background image

Kornel Filipowicz

MOJ PRZYJACIEL I RYBY

Z moim przyjacielem spotykamy się na rybach najczęściej późną jesienią. 

(Mój przyjaciel, poza rybołówstwem, które uprawia znacznie zresztą dawniej 

niż ja, zajmuje się, podobnie jak ja, także pisaniem.) Otóż w tej porze roku, 

kiedy się z nim spotykamy, bywa już zimno, nocą zdarzają się przymrozki. 

Wody, w których łowimy, stoją ogołocone z zieleni, otacza je pas pożółkłych 

szuwarów. Czasem, kiedy znajdziemy się na brzegu o świcie, powierzchnia 

wody pokryta jeszcze bywa-z nocy cienkim jak szkło, kruchym lodem. Często

nad wodą leży mgła. Ale już o dziewiątej, zwłaszcza gdy dzień jest słoneczny, 

lód topi się szybko, a wiatr odwiewa mgłę odsłaniając gładkie, czyste lustro 

wody, która zdaje się wtedy ciężka i gęsta jak oliwa. Każdy najdrobniejszy 

ruch naszych wielkich, ociężałych spławików wzbudza na jej powierzchni 

kręgi rozchodzące się daleko i ginące wśród szuwarów. Panuje cisza, nie sły-

chać śpiewu ptaków, nie pluśnie ryba. Czasem tylko rozlega się daleki, prze-

ciągły gwizd parowozu.

Mój przyjaciel przyjeżdża tutaj z daleka. Spotykamy się na małej stacyjce.

Naftowa lampa, osadzona na żelaznym słupie, oświetla drewniany, pomalo-

wany na biało baraczek, studnię z daszkiem i żelaznym kołem, tabliczkę 

objaśniającą, że wodę należy pić dopiero po przegotowaniu, i dwie ławki 

zrobione ze starych podkładów kolejowych. Pociąg zatrzymuje się na tej sta-

cyjce pół minuty, tyle akurat, ile trzeba, aby zdążyło wsiąść paru robotników

i kilka dziewcząt jadących do fabryki obuwia. Mój przyjaciel, aby dojechać do

tej stacyjki, musiał pokonać dwa razy taką odległość jak ja, ale od wielu lat, 

odkąd się tu umawiamy, nie zdarzyło się, aby nawalił. Widzę go, jak nie 

background image

śpiesząc się wysiada z wagonu. Ma na sobie starą unrrowską kurtkę, 

podbitą baranem, na ramionach potężny plecak, w jednym ręku wędziska, w

drugim bańkę z żywcami. Jesteśmy uradowani naszym spotkaniem. Witamy 

się, mówimy sobie parę komplementów na temat naszego wyglądu, 

narzekamy na niedogodności podróży nocą. Idziemy płaskim, rozległym 

błoniem. Jeśli jest przymrozek, pod naszymi butami skrzypi oszroniona 

trawa. Kiedy dochodzimy do wału, zaczyna się powoli rozwidniać. Z 

ciemności wyłania się jasna, prosta smuga kanału zarośniętego szuwarem i 

tatarakiem. W lecie ta płytka woda żyje bujnym życiem, unosi się nad nią 

gwar, słychać chlapanie i cmokanie żerującej ryby, zrywają się z krzykiem 

dzikie kaczki. Teraz woda jest martwa. Mijamy dwa kamienne mostki, stertę 

granitowych głazów, wysoki jesion, ruiny stojącej samotnie w polu stodoły. 

Wszystkie te przedmioty znajdujemy na swoim miejscu, jak zawsze, odkąd 

tędy chodzimy; ukazują się nagle w zamglonym powietrzu i tak samo 

raptownie znikają. Wspinamy się na stromą skarpę — i przed nami otwiera 

się daleka przestrzeń. Czujemy już

na twarzy chłodny i wilgotny oddech wielkiej wody, do której idziemy. 

Zawsze przystajemy na chwilę w tym miejscu, a mój przyjaciel dosyć często 

powtarza, że ludzka namiętność do wody jest rzeczą całkiem zrozumiałą, 

gdyż wyszliśmy z wody, składamy się w siedemdziesięciu procentach z wody 

i rozpłyniemy się w wodzie. Czasem przysiadamy na pobielonych wapnem 

kamieniach przydrożnych i zapalamy papierosa, ale pozwalamy sobie na to 

tylko wtedy, kiedy jesteśmy pewni, że nikt nie idzie za nami. Nie chcielibyś-

my, aby zanim wybierzemy miejsce, ktoś nas w tym ubiegł, uprzedził. Od 

grzbietu skarpy drogi rozchodzą się najpierw w dwóch kierunkach, potem 

background image

lewa ścieżka tworzy jeszcze dwa odgałęzienia. Od wyboru miejsca zależy 

wszystko; decyzja więc powinna być aktem rozumu. Ale kiedy on mówi: „Ja 

myślę, że pójdziemy tam lub tam” — to, do diabła, nie ma to przecież nic 

wspólnego z rozumem. Owszem, myślimy, bierzemy pod uwagę wszystko, co 

w takich razach powinno się uwzględniać — ale sama decyzja jest aktem 

zupełnej bezmyślności. Po prostu wstajemy (przeważnie robi to on pierwszy),

wkładamy na plecy nasz bagaż, bierzemy do ręki nasze wędziska i bańki z 

żywcami — i idziemy. Woda przybliża się do nas, potem idziemy jej brzegiem.

Mijamy pnie drzew pochylone nad wodą, półkoliste zatoczki okolone 

szuwarem, miejsca, w których woda jest czarna, głęboka i martwa, jak w 

studni, potem szeroko rozlane płycizny, potem strome, gliniaste brzegi, 

zarośnięte gęsto tarniną, jeżyną i pożółkłymi warkoczami chmielu, zwisają-

cymi nad powierzchnię wody. W jednym z takich miejsc któryś z nas zatrzy-

muje się, zatrzymuje się tak, aby tylko popatrzeć, albo zostaje. Kiedy po 

chwili podnoszę głowę, aby zobaczyć, co robi mój przyjaciel, widzę, że robi to 

samo, co ja: rozścielił na trawie brezent, otworzył szeroko plecak, wyjmuje i 

rozkłada na brezencie przybory, montuje wędzisko. Pochylił się, klęka, 

umocował kołowrotek na wędzisku, potem prostuje się, przewleka żyłkę 

przez przelotki, zakłada piloty i wielki spławik. Wszystkie te poprzedzające 

łowienie czynności wykonujemy z opanowanym pośpiechem. Po chwili widzę,

że mój przyjaciel sposobi się do wyrzucenia żywca: stoi nieruchomo, w 

rozkroku, w ręku trzyma długie, proste wędzisko z trzepoczącym się na haku

karasiem. Karaś przestaje trzepotać się, wisi i kręci się bezwładnie wokół 

swojej osi na niewidocznej z tej odległości żyłce. Wygląda, jakby wisiał w 

powietrzu, metr poniżej kulistego spławika. Widzę, jak mój przyjaciel robi za-

background image

mach — i karaś unosi się w powietrzu, płynie dalekim łukiem i opada na 

wodę; dosięgnąwszy wody kontynuuje jeszcze jakby swoją napowietrzną 

podróż, pociąga spławik, usiłuje go topić, kręci nim, prowadzi w prawo, w 

lewo, nareszcie uspokaja się. Był to czysty, daleki rzut; ale czy nie za daleki?

Mogłoby się wydawać, że jak na tę porę roku, za daleki. Przez chwilę wydaje 

mi się więc, że rzut nie był dobry, ale to trwa krótko. Podniósłszy po chwili 

znów oczy spostrzegam coś, czego przedtem nie widziałem: dwa lub trzy 

metry dalej od miejsca, gdzie upadł karaś, wystaje z wody kępka sczer-

niałego tataraku. W lecie jest ich tam więcej, uczepione są jakiegoś podwod-

nego pnia lub głazu. Kończę także montaż wędziska, zakładam żywca, 

rzucam. I mnie wyszło nieźle; spławik siadł na głębokiej, spokojnej wodzie. 

