background image
background image
background image

 

Ta książka jest dedykowana ofiarom handlu ludźmi

 i seksualnego niewolnictwa – gdziekolwiek są.

 

A także odważnym kobietom i mężczyznom,

 którzy poświęcają życie walce

 z tą niegodziwością współczesnego świata.

background image

 Przedmowa

 

Książce tej dały początek wiadomość przesłana pocztą 

elektroniczną i list.
 

Wiadomość nadeszła od czytelnika Porwanej i sprzedanej

[1]

opowieści o tym, jak Sarah Forsyth została zwabiona w pułapkę 
międzynarodowego seksualnego niewolnictwa i o trudnej, często 
błędnej walce, którą podjęła, by wyrwać się z jego macek. Czy – 
padło w e-mailu pytanie – przyjrzeliśmy się szerszemu 
kontekstowi tej sprawy? Czy wiemy, że we współczesnym świecie,
według najostrożniejszych szacunków, żyje dwadzieścia siedem 
milionów niewolników? To więcej niż dwukrotność liczby 
wszystkich kobiet, dzieci i mężczyzn, pojmanych i 
przetransportowanych z Afryki w ciągu trzystu pięćdziesięciu lat 
historycznego handlu niewolnikami.
 

Przyznam ze wstydem, że w obydwu przypadkach 

odpowiedź brzmiała jednakowo. Nie, nie miałem pojęcia, że 
niewolnictwo nadal istnieje, a co dopiero, że istnieje na tak 
ogromną skalę. Przecież zostało zakwestionowane już ponad dwa i
pół stulecia temu? Kim więc są ci mężczyźni i kobiety? Gdzie się 
znajdują? Co spowodowało, że popadli w niewolę i na czym 
polega ich uciemiężenie? A przede wszystkim, jak to u licha 
możliwe w świecie, gdzie nie ma kraju, w którym takie praktyki 
byłyby legalne?
 

Te pytania bez odpowiedzi sprawiły, że rok swojego 

zawodowego życia poświęciłem na badanie współczesnego 
helotyzmu we wszelkich jego formach. I nie chodzi tu o 
„niewolnicze zarobki” (jak rozleniwione media często szufladkują 
wyzysk źle opłacanych pracowników), ale o rzeczywiste, 
prawdziwe niewolnictwo: o ludzi, których przetrzymuje się wbrew
ich woli, zmusza do harówki za darmo, zastrasza, maltretuje, a 

background image

nawet zabija, jeśli próbują ucieczki.
 

W rezultacie powstał – emitowany na całym świecie – 

ośmioodcinkowy cykl dokumentalny Slavery: A 21st Century Evil
przedstawiający to zjawisko w krajach równie odmiennych, jak 
Brazylia, Pakistan, Indie, Haiti, Tajlandia, Chiny. Jednak wcale nie 
tamte miejsca, czasami bardzo od nas odległe, wywołują 
największy szok. Bądź co bądź, niewolnictwo zawsze 
nieuchronnie splatało się z biedą, tak powszechną w slumsach 
Haiti lub wioskach Azji Południowo-Wschodniej. Największym 
wstrząsem okazało się jego istnienie – ba, wręcz rozkwit – w 
bogatych, rozwiniętych państwach zachodnich. To wstrząs nie 
tylko dlatego, że Ameryka, Holandia i Wielka Brytania dwieście 
lat temu wiodły prym w obalaniu handlu niewolnikami (co więcej, 
walka o abolicję rozdzierała Stany Zjednoczone przez cztery 
straszne lata wojny domowej), ale z racji prostego faktu, że my 
wszyscy, mieszkańcy uprzemysłowionego Zachodu, w dużej 
mierze napędzamy tę współczesną niegodziwość. W efekcie każdy 
z nas odgrywa rolę pana niewolników.
 

Naturalną reakcją na tak szokujące stwierdzenie jest odruch 

zaprzeczania. Ja sam, słysząc je po raz pierwszy, szczerze się 
oburzyłem. W najlepszym wypadku godziłem się przyznać, że 
gdyby faktycznie było coś na rzeczy, to nie zdawałem sobie z tego 
sprawy, więc nie ponoszę żadnej winy. I jest w tym pewna racja. 
Nikt z nas rozmyślnie nie wspierałby – ani nie akceptował – 
niewolnictwa. Jednak dowody świadczą wyraźnie, że w roli 
konsumentów korzystamy lub czerpiemy korzyści z czyjejś 
niedobrowolnej pracy. Skalane są nią usługi i towary 
powszechnego użytku, poczynając od samochodów, którymi 
jeździmy, po produkty wysokiej techniki, które uważamy za 
oczywisty element naszej codzienności.
 

Więc dlaczego nic o tym problemie nie wiemy? Jak łatwo się

domyślić, producenci – a nawet państwa jako eksporterzy – 
dokładają wielu starań, by ukryć pochodzenie swoich wytworów. 
Czy można od nas oczekiwać, że będziemy dociekliwie sprawdzali
każdy nabywany artykuł? Upewniali się, że nie jest naznaczony 

background image

niewolniczą pracą?
 

Na to trudne pytanie spróbujemy odpowiedzieć pod koniec 

niniejszej książki. Jednak istnieje pewien rodzaj niewolnictwa 
naszych czasów, co do którego nie sposób usprawiedliwiać się 
niewiedzą. Jego ofiary rzucają się w oczy – w niektórych krajach 
nawet bardzo – każdemu przechodniowi na głównych ulicach 
przedmieść, w wielkomiejskich zaułkach.
 

Według większości szacunkowych obliczeń problem niewoli 

seksualnej dotyczy od sześciu do ośmiu procent spośród 
dwudziestu siedmiu milionów uciemiężonych mężczyzn, kobiet i 
dzieci. Często działacze na rzecz praw człowieka, dziennikarze czy
twórcy filmowi poprzedzają te dane słówkiem „zaledwie”. 
„Zaledwie od sześciu do ośmiu procent”. Jak większość, też mam 
ten grzech na sumieniu; w dodatku lubię myśleć, że z całkiem 
racjonalnej przyczyny. Temat seksniewolnictwa nieproporcjonalnie
zdominował program tych, którzy walczą o uwolnienie 
współczesnych niewolników. Jeden z działaczy stwierdził: „Seks 
jest, no cóż, seksowny. Nawet wtedy, kiedy wcale taki nie jest. 
Wiemy, że z tego typu historiami można trafić na czołówki gazet. 
Więc jeśli dzięki temu powszechnie wzrasta uwrażliwienie na 
problem niewolnictwa, to sądzę, że gra jest warta świeczki”.
 

A jednak, chociaż mowa o niewielkim procencie, te rachunki 

oznaczają, że w dzisiejszych czasach – teraz, kiedy sięgacie po tę 
książkę – od prawie dwóch milionów ludzi przemocą egzekwuje 
się pracę w charakterze prostytutek. Dwa miliony to więcej niż 
łączna liczba mieszkańców Edynburga, Birmingham i Glasgow. 
Dwa miliony kobiet, dzieci i mężczyzn, którzy dzień po dniu 
przetrzymywani są wbrew swojej woli i zmuszani do sprzedaży 
usług seksualnych.
 

Czy o tym nie wiemy? Czy te osoby znajdują się gdzieś poza 

zasięgiem naszego wzroku? Oczywiście, nie. Wiemy, ale wolimy 
nie dopuszczać tej myśli.
 

Właśnie kiedy pracowałem nad cyklem o niewolnictwie, 

nadszedł list. Był od Sarah i mówił sam za siebie.

 

Tim Tate,

background image

 

listopad 2012

 

Gateshead

 

Tyne Wear

 

wrzesień 2011

 

Witaj, Timie,

 

Doszłam do wniosku, że już najwyższy czas przeprosić za 

moje obrzydliwe zachowanie, które musiałeś znosić, kiedy 
wspólnie pracowaliśmy nad książką.
 

Na ile cokolwiek pamiętam – a wierz mi, nie jest tego dużo – 

byłam okropna. Z tamtego okresu mam tylko mgliste wspomnienia.
Przez leki, które mi przepisywano i alkohol, który piłam nałogowo,
zachowywałam się tak, że teraz mi wstyd. Moje małżeństwo 
rozpadało się i wiem, że uprzykrzyłam życie wszystkim dookoła: 
własnej rodzinie, tobie… i sobie samej. Naprawdę bardzo mi 
przykro.
 

Od tamtej pory wiele się zdarzyło. Nareszcie uwolniłam się 

od picia i ćpania – nawet od lekarstw, które przyjmowałam przez 
tyle lat. Już nie jestem od niczego uzależniona i chociaż raz w 
życiu całkowicie nad sobą panuję.
 

Rozwiodłam się i odsunęłam od ludzi, którzy mogą mnie 

zranić albo zaciągnąć z powrotem w tamto ciemne miejsce, gdzie 
tkwiłam, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Mam piękne 
mieszkanie i mieszkam sama, tylko z małym pieskiem. Niemal 
codziennie spotykam się z mamą, a nie ma dnia, żebyśmy nie 
rozmawiały. Życie wydaje się niezwykłe.
 

Co więcej – czego pewnie byś się po mnie nie spodziewał – 

pracuję. Nigdy nie myślałam, że znów będę mogła, ale teraz mam 
pracę. I to nie byle jakie zajęcie. Wyszkoliłam się na doradcę w 
sprawach uzależnień i pomagam miejscowej organizacji 
charytatywnej, która wspiera osoby takie jak ja kiedyś.

background image

 

Uznali, że dzięki temu, przez co przeszłam, mam 

wystarczająco dużo współczucia i empatii dla ich podopiecznych. 
Widzę tych ludzi i wiem, że znajdowałam się tam, gdzie oni są 
teraz. Ale co ważniejsze, oni widzą mnie i wiedzą, że byłam w ich 
sytuacji, a jednak zdołałam przedostać się na drugą stronę.
 

To wspaniałe uczucie wreszcie komuś pomagać, zwłaszcza po

tym, ile zrobili dla mnie inni. I właśnie w tym kryje się drugi 
powód mego listu.
 

Czuję się taką szczęściarą, że udało mi się wyrwać z 

seksprzemysłu. Ileż podobnych do mnie kobiet zdołał pochłonąć: 
usidlić, przeżuć i wypluć? Ile kobiet teraz, dokładnie w tym 
momencie, tkwi w jego potrzasku – w Wielkiej Brytanii, Holandii, 
gdziekolwiek, w miasteczkach i miastach na całym świecie?
 

Dotychczas nie umiem powiedzieć, jak długo byłam 

zmuszana, by w oknach amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych 
Latarni oferować do wykorzystania własne ciało. Ale nie mogę 
zapomnieć bólu. Każda godzina wydawała się dniem; każdy dzień 
tygodniem. A tygodnie zmieniały się w miesiące, kiedy w wiecznym
kieracie egoistycznego męskiego pożądania podtrzymywali mnie 
tylko fałszywi przyjaciele – kokaina, crack i konopie.
 

Czuję się winna. Winna, bo przetrwałam. Winna, bo 

uciekłam. Winna, bo nadal jest tyle innych Sarah Forsyth. Są 
niewolnicami, pozostawiłam je tam i nie potrafię przestać o nich 
myśleć.
 

A więc, Timie, czy możemy coś zrobić, żeby to zmienić? Tak 

wielu czytelników naszej książki napisało do mnie, okazując 
życzliwość. Dali mi siłę niezbędną, bym stała się tym, kim jestem 
obecnie. Ale cała masa podobnych do mnie kobiet właśnie teraz 
potrzebuje wsparcia. Czy jakimś sposobem moglibyśmy wspólnie 
coś zrobić – cokolwiek – żeby im pomóc?
 

Jak uważasz?

 

Pozdrowienia,

 

Sarah

background image
background image

 Wstęp

 

To były zdjęcia. Trzy w krótkim rzędzie, jak niewielki 

wycinek fotograficznej kliszy albo kolejne scenki w komiksie. 
Jednak te obrazki nie miały w sobie nic komicznego, a historia, 
którą opowiadały, nie należała do zabawnych. Historia znana mi 
zbyt dobrze, żebym mogła ją zignorować.
 

Jej początek to kawałek taśmy z kamery przemysłowej na 

lotnisku Schiphol w Amsterdamie: cztery kadry, każdy utrwalający
kilka sekund akcji pośrodku hali, między bramkami B i D.
 

Na pierwszym jakiś mężczyzna – duży, silny facet z ogoloną 

głową – podchodzi do drobnej, jasnowłosej kobiety w różowej 
koszulce bez rękawów, w dżinsach i balerinkach na płaskich 
obcasach. Kobieta jest od niego co najmniej trzydzieści 
centymetrów niższa i o wiele lżejsza. Ułamek sekundy później 
następny kadr rejestruje, jak mężczyzna sięga, by złapać ją za 
ramiona. Ręce kobiety są uniesione, wyraźnie próbuje odeprzeć 
atak. Przejdźmy do trzeciego obrazka: mężczyzna już chwycił ją za
nadgarstki. Plecy kobiety tworzą łuk, kiedy stara się wyrwać. 
Ostatnie ujęcie pokazuje mężczyznę szarpiącego się ze swoją 
ofiarą. Podczas walki jej różowa koszulka podjechała do góry, 
odsłaniając dolną część pleców. Jakiś młody człowiek – 
przechodzień – mija ich, najwyraźniej nie zwracając uwagi na 
dramat, który rozgrywa się nie dalej niż metr od niego.
 

Moje myśli śmigają piętnaście lat wstecz. Znam tę halę: dla 

mnie była bramą piekła i – ostatecznie – początkiem chwiejnej 
drogi do wolności. Jednak bohaterki fotografii wolność nie czeka. 
Wiem to z całą pewnością, bo z taką samą pewnością rozpoznaję, 
co się na tych zdjęciach dzieje.
 

Obraz jest rozmyty i ziarnisty, jak zawsze w materiałach z 

kamer przemysłowych. Ale i tak bez wątpienia ukazuje młodą 

background image

kobietę – faktycznie jeszcze dziewczynę – usiłującą wyrwać się 
mężczyźnie, który zrobił z niej niewolnicę. Albo właśnie robi.
 

Kolejna fotografia została wykonana w komisariacie 

następnego dnia, a może później, i stanowi typowe zdjęcie 
policyjne. Jego banalność podkreśla bezlitosne światło 
jarzeniówek, odbite od białych kafelków ścian. Oczy 
fotografowanej osoby wpatrują się we mnie. Pustym wzrokiem, 
niemal bez życia. Jednak nie jest to podobizna aresztowanego 
mężczyzny; nie są to oczy człowieka podejrzanego o przestępstwo.
To policyjne zdjęcie dziewczyny z lotniska.
 

Jej oczy patrzą prosto w moje. I widzę, że – tak jak moje – 

mają kolor brązowy. Ale pod każdym z nich widnieje wielki siniec,
nadal mocno zaczerwieniony tam, gdzie skóra podeszła krwią. 
Bardzo niedawno ktoś musiał tę dziewczynę dotkliwie pobić.
 

I wreszcie ostatni obrazek. Młoda kobieta odwróciła się albo 

została odwrócona. Stoi tyłem do aparatu, koszulkę ma 
podciągniętą, zupełnie jakby policjanci odtwarzali finałowy kadr 
nagrania z kamery na lotnisku. Jednak wcale nie o to chodzi. 
Fotograf stara się uchwycić tatuaż, który wije się na jej skórze tuż 
ponad krągłościami pośladków.
 

Na pierwszy rzut oka wzór przypomina poroże jelenia, 

motyw, jakim wiele dziewczyn zdobi dolną część pleców. Ale 
przyjrzyjcie się uważniej: w samym środku, ujęte z dwóch stron 
rogami, widnieje słowo „Abu”. Ze straszliwą pewnością wiem, co 
ten tatuaż oznacza. Mam tę wiedzę z pierwszej ręki od piętnastu 
długich, bolesnych lat.
 

To nie ozdoba, tylko piętno. Informuje, że dziewczyna 

stanowi czyjąś własność. Jej pan ją oznakował – on jest 
handlarzem żywym towarem, ona seksualną niewolnicą

[2]

. Te 

fotografie nie kłamią. I nie pozwolą mi już dłużej uchylać się od 
prawdy. Kiedy spotkaliśmy się ostatnio, napisałam:
 

„Nazywam się Sarah Forsyth. Byłam wykorzystywanym 

dzieckiem i seksniewolnicą. Byłam przedmiotem sprzedaży i 
naćpaną dziwką. Tkwią we mnie różne istoty: jedne dobre, inne 
złe. Jestem słabością i siłą. Jestem strachem i miłością. Jestem 

background image

rozpaczą i nadzieją. Ale ponad wszystko jestem kobietą, która 
ocalała”.
 

Wszystko to prawda, chociaż o mojej drodze z piekła do 

wyższego świata dałoby się powiedzieć znacznie więcej. Jednak 
chodzi o coś jeszcze, co mam w sobie lub kim się stałam. Na 
ocalonych spoczywa obowiązek – tak, obowiązek – by dawać 
świadectwo o swojej gehennie, a tym bardziej, by robić coś w tej 
sprawie.
 

Ta podróż nie będzie dla mnie ani trochę łatwiejsza, niż 

wyrwanie się z więzów seksualnej niewoli. Jednak muszę 
wyruszyć przez wzgląd na kobiety, które nadal tkwią w potrzasku.
 

Dacie radę mi towarzyszyć?

background image

 Dziewięć kręgów piekła

 

Jak opisalibyście piekło?

 

Śmiało, spróbujcie. Wiele razy byłam proszona – nadal 

jestem, ciągle – by opisywać, przez co przeszłam. Oczekują tego 
ludzie, którzy mnie znali kiedyś, dawno temu, w innym świecie: 
prawdopodobnie szkolni koledzy albo członkowie mojej utraconej 
rodziny. I ci, którzy mnie nie znali aż do czasu, gdy sięgnęli po 
Porwaną i sprzedaną i dowiedzieli się rzeczy, o jakich im się nie 
śniło. A także tacy, którzy tej książki nie czytali, ale słyszeli o niej 
od przyjaciół lub sąsiadów. Każdy pyta: jak było naprawdę?
 

Pewnie nie potrafią do końca uwierzyć, by ludzie mogli 

traktować swoich bliźnich równie podle. Zdarzają się nawet głosy, 
że musiałam to wszystko zmyślić albo przesadzam. Stąd być może 
te nieustanne prośby o powtórkę.
 

A tymczasem za każdym razem, gdy usiłuję opowiadać, 

odnoszę wrażenie, że nie sposób przedstawić grozy sytuacji, kiedy 
człowiek zostaje wepchnięty w koszmar seksniewolnictwa i 
przytłoczony brzemieniem nałogów, wydawałoby się nie do 
udźwignięcia. Nawet w tej chwili czuję, że moje słowa nie oddają 
rzeczywistości. „Groza”, „koszmar”. Czy tych kilka literek 
faktycznie przekazuje, co znaczy „jakoś przetrzymać”. Dzień po 
dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku?
 

A więc do dzieła: spróbujcie opisać najgorszą rzecz, jaka 

kiedykolwiek wam się przydarzyła. Zmuście się i cofnijcie do 
najciemniejszego, najposępniejszego okresu waszego życia. 
Postarajcie się wypełnić to wspomnienie całym jego bólem, 
smutkiem i goryczą. A potem zwielokrotnijcie je: uczyńcie 
większym, głębszym, bardziej mrocznym i samotnym, niż 
potraficie znieść.
 

Niech napływają dawne łzy, dopóki nie zacznie was dławić 

background image

płacz. Przeciągajcie go w nieskończoność, aż stracicie dech i 
nabierzecie pewności, że to już koniec. Wtedy będziecie mieli 
szansę poznać maleńki ułamek tego, jak było – jak nadal jest.
 

Może myślicie, że jestem melodramatyczna albo pławię się w

żalu nad sobą? Ale ja nie opowiadam wyłącznie o tym, przez co 
sama przeszłam. Opowiadam, przez co przechodzą tysiące innych 
kobiet dokładnie w chwili, kiedy czytacie moje słowa. Te kobiety 
tkwią w potrzasku seksualnej niewoli. Ich głos tłumi strach, ich 
ciało niszczą gwałt, przemoc i poniżenie. A ja jestem osobą z 
zewnątrz. Staram się mówić dość donośnie, by stać się głosem, 
którego ich pozbawiono. Staram się pomóc komuś – komukolwiek 
– dostrzec wystarczająco dużo, przejąć się wystarczająco mocno, 
by zerwać ich pęta.
 

Ale za bardzo wybiegam naprzód. Musimy zacząć od 

początku.
 

Tytuł z pewnością przyciągał wzrok: Seksniewolnica i piekło 

pielęgniarki zagrożonej wirusowym zapaleniem wątroby typu C.
 

W tamten niedzielny poranek musiał rzucić się w oczy 

tysiącom ludzi, może przy stole podczas śniadania albo raczej – 
zważywszy, że chodziło o „Sunday Sun”, brukowy tygodnik z 
Newcastle

[3]

 – w miejscowym pubie. Co sobie myśleli o tym 

bezceremonialnym żerowaniu na cudzym nieszczęściu? Autor 
artykułu nigdy mnie nie spotkał, ale wyraźnie nie wątpił w moje 
zepsucie.
 

Była seksualna niewolnica, Sarah Lee, naraziła pielęgniarkę 

na paniczny lęk przed śmiertelnym wirusowym zapaleniem 
wątroby typu C.
 

Uzależnionej od narkotyków Lee udzielano właśnie pierwszej

pomocy po przedawkowaniu, kiedy kobieta nagle stała się 
agresywna i napastliwa, aż wreszcie splunęła pielęgniarce w usta. 
Wybryk ten zapoczątkował przerażający ciąg wydarzeń, ponieważ 
obie zainteresowane doskonale wiedziały, że u Lee zdiagnozowano
wirusowe zapalenie wątroby typu C. Pielęgniarka miesiącami 
musiała poddawać się badaniom przesiewowym i żyła z groźbą 
zarażenia. Na mocy wyroku sądu rozjemczego w Gateshead, który 

background image

orzekł napaść zwykłą, Sarah Lee została skazana na 38 dni 
pozbawienia wolności. Jednak trzydziestotrzyletnia mieszkanka 
Duke Walk, Teams, Gateshead wyszła z sądu wolna, ponieważ 
oczekując, aż sprawa znajdzie się na wokandzie, odbyła już 27 dni 
aresztu w więzieniu Low Newton. Sąd nakazał również, by 
oskarżona wypłaciła ofierze tytułem odszkodowania 250 funtów z 
tantiem, których Sara Lee oczekuje w tym miesiącu za książkę 
Slave Girl

[4]

.

 

Tak więc stałam się lokalną znakomitością. I nie mogło mi 

być bardziej wstyd.
 

Fakty, rzecz jasna, wcale nie są tak proste i jednoznaczne, jak

to wygląda w zimnym, surowym druku, ale równie dobrze można i
od nich zacząć.
 

Byłam z Tracy już kilka miesięcy, kiedy postanowiłyśmy, że 

się „pobierzemy” i stąd w artykule nazwisko Sarah Lee. Chodziło 
oczywiście o związek partnerski, a nie małżeństwo, jednak pod 
każdym względem czułam się, jakbym brała ślub: poczynając od 
kwiatka w butonierce Tracy i bukietu, który kurczowo ściskałam w
dłoniach, aż po wymianę obrączek i obietnic miłości na wieki. Gdy
ceremonia dobiegła końca, stałam się panią Lee.
 

Niestety, nasz mariaż przypominał małżeństwo także z 

innych, mniej szczęśliwych, przyczyn. Ponoć jedno na trzy 
prawdziwe małżeństwa kończy rozwód, a wygląda na to, że 
związki osób tej samej płci zmierzają w podobnym kierunku: 4,6 
procent kobiet, takich jak ja i Tracy, rozstało się. Widać było nam 
przeznaczone stanowić mały, niezauważalny okruch tej 
niefortunnej statystyki.
 

Wojowałyśmy o wszystko. Bóg jeden wie, że niełatwo ze 

mną żyć, ale z Tracy również nie było lekko: dwie bardzo 
skrzywdzone, złączone niedolą, bezbronne kobiety, które 
kurczowo czepiały się jedna drugiej, kiedy akurat nie dochodziło 
do kłótni czy bójek. Wyobrażam sobie, że w taki właśnie sposób 
tonący chwyta się najmniejszych szczątków wraku, by utrzymał go
na powierzchni

[5]

.

 

Rzadko spędzałam więcej niż trzy noce z rzędu w naszym 

background image

klaustrofobicznym mieszkanku na pierwszym piętrze. Była to 
klitka, wypełniona w tym samym stopniu rozpaczą, co dymem z 
papierosów, a te kopciłyśmy nieustannie dla poprawy 
samopoczucia. Trzy dni, trzy noce, tylko tyle mogłam wytrzymać. 
Czułam, że się duszę, że moje siły witalne – jeśli to można nazwać
siłami witalnymi – powoli nikną. I dlatego uciekałam.
 

Dokąd? Bardzo często nie potrafiłabym wam powiedzieć. 

Nie do mamy, to pewne. Ona nadal mi nie ufała – i miała rację. 
Tamtego zimnego, bezchmurnego dnia w 2007 roku przyszła na 
nasz ślub, ale nie podobała jej się ani Tracy, ani nasza egzystencja. 
Powiedziałam „egzystencja”, ponieważ trudno to nazwać życiem, 
a przynajmniej życiem normalnych ludzi – nie takich zniszczonych
jak my. Nie nam był pisany romans w stylu Mills & Boon

[6]

, żadne 

wymarzone „długo i szczęśliwie”.
 

Nadal nie mogłam obyć się bez metadonu. Podczas kuracji 

odwykowej od kokainy i cracku, którymi faszerowano mnie w 
Amsterdamie, zostałam przestawiona na morfinę i koniec końców 
uzależniłam się od niej. Metadon miał mi pomóc uporać się z 
głodem narkotykowym, ale w rzeczywistości była to zamiana 
złego „ulicznego” narkotyku na inną szkodliwą substancję, 
chemicznie czystą.
 

Zatruła ona moje ciało, zatruła mój umysł, a nade wszystko 

zatruła nasz związek. Tracy kategorycznie upierała się, że muszę z 
tym skończyć. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić. 
Potrzebowałam metadonu, by powstrzymać piekący ból, któremu 
bałam się stawić czoło: ból zrodzony z molestowania w 
dzieciństwie i seksualnej niewoli w Dzielnicy Czerwonych Latarni.
Tak więc metadon stał się w naszym związku „tym trzecim”. To 
jest coś, czego nie przetrwa żadne małżeństwo, zwłaszcza gdy 
jedno z trojga okaże się kochankiem tak zazdrosnym i 
wymagającym jak narkotyk.
 

Czasami uciekając, szukałam towarzystwa ludzi podobnych 

do mnie. Nieszczęścia chodzą parami, mówi stare porzekadło, a w 
naszych stronach takich nieszczęść akurat nie brakuje. Chociaż 
metadon przepisywany jest w ściśle określonych okolicznościach i 

background image

plastikowe kubeczki otępiającej zielonej cieczy mają być 
opróżniane przez narkomana w obecności farmaceuty, który je 
wydaje, zawsze znajdą się handlarze dodatkowymi dawkami – na 
ulicy albo w obskurnych mieszkaniach, gdzie cuchnie stęchłym 
dymem i jeszcze bardziej stęchłą wonią pustych puszek po jasnym 
supermocnym. Miejsca wprost idealne dla osoby takiej jak ja: 
prawdziwy drugi dom.
 

Oczywiście, nigdy nie znikałam na długo. Może to potrzeba 

posiadania kogoś szczególnego, a może nadzieja, że Sarah Forsyth 
miłość jest jednak pisana, ale zawsze wracałam do Tracy i do roli 
pani Lee. Poczucie winy też miało swoje znaczenie: przecież 
złożyłam obietnicę w urzędzie stanu cywilnego. Poza tym chyba 
zadomowiłam się w naszej klitce. Wreszcie po ponad piętnastu 
latach próbowałam się ustatkować i chciałam, by to wyszło. Może 
gdybym następnym razem bardziej się postarała, mogłabym 
wszystko naprawić. Tylko że były „następne razy”, a po nich 
niezliczona liczba kolejnych. I ciągle powtarzał się ten sam 
żałosny schemat: kłótnie, ucieczki, topienie smutków wraz z 
ludźmi równie samotnymi, zniszczonymi, zdesperowanymi jak ja.
 

Wygląda, że rozczulam się nad sobą? Mam nadzieję, że nie, 

bo właśnie dzięki tej żałosnej rutynie w końcu zaczęłam się leczyć.
Ale jak to zawsze ze mną bywa, kurację musiały zapoczątkować 
obrażenia typowo fizyczne.
 

Siedziałam w pubie – nieszczególna rzadkość w tamtym 

okresie. Był to jeden z tych wielu przypadków, kiedy uciekłam z 
domu i piłam bez pamięci. Nie wiedzieć czemu nagle wybuchła 
awantura: podniesiony głos, gwałtownie pochwycona szklanka, 
rozbita i ciśnięta mi w twarz. Uchyliłam się, ale ostry odłamek 
szkła trafił mnie z boku głowy. Krew lała się szybciej, niż 
sądziłam, że to możliwe. Wściekły hałas w pubie zastąpiła pełna 
szoku cisza. Potem ktoś zaczął krzyczeć, żeby personel dzwonił po
karetkę: moje lewe ucho zwisało przy twarzy, zaczepione tylko na 
skrawku skóry.
 

Migające światła. Szpitalne korytarze. Ostry dyżur. Byłam 

bardzo osłabiona od upływu krwi i prawie nieprzytomna. A jednak 

background image

pamiętam, że pomyślałam: Naprawdę do tego doszło? Uciekłam z 
Amsterdamu, wyrwałam się z rąk handlarzy niewolników tylko po 
to, żeby wykrwawić się na śmierć przez jakąś przypadkową burdę 
w obskurnej knajpie, pełnej smutnych uzależnionych rozbitków?
 

Przyszyto mi ucho: szew za szwem, żenujący, widoczny dla 

wszystkich znak, jak nisko upadłam. Musiałam zostać w szpitalu 
na noc, na obserwacji. Ale tamtego wieczoru to ja zaczęłam 
obserwować. Przyjrzałam się samej sobie, zobaczyłam, co się ze 
mną porobiło i ogarnęła mnie nienawiść. Znienawidziłam siebie, 
znienawidziłam swoje małżeństwo, znienawidziłam swoje 
uzależnienia. Leżąc w szpitalnym łóżku, zrozumiałam, że sięgam 
dna: pogrążyłam się nawet bardziej niż wtedy, w blasku neonów, 
za szybami amsterdamskich okien. Dawna Sarah nie miała 
wyboru, ale obecna – owszem. I zamierzałam go dokonać.
 

Kiedy przedstawiam to w ten sposób, wszystko wydaje się 

proste. Jednak wcale takie nie było. Ani trochę.
 

Następnego dnia pracownik opieki społecznej zadzwonił do 

mojej mamy i poinformował ją, że zostanę zabrana z Gateshead do
swego rodzaju azylu. Biedna mama. Pewnie zastanawiała się, czy 
to kiedykolwiek się skończy. Gdy zobaczyła mnie po raz pierwszy 
po mojej ucieczce z Dzielnicy Czerwonych Latarni, przebywałam 
jeszcze w Holandii pod ochroną policji, właśnie w takim 
bezpiecznym domu. Minęło dwanaście lat i opieka społeczna, 
zatroskana o bandę agresywnych narkomanów, umieszczała mnie 
w kolejnym schronieniu.
 

Znając mamę, wiem, że musiała odczuwać cały zestaw 

sprzecznych emocji: ulgę, że zostanę odizolowana od wpływów, 
które uważała za szkodliwe, ale też strach, że powracam do 
autodestrukcyjnych nawyków. Gniew, że nieobliczalna córka znów
wywróciła jej życie do góry nogami i nadzieję, że tym razem – 
proszę, tym razem – może to być wreszcie zarzewie nowego 
początku. Albo coś w tym rodzaju.
 

Mój azyl okazał się uroczym miejscem na wybrzeżu. Whitley

Bay leży nie więcej niż piętnaście kilometrów od Gateshead, ale 
wydaje się, że o niebo dalej. Kiedyś był to ulubiony cel 

background image

wakacyjnych wypadów ludzi pracy z całej północno-wschodniej 
Anglii. Miasto ma cudowną, długą piaszczystą plażę, która ciągnie 
się od St Mary’s Island na północy po Cullercoats na południu. 
Innym przedmiotem dumy Whitley Bay było dawniej Spanish City.
Ten stały lunapark miał rywalizować z Pleasure Beach w 
Blackpool. Zespół Dire Straits unieśmiertelnił go swoim 
przebojem Tunnel of Love. Odgrywano go każdego ranka aż do 
zamknięcia parku w 2002 roku.
 

Wszyscy w Gateshead znali Spanish City. Większość z nas w

dzieciństwie odwiedzała je – albo marzyła, żeby odwiedzić. Jednak
teraz, spacerując po złocistym piasku tam i z powrotem, nie 
tęskniłam za wesołym miasteczkiem. Po prostu czułam ulgę, że 
jestem wolna w miejscu, gdzie nikt mnie nie zna i że nie otaczają 
mnie smutni, zdesperowani ludzie, których nazywałam swoimi 
przyjaciółmi.
 

Spędziłam w Whitley Bay dwa miesiące. To tutaj wykonałam

pierwsze chwiejne kroki na szlaku, który stał się moją ostateczną –
choć krętą – drogą do wyzdrowienia. Mama przyjeżdżała do mnie 
w odwiedziny tak często, jak tylko mogła zwolnić się z pracy, a ja 
zaczęłam systematycznie pomijać swoją dzienną dawkę metadonu.
Wtedy sądziłam, że to dobry pomysł. Nienawidziłam sterczeć w 
kolejce z innymi narkomanami, czekając, aż farmaceuta wręczy mi
plastikowy kubeczek „normalności”. Jednak, jak się okazało, moja 
metoda miała tyleż plusów, co minusów.
 

Kiedy drugi miesiąc dobiegł końca, byłam gotowa opuścić 

bezpieczny azyl w małym domu na wietrznym morskim brzegu. 
Ale dokąd powinnam była się udać? Nie chciałam – absolutnie nie 
chciałam – wracać do naszego mieszkania ani do mrocznego 
świata moich uzależnionych znajomych.
 

Dopiero po kilku dniach przypomniałam sobie o przyjacielu 

sprzed lat, dobrym i prawdziwym, który okazał mi wiele serca w 
okresie pomiędzy Amsterdamem i Tracy: o Eddiem. Oczywiście, 
przecież mogłam zatrzymać się u niego.
 

Eddiemu zawdzięczam więcej, niż kiedykolwiek potrafiłam 

wyrazić. Jeśli czytasz te słowa, Eddie: miałeś ogromny udział w 

background image

moim wyzdrowieniu. Byłeś jednym z pierwszych, a zarazem 
najistotniejszych fundamentów, na których wreszcie zbudowałam 
życie. Dziękuję, stary przyjacielu. Dziękuję.
 

Eddie również mieszkał w Gateshead, tyle że w o wiele 

przyjemniejszej, nie tak obskurnej części miasta. Nigdy nie łączyło
nas nic romantycznego ani tym bardziej erotycznego, ale 
wiedziałam, że temu człowiekowi mogłabym powierzyć swój los. I
tak właśnie zrobiłam.
 

Po raz pierwszy zakosztowałam normalności – prawdziwego 

życia normalnych ludzi. Bez narkotyków. Chociaż Eddie, jak wiele
osób, lubił czasami wyskoczyć na drinka, nigdy w ciągu tamtego 
roku, kiedy razem mieszkaliśmy, nie przyniósł do domu alkoholu. 
To była dla mnie nowość. Tracy zawsze kupowała piwo – któryś z 
mocnych gatunków – a ja musiałam mieć pod ręką butelkę wódki. 
Z Eddiem nie mogłam się napić, więc zaczęło do mnie docierać, że
może pewnego dnia zdołam obejść się bez alkoholu.
 

Mój doktor zaczął rozważać zmianę leczenia. Przez ostatnich

dwanaście lat ciągnęłam na diazepamie, powszechnie znanym pod 
handlową nazwą valium. Ten silny antydepresant dostawałam, by 
zapanować nad uczuciem niepokoju i atakami paniki, które nadal 
dręczyły mnie z powodu dawnych przeżyć. Valium jest stosowane 
również u alkoholików jako wsparcie przy rzucaniu picia. Ale jeśli 
w moim przypadku kiedykolwiek brano ten wariant pod uwagę, to 
świetnie radziłam sobie z podlewaniem pigułek gorzałką.
 

Jednak teraz doktor redukował mi dawkę, obniżając ją 

stopniowo, krok po kroku, żeby organizm zrozumiał ten proces i 
dopasował się do nowej sytuacji. Jest to klasyczna metoda 
uwalniania pacjenta od wszelkich uzależniających leków – a 
diazepam bardzo uzależnia, zwłaszcza gdy się go przyjmuje tak 
długo. Powoli, lecz niewątpliwie, moje ciało godziło się na coraz 
mniejsze ilości valium. Ale umysł … no cóż, to już całkiem inna 
historia.
 

Stale dręczył mnie niepokój, miewałam spazmatyczne ataki 

paniki. Wspomnienia zalewały mi umysł i zagłuszały wszystkie 
myśli. Zaczęłam widzieć twarze ludzi, którzy mijali moje okno w 

background image

Amsterdamie. Znów gapili się na mnie, tak samo jak wtedy, gdy 
przybierałam różne pozy i wykręcałam piruety, rozpaczliwie 
usiłując zwabić ich do swojego zakątka piekła, by podtrzymać 
strumień pieniędzy, jakiego nieustannie domagali się stręczyciele.
 

Dzisiaj wiele osób nie wierzy, że byłam w stanie tamte 

twarze zauważać. A ja je widziałam; och, jak dobrze widziałam. 
Stare, młode, smutne, zadowolone … Stałam tak co dzień i co noc 
w oświetlonej neonem szklanej klatce i jedynym moim zajęciem 
było patrzeć na przechodniów, próbować ich sobą zainteresować. Z
jednej strony desperacko walczyłam o następnego klienta – tak 
bardzo bałam się razów, które spadłyby na mnie, gdybym nie 
wykonała normy. A z drugiej, myślę, że szukałam w tłumie kogoś 
wystarczająco ludzkiego, kto by potrafił dostrzec, że cierpię i w 
jakiś sposób położył temu kres.
 

Więc owszem, widziałam i pamiętałam. Teraz, gdy mój 

organizm dostrajał się do coraz mniejszej dawki valium, umysł 
wywoływał twarze z niebytu. W czasie bezsennych godzin 
przyglądały mi się i dręczyły palącym bólem, który zadawał 
niegdyś tamten tłum, przechodząc obok mnie, a czasami przeze 
mnie.
 

Czy to jest właśnie opis piekła? Nie, zaledwie jego jednego 

kręgu. Jak głosi literatura, piekło składa się z dziewięciu kręgów 
cierpienia, umieszczonych w głębi Ziemi

[7]

. Do dziś przebrnęłam 

już przez wszystkie po kolei.
 

Oczywiście, nadal byłam na metadonie: codziennie 

sześćdziesiąt miligramów magicznego zielonego płynu. Na temat 
metadonu funkcjonuje wiele przesądów. Ludzie uważają go za lek 
przeciw uzależnieniom od heroiny i innych opiatów, chociaż nie 
jest nim i nigdy nie był. W rzeczywistości recepturę metadonu 
opracowano w 1937 roku w hitlerowskich Niemczech. Kraj 
odczuwał brak regularnego zaopatrzenia w opiaty, a w ówczesnym 
świecie – i takim, jaki miał się stać dwa lata później, po wybuchu 
wojny, gdy setki tysięcy żołnierzy na polach bitew potrzebowały 
doraźnej dawki silnych środków przeciwbólowych – na 
tradycyjnych dostawach maku lekarskiego nie można było 

background image

polegać. Toteż niemieccy chemicy wynaleźli jego syntetyczną 
wersję, możliwą do wytwarzania szybko i w wielkich ilościach. W 
ten właśnie sposób zrodził się metadon.
 

Po zakończeniu II wojny światowej używano go do leczenia 

osób uzależnionych od opiatów – zarówno żołnierzy, którzy 
nawykli do morfiny, jak i narkomanów ćpających uliczną heroinę. 
Jednak leczenie nie jest odpowiednim słowem. Bowiem rzecz 
polega wyłącznie na tym, by zastąpić, zwykle zanieczyszczone, 
narkotyki z nielegalnych źródeł starannie kontrolowanym 
środkiem alternatywnym bez domieszek. Właśnie w tym tkwi cały 
problem: metadon nie pomaga w uwolnieniu się od narkotyków. 
Ludzie – ze mną też tak było – żyją na nim całymi latami i w 
najmniejszym stopniu nie rozwiązuje to problemu ich nałogów.
 

Lekarze i rządy promują metadon dla oczywistych powodów.

Uliczne narkotyki u dilera, który najprawdopodobniej też ćpa, 
wymieszane są z czym popadnie – od talku kosmetycznego po 
truciznę na szczury – co raczej nieszczególnie służy już i tak 
zniszczonemu ciału. I oczywiście wielu narkomanów szprycuje się
heroiną, używając brudnych igieł, a nieunikniony rezultat to HIV 
albo wirusowe zapalenie wątroby typu C.
 

Najlepszym sposobem, by metadon spełnił swoją rolę jako 

pomoc przy wychodzeniu z narkomanii, jest monitorowany 
program redukcji, oparty na stopniowym zmniejszaniu dawek. W 
ciągu dwóch czy trzech lat moi lekarze sprowadzili mnie z 
dziennej porcji stu dwudziestu miligramów do sześćdziesięciu. 
Kuracja działała tak dobrze, że chyba poczułam się trochę zbyt 
pewna siebie i zaczęłam zaprzepaszczać to, co udało mi się 
osiągnąć podczas pobytu w Whitley Bay. Po powrocie do 
Gateshead czasem przez kilka dni obchodziłam się bez swojej 
porcji metadonu. Chciałam przyspieszyć proces zdrowienia siłą 
woli.
 

Wiedziałam, że trudno będzie skończyć z lekiem, jednak 

doszłam do wniosku, że jeśli chcę normalnie żyć, muszę wziąć się 
w garść i po prostu przerwać. Ale Boże, jakiej to wymagało 
niezłomności. Wystarczył krótki czas bez „bibuły” (jak narkoman 

background image

nazywa recepty) i zaczęła się straszna udręka „metadonowego 
głodu”.
 

Ironia losu polega na tym, że objawy odstawienia metadonu 

są znacznie gorsze niż przy abstynencji od heroiny albo morfiny: o
wiele, wiele boleśniejsze i dużo bardziej długotrwałe. Często 
ciągną się całymi tygodniami. Torsje, biegunka, poty, skurcze 
żołądka, bóle głowy, łomoty serca, halucynacje, delirium, paranoja
i ataki paniki to standardowy repertuar zespołu abstynencyjnego. A
ja zaliczyłam każdy jego składnik.
 

W pewnym momencie wiedziałam już: mam dość, prę zbyt 

daleko, zbyt pospiesznie. Tak bardzo chciałam być czysta, że 
odtruwałam się dużo za szybko. Więc wyruszyłam do przychodni 
po swój metadon. Wizytę miałam wyznaczoną na czwartą 
trzydzieści, ale byłam już na tyle zdesperowana, że zjawiłam się 
dużo wcześniej, ponad dwie godziny przed czasem.
 

Na miejsce dotarłam w naprawdę kiepskim stanie. Trzęsłam 

się, płakałam, bolała mnie każda kosteczka. Jednak w przychodni 
nie chcieli przyjąć mnie poza kolejką – są dość rygorystyczni, jeśli 
chodzi o wizyty. I słusznie, rozumiem to. Usłyszałam, że muszę 
zaczekać. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Następne dwie 
godziny tej strasznej męczarni i drgawek wydawały mi się 
wiecznością.
 

Jak zwykle, przed przychodnią kłębił się mały tłum: 

narkomani, którzy właśnie dostali swój metadon albo na niego 
czekali. I – również jak zwykle – znalazło się w tym tłumie kilku 
„przyjaciół” oferujących pomoc w postaci dodatkowej dawki lub 
dolewki.
 

Nawet oddanie za darmo swojej porcji metadonu, a tym 

bardziej sprzedaż, to łamanie prawa. Ale czy prawo obchodzi ludzi
uzależnionych od nielegalnych narkotyków? Zanim naprawdę 
pojęłam, co się dzieje, ktoś już wypatrzył mnie – moją dotkliwą 
„trzęsiawkę” – i nafaszerował lekiem „z odzysku”.
 

Takie już mam szczęście. Dawka okazała się o wiele wyższa 

od tej, na której byłam przez kilka ostatnich lat. Moje ciało 
zareagowało niemal natychmiast. Poczułam, że nie mogę 

background image

oddychać, spadło mi ciśnienie, skórę pokrył zimny, lepki pot, 
nastąpił skurcz mięśni, zrobiło mi się słabo i zaczęłam omdlewać. 
Ktoś musiał pobiec do przychodni i podnieść tam alarm. Byłam 
bliska utraty przytomności, więc nic z tego nie pamiętam, ale 
lekarze ostro wzięli się do roboty, by powstrzymać mnie przed 
zapadnięciem w śpiączkę. Najwidoczniej dostałam niezbędny 
zastrzyk adrenaliny, który przywrócił mi świadomość.
 

Pierwsze, co sobie przypominam, to twarz pielęgniarki tuż 

przy mojej twarzy – i jak na nią wymiotuję. Trochę mojej żółci i 
torsji trafiło do jej ust.
 

Czułam się strasznie upokorzona: czy można upaść niżej? 

Zasłabnięcie po przedawkowaniu pod drzwiami przychodni dla 
narkomanów i obryzganie wymiocinami osoby, która poświęca 
życie na pomoc takim ludziom jak ja? A jednak było znacznie 
gorzej, niż myślałam. Jak się okazało, o wiele, wiele gorzej.
 

W przychodni uznali, że postąpiłam tak naumyślnie. Że w 

przypływie złości celowo oplułam pielęgniarkę. Oczywiście, nie 
zrobiłam tego, ale zamroczona i zdezorientowana, szarpałam się, 
chcąc wyjaśnić, co się naprawdę stało. Ktoś wezwał policję. 
Zostałam aresztowana i oskarżona o czynną napaść. Trafiłam do 
aresztu śledczego i spędziłam dwadzieścia siedem dni w więzieniu 
Low Newton, czekając, aż moja sprawa zostanie rozpatrzona.
 

Jak mam opisać myśli, które przychodziły mi do głowy? Tak 

bardzo starałam się oczyścić swoje życie z kłopotów. Zerwałam z 
Tracy, unikałam dawnych ulubionych miejsc spotkań, pełnych 
narkomanów i alkoholików, a jednak znowu znalazłam się w 
więzieniu

[8]

.

 

Myślałam o mamie i o okropnym wstydzie, który po raz 

kolejny ściągnęłam na nią i na rodzinę. I o tych wszystkich 
ludziach, którzy – kiedy moja książka wyszła drukiem – 
powiedzieli mi tyle dobrych, krzepiących słów. Ale przede 
wszystkim myślałam o pielęgniarce.
 

Kilka miesięcy wcześniej dowiedziałam się, że mam 

wirusowe zapalenie wątroby typu C. Choroba w paskudny sposób 
atakuje ten narząd i może spowodować jego marskość. Część 

background image

zarażonych osób umiera na niewydolność wątroby albo na raka. 
Zapalenie typu C zazwyczaj przenoszone jest przez krew, jednak w
pewnych przypadkach można zakazić się za pośrednictwem innych
płynów, takich jak ślina czy wymiociny.
 

Kiedy siedziałam w Low Newton, nikt nie powiadomił mnie, 

że pielęgniarka przechodzi cały cykl badań sprawdzających, czy 
nie złapała wirusa. Ale w gruncie rzeczy nie trzeba mi było tego 
mówić. Ostatecznie miałam mnóstwo czasu, by zastanawiać się 
nad tym, co – choć nieumyślnie – zrobiłam i jakie mogą być tego 
konsekwencje. Właśnie wtedy sięgnęłam prawdziwego dna.
 

Od kogoś – zapewne od terapeuty uzależnień – usłyszałam 

kiedyś, że aby naprawdę rozpocząć proces zdrowienia, nałogowiec
musi upaść tak nisko, zaznać takich upokorzeń, poczuć się tak 
okropnie, że wreszcie uświadomi sobie konieczność zmian. Może 
to truizm, ale naprawdę, gdy znajdziecie się na samym dnie, 
jedyna droga wiedzie w górę. Toteż właśnie tam, w hańbiącym 
więzieniu, złożyłam uroczystą obietnicę i tym razem zamierzałam 
tego dokonać: raz na zawsze się uwolnić.
 

We wrześniu 2009 roku zostałam postawiona przed sądem w 

Gateshead. Przyznałam się do zarzucanych mi czynów. Potem 
prokurator przedstawił w zarysie przebieg wydarzeń i opowiedział,
jakie męki niepokoju cierpiała pielęgniarka przez to, co zrobiłam, a
adwokat wyjaśnił sprawę z mojego punktu widzenia. Kiedy 
wszyscy się wypowiedzieli, sąd ogłosił wyrok: trzydzieści osiem 
dni za kratkami.
 

Jednak w oczekiwaniu na proces odsiedziałam już 

dwadzieścia siedem dni i sędziowie

[9]

 chyba zlitowali się nade 

mną, bo postanowili, że nie muszę wracać do więzienia na resztę 
wyroku. Poczułam przypływ ulgi.
 

Wprawdzie nikt oficjalnie mi nie powiedział, co się dzieje z 

tamtą pielęgniarką, jednak doszły mnie słuchy, że na szczęście 
badania dały wynik ujemny: nie przekazałam dalej mojego wirusa. 
Natomiast obawiam się, że nigdy odpowiednio jej nie 
przeprosiłam. Bardzo chciałam, ale wszystkie formalności z 
policją i sądem chyba mi w tym przeszkodziły.

background image

 

Może pani czyta te słowa. Jeśli tak, proszę przyjąć moje 

szczere przeprosiny. W żadnym razie nie zamierzałam w ten 
sposób się zachować. Na pewno rozmyślnie nie naraziłabym 
drugiego człowieka na taką traumę. Proszę uwierzyć, ogromnie mi 
przykro.
 

Kiedy tylko sąd pozwolił mi odejść, opuściłam salę, by 

poszukać mojej mamy. Musiała czuć się okropnie, siedząc tam 
przez cały proces, gdy przedstawiano materiał dowodowy i po raz 
kolejny publicznie prano nasze rodzinne brudy. A jednak siedziała. 
I teraz czekała na mnie, przytuliła mnie. Właśnie wtedy obiecałam,
że to już nigdy się nie powtórzy.
 

Uwierzyła mi? Chciała, to wiem na pewno – ale czy mogła?

background image

 „Dziecię tylu łez nie zginie”

 

Mama… Moja biedna mama.

 

Kiedy myślę o wszystkim, przez co musiała w życiu 

przechodzić, po prostu nie mogę pojąć, skąd brała siły. 
Małżeństwo z człowiekiem uzależnionym – a do tego 
molestującym dzieci. Rozwód. Śmierć syna, Marka – jej jedynego 
syna, który zmarł na raka. Któż cierpi bardziej niż matka, gdy musi
pochować własne dziecko? I jeszcze te dwie córki. Jedna w 
szponach seksualnego niewolnictwa i narkomanii, a teraz 
najwyraźniej w zaklętym kręgu odnowy i klęsk. Druga daleko, za 
granicą, po części dlatego, że uciekła przed wybrykami siostry.
 

To dość – więcej niż dość – by złamać każdego. A przecież 

mama wytrwała dzielnie. Cokolwiek zrobiłam, cokolwiek ludzie o 
mnie mówili, ona zawsze czekała na drugim planie, niezmiennie 
wierząc, że wreszcie do niej wrócę. I przez cały ten czas udawało 
jej się utrzymać pozory życia rodzinnego, chociaż siostrze moje 
imię z trudem przechodziło przez gardło.
 

Rachel jest ode mnie młodsza. Jest też wszystkim, jak 

przypuszczam, czym ja nigdy nie byłam. Ma świetną pracę, 
przyjemne życie w Nowym Jorku i nie zdarzyło jej się narazić 
mamy na tego rodzaju cierpienia, które potrafiłam powodować. Od
mojej ostatniej rozmowy z siostrą do tamtego wrześniowego dnia, 
gdy sąd mnie uwolnił, minęło wiele czasu. Wiem, że Rachel 
sprawiało to ból, a mnie wbrew pozorom rozdzierało serce. Mama 
miała tego świadomość i podtrzymywała pomiędzy nami coś w 
rodzaju dialogu per procura. Pośredniczyła, przekazując w obie 
strony wieści i nie tracąc nadziei, że pewnego dnia znów 
zaczniemy się kontaktować.
 

Tak, mama była – i jest – moją opoką. Ale jakim cudem sobie

poradziła?

background image

 

Cóż, po pierwsze ma wspaniałego drugiego męża – mojego 

ojczyma – który stał u jej boku w ciągu tych wszystkich strasznych
lat. Nie usiłował jej niczego perswadować, nie narzekał ani nie 
odszedł. Mogę sobie tylko wyobrazić, co oznacza mieć przy sobie 
kogoś silnego i troskliwego – na dobre i na złe. Naturalnie, 
zazdroszczę jej, ale Bóg wie, jak bardzo na to zasłużyła.
 

A gdybyście ją sami zapytali, odpowiedź brzmiałaby właśnie:

Bóg wie. Przez całe swoje życie mama była katoliczką – 
autentyczną chrześcijanką, a nie jedną z tych pobożniś „świętszych
od papieża”, które jednym półgębkiem potępiają, a drugim gładko 
sączą słowa przebaczenia. Nie, mama jest tym, kogo nazywam 
prawdziwym chrześcijaninem. Człowiekiem, który próbuje – i to 
skutecznie, gdyby mnie kto pytał – stosować się do nauczania 
Jezusa: kochaj bliźniego twego, wybaczaj swoim krzywdzicielom, 
ale kochaj, zawsze nade wszystko kochaj.
 

Kiedy umarł mój brat Mark, mama zaczęła w skrytości ducha

modlić się o jego wstawiennictwo. Ja przeżywałam wtedy to, co 
nazywam moimi straconymi latami: uwięzienie, uwolnienie, 
policyjne programy ochrony świadków. Żłopałam wódkę, jakby to 
była woda i zadawałam się z podejrzaną zgrają bardzo 
nieciekawych postaci. Więc mama modliła się, prosząc Marka, 
żeby czuwał nade mną, żeby czuwał nad Rachel – w gruncie 
rzeczy nad nami wszystkimi.
 

Obecnie nie jestem specjalnie religijna. Wierzę w Boga – to 

bez wątpienia – ale wydaje mi się, że cały ten przepych kościołów, 
rytuałów i wymyślnych szat przeszkadza w prawdziwym 
duchowym życiu. Chodzę na mszę – chociaż niezbyt sumiennie 
(jeśli wybaczycie mi ten kiepski kalambur)

[10]

 – raczej dla samej 

siebie. Moja relacja z Bogiem jest kameralna i bardzo osobista, 
szczególnie obecna w samotności, z dala od woni kadzideł i 
niedzielnych dzwonów. Jednak być może mylę się, bowiem 
nadszedł czas, kiedy wiara mamy najwyraźniej przyniosła 
rezultaty.
 

Jeszcze zanim trafiłam do Whitley Bay, mama przeniosła 

punkt ciężkości swoich modlitw. Mark wciąż był w nich obecny, 

background image

lecz to nie jego przede wszystkim prosiła o pomoc. Ufam, że nie 
macie nic przeciwko temu, bym przedstawiła was osobie, z którą 
zaczęła rozmawiać.
 

Czytelnicy, pozwólcie: to jest święta Monika. Święta 

Moniko, pozwól: to czytelnicy.
 

Do dzisiejszego dnia nie wiem, co skłoniło mamę, by 

zmieniła adresata swoich modlitw ani czy w ogóle wiedziała, 
dlaczego wybiera akurat tę orędowniczkę. Jednak przyglądając się 
życiu świętej Moniki, musielibyście być ślepi, by nie zauważyć, że
wybór ten w przypadku rodziny Forsythów jest absolutnie 
oczywisty.
 

Święta Monika przyszła na świat w Numidii trzysta 

trzydzieści jeden lat po narodzinach Chrystusa, a zmarła w Rzymie
pięćdziesiąt sześć lat później. Wkrótce też została uznana za ważną
świętą Kościoła wczesnochrześcijańskiego. Większość historyków 
zna ją jako matkę świętego Augustyna z Hippony, prawdziwego 
tuza chrześcijańskiej tradycji. Monika, poza tym że wydała na 
świat jedną z największych osobistości chrześcijaństwa, jest 
wspominana – i czczona – szczególnie ze względu na niezwykłą 
cierpliwość, z jaką znosiła paskudny charakter i nieustanne zdrady 
męża, jak również, dzięki swemu oddaniu modlitwie o nawrócenie 
syna.
 

Burzliwą część młodości Augustyn przeżył jako rozpustny, 

nieobliczalny człowiek bez zasad. Ciężko byłoby wam znaleźć 
lepszy portret syna marnotrawnego. I nie muszę szczególnie 
wysilać umysłu, by w anielskiej cierpliwości, łzach i modlitwach 
mojej mamy za mnie dostrzec analogię z pełnymi cichej 
determinacji modlitwami Moniki za Augustyna. (Nie wspominając 
już o tym, ile mama musiała wycierpieć przez agresję i łajdaczenie 
się mojego ojca).
 

Tak czy inaczej, w pewnym momencie święta Monika 

podobno udała się do biskupa, błagając go o interwencję, by 
ratować Augustynowi życie. Mama postąpiła tak samo w mojej 
sprawie. I otrzymała podobną odpowiedź: biskup naprawdę nic nie
mógł zrobić. Jednakże Monika usłyszała na pożegnanie słowa, 

background image

które przetrwały i przekazywane są od niemal dwóch tysięcy lat. 
Kapłan powiedział jej: „Dziecię tylu łez nie zginie”

[11]

.

 

Kiedy moja mama modliła się do świętej Moniki, słowa te 

znów powróciły.
 

Dzisiaj, gdy o to pytam, jest dyskretna i powściągliwa. Mówi

tylko, że nigdy się nie poddała, bo od początku wierzyła, że z Bożą
pomocą pewnego dnia mnie odzyska – prawdziwie, całkowicie i na
zawsze. Ja osobiście widzę w tym rękę świętej Moniki. Ale to ja. 
Jeśli nie chcecie, nie musicie w to wierzyć. Koniec kazania.
 

Tamtego ranka we wrześniu 2009 roku poszłyśmy na kawę. 

Popatrzyłam mamie w oczy i oznajmiłam swoją decyzję. Nie 
zamierzałam się wycofać, nawet gdyby miało mnie to zabić.
 

– Daję sobie dwanaście tygodni – powiedziałam. – W tym 

czasie planuję rzucić metadon, skończyć z ćpaniem i piciem, i w 
ogóle. Będę taką córką, jaką zawsze chciałaś mieć.
 

Naturalnie wszystkie te obietnice mama już słyszała, więc 

któż mógłby ją winić, gdyby przyjęła je z lekkim 
niedowierzaniem? Jednak ja mówiłam serio. Tyle tylko że istniał 
mały problem.
 

Wirusowe zapalenie wątroby typu C to stara choroba, ale 

dopiero stosunkowo niedawno została zidentyfikowana. Wirus, 
który ją wywołuje, nie był znany do 1999 roku, a ja zapewne 
złapałam go jakieś cztery lata wcześniej. Dotychczas nie istnieje 
chroniąca przed nim szczepionka. Jednocześnie przeraźliwie łatwo 
można się zarazić. W dodatku większość osób nawet nie wie, że 
zachorowała. Tymczasem pozostawiony sam sobie, wirus HCV 
jest głównym powodem, że ludzie potrzebują transplantacji 
wątroby.
 

Szybki rzut oka na listę znanych osób, dotkniętych tym 

schorzeniem, udowodnił mi, że znalazłam się w doborowym 
gronie. Pamela Anderson, gwiazda Słonecznego patrolu, złapała 
wirusowe zapalenie wątroby typu C przy tatuażu źle 
zdezynfekowaną igłą. Anita Roddick, założycielka firmy The Body
Shop i kaskader motocyklowy, odważny Evel Knievel, zostali 
zarażeni podczas transfuzji krwi. Jednak najpowszechniejsze 

background image

przyczyny to seks bez zabezpieczenia i narkotyki przyjmowane 
drogą dożylną.
 

Więc w jaki sposób ja zachorowałam? Jestem absolutnie 

pewna, że – przy całej gehennie życia seksualnej niewolnicy – 
nigdy nie miałam stosunku z klientem bez prezerwatywy. I chociaż
zostałam uzależniona od narkotyków, nie pamiętam, by ktokolwiek
kiedykolwiek mi je wstrzykiwał, a sama z całą pewnością tego nie 
zrobiłam. Im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej 
przychylałam się do wniosku, że to przez tatuaże. Ku zmartwieniu 
mamy, moją skórę pokrywa spora ilość tuszu. Niektóre tatuaże 
mam piękne – wzdłuż lewej ręki, aż do nadgarstka biegnie śliczny 
motyw łańcuszka z kwiatów. Inne są trochę bardziej prymitywne i 
pewnie mniej, niż należało, zwracałam uwagę, jak były robione. 
Jednak gdziekolwiek bym się zaraziła, znaczenie miało tylko to, że
złapałam tego wirusa. A w dodatku moja choroba okazała się 
wyjątkowo paskudna. Jasne, myślałam. Znowu to samo.
 

Lekarze stanowczo twierdzili, że zanim w ogóle będę mogła 

marzyć o rozstaniu z metadonem, najpierw muszę wyleczyć się z 
zapalenia wątroby. Poddano mnie serii badań, żeby ocenić moje 
„wirusowe obciążenie”. Brzmiało to naprawdę okropnie, a wyniki 
bynajmniej nie poprawiły mi humoru.
 

– Zapowiada się niełatwo – usłyszałam. – Znaleźliśmy spory 

ładunek wirusa. Szczerze mówiąc, leczenie będzie dla pani 
piekłem.
 

A więc wszystko po staremu.

 

Pierwsze, co musiałam zrobić, to przez trzy miesiące nie 

tknąć alkoholu. Kiedy było najgorzej – a przynajmniej ostatnio 
najgorzej – dzień w dzień wypijałam ćwiartkę wódki. Ponieważ 
wirusowe zapalenie wątroby typu C rzecz jasna atakuje wątrobę, 
gdzie cała ta gorzałka w końcu lądowała, lekarze chcieli być 
pewni, że w moim ciele nie ma już ani kropli żadnego trunku.
 

Samo leczenie zostało zaprogramowane na dwadzieścia 

osiem tygodni – ponad pół roku ustawicznych zastrzyków i badań, 
kolejnych zastrzyków i kolejnych badań. Jak mnie uprzedzono, 
substancje, którymi faszerowałam organizm, poczyniły takie 

background image

spustoszenia, że przez kilka dni po każdym zastrzyku groziło mi 
bardzo kiepskie samopoczucie. Jednym słowem, miałam być 
wykończona i ledwie się ruszać.
 

W tej sytuacji musiałam wyszukać sobie jakieś stałe lokum. 

Eddie okazał mi niezwykle dużo serca i wsparcia, ale absolutnie 
nie mogłam narażać go na to, co się szykowało. Nawet gdybym 
dobrze znosiła kurację. I właśnie wtedy uśmiechnęło się do mnie 
szczęście. Rada miejska, z pomocą opieki społecznej znalazła mi 
mieszkanie. I to nie byle kwaterę, a uroczą kawalerkę w dobrej 
części miasta, z jedną sypialnią i cudownym widokiem na wzgórza
hrabstwa Northumberland.
 

Mama pojechała ze mną obejrzeć moją nową siedzibę. W 

pierwszej chwili dwie myśli przemknęły mi przez głowę. Że to 
mieszkanko wygląda na miejsce, w którym wreszcie mogłabym się
zadomowić. I: O kurczę, kto pomalował sypialnię na jaskrawy 
pomarańcz, a całą resztę na morski błękit z rzygliwym falistym 
wzorkiem? Wymieniłyśmy z mamą spojrzenia i nagle obie 
wyszczerzyłyśmy zęby w uśmiechu. Czekał nas kawał roboty!
 

Dobrze, że mama właśnie rzuciła pracę, więc przez następne 

trzy miesiące – podczas gdy moje ciało uwalniało się od wszelkich
śladów alkoholu – mogłyśmy wspólnie uwalniać się od wszelkich 
śladów pomarańczy i falistych błękitów. Kiedy skończyłyśmy, w 
małym mieszkanku czułam się już jak w domu, a z mamą nigdy w 
życiu nie byłyśmy sobie bliższe. Po raz pierwszy od wielu lat 
zaczęłam naprawdę wierzyć, że czeka mnie jakaś przyszłość.
 

Ale przedtem należało pokonać zapalenie wątroby. Wkrótce 

po rozpoczęciu kuracji zrozumiałam, że mój doktor wcale nie 
przesadzał: rzeczywiście, to było piekło. W każdy poniedziałek 
przez dwadzieścia osiem tygodni musiałam wstrzykiwać sobie 
interferon pegylowany, syntetyczną wersję białka, które powinno 
występować w organizmie i stymulować system immunologiczny 
do atakowania komórek wirusów. Efekty okazały się niemal 
natychmiastowe: przez trzy dni po zastrzyku dosłownie 
przewracałam się o własne nogi, z gorączką jak przy ciężkiej 
grypie.

background image

 

Stopniowo pojawiała się jedna przypadłość po drugiej. 

Najbardziej zauważalna była całkowita utrata włosów. Zawsze 
miałam bujną, kasztanową czuprynę, a tymczasem w ciągu kilku 
tygodni od rozpoczęcia kuracji kompletnie wyłysiałam. Stale 
również doskwierały mi mdłości – nie jakieś tam lekkie byle co, 
ale ostre nudności uderzające falami z głębi trzewi. Przy tym 
zaczęła mnie mocno swędzieć skóra i żadne drapanie nie 
przynosiło ulgi.
 

Aż wreszcie doświadczyłam najgorszego: depresji. To dość 

powszechny efekt uboczny, połączony z kłopotami ze snem i 
nagłymi napadami lęku. Jednak w moim przypadku depresja była 
jeszcze głębsza, bo dopiero niedawno zaczęłam odzyskiwać 
nadzieję. Teraz znalazłam się z powrotem na dnie. Znowu.
 

Tygodnie zastrzyków, gorączki i stałego fatalnego 

samopoczucia – psychicznego i fizycznego – ciągnęły się bez 
końca. Nawet własne nowe mieszkanie zaczęłam odbierać jak 
więzienie. Podczas kuracji niemal codziennie widywałam się z 
mamą, a ona robiła, co mogła, żeby mnie podnieść na duchu. To 
musiało być dla niej okropne, ale nadal się angażowała i trwała u 
mojego boku, obojętnie, jak bardzo byłam rozdrażniona i trudna do
zniesienia. Jednak wszystko ma swój kres. Po raz ostatni poszłam 
na badania krwi i otrzymałam wieści, które tchnęły mi w płuca 
świeży powiew, a w ciało świeżą siłę: zostałam wyleczona z 
zapalenia wątroby typu C.
 

