEBU   

 

 

 

 

02 

AKSOLOTL   

 

 

 

 

 

 

 

06 

CIRCE  

 

 

 

 

 

 

 

 

09 

BRAMY NIEBA 

 

 

 

 

 

 

 

17 

DALEKA 

 

 

 

 

 

 

 

 

24 

KONIEC ZABAWY   

 

 

 

 

 

 

28 

BABIE LATO 

 

 

 

 

 

 

 

34 

PRZYSŁUGA  

 

 

 

 

 

 

 

42 

TAJEMNA BROŃ 

 

 

 

 

 

 

 

55 

POŚCIG 

 

 

 

 

 

 

 

 

68