background image

                    Wacław Korabiewicz

       Mato Grosso

                                                                  Warszawa 1989

background image

Nieżyjącemu już Tadeuszowi
to nowe wydanie poświęcam

Rio de Janeiro

W głębokiej a wąskiej zatoce Atlantyku leży poszarpana skałami dolina. Na niej niby ogromna 
biała ośmiornica rozpościera się, wplecione pomiędzy górskie zbocza, najpiękniejsze miasto świata:
Z każdego punktu widać tutaj albo rozległy lazur oceanu, albo zmierzwioną wełnę tropikalnych 
gąszczy pnących się ku skalistym szczytom. Te wiecznie zielone, miękkie od roślinności łańcuchy 
górskie stanowią najbardziej charakterystyczną cechę brazylijskiego krajobrazu.
Kiedy statek zbliża się do brzegów Afryki, widać przede wszystkim równą linię żółtej gliny, tutaj, 
w Brazylii, ląd wynurza się z oceanicznej toni asymetrią łagodnie zaokrąglonych, nakładających się 
wzajemnie, wysokich wzgórz, pokrytych aż po sam czubek puszystą wełną szmaragdowych od-
cieni.   Rio   de   Janeiro   wyłania   się   właśnie   spomiędzy   takich   gąszczy,   aby   szeregiem 
półksiężycowatych  plaż zstąpić w otchłań oceanu. Kilkunastopiętrowe drapacze chmur, rzucone 
refleksem zachodzącego słońca na powierzchnię wody, łamią się tu w kompleks jakiejś bajkowej 
dekoracji   splątanych   ze   sobą   kwadratów   i   trójkątów,   poprzecinanych   gdzieniegdzie   plamami 
kąpielowych kostiumów.
Trzy   główne,   parokilometrowe   plaże,   najeżone   bagnetami   latarń,   łączą   średniowieczne   mury 
pionierskich jeszcze fortów. Plaże te rozpostarły się szerokimi półokręgami niby ostrza ogromnych 
kos nastawionych w obronie lądu przed atakiem morskiego przypływu.
Skrępowane w swoim rozwoju górami, powędrowało sobie miasto wzdłuż ich grzbietów i rozrosło 
się w ten sposób do nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarów. Bez samochodu trudno tutaj żyć. 
Z   biura   do   domu   jedzie   się   godzinę   albo   i   dwie.   Śródmieście   to   dzielnica   handlowa.   Elita 
społeczeństwa zamieszkuje owe długie, zamknięte z obu stron przełęcze, tylko „pospólstwo” pnie 
się ku szczytom. Parę wzgórz, dzięki wcześnie zbudowanej tu kolei elektrycznej, zdobyło sobie 
wyjątkowo   szlachetne   prawo   obywatelstwa,   reszta   zasługuje   na   pogardliwy   ruch   ramion.   Tam 
mieszkają najubożsi Murzyni, stawiając domki z blaszanek od benzyny i innego śmiecia. Wzgórza 
te leżą przeważnie w środku najwytworniej szych dzielnic. Stąd takie kontrasty, taka rozmaitość 
widoków. Obok luksusowego drapacza chmur, tuż pod jego dachem, świecą w słońcu zbite z desek 
i  obwinięte   drutem  szałasy z  puszek  od konserw.  Najbardziej  wymyślna   architektura  ostatnich 
czasów  obok  najskrajniejszej   nędzy  i  prymitywu.  Wystarczy  dziesięć  minut  spaceru,   aby  spod 
kryształowych  lampionów  mahoniowej windy trafić w otoczenie  najnędzniejszych  murzyńskich 
kurników.   Te   dzielnice   są   tak   brudne   i   opuszczone,   że   chyba   tylko   żar   brazylijskiego   słońca 
zapobiega epidemiom i ratuje ludność przed masową śmiercią. Słońce też wybiela tu cudownie 
bieliznę, dzielnice te bowiem utrzymują się przeważnie z prania. Dlatego na klombach i trawnikach 
wszędzie widać kolorowe szmaty porozwieszane i porozkładane, gdzie się tylko da.
Żadne   chyba   miasto   na   świecie   nie   wrzeszczy   tak   klaksonami   aut,   motorami   samochodów   i 
klekotem zardzewiałych, rozpadających się tramwajów, jak Rio de Janeiro. Istne piekło ruchu i 
zgiełku. Ambicją bowiem każdego szofera jest jak najwięcej trąbić i jeździć po wariacku. Toteż 
wciąż zdarzają się nieszczęśliwe wypadki.
Architektura miasta, jak już wspomniałem, jest ogromnie zróżnicowana. Drapacze nieba, czyli tak 
zwane   edyficja,   godne   pierwszej   nagrody   na   światowych   konkursach.   Północnoamerykańska 
edukacja przy południowym  temperamencie dała Brazylii  doskonałych  inżynierów. Tak pięknie 
rozwiązanych,   marmurem   wykładanych   hallów   i   klatek   schodowych   nie   spotkałem   nigdzie   na 
świecie. Ponadto Rio jest ojczyzną żelaznych krat plecionych na wzór krat średniowiecznych. Kraty 

background image

w oknach, kraty w bramach i w ogrodzeniach, pełno asymetrycznych wygibasów, układających się 
w   orientalne   arabeski.   Bez   wątpienia   przyszło   to   niegdyś   od   Maurów,   jak   wiele   innych   cech 
miejscowego budownictwa.
Rio rozbudowuje się z dużą swobodą. Kto chce wymalować sobie okna na pomarańczowo, ten 
maluje. Kto chce mieć płot fioletowy, ten go ma. A że gust południowca nie zna reguł, kakofonia 
barw   i   form   prywatnych   willi   jest   bardziej   niż   okropna.   Zdarzają   się   prócz   tego   wybryki 
indywidualne w rodzaju słynnego Pałacu Wdowy. Oto pewnej niewieście przyśnił się którejś nocy 
rodzony   mąż-nieboszczyk.   Biedaczysko   jęczał   przeraźliwie,   jako   że   wszystkie   lucypery   piekła 
znęcały się nad nim srodze. Wołał o pomoc,  błagał wierną swoją małżonkę o natychmiastowe 
wystawienie takiego domu, który by odtworzył dokładnie grozę piekła — dopiero wtedy dusza jego 
będzie mogła być wyzwolona. Dobra kobieta miała więcej pieniędzy niż oleju w głowie, przeto bez 
trudu pokonała opór zdumionych architektów. Jako wynik snu i pieniędzy wyrosło przy chodniku 
jednej z najwytworniejszych dzielnic miasta monstrum, jakiego świat nie widział. Pełno tam rzeźb 
alegorycznych,   nieforemnych   a   straszliwych,   pełno   gzymsów   i   nie   dokończonych   wieżyczek, 
występów i fantastycznych wygibasów.
Co kraj to obyczaj, a więc i w Rio swoistych obyczajów nie braknie. Na przykład w tramwajach 
biletów nie dają. Pono przyczyną tego jest nadmierna wrażliwość Brazylijczyka, który nie mógłby 
znieść kwitowania płaconych przez siebie pieniędzy. W rezultacie licznych a burzliwych protestów 
bilety zniesiono. Zamiast nich konduktor odbierając gotówkę pociąga za sznur od licznika, a ten 
wydzwania odpowiednią cyfrę. Oczywiście, dla uproszczenia roboty, konduktor dzwoni hurtowo. 
Nieszczęśliwy   jest   ten   pasażer,   co   usiadł   pod   dzwoniącym   zegarem.   Jak   odbywa   się   kontrola 
czynności konduktora, tego żaden z tubylców wytłumaczyć nie potrafi.
W   autobusach   sprawa   ma   się   trochę   inaczej.   Tu   wsiadający   pasażer   otrzymuje   z   rąk   szofera 
ebonitowy krążek,  którego kolor odpowiada  danemu  odcinkowi jazdy.  Przy wysiadaniu krążek 
oddaje   się   z   powrotem   szoferowi,   wrzucając   jednocześnie   do   skarbonki   pieniądze.   Ta   dość 
skomplikowana   czynność   znakomicie   gimnastykuje   umysł.   W   Brazylii   nie   wolno   być 
roztrzepanym. Zanim się Europejczyk przyzwyczai, wysiada zazwyczaj zamyślony z gotówką w 
kieszeni i ebonitowym krążkiem w ręku. Dopiero gdzieś na trzecim skręcie ulicy łapie go zasapany 
szofer błagając o zwrot należności. Poza tym obliczanie kursów autobusowych jest fenomenalnie 
ciekawe. Oto jadąc, dajmy na to, z punktu A do B, możemy zapłacić trzykrotnie mniej, aniżeli 
wracając   tą   samą   drogą   z   punktu   B   do   A.   Zależy   to   od   numeru   autobusu.   Tak   więc   stały 
mieszkaniec Rio może żyć taniej od naiwnego turysty.
Za   dnia   mało   się   widuje   kobiet.   Zjawiają   się   one   dopiero   około   godziny   piątej   po   południu. 
Wychodzą już wtedy na ulice miasta stuprocentowo gotowe, czyli wymalowane i wygładzone jak 
lalki. Bez myśli i bez wyrazu. Idą krokiem statecznym, pełnym gracji. Manekiny mody. Wbrew 
słońcu i upałowi. Wbrew zresztą opinii, jaką się o nich wysłuchuje na każdym niemal rogu. Wydają 
się sztywne, bezduszne i nieczułe. Prócz własnego wyglądu i... wystaw sklepowych nie interesuje 
ich zgoła nic. Patrząc na piękną twarz Brazylijki, niby na kolorową reklamę pachnącego mydła, 
mimo woli szuka się pod jej brodą jakowegoś sznurka, za którego pociągnięciem umalowane wargi 
rozchyliłyby się wreszcie do żywszego uśmiechu. Kobieta brazylijska podczas ulicznego spaceru 
stanowi uosobienie cnoty. Jest to zapewne wpływ tradycji hiszpańsko-portugalskiego katolicyzmu.
Towarzyskie życie Rio wydaje się natomiast znacznie uproszczone. Na przykład nie są tu wcale 
potrzebne dzwonki domowe — łatwiej i przyjemniej stanąć przed drzwiami lub oknem i klaskać w 
dłonie dopóty, dopóki zbudzony gospodarz się nie odezwie. Takie postępowanie ma tę dodatnią 
stronę, że po kilku już klaśnięciach we wszystkich okolicznych drzwiach i oknach zjawiają się 
próżniaczo uśmiechnięte twarze i z pustej ciekawości zaczynają wypytywać, skąd przychodzisz i do 
kogo, wiele masz lat i co jadłeś na obiad. Po paru wizytach w różnych dzielnicach miasta ma się już 
obszerne   znajomości.   Idąc   chodnikiem,   kłaniasz   się   na   wszystkie   strony   licznym   „serdecznym 
przyjaciołom”.
Chcąc wynająć pokój można dać ogłoszenie w miejscowym „Jornal do Brasil”. Ale ogłoszenie 
kosztuje. Istnieje więc inna, lepsza i bezpłatna droga. Oto trzeba iść chodnikiem z głową zadartą, 
pilnie   zważając,   co   dzieje   się   w   górze.   Tam,  na   sznurkach   wywieszonych   z   okien,   fruwają 

background image

najprzeróżniejsze śmieci: pudełka od papierosów, kawałki patyków, szmatki do podłogi... W ten 
sposób   gospodarz   mieszkania,   bez   opłacania   podatku,   informuje   przechodniów,   że   ma   coś   do 
wynajęcia, a co? — wejdź i spytaj.
Kawa brazylijska nie zna konkurencji, toteż zyskała sobie zasłużoną popularność. W co trzecim 
domu (bez przesady) znajduje się kawiarnia. Organizacja obsługi doskonała. Można na siedząco, 
można na stojąco, jak kto woli. Cena ustabilizowana w całym kraju i nie zależy od klasy lokalu. 
Czekać na kelnera nie trzeba — krąży bez przerwy pomiędzy stolikami z dwoma imbrykami w 
ręku. Z płaceniem także nie ma kłopotu. Zostawia się na stole standardową kwotę i wychodzi z 
kawiarni.
Mieszkam w dzielnicy murzyńskiej. Co prawda nie w chatce z blaszanek, tylko w przyzwoitym 
domu — bo i takie tu są — w dobrym punkcie, to znaczy nie za wysoko i nie za nisko, a przede 
wszystkim za przyzwoitą cenę. Otwarte drzwi mego mieszkania wychodzą na publiczne schody, 
stanowiące dla mnie nie byle jaką rozrywkę. Niby na ekranie egzotycznego filmu przesuwają się 
tędy najprzeróżniejsze typy, ale uwagę moją zawsze przyciąga młoda Mulatka. Od dziecka widać 
nawykła do dźwigania ciężarów, płynie bowiem po stromych schodach, z wiadrem pełnym wody na 
głowie, zupełnie bez wysiłku. Kołysze biodrami, ale jej głowa wraz z całą górną częścią ciała 
pozostaje nieruchoma.
Stała mieszkanka Rio de Janeiro nazywa się potocznie:  carioca  (stąd pochodzi nazwa tańca), ta 
dziewczyna   nie   należy   do   sosjety,   więc   nie   zasługuje   na   nazwę  carioca.  Zresztą  carioca  to 
malowana lala, moja Mulatka jest istotą żywą.
Jak mówiłem, Rio otaczają łańcuchy gór i aby trafić w inne zakątki Brazylii, trzeba przebyć tę 
naturalną zaporę. Kilka zaledwie stacji kolejowych w górę — a upał już znika i lżej jest oddychać. 
Toteż miejscowa plutokracja tutaj właśnie posiada swoje wytworne wille, a najbardziej wziętą i 
modną miejscowością wypoczynkową jest Petropolis.
Z   otaczających   miasto   skalistych   szczytów   dwa   zdobyły   już   sobie   sławę   wszechświatową: 
Corcovado i Pao de Acucar (Głowa Cukru).
Corcovado wyróżnia się spośród otoczenia ostrością i wysokością. Dominuje nad całą okolicą. Na 
jego szczycie stoi olbrzymia figura Chrystusa z ramionami rozłożonymi na kształt krzyża.
Głowa Cukru jest pojedynczą, nawisłą nad oceanem skałą, otoczoną dokoła zieloną łąką. Z tej łąki 
właśnie aż na sam szczyt prowadzi linowa kolejka. Trzeba tam jechać tuż przed zachodem słońca, 
wtedy bowiem wszystkie okna ogromnego miasta zapalają się odbiciem gorejących płomieni i po 
chwili niebo całe zaczyna szkarłatnieć, a na jego tło występuje biała postać Chrystusa z Corcovado. 
Widok   podniosły   i   uduchowiony,   jedyny   chyba   na   świecie:   Misterium,   które   potrafi   nawet 
rozflirtowanym parkom brazylijskim nakazać ciszę i szacunek. Nikt o tej porze nie krzyczy i nikt 
się nie śmieje. Stojąc z kapeluszem w ręku na szczycie Cukrowej Głowy zamierasz mimo woli, 
wpatrzony w szkarłatną dal, jakby urzeczony nadziemskim zjawiskiem. Dokoła próżnia. Pod tobą 
błękit oceanu. Jesteś zawieszony w przestrzeni. Z dalekiego horyzontu na wprost ciebie, trochę 
wyżej, rośnie łuna przecudnym kontrastem purpury, seledynu i szmaragdu. Granice tych barw two-
rzą zęby wzgórz i z nich właśnie idzie ku tobie, błogosławiąc wyciągniętymi  ramionami, biały 
Chrystus, symbol pokoju.
Przybyszowi   z   dalekiej   Europy,   ogarniętej   wojenną   pożogą,   całe   Rio   de   Janeiro   wydaje   się 
symbolem pokoju. Fale oceanu głuszą echa strzałów z odległego kontynentu. Przewrażliwiony, 
zgorączkowany, nerwowo chory uchodźca europejski biega chodnikami upalnego miasta miesiąc i 
drugi, dziwiąc się ludziom tutejszym, że chodzą powoli i zawsze mają czas... A manhd (do jutra) — 
to charakterystyczny zwrot brazylijski. „Poczekaj. Nie śpiesz się... A manha”.
I oto biedny, chory Europejczyk przeobraża się z dnia na dzień. Coraz wolniej chadza ulicami, 
coraz leniwiej ociera pot z czoła, coraz częściej się uśmiecha. Coraz mniej wymaga dokładności w 
pracy i coraz mniej widzi tragedii w próżniactwie...
Piękno miasta przełamuje wreszcie wszelkie lody. Jego urok zniewala. Rio de Janeiro — bajka 
realnego życia. Bajka, urzekająca każdego, kto tu przybywa.

background image

Dość już miasta

„Jakże to pan, ze swoją włóczęgowską naturą, może tak długo usiedzieć na miejscu?” — pyta mnie 
któregoś dnia jeden z miejscowych Polaków. Ma rację. Już mi się ckni od dawna. Już mam po uszy 
widoku   zbolałych   twarzy   naszych   uchodźczyń,   obnoszących   siebie   niby   symbol   narodowego 
cierpienia. Już mam dosyć  dyrektorskich  brzuszków utyskujących  przy piwie na brak gotówki. 
Mam obrzydzenie do kompanii zdetronizowanych książąt i hrabiów albo właścicieli latyfundiów 
lub   koncernów   sukna.   Dziwnym   zbiegiem   okoliczności   ta   właśnie   kategoria   rodaków   najdalej 
uciekła. Mniejsze rybki nie potrafiły przecisnąć się poprzez oczka formalistycznych sit: wizowo-
paszportowych łapówek, transportowych opłat i... komitetowych zasiłków. Małe rybki zostały po 
bytności w obozach koncentracyjnych w Hiszpanii albo we Francji. Tylko najgrubsze dały sobie 
radę   i....   dopłynęły   do   Brazylii.   Źle   się   czuję   wśród   nich   i   obco.   Pomaga   mi   przypadek.   Oto 
pewnego wieczoru w pewnym polskim domu oglądam fotografie. Wśród nich trafiają się często 
zdjęcia z dzikiego lasu: upolowane pumy, jaguary i krokodyle, a na ich tle, w bohaterskiej zawsze 
pozie, z ręką na karabinie, powtarza się jakiś, wciąż ten sam, jegomość o spiczastym nosie.
— Kto to taki? — pytam ciekawie.
— O, to wielki myśliwy-samotnik. Mieszka stale w głębi dziewiczej puszczy. Ma tam podobno 
swoje łodzie, na których poluje.
— A z czego żyje?
—   Podobno   od   czasu   do   czasu   zaprasza   milionerów   amerykańskich   i   ci   płacą   mu   za 
przewodnictwo.   Zresztą   nie   potrafię   poinformować   dokładnie.   Jeżeli   ta   postać   interesuje   pana 
bliżej, proszę udać się do pana L. To jego wielki przyjaciel.
Oczywiście zaraz nazajutrz udaję się na poszukiwania. Zresztą nietrudno odnaleźć pana L., jest 
bowiem urzędnikiem naszego konsulatu.
— Chodzi panu o Stanisława? Ma pan szczęście. Właśnie bawi w Rio, co się rzadko zdarza. Niech 
pan idzie do niego zaraz, bo jeszcze gotów zwiać. Podobno szykuje jakąś nową wyprawę.
Nie tracę czasu, pędzę na Praca da Republica. Nie znam dokładnie adresu, wiem tylko, że ów 
Stanisław mieszka w podrzędnym, małym hoteliku. Ale tych hotelików tutaj bez liku i wszystkie 
bliźniaczo   do   siebie   podobne.   Przy   każdym   piwiarnia   z   tłumem   obdartusów.   Klepię   ich   po 
łopatkach, wypijam kilka szklanic piwa, byle  pociągnąć za język  i trafić na trop. W rezultacie 
takiego   postępowania,  po  godzinie  albo  i  więcej,  mocno   trzymając  kieszenie,  znalazłem   się  w 
wąskim i mrocznym korytarzu. Pukam we wskazane drzwi.
— Entra!
Otwieram.   Spod   śmieci   nie   widać   podłogi.   Dwa   nie   zasłane   łóżka.   Na   jednym   z   nich   pełno 
skrzynek i tobołów, drugie puste. Parę strzelb opartych o ścianę. Duży stół zarzucony papierami i 
resztkami chleba. Kilka pustych puszek od konserw.
Zza   stołu   zrywa   się   jakaś   postać   w   płóciennym   ubraniu   khaki   i   podciąga   opadające   spodnie. 
Rozpięta niechlujnie koszula, zmierzwione w nieładzie blond włosy. Nie pierwszej już młodości, 
mocno opalona twarz zdradza objawy zażenowania.
— Pan Stanisław?
  — Czym mogę służyć?
— Słyszałem, że się pan wybiera wkrótce w głąb puszczy na polowanie. Chciałem się dowiedzieć, 
jak się to robi? Czy takie same możliwości istnieją dla mnie? Może mi pan łaskawie coś doradzi?
Stanisław   podskakuje     z     wyraźnym     ukontentowaniem.   W   ogóle   zdradza   niepohamowaną 
nerwowość i chaotyczność.
 — Czy szanowny pan ma pieniądze i chce za przyjemność płacić, czy też odwrotnie: pieniędzy nie 
ma i chce jeszcze zarobić?
Ależ oczywiście pieniędzy nie ma. Natomiast jest żona i dziecko. Ostatni zaoszczędzony grosz 
muszę im zostawić. W paru słowach określam swoje położenie: uchodźca, lekarz bez pracy i... 
żeglarz bez statku.
W miarę mego opowiadania Stanisław zapala się. Szeroko gestykulując biega wszerz i wzdłuż 

background image

pokoju. Mówi o cudach Mato Grosso, o tym, że on jeden jest prawdziwym znawcą tych dzikich, nie 
deptanych   jeszcze   terenów.   Że   jest   naukowcem-przyrodnikiem,   szanowanym   przez   miejscowe 
uniwersytety. Że Muzeum Narodowe Brazylii chce mu właśnie powierzyć kierownictwo wielkiej 
naukowej ekspedycji.  Proponuje znakomite  warunki materialne.  Prócz tego wszystkie  gimnazja 
dają zamówienia na ptaki. Lekką ręką można zarobić tysiące. W ciągu paru lat można stać się 
bogatym   człowiekiem   i   właśnie   ja,   doktor   Wacław   Korabiewicz,   jestem   tym   wybrańcem 
szczęśliwego losu. Mogę oto natychmiast jechać razem z nim jako zawodowy taksidermista, czyli 
wypychacz zwierząt.
— Ależ — protestuję — ja nie mam pojęcia o wypychaniu !
— Nic nie szkodzi. To żadna sztuka. Jako lekarz krajał pan chyba niejednego człowieka, a więc i 
bydlę potrafi pan skroić. Zresztą ja nauczę pana, bo jestem mistrzem tej sztuki. Poza tym weźmie 
pan kilka lekcji w Museu Nacional, ażeby wypychać modern, rozumie pan: classico.
Z   dalszego   potoku   słów   wynikało,   że   Stanisław   czeka   na   gotówkę   od   jakiegoś   przyjaciela. 
Przyjaciel ten również ma wybrać się z nami, jako finansujący całe przedsięwzięcie.
— Pieniędzy, panie, u niego, jak lodu... Największy jednak kłopot z tym, że wyjechał, a tu czas leci 
i gotówka potrzebna. Najlepszy okres myśliwski mija. Każdy dzień drogi.
Stanisław jest zdenerwowany zwłoką. Cała impreza może wziąć w łeb. Gdyby tak skądś wytrzasnąć 
osiem tysięcy! Najlepszy interes zrobi ten szczęśliwiec, który tę sumę pożyczy.
Tu Stanisław chwyta ołówek i głośno robi kalkulację. Z kalkulacji wynika zupełnie jasno, że po 
pięciu miesiącach polowania i po sprzedaniu wypchanej kolekcji każdy wróci z pięciu tysiącami w 
kieszeni, a wierzyciel otrzyma swoje osiem, plus drugie tyle jako procent od kapitału.
—  Powiadam   panu:  kokosowy  interes.   Nie  trzeba   złota  szukać.   A  tymczasem   musimy   czekać 
bezczynnie, bo gotówki tej brak. Zanim przyjaciel wróci, najlepszy okres polowania przeminie.
Gorączkowo obmyślam, ile jeszcze zostało oszczędności. Perspektywa kolosalnych zarobków w 
uchodźczych warunkach, a do tego niesamowicie romantyczne przygody w puszczy zupełnie już 
mnie otumaniły.
— To tylko początek — ciągnie Stanisław w zapale. — To tylko skromny początek. Ja jestem 
dobrym  araigo,  więc  gdy zżyjemy   się  ze  sobą,  będziemy   organizowali  wyprawę  za   wyprawą. 
Otrzymamy patent na wypychanie i dostawę ptaków dla wszystkich muzeów świata. Otworzymy 
wielki interes, wielką firmę. Prócz tego nabierzemy od czasu do czasu jakiegoś milionera, niech 
płaci. A gdy pan raz pozna Mato Grosso, już więcej pan do Europy nie wróci. Zaręczam panu... Co 
to za kraj, co to za cudowny kraj!
Już obliczyłem. Mam sześć tysięcy. Dotychczas nie brałem ani grosza z pomocy społecznej, skoro 
więc teraz mam aż tak pewną sposobność zarobku, mogę zabezpieczyć rodzinę w Komitecie, a po 
powrocie z lasu zwrócić pożyczkę. Pokusa jest zbyt wielka, żeby się wahać.
— Właściwie to ja mam... sześć tysięcy — bąkam nieśmiało — ale, widzi pan, to jest moje całe 
bogactwo. Nie mogę ryzykować. Żona, dziecko... Jeśli będę mieć stuprocentową gwarancję zwrotu 
przynajmniej tej sumy... Czy może mi pan dać taką gwarancję na piśmie?
— Ależ nie ma nawet o czym gadać! Mnie tu każdy zna. Proszę tylko zapytać, kto to jest Stanisław. 
Zresztą, mój panie, z ołówkiem w ręku udowodniłem zyski. Ja się na tej robocie znam. Już mnie w 
butelkę nie nabiją. To pana najświętszy obowiązek dać te pieniądze, aby je podwoić. Po trzech 
miesiącach zacznę już panu spłacać, a w grudniu otrzyma pan zamiast sześciu... dwanaście tysięcy. 
I jeszcze prócz tego będzie pan miał regularny zarobek miesięczny za wypychanie: jeden tysiąc.
Wszystkie   wątpliwości   pierzchły.   Czułem   się   po   prostu   wniebowzięty.   Urok   przygód   zabarwił 
wszystko na kolor różowy. Co prawda nie znam się na cenach ptaków ani na robocie, ale Stanisław 
jest najlepszym taksidermistą i słynnym myśliwym, więc jego obliczenia muszą być wiarygodne. 
Zresztą na własne oczy widziałem zamówienia szkół. Powiada, że piętnaście ptaków wypcham 
dziennie,   co   —  licząc   minimalnie   po  trzy  milrejsy   od  sztuki   —  wyniesie   45   milrejsów,   czyli 
miesiecznie 1350. Żaden urzędnik brazylijski tak dobrze nie zarabia. Układ więc staje. Wręczam 
pieniądze Stanisławowi, a on mi daje kwit, z którego najzupełniej jasno wynika, że w grudniu 
otrzymam gotówkę podwojoną. Jutro przystąpimy do organizowania wyprawy. Tymczasem dumny 
jak paw i z sercem na dłoni wracam do domu.

background image

— Dzień dobry panu — woła ktoś po polsku. Staję zdumiony. Mało mam tutaj znajomych i trudno 
jest kogoś spotkać w tak dużym mieście. To pan W., jeden z weselszych i milszych rodaków na 
obczyźnie. Serdecznie ściskamy sobie dłonie.
— Skąd bogowie prowadzą?
Opowiadam całą przygodę. Mówię z zapałem o nowej, szczęśliwej znajomości. Oczywiście sprawę 
pożyczki przezornie ukrywam. Po co mają o tym ludzie trąbić?
— Więc widzi pan, będę zarabiać tysiąc milrejsów miesięcznie i przy tym  zwiedzę całe Mato 
Grosso. Nauczę się nowego fachu. Co pan na to? Dobry interes?
Pan W. patrzy na mnie z serdecznym politowaniem i kiwa głową:
— Tak. Zrobi pan interes, i to nawet doskonały, jeżeli jako pierwszy okaz do wypchania wybierze 
pan samego Stanisława. Obawiam się jednak, że to on pana wypcha. Z niejednym już to zrobił. 
Niech pan będzie z nim ostrożny. Radzę, panu trzymać  się jak najdalej od finansowych z nim 
interesów.
Jestem wściekły. Nie chcę wierzyć. W Brazylii wszyscy Polacy są ze sobą skłóceni. Widocznie i 
pan   W.  ma  jakieś  osobiste  porachunki  ze   Stanisławem.   Normalne   zjawisko.  Nie   ma  się  czym 
przejmować. A zresztą... już za późno.
Następnego   dnia   od   wczesnego   ranka   przystępujemy   do   zakupów.   Przede   wszystkim   hamaki, 
potem   brezentowe   marynarskie   worki   do   pakowania   rzeczy,   latarki   elektryczne   itp.   Prowiant 
zakupimy na ostatnim postoju. Stąd zabierzemy tylko amunicję. Pakujemy ją w małe worki, ażeby 
nie kazali oddawać na bagaż.
Podczas   zakupów   Stanisław   gada   bez   przerwy.   Mówi   wyłącznie   o   sobie,   o   swojej   sławie 
myśliwskiej,   o   swych   szalonych   stosunkach,   o   tym,   jak   go   wszyscy   szanują   i   jak   bogato 
zaopatrzony jest w sprzęt. Na fazendzie Jose Velhó, ostatniej siedzibie ludzkiej przed puszczą, ma 
flotyllę własnych doskonałych łodzi motorowych oraz arsenał broni. Tam też, pod opieką wiernego 
sługi compadre Lino, który pracuje u senhora Rodriąueza (właściciela fazendy), hoduje się psiarnia, 
jakiej nie ma w całej szerokiej okolicy.
— A konie, mój panie! Co za konie! Będziemy na nich robili ekskursje w głąb Pantanalu (część 
nizinna stanu Mato Grosso). Siodeł nie zabraknie, mam ich całą kolekcję.
Któregoś wieczoru wyjął Stanisław spod poduszki gruby skoroszyt i zaczął z niego czytać urywki 
pamiętnika. Czytał patetycznie, zasłuchany w melodię własnego głosu niby głuszec na tokowisku. 
Mimo   napuszonego   stylu   treść   istotnie   niesamowita.   Znajomość   przyrody   głęboka.   Dosadność 
wyrażeń   doskonała.   Jednym   słowem,   trochę   pracy   korektorskiej,   a   można   z   tego   zrobić 
pierwszorzędnej wartości dzieło podróżnicze. Główną wadą pamiętnika są ciągłe makaronizmy. 
Widocznie  pod wpływem  przebywania  wśród kabokli (mieszkańcy  puszczy,  zwykle  mieszańcy 
białych z Indianami) zatracił autor czystość języka. Przynajmniej jedna czwarta pamiętnika pisana 
jest po portugalsku.
— Przed drukiem musiałby pan przetłumaczyć to wszystko na język polski.
— Gdzie tam! Nie można! Straciłoby na wartości. Jakże kaboklo może mówić po polsku? Niechże 
pan   weźmie   na   przykład   tutaj;  compadre  Lino   u   mnie   powiada:  „O,   senhor   esta   muito 
trabalhando”. 
Jakże inaczej to wyrazić? Może: „Pan jest dużo pracujący?” To głupio brzmi. To nie 
oddaje charakteru.
Trudno   przekonać   Stanisława,   a   widząc   jego   zapał  do   odczytywania   tych   makaronizmów 
oświadczyłem   pewnego  dnia,   że   wolę   tego   dalej   nie   słuchać,   mimo   woli   bowiem   mogę  ulec 
wpływowi stylu i popełnić później plagiat. Patrzył na mnie długo i badawczo, po czym odłożył 
skoroszyt z powrotem pod poduszkę.
— Pan jest człowiekiem uczciwym. To dobrze.
Na kilka dni przed startem w drogę Stanisław zakomunikował mi, że nie życzy sobie, abym zabierał 
ze sobą aparat fotograficzny.
— Mato Grosso, mój panie, to moja własność. Nikt do niego nie ma prawa, tylko ja. Ja mam aparat 
i fotografuję.
Nie kłócę się. Daję spokój. Jakoś tam będzie, ale moja sympatia do towarzysza z wolna zaczyna 
przygasać. Przyjaźń z nim wygląda coraz mniej zachęcająco.

background image

Prócz nas dwóch jedzie jeszcze Tadeusz — instruktor pilotażu z Krakowa. Nie znam go bliżej. 
Wygląda śmiesznie: chudy, przygarbiony, ofermowato poczciwy. Boję się, aby nam w drodze nie 
połamał się w kawałki. Jedzie jako siła pomocnicza w wypychaniu. Pono już w Polsce tym się 
trudnił. W przeciwieństwie do Stanisława nic o sobie nie mówi.  Zobaczymy,  co z tej pomocy 
wyniknie. Wygląda, jakby do trzech zliczyć nie umiał.
Nareszcie  — wśród dwudziestu  dwóch pakunków  — znaleźliśmy  się na peronie.  Wszystko  to 
trzeba „przeszmuglować” do wagonu, żeby nie płacić bagażowego. Najdrobniejszy z pakunków 
obrywa swoim ciężarem rękę, są to bowiem naboje do karabinów.
Stanisław wydaje rozkazy:  „Zanieś no pan te paczki w lewo! Tamte w prawo, a prędko!” My 
biegamy  posłusznie  jak pociągowe  osły.   Trwa  to dobre  pół  godziny.  Wreszcie   udaje  się  nam, 
zasapanym i zziajanym, spocząć na laurach. Zdobywamy przedział. W tymże momencie przychodzi 
mi do .głowy dziwna myśl: dlaczego Stanisław wciąż tylko dyryguje, a my nosimy ciężary? Mamy 
wszakże być towarzyszami jednej i tej samej ekspedycji, na równych prawach. Ba, jestem nawet jej 
finansistą. Gdzież więc owa zapowiadana koleżeńskość? Gdzież ów dobry amigo? Dalej tak być nie 
może. Trzeba się solidarnie bronić.
Pociąg niemiłosiernie trzęsie. Do mózgu napływają przeróżne refleksje. Niepokoją mnie moje nikłe 
wiadomości z zakresu wypychania. Czy aby podołam trudnemu zadaniu?
Dwa tylko razy próbowałem tej roboty w muzeum. Dali mi raz świnkę morską, innym razem ptaka. 
Siedziałem nad nimi po kilka godzin i coś tam ostatecznie ku ogólnej uciesze wyszło. Według słów 
Stanisława   sama   dyrektorka   muzeum   zachwycała   się   moimi   zdolnościami,   rokując   świetną 
przyszłość.   Jednakże,   opierając   się   na   tym   pierwszym   smutnym   doświadczeniu,   obliczałem 
dochody już nieco inaczej. W ciągu dwunastu godzin intensywnej pracy mógłbym przygotować 
najwyżej cztery ptaki, ale nigdy... piętnaście, stąd i projektowany dzienny zarobek nagle zmalał z 
czterdziestu pięciu milrejsów na... dwanaście. Dzielę się tymi refleksjami ze Stanisławem.
—   Ależ   co   pan   gada!   To   tylko   początek!   Pierwsze   pana   kroki.   Sama  dona  Eliza   (dyrektorka 
muzeum) jest pełna uznania dla pańskiej pracy.  A jeżeli ja panu mówię:  piętnaście,  to znaczy 
piętnaście! — dodał zły.
Nie wypadało mieć wątpliwości.
Podróż   tymczasem   zaczynała   się   doskonale.   Pogoda   ani   za   gorąca,   ani   za   zimna.   Co   prawda 
wagonem rzuca bezlitośnie, jakby maszynista uczył się dopiero swojego zawodu. Ale mamy gdzie 
siedzieć, toteż całą noc siedzimy, choć na sztywno, tłumoki bowiem z nabojami nie pozwalają na 
wyprostowanie kolan i zmianę pozycji. Nie ma gdzie nóg wepchnąć. Jedziemy drugą klasą, co na 
miejscowe stosunki stanowi wielkie  jaux pas.  Pół drzemię,  pół śnię. Wyobrażam  już siebie  w 
hamaku pomiędzy drzewami. Węże dusiciele zaglądają pod moskitierę, a puma porykuje tuż obok. I 
oto nagle uderza mnie wielka niesprawiedliwość. Dlaczego Stanisław ma spać we wnętrzu dużej 
łodzi na sprężynowym łóżku, a my — niedoświadczeni Europejczycy — mamy dyndać pomiędzy 
drzewami, narażeni na wszelkie niebezpieczeństwa puszczy? Do Stanisława poprzez wodę nie trafi 
żadne zwierzę, podczas gdy do nas droga otwarta. Pragnienie przygód i awantur zagłusza jednak 
wkrótce te niepokoje. Niech będzie, co ma być...
— Panie Stanisławie! — odzywam się sennym głosem.
— A czego? A czego? — zrywa się przerażony.
— Czy  aby  będzie  pan  miał  wystarczającą  ilość broni dla nas wszystkich? Czy dostanę dobry 
karabin?
— Niech pan teraz śpi i nie zawraca głowy. Mówiłem już panu, że w Jose Velho wszystko jest, 
czego tylko dusza zapragnie.
— Oby tak nie było jak z tym koleżeństwem! — mruczy Tadeusz, a świat roztapia się nam w 
jakowąś ojrę-mojrę. Coś szarpie mną i targa, ale już nie wiem, czy to wagon kolejowy, czy onca 
(jaguar). Mniejsza z tym. Jakoś tam będzie. Majaczy mi się znowu hamak. Okropne! Taka wisielcza 
pozycja nie odpowiada memu pojęciu o wypoczynku. „Głupi! — upominam sam siebie — wszakże 
nie będzie ci gorzej aniżeli teraz na paczkach z amunicją.” Racja. Zasypiam wreszcie. Ale nie na 
długo. Czarne niemowlę drze się wniebogłosy. Rozglądam się. Publiczność żywcem przeniesiona z 
ulic Rio de Janeiro, może nawet trochę bielsza. Więc czemu uważa się klasę drugą za upośledzenie? 

background image

W tej chwili odpowiedź przychodzi sama: pociąg wpada w pierwszy tunel, a potem już bez przerwy 
z jednego tunelu w drugi. Okien nie ma. Gryzący dym wciska się do wnętrza. Robi się szaro i 
duszno. Oczy bolą. Dostaję ataku kaszlu. Już przestaję dziwić się czarnemu dziecku, ja darłbym się 
na jego miejscu jeszcze rozpaczliwiej. Gdzieś z mglistej oddali dobiega głos Stanisława:
— W klasie pierwszej są okna, tam można wytrzymać...
Tak. Teraz rozumiem. Dopłaciłbym każdą cenę, byleby tej męczarni nadszedł kres. Tchu już nie 
mogę złapać.

Ucieczka od cywilizacji

Mato Grosso jest drugim z kolei, co do wielkości stanem Republiki Brazylijskiej. Nie byle co: 
około milion trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Tylko niewielka część tego 
stanu   jest   zaludniona.   Olbrzymią   resztę   stanowi   las   zamieszkały   przez   zwierzęta   albo   dzikie 
szczepy Indian. Mówiąc ściśle, tak zwany Wielki Las (Mato Grosso) pokrywa jedynie północną 
część stanu o tej nazwie, granicząc ze stanem Amazonas. Na południu rozpościerają się moczary i 
tak zwane Compos Cerrados, czyli suche stepy.
Klimat  Mato Grosso — ze względu na olbrzymi  teren — jest niejednolity:  na północy,  blisko 
równika   —   podrównikowy,   tropikalny,   w   centrum   —   zwrotnikowy,   a   ku   południowi   — 
umiarkowany. Zresztą na całej przestrzeni zależny od dwóch pór roku: tempo seco (pora sucha) i 
tempo das aguas (pora deszczowa).
Z chorób endemicznych trzy są najbardziej rozpowszechnione: malaria, trąd i choroba Chagasa. Ta 
ostatnia stanowi prawdziwą plagę. Roznosi ją pluskwiak zwany tu popularnie barbeiro (golarzem), 
jako że przeważnie gryzie w okolicę brody. Żyje w szparach podłogi i glinianych ścian tubylczych 
kaboklerskich   ranchos.  Roznoszony przez  te   pluskwiaki   pasożyt   wywołuje  objawy kretynizmu. 
Chorobę tę kabokle nazywają papo albo papudo.
Stolicą Mato Grosso jest dzisiaj miasto Cuiaba. Założone zostało przed dwoma wiekami przez 
poszukiwaczy złota. Do niedawna jeszcze było skromną osadą i dopiero w ostatnich latach nagle 
dźwignęło się dzięki przeniesieniu tu stołecznych urzędów. Dawniejsza stolica, Villa Bella de Mato 
Grosso, założona została w 1752 roku nad brzegami rzeki Guapore. Już wtedy w epoce kolonizacji 
liczyła dziesięć tysięcy mieszkańców, posiadała piękne kościoły i bogate wille. Wszystko to nagle 
zamarło.   Na   rozkaz   wszechwładnego   dyktatora-prezydenta   przeniesiono   stolicę.   Powodem   tych 
przenosin był zabójczy klimat i wielka odległość od centrum kraju. Dziś Villa Bella znajduje się w 
kompletnej ruinie. Bujna roślinność zaległa porzucone domy. Węże i małpy stały się głównymi 
mieszkańcami. Można tam kupić wytworny pałac dosłownie za parę groszy. Z ludności zostało 
ledwie   kilkuset   Murzynów.   W   życiu   potocznym   Villa   Bella   nosi   nazwę:   Cidade   Morta,   czyli 
Martwe Miasto.
Północno-wschodni róg prowincji Mato Grosso to jedna z ostatnich białych plam mapy świata. 
Tereny jeszcze nie badane, leżące pomiędzy Rio das Mortes i rzeką Xingu. W tych to olcolicach 
znajdują się podobno owe legendarne, a może naprawdę istniejące stare kopalnie złota, porzucone 
przez pierwszych eksploatatorów z powodu Indian i klimatu. Krążą o tym niesamowite historie: o 
jakichś   ruinach   miast   i   świątyń,   o   niewyczerpanych   bogactwach.   Niejeden   już   awanturnik 
przypłacił ciekawość życiem. Do dziś wyruszają w tamtą stronę wyprawy i najczęściej ślad po nich 
ginie. Rzeka Śmierci pochłania wszelkie tajemnice. Zamieszkały nad nią szczep Indian Chawantes 
nie znosi białych i morduje każdego, kto się odważy zapuścić w tamte strony. Tam właśnie zaginął 
przed kilkunastu laty pułkownik Fawcett, w poszukiwaniu którego organizowano aż trzy wielkie 
wyprawy — na próżno (patrz: Peter Fleming „Przygoda brazylijska”).
Rio das Mortes wypływa spod Cuiaba i biegnie na północ. Nie warto próbować żeglugi tą rzeką, 
znane   jest   bowiem   przypisywane   Indianom   szczepu   Chawantes  powiedzenie:   „Biali   nas   nie 
interesują, ciekawi nas jedynie kolor ich krwi”. Indianie tego szczepu nie poddają się cywilizacji. 
Pojmani w niewolę szybko umierają. Niedaleko zamieszkuje inny szczep: Bororo. Ten, w całości 

background image

już ujarzmiony, dogorywa w rezerwatach. Nikt o tych Indian nie dba. Nikt tu nie chroni wymiera-
jącej rasy. Przeciwnie, Brazylia wstydzi się swoich praojców. Pragnie jak najszybciej oczyścić się z 
zarzutu „dzikiego pochodzenia”. Zakazano  nawet  wysyłać  za granicę pocztówki z fotografiami 
Indian. Murzyni są bardziej bliscy sercu Brazylii.
Przeznaczeniem wyprawy naszej nie jest Rio das Mortes ani w ogóle Wielki Las. Dążymy do 
szerokiego Pantanalu, czyli do nizinnego dorzecza rzeki Paragwaj, ujętego w klamry górami Serra 
do Amolar od zachodu i płaskowyżem Planalto Central od wschodu. Cały ten olbrzymi obszar w 
porze   deszczów   stoi   pod   wodą   i   dopiero   teraz,   gdzieś   w   kwietniu,   można   tu   płynąć   łodzią   i 
rozkoszować się polowaniem, jakiego się nie spotka w żadnym innym zakątku świata. Gęste lasy 
Amazonki tłumią zwierzostan, nie ma tam tego rozmachu co w Pantanalu. Zwierzęta kochają wodę 
i przestrzeń — tu właśnie tego nie braknie.
Wcale nie jest łatwo trafić z asfaltowej jezdni Rio de Janeiro w dziki teren Pantanalu. Trzeba się 
wpierw solidnie namordować w straszliwie natłoczonych pociągach, na prymitywnych rzecznych 
statkach, wreszcie na prywatnych motorówkach  Taką właśnie mordęgę rozpoczęliśmy dzisiaj.
Stosy   wykarczowanych   pni   zalegają   tory   kolejowe.   Lokomotywy   pochłaniają   niezliczoną   ilość 
drzewa, ale na szczęście zawsze jest go tu w bród. Ponad czuprynami lasów pniemy się ciągle pod 
górę. Temperatura opada szybko. Na rozgrzewkę małe letniskowe stacyjki poją nas czarną kawą. 
Znowu gwizd i znowu jazda. Coraz dłuższe tunele. Coraz bardziej duszące dymem. Dopiero rano 
zaczynamy zjeżdżać w dół na kawowe plantacje stanu Sao Paulo. Oczy moje, nawykłe do zbożowej 
szachownicy   polskich   pól,   obco   się   jakoś   czują   pośród   tego   labiryntu   jednostajnie   zielonych, 
rzędami   płynących   ku   horyzontowi,   nie   owocujących   już   drzewek.   Plantacje   z   czasów 
niewolnictwa.
— To ziemia zupełnie już wyjałowiona — tłumaczy Stanisław. — Tysiącami akrów ciągnie się aż 
do samej granicy Mato Grosso. Plantacje kawy przeniesiono dalej, na nowe tereny. Tu się tylko 
pasie bydło.
— Jakże można pozwolić na taką rabunkową gospodarkę? — oburzam się.
—   W   ostatnich   czasach   rząd   zapobiega   temu   energicznie,   ale   przedtem   nikt   się   o   ziemię   nie 
troszczył   —   tłumaczy   dalej   Stanisław.   —   Kawa   rodzi   przeciętnie   lat   trzydzieści,  kiedy   więc 
przestawała   owocować,   “kupowało   się   nowe   tereny.   Trzydzieści   lat   zbiorów   tysiąckrotnie 
amortyzuje kupno ziemi. Po co więc łamać sobie głowę nad płodozmianami, nad jakąś racjonalną 
gospodarką? Łatwiej kupić nowy teren i wyjałowić go jak poprzedni.
Już   drugi   dzień   jazdy   pociągiem   dobiega   końca   —   pora   opowiedzieć   coś   więcej   o   swych 
towarzyszach.
Stanisław   jest  agronomem   z   wykształcenia.   Przybył   do  Brazylii   przed   szesnastu   laty  wprost  z 
belgijskiego   uniwersytetu.   Przybył   z   gotówką   w   ręku,   bronią   myśliwską   i...   psami.   Zamierzał 
polować na grubego zwierza. Ale piękne Rio zatrzymało go na czas dłuższy. Zaczął robić „szalone” 
interesy. Stracił na nich po kolei: psy, strzelby i gotówkę. Potem dobrnął wreszcie do interioru i 
rozkochał się w sertonie (dzikie tereny). Odtąd nie porzuca już życia koczowniczego. Z cywilizacją 
zerwał zupełnie. Za ojczyznę obrał sobie Pantanal, a rzekę Piquiri za swoje udzielne królestwo. W 
ostatnich   latach   wpadł   na   doskonały   sposób   zdobywania   gotówki   zapraszając   amerykańskich 
milionerów na polowania. Niewątpliwie dorobiłby się na tym fortuny, gdyby nie wojna. Milionerzy 
zrzekli   się   udziału   w   ostatniej   wyprawie,   motywując   to   potrzebą   pilnowania   zagrożonych 
businessów.
Prawdopodobnie ze zmartwienia Stanisław ciężko “zachorował i cały rok spędził w okolicy Rio na 
farmie.
Mam zwyczaj porównywania ludzi do zwierząt. Stanisław należy do ptakopodobnych. Jego ostry a 
długi nos, małe  oczka  i zawsze skołtuniony czub łudząco  przypominają  srokę. Poza tym  duże 
rogowe okulary, maleńki wzrost i wiecznie opadające spodnie przypominają jakiegoś krasnoludka z 
filmu „Królewna Śnieżka”.
Drugi mój towarzysz, Tadeusz, to raczej chomik albo inny gryzoń z tych najpoczciwszych, co to 
nikomu krzywdy nie czynią. Nos, usta, wąsiki i broda — wszystko do kupy. Wygląda jednym 
słowem   jak   królik   podczas   jedzenia   kapusty.   Charakter   jego   odpowiada   wyglądowi.   Chłop 

background image

najlepszego serca i najczystszej duszy. Podczas gdy Stanisława aż rozsadza samochwalstwo, ten 
jest uosobieniem skromności. Podczas gdy  pierwszy jest przedstawicielem egoizmu, ten stanowi 
przykład koleżeńskiego altruizmu. Tak więc kompanów mam dobranych: doskonale się nawzajem 
uzupełniają.   Dwa   kontrasty   połączone   myśliwską   manią.   Na   tym   tle   następuje   całkowite   po-
rozumienie. O polowaniu mówią zawsze z wielkim zapałem, energicznie przy tym gestykulując. 
Nie   potrzebują   słyszeć   słów,   żeby   zrozumieć   temat   rozmowy.   W   mimice   i   gestach   obaj   są 
niezrównani. Stanisław trzyma prym w gadulstwie. Jeżeli jakimś cudem nie ma nic do gadania, 
wówczas z rękami w kieszeniach i z zadartym na potylicę kapeluszem kiwa się na piętach. Jedynym 
strojem, jaki toleruje, są długie spodnie khaki i takaż marynarka. Ma dwa takie garnitury: jeden na 
co   dzień,   drugi   od   święta.   Nie   ma   zresztą   pomiędzy   nimi   żadnej   różnicy:   oba   jednakowo 
pogniecione i jednakowo brudne. Jedyne, co Stanisław myje i myje starannie, to zęby. Poza tym 
bojkotuje zarówno czystość, jak porządek. Kobiet nie uznaje z zasady. Od jedenastu lat, wzorem 
Podbipięty, żyje w absolutnej cnocie, chociaż złośliwe języki mówią inaczej. Co do zoologii mogę 
powiedzieć   śmiało,   że   Stanisław   nadaje   się   równie   dobrze   na   wykładowcę-profesora,   jak   i   na 
muzealny okaz. Od dziecka pono siedzi po uszy w katalogach. Każde zwierzę ukazujące się na 
horyzoncie zostaje natychmiast ochrzczone mianem łacińskim. Mimo to, jako człowiek o ciasnym 
zakresie zainteresowań i jako odludek spędzający większą część życia pośród kabokli, Stanisław 
nie   robi   wrażenia   inteligenta.   Może   przyczynia   się   do   tego   owa   zewnętrzna   i   wewnętrzna 
niechlujność,   bo   w   głowie   u   niego   wieczny   chaos   sprzeczności.   Jakaś   przedziwnie   rażąca 
dysharmonia: z jednej strony czuje głęboką pogardę dla cywilizacji i idącego stamtąd zakłamania, z 
drugiej  zaś  strony jest najpłytszym  snobem.  Niby samotnik stroniący od ludzi, a dba o opinię 
najgłupszego   z   kabokli.   Dumny   indywidualista   w   marzeniach   —   płaszczy   się   jak   lokaj   przed 
każdym ziemskim autorytetem. Gardząc formami zewnętrznymi — lubi tanie efekty. Fotografuje 
się w bohaterskich pozach w specjalnie na ten cel przechowywanym kolonialnym czaku.
Im  dalej  pociągiem,  tym  coraz  dziwniejsze  typy wsiadają na stacjach: coraz szersze kapelusze 
na głowach, coraz smrodliwszy tytoń w fajkach.
Już czwarty dzień i czwartą noc tak jedziemy i dopiero jutro przekroczymy granicę stanu Sao Paulo.
Coraz więcej pasażerów o rysach indiańskich. Czasami wsiądzie Indianin czystej krwi i ten odbija 
swym wyglądem od otoczenia. Zwłaszcza piękny był starzec o nieco przypłaszczonym, ale orlim 
nosie, ubrany w szkarłatny płaszcz z wełny. Głowę nosił wysoko i patrzył na nas z góry.
— Z jakiego szczepu? — spytałem Stanisława.
—   Terranos.   Z   tego   plemienia   rekrutowali   się   słynni   Indianie   Cavalheiros,   którzy   atakowali 
białych, gdy ci lądowali na wybrzeżu morskim. Dziś pracują przeważnie przy budowie i naprawie 
kolei, chociaż to oni właśnie przez dłuższy czas uniemożliwiali swymi  napadami budowę tejże 
kolei.   Losy   się   odmieniają.   Pan   nawet   nie   wyobraża   sobie,   w   jakim   tempie   wyrosły   tutaj 
cywilizacyjne ośrodki. Weźmy jako przykład miasto Bauru, gdzie jutro zmienimy pociąg. Przed 
trzydziestu laty była to jeszcze nieprzystępna puszcza. Właśnie tutaj żyli ci niezwalczeni Indianie, 
którzy wymierają dziś w okolicznych rezerwatach.
— A co to? — wykrzykuję nagle z wyciągniętym przed siebie palcem.
— Osada   poszukiwaczy   diamentów   —   odpowiada Stanisław. — Kiedyś omalże i mnie nie 
wciągnięto w ten hazard. Nieszczęśliwi ludzie. Nałogowcy. Żyją stale w nędzy, podsycani nadzieją 
lepszego jutra.
— Czy jeden drugiego nie okrada?
— Gdzież tam! Zlinczowano by takiego momentalnie. Tu panuje samorząd i samosąd. Prawa ostre i 
bezwzględne. A gdy zdarzy się,, że któryś  znajdzie większy diament, myśli pan, że starczy na 
długo? Parę miesięcy bumblowania w Sao Paulo i już wraca w łachmanach. Któregoś roku był 
jeden   taki   u   mnie.   Przysięgał,   że   więcej   tu   nie   wróci.   A   po   miesiącu   już   uciekł   do   swoich 
diamentów. Tacy oni wszyscy. To jakby miejscowe Monte Carlo.
Znowu kawa. Bezkresne rzędy krzewów, tym razem jeszcze owocujących. Trochę dalej wypalone 
obszary   lasów,   przygotowane   pod   kawę   karczowiska.   Chatynki   ubogich   pionierów   toną   w 
bananowych gajach. To mrówki, które oczyszczają pole dla nadciągających krezusów. Im dalej w 
głąb,   tym   więcej   stojącego   jeszcze   lasu.   Strusie   podchodzą   pod   sam   pociąg.   Wiele   drzew 

background image

obsypanych  kwieciem zamiast liści. Nareszcie mijamy rzekę Parane — naturalną granicę stanu 
Mato   Grosso.   Majestatyczna,   szeroka,   podobna   do   naszej   Wisły,   tyle   że   leży   pod   Krzyżem 
Południa.
Rozpoczyna   się   ów   słynny   Pantanal.   Kędy   okiem   sięgnąć,   aż   po   daleki   horyzont   pokurczone 
drzewa na ubogiej łące.
— O, patrzcie, panowie, ten sęp z czerwoną głową to cacador (myśliwy), inaczej zwany: minister. 
Jeżeli on krąży,  to znak, że tutaj jest dobra zwierzyna.  To najlepszy,  nieomylny wskaźnik dla 
myśliwego — krzyczy Stanisław, a oczy mu przy tym błyszczą. Już go zaczyna brać. Tadeusz coraz 
dzielniej sekunduje. Obaj przywarli do szyby, rozpłaszczyli na niej nosy i czekają. Jeszcze moment, 
a zaczną chyba strzelać z okien.
Ja nie mogę niestety oddać się bezpośredniej obserwacji przyrody, bowiem najbliższy mój sąsiad 
pluje mi wciąż pomiędzy buty i nie zawsze trafia w wolną przestrzeń. Za chwilę tenże jegomość 
bierze się do obierania pomarańcz i skórki rzuca mi wprost na kolana. Byłbym  zły, gdyby nie 
skośne, a wielomówiące spojrzenia jakiejś ładnej blondynki. Właśnie zamierzam przenieść się na 
jej ławkę, gdy wtem... wielki rumor, wstrząs i pociąg staje. Nic nie zdradza potrzeby tego nagłego 
przystanku. Wysiadamy tłumnie, by odbyć dłuższą debatę z konduktorem.
— Zamiast pytać o przyczynę, niech senhor idzie i sam zobaczy — odpowiada konduktor z flegmą. 
— Ciekawe zobaczyć. Na przestrzeni kilometra wszystkie mutry ścięte.
Rzeczywiście. Pług ochronny, który pcha przed sobą lokomotywa, spadł z szyn i wlokąc się obok, 
pościnał śruby przy podkładach.
— Mogliśmy łatwo skoziołkować, to nie żarty — zauważam.
— I jeszcze jak — odpowiada konduktor.
— Ale to tutaj zwykła rzecz — dodaje Stanisław.
Tracimy   pół   dnia   i   jakoś   przepychamy   się   do   najbliższej   stacji.   Miasteczko   bardzo   ciekawe   i 
typowe. Dwie uliczki pod ostrym kątem wybiegają od dworca, aby utonąć zaraz w dzikim stepie, 
Nic więcej. Owszem, są jeszcze dwie kawiarnie, ale brak jajek, jarzyn i chleba. Brak w ogóle wszy-
stkiego poza jeijao, czyli czarną fasolą, i suszonym mięsem.
Nazajutrz pędzimy innym pociągiem i nową lokomotywą. Pędzimy naprawdę szybko. Widocznie 
maszynista chce nadrobić stracony czas. Wagon aż się zatacza. Nawet strusie uciekają.
— No, no... — mruczy Stanisław i kiwa głową. Jakby w odpowiedzi na to powątpiewanie rozlega 
się okropny pisk hamulców, walizki spadają z siatek, Tadeusz wali głową w mój brzuch i pociąg 
staje.
— Ano — powiada flegmatycznie nowy konduktor — podobno resor pękł w lokomotywie.
— To zwykła tutaj rzecz — uspokaja Stanisław.— Bez katastrofy trudno jest przecie przebywać 
takie przestrzenie.
Zgoda i na katastrofy, ale jakaż u licha może być gwarancja, że następnym razem nie pęknie cały 
wagon? Patrzymy z Tadeuszem na siebie jak oberwani ze stryczka wisielcy. Może się jeszcze kilka 
razy uda. Rzecz zaczyna być diabelnie ciekawa. Znowu tracimy w polu cały dzień, aż pod wieczór 
przychodzi nowa lokomotywa z nowym prawdopodobnie resorem. Gdzieś koło północy docieramy 
do rzeki Paragwaj. Odtąd popłyniemy już statkiem.
Kapitan statku jest zły jak szerszeń, bo z powodu opóźnienia pociągu zmuszony był do wydania 
pasażerom kolacji. Wściekle zimno. Szczękamy zębami.
— To jeszcze nic — powiada Stanisław — pewnego razu o tej samej porze wyniesiono z wagonu 
kilka kobiet zamarzłych na śmierć.
Im dalej od Rio, tym więcej niesamowitych historii opowiada nam Stanisław. Wygląda, jakby nas 
chciał teraz odstraszyć. Miało być tak ciepło, że projektowaliśmy spać nago. Dziś zapytuje mnie 
nagle, czy zabrałem ze sobą wystarczającą ilość koców.
— W hamaku bardzo zimno — powiada — straszliwie po plecach mrozi.
— Panie doktorze — zaczyna szeptem Tadeusz — obawiam się, że mi papierosów nie starczy. 
Kupiłem ich duży zapas, ale tyle mi ich Stanisław wypala.   
— Niechże pan nie będzie głupi i niech mu pan nie daje.
— Jakże mogę odmówić, jeśli się sam tego nie domyśla?

background image

W tym momencie w otwartych drzwiach kabiny staje nasz miły amigo.
— Panie Tadeuszu, ma pan papierosika? Zapomniałem rozpakować walizę.
— Niechże pan ją rozpakuje — wtrącam zirytowanym głosem — na to nigdy nie jest za późno.
Spojrzał na mnie złym wzrokiem. Czuję, że walka pomiędzy nami zaczyna się na dobre.

