background image

 

  

 
 

Edith Wharton 

 

Stara panna 

background image

Część pierwsza 

W starym Nowym Jorku lat pięćdziesiątych rządziło kilka 

rodzin, żyjących w prostocie i dostatku. 

Krzepcy  Anglicy  i  rumiani,  ciężsi  Holendrzy  wymieszali 

się ze sobą, tworząc wspólnie zamożną, przezorną, a mimo to 
hojnie  wydającą  pieniądze  społeczność.  „Ładnie"  załatwiać 
wszelkie  sprawy  było  zawsze,  podstawową  zasadą  w  tym 
rozważnym  światku,  zbudowanym  na  fortunach  bankierów, 
indyjskich  kupców,  armatorów  i  dostawców  okrętowych.  Ci 
dobrze odżywieni, powolni ludzie, którzy europejskim oczom 
wydawali  się  drażliwymi  śledziennikami  dlatego  tylko,  że 
kaprysy  klimatu  pozbawiły  ich  zbędnego  tłuszczu  i  trochę 
mocniej napięły ich nerwy, wiedli życie pańskie i monotonne, 
którego  gładkiej  powierzchni  nie  naruszały  nigdy  ciche 
dramaty  rozgrywające  się  niekiedy  w  głębi.  Wrażliwe  dusze 
były  w  tamtych  czasach  podobne  do  klawiatur  opatrzonych 
tłumikiem, na których Los grał bez dźwięku. 

W  tej  zwartej  społeczności,  zbudowanej  z  solidnie 

pospawanych  bloków,  najwięcej  bodaj  miejsca  zajmowała 
rodzina Ralstonów i jej odgałęzienia. Ralstonowie wywodzili 
się  z  angielskiego  drobnomieszczaństwa.  Przybyli  do  kolonii 
nie po to, aby umrzeć za przekonania, lecz aby żyć dla konta 
bankowego. 

Wyjałowiona  wersja  anglikanizmu  pod 

pojednawczą  nazwą  Kościoła  Episkopalnego  Stanów 
Zjednoczonych Ameryki, opuszczająca wulgarniejsze aluzje w 
formule ślubnej i prześlizgująca się ponad groźnymi zwrotami 
w Wyznaniu wiary św. Atanazego, była ściśle dostosowana do 
ducha  kompromisu,  na  którym  wyrośli  Ralstonowie.  Całe 
plemię  równie  instynktownie  wzdragało  się  przed  nowymi 
religiami 

co 

przed 

nieznanymi 

ludźmi. 

Będąc 

instytucjonalistami  do  szpiku  kości,  reprezentowali  element 

background image

zachowawczy,  który  cementuje  nowe  społeczeństwa,  jak 
wodorosty umacniają brzeg morza. 

W  porównaniu  z  Ralstonami  nawet  tacy  tradycjonaliści, 

jak Lovellowie, Halseyowie lub Vandergrave'owie, wyglądali 
na 

niedbałych, 

obojętnych 

na 

pieniądze, 

niemal 

lekkomyślnych  w  swoich  impulsach  i  braku  zdecydowania. 
Stary John Frederick Ralston, tęgi założyciel rodu, dostrzegł tę 
różnicę  i  z  naciskiem  przedstawił  -  ją  synowi,  Frederickowi 
Johnowi, w którym zwęszył pewną skłonność do tego, co nie 
wypróbowane i nie przynoszące zysku. 

 - 

Niech 

sobie 

Lanningowie, 

Dagonetowie 

czy 

Spenderowie  ryzykują  i  wypuszczają  próbne  baloniki.  To 
szlachecka  krew  w  nich  gra,  my  nie  mamy  z  tym  nic 
wspólnego.  Popatrz,  jak  oni  już  się  wykańczają  -  mam  na 
myśli mężczyzn. Niech sobie twoi chłopcy biorą za żony ich 
dziewczęta,  jeżeli  chcesz  (są  zdrowe  i  ładne),  chociaż 
osobiście  wolałbym,  żeby  mój  wnuk  wziął  sobie  jaką  pannę 
Lovell, Vandergrave czy inną z pokrewnych nam rodzin. Ale 
nie pozwól synom kręcić się wśród innych młodzieńców, łazić 
z  nimi  na  wyścigi,  jeździć  na  Południe  do  tych  przeklętych 
„wód",  na  hazard  do  Nowego  Orleanu  i  tak  dalej.  W  ten 
sposób  wzmożesz  siłę  rodu  i  ustrzeżesz  się  licha.  Tak  jak  to 
zawsze robiliśmy. 

Frederick  John  wysłuchał,  usłuchał,  ożenił  się  z 

Halseyówną i biernie poszedł śladami ojca. Należał do owego 
przezornego  pokolenia  nowojorskich  dżentelmenów,  którzy 
czcili  Hamiltona,  a  służyli  Jeffersonowi,  którzy  marzyli  o 
rozplanowaniu  Nowego  Jorku  na  wzór  Waszyngtonu,  a 
rozplanowali  go  szachownicowo  z  obawy,  by  nie  zasłużyć 
sobie  na  opinię  „niedemokratycznych"  u  ludzi,  którymi  w 
głębi  duszy  gardzili.  Będąc  sklepikarzami  z  krwi  i  kości, 
wystawiali  w  oknach  towary,  na  które  był  największy  popyt, 
osobiste  poglądy  chowając  w  kantorku  za  sklepem,  gdzie, 

background image

nigdy  nie  przewietrzane,  traciły  stopniowo  wszelką  treść  i 
barwę. 

Czwartemu pokoleniu Ralstonów nie pozostało już - jeśli 

chodzi  o  przekonania  -  nic  prócz  wyczulonego  poczucia 
honoru  zarówno  w  życiu  prywatnym,  jak  w  interesach. 
Bieżące  poglądy  na  to,  co  się  działo  w  społeczeństwie  i  w 
państwie, czerpali z gazet, gazety te zaś mieli już w pogardzie. 
Ralstonowie  niewiele  się  przyczynili  do  kształtowania  losów 
swojego  kraju,  jeśli  nie  liczyć  tego,  że  finansowali  Sprawę, 
gdy  już  bezpiecznie  było  to  robić.  Byli  spokrewnieni  z 
wieloma spośród wielkich ludzi, którzy zbudowali Republikę, 
ale  żaden  Ralston  nie  zaangażował  się  na  tyle,  aby  samemu 
być  wielkim.  Jak  mawiał  stary  John  Frederick,  bezpieczniej 
było  kontentować  się  trzema  od  sta:  bohaterstwo  uważali  za 
formę  hazardu.  Jednakże  przez  to  samo,  że  byli  tak  liczni  i 
jednakowi,  doszli  do  pewnego  znaczenia  w  społeczeństwie. 
Ludzie  mówili  „Ralstonowie",  kiedy  chcieli  powołać  się  na 
precedens.  To  przypisywanie  im  autorytetu  stopniowo 
przekonało  trzecie  pokolenie  o  własnej  zbiorowej  ważności, 
czwarte  zaś, do którego należał mąż Delii Ralston, miało już 
pewność siebie i prostotę klasy rządzącej.  

W  granicach  właściwej  im  ostrożności  w  stosunku  do 

wszystkich  i  wszystkiego  Ralstonowie  wywiązywali  się  z 
obowiązków  bogatych  i  szanowanych  obywateli.  Zasiadali  w 
zarządach  wszystkich  z  dawna  ustanowionych  towarzystw 
dobroczynności, łożyli hojnie na dobrze prosperujące zakłady, 
mieli  najlepszych  kucharzy  w  Nowym  Jorku,  a  gdy 
podróżowali  za  granicą,  zamawiali  posągi  u  amerykańskich 
rzeźbiarzy  przebywających  w  Rzymie  i  cieszących  się  już 
ustaloną sławą. Pierwszego Ralstona, który przywiózł do kraju 
rzeźbę, uważano za pomyleńca; lecz gdy stało się wiadome, że 
jej autor wykonał kilka zamówień dla arystokracji brytyjskiej, 
rodzina uznała, że to także jest lokata dająca trzy od sta. 

background image

Dwa  związki  małżeńskie  z  Holendrami  Van  - 

dergrave'ami  wzmocniły  jeszcze  te  cechy  rządności  i 
dostatniego  życia  i  ów  starannie  ukształtowany  charakter 
Ralstonów  był  im  już  teraz  tak  wrodzony,  że  Delia  Ralston 
zastanawiała  się  czasem,  czy  gdyby  zostawiła  swego  małego 
synka  samego  na  pustkowiu,  nie  zbudowałby  tam. 
miniaturowego  Nowego  Jorku  i  nie  zasiadł  we  wszystkich 
jego radach nadzorczych. 

Delia  Loveil  wyszła  za  Jamesa  Ralstona  mając  lat 

dwadzieścia.  Ceremonia  ślubu,  który  odbył  się  we  wrześniu 
1840 roku, miała miejsce - jak. nakazywał ówczesny zwyczaj 
-  w  salonie  wiejskiej  rezydencji  rodziców  panny  młodej,  nad 
Cieśniną,  tam  gdzie  obecnie  znajduje  się  róg  Alei  A  i 
Dziewięćdziesiątej  Pierwszej  Ulicy.  Stamtąd  mąż  zawiózł  ją 
(w  kanarkowej  karecie  babci  Lovell,  z  kozłem  obszytym 
frędzlą), przez rozległe przedmieścia i nieporządne, ocienione 
wiązami  ulice,  do  jednego  z  nowych  domów  w  Grarnercy 
Park, które przywódcy młodszego towarzystwa właśnie wtedy 
sobie 

upodobali. 

Tam 

też 

obecnie 

żyła 

jako 

dwudziestopięcioletnia  matka  dwojga  dzieci,  posiadaczka 
sporych  pieniędzy  otrzymywanych  regularnie  od  męża  „na 
szpilki",  powszechnie  uznawana  za  jedną  z  najładniejszych  i 
najbardziej popularnych młodych mężatek swoich czasów. 

Rozmyślała spokojnie i z wdzięcznością o tym wszystkim, 

siedząc  pewnego  popołudnia  w  swojej  ładnej  sypialni  w 
Gramercy  Park.  Zbyt  była  blisko  pierwszych  Ralstonów,  by 
mieć na nich pogląd tak jasny jak ten, który mógł mieć kiedyś 
na przykład wspomniany synek. Żyła pod ich panowaniem tak 
samo  bez  zastanowienia,  jak  żyje  się  według  praw  własnego 
kraju. A jednak owo drżenie niemej klawiatury, owe tajemne 
pytania,  które  niekiedy  trzepotały  się  w  niej  niby  skrzydła, 
czasami  dzieliły  ją  od  nich  tak,  że  przez  krótką  chwilę 
potrafiła  widzieć  ich  na  tle  reszty  świata.  Chwile  te  były 

background image

zawsze  krótkie;  wracała  po  nich  szybko,  trochę  zdyszana  i 
blada, 

do 

dzieci, 

gospodarstwa, 

nowych 

sukien 

dobrodusznego Jima. 

Myślała  o  nim  dzisiaj  z  tkliwym  uśmiechem, 

wspominając,  jak  przykazywał  jej  nie  żałować  pieniędzy  na 
nowy  kapelusz.  Choć  miała  dwadzieścia  pięć  lat  i  dwoje 
dzieci,  wyglądała  jeszcze  dziwnie  świeżo.  Pulchność,  która  - 
jak  wówczas  uważano  -  przystoi  młodej  żonie,  napinała 
popielaty  jedwab  na  jej  piersi  i  sprawiała,  że  ciężki,  złoty 
łańcuch  z  zegarkiem,  porzuciwszy  zakotwiczenie  w  postaci 
broszki - mozaikowego wyobrażenia bazyliki Świętego Piotra 
-  spinającego  głęboko  wycięty  koronkowy  kołnierz,  dyndał 
niebezpiecznie  w  próżni  nad  cieniutką  talią,  otoczoną 
aksamitnym  paskiem  zapiętym  na  klamrę.  Jednakże  ramiona 
pod  kaszmirowym  szalem  były  młodzieńczo  spadziste,  a 
ruchy szybkie jak u dziewczęcia. 

Pani  Jimowa  Ralston  spoglądała  z  uznaniem  na  różowy 

owal  swojej  twarzy,  obramiony  blondynowymi  riuszkami 
kapelusza,  na  który,  zgodnie  ze  wskazówkami  męża,  nie 
pożałowała  pieniędzy.  Była  to  budka  z  białego  aksamitu, 
wiązana  na  szerokie  atłasowe  wstążki  i  ozdobiona  piórami 
marabuta, na których błyszczały kryształowe pajęty. Kapelusz 
był  specjalnie zamówiony  na  ślub  kuzynki,  Charlotty Lovell, 
który miał się odbyć w tym tygodniu w kościele Sw. Marka w 
Bouwerie. Charlotta robiła partię zupełnie podobną jak Delia: 
wychodziła za Ralstona - z tych, którzy mieszkali na Waverly 
Place;  krok  jak  najbardziej  bezpieczny,  rozsądny  i...  no, 
zwykły.  Delia  nie  wiedziała,  czemu  przyszło  jej  na  myśl  to 
słowo, gdyż trudno było oczekiwać od młodych panien, nawet 
z jej wąskiego klanu, aby „zwykle" wychodziły za Ralstonów. 
Ale  właśnie  solidność,  bezpieczeństwo  i  stosowność  takiego 
związku  czyniły  zeń  typowy  rodzaj,  małżeństwa,  jaki 

background image

przewiduje  dla  siebie,  spokojnie  i  wstydliwie,  dobrze 
wychowana panienka z najlepszego towarzystwa. 

Tak - a potem? 
No... cóż potem? I co znaczy to nowe pytanie? Potem: ależ 

oczywiście,  potem  jest  pełne  popłochu  i  zakłopotania 
poddanie  się  niezrozumiałym  wymogom  młodego  człowieka, 
któremu dotychczas podało się co najwyżej rumiany policzek 
do  pocałowania  w  zamian  za  pierścionek  zaręczynowy;  jest 
wielkie podwójne łóżko, przerażenie, z jakim ogląda się męża 
następnego  ranka  przez  drzwi  do  ubieralni,  gdy  goli  się 
spokojnie,  ubrany  tylko  w  spodnie  i  koszulę;  są  wymijające 
odpowiedzi 

mamusi, 

jej 

aluzyjne 

napomknienia, 

zrezygnowane  uśmiechy,  cytaty  z  Biblii,  przypomnienie  o 
zwrocie  „i  posłuszeństwo"  w  świetlistej  mgle  obrządku 
ślubnego; tydzień czy miesiąc wstydu, strapienia, zmieszania, 
zażenowanej  przyjemności;  a  później  narastanie  nawyku, 
zdradzieckie,  usypiające  działanie  tego,  co  rozumie  się  samo 
przez  się,  spanie  we  dwójkę,  snem  bez  snów,  w  wielkim 
białym  łóżku,  poranne  dyskusje  i  narady  poprzez  owe  drzwi 
do  ubieralni,  które  niedawno  zdawały  się  prowadzić  do 
ognistej otchłani osmalającej niewinne czoło. 

A  jeszcze  potem  -  dzieci.  Dzieci,  które  mają 

„wynagradzać wszystko", ale nie wynagradzają, choć są takie 
kochane, przy czym nie ma się jasnego pojęcia, co to takiego 
jest,  z czego się musiało zrezygnować i  za co  one  miały być 
rekompensatą. 

Tak, los Charlotty będzie zupełnie taki sam jak jej własny. 

Joe  Ralston  był  tak  podobny  do  swojego  kuzyna  Jima  (jej, 
Delii,  Jamesa),.  że  Delia  nie  widziała  powodu,  dla  którego 
życie  w  przysadzistym  ceglanym  domu  przy  Waverly  Place 
nie  miałoby  być  dokładnie  takie  samo  jak  życie  w  wysokim 
domu w Gramercy Park, zbudowanym z czerwonobrunatnego 

background image

piaskowca. Tylko sypialnia Charlotty na pewno nie będzie tak 
ładna jak ta. 

Spojrzała  z  zadowoleniem  na  francuskie  tapety  imitujące 

draperie  z  jedwabnej  mory,  z  frędzlistym  obrzeżeniem  i 
chwastami  w  miejscach  podwiązań.  Mahoniowe  łóżko, 
przykryte haftowaną kapą, odbijało się symetrycznie w lustrze 
szafy  należącej  do  tego  samego  garnituru.  Barwne  litografie 
Czterech  pór  roku  Leopolda  Roberta  wisiały  nad  grupami 
rodzinnych  dagerotypów  w  głębokich  złoconych  ramach. 
Zegar  z  pozłacanego  brązu  wyobrażał  pasterkę  siedzącą  na 
zwalonym  pniu,  z  koszem  kwiatów  u  stóp.  Pasterz,  który 
podkradł się od tyłu, całował ją niespodzianie, podczas gdy z 
kępy  róż  szczekał  na  niego  jej  piesek.  Zawód  kochanków 
poznawało  się  po  zakrzywionych  laskach  i  kształcie 
kapeluszy.  Frywolny  ten  czasomierz  był  prezentem  ślubnym 
od ciotki Delii, pani Manson Mingott, eleganckiej i światowej 
wdowy, która mieszkała w Paryżu i bywała na przyjęciach w 
Tuileriach. Pani Mingott powierzyła go młodemu Clementowi 
Spenderowi,  który  przyjechał  z  Włoch  na  krótkie  wakacje 
zaraz  po  ślubie  Delii  -  ślubie,  który  może  nigdy  by  się  nie 
odbył,  gdyby  Clem  Spender  mógł  utrzymać  żonę  lub  gdyby 
zgodził  się  rzucić  malarstwo  i  Rzym  dla  kariery  prawnika  w 
Nowym  Jorku.  Młody  człowiek  (wyglądający  już  tak  obco, 
cudzoziemsko  i  sarkastycznie)  ze  śmiechem  zapewnił  pannę 
młodą,  że  dar  jej  ciotki  jest  „ostatnią  nowością  z  Palais 
Royal",  a  rodzina,  pełna  podziwu  dla  gustu  pani  Manson 
Mingott,  choć  patrzyła  krzywo  na  jej  „cudzoziemczenie", 
skrytykowała  Delię  za  to,  że  umieściła  zegar  w  sypialni 
zamiast  wstawić  go  na  pokaz  na  kominku  w  salonie.  Ona 
jednak lubiła, budząc się rano, widzieć, jak zuchwały pasterz 
kradnie swego buziaka. 

Charlotta  z  pewnością  nie  będzie  miała  w  sypialni  tak 

ładnego zegara, no, ale ona nie przywykła do ładnych rzeczy. 

background image

Ojciec  jej,  zmarły  w  wieku  trzydziestu  lat  na  płuca,  był 
jednym  z  „biednych  Lovellów".  Wdowa  po  nim,  obarczona 
małymi  dziećmi  i  mieszkająca  przez  cały  rok  „za  miastem", 
niewiele mogła zrobić dla najstarszej córki i Charlotta zaczęła 
bywać  w  towarzystwie  w  przerobionych  sukniach  matki  i 
atłasowych pantofelkach po nieboszczce ciotce, która niegdyś 
„otworzyła  bal"  z  generałem  Washingtonem.  Staromodne 
Ralstonowskie  meble,  których  Delia  już  się  w  wyobraźni 
wyzbyła,  wydałyby  się  oczom  Chatty  okazałe;  wesoły, 
francuski  zegar  Delii  uznałaby  prawdopodobnie  za  nieco 
frywolny,  może  nawet  nie  całkiem  przyzwoity.  Biedna 
Charlotta  zrobiła  się  taka  poważna,  taka  pruderyjna  niemal, 
odkąd  przestała  bywać  na  balach  i  zaczęła  odwiedzać 
ubogich!  Delia  przypominała  sobie,  zawsze  z  tym  samym 
zdziwieniem, gwałtowną zmianę, jaka w niej zaszła. Pamiętała 
dokładnie  moment,  gdy  rodzina  po  cichu  doszła  do 
przekonania,  że  Charlotta  Lovell  mimo  wszystko  zostanie 
starą panną. 

Nie myśleli tego, kiedy zaczęła bywać w świecie. Chociaż 

matka mogła jej kupić nie więcej niż jedną nową tarlatanową 
suknię  i  chociaż  prawie  wszystko  w  jej  powierzchowności 
było  pożałowania  godne  -  od  zbyt  rudych  włosów  do  zbyt 
jasnych  piwnych  oczu,  nie  mówiąc  już  o  ceglastych 
wypiekach  na  policzkach,  które  wyglądały  prawie  tak,  jakby 
się  (o  zgrozo!)  malowała  -  wszystkie  te  usterki 
rekompensowały smukła kibić, lekkie ruchy i wesoły śmiech; 
a  gdy  jej  włosy  były  dobrze  napomadowane  i 
wyszczotkowane  na  bal,  tak  że  wyglądały  prawie  na 
kasztanowe i gładko okalały delikatne policzki pod wiankiem 
czerwonych  i  białych  kamelii,  kilku  młodych  epuzerów 
(wśród nich Joe Ralston) mówiło o niej „ładna". 

Potem  przyszła  jej  choroba.  Przeziębiła  się  na  jakiejś 

zbiorowej  przejażdżce  saniami  przy  księżycu,  ceglaste 

background image

wypieki  pociemniały  jeszcze  i  zaczęła  kaszleć.  Rozeszła  się 
wieść,  że  „idzie  w  ślady  ojca",  po  czym  wysłano  ją 
pospiesznie  do  jakiejś  zapadłej  wioski  w  Georgii,  gdzie 
siedziała  sama  przez  rok  pod  opieką  starej  domowej 
guwernantki.  Kiedy  wróciła,  wszyscy  od  razu  zauważyli,  że 
się  zmieniła.  Była  blada  i  szczuplejsza  niż  kiedykolwiek,  ale 
miała  cudownie  przezroczystą  skórę  na  policzkach, 
ciemniejsze  oczy  i  włosy,  a  niezwykłość  jej  wyglądu 
wzmagały  jeszcze  proste  suknie  o  kwakierskim  kroju. 
Przestała  nosić  świecidełka  i  łańcuszki  od  zegarka,  chodziła 
zawsze  w  tej  samej  szarej  salopce  i  małym,  przylegającym 
kapelusiku  i  okazała  nagły  zapał  do  odwiedzania  ubogich. 
Rodzina tłumaczyła, że podczas rocznego pobytu na Południu 
wstrząsnął  nią  widok  beznadziejnej  poniewierki  „białej 
biedoty"  i  jej  dzieci  i  że  to  objawienie  nędzy  ludzkiej 
uniemożliwiło  Chatty  powrót  do  beztroskiego  życia,  jakie 
wiodły  jej  młode  przyjaciółki.  Wszyscy  zgadzali  się, 
wymieniając  znaczące  spojrzenia,  że  ten  nienaturalny  stan 
ducha „z czasem jej przejdzie", a tymczasem stara pani Lovell, 
babka  Chatty,  rozumiejąca ją  może lepiej  od  innych,  dała  jej 
trochę  pieniędzy  dla  jej  biedaków  i  wypożyczyła  izbę  w 
budynku  Lovellowskich  stajen  (na  tyłach  domu  starej  damy 
przy Mercer Street), gdzie Chatty zgromadziła - urządzając dla 
nich  coś,  co  dziś  nazwano  by  „żłobkiem  dziennym"  -  część 
biednych  dzieci  z  tej  dzielnicy  miasta.  Znalazła  się  nawet 
wśród nich mała dziewczynka, której pochodzenie wzbudziło 
dwa 

czy  trzy  lata  wcześniej  ogromną  ciekawość. 

Zawoalowana  dama  w  eleganckim  okryciu  przywiozła 
wtenczas  małą  do  nędznej  nory  Cyrusa  Washingtona, 
Murzyna  najmującego  się  do  różnych  posług,  którego  żona 
Jessamina przyjmowała do prania bieliznę doktora Lanskella. 
Doktor Lanskell, najbardziej wzięty lekarz w tamtych czasach, 
uchodził  za  obeznanego  z  sekretami  rodzinnymi  wszystkich 

background image

domów  od  Bettery  po  Union  Square,  ale  nachodzącym  go 
ciekawskim pacjentom odpowiadał niezmiennie, że nie jest w 
stanie  ustalić  tożsamości  „zawoalowanej  damy",  która 
odwiedziła Jessaminę, ani też zaryzykować żadnego domysłu 
co  do  pochodzenia  studolarowego.  banknotu  przypiętego  do 
śliniaczka niemowlęcia. 

Sto dolarów nigdy się nie powtórzyło, dama nie pokazała 

się  więcej,  ale  maleństwo  żyło  zdrowo  i  szczęśliwie  wśród 
czarnego  drobiazgu  Jessaminy,  a  gdy  tylko  nauczyło  się 
stawiać kroki, przyprowadzano je do ochronki Chatty Lovell, 
gdzie  występowało  (podobnie  jak  inne  biedne  dzieci)  w 
ubrankach  wykrojonych  z  jej  starych  sukien  i  w  skarpetkach 
zrobionych  jej  niezmordowanymi  rękami.  Delia,  choć 
pochłonięta  własnymi  dziećmi,  wpadła  jednak  raz  czy  dwa 
razy do ochronki, a wychodząc życzyła w duchu Chatty, aby 
jej  instynkt  macierzyński  mógł  znaleźć  normalne  ujście  w 
małżeństwie. Zamężna kuzynka czuła w jakiś niejasny sposób, 
że  jej  przywiązanie  do  własnych  dzieci  jest  uczuciem 
łagodnym  i  umiarkowanym  w  porównaniu  z  namiętną 
miłością Chatty do opuszczonych dzieci ze stajni babci Lovell. 

A  potem  ku  ogólnemu  zdziwieniu  Charlotta  Lovell 

zaręczyła  się  z  Joe'em  Ralstonem.  Wiadomo  było,  że  Joe 
„admirował  ją"  tego  roku,  kiedy  zaczęła  bywać  w  świecie. 
Była  zgrabną  danserką  i  Joe,  wysoki  i  zwinny,  przetańczył  z 
nią niejedną ecossaise i polkę. Przed końcem zimy wszystkie 
swatki  przepowiadały,  że  coś  z  tego  wyjdzie,  ale  gdy  Delia 
spróbowała  wysondować  kuzynkę,  wymijająca  odpowiedź 
dziewczyny  i  jej  płonące  czoło  nasunęły  przypuszczenie,  że 
konkurent się rozmyślił, i nie można było pytać więcej. Teraz 
stało się jasne, że jednak łączyła ich wtedy miłość, przerwana 
zapewne  owym  interesującym  incydentem,  któremu  na  imię 
„nieporozumienie".  Wreszcie  jednak  wszystko  dobrze  się 
skończyło  i  dzwony  kościoła  Sw.  Marka  miały  niebawem 

background image

obwieścić szczęśliwe dni dla Charlotty. - Ach, jak tylko będzie 
miała  pierwsze  dziecko!  -  mówiły  chórem  matki  w  rodzinie 
Ralstonów... 

 - Chatty! - wykrzyknęła Delia, odsuwając w tył swój fotel 

na widok odbicia kuzynki w wiszącym obok lustrze. 

Charlotta Lovell zatrzymała się w drzwiach. 
 - Powiedzieli mi, że jesteś tu, więc przybiegłam na górę. 
 -  Oczywiście,  kochanie.  Jak  ty  ładnie  wyglądasz  w  tej 

popelinowej  sukni!  Zawsze  mówiłam,  że  trzeba  ci  bogatych 
materiałów.  Tak  się  cieszę,  że  wyszłaś  z  tych  szarych 
wełenek. 

