background image

   

 

 

background image

Puszkarow Zofia, Puszkarow Jan 

 

Sopot 1939. Starcie wywiadow Milosc i 

wojna - cz 1 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

M/S PIŁSUDSKI 
 
 

   

  

 
   

  - Patrz, tam jest Ellis Island - Maks pokazał palcem w kierunku wyspy, którą właśnie 

mijali,     - to tam przypłynęliśmy z rodzicami. Pamiętasz coś z tego? 
 
   

  - Nie – to było tak dawno temu… a ty? 

 
   

  - Trochę pamiętam… ale też niezbyt wiele 

 
   

Wiał lekki wiatr od strony morza, była dokładnie dwunasta w południe dnia 1 lipca 1939 

roku. Właśnie rozpoczęli podróż życia, mieli luksusową kabinę i byli małżeństwem od całych 
trzech godzin. 
 
   

  - Chodź, pomieszkamy trochę w naszym nowym domu, Maks wziął Martę za rękę 

i pobiegli na pokład, gdzie były kabiny pierwszej klasy. Kochali się szybko i łapczywie, tak 
jakby nadal musieli wykradać intymne chwile. Łóżko było miękkie i przytulne, posiadało 
rozsuwane zasłony i firanki zasłaniające bulaj z widokiem na morze. Na stoliku przy koi stał 
telefon, a uchylny stolik na napoje przymocowany był do ściany pod bulajem. 
 
   

Około 15-tej poczuli się głodni i postanowili pójść na obiad. Elegancka restauracja, 

podobnie jak pozostałe wnętrza liniowca, zaprojektowana była przez czołowych polskich 
artystów. Usiedli przy stole nakrytym nieskazitelnym białym obrusem. 
 
   

  - Popatrz, jaka piękna posrebrzana zastawa… jaka delikatna porcelana … - zachwycała 

się Marta. Wzięła do ręki kryształowy kieliszek i popatrzyła przez niego pod światło. 
 
   

  - Prześliczny - powiedziała szczerze - musimy sobie takie zafundować. 

 
   

Zamówili zupę grzybową z łazankami, łososia z wody po holendersku dla Marty, 

a polędwicę wołową po angielsku dla Maksa. Pili białe i czerwone wino i kiedy zaspokoili apetyt 
z ciekawością przyjrzeli się innym gościom na sali. Rodziny z dziećmi najwidoczniej skończyły 
już posiłek i rozeszły się do swoich kabin lub zabrały dzieci do pokoju zabaw. 
 
   

Większość pasażerów jedzących obiad o tej porze była zdecydowanie starsza od naszej 

pary i wyglądała na biznesmenów. Byli to przeważnie mężczyźni w jasnych sportowych 
garniturach, którzy po skończonym posiłku poszli zapalić cygaro do palarni na górnym 
pokładzie. Jedna osoba stanowiła kolorowy wyjątek, ze względu na czerwoną suknię, którą 
miała na sobie - po przekątnej sali siedziała piękna kobieta w modnym kapeluszu z dużym 
czarnym rondem i woalką, sącząc likier ze smukłego kieliszka. Widząc, że patrzą w jej kierunku 
uniosła dłoń w geście toastu, a oni odwzajemnili się tym samym. Wyglądało na to, że zawarli 
pierwszą znajomość w swoim nowym, wspólnym życiu. 
 

background image

   

  - Zapraszamy wszystkich zainteresowanych na zwiedzanie naszego liniowca - ogłosił 

przez megafon kapitan, - zbiórka o piątej po południu w sali A na najwyższym pokładzie. 
 
   

Chętnych było sporo i kiedy punktualnie dołączyli do grupy w wyznaczonym saloniku, 

bosman pełniący rolę przewodnika już na nich czekał. 
 
   

  

 
   

Dowiedzieli się od niego, że M/S Piłsudski jest nowym liniowcem, zbudowanym 

w Gdyni w 1935 roku. Od tamtej pory pływa pod polską banderą, liczy 350 członków załogi 
i może zabrać 796 pasażerów. 
 
   

  - Jaka jest długość statku i jakie ma zanurzenie?- ktoś zapytał. 

 
   

  - Całkowita długość to 160,3 m, a zanurzenie 7,5m - odpowiedział bosman. - Ten 

transatlantyk to nasza prawdziwa duma – dodał. 
 
   

  - Ile ma pokładów - zapytała Marta. 

 
   

  - Siedem. Znajdą tu państwo bary, werandy, czytelnię, kaplicę, biura wycieczkowe oraz 

kryty basen - poinformował pasażerów. 
 
   

  - A kto projektował wnętrza? - zapytał Maks. 

 
   

  - Same sławy - bosman był naprawdę dumny, - wybitni architekci i artyści… na pewno 

państwo znają te nazwiska: Julian Fałat, Stanisław Ostoja-Chrostowski, Antoni Kenar czy 
Stanisław Kazimierz Ostrowski. Będą się państwo mogli pochwalić tą podróżą przed 
znajomymi. 
 
   

  - Mieliście jakiś sławnych pasażerów? - zapytała kobieta w czerwonej sukni. 

 
   

  - Oczywiście. Wiele osób uważa, że w dobrym tonie jest choć raz odbyć na nim podróż. 

 
   

Bosman powiedział im o poprzednich rejsach liniowca. M/S Piłsudski popłynął w swój 

pierwszy, transatlantycki rejs pod dowództwem legendarnego kapitana Mamerta Stankiewicza, 
15 września 1935 roku. Rejs odbył się bez problemów, z średnią prędkością 20 węzłów i przy 
świetnej pogodzie. Na pokładzie było wtedy wielu przedstawicieli najwyższych władz 
państwowych, na czele z gen. Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim oraz gen. Gustawem 
Orliczem-Dreszerem. Powitanie w Nowym Jorku było naprawdę huczne. 
 
   

  - Można o tym gdzieś przeczytać? - chciał wiedzieć wysoki mężczyzna z fajką. 

 
   

  - W broszurach, które mają państwo w ręku jest opis samego kapitana Stankiewicza. 

Proszę otworzyć je na stronie szóstej. Drugi akapit od góry. Po czym sam zaczął czytać głośno: 
 
   

Wejście do portu nowojorskiego rzeką Hudson w słoneczne popołudnie było tryumfalne. 

background image

Wszystkie spotkane statki i stateczki nadawały trzykrotne powitalne sygnały syren. 
Odpowiadaliśmy naszymi syrenami każdemu, tak że zacząłem się obawiać, iż nie wystarczy nam 
powietrza w zbiornikach na manewry. Nad statkiem unosiły się samoloty, które wlokły za sobą 
wstęgę z wypisanym powitaniem "Welcome Pilsudski”. Rzucano z samolotów kwiaty. Obok 
płynęły dwa duże statki rzeczne, na których nie było wolnego miejsca, tak były przepełnione 
publicznością, Polakami amerykańskimi. Opowiadał mi potem pilot portowy, że gdy pierwsze 
swe wejście do Nowego Jorku robiła Normandie (w maju też tego roku), powitanie nie było tak 
serdeczne i hałaśliwe. Tłumaczył to tym, że prawie na każdym statku w Nowym Jorku jest jakiś 
Polak.
 
 
   

  Dowiedzieli się również o drugim, bardzo trudnym rejsie liniowca. Towarzyszyła mu 

prawie bez przerwy ciężka sztormowa pogoda. Stateczność Piłsudskiego i jego właściwości 
morskie okazały się niedostatecznie dobre. Statek brał tony wody na pokład, rył dziobem w fale, 
które uderzały w nadbudówki, wybijając okna w sterowni i zalewając urządzenia na mostku, 
powodując jeszcze awarię świateł. Dziobowa część pokładu została pogięta i połamana, a sam 
pokład w tym rejonie osiadł o ponad 30 cm! Przechyły boczne, z których statek wracał bardzo 
powoli, wynosiły 30 stopni. Rejs zakończył się naprawami i koniecznymi modyfikacjami 
konstrukcyjnymi. Pasażerowie zasypali bosmana pytaniami o bezpieczeństwo ich rejsu, ale 
uspokoił wszystkich, zapewniając, że wszystkie niedociągnięcia konstrukcyjne zostały 
skutecznie usunięte i na pewno nie doświadczą takich przechyłów, ani sztormu, ponieważ 
prognozy pogody są bardzo korzystne. 
 
   

  

 
   

  

 

  TELEGRAM 
 
 

   

  

 
   

Wieczorem, po zakończeniu zwiedzania, długo stali na pokładzie i słuchali melodii 

w rytmie slowfoxa „Zakochany złodziej” z filmu "Robert i Bertrand", kiedy podszedł do nich 
steward i powiedział: 
 
   

- Mam telegram do pani Morton. To pani, prawda? 

 
   

Skinęła głową i wzięła bez słowa podaną jej kartkę papieru. Było to ultimatum, którego 

oboje się spodziewali, ale unikali rozmowy na ten temat. Zawierał tylko jedno zdanie: Jeżeli 
natychmiast po przypłynięciu do Gdyni nie wrócisz do Ameryki, radź sobie dalej sama, bo nie 
masz już rodziny

 
   

  - No, to masz o czym myśleć do 11 sierpnia, bo wtedy nasz poczciwy Piłsudski odpływa 

ostatni raz w sierpniu z powrotem do Stanów - powiedział pół żartem Maks, ale uważnie na nią 
spojrzał. 

background image

 
   

  Otrzymana wiadomość popsuła im trochę humory, ale radość z beztroski na statku 

szybko wzięła górę. Mieli przed sobą jeszcze siedem dni podróży i zamierzali się nią cieszyć. 
 
   

  

 
   

  

 

  PASAŻEROWIE 
 
 

   

  

 
   

Płynęli z szybkością 20 węzłów najszybszym statkiem na świecie, a to było coś. Byli 

młodzi. Marta czuła, że nie ma na świecie rzeczy, której Maks nie potrafiłby dokonać, wierzyła 
we wspólne plany założenia wytwórni filmowej, urządzenia się w Europie i zdobycie sławy. Nie 
bała się wojny i jeśli w ogóle jej poglądy można by przypisać gdziekolwiek, należałaby do tej 
grupy osób, której członkowie uważali, że żadnej wojny nie będzie, ponieważ Niemcy blefują. 
Ludzie ci wierzyli, że potęga państw europejskich jest zbyt wielka, aby Hitler odważył się je 
zaatakować. Nie wiedziała, bo nie mogła wiedzieć, że za kulisami wydarzeń podawanych do 
powszechnej wiadomości rozgrywa się gra dyplomatyczna, która jest coraz bardziej brutalna 
i bezwzględna, a wydarzenia nabierają niebezpiecznego przyspieszenia, niczym wyładowany po 
brzegi wagon, zjeżdżający bez hamulców po równi pochyłej. 
 
   

Po kilku dniach rejsu pasażerowie zdążyli się poznać lepiej. Wspólnie grano w brydża, 

popijano brandy, tańczono, rozmawiano o polityce, filmach, wystawach i oczywiście 
pieniądzach i interesach. Pasażerowie statku, oprócz obywateli amerykańskich, małżeństwa 
z Bukaresztu, dwóch małżeństw z Berlina i rodziny z Wiednia, pochodzili z wielu miast Polski. 
Byli to ludzie, którzy albo wracali po odwiedzinach krewnych w Stanach albo wybrali się 
w podróż w obie strony przez Atlantyk w ramach wakacji. Byli mieszkańcy Warszawy, Katowic, 
Krakowa, Łodzi, Lwowa, Wilna, ale największym dla Maksa zaskoczeniem było poznanie 
młodego małżeństwa z Podkowy Leśnej, przesympatycznych nowożeńców w podróży poślubnej, 
którzy znali jego ukochaną ciotkę Alę. Alicja bardzo kochała swojego siostrzeńca i przez cały 
czas jego dorosłego życia byli w kontakcie listownym. Bezapelacyjnie wierzyła w jego zdolności 
i inteligencję, wspierała go w czasie krótkich okresów zwątpień, jakie przeżywał na studiach, 
a co więcej, jako jedyna osoba z rodziny poznała jego małżeńskie plany. Zaaprobowała je 
bezkrytycznie i nie mogła się doczekać kiedy zobaczy Maksa i pozna jego żonę. Mieli zamiar 
odwiedzić ją po wakacjach w Sopocie, na przełomie sierpnia i września. 
 
   

Na dwa dni przed przybiciem do portu w Gdyni, gdy pogoda trochę się zepsuła i nie 

można było opalać się na pokładzie, Marta znów się trochę zasępiła i pomyślała ponownie 
o treści telegramu. Wiedziała, że za kategorycznym tonem wiadomości stoi Larry, jej ojczym.” 
Za kogo on się w ogóle uważa” - pomyślała rozdrażniona. „ Mama jest uległa i daje się mu 
wodzić za nos, ale ja nie mam zamiaru. Nic mnie ten dureń nie obchodzi, a pieniędzmi może 
sobie napchać kanapę – i tak nie umie z nich korzystać”. W żadnym wypadku nie chciała iść 

background image

w ślady matki i prowadzić życia gospodyni domowej, której jedynym panem i władcą jest mąż. 
Nie doceniała małej stabilizacji, w której żyła, a sprawy codzienne wydawały jej się małe 
i nudne. Ona to nie jej matka, a czasy w których żyła są inne, dają nowe perspektywy 
i możliwości. Miała zamiar z nich skorzystać. 
 
   

  

 
   

  

 

  RZUT OKA W PRZESZŁOŚĆ 
 
 

   

  

 
   

Buntowała się, ale przecież wiedziała, że jej rodzice mieli trudniej. Podobnie jak rodzice 

Maksa przybyli do Stanów w roku 1922 w ramach masowej emigracji Polaków do Ameryki po 
I wojnie światowej. Podobnie jak wielu innych, zabrali dzieci, cały niewielki dobytek 
i powiększyli szeregi wspólnot polonijnych, które osiedlały się w centrach wielkich miast, 
tworząc etniczną grupę zwaną „małą Polską”. Obie rodziny przybyły na jednym statku 
i początkowo mieszkały pod jednym dachem. Wkrótce usamodzielniły się. Ojciec Marty założył 
dobrze prosperującą piekarnię, a matka Maksa pracownię krawiecką. Wkrótce ojciec Marty 
został śmiertelnie potrącony przez pijanego kierowcę jednego z nielicznych jeszcze 
samochodów. Matka wyszła ponownie za mąż, bardziej z rozsądku niż z potrzeby serca 
i wszyscy zaczęli wrastać w nową społeczność. Dzieci szybko uczyły się języka angielskiego 
i pomimo że chodziły do różnych szkół, obie rodziny długo utrzymywały bardzo zażyłe i ciepłe 
stosunki. Marta poszła do amerykańskiej elementary school w wieku 7 lat, a w czasie 
weekendów uczestniczyła w zajęciach polskiej szkoły dokształcającej, która miała w programie 
naukę języka polskiego, literatury, historii ojczystej, geografii i tradycji, a takżereligii. Kiedy 
miała piętnaście lat poszła do trzyletniej junior high school, ale nie kontynuowała nauki, 
ponieważ ojczym postanowił, że ma pomagać w prowadzeniu piekarni. Nienawidziła tego 
zajęcia – jego monotonii, mąki w powietrzu, pracy w nocy i upału przy piecach. 
 
   

W odróżnieniu od Marty Maks otrzymał bardzo staranne wykształcenie. Skończył szkołę 

średnią na dwóch poziomach (junior i senior high school) oraz czteroletni uniwersytet stanowy. 
Posiadł gruntowną znajomość matematyki i logiki, jak również biegłą znajomość języka 
angielskiego, polskiego, niemieckiego i francuskiego. Pozwoliło mu to w roku 1930, jemu tylko 
znanymi sposobami, znaleźć się w grupie osób towarzyszących znanej amerykańskiej aktorce 
Betty Amann, która przybyła do Warszawy, by zagrać w filmie Michała Waszyńskiego 
"Niebezpieczny romans". 
 
   

  Punkt zwrotny w znajomości Marty i Maksa oraz zmiana łączących ich relacji nastąpiły 

w czasie wspólnego rodzinnego wypadu w maju do Atlantic City, morskiego kurortu na 
wschodnim wybrzeżu, pełnego turystów i pół-legalnych kasyn. Tam ku własnemu zdumieniu 
zakochali się w sobie i zostali nierozłączną parą. Tam też pewnego wieczora Maks opowiedział 
jej o swoich planach wyjazdu do Europy i związania się z przemysłem filmowym. Zapaliła się 

background image

do tej myśli natychmiast. 
 
   

  - Zabierz mnie tam ze sobą, zobaczysz, przydam ci się - powiedziała zdecydowanie. 

 
   

  - Jesteś pewna, że się przydasz? - przekomarzał się. 

 
   

  - Tylko przedtem się ze mną ożeń, wyrzuciła z siebie i wstrzymała oddech. Pomyślał, że 

żartuje, ale mówiła całkiem serio. 
 
   

  - Dobrze, ale obiecaj, że nigdy nie będziesz tego żałować i mnie nie rzucisz – starał się, 

aby jego głos brzmiał poważnie, ale oczy mu się śmiały. 
 
   

  - Chyba że na to zasłużysz - podchwyciła jego ton. 

 
   

Stopniowo plany zaczęły się krystalizować i zamieniać krok po kroku w czyny. 

Wszystko zostało przygotowane z precyzją zegarka: wybór rejsu, ślub w dniu wyjazdu na trzy 
godziny przed odpłynięciem statku, paszporty i inne niezbędne dokumenty, pieniądze na 
przeżycie kilku miesięcy w Warszawie i miesiąc miodowy w Sopocie oraz biżuteria Marty „na 
czarną godzinę”. 
 
   

  

 
   

  

 

  TERRY 
 
 

   

  

 
   

Na statku dni płynęły szybko i wkrótce mieli zawinąć do portu w Gdyni. Starali się 

wykorzystać wszystkie atrakcje, jakie oferował liniowiec. Każdego ranka po śniadaniu chodzili 
na basen i Marta cieszyła się, że jej kostiumy kąpielowe w niczym nie ustępowały ani krojem, 
ani jakością materiału strojom innych pań. Najczęściej wkładała kostium jednoczęściowy, 
z czarnymi spodenkami i białą górą z czarną lamówką. Dwa paski krzyżowały się na plecach 
i całość dobrze przylegała do zgrabnej sylwetki Marty. Pływała szybko i miała bardzo dobrą 
kondycję. 
 
   

Młoda kobieta, która pierwszego dnia w restauracji zwróciła ich uwagę czerwoną suknią 

i czarnym kapeluszem, też codziennie przychodziła na basen, aby zgubić resztki wczorajszego 
wieczoru, jak mawiała. Okazało się, że jest bardzo miłą i rozrywkową osobą. Nie ukrywała, że 
uwielbia hazard i płynie do sopockiego kasyna, aby odbić straty, jakie poniosła w kasynach Las 
Vegas. Poza tym była umówiona tam ze swoim mężem, który podobnie jak ona uwielbiał 
ruletkę, dobre koniaki oraz karty i adrenalinę, którą daje gra. Nowa znajoma była Angielką 
i miała na imię Teresa - dla przyjaciół Terry. Spędzali dużo czasu w jej towarzystwie. Pewnego 
ranka po basenie zaprowadziła ich na pokład dla samochodów. Dostali się tam specjalną windą 

background image

i prawie od razu zobaczyli cacko, które zrobiło na nich ogromne wrażenie. 
 
   

Terry jeździła sportowym samochodem marki Rapier Sports 10HP. Dwuosobowe auto 

było zachwycające: czerwone z opuszczanym dachem, z zapasowym kołem umieszczonym 
z tyłu pojazdu. Mogło rozwijać szybkość 120 km/godzinę, spalając 9 do 12 litrów paliwa na 100 
km. Model, który mieli przed oczami można było nazwać ostatnim krzykiem mody, ponieważ 
jego produkcja zaczęła się w 1935 w Wielkiej Brytanii, czyli całkiem niedawno. Byli pewni, ze 
samochód zrobi furorę w polskim kurorcie. Mąż Terry, Szwed o imieniu Rune, zarobił ogromne 
pieniądze na eksporcie rudy żelaza ze Szwecji i lubił część z nich tracić na szaleństwa 
w kasynach Europy. Według słów Terry, przeważnie dopisywało mu szczęście. Rune już na nią 
czekał w Domu Zdrojowym w Sopocie, który często określany był mianem Monte Carlo 
Północy. 
 
   

Przedostatniego dnia rejsu w godzinach wieczornych odbył się dansing na górnym 

pokładzie. Niebo było rozgwieżdżone i wszystkie konstelacje wyraźnie widoczne. Opalone 
ramiona i dekolty pań ładnie kontrastowały z powiewnymi białymi sukniami i białymi 
sandałkami na obcasie. Panowie w jasnych sportowych spodniach i ciemnych sportowych 
koszulkach byli uwodzicielscy, a wszyscy w szampańskich humorach. Tańczono do muzyki 
Hemara i Harrisa, a szczególnym powodzeniem cieszył się przebój „Może kiedyś innym razem”. 
 
   

  

 
   

  

 

  GDYNIA 
 
 

   

  

 
   

9 lipca wpływali do portu w Gdyni, najmłodszego i zarazem największego portu nad 

Bałtykiem. Gdynia, której budowa zakiełkowała w latach dwudziestych w przedsiębiorczych 
głowach inżynierów Wendy i Kwiatkowskiego, w ciągu piętnastu lat przekształciła się 
w 150 000 miasto i zaczęła odgrywać rolę „polskiego okna na świat”. Powoli zbliżali się do 
nabrzeża, a oczekujący tam ludzie z malutkich figurek zmienili się w realne postacie, których 
twarze dawało się już odróżnić. Mijali potężne dźwigi i inne duże statki, zobaczyli również 
budynki Kapitanatu Portu. 
 
   

Maks jeszcze przed odpłynięciem z Ameryki umówił się w Sopocie z kolegą, którego 

poznał w czasie pobytu w Warszawie, kiedy był tam z grupą towarzyszącą aktorce Betty Amann. 
Młody człowiek o imieniu Zygmunt podzielał zainteresowania Maksa jazzem i filmem. Właśnie 
wtedy powstał w ich głowach pomysł założenia własnej wytwórni filmowej. Teraz Zygmunt 
czekał na nich w Gdyni i machał z zapałem ręką uzbrojoną w jakąś gazetę. Trudno było go nie 
zauważyć, ponieważ przewyższał przynajmniej o głowę wszystkich innych na brzegu. Umówili 
się, że Zygmunt odbierze ich z portu samochodem i razem pojadą do hotelu „Eden”, gdzie Maks 
zamówił pokoje dla całej trójki do końca sierpnia. Przedstawił Zygmunta jako zapalonego 

background image

miłośnika ruletki. Słysząc to, Terry wyraźnie się ucieszyła. 
 
   

  - Dobrze, że będzie z nami ktoś, kto zna to kasyno, pomyślała. 

 
   

Obiecała sobie, że będą do woli szaleć w Domu Zdrojowym. „Całe szczęście, że mamy 

z Runem rezerwację aż do końca sezonu”. 
 
   

  Wyciągnięto trap i pierwsi podróżni zaczęli schodzić na ląd. Zygmunt chwycił Martę 

wpół, okręcił kilka razy jak na karuzeli, zupełnie jakby znali się od lat. 
 
   

  - Jesteś tak śliczna, jak mówił Maks - powiedział, gdy postawił ja na ziemi. 

 
   

Po chwili zobaczyli nadjeżdżające na wózkach bagaże. 

 
   

  - Maks… zaparkowałem samochód pod tamtą lipą… bierzemy wasze walizki i już nas 

nie ma - zarządził. 
 
   

  Limuzyna Zygmunta, model Astura 1938, stała zaparkowana w cieniu dużej lipy, tuż za 

wyjściem z portu. Samochód był duży, lśniący, purpurowo-śliwkowy, przestronny w środku 
i wygodny dla pasażerów. 
 
   

  - Tu są zapasowe kluczyki dla was. Możecie brać auto kiedy tylko zechcecie… no 

wiecie… po zakupy… czy żeby sobie pojeździć… ja mam zamiar byczyć się na słońcu na plaży. 
Byli zachwyceni. 
 
   

  Wkrótce ulica przy porcie wypełniła się samochodami. Ładownie liniowca przewiozły 

oprócz czerwonego samochodu Terry dziewięć innych aut, które teraz opuszczały 
„Piłsudskiego”, przecinając jeden po drugim nabrzeże i budząc zachwyt licznie przybyłych na 
powitanie statku gapiów. Było to dla nich trochę tak, jakby osobiście mogli odwiedzić salon 
bardzo drogich samochodów. Chłopcy rozpoznawali marki i trącając się łokciami na wyścigi 
wykrzykiwali ich nazwy. 
 
   

  - Patrz! To Renault! A tamten to Volvo 701”, wołały dzieci biegnąc aż do zakrętu ulicy. 

 
   

Pasażerowie, którzy nie mieli samochodów mogli skorzystać z miejskiej komunikacji 

autobusowej. 
 
   

  

 
   

  

 

  PENSJONAT EDEN I DOM ZDROJOWY 
 
 

   

  

background image

 
   

W drugiej połowie lat trzydziestych Sopot był bardzo popularnym kurortem, jednak 

latem 1939 roku mniej osób przyjechało tam na wypoczynek, z uwagi na coraz bardziej napiętą 
sytuację międzynarodową. Ostrożni postanowili przeczekać kryzys, inni zignorowali potencjalne 
zagrożenia i starali się żyć tak jak w latach poprzednich. Pensjonat „Eden”, gdzie zatrzymali się 
Marta, Maks i Zygmunt stał przy ulicy Sudbadstrasse[1] 4/6. Od roku 1912 służył jako elegancki 
hotel, trzeci pod względem popularności i cen po Domu Zdrojowym i Hotelu Cassino. Pensjonat 
położony był na skraju Parku Południowego, w bezpośredniej bliskości do plaży. Pokój Marty 
i Maksa był na pierwszym piętrze, a pokój Zygmunta na tym samym korytarzu po przeciwnej 
stronie. Wyjście na werandę i półkolisty taras znajdowało się na parterze. Kiedy Marta otworzyła 
okno w pokoju, zobaczyli rosnące dookoła wysokie drzewa, a przed budynkiem zadbane 
trawniki z ozdobnymi krzewami i mocno pachnącymi kwiatami. 
 
   

  Terry i Rune pojechali do Domu Zdrojowego przy Skwerze Kuracyjnym 2. Był to 

ogromny budynek wybudowany kosztem pół miliona dolarów. Posiadał sale balowe, restauracje 
oraz połączenie z doskonałym hotelem i znanym kasynem. Przed Domem Zdrojowym 
koncertowały orkiestry, a na znajdującej się w pobliżu ożywionej promenadzie należało się 
pokazać. Resztę dnia po długiej podróży wszyscy spędzili na odpoczynku i umówili się, że przed 
południem następnego dnia pójdą na plażę przy Hotelu Cassino, a wieczorem wybiorą się pograć 
w ruletkę. 
 
   

  Myśl o ruletce zaprzątała Marcie głowę do późnej nocy. 

 
   

  - Słuchaj Maks – jak byliśmy w Atlantic City graliśmy w amerykańską ruletkę, a tu 

chyba wszyscy grają w europejską. Na czym właściwie polega różnica? 
 
   

  - Tu stół jest trochę większy i są aż trzej krupierzy. Pierwszy nazywa się dealer 

i prowadzi grę. Do pomocy ma chippera, a trzeci tylko pilnuje, czy wszystko idzie dobrze. Poza 
tym, w naszej ruletce w Ameryce są dwa zera, a tu tylko jedno. 
 
   

  - A jak mówią, kiedy jest koniec zakładów: „no more bets” czy „rien na va plus? 

 
   

  - Myślę, że „rien na va plus”, ale zobaczymy jutro. 

 
   

  

 
   

  

 

  KASYNO I SUKNIE 
 
 

   

  

 
   

Kasyno w Sopocie było znane na całą Europę i stanowiło mekkę hazardu. Posiadało dwie 

duże sale: Żółtą, gdzie grano w ruletkę i Błękitną, gdzie grano w bakarata. Gośćmi kasyna byli 

background image

zamożni letnicy z Polski i Europy, literaci, politycy, artyści i wysokiej rangi urzędnicy. Władze 
miasta sprzyjały kasynom i wyścigom koni na hipodromie, ponieważ przysparzało to 
niezbędnych funduszy na rozwój. Wiele znanych osób grało i przegrywało pieniądze przez cały 
rok, a w czasie wakacji obroty kasyn jeszcze wzrastały. Niektórzy wygrywali spore sumy, ale 
więcej było przegrywających. Ci dzielili się na dwie grupy: takich jak siostry Kossak, które 
traktowały sprawę lekko i takich, którzy popełniali samobójstwa. Promenada przy Domu 
Zdrojowym zwana również była Aleją Wisielców i cieszyła się szczególnie złą sławą, do tego 
stopnia, że każdego ranka strażnicy sprawdzali, czy nikt tam na drzewach nie wisi. 
 
   

  W kasynie obowiązywał strój wieczorowy, tak więc zarówno Marta i Terry, jak i trzej 

panowie postarali się sprostać z nawiązką postawionym wymogom. Wszyscy byli bardzo 
atrakcyjni fizycznie i eleganckie ubrania świetnie na nich leżały. Modne suknie w tym okresie 
pozwalały paniom w pełni podkreślać kobiecość. Dopasowane do anatomicznej budowy ciała, 
z wąskimi taliami i delikatnie zaakcentowanymi ramionami podkreślały miękką, wężową linię, 
w jaką układał się materiał, nadając ruchom kuszący, zmysłowy powab. Terry wybrała czarną 
satynową sukienkę z dużym dekoltem ozdobioną naszywanymi dżetami. Marta założyła ciętą ze 
skosu, asymetryczną suknię z cienkiego, połyskliwego weluru w kolorze burgunda. Sukienka 
sięgała za kolano, a dół jej był lekko rozkloszowany. Do tego miała na sobie czarne pantofle na 
wysokim obcasie i modne nylonowe pończoszki ze szwem. Nogi wyglądały zachwycająco 
i przyciągały wzrok mężczyzn niczym magnes. Ciemne, krótkie i naturalnie wijące się włosy 
Marty układały się w lekki nieład, a perfekcyjny wieczorowy makijaż sprawił, że oczy jej lśniły 
jak gwiazdy spod długich, podkręconych rzęs. Maks patrzył na nią z niekłamanym zachwytem 
i dumą. Sam był wysokim, szczupłym i dobrze zbudowanym blondynem. Miał sprężyste, lekko 
leniwe ruchy, które budziły emocje u kobiet. Garnitury leżały na nim nieskazitelnie i trzeba 
przyznać, że stanowili bardzo atrakcyjną parę, a po wejściu do kasyna przyciągnęli uwagę wielu 
osób. 
 
   

  W pokoju Ruletki, stoły, przy których tłoczyli się gracze, stały po obu stronach sali 

oświetlonej ciężkimi, dekoracyjnymi żyrandolami. Na ścianach wisiało wiele obrazów, a meble 
były solidne i ciężkie. Wyczuwało się, że miejsce to dosłownie oddycha pieniędzmi, pomimo że 
obstawianie liczb, jak wszędzie, wymagało posiadania żetonów. Wymienili pewną ostrożną 
sumę na porcelanowe, przyjemne w dotyku krążki i zaczęli obstawiać. Pierwszy ich wieczór 
upłynął na graniu ze zmiennym szczęściem i nad ranem opuścili lokal na lekkim plusie. 
W przerwie gry w restauracji spotkali kilka osób ze statku, a wśród nich małżeństwo z Berlina. 
Usiedli przy jednym stoliku, aby zjeść kolację. Herman i Helga należeli do osób, które 
przyjechały do Sopotu, aby stracić dużo gotówki i nie dbali o to ile. Helga nawet pochwaliła 
męża, za to że pożyczył sporą sumę młodej i niedoświadczonej dziewczynie, która wyrwała się 
do wielkiego świata z Radomia i w ciągu pierwszych dwóch dni udało się jej stracić wszystko, 
co przywiozła. Podobno jej papcio już był w drodze do Sopotu z odsieczą finansową, natomiast 
córeczka nadal za pożyczone pieniądze uparcie obstawiała numer dziewięć i ciągle wszystko 
przegrywała. 
 
   

  

 
   

  

 

background image

  HELGA I HERMAN 
 
 

   

  

 
   

Rozmowa toczyła się po niemiecku i Marta, która o wiele lepiej rozumiała ten język niż 

nim mówiła, jedynie przysłuchiwała się temu, o czym mówiono podczas kolacji. 
 
   

  - Do kiedy zamierzają państwo zostać w Sopocie? - zapytał Zygmunt. 

 
   

  - Oh, my tu bardzo często przyjeżdżamy i przeważnie na długo. Tu jest co robić przez 

cały rok. Nawet w zimie są nartostrady, lodowiska, a nawet skocznia narciarska. Lubimy tu być. 
Tym razem planujemy posiedzieć do końca września, a ponownie przyjedziemy na Sylwestra. 
 
   

  - Zawsze zatrzymujecie się w tym samym hotelu? 

 
   

  - Rodzina Helgi tu mieszka na stałe. Mają duży dom, służbę i możemy do nich 

przyjechać kiedy tylko chcemy, tym bardziej, że w zeszłym roku tanio kupili willę od rodziny 
żydowskiej, która wyemigrowała po zniszczeniu synagogi. 
 
   

  - A co stało się z synagogą? - dopytywała się Terry. 

 
   

  - Spaliła się. 

 
   

  - Jak to się spaliła? Sama?, chciała znać szczegóły, ale Rune nadepnął jej pantofel pod 

stołem, więc zamilkła. 
 
   

  - Nie, nie sama. Ktoś jej pomógł - odpowiedział Helmut z rozbawieniem. 

 
   

Nie podjęli rozmowy na tematy polityczne, ale wkrótce Maks skinieniem ręki dał znak 

kelnerowi, że chce zapłacić rachunek. Wstali od stołu pożegnali się i wyszli. 
 
   

  Zanim udali się do kasyna postanowili, że nie będą wdawać się w rozmowy o polityce, 

aby uniknąć ewentualnej prowokacji i nie wdać się w awanturę, która mogłaby sprowadzić 
policję. Atmosfera była napięta, co pomimo ogólnej powierzchownej beztroski, doskonale 
wszyscy wyczuwali. Po dojściu nazistów do władzy w Niemczech, NSDAP sprawowała 
w Sopocie niepodzielną władzę i Niemcy piastowali tam najważniejsze stanowiska w urzędach. 
W mieście była jednak spora grupa mieszkańców, którzy uważali się za Polaków. Marta i Maks, 
tuż po przyjeździe do pensjonatu, zdążyli już usłyszeć o mnożących się prowokacjach 
w stosunku do tej właśnie grupy ludności. Pomyśleli, że nie warto psuć sobie wspaniałych 
wakacji i zatruwać czekających na nich rozrywek poważnymi sprawami. Prosili jednak 
Zygmunta o komentarze do bieżących wydarzeń, a on zacytował Rydza-Śmigłego, który mówił: 
Niech ci Niemcy tyle nie krzyczą i nie rozrabiają... My nie jesteśmy Czesi i gdy w końcu nas 
zdenerwują, pogonimy ich do Berlina i tak się ta zabawa skończy! Gdańska nie damy... 
Korytarza nie damy... Nie ustąpimy ani kroku... Jesteśmy Silni! Zwarci! Gotowi!
” 

background image

 
   

  - A ty, Zygmunt, wierzysz w to? - Maks popatrzył na przyjaciela ze szczerą 

ciekawością. 
 