Teraz nadeszła pora, by odwdzięczyć się mamie. Po procesie 

obiecałam, że postaram się skończyć z metadonem, więc 
uwolniwszy organizm od wirusa, byłam zdecydowana dotrzymać 
słowa.
 

Najbardziej rozpowszechnionym sposobem wychodzenia z 

tego leku jest redukowanie dawek – bardzo, bardzo stopniowo, 
przez długi czas. Zwykle lekarz w przychodni zaczyna od wstępnej
dziesięcioprocentowej obniżki przez pierwsze dwa tygodnie, a 
potem miesiącami kontynuuje redukcję po pięć procent, aż 
uzależniony osiągnie magiczną dawkę dwudziestu miligramów. Ja 
przyjmowałam sześćdziesiąt miligramów dziennie, co oznaczało, 

background image

że na początek mogłabym przeskoczyć do pięćdziesięciu czterech. 
Ale przy pięcioprocentowych etapach zejście z tego pułapu 
zajęłoby mi co najmniej siedem, osiem miesięcy.
 

Dawka dwudziestu miligramów ma niemal status legendy. 

Zbierzcie uczestników programu redukcji metadonu, a 
najważniejszym pytaniem, które zaczną sobie nawzajem zadawać, 
będzie: komu ile zostało do dwudziestu. Dlaczego? Bo to ostatnia 
duża przeszkoda. Każdy lekarz, naukowiec i ćpun przyzna, że 
ostatnia dwudziestka jest najtrudniejsza, a ponadto zejście z niej do
zera często kosztuje więcej czasu niż cała uprzednia redukcja.
 

Jednym słowem, moich docelowych dwanaście tygodni 

wydawało się absurdem. Groził mi rok – może nawet dłużej – i to 
przy założeniu, że zdołam znieść stały głód narkotykowy 
towarzyszący ciągłemu zmniejszaniu dawek. Jednak coś się we 
mnie zbuntowało: ta kuracja nie mogła trwać aż tyle. 
Powiedziałam dwanaście tygodni i dokładnie to miałam na myśli. 
Chciałam zrzucić brzemię nałogu – zrzucić, żeby móc się cieszyć 
nadzieją na nowe życie. Żeby być normalną osobą z normalnymi 
przyjaciółmi, a nie narkomanką wśród narkomanów. Poza tym 
pragnęłam odwdzięczyć się mamie za wszystko, co dla mnie 
zrobiła. I dlatego, ignorując porady lekarskie, zaczęłam działać po 
swojemu.
 

Odbiło mi? Oczywiście, każdy poradnik mówi, że im dłużej 

trwa program redukcji, tym większa szansa na długotrwałą 
abstynencję. Ale ja jestem Sarah Forsyth. Przeszłam przez piekło 
w Amsterdamie. Zmuszano mnie do uprawiania seksu z ponad 
tuzinem mężczyzn na dobę – a jednak przetrwałam. Byłam dziwką
za narkotyki, z kokainowym nałogiem wartym pięćset funtów 
dziennie – a jednak przetrwałam. Tuż przed moimi zaćpanymi 
oczami ktoś, kogo znałam i lubiłam, został zabity strzałem w 
głowę – a jednak przetrwałam

[12]

. I mnie, Sarah Forsyth, miałby 

pokonać jakiś lepki i słodki, zielony psychotrop? Cholera, 
wykluczone!
 

Ale nawet wielka determinacja nie chroni przed bólem. Od 

pierwszego dnia, kiedy wprowadziłam reżim gwałtownej redukcji, 

background image

zaczęły się problemy. Moje ciało było w totalnym szoku. Wszystko
mnie bolało. Czułam się, jakby z każdej kosteczki ktoś wydzierał 
szpik. O jedzeniu nie było mowy. Jeszcze najlepiej znosiłam 
napoje proteinowe. Głowa stale działała mi na najwyższych 
obrotach. Miałam wrażenie, że mój mózg prowadzi własne życie: 
w żaden sposób nie dawał się wyłączyć, dniem ani nocą. Byłam 
„na głodzie”.
 

Prawie cztery miesiące, dzień w dzień, przedzierałam się 

przez to swoje osobiste piekło. Dwadzieścia cztery godziny na 
dobę, po siedem dni w tygodniu. Aż wreszcie powoli, och, bardzo 
powoli, zaczęłam dostrzegać światełko w tunelu. Metadon sprawia,
że człowiek żyje – nie, egzystuje – jakby w gęstej mgle. Wszystko 
wokół jest zamazane. Każda czynność wydaje się brodzeniem w 
bagnie, gdzie błoto zasysa nogi, a pnącza monstrualnych roślin 
kurczowo czepiają się ciała i spowalniają kroki niemal do 
bezruchu.
 

Teraz ta mgła wyraźnie się rozpraszała. Nie tak, jak w rześki 

jesienny poranek, kiedy nagle przeszywa ją blask słońca. Raczej 
mętne światło plamiło miękkie kłęby otaczających mnie chmur.
 

I wtedy właśnie pożałowałam, że tak się dzieje.

 

Podczas gdy mgła rzedła, do mojego umysłu zaczęły sączyć 

się obrazy z przeszłości. Powracały lata seksualnego molestowania
– najpierw przez ojca, potem w domu dziecka i żałośnie krótki 
moment nadziei, którą wzbudziła we mnie oferta „pracy z 
maluchami” w Amsterdamie. Z przenikliwą jasnością od nowa 
doświadczałam chwil, gdy przed lotniskiem Schiphol wycelowano 
w moją głowę pistolet, a pod czaszką dudniły mi brutalne słowa 
człowieka, który mnie oszukał: „Zaraz zobaczysz, gdzie będziesz 
pracować, ale na pewno nie tam, gdzie myślisz. Nie ma żadnego 
żłobka, nie będziesz żadną pielęgniarką”.
 

Znów przeżywałam tamten pierwszy dzień, kiedy pod 

przymusem uprawiałam seks z klientami moich porywaczy. I 
kolejne dni i noce w Dzielnicy Czerwonych Latarni, gdzie 
musiałam prostytuować niszczone narkotykami ciało. Przed 
oczami przesuwały mi się postacie egoistycznych, bezmyślnych 

background image

mężczyzn, używających go dla swojej brudnej rozkoszy.
 

A wreszcie jeszcze raz zaznałam bezdusznego okrucieństwa 

jugosłowiańskich sutenerów i bandziorów, którym mnie sprzedano.
Słyszałam szczęk odciąganego zamka pistoletu i niczym na 
zwolnionym filmie widziałam, jak znajoma twarz biednej, 
przerażonej tajskiej prostytutki eksploduje pod uderzeniem 
pocisku.
 

Mój organizm, pozbawiany systematycznie metadonu, 

przyzwyczajał się funkcjonować na nowo, ale umysł coraz bardziej
dręczyły wspomnienia. Bez krzepiącej odrętwiałości, która 
kasowała pamięć, dawne rany otworzyły się i jątrzyły. Szlochałam,
płakałam, zwijałam się z bólu. Dzień i noc, noc i dzień.
 

Właśnie o tym ludzie – wszyscy ci politycy i decydenci ze 

swoimi przyjemnymi, schludnymi gabinetami i przyjemnym, 
normalnym życiem – zwykle zapominają. Większość osób nie 
narkotyzuje się dla zabawy. Robią to, żeby uciec od czegoś, z 
czym nie potrafią się zmierzyć.
 

Nie byłam narkomanką z własnej woli. Zostałam do tego 

popchnięta, chociaż – co za gorzka ironia losu – bez narkotyków 
pewnie bym nie przetrwała Amsterdamu i strumienia mężczyzn, 
którzy bez końca zaspokajali swoje okrutne żądze na moim ciele i 
w moim ciele. Jednak zasada pozostawała ta sama: narkotyki 
pozwalały mi na ucieczkę przed Sarah Forsyth i wszystkim, co jej 
się przydarzyło. Bez nich byłam zdana tylko na siebie.
 

A jednak nie, wcale nie – chociaż czasami z trudem to do 

mnie docierało.
 

Mama towarzyszyła mi na każdym kroku. Podtrzymywała, 

uspokajała, ocierała łzy. Jej siła, jej wiara (święta Moniko, raz 
jeszcze dziękuję) i determinacja, by nie stracić córki teraz, kiedy 
sprawa zaszła już tak daleko, pomagały mi brnąć przez to ostatnie 
piekło. Aż pewnego dnia mgła kompletnie znikła. Nadal miałam 
blizny psychiczne (zawsze je będę miała), ale wreszcie zaczęły 
zarastać świeżą tkanką, jeszcze cienką i delikatną, ale zdrową. 
Przesiedziałam w moim nowym domu ponad sześć miesięcy.
 

Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że jest wiosna. Gałęzie 

background image

drzew pokryły się pąkami. Majaczące w oddali wzgórza traciły 
swój zimowy chłód. Powietrze było rześkie, a ja po raz pierwszy 
od ponad dwudziestu lat czułam się czysta. W przyrodzie nastał 
czas nowego życia. Wiedziałam, że już pora, by i dla mnie się ono 
zaczęło.
 

Ale najpierw miałam jeszcze jedno zadanie do wypełnienia: 

musiałam wrócić do piekła.

background image

 Decyzja

 

ŁĄCZNIE PIĘĆDZIESIĄT DWA LATA WIĘZIENIA DLA 

GANGU, KTÓRY W WIELKIEJ BRYTANII ZWABIŁ W 
SEKSUALNĄ NIEWOLĘ SŁOWACKĄ NASTOLATKĘ
 

Gang perfidnych sutenerów i właścicieli domów publicznych,

którzy na terenie Wielkiej Brytanii podstępnie zwabili w 
„seksualną niewolę” nastolatkę ze Słowacji, usłyszał dzisiaj wyrok
– łącznie pięćdziesiąt dwa i pół roku więzienia. Szesnastoletnia 
niewinna dziewczyna padła ofiarą wielokrotnych gwałtów i pod 
przymusem trafiła do domów publicznych w Cambridgeshire, 
Bedfordshire i Middlesex. Ze swojej rodzinnej wsi wyjechała 
skuszona obietnicą legalnej pracy w pubie, a tymczasem została 
uwięziona w świecie „sutenerów, burdeli, prostytutek, handlarzy 
żywym towarem i gwałcicieli”, jak usłyszeli sędziowie Southwark 
Crown Court.

 

„Daily Mail”, 4 listopada 2008, Londyn

 

Gdzieś go widziałam. Gdzieś w domu. W pudle, które ciągle 

czekało na rozpakowanie albo w szufladzie. Na pewno tu był. 
Wydarłam go z gazety. Bóg wie, jakim cudem się na niego 
natknęłam, bo nawet jeśli w tamtych, ciągle jeszcze mrocznych, 
dniach sięgałam po codzienną prasę, to akurat tabloid „Daily Mail”
zazwyczaj nie należał do moich lektur. Ale byłam pewna, że gdzieś
ten artykuł widziałam i że nadal go mam.
 

Co robicie, kiedy stajecie w obliczu zła? Co zrobiliście, kiedy

przeczytaliście o tych wydarzeniach? Może siedząc przy śniadaniu,
może nad kieliszkiem wina po ciężkim dniu pracy? Co zrobiliście?
Co ktokolwiek z nas robi?
 

Przewróciłam mieszkanie do góry nogami, aż w końcu 

znalazłam: wyrwaną z gazety, złożoną w nierówny kwadrat płachtę

background image

zadrukowanego papieru, wystrzępioną na brzegach, poplamioną 
Bóg wie czym. Przeczytałam cały tekst, najpierw szybko, a potem 
jeszcze raz, powoli.
 

Nastolatka, przekazana przez szajkę porywaczy kolejnemu 

gangowi, była bita, napastowana seksualnie i pod groźbą noża 
zmuszana do zażywania narkotyków.
 

Podczas sześciotygodniowego procesu prokurator Jason 

Dunn-Shaw powiedział: „Niewolnictwo istnieje, ma się dobrze i w 
tym kraju prosperuje coraz lepiej. Dzisiejsi niewolnicy to już nie 
Afrykanie, pozbawiani wolności w pełnym blasku słońca, ale 
młode kobiety z Europy Wschodniej. Nie transportuje się ich 
okrętem, z bronią przystawioną do głowy, a jednak pętają je 
kajdany. I nie są to okowy wykute z żelaza, tylko z zastraszenia, 
gróźb przemocy, rzeczywistej przemocy i szantażu”.
 

Kim okazali się ci sprzedawcy seksniewolnic – ludzie, którzy

handlowali, i to nie raz, ciałem przerażonej nastolatki? 
Zadziwiające – w każdym razie zadziwiające dla mnie – ale była to
firma rodzinna. Mesut Arslan został oskarżony o zarządzanie 
domem publicznym, używanym dla celów prostytucji. Właściciel 
burdelu, stryj Mesuta, Ali Arslan, usłyszał wyrok: czternaście lat 
więzienia. Dwudziestosześcioletni Mesut dostał dwa i pół roku.
 

Ale byli też inni. Słowak Edward Facuna (lat pięćdziesiąt 

cztery), który porwał i sprzedał nastolatkę oraz jego wspólnik, 
pochodzący z Republiki Czeskiej Roman Pacan (lat trzydzieści 
dziewięć). Obydwaj zostali skazani na jedenaście lat. Przed sądem 
stanął również Kosowianin, dwudziestodziewięcioletni Martin 
Doci, za sprzedaż dziewczyny na terenie Wielkiej Brytanii. 
Ponadto wraz z Arslanami został uznany za winnego nadzorowania
nieletniej prostytutki. W jego przypadku wyrok to jedenaście lat 
więzienia. I wreszcie na trzy lata skazano ochroniarza gangu, 
Albańczyka Valmira Gjetję (rówieśnika Martina Dociego), który 
kontrolował bezradną nastolatkę, używając brutalnej przemocy. Im
dalej czytałam, tym bardziej znajomo brzmiała ta historia.
 

Trwająca rok i cztery miesiące gehenna dziewczyny zaczęła 

się, kiedy Facuna, znajomy jej matki, zaproponował nastolatce 

background image

pomoc w znalezieniu pracy w pubie w Peterborough. Razem ze 
współoskarżonym Romanem Pacanem, Edward Facuna przywiózł 
swoją ofiarę do Wielkiej Brytanii, ale w Peterborough dziewczyna 
została przekazana mężczyźnie znanemu jej tylko jako „Claude”.
 

Szlochając, zeznawała: „Zaczął mnie dotykać. Na całym 

ciele. Powiedziałam mu stop, a on jeszcze bardziej”.
 

Mężczyzna – on akurat nie trafił przed oblicze sądu – 

zgwałcił ją potem, a po paru dniach odwiózł na Ealing w 
zachodnim Londynie, gdzie została zmuszona do pracy w burdelu.
 

Łamaną angielszczyzną nastolatka opowiadała: „Kupuje mi 

ubrania, jak minispódnice, staniki, majtki z obrazkiem z 
»Playboya« i krótkie topy. Kupuje rzeczy do makijażu, a ja 
myślałam: jest zimno, dlaczego on mi kupuje takie ciuchy?”
 

Wkrótce poznała odpowiedź na to pytanie. „Claude”, który 

już zdążył skonfiskować jej dokumenty, dostarczył ją do mieszkania
nad barem kawowym, gdzie pierwszej nocy musiała uprawiać seks 
z czterema mężczyznami. Burdel opisywała następująco: „Były 
tam jakieś przedmioty do bicia. I kajdanki na stole. I zdjęcia 
gołych ludzi. W pokoju było podwójne łóżko”.
 

W parę tygodni potem nastolatka została „kupiona” przez 

Martina Dociego, który przedstawił ją Arslanom, właścicielom 
przybytku o nazwie Mellows Sauna mieszczącego się w Luton, przy
Bedford Road.
 

Wkrótce zaczęła pracować w saunie jako prostytutka. Miała 

nadzieję, że będzie mogła posyłać pieniądze matce.
 

„Po kilku dniach powiedziałam OK. Nikogo nie znałam. 

Gdybym z tego miejsca uciekła, to bym nikogo nie miała”. Później 
Ali Arslan odkupił dziewczynę od Dociego za 2500 funtów. A w 
końcu trafiła w ręce Gjetji, któremu początkowo uwierzyła, że 
uwolni ją z błędnego koła seksu i przemocy.
 

Mieszkała z nim i jego dziewczyną przy Avon Road w 

Greenford (Londyn Zachodni) przez prawie siedem miesięcy, aż 
wreszcie udało jej się uciec, kiedy Gjetja zaatakował ją nożem, bo 
odmówiła wspólnego wciągania kokainy.
 

Sędziowie usłyszeli również, że burdel obsługiwał tylko 

background image

tureckich klientów, płacących od 60 funtów za 20 minut do 120 
funtów za godzinę. Zarobione przez dziewczynę pieniądze dzielili 
między siebie jej albański „właściciel” i Ali Arslan.
 

Ogłaszając wyrok, sędzia Martin Beddoe powiedział:

 

Czyny główne, których dotyczy ta sprawa, zwłaszcza w 

odniesieniu do pierwszych czterech oskarżonych, są nikczemne i w 
cywilizowanym społeczeństwie nie mogą być tolerowane.
 

Prokurator koronny w mowie wstępnej poinformował ławę 

przysięgłych, że niewolnictwo nadal istnieje i ma się dobrze. 
Właśnie tego przede wszystkim dotyczył ten proces. Każdy z 
oskarżonych ma na swój sposób udział w zwyrodniałej 
działalności, która powoduje niewypowiedziane cierpienia ofiar 
handlu ludźmi, żerując na kobietach żyjących w biedzie, młodych, 
społecznie poszkodowanych.
 

Osoby wyzyskiwane na mocy fałszywych obietnic mają 

należne prawo do ochrony ze strony wymiaru sprawiedliwości. A 
ludziom biorącym udział w tym wyzysku – tak handlarzom żywym 
towarem, jak i tym, którzy później wykorzystują swoje ofiary – 
musi zostać wymierzona kara. I zostanie im wymierzona.
 

Czytając tę relację z sądu, zaczęłam płakać. Wszystko, przez 

co przeszła biedna, przerażona słowacka nastolatka, spotkało 
również mnie. Jednak mój koszmar zdarzył się dwanaście lat 
wcześniej i w obcym kraju. A to był rok 2008, to była Anglia. 
Przecież takie rzeczy nie mogły nadal się dziać? Przecież nie 
mogły dziać się tutaj?
 

A potem przewertowałam artykuł jeszcze raz, słowo po 

słowie. Ealing. Luton. Zwyczajne, nieduże miejscowości – 
wydawałoby się, wręcz nudne. Nie jakaś anonimowa, wyuzdana, 
zagoniona metropolia. Ludzie mieszkają tam, wstają, szykują 
śniadanie, wyprawiają dzieciaki do szkoły, jadą do pracy. Wracają 
do domu, jedzą kolację, oddają się zajęciom domowym, idą do 
pubu albo oglądają telewizję.
 

Czy możliwe, by były to te same miejsca, gdzie zastraszona 

nastolatka, zwabiona fałszywymi obietnicami z drugiego końca 
Europy, padła ofiarą gwałtu i seksualnej niewoli? Dlaczego ktoś 

background image

nie zareagował? Spróbujcie odpowiedzieć na to pytanie. Może 
znacie odpowiedź? Jakkolwiek by ona brzmiała, zapewne jest 
błędna, bo osobami, które nie powstrzymały tej tragedii, jesteście 
właśnie wy. Jesteśmy my wszyscy. Mieszkamy w rzekomo 
cywilizowanym, pełnym wykształconych ludzi kraju, a jednak 
przymykamy oko na ten proceder, nawet kiedy przybiera formę 
jawnej działalności handlowej na ulicach naszych miast i 
miasteczek.
 

Artykuł z „Daily Mail” poruszył coś we mnie. Wyraźnie 

pojęłam, że niewolnictwo istnieje w XXI wieku, bo przyzwalamy 
na to, by istniało. I nie możemy tłumaczyć się niewiedzą. 
Wiedzieliśmy: donosiła o tym codzienna prasa. Tego nie wolno tak
zostawić.
 

Im dłużej na ten temat rozmyślałam, tym więcej chciałam 

zebrać informacji. Czy tamta sprawa była wyjątkiem, czy może 
czymś powszechnym? Kim jest nastolatka, która przeszła przez to 
samo co ja? Czy mamy w Anglii dużo podobnych dziewczyn, a 
jeśli tak, skąd pochodzą? I przede wszystkim, kto miałby to zło 
powstrzymać?
 

W ciągu kilku następnych dni w mojej głowie 

wykrystalizowała się pewna myśl. Otóż uświadomiłam sobie, że ja
też ponoszę winę – w tym samym stopniu co wszyscy, a nawet w 
większym. Zapewne ludzie, którzy czytali o tamtej tragedii, 
przeważnie wyrzucali ją z pamięci, uznawszy, że nie ma żadnego 
związku z ich codziennym życiem. Jednak moja sytuacja 
wyglądała inaczej. Nie tylko byłam kiedyś seksualną niewolnicą, 
dokładnie tak jak młoda Słowaczka, ale po ucieczce, pogrążona w 
otchłani nałogów, przez krótki czas – na swoją wieczną hańbę – 
pomagałam prowadzić burdel. Więc jeśli ktoś taki jak ja otwarcie 
się nie sprzeciwia, jak można obwiniać innych?
 

Przedyskutowałam tę sprawę z mamą. Powiedziałam jej, że 

teraz, skoro się uwolniłam od alkoholu i narkotyków i moje życie 
toczy się znów normalnym torem, chcę – nie, muszę – uczynić z 
tych wszystkich strasznych doświadczeń jakiś dobry użytek. 
Postanowiłam wszcząć prywatne śledztwo w sprawie sekshandlu 

background image

żywym towarem i seksualnego niewolnictwa. Postanowiłam 
wrócić do piekła.
 

Pierwszą reakcją mamy, co całkiem zrozumiałe, był 

niepokój. Ledwie po piętnastu koszmarnych latach odzyskała 
córkę, a tu proszę, znowu zamierzałam zanurzyć się w tę podłą, 
brutalną krainę umarłych, z której ucieczka kosztowała mnie tyle 
ciężkiej walki. Czy to aby naprawdę dobry pomysł? Czy wystarczy
mi sił, żeby to znieść? Czy znów nie pakuję się w 
niebezpieczeństwo?
 

Gadałyśmy i gadałyśmy całymi dniami. Kiedy 

przewałkowałyśmy już wszystkie argumenty w tę i nazad, 
przypomniała mi się inna nasza rozmowa, tuż przed moim 
wyjazdem do Amsterdamu. Wówczas mama obstawała, że to zły 
pomysł i że nie mam pojęcia o zagrożeniach, na jakie się narażam. 
A ja byłam pełna werwy i pewności siebie, więc zignorowałam 
mamine lęki. Wtedy, jak się okazało, mama miała rację – Boże, 
zawsze ją miała! Czyżbym zamierzała popełnić ten sam błąd? A 
jednak tym razem czułam się inaczej: coś we mnie płonęło. Jak 
mogłam nie stanąć do walki? Przecież jeśli ostatnie piętnaście lat 
miały cokolwiek znaczyć, jeśli miały nie okazać się całkowicie 
zmarnowane, z pewnością powinnam była spożytkować je dla 
czyjegoś dobra.
 

Wspierana przez mamę, podjęłam decyzję o powrocie do 

piekła seksualnego niewolnictwa. A podróż ta wymagała 
wszystkich moich świeżo odzyskanych sił – i wiele serca ze strony
mojego otoczenia. Gdybym od początku zdawała sobie sprawę, jak
bardzo może być bolesna, szczerze mówiąc, nie wiem, czybym się 
odważyła. Jednak w tamtym momencie czułam, że wreszcie mam 
prawdziwy cel w życiu: wyprawiałam się w drogę, by odnaleźć 
niewolnice, które pozostawiłam w piekle.

background image

 Słoń i ślepcy

 

Jak większość dzieci uwielbiałam wymyślone historie.

 

Obok tradycyjnych baśni, do moich faworytów należały stare

opowiastki z rodzaju tych, jakie możecie znaleźć w książeczkach 
wydawnictwa Ladybird albo w poważnych, grubych tomiszczach. 
Na przykład bajki Ezopa. Szczególnie jedna z nich zawsze mnie 
poruszała. Pozwólcie, że wam opowiem.
 

Dawno, dawno temu żył sobie cesarz, który rządził swoim 

krajem z pomocą kilku uczonych mężów. Pewnego dnia cesarz 
postanowił sprawdzić, jak mądrzy są w istocie jego doradcy. 
Polecił im założyć opaski na oczy, żeby nie mogli niczego widzieć,
a potem ukradkiem rozkazał sługom wprowadzić do sali słonia.
 

Każdy z mędrców miał dotknąć zwierzaka w innym miejscu, 

a potem odgadnąć, co to takiego. Ten, który pomacał słoniową 
nogę, oznajmił: słup. Drugi trafił na ogon i potraktował go jako 
linę, trzeci na trąbę i upierał się, że to konar drzewa. A czwarty 
zaklinał się, że łeb to garniec. Dalej było podobnie: słoniowy 
brzuch został uznany za ścianę, a kieł za solidną fajkę.
 

Żaden z mędrców nie chciał zgodzić się z opiniami 

pozostałych, więc wkrótce wybuchła kłótnia, a potem bójka. 
Wtedy cesarz rozkazał im zaprzestać sporu i wysłuchać się 
nawzajem, by mogli połączyć w całość wszystko, czego dotykali. 
Mędrcy uczynili, jak powiedział i nagle zdali sobie sprawę, że to 
był słoń.
 

Morał z tego taki, że nikt nie zna całej prawdy na żaden 

temat i wyłącznie gromadzenie wszelkich możliwych elementów 
pozwala zrozumieć, przed czym rzeczywiście stoimy. Ta ładna 
historyjka należy do opowieści, które krążą przez setki lat w 
różnych kulturach po całym świecie. Smutne tylko, że nie 
przyswajamy płynącej z niej nauki.

background image

 

Bajka o słoniu i ślepcach przypomniała mi się natychmiast, 

gdy wyruszyłam w drogę powrotną do piekła seksniewolnictwa. 
Informacji łatwych do zdobycia była ogromna ilość, ale wszystkie 
pokawałkowane. Najwyraźniej nikt dotychczas nie wziął się do ich
uporządkowania, żeby przedstawić całość obrazu. Jednym słowem,
pełno kłów, trąb, łbów i cielsk, ale żadnego słonia.
 

Pierwsza rzecz, której postanowiłam się dowiedzieć, to: ile 

obecnie jest w Wielkiej Brytanii prostytutek. Skoro miałam 
odkryć, jak wiele z nich zostało oszukanych i sprzedanych – 
niczym ja przed laty – musiałam zacząć od faktycznej liczby 
kobiet (bo to głównie kobiety) parających się prostytucją. Jednak 
okazało się, że nikt tego dokładnie nie wie. Istnieją oczywiście 
wyliczenia szacunkowe. Według większości z nich dowolnego 
dnia prostytuuje się mniej więcej sto tysięcy osób. Jednak 
naprawdę to raczej zgadywanki niż wyliczanki. Cząstkowe dane 
pochodzą z różnych lokalnych badań, a ostateczny wynik ustalany 
jest na podstawie najprostszych rachunków.
 

Ta informacja była dla mnie pierwszym dużym wstrząsem. Z 

własnego doświadczenia wiem, jak bezbronne są prostytutki 
wobec przemocy, gróźb i narkotyków, nie wspominając już o 
ubezwłasnowolnieniu i kontroli ze strony handlarzy żywym 
towarem. Czy możliwe, że nikt nie sprawdza, ile kobiet znajduje 
się w podobnej sytuacji? Czy możliwe, że teraz, dobrze już w XXI 
wieku, nadal jesteśmy tacy beztroscy?
 

Pewnie nic w tym dziwnego, ale jedyna prawdziwa próba 

bardziej kompleksowych badań, na jaką zdołałam natrafić, była 
dziełem organizacji charytatywnej wspomagającej kobiety, w tym 
ofiary handlu żywym towarem. Dzięki Poppy Project (o którym 
można przeczytać na stronie www.eavesforwomen.org.uk) 
wykonana została niezwykła praca i mogę tylko szczerze żałować, 
że coś takiego nie miało miejsca w Amsterdamie, kiedy mnie tam 
więziono. Poppy pomógł setkom kobiet, zapewniając im fizyczne 
schronienie przed handlarzami żywym towarem oraz emocjonalne 
i psychologiczne wsparcie, którego wiele z nich potrzebuje, by 
uporać się ze straszliwymi okaleczeniami, jakie niesie niewola w 

background image

seksprzemyśle.
 

Researcherzy Poppy Project postanowili stwierdzić, ile 

burdeli działa w Londynie, a także dowiedzieć się możliwie 
najwięcej o tym, skąd pochodzą pracujące w nich kobiety i w jaki 
sposób się tu dostały. Wszystkie burdele, które wybrali za cel, 
szeroko reklamowały się w gazetach. Zaczęli od listy tysiąca 
pięciuset domów publicznych (aczkolwiek wiele z nich 
występowało pod hasłem „sauna” albo „masaż”), z czego udało im
się wejść w kontakt z ponad dziewięciuset dwudziestoma. W skład 
Londynu wchodzą trzydzieści trzy gminy. Według badań Poppy 
Project oznaczało to średnio po dwadzieścia osiem burdeli na 
każdą. Westminster – jedna z najbogatszych części stolicy, 
dzielnica parlamentu i Scotland Yardu – liczyła ich sobie aż 
siedemdziesiąt jeden. A gdzie się te wszystkie burdele mieściły? 
Przeważnie w okolicach mieszkalnych, pełnych rodzin z dziećmi. 
Przy czym trzy czwarte „salonów masażu” i „saun” miało adresy 
przy głównej ulicy. Ludzie przechodzili obok (niektórzy, 
oczywiście, wchodzili do środka) codziennie, całkiem jawnie i 
chyba nikt się tym nie przejmował.
 

Jak dla mnie, dość szokujące: za drzwiami normalnych 

domów albo w lokalach handlowych mężczyźni najspokojniej w 
świecie kupowali usługi seksualne. I nie był to Amsterdam; nie 
była to Dzielnica Czerwonych Latarni, gdzie zorganizowana 
prostytucja jest legalna, tylko fragment samej osnowy naszej 
codzienności. W dodatku liczba prostytutek okazała się ogromna. 
Researcherzy zidentyfikowali co najmniej tysiąc dziewięćset 
trzydzieści trzy kobiety pracujące w londyńskich burdelach, przy 
czym średnia wieku wynosiła dwadzieścia jeden lat.
 

Kim były kobiety za tymi drzwiami i sklepowymi 

witrynami? Skąd pochodziły? Rzeczywiście ktoś sprawdzał, czy 
znajdowały się tam z własnej woli? I tu doznałam kolejnego 
wstrząsu, a potem jeszcze jednego.
 

Otóż śledztwo Poppy Project wykazało, że należały one do 

siedemdziesięciu siedmiu – tak, siedemdziesięciu siedmiu! – 
narodowości i grup etnicznych. Oczywiście, niektóre z prostytutek 

background image

– zresztą bardzo nieliczne – były Brytyjkami, ale prawie połowa 
pochodziła z Europy Wschodniej, jedna trzecia z Tajlandii, Chin i 
innych krajów azjatyckich, a reszta z Ghany, Nigerii, Ameryki 
Południowej. W jaki sposób dziewczyna z Ghany – nie mówiąc już
o Chinach – mogła wylądować w burdelu w Wielkiej Brytanii? 
Przyjechała samodzielnie czy ktoś zapłacił za jej podróż? Ogarnęło
mnie okropne uczucie: byłam w ich wieku, kiedy skończyłam w 
niewoli na amsterdamskim targowisku seksem. Nie potrafiłabym z 
rozmysłem trafić do Dzielnicy Czerwonych Latarni, a tym bardziej
zabrać się do handlowania własnym ciałem w kraju, którego 
języka, prawa i zwyczajów nie rozumiałam. O ile trudniejsze 
byłoby to dla tych młodych kobiet? Przebyć pół świata, żeby 
zostać prostytutką w Londynie? Dlaczego akurat tutaj?
 

Jednak na te pytania nie znalazłam odpowiedzi. Śledztwo w 

ramach Poppy Project prowadzili mężczyźni udający klientów, 
którzy wypytywali właścicieli domów publicznych. Rzecz jasna, 
żaden sutener nie zamierzał przyznać się do handlu seksualnymi 
niewolnicami.
 

Jakby nie było wystarczająco źle, to, co nastąpiło potem, 

można uznać za klasyczny przykład zjawiska „słoń i ślepi”. Inne 
organizacje – uniwersyteccy teoretycy, konkurencyjne grupy 
badawcze, działacze na rzecz zalegalizowania prostytucji – 
natychmiast zaatakowali śledztwo Poppy Project jako za mało 
naukowe. Jakaż to wielka nauka niezbędna jest, by obdzwaniać 
bezwstydnie reklamujące się burdele z pytaniem o ich ofertę, to 
przekracza moje pojęcie. Wiem natomiast, że cała sprawa utknęła 
w „sporze mędrców” – a problem kobiet w burdelach poszedł w 
zapomnienie.
 

I gdziekolwiek spojrzeć, rzecz wyglądała podobnie: 

pojedyncze, szczątkowe badania rzucały tylko odrobinę światła na 
sytuację w miastach i miasteczkach całej Wielkiej Brytanii. 
Szczególnie przygnębiał mnie fakt, że wszyscy angażowali się 
głównie w kwestie statystyki. Przecież chodziło o kobiety – 
przeważnie bardzo młode – zaplątane w niebezpieczną, nielegalną 
branżę. A tymczasem najwyraźniej nikt nie pytał, co im się 

background image

przydarzyło. Nikt nie dociekał, jakim cudem się tu dostały albo 
która z nich nie z własnej woli sprzedawała się mężczyznom.
 

Czyżbym potrafiła poradzić sobie lepiej? Chciałam, to na 

pewno. Prawdopodobieństwo, że choć jedna z tych dziewczyn 
została porwana i zmuszona do prostytucji – jak kiedyś ja – było 
wystarczająco duże. A już na pierwszy rzut oka wyglądało, że 
chodzi o znacznie więcej niż jedną. Ale co mogłam zrobić? Jakim 
cudem jakaś Sarah Forsyth z Gateshead – osoba bez odpowiednich
kwalifikacji, która sama nadal nie wydobrzała po seksualnej 
niewoli – miała poradzić sobie lepiej niż wszyscy ci mądrzy 
naukowcy i przeszkoleni badacze?
 

Otóż mogłam zacząć się przyglądać. Naprawdę uważnie się 

przyglądać. Nie pojedynczemu fragmentowi – całej cholernej 
bestii. Zapewne to podejście mało naukowe, ale za nic nie 
chciałam zawieść skrzywdzonych kobiet.
 

Jednak ogrom tego akurat słonia był w stanie zniechęcić. 

Sprawdzając ogłoszenia wyłącznie w swoich lokalnych gazetach, 
odkryłam, że na samym obszarze Newcastle i Gateshead działa – 
reklamuje się – ponad czterdzieści burdeli. A na dokładkę 
funkcjonowały również agencje towarzyskie (które rzekomo nie są
burdelami, chociaż otwarcie zachwalają prostytutki mogące 
świadczyć usługi w domach albo w hotelach). Szansa, bym mogła 
odwiedzić każde z tych targowisk seksu i dopytywać się o 
sprzedawane tam kobiety, była zerowa. Ale istniał jeszcze inny 
sposób.
 

Facet sam siebie nazywa Galahadem. Prawdę mówiąc, brzmi 

to trochę ironicznie. Prawdziwy sir Galahad był jednym z 
arturiańskich Rycerzy Okrągłego Stołu i został unieśmiertelniony 
w książkach dla dzieci jako symbol honoru, czystości i męstwa.
 

Jednak Galahad, którego ja tropiłam, okazał się całkowitym 

przeciwieństwem wszystkiego, co opiewały romantyczne legendy 
o zamku Camelot, aczkolwiek równie trudno jak Camelot było go 
odnaleźć. To Brytyjczyk. Jakiś czas temu wyemigrował do Stanów 
Zjednoczonych, na Środkowy Zachód, ale swoją internetową firmę
reklamującą brytyjskie burdele założył w Kalifornii. PunterNet

[13]

 

background image

funkcjonuje od ponad dziesięciu lat, a jedną z czołowych 
„atrakcji”, jaką zapewnia, jest forum, gdzie mężczyźni mogą 
umieszczać oceny prostytutek, z którymi mieli do czynienia. I 
umieszczają. Tysiącami ciągną się tak zwane „raporty z terenu”, 
pogrupowane w kolejności alfabetycznej według nazw 
miejscowych, dat i pseudonimów autorów.
 

To straszna, przygnębiająca strona, wyzuta z wszelkiego 

wstydu (chociaż z pełną anonimowością, jaką daje Internet). 
Mężczyźni opowiadają tam, co byli w stanie zrobić kobiecie, 
której ciała używali i przyznają jej punkty w zależności od tego, 
czy ich zdaniem dobrze się spisała. Przebiegając wzrokiem te 
wpisy, poczułam, jak zbiera mi się na wymioty.
 

Co gorsza, Galahad lubi pozować na kogoś, kto wspiera 

walkę z seksualnym niewolnictwem. Cynicznie poucza „klientów”,
by zgłaszali władzom, jeśli zauważą jakiekolwiek oznaki, że 
prostytutka zmuszana jest do pracy wbrew własnej woli, po czym 
zamieszcza listę telefonów do Crimestoppers

[14]

. I wyraża 

przekonanie, że „klienci” zadzwonią. W oświadczeniu 
zamieszczonym na stronie można przeczytać:
 

Osoby korzystające z PunterNet (oraz innych podobnych 

portali) to ludzie przyzwoici, którzy nie zawahaliby się zadzwonić 
do Crimestoppers, gdyby zachodziło podejrzenie, że coś jest nie w 
porządku. Tak więc strony tego rodzaju pomagają ograniczyć skalę
seksualnego niewolnictwa i handlu żywym towarem, do czego, jak 
słyszymy, zmierza rząd.
 

Oczywiście, nie ma cienia dowodu, by ktoś z „klientów” 

kiedykolwiek w czymkolwiek pomógł, co zapewne było 
przyczyną, że we wrześniu 2009 roku (ówczesna) wicepremier 
Harriet Harman zażądała od gubernatora stanu Kalifornia Arnolda 
Schwarzeneggera decyzji o zamknięciu strony Galahada.
 

– Jest naprawdę poniżająca i naraża kobiety na 

niebezpieczeństwo – powiedziała Harman. – Zawiera całe spisy 
kobiet na sprzedaż w Londynie, ale zaplecze ma w Kalifornii, toteż
poruszyłam tę sprawę z ambasadorem USA i zadzwoniłam do 
gubernatora Kalifornii, Arniego Schwarzeneggera. Terminator z 

background image

pewnością potrafi bez problemu przerwać tę działalność

[15]

. I tego 

właśnie od niego oczekuję.
 

Jednak zapewne był jakiś problem, bo Arnie nic w tej 

sprawie nie zrobił. Natomiast amerykański ambasador w Londynie
uprzejmie wyjaśnił, że PunterNet chroni konstytucja Stanów 
Zjednoczonych, która gwarantuje obywatelom wolność słowa. 
Prawdę mówiąc, jedynym realnym skutkiem tej interwencji była 
większa liczba osób logujących się na stronie. Według 
przechwałek Galahada, tego dnia, kiedy Harriet Harman wygłosiła 
swoją płomienną mowę w obronie kobiet pracujących jako 
prostytutki, PunterNet zaliczyła prawie trzy miliony odsłon – 
ponad dwa razy tyle co normalnie.
 

I jedną z tych odsłon zawdzięczała mnie.

 

Zawsze wierzyłam, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie. 

Nawet podczas najgorszych chwil w Amsterdamie próbowałam 
obmyślać różne formy zemsty na tych, którzy wykorzystywali 
moje zniszczone ciało. Teraz zamierzałam uczynić PunterNet 
swoim koniem trojańskim – sposobem na przeniknięcie do 
zinstytucjonalizowanych burdeli – a mężczyzn kupujących tam 
seks użyć jako swoich oczu i uszu.
 

Zaczęłam od przewertowania „raportów z terenu”. Niemal 

nie było miasteczka bez co najmniej pół tuzina opinii na temat 
kobiet pracujących tam jako prostytutki. Dziesiątki, a czasami setki
„sprawozdań” dotyczyły każdego z dużych miast. Ale małych 
miejscowości też, niewielkich sielskich wspólnot, o których w 
życiu nie pomyślelibyście, że mogą mieć burdel. A jednak mają. 
Wiele spośród nich.
 

Czytając – okropna strona po okropnej stronie – jak 

mężczyźni bezwstydnie przedstawiają swoje wyczyny, 
zastanawiałam się, co by powiedzieli na mój temat. Czy 
uzyskałabym ocenę (tak jest w części „raportów”), że było „jak z 
prawdziwą przyjaciółką”? Czy raczej pisaliby o moich martwych 
oczach, braku zainteresowania i desperackich wysiłkach, by mieć 
już tę całą obrzydliwą, bolesną sprawę za sobą?
 

Bo właśnie to w głównej mierze mnie uderzyło. Na 

background image

wszystkie entuzjastyczne relacje o cudownie skwapliwym i 
pełnym zapału seksie przypadało drugie tyle, w których mężczyźni
zauważali, jak bardzo kobieta nienawidziła tego, co robi. 
Zauważali, myśleli o tym, a potem pisali opinię. Jednak nie 
narzekali, że poczuli się przez to strasznie, tylko że poczuli się 
strasznie oszukani. Miałam ochotę wykrzyczeć im prosto w twarz: 
„A czego, do diabła, oczekujecie? Czemu nie chcecie zrozumieć, 
co wyprawiacie? Tamta kobieta, którą właśnie zbyliście jakąś 
niedbałą, bezduszną formułką, próbowała wam zakomunikować – 
najlepiej jak potrafiła – że nie oddaje się z własnej woli”.
 

Czy w ogóle wysłuchaliby mnie, gdyby mój cichy głos zdołał

do nich dotrzeć? Może, ale bardzo wątpię. Czy sięgnęliby po 
telefon – o czym tak bezczelnie zapewniał Galahad – i zadzwonili 
pod numer Crimestoppers? Litości, nie obrażajcie mojej 
inteligencji.
 

A to prowadzi nas do kolejnej sprawy, na którą zwróciłam 

uwagę. Opinia po opinii ujawniają się szczegóły na temat 
pochodzenia tych kobiet. Oto typowy „raport” dotyczący 
Gateshead. I miejsca oddalonego od mojego przytulnego 
mieszkanka nie dalej niż kilometr.
 

Imię dziewczyny: Petra.

 

Lokalizacja: przyjemny dom, spokojne (porządnie 

wyglądające) osiedle. Dobry, bezpłatny parking, nie za dużo ludzi 
dookoła, ale lekko zainteresowani okoliczni mieszkańcy wiedzieli, 
co jest grane itd.
 

Opis: zgodny z podanym – wysoka, szczupła blondynka, 

jędrna skóra, bardzo ładna dziewczyna. Z pochodzenia wschodnia 
Europejka (może Rosjanka?).
 

Punktacja: w sumie oceniłbym wizytę na 7,5 w skali do 10.

 

Uwagi: Ocenę obniża (chociaż niewiele) wyznacznik JzP 

[Jak z Przyjaciółką]. Petra nie całuje w usta, a przede wszystkim 
podczas seksu unika kontaktu wzrokowego – stale odwracała 
wzrok, co było nieco denerwujące. Ciągle wydawała różne odgłosy
w stylu „uuch-aach”, ale w tłumaczeniu brzmiały trochę jak 
udawane (i pewnie były!).

background image

 

Zróbcie coś dla mnie. Przeczytajcie ten „raport” raz jeszcze. 

Powoli. Zauważyliście coś?
 

Petra okazała się Rosjanką albo inną wschodnią Europejką. 

Unikała kontaktu wzrokowego. Odwracała oczy, kiedy ten 
„recenzent” wykorzystywał jej ciało i odzywała się, by go 
zachęcić, używając języka, który nie był jej własnym. I co, czy 
waszym zdaniem autor tego „raportu” zawiadomił Crimestoppers? 
Uważacie, że chociaż przemknęło mu przez myśl, że w tym 
przyjemnym domu na porządnie wyglądającym osiedlu Petra 
mogła przebywać nie z własnej woli? Że mogła – po prostu mogła 
– zostać tam sprzedana? No, powiedzcie mi. Albo lepiej nie mnie, 
a Galahadowi.
 

Tego przelotnego wglądu w – zapewne prawdziwy – obraz 

strony PunterNet i domów publicznych, które ona reklamuje, 
dokonałam kilka miesięcy po rozpoczęciu podróży do świata 
współczesnego handlu seksniewolnicami. Tymczasem tuż przed 
Bożym Narodzeniem 2009 roku policja hrabstwa Norfolk 
przeprowadziła nalot na wiele powiązanych ze sobą burdeli w 
Norwich, Great Yarmouth, King’s Lynn i Ipswich. Wszystkie były 
reklamowane za pomocą „raportów” na stronie Galahada.
 

Wyłamawszy drzwi, policjanci natrafili na Brytyjczyków 

uprawiających seks z półnagimi Chinkami i Tajkami. Jedną z tych 
kobiet była Mai Ling, magistrantka z uniwersytetu w Bangkoku, 
która od dziecka marzyła, by zostać weterynarzem. Dziewczyna 
została przemycona do Anglii z obietnicą dobrej pracy. Zdawała 
sobie sprawę, że nie będzie to praca legalna (w związku z brakiem 
prawa do zatrudnienia w Wielkiej Brytanii), ale uznała, że nie ma 
wyboru, bo rodzinie potrzebne były pieniędzy dla ojca na 
transplantację nerki.
 

Czego Mai Ling nie dowiedziała się od swoich porywaczy, 

dopóki nie przybyła na miejsce, to tego, że jest im „winna” 
dodatkowe 24 000 funtów i że aby spłacić swój „dług”, będzie 
musiała pracować jako prostytutka. Przez wiele miesięcy 
zmuszano ją do uprawiania seksu co noc z czterema klientami. Jak 
zeznała policji, była zastraszana.

background image

 

Czy którykolwiek z tych mężczyzn zadzwonił do 

Crimestoppers, by zawiadomić o przerażonej młodej kobiecie, 
która nie mówiła po angielsku, a mimo to całkiem samodzielnie i 
dobrowolnie potrafiła załatwić sobie pracę w burdelu w Norwich? 
To wy mi na to odpowiedzcie.
 

A jest jeszcze inny wątek tej historii. Właścicielką Mai Ling 

– bo tak to należy określić – okazała się niejaka Yi Yuan Geng, 
Chinka zamieszkała w Londynie. Policjanci odkryli, że prowadziła
w okolicy sześć domów publicznych, zapełniając je kobietami z 
Azji Południowo-Wschodniej, które zostały porwane, sprzedane i 
pod pretekstem „spłacania długu” zmuszone do obsługi klientów. 
Geng otrzymała wyrok półtora roku więzienia poprzedzającego 
deportację.
 

Ale powiedzcie mi, jak mogło dojść do tego, że w ogóle 

rozpoczęła w Anglii taką działalność? Obywatele chińscy nie mogą
tu legalnie mieszkać ani pracować, a tym bardziej zakładać sieci 
burdeli. Im uważniej przyglądałam się brytyjskiemu seksualnemu 
niewolnictwu, tym więcej znajdowałam przypadków 
cudzoziemców handlujących kobietami dla celów prostytucji po 
całych Wyspach Brytyjskich. Czy byłam o to wściekła? Jasne jak 
słońce.
 

Tylko dobrze zrozumcie: nie drażnił mnie fakt, że byli obcy. 

Gardzę jednakowo każdym – niezależnie od narodowości – kto 
robi pieniądze na wykorzystywaniu bezbronnych kobiet. Łącznie z
sobą samą, tak się składa. I samej siebie za to nienawidzę.
 

Uderzyło mnie jednak, że przecież przestępcy obcokrajowcy, 

którzy prowadzą w Anglii nielegalne burdele, powinni rzucać się w
oczy jeszcze bardziej niż bezmyślni, egoistyczni rodzimi 
sprzedawcy seksniewolnic. Zwłaszcza gdy ściągają swój żywy 
towar z drugiego końca świata. I nikomu nie zapala się czerwone 
światełko? Nikt na to nie zwraca uwagi?
 

Odpowiedź, jak się zdaje, brzmi: czasami tak. Tylko czasami.

 

Gdziekolwiek spojrzałam, toczyły się procesy przeciwko 

handlarzom ludźmi. I zawsze ktoś mówił o „wierzchołku góry 
lodowej”. Jeżeli to prawda, ta góra lodowa musi mieć rozmiary 

background image

„Titanica”, ponieważ sprawy, które trafiły do sądu – te, o których 
wiemy – są przerażające.
 

Weźmy przypadek Carla Pritchetta. Kiedy w roku 2009 

rozpoczynałam swoją podróż do świata seksualnego niewolnictwa,
Pritchett – właściciel „salonu masażu” Cuddles

[16]

 w Birmingham, 

przy Hagley Road – zdążył już zbić fortunę, jeździł ferrari i kupił 
kilka domów, zarówno w kraju, jak i za granicą. I nic dziwnego: 
burdel przyjmował średnio 490 klientów na tydzień, przynosząc 
trzy i pół miliona funtów zysku rocznie. Podczas nalotu na 
Cuddles zachodniomidlandzka policja zastała w środku 
dziewiętnaście kobiet „do obsługi”. Skąd się tam wzięły?
 

Dwa lata więzienia – zaledwie dwa lata – za prowadzenie 

domu publicznego. Dwa lata za majątek zbudowany na 
seksniewolnictwie. Uważacie, że to uczciwe?
 

A stało się jeszcze gorzej. Sąd, który wydał wyrok w sprawie 

Pritchetta, nakazał oskarżonemu zwrot dwóch milionów funtów z 
uzyskanego dochodu. Kiedy Pritchett odmówił, kolejny skład 
sędziowski posłał go z powrotem za kratki. Jednak tym razem już 
na siedem lat. Najwidoczniej odmowa przekazania fiskusowi 
nieuczciwie zdobytych pieniędzy jest przestępstwem trzykrotnie 
poważniejszym niż przetrzymywanie w plugawym, obrzydliwym 
„salonie masażu” dziewiętnastu kobiet z dziesięciu krajów.
 

Może widzicie w tym pewną rację. Może myślicie (chociaż 

mam nadzieję, że nie), że w jakimś sensie było to „przestępstwo 
bez ofiar”. Tak z pewnością uważali mężczyźni, przyłapani na 
czerpaniu swoich egoistycznych przyjemności (przynajmniej ci, 
którzy nie zdążyli podciągnąć spodni i uciec). Wszyscy 
jednogłośnie zaklinali się, że nie robili nic złego. Ja patrzę na to 
inaczej. To nie jest nieszkodliwe naruszenie prawa, wiem o tym z 
własnego doświadczenia. Nie muszę wchodzić w buty (a raczej 
szpilki) ofiar. Byłam w tej sytuacji.
 

Bo jakkolwiek byście ją upiększali, jakkolwiek byście nas 

upiększali, w oczach tych mężczyzn jesteśmy zaledwie kawałem 
mięsa. Dla handlarzy żywym towarem mamy przynajmniej jakąś 
wartość (nie żebyśmy cokolwiek na tym zyskiwały). O jakiej 

background image

dokładnie wartości mowa, zostało ujawnione w dramatyczny 
sposób tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2009 roku. 
Wówczas to stołeczna policja opublikowała zdjęcie przerażające z 
powodu swojej banalności – i bezczelnego zadufania grupy 
albańskich bandytów.
 

Oxford Street to najruchliwsza handlowa ulica Londynu. 

Każdego roku przemierza ją blisko dwieście milionów turystów, 
którzy wydają tu niemal sześć miliardów funtów. Przy takiej 
liczbie sklepów i ludzi nie dziwi fakt, że Oxford Street 
naszpikowana jest monitoringiem; wszyscy o tym wiedzą. A 
jednak w samym centrum tej ulicy, przed nosem tłumu 
zakupowiczów, pod okiem kamer dwóch Albańczyków 
sprzedawało właścicielowi burdelu rozdygotaną dwudziestoletnią 
dziewczynę z Litwy. Cena? Trzy tysiące funtów. Kamery telewizji 
przemysłowej nagrały przebieg całej transakcji. Zdjęcia wyraźnie 
pokazują, jak sutener spokojnie wręcza Albańczykom plik 
banknotów, a ludzie obojętnie przechodzą obok.
 

Szczęśliwie dla młodej Litwinki policja obserwowała tę 

scenę i w porę wkroczyła do akcji. Zdaniem oficerów z wydziału 
dochodzeniowo-śledczego, gdyby nie doszło do interwencji, ofiara
zostałaby zabrana do burdelu we wschodnim Londynie i zmuszona
do uprawiania seksu nawet po dwadzieścia pięć razy na dobę, by w
ciągu roku zarobić dla swego nowego właściciela sto tysięcy 
funtów. Skąd o tym wszystkim wiadomo? Ponieważ policja 
przeprowadziła nalot na inny burdel będący w posiadaniu tego 
samego gangu. Nawiasem mówiąc, znaleziono tam szesnastolatkę, 
również Litwinkę. Funkcjonariuszom, którzy ją uwolnili, 
dziewczyna zeznała, że była przekonana, że jedzie do Londynu na 
romantyczny weekend ze swoim chłopcem, a tymczasem człowiek
ten przekazał ją w ręce gangu sutenerów.
 

Pamiętacie badania prowadzone przez Poppy Project? Te, w 

ramach których odkryto, że w Londynie mamy prawie dwa tysiące 
prostytutek? Wiecie, ile z nich to cudzoziemki? Niemal 
dziewięćdziesiąt siedem procent.
 

Czy wszystkie one przybyły do Londynu z własnej woli? 

background image

Pokonały tysiące kilometrów, by – omijając legalne dzielnice 
czerwonych latarni w Niemczech i Holandii – pracować w 
odrażających, zakazanych prawem burdelach East Endu? A może 
raczej ktoś te kobiety oszukał, porwał i sprzedał tutaj, a potem 
zmusił do uprawiania seksu z setkami mężczyzn każdego 
tygodnia? Jak myślicie?
 

A oto inne miejsce, ale ta sama historia. Tym razem Sheffield

– stary ośrodek w północnej Anglii, na który przyszły ciężkie 
czasy, kiedy upadł utrzymujący go w dużej mierze przemysł 
stalowy, a jednocześnie miasto, które szczyci się nowoczesnymi, 
przyszłościowymi planami odrodzenia i determinacją, by ściągać 
obcy kapitał i tworzyć miejsca pracy.
 

Josef Demeter i Natasa Demeterova przybyli do Sheffield w 

2005 roku. Na przestrzeni trzech lat ściągali do miasta obcy kapitał
i tworzyli miejsca pracy. Na swój sposób. Zaaranżowali bowiem 
program oferujący młodym kobietom ze Słowacji i Republiki 
Czeskiej zatrudnienie w Wielkiej Brytanii. Żadna z tych dziewczyn
nie mówiła po angielsku, a co najmniej jedna była bezdomna i bez 
środków do życia. Tyle że obiecywane posady w ogóle nie istniały.
Dopiero na miejscu, w Sheffield, Słowaczki i Czeszki 
dowiadywały się, że muszą pracować jako prostytutki w dwóch 
burdelach należących do Demeterów.
 

Wiem, co teraz myślicie: jakim cudem można było zmusić te 

kobiety, by robiły coś, czego nie chcą? Przecież mogły wyjechać? 
To dokładnie ten sam tekst, który tyle razy słyszałam: dlaczego nie
uciekłaś? I odpowiedź też jest zawsze ta sama: strach.
 

Kiedy Demeterów w końcu zatrzymano i postawiono przed 

sądem, jedna z ich ofiar – sprowadzona do Sheffield w wieku 
siedemnastu lat – złożyła zeznania przy użyciu połączenia 
telekonferencyjnego. Oznajmiła, że próbowała powiedzieć „nie”, 
ale wówczas Demeterova zaczęła:
 

…wrzeszczeć histerycznie, że nie ośmielę się przestać tego 

robić, bo się ich boję.
 

Za udział w handlu żywym towarem i seksualną eksploatację 

kobiet Natasę Demeterovą skazano na sześć lat. Jej mąż zdołał 

background image

zbiec za granicę, ale na mocy umowy o ekstradycji sprowadzono 
go do Wielkiej Brytanii i wytoczono mu proces. Kiedy wreszcie 
przyznał się do handlu ludźmi w celu seksualnego wyzysku, dostał
cztery lata i dziewięć miesięcy więzienia. Ogłaszając wyrok na 
Demeterovą, sędzia John Swanson powiedział:
 

Te dziewczyny były na swój sposób całkowicie bezbronne. 

Żadna z nich nie mówiła po angielsku, żadna nie miała pieniędzy. 
Ich możliwości porozumienia czy nawet przemieszczania się po 
kraju, do którego je sprowadzono, były skrajnie ograniczone.
 

Jest dla mnie również absolutnie jasne, że istniała niejedna 

możliwość zastraszenia ich, by pracowały ciężej jako prostytutki i 
że pani oraz pani mąż obydwoje ponosicie odpowiedzialność za 
osiąganie kosztem tych kobiet tak dużych zysków, jakie tylko 
mogliście wyciągnąć. To bardzo poważne przestępstwo, bo 
związane z żerowaniem na ludzkiej słabości i niedoli.
 

Natomiast sierżant Alisdair Duncan, jeden z policjantów 

biorących udział w nalocie na burdele Demeterów, złożył w 
lokalnej prasie następujące oświadczenie:
 

Mówi się, że minęło już niemal dwieście lat, odkąd zniesiono 

niewolnictwo, ale tu mamy do czynienia z jego nową odmianą, 
kiedy kobiety zmuszane są do handlu seksem.
 

Nie zaprzeczyłabym ani jednemu słowu, ale istnieje 

wyrażenie, naprawdę ważne wyrażenie, którego w obu tych 
wypowiedziach zabrakło: przymykać na coś oko. Wszyscy 
zaangażowani w ten proces zdają się ignorować fakt, w jaki sposób
doszło do ujęcia Demeterów. Otóż policja południowego Yorkshire
urządziła nalot na ich burdele dopiero wówczas, gdy jedna ze 
zrozpaczonych dziewczyn zdołała uciec, dodzwoniła się na 
Słowację i zawiadomiła matkę, że była zmuszana do prostytucji, 
jak również że nie wie, gdzie się dokładnie znajduje.
 

Gdyby tego nie zrobiła, nikt – ani policjanci, ani lokalne 

władze (które pobierały podatki od działalności gospodarczej 
„salonów masażu”), ani klienci wykorzystujący ciała 
przerażonych, zniewolonych kobiet – dosłownie nikt nie kiwnąłby 
palcem, by przerwać praktyki uprawiane w biały dzień na ulicach 

background image

Sheffield.
 

W tej historii pada jeszcze jedno naprawdę ważne słowo: 

strach.
 

Kobiety – a właściwie dziewczyny – którymi handlowali 

Demeterowie, śmiertelnie się ich bały. Gdziekolwiek popatrzycie, 
wygląda to tak samo; również w moim przypadku. Wszędzie – 
naprawdę wszędzie – natykałam się na sprawy kobiet oszukanych, 
sprzedawanych w ramach niewyobrażalnie brutalnego 
seksniewolnictwa i trwających w niewoli. Ze strachu.
 

W sielskiej Walii została zdemaskowana rodzina handlarzy 

żywym towarem, która w budynku starej plebanii robiła 
wielomilionowe interesy na prostytucji. Ofiary gangu – niektóre 
zaledwie czternastoletnie – dostarczano z Nigerii do trzydziestu 
pięciu burdeli w Ulsterze i w Irlandii. Wszystkie te dziewczyny 
były bezbronne; wszystkie pochodziły z biednych rodzin i straciły 
jedno albo obydwoje rodziców.
 

W jaki sposób młodziutkie ubogie Nigeryjki – niektóre 

jeszcze dzieci – mogły skończyć w burdelach na drugim końcu 
świata? Oszukali je handlarze żywym towarem, oto jak. 
Obiecywali im pracę i lepsze życie z dala od rodzinnych wsi. 
Jednej powiedziano, że zostanie fryzjerką, innej, że będzie mogła 
dalej się uczyć. Zamiast tego, zaopatrzone w fałszywe paszporty i 
pod cudzymi nazwiskami, były dostarczane do Dublina, a stamtąd 
do miejsc, gdzie miały rozpocząć karierę seksualnych niewolnic.
 

Według brytyjskiej Agencji do spraw Zwalczania Poważnej 

Przestępczości Zorganizowanej (Serious Organised Crime 
Agency), która prowadziła to dochodzenie:
 

Pierwszym sygnałem, jaki pozwala ofiarom zrozumieć, że 

będą pędzić życie prostytutek, jest obkupienie ich w różne części 
garderoby, pozostawienie samotnie w mieszkaniu oraz telefon z 
informacją: „Czekaj na klienta i rób, co ci każe”.
 

Podobnie jak niegdyś ja, te biedne, przerażone dziewczyny 

musiały pozwalać mężczyznom, by wykorzystywali ich ciała po 
dwanaście–piętnaście godzin na dobę i były regularnie 
przenoszone z burdelu do burdelu, co sprawiało, że czuły się 

background image

jeszcze bardziej samotne i bezbronne. Ich właściciele – bo o tym 
właśnie mówimy, o właścicielach innych istnień ludzkich – 
zaopatrywali je w „artykuły pierwszej potrzeby”: prezerwatywy i 
bieliznę. Ale gotówka, którą zarobiły (obowiązująca stawka 
wynosiła sto sześćdziesiąt euro za pół godziny), trafiała na 
bankowe konta sutenerów.
 

A więc kim byli ci panowie niewolników? I jakim cudem 

zdołali masowo importować młode kobiety z Afryki dla 
zaspokojenia żądzy mężczyzn w Irlandii? Okazało się, że za tym 
współczesnym handlem ludźmi stoi jedna rodzina: Irlandczyk 
Thomas Carroll (lat czterdzieści osiem), jego 
południowoafrykańska żona, Shamiela Clark (lat trzydzieści dwa) 
oraz dwudziestosześcioletnia córka Carrolla, Toma.
 

Możecie to sobie wyobrazić? Potrafilibyście prowadzić firmę

prosperującą kosztem molestowanych, śmiertelnie wystraszonych 
dziewczyn? I wciągać w te interesy własną córkę?
 

Jednak szczytem wszystkiego był sposób, w jaki niewolnice 

powstrzymywano przed ucieczką. Kiedy wreszcie w 2010 roku 
Carrollowie stanęli przed sądem, wyszło na jaw, że wiele ich ofiar 
żyje w strachu przed „przysięgą juju”, składaną podczas 
„okropnych i poniżających” rytuałów, w których Nigeryjki musiały
uczestniczyć.
 

Jedną z nich zmuszano do spania w trumnie, co miało w 

dziewczynie zasiać lęk przed śmiercią. Kiedy dostała okresu, 
krople jej krwi wlano do kłódki. Potem kłódkę zatrzaśnięto i 
wrzucono do rzeki. Z punktu widzenia zastraszanej ofiary 
oznaczało to, że straciła panowanie nad swoim życiem. Wierzyła, 
że znajduje się ono teraz w rękach bogini rzeki.
 

Czytając te słowa, być może pomyślicie: obłęd, wprost 

niewiarygodne. I w oczach współczesnego człowieka Zachodu 
zapewne tak to wygląda. Nikogo z nas już nie przerażają takie 
zabobony. Ale młodziutkiej, bezbronnej dziewczynie z odciętej od 
świata wioski, gdzieś w głębi Nigerii, groźba wydawała się 
naprawdę realna.
 

Straszenie boginią rzeki to niejedyny sposób, za pomocą 

background image

którego gang trzymał w ryzach swój „towar”. Kobiety zmuszano, 
by zjadały na surowo serce świeżo zabitego kurczaka. 
Prześladowcy obcinali im paznokcie i włosy łonowe, a potem 
ścinków tych używali, by wpoić Nigeryjkom lęk przed 
mieszkającym tam bóstwem i przekonanie, że każdą z nich można 
dopaść metodami „metafizycznymi”, gdziekolwiek by się znalazła.
Podczas obrzędów kobiety trzymano nago, a jedną na całym ciele 
kaleczono ostrymi żyletkami.
 

I jakby nie było to wystarczająco okropne, każda z 

dziewczyn, kiedy tylko wylądowała w Irlandii, dowiadywała się, 
że winna jest ludziom, którzy ją sprzedali, średnio sześćdziesiąt 
pięć tysięcy funtów. Gdyby tych pieniędzy nie chciała – albo nie 
mogła – zwrócić, czeka ją (albo jej rodzinę w Nigerii) śmierć.
 

Ten rodzinny biznes przynosił Carrollom miliony – dochody 

wystarczające do nabycia nieruchomości w Republice Południowej
Afryki, Bułgarii i Mozambiku. Czerpały też z niego korzyści inne 
firmy. Podczas nalotu na starą plebanię policja znalazła 
siedemdziesiąt telefonów komórkowych, powiązanych z 
ogłoszeniami w gazetach albo na internetowych stronach 
reklamujących usługi seksualne. Przez zaledwie trzy miesiące 
Carrollowie wydali na opłaty telefoniczne pięć tysięcy dwieście 
funtów, a sama faktura liczyła sobie pięć tysięcy stron.
 

Czy firmy telefonii komórkowej wiedziały za co im się płaci?

Czy kiedykolwiek starały się dowiedzieć? Czy raczej – jak 
wszyscy pozostali – przymykały na to oko?
 

A co z gazetami, w których zamieszczane były ogłoszenia? 

Tylko przez jeden rok na reklamy w prasie Carrollowie wydali 
dwadzieścia osiem tysięcy pięćset osiemdziesiąt funtów. 
Dwadzieścia osiem tysięcy pięćset osiemdziesiąt funtów to 
zawrotna liczba ogłoszeń. Można by się spodziewać, że któryś z 
pracowników redakcji zauważy coś niepokojącego, zwłaszcza 
kiedy przeczyta tekst. A oto typowy przykład:
 

Afrykanka Nandi, filigranowa, czekoladowa radość, maleńki 

rozmiar 8, 34C, ale długonoga, niesamowicie giętka. Nandi lubi 
nudyzm, odkrywanie swojego ciała i twojego, sesje zabawne i 

background image

intymne.
 

Nikt ani przez moment nie myśli, przyjmując do druku takie 

ogłoszenia? Czy może po prostu ładuje się pieniądze do kasy i 
dalej robi swoje? Jak sądzicie?
 