Delia  podniosła  ręce,  zdjęła  biały  kapelusz  z  ciemnych, 

lśniących  włosów  i  potrząsnęła  nim  delikatnie,  żeby 
kryształowe pajetki rozbłysły. 

 -  Podoba  ci  się,  mam  nadzieję?  Kupiłam  go  na  twoje 

wesele - zaśmiała się. 

Charlotta Lovell stała bez ruchu. Ubrana w starą matczyną 

sukienkę  z  popeliny  jasnoszarego  koloru,  świeżo  ozdobioną 
wąskimi  naszywkami  z  pąsowej  aksamitki,  z  gronostajową 
pelerynką  skrzyżowaną  na  piersi,  w  nowej  bobrowej 
czapeczce  z  opadającym  piórem,  miała  już  w  sobie  coś  z 
pewności siebie i majestatu kobiety zamężnej. 

 -  I  wiesz,  twoje  włosy  naprawdę  ściemniały,  kochanie  - 

dodała Delia, wciąż przyglądając jej się życzliwie. 

 -  Ściemniały?  Siwe  są  -  wybuchnęła  nagle  Charlotta 

swoim 

głębokim 

głosem. 

Odgarnęła 

jeden 

wypomadowanych  niobów  okalających  jej  twarz  i  pokazała 
biały  pukiel  na  skroni.  -  Nie  potrzebujesz  chować  kapelusza 
na moje wesele, nie wychodzę za mąż - dodała z uśmiechem, 
w  którym  na  chwilę  rozbłysły  drapieżnie  jej  drobne  białe 
zęby. 

Delia  miała  na  tyle  przytomności  umysłu,  żeby  położyć 

kapelusz piórem do góry, zanim rzuciła się na kuzynkę. 

background image

 -  Nie  wychodzisz  za  mąż?  Charlotta,  czyś  ty  całkiem 

oszalała? 

 -  Dlaczego  ma  być  szaleństwem  robić  to,  co  uważam  za 

słuszne? 

 - Ależ ludzie mówili, że za niego wyjdziesz już tego roku, 

kiedy  zaczęłaś  bywać  w  świecie.  I  nikt  nie  rozumiał,  co  się 
potem  stało.  A  teraz...  jakże  to  może  być  słuszne?  Po  prostu 
nie możesz tego zrobić - wołała Delia bez związku. 

 - Ech... ludzie! - powiedziała Charlotta Lovell znużonym 

głosem. 

Zamężna  kuzynka  spojrzała  na  nią  zaskoczona.  W  głosie 

Charlotty  zadrgało  coś,  czego  Delia  nigdy  dotąd  nie  słyszała 
ani  w  nim,  ani  w  żadnym  innym  ludzkim  głosie.  Echo  tego 
czegoś jakby zachwiało ich dobrze znajomym światem; Delii 
zdało się wprost, że dywan kołysze się pod jej pantofelkami. 

Charlotta  Lovell  stała  zapatrzona  przed  siebie.  W  jej 

jasnobrązowych oczach Delia zauważyła zielone plamki, które 
ukazywały się tam, gdy była rozgniewana lub podniecona. 

 - Charlotta, skądżeś ty tu przyszła? - spytała przyciągając 

dziewczynę na kanapę obok siebie. 

 - Skąd przyszłam? 
 -  Tak.  Wyglądasz,  jakbyś  zobaczyła  upiora...  całą  armię 

upiorów. 

Ten sam zły uśmiech wykrzywił wargi Charlotty. 
 - Widziałam się z Joe'em - powiedziała. 
 -  No  i  co?  Och,  Chatty  -  wykrzyknęła  Delia  pod 

wpływem nagłego olśnienia - nie chcesz chyba powiedzieć, że 
pozwolisz, aby jakiś nieważny fakt z przeszłości Joe'ego... Nie 
słyszałam nigdy najmniejszej aluzji do czegoś takiego. Nigdy. 
Ale  nawet  gdyby  było  coś...  -  Zaczerpnęła  głęboko  tchu  i 
mężnie przystąpiła do rzeczy najokropniejszych. - Nawet, jeśli 
się dowiedziałaś, że on... miał z kimś dziecko... Przecież on na 
pewno zabezpieczył je materialnie, zanim... 

background image

Dziewczyna potrząsnęła głową. 
 -  Wiem  Nie  potrzebujesz  mówić  dalej.  "Mężczyźni  mają 

swoje prawa". Ale to nie to 

 - Więc powiedz, co. 
Charlotta  Lovell  rozejrzała  się  po  słonecznym,  dostatnim 

pokoju, jakby stanowił wizerunek jej świata i jakby ten świat 
był więzieniem, z którego musi się wyrwać. Opuściła głowę. 

 - Chcę... się uwolnić - rzekła zdyszanym głosem. 
 - Uwolnić się? Od Joe'ego? 
 - Od jego poglądów... Ralstonowskich poglądów. 
Delia obruszyła się - ostatecznie i ona nosiła to nazwisko! 
 -  Od  Ralstonowskich  poglądów?  Ja  nie  znalazłam  ich 

tak...  tak  znów  nieznośnie  przykrymi  we  współżyciu  - 
uśmiechnęła się trochę cierpko. 

 - Nie. Ale z tobą było inaczej. Nie żądali od ciebie, żebyś 

się wyrzekła różnych rzeczy. 

 - Jakich rzeczy? 
Cóż  takiego,  na  Boga  -  zachodziła  w  głowę  Delia  - 

posiadała  biedna  Charlotta,  że  aż  komuś  mogło  zależeć,  aby 
się  tego  wyrzekła?  Była  zawsze  raczej  w  sytuacji  tego,  kto 
bierze, niż tego, kto ma coś do oddania. 

 - Nie możesz mi tego wytłumaczyć, kochanie? - nalegała. 
 -  Moje  biedne  dzieci...  On  mówi,  że  muszę  -  się  ich 

wyrzec!  -  zawołała  dziewczyna  cicho,  głosem  pełnym 
rozpaczy. 

 - Wyrzec się ich? Przestać im pomagać? 
 - Przestać je widywać, zajmować się nimi. Wyrzec się ich 

całkowicie.  Poprosił  swoją  matkę,  żeby  mi  to  wytłumaczyła. 
Jak....  jak  będziemy  mieli  dzieci...  on  się  boi...  boi  się,  że 
nasze  dzieci  mogłyby  coś  złapać...  Da  mi  pieniędzy, 
oczywiście,  na  opłacenie  kogoś,  jakiejś  najemnej  siły,  która 
opiekowałaby  się  nimi.  Uważał  takie  wyjście  za  ładne.  - 

background image

Charlotta wybuchnęła szlochem. Zrzuciła z głowy czapeczkę i 
padła twarzą na poduszki, tłumiąc łkanie. 

Delia 

siedziała 

zakłopotana. 

Ze 

wszystkich 

nieoczekiwanych  komplikacji  tę  chyba  najtrudniej  byłoby 
przewidzieć.  Do  tego  miała  w  sobie  już  tyle  nabytych  cech 
Ralstonowskich,  że  mimo  woli  rozumiała  sprzeciw  Joe'ego  i 
prawie  się  z  nim  zgadzała.  Wszyscy  w  Nowym  Jorku 
pamiętali  śmierć  jedynego  dziecka  biednych  van  der 
Luydenów, które zaraziło się ospą w cyrku, gdzie potajemnie 
zaprowadziła  je  nieodpowiedzialna  niańka.  Po  takim 
ostrzeżeniu  rodzice  uważali  za  słuszne  na  wszelkie  sposoby 
chronić  dzieci  przed  zarażeniem.  A  ludzie  biedni  są  tacy 
ciemni  i  niedbali,  a  ich  dzieci  oczywiście  stale  narażone  na 
wszelkie zakaźne choroby... Nie, Joe Ralston ma z pewnością 
rację,  a  Charlotta  jest  niemal  szaleńczo  nierozsądna.  Ale  na 
nic by się nie zdało teraz jej to mówić. Wiedziona instynktem, 
Delia zagrała na zwłokę. 

 - Ostatecznie - szepnęła do ucha leżącej - jeśli to dopiero 

wtedy,  jak  będziecie  mieli  dzieci...  Możesz  ich  nie  mieć... 
przez dłuższy czas. 

 -  Ach,  owszem,  będę  miała!  -  dobył  się  z  poduszek 

udręczony głos. 

Delia  uśmiechnęła  się  z  wyższością  doświadczonej 

mężatki. 

 -  Doprawdy,  Chatty,  nie  bardzo  widzę,  skąd  możesz  to 

wiedzieć. Nie rozumiesz się na tym. 

Charlotta Lovell podniosła się. Kołnierzyk z brukselskich 

koronek  odczepił  się  i  zwisał  jak  szmatka  na  wygniecionym 
staniku, a przez włosy w nieładzie ponuro prześwitywał siwy 
lok.  Po  jasnobrązowych  oczach  pływały  zielone  plamki,  jak 
liście po sadzawce. 

„Biedna dziewczyna - pomyślała Delia - jakże ona staro i 

brzydko  wygląda!  Bardziej  niż  kiedykolwiek  robi  wrażenie 

background image

starej panny i widać nie zdaje sobie zupełnie sprawy, że to jej 
ostatnia szansa". 

 -  Musisz  postarać  się  być  rozsądna,  Chatty  kochana. 

Ostatecznie własne dzieci mają pierwszeństwo. 

 -  Właśnie  o  to  chodzi.  -  Dziewczyna  pochwyciła  ją 

gwałtownie  za  przeguby  rąk.  -  Jak  ja  mogę  wyrzec  się 
własnego dziecka? 

 -  Wła...  własnego?...  -  Świat  Delii  zaczął  się  znowu 

chwiać pod jej stopami. - Które z tych biednych opuszczonych 
maleństw nazywasz własnym dzieckiem, najdroższa? - spytała 
cierpliwie. 

Charlotta spojrzała jej prosto w oczy. 
 - Nazywam własnym dzieckiem moje własne dziecko. 
 - Twoje  własne?... Uważaj, wykręcasz mi  ręce, Chatty!  - 

Delia wyswobodziła się, zmuszając się do uśmiechu. - Twoje 
własne? 

 -  Moja  własna  dziewczynka.  Ta,  którą  Jessamina  i 

Cyrus... 

 -  Och!  -  wyjąkała  Delia  Ralston.  Kuzynki  siedziały  w 

milczeniu, twarzą 

w twarz, ale po chwili Delia odwróciła oczy. Z dreszczem 

wstrętu  pomyślała,  że  takie  słowa,  jeśli  już  trzeba  je  było 
wypowiedzieć,  nie  powinny  były  paść  w  jej  sypialni,  tak 
blisko  niepokalanego  pokoju  dziecinnego  po  przeciwnej 
stronie  korytarza.  Machinalnie  wygładziła  równe  fałdy 
jedwabnej  spódnicy,  rozrzucone  niedawnym  uściskiem 
kuzynki. Potem spojrzała znowu w oczy Charlotty i jej własne 
oczy zaszły łzami. 

 -  O,  biedna  Chatty...  moja  biedna  Chatty!  Wyciągnęła 

ramiona do kuzynki. 

background image


Pasterz wciąż kradł całusa pasterce, a zegar w zwalonym 

pniu tykał w dalszym ciągu, odmierzając minuty. 

Oszołomiona 

Delia 

siedziała, 

nieświadoma 

ich 

przemijania,  tuląc  do  siebie  kuzynkę.  Oniemiała  ze  zgrozy  i 
zdumienia  na  wieść,  że  jej  krew  płynie  w  żyłach 
bezimiennego  podrzutka,  owego  „dziecka  ze  studolarówką", 
na  którego  temat  Nowy  Jork  tak  długo  ukradkiem 
dowcipkował i snuł domysły. Było to jej pierwsze zetknięcie 
się  z  odwrotną  stroną  gładkiej  towarzyskiej  powierzchni  i 
mdło  jej  się  robiło na  myśl, że takie  rzeczy istnieją i że ona, 
Delia Ralston, dowiaduje się o nich we własnym domu, i to z 
ust ofiary! Bo Chatty była niewątpliwie ofiarą - ale czyją? Nie 
wymieniła żadnego nazwiska, a Delia nie była w stanie pytać: 
zgroza  zamykała  jej  usta.  Myślą  przebiegła  natychmiast  całą 
przeszłość Charlotty, ale nie dostrzegła w niej żadnej męskiej 
postaci  oprócz  Joe'ego  Ralstona.  A  łączyć  Joe'ego  z  tym 
epizodem  było  oczywistym  niepodobieństwem.  Ktoś  na 
Południu  w  takim  razie?  Ale  nie:  Charlotta  była  chora 
wyjeżdżając...  I  w  nagłym  przebłysku  Delia  pojęła,  jaki  był 
prawdziwy  charakter  tej  choroby  i  jaka  przyczyna  zniknięcia 
tej dziewczyny. Jednakże i przed takimi domysłami umysł jej 
cofał  się  ze  wstrętem.  Instynktownie  uczepiła  się  czegoś,  co 
jeszcze  potrafiła  zrozumieć:  stosunku  Joe'ego  Ralstona  do 
biednych podopiecznych Chatty. Jasna rzecz, że Joe nie mógł 
pozwolić  żonie  na  ryzyko  przywleczenia  do  ich  domu 
zakaźnej choroby - to był bezpieczny grunt, po którym można 
się  było  bezpiecznie  poruszać.  Jej  Jim  myślałby  podobnie  i 
ona na pewno by się z nim zgodziła. 

Oczy  jej  powędrowały  z  powrotem  ku  zegarowi.  Ilekroć 

na  niego  patrzyła,  zawsze  przychodził  jej  na  myśl  Clem 
Spender i teraz nagle zadała sobie pytanie: założywszy, że ich 
sprawy  ułożyłyby  się  inaczej,  niż  się  ułożyły,  co  on  by 

background image

powiedział,  gdyby  zwróciła  się  do  niego  z  taką  prośbą  jak 
Charlotta  do  Joe'ego?  Ciężko  to  sobie  wyobrazić,  jednakże 
przestawiając  się  psychicznie  na  mgnienie  oka,  Delia  ujrzała 
siebie  jako  żonę  Clema,  swoje  dzieci  jako  jego  dzieci. 
Wyobraziła  sobie,  jak  prosi  go,  by  jej  pozwolił  w  dalszym 
ciągu opiekować się biednymi opuszczonymi maleństwami w 
stajni  przy  Mercer  Street,  i  wyraźnie  usłyszała  jego  śmiech  i 
rzuconą lekkim tonem odpowiedź: „Po co w ogóle o to pytasz, 
głuptasku? Masz mnie aż za takiego faryzeusza?" 

Tak,  w  tym  był  cały  Clem  Spender  -  tolerancyjny, 

lekkomyślny, niebaczny na konsekwencje, zawsze robiący to, 
co  w  danej  chwili  dyktowało  mu  dobre  serce,  nazbyt  często 
pozostawiający  innym  płacenie  za  to  rachunku.  -  W  Clemie 
jest  coś  tandetnego  -  powiedział  kiedyś  Jim  z  właściwym 
sobie brakiem taktu. Delia Ralston wyrwała się z tych myśli i 
mocniej przycisnęła do siebie kuzynkę. 

 - Chatty, opowiedz mi - szepnęła. 
 - Nie ma już nic więcej. 
 -  To  znaczy,  o  sobie...  o  tej  sprawie...  o...  -  Głos  Clema 

Spendera dźwięczał jej jeszcze w uszach. - Kochałaś kogoś - 
powiedziała cicho. 

 - Tak, ale to się skończyło. Teraz chodzi tylko o dziecko. 

I  potrafiłabym  kochać  Joe'ego...  inaczej.  -  Chatty  Lovell 
wyprostowała  się,  wymizerowana,  ze  zmarszczonymi 
brwiami. 

 - Potrzebuję tych jego pieniędzy, muszę je mieć dla mojej 

małej.  Inaczej  poślą  ją  do  jakiegoś  zakładu.  -  Urwała  na 
chwilę.  -  Ale  to  nie  wszystko.  Chcę  wyjść  za  mąż,  być 
mężatką,  jak  wy  wszystkie.  Kochałabym  dzieci  Joe'ego... 
nasze dzieci. Życie nie ustaje... 

 - Nie, pewnie, że nie.  Ale  mówisz tak, jakby... jakby ten 

ktoś, kto cię wykorzystał... 

background image

 -  Nikt  mnie  nie  wykorzystał.  Byłam  samotna  i 

nieszczęśliwa.  Spotkałam  kogoś,  kto  też  był  samotny  i 
nieszczęśliwy.  Nie  wszyscy  mają  takie  szczęście  jak  ty. 
Byliśmy oboje za biedni, żeby się pobrać... i mama nigdy nie 
byłaby  się  zgodziła.  Więc  pewnego  dnia,  w  przeddzień 
naszego pożegnania... 

 - Pożegnania? 
 - Tak. Miał wyjechać z kraju. 
 - Wyjechał z kraju... wiedząc? 
 -  Skąd  miał  wiedzieć?  Nie  mieszka  tu  stale.  Wrócił 

tylko... odwiedzić rodzinę, na parę tygodni... 

Urwała,  zaciskając  cienkie  wargi,  strzegąc  swojej 

tajemnicy. 

Nastąpiło  milczenie.  Delia  utkwiła  niewidzące  oczy  w 

zuchwałym pasterzu. 

 - Wrócił... skąd? - spytała wreszcie cicho. 
 - Och, co to ma za znaczenie? Nie rozumiesz się na tym - 

ucięła  Charlotta  dokładnie  tymi  samymi  słowami,  których 
współczująco  użyła  zamężna  kuzynka  mając  na  myśli  jej 
dziewiczość. 

Na  policzki  Delii  wypełzł  słaby  rumieniec:  poczuła  się 

dziwnie  upokorzona  przyganą  zawartą  w  tej  wzgardliwej 
odpowiedzi.  Wydała  się  samej  sobie  nieśmiała,  nieporadna, 
niezdolna uporać się - niby nieuświadomiona dziewczyna - z 
okropnościami,  które  zwaliła  na  nią  Charlotta.  Ale  nagle 
drgnęła w niej i rozbudziła się jakaś potężna kobieca intuicja. 
Natarczywie spojrzała w oczy kuzynki. 

 - Nie powiesz mi, kto to był? 
 - Po co? Nie powiedziałam nikomu. 
 -  Więc  dlaczego  do  mnie  przyszłaś?  Kamienna  twarz 

Charlotty rozpłynęła się we łzach. 

 -  Dla  mojego  dziecka...  mojego  maleństwa...  Delia  nie 

słuchała. 

background image

 - Jak mogę ci pomóc, jeżeli nie będę wiedziała? - nalegała 

ostrym,  suchym  głosem.  Serce  biło  jej  gwałtownie,  jakby  na 
jej gardle zaciskały się dławiące ręce. 

Charlotta nie odpowiedziała. 
 - Wrócił... skąd? - Delia powtórzyła uporczywie, a wtedy 

dziewczyna  z  przeciągłym  jękiem  podniosła  dłonie,  aby 
zasłonić sobie oczy. 

 - Zawsze myślał, że na niego zaczekasz - wyszlochała - a 

potem, kiedy dowiedział się, że nie czekałaś... i że wychodzisz 
za  Jima...  Posłyszał  o  tym  przed  samym  przyjazdem.  Nie 
wiedział  nic,  dopóki  pani  Mingott  nie  poprosiła  go  żeby  ci 
zawiózł ten zegar na prezent ślubny... 

 -  Przestań...  Przestań!  -  zawołała  Delia  zrywając  się  z 

kanapy.  Sama  sprowokowała  wyznanie,  a  teraz,  kiedy  je 
usłyszała, 

uważała, 

że 

zostało 

jej 

niepotrzebnie, 

nieprzyzwoicie  narzucone.  Byłże  to  Nowy  Jork,  jej  Nowy 
Jork, jej bezpieczny, przyjazny, obłudny Nowy Jork, byłże to 
dom  Jamesa  Ralstona  i  byłaż  to  jego  żona,  wysłuchująca  tak 
haniebnych rewelacji? 

Z kolei podniosła się Charlotta Lovell. 
 - Wiedziałam... Wiedziałam! Myślisz teraz nie lepiej, ale 

gorzej o moim maleństwie... O, czemu mnie zmusiłaś, żebym 
ci  powiedziała?  Wiedziałam,  że  nigdy  tego  nie  zrozumiesz. 
Zawsze  go  kochałam,  od  pierwszej  chwili,  kiedy  zaczęłam 
bywać  w  świecie.  Dlatego  nie  chciałam  wyjść  za  nikogo 
innego. Ale  wiedziałam, że nie ma  dla mnie nadziei... Nigdy 
nie  spojrzał  na  nikogo  prócz  ciebie.  A  potem,  kiedy  wrócił 
cztery lata temu i ty byłaś już dla niego stracona, zaczął mnie 
dostrzegać, był dla mnie miły, opowiadał mi o swoim życiu i 
malarstwie...  -  Wyciągnęła  powietrze  głęboko  do  płuc  i  głos 
jej  stał  się  dźwięczniejszy.  -  To  minęło...  minęło 
bezpowrotnie.  Czuję  się  tak,  jakbym  nie  potrafiła  ani  go 
nienawidzieć,  ani  kochać.  Teraz  jest  tylko  dziecko,  moje 

background image

dziecko. On nawet o nim nie wie... Po co miałby wiedzieć? To 
nie  jego  sprawa.  Niczyja  sprawa,  tylko  moja.  Ale  przecież 
musisz zrozumieć, że nie mogę się wyrzec mojego maleństwa! 

Delia  Ralston  stała,  niezdolna  przemówić  słowa,  ze 

wzrastającym  uczuciem  zgrozy,  odwracając  wzrok  od 
kuzynki. 

Straciła 

wszelkie 

poczucie 

rzeczywistości, 

bezpieczeństwa i  pewności  siebie.  Impuls  parł ją  do tego, by 
zatkać  sobie  uszy  na  błaganie  tamtej,  tak  jak  dziecko 
zagrzebuje twarz w poduszkach, aby ukryć się przed nocnymi 
strachami.  W  końcu  jednak  wyprostowała  się  i  suchymi 
wargami powiedziała: 

 - Ale co zamierzasz zrobić? Dlaczego przyszłaś do mnie? 

Dlaczego opowiedziałaś mi to wszystko? 

 -  Bo  on  cię  kochał!  -  wyjąkała  Charlotta  Lovell  i  obie 

kobiety spojrzały sobie w oczy. 

Z  wolna  do  oczu  Delii  nabiegły  łzy  i  stoczyły  się  po 

policzkach,  zwilżając  jej  zeschłe  wargi.  Poprzez  łzy  ujrzała 
zrozpaczoną  twarz  kuzynki,  drżącą  i  zamazaną,  jakby  tonęła 
pod  wodą.  Z  głębin  świadomości,  o  które  się  nawet  nie 
podejrzewała,  wypłynęły  rzeczy  wpółodgadnięte,  niejasno 
wyczute. Zdało jej się niemal, jak gdyby przez chwilę ta druga 
kobieta  opowiadała  o  jej  własnej  tajemnej  przeszłości, 
przyoblekając  w  brutalne  słowa  wszystkie  drżące 
przemilczenia jej własnego serca. 

Najgorsze było to - jak powiedziała Charlotta - że muszą 

działać natychmiast,  nie  było  dnia do stracenia. Chatty miała 
rację:  niemożliwe,  aby  wyszła  za  Jima,  jeśli  oznaczało  to 
wyrzeczenie się dziecka. A poza tym jakże by mogła wyjść za 
niego  nie  powiedziawszy  mu  prawdy?  I  czy  było  do 
pomyślenia,  że  on  odtrąci  ją.  gdy  dowie  się  tej  prawdy? 
Wszystkie  te  dręczące  pytania  wirowały  w  mózgu  Delii,  a 
poprzez  nie  przebijała  uporczywie  wizja  tego  dziecka  - 
dziecka  Clema  Spendera  -  żyjącego  z  jałmużny  w  jakiejś 

background image

murzyńskiej  norze  lub  zamkniętego  w  jednym  z  tych 
przybytków zarazy, które nazywają przytułkami. Nie: dziecko 
było  najważniejsze,  czuła  to  każdym  włóknem  swego  ciała. 
Ale  co  miała  robić,  kogo  się  poradzić,  jaką  dać  radę 
nieszczęsnej istocie, która zwróciła się do niej w imię Clema? 
Delia rozejrzała się rozpaczliwie dokoła, po czym obróciła się 
znów w stronę kuzynki. 

 - Musisz dać mi trochę czasu. Muszę się zastanowić. Nie 

powinnaś  za  Joe'ego  wychodzić,  ale  wszystko  już 
przygotowane,  nawet  prezenty  ślubne.  Byłby  okropny 
skandal... To by zabiło babcię Lovell... 

Charlotta odpowiedziała cicho: 
 -  Nie  mam  czasu.  Muszę  zdecydować  zaraz.  Delia 

przycisnęła ręce do piersi. 

 - Mówię ci, że muszę się zastanowić. Chciałabym, żebyś 

poszła  do  domu.  Albo  nie,  zostań  tu.  Nie  trzeba,  żeby  twoja 
matka zobaczyła, jakie masz oczy. Jim wróci do domu późno, 
możesz poczekać na mój powrót w tym pokoju. 

Otworzyła  szafę  i  sięgnęła  po  skromny  kapelusz  i  gęstą 

woalkę. 

 - Zostać tu? Ale dokąd ty idziesz? 
 -  Nie  wiem.  Chcę  się  przejść,  odetchnąć  świeżym 

powietrzem. Zdaje mi się, że chcę po prostu być sama. 

Delia  gorączkowo  otuliła  się  dużym  wełnianym  szalem, 

włożyła  kapelusz,  zawiązała  woalkę,  naciągnęła  mitenki  i 
wsunęła ręce w zarękawek. Charlotta siedziała nieruchomo na 
kanapie, patrząc na nią bez słowa. 

 - Zaczekasz - przypomniała Delia od progu. 
 - Tak, zaczekam. 
Delia zamknęła drzwi i zbiegła ze schodów. 

background image


Nie kłamała mówiąc, że sama nie wie, gdzie idzie. Chciała 

po  prostu  uciec  przed  twarzą  Charlotty,  której  widok  był  dla 
niej  nie  do  zniesienia,  i  przed  bezpośrednią  atmosferą  jej 
tragedii. Na dworze, pod gołym niebem, może łatwiej będzie 
myśleć. 

Przechodząc  wzdłuż  ogrodzenia  parku  zobaczyła  swoje 

rumiane  dzieci,  bawiące  się  pod  okiem  bony  z  wypieszczoną 
progeniturą innych mieszkańców skweru. Dziewczynka miała 
na  sobie  nowy  aksamitny  kapelusik  w  kratę  i  białą  futrzaną 
pelerynkę,  a  chłopczyk  szkocki  góralski  beret  i  sukienny 
płaszczyk.  Jacy  byli  szczęśliwi  i  weseli!  Bona  spostrzegła 
Delię,  ale  ona  potrząsnęła  przecząco  głową,  pomachała  ręką 
całej gromadce i pośpieszyła dalej. 

Szła i szła przez znajome ulice, zalane jasnym, zimowym 

słońcem.  Było  wczesne  popołudnie,  pora,  kiedy  panowie 
wrócili  już  do  swych  biur,  i  na  Irving  Place  i  Union  Square 
widziało się mało przechodniów. Delia przeszła przez plac w 
stronę Broadwayu. 