   

  - Oczywiście – i nie tylko ja jeden. 

 
   

  

 
   

  

 

  OPERA LEŚNA 
 
 

   

  

 
   

Sopot oferował tyle możliwości spędzenia czasu, że musieli wspólnie opracować plan, 

aby wszystkie pomysły wcielić w życie. Postanowili wieczory poświęcać kasynu, bo chodzenie 
tam fascynowało wszystkich, ale następnego dnia późnym popołudniem zgodnie wybrali się do 
Opery Leśnej. Wystawiano dramat muzyczny Wagnera „Pierścień Nibelunga”, a to należało 
zobaczyć. Przed południem mężczyźni poszli dowiedzieć się o możliwość wyczarterowania 
jachtu, aby popłynąć w stronę Helu, a dziewczyny zabrały samochód i pojechały do domu 
towarowego Fastów po nowe szorty i torby plażowe. Po obiedzie Marta przymierzała zakupione 
rzeczy i zauważyła telegram z ultimatum od swojej rodziny na półce z butami. 
 
   

  - Maks, dlaczego wyrzuciłeś telegram z walizki i teraz leży przy butach? - zawołała. 

 
   

  - Pewnie nie zauważyłaś i sama go tam zapodziałaś, bo jesteś straszną bałaganiarą - 

zawołał z łazienki. 
 
   

Nie odpowiedziała mu, bo to w końcu był drobiazg, ale pamiętała dokładnie, że włożyła 

kartkę do zapasowej saszetki z kosmetykami, której nie otwierała od opuszczenia statku. 
Wkrótce jednak zapomniała o całej sprawie. 
 
   

  Opera Leśna to położony wśród drzew amfiteatr na prawie cztery i pół tysiąca widzów, 

zbudowany w 1909 roku. W latach trzydziestych w sezonie wakacyjnym odbywały się tam 
festiwale muzyki Wagnera. Tego wieczoru mieli obejrzeć ‘Pierścień Nibelunga’
czteroczęściowy dramat muzyczny. Akustyka w amfiteatrze była doskonała, a potężna, 
dynamiczna i groźna muzyka wywołała podniosłą atmosferę, która trochę przygnębiła Martę. 
Nie chciała się głośno przyznać, ale wolała swing, jazz i tango argentyńskie. W czasie przerwy 
ponownie spotkali pasażerów ze statku – tym razem byli to dwaj biznesmeni z Wiednia. 
 
   

  - Myślę, że wkrótce rozpęta się burza, jak w nocy Walkirii - powiedział jeden z nich, 

patrząc na rozgwieżdżone niebo. 
 
   

  - Ale z pana pesymista – jutro będzie piękny dzień, proszę tylko popatrzeć jak dobrze 

background image

widać gwiazdy - zaprzeczyła Marta. 
 
   

  - Oczywiście, tylko żartowałem. A co państwo jutro robią? 

 
   

  - Płyniemy jachtem w stronę Jastarni. Będą wolne miejsca, bo mój mąż, Rune, zostaje. 

Jest umówiony na tenisa. Może panowie do nas dołączą? 
 
   

  - Z przyjemnością. Gdzie się spotykamy? 

 
   

  - Może o 9:30?Co panowie powiedzą na Yacht Club Morski Gryf w Gdyni ? - 

zaproponował Zygmunt. 
 
   

  - Świetnie… no to do jutra. 

 
   

  

 
   

  

 

  NA JACHCIE 
 
 

   

  

 
   

Rano pogoda była jak zwykle wyśmienita. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie, 

a co więcej, dobry, żeglarski wiatr wiał od lądu. Wypożyczyli dwużaglowy jacht na sześć osób 
i wyszli na wody zatoki. Planowali najpierw zawinąć do Jastarni, a potem do Juraty, 
w zależności od nastroju i rozwoju sytuacji. Płynęli dość szybko, delektując się Coca Colą, którą 
Marta i Terry kupiły koło domu towarowego Fastów. Patrząc na etykietkę butelki z wizerunkiem 
dwojga młodych ludzi w sportowych strojach, którzy popijają Coca Colę, siedząc na podłodze, 
Maks zapytał: 
 
   

  - Czy wiecie, że Coca Cola była jednym ze sponsorów olimpiady w Berlinie? Mieli 

etykietkę z napisem Ein Volk Ein Reich Ein Getrank Coke Ist Es. 
 
   

  - A wolno tak koniunkturalnie promować nacjonalizm dla pieniędzy? - zapytał 

Zygmunt, ale pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zajął się dalej sterowaniem, ponieważ był 
jedynym, który posiadał odpowiednie uprawnienia. 
 
   

  - Patrzcie… o tam… już widać port w Jastarni. Myślę, że przy tym wietrze będziemy 

tam za pół godziny - poinformował swoją załogę. 
 
   

  - Która jest teraz godzina? - spytała Terry, - Stanął mi zegarek. 

 
   

  - Powinna być dwunasta - Zygmunt spojrzał na słońce. - Spróbuj włączyć radio, to może 

się dowiemy… ja też nie wziąłem zegarka. 

background image

 
   

Terry pokręciła dużą gałką i wtedy usłyszeli coś dziwnego. Radio trochę trzeszczało 

i gwizdało, aby po chwili nadać fragment popularnej melodyjki – dżingiel muzyczny. 
Powtórzono ten sam motyw kilka razy, po czym usłyszeli same cyfry:4444 0000, 4444 0000 - 
kilkanaście razy. Cała transmisja odczytana metalicznym głosem urwała się, gdy padło słowo: 
koniec. Dziwaczny głos spikera został zastąpiony przez ponowne trzaski i świsty. 
 
   

  - Co to miało być?! - wykrzyknęła Terry. 

 
   

  - To pewnie wiadomość dla kutrów rybackich - powiedział jeden z Austriaków. 

 
   

  

 
   

  

 

  JASTARNIA PO RAZ PIERWSZY 
 
 

   

  

 
   

Zamówili pokoje w zbudowanym przed trzema laty hotelu „Europejskim” przy ulicy 

Portowej 3. Austriacy spóźnili się na obiad, a kiedy w końcu przyszli do sali jadalnej, oznajmili, 
że muszą pilnie wracać do Sopotu, ponieważ otrzymali telefonogram w recepcji hotelowej, że 
ważne dla nich spotkanie w interesach odbędzie się już dziś wieczorem, a nie jak sądzili pod 
koniec tygodnia. Zjedli jednak wspólnie drugie danie, a potem Maks, Marta, Zygmunt i Terry 
odprowadzili ich na mały, położony na drugim końcu ulicy Portowej dworzec kolejowy. Gdy 
pociąg z Helu ruszył powoli w kierunku Władysławowa, poszli pozwiedzać ten coraz bardziej 
modny kurort, w jaki przeobrażała się Jastarnia. Na początku skręcili w lewo i idąc leśną ścieżką 
wzdłuż torów kolejowych wyszli na plażę na wysokości zbudowanego niedawno kościoła pod 
wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Terry, która kiedyś w collegu pisała pracę 
na temat obiektów sakralnych, zwróciła uwagę swoich przyjaciół na busolę nad wejściem do 
świątyni oraz ambonę w kształcie łodzi rybackiej, płynącej przez wzburzone morskie fale. 
 
   

  Zeszli na plażę. Delikatny, jasnożółty piasek był zbyt gorący, aby można było po nim 

iść boso. Szli więc nad samym morzem. Woda jak na Bałtyk była stosunkowo ciepła – ktoś 
napisał białą kredą na tablicy przy zejściu na plażę cyfrę 19.Kilkanaście osób pływało dość 
daleko od brzegu, a dzieci chlapały się w płytkiej wodzie tuż przy plaży pod okiem swoich mam. 
Przeszli brzegiem morza w stronę nowo otwartego Domu Zdrojowego, który spieszono się 
ukończyć na sezon w 1939 roku. 
 
   

  Półokrągły piętrowy budynek stał na wysokiej wydmie, a wysmukłe rosnące dookoła 

sosny nie zasłaniały widoku na otwarte morze ani z przeszklonych sal na piętrze, ani ze 
zgrabnych balkonów. Na dole mieściła się restauracja, okrągły parkiet taneczny i podium dla 
orkiestry. Były również drzwi prowadzące na kamienny parkiet na zewnątrz Domu Zdrojowego. 
Tańczyło się tam, gdy na dansingu był tłok lub robiło się za gorąco -wiele par przyznawało, że 

background image

właśnie w tym urokliwym miejscu wyznały sobie po raz pierwszy miłość. Na piętrze można było 
stanąć przy barierce nad parkietem głównym i obserwować tańczących. Czasem tam też 
tańczono, gdy nie było miejsca na dole, lub nie chciało się schodzić krętymi schodkami za 
orkiestrą. Na pierwszym piętrze można było także grać w bridża lub popijać w najmniejszej 
salce, gdzie znajdował się bar z wysokimi stołkami. Postanowili wybrać się na dansing jeszcze 
tego samego wieczora. 
 
   

  Bawili się doskonale, tańczyli do upadłego, jedli bardzo smacznie przyrządzone ryby 

i sporo pili. Marta i Terry wypiły całe morze modnych tego lata drinków Manhattan, który nie 
jest słabym trunkiem; to raczej koktajlowa klasyka na bazie whisky z dodatkiem rześkiego 
wermutu i wisienką z ogonkiem. Maks i Rune trzymali się na zmianę brandy i whisky. Wszyscy 
wtedy nadużyli trunków i kiedy orkiestra zrobiła około północy dłuższą przerwę, wyszli na plażę 
i rozsiedli się w koszach plażowych, aby odetchnąć. Piasek teraz był chłodny i bose stopy dobrze 
odpoczywały przed następną turą tańca. Maks poczuł przypływ czułości do swojej Marty. Objął 
ją ramieniem i przytulił do siebie mocno. 
 
   

  - Moja kochana mała żona - szepnął jej do ucha. - Cieszę się, że jesteś tu ze mną. 

 
   

  - Chciałabym, żeby czas się zatrzymał dziś i żeby tak już trwało zawsze, Martę zapiekło 

pod powiekami i ścisnęło w gardle z wzruszenia. Maks jednak po chwili dodał coś, co sprawiło, 
że prawie wytrzeźwiała. 
 
   

  - Gdyby coś mi się stało, pojedź do ciotki Ali i tam na mnie czekaj. 

 
   

  - Co ci się może stać?! Dlaczego mnie straszysz? - Maks w odpowiedzi zaśmiał się 

i przewrócił do tyłu kosz, w którym siedzieli. 
 
   

  - Złap mnie, to ci powiem - drażnił się z nią. 

 
   

Marcie nie udało się go dogonić i wkrótce wszyscy po kolei wylądowali w barku na 

górze, aby zamówić kolejne drinki. 
 
   

  

 
   

  

 

  LAS KOŁO KUŹNICY I ZASIEKI KOŁO GDYNI 
 
 

   

  

 
   

Następnego dnia spali długo, ponieważ wszyscy mieli kaca. Kiedy się pozbierali było już 

południe. Zjedli lekki obiad i wybrali się nad zatokę. Chcieli odpocząć w kawiarni na brzegu 
i popatrzeć na ruch w porcie. Wkrótce usłyszeli muzykę – to na przystani zaczynał się 
popołudniowy dansing. Zgodnie zdecydowali, że tylko popatrzą, jak inni się bawią. Marta 

background image

i Terry plotkowały o modzie, ale Maks i Zygmunt zaczęli się wkrótce nudzić. Postanowili pójść 
na spacer w kierunku Kuźnicy, małej wsi rybackiej od strony Władysławowa. Kiedy po 
dłuższym czasie wrócili byli podekscytowani. 
 
   

  - Okazuje się, że w lesie wojsko prowadzi jakieś prace i kazali nam zawrócić plażą. 

Budują chyba jakieś fortyfikacje. Nie chce mi się wierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę - 
powiedział Maks. 
 
   

  - Już trzy dni temu ci mówiłam, o tym co mówiła mi ta dziewczyna, która wysiaduje 

z dzieckiem w parku, przypomniała sobie Marta. 
 
   

  - Jaka znów dziewczyna? 

 
   

  - Nieważne – pokażę ci ją po powrocie. Mówiła, że słyszała, że na terenie Wolnego 

Miasta Gdańska Arbeitdiendst wykopała rowy strzeleckie, pod pretekstem prac budowlanych, od 
plaży do drogi łączącej Sopot z Gdynią. Są już stanowiska strzeleckie i zasieki z drutu 
kolczastego. 
 
   

  - Co to jest Arbeitdiendst - chciała wiedzieć Terry. 

 
   

  - Służba Pracy 

 
   

  - A co na to Polacy? 

 
   

  - Zainstalowali zapory przeciwczołgowe w Orłowie i Kolibkach. W Redłowie jest 

stanowisko obrony przeciwlotniczej, a koło gazowni są przeszkody z szyn i wszyscy przechodzą 
przez kontrolę celną. 
 
   

  - Ta dziewczyna jest chyba bardzo dobrze poinformowana - zauważył Zygmunt. 

 
   

  - Raczej jej pracodawcy. Chyba jednak się nie boją, bo wyjechaliby z dzieckiem - 

powiedziała Marta. 
 
   

  Zarówno rezolutna opiekunka dziecka z Sopotu i Maks z Zygmuntem mieli rację. Dużo 

ważnych i niepokojących rzeczy się działo dookoła nich latem 1939. W maju tego roku, trzy 
kilometry na zachód od Jastarni, rozpoczęto budowę czterech ciężkich żelbetonowych bunkrów 
bojowych nazwanych Sokół, Sabała, Saragossa i Sęp. Wyposażone w stacjonarne armaty 
przeciwpancerne w kopułach - niezwykle nowoczesne rozwiązanie, którym wówczas 
dysponowała w Europie tylko Francja. Dodatkowo w okolicy rozmieszczono jeszcze przeszkody 
przeciwpancerne i przeciwpiechotne. Rejon obrony miał szerokość Półwyspu, a głębokość 500 
metrów. Zakończenie prac przewidziano na 15 września 1939. 
 
   

  

 
   

  

 

background image

  HOTEL CASSINO 
 
 

   

  

 
   

W połowie lipca pogoda się trochę popsuła, tak więc częściej odpoczywali w swoich 

pokojach, poszli dwa razy do kina, między innymi na najbardziej kasową komedię muzyczną 
nakręconą w roku 1938 - „Zapomniana melodia” - z piosenkami Warsa, raz na kabaret 
i oczywiście codziennie wieczorem odwiedzali kasyno, a właściwie dwa kasyna: jedno w Domu 
Zdrojowym, a drugie w Hotelu Casino. 
 
   

  Hotel ten był sławny z powodu znanych gości ze świata polityki, filmu i teatru, którzy tu 

zatrzymywali się. W lecie roku 1931 mieszkał to były król Hiszpanii, Alfons XIII, w kwietniu 
1932 słynna aktorka Greta Garbo. Hotel zbudowano w stylu secesyjnym w latach 1924-1927 
kosztem około 20 milionów guldenów. Był to najbardziej luksusowy i wytworny hotel 
w Sopocie. W 1933 roku stał się tłem głośnego skandalu finansowego związanego z jego 
powstaniem – a było to samobójstwo nadburmistrza Sopotu, który po przegraniu swojego 
majątku w miejscowym kasynie popełnił samobójstwo w więzieniu. Okazały budynek stoi na 
plaży obok najdłuższego w Europie mola. Stojąc pięćset metrów od brzegu widać było całą 
panoramę Trójmiasta, Cypel Orłowski, wejście do portu w Gdańsku i oczywiście panoramę 
Sopotu. Do mola prowadziła urocza ulica Seestrasse[2], wzdłuż której znajdowały się 
kamieniczki z przełomu XIX i XX wieku. 
 
   

  

 
   

  

 

  OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ PIERWSZY I ZDJĘCIA 
 
 

   

  

 
   

Marta lubiła rano pospacerować po uliczkach Sopotu, ponieważ uwielbiała jego 

architekturę i klimat. Codziennie przychodziła po Terry i czekała na nią w parku koło Domu 
Zdrojowego, gdzie Terry i Rune wynajmowali apartament. Park przyciągał spacerowiczów 
o każdej porze i nie było dnia, by Marta nie spotkała przemiłej młodej dziewczyny, która 
przyjeżdżała tu na spacer z dzieckiem śpiącym smacznie w dużym wózku. Ubiór jej zdradzał, że 
nie jest jego mamą, lecz opiekunką, a popychany przez nią drogi wózek, że rodzice dziecka 
należą do bardzo zamożnych osób. Można powiedzieć, że park był bardzo popularny wśród 
dziewczyn zatrudnionych jako opiekunki. Całymi godzinami przemierzały zadbane alejki 
i promenadę przed hotelem i wesoło ze sobą gawędziły. Dziewczyna, którą zapamiętała Marta, 
siadała zawsze na tej samej ławce, stawiała wózek tak, by mogła widzieć buzię dziecka 
i wyjmowała robótkę na drutach. Była uśmiechnięta i grzeczna i niebawem zaczęła się kłaniać 
Marcie, mówiąc promienne „dzień dobry”. Tego dnia Terry nie schodziła dłużej niż zwykle, tak 

background image

więc Marta przysiadła na ławce koło dziewczyny i rozpoczęły rozmowę. Dowiedziała się, że 
malec liczy sobie pięć miesięcy, jego rodzice mają jeszcze dwoje starszych dzieci, matka 
chłopczyka pracuje w administracji Kapitanatu Portu, a ojciec jest lekarzem laryngologiem. 
 
   

  Opiekunka powiedziała Marcie, że pochodzi z Gdyni i tam też, koło portu rybackiego 

mieszkają jej rodzice. Dziewczyna chodzi do nich na noc, a zaczyna pracę jako opiekunka o 6:30 
codziennie, oprócz niedziel, kiedy ma wolne. Dziewczyna była bardzo rozmowna i pewnie 
opowiadałaby o sobie jeszcze dłużej, gdyby na horyzoncie nie pojawiła się Terry. Kilka 
następnych godzin spędziły razem, ale umówiły się dopiero za dwa dni, bo Marta postanowiła 
poświęcić poranek następnego dnia na swoje hobby. Uwielbiała robić zdjęcia krajobrazów, 
architektury i scen ulicznych. Dobrze jej także wychodziły zdjęcia typu dokumentalnego 
i portrety znajomych. Miała już sporą kolekcję zdjęć z różnych wyjazdów w Stanach i z pokładu 
„Piłsudskiego”. Teraz zamierzała wzbogacić swój zbiór o zdjęcia z malowniczego Sopotu. 
 
   

  

 
   

  

 

  TAJEMNICZE SPOTKANIE 
 
 

   

  

 
   

Założyła sportowe spodnie i wygodne obuwie, a na ramieniu powiesiła lekką torebkę 

i ostatni krzyk mody, aparat małoobrazkowy z 1938 roku marki Leica III B. Było to śliczne 
dobrze wyposażone cacko w brązowym skórzanym futerale. Aparat posiadał z przodu trzy 
okienka: lewe i prawe okrągłe to dalmierz, środkowe prostokątne to wizjer. Nowoczesną 
migawkę obsługiwało się dwoma pokrętłami. Można było na nim uzyskać zdjęcia o bardzo 
dobrej jakości, natomiast wyjęcie i założenie filmu mogło sprawiać kłopot osobom z małym 
doświadczeniem w jego obsłudze. Najlepiej było zanieść aparat z rolką do zawodowego 
fotografa. Marta miała już jedną rolkę do odebrania w małym zakładzie fotograficznym na 
bocznej uliczce, po prawej stronie od mola. 
 
   

  Rozpoczęła wędrówkę od znanych sobie miejsc, ale po pewnym czasie zapuściła się 

w nowe rejony Dolnego Sopotu. Trochę żałowała, że nie wzięła żadnego nakrycia na głowę, bo 
pomimo stosunkowo wczesnej pory żar z nieba lał się bez przerwy. Nie przerywała jednak 
swojej marszruty przez Dolny Sopot. Były tam krótkie uliczki, jak na przykład stu dwudziesto 
metrowa Marienstrasse[3], czy jeszcze krótsza Sedansreasse[4]. Na Marienstrasse znalazła 
malownicze parterowe i piętrowe domki letniskowe, urocze drewniane werandy i kute stalowe 
parkany. Przy nieco dłuższej ulicy Eisenhardtstrasse[5] fotografowała wille klasycystyczne 
i pensjonaty modernistyczne. Była szczęśliwa, że tego przedpołudnia udało jej się uwiecznić 
wyjątkowo wiele urokliwych zaułków. 
 
   

  Po pewnym czasie skręciła w uliczkę, której nazwy nie zauważyła. Była sama i miejsce 

to wydało się jej wyjątkowo romantyczne, choć odrobinę tajemnicze. Jedna z posesji przyciągała 

background image

ją niczym magnes. Stara brama była lekko uchylona, dom wydawał się niezamieszkały, a ogród, 
chociaż trochę dziki, pełen był kwiatów i słodkich zapachów lata. Weszła cicho na zarośniętą 
ścieżkę i sfotografowała białe, przybrudzone drzwi wejściowe, do których prowadziły zarośnięte 
trawą schodki. Po lewej stronie niebieski powój wspinał się po secesyjnej figurce nimfy, której 
posążek umieszczony był w małym okrągłym basenie. Balkon z drewnianą kratką porastał 
bluszcz. Mały kolorowy ptaszek usiadł na jego gałązce i zaczął śpiewać swoje trele. Obrazek był 
tak sielski i słodki, że Marta jeszcze bardziej zbliżyła się do fasady domu, aby zrobić zdjęcie, 
stojąc bliżej okna i uniknąć blasku słońca prosto w obiektyw. Będąc w tej pozycji siłą rzeczy 
spojrzała do środka pokoju i zamarła. Koło wielkiego okrągłego stołu zobaczyła Terry i jednego 
z Austriaków pochylających się nad czymś, co leżało na blacie. Mechanicznie nacisnęła spust 
migawki i utrwaliła tajemniczą scenę na klatce filmu. Stała przez moment zupełnie 
sparaliżowana, ale wkrótce instynkt kazał jej wycofać się możliwie bezszelestnie i zniknąć tak 
szybko, jak tylko się da w niezauważony sposób. Miejsce, które początkowo uznała za pełne 
czaru, nagle stało się złowrogie i niebezpieczne. 
 
   

  Tak szybko jak tylko mogła i tak cicho jak to tylko było możliwe wydostała się przez 

zardzewiałą bramę na uliczkę i z trudem powstrzymywała się, aby nie biec. Odetchnęła z ulgą, 
gdy znalazła się na ulicy, którą znała. Wszystko znów wyglądało normalnie. Jakaś kobieta 
przechodziła powoli przez brukowaną jezdnię, ktoś wesoło pogwizdywał znane tango, a dwaj 
chłopcy mniej więcej dwunastoletni ścigali się biegnąc w jej stronę. Nie spodziewała się, że 
jeden z nich będzie chciał szarpnięciem wyrwać jej aparat fotograficzny. Nie udało mu się tego 
zrobić, bo odruchowo bardzo silnie zacisnęła dłoń na pasku aparatu. Dzieciak, nie zwalniając 
tempa pobiegł dalej. 
 
   

  Zakład fotograficzny, gdzie miała odebrać zdjęcia był po drodze do pensjonatu, 

w którym mieszkali. Odebrała stare odbitki i zostawiła rolkę filmu do wywołania. Wzięła kwitek 
i poprosiła o zrobienie na poczekaniu odbitki, na której była Terry z Austriakiem. Chciała jak 
najszybciej popatrzeć na szczegóły tego zdjęcia. 
 
   

  W drodze powrotnej zakręciło jej się w głowie i zrobiło niedobrze. Miała jednocześnie 

dreszcze i odczuwała fale gorąca. Uznała, że to z nadmiaru wrażeń. Zdenerwowana wróciła do 
domu i po raz pierwszy ucieszyła się, że Maksa nie było jeszcze w pokoju. Nie bardzo wiedziała, 
czy powiedzieć mu o Terry i o swoich podejrzeniach, że ma romans z Austriakiem, i czy jeżeli to 
powie nie popsuje stosunków między nimi wszystkimi. Po powrocie do pokoju włożyła aparat 
fotograficzny do szafy i zastanawiała się, gdzie schować kwitek na odbiór zdjęć, gdy usłyszała 
klucz w zamku. Maks wszedł do pokoju, położył rakietę tenisową na wieszaku i rzucił gazetę na 
stolik przy fotelu. Był to „Dziennik Bydgoski” w terenowym wydaniu w Gdyni. 
 
   

- Przeczytaj coś w części „Wiadomości Krajowe”. Otworzyła pismo i od razu rozpoznała 

zapłakaną dziewczynę na zdjęciu pod artykułem zatytułowanym 
 
   

  

 
   

„Wysoki rangą urzędnik w Państwowej Fabryce Broni umiera nagle na zawał serca 

pozostawiając w rozpaczy swoją piękną jedynaczkę”. 
 

background image

   

  

 
   

  - Maks – to ta dziewczyna, która pożyczyła pieniądze od małżeństwa z Berlina! 

 
   

  - Przeczytaj artykuł. Ciągle się teraz słyszy o takich przypadkach. 

 
   

I rzeczywiście. Historia jak ze znanego z filmów scenariusza. Nierozsądna 

i niedoświadczona młoda osoba, często córka lub syn bogatych rodziców, którzy zajmują 
wysokie stanowiska w kluczowych dla swojego kraju zakładach przemysłowych lub 
zbrojeniowych, popada w zależność finansową od agentów wywiadu obcego państwa. Ci 
szantażem zmuszają ją do współpracy. W wypadku radomskim plan został udaremniony przez 
polski kontrwywiad i szczegóły dotyczące produkcji karabinów Mauser kaliber 7,9 i pistoletów 
VIS nie dostały się w ręce obcej agentury, ale ojciec pięknej panny beztrosko obstawiającej 
w Sopocie dziewiątkę zdenerwował się sprawą tak bardzo, że dostał rozległego zawału ściany 
dolnej serca i zmarł nie odzyskawszy przytomności. 
 
   

  

 
   

  

 

  CHOROBA 
 
 

   

  

 
   

Przeczytany artykuł rzucił nowe światło na całą sytuację w opuszczonej posesji, z Terry 

i Austriakiem w roli głównej – czyli tam, gdzie przypadkiem zrobiła im zdjęcie. Postanowiła je 
później pokazać Maksowi, bez względu na ewentualne konsekwencje. Teraz jednak chciała 
odpocząć. Dzień był pełen wrażeń, czuła się od paru godzin niewyraźnie, a nazajutrz mieli 
wybrać się do Gdyni, aby popatrzeć, jak najnowszy liniowiec m/s Chrobry wyrusza w rejs przez 
Atlantyk do Argentyny. Miała nadzieję, że rano poczuje się lepiej i nie zepsuje swoją 
niedyspozycją niczyich planów. Z każdą jednak chwilą czuła się coraz gorzej. Szukając aspiryny 
w szafce w łazience, znalazła szpulkę przylepca. Pomyślała o zdjęciu, które nadal miała 
w torebce. Coś mówiło jej, że trzeba je ukryć przed całym światem. Przypomniała sobie 
telegram walający się na półce z butami i niechętnie przyznała przed samą sobą, że ktoś grzebał 
w jej rzeczach i że podejrzewa o to Maksa. Nagle przyszło olśnienie. Wzięła nożyczki, przycięła 
dwa paski plastra i podkleiła nim zdjęcie na płasko od spodu górnej części szafki nocnej, która 
stała przy jej łóżku. Szuflada zasuwała się bez przeszkód i zdjęcie powinno być bezpieczne. 
Tylko ona i fotograf wiedzieli o jego istnieniu, tak więc nikt nie powinien go szukać, a zwłaszcza 
tam, gdzie je ukryła. Zmęczyły ją te wszystkie czynności i schylanie się. Doznała gwałtownego 
zawrotu głowy i zwymiotowała do muszli klozetowej. 
 
   

  Potrzebowała kilku minut, aby zebrać siły na tyle, by dowlec się do łóżka. Z trudem 

naciągnęła na siebie lekką kołderkę w jedwabnej, haftowanej poszwie. Zaczęły nią wstrząsać 
dreszcze, które nie dawały się powstrzymać i z każdą chwilą przybierały na sile. 

background image

 
   

  - Marta, co ci jest na miłość boską? 

 
   

Maks był przerażony tym, co zobaczył. Pobiegł do recepcji pensjonatu i po chwili wrócił 

z termometrem. Był zły, że nie pomyśleli o dobrym zaopatrzeniu własnej apteczki przed 
wyjazdem. Okazało się, że Marta miała blisko czterdzieści stopni gorączki. 
 
   

  - Musimy wezwać lekarza jeszcze dziś - postanowił. 

 
   

W spisie kontaktów alarmowych w recepcji znalazł telefony i adresy kilku lekarzy. 

Wybrał doktora o polskim nazwisku, który mieszkał najbliżej. Bał się, że nikt nie odbierze 
połączenia, bo była już blisko dziesiąta wieczorem, ale na szczęście jakaś młoda osoba podniosła 
słuchawkę. Kiedy Maks opisał objawy, głos w słuchawce powiedział: - Chwileczkę, już proszę 
doktora. Maks odpowiedział jeszcze na kilka pytań i doktor uznał, że musi zobaczyć pacjentkę 
natychmiast. Diagnoza, którą usłyszeli, kiedy zbadał Martę brzmiała: „Typowy udar słoneczny, 
ale pani to ciężko przechodzi. Musiała się pani mocno przegrzać i stracić elektrolity, stąd takie 
nieprzyjemne objawy”. 
 
   

  - Co mamy robić? 

 
   

  - Jeszcze dziś podamy kroplówki i będziemy je dawać także jutro, a jeśli będzie trzeba, 

to następnego dnia też. Nie możemy dopuścić do powikłań. 
 
   

  - Jakie mogą być powikłania?, Maks przeciągnął palcami przez włosy gestem, który 

zdradzał zdenerwowanie. 
 
   

  - Niewydolność nerek, niewydolność oddechowa, niedokrwienie serca, śpiączka - 

wymieniał lekarz. 
 
   

  - Boże, Marta. Ale narozrabiałaś, Maks usiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. - 

Wytrzymaj jeszcze trochę, zaraz dostaniesz kroplówkę i lepiej się poczujesz - starał się ją 
pocieszyć, ale sam nie bardzo wierzył w to, co mówi, bo jego żona znów zaczęła wymiotować. 
 
   

Doktor wykonał kilka telefonów, zrobił Marcie zastrzyk i dał Maksowi kartkę, na której 

napisał adres pielęgniarki, po którą trzeba było pojechać. Zakomunikował im, że dzienny dyżur 
weźmie inna dziewczyna, która podłączy Marcie nowy zestaw płynów. Pielęgniarka mieszkała 
w centrum Sopotu na Cecilienstrasse[6], w domu z klatką schodową o cylindrycznym kształcie. 
„Podobałby się Marcie”, pomyślał. 
 
   

  W ciągu następnych dwóch godzin pokój Maksa i Marty zamienił się w salę szpitalną. 

Przyćmione światło, pielęgniarka w białym fartuchu i czepku, kroplówka nad łóżkiem 
i półprzytomna, chora dziewczyna o poszarzałej twarzy. Kroplówka skończyła się około północy 
i Maks przed pierwszą w nocy odwiózł pannę Felicję, bo tak miała na imię nocna pielęgniarka, 
do domu. Doktor zadecydował, że dzienny dyżur weźmie inna dziewczyna, która podłączy 
Marcie nowy zestaw płynów. 
 

background image

   

  Rano Marta była bardzo słaba, nadal czuła się źle, miała mroczki w oczach i głowa 

pękała jej z bólu przy każdym poruszeniu. Starała się jej nie unosić i co chwila zapadała w sen, 
także nie zawsze nawet czuła kiedy pielęgniarka zmienia butelki kroplówek. Zdołała jednak 
uprosić Maksa, żeby nie zmieniał swoich planów i poszedł oglądać z przyjaciółmi, jak 
„Chrobry” będzie odpływał w podróż przez Atlantyk. Wiedziała też, ze Maks cieszył się 
z możliwości zobaczenia na własne oczy autora Ferdydurke, Witolda Gombrowicza, polskiego 
powieściopisarza, nowelisty i dramaturga, który miał odpłynąć na pokładzie tego transatlantyku 
właśnie dziś, czyli 29 lipca. Skłamała mu, że czuje się lepiej, żeby go przy sobie po południu nie 
trzymać. 
 
   

  Sama straciła poczucie czasu i nie wiedziała, czy jest rano, czy też może już wieczór 

następnego dnia. Wydawało się jej, że oprócz pielęgniarki jest ktoś jeszcze w pokoju, wydawało 
jej się, że słyszy szepty gdzieś koło stołu z fotelami dla gości, ale kiedy z trudem otwierała oczy, 
pielęgniarka nadal siedziała sztywno na krześle w nogach łóżka, na którym leżała. Jednak 
wrażenie obecności osób trzecich towarzyszyło jej nadal i raz była pewna, że widzi 
wykrzywioną paskudnym grymasem rozmazaną twarz Terry, która przypatruje się jej z bliska, 
innym razem była to recepcjonistka z pensjonatu Eden, która szepnęła złowieszczo „Będzie na to 
czas jutro”. 
 
   

Nie mogła nic jeść przez cały ten czas, a jeśli pielęgniarka zdołała coś w nią łyżeczką 

wmusić, wszystko miało dziwny smak, rosło jej w ustach i zaraz musiała taki pokarm zwrócić. 
 
   

  Kiedy Maks przyszedł wieczorem i usiadł koło niej zmusiła się do pytania jak wypadło 

pożegnanie Chrobrego. 
 
   

  - Czy dużo było pasażerów? - udała zainteresowanie. 

 
   

  - Ogromne tłumy. W sumie ponad tysiąc osób, ale większość to emigranci. 

 
   

  - Jakoś wszyscy stąd wyjeżdżają - zasępiła się Marta. - Widziałeś Gombrowicza? 

 
   

  - Tak. Wygląda na twardziela i indywidualistę. 

 
   

  - Jak tam się płynie, Maks? To znaczy do Buenos Aires? 

 
   

  - Też byłem ciekaw. Dowiedziałem się więc dokładnie. Przez Kanał Kiloński, Dakar, 

Rio de Janeiro, Santos, Rio Grande i Montevideo. Kawał świata - zobaczył, że jest zmęczona 
i lekko ścisnął ją za rękę. 
 
   

  - Postaraj się teraz zasnąć - powiedział cicho. 

 
   

  Następnego dnia rano czuła się trochę lepiej, bo nie miała już takich mdłości jak 

poprzedniego wieczora, ale nadal była bardzo słaba. Wychodzenie na słońce nie wchodziło 
w rachubę i lekarz zalecił jej dużo snu i całkowity spokój. Namówiła Maksa, by nie zmieniał 
planów i spotkał się w sprawie wytwórni filmowej z kilkoma zainteresowanymi osobami 
z Warszawy i Kopenhagi. Potencjalni sponsorzy, a może przyszli wspólnicy, przybyli do Gdyni 

background image

z okazji zakończenia turnieju tenisowego - Międzynarodowych Zawodów o Mistrzostwo Polski. 
Po zakończeniu uroczystości Maks miał ich wszystkich przywieźć do Sopotu, aby zakończyć 
wieczór w kasynie w Hotelu Cassino. 
 
