background image

DIXIE BROWNING

TWARDY JAK KAMIEŃ

Harlequin Desire tom 197(8'95)

background image

PROLOG

Złapał słuchawkę, kiedy dzwonek telefonu rozbrzmiewał już po raz piąty. Zdyszany i zły, 

burknął:

- Słucham, tu McCloud!

- To ty, Johnie Stone?

Ciotka   Alicja.   Alicja   Hardisson   była   jedyną   osobą   na   tym   świecie,   która   nazywała   go 

Johnem Stone.

- Jak się masz, ciociu?

- U mnie wszystko w porządku, dziękuję. Podobno byłeś w szpitalu. Mam nadzieję, że już 

miewasz   się   lepiej.   -   Spokojny,   starannie   modulowany   południowym   akcentem   głos   umilkł   w 

uprzejmym oczekiwaniu.

Skąd ona się o tym dowiedziała, do diabła? Ich kontakty od lat były bardzo luźne: spotkanie 

na jakimś rodzinnym pogrzebie, co roku gwiazdkowy koszyk z wytwornym zestawem konfitur, i 

tyle.

Chyba że coś jednak znalazło się prasie czy radiu?

-   Dużo   lepiej,   ciociu,   założywszy,   że   człowiek   karmiony   przez   tyle   czasu   szpitalnym 

jedzeniem może się dobrze czuć. A co słychać u Liama? Czy nadal poluje na króliki, kiedy dajesz 

mu wolny dzień? - Liam był kamerdynerem u Hardissonów; najważniejszym, jeśli nie jedynym 

oparciem w czasach, kiedy mały Stone po śmierci rodziców znalazł się w starym domu swojej 

rodziny.

- Liam jest już na emeryturze. W zeszłym roku umarła Mellie; pomyślałam, że lepiej będzie, 

jeśli ostatnie lata pozwolę mu spędzić z wnukami.

Dla kogo lepiej, ciociu, pomyślał Stone, krzywiąc twarz w ironicznym uśmiechu. Kobiety w 

rodzaju Alicji Hardisson obowiązywał pewien kanon moralny związany z jej pozycją społeczną: 

noblesse   oblige.   Nie   oznaczało   to   jednak,   żeby   angażowała   się   kiedykolwiek   w   działania   na 

czyjąkolwiek   korzyść,   poza   własną.   Własna   korzyść   oznaczała   oczywiście   jeszcze   interes   jej 

jedynego dziecka.

Sprawa Stone'a była najlepszym przykładem. Jego matka i ciotka Alicja były siostrami. 

Rodzice Stone'a zginęli w wypadku, potrąceni przez pijanego kierowcę. Miał wtedy sześć i pół 

roku. Ciotka Alicja wzięła go do siebie. Noblesse oblige. Jej własny syn, Billy, miał wtedy pięć lat.

Gdy ciotka udawała się na doroczne połowy łososia do Szkocji, na pokaz mody do Paryża, 

czy „do wód” w Arizonie, zabierała czasem ze sobą Billy'ego i jego niańkę. Mały Stone zawsze 

pozostawał wtedy w domu, w towarzystwie Liama i Mellie.

Noblesse   oblige.   Należy   pomóc   krewnym   w   potrzebie,   zapewnić   im   dach   nad   głową   i 

background image

przyzwoite utrzymanie. Wypada też raz czy dwa razy do roku zapytać uprzejmie, czy im czego nie 

brakuje.

Ponadto istnieje coś takiego, jak szkoła z internatem.

- Czy jesteś w naszym mieście, ciociu? - spytał Stone, mając nadzieję, że ciotka zaprzeczy.

-   Nie,   dzwonię   od   siebie,   z   Atlanty   -   wymawiała   to   zawsze   po   swojemu,   z   jakąś 

wyrafinowaną, pewną siebie niedbałością: „Atlanna”.

- Jak się miewa Billy? - ciągnął. - Czy dalej chce kandydować do senatu?

- Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię, Johnie Stone. Pewnie słyszałeś, że jakiś czas 

temu Billy zadurzył się w pewnej okropnej kobiecie do tego stopnia, że się z nią ożenił.

Stone usiadł na kanapie, przytrzymując brodą słuchawkę.

- Chyba nawet dostałem zawiadomienie o ślubie - potwierdził.

- Poprosiłam Ellę Louise, żeby rozesłała je dla przyzwoitości, choć byłam pewna, że to 

małżeństwo długo nie potrwa. Zrobiłam, co mogłam, w interesie własnego syna, ale ta kobieta po 

prostu nie należała do naszej sfery.

Twarz  Stone'a skrzywiła się  w  ponurym  uśmiechu.  Na  palcach  jednej ręki  można  było 

policzyć ludzi, których ciotka Alice zaliczała do „naszej sfery”. On też nie mieścił się na liście, 

mimo pokrewieństwa.

- Zajęłam się nią ze względu na Billy'ego. Była dzika jak bezpański kot. Gdybyś widział jej 

włosy   albo   te   tanie   szmaty,   w   które   się   ubierała!   Uczyłam   ją   podstawowych   zasad   dobrego 

wychowania.

Alicja bała się, że żona Billy'ego skompromituje rodzinę Hardissonów, pomyślał Stone, 

odpowiadając ciotce niewyraźnym pomrukiem. Ta kobieta musiała być teściową z piekła rodem, 

nawet gdyby Billy poślubił wzór damskich cnót. Był skłonny współczuć tej biednej dziewczynie, 

ale przecież sama napytała sobie biedy. Wychodzić za mąż za Billa Hardissona! Doprawdy można 

mieć więcej oleju w głowie.

Ciotka ciągnęła swój monolog:

-   Słyszałam   jakieś   obrzydliwe   plotki.   Dzięki   Bogu,   nic   jeszcze   nie   trafiło   do   gazet... 

Obawiam się, że ona będzie nas szkalować - westchnęła.

- A dlaczego Billy w ogóle się z nią ożenił? Czy była w ciąży?

- Wielkie nieba, nic z tych rzeczy! Billy miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby się 

nie zaangażować do tego stopnia.

- Wspomniałaś, ciociu, że się z nią ożenił. Czy można się zaangażować jeszcze bardziej?

- Billy jest zbyt urny i łatwowierny, by mu to wyszło na zdrowie. Biedaczek. Kiedy taka 

wyzywająca przybłęda jak ta Dooley pływa w klubowym basenie goła jak ją pan Bóg stworzył...

- To on spotkał ją w klubie?

background image

- Chyba ci o tym mówiłam, czyż nie? Muszę przyznać, że reprezentuje ten dość pospolity 

typ urody, który podoba się mężczyznom. W każdym razie mój biedny chłopiec dał się na to złapać. 

Wystarczyło jednak sześć miesięcy od dnia ślubu, by pokazała swoją prawdziwą twarz. Biedny 

Billy, prawie błagał ją, żeby zachowywała się przyzwoicie, ale kiedy zaczęła flirtować z wszystkimi 

dookoła... no cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał się z nią rozstać.

- Rozumiem więc, że są rozwiedzeni. Na czym polega problem?

- Owszem, Bill się z nią rozwiódł, a ta kobieta miała na tyle przyzwoitości, że wyniosła się z 

naszego   miasta.   Teraz   jednak,   kiedy   mój   syn   zamierza   kandydować   do   senatu,   obawiamy   się 

kłopotów. Ona może wrócić...

- Po co?

- Po pieniądze, mój drogi, po pieniądze. Czegóż innego może chcieć osoba tego pokroju?

-   Chcesz   mi   powiedzieć,   ciociu,   że   ci   wszyscy   prawnicy,   których   opłacacie,   nie 

zabezpieczyli Billa, zanim w ogóle pozwolili mu się z nią ożenić? Od czego są intercyzy?

- Byłam w tym czasie poza krajem, a ona omotała nieszczęsnego chłopaka do tego stopnia, 

że ożenił się z nią, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem. Bóg jeden wie, jakich gróźb użyła w 

czasie rozwodu, ale skończyło się na tym, że Bill musiał jej płacić po dwieście tysięcy dolarów 

przez trzy kolejne lata za to, żeby trzymała się z dala od granic Georgu. Biedny Billy, ma zbyt 

miękkie serce.

Chyba mózg ma też za miękki, pomyślał Stone o kuzynie. Sześćset tysięcy dolarów to kupa 

forsy!

- Bill już wypłacił jej wszystko; obawiamy się, że ta kobieta może mieć ochotę na więcej. 

Może chcieć nagadać coś dziennikarzom. Jest zdolna do najbardziej perfidnych kłamstw. Dobrze 

wie, że Bill chciałby znaleźć się w Waszyngtonie po jednej czy dwóch kadencjach w Atlancie i nie 

zawaha   się   przed   niczym.   Widziałeś   przecież   te   bezczelne   naciągaczki,   które   pokazują   się   w 

telewizji i grożą przyzwoitym ludziom na wysokich stanowiskach?

- Owszem, zdarzają się takie historie, ale czemu akurat wy...

- Mówiłam ci; po mieście krążą już jakieś plotki. Przecież nie mogą pochodzić z innego 

źródła; tu wszyscy kochają Billa. To taki dobry chłopiec!

Stone skrzywił się. Billy'ego kochają tylko dwie osoby: jego matka i on sam. Natomiast 

reszta świata zna ' go takiego, jakim jest. Zepsuty, niedojrzały produkt wychowawczych zaniedbań i 

klasowego   uprzywilejowania.   Nie   po   raz   pierwszy   Stone   cieszył   się   z   tego,   że   już   jako 

czternastolatek   został   oddany   do   szkoły   wojskowej,   a   potem   zawsze   pojawiały   się   jakieś 

„trudności”, które nie pozwalały na częstsze spotkania z rodziną.

- W czym mogę ci pomóc, ciociu? - zapytał.

Alicja Hardisson od razu przystąpiła do rzeczy.

background image

- Rozumiem, że odniosłeś spore obrażenia i jeszcze trochę czasu powinieneś spędzić w 

łóżku. Myślałam, że mógłbyś...

- Myślisz, że przyjadę do Atlanty i uwiodę tę damę, żeby wam nie przeszkadzała?

-  Co?  Nie  bądź  śmieszny,  Johnie   Stone.  Jeśli  chcesz  ją  uwieść,  to  twoja  sprawa,  choć 

ostrzegam cię, ona nie należy do naszej sfery. Widzisz - tłumaczyła - zaaranżowałam jej wakacje w 

miejscu, które nazywa się Coronoke. To maleńka wysepka przy brzegu Północnej Karoliny. Zdaje 

się, że nie ma tam nawet linii telefonicznej, a już na pewno nie ma żadnych dziennikarzy. Może 

zaprzyjaźni się z tobą, a ty będziesz miał na nią oko...

- Ależ, ciociu! Nawet nie znam jeszcze tej kobiety, a ty chcesz, żebym .zgodził się na rolę 

więziennego dozorcy?

- Nie podnoś na mnie głosu, Johnie Stone. Niczego takiego nie powiedziałam. Wszystko, o 

co cię proszę, to żebyś pojechał tam i rozgościł się w domku, który wynajęłam na twoje nazwisko. 

Nie musisz jej mówić, kim jesteś - nawet lepiej, żebyś tego nie robił. Możesz natomiast przekonać 

ją, żeby nie robiła kłopotów Billy'emu... przynajmniej do dnia jego ślubu.

- Jego ślubu?!

- Och... czyżbym naprawdę zapomniała ci powiedzieć, że Bill chce się w sierpniu ożenić po 

raz drugi? To śliczna dziewczyna... i jest wnuczką senatora Houghtona...

- Krótko mówiąc, chcesz, żebym zatrzymał tę kobietę na bezludnej wysepce, która nazywa 

się...?

- Coronoke; i wcale nie jest bezludna.

- W porządku. Mam tej kobiety pilnować, nie dopuszczać do niej dziennikarzy, a jeśli zrobi 

coś podejrzanego, nasłać na nią policję federalną, czy tak?

Zanim skończył mówić, ciotka delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Czując się o wiele 

gorzej   niż   zaraz   po   wyjściu   ze   szpitala,   Stone   wykręcił   jej   numer   telefonu   i   po   wylewnych 

przeprosinach zgodził się na uwieńczenie swej rekonwalescencji pobytem na Coronoke.

Obiecał   przy   tym,   iż   dołoży   wszelkich   starań,   żeby   chronić   Billy'ego   przed   intrygami 

sprytnej naciągaczki.

Miał wprawdzie nieco inne plany co do najbliższej przyszłości, ale...

- Robię to w znacznej mierze dla twego dobra, Johnie Stone - ciągnęła ciotka. - Zdaje się, że 

nie masz teraz nawet przyzwoitego mieszkania. Jeśli przystaniesz na moją propozycję, będziesz 

mógł leżeć sobie do góry brzuchem, aż poczujesz się lepiej. Na tyle lepiej, żebyś bez przeszkód 

wrócił do tego, czym się teraz zajmujesz.

A więc ciotka wie, czym się teraz zajmuję, pomyślał Stone. Właśnie dlatego uważa, że on 

poradzi   sobie   z   tą   sprawą   i   uratuje   polityczną   karierę   jej   syna.   Sam   Stone   miał   podstawy 

przypuszczać, że stan Georgia miałby się lepiej bez senatora Billa Hardissona ale, z drugiej strony, 

background image

propozycja ciotki  oznaczała ciekawe wakacje. Rozejrzał się po hotelowym pokoju, do którego 

przeprowadził się po wyjściu ze szpitala. To, albo domek na wyspie... dookoła prywatna plaża...

- Myślę, że mogę to zrobić - oznajmił ciotce, dodając jakieś podziękowania.

- Nie dziękuj mi, Johnie Stone. Cieszę się, że choć tyle mogę zrobić dla syna mojej rodzonej 

siostry.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszy   dzień   należał   tylko   do   Stone'a   i   przyrzekł   sobie,   że   nie   zmarnuje   ani   jednej 

przesyconej morską solą, ozłoconej słońcem minuty. Jutro ta Dooley pewnie już tu będzie. Zaczną 

się   obowiązki.   Dziś   jednak   można   jeszcze   pływać   beztrosko   na   materacu,   mocząc   nogi   w 

chłodnych falach cieśniny Pamlico. Różową bliznę na jego brzuchu przykrywała na wpół jeszcze 

pełna butelka piwa.

Coronoke.   To   pewnie   w   jakimś   języku   powinno   znaczyć   raj.   Nigdy   nie   słyszał   o   tym 

miejscu. Nie było go nawet na mapie! Jeśli jednak odkrył teraz ten raj, zamierzał spędzić w nim 

trochę czasu.

No,   musi   jeszcze   pilnować   tej   Lucy   Dooley,   która   zagraża   psychicznej   równowadze   i 

finansom ciotki Alicji. Gdyby chodziło tylko o Billa, Stone nie przejmowałby się tak bardzo, ale 

kobiety z pokolenia ciotki są za mało odporne na to, co mogliby zrobić z szanowaną rodziną 

wścibscy   reporterzy.   Nie   przeżyłaby   szargania   nazwiska   Hardissonów   na   łamach   jakiegoś 

brukowca albo w sensacjach lokalnej telewizji.

Sam był z zawodu dziennikarzem. Przez ostatnie dziewięć lat był związany z agencją IPA, 

zajmując   się   ważnymi   konfliktami   międzynarodowymi   i   skutkami   naturalnych   kataklizmów   w 

różnych częściach kuli ziemskiej.

Towarzyszył   konwojowi   z   pomocą   humanitarną   we   wschodniej   Afryce,   kiedy   zbłąkana 

snajperska  kula uderzyła  w zbiornik paliwa pojazdu, w  którym się właśnie znajdował. Kolega 

fotoreporter zginął  na miejscu podczas eksplozji. Kierowca, wyrzucony siłą  podmuchu, złamał 

tylko mały palec, natomiast Stone znalazł się w szpitalu z ciężkim wstrząsem mózgu, połamanymi 

żebrami, rozerwanym płucem i całą kolekcją stalowych odłamków w różnych częściach ciała.

I tak miał niewiarygodne szczęście. Wybuch mógł go rozerwać na strzępy. Zamiast tego 

pławił się teraz w słońcu atlantyckiego wybrzeża, uzbrojony w tak mało groźne przedmioty, jak 

lornetka i album ornitologiczny. Przelatujący nad jego głową sznur ptaków składał się z pelikanów.

Przynajmniej   jego   zdaniem   to   były   pelikany.   Będzie   musiał   przyjrzeć   się   tutejszemu 

ptasiemu królestwa, żeby jako tako mógł udawać ornitologa - amatora.

Umysł   wracał   do   normy   wolniej   niż   ciało.   Tak   niedawno   otarł   się   o   śmierć.   Miał 

podświadomą chęć zastanowić się nad swoim życiem.

Było puste. Żadnych więzów, żadnych przynależności, niczym nie mógł się pochwalić w 

ciągu   tych   trzydziestu   siedmiu   lat   poza   paroma   zeszytami   pożółkłych   wycinków   prasowych   i 

kilkoma dyplomami leżącymi w szafie pod starą rakietą tenisową. Wiedziony impulsem, wynikłym 

zapewne z tego stanu ducha, zadzwonił do faceta, z którym nie kontaktował się co najmniej od 

roku. Reece był bratem dziewczyny, z którą Stone omal się kiedyś nie ożenił. Dziewczyny, która 

background image

okazała   w   końcu   dość   zdrowego   rozsądku,   żeby   wyjść   za   mężczyznę   mającego   normowane 

godziny pracy, mogącego zapewnić przyzwoity dom jej i przyszłym potomkom.

Stone stracił kontakt z Shirley Stocks, ale od czasu do czasu jej brat jeszcze do niego 

dzwonił. Dla tego chłopca Stone był bohaterem, który wyjeżdżał tam, gdzie działy się rzeczy ważne 

i niebezpieczne.

Teraz Reece studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Północnej Karoliny. Propozycja 

ciotki dotyczyła wyjazdu w tamte strony. Może się spotkają.

Jego   pasją   i   celem   pobytu   na   wyspie   ma   być   obserwowanie   ptaków.   Pewnie   ciotka 

wspomniała o tym, wynajmując dom, bo dostał pocztą od agenta pakiet broszur o ptakach żyjących 

na tej wyspie. Nadal miał trudności z odróżnieniem dzięcioła od kolibra i udawanie ornitologa 

zaczynało go męczyć.

Na razie leniwie odpychał wodę rękami, kierując się w stronę brzegu. Plecy i ramiona 

zaczynały   go   piec,   co   należało   potraktować   jako   sygnał   ostrzegawczy.   Dawniej   nie   był   tak 

wrażliwy na słońce; cóż, parę miesięcy w szpitalu zrobiło swoje.

Domek na wyspie nie był szczytem luksusu, ale panowały tam całkiem znośne warunki. 

Przede wszystkim spokój. Miał mieszkać w nim przez następne dwa miesiące.

Aż dziw, że w kuchni nie było żadnej haftowanej makatki: „Wszędzie dobrze, ale w domu 

najlepiej”.   Pasowałaby   jak   ulał.   Poprzestawiał   już   niektóre   meble.   Myślał   nawet   o   tym,   żeby 

przyciągnąć z tarasu cedrowy szezlong. Pachniał tak pięknie.

Wszędzie dobrze, ale w domu... Może właśnie tu i teraz nadszedł czas, żeby pomyśleć o 

osiedleniu się gdzieś na stałe. O czymś więcej niż pokój hotelowy i skrytka na poczcie zamiast 

adresu.   Ostatni   prawdziwy   dom,   jaki   miał,   był   z   pomalowanego   na   biało   drzewa,   z   werandą 

dookoła. Z tyłu rosły trzy pekanowe drzewa, w których mieszkała cała zgraja wiewiórek.

Decatur, w Georgii. Przeprowadzili się tam, gdy ojciec dostał awans. Stone był wtedy w 

pierwszej klasie. Nie minął nawet rok, kiedy tamten etap życia nagle się skończył.

Potem była rezydencja Hardissonów, Buckhead. Czuł się tam jak w domu tylko wtedy, gdy 

ciotka wyjeżdżała i Mellie pozwalała mu jeść w kuchni ze służbą. Pamiętał, jak sadzano go wtedy 

na   odwróconej   brytfannie   położonej   na   krześle,   żeby   mógł   dosięgnąć   blatu   stołu,   Zajadał   ze 

smakiem brunszwicki gulasz i knedle z jagodami.

Boże drogi, kiedy ostatnio snuł takie wspomnienia?

Zrobił sobie kanapki, wziął butelkę zimnego piwa i wyszedł na osłonięty daszkiem taras. 

Rozsiadł się wygodnie, ubrany tylko w kąpielówki, ugryzł potężny kęs kanapki i zaczął rozmyślać 

nad swoim przedziwnym zadaniem. Pewnie był jeszcze w szpitalu, kiedy Bill wygrał pierwszą turę 

wyborów. W innym przypadku pewnie by coś o tym słyszał. Billy senatorem?

Aż się wzdrygnął na samą myśl. Ostatni raz widział swego kuzyna na pogrzebie ciotecznego 

background image

dziadka Chaunceya Stone'a w Calhoun, siedem lat temu. Billy miał czerwoną twarz i pachniał 

burbonem o jedenastej przed południem. Odprowadził wprawdzie swoją matkę do kościoła, ale w 

jego czerwonej, zaparkowanej na. uboczu corvetcie czekała jakaś cizia.

Rodzina. To zabawne, w co się człowiek czasem wplątuje z powodu rodziny. Nigdy nie 

przepadał za swoim kuzynem. Nie mógł też powiedzieć, czy kiedykolwiek kochał swoją ciotkę, ale 

na pewno cenił siłę jej charakteru. Tę cechę nauczono go cenić. Siła charakteru. Upór w dążeniu do 

celu. Ciotka miała jedno i drugie.

Sącząc powoli piwo, przebiegał myślami zdarzenia swego trzydziestosiedmioletniego życia, 

aż butelka  wyśliznęła  mu się  wreszcie z  bezwładnych  palców.  Odgłos  cichego pochrapywania 

dołączył do wesołych krzyków mew, krakania wron i lekkich uderzeń fal o płaski brzeg.

Lucy spojrzała na licznik nad kierownicą. Kolejna setka kilometrów. Zginała na przemian 

zdrętwiałe   ramiona,   przechyliła   do   tyłu   zmęczone   plecy.   Ciekawe,   jak   daleko   jeszcze   do 

najbliższego parkingu? Jechała już osiem bitych godzin, zatrzymując się tylko po paliwo i jakąś 

szybką   przekąskę.   Gdy   dojechała   do   Kernersville,   zaczęła   się   zastanawiać   nad   sensem   tego 

wszystkiego, ale na wahania było już za późno, nawet gdyby rzeczywiście chciała zawrócić. W jej 

mieszkaniu odłączono już gaz na czas wyjazdu, odwołała też przynoszenie poczty i gazet.

Alicja Hardisson nie miała w stosunku do niej żadnych zobowiązań. Lucy mogła zdobyć się 

choć na odrobinę ambicji i odmówić, ale trudno jest dyskutować z Hardissonami. Sprzeciwić się i 

postawić  na  swoim?  Niemożliwe.  Nauczyła  się   tylko  przegrywać  z  jaką  taką  godnością.  Albo 

przynajmniej rozpoznawać takie sytuacje., kiedy sprzeciw nie ma sensu.

Tak jak tym razem; Alicja postawiła na swoim. Poddając się, Lucy przyrzekła sobie cieszyć 

się każdą minutą tych nieoczekiwanych, darmowych wakacji, nawet jeśli ktoś uznają za pasożyta. 

Proszę bardzo, zniesie to z uśmiechem na ustach. Nie pamiętała, kiedy w ogóle była na jakichś 

wakacjach. Miodowy miesiąc z Billym się nie liczył. To nie. były wakacje, to było odkrywanie 

prawdy.

Z   pewnym   poczuciem   winy   tęskniła   do   tego,   co   ją   czekało   u   celu   podróży.   Cale   lato 

pływania   i   wysypiania   się.   Pozwoli   sobie   na   czytanie   po   nocach   tych   wszystkich   cudownych 

książek, na które nie miała czasu w ciągu roku szkolnego. Żadnych kolacji z mrożonek. Żegnaj, 

szkolny bufecie! Będzie sobie jadła konserwową wołowinę z cebulką i keczupem na śniadanie albo 

kanapki   ze   smażonymi   bananami   na   kolację.   Wszystkie   te   kalorie   zużyje   bez   trudu   podczas 

spacerów i pływania.

Będzie sobie grała na gitarze, ile dusza zapragnie. Może nawet dostać odcisków na palcach, 

proszę bardzo, I będzie śpiewała przy tej gitarze, fałszując do upojenia. Zawsze fałszuje, ale komu 

to będzie tym razem przeszkadzało?

background image

Tego wieczoru, kiedy zadzwoniła Alicja, Lucy czuła się podle. Deszcz zawsze doprowadzał 

ją do rozpaczy, a tym razem padało od tygodnia. Przeglądała ogłoszenia typu: „potrzebna pomoc 

domowa” z myślą o okresie wakacyjnym. To również nie poprawiało jej nastroju.

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, spodziewając się usłyszeć znajomy głos Franka. 

To była Alicja Hardisson. Zaskoczyło ją to do tego stopnia, że zakrztusiła się kawałkiem prażonej 

kukurydzy. Upłynęło trochę czasu, zanim mogła wydobyć z siebie względnie zrozumiałe dźwięki. 

Przyjaźniły się ze sobą w czasach, kiedy Lucy była żoną Billa, jeśli w ogóle możliwa jest przyjaźń 

między kobietami z tak różnych środowisk i w tak różnym wieku.

Alicja w głębi duszy nie znosiła żony Billa, ale dobrze to ukrywała. Była damą w każdym 

calu i nie wypowiedziała w czasie ślubu ani jednego przykrego słowa. Poleciła swej sekretarce 

wysłać   odpowiednie   zawiadomienia   i   nakłoniła   Lucy   do   zakupienia   stosownej   garderoby. 

Taktownie   wstrzymała   się  od   komentarzy   na  temat  powiewnych  bluzek  i   obcisłych   spodni,  w 

których Lucy zwykła chadzać do tamtej pory.

Alicja zawsze ubierała się w suknie. Stopniowo Lucy zdała sobie sprawę, że stroje teściowej 

zawsze   wyglądały   na   nie   całkiem   nowe   i   nie   najbardziej   modne,   ale   jednocześnie   nie   były 

niemodne. Ślepe podążanie za modą nie było w dobrym tonie, a ten styl „niepodążania” kosztował 

niemałe pieniądze.

Wielu innych rzeczy nauczyła się jeszcze od pani Hardisson. Stopniowo czuła dla niej coraz 

większy podziw: dla jej manier, ubierania się, nawet dla sposobu, w jaki się uśmiechała.

Szeroki uśmiech był wulgarny, głośny śmiech po prostu nie uchodził.

Lucy w tym czasie nie wiedziała nawet, co to znaczy „nie uchodzi”.

Zanim jednak nauczyła się okrywać swoje prawie metr osiemdziesiąt wzrostu stosownymi, 

nie   zanadto   modnymi   strojami,   wkładać   najskromniejsze,   okrągłe   kolczyki   z   pereł   zamiast 

długachnych, pozłacanych i dzwoniących świecidełek i pić do posiłków mrożoną herbatę zamiast 

coli, jej małżeństwo zaczęło się rozpadać.

Billy  zaczynał  pić  prawie  od  śniadania,  a  kiedy  pił,  robił   się  mało  sympatyczny.  Lucy 

próbowała namówić go na jakąś kurację, ale wtedy robił się jeszcze mniej miły. Alicja w tym czasie 

wyjeżdżała do Szkocji, potem ze Szkocji udawała się do Francji, potem z powrotem do Szkocji, 

jakby   celowo   nie   chciała   wracać   do   domu.   Jej   pomoc   na   pewno   przydałaby   się   wtedy   Lucy, 

szczególnie po utracie dziecka. To wszystko jednak ogromnie zmartwiłoby panią Hardisson, a tego 

Lucy mimo wszystko nie chciała. Alicja pozostała u przyjaciół za granicą aż do rozwodu syna.

Rozwód odbył się dość szybko. Bill zgodził się nawet na to, żeby ją utrzymywać w czasie 

załatwiania wszelkich formalności. Potem Lucy sprzedała swój zaręczynowy pierścionek i ślubną 

obrączkę oraz pierścionek z diamentem okolonym szafirami, który dostała od męża na pierwsze po 

ślubie   urodziny.   Miało   to   wystarczyć   na   rozpoczęcie   życia   gdzie   indziej.   Zamierzała   wybrać 

background image

Richmond, ale jadąc tam autostradą, przegapiła właściwy zjazd i znalazła się na międzystanowej 

autostradzie nr 40, która biegła przez Winston - Salem. Na krańcach miasta jej samochód odmówił 

posłuszeństwa. Kiedy wreszcie nadawał się znowu do użytku, Lucy miała już tylko tyle pieniędzy, 

żeby wynająć tani pokój i rozejrzeć się za pracą. Takie życie znała już z dawnych czasów. Jechać, 

gdzie oczy poniosą, zatrzymać się, gdzie popadnie.

Praca okazała się całkiem niezła. Została kelnerką w restauracji. Skończyła wieczorowe 

studium dla nauczycieli i teraz już drugi rok uczyła szóstoklasistów. Całkiem nieźle, pomyślała z 

dumą.

- Lucy, kochanie - mówiła Alicja przez telefon dwa tygodnie temu. - Czemu ty nigdy nie 

piszesz? Wiesz przecież, że chciałabym wiedzieć, co u ciebie słychać.

- Przykro mi, mamo. Przepraszam. - Tylko tyle była w stanie wydusić. Przykro mi, myślała 

wtedy, że twój syn okazał się takim draniem, przykro mi, że pozbawił cię wnuka, i przykro mi, że 

ty też nie możesz się z nim rozwieść. Byłoby ci dużo lżej, wierz mi.

- Ależ, moja droga - ciągnęła Alicja - to mnie jest przykro, że nie było mnie tutaj, kiedy 

potrzebowałaś pomocy. Jestem pewna, że gdybym mogła porozmawiać z wami obojgiem, jakoś 

doszlibyśmy do porozumienia. Obawiam się, że teraz jest już za późno.

Za późno było już wtedy, kiedy Billy pierwszy raz ją uderzył, myślała Lucy. Było za późno 

wtedy, kiedy przyprowadził do domu jedną ze swych kochanek i Lucy zastała ich razem w wannie, 

nagich, jak ich Pan Bóg stworzył.

Ich małżeństwo skończyło się wtedy, kiedy odkryła jego schowek w seledynowej wazie na 

kominku. Wyrzuciła zawartość do muszli klozetowej i zagroziła, że powie o wszystkim matce, jeśli 

Bill nie zmieni swego postępowania. W porywie wściekłości mąż uderzył ją w głowę, zrzucając ze 

schodów. Kilka godzin później poroniła.

Lucy nie powiedziała o tym teściowej. Nie mówi się takich rzeczy kobiecie pokroju Alicji 

Hardisson. Matka Billa zawsze była dla niej uprzejma, mimo że swego czasu przeżyła szok, gdy jej 

ukochany syn ożenił się z kobietą, która w jej mniemaniu była zerem; gdzieś tam studiowała, gdzieś 

pracowała jako ratowniczka, przybłąkała się znikąd jak bezdomny kot.

Alicja miała na tyle honoru, że nie oferowała Lucy pieniędzy za zniknięcie z życia jej syna. 

Próbowała pomóc synowej stać się damą i Lucy będzie ją za to zawsze kochała. Własny ojciec nie 

zostawił jej zbyt wiele - zniszczoną dwunastostrunną gitarę i mnóstwo cudownych wspomnień. 

Zostawił jej również w spadku poczucie godności.

Kiedy po upływie trzech lat jej była teściowa zadzwoniła, opowiadając o letnim domku, 

który   wynajęła   na   wakacje   dla   swojej   przyjaciółki,   Elli   Louise,   Lucy   miała   ochotę   odłożyć 

słuchawkę.

Alicja mówiła dalej o tym, jak to Elia Louise potknęła się i złamała biodro.

background image

- Oczywiście, w tym stanie biedaczka nie może tam jechać. Spędzi lato ze swoją siostrą, 

gdzieś na Florydzie. Jeśli ty nie weźmiesz tego domku, pieniądze za wynajęcie przepadną. Jest już 

za późno, żeby odwołać rezerwację.

- Ale dlaczego ja? Jestem pewna, że ktoś z twoich znajomych chętnie skorzystałby z okazji.

- Moje drogie dziecko, pozwól mi choć trochę uspokoić własne sumienie tym zaproszeniem 

na   wakacje.   Dotąd   nie   mogę   sobie   wybaczyć   tego,   że   nie   było   mnie   przy   tobie,   kiedy   mnie 

najbardziej potrzebowałaś.

W końcu Lucy dała się namówić. Dlaczego nie miała skorzystać z zaproszenia przyjaznej 

sobie osoby? Alicję z pewnością było stać na taki prezent i chciała, aby Lucy go przyjęła. Zadała 

sobie przecież trud znalezienia jej po tylu latach.

No właśnie, jak Alicja ją znalazła? Lucy była już zbyt zmęczona, żeby się teraz nad tym 

zastanawiać. Było jej gorąco i czuła, że nie odklei się od siedzenia samochodu.

Dziś rano Frank specjalnie wstał bardzo wcześnie i przyszedł, żeby pomóc jej spakować 

rzeczy. Obiecał podlewać kwiaty i wywietrzyć jej mieszkanie, kiedy deszcz przestanie padać. Jeśli 

w ogóle przestanie. Lucy ucałowała obie jego córeczki, z których jedna była jej uczennicą, po czym 

uściskała na pożegnanie również Franka. Starała się nie widzieć niemego pytania w jego oczach.

Nie kochała Franka Beane'a. Naprawdę bardzo go lubiła, przepadała za jego dziećmi, które 

zostały bez matki. Tęskniła za własnym domem, chciała mieć rodzinę, ale bała się ryzykować. 

Miała, jak widać, szczęście do przyjaciół, ale fatalnego pecha w wyborze mężów. Trzeba wyciągać 

jakieś wnioski z własnych błędów.

Zdjęła   jedną   rękę   z   kierownicy   i   poklepała   pudło   z   gitarą   taty.   Umieściła   je   obok,   na 

siedzeniu pasażera, i przytroczyła pasem bezpieczeństwa. Tył samochodu zarzucony był książkami, 

bielizną pościelową, ubraniami i zakupami.

Tatku kochany, rozmyślała, kiedyś zagram na twojej gitarze, siedząc na własnej werandzie, 

a obok tej werandy będę mieć ogródek z warzywami. Może nawet w tym domu będzie kilka kotów. 

Kiedyś...

Westchnęła. Po co o tym myśleć? Pewnie zapach soli w powietrzu wywołał tę bezsensowną 

tęsknotę. Wiele lat temu było to wprawdzie inne wybrzeże, ale powietrze pachniało tak samo.

Jej ojciec był niezłym zabijaką. Pracował na polach naftowych, przenosząc się z miejsca na 

miejsce, ale nigdy zbyt daleko od Gulf Coast. Pamiętała starą przyczepę kempingową, poobwijaną 

drutem i taśmą izolacyjną, nazywaną Dooley Trolley, w którą pakowali z ojcem naprędce cały 

dobytek, żeby przenieść się znowu w inne miejsce, do innych ludzi.

Lucy prawie nie pamiętała matki, ale przez jej życie przewinęło się wiele kobiet. Jej śniady, 

przystojny tata, z ufarbowanymi na czarno włosami i szerokim uśmiechem działał na kobiety jak 

magnes. Metaliczny sapach ropy, którym przesycone były jego ubrania, zmieszany z zapachem 

background image

potu,   whisky   albo   rumu   wcale   im   nie   przeszkadzał.   Wręcz   przeciwnie.   Clarence   Dooley   miał 

jednak pewną słabość - nie lubił zbyt długo mieszkać w tym samym miejscu ani z tą samą kobietą. 

Zbliżając   się   do   długiego,   pomalowanego   w   spiralne   wzory   budynku   latarni   morskiej,   gdzie 

autostrada skręcała na północ, Lucy zmrużyła oczy w blasku popołudniowego słońca. Myślała o 

tacie i Ollie Mae, jednej z dam jego serca. Stanął jej przed oczami obraz ojca siedzącego na tylnych 

schodkach, śpiewającego do wtóru swej gitary, i Ollie Mae, grającej na skrzypkach. Zwiotczała 

skóra jej podniesionego ramienia trzęsła się przy każdym pociągnięciu smyczka. Teraz ojciec nie 

żył już od osiemnastu lat, a Lucy na długo przedtem straciła kontakt z Ollie Mae, z Lillian i resztą 

jego kochanek.