Dom  Lovellów  przy  Mercer  Street  był  solidnym, 

staromodnym budynkiem z cegły. Za nim znajdowała się duża 
stajnia, z której wychodziło się na zaułek. Delia skręciła w ten 
zaułek,  weszła  na  podwórze  stajenne  i  otworzyła  jedne  z 
drzwi.  W  nędznej  bielonej  izbie  z  tuzin  dzieci, 
zgromadzonych  wokół  piecyka  bawiło  się  połamanymi 
zabawkami. Opiekująca się nimi Irlandka kroiła małe ubranka 
na  kulawym  sosnowym  stole.  Podniosła  głowę  i  uśmiechnęła 
się przyjaźnie, poznając w Delii panią, która raz czy dwa razy 
przyszła odwiedzić dzieci razem z panną Charlottą. 

Delia milczała chwilę, zakłopotana. 
 -  Ja...  przyszłam  zapytać,  czy  nie  potrzebujecie  jakich 

nowych zabawek - wyjąkała. 

background image

 -  O,  i  bardzo,  proszę  pani.  I  dużo  innych  rzeczy  także, 

chociaż panna Charlottą mówi mi, że nie powinnam żebrać u 
pań,  które  przychodzą  w  odwiedziny  do  naszych  biednych 
maluchów. 

 -  Ach,  u  mnie  możesz  śmiało  żebrać,  Bridget  - 

odpowiedziała  pani  Ralston  z  uśmiechem.  -  Pokaż  mi  swoje 
maleństwa, tak dawno już tu nie byłam. 

Dzieci  przerwały  zabawę  i,  przytulone  do  opiekunki, 

patrzyły  z  otwartymi  buziami  na  bogatą,  szeleszczącą 
sukniami panią. Jedna dziewczynka, o jasnobrązowych oczach 
i czerwonych policzkach, ubrana była w alpagową sukienkę w 
kratę,  obszytą  guzikami  z  imitacji  koralu,  które  Delia 
pamiętała.  Guziki  te  zdobiły  „najlepszą"  suknię  Charlotty 
owego  roku,  gdy  zaczęła  bywać  w  towarzystwie.  Delia 
schyliła się i wzięła dziewczynkę na ręce. Jej kręcone włoski 
były brązowe, dokładnie tego samego koloru co oczy... Bogu 
dzięki! Ale w tych przezroczystych oczach pływały takie same 
zielone  plamki.  Delia  usiadła,  a  dziewczynka,  stojąc  na  jej 
kolanie, z powagą dotykała palcami jej łańcuszka od zegarka. 

 -  Oj,  proszę  pani,  ona  może  bucikami  pobrudzić  pani 

spódnicę. Podłoga tu nie taka znów czysta. 

Delia potrząsnęła przecząco głową i przycisnęła do siebie 

dziecko.  Zapomniała  o  innych,  wpatrzonych  w  nią 
maleństwach  i  o  ich  opiekunce.  Mała  istotka,  którą  trzymała 
na  kolanach,  była  z  innego  surowca,  nie  potrzebowała 
alpagowej  sukienki  w  kratkę  i  koralowych  guzików,  aby  się 
wyróżnić. Kasztanowe kędziory wyrastały wicherkami ponad 
wysokim  czołem,  tak  jak  u  Clementa  Spendera.  Delia 
przyłożyła do tego czoła swój gorejący policzek. 

 -  Dzidzi  chce  mój  śliczny,  żółty  łańcuszek?  Dzidzi 

chciało. 

Delia  odpięła  złoty  łańcuszek  i  zawiesiła  go  na  szyi 

dziecka.  Pozostałe  dzieci  zaczęły  klaskać  w  rączki  i  piać  z 

background image

zachwytu,  ale  dziewczynka  powagą  i  w  milczeniu  wodziła 
palcami po ogniwach łańcuszka, choć uśmiech ubrał jej twarz 
w dołeczki. 

 - Ach, proszę pani, nie może pani zostawić tego pięknego 

łańcuszka  na  małej Tinie. Jak będzie  musiała  wrócić  do tych 
czarnuchów... 

 - Jak ona ma na imię? 
 -  Wołają  ją  Tina.  Jakieś  nie  bardzo  chrześcijańskie  imię, 

widzi mi się. 

Delia milczała. 
 - Zawsze mówię, że ma za czerwone policzki. I za skora 

do kaszlu. Stale a to katar, a to przeziębienie. No, Tina, puść 
już panią. 

Delia wstała, wyzwalając się z delikatnych ramionek. 
 - Nie chce pani puścić od siebie. Panny Charlotty dzisiaj 

nie było, a małej  przykrzy się  bez niej. Ona czegoś nie bawi 
się  tak  jak  tamte  dzieci.  Tino,  popatrz  tylko,  jaki  śliczny 
łańcuszek dostałaś. No, no, uspokój się... 

 - 

Do 

widzenia, 

Clementino 

szepnęła  Delia 

niedosłyszalnie.  Ucałowała  jasnobrązowe  oczy,  kędzierzawą 
główkę  i  szybko  spuściła  woalkę,  żeby  ukryć  tryskające  łzy. 
W  podwórzu  osuszyła  je  dużą,  haftowaną  chustką  i  stanęła 
niezdecydowana.  Po  chwili  stanowczym  krokiem  ruszyła  ku 
domowi. 

Dom  zastała  takim,  jakim  go  opuściła,  tyle  że  dzieci  już 

wróciły. Idąc korytarzem do sypialni, słyszała, jak dokazują w 
dziecinnym  Pokoju.  Charlotta  Lovell  siedziała  na  kanapie, 
wyprostowana i sztywna, w tej samej pozie, w jakiej ją Delia 
pozostawiła. 

 -  Chatty,  Chatty,  już  wszystko  obmyśliłam.  Posłuchaj. 

Cokolwiek się stanie, mała nie zostanie u tych ludzi. Ja chcę 
się nią zaopiekować. 

background image

Charlotta wstała, wysoka, pobladła. Oczy w chudej twarzy 

zrobiły się tak ciemne, że wyglądały jak widmowe oczodoły w 
trupiej czaszce. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nagle 
porwawszy chustkę do nosa, przycisnęła ją do ust i osunęła się 
znów  na  kanapę.  Czerwona  strużka  przeciekła  przez  chustkę 
na popelinową spódnicę. 

 -  Charlotta...  Charlotta!  -  krzyknęła  przerażona  Delia 

rzucając  się  na  klęczki  obok  kuzynki.  Charlotta  odchyliła 
głowę  w  tył  na  poduszki  i  strużka  przestała  ciec.  Zamknęła 
oczy  a  Delia  pochwyciła  z  toaletki  flakonik  z  aromatycznym 
octem  i  przyłożyła  go  do  jej  wychudłych  nozdrzy.  Pokój 
wypełnił się kwaskowatym zapachem. 

Powieki Charlotty uniosły się. 
 -  Nie  bój  się.  Czasami  jeszcze  pluję  krwią...  nie  często. 

Płuco mam prawie wyleczone... Ale teraz ten strach... 

 -  Nie,  nie,  nie  będzie  już  żadnego  strachu  Mówię  ci,  że 

wszystko  sobie  obmyśliłam.  Jim  pozwoli  mi  wziąć  do  siebie 
małą. 

Dziewczyna poderwała się z przerażeniem. 
 - Jim? Powiedziałaś mu? Więc to u niego byłaś? 
 -  Nie,  kochanie.  Poszłam  tylko  zobaczyć  małą.  -  Och  - 

jęknęła  Charlotta  opadając  znów  na  poduszki.  Delia  wyjęła 
własną  chusteczkę  i  otarła  łzy  płynące  strumieniami  po 
policzkach kuzynki. 

 -  Nie  trzeba  płakać,  Chatty.  Musisz  być  dzielna.  Twoja 

dziewuszka i jego... Jak mogłaś pomyśleć? Ale musisz mi dać 
trochę  czasu,  muszę  pokierować  tym  po  swojemu.  Tylko 
zaufaj mi. Wargi Charlotty poruszyły się leciutko. 

 -  Łzy...  nie  wycieraj  ich,  Delio.  Dobrze  mi,  kiedy  je 

czuję... 

Kuzynki na pół leżały, przytulone do siebie w milczeniu. 

Paryski  zegar  odmierzał  czas  tego  niemego  zespolenia 
duchowego: minuty, kwadranse, pół godziny, potem godzina. 

background image

Dzień  miał  się  ku  końcowi,  ściemniło  się  i  coraz  dłuższe 
cienie  kładły  się  na  kwietnych  wzorach  dywanu  i  szerokim 
białym łóżku. Rozległo się stukanie do drzwi. 

 - Dzieci czekają z modlitwą przed kolacją, proszę pani. 
 -  Dobrze,  Elizo.  Niech  ją  zmówią  przy  tobie.  Ja  przyjdę 

później. 

Kiedy kroki bony ucichły, Charlotta Lovell wyswobodziła 

się z objęć Delii. 

 - Teraz mogę już iść - powiedziała. 
 -  Nie  jesteś  za  słaba,  kochanie?  Mogę  posłać  po  karetę, 

żeby cię odwiozła do domu. 

 - Nie, nie, mama by się przestraszyła. 
I  przyjemnie  mi  będzie  przejść  się  teraz,  po  ciemku. 

Czasami  świat  wydawał  mi  się  jednym  strasznym, 
oślepiającym  blaskiem.  Bywały  dni,  kiedy  myślałam,  że 
słońce nigdy nie zajdzie. A w nocy znów księżyc... - Położyła 
dłonie na ramionach kuzynki. - Teraz już tego nie będzie. Po 
trochu przestanę nienawidzić światła. Kobiety ucałowały się, a 
Delia szepnęła: 

 - Do jutra. 

background image


Ralstonowie  niechętnie  zarzucali  stare  zwyczaje,  ale  gdy 

już  raz  przyjęli  jakiś  nowy,  nie  mogli  zrozumieć,  dlaczego 
wszyscy inni natychmiast nie idą w ich ślady. 

Kiedy  Delia,  która  pochodziła  z  mniej  dbałych  o  zasady 

Lovellów  i  z  natury  skłaniała  się  ku  nowościom,  po  raz 
pierwszy  zaproponowała  mężowi  jedzenie  obiadu  o  szóstej 
zamiast o drugiej, jego ruchliwa młoda twarz przybrała wyraz 
równie nieustępliwy jak mina pierwszego starego Ralstona na 
ponurym  portrecie  z  czasów  kolonialnych.  Jednakże  po 
dwudniowym  oporze  nawrócił  się  na  pogląd  żony  i  teraz  z 
uśmiechem  pogardy  wyrażał  się  o  zatwardziałości  tych,  co 
obstawali  przy  obfitym  posiłku  w  porze  południowej  i 
podwieczorku. 

 - Niczego tak nie znoszę jak ciasnoty. Niech sobie ludzie 

jedzą, kiedy chcą, mało mnie to obchodzi. Czego nie cierpię, 
to ciasnoty ich poglądów. 

Delia  myślała  o  tym  siedząc  w  salonie  (jej  matka 

nazwałaby go bawialnią) i czekając na powrót męża. Zdążyła 
akurat  przygładzić  lśniące  sploty  i  narzucić  suknię  z  mory  w 
czarno  -  białe  paski,  z  wiśniowymi  obszywkami  -  tę,  którą 
najwięcej lubił. Salon, z koronkowymi firankami upiętymi pod 
ozdobnymi  złoconymi  karniszami,  ze  stojącym  pośrodku 
okrągłym  marmurowym  stołem  na  rzeźbionej  nodze  z 
różanego  drzewa  i  staroświeckimi  mahoniowymi  fotelami, 
obitymi  modnym  francuskim  adamaszkiem  zielonkawego 
koloru,  mógł  śmiało  być  przedmiotem  dumy  każdej  młodej 
mężatki.  Na  etażerkach  z  różanego  drzewa  po  obu  stronach 
dwuskrzydłowych  drzwi  do  jadalni  stały  tropikalne  muszle, 
wazoniki  ze  szpatu  polnego,  alabastrowy  model  krzywej 
wieży  w  Pizie,  dwa  obeliski  zrobione  z  okruchów  porfiru  i 
serpentynu, zebranych przez młodą parę na Forum Romanum, 
popiersie  Klytii  z  kredowobiałej  sevrskiej  porcelany  i  cztery 

background image

staromodne figury pór roku z porcelany Chelsea, które trzeba 
było  zostawić  pośród  nowszych  ozdób,  ponieważ  należały 
niegdyś do prababci Ralston. Na ścianach wisiały duże ciemne 
staloryty  z  Wędrówki  życia  Cole'a,  a  między  oknami  stał 
naturalnej  wielkości  posąg  Branki,  wykonany  dla  ojca  Jima 
Ralstona  przez  sławną  Harriet  Hosmer,  uwiecznioną  w 
powieści Hawthorne'a o Marmurowym Faunie. Na stole leżały 
w  pięknie  tłoczonych  oprawach  egzemplarze  Rzek 
francuskich  Turnera,  Grzesznej  wróżki  Drake'a,  Bajek 
Crabbe'a  oraz  Księga  piękności,  zawierająca  portrety 
angielskich  arystokratek,  które  uczestniczyły  w  turnieju 
hrabiego Eglinton. 

Siedząc przed czarnym marmurowym łukiem kominka, w 

którym płonął antracyt, obok stoliczka do robót z cytrynowego 
drzewa,  gdy  nowa  francuska  lampa  na  stole  pośrodku  salonu 
rozsiewała  przyjemne  światło  spod  abażuru  wykończonego 
frędzlą z drobnych kryształków, Delia zadawała sobie pytanie, 
jak mogła w tak krótkim czasie wyjść całkowicie ze zwykłego 
sobie kręgu wrażeń i przekonań i zapuścić się tak daleko, dalej 
niż  kiedykolwiek  przedtem,  za  Rolstonowski  horyzont.  Oto 
teraz  horyzont  ten  znów  zamykał  się  wokoło  niej,  jak  gdyby 
nawet sztukaterie sufitu, formy mebli, krój jej sukni - wyrosły 

Ralstonowskich 

przesądów 

pod 

dotknięciem 

Ralstonowskich  rąk  zamieniły  się  w  coś  tak  niewzruszonego 
jak kamień. 

Oszalałam  chyba  -  myślała  -  angażując  się  tak  dalece 

wobec  Charlotty.  A  jednak,  miotając  się  w  coraz  to 
zacieśniającym  się  kręgu  trudności,  nie  znajdowała  innego 
wyjścia. Czuła, nie wiedzieć czemu, że to ona musi uratować 
dziecko Clema Spendera. 

Posłyszała  zgrzyt  klucza  w  zamku  drzwi  frontowych 

(serce jej nigdy jeszcze tak mocno nie zabiło na ten dźwięk) i 
odgłos postawienia cylindra na stoliku w hallu - czy też może 

background image

dwóch  cylindrów?  Drzwi  do  salonu  otworzyły  się  i  weszło 
dwóch  młodych  mężczyzn  w  wysokich  halsztukach  i 
obszernych  surdutach:  dwóch  Jimów  Ralstonów,  można  by 
powiedzieć.  Delia  nigdy  dotąd  nie  zauważyła,  jak  bardzo  jej 
mąż  i  jego  kuzyn  Joe  są  do  siebie  podobni;  przyszło  jej  do 
głowy,  że  nie  bez  powodu  zawsze  myślała  o  Ralstonach 
zbiorowo. 

Nie  byłaby  młodą,  czułą,  szczęśliwą  żoną,  gdyby  nie 

uważała,  że  Joe  jest  tylko  kiepską  kopią  jej  Jima.  Przecież 
jednak,  pomijając  wady  w  reprodukcji,  istniało  uderzające 
podobieństwo pomiędzy tymi dwiema wysokimi, atletycznymi 
postaciami, krótkimi, rumianymi twarzami o prostych nosach, 
prostych faworytach, prostych brwiach, szczerych niebieskich 
oczach  i  słodkich,  samolubnych  uśmiechach.  Tylko  że  w  tej 
chwili Joe wyglądał jak Jim cierpiący na ból zęba. 

 - Słuchaj, moja droga, jest tu młody człowiek, który pyta, 

czy  nie  mógłby  zjeść  z  nami,  co  tam  jest  w  garnku  - 
powiedział  uśmiechnięty  Jim,  z  pewnością  siebie  dobrze 
karmionego męża, który wie, że zawsze może przyprowadzić 
gościa na obiad. 

 - Jak to  miło z twojej  strony, Joe!  Myślisz, że wystarczy 

mu  zupa  z  ostryg  i  faszerowana  gęś?  -  spytała  Delia  męża, 
rozpromieniona. 

 - Wiedziałem! Mówiłem ci, mój kochany! Powiedział, że 

na pewno będziesz niezadowolona, że będziesz miała kłopot z 
obiadem. Poczekaj, aż się ożenisz, Józefie Ralston. 

Jim 

jowialnie 

położył  ciężką 

łapę  na  okrytym 

ciemnozielonym materiałem ramieniu kuzyna, a Joe skrzywił 
się, jakby chory ząb zabolał go nagle. 

 -  Niezmiernie  jesteś  dobra,  kuzynko  Delio,  że 

przygarniasz mnie na dziś wieczór. Bo prawdę mówiąc... 

 -  Najpierw  obiad,  chłopie,  jeżeli  pozwolisz!  Flaszka 

burgunda  rozpędzi  smutne  nastroje.  Proszę,  podaj  ramię 

background image

kuzynce.  Ja  pójdę  tylko  przypilnować,  żeby  przynieśli  nam 
wina. 

Zupa  ostrygowa,  okoń  z  rusztu,  gęś  faszerowana, zielona 

papryka, jabłka w cieście, a na zakończenie jeden ze słynnych 
karmelowych  kremików  według  przepisu  babci  Ralston  - 
mimo całej udręki duchowej Delia odczuwała skrytą dumę ze 
swojego  osiągnięcia.  Dzisiejszy  wieczór  z  pewnością 
ugruntuje famę, że Jim Ralston może zawsze bez uprzedzenia 
przyprowadzić  przyjaciela do domu na  obiad. Wina z  piwnic 
Ralstonów  i  Lovellów  dopełniły  efektu  i  nim  zabrano  się  do 
Lovellowskiej  madery,  nawet  ściągnięta  troską  twarz  Joe'ego 
rozpogodziła się. Delia zauważyła tę zmianę, gdy obaj młodzi 
ludzie weszli w ślad za nią do salonu. 

 -  A  teraz,  mój  drogi,  opowiedz  jej  tę  całą  historię  - 

doradził Jim podsuwając kuzynowi fotel. 

Młoda  kobieta,  pochylona  nad  włóczkową  robótką, 

słuchała  z  opuszczonymi  powiekami  i  rumieńcami  na 
policzkach. Joe wyraził nadzieję, że jako mężatka - jako matka 
-  przyzna  mu  prawo  mówienia  do  niej  z  całą  szczerością;  jej 
mąż już go do tego upoważnił. 

 - Jazda, jazda, mów - zachęcił go wylewnie usposobiony 

po  obiedzie  Jim,  który  usadowił  się  na  dywaniku  przed 
kominkiem. 

Delia  słuchała,  rozważała,  pozwalając  przyszłemu 

oblubieńcowi  brnąć  niezgrabnie  przez  pełne  zakłopotania 
wywody. Igła zawisła jak miecz Damoklesa nad kanwą. Delia 
zorientowała  się  od  razu,  że  Joe  liczy  na  nią,  iż  potrafi 
przekonać Charlottę o słuszności jego stanowiska. Był jednak 
bardzo  zakochany  -  czuła,  że  na  jedno  jej  słowo  ustąpi  i 
Charlotta wygra: uratuje dziecko i wyjdzie za niego. 

Jakie to było mimo wszystko łatwe! Miłe przyjęcie, dobry 

obiad,  wystałe  wino,  wspomnienie  oczu  Charlotty,  tym 
wyrazistszych,  że  napatrzyły  się  niejednego.  Sekretna 

background image

zazdrość przeniknęła żonę, która nie dostąpiła tego ostatniego 
wtajemniczenia. 

Jakie to łatwe... A jednak to stać się nie może! Cokolwiek 

się zdarzy, nie można dopuścić, aby Charlotta Lovell poślubiła 
Joe'ego  Ralstona.  Wszystkie  tradycje  honoru  i  prawości,  w 
których  Delia  się  wychowała,  zabraniały  jej  udzielenia 
cichego choćby poparcia takiemu planowi. Potrafiłaby zgodzić 
się  -  już  się  zgodziła  -  na  samowolne  postępki,  szybkie  j. 
zręczne  odstępstwa  od  precedensów,  subtelne  bunty 
przeciwko  bezduszności  towarzyskiej  rutyny.  Ale  na 
kłamstwo  nie  mogłaby  w  żaden  sposób  przymknąć  oczu. 
Myśl,  że  Charlotta  mogłaby  wyjść  za  Joe'ego  Ralstona, 
kuzyna jej Jima, nie opowiedziawszy mu o swojej przeszłości, 
wydawała  się  Delii  nieuczciwa,  tak  jak  nieuczciwa 
wydawałaby  się  każdemu  Ralstonowi.  A  powiedzieć  mu 
prawdę  znaczyło  z  miejsca  przekreślić  małżeństwo,  z  tego 
nawet  Chatty  zdawała  sobie  sprawę.  Społeczeństwo  nie 
odmierza tolerancji równą miarą mężczyznom i kobietom. Ani 
Delia, ani Charlotta nie zastanawiały się nigdy, dlaczego - jak 
wszystkie młode kobiety z ich klasy, po prostu chyliły głowę 
przed nieuniknionym. 

Nie, przed tym dylematem nie było ucieczki. Tak samo jak 

oczywiste  było,  że  Delia  ma  obowiązek  ratowania  dziecka 
Clema  Spendera,  oczywiste  było  również,  że  los  każe  jej 
poświęcić  jego  kochankę.  Pod  naporem  tej  myśli 
przypomniała sobie żałosny okrzyk Charlotty: „Chcę wyjść za 
mąż jak wy wszystkie!" i serce jej się ścisnęło. Ale to się stać 
nie mogło. 

 -  Mam  wszelkie  względy  -  ciągnął  monotonnym  głosem 

Joe  -  dla  nieświadomości  i  braku  doświadczenia  mojej 
słodkiej  dziewczyny...  Dla  jej  prześlicznej  czystości.  Jakiż 
mężczyzna  mógłby  pragnąć,  aby  jego  przyszła  żona  była... 
była  inna?  Zgadzasz  się  ze  mną,  Jim?  A  ty,  Delio? 

background image

Powiedziałem  jej,  rozumiecie,  że  będzie  zawsze  dostawała 
specjalną  sumę  na  swoje  biedne  dzieci,  oprócz  pieniędzy  na 
jej osobiste wydatki. Na to może z całą pewnością liczyć. Na 
Boga!  Gotów  jestem  sporządzić  odpowiedni  dokument, 
zobowiązać  się  przed  notariuszem,  jeżeli  sobie  tego  życzy. 
Doceniam  i  podziwiam  jej  miłosierdzie.  Ale  zapytuję  cię, 
Delio,  jako  matkę.  .  pamiętaj,  chciałbym  usłyszeć  twoją 
szczerą  opinię.  Jeżeli  sądzisz,  że  mógłbym  ustąpić  trochę, 
pozwolić  jej  osobiście  zajmować  się  tymi  dziećmi,  dopóki... 
dopóki... - Rumieniec dumy okrasił czoło potencjalnego ojca - 
...dopóki  nie  odwołają  jej  bliższe  obowiązki,  to  ja  z 
największą  chęcią...  Gdybyś  zechciała  jej  to  powiedzieć. 
Podejmuję  się  -  oświadczył  uroczyście  Joe,  nagle  przejęty 
błogim wspomnieniem ostatniego kieliszka - załatwić sprawę 
z  moją  matką,  gdyż  nie  mogę  oczywiście  pozwolić,  aby  jej 
uprzedzenia,  jakkolwiek  je  szanuję,  stanęły  pomiędzy  mną  a 
moimi własnymi przekonaniami. - Zerwał się na równe nogi i 
promiennym  wzrokiem  spojrzał  na  swoje  nieustraszone 
odbicie  w  lustrze  nad  kominkiem.  -  Moimi  przekonaniami  - 
powtórzył do lustra. 

 -  Brawo!  -  zawołał  Jim  z  uczuciem.  Delia  gwałtownie 

wbiła igłę w kanwę, po czym odsunęła na bok robótkę. 

 -  Zdaje  mi  się,  że  rozumiem  was  oboje,  Joe.  Na  miejscu 

Charlotty z pewnością też nie chciałabym za nic porzucić tych 
dzieci. 

 -  Widzisz,  mój  drogi!  -  powiedział  Jim  tryumfalnie, 

równie  dumny  z  tej  zastępczej  odwagi  jak  z  doskonałego 
obiadu. 

 -  Za  nic  -  powtórzyła  Delia.  -  Myślę  zwłaszcza  o 

podrzutkach...  Jest  ich  tam,  zdaje  się,  dwoje.  Takie  dzieci 
zawsze  umierają,  jeśli  się  je  odda  do  przytułku.  Właśnie  ta 
myśl przeraża Chatty. 

background image

 -  Biedne  niewiniątka!  Jakże  ją  kocham  za  to,  że  ona  je 

kocha! Że też tacy łotrzy chodzą bezkarnie po świecie... Delio, 
powiesz jej, dobrze? że zrobię wszystko, cokolwiek... 

 -  Powoli,  stary,  powoli  -  upomniał  go  Jim  w  przebłysku 

Ralstonowskiej ostrożności. 

 - No, to znaczy, cokolwiek... w granicach rozsądku... 
Delia wstrzymała go podniesieniem dłoni. 
 - Powiem jej, Joe, będzie ci wdzięczna. Ale to na nic się 

nie zda. 

 - Na nic? Cóż więcej?... 
 -  Nic.  Tylko  to:  Charlotta  ma  nawrót  swojej  dawnej 

choroby. Dziś tutaj pluła krwią. Nie możesz się z nią ożenić. 

No,  już  po  wszystkim.  Wstała  drżąc  na  całym  ciele  i 

czując, że blednie aż po same wargi. Czy dobrze zrobiła? Czy 
źle? I czy dowie się tego kiedykolwiek? 

Biedny Joe  zwrócił do niej twarz równie  pobladłą  jak jej 

własna; kurczowo uchwycił się oparcia fotela, a głowa zwisła 
mu  do  przodu  jak  u  starca.  Wargi  poruszyły  się,  ale  nie 
wydały głosu. 

 -  Boże  wielki!  -  wyjąkał  Jim.  -  Ale  wiesz,  musisz  się 

trzymać, stary. 

 -  Ja...  Tak  mi  cię  żal,  Joe.  Ona  sama  ci  to  jutro  powie  - 

podjęła  niepewnie  Delia,  gdy  tymczasem  mąż  jej  w  dalszym 
ciągu usiłował go niezgrabnie pocieszać: 

 - Przyjmij to po męsku, chłopie. Pomyśl o sobie, o swojej 

przyszłości.  Niemożliwa  rzecz,  sam  rozumiesz.  Delia  ma 
rację, ona zawsze ma rację. Lepiej mieć to poza sobą, spojrzeć 
prawdzie w oczy teraz niż później. 

 -  Teraz  niż  później  -  powtórzył  Joe  jak  echo,  szczerząc 

zęby  w  bolesnym  uśmiechu,  a  Delii  przyszło  na  myśl,  że 
nigdy  dotąd  w  swoim  łatwym,  pogodnym  życiu  nie  musiał, 
podobnie  zresztą  jak  jej  Jim,  wyrzec  się  czegoś,  co  sobie 

background image

upodobał.  Nawet  słownictwo  i  konwencjonalne  gesty 
wyrzeczenia były mu nie znane. 

 -  Ale  ja  nie  rozumiem!  Przecież  nie  mogę  jej  porzucić  - 

oświadczył mrugając, by strząsnąć z oczu chłopięce łzy. 