Ta ustawiczna, wygodna „ślepota” dotarła nawet do sali 

rozpraw. Sąd Koronny w Cardiff skazał Thomasa Carrolla na 
siedem lat, a jego żonę na trzy i pół roku więzienia, po tym jak 
oboje przyznali się do „przestępczej zmowy w celu kontrolowania 
prostytucji dla korzyści materialnych” i do kolejnego zarzucanego 
im czynu: prania brudnych pieniędzy. Córka Carrolla dostała dwa 
lata za „pranie” dochodów z rodzinnej firmy, które tylko w jednym
roku wyniosły ponad osiemset tysięcy funtów. Jednak podczas 
ogłaszania wyroku sędzia Neil Bidder jasno dał do zrozumienia, że
nie obwinia Carrollów za sposób, w jaki ich ofiary łowione były do
burdeli. Powiedział:
 

Nie skazuję was za handel żywym towarem. Przyjmuję, że nie

zdawaliście sobie sprawy z osobistych uwarunkowań kobiet 
zatrudnionych w waszych burdelach, jak również, że nie jesteście 
odpowiedzialni za żadną przemoc ani groźby jej użycia. Jednak te 
Nigeryjki, zastraszane i pod potwornym przymusem, w końcu 
pracowały dla was. Nie zapytaliście ani nie zatroszczyliście się o 
to, jakie tragedie przydarzyły się kobietom dostarczającym wam 
zysk.
 

Czy to nie tak, jakby powiedzieć osiemnastowiecznemu 

amerykańskiemu właścicielowi niewolników, że nie odpowiada za 
przywóz z Afryki kobiet, dzieci i mężczyzn, żeby pracowali w jego
majątku? Oczywiście, że za to odpowiadał, dokładnie tak samo jak
Carrollowie. Gdyby oni – i im podobni – nie wykreowali 
zapotrzebowania na nigeryjskie seksniewolnice, czy ktoś by je 
porywał i nimi handlował? Jak myślicie?
 

Problem polega na tym, że nikt naprawdę nie słucha ofiar 

seksualnego niewolnictwa. Bóg mi świadkiem, że mnie nikt nie 
słuchał, kiedy w neonowym świetle tkwiłam uwięziona za szybą 
okna w Amsterdamie. Ale też żadna z tych kobiet naprawdę nie 
opowiada swojej historii. Może dlatego, że czują się zawstydzone 

background image

nieszczęściem, które im się przydarzyło. Bo ja z pewnością tak się 
czułam. A może chodzi o to, że sprawy, o jakich musiałyby mówić 
– o jakich ja muszę mówić – są zbyt bolesne do przyjęcia.
 

Chcecie posłuchać? Macie dość siły?

 

Openshaw to ponure, postindustrialne przedmieście 

Manchesteru. W porównaniu z Openshaw nawet Gateshead 
prezentuje się olśniewająco. W tym samym czasie, gdy policja 
południowego Yorkshire prowadziła w Sheffield śledztwo 
przeciwko Josefowi i Natasy Demeterom, a Carrollowie mieli 
wkrótce stanąć przed sądem w Cardiff, dziewczyna o nazwisku 
Marinela Badea już trzeci rok cierpiała niewolę w tutejszej 
„saunie” pod gorzko ironicznym szyldem Shangri-La.
 

Kiedy zapoznałam się z losami Marineli, chciało mi się 

jednocześnie płakać i krzyczeć ze złości. Ogarniała mnie furia, bo 
wszyscy wiedzą, że to się zdarza codziennie, wszędzie. A zalałam 
się łzami, gdyż po raz pierwszy ktoś zawracał sobie głowę, by 
dowiedzieć się czegoś o dziewczynie zamkniętej w burdelu – 
nawet jeśli najpierw miał ją za nic.
 

Manchesterska policja znała Shangri-La od lat. Wiedzieli, że 

to dom publiczny i że jego właściciel, David Greenwood, prowadzi
w mieście jeszcze dwa „salony masażu”. Ale jedyne 
zainteresowanie, jakie okazywali tym przybytkom, sprowadzało 
się do tego, by wpaść od czasu do czasu i sprawdzić, czy 
Greenwood nie ma jakichś wskazówek na temat uzbrojonych 
rabusiów albo sprzedawców seksniewolnic.
 

Zatrzymajmy się przy tym na chwilę. Czy zwrócilibyście się 

do sutenera, by dawał wam cynk w sprawie handlu żywym 
towarem? Naprawdę? A co więcej, czy oczekiwalibyście, że będzie
współpracował?
 

David Greenwood przez trzy lata był właścicielem burdeli, 

które odziedziczył po ojcu. Wiele z jego „pracownic” pochodziło z
Europy Wschodniej. Marinela to właśnie jedna z nich. Jej historia 
wyszła na jaw w sądzie – i jest to historia znana mi aż za dobrze.
 

Dziewczyna została porwana w Rumunii, kiedy miała 

siedemnaście lat. Chodziła wówczas jeszcze do szkoły w 

background image

Aleksandrii, prowincjonalnym mieście, oddalonym o dwie godziny
jazdy od Bukaresztu. Pewnego razu, w marcu 2008 roku, Marinela 
zniknęła.
 

Tamtego dnia wyszła po lekcjach w towarzystwie koleżanki i

razem udały się do mieszkania, gdzie miały się uczyć. Nagle 
rozległo się pukanie. Marinela otworzyła drzwi i ujrzała dwóch 
mężczyzn: miejscowego faceta o podejrzanej reputacji i jakiegoś 
nieznajomego. Ten drugi, jak się okazało, nazywał się Marius 
Nejloveanu.
 

Mężczyźni zaprosili dziewczyny na grilla. Marinela 

odmówiła pod pretekstem, że musi dokończyć pracę domową. Ale 
to intruzów nie obchodziło. Złapali ją, rąbnęli jej głową o szafę i 
kazali włożyć kurtkę.
 

Wtedy na stoliku koło telewizora Marius zobaczył mój dowód

i zabrał go. Komórkę też. Zapytałam: „Po co ci moje 
dokumenty?”, a on tylko się na mnie gapił.
 

Nie minęło parę godzin, a Marinela została kilkakrotnie 

zgwałcona i zmuszona do prostytucji ze znajomym Nejloveanu.
 

Powiedziałam: „Chcę do domu”, więc mnie pobili. Po 

półgodzinie przyprowadzili swojego kumpla i zmusili mnie, żebym 
z nim spała. Od tamtego dnia byłam uwięziona. Nie pozwalali mi 
nawet wyjść na dwór, żeby nikt mnie nie zobaczył.
 

Tymczasem krewni szukali zaginionej dziewczyny. Nikt nie 

mógł zrozumieć, co się z nią stało. Marinelę łączyły bliskie więzi z
rodziną, a w szkole była pilną uczennicą. Jednak poszukiwania nie 
miały cienia szansy, bo porywacze już zdążyli zatrzeć wszystkie 
formalne ślady. Załatwili dziewczynie fałszywy paszport z 
fałszywym nazwiskiem i z siedemnastoletniej uczennicy zrobili 
dorosłą dwudziestojednolatkę. Uzbrojeni w podrobione 
dokumenty, wepchnęli ją na tylne siedzenie samochodu, wywieźli 
do Bukaresztu i o czwartej nad ranem zmusili, by wsiadła do 
autokaru jadącego do Anglii.
 

W dwa dni później – 3 kwietnia 2008 roku – Marinela 

wysiadła na głównym dworcu autobusowym w Birmingham. 
Przerażona, w traumie, znalazła się w obcym kraju, nie mając 

background image

pojęcia, co się dzieje. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała od Mariusa 
Nejloveanu, było, że ma pracować dla niego „przy sprzątaniu”.
 

Na dworcu powitała ją kobieta, która przedstawiła się jako 

przyjaciółka Nejloveanu. Zawiozła dziewczynę do Edgbaston, 
jednego z zielonych przedmieść Birmingham, gdzie mieszka 
głównie klasa średnia. Tam w wielkim domu Marinela spotkała 
jeszcze dwie młode Rumunki. Ale ulga na widok ludzi, którzy 
mówią jej językiem, gwałtownie prysła.
 

Jedna z nich zapytała mnie: „Wiesz, jak zakładać 

prezerwatywę?” Odpowiedziałam: „O czym ty mówisz?” Właśnie 
wtedy do mnie dotarło.
 

Marinela miała pracować w pobliskim burdelu. Kobiety 

kazały jej iść ze sobą, a kiedy protestowała, oznajmiły bez 
ogródek, że jeśli będzie się opierać, to Nejloveanu po powrocie do 
Anglii ją zabije.
 

Właśnie w tym miejscu załamałam się i zaczęłam płakać. Bo 

dokładnie to samo przeżyłam w Holandii, kiedy zostałam porwana 
i sprzedana. Dziewczyna, z którą tam byłam – w poprzedniej 
książce nazwałam ją Sally – udzieliła mi ostrzeżenia, że jeśli 
odmówię pracy jako prostytutka, mój właściciel po prostu mnie 
wykończy. Siedząc nad zeznaniami Marineli, raz jeszcze 
przeżywałam każdą chwilę swojego pierwszego dnia w niewoli. Z 
instynktowną straszliwą pewnością wiedziałam, przez co 
przechodziły umysł i ciało młodziutkiej Rumunki.
 

Ponieważ cokolwiek umysł robi, by odciąć się od bólu, ciało 

i tak reaguje. Podobnie jak ja przed laty, Marinela przestała jeść. I 
tak jak ja, zaczęła marnieć w oczach. Już przed porwaniem była 
szczupła, ale teraz przy każdym oddechu mogła zobaczyć, jak 
sterczą jej żebra.
 

Kiedy wreszcie przyjechał Nejloveanu, nadal nie chciała 

pracować jako prostytutka. Rezultat okazał się nawet gorszy, niż ją
ostrzegano.
 

Pobił mnie i zmusił, żebym z nim uprawiała seks – analny. To

naprawdę bolało. Szarpał mnie za włosy i kaleczył mi plecy. 
Czasami walił moją głową w kant drzwi. Bardzo mnie bolało.

background image

 

Była dzielna – och, o wiele dzielniejsza niż ja – jednak w 

końcu musiała się poddać i robić, co jej kazano. Nejloveanu 
wręczył jej tanie, krzykliwe majtki i stanik (przed laty mój 
oprawca też wcisnął mi obrzydliwą „seksowną” bieliznę) i odwiózł
Marinelę do burdelu, który – to było pewne niemal jak w banku – 
oficjalnie nazywał się „sauna”.
 

Dziewczyna znalazła się w pułapce. Nie znając słowa po 

angielsku, nie potrafiła odmówić swojemu pierwszemu klientowi, 
chociaż rozpaczliwie chciała mu powiedzieć, że nie robi tego z 
własnej woli, że została porwana i sprzedana. Ale nie umiała. 
Jedyne co mogła, to płakać i mieć nadzieję, że ten człowiek 
zauważy jej ból i przestanie. Nie przestał, oczywiście, nie przestał 
– podobnie jak żaden z egoistycznych, pożądliwych mężczyzn, 
którzy wykorzystywali ją tamtego dnia i w dni następne. 
Ostatecznie, kto by się przejmował prostytutką?
 

Pierwszej doby była gwałcona na tyle często, że zarobiła 

trzysta funtów. Za takie pieniądze cała jej rodzina w Rumunii 
mogłaby się utrzymywać przez ponad sześć tygodni, ale te 
obliczenia były nieistotne, bo Marinela i tak musiała oddać 
każdego pensa. A później pracować jeszcze ciężej.
 

Potem zarabiałam czterysta, pięćset funtów. Po miesiącu 

zarabiałam już pięćset funtów dziennie, ale jeśli chciałam 
papierosa albo batonik, musiałam prosić.
 

Zmuszona była pracować po dwanaście godzin. Przez siedem

dni w tygodniu, od dziesiątej rano do dziesiątej wieczorem. Ilu 
mężczyzn w tym czasie używało jej ciała? Średnio dziesięciu, 
dwunastu na dobę. Co oznacza minimum siedemdziesięciu 
tygodniowo. Czy któryś z nich miał jakiekolwiek skrupuły, płacąc 
czterdzieści funtów za wykorzystanie tej młodziutkiej, chudej jak 
patyk dziewczyny, która płakała i nie umiała porozumieć się po 
angielsku? Czy któryś zrobił to, co Galahad wraz z wielbicielami 
PunterNet ponoć z pewnością by uczynili, i powiadomił o jej męce
Crimestoppers? No, jak myślicie?
 

Nejloveanu zabierał połowę z każdej opłaty. Właściciel 

burdelu zgarniał pozostałe dwadzieścia funtów. A mężczyźni 

background image

ciągnęli jeden za drugim. Większość z nich była biała, nieliczni 
pochodzenia azjatyckiego. Niektórzy wracali, ale przeważnie 
Marinela ich nie znała. Często przychodzili pijani; czasami 
zachowywali się brutalnie.
 

Jeden facet… nie chciałam zrobić tego, o co prosił. Więc 

pobił mnie, bo był pijany, ciągnął mnie za włosy i okładał po 
twarzy. Ale oni [kierownictwo burdelu] po prostu wyprowadzają 
agresywnych mężczyzn. Nic im się nie robi, nawet jeśli dziewczyna 
jest naprawdę poraniona.
 

I nigdy – przenigdy – nie wolno jej było odmówić, kiedy 

klienci chcieli ją obmacywać albo z nią spółkować.
 

Nawet kiedy śmierdzą i przychodzą prosto z pracy, trzeba z 

nimi spać. To było takie obrzydliwe. Możecie sobie wyobrazić, jak 
się czułam, kiedy musiałam się przy nich rozbierać i prezentować 
tę ohydną bieliznę, którą kupił mi Marius? Powinnam była się 
uczyć, a nie w Anglii sypiać z mężczyznami i zarabiać pieniądze 
dla kryminalistów.
 

Poobijane, wyniszczone ciało Marineli pełniło funkcję 

bankomatu – ni mniej, ni więcej – i to bankomatu, który miał nie 
przestawać pluć gotówką.
 

Nejloveanu udzielił rygorystycznych instrukcji, by 

dziewczyna nie mogła na krok opuścić burdelu. Raz próbowała 
uciec, ale szybko ją złapali i brutalnie przypomnieli, w jakiej jest 
sytuacji.
 

Okładali mnie pięściami. Z nożem przy głowie szarpali za 

włosy i wyrywali je.
 

Na noc zabierano ją do domu w Edgbaston i trzymano pod 

kluczem. Kiedy tygodnie przeszły w miesiące, do jej więzienia 
przybyły jeszcze dwie młode Rumunki, porwane przez Mariusa. 
Marinela szybko zorientowała się, że obie cierpiały na poważne 
zaburzenia. Później oceniono, że stan rozwoju umysłowego 
starszej – w chwili przybycia miała dwadzieścia trzy lata – był na 
poziomie dziesięcioletniego dziecka.
 

Nawet kiedy te słowa układają się przede mną na kartce, 

mnie już tu nie ma. Nie jestem już bezpieczna w moim przytulnym

background image

mieszkanku, nie otacza mnie troska mamy i rodziny. W Marineli 
widzę siebie. Widzę pokój w Amsterdamie, gdzie byłam 
zamykana; okno, w którym musiałam wystawiać zniszczone ciało 
dla zaspokojenia żądzy mężczyzn dość zamożnych, by mogli sobie
pozwolić na wykorzystywanie zmaltretowanej kobiety. Widzę 
siebie, widzę Marinelę – i płaczę.
 

Wydarzenia, jakie potem nastąpiły w jej życiu, są mi również

przerażająco znane. Młodą Rumunkę spotkało to samo, co kiedyś 
mnie w Amsterdamie. To samo, co dziewczynę z Oxford Street. 
Nejloveanu wyprzedał część swojego „towaru”. Dwie nowe 
niewolnice zbyt mało zarabiały, więc szybko odstąpił je innemu 
sutenerowi. Natomiast Marinela była przekazywana po całych 
Zachodnich Midlandach, z jednego burdelu do drugiego. 
Oczywiście, chodziło o zadowolenie klientów, którym do ich 
ulubionej „sauny” czy „salonu masażu” regularnie trzeba 
dostarczać świeże porcje mięsa. W każdym z tych miejsc 
dziewczyna pracowała z wieloma Rumunkami. W samym 
Birmingham spotkała ponad sto swoich rodaczek. Historia wielu z 
nich, chociaż nie wszystkich, była taka jak jej: porwanie, przemoc, 
groźby i przymus.
 

Ale nie skończyło się na Zachodnich Midlandach. W 

październiku 2008 roku Marinelę dostarczono do Manchesteru, 
najpierw do salonu masażu Belle Air, a potem do sauny Shangri-
La, obydwu stanowiących własność Davida Greenwooda. 
Dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Było to po 
prostu kolejne ponure przedmieście, kolejny podły, obskurny 
burdel. Nie marzyła nawet o ucieczce. Pomijając już to, że była 
regularnie bita, nie znała nikogo, komu mogłaby zaufać, a 
zgłoszenie się na policję po prostu ją przerażało. I miała rację.
 

Pewnego dnia, wkrótce po przyjeździe Marineli do 

Manchesteru, policjanci urządzili nalot na Shangri-La. Ale 
bynajmniej nie szukali ofiar handlarzy ludźmi, nie zjawili się tam, 
by kogokolwiek ratować z seksualnej niewoli. Marinela – wraz z 
sześcioma innymi kobietami – została aresztowana, zakuta w 
kajdanki, wyprowadzona z ceglanego budynku do policyjnej 

background image

„suki” i zawieziona na miejscowy komisariat.
 

Funkcjonariusze, którzy ją zatrzymali, służyli w jednostce do

zwalczania przestępstw na tle seksualnym policji Wielkiego 
Manchesteru. Traktowali Marinelę jak prostytutkę i grozili jej 
sankcjami karnymi, ale i tak była im wdzięczna. W tamten zimny, 
deszczowy dzień po raz pierwszy od ponad pół roku nie musiała 
uprawiać seksu z dwunastoma mężczyznami w ciągu doby.
 

Zazwyczaj brytyjska policja nie trzyma ludzi podejrzanych o 

prostytucję w areszcie śledczym. Jeśli stawiane są im zarzuty, 
odbywa się to dość szybko, a później wypraszani są z powrotem na
ulicę. Ale Marinela uparła się, by pozostać pod kluczem. Nie 
chciała opuścić komisariatu z jego solidnymi murami i dodającymi
otuchy zamkami w drzwiach. Była przekonana, że jeśli stamtąd 
wyjdzie, Nejloveanu i jego gang wytropią ją i zabiją.
 

Może właśnie to najpierw zwróciło uwagę policjantów. Bo 

kiedy zaczęli słuchać historii dziewczyny, uświadomili sobie, że to
nie jeszcze jedna prostytutka, tylko niewinna, brutalnie 
sterroryzowana ofiara handlu żywym towarem.
 

Koniec końców sprawa zakończyła się szczęśliwie – a 

przynajmniej na tyle szczęśliwie, na ile w takich wypadkach jest to
możliwe. Marinela mogła znów połączyć się ze swoją rodziną w 
Rumunii. Krewni dziewczyny nigdy nie przestali wierzyć, że uda 
im się ją odnaleźć – i to odnaleźć żywą – ale nie mieli pojęcia, 
gdzie szukać ani co robić. Moja mama mówi, że doskonale wie, 
jak się czuli. Ona też była bliska rozpaczy, kiedy zniknęłam w 
amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni, ale – podobnie jak 
rodzina tamtej młodej Rumunki – nigdy nie pozwoliła zgasnąć 
bezcennemu płomykowi nadziei.
 

Marinela osiadła w północnej Anglii i jako wolontariuszka na

pół etatu podjęła pracę w Sheffield, w schronisku dla kobiet 
narażonych na agresję. Poszła też do college’u, żeby uczyć się 
fryzjerstwa. Pytana o przeszłość, nazywa siebie ocaloną, a nie 
ofiarą. Mężczyźni, którzy ją porwali i handlowali jej ciałem, 
zostali oskarżeni, skazani i wysłani za kratki na okres od czterech 
do dwudziestu jeden lat.

background image

 

Ale jeśli czytając to, myślicie, że wszystko jest w porządku, 

przerwijcie lekturę – bo wcale nie jest. Za tymi procesami i 
krzepiącymi nagłówkami o policji rozbijającej międzynarodowy 
gang handlarzy ludźmi – nagłówkami, które w roku 2009 trafiły na
czołówki ogólnokrajowych gazet – kryje się jeszcze inna historia. 
Inna, ale równie szokująca. Przenieśmy się do Rumunii.
 

We wczesnych godzinach porannych w maju 2009 roku 

policja w Aleksandrii dostała cynk od wydziału dochodzeniowo-
śledczego z Manchesteru. Brytyjscy funkcjonariusze 
przeprowadzili wnikliwe dochodzenie w sprawie Mariusa 
Nejloveanu i odkryli, że bynajmniej nie był samotnym – choć na 
pewno bezwzględnym – wilkiem. Należał do gangu, który 
handlował kobietami po różnych krajach Europy. I nie chodzi tu o 
zwykłą bandę łajdaków, tylko znowu o przedsiębiorstwo rodzinne.
 

Razem ze swoim pięćdziesięciojednoletnim ojcem, 

Bogdanem, Marius Nejloveanu zwabił, porwał, oszukał i sprzedał 
mnóstwo rumuńskich dziewczyn w wieku od piętnastu do 
dwudziestu trzech lat. Najpierw gwałcone, głównie przez Mariusa, 
kobiety wysyłano albo do legalnych burdeli w Hiszpanii, albo do 
„salonów masażu” i „saun”, które plugawią brytyjskie miasta i 
miasteczka. Wszystkie ofiary były zmuszane do prostytuowania 
się.
 

Obaj Nejloveanu nie zważali, jak i gdzie zdobywają swój 

„towar”. Jedna z uprowadzonych dziewczyn okazała się rodzoną 
kuzynką Mariusa. W sposób bezlitośnie brutalny przestępcy 
zapewniali sobie posłuszeństwo. Kiedy za pomocą poufnych 
informacji z Manchesteru aleksandryjska policja wytropiła szajkę 
w pobliskim miasteczku Mavrodin, znalazła broń, której ojciec i 
syn używali, by utrzymać porwane kobiety w ryzach: ciężką 
drewnianą gitarę do wymierzania razów oraz nóż, który miał 
uwiarygodnić groźby okaleczenia i morderstwa.
 

Później komisarz główny policji Florea Stefan opierając się 

na grubej teczce z aktami, które zgromadzili jego podwładni, 
powiedział z westchnieniem:
 

– Marinela ma szczęście, że żyje. Wiele ofiar zostało 

background image

pobitych bardzo, bardzo dotkliwie. Pięć dziewczyn Nejloveanu 
wysłał do Wielkiej Brytanii, ale kolejnych siedem zniknęło gdzieś 
w Rumunii. Nie wiemy, gdzie są ani czy jeszcze żyją.
 

Czy to brzmi jak szczęśliwe zakończenie?

 

Jednak na razie powróćmy do Anglii. Tuż przed Bożym 

Narodzeniem 2009 roku David Greenwood znów zjawił się w 
Manchesterze. Choć bynajmniej nie dobrowolnie. Aby wyciągnąć 
sutenera z jego luksusowej kryjówki – willi na hiszpańskim Costa 
del Sol, opłaconej cierpieniem zniewolonych kobiet – policja 
musiała uzyskać europejski nakaz aresztowania.
 

Podczas rozprawy Greenwood przyznał się do posiadania 

trzech burdeli: Belle Air na obrzeżach centrum Manchesteru, 
Cleopatry w Bury i Shangri-La w Openshaw, gdzie była 
przetrzymywana i po dziesięć razy dziennie gwałcona Marinela. 
Zeznał też otwarcie, że prowadził te „firmy” – przynoszące setki 
tysięcy funtów zysku – od 2006 roku. I właśnie dzięki nim dawny 
monter rusztowań mógł pozwolić sobie na światowe życie w 
Hiszpanii.
 

Ale przeczytajcie, co Greenwood – a raczej jego prawniczka 

– mieli jeszcze do powiedzenia. Elizabeth Jane Nicholls w mowie 
obrończej oznajmiła, że burdele w Wielkim Manchesterze 
„funkcjonują we współpracy z policją”. Pozwalało to jej klientowi 
wierzyć, że „jeśli lokal prowadzony jest w określony sposób, nie 
ściga się tej działalności sądownie”. A co więcej: „naprawdę 
powszechnie wiadomo, choć rzadko potwierdza się to w sądach, że
te salony są policji dobrze znane i działają z nią we współpracy. 
To, co się dzieje, dzieje się de facto za zgodą władz”.
 

Jak mówiła dalej, „Manchester zajmuje zapewne wyjątkową 

pozycję” pod względem „stopnia otwartości” w kontaktach 
pomiędzy kierownictwem „saun” i „salonów masażu” a władzami, 
co „oczywiście nie jest tak powszechne” w całym kraju. Belle Air 
czy Shangri-La były znane policji od lat.
 

Ponadto wprawdzie istnieje pewien obszar prostytucji, gdzie 

ludzie są eksploatowani i przymuszani do sprzedawania się, ale 
prostytucja miała zawsze także drugie oblicze. Wystarczy 

background image

wspomnieć rewelacje Belle de Jour, świetnie wykształconej 
kobiety, która jasno przedstawiła tę sprawę

[17]

.

 

Reszta przemowy była jeszcze bardziej wstrząsająca. Otóż 

pani Nicholls poinformowała sąd, że w związku z coroczną 
deklaracją podatkową lokale Greenwooda wizytował urząd 
skarbowy. Deklaracja podatkowa? Jak urząd skarbowy mógł 
uzasadnić ściąganie podatków od dochodu z seksualnego 
niewolnictwa?
 

W końcu David Greenwood został skazany za prowadzenie 

burdeli i trafił do więzienia na dwadzieścia miesięcy.
 

Ta historia pozostawiła mi uczucie wstydu. Wstydu, bo też 

kiedyś – nawet jeśli tylko przelotnie – uczestniczyłam w 
kierowaniu „salonem masażu”. Ale jeszcze bardziej zawstydzał 
mnie fakt, że nikczemne, obojętne na ludzkie cierpienia 
seksniewolnictwo wydaje się być do tego stopnia wtopione w 
brytyjską codzienność, że urząd skarbowy zgarnia od niego swój 
udział, a policja przymyka oko. Jak to możliwe? Do tego, co działo
się ze mną w Amsterdamie, nie powinno było nigdy dojść, jednak 
władzom holenderskim za jedno należą się słowa uznania. 
Holendrzy przynajmniej nie udają, że prostytucja – we wszystkich 
jej haniebnych, brutalnych formach – w ogóle się nie zdarza.
 

Natomiast w Wielkiej Brytanii najwyraźniej chcemy ciągnąć 

z niewolnictwa korzyści finansowe, zaprzeczając jednocześnie 
jego istnieniu. Nawet jeśli mamy je tuż przed nosem. Bo mamy; 
naprawdę mamy. Niedługo po tym, gdy zapadły wyroki w 
sprawach Nejloveanu i Greenwooda, dochodzenie prowadzone 
przez wysokiej rangi oficerów policji ujawniło bez mała pięć 
tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt „saun”, „salonów masażu” i 
innych miejsc na terenie Anglii i Walii, nielegalnie używanych dla 
płatnego seksu. Ile?! W tym kraju nie ma aż tylu miast i 
miasteczek, ale jest prawie sześć tysięcy domów publicznych.
 

W ramach śledztwa Związku Wyższych Oficerów Policji 

(ACPO) na obszarze samych Zachodnich Midlandów wykryto 
trzysta czterdzieści dwa burdele. Przypominacie sobie Zachodnie 
Midlandy? To tam najpierw została sprzedana Marinela. Według 

background image

statystyk ACPO była jedną z tysiąca pięciuset trzydziestu pięciu 
wschodnioeuropejskich kobiet pracujących w tamtejszych domach 
publicznych, gdzie na każdy przypadało średnio prawie siedem 
łóżek. W północno-zachodniej Anglii wykryto siedemset 
sześćdziesiąt burdeli, które zatrudniały tysiąc dwieście czterdzieści
dwie prostytutki z Europy Wschodniej. ACPO zebrał dowody na 
to, że na terenie Wielkiej Brytanii co najmniej czterysta 
wschodnich Europejek, sprzedanych wbrew ich woli, przeżywało 
gehennę podobną do cierpień Marineli.
 

Cieszy mnie, że Marinela jest wolna. Naprawdę jestem 

szczęśliwa, że odnalazła spokój i bezpieczeństwo, ale wszystko, co
kryje się za jej historią, ponownie rozpaliło we mnie gniew. Jeśli to
ma się wreszcie skończyć, ktoś taki jak ja musi doprowadzić do 
zmian. Nadeszła pora, by porzucić brudne ulice Manchesteru i 
zielone przedmieścia Birmingham. Muszę rozpocząć kolejny etap 
swojej podróży: dowiedzieć się, ile i dlaczego tak dużo kobiet z 
Europy Wschodniej trafia do seksualnej niewoli. Skoro chcę 
poznać całego słonia, a nie tylko trąbę czy kły, nie pozostaje mi nic
innego, jak raz jeszcze zdobyć się na odwagę i opuścić kraj.

background image

 Smutek piękna

 

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to tablica przed lotniskiem. 

„Witamy w Kiszyniowie, mieście dziurawych dróg”. A zaraz 
potem – tutejsze kobiety. Są niezwykle piękne.
 

Nigdy przedtem nie słyszałam o Mołdawii. Musiałam 

poszukać na mapie, żeby w ogóle dowiedzieć się, gdzie leży. I 
kiedy w końcu ją zlokalizowałam, ukrytą na samym skraju Europy,
wydała mi się maleńka i mało znacząca. Jakim cudem to 
miniaturowe państwo może liczyć się wśród nieprzebranych 
światowych źródeł żywego towaru?
 

Och, ale liczy się; naprawdę się liczy.

 

Zrobicie coś dla mnie? Teraz, póki macie to na świeżo. 

Wpiszcie do wyszukiwarki słowo „Mołdawia”, a sami się 
przekonacie. Widzicie, co miałam na myśli? Gdzieś, zapewne 
wysoko na pierwszej stronie, natraficie również na słowa 
„kobiety”, „seks”, „handel żywym towarem”. Mołdawia z tego 
wszystkiego słynie – i to jeszcze jak.
 

Większość krajów – nawet tych najmniejszych i 

najbiedniejszych, w najbardziej zacofanych gospodarczo zakątkach
świata – posiada jakieś produkty, które eksportuje. Od bawełny, 
owoców, zboża, kawy na dolnym krańcu skali aż po samochody, 
elektronikę i inne dobra konsumpcyjne w przypadku 
zamożniejszych państw. Mołdawia ma dwa typy towarów 
eksportowych: wino i kobiety. Przy czym wino jest tym mniej 
znaczącym.
 

Dlatego właśnie wsiedliśmy na pokład samolotu i udaliśmy 

się przez Wiedeń do Kiszyniowa (Mołdawia nie ma bezpośrednich 
połączeń z większą częścią Europy Zachodniej). To cztery i pół 
godziny na drugą stronę kontynentu. I pięćdziesiąt lat wstecz.
 

Wy i ja podróżujemy razem, by poznać młode kobiety, które 

background image

padły ofiarą międzynarodowego handlu żywym towarem i 
odważnych ludzi, którzy próbują stawać w ich obronie. A także, na
sam koniec, sprzedawcę seksualnych niewolnic na zagraniczne 
rynki. Ale najpierw pozwólcie, że opowiem wam co nieco o tym 
małym, peryferyjnym kraju zwanym Mołdawią.
 

Wykreślcie linię prostą z Londynu na wschód. Zatrzymajcie 

się w Polsce, a potem skierujcie się na południe. Bardzo szybko 
dotrzecie do Rumunii. Ona również jest członkiem UE, ale już 
małe śródlądowe państwo na prawo od niej nie. Właśnie 
odnaleźliście Mołdawię.
 

Do 1991 roku Mołdawia, podobnie jak niektórzy jej sąsiedzi 

w regionie, należała do ZSRR. Kiedy w tym właśnie roku Związek
Radziecki runął, kraje na pograniczu między Europą a Rosją 
buntowniczo ogłosiły niepodległość. Mołdawia skorzystała z 
wolności tuż po tym, jak załamało się panowanie Kremla.
 

To musiał być ekscytujący okres. Na przestrzeni swoich 

nieszczęśliwych dziejów Mołdawia była anektowana i rozgrabiana 
kolejno przez Imperium Osmańskie, Cesarstwo Rosyjskie, 
Królestwo Rumunii oraz komunistyczny ZSRR. Do czasu, gdy 
mołdawska flaga zaczęła powiewać nad mołdawską stolicą, 
Kiszyniowem, mieszkańcy tych ziem cierpieli obce panowanie 
przez ponad sześćset lat.
 

W wygodnym, cywilizowanym, zmodernizowanym świecie 

Zachodu „wolność” jest słowem, którym szafujemy aż nadto 
szczodrze. My, Brytyjczycy, lubimy twierdzić, że jako idea 
polityczna zrodziła się właśnie u nas. Po drugiej stronie Atlantyku 
Stany Zjednoczone zdają się wierzyć, że amerykański model 
wolności można rozciągnąć jak astroturf

[18]

 na trudne tereny 

Bliskiego Wschodu.
 

A tymczasem to zbyt cenne słowo, by używać go tak 

beztrosko, od niechcenia. Przez te wszystkie miesiące, kiedy 
więziono mnie w Amsterdamie, wolność była marzeniem – czasem
mirażem – którego czepiałam się kurczowo na samym dnie 
rozpaczy i narkotykowego głodu. A co oznaczała wolność dla 
Mołdawii? Coś zupełnie innego, niż może się niektórym z was 

background image

wydawać.
 

Przede wszystkim, oczywiście, wyzwolenie od żelaznej ręki 

stalinowskiego komunizmu. Po raz pierwszy od paru pokoleń 
ludzie mogli myśleć swobodnie i mówić swobodnie, bez obaw, że 
jakaś nieopatrzna uwaga zaprowadzi ich do bestialskiego gułagu 
na mroźnej północy ZSRR. Ale drugą stroną tej błyszczącej nowej 
monety okazała się zupełnie inna „wolność”: utrata finansowego 
bezpieczeństwa, które wynikało z przynależności do Związku 
Radzieckiego. Przed rokiem 1991 surowe komunistyczne normy 
oznaczały, że każdy (a przynajmniej prawie każdy) miał pracę, 
dach nad głową, dochody i opiekę państwowej służby zdrowia. Po 
roku 1991 Mołdawianie otrzymali wolność głodowania, lądowania
na bruku z powodu gwałtownie rosnących czynszów, umierania z 
braku podstawowych medykamentów.
 

Jak już powiedziałam, wolność jest pojęciem zawiłym.

 

Ale to wszystko jakieś stare dzieje, prawda? Co mają 

wspólnego z wami? Dlaczego w książce na temat seksualnego 
niewolnictwa musicie czytać o ekonomicznej zapaści małego kraju
gdzieś daleko stąd? Pozwólcie, że wam wyjaśnię.
 

Dzisiaj Mołdawia liczy sobie trzy i pół miliona ludności. 

Kiedyś było więcej o około jedną czwartą, ale prawie dziewięćset 
tysięcy osób opuściło kraj. Zgadnijcie, co spotkało wiele z nich? 
Ion Vizdoga, który poświęcił się pomocy uprowadzonym 
kobietom, doskonale wie. Usłyszałam od niego:
 

– Spośród wszystkich państw Mołdawia odznacza się 

największą liczbą dziewczyn wykorzystywanych seksualnie za 
granicą. Można powiedzieć, że jest źródłem ofiar handlu ludźmi. 
Tysiące młodych kobiet, w tym wiele matek, opuściło kraj. Były 
lub nadal są wykorzystywane na całym świecie.
 

Porozmawiajcie z kimkolwiek w Mołdawii, a zwrotem, który

najczęściej usłyszycie, będzie „cu parere”, co w tłumaczeniu z 
rumuńskiego (ojczystego języka większości Mołdawian) znaczy: 
„to smutne”

[19]

. Zwrot ten poprzedza znaczną część wypowiedzi na

temat trudnej sytuacji kraju, zwłaszcza tych, które dotyczą strat 
wśród młodych kobiet.

background image

 

Ion Vizdoga pochyla się do przodu i mówi:

 

– To smutne, ale nasze kobiety są piękne, a kraj biedny.

 

To smutne, ale ma rację. W obu przypadkach.

 

Przespacerujcie się po centrum Kiszyniowa najważniejszą 

tutejszą ulicą, Aleją Stefana III Wielkiego (tefan cel Mare), 
zajrzyjcie na plac Niepodległości, a z miejsca uderzą was trzy 
rzeczy. Przede wszystkim, że miasto jest kompletnym 
przeciwieństwem tego, czego mogliście się spodziewać po stolicy 
byłej sowieckiej republiki. To nie stereotypowa, straszna betonowa
pustynia – domy w centrum Kiszyniowa są stare i piękne. Jednak 
natychmiast zauważycie, że dosłownie się walą. Powoli, ale 
nieuchronnie obracają się w ruinę.
 

A potem zwróćcie oczy na przechodniów, którzy mijają te 

urocze staroświeckie budynki. W Kiszyniowie roi się od 
młodzieży, a kobiety są oszałamiająco wysokie, smukłe i 
zazwyczaj jasnowłose. W jakimkolwiek innym miejscu na świecie 
ci młodzi byliby atutem swojego kraju. W Mołdawii są jego 
przekleństwem.
 

Tutaj bieda – chroniczne, dotkliwe ubóstwo oznaczające, że 

ludziom nie starcza pieniędzy na żywność, nie mówiąc już o dachu
nad głową – zmusza młode pokolenie do wyjazdu za granicę. 
Niemal każdy chłopak, niemal każda dziewczyna chcą znaleźć 
pracę poza Mołdawią. W telewizji widzą pozorne bogactwo i 
blichtr narodów Zachodu, porównują to z brakiem pracy i 
pieniędzy we własnym kraju – i podejmują decyzję, by szukać 
lepszego życia gdzie indziej.
 

Właśnie w tym momencie, jak twierdzi Ion Vizdoga, 

wkraczają handlarze żywym towarem.
 

– Nie sposób wyżyć ze średniej pensji o równowartości stu, 

stu pięćdziesięciu euro na miesiąc. Dlatego każdy chce wyjechać i 
dostawać godziwe wynagrodzenie. Tę przepaść pomiędzy 
normalnym życiem w innych krajach a biedą w Mołdawii 
wykorzystują handlarze ludźmi.
 

Vizdoga jest wielkim człowiekiem w każdym tego słowa 

znaczeniu. Faktycznie wysoki – trochę ponad 180 centymetrów – 

background image

solidnie zbudowany, mówi w sposób spokojny, chociaż 
niepozbawiony emocji, od razu dodający otuchy. Ale ważniejsze 
jest to, co robi – i czego dokonał przez ponad piętnaście lat. Bo Ion
Vizdoga walczy z przytłaczającymi trudnościami, by uchronić 
mołdawskie kobiety przed losem seksualnych niewolnic. Mówi:
 

– Kiedy w miejscowości liczącej dwa tysiące mieszkańców 

tylko pięćdziesięciu ma pracę, młodym ludziom pozostają dwa 
wyjścia: popełniać przestępstwa dla przetrwania albo wyjechać, 
ryzykując, że zostaną porwani i sprzedani.
 

Wkrótce po tym, gdy sowieckie panowanie dobiegło końca i 

została uniesiona żelazna kurtyna, międzynarodowi handlarze 
żywym towarem ujrzeli kraj pełny wysokich, jasnowłosych, 
pięknych kobiet, które mogły przynieść im fortunę na całym 
świecie. Były dokładnie takie, na jakie polują ludzie wyszukujący 
prostytutki. Dodajcie do tego fakt, że rozpaczliwie potrzebowały 
pieniędzy, a sprzedawcy niewolników wiedzieli, że ten „towar” 
zapewne okaże się hitem. Rzucili się na Mołdawię dokładnie tak 
samo, jak trzysta lat wcześniej ich poprzednicy najeżdżali Afrykę.
 

Międzynarodowe gangi, wiele z terenów dawnej Jugosławii i 

sąsiednich krajów, założyły interes w Kiszyniowie. Część z nich 
była już tam dobrze znana jako handlarze narkotykami i bronią. 
Ale sprzedaż kobiet … cóż, w tym kryły się bez porównania lepsze
możliwości. Narkotyki można spieniężyć tylko raz, bo potem ktoś 
nafaszeruje sobie nimi żyły albo wciągnie nosem. A tymczasem 
kobietę da się przehandlować wielokrotnie. Kiedy nie ma już z niej
pożytku w jednym miejscu, zawsze można ją sprzedać gdzie 
indziej.
 

Co więcej, Mołdawia z niepodległością nadal w powijakach 

miała zbyt mało skutecznych sił policyjnych, żeby się nimi 
przejmowano (a te, które istniały, były często otwarte na 
przekupstwo w zamian za brak reakcji). Tak więc nie stanowiło 
problemu podszywanie się pod biznesmena, który szuka kobiet do 
prac domowych albo opieki nad dziećmi za granicą. Brzmi 
znajomo? W taki właśnie sposób – kawał świata dalej – 
skończyłam w amsterdamskich oknach.

background image

 

Młode kobiety z Mołdawii też trafiały tam licznie. Skuszone 

obietnicą pracy, stałej i dobrze płatnej (jak na mołdawskie 
standardy), nawet się nie zastanawiały. Gangsterzy szmuglowali je 
przez różne granice, a potem sprzedawali do burdeli w całej 
Europie Zachodniej. W wielkich miastach, takich jak Amsterdam, 
Paryż czy Londyn, wyrosły nowe kolonie cudzoziemskich 
seksniewolnic.
 

W tamtym okresie – teraz jest niemal tak samo – Mołdawia 

nie miała specjalnie rozwiniętej lokalnej prostytucji, ale miejscowy
świat przestępczy szybko przekonał się do tego typu interesów. 
Jednocześnie międzynarodowi handlarze żywym towarem 
dostrzegli sposób na zredukowanie kosztów ogólnych. Jeden w 
drugiego łebscy kapitaliści sprawnie oddali lokalnym 
„biznesmenom” swoje przedsiębiorstwa we franczyzę. W 
rezultacie zrodził się nowy typ mołdawskiego sutenera – gotowy, 
chętny i zdatny do zaopatrywania zagranicznych „klientów”. W 
Kiszyniowie obowiązująca cena za seksniewolnicę wynosiła 
pięćset euro. Po wywiezieniu dziewczyny na Zachód można ją 
było sprzedać pięciokrotnie drożej.
 

I nadal tak to działa – z dwiema różnicami. Pierwsza jest 

taka, że handlarze niewolników, zarówno lokalni, jak i 
ogólnokrajowi, mieli prawie dwadzieścia lat na udoskonalenie 
swoich przedsięwzięć, które teraz realizują z bezwzględną 
skutecznością. A druga – że cena istoty ludzkiej dramatycznie 
spadła. Dlaczego? Zasoby wysokich, pięknych, jasnowłosych 
Mołdawianek wydają się niewyczerpane.
 

Ion Vizdoga i działacze z innych krajów, których na kartach 

tej książki jeszcze spotkamy, mają specjalne określenie na 
współczesne seksualne niewolnice: „ludzie jednorazowego 
użytku”. „Jednorazowego użytku” – niczym styropianowy kubek 
do kawy albo taniutki długopis – przede wszystkim dlatego, że nie 
kosztują wiele. Spotkaliście kiedyś człowieka, którego można 
nazwać „jednorazowym”? Właśnie zaraz spotkacie.
 

Podróż z Kiszyniowa do Cǎuşeni zajmuje około trzech 

godzin, a droga jest właśnie dokładnie taka, jak ogłaszał billboard 

background image

na lotnisku – pełna wybojów. Miasto – właściwie raczej 
miasteczko – wygląda sennie i sielsko. Na małym dworcu 
autobusowym psy ziają w upale południa, a tutejsi mieszkańcy 
tłoczą się w długich kolejkach, czekając na transport do 
okolicznych wiosek.
 

W początkach roku 2011 dworzec ten był ostatnim 

pokrzepiającym widokiem, jaki pozostał Cristinie na dłuższy czas. 
W wieku osiemnastu lat, niemal prosto ze szkoły opuściła rodzinne
miasteczko, zwiedziona obietnicą przyszłych promiennych 
perspektyw. Oto jej historia – dokładnie tak, jak kilka miesięcy 
później opowiadała ją, zalana łzami w dusznym pokoiku w 
Cǎuşeni.
 

Urodziłam się tutaj. Większość mojej rodziny mieszka w 

Căuşeni, ale kuzynka przeniosła się do Kiszyniowa i kiedy 
skończyłam szkołę, w ogóle jej nie widywałam. Właśnie urodziła 
dziecko – dziewczynkę – więc uznałam, że pojadę z wizytą. No i 
oczywiście potrzebowałam pracy i pomyślałam, że może w 
Kiszyniowie dostanę jakieś szycie albo krawieckie przeróbki. 
Jestem w tym bardzo dobra.
 

I naprawdę dostałam taką robotę. W dzień pracowałam w 

fabryce, a na noc wracałam do kuzynki. Kiedyś spotkałam jakiegoś
faceta, miejscowego, z Kiszyniowa. Wypytywał, czy pracuję, czy 
studiuję. Wyjaśniłam mu, że nie jestem studentką i że mam pracę 
jako krawcowa. Zapytał, ile zarabiam. Powiedziałam, że pomiędzy
tysiąc pięćset a dwa tysiące lei

[20]

 na miesiąc. Wtedy on znów 

zapytał, czy chcę zarabiać więcej. Oczywiście, powiedziałam 
„tak”. Chciałam pomóc rodzicom, posyłać trochę pieniędzy do 
domu, ale z moją pensją nie dawałam rady. Samej sobie też 
chciałam pomóc. Była już pora, żebym zatroszczyła się o swoje 
życie i może znalazła jakiś własny kąt.
 

Tamten facet powiedział mi: „Jeśli chcesz pracować i jeśli 

mnie posłuchasz, będziesz miała kupę forsy”. Zapytałam, co przez 
to rozumie, a on zaproponował, że znajdzie mi dobrą pracę poza 
Mołdawią. Powiedział: „Jeśli chcesz, mogę załatwić ci na to 
dokumenty. Mogę załatwić ci wszystkie papiery w tydzień i 

background image

wyjedziesz za granicę”.
 

Zapytałam, dokąd niby mam jechać. Powiedział, że na Cypr, 

turecki Cypr. Od razu się zgodziłam. To brzmiało niezwykle 
ekscytująco. Zapytałam o zarobki. Obiecał, że dostanę dużo 
pieniędzy. Więc chciałam wiedzieć, co tam będę robiła, a on na to, 
że będę się zajmować „konsultacją”

[21]

.

 

Mówił, że mnie zatrudnią w kawiarni albo w barze i moja 

praca to będzie siedzenie z klientem i picie z nim herbaty albo 
kawy, albo szampana – tylko tyle. Nawet nie wspomniał, że 
miałabym robić coś jeszcze, coś okropnego.
 

Zgodziłam się i następnego dnia załatwił mi paszport. Potem 

dostał dla mnie wizę na Cypr. Nie mówił, ile go to kosztowało, ile 
musiał zapłacić. Po prostu wręczył mi paszport. Otworzyłam, a w 
środku było moje zdjęcie. Ale zaraz z powrotem mi go zabrał. 
Powiedział, że to dla bezpieczeństwa. Trzeciego dnia zawiózł mnie 
na lotnisko. Dał mi paszport z wizą, bilety i pięć dolarów. 
Powiedział, że to na butelkę wody.
 

Mój samolot leciał z Kiszyniowa do Stambułu. Tam musiałam

się przesiąść, żeby dostać się na Cypr. Czułam się strasznie 
skołowana i trudno mi było trafić, ale jakoś się udało.
 

Kiedy wysiadłam, czekał już na mnie jakiś mężczyzna. Nie 

znam jego nazwiska, nie przedstawił się. Zabrał mnie gdzieś, do 
jakiegoś pokoju, dokładnie nie wiem, gdzie było już siedem innych 
dziewczyn i powiedział, że następnego dnia pojedziemy do szpitala
na badania.
 

Wszystkie razem spędziłyśmy noc w tamtym pokoju. Nie było 

światła, a facet zamknął drzwi na klucz. Nie wiedziałyśmy, gdzie 
jesteśmy, nic nie wiedziałyśmy. Nazajutrz ten człowiek wrócił, 
zawiózł nas do szpitala i zostałyśmy „zweryfikowane”. Wtedy nie 
rozumiałam, co to znaczy.
 

Po tej weryfikacji pojawili się jacyś inni mężczyźni i zabierali

dziewczyny, każdy po jednej, po dwie. Zależy, jak się między sobą 
dogadali. Żadna z nas nie znała języka. Nie wiedziałyśmy, co się 
dzieje.
 

Mnie jakiś człowiek zawiózł gdzieś, do innego budynku i 

background image

powiedział, że to kasyno. Dostałam szklankę coca-coli i papierosa.
Potem ten mężczyzna zapytał: „Wiesz, po co tu jesteś?” 
Oczywiście odpowiedziałam, że tak: żeby pracować jako 
konsultantka. Ale on naprawdę miał na myśli, że mam być 
prostytutką. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiedziałam 
tylko to, co usłyszałam w Kiszyniowie: że będę siedzieć z gośćmi 
przy stoliku, pić szampana czy coś innego i za to dostawać 
wynagrodzenie.
 

Po dwudziestu czy trzydziestu minutach powiedział: „Zaczął 

ci się czas”. Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Wtedy do pokoju 
weszła jakaś dziewczyna, Rosjanka i powiedziała, że mam z nią 
iść. I że jej czas też się zaczął.
 

Usiadłyśmy. Podeszło dwóch starych mężczyzn. Usiedli 

razem z nami i wypiliśmy po kieliszku szampana. Potem Rosjanka 
wstała z jednym z nich. Zapytałam, dlaczego zostawia mnie tam z 
tym drugim. Odpowiedziała: „Musisz iść z nim do łóżka”.
 

Zaszokowana krzyknęłam, że nie chcę, a ona powtórzyła: 

„Musisz to zrobić, obojętnie, czy chcesz, czy nie”. Byłam 
przerażona. Powiedziała mi, że jeśli tego nie zrobię, szef pobije 
nas obie. Musiałam pozwolić, żeby ten staruch uprawiał ze mną 
seks.
 

Potem płakałam i czułam się taka brudna. Wykąpałam się i 

próbowałam zasnąć, ale nie mogłam. Przez całą noc leżałam tak, 
rozmyślając o tym, co się zdarzyło. Chciałam umrzeć.
 

Następnego dnia poprosiłam tę Rosjankę, żeby w moim 

imieniu porozmawiała z szefem, żeby mu wyjaśniła, że zaszła 
pomyłka i ja chcę wracać do domu. Ale odmówiła, bo gdyby mu 
coś takiego powiedziała, potraktowałby ją brutalnie albo mógłby 
jej nie dać żadnych pieniędzy i to wszystko byłaby moja wina. Więc
ubłagałam inną dziewczynę i ona zgodziła się tłumaczyć szefowi 
moje słowa. Powiedziałam mu, że chcę wracać do Mołdawii. 
Wysłano mnie tu podstępem i nie wiedziałam, że będę prostytutką. 
Gdybym wiedziała, nigdy bym nie przyjechała – nigdy, przenigdy.
 

Szef popatrzył na mnie i tylko powiedział: „Teraz na powrót 

do domu już za późno. Zapłacono za ciebie. Zostaniesz tu i 

background image

będziesz uszczęśliwiać mężczyzn”.
 

Tamtego dnia sprowadzili do mnie więcej klientów. Musiałam

im pozwolić uprawiać ze mną seks. Pierwszy nic mi nie zrobił. Nic,
a nic. Położył mnie na łóżku i zobaczył, że płaczę. Powiedział, 
żebym się przespała, a potem po prostu wyszedł. Drugi zaznał ze 
mną przyjemności i wyszedł. Czekałam na następnego.
 

Kiedy się pojawił, powiedziałam mu, że nie chcę z nim tego 

robić, że chcę wracać do domu, do Mołdawii. Zaczął mnie tłuc i 
bił, dopóki się nie poddałam. Tamtego dnia zostałam zmuszona do 
seksu z sześcioma albo siedmioma mężczyznami. I tak samo 
następnego. To było straszne. Ktokolwiek mnie sobie wybrał, mógł 
mnie mieć. Płacili szefowi za korzystanie z mojego ciała.
 

Dzień później szef przyniósł jakiś papier do podpisu. 

Dokument był po turecku, więc nie rozumiałam, o co chodzi. 
Została wezwana jedna taka kobieta z kasyna i przetłumaczyła mi. 
Powiedziała: „To dla policji. Musisz podpisać i potwierdzić, że 
zgadzasz się zostać tu przez pół roku, żeby być prostytutką”.
 

Odmówiłam. Powtarzałam, że zaszła pomyłka i chcę wrócić 

do Mołdawii. Płakałam i płakałam, tak okropnie. Ale oni nie 
słuchali. Szef zabrał mnie z powrotem do kasyna i dalej zmuszali 
mnie do seksu z klientami: codziennie z pięcioma, sześcioma albo 
siedmioma.
 

Każdego dnia szef mnie zmuszał, żebym z nimi sypiała. 

Mówił, że jestem mu winna kupę pieniędzy, bo zapłacił za mój 
paszport, wizę i bilety na samolot. Po tygodniu prawie całkiem 
przestałam jeść. Żyłam tylko na herbacie, whisky i papierosach, 
jedzenia nie mogłam przełknąć. Potem zaprzyjaźniłam się z jedną 
dziewczyną. Była bardzo dobra, próbowała mi pomóc. 
Wspominam ją z wdzięcznością. Przyznałam się jej, że chcę wrócić
do Mołdawii. Powiedziałam: „Jeśli nie wrócę, zabiję się tutaj i 
śmierć zabierze mnie do domu. Podetnę sobie żyły albo łyknę 
pigułki. Znajdę jakiś sposób, żeby to zrobić. Lepiej wyjechać stąd 
w trumnie, niż pozwolić, żeby mnie tu wykorzystywali. I moje 
ciało”.
 

Ta dziewczyna pomogła mi się wydostać, uciec. I 

background image

zaprowadziła mnie na posterunek. Tam opowiedziałam moją 
historię. Policjant ściągnął kogoś, kto tłumaczył, bo nie znałam 
tureckiego. Żebym mogła wrócić do Mołdawii, kazał mi podpisać 
jakieś trzy papiery. Byłam taka szczęśliwa – myślałam, że się 
stamtąd wyrwę.
 

Ale potem zadzwonił ktoś z kasyna sprawdzić, czy jestem na 

policji. Dziewczyny musiały wygadać szefowi. Policjanci 
powtórzyli mi, że szef chce, żebym wróciła, bo czekają na mnie 
klienci. Odwieźli mnie do kasyna i powiedzieli, że muszę uprawiać 
seks z tymi mężczyznami, nie mam wyboru. Ale powiedzieli też, że 
będę wolna już jutro. Że przyjadą do kasyna, zabiorą mnie na 
lotnisko i polecę do domu. Jednak nie pojawili się ani następnego 
dnia, ani jeszcze kolejnego. Trzeciego też ich nie było.
 

A mój szef przez cały ten czas zmuszał mnie do stosunków z 

klientami, którzy mieli ochotę mnie wykorzystywać. Próbowałam 
mówić „nie”, ale byłam za to bita. Wreszcie czwartego dnia 
przyjechała policja.
 

Zawieźli mnie na lotnisko. Nie dali mi pieniędzy, tylko bilety i

powiedzieli: „Wracasz do domu”.
 

O czwartej nad ranem znalazłam się na lotnisku w Stambule. 

Ale tam okazało się, że muszę zapłacić za wizę. Trzydzieści 
dolarów albo trzydzieści pięć, już nie wiem. Nie miałam tyle. 
Zaczęłam płakać – myślałam, że odeślą mnie na Cypr i znów 
zmuszą do seksu z klientami szefa. Więc siedziałam na ławce i 
płakałam. Nie wiedziałam, co robić, dokąd iść. Komu miałam 
powiedzieć, że nie mam pieniędzy na powrót do Mołdawii?
 

Podszedł do mnie jakiś mężczyzna, który tamtędy 

przechodził. Powiedział, że zapłaci za moją wizę i że mam z nim 
pójść. Myślałam, że chce mi pokazać, gdzie mam czekać na 
samolot do Kiszyniowa, ale on wepchnął mnie do taksówki. 
Wsiadło z nami jeszcze dwóch. Trzymali mnie za ręce.
 

Taksówkarz zawiózł nas do jakiegoś mieszkania. Mężczyźni 

zmusili mnie, żebym weszła i przywiązali do łóżka. Mówiłam: 
„Nie, nie, nie!” Ale i tak mnie związali – ręce i nogi – a potem 
zdjęli mi ubranie. I zgwałcili mnie. Płakałam, a oni powiedzieli, że

background image

wiedzą, że byłam prostytutką, więc muszę z nimi uprawiać seks.
 

Kiedy skończyli, zawieźli mnie z powrotem na lotnisko i tam 

zostawili. Byłam w bardzo złym stanie. Nie pamiętam, jakim cudem
przedostałam się przez te wielkie, zatłoczone korytarze. 
Próbowałam wypatrzyć kogoś z niebieskim mołdawskim 
paszportem, ale mi się nie udało. Aż wreszcie usłyszałam, że jakieś 
kobiety rozmawiają po rumuńsku. To były matka i córka. 
Podbiegłam do nich i zapytałam: „Jesteście z Mołdawii? Lecicie 
do Kiszyniowa?”
 

W ten sposób udało mi się trafić do samolotu. Ta matka z 

córką mi pomogły. Pozwoliły mi też skorzystać ze swojej komórki. 
Zatelefonowałam do kuzynki. Była zdumiona, że dzwonię, ale 
obiecała wyjść po mnie na lotnisko.
 

Kiedy wylądowaliśmy w Kiszyniowie, poczułam się bardzo 

szczęśliwa. I tak strasznie chciałam już wysiąść, że zleciałam ze 
schodów na ziemię. Ale nic mnie to nie obeszło. Rozpierało mnie 
szczęście, że znów jestem w Mołdawii.
 

W punkcie kontroli bezpieczeństwa było kilku policjantów. 

Kiedy ich zobaczyłam, zaczęłam płakać i okropnie dygotać. 
Przypomniała mi się policja na Cyprze. Zapytali mnie, gdzie 
byłam, więc opowiedziałam im całą historię, jak zostałam 
oszukana i zmuszona do prostytucji. Zachowywali się bardzo miło i
ostrzegli mnie, że po lotnisku kręcą się różne podejrzane typy. 
Wypatrują dziewczyn takich jak ja, które podróżują samotnie i 
wyglądają na bezbronne. Powiedzieli, że będą czekać w hali 
przylotów, koło wyjścia i jeśli zauważę, że jakiś nieznajomy zbliża 
się do mnie, mam dać specjalny znak – pomachać szalem. Wtedy 
się zjawią i faceta złapią.
 

Kiedy przeszłam przez kontrolę paszportową, zobaczyłam 

moją kuzynkę. Podbiegłam do niej, rzuciłam się jej na szyję i 
powiedziałam: „Proszę, zabierz mnie do domu. Nigdy więcej mnie 
nie zostawiaj”. Byłam taka szczęśliwa.
 

Wydostałyśmy się z hali przylotów i wtedy zjawił się facet, 

przez którego znalazłam się na Cyprze. Czekał na mnie. Moja 
kuzynka musiała mu donieść. Był wściekły. Zapytał, dlaczego 

background image

wróciłam. Mówił, że wydał masę pieniędzy, żeby wysłać mnie za 
granicę. Zaczął mnie popychać w stronę swojego samochodu. 
Rozglądałam się za policjantami, chciałam dać im znak, ale 
kuzynka trzymała mnie tak mocno, że nie mogłam pomachać 
szalem. W samochodzie zaczęłam płakać, a tymczasem ten facet 
odpalił silnik. Pomyślałam: Teraz mnie zabije i już nigdy nie wrócę
do domu, nigdy nie zobaczę rodziny.
 

Ale nagle zapukali w szybę policjanci. Kazali nam wszystkim 

jechać na komisariat. Była jedenasta w nocy. Do czwartej nad 
ranem zadawali mi pytania. Przekonali mnie, żebym im wszystko 
opowiedziała.
 

Na koniec dali mi jeść i powiedzieli, że nie muszę się już 

niczego bać, bo aresztowali mężczyznę, który sprzedał mnie 
tamtym ludziom na Cyprze. Następnego dnia pojechałam do domu,
do Căuşeni. Ale nie mogłam powiedzieć rodzicom, co mi się 
przydarzyło. W naszym miasteczku to byłby dla nich zbyt wielki 
wstyd. I nadal nie lubię jeść. Ciągle jestem wystraszona. Boję się, 
że ten człowiek, który wysłał mnie na Cypr, wróci ze swoimi 
kumplami i mnie zabije.
 

Cristina wytarła kolejną łzę i wskazała w stronę drzwi. 

Tłumacz wyjaśnił mi, że chciała wyjść na papierosa. Kiedy 
znalazła się na ulicy, nagle zemdlała. Nogi ugięły się pod nią, oczy
stanęły w słup i upadła – połową drobnego ciała na chodnikowe 
płyty, a połową na jezdnię. Pracownica opieki socjalnej, która 
towarzyszyła nam w czasie rozmowy, wniosła dziewczynę do 
środka i podała jej trochę wody. Z napiętym, zrezygnowanym 
uśmiechem wyjaśniła:
 

– Smutne, ale to zdarza się Cristinie, kiedy opowiada swoją 

historię.
 

W Mołdawii wiele jest takich Cristin. Młodych, pięknych 

kobiet, których jedynym „przestępstwem” była nadzieja na coś 
lepszego w życiu i zaufanie do mężczyzn, którzy obiecywali im to 
lepsze życie za granicą. Co gorsza, w Mołdawii (i w wielu 
podobnych miejscach) istnieje prawdziwa kultura wstydu. Cristina 
nie ośmieliła się wyznać rodzinie, co się stało, bo wszyscy byliby 

background image

postrzegani jako niemal nieczyści. W dodatku kraj jest zbyt biedny,
żeby mieć odpowiednie ośrodki pomocy dla tysięcy ofiar takich 
jak ona. Ta działalność pozostawiana jest organizacjom 
społecznym, które dwoją się i troją, ale nie są w stanie poradzić 
sobie z taką liczbą oszukanych, przehandlowanych ofiar 
seksualnego niewolnictwa.
 

Ion Vizdoga wie o tym aż za dobrze. Dawniej był 

prokuratorem, ale przez ostatnią dekadę prowadzi jedną z takich 
ochotniczych placówek: Centrum Zapobiegania Handlowi 
Kobietami. Osobiście pomagał ponad dwustu osobom 
wywiezionym z kraju i sprzedanym do burdeli na Zachodzie.
 

Schroniwszy się przed słońcem pod jedno z wielu 

kiszyniowskich drzew, Vizdoga ociera czoło i wzdychając, mówi:
 

– Po powrocie do Mołdawii ofiary sekshandlu mają setki 

problemów dotyczących swojej kondycji zdrowotnej, socjalnej, 
rodzinnej i finansowej. Wyjeżdżają za granicę, żeby zarobić 
pieniądze, a wracają wyłącznie z kłopotami. W rezultacie w 
większości przypadków mężowie, dzieci, rodzice wyrzekają się 
tych kobiet tylko dlatego, że wiadomo, że zostały seksualnie 
wykorzystane.
 

I może właśnie w tym trzeba szukać wytłumaczenia 

zjawiska, które mną prawdziwie wstrząsnęło. Część z nich – a 
wręcz wiele – bywa sprzedawana nie raz, a dwa lub nawet trzy 
razy.
 

Godzinę drogi od Kiszyniowa, w przepełnionym schronisku 

dla ofiar handlu żywym towarem siedzi na łóżku Natalia. Dzieli 
pokój z trzema innymi dziewczynami. Wszystkie, podobnie jak 
ona, mają około dwudziestu pięciu lat. Ale Natalia wygląda na 
starszą, dużo, dużo starszą. I ja wiem dlaczego.
 

Młoda kobieta jest kompletnie roztrzęsiona fizycznie. Jej 

ręce, jej nogi są w nieustannym ruchu. Twarz przebiegają tiki i 
skurcze. Znam te objawy. Też je zaliczyłam: narkomanka na 
silnym głodzie. A oto historia Natalii:
 

Urodziłam się w Cainari. To spore miasto czterdzieści pięć 

kilometrów od Kiszyniowa. W czasach sowieckich było bogate. 

background image

Leżało przy głównej mołdawskiej linii kolejowej, więc przepływała
przez nie cała masa towarów. Ale kiedy nadeszła niepodległość, 
okazało się, że nie ma pracy, a w rodzinie było nas, dzieciaków, 
sześcioro. Zrobiło się kiepsko – bardzo kiepsko – z pieniędzmi. 
Wszyscy chcieliśmy pomóc rodzicom. Skończyłam szkołę i 
próbowałam znaleźć pracę, ale nie znalazłam. W końcu poszłam 
pogadać z jedną tamtejszą kobietą, jak tu wyjechać za granicę na 
zarobek. Powiedziała, że może wysłać mnie do Turcji.
 

Zapytałam, do jakiej pracy. Powiedziała, że będę sprzątać w 

hotelach. Że załatwi mi bilet i wizę, a ja jej potem zwrócę z tego, 
co zarobię. Drugiego dnia po naszej rozmowie dała mi bilet, a 
następnego pojechałam już do Turcji.
 

W Stambule czekało na mnie dwóch mężczyzn. Zabrali mnie 

do jakiegoś domu i powiedzieli: „Tu będziesz pracować”. 
Zapytałam, co mam sprzątać, a oni zaczęli się śmiać. Wyjaśnili mi,
że nie chodzi o żadne sprzątanie, tylko o seks z mężczyznami, z 
Turkami. Oczywiście, zaczęłam się strasznie kłócić. Wtedy mnie 
pobili, mocno pobili. Ale ponieważ nadal się nie zgadzałam, 
sprzedali mnie innemu facetowi.
 

Tam znów zdarzyło się to samo: nie godziłam się być 

prostytutką, więc byłam bita. Powtórzyło się to jeszcze trzy razy, aż
wreszcie nie potrafiłam już walczyć i musiałam uprawiać seks z 
mężczyznami, których przyprowadzał mi mój szef. Byli koszmarni. 
Brudni, śmierdzący faceci, którzy chcieli tylko mnie pieprzyć. 
Okropnie płakałam, ale oni się nie przejmowali. Płacili szefowi i 
pieprzyli mnie.
 

Tak właśnie było przez półtora miesiąca. Dzień po dniu 

siedmiu, ośmiu, dziesięciu mężczyzn brało sobie ode mnie, co 
chciało, ale mój szef mówił, że nie jestem dobra – nie zarabiam 
wystarczająco dużo – więc mnie bił. A potem mnie sprzedał. Znów 
ta sama historia. Więcej mężczyzn, więcej brudu, ostre pieprzenie. 
Tak bardzo mnie to bolało. I zawsze po tygodniu albo dwóch 
sprzedawali mnie następnemu szefowi. Każdy powtarzał, że 
zapłacił za mnie, więc muszę mu te pieniądze zwrócić.
 

Któregoś dnia zwiałam. Byłam w pokoju na drugim piętrze. 

background image

Wygramoliłam się przez okno na dach. Potem zeskoczyłam z dachu
na drzewo. Potłukłam się, ale strasznie chciałam stamtąd uciec. 
Zlazłam na dół i wybiegłam na ulicę. Rozglądałam się na 
wszystkie strony i pędziłam, pędziłam. Nagle zobaczyłam wóz 
policyjny, więc zatrzymałam go. Powtarzałam: „problem, 
problem” po rumuńsku.
 