Stanisław Myśliwiec

Wygnani z ojczystego kraju, 
wodami rzeki Paragwaju 
płyniemy bez celu i przed siebie, 
wpatrzeni w Krzyż, ten Krzyż na niebie.

Na rzeki obcej wstęgę długą 
księżyc srebrzystą rzuca smugę, 
od brzegów leci cykad skrzek, 
jak żabi chór od polskich rzek.

Byśmy nie byli tacy sami 
z naszą tęsknotą i myślami, 
księżyc tu przyszedł — stary druh 
od polskich miedz i polskich dróg.

PIEŚŃ PARAGWAJU

Kabina wcale wygodna. Cztery łóżka na trzech. Jedno więc zamieniamy w skład amunicji. W krąg 
zielono. Żadne wyższe drzewo nie wystrzeli ponad zmierzwioną płaszczyznę. Krokodyle stanowią 
tu jeszcze sensację, toteż pasażerowie wypatrują ich ciekawie. Rzeka szeroka. Płyniemy samym jej 
środkiem.   Kapitan   gdzieś   z   górnego   mostku   strzela   do   krokodyli   i   wciąż   pudłuje.   Stanisław 
podekscytowany lata od burty do burty, wykrzykując na widok każdego nowego ptaka. Rozumiem 
go doskonale. Nie był w tych stronach od dwu lat i oto teraz wraca. Cenię w nim to przywiązanie 
do pierwotnej natury i to go w moich oczach wybiela.
Właśnie   mijamy   dwa   krokodyle   wygrzewające   się   na   błotnistym   występie.   Leżą   od   nas   w 
odległości może stu, może więcej metrów. Tadeusz chwyta karabin i strzela od oka. Jeden z gadów 
podrzuca komicznie łeb w górę i zostaje w miejscu, drugi zsuwa się pospiesznie do wody. Na 
pokładzie wybucha entuzjazm. Najbliższa Brazylijka omal że nie zawisa Tadeuszowi na szyi. Tylko 
Stanisław jest wściekły, że to nie on zabił. Nie potrafi ukryć swojej dziecinnej zazdrości. Aż mu 
szczęki latają.
— Widzę, że pan umie strzelać — mówi do Tadeusza protekcjonalnie łaskawym tonem. — Będę 
miał z pana pociechę. Chociaż to był bardzo łatwy strzał, ale zawszeć wymagał trochę umiejętności.
Na drugi dzień dobijamy do portu rzecznego Corumba — jednego z większych miast stanu Mato 
Grosso. Mamy tu spędzić trzy dni na zakupach. Są to ostatnie sklepy na naszym szlaku. Stanisław 
oczywiście gdzieś ginie. Widocznie odwiedza przyjaciół, my z Tadeuszem łazimy noga za nogę w 
poszukiwaniu   jakowychś   przygód.   Trudno   tu   jednak   coś   ciekawszego   znaleźć.   Typowa 
kolonizacyjna  tandeta:  kościółek w standardowym,  dominikańsko-barokowym  stylu,  klasztor ze 

background image

szkołą, no i wrzeszcząca dzieciarnia.
Wściekła nuda wciąga nas do środka. Może coś zobaczymy? Może z kimś pogadamy?
Zakonnik w białym habicie szablonowo się uśmiecha. Trzeba go pozdrowić, ale jak? Słowa obcego 
języka z trudem się nam jeszcze układają.
— Senhores estrangeiros?  (panowie cudzoziemcy?) — zapytuje.
Coś bąkamy onieśmieleniem głuchoniemych.
— Niemcy?
— Nie.
— Anglicy?
— Ależ nie!
— Więc?
— Polacy.
I oto zachodzi rzecz niebywała, zjawisko, jakie potrafi wycisnąć łzy u najodporniejszego człowieka. 
Ksiądz wyciąga ramiona i serdecznie, po bratersku nas ściska.
— A bodajby was, niechże was nie znam! — woła najczystszą polszczyzną. — Skądże aż w takim 
zapadłym kącie?
Okazuje się, że jest ich tutaj trzech: ks. Płonka, ks.  Paczkowski i ks. Walaszek. W Cuiaba pono 
pracuje   jeszcze  jeden.   W   przyjacielskiej   atmosferze   wędrujemy   do   saloniku-poczekalni,   gdzie 
gawędzimy wesoło. Ks. Paczkowski rwie się do wojska na kapelana. Jest pełen patriotycznego 
zapału. Nie wie tylko, czy go zakon puści. Opowiadają nam jeden przez drugiego wiadomości z 
radia. Każda klęska aliantów cieszy, że to niby nie my jedni doznaliśmy porażki, że i silniejsi ucie-
kają.   Odchodzimy   z   żalem,   niby   z   rodzinnego   domu.   Obiecujemy   odwiedzić   go   w   drodze 
powrotnej.
— Dlaczego pan nic nam nie mówił o polskich zakonnikach w Corumba? — pytamy Stanisława 
przy kolacji.
— Bo nie mam z nimi nic wspólnego — pada odpowiedź sucha i krótka.
Później stwierdziliśmy, że Stanisław wyraźnie zapobiega naszym spotkaniom z jego znajomymi, 
jakby się bał ich opinii o sobie. Podobno z misjonarzami także miał jakieś przykre historie.
Po przespaniu się w obskurnym hotelu idziemy na zakupy. Nie są one zbyt skomplikowane: cukier, 
ryż, fasola i farinha (tu: mąka maniokowa). Patrzymy na siebie z Tadeuszem coraz mniej wesoło. 
Wreszcie zbieram się na odwagę i proszę Stanisława o kupienie sucharów.
— Kabokle tego nie jedzą   — pada odpowiedź.
— Może kabokle nie jedzą, ale ja to jem...
— Jeśli pan chce, może pan kupować. Ja tego nie kupię.
Byłem całkowicie zdany na łaskę lub niełaskę Stanisława. On miał moje pieniądze. Nie posiadałem 
żadnej   sankcji.   Gdybym   teraz   porzucił   wyprawę,   cała   wina   za   materialne   jej   niepowodzenie 
spadłaby na mnie  i stałaby się pretekstem  do rzekomej  niemożliwości  spłacenia  długu.  Byłem 
głęboko przekonany, że Stanisław tylko czeka na takie zakończenie sprawy. Wiedziałem już, że nie 
zależy   mu   bynajmniej   na   jakimś   wypychaniu,   tylko   na   zabawie   w   polowanie.   Zabawę   miał 
zapewnioną, a więc teraz moja obecność tylko ciążyła.
Składamy się z Tadeuszem na spółkę i kupujemy worek sucharów. Chowamy je na dnie naszych 
kuferków. Kto wie, co jeszcze nas czeka? Im bliżej poznajemy współtowarzysza, tym na większe 
gotujemy się niespodzianki.
O czwartej po południu Stanisław zamawia wózek konny na bagaż, który ma przybyć o szóstej.
— Ja wychodzę, ale wrócę na czas. Niech panowie zaczekają i beze mnie nie ładują.
Stanisław starannie strzepuje odświętną marynarkę. Czyni to ruchem majestatycznym i teatralnym. 
Domyślamy   się:   rozpocznie   zaraz   swoje   chełpliwe   opowiadanie.   Z   pewnością   nie   wytrzyma. 
Rzucając na siebie porozumiewawcze spojrzenia czekamy, aż zacznie. Kąciki warg drżą nam od 
śmiechu.
— Idę, panowie, na obiad do samego kapitana portu — rozpoczął prostując się dumnie.
Już kilkakrotnie przedtem ogłaszał tę wielką nowinę i ani razu nie spadliśmy z krzeseł. Przeciwnie, 
udajemy obojętność. Więc dalej otrzepuje marynarkę:

background image

— Oho! Kapitan portu to nie byle jaka figura, to capitao da fregata. Nie każdy ma do niego dostęp, 
a ja... na obiad. To mój wielki przyjaciel. Wrócę o szóstej. Muszę teraz śpieszyć, bo capitao czeka. 
To nie byle jaki honor. Oho!
W najpoczciwszym człowieku tkwi pewna doza złośliwości, więc nawet Tadeusz nie wytrzymał i 
spokojnym a słodkim głosem zaczyna:
—   W   Polsce   było   tak   samo.   Każda   prowincjonalna   dziura   miała   swoich   dygnitarzy:   ksiądz 
proboszcz, aptekarz, komendant posterunku, no i jako czwarty do brydża... agronom albo dziedzic. 
Tutaj w Corumba dochodzi do towarzystwa kapitan portu.
W tym momencie Stanisław przekraczał już próg pokoju i nagle nad nim skamieniał. Po prostu 
zatkało go z oburzenia.
— Co pan gada! Pan nic nie rozumie! Co poczta i co apteka? Kapitanowi podlegają wszystkie porty 
Mato   Grosso,   cała   prawie   rzeka   Paragwaj.   Do   niego   byle   kto   nie   chodzi.   On   z   byle   kim   nie 
rozmawia. Tylko ja, bo mnie tu ludzie znają i szanują... Poczta... apteka... Tak powiedzieć może 
tylko taki laik jak pan... Ignorante!
Stanisław im bardziej się denerwuje, tym więcej pakuje makaronizmów, czasami zapomina się na 
dobre i wali na całego po portugalsku. Mamy wówczas pyszną zabawę. Nie przerywamy mu nigdy.
Punktualnie o szóstej zajechał przed hotel zamówiony wózek, ale Stanisław jeszcze nie wrócił. 
Woźnica, chłop barczysty i srogi, nie chciał słyszeć o żadnym czekaniu. Nie ma czasu - trzeba albo 
ładować natychmiast, albo płacić za stracony czas. Nie mając innego wyjścia zgarniamy wszystko 
do walizek i ruszamy na przystań.
Nagle   w   perspektywie   ulicy   ukazuje   się   rozczochrana   postać.   Z   czerwoną   twarzą,   kogucim 
truchtem goni Stanisław. Z rąk zwiesza mu się para zielonych spodni, odebranych z pralni.
— Co panowie robicie najlepszego?! Jakże można! Co ja teraz zrobię? Ze spodniami przez miasto, 
taka   hańba!   Jeszcze   mnie,   Boże   broń,   sam  capitao  zobaczy.   Jak   ja   teraz   wyglądam!   Kapitan 
przyjdzie na statek mnie odprowadzić. Taka figura, panowie rozumieją, co za honor.
  — Ależ rozumiemy, rozumiemy...
— Gdy on przyjdzie na statek, to wówczas wszyscy staną tak! — Tu Stanisław przyłożył dłoń do 
czapki   i   stuknął   obcasami.   Przy   swojej   małej   figurze   wygląda   w   tej   wojskowej   postawie   tak 
komicznie, że obaj z Tadeuszem parskamy wesołym, nie hamowanym śmiechem.
Chwilę patrzy na nas, jakby nic nie rozumiał, wreszcie opuszcza dłoń i biegnie dalej.
Port Corumba to zwykłe gliniane klepisko, stopniowo opadające ku wodzie. Wygląda jak nasze 
swojskie   poidło   dla   bydła   i   koni.   Kilka   prymitywnych   łodzi   przewozi   bagaże   i   pasażerów   na 
zakotwiczony opodal statek.
Stanisław biega i wrzeszczy. Co chwila chwyta się to za spodnie, to za beret na głowie. Należy do 
tego   rodzaju   ludzi,   co   mając   wielkie   pretensje   do   geniuszu   organizatorskiego,   wnoszą   jedynie 
zgiełk, chaos i chorobliwy pośpiech. Na wszelkie moje uwagi pada zawsze ta sama odpowiedź:
— Nie pan mnie będzie uczył. U mnie organizacja to grunt. Ja wiem, co robię.
Miały być  na statku zarezerwowane  kabiny.  Statek stał sobie w porcie aż trzy dni, było  więc 
dostatecznie   dużo   czasu.   Okazuje   się   w   ostatniej   chwili,   że   biletów   nie   mamy.   Tylko   z   łaski 
pozwalają nam wnieść manatki na pokład. Siedzimy więc skromnie na tobołkach, podczas gdy 
Stanisław krzycząc biegnie na brzeg po bilety. Coraz nowi pasażerowie wybierają sobie najlepsze 
kabiny. Za dziesięć minut statek ma ruszyć. Co to będzie? Może nas wyrzucą?
Jakiś poważny jegomość podchodzi do nas i pyta uprzejmie o Stanisława. Domyślam się, że to ów 
osławiony kapitan portu. Tak więc szczyt snobistycznych marzeń Stanisława obrócił się wniwecz. 
Honorowa osoba nie została podjęta „honorowo”. Na szczęście gość jest dostatecznie miły i wyro-
zumiały, a zresztą przybył tu wcale nie dla Stanisława, lecz by dokonać swej służbowej powinności. 
Nikt   nie   pada   przed   nim   plackiem   i  nikt   nie   zrywa   się   na   baczność.   Demokratyczne   stosunki 
Brazylii i tutaj obowiązują. Więc „wielki” kapitan klepie się przyjacielsko po łopatkach z byle kim i 
co krok. Na parę minut przed podniesieniem kotwicy, z portkami w rękach, wpada Stanisław.
— Ach, ekscelencjo! — płaszczy się w ukłonach. — Nie mogłem. Ekscelencja przebaczy.
Capitao  nie  gniewa  się,  jest  wyrozumiały.   Poklepał  także   i  Stanisława.  Wysiadł  przed  samym 
odbiciem statku, nawet nie patrząc w naszą stronę.

background image

Kurtyna   pochylonych   nad   wodą   drzew   jęła   się   szybko   cofać.   Zakryła   wnet   niknący   plan 
rozrzuconego na wzgórku miasta. Poprzez chaos liści mrugają od czasu do czasu świetliste żuki 
ulicznych latarni. Są coraz dalsze, coraz migotliwsze, aż wkrótce stopią się w różową chmurkę ni to 
pozachodniej łuny, ni to świtania księżyca.
Nierównym stukotem wgryzamy się oto w miąższ rzeki. Wleczemy za sterem pokarbowany tren 
połyskującej   wody.   Ostrodziobe   czółna   rybaków   niby   ogromne   cielska   krokodyli   czają   się   w 
przybrzeżnych szuwarach. Coraz ich mniej zresztą na szlaku. Odchodzą ku miastu. Przyciemniona 
mrokiem nocy zieleń tropikalnym gąszczem oplotła nam wzrok. Uzbrojeni w najsilniejsze szkła 
pryzmatycznych lornetek, stukonny silnik Diesla i stalowy pancerz statku, stajemy się oto nagle 
niewolnikami pierwotnej natury.  Lornetka w nocy straciła swą moc. Silnik nie może rozpędzić 
biegu.   Pancerz   pęknie   jak   łupinka   orzecha   pod   naporem   pierwszej   lepszej   skały.   A   tu   rzeka 
złośliwie   się   kręci,   jakby   właśnie   chciała   pokazać     swoją   moc   zdradziecką   i   łaskę   wielką,   że 
pozwala nam płynąć.
Wyspy ruchomych zielsk i kwiatów, oderwanych od macierzy ziemi, niby rusałki wodne łudzą 
biednego sternika, ocierając się lubieżnie o burty statku, szeleszcząc i kusząc ku szuwarom.
Od Pantanalu leci skrzek cykad. Powietrze nasiąkło aromatem wodnych lilii.
— Panowie! — woła Stanisław natchnionym jakimś głosem. — Panowie, to balsam, to balsam! Tu 
się dopiero czuje prawdziwe życie! Nie oddam tego za milion knajp!
Tym okrzykiem zasłużył w oczach moich na odpuszczenie wszystkich dotychczasowych świństw i 
grzechów. Pal go sześć! Nędzny jest, bo nędzny, ale się zna na dobrych rzeczach.
Od Corumba do fazendy Jose Velho czeka nas jeszcze podróż trzydniowa. Nudna i monotonna. 
Wśród   brzegów   bliźniaczo   do   siebie   podobnych.   Nawet   ptaki   wciąż   te   same,   a   krokodyle   w 
dalszym ciągu uciekają.
Dopiero   drugiego   dnia   podszedł   do   nas   łańcuch   gór,   malowniczo   pognieciony,   niby   sztuka 
jedwabiu w wystawowym oknie.
Niestety, jak rzeka, tak i statek zrezygnowały z przebijania się na drugą stronę. Poszły więc sobie 
boczkiem dokoła. Uniknęliśmy w ten sposób porohów.
Stanisławem owładną tymczasem stan ekstazy. Zbudził nas już o czwartej w nocy i odtąd skacze z 
miejsca na miejsce, bez przerwy coś nam pokazując.
  — Patrz pan, tam dwa kajmany!
— Patrz pan, jak się tam gotuje woda, to piranie kogoś pożerają!
— Patrzcie panowie, tam tuiuiu, bocian brazylijski, jaki wielki!
Z końcem drugiej doby weszliśmy w rzekę Cuiaba, wstrętnie żółtą od płynącej gliny. Krokodyle 
nabrały   śmiałości.   Stukot   statku   już   ich   nie   przeraża.   Leżą   po   trzy   albo   i   po   cztery   razem,   z 
pootwieranymi  paszczami.  Niektóre  wywindowały się na kilka metrów  w głąb lądu i błyszczą 
stamtąd wilgotną czernią obrzydliwych cielsk. Jedne przyległy zdradziecko do wywróconych pni, 
inne, do połowy zanurzone w wodzie, parą kaprawych oczek śledzą ruchy najbliższej czapli. Czaple 
jednak najwyraźniej kpią sobie z tego niebezpiecznego sąsiedztwa. Widocznie dufne w moc swoich 
skrzydeł, kołują nad paszczą potwora, jakby złośliwie prowokując jego cierpliwość. A może istnieje 
nie   znany   nam   pakt   o   nieagresji?   Mądrość   Księgi   Dżungli   przemawia   tu   z   każdego   kąta.   Na 
przykład owocożerna, tłusta i smaczna ryba pacu spokojnie i bezpiecznie pływa tuż obok piranii, 
będących postrachem brazylijskich wód, nie stanowi bowiem dla nich żadnej konkurencji. Nato-
miast   olbrzymia   dorada   —   wagi   120   kg   —   bardzo   często   pada   ofiarą   małych,   żarłocznych, 
mięsożernych piranii.
Stanisław zna Księgę Dżungli i dlatego pomimo małego wzrostu czuje się tu bezpiecznie. My z 
Tadeuszem coraz bardziej tchórzymy.
Im dalej w głąb, tym więcej niespodzianek, tym więcej informacji mrożących krew w żyłach. Może 
taką metodę straszenia obrał sobie Stanisław, żeby nas ostatecznie zrazić i zniechęcić? Jednakże 
osiąga tym wręcz przeciwny skutek. Dziś podczas obiadu pyta nagle, czy latarki nasze są dosta-
tecznie silne.
— O co panu chodzi? — wołamy obydwaj.
— A bo gdy jaguar zacznie krążyć koło waszych hamaków, czymże mu w nos zaświecicie?

background image

— Tam do licha! Przyznam się, że możliwość taka nie przychodziła mi jeszcze do głowy. Kiedy w 
Rio de Janeiro wahaliśmy się: jechać czy też nie, wówczas Stanisław zapewniał o nadzwyczajnym 
bezpieczeństwie,  o  cieple,  o  słońcu, o arsenale broni do dyspozycji. Teraz opowieści o jaguarach 
mnożą się z dnia na dzień.
— Cóż mi latarka pomoże, kiedy nie mam karabinu — zaczynam chytrze, ażeby wyłudzić raz 
jeszcze potwierdzenie owego arsenału.
— Po co panu broń, skoro Tadeusz będzie spał obok, a dla niego cośkolwiek może się i znajdzie.
Podrywam się na nogi. Własnym uszom nie wierzę. Więc nie otrzymam broni?... Wśród dzikich 
bestii w lesie bez karabinu? Ale daję spokój. Opanowuję nerwy. Na miejscu zobaczymy. To pewno 
taki żart.
— Czy tylko jaguar atakuje? Tylko jaguar jest niebezpieczny w nocy?
—   Kto   ich   tam   wie   —   odpowiada   flegmatycznie   i   ziewając   Stanisław.   —   Kto   ich   tam   wie. 
Wszystko zależy od szczęścia i humoru. Tapiry na przykład nie znoszą, gdy się im na drodze stanie. 
Dziki przychodzą na szczekanie psa. Anakonda pełza przy wodzie, a hamaki wasze będą właśnie 
przy wodzie...
Miałem   już   tego   dość.   Brak   środków   obrony   i   zależność   całkowita   od   łaski   antypatycznego 
człowieka zaczynały mnie naprawdę niepokoić. Dobrze mówić Stanisławowi, kładącemu się na 
swoje sprężynowe łóżko trzy metry od brzegu, w bezpiecznej łodzi. Ostatecznie dobrze będzie i 
Tadeuszowi z karabinem w dłoni, ale ja z gołymi rękami, niby jagnię na pożarcie... Dziękuję!
— Jakże więc mam się przed tym wszystkim bronić? — pytam siląc się na spokój.
Stanisław chwycił się za nos i mocno zań pociągnął:
— Węch, mój panie.  Pratica do mato  (doświadczenie leśne). Oto co. Posiedzi tam pan parę lat i 
nauczy się, a bez tego... ignorante.
Z rzeki Cuiaba wpadamy z kolei w rzekę Sao Lourenco.
W pewnym miejscu Cuiaba rozwidlając się obejmuje długą wyspę, zamieszkałą w całości przez 
wymierający   już   szczep   Indian   Guato.   Dzisiaj   nie   są   już   oni   obiektem   ciekawym   dla   badań 
etnograficznych. Dawne obyczaje i rękodzielnictwo ustąpiły całkowicie żebraczej tandecie. Chodzą 
w   łachmanach   jak   kabokle,   ale   rysy   ich   twarzy   wyróżniają   się   godnością   i   powagą.   Jakiś 
melancholijny smutek wyziera z ich skośnych, mongolskich oczu.
Sensacja. Oto Stanisław ukazał się na pokładzie w przekomicznie żółtych portkach ze skóry jelenia. 
Pono   ma   to   być   przedmiot   marzeń   prawdziwego   myśliwego   wielkiej   zwierzyny.   Jak   sztubak, 
któremu wydaje się, że cały świat patrzy na jego po raz pierwszy włożone długie spodnie, tak teraz 
Stanisław podchodzi kolejno do każdego pasażera i po kilku słowach zwraca uwagę na spodnie, że 
to nie byle co, że to jeleń, że to prawdziwy. Jest przy tym ogromnie podniecony i nienaturalny. 
Krzyczy i głośno gestykuluje.
— No — mówi Tadeusz kiwając z politowaniem głową — teraz to z niego prawdziwy myśliwiec.
Myśliwiec!. Co za znakomita nazwa dla Stanisława. Odtąd już go inaczej nie będziemy nazywali.
Myśliwiec   jest   wielkim   dzieckiem.   Może   po   prostu   przewróciło   się   biedakowi   w   głowie   od 
długoletniego przewodzenia intelektualnego w gronie analfabetów puszczańskich. Wciąż słychać 
jego skrzeczący głos. Obnosi swoje artykuły, czyta je patetycznym tonem, pokazuje fotografie, przy 
tym każde opowiadanie kończy okrzykiem:
— Ja to ślicznie opisałem w pewnej gazecie! Bez łez nie potrafi pan słuchać. Cudowny opis! A co 
za forma, co za styl!
Nabijamy się z niego coraz bardziej. Od samego Rio na przykład zapraszał nas na piwo, a po 
wypiciu ulatniał się i nie płacił.
Postanowiliśmy   dać   mu   odpowiednią   nauczkę.   Tu   na   statku   piwo   jest   w   trójnasób   droższe. 
Zaprosiliśmy   więc   go   któregoś   wieczora   i   gdy   rachunek   wzrósł   do   odpowiednich   rozmiarów, 
zostawiliśmy biedaka samego. Niechaj chociaż raz zapłaci.
Odtąd co godzina proponujemy mu piwo, ale nic nie słyszy, głuchy jest jak pień. Odzwyczaiłem 
także Tadeusza od częstowania papierosami.
Nareszcie mijane brzegi urosły do poziomu przyzwoitych lasów. Czasami ten zbity, zielony mur, 
splątany lianami i storczykami, przerywa się nagle, prześwitując wodą. Są to tak zwane lagoa, czyli 

background image

rozlewiska rzeki na kształt jezior. Takie laguny połączone są zazwyczaj z macierzystą rzeką wą-
skim przesmykiem wody. Gdzieniegdzie leżą tutaj olbrzymie liście Victoria regia.
Gdyby   nie   kpiny   z   Myśliwca,   byłoby   nam   doprawdy   nudno   na   statku.   Podróżni   nieciekawi. 
Przeważnie pastuchy bydła. Mają tylko ładne, szerokie spodnie, wyszywane po bokach kolorowym 
sznurkiem.
Toteż pożegnanie statku przeszło bez sentymentalnych westchnień. Po długiej desce przerzuconej 
na brzeg wyszliśmy przed ganek schludnej fazendy. Ma to być kres cywilizacji, a zarazem siedziba 
największego przyjaciela Myśliwca. Należy oczekiwać rozczulających  scen powitania. Niestety, 
nikogo nie widać. Czyżby gospodarze wyjechali?
Nie. Oto zbliża się powolnym krokiem sędziwy senhor, a za nim dzieciarnia. Zbliża się obojętnie, a 
raczej  niechętnie.  Łaskawie czyni  gest w stronę pokojów. Natomiast  Stanisław  rozpoczyna  już 
wokół niego swój służalczy, jak zwykle, taniec.
To Jose Velho. Tutaj znajdziemy ów arsenał bogatej broni, psiarnię, jakiej nikt na świecie nie 
posiada, konie do jazdy, no i wiernego sługę —  compadre  Lino, który ma nam towarzyszyć w 
wyprawie. Tutaj też stoi więc ta flotylla cudownych łodzi.

W hamakach

Fazenda   Jose   Velho,   jedno   z   ostatnich   siedlisk   ludzkich   na   szlaku   dziewiczych   terenów,   nie 
wygląda   bynajmniej   tak   źle.   Dom   okazały,   murowany,   wystawiony   został   pono   za   cenę   skór 
zwierząt upolowanych w jednym tylko szczęśliwym sezonie. Od domu prowadzi do rzeki szeroka 
polana,   a   na   niej   kilka   starych   palm   królewskich.   Tuż   obok,   za   kolczastym   drutem,   szereg 
zapuszczonych, tandetnie skleconych i zmurszałych już krzyży świadczy, że ludzie miejscowi — 
ludzie natury — śmierć traktują normalnie, bez tragicznych wstrząsów. Tu się wszystko rozwiązuje 
prościej: był — nie ma. Kłopot niewielki. Wynieść ciało parę kroków za płot, a samemu wrócić do 
powszedniego życia.
Gospodarz, senhor  Rodriguez, pełen królewskości w ruchach i starej jakieś portugalskiej rasy we 
krwi, zaprasza na skromne śniadanie. Mięso na pierwsze, mięso na drugie, mięso na trzecie danie i 
byłoby jeszcze na czwarte, gdyby nie nasz energiczny protest.
Ktoś nawykły do polskich warunków wiejskiego bytowania zapyta zdziwiony: „Gdzież oni kupują 
tyle   mięsa?”   Nie   zapominajmy.   Jesteśmy   w   Pantanalu,   nizinie   stepowej,   bodaj   najlepszym 
pastwisku świata. Nasz  senhor  Rodriguez posiada około dwóch tysięcy wołów i mniej więcej co 
trzy   dni   bije   jednego   z   nich.   Poza   tym   półdzikie   świnie   uganiają   stadami   prawie   pod   samym 
domem. O ptactwie — lepiej nie mówić. Bez końca, bez liku. Tylko jarzyn nie ma. Gleba nie-
urodzajna,   a   ludzie   leniwi.   Jedyną   postać   węglowodanów   stanowią   maniokowa   mąka   i   czarna 
fasola, narodowy przysmak brazylijskich kaboklów. Wodę do picia bierze się oczywiście z rzeki. 
Mętna jest, ale dobra. Tu już bowiem żadna rura ściekowa nie trafia.
Posiłek   celebruje   sam   gospodarz   domu.   Czyni   to   z   taką   godnością,   jakby   odprawiał   religijne 
misterium. Sam własnoręcznie napełnia nam talerze.
Senhor Rodriguez nie umie czytać, ale jest podobno najmądrzejszym człowiekiem w całej szerokiej 
okolicy.   Gdybyśmy   go   posadzili   na   katedrze   profesorskiej   uniwersytetu,   nie   raziłby   swoim 
wyglądem  nikogo. Pięćdziesięcioletnia  pani Rodriguezowa nosi na twarzy resztki  niepośledniej 
urody, a w łonie — niezbite dowody żywotności. Od czasu do czasu staje za progiem, pytając, co 
ma z kolei podać na stół. Zwyczaj kaboklerski bowiem każde niewiastom jadać osobno. Wpływ 
Maurów sięga poprzez wieki i przez oceany.
Tak więc gospodyni nasza ma przy dzielnej pomocy starego Rodrigueza porodzić dziecko. Ale to 
nikomu tu nie imponuje, bowiem ojciec Rodrigueza, popularnie zwany coronel (pułkownik) jeszcze 
w   wieku   lat   dziewięćdziesięciu   i   dwóch   nie   zaniedbywał   swoich   obowiązków   małżeńskich   w 
stosunku do trzech domowych kobiet. Dwie z tych kobiet pochodziły z plemienia Guato, więc nie 

background image

wywoływały zazdrości.
Należy przyznać, że dziewczyny tego plemienia Indian szalenie przypadały mi do gustu. Gotów 
byłbym zmienić się w owego dziadka coronel. Jedna z jego kochanek, dziś licząca lat dwadzieścia 
pięć, dziewczyna o przepięknych chińskich oczach i lamparcich ruchach, od czasu do czasu ukazuje 
się   na   naszym   podwórku.   Pono   żyje   teraz   z   bratem   Rodrigueza.   Ten   szczęśliwy   spadkobierca 
pułkownika spłodził z Indianką śliczną córeczkę. Ona to właśnie pęta mi się wciąż pod nogami. Nie 
znoszę   małych   dzieci,   ale   dalibóg   zaadoptowałbym   tę   żabę   bez   namysłu.   Co   za   oczy,   co   za 
kokieteria w tym dziecku! A przy tym uderza w niej jakaś tajemnicza kultura: spadek po Aztekach 
czy Atlantydzie... Tajemnica ta nadaje jej buzi wyraz mądrości, jakiej z pewnością nie posiada.
Co   za   wspaniały   widok!  Pędzi   oto   polaną   wprost   na  mnie   konny  vaqueiro  (pastuch   bydła   — 
cowboy) i na trzydziestometrowym lasso prowadzi byka. W takiej że odległości za bykiem goni 
drugi vaqueiro, przytrzymując rozszalałe zwierzę liną od tyłu. Oba lassa wplątały się w bawole rogi 
i próżno biedak miota się na boki, próżno podrzuca wściekle łeb do góry. Da susa naprzód, to go od 
tyłu szarpią. Co się osadzi zadem, to go naprzód ciągną. Praez cały czas tej walki obie linki napięte 
są niby cięciwy łuku. Trudna robota i niebezpieczna. Od maleństwa trzeba się do niej zaprawiać. 
Niejeden taki vaqueiro zginął od rogów.
Wspaniałym galopem mija mniej jeździec pierwszy i zakręca dokoła drzewa tak, aby napięte o pień 
lasso przyciągnęło doń rogi byka. W tym czasie drugi  vaqueiro  zatoczył koniem w przeciwnym 
kierunku, obwijając lasso parokrotnie koło pnia. W ten sposób zwierzę znalazło się w potrzasku, z 
drzewem pomiędzy rogami.
Vaqueiros zsiedli z koni i powolnymi ruchami biorą się do kręcenia papierosów. Nie byle jaka to 
robota skręcić papieros brazylijski. Więc przede wszystkim należy odciąć z wiszącej przy pasie 
kiełbaski kawałek tytoniu zwanego guano. Nazwa zresztą całkowicie odpowiada wyglądowi. Takie 
guano kraje się ostrym nożem na cieniutkie plasterki. Plasterek kładzie się na dłoni i drugą dłonią 
kruszy się tak długo, aż wszystkie włókna dobrze się porozdzielają. Gdy to nastąpi, wówczas palacz 
sięga do drugiej kieszeni i wyciąga stamtąd liść kukurydzy.  Od tego momentu  rozpoczyna  się 
właściwe zawijanie, które trwa do pięciu minut i stanowi prawdziwą rozkosz dla prawdziwego 
mateiro (leśny człowiek). Guano jest tak mocne, że zabija każdego najjadowitszego gada. Na wła-
sne oczy widziałem,  jak maleńka  kuleczka  nikotyny  wyjęta  z  kaboklerskiej  fajki i włożona  w 
paszczę urutu, powodowała u gada natychmiastowe śmiertelne skurcze.
Podczas gdy młodzi  vaqueiros  kręcili papierosy,  konie, śledząc bacznie każdy ruch pojmanego 
byka, coraz mocniej napinały lassa.
Puściwszy   ostatnie   dymy  vaqueiros  wrócili   do   przerwanego   zajęcia.   Z   przezornej   odległości 
zarzucili   bykowi   sznur   na   tylne   pęciny,   następnie   ciągnąc   ten   sznur   w   jedną   stronę,   mocnym 
szarpnięciem za ogon w stronę przeciwną powalili byka na ziemię i nie upłynęła minuta, jak biedny 
więzień nie mógł już poruszyć się ani w prawo, ani w lewo. A przy tej całej robocie nie znać było 
najmniejszego wysiłku obu pastuchów — jakby rzecz odbywała się nie na łączce fazendy Sao Jose 
Velho, lecz na żółtej arenie cyrku.
Gdy vaqueiros siedli z nami przy stole, okazało się, że są to synowie Rodrigueza. Przypomniałem 
sobie   zachwyty   Stanisława   nad   ich   dzielnością   w   polowaniu   na   jaguary.   Jeden   liczy   lat 
dziewiętnaście, drugi dwadzieścia parę. Każdy już ma za sobą po kilkanaście skór tych zwierząt.
Kiedy myliśmy ręce w rzece, Myśliwiec zwraca się do mnie:
— A czemuż to pan nie popływa trochę?
— Bo pan sam przed kilku dniami nastraszył mnie piraniami i krokodylami.
— No bywa, ale tu wszyscy się kąpią i jak dotąd nic się nikomu nie stało...
Nie wiem, co mam o tym myśleć. Na wprost poprzez rzekę leżą dwa krokodyle. Piranie łapiemy na 
wędkę tuzinami. Opowiadają o nich niesamowite historie. Pokazują obgryzione ofiary. No, ale mnie 
do kąpieli nie trzeba namawiać, ściągam ubranie i już jestem w wodzie. Walczę z prądem, który 
pcha mnie ku środkowi. Czuję się dość niepewnie. Dziwna metoda: najpierw straszyć, a potem kpić 
z nieśmiałości.
Wylazłem jakoś na brzeg cały i zdrów. To zachęciło do kąpieli w dniu następnym. Dopiero na 
trzeci dzień pyta mnie Myśliwiec z głupia frant:

background image

— Pan się kąpie w rzece?
— Chyba pan sam to widzi.
— Nie radzę, nie radzę. Właśnie przed chwilą mówiono mi, że w tym miejscu widziano dużą rybę 
rają, a to nie żarty. To gorsze od piranii. Rają ma kolec jadowity. Straszny ból, nie do wytrzymania.
— Więc czemuż pan mnie do tej kąpieli tak namawiał?
Tadeusz twierdzi, że Myśliwiec chce się mnie pozbyć i szuka po temu wszelkich sposobności. Nie 
wierzę jednak w taką perfidię.
Dziś podchodzi do stołu duży pies i łasi się do moich nóg. Podaję mu kawał mięsa. Długo wącha, 
jakby się namyślał, wreszcie nagłym ruchem wyrywa mi kęs z ręki.
— Panie — powiadam do Myśliwca — ten pies omal mi ręki nie odgryzł.
— To nie ze złości. Trudno mu brać delikatnie, skoro nie posiada języka. Piranie odgryzły mu 
język, gdy pił wodę z rzeki.
Znowu piranie, wszędzie piranie — zmora tego kraju.
—   Jutro   pokażę   panom   konia   z   obgryzionymi   nozdrzami   —   dodaje   Myśliwiec   złośliwie.   — 
Przyzwyczai się pan. Trochę cksperiencji.
— Czy i z ludźmi zdarzają się podobne wypadki? Myśliwiec aż się żachnął:
— Wiele pan tylko chce! Obok na fazendzie zeszłego roku piranie pozbawiły chłopca męskości. 
Czyż nie tak było, senhor Rodriguez?
Gospodarz roześmiał się szeroko i jowialnie:
— He, he, he... si, senhores.
Tak więc wszelkie groźby Mato Grosso co pewien czas wracają w większym nasileniu, a potem 
znowu wszystko jakoś przycicha. Człek zapomina, włazi do wody, kąpie się jak w Wiśle i jest mu z 
tym dobrze. Chodzi po lesie boso, wdrapuje się na drzewa i jest także dobrze, chociaż nie zawsze. 
Istnieją bowiem takie gatunki drzew, do których nie wolno podchodzić. Tu, od głównego pnia aż po 
najcieńszą   gałązkę,   krążą   tunele   wypełnione   żółtymi   mrówkami,   zwanymi:  novato.  Mrówki   te 
uzbrojone w kleszcze gryzą wściekle i zajadle. Wystarczy tylko dotknąć palcem gałązkę drzewa 
zwanego także novato, a posypią się stamtąd tysiące napastników i zagryzą, zadręczą na śmierć. 
Jaja   tych   mrówek   stanowią   ulubiony   przysmak   małp,   które   siadając   bezpiecznie   na   sąsiednim 
drzewie wyciągają rękę po gałązkę novato i poty nią trzęsą, aż ostatnia mrówka spadnie, wówczas 
wybierają jaja.
Pewien niemiecki myśliwy został osaczony przez stado dzików, a wiedząc z doświadczenia, że 
jedyną  ucieczką  w takim wypadku  jest wdrapanie się na drzewo, uczynił  to natychmiast.  Miał 
biedak nieszczęście trafić na... novato. Wytworzyła się sytuacja tragiczna: w dole stado dzików, a 
na nim tysiące gryzących mrówek. Przesiedział tak, wrzeszcząc wniebogłosy, zaledwie parę minut, 
ale to wystarczyło. Zdjęto go nieprzytomnego i omal w szpitalu życia nie zakończył.
Przygotowania do wymarszu naszej ekspedycji trwają bez przerwy. Inwentarz zastaliśmy w stanie 
opłakanym. Osławiona „flotylla” składa się z czterech drążonych w pniu canoe i to najpodlejszego 
gatunku. Piąta łódź praktycznie gorsza jest od najzwyklejszego koryta.
Zapowiadanego „arsenału” broni odszukać nie potrafiliśmy. Widocznie zjadły go szczury.
Poza   psem   Rodrigueza,   któremu   pirania   odgryzła   język,   innych   psów,   czyli   owej   znakomitej 
„psiarni” Stanisława, także nie było. O koniach — lepiej nie mówić. Szkoda słów. Ulotniły się.
Dziś po raz pierwszy spaliśmy w hamakach.
Hamak marynarski naśladuje łóżko. Napina się go ze wszech stron, aby można było jakoś ułożyć 
pościel i przybrać mniej więcej normalną pozycję ciała.
Brazylijski hamak — wprost przeciwnie, wiesza się jak worek, luźno. Sypia się w nim na skos. 
Wówczas kręgosłup skręca się w spiralę, ręce i nogi wyginają się w przeciwne strony, a lewe ucho 
zjeżdża na prawą łopatkę. W tej przemiłej pozycji człowiek zaczyna wypoczywać, czyli mówiąc 
dosadniej: czeka na błogosławiony świt.
Poza przedziwną właściwością gimnastykowania znieruchomiałych artretycznie stawów ma jeszcze 
hamak   tę   znakomitą   zaletę,   że   najmniejszy   wietrzyk,   a   zwłaszcza   przejmujący   chłód   poranka 
odczuwa się rozkosznie na obnażonych plecach. Poza tym sen w łóżku jest montonnie jednak i nud-
ny. Hamak zaś, przy najmniejszej próbie zmiany położenia ciała, usiłuje przeszkodę wyrzucić. Daje 

background image

to rozrywkę i trenuje w równowadze. Jednym słowem, nie masz to nad hamak. Niech żyją wygoda i 
komfort!
Kiedym się dziś obudził, poranek już stał w pełni, cichością urzeczony. Niziutko po wodzie pełzła 
lekka mgła, chłonąc w siebie jaskrawe barwy wschodu. Po obu stronach rzeki stał mur tropikalnych 
gąszczy. Pod nimi dekoracyjnie porozmieszczały się aligatory. Od czasu do czasu górą przeszybuje 
czerwonogłowy minister. Nie pracuje skrzydłami, lecz nastawiwszy lotki na wiatr i przeginając się 
na boki, to wzbija się, to znów opuszcza bezszelestnie, niby duch Pantanalu.
Żaden głos nie mąci omglonego poranku. Nawet smukła canoe bez szmeru sunie wzdłuż brzegu. To 
stary Rodriguez wypłynął na wczesny połów. Zasłania go olbrzymi ciernisty kapelusz, spleciony z 
palmowych włókien. Ostropióre jak grot indiańskiej dzidy wiosło miarowo zagłębia się w wodę. 
Półksiężycowate  fale  biegną   w  ślad  każdego  ruchu,  wlokąc  za  sobą  powłóczysty  tren.  Zapach 
rześkiej a świeżej wilgoci paruje ku wysuszonej słońcem ziemi. Każdy liść, każda trawa srebrzą się 
rosą i piją, chciwie piją, drżąc przed widmem zabójczego gorąca.
Z wolna mgła niknie. Opada miękkim dywanem rozpylonych kropel. Słońce wstaje. Pomarańczowa 
kula brutalnie się wyrywa z objęć ziemi.
Jakiś ptak zaczyna nagle kwilić tragicznym wołaniem. Mato Grosso budzi się do walki o byt. Komu 
nie   powiodły   się   nocne   łowy   —   teraz   wychodzi   na   żer.   Gromada   żółtodziobych   tukanów, 
komicznie podrygując skrzydłami, ciągnie ku bananowym plantacjom. Za nimi, frywolnie trzepiąc 
ogonkiem, rzuciły się do roboty maleństwa różnorakie a śmieszne: jasie-gliniarze, co gniazda lepią 
z gliny, i jasie-stolarze, jasie-tkacze i jeszcze inne Jasie, których bez liku jest w Brazylii.
Jakiś ladaco naśladuje tykanie zegarka, inny — ten zegar nakręca. Wesoło się naraz robi. Wesoło i 
buńczucznie. Mam już wyłazić z hamaka, gdy nagle chmara czarnych komarów opadła mnie i nuże 
w moskitierze szukać dziury. Nie znalazły. Okutałem się szczelniej.
— Panowie! Szanowni panowie! Słońce dawno już wzeszło, a wy śpicie! — krzyczy Myśliwiec 
trawiony gorączką niepokoju.
Od najwcześniejszego  już  ranka  biega  truchtem  koło  łodzi  i  smaruje   coś   smołą.  Myśliwiec  to 
geniusz brudzenia się. Osmolony od czubka włosów aż po pięty, wiecznie coś robi. Nocami tłucze 
się z latarką. Przekłada manatki z miejsca na miejsce. We dnie lata od chatki do chatki i zewsząd 
słychać  jego skrzekliwy zrzędny głos. Co robi — robi po dyletancku.
Byle jak i byle prędzej. Sam o swojej robocie sądzi jak najlepiej. Tylko przede mną przestał się już 
chwalić, bo wie, że trafi na kpiny. W kaboklach ma lepszych słuchaczy, więc woli iść do nich.
Oto siedzę w tej chwili na skrzynce z benzyną i pochylony nisko, mieszam łopatką cukier, żeby 
prędzej wysechł na słońcu. Gdy wyschnie, zacznę go zsypywać w blaszanki. Oślepiająca jego biel 
wpełza mi po nerwie ocznym aż do mózgu. Świdruje do bólu. Jest mi przy tym słodko.
Cała   nasza   prowizja   musi   być   lutowana   w   puszkach,   inaczej   mrówki   oraz   inne  bichos  zjedzą 
wszystko,   zanim   my   spróbujemy.   W   tym   kraju   prawo   do   życia   wydziera   jeden   drugiemu   bez 
żadnego pardonu. Nie zginie tylko ten, kto umie się bronić.
Moją żmudną pracę z cukrem urozmaicają chowane przez Rodriguezów, na wpół oswojone ptaki. 
Żyjąc na wolności, co chwila zlatują z gałęzi do ręki, aby poszczebiotać przyjaźnie i sprawdzić, jak 
idzie robota. Olbrzymi, zielonopióry kaczor” piżmowy kiwa się poważnie na boki, czując się wy-
brańcem losu pośród stada kaczek domowych. Dwie oswojone arancuangi przerzucają mi szpilki i 
ołówki w poszukiwaniu czegoś dla nich pożyteczniejszego. Czarny wieprzek, którego co chwila 
odpędzam od cukru, nosi na swym grzbiecie długą grzywę, a z pyska sterczą mu kły. Ale z tych 
wszystkich   trzpiotów   stanowczo   bezkonkurencyjny   jest   w   sympatyczności   jasio-kurczę: 
pomarańczowo-czarna, puszysta kulka przekomicznie trzepie skrzydłami i kłótliwie skrzeczy na 
znak protestu, że to niby taki duży człowiek i mądry, a odpędza ją od takiej dużej kupy cukru. 
Trzeba   przyznać   kurczakowi   rację,   więc   pozwalam   mu   psocić.   Odganiam   go   jedynie   dla   za-
chowania   mego   prestiżu.   Od   czasu   do   czasu   jasio-kurczę   skacze   mi   na   ramię,   co   niezmiernie 
przeszkadza w robocie. Wówczas, ażeby nie straszyć milusińskiego, zamieram na dłuższą chwilę, 
niechaj  sobie poswawoli przy uchu. W rękę nie da się szelma złapać.  Jest chytry i zwinny.  Z 
wszelkich moich zakusów najwyraźniej drwi.
Gdyby nie jasio-kurczę, przesypywanie cukru byłoby nudne nie do zniesienia.

background image

Czasami przychodzą do mnie najbliżsi sąsiedzi, kabokle albo Indianki ze szczepu Guato. Pierwsi 
ubrani   są   w   długie   skórzane   fartuchy,   ozdobione   frędzlami.   Fartuch   taki   stanowi   symboliczny 
mundur   zawodowego   pastucha,   a   w   życiu   codziennym   służy   do   ochraniania   spodni   przed 
uderzeniem ostrych traw podczas uganiania się konno za bydłem. Wszyscy zatrzymują się ciekawie 
nade mną, popatrzą, pogadają trochę i odchodzą. Rozmowa nie klei się z tej prostej przyczyny, że 
nie znam portugalskiego.
Tadeusz nie ma przekonania do piranii i w ogóle do wszystkiego, co tutaj pływa w wodzie. Żadna 
siła nie zdołała go dotychczas zmusić do kąpieli. Dziś jednak dał się jakoś wyjątkowo namówić. 
Tłukł przy tym biedaczysko rękami i nogami, aby tylko odstraszyć krokodyle. Gdy wylazł na brzeg, 
był blady z emocji.
— Ja, panie doktorze, nie jestem taki tchórz, na jakiego może wyglądam, ale widzi pan, każdy 
człowiek ma swoje słabostki. Miewałem w życiu niejedną awanturę. Butelki od piwa latały koło 
głowy jak te komary. A ja nic, w sam środek zawsze lazłem. A beczkę, panie tego, to na osiemdzie-
siąt metrów nad ziemią wykręcę (Tadeusz jest również pilotem), ale istnieją na świecie takie różne 
małe licha, przed którymi za nic nie ustaję, nie wytrzymam ze strachu i zwieję. Ot, na przykład, 
kiedy   idzie   na   mnie   taka   mizerota,   takie   chucherko,   taki   sobie   niepozorny   dentysta   w   białym 
fartuchu, trzymając w ręku szczypce do rwania zębów. Pan, panie doktorze, nie uwierzy, ale ja 
wówczas naprawdę mdleję albo uciekam oknem. Taki to już ze mnie dziwny człowiek.
Tadeusz   lubi   mówić   szczegółowo,   długo   i   powoli.   Przy   tym   zatrzymuje   się   często   pomiędzy 
jednym  zdaniem a drugim, gubiąc przerwaną myśl. Wówczas wołam do niego: „zapłon!” Jako 
lotnik, orientuje się w mig i płynie dalej.
    —   Piranie,   panie,   o   zupełnie   jak   ten   dentysta.   Jeszcze   chwilka,   a   zemdlałbym   w   wodzie   z 
przerażenia.
Hamaki nasze z powodu braku odpowiednio rozstawionych drzew wiszą tuż obok siebie. Tadeusz 
wisi nieco wyżej i musi wdrapywać się do swojego po blaszance od benzyny. Ja dyndam tuż nad 
ziemią.
Z wieczora odbywa się wyłapywanie komarów  pod zamkniętą już moskitierą. Ani dowcip, ani 
doskonałość metod nic tu nie pomogą. Te małe bestyjki zawsze wynajdą drogę do środka. Tadeusz 
jest wyjątkowo wrażliwy na ukąszenia, dlatego nienawidzi komarów i poluje na nie ze szczególną 
zawziętością. Natychmiast, gdy któregoś złapie, wydaje tryumfalny okrzyk, wówczas ja z kolei 
odpowiadam mu strofką marsza pogrzebowego.
Jedno z drzew podtrzymujących nasze hamaki stoi nad samym brzegiem rzeki. Pod nim właśnie 
upodobał sobie miejsce jakiś większy krokodyl. Znamy go jedynie z basowego porykiwania. Jest 
poza tym tchórzliwy i przebiegły. Nie daje się nam ani rusz podejść. Tej nocy urządzimy na niego 
specjalną zasadzkę.
Żal mi Tadeusza. Nogi w okolicy kostek ma pokryte ranami. Podczas śniadania i kolacji komary tną 
nas pod stołem wyłącznie w te miejsca. Ostatnio wpadliśmy na doskonały pomysł i wkładamy do 
skarpetek gazetę — chroni od ukąszeń. Poza tym  w moskitierze Tadeusza jest dziura. Dziś ją 
dopiero z radością wynalazł. Ta właśnie dziura była powodem paru bezsennych nocy. Dziś rano 
orzekł głosem spokojnym i flegmatycznym:
— Wszystkich Niemców po wojnie należy tutaj skierować, bo Brazylia jest prawdziwym czyśćcem.
Byłem   nawet   skłonny   uwierzyć   w   te   jego   słowa,   kiedy   biorąc   z   wieszaka   płaszcz   kąpielowy 
zostałem nagle silnie ukłuty w udo. Bezwiednie chwytam się za bolące miejsce, a wówczas zaczyna 
mnie coś ciąć raz po razie. Zrozumiałem: przyczyna mieści się w kieszeni płaszcza. Gorączkowym 
ruchem   wytrząsam   z   niej   całą   zawartość.   Razem   z   chustką   do   nosa   wypada   na   ziemię   tłusta, 
pokryta   kępami   zbitych,   rudych   włosów   gąsienica.   Przyzwyczajony   już   do   niespodzianek   tego 
kraju, pędzę co tchu do Myśliwca z pytaniem, jak prędko umrę. Na szczęście tym razem obawy 
moje są płonne. Ukłucia liszki tatarany powodują tylko kilkudniowy wyprysk i obrzęk. U mnie 
nawet takie objawy nie wystąpiły. Po paru już minutach czułem się zupełnie dobrze.
W związku z tą przygodą powstała zaraz pieśń:

Ledwie oczy przetrzesz z rana, już cię kłuje tatarana.

background image

Chcesz się napić z rzeki wody, już cię chwyta wpół krokodyl.
Siedzisz sobie na walizie,
już cię mrówka w tyłek gryzie.
Skromnie siedzisz na tłumoku, już lavolho lezie w oko.
Tu swawolny Tadeuszek
nie powinien łapać muszek.
Lepszą frajdę znajdzie tato, gdy go w zadek dźgnie novato.