 -  Pomyśl  o  dzieciach,  mój  drogi,  to  twój  obowiązek  - 

upierał  się  Jim,  powstrzymując  się  od  spojrzenia  z  dumą  na 
zdrową i urodziwą Delię. 

W  długiej  rozmowie,  która  teraz  nastąpiła  między 

kuzynami - argumentach, kontrargumentach, mądrych radach i 
beznadziejnych  protestach  -  Delia  uczestniczyła  tylko 
chwilami.  Wiedziała  dobrze,  czym  się  to  skończy. 
Oblubieniec,  który  się  bał, że  młoda  żona  mogłaby  przywlec 
do  domu  zarazki  z  odwiedzin  u  biednych,  nie  zechce 
świadomie zaszczepić choroby własnemu potomstwu. I to nie 
wszystko. W pamięci Joe'ego stają z pewnością nazbyt liczne 
smutne 

przykłady 

matek 

gasnących 

przedwcześnie, 

pozostawiających 

osamotnionym 

mężom 

wychowanie 

gromadki  dzieci.  Ralstonowie,  Lovellovie,  Archerowie,  van 
der Luydenowie - któż z nich nie troszczył się o jakiś grób na - 
odległym  cmentarzu:  grób  młodej  krewnej,  suchotnicy, 
wysłanej  na  kurację  do  balsamicznej  Italii.  Protestanckie 
cmentarze  Rzymu  i  Pizy  pełne  były  nowojorskich  nazwisk. 
Wizja  tej  dobrze  znanej  pielgrzymki  z  umierającą  żoną 
wystarczała  do  ostudzenia  najżarliwszego  Ralstonowskiego 
serca.  A  przez cały  ten czas,  słuchając  ze  spuszczoną  głową, 
Delia powtarzała sobie: „Teraz to łatwe, ale jak ja to powiem 
Charlocie?" 

Gdy  późnym  wieczorem  biedny  Joe  mocno  ścisnął  jej 

rękę, mamrocząc  słowa pożegnania, Delia odwołała go nagle 
od progu: 

 -  Proszę  cię,  pozwól  mi  zobaczyć  się  z  nią  pierwszej. 

Musisz poczekać, aż ona cię wezwie... 

background image

Zabolała ją trochę skwapliwość, z jaką na to przystał. Ale 

największa  nawet  porcja  pokrzepiającej  retoryki  nie  mogła 
sprawić, by jakiemukolwiek młodemu mężczyźnie wydało się 
łatwe  to,  co  czekało  Joe'ego,  toteż  ostatnie  spojrzenie,  które 
mu posłała, pełne było współczucia... 

Drzwi frontowe zamknęły się za Joe'em, a ona ocknęła się 

czując dotknięcie męża na swoim ramieniu. 

 -  Nigdy  nie  podziwiałem  cię  bardziej,  kochanie.  Moja 

mądra Delia! 

Z  pochyloną  do  tyłu  głową  przyjęła  jego  pocałunek,  ale 

potem odsunęła się od niego. Błysk w jego oczach pojęła tyleż 
jako  zaproszenie  dla  jej  kwitnącego  ciała,  co  jako  hołd 
złożony bystrości jej umysłu. 

Przytrzymała go na odległość ramienia. 
 - Co byś ty zrobił, Jim, gdybym musiała powiedzieć ci o 

sobie to, co powiedziałam Joe'emu o Chatty? 

Lekkie  zmarszczenie  brwi  dało  jej  do  zrozumienia,  że 

uważa  pytanie  za  niegodne  odpowiedzi  i  w  niezbyt  dobrym 
guście. 

 - Chodź - jego mocne ramię nalegało prosząco. 
Ona wciąż stała daleko od niego, z powagą w oczach. 
 - Biedna Chatty! Nic jej już nie zostało... 
Jego  oczy  też  spoważniały  w  natychmiastowym 

współczuciu.  W  takich  chwilach  był  wciąż  sentymentalnym 
chłopcem, z którym mogła robić, co chciała. 

 -  Ach,  rzeczywiście,  biedna  Chatty!  -  Zaczął  szukać  na 

oślep  pierwszej  z  brzegu  pociechy.  -  Szczęście,  mimo 
wszystko,  że  ma  te  swoje  biedne  dzieci,  prawda. 
Przypuszczam,  że  kobieta  musi  mieć  jakieś  dzieci  do 
kochania... Jeśli nie własne, to cudze. 

Widoczne było, że myśl o tym lekarstwie już ulżyła mu w 

trosce. 

background image

 -  Tak  -  zgodziła  się  Delia.  -  Nie  widzę  dla  niej  innej 

pociechy. Pewna jestem, że Joe też o tym pomyśli. My oboje, 
kochanie - teraz Delia pozwoliła mu pochwycić swe ręce - my 
oboje,  ty  i  ja,  musimy  dopilnować,  aby  zachowała  swoje 
maleństwa. 

 -  Swoje  maleństwa?  -  Uśmiechnął  się  na  dźwięk 

dzierżawczego  zaimka.  -  Ależ  oczywiście!  Chyba  że 
biedaczkę poślą do Włoch? 

 - O, nie... Skądże by wzięły na to pieniądze? A poza tym 

nigdy  nie  opuściłaby  cioci  Lovell.  Ale  myślałam  sobie, 
kochany...  gdybym  mogła  powiedzieć  jej  jutro...  Widzisz, 
rozmowa z nią nie jest dla mnie zbyt miłą perspektywą... Więc 
gdybym  mogła  jej  powiedzieć,  że  pozwolisz  mi  zająć  się 
dziewczynką,  o  którą  ona  najbardziej  się  martwi,  biedną 
znajdką  bez  nazwiska  i  domu.  Gdybym  mogła  odkładać 
ustaloną sumę z moich pieniędzy na szpilki... 

Ręce  ich  zwarły  się,  ona  uniosła  zarumienioną  twarz  ku 

jego twarzy. W jego oczach zabłysły męskie łzy - ach, jakież 
poczucie  tryumfu  czerpał  z  jej  zdrowia,  jej  mądrości,  jej 
wspaniałomyślności! 

 - Ani grosza z twoich pieniędzy na szpilki... nigdy! 
Udała przygnębienie i zdziwienie. 
 -  Pomyśl,  kochany,  gdybym  to  ja  musiała  się  ciebie 

wyrzec! 

 -  Ani  grosza z  twoich  pieniędzy  na  szpilki,  mówię...  Ale 

ile  tylko  zechcesz  dodatkowo,  żeby  pomóc  podopiecznej 
biednej Chatty. No, jesteś zadowolona? 

 -  Najdroższy!  Kiedy  sobie  pomyślę  o  naszych,  tam,  na 

górze! 

Trwali w uścisku, do głębi przejęci wywołaną wizją. 

background image


Charlotta  Lovell  na  dźwięk  kroków  kuzynki  uniosła  z 

poduszki zgorączkowaną twarz. 

W  ciemnej,  dusznej  sypialni  pachniało  wodą  kolońską  i 

czystą bielizną. Delia, wchodząc wprost z jasnego zimowego 
słońca,  mrugała  oczami  i  po  omacku  torowała  sobie  w 
półmroku drogę wśród ciemnych mahoniowych mebli. 

 - Chcę zobaczyć twoją twarz, Chatty, chyba że głowa cię 

zanadto boli? 

Charlotta  dała  znak,  że  nie,  więc  Delia  rozsunęła  ciężkie 

zasłony  okienne  i  wpuściła  promień  światła.  Ujrzała  w  nim 
twarz  dziewczyny,  siną  na  tle  pościeli,  z  ceglastymi 
wypiekami,  znów  widocznymi  na  policzkach  pod  mocno 
podkrążonymi  oczami.  Zupełnie  tak  samo,  przypomniała 
sobie,  wyglądała  biedna  kuzynka  X  na  tydzień  przed 
wyjazdem do Włoch! 

 - Delio! - wyszeptała Charlotta. 
Delia zbliżyła się do łóżka i popatrzyła na kuzynkę innymi 

niż  przedtem  oczyma.  Tak,  wczoraj  wieczór  łatwo  było 
rozporządzić się przyszłością Chatty jak własną. Ale teraz? 

 - Kochanie... 
 - Ach, mów już, proszę - przerwała dziewczyna - inaczej 

będę wiedziała, że to, co mam usłyszeć, jest zbyt okropne! 

 - Chatty, najdroższa, jeżeli obiecałam ci za wiele. . 
 - Jim nie pozwala ci wziąć mojej małej? Wiedziałam! Czy 

ja zawsze będę marzyć o rzeczach, które nie mogą się spełnić? 

Delia  z  twarzą  zalaną  łzami  uklękła  przy  łóżku  i  oddała 

swoją świeżą, chłodną dłoń w palący uścisk tamtej. 

 -  Nie  myśl  tego,  droga  moja,  myśl  tylko  o  tym,  co 

wolisz... 

 -  Co  wolę?  -  Dziewczyna  zerwała  się  z  poduszek, 

rozdygotana aż po gorące czubki palców. 

background image

 -  Nie  możesz  przecież  wyjść  za  Joe'ego,  kochana,  i 

jednocześnie zatrzymać małą Tinę, prawda? - ciągnęła Delia. 

 -  Nie  mogę  mieć  jej  przy  sobie,  nie.  Ale  gdzieś,  gdzie 

mogłabym  ją  potajemnie  odwiedzać...  Och,  miałam  nadzieję 
na takie szalone rzeczy! 

 - Daj spokój szaleństwom, Chatty. Gdzie byś ją trzymała? 

I  miałabyś  widywać  własne  dziecko  po  kryjomu?  Zawsze  w 
strachu  przed  hańbą?  Przed  krzywdą  swoich  pozostałych 
dzieci? Pomyślałaś kiedy o tym? 

 - Ach, moja biedna głowa już nie potrafi myśleć! Chcesz 

mi powiedzieć, że muszę się jej wyrzec? 

 -  Nie,  kochanie,  ale  że  nie  powinnaś  wychodzić  za 

Joe'ego. 

Charlotta  opadła  ponownie  na  poduszki,  na  wpół 

przymknąwszy oczy. 

 -  Mówię  ci,  że  muszę  stworzyć  jakiś  dom,  mojemu 

dziecku. Delio, sama jesteś zbyt szczęśliwa, żeby zrozumieć! 

 -  Ty  też  uważaj  się  za  szczęśliwą,  Chatty.  Nie 

wyrzekniesz  się  swojej  małej.  Będzie  mieszkała  z  tobą,  a  ty 
będziesz się nią opiekować... za mnie. 

 - Za ciebie? 
 -  Obiecałam  ci,  że  ją  wezmę,  prawda?  Ale  nie,  że 

wyjdziesz za Joe'ego. Tylko że stworzę twojemu dziecku dom. 
No i dotrzymałam słowa: wy dwie będziecie zawsze razem. 

Charlotta przywarła do niej szlochając. 
 -  Ale  Joe...  Ja  nie  mogę  mu  powiedzieć,  nie  mogę!  - 

Nagle odsunęła Delię od siebie - Tyś mu nie powiedziała o... o 
mojej małej? Nie mogłabym znieść aż takiego bólu. 

 -  Powiedziałam  mu,  że  wczoraj  plułaś  krwią.  On  zaraz 

przyjdzie 

do 

ciebie, 

jest 

strasznie 

nieszczęśliwy. 

Oświadczyłam  mu,  że  z  uwagi  na  twój  zły  stan  zdrowia 
zaręczyny zostają zerwane na twoje życzenie. I on godzi się z 
twoją decyzją. Ale jeżeli się załamie albo załamiesz się ty, nie 

background image

będę mogła zrobić nic dla ciebie ani dla małej Tiny. Na miłość 
boską, pamiętaj o tym! 

Delia  zwolniła  uścisk  i  Charlotta  opadła  na  poduszki  w 

milczeniu,  z  zamkniętymi  oczyma  i  zaciśniętymi  wargami. 
Leżała tak, prawie jak martwa. Na krześle obok łóżka wisiała 
popelinowa  sukienka  z  obszywkami  z  czerwone;  aksamitki, 
przerobiona  na  zaręczyny.  Spod  niej  wyzierała  para  nowych 
brązowych  giemzowych  pantofelków.  Biedna  Chatty!  Ledwo 
zdążyła trochę być ładna... 

Delia  siedziała  przy  łóżku  bez  ruchu,  z  wzrokiem 

utkwionym w zamkniętej twarzy kuzynki. Powiodła oczami za 
łzą, która przecisnęła się między ciasno zwartymi powiekami 
Charlotty,  zawisła  chwilę  na  rzęsach  i  wolno  stoczyła  się  po 
policzku. Gdy łza dotarła do zaciśniętych warg, rozchyliły się 
i przemówiły 

 - To znaczy, że będę gdzieś mieszkać z nią razem? Tylko 

my we dwie? 

 - Tylko wy we dwie. 
 - W jakimś małym domku? 
 - W małym domku.  
 - Na pewno, Delio? 
 - Na pewno, najdroższa moja. 
Charlotta  raz  jeszcze  uniosła się  na  łokciu  i  sięgnęła  ręką 

pod  poduszkę,  szukając  czegoś  Wyciągnęła  wąską 
wstążeczkę, na której wisiał pierścionek z brylantem. 

 -  Ja  już  zawczasu  go  zdjęłam  -  powiedziała  z  prostotą  i 

podała pierścionek Delii. 

background image

Część druga 

Wszyscy potem zgodnie orzekli, iż zawsze było wiadomo, 

że  Charlotta  Lovell  zostanie  starą  panną.  Było  to  widoczne 
nawet  przed  jej  chorobą:  mimo  ognistych  włosów  miała  w 
sobie  jakąś  pruderię.  Szczęście  to  dla  niej,  biedaczki, 
zważywszy  fatalny  stan  jej  zdrowia,  kiedy  była  młoda;  na 
przykład  rówieśnice  pani  Jamesowej  Ralston  pamiętały,  że 
Charlotta wyglądała jak cień i wykaszliwała z siebie płuca - to 
oczywiście  było  powodem  zerwania  przez  nią  zaręczyn  z 
Joe'em Ralstonem. 

Prawda, że wyzdrowiała bardzo prędko, mimo osobliwego 

leczenia,  jakie  jej  zaaplikowano.  Lovellowie,  jak  wiadomo, 
nie mieli dosyć pieniędzy na wysłanie jej do Włoch, poprzedni 
eksperyment  w  Georgii  nie  odniósł  dobrego  skutku, 
wyekspediowano  ją  zatem  do  wiejskiego  domku  nad 
Hudsonem  -  małej  farmy  stanowiącej  część  posiadłości 
Jamesów  Ralstonów  -  gdzie  mieszkała  pięć  czy  sześć  lat  ze 
służącą Irlandką i małą dziewczynką - podrzutkiem. Historia z 
tym  podrzutkiem  była  jeszcze  jednym  dziwnym  epizodem  w 
życiu  Charlotty.  Od  czasu  pierwszej  choroby,  kiedy  miała 
zaledwie  dwadzieścia  dwa  czy  trzy  lata,  rozwinęła  się  w  niej 
niemal  chorobliwa  miłość  do  dzieci.  Mówiono  -  mówił  tak 
podobno 

doktor 

Lanskell 

że  niewyżyty  instynkt 

macierzyński  bywa  szczególnie  silny  w  przypadkach,  gdy 
choroba  płuc  uniemożliwia  małżeństwo.  Kiedy  więc  zostało 
postanowione,  że  Charlotta  musi  zerwać  zaręczyny  z  Joe'em 
Ralstonem  i  zamieszkać  na  wsi,  doktor  powiedział  jej 
rodzinie,  że  chcąc  uratować  chorą,  nie  można  rozłączać  jej 
całkowicie  z  biednymi  dziećmi,  lecz  pozwolić,  by  wybrała 
sobie  jedno,  najmłodsze  i  budzące  najwięcej  litości,  i 
poświęciła  się  jego  wychowaniu.  Jamesowie  Ralstonowie 
wypożyczyli jej zatem swój wiejski domek, a pani Jimowa, z 

background image

właściwym  sobie  niezwykłym  darem  orientowania  się  w 
sprawach  od  pierwszego  rzutu  oka,  od  razu  wszystko 
zorganizowała,  zobowiązując  się  nawet  do  opieki  nad 
dzieckiem w razie śmierci Charlotty. 

Charlotta  nie  umarła.  Przeżyła,  stała  się  krzepką  panią  w 

średnim wieku, energiczną, a nawet despotyczną. W miarę zaś 
jak następowały te zmiany w jej charakterze, stawała się coraz 
to  bardziej  typową  starą  panną:  dokładną,  systematyczną, 
pochłoniętą  drobiazgami  i  przywiązującą  przesadnie  dużą 
wagę do najbłahszych zwyczajów towarzyskich i domowych. 
Cieszyła  się  reputacją  tak  zapobiegliwej  gospodyni,  że  kiedy 
biedny Jim Ralston zabił się spadając z konia i zostawił młodą 
jeszcze  Delię  z  dwojgiem  dzieci  do  wychowania,  uznano  za 
rzecz  zupełnie  naturalną,  że  zrozpaczona  wdowa  przyjęła  do 
siebie  kuzynkę,  by  jej  pomagała  wypełnić  to  zadanie.  Delia 
Ralston  nigdy  jednak  nie  robiła  niczego  całkiem  tak  jak  inni 
ludzie. Kiedy wzięła do siebie Charlottę, wzięła też podrzutka 
Charlotty:  ciemnowłosą  dziewczynkę  o  jasnobrązowych 
oczach  i  dziwacznym,  ciętym  sposobie  mówienia, 
charakterystycznym  dla  dzieci,  które  za  wiele  przestawały  z 
dorosłymi.  Dziewczynkę  nazywano  Tina  Lovell  - 
przypuszczano,  że  Charlotta  musiała  ją  adoptować.  Rosła  na 
warunkach  serdecznej  równości  z  młodymi  kuzynami 
Ralstonami;  to  samo  bez  mała  można  by  powiedzieć  o  jej 
stosunku  do  obu  kobiet,  które  jej  matkowały.  Powodowana 
instynktem  naśladowczym,  nazywała  zawsze  Delię  Ralston 
„mamą",  a  Charlottę  Lovell  „ciocią  Chatty",  czego  nikt  nie 
zadał  sobie  trudu  sprostować.  Była  dziewczynką  wybitnie 
zdolną  i  ujmującą  i  ludzie  dziwili  się,  jakie  biedna  Chatty 
miała  szczęście,  że  wybrała  tak  interesujący  okaz  spośród 
swoich podrzutków (gdyż do tego czasu nabrano przekonania, 
że miała ich do wyboru tyle, ile wystarczyłoby do zapełnienia 
całego przytułku). 

background image

Sillerton  Jackson,  miły  stary  kawaler,  który  świeżo 

powrócił z dłuższego pobytu w Paryżu (gdzie podobno wielce 
go  honorowały  najwyżej  postawione  osobistości),  był  wręcz 
olśniony  wdziękami  Tiny,  gdy  ją  zobaczył  na  jej  pierwszym 
balu,  i  poprosił  Delię,  by  pozwoliła  mu  któregoś  wieczoru 
przyjść bez innych gości i zjeść kolację z nią i z jej młodzieżą. 
Pogratulował wdowie hożej urody jej własnej córki Delii, ale 
bystre  oko  matki  spostrzegło,  że  mówiąc  to,  cały  czas 
przygląda się Tinie, a po kolacji zwierzył się starszym damom, 
że  w  sposobie  czesania  się  dziewczyny  jest  coś  „bardzo 
francuskiego" i że w stolicy wszelkich elegancji uznano by ją 
za niezmiernie szykowną, 

 -  Ależ  -  odżegnała  się  rozpromieniona  Delia,  gdy 

tymczasem  Charlotta  Lovell  siedziała  z  zesznurowanymi 
ustami,  pochylona  nad  robótką.  Ale  Tina,  która  śmiała  się  z 
kuzynami  w  drugim  końcu  pokoju,  w  mgnieniu  oka  znalazła 
się przy starszych. 

 -  Słyszałam,  co  powiedział  pan  Sillerton!  Naprawdę, 

mamo:  mówi,  że  się  szykownie  czeszę.  Zawsze  ci  to 
mówiłam,  prawda?  Ja  wiem,  że  to  bardziej  do  twarzy 
pozwolić  włosom  wić  się,  jak  chcą,  zamiast  ulizywać  je 
pomadą jak ciocia... 

 -  Tina,  Tina,  ty  zawsze  myślisz,  że  się  ludzie  tobą 

zachwycają! - zaprotestowała pani Lovell. 

 - Dlaczego nie miałabym tak myśleć, kiedy to prawda? - 

odparowała  dziewczyna  ze  śmiechem,  po  czym  zwracając 
kpiące oczy na Sillertona Jacksona: - Niechże pan powie cioci 
Charlocie, żeby nie była tak okropnie staropanieńska! 

Delia  zobaczyła,  jak  krew  nabiega  do  twarzy  Charlotty 

Lovell.  Na  jej  chude  policzki  nie  występowały  już  teraz 
ceglaste  wypieki,  ciemny  rumieniec  oblał  całą  jej  twarz,  od 
kołnierzyka,  spiętego  staromodną  broszką  z  granatów,  aż  po 

background image

szpakowate włosy (w których nie pozostało ani śladu dawnego 
rudego koloru), ułożone płasko na zapadniętych skroniach. 

Tego  wieczora,  kiedy  szły  na  górę  kłaść  się  spać,  Delia 

zawołała Tinę do swojego pokoju. 

 - Nie powinnaś odzywać się do cioci Charlotty tak, jak to 

dzisiaj zrobiłaś, kochanie. To niegrzecznie... i chyba widzisz, 
że ją to boli. 

Dziewczyna była ogromnie skruszona. 
 -  Ach,  tak  mi  przykro!  Bo  powiedziałam,  że  jest  starą 

panną? Ale przecież jest nią, prawda, mamo? W głębi duszy, 
chcę  powiedzieć.  Mam  wrażenie,  że  nigdy  nie  była  młoda... 
Nigdy  nie  myślała  o  zabawie,  hołdach,  miłości,  prawda? 
Dlatego  ona  nigdy  mnie  nie  rozumie,  a  ty  zawsze,  moja 
najdroższa, najmilsza mamo! 

Właściwym sobie lekkim ruchem Tina rzuciła się wdowie 

w ramiona. 

 -  Dziecko,  dziecko  -  łagodnie  strofowała  Delia,  całując 

ciemne loki nad czołem dziewczęcia. 

Z  korytarza  dały  się  słyszeć  ciche  kroki  i  w  drzwiach 

stanęła Charlotta Lovell. Delia nie poruszyła się, lecz powitała 
ją spojrzeniem ponad ramieniem Tiny. 

 -  Wejdź,  Chatty.  Gniewam  się  właśnie  na  Tinę,  że 

zachowała  się  jak  rozpieszczony  dzieciak  w  obecności 
Sillertona Jacksona. Co on sobie o niej pomyśli? 

 - Zapewne to, na co zasłużyła - odpowiedziała Charlotta z 

zimnym  uśmiechem.  Tina  podeszła  ku  niej  i  cienkie  wargi 
Charlotty  dotknęły  nadstawionego  czoła  dziewczyny  w  tym 
samym miejscu, gdzie przed chwilą spoczął ciepły pocałunek 
Delii. 

 - Dobranoc, dziecko - odprawiła ją sucho.  
Drzwi zamknęły się, dwie kobiety pozostały same i Delia 

gestem  zaprosiła  Charlottę,  aby  zajęła  fotel  naprzeciwko  jej 
własnego. 

background image

 -  Nie  tak  blisko  ognia  -  odpowiedziała  panna  Lovell. 

Wybrała  sobie  krzesło  o  prostym  oparciu  i  usiadła  z 
założonymi rękoma. Oczy Delii spoczęły od niechcenia na jej 
cienkich palcach, nie ozdobionych ani jednym pierścionkiem; 
zadała sobie pytanie, czemu Charlotta nigdy nie nosi biżuterii 
matki. 

 - Słyszałam, co mówiłaś do Tiny, Delio. Łajałaś ją za to, 

że nazwała mnie starą panną. 

Teraz z kolei Delia zaczerwieniła się. 
 -  Łajałam  ją  za  to,  że  okazała  brak  uszanowania,  moja 

droga. Jeżeli słyszałaś, co mówiłam, nie możesz twierdzić, że 
byłam za surowa. 

 -  Nie  za  surowa,  o,  nie.  Nigdy nie  twierdziłam,  że  jesteś 

za surowa wobec Tiny. Wprost przeciwnie. 

 - Uważasz, że ją rozpieszczam? 
 - Czasami. 
Delia  w  jakiś  nie  wyrozumowany  sposób  poczuła  się 

dotknięta. 

 - Cóż takiego powiedziałam, co ci się nie podobało? 
Charlotta spokojnie wytrzymała jej wzrok. 
 - Wolę, żeby mnie uważała za starą pannę niż,.. 
 -  Ach!  -  szepnęła  Delia.  Jednym  ze  swoich  nagłych 

przebłysków  intuicji  wniknęła  w  duszę  tamtej  i  raz  jeszcze 
uprzytomniła sobie jej straszne osamotnienie. 

 -  Cóż  innego  -  ciągnęła  nieubłaganie  Charlotta  -  można 

pozwolić jej myśleć o mnie... teraz czy kiedykolwiek? 

 - Rozumiem... rozumiem... - wyjąkała wdowa. 
 - Śmieszna stara panna o ciasnych poglądach... nic innego 

- podkreśliła jeszcze Charlotta wstając - inaczej nigdy nie będę 
się z nią czuła bezpiecznie. 

 - 

Dobranoc, 

droga 

moja 

powiedziała  Delia 

współczująco. 

background image

Bywały chwile, kiedy prawie nienawidziła Charlotty za to, 

że  jest  matką  Tiny,  i  bywały  też  inne,  takie  jak  obecna,  gdy 
serce  jej  skręcało  się  z  bólu  na  tragiczny  widok  tej  nie 
ujawnionej więzi. 

Charlotta jak gdyby odgadła jej myśli. 
 - Och, nie lituj się nade mną! Ona jest moja - powiedziała 

cicho, wychodząc z pokoju. 

background image


Delia  Ralston  myślała  czasem,  że  prawdziwie  Ważne 

wydarzenia  w  jej  życiu  zaczęły  się  dopiero  po  tym,  jak  jej 
dzieci  pozawierały  -  tak  bezpieczne  i  stosowne  -  swoje 
nienaganne  nowojorskie  małżeństwa.  Chłopiec  ożenił  się 
pierwszy,  z  panną  Vandergrave,  której  ojciec  miał  go 
natychmiast  przyjąć  jako  młodszego  wspólnika  do  swojego 
banku  w  Albany;  młoda  zaś  Delia  wybrała  sobie  (zgodnie  z 
przewidywaniami  matki)  Johna  Juniusa,  najsolidniejszego  i 
najpewniejszego z licznych młodych Halseyów, i zamieszkała 
z nim u jego rodziców w rok po ślubie brata. 

Po tym jak  młoda  Delia opuściła dom w Gramercy Park, 

nieuniknione 

było, 

że 

Tina 

zajmie 

centralną 

pierwszoplanową  pozycję  na  jego  wąziutkiej  scenie.  Tina 
osiągnęła  już  wiek  zamążpójścia,  była  podziwiana  i 
poszukiwana,  ale  jakąż  można  było  mieć  nadzieję  na 
znalezienie jej męża? Żadna z dwu strzegących jej kobiet nie 
stawiała  drugiej  tego  pytania,  lecz  Delia  Ralston,  która 
rozmyślała  o  nim  codziennie  i  zabierała  je  ze  sobą  idąc 
wieczorem do sypialni, wiedziała dobrze, że Charlotta Lovell 
o tej samej godzinie dźwiga ten sam problem do swego pokoju 
o piętro wyżej. 