Ta policja, oni byli dobrzy. Zabrali mnie na posterunek i 

kazali czekać. Potem przyszedł jakiś mężczyzna, który mówił po 
rumuńsku. Opowiedziałam mu, co mi się przydarzyło. Policjanci 
uspokoili mnie, że jestem bezpieczna. Kupili mi bilet i odwieźli na 
lotnisko w Stambule.
 

Kiedy przyleciałam do Kiszyniowa, czułam się taka 

szczęśliwa. Ale nie mogłam wrócić do domu. Nikt z mojej rodziny 
nie miał pojęcia, co się ze mną działo. Nie mogłam im powiedzieć. 
Więc zostałam w Kiszyniowie z nadzieją, że znajdę pracę. 
Zajrzałam do gazety i trafiłam na ogłoszenie firmy, która załatwia 
pracę w Anglii. Chodziło o opiekę nad malutkimi dziećmi. 
Oczywiście byłam podejrzliwa. Nie jestem już taką skończoną 
idiotką. Nie wiedziałam, czy to prawdziwa praca ani czy nie będzie
jak ostatnim razem. Więc poszłam zobaczyć tę firmę. Była w tym 
wielkim Hotelu Kiszyniów

[22]

.

 

Natalia nie wiedziała, że w tym budynku mieściły się teraz 

liczne fałszywe agencje pośrednictwa pracy.
 

Rozmawiała ze mną jakaś kobieta. Mówiła, że to prawdziwa, 

dobra posada, żaden seks ani prostytucja. Dała mi słowo. 
Powiedziała, że będę musiała zapłacić za dokumenty – paszport, 
wizę i bilet na samolot. A ja na to, że nie mam pieniędzy. 
Wyjaśniłam jej, co mi się przydarzyło. Kobieta poszła pogadać ze 
swoim szefem. Kiedy wróciła, powiedziała, że szef zgodził się 
pomóc i pożyczy mi pieniądze na opłatę za te papiery. I że będę 
musiała oddać mu z moich zarobków w Anglii, ale będę miała 
dobrą płacę, więc to nie problem.
 

Zatrzymałam się u niej na trzy dni, podczas gdy szykowano 

dla mnie dokumenty. Była dla mnie dobra: karmiła mnie i 
opowiadała, jak to będzie w Anglii. Myślałam, że wreszcie trafiło 

background image

mi się coś dobrego.
 

Czwartego dnia do mieszkania przyszło trzech mężczyzn. 

Jeden, który był z Mołdawii, powiedział, że zabiorą mnie na 
lotnisko. Ale nie zabrali.
 

Kiedy wyszliśmy z domu, wepchnęli mnie na tył samochodu, 

tam gdzie normalnie wozi się bagaże i mocno zatrzasnęli klapę. 
Byłam przerażona, taka przerażona. Krzyczałam, ale nikt nie mógł
mnie usłyszeć.
 

Nie wiem, jak długo jechaliśmy. Nie miałam zegarka, a swoją

drogą i tak leżałam po ciemku. Okropnie cuchnęło. Wydaje mi się, 
że w końcu zasnęłam czy coś w tym rodzaju, bo nie pamiętam zbyt 
wiele.
 

Wreszcie samochód zatrzymał się i wywlekli mnie na 

zewnątrz. Jeden z nich miał broń. Wbijał we mnie lufę. Ten, który 
mówił po rumuńsku, powiedział, że zostałam kupiona i mam dla 
nich pracować. Zarabiać, sypiając z mężczyznami. Nie mogłam 
protestować, było ciemno i nawet nie wiedziałam, w jakim jestem 
kraju, czy to Mołdawia, czy jakieś inne miejsce. Myślałam, że tracę
zmysły: jak mogło mi się to przydarzyć dwa razy? Myślałam, że 
może czymś strasznie rozgniewałam Boga i teraz On mnie karze.
 

Porywacze zaprowadzili mnie do jakiegoś domu. Miałam 

nadzieję, że będę mogła trochę się przespać, ale przewrócili mnie 
na podłogę i zgwałcili. Wszyscy. Na zmianę wchodzili we mnie i 
zaznawali swoich przyjemności. Płakałam i błagałam: „Proszę, 
przestańcie, to boli”. Ale nie przestawali.
 

Następnego dnia i jeszcze kolejnego jechaliśmy 

samochodem. Już pozwolili, żebym siedziała normalnie, w środku, 
bo zrozumiałam, że jeśli spróbuję uciekać, to mnie zastrzelą. 
Powiedzieć wam, jak to wtedy jest? Umysł się zamyka i człowiek 
nie potrafi zrobić nic, oprócz tego, co mu się każe. Nie mogłam się 
poruszyć. Siedziałam w tym aucie i myślałam, że to wszystko moja 
wina, bo zgodziłam się na tę pracę w Anglii, a powinnam była 
wiedzieć.
 

Wreszcie samochód się zatrzymał i mężczyźni zabrali mnie do

baru przy małej uliczce. Nie wiedziałam, gdzie jestem. W barze 

background image

ludzie mówili tym samym językiem co ci dwaj, którzy nie byli z 
Mołdawii. Porywacze dosiedli się do jakiegoś faceta. Był brzydki, 
z wielką głową, zupełnie bez włosów. Zobaczyłam, że podaje 
tamtym dwóm pieniądze, duży plik banknotów. Potem wstali i 
ruszyli do drzwi, a mój krajan kazał mi zostać, bo teraz byłam 
własnością łysego. Zapytałam: „Błagam, gdzie ja jestem?” „W 
Albanii”, odpowiedział. I sobie poszli.
 

Nad barem, na pierwszym piętrze było kilka pokoi. Łysy 

zaprowadził mnie tam, ściągnął mi dżinsy i zgwałcił. A już po 
wszystkim oznajmił, że właśnie tu mam pracować.
 

Myślę, że spędziłam tam ze dwa miesiące. Codziennie 

przychodzili klienci przespać się ze mną. Traktowali mnie bardzo 
źle. Jeśli ich nie zadowoliłam, bili mnie i znęcali się. Jeden był taki
okrutny, że aż zemdlałam. Ale kiedy się ocknęłam, łysy powiedział, 
że muszę dalej pracować i następni mężczyźni przyszli poużywać 
sobie mojego ciała.
 

Aż kiedyś łysy mówi, że musimy jechać. Ładuje mnie do auta 

i wiezie nad morze. A potem sprzedaje jakiemuś człowiekowi. 
Mojemu nowemu szefowi. Wsiadam z nim na łódź i płyniemy.
 

Dziewczyna cała dygocze. Teraz oczy ma szeroko otwarte, 

rozbiegane. Skóra jej poczerwieniała i zaczyna pocić się obficie. 
To bardzo ostry atak narkotycznego głodu. Wiem – och, doskonale 
wiem – jak Natalia cierpi. Ale nie można jej ulżyć. Tutaj, w tym 
schronisku, dostała szansę i wszystko zależy od tego, czy zostanie 
„czysta”. Poza tym jej historia jeszcze nie dobiegła końca. 
Zdecydowanie nie.
 

Trasa Natalii po Europie jest niemal wzorcowa dla 

współczesnego sekshandlu żywym towarem. Przeszmuglowaną na 
łodzi do Włoch dziewczynę uwięziono w burdelu, po czym została 
przetransportowana przez francuską granicę i sprzedana kolejnym 
właścicielom. Była wykorzystywana seksualnie we Francji, 
później w Belgii, zanim znów ją przehandlowano, tym razem do 
Amsterdamu.
 

Ledwie padły te słowa – choć po rumuńsku – od razu 

wiedziałam. I wiedziałam, jak bardzo i dlaczego Natalia się trzęsie.

background image

 

Narkotyków zaczęła używać we Włoszech. Z początku 

miękkich: konopi indyjskich i haszyszu. Ze mną było tak samo. 
Długie, słodkie hausty marihuanowego dymu pomagały uśmierzyć 
ból, że jest się ciągle, ciągle gwałconą. Ale w Amsterdamie 
miejsce marihuany szybko zajęła kokaina.
 

Nie pracowałam tam w oknach; to nie dla mnie. Mój szef w 

Amsterdamie zamknął mnie w prywatnym burdelu, w domu 
odgrodzonym od ulicy. Była tam kobieta, która pobierała od 
klientów pieniądze i donosiła szefowi, jeśli nie zrobiłam czegoś, co 
chcieli.
 

Kiedyś nie mogłam, tak mnie bolało. Musiałam poleżeć i 

odpocząć. Ale szef przyszedł i spuścił mi lanie. Walnął mnie 
pięścią w twarz, aż wyleciał mi ząb. Nigdy więcej nie odważyłam 
się powiedzieć „nie”.
 

Pracowałam tam przez osiem miesięcy. Naprawdę nie wiem, 

ilu mężczyzn w tym czasie ze mną spało. Myślę, że tysiące. Ta sama
kobieta, która brała od nich zapłatę, przynosiła mi narkotyki. 
Musiałam je palić, bo pomagały mi uciec myślami, kiedy ci faceci 
we mnie wchodzili. Pewnego dnia dała mi inny narkotyk. Na 
zakrętce od plastikowej butelki po coli. Podgrzewała go 
zapalniczką i kazała wdychać dym.
 

Natychmiast zrobiło mi się niedobrze – bardzo, bardzo 

niedobrze. Ale dym zmniejszał ból, kiedy mężczyźni uprawiali ze 
mną seks. Chciałam go wdychać przez cały czas, bo przez cały 
czas przychodzili, żeby mnie używać. I teraz też okropnie go 
potrzebuję.
 

Gehenna tej dziewczyny tak bardzo przypominała rok, który 

wycierpiałam w amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni. 
Natalia była oszukiwana, gwałcona, sprzedawana, a potem znów 
gwałcona i sprzedawana, i tak w kółko. Tak jak ja, oddawała się za
narkotyki i specjalnie ją nimi karmiono, co nawet skuteczniej niż 
bicie więziło ją w burdelu.
 

Jej pobyt tam dobiegł końca dopiero po nalocie holenderskiej

policji. W przeciwieństwie do okien w Dzielnicy Czerwonych 
Latarni, burdel, w którym pracowała Natalia, nie miał koncesji od 

background image

władz miasta. Jednak zamiast dziewczynę potraktować jak ofiarę, 
policjanci zamknęli ją w celi, a potem odesłali do domu, do 
Mołdawii.
 

I teraz trzęsąc się i szlochając, siedziała tutaj, w tym 

przepełnionym schronisku, gdzie nie miała wielkiego wsparcia, by 
pozbierać się po latach seksualnej niewoli i nikogo, kto by jej 
pomógł rzucić narkotyki. W oczach Natalii nie było już nadziei. 
Patrzyły tępo, bez życia. Kiedy zapytałam, jak sądzi, co dalej z nią 
będzie, wzruszyła ramionami.
 

Nie wiem. Nie mogę wrócić do rodziny. Gdyby się o tym 

wszystkim dowiedzieli, umarliby ze wstydu. To smutne, ale nie 
wydaje mi się, żeby jeszcze było dla mnie jakieś życie.
 

Im uważniej człowiek przygląda się krajom takim jak 

Mołdawia i im więcej spotyka tamtejszych kobiet, które zostały 
oszukane i sprzedane za granicę, tym wyraźniej widać, że to, co 
czyni z nich tak łatwą zdobycz, zawiera się w jednym słowie: 
bieda. Według unijnych danych Mołdawia jest najuboższym 
państwem Europy. Nic więc dziwnego, że jego obywatele – 
zwłaszcza kobiety, bo z różnych przyczyn kulturowych to one 
zwykle mają mniej szans na pracę – są po prostu w desperacji.
 

Ana Revenco, wysoka i elegancka, siedzi w pokoju na 

pierwszym piętrze zatłoczonego biurowca, niedaleko centrum 
Kiszyniowa. Jej twarz jest wymizerowana, w głosie słychać 
znużenie. I nic dziwnego, bo Ana kieruje organizacją La Strada 
Moldova, jedną z kilku zaangażowanych nie tylko w pomoc 
ofiarom handlu ludźmi, ale przede wszystkim w powstrzymanie 
tego procederu. Ana zaciąga się dymem z papierosa, miarowo, z 
rozmysłem – i starannie dobiera słowa.
 

– Dziesięć lat temu handlarze żywym towarem zaczęli 

umieszczać ogłoszenia w gazetach. Oferowali pracę młodym 
kobietom o przyjemnym wyglądzie: „miła, atrakcyjna, 
doświadczenie ani języki obce niekonieczne; dobre zarobki, 
wymagany paszport, wiza zostanie załatwiona”. I wiele, wiele 
kobiet dawało się na to nabrać. W ciągu następnych kilku lat 
ogłoszenia stały się mniej dosłowne – albo jeśli kto woli, 

background image

inteligentniejsze. Zwykle mówiły po prostu o „pracy za granicą”, 
„dobrze płatnej pracy”, więc nie wyglądały, jak gdyby kierowano 
je wyłącznie do jednej płci. Odpowiadali na nie i mężczyźni, i 
kobiety, a tak czy tak handlarze byli w stanie bez trudu wyłowić 
spośród chętnych potencjalne ofiary.
 

Ze sterty papierów na biurku Ana bierze gazetę 

przypominającą gazetki reklamowe, które w Anglii co tydzień 
wpychane są do wszystkich listowych skrzynek. Ta reklamówka 
nazywa się „Makkler” i jak się okazuje, wychodzi w Kiszyniowie 
dwa razy w tygodniu. Obecnie właśnie w „Makklerze” handlarze 
ludźmi zamieszczają najwięcej anonsów. Na szpalcie z 
ogłoszeniami drobnymi Ana wskazuje typowy tekst.
 

– Proszę bardzo. Poszukiwane są młode kobiety, które 

podejmą się pracy tancerek w Japonii, Tajlandii i we Włoszech. Od
razu widać, że coś jest nie tak, bo ogłoszeniodawca obiecuje 
zapłacić za bilety lotnicze, wizy i zakwaterowanie. Zarobki mają 
wynosić dwa tysiące dolarów miesięcznie, czyli coś pomiędzy 
piętnaście tysięcy pięćset a dwadzieścia pięć tysięcy lei. Ponad 
dziesięć razy więcej niż miesięczna pensja w Mołdawii.
 

Wiecie, co mnie uderza w tym ogłoszeniu? Jest niemal 

identyczne jak tamto, które wciągnęło mnie w pułapkę seksualnej 
niewoli. Zamieńcie „opiekunkę” albo „pielęgniarkę” na 
„tancerkę”, a wyjdzie to samo – i z dokładnie tym samym 
rezultatem.
 

La Strada Moldova uruchomiła darmową gorącą linię, żeby 

kobiety telefonowały, jeśli oferowana im propozycja pracy budzi 
podejrzenia. Każdego tygodnia organizacja przyjmuje dziesiątki 
zgłoszeń i świątek-piątek średnio miewa koło dwudziestu ośmiu 
realnych spraw. Zdarzają się telefony od kobiet, które już padły 
ofiarą sekshandlarzy i zostały uwięzione jako prostytutki w obcym 
kraju. Dzwonią zdesperowani rodzice i krewni dziewczyn, które 
wyjechały za granicę i wszelki ślad po nich zaginął.
 

Żeby dowiedzieć się więcej o tym przestępczym procederze, 

odpowiedziałyśmy na wybrane ogłoszenie z „Makklera”. Przy 
pomocy miejscowej dziennikarki, która udawała osobę 

background image

rozpaczliwie poszukującą pracy, zaaranżowałyśmy spotkanie z 
autorem anonsu. Nie wiedzieć dlaczego zakładałam, że chodzi o 
mężczyznę i będziemy musiały iść na rozmowę do jakiegoś biura. 
Tymczasem ogłoszeniodawcą okazała się młoda, atrakcyjna 
kobieta. Przedstawiła się nam jako Olga i wyznaczyła spotkanie o 
dziewiątej wieczorem przed pewną kawiarnią na drugim końcu 
Kiszyniowa. Ana Revenco natychmiast zrobiła się ostrożna.
 

– To oczywiście bardzo podejrzane. Jeśli chcesz się 

zatrudnić, to tutaj, w Mołdawii, nigdy nie umawiasz się z 
przyszłym pracodawcą ani z agencją pośrednictwa na ulicy. I 
powiem ci, dlaczego oni chcą się spotkać o tak późnej porze. Za 
dnia ludzie są znacznie bardziej czujni, a wieczorem wykazują 
tendencje do rozluźnienia, przy piwku albo kawie, i odpływają 
myślami. Więc łatwiej jest nimi manipulować. Cokolwiek 
handlarze niewolników chcą wcisnąć kobiecie, która ubiega się o 
pracę, wieczorem będzie to miało większe szanse powodzenia. 
Ofiara już robi sobie wielkie nadzieje i jej system ostrzegawczy nie
podsunie naprawdę ważnych pytań.
 

Mając w pamięci przestrogi Any, wyruszyłyśmy na 

spotkanie. Za pomocą ukrytej kamery dziennikarka zarejestrowała 
dokładnie słowa Olgi. Przeczytajcie je i sami wyciągnijcie 
wnioski.
 

Dziennikarka: Więc co to za praca?

 

Olga: W Syrii. Przesiedziałyśmy w Syrii pół roku i naprawdę 

było super. To klub kabaretowy. Tańczysz, tańczysz, a potem 
siedzisz przy stole z klientami.
 

Dziennikarka: A co trzeba robić z klientami?

 

Olga: Nic, po prostu z nimi rozmawiasz. Są też kluby ze 

striptizem albo takie, gdzie pracują prostytutki, ale ten jest inny.
 

Musisz wiedzieć, że od razu zaczniesz zarabiać. Oprócz 

pensji codziennie otrzymujesz pieniądze. Od pierwszego dnia. Na 
przykład, siedzisz przy stoliku z klientem przez dwie godziny. Za 
dwie godziny należy ci się dziesięć dolarów. I wiesz, oni potrafią 
być mili. Na przykład, niektórzy faceci przysyłają mi forsę do dziś. 
Naprawdę, jak Boga kocham. Bo szczerze mówiąc, oni są głupi. 

background image

Boją się takich kobiet jak my, wiesz? Posiedzisz z gościem pół 
godziny, a on z miejsca się zakochuje. Potrafi oddać ci nawet 
własny dom, wyobrażasz sobie?
 

W klubie jest ochroniarz, a szef to świetny facet. 

Fantastyczny, bardzo uprzejmy, naprawdę. Dwadzieścia pięć lat 
przepracował z Rosjankami i Ukrainkami. Ale kiedy przychodzą 
klienci, każdy pyta: „Masz jeszcze dziewczyny z Mołdawii?”
 

Dziennikarka: A jeśli, na przykład, klient idzie do właściciela

i mówi: „Ta dziewczyna mi się podoba. Chcę ją zabrać i się z nią 
przespać”?
 

Olga: Nic takiego nigdy nam się nie zdarzyło. Tam tak nie 

bywa. To jest tylko zabawa. I zawsze ty jesteś górą, i masz wybór. 
Wybierasz, czego chcesz i czy chcesz zostać przy jego stoliku.
 

Jeśli jutro dasz mi ksero paszportu i dwa małe zdjęcia, to mi 

zupełnie wystarczy. Wyślę je do szefa, a on załatwi wizę i przyśle ci
bilet. Zapłaci za wszystko, tak, ale za bilet chyba potem będziesz 
musiała mu zwrócić. Poza tym nie myślę, żebyś jechała tylko ty 
jedna. Nadal szukam chętnych. Chcę posłać całą grupę, więc nie 
będziesz sama. Tylko że na razie klub jest zamknięty z powodu 
remontu. Coś tam zmieniają, a szef powiedział, żebym znalazła 
dwadzieścia dziewczyn i wtedy go zawiadomiła. Więc teraz mu 
pomagam.
 

No i co o tym myślicie? Czy to brzmi, jak rozmowa w 

sprawie legalnej pracy? Ja wiem swoje, a Ana Revenco widziała 
takie rzeczy zbyt często, żeby dać się oszukać. Bynajmniej nie była
zdumiona, kiedy przekazałyśmy jej wszystkie detale.
 

– Zastawiając pułapkę, zawsze roztaczają wizje przyszłego 

bogactwa i szczęścia. Podają szczegółowe przykłady, bo wtedy 
ofiara podświadomie łatwiej im wierzy. Starają się, żeby pieniądze,
których nawet nie zaczęła zarabiać, stały się dla niej rzeczywiste. 
Wtedy już ją mają. Najprawdopodobniej jest młodziutka, a w 
młodości człowiek nie wie jeszcze, jak żyć, jak się odnaleźć w 
społeczeństwie, nie ma pracy ani doświadczenia. Dziewczyna 
wysłuchuje tych świetlanych wizji i wpada w potrzask.
 

Może zastanawiacie się, dlaczego handlarzom ludźmi ich 

background image

proceder uchodzi na sucho? Jeśli rzecz jest tak oczywista, czemu 
ktoś – rząd, policja – nie wyłączy ich z gry? Dobre pytanie. Ale 
żeby w najlepszy sposób wam na nie odpowiedzieć, będziemy 
musieli znowu opuścić Kiszyniów.
 

Wyjazd z miasta nie zajmuje wiele czasu. A kiedy tylko 

opuścicie jego wysadzane drzewami, wiecznie zakorkowane ulice, 
cofacie się w przeszłość. Wyobraźcie sobie, że otacza was wiejski 
krajobraz, a potem przewińcie taśmę wstecz o sześćdziesiąt, 
siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat. Tak właśnie wygląda 
rolnicza Mołdawia. Całe rodziny uprawiają tu ziemię, jak robiły to 
przez pokolenia – często ręcznie albo za pomocą starych, 
rzężących radzieckich traktorów. Tu, na wsi, panuje już nie bieda, 
ale straszna bieda.
 

Jak widzieliśmy, handlarze żywym towarem wyzyskują to 

ubóstwo, żerując na nadziejach i marzeniach młodych kobiet. 
Jednak jest jeszcze druga strona medalu, którą również skutecznie 
wykorzystują: ręka w rękę z nędzą idzie korupcja.
 

Ion Vizdoga wielokrotnie oskarżał handlarzy ludźmi. Ogółem

miał do czynienia z ponad siedmiuset takimi sprawami. Jednak 
tylko w nielicznych przypadkach przestępcy trafiali za kratki.
 

– To smutne, ale zaledwie dziesięć procent podsądnych, 

którzy byli oskarżeni o handel ludźmi, dostało wyrok skazujący i 
go odsiaduje. Przyczyną jest korupcja. Zazwyczaj skazuje się tylko
podrzędne płotki. Przestępcy wysokiego szczebla, ci, którzy 
kierują wielkimi operacjami, w rzeczywistości nie trafiają na 
celownik policji, ponieważ często działają pod jej protekcją.
 

Trzy godziny jazdy na północ od Kiszyniowa wysłużona 

brama łącząca kamienne budynki – zardzewiała, ze starymi 
okuciami i chaotycznym zwieńczeniem z kolczastego drutu – to 
jedyna oznaka, że przybyliśmy właśnie do więzienia o 
zaostrzonym rygorze. Ta część Mołdawii bardzo się różni od 
południa kraju. Zasiedlona jest przez mniejszość rosyjską. To 
spuścizna po latach radzieckiej władzy.
 

W niewielkiej więziennej rozmównicy czeka na nas zwalisty 

Rosjanin w średnim wieku. Alexandr Kovali to zarówno 

background image

międzynarodowy handlarz ludźmi, jak i żywy dowód na korupcję, 
która pozwala działać osobom jego pokroju. W Mołdawii Kovali 
jest bardziej znany pod pseudonimem Szałun, czyli żartowniś, 
zgrywus. I niewątpliwie świetnie zgrywa niewiniątko. Jednak 
rzeczywistość, skryta pod tą maską, bynajmniej nie przypomina 
żartu. Spotkać Szałuna to natrafić na zło.
 

Kovali rozpoczął swoją karierę jako żołnierz – niemal na 

pewno najemnik – podczas krwawych, naznaczonych masakrami 
wojen bałkańskich lat 90. Walczył po stronie Serbii, kraju, którego 
najwyżsi rangą dowódcy i politycy zostali oskarżeni o zbrodnie 
wojenne i czystki etniczne. Kiedy sytuacja na Bałkanach wreszcie 
się uspokoiła, Alexandr Kovali znalazł się bez pracy.
 

– Ponieśliśmy klęskę. Jugosławia poniosła klęskę. Miałem 

już wyjechać, ale pewni ludzie, moi Serbowie, poradzili mi, żebym
otworzył w Rumunii nocny klub. Więc razem z jednym Rumunem 
otworzyłem. Pracowałem tam dwa lata, aż się dowiedziałem, że w 
Mołdawii nie ma nocnych lokali, więc przyjechałem do 
Kiszyniowa.
 

No i tu otworzyłem klub. Dostałem zgodę na sprzedaż 

tytoniu i alkoholu. A potem otworzyłem drugi. Ale ludzie myślą, że
nocny lokal musi być jakoś zamieszany w przestępstwa. To 
dlatego, że Hollywood narzuca taką wizję. Na filmach wszystkie 
spotkania mafii odbywają się w takich miejscach. A jak ktoś chce 
kupić narkotyki, też idzie do nocnego klubu.
 

Pechowo dla hollywoodzkich reżyserów w Mołdawii tak się 

nie dzieje. Mołdawia jest za biedna na handel narkotykami, w 
klubie czy nie w klubie. Oczywiście, w moich lokalach były 
dziewczyny. Pracowały jako hostessy

[23]

. Na tym zarabiały. A co 

robiły po zamknięciu, o piątej rano, mało mnie obchodzi. To chyba
ich prywatne życie, prawda?
 

Mówiąc to, rąbie kantem dłoni w stół. Alexandr Kovali jest 

wymowny i rozmowny, punktuje swoją tyradę pytaniami 
retorycznymi. Ale jest również bezwstydnym kłamcą. W 2006 
roku został oskarżony o import kobiet – w tym zaledwie 
piętnastoletnich dziewczynek. Musiały pracować w jego lokalach 

background image

jako prostytutki, a kiedy już zostały „wytresowane”, wiele z nich 
sprzedawał w seksualną niewolę do Rosji, Izraela, Turcji i po całej 
Europie Zachodniej. Właśnie te interesy uczyniły go jednym z 
największych tutejszych bogaczy.
 

Ion Vizdoga należał do zespołu, który postawił tego 

człowieka przed sądem. Podczas procesu wspierał ofiary Szałuna. 
Kiedy o nich wspomina, cień zasnuwa mu twarz.
 

– Kovali traktował je bardzo brutalnie. Golił im głowy i karał

każdą, która nie zrobiła tego, co kazał. Te kobiety były zastraszane,
szantażowane, bite, gwałcone, zamykane w piwnicy. To bardzo, 
bardzo niebezpieczny człowiek.
 

Alexandr Kovali został skazany na dziewiętnaście lat 

ciężkich robót, dlatego właśnie siedzi w tym małym pokoju, w 
dalekim więzieniu na północy Mołdawii. Jednak najbardziej 
wymowne było to, co stało się po zakończeniu procesu.
 

Kovali odwołał się od wyroku i w styczniu 2007 roku, 

otoczony krzepkimi ochroniarzami, wkroczył do budynku sądu w 
Kiszyniowie. Kolejny proces wymagał, by ofiary Szałuna jeszcze 
raz przeciwko niemu zeznawały. Żeby stanęły na miejscu dla 
świadków, naprzeciwko swojego prześladowcy i powtórzyły, co im
robił. Wiem, jak to jest, jak trudno stawić czoło handlarzowi 
niewolników. Musiałam się na to zdobyć, kiedy mężczyzna, który 
sprzedał mnie do amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni, 
został w Anglii postawiony przed sądem. Ale tamten człowiek był 
mało znaczącym kryminalistą, podczas gdy Alexandr Kovali, 
bogaty i potężny, miał przyjaciół na wysokich stanowiskach.
 

W kojącym cieniu ogrodu Ion Vizdoga przywołuje dalsze 

wydarzenia.
 

– Ta rozprawa niosła ze sobą ryzyko, że Szałun zostanie 

uwolniony. Jedna z ofiar, której pomagałem i która świadczyła 
przeciwko niemu, miała dwie próby samobójcze. Była tak 
przerażona perspektywą ponownych zeznań, że usiłowała podciąć 
sobie gardło, byle tylko uniknąć spotkania z Szałunem twarzą w 
twarz.
 

Wyobraźcie sobie desperację młodej kobiety – dziewczyny – 

background image

która już była sprzedana, gwałcona, bita, brutalnie traktowana. 
Wyobraźcie sobie ten obłędny, zaślepiający strach, który zmusza, 
by przytknąć nóż do gardła. Ja mogę to sobie wyobrazić – och, i to 
jak.
 

Kiedy sąd apelacyjny rozpatrywał sprawę, Kovali opuścił 

salę i wyszedł na ulicę. Miejscowy reporter próbował zrobić mu 
zdjęcie. Ochroniarze Szałuna natychmiast dziennikarza zatrzymali 
i zagrozili mu policyjnym aresztem. Do ponoć niezależnej 
mołdawskiej prasy dotarło przesłanie: Kovali ma protekcję – i to 
protekcję w bardzo ważnych miejscach.
 

Rosyjskie określenie na tego typu patronat to „krysza”, co w 

dosłownym tłumaczeniu oznacza dach. Według Iona Vizdogi, żeby
móc prowadzić swoje interesy, Kovali opłacał sobie „kryszę” – 
urzędnika w Ministerstwie Policji – coroczną kwotą stu tysięcy 
euro. I aresztowany został dopiero wówczas, gdy urzędnik ten 
odszedł ze stanowiska.
 

Ostatecznie sąd odrzucił apelację i wyrok dziewiętnastu lat 

więzienia został utrzymany. Oburzony Kovali własnoręcznie spisał
dwudziestostronicowe oświadczenie, szczegółowo przedstawiając 
swoje korupcyjne związki z mołdawskimi organami ścigania. A co 
gorsza również z zastępcą dyrektora nowego, szeroko znanego 
wydziału o nazwie Centrum Zwalczania Handlu Ludźmi.
 

Centrum zostało powołane w blasku międzynarodowej sławy

zaledwie rok przed aresztowaniem Szałuna, dzięki grantowi od 
rządu USA wynoszącemu prawie dwa miliony dolarów. Zastępcę 
dyrektora wychwalano po całej Europie i Stanach jako 
mołdawskiego „dobrego glinę”, a tu międzynarodowy handlarz 
seksniewolnicami oskarża go o korupcję i płatną protekcję.
 

Później zdarzyła się dziwna rzecz. Kovali przyjął w swojej 

celi „ważnego gościa”. Po czym wycofał oskarżenie.
 

Ion Vizdoga kręci głową:

 

– To prawda, to wszystko prawda. Szałun-Kovali wskazał 

siedmiu kolaborantów z Centrum Zwalczania Handlu Ludźmi. 
Wszyscy byli oficerami policji, mieli powstrzymywać ten 
proceder, a mimo to nie ponieśli żadnych konsekwencji.

background image

 

Obecnie pełno jest takich Szałunów, którzy chodzą wolni i 

dobrze sobie żyją. I bez trudu można zauważyć tych policyjnych 
kolaborantów. Po trzech, czterech, pięciu latach pracy mają dość 
pieniędzy na luksusowy apartament, luksusowy samochód albo 
dom, podczas kiedy ich pensja faktycznie jest bardzo mała. 
Podejrzewam, że około pięćdziesięciu procent nielegalnych 
dochodów ze sprzedaży i wykorzystywania kobiet trafia do 
kieszeni osób skorumpowanych.
 

To smutne – jak mawiają Mołdawianie – ale dowody 

potwierdzają opinię Vizdogi.
 

W roku 2006 Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w 

Europie (www.osce.org), największe na świecie ciało 
międzyrządowe, przez sześć miesięcy monitorowała w 
Kiszyniowie procesy o handel żywym towarem.
 

W Internecie znalazłam jej raport. Wy też możecie znaleźć, a 

uważam, że nawet powinniście, bo wszystkie jego ustępy są 
naprawdę okropne. Popróbujcie, na przykład, tego. To 
sprawozdanie z jednej ze spraw, monitorowanych przez 
obserwatorów OBWE:
 

Sędzia sądu okręgowego sprawiał wrażenie, jakby zasnął z 

głową opartą o leżący przed nim tom kodeksu. Oskarżony 
natychmiast wykorzystał sytuację, żeby pogrozić ofierze, ruchem 
ręki symulując podcinanie gardła.
 

Powiedzcie mi jedno: gdybyście byli młodą kobietą, która 

została oszukana, zastraszona, zgwałcona i wielokrotnie 
wykorzystana seksualnie i gdyby człowiek, który wam to zrobił, 
był w stanie grozić wam w sali sądowej, czy mielibyście dość 
odwagi, żeby przeciwko niemu zeznawać? Bo ja nie wiem, 
czybym miała. Uwierzylibyście w zdrowy rozsądek i bezstronność 
sędziów? Podczas innego procesu o handel żywym towarem sędzia
powiedział do obserwatorów:
 

Te młode kobiety są prostytutkami. Wyjeżdżają za granicę i 

prostytuują się, a potem nie są zadowolone z pieniędzy, które 
zarobią, więc po powrocie zmyślają, że zostały porwane i 
sprzedane. Ale ja znam ten typ, widziałem ich zdjęcia. Wszystkie 

background image

uśmiechnięte od ucha do ucha, kiedy tańczyły, a potem 
opowiadają, że ktoś je przymuszał.
 

Niektórzy czytelnicy mojej poprzedniej książki wyrażali 

wątpliwość, czy handlarzom ludźmi pozwolono by na sprzedaż 
kobiet do innego kraju, kupczenie ich ciałami i zbijanie majątku na
ich nieszczęściu. Po przeczytaniu słów mołdawskiego sędziego 
macie chyba wystarczającą odpowiedź?
 

I nie chodzi tylko o sędziów. Według Iona Vizdogi policja w 

jego kraju cieszy się złą sławą nie tylko dlatego, że chroni 
handlarzy żywym towarem i alfonsów (jak utrzymuje Vizdoga, 
wielu największych lokalnych sutenerów to właśnie policjanci), ale
też z powodu wymuszania zgody na intymne stosunki od kobiet, 
które ośmielają się składać skargi. Kiedy to mówi, przenoszę się 
myślami z Kiszyniowa do Amsterdamu. W moim prywatnym 
piekle czerwonych latarni zostałam zgwałcona przez siedmiu 
funkcjonariuszy policji – mężczyzn, którzy powinni otaczać 
kobiety ochroną. Ale oni wiedzieli, że mogą sobie pozwolić; że to 
„towar na koszt firmy”, seksualna łapówka od sutenerów 
(wymuszana na takich dziewczynach jak ja), gwarantująca, że nic 
nie zakłóci lukratywnego biznesu.
 

Nawet jeśli jakiś „dobry glina” – a takich jest trochę 

wszędzie – przeciwstawia się tej jawnej korupcji, i tak wygrywa 
zwykła ekonomia seksualnego niewolnictwa.
 

Pamiętacie Anę Revenco? Występowała już w tym rozdziale. 

La Strada Moldova – organizacja, którą Ana kieruje – zatrudnia 
psychoterapeutów do pracy z prześladowanymi kobietami i do 
szkolenia miejscowej policji w zbieraniu zeznań. Jedną z takich 
psychoterapeutek jest Alina Budeci.
 

– Zdarza się, że policjant przez całe lata próbuje złapać 

jakiegoś miejscowego mafiosa – opowiada. – Wreszcie udaje mu 
się zebrać dowody. Facet staje przed sądem i zostaje skazany. A 
następnego dnia zjawia się na komisariacie: „Proszę bardzo, jestem
wolny. Kosztowało mnie to czterdzieści tysięcy euro”. W takiej 
sytuacji policjant może się załamać.
 

Ładny kawałek czasu spędziliśmy, wy i ja, w tym małym, 

background image

zapomnianym zakątku świata. Poznaliśmy kobiety – dziewczyny 
podobne do mnie: oszukane i sprzedane, bite i gwałcone – i tych, 
którzy próbują im pomagać. A także bogatego, nieokazującego 
cienia skruchy handlarza ludźmi. Dlaczego – wiem, że o to 
zapytacie – więc dlaczego musieliśmy przebywać tutaj tak długo? 
Co dla nas znaczy Mołdawia? Co znaczy dla ciebie, Sarah 
Forsyth? Czemu niedola tutejszych kobiet, choćby i okropna, ma 
być taka ważna dla szerszego spojrzenia na międzynarodowe 
seksniewolnictwo?
 

Powiem wam. Jest ważna, bo ci brutalni mężczyźni i te 

biedne, prześladowane dziewczyny to problem nie tylko Mołdawii.
O nie, w żadnym wypadku. Pamiętajcie, ten kraj jest największym 
dostawcą kobiet dla celów prostytucji – na cały świat, od 
Dalekiego Wschodu po Bliski Wschód, od południa Europy po 
miasta i miasteczka Wielkiej Brytanii. Tak, Mołdawia jest teraz 
wolna.
 

Jest wolna i może eksportować swoje najcenniejsze aktywa. 

To smutne.

background image

 Z zastosowaniem nauki

 

Gdzie jest najciemniej? Odpowiedź brzmi: pod latarnią.

 

Zastanówcie się przez chwilę. Jest coś, co widzimy każdego 

dnia. To zapewne najbardziej pospolita i wszechobecna część 
naszej codzienności, a jednak rzadko, jeśli w ogóle, ją zauważamy.
Mowa o kodzie kreskowym.
 

Sam pomysł zrodził się ponad sześćdziesiąt lat temu: prosty 

cyfrowy szyfr z niepowtarzalnym wyróżnikiem dla każdego 
przedmiotu, pozwalający właścicielowi oceniać wyniki sprzedaży i
wykrywać nawet drobne kradzieże towaru. Pierwszymi dobrami 
konsumpcyjnymi z kodem kreskowym były małe paczuszki gumy 
do żucia Wrigley. Teraz znajduje się on niemal na wszystkim, co 
kupujemy. Nawet ten tomik ma go z tyłu na okładce.
 

Ale dlaczego w książce o seksualnym niewolnictwie 

mówimy o kodach kreskowych? Zaraz do tego dojdziemy.
 

Handel żywym towarem to biznes. Nie, więcej, cały 

przemysł – ogromne przedsięwzięcie komercyjne, nierozerwalnie 
związane ze współczesną zglobalizowaną gospodarką. Według 
szacunków ONZ dochody z tego przemysłu sięgają łącznie około 
trzydziestu dwóch miliardów dolarów rocznie.
 

Oczywiście, rzecz jest nielegalna. Na całym świecie nie ma 

państwa, gdzie dozwolona byłaby sprzedaż ludzi. Jednak to teoria, 
bo w praktyce bywa raczej przeciwnie. Czarny rynek handlu 
żywym towarem kwitnie i okazjonalne sukcesy w przełamywaniu 
jego przestępczych układów naprawdę stanowią ledwie kroplę w 
ogromnym oceanie.
 

Ludzie, którzy czerpią zyski z handlu bliźnimi, są 

biznesmenami. I jak wszyscy rasowi biznesmeni zwracają uwagę 
na najnowsze rynkowe trendy. Ich fach może być nikczemny, ale 
sprzedawcy niewolników to zwykle osoby bystre i sprytne, a 

background image

najsprytniejszą zasadą we wszelkich interesach jest wybór niskiego
ryzyka przy najbardziej opłacalnym przedsięwzięciu. Obrót 
kobietami nadal pozwala te cele osiągnąć.
 

Dlaczego? Bo wszelki handel w przygnębiający sposób 

wiąże się z pewnym naukowym prawem. Popyt musi dorównywać 
podaży albo ją przekraczać, a podaż musi być stale zasilana. 
Zakątki świata w rodzaju Mołdawii oferują prawie niewyczerpane 
zapasy nowego, świeżego i (przede wszystkim) młodego „mięsa” 
na sprzedaż, do użytku, do ponownego użytku. Jednak nawet 
gdyby tak biedne państwo zdołało zatamować nieustanny upływ 
kobiet przez swoją nieszczelną granicę, zawsze zastąpi je jakiś 
inny kraj. Pod tym względem handel seksualnymi niewolnicami 
nie różni się od pozostałych globalnych interesów. Markowe firmy 
odzieżowe przenoszą swoją produkcję z jednego miejsca do 
drugiego w ciągłym poszukiwaniu niższych kosztów i tak samo 
postępują sprzedawcy ludzi. Skoro więc przyjrzeliśmy się już 
aspektowi podaży (jak mawiają ekonomiści), co możemy 
powiedzieć o popycie? Właśnie to pytanie mając na uwadze, 
wznowimy naszą podróż.
 

Pamiętacie porywane i sprzedawane dziewczyny, które 

poznaliśmy w Mołdawii? Pamiętacie, dokąd je wysyłano? 
Zauważyliście coś? Wszystkie te państwa są bogatymi i (w 
większym lub mniejszym stopniu) nowoczesnymi, 
uprzemysłowionymi gospodarkami. A ludzie, którzy tam żyją, 
rozporządzają dochodem, o jakim mieszkaniec Kiszyniowa 
mógłby tylko pomarzyć. Stać ich więc na wydawanie pieniędzy dla
przyjemności – nie tylko na artykuły pierwszej potrzeby, ale 
również na towary luksusowe.
 

Z Mołdawii ruszamy właśnie do tych bogatych, 

nowoczesnych krajów: rozpoczynamy podróż z wieloma 
przystankami po Europie Zachodniej. Ale nie będzie to turystyka 
krajoznawcza. Udajemy się oglądać cierpienie i cyniczną 
eksploatację. I to nie tylko ten rodzaj eksploatacji, z którym 
spotkaliśmy się już wcześniej. Ujrzymy bowiem, w jaki sposób 
całe miasta, a czasami nawet całe państwa, tuczą się na zyskach z 

background image

niewolnictwa.
 

Dawniej La Jonquera była senną katalońską mieściną z 

uroczymi domami w kolorze ochry, przycupniętą po hiszpańskiej 
stronie granicy z Francją. Jak w przypadku wielu innych 
półwiejskich miejscowości, utrzymanie jej mniej więcej tysiąca 
mieszkańców w dużej mierze zależało od rolnictwa i hodowli. 
Jednak w latach 90. do miasteczka zawitał handel. Z początku 
dotyczył przewozu dóbr konsumpcyjnych – w Hiszpanii papierosy 
są niemal o połowę tańsze niż te same marki we Francji; alkohol i 
benzyna miały też znacznie przystępniejsze ceny. Możliwość 
okazyjnych zakupów działała jak magnes, rokrocznie przyciągając 
tłumy gości z zagranicy.
 

La Jonquera znalazła się w epicentrum tego małego 

gospodarczego boomu. Podwoiły się obroty handlowe i miasteczko
podwoiło swoje rozmiary. Obecnie ta ongiś niepozorna 
miejscowość szczyci się posiadaniem szesnastu supermarketów, 
szesnastu stacji benzynowych, czterdziestu sześciu restauracji i 
ponad czterystu sklepów. Jednak wtargnęła do niej również bardzo 
specyficzna branża: seks.
 

W Hiszpanii prostytucja nie jest legalna. Ale też nie jest 

nielegalna. Władze po prostu przymykają oko na sprzedaż 
ludzkiego ciała dla celów „rekreacyjnych”. W rezultacie niemal 
każde miasteczko czy spora miejscowość mają swój burdel, a 
różnica pomiędzy nimi a La Jonquera polega tylko na skali.
 

Trudno przegapić Club Paradise, wielki budynek w dwóch 

odcieniach brązu, dogodnie usytuowany za całodobową stacją 
benzynową. Po zapadnięciu zmroku ogromne, rozświetlone neony 
roztaczają blask na całą okolicę, zapraszając do „nocnego klubu” z
„tancerkami”. W rzeczywistości Paradise jest największym w 
Europie burdelem. I działa zupełnie oficjalnie.
 

Jego budowa kosztowała ponad trzy miliony euro. Wewnątrz 

na dwudziestu siedmiu tysiącach metrów kwadratowych tysiąc 
osiemset kobiet pracuje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę,
siedem dni w tygodniu, spełniając seksualne żądania mężczyzn. I 
mężczyźni tłumnie nadciągają – z innych części Hiszpanii, z 

background image

Francji, a obecnie również w zorganizowanych turystycznych 
grupach z całego świata.
 

Zatrzymajcie się na chwilę i pomyślcie: tysiąc osiemset 

kobiet sprzedających swoje ciała w miejscu, gdzie liczba 
mieszkańców to niecałe dwa tysiące siedemset osób. Tak, tysiąc 
osiemset kobiet. Może czytacie te słowa gdzieś w małym 
miasteczku albo na wsi. Spróbujcie sobie wyobrazić ten sam 
scenariusz w waszej społeczności. Nie chcielibyście wiedzieć, jak 
do tego doszło? Nie chcielibyście wiedzieć, skąd te wszystkie 
kobiety pochodzą i jakim cudem znalazły się u was?
 

Mężczyzna, który jest właścicielem i kierownikiem tego 

przybytku, nazywa się José Moreno. Oprócz klubu Paradise, 
prowadzi jeszcze dwa domy publiczne w innych hiszpańskich 
miasteczkach. Kiedy zawiadomił o planach budowy swojego 
megaburdelu, burmistrz La Jonquera odmówił mu koncesji, 
ponieważ policja sygnalizowała uwikłania Moreny w 
międzynarodowy handel ludźmi. Jednak sutener procesował się i w
2010 roku Sąd Najwyższy Katalonii orzekł, że „przypuszczenia” 
policji nie dawały wystarczających podstaw, by uniemożliwić 
otworzenie klubu.
 

Tymczasem wiele firm w miasteczku radośnie powitało 

burdel pana Moreno. Od chwili, gdy Club Paradise rozpoczął 
swoją działalność, sprzedaż żywności, benzyny i innych dóbr stale 
rosła. Więc w czym problem?
 

Przede wszystkim w policyjnych „przypuszczeniach”. 

Ponieważ to już nie są przypuszczenia: w roku 2012 José Moreno 
został oskarżony o handel ludźmi i uznany za winnego 
sprowadzania kobiet – głównie z Brazylii – do prostytucji w 
swoich klubach

[24]

. Skazano go na trzy lata.

 

Poza tym chodzi o same kobiety. Jak myślicie, skąd wzięły 

się te wszystkie prostytutki zatrudnione w Paradise dwadzieścia 
cztery godziny na dobę? Nie z Hiszpanii, to pewne. W 
rzeczywistości mniej niż dwa procent spośród – jak się szacuje – 
trzystu tysięcy pracujących w tym kraju prostytutek to Hiszpanki. 
Ogromna większość pochodzi z Europy Wschodniej, a w 

background image

szczególności z Rumunii. Oczywiście, nie wszystkie są 
Rumunkami. Stosunkowo nieliczne w Hiszpanii policyjne naloty 
wykazują, że wiele tych dziewczyn to Mołdawianki i albo mają w 
paszportach podwójne obywatelstwo

[25]

, albo dostały fałszywe 

rumuńskie dokumenty. Tak czy inaczej kończą, sprzedając swoje 
ciała w Hiszpanii. I to nie tylko w dużych burdelach, takich jak 
Club Paradise.
 

A oto jeden z najbardziej przygnębiających widoków, na jaki 

można natknąć się w biały dzień. Na rondzie, pośrodku miasteczka
La Jonquera gromada młodych kobiet, przyodzianych w kusą, 
obcisłą lycrę, drepcze chwiejnie na wysokich obcasach. Kolejne 
dziesiątki okupują liczne miejsca noclegowe kierowców 
ciężarówek, znajdujące się na obrzeżach miasteczka. Te kobiety – 
a w rzeczywistości nie więcej niż nastolatki – też są 
„Rumunkami”. Sprzedają się za ułamek ceny obowiązującej w 
Paradise: stawka za seks oralny może wynosić zaledwie pięć euro, 
a z pełnym stosunkiem już od dziesięciu euro.
 

Obrońcy hiszpańskiego „tolerancyjnego” podejścia do 

prostytucji lubią utrzymywać, że te dziewczyny to po prostu 
migracja ekonomiczna: mają „towar” cieszący się na Zachodzie 
wzięciem, więc mogą tutaj, sprzedając usługi seksualne, zbić 
względną fortunę. Jednak rzecz w tym, że nikt naprawdę nie wie, 
czy z własnej woli przejechały tych kilka tysięcy kilometrów do 
całkowicie nieznanego kraju, by oddawać się facetom, z którymi 
nie potrafią się porozumieć.
 

Jednak od czasu do czasu wychodzą na jaw jakieś fakty, a 

wówczas sprawa nie przedstawia się ładnie.
 

Valentina przybyła do La Jonquera pewnej nocy w kwietniu 

2011 roku. Jeszcze w Mołdawii poznała mężczyznę, który 
twierdził, że chciałby się z nią związać. Spotykali się przez kilka 
dni, po czym wielbiciel oznajmił, że potrafi jej załatwić dobrze 
płatną pracę w hotelu w Hiszpanii. Valentina czuła się rozdarta. 
Miała małe dzieci. Musiałaby je zostawić pod opieką rodziny. Ale 
w kraju nie było szansy na porządny zarobek, a poza tym jej nowy 
partner zamierzał jechać razem z nią.

background image

 

Resztę możecie odgadnąć, prawda?

 

Para przekroczyła granicę rumuńską i otrzymała całkowicie 

legalne dokumenty umożliwiające podróżowanie po Unii. Kiedy 
dotarli do Hiszpanii, „przyjaciel” oznajmił Valentinie, że nie 
będzie pracowała w hotelu. Zatrzymał się przy rondzie i zmusił ją, 
żeby wysiadła z samochodu. Odmówiła, więc najpierw groził jej 
biciem, a potem zabójstwem pozostawionych w Mołdawii dzieci.
 

Przez dwa tygodnie dziesiątki mężczyzn wykorzystywały 

ciało Valentiny: w samochodach, ciężarówkach, na twardym 
poboczu szosy. Przez ten krótki czas zarobiła trochę ponad dwa 
tysiące euro. Oczywiście, wszystkie te pieniądze zagarniał jej 
„przyjaciel”. Pewnego dnia Valentina zaplanowała ucieczkę. Udało
jej się dojechać okazją do najbliższego posterunku policji, gdzie 
próbowała opowiedzieć swoją historię. Ale policjanci tylko 
wzruszali ramionami. Uznali, że ta sprawa wykracza poza ich 
jurysdykcję i należy udać się z nią do komisariatu okręgowego, 
oddalonego o piętnaście kilometrów. Valentina nie miała szansy 
przedostać się aż tak daleko, więc wróciła na swoje rondo. Kilka 
dni później zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało.
 

Nie budzi to waszego gniewu? Mam nadzieję, że tak, bo ja w

każdej Valentinie, w każdej sprzedanej, wykorzystywanej 
seksualnie kobiecie widzę siebie. Widzę siebie w Amsterdamie, jak
obmacują i penetrują moje ciało beztroscy mężczyźni, którzy mają 
pieniądze do wydania, ale nie mają wyrzutów sumienia, w jaki 
sposób je wydają. I rozwściecza mnie, że dotychczas tego zła nie 
powstrzymano. Wręcz odwrotnie, jest coraz gorzej.
 

Obecnie Hiszpania zaczęła gwałtownie wzorować się na 

modelu amsterdamskim. Nowym sektorem turystyki stały się 
zorganizowane sekswycieczki. W państwie, którego sytuacja 
ekonomiczna wisi na włosku, rząd nie zamierza likwidować żadnej
branży, nawet jeśli któraś wiąże się z handlem żywym towarem. 
Według najostrożniejszych szacunków w grę wchodzi czterdzieści 
miliardów euro rocznie – tyle samo, ile Hiszpania wydaje na 
szkoły i edukację.
 

Chyba jedyną realną próbę wprowadzenia jakiejś stałej 

background image

kontroli podjęli właściciele domów publicznych. Kilku z nich 
utworzyło samoregulujące się zrzeszenie branżowe pod nazwą 
Asociación Nacional de Empresarios de Locales de Alterne 
(ANELA)

[26]

. Warunkiem przystąpienia do tej organizacji jest 

właściwa rejestracja firmy jako hotelu albo baru z licencją na 
wynajem pokoi oraz jednoznaczne przyjęcie zakazu wstępu dla 
osób poniżej osiemnastu lat, zakazu używania narkotyków i 
zakazu niedobrowolnej prostytucji. Ponadto wymogiem jest zgoda 
na pełną współpracę z policją i zapewnienie kobietom 
comiesięcznej kontroli lekarskiej.
 

Ale ANELA reprezentuje zaledwie dwieście spośród mniej 

więcej czterech tysięcy burdeli, rozrzuconych po całej Hiszpanii. 
Wiele spośród pozostałych kontrolują przestępcze gangi. Obietnicą
pracy wabią ofiary z biedniejszych krajów, by potem pozbawione 
paszportów, maltretowane i zastraszane kobiety zmuszać do 
prostytucji, na której dorabiają się ich szefowie. One są 
niewolnicami, tak jak niewolnicą była Valentina… jak byłam ja.
 

Te kryminalne organizacje nieustannie przemieszczają się i 

przekształcają, zgodnie ze stanem globalnego rynku. Część z nich 
to „firmy” jedno- lub dwuosobowe, jak było w przypadku 
mężczyzny, który ściągnął mnie do Amsterdamu i sprzedał. Z tą 
tylko różnicą, że działają w Mołdawii albo Rumunii. Inne 
natomiast są autentycznie międzynarodowymi przedsiębiorstwami,
dla których pracują grupy przestępcze o ustalonej pozycji w 
Nigerii czy Chinach.
 

Podinspektor Xavier Cortés Camacho jest szefem 

regionalnego zespołu do spraw zwalczania handlu ludźmi w 
Barcelonie. Śledztwa prowadzone przez zespół ujawniły, w jaki 
sposób gangi nigeryjskie ściągały swoje ofiary przez północną 
Afrykę do Hiszpanii, a następnie kontrolowały je groźbami gwałtu 
lub mordu na pozostawionych w kraju bliskich. Jednak w obliczu 
globalnej ekonomii, gdzie pieniądz przemawia głośniej niż ból 
niewoli, Cortés Camacho i jego podwładni toczą beznadziejną 
walkę. Jak mogą nadążyć za tak rentownym międzynarodowym 
czarnym rynkiem, obsługiwanym przez sprzedawców niewolników

background image

z co najmniej tuzina krajów? Podinspektor zna odpowiedź: nie 
mogą. Bo chociaż władze szacują, że ponad dziewięćdziesiąt 
procent pracujących w Hiszpanii prostytutek to ofiary handlu 
żywym towarem, nikt na tyle nie interesuje się tymi kobietami – 
kobietami, których ciała niszczone są dla cudzego zysku – aby 
definitywnie położyć temu kres.
 

W jakim stopniu handlarze ludźmi wyprzedzają pościg, niech

świadczy fakt, że do niedawna policja w Barcelonie nawet nie 
zdawała sobie sprawy, że tamtejszy rynek prostytucji opanowała 
chińska mafia. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę na coraz większą 
liczbę ogłoszeń reklamujących Chinki, Japonki i Koreanki – 
wszystkie zresztą okazały się Chinkami – pracujące w sieci około 
trzydziestu burdeli, w przeraźliwych warunkach. Cortés Camacho i
jego ludzie zainstalowali w niektórych z tych miejsc elektroniczne 
pluskwy. Dzięki temu usłyszeli, jak kobiety skarżą się na ból i brak
odpoczynku. Tymczasem ich właściciele ignorowali wszelkie 
błagania i wręcz zmuszali te nieszczęśnice do obsługi jeszcze 
większej liczby mężczyzn. Jedna z tych młodych chińskich 
niewolnic odkryła, że ktoś zaraził ją wirusem HIV. Popełniła 
samobójstwo – a policja nadal nic nie mogła zrobić.
 

Tak jest nie tylko w Hiszpanii. Każde państwo Europy 

Zachodniej ma ogromne rzesze prostytutek. Każde.
 

To jakieś nowe zjawisko? Nie, oczywiście, że nie 

(aczkolwiek narastające). Prostytucja istniała zawsze i 
prawdopodobnie będzie istniała dopóty, dopóki mężczyźni nie 
przestaną postrzegać kobiet jako towaru, który można kupować i 
sprzedawać. Ale przyjrzyjmy się temu odrobinę bliżej, a 
dostrzeżecie coś wiele mówiącego.
 

W skład Unii Europejskiej wchodzi dwadzieścia osiem 

państw. Tylko sześć z nich – Austria, Niemcy, Grecja, Węgry, 
Łotwa i Holandia – faktycznie zalegalizowały prostytucję i 
pozwalają na zakładanie burdeli jako normalnych firm 
komercyjnych

[27]

. Pozostałe państwa albo całkowicie jej zakazują, 

albo (jak Hiszpania) zadowalają się dość chaotycznym podejściem,
które formalnie pozwala kobietom przyjmować zapłatę za seks, 

background image

jednak uznaje za niezgodne z prawem, jeśli ktoś im w tym 
pomaga.
 

I tu dziwna rzecz. Kiedy rozpoczynałam tę podróż, mówiono 

mi, że legalizacja prostytucji redukuje handel żywym towarem. W 
takim razie należałoby założyć, że kraje, które poszły na całość i 
uczyniły wyłom w prawie, mają najmniejszy problem. W krajach 
takich jak Hiszpania czy Wielka Brytania z ich polityką quasi-
legalnej tolerancji, liczba kobiet sprzedanych w seksualną niewolę 
jest większa. A tam, gdzie zostały zdelegalizowane wszelkie formy
płatnego seksu, handel ludźmi kwitnie. Tymczasem odkryłam, że 
prawda wygląda wręcz odwrotnie.
 

Dlaczego tak się dzieje? To równie proste i równie naukowo 

uzasadnione, jak wszelki skuteczny obrót towarami. Popyt – w 
ekonomicznych równaniach czynnik przyciągający – rośnie, kiedy 
mężczyźni mogą wykorzystywać ciała kobiet bez obawy przed 
prawnymi konsekwencjami. W ten sposób kreowany jest rynek i 
handlowe przedsiębiorstwa – a raczej przestępcze gangi – 
zaopatrują go w najtańszy „towar”, na jakim są w stanie położyć 
łapę, czyli w kobiety porywane i sprzedawane. Najtańszy, 
ponieważ seksualne niewolnice nie otrzymują pensji, nie mają 
żadnych praw pracowniczych, pochodzą z krajów bardzo 
biednych, niemogących zapewnić im utrzymania (czynnik znany w
gospodarce rynkowej jako wymuszający). W całej Europie, 
gdziekolwiek spojrzeć, historie poszczególnych kobiet – zwykłych,
przeciętnych kobiet, jak wy albo ja kiedyś – składają się na ten 
sam obraz. Stałyśmy się po prostu jeszcze jednym globalnym 
towarem, który kupuje się i sprzedaje, a później wyrzuca.
 

Wiecie, ile jest warte życia człowieka? Oczywiście, to 

pytanie podchwytliwe. Ekonomiści wyjaśnią wam, że, powiedzmy,
w wiejskiej Mołdawii życie kosztuje mniej niż w Londynie, 
Barcelonie czy Amsterdamie. Ale handlarze żywym towarem nie 
zajmują się niuansami makroekonomii. Ci ludzie pracują zgodnie z
bardzo precyzyjnym biznesplanem. Dzięki przebadaniu ich działań
w całej Europie, znamy już cenę ludzkiego życia: sześćdziesiąt 
siedem tysięcy dwieście euro. W kraju uprzemysłowionym 

background image

przeciętnie tyle w ciągu roku zarabia seksualna niewolnica dla 
swojego właściciela.
 

Ta konstatacja wydaje się wam brutalna i wyrachowana? 

Mam nadzieję, że szczerze was oburzy i wzbudzi odrazę. Jednak 
właśnie w ten sposób handlarze ludzkim ciałem prowadzą swoje 
interesy i taką miarą oceniają sukces.
 

Pamiętacie, od czego zaczął się ten rozdział? Od powstania 

kodu kreskowego. W ciągu ostatnich czterdziestu lat wynalazek 
ten cichaczem zrewolucjonizował handel, wykorzystując naukę dla
procesów kupna i sprzedaży dóbr na całym świecie. Jak myślicie, 
ile jeszcze czasu minie, zanim handlarze ludźmi zaadaptują go do 
swoich potrzeb? Pięć lat, dziesięć? Nic z tych rzeczy. Oni już to 
zrobili.
 

W marcu 2012 roku hiszpańska policja rozbiła 

międzynarodową szajkę sutenerów działających w Madrycie. 
Przeprowadzono nalot na wiele burdeli należących do konsorcjum 
dwudziestu dwóch Rumunów z dwóch konkurencyjnych gangów. 
W burdelach policjanci znaleźli kobiety, przetrzymywane wbrew 
ich woli, przykuwane do kaloryfera, bite i chłostane. Golono im 
głowy i brwi, jeśli odmawiały prostytuowania się. Policja natrafiła 
również na broń, amunicję, złoto i sto czterdzieści tysięcy euro w 
schowku za fałszywym sufitem.
 

A co jeszcze odkryła? Otóż odkryła „kody kreskowe”, 

wytatuowane na nadgarstkach kobiet. Każdy kod zawierał 
nazwisko właściciela i kwotę, za jaką niewolnica została nabyta od
innych handlarzy.
 

Usłyszeliście już dość? Jeszcze przy mnie trwacie? Bo jest 

jedno miejsce, do którego muszę dotrzeć, a to wymaga odwagi i 
wszystkich sił, jakie mi pozostały. Muszę wrócić do piekła. 
Będziecie mi towarzyszyć?

background image

 1012

 

Niecały hektar ziemi, dwadzieścia ulic, sto czterdzieści dwa 

burdele, ponad trzysta „okien”, co najmniej osiem tysięcy 
prostytutek… Witajcie w miejscu oznaczonym holenderskim 
kodem pocztowym 1012: w amsterdamskiej Dzielnicy 
Czerwonych Latarni. Witajcie w piekle.
 

Byliśmy tu już kiedyś, wy i ja. To tutaj obserwowaliście, jak 

sprzedawano mnie w niewolę; to tutaj widzieliście mężczyzn, 
którzy wykorzystywali moje ciało dla swojego okrutnego 
kwadransa pożądania; to tutaj – mam nadzieję – uroniliście łzę, 
kiedy przestałam być Sarah Forsyth, a stałam się „kurewką”, 
wyniszczoną, żałosną „kokainową dziwką”. A teraz jesteśmy tu 
znowu.
 

Zjawiliśmy się, aby opowiedzieć nową historię, która 

jednocześnie jest taka sama jak tamta dawna. Zjawiliśmy się, aby 
sprawdzić, co – jeśli w ogóle cokolwiek – zmieniło się w tym 
sprytnie zorganizowanym przybytku rozpaczy od czasu mojej 
gehenny przed ponad piętnastu laty. Na tych starych uliczkach 
odnajdziemy ból i mękę, bezduszność i obojętność, ale też miłość, 
nadzieję i pierwsze iskierki tragicznej świadomości. Będziemy 
razem – wy i ja – poznawać różnych ludzi: każdy z nich ma swoją 
historię, która złoży się na obraz tego miejsca. Jednak, żeby ten 
obraz cokolwiek znaczył, musicie stać się jego częścią – tak jak i 
ja muszę. Wytrzymacie to? Czy ja wytrzymam? Nasza podróż 
wymaga wszystkich moich świeżo odzyskanych sił. Jesteście 
gotowi odbyć ją ze mną?
 

Ale gdzie powinniśmy zacząć? I od czego? Najlepiej od 

zdjęcia – tamtego zdjęcia, które stało się punktem wyjścia 
niniejszej książki. I od kwiatów. Ono przynależy do Amsterdamu 
tak samo niewątpliwie, jak niegdyś ja przynależałam. Będzie nam 

background image

towarzyszyć w tym mieście na każdym kroku, zawsze obecne w 
naszej pamięci, gdy wsłuchamy się w kolejną historię. Jednak 
najpierw…
 

Mamy wiosnę. Holandia rozkwita, wszędzie żonkile i 

tulipany. Na targu kwiatów w Amsterdamie przez cały dzień 
panuje tłok. Setki turystów mieszają się z miejscowymi 
mieszkańcami, wszyscy kupują kwiaty, żeby upiększyć swoje 
domy.
 

Ale teraz jest wieczór. Na trzecim piętrze starego, trochę 

zaniedbanego budynku tuż przy Dzielnicy Czerwonych Latarni 
wysoka, piękna blondynka, już dobrze po czterdziestce, spokojnie 
pracuje z grupą młodych mężczyzn i kobiet. Starannie 
rozmieszczają kwiaty i pojedyncze jajka z czekolady w 
koszyczkach nie większych niż książka w miękkiej oprawie. 
Koszyczków jest ponad trzysta: po jednym dla każdego z 
oświetlonych neonami okien na sąsiednich ulicach. Wysoka 
blondynka, Toos Heemskirk, ma w tej opowieści do odegrania 
dużą rolę.
 

Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, spokojne 

prowincjonalne miasto środkowej Holandii. Za biurkiem w swoim 
klimatyzowanym gabinecie siedzi łysiejący mężczyzna o poważnej
twarzy. Przegląda tamte zdjęcia i dołączone do nich raporty 
holenderskiego wywiadu kryminalnego. Mężczyzna nazywa się 
Werner ten Kate. Spotkanie z nim będzie dla nas równie ważne.
 

Cięcie i znowu widok Amsterdamu. W połowie anonimowej 

ulicy, która, choć oddalona o trzy kilometry od centrum miasta, 
biegnie wzdłuż jednego z charakterystycznych kanałów, grupa 
młodych kobiet hałaśliwie szykuje kolację. Mówią w różnych 
językach i pochodzą z pół tuzina różnych krajów, a mimo to 
wesoło razem pracują, podczas gdy na kuchence gotuje się wielki 
gar ryżu. Bez względu na to, z jak odmiennych pochodzą 
środowisk, jedna rzecz te kobiety łączy. Jeszcze tu wrócimy, żeby 
wysłuchać ich historii.
 

A co z samą Dzielnicą Czerwonych Latarni? Jak wygląda w 

ten śliczny kwietniowy wieczór? Okna są teraz oświetlone. Każde 

background image

ukazuje kobietę w mikroskopijnym bikini, która zaprasza gestem 
przechodniów, siedzi apatycznie i pali papierosa za papierosem. 
Wszędzie dookoła – na rogach ulic albo wtuleni w gęstniejący 
mrok – stoją młodzi mężczyźni w skórzanych kurtkach. 
Przeciwnie niż wiele kobiet, których pilnują, oczy mają bystre i 
czujne, kiedy tak wodzą wzrokiem po zaaferowanym tłumie 
turystów. Obok przejeżdżają na rowerach dwaj umundurowani 
policjanci; nikt nikogo nie zauważa. „De Rosse Buurt” – jak 
Holendrzy nazywają to miejsce – szykuje się do kolejnej nocy 
uprzemysłowionego seksu.
 

Tymczasem na obrzeżach dzielnicy wierni podążają do 

czternastowiecznego Oude Kirk – Starego Kościoła. Już prawie 
Wielkanoc i nadal jeszcze istnieją ludzie, którzy przedkładają dom 
boży nad przyjemności ciała.
 