W czyśćcu brazylijskim człek ani minuty nie może być pewny siebie. Słusznie jeden z miejscowych 
kaboklerskich filozofów, co to nie umie ani pisać, ani czytać, powiedział raz do Myśliwca:
— Doktor z miasta to żaden doktor. W Mato Grosso doktorami jesteśmy my: Indianie i kabokle.
Noce mamy jasne, księżycowe. Krzyż Południa urzęduje nad naszymi hamakami. Nie podnosząc 
głowy widzę go poprzez muślin moskitiery.  Wieczory dłużą się niesamowicie z powodu braku 
przyzwoitej  lampy.  Ani blask ogniska, ani suchotniczy płomyk  sztormówki  nie usposabiają do 
umysłowej pracy. Nawet kilka wierszy pamiętnika trudno mi jest sklecić. Już o godzinie wpół do 
ósmej leżymy w hamakach, gawędząc o wszystkim i o niczym. Słońce zachodzi o szóstej, więc te 
półtorej godziny wydają się wiekami. Spędzamy je zwykle w canoe na rzece. Myśliwiec bardzo 
niechętnie patrzy na te eskapady, prawdopodobnie obawiając się o całość czółna. Rzeczywiście, 
pomimo   wielkiej   mojej   praktyki   włóczęgowsko-wodnej   nie   czuję   się   na   tym   chybotliwym, 
drążonym pniu całkowicie bezpieczny. Miejscowi kabokle wiosłują na stojąco, czego ja nie mogę 
zrozumieć, bo sam wpełzam doń na czworakach.
Z powodu wartkiego prądu musimy wracając trzymać się tuż przy brzegu. Ze względu na wielką 
ilość drzemiących krokodyli takie ocieranie się o przybrzeżne zielska nie jest ani przyjemne, ani 
bezpieczne. Co chwila z pluskiem i łomotem wali się niewidzialne cielsko. Z biegiem czasu oswoi-
my się pewnie. Teraz jednak wygląda to niesamowicie. Pod wieczór zjawia się vento do sul (wiatr z 
południa).   Potrafi   on, według  relacji  Myśliwca,  w  parę  minut   oziębić  temperaturę   powietrza  z 
trzydziestu pięciu stopniu Celsjusza do zera. Tym razem na szczęście nie jest tak źle. Powitanie 
wiatru wypadło nawet zupełnie przyjemnie, jako że chmary nieznośnych moskitów nie zjawiły się 
wcale.
Kiedyśmy   wychodzili   od   Rodrigueza   po   kolacji,   drzewa   szumiały   już   na   dobre.   Luźno 
porozwieszane płótna obozowiska łopotały na alarm. Dokuczliwy ziąb przeszył aż do szpiku kości. 
Wciągam na siebie kolejno wszystko, co mam pod ręką. Dopiero teraz oceniamy w całej pełni 
złośliwość hamaków. Diabelski to wymysł. Proszę sobie wyobrazić siebie zawieszonego w worku i 
nago w szalonym jakim przeciągu. Dlaczego nago? — rzecz prosta. Cała złośliwość polega właśnie 
na tym, że nie można zasłać pościeli. W chwili wpełzania do środka, wszystko, co przedtem ułożyło 
się tam w jakim takim porządku, zbija się w chaotyczny bigos. Próżno byś usiłował tę kocowo-
prześcieradłową kulę jakoś rozwikłać. Bywali mądrzejsi i bardziej doświadczeni, a też nie potrafili 
tego dokonać. Szaleńcze! Lepiej nie zaczynaj. Posłuchaj rady starszych: wdziej na siebie wszystkie 
koszule,   jakie   posiadasz,   potem   piżamy,   potem   swetry,   a   na   to   ubrania   i   płaszcze.   W   tych 
warunkach człowiek kulturalny, nawykły do zmiany bielizny, nie może czuć się w hamaku dobrze. 
Stanisław natomiast, którry zielonych swoich spodni zdaje się nigdy nie zdejmować, wyśpiewuje 
hymny pochwalne na cześć hamaka, bo hamak prawdopodobnie usprawiedliwia go we własnym 
sumieniu z wrodzonego niechlujstwa.
Szczękając zębami z przeraźliwego zimna, dla rozgrzewki podkładam kolejno to prawą, to lewą 
rękę pod krzyż.  Noc pełznie  w nieskończoność. Oka nie zmrużyłem.  Nad ranem dziwny chlip 
dobiega moich uszu. Takiego dźwięku nie wydaje ani krokodyl, ani ptak-zegarmistrz, ani żaden z 
małych jasiów. Sięgając po nóż od marchewki, spoglądam w podejrzanym kierunku. Chlipnięcie 
powtarza się tuż obok mnie, a bezpośrednio po nim następuje mocne utarcie nosa.
Domyśliłem się.
Tadeusz jest chłopem nadzwyczaj sentymentalnym. Przypomniał więc sobie biedaczysko, że dziś 
właśnie są imieniny jego żony i że ona tam głoduje w okupowanej Polsce.
Znam te jego troski. Nierzadko ustaje, nagle w pracy i trzeba go wtedy jakoś otrzeźwić, by odwrócił 

background image

wzrok i nie patrzał w jeden punkt nieruchomo. Więc odchylam czym prędzej moskitierę. Oczy 
mego przyjaciela są naprawdę mokre, a z wąsa właśnie spływa na usmarowany smołą palec ostatnia 
łza. Cóż mu w takiej chwili mówić? Czyż my Polacy mamy jakieś argumenty na pociechę?
Od szeregu dni jesteśmy wybrudzeni jak nieboskie stworzenia, bo z rozkazu Myśliwca flotyllę 
pokrywa się smołą. Oczywiście najwięcej pracuje przy tym Tadeusz. Dziś jednak wyjątkowo robota 
mu się nie klei. Co chwila odchodzi na bok, aby tęsknie wygrać jakąś melodię ze wspomnień. Ta-
deusz jest wirtuozem w grze na ustnej harmonijce. Wlewa w nią całą swoją płaczliwą duzę. Dlatego 
dzień imienin naszych żon (Janiny) wygląda jak rzewny, nieprzerwany koncert.
Od południa pogoda zaczęła się psuć. Z horyzontu  wyrósł  porwany czub gradowych  chmur,  a 
bezgłośne błyskawice szarpią nam nerwy. Świat zamarł w oczekiwaniu czegoś wielkiego, co ma na 
pewno  nastąpić.  Ptactwo   pochowało  się   gdzieś  do  przedwczesnego   snu  i  tylko   jakaś  samotna, 
opóźniona czapla, skrzecząc głośno, ciągnie w poprzek rzeki.
Wiatr ustał. Najdrobniejsze gałązki drzew zwisły w bezruchu.
— Ciężko na duszy — zawyrokował Tadeusz kręcąc papierosa. — Jestem przesądny. Musi im tam 
być bardzo źle teraz, skoro taka sobacza pogoda.
— Głupstwo — pocieszam, jak mogę — co ma pogoda w Brazylii do stanu rzeczy w Polsce? A 
zresztą, czego pan chce od pogody: cisza, spokój...
Jakby w odpowiedzi na te słowa, rozległ się głuchy pomruk dalekiego grzmotu i nagle przygnał 
Pędziwiatr   Tuwima.   Zakręcił   piaskiem   nadbrzeżnym,   aż   wiosła   frunęły   z   miejscowych   canoe. 
Frunęły   także   blaszanki   od   benzyny,   kilka   worków,   desek   i   paczek.   Stuk,   brzęk,   łopotanie 
zwariowanych płacht. Krzyk troski o marnowany dobytek i nagła, podświadoma jeszcze trwoga 
przed czymś  nieopanowanym,  potężnym  a niezależnym  od naszej woli. Serce zabiło szybciej i 
gwałtowniej, jakby po silnej dawce kofeiny.
— Cukier zmoknie! Przykryć cukier!
— Linki od brezentu wzmocnić! Linki pękną!
— Siodła pod dach! Siodła pod dach!
Wrzask, rwetes, tupanina. A pędziwiatr tymczasem ścichł. Przywarł za drzewami, patrzy na swoje 
dzieło i czeka. Znowu ładna pogoda, jakby nigdy nic. Słońce zaszło. Noc tropikalna jak zwykle 
raptownie   zapadła   kurtyną,   tylko   gwiazdy   tym   razem   nie   zapaliły   się   wcale.   Niebo   zakryła 
deszczowa powłoka szarzyzny.
Idę po latarnię, ale już za późno.
Potężny   wstrząs   rzucił   mną   o   najbliższy   pień   drzewa.   Jęczący,   przeciągły   gwizd   przeszedł   po 
wierzchołkach   i   oślepiająca   jasność   ukazała   nagle   pęknięte   linki,   latające   hamaki,   toczące   się 
kuferki i chaos różnych nierozpoznawalnych  przedmiotów płynących  wspólną rzeką z wiatrem. 
Bezładne ludzkie krzyki zagłuszył straszliwy grom tuż nad moją głową. W tymże momencie lunął 
z/nieba potok. Popielata, ruchoma zasłona wody zakryła wszystkich i wszystko. Takiego deszczu 
jeszcze nie widziałem. W równych, szybkich odstępach, niby kanonada diabelskiej artylerii, walą 
teraz grzmoty, poprzedzane zygzakami rażących błyskawic.
Chcąc ratować, co się jeszcze da, pochylony do przodu, prawie na czworakach, pełznę pod prąd 
wiatru i wody. Niestety! Zerwany brezent oddał już wszystko na pastwę. Po omacku wyławiam to 
ten, to inny przedmiot, ale w stanie beznadziejnym. Daję więc wreszcie spokój. Wicher zbija mnie 
co chwila z nóg. Mój „nieprzemakalny” płaszcz przemókł do cna. Nie mam już na sobie suchej 
nitki. Pędzę co sił do domu Rodrigueza myśląc o biednym Tadeuszu. Pewnie Myśliwiec zaprzągł 
go do jakieś roboty na deszczu, a Tadeusz nie potrafi nikomu odmówić.
Z   trudem   otwieram   drzwi.   Miłe   ciepło   bucha   z   oświetlonej   izby.   Cała   rodzina   w   komplecie. 
Wszyscy, skupieni dokoła stołu, aż pokładają się od śmiechu. Przy stole ociekający wodą Tadeusz 
częstuje   rozbawione   towarzystwo   lampkami  cachasy.  Spryciarz   nawet   w   ciemności   potrafił 
wyłowić butelkę i uratował ją od rozbicia. Niestety, senhora i jej piękna młodsza siostra opuszczają 
pokój. Nie wypada im zbyt długo przestawać z mężczyznami. Uczę starego Rodrigueza układać 
pasjanse z kart.
Mato Grosso
— Ten pasjans — powiadam do niego — nazywa się Grób Napoleona.

background image

— Aha — potakuje mi ze zrozumieniem — Tumulo na Polonia (Grobowiec w Polsce).
Nie przyszło mi do głowy, że może być na świecie człowiek, który nie słyszał nawet o istnieniu 
Bonapartego.
Spędzamy noc pod dachem Rodrigueza. Rano przy śniadaniu jeden z synów głosem obojętnym, jak 
gdyby   mówił   o  polepszeniu   się   pogody,   komunikuje   nam,   że   obok   na  pastwisku  dwa   jaguary 
pożarły   tej   nocy   krowę.   Sądząc   z   miny   opowiadającego,   wypadek   ten   musiał   należeć   do 
najpowszedniejszych.   Dziwny   świat   i   dziwni   ludzie.   Pewnie   i   my   się   do   tego   wkrótce 
przyzwyczaimy.
Cały dzień schodzi na reperacji zamokłego dobytku. Straciłem kilka książek i cały papier listowy. 
Na szczęście suchary wyszły z pogromu cało.
Pod   drzewem,   gdzie   wiszą   nasze   hamaki,   złapaliśmy   czarną   wdowę   —   największego   pająka 
Brazylii. Ma fioletowo-czarne, piękne futro i potrafi pono zatruć człowieka na śmierć. Swoją drogą 
ta   Brazylia   to   cudowny   kraj!   Ciągła   zabawa   w   ciuciubabkę:   ukąsi   czy   nie   ukąsi?   Podczas 
dzisiejszego snu dzielił mnie od tego pająka zaledwie jeden metr. Któż może wiedzieć, co za licho 
przyjdzie tu jutro? Nauczyłem się po tej tataranie i po tym pająku przetrząsać co rano kieszenie 
ubrania. Zaglądam pod każdą fałdkę i do pantofli. „Eksperiencji”, jak mówi Myśliwiec, nabywa się 
z czasem.
Nie ma takiej czynności w Mato Grosso, która by nie pociągała za sobą ryzyka: jeżeli nie kalectwa, 
to przynajmniej bólu. Nawet spełnianie potrzeb fizjologicznych  wymaga tutaj wyższej filozofii. 
Gąszcze kłujących zielsk i lian uniemożliwiają biednemu człowiekowi przysiad. Już zda się wszy-
stko w porządku, a tu cię znowu coś rani. Poza tym obejrzyj dokładnie okolicę. Czy aby nie siedzi 
gdzie w pobliżu mucha mamangaba, której ukąszenia wystrzegaj się. Albo pająk-ptasznik, albo 
czerwona maleńka koralówka. Może gałąź, pod którą siedzisz, pochodzi z drzewa novato? Patrz 
dobrze, czy tatarana nie spadnie ci za kołnierz albo gniazdo os nie zwisa nad głową. Gdy cała ta 
dokładna inspekcja wypadnie pomyślnie i z westchnieniem ulgi ponawiasz swój przysiad, nagle z 
wyciem  bólu rozpoczynasz  skoki — to maleńkie,  czarne  mrówki naszły cię  po bucie.  Chodzą 
gęsiego, strumieniem i biada temu, kto im na drodze stanie.
Nareszcie zrozumiałem, dlaczego Rodriguez, wybierając się za ścianę domu po drzewo na opał, 
przypasuje rewolwer. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Chociaż tych najgorszych, tych przeróżnych, 
takich jak tatarana, mamangaba czy złośliwe mrówki, żadna kula nie ubije.
Myśliwiec wymyśla  coraz nowe preteksty, aby tylko odwlec dzień startu. Z jego nieostrożnych 
półsłówek domyślić się łatwo, że jeszcze w Rio umówił się na spotkanie z owym doktorem w 
określonym miejscu i w określonym terminie. Teraz więc pragnie jakoś do tego dnia dociągnąć.
Wszystkie   manatki   dawno   już   załadowane.   Odnowiona   „flotylla”   przycumowana   do   brzegu. 
Motory tylko czekają na pociągnięcie rozpędowego sznurka.
Nie mając żadnej konkretnej roboty płyniemy z Tadeuszem na polowanie. On ze strzelbą w ręku 
klęczy na dziobie, ja zaś jednostronną łopatką wiosłową prowadzę łódź we wskazanym kierunku. 
Tak błądzimy długi czas po przybrzeżnych szuwarach. Zwierzęta i ptaki są jednak nadzwyczaj czuj-
ne i nie dają się podejść. Dopiero po godzinie albo i więcej udaje się nam przydybać śpiącego 
krokodyla. Celny strzał w oko kładzie go trupem na miejscu. Jest to pierwszy — nie licząc tego na 
statku — krokodyl w życiu Tadeusza, zapałał więc ku niemu wielkim sentymentem i postanowił 
wziąć go do czółna. Próżno tłumaczę mu, że to wariacja, że krokodyl niewiele mniejszy od czółna i 
wywrócimy się jak dwa razy dwa jest cztery. Nie. Uparł się przy swoim, nie pojedzie inaczej. Jakoś 
więc, z trudem i mozołem układamy nieboszczyka na dnie kajaka. Płyniemy.
Nagle,   ku   memu   przerażeniu,   zabity   krokodyl   podnosi   się   na   cztery   łapy   i   złośliwie   otwiera 
paszczę. Tadeusz stoi do niego plecami i nic nie widzi.
— Panie Tadeuszu! — wołam nieswoim głosem. — Krokodyl żyje!
W tym momencie łódka się mocno przechyla — to na dobre już ożyły potwór próbuje przesadzić 
burtę. Jeszcze kilka takich prób, a będzie po nas. Nie wiem, co mam robić, bo oto bestia otwiera 
szeroko paszczę i z chrapliwym sykiem posuwa się ku mnie. Bezwiednym odruchem pakuję mu 
wiosło w zęby. To pobudza go do nowego skoku. Canoe przechyla  się gwałtownie, nabieramy 
pełno wody, ale śliskie cielsko nareszcie wypada.

background image

— Co pan najlepszego wyprawia! — krzyczy Tadeusz obracając ze złością głowę i w tejże chwili 
kamienieje.
Odtąd   pojęcie   zimnego   potu   przestaje   być   dla   mnie   abstrakcją.   Nie   możemy   z   Tadeuszem 
wykrztusić słowa.
Wracamy   milcząc.   Dość   na   dzisiaj.   Niespodzianki   Mato   Grosso   przekraczają   najśmielsze 
przypuszczenia. A przecież to tylko początek. Jeszcześmy nie dotarli do dziewiczej puszczy.
— Niech pan patrzy! Co to?! — woła Tadeusz wskazując na gałąź, gdzie przytulony nieruchomo 
leży metrowej długości jaszczur z kogucim grzebieniem wzdłuż grzbietu.
—   To   iguan   —   szepczę   z   przejęciem.   —   Nie   wiem   na   pewno,   ale   prawdopodobnie   iguan. 
Zielonych jaszczurów nie ma.
Włazimy ostrożnie na pień drzewa. Iguan udaje, że nas nie widzi. Dzieli mnie od niego zaledwie 
jeden metr. Już zamierzam chwycić go za kark, gdy nagłym sprężystym skokiem odrywa się od 
gałęzi i z wysokości co najmniej czterech metrów spada do rzeki.
Przygoda  z krokodylem  i iguanem poprawiła  nam  mocno  humory.  Wiemy  już, ze  warto dalej 
jechać. Im dalej, tym będzie ciekawiej. Niepewność jutra zaczyna nęcić. Oby tylko Myśliwiec nie 
odłożył wyprawy. Mamy wystartować nazajutrz wczesnym rankiem.

Start

Oto skład naszej flotylli: środkiem płynie na motorze, jako wół pociągowy, obciążona bagażami, 
drążona   z   jednego   olbrzymiego   pnia   canoe   —   „Anjanga”.   Jeśli   się  zważy  jej   rozmiary,   jest 
naprawdę imponująca, ale mimo swej wielkości okropnie chybotliwa i przejście z jednego jej końca 
na drugi wymaga nie byle jakiej zręczności.
„Anjangę”  pokrywa  brezent   zgniłej   barwy,  mocno  już zmurszały  i  jak  wszystko   co  należy do 
Myśliwca, utrzymany w żałosnym stanie.
Metrowej długości odcinki dzioba i rufy wolne są od balastu. Na dziobie siedzi nasz  camarada, 
Joao. Do pasa nagi, w kapeluszu z wielkim rondem wygląda jak jeden z czterdziestu rozbójników 
Ali Baby.  Camarada  udaje obserwatora. Funkcja ta praktycznie jest mało potrzebna, Myśliwiec 
bowiem stale ciągnie samym środkiem rzeki, a rzeka jest dostatecznie szeroka i głęboka. Camarada 
zresztą doskonale ocenia korzystną dla siebie sytuację i lekko pochrapując, mocno drzemie.
Ciągnie nas motor „Penta”, który odznacza się tą właściwością, że po parogodzinnej gorliwej pracy, 
zwłaszcza gdy tropikalne słońce trochę go przygrzeje, nabiera oślej mądrości wschodu i... nie daje 
się już więcej eksploatować. Na pokładzie „Anjangi” powstaje wówczas niebywała konsternacja. 
Kto żyje, chwyta za drągi, fachowo zwane tu zingami, i nastawiwszy je bojowo ku najbliższemu 
lądowi, czeka na zderzenie.
W  tym  czasie  Myśliwiec  ciągnie  osła za  ogon, to znaczy ciągnie  za specjalny sznurek, ażeby 
wprowadzić w ruch rozpędowe koło motoru. Ale „Penta” nie jest taka głupia, ma czas i... poczeka.
Brzegi porośnięte są przeważnie gęstym lasem, którego rozłożyste i splątane korony daleko wystają 
ponad krawędź wody. Pędzona bezwładem impetu, kawalkada łodzi wrzyna się w taką zieloną 
czuprynę,   zanim   ostrza   zing   zdołają   uchwycić   jakikolwiek   punkt   oporu.   Zderzenie   takie   może 
uszkodzić niejeden cenny przedmiot, a nawet strącić któregoś z nas do rzeki. Tak więc przeżycia 
załogi, związane z takim protestem motoru, zależą od ilości i wielkości spotkanych przed chwilą 
krokodyli.
Po obu stronach statku „Anjangi”, uczepione doń łańcuchami, płyną jeszcze cztery łodzie. Tuż z 
lewej, burta w burtę, sunie łódź równoważna, pokryta wodoszczelnym pokładem i posmarowana 
smołą. Z racji czarnego koloru i ponurego kształtu łódź tę, ku rozpaczy Myśliwca, nazwaliśmy 
„Trumną”. Za „Trumną”, po tej samej stronie, na luźnym holu dynda się najmilszy nasz pupilek, 
zawsze uprzywilejowany, bo pozbawiony bagażu, ratowniczy kajaczek.
Teraz przejdźmy na prawą burtę. Jako pierwsza, równolegle z „Trumną” płynie „Zmora”, czyli 

background image

dziurawe paskudztwo, wiecznie reperowane i wiecznie cieknące. Niesie ona na swym karku dwie 
paki z benzyną, mówiąc z brazylijska: gazoliną. Pod ich ciężarem „Zmora” topi się co chwila i ta 
właśnie chęć ucieczki pod wodę przyniosła jej haniebne imię.
W ogonie „Zmory” płynie „Kalosz”, zwany szumnie ślizgaczem. Jest on najczęstszym i ulubionym 
tematem gadulstwa Myśliwca. Ujmując rzecz technicznie — to fantastyczny zlepek niezliczonej 
ilości   warstw   blachy   i   drzewa.   Te   warstwy   powstawały   chronologicznie,   co   roku,   w   miarę 
wykrywania nowych przecieków. Tak więc bez większego trudu można określić wiek tej łodzi, jak 
według rogów określa się wiek krowy.
„Znakomita”, konstrukcja „Kalosza” stawia tak wielki opór wodzie, że posuwa się on na motorze 
niewiele szybciej od całej flotylli razem wziętej.
Dla uzupełnienia opisu dodam, że na rufie „Anjangi” przy sterze motoru siedzi zawsze Myśliwiec, a 
przed   jego   nosem   rozpoczyna   się   brezentowy   dach   „Anjangi”,   pokrywający   mieszkalną   część 
statku. Tu, na stosie przeróżnych skrzyń z amunicją i żywnością oraz na bałaganie starego żelastwa, 
stoi   łóżko   siatkowe   z   moskitierą.   Do   przeciwległego   jego   końca   przytyka   stolik   z   radiem   i 
budzikiem.   Na   tym   kończy   się   kajuta,   czyli   pokój   sypialny.   Dalej   rozpościera   się   skład 
aprowizacyjny, inaczej: ładownia statku.
Słowo „prowiant” mogłoby z łatwością wprowadzić każdego w błąd. Jest to bowiem pojęcie zbyt 
wyraźne i w znaczeniu swoim nazbyt komfortowe. Po prostu jest ono zbyt dalekie od zobrazowania 
naszego przyszłego menu. W dziale prowiantowym naszego magazynu znajdują się: ryż, czarna 
fasola,  farinha,  czyli  tarte trociny z korzenia manioku, wreszcie cukier oraz sól. To wszystko. 
Gdybyśmy chcieli ten spis urozmaicić, zostałaby nam tylko jedna jedyna droga — napisać wszystko 
w odwrotnym porządku, to znaczy: sól, cukier farinha, ryż.
Farinha, feijao  i ryż stanowią przeklętą trójcę sertonu brazylijskiego. Jest to jedyne pożywienie 
przeciętnego kabokla oraz przedmiot kulinarnych marzeń naszego Myśliwca.
Jak u dorastającego młodzieńca papieros i długie spodnie są miernikiem mądrości i dojrzałości, tak 
trójca  owych  brazylijskich  delikatesów  w   pojęciu  Myśliwca  stanowi  próbę   i  chrzest   wielkiego 
wtajemniczenia puszczy.
Ze swej strony nie mogę zrozumieć popularności tych produktów. Ważą dużo, gotują się długo, a 
po zjedzeniu dają niesamowitą ociężałość. Jedynym  usprawiedliwieniem chyba jest ich taniość. 
Owsiane płatki na przykład, przy lekkości i smaku, są już znacznie wygodniejsze, a makaron gotuje 
się przecież dosłownie pięć minut. W pojęciu Myśliwca jednak samo myślenie o tych produktach 
jest najwyższym przestępstwem i hańbą.
Przy zakupach  w Corumba  próbowaliśmy podsunąć projekty pewnych  urozmaiceń.  Odpowiedź 
była zawsze jedna i niezmienna:
— Żaden kaboklo tego nie jada.
Argument ten przygniatał nas swoim ciężarem, opuściwszy więc ze wstydem oczy milkliśmy.
Gdzieś około południa spoza zakrętu rzeki wyłoniła się jakaś osada.
— Tu mieszka mój przyjaciel Lino — przejętym głosem powiada Myśliwiec. — Jest to ostatnia 
fazenda   na   drodze.   Należy   do   Ireneo,   do   niego   sam   Getulio   Vargas   przylatuje   w   gościnę 
samolotem. Ireneo to wielki człowiek. On mnie nadzwyczajnie szanuje. Tutaj będziemy zwozili 
ptaki po wypchaniu.
Lądujemy przy wysokim, urwistym brzegu. Jakiś kaboklo staruszek szoruje piaskiem garnek.
— O właśnie, to mój Lino, wierny sługa! — wykrzykuje Myśliwiec radośnie, wychylając się z 
czółna. — Lino, Lino! Compadre, como vai? (jak się masz, kumie?).
Staruszek podnosi leniwie głowę, prostuje plecy, przykłada flegmatycznie dłoń do czoła, po czym 
stwierdziwszy przyczynę tego wołania schyla się z powrotem do przerwanej pracy. Myśliwiec jest 
najwyraźniej skonfundowany. Wszakże to ów przywiązany do niego jak pies compadre Lino, ów 
kandydat do współpracy z nami, oddany na śmierć i życie, który według słów Myśliwca miał za 
nim pognać aż na kraj świata. O nim to wszakże mówił tak dużo jeszcze w Rio de Janeiro.
Myśliwiec   nie   daje   za   wygraną.   Ledwieśmy   przybyli,   już   biegnie   do   Lina.   Obserwujemy   z 
Tadeuszem rozmowę tych dwojga „przyjaciół”. Uśmiechamy się przy tym złośliwie, Lino bowiem 
nie   okazuje   najmniejszego   zadowolenia.   Robi   nawet   wrażenie,   jakby   się   chciał   odczepić   od 

background image

przyjacielskich poklepywań i wrócić czym prędzej do mycia swojego garnka. Rozmowa nie trwa 
długo.
— Lino ogromnie zmartwiony — tłumaczy po powrocie Myśliwiec — nie może niestety z nami 
płynąć. Ireneo, właściciel tych terenów, przymusza wszystkich do pracy dla siebie. Oni nienawidzą 
tego Irenea, ale to wpływowy człowiek i wiele od niego zależy. Przykro patrzyć na biednego Lina, 
jak on rozpacza, że nie może ze mną iść — mówi Myśliwiec, a my z Tadeuszem krztusząc się od 
tłumionego śmiechu porozumiewamy się wzrokiem.
Ta   rozmowa   Myśliwca   z  compadrem  Lino   i   wyjazd   w   dalszą   drogę   stały   się   momentem 
przełomowym w stosunkach wewnętrznych wyprawy. Myśliwiec w naszej opinii skończył się już 
całkowicie. Przestaliśmy go odtąd traktować poważnie. Wszystkie dotychczasowe zapewnienia i 
obietnice okazały się jedną wielką blagą. Zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że o każdy szczegół 
będziemy musieli starać się samodzielnie i co sobie wywalczymy, będzie nasze.
Jednakże świadomość wystrychnięcia mnie na dudka truła w dalszym ciągu nerwy. Nie mogłem już 
zawrócić.   Musiałem   dalej   pełnić   rolę   wypychacza,   aby   zapewnić   Myśliwcowi   jak   największy 
zarobek.   Tylko   takie   postępowanie   mogło   jeszcze   zagwarantować   nikłe   nadzieje   odzyskania 
pożyczonych pieniędzy.
A Myśliwiec doskonale zdawał sobie sprawę, że trzyma mnie w ręku. Nie przejmował się zbytnio 
ani pracą, ani losem wypchanych okazów. Gdyby nie troska Tadeusza, stracilibyśmy wszystko. On 
to tylko z pieczołowitością i oddaniem chował ptaki przed deszczem, chronił przed robactwem i je-
mu   zawdzięczamy   wszystko,   cośmy   do   muzeum   zdołali   przywieźć,   a   co   w   rezultacie   dało 
Myśliwcowi pieniądze i sławę zoologa, nam zaś satysfakcję ze spełnionego obowiązku.
Odpłynęliśmy z fazendy Irenea ciężkim sercem. Niewesoło wyglądała nasza przyszłość.
— Panie doktorze!
— Co?
— Pluń pan na interes. Grunt, że jesteśmy w Mato Grosso, a to przecież coś znaczy.
Ma rację Tadeusz. Trzeba brać, co się daje. Nie każdy może tu trafić. Marzenia włóczęgowskiej 
duszy spełnione. Wpływamy oto w teren zupełnie dziki. Ostatnia zamieszkana placówka poza nami. 
Rozpoczyna się nowy świat i nowe życie. Pieniądze to wszakże głupstwo. Wiwat! Niech żyje Mato 
Grosso!
Odbiliśmy dziś wczesnym rankiem, a celem naszym jest ujście rzeki Piquiri. Tam mamy czekać na 
przybycie jakiegoś doktora, rzekomego przyjaciela Myśliwca.
Właściwie   nie   mogę   dotychczas   zrozumieć,   jaką   rzeką   płyniemy.   Każdy   z   tubylców   inaczej 
tłumaczy. Jedni mówią, że to Paragwaj, drudzy kategorycznie temu przeczą. Mapy Mato Grosso nie 
są dokładne. Tak na przykład rzeka Piquiri, do której zdążamy, nie figuruje na nich w ogóle, albo 
zjawia się w zupełnie innym miejscu. Ustaliłem dwie możliwości: albo płyniemy Paragwajem, albo 
rzeką   Sao   Lourenco.   Zresztą   cóż   to   ma   za  znaczenie?   Woda   jak   woda,   wszędzie   jednakowa: 
pachnie wilgocią i ajerami. Brzegi monotonne. Plątanina karłowatych drzew albo słoniowej trawy.

Pierwszy chrzest

Przez cały dzień nic nie jemy. Myśliwca to jednak nie wzrusza. Jest święcie przekonany, że tak jak 
jest — jest najlepiej. Monotonny warkot „Penty” przyprawia o mdłości. Nie znoszę motorów w 
ogóle. Jestem żeglarzem, a nie maszynistą. Szczególnie źle działa warkot na pusty żołądek. Paro-
krotnie próbuję przypomnieć Myśliwcowi, że nie zaszkodziłoby trochę przegryźć.
— Jak pan sądzi, może by się tak zatrzymać na kwadransik?
— Już pan mnie nie będzie uczył. Wszystko doskonale obmyślone.
Ano, jak obmyślone  — to obmyślone.  Dlatego pewnie dobijamy dopiero o zmroku.  Stromym, 
błotnistym brzegiem wspinamy się na małą polankę, gdzie w otoczeniu dzikich gąszczy stoi jakieś 
opuszczone rancho. Nikt w nim nie mieszka. Siad niedawnego ogniska świadczy o tym, że czasem 

background image

ktoś   tu   jednak   zagląda.   Połowę   rancha   tworzy   dach   na   słupach,   bez   ścian.   Pod   nim   właśnie 
rozpinamy hamaki. Robimy to już po omacku, włażąc co chwila jeden na drugiego. Z ogniskiem na 
szczęście nie mamy kłopotu. Kupy suchych liści opadłych  z olbrzymich  palm zalegają dokoła. 
Jeden taki liść mierzy chyba z pięć metrów. Joao roznieca stos. Jasny płomień dopomaga nam 
ostatecznie przy uwiązaniu hamaków.
Nocne ptaki zaczęły już kwilić. W odblasku szkarłatnego ognia korony drzew spowite lianami i 
warkocze   nawisłych   nad   nami   chwastów   przybrały   formy   jakichś   koszmarnych   strachów. 
Jeszcześmy się nie oswoili dostatecznie z niesamowitością dzikiego otoczenia. Cała polana ma 
najwyżej pięćdziesiąt kroków wszerz i tyleż wzdłuż, otoczona dokoła nieprzystępnym murem lasu. 
Wszystko w krąg szeleści i porusza gię, jakby tysiące płazów pełzło ku nam i tysiące jaguarów 
skradało się zdradziecko.
Dżungla tętni życiem. Dlatego idziemy spać wcale nieodważnie. Różnica między tym pierwszym 
noclegiem naszej wędrówki a noclegami w Jose Velho tak jest ogromna, jak ogromna jest różnica 
pomiędzy tym pierwszym noclegiem a następnymi w szczerym, nie deptanym jeszcze Mato Grosso. 
Ale stopniowo człowiek się hartuje. Co w dzieciństwie przeraża, na starość śmieszy.
Gdzieś koło północy zbudził nas straszliwy rejwach. To Myśliwiec lata jak opętany. Przyjechał 
wielki gość. Ponieważ przewidywaliśmy rolę, jaką w tej całej komedii miał odegrać doktor, nie 
spieszymy z powitaniem. Poznamy go dopiero z rana.
Jegomość o poczciwie nalanych  policzkach i okrągłym brzuszku, ubrany w komplet sportowo-
myśliwski, obwieszony wszelką bronią według katalogu firmy mundurującej bogatych maniaków 
— oto sławetny a honorowy gość Myśliwca, wielki Doktor Cezar. Na jego wybitnie wypuczonym 
brzuszku spoczywa lornetka. Na szerokim pasie naboje i nóż. Z tyłu nowiutki rewolwer. Na obu 
ramionach po jednej strzelbie. Słowem, arsenał nie byle jaki, a niebezpieczny i dla otoczenia, i dla 
właściciela.
Już   od   świtu,   natychmiast   po   starcie,   Doktor   rozpoczyna   strzelaninę   do   przeróżnych   żywych 
obiektów. Na szczęście przez cały dzień tej zwariowanej pukawki nie trafił do żadnego z nich. W 
końcu   krokodyle   i   ptaki   przestały   się   nim   interesować,   jako  że   biuro   informacji   Mato   Grosso 
pracuje sprawnie i sądzę — pracuje lepiej nawet od wszystkich europejskich radiostacji. Każdy o 
wszystkim wie. Nawet ryby. Ale o tym potem. .
Doktor przywiózł sporą ilość pomarańcz, zajadamy je więc przez całą drogę. Oszukiwany żołądek 
nie   daje   się   jednakże   podejść.   Nie   tylko   nam,   ale   i   Doktorowi   zrzedła   mina.   Już   czwarta   po 
południu, a my wciąż płyniemy bez przerwy. Myślałem, że wczorajszy dzień był wyjątkiem. Teraz 
widzę,   że   to   taka   reguła.   Próbuję   znowu   tłumaczyć   Myśliwcowi   nonsens   jego   postępowania. 
Wszakże za dwie godziny będzie zupełnie  ciemno. Zanim hamaki się rozwiesi, zanim się strawę 
ugotuje, zanim...
— Pan mnie nie będzie uczył.
Nie   wiadomo,   czym   by   się   ta   cała   historia   skończyła,   gdyby   nie   nasz   mądry,   cudowny   osioł 
„Penta”. Pyknął kilka razy i stanął.
Płaczący lianami brzeg i groźnie powykręcane ramiona podmytych wodą konarów czekały tylko na 
zabawę z płótnami „Anjangi”, worami prowizji i resztą drobiazgów porozkładanych na pokładzie. 
Szczęściem, przytomny zawsze camarada chwycił się węzłowego splotu korzeni i oporem tarzano 
wy ch mięśni zatrzymał całą flotyllę w miejscu.
Myśliwiec tymczasem, wycierając pot z czoła, to zdejmuje, to znów zakłada sznurek na motor. 
Mięsień policzkowy drga mu coraz szybciej na znak wzrastającej irytacji. Wiemy, że nie o nas 
troszczy się on w tej chwili, tylko o los znakomitego gościa, zwanego Ekscelencją. Gniewa nas obu 
z   Tadeuszem   to   płaszczenie   się   przed   tym   brazylijskim   poczciwcem.   Domyślamy   się,   że   na 
znajomości tej buduje Myśliwiec swoje przyszłe plany finansowe.
Na zakotwiczonym statku panuje grobowa cisza, tylko nieudane warknięcia upartej „Penty” drażnią 
nam  nerwy.   Trwa  to dobre  pół  godziny.  Nagle  przerywając   swoje kręcenie  motoru  Myśliwiec 
wersalskim gestem i z przemiłym uśmiechem zwraca się do Doktora:
— Niedaleko stąd jest doskonały nocleg. Ekscelencja życzy sobie kawy czy herbaty?
W beznadziejnej naszej sytuacji, kiedy nie możemy zapalić motoru, pytanie to ma w sobie tyle 

background image

komizmu, że nawet poczciwy Brazylijczyk uśmiecha się żałośnie, a my  z  Tadeuszem parskamy 
śmiechem. Myśliwcowi policzki zadrgały jeszcze szybciej. Chwycił się sznurka, jak tonący słomki, 
i znowu motor warknął, lecz na krótką tylko chwilę.
Głód skręca nam kiszki. Głowa pęka z bólu. Człowiek marzy o solidniejszym pokarmie, a ten 
znowu z kawą wyjeżdża! Po dzisiejszej rannej kawie, po wczorajszej wieczornej herbacie odważa 
się jeszcze z taką propozycją wystąpić.
Słońce zachodziło już za korony drzew. Od rzeki zawiał wilgotny chłód. Ryby zaczęły pluskać na 
powierzchni.
— Nie ma  innej  rady     — odzywa  się skruszony Myśliwiec — trzeba zapalić  mały motorek. 
Zawiozę Ekscelencję na najbliższą plażę, a sam potem wrócę, żeby uruchomić „Anjangę”.
„Mały   motorek”   —   przedmiot   chełpliwych   przechwałek   Myśliwca,   znudził   się   już   nam,   jako 
nieustanny temat gadulstwa. „Mały motorek” — najlepszy i najdroższy, specjalnie odstąpiony przez 
jakąś firmę ze względu na „szaloną” reklamę, jaką Myśliwiec swoim sławnym imieniem tej firmie 
przyniesie.   „Mały   motorek”   —   ideał   wynalazków   amerykańskich,   o   którym   Myśliwiec   mówił 
każdemu, kogo tylko w drodze spotkał.
Przesiadamy   się   do   „Kalosza”,   a   Myśliwiec   zakłada   sznurek   na   swego   pupila.   Zakłada   go 
flegmatycznie, poprawia, celuje, aby dobrze trafić w rowek, wreszcie, spojrzawszy na nas, z całej 
siły   pociąga.   Nic.   Nawet   warknięcia   brak.   Cudowny   Jonson   nie   chce   ruszyć.   Może   przez 
solidarność dla starszej wiekiem „Penty”?
Chichoczemy z Tadeuszem jak dwaj sztubacy. Stosunek nasz do towarzysza ekspedycji ułożył się 
już zdecydowanie negatywnie. Nie mamy z tego tytułu najmniejszych wyrzutów sumienia.
Po   piętnastominutowym   bezskutecznym   kręceniu   przesiadamy   się   z   powrotem   na   „Anjangę”. 
Słońca już dawno nie ma. Las spochmurniał. Ptaki znikły znad wody.
— Motor pewnie wystygł — zawyrokował Myśliwiec.
I wtedy właśnie zaterkotał...
Karłowata roślinność brzegów tworzy po obu stronach rzeki dwa ciemne, monotonnie jednakowe 
wały.  Płyniemy szybko, szeleszcząc burtami po liściach kamelotów. Coraz ich więcej i więcej. 
Coraz szersze platformy, coraz bardziej liliowe. Czasami zdaje się, że dziób łodzi uderzy w brzeg, a 
to tylko wyspa kamelotów.
— Ekscelencja widzi tam daleko czuby wyższych drzew? To armadory. Tam przenocujemy — 
uspokaja Myśliwiec swojego gościa.
Nie rozumiem, co to znaczy „armador”. Nie śmiem jednak pytać o to teraz. Grunt, że będziemy 
wkrótce jedli i spali.
Joao pierwszy wyskoczył na nieponętny a kłujący zielskami brzeg. Olbrzymim ostrzem wielkiego 
noża, zwanego fakonem, jął kosić trawę, z której podniosła się od razu niezliczona chmara much i 
komarów, gryząc niemiłosiernie nasze białe ciała. Wyczyszczona w ten sposób polana mierzyła naj-
wyżej pięć metrów średnicy. Dokoła napierał zielony mur lasu, którego jeden tylko bok przeświecał 
koronkowo ku srebrzystej rzece.
Czułem się w tym dzikim otoczeniu pnącej roślinności jak omotany w sieć, żywcem rzucony na 
pożarcie jaguarom, a może włochatym pająkom. Jedyna jeszcze ucieczka — to pachnąca świeżością 
rzeka. Z jakąż dziką rozkoszą wpełzłbym teraz w jej chłodną toń, ale gdzież tam! Oto lecą stamtąd 
ryki licznych krokodyli witających ciemnię nocy, a wraz z nią najlepszą porę żeru. Gdzież więc 
masz   się   obrócić,   biedny  człowieku?   Zewsząd   czyha   śmierć.   Znalazłeś   się   oto   w   pułapce   bez 
wyjścia. Lekkomyślne pragnienie zabawy i przygód sprowadziło cię tu nieoględnie, w zasadzkę 
najczystszej prawdy, najszczerszej walki o prawo do życia. Stanąłeś nagle twarzą w twarz wobec 
szranków śmiertelnych i nie na żarty.
Tuż obok czai się może złośliwy jaguar, śledzi cię już od godziny i bada każdy twój ruch, a ty o tym 
nie wiesz, ty go nie widzisz. Zechce ci skoczyć na pierś — uczyni to w jednym mgnieniu oka. Nie 
zdążysz nawet pomyśleć  o swojej dwururce. Trzeba tu mieć oczy przenikliwe, dla których  ani 
gąszcz, ani mgła, ani noc nie znaczą nic. Tu trzeba mieć węch, czuć zapach krwi krążącej w żyłach. 
Trzeba umieć wyczuwać złą myśl, aby się w czas zasłonić przed nią.
Słabyś, przybyszu z Europy. Nazbyt długo dałeś się tam za rękę wodzić po asfaltowych równiach 

background image

ulic   i   posadzkach   lśniących   korytarzy.   Zbyt   pieczołowicie   otulano   cię   tam   w   puch   i   kuszono 
zapachami perfum. Zatraciłeś wszystko, w co matka natura pierwotnie cię obdarzyła, i oto kiedyś 
przypadkiem do niej wrócił, drżysz przy każdym szeleście liścia i nie wiesz, niezdaro, co masz dalej 
czynić.
  — Głupstwo! — mówię do siebie półgłosem, ściskając rękojeść kuchennego noża, jedynej broni, 
jaką mi Myśliwiec raczył dać w prezencie.
A jednak wierzę w prawo dżungli, wierzę, że mnie żadne zwierzę nie napadnie. Imię człowieka 
dostatecznie   Jest   straszne,   aby   dotrzeć   nawet   tu,   w   głąb   Mato   Grosso,   i  przerazić.   Nawet 
niezwyciężona onga krąży nieśmiało dokoła ogniska, zawsze w przepisowej odległości i zawsze z 
należnym szacunkiem. Największy z kajmanów unosi się na mój widok i z trudem wlokąc tłusty 
brzuch po piasku, wciska się czym prędzej w lśniącą gładź rzeki.
To nic, że nie lubię strzelać. Broni mnie sam fakt przynależności do gatunku „Homo sapiens”. Nie 
zaszkodzi oczywiście na wszelki wypadek dorzucić trochę drzew do ogniska — płomień doskonale 
zabezpiecza przed napadem dzikich zwierząt.
— Może by pan ten ogień na całą noc jakoś wykombinował? — mówi Doktor z hamaka, usiłując 
głosowi swemu nadać pozory spokoju i obojętności.
Każdy z nas, nowicjuszy, odgrywa jeden przed drugim komedię. W rzeczywistości taki pierwszy 
nocleg na bezludziu, pełnym nieokreślonych odgłosów i pełzań, przerywanych basowym rykiem, 
przyprawia o niemiły strach i Wówczas,  o  dziwo, mądry, edukowany wielce człowiek staje się 
nJgłuP” szym ze strusi. Zjawia się w nim bowiem nie opanowane niczym pragnienie wpakowania 
się jak najprędziej  w  hamak i tam z głową pod kocem, uszami na ramieniu czuć się bezpiecznym 
jak u Pana Bogiem za piecem.
Vem pra qui, vem pra od!... Nao voltar! (Idź tędy, idź tutaj!... Nie wracaj!) — drze się tymczasem 
arancuanga (rodzaj bażanta). Powtarza się ten krzyk sztafetą wzdłuż rzeki, wciąż dalej i dalej, aż 
ginie w nieskończonej perspektywie kłócącego się ze sobą echa. Najpierwotniejszy tam-tam to 
Mato Grosso, chronologicznie wyprzedzający wszelkie sygnały murzyńskiej Afryki.
Vem pra qui, vem pra a&!... Nao voltar! — przeraźliwie skrzeczy arancuanga tuż nad moją głową i 
natychmiast podchwytuje ten głos najbliższy ptasi sąsiad.
Kogóż one do licha tak tu zapraszają? Czy straszliwą anakondę, drzemiącą opodal nad wodą? Czy 
pumę   zaszytą   w   pantanalskie   trawy?   Czy   owego   pająka,   co   wspina   się   może   fałdami   mojej 
moskitiery? Pająka, którego ukąszenie przyprawia o śmierć?
Daleki, ledwie słyszalny krzyk wstrząsnął lasem i natychmiast zamarł.
— Panowie słyszeli? — zapytuje półgłosem Myśliwiec. — To albo jeleń, albo małpa duszona.
Tylko   w   naszym   spaczonym   pojęciu   śmierć   oznacza   konanie   męczące   i   długie.   W   krainie 
Wielkiego Lasu to zaledwie jedno mgnienie oka, jeden błysk świadomości, jeden krzyk rozpaczy. 
Jeden i już... beznadziejny.
Nikt na ratunek nie śpieszy, nikt nie posyła karetki pogotowia. Jeno ogromny, czarny sęp urubu 
wspaniałym, szybowniczym lotem pędzi na miejsce wypadku i nieruchomo rozpostarłszy skrzydła 
krąży cierpliwie, aż i na niego przyjdzie wreszcie kolej.
Owinąwszy ubranie w sztywne płótno worka żeglarskiego, aby się doń żadne bicho nie dostało, 
wciągam nogi do wnętrza hamaku. I oto rozpoczyna się codzienna walka z kocami. Tak zwana 
walka o wygodną pozycję. Odbywa się ona oburącz i obunóż. Czasami pomaga się tu i głową, ale 
zawsze na ślepo. W wyniku tej walki oczywiście jestem przegrany, ale nie o to wcale chodzi. 
Celem   jest   właśnie   ostateczne   umęczenie.   Dopiero   osiągnięcie   tego   stanu   pozwoli   biednemu 
Europejczykowi usnąć w byle jakiej pozycji, może głową w dół, a może nogami w rozkroku.
Tak właśnie jakoś spałem do chwili, kiedy coś ostrego dziobnęło mnie silnie gdzieś pod piąte żebro.
Na zwykłym przyzwoitym łóżku usiadłbym tylko z przerażenia, ale tu na ten luksus nawet pozwolić 
sobie   nie   można.   Hamak   bowiem   ma   tę   przedziwną   własność,   że   wyrzuca   z   siebie   każdą 
nieostrożną zawartość.
Ukłucie pochodzi od strony sąsiedniego hamaka i ta świadomość od razu mnie uspokaja.
— O co chodzi? — pytam Tadeusza półszeptem.
— Pan nic nie słyszy? Proszę dobrze posłuchać. Nasłuchuję. Chór cykad. Daleki gwizd nocnego 

background image

ptaka. Poza tym nic. Śmiertelna cisza.
— Zawraca pan głowę! — burczę złowrogo.
— Niech pan lepiej słucha — nalega Tadeusz. Znowu parę chwil cierpliwego nadstawiania ucha.
Nagle, tuż nad moją głową, tuż blisko, rozpoczyna się zbiorowe czmychanie, jakby stu gruźliczych 
starców rozkaszlało się na drzewie i jęło rzucać do siebie piłkami. Szelest liści, nerwowa ruchawka 
gałęzi, raz tu, to znowu tam...
Tadeusz, nie uchylają moskitiery, puszcza snop światła latarki na drzewo pionowo w górę. Teraz 
widzę nad sobą szybko skaczące z drzewa jakieś nieokreślone cienie, których kształtu ani wielkości 
nie mogę uchwycić.
— To nocne małpy, macacos da noite — wyrokuję tonem znawcy, a serce wali mi w piersi. Zresztą 
nie jestem wcale pewny, jedynie pragnę za takiego uchodzić w oczach Tadeusza. O małpach myślę 
na podstawie charakterystycznego bardzo czmychania  i zwariowanej ruchliwości, jakiej nie ma 
żadne inne zwierzę.
Obie nogi podjechały gdzieś wysoko w górę, aż pod sam sznur wiążący hamak do drzewa, i w 
momencie gdy snop światła elektrycznej latarki myszkuje za małpami, w dalekiej perspektywie 
zwężającej   się   moskitiery   ujrzałem   własne   stopy,   a   obok   kilka   utuczonych   już   krwią   moją 
komarów.  Unieszkodliwione łapczywością  będą tak drzemać  poczciwie  aż do dnia następnego. 
Chwała więc Bogu, będę już spał spokojnie aż do samego rana.
Zdeterminowanym ruchem obracam się na bok i hamak chwyta się pretekstu, aby mnie wyrzucić. 
Nie daję się jednak. Pagórkowate fałdy wrzynają mi się pomiędzy nogi. Kula z koca gniecie kark. 
Wałek piżamowej nogawki dawno już zatrzymał obieg krwi. Mały Jasiek skręca palce lewej stopy 
w prawo, a prawej w lewo. Przednie guziki puloweru wciskają się gdzieś pod bok i doprawdy 
trzeba nadludzkiego zmordowania, żeby w takich warunkach ponownie usnąć.
Basowym, wstrętnie chrapliwym rykiem szczeknął niedaleko krokodyl i natychmiast odpowiedziały 
mu inne. Nie podobała się im widocznie nasza ludzka rozmowa o małpach.
Głowa moja wisi chyba najwyżej sześć metrów od głowy krokodyla.
— Panie doktorze — szepcze Tadeusz — pamięta pan tego wczorajszego, co wyszedł do nas z 
głębi lasu? Może i ta bestia aż pod hamak podpełznie.
— Milcz pan! — burczę wściekłym tonem. — Mógłby też pan coś weselszego na noc wymyślić.
Nowy basowy pomruk  rozlega  się tuż obok mojego łóżka.  Tym  razem zupełnie  jakiś inny,  w 
brzmieniu   cichszy,   ale   groźniejszy.   Znam   go   z   zoologicznych   ogrodów.   Wstrzymuję   dech   i 
wytężam słuch. Cisza. Zda się własny puls słyszę. Pomruk powtarza się w tejże odległości. Onca!
— Pan słyszy?
— Cicho! — strofuję szeptem. Wydaje mi się bowiem, że zwierzę stoi tuż obok mojego hamaka. 
Wydaje mi się, że najmniejszy głos, najmniejszy ruch z naszej strony spowoduje krwiożerczy jego 
skok. Cała moja nadzieja w broni Tadeusza. Ja nie posiadam nic, nawet kuchennego noża.
Jakby w odpowiedzi na moje ukryte myśli, błyska nagle snop światła i w jego uchwycie widzę 
wymierzoną przed siebie lufę Tadeuszowego pistoletu.
Nowy pomruk, tym razem daleko głośniejszy przeszywa powietrze. Warkocze jakoś gardłowo i 
raptem przechodzi w świszczący dyszkant.
— Tfu! Psiakrew! — krzyczy Tadeusz. — To Doktor chrapie.
Śmiejemy się na głos, a małpy aż się krztuszą nam do wtóru. Mocniej zawijam głowę w koce, żeby 
nie doznawać już innych omamień. Tracę wreszcie świadomość niebezpieczeństwa. Mato Grosso 
przestaje istnieć.

W Krokodylej Zatoce

Poranny chór arancuang rozbrzmiał jak zwykle, przywołując nas do rzeczywistości. W kościach 
łamie. Krzyż boli, jak gdybym całą noc dźwigał ciężary. W pęcinach swędzą komarowe bąble.

background image

Pierwsza puszczańska noc minęła szczęśliwie. Pierwszy nasz chrzest. W uszach brzmią mi odgłosy 
lasu z filmu „Trądy Horn”. Wczoraj słyszałem to samo.
Siedząc w miękkim fotelu, z przechyloną wygodnie głową i przymrużonymi oczami, łatwiej jest 
jednak   przeżywać   niesamowite   emocje   egzotyki.   Słyszałem   nieraz   gromy   rzucane   na   głowy 
różnych   pisarzy   podróżników   za   ich   patos,   przesadę,   nieprawdopodobieństwa   opisywanych 
przygód. Sam podzielałem wówczas poglądy krytyków. Po przebyciu wielu, wielu najdzikszych 
włóczęg zmieniam dziś zdanie.
Najbardziej   egzotyczne   filmy,   najbardziej   emocjonująca   lektura   nie   zdołają   oddać   grozy, 
wzruszenia, momentów upadającej radości czy załamania — słowem: smaku prawdziwej przygody 
przeżywanej w rzeczywistości.
Joao,   ta   istna   małpa   leśna,   prócz   porwanych   portek,   koszuli   i   kapelusza,   nie   posiada   nic.   Nie 
marznie nigdy i nigdy się nie poci. Gdy siedzi w kucki na własnych piętach, czuje się szczęśliwy. 
W   tej   pozycji   może   wytrwać   aż   do   wieczora.   Komary   go   nie   tną.   Nie   widziałem,   aby   się 
kiedykolwiek   przed   nimi   opędzał.   Na   chybotliwym   czółnie,   wymachując   wiosłem,   stoi   jak 
linoskoczek   z   parasolem   i   lawiruje   pomiędzy   korzeniami   drzew   na   najszybszym   prądzie.   Po 
wysokiej, kłującej trawie Pantanalu kroczy bosą nogą tak, jakby tam nigdy żadnych gadów nie 
było. Drapieżne kolce traw nie czepiają się jakoś jego lśniącej skóry. Europejskie wojny tyleż go 
obchodzą, ile owe niewidoczne węże. Wszelkie dyplomatyczno-socjalne racje niedostępne są jego 
pierwotnej naturze. Żyje, aby żyć, to znaczy: jeść, spać, oddychać i jeszcze... uśmiechać się poczci-
wie do każdego napotkanego amigo i klepać go przyjaźnie po ramieniu.
Ekscelencja Doktor zaprotestował przeciwko głodówkowej modzie podróżowania. Wylądowaliśmy 
przeto   dzisiaj   już   w   samo   południe.   Myśliwiec   bez   trudu   zastrzelił   arancuangę.   Należy   mu 
przyznać, że trafia doskonale.
Joao wziął się do kucharzenia. Ma być ryż w rosole z arancuangi i — jak zawsze — feijao na 
drugie. Zanim to nastąpi, bierzemy z Tadeuszem małe canoe i płyniemy w stronę najbliższej zatoki, 
słynnej z ogromnej ilości krokodyli. Stąd pochodzi jej nazwa: Bahia dos Jacares.
W porze deszczów  cały Pantanal,  czyli  olbrzymi  teren dorzecza Paragwaju, zawarty pomiędzy 
płaskowyżem Planalto Central i łańcuchami gór Serra do Amolar, zamienia się w Polesie. Kędy 
okiem sięgnąć — woda, woda i woda. Tylko najwyższe pagórki zielonymi czubami karłowatych 
krzaków   wystają   nad   powierzchnię,   tworząc   wyspy   i   wysepki,   niby   arki   Noego   dla   biednych 
zwierząt.   Podobno   w   okresie   tym   pomiędzy   zwierzętami   najróżniejszego   gatunku   następuje 
zawieszenie broni. Kozły, kapiwary, jelenie i pumy wspólną gromadą cisną się na suchy ląd, a 
krzywdę czynią sobie jedynie dla nasycenia głodu.
— Co w tym czasie robią jaguary? — pytam któregoś dnia Myśliwca korzystając z szalonej okazji 
łaskawego humoru.
— Płyną do wysp.
— Wszakże jaguary należą do rodziny kotów, a koty unikają wody — zauważam zdziwiony.
— Bieda uczy wynalazków — odpowiada Myśliwiec. — Pan kiedyś zobaczy ślady jaguara po obu 
stronach rzeki jako dowód, że tędy właśnie przepłynął. Onca w Mato Grosso to jeden z lepszych 
pływaków.
Z początkiem  marca  Pantanal zaczyna  wysychać.  Coraz więcej zielonych  wysp,  a coraz mniej 
wody. Wreszcie zostają tylko jeziora i zatoki. Te ostatnie biegną czasami kilkanaście kilometrów 
wąskim a wysokościennym korytarzem,  udając do złudzenia rzekę. Zjawiają się tu nawet słabe 
wsteczne prądy. W miesiącach późniejszych, gdy wody znacznie opadną, zatoczki bywają odcięte 
od rodzinnych rzek, tworząc jak gdyby wąskie jeziora. Jak przedtem w okresie deszczów do wysp, 
tak teraz w okresie suszy i gorąca — do wody ciągną wszystkie zwierzęta. Taka  bahia  staje się 
przytuliskiem dla fauny i flory. To jest właśnie najcudowniejszy raj Mato Grosso,
Czasami   zatoka   wysycha   zupełnie   i   biedne   krokodyle   odbywają   wówczas   lądową   wędrówkę 
poprzez las i pola ku najbliższej wodzie. Podobno te bestie, obdarzone jakmiś nie znanym bliżej 
zmysłem orientacji, nigdy nie błądzą.
Bahia dos Jacares oddzieliła się w ten sposób od rzeki Piquiri niewielką płycizną piasku. Musimy 
wysiąść, aby przepchać czółno na drugą stronę. Brazylijskie canoe nie jest bynajmniej tak lekkie, na 

background image

jakie wygląda. Drążony,  namokły pień drzewa przedstawia ciężar nie lada i trzeba się solidnie 
namordować,  zanim łódeczkę taką przeforsuje się z jednej wody na drugą.
Oczom naszym przedstawił się widok niesamowity. Pod czystym, lazurowym sklepieniem nieba, w 
obramowaniu świeżej zieleni młodziutkiej, jakby strzyżonej trawy, rozpościera się oto przed nami 
kilometrowej średnicy jezioro, a na nim tysiące czarnych, nieruchomych kropek. Kropkami tymi są 
łby chłodzących się w ten sposób krokodyli. To ich królestwo, to ich niczym niezmącony raj.
Spojrzeliśmy z Tadeuszem po sobie na znak solidarnego niezdecydowania i solidarnego wstrętu. A 
jednak Myśliwiec mówił, że po tym jeziorze pływał łodzią. Nie bardzo się nam chce wierzyć. Tak 
często potrafi zmyślać.
— Jak pan sądzi? Czyżby to prawda?... Czyżby to możliwe?... — pyta Tadeusz i kręci głową.
— Buja na pewno jak we wszystkim dotychczas — odpowiadam spokojnie.
— Co będzie jednak, jeżeli to prawda, a my stchórzymy?
W odległości najwyżej trzech kroków przed dziobem  naszego canoe żywa barykada z kajmanów 
broni dostępu do ich wodnego królestwa. Kaprawe oczy patrzą na nas zimno, jak gdyby czekając 
tylko   na   okazję   do   walki.   Poprzez   kryształową   powierzchnię   wody   przeświecają   grzebieniaste 
ogony głębiej zanurzonego bractwa.
— Próbujmy — mówi Tadeusz nieswoim głosem, chwytając z rezygnacją za burtę łodzi.
— Próbujmy — odpowiadam takimże głosem czyniąc to samo.
Dziób canoe przekracza niedozwoloną granicę. Pierwszy szereg krokodyli, zdumiony bezczelnością 
wroga, wycofuje się powoli w głąb wody.
Bojąc się zanurzyć stopy wskakujemy czym prędzej do wnętrza. Nagły ten skok omal nie wywraca 
łodzi. Energicznie wymachując wiosłami ratujemy równowagę. Na szczęście strach kajmanów jest 
większy od naszego. Tłukąc wodę ogonami, nikną gdzieś w głębi. My posuwamy się coraz dalej i 
dalej naprzód.
— Panie Tadeuszu! Lepiej zawróćmy! Niech no pan tylko spojrzy, ile ich tam przed nami. Co 
będzie, jeśli zaatakują?
— Niech pan patrzy lepiej poza siebie — odpowiada na to Tadeusz i jeszcze mocniej wiosłuje.
Rzucam   okiem   we   wskazanym   kierunku   i   mrowie   przebiega   mi   skórę.   Nie   ma   już   odwrotu. 
Wszystkie zanurzone przed chwilą krokodyle, jakby czyniąc strategiczny manewr, wypłynęły teraz 
za   nami   na  powierzchnię.   Nie   mamy   więc   wyboru.   Trójkątne   łby  powolnym,   sennym   ruchem 
zwracają się ku nam i gapią się niewzruszone. Niektóre z nich większe są od łodzi. Próbując naszej 
odwagi,   groźnie   syczą,   a   gdy   i   to   nie   pomaga,   warczą   jak   drażnione   psy.   Dopiero   uderzenie 
wiosłem po łbie kładzie kres tym eksperymentom i zostaje po nich tylko skłębiony ogonem wir i 
rozchodzące się kręgi wody.
Stopniowo przyzwyczajamy się do tego otoczenia. Coraz mniejszą uwagę zwracając na krokodyle 
rozglądamy się po okolicy. Już po kilkunastu minutach stają się one dla nas rzeczą tak zwykłą i tak 
powszednią jak gołębie na miejskim placu. Szkoda, nie mamy przy sobie chleba, ażeby im pod-
robić.
Zobojętniali na niebezpieczeństwo wody, podnosimy oczy ku niebu. W żadnym kraju nie spotka się 
tak   różnokolorowego   ptactwa   jak   tu.   Żółtozielone   tukany   z   obręczą   szkarłatną   na   brzuchu, 
niebieskie arary i seledynowe papużki, maleńkie jaśki przeróżne, to czarne, to szkarłatne, i kolibry 
mieniące się w słońcu niby świętojańskie żuki. A każdy leci inaczej, jakby patenty sobie zastrzegły. 
Ten podryguje komicznie, tamten jednostajnym ruchem ciężko tłucze powietrze, inny znowu igra z 
przestrzenią jak latawiec z wiatrem.
Utopiłem wzrok w niebie, zapominając o świecie.
— Niech pan mocniej wiosłuje, bo krokodyle coraz bliżej — ostrzega Tadeusz.
Po prawej stronie mamy wyspę, niedostępną, oplecioną lianami. Na wprost rozpościera się typowy 
Pantanal z kępkami różnorakich drzew i krzewów, rzadko w tym samym kolorze, a nigdy w tym 
samym odcieniu. Gama barw odpowiada ptakom, jest tylko bardziej pastelowa. Kierujemy się w 
lewo,   ku   seledynowej   przestrzeni   otwartej   szeroko   łąki.   Tu   krokodyli   coraz   więcej.   Chcąc 
widocznie   przyjrzeć   się   nowemu   dziwadłu,   jakim   dla   nich   jesteśmy,   zbliżają   się   gromadnie. 
Siedzimy   na   dnie   koryta   z   łokciami   tuż   nad   powierzchnią   wody.   Łódź   przy   tym   jest   wąska 

background image

dosłownie oblega nam biodra. Im bardziej się denerwuję, tym  mocniej się kajak chybocze. Na 
wszelki wypadek ściskam kolanami długi fakon, ale wątpię, czy starczy czasu na jego użycie. 
Pamiętam nieprawdopodobne historie czytane kiedyś w tomiku Brehma o zwinności atakujących 
krokodyli. Pocieszam się, że to było w Indiach, tutaj, w Mato Grosso, pewno jest inaczej... Tłukę 
wiosłem coraz silniej i coraz szybciej, a Tadeusz dzielnie mi w tym sekunduje. Jeden z krokodyli 
podejrzanym ruchem zawraca nagle wprost na nas.
— Spójrz no pan, atakuje! — woła rozpromieniony Tadeusz nastawiając lufę do strzału.
„Oczywiście — myślę sobie — atak trafi nie na dziób, tylko na rufę, czyli prosto na mnie, a ja 
właśnie nie mam rewolweru”. Głośno jednak „cieszę się” razem z Tadeuszem, przekładając wiosło 
na zagrożoną stronę.
Krokodyl niegłupi. Zatrzymał się w odległości kilku metrów, wyszczerzył zęby, syknął złośliwie i 
już chciał dać nura, ale nie zdążył.
Padł strzał i jego prawe oko zalało się krwią. Raz tylko klapnął łbem o wodę, więcej się już nie 
pokazał.
Ani ten strzał, ani dziwna śmierć nie uczyniły na kajmanach żadnego wrażenia. W dalszym ciągu 
pływają sobie leniwie, pełne wzgardy i lekceważenia.
— Ach! — woła Tadeusz z wściekłością przez zęby — ja tym skurczybykom pokazałbym, gdzie 
rak zimuje, gdyby tak z tysiąc nabojów więcej!
Wierzę. Teraz już wierzę w Tadeusza i jego strzały.
Lądujemy na trawie angielskiego  parku Mato Grosso. Gdzieniegdzie prześwitują rudoczerwone 
łysiny piasku, jakby naumyślnie rozsypane tutaj dla zabicia monotonii. Na nich bieleją w słońcu 
czaszki krokodyli i blaszki rozsypanych przez wiatr ich pancerzowych kostek.
Co spowodowało śmierć tych potworów? Czy starość, czy słońce, czy onca? Odpowiedzieć na to 
zdoła jedynie mądry, stary urubu, najlepszy informator Pantanalu.
Dobrze znany przeraźliwy skrzek wyrywa nas z zamyślenia. To dwie przytulone na gałęzi drzewa 
arary protestują chórem, żeśmy zmącili im czułe tete d tete. Nie umykają bynajmniej, jeno kraczą 
głośno, przekrzywiwszy duże dzioby. Widocznie mają pierwszeństwo do tej wygodnej, poziomej 
gałęzi. Słuszność po ich stronie.
Tadeusz jest sentymentalny, zna honor myśliwego. Nie strzela do zwierząt, które pokładają w nim 
zaufanie. A jednak złośliwość ludzka bierze w nas górę. Klaskaniem w dłonie straszymy flirtującą 
parę. Nie ustępują łatwo. Kłócą się jeszcze z nami, jak mogą. Trzepoczą skrzydłami,  a gdyby 
umiały po polsku, powiedziałyby z pewnością: „Durnie!” Na szczęście papugi Pantanalu nie są tak 
uczone.
Koliber jak rozkręcona sprężyna zawirował tuż przed moim nosem i usiadł na liliowym kwieciu. 
Fioletowe gołąbki wielkości wróbli, u nas nie znane, frunęły całą rodziną na sąsiednie drzewo. I 
znowu   jakieś   ptaki   tu   i   tam:   tęczowe,   dziwaczne   w   kształtach,   grubodziobe,   długonogie, 
niewspółmierne w proporcjach, a jednak jakoś szybujące. Prawdziwy rozlatany festyn kolorowych 
kwiatów. Bengalskie ognie bożego, słonecznego dnia.
— Siady tapira! — pochyla się Tadeusz nad odciskami w piasku.
Skąd on to wie? Dla mnie są to tylko foremne, nic nie mówiące dołki. Tadeusz nigdy tutaj nie był. 
Nigdy nie widział tapira, a oto wyrokuje teraz niby urodzony kaboklo. Widocznie w prawdziwym 
myśliwym siedzi atawistyczny instynkt tropiciela. Chociaż nie wie nic, ale nosem już czuje. Wierzę 
mocno w dziedziczność zamiłowań.
— O, tędy znowu szła onca!
— Niech sobie  idzie na zdrowie, byleby nie przyszła  do mnie  — odpowiadam spokojnie i ta 
obojętność drażni Tadeusza. Obserwuję przemianę, jakiej Tadeusz podlega na widok zwierzyny 
albo na widok jej tropu. Oczy mu błyszczą, ręce drżą.
— Chodźmy lepiej  na ryż i feijao, bo kiszki mi marsza grają — mówię flegmatycznie.
Ale kto by tam Tadeusza od strzelby odciągnął. Nie słyszy mnie nawet. Coś znowu węszy i trbpi.
— Panie Tadeuszu! — wołam głośniej. — Chodźmy wreszcie jeść!
— Jeszcze tylko momencik. Niech pan sobie płynie, ja pójdę wzdłuż brzegu.
Łatwo powiedzieć: „Niech pan sobie płynie”. Samemu tak wśród krokodylich łbów i bez broni. Nie 

background image

przyznaję się jednak do strachu. Płynę. Jak dotąd kajmany są grzeczne i nie gryzą. Tadeusz każe mi 
co   chwila   przybijać   do   brzegu,   bo   znalazł   już   tam   coś   nadzwyczajnego.   Co   prawda   nie   było 
wypadku, abym żałował tej swojej fatygi.
— Patrz pan, co za koczkodany! — woła Tadeusz i aż tańczy z uciechy. Komiczny z niego chłop, 
stary a dziecinny. Reaguje na wszystko spontanicznie i bezpośrednio. Podpływam do krzaków, pod 
którymi leżą dwa małe krokodylki, najwyżej dwadzieścia centymetrów każdy. Tadeusz przyciska 
jednego z nich patykiem do ziemi, ja zaś chwytam go palcami za kark. Rozdziawił szeroko paszczę 
i skrzeczy po swojemu: „Mamo!” Serca nasze odporne są jednak na krokodyle skargi. Przedziwnie 
nie znosimy tych bestii. Ulitowałbym się nad każdym stworzeniem, tylko nie nad krokodylem. 
Zaglądam mu sadystycznie w gardło, a on za każdym takim ruchem usiłuje bronić się zębami.
— Zabierajmy szczeniaki i w nogi, bo jeszcze matka gotowa przyjść w obronę — mówi Tadeusz 
wsiadając szybko do łodzi. Jakby w odpowiedzi ukazuje się tuż niedaleko duża trójkątna głowa.
Ryż   był   znakomity.   Woda   z   Piquiri   jeszcze   smaczniejsza.   Joao   zdał   dziś   egzamin   ze   sztuki 
kulinarnej. Arancuanga ma mięso białe i delikatne, łudząco podobne do naszego indyka.