   

  

 
   

  

 

  PAPIEROS I ZAPALNICZKA 
 
 

   

  

 
   

Była sama w pokoju, a na stoliku przy łóżku stała taca z dietetycznym śniadaniem 

zaleconym przez doktora oraz apetyczna różowa lemoniada w ciężkiej kryształowej szklance. 
Wstała, by pójść do łazienki i z sympatią popatrzyła na wąsatego zająca z logo firmy Vaillant, 
której piecyk gazowy wisiał na ścianie. Nastawiła kurki tak, by woda nie była gorąca i wzięła 
chłodny prysznic, po czym otworzyła szafkę nocną i dłonią namacała zdjęcie. Było na swoim 
miejscu, a plaster mocno je trzymał. Postanowiła wrócić do artykułu, który miała w ręku przed 
swoją chorobą i ponownie przypatrzyła się zdjęciu dziewczyny. Przypomniała sobie wszystko, 
co wydarzyło się pierwszego wieczora w kasynie i to, że potem kilkakrotnie jeszcze ją widywała 
w towarzystwie dwóch różnych mężczyzn. Jednym z nich był przystojny blondyn, z którym 
obstawiała dziewiątkę, a drugi był tak nijaki, że ani rusz nie potrafiła przypomnieć sobie jak 
właściwie wyglądał. Chociaż nie, przecież widziała go raz całkiem blisko. Przypomniała sobie 
pewien dzień, wczesnym popołudniem, kiedy siedzieli na tarasie hotelowym przed Hotelem 
Cassino. Zajęli jeden ze stolików przy kręgu tanecznym. Ludzi było bardzo dużo, bo wiał dość 
silny wiatr i na plaży sypał piasek we włosy i oczy. Byli wtedy ze sporą grupą znajomych – 
swoich przyjaciół i bywalców kasyna. Wtedy też przyszła ta dziewczyna w towarzystwie 
młodego człowieka, którego twarzy Marta nie potrafiła zapamiętać. Usiedli przy sąsiednim 
stoliku, a młody człowiek wyjął paczkę papierosów Gabinetowych i zaczął szukać zapałek 
w kieszeniach. Widocznie nie mógł ich znaleźć, bo zaczął rozglądać się trochę bezradnie 
dookoła. Maks to zauważył, wyciągnął swoją ukochaną zapalniczkę marki Zippo z wysokim 
kominkiem, której nie był straszny ani deszcz, ani wiatr, i podał ją mężczyźnie. Ten przypalił 
papierosa dziewczynie, potem sobie i kiedy oddawał lśniące metalem cacko Maksowi 
zauważyła, że miał bardzo ładne długie palce, jak pianista. Tak, poznałaby go po tych dłoniach, 
tego była pewna, ale co do twarzy, znów jej się zamazała. Ciekawe, czy Maks go zapamiętał. 
 
   

  W pensjonacie tego dnia dwie ekipy hydraulików prowadziły prace konserwatorskie. 

Fachowcy sprawdzali stan instalacji gazowej i wodnej budynku. Do południa Marta nie mogła 
przez nich zmrużyć oka i dopiero kiedy ponownie nastąpiła cisza, postanowiła się zdrzemnąć. 
Zamknęła drzwi na klucz, żeby jej nikt nie przeszkadzał, wyjęła go z zamka i położyła koło 
siebie na stoliku. Maks miał przy sobie klucz zapasowy, także w każdej chwili mógł, nie budząc 
jej, dostać się do apartamentu z powrotem. Już zasypiała, gdy zadzwonił telefon. „To pewnie 
Maks”, ucieszyła się. Miała rację. Zadzwonił, bo chciał dowiedzieć się jak się czuję, powiedzieć, 
że ją kocha i upewnić się, czy zjadła śniadanie i popiła tabletki. 

background image

 
   

  - Mam wszystko. Jeszcze są dwie kanapki z szynką, cała wielka szklanka lemoniady, 

a poza tym około drugiej przyniosą mi obiad. Nie martw się - a wiedząc, że będzie zajęty 
z gośćmi z Kopenhagi do późna, poprosiła: 
 
   

  - Postaraj się być przed północą z powrotem, jeśli dasz radę. 

 
   

  - Wiesz, że się postaram – obiecał. - Dziś jest przecież nasza miesięcznica ślubu. 

 
   

  

 
   

  

 

  WYBUCH 
 
 

   

  

 
   

Wzięła łyk lemoniady, popiła przepisaną tabletkę i wygodnie ułożyła się na poduszce. 

Czuła się dużo lepiej, ale po chwili osłabienie wzięło górę i poczuła, że zasypia. Nagle straszliwy 
huk obudził ją tak nagle, że zerwała się na równe nogi, a serce zaczęło bić jak młotem. Miała 
wrażenie, że uszy ma zapchane watą i przestraszyła się, że ogłuchła. Szyby w pokoju były 
wybite, pełno szkła leżało na podłodze, rama okna tłukła o ścianę, a drzwi do łazienki z łomotem 
trzasnęły o futrynę i ponownie szeroko się otworzyły. Podbiegła do drzwi na korytarz, ale były 
zamknięte na klucz, a klucza nie było na stoliku koło łóżka. „Kiedy zdążyłam go strącić?” - 
zastanowiła się szybko, gdy w końcu namacała go pod przeciwległą ścianą. Chwyciła słuchawkę 
telefonu, aby zadzwonić do recepcji, ale telefon był głuchy. Wpadła do łazienki po szlafroczek, 
żeby zbiec na parter i wtedy zauważyła, że kontrolny płomyk w piecyku gazowym zgasł – 
pewnie w wyniku przeciągu. 
 
   

  Na dole było już małe zbiegowisko. Goście byli zdenerwowani wybuchem, dzieci 

popłakiwały. Przyjechała straż pożarna i niedługo okazało się, że ktoś w sąsiedniej posesji 
trzymał benzynę w beczkach. Beczki były w starej drewniane przybudówce gdzie trzymano 
narzędzia ogrodnicze. Przybudówka miała dziury w dachu, przez które promienie słoneczne 
nagrzały beczki. Powstały opary benzyny, a nieostrożny ogrodnik wszedł po grabie paląc 
papierosa. To wystarczyło. Eksplozja wybiła szyby w czterech willach z sąsiedztwa, 
a mężczyzna dość poważnie poparzony wylądował w szpitalu. 
 
   

  Marta zgłosiła w Recepcji szkody wyrządzone w pokoju do naprawy i jeszcze przed 

obiadem szyby wstawiono, a sprzątaczka zaczęła zamiatać pokój. Robiła to jednak zbyt szybko 
lub zbyt niezgrabnie, bo strąciła lemoniadę ze stolika Marty, i co gorsze, zbiła piękną 
grawerowaną szklankę z kryształu. Kiedy sprzątanie pokoju dobiegło końca, Marta z ulgą 
zapadła się w wygodnym fotelu w aneksie dla gości. Musiała ponownie się zdrzemnąć, bo kiedy 
spojrzała na zegar na ścianie była już dziewiąta wieczorem. Ciekawa była co porabia Maks 
w kasynie, jacy są nowi znajomi z Kopenhagi i czy już rozmawiali o wytwórni filmów. 

background image

Pomyślała, że zrobi mu niespodziankę i pójdzie do kasyna, ale kiedy podeszła do szafy, żeby 
wybrać sukienkę, zrobiło jej się słabo, zakręciło w głowie i cała się spociła. „Może jutro pójdę 
z nimi” - pomyślała „Maks i tak niedługo przyjdzie”. 
 
   

  Jednak godziny mijały, a Maks nie wracał. Nie wrócił przed północą, ani przez następne 

dwie godziny. Nie mogła zasnąć, ale też nie chciała robić scen i zacząć mimo wszystko szukać 
Maksa w środku nocy. Zgasiła światło i stanęła przy oknie, obserwując ulicę. Usłyszała jak zegar 
wybił trzecią i jednocześnie przed pensjonatem zatrzymał się czarny samochód policyjny. Po 
chwili usłyszała dzwonek do drzwi wejściowych. Za moment rozległy się pospieszne kroki 
wewnątrz hotelu, odgłosy kilku osób wchodzących po schodach i energiczne trzykrotne 
uderzenie w drzwi apartamentu Marty i Maksa. 
 
   

  

 
   

  

 

  CIOS 
 
 

   

  

 
   

  - Policja. Otwierać. 

 
   

Zapaliła światło i otworzyła drzwi. Miała sucho w ustach, słyszała szum w uszach i była 

przerażona jak nigdy w życiu. 
 
   

  - Pani Morton, prawda? 

 
   

  - Tak, czy coś się stało? 

 
   

  - Pani mąż miał poważny wypadek i został przewieziony do szpitala. Proszę z nami, 

zawieziemy tam panią. Potem złoży pani zeznania - rozkazał mężczyzna w cywilu. 
 
   

  - Szpital Świętego Wincentego, plac Kaszubski - rzucił kierowcy, kiedy już byli 

w samochodzie. 
 
   

  - Co się stało? - wykrztusiła zduszonym głosem. - Czy mąż żyje? 

 
   

  - Żył, kiedy tu jechaliśmy. Wygląda na to, ze przegrał masę pieniędzy i chciał się 

powiesić w Alei Wisielców. 
 
   

  - Maks powiesić?!! To niemożliwe!! Proszę jechać szybciej! Nie wierzę w to!! Nie 

Maks!! 
 
   

Plac Kaszubski był pusty o tej porze, ale dobrze oświetlony przez wysokie latarnie. 

background image

Szpital Miejski oddany do użytku jesienią 1938 był nowoczesny i dobrze wyposażony. Posiadał 
liczne oddziały, w tym oczywiście chirurgiczny i wewnętrzny, oraz co było nie bez znaczenia dla 
przypadłości Maksa, oddział laryngologiczny. Samochód zatrzymał się przy wejściu do Izby 
Przyjęć. Marta wbiegła po kilku schodkach do wejścia i po chwili była przy dyżurnej 
pielęgniarce, Siostrze Szarytce. 
 
   

  - Co z moim mężem Maksem Mortonem?! - zawołała. 

 
   

  - Czy to ten odratowany po próbie samobójstwa?, pielęgniarka spojrzała na policjanta. 

 
   

  - Tak, to o niego chodzi - potwierdził. 

 
   

  - Jest jeszcze na sali badań, musimy czekać. 

 
   

Tak więc po raz drugi tego wieczora Marta skazana była na czekanie. Dwadzieścia 

minut, które właśnie upłynęło wydało się jej wiecznością. Usłyszała, że siostra odbiera telefon 
i mówi - Tak, rozumiem. Wyszła do Marty na korytarz szpitalny i przekazała polecenie lekarza 
dyżurnego. 
 
   

  - Może pani teraz zobaczyć męża, ale tylko na chwilę. Zaraz będzie przewieziony do sali 

chorych i podłączony pod tlen. 
 
   

Marta przeszła przez korytarz wyłożony w drobną mozaikę białymi i czarnymi kafelkami 

podłogowej terakoty i znów zakręciło jej się w głowie. Dwaj sanitariusze właśnie wynosili 
Maksa na noszach. Był bardzo blady, a na szyi miał ogromną czerwoną pręgę. Przerażona 
podreptała za sanitariuszami do sali na pierwszym piętrze. Była to izolatka z umywalką, 
stojakiem na kroplówki, lampą sufitową i brązowym krucyfiksem nad łóżkiem. 
 
   

  - Proszę nie męczyć chorego rozmową, daję pani dwie minuty - powiedział lekarz 

i cicho zamknął za sobą drzwi. 
 
   

  - Maks kochanie jak się czujesz? Co się stało?, Maks otworzył oczy i z trudnością 

przełknął ślinę. 
 
   

  - Mało pamiętam. Wszystko mi się miesza. Twarze… dźwięki… Dużo wygrałem, 

potem ktoś mi podał drinka, chyba znów postawiłem na 35 i dalej nie pamiętam - złapał ją za 
rękę i z wysiłkiem pociągnął lekko do siebie. 
 
   

  - Nachyl się, Marta - przysunęła ucho do jego ust. 

 
   

  - Wyjedź stąd jak najszybciej… Tu się dzieją bardzo dziwne rzeczy… Nie wierz we 

wszystko, co usłyszysz o mnie… Maks zakrztusił się śliną i nie mógł mówić dalej. Lekarz 
dyżurny wrócił do pokoju i stanowczo wyprosił Martę. 
 
   

  - Proszę przyjść jutro w godzinach odwiedzin - rzucił szorstko. 

 

background image

   

Wychodząc popatrzyła jeszcze na Maksa, który rozpaczliwie usiłował cos jeszcze 

powiedzieć. Zdawało się jej, że usłyszała coś jakby „ciotka Alicja… albo…„. W tym momencie 
nadpłynęła, szeleszcząc wykrochmalonym białym fartuchem, inna nocna pielęgniarka z porcją 
kroplówek dla Maksa. 
 
   

  - Panie doktorze - zdołała zatrzymać lekarza, - Co z moim mężem?! 

 
   

  - Myślę, że wyjdzie z tego, ale potrzebna jest obserwacja. Gdyby nie młoda para 

spacerująca mimo późnej nocy w parku, pewnie pani mąż by już nie żył. Tyle wiem o tym 
zajściu. Muszę iść do Izby Przyjęć – przywieźli nowego chorego. 
 
   

Lekarz zniknął, ale policjanci nadal na nią czekali. 

 
   

  - Jedziemy teraz na posterunek, bo mamy do pani parę pytań. 

 
   

  

 
   

  

 

  PODEJRZENIA 
 
 

   

  

 
   

Świtało już, kiedy znaleźli się na posterunku. Przesłuchanie Marty trwało prawie dwie 

godziny. Pytali ją o wszystko. Musiała opowiedzieć o planach z wytwórnią filmową, 
o znajomych, o wszystkich osobach spotkanych od momentu przyjazdu do Sopotu, a nawet 
o wyprawę do Jastarni. 
 
   

  - Proszę nie wyjeżdżać z Sopotu do końca śledztwa. Musimy mieć panią do naszej 

dyspozycji - powiedział kończąc przesłuchanie prowadzący je policjant. 
 
   

Już miała opuścić pokój, gdy na koniec śledczy zadał pytanie, na które Marta 

odpowiedziała przecząco, ale które uruchomiło malutkie czerwone ostrzegawcze światełko w jej 
głowie.   - Czy po państwa przyjeździe do Polski nie zdarzyło się nic zastanawiającego 
i dziwnego, co zwróciłoby państwa uwagę? 
 
   

Odpowiedziała - Nie, nie przypominam sobie nic takiego, ale wiedziała, że to nieprawda. 

 
   

  Od pewnego czasu zastanawiała się jak wytłumaczyć sobie takie sprawy jak kartka 

z telegramem na półce z butami, dziwny komunikat radiowy, który usłyszeli na jachcie, zmianę 
planów Austriaków, którzy nagle ich opuścili i wrócili pociągiem do Gdyni, spotkanie Terry 
i Austriaka w opuszczonej posesji, historię z aparatem i torebką, które chciano jej wyrwać, 
artykuł o śmierci przemysłowca z Radomia – ojca dziewczyny, która pożyczała w kasynie 
pieniądze od małżeństwa z Berlina, swoją chorobę i zgaszony płomyk gazu w łazience… 

background image

 
   

  A co by było, gdyby beczka z benzyną nie wybuchła w willi po drugiej stronie ulicy? 

Kiedy właściwie zgasł płomyk w piecyku w łazience? Co prawda podmuch wiatru wybił szybę 
i mógł go zwiać, ale czy na pewno tak było? Jaka była naprawdę kolejność wydarzeń? A może 
ktoś jednak myszkował w jej pokoju, kiedy zmęczona czekaniem na Maksa zasnęła? Przecież 
wyjęła swój klucz z zamka i położyła go na stoliku… Ktoś z zewnątrz mógł więc te drzwi 
otworzyć… Przecież recepcja mogła mieć wiele kompletów kluczy… I to samobójstwo 
Maksa… Nie wierzyła w nie ani przez chwilę. Może ktoś próbował z jakich powodów zabić 
Maksa? A może ona też była w niebezpieczeństwie? Może gdyby nie wybuch, to ona już by nie 
żyła, bo zatrułaby się czadem? Co jeszcze chciał jej powiedzieć Maks, ale już nie zdołał? 
 
   

  Policjant odwiózł ją pod pensjonat i wróciła do pokoju. Po raz pierwszy od momentu 

przybycia do „Edenu” zamówiła dietetyczne śniadanie, bo nadal miała mdłości i czuła się 
fatalnie. Pomimo nieprzespanej nocy nie odczuwała braku snu. Bała się o Maksa i chciała jak 
najprędzej być w szpitalu, aby opiekować się nim, jeżeli tylko jej pozwolą. Poza tym musiała 
poznać więcej szczegółów tego, co się stało. Postanowiła pojechać do Maksa, zobaczyć się 
jeszcze raz z lekarzem, a potem umówić się z kimś, kto był poprzedniego dnia w kasynie. 
 
   

  

 
   

  

 

  SZPITALE 
 
 

   

  

 
   

  - Pani do kogo? - zapytała siostra w recepcji szpitala. 

 
   

  - Do Maksa Mortona, którego wczoraj w nocy umieszczono w izolatce na pierwszym 

piętrze - odpowiedziała Marta. 
 
   

  - Tego pacjenta już u nas nie ma. Został przewieziony do Gdańska - sprawdziła notatki 

w księdze pacjentów. 
 
   

  - Jak to nie ma? Siostra się myli, on musi tu być! Parę godzin temu byłam u niego na 

górze! - wykrzykiwała Marta. 
 
   

  - Proszę nie krzyczeć, bo tu jest szpital. Około piątej nad ranem przyjechał po niego 

samochód ze zleceniem przewiezienia do szpitala w Gdańsku. Tam będą robione zdjęcia 
kręgosłupa i inne badania - odpowiedziała sucho recepcjonistka. 
 
   

  - Ale przecież macie oddział ortopedyczny! Nie macie aparatu rentgenowskiego? Nie 

wierzę! - Marta była zrozpaczona i bezradna. - Czy wiadomo chociaż do którego szpitala go 
przewieźli? 

background image

 
   

  - Tak, zlecenie było wystawione przez szpital przy Państwowej Akademii Medycznej 

przy ulicy Delbrückallee[7] 7. 
 
   

Marta poprosiła o napisanie adresu na kartce papieru, bo słabo mówiła po niemiecku. 

Wybiegła ze szpitala, wsiadła do pożyczonego od Zygmunta samochodu, sprawdziła czy ma 
paszport i ruszyła w stronę Gdańska. Na szosie w Kolibkach i Orłowie minęła zapory czołgowe, 
o których słyszała, ale jeszcze ich nie widziała. Dotychczas odsuwała od siebie myśl o wojnie, 
której nawet nie była sobie w stanie wyobrazić, ale widząc tak wyraźne zabezpieczenia poczuła 
się nieswojo. Bezwiednie nacisnęła pedał gazu i przyspieszyła. Poboczem szła jakaś młoda 
kobieta i Marta zatrzymała samochód koło niej. 
 
   

  - Krankenhaus… szpital - powiedziała. 

 
   

Okazało się, że kobieta jest Polką i chętnie wytłumaczyła jej jak tam dojechać. Marta 

ruszyła w drogę i skupiła się na dokładnym przestrzeganiu otrzymanych wskazówek. 
 
   

  Pomimo zdenerwowania zauważyła eleganckie kamienice i atrakcyjne witryny sklepów, 

koło których przejeżdżała. Musiała uważać na mijane tramwaje i samochody oraz często 
zwalniać, aby przepuścić pieszych. Szpital miejski mieścił się przy Państwowej Akademii 
Medycznej jako jej zaplecze kliniczne. Był to ogromny kilkupiętrowy budynek z licznymi 
przylegającymi zabudowaniami. Kręciło się tu wielu ludzi, z których część była prawdopodobnie 
studentami. Byli także tacy, którzy przyszli do szpitala na badania lub odwiedzić kogoś 
w klinice. Marta znalazła recepcję po kilkunastu minutach, ponieważ przez pomyłkę skręciła 
w zły korytarz. Zobaczyła tablicę informacyjną na ścianie i mając nadzieję, że dowie się z niej 
jak iść do kliniki podeszła do gabloty. Znalazła to, czego szukała. Przeczytała także informację 
przeznaczoną dla studentów, która mówiła, że jutrzejszy wykład na temat dziedziczenia 
i ochrony czystości rasowej jest przełożony o tydzień i odbędzie się w Instytucie Higieny 
Rasowej przy Wallgasse[8] 14. Wykład miał prowadzić profesor Erich Großmann. Po raz drugi 
tego dnia pomyślała, że powinna bardziej zainteresować się polityką i lepiej zorientować w tym, 
co się wokół niej dzieje. 
 
   

  Poszła szybko w kierunku kliniki i już bez większych problemów tam dotarła. 

Pielęgniarka w recepcji była sztywna i oficjalna. 
 
   

  - Czym mogę pani służyć? - zapytała. 

 
   

  - Chcę się zobaczyć z pacjentem, którego dziś nad ranem przywieziono z Gdyni. To mój 

mąż. Nazywa się Maks Morton. Miał wypadek i przewieziono go do tej kliniki na zdjęcia 
rentgenowskie - wyjaśniła Marta. 
 
   

Kobieta sprawdziła księgę pacjentów i poparzyła na Martę. 

 
   

  - Nie ma osoby o takim nazwisku - a po chwili dodała - Nikogo nie przywieziono dziś 

rano, ani z wypadku, ani do regularnego przyjęcia w terminie. Musi mieć pani mylne informacje. 
 

background image

   

  - Może chodzi o inny szpital w mieście?, Marta czuła, że zaraz zemdleje. 

 
   

  - Nie ma w Gdańsku innego dużego szpitala, tylko małe prywatne kliniki, ale nie nadają 

się do prowadzenia poważniejszych przypadków. Jest jeszcze stary szpital na Łąkowej, ale oni 
nie mają nowoczesnej aparatury. Przykro mi, ale nie mogę pani pomóc. - A pan w jakiej 
sprawie? - zwróciła się do mężczyzny, który stanął za nią. 
 
   

  Marta wyszła z budynku szpitala miejskiego, stąpając jak automat. Czuła, że ziemia 

usuwa się jej spod nóg. Z trudem dowlokła się do samochodu i wrzuciła pierwszy bieg. Musiała 
jak najszybciej wrócić do Sopotu i opanować ogarniającą ją słabość. Czuła, że otacza ją wroga 
rzeczywistość i że nagle cały świat obrócił się przeciwko niej. 
 
   

  Opuszczając Wolne Miasto Gdańsk, przeszła przez punkt kontroli celnej naprzeciwko 

starej gazowni. Nie miała żadnych towarów, więc wszystko poszło gładko i mogła jechać dalej. 
Ruch o tej porze dnia był spory, ale celnicy pracowali sprawnie i handel przygraniczny odbywał 
się jak do tej pory bez przeszkód. Była godzina czwarta po południu kiedy wróciła do pensjonatu 
„Eden”. Czuła się obolała, przerażona i przeraźliwie samotna. Maks przepadł bez śladu. 
W głowie miała zamęt i nie mogła zebrać myśli. Z trudem przyciągnęła ciężki fotel 
i zabarykadowała drzwi od wewnątrz. Musiała trochę pospać, ale bała się, że ktoś wejdzie do 
niej, kiedy będzie spała i znów będzie czegoś szukał. Po chwili spała jak zabita. 
 
   

  

 
   

  

 
   

  

 

  ALEJA WISIELCÓW 
 
 

   

  

 
   

Rano obudziła się bardzo wcześnie i natychmiast pomyślała o Zygmuncie. „Czy on o tym 

wszystkim wie? Powinien wiedzieć! Przecież też był tamtego wieczora w kasynie. Ciekawe, 
dlaczego nie poszukał okazji, żeby się z nią wczoraj zobaczyć?!”, wściekła i pełna podejrzeń 
narzuciła szlafrok, odsunęła fotel barykadujący drzwi i pobiegła przez korytarz do drzwi 
naprzeciwko. Nie bacząc na wczesną godzinę uderzyła w nie pięścią. Zygmunt otworzył drzwi 
prawie natychmiast. Też nie spał. 
 
   

  - Chwała Bogu, że cię widzę - powiedział z ulgą. -Przynajmniej ty jesteś cała i zdrowa. 

 
   

  - Dlaczego wczoraj mnie zostawiłeś samą? - wrzasnęła zduszonym głosem. 

 
   

  - Przecież byłaś cały czas na policji, albo szukałaś Maksa! Nie było cię tu! - bronił się 

Zygmunt. 

background image

 
   

  - A ty gdzie byłeś? Co wiesz o wypadku Maksa?! Mów natychmiast! Przecież poszliście 

razem! 
 
   

  - Siadaj i posłuchaj mnie przez chwilę, bo tak do niczego nie dojdziemy - Zygmunt 

starał się opanować sytuację. 
 
   

Opowiedział jej o feralnym wieczorze tak, jak go zapamiętał. Poszli tam z Maksem 

prosto z pensjonatu Eden i spotkali się z biznesmenami z Kopenhagi. Ze znajomych było 
również małżeństwo z Berlina oraz jeden z Austriaków. Drugi podobno miał wrócić za kilka dni. 
Terry i Rune postanowili grać w Domu Zdrojowym i tam dołączył do nich Zygmunt około 11 
wieczorem. Maks został w Hotelu Cassino - nie chciał przerywać gry, bo miał bardzo dobrą 
passę i świetnie się bawił. Terry i Rune w kasynie Domu Zdrojowego mieli średni dzień, ale byli 
raczej pod kreską. Około północy wszyscy troje postanowili przejść do Maksa i właśnie 
wychodzili, kiedy jakaś dziewczyna wpadła do głównego hallu i krzycząc przeraźliwie wzywała 
pomocy do wypadku w parku. 
 
   

  - Kogoś chcieli powiesić w alei! Potrzebna karetka! 

 
   

Zygmunt, Terry, Rune i inni, którzy to usłyszeli popędzili we wskazanym kierunku. 

Wkrótce zobaczyli skulony kształt pod starym drzewem w zaciemnionej części alei łączącej oba 
kasyna. Ujrzeli Maksa i pochylającego się nad nim młodego człowieka. Młodzieniec ten, jak się 
wkrótce okazało, towarzyszył dziewczynie, która zaalarmowała recepcję Domu Zdrojowego. 
Obok nieprzytomnego Maksa na trawniku leżał skórzany pasek od spodni. Młody człowiek 
przyłożył ucho do ust ofiary i nasłuchiwał czy oddycha. 
 
   

  - Ma szczęście, żyje jeszcze... No i ta gałąź – gdyby się nie złamała, byłoby po nim. 

 
   

  - Widział pan co się stało? - zapytał Zygmunt. 

 
   

  - Poszliśmy z narzeczoną na spacer, bo noc jest taka ciepła i nagle zobaczyliśmy jak 

alejką jedzie czarny samochód na zgaszonych światłach. Schowaliśmy się w tych krzakach 
i patrzymy co dalej. Auto się zatrzymało, dwóch ubranych na czarno wyciągnęło trzeciego 
i zawlokło go pod to drzewo. Przeszukali kieszenie, coś chyba wyjęli, przerzucili pasek przez 
gałąź, podciągnęli ciało i pędem odjechali. W tej samej chwili gałąź pękła, ja podbiegłem do 
ciała, moja narzeczona do Domu Zdrojowego po pomoc, a teraz wy tu jesteście. Zygmunt 
dotknął do szyi Maksa i wyczuł słaby puls. Po chwili zobaczyli światła karetki ratunkowej oraz 
samochodu policyjnego. Maks odjechał na noszach, a świadkowie zostali zabrani na posterunek 
policji i byli przesłuchiwani w tym samym czasie, co Marta, tylko w innym pokoju. 
 
   

  - Zygmunt, kto to mógł zrobić!? 

 
   

  - Nie mam pojęcia – nie wiem nawet, czy Maks miał pieniądze, czy wszystko przegrał. 

Może, jeżeli przegrał, ktoś chciał upozorować samobójstwo i zrobił inscenizację w Alei 
Wisielców. 
 

background image

   

  - Komu taka makabra mogła przyjść do głowy? Kto mógł chcieć, żeby Maks nie żył? 

Przecież to nie ma sensu! 
 
   

  - Sami nie zgadniemy. Musimy pójść do kasyna i pogadać z tymi, którzy tam byli. 

 
   

Umówili się za dwie godziny, a Marta postanowiła pójść do recepcji i zapytać, czy Maks 

zostawił klucz przed wyjściem do kasyna, czy miał go cały czas przy sobie. Zaczynała już 
schodzić, ale usłyszała przyciszoną rozmowę na dole i postanowiła posłuchać o czym 
rozmawiano. Usiadła na schodach za dużą balustradą i wsłuchała się w dobiegające głosy. 
 
   

  - ... dwa trupy w lesie nad Potokiem Karlikowskim. Ktoś im strzelił prosto w twarz i nie 

można ich rozpoznać… 
 
   

  - Cicho bądź - syknął drugi głos. Jak się letnicy dowiedzą, co się tu w całym mieście 

wyrabia, to wyjadą i nie będzie roboty! 
 
   

  - Ale ja tam niedaleko mieszkam i boje się chodzić po nocy! 

 
   

  - To śpij u mnie, a teraz się zamknij, głupia. 

 
   

Marta bezszelestnie przeszła do swojego pokoju, zamknęła drzwi, czując że z każdej 

strony może czyhać niebezpieczeństwo i nie wiedząc, czy może zaufać Zygmuntowi. 
 
   

  Tymczasem życie w mieście płynęło swoim codziennym rytmem. Obowiązkowa 

opiekunka dziecka siedziała jak zwykle na ławce w parku przed Domem Zdrojowym. Tym 
razem nie była sama - rozmawiała z inną dziewczyną w stroju opiekunki, która podobnie jak ona 
przyszła do parku z dzieckiem w wózku. Ogrodnicy przycinali trawniki, zamiatali alejki parkowe 
i wymieniali kwiaty na klombach. Letnicy szli na plażę, kawiarnie zapełniały się gośćmi, 
restauracje przygotowywały posiłki, statki zawijały i odpływały z portu pasażerskiego, a kutry 
wychodziły na łowiska z poru rybackiego. Tego dnia rano dziesięć jednostek wypłynęło na 
połów śledzia, aby zaopatrzyć nowoczesne wędzarnie na potrzeby miasta. Jednak załoga jednego 
z nich, zamiast zająć się zarzucaniem sieci, zmieniła kurs i udała się w stronę należącej do 
Szwecji wyspy Gotlandia. Następnego dnia kuter zawinął do rybackiego portu miasta Visby, 
które położone było w jej zachodniej części. Pod pokładem przybył pasażer, który chciał za 
wszelką cenę zachować incognito. 
 
   

  

 
   

  

 

  PRZESŁUCHANIE 
 
 

   

  

 

background image

   

Była za pięć dziesiąta, kiedy Marta znalazła się na posterunku, ale nie wezwano jej od 

razu. Kiedy po dalszych czterdziestu minutach oczekiwania poproszono ją, by weszła, w pokoju 
oprócz znanego jej z poprzedniego przesłuchania policjanta, był nowy śledczy w cywilu. Miał 
chłodne i badawcze spojrzenie, przed którym odczuwała nieokreślony lęk. Pomimo tego, po 
wejściu do pokoju zapytała gwałtownie: 
 
   

  - Co się stało z moim mężem?? Zniknął!! Czy to wasza sprawka?! 

 
   

  - Ja jestem od zadawania pytań! Proszę siadać - powiedział rozkazującym tonem. 

 
   

Oprócz kilku standardowych pytań o nazwisko, paszport, stan cywilny i datę urodzenia 

nowy śledczy pytał ją o zupełnie inne rzeczy, niż policjanci ubiegłego wieczora. 
 
   

  - Co robiła pani wczoraj między 18:00 a 2-gą w nocy? - zapytał. 

 
   

  - Byłam w pensjonacie Eden, gdzie wynajmujemy z mężem apartament. 

 
   

  - Czy był ktoś z panią w pokoju? 

 
   

  - Nie. Czułam się już lepiej i pielęgniarka nie była potrzebna. 

 
   

  - Czy ktoś może potwierdzić, że nie opuszczała pani w tym czasie ani razu swojego 

pokoju? 
 
   

  - Myślę, że recepcjonistka. Ktoś powinien być w recepcji cały czas. Wszyscy wiedzą, że 

byłam chora. Dlaczego pan mnie o to pyta? Gdzie jest mój mąż? 
 
   

  - Proszę odpowiadać na pytania, albo przesiedzi pani u nas czterdzieści osiem godzin, aż 

pani rozum wróci. Tu chodzi o bardzo poważne sprawy i to my prowadzimy śledztwo!Radzę 
mnie słuchać! 
 
   

Marta przestraszyła się nie na żarty. Cywil nagle zmienił temat rozmowy. 

 
   

  - Pani lubi fotografować, prawda?, cała skuliła się wewnętrznie, bo pomyślała 

o opuszczonej posesji i zdjęciu, które tam zrobiła. 
 
   

  - Robiła pani kilka wypraw po Sopocie, aby robić zdjęcia. Czy tak? 

 
   

  - Tak. W zeszłym tygodniu i trzy dni temu. Czy to coś złego? 

 
   

  - Czy była pani w okolicach Potoku Karlikowskiego? 

 
   

  - Nawet nie wiem, gdzie to jest! 

 
   

  - A tych dwóch pani widziała? - rzucił przed nią zdjęcia dwóch zakazanych oprychów. - 

Poznaje ich pani? 

background image

 
   

  - Nigdy ich nie widziałam. 

 
   

  - A tych dwóch? - śledczy był wyraźnie wrogi. Stał teraz za jej krzesłem i nagle rzucił 

jej przed oczy kilka makabrycznych zdjęć zwłok, praktycznie pozbawionych twarzy. Zwłoki 
były nagie i nienaturalnie powykręcane. Marta popatrzyła na zdjęcia ze zgrozą. 
 
   

  - Co to jest? - podniosła wzrok na śledczego. 

 
   

  - Podwójne, bardzo brutalne morderstwo, jak widać gołym okiem - dodał z sarkazmem. 

 
   

Odsunęła zdjęcia z odrazą. 

 
   

  - Nic o tym nie wiem - powiedziała słabym głosem. 

 
   

  - Gdzie ma pani ostatnie zdjęcia, te robione kilka dni temu? 

 
   

  - Jeszcze ich nie odebrałam. Miały być gotowe dzisiaj. 

 
   

  - Przerwiemy więc rozmowę na kilka godzin i spotkamy się tu o piątej po południu. 

Chcę zobaczyć te zdjęcia. 
 
   

  Zygmunt czekał na Martę przed komisariatem, co ją zdziwiło, ale jednocześnie 

ucieszyło. Czuła się raźniej w jego towarzystwie. 
 
   

  - Dobrze, że jesteś - powiedziała, - Chodźmy razem odebrać te zdjęcia, które wtedy 

zrobiłam, ale przedtem muszę ci o czymś powiedzieć - popatrzył na nią zaskoczony. 
 
   

  - Co to takiego? Prześwietliłaś film i teraz się wstydzisz - próbował zażartować, ale tak 

naprawdę i jemu nie było do śmiechu. 
 
   

  - Posłuchaj mnie uważnie i przestań się wygłupiać. Chodzi mi o to, że ja właściwie nie 

wiem kim są ci wszyscy ludzie, którzy nas otaczają. To znaczy kim oni są naprawdę. Kiedy 
robiłam zdjęcia, zobaczyłam coś, czego pewnie nie powinnam była widzieć. Na dodatek 
pstryknęłam wtedy zdjęcie. Teraz ten śledczy każe mi przynieść odbitki i negatyw. Co ja mam 
mu powiedzieć? 
 