Taka właśnie jest Toos Heemskirk, chociaż na pierwszy rzut 

oka wcale tego po niej nie widać. Bo też nie afiszuje się ze swoją 
religijnością ani nie należy do tych, co wywierają nacisk w 
sprawach wiary. A jednak od piętnastu lat spokojnie, pełna miłości 
przemierza tutejsze ulice. Wraz z grupką innych wolontariuszy 
chrześcijańskiej organizacji Scharlaken Koord

[28]

 odwiedza kobiety

w oświetlonych neonami oknach, ofiarowując przyjaźń, pomoc 
medyczną, a także obietnicę, że jeśli którakolwiek zechce uwolnić 
się od prostytucji, Scharlaken Koord jej w tym pomoże

[29]

.

 

Tego wieczoru Toos i jej młodzi przyjaciele podarują każdej 

pracującej w De Rosse Buurt kobiecie po koszyczku kwiatów. 
Toos mówi:
 

– Jest Wielkanoc, więc zamierzamy zanieść im kwiaty z 

odrobiną czekolady i złożyć wielkanocne życzenia. Holenderskie 
kwiaty, ofiarowane przez różnych ludzi, żeby je porozdawać. Dla 
tych kobiet jest to miłe, wzrusza je, bo większość turystów patrzy 
na nie jak na kawał mięsa. Jedni tylko się gapią, inni wchodzą i 
używają ich ciał do seksu.
 

A my idziemy do każdej z nich i dajemy kwiatek. Mamy 

nadzieję, że dzięki temu poczują, że są wiele warte, o wiele więcej 
niż kawał mięsa. Że są osobami, kobietami. Nasza akcja może 

background image

wydawać się błaha, zdajemy sobie z tego sprawę, ale dla tych 
kobiet ma znaczenie. Zamierzamy rozdać trzysta koszyczków, 
jednak może się okazać, że nawet tyle będzie za mało.
 

Spacerując wąskimi zaułkami, wolontariusze przystają przy 

każdym oknie. Pukają grzecznie w szybę. Niektóre kobiety 
otwierają drzwi, uśmiechają się przelotnie i przyjmują kwiaty, po 
czym szybko – bardzo szybko – znowu przybierają pozy 
wystawowych manekinów. Inne odmownie kręcą głowami albo 
ignorują podarunek, zerkając ukradkiem na czających się w 
pobliżu ochroniarzy. Tylko nieliczne mają odwagę rozmawiać. 
Niezrażeni wolontariusze przedzierają się dalej przez tłumy 
turystów, sutenerów i klientów. Cały czas w powietrzu czuć 
napięcie, zapowiedź przemocy, która może wybuchnąć w każdej 
chwili.
 

– Nie jest za przyjemnie – tłumaczy Toos – bo dziś wieczór 

trafili się klienci, którzy chcieli wytargować niższą cenę. 
Zobaczyli, że to pięćdziesiąt euro i chcieli zacząć od trzydziestu. 
Faceci z rodzaju takich, no wiesz, bardziej agresywnych, więc 
kobiety miały spory kłopot. Ale tak już tutaj jest. Zawsze.
 

Żałuję, że ciepłej, opiekuńczej Toos nie było na tych ulicach 

za moich czasów. Wiem, ile by te wizyty dla mnie znaczyły, kiedy 
tkwiłam uwięziona za szybami amsterdamskich okien. Jednak jej 
praca to nie tylko niesienie ulgi potrzebującym, pozwala bowiem 
gromadzić niezbędne informacje z pierwszej ręki na temat realiów 
tej dzielnicy. Interesuje mnie zwłaszcza, co się zmieniło od czasu, 
kiedy tu przebywałam.
 

– Największą zmianę spowodowała Unia Europejska. Przez 

ostatnich mniej więcej dziesięć lat, odkąd zlikwidowano żelazną 
kurtynę i Unia się rozrosła, przede wszystkim rzuca się w oczy 
napływ kobiet z Europy Wschodniej. Mamy tu Albanki, Czeszki, 
Bułgarki, Rumunki, Rosjanki. W tym samym czasie Holandia 
zalegalizowała prostytucję, więc coraz więcej dziewczyn 
przyjeżdża pracować w oknach.
 

Spacer z Toos po Dzielnicy Czerwonych Latarni to nie tylko 

wędrówka przez ludzką niedolę, ale też wycieczka w świat, w 

background image

którym sprzedaż kobiecych ciał to mikrokosmos globalnego 
handlu. Toos wyjaśnia:
 

– Tani towar napływa ze zubożałych krajów źródeł do 

bogatych państw Zachodu, gdzie jest dość pieniędzy na jego zakup
albo przynajmniej na opłatę za wynajem. W Dzielnicy 
Czerwonych Latarni są odrębne ulice, odrębne strefy, 
zaanektowane przez różne narodowości. Na przykład jest ulica, na 
której głównie pracują Węgierki z jednego małego miasta. Teraz 
mówi się na nią ulica Neregaze, bo tak się nazywa ta ich 
miejscowość w północno-wschodnich Węgrzech. Na innej ulicy, 
kawałek dalej, przeważają Bułgarki. A tutaj są przede wszystkim 
dziewczyny z Dominikany. Od czasu do czasu znajdziesz 
Węgierkę i Bułgarkę obok siebie. Ale właściciele burdeli, którzy 
sami pochodzą z tych krajów, zwykle lokują dziewczyny 
narodowościami.
 

Idziemy z Toos wzdłuż kanału Voorburgwal. Jego 

przejrzyste, ospałe wody odbijają nieprzerwaną poświatę neonów z
drugiej strony ulicy. Potem skręcamy w cuchnące zaułki 
Trompettersteeg i Goldbergsteed. Na rogu znajduje się okno. 
Kiedyś dobrze je znałam. To jest właśnie ta szklana klatka, gdzie 
mnie więziono; gdzie mnie zmuszano, żebym pozwalała gwałcić 
moje ciało. Wielokrotnie, wciąż.
 

To tutaj rozpoczął się mój związek z Sally, młodą Angielką, 

która pomogła mnie zwabić i skazać na egzystencję – bo nie jest to
życie – seksualnej niewolnicy. Za tą szybą zachłannie zaciągałam 
się moim pierwszym jointem. W plugawym pomieszczeniu na 
zapleczu po raz pierwszy zakosztowałam cracku i uwięziłam samą 
siebie za murami nałogu.
 

Wszystko wyglądało dokładnie tak samo.

 

W oknie tkwiła dziewczyna: krótkie, ciemne włosy, 

oliwkowa skóra. Niewielkie skrawki materiału prawie wcale nie 
zakrywały jej żałośnie chudego ciała. Wyglądała na 
dwudziestokilkulatkę, może nawet koło trzydziestki. Ale coś mi 
mówiło, że jest młodsza. Kim była? Skąd pochodziła?
 

Jednak nie miałam szansy, by się tego dowiedzieć. Toos 

background image

ostrzegła mnie, że osiłki w skórzanych kurtkach nie spuszczają z 
nas oka, krążą w pobliżu. Podejść do dziewczyny nie byłoby 
bezpiecznie. Ci mężczyźni to „kierownicy”, którzy stale 
obserwowali „swoje” okna. Bynajmniej nie byli ich właścicielami 
ani nawet najemcami. Po prostu pracowali dla sutenera 
zarządzającego tutejszą strefą piekła.
 

– Znam to miejsce – powiedziała Toos. – Gdybym tylko 

okazała zainteresowanie oknem, zobaczyłabyś, że wyrastają jak 
spod ziemi. Wyjątkowo tutaj pilnują, bardzo czujnie. I są wszędzie.
Oczywiście, ważni faceci, sutenerzy, nie czają się na ulicy. Od tego
mają innych, właśnie tych kierowników.
 

To teren węgierski. Sutenerzy z Węgier ściągają swoich 

krewnych, różnych pociotków, żeby służyli im za oczy i uszy. Oni 
siedzą tu dookoła po kafejkach, żeby pilnować interesu. Są jak 
mafia.
 

Nic się nie zmieniło. Dziewczyna w oknie mogła pochodzić 

ze wschodu Europy, zamiast z północnej Anglii, ale 
przetrzymywana była przez takich samych bezwzględnych 
przestępców i takie same bezmyślne stada turystów gapiły się na 
jej wychudzone ciało albo płaciły po pięćdziesiąt euro, żeby go 
użyć. Nic, naprawdę nic nowego.
 

A przecież miało się zmienić na lepsze. W pięć lat po tym, 

jak zostałam sprzedana, w cztery lata po mojej ucieczce z tego 
szamba rząd holenderski zmodyfikował prawo. Kiedy mnie tu 
trzymano, prostytucja nie była ani legalna, ani nielegalna – po 
prostu „istniała” i władze przymykały na nią oko. Nawet gdy 
oznaczało to zignorowanie kobiet w mojej sytuacji: zwabionych 
podstępem i więzionych za szybami okien przez brutalnych 
sutenerów.
 

Rok 2000 miał to wszystko zmienić. Prostytucja stała się 

prawnie dozwolona. Każda kobieta powyżej osiemnastu lat, która 
posiadała paszport Unii Europejskiej i chciała sprzedawać samą 
siebie, mogła rozpocząć działalność handlową, wynająć pokój do 
pracy i otworzyć w banku rachunek, jak wszyscy 
samozatrudniający się handlowcy. Mogła też, jeśli taka jej wola, 

background image

zatrudnić się u „pracodawcy”, inaczej mówiąc u sutenera.
 

Dla jeszcze większych ułatwień uchylono zakaz prowadzenia

burdeli i czerpania zysków z cudzego nierządu. Domy publiczne – 
łącznie ze słynnymi oknami – otrzymały od lokalnych rad 
miejskich licencje na swoją działalność. W zamian za to 
właściciele budynków musieli w każdym pokoju, używanym do 
celów prostytucji, zainstalować przyciski alarmowe i zapewnić 
zapas prezerwatyw.
 

Miejscowa policja miała patrolować dzielnice czerwonych 

latarni i bacznie pilnować tej legalnej, koncesjonowanej sprzedaży 
usług seksualnych. Zakładano, że jeśli poszczególne kobiety będą 
mogły sprzedawać seks bez strachu przed prawnymi 
konsekwencjami, to wówczas w jakiś magiczny sposób zniknie 
handel żywym towarem i gangi, które przemycają przez granice 
zniewolone kobiece ciała.
 

Mniej niż kilometr od centrum amsterdamskiej „de rosse 

buurt” siedzi w zaciszu ogrodu ciepły, bezpośredni, przystojny 
mężczyzna w błękitnej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Harold 
van Gelder jest w amsterdamskiej policji szefem zespołu do spraw 
zwalczania handlu ludźmi. Mówi nam:
 

– Uchwalając legalizację prostytucji, holenderscy 

ustawodawcy bynajmniej nie postradali zmysłów. Za tym 
projektem kryje się pewna wizja. Korzyść z naszej polityki jest 
między innymi taka, że prostytutka już nie boi się policji. To 
legalny zawód. Jeśli trzymasz się przepisów, gliny nie będą cię 
nękać. Można to przyrównać do góry lodowej, u której widać sam 
czubek. Myślę, że właśnie widzimy tylko ten czubek, ale 
przynajmniej jakiś procent branży możemy kontrolować.
 

Trzeba pamiętać, że w tym rejonie prostytucja istnieje od 

siedmiuset lat. Jej lokalizacja w najstarszej części Amsterdamu ma 
swoje historyczne uzasadnienie. Tam, gdzie teraz stoi dworzec 
główny, dawniej był duży port. Przybijały statki, marynarze 
schodzili na ląd, ruszali w miasto i czego szukali? Oczywiście, 
trunków i kobiet. Więc dla tutejszych mieszkańców jest to 
zjawisko dobrze znane. W ciągu stuleci próbowaliśmy 

background image

wszystkiego, na przykład przegonienia prostytucji z ulic 
Amsterdamu. Ale to jej nie powstrzymało. No to teraz próbujemy 
ją kontrolować za pomocą zezwoleń.
 

Jednym z celów legalizacji jest budowanie – przez naszą 

obecność, jeśli coś się źle dzieje – pewnego typu więzi pomiędzy 
policją a tymi kobietami. One wreszcie mogą zaufać policjantowi, 
kiedy chcą zrobić krok naprzód i porzucić prostytucję. To się daje 
porównać z przemocą domową. Dlaczego kobieta nie odchodzi z 
domu, skoro co tydzień jest bita? Z powodu dzieci, z powodu 
pieniędzy. Ale w końcu mówi: dosyć.
 

I tak samo jest w przypadku prostytucji. Zawsze istnieje więź

pomiędzy prostytutką a jej sutenerem albo jej porywaczem 
sprzedawcą. Te stosunki mogą opierać się na miłości, interesach, 
strachu. Kobieta musi dojść do punktu, kiedy gotowa jest przyjąć 
pomoc i zaufać policji. W wielu krajach policja nie kojarzy się z 
najlepszym przyjacielem. My tutaj musimy zasłużyć sobie na 
zaufanie tych kobiet.
 

A jak wygląda to zaskarbianie zaufania w praktyce? Po 

pierwsze, wszyscy funkcjonariusze pracujący w zespole do 
zwalczania handlu ludźmi są bardzo starannie dobierani. Muszą 
odbyć nadprogramowo dwieście pięćdziesiąt sześć godzin 
specjalistycznego szkolenia, które uczy, w jaki sposób rozmawiać 
– w języku policyjnym: przeprowadzać wywiad – z osobą 
podejrzaną o to, że jest ofiarą seksualnego niewolnictwa.
 

Tak więc nie wszyscy policjanci przeprowadzają kontrolę. 

Tylko ci specjalnie do tego wyznaczeni, przeszkoleni, zaopatrzeni 
w dodatkowe narzędzia. Staramy się odwiedzać każdy burdel, 
każde okno, klub czy salon masażu co najmniej sześć razy w roku. 
Nasi funkcjonariusze zawsze działają według określonych zasad 
postępowania. Na przykład pracują dwójkami. Kiedy zachodzimy 
do burdeli, nie wolno nam pić alkoholu i stale mamy jeden 
drugiego na oku. Nie chcemy rozdzielać patroli, bo oczywiście 
istnieje ryzyko korupcji.
 

W burdelu skupiamy się na trzech sprawach. Przede 

wszystkim szukamy nieletnich. Poniżej osiemnastego roku życia 

background image

nie wolno trudnić się prostytucją. Po drugie, żeby pracować w 
Holandii, trzeba przebywać tu legalnie. A po trzecie, nie chcemy, 
żeby ktokolwiek był zmuszany do prostytuowania się w wyniku 
handlu żywym towarem. Tylko że podczas dziesięcio- czy 
piętnastominutowego wywiadu naprawdę trudno jest odkryć, czy 
kobieta pracuje dobrowolnie. Ale staramy się wyłapywać 
najmniejsze sygnały, drobiazgi, które każą podejrzewać, że coś jest
nie tak.
 

Na przykład, jeśli ktoś od nas zjawia się w burdelu i prosi 

pracującą tam prostytutkę o okazanie dokumentów, a w 
odpowiedzi słyszy, że ona musi zadzwonić do swojego chłopaka, 
żeby je przyniósł, to dla mnie jako policjanta jest to sygnał, że 
mamy do czynienia z handlem żywym towarem. Nie ma paszportu.
Dlaczego?
 

Ważnym sygnałem jest też, kiedy widać, że dziewczyna boi 

się wydalenia z kraju, boi się policji albo swojego chłopaka, który 
czeka na zewnątrz, ewidentnie zaniepokojony, co te gliny tam tak 
długo robią. I my właśnie staramy się zwracać uwagę na takie 
drobiazgi. Od nich zaczynamy dochodzenie.
 

Harold van Gelder to dobry człowiek. Całe dnie (i wiele 

nocy) poświęca na pomoc kobietom, które – tak jak ja kiedyś – są 
bite i pod groźbą przemocy zmuszane do sprzedaży własnego 
ciała. Zależy mu, naprawdę mu zależy. Ale jego zespół liczy sobie 
zaledwie siedmiu wywiadowców: siedmioro mężczyzn i kobiet, 
którzy muszą skontrolować ponad trzysta burdeli i przepytać co 
najmniej osiem tysięcy prostytutek. Więc w jakim stopniu Harold 
van Gelder może być skuteczny? Zauważyliście to małe 
wyrażonko „co najmniej”? „Co najmniej osiem tysięcy”. 
Jakkolwiek by wydawało się to dziwne, nikt – ani rząd 
holenderski, ani władze Amsterdamu, ani nawet Harold van Gelder
– nie wie, ile kobiet pracuje w handlu usługami seksualnymi, a co 
dopiero, jak wiele z nich jest do tego zmuszanych.
 

– Nie, to niemożliwe. Nawet nie wiemy, ile prostytutek 

pracuje w Amsterdamie. Nie ewidencjonujemy ich. Jeśli 
dziewczyna ma ukończone osiemnaście lat, robi to dobrowolnie, a 

background image

przynajmniej tak twierdzi, i ma zezwolenie na pracę w Holandii, 
czemu policja miałaby ją rejestrować? W końcu nie spisujemy 
wszystkich rzeźników albo piekarzy.
 

Według naszego prawa to zawód jak każdy inny. Jeśli 

właściciel lokalu przestrzega warunków koncesji, wolno mu 
prowadzić tam handel usługami seksualnymi. My, policja, staramy 
się takie miejsca mieć pod kontrolą, sprawdzać tożsamość kobiet i 
tak dalej, ale jeśli wszystko jest w porządku, dlaczego mielibyśmy 
je ewidencjonować?
 

Jak już mówiłam, Harold van Gelder jest dobrym, uczciwym 

człowiekiem. I wykonuje kawał dobrej, uczciwej roboty. Ale czy 
możecie się zgodzić, że bycie obmacywaną i penetrowaną, 
kupowaną i używaną dziesięć razy dziennie to „zawód jak każdy 
inny”? Możecie się zgodzić, że to tak samo jak być piekarzem albo
rzeźnikiem? Mnie w tych oknach wystawiano. Musiałam znosić 
brutalny seks z egoistami, którzy mieli dość forsy na zbyciu, żeby 
wynająć sobie moje usta i pochwę. Może i miało to pewien 
związek z fachem rzeźniczym i mięsem, ale ani trochę – absolutnie
ani trochę – nie przypominało pieczenia chleba. Daje wam słowo.
 

Oczywiście, zespół Harolda to niejedyni funkcjonariusze 

„nadzorujący” Dzielnicę Czerwonych Latarni. Przypominacie 
sobie dwóch umundurowanych policjantów na rowerach, których 
widzieliśmy, jak pędem mijają osiłków w skórzanych kurtkach? 
Patrzcie, powiada Amsterdam, po moich ulicach jeżdżą policyjne 
patrole.
 

Dobrze takich pamiętam. Pamiętam tych, którzy mnie 

zgwałcili, w siedmiu. Znali mojego właściciela, więc dostali 
„towar” – moje ciało – w prezencie na koszt firmy. I robili z nim, 
na co mieli ochotę, chociaż mówiłam im, że nie chcę. Jak myślicie,
wiele się od tamtej pory zmieniło? Zapytajmy inną kobietę – 
Holenderkę – niegdyś pracującą w oknach. Ona nie powinna mieć 
powodów do narzekania, bo jest jedną z tych nielicznych, bardzo 
nielicznych, które „dobrowolnie” wybrały sobie taki fach.
 

Patricia Perquin przez ponad cztery lata była amsterdamską 

prostytutką. Na skutek uzależnienia od zakupów zaciągała 

background image

ogromne długi, aż wreszcie stanęła przed bezlitosnym obliczem 
bankructwa. Przyjaciółka podsunęła jej myśl, żeby zarobić na ich 
spłatę nierządem. Nigdy, powiedziała sobie Patricia. A jednak już 
w trzy tygodnie później, owładnięta paniką i rozpaczą, 
sprzedawała swoje ciało w jednym z okien Dzielnicy Czerwonych 
Latarni.
 

Teraz szczerze opowiada o wpływie, jaki to na nią 

wywierało. I o nieodłącznych niebezpieczeństwach.
 

Trudno sobie wyobrazić, jak to jest być prostytutką. W 

Dzielnicy Czerwonych Latarni można zapłacić życiem, jeśli 
człowiek na minutę albo nawet na sekundę straci czujność. Nikt 
nie chciałby grać w rosyjską ruletkę, wiecznie się pilnując i 
oglądając przez ramię, czy w pobliżu nie ma kogoś, kto go udusi. 
Nikt nie chciałby cierpieć poniżenia, które było moim udziałem. A 
mnie zapewne i tak uszło na sucho w porównaniu z tym, czego 
zaznawały inne dziewczyny.
 

Ale przede wszystkim Patricia Perquin chce, abyście poznali 

realia – nikczemne, banalne realia – ukryte za kojącym poglądem, 
że policyjny nadzór jest skuteczny. Ponieważ z jej doświadczeń 
wynika, że często osoby, które mają sprawdzać, czy kobiety nie są 
przymuszane do prostytucji, jednocześnie pozostają w wysoce 
przyjaznych stosunkach z sutenerami.
 

Jeśli kobieta pracuje w oknach, to widzi na przykład, że 

policjanci najpierw piją kawę z właścicielem burdelu, a zaraz 
potem przychodzą rozmawiać z prostytutkami. Albo że pomagają 
przy wycieczkach po tym rejonie, które organizują różne firmy 
komercyjne. Czy w tych warunkach może się tworzyć więź 
zaufania? Po czyjej stronie oni naprawdę są?
 

A wy jak myślicie? Wiem: na każdego dobrego, uczciwego 

glinę, takiego jak Harold van Gelder i zaangażowani śledczy z jego
zespołu, zawsze gdzieś przypada taki, który bierze łapówki. To 
mogą być pieniądze – i zaraz dojdziemy do całej góry pieniędzy – 
lub „towar na koszt firmy”.
 

Przychodzi mi na myśl pewne stare powiedzonko, w sam raz 

do tej sytuacji. Moja babcia lubi je i ciągle go używa: „Albo drań, 

background image

albo głupiec”. Amsterdamski zespół do spraw zwalczania handlu 
ludźmi nie podpada pod żadną z tych kategorii, ale gdzieś, w 
holenderskim rządzie czy w policji, musi być ktoś albo ślepy jak 
nietoperz, albo rozmyślnie niedostrzegający tego, co ma przed 
samym nosem.
 

Skąd wiem, zapytacie? Czy to wszystko aby nie jest 

ubarwione – trwale splamione – na skutek moich własnych 
przeżyć? Może w rzeczywistości sprawy idą ku lepszemu, a ja po 
prostu uparłam się tego nie dostrzegać? Chciałabym bardzo, 
żebyście mieli rację. Chciałabym, naprawdę bym chciała, żeby tak 
było.
 

Nie jestem szczególnie dobrze wykształcona, nigdy nie 

studiowałam ani nie uzyskałam żadnego stopnia naukowego, ale 
nawet ja znam prostą zasadę, nazwaną przez uczonych ludzi 
brzytwą Ockhama. W krótkich słowach: chodzi o to, że w obliczu 
sytuacji, która wymaga rozwikłania, proste wyjaśnienie jest lepsze 
niż bardziej skomplikowane. Albo jak się mawia tam, skąd 
pochodzę: „Jeśli coś wygląda jak kaczka i kwacze jak kaczka, to 
zgadnijcie, co to takiego”.
 

Zatem mając tę prawidłowość na uwadze, przyjrzyjmy się 

amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni obecnie. Dobrze? 
Oto dane: pracuje tu najmniej osiem tysięcy prostytutek. Wbrew 
temu, co twierdził Harold van Gelder, tak szacują ich liczbę 
holenderskie władze. To samo oficjalne źródło podaje, że w 
przeważającej większości (lekko licząc w osiemdziesięciu 
procentach), kobiety te pochodzą z zagranicy: z Węgier, Rumunii, 
Mołdawii, Słowacji, krajów bałkańskich i Afryki.
 

Otóż skomplikowane wyjaśnienie powyższych faktów jest 

takie, że każda z nich – przy czym wiele nie mówi ani słowa po 
angielsku (języku dość powszechnie znanym w Niderlandach), a 
tym bardziej po holendersku – zapłaciła za podróż do Amsterdamu,
potem bez niczyjej pomocy zlokalizowała właściwy departament, 
żeby przedłożyć tam swój paszport, uzyskała niezbędne pieczątki, 
po czym udała się negocjować wysokość opłat nie tylko za 
wynajem mieszkania, ale również miejsca do sprzedaży usług 

background image

seksualnych. Wszystko to samodzielnie.
 

A zgodnie z prostą zasadą, gdzie „kaczka jest kaczką”, 

sytuacja wygląda następująco: ktoś dostarczył taką kobietę do 
Amsterdamu, załatwił wszystkie sprawy urzędowe, a potem zmusił
ją do prostytuowania się, żeby zwracała mu „dług”.
 

Jak uważacie, która wersja brzmi bardziej prawdopodobnie? 

Toos Heemskirk wie, a ona przemierza te ulice od piętnastu lat.
 

– Pracuję tu od 1995 roku. No więc? Niby jakim cudem 

dziewczyna z małej albańskiej wioski, czy skądś tam indziej, 
potrafi na własną rękę dotrzeć do Amsterdamu? Znaleźć 
mieszkanie, wynająć okno? Za tym musi stać zorganizowana 
przestępczość. Chodzi mi o to, że mamy do czynienia ze strukturą 
typu mafijnego.
 

Ciągle jeszcze nie rozstrzygnęliście? Ciągle nie jesteście w 

stanie uwierzyć, że Amsterdam – śliczny, uroczy, stary Amsterdam,
ze swoimi kanałami i tulipanami, ze swoim domem Anne Frank 
dla turystów, na tyle nieobojętnych, by chcieli dowiedzieć się 
czegoś o młodych dziewczynach zagrożonych śmiercią – mógłby 
pozwolić grupom przestępczym opanować swoje najsłynniejsze 
ulice?
 

Nadal uważacie, że jugosłowiańscy bandyci, którzy tłukli 

mnie, narkotyzowali i kazali patrzeć, jak przy nakręcaniu filmu 
„snuff” zabijają sparaliżowaną strachem „dziwkę”, zniknęli w 
sposób magiczny za sprawą nowej odmiany szczęśliwych, 
ochoczych prostytutek? Więc zapoznajcie się z Jerrolem 
Martensem. On może wam powiedzieć prawdę. To jego praca.
 

Jerrol jest postawnym mężczyzną, podobnym z postury do 

Iona Vizdogi. Silnym, opanowanym, a jednak pełnym żaru. 
Kieruje holenderską pozarządową organizacją CoMensha, która 
zajmuje się zbieraniem i przekazywaniem informacji na temat 
handlu ludźmi. I Jerrol – w przeciwieństwie do Harolda van 
Geldera – ma jasno sprecyzowane pojęcie o liczbie kobiet, 
zmuszanych do udziału w zalegalizowanej prostytucji na terenie 
Holandii.
 

– Jeśli spojrzeć na dane z ubiegłego [2010] roku, mieliśmy 

background image

tysiąc zarejestrowanych ofiar handlu żywym towarem, z czego 
około osiemdziesięciu procent trafiła do seksprzemysłu. Ale 
szczerze mówiąc, sądzę, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. 
Dawniej tutejsza prostytucja była zdominowana przez Holenderki, 
które w większości pracowały dobrowolnie. Jednak w związku z 
zapotrzebowaniem, przede wszystkim na młodsze kobiety, w ciągu
ostatnich dziesięciu–piętnastu lat sytuacja się zmieniła i teraz 
widzimy, że prostytutki pochodzą głównie z Afryki i Europy 
Wschodniej. Co więcej, wiemy od kobiet, które udało się uwolnić, 
że w wielu przypadkach zostały zmuszone do przyjazdu tutaj. Na 
przykład weźmy dziewczyny z Nigerii, związane rytuałami 
voodoo. Nie uciekną, bo są zbyt przerażone groźbą, że wówczas 
albo same umrą, albo ofiarą padną ich rodziny.
 

Przekaz od dziewczyn z Europy Wschodniej dotyczy raczej 

agresji: jeszcze zanim wyjadą, są dręczone, bite lub gdy odmówią 
uprawiania prostytucji, straszone, że handlarze rozprawią się z ich 
bliskimi. Tak więc opuszczają własny kraj, znajdując się w sytuacji
przymusowej, a podczas podróży z Europy Wschodniej do 
Holandii bywają wielokrotnie maltretowane i gwałcone – 
naprawdę bardzo brutalnie.
 

Kiedy wreszcie tu docierają, porywacze odbierają im 

paszporty i wszelkie dokumenty. Mówią: „Opłaciliśmy waszą 
podróż, więc musicie nam to zwrócić, musicie zapłacić za pokój, 
musicie zapłacić za prezerwatywy, musicie zapłacić za jedzenie, za
wszystko i dlatego macie pracować dla nas za darmo”.
 

W rezultacie przez większość czasu kobiety w ogóle nie 

wychodzą z lokalu, w którym je umieszczono. Są dostarczane do 
pokoi, gdzie pracują, a potem zabierane do miejsc, gdzie śpią. 
Handlarze żywym towarem i sutenerzy trzymają je w izolacji od 
świata zewnętrznego. Te dziewczyny zazwyczaj nie umieją się 
porozumieć, nie wiedzą, w jakim kraju czy mieście przebywają, 
nie znają najbliższej okolicy, oprócz drogi do pracy z miejsca 
noclegu i z powrotem. Zwykle mają niski iloraz inteligencji. 
Ofiarom, które znajdowaliśmy, często bardzo trudno było pomóc w
powrocie do domu, ponieważ nie umiały dokładnie wyjaśnić, skąd 

background image

pochodzą albo jak do tego doszło, że znalazły się w takiej sytuacji.
 

Powiedzcie, czy nie brzmi to znajomo? Wiosną 2011 roku 

Jerrol Martens opisywał dokładnie – dokładnie czyli słowo w 
słowo – to, co przydarzyło się mnie piętnaście lat wcześniej. 
Jedyna faktyczna różnica pomiędzy „wtedy” i „teraz” polegała na 
tym, że ja zostałam zwabiona z Anglii, podczas gdy obecne ofiary 
są importowane z o wiele tańszych źródeł: oto kapitalizm w 
najlepszym wydaniu. Ale czy nie po to Holandia zalegalizowała 
prostytucję, sutenerstwo i posiadanie burdeli, żeby powstrzymać 
ten międzynarodowy handel ludzkim ciałem i niedolą? Czy nie 
chodziło o to, by przejąć płatny seks z rąk przestępców? Wkrótce 
wspólnie się przekonamy, jak ta – budowana na dobrych intencjach
– teoria sprawdziła się w praktyce. Jednak najpierw musimy 
poznać Karinę Schaapman.
 

Karina wiele w życiu przeszła. Jedynaczka z biednej rodziny,

dorastała na południu Holandii, w Lejdzie, mieście oddalonym o 
czterdzieści kilometrów od Amsterdamu. Ojciec odszedł z domu w
dniu, kiedy Karina się urodziła. Dziewczynka spędzała 
dzieciństwo w malutkim mieszkanku, tylko z mamą. Pieniędzy 
było albo ledwie, ledwie, albo nie było wcale. Zwykle brakowało 
ich, nim tydzień dobiegł końca, więc obie wiedziały, co to znaczy 
prawdziwy wyniszczający głód. Kiedy Karina miała trzynaście lat, 
jej matka zaczęła cierpieć na bardzo silne bóle brzucha. W rok 
później już nie żyła. Dziewczynka została oddana ojcu, którego 
dotychczas nie widziała na oczy. A on okazał się człowiekiem 
skorym do używania pięści. Karina nie miała ochoty znosić tego 
maltretowania, więc uciekła do Amsterdamu. Tam znalazła sobie 
jakieś lokum w otoczeniu barów i burdeli. To, co nastąpiło potem, 
było przygnębiająco nieuniknione. Nie mogąc inaczej zdobyć 
środków do życia, nastolatka musiała handlować własnym ciałem.
 

Historia Kariny poruszyła we mnie czułą strunę. Chociaż 

nieidentyczne, nasze lata dziecięce odznaczały się wyraźnym 
podobieństwem: okrutny ojciec, pełna poświęcenia matka, 
chroniczna bieda. Mogłybyśmy być siostrami. Ale dopiero to, co 
Karina uczyniła później, czyni z niej osobę tak niezwykle ważną 

background image

dla naszych badań. Otóż udało jej się wydostać ze świata 
prostytucji, założyć własną rodzinę i zostać politykiem. I to nie 
byle jakim: wybrano ją do rady miejskiej Amsterdamu, gdzie 
odpowiadała za edukację. Jednak przeszłość miała powrócić, by ją 
dopaść.
 

Pewnego dnia na placu zabaw w szkole jej dzieci zaczepił 

Karinę ojciec innego ucznia. Rozpoznał w niej dawną prostytutkę. 
Karina uświadomiła sobie, że jest tylko kwestią czasu, kiedy 
prawda o jej poprzednim życiu wyjdzie na jaw. Więc zamiast 
próbować ją ukryć, ujawniła swoją przeszłość – napisała książkę o 
tym, czego doświadczyła. Nie wyrządziło to szkody. Wręcz 
przeciwnie, Holendrzy wsparli Karinę. W rezultacie mogła 
otwarcie zacząć mówić o tym, jak faktycznie wygląda prostytucja 
w Amsterdamie.
 

Wspólnie z inną członkinią rady miejskiej sporządziła raport 

na temat tego, w jaki sposób ofiary handlu ludźmi trafiały do 
Dzielnicy Czerwonych Latarni i co się potem z tymi kobietami 
działo. Po opublikowaniu raportu pod wiele mówiącym tytułem 
Uwidaczniając niewidoczne Karina oznajmiła otwarcie:
 

– Niektórzy są autentycznie dumni z amsterdamskiej 

Dzielnicy Czerwonych Latarni jako atrakcji turystycznej. Ma to 
być cudownie wyluzowane miejsce, które świadczy o swobodzie w
naszym mieście. A ja uważam, że to szambo, gdzie pełno jest 
poważnej przestępczości, wyzysku kobiet, nędzy i cierpienia. 
Naprawdę nie ma powodów do dumy.
 

A co przede wszystkim pokazał raport Kariny Schaapman? 

Otóż to, że spośród ośmiu tysięcy kobiet pracujących w oknach, 
burdelach i klubach Amsterdamu większość – ogromna większość 
– została do tego zmuszona przez brutalnych sutenerów i 
handlarzy żywym towarem. W dodatku, w Amsterdamie 
funkcjonował jeszcze inny rodzaj prostytutek, o których nikt 
(nawet policja czy władze miasta) nie miał pojęcia, a tym bardziej 
ich nie monitorował. Te kobiety sprzedawały swoje ciała za 
pośrednictwem internetowych portali towarzyskich 
niepodlegających pod jakiekolwiek przepisy licencyjne, 

background image

wprowadzane w latach 2000–2008. Nie było wiadomo, kim są, 
skąd pochodzą ani czy pracują dobrowolnie. Jednak istniały pewne
wskazówki.
 

Karina wyjaśniała:

 

– Nie sposób uzyskać rzeczywistego obrazu tego, co się 

dzieje, ale jeśli dziewczyna z ogłoszenia jest na sprzedaż za 
pięćdziesiąt euro na całą noc, do odbioru w Amsterdam-West, to 
wiadomo, że coś musi być bardzo nie tak.
 

Domyślacie się, jak sprawy potoczyły się dalej? Czy 

Amsterdam stanął murem za tą dzielną kobietą walczącą w obronie
dziewczyn – niczym kiedyś ona sama – wykorzystywanych i 
maltretowanych? Bynajmniej, było całkiem odwrotnie.
 

– Zwłaszcza Mariska Majoor, dawna prostytutka, a obecnie 

kierowniczka centrum informacji w De Wallen

[30]

, uniosła się 

oburzeniem. Rzekomo przesadziłyśmy: najwyżej dwadzieścia 
procent pracuje w oknach nie z własnej woli. Nie mam pojęcia, 
skąd wzięła te dane, ale nawet jeśli, nawet jeśli jedna na pięć 
prostytutek jest do tego zmuszana, to i tak ta liczba wydaje mi się 
wystarczająca, by mówić o olbrzymim rozmiarze 
wykorzystywania seksualnego.
 

Jednocześnie powstało lobby propagatorów Dzielnicy 

Czerwonych Latarni. Przewodzi mu Mariska Majoor, która zarzuca
mi, że oczerniam prostytucję tylko dlatego, że sama miałam złe 
doświadczenia. Wprost niewiarygodne, co za opór wywołuje ta 
kwestia. Nawet wśród kobiet, zwłaszcza wśród nich. Jeśli się 
zwalcza prostytucję, człowiek często słyszy pretensje, że przez to 
wzrośnie liczba gwałtów. Chwila, moment! Takie gadanie oznacza,
że dla własnego bezpieczeństwa można poświęcać innych ludzi.
 

Ucisk, jakiego doznają te dziewczyny, nie budzi 

powszechnego oburzenia. Częściowo z powodu niewiedzy, ale 
funkcjonuje również pogląd, że „jest jak jest i trudno”. Nie 
możemy się na to godzić.
 

Nie, nie możemy. Ale się godzimy.

 

Znów jest wieczór. Przemierzamy ruchliwe amsterdamskie 

ulice, pełne rowerzystów i tramwajów. Musimy wrócić do tamtego

background image

anonimowego domu nad kanałem, do ciepłej kuchni, gdzie kobiety
ze zdumiewająco wielu krajów szykują wieczorny posiłek.
 

Susanna jest maleńka. Ja nie należę do wysokich – jakieś 

metr pięćdziesiąt pięć „w kapeluszu i na obcasach” – a waga 
ustabilizowała mi się na przeciętnej dla Angielki moich rozmiarów
(czterdzieści siedem). Ale Susanna jest jeszcze niższa i chudsza. 
Oczy ma ciemne, mocno podkrążone, a jednocześnie od płaczu 
otoczone czerwoną obwódką.
 

Obok niej, na jednej z tych jaskrawokolorowych kanap, które

można zobaczyć w miejscach w stylu Ikei, siedzi druga zabiedzona
dziewczyna. Ma na imię Mardea. W jej ojczystym kraju, Sierra 
Leone, znaczy to „pierworodna”. Podczas rozmowy Mardea przez 
cały czas ściska w palcach i gniecie papierową chusteczkę.
 

Do tego przyjaznego domu dziewczyny przybyły zaledwie 

trzy dni temu. Jest to schronisko dla kobiet, które zostały 
sprzedane na amsterdamski rynek usług seksualnych. Musimy 
posłuchać Susanny i Mardei, wy i ja. Musimy posłuchać o ich 
losach, żeby zrozumieć dzisiejszą rzeczywistość Dzielnicy 
Czerwonych Latarni. Musimy się dowiedzieć, kim są dziewczyny 
za szybami słynnych okien. Zacznijmy od Susanny.
 

Pochodzę z Węgier. Do zeszłego roku mieszkałam z moją 

mamą w Budapeszcie. Pewnego dnia wyszłam z domu, żeby na 
stacji benzynowej kupić dla mamy papierosy.
 

Podszedł do mnie nieznajomy mężczyzna i zaproponował, że 

mi je sprzeda. Już miałam powiedzieć „nie”, a wtedy on przycisnął
mi do ust chusteczkę i nie wiem, jak to się stało, ale jakoś 
zasnęłam.
 

Kiedy się obudziłam, byłam z tym facetem w jakimś 

mieszkaniu. Zmusił mnie, żebym uprawiała z nim seks. Zgwałcił 
mnie. Zrobił mi to trzy razy. I pobił mnie, naprawdę mocno. Dwa 
razy rąbnął mnie w twarz, a potem dusił i mówił, że muszę dla 
niego pracować, bo jeśli się nie zgodzę, to mnie zabije. Byłam tak 
przerażona, że się zgodziłam. Nie miałam wyboru.
 

Dał mi drinka i papierosa. Poczułam się bardzo dziwnie – 

kręciło mi się w głowie i zrobiłam się senna. Ale pamiętam, jak 

background image

razem z jeszcze jednym mężczyzną pakowali mnie do samochodu, a
potem – wydawało mi się, że dosłownie po minucie – byliśmy już 
na lotnisku w Budapeszcie. Nie mogłam mówić za dobrze, ale 
mężczyzna, który mnie zgwałcił, powiedział mi, że lecimy do 
innego kraju, gdzie będę pracować. Wyjął z mojej torebki paszport,
gdzie zawsze go trzymałam. Na Węgrzech dobrze jest mieć ze sobą
dokumenty, bo jeśli na przykład zatrzyma cię policja, możesz się 
wylegitymować.
 

Wsiedliśmy do samolotu i zasnęłam. Czułam się tak dziwnie, 

jakbym była we śnie. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, nie miałam 
pojęcia, gdzie jestem. Mężczyzna do kogoś zadzwonił. Słyszałam, 
jak mówił temu komuś, że zjawię się gdzieś o pierwszej. To było 
następnego ranka.
 

Zabrał mnie do jakiegoś budynku, na górę, do mieszkania. 

Tam był jeszcze inny mężczyzna i jemu mnie przekazał. Potem facet
z Budapesztu wyszedł. Byłam tak zmęczona, że chciałam tylko 
wziąć prysznic i położyć się do łóżka. Ale ten nowy powiedział mi, 
że nie mogę. Kazał mi siedzieć w pokoju dziennym, a potem zmusił 
mnie do seksu. Nie chciałam. Powiedziałam: „Dlaczego pan mi to 
robi?”, ale on kopnął mnie w bok i zagroził, że jeśli nie będę 
posłuszna, to następnym razem kopnie mnie w głowę.
 

Kiedy skończył, odepchnął mnie i kazał się przespać, bo 

niedługo miałam zacząć pracę. Ale nie odważyłam się zasnąć. Tak 
bardzo się bałam, że nie zmrużyłam oka przez całą noc.
 

Rano zostałam zabrana do jakiegoś miejsca w mieście. Nie 

wiedziałam, co to za miasto. Za szybami okien widać było 
dziewczyny, a po ulicy tam i z powrotem krążyli jacyś faceci. 
Mężczyzna wepchnął mnie w jedne drzwi koło tych okien. W 
środku już była inna dziewczyna z Węgier. Kazał jej sprawdzić, czy
wiem, co mam robić.
 

Zapytałam ją: „Gdzie ja jestem?” Powiedziała, że w 

Amsterdamie. I że będę pracować tutaj, w tym pokoju z oknem od 
czwartej po południu do trzeciej nad ranem następnego dnia. Nie 
chciałam, na Węgrzech nigdy nie robiłam niczego podobnego, 
wstydziłam się. Ale ona mi powiedziała, że jeśli tego nie zrobię, to 

background image

jak szef wróci, zabije i mnie, i ją.
 

Wyjaśniła, że codziennie muszę iść do łóżka z dwunastoma 

mężczyznami. Odparłam, że nie wiem, co robić ani co do nich 
mówić, bo znam tylko węgierski. Wtedy ona pokazała mi taką listę,
gdzie obok węgierskich słów było to samo w obcych językach. 
Zobaczyłam, że są tam wypisane „obciąganie” i „pieprzenie” i 
liczby – „35” i „50”. Te liczby to ceny.
 

Mężczyźni przychodzili jeden po drugim, jeden po drugim. 

Strasznie to było dla mnie trudne, ale bałam się szefa. Niektórzy 
byli z miejsc, gdzie się mówi po angielsku – znam kilka angielskich
słów, bardzo mało. Zdarzali się też Chińczycy.
 

Tamta Węgierka dała mi telefon komórkowy i powiedziała, że

kiedy klient ze mną skończy, muszę dzwonić i meldować, że już 
wyszedł i ile zapłacił. Pod koniec dniówki miał do mnie zadzwonić 
jakiś mężczyzna, żeby dowiedzieć się, jak dużo zarobiłam, a ja 
miałam podać mu dokładnie całą kwotę za dzień i noc.
 

Kiedy mój czas pracy się skończył, okazało się, że mam tylko 

trzysta pięćdziesiąt euro. Bardzo się bałam. Nie zarobiłam 
wystarczająco, bo nie zaliczyłam dwunastu mężczyzn. Szef odebrał 
ode mnie pieniądze i naprawdę się wkurzył. Powiedział, że to za 
mało, bo zapłacił za mnie i za miejsce, gdzie pracowałam. Znów 
uderzył mnie w twarz, a potem pięścią w brzuch.
 

Następnego dnia zabrali mnie do pracy w oknie. Bardzo 

kręciło mi się w głowie, nie byłam całkiem przytomna. Nagle 
poczułam, że coś kapie mi z nosa na nogi i zobaczyłam krew. 
Myślę, że podniosło mi się ciśnienie, czy coś w tym rodzaju. Szef i 
tak kazał mi pracować.
 

Potem przyszła dziewczyna i dała mi prezerwatywy. Ale szef 

powiedział, że mam ich nie używać, to wtedy więcej zarobię.
 

Pracowałam w taki sposób przez wiele tygodni. Każdego 

dnia zjawiali się kolejni klienci. Bardzo mnie to bolało i czułam się
coraz bardziej przygnębiona. Było strasznie: zmuszali mnie, żebym
robiła rzeczy, których nie chciałam. Naprawdę, było strasznie. 
Codziennie widziałam, jak policjanci mijają moje okno. Czasami 
wiele razy dziennie przejeżdżali na rowerach albo przechodzili, ale

background image

ze strachu przed szefem nie ośmieliłam się do nich odezwać. Poza 
tym on miał mój paszport, więc bałam się, że jak mnie tu odkryją, 
to pójdę na długo do więzienia. Ale policja nigdy nie przyszła do 
miejsca, gdzie pracowałam, żeby ze mną porozmawiać. Ani razu.
 

Potem pewnego dnia – to był wtorek – jedna z węgierskich 

dziewczyn pomogła mi. Nie chcę mówić, jak się nazywa – ona 
nadal tam jest. Powiedziała szefowi, że źle się czuję i że muszę 
jechać do szpitala. Szef wściekł się i nie pozwolił, ale upierała się, 
że muszę, bo nie będę mogła pracować.
 

Byłam roztrzęsiona i w bardzo złym stanie. Pracownicy 

szpitala zauważyli, że coś jest nie w porządku, więc zadzwonili po 
tłumacza i wypytali mnie o moją historię. Opowiedziałam, co mi 
się przydarzyło, a oni przywieźli mnie do tego domu. Powiedzieli, 
że to schronisko dla kobiet takich jak ja, które zostały zmuszone do
uprawiania prostytucji.
 

Jestem bardzo szczęśliwa, że się tu znalazłam. Nie muszę już 

z żadnym mężczyzną iść do łóżka. Ale nie mogę spać. Boję się, że 
szef mnie znajdzie i zabije. Tak jak powiedział. Nawet kiedy 
wreszcie zasypiam, pojawia mi się we śnie jego twarz i budzę się z 
krzykiem. Innym dziewczynom to przeszkadza, ale rozumieją.
 

Płaczę. Miałam – dokładnie – tyle samo lat co Susanna. Chcę

ją przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że mnie to 
też kiedyś spotkało, a jednak przetrwałam. I ona przetrwa. Ale nie 
mogę. Ja zdołałam uciec z piekła, a ona nadal tkwi w potrzasku, 
zawstydzona tym, co się jej przydarzyło, do czego zmuszane było 
jej ciało.
 

Susanna podnosi się, rusza w stronę kuchni, lecz jeszcze 

przystaje, żeby powiedzieć:
 

Chcę wrócić do domu. Na Węgry. Tylko jak ja powiem 

mamie, co tutaj robiłam?
 

Jaskrawa, barwna sofa nagle zaczyna wyglądać krzykliwie i 

niestosownie. W jaki sposób coś tak wesołego może znajdować się
w pokoju, gdzie młoda dziewczyna właśnie dała upust swemu 
cierpieniu? W jaki sposób te radosne kolory mogą istnieć w jednej 
przestrzeni ze złem? Ale dla nas to bynajmniej nie koniec. Jeszcze 

background image

nam do tego daleko.
 

Mardea, wyraźnie skrępowana, wierci się na poduszkach. 

Dobrze zna angielski. Nie okazując żadnych emocji, wsłuchiwała 
się w słowa tłumacza, kiedy Susanna snuła swoją opowieść. A 
teraz nadeszła kolej na historię jej, Mardei.
 

Pochodzę z Freetown. To stolica Sierra Leone. Nasz kraj leży

w zachodniej Afryce i ma fatalną historię. Jednym z powodów, że 
się tu znalazłam, jest – jak mi się wydaje – moje dzieciństwo i 
rodzina. Ojca straciłam podczas wojny domowej w 1999 roku. Był 
policjantem. Potem nasz dom spłonął, a matka zniknęła. Nie wiem,
gdzie została zabrana ani co się z nią stało.
 

Wzięli mnie na wychowanie krewni z pobliskiej wsi, ale oni 

są strasznymi tradycjonalistami, więc chcieli, żebym została 
obrzezana. To okropna rzecz, bardzo bolesna, dlatego uciekłam od 
mojej rodziny do Freetown.
 

Jestem chrześcijanką. Tam, gdzie zamieszkałam, 

przyłączyłam się do małego Kościoła. Opowiedziałam o swoich 
problemach, a ludzie z tego Kościoła obiecali, że mi pomogą. 
Pewnego dnia pojawił się tam mężczyzna, biały. Rozmawiał ze 
mną po angielsku, ale mówił niezbyt dobrze. Powiedział, że 
mógłby mi zapewnić lepsze życie, gdybym chciała pracować jako 
wolontariuszka dla Kościoła w Ghanie. Nie miałam pojęcia, gdzie 
dokładnie leży Ghana. Wiedziałam tylko, że w Afryce. Ale ten 
mężczyzna mówił, że jeśli pojadę tam głosić Słowo Boże i pomagać
biednym, będzie to dla mnie dobre.
 

Byłam bardzo przejęta i oczywiście się zgodziłam. 

Wyobrażałam sobie różne wspaniałe rzeczy o tym, jak moje życie 
się zmieni. Że oprócz pracy, będę mogła się uczyć. Mężczyzna 
obiecał załatwić mi paszport i za kilka dni mieliśmy się spotkać w 
kościele. Kiedy nadeszła pora, zjawił się nie tylko ten mężczyzna, 
ale jeszcze dwójka białych – mąż i żona. Powiedzieli, że już 
jedziemy na lotnisko.
 

Na lotnisku kobieta podeszła ze mną do jakichś ludzi – chyba

z policji – którzy sprawdzali paszporty. Trzymała moje dokumenty i
wyjaśniła, że podróżujemy razem. Poszło bardzo szybko, a potem 

background image

wsiedliśmy do samolotu. Nie miałam pojęcia, ile czasu leci się do 
Ghany, jednak podróż okropnie mi się dłużyła.
 

Kiedy dotarliśmy na miejsce, wszystko wyglądało tam 

zupełnie inaczej niż w moim rodzinnym kraju. Ale przecież nie 
wiedziałam, jak jest w Ghanie. Mąż i żona gdzieś zniknęli, a 
mężczyzna, który mi zaproponował wyjazd, zabrał mnie do 
jakiegoś domu nad wodą. Zapytałam: „Kiedy pójdę do kościoła i 
poznam innych wiernych?” Wtedy powiedział mi, że nie będzie 
żadnego kościoła i że to nie Ghana, tylko Europa. Kiedy zaczęłam 
się kłócić, uderzył mnie i oznajmił, że od tej chwili należę do niego
i muszę dla niego pracować.
 

Bardzo się przestraszyłam. Zapytałam go, co to za praca, a 

on na to: „Będę przyprowadzał mężczyzn, a ty musisz z nimi spać. 
Twoje życie się zmieni, będziesz miała pełno pieniędzy”. 
Zapytałam: „Pan chce, żebym była prostytutką?” Odparł, że tak. 
Powiedziałam: „Nie, nie mogę. Nie to mi pan przedtem mówił. 
Mieliśmy jechać do Ghany. Chociaż miałam kłopoty tam, skąd 
pochodzę, nie prowadziłam takiego życia i nie mogę tego robić”. 
Ale on mnie znów uderzył i powiedział, że zapłacił za mój paszport
i wizę, więc jestem mu winna dużo pieniędzy. Powiedział, że muszę
uprawiać seks z mężczyznami, dopóki nie zwrócę tych pieniędzy.
 

Czułam się strasznie. Płakałam, ale bałam się, że jeśli będę 

się opierać, to zaryzykuję życie. Nikt by się nawet nie dowiedział, 
gdybym została tu zabita. Więc myślę, że po prostu powiedziałam: 
zgoda. A w środku się modliłam: „Boże, to nie moje życzenie. 
Proszę, wskaż mi, jak mam to robić, ale też proszę, pomóż mi stąd 
uciec”. Potem ten człowiek zamknął mnie samą w domu.
 

Kiedy wrócił, przyprowadził jakiegoś mężczyznę i 

powiedział, że mam mu pozwolić na seks. Byłam przerażona: 
nigdy nie spałam z białym, zrobiło mi się niedobrze. Ten 
mężczyzna zaczął mnie dotykać. Walczyłam, ale on był silny, 
ustawił mnie w takiej pozycji, jak chciał, a potem wbił się we mnie.
 

Tego samego dnia dostałam jeszcze jednego klienta. I znów 

było to samo: obmacywanie, seks. Czułam się brudna, bolało mnie
przez nich. A potem było tylko gorzej. Coraz więcej i więcej 

background image

mężczyzn. Nawet nie pamiętam ilu. Trwało to przez wiele tygodni.
 

Pewnego dnia złapał mnie taki ból, taki straszny ból. 

Płakałam, nie mogłam jeść, ale i tak musiałam uprawiać seks z 
każdym, kogo mój szef mi przyprowadził. Potem w nocy przyszedł z
jeszcze jednym klientem. Powiedziałam: „Nie mogę. Mam okres, 
nie mogę teraz z nikim iść do łóżka”. I że muszę przyjąć tabletkę 
przeciwbólową.
 

Mężczyźni pogadali chwilę w swoim języku, a potem klient 

wyszedł. Szef zniknął w drugim pokoju – rozmawiał przez telefon, a
ja zostałam w pokoju dziennym. Normalnie szef zamykał drzwi i 
zabierał klucz. Ale tym razem, kiedy klient wyszedł, klucz został w 
zamku.
 

Serce zaczęło mi walić jak szalone. Pomyślałam: Uda mi się 

to zrobić? Uda mi się uciec?
 

Więc wstałam i poszłam do ubikacji. Spuściłam wodę, bo 

miałam nadzieję, że szum zagłuszy inne dźwięki, które spowoduję, 
wydostając się z domu. Ostrożnie otworzyłam drzwi i po cichu 
zeszłam ze schodów.
 

Kiedy tylko znalazłam się na ulicy, po prostu popędziłam 

przed siebie. Zobaczyłam jakichś mężczyzn i zapytałam ich o 
posterunek policji. Powiedzieli: „Prosto do świateł przy przejściu, 
a potem w prawo”. Pobiegłam w tym kierunku najszybciej jak 
potrafiłam. Tak bardzo bałam się, że szef mnie goni, że wpadłam 
pędem do komisariatu. Policjanci zadawali mi pytania, a ja 
płakałam. Zajęło trochę czasu, zanim wszystko im opowiedziałam i
zanim mi uwierzyli, ale po kilku godzinach przywieźli mnie do tego
schroniska. Mieszkam tu od trzech dni i jest mi dobrze, ale nie 
wiem, czy jestem bezpieczna. Nie wiem, co się stało z tym 
człowiekiem, który mnie oszukał i wywiózł. Boję się, że się tu po 
mnie zjawi i znów będę musiała robić te świństwa z mężczyznami.
 

Skończywszy swoją historię, Mardea wstała, odwracając 

wzrok. Inaczej niż u Susanny, jej twarz była całkiem bez wyrazu. 
Kiedy piszę te słowa, wiem, co myślicie: Przecież gdyby ta 
dziewczyna mówiła prawdę, chybaby płakała czy szlochała? 
Raczej należałoby się spodziewać fury emocji, a nie takiej 

background image

rzeczowej relacji o cynicznym, brutalnym gwałcie.
 

Otóż nie, mylicie się. To nie tak działa. Nie zawsze. 

Gdybyście spotkali mnie tutaj piętnaście lat temu, co byście 
zobaczyli? Tamta Sarah Forsyth byłaby Susanną czy Mardeą? 
Szczerze mówiąc, nie potrafię powiedzieć. Myślę, naprawdę 
myślę, że jednego dnia mogłam być bardziej jak Susanna, a 
następnego jak Mardea. Bo to, z czym one muszą sobie poradzić – 
przez co i ja przeszłam – jest tak okropne, że umysł wynajduje 
sposoby, by się wyłączyć: naciska jakiś wewnętrzny pstryczek i 
twarz staje się pusta, emocje znieczulone.
 

Gdybyście zobaczyli mnie w takim stanie, w ogóle 

przejęlibyście się mną? Czy obeszłoby was to tylko wówczas, 
gdybym płakała, cierpiała, zwijała się z bólu? Proszę posłuchajcie 
mnie. Nie wolno wam wątpić w to, co powiem. Mardea jest równie
zniszczona jak Susanna. Może nawet bardziej. Równie zniszczona 
jak kiedyś ja. I one obie – i ja – potrzebujemy waszego 
zrozumienia, waszej miłości.
 

Zastanawiam się też, kiedy to czytacie, czy któraś z tych 

historii zdumiewa was albo szokuje. Czy wydają się wam 
dziwaczne, nieprawdopodobne, zbyt okropne, aby były 
prawdziwe? A może myślicie, że owszem, są straszne, ale z 
pewnością dotyczą sporadycznych przypadków draństwa, 
żerowania na ludzkiej bezbronności? Tak właśnie myśleliście – tak
myślicie – o mnie?
 

Mam nadzieję, że nie. Och, mam nadzieję. Bo widzicie, my –

Susanna, Mardea, ja, a właściwie wszystkie złamane, 
wykorzystane kobiety, które spotkaliście na kartach tej książki – 
wcale nie należymy do wyjątków. Jesteśmy regułą. Czy to może 
być prawda? Czy ludzie faktycznie mogą być aż tak podli? A poza 
tym, skąd o tym wiem? Czy aby nie robię tego, o co oskarżana 
była Karina Schaapman: nie rzutuję własnych złych doświadczeń 
na obraz, który w rzeczywistości wygląda daleko lepiej? Nie, nic 
podobnego. A oto, skąd wiem, że tak jest.
 

Pamiętacie dokument sporządzony w 2008 roku przez Karinę

Schaapman i jej współpracowniczkę? Ów raport śledczy dla rady 

background image

Amsterdamu dotyczący tamtejszej prostytucji jako przemysłu? (Bo
branża handlowa, która przynosi miastu mniej więcej 
osiemdziesiąt trzy miliony euro rocznie to chyba bezsprzecznie już
przemysł). Ale o czym jeszcze nie wiecie, to o drugiej części 
raportu: o aneksie zawierającym dane na temat osiemdziesięciu 
sutenerów nadzorujących prostytutki. Każdy z tych mężczyzn – bo
to akurat wszystko mężczyźni – został bezspornie zidentyfikowany
na podstawie zeznań byłych i obecnych seksniewolnic. Każdemu 
zarzuca się, że używał przemocy, czasami w skrajnych formach, by
zmusić swoje ofiary do pracy. Ten wykaz otrzymała amsterdamska 
policja. Co się z nim stało? Przekonamy się. O tak, przekonamy się
… ale jeszcze nie teraz.
 

Bo istnieją inne raporty, o których musicie się dowiedzieć. 

Raporty z właściwie przeprowadzonych badań, naukowo 
przeanalizowanych dochodzeń w sprawie wspaniałego, uczciwego 
nowego świata legalnej prostytucji w Holandii. Zerkniecie do nich 
razem ze mną? Jeden stwierdza, że czterdzieści procent tutejszych 
prostytutek zgłosiło, że doświadcza przemocy seksualnej; 
sześćdziesiąt procent przemocy fizycznej, a siedemdziesiąt procent
donosiło o groźbach przemocy fizycznej.
 

Kolejne sprawozdanie zawiera taką oto informację: 

pomiędzy pięćdziesiąt a dziewięćdziesiąt procent kobiet 
pracujących w legalnym seksprzemyśle zostało albo sprzedanych 
do Holandii, albo w inny sposób zmuszonych do prostytuowania 
się. Każda z tych kobiet to Susanna albo Mardea, albo Sarah 
Forsyth. Każda z nich jest człowiekiem – ma swoje uczucia, 
potrzeby i prawa. Tak, prawa. I każda jest codziennie gwałcona 
przez mężczyzn, których stać na to, by płacić za możliwość 
wtargnięcia w cudze ciało.
 

Wiecie, co w tych raportach naprawdę przeraża? Zwróciliście

uwagę na określenie: „legalny seksprzemysł”? We wszystkich 
holenderskich miastach, gdzie istnieje jawny, zgodny z prawem 
sektor prostytucji, wiadomo, że pokątnie, ukryty w mroku, działa 
też sektor nielegalny. Że są kobiety – Bóg wie ile, bo nie ma 
sposobu, by je policzyć – których nikt nie widzi. To znaczy, nikt 

background image

oprócz mężczyzn, którzy je pieprzą i sprzedawców niewolnic, 
którzy zgarniają zyski. Jeśli tyle przemocy, przymusu, tak wiele 
przypadków handlu ludźmi ma miejsce w tym jawnym, zgodnym z
prawem sektorze, co musi się dziać w nielegalnym?
 

Znam odpowiedź na to pytanie. I wy też ją znacie, jeśli 

czytaliście moją poprzednią książkę

[31]

. Kobiety umierają. Są 

niszczone i bite, są sprzedawane i kupczy się ich ciałami – i 
umierają. Czy jestem zła? Och, Boże, i to jak! Więc to was 
obchodzi? Dobrze, przyjrzyjmy się temu z bliska.
 

Powiedzmy, że jesteśmy turystami. Powiedzmy, że udajmy 

się na jeden z tych tanich, okazyjnych wypadów samolotem do 
Amsterdamu. Co robią turyści, kiedy przyjeżdżają do obcego 
miasta? No cóż, zazwyczaj sięgają po przewodnik. My również tak
zrobimy. Co wy na to?
 

Od burdeli i sex shopów po muzea, Dzielnica Czerwonych 

Latarni nie zostawia wiele dla wyobraźni. Bardzo prawdopodobne,
że słyszeliście o tej części miasta i szczerze mówiąc, wszystko, co 
słyszeliście, zapewne jest prawdą. Jednak by położyć kres 
niesprawdzonym pogłoskom, musicie przekonać się sami. Bo też 
„rosse buurt”, jak nazywają ją miejscowi, nie przypomina żadnego
innego miejsca. To gwarantowane.
 

Oczywiście, amsterdamska Dzielnica Czerwonych Latarni, o 

czym każdy wie, jest właśnie tą, gdzie kobiety wszelkich 
narodowości demonstrują swoje wdzięki w obwiedzionych 
czerwienią okiennych boksach, a niejedna z nich gotowa jest 
zaoferować w prywatnej kabinie coś więcej niż „peepshow” dla 
uczniaków. Inne powszechnie znane obrazki to gromady mężczyzn 
– młodych i starych; trzymające się za ręce zszokowane pary, które
coś sobie pokazują palcami; rozchichotane grupki dziewczyn 
świętujących wieczór panieński; całe autobusy japońskich 
turystów z aparatami i kamerami (byle niewycelowanymi w stronę 
prezentujących się kobiet – surowy zakaz!). Wszystko to 
dostatecznie dowodzi, że Dzielnica Czerwonych Latarni zasługuje 
na to, by ją obejrzeć. A może nawet tu i tam zajrzeć.
 

Wpiszcie do wyszukiwarki Google nazwę „Amsterdam”, a ta

background image

właśnie informacja turystyczna będzie jedną z pierwszych (spośród
wielu), które zostaną wam zaoferowane. To strona komercyjna, 
zarabiająca na reklamach hoteli w Dzielnicy Czerwonych Latarni.
 

Amsterdam szczyci się – i całkiem słusznie – swoim w pełni 

liberalnym, tolerancyjnym nastawieniem uwzględniającym fakt, że 
entuzjazm dla prostytucji, miękkich narkotyków czy pornografii to 
ludzka rzecz. Więc zamiast uznawać je za niezgodne z prawem, 
owo nadzwyczaj szczere miasto niczego nie ukrywa. To, co 
widzicie, jest z reguły tym, co dostajecie. Cieszcie się więc 
uczciwością, jakiej nie znajdziecie nigdzie indziej.
 

Powiedzcie mi, proszę, czy „uczciwość” jest słowem, które 

wam w tym kontekście odpowiada? Jak „uczciwe” waszym 
zdaniem było to, co spotkało Susannę, Mardeę albo mnie? Och, 
powiecie, przecież to strona komercyjna. Istnieje w sieci, żeby 
sprzedawać Amsterdam turystom, a nie zarobiłaby grosza, gdyby 
mówiła całą prawdę. A może, po prostu może, jeśli się trzyma w 
czymś nos wystarczająco długo, człowiek przestaje przejmować 
się smrodem. Przynajmniej dopóki do portfela płyną banknoty.
 

Ale czy te usprawiedliwienia oddziałują na sam Amsterdam? 

Pewnie oficjalna strona miasta z informacjami dla turystów, I 
Amsterdam, maluje obraz znacznie bliższy prawdy, równie pełen 
skażeń, jak piękna? Cóż, faktycznie tak jest – w pewnym sensie.
 

Centrum Amsterdamu pulsuje życiem: unikalne i dynamiczne.

To jedno z najpiękniejszych, największych, a zarazem najlepiej 
utrzymanych starych centrów miejskich na świecie. Chlubi się ono 
pełnymi charakteru ulicami i zaułkami, fascynującymi kanałami i 
zabytkowymi budynkami. Są tu interesujące kościoły i muzea, 
olbrzymia rozmaitość barów kawowych, restauracji i małych 
sklepików.
 

Dzielnica De Wallen (czyli Nabrzeża) znana jest jako 

Dzielnica Czerwonych Latarni. W tym cieszącym się światową 
sławą miejscu na wielu ulicach można zobaczyć prostytutki.
 

Również z historycznego punktu widzenia De Wallen to 

ważny ośrodek prostytucji: dzielnica została wyznaczona 
prostytutkom do uprawiania ich fachu już w 1413 roku. Ta część 

background image

amsterdamskiego centrum zawsze miała wyjątkowy klimat; była 
mieszaniną tego, co eleganckie i podejrzane.
 

Większość osób słyszała o tutejszej Dzielnicy Czerwonych 

Latarni na długo przed wizytą w Amsterdamie. Niektóre, 
niepozostawiające niczego wyobraźni, stereotypy na jej temat są 
prawdziwe: pełno tu sex shopów, peep showów i burdeli; jest sklep
z wyszukanymi prezerwatywami i muzeum seksu; są prostytutki w 
oświetlonych na czerwono oknach.
 

Sami powiedzcie, czy w tym opisie pobrzmiewają troska i 

niepokój, czy raczej głębokie zadowolenie, że miasto przyciąga 
turystów, a ci napełniają miejską szkatułę, bez względu na 
prawdziwe koszty?
 

Oczywiście, nie jest to cała opowieść. Oficjalna strona 

Amsterdamu, opłacana – o czym należy pamiętać – przez mające 
tam swoją siedzibę firmy i przez społeczeństwo, zawiera również 
potwierdzenie, że w „de rosse buurt” nie wszystko prezentuje się 
tak różowo.
 

A jednak przyznajmy uczciwie: chociaż amsterdamskie 

centrum wygląda romantycznie, jednak zza tego fascynującego, 
nieszablonowego, „wyzwolonego” wizerunku wyziera też inna 
rzeczywistość, której elementem bywa handel ludźmi – 
rzeczywistość wymuszanej prostytucji. Z problemem tym walczą 
władze miasta i Departament Sprawiedliwości.
 