Obserwuję go przez chwilę i wyobrażam sobie, że karaś został już dostrze-

żony i w jego kierunku sunie podłużny, podobny do torpedy kształt. Szczu-

pak płynie powoli, sztywny, wyprostowany, popychany niewidocznymi 

ruchami płetw, jakby ciągnięty naprzód śrubą. Zatrzymał się półtora metra 

od mojej przynęty, wpatruje się w karasia swoimi wielkimi, czarno-żółtymi 

oczami. Stoi nieruchomo, potem zaczyna powoli, bardzo powoli wyginać 

ogon, cofa się, jakby dla nabrania rozpędu — uderzył. Nie, nie uderzył.

Chwila, w której to się stanie, jest niewiadomą. Wracam do swoich przy- 

borów rozłożonych na brezencie. Klękam i zaczynam uzbrajać drugie wę- 

dzisko. W trakcie tej czynności spoglądam czasem na mojego przyjaciela, po-

tem przenoszę wzrok na mój spławik. Myślę ciągle o chwili, na którą czekam,

o chwili, w której weźmie szczupak. Co dzieje się pod powierzchnią wody, 

pod tym dnem świata widzialnego? Mój przyjaciel łowi ryby znacznie dłużej 

niż ja, ale wątpię, aby wiedział o wiele więcej ode mnie o tym świecie, który 

background image

jest przecież metaświatem. Raz zdaje mi się, że rządzą nim tylko prawa 

przypadku, kiedy indziej znowu wydaje mi się uporządkowany z piekielnie 

drobiazgową logiką. Ale oto mój przyjaciel rzucił drugiego żywca — tym 

razem blisko brzegu i nieco w skos, w dół, ale nie wygląda na to, że nie 

chciał tam rzucić, znam go zbyt dobrze. A więc stawia na dwie, nawzajem 

wykluczające się możliwości. Jak mam wobec tego ja postąpić? Rzucić 

blisko, tak jak on teraz rzucił, oznaczałoby, że nie mam koncepcji własnej. 

Rzucić daleko, tak jak on rzucił pierwszą wędkę — to byłoby dublowanie 

ewentualnego niepowodzenia; ale być może podwojenie sukcesu. W takiej 

niepewności i niezdecydowaniu aż do ostatniej chwili — robię rzut. Coś z 

mojego stanu wewnętrznego udzieliło się widocznie moim mięśniom, wi-

docznie zadrżała mi ręka, bo rzut nie wyszedł mi; karaś upadł blisko pierw-

szego spławika. Podciągnąłem go trochę z powrotem do brzegu i w ten spo-

sób osiągnąłem pewien, nie zamierzony zresztą, kompromis. Nie wiedziałem, 

czy mam się z tego powodu cieszyć, czy smucić, w każdym razie nie odzyska-

łem spokoju. Zapaliłem papierosa i patrzyłem na wodę. Jeden z jego spła- 

wików niepokoi się trochę, co mogłoby oznaczać, że w pobliżu stoi szczupak, 

ale po chwili uspokaja się i powraca do swojej zwykłej, rytmicznej wędrówki; 

posuwa się zygzakowato, drobnymi, drgającymi ruchami. Panuje cisza, 

powietrze oczyszcza się z mgły, robi się pogodny dzień. Gliniastą drogą 

biegnącą wzdłuż drugiego brzegu jedzie powoli, skrzypiąc, naładowany ka-

mieniem wóz. Furman wlecze się powolnym krokiem z tyłu za wozem. Skrzy-

pienie kół słychać jeszcze długo po zniknięciu wozu w jarze. Brzeg, po któ-

rym jechał wóz, porośnięty jest niskimi wierzbami. Ich ogołocone z gałęzi, 

czarne kikuty pni pochylone są chaotycznie w różne strony; jeden leży pra-

background image

wie płasko na ziemi. Zawiewa lekki wiatr, marszczy drobną falą powierzchnię

wody, potem cichnie. Patrzę, co robi mój przyjaciel: klęczy na ziemi, 

spomiędzy jego rąk podnosi się w górę cienka struga niebieskiego dymu. 

Dym unpsi się w górę i snuje się między czarnymi, bezlistnymi gałązkami. 

Mój przyjaciel zajęty jest robieniem kawy i nie może widzieć wody. Zapaliłem 

nowego papierosa, usiadłem na kamieniu, patrzę na wygładzoną znów 

powierzchnię zalewiska. Wszystkie nasze cztery spławiki widoczne są bardzo 

wyraźnie. Jeden z moich spławików, ten, który rzuciłem później, zbliżył się 

jeszcze bardziej do brzegu; pierwszy stoi nieruchomo, prawie w tym samym 

miejscu. Oba spławiki mojego przyjaciela są także dobrze widoczne; jeden z 

nich, ten dalszy od brzegu, ożywił się właśnie, podskakuje, mruga wzbu-

dzając na powierzchni wody drobne, wygładzające się zresztą prędko 

zmarszczki. Zatrzymuję wzrok na tym spławiku, gdyż jest to jedyny ruchomy

punkt na gładkiej jak tafla szkła powierzchni wody. Kiedy tak na niego 

patrzę, widzę nagle, jak spławik wykonuje na wodzie dziki zygzak, w prawo i 

w lewo, potem na ułamek sekundy nieruchomieje — a potem, potem, ciężko 

i powoli, opierając się, jakby woda nie była wodą, tylko czymś gęstym jak 

rtęć — zostaje wciągnięty pod powierzchnię; płyną jeszcze po wodzie piło- 

ciki, ale i one znikają. Ten zygzak to był unik, którym karaś próbował ocalić 

się, ale nie udało mu się. Widzę, jak żyłka podnosi się i ociekając

kroplami wody biegnie do szczytu wędziska wfoitego w brzeg. Być może na-

leżało krzyknąć do mojego przyjaciela o parę sekund wcześniej. Odwracam 

głowę, patrzę na niego: pochylił się, dmucha w ognisko. Wołam:

— Halol Masz braniel

Podnosi głowę, patrzy na wodę, potem wstaje i szybkim krokiem idzie do 

background image

swojego wędziska. Ja idę także w tamtą stronę; po drodze oglądam się na 

swoje spławiki: stoją nieruchomo. Mój przyjaciel zdjął wędzisko z widełek, 

przytrzymał je prawą ręką, lewą w bardzo niewygodny sposób wydobył z 

kieszeni i zapalił papierosa. Stoję koło niego, patrzymy obaj w miejsce, gdzie 

zniknął spławik. Woda nad nim zamknęła się Już dawno i wygładziła. Nagle,

niespodziewanie, w najmniej oczekiwanym miejscu, o parę ładnych metrów 

w lewo spławik wyłania się znów na powierzchnię. Stoi nieruchomo lub może

— ale na tę odległość nie widać tego — drży lekko. To karaś, wyzwoliwszy się

z zębów napastnika, pokłuty i na pół uduszony nieśmiało 'próbuje robić 

użytek ze swoich podartych i postrzępionych płetw. Mówię nie ukrywając 

współczucia:

— Puścił...

— Nie, nie puścił. Tam jest płytko — odpowiedział mój przyjaciel, nie 

wyjmując papierosa z ust.

Miał rację. Oto jeszcze chwila, a spławik rusza z miejsca, płynie najpierw 

po powierzchni, równo i prosto, potem, nie przestając sunąć, zagłębia się 

powoli; widać go coraz mniej, ginie pod wodą. Mój przyjaciel pochyla koniec 

wędziska, poddaje uciekającą żyłkę, potem, nagle, przycina; jego ruchowi to-

warzyszy krótkie stęknięcie. Takie, jakie wydaje drwal uderzający siekierą w 

pień. Patrzę w miejsce, gdzie zniknął spławik, i widzę, jak powierzchnia wody

zachwiała się pod naporem czegoś, co zdarzyło się pod nią, w głębi wody. 

Silna, żywa istota, zamieszkująca ten, jak go mój przyjaciel nazywa, 

„metaświat”, połączona jest z naszym światem żyłką nylonową wystarczają-

cej grubości, koniec żyłki jest w rękach mojego przyjaciela. Znam go dość 

dobrze na to, aby nie mieć wątpliwości co do ostatecznego wyniku tej 

background image

zabawy. Szczupak usiłuje walczyć, uderza w prawo, potem w lewo, ale 

kierunek jego ucieczki nie jest już zależny wyłącznie od jego woli, jest teraz 

wypadkową jego siły i woli człowieka stojącego na brzegu. Jest jeszcze taki 

moment, zwykle dzieje się to blisko już brzegu, kiedy szczupak może się 

jeszcze zerwać. Ryba jest wtedy na krótkiej już żyłce, w oczach ma już suchy

brzeg; zbiera więc rozpaczliwie ostatek sił, otwiera paszczę i szczerząc kły i 

rzucając łbem na boki jak pies, usiłuje wytrząsnąć z pyska hak. Ale mój 

przyjaciel wie dobrze, że nadchodzi ta chwila: widzę, jak dwoma krótkimi 

ruchami końcówki wędziska poprawia hak tkwiący w pysku szczupaka.