Już wypycham

Zielony las — dziewiczy las 
na rzece Piquiri. 
Nie było nas — ten sam był las 
na rzece Piquiri.

W splątaniu lian i piór palmowych ciemni 
ponura noc ukryła moc tajemnic. 
Bojową pieśń wróg niewidzialny śpiewa, 
czai się śmierć z każdego niemal drzewa.

Zielony las — dziewiczy las 
na rzece Piquiri. 
Nie było nas — ten sam był las 
na rzece Piquiri.

Co chwila ryk i jakieś dziwne szumy. 
To sucuri splotami dusi pumę, 
to urubu szponami chwyta węża, 
bo prawem tu: kto silny, ten zwycięża.

Drapieżny świat, łakomy świeżej krwi, 
nas śledzi z brzegów rzeki Piquiri.

PIESN PIQUIRI

Po trzech tygodniach męki dziś po raz pierwszy mogę powiedzieć, że w nocy spałem. Oto wbrew 
pogardliwym ruchom ramion Myśliwca i wbrew jego zapewnieniom, że kabokle będą się ze mnie 
śmiali,  odważyłem  się na najwyższy nietakt  wobec tutejszych  obyczajów. Napiąłem hamak  po 

background image

swojemu,   to   znaczy   po   marynarsku,   na   sztych   z   poprzeczkami.   Umożliwiło   mi   to   nareszcie 
wyprostowanie moich długich nóg. Jak dotąd budziłem się każdej nocy przynajmniej z dziesięć 
razy. Tej nocy jeden tylko raz, i to z powodu Tadeusza. Trącił mnie trzonkiem latarki, abym zrzucił 
ze swojej moskitiery... żabę. Jeszcze chwila, a wdrapałaby się do środka. Ze wszystkich zwierząt 
brzydzę  się najbardziej  żaby i właśnie ona jak na ironię  losu poczuła  do mnie  taką sympatię. 
Wychylam się z hamaka, trzęsąc co sił połami muślinu. Tuż spod samej ręki basowym klapnięciem 
spada olbrzymia, wielkości co najmniej dużej męskiej dłoni żaba i kica dalej. Dlaczego wszelkie 
paskudztwa czują do mnie pociąg? Te różne tatarany, mrówki i żaby! Węża jeszcze brakowało do 
kompletu!
— No, chwała Bogu   — powiada Myśliwiec w dziesięć minut po wystartowaniu naszej flotylli z 
noclegu. — To był ostatni punkt nawiedzany jeszcze przez cywilizację. Teraz przez pięć miesięcy 
nie zobaczycie panowie ani jednego człowieka.
— A kogóż to wczoraj albo i przedwczoraj widzieliśmy? — zapytuję zdumiony.
— Istniała  jednak możliwość,  bo tu docierają  czasami  rybacy.  Dalej  dzicz  zupełna.  Mogę dać 
panom gwarancję na piśmie, że o parę kroków w bok od rzeki noga ludzka jeszcze nie stanęła.
Takie słowa wywierają głębokie wrażenie. Mimo woli obracam głowę i szukam czegoś innego, jak 
gdybym  przekraczał w tym momencie granicę dwóch różnych światów. Tymczasem wokół nas 
panuje ta sama monotonia Pantanalu, jak wczoraj i jak przedtem. Jak na morzu: tam stalowy błękit, 
tu bezkresna zieleń.
Wszystkie głosy puszczy stały się już nam znajome, a nawet po trochu zaczynają nużyć. Chciałoby 
się, aby wyjce zmieniły melodię,  a tukan przestał  tak komicznie  drygać małymi  skrzydełkami. 
Dlaczego  nie poszybuje  przykładem  tuiuiu?  Zawsze ten  sam wysoki,  gliniasty brzeg, najeżony 
kolcami niedostępnej trawy. Czasami przyjdzie nad jego krawędź ciekawy termitnik i obrócony 
szpikulcem ku niebu, grozi nam niby  palec bożej przestrogi. Gdy zniknie ten wysoki, żółty brzeg, 
znajdziesz   go   natychmiast   po   przeciwnej   stronie   rzeki.   To   tylko   takie  changement   des   places 
podyktowane zakrętem rzeki. Teraz widzimy z kolei zmierzwioną wełnę błotnistych krzewów z 
połyskującą linią czarnej ziemi, nakrapianej często przecinkami krokodyli.
Próżno byś szukał na niebie jakiejś chmury. Zwycięskie słońce praży i oślepia. Siedzimy w łódkach 
kompletnie nadzy i nawet trochę wstydzę się tych głupich papug. Rozplotkują może po całym Mato 
Grosso. Rozgadają Bóg wie co o mojej bezwstydności: nudysta!... ekshibicjonista!... Wiadomo   — 
papugi!
Siedzę oto nad samym brzegiem rzeki na pniu podmytego drzewa i piszę pamiętnik. W odległości 
najwyżej trzech metrów leżą dwa duże krokodyle i patrzą mi w oczy. Czujemy do siebie wzajemną 
antypatię.
Im dalej w głąb Pantanalu, tym zwierzęta mniej reagują na naszą obecność. Groźny pan i władca 
świata powoli schodzi tu do roli kozła albo innego jaszczura, takiego zwykłego sobie ich leśnego 
kolegi. Szczególnie krokodyle, nawykłe do panowania w wodzie, patrzą na nas z wyraźnym lek-
ceważeniem. My też przestajemy reagować na takie czy inne sąsiedztwo. Pilnujemy jedynie swoich 
własnych spraw i tego, aby się nam krzywda jaka nie działa.
Joao na przykład, czyszcząc ryby, musi oganiać się nożem przed kajmanami, żeby te dranie ryb mu 
nie   kradły.   Tadeusz   dzisiaj   rano   okazał   się   mniej   sprytny,   dlatego   jakaś   ryba   porwała   mu 
szczoteczkę do zębów.
Przez cały dzień pracowaliśmy nad urządzeniem obozu. W tym celu oczyściliśmy plac z gałęzi i 
traw, doprowadziliśmy potrzebne ścieżki oraz zbudowaliśmy stoły, krzesła i pomost w głąb zatoki, 
celem umożliwienia mycia nóg. Stanisław oczywiście nie rozumie tej całej pracy, uważając ją za 
marnowanie czasu.
Wszelkie  czynności  wymagają  tu podwójnego wysiłku, a to z powodu niedostępnych  gąszczy. 
Musimy torować sobie drogę fakonem, a nierzadko nawet siekierą. Szczęściem drzewa tutejsze są 
przeważnie kruche i słabo trzymają się gleby. Wystarczy oprzeć się łokciem o gruby pień, a już leci 
, na ziemię. Najgorsze są liany. Elastycznie umykają spod uderzenia noża, oplatają się dokoła ciała i 
w ogóle kpią z bezsilności ludzkiej.
Z wolna przeistaczamy się z Tadeuszem z naiwnych nowicjuszy w starych praktyków  leśnych. 

background image

Daleko nam jeszcze do ideału, którym jest zawsze niedosiężny w pojęciu Myśliwca... kaboklo.
W zatoce, nad którą rozbiliśmy obozowisko, jest znacznie mniej krokodyli aniżeli w Bahia dos 
Jacares. Nie przeszkadza to jednak Tadeuszowi w pierwszym zaraz dniu zabić ich dwadzieścia 
kilka.
Najadłem   się   dziś   niemałego   strachu.   Oto   łapiąc   z   kajaka   ryby   na   wędkę   spostrzegłem   nagle 
zbliżający się ku pływakowi wyjątkowo duży łeb krokodyla. Tadeusz sięgnął po rewolwer i padł 
strzał, ale tym razem zamiast w oko, potwór dostał kulą w sam środek czoła. Nabój zrykoszetował, 
a przerażony krokodyl z otwartą szeroko paszczą ruszył  wprost na nas do ataku. Działo się to 
wszystko   w   odległości   najwyżej   pięciu   metrów,   trzeba   było   działać   błyskawicznie.   Gdyby   na 
miejscu Tadeusza znalazł się gorszy jakiś strzelec, sprawa nasza byłaby przegrana. Natychmiast 
jednak   padł   drugi   strzał   i   to   w   chwili   gdy   głowę   bestii   dzielił   od   nas   zaledwie   metr.   Woda 
zbałwaniła się pod uderzeniem potężnego ogona, a ciało gada jęło kurczyć się w szaleńczym salto 
mortale. Nasza łódź zatańczyła obertasa w miejscu. Krokodyl to chował się, to znów pojawiał się na 
powierzchni, lawirując jakoś to po jednej, to po drugiej stronie. Parę razy odbiliśmy go wiosłem od 
burty, parę razy trzasnęliśmy go mocno po łbie, ale jak z jego strony, tak i z naszej były to tylko 
podświadome  samoobronne  odruchy.  Wreszcie  ostatni  krąg skotłowanej wody zamarł.  Nastąpił 
moment denerwującego wyczekiwania.
Siedzimy milcząc i głupkowaty uśmiech nie chce zejść nam z twarzy. Zdajemy sobie doskonale 
sprawę, że w tej właśnie chwili wycofaliśmy swoje życie z ryzykownej loterii. Tadeusz drgnął i 
mruknął przez zęby:
— Dużo przeżyłem samowolnych kraks, a żadnej nie zląkłem się tak bardzo, jak tego drania. Tak, 
tak — dodał po chwilowym namyśle — alem przypieprzył skurczybykowi.
Zauważyłem, że krokodyle straciły jakoś animusz. W bliskości naszego obozowiska już ich w ogóle 
nie  widać,  a  przed  łodzią   czują odpowiedni  respekt.  Z  grubsza  licząc  padło  ich  tutaj  w  ciągu 
pierwszych trzech dni z sześćdziesiąt sztuk.
Nie wiem, jak się to nawet stało, bo Tadeusz kule oszczędza i na krokodyle nie marnuje, ot, tylko 
tak czasami, od niechcenia.
Z dniem dzisiejszym rozpoczyna się nasza rzeczywista praca, to znaczy wypychanie ptaków. Mam 
być   głównym   mistrzem   tej   sztuki,   chociaż   dalibóg   nie   czuję   w   tym   kierunku   najmniejszego 
powołania.  Rozgoryczony  na cały świat,  babrzę  się w  cuchnącym  mięsie  zdechłych  ptaków, a 
poczciwy Tadeusz sekunduje mi w tym wiernie, od czasu do czasu pocieszając miłym słowem.
Jastrzębie i sępy przyglądają się nam ze wszech stron, kracząc przekomicznie. Wiedzą szelmy, że 
za   chwilę   stracę   cierpliwość   i   rzucę   wszystkim   o   ziemię.   Wówczas   nastąpi   dla   nich   moment 
radosny, wyczekiwany od dawna, moment smakowitej uczty.
Jestem wściekły na cały świat, a najbardziej  na siebie samego.  Jakżem mógł  podjąć się takiej 
wstrętnej, hyclowskiej roboty! Pode mną leży kupa powyrywanego pierza, a na stole straszliwie 
ogołocone, z powykręcanymi skrzydłami i nogami trzy ptasie tułowia. Na szczęście nie mogą mi 
już czynić wyrzutu wzrokiem, albowiem ich gałki oczne zostały zjedzone przed chwilą przez duże 
czarne mrówki.
Trzy nie heblowane deski od skrzynek z benzyną, oparte na czterech badylach wkopanych w ziemię 
—   to   mój   stół   do   pracy,   moje   laboratorium.   Stół   nieostrożnie   umieściłem   poza   obrębem 
obozowiska i na domiar wszystkiego od strony najdzikszego lasu. Najczęściej jestem zupełnie sam, 
bo Tadeusz musi polować. Dostał od Myśliwca jakiś stary, przewiązany sznurkiem napoleoński 
karabin, nabija go patykiem od góry i jakoś strzela. Gdyby nie Tadeusz, nie mielibyśmy żadnej 
roboty.   Myśliwiec   z   Doktorem   bawią   się   tylko   w   spacery,   a   dostarczone   przez   nich   ptaki 
przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy:  połamane nogi, połamane skrzydła i wszystkie pióra we 
krwi.
Tak więc siedzę przeważnie samotnie i bez żadnej dosłownie broni. Przedzielony jestem od ogniska 
rozwieszonymi hamakami. Trochę przyzwyczaiłem się już do wiecznych szelestów za plecami, ale 
to nie pomaga mi w pracy. Jak   stwierdziłem, najwięcej hałasu robią kurki leśne, grzebiące w 
liściach.   Raz   wypadł   na   polanę   duży  jeleń   i   nagle   zobaczywszy  mnie   bardzo   się  przestraszył. 
Komicznie podrzucił rogi, stanął dęba i jednym susem znikł w gąszczu.

background image

W   pierwszych   jeszcze   dniach   obracałem   głowę   za   każdym   głośniejszym   szelestem.   Później 
nastąpiło   zobojętnienie.   Dziś   zamiast   obracać   głowę,   kurczę   się   tylko   w   sobie   i   zamieram   na 
dłuższą chwilę, oczekując, kiedy ten tajemniczy skok wreszcie nastąpi.
Kury i jastrzębie najłatwiej się oswajają. Kilka z nich znamy już i wołamy na nie po imieniu. 
Jastrząb Kuba wykazuje największą inteligencję i w nagrodę za to, mimo swych pięknych piór, nie 
trafił dotąd do naszej kolekcji. Wabikiem dla ptaków jest wyrzucane przez nas mięso. Kury łażą mi 
po nogach, podbierając zrzucone kawałki.
Przez cały dzień siedzę z watą w uszach i z okularami na oczach. Wata i okulary chronią mnie 
przed lavolhos, czyli muszkami mikroskopijnej wielkości, wdzierającymi się w przewody uszne i 
pod powieki. Pomimo juz znacznego oswojenia się z tą dziką sytuacją, czuję się, jakbym siedział w 
zoologicznym ogrodzie, gdzie pijany dozorca powypuszczał z klatek na wolność wszystkie lwy i 
tygrysy.
Kiedym wykręcał właśnie skrzydło ostatniemu ptakowi, Tadeusz, zajęty w tym czasie gotowaniem 
obiadu, podniósł nagle wielki krzyk. Musiało tam coś zajść naprawdę niebywałego. Nie tracąc więc 
ani chwili czasu i przecierając okulary w pędzie, lecę na miejsce wypadku. Już Tadeusza przy 
ognisku nie ma. Widzę go z daleka, jak w gorączkowym pośpiechu ładuje się razem z Joao do 
łodzi. Nie krzyczą już więcej, przeciwnie, zachowują myśliwskie milczenie. Z kalibru broni, jaką ze 
sobą biorą, widzę, że się zanosi na grubszą robotę.
Podnoszę lornetkę i patrzę w kierunku drzewa, za którym  nikną. Niezupełnie jeszcze podmyte, 
pochyliło   się   nad   lustro   wody   zasłaniając   sobą   widok   na   przeciwległy   brzeg.   Wyłapując 
przezroczyste plamy zieleni, ciekawie gonię wzrokiem po krzakach, ale niestety, nic jakoś zobaczyć 
nie mogę.
Zielona   równina   wysokiej   trawy,   dalej   stłoczone   niby   barany   w   słońcu   karłowate   krzewy   i 
przerywana linia wżerającej się w tę trawę wody — to wszystko. Powoli i systematycznie posuwam 
się lornetką wzdłuż brzegu i badam uważnie każdy szczegół.
Oto   ibis   czerwonodzioby   duma   na   swoim   długim   szczudle.   Tam   czapla   śnieżnobiała   rozwala 
skrzydła na kształt wyskubanego orła z austriackiego herbu i wietrzy sobie pióra. Dalej gromada 
kajmanów wyleguje się w bezpiecznym oddaleniu, a tu znowu dwa ogromne a niezdarne tuiuiu 
rozkiwanym krokiem biegają po plaży, jakby dwóch kłócących się ze sobą starców.
Patrzę przez szkła coraz obojętniej, nie wierząc, aby te co dzień spotykane grupki mieszkańców 
Mato   Grosso   mogły   tak   zdenerwować   moich   towarzyszy.   Posuwam   się   więc   perspektywą 
powiększających szkieł dalej, trochę w głąb lądu i zatoki. Wpełzam nad słoneczną polanę lasu, 
zbiegającą   złocistym   piaskiem   ku   liliowym   kwiatom   kamelotów.   Aż   nagle...   zrozumiałem 
wszystko, a gdy zrozumiałem, zrobiło mi się niewymownie smutno. Gdybym  znał w tej chwili 
język puszczy, krzyknąłbym na cały głos, aby tysiącznie odbitym echem ostrzec wszystkie biedne 
zwierzęta przed grożącym niebezpieczeństwem — niebezpieczeństwem zdradzieckiego człowieka.
Z wyciągniętą przed siebie szyją, na szeroko rozstawionych racicach, z nozdrzami przy wodzie stoi 
oto spokojnie ogromny jeleń błotny. Raz po raz wznosi rosochate rogi i rozejrzawszy się dokoła, 
znowu pije. Czasem zbrzydzi  sobie zmąconą nieostrożnie wodę i wolnym,  poważnym  krokiem 
przechodzi nieco dalej, to znów bliżej i znowu pije... pije.
Wiem, że za chwilę nastąpi strzał i czuję, jak mi krew odbiega od skroni, puls przestaje bić. Walczy 
w tej chwili we mnie miłość do przyrody z solidarnością członka ekspedycji myśliwskiej. Skórom 
się już raz wybrał do lasu, aby kolekcjonować zwierzynę, śmieszną wydaje się zabawa w dziecinne 
sentymenty.   A   jednak   to   oczekiwanie   na   strzał   z   zasadzki   przekracza   wytrzymałość   moich 
pacyfistycznych nerwów.
Wzywam się w otaczający mnie nastrój beztroskiej ciszy. Odczuwam i rozumiem doskonale stan 
ufnej  radości  życia,   jaka  ożywia   duszę  jelenia.   Świeżo   jest  mu   i bujnie,  ochoczo  i  pewnie  ze 
świadomością potęgi rogów. Ryknie buńczucznie i zaraz odpowie mu z oddali łania. Przyjdzie w 
lękliwym  zażenowaniu, udając, że niby niechcący. Przyjdzie tutaj na liliowy dywan kamelotów i 
przytuleni do siebie poczną odtąd pić razem. W aksamitnie wilgotnych nozdrzach odbijają się im 
najsubtelniejsze   tchnienia   zapachów.   Symfonia   mdłych   oparów   miodu,   wiecznie   otwartego   w 
gościnnych   dziuplach   niegryzących   brazylijskich   pszczółek.   Może   nawet   zapach   zachodzącego 

background image

słońca, może nawet zapach chmur. Wszystko to nagle zaczynam teraz rozumieć tym lepiej i tym 
boleśniej, im bliższy jest ów śmiertelny strzał.
Nagle jeleń wysoko podniósł rogi. Słucha, węszy.
Gdybyż to była prawda! Gdybyż on słyszał i uciekł!
Tymczasem   minuty   dłużą   się   w   nieskończoność,   a   lornetka   drży   w   moim   ręku.   Wieleż   to 
przemyśleć człowiek zdoła w ciągu tych paru minut oczekiwania!
Jest.
Brutalne, ostre, dalekie szczęknięcie stali.
Jeleń nagłym ruchem podrzuca głowę i patrzy. Nie rozumie, że ten gorący ból, co przewiercił mu 
na moment piersi, to jest koniec. Koniec beztroski, koniec radości, koniec wszystkiego. Postąpił 
więc parę kroków naprzód, jakby się chciał przekonać, czy boli jeszcze i tu... zachwiał się. Klęknął 
przed niewiadomym i nie rozumiał dalej. Aż przyszedł drugi strzał i ten położył kres.
Tadeusz  jest ostrożny.  Nasłuchał  się myśliwskich  opowieści, chociażby tej  ostatniej  Myśliwca, 
który przeleżał pod nie dobitym jeleniem, wtłoczony rogami w błoto, aż do dnia następnego. Przez 
długą   więc   chwilę   jeleń   leży   sam,   myśliwych   nie   widać.   Rozlega   się   jeszcze   jeden   huk, 
prawdopodobnie na wszelki wypadek. Dobicie.
Opuszczam lornetkę i odchodzą w głąb obozowiska. Nie jestem ciekaw tego, co ma nastąpić dalej. 
Dosyć   mam   już   codziennych   mordów   i   tej   kąpieli   we   krwi.   A   to   zaledwie   trzeci   dzień 
biwakowania.

Step płonie

„Anjanga” stoi przy brzegu przymocowana rufą i dziobem , do pobliskich drzew. Z lądem łączy ją 
poza tym deska, która od czasu do czasu pod ciężarem przechodzącego po nią Myśliwca wpada z 
pluskiem do wody. Na dzień wszystkie płótna odsłania się dla wentylacji. W nocy natomiast w 
obawie   przed   muchami   i   komarami   szczelnie   dopina   się   wszystkie   guziki.   Myśliwiec   siedzi 
najczęściej przy swoim stoliku do późnego wieczoru, studiując gatunki mrówek. Czyni to naturalnie 
nie przez naukową ciekawość, tylko przez chciwość. Biedak uwierzył, że na tych mrówkach zarobi 
kokosy, bo od setki płacą kilka groszy.
„Anjanga”, oświetlona od wnętrza latarnią, wygląda niby chińska dżonka. Lubię pływać po nocy 
kajakiem. Jest nastrojowo. Zwłaszcza nastrojowo powraca się z ciemnej nocy mając za cel gorejącą 
za brunatnym płótnem latarnię Myśliwca.
Któregoś popołudnia siedziałem jak zwykle przy pracy, gdy sześć słodkowodnych wydr zaczęło 
głośno prychać tuż przy samym brzegu. Były widocznie zdumione tak dziwaczną zmianą, jaka 
zaszła w ich okolicy. Raz po raz uśmiechniętym pyskiem spoglądają nam z bliska w twarz. Nie ma 
w nich ani krzty obawy, tylko straszliwe zdziwienie. Rozpoczynają rodzinną zabawę. To jedna, to 
druga niezdarnie wpełza przy pomocy płetw na skośnie zanurzone a zwisłe z brzegu gałęzie, po 
czym jeszcze niezgrabniej wali się za chwilę z powrotem do wody, a cała reszta wydr, serdecznie 
popiskując, śmieje się chóralnym, ludzkim prawie śmiechem.
Oczywiście pierwszą myślą człowieka jest mord. Mimo rządowego zakazu polowania na wydry 
krwiożercza żyłka zwycięża. Myśliwiec porywa karabin i strzał za strzałem kładą kres ciekawości 
zwierzęcej. Wydry nikną pod powierzchnią. Joao z całą pewnością wytrawnego znawcy twierdzi, 
że tylko trzy z sześciu uszły żywo, resztę znajdziemy nazajutrz, gdy w żołądkach ich powstaną 
trupie gazy i spowodują wypłynięcie ciał.
Istotnie, w ściśle określonym czasie jedna z wydr wypłynęła. Niestety, mocno już nadszarpnięta 
przez piranie. Dwie inne zostały widocznie pożarte przez krokodyle. Czyż warto było psuć nastrój 
prymitywnej ufności zwierząt dla tak nikłego efektu?...
Joao rozwiesza płaty skóry na słońcu, a Myśliwiec krąży dokoła i zaciera wszelkie ślady, aby broń 
Boże tajemnica kłusowniczego strzału nie dotarła do policji. Najwidoczniej dręczy go sumienie i 

background image

jeszcze większy strach.
Trzymetrowej   wysokości   trawa   uniemożliwia   naszym   myśliwym   polowanie.   Toteż   podpalają   z 
trzech odległych  od siebie stron Pantanal, który purpurową łuną ognia idzie z wiatrem. Trzask 
pękających od żaru pni drzewnych  imituje armatnie strzały.  Gdy patrzę na to niebywałe u nas 
zjawisko, przychodzą mi na myśl płonące stepy Dzikich Pól, podpalanych niegdyś przez Tatarów. 
Analogia   ogromna:   my   także,   jak   owi   Tatarzyni,   najechaliśmy   obcy   kraj   spokojnie   żyjących 
zwierząt, tępiąc je niemiłosiernie ogniem i nożem. Gałązka draśnie nam ramię, już tniemy fakonem. 
Młode drzewko nieostrożnie stanie w drodze i oto jednym cięciem topora walimy je na bok. Takie 
tu   tego   niezliczone   bogactwo,   bezpańskie   i   niczyje.   Żadna   ustawa   nie   broni.   Żadne   oko   nie 
dopilnuje.  Jedno potarcie  zapałki  i  słup ognia na szerokość  dziesiątków  i kilometrów.  Tysiące 
mniejszych   i   większych   istnień   poniesie   |śmierć   w   płomieniach.   Ognista   granica   posuwa   się 
naprzód i nikt jej nie zdoła zatrzymać. Chyba że litościwa rzeka stanie na drodze albo ulewny 
deszcz spadnie niespodziewanie — poza programem. Teraz panuje pora sucha.
Czy zatrzyma się ten ogień i gdzie się zatrzyma, to dla nas, niszczycieli, jest rzeczą drugorzędną. 
My mamy piękny widok nocą. Wielkopański festyn fajerwerków. Neronowe świece z płonących 
stworzeń.
Gromady urubu i jastrzębi ściągają zewsząd jak na pole bitwy. W niskim, koszącym locie porywają 
raz po raz umykające z ognia płazy i szczury. Na tle płomiennych języków i popielatoróżowych 
kłębów dymu czarnymi kręgami ponurej zasadzki zawisły te ptaki niby pętle diabelskiego lassa. 
Żaden wąż nie ujdzie ich szponom, żadna żaba nie ukryje się w błocie. Suchy trzask parzącej 
lawiny posuwa się konsekwentną a upartą obławą okrutnie i bezwzględnie, powoli a perfidnie. 
Jeszcze jest daleko, ale piędź po piędzi przyjdzie tu na pewno. Trzeba umykać z rodzinnych gniazd, 
dziupli i nor. Trzeba opuścić stare termitniki, z takim mozołem budowane przez lata. Tyle żmudnej 
a zmarnowanej pracy. Jedynie sprytny tatu-pancernik niczego się nie lęka. Jego dom to głęboki 
labirynt podziemnych korytarzy. Nic dla niego nie znaczy wędrujący ogień. Dopóki zgliszcza nie 
wystygną, przesiedzi gdzieś na dolnych piętrach, aby się znowu wytoczyć na chłodną powierzchnię, 
niby zwycięski wagonik pancerny — zapowiedź nowoczesnej techniki.
Niesamowicie piękna jest dzisiejsza noc z łunami palących się traw dokoła. I woda cicha, uśpiona 
już woda, szkarłatem odbić parująca.
Subtelnie   przezroczysty   obłok   różowego   dymu   ściele   się   po   ziemi   i   wodzie,   niby   celowo 
rozrzucony   przed   komarami   miękki   muślin.   A   nad   tym   misterium   dzikiego   średniowiecza 
tropikalne niebo zaległo granatowym półkolem i rojem zapalonych już gwiazd. Poprzez cieniutką 
warstwę   niewidzialnej   sadzy   księżyc   przybiera   barwę   ciemnej   pomarańczy,   jakby   symulował 
zachodzące słońce.
Pokurczone korony karłowatych drzew Pantanalu na tle otaczającej purpury wyglądają niby cienie 
apokaliptycznych bestii, skamieniałych w lęku przed niebezpieczeństwem ognia.

Krokodyl przeszkadza

Z wędkami w ręku siedzimy z Tadeuszem na samym środku rzeki. Milczymy.
Ulegliśmy urokowi chwili. Nieokreślone jakieś, pijane myśli krążą po naszych łbach i plotą się 
mimo woli w rymy niewesołych piosenek — ni to tęsknoty za czymś realnym, ni to tęsknoty za 
czymś nierealnym. Żale spełnione i marzenia nigdy nie dosięgłe mglistym odbiciem chaotycznie 
postrzępionych  obrazów  migoczą  na połyskującym  szkarłacie  wody.  A my do bólu rozwarłszy 
źrenice, bezmyślnie patrzymy w to zaczarowane migotanie.
Tadeusz jest zły. Nazwano go dzisiaj fuszerem, nie rybakiem. Jego, który ze skromnej, urzędniczej 
pensji wynajmował pod Krakowem rybne stawy, żeby tylko móc przesiedzieć niedzielę z wędką w 
ręku. Jego, który studia psychologiczne przeprowadzał nad życiem szczupaka i wyhodował dzie-
siątki   rybołówców.   Jego   nazwano...   fuszerem.   Upokorzenie   piekące   bólem   niesprawiedliwości. 

background image

Obelga najgorsza, jakiej najpoczciwsza nawet dusza nie zniesie. Zawziął się więc oto w tej chwili, 
aby pokazać całemu światu, co potrafi.
Ale co tu gadać! Warunki wędkowania u nas i w Brazylii to dwa najzupełniej odmienne zjawiska.
Joao położył się obok na dnie drugiego czółna i za każdym naszym niepowodzeniem zarykuje się 
od śmiechu. Nie mam osobiście najmniejszej pretensji do znajomości sztuki wędkarskiej. Tadeusza 
jednak rani ten śmiech. Z każdą wyciągniętą przez nas piranią Joao wykrzykuje ironicznie:
— Bom pacu! Muito bom pacu!
Pacu jest to najlepsza z miejscowych ryb: tłusta, delikatna i zupełnie bez ości. Piranię natomiast 
traktujemy jako ostateczność. Mięso jej jest suche, twarde i straszliwie ościste. Zresztą piranię 
każde dziecko potrafi złapać, byle gdzie i byle czym, nawet na strzępek gałganka.
Sztuka łowienia ryb w Brazylii polega na tym, ażeby dobra ryba przyszła, a pirania przynęty nie 
wzięła. Każda ryba ma tutaj swoje gusta i te gusta właśnie należy znać. Jedna lubi mięso, inna tylko 
owoce. Jedna chwyta przynętę na powierzchni, a druga na określonej głębokości. Jedna stojącą, a 
druga tylko w ruchu. Jedna chwyta rano, a druga wieczorem. Znawcą tych wszystkich sekretów jest 
każdy kaboklo albo Indianin, a z nich chyba najlepszy to nasz Joao.
Tego wieczoru ja pierwszy złapałem rybę, ale niestety, nie potrafiłem jej zdjąć z haczyka. Prócz 
ostrych   zębów   i   zwykłych   a   znanych   nam   skrzeli,   miała   po   obu   bokach   tułowia   dwa   długie, 
podobne do palców rogi najeżone igłami, jak piła. Za każdym zbliżeniem ręki, rogi te nagłym a 
silnym ruchem przyciskały się do tułowia, grożąc zmiażdżeniem palca. Tadeusz pomagał mi w tej 
robocie, aż wreszcie złożyliśmy jakoś potwora na dno łodzi. Przez cały czas dzisiejszego wędko-
wania przeszkadza nam wyjątkowo duży i wyjątkowo bezczelny krokodyl. Zwabiony zapachem 
przynęty stara się nas podejść. Gdyby tak połknął mi haczyk, dopiero miałbym historię! W pewnej 
chwili,   jakby   podrażniony   ruchem   mojej   wędki,   krokodyl   rusza   do   ataku.   Zawsze   opanowany 
Tadeusz tym razem nie wytrzymuje nerwowo i szybko. ucieka wzdłuż łodzi po wiosło.
—  Muito bom... bardzo dobrze! — zawyrokował Joao, celnie rzucając wiosłem w łeb krokodyla. 
Nic go nie wyprowadzi z równowagi. Jest zawsze na miejscu i zawsze przytomny.
Skruszony Tadeusz wraca na dawne stanowisko, a razem z nim wyłania  się łeb tegoż samego 
krokodyla. Tym razem jednak nie reagujemy już na jego obecność. Co ma być — niech będzie. 
Mamy także swoją ambicję i swój honor. Krokodyl zrozumiał nasze dobre intencje i też dał spokój. 
W przedziwnej odtąd zgodzie patrzymy wszyscy trzej na sznurek czekając, co się tam teraz kolejno 
ukaże. I oto nagle coś mocno szarpnęło.
— Panie Tadeuszu! Ratunku, bo nie dam rady! — wrzeszczę ciągnąc wędkę do góry.
— Nie tak ostro, bo pęknie   — poucza mnie zamiast udzielić pomocy. — Na miłość boską, nie tak 
raptownie i płasko... do siebie.
W tej chwili duża, różowa ryba plusnęła nad powierzchnią i w dzikich skokach jęła rzucać się na 
boki. Trwa to zaledwie kilka sekund. Cicho i nad podziw zręcznie podpływa krokodyl i zerwawszy 
sznurek znika razem z naszą rybą w głębinach. Spojrzeliśmy z Tadeuszem na siebie, a miny mu-
siały być bardzo głupie, skoro Joao potężnym basem ryknął swoje „muito bom” i padł na dno łodzi 
trzymając się za brzuch od serdecznego śmiechu.
Dość mamy na dzisiaj tych kompromitujących eksperymentów. Idźmy lepiej spać.
— Panie doktorze! Czy aby to nie nasz krokodyl? — pyta Tadeusz wskazując palcem pod ster 
„Anjangi”.
— Rzeczywiście — odpowiadam z wściekłością i już biegnę po oszczep.
Zrzucamy obuwie i pokładem „Anjangi” boso skradamy się na jej rufę. Tym razem już nam nie 
ujdzie. Nie przeczuwając zasadzki leży sobie spokojnie tuż pod sterem. Stojąc nad nim nabieram 
rozmachu i z całej siły walę ostrzem prosto w środek obrzydliwego łba. Czuję moc własnego ciosu i 
zgrzyt ześlizgującej się po kości stali. Woda oblewając mnie od stóp do głowy zabulgotała pod 
uderzeniem ogona.
— Jak pan myśli? Gotów? — pytam dumnie.
I jakby w odpowiedzi na to, kilkanaście metrów dalej wyłania się z wody tak dobrze nam znana 
głowa.
— To Rasputin — zawyrokował Tadeusz spluwając pogardliwie. — Żadna siła go nie weźmie, 

background image

lepiej dajmy spokój. Nie będę doń więcej strzelał. Szkoda kul. Niech zostanie naszym przyjacielem.
Odtąd bezczelny kajman stał się naszym... Kubą.
Kuba — to najczulsze przezwisko, najwyższa pieszczota  Tadeusza. Mamy już Kubę-jastrzębia. 
Mamy Kubę-leśną kurę. Teraz przybył do tej grupy wiernych przyjaciół Kuba-krokodyl.
— Dlaczego kto tylko jest dla pana sympatyczny, ten zaraz staje się Kubą? — zapytuję.
— Bo miałem w Polsce takiego psa. Był nadzwyczajnie mądry i dobry. Postrzelili mi go źli ludzie.
Prawdopodobnie   w  Kubie-krokodylu   pokutuje   ludzka  dusza.  Dziś  dokazał  on  cudów  odwagi  i 
zręczności. Jak wierny pies przy nodze, towarzyszył mi przy łapaniu ryb na wędkę. Przykuty nosem 
do sznurka, czekał cierpliwie, aż ryba zapluszcze. Musiałem śpieszyć z podnoszeniem wędki, ażeby 
łajdak  zdobyczy  mojej  nie  zdążył  ukraść.  Tak   więc,  bez   najmniejszej  zresztą  do  siebie   urazy, 
rywalizowaliśmy ze sobą o pierwszeństwo w szybkości działania. Na początku, kiedy nie miałem 
wprawy, zerwał mi parę ryb, ale teraz rzadko ta sztuka mu się udaje. Kilka razy dostał wędką po 
pysku i groźnym sykiem dał znać, że się mu to nie podoba. Jednakże nie ustąpił z zajętej pozycji. 
Prawa do rybołówstwa są tutaj dla wszystkich jednakowe. Protekcji się nie uznaje.
Ponieważ nie zdradzał już wobec mnie zamiarów wojowniczych, nie otwierał pyska i nie ryczał, 
przeto dałem mu spokój. Przyzwyczaiłem się nawet do jego towarzystwa.
— Wie pan co — mówi Tadeusz — zostawiajmy sobie tylko  dobre ryby,  a jemu oddawajmy 
wszystkie piranie.
Odtąd sprawiedliwie dzielimy się zdobyczą. Mądry krokodyl zrozumiał widocznie naszą umowę. 
Odsunął się teraz troszkę dalej i czeka. Rzuconą rybę bierze w zęby flegmatycznie jak należną mu 
ratę i za każdym razem niknie po chwili w głębinach, aby znów się ukazać w tym samym  co 
przedtem miejscu.
Urocze są krokodyle oczy w nocnym mroku, kiedy się rzuci na nie snopem światła latarki. Błyszczą 
rdzawozłociście jak para lecących żuków.
Tadeusz miewa czasami wspaniałe koncepty. Oto gdy nasycony piraniami nasz Kuba-krokodyl nie 
chwycił którejś ryby, poczciwy Tadeusz zaproponował, abym podał mu ją na widelcu.
—   Niech   pan   lepiej   pójdzie   po   talerz   —   odpowiadam   na   to   bijąc   wędką   po   trójkątnym   łbie. 
Zanurzył się i znowu jest przy nas. Wygląda jakby to lubił. Jakby nadstawiał się na podrapanie 
głowy.

Fabryka bohaterów

 Trzeba zmienić miejsce postoju. Samiśmy temu winni. Co najmniej ze dwadzieścia ustrzelonych 
krokodyli  prześwieca  na płyciznach  wydętymi  brzuchami,  śmierdząc  niemiłosiernie.  Z  tej  racji 
coraz dalej musimy płynąć po wodę do picia.
Poza tym  leniwy Joao wyrzuca resztki ptasie do wody,  twierdząc,  że piranie wszystko zawsze 
pożrą. Słowo „resztki” brzmi nadzwyczaj skromnie. W praktyce te resztki przedstawiają pokaźną 
ilość mięsiwa. Jako przykład niech posłuży kalkulacja z dnia poprzedniego. Tak więc wyrzucono 
do wody: jelenia — 75 kg, dwa mutum (rodzaj głuszca) — 10 kg, jedną kaczkę piżmową — 4 kg, 
jedną arancuangę — 1,5 kg, czternaście piranii — 7 kg, jedną wydrę — 30 kg, jednego jastrzębia 
— 2 kg, dwie czaple — 3 kg. W sumie więc na dnie spoczęło w dniu wczorajszym 132,5 kg mięsa. 
Oczywiście nie każdego dnia mamy wydrę i jelenia, ale na ich miejsce przychodzą inne zwierzęta, 
jak kapiwary, dziki, jeżozwierze i tak w kółko Macieju.
Więc coraz mniej przyjemnie pić wodę z zatoki, a leniwy Joao nie lubi odpływać daleko. Dla niego 
jest rzeczą całkowicie  obojętną, skąd pochodzi woda. On może ją pić spod brzucha zdechłego 
krokodyla.
Ostatnio jesteśmy świadkami niebywałych komedii. Oto poczciwy nasz ekscelencja Doktor przy 
pomocy   usłużnego   Myśliwca   robi   w   krąg   siebie   atmosferę   wielkiego   bohaterstwa.   Im   bliżej 
przyglądam się temu widowisku, tym większej nabiera ono głębi psychologicznej. Tak właśnie 

background image

należy żyć i tak robić autoreklamę.
Jeszcze   zanim   poznałem   Doktora,   już   Stanisław   pokazał   mi   pięknie   wydaną   broszurę   z 
górnobrzmiącym tytułem:
„Doktor Cezar jako lekarz, mąż stanu i literat”.
Na pierwszej stronie widniała fotografia z twarzą i gestem Mussoliniego. Ten sam teatralny wyraz 
koncentracji woli i energii. Gdy zestawię poczciwe a safandulskie oblicze Doktora z owym marsem 
Mussoliniego, ogrania mnie śmiech pusty.
Owa książka zawierała cztery artykuły podpisane czterema odmiennymi nazwiskami. Każdy z nich 
traktował   o   innej   dziedzinie   „wielkich   zasług”   Doktora   Cezara.   Patetyczny   ton   panegiryków 
przejrzyście   zdradzał   autoreklamę.   Podstawione   nazwiska   przyjaciół   nie   przemawiały   do 
przekonania. Na przykład na zakończenie artykułu chwalącego Doktora jako sławę lekarską widniał 
szereg nazwisk, a wśród nich trzy z tytułem: „Student medycyny”. Tak więc ów sławny profesor 
zbierał opinię o sobie wśród swoich własnych uczniów!... Po przejrzeniu książki spodziewałem się 
ujrzeć snoba z zadartym podbródkiem, ale nie przewidziałem takiej zabawy i tak wielkiej uciechy, 
jaka dziś właśnie nastąpiła.
Nasz Myśliwiec, pełen płaszczącego się szacunku, w niskich ukłonach pomaga Doktorowi przy 
zapinaniu jego niezliczonych pasów. To ubieranie się na bohatera trwa chyba dobre pół godziny. 
Dostojny brzuch bowiem nie pozwala na zbytni pośpiech. Biedny Cezar aż sapie ze zmęczenia, 
kiedy korkowe czako uwieńczyło wreszcie jego bojowy rynsztunek. Gdy tak bogato obwieszony 
siadł na dnie wąskiego czółna, już nie było mowy, aby się mógł tam poruszyć. Na szczęście nie 
chodziło   mu   zupełnie   o   to.   Miał   inne   cele.   Oto   Myśliwiec   szykował   swój   olbrzymi   aparat 
fotograficzny, ustawiał go na brzegu niby filmowy jupiter na zdjęciach Hollywoodu. Gdy wszystko 
już było gotowe i aparat miał za chwilę prztyknąć, nagle Doktor podnosi niesamowity wrzask. 
Skonfudowany   Myśliwiec   w   lot   zrozumiał,   o   co   mu   chodzi,   kopnął   się   ku   namiotowi   po 
zapomnianą tam lornetkę. Jakże kompromitująco doprawdy wyglądałby na fotografii nasz Cezar 
bez zawieszonej na szyi myśliwskiej lornetki!
Po dokonaniu zdjęć płyniemy wszyscy na niewielką przejażdżkę. Z czołobitną  uniżonością,  co 
chwila   tytułując   ekscelencją,   Myśliwiec   uczy   Cezara,   jak   należy   trzymać   broń   w   ręku.   Tak 
dobijamy do pobliskiej plaży, gdzie leży już od dnia wczorajszego zabity przez Tadeusza krokodyl. 
Żeby groźniej wyglądał, wsadza mu Myśliwiec między zęby patyk, a Doktor w tym czasie próbuje 
różnych teatralnych póz. Wystawia więc nogę tuż przed ziejącą paszczę potwora i ślicznym, w róg 
oprawnym   nożem   odważnie   dziobie   trupie   oko.   Jednak   nie   podobała   mu   się   ta   pozycja,   więc 
chwytając   oburącz   pysk   krokodyla,   klęka   obok.   Myśliwiec   biega   w   ukłonach   dokoła   i   wciąż 
fotografuje.
Mniej więcej to samo odbyło się po chwili w naszym obozowisku. Tam od rana już czekał wielki 
stos pomordowanych ptaków. Do kolekcji były one niezdatne, próżnośmy więc z Tadeuszem łamali 
głowę, jaki może być cel tego makabrycznego stosu. Teraz sprawa się całkowicie wyjaśniła. Oto 
bohaterski Cezar stanął przed ptakami jako największy myśliwy, najlepszy profesor i najmądrzejszy 
mąż stanu Mato Grosso. Do jego książki przybył w ten sposób nowy dział: „Doktor Cezar jako 
myśliwy”. Tak to się fabrykuje wielkich podróżników.
Przypomniała mi się teraz pewna scena sprzed kilkunastu lat, kiedy w gościnie u doktorowej X... w 
Kurytybie zauważyłem przerzucone poprzez poręcz salonowej kanapy dwie śliczne skóry jaguarów.
— Pan chyba poznaje te skóry? — pyta mnie uprzejma gospodyni.
— Jakże mogę poznać, wszak po raz pierwszy jestem w pani domu — odpowiadam zdumiony.
Na to pani doktorowa bierze skóry z kanapy,  wynosi do ogrodu, wiesza je na poziomej gałęzi 
rozłożystego drzewa i pytająco patrzy na mnie.
— No, a teraz nic panu te skóry nie mówią?
— Dalibóg, nic — odpowiadam w zażenowaniu.
Wówczas doktorowa przynosi książkę jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy podróżników 
i pokazuje tam wydrukowaną fotografię. Widzę oto przed sobą zgrabną sylwetkę myśliwego w 
bohaterskiej pozie, z ręką na karabinie, a za nim jako tło... oczy przecieram, sam sobie nie wierzę, 
ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, stoi to samo rozłożyste drzewo, z tą samą poziomą gałęzią, 

background image

a na niej te same dwie skóry zdjęte z salonowej kanapy. Pod fotografią napis: „Autor w sercu 
dżungli na tle zdobycznych trofeów”, czy coś podobnego, dosłownie nie pamiętam.
— Dał pani w prezencie? — mruczę, aby coś powiedzieć.
— Ależ broń Boże! Te skóry leżały tutaj znacznie wcześniej, zanim on do nas zawitał.
Tak się więc robi autoreklamę. Uczmy się żyć, panie Tadeuszu, uczmy się od Doktora Cezara i od 
owego autora.
Ptaki, które w tej chwili leżą na stosie tworząc tło do snobistycznej fotografii, są to biedne urubu, 
czaple i jastrzębie, kury i kaczki, których setki można tutaj nabić nie tylko ze strzelby, ale po prostu 
uderzeniem kija w łeb. Bywają naprawdę takie momenty, kiedy się podchodzi do stada urubu na 
odległość trzech kroków, a one tkwią w miejscu nieruchome, z szeroko rozwartymi  od gorąca 
skrzydłami, bez najmniejszego objawu strachu.
Takie to właśnie najtrudniejsze trofea zebrał poczciwy nasz bohater Mato Grosso na cierpliwe 
klisze  aparatu  i   powiezie   je  ze   sobą   dla  żądnej  wrażeń   prasy  wielkiego   miasta.  Najgrubszymi 
czcionkami   umieści   swoje   nazwisko   i   swoje   korkowe   czako,   i   twarz   zmarszczoną   na   wzór 
Mussoliniego.
Biedny nasz skromny Joao namęczył się solidnie przy ściąganiu pomordowanych przez Tadeusza 
krokodyli. Zwalił je początkowo na kupę, a potem pozawieszał za ogony na drzewie. To utworzyło 
znowu odmienne a tak frapujące tło do nowej fotografii. Na tym tle stają teraz kolejno to Cezar, to 
Myśliwiec, wzajemnie się fotografując. A że obaj nie znają systemu aparatu Leica, więc za każdym 
prztyknięciem głośno czytają przepisy. Czy to nie może doprowadzić do wściekłości?

Widmo jaguara

Ognisko nasze wygląda  makabrycznie  i ponuro. Nad dogorywającymi  głowniami  tkwi  z lekka 
pochylony, obłupany spory patyk, przenizany na wylot przez ćwiartkę klatki piersiowej jelenia.
Świeże jeszcze mięso kapie krwią, a przez jego szkarłat przeświecają białe żebra. Przypomina to 
ochłapy nie dokrojonych ludzkich ciał w prosektorium uniwersyteckim albo obrazki z ludożerczych 
powieści Mayne Reida.
Przypalona  pieczeń bez soli pachnie  mdłym  ścierwem i nosi romantyczną  nazwę  surasco.  Nie 
brałem jeszcze udziału w ludożerczych festynach, jestem jednak głęboko przekonany, że panujący 
tam   nastrój,   łącznie   z   tym   miłym   zapachem,   nie   odbiega   daleko   od   nastroju   chwili,   jaką 
przeżywam.
Amatorzy mięsa powiadają, że  surasco  z jelenia pieczone na rożnie to delikates, jakich nie ma 
więcej na świecie. Rzecz to możliwa.
Jestem bardzo, ale to bardzo głodny. Od trzech dni wiszą przy ogniu te ścierwa, a ja modlę się, aby 
wreszcie zgniły lub po prostu spaliły się na węgiel.
Farynia, a dosłownie trociny, z których tak niedawno śmiałem się serdecznie, stała się teraz moim 
jedynym  pożywieniem i jedynym  przysmakiem. Prawdopodobnie wkrótce zacznę zjadać świece 
stearynowe, jak odkrywcy bieguna północnego.
Chwała   Bogu,   poradziłem   sobie   jakoś   z   moskitierą   i   sypiam   już   nieźle.   Wszelaka   mądrość   w 
puszczy przychodzi stopniowo. Zanim się ją posiądzie, trzeba koniecznie spłacić pewien okup.
Hamak myśliwski jest wnizany w trochę szerszy od niego muślinowy worek. Ten worek opada 
dwiema fałdami na metr poniżej dolnej linii hamaka. Obie fałdy mają tendencję do zamykania się w 
kierunku środkowym. Procedura układania się do snu wygląda w ten sposób, że po owinięciu nóg w 
koce, po ułożeniu poduszek ostatnią czynnością jest wychylenie ręki, by złączyć pod sobą fałdy 
moskitiery tak, ażeby jedna weszła w drugą. W ten sposób hamak zostaje idealnie odseparowany od 
świata zewnętrznego. Oczywiście należy przyjąć zasadę, że na wszelkie nasze sposoby — komary 
mają także swoje. I nie było wypadku, żeby kilka komarów nie wlazło do środka.
Jak dotąd, nigdy jeszcze w życiu nie cierpiałem na reumatyzm. Teraz łamią mnie wszystkie kości, a 

background image

zwłaszcza nie mogę zupełnie rozprostować palców. Dopomaga do tego arszenik, w którym przez 
cały dzień pracy moczę dłonie. Dokoła paznokci porobiły mi się rany i nie chcą się ani rusz zagoić.
— Panie Tadeuszu, bądźmy jednak ostrożni z tym arszenikiem — mówię którego dnia, a on na to 
jak na lato, odkłada nóż, bierze strzelbę i ginie od razu w krzakach. Mądry sobie, a z czym ja teraz 
pójdę?
Komary nie znają miłosierdzia. Tadeuszowi ropieją już nogi i biedak wpada w rozstrój nerwowy, 
szaleje. Myśliwiec spogląda na nas jak na maminsynków. Pogardliwie wzrusza ramionami. Istotnie, 
on mniej jakoś cierpi. Sądzę, że powodem tego jest brud. Z reguły mało się myje i od czasu do 
czasu dostaje jakichś wysypek. Na przykład jako stali goście w jego stopach mieszkają bichosdepe 
(pchełki drążące). My z Tadeuszem jakoś ich unikamy,  również unikamy przeklętych kleszczy, 
których tutaj jest zatrzęsienie. Wiszą na drzewach jak roje pszczół i za lekkim trąceniem spadają. 
Lekarski   instynkt   naprowadził   mnie   na   doskonały  wynalazek.   Oto  codziennie   przed   zachodem 
słońca szorujemy się z Tadeuszem piaskiem rzecznym aż do czerwoności skóry, następnie naciera-
my się rozczynem kreoliny. Chociaż i tak po każdej kąpieli jeden drugiemu zdejmujemy z ciała 
kleszcze.
Znowu ślady jaguara. Krążył  dookoła hamaków, zaledwie parę metrów od ogniska. Myśliwiec, 
udając wielkiego znawcę, twierdzi, że to wciąż ten sam jaguar i że trzeba go koniecznie zabić, bo 
się zanadto rozzuchwala.
— To nie żarty, panowie. Onca, która raz zasmakuje krwi ludzkiej, już człowiekowi nie przepuści.
Cały dzień przeszedł pod znakiem tego jaguara. Pod wieczór Myśliwiec jął coś majstrować przy 
swoim   „Kaloszu”.   Założył   motor,   a   na   dziobie   ustawił   reflektor.   Tuż   przed   zachodem   słońca 
zawołał na nas, abyśmy się gotowali do drogi.
— Musimy koniecznie złapać tę bestię, gdy przyjdzie pić wodę.
Płyniemy wolno pod prąd rzeki. Mija godzina. Już ściemniało się na dobre. Wreszcie zawracamy 
zapalając reflektory.
Rażący snop światła przenika gąszcze wybrzeża. Miedziane ogniki krokodylich oczu błyszczą tu i 
tam. Posuwamy się teraz bez motoru, nadając kierunek tylko wiosłem. Suniemy zaledwie parę 
metrów od brzegu. Każde przewrócone drzewo, każda zawisła nad wodą liana lub wgryzająca się w 
las łączka — wszystko staje się tajemnicze i jakby żywe. Ta mimowolna personifikacja przyrody 
wkrótce   zaczyna   mnie   męczyć.   Dość   mam   już   tych   wilków,   jaguarów   i   węży,   chociaż   nie 
widziałem jeszcze ani jednego z nich. Marzę o prędszym powrocie do hamaka, marzę o zmrużeniu 
znużonych  światłem elektrycznym  powiek. Moi towarzysze  zachowują się inaczej. W nich gra 
instynkt mordu i gonitwy za tym mordem. Dlatego są wyraźnie podekscytowani. Ręce im drżą i raz 
po raz nerwowo podrzucają strzelby. Szepczą półgłosem swoje myśliwskie spostrzeżenia i pokazują 
palcami wciąż dalsze i dalsze zakręty rzeki:
— Tam coś na pewno będzie. Jaguary lubią takie drzewa.
— Na takich plażach powinny siedzieć kapiwary.
— Patrz pan, głowę dam za to, że to sucuri tam leży...
Już   biwak   dawno   został   poza   nami,   już   dziesiątki   przypuszczalnych   sucuri   i   spodziewanych 
jaguarów minęliśmy bezpiecznie, a mrok nocy kpi najwyraźniej z wszelkich myśliwskich zakusów. 
Wreszcie z rezygnacją zarządzono odwrót.
Łowy   na   osławionego   jaguara   nie   powiodły   się.   Oczywiście   winę   tego   niepowodzenia   zwalą 
pewnie na mnie, jestem bowiem laikiem, a więc złą maskotą w polowaniu.
Po powrocie zastajemy w domu wielki niepokój. Oto palący się Pantanal przyszedł z wiatrem aż 
nad sam brzeg zatoki, gdzie leży na przeciwległym brzegu nasz obóz. Stanisław przestraszył się o 
los „Anjangi”. Poradziłem mu, aby zmoczył płótno, co też natychmiast z zapałem jął czynić. My z 
Tadeuszem chwytamy czym prędzej czółno, aby zaobserwować z bliska linię płomieni. Właściwie 
znamy już to zjawisko. Tym razem jednak siła ognia jest daleko większa. Palą się już nie tylko 
trawy, ale cały las galeriowy biegnący wzdłuż rzeki. Trzask pękających pni i pąsowy żar napełnia 
nas podświadomym lękiem istot słabych, stojących wobec nieopanowanej potęgi żywiołu. Gdyby 
nie zaplecze pozostawionych niedaleko łodzi, nie czulibyśmy się wcale pewnie.
Idziemy tak długo, jak długo skóra twarzy na to pozwala. Nad głową krążą płatki sadzy i olbrzymy-

background image

ptaki. Traktują nas prawdopodobnie jako zbiegów przed ogniem, którzy za chwilę staną się także 
jego ofiarami.
Tadeusz podnosi broń i strzela. Duży brunatny jastrząb ciężko wali się do naszych stóp. Jest ranny 
w skrzydło. Podchodzimy doń ostrożnie z nadstawioną strzelbą, przygotowani każdej chwili do 
obrony. Szarpnął się na nasz widok do lotu, lecz zaraz upadł na grzbiet. Rozstawiwszy szeroko 
skrzydła otwarł dziób i nastawił szpony. Czeka.
— Oho, tak go nie weźmiemy — mruczy Tadeusz i okiem znawcy ogląda skrzydła. — Nic już z 
niego nie będzie, trzeba dobić.
— A może? — bronię go jeszcze. — A może skrzydła zeszyję?
Zamiast odpowiedzi pada strzał z rewolweru. Parę śmiertelnych drgawek i ptak cichnie na zawsze.
Wracamy do obozu. Rzeka wstrzymała  już pożar. Namiotom naszym  nic nie grozi. Myśliwiec, 
świecąc   latarką,   myszkuje   po   krzakach.   Co   chwila   nachyla   się,   to   znów   przysiada.   Na   cieniu 
wygląda jak krasnoludek z bajki.
— Wiecie panowie, kto tu przed chwilą był? — pyta nas po dłuższym milczeniu.
— Kto? — rzucamy obojętnie i na odczepnego.
— Ta sama onca co zwykle. O, proszę tylko spojrzeć, świeżutki ślad!
—   Więc   podczas   gdy   my   szukaliśmy   jej   po   dalekich   brzegach   rzeki,   ona   przyszła   sobie 
najspokojniej tutaj.
Tadeusz ukląkł i patrzy. Oczom własnym nie wierzy. Istotnie. Ale czegóż ona od nas chce?...