   

  - A co jest na tych zdjęciach? 

 
   

  - Dokładnie na jednym zdjęciu… chodź to sam zobaczysz. 

 
   

  

 
   

  

 

  U FOTOGRAFA 

background image

 
 

   

  

 
   

Kiedy weszli do zakładu fotograficznego za ladą stała dziewczyna, której Marta nigdy 

wcześniej nie widziała. 
 
   

  - Przyszłam odebrać zdjęcia - powiedziała Marta. 

 
   

  - Poproszę numerek - poprosiła ekspedientka. 

 
   

Marta otworzyła torebkę, gdzie trzymała mały portfelik z przegródkami. W jednej z tych 

przegródek zawsze chowała ważne notatki, listy na zakupy i kwitki. Tym razem przegródka była 
pusta. 
 
   

  - Nie mam tego kwitka - szepnęła i ugięły się pod nią kolana. 

 
   

  - Spokojnie, poszukaj jeszcze raz - próbował uspokoić ją Zygmunt. 

 
   

Przejrzała całą zawartość torebki raz jeszcze, ale kwit zniknął bez śladu. 

 
   

  - Musiałam go zgubić, mruknęła bez przekonania.- Ale pamiętam numer. Piętnaście. 

Kwit miał numer piętnaście. 
 
   

  - Zaraz poszukam - powiedziała dziewczyna. Sprawdziła szufladę, w której stały 

w szeregu koperty ze zdjęciami do odbioru, ale nie znalazła koperty z numerem piętnaście. 
 
   

  - Niestety, nie ma tej koperty. Zaraz popatrzę do zeszytu… Tak, ktoś odebrał już 

zdjęcia. To była pani Marta Morton, a zdjęcia odebrała dziś o dziewiątej rano, uśmiechnęła się 
do nich radośnie. Marta chciała zaprotestować, ale Zygmunt ścisnął ostrzegawczo jej dłoń, dając 
znak, aby się nie odzywała, powiedział - Dziękujemy pani - i wyciągnął Martę od fotografa. 
 
   

  - Co ty robisz!? Przecież ja nie odbierałam tych zdjęć!! 

 
   

  - Chodźmy stąd jak najszybciej, najlepiej usiądźmy w kawiarni na świeżym powietrzu 

i tam mi wszystko opowiesz. 
 
   

Zygmunt był spokojny, ale wyczuwała w jego głosie napięcie. 

 
   

  

 
   

  

 

  NIE WIERZĘ CI 
 

background image

 

   

  

 
   

Marta musiała podjąć bardzo ważną decyzję i to szybko, zanim dojdą do kawiarni przy 

plaży. Po pierwsze musiała zdecydować, czy może zaufać Zygmuntowi i powiedzieć mu 
o swoich podejrzeniach, oraz po raz pierwszy wyraźnie sprecyzować przed samą sobą pytanie, 
które nie dawało jej spać – a pytaniem tym było KIM NAPRAWDĘ JEST MAKS. Obaj 
z Zygmuntem byli wplątani w bardzo dziwne sytuacje, wesołe wakacje zmieniły się w koszmar, 
a ona czuła się oszukiwana i pozostawiona samej sobie. Maks o mało nie zginął, pokazywano jej 
zdjęcia okaleczonych zwłok i najwidoczniej podejrzewano o udział w sprawach, o których nie 
miała pojęcia. Co na przykład ma powiedzieć temu śledczemu o zdjęciach, których nie miała, 
a które niby odebrała. Co ma w ogóle ze sobą zrobić w kraju, którego nie zna, ze śledztwem, 
które trzyma ją w tym niebezpiecznym mieście, bez męża, którego kocha i którego los jest jej 
nieznany. Do tego ta czająca się za plecami wojna, o której wszyscy mówią. Spojrzała na 
Zygmunta, który siedział naprzeciwko i pilnie ją obserwował. 
 
   

  - No, co chciałaś mi powiedzieć? - ponaglił ją Zygmunt. 

 
   

Zdecydowała się – nie zaufa mu, ale go wypróbuje i poda wersję, w którą sama już nie 

wierzyła. 
 
   

  - Myślę, że Terry ma kochanka i nie wiem, czy powiedzieć o tym śledczemu na 

przesłuchaniu po południu. 
 
   

Wydało jej się, że Zygmunt westchnął z ulgą i lekko się uśmiechnął. 

 
   

  - Dlaczego tak sądzisz? Kobieca intuicja? 

 
   

  - Chodźmy do domu, to ci pokażę - dopiła wodę sodową i wstała od stolika. 

 
   

Poszła do łazienki i celowo zostawiła otwarte drzwi, żeby mogła widzieć, co on robi. 

Oderwała przyczepione przylepcem zdjęcie od blatu szafki, pokazała z daleka Zygmuntowi, 
włożyła do torebki, gestem nakazała mu milczenie i kiwnęła na niego ręką, żeby wyszli 
z pokoju. 
 
   

Kiedy usiedli w samochodzie spytał: 

 
   

  - Dlaczego jesteś taka tajemnicza? 

 
   

  - Bo myślę, że mam podsłuch w pokoju - odpowiedziała krótko, a w myślach dodała „a 

tobie nie wierzę”. 
 
   

Pokazała mu zdjęcie i tym razem to ona pilnie mu się przypatrywała. Zygmunt na pewno 

nie spodziewał się tego, co zobaczył. Przez moment rysy twarzy mu stężały, a oczy zwęziły. Nie 
zauważyłaby tego, gdyby go nie obserwowała. Po sekundzie widziała już tylko roześmiane 
spojrzenie i usłyszała słowa, które tylko upewniły ją w przekonaniu, że jej interpretacja 

background image

wydarzeń szła w dobrym kierunku. Interpretacja, którą zamierzała zatrzymać przy sobie. - No 
proszę, proszę. I kto by pomyślał? Takie dobre małżeństwo! – powiedział Zygmunt 
 
   

  - No właśnie, jak ona mogła! - miała nadzieję, że Zygmunt uwierzy w jej oburzenie. 

 
   

Widocznie uwierzył. Do popołudniowego przesłuchania zostało niewiele czasu, a Marta 

poczuła, że musi być sama. 
 
   

  - Może wieczorem pójdziemy do Hotelu Cassino i spróbujemy posłuchać plotek 

i popytać ludzi, co pamiętają z tamtego wieczora - zaproponowała. 
 
   

  - Dobrze – sam chciałem to zrobić. O ósmej? 

 
   

  - Może być. Jak myślisz, będzie Terry z Runem? 

 
   

  - Jeśli chodzi o Terry, to nie wiem, ale Rune na pewno nie 

 
   

  - Dlaczego? 

 
   

  - Wczoraj był ósmy, prawda? 

 
   

  - No, tak… a dlaczego pytasz? 

 
   

  - No, bo ósmego Zawisza Czarny, wiesz… ten żaglowiec szkoleniowy popłynął do 

Karlskrony, a jemu udało się dostać na pokład. Mówił, że musi pilnie wracać do pracy. Chyba 
coś mówił o kopalniach na północy i rudzie żelaza, ale nie jestem pewna. 
 
   

  - Gdzie jest Karlskrona? W Szwecji czy w Norwegii? 

 
   

  - W Szwecji. 

 
   

  

 
   

  

 

  MARTA ANALIZUJE SYTUACJĘ 
 
 

   

  

 
   

Marta stwierdziła, że nagły wyjazd Runego pasuje do układanki, którą na własny użytek 

uzupełniała. Na początku musiała na chłodno poukładać sobie w porządku chronologicznym 
wszystko, co się wydarzyło od ich przyjazdu do Sopotu. Potem podzieliła kartkę papieru na dwie 
części i w rubryce po lewej stronie napisała WIEM, a po prawej NIE WIEM. Robiła tak 
w szkole, przygotowując się do napisania eseju, w którym zawarte były argumenty ZA 

background image

i PRZECIW i zawsze ta metoda pomagała jej spojrzeć na problem w sposób całościowy. 
 
   

  

 
   

Po stronie WIEM było: 

 
   

1)   Kocham Maksa 

 
   

2)   Ktoś próbował Maksa zamordować 

 
   

3)   Niedługo może wybuchnąć wojna między Polską a Niemcami 

 
   

4)   Maks mówił, że coś może mu się stać 

 
   

5)   Maks chciał, żebym skontaktowała się z ciotką Alą w Podkowie Leśnej 

 
   

6)   Maks zniknął w tajemniczych okolicznościach 

 
   

7)   Maks jest agentem jakiegoś wywiadu ( może polskiego) 

 
   

8)   Zygmunt jest prawdopodobnie agentem tego samego wywiadu 

 
   

9)   Ktoś chce mnie wrobić w morderstwa 

 
   

10) Ktoś myszkuje w moim pokoju, kradnie zdjęcia, i ktoś chciał mnie zabić 

 
   

11) Austriacy i małżeństwo z Berlina są prawdopodobnie niemieckimi 

 
   

agentami 

 
   

12) Terry i Rune są lub mogą być agentami niemieckiego wywiadu 

 
   

13) Nie chcę wracać do Stanów 

 
   

  

 
   

Po stronie NIE WIEM było: 

 
   

1)   Dla kogo pracują Maks, Zygmunt, Terry i Rune 

 
   

2)   Prawie nic o polityce, bo do tej pory mnie to nie interesowało 

 
   

3)   Czy Maks mnie kocha 

 
   

4)   Czy mam zostać w Polsce, czy wyjechać do Anglii, Danii lub Szwecji 

 

background image

   

5)   Czy naprawdę wybuchnie wojna 

 
   

6)   Czy mam grać naiwną idiotkę, czy powiedzieć, co myślę i komu to powiedzieć 

 
   

  

 
   

Po południu przed kolejnym przesłuchaniem zdecydowała, że nic nie będzie ukrywać 

przed śledczym w cywilu, ponieważ z dużą dozą prawdopodobieństwa był on oficerem 
polskiego kontrwywiadu i czuła, że powinna mu powiedzieć o wszystkich swoich podejrzeniach. 
Tak też zrobiła. 
 
   

  - Wydaje mi się, że to czy Maks wygrał pieniądze, czy je przegrał nie miało znaczenia. 

Mordercy, którzy pracowali na zlecenie, mieli Maksa zabić i ukraść coś, co miał przy sobie. 
Teatralna inscenizacja miała zająć opinię publiczną i odwrócić uwagę was, śledczych. 
 
   

  - Widzę, że nie brakuje pani wyobraźni. Proszę mówić dalej - zachęcał oficer. 

 
   

  - Jak pani myśli, co on miał przy sobie? 

 
   

  - Nie wiem, ale musiało to być coś bardzo ważnego, nie pieniądze. 

 
   

  - Skąd według pani mąż „to coś ważnego” miał? Spotykał się z kimś? 

 
   

  - Na ogół byliśmy razem, ale mąż znał dużo ludzi w obu kasynach. Polaków 

i cudzoziemców. Każdy z nich mógł mu coś dać. 
 
   

  Przypomniała sobie sytuację z zapalniczką, którą Maks pożyczył mężczyźnie o nijakiej 

twarzy w wietrzny dzień w kawiarni nad morzem. Człowiek ten mógł wtedy, zwracając 
zapalniczkę, podać Maksowi coś jeszcze. Na przykład mikrofilm. Tak, to było prawdopodobne. 
Jeżeli ktoś siedzący przy stoliku w kawiarni był agentem obcego wywiadu i obserwował 
Maksa,mógł rozpocząć przeciwko niemu działanie, aby go wyeliminować z gry zanim przekaże 
materiał szpiegowski dalej. Zatrzymała jednak to wspomnienie dla siebie. Gdyby podzieliła się 
nim ze śledczym pewnie by pochwalił jej wyobraźnię, ale otwarcie nie potwierdził, że ma rację. 
Nie myliła się. Śledczy nie tylko ten szczegół zatrzymałby dla siebie. Nie powiedziałby Marcie, 
że Maks otrzymał mikrofilm spreparowany przez polski kontrwywiad. Polacy wiedzieli, że 
agenci III Rzeszy będą próbowali zdobyć najnowsze dane dotyczące wielkości produkcji 
polskich samolotów bojowych i innego uzbrojenia. Maks wiedział, że będzie na niego zamach, 
nie wiedział tylko jak będzie przeprowadzony. Nie wiedział też, że ogrodnicy już dużo wcześniej 
otrzymali polecenie nadpiłowania wszystkich gałęzi drzew w alei parkowej, a młodzi narzeczeni 
w rzeczywistości też byli agentami polskiego kontrwywiadu. Tego wszystkiego jednak Marta nie 
usłyszała, bo prowadzący śledztwo zatrzymał tę wiedzę dla siebie. 
 
   

  Na koniec przesłuchania śledczy przypomniał jej o czymś istotnym, o czym i tak 

wiedziała. 
 
   

  - Cały czas prowadzimy śledztwo dotyczące zniknięcia pani męża, do czasu zakończenia 

background image

dochodzenia musi pani pozostać w Sopocie. 
 
   

  - Tak, wiem, i o oczywiście zostaję. 

 
   

Było to dla niej oczywiste, bo nigdy nie wzięła pod uwagę możliwości wyjazdu bez 

Maksa. 
 
   

  

 
   

  

 

  PLOTKI I WIELKA POLITYKA 
 
 

   

  

 
   

Wieczorem poszli do kasyna, aby posłuchać, co ludzie plotkują. Wszyscy mówili tylko 

o zniknięciu Maksa, ale przeważnie nikt nic konkretnego nie wiedział. Współczuli Marcie 
i patrzyli na nią z nieukrywaną ciekawością i wręcz żądni byli następnych sensacji. Nie sposób 
też było odtworzyć przebieg wydarzeń w feralny wieczór. Jedni twierdzili, że Maks wygrał 
ogromną sumę, inni przysięgali, że ją przegrał. Wszyscy byli dość zgodni, że pił więcej niż 
zwykle, ale momentu, w którym odszedł od stołu gry nikt dokładnie nie pamiętał. Ktoś mówił, 
że Maks został odwołany do telefonu przez portiera, ale żaden portier tego nie potwierdził. 
Natarczywe pytania, szum w kasynie i brak rezultatów w ich prywatnym śledztwie znużyły 
Martę i poprosiła Zygmunta: 
 
   

  - Wyjdźmy na plażę, dość mam tego zgiełku - zdjęła pantofle, bo dostał się do nich 

piasek i wolno podeszła do jednego z pustych o tej porze koszy. 
 
   

  - Usiądźmy tu na chwilę. Chcę cię o coś zapytać. 

 
   

  - Pytaj śmiało. 

 
   

  - Bo widzisz - zaczęła trochę zawstydzona - ja niewiele wiem o polityce, chociaż 

powinnam. Właściwie nigdy mnie to nie interesowało, ale teraz wszyscy wkoło mówią wojna – 
wojna… jak to naprawdę jest? 
 
   

  - Hmm… nie łatwo jest to wszystko streścić w dwóch słowach, ale ogólnie chodzi o to, 

że Niemcy chcą podporządkować sobie Europę, a może nie tylko Europę. Zajęli już Austrię, 
ustanowili protektorat Czech i Moraw, a teraz mają chrapkę na Polskę. Już na jesieni zeszłego 
roku wystąpili wobec Polski z propozycją wcielenia Gdańska do Rzeszy i utworzenia 
eksterytorialnego korytarza do Prus Wschodnich, a w styczniu tego roku powiedzieli, że za 
zgodę na korytarz otrzymamy gwarancję granicy polsko-niemieckiej. 
 
   

  - Słyszałam coś o tym, ale nie pamiętam szczegółów. I co było dalej? 

background image

 
   

  - Polska cały czas odrzucała niemieckie żądania w sprawie Gdańska i korytarza, aż 28 

kwietnia, Hitler anulował polsko – niemiecki układ o nieagresji z 1934 roku ! 
 
   

  - A co na to Polacy? 

 
   

  - 5 maja minister spraw zagranicznych wygłosił to słynne przemówienie w sejmie. 

Wszyscy w całej Polsce przerwali pracę i słuchali radia. W Krakowie na Rynku wystawili 
megafony, żeby inni mogli słyszeć co mówi minister. 
 
   

  - A co dokładnie powiedział? 

 
   

  - Pamiętam dobrze. Powiedział dokładnie tak: „Pokój ma swą wysoką cenę, ale 

wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę… Polska od Bałtyku 
odepchnąć się nie da.”
 
 
   

  - A ty Zygmunt, jak myślisz? Co z tego wyniknie?, podkurczyła nogi i skuliła się 

w koszu, bo zrobiło się chłodno. 
 
   

  - Myślę, że będzie wojna i to niedługo. I myślę też, że powinnaś wrócić do Stanów 11 

sierpnia, na Piłsudskim.11 sierpnia, czyli jutro, droga pani. 
 
   

  - Ale ja nie wyjadę bez Maksa! I tak każą mi czekać na koniec dochodzenia. Poza tym, 

nie chcę tam wracać, do tej piekarni i tego wszystkiego, od czego uciekłam. Tak naprawdę, to 
nie wiem, co mam robić - przyznała się bezradnie. - A ty co będziesz robił? 
 
   

  - Poczekam tu z tobą jeszcze kilka dni, ale najpóźniej 25 sierpnia muszę być 

w Warszawie. Jeśli chcesz, zabiorę cię ze sobą, a stamtąd już jest bardzo niedaleko do ciotki 
Maksa, Alicji. Dzwoniłaś do niej? Wie o Maksie? 
 
   

  - Jeszcze nie, ale jutro, to jest dzisiaj, zadzwonię, tylko później. Może coś się wyjaśni - 

powiedziała bez większej nadziei. 
 
   

Posiedzieli jeszcze chwilę, ale było już bardzo późno, albo jak kto woli, wcześnie. 

Zaczynało się rozwidniać, wiał rześki wiaterek i zapowiadał się nowy, piękny, słoneczny dzień 
nad morzem - kolejny dzień wakacji nad morzem. 
 
   

  

 
   

  

 

    OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ DRUGI 
 
 

   

  

background image

 
   

Około czwartej po południu Marta wybrała się do Urzędu Pocztowego i zamówiła 

rozmowę z Podkową Leśną. Czekała około pół godziny na połączenie i w końcu usłyszała: 
 
   

  - Pani Morton do kabiny numer 2. 

 
   

  - Dzień dobry ciociu, tu Marta. 

 
   

  - Marta, dziecko kochane! Co u was słychać? Czemu nie dzwoniliście przez ostatnie 

kilka dni? Ciotka Ala ucieszyła się, że słyszy Martę. 
 
   

  - Ciociu, nie dzwoniliśmy, bo coś się stało z Maksem!! 

 
   

  - Boże drogi! Czy jest chory? Mów dziecko drogie! 

 
   

  - Widziałam go i rozmawiałam z nim, jak go brali do szpitala. Muszę jednak tu 

zaczekać, aż będzie wiadomo coś więcej. Będę dzwonić do ciebie codziennie - obiecała. 
 
   

Nie miała sumienia podawać jej szczegółów, bo po pierwsze były nieprawdopodobne, 

a po drugie nie miała pojęcia co się naprawdę stało. Kłamać w tej sprawie nie chciała. 
 
   

  Następnego dnia rano postanowiła pójść, jak gdyby nigdy nic, do Terry, do hotelu 

w Domu Zdrojowym. 
 
   

  - Dzień dobry - powitała ją recepcjonistka. - Czym mogę służyć? 

 
   

  - Proszę mnie połączyć z pokojem państwa Ekberg. Chciałabym mówić z panią Teresą 

Ekberg - poprosiła Marta. 
 
   

  - Chwileczkę, już łączę… nikt nie odbiera… Ale tu widzę w książce gości, że pani 

Ekberg pojechała na dwa dni do Juraty do znajomych. Będzie jutro wieczorem. 
 
   

  - Ale samochód nadal jest zaparkowany tam, gdzie zwykle… - zauważyła Marta. 

 
   

  - Pewnie pojechała pociągiem, bo tam jest droga kręta i przez las. Pociągiem wygodniej. 

 
   

  - Ma pani rację, nie pomyślałam o tym. Dziękuję, bardzo pani uprzejma - pożegnała się 

Marta. 
 
   

  Po wyjściu z hotelu od razu zobaczyła miłą dziewczynę, opiekunkę dziecka, która do 

niej pomachała ręką. Nie miała żadnych innych planów, a na ławce koło dziewczyny nie 
siedziała żadna z jej koleżanek po fachu, tak więc Marta z chęcią się przysiadła. 
 
   

  - Dzień dobry, jak się pani czuje? - zapytała z troską dziewczyna. 

 
   

  - W porządku, a czemu pani pyta? 

background image

 
   

  - No… wszyscy tu gadają o pani i pani mężu. Słyszałam już ze sto wersji wydarzeń – 

musi pani być tym wykończona… 
 
   

  - To prawda - przyznała Marta. - Tak naprawdę, to się w tym wszystkim pogubiłam i nie 

wiem co mam robić… 
 
   

  - Wszyscy teraz mamy problemy, dziewczyna zajrzała do dziecka, zobaczyła, że 

smacznie śpi i poprawiła mu kocyk. - Na przykład moi rodzice stracili wszystkie oszczędności 
na studia mojego brata… ja zresztą też się na te studia składałam… A teraz wszystko 
przepadło… ja wiem, że to jest nic w porównaniu z tym, jak znika mąż… Ale my teraz też nie 
wiemy co z sobą począć, gdzie zarobić pieniądze i w ogóle jak żyć! - dziewczyna była naprawdę 
poruszona i miała łzy w oczach. 
 
   

  - Ale co się stało ? Brat oblał egzaminy? 

 
   

  - Prawda… pani jest tu tylko na wakacjach, to pani nic nie wie… Mój brat jest bardzo 

uzdolniony i studiuje na Politechnice Gdańskiej. Zaczął cztery lata temu, kiedy wszystko zaczęło 
się w tej kawiarni, jak ona tam … Cafe Langfur, gdzie właściciel powiesił antypolską 
wywieszkę. Zaczęła się awantura między studentami Polakami, a studentami Niemcami, brat już 
wtedy wdał się w bójkę i miał ostrzeżenie z uczelni. Polacy na Politechnice już wcześniej byli 
szykanowani – na przykład studenci niemieccy wywieszali napisy, że mają siedzieć na tylnych 
ławkach. Wywieszali napisy "Polen auf hintere Bänke", itd., potem hitlerowskie bojówki 
usunęły Polaków z uczelni, nie wpuścili ich do Instytutu Chemii i grozili, że coś im się może 
przytrafić… 
 
   

  - A co na to policja? 

 
   

  - Oni udawali, że się nic nie dzieje. To nie wszystko. W kwietniu rozpuścili pogłoskę, że 

wszyscy Polacy zostali skreśleni z listy studentów i od kwietnia tam praktycznie nie da się już 
uczyć… a brat powinien już pisać pracę końcową. Zamiast tego jest zawieszony i nie wiadomo, 
co z tym wszystkim będzie dalej… W ogóle z niczym nie wiadomo… Brat mówił, że od 
początku lipca niemieccy studenci i profesorowie powoływani są do Danziger Landspolizei 
i Freikorps… 
 
   

  - A co to jest? 

 
   

  - Oni po prostu są już skoszarowani, proszę pani! - dokończyła zrezygnowana. I nagle 

dodała, patrząc Marcie prosto w oczy: 
 
   

  - Myślę, że pani powinna stąd jak najszybciej wyjechać. Tu nie jest bezpiecznie. 

 
   

  - Właśnie dziś odpływa mój transatlantyk – i tak już nie zdążę. A poza tym muszę tu 

czekać, aż śledztwo się skończy. 
 
   

  - No tak, rozumiem, ale i tak myślę, że tu nikt, kto nie musi, nie powinien już być… Tu 

background image

nie jest bezpiecznie… wiem, co mówię… powiem pani coś, ale nikt inny nie może się 
dowiedzieć, że to ja powiedziałam… żeby nikt nie posądził mnie o ukrywanie czegoś 
strasznego… obieca pani, że nie powie nikomu? 
 
   

  - No dobrze… obiecuję… co to takiego? - Marcie udzielił się niepokój dziewczyny. 

 
   

  - Otóż mój tata pracuje w porcie rybackim i co rano jest przy załadunku różnego sprzętu 

na kutry wychodzące w morze. Kilka dni temu widział, jak jakiś czarny samochód zatrzymał się 
na tyłach jednego z baraków i dwóch ludzi wyciągnęło jakiś podłużny, ciężki przedmiot, który 
zaczęli nieść do trapu. Śpieszyli się i jeden z nich poślizgnął się, bo była rozlana jakaś śliska maź 
i prawie się przewrócił. O mało nie upuścili ładunku na ziemię, ale kiedy go przechylili ludzka 
ręka wysunęła się spod plandeki. Tata mówi, że oni nie wiedzą, że on to widział, ale ja i tak 
umieram ze strachu… mówię pani, niech pani stąd ucieka… 
 
   

  

 
   

  

 

  JASTARNIA PO RAZ DRUGI 
 
 

   

  

 
   

Pociąg z miarowym stukiem mozolnie przemierzał Mierzeję Helską. Z okien po prawej 

stronie przedziału widać było zatokę Pucką, po lewej, z korytarza, ubity trakt głównej drogi na 
Hel, jasny piasek wydm i od czasu do czasu fale na pełnym morzu, które ukazywały się 
w prześwitach między drzewami przepięknego sosnowego lasu porastającego Półwysep. Terry 
zajęła miejsce z biegiem pociągu przy oknie i patrzyła na mieniącą się w słońcu wodę. Oprócz 
niej w przedziale były tylko trzy osoby – matka z dwojgiem kilkunastoletnich dzieci, które 
zajadały kanapki z jajkiem na twardo. Poczuła ochotę, by zapalić papierosa i wyszła na korytarz. 
Otworzyła okno i świeży powiew powietrza rozwiał jej włosy i sprowadził przyjemny chłód na 
policzki i czoło. Pogoda była przepiękna – bezchmurne niebo i rześki wiatr – w sam raz na plażę. 
Dojeżdżali do Kuźnicy, małej wioski rybackiej, sześć kilometrów od Jastarni. Na ubitej drodze 
dla samochodów nie zauważyła większego ruchu, jedynie kilka furmanek konnych i stary 
samochód dostawczy. Szukała wzrokiem rozwidlenia torów, albo torów kolejki wąskotorowej 
prowadzących w kierunku wydm, ale nic takiego nie zobaczyła. Rozdrażniło ją to i ze złością 
rozgniotła niedopalony papieros w popielniczce na korytarzu pociągu. Szukała ich bo była 
pewna, że powinna je zobaczyć, bo wiedziała, że budowa umocnień wojskowych idzie pełną 
parą od maja, czyli już trzeci miesiąc. Droga dla samochodów od Kuźnicy do Jastarni nazywała 
się ulicą Helską. Pojawiły się na niej jeszcze trzy furmanki, dwa motocykle z przyczepą z boku 
i jeden rozklekotany samochód osobowy.„No, gdyby nie port i kolej nikt by tu nie dojechał na 
wakacje” – pomyślała Terry. 
 
   

  Wysiadła w Jastarni i poszła na piechotę w stronę Juraty, do Jastarni Bór. Nie 

zamierzała skorzystać z hotelu, tak jak wtedy, kiedy byli tu wszyscy razem z Martą, Runem 

background image

i Maksem. Ten jej pobyt teraz miał być zupełnie inny. Szła z małą walizeczką około piętnastu 
minut i wkrótce zagłębiła się w małą, boczną i piaszczystą uliczkę. Zapukała do niskiego domku 
z czerwonej cegły, który stał w ogródku pełnym kwiatów i dojrzewających pomidorów i nie 
czekając na odpowiedź lekko pchnęła drzwi. Wejście do domku było tak niskie, że musiała lekko 
się pochylić, aby nie uderzyć głową we framugę drzwi. Od razu zobaczyła gospodynię stojącą 
nad węglową kuchnią, mieszczącą się na końcu korytarza. 
 
   

  - Dzień dobry, przyjechała pani pociągiem, czy przypłynęła pani statkiem? - zapytała 

kobieta. 
 
   

  - Dzień dobry – pociągiem, tym co teraz przyjechał, odpowiedziała i postawiła na stołku 

walizkę. 
 
   

  - Chce pani pokój od ogródka, czy od podwórka z oknami na wschód? 

 
   

  - Może być ten na wschód, będzie chłodniejszy, bo słońce praży bez przerwy. Ważne 

jest, aby był cichy. Muszę trochę popracować nad nową piosenką do filmu, który będziemy 
kręcić, a w hotelu w Sopocie jest taki szum, że nie mogę się skupić - uśmiechnęła się Terry. 
 
   

  - Tu będzie miała pani spokój. Tu jest hałas tylko rano, kiedy wojsko ma ćwiczenia. 

Byłabym zapomniała pani powiedzieć. Przedwczoraj był we wszystkich domach oficer i mówił, 
że wojsko zajęło pas wybrzeża i ustawiło posterunki zaporowe od strony Kuźnicy, bo będą 
ćwiczyli ostre strzelanie, a pociski będą przelatywać nad torami kolejowymi i szosą. Niech pani 
nie idzie w tamtą stronę - przestrzegła gospodyni. 
 
   

  - A myślałam, że tu będzie spokój – a tu wojsko i pociągi… no trudno - westchnęła 

Terry. 
 
   

  - Prawda, słychać pociągi, ale przecież nie przez cały czas. 

 
   

  Pokoik był mały, ale miał wszystko, co było jej potrzebne: łóżko, stolik, krzesło, wąską 

szafę, miednicę i dzban na wodę. Zrobiła sobie herbatę, przebrała w kostium plażowy, narzuciła 
lekką sukienkę i poszła w kierunku plaży nad morzem. Usiadła na wygodnym drewnianym 
krześle z szerokim oparciem przy jednym ze stolików koło kamiennego parkietu do tańca, 
zamówiła wodę sodową, wyjęła kartki z papierem w pięciolinię i zaczęła zapisywać nuty łatwej 
piosenki, którą nuciła sobie pod nosem. Pod nutami zapisywała słowa, ale dość często ścierała je 
gumką – widocznie tekst sprawiał jej więcej kłopotu. Obok siedziała młoda, opalona kobieta, 
której dzieci bezustannie biegały miedzy stolikami. Dziewczynka uczesana w kucyki zawołała; 
 
   

  - Mamo, mamo… ta pani pisze muzykę… - była zachwycona. 

 
   

  - Nie przeszkadzaj pani - skarciła ją matka. 

 
   

  - Ależ ona mi wcale nie przeszkadza… melodię mam już ułożoną, ale nie wiem, które 

słowo będzie lepsze… 
 

background image

   

  - A o czym jest ta piosenka? - zaciekawiła się młoda mama. 

 
   

  - O miłości, oczywiście - uśmiechnęła się szeroko Terry. - Może pani mi pomoże - 

zaproponowała. 
 
   

  - Bardzo chętnie - zgodziła się natychmiast. 

 
   

  I tak przez najbliższe kilka dni spotykały się w tym samym miejscu i układały słowa do 

wesołej piosenki, w której zakochani komiwojażerowie z racji swojego zawodu nie mogli się 
spotkać i ciągle się mijali. Nie rezygnowali jednak ze swojej miłości i kiedy kolejny raz 
próbowali się umówić na spotkanie, przesyłali sobie pocztówki. Wieczorem szła spać, a bardzo 
wcześnie rano wyjmowała z szafy staniczek dwuczęściowego kostiumu, moczyła go w miednicy 
z wodą i wyciskała nad niewielką salaterką. Następnie moczyła w cieczy zaostrzony patyczek 
i nanosiła niewidoczne notatki i liczby na kartki z nutami. Liczby dotyczyły godzin i ilości 
pociągów jadących na Hel, a notatki informacje, ile z tych pociągów wiozło rezerwistów i sprzęt 
wojskowy. Wynosiła potem stanik i wieszała na sznurze, gdzie suszył się wraz z inną bielizną 
i pościelą wywieszaną przez gospodynię. 
 
   

  Wiki pozostała w Jastarni kilka dni, a każdy z nich był podobny pod względem planu 

zajęć, godzin pracy nad piosenką i czasu spędzonego na plaży. Dopiero ostatni dzień przed 
wyjazdem do Sopotu różnił się od pozostałych. Po południu dwóch młodych wojskowych, 
żołnierz i marynarz, chodzili od pensjonatu do pensjonatu i od jednej prywatnej kwatery do 
drugiej, aby zasugerować letnikom wcześniejszy powrót z wakacji do domów. Ludzie niechętnie 
ich słuchali, a niektórzy nawet wyśmiewali ich, nazywając defetystami. Większość mówiła, że 
wszystko rozejdzie się po kościach, bo Hitler ma czołgi z tektury, a jego benzyna nie nadaje się 
nawet do zapalniczek. Widząc spakowaną walizeczkę Terry młodszy żołnierz pochwalił ją: 
 
   

  - Widzę, że pani jednak wyjeżdża… dobrze pani robi - powiedział. 

 
   

  - Wyjeżdżam, bo mój urlop się skończył - powiedziała z żalem Terry. 

 
   

  Rano opuściła Jastarnię, gdzie dopiero za mniej więcej dziesięć dni sytuacja miała się 

zmienić. Dwudziestego czwartego sierpnia na placu koło kościoła odbył się pobór najlepszych 
wozów i koni z gospodarstw. Zostały one następnego dnia oddelegowane na Hel. Szły 
w kolumnie trzydziestu wozów jedno i dwukonnych oraz kilkunastu koni luzem. Letnicy nadal 
nie chcieli wyjeżdżać do swoich domów i dopiero kiedy komendant obrony Jastarni wraz 
z patrolem osobiście odwiedził wszystkie pensjonaty i zdecydowanie zalecił opuszczenie 
półwyspu, wszyscy przyjezdni opuścili kwatery w ciągu najbliższych trzech dni. Prawdziwa 
panika rozpoczęła się pod koniec sierpnia, kiedy zarządzono ewakuację cywilów z Helu. Kobiety 
ciągnęły za rękę płaczące dzieci, żandarmi nawoływali do pośpiechu, ludzie bezładnie wpychali 
się do wagonów, a z Gdyni nadeszła wiadomość o zaduszeniu kilku dzieci przez spanikowany 
tłum. 
 
   

  

 
   

  

background image

 

  ZAKOŃCZENIE ŚLEDZTWA 
 
 

   

  

 
   

Dwunastego sierpnia Martę wezwano na kolejne przesłuchanie. Śledczy poinformował ją 

zwięźle o wynikach dochodzenia. 
 
   

  - W związku z faktem, że pani mąż w dniu wczorajszym odpłynął na pokładzie 

„Piłsudskiego”, wraz z innymi pasażerami do Nowego Jorku zamykamy śledztwo. Nie interesują 
nas prywatne rozgrywki między małżonkami. Cały czas usiłowała pani mataczyć i wprowadzać 
nas w błąd. Zdjęcia od fotografa też odebrała pani osobiście, bo była pani tam dwa razy: raz 
sama, a drugi raz w towarzystwie znajomego. Nie wiem po co pani to całe krętactwo i nie chcę 
dociekać. Mam dla pani dwie rady. Jedna jest taka: proszę iść do lekarza i podleczyć nerwy, 
a druga - proszę wyjechać z Sopotu, bo tu jest naprawdę coraz mniej bezpiecznie. To tyle. Może 
teraz pani iść tam, dokąd pani chce. Żegnam panią. 
 