Prostytucja cieszy się w Amsterdamie długą tradycją 

tolerancji. Bezpieczeństwo jest tu sprawą zasadniczą. Oprócz 
zapobiegania prostytucji pod przymusem, chodzi o otwarte, 
uczciwe podejście. Pracownice seksualne mają swój związek 
zawodowy, solidną policyjną ochronę, centrum informacji 
(dostępne również dla gości), częste kontrole i badania, 
profesjonalne standardy.
 

Poznaliście Susannę i Mardeę. Wysłuchaliście Patricii 

Perquin i Kariny Schaapman. Jerrol Martens i Harold van Gelder 
podzielili się z wami swoją wiedzą. W jakim stopniu, waszym 
zdaniem, Amsterdam realizuje obietnicę „otwartego, uczciwego 
podejścia”? Bo moim zdaniem to miasto chce mieć ciastko i zjeść 

background image

ciastko. Chce, abyście myśleli, że przejmuje się kobietami 
sprzedającymi w jego oknach swoje ciała, podczas gdy 
jednocześnie czerpie profity z tego, że co roku zwabia do 
Dzielnicy Czerwonych Latarni miliony turystów. Uważacie, że 
jestem niesprawiedliwa? W połowie tekstu na stronie I Amsterdam 
kryje się wymowna przestroga:
 

Nie wszystko wolno. W Dzielnicy Czerwonych Latarni 

obowiązują określone zasady mające zapewnić bezpieczeństwo 
zarówno prostytutkom, jak i zwiedzającym. Zabrania się 
fotografowania kobiet i zakaz ten jest surowo egzekwowany.
 

Przerwijcie na moment lekturę i zastanówcie się. Byliście 

kiedykolwiek na wycieczce turystycznej chociaż w jednym 
miejscu „swobodnego” świata, gdzie nie pozwalają robić zdjęć? 
Możecie obfotografowywać od zewnątrz pałac Buckingham, Biały 
Dom, Tadż Mahal – niemal wszystko, co wam przyjdzie do głowy. 
Oprócz Dzielnicy Czerwonych Latarni w Amsterdamie. Niby 
dlaczego?
 

Według Harolda van Geldera chodzi o to, by chronić kobiety 

oraz mężczyzn, którzy czerpią z nich zyski.
 

– Nie chodzi tylko o sutenerów, ale też o tutejsze prostytutki. 

Chociaż to legalna praca, jednak moralnie dwuznaczna. Nadal 
objęta jest tabu, nadal istnieje grupa kobiet, które prostytuują się, 
bo w ten sposób zarabiają duże pieniądze albo mają po temu jakieś
inne powody. Jeśli wtargnie tu kamera telewizji ogólnokrajowej, 
może nie spotkać się z entuzjazmem. Kobiety wściekną się i 
powiedzą: „Dlaczego mnie filmujecie? A co z ochroną mojej 
prywatności?” Zgadzam się, że to powinno być dozwolone. 
Towarzysząc dziennikarzom, kilkakrotnie przekonałem się o 
istnieniu tego problemu. Jednak ludzie, którzy tu mieszkają i 
pracują, nie chcą mieć do czynienia z kamerami i aparatami.
 

Jak już mówiłam, Harold van Gelder jest dobrym, uczciwym,

porządnym człowiekiem, ale mówi głupstwa. Byłam uwięziona za 
szybami tych okien i gdybym w ogóle była w stanie o tym 
pomyśleć, z otwartymi ramionami przyjęłabym każdego, kto 
zrobiłby mi zdjęcie i pokazał w angielskiej telewizji. Dlaczego? Bo

background image

może ktoś gdzieś rozpoznałby moją twarz i podjął działania, żeby 
wyciągnąć mnie z tego piekła.
 

Nie, ten zakaz w rzeczywistości wcale nie chroni kobiet; to 

zakaz dla dobra sutenerów. Oni rządzą ulicami „de rosse buurt”. I 
jest tak, jak oni zadecydują. A zadecydowali: żadnych kamer i 
aparatów. Albo prawie żadnych. Prawie. W 2008 roku pewna 
holenderska firma wystartowała ze sprzedażą „unikatowych” 
wycieczek zorganizowanych. Nie zamierzam robić im reklamy, 
podając adres ich strony, ale oto co na niej proponują:
 

„Sekswycieczki pod Czerwoną Latarnię” przeznaczone są 

dla turystów, którzy przyjeżdżają do amsterdamskiej Dzielnicy 
Czerwonych Latarni, żeby uprawiać seks z wcześniej zamówioną 
prostytutką. Oferta obejmuje oprowadzanie po Dzielnicy 
Czerwonych Latarni przez pracownika naszego biura podróży – 
zwiedzanie sex shopów, barów kawowych

[32]

, peepshow aż po 

wizytę u zamówionej prostytutki.
 

Niniejsza strona oferuje unikalną możliwość zamówienia 

dziewczyny, która dokładnie odpowiada twoim preferencjom. Na 
przykład chciałbyś uprawiać seks „na pieska” z blond mamuśką o 
dużych cyckach i okrągłym tyłku? Wypełnij tylko formularz, a my 
to zorganizujemy. Po złożeniu formularza otrzymasz pocztą 
elektroniczną link, abyś mógł potwierdzić rezerwację. 
Potwierdzenie oznacza, że zostałeś dodany do listy oczekujących 
seksturystów. Nasz zespół pracuje nad listą, szukając najlepszych z
możliwych dopasowań.
 

Jednak nas interesuje nie tyle to komercyjne podejście, jak w 

handlu mięsem, co informacja zamieszczona poniżej:
 

Wyszukanie odpowiedniej kandydatki, oprowadzanie i seks z 

prostytutką są bezpłatne, ale w zamian chcemy nakręcić film z 
twojej wyprawy w krainę seksu. To transakcja wymienna. Na 
zakończenie wycieczki turyści otrzymują pamiątkowy upominek; 
po zmontowaniu każdemu zostaje przesłane DVD z jego/jej 
sekswyprawy.
 

Robienie zdjęć nie jest zabronione, to teren publiczny, 

jednakże prostytutki w oknach i sutenerzy nie lubią być 

background image

fotografowani. Respektujemy to, więc bez zgody nie filmujemy 
nikogo z bliska. Aby nie wywoływać kłopotów, używamy torby z 
sekretnym otworem, w której trzymamy ukrytą kamerę. Oczywiście,
zamówione prostytutki wiedzą, że będziemy je filmować. Jest to 
ustalane już na wstępie.
 

Jak widać, filmowanie albo fotografowanie w Dzielnicy 

Czerwonych Latarni bywa niedozwolone tylko wówczas, kiedy ma
służyć pokazaniu prawdy, lecz przestaje stanowić problem, gdy 
pomaga zarobić jeszcze więcej pieniędzy na wykorzystywaniu 
ciała kobiety. Podwójne standardy? To jest właśnie Amsterdam.
 

Nie czuję nienawiści do Holandii ani do Holendrów. 

Naprawdę nie. Twierdzę jednak, że mimo wszystkich pięknie 
brzmiących zapewnień o tolerancji i poszanowaniu praw 
człowieka, rzeczywistość w tutejszym przemyśle erotycznym 
stanowi całkowite przeciwieństwo idei wolnych, szczęśliwych 
prostytutek, która doprowadziła polityków tego kraju do 
zalegalizowania nierządu. I wiecie co? Oni doskonale o tym 
wiedzą. Ludzie, którzy uchwalili prawo sankcjonujące sprzedaż 
kobiecych ciał, burdele, gdzie te kobiety tkwią w pułapce i 
działalność sutenerów podstępem albo przemocą zmuszających 
swoje ofiary do pracy w oszklonych witrynach – a więc wszyscy ci
ludzie wiedzą, że został osiągnięty tylko jeden istotny rezultat: 
wzrost obrotów w handlu żywym towarem.
 

Skąd ta pewność? Bo Werner ten Kate mówi:

 

– W roku 2000 sądziliśmy, że opowiadając się za bardziej 

liberalnym podejściem do prostytucji, wyplenimy handel żywym 
towarem. Tymczasem okazało się, że nic podobnego. Naprawdę 
tak myśleliśmy, ale wszystko potoczyło się na opak.
 

Jeśli ktoś zna prawdę, to jest to Werner ten Kate, oskarżyciel 

publiczny do spraw zwalczania handlu ludźmi i przemytu ludzi 
przy holenderskim rządzie.
 

Jeszcze dwa lata temu Werner wierzył, że holenderska 

polityka odniosła sukces i sprzedaż seksualnych niewolnic do 
Holandii została powstrzymana. A potem na jego schludne, 
uporządkowane biurko trafiły pewne akta. W nagłówku widniało 

background image

nazwisko Saban Baran.
 

Pamiętacie jeszcze zdjęcia, od których zaczęła się ta książka 

– cztery kadry z kamery przemysłowej na lotnisku Schiphol i 
policyjne fotografie pobitej młodej dziewczyny? To właśnie one 
były przypięte po wewnętrznej stronie teczki z aktami. I Werner 
ten Kate już wiedział, że wyidealizowany sen o legalnej prostytucji
musi lec w gruzach.
 

Saban Baran oraz jego brat, Hassan, byli – są – obywatelami 

tureckimi. I chociaż jako Turcy nie mieli na terenie Unii prawa do 
pracy, zdołali w Niemczech i Holandii otworzyć i prowadzić 
seksbiznes przynoszący miliony euro. Przy czym nie chodziło o 
jakieś zakazane, pokątne przedsięwzięcie. W obydwu krajach 
bracia działali w ramach legalnego, koncesjonowanego przemysłu 
erotycznego. Trudno też mówić o małej skali. Na Baranów, którzy 
na wysokich szczeblach organizacyjnych zatrudnili swoją matkę i 
siostrę, pracowało ponad sto trzydzieści prostytutek, nieustannie 
monitorowanych i kontrolowanych przez dziesiątki ulicznych 
„tajnych agentów”.
 

– Gang składał się z około pięćdziesięciu osób, ale jego trzon

stanowiło dziesięciu członków. W całe przedsięwzięcie 
zamieszanych było jakieś sto dwadzieścia– sto pięćdziesiąt kobiet. 
I kupa pieniędzy. Z naszych obliczeń wynika, że w ciągu mniej 
więcej sześciu lat Baranowie zarobili osiemnaście do 
dziewiętnastu milionów euro – ujawnił Werner ten Kate.
 

Pomyślcie o tych liczbach: osiemnaście albo dziewiętnaście 

milionów. Nawet przy najbardziej ostrożnych szacunkach oznacza 
to, że każda z prostytutek, kontrolowanych przez gang Sabana, 
musiała uprawiać seks z co najmniej pięciuset mężczyznami 
rocznie. Możecie to sobie wyobrazić? Wyobraźcie sobie pięćset 
osób, które korzystają z waszego ciała w ciągu roku, a potem 
kolejnych pięćset w roku następnym i znowu pięćset w kolejnym. 
Naprawdę wierzycie, że te kobiety (że jakakolwiek kobieta) 
robiłyby to z własnej woli? Oczywiście, nie – bo to nieprawda.
 

Działając na oczach wszystkich, bracia Baranowie 

przemycali do Holandii dziewczyny z całej Europy Wschodniej. 

background image

Kupowali również „żywy towar” od innych sutenerów. I zmuszali 
do sprzedawania się w legalnych dzielnicach czerwonych latarni. 
Właśnie w tych miejscach, gdzie policyjny nadzór miał być 
szczególnie rygorystyczny.
 

A w jaki sposób te kobiety zmuszali? Zapytajcie Wernera ten 

Kate.
 

– Baranowie traktowali swoje ofiary bardzo brutalnie. 

Dziewczyny były bite i dla zamaskowania stłuczeń trzymane w 
zimnej wodzie, dopóki nie zeszła opuchlizna. Mogę pani pokazać 
zdjęcia prostytutek, które nie zrobiły tego, czego gang od nich 
żądał. Znalezione przez policję następnego ranka, miały podbite 
oczy i naprawdę paskudne obrażenia. Ale tak straszliwie się bały, 
że natychmiast znów zaczęły pracować dla Baranów.
 

Mózgiem całej operacji był Hassan Baran. Saban 

wprowadzał w życie pomysły i egzekwował ich wykonanie metodą
„na siłę”, jak opisują go akta, które leżały na biurku Wernera ten 
Kate. Akta, zawierające pięćdziesiąt tysięcy oświadczeń i 
transkrypcje całych godzin podsłuchanych rozmów telefonicznych,
przedstawiają jeden po drugim wypadki brutalnego pobicia. Saban 
Baran wielokrotnie walił głową jednej z ofiar w drzwi, dopóki nie 
złamał jej nosa, ponieważ dziewczyna odmawiała – na początku – 
prostytuowania się. Innym razem została zaatakowana przez gang 
metalowymi kijami baseballowymi, bo nie zarobiła wystarczająco 
dużo pieniędzy.
 

Werner ten Kate wyjmuje z akt fotografie i wyjaśnia dalej:

 

– Te są z kamery na lotnisku. Pokazują kobietę, która 

próbowała się stąd wyrwać. Dotarła na Schiphol, gdzie chciała 
złapać jakiś lot do domu. Saban Baran to ten zwalisty mężczyzna, 
który do niej podchodzi. Przytrzymuje ją i nie pozwala uciec. A 
tutaj ta sama dziewczyna na fotografiach z komisariatu. Wyraźnie 
widać, co Baran jej zrobił– te wszystkie siniaki, cała twarz w 
śladach pobicia. Naprawdę bardzo brutalnego pobicia.
 

Ale nie tylko katowanie miało miejsce. Ofiary Barana były 

zmuszane do tanich zabiegów powiększania piersi i uwydatniania 
warg, żeby wzrosła ich atrakcyjność w oczach mężczyzn, którzy 

background image

mijali oświetlone neonami okna. A dla gwarancji, że inni sutenerzy
nie ukradną mu jego „towaru”, Baran tatuował dziewczynom na 
plecach markę gangu.
 

Kobiety, które zaszły w ciążę, musiały poddać się aborcji. 

Jeśli odmówiły, Baran straszył, że „wykopie im bachory z 
brzuchów”. Na dodatek gang groził śmiercią nie tylko kobiecie, 
która by próbowała ucieczki, ale również jej rodzinie, gdzieś w 
Rumunii, Mołdawii czy Czechach.
 

Sami powiedzcie: jeśli to nie jest niewolnictwo, to co 

takiego? I powiedzcie też: jakim cudem takie rzeczy mogły dziać 
się przez trzy lata – trzy lata w legalnych, koncesjonowanych 
burdelach – żeby policja niczego nie zauważyła?
 

– Ta sprawa zmieniła nasze nastawienie wobec całego 

problemu – ciągnie Werner ten Kate. – Prawdę mówiąc, przedtem 
w ogóle nie rozważaliśmy go w takich kategoriach. Ale to była 
przemoc, a jej skala w miejscach, gdzie wszystko miało być dobrze
uregulowane, kazała nam uwierzyć, że zalegalizowana prostytucja 
w istocie przyczynia się do handlu seksniewolnicami, zamiast go 
powstrzymywać. Trzy miasta, w których działali Baranowie: 
Amsterdam, Utrecht i Alkmaar, mają stosunkowo duże strefy 
prostytucji, co bardzo ułatwiło gangowi dostarczanie tam kobiet.
 

Z powodu tej sprawy odkryliśmy, że sześćdziesiąt do 

siedemdziesięciu procent prostytutek jest zmuszane do pracy w 
legalnych miejscach nierządu, co całkowicie zmieniło nasz 
stosunek do tej kwestii. W obecnym momencie uważamy, że ten 
liberalny system okazał się przesadzony i pora trochę cofnąć zegar.
 

Im dłużej słuchałam o tureckim gangu, tym więcej myślałam 

o czasach, które spędziłam w amsterdamskiej Dzielnicy 
Czerwonych Latarni. Przez pierwszego handlarza ludźmi zostałam 
sprzedana jugosłowiańskiej szajce, bardzo przypominającej 
rodzinę Baranów. Oni też chętnie brali się do bicia, żeby utrzymać 
„swoje kobiety” w ryzach. Ale było coś jeszcze, informacja ukryta 
na dnie teczki z dokumentami. Przywódca Jugosłowian, który 
kupczył moim ciałem, posiadał i prowadził jeden z 
amsterdamskich koncesjonowanych „barków kawowych” – takich,

background image

gdzie legalnie sprzedaje się turystom marihuanę i haszysz. Tym 
sposobem handlował również kokainą i ostatecznie doprowadził 
do tego, że uzależniłam się od cracku. W akcie oskarżenia Sabana 
Barana – bo człowiek ten w końcu został aresztowany i 
postawiony przed sądem – wspominane jest, że bracia Baranowie 
posiadali przynajmniej jeden „barek kawowy” (oprócz sex shopów
i burdeli).
 

Przyjrzyjmy się temu aktowi oskarżenia. Przyjrzyjmy się 

zakresowi przestępstw, jakich dopuszczał się Saban Baran: handel 
ludźmi w celach nierządu, wymuszenia, napaść kwalifikowana, 
gwałt, handel narkotykami, przewodzenie kryminalnej organizacji 
i usiłowanie morderstwa. A wszystko to w oparciu na 
zalegalizowanej prostytucji i w związku z nią.
 

Przypadek Barana, mogą twierdzić niektórzy, właśnie 

dowodzi, że ten system ostatecznie pozwala wyłapać brutalnych 
sprzedawców seksniewolnic. Z naciskiem na słowo „ostatecznie”. 
Prawdą jest też, że sąd skazał braci Baranów oraz ich gang na 
wyroki do piętnastu lat więzienia, chociaż w związku z osobliwym
holenderskim zwyczajem prawnym, by nie ujawniać tożsamości 
skazanych przestępców, mielibyście poważny kłopot z uzyskaniem
tej informacji. Ale to jeszcze nie koniec historii – nie, absolutnie 
nie koniec.
 

Saban Baran miał spędzić za kratkami siedem i pół roku oraz 

zapłacić sto tysięcy euro w zamian za kolejny rok odsiadki. Ale w 
holenderskich więzieniach dozwolone są wizyty współmałżonków,
a nawet można zawrzeć związek małżeński. Jedna z prostytutek 
Barana odwiedziła go w więzieniu, wzięła udział w ceremonii 
ślubnej i uprawiała z nim seks. Łatwo zgadnąć, co wydarzyło się 
potem.
 

We wrześniu 2009 roku na świat przyszło dziecko, a Saban 

Baran złożył podanie o „przepustkę okolicznościową”, by 
odwiedzić swojego nowo narodzonego potomka. Ponieważ to 
Holandia, sąd w Arnheim, mimo zastrzeżeń policji i prokuratury, 
wydał zgodę na przepustkę. Sabanowi Baranowi, skazanemu za 
handel ludźmi, brutalne sutenerstwo i handel nielegalnymi 

background image

narkotykami, pozwolono przekroczyć więzienną bramę na 
podstawie obietnicy, że wróci następnego dnia. Oczywiście, nie 
wrócił, tylko uciekł do Turcji, która dogodnie nie ma z Holandią 
umowy o ekstradycji. Ostatnio był widziany w roli szefa „nocnego 
klubu” w Antalyi, znanym kurorcie na Riwierze Tureckiej.
 

Im więcej myślałam o Sabanie Baranie, tym częściej 

przypominał mi się ktoś inny – ktoś, kto znajdował się ponad 
półtora tysiąca kilometrów od Amsterdamu. Ktoś, kogo już 
spotkaliśmy, wy i ja.
 

Alexandr „Szałun” Kovali będzie gnił w obskurnym 

mołdawskim więzieniu przez kolejne osiemnaście lat. Mołdawia – 
najbiedniejsze państwo w Europie, które boryka się z problemem 
utrzymania policji, nie wspominając już o oczyszczaniu jej z 
korupcji – zdołała wsadzić za kraty ważnego międzynarodowego 
handlarza żywym towarem, który wywoził z kraju kobiety na 
sprzedaż.
 

A Saban Baran może przechadzać się po plażach Antalyi, 

swobodny jak ptak, bo Holandia – jeden z najbogatszych 
europejskich krajów, ze specjalnymi siłami policyjnymi, 
przeznaczonymi do wykrywania sprzedawców i importerów kobiet
– pozwoliła mu odejść wolno.
 

Więc powiedzcie sami: które z tych dwóch państw traktuje 

poważniej handel ludźmi w celach nierządu?
 

Nie trzeba być ofiarą seksualnego niewolnictwa, nie trzeba 

przechodzić gehenny, której doświadczyłam, żeby zauważyć prostą
ekonomiczną zasadę. Gdzie jest popyt, tam będzie podaż. I jedyne,
co osiągnięto przez legalizację prostytucji, to lepszą przykrywkę 
dla handlu żywym towarem. Nie musicie przyjmować tej opinii 
ode mnie. Przyjmijcie ją od Jerrola Martensa, człowieka, który 
kieruje organizacją zbierającą dane na temat handlu ludźmi.
 

– Wszyscy wiedzą, że Holandia słynie ze swoich dzielnic 

czerwonych latarni, które znajdują się w różnych miastach kraju, 
nie tylko w Amsterdamie. Mamy okna czerwonych latarni, 
burdele, prywatne domy publiczne, sauny, salony masażu, kluby 
dla par, kluby dla par wymieniających się partnerami. Wszędzie 

background image

tam prostytucja jest dozwolona, co oznacza, że we wszystkich tych
miejscach istnieje zapotrzebowanie na młode dziewczyny. 
Uważam, że handlarze ludźmi wykorzystują nasz system, by 
dostarczać je z innych krajów. Z powodu otwartych granic w 
obrębie Unii dowożą do nas swój „towar” samochodami, 
autokarami, drogą powietrzną i morską… na wszelkie możliwe 
sposoby.
 

Odbywa się to jawnie, więc przy naszym prawie łatwo im 

importować kobiety, a kiedy mają je już tutaj, mogą nadużywać 
systemu i handlować nimi dalej. Faktycznie Holandia jest 
kluczowym punktem sprzedaży kobiet do innych części Europy.
 

Nie mogłabym ująć tego lepiej.

 

Jednak zanim opuścimy Holandię i jej dzielnice czerwonych 

latarni z koncesjonowanym, zgodnym z prawem seksualnym 
niewolnictwem, chcę, żebyście poznali jeszcze jedną osobę. To 
John Miller, który aktualnie nie przebywa w Niderlandach, ale zna 
je – och, zna aż za dobrze. Do roku 2008 John Miller był 
czołowym na świecie urzędnikiem do spraw zwalczania 
niewolnictwa. Pracował dla prezydenta Stanów Zjednoczonych, 
kierując globalnymi działaniami, wymierzonymi w handel ludźmi.
 

Podczas naszej podróży jeszcze przyjrzymy im się bliżej, ale 

już teraz powinniście sobie uświadomić, że w ogóle mają one 
miejsce dlatego, że John Miller spierał się, argumentował i 
walczył, naciskał i błagał, dopóki amerykański rząd go nie 
posłuchał. I jakie miejsce Miller odwiedził jako jedno z 
pierwszych? Amsterdam.
 

– Chodziłem do Dzielnicy Czerwonych Latarni. 

Obserwowałem mężczyzn w skórzanych kurtkach, którzy 
wystawali pod tymi oknami i liczyli wchodzących, dla pewności, 
że dostaną cały zysk. Wiem, co widziałem: to było seksualne 
niewolnictwo. I słyszałem, co mówiły holenderskie władze o tym, 
że zalegalizowana prostytucja położy kres handlowi ludźmi.
 

Widzi pani, Holendrzy wierzą, że są bardzo postępowi i w 

ten sposób ją unormują. Ciekawe, że to dokładnie takie samo 
podejście, jakie mieli w XVII wieku, kiedy handel żywym 

background image

towarem sięgał szczytu. Wówczas chlubili się tym, że używają 
najzdrowszych statków do przewozu niewolników: z najlepszą 
wentylacją, najlepszymi racjami żywności, najlepszymi 
materacami, a w dodatku zapewniali niewolnikom lekarzy. 
Wszystko to prawda, ale niewolnictwo rozwijało się na potęgę i 
cała ta gadanina o normach była tylko wymówką, aby uniknąć 
abolicji.
 

W odniesieniu do seksualnego niewolnictwa, jak uważam, 

nie zdarzyło się nic poza tym, że rząd holenderski został jakimś 
„nadsutenerem”.

background image

 Furia

 

Jestem zła. Jestem w domu – już z dala od smutku Mołdawii,

z dala od uprzemysłowionego gwałtu na kobietach w europejskim 
legalnym seksprzemyśle. Jestem w swoim mieszkaniu, w 
spokojnym, nudnym Gateshead. I jestem zła. Gdzieś głęboko 
wewnątrz dudni furia.
 

Może myślicie, że to to, co wspólnie widzieliśmy, 

wspomnienie losu kobiet, które spotkaliśmy i mężczyzn, którzy je 
ciemiężyli, tak bardzo mnie gniewa? Jasne, oczywiście. Mam 
nadzieję, że wy też byliście wstrząśnięci. Ale nie Kiszyniów ani 
nie amsterdamska Dzielnica Czerwonych Latarni sprawiły, że 
wpadłam w furię, tylko artykuł w brytyjskiej prasie.
 

„Guardian”, szczerze mówiąc, nie należy do moich 

tradycyjnych lektur – zwykle nie kupuję gazet dużego formatu. Ale
wiem, że to jeden z najlepszych i najbardziej odpowiedzialnych 
dzienników w kraju. Co jeszcze pogarsza sprawę.
 

PROSTYTUCJA I HANDEL ŻYWYM TOWAREM – 

ANATOMIA PANIKI MORALNEJ

[33]

 

Nick Davies

 

październik, 2009

 

Jest coś znajomego w zalewie dezinformacji na temat handlu 

żywym towarem na terenie naszego kraju. Napływa ona dokładnie 
tymi samymi kanałami, co notorycznie szerzący się zalew plotek na
temat broni Saddama Husajna. W historiach o brytyjskim handlu 
ludźmi dla celów nierządu wnioski naukowców, którzy zajmują się 
tą kwestią, potraktowane zostały podobnie jak powściągliwe 
raporty analityków ze służb wywiadowczych, którzy badali sprawę 
irackiej broni – czyli pozbawione rezerwy, rozciągnięte do 
najbardziej alarmujących znaczeń i rzucone opinii publicznej.
 

Podchwyciły je media i rozdmuchały w opowieści, 

background image

potraktowane jako wiarygodne źródła przez polityków, którzy z 
kolei dostarczyli cytatów do jeszcze bardziej mylących artykułów.
 

W obydwu przypadkach cykl ten napędzali polityczni 

oportuniści i grupy realizujące swoje ukryte interesy. Jeśli chodzi o
handel żywym towarem, rolę neokonserwatystów i irakijskich 
uchodźców odegrało egzotyczne przymierze ewangelickich 
chrześcijan i feministycznych aktywistek trzymających się tej 
wersji, aby osiągnąć większy cel – zmianę nie ustrojową, a 
prawną: całkowite zniesienie prostytucji. Historia o handlu ludźmi
w celach nierządu to modelowy przykład dezinformacji.
 

Saddam Husajn? Dezinformacja? Polityczni oportuniści? Czy

to wszystko ma jakikolwiek związek – nie mówiąc już o wiernym 
opisie – z losami kobiet, które poznaliśmy? Pracownic 
birminghamskich burdeli Carla Pritchetta? Biednych, 
zdezorientowanych Nigeryjek cierpiących niewolę w „salonach 
masażu” i „saunach” całej Irlandii? Dziewczyn zbyt przerażonych, 
by zrobić coś ze swoją trudną sytuacją, gdyż zostały poddane 
rytuałom voodoo. Rytuałom, które wam czy mnie mogą wydawać 
się absurdem, ale dla nich były bardzo realne.
 

Moralna panika? Panika całkiem rzeczywista. Prawdziwy, 

być może paraliżujący, strach. Ale „moralna panika”, fantazja 
wydumana przez chrześcijan i feministki? Do licha, jak ktokolwiek
– zwłaszcza odpowiedzialna, poważna redakcja – może drukować 
takie bzdury?
 

A dalej było jeszcze gorzej.

 

Opublikowane niedawno wyniki badań doktora Nicka Mai z 

London Metropolitan University potwierdzają, że – wbrew 
powszechnej opinii – większość prostytutek obcego pochodzenia 
wybrała sobie to zajęcie jako źródło „godnych warunków życia; 
aby zwiększyć swoje szanse na lepszą przyszłość, jednocześnie 
radykalnie poprawiając warunki życia własnych rodzin w 
ojczystych krajach”.
 

Po przeprowadzeniu szczegółowych wywiadów ze 100 

imigrantkami trudniącymi się prostytucją, dr Mai stwierdza: „Dla 
większości z nich praca w branży erotycznej była sposobem 

background image

uniknięcia wyzysku, którego doświadczały w swoich poprzednich, 
niezwiązanych z seksem, miejscach zatrudnienia”.
 

Przeczytajcie to sobie raz jeszcze. Powoli. A teraz spróbujcie 

dopasować frazy „godne warunki życia” i „lepsza przyszłość” do 
doświadczeń kobiet, które poznaliśmy jako importowane do 
Wielkiej Brytanii seksualne niewolnice. Potraficie to zrobić? Bo ja 
nie – za cholerę nie potrafię.
 

Bynajmniej nie wątpię, że jakieś kobiety przyjeżdżają tutaj 

(tak samo jak do Holandii, Hiszpanii lub Niemiec) specjalnie w 
tym celu, by sprzedawać swoje ciała. Jak również jestem pewna, 
że dla tych kobiet zarabiane w Anglii pieniądze – o ile nie zabiera 
ich sutener – to o wiele więcej niż dochody w biednym kraju, na 
przykład w Mołdawii. Ale ja byłam dziwką. Setki, setki mężczyzn 
pieprzyły mnie za opłatą, więc wyjawię wam, „Guardianowi” i 
temu badaczowi z uniwersytetu pewną prostą prawdę. Z własnej 
czy nie z własnej woli, nie ma nic godnego w tym, że człowiek 
musi otwierać usta albo rozkładać nogi dla każdego, kto ma 
odrobinę zbędnej kasy. Nie ma żadnej przyszłości w tym, że wasze
ciało jest wykorzystywane raz za razem, dzień po dniu, dzień po 
dniu. Mit szczęśliwej prostytutki – bo właśnie on został tu 
wyczarowany – jest niczym innym, tylko mitem.
 

Tak, jestem zła.

 

Myślałam, słowo daję, myślałam, że w Wielkiej Brytanii 

mamy to już za sobą. A jednak najwyraźniej nie. Więc chyba 
musimy znowu zerknąć, co się dzieje w naszych miastach i 
miasteczkach; co się dzieje całkiem jawnie na naszych ulicach. I 
znowu musimy posłuchać.
 

Ale zacznijmy od Irlandii. Dokładnie tak jak u nas, nikt nie 

ma pojęcia, ile pracuje tam prostytutek. Wiemy tylko, że niektóre 
uprawiają nierząd wbrew własnej woli: zostały do tego kraju 
sprzedane przez stosujące przemoc gangi. Skąd ta pewność? Z 
powodu niejakiego Florina Nicolae Ghinei, oto skąd.
 

Florin Nicolae Ghinea to krzepki, solidnie wytatuowany 

rumuński gangster. W swoim kryminalnym dorobku ma brutalne 
napaści i pranie brudnych pieniędzy, a kontakty z innymi 

background image

bandyckimi organizacjami rozbudował nie tylko w rodzinnych 
stronach, ale też za granicą. Rumuńska policja opisuje go jako 
„wyjątkowo agresywnego lidera grupy”.
 

Ghineę aresztowano po raz pierwszy w Nicei w 2003 roku. 

Dzięki wytrwałej pracy śledczej francuskiej policji udało się 
wykazać, że przez poprzednie trzy lata bandyta organizował 
przemyt prostytutek z Europy Wschodniej do Hiszpanii i Francji. 
Nicejski sąd skazał Rumuna na siedem lat za sutenerstwo i handel 
żywym towarem. Po krótkim pobycie we francuskim więzieniu 
Florinowi Nicolae Ghinei pozwolono odsiedzieć resztę wyroku we 
własnym kraju.
 

Rumuńskie więzienia muszą być nieco mniej restrykcyjne niż

w innych częściach Europy, bo Ghinea zdołał kontynuować swoje 
interesy. Organizował mianowicie dostawy jeszcze młodszych 
kobiet z Europy Wschodniej, z taką tylko różnicą, że teraz 
dziewczyny wysyłane były do pracy w burdelach Dublina i 
Galaway. Przez cały czas Florin Nicolae Ghinea kierował tym 
przedsięwzięciem ze swojej celi, dysponując stale świeżymi 
danymi na temat sprzedawanych kobiet, dostaw „towaru” i 
zysków.
 

Kiedy wyszedł z więzienia, odsiedziawszy zaledwie pięć lat, 

jego interesy znajdowały się w stanie rozkwitu. Faktycznie 
rozrosły się na tyle, że przyciągnęły uwagę wydziału do spraw 
zwalczania przestępczości zorganizowanej policji w Ploeszti. 
Pomiędzy rokiem 2008 a styczniem roku 2009 wydział gromadził 
dokumentację na temat działalności gangu w całej Europie: 
cyberprzestępstw, handlu ludźmi w celu wykorzystania 
seksualnego, prania brudnych pieniędzy, szantażu, kradzieży, 
oszustw i porwań.
 

W kwietniu 2009 roku, podczas wspólnej operacji z policją 

irlandzką, przeprowadzono nalot na jedenaście domów i natrafiono
na dziesięć młodych kobiet, które zostały opisane jako „modelowo 
atrakcyjne”. Znalezione w Rumunii kobiety właśnie wróciły z 
Irlandii, gdzie były zmuszane do sprzedawania się w kilku 
powiązanych ze sobą burdeli.

background image

 

Czy to wygląda na „panikę moralną”? Czy raczej na coś 

dobrze nam już znanego: brutalni gangsterzy w komercyjnych 
burdelach traktują młode kobiety jak niewolnice?
 

A co się dzieje na północ od granicy? Pojedźmy autostradą 

N1 z Dublina do Belfastu. I poznajmy Rong Chen.
 

W lipcu 2012 roku Chen – która mieszkała w przyjemnym 

miasteczku Kidderminster, położonym na skraju jednego z 
najpiękniejszych angielskich lasów – została skazana na karę 
siedmiu lat więzienia za sprzedaż kobiet z Chin do Irlandii 
Północnej i zmuszanie ich do prostytuowania się pod groźbą 
morderstwa.
 

Chen łowiła swoje ofiary za pomocą ogłoszeń w chińskiej 

prasie, obiecując im stosunkowo dobrze płatną pracę w charakterze
opiekunek do dzieci w Irlandii Północnej. Zamiast tego 
dziewczyny zabierane były do obskurnych mieszkań, a stamtąd 
rozwożone do co najmniej pięciu burdeli: w Belfaście, Newry 
(hrabstwo Down) i Londonderry. Chen opowiadała, że jej mąż jest 
przywódcą chińskiej triady, straszyła kobiety najdalej posuniętą 
przemocą i przechwalała się swoją nietykalnością, którą miały jej 
gwarantować kontakty na najwyższych szczeblach policji. Przy 
czym część tego była prawdą. Oprócz Chen na ławie oskarżonych 
zasiedli jej mąż, Jason Hinton, oraz Simon Dempsey, dawny 
policjant z Irlandii Północnej. Hinton został skazany na prace 
społeczne; Dempsey trafił do więzienia na dziewięć miesięcy.
 

Sędzia Justice Stephens powiedział Chen, że traktowała 

samopoczucie swoich ofiar, jakby to było „coś bez znaczenia”:
 

– Wykorzystywała pani i poniżała kobiety, traktowała je 

niczym towar, który daje korzyści finansowe, bez względu na to, 
jaki to wywierało wpływ na nie i na ich życie. W grę wchodził 
gwałt, bo pani, Rong Chen, zmusiła do prostytucji cztery z kobiet, 
które pracowały w tych burdelach.
 

Potraficie sobie wyobrazić przerażenie młodziutkich Chinek, 

które uwierzyły w kłamstwo, że będą pracować z dziećmi, a potem
zostały zmuszone – pod groźbą przemocy – do uprawiania seksu 
za pieniądze? Ja potrafię: właśnie to mi się przydarzyło, co do joty.

background image

 

Jeden z ubocznych skutków uwolnienia się od przeszłości – 

rzucenia metadonu i alkoholu, pokonania wirusowego zapalenia 
wątroby – polegał na tym, że wreszcie mogłam stawić czoło 
lekturze wszystkich reakcji na moją historię. I było to zupełnie 
niezwykłe przeżycie. Ogromna większość z was, którzy 
znaleźliście wolną chwilę, by napisać o tym, co przeczytaliście – a 
chodzi tu o setki czytelników – okazała mi cudownie dużo serca. 
Mimo wszystkich twardych dowodów mojego złego postępowania,
list za listem wypełniały dobroć, współczucie, miłość. Nigdy nie 
zdołam wystarczająco wam podziękować ani ująć w słowa, ile 
wasza życzliwość dla mnie znaczyła. Świadomość, że tylu ludzi 
przejmuje się dostatecznie, by tak pozytywnie reagować, jest 
jednym z fundamentów wspierających mój powrót do zdrowia.
 

Oczywiście, byli i tacy, którzy powątpiewali w moją 

opowieść i, podobnie jak autor artykułu w „Guardianie”, nie umieli
albo nie chcieli uwierzyć, że niewinna młoda dziewczyna z Anglii 
mogła zostać oszukana, porwana i sprzedana do szamba 
amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni. Niezależnie od 
tego, jak bardzo mnie te uwagi – czasem dość obcesowe – zraniły, 
nie winię ich autorów. Fakty są następujące: Johna Reece’a, 
mężczyznę, który pierwszy oszukał mnie i sprzedał w seksualną 
niewolę, sąd uznał za winnego, to sprawa publicznie znana. Ale 
wiem, że trudno jest zrozumieć, a co dopiero pogodzić się z tym, 
że tak daleko posunięta deprawacja naprawdę się zdarza. Więc ze 
względu na tych, którzy mieli wątpliwości – i dla tych, którzy 
pomagali mi w naszej podróży – musimy jeszcze kogoś poznać.
 

Anthony Harrison przybył do Anglii w kwietniu 2003 roku. 

Zjawiwszy się na Heathrow, twierdził, że pochodzi z Liberii, 
zachodnioafrykańskiego państwa powstałego w XIX wieku jako 
kolonia dla wyzwolonych niewolników. W rzeczywistości 
przyjechał z Nigerii i był członkiem liczącego się tam gangu, który
dostarczał „żywy towar” z Afryki do Europy. Mimo odrzuconego 
podania o azyl, Harrison zdołał jakoś pozostać w Wielkiej Brytanii
i – pod jednym z kilku fałszywych nazwisk, jakich używał – 
znaleźć posadę dozorcy w London Borough of Newham.

background image

 

Jednak prawdziwym zajęciem Nigeryjczyka był handel 

ludźmi. W działającym już biznesie Harrison przejął sektor 
brytyjski i dla swoich pierwszych ofiar zorganizował wysyłkę do 
Londynu. Wydostanie z nich tego, o czym zaraz przeczytacie, 
zajęło policji dwa długie lata. Dwa lata, w ciągu których 
dziewczyny tak bardzo się bały, że nie chciały prawie nic 
powiedzieć.
 

Jedna z nich miała lat czternaście, a druga szesnaście. Nie 

mogę podać wam ich imion i nazwisk, bo – całkowicie słusznie – 
obie objęte są teraz ochroną. Będziemy więc używać tylko 
określeń „Dziewczyna A” i „Dziewczyna B”. Bardzo młodziutkie i
bezbronne, ofiary Harrisona mieszkały w małych wioskach w Edo,
jednym ze stanów Nigerii, położonych w głębi lądu. Dziewczynę A
wychowywał wuj. Maltretował ją i wykorzystywał seksualnie. 
Dziewczyna B w niemowlęctwie została porzucona nad rzeką, 
gdzie znalazł ją pewien człowiek i przyjął pod swój dach, ale 
traktował jak „wołu roboczego” i często bił.
 

Po tak smutnych początkach życia nastolatki zostały – przy 

pomocy miejscowego kapłana juju – sprzedane do uprawiania 
prostytucji. Chociaż może nam się to wydawać dziwne, juju 
stanowi ważny składnik kultury zachodnioafrykańskiej i jest 
szczególnie rozpowszechnione w nigeryjskim stanie Edo. 
Mieszkańcy tamtejszych wiosek wyznają juju, podobnie jak inne 
religie, w tym chrześcijańskie. W przypadku choroby, śmierci albo 
kiedy bliskich dotknie jakieś duże nieszczęście, ludzie wierzą, że 
ktoś użył mocy juju i rzucił na nich klątwę.
 

Gang Anthony’ego Harrisona żerował właśnie na tym 

pierwotnym lęku.
 

Dziewczyna A przecierpiała rytuał, podczas którego była 

rozbierana i kaleczona żyletką, żeby dało się zebrać krew. Ogolono
jej owłosienie na ciele i kazano leżeć godzinami nago w 
zamkniętej trumnie. A potem zmuszono ją do przełknięcia 
surowego serca kurczaka.
 

Dziewczyna B została zabrana nad rzekę, gdzie musiała zjeść

glinkę i przyjąć od kapłana kamień podany z ust do ust. Dostała też

background image

czarne mydło, żeby się nim umyć i surowe kurze jajko do 
spożycia. Wszystkie obrzędy miały jeden wspólny cyniczny cel: 
wpojenie tym dwóm bardzo bezbronnym ofiarom jak największej 
dawki grozy i wmówienie im, że nie mogą się wyłamać ani nikogo
poinformować o tym, co się z nimi dzieje.
 

Dziewczyna A została sprzedana do Wielkiej Brytanii w maju

2009 roku. Zgodnie z instrukcjami, zgłosiła się do mieszkania 
Anthony’ego Harrisona, a on natychmiast uwięził ją na sześć dni. 
W tym czasie załatwił dla niej fałszywe dokumenty, telefon 
komórkowy i bilet na samolot do Hiszpanii. Dostarczył jej również
„scenariusz”, według którego miała odpowiadać na ewentualne 
pytania. W Madrycie, na lotnisku, zatrzymali ją podejrzliwi 
funkcjonariusze urzędu imigracyjnego i odkrywszy, że ma 
podrobiony paszport, odesłali z powrotem do Wielkiej Brytanii.
 

Podczas przesłuchania przez brytyjską policję, Dziewczyna A

obstawała przy wersji ze „scenariusza” Harrisona. Zeznała, że 
uciekła ze swojej wsi w Nigerii po tym, jak oskarżono ją, że jest 
lesbijką i szukała azylu w kościele. Do Anglii przywiózł ją ponoć 
niejaki „Wielebny Francis”. Nic poza tym nie chciała albo nie 
mogła powiedzieć.
 

Trzeba było długich, wymagających nieprawdopodobnej 

cierpliwości rozmów, które prowadzili specjalnie przeszkoleni 
funkcjonariusze, zanim zaczęła – z wahaniem, po kawałeczku – 
mówić o rytuałach, jakie musiała wycierpieć i o swoim 
śmiertelnym lęku. Później policja opublikowała fragmenty zeznań 
tej biednej, przerażonej szesnastolatki. W jednym z nich na pytanie
policjantki: „Nadal myślisz, że umrzesz od tego, że nam to 
opowiedziałaś?”, dziewczyna odpowiada:
 

Tak mi mówili, ale nie wiem. Wtedy w to wierzyłam – aż do 

teraz – bo ludzie się tego boją. Powiedzieli mi, że to zabija. 
Zawsze wierzyłam, że jeśli porozmawiam z policją, na pewno 
umrę. To było w mojej głowie. Ale zaczyna mi się zmieniać, bo 
kiedy po raz pierwszy się wygadałam, to potem czekałam. 
Myślałam, że już niedługo i czekałam dalej. I dotąd nie umarłam.
 

Dziewczyna B miała czternaście lat. O jej istnieniu policja 

background image

dowiedziała się po raz pierwszy w sierpniu 2009 roku, kiedy w 
firmie easyJet ktoś kupił bilet do Aten, używając karty kredytowej,
którą śledczy monitorowali, odkąd w ich ręce wpadła Dziewczyna 
A. Na lotnisku Luton zatrzymano Dziewczynę B. Miała przy sobie 
dokumenty należące do „Samanthy Jones” w dzień po tym, jak na 
to nazwisko zrobiono odprawę.
 

Dziewczyna B powiedziała policjantom, że została 

zawieziona do Lagos, żeby uczęszczać tam do szkoły, ale zamiast 
tego sprzedano ją jako prostytutkę. Tę nastolatkę Harrison również
więził, zanim spróbował ją przehandlować dalej.
 

W Wielkiej Brytanii, pod nadzorem policji obie dziewczyny 

powinny były być bezpieczne, ale nie mając żadnych bliskich, 
którzy by o nie zadbali, mogły zdać się wyłącznie na troskę 
lokalnych władz. Więc niemal natychmiast zbiegły, żeby się 
skontaktować ze swoim handlarzem żywym towarem, Anthonym 
Harrisonem.
 

Wiele kolejnych miesięcy zajęło policji śledztwo i 

skrupulatne przesłuchania, zanim Harrison wreszcie został 
aresztowany i postawiony przed sądem z zarzutem dwukrotnego 
przestępstwa zmowy dotyczącej sprzedaży ludzi w celu 
wykorzystania seksualnego – do Wielkiej Brytanii; dwukrotnego 
przestępstwa zmowy dotyczącej takiejże sprzedaży – z Wielkiej 
Brytanii; dwukrotnego przestępstwa bezprawnego ograniczenia 
wolności i czterokrotnego przestępstwa zmowy dotyczącej 
umożliwienia złamania prawa imigracyjnego. Proces zakończył się
dopiero w lipcu 2011 roku. Ława przysięgłych w Woolwich Crown
Court uznała Harrisona za winnego i Nigeryjczyk został skazany 
na dwadzieścia lat za kratkami.
 

Warto posłuchać, co detektyw konstabl Andy Desmond z 

Policji Metropolitalnej (Human Exploitation and Organised Crime 
Command)

[34]

 mówił tamtego lipcowego dnia. Warto, gdyż to, co 

powiedział, musiało zostać powiedziane. Nie tylko dla 
Dziewczyny A i Dziewczyny B, ale ze względu na setki, tysiące 
innych młodych kobiet oszukanych i sprzedanych, a potem bez 
końca gwałconych w burdelach jak kraj długi i szeroki. I ze 

background image

względu na mnie też. Bo znam strach, którego boleśnie 
doświadczyły te nastolatki, chociaż powodem moich lęków był 
mężczyzna z bronią, a nie kapłan juju w farbie i piórach.
 

– Chciałbym wyrazić uznanie tym dwóm ofiarom, które 

wykazały się ogromną odwagą, rozmawiając z policją i godząc się 
zeznawać przeciwko swojemu porywaczowi. Te młode kobiety 
przeżyły szczególnie okropną i poniżającą gehennę, po której 
pozostała im trauma emocjonalna, psychiczna i fizyczna. 
Najokrutniejsze ze wszystkiego było wpojenie im przekonania, że 
jeśli nie będą posłuszne swoim prześladowcom i zaczną szukać 
pomocy, to umrą. Powiedziano im także, że jeśli zwrócą się do 
policji o ratunek, i tak zostaną z powrotem oddane porywaczom.
 

Mam nadzieję, że ten wyrok to wyraźny przekaz dla innych 

ofiar, które cierpią z powodu podobnych doświadczeń. Możecie 
mówić otwarcie, bez obaw o swoje życie. Policja londyńska w 
pełni zdaje sobie sprawę z istnienia tego typu przestępstw. 
Wysłuchamy was, nie zlekceważymy i zrobimy wszystko, co w 
naszej mocy, aby sprawcy zostali pociągnięci do 
odpowiedzialności.
 

Chcę w to wierzyć, naprawdę. Chcę wierzyć, że Wielka 

Brytania zaangażowała się i zaczęła zwracać uwagę na kobiety, 
które sprzedano w seksualną niewolę. Chcę wierzyć, że będziemy 
ich słuchać, poznamy ich historię, pogodzimy się z prawdą, o 
której mówią. Ale czy jestem w stanie? Czy wy jesteście w stanie?
 

Pamiętacie Cuddles, ów birminghamski „salon masażu” o 

groteskowej nazwie? Własność posiadacza ferrari, milionera Carla 
Pritchetta? No cóż, policja Zachodnich Midlandów urządziła nalot 
na ten burdel, więc powinien być to sukces uzasadniający nasze 
nadzieje. A jednak nic z tego. Niemal wszystko zrobiono nie tak 
jak trzeba.
 

W burdelu policja znalazła dziewiętnaście kobiet. Trzynaście 

z nich miało paszporty Unii Europejskiej, które – teoretycznie – 
pozwalały im mieszkać w Wielkiej Brytanii i pracować bez 
ograniczeń. Kobiety zostały zatrzymane w areszcie na dwie doby, 
a później zwolnione. Ponieważ pracowały „legalnie”, nikt nie 

background image

zapytał, czy były zmuszane do handlowania własnym ciałem.
 

Pozostała szóstka pochodziła z Albanii, Mołdawii, Rumunii i 

Tajlandii – dobrze znanych źródeł handlu ludźmi w celach 
seksualnych, ale spoza obszaru UE

[35]

. Stawiało to odnalezione 

dziewczyny w sytuacji nielegalnych imigrantek, więc bez 
jakichkolwiek pytań dostarczono je do Yarl’s Wood Immigration 
Removal Centre

[36]

 i przygotowano do deportacji. Tylko podjęte w 

ostatniej chwili wolontaryjne działania prawników zdołały 
powstrzymać władze przed wyprawieniem tych kobiet do ich 
ojczystych krajów na niepewną przyszłość. Ostatecznie 
przedstawiciel Poppy Project otrzymał pozwolenie, by spotkać się 
z czterema zatrzymanymi, w wyniku czego nareszcie – dwanaście 
dni po policyjnej akcji – dwie z dziewczyn zostały 
zidentyfikowane jako ofiary handlu żywym towarem. Jak myślicie,
co by było, gdyby prawnicy wolontariusze i pracownicy Poppy 
Project w porę się nie wmieszali? Znamy odpowiedź, prawda? 
Odwiedziliśmy jeden z tych krajów. Poznaliśmy seksualną 
niewolnicę, którą właśnie w ten sposób odesłano. I co się z nią 
stało? Po raz kolejny wpadła w ręce handlarzy ludźmi.
 

Okropne, ale prawdziwe jest to, że kiedy sprawy w rodzaju 

procesu Harrisona pokazują, że potrafimy reagować prawidłowo, 
potrafimy pomóc sprzedawanym kobietom, jednocześnie ma 
miejsce równie wiele przypadków, gdy tego nie robimy.
 

Dlaczego? Dlaczego jesteśmy tacy ślepi? Naprawdę chcecie 

wiedzieć? Chyba potrafię wam wyjaśnić. Ale zanim do tego 
dojdziemy, muszę zadać jedno pytanie. Czemu czytacie tę książkę?
Dlatego, że szukacie ciekawych opowieści? Historii o seksie i 
przemocy, czasem nawet o śmierci? Czy dlatego, że was obchodzi 
– naprawdę obchodzi – jakim cudem młoda dziewczyna może 
skończyć uwięziona w piekle przymusowej prostytucji, spętana 
niewidzialnymi więzami uzależnień? Z tego drugiego powodu, 
mam nadzieję. Bo jeśli naprawdę pragniecie zrozumieć dlaczego, 
musimy porozmawiać o polityce, strategiach, protokołach. 
Wszystkie te nudziarstwa produkuje władza, ale w rzeczywistości 
dotyczą one ludzi.

background image

 

Posłuchacie przez chwilę?

 

Nie brakuje nam w kraju politycznych strategii, nie brakuje 

nam różnych zespołów i agencji policyjnych. Istnieje też cała 
branża rozwijająca się kosztem kobiet, zmuszonych do handlu 
seksem, choć w teorii przeznaczona do ich ochrony.
 

Ludzie, którzy pracują w wydziałach policji, grupach 

wolontariatu czy organizacjach dobroczynnych zwalczających 
handel żywym towarem są niewiarygodnie zaangażowani i robią, 
co w ich mocy, ale jest pewien problem.
 

Politycy uwielbiają perorować o tym, jak bardzo państwo się 

troszczy; jak wielkich dokłada starań, by położyć kres 
seksualnemu niewolnictwu. Jednak wcale nie o to im chodzi. 
Gdyby, ilekroć opowiadają o powstrzymaniu sekshandlu żywym 
towarem, można było włączyć jedno z tych urządzeń do 
tłumaczenia, usłyszelibyśmy coś zgoła innego. Ponieważ w 
rzeczywistości chodzi o powstrzymanie imigracji. Właśnie dlatego 
wszystkie przepisy prawne, które w Wielkiej Brytanii 
wykorzystujemy przeciwko sprzedawcom seksualnych niewolnic, 
mówią o „przemieszczaniu ludzi przez granice w celach 
wyzysku”

[37]

.

 

I to „przemieszczanie ludzi przez granice w celach wyzysku”

świetnie pasuje do nielegalnej imigracji: nic dodać, nic ująć. 
Seksualne niewolnictwo polega na tym, że kobiety są zmuszane – 
często bardzo brutalnie – by pozwalały mężczyznom na gwałt. 
Handel żywym towarem to tylko metoda dostarczania tych kobiet 
w określone miejsca. A ponieważ na niej się koncentrujemy, 
tracimy z oczu problem niewolnictwa. Znowu powtarza się historia
z bajki o słoniu i ślepcach.
 

Skąd to wiem? Skąd jakaś Sarah Forsyth z Gateshead – była 

kokainowa prostytutka i kryminalistka – miałaby tyle wiedzieć? 
Bo fakty mamy przed nosem, niczym tego słonia. Wystarczy zdjąć 
z oczu opaskę i się przyjrzeć. Należycie się przyjrzeć.
 

Fakt numer jeden: w roku 2009 rząd – brytyjski rząd, 

wybrany przez was i przeze mnie – postanowił zaprzestać 
finansowania Poppy Project. Uznał, że może zrobić „lepszy 

background image

interes”, przekazując odpowiedzialność za kontakty ze 
sprzedanymi kobietami Armii Zbawienia. Nie zrozumcie mnie 
opacznie, nie powiem złego słowa na Sally Ann

[38]

. Odwalają 

kawał dobrej roboty i bardzo angażują się w pomoc ludziom, ale 
nie są specjalistami od handlu żywym towarem w celach nierządu. 
Więc dlaczego to im przyznano tę dotację? Myślę, że wiem. 
Pracownicy Poppy Project rąbią prawdę w oczy. Oprócz tego, że 
uratowanym z brytyjskich burdeli seksualnym niewolnicom 
udzielają azylu i cudownego wsparcia, mówią również bez 
ogródek, że to istnienie całych sieci domów publicznych napędza 
zapotrzebowanie na import tych biednych, oszukanych dziewczyn 
z Europy Wschodniej.
 

Fakt drugi: ten rząd – wasz i mój – nadal nie odnosi się do 

ofiar handlu ludźmi w sposób właściwy. Jeśli policja znajduje je w 
tutejszym burdelu bez paszportów Unii Europejskiej, zgadnijcie, 
jak są traktowane. No właśnie. Najprostsza, instynktowna reakcja 
to zobaczyć w nich nielegalne imigrantki – kobiety, które 
przyjechały tu z własnego wyboru i dawały się seksualnie 
napastować w „godnych warunkach […]; aby zwiększyć swoje 
szanse na lepszą przyszłość, jednocześnie radykalnie poprawiając 
warunki życia własnych rodzin w ojczystych krajach” – że 
zacytuję tamtego uniwersyteckiego mądralę.
 

Jest jeszcze ktoś, kogo chciałabym wam przedstawić. Z 

pewnych powodów – bardzo szybko je zrozumiecie – będziemy ją 
nazywać przybranym imieniem, powiedzmy: Katya. W kwietniu 
2011 roku Katya zamierzała właśnie pozwać brytyjski rząd przed 
jeden z najwyższych sądów w kraju. To, że doszło do podobnej 
sytuacji, jest wielkim oskarżeniem wobec sposobu, w jaki 
traktujemy ofiary handlu ludźmi.
 

Harrow to jedna z najbogatszych gmin Londynu: posiada 

wiodące centrum sztuki i kampus uniwersytecki. Tam też mieści 
się druga z najsłynniejszych angielskich prywatnych szkół. I 
właśnie w tej wykwintnej części miasta policjanci natrafili na 
uwięzioną w burdelu Katyę. Miała osiemnaście lat, pochodziła z 
Mołdawii – i była przerażona.

background image

 

Poznając historię Katyi, zawartą w sądowych dokumentach, 

powinniśmy wszyscy poczuć się zawstydzeni. Zawstydzeni, że 
bezbronną nastolatkę dało się sprowadzić do Wielkiej Brytanii i 
zmuszać tutaj do prostytucji. Zawstydzeni, że gdy została 
odnaleziona, nasze władze potraktowały ją okropnie i wystawiły 
jej życie na niebezpieczeństwo.
 

Gehenna zaczęła się kilka lat wcześniej. Czternastoletnia 

Katya mieszkała z matką w Mołdawii, kiedy dwóch starszych 
mężczyzn zaprosiło dziewczynę i jej przyjaciółkę na urodzinowy 
piknik w pobliskim lesie. Obie nastolatki zostały pozbawione 
przytomności i przewiezione przez granicę do Rumunii. Jakiś czas 
potem nadmuchiwanym pontonem przetransportowano je z 
zawiązanymi oczami na drugi brzeg rzeki, gdzieś na Węgry. A 
jeszcze później dziewczyny, przebrane w ciemną odzież, 
zmuszono w środku nocy do marszu przez las – przez granicę do 
Słowenii. Jednak Słowenia to był tylko kolejny przystanek w 
podróży: ich miejscem przeznaczenia okazały się Włochy.
 

Nastolatki trafiły w ręce dwóch różnych mężczyzn i 

usłyszały, że mają pracować jako prostytutki. Z brutalnymi, 
bezwzględnymi handlarzami żywym towarem nie było dyskusji. 
Po raz pierwszy Katya musiała się sprzedać w jakimś mieszkaniu 
w Rimini, jednym z popularnych nadmorskich kurortów. Stamtąd 
zabrano ją do Mediolanu, gdzie została zmuszona do szukania 
klientów na ulicy. Po kilku miesiącach – miesiącach, w czasie 
których jej nastoletnie ciało było gwałcone i wykorzystywane 
przez setki mężczyzn – zdołała uciec. Kiedy wreszcie udało jej się 
dotrzeć do ambasady Mołdawii, personel tej placówki udzielił jej 
schronienia. Dziewczynę przesłuchała włoska policja.
 

Wkrótce potem Katya odkryła, że jest w ciąży i zrobiła to, co

mogła zrobić nastolatka w jej wieku: powiedziała urzędnikom 
ambasady, że chce wracać do domu, żeby urodzić dziecko 
bezpiecznie, pod opieką swoich bliskich. Jednak w Mołdawii znów
odnaleźli ją tamci porywacze. Poturbowali i zgwałcili jej brata, i 
zabili psa za karę, że złożyła zeznania przed włoską policją. Katya 
usłyszała również, że przyjaciółka, z którą zostały razem 

background image

uprowadzone, już nie żyje. Sutenerzy dziewczyny nafaszerowali ją
narkotykami i wyrzucili z siódmego piętra.
 

Przekaz był absolutnie jasny: trzymaj buzię na kłódkę i nie 

wychylaj się, bo inaczej zemścimy się na twojej rodzinie.
 

Po porodzie Katya wyprawiła córeczkę do ciotki, u której 

dziecko mogło żyć względnie bezpiecznie. Wtedy wrócili po 
dziewczynę ci sami handlarze. Została wysłana do Turcji, do pracy
w nocnym klubie, a później przeszmuglowano ją ciężarówką do 
Londynu i umieszczono w burdelu w Harrow. Przez cały czas, 
kiedy pracowała tam jako prostytutka, nie otrzymywała żadnych 
pieniędzy i nie wolno jej było wychodzić bez „opieki”, bo 
mogłaby spróbować ucieczki.
 

Mężczyźni, którzy wykorzystywali ciało Katyi, rzadko, jeśli 

w ogóle, pytali o jej sytuację, a tym bardziej nie obchodziło ich, 
czy dziewczyna oddaje im się z własnej woli.
 

Klienci, oni bywają pijani, po prostu przychodzą i mówią: 

„Daj mi to, daj mi tamto”. Nikt nie zapyta: „Jak się czujesz?” 
Niektórzy pytali: „Dlaczego to robisz?”, ale ja nie odpowiadałam.
Bałam się, że jeśli poproszę o pomoc, to może się okazać, że to 
znajomi faceta, który mnie sprzedał.
 

Z innymi kobietami było podobnie. Pochodziły głównie z 

Europy Wschodniej; ani jedna z Wielkiej Brytanii. I żadna nigdy 
nie mówiła, jak do tego doszło, że została uwięziona, całkiem 
jawnie, wśród sympatycznych ulic Harrow.
 

Nie wiedziałam, czy pozostałe dziewczyny to nie jego 

przyjaciółki. Niebezpiecznie było rozmawiać z klientami albo z 
dziewczynami. W mieszkaniu, gdzie mieszkałyśmy, były głośniki. 
Nie rozmawiałyśmy o niczym. Czasami przez całe tygodnie 
siedziałyśmy zamknięte, bez wychodzenia na dwór.
 

Kiedy wreszcie w 2003 roku policja przeprowadziła nalot na 

burdel, Katyę aresztowano razem z pozostałymi kobietami. 
Śledczy podejrzewali, że mogła być porwana i sprzedana, ale ona o
tym nie mówiła, bo kosowski Albańczyk, który ją kupił, dał jasno 
do zrozumienia, co się stanie z jej bliskimi, jeśli piśnie choć 
słówko.

background image

 

Umieszczono ją w centrum internowania nielegalnych 

imigrantów. Ponieważ tamtejsi urzędnicy nie zorientowali się, że 
dziewczyna jest zastraszona przez swojego „właściciela”, 
pozwolili mu odwiedzić ją przy dziewięciu różnych 
sposobnościach. A on korzystał z okazji, żeby Katyę znowu 
terroryzować.
 

Odwiedzili ją również funkcjonariusze urzędu 

imigracyjnego. Szybko zrozumieli, że faktycznie została sprzedana
i zmuszona do prostytucji. Mimo to uznali, że powrót do domu nie 
grozi Katyi żadnym realnym niebezpieczeństwem i wsadzili ją do 
samolotu do Kiszyniowa. W ciągu kilku dni handlarze żywym 
towarem wytropili dziewczynę w jej rodzinnej mołdawskiej wsi.
 

Zabrali mnie do lasu, pobili i zgwałcili. Potem zrobili 

stryczek ze sznura i kazali wykopać sobie grób, bo miałam zostać 
zamordowana. Założyli mi pętlę na szyję i pozwolili mi zawisnąć, 
zanim odcięli gałąź.
 

Naprawdę wierzyłam, że zaraz umrę. Potem zawieźli mnie do

jakiegoś domu. Było tam wielu mężczyzn, wszyscy bardzo pijani. 
Gwałcili mnie po kolei. Kiedy próbowałam stawiać opór, jeden z 
nich skrępował mnie i wyrwał mi szczypcami przedni ząb.
 

Napastnicy o mało jej nie zamęczyli na śmierć. Powstrzymali

się bynajmniej nie z litości czy jakichś innych ludzkich uczuć. 
Mężczyzna, który porwał i sprzedał Katyę za pierwszym razem, 
rozkazał, żeby dali jej spokój, bo chciał zarobić na niej ponownie. 
Jak to sama ujęła:
 

Myślę, że może dlatego mnie nie zabili, że byłam dla nich 

cenniejsza żywa.
 

I była – och, z całą pewnością była. Najpierw została 

sprzedana do Izraela i zmuszona do pracy w burdelu w Tel Awiwie.
Po kilku tygodniach uciekła, ale znów ją złapali i sprzedali, teraz 
do Londynu. Zainstalowano ją w centrum miasta, w prywatnym 
mieszkaniu, gdzie jej sutenerzy handlowali nią po sto pięćdziesiąt 
funtów za godzinę. Katya z tych pieniędzy nie dostawała ani 
pensa. W roku 2007 została powtórnie zatrzymana przez 
funkcjonariuszy urzędu imigracyjnego, którzy znów rozważali 

background image

odesłanie dziewczyny do Mołdawii, ale w końcu przyznali jej 
status uchodźcy.
 

Dzisiaj Katya ma dwadzieścia siedem lat. Jest szczupła i 

blada, ale dentyści uzupełnili jej wyrwany ząb, a inne dowody 
tego, co robiono z jej ciałem, potrafi dobrze ukrywać.
 

Myślę, że dopisało mi szczęście. Nie miałam zbyt wielu szram

ani okaleczeń, bo ci handlarze chcieli, żebym ładnie wyglądała.
 

Ale są blizny, których nie widać na skórze prostytutki; 

niegojące się rany, których nie pokrywają ochronne strupy. 
Podobnie jak w moim przypadku, u Katyi zdiagnozowano zespół 
stresu pourazowego. I tak jak mój umysł był równie spustoszony 
jak ciało, jej mózg nie mógł sobie poradzić z koszmarem, na który 
została skazana. Dzięki pomocy Poppy Project zaoferowano Katyi 
wsparcie specjalistów, jednak sesje terapeutyczne są dla niej zbyt 
bolesne, żeby mogła je znieść.
 

Zapewne myślicie – a przynajmniej mam taką nadzieję – że 

władze brytyjskie zawstydziły się swojej postawy. Zawstydziły się,
że odesłały zaszczutą, śmiertelnie przerażoną dziewczynę prosto w
ręce jej porywaczy. Zawstydziły się, że dopuściły – nie, wręcz 
zapewniły możliwość – by ją zbiorowo zgwałcono i znów 
handlowano jej zmaltretowanym ciałem, raz po raz. Myślicie tak, 
prawda? Ale jesteście w błędzie.
 

Z pomocą prawników dziewczyna złożyła pozew przeciwko 

brytyjskiemu rządowi o odszkodowanie. Gdyby władze miały 
odrobinę wstydu – czy choćby ludzkiej przyzwoitości – 
wystosowano by przeprosiny i Katya dostałaby pieniądze, których 
potrzebuje, by żyć i za jakiś czas się wyleczyć. Zamiast tego jej 
roszczenie zostało odrzucone, co skłoniło ją do podjęcia dalszych 
kroków.
 

Możecie sobie wyobrazić, jakie to uczucie? Ta dziewczyna – 

bo to jeszcze dziewczyna, okradziona z dzieciństwa – została 
zmuszona przez osoby, które wepchnęły ją w ręce handlarzy 
ludźmi, by stawić czoło beznadziejnej perspektywie sądowych 
zmagań z władzą i pieniędzmi brytyjskiego rządu.
 

W ciągu dwóch lat Katya opowiadała swoje przeżycia 

background image

zarówno lekarzom specjalistom, jak i ekspertom do spraw handlu 
żywym towarem. Wszyscy oni uznali jej historię za całkowicie 
wiarygodną.
 