W  ciągu  ośmiu  lat  życia  pod  jednym  dachem  między 

kuzynkami rzadko tylko dochodziło do otwartej różnicy zdań. 
W istocie można by prawie powiedzieć, że w ich stosunku nie 
było  nic  otwartego.  Delia  wolałaby,  aby  było  inaczej:  skoro 
niegdyś  zajrzały  sobie  wzajemnie  tak  głęboko  do  duszy, 
wydawało jej się nienaturalne, że zapadła pomiędzy nimi taka 
zasłona.  Rozumiała  jednak,  że  należy  za  wszelką  cenę 
utrzymać  Tinę  w  nieświadomości  swego  pochodzenia  i  że 
Charlotta  Lovell,  szorstka,  namiętna  i  nieskora  do 
wypowiadania  się,  nie  znała  innego  zabezpieczenia  prócz 
zamknięcia się w murach wiecznego milczenia. 

background image

Tę  narzuconą  sobie  powściągliwość  doprowadziła  tak 

daleko,  że  wzbudziła  zdziwienie  pani  Ralston,  gdy  nagle, 
wkrótce  po  ślubie  młodej  Delii,  poprosiła  o  pozwolenie 
przeniesienia  się  z  górnego  piętra  do  sąsiadującej  z  pokojem 
Tiny  sypialni,  pustej  od  czasu  wyprowadzki  świeżo 
upieczonej mężatki. 

 -  Ależ  tam  ci  będzie  o  tyle  mniej  wygodnie,  Chatty. 

Pomyślałaś o tym? Czy też to może ze względu na schody? 

 -  Nie,  to  nie  o  schody  chodzi  -  odpowiedziała  Charlotta 

bez  ogródek.  Jak  mogła  skorzystać  z  pretekstu  poddawanego 
jej przez Delię, skoro ta wiedziała doskonale, że biega jeszcze 
po  trzech  piętrach,  w  górę  i  w  dół,  jak  młoda dziewczyna? - 
To  dlatego,  że  byłabym  blisko  Tiny  -  powiedziała  cichym 
głosem,  który  zabrzmiał  nieprzyjemnie,  jak  źle  nastrojona 
struna. 

 - Ach... No to dobrze. Jak chcesz. 
Pani  Ralston  nie  umiałaby  powiedzieć,  dlaczego 

zirytowała  ją  nagle  ta  prośba;  jedynym  powodem  mogłoby 
być  to,  że  od  pewnego  czasu  bawiła  się  myślą  o  urządzeniu 
pustego  pokoju  jako  saloniku  dla  Tiny.  Zamierzała 
udekorować  go  w  kolorach  różowym  i  bladozielonym,  jak 
rozwierający się pąk. 

 -  Oczywiście,  jeżeli  masz  jakiś  powód...  -  poddała 

Charlotta, jakby czytając w jej myślach. 

 - Żadnego absolutnie, prócz tego że... No, chciałam zrobić 

niespodziankę Tinie i przerobić ten pokój na rodzaj buduarku, 
gdzie  mogłaby  trzymać  swoje  książki  i  drobiazgi  i 
przyjmować przyjaciółki. 

 -  Za  dobra  jesteś,  Delio,  ale  Tina  nie  powinna  mieć 

buduarów  -  odpowiedziała  panna  Lovell  ironicznie,  a  w  jej 
oczach pokazały się zielone plamki. 

 - No to dobrze, jak chcesz - powtórzyła Delia tym samym 

rozdrażnionym tonem. - Jutro każę przenieść twoje rzeczy. 

background image

Charlotta zatrzymała się w drzwiach. 
 - Na pewno nie ma żadnego innego powodu? 
 - Innego powodu? A dlaczego miałby być? Obie kobiety 

spojrzały na siebie prawie wrogo, po czym Charlotta wyszła. 

Zaraz po tej rozmowie Delia zła była na siebie, że ustąpiła 

wobec  życzenia  Charlotty.  Dlaczegóż  to  zawsze  ona  musi 
ustępować, ona, która ostatecznie jest panią tego domu i której 
zarówno  Charlotta,  jak  Tina  zawdzięczają  -  rzec  można  - 
życie,  a  przynajmniej  wszystko,  co  nadaje  temu  życiu 
wartość!  A  mimo  to  ile  -  kroć  wypływały  jakieś  kwestie 
związane z dziewczyną, zawsze Charlotta stawiała na swoim, 
a Delia ustępowała; wyglądało to tak, jakby Charlotta na swój 
milczący i uparty sposób postanowiła sobie wykorzystać pod 
każdym  względem  swoją  zależność,  która  sprawiała,  że 
kobieta  o  usposobieniu  Delii  nie  była  zdolna  jej  się 
sprzeciwić. 

Prawdę  mówiąc,  Delia  nie  zdawała  sobie  nawet  sprawy, 

jak  bardzo  cieszyła  się  na  spokojne  rozmowy  z  Tiną  do 
których mały buduarek znakomicie by się nadawał. W czasach 
gdy  mieszkała  tam  jej  własna  córka,  pani  Ralston  miała 
zwyczaj  spędzania  tam  co  wieczór  godziny  na  pogawędce  z 
dziewczętami,  gdy  się  rozbierały,  i  wysłuchiwaniu  ich 
komentarzy o wydarzeniach dnia. Zawsze wiedziała naprzód z 
całą dokładnością, co powie jej własna dziewczyna, natomiast 
poglądy  i  opinie  Tiny  były  dla  niej  za  każdym  razem 
rozkosznym  szokiem.  Nie  dlatego,  że  były  jej  obce  czy 
nieznane  -  niekiedy  zdawały  się  tryskać  wprost  z  niemych 
głębin jej własnej przeszłości. Wyrażały uczucia, których ona 
nigdy  nie  wypowiedziała,  myśli,  do  których  nie  bardzo 
przyznawała  się  sama  przed  sobą.  Tina  mówiła  czasami 
rzeczy,  jakie  Delia  Ralston  w  dawnych,  bardzo  dawnych 
momentach  wewnętrznej  szczerości  mówiła  w  wyobraźni  do 
Clementa Spendera. 

background image

A  teraz  przyszedł  kres  tych  wieczornych  rozmów;  jeśli 

Charlotta  poprosiła  o  umieszczenie  jej  obok  córki,  to  może 
dlatego, że pragnęła, aby się one skończyły? Delii nigdy dotąd 
nie przyszło do głowy, że jej wpływ na Tinę może być tamtej 
przykry.  Teraz  odkrycie  to  rzuciło  snop  światła  głęboko  w 
przepaść, która zawsze dzieliła obie kobiety. Ale już po chwili 
Delia  robiła  sobie  wyrzuty,  że  posądziła  kuzynkę  o  uczucie 
zazdrości.  Czy  raczej  nie  samej  sobie  powinna  je  przypisać? 
Charlotta  jako  matka  Tiny  miała  wszelkie  prawo  chcieć  być 
blisko niej, blisko we wszystkich znaczeniach tego słowa; co 
mogło  upoważniać  Delię  do  sprzeciwiania  się  temu 
naturalnemu  przywilejowi?  Nazajutrz  rano  poleciła  znieść 
rzeczy Charlotty do pokoju obok Tiny. 

Tegoż wieczora, gdy przyszła pora spoczynku, Charlotta i 

Tina poszły razem na górę, ale Delia pozostała w salonie pod 
pretekstem,  że  ma  jakieś  listy  do  pisania.  W  rzeczywistości 
bała się po prostu chwili, kiedy przyjdzie jej minąć próg, gdzie 
niegdyś  co  wieczór  czatował  na  nią  świeży  śmiech  dwojga 
dziewcząt, podczas gdy Charlotta Lovell spała już snem starej 
panny na górnym piętrze. Spazm bólu przeszył Delię na myśl, 
że odtąd będzie odcięta od tego sposobu utrzymania swojego 
wpływu na Tinę. 

W  godzinę  później,  kiedy  sama  z  kolei  szła  na  górę,  z 

poczuciem  winowajcy  uświadomiła  sobie,  że  stara  się  stąpać 
możliwie  bezszelestnie  po  grubym  chodniku  korytarza  i  że 
marudzi  dłużej,  niż  potrzeba,  przy  gaszeniu  płomyka 
gazowego na podeście. Przez cały ten czas wytężała słuch, czy 
nie usłyszy głosów spoza drzwi, za którymi spały Charlotta i 
Tina; bolałoby ją skrycie, gdyby dobiegła ją stamtąd rozmowa 
i śmiech. Nic jednak nie było słychać, nie było też światła w 
szparze  pod  drzwiami.  Najwidoczniej  Charlotta,  twarda  i 
systematyczna  po  swojemu,  powiedziała  córce  dobranoc  i 
położyła  się  zaraz,  jak  zwykle.  Może  nigdy  nie  pochwalała 

background image

tych długich wieczorów Tiny, tego powolnego rozbierania się, 
przerywanego śmiechem i zwierzeniami; może poprosiła o ten 
pokój  obok  córki  po  prostu  dlatego,  że  nie  chciała,  by 
dziewczyna traciła potrzebne jej godziny snu. 

Ilekroć  Delia  starała  się  przeniknąć  tajemnicę  postępków 

kuzynki,  zawsze  wracała  z  tej  przygody  upokorzona  i 
zawstydzona przypisywaniem Charlocie niskich pobudek. Jak 
to  się  działo,  że  ona,  Delia  Ralston,  której  szczęście  było 
swego  czasu  jawne  i  widoczne  dla  świata,  tak  często 
zazdrościła  biednej  Charlocie  jej  tajonego  macierzyństwa? 
Miała wstręt do siebie za ten odruch zazdrości, ilekroć się na 
nim  przyłapywała,  i  starała  się  go  okupić  serdeczniejszym 
sposobem  bycia  i  większym  liczeniem  się  z  uczuciami 
Charlotty; starania te jednak nie zawsze odnosiły dobry skutek 
i  Delia  zastanawiała  się  czasem,  czy  Charlocie  nie  sprawia 
przykrości  wszelki  objaw  sympatii,  jako  pośrednia  aluzja  do 
jej  nieszczęścia.  Najgorszą  stroną  cierpienia  tego  typu,  jakie 
ona  przeszła,  jest  to,  że  pozostawia  człowiekowi  bolesną 
wrażliwość na najlżejsze dotknięcie... 

Rozbierając  się  powoli  przed  tym  samym,  otoczonym 

koronkowymi  draperiami  lustrem,  w  którym  niegdyś 
przeglądała  się  jako  świeżo  upieczona  mężatka,  Delia 
przetrawiała  jeszcze  raz  te  myśli,  kiedy  usłyszała  ciche 
pukanie. Otworzyła drzwi i ujrzała w nich Tinę w szlafroku, z 
ciemnymi lokami opadającymi na ramiona. 

Z  sercem  bijącym  ze  szczęścia  Delia  wyciągnęła  do  niej 

ręce. 

 -  Musiałam  powiedzieć  ci  dobranoc,  mamo  -  szepnęła 

dziewczyna. 

 -  Oczywiście,  kochanie.  -  Delia  wycisnęła  długi 

pocałunek  na  jej  wzniesionym  czole.  A  teraz  biegnij,  bo, 
mogłabyś  obudzić  ciocię.  Wiesz,  że  ona  źle  sypia,  i  musisz 

background image

sprawiać  się  cicho  jak  myszka,  teraz,  kiedy  mieszka  obok 
ciebie. 

 -  Tak,  wiem  -  przystała  Tina,  rzucając  jej  poważne 

spojrzenie,  niemal  jak  gdyby  były  wspólniczkami  w  jakimś 
przestępstwie.  

Nie  zadała  żadnego  więcej  pytania,  nie  ociągała  się; 

wziąwszy  dłoń  Delii,  na  moment  przytuliła  ją  sobie  do 
policzka,  po  czym  wyśliznęła  się  z  pokoju  równie  cicho,  jak 
weszła. 

background image


 - Musisz przecież widzieć, że Tina się zmieniła - upierała 

się  Charlotta  Lovell,  odkładając na  bok  gazetę.  -  Widzisz  to, 
prawda? 

Obie  kobiety  siedziały  same  przy  kominku  w  salonie 

domu  w  Gramercy  Park.  Tina  pojechała  na  kolację  do 
kuzynki,  młodej  pani  Johnowej  Juniusowej  Halsey;  mieli 
potem  razem  wybrać  się  na  bal  do  Vandergrave'ów,  skąd 
Halseyowie  obiecali  odwieźć  ją  do  domu.  Pani  Ralston  i 
Charlotta,  zjadłszy  wczesną  kolację,  miały  długi  wieczór  dla 
siebie.  Zazwyczaj  przy  takich  okazjach  Charlotta  czytała  na 
głos  kuzynce  wiadomości,  podczas  gdy  ta  haftowała,  dziś 
jednak Delia czuła, że choć Charlotta sumiennie czyta łam po 
łamie, nie myląc się i nie opuszczając niczego, przez cały czas 
z  jakiegoś  specjalnego  powodu  czyha  na  sposobność 
wykorzystania nieobecności córki. 

Żeby  zyskać  na  czasie,  pani  Ralston  pochyliła  się  nad 

jakimś ściegiem w delikatnym białym hafcie. 

 - Tina się zmieniła? Od kiedy? - zapytała. 
Odpowiedź przyszła w mgnieniu oka. 
 - Odkąd Lanning Halsey bywa tu tak często. 
 -  Lanning?  Myślałam  kiedyś,  że  przychodzi  dla  Delii  - 

pani Ralston powiedziała to na oślep, by zyskać jeszcze więcej 
czasu. 

 -  To  całkiem  naturalne,  że  przypuszczasz,  iż  każdy 

przychodzi  tu  dla  Delii  -  odparła  sucho  Charlotta  -  ale  skoro 
Lanning nadal szuka każdej sposobności, aby być z Tiną... 

Pani  Ralston  podniosła  głowę  i  nieznacznie  obrzuciła 

kuzynkę  szybkim  spojrzeniem.  Prawdę  rzekłszy,  zauważyła i 
ona,  że  Tina  się  zmieniła,  jak  zmienia  się  kwiat  w  owym 
tajemniczym  momencie,  gdy  stulone  jeszcze  płatki  różowieją 
od  wewnątrz.  Dziewczyna  wypiękniała,  zrobiła  się  bardziej 
nieśmiała, bardziej milcząca, czasami zaś bez powodu wesoła. 

background image

Ale  Delia  nie  kojarzyła  tych  zmiennych  nastrojów  z 
obecnością Lanninga Halseya, jednego z wielu młodzieńców, 
którzy  odwiedzali  jej  dom  przed  ślubem  młodej  Delii.  Była 
nawet  chwila,  kiedy  oko  pani  Ralston  spoczywało  z  pewną 
obawą  na  przystojnym  Lanningu.  Spośród  wszystkich 
solidnych  i  flegmatycznych  kuzynów  Halsey  był  jedynym, 
któremu  przezorna  matka,  nie  bez  wahania,  powierzyłaby 
córkę. Trudno  powiedzieć, co  było  tego  powodem;  chyba  to, 
że  był  przystojniejszy  i  bardziej  rozmowny  od  reszty, 
chronicznie  się  spóźniał  i  zupełnie  się  tym  nie  przejmował. 
Clem  Spender  był  właśnie  taki.  I  co  by  było,  gdyby  młoda 
Delia... 

Ale  matka  młodej  Delii  prędko  przestała  się  martwić. 

Dziewczyna, sama filuterna i pociągająca, nie interesowała się 
podobnymi  wdziękami  u  innych,  jeśli  nie  były  poparte 
solidniejszymi zaletami. Będąc Ralstonówną do szpiku kości, 
wymagała  Ralstonowskich  cnót  i  wybrała  tego  z  Halseyów, 
który był najgodniejszy oblubienicy z rodu Ralstonów. 

Pani  Ralston  czuła,  że  Charlotta  czeka  na  jakieś  słowo  z 

jej strony. 

 - Trudno się będzie przyzwyczaić do myśli o małżeństwie 

Tiny  -  powiedziała  łagodnie.  -  Nie  wiem,  co  my,  dwie  stare 
kobiety, będziemy robić same w tym pustym domu... bo wtedy 
będzie  to  pusty  dom.  Ale  przypuszczam,  że  powinnyśmy 
oswoić się z tą myślą. 

 - Ja to robię - rzekła Charlotta Lovell z powagą. 
 -  I  Lanning  ci  się  nie  podoba?  To  znaczy,  jako  mąż  dla 

Tiny? 

Panna  Lovell  złożyła  wieczorną  gazetę  i  wyciągnęła 

szczupłą dłoń po robotę na drutach. Ponad stolikiem do robót 
z cytrynowego drzewa spojrzała na kuzynkę. 

 - Tina nie może zbytnio wybredzać... - zaczęła. 
 - Och! - zaprotestowała Delia czerwieniejąc. 

background image

Nazywajmy rzeczy po imieniu - podjęła tamta spokojnie. - 

Taki już mój zwyczaj, jeżeli w ogóle coś mówię. Przeważnie, 
jak wiesz, nie mówię nic. 

Wdowa przytaknęła głową, a Charlotta ciągnęła dalej: 
 -  Tak  jest  lepiej.  Ale  zawsze  wiedziałam,  że  przyjdzie 

czas, kiedy będziemy musiały omówić to gruntownie. 

 - Omówić gruntownie? Ty i ja? Ale co? 
 - Przyszłość Tiny. 
Zapadło milczenie. Delia Ralston, która zawsze reagowała 

natychmiast  na  każdy  najmniejszy  apel  do  jej  szczerości, 
wydała  głębokie  westchnienie  ulgi.  Nareszcie  pękły  lody  w 
piersi Charlotty! 

 - Droga moja - rzekła cicho - wiesz, jak bardzo obchodzi 

mnie  szczęście  Tiny.  Jeżeli  uważasz,  że  Lanning  Halsey  nie 
jest odpowiedni na męża, czy masz jakiego innego kandydata 
na widoku? 

Panna Lovell uśmiechnęła się jednym ze swoich nikłych, 

gorzkich uśmieszków. 

 - Nie widzę, żeby stała kolejka przed drzwiami. Wcale też 

nie uważam, że Lanning Halsey jest nieodpowiedni na męża. 
Osobiście wydaje mi się bardzo miły. Rozumiem, że pociąga 
Tinę. 

 - Ach... więc Tina czuje do niego pociąg? 
 - Tak. 
Pani Ralston odsunęła na bok robótkę i uważnie przyjrzała 

się ostro zarysowanej twarzy kuzynki. Charlotta Lovell nigdy 
bardziej  nie uosobiała  typowego wyobrażenia o starej  pannie 
niż  w  tej  chwili,  gdy  siedząc  wyprostowana  na  krześle  o 
prostopadłym  oparciu,  z  łokciami  przy  sobie,  pracowicie 
robiąc  na  drutach,  z  niewzruszonym  spokojem  omawiała 
małżeństwo córki. 

 - Nie rozumiem, Chatty. Jakkolwiek Lanning ma wady - a 

nie sądzę, aby były bardzo groźne - lubię go tak samo jak ty. 

background image

Ostatecznie  -  pani  Ralston  zawiesiła  na  chwilę  głos  -  cóż 
takiego mu ludzie zarzucają? Głównie, o ile słyszę, to, że nie 
może się zdecydować na wybór zawodu. Nowy Jork ma co do 
tego dosyć ciasne poglądy, jak wiemy. Młodzi ludzie miewają 
inne  upodobania...  artystyczne...  literackie...  Mogą  mieć 
trudności z decyzją. 

Obie  kobiety  zaczerwieniły  się  z  lekka  i  Delia  domyśliła 

się,  że  to  samo  wspomnienie,  które  wstrząsnęło  jej  sercem, 
zapulsowało również pod prostym stanikiem Charlotty. 

Charlotta przemówiła:  
 - Tak, rozumiem to. Ale wahanie w sprawie zawodu może 

pociągnąć za sobą wahania co do... innych decyzji. 

 -  Co  chcesz  przez  to  powiedzieć?  Chyba  nie  to,  że 

Lanning... 

 - Lanning nie oświadczył się Tinie.  
Charlotta  umilkła.  Regularne  pobrzękiwanie  drutów 

akcentowało ciszę, jak niegdyś, przed laty, cykanie paryskiego 
zegara  na  kominku  Delii.  Wracając  na  moment  pamięcią  do 
tamtej  sceny,  Delia  wyczuła  w  powietrzu  jej  tajemnicze 
napięcie. 

Charlotta przerwała milczenie. 
 -  Lanning  już  się  nie  waha:  postanowił  nie  żenić  się  z 

Tiną. Ale postanowił także... nie rezygnować z widywania się 
z nią. 

Delia  zaczerwieniła  się  gwałtownie;  zdania  Charlotty, 

cedzone oszczędnie, tonem wyroczni, spomiędzy niechętnych 
warg, rozdrażniły ją i oszołomiły. 

 -  Chyba  nie  chcesz  przez  to  powiedzieć,  że  zdeklarował 

się, a potem się cofnął? Nie mogę uwierzyć, aby był zdolny do 
takiej zniewagi wobec Tiny. 

 - On wcale Tiny nie znieważył. Powiedział jej po prostu, 

że  nie  może  sobie  pozwolić  na  małżeństwo.  Dopóki  nie 
obierze  sobie  zawodu,  ojciec  będzie  mu  dawał  tylko  paręset 

background image

dolarów rocznie, a i to może mu być cofnięte, gdyby... gdyby 
ożenił się wbrew woli rodziców. 

Teraz  Delia  z  kolei  milczała.  Słowa  Charlotty  zbyt  żywo 

wskrzesiły  przeszłość.  Stanął  przed  nią  Clement  Spender, 
niezdecydowany,  bez  grosza,  próbujący  namowy.  Ach, 
gdybyż była dała się namówić! 

 -  Bardzo  mi  przykro,  że  Tina  przeżyła  taki  zawód.  Ale 

skoro Lanning, jak widać, zachował się uczciwie i wycofał się 
nie  budząc  w  niej  złudnych  nadziei,  musimy  ufać...  musimy 
ufać... - Delia urwała nie wiedząc, czemu to miały ufać. 

Charlotta Lovell odłożyła robótkę. 
 -  Wiesz  równie  dobrze  jak  ja,  Delio,  że  każdy  młody 

człowiek skłonny do zakochania się w Tinie znajdzie podobne 
powody, żeby się z nią nie ożenić. 

 -  Więc  sądzisz,  że  usprawiedliwienia  Lanninga  są  tylko 

pretekstem? 

 -  Naturalnie.  Pierwszym  z  wielu,  jakie  znajdą  sobie  jego 

następcy...  Bo  oczywiście  będzie  miał  następców.  Tina... 
pociąga mężczyzn. 

 - Ach - szepnęła Delia. 
Otóż  i  stanęły  wreszcie  twarzą  w  twarz  z  problemem, 

który,  przez  długie  lata  przemilczany  i  omijany,  leżał  jednak 
zawsze  tuż  pod  powierzchnią,  niby  trup  pochowany  w 
zbytnim  pośpiechu!  Delia  raz  jeszcze  westchnęła  głęboko, 
znów  jak  gdyby  z  ulgą.  Zawsze  wiedziała,  że  znaleźć  Tinie 
męża będzie rzeczą trudną, prawie niemożliwą, a choć bardzo 
pragnęła szczęścia Tiny, egoizm ukryty gdzieś na dnie duszy 
szeptał,  o  ileż  mniej  samotny  i  jałowy  byłby  schyłek  jej 
własnego  życia,  gdyby  dziewczyna  musiała  je  z  nią  dzielić. 
Ale jakże to powiedzieć matce Tiny? 

 -  Mam  nadzieję,  że  przesadzasz,  Chatty.  Zdarzają  się 

bezinteresowne charaktery... A w każdym razie Tina nie musi 

background image

przecież  być  nieszczęśliwa  tu,  z  nami,  kochającymi  ją  tak 
czule. 

 -  Tina  starą  panną?  Nigdy!  -  Charlotta  Lovell  wstała 

gwałtownie  i  zaciśniętą  dłonią  uderzyła  z  trzaskiem  o 
delikatny  stolik  do  robótek.  -  Moje  dziecko  będzie  miało 
swoje  życie...  Swoje  własne  życie...  ilekolwiek  by  mnie  to 
miało kosztować. 

Delia,  zawsze  skora  do  współczucia,  uczuła  nagły  jego 

przypływ. 

 - Rozumiem cię. Ja też bym chciała... Chociaż tak ciężko 

będzie  się  z  nią  rozstać.  Ale  przecież  nie  ma  gwałtu,  nie  ma 
powodu patrzeć tak daleko w przyszłość. Dziewczyna nie ma 
jeszcze dwudziestu lat. Poczekamy. 

Charlotta  stała  przed  nią  nieruchoma,  wyprostowana.  W 

takich  chwilach  kojarzyła  się  Delii  z  lawą  szukającą  sobie 
drogi  przez  granit:  wydawało  się,  że  nie  ma  ujścia  dla  ogni 
płonących w jej wnętrzu. 

 - Czekać? A co będzie, jeśli ona nie zechce czekać? 
 - Ależ skoro on się wycofał... Co ty masz na myśli? 
 -  Zrezygnował  z  małżeństwa,  ale  nie  ze  spotykania  się  z 

nią. 

Teraz Delia z kolei zerwała się, spłoniona i drżąca. 
 - Charlotta! Czy ty wiesz, co insynuujesz? 
 - Tak, wiem. 
 - 

Ależ  to  zbyt  oburzające.  Żadna  przyzwoita 

dziewczyna... 

Słowa  zamarły  na  ustach  Delii.  Charlotta  Lovell 

nieubłaganie spoglądała jej w oczy. 

 -  Dziewczęta  nie  zawsze  bywają  przyzwoite,  jak  ty  to 

nazywasz. 

Pani Ralston powoli wróciła na fotel. Tamborek upadł na 

podłogę,  ciężkim  ruchem  schyliła  się,  żeby  go  podnieść. 
Chuda postać Charlotty stała nad nią, groźna jak wyrok losu. 

background image

 -  Nie  mam  pojęcia,  Chatty,  co  komu  przyjdzie  z 

mówienia  takich  rzeczy,  nawet  napomykanie  o  nich.  Chyba 
ufasz swojemu dziecku. 

Charlotta roześmiała się. 
 - Moja matka też mi ufała. 
 -  Jak  ty  śmiesz...  Jak  śmiesz?  -  zaczęła  Delia,  lecz 

opuściła oczy i poczuła, że głos łamie jej się w krtani. 

 - O, dla Tiny śmiem wszystko, nawet widzieć ją taką, jaką 

jest - rzekła cicho matka Tiny. 

 - Jaka jest? Jest doskonała! 
 -  Powiedzmy  zatem,  że  musi  płacić  za  swoje 

niedoskonałości. Wszystko, czego pragnę, to żeby nie płaciła 
za drogo. 

Pani  Ralston  siedziała  w  milczeniu.  Zdawało  się  jej,  że 

Charlotta 

przemawia 

głosem 

wszystkich 

groźnych 

przeznaczeń czających się pod bezpieczną powierzchnią życia 
i  że  na  taki  głos  nie  można  odpowiedzieć  inaczej  niż  pełną 
lęku zgodą. 

 - Biedna Tina! - szepnęła. 
 - O, wcale nie mam zamiaru dopuścić, żeby cierpiała! Nie 

na  to  czekałam  tak  długo...  tak  długo.  Tylko  że  popełniłam 
błędy, błędy, które teraz zrozumiałam, które muszę naprawić. 
Byłaś dla nas za dobra... i musimy odejść. 