   

  Marta wyszła z posterunku i była tak oszołomiona, że najchętniej usiadłaby tam gdzie 

stała. „To nie dzieje się naprawdę… ja chyba śnię… ktoś robi ze mnie wariatkę, a może ja 
zwariowałam i mam zaniki pamięci, albo nie wiem co robię…” – pomyślała. Zobaczyła 
samochód Zygmunta zaparkowany trochę dalej na ulicy. Ucieszyła się, ze na nią czekał. 
 
   

  - Zygmunt, oni powiedzieli, że Maks wczoraj wsiadł na Piłsudskiego i popłynął do 

Stanów. To jakiś obłęd!! Co ja mam myśleć? Przecież to nie może być prawda!! - krzyczała 
zrozpaczona. 
 
   

  - Marta, nie wiem jak ci to powiedzieć, ale dlatego tutaj jestem, żebyś wiedziała.. - 

zaczął. 
 
   

  - No, wyduś to z siebie nareszcie! 

 
   

  - Wczoraj spotkałem taką parę z kasyna… ty chyba ich nie znasz, bo ostatnio tam nie 

chodziłaś, poznaliśmy ich z Maksem tego wieczoru, kiedy to wszystko się stało… 
 
   

  - No i co? 

 
   

  - Otóż spotkałem ich wczoraj na molo, a Beata, bo tak ma na imię, zapytała mnie, 

dlaczego Maks się z nimi nie pożegnał przed wyjazdem, bo widziała go jak wchodzi na trap, 
a potem na statek. 
 
   

  - Jak go poznała? Powiedziała coś? 

 
   

  - Mówiła, że był w białym garniturze i w ogóle opisała go dość dokładnie. Sam o mało 

się nie przewróciłem z wrażenia. 

background image

 
   

  - Ale czy rozmawiała z nim osobiście? 

 
   

  - No nie… tego nie mówiła - przyznał Zygmunt. 

 
   

  - To może wsiadł tylko jego sobowtór, żeby wszyscy myśleli, że Maks wraca do 

Stanów… Pomyślałeś o tym? A co, jeśli to wszystko jest jedną wielką mistyfikacją? 
 
   

  - Ale kto miałby to robić?? I po co? - odpowiedział pytaniem Zygmunt. 

 
   

Nie miał zamiaru niczego Marcie ułatwiać i dlatego nie usłyszała odpowiedzi na 

najistotniejsze pytanie, które wówczas mu zadała. Marta westchnęła. Widocznie Zygmunt nie 
jest jeszcze gotów do szczerej rozmowy z nią. 
 
   

  - Można z nimi się jakoś umówić? - zapytała bez większej nadziei, bo ostatnio wszystko 

stało się takie nierealne, że nawet zwykłe spotkanie z kimś wydawało się niepewne. 
 
   

  - Nie wiem, gdzie mieszkają, ale pewnie będą na spotkaniu z dziennikarzami w Gdyni. 

Wiem o tym spotkaniu od Terry, bo mówiła, że tam będzie. 
 
   

  - Jacy dziennikarze? Nic o tym nie słyszałam. 

 
   

  - Amerykańscy, brytyjscy i litewscy. Przyjeżdżają do Gdyni siedemnastego. Pewnie 

w związku z ogólną sytuacją. Możemy tam też pojechać, bo wielu rzeczy będzie tam można się 
dowiedzieć. Myślę, że ta Beata też tam będzie, bo chyba coś mówiła, że pisze artykuły do 
jakiegoś tygodnika. 
 
   

  Tymczasem zajechali pod Eden, gdzie czekał na nich, jak zwykle o tej porze, obiad. 

 
   

  - Posłuchaj Marta - powiedział w pewnym momencie Zygmunt. - Ja wiem, że ta twoja 

sytuacja jest zupełnie nie z tej ziemi. Mnie też to wszystko się bardzo nie podoba, ale nie wiem 
co możemy w tej sprawie zrobić. Tu naprawdę robi się parszywie i zgadzam się, że nie powinnaś 
to zostawać. Jest jeszcze jedna możliwość wyjazdu do Nowego Jorku. Dwudziestego czwartego 
odpływa z Gdyni do Ameryki transatlantyk Batory. Są jeszcze miejsca. Sprawdzałem. 
 
   

  

 
   

  

 

  KUTER 
 
 

   

  

 
   

Kuter, który wpłynął z pasażerem pod pokładem do portu Visby na Gotlandii miał za 

background image

sobą trudny rejs. Pogoda była burzliwa, fale rzucały nim na wszystkie strony, a przewożony 
pasażer był chory i wymagał pomocy lekarskiej. Jednak nikt na pokładzie kutra nie mógł mu jej 
udzielić. Maks, bo to on był tym trudnym pasażerem, albo majaczył i rzucał się w gorączce, albo 
po omacku szukał pod pokładem paszportu, bo jak sądził ukradziono mu go razem 
z mikrofilmem przy próbie zabójstwa w Alei Wisielców w Sopocie. Tak jak Marta 
przypuszczała, w tle całej sprawy stały niemiecki wywiad i polski kontrwywiad. I to polski 
kontrwywiad uratował Maksowi życie, dosłownie wyrywając go z rąk agentury niemieckiej 
i przemycając do Szwecji. Zdecydowano, że nie można dopuścić do przewiezienia Maksa do 
szpitala w Gdańsku, bo wtedy mógłby zniknąć na zawsze. Tymczasem jednak Maks nie 
wiedział, gdzie się znajduje, czuł się fatalnie, był cały poobijany, miał gorączkę, no i odczuwał 
potworny ból w karku i szyi. Przez cały ten koszmarny rejs na zmianę tracił i odzyskiwał 
przytomność, także całkowicie zatracił poczucie czasu. Teraz znów się obudził i zdał sobie 
sprawę, że już nie płyną. Usłyszał kroki na pokładzie i za chwilę bardzo wysoki marynarz 
w brązowym golfie zszedł i pochylił się nad jego koją. 
 
   

  - Witam wśród żywych. Jak się czujesz? 

 
   

Maks chciał odpowiedzieć, ale tylko zaskrzeczał i zakrztusił się śliną. 

 
   

  - Nie męcz się… posłuchaj… Wiem, że jesteś ledwo żywy, ale musisz jeszcze 

wytrzymać. Jak się ściemni, przeniesiemy cię gdzie indziej, bo ja muszę płynąć z powrotem do 
Gdyni. Nie wolno ci się wychylać, bo oficjalnie cię tu nie ma. Tu są dwie butelki wody… muszą 
ci wystarczyć. Trzymaj się, przyprowadzę kogoś, kto się tobą zajmie. 
 
   

  Nie dawała mu spokoju myśl o Marcie. Miał wyrzuty sumienia dotyczące dosłownie 

wszystkiego, co jej dotyczyło, nawet faktu, że ją poślubił. Sięgnął myślą w przeszłość do dni 
pobytu w Warszawie w związku z aktorką Betty Amann. Było to dziewięć lat temu, był wtedy 
bardzo młody, pełen młodzieńczej fantazji. Kiedy spotkał się z propozycją współpracy z polskim 
wywiadem, uznał to za przygodę, która nie każdemu jest dana. Tym bardziej, że miał być tylko 
„śpiochem”, kontaktem dla potencjalnych przyszłych i jeszcze nie sprecyzowanych zadań. 
Prawie zapomniał o całej sprawie, zakochał się w Marcie, z którą ożenił się pod wpływem 
romantycznego impulsu i wspólnie układali plany związane z produkcją filmów, gdy dosłownie 
na parę godzin przed odpłynięciem z Nowego Jorku, polski wywiad przypomniał mu o swoim 
istnieniu. Otrzymał zadanie wzięcia udziału w akcji, w wyniku której ma pozwolić się okraść 
agentom niemieckim z dostarczonego mu przez polski kontrwywiad mikrofilmu. Zgodził się na 
wykonanie tego zadania, mając zapewnienie, że cały czas będzie asekurowany i że zadanie 
w sumie jest dość proste. Rzeczywistość jednak okazała się inna. O mały włos nie stracił życia, 
a jego ukochanej Marcie grozi tak wiele niebezpieczeństw, z których zdawał sobie sprawę, że 
dosłownie odchodził od zmysłów. Do rozpaczy doprowadzało go poczucie własnej bezradności 
i całkowita zależność od osób, których nie znał i od okoliczności, na które nie miał wpływu. 
Jednego był pewny: musi Marcie jakoś dać znać, że żyje i sprawić, żeby pojechała z powrotem 
do Ameryki i uciekła przed straszną wojną, która, był przekonany, wybuchnie lada dzień. 
Wydawało mu się, ze upłynęła wieczność zanim usłyszał jakieś głosy i kroki koło wejścia pod 
pokład. Jako pierwszy pojawił się brodaty marynarz w brązowym golfie, a za nim zeszła drobna 
dziewczyna w chustce na głowie. Maks widział ich niewyraźnie w chybotliwym świetle starej 
pokładowej lampy naftowej. 

background image

 
   

  - Przeniesiesz się teraz na ląd - zakomenderował marynarz. - Na nabrzeżu stoi wózek 

zaprzęgnięty w osiołka. Birgit jeździ nim po ryby do restauracji. Musisz położyć się na 
podłodze, obok postawimy dwie skrzynie ryb – będziesz musiał to wytrzymać, chociaż strasznie 
śmierdzą. 
 
   

Dziewczyna pierwsza wspięła się na schodki i po chwili dała im znak ręką, żeby 

wychodzili. 
 
   

„Rush”, usłyszał Maks. 

 
   

  - Wyłaź teraz - marynarz popchnął go do góry - szybko do wózka! - rozkazał. 

 
   

Maks wykonał polecenie, chociaż potem zastanawiał się, skąd wziął na to wszystko siły. 

Ryby cuchnęły niemiłosiernie, a na dodatek Birgit położyła na niego dwa worki kartofli. 
Strasznie go wszystko bolało, ale zacisnął zęby. Koła zaskrzypiały i wózek ruszył powoli po 
wyboistym nabrzeżu. Po kilkunastu minutach osiołek zatrzymał się, a marynarz uwolnił go od 
ciężaru worków i pomógł mu wydostać się z wózka. Znajdowali się na ciasnym podwórku 
otoczonym przez niskie zabudowania z pobielonym ścianami. Podwórko było osłonięte dwoma 
wysokimi dębami, a jedno z zabudowań miało strome drewniane schody prowadzące na 
poddasze. 
 
   

  

 
   

  

 

  STO DĘBOWYCH KŁóDEK I MILION KLUCZY 
 
 

   

  

 
   

  - På trappan - szepnęła dziewczyna. 

 
   

  - Na schody - marynarz powtórzył za Birgit i lekko popchnął Maksa. 

 
   

Kiedy znaleźli się w pokoju na poddaszu, wyciągnął coś z kieszeni i położył na stole 

przed Maksem. 
 
   

  - Jesteś na wyspie Gotland w miasteczku Visby. Tu jest twój paszport i pieniądze. 

Trzysta dolarów w dziesiątkach i dwudziestkach. Ktoś się z tobą niedługo skontaktuje i dowiesz 
się co dalej. Ja zaraz odpływam. 
 
   

Chciał wyjść, ale zobaczył, że Maks usiłuje mu coś powiedzieć. 

 
   

  - O co chodzi? - zatrzymał się już przy drzwiach i widząc, że Maks robi rozpaczliwe 

background image

ruchy ręką, pochylił się nad nim, aby usłyszeć co szepce. 
 
   

  - Marta musi wracać do Ameryki … Papier i ołówek… błagam… - wydusił Maks. 

 
   

  - Penna och papper - przetłumaczył marynarz. - Han vill att penna och papper - 

powiedziałem jej, że chcesz papier i ołówek, uspokoił Maksa. 
 
   

Birgit znalazła wszystko w jednej z wiszących nad żelaznym łóżkiem szafek. Maks 

złapał kartkę i napisał szybko: Sopot – park za Domem Zdrojowym – opiekunka w szarej 
sukience z dzieckiem w wózku – zna moją żonę – powiedz jej, że żyję. Uwierzy, kiedy powiesz: 
STO DĘBOWYCH KŁóDEK I MILION KLUCZY.
 Podał notatkę brodaczowi i wyszeptał 
z wysiłkiem: 
 
   

  - Daj jej to. 

 
   

Marynarz uśmiechnął się lekko, złożył kartkę kilkakrotnie, schował do kieszeni 

i wyszedł. 
 
   

  „Sto dębowych kłódek i milion kluczy” było zaklęciem, którego używali 

w dzieciństwie, kiedy przysięgali zachować dla siebie jakiś sekret. Mieli je tylko na swój użytek 
i wypowiedzenie go oznaczało, że tajemnica jest absolutnie bezpieczna. 
 
   

  Maks spał kamiennym snem przez całą noc, a rano czuł się o wiele lepiej. Obudziło go 

bicie dzwonów. Podszedł do okna i ostrożnie uchylił firankę. Niedaleko był kościół, a na jego 
wieży okrągły zegar wskazywał szóstą rano. Maks stracił poczucie czasu i wszystkie dni zlały 
mu się w jedną całość. Nie wiedział, czy wydarzenia, których strzępy wyświetlały mu się 
w pamięci obejmowały kilka dni, czy kilka miesięcy. Nie miał kalendarza, ani nawet zegarka. 
Wziął jeszcze jedną kartkę papieru i próbował w punktach robić notatki, ale jego pamięć miała 
tak potężne luki, że do niczego nie doszedł. Około ósmej Birgit przyniosła mu śniadanie: 
Dzbanek mleka, pół bochenka chleba i kawał sera. 
 
   

  - Inte öppna fönstret – powiedziała, pokazując na okno i pomagając sobie gestem. - 

Förstår du? - zapytała. 
 
   

  - Tak - Maks kiwnął głową. - Chyba rozumiem. Mam nie otwierać okna - pomyślał. 

 
   

  Kuter rybacki wyszedł w morze jeszcze tego samego dnia i dołączył do innych łodzi 

przebywających na łowiskach śledzia. Połowy trwały jeszcze trzy dni, także wszyscy rybacy 
dopiero siedemnastego sierpnia powrócili z rybami w ładowniach do portu w Gdyni. Prawie od 
razu też właściciel kutra dostał następne polecenie i musiał znów wypłynąć w morze. Nie miał 
więc czasu udać się do Sopotu w poszukiwaniu opiekunki dziecka, która zwykle siadała na 
ławce w parku za Domem Zdrojowym. Złożona kartka od Maksa cały czas pozostawała 
w kieszeni jego spodni, które po przyjeździe rzucił do prania do kosza na brudną bieliznę. 
 
   

  

 

background image

   

  

 

  RAUT 
 
 

   

  

 
   

Tego samego dnia Marta i Zygmunt pojechali do Gdyni na spotkanie z dziennikarzami 

z Anglii, Ameryki i Litwy, które odbyło się w Ratuszu. Na konferencji prasowej dziennikarze 
najczęściej pytali o wprowadzenie przez polski rząd blokady granicznej wymiany handlowej 
pomiędzy Niemcami a Polską. Pytano też czy prawdą jest, że w wyniku wspólnej decyzji władz 
wojskowych i kilku ministerstw podjęto decyzję o zgromadzeniu zapasów żywności na siedem 
dni i przygotowaniu urzędów państwowych do ewakuacji do Włodzimierza Wołyńskiego. Ktoś 
interesował się pożarem, który wybuchł dziesiątego sierpnia w Gdyńskiej Stoczni Jachtowej. 
Część mniej oficjalna odbyła się w Hotelu Turystycznym, gdzie oprócz dziennikarzy pojawili się 
znani ludzie świata kultury, celebryci, snobi i różni ciekawscy ze sporą ilością gotówki 
w kieszeni. Był to raut na stojąco, kelnerzy uwijali się z tacami pełnymi eleganckich, 
wysmukłych kieliszków z białym winem, wysokich i szerszych u góry kieliszków z czerwonym 
winem, czarek z szampanem i pękatych, niskich kieliszków z wódką. Na stołach ustawionych 
w podkowę znajdowały się salaterki z sałatkami, wymyślnie przystrojone półmiski różnych ryb 
w galarecie, pasztetów, wykwintnych serów, mięs i ciast. Pito dużo, salę wypełnił wesoły gwar, 
a w rogu przygrywał modny band. 
 
   

  Marta i Zygmunt byli dosłownie oblegani przez wszystkich znajomych z Sopotu, 

z którymi znali się całkiem dobrze lub tylko z widzenia. Przyszła również Terry w sukni 
koktajlowej eksponującej ślicznie opalone ramiona i zgrabne nogi. Wyglądała tak efektownie, że 
przyciągała wzrok męskiej połowy sali i wkrótce otoczył ją cały wianuszek mężczyzn. 
Prawdziwą sensacją była jednak Marta. 
 
   

  - Oh, jakże się cieszę, że panią widzę - paplała Niemka, znajoma z kasyna. - Myśleliśmy 

z Hermanem, że popłynęła już pani wraz z mężem do Ameryki… bo on wyjechał, prawda? - 
dopytywała się. 
 
   

  - Tak nam się ułożyło, ale ja też wypływam za kilka dni - wyrwało się Marcie zanim 

ugryzła się w język. 
 
   

Nie wiedziała, dlaczego dała się wplątać w tworzenie plotek na swój własny temat. 

Przecież tak naprawdę wcale nie wierzyła w wyjazd Maksa. On by jej tak nie oszukał – była tego 
pewna. Czy jednak na pewno była? Wątpliwość, która wkradła się do jej serca zdenerwowała ją. 
Wzięła z podsuniętej tacy kieliszek wódki, podniosła go mówiąc „Pani zdrowie” i szybko go 
wypiła. 
 
   

  - A nie boi się pani, że mąż kogoś przygarnie do waszej kabiny? - zażartowała inna, 

znana jej tylko z widzenia damulka. Pozostali zaśmiali się z tego, jak odebrała Marta, ze złośliwą 
satysfakcją, a jedna nieznana jej bliżej dziewczyna powiedziała z fałszywą troską: 

background image

 
   

  - Widzę, że skóra schodzi pani od opalania z nosa… mam dobry puder… dać go pani?. 

 
   

  - Dziękuję, ale ja lubię takie obierające się nosy – tak naprawdę, to specjalnie się tak 

opalałam, żeby był czerwony - Marta uśmiechnęła się szeroko, a widząc, że nadchodzi Terry 
z kilkoma dziennikarkami, zwróciła się już bezpośrednio do niej: 
 
   

  - Terry, gdzie się ostatnio podziewałaś… nigdzie cię nie było widać… 

 
   

  - Nie uwierzysz, ale byłam kilka dni w Jastarni. Tam jest tak piękna plaża, że chciałam 

w spokoju się poopalać i oddać swojemu hobby… widzisz, ja też bardzo lubię robić zdjęcia 
artystyczne… - Terry popatrzyła Marcie prosto w oczy tak przenikliwie, że aż ta poczuła się 
nieswojo. 
 
   

Po chwili, już bez żadnej niepokojącej w głosie nuty, dodała wesoło: 

 
   

  - Ja tak już mam… czasem lubię się wszystkim urwać… ale poważnie, pojechałam tam, 

aby w spokoju napisać dla nas piosenkę… do naszego pierwszego filmu, albo wodewilu. Bo ja 
nie wierzę w żadne wojny… patrz, przyniosłam parę egzemplarzy - Terry wyjęła spod pachy 
kilka cienkich zeszytów w porządnych, kolorowych okładkach. 
 
   

  - Jeden będzie dla ciebie, a tu mam po egzemplarzu dla wszystkich przedstawicieli gazet 

w Europie. Mam nadzieję, że będzie to przebój międzynarodowy - mówiła pół-żartem. 
 
   

Rozdała kilka egzemplarzy piosenki stojącym najbliżej siebie, a oryginalny egzemplarz 

z Jastarni trafił do rąk dziennikarki litewskiej. Nie różnił się wyglądem od pozostałych, bo 
wszystkie napisane były ręcznie równym i starannym pismem piątkowej uczennicy. 
 
   

  - Możemy posłuchać, jak to brzmi - wpadły na pomysł prawie jednocześnie dziennikarki 

z Anglii i Stanów i pobiegły do orkiestry. 
 
   

Po chwili wszyscy usłyszeli swingującą melodię w stylu włoskiego zespołu Trio 

Lescano, podobną do przeboju Camminando sotto la pioggia tańczonego na dansingach. Polski 
tytuł brzmiał „Przyślij mi pocztówek pięć”. Tekst był dowcipny i pozwalał dowolnie zmieniać 
miejsce spotkania bohaterów oraz ilość przesyłanych sobie pocztówek. Cała sala wkrótce 
podchwyciła o co chodzi i piosenka jeszcze tego wieczoru stała się szlagierem zabawy. Wypity 
alkohol pomógł Marcie zapomnieć o sytuacji, w której się znalazła i doznanych przykrościach 
z początku zabawy. Tego wieczoru naprawdę dobrze się bawiła. 
 
   

  

 
   

  

 

  VISBY 
 

background image

 

   

  

 
   

Tymczasem po drugiej stronie Morza Bałtyckiego Maks nadał czekał na rozwój 

wydarzeń. Kilka następnych dni było tak podobnych jeden do drugiego, że zlały mu się w jedną 
całość. Nie wychodził z pokoju na poddaszu, dużo spał, a jedyną osobą, która do niego zaglądała 
była Birgit, która przynosiła mu wodę i jedzenie. W tym przymusowym bezruchu były także 
nieliczne dobre strony, a najważniejsze było to, że czuł się coraz lepiej i już mógł bez charczenia 
używać swoich strun głosowych. Powoli wracała mu pamięć i układanie wydarzeń w logiczny 
ciąg nie sprawiało mu już takich trudności. 
 
   

  Trzeciego dnia wieczorem wreszcie nastąpiło to, na co wyczekiwał. Dziewczyna 

przyprowadziła ze sobą mężczyznę, który na oko mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Mówił 
po angielsku na tyle dobrze, że Maks nie miał najmniejszego problemu, aby się z nim 
porozumieć. 
 
   

  - Lars Ericsson - przedstawił się, podając Maksowi rękę. - Lars, czy nie Lars, ale uścisk 

ma mocny i szczery - pomyślał Maks. 
 
   

  - Maks Morton… cieszę się, że pan tu jest - powiedział po prostu. 

 
   

  - Mów mi Lars - poprawił mężczyzna. 

 
   

  - W porządku, siadaj proszę - Maks wskazał gościowi krzesło. 

 
   

  - Powiem ci tylko tyle, ile muszę i mogę. Jesteś teraz w domu mojego kuzyna, Olafa, 

który był ożeniony z Polką. Zmarła w zeszłym roku na wiosnę. Ich córka Birgit nie mówi po 
polsku, bo Fela o to nie zadbała. Nie ma to teraz znaczenia, bo zabiorę cię ze sobą do siebie. 
Będziesz pracował jako pomocnik na moim kutrze i na zapleczu mojego sklepu z rybami. 
Rozpuszczę wieść, że jesteś odludkiem i boisz się rozmawiać z ludźmi, ale wziąłem cię, bo 
potrzebuję pomocy przy robocie. To zresztą jest szczerą prawdą. Mam kuzyna w twoim wieku, 
nazywa się Sven i tak się będziemy żoną do ciebie zwracać, dopóki tu będziesz mieszka. 
 
   

  Maks ucieszył się na perspektywę, że będzie miał trochę swobody, ale nie był pewny, na 

ile mu zezwoli Lars. Chciał mu też zadać parę pytań i miał nadzieję, że usłyszy na nie 
odpowiedź. 
 
   

  - A jak długo będę u ciebie? - zaryzykował pytanie. 

 
   

  - Tak długo, jak będzie trzeba - odpowiedział krótko. 

 
   

  - Czy będę mógł wychodzić? 

 
   

  - Jak skończysz pracę, to tak. Powiem, żeby cię nie zaczepiali. 

 
   

  - Czy mogę wysłać wiadomość do Polski? 

background image

 
   

  - Niestety, to jest wykluczone… acha, tu masz kalendarzyk i mały słowniczek 

szwedzko-angielski i angielsko-szwedzki… no i zegarek na rękę. Dam ci nowe ubranie jak 
przyjedziemy do mnie. Przeniesiemy się w nocy. 
 
   

  Zgodnie z obietnicą o drugiej w nocy Lars zapukał ponownie do jego drzwi. 

 
   

  - Teraz jest zupełnie pusto.. Idziemy. 

 
   

Maks cicho zszedł za nim po drewnianych schodkach, po czym skręcili najpierw w lewo, 

potem kilkakrotnie w prawo, szli wzdłuż jakiegoś ogromnego starego muru i na koniec po 
przejściu kilku krętych uliczek znów znaleźli się na podwórku. Zorientował się, że są na tyłach 
budynku ze spadzistym dachem. Lars pchnął ramieniem drzwi – nie były zamknięte i po chwili 
znaleźli się w środku. Weszli na pierwsze piętro, gdzie były przynajmniej dwa pokoje, do 
których prowadziły schludne brązowe drzwi. 
 
   

  - Tu będziesz teraz mieszkał. Możesz palić światło, otwierać okno i wychodzić rozejrzeć 

się po okolicy, ale jak powiedziałem, po robocie. Rozmawiaj tylko ze mną. Moja żona nie zna 
angielskiego, a ludzie nie mogą wiedzieć, że nie mówisz po szwedzku. Jak się wyśpisz, zejdź na 
śniadanie do kuchni - pożegnał się Lars. 
 
   

  Maks był tak podekscytowany nową sytuacją, że o śnie nie mogło być mowy. Czekał 

z niecierpliwością na pierwsze światło dnia i wyjrzał prze okienko na ulicę. Mieszkał na 
poddaszu, pod oknem była wąska, brukowana uliczka, a po drugiej jej stronie zobaczył ogromny, 
gruby, szary mur. Mur musiał być bardzo stary, był nierówny u góry, posiadał liczne wnęki 
i miejscami wyrosły tuż obok niego drzewa, a kamienie zaczął porastać mech. Wyglądał 
zupełnie jak część jakiejś średniowiecznej twierdzy. Pamiętał, że korytarz na piętrze skręcał pod 
prostym kątem i obok drzwi do innego pokoju było tam też drugie okno, postanowił zobaczyć, 
co przez nie widać. Dom, w którym teraz mieszkał musiał stać na wzniesieniu, bo z drugiego 
okna przy końcu korytarza zobaczył kryte na czerwono dachy licznych domków, które schodziły 
na morze. W dole, na tle niebieskiego już nieba, zobaczył w pierwszych promykach słońca 
spokojne wody Bałtyku i usłyszał nawoływanie mew. Około godziny szóstej rano usłyszał ruch 
na dole i zszedł do kuchni, gdzie już kręciła się żona Larsa, Trine. 
 
   

  - God morgon, Trine - pozdrowił ją Maks. Trine była pulchną, miłą kobietą 

o niebieskich oczach. 
 
   

  - God morgon, Sven - uśmiechnęła się Trine i puściła do niego oko. 

 
   

Maks zrozumiał, że przypomniała mu w ten sposób, na jakie imię ma teraz reagować na 

wypadek, gdyby ktoś obcy był w pobliżu. 
 
   

  Po śniadaniu założył granatowe, robocze drelichy i starą kurtkę, wcisnął na głowę 

czarny beret i wyglądając jak inni robotnicy portowi i rybacy, wskoczył koło Larsa na furmankę 
i pojechali na kuter do portu. Kondycja Maksa była już na tyle dobra, że zdołał przepracować 
cały dzień i sprawić, że zaskoczony Lars poklepał go na koniec pracy po plecach, mówiąc: 

background image

 
   

  - No, no… całkiem dobrze ci poszło. Nieźle się dziś spisałeś. 

 
   

  

 
   

  

 

  KARTKA I FARTUCH 
 
 

   

  

 
   

Tymczasem marynarz w brązowym golfie wrócił z drugiego, długiego połowu ryb 

dopiero dwudziestego sierpnia. Tym razem, oprócz śledzi łowili dorsze, było bardzo dużo pracy 
i wszystko zajęło więcej czasu, niż początkowo przypuszczał. Przed jego powrotem matka 
zobaczyła stertę prania pozostawioną w balii w komórce i postanowiła zrobić porządek z tym, 
jak to nazwała, obrzydliwym stosem łachów. Zanim wszystko zalała wodą, jak zwykle obmacała 
kieszenie i wszelkie zakamarki spodni i koszul, sprawdzając czy nie zawieruszyły się tam 
czasem jakieś drobne pieniądze. Pieniędzy nie znalazła, ale natknęła się na kartkę złożoną 
kilkakrotnie. Przeczytała ją powoli.„Jakieś bzdury”, pomyślała, ale złożyła papier starannie 
z powrotem, włożyła do kieszeni swojego fartucha i natychmiast o wszystkim zapomniała. Miała 
co robić. Zajęła się praniem, wieszaniem upranych rzeczy na sznurze w ogrodzie i pieleniem 
grządek w ogródku. 
 
   

  

 
   

  

 

  DECYZJA 
 
 

   

  

 
   

W ciągu najbliższych dni Marta starała się podjąć ostateczną decyzję dotyczącą 

najbliższej przyszłości. Wydarzenia następowały szybko, a szale z argumentami, które umieściła 
na każdej z nich wahały się raz na jedną stronę, raz na drugą. Szala z argumentami za powrotem 
do Ameryki miała takie „odważniki” jak opinię Zygmunta, który gorąco namawiał ją do zabrania 
się z Gdyni na rejs Batorego, niepokojące początkowo, a potem alarmujące informacje ze świata 
polityki oraz stopniowe pustoszenie Sopotu i wyjazdy kolejnych znajomych. Na szali po 
przeciwnej stronie była jej niezłomna wiara w Maksa i słowa, które wypowiedział na plaży 
w czasie dansingu w Jastarni. Mówił wtedy, żeby w razie nieprzewidzianych wypadków 
pojechała do jego ciotki, Alicji, do Podkowy Leśnej. Wiedziała, że jej niezłomne przekonanie, że 
tam się spotkają jest irracjonalne, ale do tej pory Maks nigdy w życiu jej nie zawiódł i miała 
przeczucie, że teraz też tak będzie. Transatlantyk odpływał za dwa dni i następny dzień zaczęła 

background image

od telefonu do ciotki Alicji. 
 
   

  - Ciociu, co ja mam zrobić… Maks się nie odzywał, ale ją ciągle myślę, że on się 

u ciebie pojawi. Namawiają mnie, żebym wracała sama, policja twierdzi, że on już jest 
w Stanach, ale ja im nie wierzę! Poradź coś! 
 
   

  - Drogie dziecko… u mnie są zawsze drzwi dla ciebie i Maksa otwarte, ale teraz … no 

nie wiem. Ktoś z kręgów wojskowych mówił mi coś o zbliżającej się mobilizacji… musisz 
zadecydować sama. 
 
   

  Dwudziestego trzeciego sierpnia świat obiegła wiadomość o podpisaniu w Moskwie 

paktu o nieagresji między Niemcami a Związkiem Radzieckim, a wieczorem Zygmunt 
powiedział jej, że wyjeżdża do Warszawy, ponieważ jego znajomy z Poznania dostał kartkę 
mobilizacyjną na wypadek wojny. Zdenerwowany dodał, że sam też spodziewa się powołania do 
armii i że wyjeżdża do domu jeszcze tego samego dnia. Na koniec powiedział z przejęciem: 
 
   

  - Błagam cię, Marta. Wsiadaj na Batorego i nie oglądaj się na nic… tu niedługo rozpęta 

się piekło. 
 
   

  - Ale przecież jesteśmy silni, zwarci i gotowi, gdyby przyszło co do czego – sam 

mówiłeś - uśmiechnęła się przekornie. 
 
   

  Tej nocy nie zmrużyła oka. Rano zeszła do jadalni i włączyła radio. Nadawano odezwę 

Prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Usłyszała zdanie, które potem często cytowano 
i które praktycznie poważnie zaważyło na jej decyzji. Zdanie to brzmiało:’ "Spokój, jaki cała 
ludność stolicy zachowuje w rozgrywających się wypadkach międzynarodowych, jest dowodem 
wielkiej dojrzałości obywatelskiej." Postanowiła nie ulec panice i nie płynąć do Ameryki. „Jadę 
do Podkowy Leśnej”, pomyślała i wiedziała już, że nic nie zdoła zmienić jej decyzji. 
Dwudziestego czwartego sierpnia transatlantyk m/s Batory odpłynął z Gdyni do Nowego Jorku 
z czterystu pięćdziesięcioma pasażerami na pokładzie. Wśród nich nie było Marty Morton.
 
 
   

  

 
   

  

 

  KATEDRA 
 
 

   

  

 
   

Maks powoli wciągał się w nowy tryb dnia. Fizycznie czuł się coraz lepiej i z pamięcią 

nie miał już prawie żadnych kłopotów. Lars był wymagający ale sprawiedliwy. Sam ciężko 
pracował, aby zarobić na prowadzenie domu i sklepu, ale nie wyręczał się Maksem i nie zrzucał 
na niego swoich obowiązków. Zaproponował mu rozliczenie za mieszkanie i za pracę, którą 
Maks wykonywał. Po potrąceniu należności za pokoik na poddaszu i utrzymanie, Maksowi 

background image

pozostała niewielka suma na własne wydatki, ale tak naprawdę nie miał na co tych pozostałych 
pieniędzy wydać. Próbował raz zapalić papierosa, ale zakrztusił się i zakaszlał. Uznał, że palenie 
nie jest dla niego – przynajmniej na razie. Odpowiadała mu ta mozolna, jednostajna praca – 
pomagała zabić czas i odrywała trochę od myślenia o tym, co zostawił w Polsce. Była jednak 
sprawa, która nigdy nie dawała mu spokoju, a problem dotyczył Marty. Nie mógł sobie darować, 
że ją w to wszystko wciągnął. Nie powinien był się z nią żenić z uwagi na swoje powiązania 
z polskim wywiadem. Wiedział o tym już wtedy i nie tłumaczyło go przeświadczenie, które miał 
w tamtych dniach i niezachwiana pewność, że nie będzie żadnej wojny. Wszystko co zrobił było 
niepoważne i lekkomyślne. „Cymbał i kretyn!”, oceniał się w myślach. Miał świadomość, że 
niczego nie da się już odwrócić i że chce tego, czy nie, musi przyznać, że Marta jest 
w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a on nie jest w stanie w żaden sposób jej ochronić, ani 
zwyczajnie pomóc.
 
 
   

  Po skończonej pracy lubił trochę chodzić wzdłuż średniowiecznego muru lub popatrzeć 

na morze z wysokiego klifu. Maks zawsze interesował się architekturą i szybko stwierdził zgodnie 
z prawdą, że Vibsy to prawdziwa zabytkowa perła. Niewielkie miasto zachowało niezmieniony 
przez stulecia kształt. Stary malowniczy mur miał jedenaście metrów wysokości i ponad trzy 
kilometry długości. Posiadał trzy majestatyczne bramy i aż trzydzieści sześć baszt. Maks zaszedł 
również do kilku wczesnośredniowiecznych kościołów w mieście, i przy jednym z nich wszedł na 
stary, przykościelny cmentarz z niskimi nagrobkami z szarego kamienia. Cmentarz był pusty o tej 
porze dnia, tylko przed jednym nagrobkiem bezpośrednio na trawie leżał biały polny kwiat. Lubił 
także jedno miejsce pod urwistym klifem, gdzie można było dojść piarżystą ścieżką i usiąść na 
płaskim kamieniu wśród nadmorskich traw. Rozciągał się stamtąd widok na fragment Bałtyku 
zwany basenem Gotlandzkim. Lars mówił mu, że w tym rejonie są dwie głębie: Gotlandzka 
i Landsort. Położone są po obu stronach Gotlandii i jedna z nich liczy 249 metrów głębokości, 
a druga 459 i jest najgłębszym miejscem na Bałtyku.
 