— Pomóc ci?

— Dziękuję, nie jest tak źle — odpowiada mój przyjaciel, co ma znaczyć, 

że szczupak nie jest zbyt wielki. Schodzi w dół, nad samą wodę, lewą ręką 

zanurza kasarek, prawą, w której trzyma wędzisko, naprowadza szczupaka 

do siatki.

Po chwili stoimy już obaj i patrzymy na rybę. Jest to piękny szczupak, z 

tych krótkich, grubych. Ocieka jeszcze wodą, jest lśniący, świeży. Wydziela 

bardzo mocny, słodkawy zapach. Ma ponad dwa kilo. Leży płasko i nieru-

chomo na ziemi. Lekkie, faliste drżenie przebiega przez jego płetwy, jego 

ogon usiłuje się oderwać od ziemi. Podnosi pokrywy skrzelowe, próbuje od-

dychać powietrzem, do którego nie Jest przyzwyczajony; krztusi się, otwiera 

szeroko pysk. Pręży się, rozpościera ogon, odbija się nim od ziemi i przewra

ca na drugi bok. Tak, to jest piękny szczupak, ale to nie jest mój szczupak.

Na wargach czują gorzki posmaczek zawiści. Mówię:

— Ładny szczupak...

— Tak, ładny. A jak tam u ciebie?

background image

— Nic — odpowiadam nie oglądając się na swoje wędki. Po chwili jednak 

robię to; moje oba spławiki są widoczne na powierzchni wody. Ten dalszy 

przesunął się może o metr, ale teraz stoi spokojnie, bez ruchu. Mój przyj a« 

ciel rozpostarł siatkę na ziemi, włożył szczupaka i poszedł zanurzyć go w wo-

dzie. Widzę mojego przyjaciela, jak pochylony opuszcza siatkę do wody, a 

sznur przywiązuje do sterczącego z ziemi suchego pniaka, potem myje ręce, 

otrzepuje je i wyciera o spodnie. Stoi jeszcze chwilę na brzegu i obserwuje 

szczupaka, który leży na boku i od czasu do czasu wielkimi, spazma-

tycznymi haustami nabiera w gębę wody. Po chwili, przyszedłszy do siebie, 

szczupak obraca się grzbietem do góry, poprawia się i opuszcza w głąb ciąg-

nąc za sobą siatkę i napinając sznur.

— Może ja dogotuję kawę, co?

— Jakbyś był taki dobry. Bo ja muszę założyć nowego żywca.

Idę do ogniska, które zagasło. Łamię patyki i obkładam nimi naczynie z 

kawą. Klękam i dmucham w ostygły popiół. Struga powietrza z moich płuc 

znajduje małe, czarne, tlące się jeszcze miejsca w popiele i rozżarza je. Kiedy 

przestaję dmuchać, z czerwonego gniazdka wyskakuje płomień i obejmuje 

patyki, potem ogarnia wkoło czarne, osmolone naczynie z kawą. Czas, który 

mija, pracuje także dla mnie. W tej chwili na jego jedną wędkę — stoją dwie 

moje. Woda koło jego wędki nie uspokoiła się jeszcze po holu szczupaka; to 

jeszcze bardziej zwiększa moje szanse. Oto być może, iż właśnie w tej chwili 

do mojego karasia zbliża się szczupak. Nie płynie wprost w jego kierunku, 

ale przesuwa się bokiem, wzdłuż podwodnego pasa korze- ni i łodyg 

nenufarów. Szczupak sunie tak wolno, że jego ruch jest niedostrzegalny; 

wydaje się, że on stoi w miejscu, a przesuwa się tylko dno — sterczące w 

background image

górę kłącza, kępy gnijących łodyg, gałęzie pokryte gąbką i obrośnięte 

glonami. Patrzę na kawę w naczyniu: gęsta, czarna masa pulchnieje i 

wzdyma się, podnosi się z dna czarna, spieniona i ruchliwa ciecz. Unoszę na 

chwilę naczynie w górę, potem stawiam je znów na ogniu. Kawa będzie nie-

długo. Patrzę, co robi mój przyjaciel: stoi nieruchomo, w rękach trzyma 

przypon od wędki, którą właśnie przysposabiał do rzutu, patrzy na wodę. 

Podnoszę się, aby zobaczyć przyczynę jego zainteresowania, i widzę, że jego 

spławika nie ma na wodzie; to był ten bliski brzegu, w miejscu, które mi się 

wydawało tak niewłaściwe.

— Co, znowu masz branie?

— No, wyobraź sobie — mówi i stoi dalej bez ruchu, trzyma w obu rękach

przypon tym samym, idiotycznym gestem, jakby podawał go komuś. Ten 

człowiek ma cholerne szczęście.

— Kawa gotowa — mówię.

— Dobrze, zaraz będziemy pić — odpowiada nie odwracając głowy. Po-

myślałem so*bie, że każde zdanie, które wypowiada teraz mój przyjaciel, te-

raz, to znaczy od chwili, kiedy złowił dużego szczupaka, ma jakieś bezape-

lacyjne znaczenie, brzmi niemal jak rozkaz. Wracam na swoje stanowisko, w 

miejsce, gdzie leży mój plecak. Wyjmuję z aluminiowego pudła chleb, jajka, 

kiełbasę i czekoladę. Dosyć długą chwilę szukam kubka na kawę, który 

zapodział mi się gdzieś w otchłani plecaka. Kiedy podnoszę znów oczy, widzę,

że mój przyjaciel stoi już nad samą wodą i wygiętym jak biczysko dziskiem 

prowadzi powoli szczupaka do brzegu. Dzieje się to w zupełnej

ciszy; tafla wody jest gładka i spokojna; szczupak porusza się głęboko, jego 

ruchy nie mącą powierzchni wody. Przeciwległym brzegiem idą gromadą 

background image

dzieci do szkoły. Zatrzymały się chwilę, popatrzyły w naszą stronę, potem 

poszły dalej, znów przystanęły i rzucały kamieniami w krzaki. Niektóre ka-

mienie wpadały do wody. Wypłoszona z krzaków czarno-biała sojka leci w 

naszą stronę. Wybija się w górę i opada znów nisko, prawie aż na po-

wierzchnię wody, jakby ją opuszczały siły. Zobaczywszy nas zmieniła kieru-

nek i, oglądając się co chwila poza siebie, poleciała w stronę olszynowych 

zarośli. Mój przyjaciel zakończył w milczeniu rozprawę ze szczupakiem; zmę-

czył go i wyciągnął na brzeg znieruchomiałego, na pół żywego. Szczupak leży

teraz płasko rozpostarty na ziemi, z zaciśniętym kurczowo pyskiem. Tylko 

raz podniósł płetwę ogonową, wyprężył, potem położył ją spokojnie na ziemi.

— Większy od tamtego — powiedziałem przygotowując dosyć długo usta, 

aby moje słowa brzmiały naturalnie. Czułem się teraz znacznie spokojniejszy

niż po jego pierwszym szczupaku. Cóż mogłem wskórać przeciwko szczęściu,

przeciwko czemuś, co nie jest zależne od mojej chęci i woli. Tylko moje mięś-

nie i nerwy widocznie nie chciały zgodzić się jeszcze na moją porażkę, 

czułem znów sztywność szczęk i nieprzyjemny smak w ustach.

— Nie, niewiele większy od tamtego — odpowiedział. — Napijemy się 

kawy, co?

— Nie rzucasz?

— Na razie nie. Niech się woda trochę uspokoi.