 - Odejść? - wyjąkała Delia. 
 -  Tak.  Nie  uważaj  mnie  za  niewdzięczną.  Raz  ocaliłaś 

moje  dziecko  -  czy  sądzisz,  że  mogłabym  o  tym  zapomnieć? 
Ale  teraz  moja  kolej...  Teraz  ja  ją  muszę  ocalić.  A  mogę  to 
zrobić  tylko  zabierając  ją  od  wszystkiego  tutaj...  od 
wszystkiego, co znała do tej pory. Za długo żyła wśród rzeczy 
nierealnych, a jest podobna do mnie. One jej nie zaspokoją. 

 -  Wśród  rzeczy  nierealnych?  -  powtórzyła  Delia 

niepewnie. 

background image

 -  Nierealnych  dla  niej.  Wśród  młodych  ludzi,  którzy 

kochają się w niej, ale nie mogą się z nią żenić. Szczęśliwych 
rodzin, gdzie jest mile przyjmowana do czasu, kiedy padnie na 
nią  podejrzenie,  że  poluje  na  czyjegoś  brata  lub  męża...  albo 
gdzie  jest  narażona  na  zniewagi.  Jak  myśmy  mogły,  ty  i  ja, 
wyobrażać  sobie  kiedykolwiek,  że  to  dziecko  uniknie 
katastrofy?  Ja  myślałam  tylko  o  jej  doraźnym  szczęściu,  o 
wszystkich  korzyściach  płynących  dla  nas  obu  z  tego,  że 
jesteśmy  u  ciebie.  Ale  ta  historia  z  młodym  Halseyem 
otworzyła  mi  oczy.  Muszę  zabrać  stąd  Tinę.  Musimy 
zamieszkać  gdzieś,  gdzie  nikt  nas  nie  zna,  gdzie  znajdziemy 
się  wśród  szarych  ludzi  i  będziemy  żyły  szarym  życiem. 
Gdzieś, gdzie ona będzie mogła znaleźć męża i stworzyć sobie 
dom. 

Charlotta umilkła na chwilę. Do tej pory mówiła szybko i 

monotonnie, jakby recytowała coś wyuczonego na pamięć, ale 
teraz głos jej się załamał i powtórzyła z trudem: 

 - Nie jestem niewdzięczna. 
 - Ach, nie mówmy o wdzięczności! Czyż może być na nią 

miejsce pomiędzy tobą a mną? 

Delia  wstała  i  w  rozterce  zaczęła  chodzić  po  pokoju. 

Pragnęła całym sercem wyperswadować Charlocie jej zamiar, 
błagać  ją,  aby  się  nie  śpieszyła,  przedstawić  jej,  jakim 
okrucieństwem  byłoby  oderwać  Tinę  od  wszystkich  jej 
przyzwyczajeń 

znajomych 

wywieźć 

ją 

niewytłumaczonych  powodów  gdzieś,  gdzie  wiodłaby  „szare 
życie  wśród  szarych  ludzi".  Czy  możliwe  zresztą,  aby  istota 
tak promienna poddała się potulnie takiemu losowi i znalazła 
w  tych  warunkach  męża,  który  byłby  dla  niej  do  przyjęcia? 
Taka  zmiana  mogłaby  tylko  przyspieszyć  jakąś  tragedię. 
Doświadczenie  Delii  było  zbyt  ograniczone,  by  potrafiła 
przedstawić  sobie  dokładnie,  co  mogłoby  się  stać  z 
dziewczyną  taką  jak  Tina,  nagle  odciętą  od  wszystkiego,  co 

background image

dotąd osładzało jej życie; ale niejasne wizje buntu i ucieczki - 
„upadku" głębszego i bardziej nieodwracalnego niż Charlotty 
- przemknęły przez jej udręczoną wyobraźnię. 

 - To zbyt okrutne... Zbyt okrutne! - zawołała bardziej do 

siebie niż do Charlotty. 

Charlotta zamiast odpowiedzieć spojrzała nagle na zegar. 
 -  Wiesz,  która  to  godzina?  Już  po  północy.  Nie  mogę 

pozwolić,  żebyś  czekała  całą  noc  na  moją  niemądrą 
dziewczynę. 

Delii  ścisnęło  się  serce.  Spostrzegła,  że  Charlotta  chce 

uciąć rozmowę, i to przypomnieniem, iż tylko matka Tiny ma 
prawo decydować o jej przyszłości. I chociaż Delia dopiero cc 
twierdziła,  że  między  nimi  o  wdzięczności  mowy  być  nie 
może,  teraz  Charlotta  Lovell  wydała  jej  się  potworem 
niewdzięczności.  Już  miała  na  końcu  języka  okrzyk:  „Czyż 
wszystkie  te  lata  nie  dały  mi  żadnego  udziału  w  prawach  do 
Tiny?"  Ale  w  tej  samej  chwili  postawiła  się  raz  jeszcze  na 
miejscu  Charlotty  i  odczuła  bolesną  trwogę  matki  o  los 
dziecka. Całkiem naturalne, że Charlotta ma żal o najmniejszą 
próbę  uszczuplenia  w  poufnej  rozmowie  jej  macierzyńskiej 
władzy, do której nie wolno jej nigdy publicznie się przyznać. 
W  porywie  współczucia  Delia  uświadomiła  sobie,  że  jest 
dosłownie  jedyną  istotą  pod  słońcem,  przed  którą  Charlotta 
może grać rolę matki. „Biedactwo... Ach, niech sobie użyje!'' - 
westchnęła  w  duchu.  -  Ale  dlaczego  ty  miałabyś  na  nią 
czekać? 

Przecież ma klucz, a Delia obiecała ją odwieźć do domu. 
Charlotta  Lovell  nie  odpowiedziała  od  razu.  Zwinęła 

robotę, spojrzała surowo na jeden ze świeczników na kominku 
i  podeszła,  aby  go  wyprostować.  Potem  wzięła  ze  stolika 
woreczek z robotą. 

 -  Właśnie,  jak  sama  mówisz...  Po  co  ktokolwiek  miałby 

na nią czekać? 

background image

Chodziła  po  pokoju,  gasząc  lampy,  zasypując  ogień  na 

kominku, upewniając się, czy okna dobrze zamknięte, podczas 
gdy  Delia  obserwowała  ją  biernie.  Potem  obie  kuzynki 
zapaliły  świece  w  lichtarzach  i  przez  ciemny  dom  poszły  na 
górę.  Charlotta  najwidoczniej  postanowiła  nie  wracać  więcej 
do  tematu  niedawnej  rozmowy.  Na  podeście  przystanęła  i 
pochyliła głowę, by przyjąć jak co wieczór pocałunek Delii. 

 -  Mam  nadzieję,  że  podłożyli  ci  węgla  w  kominku  - 

powiedziała z miną troskliwej gospodyni; Delia pośpieszyła ją 
uspokoić,  po  czym  obie  równocześnie  powiedziały 
„dobranoc"  i  Charlotta  odwróciła  się,  by  pójść  dalej 
korytarzem w stronę swojej sypialni. 

background image


W  kominku  Delii  nie  zapomniano  podłożyć  węgla,  jej 

szlafrok  nagrzewał  się,  rozpostarty  na  fotelu  koło  paleniska. 
Nie rozebrała się jednak ani nie usiadła. Rozmowa z Charlottą 
napełniła ją głębokim niepokojem. 

Przez  chwilę  stała  pośrodku  sypialni,  rozglądając  się 

powoli dokoła. Nic nigdy nie zmieniono w tym pokoju, który 
już 

jako 

świeżo 

upieczona 

mężatka 

zamierzała 

zmodernizować.  Wszystkie  jej  marzenia  o  odnowie  dawno 
wygasły.  Jakieś  głębokie  wewnętrzne  zobojętnienie  nauczyło 
ją  stopniowo  patrzeć  na  siebie  jak  na  osobę  trzecią,  żyjącą 
życiem  przeznaczonym  innej  kobiecie,  kobiecie  zupełnie  nie 
związanej z promienną Delią Lovell, która weszła niegdyś do 
tego domu, tak pełna  planów i wizji  przyszłości. To  nie mąż 
był  temu  winien,  wiedziała  o  tym  dobrze.  Przy  odrobinie 
taktyki, 

wspartej 

odrobiną 

przymilności, 

byłaby 

przeprowadziła  wszystko,  na  czym  jej  zależało,  tak  jak 
przeprowadziła  najważniejsze:  wzięcie  pod  opiekę  małej 
dziewczynki  -  podrzutka.  Trudność  polegała  na  tym,  że  po 
tamtym zwycięstwie nic już nie wydawało się warte zachodu. 
Poznanie maleńkiej Tiny w jakiś sposób zbakierowało całe jej 
życie, czyniąc ją obojętną na wszystko inne, oczywiście prócz 
dobra  męża  i  dzieci.  Przed  sobą  widziała  tylko  przyszłość 
pełną  obowiązków,  które  zresztą  pogodnie  i  wiernie 
wypełniała. Ale jej własne życie było już skończone, czuła się 
tak oderwana od świata jak zakonnica w klasztorze. 

Zmiana,  jaka  w  niej  zaszła,  była  zbyt  głęboka,  aby 

pozostać  nie  dostrzeżoną.  Ralstonowie  otwarcie  zachwycali 
się uległością kochanej Delii. Każdą bierną zgodę poczytywali 
za  ustępstwo  i  doktryna  rodowa  umocniła  się  jeszcze  w 
obliczu  tych  nowych  dowodów  jej  trwałości.  Teraz,  wodząc 
oczami  po  litografiach  Leopolda  Roberta,  rodzinnych 

background image

dagerotypach,  meblach  z  drzewa  różanego  i  mahoniu,  Delia 
pojęła, że patrzy na ściany własnego grobu. 

Zmiana nastąpiła owego dnia, w którym Charlotta Lovell, 

skulona  na  tejże  samej  kozetce,  wyznała  swoją  straszną 
tajemnicę.  Wówczas  to  po  raz  pierwszy  Delia  z  jakąś  pełną 
lęku  egzaltacją  posłyszała,  jak  ślepe  siły  życia  tłuką  się  i 
krzyczą  pod  powierzchnią.  Ale  tegoż  dnia  pojęła  także,  iż 
sama  jest  od  nich  odcięta,  skazana  na  przebywanie  wśród 
cieni. Życie ominęło ją i pozostawiło wśród Ralstonów. 

Dobrze  więc!  Zrobi  jak  najlepszy  użytek  z  siebie  i  z 

Ralstonów.  Ślub  ten  złożyła  natychmiast,  bez  wahania,  i 
prawie dwadzieścia lat wytrwała przy nim niezłomnie. Tylko 
raz jeden nie była członkiem rodu Ralstonów, lecz samą sobą; 
ten jeden raz wydawało  jej się, że warto. A teraz, być może, 
usłyszała to samo wyzwanie: znów na chwilę uznała, że może 
warto  by  żyć.  Nie  dla  Clementa  Spendera  -  biednego 
Clementa,  od  lat  żonatego  z  pewną  nieładną,  lecz 
zdecydowaną  kuzynką,  która  dopadła  go  w  Rzymie, 
zaprowadziła  przed  ołtarz,  trzymała  żelazną  ręką  w  domu  i 
zmuszała  cały  wojażujący  po  Europie  Nowy  Jork  do 
kupowania - z  grymasem rezygnacji  - jego  obrazów. Nie, nie 
dla Clementa Spendera, nie dla Charlotty ani nawet dla Tiny, 
ale  dla  siebie  samej,  Delii  Ralston,  dla  jednej  własnej 
zaprzepaszczonej  wizji,  własnej  utraconej  rzeczywistości  raz 
jeszcze  przełamie  Ralstonowskie  zapory  i  wydobędzie  się  na 
świat. 

Rozmyślania jej przerwał cichy odgłos, który rozległ się w 

uśpionym  domu.  Wytężywszy  słuch  usłyszała,  jak  otwierają 
się  drzwi  Charlotty  Lovell,  a  ona  sama,  szeleszcząc 
sztywnymi  halkami,  posuwa  się  ku  schodom.  Pod  drzwiami 
ukazało  się  światło  i  znikło,  Charlotta  minęła  próg  Delii  w 
drodze na parter. 

background image

Nie  ruszając  się  Delia  nasłuchiwała  w  dalszym  ciągu. 

Może  sumienna  Charlotta  zeszła  upewnić  się,  czy 
rzeczywiście  dobrze  zasypała  ogień  na  kominku.  Jeżeli  taki 
był  cel  jej  wyprawy,  wkrótce  rozlegną  się  jej  powracające 
kroki. Ale żadnych kroków nie było słychać i powoli stało się 
jasne,  że  Charlotta  zeszła  na  dół,  by  czekać  na  córkę. 
Dlaczego? 

Sypialnia  Delii  znajdowała  się  od  frontu.  Delia  przeszła 

cichutko  po  grubym  dywanie,  rozsunęła  firanki  i  ostrożnie 
otworzyła  wewnętrzne  okiennice.  W  dole  leżał  pusty  plac, 
biały  od  poświaty  księżyca;  drzewa  rzucały  wzorzyste  cienie 
na śnieg, który świeżo pokrył ziemię cienką warstewką. Domy 
naprzeciwko spały w ciemnościach; żaden trop ludzki ani ślad 
kół nie kalał lśniącej, białej powierzchni ulicy. 

Delia  wiedziała,  że  z  rodzin  zamieszkałych  wokół 

Gramercy  Park  jeszcze  tylko  dwie  pojechały  na  bal: 
Petrusowie  Vandergrave'owie  i  ich  kuzynostwo,  młodzi 
Parmly'owie  Ralstonowie.  Luciusowie  Lanningowie  właśnie 
przywdziali  na  trzy  lata  żałobę  po  matce,  pani  Luciusowej 
(przykre  to  było  dla  ich  córki  Kate,  osiemnastolatki,  która 
będzie  mogła  zacząć  „bywać  w  świecie"  dopiero  mając  lat 
dwadzieścia  jeden);  młoda  pani  Marcy  Mingott  oczekiwała 
trzeciego  dziecka  i,  co  za  tym  idzie,  nie  pokazywała  się 
publicznie; pozostali zaś, bezimienni mieszkańcy skweru, nie 
byli zaproszeni. 

Delia  przycisnęła  czoło  do  szyby.  Wkrótce  zza  rogu 

zaczną  pokazywać  się  karety,  na  uśpionym  placu  zadudnią 
końskie  kopyta, ze stopni  wiodących  do domów rozlegną  się 
świeże  młodzieńcze  śmiechy  i  pożegnania.  Ale  czemu 
Charlotta czeka na córkę w ciemnościach na dole? 

Paryski  zegar  wybił  pierwszą.  Delia  odeszła  od  okna, 

poprawiła ogień na kominku, wzięła szal i owinąwszy się nim 
wróciła na posterunek. Ach, jakże musiała się zestarzeć, żeby 

background image

czuć zimno w takiej chwili! Przypomniało to jej, co ją czeka w 
przyszłości:  newralgie,  reumatyzm,  zesztywnienie,  coraz 
więcej  dolegliwości.  A  w  ciepłych  ramionach  kochanka  nie 
czuwała przy księżycu nigdy... 

Na skwerze wciąż było cicho. A przecież bal z pewnością 

już  się  skończył:  najweselsze  zabawy  nie  przeciągały  się 
długo  poza  pierwszą  w  nocy,  a  z  University  Place  do 
Gramercy Park jechało się krótko. Delia oparła się o framugę 
okna i nasłuchiwała. 

Na Irving Place rozległ się przytłumiony przez śnieg tętent 

kopyt  i  rodzinna  kareta  Petrusów  Vandergrave'ów  zajechała 
przed  dom  naprzeciwko.  Panny  Vandergrave  i  ich  brat 
wyskoczyli  z  niej  i  weszli  po  stopniach,  po  czym  kareta 
zatrzymała  się  raz  jeszcze  o  parę  drzwi  dalej  i  Parmly'owie, 
odwożeni  przez  kuzynów,  wysiedli  przed  swoim  domem. 
Następny  pojazd,  który  ukaże  się  zza  rogu,  musi  zatem  być 
karetą Johnów Juniusów, przywożącą Tinę. 

Złocony  zegar  wybił  wpół  do  drugiej.  Delia  zdziwiła  się 

wiedząc,  że  młoda  Delia,  przez  szacunek  dla  godzin 
biurowych  Johna  Juniusa,  nigdy  nie  wraca  zbyt  późno  z 
wieczornych  przyjęć.  To  pewnie  Tina  przewlekała  wyjazd; 
pani Ralston była na nią trochę zła o to, że nie pomyślała, iż 
nie  powinna  zatrzymywać  kuzynki.  Ale  uczucie  to  ustąpiło 
natychmiastowej fali współczucia. „Musimy wyjechać gdzieś i 
prowadzić  szare  życie  wśród  szarych  ludzi".  Jeśli  Charlotta 
spełni  swoją  groźbę  -  a  Delia  wiedziała,  że  nie 
wypowiedziałaby jej, gdyby nie powzięła niezłomnej decyzji - 
biedna  Tina  może  w  tej  chwili  tańczy  swojego  ostatniego 
walca. 

Minął  jeszcze  kwadrans.  Wreszcie,  właśnie  gdy  zimno 

zaczęło  już  przenikać  przez  szal  Delii,  zobaczyła,  jak  dwoje 
ludzi  skręca  z  Irving  Place  w  opustoszały  skwer.  Jednym  z 
nich był człowiek w cylindrze i obszernym płaszczu. Do jego 

background image

ramienia przywarła postać tak opatulona w okrycia i szale, że 
Delia  wahała  się  do  ostatniej  chwili,  póki  nie  padło  na  nią 
światło  latarni  na  rogu.  Potem  dziwiła  się,  że  nie  poznała  od 
razu  tanecznego  kroku  Tiny  i  sposobu,  w  jaki  przechylała 
głowę  trochę  na  bok,  by  spojrzeć  na  osobę,  z  którą 
rozmawiała. 

Tina - Tina i Lanning Halsey, wracający późną nocą sami, 

na  piechotę,  z  balu  u  Vandergrave'ów!  Pierwszą  myślą  Delii 
było,  że  zdarzył  się  jakiś  wypadek:  może  kareta  się  zepsuła 
albo córka zasłabła i musiała wrócić do domu. Ale nie, w tym 
ostatnim przypadku byłaby odesłała potem Tinę w karecie. A 
gdyby  zdarzył  się  jakikolwiek  wypadek,  młodzi  śpieszyliby 
się, żeby zawiadomić panią Ralston, gdy tymczasem szli przez 
zimną,  roziskrzoną  noc  wolno,  jak  kochankowie  po  łące  w 
pełni  lata,  jak  gdyby  cienkie  pantofelki  Tiny  stąpały  po 
stokrotkach, nie po śniegu. 

Delia  zaczęła  drżeć  jak  młoda  dziewczyna.  W  jednej 

chwili  otrzymała  odpowiedź  na  pytanie,  które  długo  było 
tematem  sekretnych  domysłów  z  jej  strony.  Jak  się  tacy 
kochankowie, jak Charlotta i Clement Spender, urządzili, aby 
się  spotykać?  Jakie  latmijskie  samotnie  kryły  ich  potajemne 
rozkosze? W tej zwartej, eksponowanej małej społeczności, do 
której  wszyscy  należeli,  jak  mogło  w  ogóle  dochodzić  do 
takich spotkań? Delia  nigdy nie odważyłaby się zapytać o to 
Charlotty;  bywały  chwile,  kiedy  prawie  wolała  nie  wiedzieć, 
nie  snuć  nawet  domysłów.  Ale  teraz  od  jednego  rzutu  oka 
zrozumiała. Ileż razy Charlotta Lovell, mieszkająca w mieście 
z chorą babką, musiała wracać z wieczornych przyjęć pieszo z 
Clementem Spenderem, ile razy musiała otwierać sobie i jemu 
drzwi  do  ciemnego  domu  przy  Mercer  Street,  gdzie  nie  było 
komu  wypatrywać  ich  powrotu  prócz  głuchej  staruszki  i  jej 
wiekowych  sług,  śpiących  bezpiecznie  na  górnym  piętrze! 
Myśląc to Delia jakby widziała ponury salon, zastępujący im 

background image

polankę oblaną światłem księżyca; salon, do którego stara pani 
Lovell  już  nie  schodziła,  jego  owinięty  w  płótno  żyrandol, 
twarde  empirowe  sofy  i  bezokie  marmurowe  kariatydy 
podtrzymujące  parapet  kominka.  Wyobrażała  sobie  smugę 
księżycowej  poświaty,  padającą  na  łabędzie  i  girlandy 
spłowiałego dywanu, i w tym lodowatym świetle dwie młode 
postacie objęte uściskiem. 

Tak,  to  widocznie  jakieś  podobne  wspomnienie  obudziło 

podejrzenia  Charlotty,  roznieciło  jej  obawy  i  kazało  zejść  na 
dół w ciemnościach, by stanąć twarzą w twarz z winowajcami. 
Delię  przejął  dreszcz  na  myśl  o  ironii  takiej  konfrontacji. 
Gdybyż  tylko  Tina  wiedziała!  Ale  dla  Tiny  oczywiście 
Charlotta  jest  ciągle  tym,  czym  od  dawna  być  postanowiła: 
uosobieniem 

pruderyjnego 

staropanieństwa. 

Delia 

wyobrażała  sobie,  jak  spokojnie  i  przyzwoicie  rozegra  się 
niebawem  ta  scena  na  piętrze:  żadnego  zdziwienia,  żadnych 
wyrzutów,  żadnych  insynuacji,  tylko  uśmiechnięte  i 
zdecydowane ignorowanie wszelkich usprawiedliwień. 

„Co  takiego,  Tino?  Wracałaś z  Lanningiem  piechotą? Ty 

nieostrożne  dziecko...  po  takim  mokrym  śniegu!  Ach, 
rozumiem,  Delia  martwiła  się  o  swoje  maleństwo  i  uciekła 
wcześnie, obiecując odesłać karetę... I kareta nie przyjechała? 
No  cóż,  moja  kochana,  winszuję  ci,  że  znalazłaś  Lanninga, 
który odprowadził cię  do domu. Tak, czekałam na  ciebie,  bo 
ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć, czy wzięłaś klucz od 
zamka... Widziałaś kiedy taką nierozgarniętą starą ciotkę? Ale 
nie mów mamie, kochanie, boby mnie wyłajała, że jestem taka 
zapominalska  i  siedzę  w  tym  zimnie  na  dole.  Jesteś  zupełnie 
pewna,  że  masz  klucz?  Ach,  Lanning  go  ma?  Dziękuję  ci, 
Lanning,  bardzo  uprzejmie  z  twojej  strony!  Dobranoc...  A 
właściwie należałoby powiedzieć: dzień dobry". . 

Gdy  Delia  doszła  do  tego  punktu  swego  niemego 

odtworzenia monologu Charlotty, drzwi frontowe trzasnęły na 

background image

dole i młody Lanning Halsey odszedł powoli przez plac. Delia 
zobaczyła,  jak  przystanął  na  przeciwległym  chodniku, 
podniósł  wzrok  na  fasadę  ich  domu,  a  potem  ociągając  się 
ruszył  dalej.  Odprawienie  go  zajęło  dokładnie  tyle  czasu,  ile 
sobie  Delia  obliczyła.  W  chwilę  później  ujrzała  przelotne 
światło 

pod 

swoimi 

drzwiami, 

posłyszała 

szelest 

wykrochmalonych  halek  Charlotty  i  wiedziała,  że  matka  i 
córka doszły już do swoich pokoi. 

Z  wolna,  sztywnymi  ruchami  zaczęła  się  rozbierać, 

zdumchnęła  świecę  i  uklękła  przy  łóżku,  z  twarzą  ukrytą  w 
dłoniach. 

background image

10 
Leżąc  bezszelestnie  do  rana,  Delia  przeżyła  raz  jeszcze 

wszystkie szczegóły tego rozstrzygającego dnia, kiedy wzięła 
na  siebie  opiekę  nad  dzieckiem  Charlotty.  W  owym  czasie 
sama była jeszcze nieledwie dzieckiem i nie miała nikogo, do 
kogo  mogłaby  się  zwrócić,  kto  mógłby  ją  umocnić  w  jej 
postanowieniu albo doradzić, jak je wprowadzić w życie. Od 
tej pory doświadczenie nagromadzone w ciągu dwudziestu lat 
powinno ją było przygotować na krytyczne sytuacje i nauczyć 
radzić  innym,  zamiast  szukać  u  nich  rady.  Ale  te  lata 
doświadczeń  obciążyły  ją  niby  łańcuchy  przykuwające  ją  do 
wąziutkiego  pola  jej  życia;  samodzielne  działanie  wydawało 
jej się teraz bardziej niebezpieczne, trudniejsze do pomyślenia, 
niż  kiedy  ważyła  się  na  nie  po  raz  pierwszy.  O  tyle  więcej 
było  teraz  ludzi,  których  interesy  należało  uwzględnić 
(„uwzględnić", to było Ralstonowskie  słowo): jej dzieci i ich 
dzieci,  rodziny,  do  których  weszły  przez  małżeństwo.  Co 
powiedzieliby Halseyowie, a co Ralstonowie? Czyż więc stała 
się na wskroś jedną z Ralstonów? 

W  kilka  godzin  później  siedziała  w  bibliotece  starego 

doktora Lanskella, z oczyma utkwionymi w jego zakopconym 
smyrneńskim  dywanie.  Od  kilku  lat  doktor  Lanskell  już  nie 
praktykował:  co  najwyżej  odwiedzał  nadal  paru  starych 
pacjentów lub udzielał konsultacji w „trudnych" przypadkach. 
Pozostał  jednak  potęgą  w  swoim  dawnym  królestwie, 
rodzajem świeckiego papieża lub lekarza - mędrca, do którego 
pacjenci,  niegdyś  przez  niego  wyleczeni  z  fizycznych 
dolegliwości,  wracali  często  po  lekarstwo  moralne.  Ludzie 
zgodnie  stwierdzali,  że  sądy  doktora  Lanskella  są  zdrowe  i 
mądre, ale tym, co potajemnie ściągało ich do niego, był fakt, 
że w społeczeństwie największych czcicieli totemów on jeden 
nie boi się niczego. Siedząc teraz  i patrząc na jego masywną 
siwogłową  postać,  ciężko  przechadzającą  się  po  pokoju, 

background image

pomiędzy rzędami książek medycznych w oprawach z cielęcej 
skóry  oraz  umierającymi  gladiatorami  i  popiersiami  cezara 
Augusta  w  młodym  wieku,  otrzymanymi  w  darze  od 
wdzięcznych pacjentów, Delia już czuła się pokrzepiona samą 
jego fizyczną obecnością. 

 -  Widzi  pan,  doktorze,  z  początku,  kiedy  wzięłam  Tinę, 

niedostatecznie może uwzględniłam... 

Doktor zatrzymał się przy biurku i rubasznie grzmotnął w 

nie pięścią. 

 -  I  chwała  Bogu!  Dosyć  jest  uwzględniaczy  w  tym 

mieście bez pani, Delio Lovell. 

Szybko podniosła na niego oczy. 
 - Dlaczego nazywa mnie pan Delią Lovell? 
 -  No,  bo  coś  mi  się  zdaje,  że  dziś  pani  nią  jest  -  odparł 

chytrze, a ona przyjęła to smutnym uśmiechem. 

 -  Może  gdybym  nią  nie  była,  raz  przedtem...  to  znaczy, 

gdybym  zawsze  była  przezorną  i  rozważną  panią  Ralston, 
byłoby to w końcu lepiej dla Tiny. 