Przez   krótką   chwilę   poczuła   się   bardzo   samotna.   Potem   jednak   wzruszyła   ramionami, 

mówiąc sobie, że to z powodu znalezienia się w obcym miejscu, pomiędzy obcymi ludźmi.

To minie. Wszystko przemija, i dobre, i złe.

- Na pewno polubisz Maudie i Richa - powiedział Jerry, chłopak z przystani, gdzie Lucy 

musiała zostawić samochód i przeprawić się łodzią na Coronoke. - Maudie jest moją kuzynką ze 

strony mamy. Chyba ze strony taty również. Maudie kiedyś zajmowała się domkami na Coronoke, 

ale przyjechał ten facet i...

Lucy obydwiema rękami przyciskała do siebie gitarę, zastanawiając się, czy nie zmoczy jej 

woda. Wzięła ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, po czym jak idiotka zostawiła go w bagażniku 

samochodu.

Niepotrzebnie   się   przejmowała.   Płynęli   w   takim   tempie,   że   wpław   dotarłaby   na   wyspę 

szybciej. Chłopak, który nie miał chyba więcej niż szesnaście lat, przyglądał się jej badawczo. 

Trochę się już do tego przyzwyczaiła. Górowała wzrostem nad większością otoczenia, a mężczyźni 

aż   nadto   często   robili   jej   nieprzyzwoite   propozycje   już   na   przedwstępnym   etapie   znajomości. 

Przeklęty los, który towarzyszył jej od dwunastego roku życia, kiedy to nagle urosła o kilkanaście 

centymetrów, a biust wyskoczył bez mała z bawełnianego, dziewczęcego stanika.

- Nic już z tym nie zrobisz, moje złotko, chyba że zrobiłabyś się tłusta jak parówka - mówiła 

inna przyjaciółka ojca, Lillian. - Zresztą to by i tak wiele nie pomogło. Dziewczyna, która wygląda 

tak jak ty, ma zawsze ciężki los, a jeśli na dodatek jest wysoka, to wszystko jeszcze lepiej widać.

Lillian była jedną z tych, które Lucy naprawdę lubiła. Ruda kobieta, która była na tyle miła, 

by przejawiać coś w rodzaju macierzyńskiego zainteresowania dziewczynką w czasie, gdy ciało i 

psychika nastolatki ulegały przerażającym dla niej przemianom.

- Nie pozwól chłopakom dotknąć cię nawet palcem, słyszysz? Będą ci wciskali historyjki, 

jak to im coś strasznie dolega i że tylko ty masz na to lekarstwo. Wtedy masz im powiedzieć, że 

dostałaś właśnie straszną ciotkę, i że tata posłał cię tu do sklepu po olej do czyszczenia broni, bo 

background image

akurat czyści swoją strzelbę. A jak to nie pomoże, masz użyć swojego kolana i trafić tam, gdzie 

najbardziej zaboli, rozumiesz?

Lucy   westchnęła.   Wspomnienia.   To   na   pewno   przez   ten   słony   zapach   w   powietrzu. 

Zazwyczaj nie myślała o przeszłości.

-   Przed   nami   wielkie   przygody,   serdeńko   -   mówił   tata,   kiedy   ładowali   w   środku   nocy 

przyczepę i wyjeżdżali do nowego miasta, do nowej pracy. - Ta stara, dobra autostrada znów 

rozwija się przed twoimi pięknymi, brązowymi oczami. A ty masz patrzeć prosto przed siebie.

Wąski pas plaży mienił się koralowymi odbiciami słońca i lawendowymi cieniami, gdy 

Jerry dobił do nabrzeża Coronoke. Potrząsnął zaśniedziałym dzwonkiem, umocowanym na ścianie 

szopy. Po paru minutach z nadbrzeżnego lasku wybiegła jakaś kobieta.

- Cześć! Chyba mam przyjemność z panią Dooley. Jestem Maudie Keegan.

-   Nie   jestem   panią   Dooley.   Byłam   zamężna,   ale   wróciłam   do   swojego   panieńskiego 

nazwiska, więc...

- Już wiem. Ni pies, ni wydra

. Ze mną też tak było, dopóki nie rozwiązałam problemu, 

zostając panią Keegan.

Lucy wywnioskowała, że Maudie Keegan była już przedtem zamężna. Pewnie też niezbyt 

fortunnie, skoro pozbywając się pierwszego męża, pozbyła się też jego nazwiska.

- Widzę, że zabrała pani ze sobą sporo puszek z jedzeniem. Bardzo rozsądnie. - Maudie 

sięgnęła po pudło z żywnością, które Jerry wyciągnął z łodzi, po czym wszyscy troje skierowali się 

przez pachnący, cienisty zagajnik do małego domku, stojącego o jakieś  trzydzieści metrów od 

brzegu cieśniny.

- Oto koniec podróży - stwierdziła Maudie. - Najbliższym sąsiadem jest pan McCloud, który 

interesuje się ptakami. Będzie tu przez całe lato. W Blackbeard's Hole mieszka pewien pisarz, ale 

nie sądzę, abyście się mieli często widywać. Przyjeżdża tu co rok, żeby pracować nad dziełem 

swojego życia i prawie nie wyściubia nosa z kryjówki. Jutro przyjedzie tu małżeństwo z Michigan, 

a w następny weekend dwie duże rodziny. Pewnie tak czy owak natknie się pani na wszystkich po 

kolei, ale tu nie ma obowiązku nawiązywania stosunków towarzyskich. Rich i ja mieszkamy w 

starej posiadłości po drugiej stronie wyspy.

Maudie gestykulowała swymi drobnymi dłońmi w czasie tych objaśnień. Lucy tylko kiwała 

głową, trochę oszołomiona.

- Gdyby chciała pani wysłać coś pocztą - ciągnęła Maudie - prawie co dzień któreś z nas 

będzie w pobliżu. Mamy też radio do kontaktowania się z lądem w nagłych wypadkach. Łatwo do 

nas  trafić.  Jeśli   pójdzie  pani  brzegiem   wokół   wyspy  i  natrafi   na  coś,  co  wygląda   jak  miejsce 

zesłania, to będzie nasz dom.

Po   chwili   Lucy   patrzyła   za   nią,   biegnącą   z   powrotem   pośród   drzew.   Odwracając   się, 

background image

napotkała oczy Jerry'ego. Aż nadto dobrze znała takie spojrzenia. Widać, że chłopakowi podobają 

się wysokie blondynki z brązowymi oczami, dużymi ustami i burzą włosów na głowie.

Westchnęła, konstatując w myśli, że niedługo będzie musiała wyjaśnić mu to i owo. Lepiej 

zawczasu uniknąć nieporozumień.

Lucy umiała pozostawać w harmonijnych stosunkach z ludźmi obu płci i w każdym wieku. 

Mężczyźni   jednak   od   początku   otrzymywali   subtelny   sygnał:   nie   miała   zastrzeżeń   przeciwko 

przyjaźni, ale lepiej, aby nie liczyli na nic więcej.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Stone znowu zapadł w drzemkę, unosząc się na materacu pośród fal. Obudził go dźwięk 

głosów. Wyglądało na to, że Lucy Dooley wyszła ze swego domku. La Dooley, nazywał ją w 

myślach. Eks - pani Williamowa Carruthersowa Hardisson. Obiekt, którego ma pilnować.

Przyjechała wczoraj, dość późno. Ze swego osłoniętego tarasu słyszał odgłosy dobijającej 

łodzi. Kilka minut później z zagajnika wyłoniła się Maudie Keegan w towarzystwie chłopaka z 

przystani i wysokiej blondynki o rozwichrzonych włosach. Wszyscy nieśli jakieś pudła, torby i inne 

bagaże.

Alicja mówiła mu, że jej była synowa reprezentuje dość pospolity typ urody, który podoba 

się mężczyznom. Mówiła, że ta kobieta specjalnie czekała na jej wyjazd za granicę, żeby zarzucić 

sieć na biednego Billa.

Biedny Bill! Zaczynam już używać jej słów, pomyślał.

Rozważał   możliwość   odwiedzenia   swej   sąsiadki   w   wieczór   jej   przyjazdu.   W   końcu 

rozmyślił się. Przecież dopóki podopieczna zachowuje się rozsądnie, nie muszą się wcale spotykać.

Dziś obserwował ją z bezpiecznego dystansu. Właśnie wrócił z miłego spaceru po okolicy. 

W nastroju błogiego rozleniwienia zastanawiał się, co kobieta tego pokroju chce zdziałać w takim 

odległym   od   cywilizacji   miejscu,   jak   Coronoke.   Gdyby   rzeczywiście   planowała   szantażowanie 

swego byłego męża, byłaby teraz w Atlancie, jak najbliżej miejsca akcji. Wygląda na to, że jej 

zamysły są bardzo subtelnie wyreżyserowane.

A   zresztą   pies   z   nią   tańcował!   Dzięki   ciotce   Alicji   znalazł   wspaniałe   miejsce   do 

rekonwalescencji i dopóki ta blond amazonka nie zwoła tu konferencji prasowej, można zachować 

spokój. Wybrał więc jakąś książkę spośród mocno sfatygowanych egzemplarzy na półce i czytał do 

upadłego, czyli do momentu, w którym głowa opadła mu na poduszkę sofy. Zasnął.

Obudził się tuż przed świtem po to tylko, żeby przenieść się z sofy na łóżko i spać dalej.

Co za spokój. To luksus, do którego tak szybko można się przyzwyczaić.

Po   przebudzeniu   się,   o   dziewiątej,   zrobił   sobie   śniadanie.   Na   sąsiednim   podwórku   nie 

widział  żadnych oznak życia.  Pewnie  damulka  lubi się  wysypiać,  pomyślał. Zszedł  na plażę  i 

wszedł do wody.

Po pół godzinie po raz pierwszy zobaczył ją z bliska. Wiedział, że Bill lubi kobiety „na 

pokaz”, więc w pewnym stopniu był przygotowany...

Cóż, była... wysoka. Szerokie ramiona, szczupła talia, bardzo kuszący biust, szerokie biodra. 

Długie, wspaniałe nogi. Wygląda jak tancerka z Las Vegas, ale taka, którą naprawdę widać. Jeszcze 

jak widać!

Jej fryzura, jeśli można to było nazwać fryzurą, składała się z potarganych jasnych pasm w 

background image

różnych odcieniach. Wyglądała tak, jakby nie widziała grzebienia od co najmniej pół roku, choć 

równie   dobrze   jej   uczesanie   mogło   być   wynikiem   ciężkiej   pracy   modnego   fryzjera.   Jeżeli 

rzeczywiście naciągnęła Billa na te ponad pół miliona dolców, mogła latać do Paryża na depilację 

nóg!

Widocznie przyjechała tu tylko po to, żeby nabrać sił przed czekającą ją batalią. Jej strój nie 

był   zbyt   wytworny.   Miała   na   sobie   workowate   szorty   treningowe   i   przeciwsłoneczne   okulary. 

Gryzła jabłko. Zaśmiał się cicho. Co za zabawny symbol! Wciąż jeszcze uśmiechając się, wyszedł 

na brzeg. I tak już za bardzo się spiekł. Po matce, siostrze Alicji Hardisson, odziedziczył ciemne 

włosy i wysoki wzrost. Jego przodkowie po mieczu wywodzili się ze szkockich górali. Po nich miał 

szare oczy, mocny kręgosłup, który niełatwo się zginał, upodobanie do celtyckiej muzyki i jasną 

skórę, która bez odpowiedniego hartowania była wrażliwa na ostre słońce.

Niegdyś   był   nieźle   zahartowany,   ale   stracił   odporność   razem   z   paroma   litrami   krwi   i 

kilkoma kilogramami wagi. Teraz ma szansę wrócić do dawnej formy.

Przy okazji przyjrzał się swojej ofierze. Ta cała intryga niezbyt mu się podobała, ale skoro 

Alicji udało się umieścić byłą synową w miejscu, gdzie nie ma telefonów, faksów ani reporterów, 

on powinien bez problemów utrzymać swą podopieczną z dala od rynsztokowej prasy.

Gdy   dopłynął   do   brzegu,   La   Dooley   gdzieś   się   podziała.   Może   robi   obchód   swego 

terytorium   albo   poszła   do   Keeganów,   żeby   nawiązać   radiową   łączność   ze   światem.   Jeśli   jest 

rzeczywiście taka  sprytna, jak twierdzi  ciotka, najpierw  sprawdzi  swoje  możliwości, a dopiero 

potem wykona jakiś ruch.

A może nic nie zrobi? Ciotka Alicja jest niezwykłą kobietą, ale ona może się mylić.

Lucy z ociąganiem zawróciła w kierunku domu. Mimo przeciwsłonecznych okularów słońce 

prawie ją oślepiało. Przy drzwiach swego domku ziewnęła i przeciągnęła się z lubością, wciąż od 

nowa napawając się faktem, że oto jest tutaj, zamiast siedzieć w swoim nagrzanym mieszkaniu, 

przeglądać ogłoszenia prasowe i słuchać szumu cieknącej spłuczki w łazience.

Napiła się mrożonej herbaty i poszła na werandę. Herbata i jabłko powinny wystarczyć jako 

śniadanie. Jutro rano zje sobie konserwową wołowinę z cebulką i keczupem, kiedyś ulubione danie 

taty.  Takie  jedzenie  i  bliska  sercu  muzyka  dawały  jej  zawsze   poczucie  bezpieczeństwa.  Może 

potem napisze do Lillian albo do Ollie Mae.

Albo nie napisze. Będzie po prostu leżeć do góry brzuchem i cieszyć się swobodą, bo to są 

jej wakacje. Nie wiadomo, kiedy trafią się następne.

Leżenie do góry brzuchem pozostało na razie w sferze życzeń. Czuła się zbyt podniecona. 

Wzięła prysznic, wydobyła z walizki szorty i bawełnianą koszulkę i postanowiła zbadać okolicę. 

Leśna ściółka z sosnowych igieł pieściła jej bose stopy jak surowy jedwab.

background image

Na to, że sąsiednie domki są w ogóle zamieszkane, wskazywały tylko przeciągnięte między 

drzewami sznurki z suszącymi się ręcznikami i kostiumami kąpielowymi. Słyszała też odgłosy z 

przystani. Ktoś odpływał do Hatteras.

Lubiła takie miejsca. Miała spokój, choć nie czuła się samotna. Byli przecież Keeganowie, 

był ten miłośnik ptaków w sąsiedztwie. Gdy znudzi się własnym towarzystwem, przyjdzie pora na 

odwiedziny.

Na razie obeszła wokół całą wyspę, obserwując ptaki, łodzie rybackie w oddali i jeszcze 

dalej na morzu paru amatorów windsurfingu. Potem studiowała ślady stóp na piasku; były długie, 

raczej wąskie. Prawdopodobnie zostawił je mężczyzna. Czuła się jak Robinson Crusoe.

Minęło już południe i żołądek upomniał  się o swoje. Wciągnęła  jeszcze raz z  lubością 

zapach ogrzanych słońcem cedrów i morskiej soli, po czym zawróciła. Rozmyślała znowu o swoich 

niespodziewanych wakacjach. To dziwne, że spędza je tu dzięki pani Hardisson!

Czuła niechęć do Billa Hardissona, po części dlatego, że w ogóle był osobą nie budzącą 

miłych   wspomnień.   Drugim   powodem   było   to,   że   kiedyś   swoim   szarmanckim   traktowaniem   i 

powierzchownym polorem sprawił, że poczuła się damą. Fałszywy drań!

Jego matka była damą. Billy był zerem udającym interesującego człowieka, choć przez 

krótki czas dzięki niemu czuła się piękna, pożądana i akceptowana jako ktoś, kto oprócz ciała ma 

jeszcze i duszę.

Oczywiście, wyczuwała również jego cielesne pożądanie, ale kiedy odmówiła pójścia z nim 

do łóżka, nie zwymyślał jej od ostatnich, tylko zrobił się jeszcze | bardziej czarujący.

Aż jej skóra ścierpła, kiedy pomyślała o tym teraz.

Matka Billa była szlachetną osobą i Lucy prawie współczuła tej kobiecie. Łobuzowaty tata 

Dooley   uważał   za   damę   kobietę,   która   podawała   mu   piwo   w   szklance.   Od   Alicji   Hardisson 

nauczyła   się,   że   słowo   „dama”   oznacza   znacznie   więcej,   może   nawet   więcej   niż   to,   że   kiedy 

wyjechała po cichu z miasta trzy lata temu, nie mówiła nikomu, w jakich okolicznościach straciła 

swoje dziecko.

Kiedyś   Bill   złamie   serce   swej   biednej   matce,   ale   Lucy   nie   będzie   miała   z   tym   nic 

wspólnego.

Ziewając, odsunęła od siebie przykre wspomnienia. W nocy czytała jakiś romans, ale teraz, 

w słońcu, pośród śpiewu ptaków...

„Czas na nową przygodę, serdeńko”, jak mawiał jej tata. Nie było tu starej przyczepy ani 

autostrady, ale była woda. Może wynająć łódkę? Jeśli się wygłupi, to przynajmniej nikt tego nie 

zobaczy.

Zjadła kanapkę i zeszła do przystani. Przy sterze czerwonej motorówki siedział wysoki 

mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Pozdrowił ją i przedstawił się jako mąż Maudie Keegan, 

background image

Rich. Odpływał właśnie do Hatteras.

- Gdyby chciała pani popływać łódką, to zaraz się tym zajmę. Po to tu jestem - powiedział. 

Przyciągnął jedną z mniejszych motorówek do swojej i zaczął udzielać jej instrukcji.

Miał na sobie poplamione farbą szorty w kolorze khaki i nic więcej. Był niezaprzeczalnie 

bardzo męski i Lucy zjeżyła się instynktownie. W jasnoniebieskich oczach Richa nie zobaczyła 

jednak ani cienia natarczywości, z którą łowca spogląda na swoją potencjalną zdobycz.

Odrzuciwszy   obawy,   skupiła   się   na   jego   instrukcjach.   Kiedy   Keegan   upewnił   się,   że 

uczennica opanowała rutynowe czynności związane z obsługą silnika, pokazał jej kołyszące się w 

oddali oznakowania toru wodnego.

- Te czerwone boje powinna pani mieć z prawej burty w drodze do Hatteras, z lewej w 

drodze powrotnej. Proszę uważać na podwodne skały i mielizny. Prąd jest teraz bardzo słaby, ale za 

pół godziny się zmieni. Proszę nie odpływać daleko od lądu, jeśli pogoda zacznie się pogarszać. 

Słyszałem, że ma pani licencję ratownika, proszę jednak zrobić mi tę uprzejmość i włożyć to... - 

sięgnął   poza   jej   plecy   i   Lucy   gwałtownie   się   uchyliła.   Łódka   zakolebała   się   i   dziewczyna 

wypadłaby za burtę, gdyby jej Keegan nie przytrzymał.

- Och, przepraszam! - powiedziała zduszonym głosem, kiedy Rich puścił jej ramiona i podał 

pomarańczową kamizelkę ratunkową. - Niezbyt pewnie się czuję na tym pokładzie.

- Niedługo się pani wszystkiego nauczy. Te aluminiowe łodzie są bardzo mocne, ale mają 

okrągłe dno. Trzeba się przyzwyczaić. Na szczęście woda tu jest dość płytka. Pomimo to proszę 

pływać w kamizelce, dobrze?

- Słowo harcerza - uśmiechnęła się Lucy i Rich odpowiedział jej uśmiechem. Teraz była 

zadowolona, że zaczęła tę rozmowę. Rich Keegan ma szanse podreperować jej fatalne mniemanie o 

mężczyznach.

Pomachała mu ręką na pożegnanie, po czym zaczęła głośno powtarzać instrukcje, których 

udzielił jej Rich. Przypomniała sobie, jak tata uczył ją prowadzić samochód, gdy miała dwanaście 

lat.

- Ten interes trzeba wysunąć do połowy - mruczała - potem ustawić to coś i nacisnąć tamto. 

Na   końcu   wepchnąć   tę   wajchę   z   powrotem   o   jedną   trzecią   i   modlić   się.   -   Marszcząc   nos   w 

największym   skupieniu,   powtórzyła   to   wszystko   jak   czarownik   zaklęcia,   wykonując   właściwe 

ruchy i, o dziwo, łódź ruszyła.

Odpływała od mola z prędkością trzech węzłów. Gdybyż widzieli ją teraz jej uczniowie! 

Nieraz naśmiewali się niemiłosiernie ze starego gruchota, którym jeździła do pracy. Odpowiadała z 

wyższością,   że   znacznie   trudniej   jest   prowadzić   prawdziwy   samochód   niż   któryś   z   tych 

zautomatyzowanych wynalazków, które roboty stworzyły dla robotów.

Po dwukrotnym okrążeniu wyspy była przekonana o swoich nadzwyczajnych zdolnościach. 

background image

Uznała, że pora skierować się na tor wodny biegnący wzdłuż cieśniny. Płynęła skrajem rozległej 

mielizny wzdłuż południowo - zachodniego krańca wyspy Hatteras, skupiona na obserwowaniu 

poziomu wody pod swoją łodzią. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że słońce nie piecze jej w 

kark, jak dotąd. Podniosła głowę. Jak może piec, skoro już ledwie je widać! Kiedy uczyła się 

nawigacji,   gruba   warstwa   czarnych   chmur   przykryła   ostatnie   skrawki   błękitu.   Niespokojnie 

spoglądając   w   niebo,   sterowała   wzdłuż   kanału,   podziwiając   powiększone   przez   warstwę   wody 

muszle skorupiaków. Uczepione dna pogrzebki były wielkie jak talerze. Muszla ostrygi wyglądała 

tak, jakby miała co najmniej trzydzieści centymetrów długości...

Wtedy zobaczyła piękną muszlę w kształcie konchy. Całkiem blisko, ogromną jak piłka 

koszykowa. Zdawała sobie sprawę z iluzji powiększenia, ale pokusa była tak wielka... Jeszcze tylko 

pół minuty i będzie mogła włączyć ją do szkolnej kolekcji.

Poczuła się w pełni usprawiedliwiona. Ustawiła zawór przepustnicy i zbliżyła się do burty, 

pilnując,   żeby   przez   cały   czas   motorówka   znajdowała   się   na   głębokiej   wodzie.   Kiedy   koncha 

znalazła się tuż obok łodzi, Lucy sięgnęła po wiosło. Zamierzała wetknąć je w szczelinę między 

dwiema połówkami muszli. Ostrożnie wychyliła się za burtę swego chybotliwego statku.

Niebo  rozdarło  światło  błyskawicy.  W  chwilę  później  rozległ się  łoskot  grzmotu. Lucy 

gwałtownie   obejrzała   się   za   siebie   i   aż   krzyknęła,   widząc   grozę   nadciągającej   burzy.   Potem 

zdarzyło się wiele rzeczy naraz. Pióro wiosła zagłębiło się w wodzie i łódź skręciła w stronę 

mielizny. Zanim Lucy zdążyła się odepchnąć, silnik zakaszlał i zgasł.

- O, nie! - krzyknęła, gwałtownie rzucając się do zaworu. Za późno. - A niech to wszyscy 

diabli! - jęknęła. Następna błyskawica rozświetliła pociemniałe niebo.

Pierwsze krople deszczu spadły jej na kark i popłynęły strumykiem pod koszulę; pot łaskotał 

ciało pod kamizelką ratunkową.

- Spokojnie, Lucindo - mruczała do siebie - opanuj się. Najpierw trzeba wyciągnąć ten 

interes do połowy, potem nacisnąć to... O, szlag by to trafił!

Bliska   paniki,   kilka   razy   wyciągała   ssanie,   naciskając   jednocześnie   guzik   zapłonu.   Bez 

skutku.

Znowu błysnęło. Grzmoty przetaczały się po niebie praktycznie bez przerwy. Opalizująca 

poświata otoczyła ster łodzi. Lucy patrzyła na to wszystko z rezygnacją.

Pewnie zalała ten przeklęty silnik. Jeśli tak, musi długo poczekać, zanim w ogóle będzie 

można go uruchomić. Co oznaczało, że będzie przemoczona do suchej nitki. Albo nawet porazi ją 

piorun.

Oparła głowę na ramionach i powtarzała na głos najgorsze przekleństwa, jakie mogła sobie 

przypomnieć. Pewnie istnieje coś takiego, jak gen zdrowego rozsądku, myślała. Wygląda jednak na 

to, że w rodzinie Dooleyów nikt go nie posiada...

background image

Stone widział przez lornetkę, jak jego sąsiadka poszła ścieżką w kierunku przystani. Nogi 

miała całkiem niezłe. O takich nogach może sobie mężczyzna pomarzyć w środku nocy. Długie, 

pokryte złotą, jedwabistą skórą, szczupłe w kostkach, o pięknie uformowanych łydkach.

A jakie uda...

Powoli opuścił lornetkę i gwizdnął cicho. A więc tak wyglądała La Dooley. Jeżeli reszta jej 

ciała była podobnej klasy jak nogi, to trudno się Billowi dziwić, że stracił dla niej głowę. Owinęła 

sobie wokół palca i jego, i tych nieszczęsnych prawników. Gdyby Alice nie siedziała bez przerwy 

za granicą, to by się pewnie nie zdarzyło. Myszy tańcują, kiedy kota nie czują.

Teraz,   jak   twierdzi   ciotka,   ta   kobieta   chce   im   wykręcić   jakiś   numer   i   wyłudzić   od 

Hardissonów sporo forsy. Stąpając cicho w swoich znoszonych mokasynach, podążył za nią w 

stronę przystani. Ciekawe, czego ona chce od Keegana?

Radziła sobie świetnie, nie można zaprzeczyć. Najpierw promienny uśmiech. Wól by się 

przewrócił ze szczęścia. Musiała kiedyś długo ćwiczyć to podkurczanie dużych palców u nóg w 

rozkosznym naśladowaniu bosego dziecka. Drapanie się po udzie miało z kolei zwrócić uwagę na 

to, na co naprawdę warto było popatrzeć. W jej wykonaniu te sztuczki mogły pozbawić człowieka 

przytomności.

Biedny Billy, od początku nie miał żadnych szans!

Teraz znów udaje, że straciła równowagę, żeby Keegan złapał ją za ramiona. Numer stary 

jak świat, ale Keegan chyba nie miał nic przeciwko temu.

Stone czuł, jak wzbiera w nim złość. Znał w swoim życiu kobiety, które usidlały mężczyzn 

bez problemów. On sam był za sprytny, żeby wpaść w podobną pułapkę, ale niejednego z przyjaciół 

zniszczyła taka modliszka w ludzkiej skórze.

Miał   kiedyś   możliwość   ułożenia   sobie   życia   z   porządną   dziewczyną   i   sam   tę   szansę 

zniszczył. Nie zamierza jednak biernie przypatrywać się, jak jakaś aferzystka usiłuje rozbić taką 

przyzwoitą parę jak Maudie i Rich. Jeszcze jedna zagrywka w tym stylu, a powie tej intrygantce 

parę słów do słuchu.

Prawie już tęsknił za taką okazją.

Motorówka Keegana odpłynęła pierwsza, kierując się na Hatteras. La Dooley ruszyła po 

chwili, płynąc w zupełnie innym kierunku. Napięcie spadło. Nie mając nic lepszego do roboty, 

Stone przyniósł z domku podręczny album ptaków i lornetkę, po czym położył się pod rozłożystym 

dębem.

Dooley   parę   razy   okrążyła   wyspę;   poznawał   dźwięk   silnika   jej   łodzi.   Potem   opłynęła 

zarośnięty  drzewami  południowo  -  zachodni  cypel   wyspy  i  skierowała  się  do  Zatoki   Hatteras. 

Słońce schowało się za chmury i upał nieco zelżał, choć wilgotność utrzymywała się wciąż w 

background image

granicach stu procent. Stone odłożył książkę i poszedł na chwilę do swego domku. Po chwili wrócił 

ze schłodzonym piwem i kawałkiem sera.

W niewielkiej odległości od brzegu gromadka czarno - biało - pomarańczowych ptaków 

dziobała zawzięcie coś, co musiało znajdować się tuż pod wodą. To łapacze ostryg, orzekł Stone. 

Coś już przecież wiedział jako świeżo upieczony ornitolog - amator!

Definitywnie zbierało się na burzę. Gdy ołowiane niebo przecięła pierwsza błyskawica, 

ruszył biegiem w kierunku przystani. Poprzez nienaturalnie gęstniejącą ciemność ledwie już było 

widać aluminiowy kadłub łódki z samotną żeglarką. Znajdowała się w odległości co najmniej jednej 

mili; motorówka trwała w bezruchu.

Czy   ona   zwariowała?   Jak   na   samobójstwo,   to   dość   wyrafinowana   metoda...   Być   może 

zostawienie  Dooley na pastwę losu rozwiązałoby parę problemów  rodziny Hardissonów... Nie, 

uznał w końcu, chyba ciotką Alicja nie chciałaby mieć byłej synowej na sumieniu.

Lucy dorobiła się już drugiego bąbla na dłoni. Była przemoczona i zmarznięta na kość. Nie 

pamiętała już, jak dawno temu posługiwała się w łodzi wiosłami. Tak czy owak, wtedy była to 

porządna łódź z drewna, a nie ta przeklęta aluminiowa huśtawka!

Zdaje się, że metal jest najlepszym przewodnikiem elektryczności. O Boże...

Niebo jarzyło się ciągłym blaskiem błyskawic, deszcz lał jak z cebra. Może nawet nie było 

aż   tak   zimno,   ale   Lucy   nie   przestawała   dygotać.   Ktokolwiek   wynalazł   ten   model   kamizelki 

ratunkowej,   powinien   być   skazany   na   odtańczenie   w   niej   partii   z   „Jeziora   Łabędziego”   Czaj­

kowskiego! Lucy wcale nie bała się wpaść do wody; czuła natomiast, że oplątana sznurkami udusi 

się zaraz na śmierć!

- Jasny piorun... Żeby przeżyć na tym padole trzydzieści cztery lata... i nie wiedzieć, jak 

wygrzebać się z takiej...

Wsadzając wiosło między łokieć i kolano, odgarnęła spadające do oczu kosmyki. Deszcz i 

słona woda sprawiły, że naturalnie kręcone włosy przypominały skupioną masę. Nieraz próbowała 

zapuścić włosy na tyle, żeby móc je zaplatać czy upinać, osiągając w ten sposób stan jakiej takiej 

schludności, ale niestety - jedyna rzecz, którą mogła zrobić dla osiągnięcia wrażenia schludności, to 

ogolić głowę na zero!

Deszcz szumiał na powierzchni wody, uderzał z łoskotem o metalowe dno łódki. Lucy 

nawet nie usłyszała silnika nadpływającej motorówki.

- Hej tam, na łodzi! Ahoj!

Znowu odgarnęła przesłaniającą oczy, przemoczoną gęstwinę. Mężczyzna schwycił burtę jej 

łodzi.

-  Pan   mówi   do  mnie?   -  W   spojrzeniu  jego  zimnych,  szarych  oczu  na   pewno  nie  było 

background image

pożądania. Lepiej nawet nie myśleć, co było. - Przepraszam, nie dosłyszałam.

- Nie dosłyszała pani również, jak podpływałem? No dobrze - nie był pewny, kto tu z kogo 

żartuje - jeśli chce pani jeszcze trochę pożyć, proszę zostawić wiosła, przechylić łódź i rzucić mi 

cumę.

W końcu sam musiał wszystko zrobić. Mózg tej kobiety zatrzymał się chyba na jałowym 

biegu. Nogi miała pokryte gęsią skórką; z pewnym niesmakiem stwierdził, że nie wyglądają z tego 

powodu dużo gorzej. Miał chęć złapać ją za tę splątaną, wielokolorową grzywę i potrząsnąć. To 

czasem niezły sposób, żeby zmusić człowieka do myślenia. Od tej kuszącej wizji oderwała go 

kolejna błyskawica i ogłuszający grzmot.

- Proszę przejść do mojej łodzi. Pani cuma jest za cienka i może nie wytrzymać. No, rusz 

się, szanowna damo. Nie mam najmniejszego zamiaru dla pani ryzykować życia.

Wcale   nie   chciała   się   z   nim   kłócić   i   zmusiła   swe   oporne   mięśnie   do   jeszcze   jednego 

wysiłku. Potem siedziała skulona w jego łodzi, dygocząc cały czas.

Deszcz lał bez przerwy.

Żadne z nich nie odzywało się. Nawet gdyby Stone przekrzyczał szum deszczu i hałas 

silnika,   jego   towarzyszka   nie   byłaby   zachwycona   tym,   co   miał   jej   do   powiedzenia.   Gdyby 

natomiast wystraszył ją na tyle, że wyjechałaby z wyspy, musiałby pojechać za nią.

Dobili do brzegu. Stone sprawnie zabezpieczył obie łodzie przy kei i wyciągnął rękę w 

stronę Lucy. Krzyknęła cicho, czując uchwyt jego dłoni.

- Ma pani jakiś problem? - zapytał, mierząc ją lodowatym spojrzeniem swych szarych oczu.

Potrząsnęła głową. Pewnie, że miała problemy, ale on nie wyglądał na chętnego słuchacza.

- Nie. Dziękuję za pomoc. Obawiam się, że zalałam gaźnik.

Stone wygiął w dół kąciki swych szerokich ust. Po co mu jej podziękowania? Nie chciał 

mieć z nią nic wspólnego, a w szczególności nie zamierzał litować się nad nią dlatego, że była 

przemoczona i zziębnięta. Wyglądała w tej chwili jak nadmiernie wyrośnięte dziecko, patrzące na 

świat dużymi, jeszcze trochę przestraszonymi oczami; na pewno nie jak pożeraczka męskich serc i 

majątków.   Mimo   przestróg   ciotki,   miał   ochotę   wziąć   ją   w   ramiona   i   trzymać   tak   długo,   aż 

przestałaby dzwonić zębami.

Chyba podczas wypadku straciłem sporo szarych komórek, pomyślał.

- Proszę zdjąć te mokre rzeczy. Potem najlepiej będzie wziąć gorącą kąpiel i napić się 

czegoś mocnego.

W milczeniu skinęła głową. W jej oczach wciąż malował się lęk. Stone lubił drobne kobiety, 

miłe i uległe. Ta nie miała żadnej z tych cech. Teraz włosy znowu opadły jej na twarz, wyglądała 

jak uosobienie nieszczęścia, ale Stone nie mógł przestać na nią patrzeć. Co się z nim dzieje?

- No, jazda! - warknął. Odwróciła się i z trudem szła w górę, ku przystani, brodząc w 

background image

kałużach bosymi stopami. Jej stopy też go irytowały. Były inne, niż lubił. Damskie stopy powinny 

być   wypieszczone,   kształtne,   z   polakierowanymi   paznokciami.   Jej   były   krótkie,   szerokie,   o 

ruchliwych palcach. Widywał takie stopy u dzieci, które nie mają butów, przeważnie również nie 

mają rodziców ani normalnego jedzenia.

Powtarzając pod nosem różne, niekoniecznie przyzwoite, wyrazy zabrał swój przemoczony 

katalog ptaków, lornetkę, którą zapomniał włożyć do pokrowca, i ruszył pod górę, coraz mniej 

zadowolony z zadania, które wyznaczyła mu ciotka Hardisson.

- A sioooo!

- O Jezu, kobieto! O co ci chodzi?

Lucy   mrugała   zaczerwienionymi   oczami,   patrząc   na   wychudłą   postać,   opartą   o   pień 

dereniowego drzewa. Obudziła się z drapiącym gardłem, łzawiącymi oczami i jakimiś zwałami 

żużlu w płucach, których nie dało się wykaszleć.

- To moje drzewo. Niech się pan idzie opierać o swoje - mruknęła ze złością. Wczoraj ją 

uratował, ona mu podziękowała. Są kwita.

Kichnęła. Stone oderwał się od pnia, przy którym obserwował dużego ptaka budującego 

sobie gniazdo.

- Spłoszyła pani mojego jastrzębia - powiedział oskarżycielskim tonem.

- Przepraszam, ale jeśli to moje drzewo, to był to mój jastrząb.

- Okropnie pani wygląda.

- Nie mogę stwierdzić, że jest pan uprzejmy - odcięła się, spoglądając na niego wilkiem.

Stone nachmurzył się jeszcze bardziej. Problem polegał na tym, że ona wcale nie wyglądała 

tak okropnie. Owszem, była rozczochrana i miała czerwony nos, takiego szlafroka nie włożyłaby 

nawet zawodowa żebraczka, ale wyglądała... niezwykle podniecająco.