Mój przyjaciel przyniósł siatkę i włożył do niej drugiego szczupaka. Kiedy 

szedł z nią z powrotem, siatka zwisała ciężko i ociekała wodą. Poszedłem po 

kubek i nalałem sobie kawy. Po chwili przyszedł także on. Siedzieliśmy na 

rozpostartym na ziemi i przykrytym kocem brezencie, jedliśmy, piliśmy 

kawę, potem paliliśmy papierosy. Patrzyliśmy w milczeniu na wodę. Zerwał 

background image

się znów lekki wiatr i przeszedł nad wodą marszcząc drobną falą jej 

powierzchnię. Tylko w miejscach, gdzie z wody wystawały kępy pożółkłego 

szuwaru, jej powierzchnia pozostała nieporuszona, ciemna i lśniąca. Po 

chwili wiatr uciszył się. Kawa zaczynała powoli pracować w moim ciele. Jej 

dobroczynne działanie odczuwa się najprędzej w oczach: widok oczyszcza 

się, wzrok przebija powietrze i dociera coraz dalej w głąb świata, jakby przed 

oczami podnosiły się w górę, jedna po drugiej, cienkie zasłony. Mimo że 

słońce schowane jest za warstwą gęstych, nieruchomych chmur — niebo 

rozjaśnia się. Siedzimy jeszcze chwilę w milczeniu. Dopalam papierosa, 

wciskam ogarek w ziemię, wstaję i mówię:

— Idę trochę porzucać.

— Weź mój spinning — powiedział nie ruszając się z miejsca ani nie od-

wracając głowy. Siedział ciągle w tej samej pozycji, obejmując rękami 

kolana.

— Nie będziesz rzucał?

— Teraz nie, może później.

Wziąłem jego krótkie wędzisko, które stało oparte o pień wierzby, i 

poszedłem wzdłuż brzegu. Wędzisko było duralowe, stare, poobijane, miało 

wielki, staromodny kołowrotek. Mój przyjaciel nie uznawał multiplikatorów 

ani trip- leksów. Ale błystka budziła zaufanie: była ciężka, uzbrojona w 

jedną dużą,

o bardzo ostrych hakach kotwicę. Brzeg zalewiska wyginał się w daleki, wi-

doczny stąd na całej przestrzeni łuk i tworzył kilka płytkich, wcinających się 

w ląd i zarośniętych tatarakiem zatoczek. Na brzegu zalewiska stały rzadko 

pojedyncze drzewa, wierzby, topole i dęby. Dęby miały krępe, przysadziste 

background image

kształty, topole pochylone były w jedną stronę; wszystkie drzewa nosiły na 

sobie ślady okaleczeń od wiatrów i piorunów, miały pogruchotane pnie i ko

nary. Na ziemi leżały suche, trzeszczące pod nogami gałęzie. Na gałęziach 

dębów trzymały się jeszcze brązowe, zeschnięte i pokurczone Hicie; 

wydawały one za każdym, najlżejszym nawet podmuchem wiatru 

chrzęszczący dźwięk. Obejrzałem się, aby sprawdzić, jak daleko odszedłem. 

Mój przyjaciel siedział w tej samej pozycji, w jakiej go opuściłem, skulony, 

nieporuszony. Patrzył w wodę. Pomyślałem o nim, że on jest tym, któremu w

życiu nie bardzo się powiodło. Jak to się stało? Być może, iż zaczęło się od 

tego, że ja miałem znacznie lepiej sytuowanych rodziców i dzięki temu 

odebrałem lepsze i bardziej wszechstronne wykształcenie. Dom, w którym 

się wychowałem, był na pewno lepiej i wyżej zorganizowany niż jego, pozycja 

społeczna moich rodziców była wyższa; mój ojciec dbał bardzo o jej 

zachowanie. Możliwe, że wśród wielu innych nauk, jakie otrzymałem, 

wpojono także we mnie i tę właśnie dbałość o pozycję społeczną. Panuje dość

powszechne przekonanie, że aby zostać artystą, trzeba najpierw zerwać 

wszystkie więzy społeczne, trzeba pozwolić się rozchwiać i zdeprawować, aby

potem dopiero, wyzwolony od wszystkiego, móc organizować swój nowy, 

własny świat. Bzdura. Nie można być pisarzem, nie będąc człowiekiem 

związanym z określonym środowiskiem. Nie można też 'być pisarzem, nie 

posiadając wielu rozmaitych powszednich cnót, nie umiejąc na przykład być 

swoim własnym kancelistą, buchalterem i szefem propagandy. Nie można 

być znanym pisarzem, nie robiąc nic, aby nim zostać. Cóż dały mojemu 

przyjacielowi przedwojenne lata chaotycznych studiów, angażowania się 

politycznego, pijaństw, „rozchwiania” — jak on to sam nazywał? Ja 

background image

utrzymałem się pod tym względem w granicach przyzwoitości; zdarzało mi 

się czasem upijać, ale nie rozpiłem się; bywałem na mityngach, słuchałem 

przemówień, emocjonowałem się nawet wydarzeniami politycznymi, ale 

byłem zawsze daleki od tego, aby przyznać komukolwiek rację. W czasie, 

kiedy on „napełniał się wrażeniami” — ja studiowałem i pracowałem nad 

sobą. Pracowałem bardzo dużo i systematycznie. Pamiętam, że już wtedy od-

kryłem jedną z właściwości literatury, tę mianowicie, że autor, aby poruszyć 

czytelników — nie potrzebuje sam się wzruszać. Wystarczy zupełnie, jeśli 

tylko dobrze wie, jak to się robi. Ale to nie należy do rzeczy. Jestem w wieku,

kiedy człowiek może już pozwolić sobie śmiało na szczerość, bez obawy, że 

zostanie ona wzięta dosłownie. Człowiek w moim wieku uchodzi już za 

kutego na cztery nogi spryciarza — i jest nim chyba. Zresztą szczerość bywa 

niekiedy efektowna. Otóż powiem, że już bardzo wcześnie, bo od niższych 

klas gimnazjalnych, sposobiłem się do mojego zawodu, do zawodu pisarza. 

Byłem wątłym i chorowitym dzieckiem i korzystałem ze zwolnienia 

lekarskiego od gimnastyki. W czasie, kiedy moi koledzy skakali przez kozioł, 

przechodzili po trapie, wspinali się, robili skłony, obroty i wyrzuty ramion — 

ja siedziałem sobie w szatni, nazywało się, że pilnuję ubrań, i uczyłem się 

słówek francuskich i angielskich, a także, co było dla mnie wtedy szczególnie

ulubionym zajęciem, wyrazów obcych. Kiedy więc moi śmierdzący potem 

koledzy maszerowali w podskokach i śpiewali okropną piosenkę harcerską: 

„Wszystko, co nasze, Polsce oddamy...”, aby za chwilę z dzikim wrzaskiem 

wpaść do szatni — ja umiałem już na pamięć wiele czarodziejskich słów: 

Abolienacja, Achromatop- sja, Anakreontyk. Wracałem z innego świata.

Obszedłem długi, wcinający się głęboko w łąki i kończący się bagnistym 

background image

mokradłem jęzor i spojrzałem poza siebie: mój przyjaciel był już małą, ledwo 

widoczną na brzegu figurką. Figurka ta stała i kiwała się miarowo w przód i 

w tył, potem nagle zastygła nieruchomo i prawie w tej samej chwili, daleko 

od brzegu i jakby bez żadnego związku ze stojącym nieruchomo człowiekiem,

rozprysła się gładka powierzchnia wody. Rzut był imponujący — ale po co on

to zrobił? Rzut sięgnął rozległej, pustej i płytkiej części zalewu. O tej porze 

roku trudno było spodziewać się tam ryby; on sam to przecież często powta-

rzał. Czym kierował się teraz, działając wbrew własnym przekonaniom? In-

stynktem? Nie jest to godna zaufania władza. Nie wiadomo, jak się nią 

posługiwać, nie ma się nigdy pewności, czy to, co człowiek zrobił, 

podyktował mu instynkt — czy był to tylko przypadek, bezsensowna 

zachcianka, po prostu omyłka. A może on, jak gracz w ruletkę, obstawia 

tylko po kolei różne możliwości? Jleż razy próbowałem tak robić i zawsze źle 

na tym wychodziłem. W tej zabawie, jaką jest rybołówstwo, trzeba raczej 

koncentrować wysiłki, a nie rozpraszać. Diabli zresztą wiedzą; różni się ona 

bardzo od tego, czym zajmuję się w życiu. Może dlatego tak mnie wciągnęła. 