 
   

  Maks codziennie kupował popularną w Szwecji gazetę codzienną, Svenska Dagbladet

także docierały do niego wszystkie wiadomości ze świata. Prosił Larsa o streszczenie mu po 
angielsku artykułu na temat podpisanego w Moskwie paktu o nieagresji między Mołotowem 
i Ribbentropem, ministrami spraw zagranicznych Niemiec i Związku Radzieckiego. Gazeta 
podała do wiadomości, że taki fakt miał miejsce, ale nie napisano nic o tajnej klauzuli dotyczącej 
Polski, którą ta umowa zawierała. Maks też o takiej klauzuli nie wiedział, ale uznał, że cały ten 
pakt przybliża wojnę do Polski, ponieważ daje Hitlerowi gwarancję o niezaangażowaniu się 
Stalina w ewentualny bezpośredni konflikt miedzy Polską a Niemcami. „ Polska ma wojskowe 
gwarancje Anglii i Francji” – pocieszał się w myślach, „Niemcy nie zaryzykują wojny na dwóch 
frontach!”, ale pewności przecież nie miał. Dosłownie nie mógł już wytrzymać w zacisznym 
Visby i z godziny na godzinę oczekiwał wiadomości, która stamtąd by go wyrwała. 
 
   

  Wiadomość nadeszła następnego dnia. Była sobota, 26 sierpnia rano. Maks zszedł jak 

zwykle do kuchni, aby zjeść śniadanie i napić się kawy. Zdziwił się trochę, że Lars już tam był, 
bo w sobotę zaczynali pracę trochę później. 
 
   

  - Mam dla ciebie wieści - powiedział bez żadnego wstępu. - Jutro w katedrze na 

nabożeństwie o 10:00 ktoś ci coś przekaże. 
 

background image

   

  - Co mam robić? - zapytał podniecony Maks. 

 
   

  - Usiądź po lewej stronie jak najbliżej starej kazalnicy. Ktoś do ciebie podejdzie. 

 
   

  - Wiesz coś jeszcze? Kto to ma być? - dopytywał się Maks. 

 
   

  - Ani nie wiem, ani nie chcę wiedzieć. Tak naprawdę nie chcę znać żadnych szczegółów 

– tak jest bezpieczniej. 
 
   

  27 sierpnia w niedzielę przed godziną dziesiątą Maks już był w katedrze Sankta Maria 

Kyrka i siedział tam, gdzie kazał mu usiąść Lars. Ponieważ nikt się nim na razie nie interesował, 
a ludzie dopiero zaczęli sadowić się w ławach, rozejrzał się po tym wspaniałym wnętrzu, 
przypominając sobie, co przeczytał na jego temat poprzedniego dnia. A było co czytać, bo 
katedra miała dziewięćset lat i bardzo bogatą historię. Pierwszy kościół stojący na obecnym 
miejscu świątyni powstał w 1190 roku na wzór kościołów niemieckich. W XIV wieku 
dobudowano do niej kaplicę w stylu gotyckim, podwyższono mury nawy głównej, aby uzyskać 
więcej miejsca do przechowywania dokumentacji bogatych mieszczan, wnętrza wykończono 
w stylu francuskim, a pod koniec stulecia zmieniono okna na późnoromańskie. Parafialny 
kościół mariacki podniesiony został do rangi katedry w 1572 roku. Wraz z upływem stuleci 
katedrę niszczyły pożary i wielokrotnie ją przebudowywano i odbudowywano. Na przełomie 
XIX i XX wieku przywrócono jej średniowieczny wygląd według wzorów angielskiego 
neogotyku. Maks patrzył na majestatyczne, nasycone historią, przepiękne wnętrza i nagle 
usłyszał pogodną, wręcz wesołą muzykę, która miała towarzyszyć wspólnemu śpiewaniu 
psalmów. „Pewnie tak się u nich zaczyna nabożeństwo”, pomyślał. Nie znał słów, ale 
zorientował się, że ktoś rozdaje teksty osobom siedzącym w ławie za nim. Wyciągnął rękę po 
swój skrypt i podobnie jak inni, otrzymał niewielki zeszyt z nutami i tekstem. Otworzył go 
i oprócz tego, co spodziewał się tam ujrzeć, znalazł małą, przyklejoną do teksu psalmu karteczkę 
z adresem: STOCKHOLM, Strandvägen 7b, Aug. 29 before 4 p.m. Maks odwrócił się, żeby 
zobaczyć kto mu to podał, ale osoba ta zdążyła już zniknąć za grubym filarem ze starą kazalnicą. 
Po chwili usłyszał zamykanie ciężkich drewnianych drzwi. 
 
   

  

 
   

  

 

  OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ TRZECI 
 
 

   

  

 
   

Tego samego dnia rano Marta ponownie zadzwoniła do Podkowy Leśnej, aby 

zakomunikować ciotce Alicji jaką podjęła decyzję. Dodzwoniła się bez przeszkód i nawet nie 
musiała długo czekać na połączenie. 
 
   

  - Ciociu, postanowiłam jednak nie płynąć do Nowego Jorku, tylko poczekać u ciebie, aż 

background image

Maks się odezwie. Nie wierzę, że Maks wsiadł na pokład „Piłsudskiego”, myślę, że był to jakiś 
jego sobowtór… - ciężko było to wszystko wytłumaczyć komuś, kto nie miał pojęcia o ich 
sprawach. 
 
   

  - Marta… co ty pleciesz?... Jaki sobowtór? - spytała Alicja słabym głosem. 

 
   

  - Później ci wytłumaczę - przerwała stanowczym tonem Marta. - Wyjeżdżam jutro – 

jeszcze nie wiem, o której godzinie. Jeżeli uda mi się przed ósmą rano, to myślę, że powinnam 
być wieczorem - oznajmiła. 
 
   

  - Miejmy nadzieję, moje dziecko… ale pociągi mają teraz duże opóźnienia… weź ze 

sobą coś do jedzenia na drogę.. czekam na ciebie, kochanie… 
 
   

Marta odetchnęła z ulgą, że ułożyła jaki taki plan, zastanawiając się przez moment, co by 

zrobiła, gdyby nie było w zanadrzu ciotki Ali. 
 
   

  Poszła do recepcji Edenu i poprosiła o rozkład jazdy pociągów do Warszawy. 

 
   

  - Generalnie są dwie trasy: jedna przez Bydgoszcz, a druga przez Grudziądz. Oba 

pociągi jadą przez Gdańsk, ale się tam nie zatrzymują. 
 
   

  - Nie zatrzymują się w Gdańsku? Dlaczego? - nie wiedziała Marta. 

 
   

  - Żeby uniknąć odprawy paszportowo-celnej. Ale to lepiej dla pani. Nikt się tam nie 

dosiądzie… i tak wszystkie przedziały pękają w szwach i ledwo można się wcisnąć do wagonu. 
Wszyscy wyjeżdżają. 
 
   

Marta spakowała swoje rzeczy w jedną walizkę, ale i tak sporo ubrań musiała zostawić, 

bo wiedziała, że nie poradzi sobie ze zbyt dużym bagażem. 
 
   

  Postanowiła jechać z dworca w Gdyni, żeby mieć cień szansy na miejsce siedzące. 

Podjechała tam autobusem miejskim i znalazła na tablicy informacyjnej rozkład jazdy. Były dwa 
pociągi rano, odchodzące jeden po drugim. Wybrała ten przez Bydgoszcz i kupiła w kasie bilet. 
 
   

  - Lepiej niech pani przyjdzie z zapasem czasu… może się pani wtedy dostanie do 

pociągu. Marta trochę speszyła się, kiedy usłyszała taką perspektywę, ale szybko otrząsnęła się 
i wzruszyła ramionami. 
 
   

  - Strachy na lachy - mruknęła pod nosem. 

 
   

  Chciała załatwić jeszcze jedną sprawę tego dnia po południu. Korciło ją od kilku dni, 

żeby sprawdzić, czy samochód Terry nadal stoi na parkingu przed Domem Zdrojowym. Nie 
widziała jej nigdzie od czasu rautu z dziennikarzami w Gdyni. Nie tęskniła do niej, bo czuła, że 
Terry nią manipuluje i ma na sumieniu mętne sprawki, ale była ciekawa. Poza tym chciała się 
pożegnać z przemiłą opiekunką dziecka, którą szczerze polubiła. Pomyślała, że weźmie od niej 
adres i przyśle jej pocztówkę z pozdrowieniami z Warszawy albo z innego miasta. Samochodu 

background image

Terry nigdzie nie było widać, za to przy ławce, na której zwykle siedziała dziewczyna, stała 
grupa gestykulujących, głośno mówiących i przepychających się osób. Opiekunka siedziała 
oparta plecami o tył ławki, tak jakby robiła na drutach. Jej głowa zwisała nienaturalnie na piersi, 
a z ust sączyła się strużka krwi. Lalka w wózku dziecinnym patrzyła nieruchomo w niebo 
szklanymi, szafirowymi oczami. Marta poczuła, że robi jej się niedobrze. 
 
   

  Tego samego dnia wieczorem rodzice dziecka otrzymali propozycję nie do odrzucenia, 

a dwa dni później we wnęce okiennej na klatce schodowej szpitala na Łąkowej w Gdańsku jedna 
z prowadzących go Sióstr Boromeuszek znalazła kłopotliwy, płaczący prezent. Ktoś, kto go 
podrzucił, nie włożył do becika ani metryki urodzenia dziecka, ani żadnej innej wskazówki, co 
do jego tożsamości. Siostry postanowiły umieścić małego znajdkę w prowadzonym przez siebie 
sierocińcu w Starych Szotach, a problem ze znalezieniem rodziców dziecka próbować rozwiązać 
później. Jednak następnego dnia rano wybuchła wojna i pokrzyżowała wszystkim plany. 
Dotyczyło to także Sióstr Boromeuszek. 
 
   

  

 
   

  

 

  SZTOKHOLM 29 SIERPNIA 
 
 

   

  

 
   

29 sierpnia przed godziną szesnastą. Było jasne, że w ręku trzymał adres miejsca, 

w którym miał się pojutrze stawić. Doczekał do końca nabożeństwa i wyszedł z katedry. 
Zapamiętał adres i podarł kartkę, na której był zapisany. Lepiej będzie, jeśli nikt przypadkiem 
tego nie przeczyta. 
 
   

  - Mam spotkanie 29 sierpnia w Sztokholmie - powiedział do Larsa. - Nie wiem, czy 

jeszcze tu wrócę. 
 
   

  - Nikt nie wie, co będzie jutro - zgodził się Lars. 

 
   

  - Jak się dostać do Sztokholmu? Jest bezpośredni prom? 

 
   

  - Tak, do Nynäshamn. To jest port sześćdziesiąt kilometrów od Sztokholmu. Stamtąd 

jest kolejka, albo autobusy do miasta. Kiedy dokładnie chcesz jechać? 
 
   

  - Myślę, że jutro jeszcze pomogę ci z rozładunkiem ryb, a do Nynäshamn zabiorę się 

najwcześniej jak tylko się da, pojutrze rano. 
 
   

  - Jest prom o szóstej. Myślę, że ten będzie dobry - doradził Lars. 

 
   

  Maks ucieszył się z oczekiwanej zmiany, ale nie przestawał myśleć o Marcie. Nie miał 

background image

możliwości, aby się dowiedzieć, czy jego żona jest na pokładzie Batorego – miał jedynie cień 
nadziei, że przesłana Marcie przez marynarza wiadomość do niej dotarła. Ale jeżeli nie? Jeżeli 
Marta nadal jest w Sopocie i na niego czeka? Starał się nie myśleć o takim obrocie spraw, ale 
niepewność nie dawała mu spokoju. Wszystko zależało od losu, jaki spotkał kartkę papieru, na 
której w pośpiechu nabazgrał wiadomość dla Marty. Nie mógł wiedzieć, że kartka na początku 
tkwiła w kieszeni spodni, które marynarz dorzucił do stosu rzeczy do prania w przybudówce 
swojego domu, ani tego, że potem znalazła ją jego matka i długo trzymała w swoim fartuchu, bo 
po prostu zapomniała, że ją tam włożyła. 
 
   

  

 
   

  

 

  ZAKLĘCIE Z DZIECIŃSTWA 
 
 

   

  

 
   

Marta wycofała się z grupy przepychających się osób i oparła o ozdobny gazon 

z kwiatami stojący przy najbliższym trawniku. Zobaczyła wtedy starszą, nieco zaniedbaną 
kobietę, która była równie przerażona jak ona sama. 
 
   

  - Miałam właśnie coś przekazać tej dziewczynie, kiedy podeszłam do niej i wtedy 

zobaczyłam, że ona nie żyje… i ta krew z ust… nie wiem, co mam teraz zrobić… - mówiła 
bezładnie. 
 
   

  - Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałam… - Marta miała ściśnięte gardło. 

 
   

  - Boże, jakie to potworne! - wyjąkała. Była wstrząśnięta śmiercią opiekunki dziecka. 

 
   

  - Pani mówi, że pani znała tę dziewczynę na ławce? - podchwyciła z nadzieją kobieta. 

 
   

  - Znałam ją trochę - przyznała odrobinę roztargniona, bo pewne niepokojące skojarzenia 

zapaliły w jej głowie czerwone, migające światełko. Kobieta wyciągnęła coś z torebki. 
 
   

  - Niech pani na to spojrzy… mój syn, wie pani… ten, co jest marynarzem… dostał tę 

kartkę od kogoś i prosił mnie, żebym tu przyszła i dała ją tej dziewczynie, co teraz nie żyje. 
Mówił, że to ważna wiadomość… bardzo proszę, nich mi pani pomoże, co ja mam teraz z nią 
zrobić?! - kobieta popatrzyła na nią błagalnie. 
 
   

  - Co to za wiadomość? 

 
   

  - O, tu ją mam… - kobieta podała zmięty już papier Marcie. 

 
   

Wzięła podniszczoną kartkę do ręki i krew uciekła jej do nóg. Rozpoznała pismo Maksa 

background image

i ich szyfr z dzieciństwa. Radość o mały włos jej nie zabiła i przez moment nawet przestała 
myśleć o zamordowanej opiekunce dziecka. „Maks żyje! Napisał do niej! Żyje!! Nie popłynął do 
Ameryki! A więc miała rację!.” Otrzymana wiadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba 
i sprawiła, że znów chciała żyć i ponownie uwierzyła w miłość Maksa. 
 
   

  - Ta wiadomość jest dla mnie - popatrzyła ze łzami w oczach na kobietę. - Jest pani 

cudowna! Dziękuję pani - objęła ją i ucałowała w oba policzki. Przez moment była w takiej 
euforii, że nie zwróciła uwagi na to, że kobieta jest bliska paniki. 
 
   

  - Proszę, chodźmy stąd - pociągnęła Martę lekko za rękaw. - Za chwilę będzie tu policja, 

a ja nie chcę, żeby mnie brali na spytki. Nie mam do nich zaufania… jak byli potrzebni, to nie 
zrobili nic… 
 
   

Marta uświadomiła sobie, że też nie chce żadnych przesłuchań. „Mojej kochanej 

opiekunce nic już nie pomoże, a mnie znowu zaczną łączyć z jakimś teatralnym 
morderstwem…”, przebiegło jej przez myśl. Właśnie… było w obu wypadkach coś sztucznego 
co je łączyło… wypadek Maksa i śmierć dziewczyny… czy możliwe, żeby to był to teatr? 
 
   

  - Dobrze - zgodziła się szybko. - Ma pani rację. Chodźmy na plażę. 

 
   

Kiedy ruszyły w stronę mola, zobaczyły, że mały tłumek osób przy ławce zaczął szybko 

topnieć – widocznie inni też nie chcieli występować w roli świadków. Po chwili na parkowej 
ławce koło ogromnego krzaku róż pozostało już tylko ciało nieżyjącej dziewczyny, a przed nim 
wózek z bezduszną lalką. 
 
   

  Było późne popołudnie, 28 sierpnia 1939 roku. Następnego dnia rano wyjeżdżała do 

Warszawy. 
 
   

  

 
   

  

 

  POCIĄG 
 
 

   

  

 
   

Peron, na który podstawiono pociąg do Warszawy był pełen ludzi, którzy zaczęli się 

rozpychać łokciami, chcąc na zasadzie kto pierwszy ten lepszy dostać się do pociągu. Pchali się 
bezładnie, popychali i niemal tratowali słabszych od siebie, nie zwracając uwagi na płaczące 
dzieci. Wciągali jedni drugich przez okna, upychali w przedziałach, aż w końcu dyżurny 
wrzasnął „Odjazd” i pociąg powoli ruszył. W Sopocie powtórzyły się podobne sceny, z tym że 
wiele osób nie zdołało już wejść do środka. Znów ruszyli i niedługo zbliżyli się do Gdańska. Tu 
pociąg nie stawał, zwolnił tylko i Marta, tak jak i wszyscy pozostali pasażerowie, mogła 
przyjrzeć się w ciszy sytuacji na peronach. Widok w wielu wzbudził zgrozę. Cały budynek 

background image

dworca i perony obwieszone były flagami NSDAP, które od 1933 roku były oficjalnymi flagami 
III Rzeszy. Czerwone, z umieszczoną na środku czarną swastyką na tle białego koła, łopotały na 
wietrze i dominowały nad otaczającą je przestrzenią. Po peronach chodzili uzbrojeni żandarmi 
z opaskami na rękawach, na których były naszyte takie same faszystowskie symbole. Patrzyli na 
wypchany ludźmi pociąg, śmiali się z nich ordynarnie, a jeden z żandarmów ostentacyjnie 
splunął pod nogi i roztarł plwocinę butem w wysokiej cholewie. Marta odwróciła od okna wzrok. 
„Dobrze, że niedługo stąd wyjedziemy i nie będę już tych potworów widziała”, pomyślała. 
 
   

  Podróż była długa i uciążliwa. Toalety zapchane i brudne, a przejście do nich tak 

żmudne, że jeśli udało się wytrzymać, lepiej było z nich wcale nie korzystać. Pociąg był 
opóźniony, bo kilkakrotnie musiał przepuszczać inne składy, które miały większy priorytet. 
Wiozły żołnierzy, którzy zostali zmobilizowani, do właściwych jednostek wojskowych. Kiedy 
w końcu pociąg dotarł do Warszawy był prawie wieczór. Ten dworzec był tak samo zatłoczony 
jak dworzec w Gdyni, pomimo że sam budynek był o wiele większy. Słyszała, że Dworzec 
Główny w Warszawie jest jednym z najnowocześniejszych budynków w całej Europie, ale nie 
spodziewała się, że zobaczy coś zbudowanego z takim wielkim rozmachem. Mieściły się tu 
liczne sklepy, zakłady fryzjerskie, kawiarnie, restauracje i biura podróży. Jednak w powietrzu 
wyczuwało się, że sytuacja jest nadzwyczajna – nie dostrzegła objawów paniki, ale napięcie było 
tak wyczuwalne, jakby było czymś fizycznym. Wszystko dookoła przypominało o wiszącej na 
włosku wojnie. Na ścianach budynku i słupach ogłoszeniowych przed dworcem pełno było 
plakatów z podobizną Naczelnego Wodza, Marszałka Rydza-Śmigłego z hasłem "Gwałt 
zadawany siłą musi być siłą odparty. Swego nie damy, napastnika zwyciężymy." Wyszła na 
ulicę – Aleje Jerozolimskie – przeczytała. 
 
   

  

 
   

  

 

  WARSZAWA 
 
 

   

  

 
   

Pomimo zbliżającego się wieczoru i niepewnej, napiętej sytuacji, miasto tętniło życiem. 

Samochody, tramwaje, dorożki konne i motocykle przemierzały jak zwykle ulice, a chodniki 
były zatłoczone. Oświetlone kolorowymi neonami kamienice zapraszały do restauracji, kawiarni 
i sklepów. Pijcie Piwo Żywieckie – nawoływała z dachu jednej z narożnych kamienic reklama 
piwa Porter z loga producenta piwa w Żywcu. 
 
   

  Musiała zadzwonić do Cioci Ali tak jak jej to obiecała, żeby powiedzieć, że już 

dojechała do Warszawy. Na rogu dużego skrzyżowania zobaczyła budynek reprezentacyjnego 
hotelu Polonia Palace. Przed wejściem zaparkowane były eleganckie limuzyny i Marta 
pomyślała, że Terry czułaby się w tym miejscu jak ryba w wodzie. Elegancko ubrani goście 
wchodzili i wychodzili z hallu przy recepcji hotelowej, portierzy otwierali drzwi taksówek 
i podając rękę pomagali paniom z nich wyjść, odbierali z taksówek bagaż, otwierali drzwi 

background image

wychodzącym na ulicę i udzielali informacji. Przy recepcji stały grupki osób, słychać było gwar 
rozmów i muzykę fortepianową w tle. Jakiś pianista grał właśnie modny szlagier Już nigdy. Hall 
utrzymany był w kolorze złota i ciepłego brązu, a na środku znajdowały się skórzane kanapy dla 
gości. Można tu było wygodnie poczekać na jakieś umówione spotkanie albo po prostu odpocząć 
chwilkę. Podeszła do recepcji i zapytała: 
 
   

  - Dobry wieczór, czy mogę stąd zadzwonić? 

 
   

  - Ależ oczywiście, może pani dzwonić z tego aparatu - wskazała na telefon na ladzie - 

albo tam, koło wind są specjalne dwie kabiny z telefonami. Radzę pójść tam, bo jest mniejszy 
szum - poradziła. 
 
   

Za windami znalazła dwa wydzielone stanowiska z pulpitami w kabinach oddzielanych 

przez ściankę działową. Na pulpitach stały czarne, wysokie aparaty telefoniczne z dużymi 
okrągłymi tarczami. Marta podniosła ciężką słuchawkę ze zgrabną ozdobną rączką i dużym 
mikrofonem. Wybrała starannie numer. Z miejsca, w którym stała widziała część restauracji. 
Wszystkie stoliki były zajęte, a kelnerzy uwijali się z tacami nad głową, obsługując gości. Na 
niewielkim podium, na którym stał gabinetowy fortepian, pianista właśnie skończył grać tango, 
odwrócił się i lekko ukłonił w podziękowaniu za otrzymane brawa. Po kilku sygnałach Alicja 
odebrała telefon: 
 
   

  - Słucham - usłyszała Marta. 

 
   

Ciepły głos kobiety sprawił, że Marta poczuła, jak towarzyszące jej przez cały dzień 

napięcie gdzieś się rozpłynęło. Wiedziała, że jest tam, gdzie być powinna. 
 
   

  - To ja, ciociu. Mówi Marta. Już jestem. 

 
   

  - Tak się cieszę, że cię słyszę, moje dziecko kochane. Wsiadaj do kolejki i przyjeżdżaj 

jak najszybciej. Wyjdę po ciebie na stację. 
 
   

  - Ja też się cieszę, ciociu, że cię słyszę - powiedziała zgodnie z prawdą. - Już pędzę. 

 
   

Marta wzięła swoją walizeczkę i szybkim krokiem opuściła hotel. Kiedy znalazła się na 

ulicy ponownie zanurzyła się w tłumek przechodniów. Ludzi było tak dużo, że mimochodem 
słyszała strzępy rozmów. Jakaś młoda, ładna kobieta w sukience w kwiaty mówiła 
zdenerwowana do towarzyszącego jej mężczyzny: 
 
   

  - I jak mogłeś się tak upierać, że nie będzie wojny… Mietek już wczoraj został 

zmobilizowany i pojechał gdzieś na wschód… - para oddaliła się od niej i poszła w swoją stronę. 
Usłyszana rozmowa przypomniała Marcie o otaczającej wszystkich groźnej rzeczywistości. Po 
wyjściu z hotelu ponownie znalazła się w pobliżu dużego skrzyżowania. Aleje Jerozolimskie – 
Marszałkowska
 przeczytała ponownie. I znów zobaczyła masywne, czteropiętrowe kamienice 
z licznymi butikami na parterze. Sklepy miały ozdobne markizy, które osłaniały przed słońcem 
lub deszczem i pomimo późnej pory były nadal czynne. We wszystkich panował cały czas duży 
ruch. Miasto żyło pełną parą, a wiele wskazywało, że będzie tak prawie do rana, bo z wielu 

background image

lokali dochodziła muzyka i goście dopiero schodzili się na kolację z dansingiem. Jednak widmo 
wojny cały czas było obecne. Kiedy szła na dworzec kolejki wąskotorowej przy ulicy 
Nowogrodzkiej przechodziła koło wielu kamienic, w których z powodu wysokiej temperatury 
okna i drzwi balkonowe były otwarte. W wielu mieszkaniach ludzie słuchali radia. Właśnie 
spiker powtarzał cytat z apelu radiowego wygłoszonego przez Prezydenta Stefana Starzyńskiego. 
Brzmiał on "Kilkanaście kilometrów rowów zostało już wykopanych, dwadzieścia kilka z rana 
w dniu dzisiejszym było na ukończeniu. W chwili, gdy przemawiam, są już niewątpliwie 
wykonane."
 
 
   

  

 
   

  

 

  EKADKA 
 
 

   

  

 
   

Stacja kolejki wąskotorowej EKD, popularnie zwanej „Ekadką”, znajdowała się na ulicy 

Nowogrodzkiej, w sumie bardzo niedaleko Dworca Głównego. Popatrzyła na rozkład pociągów 
i z ulgą stwierdziła, że skład złożony z kilku wagoników odjeżdża co dziesięć minut. Nie miała też 
kłopotów ze znalezieniem siedzącego miejsca. Drewniane ławki dla pasażerów ustawione 
w dwóch rzędach były dobrze wyprofilowane i całkiem wygodne. Marta miała przed sobą jedynie 
dwadzieścia siedem kilometrów do pokonania, co przy odległości z Gdyni do Warszawy było 
niczym. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pociąg zwolnił i zatrzymał się na małej stacji. Było 
już ciemno, a jedynym oświetleniem były trzy latarnie rzucające przymglone światło. Biały 
budynek stacji odcinał się od prawie czarnych teraz, rozrośniętych drzew, a w otwartej 
poczekalni z drewnianymi ozdobami na górze zauważyła kilka osób. Jedną z tych osób była 
ciotka Ala. Marta od razu wiedziała, że to ona. Była to bardzo atrakcyjna kobieta, jeszcze 
ładniejsza niż opisał ją Marcie Maks. Wyglądała młodo, tak, że niemal mogłaby uchodzić za 
starszą siostrę Maksa.
 
 
   

  Alicja była szczupłą brunetką, z krótko i asymetrycznie obciętymi włosami. Nosiła 

modnie wymodelowaną falę włosów opadających na jedno oko. Kobieta objęła Martę 
ramieniem.
 
 
   

  - Witaj Marta. Pozwól mi ponieść twoją walizkę… musisz być wykończona… 

 
   

Marta zgodziła się z wdzięcznością. Dobrze było znów czuć czyjąś opiekę. 

 
   

  - Jak tu pięknie pachnie… - powiedziała z zachwytem. - Czy to drzewa kwitną, czy tyle tu 

kwiatów? - zapytała. 
 
   

  - I jedno i drugie… Podkowa Leśna to miasto-ogród. Tu jest bardzo pięknie… zobaczysz 

rano. 

background image

 
   

  

 
   

  

 

  DOM CIOTKI ALI 
 
 

   

  

 
   

Szły powoli, co jakiś czas skręcając w nową uliczkę o nazwie jednego z kwiatów, aż 

w końcu Marta zobaczyła napis ‘ulicaFiołków’ na tabliczce jednego z kutych, żelaznych 
ogrodzeń. Napis był lekko zasłonięty przez wyrastające poza ogrodzenie dzikie, słodko pachnące 
róże, ale widoczny na tyle, że wiadomo było jaka jest nazwa uliczki. Posesja, w której mieszkała 
Alicja była drugą z kolei po lewej stronie, licząc od zakrętu z różami. Alicja otworzyła 
niewielkim kluczem furtkę w ażurowym ogrodzeniu i weszły do ogrodu. Marta poczuła zapach 
szyszek i żywicy – dom ciotki otoczony był przez wysokie sosny i smukłe świerki. Budynek był 
drewniany, w zakopiańskim stylu, z drewnianą werandą, do której prowadziło kilka schodków.
 
 
   

  Weszły do hallu z drewnianymi ścianami i drewnianym sufitem. Na jednej ze ścian 

wisiał stary, szafkowy zegar, który właśnie zaczął wybijać godzinę dziesiątą, tak jakby chciał je 
powitać. Miał dźwięczny, czysty ton, który bardzo Marcie przypadł do gustu.
 
 
   

  - Jaki piękny - powiedziała z zachwytem - zawsze chciałam taki mieć… -westchnęła. 

 
   

Na podłodze położona była dębowa posadzka w kolorze ciemnego miodu. Podłoga była 

świeżo wyfroterowana i pachniała pastą. W jadalni, podobnie jak w gabinecie i w pokoju 
z werandą, stały piece z ozdobnymi kaflami. Każdy z pieców miał wnękę, gdzie można było 
postawić talerze, aby się ogrzały. Na środku jadalni stał długi owalny stół przykryty zielonym 
suknem i wazon z kilkoma gałązkami kwitnącego jaśminu.
 
 
   

  - Siadaj tu, kochanie. Zaraz przyniosę coś do zjedzenia. Myślę, że kieliszeczek nalewki 

własnej roboty też by ci dobrze zrobił, prawda? 
 
   

  - Chętnie - pozwoliła się obsłużyć Marta. Czuła się bardzo zmęczona, ale obiecała 

sobie, że to się dzieje pierwszy i ostatni raz. 
 
   

Alicja przyniosła kawałek pieczeni, plastry szynki i kilka serów do wyboru. Przyniosła też 

herbatę no i z piwnicy butelkę z pyszną nalewką na wiśniach z dodatkiem karmelu.. 
 
   

  - Opowiedz mi wszystko dokładnie - poprosiła Martę. 

 
   

  

 
   

  

background image

 

  SZTOKHOLM - WENECJA PÓŁNOCY 
 
 

   

  

 
   

Maks wsiadł na prom w Visby o godzinie 6:30 dwudziestego dziewiątego sierpnia. Po 

trzech godzinach dopłynął do Nynäshamn. Ogromny szwedzki port, który obsługuje większość 
połączeń na Bałtyku, położony jest w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Sztokholmu. 
Prom powoli wpływał do portu i Maks żałował, że nie ma aparatu fotograficznego, aby zrobić na 
pamiątkę kilka zdjęć mijanych wysepek, na których stały pojedyncze, charakterystyczne, 
czerwone drewniane domki z białymi, proporcjonalnymi oknami. Domki te miały szare, jakby 
trochę przyduże kopulaste dachy, które przykrywały resztę budynku jak ciepłą czapką. 
 
   

  Maks bez trudu znalazł stację kolejową i po godzinie dojechał do Sztokholmu, 

nazywanego często „Wenecją Północy”. Miasto czternastu wysp i pięćdziesięciu trzech 
spinających je mostów, piękne zarówno od strony wody, jak i pełnych zieleni ulic. Wyszedł 
z pociągu i szybkim krokiem przeszedł do obszernej poczekalni, gdzie podróżni siedzieli po obu 
stronach długich, drewnianych ławek, stali do kas po bilety lub zaopatrywali się w napoje 
w niewielkich kioskach. Maks kupił plan miasta i usiadł na jednej z ławek. Ulica Strandvägen. 
Tam teraz musi się dostać. Okazało się, że wskazany adres był całkiem niedaleko. Dworzec 
mieścił się w samym śródmieściu przy ulicy Vasagatan, a na ulicę Strandvägen mógł pojechać 
autobusem linii 69 lub pójść pieszo. Wybrał autobus, aby mieć pewność, że nie spóźni się na 
spotkanie, ale obiecał sobie, że w przyszłości, o ile mu na to pozwolą okoliczności, wiele czasu 
spędzi na pieszych wędrówkach. W tym mieście było co oglądać, to było widać na pierwszy rzut 
oka. 
 
   

  Wysiadł na początku ulicy Strandvägen zwanej potocznie z racji pięknego położenia 

wzdłuż bulwaru nad morzem, ‘Aleją Plażową’, i przeszedł na piechotę do numeru 7. Poszukał 
numeru 7b. Cyfra była dyskretnie mała, ale widoczna. Okazało się, że trafił do Biura 
Amerykańskiego Attache Wojskowego, gdzie już na niego czekano. Następnie udał się 
w towarzystwie pracownika Biura pod numer 7a, gdzie znajdowała się siedziba Poselstwa 
Amerykańskiego. Na zapleczu tego biura mieściła się ściśle tajna komórka wywiadu OSS 
Stockholm, the Office of Strategic Services. Numer 7c mieścił biura Niemieckiego Attache 
Wojskowego. 
 
   

  Pierwsza wizyta Maksa w Poselstwie była niezbyt długa, a po podaniu przez niego 

niezbędnych podstawowych informacji i po wstępnym potwierdzeniu jego tożsamości, oficer 
w cywilu, który z nim rozmawiał najdłużej zawiózł go do nowego mieszkania – jednego 
z operacyjnych lokali pozostających w dyspozycji wywiadu amerykańskiego. Było to małe 
trzydziestometrowe mieszkanie na ostatnim piętrze solidnej mieszczańskiej kamienicy przy ulicy 
Riddergatan. Począwszy od następnego ranka Maks miał przychodzić do Poselstwa codziennie 
rano i pozostawać tam przez minimum osiem godzin. 
 
   

  

background image

 
   

  

 

  30 SIERPNIA 
 
 

   

  

 
   

Około ósmej rano promienie słońca przedostały się przez gałęzie świerków rosnących 

wokół domu Alicji, połaskotały Martę w powieki i odpędziły od niej resztki snu. Niewiele spała 
tej nocy, ponieważ do czwartej nad ranem siedziały w jadalni, piły nalewkę, opowiadały sobie 
o minionych latach i bardzo dobrze czuły się w swoim towarzystwie. Rozejrzała się dookoła. 
Pokój był nieduży, ale miał swoją duszę. Drewniane ściany i sufit, podobnie jak i posadzka na 
podłodze, były w różnych odcieniach miodu: od jasnego, akacjowego na ścianach, do ciemnego, 
gryczanego na podłodze. Na ścianach wisiały delikatne, porcelanowe talerze z motywami 
owoców, kilka obrazów malowanych akwarelą, oraz, podobnie jak w hallu, ścienny zegar 
z wahadłem. Na secesyjnej toaletce naprzeciwko okna stały różne kolorowe flakoniki 
i pudełeczka, a po prawej stronie zdjęcie młodego mężczyzny z rakietą tenisową w ręku. „To 
musi być Henryk”, pomyślała Marta. Henryk był narzeczonym Alicji. Zmarł w wyniku 
poparzeń, jakim uległ w czasie pożaru fabryki, w której pracował jako inżynier. Po tej tragedii 
Alicja zamknęła się w sobie i niewiele było osób, z którymi rozmawiała o swoich przeżyciach. 
Dla Marty zrobiła wyjątek, pomimo że traumatyczne wspomnienie nadal sprawiało jej dużo 
bólu. Łazienka miała wszystko, co powinna była mieć, łącznie z ciepłą wodą. Marta była 
zachwycona.„Chciałabym mieć kiedyś taki dom”, pomyślała. 
 