- A sio!

- Marsz do łóżka! - mruknął.

- A pan niech idzie do diabła! - fuknęła w odpowiedzi.

- Chodźmy razem - odpalił, obrzucając wzrokiem rozchylający się szlafrok. Chyba nie miała 

niczego pod Spodem. Widział pod tkaniną kształt jej piersi i wystające sutki. Jego lędźwie napięły 

się w odpowiedzi; zaklął w duchu.

Razem do łóżka czy do diabła, chciała zapytać Lucy, ale rozsądek ją przestrzegał przed 

zadawaniem tego pytania. Odwróciła się bez słowa i weszła do swego domku.

Niech to szlag trafi! Zamierzała poleżeć trochę na plaży i wygrzać obolałe ciało, a teraz, 

przez tego wścibskiego choleryka z fiołem na punkcie ptaków, nie może nawet spokojnie wyjść z 

domu!

background image

Poza tym podobno ci faceci od ptaków są w średnim wieku, noszą podkolanówki, tropikalne 

hełmy i mają łagodne usposobienie, no nie? Kto to widział, żeby taki facet miał obcisłe dżinsy, 

lodowate, szare oczy i szczupłą, zmysłową twarz?

Lucy   wiedziała   co   nieco   o   mężczyznach.   Walczyła   z   nimi   od   czasu   swej   dziewczęcej 

dojrzałości, z różnym skutkiem. Lillian mówiła, że jeśli dziewczyna tak wygląda... Lucy nie miała 

wrażenia, żeby wyglądała inaczej niż tysiące innych kobiet. Była tylko wyższa. Naturalnie kręcone 

włosy składały się z różnokolorowych pasm, bo była. zawodową ratowniczką i spędzała dużo czasu 

na słońcu.

Brwi i rzęsy miała prawie tak ciemne jak oczy. Na szczęście, bo była uczulona na większość 

kosmetyków.   Nie   mogła   używać   tuszu,   perfum   ani   kremów   z   filtrem.   Jej   skóra   bardzo   łatwo 

przyjmowała opaleniznę i nie traciła jej do późnej jesieni.

Nawet nie ubierała się w sposób zwracający uwagę. Prawdę mówiąc, miała fatalny gust do 

czasu, kiedy ciotka Alicja zaleciła jej zmienić rzucające się w oczy ubrania na stroje skromne i 

klasyczne.

Billy zobaczył ją po raz pierwszy w starym, błękitnym kostiumie kąpielowym na klubowym 

basenie. Od tego momentu nie odstępował jej na krok. Patrzył, jak uczyła dzieci pływać, przynosił 

jej drinki, nacierał plecy olejkiem, który potem musiała cichcem spłukiwać pod prysznicem.

Był zabawny; na pewno też był przystojny. Czuła się dowartościowana. Kiedy dowiedział 

się, że chodzi do szkoły wieczorowej, zaczął przyjeżdżać po nią po zakończeniu zajęć. Kupował jej 

kwiaty i słodycze, a potem złoty zegarek z brylancikami. Zegarka nie przyjęła; Lillian mówiła jej, 

że prawdziwa dama nie przyjmuje biżuterii od mężczyzny, chyba że jest zdecydowana pójść z nim 

do łóżka.

Gdy oddała mu ten zegarek, próbując wyjaśnić, dlaczego nie będzie z nim sypiała, Billy 

odkrył jej słabość. Tym, czego Lucy naprawdę chciała w życiu, był dom i rodzina. Nie miała 

przesadnych wymagań: jakiś zwykły, mały domek z ogródkiem, a po jakimś czasie dwoje czy troje 

maluchów.

Wtedy Billy zaoferował jej to, czemu nie mogła się oprzeć. Wzięli ślub i pojechali na 

miodowy   miesiąc   do   St.Thomas.   Przez   krótki   czas   myślała,   że   oto   spełniają   się   jej   marzenia. 

Luksus domu, w którym się znalazła, zaskoczył ją, ale nie czuła się w nim dobrze. Był urządzony 

bardziej na pokaz niż dla prawdziwej wygody domowników. Nie chciała urazić męża, więc o tym 

nie mówiła. Zamiast podwórka i ogródka był przy domu basen, a także klomby i trawniki. Miała 

nadzieję założyć tu kiedyś warzywnik. Była pełna nadziei...

Mężczyźni! Znowu kichnęła parę razy z rzędu i poszła do kuchni, żeby zaparzyć sobie 

gorącej herbaty. Gdyby tu jeszcze był cynamon! Kiedy była mała, Ollie Mae łagodziła jej letnie 

przeziębienia herbatą z cynamonem. To zawsze pomagało.

background image

Chociaż być może najbardziej pomagało to, że Ollie Mae po prostu się o nią troszczyła.

Stone czekał ponad godzinę, licząc, że Lucy wyjdzie z domu. Nie wyszła. Odczuł to jak 

zesłany   przez   los   czas   wytchnienia.   Chyba   podopieczna   nie   nabroi   nic   do   jutra.   Wyglądała 

okropnie, była przeziębiona.

Moment; poprawka: powinna wyglądać okropnie. Na jej obraz, który wciąż trwał w jego 

pamięci,   składała   się   para   nóg,   którymi   można   zachwycać   się   przez   cały   rok,   zniewalające 

zapowiedzi ukrytych skarbów, które czekały na odkrycie, duże, pełne usta oraz sennie przymknięte 

powieki, które mówiły o seksie w każdym języku tego świata.

Do   tej   pory   przypuszczał,   że   zgodził   się   na   bezpłatne   wakacje   w   zamian   za   drobną 

przysługę. Teraz ta przysługa nie wydawała się ani drobna, ani łatwa.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Przez dwa dni po prostu spała. W łóżku, na tarasie albo na białym piasku plaży. Jadła 

niewiele.   Po   pierwsze   dlatego,   że   nie   pamiętała   zbyt   dobrze,   co   jej   kiedyś   mówiono:   głodzić 

przeziębienie a żywić gorączkę, czy odwrotnie. Po drugie: bo nie chciało jej się niczego pichcić.

Trzeciego dnia wyciągnęła się na werandowym szezlongu z rozstrojoną gitarą w ręku.

Sama też czuła się rozstrojona. Między innymi widokiem swego humorzastego sąsiada, 

który tułał się w pobliżu z tym swoim idiotycznym ptasim katalogiem, kiedy tylko próbowała 

wyjrzeć poza furtkę.

Czy, do pioruna, wszystkie ptaki pojawiają się obok jej domu? Musi się tu kręcić?

Czwartego   dnia   poczuła   się   prawie   dobrze.   Stała   pod   prysznicem,   skłaniając   głowę   i 

ramiona pod letni strumień czystej wody, która pochodziła z podziemnych źródeł. Potem zjadła 

dwie kanapki z masłem kakaowym i upewniwszy się, że sąsiada nie ma w pobliżu, pobiegła do 

posiadłości Keeganów.

- Dzień dobry! Czy ktoś jest w domu? - pytała, stukając w siatkowe drzwi.

Po chwili ukazała się Maudie z pędzlem w jednej ręce i brudną szmatą w drugiej.

- Stone mówił, że się przeziębiłaś. Miałam dziś zrobić rosół z kurczaka i zanieść ci, ale 

zabrałam się do malowania i straciłam poczucie czasu.

- Otworzyłam sobie puszkę z zupą.

- Domowa jest smaczniejsza. Ale chyba lepiej się już czujesz?

- O wiele. Spanie zawsze dobrze mi robi - odparła Lucy. - Czy ten Stone naprawdę zajmuje 

się ptakami? - zapytała. - Pewnie wam mówił, że przyholował mnie do brzegu w czasie burzy. 

Zalałam silnik w mojej... to znaczy w waszej motorówce.

- Rich was widział - odparła Maudie. - Mówił, że byłaś całkiem przemoczona. No cóż, 

pogoda tutaj bywa zmienna.

Poczęstowała   Lucy   mrożoną   herbatą   i   pokazała   swój   ogródek.   Pogrążyły   się   obie   w 

rozmowie o warzywach. Lucy wspomniała dawne czasy i ogród jednej z przyjaciółek ojca, co 

skłoniło ją do dalszych opowieści. Miała wrażenie, że znalazła w Maudie bliską sercu osobę.

Gdy kierowały się z powrotem do domu, Maudie zwierzyła się, że jest w czwartym miesiącu 

ciąży. Lucy poczuła, jakby za chwilę miała się rozpłakać. To pewnie dlatego, że niedawno byłam 

chora, pomyślała.

- Mam nadzieję, że będzie to chłopak - mówiła mała kobietka. - Córkę już mam. Spodziewa 

się pierwszego dziecka mniej więcej w rym samym czasie co ja.

Lucy spojrzała na nią zaskoczona. Maudie roześmiała się.

- Skończę czterdzieści lat, kiedy ono się urodzi. Rich pasie mnie witaminami i każe mi się 

background image

kłaść po obiedzie. Ciekawe, jaki będzie z niego tatuś? Pewnie rozpieści malucha. Żebyś wiedziała, 

jak się zachowywał, kiedy się dowiedział, że zostanie ojcem. Zrobił się biały jak kreda, ale potem 

skakał  w  górę  i  krzyczał  z  radości  - uśmiechnęła się  na  to  wspomnienie.  - Nadwerężył  sobie 

kręgosłup i musiałam go niańczyć przez tydzień.

W   drodze   do   domku   Lucy   znowu   próbowała   zrzucić   swój   dziwny   nastrój   na   karb 

przeziębienia, ale łzy w jej oczach pojawiały się razem z myślą o wysokim mężczyźnie o wyglądzie 

wojskowego i jego słodkiej, małej Maudie, która miała mu dać syna. Pociągając nosem i wycierając 

ręką mokre oczy, prawie wpadła na człowieka, który nagle wyłonił się zza drzewa.

- Hop, hop, uwaga! - krzyknął.

- Czy to nie pan powinien uważać? - Cofnęła się i skrzyżowała ramiona na piersiach. - Nie 

ma pan nic lepszego do roboty, tylko chować się za drzewami i straszyć ludzi?

- Czasami ratuję z topieli nierozsądne damulki, które nie widzą, że nadciąga burza.

- Kiedy wypływałam, jeszcze nie padało. Na niebie nie było nawet jednej chmurki.

- I nie grzmiało?

-   Naprawdę,   mógłby   mi   pan...   -   przerwała,   potrząsając   głową.   -   Po   co   ja   w   ogóle   się 

tłumaczę?

- No właśnie, po co? - powtórzył Stone w zadumie. Patrzył na nią, zastanawiając się czy nie 

śni. Z bliska była zupełnie niezwykła. Przecież żadna naturalna blondynka nie ma tak ciemnych 

brwi i rzęs. Jej usta były pełne, jakby spuchnięte. Podobno to się teraz robi za pomocą silikonu. Ale 

kiedy ten silikon zaniknie, co stanie się z jej lekko wystającym podbródkiem? Czy nadal będzie 

wyglądał tak pociągająco?

Przechodzili bez sensu z jednej strony ścieżki na drugą, zagradzając sobie drogę. W końcu 

Stone desperackim gestem schwycił ją za różowy podkoszulek i pociągnął w przeciwną stronę. 

Potem   ukłonił   się   i   patrzył,   jak   się   oddala.   Jej   wspaniałe   nogi   błyskały   w   słońcu   złocistym 

refleksem opalonej skóry.

O Boże, co za kobieta!

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Lucy chyba płakała. Wzruszył ramionami. Pewnie 

pośród poczty był wyciąg z banku, a w nim zawiadomienie o debecie. Cóż innego mogłoby ją 

naprawdę obchodzić?

Przez następnie dwa dni unikali się wzajemnie. Lucy włóczyła się po okolicy, szukając 

sensownego   sposobu   na   spędzanie   dnia.   W   ciągu   roku   szkolnego   działała   według   ustalonego 

schematu. Wstawała o szóstej rano: pranie, sprzątanie, praca w szkole przez cały dzień, potem 

powrót   do   domu,   poprawianie   klasówek,   przygotowanie   się   do   lekcji   na   następny   dzień.   W 

weekendy pracowała w restauracji. Co dzień szybko, co dzień w pośpiechu. Teraz musiała się 

background image

przestawić”.

Wolałaby pływać przed śniadaniem, ale wtedy właśnie właził do wody jej wścibski sąsiad. 

Brodziła więc bez sensu po płyciźnie w pobliżu swego domu z głębokim przeświadczeniem, że i tak 

jest obserwowana. Jej sąsiad nie rozstawał się z lornetką.

Chyba mam obsesję, konstatowała ponuro. Sąsiad obserwował ptaki, a one są wszędzie. Nie 

mogła jednak przestać o nim myśleć, i to ją trochę niepokoiło. Nie był w końcu aż taki przystojny, 

w każdym razie nie tak przystojny jak Billy z jego pięknymi zębami i klasycznymi rysami, z tą 

równiutką opalenizną z solarium i włosami ułożonymi przez fryzjera.

Stone   McCloud   nie   dbał   o   wygląd.   Jego   garderoba   musiała   składać   się   wyłącznie   ze 

spranych dżinsów i tanich koszul w kolorze khaki albo nie zmieniał ubrania, odkąd tu przyjechał. 

Przeważnie był nie ogolony, a manierami przypominał wodza Hunów. Na miłość boską, nawet gdy 

był daleko, psuł jej humor. Ba, żeby tylko humor. W ogóle psuł jej wakacje na tej wyspie.

Zaczęła   obgryzać   paznokcie.   Normalnie   nigdy   tego   nie   robiła,   chyba   że   coś   naprawdę 

dawało jej w kość. Ostatni raz wyglądały tak okropnie... trzy lata temu.

Dokładnie trzy lata temu.

Grała przez jakiś czas na gitarze, śpiewając przy tym swoim niskim, schrypniętym głosem. 

W końcu postanowiła nie myśleć o przeszłości; przebrała się w kostium kąpielowy i pobiegła 

poprzez wyspę tam, gdzie woda przy brzegu sięgała piersi i dno nie było kamieniste. Nawet nie 

obejrzała się w stronę brzegu. Pewnie sąsiad znów obserwuje ją przez lornetkę.

Przepłynęła między rzędami ręcznie zrobionych boi, po czym wyszła na brzeg zmęczona i 

gotowa stawić czoło przeciwnikowi. Niestety, a może raczej na szczęście w drodze powrotnej nie 

spotkała żywej duszy.

Następnego dnia pływała znowu, po czym ułożyła się na plaży do drzemki. Jej skóra stawała 

się coraz ciemniejsza. To źle. Opalenizna powoduje zmarszczki i inne przypadłości, ale przecież nie 

mogła pływać w spodniach i słomkowym kapeluszu!

Jakiś czas później, po lekkim posiłku, Lucy wylegiwała się na tarasie z książką w ręku. 

Nagle w drzwiach ukazał się McCloud.

- Zamierzam jechać do Hatteras. Nie potrzebuje pani czegoś?

- Czy czegoś nie potrzebuję?

- No, może potrzebuje pani prowiantu lub zechce wysłać list?

- Popłynie pan tam łodzią? - Było gorąco i umysł Lucy działał zbyt wolno.

- Nie, szanowna pani, chodzę po wodzie.

- A czy panu wolno opuszczać wyspę?

- O co pani chodzi? - zapytał podejrzliwie.

Lucy ziewnęła. Płynnym ruchem wstała, zbliżyła się do siatkowych drzwi i spojrzała na 

background image

szczupłą postać na progu.

- Bo może jest pan tu na wygnaniu... Chociaż wygnańcy też muszą coś jeść.

Stone bez słowa odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim, jak zbliżał się do przystani. Potem 

pod wpływem niezrozumiałego impulsu schwyciła torebkę i ruszyła w tę samą stronę.

Odpłynął   ledwie   kilkanaście   metrów   od   brzegu,   gdy   Lucy   odcumowała   drugą   łódź   i 

włączyła silnik. Stone obejrzał się i obrzucił ją niechętnym spojrzeniem. Uśmiechnęła się słodko. 

Płynęli w ten sposób, w odległości kilkunastu metrów od siebie, aż do przystani w Hatteras. Gdy 

Stone dobił do brzegu i obserwował ją stamtąd wzrokiem polującego jastrzębia, dopływała już do 

kei. Wyciągnął rękę, ale Lucy rzuciła mu tylko cumę, marząc w duchu, żeby móc go nią udusić. Nie 

lubiła go, nie wierzyła mu - nie wierzyła zresztą żadnemu mężczyźnie. To, że on traktował ją 

równie nieprzyjaźnie bez żadnej oczywistej przyczyny, zaczynało działać jej na nerwy.

Jego samochód był jednym z tych agresywnie „męskich” modeli, który kosztował więcej niż 

ona zarabiała przez rok. Oczywiście, musiał zaparkować tuż przy jej starym, beżowym gruchocie na 

placyku przeznaczonym dla gości Coronoke.

- Podwieźć panią? - zapytał, gdy wyjęła już swoje kluczyki.

- Dziękuję, nie skorzystam - uśmiechnęła się z przesadną słodyczą, żywiąc cichą nadzieję, 

że to jego cudo nie zapali.

Jedno   za   drugim,   pojechali   do   delikatesów,   a   potem   do   dużego   supermarketu.   W   obu 

sklepach udawali, że się nie dostrzegają. Lucy wyszła pierwsza z supermarketu, dźwigając dwie 

torby zakupów. Na głowie miała nowy słomkowy kapelusz w kolorze wściekłego różu. Rondo 

otaczała pomarańczowo - zielona wstążka ozdobiona błękitnymi plastikowymi rybkami.

Weszła do biura agencji nieruchomości, gdzie wydawano również pocztę. Wzięła swoje 

listy i podeszła do automatu telefonicznego. Zamierzała zadzwonić do Franka, żeby przypomnieć o 

nawozie do jej afrykańskich fiołków.

Szukała właśnie drobnych, gdy Stone zjawił się przy następnym aparacie.

-   Ładny   kapelusik   -   powiedział   z   ironicznym   uśmieszkiem.   Pochylił   się   w   jej   stronę   i 

wyszeptał wprost do ucha:

- Brakuje pani drobnych?

Od muśnięcia jego warg poczuła dreszcz na całym ciele. Szarpnęła się do tyłu i wytarła ręką 

policzek.

- Nie potrzebuję pańskich drobnych. W ogóle niczego od pana nie potrzebuję poza jednym: 

żeby mnie pan zostawił w spokoju!

- Mam na imię Stone.

- Co za niezwykle pasujące imię! - zadrwiła. Takie przekomarzania nie były w jej stylu, ale 

uczyła się i tego.

background image

Uniósł brwi. Jego uśmiech był coraz bardziej ironiczny.

- Zauważyłaś?

Zignorowała tę dwuznaczność. Czy wszyscy mężczyźni musieli być tacy napastliwi? Czy 

tylko w stosunku do niej? Lillian miała chyba rację, ostrzegając dorastającą Lucy: „Chłopakowi 

wystarczy raz na ciebie spojrzeć i będzie miał w głowie tylko jedno...”

- Lucy, co się stało? Czy dobrze się czujesz?

Zacisnęła usta, żeby nie drżały, i spojrzała na niego. Jej oczy były wielkie i pociemniałe z 

urazy. Patrzył na nią, niczego nie rozumiejąc.

- Lucy? - powtórzył.

Odwróciła się do niego plecami.

Stał za nią przez długą chwilę, zastanawiając się, o co jej chodzi. Wyraźnie czuł, że ją zranił. 

Dokuczał   jej   trochę,   to   prawda,   no,   może   nawet   więcej   niż   trochę...   Pozwolił   sobie   na   dość 

dwuznaczną uwagę... Czy naprawdę miała się o co obrażać? Przecież kobieta jej pokroju powinna 

być do tego przyzwyczajona.

Odszedł od telefonu. Niech sobie dzwoni, do kogo chce. Poszedł po swoją pocztę i celowo 

spędził tam trochę czasu. Nie chciał się przyznać sam przed sobą, ale sumienie dokuczało mu coraz 

bardziej. Może dostaję bzika, bo mam za dużo wolnego czasu, myślał. Przez całe życie pędził tam, 

gdzie coś się działo lub miało się dziać, śpiąc w transportowym samolocie, w schronie przeciw­

lotniczym, w namiocie czy hałaśliwym hotelu. To rajskie życie na Coronoke w dziwny sposób 

dawało mu się we znaki i chyba miał już tego dość. Tych cholernych ptaków też miał już po czubek 

głowy. Jedyny ptak, jakiego chciałby obserwować w najbliższej przyszłości, to kurczak. Najlepiej 

upieczony.

Tej nocy usiadł przy maleńkiej lampce na tarasie i wsłuchiwał się w dźwięki nocy. Pośród 

nich brzmiała cicho gitara. Gdyby pomyślał o zabraniu swojej drewnianej fujarki, może stworzyliby 

duet. Grał nie lepiej niż ona, ale jeśli się chce po prostu grać... Kupił w Hatteras trochę gazet. 

Przejrzał je pobieżnie. Najnowsze wieści z Bałkanów, kłopoty członków kongresu i angielskiej 

rodziny   królewskiej.   Jak   zwykle.   Sięgnął   po   leżący   obok   prasy   list   od   Reece'a,   który   już   raz 

przeczytał. Mógłby odwołać tę wizytę; trzeba by jechać z powrotem do Hatteras albo udać się do 

Keeganów...Tylko dlaczego? Przez ostatni tydzień miotał się sam bez sensu. Czemu chłopak nie 

miałby   tu   przyjechać?   Biorąc   pod   uwagę   swój   obecny   nastrój,   pragnął   porozmawiać   z   kimś 

życzliwym.

Lucy widziała światło w domku sąsiada. Zatem już wrócił. Ciekawe, co ten facet teraz robi? 

Tak bardzo chciała z kimś porozmawiać. Nawet z kimś takim jak ten zwariowany ornitolog.

Chodziła tam i z powrotem po kilku pomieszczeniach swego domku. W końcu rozsiadła się 

background image

wygodnie na starym fotelu i gryząc czekoladowy batonik, zaczęła czytać odnaleziony w domu 

romans.   Jego   bohaterka   była   silna,   niezwykle   inteligentna   i   miała   dość   odwagi,   żeby   zdobyć 

ukochanego. Dzięki niej ów człowiek wzniósł się na wyżyny swych możliwości, po czym oboje 

osiągnęli pełnię szczęścia. Tytuł powieści brzmiał „Cudowne jutro”. Ba, pomyślała Lucy, pisząc o 

mnie, autor zatytułowałby ją: „Mizerne widoki”.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jerry przywiózł nowych gości około piątej po południu. Lucy słyszała ich głosy, zanim 

jeszcze znaleźli się na przystani. Dwoje dorosłych i czworo albo pięcioro dzieci, które biegały tak 

szybko, że nie sposób było je policzyć. Potem pojawiła się Maudie, która zaprowadziła przybyszów 

do ich domku i spędziła tam jakiś czas. Lucy czekała na nią na swoim tarasie z mrożoną herbatą.

- Chyba ci to dobrze zrobi - powiedziała, podając Maudie chłodny napój.

- To zabawne - mówiła pani Keegan - nie przypominam sobie dzieci, które robiłyby tyle 

hałasu.   Moja   Ann   Mary   była   bardzo   spokojna.   Chociaż   może   jest   to   coś,   o   czym   się   szybko 

zapomina, tak jak o bólach porodowych?

- Jako nauczycielka mogę cię zapewnić, że dzieci są przeważnie dość hałaśliwe. Ten, kto 

powiedział,   że   one   powinny   być   widziane,   ale   nie   słyszane,   najwidoczniej   zapomniał   zmienić 

baterię w swoim aparacie słuchowym.

Roześmiały się, po czym umilkły. To była miła, kojąca cisza. Po dłuższej chwili przerwała 

ją Maudie:

- Connerowie są jedyną rodziną z małymi dziećmi, która spędzi tu urlop przed końcem 

lipca. To miejsce przyciąga raczej ludzi samotnych albo zakochane pary. Mam jednak nadzieję, że 

nowi sąsiedzi nie będą ci przeszkadzali.

Następnego ranka Lucy spotkała Wielkiego Amerykańskiego Pisarza. Akurat wyszedł ze 

swego   ukrycia,   aby   poskarżyć   się   na   hałas.   Pewnie   klan   Connerów,   udając   się   nad   wodę, 

przemaszerował koło jego domku.

- Czy pani też jest od nich? - indagował ją ostro.

Lucy przyjrzała mu się uważnie. Miał około sześćdziesiątki. Nie powinien jeszcze być takim 

strasznym dziaduniem. Widocznie bardzo się o to starał.

- Przed chwilą jakiś chuligan z tej bandy przebiegł tędy z dzikim wrzaskiem - oznajmił z 

pretensją w głosie.

- Coś podobnego! Mówi pan, że tu są chuligani! Na Coronoke? Wracam zaraz do domu i 

zamykam wszystkie okna i drzwi. Myślałam, że tu jest spokojnie! - mówiła Lucy z udawanym 

niepokojem.

- No, no, panienko, nie strugaj ze mnie wariata. Wiesz przecież, o kim mówię. Ta banda 

wrzeszczących smarkaczy dopiero co harcowała pod moimi oknami!

- Ach, pewnie ma pan na myśli dzieci Connerów? - Lucy spróbowała się uśmiechnąć. - 

Przyjechali   tu   wczoraj   aż   z   Indiany.   Malcy   muszą   wyładować   gdzieś   nadmiar   energii.   Ale 

porozmawiam z rodzicami, jeśli pan tego chce...

Mężczyzna odwrócił się, trąc swą zmierzwioną brodę.

background image

- Nie... to nie jest takie ważne. A kim pani jest?

- Nazywam się Lucy Dooley. Pochodzę z Winston - Salem. Jestem nauczycielką. A pan?

Starszy pan chrząknął i uciekł znowu spojrzeniem gdzieś w bok.

- Jestem Seymore, z Filadelfii.

- Miło mi pana poznać, panie Seymore. Słyszałam, że jest pan pisarzem?

- Pisarzem? - Jej rozmówca zmarszczył brwi.

Pewnie jest po prostu nieśmiały, pomyślała Lucy.

- Pewnie się pomyliłam. Byłam taka zmęczona po przyjeździe. Jechałam tu cały dzień.

Stone   przystanął   gwałtownie   na   skraju   lasku.   Zamierzał   właśnie   wejść   do   wody,   żeby 

zdążyć trochę popływać, zanim La Dooley zacznie pławić się w zatoczce. Wyglądało na to, że się 

jednak spóźnił.

Ten   brodaty   facet   o   wyglądzie   Hemingwaya   to   pewnie   pisarz,   o   którym   wspominała 

Maudie. La Dooley już się do niego przykleiła. A zaczynał mieć o niej trochę lepsze zdanie!

Lucy   tymczasem,   nie   mając   świadomości,   że   jest   obserwowana,   próbowała   wyciągnąć 

Seymore'a z jego skorupy. Wiedziała od Maudie, że kiedyś przyjeżdżał tu Z żoną, która umarła trzy 

lata temu. Teraz wracał w to miejsce sam. Dla Lucy było to takie piękne i romantyczne. Przyrzekła 

sobie, że zanim stąd odjedzie, wydobędzie z niego choć jeden prawdziwy uśmiech. Ten człowiek 

był taki samotny!

Uśmiechnęła się do pisarza raz jeszcze i pobiegła w kierunku wody. Na miejscu stwierdziła, 

że rzeczywiście lepiej by było, żeby mali Connerowie znaleźli sobie inne miejsce do zabawy. O 

pływaniu nie było nawet mowy. Dookoła słychać było pluski, piski i śmiechy. Zrezygnowana Lucy 

dołączyła   do   zabawy   w   piłkę,   w   czasie   której   poznała   całą   czwórkę:   jedenastoletnią   Becky, 

dziesięcioletniego Steve'a, siedmioletnią Sarę i sześcioletnią Mary.

Państwo   Connerowie   przyszli   na   plażę   jakiś   czas   później.   Okazali   się   całkiem   miłymi 

ludźmi i Lucy spędziła z nimi i dziećmi resztę dnia na plaży. Uczyła je pływać i bawić się w 

wodzie.

Często uświadamiała sobie, że rozgląda się za McCloudem. Zirytowana tym odkryciem, 

śmiała się jeszcze głośniej, bawiła się jeszcze intensywniej i pozwalała dzieciom wchodzić sobie na 

głowę, aż poczuła się zupełnie wyczerpana.

Ojciec gromadki, Paul, przyniósł kamerę wideo i filmował dzieci w wodzie i na plaży. W 

końcu Lucy zarządziła ewakuację.

- Wychodzimy, kochani, bo jutro nikt nie będzie miał siły do zabawy.

Wybiegały po kolei z wody na ciepły piasek, śmiejąc się i przekrzykując. Tata z uśmiechem 

filmował swoje pociechy.

background image

- Byłaś wspaniała - powiedział do Lucy, podając jej ręcznik. - Tak świetnie radzisz sobie z 

dziećmi. Powinnaś mieć kilkoro, inaczej ten naturalny talent się zmarnuje.

Lucy pochyliła się w dół, żeby wykręcić włosy. Na chwilę ukryła pod nimi twarz. Już 

prawie nie czuła tamtego bólu, dojmującego uczucia straty, ale blizny zostały na całe życie. Przez 

długi jeszcze czas po utracie dziecka patrzyła na każde niemowlę, myśląc, „To mogłoby być moje”. 

Potem patrzyła tak na dzieci, które zaczynały chodzić. Nawet teraz, kiedy zobaczyła malca mniej 

więcej trzyletniego, nie mogła przestać się zastanawiać...

Stone   stał   oparty   o   pokrzywiony   pień   grabu   z   lornetką   w   ręku.   Patrzył   na   Lucy 

przemykającą się między drzewami. Przyglądał się jej przez całe popołudnie i zastanawiał się, co o 

tym wszystkim myśleć. Wiedział, że Paul Conner pracuje na dość wysokim stanowisku w sztabie 

kongresmena z Indiany. Czy to ma coś wspólnego z planami Lucy? Billy przecież dopiero zamierza 

kandydować w wyborach, i to w innym stanie. Do Waszyngtonu jeszcze droga daleka, chociaż 

pewnie drogi kuzynek ma takie marzenia.

Patrzył dalej na Lucy, krzywiąc się z satysfakcją, kiedy nadepnęła na kłujący liść. Była 

mokra, zmęczona i rozczochrana, miała oczy zaczerwienione od morskiej wody, ale nawet w tym 

stanie mogła doprowadzić męskie zmysły do stanu wrzenia.

Do diabła, dlaczego nie muszę pilnować jakiejś grubej i pryszczatej baby, złorzeczył w 

duchu. Odpowiedź była prosta, przyznał po chwili. Z grubą i pryszczatą Billy nie zadawałby się w 

ogóle, nie mówiąc już o małżeństwie.

Gdy Lucy zbliżyła się do jego kryjówki, wyszedł nagle zza drzewa.

- Cześć. Jak tam trening pływacki?

Lucy drgnęła jak oparzona. Jedną rękę przytknęła w przestrachu do piersi.

- Stone! Przestraszyłeś mnie na śmierć! Wcale cię nie widziałam. Co tu robiłeś? Oglądałeś 

ptaka?

- Tak, ale odleciał.

- Przepraszam, jeśli to ja go wystraszyłam. Jaki to ptak?

Stone szedł tuż obok niej.

- Nurek tabaczkowaty - odparł. - W tych stronach to rzadkość.

Lucy szła w milczeniu przez chwilę, uważnie stąpając pośród leżących na ściółce szyszek. 

Rzuciła mu spod oka podejrzliwe spojrzenie.

- Jaki nurek?

- Na pewno i tak o nim nie słyszałaś. Przecież mieszkasz w mieście.

- Rzeczywiście, nie znam tego ptaka, ale za to słyszałam o bajarzu złośliwym. Nawet przed 

chwilą dobiegł mnie skądś jego głos.

background image

- Nie żartuj! Czyżby tokował? - spytał z humorem Stone, widząc iskierki śmiechu w jej 

oczach.

- Raczej wyzywał inne samce na pojedynek. - W tej chwili zaburczało jej głośno w brzuchu. 

- A takie odgłosy wydaje szczudłak żółtogrzywiasty, któremu chce się jeść - dodała wybuchając 

śmiechem. Stone zawtórował jej głębokim barytonem. Zabrzmiało to całkiem przyjaźnie.

Zbliżali się właśnie do domku pana Seymore'a i Lucy położyła palec na ustach. Kiedy go 

minęli, Stone schwycił ją za ramię i uniósł pytająco brwi.

- On nie znosi hałasów - wyjaśniła. - Dzieci Connerów doprowadzają go do szału, ale chyba 

nie jest aż taki okropny, za jakiego chce uchodzić. To raczej pancerz ochronny przed ludźmi. 

Maudie mówi, że to jakiś pisarz. Jest wdowcem.

W rym może coś być, albo i nie, zastanawiał się Stone. Bardziej obchodził go Conner.

- Czy dobrze znasz Paula Connera? - zapytał, gdy znaleźli się przed jego domkiem. Lucy 

szła dalej. Stone też.

- Niezbyt dobrze. - Lucy zerknęła pytająco na swego towarzysza. - Ma miłe dzieci.

- Wychodziłaś ze skóry, żeby się im przypodobać.

Lucy zatrzymała się.

- Żeby co?

- No, może źle to ująłem. Pozwoliłaś im chodzić sobie po głowie. Czy zawsze tak robisz?

- Zmoczyć sobie głowę być może pozwalam. Chodzić po niej - nie.

Stone pomyślał, że czas już zmienić temat.

- Wiesz, zamówiłem sporo krewetek, kiedy Keegan jechał dziś rano na pocztę, i teraz nie 

wiem, co się z tym robi. Czy można je jeść na surowo, jak ostrygi?

- Możesz jeść wszystko na surowo, jeśli lubisz, ale w dzisiejszych czasach raczej się tego 

nie zaleca. Mogę ci podać bardzo łatwy przepis. Czy one są odgłowione?

- Jasny gwint, nie wiem. - Przesunął ręką po rozczochranych, prawie czarnych włosach. 

Lucy poczuła, że chętnie pogłaskałaby go po głowie. Jego włosy wyglądały na delikatne. Dość 

długo nie widziały fryzjera, ale Stone'owi było dobrze w takiej fryzurze. Ze wszystkim było mu 

dobrze, nawet z tym świdrującym spojrzeniem.

- Wiesz, mogę się przebrać i rzucić na nie okiem - zaproponowała. - Jeżeli są odgłowione, 

ugotuję ci je i przyprawię. Potem wystarczy je tylko obrać i zjeść.

Krewetki   były   odgłowione.   Skończyło   się   na   tym,   że   zabrali   się   do   nich   oboje. 

Przygotowania zajęły prawie godzinę, a Lucy po pracowitym dniu na plaży była piekielnie głodna. 

Włożyła krewetki do osolonego wrzątku z octem winnym, dodała czarny pieprz, dwa goździki, 

plasterek cytryny i kilka listków mirtu, który rósł na skraju podwórka. Gotowała je na małym 

ogniu, tak jak uczyła ją Lillian. W drugim garnku nastawiła ryż.

background image

Stone własnoręcznie zrobił sałatkę. Były tam rzeczy, których kucharz będący przy zdrowych 

zmysłach   nie   odważyłby   się   zmieszać   ze   sobą.   Lucy   na   szczęście   była   zbyt   głodna,   żeby 

protestować przeciwko połączeniu kiszonej kapusty z fasolką szparagową z puszki.

Obierali krewetki, śmiejąc się, bo resztki wywaru ciekły im po rękach. Lucy zauważyła, że 

Stone patrzy na nią z mieszaniną sympatii i zdziwienia.

- O co chodzi? - spytała. - Czyżbym miała łuski na twarzy?

- Nie, dziwię się tylko... Czy te twoje włosy są prawdziwe?

- Skądże - odparła. - To wiórki drzewne; używano ich do pakowania różnych delikatnych 

rzeczy,   ale   odkąd   wynaleźli   takie   plastikowe   albo   styropianowe   kuleczki,   nie   ma   co   robić   z 

wiórkami. Biznesmeni od wiórków wylansowali wiórkowe peruki. Ekstra, no nie?

- Prześliczne - powiedział Stone.

- Naprawdę myślałeś, że zgodziłabym się na takie włosy, gdybym miała na to jakiś wpływ? 

-   Jej   brązowe   oczy   błyszczały   wesołą   przekorą,   pełne   usta   rozchyliły   się,   ukazując   białe, 

niezupełnie równe zęby. Stone czuł, że niedługo może stracić głowę.