Mógłby ktoś zapytać, jak doszło do tego, że pozwoliłem się wciągnąć w tę 

zabawę, tak zdawałoby się nie odpowiadającą mojemu temperamentowi i 

charakterowi? Och, był to przypadek. Po prostu: doszedłszy pewnego wieku 

człowiek udaje się do lekarza, aby mu się zwierzyć ze swoich dolegliwości; 

jest to rzecz całkiem normalna i zrozumiała. Parę lat temu, spisawszy na 

kartce wszystkie cierpienia, które od pewnego czasu zaczęły mi się dawać we

znaki, a zebrało się tego sporo, poszedłem i ja do lekarza, ów lekarz, zresztą 

profesor uniwersytetu, zamiast wypisać mi sążnistą receptę, czego się 

spodziewałem, zapytał mnie, czy nie miałbym ochoty uprawiać ogrodu, łowić

background image

ryb, chodzić na polowania lub przynajmniej — rąbać drzewa? Upewniwszy 

się, że profesor nie żartuje („Nie, proszę pana, nie ośmieliłbym się żartować z

moich pacjentów, ja staram się ich leczyć” — skarcił mnie profesor), 

przypomniałem sobie o moim przyjacielu i umówiłem się z nim na ryby. Tak 

się zaczęło. Trzeba jeszcze dodać, że rybołówstwo wydawało mi się zawsze 

bardzo śmiesznym, o ile nie pomylonym, zajęciem.

Rozpiąłem kurtkę i zwolniłem kroku, bo zaczęło się robić na dworze 

ciepło. Mojego przyjaciela nie było widać, zasłoniły go krzaki i drzewa. 

Przystanąłem, odhaczyłem błystkę i odbezpieczyłem kołowrotek. Patrzyłem 

chwilę na srebrną blachę podrygującą w powietrzu na końcu żyłki. Kiedy się 

uspokoiła i zwisła nieruchomo, zrobiłem zamach i rzut. Nie udał mi się; 

błystka leciała niespokojnie, koziołkowała w powietrzu, upadła znacznie 

bliżej, niż chciałem. Ściągnąłem ją z powrotem, kręcąc kołowrotek. Szła 

niezbyt głęboko, widziałem chwilami błyski rozświetlające wnętrze wody jak 

reflektor. Powtórzyłem jeszcze kilka razy rzut, udawało mi się coraz lepiej. 

Byłem w każdej chwili przygotowany na uderzenie szczupaka, wyobrażałem 

go sobie, przeczuwałem. Mogło to się zdarzyć teraz, zaraz albo za chwilę. 

Było to denerwujące i podniecające. Gdzieś tam za kępą pożółkłego szuwaru,

za pniem leżącym na dnie albo zgoła w całkiem nieoczekiwanym, 

niedorzecznym miejscu, jak on to często lubi (tak mówi o nim mój przyjaciel)

— stał szczupak i czekał. Nieruchomy, zmartwiały, czekał już od paru godzin

a może i dni na to, aby coś w otaczającej go zimnej i martwej wodzie 

poruszyło się. Ale moja błystka odbywa swoją drogę spokojnie i wraca do 

mnie. Są takie chwile, kiedy uderza mi mocniej serce, robię szybkie, ostre 

zacięcie i niemal czuję juź szamotanie się w głębi wody wielkiej, żywej istoty 

background image

zaczepionej na końcu mojej żyłki — ale w następnej sekundzie błystka 

płynie już bez przeszkód do mnie. Widzę ją w płytkiej wodzie przy brzegu: 

wlecze za sobą uczepiony do haka badyl.

Postępuję krok za krokiem wzdłuż brzegu, przystaję, rzucam błystkę, 

ściągam ją, idę znowu parę kroków, zatrzymuję się, rzucam. Nic i nic. Woda 

wydaje się pusta, martwa. Zatrzymuję się więc, zapalam papierosa, opieram 

się o drzewo. Z miejsca, w którym teraz stoję, widzę znów mojego przyjaciela,

ale gdybym nie wiedział, źe to on, z tej odległości nie poznałbym go. Jak juz 

powiedziałem przed chwilą, posiadam taką pozycję, że szczerość nie może mi

zaszkodzić. Kimże jest właściwie mój przyjaciel? Wymieniamy między sobą 

nasze nowe książki, ale ja rzadko czytam jego utwory — po prostu dlatego, 

że mnie nudzą, czasem złoszczą i niepokoją. To, co on pisze, i sposób, w jaki 

to robi, są czasem irytujące. On zajmuje się na przykład często tematami, 

które ja porzuciłem, czasem nawet takimi, których ja nie zdążyłem 

zrealizować. Ja posługuję się większą poetyką i wybieram poważniejszą 

tematykę, gdy on zaprząta sobie głowę jakimiś drobnymi sprawami ludzkimi.

On sam powiedział mi kiedyś (rzadko mu się zdarza wypowiadać na tematy 

literackie), ze nie lubi wielkiej tematyki i że najbardziej odpowiada mu 

„produkcja uboczna”. Pomyślałem wtedy, że to jest rzeczywiście produkcja 

uboczna, ale z odpadów literackich, ze skrawków materiału, które zlatują z 

wielkich warsztatów. Jak już mówiłem, z reguły nie czytam jego książek. Ale 

wczoraj, przed wyjazdem na spotkanie z nim, przeczytałem jego ostatnią 

książkę. Mój przyjaciel jest na tyle delikatny, że nigdy sam nie rozpoczyna 

rozmowy na temat tego, co pisze. Pozwala mi to unikać nieprzyjemnych 

sytuacji, w których musiałbym fantazjować. Nie wiem, czym się 

background image

powodowałem biorąc do ręki jego ostatnią książkę, może po prostu zwykłą, 

towarzyską przyzwoitością? Dość na tym, iż w pewnej chwili, w trakcie 

czytania, uprzytomniłem sobie nagle, że mało wiedziałem dotąd o moim 

przyjacielu, a jeszcze mniej o tym, co on pisze. Otóż po przeczytaniu jego 

ostatniej książki poczułem się, muszę to powiedzieć, trochę zaniepokojony. 

Uczuciu temu towarzyszyło inne, całkiem już niepotrzebne i niezbyt łatwe do

nazwania — byłem zdaje się zawstydzony, a może i przestraszony. Człowiek 

ma skłonność do porównywania cudzej działalności z tym, co sam robi. Coś 

bardzo niepokojącego wynikało z zestawienia działalności mojego przyjaciela 

z moją. Poczułem w pewnej chwili nawet jego przewagę nade mną w sposób 

niemalże fizyczny. Coś w rodzaju uczucia, jakie się ma, kiedy nas przeciwnik

kładzie „na rękę”. Znałem smak tego uczucia — bezsilnej wściekłości — z 

czasów mojej młodości, gdyż byłem słabym fizycznie chłopcem. Ale bzdura. 

Po prostu mój przyjaciel napisał niezłą książkę. Przy obiedzie, kiedy 

zasiądziemy na rozścielonym brezencie, otworzymy konserwy i wypijemy, jak

zwykle to robimy, po kielichu — powiem mu to. Tak, napisał zupełnie niezłą 

książkę. Nawet bardzo dobrą. Ale — musi w niej być coś, co ją 

dyskwalifikuje, gdyż nie zdobyła ani rozgłosu, ani wysokiej lokaty. Co by to 

mogło być? Może jej prowincjonalizm — to znaczy, że zawiera domieszkę 

czegoś, co utrudnia obiektywną jej interpretację? Tak, mój miły, zdolny przy-

jaciel mieszka na prowincji i może nie w tym stopniu, co inni, ale na pewno 

przecież sam też podlega oddziaływaniu tego świata, obraca się w 

środowisku prowincjonalnym, żyje jego życiem. Czegóż to oni tam nie 

potrafią wymyślić! Na przykład: że w stolicy istnieje i działa jakaś giełda 

literacka, zajmująca się ekspertyzami i ustalaniem kursów — a od tego już 

background image

tylko krok do podejrzenia, że padło się ofiarą intrygi lub pomyłki. W ogóle 

śmieszni są ci ludzie. W głowie czasem nie może się pomieścić, co oni tam 

sobie potrafią ubzdurać. Ich wyobrażenia na przykład o tych cichych, a 

zajadłych walkach, jakie toczymy między sobą o władzę, pozycję, znaczenie 

— godne są renesansowych bohaterów i przynoszą zaszczyt nam, zjadaczom 

zrazów cielęcych na Krakowskim Przedmieściu. Kiedyś, bawiąc u przyjaciół 

na prowincji i wypiwszy trochę, byłem zmuszony wysłuchać obszernego i, 

trzeba powiedzieć, na swój sposób fachowego wykładu na temat 

mechanizmu walki o władzę. O tym, jakich to my, mieszkańcy stolicy, 

używamy chwytów, aby utrzymać nasze pozycje, i co musimy wyczyniać, aby

osiągnąć wyższe lokaty. Opowiadano mi w zaufaniu

0 pewnym naszym wspólnym znajomym, że, aby unicestwić swojego 

przeciwnika, rozpowiada o nim przed katolikami, źe jest niebezpiecznym, 

zawziętym komunistą — a komunistów ostrzega, że mają do czynienia z 

zakamuflowanym wrogiem ustroju. O wy biedni, zjadani przez ambicje i 

zatruwani prowincjonalnymi jadami obywatele Jarosławia i Zielonej Góry. 