   

  Po śniadaniu, na które Alicja podała kawę ze śmietanką, chrupiące bułeczki z domową 

konfiturą z wiśni oraz jabłkowo-malinowy placek, Marta poprosiła ciotkę, żeby pokazała jej 
okolicę. Zaintrygowało ją określenie, którego użyła Ala kiedy wieczorem spotkały się na stacji 
w Podkowie. „Miasto-ogród” powiedziała wtedy. Wyszła na werandę i zeszła po kilku stopniach 
do ogrodu. Był romantyczny i odrobinę dziki. Rosły tam świerki, kilka sosen, krzaki jaśminu 
i bzu. Były dzikie róże niedaleko skalnego ogródka z pnącymi roślinkami o różowo-fioletowych 
kwiatkach i dwa krzaki niskiej kosodrzewiny wyrastające z poukładanych odpowiednio kamieni. 
Mieszkańcy willi obok ogrodu Alicji też już powitali nowy dzień. Przed stylowym domem na 
chodniku pojawiła się mała, śliczna dziewczynka. Ubrana była w białą sukienkę 
z rozkloszowaną spódniczką, białe skarpetki i miała białą kokardę w blond włosach. Pchała 
przed sobą duży wózek dla lalek. Też biały. Wózek miał resory, porządne metalowe kółka 
z błotnikami i w ogóle wyglądał jak prawdziwy. Marta wzdrygnęła się… wszystko to 
przypomniało jej koszmarny widok martwej dziewczyny na ławce w Sopocie. „O czym ona 
wiedziała, że musiała zginąć!!”.Zmusiła się, aby o tym w tej chwili nie myśleć. Po chwili złe 
skojarzenie uleciało, bo dziewczynka wyciągnęła skakankę i zaczęła skakać. „Wygląda zupełnie 
jak biały delikatny motylek”, pomyślała. 
 
   

  Chodziły ponad trzy godziny i Alicja opowiadała jej o Podkowie Leśnej, jej historii, 

willach i ogrodach oraz ludziach, którzy tu mieszkają. Obejrzały pałace, kościoły i zwykłe 
domki. Widziała stare płoty z ozdobnymi furtkami, klamki, okucia, altanki ogrodowe i ławeczki. 

background image

Widziały baseny z fontannami i figurkami amorków, które wyłaniały się z okrągłych liści 
nenufarów i pływających kolorowych bajecznych kwiatów: białych, bordowych, jasnoróżowych 
i kremowych. 
 
   

  Po powrocie do domu Alicja włączyła radio. To co usłyszały ściągnęło Martę 

gwałtownie na ziemię. Prezydent Rzeczpospolitej Polski ogłaszał właśnie mobilizację 
powszechną. Od tej pory radio w kuchni było nastawione bez przerwy. Do wieczora komunikat 
ten powtarzany był wielokrotnie na zmianę z innymi bieżącymi informacjami i komentarzami. 
Wieczorem dziennikarz Redakcji Wojskowej Polskiego Radia opowiadał "Całe miasto 
zaciemnione (...) Na rogu Świętokrzyskiej policjant chciał mnie koniecznie aresztować za palenie 
papierosa. Ledwie mu wytłumaczyłem, że papierosa nie dojrzą z samolotu (...)"
 
 
   

  

 
   

  

 

  31 SIERPNIA 
 
 

   

  

 
   

W czwartek 31 sierpnia włączyły radio już o siódmej rano. Marta znów nie mogła spać, 

tym razem w związku z niepokojem o Maksa. Oprócz tego, że go przemycono do miasta Visby 
na wyspie Gotland nie miała o nim żadnych innych wiadomości. Nie wiedziała, czy wyzdrowiał, 
kto mu pomógł i gdzie się obecnie znajdował. Jej sytuacja była też nie do pozazdroszczenia. 
Znajdowała się w kraju, który lada moment mógł być zaatakowany przez wroga, była 
cudzoziemką i posiadała wprawdzie pewną sumę pieniędzy, ale w związku z ostatnimi 
wypadkami, nie było już ich tak dużo. 
 
   

  Mijał pełen napięcia dzień. Co prawda radio nie nadawało żadnych alarmistycznych 

w tonie informacji, jedynie informowało o nastrojach przygnębienia wśród Berlińczyków, ale 
i tak panował nastrój wyczekiwania, jak przed zbliżającą się burzą. Około południa poszły kupić 
paczkę papierosów i gazetę. Alicja spotkała sąsiadkę, która właśnie przyjechała kolejką 
z Warszawy i zmierzała w ich kierunku. 
 
   

  - Dzień dobry, pani Helu… czy była pani w Warszawie? 

 
   

  - Tak, właśnie wysiadłam z Ekadki… strasznie się zgrzałam… - przetarła czoło 

chusteczką. 
 
   

  - I co tam słychać? 

 
   

  - Na Świętokrzyskiej przed sklepem LOPP ludzie stoją w kolejkach, żeby kupić maski 

gazowe, a przed aptekami stoją po węgiel aktywowany… w innych sklepach widziałam na 
wystawach worki z piaskiem. Każdy też kupuje taśmy klejące do wzmocnienia szyb i czarny 

background image

papier do zaciemnienia… mówię pani obłęd… 
 
   

  - A rowy przeciwlotnicze? Kopią jeszcze? 

 
   

  - No, jakże by nie… są wszędzie… na placach przeważnie – Trzech Krzyży, 

Małachowskiego, Narutowicza, Starynkiewicza i nawet w Parku Ujazdowskim… wszędzie - 
powtórzyła. 
 
   

  - Ja myślę, że lepiej byłoby kupić zapas spirytusu, papierosów i zapałek - powiedziała 

Alicja pół żartem pół serio - na płacenie przez wymianę towarów… tak podobno robiło się 
w czasie wojny światowej 1914 
 
   

  - Co też pani mówi! - oburzyła się pani Hela - nie będzie potrzeba się niczym 

wymieniać, bo nawet jeżeli teraz będzie wojna, to będzie błyskawiczna! Niemcy nie wiedzą na 
kogo się porywają! Nasi ich w parę dni przepędzą i tyle!! 
 
   

  Kupiły gazetę i usiadły w jadalni. Radio nadal było włączone – właśnie nadawano 

piosenkę Ordonki „Na pierwszy znak”. W gazecie nie było żadnych niepokojących artykułów, 
jedynie informacja o ograniczeniu ruchu w pociągach dalekobieżnych i podmiejskich oraz apel 
o skrócenie rozmów telefonicznych do niezbędnego minimum. Usłyszały stukanie do drzwi. 
Przyszła sąsiadka Alicji, matka dziewczynki ze skakanką. 
 
   

  - Dobry wieczór, pani Alu. Czy może mi pani pożyczyć trochę herbaty? Wróciłam 

wieczorem z Warszawy i chyba zostawiłam siatkę z zakupami w kolejce. Powiem pani, że się 
zdenerwowałam… na ulicach jest całkiem ciemno, tylko takie niebieskie światełka 
w tramwajach i przy numerach domów się świecą. Szłam dosłownie po omacku i omal nie 
upadłam parę razy. W pociągu to samo… a moja starsza idzie jutro do szkoły, bo jest przecież 
początek roku... a tu nie ma herbaty. Jutro odkupię. 
 
   

  - Ależ to głupstwo, proszę bardzo wziąć całą paczkę - Alicja przyniosła herbatę ze 

spiżarni. 
 
   

  - Jak pani myśli, pani Alu, co z tego wszystkiego będzie? Mąż wczoraj pojechał gdzieś 

na północ… trochę to wszystko denerwujące… 
 
   

  - Nie ma się co denerwować na zapas - starała się ją uspokoić Alicja - strach ma 

przecież wielkie oczy - próbowała zażartować. 
 
   

  Minęła pora kolacji i nadal nie było żadnych istotnych informacji, i dopiero o godzinie 

23:00 Polskie Radio nadało treść szesnastopunktowego ultimatum Niemiec wobec Polski, 
a wśród nich: przyłączenia do Rzeszy Wolnego Miasta Gdańska, eksterytorialnej autostrady 
i linii kolejowej, demilitaryzacji Helu, plebiscytu na Pomorzu po Noteć i Bydgoszcz - według 
spisu ludności z 1918 roku. 
 
   

  - Co to oznacza, ciociu? - zapytała Marta. 

 

background image

   

  - To oznacza wojnę - odpowiedziała poważnie Alicja. 

 
   

  

 
   

  

 

  KAMIENICE PRZY Strandvägen 
 
 

   

  

 
   

Trzydziestego sierpnia Maks wyszedł tuż po siódmej rano, ponieważ chciał przejść na 

piechotę do swojej nowej pracy w Biurze Poselstwa Amerykańskiego. Ulica Strandvägen to 
przepiękny nadmorski bulwar położony w reprezentacyjnej dzielnicy Sztokholmu. Strandvägen 7 
jest kompleksem trzech secesyjnych kamienic oznaczonych literami A, B i C. Dwie z tych 
kamienic wysunięte są bliżej ulicy, a trzecia łączy je z tyłu. Kamienice miały trzy narożne wieże, 
wiele wykuszy, zdobień i balkonów. Wejście do kamienicy B posiadało mosiężne ozdoby, 
a schody wewnątrz budynku były zrobione z szaro-zielonego marmuru. Poselstwo miało swoje 
trzypokojowe biuro na parterze. 
 
   

  Maks przyszedł przed godziną ósmą, ale jego bezpośredni przełożony, który przedstawił 

się jako Christopher Brown już na niego czekał. Tego dnia rozmawiali blisko pięć godzin, 
w czasie których Maks musiał odpowiadać bardzo szczegółowo o swoim życiu w Stanach, 
o pobycie w Warszawie i rozpoczęciu współpracy z polskim wywiadem, o swoim wykształceniu, 
znajomości polityki, i o małżeństwie z Martą. Musiał też bardzo dokładnie opisać wszystkie 
spotkane na pokładzie Piłsudskiego i w Sopocie osoby, swoich przyjaciół w Ameryce i w Polsce. 
Christopher cały czas robił notatki z ich rozmowy, potrafił nagle zmienić jej temat, lub zadawać 
takie pytania, które już padły. W końcu zapytał: 
 
   

  - Jak z twoją znajomością języków obcych? 

 
   

  - Oprócz angielskiego i polskiego dobrze mówię po francusku i niemiecku - 

odpowiedział Maks zgodnie z prawdą. 
 
   

  - Będziesz się teraz uczył dwóch nowych języków - szwedzkiego i norweskiego – i to 

bardzo intensywnie. Musisz oba opanować możliwie szybko i to tak, żeby mówić bez obcego 
akcentu. Poza tym minimum trzy razy w tygodniu będziesz chodził na warsztaty analityczne 
dotyczące bieżących wydarzeń politycznych, a w przyszłym tygodniu sprawdzimy twoją 
kondycję i sprawność fizyczną. Niewykluczone, że rozpoczniesz szkolenie dla komandosów. 
Myślisz, że podołasz? 
 
   

  - Spróbuję - uśmiechnął się Maks. 

 
   

  - Pojedziemy teraz tam, gdzie rozpoczniesz naukę języków - powiedział Christopher 

i wstał, zamykając notatki w szufladzie biurka. 

background image

 
   

  Przed wyjściem z pokoju nastawił radio. Właśnie podano informację o mobilizacji 

w Polsce. Spojrzał na Maksa, ale nie skomentował tego, co usłyszeli. Przeszli bulwarem do 
kamienicy przy Strandvägen 59.Była to szara pięciopiętrowa kamienica, a laboratorium 
językowe mieściło się na ostatnim piętrze w pokojach z wyjściem na półokrągły balkon. Maks 
dostał plan zajęć i od następnego dnia miał je zaczynać od siódmej rano, w czteroosobowej 
grupie na język szwedzki i trzyosobowej na norweski. Do mieszkania przy Riddergatan, w której 
mieszkał od wczoraj wrócił dopiero wieczorem, bo sam nie posiadał radia, a miał nadzieję, że 
w jakimś barze będzie miał okazję posłuchać wiadomości. Wszedł do niewielkiej restauracji 
i radio rzeczywiście było włączone, ale nadawano program muzyczny i niczego nowego nie 
usłyszał. Z ciężkim sercem wrócił do swojej kawalerki na ostatnim piętrze ascetycznej 
kamienicy. Na parapecie siedziały dwa gołębie i kiedy otworzył okno odleciały z głośnym 
trzepotem skrzydeł. 
 
   

  Tego dnia był tylko rano w Poselstwie Amerykańskim przy ulicy Strandvägen 7 A, 

a więc o 13:00 nie miał szansy spotkać Runego, który tego właśnie dnia przyszedł w południe do 
Biura Attache Wojskowego Niemiec mieszczącego się w budynku kamienicy przy Strandvägen 
o numerze 7 C. 
 
   

  

 
   

  

 

  RUNE 
 
 

   

Po wyjeździe z Sopotu do Karlskrony, Rune zajechał na dzień do domu w Sztokholmie, 

aby się zobaczyć z bratem, który był posłem do Riksdagu, szwedzkiego parlamentu. Byli 
z Vidarem w tej samej partii politycznej o nazwie Ludowa Partia Liberałów i Rune jako jego 
varamen[9] chciał poznać najnowsze stanowisko zgromadzenia w sprawie gwałtownie się 
pogarszającej sytuacji międzynarodowej. Potem prawie natychmiast musiał wyjechać do kopalni 
rudy w osiedlu górniczym w Kirunie, gdzie z powodu urlopu nie było go od trzech tygodni. Był 
vice-prezesem w zarządzie kopalni i chciał zapoznać się z raportami dotyczącymi wydobycia 
z ostatniego miesiąca. Kiruna leży w Laponii, najdalej na północ położonej części Szwecji. 
Czekała go więc długa droga, bo miał do pokonania odległość 952 kilometrów, ale pociągi 
jeździły tam codziennie, także bez problemu kupił bilet w wagonie sypialnym i 14 sierpnia 
opuścił Sztokholm. „Znów będę musiał się przyzwyczaić do tych białych nocy”, pomyślał 
niechętnie i zaciągnął zasłonę w oknie przedziału, „Lepiej teraz się zdrzemnąć”. Nie lubił światła 
dziennego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. 
 
   

Po przyjeździe spotkał się z miejscowym kierownictwem spółki i omówili bieżące 

sprawy. 
 
   

  - Mówią, że mogą być na nas naciski o zwiększenie wydobycia - powiedział kierownik 

zmiany. - Wiadomo już coś na ten temat? - zapytał Runego. 

background image

 
   

  - Na razie nie było o tym mowy, ale musimy być na nie przygotowani - odpowiedział. 

 
   

Przez kilka następnych dni odwiedzał teren Jukkasjarvi i małe osady górnicze 

w wioskach w dolinach rzek Kalix, Torne i Lainio leżących wzdłuż linii kolejowej do portu 
Narwik. Kiedy zmęczony i niewyspany wrócił dwudziestego dziewiątego sierpnia do 
Sztokholmu, posłaniec przyniósł mu w eleganckiej kopercie utrzymane w uprzejmym, ale nie 
przewidującym odmowy tonie zaproszenie do biura niemieckiego Attache Wojskowego przy 
ulicy Strandvägen 7 C. Miał tam przyjść trzydziestego sierpnia o godzinie 13:00. 
 
   

„A niech to ciężka cholera”, zaklął pod nosem, „Już się zaczęło!!”. 

 
   

 

 
   

  

 

  31 SIERPNIA W SZTOKHOLMIE 
 
 

   

  

 
   

Trzydziestego pierwszego sierpnia rozpoczął intensywną naukę szwedzkiego. Maks miał 

bardzo dobry słuch i umiejętność szybkiego zapamiętywania. Nauczyciele zmieniali się, 
a metoda polegała na wielokrotnym powtarzaniu zdań, aż do momentu, kiedy zostało ono 
zapamiętane „na stałe” i bezbłędnie powtórzone. Ćwiczono rozumienie i mówienie. Zajęcia od 
początku prowadzone były po szwedzku, a tłumaczenie na angielski ograniczone do minimum. 
Umiejętność czytania i pisania miała być dodana do programu później. Po czterogodzinnym 
bloku zajęć była półgodzinna przerwa, po czym warsztaty z bieżącej sytuacji politycznej 
w Europie. Prowadząca wykład kobieta z Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu 
w Sztokholmie omówiła szczegóły dotyczące mobilizacji w Polsce, prawdopodobnej treści 
niemieckiego ultimatum, podejmowanych wysiłków dyplomatycznych, stanowisk Anglii 
i Francji oraz decyzji Szwecji o pozostaniu państwem neutralnym. Wywiązała się dyskusja o roli 
eksportu szwedzkich rud żelaza do Niemiec i roli portów w Szwecji oraz Norwegii. Po następnej 
półgodzinnej przerwie rozpoczęły się zajęcia z norweskiego i Maks wrócił do swojego 
mieszkania po godzinie dziesiątej wieczorem. Tym razem usłyszał ultimatum Hitlera wobec 
Polski, którego treść w zasadzie zgadzała się ze wszystkimi punktami omówionymi na 
warsztatach politycznych. 
 
   

  

 
   

  

 

  CZARNE KRZYŻE NA NIEBIE 
 

background image

 

   

  

 
   

Marta i Alicja niewiele spały w nocy z 31 sierpnia na 1 września, podświadomie czekając 

na złowrogie wydarzenia, które mogły wkrótce nastąpić. Nad samym ranem Marcie udało się 
zasnąć i nawet przyśniła jej się zalana słońcem plaża, gdy nagle huk detonacji sprawił, że 
zerwała się z łóżka na równe nogi. Szyby zatrzęsły się, ale na szczęście nie wypadły. Zbiegła 
boso na dół i zobaczyła Alicję stojącą koło kuchni węglowej, na której pogwizdywał parujący 
jeszcze czajnik. Oniemiała, bezradnie patrzyła na rozbite szkło i herbatę, która rozlała się na 
podłodze. Ręka musiała jej zadrżeć, gdy usłyszała wybuchy i odruchowo schyliła się, aby 
chronić głowę. 
 
   

  - Ciociu… co to było… na miłość boską… - zapytała Marta zduszonym głosem. 

 
   

  - Chyba gdzieś w pobliżu spadły na Podkowę bomby - z jękiem powiedziała ciocia Ala. 

 
   

Włączyły radio i usłyszały najnowszy dziennik poranny podający po raz pierwszy tego 

dnia wiadomość o napaści wojsk niemieckich na Polskę. Lektor przeczytał: „O godzinie 4:45 
czasu środkowoeuropejskiego niemieckie siły zbrojne przekroczyły w wielu miejscach granice 
państwa polskiego bez wypowiedzenia wojny
”. 
 
   

  Wybiegły z domu w stronę, gdzie nastąpiła eksplozja. Dołączyły do grupy 

spanikowanych mieszkańców, którzy wymachując rękoma pędzili w kierunku obrzeży miasta. 
Po chwili rozległ się miarowo narastający pomruk nadlatujących ciężkich samolotów. 
 
   

  - Na ziemię!! - ktoś wrzasnął. 

 
   

Ludzie rozpierzchli się i padli na brzuchy pod żywopłotem przy chodniku, koło klombów 

na trawie, gdzie kto mógł. Marta leżała koło Alicji za krzakiem dzikiego bzu. Ukryła twarz 
w dłoniach iw myślach zaczęła żarliwie powtarzać: „Boże, tylko nie teraz, nie teraz…” Podłużne 
złowieszcze kształty wyłoniły się zza koron drzew i ciągnąc za sobą cień znalazły się tuż nad 
głowami sparaliżowanych strachem ludzi. Samoloty były czarne, z przeszkloną kabiną dla pilota 
na dziobie maszyny i stanowiskiem strzeleckim na jej grzbiecie. Szeroko rozpięte skrzydła 
bezlitośnie niosły nieubłagany wyrok śmierci. Na spodzie skrzydeł i z boku na kokpicie 
wymalowano czarne krzyże na białym tle. Z ładowniami wypełnionymi bombami leciały na 
Warszawę. 
 
   

  Wkrótce Marta i Alicja dobiegły do miejsca, w którym eksplodowały bomby. Na 

szczęście okazało się, że pociski nie zrobiły większych szkód, ponieważ spadły na ogród, 
w którym nikogo o tej porze nie było. Ktoś ze zgromadzonych wokół leja po bombie powiedział: 
 
   

  - Któryś z tych pilotów chyba się pomylił i rzucił bomby na Podkowę. One pewnie 

miały spaść na Warszawę. 
 
   

Jakby na potwierdzenie tych słów zobaczyły jakąś kobietę na balkonie pobliskiego domu, 

która zawołała do nich: 

background image

 
   

  - Widzę stąd kłęby dymu i płomienie w Warszawie!! Miasto się pali !! 

 
   

  

 
   

  

 

  HANECZKA 
 
 

   

  

 
   

Warszawa znajdowała się w odległości dwudziestu kilometrów w linii prostej od miejsca, 

w którym się znajdowały. Zaczęły iść w kierunku domu na Akacjowej, gdy w pobliżu stacji 
Ekadki Marta stanęła jak oniemiała. 
 
   

  - Pani Haneczka!! - zawołała uszczęśliwiona. 

 
   

  - Pani Marta! Co za spotkanie!! Skąd pani tu… - paplała nie mniej zdumiona, nieco 

pulchna blondynka w kretonowej, różowej sukience. -No przecież… zupełnie przez to wszystko 
zapomniałam… mówili państwo jeszcze na Piłsudskim, że wasza ciocia mieszka tu, 
w Podkowie…”. 
 
   

Marta przypomniała sobie natychmiast młode małżeństwo spotkane na transatlantyku. 

Widywali się na tańcach, na basenie, w restauracji i często opalali się razem na pokładzie. 
Wszystko to stanęło Marcie w oczach, ale było jednocześnie tak odległe w czasie, jakby 
pochodziło z innego życia, albo należało do zupełnie innej osoby. 
 
   

  - Wracałam właśnie od rodziców z Milanówka… a tu nagle te samoloty… - nie mogła 

się jeszcze uspokoić Haneczka. 
 
   

  - Zapraszamy do nas na herbatę… posłuchamy wiadomości… tak się cieszę, że się 

spotkałyśmy… -mówiła szczerze Marta. 
 
   

Usiadły przy stole w jadalni, Alicja przyniosła słoik z domową konfiturą i ciasto 

biszkoptowe, które kupiły po drodze w cukierni. Marta opowiedziała Haneczce o Maksie, 
napadzie na niego w Sopocie i o niepotwierdzonych przypuszczeniach, że jest teraz w Szwecji. 
 
   

  - A co z pani mężem, Bronkiem? - zapytała - gdzie został powołany? 

 
   

  - Do Mazowieckiej Brygady Kawalerii – odpowiedziała. - To jest część Armii Modlin… 

okropnie się o niego boję… 
 
   

Haneczka została u nich przez cały dzień. Było im wszystkim raźniej, postanowiły sobie 

mówić po imieniu i cały czas słuchały radia. Dwukrotnie tego dnia słyszały zaszyfrowany 

background image

komunikat dla samolotów i artylerii przeciwlotniczej: 
 
   

Uwaga, uwaga! Ogłaszamy alarm lotniczy dla miasta Warszawy! Uwaga, uwaga 

nadchodzi... 
 
   

  

 
   

Kiedy radio powtarzało komunikat o nalocie po raz drugi tego dnia, Marta zamykała 

właśnie okno i zobaczyła obrazek, który miał utkwić w jej w pamięci na długo. Zderzenie 
sielanki z zagładą, niczym irracjonalny i makabryczny wytwór czyjejś chorej wyobraźni. Przez 
okno w jadalni ujrzały dziewczynkę z sąsiedztwa ubraną jak poprzednio w białą sukienkę, która 
jak gdyby nigdy nic skakała na białej skakance. Na niebie znów przelatywały czarne bombowce, 
żeby zabijać miasto. Po kilku minutach z willi wybiegła matka dziewczynki, złapała ją w objęcia 
i wbiegła po drewnianych schodach do domu. 
 
   

  Co jakiś czas szły na stację Ekadki, aby zapytać wracających z Warszawy, co słychać 

w mieście. Dowiedziały się, że bomby spadły na lotnisko „Okęcie” i osiedla mieszkaniowe na 
Rakowcu i Kole. Były pierwsze ofiary śmiertelne. 
 
   

  - A jak ludzie? - dopytywały się. 

 
   

  - Nie ma paniki. Sklepy są normalnie czynne, ceny takie same jak wczoraj, a ludzie dalej 

kopią rowy przeciwlotnicze. Wszyscy czekają na Anglię i Francję, oczywiście. 
 
   

  - A co z teatrami i kinami? - zainteresowała się Marta. 

 
   

  - Mówią, że wszystkie będą czynne - odpowiadali. 

 
   

Kiedy wybrały się na stacje po południu zobaczyły, że dwóch chłopców przykleja na 

słupach duże afisze. Była to odezwa Prezydenta Mościckiego, która zaczynała się od słów: 
 
   

'Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa 

Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii.'   
 
   

Tego samego dnia Rada Ministrów zarządziła stan wyjątkowy na całym obszarze 

państwa. Wieczorem Haneczka, która sama w dużej willi czuła się nieswojo, praktycznie 
przeniosła się do Alicji. 
 
   

  

 
   

  

 

  NOWY PIONEK NA SZACHOWNICY 
 
 

background image

   

  

 
   

1 września rano radio Sztokholm podało wiadomość o ataku wojsk niemieckich na 

Polskę. Maks był przygotowany na taki obrót wydarzeń, ale do uczucia podenerwowania, którą 
odczuwała większość osób dochodziła narastająca obawa o Martę, o której losach nie wiedział 
nic. Nie otrzymał żadnej depeszy ze Stanów, a był pewien, że gdyby Marta popłynęła tam 
Batorym, wiedzieliby o tym nie tylko w domu rodzinnym, ale także jej przyjaciele. Na początku 
września wysłał depeszę do serdecznej przyjaciółki Marty i nawet otrzymał od niej krótką 
odpowiedź, z której wynikało, że Marty w Ameryce nie ma. Kontakt z Polską nie był obecnie 
możliwy z powodu działań wojennych. Pozostało mu liczyć na ciotkę Alę i mieć nadzieję, że 
jeżeli do niej Marta dotarła, Alicja zaopiekuje się nią na pewno. 
 
   

  Codziennie uczęszczał na naukę szwedzkiego i norweskiego. Ilość godzin była taka, jak 

zaplanowano na początku kursu, natomiast wzrosła liczba wykładów poświęconych analizie 
bieżących wydarzeń międzynarodowych. Szkolenie strzeleckie zostało przesunięte na termin 
późniejszy, to jest na początek października. Dużo miejsca na warsztatach z polityki zajmowały 
trzy bloki tematyczne. Pierwszy blok to omówienie bieżących wydarzeń związanych 
z przebiegiem działań wojennych, drugi to analiza roli handlu rudą żelaza i wewnętrznej sytuacji 
politycznej w Szwecji w latach od 1930 roku do chwili obecnej i trzeci to sytuacja wokół 
Norwegii i omówienie założeń i celów operacji Wilfred, będącej na etapie planów do 
zrealizowania w czasie najbliższych miesięcy. 
 
   

  Do czasu wybuchu wojny Szwecja miała cały czas nadzieję, że nie dojdzie do otwartego 

konfliktu miedzy mocarstwami. Zaatakowanie Gdańska było dla niej wielkim zaskoczeniem 
i natychmiast, podobnie jak Dania i Norwegia, ogłosiła swoją neutralność wobec konfliktu 
i zwiększyła swój potencjał obronny. Szwecję i Niemcy łączyły długofalowe stosunki handlowe 
dotyczące eksportu tego surowca z kopalń w Kirunie na północy Szwecji do Niemiec. Ruda 
wędrowała dwoma drogami. Połowa wydobycia szła do norweskiego portu Narwik, połowa była 
transportowana przez szwedzkie porty nad Bałtykiem. Różnica była taka, że port Narwik nigdy 
nie zamarzał, a porty bałtyckie przez cztery miesiące były skute lodem. Niemcy nie mogli bez 
długofalowych dostaw rudy prowadzić wieloletniej wojny, ponieważ ten surowiec był niezbędny 
dla ich przemysłu zbrojeniowego. Szwecja musiała dokonać wyboru: czy nadal z nimi 
handlować rudą, czy walczyć z ich najazdem. Wybrała handel, który tylko na bardzo krótki 
okres zawiesiła. Tuż po agresji Niemiec na Polskę Anglia postawiła nowy pionek na europejskiej 
szachownicy. Zrodził się tam pomysł zaminowania norweskich wód terytorialnych i tym samym 
odcięcia dostaw rudy żelaza ze Szwecji. Niemcy byliby zmuszeni do opuszczenia tych wód, 
Royal Navy przechwyciłaby dostawy, a z czasem całkowicie by je zablokowała. 
 
   

  Maks w zasadzie przestał bywać pod adresem Strandvägen 7, toteż nie wiedział, że 

w budynku 7C, gdzie mieściły się biura Attache Wojskowego Niemiec, pojawił się nie tylko 
Rune. Terry, jak zwykle bardzo elegancko ubrana, przybyła tam na początku drugiego tygodnia 
wojny w towarzystwie wysokiego, przystojnego mężczyzny w granatowym garniturze. Ich 
wizyta przeciągnęła się do późnych godzin popołudniowych. Wiedział o nich bardzo dobrze 
przełożony Maksa, Christopher, ale zatrzymał tę wiedzę dla siebie. Obserwował Maksa 
i sprawdzał, czy to, co powiedział mu w czasie przesłuchań było zgodne z prawdą 
 

background image

   

  

 
   

  

 

  MILANÓWEK 
 
 

   

  

 
   

Drugiego września Haneczka wybrała się do Milanówka do rodziców i długo nie 

wracała. Alicja z Martą niespokojnie chodziły od okna do okna, usiłując coś dojrzeć 
w ciemnościach, i już miały wyjść z domu, kiedy usłyszały, że furtka do ogrodu lekko 
skrzypnęła. Haneczka wpadła do jadalni, ciężko usiadła na krzesło i duszkiem wypiła szklankę 
kompotu. Okazało się, że większość drogi biegła. Była podniecona, a oczy błyszczały jej 
z przejęcia. 
 
   

  - Słuchajcie – powiedziała. - Do doktora Fiderkiewicza… wiecie… on ma willę 

niedaleko moich rodziców… przyjechały dziś rano z Warszawy karetki Czerwonego Krzyża 
i zostawiły na werandzie watę, ligninę, opatrunki, narzędzia chirurgiczne i leki. Przywieźli także 
mundury ochronne, maski, łopaty… nawet cztery pary noszy. Są opaski na ramię dla sanitariuszy 
i chorągiew Czerwonego Krzyża. Myślicie, że tu będzie szpital? 
 
   

  - Na to wygląda - powiedziała Alicja. - Nie wychodźcie już dzisiaj, proszę was - 

poprosiła dziewczyny. 
 
   

  Czwartego dnia wojny naloty na Warszawę zaczęły się wzmagać, a nad Milanówkiem 

trzy samoloty przez pewien czas krążyły nad miastem, raz wyżej raz niżej. Pociąg towarowy 
został zatrzymany na stacji kolejowej, a po chwili rozległy się wybuchy kilku bomb. Zawyły 
syreny. Wszyscy pobiegli w stronę torów, gdzie znaleziono cztery trupy i sześć ciężko rannych 
osób. 
 
   

  - Doktor odesłał ciężej rannych Ekadką do Warszawy - do szpitala Dzieciątka Jezus - 

poinformowała je Haneczka. - Lżej rannych zabrał do siebie do willi - dodała. - Zgłosiłam się do 
niego jako pielęgniarka do pomocy - dodała z dumą. 
 
   

  - Ja też chcę być pielęgniarką - poprosiła spontanicznie Marta i mimo próśb Alicji tak 

długo obstawała przy swoim, że Ala w końcu ustąpiła. 
 
   

Tak więc następnego dnia Marta założyła mundur, opaskę Czerwonego Krzyża, 

przerzuciła przez ramię torbę sanitariuszki i stawiła się u doktora. Nie miała, podobnie jak 
Haneczka, pielęgniarskich kwalifikacji, ale były tam trzy dziewczyny, które pracowały już 
w tym zawodzie pod okiem lekarzy. Przez następne dni przyzwyczaiły się już trochę do 
przelatujących nad głowami samolotów i bezustannie patrolowały Milanówek i jego okolice. 
Przyprowadzały lub przynosiły na noszach kolejne ofiary wojny. 
 

background image

   

  Samoloty Luftwaffe systematycznie zapalały i rujnowały miasto. Piątego i szóstego dnia 

wojny polska artyleria przeciwlotnicza ostrzeliwała z gęsto zadrzewionego osiedla „Turczynek” 
kolejną falę nadlatujących bombowców, ale żaden z nich nie został trafiony. Doktor opisał jeden 
incydent w dzienniku, który prowadził. Według jego relacji „Raz tylko ludzie w Milanówku mieli 
radosne widowisko. Znad Warszawy wracał niemiecki bombowiec ścigany i atakowany przez 
mały, polski pościgowiec, który walił do niego seriami z broni pokładowej. Bombowiec próbował 
kluczyć, lecz nie pomagało, obracał się ciężko jak krowa, a pościgowiec kołował, zaskakiwał 
i strzelał. W pewnym momencie coś się zadymiło wokół bombowca, ale czy zapalił się i czy spadł 
- nie wiadomo, bo walczące samoloty, oddalając się w stronę Żyrardowa zniknęły z naszego pola 
widzenia
”. 
 
   

  

 
   

  

 

  BOROWSKA GÓRA 
 
 

   

  

 
   

Zygmunt przyjechał z Sopotu do Warszawy dwudziestego piątego sierpnia i zdążył 

jeszcze pojechać do Krakowa na jeden dzień, aby odwiedzić swoich rodziców. Nie został tam 
dłużej, ponieważ wkrótce dotarła do niego kartka mobilizacyjna i według otrzymanego rozkazu 
miał stawić się w wyznaczonej jednostce trzydziestego sierpnia. Po powrocie do Warszawy 
zadzwonił do Pensjonatu Eden, aby dowiedzieć się czegoś na temat Marty, ale dziewczyna, która 
o tej porze była w recepcji powiedziała mu jedynie, że jest nową pracownicą i pani Morton już 
u nich nie mieszka. Nie umiała natomiast powiedzieć, kiedy Marta opuściła pensjonat. 
 
   

  - Księga gości jest u właścicielki hotelu, a właścicielka pojechała do miasta - 

powiedziała. Pozostało mu mieć nadzieję, że Marta zabrała się na pokładzie Batorego 
z powrotem do Stanów. 
 
   

  Zygmunt miał się stawić do dyspozycji Grupy Operacyjnej Piotrków podporządkowanej 

dowództwu Armii Łódź. Został wcielony do III batalionu 2 Pułku Piechoty Legionów pod 
dowództwem pułkownika Ludwika Czyżewskiego. Pułk został drugiego września skierowany do 
obrony trzech wzniesień o nazwie Góry Borowskie. Rejon ten był kluczowym węzłem oporu, 
który miał chronić jednostki operacyjne armii głównej. Do piątego września toczono ciężkie 
walki z jednostkami niemieckiej 4 dywizji pancernej, wspieranej artylerią i lotnictwem. Walki 
były zaciekłe, a szczyt przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk. Walczono na bagnety kiedy 
piechota wspierana czołgami ruszyła na polskie pozycje. Około 19:30 oddziały niemieckie zajęły 
Borową Górę, a polskie kompanie zmniejszyły się do pięćdziesięciu osób. 
 