Uśmiech   znikał   powoli   z   jej   twarzy.   Westchnęła.   Co   się   z   tym   człowiekiem   dzieje, 

zastanawiała się. Najpierw żartuje razem z nią, a po chwili staje się pochmurny. Zebrała gazety, na 

które   odrzucali   krewetkowe   resztki,   i   rozglądała   się   za   kubłem   na   śmieci.   Stone   wyjął   jej 

zawiniątko z ręki.

- Ja się tym zajmę. Tędy do łazienki, jeśli chcesz się umyć - powiedział, wskazując ruchem 

głowy właściwe drzwi.

- Wygląda na to, że najbliższe trzy dni powinnam spędzić w wannie - zauważyła Lucy, 

zdejmując z ramienia przyklejoną skorupkę.

- Serdecznie zapraszam.

Jego oczy jednak znów przypominały bryłki lodu. Lucy pokręciła przecząco głową.

- Tym razem dziękuję, ale będę o tym pamiętała.

Umyła ręce powyżej łokci. Na szczęście Stone nie używał perfumowanego mydła. Potem 

ochlapała twarz i przygładziła mokrymi dłońmi włosy. Tak, określenie: „wiórki do pakowania” 

pasowało do nich jak ulał. Jak tylko znajdzie się z powrotem w domu, obetnie włosy tuż przy 

skórze.

Wróciła do pokoju jeszcze trochę mokra. Bił od niej zapach świeżości i zdrowia; Stone 

wdychał go, dziwnie poruszony. Przed chwilą przyprawił sałatkę i właśnie nalewał wino. Zauważył, 

że policzki Lucy były mocno zarumienione.

- Chyba za długo byłaś na słońcu - zauważył.

- Przez całe życie byłam na słońcu. Jeśli skóra mi się zaczerwieni, to znaczy, że mam 

gorączkę.

background image

- Czy powiedziałem coś takiego, bo...

- Może - odparła głębokim, wibrującym głosem, w którym drżała jeszcze nuta śmiechu.

Dodała   do   wywaru   trochę   masła   i   włożyła   tam   z   powrotem   obrane   krewetki,   żeby   się 

odgrzały. Potem polała tym gęstym, różowym specjałem parujący na półmisku ryż. Na chwilę 

uniosła wzrok.

- Jeśli kogoś słońce za bardzo spiekło, to raczej ciebie. Nie powiesz chyba, że masz takie 

rumieńce, bo mieszałeś sałatkę?

Pewnie, że nie. Kiedy patrzył na cienką bawełnianą spódnicę opinającą ciasno jej kształtny 

tyłeczek, ręce same wyciągały się w tę stronę.

Posiłek był prosty, ale niezwykle smaczny. Zaspokajanie zwykłego głodu usunęło na dalszy 

plan napięcie, które pojawiło się między nimi, napięcie, które oznaczało inny, również bardzo silny 

głód.

Żartobliwie przekomarzali się nad ostatnią krewetką; w końcu podzielili ją na pół. Stone 

otworzył następną butelkę wina.

- Ja już dziękuję - protestowała Lucy. - Nigdy nie piję alkoholu. - Do tej pory wypiła już 

dwie lampki.

- Ale to jest specjalna okazja - powiedział Stone, napełniając kieliszki.

-   Jaka   okazja?   -   pytała   czując,   że   kręci   jej   się   w   głowie.   Pocieszała   się,   że   do   stanu 

określanego   jako   „podchmielenie”   jest   jeszcze   wystarczająco   daleko.   Mówią,   że   ryż   wchłania 

każdy nadmiar alkoholu...

- Pijemy za zawieszenie broni - odparł Stone aksamitnym barytonem, który brzmiał bardzo 

podejrzanie.

- Czyje zawieszenie broni? - zapytała. Ta mgła w jej mózgu też była nieco podejrzana.

- Nasze. Trzy i pół godziny bez żadnej kłótni.

No cóż, nie mogła odmówić spełnienia takiego toastu. Trącając swym kieliszkiem o jego 

kieliszek, z wysiłkiem podtrzymywała opadające powieki. Od wina zawsze robiły się takie ciężkie.

W  domku nie było zmywarki  do naczyń. Stone  zapewnił  Lucy,  że  sam  pozmywa.  Nie 

sprzeciwiała się. Nie czuła się na siłach, żeby sprzeciwiać się temu mężczyźnie w jakiejkolwiek 

sprawie. Stone zaprowadził ją na swój taras; nagle zaczęli rozmawiać o alergiach. Lucy poskarżyła 

się na swoje problemy z płynami do mycia naczyń i pochwaliła jego bezzapachowe mydło w 

łazience.

- Dlaczego poruszyliśmy ten temat? - zapytała, zastanawiając się, czy jakakolwiek kobieta 

przy zdrowych zmysłach, znalazłszy się sam na sam z atrakcyjnym mężczyzną, omawia z nim 

problem swędzącej wysypki.

Stone obserwował ją uważnie; teraz pewnie rozpoczną się prawdziwe podchody. Ciotka 

background image

Alicja twierdziła, że dla tej kobiety każdy obiekt w spodniach jest dobry.

- Może powinniśmy rozmawiać o srebrzystym świetle księżyca? Albo o tym, jak pierwszy 

raz... - zaproponował.

- Pierwszy raz? - Lucy z roztargnieniem drapała się w udo; te komary wszędzie włażą, 

myślała. Na dodatek przez materiał spódnicy to drapanie wcale nie pomaga. Uniosła ją nieco, żeby 

dostać się do coraz bardziej swędzącego miejsca.

- A pamiętasz, jak miałeś wietrzną ospę? - zapytała.

- Wietrzną ospę?

- Każdy chorował w dzieciństwie na wietrzną ospę. Te ślady ukąszeń komarów swędzą tak 

samo jak wysypka, którą powoduje choroba.

Patrzcie   państwo,   dziwił   się   Stone.   Albo   ta   kobieta   zna   tak   wyrafinowane   sposoby 

uwodzenia, albo kazali mi pilnować kogoś innego. Ale przecież nie może być drugiej Lucy Dooley, 

i to na Coronoke!

- A odra? - podjął.

Lucy potrząsnęła głową.

- Nie, odra jest całkiem inna. Jeśli ktoś w życiu miał odrę, to o tym wie. Wszystko cię albo 

swędzi, albo boli. Czujesz się naprawdę podle.

Stone   miał   odrę.   Właśnie   tamtego   roku,   kiedy   poszedł   do   szkoły   wojskowej.   W   Boże 

Narodzenie. Leżał w izolatce sam jak palec, jeśli nie liczyć wizyt pielęgniarki o skwaszonej twarzy, 

która   musiała   się   nim   zajmować.   Myślał   wtedy,   że   nic   gorszego   nie   może   się   człowiekowi 

przydarzyć. Mylił się.

- Miałem odrę - potwierdził. - A co powiesz o śwince? Miałaś kiedyś świnkę?

- Jak miałam cztery i pół roku. A ty?

- Ja miałem pięć lat. Na szczęście tylko pięć. A szkarlatynę?

- Nie wydaje mi się. Poczekaj... Mieszkaliśmy z Lillian, kiedy miałam odrę. Świnkę miałam 

wtedy, gdy wynajmowaliśmy pokój w Pascaguola. Sąsiadka doglądała mnie w ciągu dnia. Byliśmy 

z Ollie Mae w Galveston, kiedy wycinali mi migdałki. Nie przypominam sobie, żebym na coś 

chorowała, kiedy mieszkała z nami Geneva... Chyba jednak nie miałam szkarlatyny.

- Czy mogę spytać, kim były Lillian, Ollie Mae i Geneva? Wygląda na to, że często się 

przeprowadzaliście.

- To były niektóre z tatusia... przyjaciółek. Rzeczywiście, często się przeprowadzaliśmy.

Stone wypił wino i ostrożnie postawił kieliszek na poręczy tarasu. Na wieczornym niebie 

wschodził już księżyc, choć na zachodzie schowane pod horyzontem słońce rozsiewało jeszcze 

cynobrowy blask. W pobliskim zagajniku pogwizdywał nocny ptak, od strony morza dobiegł cichy 

plusk fal.

background image

Czuł, jak jego ciało i umysł napełnia poczucie spokoju i zadowolenia. Westchnął i zamknął 

oczy. Jak to możliwe, że odczuwa to wszystko w towarzystwie kobiety, która była wrogiem jego 

rodziny? To nie jest w porządku. Nie powinien pozwalać jej tak się rozbroić.

- Pójdę włożyć naczynia do zlewu - powiedział. Mężczyzna, pożal się Boże, dokuczał sam 

sobie, wykręca się myciem naczyń, bo pokusa jest zbyt silna!

Gdyby tu jednak został, czułby się dalej tak dobrze, tak błogo... Zbyt błogo. Urok tej kobiety 

działał na niego jak magiczny czar. Za chwilę może być za późno.

W umyśle powracały słowa Alicji Hardisson: „Okropna kobieta... Bez żadnych zasad, jak 

bezdomny kot... Taka przybłęda, jak Lucy Dooley...”

To wszystko mieszało mu się z opowieściami o Lillian i Ollie Mae, o tatunciu i odrze, 

przypominało dziecinny śmiech na plaży.

Kim naprawdę była Lucy Dooley?

Co robiła na tej wyspie?

I co, do diabła, on powinien o niej myśleć?

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mali Connerowie odwiedzili Lucy, zanim jeszcze zdążyła zjeść śniadanie. Włączyła gaz i 

odstawiła patelnię, na której odgrzewała gulasz wołowy z puszki.

- Mama prosiła, żebyśmy pani nie przeszkadzali - zaczęła z wahaniem Becky - ale zjedliśmy 

śniadanie już dwie godziny temu. Co pani odgrzewała na te} patelni?

- Wcale mi nie przeszkadzacie - zapewniła Lucy. - Późno się obudziłam. Chciałam skończyć 

książkę i czytałam ją do późna. - Naprawdę czytała nie dłużej niż przez godzinę, ale potem śniło jej 

się... Te sny były bardziej żywe, bardziej wyraziste niż cokolwiek, o czym dotąd śniła. Leżała 

potem rozbudzona przez wiele godzin; sen przyszedł dopiero przed świtem. - A to coś na patelni to 

ulubione danie mojego tatusia. Jedliśmy je na śniadanie, kiedy byłam małą dziewczynką.

Może nawet i dobrze, że te dzieci zajmą mi czas, myślała. To lepsze antidotum na te szalone 

sny niż wspominanie ich w samotności.

-   Słyszałem   dziś   w   nocy   krzyk   jakiegoś   ptaka   -   opowiadał   Steve,   spoglądając   z 

zaciekawieniem na stojącą w kącie gitarę. - Czy to mógł być drozd?

- Myślę, że nie - odparła Lucy. - Drozdy chyba w nocy śpią.

W tym momencie ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Potem zabrzmiał lekko schrypnięty głos, 

który tej nocy słyszała we śnie.

- Mogę ci pożyczyć książkę o ptakach, synku, jeśli cię to interesuje. Dzień dobry, pani 

Dooley.

-   Ona   nie   nazywa   się   pani   Dooley   -   wtrąciła   cienkim   głosikiem   Sara.   -   To   jest   Lucy. 

Powiedziała, że możemy ją tak nazywać, prawda, Lucy?

Ton głosu Sary dawał do zrozumienia, że Lucy należy przede wszystkim do nich. Stone 

uniósł brwi rozbawiony, po czym pociągnął nosem.

- Coś tu ładnie pachnie - zauważył.

- To moje śniadanie - odparła gospodyni.

- Czyżby grzanka z cynamonem?

Cały   dom   przesiąknięty   był   zapachem   cebuli;   Lucy   uznała,   że   nie   warto   podejmować 

dyskusji. Schowała przykrytą patelnię do lodówki, po czym włożyła bawełnianą spódnicę. Pod nią 

miała tylko kostium kąpielowy, który wciągnęła na siebie od razu po wyjściu spod prysznica. 

Zgarnęła do torby ręcznik, przeciwsłoneczne okulary i jabłko. Potem nalała do kubka mocnej, 

ciemnej kawy. Wołowina może poczekać.

- No dobrze, kto się chce uczyć pływać?

Odpowiedział jej chór dziecięcych głosów. Skierowała całą grupkę do drzwi. Stone ruszył 

za nimi, uśmiechając się coraz szerzej i coś tara mrucząc o piskołach pstrokatych.

background image

Gdyby   wiedział   o   tym,   co   robił   w   moich   snach,   myślała   Lucy,   byłby   pewnie   mniej 

sympatyczny, a może nawet płynąłby już do Hatteras. Jeśli choć trochę się na tym znała, Stone 

McCloud   był   typem,   który   jest   bohaterem   romansów   lub   powieści   przygodowych   o   twardych 

facetach - samotnikach.

A jeśli rzeczywiście tak jest, to lepiej, żeby więcej nie śniła o nim tak jak tej nocy, kiedy 

serce   tłukło   się   w   piersi   jak   szalone,   całe   ciało   ogarniała   jakaś   słabość   i   bezwład,   a   ramiona 

otwierały się tęsknie, pragnąc objąć coś bardziej cielesnego i twardego niż puchowa poduszka.

Pływali aż do południa, kiedy Lucy wreszcie zaprotestowała, mówiąc, że musi posłać sobie 

łóżko i odgrzać gulasz na lunch. Stone był z nimi nie więcej niż godzinę, zatrzymując się jeszcze 

chwilę na plaży, żeby pogadać z Paulem Connerem. Dzieci zjadły swoje kanapki w rekordowym 

tempie   i   znalazły   się   pod   drzwiami   domku   Lucy,   zanim   skończyła   jeść   lunch.   Przyjęła   to   ze 

stoickim   spokojem.   Zawsze   lubiła   takie   towarzystwo;   tylko   ojcowie   odwiedzających   ją   dzieci 

komplikowali   czasami   sytuację.   Paul   na   razie   zachowywał   się   zupełnie   przyzwoicie,   ale 

dotychczasowe doświadczenia sprawiały, że nie ufała żadnemu mężczyźnie.

Wracała   do   domu   późnym   popołudniem,   zmęczona   po   całym   dniu   swawoli   z   małymi 

Connerami. Starszy pan Seymore pozdrowił ją ze swego tarasu. W jego głosie brzmiały jeszcze 

resztki nieufności; Lucy odpowiedziała mu szerokim, przyjaznym uśmiechem, informując go o 

możliwej zmianie pogody. Sąsiad burknął coś niewyraźnie i zniknął w drzwiach swego domku. 

Wzruszyła ramionami; cóż, nie od razu Rzym zbudowano.

Stone'a   prawie   nie   widywała.   Minął   jeden   dzień,   potem   następny.   Próbowała   nie 

przyznawać się, przede wszystkim sama przed sobą, że jej go brakuje.

Zaprzeczanie rzeczom  oczywistym jednak niczego nie załatwia. Tęskniła  za nim. Stone 

McCloud był wspaniałym kompanem, jeśli tylko tego chciał. Od czasu do czasu zachowywał się, 

niestety, jak źle wytresowany buldog i trudno było przewidzieć, w jakim  nastroju obecnie się 

znajduje. Jeśli miałabym choć trochę rozumu, perswadowała sobie Lucy, powinnam zostawić go 

jego ukochanym ptakom.

Maudie wpadła na chwilę, żeby przekazać Lucy list od Franka. Jego obie córeczki również 

napisały do niej parę zdań. Frank pamiętał o jej fiołkach. Deszcz wreszcie przestał padać, więc 

wietrzyli jej mieszkanie już kilka razy, ale wypaczone szuflady w kuchni wciąż nie chciały się 

zamknąć.   Amy   będzie   grała   mazurki   Szopena   na   klasowym   recitalu,   a   Muffy   wypadł   ostami 

mleczny ząb.

Nawet nie zauważyła, kiedy listy zsunęły się na podłogę. Tak bardzo za nimi tęskniła...

Czy rzeczywiście?

Tak, na pewno lubiła Franka i jego dzieci. Byli jej przyjaciółmi, sąsiadami. Przez krótki czas 

background image

myślała,   że   staną   się   kimś   więcej,   ale   teraz   wiedziała,   że   to   nie   będzie   możliwe.   Frank   był 

cudownym człowiekiem, dziewczynki urocze, ale nie mogła wiązać z nimi planów na przyszłość. 

Była już raz zamężna, kilka razy przymierzała się do innych związków z bardzo złym skutkiem. 

Następne zaangażowanie uczuciowe mogło kosztować ją zbyt wiele.

Poza tym, dlaczego kobiety nie może uszczęśliwić ciekawa praca, wygodny dom i kilku 

naprawdę   dobrych   przyjaciół?   Być   może   słowo   „uszczęśliwić”   należałoby   w   tym   przypadku 

zastąpić słowem „zadowolić” i ten „wygodny dom” to też chyba za dużo powiedziane, niemniej 

jednak...

Łatwo   zyskiwała   nowych   przyjaciół.   Nauczyła   się   tego   w   wędrownym   życiu   swego 

dzieciństwa i wczesnej młodości. Niestety, do tych ważniejszych i poważniejszych uczuć nie miała 

takiego szczęścia.

Pan Seymore i Connerowie mieli opuścić wyspę w niedzielę rano. Lucy postarała się, aby 

znaleźć się w tym czasie na przystani. Były serdeczne pożegnania, uściski i całusy od dzieci, gorące 

podziękowania od Paula i Edith za te wszystkie godziny, które poświęciła ich pociechom.

Pan   Seymore   przemknął   obok   i   wsiadł   do   czerwonej   motorówki   Keeganów.   W   rękach 

ściskał kurczowo małą walizkę i teczkę. Lucy wciąż chciała zobaczyć jego prawdziwy uśmiech. 

Podeszła bliżej.

- Panie Seymore, jest mi pan coś winien za trzymanie z dala od pana domku tych okropnych 

chuliganów.

- Ja? Nic ci nie jestem winien, moja panno - fuknął starszy pan.

- Chuliganów? - dopytywał się Steve. - Nie widziałem żadnych chuliganów na Coronoke. 

Dlaczego nigdy mi o niczym nie mówicie!

- Lucy mówiła o cheliganach... To takie duże ptaki, które mogą schować rybę w dziobie - 

oznajmiła Mary, bardzo z siebie zadowolona.

W zbiegowisku na przystani brakowało tylko Stone'a. Kiedy pojawił się wreszcie, żeby 

zobaczyć, dlaczego panuje tu taki harmider, na kei nie zmieściłby się nawet kot.

- To pelikan, głupia - sprostowała pogardliwie Becky. - On jest w atłasie ornitologicznym, 

prawda, panie McCloud? I nie ma w ogóle takiego ptaka, który nazywa się cheligan, prawda?

Wtedy spełniło się życzenie Lucy. Pan Seymore wreszcie się uśmiechnął. Trochę nieśmiało, 

ale to był prawdziwy uśmiech.

- Chuligan - mruknął. - Nie ma takiego ptaka.

Potem była kolejna runda uścisków. Lucy uklękła na skraju pomostu i zwróciła się do 

siwobrodego samotnika:

- Panie Seymore, pan o czymś zapomniał.

Starszy pan popatrzył na nią nieufnie, ale wstał i pochylił się w jej stronę. Lucy szybko 

background image

zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Zapomniał pan uściskać mnie na pożegnanie ~ wyszeptała.

Mogłaby przysiąc, że się zaczerwienił. Maudie uśmiechnęła się wesoło. Inni nie zwrócili na 

to   uwagi.   Stone   widział   i   teraz   mierzył   ją   swoim   typowym   spojrzeniem,   pełnym   chłodnej 

dezaprobaty. No i co z tego, pomyślała, niech się gapi. Najważniejsze, że starszy pan jednak się 

uśmiechnął.

Rich puścił ster i ujął żonę za ramiona. Nawet w starych, poplamionych farbą szortach i 

wypłowiałej koszulce wyglądał jak oficer marynarki.

- Pójdziesz teraz do domu i zdrzemniesz się trochę, słyszysz? Postaw choć jedną nogę na 

drabinie, a złapię cię za skórę na grzbiecie i przybiję do drzwi hangaru.

- Cóż za zachęcająca perspektywa, kochany. Spać nie pójdę, ale za to przyrzekam ci, nie 

wejdę drabinę.

Rich mruknął coś na temat niesubordynacji.

- No, dobrze, to połóż się chociaż i poczytaj książkę. Albo nawet dwie książki. Albo, na 

miłość   boską,   popatrz   sobie   na   wodę   i   skaczące   ryby.   Masz   tylko   nie   robić   tego,   czego   nie 

powinnaś, kiedy mnie tu nie będzie, rozumiesz?

Lucy miała ochotę rozpłakać się, widząc tę nieświadomą demonstrację nieco despotycznej 

czułości.   Dlaczego   ten   świat   jest   tak   głupio   urządzony,   myślała.   Każda   kobieta   powinna   być 

szczęśliwa z takim mężczyzną!

Spojrzała na Stone'a, opartego o burtę łodzi. Myślała o tym, jak by się czuła jako żona 

mężczyzny, który z krótkiego rozstania robi życiowy problem.

Tej nocy Rich Keegan przyszedł do domku Lucy, kiedy leżała już w łóżku. Czytała przy 

nocnej lampce. Pomyślała najpierw, że to może być Stone. Czekała na jego wizytę w ciągu dnia. 

Widocznie jednak miał coś ciekawszego do roboty.

- Lucy - zaczął pośpiesznie Rich - przepraszam, że cię niepokoję, ale Maudie ma jakieś 

skurcze. Rozmawiałem już z lekarzem; zabiorę go z przystani za pół godziny. Nie chcę zostawiać 

Maudie samej. Czy mogłabyś do nas przyjść?

Lucy szybko włożyła spódnicę. W bawełnianej koszulce położyła się do łóżka. Och, Boże, 

niech to wszystko dobrze się skończy, myślała. Boże, nie pozwól, żeby Maudie również straciła 

swoje dziecko!

- Czy ona już wcześniej miała jakieś kłopoty? - zapytała.

Rich mówił wprawdzie, że nie, ale widać było, że się naprawdę boi. Trudno mu się dziwić. 

Lucy też się martwiła. Niepokoiłaby się o każdą kobietę w tej sytuacji, a Maudie zdążyła polubić 

bardziej, niż mogłaby się spodziewać.

- Oczywiście, chętnie z nią zostanę, ale co zrobię, jeśli...

background image

Niebieskie   oczy   Richa   pociemniały   z   lęku.   Lucy   zdała   sobie   sprawę,   że   ktoś   tu   musi 

zachować spokój.

- Bóle mogą mieć całkiem niewinną przyczynę... - mówiła. - Może to być niestrawność. Co 

Maudie jadła na kolację?

Rich schwycił ją mocno za rękę.

-   Na   kolację?   Och...   no...   pieczoną   flądrę,   jakąś   zieleninę,   kukurydziany   chleb   i   sporo 

figowej konfitury. Ona bardzo lubi figi.

- To mogą być gazy - pocieszała go Lucy, modląc się w duchu, żeby tak. było naprawdę. 

Tych dwoje nie zasłużyło na takie nieszczęście. Nikt na świecie nie zasługuje na utratę dziecka. - 

Wasz pan doktor udaje się na „wyspowe wizyty” zamiast „domowych” - dodała, pragnąc, aby Rich 

choć trochę się rozluźnił. On jednak ściskał jej palce aż do bólu, prowadząc przez leśną gęstwinę. 

Żadne z nich nie zauważyło człowieka stojącego w milczeniu w drzwiach mijanego domku. Stone 

patrzył na dwie postacie, które trzymając się za ręce, zniknęły w otaczającym mroku. Zaklął cicho, 

zaciskając mocno pięści.

Maudie była bledsza niż zwykle, a wesoły ton jej głosu był tym razem wymuszony.

- Mówiłam mu, że nie potrzebuję niańki - powiedziała na powitanie.

- Ale ja potrzebuję jakiegoś zajęcia. Stado małych Connerów się wyniosło... - odparła w 

podobnym tonie Lucy.

Rich przerwał tę pogawędkę.

- Siedź i nie wstawaj, chyba że nastąpi trzęsienie ziemi - zakomenderował. - A Lucy ma 

rozkaz cię pilnować.

- Rozkaz? - mruknęła cicho Lucy.

- Tak jest, to rozkaz - odpowiedział ostrym tonem pułkownik lotnictwa w stanie spoczynku.

Kiedy wyszedł, Lucy zaparzyła mocną herbatę i zaczęły rozmawiać. O mężczyznach, o 

mężach, o swoim dzieciństwie. Obie, choć z różnych przyczyn, omijały temat ciąży.

Stone usłyszał odpływającą z przystani motorówkę. Jego nastrój stał się bardziej ponury niż 

myśli. Dlaczego musiała wybrać akurat Keegana? Zadaje się z żonatym, choć mogłaby zdecydować 

się na kogoś wolnego! Miał dotąd lepsze zdanie o samym Keeganie.

Za jakieś trzy kwadranse motorówka wróciła. Widać nie odpływali daleko. W końcu tu nie 

trzeba   się   aż   tak   bardzo   oddalać,   żeby   urządzić   sobie   miłe   sam   na   sam,   myślał   z   narastającą 

wściekłością.

Otworzył puszkę piwa, po czym zostawił ją nietkniętą na poręczy tarasu. Wcześniej nalał 

sobie lampkę wina, która też gdzieś tam jeszcze stoi. Tak naprawdę potrzebowałby teraz whisky; im 

background image

mocniejsza, tym lepsza.

Lucy wróciła do domu sama. Ten łobuz nie miał dość klasy, żeby ją odprowadzić, myślał 

Stone. Widać jedno jest warte drugiego. Czekał na tarasie jej domku. Wolałby mieć przed sobą ich 

oboje i powiedzieć Keeganowi parę słów o facetach, którzy chcą mieć więcej, niż im się należy.

- Dobrze było? - zapytał jedwabistym głosem; furia odbierała mu wszelki rozsądek.

Lucy zaskoczona wypuściła z rąk buty, z których właśnie chciała wysypać piasek i igliwie.

- Stone? A cóż ty tu robisz? Naprawdę mnie przestraszyłeś!

- A czemuż to jesteś taka lękliwa? Pewnie sumienie daje ci się we znaki.

- Sumienie? Nie rozumiem.

- Pewnie, że nie rozumiesz. Takie kobiety jak ty nawet nie wiedzą, co to słowo znaczy. I 

lepiej nie wiedzieć, jak się prowadzi takie życie...

- Ty chyba piłeś, prawda? - Lucy wiedziała co nieco o alkoholu i zachowaniu pijanych 

mężczyzn. Jej tatko upijał się na wesoło. Stawiał wtedy drinki każdemu, kto chciał się z nim napić, 

i kupował prezenty swoim kochankom, nawet kiedy nie mieli już grosza. Rzadko wdawał się w 

bójki, i dobrze, bo zawsze nieźle obrywał.

Billy robił się podły jak wąż; kiedy wypił za dużo, nie dało się przewidzieć, co zrobi. Lubił 

zaczepki, ale tylko wtedy, kiedy był pewny, że przeciwnik jest od niego słabszy.

Wyglądało na to, że Stone należał do mężczyzn, którzy upijają się „na podejrzliwie”.

-  Wyobraź   sobie,  że  jestem  trzeźwy.  Jestem   trzeźwy  jak  świnia,  choć  może   to  nie   ma 

żadnego znaczenia - powiedział.

Lucy kierowała się chyłkiem do drzwi, mając irracjonalną nadzieję, że to kolejny szalony 

sen.   Była   już   trzecia   w   nocy.   Lekarz   orzekł,   że   skurcze   Maudie   nie   są   niebezpieczne;   Lucy 

zaproponowała, że zostanie przy pacjentce w czasie, kiedy Rich będzie odwoził pana doktora do 

Hatteras. Okazało się, że zanim skończyli nad tym dyskutować, Maudie zasnęła w swoim łóżku. 

Poszli więc we trójkę w kierunku przystani, po czym Lucy pożegnała się na rozwidleniu ścieżek i 

przeszła sama ten niewielki dystans do swego domku. Oczywiście, nie spodziewała się, że u drzwi 

będzie na nią czekał ten dziwak bez piątej klepki.

- Chyba będzie lepiej, jeśli sobie pójdziesz - powiedziała, usiłując zachować resztki spokoju.

- O, czyżbyś była już zbyt zmęczona, żeby umilić życie jeszcze jednemu mężczyźnie tej 

nocy?

Nie rozumiała, o czym ten facet mówi, ale rozpoznała wystarczająco dobrze jego obraźliwy 

ton.

- Posłuchaj, Stone, nie wiem, co masz na myśli, ale lepiej będzie, jeśli odłożymy tę dyskusję 

do rana. Jestem zmęczona, a i ty nie jesteś chyba w najlepszej formie.

- Zmęczona? Taka rozrywkowa dziewczyna jak ty? Miałem nadzieję, że właśnie łapiesz 

background image

drugi oddech.

W tej chwili dał się słyszeć stłumiony dźwięk motorówki Keegana. Stone obrócił głowę w 

tamtą stronę. Lucy prawie prześliznęła się do drzwi, ale w ostatnim momencie Stone złapał ją 

mocno za ramię.

- Co tu się dzieje, do cholery! - krzyknął głosem ochrypłym ze złości.

- Proszę cię, puść mnie - odpowiedziała bardzo spokojnie Lucy.

- Pytałem cię...

- A ja cię o coś prosiłam!

- Do diabła, kobieto, uważaj! - Sapał ją za nadgarstki. Zanim mogła się cofnąć, objął ją 

ramionami, przyciskając do siebie z brutalną siłą. Mężczyzna, który wsunął jej palce we włosy, 

odchylając przemocą głowę do tyłu, nie przypominał ani trochę tego chłodnego Stone'a McClouda, 

który interesował się tylko ptakami.

Jego usta były aż nadto gorące, kiedy zgniatały jej wargi namiętnym pocałunkiem. Był 

zadziwiająco silny. Lucy nie można było nazwać „słabą kobietą”, lata pływania zrobiły swoje, ale 

mężczyźnie, który trzymał ją w swych ramionach jak w żelaznej obręczy, na pewno nie dałaby 

rady.

Po pierwszym szoku, który ją obezwładnił, próbowała jednak wyrwać się, i wtedy jego 

uścisk zelżał. Ręka Stone'a objęła jej głowę delikatniejszym ruchem.

- Lucy - wyszeptał z wargami na jej wargach. - Lucy... - Teraz mogłaby już wysunąć się z 

jego ramion, ale nie zrobiła tego. Stała sztywno w tym objęciu, czując, jakby jej serce rozpadało się 

na tysiąc kawałków.

Puścił ją wreszcie. Jedną dłonią przesuwał powoli wzdłuż jej ciała. Palcem drugiej ręki 

dotknął   pieszczotliwie   policzka.   Blask   księżyca   oświetlał   z   boku   jego   twarz,   podkreślając 

nieregularność rysów. Jej wyrazu nie mogła jednak zobaczyć.

- Czy tylko o to ci chodziło? - zapytała drżącym głosem, unosząc głowę. - Czy teraz mogę 

już iść do siebie?

Ramiona Stone'a opadły bezwładnie wzdłuż boków. Cofnął się, burknął coś pod nosem i 

ruszył w kierunku swego domu. Lucy stała bezradnie, nie wiedząc, czy powinna płakać, czy rzucić 

za nim butem.

Nie miała już na nic sił. Weszła do domu i upadła na łóżko. Płakać może do woli jutro, a 

jeśli to nie pomoże, może zdemolować werandę.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Mimo tego, co się zdarzyło, Lucy spała zadziwiająco dobrze. Obudziło ją słońce świecące 

prosto w oczy. Jęknęła i naciągnęła sobie poduszkę na głowę. W sypialni było okropnie gorąco; na 

Coronoke nie instalowano takich wynalazków, jak klimatyzacja. Nie miała jednak o to do nikogo 

pretensji. W dzieciństwie i później spędziła wiele upalnych, miłych dni bez klimatyzacji.

Jęknęła po raz drugi i usiadła na łóżku. Najpierw prysznic, postanowiła, potem trzeba jakoś 

się   uczesać   i   zrobić   sobie   coś   na   śniadanie.   Jeszcze   potem   musi   znaleźć   jakieś   zajęcie   aż   do 

wieczora, by nie zastanawiać się nad tym, co zdarzyło się ubiegłego wieczoru. Albo dlaczego się 

zdarzyło.

Wiedziała wystarczająco dużo o feromonach; kiedyś studiowała również biologię. Poza tym 

była zamężna, na  swoje  nieszczęście, a  jeszcze wcześniej widziała, jak tata Dooley działał na 

kobiety - i jak kobiety działały na niego.

Jej dawny nauczyciel antropologii ujął to w skrócie następująco: od niepamiętnych czasów 

pewne kobiety mniej lub bardziej świadomie roztaczały zmysłową aurę, nazywaną czasami zewem 

płci. Pewni mężczyźni reagowali na to jak kot na spyrkę. Hormony robiły swoje i działo się to, co 

sobie   przyroda   zaprogramowała.   Testosteron   działał   i   mężczyzna   stawał   się   natrętny.   Kobieta 

ulegała. Potem mężczyzna z powrotem opasywał swe lędźwie i odchodził. Kobiecie pozostawało 

ponieść konsekwencje tamtych upojnych chwil.

Tysiące lat później wszystko wygląda mniej więcej tak samo, tylko kobiety zrobiły się 

sprytniejsze.

Chwileczkę,   poprawka:   niektóre   kobiety   zrobiły   się   sprytniejsze.   Jeżeli   więc   wysyłam 

nieświadomie   jakieś   wabiące   sygnały   w   stronę   Stone'a,   myślała   Lucy   -   czemu   na   sto   procent 

zaprzeczyć nie mogę - to przynajmniej powinnam pamiętać o wspomnianych konsekwencjach.

Czy Stone jest tego wart?

Jak zwykle w takich przypadkach, zdrowy rozsądek mówił jedno, a instynkt drugie. W 

roztargnieniu gryzła złamany niedawno paznokieć. W skórzanym etui, zawierającym komplet do 

manicure, mieściły się przeróżne narzędzia, których przeznaczenia do dziś nie miała okazji poznać. 

Dostała je od mamy Hardisson na gwiazdkę. Były tam na przykład: nożyczki z zakrzywionymi 

ostrzami, proste z tępymi końcami i proste z ostrzami na co najmniej pięć centymetrów.

Dwadzieścia   minut   później   Lucy   stała   przed   lustrem   w   łazience,   podziwiając   dzieło 

własnych rąk. Zasadniczą korzyścią z posiadania naturalnie kręconych włosów jest to, że są dość 

tolerancyjne na zabiegi fryzjera - amatora. Z prostymi sprawa wyglądałaby dużo gorzej. Na razie 

zaoszczędziła jakieś dwadzieścia dolarów, a skutek był imponujący! Poza tym wreszcie widać było 

trochę twarzy, chociaż nie była pewna, czy nie powinna jej zakryć.

background image

Jakiś czas potem siedziała na werandzie, próbując gitarowych chwytów do starej melodii 

Kahunów, gdy od strony plaży nadszedł Stone. Jej palce ześliznęły się po strunach i rozległ się jakiś 

dysonansowy dźwięk.

- Czego chcesz? - zapytała z wyzwaniem w głosie przez siatkowe drzwi.

Ubrany był w dżinsy spłowiałe aż do białości. Stara koszula w kolorze khaki, rozpięta z 

przodu, ukazywała pas zaróżowionej skóry pod gęstwą ciemnych, kręconych włosów.

- Czy mogę wejść? - zapytał.

- Myślę, że raczej nie. Jestem zajęta.

Spojrzał na obdrapaną gitarę.

- Widzę. Słyszałem, jak grasz.

- I co z tego? Nie biorę forsy za wstęp.

- To dobrze. Nie wyżyłabyś z tego.

- O, czyżbyś był krytykiem muzycznym? Wyglądałeś od początku na znawcę, ale nie byłam 

pewna, w jakiej specjalności - powiedziała z przesadną słodyczą.

- Nie jestem krytykiem muzycznym, ale mam jakieś resztki słuchu.

- No dobrze, punkt dla ciebie - ucięła, marząc Q wymyśleniu naprawdę ciętej odpowiedzi. 

Albo choć trochę bardziej inteligentnej. Niestety, jej mózg przeważnie nie nadążał za językiem.

- Słuchaj, nie przyszedłem rozmawiać o muzyce. Chciałem...

- To dobrze. Nie zamierzam cię zatrzymywać.

- Przyszedłem cię przeprosić.

Lucy wyprostowała się i uniosła podbródek.

- Za co? Nie przypominam sobie, żebyś zrobił mi jakąś krzywdę.