Kochane, naiwne Sherloki Holmesy — z Pińczowa... Otóż w książce mojego 

przyjaciela pełno jest śladów tych obsesji. Mój przyjaciel jest człowiekiem 

dosyć inteligentnym

1 kulturalnym na to, aby ich w sposób wyraźny nie ujawniać, lecz one tam 

są, tkwią w miąższu wszystkich spraw, psują, zanieczyszczają książkę, 

dyskwalifikują ją. Ale mimo wszystko to jest dobra książka i może jednak 

zasługuje na większą satysfakcję, niż ją mój przyjaciel otrzymał?

Rzuciłem niedopałek papierosa do wody i ruszyłem dalej. Przystanąłem i 

rzuciłem błystkę — poleciała nisko, ale równo i bardzo daleko. Ściągałem ją 

background image

podnosząc i opuszczając końcówkę wędziska, tak jak mnie uczył mój przy-

jaciel. Kiedy błystka była już blisko, trzy, może cztery metry od brzegu, po-

czułem uderzenie — ale zaraz potem coś zelżało, jakby pękła cięciwa w łu- 

ku — i błystka wyszła z wody bez przeszkód. Nie było na niej śladów 

zaczepu. Rzuciłem błystkę jeszcze raz — i prawie w tym samym miejscu 

uderzenie powtórzyło się. Przyciąłem, i w tej samej sekundzie poczułem, że 

mam rybę na haku. Krótkie, słabe szarpnięcia na boki nie wróżyły grubego 

szczupaka, mógł to być i okoń, ale serce biło mi mocno. Podprowadziłem go 

w płytką zatoczkę i skracając żyłkę szedłem na jego spotkanie. Nie widziałem

go jeszcze, bo szedł spodem, otoczony czarną chmurą podnoszącą się z 

mulistego dna. Zobaczyłem go nareszcie: stał nieruchomo. Pochyliłem się, 

chwyciłem go pod skrzela i wyrzuciłem na brzeg. Był chudy, brzuch miał 

zapadnięty, nie ważył więcej niż sześćdziesiąt deka. Ale dobre i to. Pierwsze 

koty za płoty. Nawiązałem kontakt z rybą, złamałem magiczną zaporę, która 

mnie od niej dzieliła. Odczepiłem hak z pyska szczupaka, wyjąłem z pochwy 

nóż i uderzyłem trzonkiem w jego płaski, twardy łeb. Szczupak rzucił się, 

potem znieruchomiał, wyprężył ogon i rozłożył szeroko płetwy. Nie miałem 

przy sobie siatki ani chlebaka, więc ulokowałem go w rozwidleniu wierzby. 

Kiedy go niosłem, był już nieruchomy, ale końcami palców czułem drganie 

jego umierających nerwów. Teraz, spokojniejszy już, pracowałem rękami 

automatycznie i mogłem myśleć o czym tylko chciałem. Otóż wracając do 

mojego przyjaciela: to wartościowy człowiek i to, co robi, jest także w dobrym

gatunku. Ale on jest źle ustawiony. Mój drogi przyjacielu, popatrz, czym bę-

dzie lustro, jeśli go źle ustawić? Pustym prostokątem. Jeśli chcesz, aby cię 

dokładnie widziano, musisz postarać się, aby jak najwięcej światła padło na 

background image

ciebie. Czekaj, pogadamy sobie. Czułem, że dojrzewam nareszcie do czegoś, 

co powinienem zrobić dla mojego przyjaciela.

Uszedłszy dwadzieścia czy trzydzieści kroków, w płytkim i dosyć 

niepozornym miejscu zahaczyłem drugiego szczupaka. Był prawie taki sam, 

jak pierwszy, chudy, wygłodzony. Rzucił się tak zachłannie na błystkę, że 

kotwiczka spięła mu obie szczęki, nie mógł w ogóle otworzyć pyska. Zabiłem 

go, wróciłem i położyłem go na wierzbie obok pierwszego. Dwa szczupaki to 

już było coś, to nie to, co jedna, wymęczona, wybłagana u opatrzności ryba, 

którą wyjmuje się w domu z plecaka z żałosnym, minimalnym, z 

najmniejszym, jakie można mieć, uczuciem satysfakcji — że nie wróciło się o

kiju. Zapaliłem papierosa i bez pośpiechu poszedłem z powrotem na miejsce,

gdzie złowiłem drugiego szczupaka. Na dworze było teraz jaśniej; nie świeciło

jeszcze słońce, ale niebo oczyszczało się powoli z chmur. Na południowej 

stronie nieba otwierała się wielka szczelina ukazując czysty błękit. Zza 

horyzontu wychodziły

nowe chmury, ale były one inne, drobne, białe — chyba na zmianę pogody. 

Woda była gładka, spokojna. Jej kolor zmienił się z szarozielonego na płowo-

błękitny. Daleko, po drugiej stronie zalewu, za żółtym pasem szuwarów wi-

dać •było maleńką, nieruchomą sylwetkę mojego przyjaciela. Jeśli pójdę 

dalej brzegiem, będę się zbliżał do niego, ale nie da się obejść całego zalewu, 

gdyż połączony jest z rzeką bagnistą odnogą, nie do przejścia. Jakby za spra-

wą jakiegoś wewnętrznego mechanizmu poczułem nowy, o wiele silniejszy 

przypływ życzliwości dla mojego przyjaciela. Co mógłbym zrobić dla niego? 

Czy nie mógłbym się przyczynić do tego, aby dostał jedną z nagród, które co 

roku przyznaje się za książki? Zapewne, napisał dobrą książkę. Ale co roku 

background image

pojawia się kilka niezłych książek, które należałoby nagrodzić. Niestety — 

ilość nagród jest mniejsza, wobec tego otrzymują je tylko ci, którym koniecz-

nie wypada dać. Z tej odległości, z jakiej mój przyjaciel obserwuje te sprawy, 

niełatwo jest zrozumieć ich mechanizm, zwłaszcza gdy wydaje się, że działa 

on na szkodę człowieka. Mój przyjaciel nie ma swojego krytyka. Kiedyś po-

wiedział mi, że w ogóle nie dba o krytyków, ale nie sądzę, aby tak było 

naprawdę; to tylko poza. A jeśli tak jest rzeczywiście — to nic głupszego. 

Muszę ja wreszcie powiedzieć mu, jak to z tym jest. Miałbym się stać łupem 

przygodnych recenzentów, którzy nie znajdują w utworach pisarzy tego, co w

nich jest? Nie wystarczy, aby o mnie różni pisali — trzeba mieć własnego 

krytyka. Ja go mam. Dzięki temu, że czyta on bardzo dokładnie wszystkie 

moje książki — poznał dobrze moje utwory i polubił je. Mój Boże, ileż to razy 

on właśnie znajduje w moich utworach znacznie więcej, niż w nich jest... 

Pozwalam mu na to. On bywa także twórcą. Niech sobie pofantazjuje — byle 

na mój temat... Poza tym krytyka trzeba prowadzić, wskazywać mu drogę, 

wychowywać. Ja sam (mimo że tak doceniam ich rolę) mam o krytykach 

dosyć kiepskie mniemanie. Jakżeż są bezradni, jeśli nie podda się im tematu

do myślenia! Wydają się czasem tak piekielnie inteligentni, że człowieka 

strach oblatuje; ale to złudzenie. Nie ma człowieka, który wiedziałby mniej 

niż krytyk, co naprawdę sądzić o książce.