Zły duch w potrzasku

Wypychanie ptaków to rzecz wcale niełatwa. Przede wszystkim pomiędzy ptakiem europejskim a 
ptakiem tropikalnym istnieje zasadnicza różnica. Ptak tropikalny nosi lekkie suknie, to znaczy ma 
cieniutką i bardzo delikatną  skórę, którą łatwo rozszarpie każdy nieostrożny ruch palca, a tym 
bardziej noża. Jeden z takich ptaszków, szczególnie piękny, jakby się uwziął na mnie. Ani rusz nie 
mogłem go spreparować. Namęczyłem się, napociłem, nazłościłem! Szyłem, cerowałem, lepiłem i 
sztukowałem, aż wreszcie ze łzami w oczach trzasnąłem biedakiem o ziemię i poszedłem spać.
Dziś od samego rana trzyma się mnie dobry humor i ptaki jakoś idą.
Nie znoszę ptasiego mózgu ani w przenośni, ani w realnym życiu wypychacza. Zasmarowany nim 
cały stół i ręce, i dusza. Pomyśleć tylko: palcami w mózgu. To brzmi gorzej nawet niż: kaloszami w 
duszy.
Nie znoszę imitacji ani odtwarzania przyrody w sztuce. Wszelkie kwiaty na obrazach albo tak 
zwana martwa  natura dla mnie  nie istnieją. Czymże  innym  jest wypychanie  ptaków, jak tylko 
nieudaną symulacją życia? Całe szczęście, że nie wypycham na drutach i nie jestem zmuszony 
kazać   nieboszczykom   śpiewać   albo   latać.   Nasze   wypychanie   jest   wypychaniem   naukowym, 
wyłącznie do użytku muzeum. Dlatego wszystkim ptakom nadajemy ten sam szablonowy kształt 
lotu ze złożonymi skrzydłami, nogami w krzyż i dziobem przed siebie. Owijamy je w watę, niby 
egipskie   mumie.   Piszemy   znak   hieroglifu   i   wkładamy   do   skrzyni.   Co   parę   tygodni   Tadeusz 
rewiduje stan zbiorów i zawsze coś niedobrego znajdzie: to łapki się zatłuściły, to nozdrza wyjadły 
mrówki (zbyt mało arszeniku), to znów zmierzwiły się pióra.
Wypychanie jest bardzo ciężką pracą, zwłaszcza gdy trafi się na jastrzębia. Nie ma tu obawy o 
przebicie skóry. Mocna jest bowiem jak podeszwa, ale za to przyrosła do mięśni i nie daje się łatwo 
oddzielić.
A urubu? O tych lepiej nawet nie wspominać! Nie będzie nam obiad smakował. Niech Bóg strzeże 
przed zadraśnięciem jego żołądka lub jelit. Cuchnąca padlina rozłożonych już zupełnie krokodyli 
wypada wówczas na ręce i ohydną mazią wylewa się na stół.
Papugom   znowu   nie   można   darować   ich   olbrzymich   dziobów,   z  powodu   których   nie   daje   się 
ściągnąć skóry ze łba. Ze szczególnym kunsztem trzeba wtedy nacinać szyje i przez otrzymany 

background image

otwór przeciągnąć dzioby.
Co tu długo gadać: wypychanie to podły fach! Wypychamy obaj z Tadeuszem. On to robi daleko 
kunsztowniej ode mnie, ale strasznie powoli. Robi to nawet z wyraźnym zamiłowaniem. Chucha w 
pióra i dmucha, gładzi i patrzy pod światło, jakby wytwarzał jakieś pieścidełka.
Wieczorem zwykle łapiemy ryby w towarzystwie Kuby-krokodyla, który życie swoje zawdzięcza 
bezczynności.
Dziś   rozmowa   nie   klei   się   jakoś.   Jesteśmy   bardzo   zmęczeni   po   całodziennym   dniu   pracy. 
Nadmierna porcja zastrzelonych ptaków zmusza do pośpiechu. Przy panujących obecnie upałach 
psują, się ogromnie prędko, a z nieświeżych ptaków pióra zaraz wyłażą.
Tak więc jesteśmy zmęczeni i źli. Z Jego nastroju korzysta skwapliwie Kuba i podbiera nam ryby. 
Komary tną niemiłosiernie, jakby na potwierdzenie przysłowia, że na pochyłą brzozę wszystkie 
kozy skaczą. Nagle... co to?
Gdzieś za naszymi plecami, w głębi lasu, rozlegają się basowe tupnięcia dużego zwierza.
Nadstawiamy   uszy.   Cisza.   Znowu   głuchy   odgłos,   ale   już   znacznie   bliżej.   Jak   gdyby   jacyś 
niewidzialni zapaśnicy walczyli ze sobą. W nieregularnych odstępach słychać uderzenia o ziemię, 
to słabsze, to znów mocniejsze, przeplatane chrzęstem łamanych gałązek. Teraz jesteśmy już pewni. 
Słuch nie myli. Więc Tadeusz pędzi co sił po karabin, a ja do Myśliwca na „Anjangę”.
— Panie Stanisławie, panie Stanisławie, coś idzie!
Myśliwiec   nie   dowierza   laikom.   Wyszedł   bez   strzelby   na   pokład   i   słucha.   W   tej   chwili   parę 
słabszych   uderzeń   rozlega   się   tuż-tuż   blisko.   Myśliwiec   i   tego   nie   słyszy.   Ma   bowiem   słuch 
przytępiony. Drażni mnie to ogromnie. Znowu tętent. Tym razem jakby sto nosorożców pędziło 
wprost na nas. Ten huk poderwał nareszcie Stanisława, chwyta broń i gonimy przed siebie. Tadeusz 
pełznie jakiś dziwnie skurczony, jak myśliwski pies na tropie. Staram się opanować szybki, nerwo-
wy oddech. Stąpania i odgłosy zajadłej walki zbliżają się wciąż ku nam. Nietrudno zorientować się 
w   kierunku.   Za  chwilę   tam   będziemy.  Jeszcze   najwyżej   dziesięć  kroków   dzieli  nas  od  owych 
tajemniczych bestii. Karabiny podniesione do strzału. Nagle wytryska snop elektrycznego światła. 
Przed nami pusta polana. Nikogo nie ma.
Przyczajamy się. Czekamy. Coś musi być. Nie ma cudów.
Nagle   jakiś   mały   przedmiot   podskakuje   z   ziemi,   tłucze   się   na   wszystkie   strony   jak   opętany, 
sprawiając   niesamowity   hałas.   Chwilę   stoimy   jak   wryci,   nie   rozumiejąc   nic   a   nic.   Po   czym 
Myśliwiec rzuca się naprzód i z głośnym śmiechem przypada do ziemi.
To gamba — mały workowaty gryzoń. Złapała się ogonem w nastawiony przez nas potrzask i w 
obłąkańczych  susach  usiłuje biedaczka  wyrwać   się  z żelaznej   klamry,  klepiąc  deską  o ziemię. 
Biedna, poczciwa, niewinna mała gamba tak niemiłosiernie nastraszyła wielkich ludzi.

Królewski sęp

Przedmiotem marzeń Myśliwca jest urubu-rei, czyli sęp królewski. Od pierwszego dnia przybycia 
do puszczy wypatrujemy go wszyscy. Ma to być podobno nadzwyczaj rzadki i piękny okaz, którego 
nie posiadają jeszcze muzea brazylijskie.
Każdego zabitego przez nas krokodyla otacza od razu stado sępów. Skaczą ociężale po wydętym 
brzuszysku, wbijając dzioby pomiędzy kostki pancerza. Niełatwe to musi być zadanie i niemało 
namęczy się biedny ptak, zanim się da wywiercić pierwszy otwór i smrodliwa masa rozkładających 
się   wnętrzności   rozkosznie   połechce   jego   nozdrza.   Wówczas   szeroko   rozstawiwszy   łapy, 
wczepiony mocno szponami, tłucze sęp dziobem niby górnik kilofem, a echo tych głuchych ude-
rzeń rozchodzi się szeroko po całej okolicy.
Makabryczne uczty sępów stały się dla nas widokiem najzupełniej powszednim i nikt by na to nie 
zwracał najmniejszej uwagi, gdyby nie stałe poszukiwanie urubu-rei.
Królewskiego sępa znamy doskonale z opisów Myśliwca. Ma pomarańczowy czub na głowie i 

background image

takiegoż koloru dziób. Zwykły sęp-śmieciarz jest brązowoszary. Prócz tego urubu-rei nosi białą 
kamizelkę   i   biały   kołnierzyk.   Wielkością   przerasta   znacznie   inne   ptaki.   Według   zapewnień 
Myśliwca sęp królewski nie lubi się pospolitować. Lata samotnie i samotnie jada. A kiedy zjawia 
się na horyzoncie, wszystkie inne prostackie sępy ustępują mu natychmiast miejsca przy trupie.
Niestety upłynęło już tyle dni, a urubu-rei nie ukazał się. Tadeusz wprost umiera z niecierpliwości. 
Jego ambicją jest ujrzeć ptaka, zanim spostrzegą go inni.
Jeszcze cenniejszy obiekt  naszych  marzeń  stanowi jastrząb marevo,  którego nie posiada nawet 
Narodowe Muzeum w Rio de Janeiro. Widzimy go codziennie. Krąży w odległości kilometra, ale 
nigdy bliżej. Przy moim złym wzroku nie mogę nawet rozróżnić jego indywidualnych cech. Marevo 
jest nieuchwytny, czujny i mądry, przebiegły i ostrożny, nie dający się nikomu podejść. Marevo to 
duch Mato Grosso.
Próżno bym silił się na jakieś górnolotne określenie, próżno bym kruszył pióro o piękno opisu... nie 
potrafię. Nie potrafię oddać tej radości, tej dumy, tego zdenerwowania w głosie, z jakim Tadeusz 
dzisiaj wrzasnął: „Urubu-rei!”
Nawet   Myśliwiec,   zawsze   leniwy   i   nieprędki   do   wyskakiwania   z   „Anjangi”   podczas   swej 
poobiedniej drzemki, na dźwięk tego magicznego słowa, podtrzymując opadające spodnie, pędzi co 
sił do Tadeusza.
— Gdzie?... Gdzie?...
— Tam   —   szepcze   Tadeusz   pokazując   kierunek najbliższej krokodylej  padliny.  Dlaczego 
Tadeusz   szepcze,   zamiast   mówić   pełnym   głosem,   tego   nie   rozumiem.   Gromada   sępów   siedzi 
wszakże od nas co najmniej w odległości pół kilometra. A więc nawet strzał z dubeltówki niełatwo 
je   spłoszy.   Najwidoczniej   jednak   nadmiar   emocji   odebrał   Tadeuszowi   głos.   Zresztą   obaj   z 
Myśliwcem szepczą teraz do siebie na ucho, jakby konspirowali jakiś niebezpieczny zamach.
Wszyscy trzej podkradamy się ku upragnionemu celowi. Zaczyna się dobrze mi znana z obozów 
harcerskich  gra w podchodzenie.  Wykorzystujemy oto każdą  zasłonę, tylko  od czasu do czasu 
wychylając łeb spoza czupryny krzaków. Stado sępów jest coraz bliższe i nawet ja przez swoje 
okulary   potrafię   odróżnić   dwa   ptaki   odmienne   od   reszty   pospolitaków.   Wbrew   twierdzeniom 
Myśliwca urubu-rei nie trzyma się w odosobnieniu. Niezależnie od klasowego pochodzenia i nieza-
leżnie od koloru szyi wszystkie sępy zgodną kompanią rozdzierają cuchnące ścierwo. Początkowo 
bardzo   krytycznie   nastawiony   do   Tadeuszowego   odkrycia,   teraz   już   nie   wątpię   w   jego 
prawdziwość. Widzę wyraźnie dwa królewskie olbrzymy. Obrzydliwa funkcja trupożerców, jaką w 
tej chwili pełnią, nie potrafi im ująć królewskiego majestatu. Bezkonkurencyjne są w piękności, 
dumne jakieś i pańskie.
Tymczasem następuje koło mnie walka o pierwszeństwo. Obaj myśliwi stracili panowanie nad sobą 
i coraz prędzej, coraz mniej ostrożnie biegną naprzód, byleby wyprzedzić jeden drugiego. Tadeusz 
zwycięża w tym biegu. Padł strzał z napoleońskiej flinty i w odpowiedzi załopotały skrzydła. Szary 
obłok zwyczajnych sępów poderwał się do lotu, a jeden z królewskich ptaków drga przed nami na 
ziemi.
Brutalnym tupotem nóg dopadają myśliwi swojej ofiary. Ani ohydny widok porozciąganych dokoła 
krokodylich flaków, ani zabójczy smród gnijącego ścierwa nie zdoła przyćmić piękna obrazu ani 
rozkoszy zwycięstwa.
Tadeusz stoi dumnie wyprostowany ściskając oburącz białą szyję sępa. Duże, w pomarańczową 
obwódkę ujęte oczy ptaka, już bezsilne, patrzą na nas rozszerzoną źrenicą. Po śnieżystobiałych 
piórach   płynie   strugą   krew,   pokrywając   niby   czarnym   płaszczem   żałoby   bezwładnie   obwisłe 
skrzydła.
Tadeusz jest małego wzrostu, trzymany więc przezeń ptak dotyka  łapami ziemi i wygląda, jak 
gdyby stał obok.
— Nie ma czasu, panowie, nie ma czasu! — oglądając się na strony, gorączkowo woła Myśliwiec. 
— Ten już nie ucieknie, trzeba szukać drugiego! Z całą pewnością jest gdzieś niedaleko. On nigdy 
nie zostawi towarzysza w niedoli.
„Jakże to pięknie brzmi — pomyślałem. — Gdybyż tak było między ludźmi.”
Kroczymy szeroką tyralierą, skradając się po cichu wzdłuż koryta rzeki. I trzeba takiego pecha, że 

background image

właśnie   ja,   prawie   ślepy,   musiałem   natknąć   się   pierwszy,   nosem   w   nos,   na   biednego   zbiega. 
Siedział sobie na białej gałęzi trudno dostrzegalny.
Zły jestem na siebie, któż bowiem widział dobrowolnie przysparzać sobie tyle kłopotu. Wszakże 
urubu-rei to jeden z najtrudniejszych do wypychania okazów. Skóra przyrośnięta do mięśni, a przy 
tym białe pióra — prawdziwa zmora wypychacza. Szkarłatna krew nie chce się z nich ani rusz 
wyprać, nie pomaga ani benzyna, ani utleniona woda. I ja właśnie ujrzawszy królewskiego ptaka 
instynktownie musiałem krzyknąć. Krzyk ten sprowadził myśliwych i zabili mi go na miejscu.
Teraz  od  samiutkiego  już  rana  harujemy  razem z Tadeuszem. Na specjalnej żerdce obok nas 
wiszą   inne   zaniedbane   ptaki,   niby   wisielcy   z   przekrzywionymi   łbami   i   wydłużonymi   szyjami. 
Potworny ten obraz nabiera jeszcze bardziej makabrycznego wyrazu, gdyż dla oszczędzenia piór 
owijamy ptaki w prześcieradła.
Z Tadeusza prawdziwy sportowiec. Zna się na prawie myśliwskim, a przy tym ma dobre serce. 
Strzela   tylko   wówczas,   kiedy   naprawdę   potrzeba.   Wyjątek   od   tej   zasady   stanowią   jedynie 
krokodyle,  których  nienawidzi  z całego serca. Gdyby mu dać dostateczną ilość amunicji, to w 
przeciągu krótkiego czasu na całym ogromnym Pantanalu zostałby tylko jeden żywy krokodyl — 
Kuba.
Aby nie zasmarować krwią białych piór mojego urubu-rei, siedzę na nim jak na koniu. Preparuję 
szyję i głowę, a cały tułów wisi w ten sposób poza mną. Wyglądam niczym lajkonik krakowski albo 
i sam pan Twardowski na kogucie.
Kończymy robotę około jedenastej w nocy. Oba królewskie sępy, owinięte pieczołowicie w watę, 
leżą na stole operacyjnym jak dwie mumie przeznaczone do sarkofagów.
— Chodźmy wymyć ręce — mówi Tadeusz ponuro. Są to pierwsze jego słowa w dniu dzisiejszym. 
Jesteśmy zmęczeni i wściekli. Pochylnią udeptanej trawy schodzimy powoli ku brzegowi. Piękny 
nów księżyca i miliardy tropikalnych gwiazd srebrzą wodę i oto na tym romantycznym tle, niesiony 
prądem, mija nas bezszelestnie wydęty jak bania brzuch martwego krokodyla, a na nim niby na 
tratwie siedzi nieruchomo smutnie zadumany wielki... — urubu-rei.
Widok tak niesamowicie posępny i tak niesamowicie złośliwy, że patrząc zastygliśmy w miejscu.
Ten rzadki okaz, na który czekaliśmy tygodniami, którego niełatwo jest zobaczyć nawet we dnie, 
płynie sobie teraz mimo nas, drwiąc ze wszelkich obaw, niby nocna mara, niby duch wypychanych 
przed chwilą braci.

Tadeusz mruczy

Od dłuższego czasu zastanawia nas jakiś dziwny odgłos, ni to basowe mruczenie, ni to buczenie 
wody na wbitym w dno rzeki drągu. Szukamy przyczyny, przykładamy ucho do ziemi (nauka pana 
Wołodyjowskiego), ale zabiegi te nie dają żadnych rezultatów. Najniespodziewaniej w świecie dziś 
właśnie tajemnica wydała się sama. Oto nad brzeg naszej zatoczki przyszło stado strusi i zaczyna w 
tenże sam sposób mruczeć. Stanisław stoi przy nas i wcale się temu głosowi nie dziwi. A przecież 
nieraz pytaliśmy go o to.
— Więc te strusie tak burczą — powiadam.
— A tak, podobno wydają one jakieś dźwięki, nigdy jednak nie udało mi  się ich usłyszeć — 
odpowiada spokojnie Stanisław.
Patrzę nań i nie bardzo rozumiem. Czy żartuje, czy się w ten sposób natrząsa ze mnie. Wyraźny, 
wibrujący ton leci ponad wodą, jak gdyby wielki bumerang został w tej chwili wypuszczony w 
powietrze.
— On przecie głuchy — szepcze Tadeusz. — Głuchy jak pień — dodaje złośliwie.
Strusie napiły się wody i tanecznym krokiem odeszły. Gdzieś koło południa przypłynął zasapany 
Joao z prośbą o wydanie korkowego czaka.
— Po co? — pytamy zdziwieni — po co tobie korkowe czako?

background image

— Senhor Doktor zabił jelenia i teraz chce się fotografować, ale nie ma czaka.
— Jakoś nie bardzo mi się chce wierzyć, aby Doktor potrafił zabić jelenia.
— No nie, to ja go zabiłem, ale Doktor chce sfotografować się, że to niby on zabił.
Joao wcale nie jest taki głupi, skoro zrozumiał już komedię tej gry w bohatera. Jak się przekonałem, 
Joao nie tylko Doktorowi strzela zwierzynę. Myśliwiec także lubi się nim posługiwać. Myśliwiec, 
głuchy i ślepy, widzi zwierzynę dopiero wówczas, gdy się mu ją palcem pokaże. Ale wówczas 
strzela celnie. Tadeusz pęka wprost ze śmiechu, gdy się wybiorą razem na polowanie. Według jego 
słów, Myśliwiec zgięty wpół pędzi przed siebie, wpatrzony w jakiś punkt, a ptaki jeden po drugim 
uciekają mu sprzed nosa.
Krokodyl Kuba zaczyna nabierać bardzo niebezpiecznych manier. Dziś na przykład wylazł z wody i 
wszedł aż w sam środek obozu, aby porwać resztki jeleniny. Cieszę się z tego ogromnie, bowiem 
mniej będzie tego przeklętego surasco.
Myśliwiec ostrzegł mnie dzisiaj, abym nie śpiewał nocami na rzece, bo ten śpiew może ściągnąć na 
nasze głowy Indian Nietoperzy.  Ma to być  jakiś specjalny szczep wędrujący tylko  po nocach. 
Jestem głęboko przekonany, że żadnych podobnych. Nietoperzy nie ma i Myśliwiec tylko w ten 
sposób straszy. Ale opowieść robi swoje i odtąd przez kilka dni z rzędu rozpalamy z Tadeuszem 
większe ogniska.
Tadeusz   jest   typowym   neurastenikiem.   Miewa   dnie   boleściwe   i   wówczas   twierdzi,   że   umiera. 
Kładzie się do hamaka i jęczy — żadna siła nie zdoła go wówczas postawić na nogi. Jako lekarz, 
wiem doskonale: nic mu właściwie nie jest. Opanowuję się całą siłą woli, aby go nie zrugać, bo z 
jakiejże   racji   mam   wypychać   za   dwóch.   Nie   wyjawiam   jednak   swoich   myśli   głośno,   a   nawet 
przeciwnie, daję „choremu” aspirynę.
Tadeusz jest również straszliwie sentymentalny i sentymentalizm ten nachodzi go falami na zmianę 
z owym  bolesnym  cierpieniem lub dziecięcą radością. Jednego dnia wygrywa wesołe półeczki, 
podrygując przy tym do taktu, innego znowu dnia harmonijka jego płacze tak rzewnie i tak tragicz-
nie, że nawet niewrażliwy Stanisław popada w ciężką zadumę.
Dziś Tadeusz, kładąc się spać, nagle z zadartą wysoko głową znieruchomiał. Nie wiedziałem, co ten 
teatralny gest ma znaczyć. Wreszcie ponure jak noc westchnienie wydobyło się z jego piersi:
— A jednak to nie nasze niebo!
Nocami koło mięsa coraz bezczelniej uwija się gamba. Skoro raz złapana za ogon potrafiła się z 
pułapki jakoś oswobodzić, gwiżdże teraz widocznie na wszelkie niebezpieczeństwa. Ślepe szczęście 
tak ją ośmieliło.
Znowu zostałem sam w obozie. Tadeusz popłynął dokądś łódką. Obozowisko nasze leży w ostrym 
kącie pomiędzy korytem rzeki a odnogą zatoki. Gdyby nie okalające nas gąszcze, widzielibyśmy 
dokoła biwaku krąg wody.
Siedzę tak sobie jak zwykle pochylony nad stolikiem pracy, aż nagle gdzieś niedaleko rozlega się 
groźne mruczenie, jakieś obce i dotychczas zupełnie nie słyszane. Chwytam karabin (wyjątkowo mi 
z łaski przez myśliwych  zostawiony)  i posuwam się w podejrzanym  kierunku. Jestem głęboko 
przekonany, że podchodzę w tej chwili samego jaguara. „Byłby kapitalny kawał — myślę sobie — 
gdybym   ja,   laik   myśliwski,   pogardzany   i   lekceważony,   ja,   nieszczęsny   okularnik,   miłujący 
zwierzęta i brzydzący się ich mordowaniem, gdybym ja właśnie zabił jaguara”. Z bijącym więc 
sercem podkradam się coraz ciszej i coraz bliżej, a pomruk tajemniczej bestii nie ustaje. Już zaraz. 
Już jest przede mną. Teraz skoczy.
Nie. Nie skoczył.
Poprzez gałęzie ujrzałem lustro osłonecznionej wody i nasze canoe, a w nim Tadeusza mruczącego 
żarliwie.
— Co pan tu robi? — zapytuję skonsternowany.
— Wabię krokodyle — powiada Tadeusz. Przez całą resztę dnia próżnujemy. Jest bowiem nie-
dziela. Pogodne słońce prześwietliło czystą wodę Piquiri aż do samego jej dna, umożliwiając nam 
obserwację ryb. Zachowują się zupełnie inaczej niż u nas. Obecność wielkiej ilości piranii stwarza 
potrzebę wiecznie czujnej samoobrony. Tak więc tylko największe i najsilniejsze okazy, jak na 
przykład dorada, chodzą w pojedynkę, reszta rybiego plebsu krąży kluczami niby gęsi po niebie. Na 

background image

czele takich kluczy i po bokach ciągną czujki wywiadowcze. Ryby dobierają się wiekiem. Oto 
młode, całkiem jeszcze nie wyrośnięte, krzyżują drogę gromadom starszych i od czasu do czasu z 
nagła a niespodziewanie błyśnie srebrną wstęgą pirania, jak gdyby próbowała, czy warto atakować 
naprawdę.   Za   każdą   taką   próbą   ryby   momentalnie   zmieniają   szyk,   gotowe   do   zażartej   walki. 
Najwięcej tu ryb różowych i wysmukłych, zwanych preaputangi. To jedna z nich właśnie ukradła 
kiedyś Tadeuszowi szczoteczkę do zębów.
Brazylijski bocian tuiuiu nie ma piór na szyi. Szyja ta jest niezdarnie gruba i tworzy pośrodku 
butelkowate   rozszerzenie.   W   trakcie   łykania   ryby   zgrubienie   to   sięga   karykaturalnych   wprost 
rozmiarów. Podobno z tej szyi ptaka można uszyć ładną zamszową torebkę damską. Umawiamy się 
z   Tadeuszem,   że   przygotujemy   po   jednej   takiej   skórce   dla   naszych   małżonek.   Oczywiście 
umawiamy się po cichu, aby broń Boże nie usłyszał tego Myśliwiec. Podobno zabijanie tuiuiu, jak 
zabijanie   jelenia,   jest   zabronione   ustawą.   Myśliwiec   bardzo   dokładnie   przestrzega   praw,   jeśli 
dotyczą one Tadeusza, sam natomiast zabija i wydry, i jelenie.
Tuiuiu kpią z naszych umów i poważnym krokiem łażą koło obozowiska po drugiej stronie zatoki.
Prawie   codziennie   składają   nam   wizytę   jelenie,   ale   już   nikt   ich   nie   bije.   Ślady   najmniejszych 
kawałków ich skóry i sierści Myśliwiec starannie wyzbierał.
Oczekujemy   jak   zbawienia   zapowiedzianego   wyjazdu   Doktora.   Stanisław   ma   go   podobno 
odprowadzić   aż   do   samego   statku.   Potrwa   to   dobrych   kilka   dni.   Czekamy   na   tę   miłą   okazję 
samotności. Dopieroż będzie raj!

Huragan

Hamaki nasze wiszą pod gołym niebem. Ufam słowom Myśliwca, że w porze suchej, zwłaszcza w 
lipcu, o deszczu mowy być nie może.
A   gdyby   nawet   stał   się   taki   cud   i   niespodziewany   deszczyk   przyszedł,   to   najwyżej   mały 
kapuśniaczek, krótkotrwały i niewinny.
Wierzyliśmy.
Tymczasem, jak się okazało, Myśliwiec mówiąc tak. żałował tylko brezentów namiotowych. To 
właśnie była najwyższa racja tych przekonywali. Sam schowany pod dachem „Anjangi”, gwizdał na 
wszelkie przeciwności przyrody, był bezpieczny jak u Pana Boga za piecem.
Około jedenastej w nocy zbudził mnie przeraźliwy rejwach. Przez sen słyszę wołanie Myśliwca:
— Panowie! Huragan idzie, lepiej być ostrożnym, bo taki huragan o tej porze to nie przelewki.
— Przecież pan sam zapewniał,  że przyjść może tylko kapuśniaczek.
— Nie czas na gadanie — odburknął zły.
Biorę się do roboty. Tadeusz już zwinął swój hamak, a teraz z kolei gorączkowo uwija się koło 
sprzątania wypchanych  ptaków. Jego gorączka daleko odbiega od powszednio przyjętego trybu 
postępowania.  Tadeusz   bowiem  jest  największym  guzdrałą,  jakiego  kiedykolwiek  spotkałem   w 
życiu.
Kilka metrów od hamaków, pomiędzy gałęziami czterech drzew, na wysokości dwóch i pół metra 
wisi olbrzymia brezentowa płachta napięta, ku rozpaczy Myśliwca i wbrew jego woli, dla ochrony 
suszących się ptaków przed słońcem. Wszystko byłoby więc dobrze, gdyby deszcz zechciał padać 
normalnie jak u nas, w Polsce. Tymczasem zanosiło się na coś wręcz odmiennego.
Przede wszystkim spadł nagle na nas potężny wicher. Wszystkie garnki, wiosła, łodzie i blaszanki 
jednym dmuchnięciem zmiótł z horyzontu. Zasypało nas piaskiem tak, że bolących powiek nie 
można otworzyć.
Zaraz przytoczył się grzmot nie z nieba chyba, ale z piekła rodem. Zagłuszył wszelkie wrzaski. 
Przytłoczył nasze serca kamieniem do ziemi.
Błyskawica piękna, gruba jak brazylijskie sucuri przemknęła ponad głowami, a za nią nowy wicher 
jeszcze   potężniejszy   i   jakiś   szum   głuchy,   jednostajny,   jakby   ocean   wylewał   się   z   brzegów   i 

background image

kilkupiętrową falą miażdżył las pędząc ku nam.
Zanim zdążyliśmy coś pomyśleć, zanim resztki skrzyń z prowiantem znalazły się pod płótnem, 
spadł na nas potok siekającej wściekle wody. Przyszedł bynajmniej nie z góry, tylko od strony 
huraganowego wiatru. Gdzieś zupełnie z boku.
Rzucam się do układania ciężkich skrzyń w barykadę. Może osłoni? Może choć jedną suchą nitkę 
zostawi?
Tadeusz tymczasem powrócił do swojej zwykłej flegmy i kończy wiązać napięty hamak tuż pod 
samym dachem na wysokości dwóch metrów od ziemi. Śmieszną mi się wydaje ta czynność, ale nie 
krytykuję. Czekając zmiłowania losu przykucam za wałem ustawionych skrzyń razem z kocami i 
ptakami.
Tadeusz flegmatycznie pakuje się do swego hamaka pod niebo. I teraz dopiero wyjaśnia się jego 
manewr, teraz dopiero rozumiem, ze wojnę z deszczem on właśnie wygrał.
— Spryciarz z pana jednak — burczę dzwoniąc zębami.
— A widzi pan. To i w wojsku nieraz tak samo ze mną bywało. Ja, panie, powoli, nie spiesząc się, a 
swoje zrobię. Raz przysłano nową eskadrę awionetek. Mówię panu, jak cukierki, prosto z fabryki. 
Postawili wszystkie jak na pokaz szeregiem na lotnisku, klinki powkładali pod koła, żadnego umo-
cowania. A tu patrzę: chmura czarna jak cholera na horyzoncie.
„Panie   pułkowniku   —   mówię   —   niech   pan   lepiej   samoloty   zabezpieczy,   bo   huragan   idzie”. 
Spojrzał  w niebo, skrzywił  się lekceważąco  i nuże na mnie  wsiadać:  „Nie wtrącać się, swego 
pilnować, nie rezonować” itp. Pan to zna.
Nie rezonowałem więc, ale serce mi się krwawiło. Powiadam panu, jak przyszedł wiatr, ot, taki, jak 
teraz, jak zabrał nam te ptaszki, to tylko wióry leciały. Calutka eskadra w strzępy. Co za lament, co 
za krzyki! Ja, widzi pan, powoli robię, ale z sensem. Ot i teraz. Pan tam skulony zębami szczęka, a 
ja sobie śpię jak długi. Dobranoc — dodał złośliwie.
— No, a co z tym pułkownikiem zrobili? — pytam ciekawie.
—   Z   pułkownikiem?   —   Tadeusz   zerwał   się   z   posłania   wyjątkowo   energicznie.   —   O,   tym 
skurczybykom nigdy nic nie jest. Gdyby nie oni...
Przerwał.
Tadeusz lubi zatrzymać się w połowie zdania i trwać tak czasem długą chwilę, ale potem wraca 
zwykle do tematu. Tym razem błyskawica wyjątkowo rażąca oślepiła całą naszą budę, wykazując 
jakiś techniczny błąd w wiązaniu płótna.
Tadeusz organicznie nie znosi niedoskonałości. Jest pedantem i na poprawki nie żałuje czasu ani 
energii. Wstał więc, aby coś mocniej podwiązać.
— No i „breguety” poszły, a pułkownik został, jak zwykle, jak zawsze.
W tej chwili u nas pod namiotem nastąpiło coś podobnego. Wicher wpadł i wygiął dach w górę 
niby spadochron. Dziw, że nie wylecieliśmy w powietrze. Zatrzeszczało w krokwiach, a sąsiednie 
drzewo, bardziej odsłonięte i podmyte rzeką, z głuchym pluskiem poszło w wodę. Grom przetoczył 
się po nim, a las odpowiedział echem.
Cisza zaległa świat. Cisza oczekiwania czegoś gorszego.
Jak w teatrze przed podniesieniem kurtyny.
— No — mówi spokojnie Tadeusz — tym razem to widzi mi się, mokro panu doktorowi będzie, bo 
wiatr właśnie zmienia kierunek.
Skąd on to wszystko wie? Rzeczywiście, cała Niagara przyszła wprost na mnie. Nie było już sensu 
uciekać,   skuliłem   się   więc   tylko   we   dwoje,   aby   mi   było   nieco   cieplej.   Z   początku   namokły 
skarpetki, potem nogawki piżamy. Po nagim brzuchu ciekły chłodne strumyki, a ja podsuwałem się 
pod osłonę Tadeuszowego hamaka, ale bezskutecznie.
— Jak się pan czuje? — pyta szelmowskim głosem Tadeusz. — Żałuję niezmiernie, że w hamaku 
nie ma miejsca na dwóch.

background image

Myśliwiec odpłynął

W   egoizmie   i   skąpstwie   Myśliwiec   przeszedł   dziś   samego   siebie.   Oto   chciał   nas   zostawić   w 
puszczy bez kawałka broni. Wsiedli z Doktorem do łodzi i załadowali wszelkie strzelby, jakie tylko 
były w posiadaniu Myśliwca. Poczciwy Tadeusz przyszedł do mnie z żalem w oczach, ale sam nie 
protestował. Jemu można zrobić każde świństwo. Dopóki sprawa dotyczy tylko jego osoby, milczy. 
Gdy zaś przybiera charakter publiczny, wówczas Tadeusz zamienia się w Katona i Don Kichota w 
jednej osobie i walczy w obronie pokrzywdzonych. Był pono delegatem od żołnierzy do generała 
Sikorskiego we Francji i za to został sromotnie zbesztany. W Polsce przed wojną także nie mógł 
zrobić kariery, bo wytykał swoim przełożonym wszystkie ich społeczne grzechy. Jednym słowem, 
Tadeusz umie walczyć imię cudzej krzywdy. Tym razem jednak, jak powiadam, sprawa dotyczyła 
wyłącznie nas samych i dlatego wystąpić na widownię musiałem ja, a nie Tadeusz. Z początku 
wyczekiwałem patrząc spokojnie na przygotowania Stanisława do odjazdu. Nie wierzyłem aż w 
taką jego złośliwość. Sądziłem, że to żart. Być nie może, aby cena karabinu wyższa była od ceny 
naszego życia. Dopiero gdy Stanisław naprawdę zapuścił motor do jazdy, wystąpiłem naprzód i 
głosem   kategorycznym   zatrzymałem   go   w   miejscu.   Gdyby   nie   obecność   Brazylijczyka,   rzecz 
przybrałaby inny zupełnie obrót. Tym jednak razem panuję nad sobą, jak mogę. Zebrała się we 
mnie   cała   pogarda,   cała   niechęć   do   tego   człowieka.   Wyłożyłem   mu   w   słowach   dobitnych   a 
głośnych   wszystko,   cośmy   z   Tadeuszem   myśleli   o   nim,   a   na   zakończenie   wyraziłem   swoje 
zdziwienie, że on, doświadczony myśliwy, może pozwolić na zostawienie towarzyszy w głębi Mato 
Grosso bez strzelby i bez najmniejszego środka samoobrony. Powiedziałem mu jeszcze, że Kuba-
krokodyl przy nim wygląda jak symbol piękna i szlachetności. Na zakończenie tej górnolotnej i 
wielce salonowej przemowy kazałem mu natychmiast wyjść z łodzi i wręczyć Tadeuszowi jeden z 
karabinów. Widocznie wyraz mojej twarzy był wówczas tak stanowczy i tyle zawarło się w nim 
ostatecznej   determinacji,   że   Myśliwiec   nie   namyślał   się   ani   chwili   i   milcząc   wykonał   rozkaz. 
Odpłynęli. Ja jednak przez dłuższy jeszcze czas nie mogłem wrócić do równowagi.
— Czy przypomina pan sobie, jak niedawno opowiadał nam Myśliwiec o jaguarze, który odwiedził 
go kiedyś w obozowisku? I teraz w kilka dni potem, śmie nas zostawiać samych bez kawałka broni!
— Szkoda słów! — mówi Tadeusz. — Cieszymy się z kilkudniowego wypoczynku. Co za rozkosz 
pomyśleć:  jesteśmy sami.
Uświadomiłem sobie pełnię tej wielkiej radości i szczęścia. Dopiero teraz przez tych kilka dni 
poznamy naprawdę życie puszczy. Jesteśmy sami!
— Pluń pan na ptaki. Zasłużyliśmy dawno na odpoczynek. Płyńmy lepiej w świat! — woła Tadeusz 
chwytając za wiosła.
Ma rację.
Las galeriowy (wzdłuż dróg wodnych Pantanalu) to przede wszystkim plątanina korzeni biegnących 
po wymytej powierzchni ziemi. Korzenie te tworzą mocną pajęczynę, fantastycznie poprzeplataną, 
a przypominającą kłębowisko węży i żmij. Trochę dalej od brzegu korzenie zagłębiają się — za-
miast nich widać już tylko dywan z uschłego zielska, liści, powojów i lian. Ponad tę sprężyście 
miękką warstwę wybijają się pokracznie wygięte pnie karłowatych drzew. Nie dziwię się zresztą 
ich takiej, a nie innej formie. Przez pół roku topione wodą, przez drugie pół palone ogniem, dziw, 
że do tej pory przed śmiercią  się jakoś ustrzegły.  Gdy odratujemy w myśli  ten pokraczny las 
niezliczoną  ilością  kolczastych  i gładkich  lian, gdy wstawimy  w pozostałe  jeszcze  luki piękne 
bukiety kolczastej palmy tucum, otrzymamy prawdziwy obraz niedostępnej dżungli, przez którą 
przebić się można jedynie fakonem. Od czasu do czasu przez ten zielony mur przebiega  ponury, 
cienisty tunel udeptanej przez zwierzynę drogi. Tunelem takim człowiek spacerować może tylko na 
czworakach.
Z początku nawierzchniowe korzenie galeriowego lasu napawały mnie nieustannym strachem, bo 
przy krótkim wzroku nie mógłbym ich odróżnić od węża, jeśliby tam przypadkowo trafił. Toteż 
wędrówki moje przez las trwały znacznie dłużej. Dzisiaj skaczę na oślep, całkowicie obojętny, czy 
to korzeń, czy kark anakondy. Tadeusz nazywa to formą dziecinady. Może tak jest w istocie. Cóż 

background image

jednak mam robić? Czyż mam w ogóle wyrzec się przyjemności spacerów?
Tadeusz   jest   kapitalny   ze   swoimi   sentencjami,   które   wygłasza   podczas   naszych   wspólnych 
przepraw poprzez gąszcze.
— Widocznie pan nie kocha ani żony, ani córki; jakże można tak na ślepo deptać, co się da i gdzie 
się da. Lepiej uwiązać kamień do szyi i skoczyć w głębię. Po co się męczyć?
Najbardziej irytuje Tadeusza moja chorobliwa miłość do wody. Kiedy się kąpię, on jak kokosz nad 
kaczątkiem biega po brzegu i gdacze wciąż morałami. Jest do przesady ostrożny z wodą. Mimo że 
przezroczysta jak kryształ i widać przez nią czysty piasek dna, on za Boga nie wejdzie nawet w 
najpłytsze miejsce.
Niedaleko obozu rzeka raptownie zakręca tworząc śliczną mieliznę. Szybki prąd wypłukał tutaj 
piasek ze wszelkich gałęzi i zielsk. Każdą wolną chwilę spędzam tam, zagłębiony po pas, pluszcząc 
się jak małe dziecko. Kiedym po raz pierwszy zawiózł tam Tadeusza, patrzył na mnie z brzegu 
wzrokiem   ponurym   jak   noc   i   długo   z   politowaniem   kiwał   głową.   W   swoich   pogniecionych   i 
wypiętych  na kolanach spodniach, w wypuszczonej na wierzch koszuli, z nie ogoloną a chudą 
twarzą, wyglądał jak gruźliczy męczennik. Żałowałem go z całej duszy; że przez głupi upór poci się 
oto w brudnej odzieży zamiast rozkoszować się urokiem zimnej wody.
— Pan, panie doktorze, nie wróci już z tej wyprawy — zawyrokował po chwili smętnie.
Ani tego dnia, ani dni następnych nie udało mi się namówić go do kąpieli. Dopiero po tygodniu 
jakoś przekonał się i zamoczył stopy. Z początku długo, bardzo długo, stojąc golutki na suchym 
brzegu, mydlił  się. Widocznie  odsuwał w  ten sposób niemiły moment przykrej decyzji. Potem 
nagłym   a   szybkim   kroczkiem   wbiegł   po   kostki   do   wody   i   badawczo   oglądając   powierzchnię 
przeświecającego piasku padł jak długi, czyniąc przy tym niesamowity tumult rękami i nogami dla 
odstraszenia wszelkich ewentualnych potworów, po czym natychmiast zerwał się jak oparzony i 
jeszcze szybciej wybiegi na brzeg. Tak wyglądała jego pierwsza kąpiel.
Opisuję   ten   epizod   bynajmniej   nie   po   to,   by   ośmieszyć   mego   towarzysza,   lecz   by   wiernie 
odtworzyć nastrój tamtych dni w Mato Grosso. Tadeusz bowiem jest przecież odważny, tylko do 
wody czuje specjalną idiosynkrazję. Na chybotliwej canoe podkrada się do krokodyli łeb w łeb i 
drażni je z bliska, jak gdyby się bawił z niewinnymi  szczeniątkami. Nieraz siedząc za nim, aż 
drętwieję z przerażenia. Tadeusz tylko się śmieje. A poprzez gąszcze dżungli przedziera się tak 
pewnie, jakby szedł po parkietowej posadzce. Ale pirania i sucuri — to dwa słowa paraliżujące w 
nim odwagę. Co tu długo gadać, nie lubi tych stworzeń. Nikt nie wytłumaczy mu, że nie ma racji. 
Na nieszczęście, obie te bestie zamieszkują wodę. Stąd więc pochodzi wstręt do kąpieli.
Co do sucuri, to żyłka myśliwska powoli zaczyna w Tadeuszu zwyciężać nad strachem. Wczoraj 
bowiem   dowiedział  się   od  Stanisława,  że   ten  wąż   zapuszcza   się  bardzo   daleko  w  głąb   lądu  i 
niekoniecznie siedzi zawsze pod wodą. Nowina ta ośmieliła Tadeusza. Ba, nawet go zachęciła do 
poszukiwań sucuri, jak niegdyś urubu-rei. Dziś Tadeusz oświadczył mi wyraźnie, że nawet pragnie 
spotkać tego węża.
— Najlepiej będzie — powiada — gdy go spotkam wiszącego na gałęzi, wówczas przyceluję ot tak: 
(tu parę teatralnych ruchów demonstracyjnych) — paf! w sam pysk... i skóra moja.
Jaguar stał się w naszym pojęciu postacią legendarną. Gdyby nie jego cętkowane futra widziane 
poprzednio na łodziach kaboklerskich, nie wierzyłbym w ogóle w istnienie tych zwierząt. Wciąż 
tylko się słyszy:
— Onca była w obozie.
— Dwie spacerowały na plaży.
— Trzy pożarły jelenia.
Bardziej     przekonały  mnie   świeże   ślady,   na   które  sam   wczoraj   kąpiąc   się   trafiłem.   Nie   ulega 
najmniejszej   wątpliwości,   że   wyjątkowo   duży   jaguar   tędy   właśnie   przespacerował.   Któż   inny 
mógłby stawić metrowy krok kocim tropem? Dziś znowu taki sam ślad pięciu pazurów zauważyłem 
przy samym obozie, ale ten był znacznie mniejszy — widocznie tylko ocelot.
Płyniemy z Tadeuszem wzdłuż zatoki. Linia brzegów fantastycznie porwana wygina się co chwila 
pod nawisłą koroną wywracających się drzew. Seledynowe łączki wkradają się pomiędzy ciemny 
szmaragd starszej już roślinności. Ptaków niezliczone mnóstwo. Bezszelestnie sunąca canoe nie 

background image

straszy   ich   wcale.   Najczęściej   występują   biguatingi   —   futerkowe   nurki   o   łabędzich   szyjach   i 
pokropionych srebrem skrzydłach.
W zapale myśliwskim Tadeusz każe mi milczeć i co chwila odwraca się z palcem na wargach. Na 
szczęście nie może długo wytrzymać w tym milczeniu i raz po raz wyrywa się z jakimś okrzykiem. 
No bo jakże tu milczeć, gdy z głębi Pantanalu doleci basowy pomruk stada strusi — albo — jakby 
na   złość   zgłodniałym   żołądkom   —   z   pobliskiego   gdzieś   drzewa   zabuczy   smakowity   mutum. 
Drzewo stoi tuż przy brzegu, ale za wałem kolczastych krzewów. Chytry mutum wie na pewno o tej 
przeszkodzie i dlatego właśnie buczy. Chce najwidoczniej podrażnić biednego Tadeusza. To nie 
jeden mutum. Siedzi tam ich więcej, całe rozgdakane stado, drwiąc z naszej niezdarności.
Wałęsając się za Tadeuszem, poznałem już wszystkie jego gesty i bez słowa wyczytuję z nich 
ważność lub nieważność chwili. Oto właśnie podnosi palec ku górze i coś pokazuje. Duży zielony 
iguan   czai   się   na   gałęzi   do   niewidzialnej   muchy.   Unosi   łapkę   i   wydłuża   szyję,   wywraca 
karykaturalnie gały oczne, leniwie i powoli jak na zwolnionym filmie, aby nagle wystrzelić długi 
język i znowu go zwinąć w zdradziecki rulon, wsadzając złapaną muchę w worek przełyku. Nawet 
nie drgnął przy tej czynności, nie zmienił pozycji.
Różowy, duży ptak zrywa się sponad wody i leci nad naszymi głowami, dajemy mu jednak spokój. 
Zbyt wielki jest na wypychanie, a niesmaczny do jedzenia. Z jego różowych piór miałyby korzyć 
tylko europejskie strojnisie.
Fala straszliwego smrodu oblewa nagle canoe. To ustrzelony przed kilku dniami krokodyl płynie 
wodą wprost na nas, a na nim jak zwykle kilka zadumanych urubu.
Czepiając   się   rękami   lian,   przyciągamy   się   do   brzegu.   Tu   właśnie   zahuczały   przed   chwilą 
smakowite   mutum.   Korzystamy   z   możliwości   przejścia.   Mijamy   wąski   pas   gąszczów   i   przed 
oczami otwiera się szeroka przestrzeń stepu. Jakże inaczej wyglądał ten step przed paru jeszcze 
tygodniami. Wówczas bez pomocy fakonu nie mogliśmy się przedrzeć. Teraz, kędy okiem sięgnąć, 
hen,   aż   do   dalekiego   horyzontu,   biegnie   przed   nami   czarna   spopielała   równina,   najeżona 
gdzieniegdzie szpikulcami spalonych termitierów.
Lawa ognistego żaru pochłonęła wszystko. Bujną roślinność przemieniła w ponure pole śmierci. 
Cmentarz czarnych pomników. Dawniej najostrzejszym toporem nie rozbiłbyś gniazda termitów, a 
teraz   lekkim   kopnięciem   buta   rozwalać   je   można   w   proch.   Nieprzebyta   zapora   trawy   została 
pokonana jednym potarciem zapałki. Kroczymy swobodnie niby po gładzi asfaltowego chodnika.
— Nie mamy tu co robić — mówi Tadeusz — wracajmy!
Ma rację. Trzeba poczekać, aż nowa trawa wyrośnie. To czarne pole ma w sobie tyle smutku, jest 
tak makabryczne, że mimo woli przyśpieszamy kroku, już prawie biegniemy z powrotem ku życiu. 
I znowu za chwilę chybotliwa canoe pruje toń niby kozacka czajka na wodach Zaporoża. Pięć 
kajmanów przegrodziło drogę. Trzeba przenieść łódź poprzez mieliznę. Dalej znowu głęboko. Kto 
by się tam dziś zastanawiał albo liczył z kajmanami! Przeszły czasy naszych niemowlęcych stra-
chów. Jesteśmy już dziś prawdziwymi kaboklami.
— Co to? — pytam Tadeusza wskazując cętkowane, długie cielsko, wtulone w błyszczącą glinę 
wybrzeża. Głosowi swemu staram się nadać ton spokojny, ale w duszy jestem pewien, że to sucuri. 
Tadeusz   nie   widzi.   Już   minęliśmy   owo   miejsce,   krzaki   je   przysłoniły.   Wolałbym   nie   wracać. 
Ambicja   jednak   bierze   górę   nad   strachem.   Z   wolna,   nie   pluszcząc   wiosłami,   zbliżamy   się. 
Cętkowane ciało tkwi tam gdzie przedtem. Tadeusz podnosi karabin, a ja z zamarłym tchem ocze-
kuję,   co   ma   dalej   nastąpić.   Wyobrażam   już   sobie   straszliwe  mącenie   wody   pod   skaczącym 
olbrzymem.
— To tylko  ogon krokodyla  — mówi  Tadeusz opuszczając lufę. Uderzymy  w burtę łodzi  dla 
postrachu. Rzeczywiście ogon powoli wsuwa się pod powierzchnię wody.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedyśmy z pustymi rękami wracali do domu. Spoza zakrętu 
wyłoniła się szara „Anjanga” na tle pstrych koszul Tadeusza, suszących się po wielkim praniu.
Ciszę wieczoru przerwał krzyk arancuangi. Czy do snu nawołuje innych swoich towarzyszy, czy 
tylko hołd oddaje szkarłatnemu słońcu? Jest to ostatnia jego pieśń. Padł strzał. Załopotały skrzydła, 
ciężki łomot skruszył kilka gałęzi. Kogut liczy sześćdziesiąt pięć centymetrów długości, jest rzad-
kim okazem. Mamy znakomity rosół i dobrą skórkę do wypychania.

background image

Dzisiejsza   wichura   rozdmuchała   nie   dopalone   jakieś   węgle   i   z   dalekiego   horyzontu   Pantanalu 
wyrósł znowu potężny czub purpurowy. Oto dwie łuny: wschodzący pożar i zachodzące słońce. 
Walka człowieka z naturą. W miarę posuwających się wskazówek zegarka słońce gaśnie, a łuna 
ognia zwycięsko rozpiera  się na ciemniejącym  niebie. Wreszcie  zachód przechodzi  w odcienie 
pasteli   i   roztapia   się   wśród   zapalonych   już   gwiazd.   Brutalny   pożar,   hucząc   basowo   strzałami 
pękających pni, idzie coraz jaskrawszym słupem, wprost na nas.
Kładziemy się spać mając po trzech stronach wielkie ogniska. Przy jednym z nich piecze się — tak 
wiernie piejąca nam jeszcze wczoraj swoje „vem pra qui, vem pra ci” — arancuanga. Może nawet 
ta sama, co mnie dzisiaj zbudziła? W Mato Grosso życie obojętne jest na wszelkie sentymenty. 
Odurzeni   pieśnią   lasu,   zasypiamy.   Wszystko   się   dziś   raduje,   że   Myśliwca   nie   ma.   Cykady 
rozgwizdały się jak zwariowane.
Noc wyjątkowo ciemna pomimo tylu gwiazd. Uświadamiam sobie nagle, że ogniska nasze ułożyły 
się dokładnie w trzech kierunkach świata i tylko jedna północ została w mroku. Tam właśnie leży 
nasza Europa.

Ryba woła ratunku

Hamak mój wisi bardzo wysoko, muszę się doń wspinać po skrzynkach od benzyny. Joao nazywa 
go avion. Wygrywam na tej wysokości, bo fałdy moskitiery nie dotykają ziemi, są przez to zawsze 
czyste, a i żaba nie zechce już wędrować do wnętrza ani... „kłująca tatarana nie zbudzi mnie już z 
rana”.
Gdy   spuszczam   nogi   z   hamaka,   długo   muszę   kombinować,   o   co   je   można   oprzeć,   aby   jakoś 
szczęśliwie wylądować na ziemi.
Dziś wyjątkowo nie spieszę się z tym lądowaniem. Wschód słońca, jakiego dawno oczy moje nie 
oglądały, urzekł siłą swojego piękna. Fosforyzujący błękit powlókł brzaskiem prześwitujące niebo. 
Mlecznopómarańczowy obłok dyskretnie znaczy miejsce, skąd za chwilę wytoczyć się ma ognista 
kula. Wilgotne opary osnuły świat muślinem, nadając wszystkim barwom ton pasteli. Z rzadka 
porozrzucane krzewy i drzewa, nie dopalone jeszcze ostatnim pożarem, odbijają od tego jasnego tła 
rudą czerwienią. Chłodny stalowy seledyn brzasku z wolna rozgrzewa się niewidocznym jeszcze 
słońcem i mięknie. Coraz więcej w nim ciepła. Rumieńce dnia okraszają horyzont. Jak dotąd jestem 
samotny w tej obserwacji. Tylko barwy się budzą. Aż oto nagle jakiś jeden, pierwszy krzyk zdzi-
wienia, jakby pobudka do pracy. Za nim natychmiast cały las, cały Pantanal ożył, rozruszał się, 
zawołał. Sztafetą poszło wołanie arancuangi, potem zakrakały czaple. Chór wyjców odpowiedział 
bałagańskim rozhoworem i krokodyle warknęły na znak solidarności. Czarnymi plamami śpiące po 
suchych gałęziach gołoszyje urubu drgnęły z odrętwienia i nuże, ciężko przebierając kosmatymi 
łapami,   kiwać   się   ku   sobie.   Bocian   tuiuiu   zatoczył   piórami   wiraż   niziutko   ponad   zatoką   i 
bezszelestnie   opadł   na   liście.   Jedyny   na   świecie   śpiewający   jastrząb   począł   kwilić   z   początku 
ostrożnie, jakby nie wierząc sam sobie, że umie, a potem coraz głośniej, coraz śmielej przechodząc 
w opętańczy jęk ni to skargi, ni to groźby. Najtragiczniejszy głos Pantanalu.
Za chwilę pozostał już ze mną tylko wymyty dniem, wypoczęty i jasny błękit zbudzonego nieba. 
Wszelkie odcienie namiętnej czerwieni znikły. Złociste i rażące słońce wystrzeliło szybko w górę. 
Radosny świat rozsrebrzył się czystością wody i łuskami pluszczących się ryb. Mistrzyni sportu, 
wysmukła dorada skacze na metr w górę i zatoczywszy salto mortale, potężnym klapnięciem ogona 
daje znak, że się rozkoszuje, że bawi się życiem. Najedzone krokodyle wciągają leniwie pękate 
brzuszyska na łysiny piasku i coraz ich więcej dokoła. Ibisy, czaple, kormorany i inne przeróżne 
kurki wodne, nurki i kaczki z dziwacznie pokręconymi dziobami zbierają się zewsząd barwnie a 
krzykliwie. Kulami lecą z nieba ku błyszczącej wodzie, aby za chwilę wynurzyć się z niej i wrócić 
na   pierwotny   posterunek   obserwacji.   Zimorodki,   podobne   do   naszych   polskich,   mienią   się   w 
słońcu, a ostroskrzydła mewa drażni przypomnieniem Helu. Gdyby chociaż jeden śpiew ptasi był 

background image

tutaj  dla  ucha  miły.   Brazylijskie   ptaki  skrzeczą   bez  melodii,  a  niektóre  drą  się  niemiłosiernie, 
naśladując skrzyp nie smarowanych drzwi.
Wybieram się na ryby. Serce mi mówi, że wrócę dzisiaj z tuzinem dorad i co najmniej dwoma 
tuzinami pacu.
Zakotwiczam się na głębinie, gdzie największy jest prąd. Z doświadczenia już wiem, że tu właśnie 
lubią bawić się dorady. Wędka taka sama jak u nas, z tą tylko niewielką różnicą, że wyciąłem ją 
własnoręcznie z kępy bambusów, nie płacąc za to nikomu ani też nie pytając o pozwolenie. Dziób 
canoe uwiązałem mocno do lian i siedząc na rufie, czekam cierpliwie na przepowiedziany dobry 
rezultat. Pływaka na sznurku nie mam, tubylcy bowiem twierdzą, że miejscowe ryby tego nie lubią. 
De gustibus non est disputandum. Tu podobno trzeba uważać nie na pływak, tylko na to, żeby ryba 
całej   łodzi   nie   wywróciła   i   nie   odgryzła   haczyka.   Nie   wierzę   tym   wszystkim   banialukom,   na 
wszelki jednak wypadek koło haczyka zawiązałem poczwórny sznurek.
Siedzę tak sobie, siedzę dobre pół godziny. Wreszcie mam już tego dość i wyciągam wędkę. Idzie 
w górę gładko jak nigdy. Patrzę, a na końcu mego sznurka zamiast stalowego, najlepszego haczyka, 
jaki posiadałem, wisi pędzelek pociętej zębami pakuły.
„To wszystko piranie — pomyślałem — przeklęte piranie”.
Mądry   Polak   po   szkodzie.   Zakładam   z   kolei   nowy   hak,   tym   razem   na   skręconym 
trzydziestocentymetrowej długości drucie. Tego przynajmniej już nie odgryzą.
Siedzę tak sobie, siedzę. Czas dłuży się od wyczekiwania. Wreszcie tracę znowu cierpliwość i 
ciągnę wędkę w górę. Znowu idzie bez najmniejszego oporu. Tym razem sytuacja się odmieniła: 
razem z haczykiem poszedł i cały mój skręcony drut. Wściekły jestem jak sto diabłów. Każdy 
stracony haczyk to dla nas katastrofa. Mam ich w ogóle bardzo mało i do końca wyprawy nie 
będzie żadnej okazji uzupełnienia braków.
Słońce   już   zaszło.   Mrok   zatuszował   szczegóły   konturów.   Niewyraźne   pasma   jaśniejszej   nieco 
szarzyzny — to plaże. Czarne kłęby — to zmierzwiony nadbrzeżny las. Pokrzywione pokracznie na 
tle nieba zygzaki — to pewno nie dopalone suche pnie. Łódź moja tkwi na samym środku zatoki, w 
odległości trzydziestu metrów, może więcej, od brzegu. Wystarczyłoby,  abym przy moim złym 
wzroku   stracił   orientację   kierunku...   Ale   nie   kierunek   jest   w   tej   chwili   rzeczą   najważniejszą. 
Ważnym   natomiast   staje   się   przeświadczenie   o   grożącym   niebezpieczeństwie   od   strony   tego 
tajemniczego a niewidzialnego lądu. Któż bowiem wie, co czai się tam w ciemności? A może 
właśnie na gałęzi, pod którą wiatr moją łódkę wpakuje, wisi dwunastometrowy anakonda-dusiciel? 
Może   chwycę   się   ręką   jego   śliskiego   ciała?   Może   ta   spiralnie   skręcona   gałąź,   odbita   wraz   z 
gwiazdami na lustrze wody, nagle ożyje i zwinie się dookoła mojej szyi? W tym dziwnym kraju nie 
ma niemożliwości.
Boję się więc brzegu i żarliwie łowię uchem, czy aby zwodniczy prąd nie zbliżył nas do siebie. I 
oto, gdy napięcie słuchu i nerwów dochodzi do szczytu, raptem tuż przy burcie kajaka ogromna 
dorada skoczyła salto mortale i waląc ogonem, oblała mnie całego. U nas w Europie wywrotka 
łódki to wesoły epizod. Tutaj — ryzyko utraty życia, zwłaszcza teraz, w porze krokodylich łowów. 
Szelma   dorada  oblała   mnie  nie  tylko  wodą,  ale  i  zimnym   potem.  Długo  nie  mogę   przyjść   do 
równowagi i jeszcze niezupełnie do niej wróciłem, kiedy wędka szarpnęła mną tak silnie, że o mały 
włos nie wpadłem do wody. Przeciwstawiam się rybie, jak mogę. Wędka wygina mi się w pałąk, a 
sznur napina jak cięciwa łuku. Ryba trzepocze gdzieś tam w głębi, a ja czekam tylko momentu, 
kiedy   sznur   albo   bambus   pęknie   i   wówczas   niechybnie   wywrócę   się   na   wznak,   razem   z 
chybotliwym canoe. Jednakże zwyciężam. Trzymam już rybę w ręku. Ale cóż za niespodzianka! 
Oto basowym, chrypliwym głosem woła ratunku. Gniewa się na mnie za podstęp. Mówi, że to 
zbrodnia dotąd w Mato Grosso nie tolerowana, że taki haczyk w przynęcie to tchórzliwe, niecne 
oszustwo. Ryba woła na cały głos, skrzeczy i prostuje.
Ma oczywistą rację i dlatego nie chcę słuchać jej obrzydliwych krzyków. Szukam po omacku na 
dnie łodzi swojego noża do marchewki, ale oczywiście gdzieś się zapodział. A ryba wrzeszczy 
niesamowicie, coraz głośniej.
Wreszcie nóż jest. Wpycham go więc między zęby skrzeczącej gadule. Próbuję wyjąć haczyk. W 
tej   chwili   spostrzegłem   tuż   pod   swoim   ramieniem   fosforyzujące   źrenice   krokodyla.   Zwietrzył 

background image

szelma rybę i czeka na nią, a może czeka na mnie? Kto go tam wie! Przyzwyczaiłem się już do 
krokodyli, ale taka nocna niespodzianka, tuż pod samą pachą, nie usposabia pogodnie. Zapominam 
więc chwilowo o rybie, chwytam wiosło i walę nieproszonego gościa po łbie. Gwałtowny tumult 
ogonem — i już po wszystkim. Uspokojona ryba znowu się rozgadała. Ostrożnie wpycham palce 
pomiędzy skrzela, aby tym uniemożliwić jej chwyt za rękę i trzymając ją w ten sposób, ruszam 
haczykiem. Gryzie wściekle, a śliczne jej, białe jak perły zęby kruszą się na stali. Z tym jedynym 
trofeum wracam do Tadeusza. Straciłem na rybołówstwie wiele godzin i nie mam ani tuzina dorad, 
ani dwóch tuzinów pacu.