Stone otworzył siatkowe drzwi jednym szarpnięciem i wszedł do środka. Był wściekły, 

sfrustrowany i pełen jakiejś wewnętrznej energii, która sprawiała, że Lucy bała się odetchnąć.

- Lepiej nie zadzieraj tak nosa, moja droga. Dobrze wiesz, o co... Co się stało z twoją głową? 

- wysunął oskarżycielsko palec w jej kierunku.

- Z głową czy z włosami? Nie jestem pewna, czy cię to w ogóle powinno obchodzić, ale 

skoro pytasz, to ci odpowiadam: ostrzygłam się. Wydawało mi się, że to można zauważyć. Tobie 

też by się przydała wizyta u fryzjera. Niedługo będziesz mógł pleść sobie warkocze.

- Do diabła, nie mówimy teraz o mnie, tylko o tobie! Co cię napadło?

Stał tak blisko, że miękki materiał dżinsów dotykał jej kolana. Czuła się zagrożona, nie 

mogąc sobie uświadomić, dlaczego. Nie po raz pierwszy mężczyzna naruszał jej prywatność w 

sensie fizycznym, choć tym razem nie czuła, aby ten mężczyzna mógł zrobić jej krzywdę. Na 

pewno nie był taki jak Billy, który pod zewnętrzną fasadą nienagannych manier ukrywał bezmiar 

perwersyjnej złośliwości... Po pierwsze, daleko mu było do nienagannych manier.

background image

Za   każdym   razem,   kiedy   Stone   był   blisko,   kiedy   jej   dotykał,   czuła,   jakby   jej   nerwy 

pozbawione były wszelkiej osłony, bezbronne i aż nadto wrażliwe.

Wstała gwałtownie i wsunęła się za stoi, trzymając przed sobą gitarę.

- Posłuchaj - mówiła niskim, nieco schrypniętym głosem - nie wiem, dlaczego chcesz się 

usprawiedliwiać, nie wiem, co cię wczoraj napadło, ale ja nie mam zwyczaju robić problemów z 

byle głupstwa. Jeśli tylko o tym chciałeś rozmawiać, to uznajmy tę sprawę za zamkniętą.

Była   od   niego   tylko   o   kilka   centymetrów   niższa,   więc   patrzyła   mu   prosto   w   oczy, 

zastanawiając się, dlaczego uważała kiedyś, że szare oczy są zimne. Przełknęła ślinę.

- A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mam parę naczyń do pozmywania.

Stone patrzył w bezradnym gniewie, jak odwróciła się i zniknęła we wnętrzu domku. Nie 

zamknęła drzwi. Mógłby pójść za nią, ale to może pogorszyłoby sprawę. Dalej nie był pewien, co 

zdarzyło się między nią a Keeganem ubiegłej nocy. Wiedział tylko, że budząc się dziś rano po 

ciężkim i krótkim śnie, czuł się co najmniej nieswojo.

Już dawno temu życie nauczyło go, że mało co na tym świecie jest czarne albo białe. Prawie 

wszystko ma taki czy inny odcień szarości i niełatwo jest ferować wyroki. Na razie uznał, że 

powinien był ją przeprosić, i nie będzie jej pochopnie oceniał, zanim jego osąd zostanie potwier­

dzony lub zmieniony.

Przez   kilka   następnych  dni   Stone   wyszukiwał   kolejne  preteksty,   żeby   być   bliska   Lucy. 

Siedział w cieniu drzew, kiedy odbywała swój trening pływacki, i mógł jej towarzyszyć, kiedy 

wracała do domu. Szła obok niego powolnym krokiem, wyglądając jak dziewczyna z reklamy 

letnich wakacji, wysoka, dobrze zbudowana. Jej ciało było złote i gładkie jak jedwab, a głowa 

otoczona złotymi i jedwabistymi lokami.

Nie zaprosiła go do siebie, za to on zaprosił ją na kolejną wycieczkę do Hatteras. Odmówiła 

z chłodnym półuśmiechem, który wyprowadził go z równowagi.

Niech to szlag trafi. Gdzie się podział jego profesjonalny obiektywizm?! De razy sądził, że 

już ma o Lucy jakieś zdanie, ona zmieniała front i Stone znajdował się w punkcie wyjścia. Czy była 

tą chciwą wiedźmą, o której opowiadała mu Alicja Hardisson? Czy umiała aż tak dobrze grać?

Stone nie znał dotąd takich kobiet jak Lucy Dooley. Zaczynał mieć wrażenie, że z tym 

wszystkim, czym jest i nie jest, jest jedyna na świecie.

Zdrowy rozsądek Lucy i jej osobiste doświadczenia z mężczyznami jakby przestały się 

ostatnio   liczyć.   Była   zbyt   zaintrygowana   swym   dziwnie   zachowującym   się   sąsiadem,   który 

podobno miał być obserwatorem ptaków. Coś jej tu nie pasowało, choć, prawdę mówiąc, niewiele 

wiedziała   o   obserwatorach   ptaków.   Dotychczasowych   przyjaciół   Lucy   nie   było   stać   na   takie 

fanaberie.

background image

Po pierwsze, jego wiedza o ptakach była raczej niepełna. Nawet Lucy od dawna wiedziała, 

że siewki nie wiją gniazd na drzewach. Podejrzewała, że Stone coś ukrywa. Może ma kłopoty z 

urzędem podatkowym? Albo ściga go ziejąca furią żona?

Nie, nie  żona. Była  prawie pewna, że Stone McCloud nie jest  żonaty. Przypominał  jej 

pewnego bezpańskiego psa, którego widziała na postoju dla ciężarówek, gdzieś między Galveston i 

Mobile. Wygłodniałe, na pół dzikie stworzenie rozpaczliwie pragnęło zbliżyć się do niej, ale strach 

był silniejszy. Z daleka obwąchiwał jej wyciągniętą z wozu rękę, aż tata kazał jej zamknąć okno. 

Do dziś pamięta to niepewne spojrzenie, jednocześnie pełne obawy i nadziei.

Uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy. Tamten pies 

mógł ją polubić. Stone jej nie lubił. Pociągała go fizycznie, owszem, znała dobrze ten sposób 

patrzenia. Spoglądało tak na nią wielu mężczyzn. Gorsze było to, że Stone również ją pociągał. 

Napięcie, które zawsze towarzyszyło ich bliskości, mogłoby pewnie zastąpić wszystkie generatory 

na wyspie. Lucy jednak odczuwała coś więcej niż tylko fizyczne pożądanie.

To było najbardziej niebezpieczne.

Nad wyspą zapadał zmierzch, kiedy Stone pojawił się przed jej domkiem z zapakowaną w 

piknikowe   pojemniczki   kolacją   z   delikatesów   w   Hatteras.   Czekał   za   drzwiami;   widziała   jego 

sylwetkę na tle wieczornej zorzy - szczupłą, o szerokich ramionach. Rozczochrane włosy były 

chyba jeszcze mokre  po prysznicu. Próbowała oprzeć się temu obezwładniającemu pragnieniu, 

które owładnęło jej ciałem. Szaleństwo! Czyżby niczego nie nauczyła się od czasu, kiedy jako 

bujająca w obłokach nastolatka straciła głowę, serce i prawie swoje dziewictwo dla chłopaka z 

twarzą Elvisa Presleya, z dużą, wspaniałą rodziną, ale głupiego jak kapuściany głąb.

- Miałem nadzieję, że nie zabrałaś się jeszcze do kolacji - powiedział przez siatkowe drzwi. - 

Zamówiłem małą porcję na wynos, a oni napakowali do tych pudeł tyle jedzenia, że można by 

nakarmić pluton wojska. Mam tu bułki z masłem chrzanowym, wędliny i jakieś mięso na zimno, 

trzy rodzaje sałatki, jajka faszerowane na ostro. Trzeba to zjeść, bo w lodówce szybko się zepsuje.

Lucy wolałaby spędzić ten wieczór samotnie, ale zwykła przyzwoitość kazała jej zaprosić 

Stone'a do środka. Miała jeszcze zrobiony dziś własnoręcznie deser: nic nadzwyczajnego, piernik z 

torebki   z   lukrem   cytrynowym,   ale   lukier   był   wyłącznie   jej   dziełem.   Prosząc   Stone'a   do   stołu, 

zaproponowała, żeby zaczęli posiłek właśnie od deseru.

- Wiesz, nie jadłem piernika chyba od dzieciństwa - zwierzył się Stone.

- Ja też nie - odparła Lucy - przeważnie jadałam na deser lody.

Nakryli do kolacji na tarasie. Nastrój letniego wieczoru idealnie pasował do cichego brzęku 

sztućców, delikatnego stukania szkła o szkło i cichej, spokojnej rozmowy. Słychać było kumkanie 

drzewnych żab, płaczliwy krzyk siewki i od czasu do czasu chrapliwe krakanie nocnej czapli, 

background image

brodzącej po pobliskich rozlewiskach.

Lucy próbowała utrzymać dystans, ale to od początku było niemożliwe.

- Nie powinnam była pić tej ostatniej lampki wina - usprawiedliwiała się. - Ale smakowało 

tak wspaniale z tymi... Jak je nazywałeś?... Eskalopkami seviche. Niebo w ustach. Ciekawe, czy 

anioły też coś jedzą i kto im gotuje; miałam taki problem jako dziecko.

Stone   roześmiał   się  cicho   i  ponownie   napełnił   kieliszki.   Lucy   znów   wypiła   łyk   wina   i 

westchnęła. Lawendowy poblask przygasał powoli, ale ciemność rozjaśniało już tysiące gwiazd. 

Dla Stone'a taka noc, bez blasku miejskich świateł, była przypomnieniem innej nocy, na drugim 

końcu   świata.   Tam   zamiast   kumkania   żab   i   kląskania   nocnych   ptaków   słychać   było   świst 

snajperskich kul i ostrzał artyleryjski. Dzisiejsza noc też nie była bezpieczna, ale w inny sposób niż 

tamta.

- Pływasz jak ryba - powiedział po paru minutach fiszy. - Czy wychowywałaś się nad wodą?

Lucy opowiedziała mu o wesołym włóczędze, który nazywał się Clarence Dooley, o domu 

na kółkach, o tym, jak stary Dooley Trolley odwiedzał miasteczka, gdzie Wszyscy zajmowali się 

wydobywaniem ropy, i o tym, że wygodniejsze życie wiedli tylko wtedy, gdy gościli u którejś z 

licznych kochanek jej ojca.

- Tata nie lubił przebywać zbyt długo w jednym miejscu. Mówił, że jeśli żyłby w dawnych 

czasach, byłby podróżnikiem - odkrywcą.

Stone dowiedział się jeszcze o tym, jak to nieraz Dooleyowie próbowali dotrzeć do innego 

miasta na paru litrach benzyny i kompletnie łysych oponach i jak Lucy modliła się, żeby jeszcze ten 

raz się to udało. Dowiedział się też o strasznej awanturze, z wrzaskami i wyrywaniem włosów, 

kiedy jedna z tatusiowych przyjaciółek postanowiła ich odwiedzić, ale znalazła pana Dooleya z inną 

kobietą.

- Myślę, że kobiety lubiły twego ojca - powiedział Stone.

- Wszyscy go lubili - odrzekła Lucy. - Mój tata miał serce jak wrota do nieba; potrafił oddać 

komuś wszystkie pieniądze, nawet jeśli sam je pożyczył. Miał wiele wad, ale był bardzo kochany.

Niezły gagatek, myślał sobie Stone. Pijak, włóczęga i kobieciarz. Jego córka patrzy na to po 

swojemu, ale widać, że nie miała łatwego życia. W porównaniu z tym jego dzieciństwo było usłane 

różami.

Nie   umiał   jednak   wybaczyć   jej   tego,   co   zrobiła   rodzinie   .   Haidissonów,   ani   tego,   co 

zamierzała zrobić.

Nazajutrz odwiedził domostwo Keeganów, chcąc zapytać o wędkowanie. Maudie była w 

domu sama; malowała kolejną latarnię morską. Obok, oparte o ścianę, stały jeszcze cztery podobne 

obrazy, nieco inne w kolorycie i różnej wielkości.

-   Maluję   to   dla   turystów   -   objaśniła   gospodyni.   -   Może   kiedyś   dostanę   zaćmy   i   będę 

background image

malować jak Picasso - śmiała się - i może stanę się sławna.

- Niech pani nie czeka na żadną zaćmę. Mnie się bardzo podobają te obrazy. A jeśli chce 

pani koniecznie niedowidzieć, to radziłbym raczej impresjonizm.

- Czyżby studiował pan historię sztuki?

- W szkole wojskowej? Kogoś się tu żarty trzymają!

Śmiejąc się, Maudie pokazała mu mały plik listów na stole koło drzwi.

- Rich odebrał je wczoraj, ale musiał zmienić łożyska w silniku motorówki i nie zdążył 

rozwieźć   poczty.   Przepraszamy.   Jeśli   zaś   chciałby   pan   dostać   sprzęt   do   wędkowania,   proszę 

poszukać męża na przystani.

Stone zerknął na swoją korespondencję. Był tam krótki list z biura i kartka od Reece'a z 

zawiadomieniem, że niedługo przyjedzie na wyspę.

Schodził w kierunku przystani, kiedy Maudie zawołała jeszcze:

- Mam nadzieję, że nasze nocne marsze nie zakłóciły pana spokoju. Rich uparł się, że nie 

może zostawić mnie samej nawet na pięć minut. Przyprowadził Lucy i kazał jej zaopiekować się 

mną,   bo   musiał   jechać   po   lekarza.   -   Kiedy   Stone   zmarszczył   brwi,   nie   rozumiejąc   jeszcze 

wszystkiego, dodała: - Miałam problemy z żołądkiem, bo Zjadłam za dużo figowej konfitury... ale 

teraz już wszystko dobrze.

Stone patrzył na  nią dalej z  dziwnym wyrazem twarzy. Maudie machnęła  niecierpliwie 

pędzlem, wyjaśniając:

- Jestem w ciąży. To jest tak zwany stan odmienny, ale przecież nie żadna poważna choroba. 

Ciekawe, co Rich będzie wyprawiał, kiedy to stanie się widoczne.

Stone wybąkał parę słów, które od biedy mogły służyć za odpowiedź. Miał nadzieję, że 

Maudie nigdy się nie dowie, jak wygłupił się z wczorajszymi podejrzeniami. Keegan był przejęty, 

czemu trudno się dziwić w podobnych okolicznościach. Ciągnął Lucy przez las, żeby została przy 

żonie,   zanim   sprowadzi   doktora.   Potem   Lucy   sama   wróciła   do   domu,   a   Stone   zrobił   z   siebie 

piramidalnego idiotę.

Powinien ją przeprosić co najmniej po raz drugi.

Szarpiąc się z myślami, postanowił w końcu popłynąć łódką na ryby. Musiał spędzić trochę 

czasu samotnie i uporządkować myśli.

Wędkowanie   niewiele   pomogło.   Złapał   wprawdzie   sporo   ryb,   ale   w   panującym   upale 

dorobił się bólu głowy i oparzeń słonecznych czwartego stopnia. Do rozwiązania zagadki Lucy 

Dooley nie zbliżył się ani na krok. Miał za to coraz większe wątpliwości co do opowieści swej 

ciotki.

Skoro bowiem Lucy naciągnęła Billy'ego na pół miliona dolarów, to co z nimi zrobiła? Nie 

background image

sprawiała wrażenia osoby rozrzutnej. Jeśli zaś złożyła je w banku jako zabezpieczenie na cięższe 

czasy, to o co chodzi? Gdy ludzie się rozwodzą i jedna strona ma dużo pieniędzy, a druga nie, takie 

rekompensaty są na porządku dziennym. Czy Lucy byłaby zdolna do wylewania swoich żalów 

przed kamerami telewizji albo opowiadania pikantnych szczególików o swoim mężu reporterowi 

jakiegoś brukowca?

Alicja mówiła, że tak. Jego instynkt i zdrowy rozsądek zaprzecza temu kategorycznie!

Dopłynął do przystani i poszedł do domu Keeganów, żeby zaoferować im ryby na obiad. 

Rich podziękował dość stanowczo.

- Proszę ich nawet nie pokazywać mojej żonie. Ostatnio nie jada ryb ani figowych konfitur. 

Robi sobie jakieś papki z bananów i czekoladowe koktajle. Ale może powinien pan zanieść te ryby 

Lucy. Opuściła plażę jakieś pół godziny temu. Człowieku, ale się pan spiekł!

- Rzeczywiście, chyba przesadziłem - potwierdził markotnie Stone. Wkładanie ubrania było 

prawdziwą torturą. Cała skóra piekła go żywym ogniem. Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, było 

pokazywanie się teraz Lucy. Niestety, miał ze sobą te przeklęte ryby i nie będzie ich przecież 

wpuszczał z powrotem do wody!

Kiedy parę minut później stukał do jej drzwi, czuł przyspieszone bicie serca. To nie jest 

normalna rzecz, prawda?

Lucy miała na sobie coś kolorowego i luźnego, co okrywało ją od stóp do głów. Wyglądała 

jak cherubin. Mimo doskwierającej poparzeniami skóry Stone poczuł, że poniżej pasa dzieje się z 

nim coś szczególnego.

- Może weźmiesz te ryby? - zapytał z nadzieją.

- No, no, jakie ładne. Gratulacje.

- Chcesz je?

- A ty ich nie chcesz?

- Lucy, ja chciałbym teraz położyć się w jakiejś przytulnej zaspie śnieżnej. Jeżeli ich nie 

weźmiesz, męczyć mnie będzie poczucie winy, że je w ogóle złapałem. Już i tak mam wiele na 

sumieniu.

Lucy przytrzymała uchylone drzwi, wpuszczając go do środka.

- Na Boga, Stone, czy ty nie słyszałeś o olejkach z filtrem?

-   Nie   znoszę   mazać   się   więcej   niż   jednym   smarowidłem   na   raz.   Wcześniej   musiałem 

posmarować się środkiem przeciwko ukąszeniom komarów.

- No dobrze, ale mogłeś przecież przynajmniej zapiąć koszulę i wziąć jakiś kapelusz. Boże, 

jakie ty masz stopy! Człowieku, jesteś po prostu bezmyślny... W taką pogodę wybierając się na 

ryby, trzeba włożyć skarpetki! Chodź tutaj i daj mi te... - Krzątając się jak kura koło słabowitego 

kurczęcia wzięła od niego ryby, wrzuciła je do zlewu i zaczęła otwierać drzwiczki kuchennych 

background image

szafek.

- Przecież gdzieś tu miałam herbatę w torebkach...

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, na herbatę wpadłbym raczej jutro - wtrącił zbolałym 

głosem Stone.

- Jutro będzie futro! Idź umyć ręce. Muszę zaparzyć herbatę... A, tu jest. Pełne pudełko; 

powinno wystarczyć. Zaraz się do tego zabiorę.

Głowa bolała go coraz bardziej.

- Naprawdę dziękuję, Lucy, ale lepiej pójdę do siebie.

W ogóle go nie słuchała. Zagotowała duży garnek wody i włożyła do wrzątku wszystkie 

torebki z herbatą.

- A teraz zdejmuj te ciuchy - zakomenderowała. - Jeśli reszta twojej skóry wygląda tak, jak 

to, co na razie widzę, sam nie dasz sobie rady.

Rzeczywiście Stone poczuł, że coś złego dzieje mu się również w żołądku. Był tak słaby, że 

przestał oponować, przestał myśleć o czymś takim jak zakłopotanie, czy wstyd.

Lucy przypomniała sobie chwile, kiedy sama była chora i potrzebowała pomocy. Jak dobrze 

jej było wtedy z poczuciem, że nic już nie musi robić, o niczym myśleć, bo ktoś się o nią troszczy.

To tylko to, upewniała się. Tylko dlatego to robię. Na pewno nie dlatego, że jestem w nim 

zakochana.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Siedział w letniej, jasnobrązowej wodzie zanurzony po pierś i wreszcie było mu dobrze. Na 

pewno   lepiej   niż   w   zaspie.   Zaciekawiony   rozejrzał   się   dookoła.   Za   drzwiami   wisiał   żółty 

bawełniany szlafrok. Pólka na przybory toaletowe była prawie pusta.

La   Dooley   różniła   się   zasadniczo   od   kobiet,   które   Stone   poznał   bliżej   w   ciągu   wielu 

ubiegłych lat. Łazienka każdej z nich stanowiła wyrafinowaną pułapkę na przebywającego tam 

gościnnie osobnika płci męskiej. Osobnik taki, jeśli miał mniej więcej normalne rozmiary, nie miał 

prawa wykonać ruchu bez strącenia tuzina buteleczek i słoiczków albo zaplątania się w wiszące 

rajstopy.

No, może nie mógł powiedzieć jeszcze o Lucy, że zna ją bliżej. Na pewno nie tak blisko, jak 

chciałby ją znać.

Zanurzył się głębiej w herbacianej kąpieli i zamknął oczy. Przyszedł tutaj, spodziewając się 

czegoś zupełnie innego. Co tu kryć, Lucy zaskakiwała go coraz bardziej. Po pierwsze, dawała się 

lubić. Lubić - to nawet za mało powiedziane. Można się było do niej niebezpiecznie przyzwyczaić. 

Dzięki niej umilkło wreszcie to stado wściekłych dzięciołów, które jeszcze niedawno rozkuwało od 

środka jego czaszkę. Aspiryna na pewno zrobiła swoje, ale ta nucona cicho melodia, którą słychać 

było zza drzwi, była też niezwykle kojąca. Uśmiechnął się, choć skóra napięła mu się boleśnie na 

twarzy. Tak, Lucy miała zupełnie miły głos. Raczej niski, z leciutką chrypką, naprawdę przyjemny 

dla ucha. Fałszowała co prawda, ale kobiety miewają większe wady. Zresztą, gdyby śpiewała jak 

Callas, to byłby doprawdy zbytek szczęścia.

- Jeszcze pięć minut - zawołała do niego przez drzwi. - I trzymaj tę ścierkę na twarzy.

Posłusznie zanurzył ścierkę w herbacianym roztworze i owinął ją wokół twarzy.

- Przygotowałam jeszcze rozpuszczoną sodę, żebyś obmył się nią po kąpieli - ciągnęła Lucy. 

- Teraz zamknij oczy, bo wchodzę.

To ja mam zamknąć oczy, zdziwił się Stone.

Lucy  wsunęła   ramię   do  środka   i  postawiła  na  brzegu  sedesu  miskę  z  roztworem  sody. 

Zobaczył to ramię. Nigdy w życiu nie pomyślałby, że widok damskiego ramienia może wprawić 

mężczyznę w stan tak ogromnego podniecenia, gdyby nie to, że sam tego doświadczył. Przed 

kilkunastoma minutami ten mężczyzna ledwie zipał. A teraz... Spuszczając oczy w dół stwierdził, 

że bardziej przydałby mu się zimny prysznic niż ta letnia kąpiel.

-   Musisz   się   tym   posmarować   i   zostawić   do   wyschnięcia   -   wyjaśniła   jego   niezwykła 

pielęgniarka. - Przyniosłam z twojego domku trochę rzeczy, choć myślę, że na razie wygodniej ci 

będzie w moim szlafroku. Zrób, jak uważasz.

Miała teraz przed oczami obraz ze swego dzieciństwa, słyszała łagodny i miękki głos, który 

background image

mówił jej, żeby wysmarowała się sodą, zanim włoży nocną koszulę.

Lillian była przy niej, kiedy poparzyła się trującym bluszczem, pielęgnowała ją w czasie 

dziecinnych chorób i pocieszała jej złamane serce, gdy jako jedyna dziewczynka w klasie nie była 

zaproszona   na   urodziny   do   Violet   Marie   Beauchamp.   A   tak   długo   oszczędzała,   żeby   kupić 

koleżance prezent.

Wróciła do kuchni. W piecyku piekły się ryby. Musi przestać myśleć o tym mężczyźnie w 

jej wannie, bo spali je na wiór!

Stone wyszedł z łazienki. Jego skóra miała kolor dobrze ugotowanego raka, może tylko 

odcień był nieco ciemniejszy. Do tego rumieńca dołożył się pewien problem, który wprawiał go w 

zakłopotanie.

- Szanowna damo, czy znalazłaś dla mnie jakieś majtki?

- Owszem, ale nie wiem, czy powinieneś je wkładać. Może potem, jak skóra na nogach 

będzie cię mniej piekła.

- Mniejsza o moją skórę! Gdzie one są?

- Na oparciu krzesła - odparła, zajęta obieraniem kartofli. - Dzięki mnie.

Stone zamarł z jedną nogą w spodenkach.

- Co? Dzięki tobie, bo nie zrzuciłaś ich na podłogę?

- Nie. Dzięki mnie skóra będzie cię mniej piekła.

Wyjęła   z   szafki   dwa   talerze,   po   czym   otwarła   szufladę   ze   sztućcami.   Każdy   ruch 

powodował, że miękka tkanina luźnej sukni opływała jej ciało jak woda. Na pewno nie ma nic pod 

spodem, myślał. Byłoby widać!

- Czego się napijesz? Jest kawa, cola, woda i mleko. Herbatę zużyłam na przygotowanie 

kąpieli.

- A nie masz piwa?

- Nie mam, ale jeśli ty masz, mogę pobiec do twego domku i je przynieść.

- Nie ma sprawy, sam to zrobię. I tak powinienem już wracać. Dziękuję ci za wszystko... Za 

kąpiel i za tę sodę.

Zdał   sobie   sprawę,   że   od   czasu   kiedy   wyszedł   z   łazienki,   Lucy   ani   razu   na   niego   nie 

spojrzała. Dotąd zawsze patrzyła mu prosto w oczy. Czyżby się wstydziła mężczyzny w bieliźnie? 

Bez przesady, to i owo przecież w życiu widziała.

- Wyścieliłam ci krzesło na tarasie. W tym stanie nie możesz siedzieć na czymś twardym. 

Czy wciąż jesteś obolały?

Mój Boże, po co mi taka czuła mamuśka? myślał Stone. Nie tego teraz chciałbym od Lucy 

Dooley!

- Dziękuję - odparł mrukliwie. - Chyba nie jest tak źle.

background image

- Kiedyś w dzieciństwie wylałam na siebie garnek Wrzątku i pewna kobieta obłożyła mi 

rękę mokrymi torebkami herbaty, a potem roztworem sody. Nawet nie miałam bąbli. Kolacja będzie 

za   dziesięć   minut   -   zapowiedziała.   Stone   skapitulował.   Ta   kobieta   była   po   części   kucharką, 

pielęgniarką, kapralem, ale w pozostałych dziewięćdziesięciu siedmiu była zmysłową pokusą.

Co   oznacza   dziewięćdziesiąt   siedem   części   kłopotu,   dodał   w   myśli   z   ciężkim 

westchnieniem.

Jakieś trzy kwadranse później odsunął od siebie tacę z resztkami kolacji, sącząc drugie 

piwo, które mu jednak Przyniosła.

-   Dlaczego   udajesz   taką   samarytankę,   Lucy?   -   zapytał,   specjalnie   nadając   głosowi 

sceptyczny ton. Chciał wreszcie wyprowadzić ją z równowagi.

-   Co   to   znaczy   „udaję   samarytankę”?   -   odparła   zdziwiona;   naprawdę   zdziwiona.   Stone 

poczuł się dość Podle, mając świadomość swoich myśli i zamiarów. Tak bardzo chciałby, żeby 

ciotka Alicja myliła się co do Lucy Dooley.

Pierwszy   odwrócił   wzrok,   nawet   nie   z   powodu   poczucia   winy.   W   każdym   razie   nie 

wyłącznie z tego Powodu. Cóż było takiego w jej oczach, co kazało mu myśleć o przysłoniętych 

oknach sypialni, pomiętych prześcieradłach i ciężkim, słodkim zapachu seksu. Oczy Lucy były 

duże. Ciemne. Połowa ludzi na świecie ma duże, ciemne oczy. I co z tego?

Może to ten niezwykły zestaw, ciemne oczy i blond włosy. Wielkie, brązowe oczy o sennym 

wyrazie   i   wypłowiałe   włosy   koloru   słomy   i   miodu,   obcięte   krótko   jak   u   ulicznego   urwisa. 

Długonoga, opalona, poruszała się z leniwą gracją, kołysząc biodrami. Ten widok przyprawiał go o 

zawrót głowy. I nie tylko...

Spokojnie, mój mały, prosił pewnego uparciucha, czując, że sytuacja robi się kłopotliwa. 

Nie powinien był odsuwać tacy; przynajmniej trochę go zasłaniała. Byle tylko nie wstawać!

- Może napijemy się kawy? - zasugerował z nadzieją.

Lucy też jakby z ulgą przyjęła okazję wyjścia na jakiś czas do kuchni. Słysząc w chwilę 

potem odgłos lejącej się wody i brzęk talerzy, Stone zastanawiał się, czy ona wie, jakie wrażenie 

robi na mężczyznach. A na nim w szczególności.

Musiała wiedzieć. Nie była przecież niewiniątkiem. Była już zamężna i przedtem na pewno 

też miała już jakieś doświadczenia. Inaczej jak mogłaby tak szybko usidlić Billa? Jego kuzynek 

znał się na kobietach co najmniej tak samo jak na trunkach, i miał wysokie wymagania.

Lucy   tymczasem   powtarzała   sobie   nad   zlewem   od   dawna   wyuczoną   lekcję   -   żadnego 

zaangażowania, żadnych niemądrych uczuć, koniec z ryzykiem. To potem tylko boli. Teraz napiją 

się kawy, a później odeśle pana McClouda do jego domu. Musi przecież przeczytać książkę, którą 

dostała od Franka na gwiazdkę. Sześćset trzydzieści cztery strony plus przypisy; powinno wystar­

background image

czyć na jakiś czas.

- Mmmm, jaka dobra kawa - pochwalił Stone, obejmując dłońmi gorący kubek. Przez czas, 

kiedy   Lucy   nie   było   w   pobliżu,   zdołał   przemyśleć   to   i   owo   i   nabrać   do   sprawy   niezbędnego 

dystansu. - Jest takie miejsce w Atlancie - dodał - gdzie można zamówić sobie mieszankę różnych 

gatunków kawy. - To miał być tak zwany atak z flanki.

- Możesz zrobić to samo w każdym większym supermarkecie - odparła Lucy.

- Zapewne. Czy byłaś tam kiedyś?

- W Atlancie? Nawet tam mieszkałam, ale sklepu, o którym mówisz, nie pamiętam.

Nie rozwijała tematu. Stone musiał użyć specjalnych metod podpytywania.

- Atlanta nie jest podobna do większości wielkich miast - mówiła Lucy, naprowadzona 

wreszcie na właściwy tor. - Mieszkałam tam, kiedy byłam zamężna - wyjaśniła, spuszczając wzrok 

na   swe   bose   stopy.   Przesuwała   nimi   powoli   po   wypolerowanej   podłodze   werandy,   jakby 

rozkoszując się dotykiem gładkiego drewna. Stone odczuwał to razem z nią, własnymi stopami. 

Wibrujące wrażenie przenosiło się dalej, w głąb ciała.

Ciepła, łagodna bryza przepływała podmuchami przez wyspę, przynosząc zapach morskich 

rozlewisk,   nagrzanych   słońcem   cedrów,   żywiczne   tchnienie   sosen   i   coś   jeszcze.   Coś   bardzo 

subtelnego,   co   było   tylko   i   wyłącznie   nią...   Lucy.   Próbował   oprzeć   się   temu   narkotycznemu 

działaniu. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na ciemną ścianę najbliższych drzew, na migotliwe 

światło gwiazd nad cieśniną Pamlico, która błyszczała pod nimi jak srebro.

Cienka warstwa potu na plecach sprawiła, że bawełniana koszulka przywarła do poparzonej 

skóry. Zaklął cicho.

Lucy mruknęła coś ze współczuciem. Stone rozzłościł się jeszcze bardziej, choć starał się 

tego nie okazywać. Na diabła mi jej współczucie, myślał. Najbardziej chciałbym, żeby naga leżała 

teraz pode mną. Albo żebym ją miał na sobie, jeśli to lubi. Pragnął jej w każdy sposób, w jaki 

mógłby posiąść jej cudowne ciało... Ale nie po to tu przecież przyjechał. Do rzeczy, człowieku, 

powtarzał sobie, do rzeczy.

- To ty byłaś żoną Billa Hardissona, prawda? Zdawało mi się, że skądś cię znam. Chyba 

wasze zdjęcie zamieściła kronika towarzyska „Constitution” parę lat temu?

Lucy przymknęła oczy.

- Nie wiem, możliwe. - Starała się nie okazywać tego, co czuła. Przez tyle dni łudziła się, że 

tu, na Coronoke, będzie wreszcie bezpieczna, zapomni swojej przeszłości.

- No, patrzcie państwo - mówił Stone. - Spotkałem żonę Billa Hardissona. Jak myślisz, twój 

mąż ma jakieś szanse w listopadowych wyborach?

- Nie wiem - odparła zmęczonym głosem. - To mnie nie interesuje. Stone, powinieneś teraz 

dużo spać. Mam nadzieję, że kawa ci w tym nie przeszkodzi. Czy masz w domu aspirynę? Dam ci 

background image

całe opakowanie, zabierzesz je ze sobą. Weź dwie tabletki przed snem.

Widać było, że  nie chce  rozmawiać o  byłym  mężu. Gdyby  nie  ciotka, Stone  dałby jej 

spokój. Ale przecież obiecał...

- A jego matka, Alicja Hardisson - ciągnął - dała ci chyba w kość jako teściowa?

Lucy popatrzyła na niego, jakby powiedział coś niezwykłego. No cóż, to nie było łagodne 

stwierdzenie. Prowadził dochodzenie zbyt szybko i zapomniał o delikatności.

- Pani Hardisson była dla mnie wspaniała. Myślę, że miała już upatrzoną inną kandydatkę na 

synową, ale... - wzruszyła ramionami.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Tak się złożyło, że pani Hardisson była za granicą, kiedy wyjechaliśmy po kryjomu i 

wzięliśmy ślub. Widziałam, jaka była wstrząśnięta, kiedy się o tym dowiedziała.

- Była wściekła na ciebie, prawda?

Lucy bawiła się kubkiem, obracając go dookoła.

- Nie, nigdy nie zrobiła mi nic złego. Prawdę mówiąc, była dla mnie kimś w rodzaju matki. 

Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Nawet teraz, kiedy nie ma już względem mnie żadnych zobowiązań, 

jest dla mnie bardzo dobra. Zawsze będę wdzięczna losowi, że ją spotkałam na swojej drodze.

O, Boże, myślał Stone, nie mogę tego słuchać. Gdyby Lucy zmieszała z błotem całą rodzinę 

Hardissonów, naprawdę czułby się lepiej robiąc to, co robił.

- Słyszałem, że ta baba strasznie zadziera nosa - nie ustępował.

-   To   źle   słyszałeś.   Alicja   Hardisson   to   jedna   z   najbardziej   uprzejmych,   serdecznych   i 

wyrozumiałych kobiet, jakie w życiu spotkałam. Nawet kiedy miała pełne prawo być wściekła, nie 

dawała tego po sobie poznać. Na pewno była mną rozczarowana; nie dała jednak mi tego odczuć. 

Była naprawdę cudowna, przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co powiedziała Billy'emu, ale ja nigdy 

nie czułam się przy niej jak ktoś spoza ich kręgu. A przecież, Boże mój, wyglądałam wtedy i 

zachowywałam się katastrofalnie. Nie umiałam się nawet przyzwoicie ubrać. Alicja nauczyła mnie 

wszystkiego.

- Nauczyła cię, jak dama powinna wydawać pieniądze?

Siedziała na skraju ogrodowego szezlongu; jej kolana prawie stykały się z jego kolanami.

- Pieniądze? Pieniądze nie mają nic wspólnego z tym, czy się jest damą, czy nie. Być damą 

to znaczy... - patrzyła przed siebie, w ciemność - ...to znaczy zachowywać się w ten sposób, żeby 

ludzie dobrze się z tobą czuli. Widzisz, to chyba jest tak, że jeśli jesteś naprawdę pewien swojej 

wartości, nie musisz jej podbudowywać poprzez deptanie innych. Być damą to znaczy wiele, wiele 

więcej...   -   rozłożyła   ręce   bezradnym   gestem   -   ale   nie   umiem   ci   tego   lepiej   wyjaśnić.   Mogę 

powiedzieć  tylko tyle,  że  cokolwiek się  działo między Billem  a  mną, zawsze  będę  wdzięczna 

losowi za to, że poznałam panią Hardisson.

background image

Stone pochylił się do przodu, opierając łokcie na udach. Patrzył w dół, na swoje zaciśnięte 

dłonie. Alicja Hardisson nazwała tę kobietę chciwą, perfidną kłamczucha, przybłędą bez żadnych 

zasad moralnych.