Doktor  Lanskell  ciężko  opuścił  swoje  wielkie, 

podagryczne ciało w fotel za biurkiem i spojrzał na nią przez 
okulary, wesoło i ironicznie. 

 -  Nie  cierpię  dobrych  uczynków  obliczanych  na  to,  co 

będzie  „w  końcu".  Są  mniej  więcej  tak  samo  pożywne  jak 
zimna baranina podana trzeci dzień z rzędu. 

Delia zastanowiła się. 
 -  Oczywiście  zdaję  sobie  sprawę,  że  jeśli  zaadoptuję 

Tinę... 

 - Tak? 
 - No, to ludzie powiedzą... 
Ciemny  rumieniec  wystąpił  na  jej  szyję,  oblał  policzki  i 

czoło  i  przebiegł  niby  płomień  pod  włosami  grzecznie 
rozdzielonymi pośrodku. 

 - Tak - kiwnął głową. 

background image

 - Albo... - rumieniec pociemniał jeszcze - albo że ona jest 

Jima... 

Znów doktor Lanskell kiwnął głową. 
 - Prędzej pomyślą to właśnie. I co w tym złego? Znałem 

Jima:  nie  zadawał  pani  pytań,  kiedy  wzięła  pani  małą...  ale 
wiedział, kim ona jest. 

Podniosła na niego zdziwione oczy. 
 - Wiedział? 
 - Tak, przyszedł do mnie. I... no cóż... w interesie dziecka 

pogwałciłem  tajemnicę  zawodową.  W  ten  sposób  Tina 
otrzymała dom rodzinny. Nie wyda mnie pani, co? 

 -  Och,  doktorze...  -  Jej  oczy  napełniły  się  łzami  bólu.  - 

Jim wiedział? I nie powiedział mi? 

 -  Nie.  Ludzie  niewiele  sobie  mówili  w  tamtych  czasach, 

prawda? Ale podziwiał panią ogromnie za to, co pani zrobiła. 
A  jeśli  pani  wierzy,  jak  przypuszczam,  że  przebywa  teraz  w 
świecie  głębszego  uświadomienia,  czemu  nie  przyjąć  za 
pewnik,  że  będzie  podziwiał  panią  jeszcze  bardziej  za  to,  co 
zamierza pani uczynić? Zapewne w niebie ludzie zdają sobie 
sprawę - zakończył doktor sardonicznie - że na ziemi diabelnie 
trudniej jest zrobić coś odważnego mając lat czterdzieści pięć 
niż mając dwadzieścia. 

 - Ach, właśnie o tym myślałam dziś rano - wyznała. 
 - No więc dziś po południu udowodni pani, że jest wręcz 

przeciwnie. - Spojrzał na zegarek, wstał z fotela i po ojcowsku 
położył  dłoń  na  jej  ramieniu.  -  Niech  sobie  ludzie  myślą,  co 
chcą, a gdyby pani miała jakieś kłopoty z małą Delią, niech ją 
pani  przyśle  do  mnie.  Syn  nic  nie  powie,  wie  pani,  ani  John 
Junius.  To  kobieta  musiała  wpaść  na  ten  pomysł  z  trzecim  i 
czwartym pokoleniem... 

Do  pokoju  zajrzała  stara  służąca  i  Delia  wstała,  ale  w 

progu zatrzymała się jeszcze. 

background image

 -  Mam  wrażenie,  że  to  Charlotte  będę  musiała  panu 

przysłać. 

 - Charlottę? 
 - To, co zrobię, będzie jej bardzo przykre. 
Doktor Lanskell uniósł w górę siwe brwi. 
 -  Tak?  Biedna  Charlotta.  Zapewne  jest  zazdrosna?  Tu 

sprawdza  się  mimo  wszystko  powiedzenie  o  trzecim  i 
czwartym pokoleniu. Ktoś zawsze musi płacić rachunek. 

 - Ach... byle tylko nie płaciła go Tina! 
 -  No,  to  właśnie  jest  wzgląd,  który  Charlotta  uzna  z 

czasem. Więc ma pani jasną drogę przed sobą. 

Odprowadził  ją  do  wyjścia  przez  jadalnię,  gdzie  czekali 

już jacyś biedacy i jeden czy dwóch starych pacjentów. 

Delii wydawało się rzeczywiście, że ma przed sobą jasną 

drogę aż do chwili, gdy tegoż popołudnia wezwała do swojej 
sypialni Charlottę. Tina leżała w łóżku z bólem głowy - był to 
w owych czasach stan przyjęty u panienek mających sercowe 
kłopoty  i  znakomicie  ułatwiający  porozumienie  osobom 
starszym. 

Przy  południowym  posiłku  Delia  i  Charlotta  wymieniły 

tylko  parę  konwencjonalnych  zwrotów,  ale  Delia  w  dalszym 
ciągu  wyczuwała,  że  decyzja  kuzynki  jest  ostateczna. 
Wydarzenia ubiegłego wieczoru musiały utwierdzić Charlottę 
w przekonaniu, że najwyższa pora decyzję tę podjąć. 

Panna  Lovell  zamknęła  drzwi  sypialni  ze  zwykłą  sobie 

pedantyczną starannością i skierowała się ku obitej kretonem 
kanapce między oknami. 

 - Chciałaś widzieć się ze mną, Delio? 
 -  Tak.  Ach,  nie  siadaj  tam!  -  wyrwał  się  pani  Ralston 

okrzyk, którego nie mogła powstrzymać. 

Charlotta spojrzała ze zdumieniem. Czyż możliwe, aby nie 

pamiętała  rozpaczliwego  szlochu,  który  niegdyś  tłumiła  w 
tychże samych poduszkach? 

background image

 - Nie siadać?... 
 -  Nie,  chodź  tu  bliżej  mnie.  Czasami  wydaje  mi  się,  że 

jestem trochę głucha - wyjaśniła nerwowo Delia, przysuwając 
drugi fotel do swojego. 

 -  Ach,  tak.  -  Charlotta  usiadła.  -  Nie  zauważyłam  tego. 

Ale  jeśli  to  prawda,  może  dzięki  temu  nie  słyszałaś,  o  której 
godzinie  Tina  wróciła  od  Vandergrave'ów,  tej  nocy.  Chociaż 
jest  taka  nie  uważająca,  nie  darowałaby  sobie,  gdyby  cię 
zbudziła. 

 -  Nie  zbudziła  mnie  -  odpowiedziała  Delia.  W  duchu 

pomyślała: „Charlotta jest całkiem zdecydowana. Nie zdołam 
jej przekonać". 

 -  Przypuszczam,  że  Tina  świetnie  się  bawiła  na  balu?  - 

spytała. 

 -  No  cóż,  płaci  za  to  migreną.  Takie  podniecające 

przeżycia to nie dla niej, już ci to mówiłam... 

 -  Tak  -  przerwała  pani  Ralston.  -  Prosiłam  cię,  abyś  tu 

przyszła  właśnie  po  to,  żeby  kontynuować  naszą  wczorajszą 
rozmowę. 

 -  Kontynuować?  -  Ceglaste  plamy  pojawiły  się  na 

zwiędłych  policzkach  Charlotty.  -  Czy  warto?  Uważam,  że 
powinnam  powiedzieć  ci  od  razu,  iż  moja  decyzja  jest 
nieodwołalna.  Chyba  przyznasz,  że  ja  wiem  najlepiej,  czego 
wymaga dobro Tiny. 

 - Tak, oczywiście. Ale czy nie pozwolisz mi przynajmniej 

wziąć udziału w twoim postanowieniu? 

 - Udziału? 
Delia  pochyliła  się  do  przodu,  kładąc  ciepłą  dłoń  na 

splecionych palcach kuzynki. , 

 -  Chatty,  kiedyś,  przed  laty,  w  tym  samym  pokoju 

prosiłaś  mnie,  żebym  ci  pomogła.  Wierzyłaś  wtedy,  że 
potrafię. Czy nie zechcesz uwierzyć w to i teraz? 

Wargi Charlotty zesztywniały. 

background image

 -  Wierzę,  że  przyszedł  czas,  kiedy  powinnam  pomóc 

sobie sama. 

 - Kosztem szczęścia Tiny? 
 - Nie. Po to aby oszczędzić jej większego nieszczęścia. 
 -  Ależ,  Chatty,  ja  niczego  nie  pragnę  prócz  szczęścia 

Tiny. 

 -  O,  wiem.  Zrobiłaś  dla  mego  dziecka  wszystko,  co 

mogłaś. 

 -  Nie,  nie  wszystko  -  Delia  podniosła  się  i  stanęła 

uroczyście przed kuzynką. - Ale teraz to zrobię. - Brzmiało to 
tak, jakby składała ślubowanie. 

Charlotta  Lovell  spojrzała  na  nią  z  błyskiem  strachu  w 

spłoszonych oczach. 

 -  Jeśli  to  znaczy,  że  zamierzasz  użyć  swojego  wpływu  u 

Halseyów...  bardzo  ci  jestem  wdzięczna,  zawsze  będę  ci 
wdzięczna.  Ale  nie  chcę  dla  mojego  dziecka  małżeństwa  z 
przymusu. 

Delia  zaczerwieniła  się  na  myśl,  jak  źle  tamta  ją 

zrozumiała.  Wydawało  jej  się,  że  musi  mieć  swój  wielki 
zamiar wypisany na twarzy. 

 -  Chcę  adoptować  Tinę,  dać  jej  moje  nazwisko  - 

oznajmiła. 

Charlotta Lovell spojrzała na nią kamiennym wzrokiem. 
 - Adoptować ją?... 
 -  Czy  nie  rozumiesz,  kochana,  jaką  to  zrobi  różnicę?  Są 

pieniądze  po  mojej  matce,  Lovellowskie  pieniądze.  Nie  ma 
tego dużo, to prawda, ale Jim zawsze chciał, żeby wróciły do 
Lovellów. Moja Delia i jej brat są tak bogato zaopatrzeni. Nie 
ma  powodu,  dla  którego  by  moja  osobista  mała  fortunka  nie 
miała  przypaść  Tinie.  I  dlaczego  ona  nie  miałaby  być  znana 
światu  jako  Tina  Ralston?  -  Delia  zrobiła  małą  przerwę.  - 
Sądzę...  wydaje  mi  się,  że  wiem  na  pewno...  że  Jim 
pochwaliłby i to także. 

background image

 - Pochwaliłby? 
 - Tak. Czy nie rozumiesz, że kiedy pozwolił mi zająć się 

dzieckiem,  musiał  przewidzieć  i  zgodzić  się  na  wszystko... 
wszystko, cokolwiek może kiedyś z tego wyniknąć?  

Charlotta wstała także. 
 -  Dziękuję  ci,  Delio.  Ale  nic  już  więcej  nie  powinno  z 

tego  wyniknąć  prócz  jednego:  że  cię  opuścimy,  i  to  zaraz. 
Jestem pewna, że Jim to właśnie by pochwalił. 

Pani  Ralston  cofnęła  się  o  krok.  Zimna  stanowczość 

Charlotty  paraliżowała  jej  odwagę,  żaden  natychmiastowy 
kontrargument nie przychodził jej do głowy. 

 - Ach, więc łatwiej ci poświęcić szczęście Tiny niż swoją 

dumę? - wykrzyknęła. 

 -  Dumę?  Nie  mam  prawa  do  żadnej  dumy  prócz  dumy z 

własnego dziecka. A tej nie poświęcę nigdy. 

 -  Nikt  tego  od  ciebie  nie  żąda.  Jesteś  nierozsądna.  Jesteś 

okrutna. Wszystko, czego chcę, to żeby mi było wolno pomóc 
Tinie,  a  ty  mówisz  tak,  jakbym  uszczuplała  twoje 
uprawnienia. 

 -  Moje?  -  Charlotta  powtórzyła  te  słowa  z  żałosnym 

śmiechem.  -  Jakież  one  są?  Nie  mam  żadnych,  ani  wobec 
prawa, ani w sercu mojego dziecka. 

 -  Jak  możesz  mówić  takie  rzeczy?  Wiesz,  jak  Tina  cię 

kocha. 

 -  Tak,  litościwie...  Jak  ja  kiedyś  kochałam  moje  stare 

niezamężne  ciotki!  Kiedy  byłyśmy  małe,  przestrzegano  nas 
stale, żeby nigdy nie mówić nic, co mogłoby zgorszyć ciocię 
Nonie.  Zupełnie  w  ten  sam  sposób,  jak  ty  mówiłaś  Tinie 
tamtego wieczora... 

 -  Och!  -  szepnęła  Delia.  Charlotta  Lovell  stała  wciąż 

przed nią, wymizerowana, sztywna, nieugięta. 

 -  Nie,  to  już  za  długo  trwa.  Zamierzam  powiedzieć  jej 

wszystko i zabrać ją stąd. 

background image

 - Powiedzieć jej o urodzeniu? 
 -  Nigdy  się  go  nie  wstydziłam  -  rzuciła  zdyszanym 

głosem Charlotta. 

 -  A  więc  poświęcasz  ją...  poświęcasz  ją  swojej  żądzy 

władzy? 

Dwie kobiety patrzyły sobie w twarz, wyczerpawszy cały 

oręż,  jaki  posiadały.  Delia,  rozdygotana  z  oburzenia, 
zobaczyła,  jak  jej  przeciwniczka  chwieje  się  z  wolna,  cofa  i 
opada  na  kanapę,  mówiąc  coś  urywanym  szeptem.  Charlotta 
ukryła twarz w poduszkach, mnąc je gwałtownie w dłoniach. 
Ta  sama  zaciekła  macierzyńska  namiętność,  która  niegdyś 
powaliła ją na te poduszki, teraz przyginała ją niżej jeszcze, w 
męce  jeszcze  bardziej  gorzkiego  wyrzeczenia.  Delii  zdawało 
się, że słyszy tamten dawny okrzyk: „Jakże mogę wyrzec się 
własnego  dziecka?"  Jej  własna  chwilowa  uraza  stopniała; 
pochyliła się nad wstrząsanymi łkaniem ramionami matki. 

 -  Chatty,  tym  razem  to  nie  będzie  tak,  jakbyś  się  jej 

wyrzekała. Czy nie możemy po prostu kochać jej dalej razem? 

Charlotta nie odpowiedziała. Przez długi czas leżała cicho, 

bez  ruchu,  z  ukrytą  twarzą,  jakby  się  bała  zwrócić  ją  ku 
tamtej,  pochylonej  nad  nią  twarzy.  Niebawem  jednak  Delia 
spostrzegła,  że  napięte  mięśnie  odprężają  się  stopniowo  i 
jedna z rąk kuzynki porusza się z lekka, błądząc po omacku. 
Wsunęła  dłoń  pomiędzy  szukające  palce,  a  Charlotta 
pochwyciła ją i przycisnęła do ust. 

background image

11 
Tina Lovell - obecnie panna Clementina Ralston - miała w 

lipcu  poślubić  Lanninga  Halseya.  Zaręczyny  ogłoszono 
dopiero  w  kwietniu  i  żeńska  starszyzna  plemienia  zaczęła  od 
oburzania  się  na  niedelikatność  tak  krótkiego  narzeczeństwa. 
W  ówczesnym  Nowym  Jorku  uważano  powszechnie,  że 
„młodym  należy  dać  sposobność  poznania  się  nawzajem", 
choć  większość  par  małżeńskich  składających  się  na 
nowojorskie  towarzystwo  bawiła  się  razem  w  dzieciństwie  i 
urodziła  się  z  ojców  i  matek  znających  się  równie  dobrze  i 
długo.  Jednakże  jakieś  tajemnicze  prawo  konwenansu 
wymagało,  by  świeżo  zaręczoną  parę  uważać  za  parę,  która 
równie  świeżo  się  poznała.  W  południowych  stanach  sprawy 
załatwiano  inaczej:  zaręczyny  na  łapu-capu,  nawet 
małżeństwa  połączone  z  ucieczką  z  domu  nie  należały  w 
tamtejszych annałach do rzadkości, ale taka pochopność mniej 
się zgadzała z leniwą krwią Nowego Jorku, gdzie tempo życia 
wyznaczała wciąż jeszcze holenderska rozwaga. 

Jednakże  w  przypadku  tak  niezwykłym  jak  małżeństwo 

Tiny Ralston odejście od tradycji nikogo zbytnio nie zdziwiło. 
Po  pierwsze,  wszyscy  wiedzieli,  że  nie  jest  ona  żadną  Tiną 
Ralston,  chyba  żeby  uwierzyć  pogłoskom  o  nie  znanej  dotąd 
„przeszłości" biednego Jima i wspaniałomyślności wdowy po 
nim. Ale opinia większości sprzeciwiała się temu. Ludzie nie 
kwapili się obwiniać nieżyjącego człowieka o wykroczenie, z 
którego  nie  może  się  oczyścić,  Ralstonowie  zaś  oświadczali 
jednogłośnie,  że  choć  bynajmniej  nie  pochwalają  postępku 
pani  Jamesowej  Ralston,  to  jednak  są  przeświadczeni,  że  nie 
adoptowałaby  Tiny,  gdyby  fakt  ten  mógł  być  interpretowany 
jako „rzucenie cienia" na zmarłego męża. 

Nie,  dziewczyna  była  może  Lovellówną  -  choć  i  ten 

pogląd  nie  miał  wielu  zwolenników  -  ale  Ralstonówną  nie 
była  z  pewnością.  Jej  brązowe  oczy  i  lekkomyślny  sposób 

background image

bycia  zbyt  oczywiście  wykluczały  ją  z  klanu,  by  zachodziła 
potrzeba  oficjalnej  ekskomuniki.  W  istocie  większość  ludzi 
uważała,  że  -  jak  to  zawsze  twierdził  doktor  Lanskell  - 
pochodzenie  jej  jest  naprawdę  nie  do  ustalenia,  że  stanowi 
jedną  z  owych  nie  rozwiązanych  tajemnic,  które  co  pewien 
czas  nurtują  i  irytują  najszacowniejsze  społeczności,  i  że 
adoptowanie  Tiny  przez  Delię  Ralston  jest  po  prostu  jeszcze 
jednym  dowodem  klanowości  Lovellów,  skoro  pani  Ralston 
wzięła  niegdyś dziewczynkę  pod  opiekę  tylko  dlatego,  że  jej 
kuzynka Charlotta była do niej tak przywiązana. Powiedzieć, 
że  syn  i  córka  pani  Ralston  byli  zachwyceni  pomysłem 
adoptowania  Tiny,  byłoby  przesadą,  ale  powstrzymali  się  od 
komentarzy,  pełnym  godności  milczeniem  starając  się 
zredukować  do  minimum  efekt  kaprysu  matki.  Był  to  stary 
nowojorski  sposób,  do  którego  uciekały  się  rodziny,  aby 
zamaskować  wybryki  poszczególnych  swych  członków,  a 
tam, gdzie „pieniędzy było dosyć dla wszystkich", dziedziców 
uważano  by  za  wulgarnie  chciwych,  gdyby  protestowali 
przeciw wyłączeniu niewielkiej sumy z całości schedy. 

Mimo  to  Delia  Ralston  zdawała  sobie  doskonale  sprawę, 

że  w  stosunku  obojga  dzieci  do  niej  zaszła  od  chwili 
adoptowania  Tiny  pewna  zmiana.  Odnosili  się  do  niej 
cierpliwie,  prawie  po  rodzicielsku,  jak  do  nieletniej,  której 
wybaczono  jeden  młodzieńczy  lapsus,  lecz  na  którą  w 
przyszłości  należy  pilniej  baczyć.  Towarzystwo  nowojorskie 
traktowało  ją  w  podobny  sposób,  wyrozumiały,  ale 
nacechowany rezerwą. 

Delia  miała  niewątpliwy  dar  „przeprowadzania  swego" 

(pierwszy  ujął  to  w  ten  sposób  Sillerton  Jackson);  od  czasu 
gdy owa nieustraszona kobieta, pani Manson Mingott, obaliła 
mężowski  testament,  niczego  równie  podobnego  do  jej 
postawy  nie  oglądano  w  Nowym  Jorku.  Ale  metoda  pani 
Ralston  była  inna,  trudniejsza  do  zanalizowania.  Co  pani 

background image

Manson  Mingott  wywalczyła  za  pomocą  zjadliwych 
dowcipów,  inwektyw,  nalegania  i  biegania  tu  i  tam,  Delia 
osiągnęła  nie  podnosząc  głosu,  pozornie  nie  schodząc  ani  na 
krok z ubitej drogi. Gdy przekonała Jima Ralstona, że trzeba 
przygarnąć małą dziewczynkę - podrzutka, zrobiła to od ręki, 
nie  wiedzieć  jak  i  kiedy;  nazajutrz  on  i  ona  byli  spokojni  i 
uśmiechnięci  jak  zawsze.  A  teraz  ta  adopcja!  Cóż,  użyła  tej 
samej  metody  -  jak  mówił  Sillerton  Jackson,  zachowała  się 
tak,  jakby  zawsze  było  wiadomo,  że  zaadoptuje  Tinę,  jakby 
dziwiła  się,  że  ludzie  się  dziwią.  I  w  obliczu  tego  jej 
zdziwienia  ludziom  głupio  było  się  dziwić,  toteż  stopniowo 
przestali. 

W  rzeczywistości  pod  dufną  postawą  Delii  kryło  się 

kłębowisko wątpliwości i wahań. Nauczyła się jednak kiedyś, 
że można zrobić prawie wszystko (bodaj nawet zamordować), 
byle nie próbować się z tego tłumaczyć, i nauki tej do dziś nie 
zapomniała.  Nigdy  nie  tłumaczyła  się  z  wzięcia  na  siebie 
opieki nad małą znajdą, teraz też nie miała zamiaru tłumaczyć 
się z adoptowania jej. Robiła po prostu swoje, jakby nie stało 
się  nic,  co  by  wymagało  uzasadnienia,  a  długie  dziedzictwo 
skromności  moralnej  pomagało  jej  zachować  wszelkie 
wątpliwości dla siebie. 

Wątpliwości  te  wiązały  się  zresztą  nie  tyle  z  opinią 

publiczną,  co  z  prywatnymi  myślami  Charlotty  Lovell. 
Charlotta,  po  pierwszej  chwili  tragicznego  oporu,  okazywała 
teraz wzruszającą, niemal uciążliwą wdzięczność. Że miała do 
niej powody, to widać było jasno z zachowania Tiny. W ciągu 
paru  pierwszych  dni  po  powrocie  z  balu  u  Vandergrave'ów 
Tina chodziła z zamkniętą, chmurną twarzą, która straszliwie 
przypominała Delii upiorne odbicie Charlotty  Lovell, ujrzane 
nagle  w  sypialnym  lustrze  przed  laty.  Pierwszy  rozdział 
historii  matki  był  już  wypisany  w  oczach  córki,  a 
Spenderowska  krew  płynąca  w  żyłach  Tiny  mogła  łatwo 

background image

przyspieszyć  ciąg  dalszy.  Podczas  tych  paru  dni  milczącej 
obserwacji  Delia  przekonała  się  ze  strachem  i  współczuciem, 
że  obawy  Charlotty  są  usprawiedliwione.  Omal  że  obie  nie 
straciły  wówczas  dziewczyny;  za  żadną  cenę  takie 
niebezpieczeństwo  nie  powinno  się  ponowić.  Halseyowie  na 
ogół zachowywali się doskonale. Lanning pragnął ożenić się z 
protegowaną kochanej Delii Ralston, dziewczyną, która miała 
niebawem  przyjąć  nazwisko  przybranej  matki  i  odziedziczyć 
jej  majątek.  Cóż  mogło  być  lepszego  dla  jakiegokolwiek 
Halseya  niż  ożenek  z  jeszcze  jedną  panną  Ralston?  Obie 
rodziny od dawna łączyły się ze sobą związkami małżeńskimi. 
Starzy  Halseyowie  dali  swoje  błogosławieństwo  z 
pośpiechem, który dowodził, że i oni mieli swoje niepokoje i 
że  ulga,  jaką  im  przyniosło  „ustatkowanie  się"  Lanninga, 
bardziej  niż  kompensowała  wszelkie  złe  strony  tego 
małżeństwa. Zresztą gdy raz zostało ono postanowione, woleli 
nie  przyznawać  się  nawet  przed  sobą,  że  takie  złe  strony 
istnieją. Stary Nowy Jork zawsze odsuwał myśli o wszystkim, 
co  mogłoby  podać  w  wątpliwość  idealną  stosowność  jego 
poczynań. 

Charlotta  Lovell  oczywiście  widziała  i  doceniała  to 

wszystko.  Akceptowała  sytuację  -  w  godzinach  poufnych 
rozmów  z  Delią  -  jako  jeszcze  jedną  z  długiej  listy  łask 
spływających  na  niegodną  grzesznicę.  Jeden  z  użytych  przez 
nią  zwrotów  stanowił,  być  może,  klucz  do  zrozumienia  tej 
akceptacji:  „Teraz  przynajmniej  nigdy  nie  domyśli  się 
prawdy".  -  Naczelnym  celem  biedaczki  stało  się  bowiem,  by 
jej dziecko nigdy nie odgadło, jaka więź je łączy... 

Ale  główną  podporą  moralną  Delii  był  widok  Tiny. 

Starsza  kobieta,  której  całemu  życiu  nadawał  kształt  i  barwę 
nikły  odblask  odtrąconego  szczęścia,  chodziła  teraz  olśniona 
światłem  szczęścia,  które  stało  się  ciałem.  Czasami, 
obserwując  zmienną  twarz  Tiny,  miała  wrażenie,  jak  gdyby 

background image

pulsowała w niej jej własna krew, jak gdyby czytała wszystkie 
myśli  i  uczucia  zasilające  te  gwałtowne  prądy.  Miłość  Tiny 
przebiegała burzliwie, wśród ciągłych przejść od uniesienia do 
depresji,  od  wyniosłości  do  samoponiżenia.  Delia  widziała 
przed  sobą  jak  na  dłoni,  pokazane  z  naturalną  szczerością, 
wszystkie  wizje,  tęsknoty  i  wyobrażenia  własnej  niewyżytej 
młodości. 

Co dziewczyna naprawdę myślała o swej adopcji, niełatwo 

było  odgadnąć.  Kiedy  miała  lat  czternaście,  podano  jej 
obiegową  wersję  o  jej  pochodzeniu,  a  ona  przyjęła  ją  tak 
beztrosko,  jak  szczęśliwe  dziecko  przyjmuje  jakiś  odległy  i 
niewyobrażalny fakt, który w niczym nie zmienia znajomego 
porządku  rzeczy.  W  tym  samym  duchu  przyjęła  teraz  swoją 
adopcję. Wiedziała, że dano jej nazwisko Ralston, aby ułatwić 
małżeństwo  z  Lanningiem  Halseyem,  i  Delia  odnosiła 
wrażenie, że wszelkie niewczesne pytania utonęły w potężnej 
fali wdzięczności. 

 - Zawsze myślałam o tobie jako o mojej mamusi, a teraz, 

najdroższa  ty  moja,  jesteś  nią  naprawdę  -  wyszeptała  Tina 
tuląc  policzek  do  policzka  Delii,  a  Delia  roześmiała  się  w 
odpowiedzi: 

 - No, jeżeli prawnicy potrafią to zdziałać! 
Ale  na  tym  sprawa  się  skończyła,  pochłonięta  przez  nurt 

wielkiego  szczęścia  Tiny.  W  owych  dniach  wszyscy  oni  - 
Delia, Charlotta, nawet piękny Lanning - podobni byli trochę 
do  ździebeł  słomy  wirujących  w  rwącym,  zalanym  słońcem 
potoku. 