Mój przyjaciel zaniedbuje więc wielu ważnych rzeczy. Być może, iż robi to 

ze skromności, być może, iż skromność jest jego dewizą. Ale jakżeż 

wymagać, aby cenili ciebie, mój święty Franciszku (choć może trochę 

fałszywy święty...) — jeśli nie dasz im wyraźnie do zrozumienia, że jesteś 

świętym. Nawet świętość wymaga dyskretnej propagandy! Mój przyjaciel jest 

background image

człowiekiem bardzo samotnym, przyjaźni się z niewielu ludźmi, w jego 

otoczeniu nie ma młodych. Oczywiście, instytucja uczniów i terminatorów 

przestała już być dawno modna. Dzisiejsi młodzi brodacze są zbyt 

przemądrzali, zbyt samodzielni — 

a

 prymitywni przy tym — aby terminować 

u starych. Ale jest jeden niezawodny sposób, aby przełamać ich dumną 

niezależność, a nawet wrogość, jaką mają dla nas: lansować ich. Mój 

przyjaciel nie umiał zdobyć się na tyle mądrości i pobłażliwej 

wspaniałomyślności, aiby napisać o którymś z tych obrażonych i 

zagniewanych — że może być z niego świetny pisarz. Ja lansowałem co 

najmniej trzech. W stosunku do dwóch haniebnie się pomyliłem — ale co do 

jednego moje przewidywania sprawdziły się. O tamtych dwóch zapomniano, 

ale ja zostałem i uchodzę za tego, który ma gust i dar przewidywania. Nic tak

nie podnosi człowieka w oczach innych, jak zdolność przewidywania. 

Zyskałem też sprzymierzeńców i utrzymałem kontakt z generacją młodszą 

ode mnie o ćwierć wieku. Czasem któryś z tych młodych, niecierpliwych 

usiłuje pierwszy zwrócić na siebie moją uwagę i sprowokować do pochwał: 

pisze o mnie, chwali mnie, wynosi mnie pod niebiosa. Wielu moich kolegów 

po piórze poczuwa się w takich razach do natychmiastowego rewanżu: 

siadają

i piszą o tym smarkaczu, że jest geniuszem. Ja tego nie uprawiam. Nie 

zależy mi na tych, którzy piszą o mnie dobrze. Bardziej interesują mnie ci, 

któr2y

o mnie nie piszą w ogóle albo piszą źle.

Ale mój przyjaciel nie dba lub udaje, że nie dba o te rzeczy. Jeśli nie dba, 

to na co liczy? Na awans u potomności? Że jego utwory będą bardziej 

background image

cenione j>o jego śmierci? Muszę ja raz wreszcie pogadać z nim. Ciekaw 

jestem, jak on to sobie wyobraża. Bo ja przyznam się, że jeśli chodzi o war-

tość moich książek, to wolę co do tego nabrać pewności jeszcze za mojego 

własnego życia. Przyszłość, nieśmiertelność, życie sztuki w czasie czy nawet 

ponad czrsem — to już dzisiaj puste, bezsensowne kategorie pojęć. Któż z 

nas miałby odwagę je podnosić czy choćby tylko myśleć o nich? Moim 

zadaniem jako pisarza jest informować współczesnych o bieżących 

wydarzeniach i konfliktach, komentując je zgodnie z aktualnymi potrzebami 

społecznymi. Mam prawo brać za to pieniądze i znośnie żyć. Robię zresztą to 

samo, co dziennikarz czy reporter, tylko że funkcja tego, co ja robię, ma 

nieco dłuższy żywot — no, powiedzmy, o rok czy dwa. Podejrzewałem zawsze 

mojego przyjaciela, a teraz, na podstawie lektury, nabrałem co do tego 

pewności, że wbrew pozorom jego wyobrażenia o roli pisarza muszą ‘być, 

delikatnie mówiąc — troszeczkę staromodne. I jeszcze to jego ,.rzemiosło”. 

Któż to oceni, kto to w ogóle zobaczy, te koronkowe robótki — dzisiaj, w 

epoce filmu, telewizji, seryjnych mebli, maszynowo robionych dywanów i 

sztucznej biżuterii? To po prostu trwonienie czasu!

Rzucając ciągle błystką zbliżyłem się do miejsca, gdzie po drugiej stronie 

wody łowił mój przyjaciel. Podniósł właśnie głowę, a zobaczywszy mnie za-

wołał:

— Jak tam?

— Dwa, małe! — odkrzyknąłem. — Au ciebie?

— Spokój na razie!

Widziałem, jak mój przyjaciel podnosi się, potem idzie brzegiem w stronę 

drugiej swojej wędki, kuca koło niej i zapala papierosa. W czystym powietrzu

background image

pojawił się nad jego głową błękitny obłoczek. Ciekawe byłoby wiedzieć, co on

0 mnie myśli. Mówi się o nas, że jesteśmy ambicjonalistami. Niektórzy twier-

dzą, że to krzywdzące. A mnie się zdaje, że jesteśmy ambicjonalistami. Nie 

byłbym artystą, gdybym nie miał ambicji. Ona jest moją siłą napędową, po-

rusza mnie, każe mi działać i wytrwać w tym działaniu. Żyjemy ambicją, 

cierpimy — i chorujemy na ambicję.

Szedłem dalej rzucając błystkę; leciała migocąc w powietrzu i spadała z 

głośnym klaśnięciem na wodę; czasem, kiedy padała bokiem, wydawała 

krótki, niski dźwięk podobny do uderzenia kamienieniem w głęboką wodę. 

Kiedy wracała do mnie, czułem w rękach lekki, delikatny opór, jaki stawiała 

wirując w wodzie. Zalewisko stawało się płytsze, pas szuwarów się 

rozszerzał, a lustro wody zwężało się. Środkiem wody, w stronę głębiny, szła 

jakaś duża ryba, szczupak albo gruby okoń. Dwie łagodne fale rozchodziły 

się na boki od linii, wzdłuż której płynęła ryba. Drobne, srebrzyste uklejki 

wyskakiwały z wody w ucieczce przed drapieżnikiem. Potem woda uspokoiła 

się, ryba zatrzymała się widocznie albo poszła na głębinę. Było bardzo cicho. 

Popatrzyłem na zegarek: mijała jedenasta. Niewiarygodne, z jaką szybkością 

płynie czas nad wodą. To jest miejsce, gdzie nie obowiązują kategorie 

czasowe. Dwie godziny dzielące nas od pory, w której jadamy zwykle nad 

wodą obiad, miną niepostrzeżenie. Zagotujemy, jak zwykle, herbatę, 

otworzymy konserwę, wypijemy po kieliszku wódki, potem zagotujemy kawę,

będziemy ją pić paląc papierosy

1 gwarząc. Powiem mojemu przyjacielowi kilka miłych słów na temat jego

twórczości, a zwłaszcza jego ostatniej książki; zasłużył na to. Postaram się 

też udzielić mu, w sposób oczywiście możliwie delikatny, kilku praktycznych 

background image

rad.

A może nie oszczędzać go? Niech się nareszcie dowie, co myślę o jego niedo-

łęstwie!

Zalew był tu już bardzo płytki. Błystka raz po raz grzęzła w mule. Nie było 

sensu iść dalej. Spojrzałem na tamten brzeg: mój przyjaciel stał oparty

o drzewo i patrzył w wodę. Zawróciłem i szedłem z powrotem rzucając od 

niechcenia błystką. Przed chwilą wyszło zza chmur słońce i teraz oświetlało 

jaskrawo całą okolicę ukazując bardzo dokładnie bliskie i dalekie szczegóły 

krajobrazu. Ponieważ zrobiło się bardzo ciepło, przystanąłem, aby 

porozpinać kurtkę — i wtedy właśnie rozległ się ten straszliwy plusk i łomot, 

który zakłócił łagodną ciszę tego dnia i zburzył doszczętnie mój własny, 

wewnętrzny spokój. Pośrodku wody zobaczyłem nagle wyskakujące pionowo 

w górę ciało wielkiego szczupaka i w następnej sekundzie zrozumiałem, że 

to, co się stało, nie było bez związku z moim przyjacielem: między nim a 

wielkim szczupakiem rozpięta była żyłka. Pochylony, biegnący z wędziskiem 

w ręku w tej chwili wzdłuż brzegu człowiek — miał tego wielkiego szczupaka 

na haku. W chwilę potem usłyszałem jeszcze raz potężny łomot szamocącej 

się w wodzie ryby — szczupak był już blisko brzegu i próbował ze wszystkich

sił uwolnić się od przemocy, która ciągnęła go na ląd. Jest to chwila, w 

której rybie niekiedy udaje się to. Na całej przestrzeni żyłki, od haka 

począwszy, a na kołowrotku skończywszy, jest wiele miejsc słabych, takich, 

w których może się to stać. Nie patrzyłem w tamtą stronę. Szedłem rzucając 

odruchowo błystką. Obejrzałem się dopiero po chwili: mój przyjaciel schodził

powoli stromym brzegiem ku wodzie. Działo się to kilkanaście metrów 

poniżej miejsca, w którym widziałem go przed chwilą. A więc nie wyciągnął 

background image

jeszcze szczupaka, coś się skomplikowało, szczupak pociągnął na głębię, 

może udało mu się wleźć między gałęzie i kamienie leżące na dnie? Brzeg w 

miejscu, gdzie schodził mój przyjaciel, był gliniasty, stromy i śliski, ściekały 

po nim strużki rdzawej wody, sączącej się z podskórnych źródeł. Woda była 

tu bardzo głęboka, na dnie leżały głazy, konary drzew, podobno także zwoje 

kolczastego drutu z czasów wojny. Stałem i patrzyłem. Myślałem, że gdyby 

mojemu przyjacielowi, ubranemu w grubą kurtkę i ciężkie buty gumowe, 

pośliznęła się teraz noga, to ja nie mógłbym nic zrobić, aby mu pomóc: 