Nagle zrobiło mu się niedobrze.

- Wiesz, chyba pójdę do domu... - wyjąkał. - Dziękuję ci za kolację, kąpiel, w ogóle za 

wszystko. To mi bardzo pomogło. Czuję się o wiele lepiej.

Naprawdę czuł się o wiele gorzej, ale to nie miało nic wspólnego z jego poparzoną skórą.

Wstali jednocześnie. Byli tak blisko siebie. Za blisko. Lucy cofnęła się gwałtownie i trafiła 

na krawędź krzesła. Stone wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. W zmysłowym napięciu, które 

narastało między nimi od dawna, to jedno dotknięcie wystarczyło.

Ciepło jej gładkiego, sprężystego ciała rozpaliło w nim płomień, który próbował tłumić 

przez cały wieczór. Objął silniej jej plecy. Stłumione światło, które oświetlało taras z otwartych 

drzwi   domku,   odbijało   się   w   jej   błyszczących   oczach.   Rozchyliła   usta,   jakby   chciała   coś 

powiedzieć...   Nie   powiedziała.   Stone   patrzył   głodnym   wzrokiem   na   jej   wilgotne,   nie   tknięte 

szminką wargi. W końcu pochylił się i wziął to, co już na niego czekało.

Na   ucieczkę   miała   jeszcze   czas,   mnóstwo   czasu,   ale   wiedziała,   że   nawet   nie   spróbuje. 

Wiedziała, że ma aż za wiele powodów, dla których nie powinna tego robić. Nie chciała o nich 

pamiętać.

To było nieuniknione, tak samo jak ból w sercu, który przyjdzie potem.

Jego ciepłe ciało pachniało herbatą. Zapach ten łączył się ze świeżym zapachem jej mydła i 

czymś nieuchwytnie, oszałamiająco męskim. Pierwsze muśnięcie jego ust było tak delikatne, że 

poczuła je bardziej jak lekkie tchnienie ciepła niż fizyczny dotyk. Jego wargi potem dotykały jej 

znowu, usuwały się i znowu znajdowały jej usta w krótkich, jakby przelotnych, ale zniewalających 

pocałunkach. Dłonie zsunęły się w dół, wzdłuż jej pleców i otoczyły ją w pasie, przyciskając mocno 

do podnieconego ciała Stone'a. Usta ogarnęły teraz jej usta zachłannie, z rosnącym pożądaniem. 

Usłyszała stłumiony jęk. Poparzona słońcem skóra? To przecież boli, on nie powinien...

Oboje nie powinni!

Zanim zdążyła jakoś zareagować, jego pocałunek pogłębił się jeszcze, a potem było już za 

późno, żeby się zatrzymać. Lucy mogła tylko napawać się smakiem jego ust, czuć narastający ogień 

wspólnej namiętności. Jego język odszukiwał najwrażliwsze miejsca jej ust, penetrował je głęboko, 

potem cofał się znowu, splatał się z jej językiem w cudownej pieszczocie, która rozpalała w niej 

coraz dziksze pragnienia.

Coś jeszcze próbowało ją ostrzec: Będziesz tego żałować!

Nie chciała nawet o tym myśleć.

background image

To zawsze przynosi potem cierpienie i ból!

Nie, sprzeciwiała się natrętnej myśli, Stone nigdy nie zrobi mi krzywdy! On nie musi nic 

robić. Wystarczy, że odejdzie.

Odejdzie. Ja właśnie powinnam to teraz zrobić, pomyślała Lucy. Ostatkiem woli uchyliła 

głowę. Usta Stone'a ześliznęły się po jej policzku. Odsunął się od niej. Tak bardzo chciała objąć go 

ramionami i trzymać przez resztę swego życia.

- Chyba zapomnieliśmy się oboje - wyszeptała drżącym głosem.

- Chyba tak - odpowiedział, z trudem łapiąc oddech.

Jej też brakowało tchu.

- Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, Stone... Chodzi mi o twoje plecy.

Roześmiał   się.  Zabrzmiało  to   tak   chrapliwie   i   twardo,  że  ledwie   przypominało   śmiech. 

Odwrócił się i oparł dłonie o poręcz werandy. Jej ręka wyciągnęła się w jego stronę w pełnym 

wyrazu geście. Chciała go dotknąć. Po chwili dłoń opadła. Nie powinnam go dotykać, mówiła 

sobie. Nigdzie.

Na tę myśl znowu poczuła opływającą ją falę gorąca. Niezgrabnie zbierała ze stołu nakrycia. 

Musiała się czymś zająć, zanim zrobi głupstwo. Głupstwo nie do naprawienia.

- Nie powiem ci, że żałuję tego, co się stało, bo bym skłamał - powiedział Stone. Stał 

odwrócony, z pochylonymi ramionami. Białe dżinsy opinały nisko jego wąskie biodra.

Przypomniała sobie, jak wkładał nogi w nogawki, wreszcie wciągnął swój płaski brzuch, 

żeby je zapiąć. Zrobiła się półprzytomna. Próbowała przestać patrzeć na to miejsce między jego 

nogami  i   nawet  jej  się  to  udało.  Przecież  nie  reagowała  tak  nigdy,  nawet  w  szalonych  latach 

wczesnej młodości. Nie pozwalała sobie na to, bo Lillian i Ollie Mae aż nazbyt często ją ostrzegały: 

kobieta, której spodoba się ciało mężczyzny, jest stracona.

Przy Billu nigdy nie czuła takiego podniecenia; jej krew nie wrzała, nie miękła cała jak 

wosk z pragnienia. Pod nienagannie skrojonymi garniturami ciało Billa było białe i nieprzyjemnie 

miękkie, zupełnie gładkie.

Stone był mocno owłosiony. Ciemne, kręte włosy pokrywały jego pierś, ręce i nogi. O tej 

wieczornej godzinie na twarzy miał wyraźny cień zarostu. Kiedy patrzyła ukradkiem na ciemne 

zakątki jego pach, czuła, jak nogi uginają się pod nią z wrażenia. O Boże...

- Tak - mruknęła w odpowiedzi. - To znaczy, nie... Chciałam powiedzieć, że wszystko w 

porządku. To się zdarzyło, i już. To nie ma żadnego...

Znaczenia, dokończyła w myśli. Nagle zapragnęła, żeby tak nie było. Chciała, żeby to, co 

się stało, znaczyło dla Stone'a tak wiele, jak wiele znaczyło dla niej.

Następnego ranka motorówka Keegana przywiozła pocztę i jednego pasażera. Stone jeszcze 

background image

spał, przede wszystkim dlatego, że całą noc nie mógł zmrużyć oka.

- Hej, chłopie, jesteś tam? - usłyszał czyjś głos. - Stone, czy możesz mnie wpuścić?

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Prawie dziesięć lat temu Stone zakochał się bez pamięci w ślicznej młodej dziewczynie z 

Hamilton, w stanie Massachusetts. Shirley Stocks była córką znanego chirurga. Kiedy się poznali, 

świeżo upieczona maturzystka nieśmiało przyznała się, że była już raz zaręczona.

Później dowiedział się od jej brata, Reece'a, że przed ukończeniem dziewiętnastu lat siostra 

była już zaręczona dwa razy, ale dla Stone'a nie miało to wtedy żadnego znaczenia.

Shirley reprezentowała ten sam typ ciemnej szatynki o fiołkowych oczach, który w postaci 

Elizabeth   Taylor   uosabiał   najpiękniejszą   kobietę   świata.   Jej   wygląd   wystarczał   więc   już,   żeby 

odebrać   mężczyźnie   zdolność   jasnego   myślenia.   Shirley   na   dodatek   była   słodką   istotką, 

wystarczająco inteligentną jak na męskie wymagania. Przyzwoicie traktowała swoich rodziców i 

okazywała wiele tolerancji wobec młodszego brata, który w tym czasie był w dość trudnym wieku.

Przyjaciele Stone'a mówili, że wygrał los na loterii. Napawał się ich zazdrością.

Do dziś nie może zrozumieć, dlaczego ten związek nie wytrzymał próby czasu, ale tak się 

stało.  To  prawda,  że  niewiele  łączyło  go  z  Shirley  w  sensie  psychicznym.  W  tamtych  dniach 

wyobrażał   sobie,   że   udane   współżycie   seksualne   stanowi   najlepszy   początek,   a   reszta   sama 

przyjdzie. Shirley chciała mieć dom i rodzinę, ponieważ tak została wychowana. Stone też tego 

chciał, ponieważ nie miał w swym życiu ani domu, ani prawdziwej rodziny.

Widocznie nie pragnął tego dość mocno.

W czasach swego związku z Shirley był świeżo akredytowanym reporterem, obsługującym 

kilka dzienników. W każdej chwili dnia i nocy gotów był ruszyć w poszukiwaniu tematu reportażu, 

który sprawiłby, że on, Stone, zostałby zaliczony do grona najlepszych dziennikarzy.

Ileż to razy Shirley planowała wspólny wyjazd, a potem czuła gorycz rozczarowania. Stone 

wyjeżdżał w ostatnim momencie, bo gdzieś tam, w kolejnym zakątku Nowej Anglii działo się coś 

ważnego. Stara kobieta z parasolem przyczyniała się do schwytania groźnego bandyty, huragan 

pustoszył wyspy Karoliny albo łódź pełna uciekinierów z Kuby, ludzi pozbawionych przez wiele 

dni wody i żywności, z trzema rodzącymi kobietami na pokładzie, próbowała umknąć statkom 

straży przybrzeżnej.

Zawsze gdzieś tam działo się coś ważnego i zawsze on musiał tam jechać, zostawiając 

Shirley samą na przyjęciu, na koncercie, na tańcach. Potem przyjeżdżał z powrotem, z kwiatami, 

słodyczami i jakimiś beznadziejnymi przeprosinami. Przez parę dni ona wciąż płakała, a Stone 

czołgał się u jej stóp. Trwało to ponad rok, aż wreszcie któregoś dnia Shirley oddała mu pierścionek 

i kazała wynosić się do diabła. Może tylko wypowiedziała to innymi słowami.

Nawet sam przed sobą nie przyznawał się, że przyjął to z ulgą. Kilka lat potem spotkał 

Shirley na lotnisku. Miała na ręku pierścionek z diamentem co najmniej trzy razy większym od 

background image

tego, który Stone podarował jej na zaręczyny. Odlatywała do Nowego Jorku, aby kupić wyprawę 

ślubną. Stone, wówczas pracujący dla IPA, jechał do Bejrutu.

Na lotnisku towarzyszyli Shirley ojciec i brat, w tym czasie już czternastoletni. Chłopiec 

zasypał Stone'a pytaniami na temat sytuacji w Libanie, kto tam do kogo strzela i dlaczego. Stone 

zdał sobie sprawę, że ten dociekliwy nastolatek jest mu bliższy niż kiedykolwiek była jego siostra. 

Gdy   ogłoszono   jego   lot,   ucałował   na   pożegnanie   swoją   byłą   narzeczoną   i   złożył   jej   życzenia 

szczęścia na nowej drodze życia. Doktor Stocks zignorował jego wyciągniętą rękę. Stone poczuł się 

wówczas jak niewdzięczny łajdak. Kiedy jednak żegnał się z Reece'em gestem: „przebij piątkę”, 

ogarnęło go wzruszenie.

Fakt, że byli ze sobą w kontakcie przez następne lata, należało zawdzięczać głównie jego 

młodemu   przyjacielowi,   ale   naprawdę   lubił   te   ich   rzadkie   spotkania   czy   telefony.   Być   może 

dzieciak przypominał mu jego samego z młodych lat. Miał ten sam wewnętrzny niepokój i tyle 

idealizmu, że nie było to ani modne, ani praktyczne.

Pisywali do siebie co jakiś czas. W jednym z dawniejszych listów Reece przesłał mu zestaw 

wycinków   o   ślubie   swojej   siostry   z   bostońskim   doradcą   giełdowym.   Stone   przyglądał   się 

niewyraźnym zdjęciom oszałamiającej panny młodej i jej przystojnego partnera, próbując prze­

konać samego siebie, że chciałby być na jego miejscu.

Nie przekonał. Miał jedynie jakieś poczucie winy. I ulgi... No, co tu kryć, ogromnej ulgi.

Często zastanawiał się nad sobą. Myślał o tym swoim egoizmie, bo jakże inaczej to nazwać, 

egoizmie,   który   kazał   mu   przełożyć   swoje   ambicje   nad   potrzeby   ukochanej   kobiety.   Nie 

doświadczył potrzeby dawania czegoś z siebie. Byłby złym mężem. Teraz przynajmniej Shirley jest 

szczęśliwa i w gruncie rzeczy jemu to zawdzięcza. Podobno ma z tym swoim, jak mu tam, troje 

dzieci i pracują pewnie nad czwartym.

A co on osiągnął w tym czasie?

Kilka dziennikarskich nagród, jakieś tam uznanie w środowisku i nie tylko, niezły status 

materialny i nieco satysfakcji. Oprócz tego czterdziestoprocentową utratę słuchu w jednym uchu i 

interesujący zestaw blizn na całym ciele.

Natomiast teraz ma w domu gościa, który studiuje dziennikarstwo i dla którego jest wzorem 

i bohaterem.

Nigdy nie czuł się bohaterem, szczególnie w tej chwili.

- Człowieku, wyglądasz jak przypalony diabeł - zauważył ze śmiechem Reece. W ciągu paru 

godzin swojego pobytu zdążył skonsumować pół torby chipsów, trzy czerstwe bułki z cynamonem, 

ostatek salami i wypić pół litra mleka. Teraz przeszukiwał lodówkę w nadziei, że znajdzie coś 

jeszcze.

background image

Stone spojrzał na niego, łagodnie mówiąc, bez entuzjazmu. Po pierwsze, nie był w stanie się 

nawet   ogolić.   Schodząca   z   twarzy   skóra   swędziała   go   pod   niemniej   swędzącym   trzydniowym 

zarostem i doprawdy nie był w nastroju do wysłuchiwania komentarzy faceta, który wyglądał jak 

męska gwiazda popularnego serialu.

- Szukasz czegoś do jedzenia? Przecież dopiero minęła jedenasta.

- Jechałem przez całą noc. Wszystko po drodze było pozamykane - pożalił się zgłodniały 

gość.

Stone   postanowił   zapomnieć   na   jakiś   czas   o   swoich   problemach.   Jest   spora   szansa,   że 

Reece, z natury ciekawski i gaduła, nie da mu czasu na niepotrzebne rozmyślania.

- Jeżeli jesteś głodny, to odsuń się od tej lodówki - zamruczał. - Masz szczęście; umiem 

robić wspaniałe kanapki z sardynkami i kiszoną kapustą. Cebulę dodaję na życzenie gości.

- Mówisz poważnie?

- Chcesz coś zjeść czy nie? Nie jesteś w swoim domu w mieście, gdzie podnosisz słuchawkę 

i przywożą ci, co chcesz.

Reece nie był wybredny. Jedzenie to jedzenie. Usiedli do posiłku przyrządzonego naprędce 

z tego, co jeszcze zostało, i rozmawiali o studiach Reece'a, o sytuacji na Bałkanach i politycznych 

planach niektórych jego nauczycieli.

Stone wysunął problem dziennikarskiego obiektywizmu. Wdali się w gorącą dyskusję o 

uprzedzeniach, nastawieniach, subiektywnych sądach i ich roli w polityce. Nie doszli do żadnych 

konstruktywnych rozwiązań, ale w  tym  czasie  zjedli wszystko, co nadawało się do spożycia i 

opróżnili ostatnie sześć puszek piwa. Stone poczuł się znacznie lepiej. Było mu dobrze do chwili, 

kiedy Reece wyprostował się na krześle, gwizdnął cicho i zakomunikował:

- Chyba rzucę okiem na plażę. Zobaczymy się później, dobrze?

Stone wiedział aż nadto dobrze, na co Reece chce rzucić okiem. Z pewnością nie chodziło 

mu o krajobraz.

- Proszę bardzo. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zostanę w domu?

- Jasne, człowieku! Z taką skórą nie wychodziłbym na słońce do końca tygodnia.

Już to widzę, pomyślał Stone z goryczą.

- Idź tą ścieżką aż do dużego, wyschniętego cedru tuż przy plaży - objaśnił. - Wtedy z 

prawej strony zobaczysz na wodzie boje, znajdujące się o jakieś trzydzieści metrów od brzegu. Ten 

fragment   zatoki   jest   bezpieczny   i   wystarczająco   głęboki,   żeby   sobie   popływać.   -   Miał   spore 

wątpliwości, czy Reece zamierzał rzeczywiście pływać.

Widział z tarasu, jak chłopak biegnie piaszczystą ścieżką z ręcznikiem owiniętym wokół 

muskularnej szyi, w opiętych czerwonych kąpielówkach wielkości damskiej chustki do nosa. Po 

chwili Stone zamknął oczy i próbował się zdrzemnąć, ale organizm, mimo zmęczenia, nie chciał się 

background image

podporządkować  jego  woli.  leszcze  później,  już  w   łóżku,  kręcił  się   i  przewracał  tyle  razy,  aż 

poparzona skóra sprzeciwiła się dalszym kontaktom z pościelą. Wyszedł znowu na taras i siedział 

tam do świtu, patrząc na sąsiedni domek. Myślał o kobiecie, która tam teraz spała z rozrzuconymi 

długimi nogami. Zastanawiał się, po co przywołał w wyobraźni ten obraz. Co on by tam robił? 

Wiedział dokładnie, co chciałby robić.

Lucy oddaliła się od brzegu na tyle, że woda sięgnęła jej do bioder. Wtedy zanurkowała i 

płynęła   tak   długo,   aż   brakło   jej   powietrza.   Potem   zaczęła   pływać   tam   i   z   powrotem,   ostro   i 

metodycznie, aż jej nogi i ramiona stały się jak z ołowiu, aż ich uderzenia ledwie muskały wodę.

To  na   nic,   pomyślała.   Mogłabym   popłynąć   na   Bermudy  i   z   powrotem   i   to   by   nic   nie 

pomogło.   Tak,   kochana,   niczego   się   nie   nauczyłaś,   karciła   samą   siebie.   Podobno   od   dawna 

wiedziałaś, co to znaczy zapragnąć czegoś, czego nigdy nie będzie można mieć; co to znaczy brać 

złudzenia za rzeczywistość. Przerabiałaś ten temat tyle razy i co? Groch o ścianę.

- Hej, jaka tam jest woda? - usłyszała od brzegu.

Ręka   zamarła   w   kolejnym   ruchu,   stopy   zanurzyły   się   pod   wodę.   Musiała   zrobić   kilka 

szerokich ruchów ramionami, żeby utrzymać się na powierzchni. Mrugając zalanymi słoną wodą 

oczami, spojrzała w kierunku brzegu. Zobaczyła męską sylwetkę, płynącą w jej stronę, i jej serce 

załomotało z całą siłą w piersi.

Po chwili uspokoiło się. To nie mógł być Stone. A jeśli to nie jest Stone, to może sobie być, 

kim chce. Co ją to obchodzi?

Mężczyzna był już całkiem blisko. Młody i piekielnie przystojny. Świetnie zbudowany; 

dziewczyny   mówią   o   takim   pośród   stłumionych   śmieszków   i   porozumiewawczych   spojrzeń: 

„Kaaawał chłopa”.

- Można popływać - objaśniła. - Cztery razy tam i z powrotem między bojkami to prawie 

kilometr.

- Tak mi się wydawało - odparł Reece, który wcale nie zauważył bojek. Podziwiał właśnie 

imponujący obiekt, który z tarasu Stone'a widział tylko z tyłu i z boku. Od przodu widok był 

jeszcze bardziej fascynujący.

Dziewczyna była nieco starsza, niż się spodziewał, ale od jakiegoś czasu był wyznawcą 

teorii, że najlepsze kobiety są jak szlachetne wina, z wiekiem nabierają prawdziwej klasy.

Mieli   już   za   sobą   towarzyskie   wstępy.   Kiedy   Lucy   stwierdziła,   że   jest   zmęczona,   i 

skierowała się do brzegu, Reece podążał za nią jak wierny spaniel.

Cóż miała robić? Nie krył swojego zachwytu, ale też nie stawał się napastliwy. Był po 

prostu   miły.   Lucy   uznała,   że   właśnie   teraz   przydałby   się   jej   przyjaciel,   nawet   o   dziesięć   lat 

młodszy.

background image

- W którym domku mieszkasz? - zapytał.

Wskazała mu dach wyłaniający się zza drzew. Jeśli w jakimś momencie ten chłopiec zrobi 

się natrętny, zawsze może zamknąć na haczyk zewnętrzne drzwi.

- Jestem gościem Stone'a McClouda - ciągnął. - Pewnie już go znasz. To mój przyjaciel z 

dawnych czasów. Tak naprawdę dzięki niemu studiuję teraz dziennikarstwo.

Lucy   nie   chciała   rozmawiać   o   McCloudzie.   Nie   chciała   nawet   o   nim   myśleć.   Reece 

powiedział jej, w jaki sposób Stone zarabia na życie, bo jednak o to spytała. Potem zmienili temat.

- Skąd jesteś? - zapytała. Reece z zapałem suszył na słońcu swoje ciemnoblond włosy, 

przeczesując je palcami i napinając przy tym mięśnie ramion.

- Z Massachusetts. A ty?

-   Z   różnych   miejsc.   -   Nie   chciała   mówić   o   sobie.   Chyba   wcale   nie   miała   ochoty   na 

rozmowę,   ale   lepsze   to,   niż   znowu   bić   się   z   tamtymi   myślami.   Zapytała   go,   czy   ma   jakieś 

rodzeństwo.

To, niestety, znowu sprawiło, że zaczęli mówić o McCloudzie.

- Mam siostrę, Shirley. Dzięki niej poznałem Stone'a. Byłem wtedy małym dzieciakiem. 

Shirley jest ode mnie dużo starsza. Była zaręczona ze Stone'em. Moja siostra ciągle się z kimś 

zaręczała. Tak jak ciągle bawiła się lalkami. Mówiła, że wypruje mi wątrobę, jeśli ich dotknę. Cały 

czas opowiadała o tym, że będzie miała własny dom z pokojówką, kucharką i tak dalej. Nie umiała 

myśleć o niczym innym poza tym, że kiedyś będzie żoną i matką. Wyobrażasz sobie, że teraz jakaś 

dziewczyna mogłaby być tak głupia, żeby się do tego przyznawać, nawet gdyby też tylko o tym 

myślała?

Lucy roześmiała się. Owszem, zna taką dziewczynę. Wbrew temu, co głoszą feministki, 

niektóre kobiety mają silny pociąg do budowania własnego gniazda. Czyż ona sarna nie woziła od 

Luizjany do Teksasu, od Teksasu do Georgii, a potem od Georgii do Północnej Karoliny tych 

przerośniętych   roślin   w   doniczkach,   starych   fotografii   w   zniszczonych   ramkach,   wiklinowego 

koszyka, do którego tatuś wrzucał skarpetki i koszule do zacerowania, choć kobiety, które to robiły, 

ciągle się zmieniały. Woziła też ze sobą obdrapaną gitarę, która musiała stać w kącie każdego 

kolejnego miejsca nazywanego domem.

Już dawno stała się niezależna, zarabiała na siebie i nie potrzebowała niczyjej pomocy. 

Umiała jednak współczuć kobiecie, która kiedyś marzyła o stworzeniu domu i urodzeniu dzieci 

pewnemu szczupłemu, ciemnowłosemu mężczyźnie o szarych oczach, mężczyźnie, którego zmar­

szczone   brwi   sprawiały,   że   słońce   zachodziło   za   chmury,   a   uśmiech   rozjaśniał   wszystko 

dodatkowym blaskiem.

Chciała   wiedzieć,   które   z   nich   zerwało   zaręczyny,   ale   właśnie   dlatego,   że   chciała 

dowiedzieć się tak bardzo, nie zapytała. Reece zaczął już mówić o szansach drużyny Heelsów na 

background image

zdobycie pucharu w przyszłym roku po tym, jak utracili trzech najlepszych zawodników. Nawet nie 

zauważył,   że   Lucy   odpowiada   trochę   nie   na   temat.   Mówił   dalej   o   sporcie,   kiedy   zapadła   w 

drzemkę.

Miły chłopak, myślała sobie, leżąc na brzuchu, podczas gdy późnopopołudniowe słońce 

ogrzewało przyjemnie jej  ciało. Sympatyczny i niekłopotliwy towarzysz. To chyba właśnie to, 

czego jej teraz trzeba. Samotni mają za dużo czasu na myślenie.

- Może usmażylibyśmy dziś sznycle po wiedeńsku? - zaproponował. - Ale muszę najpierw 

pojechać po zakupy. Ogołociłem lodówkę Stone'a ze wszystkich zapasów, a po tej kąpieli jestem 

wściekle głodny. Wybierzesz się ze mną?

Stone czekał już pod jej domem, kiedy wróciła z plaży. W niektórych miejscach zeszła mu 

skóra. Na kim innym może wyglądałoby to nieciekawie, ale na nim nie. Wręcz przeciwnie. Może 

dlatego, że jakakolwiek oznaka ludzkiej słabości u tego aż nazbyt odpornego mężczyzny robiła tak 

rozbrajające wrażenie...

- Wyglądasz, jakbyś niedawno nieźle się bawiła - stwierdził, gdy Lucy weszła na werandę i 

rzuciła na oparcie krzesła unurzany w piasku ręcznik.

- A ty wyglądasz, jakbyś się teraz dobrze bawił - odpaliła.

Wcale na takiego nie wyglądał. Może był już bledszy, leżał wygodnie na jej ogrodowym 

szezlongu, ale było w nim coś takiego - może w pochyleniu ramion, może w wyrazie szarych oczu, 

co mówiło, że nie czuje się dobrze.

- Wyobrażam sobie, że spotkałaś już mojego gościa?

- Reece'a? Tak, spotkałam. Czy chciałeś czegoś ode mnie? - zapytała, akcentując ostatnie 

zdanie. - Umówiłam się z Reece'em na przystani. Muszę tylko wziąć prysznic i zmienić ubranie, 

więc...

- Jest trochę za młody dla ciebie, prawda?

Lucy uniosła brwi.

- Doprawdy? To może go zaadoptuję.

- Jego rodzice nie zgodzą się na to.

- Ma także siostrę, prawda? Shirley...

-   Co   on   ci   mówił   o...   Zresztą   to   nie   ma   znaczenia.   Zapomnijmy   o   tym.   Po   prostu 

zapomnijmy, dobrze? - uniósł się nieco na szezlongu.

- Już to zrobiłam.

Stone stanął teraz w drzwiach. Wyglądało to tak, jakby nie zamierzał się stamtąd ruszyć. 

Lucy musiała przecisnąć się tuż koło niego.

- Lucy? - Był tak blisko, że czuła lekko miętowy zapach jego pasty do zębów. Miał na sobie 

background image

te same wypłowiałe dżinsy i spraną koszulę. - Czy moglibyśmy porozmawiać?

- Chyba nie, Stone. Mówiłam ci, że mam się spotkać...

- Wiem, z Reece'em. Macie zamiar popływać w blasku księżyca. Księżyc wzejdzie jednak 

dopiero za osiem godzin, więc poświęć mi parę minut, dobrze?

Widziała, że niedawno się golił. Jego wilgotne włosy nosiły ślady grzebienia. Dopiero co 

wyszedł spod prysznica, a ona nadal lepiła się od morskiej soli i piasku.

- Stone, naprawdę nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać. - Próbowała wejść do domku, 

ale Stone wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka w powolnej, zamierzonej pieszczocie. Potem jego 

ręka opadła na ramię Lucy. Spojrzała na niego z nagłym smutkiem w oczach.

- Proszę cię - wyszeptała. - Nie rób tego.

- To nie bądź taka uparta. - Sięgnął druga ręką, żeby przymknąć drzwi, po czym przyciągnął 

ją do  siebie. Nie  opierała  się.  Powietrze  wokół nich  dwojga nagle  wypełniło  się  żarem. Lucy 

próbowała złapać oddech, chciała oprzeć się temu, czego tak pragnęła.

- Stone, ja nie wiem, czego ty możesz chcieć ode mnie.

- Owszem, wiesz - odpowiedział cicho. Jego ręce otoczyły talię, po czym ześliznęły się 

niżej, obejmując krągłość bioder. - Tak, moja pani, wiesz aż za dobrze, czego chcę, ponieważ sama 

chcesz tego tak samo jak ja. A ja pragnę tego tak bardzo, że muszę spróbować...

- Ale przecież my się nawet nie lubimy - kłamała. - To nie ma sensu!

-   Udowodnij   mi,   że   się   nie   lubimy...   -   westchnął,   przyciskając   głowę   Lucy   do   swego 

ramienia. Jej wilgotny, pełen piasku kostium kąpielowy przywarł ciasno do jego suchego, ciepłego 

ciała.   Mocny,   zdrowy   zapach   kobiety   owionął   go   gorącą   falą.   Był   podniecony   i   zły.   Jego 

podniecenie pobudziło zmysły Lucy; gniew tylko wzmocnił ten efekt. Lucy nie wiedziała, dlaczego 

Stone jest zły, ale to nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia oprócz pragnienia, które 

przyciągnęło ich do siebie, jak magnes przyciąga stal.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - mówił Stone gardłowym szeptem, chowając twarz w 

zagłębieniu jej szyi. - Zamiast spad, wyobrażam sobie, jak by to było położyć cię pod sobą i...

- Nie - prosiła Lucy. - Nie mów o tym!

Jego język pieścił skórę dziewczyny małymi, kolistymi ruchami.

- Nie muszę tego mówić. Ty i tak myślisz o tym samym, co ja.

- Nie, wcale nie!

Krok po kroku, Stone popychał ją do wnętrza domku, podpierając ramionami, wsuwając 

swe muskularne uda między jej nogi w sposób, który wzmagał pożądanie Lucy do utraty zmysłów.

W samych drzwiach chwycił zębami czubek jej podbródka. Krzyknęła cicho. Zanim zdołała 

się odwrócić, objął ustami jej wargi i wtedy było już za późno.

- Nawet nie zamknęliśmy drzwi na haczyk - wyszeptała po długiej chwili. Stała i czekała na 

background image

niego, kiedy ruszył w kierunku wyjścia.

-   Teraz   już   są   zamknięte   -   powiedział,   podejmując   przerwane   działania   w   tym   samym 

miejscu.

W końcu znaleźli się w sypialni, chociaż jeszcze nie w łóżku. Stone oparł się o krawędź 

komody i powoli zsuwał ramiączka niebieskiego kostiumu Lucy.

Przyciśnięta do nabrzmiałego miejsca między jego nogami, Lucy czuła ten żar, tę fizyczną 

gotowość; jej ciało odpowiadało na to tak gwałtownie, że, drżąc, nie mogła już ustać na nogach.

- Będziemy tego żałować - powiedziała, próbując po raz ostatni się opanować.

- Bardziej żałowalibyśmy, gdybyśmy tego nie zrobili. - Stone znowu objął wargami jej usta 

w natarczywym żądaniu, któremu tak chętnie się poddawała.

Nie chciał jej ponaglać. Wyobrażał sobie tę chwilę, odkąd pierwszy raz zobaczył Lucy. Nie 

zastanawiał się wtedy, czy to będzie w porządku, czy nie, nie myślał nawet, że mogą tego potem 

żałować. Zniósłby ten żal, gdyby trzeba było. Teraz myślał już tylko o tym, żeby trzymać ją w 

ramionach, kochać się z nią do chwili, gdy oboje zostawią za sobą wszystkie myśli... a potem robić 

to znowu i znowu.

Być może potem mógłby się zastanowić, czy to, co jest między nimi, ma sens, czy nie. Bo to 

coś istniało aż nadto realnie. Miał tylko nadzieję, że jest to jedynie pociąg fizyczny. Życie nauczyło 

go, że nie powinien myśleć o niczym więcej.

Jej usta były jak chłodny jedwab, ich wnętrze również przypominało jedwab, ale jakże 

gorący. Całował je, czując na swych wargach sól, słodycz, wreszcie jakąś esencję smaków, których 

nie sposób opisać. Lucy była bardziej oszałamiająca niż jakakolwiek kobieta, którą kiedykolwiek 

znał, z którą się kiedykolwiek kochał.

Rozpięła jego koszulę, odpięła górne zatrzaski dżinsów. Stone jęknął.

- Kochanie, nawet mnie tam nie dotykaj. Czekałem na to za długo...

Lucy  zmusiła   swe  dłonie,  żeby  przesunęły  się   wyżej,  pomiędzy  pasek  spodni  Stone'a   i 

gęstwinę włosów na piersi. Poczuła pod palcami nieregularną linię blizny; zatrzymała się tu przez 

chwilę, ale po chwili przestała o niej myśleć.

Stone był taki cudowny; tak bardzo go pragnęła. Nigdy w życiu nie odczuwała tego w ten 

sposób   -   dziki,   naglący   głód   dotykania,   smakowania,   doświadczania   mężczyzny   wszelkimi 

zmysłami, stawania się częścią jego ciała, jego doznań, wszystkiego, co nim jest.

Ukrył  twarz  pomiędzy   jej  piersi,  zbliżając   je  do   siebie   dłońmi,   pieszcząc   kciukami   ich 

napięte, twarde koniuszki. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem, uda napięły się j rozluźniły. Myślała, że 

za chwilę zemdleje w uścisku jego ramion.

- Na łóżko... - westchnęła cicho. - Nogi mam jak z waty...

- Ja też... wszystko... poza jednym... - odparł Stone, śmiejąc się chrapliwie.

background image

Gdzieś pomiędzy komodą a łóżkiem Stone pozbył się reszty ubrania. Kostium Lucy zsunięty 

był   już  do  bioder;  dziewczyna  zsunęła  go  niżej,  aż  spadł  na  podłogę.  Na  udach  i   pośladkach 

pozostały grudki grubego piasku, ale jakież to mogło mieć znaczenie.

Stone przez długą chwilę stał jeszcze obok łóżka i patrzył na kobietę, leżącą w poprzek 

posłania. Była jego spełnionym marzeniem i czymś więcej, o czym nawet nie potrafił marzyć. 

Bledszy odcień ciała, gdzie nie tknęło jej słonce, podkreślał tylko małe, brązowe sutki i wąski pasek 

złotych włosów, który krył się pod jej płaskim brzuchem.

Była wspaniała. Była niewiarygodna. To była... Lucy.

- Stone, gdzie to zarobiłeś? - zapytała po chwili, dotykając trzech małych, okrągłych blizn 

na wewnętrznej części lewego uda.

- Jakieś pięćset kilometrów na południe od Bagdadu.

- A to? - dotknęła blizny na jego brzuchu.

- W Somalii.

- Kiedy mówiłeś, że jesteś dziennikarzem, nie wyobrażałam sobie... To znaczy, myślałam... 

A to?

Ale Stone nie chciał rozmawiać o swoich bliznach. Nie miał ochoty rozmawiać o tym, co 

robił. Przez tyle lat przemierzał kulę ziemską, bojąc się zatrzymać gdziekolwiek, odrzucając myśl o 

związaniu się z kimkolwiek. Bał się, że te więzy mogą zostać brutalnie zerwane, a to, co zdarzy się 

potem, może być ponad jego siły.

Lucy też miała dość słów. Stłumione pragnienia odezwały się z tak bolesną siłą, że chciała 

doświadczyć wszystkiego, natychmiast.

Kiedyś wszystko się skończy. Może jutro czy za tydzień. Stone odejdzie.

Czy będzie za nim tęskniła? Pewnie tak.

Czy jednak ta świadomość może powstrzymać ją teraz? Nigdy w życiu!

Pierwszy   wspólny   orgazm   był   jak   eksplozja.   Wystarczył   tylko   jeszcze   jeden   głęboki, 

żarliwy   pocałunek,   wystarczyło,   żeby   jego   ręka   posunęła   się   w   dół   jej   brzucha,   a   ręka   Lucy 

dotknęła jego napiętej pożądaniem męskości.

Ze stłumionym okrzykiem sięgnął do kieszeni dżinsów i rozdarł foliową paczuszkę. Po 

chwili przewrócił Lucy na plecy i wsunął się między jej uda.

- A mówiłem, żebyś nie igrała z ogniem - powiedział, zaciskając zęby.

Lucy przylgnęła do niego całym ciałem. Patrząc mu prosto w oczy, szepnęła:

- Nigdy nie słuchałam dobrych rad. To moja jedyna wada...