Ta złocista powódź niosła ich naprzód, coraz bliżej i bliżej 

zaczarowanej  daty  i  Delia,  pochłonięta  przygotowaniami  do 
ślubu,  dziwiła  się  względnej  obojętności,  z  jaką  zamawiała  i 
nadzorowała  w  swoim  czasie  „po  dwanaście  tuzinów 
wszystkiego"  dla  własnej  córki.  W  spokojnym  ślubie  młodej 
Delii nie było nic, co by przyśpieszało bicie serca; natomiast 

background image

w miarę jak zbliżało się wesele Tiny, wyobraźnia pączkowała 
wraz z wiosenną przyrodą. Wesele miało się odbyć w Lovell 
Place,  starym  domu  nad  Cieśniną,  gdzie  sama  Delia  Lovell 
brała  ślub  i  gdzie  od  śmierci  matki  spędzała  letnie  miesiące. 
Choć  okolica  pokryła  się  już  siecią  nieciekawych  ulic,  z 
obramowanej smukłymi kolumienkami werandy starego domu 
roztaczał  się  jeszcze  widok,  ponad  rozległym  po  dawnemu 
trawnikiem  i  gęstwą  zarośli,  na  przesmyk  zwany  Wrotami 
Piekieł, a w salonach zachowały się kruche, delikatne kozetki, 
Sheratonowskie  konsolki  i  sekretery.  Zamianę  ich  na 
modniejsze  meble  uznano  za  bezcelową,  ponieważ  wobec 
rozwoju  miasta  było  rzeczą  pewną,  że  z  czasem  posiadłość 
trzeba będzie sprzedać. 

Tina, podobnie jak niegdyś pani Ralston, miała wziąć ślub 

w domu, chociaż episkopalne społeczeństwo zaczynało kręcić 
nosem  na  takie  ceremonie,  uważane  za  godne  pogardy  pis  - 
aller (Ostateczność (fr.).) baptystów, metodystów, unitarianów 
i  innych  sekt  nie  uznających  ołtarzy.  W  przypadku  Tiny 
jednak  zarówno  Delia,  jak  Charlotta  były  zdania,  że  większa 
zaciszność  domowej  ceremonii  ślubnej  wynagradzała  jej 
bardziej świecki charakter, a Halseyowie  poparli ich decyzję. 
Panie  zainstalowały  się  zatem  w  Lovell  Place  przed  końcem 
czerwca i co ranka widziano jednomasztowy jachcik młodego 
Lanninga Halseya przeprawiający się przez zatokę i zwijający 
żagiel w małej przystani u stóp trawnika. 

Nikt  nie  pamiętał  piękniejszego  czerwca.  Rezeda  i 

damasceńskie  róże  rosnące  pod  werandą  nigdy  nie  słały 
równie delikatnych zapachów lata poprzez wysokie weneckie 
okna;  sękate  drzewa  pomarańczowe,  wyniesione  ze  starej 
arkadowej  oranżerii,  nigdy  nie  były  gęściej  osypane 
kwieciem;  nawet  kopy  siana  na  trawniku  rozsiewały  wonie  z 
tysiąca i jednej nocy. 

background image

Wieczorem  w  przeddzień  wesela  Delia  Ralston  siedziała 

na  werandzie  i  patrzyła  na  wschód  księżyca  nad  Cieśniną. 
Była  zmęczona  mnóstwem  ostatnich  przygotowań  i 
zasmucona myślą o odejściu Tiny. Nazajutrz o tej porze dom 
będzie pusty: aż do śmierci ona i Charlotta siedzieć będą same 
we  dwie  przy  wieczornej  lampie.  Takie  żale  były  niemądre, 
„niepodobne do niej" - upomniała samą siebie. Ale zbyt wiele 
wspomnień  poruszyło  się  w  niej  i  odezwało:  serce  jej  było 
nawiedzone przez duchy. Zamykając drzwi od cichego salonu 
-  już  zamienionego  w  kaplicę,  z  ołtarzem  pokrytym 
koronkami, 

wysokimi 

alabastrowymi 

wazonami 

czekającymi na białe róże i lilie, z pasem czerwonego dywanu 
przedzielającym  rzędy  krzeseł  od  drzwi  do  prezbiterium  - 
pomyślała, że może błędem było wracać do Lovell Place na to 
wesele.  Ujrzała  siebie  na  nowo,  w  sukni  z  „indyjskiego 
muślinu"  z  wysokim  stanem,  haftowanej  w  stokrotki,  w 
płaskich  atłasowych  sandałkach,  w  welonie  z  brukselskiej 
koronki; ujrzała swoją postać odbitą  w lustrze konsoli, kiedy 
wychodziła  z  tego  samego  pokoju,  wsparta  na  tryumfującym 
ramieniu  Jima  Ralstona,  i  to  jedno  jedyne  przerażone 
spojrzenie,  jakie  wymieniła  wtedy  z  własnym  odbiciem,  nim 
zajęła  miejsce  w  hallu  pod  dzwonem  z  białych  róż  i  zaczęła 
rozdawać  uśmiechy  gościom  składającym  jej  życzenia.  Ach, 
jakże inny obraz odbije jutro lustro konsoli! 

Wewnątrz domu rozległy się energiczne kroki i Charlotta 

Lovell wyszła na werandę do pani Ralston. 

 -  Poszłam  do  kuchni  powiedzieć  Melissie  Grimes,  żeby 

lepiej liczyła na przynajmniej dwieście porcji lodów. 

 -  Dwieście?  Tak,  może  i  trzeba  tyle,  skoro  przyjeżdżają 

wszyscy  ci  krewni  z  Filadelfii  -  rozważała  Delia.  -  A  jak  z 
serwetkami? - spytała. 

 -  Razem  z  tymi  od  twojej  ciotki  Cecylii  Vandergrave 

poradzimy sobie znakomicie. 

background image

 - Tak. Dziękuję ci, Charlotto, że sobie zadajesz tyle trudu. 
 -  Och...  -  zaprotestowała  Charlotta  z  przelotnym 

szyderczym  uśmiechem  i  Delia  pojęła,  jaką  ironią  było 
dziękowanie  matce  za  to,  że  zajmuje  się  szczegółami  wesela 
córki. 

 -  Usiądźże,  Chatty  -  powiedziała  cicho,  czując,  że  się 

rumieni za popełniony nietakt. 

Charlotta  z  westchnieniem  znużenia  usiadła  na 

najbliższym krześle. 

 -  Będziemy  jutro  mieli  piękny  dzień  -  rzekła  patrząc  w 

zamyśleniu na spokojne niebo. 

 - Tak. Gdzie jest Tina? 
 -  Była  bardzo  zmęczona.  Posłałam  ją  na  górę,  żeby  się 

trochę położyła. 

Rzecz  była  tak  wybitnie  stosowna  do  okoliczności,  że 

Delia  nie  znalazła  na  razie  nic  do  powiedzenia.  Po  chwili 
dopiero  rzekła:  -  Będzie  nam  jej  brakowało.  Odpowiedzią 
Charlotty był nieartykułowany pomruk. 

Obie 

kuzynki 

milczały, 

Charlotta 

jak 

zwykle 

wyprostowana,  z  chudymi  dłońmi  zaciśniętymi  na  poręczach 
staromodnego  krzesła  o  siedzeniu  z  plecionki, Delia  ociężale 
zagłębiona  w  miękkim  fotelu  z  wysokim  oparciem. 
Wymieniły już ostatnie uwagi o przygotowaniach na jutro; nic 
więcej nie było do powiedzenia o liczbie gości, przyrządzaniu 
ponczu, przebieralni dla duchownych i wystawie prezentów w 
najlepszym gościnnym pokoju. 

Tylko  jeden  temat  nie  został  jeszcze  poruszony  i  Delia, 

obserwując  profil  kuzynki  rysujący  się  ostro  w  półmroku, 
czekała,  że  Charlotta  przemówi  pierwsza.  Ale  Charlotta 
milczała. 

 -  Myślałam  sobie  -  zaczęła  w  końcu  Delia  z  lekkim 

drżeniem w głosie - że powinnam niedługo... 

background image

Zdało  jej  się,  że  dłonie  Charlotty  jeszcze  mocniej 

zaciskają się na gładkiej poręczy. - Że powinnaś niedługo?... - 
No,  że  powinnam  może,  nim  Tina  położy  się  spać,  pójść  do 
niej na parę minut. 

Charlotta  milczała  nadal,  najwidoczniej  zdecydowana  nie 

podjąć żadnego wysiłku, aby jej pomóc. 

 -  Jutro  -  ciągnęła  Delia  -  będziemy  od  pierwszej  chwili 

takie  zapędzone,  że  nie  widzę,  jak  zdołam,  w  całym  tym 
podnieceniu i urwaniu głowy... 

 - Jak zdołasz? - monotonnie powtórzyła Charlotta. 
Delia czuła, że w mroku czerwieni się coraz bardziej. 
 -  No,  przecież  chyba  zgodzisz  się  ze  mną,  że  trzeba 

dziecku  powiedzieć  parę  słów  o  nowych  obowiązkach  i 
powinnościach, które... no... to, co się zwykle mówi w takiej 
chwili... - dokończyła niepewnie. 

 -  Tak,  myślałam  o  tym  -  odpowiedziała  Charlotta.  Nie 

dodała nic więcej, ale Delia wyczuła w jej tonie ów niejasny 
sprzeciw,  który  w  krytycznych  momentach  życia  Tiny 
objawiał  się  niejako  automatycznie.  Nie  mogła  zrozumieć, 
czemu Charlotta w owych chwilach robi się taka zagadkowa i 
nieprzystępna,  i  w  obecnym  wypadku  nie  widziała  powodu, 
dla  którego  ta  zmiana  nastroju  miałaby  przeszkodzić  jej  w 
wypełnieniu  tego,  co  uważała  za  swój  obowiązek.  Tina 
musiała  tęsknić do tego, by pomocna dłoń  Delii  pokierowała 
nią u wejścia  w nowe życie, a ona  sama  pragnęła całą  duszą 
owej  wymiany  nieopowiedzianych  zwierzeń,  która  będzie  jej 
prawdziwym  pożegnaniem  z  przybraną  córką.  Z  sercem 
bijącym  trochę  prędzej  niż  zwykle  wstała  i  weszła  przez 
otwarte drzwi do pełnego cieni salonu. Księżyc, wlewający się 
pomiędzy kolumnami werandy, słał szeroką smugę światła po 
rzędach krzeseł, opromieniał nakryty koronkami ołtarz z jego 
pustymi lichtarzami i wazonami i lamował srebrem masywne 
odbicie Delii w lustrze konsoli. 

background image

Przeszła przez salon, kierując się w stronę hallu. 
 -  Delio!  -  rozległ  się  za  nią  głos  Charlotty.  Delia 

odwróciła  się  i  dwie  kobiety  przyjrzały  się  sobie  bacznie  w 
zdradzieckim  świetle.  Twarz  Charlotty  wyglądała  tak  jak 
owego  okropnego  dnia,  gdy  Delia  nagle  zobaczyła  ją  przez 
ramię w lustrze swojej sypialni. 

 - Idziesz teraz rozmawiać z Tiną? - zapytała Charlotta. 
 - Ja... tak. Jest prawie dziewiąta. Myślałam... 
 -  Tak,  rozumiem.  -  Panna  Lovell  zrobiła  widoczny 

wysiłek, aby się opanować. - Proszę, cię, Delio, zrozum mnie i 
ty, kiedy cię poproszę, żebyś tego nie robiła. 

Delia  spojrzała  na  kuzynkę  z  nieokreśloną  obawą.  Jakąż 

nową tajemnicę kryje ta dziwna prośba? Ale nie - wątpliwość, 
która  przeleciała  jej  przez  myśl,  uznała  za  niedopuszczalną. 
Zbyt była pewna swojej Tiny! 

 - Przyznam, że nie rozumiem, Charlotto. Przecież chyba i 

ty uważasz, że w wieczór przedślubny dziewczynie potrzebna 
jest rada matki, serce matki...  

 -  Tak,  uważam  -  Charlotta  Lovell  szybko  zaczerpnęła 

tchu. - Ale teraz pytanie: która z nas jest jej matką?  

Delia cofnęła się mimo woli. 
 - Która z nas?... - wyjąkała. 
 -  Tak.  O,  nie  wyobrażaj  sobie,  że  pierwszy  raz  zadaję 

sobie  to  pytanie!  Widzisz,  chcę  być  spokojna,  całkiem 
spokojna. Nie mam zamiaru wracać do przeszłości. Godziłam 
się...  godziłam  się  na  wszystko...  z  wdzięcznością.  Ale  w 
dzisiejszy wieczór... Tylko ten jeden wieczór... 

Delia  uczuła  przypływ  litości,  która  zawsze  brała 

przewagę  nad  wszystkimi  uczuciami  w  czasie  jej  rzadkich 
szczerych rozmów z Charlottą Lovell. Łzy zaczęły dławić ją w 
gardle, milczała. 

 - W ten jeden wieczór - dokończyła Charlotta - ja jestem 

jej matką. 

background image

 -  Charlotto!  Nie  powiesz  jej  tego...  teraz?  -  wyrwało  się 

Delii mimo woli. 

Charlotta zaśmiała się cicho. 
 - Gdybym to zrobiła, znienawidziłabyś mnie za to aż tak 

bardzo? 

 - Znienawidziła? Cóż za słowo między nami! 
 -  Między  nami?  Ależ  to  słowo  jest  między  nami  od 

początku...  Od  samego  początku!  Od  dnia,  w  którym  się 
dowiedziałaś,  że  Clement  Spender  nie  miał  doszczętnie 
złamanego  serca  dlatego,  że  był  nie  dość  dobry  dla  ciebie. 
Odkąd tylko zaczęłaś znajdować zemstę i tryumf w trzymaniu 
mnie na swojej łasce i w odbieraniu mi jego dziecka! 

Słowa  Charlotty  buchnęły  ogniem,  jak  gdyby  z  głębi 

płonących  piekieł.  Wkrótce  jednak  płomień  przygasł, 
pochyliła głowę i stała przed Delią niema, zdruzgotana. 

Pierwszym  odruchem  Delii  było  wzdrygnięcie  się,  pełne 

oburzenia.  Gdy  ona  czuła  tylko  tkliwość,  współczucie, 
spontaniczną chęć pomocy i przyjaźni, w piersi tamtej tliły się 
takie  ciemne  ognie!  Było  to  tak,  jak  gdyby  nad  czystym, 
letnim krajobrazem rozsnuł się jakiś trujący dym... 

Zazwyczaj  po  takich  uczuciach  następowała  reakcja 

litości. Ale teraz nie czuła nic takiego. Ogarnęło ją bezmierne 
znużenie. 

 -  Tak  -  powiedziała  powoli.  -  Czasami  myślę,  że 

naprawdę  nienawidziłaś  mnie  od  pierwszej  chwili, 
nienawidziłaś za wszystko, co starałam się zrobić dla ciebie. 

 - Dla mnie? Ależ wszystko, co zrobiłaś, robione było dla 

Clementa Spendera! 

Delia wlepiła w nią przerażone oczy. 
 - Straszna jesteś, Chatty. Daję ci słowo honoru, że od lat 

nie myślałam o Clemencie Spenderze. 

 -  Ach,  myślałaś...  myślałaś!  Zawsze  myślałaś  o  nim 

myśląc  o  Tinie.  O  nim  i  o  nikim  więcej!  Kobieta  nigdy  nie 

background image

przestaje myśleć o mężczyźnie, którego kocha. Myśli o nim po 
wielu  latach  na  różne  nieświadome  sposoby,  myśląc  o 
najrozmaitszych  rzeczach:  książkach,  obrazach,  zachodach 
słońca,  o  jakimś  kwiatku  czy  wstążce...  albo  o  zegarze  na 
kominku.  -  Charlotta  zaśmiała  się  swoim  szyderczym 
śmiechem.  -  Na  to  właśnie  postawiłam,  widzisz,  dlatego 
przyszłam do ciebie tamtego dnia. Wiedziałam, że daję Tinie 
drugą matkę.  

Znów Delia poczuła się otoczona trującym dymem. Żeby 

ona  i  Charlotta,  dwie  stare,  zmęczone  kobiety,  stały  przed 
ślubnym  ołtarzem  Tiny  i  mówiły  ze  sobą  o  nienawiści  -  to 
wydawało się jej niewiarygodną ohydą i poniżeniem. 

 -  Ty  niedobra  kobieto...  Ty  naprawdę  jesteś  niedobra!  - 

wykrzyknęła. 

Potem  złośliwe  opary  przerzedziły  się  i  Delia  ujrzała 

poprzez nie zawiedzioną, żałosną postać matki, która nie jest 
matką i która za każdym przyjętym dobrodziejstwem czuje się 
odarta  z  jakiegoś  swojego  prawa.  Zbliżyła  się  do  Charlotty  i 
położyła jej rękę na ramieniu. 

 - Nie tutaj! Nie mówmy w ten sposób tutaj. 
Tamta cofnęła się przed jej dotknięciem. 
 - Wobec tego gdzie indziej, gdziekolwiek chcesz. Mnie to 

obojętne! 

 - Ale dziś, Chatty, w wieczór przed weselem Tiny? Czyż 

każdy  kąt  tego  domu  nie  jest  jej  pełen?  Jak  możemy 
gdziekolwiek  mówić  sobie  dalej  tak  okrutne  rzeczy?  - 
Charlotta  milczała,  a  Delia  ciągnęła  pewniejszym  głosem:  - 
Nic,  co  byś  mi  powiedziała,  nie  może  mnie  naprawdę 
zaboleć... na długo. A ja tobie nie chcę sprawiać bólu, nigdy 
nie chciałam. 

 -  Ty  mi  to  mówisz...  A  zrobiłaś  wszystko,  żeby  mnie 

rozdzielić  z  moją  córką!  Myślisz,  że  łatwo  było  przez 
wszystkie  te  lata  słuchać,  jak  mówi  do  ciebie  „mamo"?  O, 

background image

wiem, wiem... Umówione było, że ma się nigdy nie domyśleć. 
Ale gdybyś ty wiecznie nie stawała między nami, nie miałaby 
nikogo prócz mnie, czułaby dla mnie to, co dziecko czuje dla 
matki,  musiałaby  kochać  mnie  bardziej  niż  kogokolwiek 
innego. Z całą swoją wyrozumiałością i wspaniałomyślnością 
ukradłaś mi  w końcu  moje dziecko. A ja godziłam się  z  tym 
wszystkim dla jej dobra, bo wiedziałam, że muszę. Ale dziś... 
dziś  ona  należy  do  mnie.  Dzisiaj  nie  zniosę,  żeby  mówiła  ci 
„mamo". 

Delia Ralston nie  odpowiedziała od razu. Wydało jej się, 

że  pierwszy  raz  w  życiu  zgłębiła  do  dna  otchłanie 
macierzyńskiej  namiętności,  i  stała  przerażona  echem,  które 
się z nich dobywało. 

 - Jakże ty musisz ją kochać... żeby mówić mi takie rzeczy 

- szepnęła, po czym zdobywając się na ostatni wysiłek: - Tak, 
masz rację. Nie pójdę do niej. To ty musisz pójść. 

Charlotta impulsywnie rzuciła się ku niej, ale Delia, z ręką 

wzniesioną jak gdyby dla obrony, przeszła ż powrotem przez 
pokój i wyszła na werandę. W chwili gdy osuwała się na fotel, 
usłyszała,  jak  drzwi  od  salonu  otwierają  się  i  zamykają,  a 
potem odgłos kroków Charlotty na schodach. 

Delia  siedziała  sama  w  ciemności.  Wysączyła  z  siebie 

ostatnią  kroplę  wielkoduszności  i  teraz,  przejęta  dreszczem 
zgrozy,  próbowała  odwrócić  myśli  od  Charlotty.  Co  tam  się 
działo w tej chwili na górze? Jakie ciemne rewelacje zamącą 
Tinie  przedślubne  sny?  Cóż,  i  na  ten  temat  nie  należało  snuć 
domysłów.  Ona  Delia  Ralston,  zrobiła  swoje,  dała  z  siebie 
wszystko. Teraz pozostało jej tylko próbować wydźwignąć się 
duchem z gorzkiego poczucia klęski. 

W niektórych rzeczach, które powiedziała Charlotta, tkwił 

jakiś  osobliwy  element  prawdy.  Jakimże  szóstym  zmysłem 
obdarzyła  ją  namiętna  macierzyńska  miłość!  Jej  zazdrość 
zdawała się mieć tysiące czułek. Tak, prawdą było, że słodycz 

background image

i  spokój  ostatniego  panieńskiego  wieczoru  Tiny  pełne  były, 
dla Delii, wizji jej własnej, nie urzeczywistnionej przeszłości. 
Łagodnie,  niepostrzeżenie  pogodziły  ją  z  pamięcią  o  tym, 
czego  nie  zaznała.  Przez  wszystkie  te  dni  żyła  życiem 
dziewczyny,  była  Tiną,  a  Tina  była  nią  z  dziewczęcych 
czasów,  dawno  zapomnianą  Delią  Lovell.  Teraz  po  raz 
pierwszy, bez wstydu, bez żalu do samej siebie, bez żadnych 
wyrzutów sumienia i skrupułów, Delia mogła poddać się owej 
wizji  odwzajemnionej  miłości,  przed  którą  zawsze  dotąd 
cofała się jej wyobraźnia. W młodości dokonała wyboru, który 
potem w latach dojrzałych zaakceptowała; a tu, w tej weselnej 
radości,  która  tak  tajemniczo  stała  się  jej  własną,  była 
rekompensata  za  wszystko,  co  ją  ominęło,  a  jednak  zawsze 
pozostało upragnione. 

Delia pojęła teraz, że Charlotta odgadła to wszystko i że ta 

wiedza  napełniła  ją  głęboką  urazą.  Charlotta  powiedziała 
kiedyś,  że  Clement  Spender  nigdy  naprawdę  do  niej  nie 
należał;  teraz  spostrzegła,  że  to  samo  odnosi  się  do  jego 
dziecka.  W  miarę  jak  prawda  z  wolna  objawiała  się  Delii, 
serce  jej  tajało  w  dawnym  współczuciu  dla  Charlotty. 
Zrozumiała,  jak  straszliwym  świętokradztwem  jest  wtrącanie 
się  do  cudzych  losów,  naruszenie,  bodaj  najdelikatniejsze, 
praw jakiejkolwiek ludzkiej istoty do kochania i cierpienia po 
swojemu. Delia dwa razy ingerowała w życie Charlotty Lovell 
-  nic  dziwnego,  że  Charlotta  jest  jej  wrogiem.  Byle  tylko  nie 
zemściła się zadając ból Tinie! 

Myśli  przybranej  matki  wróciły  z  przykrością  do  białego 

pokoiku na górze. Tak pragnęła, aby jej półgodzinna rozmowa 
z Tiną pozostawiła dziewczynie myśli tak wonne jak kwiaty, 
które miała znaleźć obok siebie przy przebudzeniu. A teraz... 

Delia  ocknęła  się  z  zadumy.  W  uśpionym  domu 

zadźwięczały kroki: to Charlotta schodziła po schodach. Delia 
wstała, ogarnięta niejasną chęcią ucieczki: czuła, że nie jest w 

background image

stanie  wytrzymać,  wzroku  kuzynki.  Obeszła  róg  werandy  w 
nadziei,  że  zastanie  drzwi  do  jadalni  nie  zamknięte  i 
prześliźnie się nie zauważona do swojego pokoju, ale w jednej 
chwili Charlotta znalazła się przy niej. 

 - Delio! 
 - A, to ty? Szłam właśnie do siebie. - Delia nie potrafiła w 

żaden sposób powstrzymać się od pewnej szorstkości tonu. 

 -  Tak,  już  późno.  Musisz  być  bardzo  zmęczona.  - 

Charlotta  mówiła  wysilonym  głosem,  jakby  przychodziło  jej 
to z trudem. 

 - Rzeczywiście jestem zmęczona - przyznała Delia. 
W  księżycowej  ciszy  tamta  podeszła  do  niej  i  nieśmiało 

dotknęła jej ręki. 

 - Nie idź, póki nie zobaczysz Tiny. Delia zesztywniała. 
 -  Tiny?  Ależ  jest  późno!  Nie  śpi  jeszcze?  Myślałam,  że 

zostaniesz u niej, póki... 

 - Nie wiem, czy śpi - Charlotta zawiesiła głos na chwilę. - 

Nie byłam u niej... Ale pod drzwiami jest światło. 

 - Nie byłaś u niej? 
 - Nie. Stałam tylko na korytarzu i próbowałam... 
 - Próbowałaś? 
 -  Wymyśleć  coś...  coś,  co  bym  mogła  jej  powiedzieć... 

tak,  żeby  się  nie  domyśliła...  -  Przerwał  jej  szloch,  ale 
przemogła się z wysiłkiem i szybko mówiła dalej: - To na nic. 
Miałaś  rację:  nic  jej  nie  umiem  powiedzieć.  Ty  jesteś  jej 
prawdziwą matką. Idź do niej. To nie twoja wina... ani moja. 

 - Och! - zawołała Delia. 
Charlotta  przywarła  do  niej  w  niewysłowionym 

upokorzeniu. 

 -  Powiedziałaś,  że  jestem  niedobra.  Nie  jestem  niedobra. 

Ostatecznie była moja, kiedy była mała! 

Delia objęła ją za ramiona. 
 - Cicho, kochana moja. Pójdziemy do niej razem. 

background image

Tamta  poddała  się  automatycznie  jej  dotknięciu  i  obie 

kobiety weszły po schodach ramię w ramię, Charlotta hamując 
szybki  krok,  aby  się  dostosować  do  zesztywniałych  ruchów 
Delii.  Poszły  korytarzem  aż  do  drzwi  Tiny,  ale  tu  Charlotta 
Lovell przystanęła i potrząsnęła głową. 

 - Nie. Ty - szepnęła i odeszła. 
Tina leżała w łóżku, z rękami założonymi pod głową, a w 

jej  szczęśliwych  oczach  odbijało  się  srebrzyste  niebo 
wypełniające okno. Rozmarzona, uśmiechnęła się do Delii. 

 - Wiedziałam, że przyjdziesz. 
Delia  usiadła  przy  niej,  ich  splecione  dłonie  spoczęły  na 

kołdrze. W końcu nie mówiły wiele; może w tym zespoleniu 
niepotrzebne  im  były  słowa.  Delia  nie  wiedziała,  jak  długo 
siedzi  u  boku  dziewczęcia,  poddała  się  zupełnie  urokowi  tej 
księżycowej godziny. 

Nagle  jednak  pomyślała  o  Charlocie,  samej  za 

zamkniętymi drzwiami swego pokoju, czekającej, walczącej z 
sobą,  nasłuchującej.  Poczuła,  że  nie  powinna  dla  własnej 
przyjemności  przedłużać  tego  tragicznego  czuwania. 
Nachyliła  się,  by  pocałować  Tinę  na  dobranoc,  potem 
zatrzymała się w progu i wróciła. 

 - Kochanie! Jeszcze jedno. 
 - Tak? - szepnęła marząca Tina. 
 - Chcę, żebyś mi obiecała... 
 - Wszystko, wszystko, ty moja najdroższa mamo! 
 -  A  więc...  że  jutro  kiedy  będziesz  odjeżdżać,  w 

najostatniejszej chwili, rozumiesz... 

 - Tak? 
 -  Po  tym,  jak  pożegnasz  się  ze  mną  i  ze  wszystkimi 

innymi, kiedy już Lanning będzie cię wsadzał do karety... 

 - Tak? 
 - Ostatni pocałunek przeznaczysz dla cioci Charlotty. Ten 

najostatniejszy. Pamiętaj.