Sucuri i raja

Kąpiel w rzece nie jest tu ani wskazana, ani bezpieczna. Pierwszy wróg to pirania, drugi — rają, 
trzeci  — sucuri, czwarty — krokodyl...  Chyba  czwórki tej wystarczy dla odebrania ochoty do 
kąpieli. A jednak dzień spędzony przy cuchnącym mięsie i pod promieniami słońca robi swoje. 
Człowiek  znajduje  się między  młotem  a kowadłem.  Sądzę nawet,  że gdyby  do wymienionych 
potworów dodać jeszcze samego bazyliszka wileńskiego, to i on nie potrafiłby mnie odstraszyć od 
wody.
Woda w Piquiri jest smaczna, chłodna i przezroczysta, słowem ideał dla takiego pływaka jak ja. 
Zresztą   na   pociechę   trzeba   podkreślić,   że   wszelkie   zbliżające   się   niebezpieczeństwo   można   w 
przezroczystej   wodzie   łatwo   spostrzec.   Poza   tym   zwierzęta   wodne   nie   lubią   atakować   na 
płyciznach. Tak więc potrafiłem sobie jakoś logicznie wytłumaczyć potrzebę codziennej kąpieli i 
regularnie   przed   każdym   zachodem   słońca   wyruszamy   z   Tadeuszem   szorować   się   piaskiem. 
Tadeusz, jak już opisywałem przedtem, myje się na brzegu, a kładzie się w wodę tam, gdzie mu 
nawet pleców nie pokrywa.
Wczoraj była niedziela, więc kąpiel nasza odbywała się wyjątkowo w południe. Odpłynęliśmy też 
czółnem znacznie dalej niż zwykle, aż do szerokiej, bardzo pięknej plaży przybrzeżnej. Pływałem 
długo i odważnie. Tadeusz w tym czasie pedantycznie mydlił sobie ciało.
Nagle zupełnie bez żadnych powodów zjawia się we mnie lęk przed krokodylem. Nic nie zdradza 
jego obecności.  Woda w  krąg spokojna i  przezroczysta.  Nie mogę  jednak opanować  lęku,  jak 
najszybciej wybiegam na brzeg i oto gdy mijam białego od mydlanej piany Tadeusza, słyszę jego 
przerażony szept:
— Panie doktorze... panie doktorze...
Obracam głowę. Tadeusz stoi jakby skamieniały z podniesioną przed siebie ręką, a tam, najwyżej 
dziesięć metrów od nas, wypełza powoli z wody na brzeg olbrzymi sucuri, największy wąż świata. 
Głowę trzyma wysoko, haczykowato zadartą, patrząc gdzieś w przeciwnym od nas kierunku. Peł-
znie majestatycznie, nie spiesząc się. Już z sześć metrów grubego cielska wyłoniło się z rzeki, gdy 
nagle spostrzegł nas, stojących bez ruchu, więc jednym potężnym, sprężystym skrętem zawrócił i 
znikł w wodzie.
Stoimy, długą chwilę milcząc, jak urzeczeni. Wreszcie Tadeusz bąka:
— Patrz pan, karabin stoi obok, a ja głupi, ja idiota, zbaraniałem do reszty. Taka okazja!
— To, że pan zbaraniał, to głupstwo. Ale ja przecie w tym samym miejscu przed chwilą pływałem.
— Zawsze ostrzegałem pana. Mówiłem, że pan nie wróci. Jaka różnica, czy dziś, czy jutro.
Czułem się dumny. Nie tylko dlatego, że udało mi się wreszcie zobaczyć sucuri na własne oczy, ale 
właśnie dlatego, że razem z nim pływałem w rzece i nic złego mi się nie stało. To był dopiero 
chrzest Mato Grosso.
W kilka dni po tym wypadku Tadeusz zastrzelił anakondę (druga nazwa sucuri). Przywlókł go do 
obozu, bo wąż nie był dostatecznie wyrośnięty. Miał około pięciu metrów. Zaskoczył go Tadeusz 
podczas drzemki nad brzegiem rzeki, niedaleko naszej codziennej plaży. Stare egzemplarze anakon-
dy   sięgają   dwunastu   metrów.   Taką   właśnie   skórę   oglądałem   raz   na   ścianie   w   Kurytybie. 

background image

Opowiadano mi w Paranie historię niesamowitą, trudną wprost do uwierzenia. Oto pewnego razu 
znikł bez śladu pewien jeździec. Według wszelkich domysłów został ściągnięty z konia podczas 
przeprawy przez las. Koń bowiem wrócił sam do domu. W kilka miesięcy później zabito w tejże 
okolicy dwunastometrowego sucuri i po zdjęciu skóry znaleziono w nim resztki długich butów z 
ostrogami; przy czym jedna ostroga przebiła skórę na wylot: Sucuri nie jest jadowity. Należy do 
grupy węży-dusicieli. W przeciwieństwie jednak do boa-constrictora, węża lądowego, sucuri prze-
bywa prawie stale w wodzie lub nad wodą. Pożywieniem jego są ryby, krokodyle i ptactwo wodne. 
Skóra sucuri nie jest tak ładna jak boa, można ją łatwo nabyć u kabokli za niewielkie pieniądze.
Podczas gdy wąż-boa jest najlepszym przyjacielem tubylców zamieszkujących dorzecze Amazonki 
— spełnia bowiem w domostwach tamtejszych rolę kota zjadającego myszy i widzi się go bardzo 
często owiniętego pieszczotliwie dokoła szyi gospodarzy — to anakonda nie daje się oswoić i nie 
cieszy się zresztą najmniejszą sympatią ludzi.
Tadeusz wymyślił nowy sport, którym emocjonuje się coraz bardziej. Jest nim polowanie na ryby 
dzirytem.   Wysoko   unosząc   kolana,   baletniczym   krokiem   skradamy   się   wzdłuż   linii   brzegu, 
wypatrując śpiące w mule ryby.  Ja świecę latarką, a Tadeusz poluje. Wykazał  wielki talent w 
rzucaniu dzirytem. Mało która ryba ujdzie z życiem. W ten sposób zapewnił nam ostatnio kilka 
wspaniałych kolacji.
Ze względu na krokodyle, leżące przeważnie w kamelotach, taka nocna wędrówka brzegiem nie jest 
stuprocentowo   bezpieczna.   Najwięcej   strachu   jednak   przysparzają   kręte   korzenie   wypełzające 
zdradliwie aż w głąb wody. Jakież oko może je w nocy odróżnić? Co krok więc podskakujemy 
nerwowo, tracąc na moment panowanie nad sobą.
Snop światła latarki myszkuje po tej plątaninie cieni zwisających i cieni unoszących się z podłoża. 
Czasami jakaś liana oplecie ramiona, jakby uścisk żyjących bestii, czasami kolec agawy albo palmy 
tucum chwyci za ubranie i ciągnie ku sobie z niemym uporem nocnej zjawy. Wszystko to przy nor-
malnym stanie nerwów nie czyniłoby z pewnością większego wrażenia, ale teraz, gdy uwaga nasza 
skupiona jest na jednym punkcie światła, kiedy oczy aż z orbit wyłażą w pościgu za rybą, a każdy 
szelest   przeraża,   takie   dodatkowe   niespodzianki   złośliwiej   przyrody   sprowadzają   na   człowieka 
zimny dreszcz lęku.
Mało jest przebić rybę dzirytem, trzeba ją umieć wyjąć z wody. Dziryt wyślizguje się bardzo łatwo 
z przebitego ciała, a ranna ryba ucieka w głąb. Tak więc po wbiciu ostrza należy natychmiast dziryt 
położyć na ziemię i z tej pozycji dźwigać powoli ostrzem w górę.
Przez długi czas  Tadeusz był  niezmiernie dumny,  że to on jest pierwszym  wynalazcą  w Mato 
Grosso łapania ryb na dziryt. Joao parę razy chodził za nami jak cień, przypatrywał się robocie i 
nigdy nic nie mówił. Dziś podchodzi do mego stolika pracy i powiada: „Muito bom araia, muito 
bom!”
Araia, czyli  rają, jest to potwór morski  z rodziny rekinów, ale do nich nic a nic niepodobny. 
Nazwałbym tego potwora raczej nietoperzem wodnym albo flądrą ze skrzydłami. Jednym słowem 
ni to ptak, ni to samolot, ni to ryba. Olbrzymie trójkątne skrzydła, dwoje chytrych ślepi w niewi-
docznym łbie, a z tyłu zamiast ogona dwa białe ościste szpikulce. Rają niebezpieczna jest właśnie z 
powodu   tych   zatrutych   ostrzy,   które   wbija   w   nieostrożnie   postawioną   obok   nogę.   Raje   leżą 
zazwyczaj na płask tuż przy brzegu albo na mieliznach, przy czym są zagrzebane do połowy w 
piasku i przez to prawie niewidoczne. Obok piranii stanowią największą grozę rzek brazylijskich. 
Według   słów   Myśliwca   zraniony   przez   raję   człowiek   już   po   kilku   minutach   zaczyna   wyć   z 
okropnego bólu oddając pod siebie kał i mocz. Niewielka pozornie ranka natychmiast gangrenuje i 
pacjent spędza długie miesiące w szpitalu, a gdy tego szpitala w pobliżu nie ma, zdarzają się wy-
padki śmierci.
Muito bom araia okazała się naprawdę wielkości fenomenalnej. Rozpiętość skrzydeł wynosi półtora 
metra. Leży oto na piasku, przebita zaostrzonym patykiem. Jest koloru szarożółtego, w ciemniejsze 
cętki. Przypomina trochę czapkę muchomora.
Biedny Tadeusz krąży jakoś koło mnie smutny i bez humoru.
— Co się z panem stało? — pytam.
— Ano, ten gałgan Joao upolował raję.

background image

— Więc cóż, zazdrości mu pan?
— A pewnie — odpowiada Tadeusz ze złością — bo wie pan, czym on ją zabił?
— No?
— Dzirytem — odpowiada wściekły.
— Pewnie się tego od pana nauczył — odpowiadam na pocieszenie.
Tadeusz spojrzał na mnie nieufnie. Rozumiałem, że ambicja wynalazcy została w nim boleśnie 
dotknięta. Odtąd dziryt poszedł w zapomnienie. Mniej było ryb na kolację.

Śmierć arary

Raz, dwa, trzy, cztery... — liczy Tadeusz kroki zbliżając się od wody ku mojemu hamakowi — ... 
jedenaście!
— Co: jedenaście? — pytam go zaspanym jeszcze głosem.
— Jedenaście  kroków  od  pana  spacerował  sobie przez caluteńką noc nasz tajemniczy jaguar.
Mimo woli szybkim ruchem opuszczam nogi z hamaka.
— Niech pan patrzy, ot tutaj świeżutkie ślady, a my jako te święte jagniątka, rzucone na ofiarę, 
chrapiemy niewinnie, zapomniawszy nawet o rozpaleniu ogniska.
Teoretycznie ognisko było rozpalone według wszelkich myśliwsko-kaboklerskich metod, ale nie 
wiem czemu ta teoria w praktyce nie wygląda poważnie i ogień się nie pali. Układamy go długim 
wałem   w   kierunku   wiatru,   spryskujemy   wodą,   aby   się   nie   skończył   za   prędko,   i   wszystko 
przemawia za tym, że winien się tlić przez całą noc. Parokrotnie udało się nam jakoś ten ideał 
osiągnąć. Zwykle jednak drugą połowę nocy spędzamy w zupełnej ciemności. O drzewo tutaj bar-
dzo łatwo, tylko o dobre” drzewo — trudniej. Najgorzej przedstawia się sprawa z transportem. 
Kłujące liany szarpią skórę i biją po twarzy. Dłonie zajęte dźwiganiem kłód nie mogą się bronić. Po 
kilku takich transportach drzewnych odechciało się nam bezpieczeństwa, a obecność jaguara stała 
się od razu milsza i bardziej swojska niż przedtem. Kto by tam chciał głowę sobie nim zawracać! 
Byle trochę chrustu na ugotowanie herbaty i stworzenie w chwili zasypiania oszukańczej świa-
domości, że jednak jakiś tam płomyk migocze. Co potem, to obojętne.
Pomiędzy hamakami wieszamy na sęku przyćmioną latarnię sztormową, licząc w błogiej a naiwnej 
nadziei, że może zastąpi ognisko. Niestety, według zgodnej opinii kabokli, żadna latarnia jaguarów 
nie odstrasza.
— Czemuż pan tak zaniemówił? — pyta Tadeusz. — Wszakże jaguar już poszedł i do następnego 
wieczoru nie wróci. Póki jeszcze żyjemy, chodźmy wypychać ptaki. Jest ich dzisiaj porcja dosyć 
duża.
Zachody słońca  coraz piękniejsze  i coraz  niesamowitsze.  Wzniecane  przez  naszych  myśliwych 
szerokie pożary Pantanalu pokryły całe niebo subtelną mgłą sadzy. W ciągu dnia przy świetle nie 
widzi   się   jej   wcale,   dopiero   gdy   nastąpi   wieczór   i   słońce   opuści   się   do   poziomu   tych   mgieł, 
wygląda, jakby się chowało za przezroczystą, fioletową kurtynę. Normalnie — rażące oczy, teraz 
daje się oglądać bez zmrużenia powiek.
Olbrzymi,   szkarłatny   lampion   chiński,   zawieszony   na   tle   fioletu   —   oto   słońce   nad   płonącym 
Pantanalem. Jak każde niezależne od woli ludzkiej, a rzadko tylko spotykane zjawisko naprowadza 
ten widok na człowieka niesamowity jakiś dreszcz niepokoju, że coś dzieje się na opak, nie tak, jak 
powinno   się   dziać   normalnie.   Takie   uczucie   miewa   się   zwykle   podczas   zaćmienia   słońca   lub 
patrząc na potężne błyskawice w czasie burzy.
Od kilku dni wstaję bardzo wcześnie, jeszcze przed brzaskiem. Wtedy jest najpiękniej. Dziś na 
przykład rozśpiewał się poranek wyjątkowo głośno. Arancuangi kompletnie powariowały z radości. 
Obsiadły gremialnie wszystkie okoliczne drzewa. Powodem ich radości są chyba kwitnące piuva. 
Specjalnie słodkie muszą być te kwiaty, skoro tak się o nie dobija cały świat ptasi. Od szeregu dni 
zamiłowanie   to   stwierdzam   podczas   krwawej   sekcji.   Gardziele   ptaków   zamieniły   się   w   worki 

background image

barwnych confetti. Płatki koloru różowolila dominują, są to właśnie kwiaty drzewa piuva.
Od połowy lipca Pantanal zaczyna kwitnąć, co kilka dni zmieniając kolor. Drzewa wkładają na 
siebie kwiaty   zamiast liści. Tak więc dzisiaj mamy tydzień lila, potem przyjdzie kolor żółty, po 
nim ciemnofioletowy i wówczas zwariują z kolei kolibry. Potem będzie biało i tak w koło.
Siedzę z pochyloną głową nad rozprutym żwaczem ptasim i jest mi niezmiernie smutno. Barwne 
pączki   połkniętych   kwiatów   sypią   się   na   moje   palce   niemym   wyrzutem   popełnionej   zbrodni. 
Nikomu wszakże te ptaki nie uczyniły krzywdy, nikomu nie przeszkadzały, zbierały sobie kwiaty, a 
kwiatów tych aż za dużo, cały Pantanal różowy. Czemuż więc im żałować, za co je zabijać?
Gdy tak dumam sobie smętnie z odłożonym na bok nożem, nagle ponad głową moją rozgadały się 
dwie arary. Nie spotykałem ich dotąd w tej okolicy. Prawdopodobnie przyleciały także do piuvy. 
Dlaczego jednak usiadły właśnie nad moją głową? Papuzia ciekawość. Papuzia ciekawość i tyle.
Arary Pantanalu należą do największych i najrzadszych. Ich granatowe upierzenie z żółtą obwódką 
dokoła   oczu   nie   ma   tej   tandetnej   pstrokacizny,   jaka   cechuje   inne   papugi   tego   gatunku   znad 
Amazonki. Są one, że tak powiem, bardziej rasowe i bardziej „z towarzystwa”.
Skrzek arary nie jest sympatyczny.  Drą się ochryple, zgrzytliwie i głośno, nie wiadomo nigdy, 
dlaczego i po co. Przekrzywiają przy tym swoje potężne dzioby, jak urodzeni krótkowidze.
Przytulone czule do siebie, siedzą oto nade mną i gapią się. Są nieprzyzwoicie natrętne. Samca 
można łatwo poznać, jest bowiem znacznie większy od swojej połowicy.
W tym momencie przychodzi mi raptem myśl do głowy. Wszakże obok nas, zaledwie dwadzieścia 
metrów   stąd,   tkwi   „Anjanga”,   a   w   niej   Myśliwiec.   Po   cóż   więc   te   głupie   ptaki   tak   się   drą 
niemiłosiernie? Nie rozumieją, że śmierć tuż obok tylko czyha na szaloną okazję. Jakże je uspokoić 
teraz — jakże im wytłumaczyć naiwną dziecinadę? Wszakże człowiek należy unikać. Wie o tym 
każde stworzenie dżungli, wie o tym nawet... Kipling, a te, durne, przyleciały właśnie tutaj nad 
samą naszą głowę i krzyczą. Szybko wstaję, aby je w porę jeszcze odstraszyć.  I już, już mam 
dyskretnie   klasnąć   w   dłonie,   gdy   płótno   „Anjangi”   nagle   się   odsłania   i   wychodzi   stamtąd 
rozczochrany jak zwykle, w swoich nigdy nie zdejmowanych i nie dopiętych portkach Stanisław 
Myśliwiec.
Za późno. Karabin trzyma  w ręku. Tak wygląda brutalna rzeczywistość. Boso, w rozchełstanej 
koszuli   na   włochatej   piersi,   podkrada   się   uzbrojona   po   zęby   ludzka   pokraka   do   pięknych, 
granatowych ptaków, a one jeszcze bardziej są ciekawe, jeszcze bardziej zdumione, przekrzywiają 
najspokojniej   swoje   wielkie   łby   na   boki   i   patrzą.   Patrzą   i   myślą   sobie   pewno:   „Swoją   drogą 
śmieszne bydlę z tego człowieka, ni to pająk duży, ni to ibis długonogi, ni to krokodyl na sztorc”.
Nie odlatują biedne ptaki. Wychodzą prawdopodobnie ze słusznego założenia, że skoro krzywdy 
nikomu nie czynią, w drogę nikomu nie wchodzą, owoców nie kradną (bo ich tutaj nie ma), więc 
czemużby się miały bać?
Pająkowaty potwór ludzki ma jednak swoiste upodobania i swoiste prawa uczciwości. Strzał padł i 
mniejsza   z   papug   zachwiała   się   niezdarnie.   Zatrzepotała   błękitem   piór   i   ciężko   lecąc   poprzez 
gałęzie, spadła do naszych nóg. Pozostały, zdrowy jeszcze towarzysz odpowiedział jej mocniejszym 
krzykiem zdumienia, przekrzywiwszy dziób patrzy na dół zdziwiony, co się takiego mogło jej nagle 
przydarzyć. Nie myśli wcale uciekać. Któż by zostawił ukochaną bez pomocy! Nie rozumie, co się 
stało. Spadła z gałęzi nagle i bez powodu, a teraz leży na trawie. Pochylił się więc i pyta. Kracze 
dziwnie chrypliwie i smutno, a z dołu odpowiada mu ranna towarzyszka. Rozmowa nie trwa długo. 
Myśliwiec podnosi karabin. Gruchnął drugi strzał i skrzydła wielkiego ptaka obwisły bezwładnie 
(że   też   Stanisław   ma   talent   w   ich   łamaniu!).   Następuje   krótkotrwała   walka   o   utrzymanie 
równowagi. Zdrowe skrzydło tłucze się niezdarnie o gałąź. Myśliwiec spuszcza broń i patrzy z 
jakąś   sadystyczną   satysfakcją   w   górę.   Zauważyliśmy   już   dawno   z   Tadeuszem,   że   polowanie 
Myśliwiec zdaje się traktować przede wszystkim jako przyjemność zabijania, bez sensu, bez celu, 
bez żadnego prawa.
Myśliwiec nie spieszy się. Więc tragiczne krakanie trwa. Samiec wciąż jeszcze nie ustępuje. Spadł 
o parę gałęzi niżej i tu zawisł szponami w górę, a głową na dół. Krew ścieka mu ze skrzydła dużymi 
kroplami. Na nic wysiłek. Jeszcze parę rozpaczliwych szarpnięć i biedny ptak wali się ciężko na 
trawę. Rzucamy się naprzód. Żałosna dotychczas nuta krakania przechodzi nagle w ton bojowy. 

background image

Obie papugi leżą na plecach, gotowe do obrony. Rozwarły olbrzymie dzioby, nadstawiły pazury i 
czekają na atak. Naiwne po raz drugi. Sądzą, że człowiek zacznie z nimi uczciwy i prostolinijny 
bój.   Dzięki   potężnym   mięśniom   szczęki,   zdolnym   zmiażdżyć   palec   aż   do   kości,   są   pewne 
zwycięstwa. Tymczasem chytry a tchórzliwy człowiek ani myśli ryzykować. Na wszystko zna on 
podstępne sposoby. Podnosi z ziemi suchy patyk i zbliża go do rannego ptaka, a ten, głupi, chwyta 
go   zajadle   pazurami   obu   łap   i   dziobem,   wgryza   się   weń   aż   do   miąższu.   Tego   tylko   właśnie 
potrzeba, aby jednym nagłym ruchem chwycić ptaka za szyję i uchronić się w ten sposób przed 
niebezpiecznym zgryzem. Szponów można się już nie bać. Naiwny ptak nie wypuści dobrowolnie 
kija.
W   ten   sposób,   łapami   wsparta   na   patyku,   chwycona   za   kark,   może   być   arara   transportowana 
bezpiecznie. Myśliwiec niesie jedną, a ja w tenże sposób drugą. Obie podczas drogi nie przestają się 
wzajemnie nawoływać jakimś dziwnie rozumnym krakaniem. Wydaje mi się, że w niedługim czasie 
mógłbym ten ich języku zrozumieć.
Tadeusz ma pono wielką praktykę w hodowaniu dzikich zwierząt; poza tym — kobieco tkliwe 
serce. Myśliwiec kocha przyrodę chyba tylko jako ulegalizowane źródło emocjonującego mordu. 
Doniósł więc teraz swoją ararę do stołu operacyjnego, gdzie rzucił ją silnie na ziemię z obojętnością 
i   okrucieństwem   tak   charakterystycznym   dla   jego   duszy.   Ma   być   wypchana,   takie   jest   jej 
przeznaczenie, a kiedy i jak umrze, to go zupełnie nie obchodzi.
Porozumiewamy   się   z   Tadeuszem   i   wiemy   już,   co   trzeba   czynić.   A   więc   przede   wszystkim 
lekarskie oględziny.  Kładziemy z początku samca na stół. Trzymając ostrożnie dziób i pazury, 
rozgarniam  mu  pióra  na  karku  i skrzydłach.   Jedno skrzydło   jest  połamane   w  kilku  miejscach. 
Niestety, nawet przy najszczerszych staraniach nic się już nie da z nim zrobić. Stan beznadziejnie 
ciężki. Ze smutkiem odstawiamy pacjenta na stronę. Z kolei idzie na stół jego małżonka.
Dziwna rzecz. Ptaki jakby rozumieją naszą dobrą intencję. Pierwszy jeszcze niby się troszkę broni, 
ale bez żadnej zaciętości. Drugi natomiast poddaje się torturom z całą świadomością koniecznej ich 
potrzeby. Wlepia we mnie jakby pytający wzrok, czy aby da się jeszcze coś zrobić. Za każdym 
boleśniejszym ruchem moich palców pojękuje z cicha jak ciężko ranny żołnierz. W ten sposób 
zeszywam na żywca pięć dużych ran. Kula bowiem przebiegła wzdłuż kości ramieniowej, tworząc 
wloty i wyloty na zgięciach skrzydeł, gruchocząc po drodze wszystkie stawy.
Wreszcie z dumą odkładam skalpel. Dokonałem zabiegu legę artis. Życie ptaka zależy jedynie od 
ilości utraconej przedtem krwi.
Pod osłoną worka leży teraz na stole spokojny, jakby oczekując dalszego losu. Przymrużone z lekka 
powieki drżą. Przy bandażowaniu obracamy go z Tadeuszem bez najmniejszych już obaw. Nie 
próbuje nawet mścić się za doznany przed chwilą ból. Przytwierdzamy oba skrzydła do tułowia 
mocnym bandażem. W ten sposób arara przybiera postać zbiedzonej babuliny wiejskiej, owiniętej 
na krzyż chustą.
Obie papugi razem wiążemy na długich sznurach, umieszczając obok siebie. Obserwujemy je z 
daleka.   Pierwszą   ich   myślą   jest   wyswobodzić   się   z   tych   krępujących   więzów.   Kładą   się   więc 
ostrożnie na wznak i leżąc w tak nienaturalnej pozycji, cierpliwie a flegmatycznie gryzą dziobami 
supełki na nogach. Z tej żmudnej pilności wyziera tyle samozaparcia, tyle uporu i wiary, jak gdyby 
była to już nie pierwsza ich niewola i nie pierwszy tego rodzaju fortel. Zmieniam wkrótce sznury na 
drut. Nie podobało się to wyraźnie papugom. Po paru nieudanych próbach ponownego gryzienia, 
rezygnują.   Opodal   stoi   rozłożyste   drzewo.   W   gęstwinie   jego   liści   postanowiły   teraz   szukać 
schronienia. Pomagając sobie dziobami, ciężko i nieudolnie jęły się drapać na pochyłą gałąź. Praca 
idzie mozolnie. Co chwila spadają pojękując cicho z bólu. Po godzinie jednak zastajemy je obie na 
wysokiej gałęzi. Na wpół drzemiąc siedzą oparte o siebie, zrezygnowane i ciche.
Za każdą naszą próbą zbliżenia się do nich powstaje chóralny skrzek niepokoju. To nas ogromnie 
martwi i peszy. Krążymy dookoła jak urzeczeni, dręczeni wyrzutami sumienia. Łamiemy wciąż 
głowę, jak by tu biedakom przyjść z pomocą. Biorę na próbę blaszankę od skodensowanego mleka, 
napełniam   ją   wodą   i   ostrożnie   podsuwam   pod   dziób   najbliższego   ptaka.   Jestem   ostrożny   i 
przygotowany   na   szybki   ruch  ogromnego   dzioba,   który   zmiażdżyłby   mi   w   jednej   chwili 
nadstawiony palec. Ale papuga powoli przekrzywia łeb, krytycznie spogląda to na blaszankę, to na 

background image

mnie i z najwyższym spokojem zaczyna pić wodę. Groźny jej dziób mija moje drżące jeszcze ze 
strachu palce tam i z powrotem, ani myśląc czynić mi krzywdy.
Ośmielony tą pierwszą próbą, napełniam łyżkę ryżem i podsuwam ją pod dziób ptaka. Jak przedtem 
tak   i  teraz  nie   namyśla   się  długo.  Badawczym  wzrokiem  lustruje  podany przedmiot,   po  czym 
ruchem pełnym rezerwy bierze kilka ziarnek, dusi je i smakuje czarnym językiem. Niestety, ryż nie 
przypada do gustu. Zwyczajnie i po ludzku... wypluwa. Powtarzam próbę z fasolą. Wynik ten sam. 
Wówczas posuwam się już do granic najwyższego ryzyka, biorę jedno ziarno fasoli i podaję je 
papudze palcami pod oczy. Przestraszony Tadeusz szepcze mi do ucha, że zostanę bez ręki, że nie 
ma szpitala, a on się na ranach nic a nic nie zna.
Tadeusz stał dalej od ptaka i dlatego nie mógł zrozumieć jego smutnych spojrzeń. Nie mógł z nich 
wyczytać tej ufności, którą wyczytałem ja. Widocznie jakiś szósty zmysł działa pomiędzy nami bez 
słów i bez dotyku. Biedne ptaszysko ostrożnym, jakby uczonym, subtelnym ruchem wyjęło ziarno 
fasoli z moich palców i przegryzłszy je na pół, wypluło z niesmakiem.
— Jak idiotycznie przedstawia się człowiek wobec takiego biedactwa — roztkliwiał się tymczasem 
Tadeusz. — Z czegóż możemy być dumni, my ludzie?
— Lepiej  niech mi  pan poradzi,  co mamy  dalej robić. Skąd wziąć jedzenie? Wyczerpaliśmy już 
wszystkie możliwości naszej bogatej spiżarni. Poddałem jeszcze ostatecznej próbie cukier, ale i ten 
zakwalifikowały papugi jako świństwo.
— Po cóżeś, głupia, przyleciała aż tutaj? — pytam ararę na głos, a Tadeusz obok, milcząc, żuje 
papierosa i przestępuje z nogi na nogę, co zwykł czynić w najwyższym zdenerwowaniu. Bezsilność 
w stosunku do czyjegoś cierpienia nie ma żadnej logiki. Jest to uczucie gnębiące zarówno na widok 
rannego   psa,   jak   tysiąca   umierających   ludzi.   Litość   jest   uczuciem   czystym   a   bezkrytycznym   i 
dlatego smutek nasz nie był wówczas ani śmieszny, ani czułostkowy. Przed nami było cierpienie, 
które nas obwiniało. Tej winy nie byliśmy w stanie naprawić i to było najważniejsze.
Poszliśmy spać na głodno. Papugi i my.
Gdzieś   koło   północy   zbudziła   mnie   nagła   myśl:   „czekolada”.   Resztki   jej   leżą   gdzieś   na   dnie 
pudełka. Nowa nadzieja podrywa mnie z hamaka. Mieszam proszek z wodą i cukrem, a Tadeusz 
milcząc pomaga. Raz po raz rzucamy z czułością wzrok na drzemiącą obok papugę. Jakby nas 
wyczuła. Otwiera oczy i przekrzywia łeb. Mój Boże, dałbym wszystko w tej chwili za uratowanie 
jej życia. Już nie skrzeczy nawet, gdy się do niej zbliżamy. Nie odsuwa się na drugi koniec gałęzi 
jak przedtem. Przeciwnie. Jakby czekała na nowy nasz poczęstunek. Bez namysłu zanurza dziób w 
czekoladowym  płynie, ale tylko raz. Więcej  nie próbuje. Zrezygnowani i przybici wracamy do 
swoich hamaków.
— Panie Tadeuszu, chodźmy spróbować eksperymentu z drugą papugą, może będzie mądrzejsza. 
Może się okaże mniej wybredna.
Idziemy świecąc przed sobą snopem światła elektrycznej latarki. Z daleka już widnieje suchy badyl, 
a na nim przepiękny,  olbrzymi,  niebieski samiec. Ptak nie jest zabandażowany i robi wrażenie 
zupełnie normalne. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów dzieli nas od niego. Za chwilę zacznie w nie-
pokoju,   przeraźliwie   kracząc,   kiwać   się   na   boki.   Zacznie   przemierzać   łapami   długość   gałęzi. 
Podchodzimy   z   Tadeuszem   powoli,   coraz   wolniej,   aby   go   nie   straszyć.   Nieruchomo   zastygła 
postawa papugi czyni na nas coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Nie mówimy do siebie, ale 
każdy o jednym i tym samym myśli. Zachowanie się papug podczas operacji i potem w czasie 
karmienia,   ich   mądrość   i   wdzięczna   łagodność   zdołały   w   nas   wzbudzić   przywiązanie. 
Przyspieszamy kroku. Już biegniemy.  Papuga w dalszym ciągu nie zmienia swojego położenia. 
Przekrzywionym   dziobem   trzyma   górną   gałąź,   a   palce   nóg   kurczowo   się   opierają   na   dolnej. 
Szkliste,  martwe  już oczy lśnią w odbiciu  latarki.  Stoimy jak wryci.  Zaskoczeni  jesteśmy tym 
zupełnie dla nas niespodziewanym, a tak dziwnym zakończeniem męki. Wzniesiony do poziomu 
naszych twarzy ptak patrzy oto z bliska niemą skargą.
Ostrożnie   i   niemal   z   czułością   dotykam   olbrzymiego   dzioba.   Ruchem   wahadłowego   bezwładu 
zakiwała się błękitna głowa. Pod badylem na trawie rdzawi się szeroko plama zakrzepłej krwi. 
Biedny ptak musiał tak gasnąć powoli, zaciskając dziób na gałęzi, aby z niej broń Boże nie upaść. 
Siłą gasnącej woli bronił się przed hańba upadku z wolności ptasiej na niewolną ziemię.

background image

Każda   śmierć   ma   swój   specyficzny   wyraz.   Ta   była   uosobieniem   ciszy   i   tragicznego,   a   raczej 
smętnego spokoju i rezygnacji. Ten smutek właśnie udzielił się nieuchwytnym fluidem nam obu. 
Tadeusz   dawno   już   zgasił   latarkę,   ale   oswojony   z   ciemnością   wzrok   doskonale   odróżnia   cień 
wiszącego przed nami ptaka.
W tej chwili doleciał nas szelest kulejących kroków i miarowy brzęk łańcucha. Zdumieni obracamy 
głowy.
Wlokąc   za   sobą   kawałek   łańcucha,   obandażowana   na   krzyż   poplamioną   chustką,   dużym   i 
niezdarnym   rozkiwanym   krokiem   idzie   ku   nam   powoli   nasza   druga   zraniona   arara.   Czyżby 
przeczuła zgon towarzysza? Nie chciałem czekać na to, co miało teraz nastąpić. Sam nie wiem, 
czemu zdawało mi się, że ta papuzia niema boleść tysiąckrotnie może być głębsza od wszystkich 
ludzkich łkań i teatralnych krzyków i że to bezgłośne i tragiczne spotkanie nierozłącznej dotąd pary 
puszczańskich przyjaciół starga mi do reszty nadszarpnięte nerwy i ja, człowiek dorosły, zbłaźnię 
się w dobie klęsk i prawdziwych nieszczęść głupim sentymentalizmem.
Zawracamy obaj szybkim krokiem do swoich hamaków.
Cały dzień następny schodzi nam na wytężonej  pracy.  Nie mam czasu. Wypychanie  pochłania 
uwagę i pamięć. Ogromny tuiuiu przypadł mi dzisiaj w udziale. Przy najlepszych nawet chęciach 
nie skończę go do późnego wieczoru. Powiesiłem ptaka za dziób na gałęzi i w ten sposób wywle-
kam   go   ze   skóry.   Mierzy   dwa   metry,   czyli   jest   wyższy   ode   mnie.   Największą   trudność   przy 
wypychaniu sprawiają śnieżystobiałe pióra. Ani się spostrzeżesz, jak krople krwi popsują ci całą 
robotę. Za każdym cięciem muszę okrywać pióra workiem i wyczyniać istne akrobacje. Dopiero 
wieczorem idę napoić moją biedną papugę. Jakże mogłem dotąd nie pomyśleć o tym! Z blaszanką 
w ręku kieruję się ku badylowi. W tymże momencie przychodzi mi do głowy myśl, że dawno już 
mojej papugi nie ma, wszakże zapomniałem ją przywiązać. Trudno przecież wymagać od dzikiego 
ptaka,   żeby   siedział   całą   dobę   w   oznaczonym   ściśle   miejscu.   A   zresztą   może   to   i   dobrze,   że 
zapomniałem przywiązać. Znajdzie sobie jakiś owoc i prędzej wykuruje sobie skrzydła. Nałożone 
szwy nie dopuszczą już do krwotoku. Tak medytując zbliżam się do badyla. Przytulone do siebie 
głowami i nieruchome, siedzą obie papugi. Czyżby i ta druga już nie żyła? Wstrzymałem oddech. 
Podchodzę. Dwa miłujące się ptaki, ogromne, nierołączne, z obwisłymi bezsilnie skrzydłami, patrzą 
oto w szkarłatną łunę zachodzącego słońca.
Chór arancuang zagrzmiał nagle harmonijnym wołaniem i pognał jak zwykle w dal. Krokodyle 
warknęły od niechcenia i na ten wrogi głos jedna z papug sennym, poważnym ruchem obraca głowę 
i nasłuchuje. Więc jednak żyje! Radość porwała mnie z miejsca. Podbiegłem do niej z czułym 
słowem,  jak do bliskiej  już sobie istoty,  podsuwam miskę  z wodą pod same  oczy.  Łapczywie 
siorbie wodę bez namysłu i przymykając rozkosznie powieki, zadziera raz po raz w górę swoje 
straszliwie niezdarne dziobisko. Dobry mój, rozumny ptak! Może mu będzie jednak lepiej. Może w 
końcu wynajdziemy coś do jedzenia.
— Zabiorę cię na inny jakiś krzak. Nazbyt smutno tutaj tobie, prześpisz się, zapomnisz. Chodźmy.
Pieczołowicie zdejmuję papugę z gałęzi. Nie stawia najmniejszego oporu i nie protestuje głosem. 
Niosę ją przytuloną do boku jak niemowlę w pieluszkach. Wybieram wygodne drzewo niedaleko 
obozu i sadzam ją tam na poziomej gałęzi, dobrej do chwytu. Daję spokój wszelkim sznurkom. 
Zechce uciekać — wola boska. Niech robi tak, jak jej lepiej, jak wygodniej.
W parę godzin później siedzimy sobie wszyscy trzej przy kolacyjnym stole. Mato Grosso dawno 
już śpi. Rzeka zastygła w srebrze księżyca i prześwieca ku nam postaciami duchów uformowanych 
czupryną liści. Chór żab i cykad wyciąga jeszcze ostatnie akordy nocnej symfonii. Przyczajona 
cisza zwierzęcych łowów za chwilę ma się rozpocząć.
Jao — nocny potępieniec, wygwizduje co kilka minut swój trójdźwiękowy sygnał. On nigdy nie 
zamilknie..   To   jego   los,   jego   przeznaczenie   gonić   tak   nocami   poprzez   dżunglę   i   szukać, 
beznadziejnie wołać, skamleć monotonnym gwizdem o litość.
Poza tym nic już nie słychać. Chyba jeszcze ciężki plusk krokodyla wciągającego swój obżarty 
brzuch do wody albo jakiś nadprogramowy a krótkotrwały wrzask duszonej ofiary, ale to rzadko, 
bardzo rzadko się zdarza.
Pijemy herbatę znużeni gorącem dnia i komarami. Marzymy o hamaku. Czasami od niechcenia ktoś 

background image

rzuci słówko. Tadeusz właśnie zakończył którąś z opowieści myśliwskich czy też lotniczych. Nie 
słyszałem jej wcale. Myśl moja, ciężka i osowiała, nie chce się jakoś czepiać banalnych historii. 
Postrzelone tak niezręcznie ptaki wracają mi wciąż przed oczy nużącym wyrzutem.
Raptem ciszę naszego zadumania  przerywa  jakiś donośny i tragiczny jęk. Jęk tak przeraźliwie 
smutny i chrypliwy,  tak wymowny,  że dreszcz przerażenia wstrząsnął naszą trójką. Mimo woli 
kierujemy   wzrok   ku   Myśliwcowi.   On   chyba   wie.   On   nam   zaraz   wyjaśni.   Może   to   łkanie 
pojedynczego szakala? A może lobo, wilk brazylijski, wpadł krokodylowi w paszczę?
To nie ptak. To żaden ze znajomych krzyków.
Zamarliśmy nadstawiając uszu. Coś musi się stać. Coś, co rozwikła tajemnicę.
I oto dziki jęk powtarza się nagle jeszcze bliżej, donośniej i ostrzej. Jakby wołanie o pomoc, o 
zrozumienie męki. Trwa przez kilka długich sekund, po czym załamuje się w chrypliwy, duszący 
skrzek.
— Nie wiem — powiada Myśliwiec z namysłem i chce dalej o czymś głupim gadać, ale Tadeusz 
innego jest widocznie zdania. Bo oto zrywa się raptem od stołu i zdecydowanym a szybkim ruchem 
biegnie w stronę usłyszanego przed chwilą głosu. Idę w ślad za nim. I oto w drodze uświadamiam 
sobie   nagle,   nabieram   pewności,   że   ten   krzyk,   to   nocne,   tragiczne   wołanie   przeznaczone   było 
właśnie dla nas. Boję się sprawdzić, czy rodzące się w duszy przypuszczenia są słuszne. Stajemy 
pod wysoką gałęzią, rzucając na nią snop światła.
Oto leży nad nami arara z głową opuszczoną, ze smutnym gestem rezygnacji i wzrokiem zasnutym 
już śmiertelną mgłą patrzy nam w oczy.
Wołała, więc przyszliśmy. Stoimy bezradni wobec śmierci. Uniosła dziób o parę centymetrów w 
górę, jak gdyby pragnąc przekazać nam swoją wdzięczność za to, swój ptasi, nieskomplikowany 
testament,   i   zbrakło   jej   siły.   Głowa   opadła   w   omdleniu   jeszcze   niżej,   dziób   chwyta   gałąź   dla 
zachowania równowagi.
Dziwny jest ten instynkt zachowywania wysokości u ptaków. Widocznie upadek na ziemię hańbi je 
nawet po śmierci. Jak gdyby po ciężkiej fizycznej pracy, opuściwszy ramiona, wracamy milcząc do 
obozu.
Papugi zostały na swych posterunkach. Jutro rano zdejmie się z nich skórę.
Niestety, gdy przyszło do roboty, wszystko okazało się na nic. Skrzydła połamane nie dały się 
zreperować. Kłakami wyrwane pióra, to zwykła robota Myśliwca. Strzela bez planu i myśli. Gdy 
Tadeusz przyniesie jakiegoś ptaka, to można z góry przysiąc, że jest cały i do wypychania dobry. 
Tadeusz, zanim kulę zepsuje, krąży koło swojej ofiary, tam spojrzy, tu podceluje i często odchodzi 
bez zdobyczy.
— Czemu  pan nie  strzelał,  wszakże to było tak blisko?
— A, bo widzi pan, niezręcznie się jakoś ustawiłem. Gdybym zastrzelił, połamałbym ptaka.
Tak więc nie było najmniejszego sensu w zabiciu papug. Z jednej Tadeusz spreparował sobie na 
pamiątkę   czaszkę,   a   z   drugiej   pozostawiłem   sobie   parę   długich,   niebieskich   piór   z   ogona.   To 
wszystko. Czyż warto było tak strzelać?
Biedne arary!

Jaszczury i jaja

Swoją drogą człowiek to jest wielki leń i wielki drań. Każdą sytuację potrafi wykorzystać tak, aby 
ktoś lub coś za niego pracowało. Nawet w dzikim, bezludnym Mato Grosso po paru tygodniach 
postoju wyręczamy się w pracy. Tak więc krokodyle i sępy oczyszczają nam śmietniki. Jastrzębie 
pożerają nadmiar mięsa. Nic nie gnije i nic nie zasmradza powietrza. Mrówki pięknie oczyszczają 
kości potrzebne dla muzeum. Największą jednak pomoc mamy z maleńkich rybek, które tysiącami 
roją się na naszym mieliźnianym brzegu. Po jedzeniu wkładamy po prostu talerze i miski do wody i 
w ciągu godziny wszystko jest objedzone i wylizane na czysto.

background image

Dziś mieliśmy kapitalne widowisko. Oto nad spopielonym Pantanalem, czyli mówiąc z brazylijska: 
nad   Cemadą,   wyrosły   nagle   dwa   olbrzymie   czarne   słupy.   Po   chwili   wierzchołki   tych   słupów 
rozrzuciły się wysoko na niebie w świetliste czuby i zaczęły szybko posuwać się ku nam.
— O psiakrew! — wrzeszczy Stanisław i spiesznie zapina brezent nad „Anjangą”. — Panowie, 
prędzej wszystko poprzykrywać, zaraz nas zarzuci popiołem!
— Trąby powietrzne — wytłumaczył domyślnie Tadeusz.
— Sam to widzę — odrzekłem obrażony.  Poucza mnie jak dziecko.
Z odległości paru mil trąby przygnały z wiatrem tuż przed nasz obóz i nie wiem dlaczego, raptem 
zawirowały szerzej i coraz większym kołem jęły opadać na ziemię.
— No, chwała Bogu, nasze szczęście, inaczej bylibyśmy czarni jak kominiarze — westchnął z ulgą 
Myśliwiec.
Wracam do przerwanej pracy. Na warsztacie mam iguana. Śliczny okaz, wyjątkowo długi i pięknej, 
seledynowej barwy.
— Ależ grubas! — powiada Tadeusz, gdy właśnie przecinam skalpelem obrzuszną i dalsze błony 
jaszczura. Spod tych błon wyłania się jakaś dziwna wstęga ni to nabojów karabinu maszynowego, 
ni to warszawskich parówek. Żółte, owalne gałki, połączone ze sobą przezroczystą, bardzo mocną 
błoną. Początkowo nie mogłem sobie tego zjawiska wytłumaczyć. Dopiero praktyczny Tadeusz 
przyszedł z pomocą w rozwiązaniu zagadki.
—   To   jaja   —   powiada   flegmatycznie,   jak   gdyby   szelma   od   urodzenia   takie   jaja   jadał.   Jeżeli 
Tadeusz czegoś nie wie, to jego bujna fantazja myśliwska zawsze dopowie resztę.
Przewiesiłem jajową taśmę jaszczura poprzez gałąź najbliższego drzewa i dalej pracuję nad jego 
skórą. Tadeusz znikł jak zwykle w gąszczach w gonitwie za ptakami. I oto normalnie szeleszczącą 
puszczę przejął jakiś niepowszedni tumult. Ten tumult pędził w moim kierunku. Nie czekając, aż 
nieszczęście spadnie mi na kark, chowam się do namiotu. Strusia mądrość każe mi zawsze kryć 
głowę w piasek. Innej wszakże obrony nie mam. Karabiny mi zabierają, a mały skalpel w żadnym 
wypadku broni nie zastąpi.
Wściekłe tupotanie ustało, a po chwili ciężkie westchnienie Tadeusza rozległo się tuż koło mnie.
— Co u licha? — pytam wychodząc z namiotu, jakby nigdy nic.
— Biegnij pan, szybko, szybko!
Nie daję sobie tego powtarzać i pędzę co sił w nogach. Tadeusz leży już na brzuchu i zagląda w 
jakąś dziurę.
— Bestia umknął mi przed samym nosem, ot tu. Musi na pewno siedzieć niedaleko.
— Co za bestia? — pytam ciekawie.
— Jaszczur. Wyjątkowo duży jaszczur. A może wąż, nie zauważyłem.
— Skoro jaszczur, to go weźmiemy żywcem. Dawaj pan tu łopatkę.
Tym razem ja z kolei udaję mędrca. Łapałem już bowiem jaszczury i znam doskonale obyczaje tych 
gości.
Przynajmniej   zemszczę   się   na   Tadeuszu   za   jego   wieczne   mędrkowanie.   Choć   raz   ja   będę 
nauczycielem. Stoję więc nad karkiem Tadeusza i dumnie rozkazuję. On klęczy tymczasem na 
ziemi i cierpliwie rozkopuje norę według moich wskazówek.
— Nie w głąb, tylko wzdłuż i ostrożnie. Niechże pan uważa — pouczam — bardzo łatwo odrąbać 
ogon.
— Stój! — krzyczę zadowolony, bo właśnie spod łopaty wyłonił się ostry czubek szarego ogona.
— Teraz dawaj pan dwa grubsze patyki, ułóżmy je wzdłuż ogona, żeby go zabezpieczyć przed 
uderzeniem łopaty.
Powoli posuwamy się naprzód w głąb, tak dochodzimy do kurczowo czepiających się ziemi tylnych 
łapek.
— Teraz dosyć. Niech pan weźmie oburącz za tułów przy samych łapkach i z całej siły ciągnie 
jaszczura do siebie, aż on zacznie słabnąć. Wówczas jedną ręką proszę chwycić mu szyję, ale tak, 
żeby nie zdążył ugryźć. Drugą ręką w dalszym ciągu proszę wyciągać go w ten sposób z nory.
Stopniowo, centymetr za centymetrem jaszczur wyłania się z dziury. Wreszcie Tadeusz podnosi się 
z   ziemi,   tryumfalnym   gestem   trzymając   złapanego   jaszczura   za   kark.   Wisi   bezwładnie   i   ma 

background image

zamknięte oczy.
— Ojej! Zdechł! — szepcze Tadeusz. — Ale czymże go mogłem zranić?
—   Niczym   go   pan   nie   zranił,   jest   to   zwykła   jaszczurza   sztuczka.   Proszę   tylko   nie   kłaść 
mniemanego nieboszczyka na ziemię, bo zwieje panu jednym susem.   Strasznie chytry naród te 
jaszczury — tłumaczę nie bez przechwałki w głosie.
Myjemy zdobycz w zatoce, rozglądając się przy tym na boki, czy aby Kuba-krokodyl nie czatuje 
blisko. Wkrótce jaszczur idzie na stół operacyjny, niech się teraz Tadeusz nim martwi, bo ja mam 
jeszcze swojego iguana.
— O Boże! Panie Tadeuszu, ratuj pan! — drę się wniebogłosy biegnąc co sił przed siebie. Oto 
taśma z jajami iguana fruwa ku górze niesiona w dziobie przez drugiego Kubę, Kubę-jastrzębia. 
Usiadł ladaco na wyższej gałęzi i stamtąd filuternie do mnie mruga. Całe szczęście, że porwana 
taśma   wagą   swoją   przewyższa   możliwości   niewielkiego   ptaka.   Do   tego   jeszcze   koniec   wstęgi 
zaczepił się o sęk i biedak próżno się teraz szarpie. Już jedno jajo wyciekło i kapie nam na głowy.
— A huź, stary draniu! — woła Tadeusz strasząc rękami i dziwi się, że ptak go się nie boi.
Tadeusz w swoich na pół krótkich, na pół długich, szerokich hajdawerach, nie golony przy tym od 
trzech tygodni, z szalikiem na uszach, jest tak dalece nieponętny, że na miejscu jastrzębia dawno 
bym już uciekł.
Na   szczęście   nie   wszystkie   jaja   powyciekały.   Większą   część   wstęgi   udało   się   uratować. 
Natychmiast wziąłem się do wypieku placków. Kukurydziana mąka już dawno się marnuje, więc co 
za szalona okazja, nareszcie będziemy mieli świeże ciasto. Ani żółtko, ani białko niczym się nie 
różni od kurzego i placki wypadły znakomicie. Nawet Myśliwiec, początkowo nieufny (że to niby 
kabokle tego nie jedzą), spałaszował ich kilka, aż mu się uszy trzęsły.
Odtąd wypiekałem świeży chleb na śniadanie co rano, przez pięć kolejnych dni, na tyle bowiem 
starczyło mi jajek. Bądź co bądź to nie byle jakie urozmaicenie naszego puszczańskiego menu.
Jak nie było urubu-rei, tak nie było, a teraz już trzeci wisi na płotku. Tadeusz go tam jak zwykle 
powiesił,   więc   idę   zrobić   urzędowe   pomiary   dla   rejestru.   Zaglądam   w   oczy   i   zimny   dreszcz 
przebiega mi skórę. Oto wiszący na stryku ptak patrzy na mnie błyszczącym, najzupełniej żywym 
wzrokiem   i   ciężko   wzdycha.   Szeroko   rozwarte   oczy   mają   w   sobie   tyle   ludzkiego   smutku,   że 
nieświadomym jeszcze, instynktownym ruchem zdejmuję biedaka z pętli układając na ziemi. Byłem 
pewien, że się teraz zerwie do ucieczki, a on nawet nie drgnął. Niczym nie skrępowany leży oto na 
wznak i dalej smutno patrzy, pełen cierpiącej rezygnacji.
— Panie Tadeuszu — wołam zdumiony — niechże pan patrzy, czy on żyje, czy nie?
Tadeusz przełożył głowę ptaka z ręki do ręki, spojrzał uważnie, pomacał mu powieki, po czym 
spokojnie zawyrokował:
— Paraliż kręgosłupa. Długo nie będzie  się męczył,  lepiej  jednak dobić. On wszystko  czuje i 
wszystko rozumie, tylko...
— Powiedzieć nie umie — dodałem szybko.
Tadeuszowi każde głupstwo podpowiedzieć można, zanim swoje sentencje wystęka. Mądry z niego 
chłop, ale okropnie powolny.
Od paru dni szalejemy z Tadeuszem nad wyrobem główek piranii. Oto ten pomysłowy człowiek 
wpadł na dowcip i spreparował jedną główkę na pokaz. Oczyścił z mózgu i mięśni, wyjął gałki 
oczne, a całą resztę włożył  w mrowisko. Nazajutrz głowa ryby aż lśniła od czystości. Mrówki 
wyjadły   wszystko,   co   się   tylko   dało   wyjeść.   Pozostała   jedynie   czaszka,   obciągnięta   srebrzystą 
łuską, wyszczerzona drapieżnie sterczącymi zębami.
W ten sposób spreparowana pirania wyglądała naprawdę strasznie, zwłaszcza gdy Tadeusz obnażył 
jej   nieco   dziąsła.   Czarne   czeluście   oczodołów   i   jakieś   inne   otworki   naśladujące   nozdrza   oraz 
wysmukły kształt łba obok wystawionych krwiożerczo szczęk, wszystko to nadawało główce nie-
samowicie dziki wyraz.
— Zobaczy pan, co ja z tego jeszcze później zrobię — dodaje znacząco Tadeusz. — Wstawię 
szklane oczy, wygipsuję wnętrze i pomaluję paszczę na czerwono.
— Wie pan — wpadam z kolei na dowcip — a może by tak nazbierać tych  główek, a potem 
sprzedać? Niezły mógłby być interes.

background image

Tadeusza aż podrywa się z miejsca. Chwyta harmonijkę i nuże wygrywać wesołe półeczki. Potem 
nagłym ruchem obejmuje mnie i wycałowuje policzki.
—   Naprawdę   znakomita   myśl,   genialna   myśl!   Myśliwca   szlag   trafi   z   zazdrości.   My   na   tych 
piraniach   bez   najmniejszego   wkładu   pracy   wyjdziemy   lepiej   aniżeli   on   na   swoich   ptakach   i 
mrówkach.
Tegoż jeszcze dnia złapaliśmy każdy po kilkanaście piranii i uciąwszy głowy, złożyliśmy je między 
korzenie   rozłożystego   drzewa.   Tam   zwykły   łazić   wielkie,   brązowe,   mięsożerne   mrówki.   Nasz 
biedny   Kuba-krokodyl   poszedł   dziś   spać   na   głodno.   Próżno   wyczekiwał   wieczornej   porcji 
pogardzanych dotychczas ryb. Trudno, życie jest życiem. Co dla jednego na dobre — to innym na 
złe wychodzi.
Nazajutrz, zacierając dłonie, pędzimy z Tadeuszem do tegoż drzewa po owoc całonocnej mrówczej 
roboty i... o dziwo! Ani jednej mrówki i ani jednej czaszki. Zachodzimy w głowę, co to być może. 
Kto je zabrał? Wyliczamy nawzajem wszystkie możliwe zwierzęta i wreszcie dochodzimy do jed-
nego wniosku: nikt inny tylko Myśliwiec podpatrzył  robotę i z zazdrości postanowił zniszczyć 
dzieło w zarodku.
— A to gałgan!
— A to nędznik!
Szkoda mu było widocznie czasu, jaki tracimy.
Jednakże nie dajemy za wygraną. Wieczorem znowu łapiemy kilkanaście sztuk piranii i, bacznie 
oglądając się na boki, wkradamy się w gąszcz lasu. Za opuszczonym płótnem „Anjangi” błyszczy 
lampa, na jej tle wyraźnie rysuje się ostry profil Myśliwca. Tym razem więc nie uda mu się nas 
podpatrzyć. Wkładamy główki pomiędzy korzenie drzewa i pokrywamy od góry suchym listowiem. 
Mrówki na pewno znajdą, byleby Myśliwiec nie trafił.
Już o wczesnym świcie pędzimy na miejsce. Liście rozrzucone, a piranii znowu ani śladu. Jedno na 
drugiego  spoglądamy,   oczom  własnym  nie  wierząc.   Cały  gmach  wielkich   nadziei   kokosowego 
interesu runął wniwecz. Ba, ale co to jest, komu to zawdzięczamy?
W tej właśnie chwili odpowiedź sama spadła z nieba. Nad głowami zaszeleściły gałęzie. Podnosimy 
wzrok. Z przekrzywioną wdzięcznie główką siedzi tam nasz przyjaciel Kuba-jastrząb, a w dziobie 
trzyma jedną piranię.
— A kysz, złodzieju! — rzucił się Tadeusz. — Macie go niecnotę! To taka wdzięczność? Za dobre 
serce, za dobrą sprawę, za to, żeśmy go nie ustrzelili dla muzeum, za to, żeśmy go nie wypchali na 
lalkę! Taka to podłość u .ptaka. Idę po strzelbę.
— Pluń pan — powiadam — a u nas, u ludzi, to niby inaczej.
— Prawda — szepcze Tadeusz ze zmienioną twarzą. A po chwili dodaje poważnie:
— Nędzny świat, głupi świat. Jeden drugiemu w paradę wchodzi, jeden drugiemu buty szyje. I w 
Krakowie, pamiętam...   Byłem   wówczas   kapralem.   Żona,   dwoje   dzieci. Bieda aż trzeszczy. 
Słowo daję, że czasem nie miałem za co chleba kupić. Więc zasadziłem sobie ogródek warzywny 
przed oknami, a dom był w obrębie lotniczych zabudowań. Przedtem nikomu niepotrzebny śmietnik 
i dzika trawa. Zaorałem to wszystko własnymi rękami, a moi chłopcy pomagali. Wkrótce miałem 
trochę buraków, trochę kartofli, ot tyle, żeby obiad urozmaicić. I co pan powie? Pułkownikowi się 
nie podobało, że to niby on nie ma, a ja mam. Po paru tygodniach kazał dróżkę prowadzić przez 
sam środek mojego ogródka. Jakby mu pola brakło. Ot, dla szykany... Jak ten Kuba teraz...
Robiliśmy   jeszcze   kilka   prób   z   piraniami,   ale   ten   pierwszy   zapał   do   roboty   pierzchł   razem   z 
sentencjami.Tadeusza na temat podłości świata. I w rezultacie  kilka główek trafiło do naszych 
walizek.
Któregoś wieczoru, a była to wyjątkowo piękna i gwiaździsta noc, noc zadumania, której żaden 
ptak i żadne zwierzę niepotrzebnym krzykiem nie naruszy, kiedy świerszcze i żaby nawet tłumią 
swój rechot, w taką właśnie noc gawędziliśmy we trójkę wyjątkowo zgodnie i wyjątkowo przyjaź-
nie. Myśliwiec skrobiąc policzek wywlekał historyjki z puszczańskiego życia. Tadeusz „odwalał” 
korkociągi   na   swoich   ćwiczebnych   samolotach.   Rozmawialiśmy   wszyscy   trzej   cicho,   poddani 
nastrojowi chwili. Nie było słychać nawet plusku ryb. Widocznie tuliły się gdzieś na mulistym dnie 
rzeki. Wiatr zupełnie ustał. Najmniejszy nawet ruch gałązki nie zdradzał niepokoju.

background image

Pomiędzy   jednym   opowiadaniem   a   drugim   trwaliśmy   w   długim,   milczącym   zawieszeniu.   Nie 
spieszno nam było do hamaka ani do gadulstwa. Flegmatyczna ociężałość szła od gwiazd, a opary z 
rzeki przymgliły jakoś temperamenty.
Wreszcie Myśliwiec wstał i wolnym krokiem począł zstępować z górki ku „Anjandze”, a my za 
nim. Tadeusz kończył jeszcze jakąś historyjkę. Myśliwiec wszedł na deskę łączącą łódź z brzegiem 
i tu nagle coś sobie przypomniał. Stojąc tak w rozkroku na desce, tłumaczy plan jutrzejszych łowów 
i jutrzejszej pracy.  Trwa to sporą chwilę. Dzisiejszego wieczoru mówi głosem przytłumionym, 
jakby w kościele. Stoimy z Tadeuszem tuż niedaleko, na samym brzegu.
Deska łącząca „Anjangę” z brzegiem biegnie tuż-tuż nad powierzchnią płytkiej wody. Myśliwiec 
chcąc zapalić papierosa sięga do kieszeni po zapałki. W tym celu opuszcza głowę i raptem wszyscy 
trzej jak na komendę wrzasnęliśmy wielkim głosem. Ten głos nie pasował do nastroju wieczoru, 
cóż mieliśmy jednak innego zrobić ujrzawszy pomiędzy nogami Myśliwca, pod samiuteńką deską, 
na   której  stał,  spokojnie   wylegującego   się  naszego   Kubę-krokodyla.  Myśliwiec   skoczył  jak  na 
sprężynie, a przestraszony nagłością ruchu krokodyl jął spokojnie sobie spod deski wypełzać.
— No — szepnął Tadeusz z uznaniem — któż by się ośmielił, jak nie mój kochany Kuba?
Przygoda ta zepsuła od razu całe misterium gwiaździstej nocy. Z głośnym już śmiechem idziemy 
spać.   Myśliwiec   na   krokodylu   wyglądał   przekomicznie.   Cieszyło   nas   jego   przerażenie   i   ten 
akrobatyczny   skok.   Złośliwość   nasza,   gromadząca   się   od   tak   długiego   czasu,   wybuchła   teraz 
wesołym chichotem.
Swoją drogą kawalarz z tego Kuby.