Nie rozmawiali dłużej. Stone wszedł w nią, a Lucy otoczyła go swymi długimi nogami i 

zagryzła wargi. Jej twarz, oblał ciemny rumieniec namiętności.

- Jesteś taka piękna... zbyt piękna... nie wytrzymam dłużej...

background image

Znowu to stało się za szybko, ale żadne z nich nie mogło czekać. Stone osunął się na Lucy 

pogrążony w kojącym półśnie spełnienia, a ona objęła czule jego ciężkie ciało, dopóki nie ułożył się 

obok niej.

Potem wziął ją znowu. Tym razem uniósł Lucy do góry i posadził na swoich biodrach, 

napawając się jej pięknością, siłą, szczerą, naturalną radością, która opromieniała jej twarz.

Miała w sobie siłę, szczerość, jakąś wewnętrzną niewinność, ani śladu przewrotności czy 

zła... To była prawdziwa Lucy, nawet jeśli...

Ale   ona   zaczęła   się   poruszać   i   nie   było   już   czasu   na   jakąkolwiek   myśl,   jakiekolwiek 

wątpliwości,   na   nic   więcej   poza   tą   dziką,   niewiarygodną   rozkoszą,   która   niweczyła   wszelki 

rozsądek.   Położył   dłonie   na   jej   biodrach   i   wsunął   się   w   nią.   Jego   ruchy   stawały   się   coraz 

gwałtowniejsze. Ich głośne, nierówne oddechy wdzierały się w ciszę późnego popołudnia wraz ze 

strzępami słów albo cichymi, stłumionymi okrzykami. Wreszcie wszystko zakończyło się głośnym, 

urywanym jękiem, po którym zapadła cisza.

Teraz Lucy osunęła się na Stone'a, a on przytulił ją do siebie. Otaczał ich zapach seksu i 

świeżej   pościeli.   Delikatny   powiew   morskiej   bryzy   wśliznął   się   przez   otwarte   okno,   chłodząc 

wilgotne ciała. Stone głaskał leciutko gładkie plecy Lucy, po czym z czułością zsunął dłonie na 

krągłość pośladków, napawając się twardością jej zdrowego ciała.

O Boże, jaka była wspaniała! Nawet teraz, półżywy ze zmęczenia, pragnął jej znowu.

Znał w swoim życiu wiele kobiet, choć był dość wybredny. Nigdy jednak nie spotkał takiej 

jak ona, nie odczuwał tego, co odczuwał teraz. Zawodziły wszelkie próby porównań, ale obawiał 

się, że kochanie się z Lucy może dotyczyć nie tylko jego fizycznych doznań.

Do diabła, to może okazać się niebezpieczne.

Przyglądał się jej przez długi czas. Spała spokojnie jak dziecko. Nie - może raczej jak kotka, 

ułożona tak, jakby nie miała kości. Nawet  mruczała jak kotka; cichy, delikatny dźwięk, który 

dobiegał gdzieś z głębi jej gardła.

Myślał   o   jej   małżeństwie;   zastanawiał   się,   co   Lucy   dostrzegła   w   kuzynie   Billu.   Jasne 

bowiem było, co on w niej zobaczył. To samo, co zobaczyłby każdy mężczyzna.

Każdy mężczyzna, również Reece, pomyślał Stone, złorzecząc pod nosem; ktoś bowiem 

zaczął dobijać się do drzwi.

- Hej, Lucy, jesteś tam? - potem przerwa i znowu: - Jest tam kto? - Drzwi łomotały o 

drewnianą framugę. - Stone? Czy jest z tobą Lucy?

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jego umysł zaczął sprawnie analizować sytuację. Nie spieszył się mimo tego, że obok leżała 

śpiąca   Lucy,   a   Reece   był   o   parę   metrów   dalej   i   dobijał   się   do   drzwi.   Już   nie   mógł   udawać 

obiektywnego obserwatora; sytuacja nie dawała mu takiej możliwości. Tym razem wskoczył do 

studni, nie sprawdzając, jak jest głęboka. Działał pod wpływem impulsu, choć zwykle J.Stone 

McCloud, akredytowany korespondent IPA, człowiek z ogromnym doświadczeniem i świetnymi 

perspektywami, nie miał w sobie żadnych skłonności do impulsywnego działania. Ani w sprawach 

zawodowych, ani też w życiu osobistym.

Dlaczego więc to zrobił?

Odpowiedział sobie natychmiast: gdzie tu w ogóle jest problem? Chciał ją mieć, a ona nie 

stawiała oporu, prawda?

- Nieprawda - zaprotestował na głos. W obecnych czasach mężczyzna, który choć trochę 

myśli, nie postępuje tak nieodpowiedzialnie.

Zaklął cicho. Idioto, wymyślał sobie w duchu, wyobrażałeś sobie, że panujesz nad sytuacją! 

Dumny byłeś z tego, że umiesz patrzeć z boku i oddzielić prawdę od plew. Cholerny idioto!

Lucy poruszyła się we śnie i jej pośladki dotknęły jego brzucha. Poniżej poruszyło się coś, 

co już nie należało do Lucy. Zaklął znowu, odsunął się i niechętnie spuścił stopy na podłogę. 

Wykrzywił   usta   w   pełnym   goryczy   uśmiechu.   Wystarczyło   tylko,   że   zobaczył   ją   z   innym 

mężczyzną - młodszym, silniejszym - by zaczął zachowywać się jak dziki ogier, który chce mieć 

tylko dla siebie ulubioną klacz. Lucy przekręciła się na drugi bok i nie czuł już dotyku jej ciała. 

Odruchowo, jakby mu czegoś zabrakło, wyciągnął rękę w jej stronę.

-  Cześć,  jak  się   masz   -   zamruczała   sennie   Lucy,  jeszcze   nie   otwierając  oczu.  -   Chyba 

zasnęłam, prawda?

Stone pochylił się nad nią; jego uśmiech był dziwnie gorzki.

- Oboje zasnęliśmy.

Lucy mrugała powiekami, oślepiona blaskiem przedwieczornego słońca. Patrzyła na niego. 

Przez krótką chwilę zobaczył w jej oczach coś, co sprawiło, że na chwilę przestał oddychać. Wtedy 

jednak rozległo się znowu łomotanie Reece'a. Wołał coś o kolacji na plaży. Stone uznał, że twarz 

Lucy wyraża tylko zakłopotanie.

Może też zastanawiała się, co robić. Była między młotem a kowadłem...

- Czy mam się go pozbyć?

- Nie...

Stone nie mógł opanować gonitwy myśli. Potrzebował czasu, spokoju. Tymczasem o parę 

kroków stąd awanturował się ten smarkacz i robił wrażenie, jakby miał za chwilę wyrwać drzwi z 

background image

zawiasów.

- Pójdę do niego. - Lucy zsunęła się z łóżka i powolnym ruchem sięgnęła po sukienkę.

- Poczekaj. Ja pójdę - odparł Stone. Włożył szybko dżinsy, chwycił koszulę i przygładził 

potargane włosy. Próbował za wszelką cenę nie wyglądać na człowieka, który przed chwilą wstał z 

pościeli. Poszedł powoli w stronę drzwi.

- Stone? Co się dzieje? Przecież to domek Lucy!

-   Ona   jest...   no...   w   łazience.   Przepraszam   za   te   drzwi;   musiałem   je   zamknąć   z 

przyzwyczajenia. Przyszedłem pożyczyć od niej książkę.

- W porządku, nie ma sprawy. Poobijałem sobie tylko palce. - Widać było, że Reece aż się 

gotuje z ciekawości, ale ma dość rozumu, żeby nie nalegać. Udawał zainteresowanie meblami na 

tarasie, choć były prawie takie same, jak w domku obok.

Stone z ociąganiem usunął się wreszcie z przejścia, wpuszczając Reece'a do środka.

- Lucy zaraz wyjdzie - mówił. - Musiała tylko...

-   W   porządku,   człowieku,   poczekam.   -   Reece   rozejrzał   się   po   pokoju   z   pewnym 

zakłopotaniem. Potem spojrzał wprost na Stone'a. Odetchnął głęboko i powiedział : - Słuchaj, stary, 

jeśli wam przeszkadzam, to mi powiedz. Zabieram się i idę. Jeżeli macie jakieś plany...

- Dama decyduje za siebie. Zapytaj ją.

-   Już   to   zrobiłem.   To   znaczy   pytałem   ją,   czy   chciałaby   zjeść   dzisiaj   kolację   na   plaży. 

Myślałem, że wszystko już załatwione, ale jeśli...

- Jak załatwione, to załatwione - powiedział Stone, wzruszając ramionami. Znaczy to chyba, 

że ma się wynosić.

Został   jednak.   Tymczasem   Reece   buszował   po   pokoju.   Wziął   ze   stolika   grubą, 

prowizorycznie obłożoną książkę. Popatrzył na tytuł, po czym odłożył na leżący obok stos innych 

książek. Stos zachwiał się i wszystko rozsypało się po gładkiej, drewnianej powierzchni. Potem 

podszedł do pudła z gitarą. Otworzył je, przebiegł palcem po strunach i odstawił do kąta.

Stone   podszedł   szybko,   żeby   podtrzymać   pudło,   zanim   osunie   się   na   podłogę.   Potem 

podszedł do stolika i ułożył książki od nowa. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się dziwnie, ale w 

końcu niedawno wyszedł ze szpitala.

Reece przyglądał mu się uważnie. W końcu wzruszył ramionami.

- Posłuchaj, przecież możesz do nas dołączyć. Miałem pojechać z Lucy do Hatteras, kupić 

sznycle i trochę piwa, a potem wrócić i spędzić noc na plaży, patrząc na gwiazdy i księżyc. Wydaje 

mi się, że i tak byłem ci winien kolację. Co najmniej.

-   Co   najmniej   -   potwierdził   bez   uśmiechu   Stone.   Czuł   chęć,   żeby   przyjąć   zaproszenie. 

Zobaczył jednak chmurną minę Reece'a i poddał się.

- Nie, chyba jednak wcześniej się dziś położę. Bawcie się dobrze, dzieciaki.

background image

Reece nawet nie próbował ukryć uczucia ulgi.

Dzieciaki, psiakrew, myślał Stone w chwilę potem, wracając do swego domu. Reece może 

jest jeszcze na tyle smarkaty, żeby nie wiedzieć, co robi, ale Lucy, na miłość Boga, już dość dawno 

skończyła osiemnaście lat!

Niedługo,   już   z   własnego   tarasu,   usłyszał   warkot   uruchamianej   motorówki.   Odgłos 

pracującego   silnika   przez   chwilę   brzmiał   całkiem   blisko,   po   czym   zaczął   się   oddalać.   Stone 

nasłuchiwał   jeszcze,   po   czym   pogratulował   sobie,   jaki   to   okazał   się   wyrozumiały   i 

wspaniałomyślny.

Po raz pierwszy, odkąd przyjechał na wyspę, wyciągnął walkmana i włożył kasetę Redpath. 

Fatalny wybór. Zamiast rozweselić, ta muzyka przywołała dawno wygasłe marzenia. Naprawdę nie 

potrzebował dziś smutnych piosenek o starych ludziach, opuszczonych domach i tej ściskającej 

serce   atmosfery   samotności,   która   wytrąca   człowieka   z   równowagi   i   dławi   poczuciem 

beznadziejności.

Z   trzaskiem   wyłączył   magnetofon.   Naprawdę,   wolałby   mieć   teraz   pod   ręką   coś 

mocniejszego niż piwo. Są chwile w życiu, kiedy mężczyzna tego potrzebuje. No dobrze, kochali 

się ze sobą. Nie udawali nawet, że było w tym coś więcej niż seks. Było im dobrze, tak - do diabła, 

było im wspaniale - ale to był tylko seks.

Dużo później patrzył na płonące w oddali ognisko. Zatęsknił za rytualnymi tańcami różnych 

plemion, które umiały przywołać deszcz. Niestety, na rozgwieżdżonym niebie nie było ani jednej 

chmurki. Wstał wreszcie, wypił po drodze do sypialni kubek mleka, po czym położył się spać. Jeśli 

oni zamierzali tam zostać całą noc, nie musiał o tym wiedzieć.

Niestety, jego walka z myślami nie skończyła się w łóżku.

Nie, ona tego nie zrobi, mówił sobie, nie mogąc zasnąć w środku nocy. Nie po tym, co było 

dzisiaj. Nawet jeśli była taka, jak opisywała ją Alicja - a czuł w głębi serca, że nie była - nie 

zrobiłaby tego. On by się przecież dowiedział, a Lucy, jeśli nawet nie miała zasad, to musiała mieć 

przynajmniej dość ambicji, żeby nie stawiać się w takim świetle.

Poza tym Reece to smarkacz.

O nie, do diabła, Reece nie jest już smarkaczem. Jest mężczyzną! Jeśli chociaż połowa tego, 

co pisał w listach, jest prawdą, niezły z niego ogier. W porównaniu z nim Stone w starszych latach 

college'u   był   niewiniątkiem.   Na   dodatek   z   przeczytanych   artykułów   pamiętał,   że   mężczyźni   i 

kobiety osiągają szczyt seksualnych możliwości w różnym wieku.

Ci   dwoje   mogli   pasować   do   siebie   idealnie.   Stone   nie   jest   młodzieńcem.   Seksualna 

sprawność mężczyzn pod czterdziestkę zaczyna się zmniejszać.

- Niech to jasna cholera! - mruknął ze złością, przewracając się na plecy. Leżał i patrzył na 

background image

wolno obracające się pod sufitem skrzydła chłodzącego wiatraka.

Lucy próbowała wytłumaczyć sobie, że nic się nie stało. To była tylko chwila słabości, 

której   oboje   ulegli.   W   dzisiejszych   czasach   seks   traktowany   jest   po   prostu   jak   jeszcze   jedno 

pragnienie, które można zaspokoić. Pamiętała, że jej ojciec zmieniał kobiety, kiedy tylko chciał, i 

nikt nie miał mu tego za złe.

Oczywiście   Lillian   zawsze   jeżyła   się,   kiedy   ktoś   wspominał   Ollie   Mae,   a   Ollie   Mae 

zaklinała się na wszystkie świętości, że rude włosy Lillian były po prostu farbowane, ale te dwie 

kobiety nigdy się nie spotkały. Kiedy mieszkali w Mobile, była z nimi Coralee. Biedna istota, 

zazdrosna o każdą kobietę w życiu Clarence'a Dooley, ale Coralee nie była z nimi długo. Tatko 

zwykł był mawiać, że wiatr może drzewo zgiąć albo złamać. On wolał się naginać. Prawdę mówiąc, 

naginał   też   do   swych   potrzeb   prawie   każde   boże   przykazanie.   Był   jednak   z   tym   wszystkim 

szczęśliwszy niż jakikolwiek człowiek, którego w życiu spotkała.

Jeden jedyny raz Lucy próbowała się nie ugiąć; wyciągnęła rękę po ślubną obrączkę, bo 

chciała mieć dom i dzieci, które nie wychowywałyby się jak Cyganiątka. Ta próba omal jej nie 

złamała.

Może to miało ją czegoś nauczyć, myślała, ale są nauczki, z których nie trzeba korzystać.

W niedzielę wieczór Keeganowie zaprosili swoich gości na kolację. Upiekli ryby na grillu. 

Jakaś para z Fort Wayne miała zamieszkać w byłej rezydencji Seymore'a, dalej położony domek 

wynajęła pięcioosobowa rodzina.

Lucy była zadowolona z tych odwiedzin. Reece był zabawny, ale zaczynał ją uwodzić. To 

zdarzało   jej   się   nie   pierwszy   raz   i   nauczyła   się   radzić   sobie   z   tym   problemem   łagodnie,   ale 

stanowczo, unikając otwartych konfliktów i nie raniąc męskiej ambicji podrywacza. Tym razem 

jednak wolałaby nie mieć takiego kłopotu.

Stone jej unikał. Następnego dnia po tamtej historii ona unikała go również. Potrzebowała 

czasu do namysłu. Rano wyjechała wcześnie do Hatteras i spędziła tam dzień, chodząc po sklepach, 

a potem zwiedzając muzeum. Poszła też do fryzjera i przez jakiś czas przyglądała się amatorom 

windsurfingu przy Canadian Hole.

Wizyta u fryzjera była wymyśloną naprędce wymówką. W drodze na przystań spotkała 

Reece'a, który chciał jej towarzyszyć. Wykręciła się tym właśnie, a potem musiała w Hatteras 

znaleźć fryzjera, który zechciałby ją przyjąć bez zamówienia. Nie czułaby się dobrze, gdyby Reece 

odgadł, że ta wymówka była kłamstwem.

Gdy wróciła, dowiedziała się, że Reece i Stone wypłynęli razem na ryby. Następnego dnia 

Stone popłynął na ryby sam. Z wytyczonego kąpieliska Lucy widziała, jak rzucił kotwicę o kilkaset 

background image

metrów   od   wystającego   cypla,   na   skraju   kanału.   Miał   na   sobie   koszulę,   chyba   nawet   zapiętą, 

zauważyła z zadowoleniem. Głowę przykrywał mu australijski kapelusz pasterski, który wyglądał 

tak, jakby przecwałowało po nim stado kangurów. Widać poparzenia były niezłą nauczką.

A zresztą, co mnie to obchodzi, myślała. Niech sobie chodzi po słońcu całkiem goły i 

spiecze się jak skwarka.

Gdzieś głęboko czuła jednak cichy, nieustanny ból. Czy to miało sens, czy nie, nie mogła 

przestać o nim myśleć. Nie był dla niej nikim bliskim, aby miała powód o niego dbać, i nigdy nie 

będzie, tłumaczyła sobie, ale jej serce tego nie rozumiało. Myślała o nim i troszczyła się o niego. A 

mówią, że człowiek uczy się czegoś na własnych błędach...

- Hej, popływamy razem przed tą kolacją u Keeganów? - zapytał Reece. Uprawiał biegi 

wokół wyspy, mając na sobie tylko mocno wycięte kąpielówki i ręcznik wokół szyi. Oddychał 

ciężko, a warstewka potu na jego przystojnej twarzy uwydatniała regularność rysów.

Lucy leniwie kreśliła patykiem wzory na piasku, bujając myślami gdzieś daleko. No, może 

nie aż tak daleko; jakieś kilkaset metrów stąd.

- Obiecałam Maudie, że zrobię sałatkę, a jeszcze nawet nie przygotowałam produktów.

- Masz dużo czasu. Stone nadal łowi ryby. Wypływa tam teraz co dzień. Moim zdaniem 

dawno powinien mieć tego dość; przecież to nudne zajęcie.

- Czy on zamierza być na tej kolacji?

Reece wzruszył swymi potężnymi ramionami.

- Nie mam pojęcia. Z jednej strony dają tam jedzonko za darmo, ale Stone nigdy nie był 

specjalnie towarzyski.

- Długo go znasz?

- Dość długo. Mówiłem ci, że miał zostać moim szwagrem, ale się wycofał. Wydaje mi się, 

że on zawsze był typem samotnika. Może zresztą dlatego jest taki dobry w swoim fachu - nikt z 

zewnątrz nie jest w stanie wpłynąć na tok jego myślenia.

Lucy westchnęła, słysząc słowa Reece'a. Od początku uważała, że ten człowiek zachowuje 

się jak stary borsuk: samotny, zgryźliwy, zachowujący dystans. Reece tylko potwierdził jej opinię.

- Czujesz te zapachy dolatujące od Keeganów?! Jeśli zaraz nie dostanę czegoś do jedzenia, 

to chyba padnę.

- Czy ty potrafisz myśleć tylko o jedzeniu?

- Może szanowna pani nie jest tego świadoma, ale ja jeszcze tu i ówdzie rosnę.

Lucy   roześmiała   się   i   usiadła   obok   niego   na   piasku.   Znów   czuli   się   ze   sobą   dobrze; 

widocznie Reece zrozumiał, że liczyć może tylko na jej przyjazd, i pogodził się z tym.

- Wyobraź sobie, że mam oczy i widzę - powiedziała z uśmiechem. - Jak zobaczysz się 

background image

następnym   razem   z   mamusią,   to   powiedz   jej,   że   twoje   ubranka   znowu   zrobiły   się   za   małe   - 

spojrzała wymownie na jego skąpe odzienie.

Odpowiedział   jej   spojrzeniem,   które   pewnie   już   nieraz   roztapiało   jak   wosk   dziewczęce 

serduszka.

- Zauważyłaś, no nie? Wiesz co, Lu, tu na wyspie przydałby się supermarket i jakieś miejsce 

z jedzonkiem na wynos.

- Czyżbyś planował przeprowadzić się tutaj i założyć własną firmę? Wydawało mi się, że 

studiujesz dziennikarstwo?

- Owszem, studiuję, ale mam też zmysł do robienia dobrych interesów.

- Daj spokój. Tu jest za mało miejsca. Zresztą to zniszczyłoby atmosferę tej wyspy.

- Ale ja się nie najem atmosferą - westchnął Reece. Trzepnął Lucy po plecach końcem 

ręcznika i dodał: - Idź zrobić tę sałatkę. Ja tymczasem przebiorę się w strój oficjalny i pozwolę 

sobie towarzyszyć szanownej pani do Keeganów.

Stone przybył na kolację dość późno. Lucy serwowała kolejne porcje, Maudie kursowała 

tam i z powrotem pomiędzy grillem i zaimprowizowanym stołem, rozstawionym na największej 

werandzie.   Rich   obsługiwał   grill.   Lekki   wiatr   odgonił   komary   i   na   tle   monotonnego   odgłosu 

uderzających o brzeg fal słychać było narastający i cichnący na zmianę szum rozmów. Niebo miało 

czysty   odcień   przedwieczornej   szarości   z   pasmami   jaskrawszych   kolorów   na   horyzoncie.   Nad 

ciemnymi sylwetkami drzew świeciła wschodząca Wenus.

Lucy   właśnie   rozdała   ostatnie   porcje   pieczonych   na   grillu   filetów   i   czekała   z   tacą   na 

następne, kiedy Stone wszedł na werandę. Przez chwilę, która dla nich trwała całą wieczność, 

patrzyli na siebie. Choć nie trwało to dłużej niż parę sekund, Lucy poczuła, jak jej serce zaczęło bić 

jak oszalałe. Małe kropelki potu pokryły ciało, widelec wypadł z ręki z głośnym brzękiem.

Wyobraziłam sobie to jego spojrzenie, myślała. Patrzyła za nim; skierował się ku grupie 

mężczyzn zgromadzonych w rogu werandy. Nadeszła Maudie z następną tacą pieczonego tuńczyka. 

Reece pomachał ręką do Stone'a, zapraszając go do rozmowy i przekrzykując innych pytaniami o 

jakiś polityczny skandal. Lucy nadal chodziła pomiędzy gośćmi z tacą, nakładając małe porcje na 

dziecinne talerze i odpowiadając na niecierpliwe pytania o lukrowane ciasto, które stało nie opodal 

na zaimprowizowanym kredensie.

- Na miłość boską, nie mówcie moim dzieciom, że to ciasto z marchwi. One nie jedzą 

niczego, co choć z nazwy przypomina warzywo - mówiła Micki Branscomb.

- Nie powiesz mi chyba, że beta - karoten przetrwałby godzinę w gorącym piekarniku? - 

zakpiła Maudie. Przysiadła na chwilę na krześle i zaplotła dłonie na swym wciąż jeszcze płaskim 

brzuchu.

- Chciałabym, żeby moje dzieci jadły coś zdrowego, choć źle nie wyglądają. Mają tyle 

background image

energii,   że   chyba   zacznę   ich   używać   do   ładowania   baterii.   Przynajmniej   będzie   z   nich   jakiś 

pożytek!

Wszyscy   wybuchnęli   śmiechem:   Lucy,   Micki,   trzydziestoparoletnia   sekretarka   w   biurze 

prawniczym, matka trójki dzieci, oraz Maudie, czterdziestoletnia świeżo upieczona mężatka, od 

bardzo niedawna w ciąży. Śmiała się też Cassie Miranda, będąca już babcią, której zaręczynowe 

pierścionki i ślubna obrączka kosztowały zapewne więcej niż roczne dochody Lucy.

Lucy zawsze lubiła towarzystwo kobiet. Dzięki lekcjom Alicji czuła się zupełnie swobodnie 

w otoczeniu pań w każdym wieku, bogatych i niezbyt zamożnych. Kiedy dowiedziały się, że Lucy 

jest   nauczycielką,   zaczęły   rozmawiać   o   dzieciach.   A   kiedy   z   kolei   Maudie   ujawniła   swój 

błogosławiony stan, rozgorzała dyskusja o problemach ciąży, porodzie i opiece nad niemowlęciem.

Lucy przeprosiła panie na chwilkę i wymknęła się do łazienki. Temat był dla niej zbyt 

bolesny.

Nie chcąc wracać zbyt wcześnie, przechadzała się po salonie Keeganów, przyglądając się z 

roztargnieniem kolekcji książek Richa. Niektóre były nowe, inne widocznie dość stare, bo tłoczone 

tytuły ledwie dały się odczytać na skórzanych okładkach. Pochyliła się nad jedną z nich. „Wiedza i 

mądrość naszego świata”, przeczytała.

- No tak - mruknęła - ale mam szczęście. Dlaczego nie znalazłam tego wcześniej, kiedy 

wiedza i mądrość tego świata były mi tak bardzo potrzebne?

Trzymała książkę w ręku, gdy do pokoju zajrzał Stone.

- Czy wszystko w porządku? - zapytał.

- Tak, ze mną na pewno... a co u ciebie? Po oparzeniach już nie ma siadu, jak widzę. Jak tam 

ryby, dobrze dziś brały?

Stone   patrzył   jej   uważnie   w   oczy.   Na   miłość   Boga,   łajała   samą   siebie,   po   co   on   ma 

wiedzieć, że go obserwowałam?

- Reece mówił mi, że pojechałeś na ryby - tłumaczyła się.

- Moje ryby nie miały na co brać. Zasnąłem i zapomniałem założyć przynętę.

Stał zbyt blisko. Na pewno zbliżył się do niej celowo. Nie wyglądał na człowieka, który robi 

cokolwiek nieświadomie.

- Nie widywałem cię prawie wcale przez ostatnie dni.

- Byłam zajęta.

- Zauważyłem.

Powietrze w dużym, przestronnym pokoju stało się nagle naładowane elektrycznością. Było 

bardzo ciepło, jak zwykle na tej wyspie w lipcowy wieczór, ale Lucy poczuła na ciele gęsią skórkę.

- Czy ty... no... Dobre były te ryby z grilla, prawda? Wiesz, że Keegan był kiedyś oficerem 

lotnictwa? On pochodzi z małego miasteczka w...

background image

- Lucy, przecież mnie zupełnie nie obchodzi to, skąd pochodzi Rich; ciebie też nie. Co się z 

tobą dzieje? Czy dobrze się czujesz?

Zrobiła   się   bardzo   blada;   to   jakby   dodało   jej   lat,   ale   też   sprawiło,   że   wyglądała   tak 

delikatnie, bezradnie.

- Pytasz może, czy jestem w ciąży? Na miłość Boga, Stone, to było zaledwie parę dni temu!

-   Wiem,   do   pioruna,   kiedy   to   było!   Ale   wiem   również,   że   dla   kobiety   są   takie   dni   w 

miesiącu, kiedy poczęcie jest możliwe. Nie używaliśmy żadnych zabezpieczeń ostatnim razem. 

Teraz chcę wiedzieć, czy te dni nie były dla ciebie... właśnie takie. Czy bierzesz pigułki?

W jej oczach błysnął gniew; na twarz wypłynął ciemny rumieniec.

- To nie twój interes, czy coś biorę, czy nie!

- To mój interes, jeżeli mogę być ojcem! Chyba że nie byłabyś w stanie ustalić, kto może 

zostać ojcem dziecka? - zapytał złośliwie.

Lucy z rozmachem uniosła rękę, ale Stone schwycił ją za nadgarstek i trzymał mocno w 

powietrzu. Lucy była bardzo silna, ale nie mogła się równać mężczyzną.

Patrzyła na niego, drżąc z gniewu, całą siłą woli wstrzymując łzy, pragnąc wytrzymać jego 

spojrzenie, nie ustąpić.

Pasowali się ze sobą w milczeniu...

- Puść mnie, Stone - powiedziała bardzo spokojnie.

Puścił. Masowała obolały nadgarstek, ale nie usunęła się nawet na krok. Nie mogła dać mu 

tej satysfakcji, nie chciała, żeby widział, jak ucieka...

- Proszę tylko, żebyś odpowiedziała na moje pytanie. I chodzi mi o coś więcej...

- Naprawdę? - zapytała spokojnym głosem, choć w jej duszy było wszystko oprócz spokoju. 

- A o co więcej może tu chodzić? Zapewniam cię, że...

- Posłuchaj mnie, do diabła. Gdybym wszystko wiedział, to bym cię nie pytał! Wiem tylko 

tyle, że to, co zdarzyło się miedzy nami, to nie był jedynie seks! Ty też o tym wiesz, ale jesteś za 

bardzo uparta, żeby się do tego przyznać!

Serce Lucy uderzało tak mocno, że prawie je słyszała. Czy ma prawo pozwolić sobie na 

nadzieję, że on też czuł to, co ona? Czy może pozwolić sobie na ryzyko, żeby nie wyjść mu 

naprzeciw, jeśli jednak jest choćby cień szansy, że on...

- Stone, czy próbujesz mi w ten sposób powiedzieć, że mnie kochasz? - wyszeptała.

-   Niczego   nie   próbuję   ci   powiedzieć!   Ja...   -   urwał   i   zaklął;   jego   twarz   poczerwieniała 

bardziej niż tamtej nocy, kiedy siedział w herbacianej kąpieli.

Ja też nic nie powiedziałam, myślała Lucy z rozpaczą. Nie mogłam mu tego powiedzieć! 

Zamknęła oczy; czuła, że zawalił jej się cały świat. Stała w tym samym miejscu, ale gdyby mogła, 

wczołgałaby się pod najbliższy mebel.

background image

Głos Stone'a zabrzmiał teraz nisko, chrapliwie:

- Lucy, jest coś, czego jeszcze nie wiesz.

Ostry, urywany dźwięk, który usłyszał w odpowiedzi, miał być jej śmiechem.

- Jesteś żonaty, czy tak? I obawiasz się teraz, że ja...

- Nie, do pioruna, nie jestem żonaty! To w ogóle nie o to chodzi; powinienem ci tylko 

powiedzieć, że...

-   Nic   mi   nie   musisz   mówić,   Stone.   -   Skrzyżowała   ramiona   na   piersi,   próbując   jeszcze 

dotrzymać mu pola, choć marzyła już tylko o tym, żeby uciec. - Wiem, co chcesz mi powiedzieć, 

Stone, i wierz mi, że jestem w stanie cię zrozumieć.

- Niczego nie rozumiesz! Nie potrafiłabyś nawet tego zrozumieć...

Nie pozwoliła mu skończyć. Czuła, że musi powiedzieć to, co powinna, zanim wybuchnie 

płaczem.

- Stone, posłuchaj mnie. Przecież nie jestem dzieckiem. Wiem... ja naprawdę wiem, że to się 

zdarza. Ludzie poddają się czemuś takiemu, zanim przekonają się, że ten ogień spalił tylko garstkę 

słomy. - Próbowała się roześmiać, ale jej głos załamał się nagle. Przełknęła ślinę i zebrała wszystkie 

siły. Jeśli nie powie tego teraz, nie zrobi tego już nigdy.

- Chciałabym tylko, żebyś wiedział - wyszeptała drżącym głosem - że cokolwiek się stało, ja 

tego nie żałuję i nie oczekuję od ciebie...

W tym momencie drzwi do pokoju otwarły się na oścież.

- Hej, Stone, chodź do nas na chwilkę. Branscomb opowiada o tym Hardissonie, który 

zamierza kandydować w wyborach do senatu. Podobno w ostatnich wiadomościach mówili coś o 

takim skandalu, który może zrujnować mu karierę. Branscomb nie dosłyszał szczegółów. Mówiłem 

mu, że wy oboje jesteście związani z Hardissonami i może wiecie coś więcej...

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Stone i Hardissonowie?

Lucy przetrwała jakoś przez resztę wieczoru. Zajęła się wyłącznie trójką dzieci; zaczęła im 

opowiadać niezwykle skomplikowaną bajkę o piratach, potwornych sowach i odważnych dzieciach, 

które akurat były bardzo podobne do trojga małych Branscombów. Dzięki temu prawie nic nie 

słyszała o Billym, skandalu i o związku Stone'a z Hardissonami.

Stone i Billy?

To niemożliwe. Taki zbieg okoliczności był zbyt nieprawdopodobny nawet dla niej, wiernej 

czytelniczki gazetowych horoskopów, wierzącej, że ręka losu może zrobić wszystko.

Stone pozostał na przyjęciu prawie do dziesiątej. Aż nazbyt często czuła na sobie jego 

spojrzenie, ale on był cały czas w męskim kręgu, a ona w towarzystwie kobiet i dzieci. To przyjęcie 

miało taki charakter.

Branscombowie wyszli pierwsi, żeby położyć do łóżek swoje pociechy. Lucy nalegała, żeby 

jej pozostawić sprzątanie; Maudie czuła - nawet jeśli nie w pełni to rozumiała - że Lucy chce być 

zajęta, i nie oponowała.

Niech go diabli porwą, myślała, dlaczego on nie idzie wreszcie do domu! Wiedziała, że 

czeka na nią, a kiedy tylko wyjdzie za drzwi Keeganów, on znajdzie się u jej boku.

Nie czuła się na siłach, żeby z nim teraz rozmawiać. Nie chciała dowiadywać się o jego 

związkach z Billym.

Trzy   kwadranse   później   poddała   się.   Rodzina   Mirandów   pożegnała   się   niedługo   po 

Branscombach, Reece wyszedł jeszcze wcześniej, a Maudie zaczęła wymownie ziewać.

- Chyba już pójdę do siebie - powiedziała Lucy z ociąganiem.

- Może pożyczyć ci latarkę?

- Dziękuję, księżyc świeci tak jasno...

- Ja ją odprowadzę - wtrącił Stone, który bezszelestnie znalazł się tuż obok. Nie mogła 

zaprotestować. Keeganowie byliby tym zdziwieni. Z zaciśniętymi ustami poszła do kuchni po swoją 

miskę po sałatce, po czym pożegnała się z Keeganami, dziękując za uroczy wieczór. Wreszcie 

rzucając Stone'owi nieprzyjazne spojrzenie, skierowała się do drzwi.

Na   zewnątrz   wszystko   oblewał   perłowy   blask   księżyca,   pogłębiając   cienie   pomiędzy 

drzewami. Ciszę przerywał chór drzewnych żab i brzmiący mroczną nutą śpiew nocnych ptaków. 

Lucy   zatrzymała   się   na   krótką   chwilę,   żeby   odszukać   ścieżkę,   po   czym   ruszyła   nią   szybkim 

krokiem.

- Nie musisz uciekać - powiedział Stone z nieszczerą nutą rozbawienia w głosie. - Nie 

zamierzam cię napastować.

background image

- Nawet o tym nie pomyślałam - rzuciła Lucy przez ramię.

- To dlaczego unikałaś mnie przez cały wieczór?

- Ja cię unikałam? - Mój Boże, zastanawiała się w duchu, czy to naprawdę ja mówię tym 

trzęsącym się głosem?

- Daj spokój, Lucy. Przecież prędzej czy później musimy o tym porozmawiać.

Idąc o trzy kroki z przodu, nagle zatrzymała się i odwróciła w jego stronę.

- Dobrze, więc o czym życzysz sobie porozmawiać? Może na przykład o tobie i Billym? 

Chyba mi wreszcie powiesz, kim naprawdę jesteś i co tu robisz, bo nie jestem aż tak głupia, żeby 

wierzyć, że jesteś ornitologiem! Nie odróżniłbyś mewy od sardynki, nawet gdyby ci przykładali nóż 

do gardła!

Stone chwycił ją za ramię i pociągnął w kierunku wyłaniających się z mroku domków.

- Posłuchaj - powiedział ponuro - nie chcę rozstawać się z tobą w ten sposób.

- No to ja się z tobą rozstanę. Mnie to nie przeszkadza.

Stone czuł, że Lucy też już nad sobą nie panuje. Jej głos załamywał się dziwnie; normalnie 

był głęboki i łagodny. Owszem, potrafiła przecież mówić ostrym tonem; potrafiła komenderować 

ludźmi jak sierżant, ale teraz jej głos brzmiał zupełnie inaczej. Ona...

Boże kochany, jak mogłem być tak ślepy?

- Lucy, posłuchaj...