dzieliło mnie przecież od niego ze dwieście metrów bagna i wody albo półtora

kilometra brzegiem naokoło. Ale mój przyjaciel znalazł się szczęśliwie na dole

i teraz, pochylony nisko nad wodą, zajęty był czymś, co na tę odległość 

niełatwo było zrozumieć; próbował pewnie uwolnić wędkę z zaczepu. Trwało 

to dosyć długo. Widocznie jego szczupak nie był jeszcze taki pewny, być 

może, iż go stracił a teraz próbował już tylko uwolnić hak z zaczepu. Ale mój 

przyjaciel pochylił się jeszcze niżej nad wodą, potem wyprostował się i 

podniósł w górę potężnego szczupaka. Szczupak zwisał nieruchomo, jakby 

już nie żył. Patrzyłem, jak mój przyjaciel wspina s>ę w górę, staje na 

wysokim brzegu, potem kładzie ostrożnie szczupaka na ziemi; sprawa była 

już przesądzona, mój przyjaciel był właścicielem tego wielkiego połcia mięsa. 

Skądsiś przyleciały wróble, usiadły na wierzbie i zaczęły nagle bardzo głośno 

ćwierkać. Przyłożyłem dłonie do ust i zawołałem:

— Ile ma?

— Koło czterech kilo! — odkrzyknął mój przyjaciel.

— Ile?

— Cztery!

background image

Jeśli on mówi cztery kilo, to szczupak ma na pewno pięć. Trzeba znać fał-

szywą skromność mojego przyjaciela. Jeszcze chwilę temu miałem szansę

rywalizować z nim — teraz byłem już kompletnie przegrany. Kwadrans temu 

mogłem nawiązać jeszcze równorzędną walkę z nim — w tej chwili nie 

miałem już żadnych szans. Wtedy, kiedy on miał tamte pierwsze dwa, grube 

zresztą szczupaki, ja mogłem próbować jeszcze walczyć, zrobiłem to, 

zacząłem spinnin- gowac, mogło coś z tego wyniknąć. Ale takich 

szczupaków, jak ten jego ostatni — nie ma tu wiele, może był ten jeden 

jedyny. Szedłem wzdłuż brzegu i rzucałem błystką; rofoiłem to bezmyślnie, 

odruchowo. Moje nogi i ręce ruszały się bezładnie i bezsensownie, jakby 

kiwały się na zawiasach. Czułem się podle. I właśnie w takiej chwili musiało 

się jeszcze coś wydarzyć: było to potężne i straszliwie niespodziewane 

uderzenie, uczułem je poprzez wędzisko w całym ciele, jakby mnie piorun 

poraził. Nim zdążyłem zabezpieczyć kołowrotek — ten ordynarny, 

prymitywny jego kołowrotek, jakim łowiono pół wieku temu — wyleciało parę

metrów żyłki, która utworzyła na przelotce wielki, splątany kłąb. Szczupak 

szedł, nie spiesząc się zresztą wcale, środkiem głębokiej wody, ciągnął 

naprzód jak parowóz, z wielką siłą i niepowstrzymanie. N»e wiem, w jaki 

sposób udało mi się rozplątać węzeł, stało się to niechcący, dzięki dotknięciu

jakiegoś szczęśliwego miejsca. Żyłka rozluźniła się, wyprostowała i poszła na

wodę. Ale była to ostatnia szczęśliwa chwila w tej historii — wszystko, co się 

potem stało, było jedną kupą pomyłek, głupstw, fałszywych ruchów i 

niezręcznych kroków. Na koniec pośliznąłem się, upadłem i zaryłem nosem 

w ziemię. Wędka wyleciała mi z ręki. Wszystko, co opowiedziałem, trwało 

bardzo krótko, ale w pewnej chwili, wtedy, kiedy miałem jeszcze wielkiego 

background image

szczupaka na wędce, ja, który uchodzę za racjonalistę, pisarza 

marksistowskiego, w co zresztą sam wierzę, ja upadłem tak nisko, że 

pomyślałem: „Boże, jeśli jesteś, zrób, żebym pokonał tego potwora!”. Teraz 

stałem i zwijałem z powrotem żyłkę, na której nie było już ryby. Ręce miałem

obabrane błotem, czułem się, jakby mnie zbito po gębie, może miałem nawet

łzy w oczach?

Walka ze szczupakiem, jak już mówiłem, trwała krótko i odbyła się w zu-

pełnej ciszy. Moja klęska dokonała się ostatecznie w ułamku sekundy. Po-

wierzchnia wielkiej, szeroko rozlanej wody była gładka i spokojna, wszystko 

stało się pod jej powierzchnią, niejako pod spodem świata widzialnego. Mój 

przyjaciel nie widział ani nie słyszał niczego. Klęczał na brzegu odwrócony do

mnie tyłem i grzebał w plecaku, może zakładał do aparatu nowy film, żeby 

zrobić zdjęcie swojego wielkiego szczupaka, który leżał teraz na trawie i był 

jego własnością. Nie przyznam mu się nigdy do tego, co mi się przydarzyło. 

Jest już rzeczą wystarczająco nieprzyjemną uchodzić za kogoś, kto nie ma 

szczęścia — ale byłoby nie do zniesienia, aby mnie uważano za niedołęgę.

Zwijam do reszty żyłkę na kołowrotek, zabezpieczam go. Myję ręce i twarz

w płytkiej wodzie przy brzegu. Potem zapalam papierosa i wracam powoli, 

starając się odzyskać spokój. Po drodze zabieram dwa złowione szczupaki. 

Zeschły się na powietrzu i skurczyły, wyglądają już całkiem nędznie, łażą po 

nich mrówki. Cóż to za żałosny połów w porównaniu z rybą, którą on ma w 

siatce. Wrócę tam, na drugi brzeg, zjemy razem obiad. Będę milczał, mój zły 

humor będzie całkiem usprawiedliwiony, on to zrozumie i uszanuje. Może 

mu powiem, że mam boleści żołądkowe, co zresztą będzie prawdą, bo już je 

czuję. Myślałem o moim przyjacielu z sympatią, a nawet z czułością? Chcia-

background image

łem mu powiedzieć coś przyjemnego, pogadać z nim, usłyszeć coś od niego, 

doradzić mu? Być może, ale to było przed godziną. Teraz zmieniłem o nim 

zdanie: to człowiek głupi, a do tego jeszcze naiwny. Niech sobie dalej skrobie 

te swoje filigranowe bzdury na temat ptaszków, pogody i moralności. Nikogo 

one nie ziębią ani nie grzeją. Ja napiszę o nim. O nim i o sobie. Po

staram się być szczery, tak szczery, że on może wyda się czytelnikowi 

bardziej sympatyczny i wartościowy niż ja. Ale to ja będę autorem — a on 

tylko moim bohaterem, i to, co ja napiszę o nim, mnie, a nie jemu przyniesie 

korzyść.

Wieczorem spakujemy nasze manatki i powoli ruszymy w powrotną drogę na

stację. Na pożegnanie ucałujemy się i powiemy sobie, że jeśli nam czas i 

pogoda dopiszą — spotkamy się niedługo, tu albo nad inną wodą.

kwiecień 1962

Kornel Filipowicz