Zespół prawników Katyi przewertował przepisy i 

argumentował następująco: przedstawiciele brytyjskiego urzędu 
imigracyjnego powinni byli przeprowadzić dochodzenie w sprawie
dowodów wskazujących na to, że Katya padła ofiarą handlu 
ludźmi. Natomiast decyzja o odesłaniu do Mołdawii, niosąca ze 
sobą ryzyko zemsty i ponownego porwania, była pogwałceniem 
praw gwarantowanych na mocy artykułu 3 (zakaz tortur oraz 
nieludzkiego i poniżającego traktowania) i artykułu 4 (zakaz 
niewolnictwa oraz pracy przymusowej) Europejskiej Konwencji o 
ochronie Praw Człowieka.
 

Do akt sprawy włączano kolejne dokumenty. Jeden z nich to 

opinia dawnego szefa obyczajówki londyńskiej Policji 
Metropolitalnej, Paula Holmesa, który stwierdził, że gdy w 2003 
roku Katya została zatrzymana po raz pierwszy, istniało już 
mnóstwo dowodów, które powinny były doprowadzić urząd 
imigracyjny do rozpoznania w niej ofiary handlu ludźmi. Pisemne 
oświadczenie Holmesa wyjaśnia, że w tamtych latach dochodziło 
do „tarć” pomiędzy polityką wyrzucania „nielegalnych 
przybyszów” z Wielkiej Brytanii, którą uprawiały służby 
imigracyjne, a wyraźnym życzeniem ze strony policji, by 
przesłuchiwać potencjalne ofiary i przekonywać je do składania 
zeznań przeciwko handlarzom ludźmi.
 

Naszą wątpliwość co do skuteczności natychmiastowego 

usuwania z kraju pogarszało to, że działania operacyjne i dane 
zgromadzone przez brytyjski wywiad uwypuklały fakt, że w 
pewnych przypadkach ofiary, które zostały usunięte, znowu 
porywano i sprzedawano, i w ciągu kilku tygodni po ich 
odnalezieniu po raz drugi natrafialiśmy na nie w londyńskich 
burdelach czy tym podobnych miejscach.
 

W przeddzień rozpoczęcia procesu w Sądzie Najwyższym w 

Londynie prawnicy strony rządowej wreszcie się ugięli i przystali 
na pokaźne odszkodowanie.

background image

 

Przed gmachem sądu adwokat Katyi, Harriet Wistrich, 

oznajmiła dziennikarzom, że ma nadzieję, że sprawa ta zwróci 
uwagę na zgubność metod, jakimi Wielka Brytania radzi sobie z 
ofiarami sprzedawców niewolników – i poinformuje 
społeczeństwo o realiach handlu kobietami z Europy Wschodniej:
 

– Ludzie nie wierzą, że to się dzieje na taką skalę. Nie chcą w

to wierzyć.
 

Nie, nie chcą. Woleliby myśleć, że dziewczyny takie jak 

Katya z własnego wyboru sprzedają swoje ciała brutalnym, 
egoistycznym mężczyznom, bo w ten sposób mogą się cieszyć 
tymi cudownymi „godnymi warunkami życia”. Teraz powiedzcie 
mi: czy historia Katyi nosi choć ślad podobieństwa do tych 
pełnych wyższości akademickich dociekań, z którymi 
zapoznaliśmy się na początku tego rozdziału? A jak skomentował 
tę sprawę rząd brytyjski? Czym usprawiedliwił swoją rolę w 
ponownej sprzedaży seksualnej niewolnicy?
 

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (Home Office) wydało 

komunikat, w którym stwierdza, że od 2003 roku urząd 
imigracyjny wprowadził „ulepszone” sposoby postępowania z 
ofiarami handlu żywym towarem. Czytamy:
 

Wielka Brytania stała się światowym liderem w zwalczaniu 

handlu ludźmi i na tym polu zyskała dobrą międzynarodową 
reputację.
 

Naprawdę? W następnym rozdziale zobaczymy, co 

faktycznie oznacza ta pozycja „światowego lidera”. Jakkolwiek 
pięknie brzmiałaby teoria, Poppy Project wie, że w praktyce 
kobiety wyciągnięte z brytyjskich burdeli nadal bywają odsyłane 
do krajów pochodzenia, co naraża je na ponowne porwanie i 
sprzedaż. I nie dotyczy to kilku osób, jakichś sporadycznych 
przypadków. Nie. Dwadzieścia jeden procent spośród kobiet, które
zgłosiły się w poszukiwaniu pomocy do tej organizacji 
dobroczynnej, przeżyło już deportację, a potem co najmniej 
jeszcze raz padło ofiarą handlarzy żywym towarem.
 

Może to wątpliwości wobec optymistycznych rządowych 

zapewnień stały się podstawą decyzji (ogłoszonej w tym samym 

background image

miesiącu, w którym Katyi przyznano wreszcie odszkodowanie), by
pozbawić Poppy Project finansowego wsparcia. Z pewnością tak to
widzi sama Katya:
 

Gdyby rząd naprawdę to obchodziło, nie zamykałby Poppy 

Project. Ale ich nie obchodzi.
 

Nie, ich to nie obchodzi. A was?

 

Porywacze Katyi nie zostali w Mołdawii aresztowani i 

dziewczyna obawia się, by teraz nie wybrali sobie za cel jej 
młodszej siostry. Na razie Katya planuje pozostać w Wielkiej 
Brytanii. Zapisała się na kursy komputerowe i lekcje angielskiego. 
Pracuje też jako wolontariuszka. Ostatnio udało jej się sprowadzić 
z kraju córeczkę, ale nadal panicznie boi się, że mogłaby 
przypadkiem spotkać ludzi, którzy w Londynie zmuszali ją do 
prostytucji. Jednego jest całkowicie pewna. Tego, że brytyjska 
policja musi robić jeszcze o wiele więcej, by chronić kobiety takie 
jak ona i ustrzec inne przed sprzedażą w seksualną niewolę.
 

Wystarczy się rozejrzeć – ile jest takich dziewczyn jak ja. 

Napływają przez cały czas. Widzę je codziennie. Na stacjach 
metra, mocno wymalowane od wczesnego ranka. Może innym nie 
rzucają się w oczy, ale ja je widzę. Uważam, że policja powinna 
bardziej się starać, żeby to zahamować. Dlaczego nie można 
zamknąć saun i burdeli? Wtedy nie byłoby prostytutek, nie byłoby 
sutenerów.
 

Dobre pytanie, prawda?

 

Jednak najbardziej zdumiewająca w tej dzielnej młodej 

kobiecie jest gotowość, by wybaczyć brytyjskim władzom rolę, 
jaką odegrały w jej koszmarze:
 

Nie jestem zła na rząd. Jak można być złym na rząd? Jestem 

zła na moje życie, na to wszystko, co się stało.
 

Chylę czoło przed Katyą. Bo ja nie potrafię tak wybaczać. 

Czy czuję gniew? Ażebyście wiedzieli.

background image

 O aniołach i szpilkach

 

Ilu aniołów może tańczyć – równocześnie – na łebku szpilki?

 

To absurdalnie brzmiące pytanie dręczyło największych 

myślicieli, uczonych i filozofów przez ładnych kilka setek lat. 
Powstawały obszerne traktaty poświęcone rozważaniom, czy 
aniołowie mają ciała i wobec tego mogą tańczyć, czy też są 
istotami czysto duchowymi, a więc mieszczą się wygodnie 
wszędzie i w każdych ilościach. Jednak właściwą odpowiedź 
stanowią oczywiście kolejne pytania: Co rozumiemy przez pojęcie 
„anioł”? Jak energicznie tańczą? I jak wielka jest ta szpilka?
 

Nie, wcale nie zwariowałam, to wszystko ma sens. Dzisiaj w 

naszym nowoczesnym, znacznie zsekularyzowanym świecie 
debatę o aniołach i szpilkach traktuje się jako synonim jałowych 
spekulacji – taki średniowieczny ekwiwalent dowcipu „Ile osób 
potrzeba do wymiany żarówki”.
 

Więc proszę bardzo, pytanie brzmi: Ile państw potrzeba do 

rozprawienia się z handlem ludźmi w celu wykorzystania 
seksualnego oraz z seksualnym niewolnictwem? A odpowiedź? To 
ten sam stary zestaw pytań: Co rozumiemy przez pojęcie „seks”? 
Jak definiujemy „handel ludźmi”? I czym dokładnie jest w tym 
kontekście „niewolnictwo”?
 

Już wiecie, do czego zmierzam? Rzecz powinna być całkiem 

prosta. Wszyscy zgodnie przyznają, że niewolnictwo jest złem: w 
końcu nikt nie głosuje za legalizacją handlu żywym towarem. Ale 
ludzie nie potrafią uzgodnić, co się kryje za tymi pojęciami, a już 
zwłaszcza kto powinien stawić temu zjawisku czoło i w jaki 
sposób. Ponieważ jednak musimy od czegoś zacząć, zaczniemy od 
centrum światowej walki o to, by niewolnictwo przeszło wreszcie 
do historii.
 

Waszyngton to miasto imponujące. Specjalnie zostało tak 

background image

wybudowane. Po tym, jak w 1776 roku Stany Zjednoczone 
ogłosiły niepodległość, nowy rząd zabrał się do wznoszenia 
stolicy, która na zagranicznych mężach stanu i dygnitarzach miała 
wywierać wrażenie potęgi i budzić respekt.
 

Numer 1600 przy Pennsylvania Avenue znajduje się w 

samym środku centralnej części Waszyngtonu. Kojarzymy to 
miejsce lepiej pod jego powszechnie znaną nazwą: Biały Dom. Za 
kolumnami i portykami, znanymi nam z telewizyjnych 
wiadomości, w Gabinecie Owalnym pracuje człowiek, który jest 
najważniejszą osobistością w ogólnoświatowej walce o ochronę 
kobiet, takich jak Katya i Susanna, Mardea i ja, przed 
mężczyznami, takimi jak nasi handlarze niewolników.
 

W chwili, kiedy to piszę, Barack Obama wygrał właśnie 

drugą kadencję prezydencką. Programy informacyjne nieustannie 
pokazują czarnego mężczyznę w najwyższej siedzibie władz – 
mężczyznę, który jeszcze sto sześćdziesiąt lat temu mógłby zostać 
sprzedany jako niewolnik na rogu ulicy naprzeciw Białego Domu. 
Ale sprawcą tego, że Stany Zjednoczone przodują w wojnie z 
niewolnictwem we wszelkich jego współczesnych formach, nie 
jest Afroamerykanin zasiadający dziś w Gabinecie Owalnym, tylko
wysoki, tyczkowaty facet, który wszedł tam przed dziesięciu laty i 
ośmielił się walnąć pięścią w prezydenckie biurko.
 

Pierwsze, co się zauważa w Johnie Millerze, to jego 

kończyny w nieustannym ruchu, zamaszyste kroki, rozkładane 
szeroko ręce, kiedy chce uzmysłowić słuchaczom najważniejsze 
sprawy. A potem człowiek uświadamia sobie, co sprawiło, że 
Miller zyskał miano amerykańskiego „antyniewolniczego cara”. 
Determinacja. Nigdy nie był kimś, kto cofa się przed walką, toteż 
szybko ocenił rozmiar podstawowego problemu.
 

– Niewolnictwo istnieje we wszystkich krajach świata, 

łącznie ze Stanami Zjednoczonymi. Oczywiście, trudno 
oszacować, ilu jest niewolników, bo nie przeprowadzi się takiego 
spisu ludności, żeby niewolnicy podnieśli ręce i zgłosili: „To o 
mnie chodzi”. Ale są ich całe miliony.
 

A jednak nikt nie opowiada się za niewolnictwem. Wiemy o 

background image

tym, prawda? Tyle że część ludzi jest gotowa działać, a część nie. 
Część rządów jest gotowa wystąpić ostro, a część odwraca wzrok i 
szuka wymówek. Nie zamierzałem się na to godzić.
 

Miller wiedział wystarczająco dużo, by doskonale zdawać 

sobie sprawę, że nie da rady całkowicie powstrzymać 
współczesnego handlu ludźmi, ale był zdecydowany przynajmniej 
wkładać kij w szprychy. Jednak im ciężej pracował, tym większa 
ogarniała go frustracja.
 

– Wszyscy wszędzie urządzali na ten temat ważne 

międzynarodowe konferencje. No cóż, te multilateralne sympozja, 
jak się przekonałem, wspaniale służyły akademickim publikacjom 
i były pierwszorzędne, bo każdy mówił, jakie okropne jest 
współczesne niewolnictwo. Tylko że niczego nie załatwiały. 
Wziąłem udział w jednej konferencji, po pierwszych trzech 
miesiącach pracy, i była to ostatnia, na jaką się udałem, ponieważ 
uświadomiłem sobie, że nie ma z tego nawet cholernej odrobiny 
pożytku.
 

Więc zamiast latać odrzutowcami po świecie, żeby 

posiedzieć i porozmawiać o ludziach takich jak Katya i Susanna, 
Mardea i ja, John Miller zrobił coś zupełnie innego. Rozmawiał z 
nami.
 

– W pamięci utkwiła mi dziewczyna, którą spotkałem w 

Amsterdamie. Anika. Pochodziła z Czech. Kiedy miała 
osiemnaście lat, przyjaciółka, jak przyszłość pokazała, fałszywa, 
namówiła ją, żeby pojechać do Holandii trochę popracować. No i 
cóż? Ludzie, którzy obiecali Anice zajęcie, okazali się handlarzami
żywym towarem.
 

Zebrali kilka młodych Czeszek i umieścili w burdelu. Anika 

zaprotestowała: „Nie chcę tego robić, to miała być restauracja”. A 
oni na to: „Będziesz pracować tutaj, jeśli chcesz wyjechać. Jesteś 
nam winna dwadzieścia tysięcy euro”. Więc Anika musiała zostać i
pracować w tym burdelu przez całe lata.
 

Postanowiłem zbadać, jak mogło do tego dojść. Przecież 

Holandia jest przyjemnym krajem, bogatym. To było wstrętne, ale 
powiem pani, co przygnębiło mnie jeszcze bardziej: reakcja 

background image

różnych ludzi. Wypytywałem organizacje pozarządowe, jak sądzą, 
ile osób pracuje w Dzielnicy Czerwonych Latarni nie z własnej 
woli. Odpowiedzieli: „Och, około osiemdziesięciu procent”. A 
kiedy zapytałem o to samo szefową holenderskiego Biura do spraw
Zwalczania Handlu Ludźmi w celach Wykorzystania Seksualnego, 
usłyszałem: „Och, może piętnaście procent”. Na identyczne 
pytanie zwierzchnik wydziału policji zajmującego się tego typu 
przestępczością stwierdził, że czterdzieści do pięćdziesięciu 
procent. Więc do cholery, które dane były prawdziwe?
 

Ale coś pani powiem. Jeśli wysoki funkcjonariusz 

holenderskiej policji przyznaje, że czterdzieści, pięćdziesiąt 
procent osób z Dzielnicy Czerwonych Latarni trzymanych jest tam
w niewoli, to mamy pewien problem. Może sobie pani wyobrazić, 
by w jakimkolwiek państwie znajdowała się dzielnica, gdzie wolno
robić takie rzeczy? A tu mówimy o miejskim rejonie z 
pięćdziesięcioma procentami niewolników.
 

Słuszny gniew Johna Millera – ten sam, który płonie we 

mnie; ten sam, który, mam nadzieję, wy też odczuwacie – opłacił 
się, przynajmniej trochę. Jak sami widzieliśmy, holenderscy 
urzędnicy teraz już potrafią podać dokładnie, jaki procent 
prostytutek stanowią seksualne niewolnice. To dobra wiadomość. 
A zła jest taka, że ta liczba w oczywisty sposób rośnie (pięćdziesiąt
procent, kiedy Amerykanin odwiedził Amsterdam dekadę temu, 
osiemdziesiąt procent dzisiaj).
 

John Miller musiał zmierzyć się z olbrzymim problemem: 

wszyscy są przeciwni niewolnictwu, tylko nikt z nikim nie potrafi 
uzgodnić, w jaki sposób je powstrzymać.
 

Weźmy, na przykład, Organizację Narodów Zjednoczonych. 

Wydała zakaz niewolnictwa

[39]

. Ale ONZ funkcjonuje na zasadzie 

jednomyślności: wygrywa najmniejszy wspólny mianownik. Więc 
co się dzieje? Członkowie ONZ zgodnie podpisują protokół 
przeciwko niewolnictwu, ale wprowadzanie go w życie pozostaje 
w gestii poszczególnych państw. I różne kraje – jak zaraz 
zobaczymy – wdrażają różne jego zapisy w różny sposób. A 
przecież, o czym osobiście przekonał się Miller, rzecz nie w 

background image

jakichś abstrakcyjnych ideach albo politycznych dyskusjach, tylko 
w tym, czy kobiety – takie jak ja – są chronione przed handlarzami
żywym towarem. A jeśli nie są, chodzi o to, by była pewność, że 
jesteśmy odnajdowane i uwalniane z piekła, gdzie tkwimy w 
niewoli. Pod zaimek „ja” podstawcie Cristinę, Natalię, Katyę. Albo
Susannę, albo Mardeę, albo tysiące, tysiące podobnych nam 
kobiet, podstępnie zwabionych przez handlarzy ludźmi i 
odsprzedanych bezwzględnym kryminalistom, którzy czerpią zyski
z naszych cierpiących ciał. Nie, to żaden banał; to sprawa życia i 
śmierci.
 

Więc co zrobił John Miller? Podjął walkę, oto co zrobił.

 

Co roku rząd Stanów Zjednoczonych publikuje ogromny 

dokument: raport o handlu ludźmi Trafficking In Persons, w 
którym zawarta jest ocena działań wszystkich – dosłownie 
wszystkich – krajów na świecie w sprawie zwalczania 
niewolnictwa. Każde państwo zobligowane jest, by dostarczać do 
Waszyngtonu informacje o liczbie prowadzonych spraw, 
rezultatach procesów, liczbie kobiet (również mężczyzn i dzieci) 
uratowanych ze stanu niewolnictwa i o tym, w jaki sposób 
udzielono im pomocy już po uwolnieniu.
 

I każde jest klasyfikowane – otrzymuje ocenę niczym w 

arkuszach rocznej pracy ucznia. Poziom 1 (Tier 1) zajmują kraje, 
które oceniono jako w pełni przestrzegające swoich prawnych 
zobowiązań do podjęcia walki z niewolnictwem. Poziom 2 (Tier 2)
to odpowiednik opinii, którą regularnie przynosiłam ze szkoły: 
„można by lepiej”. Natomiast poziom 3 (Tier 3) zarezerwowany 
jest dla tych, którzy w ogóle się nie przykładają – dla uczniów 
drzemiących w ostatnich ławkach.
 

Raport o handlu ludźmi to rodzaj globalnego „publicznego 

zawstydzania”, ale ma też swoje konsekwencje. Stany 
Zjednoczone zasilają cały świat ogromną sumą pomocowych 
pieniędzy – ponad pięćdziesięcioma dwoma miliardami dolarów 
rocznie. Państwa klasyfikowane jako poziom 3 ryzykują 
wykluczenie z podziału tych kwot i mogą doczekać się nałożenia 
sankcji ekonomicznych.

background image

 

John Miller, który w związku z raportem TIP twardo 

obstawał przy polityce grubej pałki, zauważył, że zrobiła ona 
różnicę.
 

– To była moja praca, a nie tylko walenie głową w 

dyplomatyczny mur albo konfrontacje z rządowymi urzędnikami, 
rozmowy z policją albo zajmowanie się centrami rehabilitacji czy 
śledzenie programów edukacyjnych na temat prewencji. 
Stwierdziłem, że chociaż ludzie, rzecz jasna, oburzali się na 
ingerencję Stanów, to w przypadku urzędników rządowych wstyd 
z powodu klasyfikacji na poziomie 2 lub 3 miał znaczny wpływ.
 

I jeśli Stany Zjednoczone albo ja jako ich przedstawiciel 

powiedziałem: „Posłuchajcie, to i to możecie zrobić, żeby się 
poprawić i podnieść wasze notowania, a w takich i takich 
okolicznościach będą one spadać; świat dowie się, co się dzieje i 
może narazicie się nawet na amerykańskie sankcje”, to naprawdę 
miało pewien wpływ.
 

A więc wszystko w porządku? Niestety nie.

 

Popatrzmy, co ostatni raport TIP mówi o państwach, które 

odwiedziliśmy, poczynając od Holandii.
 

Holandia jest źródłem, krajem tranzytowym i docelowym dla 

mężczyzn, kobiet i dzieci, poddawanych przestępczemu 
procederowi handlu ludźmi, zwłaszcza w celu wymuszonej 
prostytucji i wymuszonej pracy. Osiem głównych krajów 
pochodzenia zidentyfikowanych ofiar, przede wszystkim 
wymuszonej prostytucji, to, według rządu: Holandia, Nigeria, 
Węgry, Bułgaria, Polska, Gwinea, Rumunia i Chiny. Aczkolwiek 
zostały odnalezione również ofiary z Macedonii i Ugandy. W 
wymuszoną prostytucję i wymuszoną pracę dotyczącą 
cudzoziemców zaangażowane są często organizacje przestępcze.
 

Holandia zabrania wszelkich form handlu ludźmi na mocy 

artykułu 273 kodeksu karnego, który to artykuł określa najwyższe 
wyroki w przedziale od ośmiu do osiemnastu lat więzienia. W roku 
2010, ostatnim, z którego dostępne były finalne statystyki, władze 
holenderskie wniosły oskarżenie przeciwko 135 podejrzanym o 
przestępstwo handlu ludźmi, skazując 107 – znaczący wzrost w 

background image

porównaniu z 69 przestępcami skazanymi w 2009 roku.
 

Przeciętny wyrok za handel ludźmi to w przybliżeniu 21 

miesięcy. Zgodnie z prawem, zwykle odbywane jest tylko dwie 
trzecie wyroku, co oznacza, że wielu skazanych przypuszczalnie 
odsiaduje w więzieniu nieco ponad rok. Lokalna policja skarży się,
że niskie wyroki dla handlarzy żywym towarem skutkują powrotem 
tych przestępców, a tym samym dalszym wyzyskiem ich ofiar w 
ramach kontrolowanego sektora handlu usługami seksualnymi.
 

A teraz powiedzcie mi: gdyby dziecko przyniosło wam ze 

szkoły podobną opinię, pomyślelibyście, że jest dobra czy zła? 
Uznalibyście, że wasza pociecha zasługuje na nagrodę, czy na karę
– a może coś pośredniego? Ja wiem, co o tym sądzę. I John Miller 
myśli to samo.
 

– Byłem w Amsterdamie, byłem w Hadze. Spotykałem się z 

fachowcami, spotykałem się z rządem, nawet spotykałem się z 
mediami. I cóż, muszę powiedzieć, że niektóre batalie wygrałem, 
niektóre przegrałem. Tę właśnie przegrałem. Holandii przyznano 
status państwa na poziomie 1 – najlepszym jaki jest.
 

Nie mogłem uwierzyć, że Holandia dostała jedynkę. 

Uważałem, że to, co się działo w Dzielnicy Czerwonych Latarni, 
było niewolnictwem. Choćby dlatego nie mogli zostać 
zaklasyfikowani do poziomu 1. Ale przegrałem sprawę. 
Wicesekretarz w naszym Departamencie Stanu w Waszyngtonie 
powiedział: „Dobrze, przyznajmy poziom 1 warunkowy. Poślemy 
cię do Holandii, spotkasz się z ich władzami i zawiadomisz, że 
jeśli nie będą bardziej się starać, to się im obniży kategorię.
 

Więc znowu pojechałem, spotkałem się z kim trzeba, a oni 

może i coś zrobili, chociaż niewiele, ale pozostali na poziomie 1. 
Wie pani, mogę tylko powiedzieć, że nie sądzę, aby zgodnie z 
naszym prawem zasługiwali na poziom 1. A jednak tam są.
 

Czy to w ogóle ma znaczenie? Czy to nie jakaś cząstka 

międzynarodowej dyplomacji, która w rzeczywistości nie robi 
żadnej różnicy? Nie, bynajmniej. Ta sprawa dotyczy kobiet 
podobnych do mnie. I ludzi, którzy czerpią zyski z tego, że pod 
przymusem, bezbronne, pozwalamy mężczyznom wdzierać się w 

background image

nasze ciała. Ona ma znaczenie. O Boże, ma znaczenie. Ale nie 
musicie wierzyć mi na słowo. Posłuchajcie Lodewijka Asschera, 
wiceburmistrza Amsterdamu i polityka, na którym spoczywa 
całkowita odpowiedzialność za amsterdamską „de rosse buurt”.
 

– Musimy porzucić nasz romantyczny pogląd na temat 

Dzielnicy Czerwonych Latarni. Za tymi oknami dochodzi do 
poważnych zachowań przestępczych, kobiety narażone są na 
skrajne wykorzystywanie. Prostytuując się, muszą spłacać 
sutenerom nieistniejące długi. Są fizycznie maltretowane, jeśli nie 
pracują wystarczająco ciężko.
 

Bardzo trudno jest efektywnie temu przeciwdziałać. To 

frustrujące dla policji i sądów. Kary często są niewielkie; brakuje 
również oburzenia społeczeństwa. Ostatnio mieliśmy do czynienia 
z sutenerem, który używał brutalnych metod, żeby zmuszać do 
pracy sto dziesięć kobiet. Jedyna oznaka społecznego gniewu 
pojawiła się, kiedy ten człowiek uciekł.
 

To nasza ostatnia szansa. Prostytucja jest legalna od 

dziesięciu lat. Musimy ostro przyhamować tych zwyrodnialców. W
końcu niewolnictwo zostało w Holandii zniesione już dawno temu.
 

Święte słowa i amen, zgoda na każde z nich. Ale co Holandia

obecnie robi? Wcale nie próbuje zlikwidować swojej legalnej 
branży nierządu, chociaż doskonale wiadomo, że w niej tkwi 
przyczyna, że kobiety, takie jak ja, są tutaj sprzedawane. Nie, 
Holandia planuje „kontrolować tę branżę, tylko trochę uważniej”. 
Sami powiedzcie, czy John Miller nie miał racji, mówiąc, że to mu
przypomina holenderską politykę sprzed dwustu pięćdziesięciu lat?
Poprawianie warunków niewolnikom?
 

Może gdyby Holandia nie była jedyną bitwą, którą Miller 

przegrał, nie wyglądałoby to tak źle, ale zajrzyjcie do raportu TIP –
możecie, jest w sieci powszechnie dostępny. Wobec każdego 
państwa z zalegalizowaną prostytucją pada oskarżenie, że jest 
miejscem, gdzie kobiety są sprzedawane do przemysłu 
seksualnego. Wobec każdego. I mimo to każde z nich 
klasyfikowane jest na poziom 1.
 

A teraz przyjrzyjmy się raz jeszcze miejscu, gdzie 

background image

rozpoczynaliśmy naszą podróż, wy i ja. Powróćmy do Mołdawii, 
biednej, zubożałej Mołdawii, której kobiety są szczególnie cenione
w burdelach na całym świecie; do kraju o najwyższym odsetku 
ofiar, sprzedawanych w międzynarodową niewolę seksualną.
 

Latem 2012 roku parlament mołdawski zaczął obradować 

nad nowym prawem – delegalizacją nabywania usług seksualnych. 
Tylko pomyślcie, zamiast karać kobietę za prostytucję, nowe 
prawo ukarze mężczyzn, których egoistyczne żądze przede 
wszystkim przywiodły ją do burdelu. To dobra zmiana, nie 
uważacie? Czy nie zasługuje na Złotą Gwiazdę od rządu Stanów 
Zjednoczonych?
 

RAPORT TIP 2012: MOŁDAWIA, POZIOM 2

 

Mołdawia jest źródłem i, w mniejszym stopniu, krajem 

tranzytowym dla kobiet i dziewcząt, poddawanych przestępczemu 
procederowi handlu ludźmi w celach wykorzystania seksualnego. 
Kobiety z Mołdawii zmuszane są do uprawiania prostytucji w 
Turcji, Rosji, na Cyprze, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, 
Bułgarii, Kosowie, Izraelu, Indonezji, Malezji, Libanie, we 
Włoszech, Grecji, na Ukrainie, w Republice Czeskiej, Rumunii, 
Polsce, Słowenii, Hiszpanii i Tadżykistanie.
 

Rząd Mołdawii nie w pełni przestrzega minimalnych 

standardów eliminowania handlu ludźmi. Tym niemniej podejmuje 
w tym kierunku znaczące wysiłki.
 

Na przestrzeni minionego roku władze poczyniły postępy w 

rozwiązywaniu problemu ochrony ofiar i w zapobieganiu handlowi
ludźmi.
 

Jednakże rząd Mołdawii nie wykazał się dostatecznymi 

postępami w rozwiązywaniu problemu nagminnego współudziału 
w handlu ludźmi ze strony policjantów i innych funkcjonariuszy 
publicznych. Utrzymywały się raporty o korupcji, 
rozpowszechnionej w policji i sądownictwie. Ani jeden 
funkcjonariusz publiczny nie został skazany za przestępstwa 
powiązane z handlem ludźmi.
 

Ponadto mimo większej, w porównaniu do zeszłego roku, 

liczbie wnoszonych oskarżeń, spadła liczba wyroków skazujących, 

background image

jak również odsetek przestępców skazanych na karę więzienia. 
Rząd nie zapewnił należytej ochrony niektórym ofiarom, 
oczekującym w sądzie na złożenie zeznań jako świadkowie.
 

Stop, przerwijcie czytanie. Dokładnie tutaj. Pamiętacie 

człowieka o nazwisku Alexandr Kovali? Mołdawskiego handlarza 
żywym towarem, który – w chwili, gdy piszę te słowa – siedzi 
zamknięty w małej, brudnej celi, za rdzewiejącymi kratami 
obskurnego więzienia? A pamiętacie Sabana Barana, brutalnego 
handlarza ludźmi, obecnie byczącego się na plażach Antalyi po 
tym, jak holenderscy funkcjonariusze wypuścili go „na słowo”? 
Jak myślicie, kto tu „nie przestrzega minimalnych standardów”? A 
kto „wykazuje się dostatecznymi postępami”?
 

Coś wam powiem: zapytajmy o to ludzi z Mołdawii, którzy 

swoje życie poświęcają pracy ze sprzedawanymi kobietami. 
Zapytajmy Anę Revenco.
 

– Bardzo często widzimy, że w tym raporcie dobrze 

wypadają państwa silne ekonomicznie, chociaż właśnie tam 
dochodzi do wyzysku naszych obywatelek. To państwa, które nie 
rozpoznają w nich ofiar poddawanych gwałtom.
 

To państwa, które nie zapewniają naszym kobietom ochrony. 

To państwa o podwójnych standardach. A jednak są nagradzane.
 

W zupełności zgadzam się z Aną.

 

Ale zanim pożegnamy Mołdawię, przyjrzyjmy się jeszcze 

jednemu fragmentowi tego raportu:
 

Nadal istotne obawy budził współudział [mołdawskich] 

władz w handlu ludźmi. W roku 2011 żaden urzędnik państwowy 
nie został skazany za przestępstwa związane z handlem ludźmi.
 

Kiepsko to wygląda, prawda? Wystarczająco źle, by 

Mołdawia dostała niską ocenę; wystarczająco źle, by zbliżyła się 
do ekonomicznych sankcji. Chyba że weźmie się pod uwagę 
poniższe dane.
 

Obecnie w Holandii działa ponad tysiąc dwieście 

przedsiębiorstw związanych z prostytucją. W samym Amsterdamie
jest trzysta burdeli. Prostytucja dostarcza holenderskiemu rządowi 
sześćset sześćdziesiąt milionów euro zysku na rok. Około czterech 

background image

milionów turystów odwiedza rocznie Amsterdam. Większość z 
nich przychodzi się pogapić i często „sponsorują” prostytutki 
pracujące w oświetlonych neonami oknach. Ta turystyczna gratka 
pozwala radzie miejskiej zgarnąć dodatkowy zysk w wysokości 
osiemdziesięciu trzech milionów euro, chociaż własne statystyki 
władz Amsterdamu pokazują, że co najmniej osiemdziesiąt procent
tych prostytutek zostało tu wbrew ich woli sprzedane. Czy aby nie 
stawia to rządu Holandii w sytuacji „współwinnego” handlu 
ludźmi? Co gorsza, czy nie oznacza to, że holenderski rząd 
świadomie czerpie z tego procederu korzyści?
 

A teraz sami sobie zadajcie pytanie: jaką część tych 

pieniędzy Holandia wkłada w pomoc dla najbiedniejszych krajów, 
takich jak Mołdawia, by powstrzymały eksport swoich kobiet? 
Jeśli chcecie dowiedzieć się prawdy, posłuchajcie Iona Vizdogi:
 

– Mołdawia nie ma ani wystarczających środków 

finansowych, ani infrastruktury, żeby powstrzymać sprzedaż 
swoich kobiet w seksualną niewolę. Ale to nie w Mołdawii tkwi 
problem. Prawdę mówiąc, tkwi on w krajach, gdzie ofiary są 
eksploatowane. To tamtejsze społeczeństwa mają problem, skoro 
mężczyźni wykorzystują tam bezbronne dziewczyny i kobiety, 
kobiety, które zmuszone są zgodzić się na prostytucję, żeby pomóc
swoim rodzinom pozostawionym w Mołdawii, bardzo biednym 
kraju.
 

A co z nami? Jak w raporcie o niewolnictwie wypada Wielka 

Brytania? Oto co o nas piszą:
 

Wielka Brytania jest krajem docelowym dla mężczyzn, kobiet 

i dzieci głównie z Afryki, Azji i Europy Wschodniej, ofiar handlu 
ludźmi w celach seksualnych oraz pracy przymusowej, wliczając w
to niewolnictwo domowe. Według Crown Prosecution Service

[40]

pomiędzy kwietniem a grudniem 2011 roku rząd brytyjski ścigał 
sądownie 87 przestępstw handlu żywym towarem dla celów 
wykorzystania seksualnego.
 

Rząd nie dostarczył wyczerpujących danych w kwestii 

wyroków, jakie w 2011 roku otrzymali oskarżeni o handel ludźmi, 
poinformował jednak, że statystyczna średnia wymiaru kary dla 

background image

osób skazanych za to przestępstwo wynosiła 27,2 miesiąca 
pozbawienia wolności.
 

A więc osiemdziesiąt siedem aktów oskarżenia. Przeciętny 

wyrok: dwa i pół roku za kratkami. Czy to ten sam kraj, w którym 
– wedle „Guardiana” – panuje „moralna panika” z powodu 
nieistniejącego problemu? Ale powróćmy do rzeczy. Jak 
zostaliśmy ocenieni pod względem traktowania kobiet, które padły
ofiarą handlu żywym towarem? Czy Wielka Brytania, co 
obiecywał rząd po sprawie Katyi, obecnie zapewnia im lepszą 
ochronę? Zgadnijcie.
 

W lipcu 2011 roku rząd Wielkiej Brytanii przyjął nową 

strategię odnośnie do zwalczania handlu ludźmi. Niektórzy 
brytyjscy eksperci skrytykowali ją za nacisk położony na sprawę 
kontroli granicznej. Zgłaszają oni, że redukowanie ich roli w 
dziedzinie formalnej identyfikacji ofiar prowadzi do tego, że wobec
ofiar handlu ludźmi, które nie zostały rozpoznane jako takie, 
stosowane są sankcje karne albo deportacja bez prawa do pomocy.
Organizacje pozarządowe zgłosiły, że niewiele uwagi poświęcono 
problemowi statusu imigracyjnego ofiar, w rezultacie czego 
obywatele Unii Europejskiej mieli większe szanse na „pozytywną 
decyzję o zwolnieniu” albo wręcz przeciwnie – na oficjalne 
uznanie ich przez władze brytyjskie za ofiary handlu żywym 
towarem.
 

Eksperci w dziedzinie zwalczania handlu ludźmi raportowali 

dalej, że wiele ofiar nie zostało zgłoszonych do NRM

[41]

, ponieważ 

ofiary nie widzą żadnych pożytków z przekazywania tych 
informacji, obawiają się odwetu ze strony handlarzy żywym 
towarem albo – z powodu swojego statusu imigracyjnego – boją 
się konsekwencji zwrócenia na siebie uwagi władz. Eksperci 
wyliczyli aktualne problemy, odnośnie do wdrażania tego systemu, 
skutkujące tym, że niezidentyfikowane i zidentyfikowane ofiary są 
zatrzymywane, karane i deportowane.
 

Innymi słowy, naprawdę nic się nie zmieniło. A mimo to 

Wielka Brytania została pochwalona i zaklasyfikowana do 
poziomu 1. Dziwicie się, że jestem zła?

background image

 

Wcale nie jest tak, że nie sposób dostrzec tego problemu. 

Wcale nie jest tak, że kobiety sprzedawane do usług seksualnych 
są niewidoczne albo ukryte w jakiejś odległej, niedostępnej części 
kraju. Zróbcie coś dla mnie. Weźcie do ręki waszą lokalną gazetę i 
przestudiujcie dział ogłoszeń na ostatniej stronie. Natychmiast 
znajdziecie się twarzą w twarz z seksualnymi niewolnicami. 
Zauważyliście je już? Może to wam pomoże.
 

Ten list przysłał do redaktorów naczelnych gazet szef 

komórki, która w Scotland Yardzie zajmuje się zwalczaniem 
handlu ludźmi.
 

Szanowna Pani Redaktor/Szanowny Panie Redaktorze,

 

Jak zapewne Państwu wiadomo, londyńska Policja 

Metropolitalna zaangażowana jest w zwalczanie handlu ludźmi i 
seksualnej eksploatacji. Prowadzone ostatnio śledztwa dowiodły, 
że z poświęceniem staramy się zagwarantować, aby Londyn 
pozostał środowiskiem nieprzyjaznym dla osób, które parają się 
tego typu przestępczym procederem. Pewna liczba naszych działań
zakończyła się – z dobrym skutkiem – procesami sądowymi.
 

Z dużej liczby dochodzeń wynika jednoznacznie, że kluczową 

rolę w ułatwianiu eksploatacji ofiar mogą odgrywać ogłoszenia 
prasowe. Wspomniane ogłoszenia częstokroć dotyczą rzekomych 
salonów masażu, saun albo agencji towarzyskich, ale w 
rzeczywistości są przykrywką dla organizacji kryminalnych, które 
w ten sposób reklamują usługi seksualne swoich przemycanych i 
sprzedawanych ofiar. W związku z tym, w ramach ogólnej strategii 
redukowania handlu ludźmi, niezbędne jest, abyśmy opanowali ten
obszar.
 

Zwracam się zatem z prośbą o pomoc w rozwiązaniu 

powyższego problemu poprzez zagwarantowanie, że przestrzeń 
reklamowa w Państwa tytułach prasowych nie będzie 
udostępniana do promocji podobnych praktyk. Ogłoszenia, w 
których oferowane są cudzoziemki albo młode kobiety, 
dwuznacznie brzmiące anonse z seksualnym podtekstem okazują 
się często powiązane ze świadczeniem usług seksualnych i/lub 
obecnością ofiar handlu ludźmi.

background image

 

Oczekuję od Państwa pomocy w niedopuszczeniu do druku 

właśnie tego typu ogłoszeń. Proszę, żeby wdrożyli Państwo jakąś 
metodę sprawdzania, czy firmy ubiegające się o zamieszczanie 
anonsów są prawdziwymi przedsiębiorstwami, a nie przykrywką 
dla wyżej wymienionej działalności kryminalnej.
 

Jak Państwo rozumieją, w pewnych okolicznościach – kiedy 

dowody wyraźnie wskazują, że wspomniane ogłoszenia wspierają 
lub promują przestępstwa związane z handlem ludźmi, wyzyskiem 
lub dochodami z działalności kryminalnej – w grę może wchodzić 
odpowiedzialność karna.

 

nadkomisarz Richard Martin,

 komendant Operational Command Unit

 

SCD9 Human Exploitation and Organised Crime Unit

 

Teraz widzicie już te kobiety? Są na sprzedaż w waszej 

lokalnej gazecie.
 

Jeżeli w to wątpicie, może powinniście poznać Siergieja 

Konarta i Jekatierinę Kolesikową. W październiku 2011 roku trafili
do więzienia na łącznie dwanaście lat, po tym jak przyznali się do 
licznych zarzutów, łącznie z handlem ludźmi i kontrolowaniem 
prostytucji.
 

Konart i Kolesikowa należeli do rosyjskiej i europejskiej 

sieci przestępczej. Ściągnęli do Wielkiej Brytanii co najmniej 
trzynaście bezbronnych młodych kobiet z Europy Wschodniej, 
obiecując im, że zarobią wielkie pieniądze jako kelnerki, 
ekspedientki albo tancerki. Ale natychmiast po przyjeździe ofiary 
odbierali jej paszport, po czym informowali, że jest im winna 
nawet do osiemdziesięciu tysięcy funtów. Oczywiście, nie było już
mowy o miłej, bezpiecznej pracy w kawiarni czy sklepie. Zamiast 
tego przerażone kobiety zmuszano do prostytuowania się w 
burdelach i „salonach masażu” Kensington, Chelsea i Earls Court. 
Jeśli któraś odmawiała, była bita, a potem faszerowana ecstasy i 
kokainą, żeby nabrała uległości.
 

Hanna Llewellyn-Waters, oskarżyciel w sprawie Konarta i 

background image

Kolesikowej, powiedziała przed Sądem Koronnym Southwark, że 
para ta powiadamiała swoje ofiary, że będą mogły wyjechać tylko 
wówczas, gdy spłacą „dług”, który miał liczyć dziesiątki tysięcy 
funtów.
 

– Za pomocą straszaka długów kobiety te były skutecznie 

zmuszane do prostytucji na żądanie oskarżonych. Grożono ich 
rodzinom i istniały obawy, że mogłyby się one stać celem ataku 
sieci przestępczej w Rosji.
 

W zeznaniach złożonych na jawnym posiedzeniu sądu jedna 

z ofiar powiedziała, że praca, do której ją zmuszano, „przyprawiała
o dreszcze”. Dziewczyna opowiadała, jak robiło jej się 
„niedobrze”, bo klienci w większości byli „obrzydliwi”. 
„Nienawidziła” swojego życia. Wiedziała, że niszczy jej zdrowie i 
ma wielki wpływ na stan psychiczny. Inna ofiara zeznała: „Czułam
się zużyta i wyrzucona”.
 

A jak sądzicie, gdzie mężczyźni, którzy wykorzystywali te 

młode kobiety, znaleźli informację o burdelach? W lokalnej prasie,
oto gdzie. Wypowiadając się już po ogłoszeniu wyroku, komisarz 
Kevin Hyland z zespołu SCD9 do spraw zwalczania eksploatacji i 
handlu ludźmi miał coś do powiedzenia takim „klientom”.
 

– Handlarze żywym towarem nie biorą pod uwagę praw ani 

samopoczucia osób, które wyzyskują. Każdy, kto korzysta z 
prostytucji, musi mieć świadomość, że usługi te są elementem 
wyzysku i być może działalności kryminalnej.
 

Pozwólcie, że o coś zapytam. Gdybym w jakiejś gazecie 

wykupiła miejsce na tekst zapraszający do popełnienia 
przestępstwa – i zgłosiłyby się setki albo nawet tysiące chętnych – 
to uważacie, że redakcja byłaby winna udziału w kryminalnym 
procederze? W końcu czerpałaby z niego korzyści finansowe, 
nawet nie brudząc sobie rąk. Tymczasem prasa, jak kraj długi i 
szeroki, nadal zgarnia kasę z ogłoszeń o „salonach masażu”, 
„saunach” i „usługach towarzyskich”, które są eufemizmami na 
określenie prostytucji. A my co rusz się dowiadujemy, że za tymi 
zwodniczymi słówkami kryje się dramat seksualnych niewolnic, 
przemycanych i sprzedawanych do swojego osobistego piekła.

background image

 

O ile mi wiadomo, tylko jedna grupa prasowa zajęła w tej 

sprawie stanowisko i odmówiła publikowania podobnych 
ogłoszeń. A reszta? Ochoczo przyjmują pieniądze i przymykają 
oko.
 

Wiemy, że prostytucja istnieje, wiemy, że często faktycznie 

wiąże się z niewolnictwem i handlem ludźmi, a jednak my, jako 
państwo, jako społeczeństwo, zdajemy się brać to wszystko za 
normalną, akceptowalną część naszych obyczajów. Może po prostu
te kobiety nie obchodzą nas wystarczająco. Kobiety takie jak ja. 
Może są – może ja jestem – ofiarą „niewłaściwego rodzaju”.
 

I może dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy w mojej 

lokalnej gazecie przeczytałam najnowszą historię o handlu 
seksualnymi niewolnicami, która wydarzyła się niemal po 
sąsiedzku, w Newcastle, dosłownie kilka kilometrów stąd.
 

Trudno znaleźć miejsce bardziej centralnie położone niż 

Pilgrim Street. Od Tyne Bridge ulica biegnie prosto przez sam 
środek miasta. Chlubi się dwoma kinami oraz wpisanym na listę 
zabytków osiemnastowiecznym domem kupca i właśnie jest w 
trakcie realizacji ogromnego projektu odnowy. Do czerwca 2011 
roku Pilgrim Street miała również własny burdel.
 

Oczywiście, tak go nie określano. Jasne, że nie. Nazywał się 

„centrum medyczne” i w swoim oknie reklamował masaże, 
chińską viagrę oraz leczenie pobudzające popęd płciowy. A co 
naprawdę działo się za szybą tego okna?
 

W środę, 8 czerwca tuż po jedenastej rano umundurowani i 

ubrani po cywilnemu funkcjonariusze policji Northumbrii i 
brytyjskiej straży granicznej, UK Border Agency, przepchnęli się 
przez tłumy wędrujące po zakupy i wkroczyli do „centrum 
medycznego”. Kiedy wyłonili się stamtąd, prowadzili ludzi 
skutych kajdankami i dwie młode Chinki.
 

Andy Radcliffe z UK Border Agency oświadczył w 

komunikacie dla prasy:
 

Dzisiejsza akcja została przeprowadzona w wyniku śledztwa, 

związanego z uzasadnionym podejrzeniem o przemyt i sprzedaż 
osób obcej narodowości na brytyjski rynek handlu seksem.

background image

 

Dlaczego wam o tym opowiadam? Dlaczego – skoro byliśmy

na drugim końcu świata, śledziliśmy działalność bezwzględnych 
gangów handlujących ludźmi, poznaliśmy pełne bólu ofiary 
seksualnego niewolnictwa; a więc dlaczego zawracam wam głowę 
nalotem na mały podejrzany burdel w centrum miasta? 
Niewątpliwie to jeszcze jeden smutny – choć niezbyt ciekawy – 
przykład podłości? I niewątpliwie dowodzi, że jednak coś robimy; 
że policja rzeczywiście zatrzymuje podejrzanych o handel żywym 
towarem?
 

Jak bardzo bym chciała, żebyście mieli rację. Ale o tym 

burdelu w samym sercu Newcastle upon Tyne muszę wam 
powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze: był ukryty – jeśli to 
w ogóle odpowiednie słowo – na oczach wszystkich. Nie waszych 
i nie moich, ale tych ludzi, którzy po to są, aby przeciwdziałać 
podobnym zjawiskom. Znajdował się mianowicie niecałe sto 
metrów od komisariatu.
 

A druga rzecz? Och, ta jest gorsza. Dużo, dużo gorsza.

 

Jeden z oskarżonych, którzy obecnie oczekują na proces za 

prowadzenie tego małego zakątka piekła, to funkcjonariusz policji.

background image

 Słoń w pokoju

 

Dom. Wróciłam do domu. Barwy wzgórz za oknem blakną w

nieciekawe zimowe burości. Grzeje kominek, w pokoju jest ciepło 
i bezpiecznie. Na stole, przy którym siedzę, paruje filiżanka kawy 
z mlekiem.
 

Odbyliśmy długą podróż, wy i ja. Sporo widzieliśmy, 

poznaliśmy mnóstwo osób. Wysłuchaliśmy ich opowieści – 
wstrząsających, bolesnych relacji o znęcaniu się i wielokrotnym 
seksualnym wykorzystywaniu, bardzo podobnych do historii, którą
znacie z mojego życia. Dziękuję wam. Dziękuję, że dotarliście ze 
mną tak daleko.
 

Ale nie jesteśmy sami. W tym pokoju jest z nami coś – coś 

zbyt dużego, żebyśmy mogli to zignorować. Musimy stawić temu 
czoło, tak jak podczas naszych podróży musieliśmy stawić czoło 
ogromowi bólu i cierpienia.
 

Pamiętacie bajkę o słoniu i ślepcach? Myślę, że właśnie – 

wy, ja, my wszyscy – w końcu zdjęliśmy opaski z oczu. Widzimy 
już, że to słoń, a nie coś, za co mogliśmy – albo chcieliśmy – go 
uważać, kiedy każdy z nas był świadomy tylko jego małego 
fragmentu. To słoń. Jest w tym pokoju, tutaj, z nami. I teraz, skoro 
go już rozpoznaliśmy, musimy stawić mu czoło.
 

Ten słoń ma swoją nazwę – nosi miano prostytucji.

 

Wcześniej czy później wszystkie dyskusje, jak położyć kres 

handlowi ludźmi i seksualnemu niewolnictwu, zderzają się 
nieprzyjemnie właśnie z tym słoniem. Część uczestników sporu – 
bo niewątpliwie jest to spór – obstaje przy poglądzie, że podstępne 
zwabianie kobiet, ich przemyt i sprzedaż w seksualną niewolę 
powstrzymać mogą tylko legalizacja i uregulowanie prostytucji. 
Kiedy za handel usługami seksualnymi przestaną grozić sankcje 
karne, kobiety będą w stanie wybierać, czy chcą być 

background image

prostytutkami, czy nie – bez nacisku sutenerów i brutalnych 
kryminalistów. Natomiast druga strona utrzymuje, że uwolnić się 
od handlarzy niewolników, kupczących kobiecymi ciałami, 
możemy wyłącznie wówczas, gdy prawnie zakażemy mężczyznom
(i kobietom, jeśli już o tym mowa) płacenia za seks.
 

To jest właśnie ten słoń – i musimy o nim porozmawiać.

 

Ale najpierw chcę wam zadać pewne pytanie. Czy potraficie 

sobie przypomnieć imiona wszystkich osób, z którymi 
kiedykolwiek uprawialiście seks? Idę o zakład, że większość z was
potrafi. A ja nie. Bo – oprócz bardzo nielicznych wyjątków – po 
prostu tych imion nie poznałam. Mężczyźni, którzy czerpali 
przyjemność z mojego ciała, nigdy mi się nie przedstawili. A teraz 
kolejne pytanie: czy to ma znaczenie? Zastanówcie się przez 
chwilę i powiedzcie mi: gdybyście to wy nie wiedzieli, jak nazywa
się człowiek, który was dotykał, który w was wchodził – a tym 
bardziej nie mieli pojęcia o jego życiu, jego nadziejach, jego 
marzeniach, jego przekonaniach, jego przeszłości – czy byłoby to 
wam obojętne?
 

Jeszcze do tego wrócimy, wy i ja. Ale najpierw powinniśmy 

zapoznać się z relacjami mężczyzn, którzy korzystają z 
prostytutek. Jeśli chcemy wiedzieć, dlaczego prawdziwy słoń 
czasami wymyka się spod kontroli, jeśli chcemy zrozumieć, 
dlaczego rusza naprzód i w jaki sposób się go zatrzymuje, musimy 
wysłuchać osoby, która nim powozi: mężczyzny siedzącego na 
jego grzbiecie i kierującego zwierzęciem od zadania do zadania. W
przypadku naszego „słonia” tę rolę odgrywają użytkownicy: 
„nabywcy”, „klienci”, „faceci”. Co sprawia, że mężczyźni płacą za
seks? I co sądzą na temat kobiet, których ciała sobie wynajmują?
 

Przez całe lata ludzie zadają takie same pytania. Od czasu do 

czasu pojawiają się prace naukowe bazujące na wywiadach z 
anonimowymi (oczywiście) mężczyznami, którzy przyznają, że 
płacą za seks. I za każdym razem, we wszystkich tych badaniach, 
przewijają się podobne odpowiedzi.
 

Prostytucja jest jak masturbacja, tylko nie musisz używać 

własnej ręki.

background image

 

To jak wynajęcie sobie dziewczyny czy żony. Masz wybór, coś

w rodzaju katalogu.
 

Nic wielkiego, to jak napić się piwa.

 

Moje najlepsze przeżycie w związku z prostytucją to kiedy 

dziewczyna była absolutnie uległa.
 

Nie podobają mi się takie, które nie robią sekretu z tego, że 

to praca – lubię dbałość o klienta. One usiłują szybko skończyć, a 
ja chcę, żeby to zajmowało trochę więcej czasu.
 

Uprawiam seks dla zaspokojenia moich potrzeb seksualnych.

To transakcja finansowa.
 

Wielu mężczyzn chodzi do prostytutek, żeby robić z nimi 

rzeczy, jakich prawdziwe kobiety nigdy by nie zniosły.
 

Jeśli trafisz na kiepską, równie dobrze możesz iść do kostnicy

– tam też leżą kawały mięsa.
 

Żyjemy w epoce błyskawicznej kawy rozpuszczalnej, 

błyskawicznych dań, a to jest błyskawiczny seks.
 

Prostytucja jest ostatnią deską ratunku dla niespełnionych 

seksualnych pragnień.
 

Prostytucja to móc się masturbować, nie odwalając samemu 

całej roboty.
 

Płaci się za udogodnienia, trochę jak przy korzystaniu z 

toalety publicznej

[42]

.

 

Powiedzcie mi, czy kiedy uprawiacie z kimś seks, to 

traktujecie to jak jeszcze jedną formę masturbacji? Przypomina 
wam „korzystanie z toalety” albo szykowanie „kawy 
rozpuszczalnej”? Pytam, bo w pewnym sensie nie jestem właściwą
osobą do udzielenia odpowiedzi. Byłam penetrowana przez setki 
mężczyzn, ale nigdy sama nie wybrałam żadnego z nich, więc 
niemal na pewno moje poglądy są trochę zaprawione żółcią. Ale 
wy – wy macie normalne życie, w którym nikt nie celuje wam w 
głowę z pistoletu; życie, które nie będzie się staczać coraz niżej, w 
narkotykową i alkoholową rozpacz. Czy te opisy w jakikolwiek 
sposób pasują do waszych doświadczeń związanych z życiem 
seksualnym?
 

Nie? No cóż, mężczyźni, którzy płacą za seks, naprawdę tak 

background image

myślą. Oto jeszcze jeden klient i tekst, który umieścił na 
szacownym międzynarodowym forum dyskusyjnym w sieci

[43]

.

 

Nie rozumiem realnej różnicy pomiędzy prostytucją a randką.

Jedno i drugie wiąże się z seksem, często uprawianym chętnie, 
czasem z oporami. Ale prostytucja jest czym innym niż gwałt. To co
ją odróżnia, to transakcja finansowa. Wszelkie rodzaje pracy 
pociągają za sobą kwestię pieniędzy. Niemal każdy z nas sprzedaje
swoje ciało, żeby zarobić. Prostytucja nie bywa zbyt romantyczna, 
ale randkowanie też nie. Najczęściej randka stawia człowieka w 
niezręcznej sytuacji. Prostytucja ma tę przewagę, że jest uczciwa i 
efektywna. Obie strony zgadzają się na cenę i czas trwania. Tak 
samo, jak kiedy w czasie przerwy na lunch człowiek wyskakuje na 
hamburgera do McDonalda.
 

Jak mówię, to, co przeżyłam, może nieco wypaczać moje 

opinie. Ale poznałam obie strony tego równania: i randki, i 
prostytucję. Więc pozwólcie, że powiem wam, jaka jest różnica.
 

Kiedy szłam na randkę – albo nawet miałam przelotną 

przygodę – czasami uprawiałam seks. Jednak zdarzało się to, bo ja 
też odczuwałam do tego kogoś pociąg i też chciałam. A nie 
dlatego, że ten ktoś zaprosił mnie na obiad albo coś mi dał. Żadne 
pieniądze nie przechodziły z ręki do ręki, chyba że chcecie 
uwzględnić opłatę za moją część posiłku albo za powrotną 
taksówkę (ale nie, to się nie liczy).
 

Podczas randki seks nie jest transakcją. To wspólna decyzja 

dwojga dorosłych ludzi, którzy akurat chcą razem się nim cieszyć.
 

A z prostytutką to wygląda tak – a przynajmniej tak 

wyglądało w moim przypadku: mężczyzna przemierza ulicę, w tę i
we w tę. Mężczyzna chce mieć orgazm. Mężczyzna krąży i szuka 
odpowiednich kobiet, aż wreszcie jedną wybiera. Mężczyzna idzie 
do wytypowanej prostytutki i pyta: ile. Może też zapytać, czy jest 
coś ekstra (seks analny, krępowanie, trochę przemocy?) i w jakiej 
cenie.
 

Ustalona zostaje wysokość zapłaty; transakcja jest zawarta. 

Zapewne z pobliskich pokoi będą dobiegać hałasy, ale mężczyzna 
albo tego nie zauważa, albo się tym nie przejmuje. Może próbować

background image

pogadać ze „swoją” prostytutką, jednak kiedy stwierdza, że 
dziewczyna nie mówi w jego języku, po prostu skupia się na 
swoich przyjemnościach. Instruuje ją, czego od niej chce – ssij tu, 
pochyl się tam, daj mi dojść na piersiach. Kiedy kończy, wkłada 
ubranie, zapina rozporek i wychodzi. Nie widzi, nie słyszy ani nie 
myśli o tym, co ta kobieta widziała, słyszała, czuła.
 

A teraz, czy ktoś potrafi mi powiedzieć, jakie są 

podobieństwa pomiędzy randką i wykorzystaniem prostytutki? 
Dokąd to wszystko nas prowadzi? Proste: jest tylko jeden jedyny 
powód, dla którego mężczyźni płacą za seks. Bo mogą. I jest tylko 
jeden jedyny powód, dla którego kobiety sprzedają swoje ciała. Bo
muszą. Mężczyźni dokonują wyboru, kobiety stają przed 
wyborem.
 

Ten kobiecy wybór bywa czasami – czasami – natury 

ekonomicznej. To wybór pomiędzy nakarmieniem rodziny, często 
dzieci, a biedowaniem. Rzućcie okiem na wszystkie te setki 
historii publikowanych przez kobiety oddające się za pieniądze. 
Przekonacie się, że takich prostytutek jak Belle de Jour – która 
odsprzedała swój niezwykle popularny blog telewizji jako 
podstawę do serialu o cudownym życiu luksusowej call girl – jest 
znakomita mniejszość. Bo większość twierdzi, że wynajmują 
mężczyznom swoje ciała, gdyż to jedyny sposób, by zdobyć środki
na życie. A potem przeczytajcie, co te kobiety mówią o cenie 
prostytucji. Nie, nie o stawce ani o zarobku – nawet jeśli jakąś 
część tych pieniędzy dostają – ale o cenie, którą same muszą 
zapłacić.
 

Pod koniec mojej podróży natknęłam się na taki blog. To 

historia młodej kobiety przez ponad cztery lata pracującej jako 
dziewczyna do towarzystwa

[44]

. Posłuchajcie, co ma do 

powiedzenia.
 

Nie szukam wymówek dla klientów ani nie usprawiedliwiam 

ich zachowania i stosunku do kobiet. Ale też nie oczerniam ich, 
twierdząc, że wszyscy to agresywni seksualni dewianci. Fakt, że 
niektórzy z nich są mili, nie sprawia, że to, co robią, jest w 
porządku. Napad to napad, obojętne czy bandyta jest uprzejmy, czy

background image

nie. I tak was napadnięto.
 

W pewnym sensie żałuję, że wszyscy klienci nie traktowali 

mnie brutalnie i grubiańsko. To byłoby mi łatwiej przeboleć. 
Zawsze o wiele łatwiej przeboleć coś, co jest jednoznaczne. Jak 
myślicie, dlaczego z takimi sprawami jak długotrwałe 
wykorzystywanie seksualne bardzo trudno sobie poradzić? Bo 
przybierają pozór normalności. Minęło siedem lat, odkąd 
przestano mnie wykorzystywać, a dopiero kilka miesięcy temu 
wyraźnie zobaczyłam, czym to było.
 

Doszłam do siebie po kliencie, który próbował mnie 

zgwałcić, wciskał mnie twarzą w ziemię i przytrzymywał całym 
ciężarem górnej połowy ciała tak, że nie mogłam oddychać ani 
wydać głosu. Doszłam do siebie po kliencie, który z całych sił 
szarpał mnie za włosy i zmuszał do obciągania. Czasami podrywał
moją twarz w górę z impetem, jakiego nigdy nie doświadczyłam, a 
potem znów pchał ją na swojego fiuta (a wszystko to przy wtórze 
zachwytów, jaka jestem „piękna”).
 

Doszłam do siebie po pewnym mężczyźnie w średnim wieku z 

okresu, kiedy dopiero zaczynałam. Przez całe spotkanie nie 
odezwał się do mnie nawet jednym słowem i miał gęstą skorupę 
strupów wokół fiuta, który oczywiście musiałam brać do ust. 
Doszłam do siebie po facecie, który cisnął we mnie pieniędzmi, 
domagając się więcej swoich „ulubionych numerów”. Doszłam do
siebie po kliencie, który zaśmiewał się na widok mojej zalanej 
spermą twarzy, kiedy kilku mężczyzn wykorzystywało mnie 
wspólnie. Śmiał się ze mnie, dowcipkując – zapewne też miałam 
uznać, że to świetny żart. Zastanawiam się tylko, jak dobrze 
bawiłby się na moim miejscu. Doszłam do siebie po 
sadomasochiście, który groził, że użyje większego „przyrządu”, 
skoro narzekam na mniejszy (doszłam do siebie również po tym, 
jak próbował niebacznie zostać moim sutenerem). To są prawdziwi
klienci, nie jakieś jednorazowe przypadki. Uważają się za 
normalnych facetów. Myślą, że wolno im szarpać za włosy albo 
zmuszać do obciągania, bo zapłacili, żebym to zaakceptowała. 
Zapłata zdejmuje z nich wszelką odpowiedzialność wobec mnie 

background image

jako istoty ludzkiej.
 

Czułam się jak narzędzie. Czułam się jak element 

wyposażenia. I tyle.
 

Milsi klienci ranili mnie, chociaż nie zdawali sobie z tego 

sprawy. Pamiętacie, co mówiłam o byciu wielką aktorką i 
mistrzynią manipulacji? Starałam się, żeby wierzyli, że jestem 
szczęśliwa. Uparcie trzymałam się myśli, że robię to, co sama 
chcę. Póki nikt tego nie kwestionował, było jako tako – mogłam 
emocjonalnie przetrwać. Wiem, że to brzmi naprawdę 
idealistycznie, ale żałowałam, że żaden z tych mężczyzn nie 
zapytał, dlaczego to robię albo co mnie do tego doprowadziło, a 
wtedy mogłabym się załamać i wszystko to mieć już za sobą. 
Jednak takie myślenie to po prostu dziecinada. Klienci nie są 
głupi. Niektórzy potrafią dostrzec coś przez najtwardszą skorupę. 
Przypuszczam, że po prostu wolą się do tego nie przyznawać, bo 
wtedy musieliby również zajrzeć głębiej.
 

Klienci, rozmyślnie bądź nieświadomie, ranili mnie i ranili 

siebie. Mieli duży (ogromny) udział w tym, przez co teraz 
przechodzę. Ale też mocno wierzę, że w większości nie są ludźmi 
szczęśliwymi albo nie wiedzą, na czym polega prawdziwe 
szczęście, żeby móc to sobie porównać.
 

Myślę, że łatwa dostępność seksu i wrażenie unormowania, 

jakie sprawiają internetowe strony towarzyskie, ogromnie fałszują 
prawdę, ponieważ wiele, wiele osób uwikłało się. I ja byłam jedną 
z nich.
 

Autorka bloga, mam nadzieję, nie weźmie mi za złe 

przedruku tego fragmentu. Sądzę, że nie, bo we wstępie pisze:
 

To jest miejsce, gdzie mam głos; miejsce, gdzie mogę mówić 

prawdę… Dziękuję, że mnie czytacie. Doceniam to bardziej, niż 
potrafię wyrazić.
 

Zapoznajcie się z tym, co ta młoda kobieta musi powiedzieć. 

Zróbcie to teraz, a potem będziemy mogli raz na zawsze włożyć 
między bajki mit o szczęśliwej prostytutce.
 

Och, możecie mi na to odrzec: ależ nieraz czytaliśmy w 

prasie deklaracje kobiet, że same wybrały sobie ten „zawód”. Tak 

background image

– oczywiście, że czytaliście. Oto przykład: wypowiedź Cari 
Mitchell, która jest matką i babką, jak również dyplomowaną 
pielęgniarką i rzeczniczką English Collective of Prostitutes – 
Angielskiego Kolektywu Prostytutek 
(http://prostitutescollective.net):
 

Większość pracownic seksualnych to samotne matki. Wiele z 

nich zajęło się prostytucją z powodu biedy, przemocy domowej, 
bezdomności lub długów. Kobiety mogą porzucić tę pracę, jeśli 
chcą, ale staje im na przeszkodzie kryminalna przeszłość. 
Zasądzony wyrok uniemożliwia otrzymanie innego zajęcia, 
zwłaszcza jeśli chcą pracować z dziećmi.
 

Czym – a raczej kim – jest English Collective of Prostitutes? 

Czytajcie dalej.
 

English Collective of Prostitutes (ECP) oraz US PROStitutes 

Collective (US PROS) [Kolektyw Prostytutek Stanów 
Zjednoczonych] należą do International Prostitutes Collective 
[Międzynarodowego Kolektywu Prostytutek].Pozostajemy w 
kontakcie z pracownicami seksualnymi na całym świecie.
 

Położenie tych spośród nas, które pracują w krajach 

Trzeciego Świata i tych, które pracują na ulicach, często czarnych 
kobiet, innych kolorowych kobiet i/lub imigrantek, zawsze było 
naszym punktem wyjścia.
 

Od 1975 roku International Prostitutes Collective prowadzi 

kampanię na rzecz obalenia przepisów prawnych, które traktują 
jak przestępców pracownice seksualne i nasze rodziny, oraz na 
rzecz ekonomicznych alternatyw, wyższych świadczeń i zarobków.
 

Żadna kobieta, żadne dziecko ani żaden mężczyzna nie 

powinni być zmuszani – wskutek biedy czy przemocy – do 
uprawiania seksu z kimkolwiek. Zapewniamy informację, pomoc i 
wsparcie poszczególnym prostytutkom oraz innym osobom 
zajmującym się ludzkimi, obywatelskimi, ustawowymi i 
ekonomicznymi prawami pracownic seksualnych.
 

Jeśli ująć to w ten sposób, wszystko wydaje się mieć sens, 

prawda? W końcu nasze ciała są naszą własnością, tak czy nie? A 
skoro decydujemy się odnajmować ich fragmenty mężczyznom, 

background image

dokonujemy takiego wyboru i żaden rząd ani policjant nie 
powinien stawać nam na drodze, kiedy zarabiamy na życie. Mam 
rację?
 

Nie.