- Nie chcę niczego słuchać. Cokolwiek chcesz mi powiedzieć, już mnie to nie obchodzi. 

Okłamałeś mnie i...

- Wcale cię nie okłamałem!

- Naprawdę? - zapytała zimnym głosem i skrzyżowała ramiona na piersi tak mocno, jakby 

była to zimna noc styczniowa, a nie wilgotny, upalny wieczór.

-   No   dobrze,   może   masz   rację,   chyba   nie   byłem   z   tobą   zupełnie   szczery,   ale   gdybyś 

pozwoliła mi wytłumaczyć...

- Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Jeśli przyjechałeś tu, żeby pobawić się tym, co zostało 

po Billu, to ci się udało. Uśmiejecie się pewnie obaj. Ale numer, prawda? Wybaczcie mi jednak, że 

mam na ten temat inne zdanie.

Zanim zdołała się odwrócić, Stone wyciągnął ręce i przycisnął ją do siebie. Wystawiała 

przed siebie łokcie i broniła się przed jego uściskiem. Kiedy próbował ją pocałować, z całej siły 

nadepnęła mu na nogę. Jego usta zsunęły się po jej policzku. Dopiero jednak wtedy, kiedy Lucy 

uciekła do swego domu, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na haczyk, uświadomił sobie, że ma mokrą 

twarz.

Mokrą od jej łez. Ona płakała. Jego silna, piękna, słodka Lucy - twarda jak kamień, miękka 

jak wosk...

background image

Lucy, która uważała Alicję Hardisson za miłą, serdeczną i hojną kobietę, przyjaciółkę, która 

życzyła jej jak najlepiej.

Klnąc pod nosem, Stone pokonał te kilkaset metrów pokrytej ciepłym piaskiem ścieżki i 

dobrnął  do  własnego  domu.  Już  na   ganku  usłyszał  ogłuszające  dźwięki   muzyki.  Heavy  metal. 

Pewnie Reece przytargał to wrzaskliwe pudło ze swojego samochodu, kiedy pojechał po zakupy. 

Prawie fizycznie odczuwał ten hałas. Dokładnie tego mi teraz trzeba, pomyślał.

Gdy obudził się następnego ranka, Lucy już nie było. Sprawdził najpierw u Keeganów; od 

rana jej  nie  widzieli.  Nie  pływała  też  tam,  gdzie  zwykle.  Przy pomoście  przystani  kołysał  się 

komplet łodzi.

Na wypadek gdyby jednak zamknęła się przed nim w domku, tłukł przez jakiś czas w jedne i 

drugie drzwi, a potem nawoływał pod oknami. Nie miał złudzeń co do tego, że Lucy zaprosiłaby go 

uprzejmie do środka, miał jednak nadzieję, że dobry sen zrobi swoje. Może jednak zechce z nim 

porozmawiać. Czyż nie była ciekawa, jakie są jego związki z Hardissonami albo co on naprawdę 

robi na Coronoke?

Chciał jej o tym powiedzieć. Musiał jej o tym powiedzieć! Jeśli jednak ona woli bawić się w 

chowanego, będzie musiała bawić się dalej sama. On miał jeszcze parę spraw do załatwienia.

Po pierwsze, ciotka Alicja. Ta kobieta była mu winna kilka słów wyjaśnienia i zamierzał z 

nią pomówić. Kiedy skończy z ciotką, zabierze się za Billy'ego, bo ten wydawał się być powodem 

wszystkich problemów.

Najpierw jednak Alicja i to twarzą w twarz, bo ciocia miała uroczy zwyczaj wykładania 

przez telefon swoich racji i odkładania słuchawki, zanim jej rozmówca miał szansę powiedzieć 

choć jedno słowo.

Załatwił z facetem o nazwisku Dwight, że ten poleci z nim do Norfolk z lotniska w Hatteras. 

Potem zadzwonił do biura Norfolk International i zarezerwował miejsce w pierwszym samolocie do 

Atlanty. Wreszcie polecił Reece'owi zamknąć domek, gdyby zanosiło się na deszcz.

- Przepraszam cię, chłopie, ale muszę wyjechać. Wiesz, jak to jest w naszym fachu.

- Oczywiście, nie ma sprawy. Może mam coś przekazać Lucy, na przykład jak długo cię nie 

będzie albo dokąd jedziesz? - Reece patrzył na Stone'a wyczekująco, na jego przystojnej twarzy 

malowało się  autentyczne  zainteresowanie. Może ta umiejętność kiedyś mu się przyda, myślał 

Stone, może Reece nakłoni w ten sposób rozmówcę do zwierzeń, robiąc takie dobre wrażenie.

Ale nie z profesjonalistą takie numery.

- Lepiej trzymać karty przy sobie, synu. Masz wtedy większe szanse, o ile gra jest uczciwa. - 

Powiódł oczami po stalowej tafli spokojnej jeszcze wody pod burzowymi chmurami. - Powiedz jej, 

że chcę poznać odpowiedzi na pytania, które powinna była mi zadać i których nie zadała.

background image

- Co?

- Po prostu tyle jej powiedz, dobrze?

- Jak sobie życzysz. Aha, Stone... czy mogę zjeść resztę sałatki ziemniaczanej, czy zostawić 

ci ją na kolację?

-   Możesz   zjeść   wszystko,   co   jest   w   lodówce.   Jutro   przywiozę   nowe   zapasy.   I   słuchaj, 

Reece... uważaj na Lucy. Zrób to dla mnie, dobrze?

Odpowiedział mu szeroki uśmiech i uniesione w górę kciuki.

Pisały   o   tym   wszystkie   gazety.   Stone   kupił   kilka   na   lotnisku   w   Norfolk,   czekając   na 

ogłoszenie swojego lotu.

W „Ledger - Dispatch” ta historia była na drugiej stronie, w „News and Observer” na 

trzeciej. Dwie godziny później, kiedy już w Hartsfield wziął do ręki „Constitution”, nie musiał jej 

nawet otwierać. Wielkie litery wołały z pierwszej strony: „Kandydat do senatu oskarżony o napaść 

seksualną”. Pod spodem zamieszczono informację o tym, że kilka kobiecych stowarzyszeń domaga 

się głowy winowajcy.

Na razie nic, o czym by już nie wiedział.

Ruszył wynajętym samochodem przez zatłoczone ulice. Czuł w powietrzu gorący zapach 

kurzu, spalin i przypalonej gumy. Klął, pocił się i klął jeszcze bardziej.

Pomyślał o małej, spokojnej wysepce, pachnącej słonym oparem przybrzeżnych rozlewisk i 

porastającym wydmy lasem. Marzył o tym, żeby znowu pływać na materacu pod czystym, jasnym 

niebem. Myślał też ustach uśmiech zakwitał tak powoli, której słowa płynęły też niespiesznie, z 

jakimś leniwym wdziękiem.

- Pani Hardisson nie ma w domu - powiedziała pokojówka. Zaczęła już zamykać drzwi, 

kiedy przyjrzała mu się uważniej.

- Czy pan nie jest przypadkiem...

- Jej siostrzeńcem? Owszem, jestem. A pani jest Rosalie?

Niemłoda już kobieta w czarno - białym uniformie rozpromieniła się.

- Nie mogę uwierzyć, że pamięta mnie pan po tylu latach, paniczu Johnie. Proszę wejść. 

Myślę sobie, że skoro panicz jest z rodziny, pani Alicja będzie chciała pana zobaczyć. Proszę iść do 

słonecznego salonu, a ja już jej powiem, że pan tam czeka. Nasza pani ostatnio słabuje; takie tu 

były awantury, takie kłopoty. Mówię panu, przez parę dni nie szło przestąpić przez próg, żeby 

człowiek nie natknął się na kogo z gazety albo z telewizora. Gorsi niż robactwo!

Stone   spędził   z   ciotką   ponad   godzinę.   Przyjechał   tutaj   z   zamiarem   przygwożdżenia   jej 

zarzutami, ale W końcu zostawił ją w spokoju. Wyglądała jak półtora nieszczęścia. Dowiedział się 

od niej o niektórych szczegółach całej sprawy, resztę usłyszał w lokalnych wiadomościach i od 

background image

starego Liama, którego odnalazł przy pomocy Rosalie.

- Nie mogę panu dużo powiedzieć, paniczu Johnie, bo za bardzo lubię swoją pracę - mówiła 

dawna pokojówka, teraz już gospodyni domu Hardissonów. - Tyle powiem, że Pan Bóg ciężko 

doświadczył panią Alicję. Robiła, co umiała, żeby tego chłopaka wyprowadzić na ludzi, ale nic z 

tego nie wyszło. Za dobra była dla niego, mówię panu. Powinna była tupnąć nogą od pierwszego 

razu, kiedy jej się postawił. Gdyby to był mój dzieciak, już ja bym kija na niego znalazła, ale pani 

Alicja nigdy nawet nie podniosła głosu. Nigdy, proszę pana, i to bardzo źle.

- Myśli pani, że dlatego zrobił to, o czym piszą w gazetach?

- O tych wszystkich kobietach, którym robił takie straszne rzeczy? Jak się tak człowiek 

zastanowi, paniczu Johnie, to wiele sobie przypomni. Pamiętam, co robił małemu pieskowi naszej 

pani Alicji, kiedy ona tego nie widziała.

Stone też to pamiętał. Przypomniał sobie dzień, kiedy znalazł to nieszczęsne stworzenie bez 

życia i zakopał je w ogrodzie, mówiąc ciotce, że pies wybiegł na ulicę i wpadł pod samochód.

- Znała pani jego żonę? - zapytał.

- Panią Lucy? A jakżeby nie? Billy nie zasługiwał nawet na to, żeby jej czyścić buty. 

Opowiadał różne paskudne historie po tym, jak uciekła, ale ja ją dobrze znałam, i dobrze znałam 

jego. Myślę, że wiem, co się między nimi stało, choć on o tym nie mówi. Proszę iść do Liama; on 

panu opowie, ile razy ta biedna dziewczyna wstydziła się wyjść z domu, bo miała całą twarz w siń­

cach. Niech panu Liam opowie, jak ją raz zabrali na pogotowie, kiedy pani Alicja była za granicą. 

Pani Lucy próbowała to ukryć, żeby nie martwić pani Alicji, ale moja kuzynka pracuje w szpitalu, 

tam gdzie mają te wszystkie karty. Opowiedziała mi takie rzeczy, że mało mi serce nie pękło. Nie 

powtórzyłam tego pani Alicji, ani słowa. To by ją zabiło, jak Boga jedynego kocham.

Stone poczuł, że robi mu się zimno.

- Dziękuję ci, Rosalie. Opiekuj się ciocią Alicją, dobrze? Ona teraz potrzebuje wsparcia.

Zdążył na ostatni lot z Hartsfield. Wcześniej zamówił już samolot czarterowy z Norfolk do 

Hatteras. Ta podróż na południe zdawała się nie mieć końca, ostatni etap drogi przez cieśninę na 

Coronoke był z kolei za krótki. Potrzebował jeszcze czasu, żeby przetrawić wszystko, co usłyszał, 

żeby postanowić, ile z tego może powiedzieć Lucy.

Jeżeli ona jeszcze jest na wyspie. Powinien był powiedzieć Reece'owi, żeby pilnował jej 

przez cały czas, żeby nie pozwolił jej wyjechać. I dziwić się, że ta dziewczyna tak się wszystkiego 

bała! Najpierw ten jej tatuńcio, który woził ją z miejsca na miejsce, zostawiając dziecko na łasce 

przypadkowych kobiet, swoich kolejnych kochanek.

Potem miała takie parszywe szczęście, żeby wpaść w łapy Billa Hardissona, którego świat 

składał się z alkoholu, narkotyków i zmuszanych do uległości kobiet. Faceta, któremu zdradliwa 

zewnętrzna   powłoka,   rodzinne   układy   i   pieniądze   pozwoliły   wykręcić   się   nawet   od   zarzutu 

background image

morderstwa!

Bo to było prawie morderstwo.

Ale to się wreszcie skończyło. Na dwa tygodnie przed ślubem Billa z córką znanego i 

cenionego   duchownego   jedna   z   byłych   ofiar   sprzedała   opowieść   o   plugawych   upodobaniach 

przyszłego   senatora   któremuś   z   lokalnych  brukowców   i   tama   się   przerwała.  Ujawniły  się   trzy 

następne kobiety. Nie pomogły już układy ani pieniądze. Może kiedyś jeszcze Bill Hardisson znów 

pojawi się na politycznej scenie; charakter nie ma dziś już takiej ceny jak dawniej. Ciotka Alicja 

może jednak tego nie przeżyć. Stone współczuł jej w głębi serca mimo tego, co próbowała zrobić 

Lucy.

Lucy. Musi jej o tym powiedzieć - lecz nie wszystko.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Miał wrażenie, jakby podczas tej podróży przeżył swoje życie jeszcze raz. Miasto Atlanta 

zmieniło się nie do poznania od czasu, kiedy wyjechał stamtąd jako czternastoletni chłopak, choć 

Stone nie czuł się w nim obco.

Odnalazł swoje kontakty w komendzie policji, w okręgowym archiwum, nie mówiąc już o 

paru dobrych znajomych w lokalnej prasie. Zrobił z tego odpowiedni użytek.

Odszukał też Liama. Staruszek zgarbił się mocno, a resztki włosów były już całkiem białe. 

Tylko   jego   zgrzytliwy   śmiech   pozostał   taki   sam;   ta   sama   też   została   mądrość   i   gołębie   serce 

człowieka, który kiedyś był dla Stone'a oparciem w najtrudniejszych chwilach.

Była   też   Rosalie,   całe   sto   kilogramów   pogodnej   życzliwości   płynącej   z   dobrego   serca; 

niezwykle lojalna, choć gaduła.

Szybko przeprawił się przez cieśninę i wysiadł na pomoście, mając ze sobą bagaż. Znajomy, 

piaszczysty brzeg. Zatrzymał się, żeby spojrzeć w górę niewielkiej pochyłości, za którą rozciągała 

się   rzeźbiona   morskim   wiatrem   ściana   lasu.   Z   jej   ciemnego   tła  wyłaniała   się   jasna,   widmowa 

sylwetka uschniętego cedru, trzymającego samotną wartę nad wdzierającą się w ląd zatoką.

Wieczorną ciszę rozdarł chrapliwy krzyk - żaby czy może czapli. Nieważne. Jest znów na 

wyspie; wrócił na Coronoke, gdzie nic naprawdę się nie zmieniało poza pogodą i porami roku. 

Ludzie wyjeżdżali, ale przecież wracali tu znowu.

Lucy musi tu być. Ona musi tu być na pewno, bo jeśliby jej nie było, poczułby to każdą 

cząstką swego ciała, kiedy tylko znalazł się na brzegu. A jeśli takie myśli oznaczały, że dawny 

Stone - samotnik już nie istnieje, to niech i tak będzie.

Właśnie dlatego nie mógł utracić Lucy.

Lucy   pomagała   Maudie   oprawiać   jej   skończone   płótna,   przybijając   do   ram   plecioną, 

pomalowaną na biało taśmę.

- No, to prawie gotowe. Czy możesz mi podać obcinak? - Maudie mocowała do ram małe 

śrubki i drut do wieszania obrazu. - Jak ci się podoba żółta łódka na de rozlewiska w zatoce?

- Podoba mi się, czemu nie. Ale dlaczego nie może być czerwona, jak wasza? Teraz sobie 

uświadomiłam, że chyba nigdy nie widziałam żółtej łodzi wiosłowej.

- Nie szkodzi. Żółta się lepiej komponuje z tłem. Fantazja to domena nie tylko poetów.

Lucy uśmiechnęła się. Parę dni temu może roześmiałaby się na cały głos, ale teraz jakoś nic 

nie wydawało jej się zabawne.

- On tu wróci, zobaczysz - powiedziała łagodnie Maudie. Było zupełnie jasne, o kim mówi.

Lucy wzruszyła ramionami i odłożyła młotek, żeby oprzeć oprawiony obraz o ścianę.

background image

- Czy miałaś już kiedyś indywidualną wystawę? - zapytała.

- Parę razy. Mimo to nie znoszę patrzeć na ludzi, którzy oglądają moje prace. Czuję się tak, 

jakbym stała przed nimi naga jak nowo narodzone dziecko i czekała, aż zaczną mnie obrzucać 

kamieniami. Poza tym to tylko takie pacykowanie dla turystów.

- No wiesz! - Lucy aż pokręciła głową na tę przesadną skromność. Ujęła korbkę starego 

gramofonu   i   pomajstrowała   przy   nim   przez   chwilę.   Z   głośnika   popłynęły   dźwięki   starej, 

szybkoobrotowej   płyty  Jimmie   Rodgersa.   Kiedy   umilkła   ostatnia  piosenka,  Maudie  przechyliła 

głowę.

- Chyba słyszałam warkot jakiegoś samolotu.

- To był tylko pociąg - odparła cicho Lucy.

- Z tamtej strony nie słychać pociągów. Czy nie mówiłam ci, że na poczcie spotkałam 

Dwighta? Mówił, że ma zamówiony lot z Norfolk. Zgadnij, kto ma z nim lecieć?

Lucy poczuła, że jej twarz zapłonęła ciemnym rumieńcem. Rozzłościła się sama na siebie.

- I co z tego? - mruknęła niechętnie.

Maudie spojrzała na nią z przewrotnym błyskiem w oczach.

- To z tego, że nie wiem, na co jeszcze czekasz? Idź do domu i pakuj się do wanny. Zeskrob 

tę farbę z rąk, skrop się perfumami i przystrój w najbardziej seksowny ciuch, jaki znajdziesz w 

szafie.

- Nie  mam żadnych  seksownych  ciuchów,  a jeśli  użyję  czegokolwiek poza  dziecinnym 

mydłem, to będę miała skórę jak gotowany rak. Zresztą...

- Nie wymądrzaj się, moja droga. Biegnij do domu!

Poszła. Siedziała jeszcze w wannie, kiedy usłyszała warkot motorówki. To nie był Stone - to 

nie   mógł   być   Stone   -   a   nawet   jeśli   był,   to   niby   dlaczego   miałby   przyjeżdżać   do   niej.   Reece 

wprawdzie mówił...

Nie wierzyła, że wyjechał z jej powodu i że dla niej miałby tu wrócić. Gdyby uwierzyła, 

potem serce bolałoby ją jeszcze bardziej. Czuła ten ból tyle razy w życiu. Już nigdy, przyrzekała 

sobie. Nigdy więcej...

- Lucy! - Ktoś łomotał siatkowymi drzwiami o futrynę. Zamarła z jedną nogą w poplamionej 

rdzą wannie, drugą na żółtej macie kąpielowej.

- Lucy, nie bądź uparta, wiem, że tam jesteś! Otwórz!

- Nie ma mnie w domu - zawołała, przyciskając ręcznik do ciała. Dość skąpy ubiór, jak na 

przyjmowanie gości...

- Posłuchaj, jestem za bardzo zmęczony na takie zabawy. Otwórz drzwi, dobrze?

Zaległą ciszę przerywało tylko popiskiwanie brodzącego gdzieś ptaka.

- Lucy, ostrzegam cię...

background image

-   Nie   jestem   dziś   w   dobrym   nastroju,   Stone.   Jeżeli   masz   mi   coś   do   powiedzenia,   to 

porozmawiamy jutro.

- Jasny gwint, to twoje drzwi i sama zapłacisz za naprawę!

W chwilę później stał w wejściu do łazienki, blady i nie ogolony, wyraźnie zmęczony.

- Przepraszam, nie chciałem dostawać się tu w ten sposób.

- Oczywiście, zupełnie przypadkowo wyłamałeś moje drzwi i wszedłeś tu bez zaproszenia... 

- Lucy trzęsła się z wściekłości.

Może jej głos drżał jeszcze z innego powodu.

- Odwróć się - powiedziała stanowczym tonem. Stone posłusznie odwrócił się plecami, ale 

nie ruszył się z łazienki.

- Na Boga, włóż coś na siebie! - zawołał.

- Wynoś się!

- Lucy, musimy wreszcie to wszystko wyjaśnić!

- Nie będziemy niczego wyjaśniać.

- Czy musisz zawsze być tak cholernie uparta? - nalegał Stone.

Patrzyła na jego pochylone ramiona, na wciśnięte do kieszeni pięści. Patrzyła na spłowiałe 

dżinsy, które opinały jego wąskie biodra i muskularne łydki, na rozwichrzone ciemne włosy, które 

dotykały prawie kołnierza spranej koszuli. Całym wysiłkiem woli próbowała nie wyciągnąć ręki w 

jego stronę.

-   Posłuchaj.   Ja   będę   mówił,   a   ty   tylko   słuchaj   -   ciągnął.   -   Widziałem   się   z   Alicją. 

Rozmawiałem też z Liamem i Rosalie. Kazali cię serdecznie pozdrowić, to znaczy, prosili o to.

Lucy wiedziała, kiedy trzeba się poddać.

- Idź do salonu, Stone. Zaraz tam przyjdę - powiedziała spokojnie. Cokolwiek chciał jej 

powiedzieć, uparł się, żeby to zrobić, i nie ma na to rady. Może potem będzie wreszcie mogła 

zamknąć ten krótki rozdział swojego życia.

Dziesięć   minut   później   wyszła   z   sypialni.   Na   kanapie   w   salonie   zobaczyła   Stone'a 

rozciągniętego na poduszkach. Chrapał. Lucy wydała cichy okrzyk dezaprobaty i podeszła bliżej, 

tak blisko, że czuła ciepło jego ciała, widziała kurze łapki w kącikach zamkniętych oczu. Pod brodą 

zobaczyła cienką, jasną linię, której wcześniej nie widziała.

Następna blizna. Oboje je mieli, widzialne i niewidzialne. Pewnie każdy takie ma. Życie 

zawsze kiedyś wystawi swoje pazury, jeśli człowiek chce gościć na tym świecie przez jakiś czas.

Stone otworzył oczy. Parę chwil pozostał bez ruchu, oddychając głęboko i równo, po czym 

nagle stał się podobny do zaskoczonego zwierzęcia w dżungli, które obserwuje przeciwnika. Jakby 

czekał na atak.

Atak Lucy miał spokojny charakter.

background image

-   Może   miałbyś   ochotę   coś   zjeść?   Zrobiłam   podwójną   porcję   spaghetti;   myślałam,   że 

poczęstuję nim Reece'a, ale on wyjechał dziś rano. Podobno ma jakąś dziewczynę w Carrboro.

Zjedli zimne spaghetti posypane tartym serem. Stone twierdził, że woli zimne. Jedli prawie 

w milczeniu. Nie można jednak jeść w nieskończoność.

- Ty zmyj naczynia, a ja je powycieram - zaproponował, żeby w ogóle coś powiedzieć.

W końcu zostawili te naczynia w spokoju. Za dużo pytań chcieli sobie zadać. Pytań, które 

wymagały odpowiedzi. Poszli na werandę. Stone usiadł, potem oparł dłonie o uda i jakiś czas 

patrzył na wytarte deski podłogi. Wreszcie odchylił się do tyłu z głębokim westchnieniem.

- Czy wiesz, że byłem w Atlancie?

- Reece mówił, że załatwiłeś tam jakąś służbową sprawę. Ale to było co innego, prawda?

- To nie było służbowe zadanie, ale jednak zadanie. Dotyczyło ciebie i Billa. I Alicji. Ona 

jest moją ciotką, choć nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Jej syn jest moim kuzynem w pierwszej linii.

Nagle dla Lucy noc przestała być ciepła, przestała być taka bezpieczna.

- Nie rozumiem - powiedziała ze spokojną godnością, która rozdzierała Stone'owi serce.

- Wiem, że muszę się wytłumaczyć, Lucy... i przeprosić cię. Pozwól mi w końcu to zrobić, 

postaraj się mi nie przerywać. Potem ty będziesz mówiła.

Choć był cenionym dziennikarzem, Stone miał spore problemy ze znalezieniem właściwych 

słów. Parę razy zaczął całkiem bez sensu. Lucy trwała nieporuszona jak królowa, która udziela 

posłuchania   żebrakowi.   W   końcu   wydusił   to   z   siebie   od   początku   do   końca,   przedstawiając 

zarówno to, czego dowiedział się od rodziny, jak i to, co zawdzięczał specjalnym źródłom. Znowu 

robiło mu się niedobrze na myśl, co ta biedna dziewczyna musiała przecierpieć i co jego krewni 

zrobili   potem.   Jakie   kłamstwa   rozpuszczał   Billy   i   jego   matka,   żeby   wyrobić   Lucy   opinię 

bezwzględnej, chciwej naciągaczki.

Skończył. Na parę minut zaległa cisza. Wreszcie Lucy zaczęła, powoli wymawiając słowa:

- Zatem cały czas próbowałeś wmanewrować mnie...

- Nie, do diabła, w nic cię nie próbowałem wmanewrować!

-   No   dobrze,   ale   obiecałeś   ciotce   pilnować   mnie,   żebym   nie   robiła   im   kłopotów.   Ta 

przyjaciółka Alicji ze złamanym biodrem w ogóle nie istniała. I twoje zainteresowanie ptakami to 

bajka. A mama... to jest pani Hardisson...

Jej głos łamał się. Stone złorzeczył w duchu. Gdzieś tam w powrotnej drodze z oporem 

przebaczył swojej ciotce, że broniła jak lwica swego syna. Matki bywają aż tak ślepe. Nigdy jednak 

nie wybaczył jej bezwzględności, z jaką obeszła się z Lucy, która mimo tego wszystkiego uważała, 

że jej teściowa jest prawie święta.

- Lucy, posłuchaj... Ja wiem, że to wszystko tak źle się zaczęło, ale mamy to już za sobą. 

Dlaczego mielibyśmy zniszczyć również to, co znaleźliśmy tylko dla siebie?

background image

Stała nad nim, przez co wydawała się jeszcze wyższa. Księżyc, wschodzący właśnie nad 

szczytami  drzew,  otaczał   błyszczącą  poświatą  jej   jasne,  kręcone  włosy  i  połyskiwał   na  czymś 

mokrym na policzku.

Stone   czuł,   jak   twarda   pięść   zaciska   mu   się   wokół   serca.   Nie   był   w   stanie   niczego 

wypowiedzieć, zresztą nie słowa się teraz liczyły. Zanim zdążyła zaprotestować, był przy niej, tuląc 

w ramionach jej coraz bardziej uległe ciało.

- Ja ci to wynagrodzę, Lucy... Nawet jeśli to miałoby mi zająć całe życie, wynagrodzę ci to, 

co oni ci zrobili... Co ja zrobiłem.

W przerwach między słowami pokrywał jej twarz krótkimi pocałunkami. Chciał jej obiecać 

to wszystko... Nie był pewien, czy rozumiała, co chce powiedzieć.

Przyciskał ją do siebie coraz mocniej. Lucy nie opierała się już, ale i nie reagowała na 

pieszczoty.

- To już nie ma znaczenia - powiedziała martwym głosem. - To już przeszłość. - Jutro, 

myślała, albo może pojutrze, spakuje się i wyjedzie.

Stone potrząsnął nią delikatnie, jakby chciał ją obudzić.

- A co z przyszłością?

Czuła się taka zmęczona. Na moment oparła głowę na jego ramieniu. Przyszłość?

- Przecież nic się nie zmieniło - odparła, choć wewnątrz jakiś głos krzyczał, że zmieniło się 

wszystko. - Mam swoją pracę, dom, przyjaciół i moje...

Marzenia?

Jej twarz ściągnęła się. Z gardła wydobył się cichy szloch. Wyszeptała, że jest straszną 

beksą; Stone w odpowiedzi mruczał beznadziejnie sentymentalne głupstwa, których normalnie by 

się wstydził. Nie dbał o to.

- Chodź, kiciu, umyję ci twarz - pocieszał ją nieporadnie, prowadząc do łazienki. - No, masz 

chusteczkę, wytrzyj sobie nos.

Na wpół płacząc, na wpół się śmiejąc, Lucy wzięła podaną chusteczkę. Była zbyt zmęczona, 

musiała się poddać. Pochylona nad umywalką ochlapała twarz zimną wodą, mając nadzieję, że 

znikną też zaczerwienienia wokół oczu.

- Pochlapałaś sobie wodą tę śliczną różową koszulkę - mówił z czułością Stone, pokazując 

jej mokre plamy. - Jeszcze tego brakowało, żebyś się teraz rozchorowała na grypę.

-   Grypę   powodują   wirusy,   a   nie   mokra   bluzka   -   odparła   z   łamiącym   się,   urywanym 

śmiechem. - Ale wirusy atakują ludzi o obniżonej odporności. Stone, czemu nie wracasz do siebie? 

Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia, więc...

- Tak się składa - przerwał - że wiem jeszcze to i owo na temat obniżonej odporności. Na 

przykład to, że położenie się do łóżka znakomicie pomaga zebrać siły do walki z wirusami.

background image

- Na miłość Boga, guzik mnie obchodzą wirusy, ja...

- Ale czymś się martwisz, Lucy?

- Dziękuję ci za troskę; jest już za późno. Gdybyś czas jakiś temu nie posłuchał Alicji, 

gdybym   ja   pamiętała,   że   darowanemu   koniowi   nie   zagląda   się   w   zęby   i   umówiłabym   się   na 

weekend z Frankiem i dziećmi, zamiast tu pakować się prosto w pułapkę...

- Kto to jest Frank? Co to za dzieci?

- To teraz nie ma znaczenia.

- Lucy? - Stone ujął ją palcem pod brodę i podniósł jej twarz ku górze. Patrzył badawczo w 

jej oczy, nie bacząc na ich oskarżycielski wyraz, na zaczerwienione jeszcze powieki. - Lucy, nie 

pozwalasz mi skończyć. Nie wiem, czy to ma znaczenie, czy nie, ale jakoś nie miałem okazji, żeby 

ci powiedzieć, że... że cię kocham.

Lucy zbladła.

- Nie rób mi tego, Stone.

- Dlaczego nie? Ty mi tez to zrobiłaś.

- Nic ci nie zrobiłam. Tamtej nocy było tylko...

- Tak sobie? Nie wmawiaj mi tego, moja pani, bo ja wiem lepiej.

- Nie możesz wiedzieć...

- Naprawdę? - Jego ręce otoczyły jej ramiona żelaznym uściskiem. W milczeniu patrzył na 

nią tak, że z trudem wytrzymała jego wzrok.

Lucy nigdy nie cofała się przed wyzwaniem. Uważała to za swoją słabą stronę. Jedną z 

wielu słabych stron. Podniosła wzrok tylko odrobinę i to był ten pierwszy błąd. Drugi polegał na 

tym, że patrząc w te jego przejrzyste, szare oczy próbowała wmówić sobie, że jej ciało nie pragnie 

go aż do bólu. Że myśl, iż nigdy go już nie zobaczy, że nigdy nie będzie się z nim kochała - nie 

rozdziera jej serca w kawałki.

-  Ty  też  mnie   kochasz   -  powiedział   tonem   niewiele   głośniejszym   niż  szept.  Jego   oczy 

zapłonęły wewnętrznym blaskiem. - Tak, kochasz mnie - powiedział z triumfem. - Powiedz mi to 

Lucy, powiedz wreszcie! Muszę to od ciebie usłyszeć.

- Po co? Żebyś potem spotkał się z Billem i porównywał wrażenia?

Pożałowała tych słów, zanim jeszcze skończyła mówić.

- Stone, to kto inny mówił, nie ja... Ja nie mogłabym w ten sposób myśleć... nie mogłabym 

czegoś takiego powiedzieć!

Widziała ból w jego oczach. Ból, który ją zabijał.

- Stone, przepraszam cię... Powiedz coś!

Jego głos był zduszony i chrapliwy.

- Billy powiedział, że poślubił cię, bo to był jedyny sposób, żeby cię mieć. Mój kuzyn 

background image

zawsze najbardziej chciał tego, czego nie mógł mieć.

Chciała coś powiedzieć, ale Stone położył palec na jej ustach.

- Wysłuchaj mnie, Lucy. Kocham cię. Znaczysz dla mnie więcej niż jakakolwiek istota na 

tej ziemi, i to w taki sposób, że nie potrafiłbym ci nawet tego opisać. Jeśli miałbym wybrać między 

byciem   przy   tobie   na   zawsze   a   przespaniem   się   z   tobą   teraz,   wybrałbym   to   pierwsze.   Czy 

rozumiesz, co mówię?

Czuła, jak serce tłucze się w jej piersi jak oszalałe. Uwolniła się z objęcia Stone'a i cofnęła 

się.   Potem   poprowadziła   go   do   sypialni.   Nie   wypowiedziała   ani   słowa   aż   do   chwili,   kiedy 

zatrzymała się obok łóżka. Odwróciła się twarzą do Stone'a i powiedziała:

- Jest jeszcze trzecia możliwość.

Stone patrzył, jak zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Prawie bał się oddychać.

Gdy zabrała się potem za spodnie, odpinając klamrę paska, rozsuwając zamek, Stone nie 

mógł złapać tchu. Najbliższą możliwością była spontaniczna eksplozja.

- Lucy - wyszeptał ochrypłym głosem - jeśli to ma być twoja skomplikowana zemsta, to 

uznaj, że już się zemściłaś...

Lucy rozpinała teraz swoją wilgotną jeszcze bluzkę.

- Stone, mówiłam ci już, że nigdy nie znałam się na gierkach. Jeśli chcesz się ze mną kochać 

i jeśli... jeśli nadal chcesz, żebym została twoją żoną, to ja też tego pragnę.

Ręce Stone'a zadrżały tak, że nie mógł poradzić sobie z zamkiem spodni. Lucy musiała mu 

pomóc.   Ledwie   to   wytrzymał.   Pośpiesznie   zrzucił   z   siebie   resztę   ubrania.   Lucy   pozbyła   się 

swojego, rozrzucając je po podłodze. Stanęła przed nim naga. Ufała mu. Pragnęła go. Kochała go. 

To było takie proste.

Nawet gdyby ta noc trwała przez wieczność, i tak nie byłaby dość długa dla Lucy. W jego 

ramionach jej ciało rozstępowało się w cudownych eksplozjach znowu i znowu i unosiło się w 

niezwykłe światy, których nigdy nie widziała. „Dotknij mnie tu... i dotknij mnie tam” zmieniło się 

w „Pocałuj mnie tam... i jeszcze tam”.

Całował   ją   w   podeszwy   stóp,   łaskocząc   ich   wygięty   łuk,   biorąc   do   ust   palce;   potem 

przemierzał wargami całą jedwabistą długość jej nóg. Opowiadał jej, co myślał, kiedy ją pierwszy 

raz zobaczył, co robił z nią już w swoich marzeniach.

I robił to teraz.

Lucy, uwolniona wreszcie od smutnych uprzedzeń i ostrzeżeń Lillian, od okrutnych uwag i 

porównań Billa, szybowała do nieba. Oddawała się cała i brała Stone'a całego, opromieniała go 

światłem swojego szczęścia.

-   Przecież   ty   powinieneś   być   zmęczony   -   mówiła,   łaskocząc   włosami   bliznę   na   jego 

podbrzuszu. - Byłeś w podróży przez dwa dni.

background image

Stone zamarł, kiedy jej usta musnęły jego męskość. Jej dłonie czyniły już cuda, ale wargi...

- Byłem... och, jedyna moja... tak... - jęknął i próbował mówić dalej: - Podróżowałem przez 

tyle lat i nawet nie wiedziałem, po co. Teraz, kiedy cię znalazłem, muszę wymyślić sposób na 

pozostawanie w domu, bo...

- Przecież ja mogę jeździć z tobą. Jestem doświadczoną podróżniczką - uniosła się nad nim, 

opierając na łokciach i kolanach, i uważnie popatrzyła mu w oczy.

Stone miał wrażenie, że gdyby kazała mu spędzić w grobie najbliższe tysiąc lat, pewnie 

zaraz poszedłby po łopatę.

- Wiesz, myślałem sobie, że moglibyśmy znaleźć jakieś niezbyt duże miasto i próbować 

zapuścić korzenie. Miałem już coś takiego na oku... Człowiek nie może wiecznie żyć na pełnych 

obrotach. Lucy parsknęła śmiechem.

- No, nie wiem... Jak na człowieka w twoim wieku, radziłeś sobie całkiem nieźle.

W jednej chwili leżała na plecach. Stone pochylał się nad nią z niebezpiecznym błyskiem w 

oczach.

-   Pogadamy,   jak   radzi   sobie   człowiek   w   moim   wieku,   kiedy   będę   miał   pięćdziesiątkę. 

Wrócimy do tematu, kiedy stuknie mi sześćdziesiąt, i tak dalej... co dziesięć lat. A na razie...