Ucieczka

Myśliwca nie było przez kilka dni. Popłynął  z pierwszym  transportem skrzyń  wypchanych  już 
ptaków. Postanowiliśmy odstawić je ratami do pewniejszego i suchszego miejsca, bo w lesie, a 
zwłaszcza nad  curicho,  wyschłą zatoką, zbyt jest wilgotno. Poza tym różnego rodzaju mrówki i 
inne bichos zakradają się wciąż do eksponatów, wyjadając ptakom powieki.
Skrzynie  Stanisław  powiózł  na fazendę  Irenea, który — Jak już wiemy — jest jego „wielkim 
przyjacielem”.
Projekt odjazdu Myśliwca z transportem skrzyń podtrzymaliśmy gorąco. Zresztą on rwał się do 
niego nie mniej od nas. Podczas tych kilku dni wypoczęliśmy od widoku jego niesympatycznej 
twarzy, a przy tym pozwoliliśmy sobie na niejeden spacer w terenie.
Myśliwiec wrócił nieoczekiwanie prędko. O kilka dni za wcześnie. Wypadł z łodzi jak bomba i 
przyzywając nas gestami palców pognał w głąb lasu, a my za nim. Tu, przyciszając głos do szeptu i 
trwożliwie oglądając się na boki, zaczął nam tłumaczyć potrzebę natychmiastowego zwijania bi-
waku i całkowitego zrezygnowania z dalszych łowów.
— To nie żarty, panowie, musimy natychmiast wracać — prawił drżącym ze strachu głosem. — 
Ireneo jest zły, a to bardzo niebezpieczny człowiek. Widocznie musiał mu ktoś donieść o tym, że 
zabiliśmy jelenia i do tego w miejscu należącym jeszcze do jego fazendy. Omyliłem się, sądziłem, 
że jesteśmy daleko. To curicho należy do Irenea. Co teraz robić?... Co robić? Wszystko przepadło!
Stanisław   biega   po   polanie   zgięty   wpół   i   wpatrzony   w   ziemię,   jak   uosobienie   najwyższego 
tragizmu. Jest jednak złym aktorem. Z ruchów jego wyziera teatralność i blaga. Nie bierzemy więc 
dramatu do serca, przeciwnie, od razu przychodzi nam do głowy, że to z jego strony jakiś podstęp. 
Ma widocznie dosyć  naszego poważnego traktowania pracy i chce za wszelką cenę od nas się 
odczepić, aby samotnie przebumblować resztę moich pieniędzy.
— Dokąd więc zamierza pan teraz płynąć? — pytam ze wściekłym spokojem.
— W górach, niedaleko Corumba, jest przepiękne jezioro. Tam nikt jeszcze nie polował, bo trzeba 
mieć specjalne pozwolenie od konsula Paragwaju, ale on mój wielki przyjaciel...
— Wiemy, wiemy... — wykrzyknęliśmy chórem — znamy już pańskich przyjaciół!

background image

— Ja się stąd nie ruszę przynajmniej z kilka dni —   oświadczyłem kategorycznie, robiąc zwrot na 
pięcie.
Stanisław pobiegł za mną, próbując mnie przekonać, że każdy dzień pobytu tutaj to ryzyko życia. 
Ireneo bowiem wysłał już na pewno ludzi, aby nas zamordowali.
— Panowie nie znacie praw Mato Grosso — krzyczał, żywo gestykulując — tu każdy każdego 
może zabić, a potem wytłumaczy,  że to onca pożarła albo i krokodyl. Nikt prawdy nie będzie 
dochodził.
W   głowie   nam   się   nie   mogło   pomieścić,   z   jakiej   racji   kulturalny   Ireneo,   dotąd   tak   wielki 
„przyjaciel” Myśliwiec, miałby nagle wszystkich nas zamordować. Historia zaczynała przybierać 
charakter tragikomiczny. Nie wierzyliśmy Stanisławowi, ale cóż robić. Zależni byliśmy wyłącznie 
od jego łaski i fantazji. Smutek więc wstąpił w nasze serca na myśl o prędkim powrocie. Każdy 
ptak,   każdy   krokodyl   i   każde   niemal   drzewo   przeobrażały   się   teraz   we   współczujących   nam 
serdecznych przyjaciół, z którymi trzeba się oto żegnać. Ciężar gniótł nam piersi. Rozumieliśmy 
doskonale, że tracimy jedyną w życiu okazję pobytu w Mato Grosso i że nigdy już prawdopodobnie 
tutaj nie wrócimy. Wszystkie obiecywane w tej chwili jeziora to mglista i nieprawdopodobna bajka. 
Skończyło się nasze bajeczne Piquiri!
Tak   więc   po   paru   dniach   płyniemy   znowu   na   motorze,   ale   na   małym,   byleby   tylko   nadawać 
kierunek łodziom. Silny prąd rzeki niesie nas dostatecznie szybko. Krokodyle  masami  zalegają 
brzegi, bo nie odstrasza ich już głośne warkotanie nawet silniejszej znacznie „Penty”.
Parokrotnie   jesteśmy   świadkami   gremialnej   ucieczki   w   las   stada   kapiwar,   ale   Myśliwiec 
powstrzymuje się od strzałów. Groźny Ireneo wisi wciąż nad jego głową niby ponura jakaś zmora.
Idąc   z   prądem   wartkiej   rzeki   taką   ciężką   a  niezdarną,   powiązaną   linami   flotyllą,   trzeba   pilnie 
uważać, na zakrętach się odpychać, bo jedno uderzenie o brzeg równoznaczne jest z porwaniem 
wszystkich sznurów i pogubieniem manatków.
Krajobraz w niczym się nie zmienił. Pantanal szablonowo ustalił wszystkie swoje dekoracje na całej 
przestrzeni tysiąca kilometrów. Prowadzą nas dwa wysokie wały skołtunionej zieleni, zabłądzić 
trudno. Gdzieniegdzie tylko leży na poprzek, samobójczo rzucony, nadpróchniały pień drzewa, aby 
się stać pomostem dla niezliczonych pędów wybujałej, kwitnącej storczykami zieleni. Dzień jeden, 
dwa i nie widać już siwizny jego kory, leży jak girlandami okręcony słup tryumfalnej bramy.
Na   tych   pniach   nad   wodą   zwykły   siadywać   długonogie   czaple,   skrzeczące   ibisy   albo   lśniące 
czarnym   futrem,   baletniczo   wysmukłe   biguatingi,   jeśli   nie   ubiegł   ich   już   przedtem   któryś   ze 
zgrabniejszych i wiekiem młodszych kajmanów. Przekomicznie wygląda taki wygrzewający się na 
pniu, zawieszony zda się w powietrzu, kwiatami spowity... krokodyl.
Te   na   pół   zatopione   drzewa   z   tragicznie   powykręcaną   koroną   stanowią   najwdzięczniejsze   dla 
myśliwych tło do polowań. Ustrzelona zwierzyna łatwo się daje złapać, bo spada do wody. Inaczej 
jest w gąszczu niedostępnych brzegów, gdzie bez śladu może zginąć każdy zabity ptak. Kto nie pró-
bował   wspinać   się   od   strony   wody   na   stromy   brzeg   brazylijskiej   rzeki,   ten   myśliwskim 
opowieściom nigdy nie uwierzy. Bez pomocy ostrego fakona i kroku nie postąpisz.
Gdzieś koło południa nasza flotylla utknęła na piasku. Oczywiście, smutna byłaby dola, gdyby taka 
ciężka kolubryna jak „Anjanga” zechciała całym ładunkiem osiąść na mieliźnie. Nie pomogłyby 
wówczas nasze słabe ramiona. Dlatego nie należy się dziwić zdenerwowaniu Myśliwca  ani tej 
szybkości, z jaką wpadł po pas w wodę. Tak samo błyskawicznie skoczyłem i ja, żeby przepychać 
łódki bokiem, póki jeszcze nie za późno. Nawet Tadeusz pchał razem z nami. Ambicja instruktora 
pilotażu przemogła wszelkie uprzedzenia, a przecież co krok groziły nam zęby piranii, kolce rai lub 
sploty anakondy. Woda była tu mętna i niepewna.
Na   szczęście   żadna   z   tych   bestii   nie   zechciała   atakować,   co   utwierdziło   mnie   ostatecznie   w 
głębokim przekonaniu, że żadne zwierzę nie atakuje człowieka bez widocznej agresji z jego strony. 
Wyjątek stanowią rekiny.
O żadnej  chyba  rybie  na świecie  nie krąży tyle  niesamowitych  legend, co o piranii. Zwyczaje 
piranii najlepiej znają i miejscowe psy i konie. Pijąc wodę z rzeki wyginają się całym ciężarem 
ciała  ku tyłowi  i  z wzrokiem  utkwionym  badawczo  przed  siebie, wyprężywszy nogi,  chłepczą 
szybko, nerwowymi rzutami zanurzając język i pysk tylko na ułamek sekundy. A gdy przed nosem 

background image

błyśnie pirania, jednym susem cofają się na brzeg. Kiedy dyrektorka muzeum w Rio, płynąc łodzią, 
chciała   opłukać   sobie   dłoń   i   zanurzyła   ją   do   wody,   straciła   palec.   Na   szczęście   ani   nam,   ani 
Tadeuszowi w tej pierwszej przymusowej kąpieli nic się nie stało.
Płyniemy jak zwykle na głodno aż do wieczora i teraz dopiero, przed samym zachodem słońca, 
zaczyna się Myśliwiec oglądać za armadorami (są to silne drzewa, zdolne utrzymać rozwieszone na 
nich hamaki).
Złośliwy   los   jak   zwykle   płata   figle.   Przed   godziną   mijaliśmy   szeregi   doskonałych   miejsc   do 
lądowania, teraz, kiedy zaszła tego konieczność i chylące się do snu słońce nie pozwala już na 
dalszą zwłokę, zaczęły się grząskie bagniska albo prostopadłe urwiste ściany.
Słońce wkrótce znikło za zielonym murem Pantanalu i mrok otulił szybko ziemię. Myśliwiec usiadł 
na popie i kręci nerwowo „Pentę”. Zawracamy, ażeby idąc z powrotem pod prąd, tracić na próżno 
energię i czas. Na tym właśnie polega genialna organizacja Myśliwca! Lądujemy w kompletnej 
ciemności, ale wyjątkowo szczęśliwie. Na piasku witają nas liczne ślady grubej zwierzyny.
— Jeleń błotny, jeleń leśny, ocelot, kapiwary...   — czyta głośno Tadeusz wielce już uczony w 
Księdze Dżungli.
Na wprost przycumowanej „Anjangi” biegnie w głąb lasu szeroka droga, udeptana do wodopoju 
przez tapiry. Korzystając z niej nie potrzebujemy kosić trawy.
— Panie Stanisławie — odzywam się ostrożnie — co mamy robić, gdy nas na przykład tapiry 
napadną?
— Zawiesić hamaki  jak najwyżej, to przejdą bezpiecznie pod wami. One strasznie są uparte i 
głupie. Nie znoszą przeszkody na swojej drodze.
Przeszkodą jesteśmy w tej chwili właśnie my, czyli ja z Tadeuszem, bo Stanisław nie wchodzi 
zupełnie w rachubę. On śpi jak król na swojej „Anjandze” i czując się bezpiecznie daje mądre rady.
Mija spora chwila. Leżymy już w hamakach. Cisza, tylko Joao pochrapuje.
— Panie doktorze — szepcze Tadeusz.
— Co?
— Może by tak jeszcze wyżej podwiązać hamaki? Tapiry wszak to duże bestie.
Jesteśmy przedziwnie zgodni w takich wypadkach. Wstajemy i wspólnym wysiłkiem dźwigamy 
hamaki o pół metra wyżej. Teraz to już prawdziwe — ,,aviony”. Przy tej okazji idziemy jeszcze w 
las po grubsze kłody drzewa celem zabezpieczenia ogniska. Z opałem nie ma kłopotu. To nie zgniła 
Europa — nikomu zań płacić nie potrzebujemy.
Od   czasu   wyruszenia   w   dziki   Pantanal   pierwszy   raz   spotykamy   prawdziwie   tropikalne   lasy. 
Zwartym   pierścieniem  otaczają   nas  doborowo piękne   gatunki  palm.  Gigantyczne,  pierzaste  ich 
cienie rzuca nam pod nogi srebrzysty księżyc.  Z niektórych palm zwisają pałąkowate łodygi  z 
kiśćmi orzechów. Są to łodygi acuri, znane w całym Mato Grosso z ogromnych usług, jakie oddają 
w walce z komarami. Łodygę taką wkłada się na chwilę w rozżarzone węgle, a potem na gorąco 
obtłukuje dookoła kijem. Rozdzielone tym sposobem włókna tworzą niby koński ogon. Ogonem 
takim biją się kabokle po plecach, odganiając roje much i komarów.
Gdzieś w środku nocy zbudził mnie okropny ziąb. Drzewa szumiały koronami, moskitiera szarpała 
się na wichrze, a górą wyła wichura.
Vento do sul  zjawia się zawsze nieoczekiwanie szybko. Poza szumem gałęzi nie słychać wtedy 
żadnego głosu. Cały bowiem las zamiera. Nawykłe do tropikalnego żaru biedne zwierzaki chowają 
się   trwożliwie   po   norach   i   dziuplach.   Rozhuśtane   palmowe   wachlarze   papierowym   szelestem 
napędzają trwogę w ptasie serduszka. Nawet krokodyle wolą głębinę jeszcze nie ostygłej wody. 
Uciekają czym prędzej, bo wściekle czubiaste, nastroszone fale, idąc wzdłuż rzeki, walą o podmyty 
brzeg, jak gdyby w zemście za jego nieugięty opór. Krokodyle nie znoszą gwałtownych prądów.
Vento do sul tchnieniem swoim zmroził nawet nas — ludzi śniegów i lodu. Zwierzęcym instynktem 
tulę się w wałniane koce aż po same uszy, aż po wierzchołek czupryny i dopiero silniejsza od vento 
do sul 
troska zrywa mnie nagle na równe nogi. Ptaki! — co z naszymi ptakami? Zjawia się lęk, aby 
ich nie zmarnować, nie zmarnować całej dotychczasowej pracy. Wszak prowizorycznie, tylko z 
gałązek, zbite skrzynie leżą tuż ponad wodą.
— Panie Tadeuszu! — krzyczę jak najgłośniej. — Jak można tak mocno spać!

background image

Tadeusz z reguły budzi się wściekły na cały świat i trudno go wtedy udobruchać. Tym razem 
szczególnie mało się śpieszy, coś niewyraźnie mruczy, po czym dobitnie określa miejsce, gdzie ma 
wszystkie   ptaki   razem   ze   mną,   obraca   się   na   drugi   bok   i   znowu   chrapie.   Cóż   miałem   robić? 
Sprawdziłem tylko brezenty i liny. Przykryłem, co trzeba było, i poszedłem w jego ślady.
Stalowy,  pochmurny ranek, tak obcy w kolorycie  dla tego kraju, spowił dziś świat lodowatym 
nastrojem.   Opatulony   w   trzy   pary   portek   i   pięć   swetrów,   namówił   mnie   Tadeusz   do   spaceru. 
Oczywiście, nie był to spacer długi., Tak zawsze bywa, kiedy z wytrawnym myśliwym wybierze się 
do kompanii człowiek normalny, czyli nienałogowiec.
Po kilku skokach i bardzo bolesnych upadkach na kłujące łodygi — myśliwy zaczyna dawać znaki, 
aby siedzieć cicho. Sam natomiast zmienia się w węszącego wyżła. Oczy mu błyszczą, ręce drżą, 
kończyny dolne zastygają w anormalnej pozycji psiej stójki. Brakuje mu tylko ogona, by go po 
psiemu wyprężył, jak napiętą strunę.
Jak rozkaz, to rozkaz. Stoję więc bez ruchu, zły na cały świat i na siebie samego za ten bezcelowy 
spacer. Nudzę się. Nie interesuje mnie zgoła owo jakieś niewidzialne „coś”, za którym węszy mój 
opętany przyjaciel. Szukam wkoło siebie tematu, jaki by mnie rozerwał w tej monotonii czekania. 
Dwa gniazda termitów zawisły nad głową, oglądam więc je z obawą w sercu, czy może to gniazda 
os leśnych? Lada chwila runie stamtąd chmara natrętnych owadów, wplącze mi się we włosy, w 
sweter i rękawy, zmusi do sromotnej a hałaśliwej ucieczki. Wówczas nie pomoże nawet rozkaz 
Tadeusza, bo wypłoszę mu swoim dzikim wrzaskiem ptaki z całej okolicy.
Gdzieś bardzo blisko padł strzał. Mogę nareszcie swobodnie się poruszyć.
Ale nie! Oto ukazuje się na tle gałęzi przerażona twarz Tadeusza i palcem na ustach nakazuje mi 
ciszę. Czego on jeszcze chce? Nie tobie rezonować, laiku sakramencki. Lepiej milcz i czekaj. Stercz 
w miejscu niby niepotrzebna tyka. Nie przeszkadzaj innym w gonitwie za śmiercią. Tkwij w miej-
scu   niezdarnie,   skoro   cię   Bóg   pokarał   nadmiernie   czułym   sercem.   Nie   potrafisz   radować   się 
odgłosem padającego ciała. Stój dalej, nieużyteczny kiju!
Drugi strzał, za nim gruchot łamiących się gałęzi i tak dobrze znany głuchy pomruk mutum.
„No,   tym   razem   przynajmniej   chociaż   widomy   pożytek”   —   przemknęła   mi   przez   głowę 
egoistyczna myśl, wlewając do przełyku kieliszek łakomej śliny. Mutum bowiem kojarzy się z 
pojęciem najsmaczniejszego rosołu.
„A gdzież twoje zasady, obżartuchu przebrzydły, smakoszu nędzny? — zawstydziłem sam siebie. 
— Czyżby wspomnienie smacznej pieczeni usprawiedliwiało już mord?” Utonąłem w dziurawej 
filozofii chaotycznie poplątanych myśli i śledzę sobie prążki liścia palmy acuri. Wiodą mnie one 
strzelistą, prostą drogą ku błękitowi nieba. Nie słyszę dalszych strzałów, zapominam o Tadeuszu. 
Dobrze mi jest tak w samotności, a beztroska błogość wstępuje mi w duszę. Jakże daleki jest ten 
dziwny   świat   od   grozy   wojny.   Oto   koliber   podryguje   mi   tuż   przed   nosem   —   chochlikowaty, 
łobuzerski wiatraczek. Mrówki obrały drogę przez nieruchomy mój łokieć —  pozwalam, niech 
sobie idą. Komu to szkodzi? W Mato Grosso zabija się przecież tylko dla zaspokojenia głodu, nigdy 
dla zabawy. Ja mrówek nie lubię. Ale Mato Grosso nie zna krzywdy przez pustą złośliwość...
— Proszę! — z odcieniem dumy rzuca mi Tadeusz kilka ptaków pod same nogi. — Niech pan 
spojrzy, jaki ten ładny. Ani jedno pióro nie złamane — mówi Tadeusz chełpliwie.
— Tak,  tak  —  potwierdzam  jak  najuprzejmiej i przypominam, że pora już iść do pracy. Wkrótce 
ruszamy dalej, bo ptaki mogą się zepsuć do wieczora. Przynajmniej skórę trzeba z nich ściągnąć, 
pióra obmyć w wodzie i zatamponować rany. Przemykamy się z powrotem do łodzi.
Tadeusz toruje drogę. Nagle daje palcem znak. Znów cisza. Nowa stójka. Cóż u licha? Wszak 
dosyć już mamy ptaków.
Tym razem jednak szykuje się coś grubszego. Tadeusz przypada aż do ziemi i czai się teraz na 
łokciach. Ślepy jestem, nie widzę nic bez okularów. Uniósłszy ptaki do góry, bocianim krokiem 
skradam się za pełznącym Tadeuszem. Czas dłuży się, a tu bez zmiany taż sama cisza przed nami i 
za nami. Zaczyna mnie ta sytuacja śmieszyć:
— Panie Tad...
— Cyt!
Nic nie zrywa się do ucieczki. Nic nie łopocze skrzydłami. Nic nie mruczy i nie ryczy. Doprawdy, 

background image

nudni są ci myśliwi. Jakiś maniacki, chory naród.
— Co też pan widzi?
— Cyt!
Palec na wargach i zgorszony moją niecierpliwością wyraz twarzy Tadeusza. A niech go wreszcie 
licho  porwie, dość mam  tych  wszystkich  akrobacji! Popychadłem  jestem  czy niewolnikiem  od 
noszenia bagażu? Już się na dobre gniewam:
— Kto idzie? Czy pan coś słyszy? — staję do walki o prawa wolnego człowieka.
— Tam! — pada słowo krótkie, pędzące w kierunku wytkniętego gdzieś w przestrzeń palca. — Coś 
jest, lecz sam nie wiem, co.
Skoro sam Tadeusz nie wie, to już nikt wiedzieć nie może. Podążam dalej wytrwale, uspokojony w 
sumieniu.
— Małpa! — woła nagle Tadeusz zrywając się do biegu. — To z tych, cośmy strzelali w nocy. 
Pewnie biedaczka ranna.
W tym momencie puszysta kula zrywa się z liściastego posłania, toczy się niezdarnie kilka kroków i 
znowu zamiera w lękliwym skuleniu. Podbiegamy. Małe, śliczne małpiątko wtula głowę pomiędzy 
łapki, jakby czekając na miłosierdzie losu. A los właśnie jest okrutny. Już w dniu wczorajszym 
dokonał swego. Teraz za późno. Jedna kula przeszyła lędźwie, a druga strzaskała obie przednie 
łapki. Małpka nie była  w stanie pójść śladem skaczących  szybko  towarzyszy.  Gdzieżby mogła 
zdążyć za szybowniczym ich lotem z gałęzi na gałąź, z czuba na czub? Biedne zwierzątko, nie 
większe od kociaka, z twarzą cierpiącego człowieka, spadło z wyżyn i zostało samotne na pastwę 
męczeńskiego konania. Nocni bracia banderlogu śpią w tej chwili na wyższych piętrach drzew, bez-
pieczni i wolni. A nad nią stoją oto dwie obce, nieznane małpy i kiwają głowami. Macaco ma duże, 
wybitnie duże, smutne oczy i w sarkastycznym  uśmiechu wyszczerza zęby.  Gdy podnosimy ją 
ostrożnie z ziemi, nie broni się wcale. Jedwabiście miękka dłoń bezwładnie zwisa. Za najmniejszym 
poruszeniem twarzyczka małpy marszczy się bólem i ledwie słyszalny pisk rozlega się skarżące
Małpka musi być bardzo osłabiona, skoro nie próbuje nawet walczyć z napastnikami. Przeciwnie, 
wydaje się być rada z ciepłego przytułku w moich ramionach. W ciągu nocy vento do sul zmroził 
biedaczkę i teraz drży na całym ciele. Pakuje pyszczek pod moją pachę.
Oglądam rany. Są śmiertelne. Pomoc wykluczona. Musi umrzeć. Biorę więc drewnianą skrzynkę, 
wyściełam   ją   miękką   trawą,   z   wierzchu   gałgankami   i   kładę   tam   małpę.   Zwija   się   od   razu   w 
bezwładny kłębek przymykając znużone cierpieniem oczy. Odchodzimy pełni szacunku dla powagi 
śmierci.
Przez cały dzień nie zaglądamy do skrzyni, aby zwierzątka nie niepokoić. I tak do życia już jej nie 
powołamy.
Dopiero   nazajutrz   otwieramy   ostrożnie   wieko.   Małpka   leży  w   tej   samej   co   przedtem   skulonej 
pozycji, z twarzą na chorej łapce, ale już nie oddycha. Stała się już tylko obiektem do preparowania 
i   niczym   więcej.  Za  chwilę  wypycham   go  i  będzie  leżał   przede  mną   na  desce   jak  żywy  z  tą 
nieznaczną   tylko   różnicą,   że   zamiast   dużych   piwnych   oczu   wytrzeszczy   ku   mnie   białe   gały  z 
higroskopijnej waty.

Biwakowe reminiscencje

No, nareszcie umknęliśmy szczęśliwie z zasięgu morderczych  obław Irenea. Piquiri została już 
daleko poza nami. Trzeba jednak bezstronnie przyznać, że nowe nasze obozowisko w niczym nie 
ustępuje poprzednim. Nawet przeciwnie, jest to najpiękniejszy i najbardziej romantyczny z tych 
wszystkich   zakątków,   jakie   dotychczas   spotykałem   w   swoich   licznych   włóczęgach.   Mamy   tu 
wszystko pod ręką, doskonale rozplanowane: hamaki, jak zwykle obok siebie, pod osłoną koron 
ogromnych armadorów, nad nimi zawieszona płachta brezentu. Od strony wody Tadeusz ułożył wał 
kolących gałęzi. Tuż koło hamaka urządziliśmy pokój stołowy. Dowcipne jakieś drzewo położyło 

background image

się umyślnie,  aby nam ułatwić  sporządzenie  ławki. Przed tym  pniem stoi stół jadalny,  zbity z 
pokrywek od skrzyń z benzyną. Oczyszczona z lian i kolców, wygodna ścieżka zbiega serpentyną 
ku   „Anjandze”.     Niewielką   polankę,   z   ogniskiem   pośrodku,   okala   mur   wyjątkowo   dzikiego   i 
wysokiego lasu. Za tym murem z prawej strony leży spory gaj palmowy. Tu panuje wieczna noc. 
Pierzaste liście acuri splotły się w mocny, zupełnie nieprzejrzysty pułap i na błądzącym pomiędzy 
pniami człowieku sprawiają wrażenie mrocznego podziemia o tysiącach słupów. Od czasu do czasu 
urozmaica   ten   dziwny,   bajkowy   las   olbrzymia   kiść   bananów     Nie,   to   nie   są   banany,   to   tylko 
imitacja, bo są to orzeszki acuri, zresztą bardzo smaczne. Nie ma tu patków. Nie ma życia. Opary 
gnijących liści aż odurzają mdławym zapachem tropiku.   Duszno. Ani jednego kolca, ani jednej 
liany. Spaceruje się dokoła niby w arkadach wielkiej, naturalnej świątyni. Czy to Egipt, czy Ba-
bilon?
Kiedyśmy wylądowali tu po raz pierwszy, Myśliwiec znalazł świeży ślad jaguara. Niedawno .pił tu 
wodę. Myśliwiec ostrzegł więc nas, abyśmy byli ostrożni.
— Tu, moi panowie, nie ma żartów. Nic nie widać w krąg, łatwo wpaść w zasadzkę.
Stary Joao, kiedyśmy  przepływali  jego fazendę, mówił, że zeszłego  tygodnia  jaguar napadł  na 
dwóch Indian Guato, dziesięć metrów od ich domostwa. Indianin podobno bronił się dzidą, ale 
zwierzę odtrąciło tę broń łapą i wówczas rozpoczęła się walka wręcz. Guato miał jeszcze nóż w 
ręku. Towarzysz jego stał za drzewem skamieniały z przerażenia. Walka trwała krótko. Obaj: jaguar 
i Indianin padli bez czucia. Jeden z przebitym gardłem, drugi z połamanymi żebrami. Guato żył 
jeszcze, kiedy nadbiegła pomoc. Zmarł dopiero w parę dni potem w szpitalu.
Zauważyliśmy, że ostatnimi czasy Myśliwiec szczególnie często opowiada nam straszące historie o 
dzikich zwierzętach. Widocznie sądzi, iż tą metodą zrazi nas do dalszego pobytu w terenie. Należy 
przyznać,   że   pomimo   już   nabytego   doświadczenia   opowieści   takie   robią   swoje.   Jesteśmy 
ostrożniejsi i wrażliwsi na szelesty.
Pod wieczór, gdy myłem ręce w rzece, nagle tuż przede mną powstaje w wodzie tumult. Po chwili 
wyłania się łeb krokodyla, który rzucając się na wszystkie strony, ochrypłym jękiem woła ratunku. 
Znam już ten jęk. To anakonda dusi swoją ofiarę. Kilkakrotnie wynurzał się jeszcze potworny łeb, z 
okrutnym rzężeniem.
— Będą tak walczyć ze sobą przez trzy dni — zawyrokował lakonicznie Stanisław.
— Trzy dni?! — wykrzykujemy niedowierzająco.
— A cóż myślicie, panowie, że krokodyl to serdelek? Oprócz anakondy nikt nie może mu dać rady. 
Jaguar potrafi odgryźć jedynie ogon.
Wokół   naszego   nowego   obozowiska   specjalnie   rojnie   wylegują   się   krokodyle.   Szczególnie 
umiłowały sobie najbliższą wysepkę, gdzie dziesiątki ich porykują już od wczesnego ranka. Druga, 
większa wyspa leży od nas w odległości kilometra, tam co wieczór zlatują się łyżkonose flamingi, 
różowe, pasowo nakrapiane. Co rano liczne ich klucze z donośnym krakaniem ciągną nam nad 
głowami, aby wieczorem znowu tym samym szlakiem powracać. Wyglądają niby lecące po niebie 
anioły. Po ich przelocie zbieramy na plaży pióra, długie, wysmukłe, z ciemnoszkarłatną łodygą. 
Niejedna dama pozazdrościłaby nam takiej zdobyczy.
Najzabawniejszą   cechą   tych   ptaków   jest   ich   płaski,   ogromny   dziób,   kształtu   łyżki   do   zupy. 
Dziobowi też temu zawdzięczają swoją nazwę: colhereiry (colher — łyżka).
Przeżywamy obecnie piękną porę Pantanalu, kiedy kwitną jednocześnie trzy różnorakiej  barwy 
drzewa. Liście ustąpiły miejsca kwiatom. Tak więc mamy znane już drzewo lilaróżowe — piuva, 
mamy   inne,   ciemnofioletowe   —   paruma   i   trzecie,   to   złośliwe   drzewo   novato,   kwitnące 
kremowobrunatnie, nieładnie, ale oryginalnie.
Pracujemy z zapałem, milcząco. Ręce uwalane krwią po łokcie. Przede mną stoi pudełko pełnej 
tłustej wody, na której powierzchni pływają kawałki mięśni i kilka różnobarwnych gałek ocznych. 
Obok stolika wiszą jak zwykle z przekrzywionymi główkami ptaki-wisielce. Oto nasz codzienny 
warsztat pracy...
Pogoda   ponura   i   co   chwila   siąpi   deszcz.   Grzmoty   toczą   się   gdzieś   daleko,   ale   przejdą 
prawdopodobnie obok nas. Ta spodziewana w każdej chwili wizyta burzy powoduje gorączkowy 
pośpiech w wykańczaniu roboty. Żeby jeszcze zdążyć wypatroszyć wnętrzności i uciec pod namiot. 

background image

Nie chcemy zanieczyszczać wnętrza naszych mieszkań padliną.
— Wkrótce otrzymam list od żony — powiada mi ni stąd, ni zowąd Tadeusz. I znowu zapada 
milczenie.
W tej chwili jestem zajęty mozolnym  odwracaniem skrzydła. Kilka opornych piór nie chce się 
ułożyć   w   należytym   kierunku.   W   pierwszym   momencie   nie   zauważyłem   bezsensu   tego 
lakonicznego zdania. Dopiero po dłuższej chwili bąkam obojętnie:
— Skądże taka pewność?
— Śnił mi się dziś gołąb pocztowy.
Parskam   serdecznym   śmiechem.   Skupiona   i   poważna   mina   Tadeusza   w   zestawieniu   z   naiwną 
treścią wypowiedzianego zdania usposabia mnie szczególnie humorystycznie.
— Mój kochany, może się wyśni panu przekaz dolarowy.
Tadeusz powoli, a z premedytacją kładzie swego ptaka na stół i ... wybucha:
— Może pan wierzyć lub nie, a ja mam dowody. Sny nie kłamią. Jeśli zaś chodzi panu o pieniądze, 
to trzeba, żeby śniły się wszy. Wesz jest nieomylnym znakiem gotówki.
— O czym mówicie? — pyta Myśliwiec podchodząc nagle do stolika.
— Pan Tadeusz tłumaczy mi swoje sny. Podobno ma otrzymać grubszą forsę, bo się jemu pan 
dzisiaj przyśnił w nocy.
— At, głupstwo! — machnął pogardliwie ręką przysiadając obok na ławce. — Opowiem lepiej 
panom pewną prawdziwą historię, jaka mi się właśnie w tej chwili przypomniała. Mam przyjaciela 
w jednym z miasteczek prowincji Sao Paulo. Otóż zjawia się któregoś dnia w jego domu pewien 
jegomość, o którym mówiono, że jest Niemcem, i prosi go po polsku o znalezienie pracy. „Pan 
Polak?” — pyta zdziwiony przyjaciel. „Tak” — pada odpowiedź. „Czemuż więc pan podaje się 
wszędzie za Niemca?” „Ano, widzi pan — odpowiada przybysz, w zażenowaniu drapiąc się po 
potylicy — bo widzi pan, jest to rzecz wielce skomplikowana i do tego... patriotyczna. Ja nikomu 
tego nie mówię, ale panu w zaufaniu powiem. Pan, jak słyszę, jest człowiekiem porządnym. Podaję 
się za Niemca, bo z zawodu, to ja jestem, widzi pan... złodziej. Po co więc mają o mnie mówić, że 
jestem Polak?” Przyjaciela mego ujęła ta szczerość i przyjął owego złodzieja do pracy, postawiwszy 
mu tylko warunek, że nie będzie uprawiał swojego zawodu na własnym terenie. Układ stanął i 
rzeczywiście złodziej okazał się najuczciwszym i najsumienniejszym pracownikiem.
—   Z   biguatingi   zrobił   pan   jastrzębia   —   mówi   Tadeusz   patrząc   wzgardliwie   na   owoc   mojej 
parogodzinnej pracy. — Jakże można tak kurczyć szyję? Biguatinga to przecie ptak wodny, nurek. 
Ma szyję wysmukłą i długą. Tymczasem niechże pan tylko spojrzy, ile pan napchał waty do środka. 
Niech   pan   ją   jak   najprędzej   wyjmie.   Wszystkiemu   winna   pogoda.   Gdy   słońce   przyświeca, 
wszystkie szyje wypadają u mnie zgrabnie i Tadeusz nie robi żadnych uwag.
Z godziny na godzinę staje się coraz chłodniej. Przeklęty  vento do sul  rozpętał się na całego. W 
nocy zerwał olbrzymią suchą gałąź i zrzucił ją z drzewa na hamak Tadeusza. Biedak klnie teraz na 
czym świat stoi, bo ratując olinowanie namiotu musi zrąbać całą resztę drzewa. Kto zna Tadeusza, 
ten wie, jak ciężko mu wstać z hamaka.
Pracować dziś nie można. Wicher nastroszył pióra ptakom, a nawet wyrywa je z rąk. Poza tym co 
chwila pada deszcz.
Tadeusz   wykańcza   rozpoczętą   wczoraj   „duszę   kota”  (alma-de-gato)  —   brązowego   ptaka   o 
puszystym   i   bardzo   długim   ogonie   (stąd   widocznie   owa   śmieszna   nazwa).   Taką   samą   nazwę 
stosujemy do innego ptaka, który od czasu do czasu miauczy w lesie. Myśliwiec zapewnia, że jest 
to   genialny   a   sławny   naśladowca   wszelkich   dźwięków.   Podobno   ten   mały   łobuz   potrafi 
wyprowadzać w pole najstarsze powagi Mato Grosso, raz bowiem meczy jak samica mutum, to 
znów wydziera się jak arancuanga, a podobno potrafi nawet mruczeć niby jaguar. Dusza kota ma 
piękne czerwone obwódki dokoła oczu i przeogromne, ciemne rzęsy, jak u gwiazdy filmowej.
Prócz duszy kota istnieje jeszcze opisywana przeze mnie kilkakrotnie dusza zabłąkana, czyli po 
prostu   jao.   To   ptak   nieszczęśliwy.   Jakaś   fatalna   reinkarnacja.   I   w   dzień,   i   w   nocy   biega   to 
maleństwo po ziemi, nawołując kogoś płaczliwie żałosnym gwizdaniem. Łatwo go bardzo ustrzelić, 
biegnie bowiem na każdy gwizd na oślep, bez pamięci i dopiero przed samą lufą otrząsa się z 
zadumy, że to nie zguba i nie zaginiony skarb, którego szuka, a tylko chytry i złośliwy człowiek. 

background image

Biedny ptak ma blade, fioletowe mięso, tak kruche, że rozłazi się pod dotykiem  palca, a przy 
gotowaniu   bieleje   całkowicie   i   smakiem   przewyższa   wszystkie   napotykane   gatunki   jadalnych 
ptaków. Nawet osławiony mutum mu nie dorównuje.
Tadeusz  ma  dla jaó specjalny sentyment.  Za każdym  jego nowym  gwizdem ciężko wzdycha  i 
powtarza:
— Nieszczęsny ptak! Nieszczęsny ptak!
Z tym twierdzeniem nie może się zgodzić jedynie Myśliwiec. On ujmuje rzecz całkiem zwyczajnie 
i całkiem realistycznie. Uważa jao za szczególnego wybrańca losu, bo i dniem, i nocą ptak ten 
jednakowo dobrze widzi, a skoro bezustannie gwiżdże, widocznie jest mu z tym dobrze. A zresztą...
— Czyżby tak pan gwizdał, gdyby był nieszczęśliwy?
Nieskomplikowane a pełne logiki pytanie Myśliwca, zdaje się, uspokoiło trochę Tadeusza.
Któregoś z najbliższych wieczorów Myśliwiec wyjątkowo się rozgadał i nareszcie usłyszeliśmy od 
niego prawdziwą historię jao. Oto dwoje młodych Indian rozkochało się niegdyś w sobie na śmierć 
i życie. Sielanka jednak trwała krótko. Żli biali ludzie przepłynęli aż na drugi brzeg Rio das Mortes 
(granica jeszcze nie podbitych dotychczas szczepów) i porwali piękną Indiankę właśnie w czasie, 
kiedy   oczekiwała   umówionego   gwizdania.   Długo   Jaó-Indianin   wypatrywał   powrotu   ukochanej. 
Siadywał wieczorami nad urwistym brzegiem rzeki i gwizdał swój monotonny umówiony znak. 
Nikt jednak nie przychodził. Zrozpaczony skoczył wreszcie w głąb rzeki i nagle dusza jego siłą 
przeogromnego kochania i tęsknoty przeistoczyła się w małego szarego ptaszka tejże nazwy. Błąka 
się odtąd po świecie, wciąż gwiżdżąc, w poszukiwaniu ukochanej, jaó-pokutnik, tęskniący ptak.
Biguatinga — miejscowy nurek, ma futerko czarne, nakrapiane srebrem. Pono Ameryka Północna 
szaleje za tym futerkiem na damskie kołnierze. Na skutek wielkiego popytu Brazylia zabroniła 
zabijać biguatingi.  Kto by tam jednak słuchał. Dziesiątki  skórek odchodzi do miast w każdym 
sezonie.
Ostatniej   nocy   majaczyły   mi   się   pół-sny,   pół-mary,   w   wyniku   których   wyobraziłem   sobie   jak 
najwyraźniej,  że do hamaka  mego  wkradł się  oślizły,  zielony wodorost-potwór, coś  w  rodzaju 
roślinnego iguana i pakuje mi się pod poduszkę. Tadeusz w tym czasie uwijał się obok z lampą, 
więc   krzyknąłem   na   niego,   aby   czym   prędzej   pomógł   mi   w   wyrzuceniu   tej   zielonej   bestii. 
Wywiązała   się   krótka   a   jak   zwykle   dosadna   rozmowa.   Tadeusz   bynajmniej   nie   spieszył   się   z 
przyjacielską usługą. Wolał pierwej zaopatrzyć się na wszelki wypadek w rewolwer i nóż.
Niecierpliwiłem się ogromnie, byłem bowiem pewien,  czułem najwyraźniej, jak ów obrzydliwy 
potwór to się zwija, to się znów rozwija tuż pod moją głową. Powtórzywszy więc tragiczne wołania 
o pomoc, a nie mogąc czekać dłużej, chwyciłem płaza oburącz i mocnym szarpnięciem wyrzuciłem 
ga z hamaka. Jednocześnie uprzytomniłem sobie, że owym spadającym na ziemię potworem jest 
tylko moja własna, niewinna poduszka. Zdarzenie to świetnie ilustruje stan nerwów i przemęczenie 
psychiczne, w jakim znajdowaliśmy się po pięciomiesięcznym już biwakowaniu w Mato Grosso w 
atmosferze ciągłego niepokoju.
Takie zmory nocne prześladowały mnie już nieraz podczas innych wędrówek po świecie i zawsze 
tylko w momentach kulminacyjnego napięcia nerwowego. Na przykład w drodze kajakiem do Indii 
często zrywałem się nocami do ataku na niewidzialnego wroga i dopiero żona chwytając za poły 
piżamy sprowadzała mnie do rzeczywistości.
Nawet w Polsce trafiła mi się podobna a ciekawa przygoda. Oto podczas kajakowej eskapady z 
Wilna do Poznania ulokowano mnie z dwoma towarzyszami na podłodze w jakimś majątku. Za 
posłanie służyła nam cienka warstwa słomy,  pokryta żaglowym płótnem. Noc lipcowa i gorąca 
spowodowała, że spaliśmy zupełnie nago. W pewnej chwili, ni stąd ni zowąd siadłem na posłaniu, 
oczy miałem otwarte i zda się, rozumowałem najzupełniej przytomnie. Przede mną na tle absolutnej 
ciemni fosforyzowało tajemnicze światło. Próchniejący pień czy świętojański robaczek? Ależ nie. 
Skądże by pod tym światłem stał stolik ze świecą? Zimny pot oblał mnie na myśl o pułapce. Oto 
zawlekli nas w jakąś matnię leśną. Mimo woli opuszczam ręce i trafiam nimi w miękki podkład 
słomy,   to   już   do   reszty   mnie   przeraziło.   Równocześnie   spostrzegam   obok   siebie   nieruchomo 
rozwaloną, nagą postać przyjaciela. „Zamordowany?” — przemyka mi przez myśl. Tłukę go w bok 
dla sprawdzenia.

background image

— Stefek! — wołam na cały głos. — Co tobie?
Zbudzony kuksańcem przyjaciel otwiera szeroko oczy i automatycznym, nawykowym ruchem obu 
swoich pustych pięści zaczyna wiosłować. Pięści rytmicznie uderzają o brezent wywołując szelest 
podobny do plusku wody. Ta opanowana i codzienna czynność uspokaja mnie nerwowo. Siedzimy 
tak obok siebie dobrą chwilę. Ale to światło?... Skądże u licha takie światło?
— Stefek — zwracam się do wioślarza — co tam za światło?
Stefek nie spuszczając dłoni od piersi, przerywa wiosłowanie i ciekawie patrzy we wskazanym 
przeze mnie kierunku.
— Tobie się tylko tak wydaje, nie ma żadnego światła — odpowiada flegmatycznie, wracając do 
przerwanego wiosłowania.
Znowu siedzimy obok milcząco, ale światło nie daje mi spokoju. Więc uderzam pięścią drugiego 
towarzysza.
— Dorek, spójrz w tamtą stronę! Co to za światło? Drugi przyjaciel budzi się najzupełniej trzeźwy, 
więc
metodą sztubacką podaje mi adres, dokąd mam się zwrócić z podobnie głupim pytaniem, sam zaś 
odwraca   się   do   mnie   tyłem   i   głośno   chrapie.   Na   jego   trzeźwość   odpowiedziałem   również 
trzeźwością. Cała przeżyta przed chwilą historia wydała mi się ogromnie śmieszna, zwłaszcza że 
Stefek wciąż jeszcze i bez przerwy wiosłował. Pchnąłem go w pierś, a on padł bezwładnie na 
pościel i natychmiast zawtórował chrapaniem.
Nazajutrz obaj nie pamiętali o nocnym zdarzeniu. Dziś żałuję ogromnie, że pozwoliłem wówczas 
Stefkowi zasnąć, może by tak przewiosłował aż do samiutkiego rana.
Podobne  halucynacje  zdarzały   mi  się  bardzo   często   po  wyczerpujących  kajakowych   żeglugach 
przez otwarte przestrzenie mórz.

Pająki

Precyzyjnie i ze zwykłą flegmą rozpina Tadeusz na wacie ogromnego pająka ptasznika. Mimo 
tygodniowej głodówki pająk ten ma jeszcze dosyć siły, aby raz po raz wyswobadzać kudłatą łapę z 
nakładanych mu więzów.
, Nasza „naukowa” ekspedycja nie posiada, niestety, najniezbędniejszej rzeczy, jaką jest eter. W 
wyniku   więc   tej   „doskonałej”   organizacji   Myśliwca,   wszystkie   nie   dobite   zwierzęta   trzeba 
sadystycznie dusić albo głodzić.
Jak   już   rzekłem,   pomimo   głodówki,   ptasznik   nie   daje   się   dobrowolnie   upozować   pomiędzy 
szpilkami.   Tadeusz   należy   jednak   do   ludzi   przedziwnie   upartych   i   konsekwentnych,   toteż 
cierpliwie, po raz dziesiąty może, podpiera tę samą umykającą wciąż nóżkę, kładąc ją pedantycznie 
na przeznaczone miejsce. Po każdym takim ruchu podnosi deseczkę z pająkiem i przygląda mu się z 
uwagą. Oczywiście przez ten czas pająk znowu nogę wystawi — i tak w koło, Macieju.
Staram się nie patrzeć, strasznie mnie to irytuje. Rzucam robotę i odchodzę na dłuższy spacer. 
Wracam dopiero po godzinie.
Pomiędzy szpilkami nad pająkiem rozpościera się teraz wykończony już labirynt nitek. Mają mu 
one nadać odpowiednią pozycję, w ten sposób będzie konał śmiercią męczennika. To narzędzie 
pajęczej tortury przypomina mi obrazek z książki „Podróże Guliwera”, gdzie w roli pająka leży 
zaplątany w nici olbrzym ludzki, a na brzuchu jego tańczą krasnoludki.
—   Nie   myślałem   nawet,   że   pan,   panie   Tadeuszu,   potrafi   być   aż   do   tego   stopnia   sadystą   — 
zauważam chłodno.
— Tak, a wieleż krwi on się napił w swoim życiu. Przestańże pan wreszcie udawać Chrystusa!
Może racja. Staram się wyobrazić sobie krwiożerczość pająka, żeby przestać się nad nim litować.
Na pająki ptaszniki polujemy z Tadeuszem wieczorami już po kolacji. Jest to polowanie nie mniej 
emocjonujące od łapania ryb na dziryt. Pająki wyłażą na nocne żerowisko, czatując na swoje ofiary 

background image

pomiędzy korzeniami dużych drzew. Czasami można je znaleźć w ciemnych norach na zboczach 
urwisk. Niejeden wieczór upłynął nam na myszkowaniu w plątaninie tropikalnych korzeni, zawsze 
w napięciu nerwowym, bo licho wie, co z tych wszystkich dziur może wyskoczyć. Wżeramy się 
elektryczną latarką w każdy podejrzany zakątek. Nierzadko musimy nawet wpełzać pod rosochate 
kłody drzewne. Drapiemy przy tym ręce, a często nawet i policzki do krwi.
Oślepiony światłem pająk nieruchomieje w miejscu, a wówczas można go z łatwością przycisnąć 
patykiem do ziemi i następnie lekarską pincetą ująć wpół. Ptasznik jest bardzo odważny. Z wściekłą 
determinacją atakuje zbliżający się doń koniec kija. Taki bojowy wypad na kij psuje mi ogromnie 
nerwy. Często zapominając o ludzkiej przewadze uciekamy co sił w nogach. Pająk ma w sobie coś 
z  bazyliszka,  hipnotyzuje  wzrokiem  nie tylko  małe  muszki,  ale  i mnie,  ogromnego człowieka. 
Czymże innym mógłbym tłumaczyć moje stałe podekscytowanie podczas tych polowań?
W   ten   sam   mniej   więcej   sposób   schwytany   został   przez   nas   największy   i   najpiękniejszy   z 
dotychczasowych okazów. Byliśmy zeń dumni rokując świetną przyszłość dalszym zbiorom. Ale 
cóż, kiedy szelma potrafił w ciągu jednej nocy przegryźć grubą kopertę, w której siedział, potem 
pudełko od papierosów, w którym leżała ta koperta, i drapnąć sobie, gdzie pieprz rośnie.
Ten pająk, którego przed chwilą Tadeusz tak zgrabnie omotał, także niemało dał się nam we znaki. 
Przede wszystkim za mieszkanie obrał sobie nie korzenie drzewa, tylko gliniastą, głęboką norę w 
zboczu pobliskiego wzgórza. Jedynie sokole oko Tadeusza potrafiło go tam wyśledzić. Ja w ogóle 
żadnych pająków nie widzę, dopóki mi ich Tadeusz wyraźnie nie pokaże. Według niego najłatwiej 
zobaczyć błyszczące w świetle latarki oczy pająka.
Chociaż pająk został w tej gliniastej norze wykryty, kwestia wydobycia go stamtąd bynajmniej nie 
była łatwa. Poprzez wąski otwór nie mogliśmy wsadzić ręki, a zresztą kto by tam chciał narażać się 
na jadowite ukąszenie. Długo więc łamaliśmy sobie głowy, jaki wynaleźć sposób. Jak go stamtąd 
wystraszyć?   Wszelkie   próby   z   kijami   zawiodły.   Pająk   zaszył   się   gdzieś   w   najodleglejszy   kąt. 
Postanowiliśmy wreszcie przebić się do nory idąc prostopadle od góry. Odmierzyliśmy w tym celu 
głębokość poziomego tunelu. Liczył półtora metra. Następnie zmierzyliśmy grubość górnej ściany, 
mierzyła pół metra. Ziemia zbita i twarda jak kamień utrudniała kopanie. Jako jedyne narzędzie 
służył nam do tego topór. Tłuczemy nim na przemian, aż wreszcie trafiamy w próżnię. Pająk w 
dalszym ciągu nie porusza się, nic sobie z nas nie robi. Straszenie patykami także nie daje żadnego 
rezultatu. Najgorsze jest to oczekiwanie na skok pająka w niespodziewanym kierunku.
Wreszcie przedsiębiorczy zawsze Tadeusz wpada na doskonały pomysł: wykurzyć łajdaka wodą. 
Biegnę do rzeki, podczas gdy Tadeusz stoi na posterunku. Zastawiamy teraz dolny otwór siatką, a 
przez górny wlewamy dwa wiadra wody. Mętny, żółty wodospad wyrywa się wprost na Tadeusza, 
ale pająka w nim nie ma.
Następuje chwila konsternacji. Cóż u licha? Czyżby uciekł? Pochylam twarz usiłując zajrzeć do 
groty.  Tadeusz oświetla  ją przez  dolny otwór. I oto nagle  wbrew  wszelkiej  logice  i wszelkim 
przewidywaniom, kosmate paskudztwo błyskawicznym ruchem wypada prostopadle w górę, pod 
moją   twarz.   Zapominając   o   wszelkich   ambicjach,   odskakuję   w   bok.   Szczęściem   pająk   także 
ogłupiał i zamiast wykorzystać szczęśliwą dla siebie okazję do ucieczki, zatrzymał się niezdecydo-
wany na krawędzi studni.
Wówczas bohaterski Tadeusz z wrzaskiem tryumfu zarzucił nań siatkę.
Swoją   drogą   te   polowania   na   pająki   mają   w   sobie   nieprzeparty   urok.   Nie   mówię   tu   ani   o 
nastrojowym księżycu, ani o harmonijnym graniu cykad, ani o tropikalnej duchocie idącej na nas 
spomiędzy korzeni palm — ot, zwykła ilustracja naszego codziennego tutaj życia. To wszystko 
przestaje się wreszcie widzieć, a przypomni się dopiero wtedy, gdy będzie utracone.
Nie w gwiazdach więc leżał urok polowania na pająki, tylko w tej emocji związanej... z dziuplami. 
Od wczesnego dzieciństwa czyniły na mnie wrażenie czegoś tajemniczego, bałem się ich, a jednak 
mnie pociągały.  Dawniej wmawiali we mnie, że tam siedzą krasnoludki, potem — że złośliwe 
skrzaty. Z kolei zagnieździły się tam różne nietoperze i gady. A właśnie w Brazylii każda szczelina, 
każdy   otwór   w   ziemi   są   zamieszkałe.   Bogata   kolekcja   jadowitych   węży,   ogromne   jaszczury, 
pancerniki i mrówkojady, czarne wdowy — największe pająki świata — wszystko to wkopuje się w 
ziemię i najniespodziewaniej wyskoczyć ci może stamtąd na szyję.

background image

Tadeusz idzie zawsze pierwszy jako szperacz. Idzie cicho, nieco przygarbiony, jak kłusownik za 
niedozwoloną zwierzyną. Stawia nogi, wysoko i zawsze na palcach, aby nie zaczepić o wystające 
korzenie.  Kroczę   za  nim   niby  skromny  giermek,   choć  zamiast   miecza  niosę   tak  potrzebny  kij 
bambusowy, zamiast szyszaka zwykłą blaszankę od konserw.
Tadeusz ma kocie oczy, więc nic nie umknie jego uwagi. Nawet zgubioną szpilkę w mig odnajdzie.
Na rzece Cuiaba nie jesteśmy sami. Tu wieczorami od przeciwległego brzegu dolatuje rytmiczny, 
rumbowy takt gitar i różnych tykwowych grzechotek. Od czasu do czasu rytm ten splata się w 
wysoki dyszkant i ponad możliwość własnego głosu wyciąga jodłowaniem kaboklerskie piosenki. 
To pastuchy bydła urozmaicają sobie nudne bezrobocie.
Bezludne przestrzenie Piquiri zostały daleko poza nami. Odzwyczailiśmy się od ludzkich głosów. 
Rażą dzisiaj nasze uszy. Stanowczo wolimy pająki.