   

  Wśród ocalałych żołnierzy znalazł się Zygmunt. Nie dotarły do ich grupy żadne nowe 

rozkazy, tak więc najstarszy rangą oficer zadecydował, że pozostali przy życiu przejdą jako 
oddział ochotniczy i dołączą do obrońców Warszawy. Oddział posiadał kilkanaście polowych 

background image

armatek i kilka wozów, na których siedzieli oficerowie i podoficerowie – pozostali żołnierze szli 
w dwóch kolumnach na piechotę. Wybrali drogę przez Rawę Mazowiecką i Żyrardów. Gdy 
ósmego września znaleźli się na odcinku między Grodziskiem Mazowieckim a Milanówkiem 
nadleciał szary niemiecki pościgowiec, a za chwilę na szosie ukazały się niemieckie czołgi. 
Dowódca oddziału Zygmunta skierował armatki do lasów koło Podkowy Leśnej. Wkrótce 
wywiązała się zaciekła walka. Niemcy siekli z karabinów maszynowych, ale szturm ich piechoty 
został przez Polaków odparty, jak również nie ustawał prowadzony przez nich ostrzał armatek. 
Czołgi niemieckie zaniechały dalszej walki i ze zgrzytem gąsienic potoczyły się w kierunku 
Warszawy. Zygmunt strzelał ze swojego karabinu, leżąc na brzuchu w płytkim rowie na brzegu 
lasu. W pewnym momencie, gdy się nieco uniósł, poczuł piekące ukłucie w klatce piersiowej 
i ostry ból głowy, pociemniało mu w oczach i stracił przytomność. Gdy po jakimś czasie 
otworzył oczy, zobaczył, że pochyla się nad nim Marta. 
 
   

  

 
   

  

 

  SZPITAL W PENSJONACIE „PEREŁKA” 
 
 

   

  

 
   

  - To ty? - zapytał zduszonym głosem - naprawdę ty? Marta?? 

 
   

- Tak, to ja – nie masz majaków. Nie mów teraz nic, bo sobie zaszkodzisz - 

odpowiedziała i zręcznie założyła mu opatrunki uciskowe. Za chwilę zwróciła się do drugiej 
dziewczyny z opaską sanitariuszki na rękawie 
 
   

  - Haniu, kładziemy go na nosze na trzy 

 
   

Podniosły go z łatwością i zaczęły nieść początkowo przez las, a potem przez wąskie 

uliczki wzdłuż ogrodzeń porośniętych bluszczem do sporej willi, gdzie przed wejściem zatknięta 
była chorągiew Czerwonego Krzyża. 
 
   

  Dziewczyny zaniosły go do pokoju i położyły na stole, który służył jako miejsce 

zabiegów i operacji. Przyszedł za chwilę lekarz, żeby go zbadać. Okazało się, że postrzał 
w głowę to właściwie tylko draśnięcie, choć bolesne. Postrzał w płuco był poważniejszy, ale 
Zygmunt miał dużo szczęścia, ponieważ pocisk przeszedł na wylot i nie spowodował większych 
zniszczeń w klatce piersiowej. 
 
   

  - Dobrze założyłyście opatrunki na obie rany - pochwalił dziewczyny doktor. - Założę 

jeszcze opatrunek wentylowy, żeby powietrze wyszło z jamy opłucnej. Inaczej mogłoby dojść do 
zapadnięcia płuca. 
 
   

Przez cały czas przynoszono nowych rannych i wkrótce zabrakło dla nich miejsca w willi 

background image

doktora – układano ich z braku łóżek na słomie i sianie na trawniku. Późnym popołudniem 
przybiegł posłaniec z wiadomością, że gmina wynajęła na szpital pensjonat „Perełka”, a Dom 
parafialny przeznaczył dużą salę dla rannych. 
 
   

  - Przeniesiemy pana do „Perełki” - zadecydował doktor w sprawie Zygmunta. 

 
   

  Łącznie we wszystkich punktach pomocy doraźnej pracowało czterech lekarzy, ale 

żaden z nich nie miał specjalizacji chirurgicznej. Musieli jednak podejmować się poważnych 
zabiegów, ponieważ nie było już możliwe przesyłanie ciężej rannych do Warszawy - Ekadka 
przestała kursować w związku z oblężeniem Warszawy. Brakowało narzędzi chirurgicznych, 
a wkrótce zaczęły kończyć się zapasy żywności. 
 
   

  Stan Zygmunta poprawiał się i po kilku dniach doktor zdecydował, że od tej pory może 

on „zamieszkać” w cywilu, a jedynie stawiać się na zmianę opatrunków do ambulatorium. 
Kobiety zdecydowały, że Zygmunt zamieszka u Alicji w willi przy Akacjowej. 
 
   

  Tego dnia. słuchając radia, usłyszeli przejmujący apel amerykańskiego fotografa – 

reportera. Mówił wtedy: „My name is Bryan. Julian Bryan – American photographer”. Ameryka 
musi zacząć działać. Musi zażądać zaprzestania tego najpotworniejszego we współczesnych 
czasach mordowania ludzi. Stutrzydziestomilionowy narodzie amerykański! Prosimy was w imię 
uczciwości, sprawiedliwości i chrześcijaństwa, nie o pomoc dla nas – niewielkiej grupy 
czterdziestu trojga Amerykanów, ale o pomoc dla dzielnych Polaków”. 
 
   

  - Marta - zwrócił się do dziewczyny Zygmunt. - Proszę, posłuchaj mnie tym razem. 

Myślę, że lada moment będą ewakuować cudzoziemców z Polski… powinnaś stąd wyjechać… 
jeżeli istnieje cień możliwości, żeby się dostać do Warszawy, skorzystaj z okazji. Trzeba śledzić 
komunikaty… koniecznie - mówił przejęty. 
 
   

Alicja i Haneczka poparły go tak zdecydowanie, że Marta poczuła się „prawie” 

przekonana. Nie powiedziała jednak głośno ani tak, ani nie. Na szali miała z jednej strony 
pragnienie spotkania z Maksem, a z drugiej poczucie odpowiedzialności i solidarności z ludźmi, 
wśród których teraz była. Czuła się tu potrzebna. Zdawała sobie jednak sprawę, że wobec 
dochodzących zewsząd wieści, maleją szanse na zwycięstwo w tej coraz bardziej okrutnej 
wojnie. Pomoc ze strony Anglii i Francji nie nadchodziła. Oprócz formalnego wypowiedzenia 
wojny Niemcom, oba sojusznicze kraje nie zrobiły żadnych konkretnych kroków, aby się ze 
zobowiązań wobec Polski wywiązać. Wojsko Polskie samotnie stawiało czoła wielokrotnie 
lepiej uzbrojonej armii niemieckiej. Toczyły się ciężkie walki na terenie całego kraju, a szala 
zwycięstwa w poszczególnych starciach często przechylała się na polską stronę, tym niemniej 
żelazny pierścień niemieckich wojsk pancernych wspomaganym przez bombardowania 
Luftwaffe systematycznie osłabiał osamotnioną armię. W połowie miesiąca nastąpił dzień, 
w którym na Polskę spadł dodatkowy cios. 
 
   

  

 
   

  

 

background image

  NÓŻ W PLECY 
 
 

   

  

 
   

17 września Armia Czerwona przekroczyła wschodnie granice Polski i tym samym 

wypełniła zobowiązania wobec Niemiec zawarte w tajnym protokole do układu Ribbentropa 
z Mokotowem z 23 sierpnia. Milionowa armia agresora postawiła Polskę w beznadziejnej 
sytuacji militarnej. Polska armia musiałaby podjąć walkę na dwóch frontach, w momencie gdy 
od dziewiątego września trwała największa w tej wojnie bitwa nad Bzurą, opóźniająca natarcie 
wojsk niemieckich na Warszawę. Największe ugrupowanie Wojska Polskiego było okrążone 
przez Niemców w Puszczy Kampinoskiej. Do walki z Armią Czerwoną stanęło wprawdzie 
dwadzieścia pięć batalionów polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza, ale o 16:00 Wódź 
Naczelny wydał rozkaz unikania walki z Sowietami, poza obroną konieczną. Wkroczenie wojsk 
radzieckich zmusiło polskie władze państwowe do ucieczki przez granicę do Rumunii. 
 
   

  Pomimo że stolica nadal bohatersko się broniła, o czym mieszkańcy podwarszawskiej 

Podkowy Leśnej, Milanówka i Brwinowa wiedzieli dobrze jako naoczni świadkowie, oraz 
donosiły o tym radiostacje polskie i brytyjska BBC, Marta wiedziała, że jej przyjaciele mają 
rację. Dalszy pobyt w Polsce może przepłacić życiem i już nigdy nie zobaczyć Maksa. Bez 
względu na to, którą opcję swojej przyszłości Marta brała pod uwagę, jedno podstawowe pytanie 
pozostawało cały czas bez odpowiedzi, a mianowicie, jak ma się przedrzeć do oblężonej 
Warszawy, aby dołączyć do stu siedemdziesięciu ośmiu dyplomatów i tysiąca dwustu 
cudzoziemców, których ewakuacja, jak się okazało, była cały czas negocjowana. 
 
   

  Wieczorem, gdy wszyscy pili herbatę w jadalni, zapytała o to Zygmunta, ale on z racji 

pobytu w szpitalu nie miał bieżących informacji o wydarzeniach na froncie, a kobiety wiedziały 
tyle, ile ona sama, czyli to, co podawało Radio Warszawa II i BBC. Ale i to co wiedziały, 
stawiało szanse Marty na dołączenie do ewakuowanej grupy pod wielkim znakiem zapytania, 
a prawdopodobieństwo, że tak się stanie było praktycznie równe zeru. 
 
   

  

 
   

  

 

  TERRY MARTA I MAKS 
 
 

   

  

 
   

Terry, która wyjechała z Sopotu do Berlina tuż po spotkaniu z dziennikarzami 17 

sierpnia, nie wiedziała nic o dalszych losach Marty. Nie umiała też sobie wytłumaczyć jak to się 
stało, że Maks wyjechał bez niej z Polski, a jeszcze bardziej tego, że Marta niefrasobliwym 
tonem potwierdziła taki fakt w rozmowie z Helgą podczas rautu. Byli przecież w sobie bez 

background image

pamięci zakochani i nie widzieli poza sobą świata… Dziwne… Wydawało się jej, że dwaj 
Austriacy, którzy stali za zamachem na Maksa zorganizowali wszystko bardzo precyzyjnie. 
Wynajęli płatnych zabójców, zastrzelili ich potem nad Potokiem Karlikowskim, i zatarli za sobą 
wszelkie ślady, które mogłyby połączyć ich z próbą zabójstwa. Najlepszym tego dowodem było, 
że wyjechali z Sopotu bez przeszkód. 
 
   

  Znała doniesienia radia BBC o sytuacji w Polsce i niechętnie przyznała przed samą 

sobą, że polubiła tę pół-Amerykankę pół-Polkę. Zmartwiła się możliwością, że może zginąć pod 
bombami, pomimo że wiedziała o planie uśmiercenia młodego małżeństwa przez niemiecki 
wywiad. Zła była na siebie za tę niekonsekwencję. 
 
   

  Wielu rzeczy, które dotyczyły tamtych wydarzeń nie umiała sobie wytłumaczyć. Na 

przykład, dlaczego Marta nadal igrała z losem, zadając zbyt dużo pytań różnym osobom? Terry 
musiała przyznać, że Marcie sprzyjało niesamowite szczęście. „Szkoda, że ona jest po 
niewłaściwej stronie…”, przemknęło jej przez myśl. 
 
   

Przypomniała sobie upalny dzień, w którym spotkała się z agentem z Austrii, w pokoju 

opuszczonej posesji. Klaus, bo pod takim imieniem go znała, pokazywał jej najnowsze 
urządzenie firmy Karl Zeiss, które umożliwia prześwietlenie zawartości korespondencji 
w kopercie bez jej otwierania. Ani on, ani ona nie zauważyli wówczas Marty, która stojąc pod 
oknem zrobiła im zdjęcie i tym samym wydała na siebie wyrok śmierci. Marta z kolei nie 
wiedziała, że nie jest w ogrodzie sama, i że spotkanie Terry i Klausa jest przez cały czas 
ubezpieczane. 
 
   

  Ukryty w ogrodzie wywiadowca miał do pomocy kilku chłopców, którym za niewielkie 

pieniądze zlecił wyrwanie Marcie aparatu fotograficznego. Kiedy im się to nie udało, Terry 
zaryzykowała i odebrała negatyw i odbitki od fotografa, podając się za Martę Morton. Przedtem 
za pomocą współpracującej z siatką jednej z pokojówek w pensjonacie Eden, zdobyła Marty 
kwitek na odbiór zdjęć. Pokojówka działała na zlecenie Terry kilkakrotnie i w poszukiwaniu 
„haków” na młode małżeństwo regularnie przeszukiwała ich pokój. To ją spłoszył pewnego dnia 
Maks, gdy wrócił wcześniej niż zwykle z tenisa. Wtedy rzuciła telegram do Marty na półkę 
z butami. Innym razem, po próbie otrucia Marty czadem ulatniającym się dzięki ingerencji 
fałszywego hydraulika, stłukła szklankę z lemoniadą, w której był mocny środek nasenny. Tak… 
Marta miała szczęście… gdyby nie wybuch w sąsiedztwie, nie żyłaby teraz na pewno. 
 
   

  

 
   

  

 

  BERLIN 
 
 

   

  

 
   

Kiedy przyjechała do Berlina poszła przed teatr Wintergarten Varieté na ulicę 

background image

Potsdamer Strasse 96, gdzie miała ważne spotkanie. Obiecała swojej matce załatwić tam pewną 
sprawę. Przyjaciółka matki, Eva, która mieszkała w Berlinie, zachorowała na raka i ponieważ nie 
miała żadnej rodziny, opiekowała się nią tylko córka sąsiadów. Eva mieszkała naprzeciwko 
budynku teatru, na pierwszym piętrze okazałej kamienicy. Matka Terry zamierzała przyjechać 
i zająć się umierającą, ale w związku z wiszącą na włosku wojną, miała problemy z wizą 
i wyjazd do Niemiec okazał się niemożliwy. Matka poprosiła Terry o zapłacenie dalszej opieki 
nad Evą i przekazanie zapewnienia, że przyjaciółka z Anglii o niej myśli i modli się o jej 
zdrowie. 
 
   

  O umówionej porze zobaczyła szczupłą młodą kobietę o zalęknionej twarzy, która 

wzrokiem kogoś szukała. Domyśliła się, że to jest właśnie ta osoba, z którą przyjechała się 
spotkać. 
 
   

  - Dzień dobry - wyciągnęła rękę na powitanie. - Pani pewnie na mnie czeka… 

 
   

  - Pani do pani Evy? - zapytała dziewczyna. Terry skinęła głową.- Proszę za mną - 

powiedziała cicho. 
 
   

Chora leżała na łóżku wysoko wsparta na poduszkach. Pomimo wychudzenia 

i wymizerowanej twarzy, widać było, że kiedyś była bardzo ładna. Szczerze się ucieszyła 
z wizyty Terry i uściskała ją ze łzami w oczach. 
 
   

  - Podziękuj mamie, że o mnie nie zapomniała… - szepnęła, a po chwili dodała - ja już 

niedługo pożyję… ale może to i lepiej… nie mogę tego wszystkiego co jest dookoła znieść… te 
wrzaski Hitlera przez radio i ten cały obłęd… najlepiej zrobiła Marlena Dietrych… Plunęła na 
nich wszystkich i wszędzie głośno mówi, co o nich myśli. 
 
   

Widać było, że ta długa przemowa zupełnie ją wyczerpała. Terry posiedziała jeszcze 

godzinę, pomogła Evie umyć się i zjeść kolację, po czym pożegnała się i wyszła, zapewniając że 
wszystko mamie powtórzy. Idąc do hotelu nie przestawała myśleć o tym, co usłyszała. Była 
pewna, że przyjaciółki, które tak się kochały, podzielały również poglądy polityczne… A tu 
okazało się, że tak nie jest. Terry, chociaż miała obecnie obywatelstwo szwedzkie, urodziła się 
i wychowała w Anglii. Jak długo pamięta, rodzice mieli poglądy profaszystowskie i należeli do 
Brytyjskiej Unii Faszystów… ale zaraz… zaraz… czy oboje, czy tylko jej ojciec ? Nie pamiętała 
tego zupełnie. „Dość tych wspomnień na dziś”, nakazała sobie w myślach. 
 
   

Stanęli na ostatnim stopniu schodów prowadzących do Biura Attache Wojskowego 

Niemiec przy ulicy Strandvägen 7Cw Sztokholmie i Terry nacisnęła ręką w eleganckiej, 
skórzanej rękawiczce dzwonek. Towarzyszył jej wysoki, przystojny mężczyzna w granatowym 
garniturze. 
 
   

  

 
   

  

 

  CHRIS PRZYPROWADZA GOŚCIA 

background image

 
 

   

  

 
   

Dziewiętnastego września pod wieczór do laboratorium językowego przy Strandvägen 59 

przyszedł Christopher. Przyprowadził ze sobą wysokiego mężczyznę, trochę starszego od 
Maksa.   - Tadeusz - przedstawił się nowo przybyły. 
 
   

Poczekali, aż pozostali studenci kursu języka norweskiego opuszczą salę i Chris 

przeszedł do rzeczy. 
 
   

  - Tadeusz jest pracownikiem Polskiej Dwójki i od tej pory będziesz z nim 

współpracował i przekazywał mu te same raporty co nam. Wkrótce dostaniesz pierwsze zadanie 
i wyjedziesz na pewien czas ze Sztokholmu. Szczegóły poznasz później. Teraz Ted powie ci 
o sytuacji w Polsce więcej, niż podają dzienniki radiowe. 
 
   

Tadeusz omówił szczegółowo najnowsze wydarzenia, czyli ucieczkę polskiego rządu 

przez Rumunię na Zachód, początki formowania się rządu w Londynie i coraz bardziej 
dramatyczną sytuację na froncie w Polsce. Pod koniec spotkania powiedział: 
 
   

  - Wiem, że teraz najbardziej cię interesuje ewakuacja cudzoziemców z Polski. 

Negocjacje dobiegają końca i jeżeli twoja żona jest obecnie w Warszawie, powinna znaleźć się 
w grupie wyjeżdżających. Nawet jeżeli będzie w grupie ewakuowanych, dotarcie do Sztokholmu 
może nie być łatwe. 
 
   

  - Dlaczego tak uważasz? 

 
   

  - Tak naprawdę nawet nie wiesz, czy kartka, którą dałeś marynarzowi w Visby do niej 

dotarła… nie możesz mieć pewności, czy Marta wybierze Sztokholm jako miasto docelowe. 
Jeżeli nie otrzymała kartki od ciebie, może będzie chciała dostać się do Anglii. Tam działa 
jedyne lotnisko cywilne, które można wziąć pod uwagę. Nazywa się Bristol International 
Airport.
 
 
   

  - Cały czas zakładałem, ze Marta dostała mój list… ale jeżeli tak na to spojrzeć, to 

masz rację… - przyznał Maks ze smutkiem. 
 
   

  - Ja myślę, żejeżeli twoja żona, która z tego co wiem jest inteligentną dziewczyną, nadal 

przebywa jeszcze pod Warszawą, nie będzie podejmowała próby dotarcia do Warszawy bo wie 
dobrze, że żywa tam się nie przedrze. 
 
   

Wyglądało na to, że Tadeusz może mieć rację. 

 
   

  

 
   

  

 

background image

  EWAKUACJA CUDZOZIEMCÓW Z WARSZAWY 
 
 

   

  

 
   

21 września dzięki wysiłkom norweskiego ministra Nilsa Christiana Diteffa ewakuowano 

z Warszawy personel dyplomatyczny ambasad i tysiąc dwustu cudzoziemców. Nastąpiło 
krótkotrwałe zawieszenie broni i po południu spod Hotelu Bristol wyruszyły samochody 
i miejskie autobusy, docierając do pozycji niemieckiej 3 armii na Pradze. Stąd pod niemiecką 
eskortą konwój dotarł do Królewca, stamtąd do Szczecina, a potem do Berlina. Gdyby Marcie 
udało się dotrzeć do tej grupy, postarałaby się dostać z Berlina do Sztokholmu, nawet bardzo 
okrężną drogą. Nie było jej tam, bo okazało się, że opuszczenie Podkowy Leśnej i próba 
przedarcia się do Warszawy byłaby równoznaczna z popełnieniem samobójstwa. 
 
   

  

 
   

  

 

  OSTATNIE DNI OBLĘŻENIA 
 
 

   

  

 
   

Marta z przyjaciółmi w Podkowie Leśnej długo jeszcze rozważali co robić w sprawie 

wyjazdu z Polski, ale zgodnie z przewidywaniami Tadeusza, który rozmawiał o tym samym 
z Maksem w Sztokholmie, zdecydowali, że w obecnej sytuacji żaden wyjazd z Podkowy nie 
wchodzi w rachubę. Do oblężonej Warszawy nikt nie mógł się już dostać, nawet żołnierze Grupy 
Operacyjnej „Wschód” z Armii Pomorze, którzy 22 września bezskutecznie toczyli krwawą 
bitwę pod Łomiankami, aby się przebić do walczącej Warszawy. Grupa pod dowództwem 
generała Bołtucia została rozbita po kilkugodzinnym boju, a dowódca wraz z oficerami 
i żołnierzami z różnych pułków zginęli w trakcie akcji. Tego samego dnia skapitulował Lwów, 
załamała się obrona Grodna, a w Brześciu odbyła się uroczysta defilada wojsk niemieckich 
i sowieckich, na koniec której Niemcy przekazali władzę w mieście Sowietom. 
 
   

  Tego dnia broniący Warszawy generał Rómmel wydał rozkaz startu samolotu z Pól 

Mokotowskich z pytaniem do Naczelnego Wodza w sprawie dalszej obrony miasta. Samolot był 
pilotowany przez podpułkownika pilota Mateusza Iżyckiego. W ciągu następnych dni, od 23 do 
27 września, trwał huraganowy atak wojsk niemieckich na Warszawę. Bomby spadły na 
Śródmieście, Marymont, Wolę i Ochotę, płonęła Cytadela. Bomby niszczyły szpitale, setki 
domów i zabijały tłumy ludzi. Na falach rozgłośni Warszawa II Prezydent Starzyński wygłosił 
ostatnie przemówienie do mieszkańców Stolicy. Mówił: : "Chciałem, by Warszawa była wielka. 
Wierzyłem, że wielką będzie. Ja i moi współpracownicy kreśliliśmy plany, robiliśmy szkice 
wielkiej Warszawy przyszłości. I Warszawa jest wielka. Prędzej to nastąpiło, niż przypuszczano. 
Nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto lat, lecz dziś widzę wielką Warszawę. Gdy teraz do Was mówię, 

background image

widzę ją przez okna w całej wielkości i chwale, otoczoną kłębami dymu, rozczerwienioną 
płomieniami ognia, wspaniałą, niezniszczalną, wielką, walczącą Warszawę. I choć tam, gdzie 
miały być wspaniałe sierocińce, gruzy leżą, choć tam gdzie miały być parki, dziś są barykady 
gęsto trupami pokryte, choć płoną nasze biblioteki, choć palą się szpitale - nie za lat pięćdziesiąt, 
nie za sto, lecz dziś Warszawa broniąca honoru Polski jest u szczytu swej wielkości i sławy."
 
 
   

  24 września był dniem, w którym Warszawa przeżyła jeden z najcięższych dni swojej 

obrony. Płonęły budynki Politechniki, Teatr Wielki i pałac Krasińskich. Ustał dopływ wody 
w związku z uszkodzeniami filtrów. Nie było dopływu prądu, a telefony były unieruchomione. 
Niemcy zrzucili ulotki grożące odpowiedzialnością zbiorową za przedłużanie oporu. Generał 
Rómmel odznaczył Prezydenta Starzyńskiego Orderem Virtuti Militari V klasy. 
 
   

  25 września został nazwany przez warszawiaków „czarnym poniedziałkiem”. Tego dnia 

ruszyło generalne natarcie niemieckie i rozpętało prawdziwe piekło w stolicy. Od godziny 7 rano 
do wieczora czterysta niemieckich bombowców prowadziło naloty dywanowe zrzucając na 
miasto 630 ton bomb burzących i zapalających. Włoski korespondent wojenny pisał: „Lotnictwo 
obrzucało bombami i ostrzeliwało z karabinów maszynowych barykady na ulicach. Zdarzyło się 
po raz pierwszy w historii wojen, że samoloty walczyły z barykadami”. Zginęło 10 tysięcy osób, 
a 35 tysięcy zostało rannych.26 września nastąpiło jeszcze jedno natarcie, a 27 zapadła decyzja 
o wstrzymaniu walk ze względu na sytuację ludności.28 września o godzinie 13:00, zastępca 
generała Rómmla, generał Kutrzeba oraz niemiecki generał Johannes Blaskowitz podpisali 
umowę kapitulacyjną. 
 
   

  

 
   

  

 

  MAKS DOSTAJE ZADANIE 
 
 

   

  

 
   

Pomimo tego, że Maks w zasadzie przyznawał rację Tadeuszowi i coraz bardziej wątpił, 

że Marta zdoła przyjechać do Sztokholmu, przez najbliższy tydzień wbrew zdrowemu 
rozsądkowi nasłuchiwał, czy nie usłyszy pukania do drzwi. Idąc ulicami pilniej niż zwykle 
rozglądał się w nadziei, że zobaczy znajomą sylwetkę, dwa razy też o różnych porach dnia udał 
się do przystani promów w Nynäshamn i w Informacji pytał, czy nikt nie zostawił dla niego 
wiadomości. 
 
   

30 września ponownie spotkał się z Tadeuszem i Chrisem. 

 
   

- Jutro zaczynasz działać. Misja jest ściśle tajna i pod żadnym pozorem nie wolno ci 

próbować kontaktować się z Polską. Rano wyjeżdżasz do Norwegii. Chodzi o Narwik. 
 
   

  

background image

 
   

  

 

  CO DALEJ ? 
 
 

   

  

 
   

  - Co teraz ze mną będzie? - zapytała Marta, kiedy ostatniego dnia września siedzieli 

wszyscy jak zwykle przy herbacie w jadalni. 
 
   

Zygmunt, który już prawie całkiem wrócił do sił, odezwał się pierwszy. 

 
   

  - Spróbuję się dostać do Warszawy i zobaczyć, co z moimi starymi kontaktami. Mam 

nadzieję, że ktoś przeżył. Trzeba ci zorganizować nowe dokumenty – ale to może trochę 
potrwać… musisz być cierpliwa. Trzeba poczekać i zobaczyć, jak to wszystko teraz będzie 
funkcjonować, ale jestem pewny, że wkrótce pokażą się jakieś możliwości przedostania się na 
Zachód. 
 
   

  

 
   

  

 

   

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ  

 
   

  

 
 

 

 
 

  BIBLIOGRAFIA 
 
 

   

1)   Aleja Wisielców, Grodzisko, W zakamarkach górnego Sopotu 

 
   

GW Rzeszów nr 166, wydanie z dnia 18/07/2006WAKACJE, str. 4 

 
   

2)   Wydarzenia sierpnia 1939 roku: 

 
   

http://www.historia-polski.com/XX/1939/1939_viii.htm 

 
   

3)   Przez morze do rozkwitu Polski. Jolanta Szczepkowska. 

http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/przez-morze-do-rozkwitu-polski 
 

background image

   

4)   Historia Polonii w Stanach Zjednoczonych 

http://www.polishaccent.com/Historia_Polonii.htm 
 
   

5)   Amerykański system oświatowy; 

 
   

http://www.sciaga.pl/tekst/32764-33-amerykanski_system_oswiatowy 

 
   

6) Sven Radowitz: Schweden und das "Dritte Reich" 1939–1945. Hamburg: Krämer, 

2005. ISBN 3-89622-076-4. 
 
   

Anita Schwarzschulz: Außenpolitik – Schweden und das Dritte Reich. GRIN Velag, 2006, 

   

http://pl.wikipedia.org/wiki/Polityka_Niemiec_hitlerowskich_wobec_Szwecji 

   

6)   http://www.sopot.net/przedwojenny.htm 

 
   

7)   Sopot 1939 – 1945.Tomasz Kot. Kurier Sopocki 2013 

 
   

8)   http://pl.wikipedia.org/wiki/Radiostacje_numeryczne 

 
   

9)   Secret Signals. The Euronumber Mistery. Tiare Publications, 1991. ISBN 

0-936653-28-0. 
 
   

10) Henryk Piecuch: Portret szpiega. Warszawa: Wydawnictwo MON, 1984. ISBN 

83-11-07007-5. 
 
   

11) William Poundstone: Big secrets. Harper Paperbacs, 1985. ISBN 0688048307. 

 
   

12) Dzienniki, Maria Dąbrowska 

 
   

13) http://pl.wikipedia.org/wiki/Rejon_Umocniony_Hel 

 
   

14) J. Gołębiowski, Przemysł wojenny w Polsce 1918-1939, Kraków 1990 

 
   

15) A. Radziwiłł, W. Roszkowski, Historia 1871-1945 

 
   

16) http://zoppot.fm.interia.pl/spis.htm#a3 

 
   

17) Gdynia 1939 do wybuchu wojny, 

http://www.srodmiescie.miasto.gdynia.pl/index.php/osrodmiesciu/historia-dzielnicy/159-historia
-dzielnicy-kalendarium-rok-1939-do-wybuchu-wojny 
 
   

18) Politechnika Gdańska; 

http://www.pg.gda.pl/?kat=mouczel&kats=mhist&katr=hist&kto=przed 
 
   

19) Nasza stolica Kalendarium, http://www.naszastolica.waw.pl/Lata%2030.html 

 
   

20) Liberty Lady, Patricia Allen DiGeorge, 

background image

http://libertyladybook.com/2011/08/16/liberty-lady/ 
 
   

21) Katedra w Visby, http://pl.wikipedia.org/wiki/Katedra_w_Visby 

 
   

22) Nasza Stolica Blog, 

http://naszastolica.blox.pl/html/1310721,262146,14,15.html?7,2009 
 
   

23) Willa „Zawada”,Album z Podkową, Podkowiński Magazyn Kulturalny 

 
   

24) http://www.podkowianskimagazyn.pl/nr66/album66.htm 

 
   

25) Wspólny Powiat, Andrzej Pektyn, 

http://wspolnypowiat.pl/publicystyka/historia-1939-1945/id/197 
 
   

26) Strandvagen, http://www.aviewoncities.com/stockholm/strandvagen.htm 

 
   

27) Polsko-szwedzkie stosunki w latach II Wojny Światowej, 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Polsko-szwedzkie_stosunki_w_latach_II_wojny_%C5%9Bwiatowej 
 
   

28) Operacja Wilfried, http://pl.wikipedia.org/wiki/Operacja_Wilfred 

 
   

29) Libert Lady, German and American Legations in Stockholm, Patricia Allen DiGeorge 

http://libertyladybook.com/2012/01/17/german-and-american-legations-in-stockholm/ 
 
   

30) http://1939.pl/bitwy/niemcy/bitwa-pod-borowska-gora/index.html 

 
   

31) Ortopeda. Postępowanie w ranach postrzałowych, 

http://www.zdrowemiasto.pl/i/7/ortopedia/ortopeda-postepowanie-w-ranach-postarzalowych,228
3.html#.UcHq2DDwHIU 
 
   

32) Anegdoty Wojenne, szpiedzy tacy jak oni, 

http://tropyhistorii.wordpress.com/tag/wywiad-ii-wojna-swiatowa/ 
 
   

33) Dreszer Jerzy, Wspomnienia, Archiwum Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni 

 
   

Alfred Fiderkiewicz, Wrzesień 1939 roku, Wspomnienia, 

http://tmm.net.pl/article,69,.html 
 
   

 

 
 

Przypisy  
 
 

 

 

background image

 
 
   

[1]   ul. Sudbadstrasse – po 1945 roku ulica Ks.Kordeckiego 

 
   

[2]   Seestrasse - od 1945 roku ulica Bohaterów Monte Cassino 

 
   

[3]   ul. Marienstrasse - po 1945 roku ul. Bałtycka 

 
   

[4]   ul. Sedansreasse - po 1945 roku ul. Józefa Bema 

 
   

[5]   ul. Eisenhardtstrasse - po 1945 roku ul. Fryderyka Chopina 

 
   

[6]   ul. Cecilienstrasse – po 1945 roku – ulica Józefa Czyżewskiego 

 
   

[7]   Delbrückallee - po 1945 roku ulica. Marii Skłodowskiej-Curie 

 
   

[8]   Ulica Wallgasse – po 1945 roku ulica Wałowa 

 
   

[9]   Vareman - zastępca. Każdy poseł ma swojego zastępcę, co umożliwia przejęcie jego 

funkcji przez varamena w sytuacji, gdy nastąpiła nawet krótka niemożność pełnienia 
obowiązków przez danego deputowanego. Varamen musi pochodzić z tej samej partii, co jego 
poseł 
 
   

background image

  Table of Contents 
 

   

M/S PIŁSUDSKI 

   

TELEGRAM 

   

PASAŻEROWIE 

   

RZUT OKA W PRZESZŁOŚĆ 

   

TERRY 

   

GDYNIA 

   

PENSJONAT EDEN I DOM ZDROJOWY 

   

KASYNO I SUKNIE 

   

HELGA I HERMAN 

   

OPERA LEŚNA 

   

NA JACHCIE 

   

JASTARNIA PO RAZ PIERWSZY 

   

LAS KOŁO KUŹNICY I ZASIEKI KOŁO GDYNI 

   

HOTEL CASSINO 

   

OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ PIERWSZY I ZDJĘCIA 

   

TAJEMNICZE SPOTKANIE 

   

CHOROBA 

   

PAPIEROS I ZAPALNICZKA 

   

WYBUCH 

   

CIOS 

   

PODEJRZENIA 

   

SZPITALE 

   

ALEJA WISIELCÓW 

   

PRZESŁUCHANIE 

   

U FOTOGRAFA 

   

NIE WIERZĘ CI 

   

MARTA ANALIZUJE SYTUACJĘ 

   

PLOTKI I WIELKA POLITYKA 

   

OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ DRUGI 

   

JASTARNIA PO RAZ DRUGI 

   

ZAKOŃCZENIE ŚLEDZTWA 

   

KUTER 

   

STO DĘBOWYCH KŁóDEK I MILION KLUCZY 

   

RAUT 

   

VISBY 

   

KARTKA I FARTUCH 

   

DECYZJA 

   

KATEDRA 

   

OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ TRZECI 

   

SZTOKHOLM 29 SIERPNIA 

   

ZAKLĘCIE Z DZIECIŃSTWA 

   

POCIĄG 

   

WARSZAWA 

   

EKADKA 

background image

   

DOM CIOTKI ALI 

   

SZTOKHOLM - WENECJA PÓŁNOCY 

   

30 SIERPNIA 

   

31 SIERPNIA 

   

KAMIENICE PRZY Strandvägen 

   

RUNE 

   

31 SIERPNIA W SZTOKHOLMIE 

   

CZARNE KRZYŻE NA NIEBIE 

   

HANECZKA 

   

NOWY PIONEK NA SZACHOWNICY 

   

MILANÓWEK 

   

BOROWSKA GÓRA 

   

SZPITAL W PENSJONACIE „PEREŁKA” 

   

NÓŻ W PLECY 

   

TERRY MARTA I MAKS 

   

BERLIN 

   

CHRIS PRZYPROWADZA GOŚCIA 

   

EWAKUACJA CUDZOZIEMCÓW Z WARSZAWY 

   

OSTATNIE DNI OBLĘŻENIA 

   

MAKS DOSTAJE ZADANIE 

   

CO DALEJ ? 

   

BIBLIOGRAFIA 

   

Przypisy