 

Bo w rzeczywistości – wbrew temu, co twierdzą ECP i US 

PROS – większość prostytutek jest do sprzedaży seksu przez 
kogoś zmuszana.
 

Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście nie uważam, że 

prostytutki (niezależnie od płci) należy uznawać za przestępców. 
Uważam natomiast – wiem to z absolutną pewnością – że kobiety 
nie powinny być zmuszane do roli seksualnych niewolnic. A 
wobec tego musimy znaleźć najlepszy sposób, by położyć kres 
handlowi żywym towarem, handlowi kobietami takimi jak ja, jak 
Cristina, Natalia, Katya, Mardea, Susanna, jak wszystkie te 
anonimowe ludzkie istoty, których ciałami kupczą chciwi, 
egoistyczni sprzedawcy niewolników – i by je chronić.
 

Nie jest to kwestia moralna. To kwestia twardych życiowych 

realiów.
 

Obecnie wiele osób utrzymuje, że metodą na powstrzymanie 

handlu ludźmi w celach seksualnych jest legalizacja prostytucji. 
Niektóre stany Australii przyjęły legalizację w połączeniu z 
systemem koncesjonowania i twierdzą, że świetnie się to 
sprawdza.
 

Bez wątpienia koncesjonowane burdele zapewniają 

prostytutkom najbezpieczniejsze w Queensland środowisko pracy. 
Te legalne burdele stanowią zrównoważony model dla zdrowej, 
wolnej od przestępczości, bezpiecznej oraz zgodnej z prawem 
branży koncesjonowanych domów publicznych i są 
najnowocześniejszym modelem dla przemysłu usług seksualnych w 
Australii

[45]

.

 

Brzmi nieźle, prawda? Bezpieczna, zdrowa, wolna od 

przestępczości… Tyle tylko, że tak nie jest. Dwa spośród stanów, 
gdzie zalegalizowano prostytucję, już doniosły o poważnych 
problemach z przestępczością i regulacją prawną.
 

Pożar, który w sierpniu 2010 roku wybuchł w domu 

background image

publicznym w South Melbourne, początkowo uznany został za 
wypadek z powodu wadliwego grzejnika. Zmienił się jednak w coś
znacznie bardziej niepokojącego, kiedy śledczy ujawnili 
domniemania w sprawie wojny o wpływy pomiędzy właścicielami 
tamtejszych zalegalizowanych burdeli. Trwające rok dochodzenie, 
prowadzone przez stan Victoria, wykazało, że burdelom 
umożliwiano przedłużanie koncesji, chociaż policja zgromadziła 
dane dokumentujące podejrzenia o ich kryminalną działalność, w 
tym zabójstwo i zamachy z użyciem bomb zapalających. Co 
gorsza, podczas policyjnych nalotów okazało się, że w 
zalegalizowanych lokalach pracowały liczne ofiary handlu ludźmi. 
Ponadto, mimo nowego prawa, świetnie prosperowały konsorcja 
nielegalnych burdeli, kierowane przez zorganizowane grupy 
przestępcze.
 

A to nie tylko Australia. Sześćdziesiąt jeden państw świata 

ma albo całkowicie zalegalizowaną prostytucję, albo odznacza się 
tolerancyjnym podejściem, dzięki któremu kupowanie seksu 
praktycznie nie jest zakazane. W powyższych krajach (wyjątek 
stanowią Bangladesz, Boliwia i Urugwaj) szerzy się zjawisko 
handlu żywym towarem dla celów nierządu. Skąd o tym wiem? Bo
amerykański rządowy raport Trafficking In Persons
przedstawiając po kolei każde z tych miejsc, rozpoczyna 
informację o nich od dokładnie tej samej frazy: „jest źródłem, 
krajem tranzytowym i docelowym dla mężczyzn, kobiet i dzieci, 
poddawanych przestępczemu procederowi handlu ludźmi w celu 
wymuszonej prostytucji i wymuszonej pracy”.
 

Nie wiem, co o tym myślicie, ale jak dla mnie, jest to jasny 

przekaz, że legalizacja prostytucji nie powstrzymuje handlu ludźmi
dla celów wykorzystania seksualnego.
 

Jednocześnie zaś nawet te kraje, gdzie wszelkie formy 

nierządu są nielegalne, nie zdołały uchronić się przed handlem 
żywym towarem. Przyjrzyjmy się raz jeszcze raportowi TIP, a w 
szczególności danym na temat jednego państwa: Szwecji.
 

W roku 1999 szwedzki parlament przyjął nową, radykalną 

ustawę, która za przestępstwo uznaje zakup usług seksualnych, 

background image

podczas gdy kobieta traktowana jest jako ofiara. Sutenerstwo, 
stręczycielstwo i prowadzenie burdeli zostały również 
zdelegalizowane. Jednak całkowitą nowością tej ustawy był 
pomysł, by uznać za niezgodny z prawem popyt na usługi 
prostytutek, a nie podaż. Innymi słowy, oskarżenie ryzykują nie 
kobiety, często zmuszone przez biedę albo przemoc do handlu 
seksem, ale mężczyźni, którzy z własnej woli chcą płacić za 
używanie kobiecych ciał.
 

Rząd szwedzki wprowadził również wszechstronny program 

pomocowy zachęcający pracownice seksualne do zmiany sposobu 
zarobkowania i całkiem otwarcie wyjawił przyczynę ustanowienia 
nowego prawa: prostytucja niesie za sobą wiele zagrożeń dla 
kobiet i ogólnie dla społeczeństwa.
 

Należy uznać, że prostytucja poważnie krzywdzi zarówno 

poszczególne kobiety, jak i całe społeczeństwo. Zwykle łączy się z 
nią przestępczość na wielką skalę, w tym handel ludźmi dla celów 
seksualnych, napaści, stręczycielstwo i handel narkotykami. […] 
Ogromna większość osób uprawiających prostytucję żyje w bardzo
trudnych warunkach socjalnych.
 

Zgadnijcie, co nastąpiło potem?

 

W 1995 roku szwedzka komisja rządowa oszacowała, że na 

terenie całego kraju prostytucją trudni się dwa i pół do trzech 
tysięcy kobiet, z czego sześćset pięćdziesiąt na ulicach. Trzynaście 
lat później – niemal w dziesięć lat po całkowitym 
zdelegalizowaniu prostytucji – Szwecja miała tylko trzysta 
prostytutek ulicznych i około drugie tyle pracujących w pokątnych 
burdelach albo prywatnych mieszkaniach.
 

Te same badania wykazały, że procent mężczyzn 

nabywających usługi prostytutek zmalał z trzynastu i sześć 
dziesiątych w roku 1996 do ośmiu w 2008, co oznacza spadek 
wynoszący prawie pięćdziesiąt procent. Nadinspektor wydziału 
dochodzeniowo-śledczego Jonas Trolle ujął to następująco:
 

– Radykalnie zmniejszyliśmy liczbę klientów. A jeśli 

odwołamy się do konkretnych liczb, które określają liczbę kobiet 
zajmujących się prostytucją w Sztokholmie, to w 

background image

ponadpięciomilionowym mieście mamy na ulicy od pięciu do 
dziesięciu dziewczyn dziennie.
 

Wyniki badań zamyka wniosek, że prawo funkcjonuje jako 

zapora przeciwko dostarczaniu „cudzoziemek” do prostytucji i 
redukuje zorganizowane sieci przestępcze. A co mówi raport TIP z 
2012 roku? Otóż to, że handel żywym towarem w celach 
wykorzystania seksualnego został w Szwecji znacznie 
ograniczony.
 

Chociaż w latach ubiegłych prostytucja pod przymusem była 

na obszarze Szwecji dominującym rodzajem handlu żywym 
towarem, w roku 2011 liczba zgłoszonych ofiar handlu ludźmi w 
celu wymuszenia pracy przewyższyła liczbę ofiar handlu ludźmi w 
celu wykorzystania seksualnego.
 

Porównajcie to z Holandią albo Niemcami, gdzie – w 

obydwu krajach – wprowadzono opłaty za legalną prostytucję. 
Poznaliśmy już, wy i ja, kobiety oszukane i sprzedane do 
tamtejszych Dzielnic Czerwonych Latarni. Dowiedzieliśmy się 
również z pierwszej ręki, jak łatwo bezwzględni międzynarodowi 
przestępcy mogą – w ramach legalnej branży seksualnej – 
handlować ciałem kobiety wbrew jej woli.
 

Słyszeliśmy też, że z większości obliczeń szacunkowych 

wynika, że najmniej osiemdziesiąt procent pracujących w Holandii
prostytutek pochodzi z innych krajów – i że sprzedają seks, bo ktoś
je do tego zmusza. A zgadnijcie, co się dzieje z liczbą kobiet, które,
czego dowiedziono – dowiedziono! – zostały do Holandii 
przemycone i sprzedane? Z roku na rok wzrasta i wzrasta. 
CoMensha (www.mensenhandel.nl.cms)

[46]

, holenderska 

organizacja zbierająca informacje o handlu ludźmi, na której czele 
stoi Jerrol Martens, w 2011 roku odnotowała tysiąc dwieście 
dwadzieścia dwie ofiary handlu żywym towarem. To wzrost w 
porównaniu z rokiem 2010 (zarejestrowane dziewięćset 
dziewięćdziesiąt trzy ofiary) i stały wzrost na tle poprzednich lat.
 

A co z Niemcami i ich precyzyjnie zorganizowanymi, 

efektywnymi strefami legalnej prostytucji i koncesjonowanych 
burdeli? Rząd federalny w Berlinie zakomunikował, że od roku 

background image

2005 do 2010 handel ludźmi zwiększył się o siedemdziesiąt 
procent, z czego o jedenaście w latach 2009–2010. Większość tych
dowiedzionych – jeszcze raz to słowo: dowiedzionych – 
przypadków dotyczyła kobiet, które zmuszono do prostytucji. 
Pomimo że Niemcy, podobnie jak Holandia, zalegalizowały 
prostytucję, aby położyć kres kryminalnym powiązaniom tego 
rynku, liczba zarządzających nią grup przestępczych również 
wzrosła.
 

Marianne Eriksson, członek Parlamentu Europejskiego i 

twarda rzeczniczka szwedzkiej strategii prawnej w sprawie handlu 
żywym towarem dla celów seksualnych, podsumowuje tę sytuację 
następująco:
 

– Od Holandii i Niemiec różni nas to, że widzimy związek 

pomiędzy „handlem niewolnikami” a prostytucją. Oczywiście, 
wszyscy w Unii Europejskiej są przeciwni handlowi ludźmi, ale 
my wiemy, że w dziewięćdziesięciu procentach dotyczy on 
eksploatacji seksualnej. Nasza metoda redukuje ten proceder.
 

Nadal nie jesteście przekonani? To popróbujcie tego: ściśle 

naukowego opracowania, które uwzględnia sto pięćdziesiąt krajów
reprezentujących szeroki wachlarz prawnego podejścia do kwestii 
prostytucji – od legalnych „czerwonych latarni” w Australii, 
Niemczech czy Holandii, poprzez „pomarańczowe latarnie” 
państw takich jak Wielka Brytania, gdzie w dużej mierze 
przymyka się na to oko, aż po kraje o zdecydowanym, twardym 
stanowisku całkowicie wykluczającym handel seksem

[47]

. Studium 

to nabite jest zawiłymi danymi statystycznymi, z uwzględnieniem 
najróżniejszych czynników, skutków i warunków towarzyszących 
prostytucji. A oto do jakiego wniosku sprowadzają się te 
imponujące badania naukowe:
 

„Zauważamy, że kraje o zalegalizowanej prostytucji 

odznaczają się statystycznie znacząco większym odnotowanym 
rozmiarem napływu ofiar handlu ludźmi”.
 

Ja ujęłabym to znacznie prościej: sutenerzy nie staną się 

nagle miłymi facetami, tylko dlatego, że prostytucja jest legalna.
 

Ale skoro już jesteśmy przy temacie nauki, rzućmy okiem na 

background image

inny, szeroko rozpowszechniony argument za legalną prostytucją, a
mianowicie pomysł, że obniża ona liczbę gwałtów.
 

Wygląda na to, że na ten temat przeprowadzono tylko jedne 

jedyne oficjalne badania naukowe. Ich autorem jest doktor Kirby 
R. Cundiff, profesor nadzwyczajny finansów (ciekawe, że 
naukowiec ten zajmuje się właśnie problematyką pieniądza) na 
Northeastern State University w Oklahomie. W kwietniu 2004 r. 
doktor Cundiff opublikował wyniki swojej pracy w artykule 
zatytułowanym Prostytucja i przestępstwa na tle seksualnym 
(Prostitution and Sex Crimes). Oto, co pisze:
 

Szacuje się, że gdyby w Stanach Zjednoczonych prostytucja 

została zalegalizowana, współczynnik gwałtów zmniejszyłby się z 
grubsza o dwadzieścia pięć procent, co oznacza około dwadziestu 
pięciu tysięcy gwałtów rocznie mniej. Analiza danych zdaje się 
wspierać hipotezę, że współczynnik gwałtów mógłby się obniżyć, 
gdyby prostytucja była łatwiej dostępna. Rezultat taki możliwy jest 
do osiągnięcia w większości krajów poprzez jej legalizację.
 

Przeczytawszy to, nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. 

Chciało mi się śmiać – nie, raczej potraktować ten raport z pogardą
– bo to czysta teoria. Żadnych faktycznych dowodów, tylko 
teoretyzowanie. A płakać? No cóż, wywód doktora Cundiffa 
sprowadzał się do poglądu, że przyzwoite, zwyczajne kobiety z 
przyzwoitym, zwyczajnym życiem mogłyby spać bezpieczniej w 
swoich łóżkach, gdyby jakimś innym kobietom rozmyślnie i 
zgodnie z prawem nakazano, że w zastępstwie tych przyzwoitych 
muszą być gwałcone za pieniądze.
 

To argument, który mówi: dla dobra reszty społeczeństwa na 

wolności powinna istnieć dogodna grupa kobiet, które można 
kupować i sprzedawać jak kawałki mięsa, a potem nakłaniać – siłą 
albo ubóstwem – by dały się wykorzystywać seksualnie. Czy nie 
wszyscy ludzie powinni być wolni od takiego wyzysku? W jaki 
sposób prostytucja ma eliminować gwałt, kiedy sama jest okupiona
gwałtem – gwałtem na takich kobietach jak ja i inne ofiary handlu 
ludźmi, które spotkaliście na kartach tej książki? Związek między 
tymi dwiema sprawami polega na tym, że kobiety traktowane są 

background image

jak przedmioty do seksualnego użytku. Mogą być nabywane albo 
kradzione.
 

A więc mamy naszego słonia. Widzicie go już wyraźnie? 

Jesteście w stanie przyjąć go do wiadomości, opisać, mówić o 
nim? Ja przekonałam się, że jestem i oto, co wiem: nie sposób 
„ulepszyć” prostytucji w ani odrobinę większym stopniu, niż 
„ulepszyć” przemoc domową. Widziałam i doświadczyłam obu: 
nic nie sprawi, żeby były choć odrobinę mniej złe. Trzeba uczynić 
nielegalną dla mężczyzn – jak też dla kobiet – samą możliwość 
kupowania seksu. Prostytucja nie jest „najstarszym zawodem 
świata” – to najstarsza forma niewolnictwa. Musimy położyć mu 
kres. I musimy to zrobić teraz, właśnie teraz.

background image

 Miłość

 

Czym jest miłość?

 

Mam trzydzieści trzy lata. Byłam dorosła – albo 

przynajmniej przebywałam w dorosłym świecie – przez połowę 
mojego życia. Byłam dzieckiem początkowo kochanym, potem 
molestowanym. Byłam młodą kobietą oszukaną, a potem 
sprzedaną. Byłam prostytutką i narkomanką. Byłam żoną i 
rozwódką. Byłam w piekle i wróciłam. I jedno wiem: 
najważniejsze, najbardziej zasadnicze, a mimo to najtrudniejsze 
wyzwanie, jakiemu kiedykolwiek musiałam stawić czoło, kryje się 
w tym pytaniu. Czym jest miłość?
 

Już prawie Boże Narodzenie. Podczas gdy piszę, noce 

zaczęły zapadać nagle, powietrze stało się ostrzejsze, wiatr 
przenikliwszy. Dla mnie to czas, żeby pomyśleć: zastanowić się 
nad wszystkim, czym byłam i nad wszystkim, co mi zrobiono. 
Żeby usiąść spokojnie przy kominku: w jednej ręce długopis, w 
drugiej kubek kawy. Kim jest Sarah Forsyth? Jakim sposobem 
dotarła tutaj, do tego ciepłego, bezpiecznego miejsca? I jak to się 
stało, że wy przebrnęliście tę długą drogę razem z nią? Wszystkie 
odpowiedzi zawiera pierwsze pytanie: czym jest miłość?
 

Dawniej chyba bałam się Bożego Narodzenia. Za czasów 

mojego dzieciństwa był to trudny moment. W dobrych okresach 
mieliśmy pieniądze, ale w złych nigdy ich nie starczało, co nie 
powinno dziwić przy tacie, który kombinował na wszystkie strony,
żył ze swojego sprytu – i, aż za często, z cudzych pieniędzy. Mama
starała się, jak mogła, żeby było nam dobrze: mojemu bratu, 
młodszej siostrze i mnie. Chroniła nas przed cierpieniem z powodu
ojcowskich razów, nawet jeśli nie zawsze potrafiła ukryć siniaki, 
które jego pięści zostawiały na jej ciele. Ale i tak dorastaliśmy z 
poczuciem, że tata jest bezduszny i okrutny. Do dziś pamiętam 

background image

taką Wigilię, kiedy poszedł do pubu gapić się na striptizerki i pić, 
podczas gdy powinien był budować domek dla lalek, który 
następnego ranka miała dostać w prezencie moja młodsza siostra.
 

A potem zaczęło się molestowanie. Wyrządzanie mi 

krzywdy, dotykanie w miejscach, gdzie ojciec nigdy nie powinien 
dotknąć dziecka i zmuszanie, żebym dotykała go i pocierała, 
dopóki nie zaznał przyjemności i było po wszystkim. Wciskanie 
się do mojego wnętrza – albo wpychanie tam noży lub nożyczek. 
Czy tak wygląda miłość? Mój ojciec powiedziałby, jak sądzę, że 
właśnie w ten sposób mnie kochał. Ale jeśli jego kochanie 
oznaczało, że nazywał mnie bękartem, twierdząc – całkowicie 
niesłusznie – jakobym nie była jego córką; jeśli oznaczało, że nie 
krępował się dusić mnie oparami piwa i przesiąkniętym nikotyną 
oddechem, włazić do mojej pościeli, by zaspokoić swoje różne 
potrzeby – to czy jest to miłość? Jakim cudem?
 

Wszystkie te wspomnienia. Wszystkie powracają, przesuwają

się błyskawicznie przed moimi oczami niczym obrazy utrwalone 
na fotografiach.
 

Mama: moja biedna, cudowna mama. Jej twarz poraniona 

butelką od mleka, którą cisnął w nią tata. Śliczna, dobra mamina 
twarz wymagająca szwów; blizny pokryte warstwą kosmetyków, 
żeby nie przerażały nas, dzieci. Moi rodzice kochali się – kiedyś. 
Ale co to była za miłość? Jak mogła istnieć za zasłoną przemocy i 
zniewag? Boże Narodzenie, jedno za drugim: dla dziecka 
najwspanialszy, najcenniejszy, najbardziej wypełniony miłością 
moment roku. Jak Boże Narodzenie ma być szczęśliwą porą, kiedy
spowija je cień?
 

Łyk kawy. Kolejne wspomnienia. Sarah Forsyth jest 

nastolatką w domu dziecka – dużym, pełnym przeciągów 
mauzoleum w wiejskiej okolicy, całe kilometry od czegokolwiek. 
Samotna w grupie dwudziestu pięciu innych posępnych, pełnych 
uraz dzieciaków. Bo takie dzieci zawsze ukrywają swoje 
prawdziwe „ja” za ochronnym murem wrogości. Samotna w łóżku,
ale nie na długo: zbliżająca się w ciemnościach latarka, snop 
światła w oczy, sięgająca po mnie ręka. Palce odnajdujące, 

background image

badające, urażające moje ciało. Czy to była miłość – dla niego?
 

Opieka. Dom opieki – dom dziecka. Być pod opieką… Słowa

bez znaczenia, bo nikt się tam specjalnie o nas nie troszczył. Nikt 
w tym zimnym, surowym miejscu nie dał nam tego, czego 
naprawdę potrzebowaliśmy: miłości. Może nie mogli, może w 
ogóle jej nie znali.
 

Zabawa. Dziecięce zabawy w miłość. Ale nie ta. „Droga do 

szczęścia” – jakieś dziwaczne, głupie rytuały dorosłych. Na 
skrawku papieru prymitywnie wyrysowane szlaki i odgałęzienia. 
Startujesz z głównej drogi, a potem wybieraj swoją ścieżkę: 
niektóre są dobre, niektóre złe. Jednak żadna z nich nie była 
ścieżką miłości. Zagarniające mnie ręce – znowu. Mężczyźni – 
więcej niż jeden – przygwożdżają mnie do ściany za gardło. Na 
dół, kładź się, no już. Pchnięcie, pchnięcie i postękiwanie z 
rozkoszy. Czy to był jakiś rodzaj miłości – dla nich? Czy samo 
zaspokojenie seksualne oznacza miłość? Kiedykolwiek?
 

Przeskok do przodu. Sala sądowa. Prawnicy, eksperci, sędzia.

Mój tata oskarżony o wyrządzone mi krzywdy. I ostatnie słowa, 
które od niego usłyszałam: „Ty mały bękarcie – zabiję cię!” Jak 
może wyrosnąć miłość, skoro zasiano ją na takich jałowych 
nieużytkach.
 

Kiedy miałam siedemnaście lat, prawda spadła na mnie jak 

grom z jasnego nieba: zaszłam w ciążę.
 

I nie była to radosna ciąża, płód poczęty z miłości pomiędzy 

dwojgiem ludzi, tylko tajemnicze, przerażające spęcznienie w 
moim brzuchu, dostrzegalne jedynie dla mnie. Fałszywy krok, błąd
popełniony przez dziewczynę, która jednocześnie wiedziała za 
wiele i za mało, i przez mężczyznę, starszego mężczyznę, który 
nigdy się nie dowiedział.
 

Czy mogłam pokochać tamten traf? Czy mogłam wychować 

dziecko – moje dziecko – i otoczyć ją (bo to była dziewczynka) 
ciepłą, opiekuńczą miłością? Nigdy nie zdołam odpowiedzieć na to
pytanie. Podróż samochodem: mama wiezie córkę do kliniki, żeby 
pozbyć się swojej wnuczki. Ukłucie igły, błoga mgła znieczulenia, 
a później nagła świadomość, co straciłam. Sarah Forsyth, 

background image

zniweczyłaś nadzieję na życie.
 

Wiatr się wzmógł. Słyszę, jak płacze za oknem, dmąc po 

moim przyjemnym osiedlu, gdzie dom za domem, wszystkie pełne 
są rodzin z dziećmi. Automatycznie wyciągam rękę w stronę 
pobliskiego stołu. Ale nie, nie ma ich tam. Już nie palę. Nie mam 
papierosów, żeby podtrzymały mnie na duchu, kiedy wspomnienia 
przewijają mi się przed oczami.
 

Teraz inny dom. To wejście nazywałam swoim. I mężczyznę 

też – dobrego człowieka, który wiedział wszystko o mnie i o tym, 
co się stało w moim bardzo jeszcze krótkim życiu. Wiedział o 
tacie, wiedział o molestowaniu, wiedział o aborcji. Wysłuchiwał 
mnie, wspierał i nigdy nie osądzał. Och, był takim dobrym 
człowiekiem, ten mój Chris. I darzył mnie miłością. Nareszcie, 
powiedziałam to – to słowo: miłość. Bo on naprawdę mnie kochał i
traktował porządnie. Mieliśmy dom i wakacje, i zadatki na długie, 
szczęśliwe lata. A ja nie potrafiłam tego wytrzymać.
 

Byłam wtedy nieokiełznana: uparta, skłonna do flirtów i 

spragniona beztroskiej egzystencji normalnej nastolatki. Klubów, 
ekscytujących sytuacji, śmiechu i bezmyślności. A Chris był ode 
mnie starszy; sporo starszy i o wiele spokojniejszy. Tak więc do 
naszego życia wtargnęła zazdrość, bo moja kokieteria budziła 
uznanie w oczach mężczyzn dużo młodszych niż on. Czy zazdrość 
jest częścią miłości? Jak może być, skoro podmywa najgłębsze 
fundamenty kochającego domu?
 

Rozstanie. Bez goryczy, bez przykrych słów – po prostu 

powoli ogarniająca, beznadziejna świadomość, że nic z tego nie 
wyszło, że miłość – dla nas obojga jako pary – skończyła się. 
Chris, jeśli to czytasz: dziękuję ci. Wniosłeś w moje życie miłość i 
bardzo mi żal, że zabiliśmy to uczucie pomiędzy nami.
 

Porozmawiaj ze mną. Powiedz, kiedy przeczytałeś to 

wszystko, już mnie rozpoznajesz? Siedzę tu, w dopiero drugim 
prawdziwym domu, jaki kiedykolwiek miałam – w każdym razie, 
jeśli przez słowo „dom” rozumiemy miejsce chronione ciepłem 
miłości – i wiem, że muszę stawić czoło wspomnieniom. Muszę 
patrzeć na przemykające obrazy tego, co było, jeśli mam się 

background image

pojednać z teraźniejszością. A zwłaszcza jeśli chcę mieć 
przyszłość.
 

A więc: Amsterdam. Najtrudniejsze, najbardziej destrukcyjne

wspomnienia. Oczywiście, powiecie; oczywiście, wiemy przez co 
przeszłaś, Sarah. Towarzyszyliśmy ci, wspieraliśmy cię, 
przejmowaliśmy się. Owszem, to prawda. Ale to nie tak, jak 
myślicie.
 

Nikt nie mógłby omyłkowo uznać za miłość tego, co zrobił 

John Reece, człowiek, który pierwszy mnie sprzedał. Chciwość, 
owszem. I okrucieństwo, bezwzględność i egoizm, i bezlitosna 
kalkulacja, ile moje ciało może być warte. Ale nie miłość, nie u 
niego.
 

I podobnie jak Johna Reece’a – gdziekolwiek przebywa, 

zakładając, że jeszcze żyje; że nie został zabity przez kogoś, kogo 
oszukał, wrobił albo sprzedał – dotyczy to ludzi, którym mnie 
przehandlował.
 

Gregor i Pavel: nigdy nie zapomnę waszych twarzy, waszego

twardego jugosłowiańskiego akcentu; tych głosów informujących 
mnie zimno, że zostałam kupiona i teraz jestem waszą własnością. 
Nigdy nie zapomnę – nie potrafię zapomnieć – kobiety, która 
razem ze mną stała się waszą niewolnicą i psów, którym kazaliście 
nas pilnować. Nadal mam przed oczami twarz delikatnej, lękliwej 
tajskiej dziewczyny – biednej, oszołomionej, sprzedanej Par – w 
tamtym zimnym, ciemnym miejscu, gdzie zabraliście nas, żeby 
nakręcić „snuff”. Widzę, kadr po kadrze, niczym na filmie w 
najbardziej zwolnionym tempie, jak kula roztrzaskuje jej czaszkę i 
kawałki, maleńkie, lepkie fragmenty mózgu rozpryskują się aż na 
mnie. Nie, waszych czynów nikt nigdy nie zdołałby wziąć za 
miłość.
 

A co z mężczyznami, którzy mnie wynajmowali? Czy 

obrzydliwa, zorganizowana na skalę przemysłową branża 
prostytucji w jakimkolwiek stopniu dotyczy tego uczucia? Czy to 
piętnastominutowe, zabezpieczone prezerwatywą pompowanie i 
przyciskanie jest czymkolwiek innym niż atrapą prawdziwego, 
przyzwoitego kochania się?

background image

 

Ale wtedy była miłość. O tak, była. I nie przyniosła mi nic 

oprócz kłopotów.
 

Dotarliście ze mną w tej podróży daleko. Wiecie, że ta 

kobieta naprawdę nie nazywa się Sally. Nie użyję – nigdy – jej 
prawdziwego imienia, bo nacierpiała się już dosyć i mimo 
wszystkiego, co mi zrobiła, właśnie przy niej zaznałam przebłysku 
prawdziwej miłości.
 

Pamiętacie: Sally, wspólniczka Johna Reece’a. Jeszcze jedna 

kobieta, której używał i którą wykorzystywał, najpierw 
rozkochując w sobie, a później sprzedając jej nierade temu ciało 
tylu mężczyznom, ilu tylko mógł znaleźć chętnych do zapłaty. I 
potem – o tak, potem – przekonując ją, aby zwabiła mnie w 
pułapkę, która zatrzasnęła się, gdy tylko w nią wpadłam.
 

To Sally udawała jego asystentkę. To Sally telefonowała, by 

przekazać mi „wspaniałe wieści”, że rozmowa kwalifikacyjna 
wypadła dobrze i dostałam pracę w żłobku w Amsterdamie. To 
Sally powiadomiła mnie, ile będę zarabiać; ona zorganizowała 
moją podróż do Holandii; ona spotkała się ze mną na lotnisku 
Schiphol i zaprowadziła do samochodu, gdzie John Reece 
przyłożył mi pistolet do głowy i oznajmił, że nie czeka mnie żaden
żłobek, tylko egzystencja seksualnej niewolnicy w oknach 
amsterdamskiej rosse buurt. To była Sally, moja Sally.
 

To Sally pokazała mi, co mam robić z pierwszym klientem, 

który zapłacił, by uprawiać ze mną seks. To Sally nauczyła mnie 
śmiertelnie nudnych rutynowych póz kuszących mężczyzn, którzy 
mijali nasze okna. To ona mnie ostrzegła, że jeśli będę się opierać, 
Reece stłucze nas obie na kwaśne jabłko.
 

To Sally podsunęła mi narkotyki łagodzące ból gwałtów po 

dwanaście razy dziennie. To od Sally dostałam mojego pierwszego
jointa i moją pierwszą działkę kokainy, która koniec końców 
wepchnęła mnie w bezkresną spiralę uzależnienia.
 

Tak, wszystko to Sally mi zrobiła. A ja ją kochałam. Prawdę 

mówiąc, myślę, że nadal ją kocham.
 

Dla części czytelników to już wasz przystanek: tu wysiadacie

z pociągu, rezygnujecie z dalszej podróży. Wiem o tym, gdyż 

background image

pośród naprawdę wspaniałych słów wsparcia, które nadesłaliście 
do mnie, kiedy opowiedziałam wam o tym w mojej poprzedniej 
książce; pośród cichych szeptów zachęty, które dodawały mi 
odwagi w najmroczniejszych momentach; pośród tego wszystkiego
i wszystkich znaleźli się też tacy, którzy mówią: „To nie do 
pomyślenia – ona nie może kochać tej kobiety”.
 

Nie winię was. Jakżebym mogła? Bo rzeczywiście, czy 

można kochać osobę, która odegrała tak decydującą rolę w naszym
zniewoleniu – najpierw jako prostytutki, potem jako kokainowej 
dziwki? Jakim cudem? A wy mówicie – wiem, czytałam, co 
pisaliście – że albo coś w tej historii zmyśliłam, albo ta miłość nie 
była – nie jest – prawdziwa. I ja was nie winię.
 

A jednak to prawda: od początku do końca, każde smutne, 

obskurne, żałosne słowo. Każdy cios pięścią i każda penetracja; 
każde pozbawione miłości pieprzenie i każdy wciągający w 
pułapkę wdech – wszystko to jest prawda. I tak samo miłość, 
której zaznałam z Sally.
 

Nie proszę, abyście zrozumieli – bo w jaki sposób? Nie 

oczekuję, że zobaczycie to tak, jak ja widziałam; poczujecie tak, 
jak ja czułam. Jedyne o co proszę, to abyście mnie nie osądzali, 
przyjęli, że zdarzają się rzeczy – zdarza się miłość – które nigdy 
nie będą wyglądać rozsądnie. Nie osądzajcie mnie, bo wtedy 
egzystowałam w świecie, gdzie rozsądek podporządkowany był 
chciwości, gdzie szczerość zatonęła w otchłani rozpaczy. I to samo
dotyczyło Sally.
 

My dwie – obie biedne, brutalnie traktowane, upokarzane – 

przywarłyśmy do siebie. I w najgłębszych czeluściach piekła 
odnalazłyśmy w sobie nawzajem iskrę człowieczeństwa. 
Odnalazłyśmy spokojną czułość, która nie potrzebuje słów i jakoś 
potrafi przetrwać najbardziej bestialskie warunki: odnalazłyśmy 
miłość. I ja wciąż jej doświadczam.
 

Powiecie wiec: w porządku, nawet jeśli przyjmiemy tak 

absurdalne wyjaśnienie, to czy podobną miłość można uznać za 
dobrą, prawdziwą i zdrową? Jak – skoro same wyrwałyście się z 
seksualnej niewoli, a jednak prowadziłyście burdel – więc jak 

background image

możesz od nas oczekiwać, że uwierzymy, że to koślawe uczucie 
było miłością?
 

Czasem jest tylko jedna uczciwa odpowiedź. Teraz właśnie 

wam jej udzielę: nie wiem, naprawdę nie wiem. Wiem, że to, co 
Sally mi zrobiła, pokiereszowało mnie na całe życie. Zrodzony z 
tego ból pozostał niezatarty, tuż pod skórą. Wiem, że ohydne 
gnojowisko amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni 
splamiło nas na zawsze. Wiem również, że to, co uczyniłyśmy, 
czerpiąc zyski z wykorzystywania innych kobiet, to zadana samym
sobie rana, jątrząca się w nas, dopóki nie umrzemy.
 

A jednak. A jednak Sally była moją miłością, moją 

prawdziwą miłością. I tą, która odeszła.
 

Otóż to. Już po wszystkim. Pokaz slajdów z mojego życia 

dobiegł końca, gaśnie jaskrawa żarówka pamięci. Zbliżamy się do 
kresu naszej podróży. Teraz jest tylko teraźniejszość – i przyszłość.
 

Nigdy nie myślałam, że napiszę te trzy ostatnie słowa. 

Kończąc swoją poprzednią książkę, siedziałam sama, tak jak 
siedzę w tej chwili, z kubkiem gorącego picia i głową pełną 
wspomnień. Oczywiście, chciałam mieć przyszłość, ale możliwe, 
że wówczas nie pragnęłam jej wystarczająco mocno. Możliwe, że 
wizja tego, co mogłoby być – kim mogłabym być ja, Sarah Forsyth
– nie wyłoniła się jeszcze dość wyraźnie. Możliwe, że dlatego 
pozostałam zamknięta w przeszłości.
 

Ale teraz widzę przyszłość. Nie ćpam. Moje ciało od 

dłuższego czasu nie musi znosić trucizny alkoholu i papierosów. 
Wirusowe zapalenie wątroby zostało pokonane. Po raz pierwszy w 
życiu czuję się kompletna. Jestem jeszcze młodą kobietą. Przede 
mną całe lata, którymi mogę się cieszyć.
 

Jednak czegoś nigdy nie będę miała. Czegoś, czego pragnę 

bardziej, niż kiedykolwiek pragnęłam narkotyków albo wódki, 
które nade mną panowały. Czegoś, bez czego nigdy nie uzyskam 
pełni: dziecka.
 

Ta myśl zawładnęła mną po raz pierwszy dwa lata temu, 

podczas świąt Bożego Narodzenia. Chyba właśnie wtedy naprawdę
zaczęłam dostrzegać jakieś prawdopodobieństwo przyszłości. Było

background image

to pierwsze Boże Narodzenie spędzone z rodziną – całą moją 
rodziną, oprócz ojca, którego nigdy więcej nie chcę widzieć i 
nigdy więcej nie zobaczę.
 

W Wigilię przyjechała mama i zabrała mnie na pasterkę. 

Strasznie się denerwowałam. Kiedy po raz ostatni byłam w 
kościele? Kiedy po raz ostatni siedziałam w bożym domu i 
wystawiałam się na karę, którą Bóg mógłby chcieć na mnie zesłać?
Jednak kościół wydał mi się pełny ciepła i miłości. Nie dręczyło 
mnie poczucie – czego tak bardzo się obawiałam – że jestem tu 
outsiderem, wyrzutkiem, kimś zbyt nieczystym i zepsutym, aby 
wolno mi było wejść.
 

Ale miałam jeszcze inny powód do niepokoju: Rachel. Przez 

wszystkie te niewesołe lata dorosłego życia byłam od niej 
oddalona. Rozdzieliła nas ogromna, nieprzekraczalna przepaść 
Amsterdamu, moich uzależnień i okropnego zachowania. Rachel, 
moja kochana siostra, trzymała się ode mnie na dystans, również w
dosłownym tego słowa znaczeniu, bo ma wspaniałą pracę w 
Ameryce i rzadko przyjeżdża do domu. Podobno – tak twierdzi 
mama – zawsze o mnie pytała, nawet jeśli nie czuła się gotowa ze 
mną zobaczyć. A teraz już do tego dojrzała.
 

Boże Narodzenie: rodzinny dzień z prezentami i pysznym 

jedzeniem. I przede wszystkim z bliskimi mi kobietami, które 
kochają mnie nadal mimo to, co robiłam, mimo to, czym byłam: z 
babcią, mamą i Rachel. Cudownie było poczuć się otoczoną ich 
miłością i ciepłem. Kiedy babcia zauważyła, że tylko my dwie nie 
pijemy szampana ani wina, puściła do mnie oko i powiedziała:
 

– Nic się nie martw. Usiądziemy wygodnie i będziemy 

obserwować, jak reszta się upija! Zobaczymy, kto pierwszy zrobi z
siebie durnia!
 

Dziękuję, babciu. Wiedziałaś – wiesz – ile to dla mnie 

znaczyło.
 

I tak ta myśl zaczęła stopniowo kiełkować w mojej głowie. 

Oto czym jest miłość: cichym dawaniem – zapomniawszy o sobie 
– komuś, kto akurat jej potrzebuje. A kto potrzebuje miłości 
bardziej niż dziecko?

background image

 

Moje ciało, oczywiście, nie zrobiło jeszcze wówczas takich 

postępów jak umysł. Metadon nadal trzymał je w okowach, 
wirusowe zapalenie wątroby wyżerało od środka. Ale w miarę jak 
mijały miesiące i lata, wreszcie swoim ciałem zawładnęłam – 
przejęłam je na własność, zaczęłam za nie odpowiadać, 
pozwoliłam sobie je pokochać. I wtedy zakorzeniła się we mnie 
potrzeba obdarzania miłością, bezwarunkową i nieskrępowaną.
 

Zaczęłam rozmawiać z lekarzami. Chciałam się przebadać, 

żeby sprawdzić, czy w ogóle zdołam zostać matką. Po wszystkim, 
co mi robiono, po wszystkim, do czego mnie zmuszano, po całym 
spustoszeniu, które uczyniły narkotyki, pierwszą dużą przeszkodą 
stawał się problem, czy jestem fizycznie zdolna do zajścia w ciążę.
Pragnęłam tego, ale nie ośmielałam się spodziewać zbyt wiele.
 

Badania: test za testem, test za testem. Więcej analiz, 

pobierania krwi i lekarskich oględzin, niż mogłam sobie 
wyobrazić. Aż wreszcie nadeszły wyniki: tak, byłam zdrowa, na 
tyle zdrowa, aby w moim brzuchu poczęło się nowe życie i abym 
mogła z miłością wydać je na świat.
 

Musiał minąć mniej więcej dzień, zanim dotarło to w pełni 

do mojej świadomości. Sarah Forsyth, była kokainowa dziwko, 
możesz być w pełni kobietą. Twoje ciało jest wystarczająco silne. 
Teraz już wiedziałam, że jest dla mnie przyszłość.
 

Ale jak miałam zajść w ciążę? Jednego byłam absolutnie 

pewna: nigdy już żaden mężczyzna nie będzie się we mnie 
wdzierać. Tylu ich to robiło; tyle razy leżałam na plecach z 
rozłożonymi nogami i byłam brana. Nigdy z miłością. Nigdy. Więc
jak mogłam myśleć o poczęciu dziecka w taki sposób? Nie 
mogłam. Nie, nie mogłam.
 

Jestem homoseksualna. Moja jedyna naprawdę romantyczna 

miłość to jednocześnie miłość utracona. Nadal czasem jeszcze w 
głębi duszy marzę o domu tworzonym wspólnie z Sally – domu 
pełnym uczuć, troskliwości… i dzieci. Ale wiem, że to marzenia. 
Tylko marzenia.
 

Znów rozmawiałam z lekarzami: czy teraz, kiedy oficjalnie 

stwierdzono, że zdrowie dopisuje mi wystarczająco, abym zdołała 

background image

nosić dziecko, miałam szansę na zapłodnienie in vitro? Może w 
taki sposób mogłam wydać na świat nowe życie? Cóż, i tak, i nie.
 

Kwalifikuję się do zapłodnienia pozaustrojowego – jestem 

jeszcze na tyle młoda, że ten często przedłużający się proces ma 
sens. Moja seksualność nie stanowi problemu. Ale żeby dostać 
akceptację NHS

[48]

, musiałabym pozostawać w stałym związku: 

innymi słowy, musiałabym stanowić połówkę pary.
 

Małżeństwo z Tracy rozpadło się dawno temu i nie sądzę, 

żebym jeszcze kiedykolwiek weszła w taką relację. Jak miałabym 
– uczciwie i szczerze – dzielić z kimś życie, podczas gdy moje 
serce, moja miłość nadal należą do Sally? Nie mogę się tego 
wyprzeć ani nie mogę – nigdy nie będę mogła – kłamać drugiemu 
człowiekowi na temat uczuć. Zbyt długo żyłam w mroku, by nie 
wiedzieć, że miłość, prawdziwa miłość, nie ma szans na rozwój 
wśród kłamstwa i fałszu.
 

To był autentyczny cios. Właśnie wtedy, kiedy wreszcie 

wydobyłam się z przeszłości i zaczęłam marzyć o przyszłości, 
większość marzeń została mi odebrana. A mimo to nie winię – nie 
mogę winić – służby zdrowia. Któż lepiej ode mnie wie, że 
stabilne, kochające domy wydają stabilne, kochające dzieci.
 

Czy byłabym dobrą matką? Możecie powątpiewać, ale ja 

wiem, ile jest we mnie miłości. Tak, byłabym taką matką, jaką 
moja mama była dla mnie. Uczyłam się od najlepszego rodzica i 
widziałam najgorszego, więc jakże mogłabym nie być dobrą 
matką?
 

Tak czy inaczej, musiało minąć kilka miesięcy, zanim 

zaakceptowałam świadomość, że nie będę miała dziecka. Nie 
powiem wam, że przebolałam tę stratę, bo to nieprawda i nie 
wiem, czy kiedykolwiek ją przeboleję, ale powoli, z wysiłkiem 
pogodziłam się z nią. Ktoś mi w tym pomógł. Oczywiście, mama, 
ale jeszcze ktoś nowy, kto pojawił się w moim życiu. Czytelnicy, 
poznajcie Sulę. Sulo, poznaj czytelników.
 

Od chwili, kiedy ją zobaczyłam, wiedziałam, że pisane jest 

nam być razem. Sula ze swoją matką i braćmi mieszkała w 
Durham, dwadzieścia kilometrów stąd. Kiedy po raz pierwszy 

background image

weszłam do jej domu, nasze spojrzenia spotkały się. Była 
drobniutką, puchatą kulką, która, spychana przez rodzeństwo, 
mozolnie wdrapywała się na swoją mamę. Podniosłam tę 
kruszynkę. Mieściła się we wnętrzu mojej dłoni.
 

Bo Sula – jak już musieliście odgadnąć – nie jest kobietą ani 

nawet dzieckiem. To szczeniaczek shiatsu. I zabierając ją do domu 
– dzieląc się z nią w tym małym mieszkaniu ciepłem, 
pokrzepieniem, miłością – zrobiłam po prostu najlepszą rzecz w 
życiu.
 

Teraz wszędzie chodzimy razem: razem idziemy do miasta, 

razem zwijamy się w kłębek na kanapie. Co noc Sula śpi w nogach
mojego łóżka. Jestem dla niej matką albo starszą siostrą, kto to 
może powiedzieć? Ale wiecie co? To bez znaczenia. Może ona jest
córeczką, którą miałabym – powinnam mieć – miałam. Może ja 
jestem dla niej taką siostrą, jaką trzeba było być dla Rachel. Wiem 
tylko, że to, co jest między nami, to miłość.
 

Imię Sula pochodzi z Grecji. Mama je wymyśliła. Spędzała 

tam wakacje i w restauracji poznała miejscową dziewczynę, która 
tak się nazywała. Ale kiedy sprawdziłam jego źródło, okazało się, 
że mój szczeniaczek naprawdę jest Sulą. Bo to imię oznacza Pokój.
 

Myślę, że teraz potrafię odpowiedzieć na pytanie, od którego 

zaczęliśmy. Myślę, że już rozumiem i mogę. Czym jest miłość? No
cóż, jest wieloma różnymi rzeczami i znajduje się ją na różne 
sposoby. W ciepłym blasku dobrego dnia, we wsparciu 
prawdziwych przyjaciół.
 

Ona kryje się w matczynej pieszczocie. W czyichś dłoniach –

czyichkolwiek – które dotykają naszych rąk z życzliwością i darzą 
nasze serca spokojem. Kryje się w długich godzinach milczenia, 
kiedy dwoje ludzi daje sobie nawzajem ukojenie i wie, że 
najlepsze słowa to takie, które w ogóle nie muszą być 
wypowiadane. Miłość – autentyczna, szczera miłość – otacza nas 
każdego dnia. Istniała, zanim przyszliśmy na świat i będzie trwać 
po naszej śmierci. Ale wiem również, że wiodąca do miłości 
ścieżka często jest ukryta albo zablokowana przez strach. A od 
strachu już tylko jeden krok do zamętu, kiedy nie dociera do nas 

background image

cudze wołanie. Większą część życia spędziłam w stanie takiego 
zamętu i strachu, niezdolna usłyszeć słów miłości, które łagodnie 
ofiarowywała mi mama.
 

Miłość często bywa zawłaszczana przez pewnego oszusta: 

seks. Znam go i wiem, że to prawda. Jednak, sam w sobie, seks 
miłością nie jest. Może ją udawać – nierzadko udaje – ale 
wyłączny, pozbawiony czegoś więcej nie jest nią. Tylko w ramach 
miłości seks może stać się kochaniem. I nigdy, przenigdy, miłość 
nie będzie egzystować w tym samym miejscu co brudny handel, 
który mami nadzieją na prawdziwe uczucie, a przemienia je w 
czysto cielesną transakcję.
 

Uciekłam z mrocznych miejsc – zza solidnych krat 

seksualnej niewoli, ale też z równie realnego mentalnego 
więzienia: życia bez miłości. W tych mrocznych miejscach kwitło 
zło i kwitnie nadal. Jego imię to strach. Strach przed kolejnym 
mężczyzną, który wynajmie sobie moje zmaltretowane, 
wykorzystywane ciało. Strach przed odwetem – brutalnym biciem 
albo czymś gorszym – gdybym spróbowała odmówić. Strach, który
zżerał mnie od środka, sprawiał, że kuliłam się z przerażenia i 
staczałam coraz niżej, coraz bardziej, jakbym w narkotykach i 
alkoholu mogła znaleźć ochronę przed moimi prześladowcami. To 
jest strach; to jest zło. Ja uciekłam, ale niezliczone setki podobnych
do mnie kobiet tkwią tam nadal, uwięzione w pułapce jarmarcznie 
tandetnego, niemoralnego biznesu, który polega na handlu ich 
ciałami.
 

Dostrzeżecie je, tak jak mnie dostrzegliście? Będziecie je 

kochać i wspierać, tak jak zatroszczyliście się o mnie? Czy może –
po tej długiej podróży, którą wspólnie odbyliśmy – ominiecie je z 
daleka, odwracając twarz i przymykając oczy na to, co widzicie?
 

Dwieście dwadzieścia pięć lat temu William Wilberforce 

wygłosił w brytyjskim parlamencie mowę o niegodziwości 
niewolnictwa i handlu niewolnikami. Przez trzy długie, pełne żaru 
godziny przedstawiał swoim ziomkom straszną, brutalną prawdę o 
masowym braniu ludzi w niewolę i sprzedawaniu ich po całym 
świecie, jakby byli bydłem. Nie, gorzej niż bydłem, gorzej niż 

background image

jakąkolwiek żywą istotą – towarem. Opisywał cierpienie i udrękę 
towarzyszące temu procederowi. Bez ogródek przedstawiał 
obojętność i chciwość, które pozwalają, żeby niewolnictwo 
rozkwitało. Kończąc swoje wystąpienie, powiedział:
 

Wysłuchawszy tego wszystkiego, możecie uznać, że wolicie 

odwracać wzrok. Ale nigdy już nie będziecie mogli powiedzieć, że 
nie wiedzieliście.
 

A czy wy możecie – czy my możemy – nadal twierdzić, że 

nie znamy prawdy o seksualnym niewolnictwie? Czy ktokolwiek z
nas może jeszcze kiedykolwiek powiedzieć, że pierwsze słyszy, że 
nie dostrzega historii kobiet takich jak Katya, Susanna, Mardea – 
albo ja?
 

Nazywam się Sarah Forsyth. Byłam w życiu niejednym. 

Byłam wykorzystywanym dzieckiem i seksualną niewolnicą. 
Byłam dziwką za narkotyki i alkoholiczką. Byłam w policyjnym 
areszcie i w więzieniu. Przyniosłam mojej rodzinie ból i strapienie,
i zawiodłam w małżeństwie. Ale jestem czymś więcej, o wiele 
więcej niż sumą tego wszystkiego. Przetrwałam najgorsze rzeczy, 
które mężczyźni mogą uczynić żywemu ciału. Pokonałam swoje 
uzależnienia. I wreszcie sprawiłam, że mama i siostra są ze mnie 
dumne. Pokazałam – z waszą pomocą – prawdę o złu, wyjawiłam, 
jak możemy z nim walczyć. Jestem kobietą, która ocalała i wiem 
dlaczego.
 

A odpowiedź brzmi: miłość.

background image

 Posłowie

 

Był bezchmurny wiosenny dzień, gdy niewielką alejką 

zmierzałem w stronę drzwi jej domu. Nie widziałem Sarah ponad 
trzy lata. Wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon, pisywaliśmy 
do siebie listy, ale od prawdziwego spotkania, twarzą w twarz, 
minął ładny kawałek czasu.
 

Szczerze przyznaję, odczuwałem lekkie zdenerwowanie. 

Kiedy ostatnim razem znaleźliśmy się w tym samym pokoju, Sarah
nie była w dobrej kondycji. Wówczas, w dniu swojego ślubu, 
ciągle jeszcze tkwiła w okowach uzależnienia od metadonu, ciągle 
jeszcze nałogowo piła (i paliła), ciągle jeszcze mieszkała z Tracy. 
Spotkanie nie należało do łatwych. Sarah robiła wrażenie 
skrępowanej i zażenowanej, a Tracy wyraźnie miała się na 
baczności. Atmosfera była napięta i nieprzyjemna.
 

Fizycznie Sarah też nie prezentowała się najlepiej: 

spowolnione ruchy, mizerna, udręczona twarz. Ciało tej młodej 
kobiety wyraźnie nadal zmagało się z niszczącymi skutkami 
wszystkiego, co przeżyła, ale odchodziłem stamtąd przekonany 
również o tym, że – mimo wszelkich deklaracji o wiecznej miłości 
do Tracy i szczęściu panującym w klitce, którą dzieliły – sprawy 
nie wyglądały dobrze.
 

Praca nad pierwszą książką Sarah ciągnęła się tygodniami, 

miesiącami. To także okazało się niełatwe. Sarah często znikała na 
całe dnie. Wytropienie jej potrafiło kosztować masę czasu i 
wysiłku. Emocje miała kompletnie rozchwiane. Jednego dnia 
przysięgała, że uwielbia Tracy i przeżywają szczęśliwą, magiczną 
miłość, a już kolejnego tonęła w powodzi łez i opisywała jakieś 
awantury, które ją przekonały, że Tracy nienawidzi i nigdy, 
przenigdy do niej nie wróci. Ale oczywiście wracała.
 

Niemal równie wiele czasu spędziłem na rozmowach z matką

background image

Sarah, próbując odkryć, czy wie, co się dzieje w życiu jej córki i 
ofiarowując tyle słów otuchy, na ile potrafiłem się zdobyć w 
obliczu tych wszystkich dowodów, które zapowiadały kolejny 
krach. Nie – jak Sarah sama przyznała w liście poprzedzającym 
moją wizytę tamtego wiosennego ranka – nie było łatwo.
 

Jednak teraz oznaki wstępne wydawały się nieco bardziej 

obiecujące. Podczas rozmowy przez telefon Sarah sprawiała 
wrażenie osoby pogodnej, komunikatywnej i z pewnością 
skupionej. Jest zdecydowana, jak powiedziała, nie tylko napisać 
drugą książkę, ale też wykorzystać ją – oraz możliwości 
wynikające z faktu, że Porwana i sprzedana stała się bestsellerem 
– dla zrobienia czegoś użytecznego w sprawie handlu ludźmi. 
Przede wszystkim pragnęła zmusić czytelników, by dostrzegli 
kobiety więzione, niczym ona kiedyś, na oczach tłumu. Pełna 
pasji, opowiadała, jak bardzo chce zapoznać ich z historiami 
seksualnych niewolnic z okien Dzielnicy Czerwonych Latarni albo
zza dyskretnie przyciemnionych szyb burdeli na głównych ulicach.
Bo, jak to ujęła: „Jeśli ludzie zobaczą w tych kobietach nie 
prostytutki, a drugiego człowieka, to przecież nie mogą pozostać 
obojętni, prawda?”
 

Alejka wiodąca do domu Sarah również sprawiała 

zachęcające wrażenie. Podczas gdy mieszkanie, które zajmowały z
Tracy, znajdowało się przy zapuszczonej, obskurnej ulicy w 
podupadłej części śródmieścia, tutaj domy miały ogródki – 
wszystkie starannie utrzymane – i świeżo pomalowane, czyste 
ściany. Powietrze też wydawało się lepsze: mniej przesiąknięte 
zapachem barów sprzedających kebab albo ryby i frytki.
 

Ale mimo wszystko byłem całkowicie nieprzygotowany na 

to, co nastąpiło. Drzwi otworzyła mi elegancka, ładna młoda 
kobieta z modnie przyciętymi włosami i małym, puchatym 
pieskiem pod pachą. Nie miałem pojęcia, kto to taki, więc 
zapytałem ją, czy zastałem Sarah. Z uśmiechem zaprosiła mnie do 
środka. I okazało się, oczywiście, że to Sarah we własnej osobie.
 

Różnice fizyczne były wręcz niewiarygodne. Jej twarz – 

dawniej krostowata, chuda, wyraźnie świadcząca o uzależnieniu od

background image

narkotyków i alkoholu – stała się pełniejsza, cera nabrała 
zdrowego wyglądu. W oczach Sarah nie malowały się już na 
przemian to narkotyczne zamroczenie, to zalękniona nieufność. 
Patrzyły na mnie ciepło, z rozbawieniem – głównie dlatego, że nie 
potrafiłem jej rozpoznać.
 

Pietro wyżej, utrzymany w pogodnych barwach, salonik już 

od progu wydał mi się miły i przyjazny. Na kanapie siedziała 
anielsko cierpliwa matka Sarah. Tuliła w dłoniach filiżankę kawy i 
też się uśmiechała.
 

Dwie rzeczy były absolutnie oczywiste. Po pierwsze, 

stosunki Sarah z mamą – najważniejsze w życiu tej młodej kobiety
– układały się naprawdę znakomicie. Matka wyraźnie czuła się 
dumna z córki, ze wszystkiego, co ta osiągnęła w ciągu kilku 
krótkich lat. A Sarah czuła dumę ze swojej mamy. Wiedziała, że 
samotnie nie zaszłaby tak daleko i że osobą – jedyną osobą – która 
nigdy jej nie opuściła, która nigdy nie straciła nadziei, jest właśnie 
matka. Siedząc w tym przytulnym saloniku, można by bez trudu 
zrozumieć każdego, kto uznałby to za zwyczajną scenkę rodzinną, 
podobną do milionów innych, rozgrywających się codziennie jak 
kraj długi i szeroki. Na widok tych dwóch pełnych energii, 
szczęśliwych kobiet nigdy byście nie pomyśleli, że młodsza 
straciła najlepsze lata życia wskutek seksualnej niewoli i 
uzależnień, a starsza przez piętnaście lat cierpiała męki 
nieustannego, wykańczającego niepokoju.
 

Druga rzecz, jaka rzucała się w oczy, to pełne determinacji 

przekonanie Sarah, że zło, które ją pochłonęło, można obrócić w 
coś dobrego. Byłoby, jak sądzę, zupełnie zrozumiałe, gdyby 
radując się świeżo odzyskanym życiem, po prostu chciała się 
porozkoszować miłością swoich bliskich. Tymczasem Sarah bez 
wahania uznała, że musi odbyć podróż, o której tu czytaliście. I nie
zrobiła tego dla siebie.
 

Kiedy powstawała pierwsza książka, nadrzędnymi emocjami 

autorki były gniew, nienawiść do własnej osoby i użalanie się nad 
sobą. Teraz, bynajmniej nie lekceważąc tego, co się jej 
przydarzyło, ani – trzeba to podkreślić – nie ukrywając własnych 

background image

błędów, Sarah poczuła, że spoczywa na niej wielka 
odpowiedzialność: chciała nie tylko udokumentować cierpienia 
innych kobiet, sprzedanych w seksualną niewolę, ale też zrobić coś
w tej sprawie.
 

Zastanawiałem się na głos, czy to w sumie dobry – a 

przynajmniej bezpieczny – pomysł. Tak delikatnie, jak potrafiłem, 
zapytałem Sarah, czy naprawdę ma dość sił, by wrócić i stawić 
czoło piekłu lub raczej piekłom, które ją zniewoliły. Patrząc w 
oczy mamie, odparła spokojnie, lecz stanowczo, że tego chce, że 
musi. I naprawdę zamierzała zrealizować swój plan. Zerknąłem na 
starszą z dwóch kobiet, próbując ocenić jej reakcję: z uśmiechem, 
aprobująco skinęła głową.
 

Tylko co można zrobić? Napisać książkę to jedna sprawa – 

nawet taką, która jak Porwana i sprzedana, spotkała się niemal 
powszechnie z pozytywną, serdeczną reakcją czytelników – ale 
zupełnie czym innym jest przejść od bezpiecznej formy kreślenia 
słów do próby zmotywowania odbiorców, aby przystąpili do akcji.
 

Późnym popołudniem mieliśmy już gotową odpowiedź. 

Znajdziecie ją pod koniec tego rozdziału. To pięć wskazówek dla 
tych z was, którzy – podobnie jak Sarah i ja – czują, że seksualne 
niewolnictwo i zasilający je handel ludźmi są sprawą zbyt ważną, 
by ją ignorować. Nie wolno nam, mówiąc słowami Williama 
Wilberforce’a, „uznać, że wolimy odwracać wzrok”, bo już 
dostrzegliśmy ten problem. A skoro tak, nie możemy o nim 
zapomnieć albo go zbagatelizować.
 

Na ożywionej dyskusji zeszło nam pięć godzin. Kiedy 

wieczorem zebrałem się do wyjścia, wiedziałem już, czym 
zakończyłbym tę książkę.
 

Jestem dumny, że miałem okazję pracować z Sarah Forsyth: 

dumny, że pomogłem opowiedzieć jej historię i rzucić światło na 
okrutny, nikczemny handel ciałami kobiet. Ale jeszcze bardziej 
czuję się uprzywilejowany z racji naszej znajomości. Sarah 
Forsyth, jak sama mówi, bywała w życiu niejednym, ale kim na 
pewno jest, to nietuzinkową, dzielną młodą kobietą i wiele się od 
niej nauczyłem.

background image

 

Nauczyłem się, że zniszczone ciało potrafi się zregenerować. 

Nauczyłem się, że można uleczyć zrujnowaną świadomość. I 
wreszcie nauczyłem się, że klucz do wyzdrowienia jest ten sam co 
do drzwi, za którymi więzione są seksualne niewolnice. Tym 
kluczem jest miłość.
 

Dziękuję ci, Sarah.

 

Tim Tate,

 

listopad 2012

E.H.

background image

 Pięć rzeczy, które możecie zrobić

[49]

 

1. Wyjść na ulice

 

W waszym mieście – albo przynajmniej w pobliskim – 

zapewne znajduje się burdel. Oczywiście, nie będzie wprost tak 
nazwany, tylko używa któregoś z obłudnych eufemizmów w 
rodzaju „sauna” albo „salon masażu”. Tego typu lokale mają 
pozwolenie na działalność, więc skargi składane do rady miejskiej 
prawdopodobnie wiele nie zmienią. Jednak jest rodzaj działań, 
które możecie podjąć – bezpiecznie i legalnie.
 

Przyjmując, że przybytki te mieszczą się przy publicznej 

ulicy, macie pełne prawo rozdawać ulotki mężczyznom, którzy się 
tam udają. Uważajcie na używane sformułowania. Tylko policji 
wolno określać, że w danym lokalu znajdują się ofiary handlu 
żywym towarem. Ale wasze ulotki mogą oczywiście zawierać 
pytanie, jakie każdy „klient” powinien sam sobie zadać: czy 
istnieje niebezpieczeństwo, że mógłbym płacić za usługi seksualne
świadczone przez kobietę, która została do tego zmuszona?
 

Taki rodzaj akcji bezpośredniej – pod warunkiem że ma ona 

charakter pokojowy i nieprowokujący – może dać bardzo realny 
efekt. Skąd o tym wiemy? Bo swego czasu w Holandii Tim brał 
udział w pewnej poświęconej niewolnictwu konferencji. Po 
zakończeniu obrad uczestnicy, chcący zwalczać seksualne 
niewolnictwo, wykonali podobną akcję w amsterdamskiej rosse 
buurt
. Nie doprowadziło to do wygaszenia czerwonych latarni, ale 
z pewnością część potencjalnych klientów trochę się zastanowi.
 

2. Napisać do lokalnej gazety

 

Czy wasza lokalna gazeta zamieszcza ogłoszenia dotyczące 

usług seksualnych? Publikowane są zwykle na ostatnich stronach i 
mogą kryć się pod eufemistycznym określeniem „usługi dla 
dorosłych”. Będą reklamować „sauny”, „salony masażu”, „agencje

background image

towarzyskie”.
 

Jedna z wiodących grup prasowych – Newsquest – przyjęła 

już politykę całkowitego odrzucania podobnych ogłoszeń. I, jak 
widzieliśmy, londyńska Policja Metropolitalna przestrzegła 
pozostałych przed zamieszczaniem reklam tego typu.
 

Listy do redakcji waszej lokalnej gazety z protestem 

przeciwko tym przykrywkom dla prostytucji też mogą wiele 
zmienić.
 

3. Napisać do członka parlamentu z waszego okręgu, 

prosząc o zmiany w prawie
 

Brytyjskie przepisy dotyczące prostytucji to jeden wielki 

galimatias, z której to przyczyny sutenerzy i handlarze ludźmi 
uznają, że ten kraj to stosunkowo łatwy teren działania. Za 
sprzedaż usług seksualnych kobieta nie ponosi odpowiedzialności 
karnej, ale przestępstwem jest zabieganie o klientów (co zazwyczaj
bywa rozumiane jako szukanie klientów na ulicy). Zakaz prawny 
obejmuje również działanie burdeli – które stanowią drugą z 
najbardziej prawdopodobnych dróg praktykowania prostytucji. W 
efekcie kobieta ryzykuje, że zostanie aresztowana za sprzedaż 
seksu.
 

Istnieje daleko bardziej rozsądne rozwiązanie. Zamiast 

traktować jak przestępczynie kobiety, które równie dobrze mogły 
zostać zmuszone do seksualnego niewolnictwa, dlaczego nie 
uznać, że przestępstwem jest zakup seksu? Szwecja już 
wprowadziła takie prawo i, jak widzieliśmy, wygląda na to, że jest 
ono skuteczne. Podczas gdy to piszemy, parlamenty Irlandii 
Północnej i Szkocji poważnie rozważają przyjęcie podobnego 
rozwiązania. Ale nie Anglia i Walia, które – licząc razem – mają o 
wiele więcej burdeli. Napiszcie do członka parlamentu z waszego 
okręgu, prosząc, by wspierał lub wręcz zaproponował zmianę 
prawa.
 

4. Napisać do linii lotniczych i biur podróży

 

Seks to dochodowy interes – bynajmniej nie tylko dla 

sutenerów. Niemal każde linie lotnicze przewożą do Amsterdamu, 
Pragi, Budapesztu czy Tajlandii zorganizowane grupy pasażerów 

background image

na wycieczki równoznaczne z turystyką erotyczną.
 

Linie lotnicze oficjalnie nie wiedzą, że te grupy są właśnie 

tym, czym są – chociaż bywa to boleśnie oczywiste, zważywszy na
obecnie standardowe koszulki z nadrukami informującymi, że to 
„taka a taka firma, wycieczka Amsterdam – Dzielnica Czerwonych
Latarni 2012”.
 

Aczkolwiek dla linii lotniczych rzecz może być intratna, 

jednak mało kto – jeśli w ogóle ktokolwiek – chciałby być 
postrzegany jako firma czerpiąca zyski z seksualnego 
niewolnictwa. Napiszcie do linii lotniczych, prosząc nie żeby 
zaprzestali świadczenia usługi przewoźnika, ale by włączyli do 
niej rozdawanie wszystkim dorosłym pasażerom, co do których 
wiadomo, że udają się uprawiać turystykę erotyczną, ulotek z 
ostrzeżeniem, że wiele kobiet, z którymi się zetkną, może być 
ofiarami handlu żywym towarem, zmuszonymi do sprzedawania 
swojego ciała.
 

Biura podróży są często bardziej bezwstydne. Popularność 

kawalerskich weekendów za granicą zrodziła pomysł 
zorganizowanych wycieczek do co bardziej (nie)sławnych dzielnic 
czerwonych latarni. Nie jest to sprzeczne z prawem, ale podobnie 
jak w przypadku linii lotniczych: czy biura podróży nie powinny 
poczuwać się do odpowiedzialności? Ostatecznie zarabiają na tej 
niedoli. Poproście również ich, aby do rozdawanych materiałów 
dołączali ulotki z ostrzeżeniem na temat rozpowszechnienia 
seksualnego niewolnictwa właśnie w strefach czerwonych latarni.
 

5. Prosić o pomoc – i pomagać

 

Na rzecz powstrzymania seksualnego niewolnictwa działa 

kilka bardzo dobrych i zaangażowanych organizacji 
charytatywnych. Poproście ich pracowników o radę i informacje – 
z pewnością będą zadowoleni, że się odezwaliście. A zwłaszcza 
jeśli zaoferujecie pomoc przy następnej kampanii.
 

Tim współpracował z poniższymi grupami i wie, jak bardzo 

ludzie ci oddani są sprawie obrony kobiet, uwięzionych w 
seksualnej niewoli oraz walce z organizacjami i mechanizmami, 
które przykładają się do handlu żywym towarem.


Document Outline