Deszcz z pogodnego nieba

Nie znam nic piękniejszego nad wyschłe łożyska tropikalnego ruczaju. Idzie się po nim jak po 
wygodnej   dróżce   angielskiego  parku.   Miejscami,   w   zagłębieniach,   gdzie   została   jeszcze   woda, 
tworzą się malownicze jeziorka, spowite w skołtuniony gąszcz sitowia i wodnych  kwiatów. W 
przeciwstawieniu do wyschłej od słońca i wymęczonej żarem reszty dalszego lasu, nad  curicho 
takim skupiają się wszelkie odcienie świeżej, soczystej roślinności. Cała przebogata flora Brazylii 
zbiega się tutaj w ucieczce przed posuchą. Wygląda jak gdyby na pokaz przygodnym turystom 
boski ogrodnik nasadził wszelkie możliwe gatunki drzew i krzewów, a potem splątał je ze sobą 
sznurami   lian   i   storczykowych   bukietów.   Czasami   ten   kwiecisty   mur,   pozwalając   oczom   na 
wypoczynek, przerywa się daleką perspektywą innych jezior i stepów. Kilkunastometrowe kity opa-
dają z wysokich drzew, tworząc luźno obwisłe brązowe kurtyny, przez które trzeba się przedzierać. 
Każda nowa scena to żywy pokaz dziewiczego życia puszczy, być może nie deptanej jeszcze przez 
człowieka cywilizacji. Wszechpotężne prawo silniejszego znajduje tu pełnię wyrazu. Wał zieleni 
piętrzy się zachłannie ku otwartemu nad curicho błękitowi nieba. Nic to, że kilka słabszych palm 
usycha w cieniu rosochatego fikusa. Nic to, że stary, podmyty prądem pień na próżno usiłuje puścić 
świeże pędy. Pora mu umrzeć. Kto może, niech zdąża ku słońcu, depcząc słabych i niedołężnych. 
Życie tryska i upaja. Zmurszałe i zgniłe formy nie trwają długo. Żar tropikalnego słońca, potop 
deszczu i miliardy różnorakich stworzeń przeobrażają tutaj śmierć w życie.
Zielony, kędzierzawy las fryzuje sobie czuprynę. Liany omotane równoległą falą powoju toczą się 
ku ziemi. Jakby najlepszy niebieski fryzjer ułożył im wieczną ondulację. Tam znowu kokieteryjnym 
łukiem ciemniejszego szmaragdu przerzucił się jakiś olbrzym drzewny na drugą stronę  curicho i 
chcąc nie chcąc musisz teraz, dumny człowieku, zginać kark, aby prześliznąć się poprzez mroczny, 
świeżością pachnący tunel.
Łatwo   jest   wykonywać   podobne   akrobacje   w   naszych   polskich   lasach,   ale   tutaj   każdy   spacer 
wyczerpuje nerwy. Tu trzeba mieć karabin w pogotowiu. Trzeba mieć oczy przed sobą, a uszy za 
sobą. Trzeba umieć rozróżniać kształt i barwy gałęzi, rozróżniać szelesty i piski. Jednym słowem, 
trzeba znać Księgę Puszczy. Pamiętaj, że mały koliberek więcej czyni szumu aniżeli największa 
anakonda wisząca na drzewie. Brazylijska puszcza ani na chwilę nie przestaje gadać i język jej 
należy sobie dobrze przyswoić. Powtarzam: spacer dnem  curicho  to spacer dróżką angielskiego 
parku   z   niewielką   poprawką,   że   w   parku   tym   pootwierano   klatki   z   dzikimi   zwierzętami. 
Pootwierano także olbrzymie klatki z kolorowym ptactwem i to ptactwo oszalało nagle z radości: 
świergocze, gwiżdże i kracze, fruwa, pluszcze się i skacze. Mieni się w słońcu dziką jaskrawością 
piór.
Przecudne jest brazylijskie curicho...
Dziś   właśnie   korzystamy   z   okazji,   że  vento   do   sul  uniemożliwił   nam   pracę.   Idziemy   więc   z 
Tadeuszem na przechadzkę. On jak zwykle uzbrojony, od buta aż po zęby, niesie karabin, rewolwer 

background image

i nóż. Ja idę sobie skromnie  z tyłu  i niosę życzliwie  uśmiechnięte  serce włóczęgi,  no i... nóż 
kuchenny, taki sobie zwykły, do skrobania marchewki.
Tadeusz wyżywa się. Gra rolę wielkiego i doświadczonego myśliwego, a przede mną ma szerokie 
pole do popisu.
Wietrzy nosem, maca tropy palcami i zawsze mądrze gada.
Pewnego   dnia   postanowił   koniecznie,   ale   to   koniecznie   upolować   jaguara.   Widocznie   w   jego 
myśliwskim   pojęciu   onca   odgrywa   takąż   samą   rolę,   jak   Cape   Horn   w   życiu   żeglarza.   Gdy 
„przepłynie” swojego pierwszego jaguara — odbierze chrzest. Słyszał, że jaguary lubią psy. Więc 
od kilku dni Tadeusz bez przerwy szczeka. Wczoraj  znowu Myśliwiec  opowiedział  nam jakąś 
historyjkę o rozszarpanych owcach. Więc  dzisiaj Tadeusz bez przerwy beczy. Jak dotąd jednak 
wszystkie jego starania spełzają na niczym. Cieszę się ogromnie, bo tak z uśmiechem w sercu i z 
kozikiem do marchewki chodzić po dzikim lesie potrafił tylko święty Franciszek z Asyżu, a ja nim 
nie jestem.
Vento do sul wystraszył wszystkie zwierzęta. Tylko szop-pracz napatoczył się nam pod same nogi. 
On ma ciepłe futro, kpi więc z wszelkich chłodów.
Późnym wieczorem gawędzimy sobie z Tadeuszem o tym i owym. Stoimy pod koronami dużych 
starych drzew, niedaleko płonącego ogniska. Ani jednej chmurki, ciepło. Nagle z gwiaździstego, 
pogodnego   nieba,   tuż   przed   naszym   nosem   zaczyna   się   lać   ciurkiem   woda.   W   zdumieniu 
podnosimy wzrok. Nic jednak nie zdradza deszczu. Stoimy tak z zadartymi głowami czas dłuższy, 
sami nie wiedząc, co to może być. Wreszcie wracamy do przerwanego wątku. Gawędząc przesu-
wamy się o kilka kroków dalej, aż oto znowu przed nami zaczyna lać się woda.
— Cóż to u licha może być?
— Nic nie rozumiem — powiada Tadeusz.
W   tym   jednak   momencie   gdzieś   bardzo   wysoko   ponad   głowami   zaczyna   się   coś   gwałtownie 
kołysać. Koronami drzew poszedł szum. Bez wątpienia jakiś duży zwierz wędruje z miejsca na 
miejsce.
— A złośliwa szelma, to on nas tak chciał urządzić — krzyczy Tadeusz biegnąc po karabin. — 
Poczekaj, ananasie, pokażę ja ci nieprzyzwoite kawały!
— To pewnie jaguatirica! — woła Stanisław pokładając się ze śmiechu.
Świecimy latarką w niebo. Nic nie widać. Czekamy cierpliwie, aż się coś znowu poruszy. Cisza. 
Raptem gdzieś znacznie już dalej zaczyna padać obfity deszcz.
— Ma szelma spust — mówi z uznaniem Tadeusz.
— Pierwszy raz coś podobnego mi się przytrafia — odpowiada Stanisław biorąc także karabin.
— Przecież to nie panu się przytrafiło, tylko jemu — flegmatycznie zauważa Tadeusz.
Parskamy śmiechem i w tejże chwili ciężki szelest toczy się na nowo koronami drzew. Pędzimy za 
nim.
Jesteśmy w  bajecznych  humorach.  Ubawił  nas  ten figlarz.  Świecimy  trzema  latarkami,  ale  nie 
możemy go smugą złapać.
— To pewnie pana kolega samolotem tak leci — sili się na dowcip Stanisław.
— Mam, mam! — woła Tadeusz. — O, tam coś dużego, pewnie małpa.
Krążymy koło wskazanego miejsca, ale wciąż bezskutecznie. Nic nie widać. W końcu Stanisław 
mówi:
— To nie małpa. Małpa nie potrafi tak spokojnie siedzieć.
Tymczasem znowu zaczyna lać, tym razem jeszcze głośniej i jeszcze więcej.
— Może on ma wiadro w ręku — śmieje się Tadeusz.
—   To   ze   strachu,   panowie   —   mówi   tym   razem   poważnie   Myśliwiec   i   jednocześnie   podnosi 
strzelbę. Pada strzał i nagle - deszcz ustaje.
— O, widzę! Zwiesił łeb. Trafiony! — krzyczy gorączkowo Tadeusz.
— Ale jakoś nie spada — mówię złośliwie, a uwaga moja podjudza obu. Odtąd zaczynają strzelać 
na   przemian,   bez   przerwy   i...   bez   rezultatu.   Tajemnicza   małpa   została   gdzieś   na   najwyższych 
gałęziach.
— Wlezę na górę — wyrywa się Tadeusz — popróbuję ją strząsnąć.

background image

Pomagamy mu w tej mozolnej robocie. Drapie się coraz wyżej, aż ginie w cieniu koron niczym 
druga, jeszcze nie zastrzelona małpa. Czekamy pełni emocji. Tadeusz silnie trzęsie drzewem i coś 
ciężkiego, chrzęszcząc metalicznie, spada niedaleko nas na ziemię. To jeżozwierz, czyli poczciwy 
uriso, jedno z najłagodniejszych stworzeń brazylijskich. Tylko kabokle z niewiadomych zupełnie 
przyczyn boją się go ogromnie. Opowiadają o nim nieprawdopodobne banialuki: między innymi, że 
potrafi   wyrzucać   ze   swego   ciała   ostre   igły,   które   przebijając   skórę   wroga   wędrują   pomiędzy 
mięśniami, najczęściej do serca. Oczywiście to bzdury, z których jedno jest tylko prawdą, że igły po 
obu   końcach   jednakowo   ostre   i   natłuszczone,   trzymają   się   rzeczywiście   bardzo   słabo   skóry 
jeżozwierza.
Uriso jest mądry. Na przykład ulubionym jego przysmakiem jest owoc goiaba. Gdy się naje tych 
owoców do syta, zabiera resztę do domu na zapas, a nie mając kieszeni ani odpowiedniego worka, 
czyni to w sposób ogromnie dowcipny: mianowicie włazi na drzewo i strząsa owoce na ziemię; na-
stępnie, najeżywszy kolce, tarza się po owocach i nabija na szpikulce.
Po chwili nasz uriso piecze się na rożnie. Myślę, że niedługo i psa skosztujemy.  Vento do sul 
uniemożliwia polowanie, trzeba więc jeść, co się tylko da.
Rano przy pracy Tadeusz gwiżdże poloneza As-dur. I oto nad głowami naszymi ktoś powtarza 
dokładnie pierwszą zwrotkę tej melodii. Nie wierzymy własnym uszom. Po chwili jednak znowu to 
samo. Pędzimy więc do Stanisława i przyprowadzamy go za poły. Przysłuchuje się czas dłuższy, a 
że jest głuchy,  trudno mu  jakoś z tym  idzie. Tadeusz prowokuje, gwiżdżąc ponownie zwrotkę 
poloneza. Widzimy, jak mały ptaszek otwiera dziób i powtarza. Wprost nie do wiary!
— To  irauna-do-bico-branco,  naśladowca dźwięków, o którym już kiedyś  panom mówiłem — 
tłumaczy   Myśliwiec.   —  Nie   tylko   on  jest   taki   mądry.   W   Mato   Grosso  wiele   zwierząt   potrafi 
naśladować cudze głosy. Nie wiem, czy to prawda, ale kabokle twierdzą, że jaguatirica potrafi 
gwizdem wabić do siebie biednego jaó, który biegnie prosto w jej paszczę.
Zdumiewający jest świat przyrody. Nieprawdopodobnie dziwny świat Mato Grosso.
Po chwili siedzimy znowu przy pracy.
—   Wie   pan   —  mówię   do   Tadeusza   w   głębokim   zamyśleniu,   wyjmując   jednocześnie   z   kubka 
trzonkiem cynowej łyżki potopione mrówki. — Według mnie istnieją tylko ludzie zbłąkani, nie ma 
leniwych   i   nie   ma   niedołęgów.   Każdy   przynosi   ze   sobą   na   świat   drzemiące   gdzie   w 
podświadomości wielkie zamiłowanie do czegoś. I oto rozpoczyna się gra w loteryjkę życia, czyli 
takie normalne i powszednie nasze bytowanie. Wszystko teraz zależy od szczęścia, czy trafimy na 
okazję wyzwolenia naszych zamiłowań, czy też nie. Większość ludzi nie trafia na właściwą drogę i 
od razu zniechęca się. Stąd pochodzą wszelkie melancholie, neurastenie, histerie i w ogóle tak 
zwane nieszczęścia. Jeżeli więc ktokolwiek źle i niewydatnie pracuje, to znaczy, że robota go nie 
interesuje.   Nie   trafił   na   odpowiedni   dla   siebie   kierunek.   Wprowadziłbym   do   wszystkich   szkół 
średnich   w   ostatnim   roku   nauczania   obowiązkowe   informatorium.   Przez   osiem   miesięcy 
prowadziłbym tam seminarium na temat wszelkich możliwości pracy, wszystkich istniejących szkół 
wyższych i wydziałów i tym sposobem... patrz pan, psiakrew... tym sposobem... co wyjmę mrówkę, 
to mi mucha wpadnie. No i co pan na to? Jakże tu pić herbatę?
Tadeusz   przez   cały   czas   moich   zawiłych   wywodów   bezmyślnie   miesza   w   swoim   kubku   i 
bezgranicznie dobry, a smutny wzrok zatapia gdzieś w jakiś jeden punkt zielonego lasu. Byłem 
przekonany, że mnie słyszy. Teraz na skutek mego pytania oderwał wzrok od tego punktu i mówi 
poważnie a cicho:
— Łotry.
  — Kto?  — zdziwiłem się ogromnie.
— Jak to, kto? Oczywiście Szwaby. Przekroczyli linię Dniepru i pójdą teraz niby w masło. Wojna 
się przedłuża...
— Jeden do Sasa, drugi do Łasa — mruczę wściekły. — Gadaj tu z takim.
Milkniemy  na dłuższy czas.  Na najbliższą  gałązkę  wtoczyła  się tymczasem  czarna,  aksamitna, 
puszysta kulka i uniósłszy purpurowy dziobek jęła wywodzić trele.  Bico-de-lacre,  miły ladaco, 
jedno z najgłupszych  ptasząt, co nie boi się człowieka. Jest inne jeszcze, nazywa się  surucua. 
Najbarwniejszy z ptaków, mieniący się zielenią o szkarłatnym brzuszku.

background image

Tym   razem   nie   nadużywamy   ptasiego   zaufania.  Bico-de-lacre  przestał   już   nas   interesować. 
Wypchaliśmy pełny komplet tych ptaszków, czyli osiem sztuk.  Surucua  zaś nie ma amatora ze 
względu na straszliwie cienką skórkę. Mistrz Tadeusz potrafił wypchać tylko jedną, a ja zepsułem 
kilka i więcej nie próbuję.
Dziś mieliśmy trochę niepokoju. Oto Myśliwiec, który poszedł do lasu na kilka godzin, przez dwa 
dni nie wracał. Wiedzieliśmy, że nie wziął ze sobą prowiantu, musiało się coś stać.
Do tego stopnia obrzydził nam ten człowiek życie, że myśleliśmy teraz wyłącznie o kłopotach, jakie 
spadną   na   nas  w   razie   jego   śmierci.   Gotowi   nam   jeszcze   nie   uwierzyć   i   posądzać   później   o 
morderstwo. Podobno w Mato Grosso istnieje zwyczaj legitymowania się z czyjegoś zniknięcia 
fotografią zwłok na dowód, że ten ktoś został rozszarpany przez dzikie zwierzę.
— A jeśli Myśliwca krokodyl pożarł? Jak go pan sfotografuje — pyta Tadeusz.
— Milcz pan lepiej i nie zawracaj głowy. Musimy płynąć na poszukiwania. Byłoby to nie po 
koleżeńsku zostawić go w puszczy bez pomocy.
Zgodnie bierzemy się do wioseł i płyniemy wzdłuż zatoki w kierunku, dokąd według wszelkiego 
prawdopodobieństwa musiał się Myśliwiec udać. Upływa pół dnia. Docieramy wreszcie do końca 
zatoki,  i  spoza  krzaków  wyłania  się motorowe  canoe,  ale puste.  Serce zatłukło  nam żywszym 
tempem. A więc naprawdę coś się stało. Prawie jednocześnie rozlega się gdzieś niedaleko strzał, a 
zaraz za nim drugi. Przybijamy do brzegu nawołując radośnie, co sił starczy w płucach. Spoza kępy 
drzew przedziera się ku nam czarne czupiradło. Tak brudnego jeszcześmy nikogo nie oglądali. 
Twarz Myśliwca ginie pod grubą warstwą sadzy czy węgla. Ubranie przedstawia obraz nędzy i 
rozpaczy. Spodnie bez guzików podtrzymuje jak zwykle ręką.
— Niepokoiliśmy się o pana — mówię, aby coś powiedzieć — zaglądaliśmy do błaszanek, czy aby 
dużo naboi pan ze sobą zabrał. Trudno się jednak było zorientować...
Myśliwiec pobladł, jeżeli w ogóle ktoś zblednąć potrafi pod warstwą sadzy i węgla. Nerwowym 
głosem szybko wypytuje:
— Jak głęboko panowie zaglądali do blaszanek? Jak głęboko...
Obaj   z   Tadeuszem   zrozumieliśmy,   że   tam   na   dnie   owych   blaszanek   pod   warstwą   naboi 
przechowuje się jakaś tajemnica, najprawdopodobniej pieniądze. O Myśliwcu krąży uparcie fama, 
jakoby posiadał grubszą gotówkę, do której się nie chce przyznać. Ja ze swej strony nie bardzo 
wierzę tym wszystkim plotkom. Aczkolwiek poznałem go z najgorszej strony, niemniej przekonany 
jestem głęboko, że jego nałóg myśliwski i rozmiłowanie się w Pantanalu przewyższają znacznie 
chciwość na gotówkę. Nie wierzę  na przykład,  aby Stanisław  mógł  wysiedzieć  aż dwa lata  w 
mieście, mając pieniądze na drogę do Mato Grosso. Tymczasem, jak wiemy, siedziałby on tam do 
dziś dnia, gdyby nie moja naiwna pożyczka. W jednej z blaszanek leżało prawdopodobnie te parę 
tysięcy moich milrejsów, które Myśliwiec chował na dalsze swoje życie w okresie deszczowym. 
Oczywiście wobec mnie udawał, że już wszystko dawno wydał.
Tak więc przygoda skończyła się szczęśliwie i nie potrzebowaliśmy fotografować zwłok.

Nocna wyprawa

Słońce dopiero co wystartowało do dziennego lotu i jeszcze nie widać go spoza gęstych palmowych 
piór. Coraz nowe ptasie gwizdy rozlegają się dokoła, a saracura — nasz codzienny przyjaciel i gość 
— już przyszła po swoją porcję mięsa.
Materia nie ginie. Jest to święta prawda. Co zamordujemy jednego dnia, to staje się źródłem nowej 
siły w dniu następnym. Zastępy przeróżnych stołowników ściągają do nas od wczesnego ranka i 
krążąc badawczo, wyzyskują każdą okazję.
Ledwie  skończę  patroszyć  ptaka, a już z pobliskich gałęzi  patrzą  na moje  ręce dwa jastrzębie 
caracarai. Saracura najbezczelniej w świecie grzebie suche liście pomiędzy moimi stopami i od 
czasu   do   czasu   powietrzem   wstrząsa   suchy,   basowy  warkot   ni   to   samolotowego   śmigła,   ni   to 

background image

motoru   łodzi.   To   urubu-myśliwiec,   stuliwszy   lotki,   spada   z   wysokości   paruset   metrów,   aby 
naocznie sprawdzić, czy robota moja zbliża się już do końca.
Maleńkie, brązowe mrówki też nie próżnują. Drapią się pośpiesznie po nogach stołu, aby wgryźć 
się w nozdrza albo powieki spreparowanych ptaków.
Czarny okrągły żuczek, dobrawszy sobie wierną towarzyszkę życia, drąży po cichu kanał wzdłuż 
martwych ścięgien ptasich nóg, aby tam właśnie, w wolnej przestrzeni kolanowego stawu, założyć 
miłe a przytulne gniazdko. Za parę dni wylęgną się tam białe, tłuste liszki i te dopiero pokażą nam, 
co potrafią. Te dopiero dadzą się nam we znaki wyżerając nasady wszystkich piór i niszcząc całą 
pracę bezpowrotnie.
Nie trzeba mrówek. I bez niszczycielskiej roboty praca się nam jakoś nie klei. Noc zeszła prawie 
nie przespana.
W kościach łamie i głowa boli, a wszystkiemu winne są owe colhereiry, które obrały sąsiednią 
plażę   na   swoje   nocne   sejmiki.   Tysiące   ich   ciągną   nad   naszymi   głowami   regularnie   każdego 
wieczoru, aby nie milknącym kłótliwym rozhoworem zmącić nocną ciszę. Gwar ten słyszalny jest 
na parę mil dookoła.
Dziś w nocy zapolowaliśmy na nie z reflektorem. Oczywiście Myśliwiec nie wziąłby mnie ze sobą, 
gdyby nie strach przed odmową Tadeusza.
Nie miałem zamiaru brać czynnego udziału w mordowaniu biednych ptaków, a jednocześnie nie 
chciałem być zawalidrogą dla zwariowanych strzelców, przeto wybrałem się jako widz-świadek w 
oddzielnej, małej i chybotliwej łódeczce.
Ruszyliśmy o zmierzchu przed samym zachodem słońca. Sławetny „Kalosz” idąc na motorze wziął 
mnie na hol i tym sposobem w niespełna pół godziny znaleźliśmy się na miejscu, to znaczy parę mil 
powyżej sejmikowej plaży. Było jeszcze zbyt jasno, musieliśmy więc poczekać, aż się zupełnie 
ściemni. Przyczepieni do czupryny przybrzeżnych kamelotów, schowani pod nawisłą koroną drzew, 
trwamy tak w milczącym przyczajeniu.
Na zachodzie gaśnie łuna zmęczonego dnia. Olbrzymie dorady, tłukąc raz po raz wodę stukilowym 
ciężarem srebrzystych cielsk, rozpoczęły swój wieczorny taniec z prysiudami. Czasem wybuchnie 
tumult zbełtanej przez piranie wody. Plaża colhereirów rozbrzmiewa coraz silniejszym wrzaskiem. 
Coraz   nowy   klucz   różowych   ptaków   opada   z   nieba.   Jak   zastępy   tatarskiej   konnicy   spadają 
zgiełkliwe gromady ptasie na to żółte, prawdziwe dzikie pole, aby radzić tam nie wiedzieć o czym i 
odlecieć za chwilę nie wiadomo dokąd. Na tle krzykliwego chóru łatwo można odróżnić piskliwy 
skrzek cyranek, których kilka stad przyplątało się nie wiadomo czemu.
— Będzie co do kotła włożyć — mruczy oblizując się Tadeusz (człowiek, który bez mięsa żyć nie 
może).
Colhereiry nie są jadalne. Nawet my, których los okrutny nauczył już każde świństwo wkładać do 
ust, nie możemy się ani rusz zdecydować na ich mięso. Jadałem czaple, jeżozwierza, krokodyli 
ogon (przysmak Indian Guato), jadłem jaja iguana i niejedno jeszcze paskudztwo skosztowałbym 
dzisiaj, ale colhereiry, mimo różowego koloru piór, nie trafiają do przekonania swoim straszliwie 
cuchnącym i jak purchawka dmuchanym mięsem.
— Już ciemno — zadecydował Myśliwiec biorąc reflektor i karabin w ręce. Prawie jednocześnie 
Tadeusz i ja wypuszczamy z rąk warkocze kamelotów, trzymających nas do ej chwili w miejscu.
—   Ach!   —   krzyczy   Tadeusz,   a   spod   jego   łokcia   wysuwa   się   głowa   krokodyla,   bezszelestnie 
zagłębiając się w wodę.
— Widział pan coś podobnego? Leżał sobie niecnota ledwie dwa centymetry od mojej ręki. I nic mi 
nie zrobił!
Zwykła brazylijska niespodzianka. Jeszcze jeden dorad szlachetności zwierząt. Bez potrzeby nie 
czynią nikomu krzywdy, a może to Kuba podążył za nami aż tutaj? Nie ma czasu na zastanawianie 
się.   Płyniemy   już   z   prądem.   Wkrótce   zostaję   sam.   Łódź   moich   towarzyszy   niknie   gdzieś   w 
mrocznym srebrze rzeki. Pracuję wiosłem jak najciszej, tak aby tylko dziób canoe kierować zawsze 
do przodu. Szybki prąd zbliży mnie i tak do celu. Ptasi wrzask rośnie i już prawie ogłusza. Nie 
wiem, z której strony przyjdą strzały, bo nie widzę myśliwych. Raptem wpełzam w oczerety i 
giętka   liana   obwija   mi   się   w   krąg   szyi.   Drętwieję   jak   Zagłoba   pod   „zdobytym”   sztandarem. 

background image

Wstydzę się sam siebie, odpycham się wiosłem — i znowu oczerety. Wpadłem w pułapkę bez 
wyjścia. Trzeba wracać na wiosłach pod prąd. Towarzysze moi muszą już być na plaży. Jakby w 
odpowiedzi na te przypuszczenia tuż obok błyska snop elektrycznej latarki i prawie jednocześnie 
uderzam dziobem w ich łódkę.
— Niech pana diabli porwą — warczy Myśliwiec. — Alboż pan mnie nie widzi?
Pytanie   kapitalne.   Oni   mnie   widzą,   bo   jestem   na   tle   srebra   rzeki.   Ich   łódka   stoi   w   plątaninie 
przybrzeżnych korzeni.
— Niech pan pomoże nam wyplątać się z tej matni.
Okrążam ich dookoła, odczepiam jakąś gałąź i znowu spływamy razem burta w burtę. Te parę 
kilometrów nocnej eskapady trwa zda się wieczność, a ptaki tymczasem drą się w tym samym 
wciąż miejscu.
Ledwie ich odczepiłem, a już znowu znikli. Tak smolistej nocy już dawno nie pamiętam. Gdyby nie 
zbawczy prąd, błądzilibyśmy do rana. Do chóru colhereirów tak przyzwyczailiśmy się, że po prostu 
przestaliśmy go słyszeć, jak się nie słyszy w tropikalnych krajach codziennego skrzeku cykad. I oto 
nagle z tego harmonijnego pogwaru wyrasta tęskne a ponure wołanie puchacza: „jaó murucututu”. 
Odpowiedziały mu natychmiast inne takież wołania gdzieś bardzo daleko i cały sejm colhereirów 
na moment zaniemówił. Cisza. Szelest trzcin. Powiew wiatru po czubach drzew.
Cisza.
I znowu ozwał się wódz colhereirów, a za nim cały tysiączny obóz swobodnie się rozgadał.
Zatrzymuję canoe na piasku mielizny, tuż prawie przy samych ptakach. Oczekiwanie na strzały 
zaczyna mnie już męczyć. Gdzież są ci myśliwi? Może się znowu wplątali i czekają na mój ratunek. 
Jakby w odpowiedzi, od strony sejmiku zrywa się basowy grzmot, a raczej chóralny pomruk, i 
toczy   się   ponad   moją   głową.   Łudząco   przypomina   oklaskiwanie   aktorów   przez   natłoczoną   po 
brzegi   salę   olbrzymiego   teatru.   To   colhereiry,   spłoszone   jakimś   stukiem,   zerwały   się   do   lotu. 
Widocznie   niezdarny   Myśliwiec   spłoszył   je   uderzeniem   wiosła.   Prawie   jednocześnie   na 
bezgwiezdne   niebo   pada   snop   oślepiającego   światła   z   reflektora.   Tysiące   różowych   mgiełek 
łopoczą w powietrzu. Wyglądają jak ogromne motyle.
Na szczęście nie padł ani jeden strzał Widocznie brak odpowiednich po temu warunków. Przed 
chwilą gwarna jeszcze plaża opustoszała teraz w jednej chwili. Ale snop latarni nie rezygnuje, nie 
gaśnie. Gorączkowo biega to tam, to tu po piasku. Szpera w ciemnościach, myszkuje po kępkach 
krzaków,   topi   się   w   zatoczkach   rzeki,   wydłuża   w   nieskończoną   perspektywę,   aż   oto...   stop. 
Zahipnotyzowany niespodziewanym słońcem, stoi różowy ptak na nogach i patrzy przed siebie w 
jasność.
Snop reflektora wydłużył się, wyprężył jak myśliwski pies do skoku i już nie odchodzi, już nie 
puszcza ofiary. Widzę cień lufy i słyszę suchy, metaliczny trzask. Ptak rozłożył szeroko skrzydła i 
przypadł piersią do piasku. Potem zerwał się i w kulawych  podskokach śpieszy ku najbliższej 
wodzie.
— Prędzej! Prędzej, bo ucieknie! — drze się ochryple Myśliwiec i tak jak stoi, w długich swoich 
portkach, wpada po pas do rzeki. Dziobiąc przed sobą długą laską, komicznie podrygując, biegnie, 
a przed nim — kontrastowo wspaniały — pędzi na oślep różowy ptak. Tadeusz trzyma ich obu w 
orbicie reflektora, niby baletmistrzów na wielkiej  scenie życia. Zdrowy a brutalny człowiek góruje 
nad chorym a subtelnym ptakiem. Zaraz go schwyci za skrzydła.
W  tej  chwili   uświadamiam   sobie,   że  jestem  złym   towarzyszem   do polowań.  Oto  najwyraźniej 
trzymam stronę przeciwnika. Brak mi tylko piór, ażeby razem z tym biednym colhereirem zacząć 
uciekać i razem z nim przeklinać człowieka.
W snopie światła niby tryumfator staje przede mną Myśliwiec, trzymając w pięści puszystą szyję 
zbiega. Różowe skrzydła obwisły. Głuchy stuk. To pada martwy ptak, bezlitośnie rzucony na dno 
łodzi, bez czułostkowych sentymentów i bez straty czasu.
Znowu srebrny wąż światła zdradziecko pełza i węszy po piasku plaży. Znowu zagląda w szpary, 
wspina   się   na   drzewa   i   przenika   gąszcze.   Jak   na   kinowym   ekranie   wyświetlane   są   kolejno 
fragmenty tropikalnej przyrody. Tu pióropusze acuri. lam gęstwa tucum, a pomiędzy nimi i pod 
nimi   mosiężne,   połyskujące   guziki   —   to   oczy   krokodyli.   Ale   nic   nie   odbija   równie   jasno 

background image

elektrycznych  promieni, jak różowe pióra colhereira. Próżno chciałby się biedak ukryć,  próżno 
chciałby   się   zapaść   w   tej   chwili   pod   ziemię,   już   go   Tadeusz   trzyma   na   celu,   już   go   ma. 
Oszołomiony ptak skamieniał w miejscu i patrzy. Jakby oczarowany ową świetlną drogą, co go za 
chwilę ku śmierci poprowadzi. Tadeusz nie celuje długo. Jego strzał jest nieomylny. W srebrzystej 
smudze reflektora, z głową pomiędzy rozwartymi do lotu skrzydłami, leży różowy martwy ptak.
Głupie, pozostałe jeszcze na plaży ptaki cierpliwie oczekują swojego losu. Szczekanie karabinów 
nie wywiera na nich najmniejszego wrażenia. Nie rozumieją. Jeden po drugim giną od kul. Historia 
gonitwy powtarza się do obrzydzenia. Wieziemy już ze sobą siedem ofiar.
— Jeszcze  nie jest późno — powiada Myśliwiec  —  może  byśmy  tak pomyszkowali  światłem 
wzdłuż brzegu rzeki?
Tadeuszowi nie trzeba takiej propozycji powtarzać. Oczy błyszczą mu jak u krokodyla. Chwyta 
reflektor, nastawia i oto już mamy przed sobą film. Żywe obrazy przesuwają się kolejno jak na 
wstędze. Obrazy tropikalnego lasu.
Nic nie umknie przed tym srebrzystym wężem. Każdy zakątek lądu, każda nora są teraz widoczne. 
Myśliwiec trzyma palec na cynglu. Możliwości są tu ogromne, jeno trzeba siedzieć z palcem na 
ustach cichuteńko, cichuteńko i broń Boże wiosłem nie plusnąć. O tej porze zwierzęta ciągną do 
wodopoju, ścieżkami do wybranych plaż. Mijamy szereg takich tunelowych wylotów, ale wszystkie 
puste. Niektóre z tych otworów, jakby wywiercone w prostopadłej ścianie lasu, wiszą na kilka 
metrów   ponad   powierzchnią   rzeki.   Chcąc   napić   się   wody   biedne   zwierzęta   muszą   spełzać 
brzuchami po korzeniach i piąć się po nich z powrotem.
W takiej właśnie komicznej pozycji znalazł się wilk brazylijski lobo, kiedyśmy go chwycili w krąg 
światła. Przywarłszy brzuchem do wyśliganej pochyłości, z zadem wysoko uniesionym w górę, 
chłeptał chciwie wodę.
Raptem poruszone językiem kręgi zaczęły jarzyć się oślepiająco. Zdumiony lobo podniósł wzrok i 
skamieniał. Oto znad rzeki wyrastało ku niemu słońce. Mądry lobo w podobne wybryki natury nie 
wierzył.  Niedawno pożegnał  jedno słońce, a do drugiego miał  jeszcze  długą noc szczęśliwych 
łowców. Wołał więc bezpieczny mrok od niepewnego słońca. Wfuliwszy puszysty ogon jął wspinać 
się ku leśnej swojej kryjówce i gdy pazury tylnych łap mocno uchwyciły normalny poziom ziemi, 
dopiero wówczas ciekawość przezwyciężyła w nim budzący się lęk. Odwrócił się i nastawiwszy 
ostre   uszy   spojrzał   raz   jeszcze   w   tę   dziwną   tarczę   nie   widzianego   dotąd   słońca.   Ta   właśnie 
ciekawość omal go nie zgubiła. Padł strzał i coś straszliwie gwizdnęło mu przy pysku. Przerażony 
wilk   uniósł   przednie   łapy   w   górę   i   zamarł   w   pozycji   grzecznego   pokojowego   pieska.   W   tym 
momencie Tadeuszowi ręka drgnęła i snop światła skoczył w górę. Wilk oprzytomniał, jednym 
susem skrył się za kotarę lian. Huknął drugi strzał, ale już za późno.
— Psiakrew! — zaklął Myśliwiec.
—   Szkoda,   wyjątkowo   piękny   okaz   —   rzekłem   złośliwie,   ale   w   duchu   byłem   rad   z   tej   jego 
ucieczki.
Widmo wilka i nieudane strzały podnieciły moich towarzyszy. Co chwila pochylają się teraz ku 
sobie i szepczą coś gorączkowo. W nerwowych drgawkach pęta się srebrzysty krążek światła po 
leśnych gąszczach, wierci je wciąż, chcąc ukraść tajemnicę, a woda niesie łódkę coraz niżej i niżej, 
coraz dalej od naszych hamaków i naszej kolacji.
— Nie wystarczy gazoliny, trzeba wracać — mruczy Myśliwiec.
Zmarzłem.  Vento do sul  daje się dobrze we znaki. Nie ma zresztą we mnie tego cieplika, który 
działa na moich towarzyszy. Nie ma we mnie emocji myśliwskiej, rozgrzewającej krew. Zacieram 
ręce, wcale się nie martwię powrotem. Mam zresztą głębokie przekonanie, że poza szczęśliwym 
wilkiem nie napotykamy już nic.  Vento do sul  nie jest przecież odpowiednią porą na polowanie. 
Cały świat siedzi wtedy skulony w norach.
Motorek   pociągnięty   z   nagła   za   sznurek,   budząc   się   z   dotychczasowego   odrętwienia,   warknął 
gniewnie.   Reflektor   zmienił   funkcję.   Ze   szpicla   stał   się   szlachetnym   nawigacyjnym   pilotem. 
Skoncentrowana plama sunie teraz przed dziobem canoe, w porę oświetlając zdradziecko sterczące 
pnie albo żółtym mętem prześwitując przez mielizny piasku. Myśliwiec ma wprawę i z tej racji 
nazywa   siebie  marinheiro.  Głównie   koryto   rzeki   znaczą   niesione   bystrym   prądem   kępki 

background image

kamelotów. W promieniach światła migoczą one teraz żywym srebrem, stwarzając bajkowy jakiś i 
niesamowity nastrój.
Kontury „Anjangi” wyłaniają się spoza zakrętu. A nad dogasającym żarem ogniska paruje kocioł z 
rosołem mutum.

Saracura

Saracura podobna jest do gładko uczesanej popielatej kulki, z brązowym podbrzuszem i ostrym 
ogonkiem komicznie zadartym w górę. Ogonek ten, podobnie jak u młodych psich szczeniąt, u 
saracury także kiwa się na boki i jest wyrazem smutku albo radości.
Saracura należy oczywiście do ptactwa dzikiej brazylijskiej puszczy, ale dzięki wrodzonej swej 
naiwności i pokrewieństwu z kurą daje się niezmiernie prędko i łatwo oswoić. Zresztą z początku 
żadne  szanujące się zwierzę  nie zwraca najmniejszej  uwagi na człowieka.  Nawet jeleń błotny, 
wielce z natury bojaźliwy i prawie zawsze zażenowany, patrzy prosto w oczy, dopóki pierwsza kula 
nie nauczy go rozumu. Krokodyle przez czas dłuższy mijają czółno tuż przy burcie i dopiero gdy 
liczne ich trupy smrodliwym  wieńcem obiegną okoliczne mielizny,  a na ich wydętych,  białych 
brzuchach zaczną sobie pływać stada urubu, wówczas krokodyl — krokodylowi, ryba — rybie, ptak 
— ptakowi solidarnie i po przyjacielsku przyniosą ostrzeżenie. Wówczas prostolinijny a szczery 
świat prymitywu chowa się w głębsze gdzieś gąszcze przed podstępną a obłudną kreaturą. Skryją 
się niedawni przyjaciele. Skryją się wszyscy oprócz surucua w szkarłatnym futerku, bico-de-lacre, 
tej leśnej kokietki z kolorową plamką przy dziobie, i jeszcze kilkorga drobiazgów najmniejszych, 
nikomu niepotrzebnych, świergocących beztrosko a głupio.
Nie ucieknie także i sroczka niebieskopióra, i szary jastrząbek caracarai. Nazbyt zainteresowane są 
tymi resztkami mięsa na stole. Złodziejaszki-niecnoty kradną spod ręki, co się tylko da.
Sarscura też nie ucieknie, ale ona nie kradnie, jest  bezinteresowna w swojej naiwności. Zarówno 
uczciwa, jak głupia, wiadomo... kura.
Przede wszystkim nie umie zjawiać się cicho. Nie leci i nie płynie, tylko zawsze idzie pieszo po 
ziemi, a raczej po suchych liściach. Nie stara się bynajmniej ukrywać swej obecności. Instynkt 
grzebania każe jej przewrócić wszystko do góry nogami. Saracura jest ogromnie prostolinijna i 
otwarta, niczego nie robi w sekrecie.
Po   raz   pierwszy   saracura   podeszła   do   obozu   w   czas   przedwieczorny,   kiedy   byłem   sam   i 
wypychałem ptaki. Chaotycznie jakieś i złe myśli męczyły mnie wówczas, więc nie usłyszałem 
nawet szelestu dziwnych kroków za moimi plecami. A tymczasem szelest narastał, jak gdyby ktoś 
ogromnie ciężki podkradał się z zamiarem śmiertelnego skoku. Zimny pot oblał mi skórę, kiedy 
usłyszałem   ten   szelest.   Nastawiłem   właśnie   ucha,   gdy   tuż   za   plecami   pękła   grubsza   gałązka. 
Zerwałem się wówczas na równe nogi. Onca! Któż by inny?
Chwytam   jedyną   broń,   jaką   mi   z   litości   sporządził   w   dniach   ostatnich   poczciwy   Tadeusz   — 
oszczep. Nastawiam bohatersko ostrze w kierunku niebezpieczeństwa i w tej pozycji zamieram w 
oczekiwaniu.
Kroki   tymczasem   oddalają   się,   to   znów   zbliżają,   jakieś   dziwne,   czające   się   i   niepewne. 
Zdecydowanym ruchem odgarniam gałęzie na bok, aby skrócić oczekiwanie. Co ma być, niech 
będzie.
Grunt w tym miejscu ostrym zboczem przechodzi w nizinną polanę. Wytężam wzrok. Serce wybija 
hołubce, dłuższa cisza wzmaga nastrój niebezpieczeństwa. I oto gdzieś u moich stóp rozlega się 
nowe szurganie po suchych liściach. Patrzę w tym kierunku. Szara, śliczna kulka kiwa dobrodusz-
nie ogonkiem na boki. Klasnąłem lekko w dłonie. Wówczas truchcikiem odtoczyła się niespokojnie 
trochę dalej i znowu grzebie.
Następna wizyta  powtórzyła  się po paru dniach. Po tygodniu  zaś  saracura zdecydowała  się na 
odwiedziny oficjalne. Weszła mianowicie po pochyłej desce na statek „Anjangę”.
Tadeusz oniemiał z zachwytu.
— A mojeż ty śliczności! — wołał rozrzewnionym głosem. Bał się przy tym nogą ruszyć. Zamarł w 

background image

miejscu,   tak   jak   stał,   ale   kura   nie   zdradzała   najmniejszej   obawy.   Przeciwnie,   czuła   się   na 
pokładzie   ..Anjangi”   jak   we   własnym   domu.   Powybierała   ze   szpar   pokładu   resztki   okruszyn 
mięsnych i zadarłszy wysoko dziób przełykała je powoli, przymrużając oczy.
Rozanielony Tadeusz usiadł w kucki i jął po polsku słodkim jak miód głosem przywoływać ptaka:
— Cip, cip, cip!
Niestety, saracura nie rozumiała po polsku i nie przyszła.
Tadeusz pobiegł czym prędzej do worka po ziarno i wrócił niebawem z pełną garścią. Tym razem 
próba została uwieńczona nadspodziewanym powodzeniem. Ptak bez wahania podszedł tuż-tuż do 
naszych kolan, a po zjedzeniu sporej porcji skierował się zrównoważonym krokiem ku rzece, aby 
się tam napić wody.
Spojrzeliśmy po sobie głupkowato i niedowierzająco jak ludzie, którym przed chwilą spłatano figla.
Odtąd   ta   saracura   stała   się   naszym   domownikiem.   Nie   wiedziała,   biedaczka,   że   tej   właśnie 
bezgranicznej  swojej  naiwności i  ufności  zawdzięcza  życie.  Bowiem w  tym  czasie  mądrzejsze 
nieco i ostrożniejsze jej koleżanki ginęły jedna za drugą od naszych kul i szły do kolekcji.
Dziś rano saracura przyprowadziła ze sobą mniejszą i nędzniejszą towarzyszkę, Obie weszły na 
pokład   „Anjangi”   i   gdyby   miały   ręce,   jestem   przekonany,   weszłyby   tam   objęte   wpół.   Nerwy 
nowicjuszki nie wytrzymały jednak tej próby, na pierwszy odgłos moich kroków, mimo gdaczącego 
nawoływania przyjaciółki, zerwała się natychmiast i uciekła.
Saracury są najlepszym barometrem Mato Grosso. Gdy słyszy się ich zbiorowy kłótliwy krzyk: tri-
pote, tri-pote... pote... pote...  
(trzy garnki, trzy garnki... garnki... garnki...) — oznacza to z całą 
pewnością, że w dniu następnym vento do sul vento do sul i temperatura jak zwykle nagle spadnie z 
upalnego żaru prawie do mrozu.
Saracura nigdy nie oszukuje, jest solidna i uczciwa we wszystkich swoich poczynaniach.
Arkady Fiedler nie kłamie. Ryby naprawdę śpiewają w Ukajali i nie tylko tam, śpiewają w całej 
dzikiej Brazylii. Milkną dopiero w zetknięciu z cywilizacją. Gdy wieczorami pływa się czółnem po 
głębinie, słychać najwyraźniej w świecie jakieś jęki, szepty, dziwne wołania — chóralny rozhowor, 
chwilami   tak   silny,   że   aż   dno   łodzi   wibruje   rezonansem.   Czyni   to   na   człowieku   niesamowite 
wrażenie, jakby duży, bajkowy kot siedział pod nami czy też pod łodzią.
Ryby śpiewają przed samiutkim zachodem słońca, kiedy się szkarłat kładzie na wodę, a wiatr idzie 
już spać.
Ryby w dziewiczych rzekach Brazylii sięgają kolosalnych wprost rozmiarów i prawie wszystkie 
gatunki są zaopatrzone przez naturę w mocne uzębienie.
W słoneczną pogodę na Piquiri widziało się tysiące korowodów rybich. Jak na baletowej scenie 
tańczyły przed nami poloneza, zmieniając szyki, splatając się w kolumny ćwiczebne: różowe, sine i 
błękitne.
Gdy się rybę złapie na wędkę, zaczyna głośno protestować. Drze się na cały głos. Szczególnie pod 
tym względem odznacza się kłótliwością batuado, ryba błotna o szerokim i mało sympatycznym 
wąsatym pysku, zamiast płetw ma kolczaste wyrostki. Pirania także wrzeszczy, ale nie tak przej-
mująco i nie tak charakterystycznie. Z żywotnością tej ostatniej robiliśmy ciekawe doświadczenia, a 
mianowicie: głowa jej w dziesięć minut po odcięciu od tułowia potrafiła jeszcze na wylot przegryźć 
gruby   patyk.   Zęby   piranii,   trójkątne   i   straszliwie   ostre,   są   śnieżnobiałe   i   połyskują   niby 
najprzedniejsza   emalia.   Szczęka   jej   wygląda   jak   piła,   zaś   po   złapaniu   na   wędkę   rzuca   się 
histerycznie i wściekle gryzie haczyk. Dlatego niezmiernie trudno zachować czaszkę tej ryby z nie 
uszkodzonym uzębieniem. Większość zębów kruszy się na haczyku.
Nieraz spędzamy z Tadeuszem wolny czas na obserwacji ryb w głębinie. Przekonany jestem, że 
legenda  o niebezpieczeństwie  piranii  jest mocno  przesadzona.  Wszakże  i wydry,  i kapiwary,  a 
czasem i jaguary pływają bezpiecznie. Zresztą dodajmy już dziś do tego kompletu zwierząt także i 
mnie.
Pirania kocha krew, stąd biada stworzeniu rannemu. W kilka minut małe rybki oczyszczą człowieka 
do   kości.   Niedawno   byłem   naocznym   świadkiem   żarłoczności   piranii.   Płynęliśmy   w   trzech 
kajakach, gdy nagle z głębi rzeki wyłoniło się stado kapiwar. Padły dwa strzały, trafiając w pysk 
jedno ze zwierząt. Krew zabarwiła wodę. I oto w mgnieniu oka zakotłowało się w krąg. Setki 

background image

srebrzystych pyszczków wpiły się w policzki i brodę biednego zwierzęcia. Zszarpały na naszych 
oczach głowę w strzępy. Zanim zdążyliśmy dopłynąć do nieszczęsnej ofiary, już cały jej pysk był 
zjedzony,  nie było  oczu, nie było  języka, tylko biało uzębione szczęki z otworami oczodołów. 
Próżno ranne zwierzę ratowało się zadzieraniem głowy ponad wodę. Nic nie pomagało. Raz ucze-
piona pirania uparcie trzyma się kawałka mięsa i dopiero gdy go odgryzie, spada razem z nim z 
powietrza w wodę. Chwilami szarpiący się na boki pysk rannej kapiwary oblepiony był lśniącymi 
rybami tak, że tworzył nad powierzchnią jedną wielką srebrzystą kulę.

Dionizy

Joao porzucił nas już dawno, jeszcze na Piquiri. Jego miejsce zajął Dionizy.
Dionizy pochodzi z ojca — Murzyna i matki — Indianki ze szczepu Guato. Jest on typowym 
kaboklem.   Zawsze   mile   uśmiechnięty   i   beztroski,   stara   się   usilnie   zrozumieć   moje   stękające 
portugalskie słowa, poparte obfitą gestykulacją rąk.
Tadeusz w ciągu trzech miesięcy złapał z pięć małych rybek, ale twierdzi, że był najsławniejszym 
rybakiem   w   Polsce.   Dionizy   nie   ma   pretensji   do   żadnej   sławy,   nie   hodował   też   nigdy   ryb   w 
specjalnych stawach pod Krakowem, bo nie ma po temu najmniejszej potrzeby. Gdy przed obiadem 
albo kolacją wypłynie  na pół godziny,  powraca zawsze z dziesięciokilogramową  doradą albo i 
doskonałą w smaku rybą palmito.
Dziś znowu  vento do sul  wypłoszył wszystkie stworzenia do dziupli i na dno rzeki. Krokodyle i 
ryby wpełzły gdzieś  w muł.  Dionizy więc nawet nie próbuje wypływać  z wędką. Chociaż nie 
studiował książek, zna tutejszą przyrodę jak nikt inny. Jego oczy dojrzą to, czego my przez długi 
jeszcze czas nie widzimy. Zajęty przebieraniem czarnej fasoli nagle wskazuje palcem jakiś daleki 
krzak i powiada spokojnie: 

„Gamba”.

I rzeczywiście za chwilę wystraszamy stamtąd tego małego amerykańskiego „kangurka”.
Dionizy   chodzi   po   chybotliwej   canoe   niby   wytworny   elegant   po   salonowym   parkiecie,   ja   zaś 
pomimo pięciu miesięcy pobytu w Mato Grosso pełzam wciąż jeszcze brzuchem po dnie łodzi w 
wiecznej obawie, że za chwilę się wywrócę. Przy każdej próbie wstawania kolana mi drżą jak u 
paralityka i nie mogę opanować strachu. Miejscowe canoe są przerażająco wywrotne, wystarczy 
dosłownie dmuchnięcie...
Przy łapaniu ryb Dionizy wygląda jak aptekarz. Na dnie łodzi leżą koło niego przeróżne gatunki 
przynęt, a więc: kulki misternie lepione z maniokowej mąki, kawałki ryb, kawałki innego mięsa, 
jakieś leśne owoce, orzeszki i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Wszystko to mierzy okiem znawcy, 
chwilę duma, skrobie się w potylicę, po czym flegmatycznym ruchem coś z tego wkłada na haczyk. 
Nigdy nie założy byle czego i bez wyboru. Tylko odpowiedni pokarm dla odpowiedniej ryby i w 
odpowiednim czasie.
Pacu   na   przykład,   najbardziej   tłusta   i   najsmaczniejsza   z   ryb,   lubi   małe,   okrągłe,   podobne   do 
cytrynek   owoce,   rosnące   zazwyczaj   na   drzewach   pochylonych   tuż   nad   powierzchnią   rzeki.   W 
okresie owocowania pod koroną takiego drzewa aż się roi od pacu. Spadające cytrynki łapane są już 
w powietrzu. Tu więc, a nie gdzie indziej, należy zakotwiczyć łódkę i od czasu do czasu rzucać taki 
owoc, ale już na haczyku.  Podrywać  rybę  należy zdecydowanie  i szybko,  ażeby krzykiem  nie 
zdążyła przerazić swoich towarzyszek. Ryby Pantanalu są ogromnie przebiegłe. Po kilku połowach 
cała reszta wynosi się gdzieś dalej i wraca dopiero po paru godzinach.
Dionizy pełni oczywiście rolę kucharza i wywiązuje się z tego zadania znakomicie. Specjałem zaś 
jego są właśnie ryby.
Dochodzę do przekonania, że najpodlejszą rasą w świecie jest rasa białych, a z niej szczególnie 
gatunek europejski. Nasz ociężały, wielkopostny a ponury zawsze chłop nie da się przyrównać do 
kabokla. Ten ostatni pisać nie umie i nie słyszał nigdy o istnieniu radia, ale gdy idzie, to gracja wy-
raża się w każdym jego ruchu, kiedy przyjmuje gościa w domu jako gospodarz, to zda się nauki 

background image

pobierał w Wersalu, gdy jedzie konno, to jak na królewskiej defiladzie. Co za godność i co za 
powaga! Dostojność i duma, honor i ambicja — Dionizy przoduje w posiadaniu tych wszystkich 
cech.
Podczas vento do sul temperatura spada prawie do zera. Ten nagły spadek trudny jest do zniesienia. 
Zdawałoby   się,   że   właśnie   my,   ludzie   północy,   przyzwyczajeni   do   chłodów,   powinniśmy   być 
bardziej odporni — ale gdzież tam!
Dziś   spałem   w   ciepłej   bieliźnie   i   w   wełnianym   swetrze,   na   to   wszystko   gruby   flanelowy 
kombinezon, a z wierzchu wełniany koc. Nie powiem, aby mi było za ciepło. Co chwila budziłem 
się z wędrującym po plecach niemiłym dreszczem chłodu.
Dionizy spał w perkalowej koszuli na gołym ciele, ale z powodu vento do sul wyjątkowo przykrył 
się starą moskitierą. Zapytany rano o samopoczucie, odpowiada jak zwykle pogodnie uśmiechnięty, 
że czuje się nadzwyczajnie, bo noc była ciepła jak w raju. Trzeba mu wierzyć, nie robi bowiem 
wrażenia człowieka zziębniętego.
Przed zachodem słońca musimy koniecznie przykrywać nogi i ręce, inaczej czeka nas męczarnia nie 
do zniesienia. Komary tną niemiłosiernie. Tadeusz przez cały dzień i całą noc jęczy. Wsuwamy w 
skarpetki papier, ale i to nie bardzo pomaga. Nie ma bowiem takiego materiału, którego by tutejszy 
komar nie przegryzł.
Na ciele Dionizego nie udało mi się ani razu spostrzec komara. Pośród brzęczącej ich chmary siedzi 
sobie   z   najspokojniejszą   miną   w   kucki   i   dziwi   się   naszym   wariackim   wymachiwaniom. 
Prawdopodobnie odstrasza je idący z jego czarnoczerwonej skóry zapach. Szczęśliwy człowiek.
Dionizy nosi palmowy,  szerokopoły kapelusz, który zagiął sobie po bokach, i wygląda niczym 
ambasador republiki murzyńskiej z czasów Napoleona. Dowodem jego czarnego dziedzictwa są 
włosy zmierzwione w dywanową wełnę. Dionizy nie usiłuje stwarzać sztucznych pozorów. Nie 
smaruje czupryny olejem i nie wyprowadza na głowie przedziału. Jest mu najzupełniej obojętne, co 
o nim ludzie pomyślą. Ludzie puszczy są liberalniejsi i mądrzejsi od swoich współbratymców z 
miasta. Tutaj ani różnica rasy, ani przynależność do klasy nie odgrywają najmniejszej roli. Również 
i katolicka płytka dewocja — dość silna jeszcze w Rio czy też w Sao Paulo — tutaj w głębi Mato 
Grosso przybrała formę wolnego wyznania. Ilość misjonarzy nie wystarcza dla wymaganych obrzę-
dów, więc ludzie chrzczą się i grzebią o własnych siłach. Każda rodzina ma jakiś obrazek swojego 
świętego i ten święty właściwie zajął miejsce rzeczywistego Boga. Do świętych modlą się zarówno 
o pogodę, jak i o zdrowie dła bydła. Dzieci chrzczą imionami najzupełniej dowolnymi. Tak na 
przykład spotkałem piękną kaboklerkę imieniem Cafeaspiryna (tabletki od bólu głowy Bayera) i 
spotkałem  młodzieńca  imieniem:   Salvarsan  (powszechnie  znany  lek  w   Brazylii).  Do  niedawno 
najpopularniejszym tu imieniem było wielce „chrześcijańskie” imię: Hitler, ale po wybuchu wojny 
prezydent   Getulio   Vargas,   na   dowód   swojej   solidarności   alianckiej,   nakazał   przechrzcić   owe 
kompromitujące dzieci.
Tak więc Dionizy nie potrzebuje tutaj ukrywać swojego murzyńskiego pochodzenia. Natomiast w 
miastach   biedne   Mulatki   starannie   przyprasowują   zdradzieckie   kędziory,   namaszczając   je 
smarowidłami wszelkiego rodzaju, upinają szpilkami, choć nie zawsze im się to udaje. Każdy włos 
sterczy osobno: jeden jeszcze w stronę Afryki, a drugi już ku Europie. Brat Dionizego ma włosy 
proste i grube, podobne do lśniących  strączków, typowe dla Indian. Odziedziczył  je pewno po 
matce Guato, siostra zaś Dionizego... Ach, o niej lepiej nie mówić! To Wenus Mato Grosso...

Krokodyle i wampiry

Pogoda jakoś się ułożyła, to znaczy wiejący od kilku dni  uento do sul  nareszcie ustał i słońce 
zarumieniło okoliczne piaski. Woda w  curicho  zaczęła szybko opadać. Zwierzęta powyłaziły ze 
swoich   kryjówek   i   z   rozkoszą   prostując   kości,   jęły   rozglądać   się   za   żerowiskiem.   Przed 
kilkunastoma   właśnie   dniami   zaczęliśmy   wiosnę.   Niestety,   nie   mogę   wykryć   najdrobniejszego 

background image

nawet znaku, który by mógł zwiastować przełom pory roku. Otaczająca zieloność coraz bardziej 
traci w moich oczach na temperamencie i wyrazie. Jakiś obłudny zdawkowy uśmiech, niezmienny i 
monotonny, do którego lepiej nie zbliżać się, bo ukłuje do krwi cierniami kolców.
Płyniemy z Tadeuszem na polowanie. Jak zwykle wiosłuję na popie, a on trzyma  karabin. Nie 
potrzebuję chyba dodawać, że obaj jesteśmy w stroju adamowym. Nawet listek figowy nie jest nam 
potrzebny. Bo i po co? W ten sposób lepiej harmonizujemy ze szczerym i bezpośrednim, pozbawio-
nym   wszelkiej   pruderii   światem   prymitywu.   Co   prawda,   humorystycznie   trochę   wyglądają 
inteligenckie, chude łopatki Tadeusza, sterczące mu z ramion niby skrzydła huzarii XX wieku. Ale 
cóż robić, nie od razu mieszczuch przeistacza się w Indianina.
Zresztą pokraczna postać i pozorna słabość fizyczna Tadeusza zadają kłam rzeczywistości. Bowiem 
tuż   przed   jego   kolanami,   oparty   o   burtę,   leży   nabity   karabin.   Krokodyle   rzeki   Piquiri   oraz 
okolicznych jezior nie znały właściwości karabinu i dlatego ginęły setkami. Natomiast krokodyle 
rzeki Cuia-ba dobrze już znają człowieka. O, nawet zbyt dobrze. Więc z odległości trzystu metrów 
zmykają w głąb wody ruchem szybkim i zdecydowanym. Czasami któryś zapomni na chwilę  o 
grożącym   niebezpieczeństwie,   przymknie   kaprawe   powieki  i  zdrzemnie   się,   a   gdy   w   ostatnim 
momencie spostrzeże nadpływające czółno, wówczas z obłąkanego przerażenia traci biedak głowę. 
Galopadowym krokiem pędzi do najbliższej wody i biada człowiekowi, który stanie mu na drodze. 
Niektórzy w opowiadaniach swoich nazywają taką oszalałą ucieczkę „atakowaniem człowieka”. Ja 
raczej określę to zjawisko „przebijaniem się ku wolności”.
Najłatwiej dają się podejść krokodyle śpiące w kamelotach. Kwiaty zakrywają wówczas canoe. 
Należy tylko płynąć z prądem przy brzegu, nie wiosłując. Krokodyl nas nie widzi, a i my go też nie 
widzimy.   Niebezpieczeństwo   więc   grozi   obopólnie   i   sprawiedliwie.   Z   wielką   łatwością   można 
wówczas wskoczyć na ogon śpiącej bestii, co się przytrafiło właśnie niedawno Tadeuszowi. Dziób 
canoe   został   podrzucony   tak   gwałtownie,   że   niewiele   brakowało,   a   biedak   wykąpałby   się 
przymusowo obok krokodyla. Po tym wypadku przyjaciel mój, którego wielkie zamiłowanie do 
wody już poznaliśmy, przez czas dłuższy nie wypływał w ogóle na rzekę.
Podczas takiego bezszelestnego spływu zachodzą różne nieprzewidziane przygody. Na przykład 
jakiś   mądry,   stary   krokodyl,   usłyszawszy   podejrzany   szmer,   postanowił   na   wszelki   wypadek 
odpłynąć   na   środek   rzeki.   Źle   jednak   obliczył   wynurzając   się   z   głębi   tuż   pod   moją   rękę.   W 
pierwszej chwili błędu swego nie spostrzegł, był odwrócony bowiem grzbietem do kajaka. Dopiero 
kiedym go trzasnął z całej siły wiosłem, narobił wściekłego tumultu.
Naprawdę   niebezpieczny   staje   się   krokodyl   dopiero   wówczas,   gdy   się   go   zrani   na   prądzie 
rzecznym, kiedy łódź znajduje się poniżej. Prąd znosi go wtedy wprost na myśliwych. Obłąkany z 
bólu i przerażenia, rzuca się na oślep i w straszliwych konwulsyjnych skrętach wali ogonem. Ruchy 
jego   są   nieobliczalne   i   bezplanowe.   Wynurza   się   nieoczekiwanie   po   to   tylko,   aby   wywrócić 
straszliwego kozła i znowu zniknąć. Łódkę uważa za nieprzyjaciela i niewątpliwie zatopiłby ją, 
gdyby   nie  sparaliżowane   kulą  członki,  odmawiające   posłuszeństwa.  Zamiast   płynąć  tam,  gdzie 
chce, bezwładnym a opętańczym świdrem kotłuje wodę, nadając całej walce jakiś niesamowicie 
histeryczny   charakter.   Myśliwi   są   najzupełniej   bezradni.   Nurt   rzeczny   bowiem   niesie   na   nich 
skaczącego potwora zbyt szybko. Nie ma mowy o celowaniu, a zresztą śmiertelne skoki rannego 
krokodyla są nieobliczalne w kierunku: raz nad wodą, raz w głębinie. Jedyną troską myśliwych jest 
ucieczka z drogi i utrzymanie w równowadze zbyt wąskiej i nazbyt chybotliwej „duszehubki”.
Dziś ustrzelony krokodyl dostał od Tadeusza nabój „przepisowy”, to znaczy w sam środek oka. 
Oszalały z bólu, wyskoczył w pierwszym momencie wysoko w górę, po czym zatoczywszy białym 
brzuchem salto spadł w wodę i tu, niezdarnie kręcąc łapami i ogonem, jął szybować doskonałą 
śrubą wprost na nas. Tadeusz chwycił rewolwer, a ja bosak.
Nawet bierne zderzenie się z krokodylem w takich warunkach oznacza niechybną wywrotkę. Taka 
właśnie wywrotka na pewno by się nam zdarzyła, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Oto widząc w 
ostatniej   chwili   tuż   pod   swoją   pachą   biały   brzuch   potwora,   najzupełniej   bezwiednie, 
samoobronnym odruchem wbiłem weń ostrze bosaka. To spowodowało nagły, konwulsyjny rzut 
krokodyla w głąb wody. Wynurzył się natychmiast, ale już po drugiej stronie łódki. Zdzieliłem go 
jeszcze   raz   po   łbie,   a   Tadeusz   wystrzelił   z   rewolweru.   W   odpowiedzi   powstał   wściekły   wir. 

background image

Krokodyl słabnącym, ostatecznym już ciosem trzepnął ogonem w dziób łodzi. Może smutny byłby 
nasz los, gdyby nie przygodna liana nad moją głową. Chwyciłem się jej w ostatnim momencie, gdy 
do   połowy   zalane   canoe   tańczyło   obertasa.   Zadarłszy   komicznie   nogi   Tadeusz   upadł   na   dno. 
Szczęściem krokodyl był już za nami.
Jeszcze kilka razy zabielił się jego brzuch na powierzchni rzeki, a szeroko rozcapierzone palce 
tłustych łap coraz niezdarnie], coraz leniwiej machają w powietrzu.
— Psiakość! Szkoda, rzeka go uniosła — mówi Tadeusz plując wodą. — Tak chciałem mieć jego 
zęby.
— Może zaczepi się gdzieś w kamelotach — pocieszałem od niechcenia, wiedząc doskonale, że 
Tadeuszowi na tym krokodylu nie zależy.  Powiedział tak tylko dla wykazania swojej   „zimnej 
krwi”.  Oto w momencie, kiedy nasze życie zawisło na włosku, a on pokryty wodą krztusił się na 
dnie   łodzi,   w   takim   właśnie  momencie  on  —  wielki   myśliwy  brazylijskiej  puszczy  —  myślał 
wyłącznie o... zdobyciu zębów krokodylich. Rzeczywiście od kilku dni zbieramy takie zęby do 
naszyjników dla naszych żon. Zęby i kosteczki z pancerza wybielone na słońcu stanowią doskonały 
materiał na wyroby biżuteryjne. Żałuję, że pomysł ten tak późno przyszedł nam do głowy. Tyle 
cudownych   okazji   zostało   zmarnowanych.   Dziesiątki   krokodylich   pancerzy   bezużytecznie 
rozsypało się po plażach Piquiri.
Początkowo   zajęci   byliśmy   wyszukiwaniem   zębów   i   kostek   w   przybrzeżnych   piaskach. 
Przekonaliśmy się jednak, że są one nieładne, zniszczone działaniem słońca i wody. W ostatnich 
więc   dniach   postępujemy   inaczej:   po   zabiciu   krokodyla   odcinamy   głowę   i   kawałki   grzbietu, 
wrzucając   to   wszystko   do   blaszanki   po   benzynie.   Nazajutrz   rano,   po   całonocnym   gotowaniu, 
zarówno zęby, jak i kostki dają się bez trudu wyłuskać, zachowując przy tym nieskalaną biel.
Drugie ryzykowne polowanie na krokodyle wypadło inaczej. Tym razem drzemał on na błotnistym 
brzegu,   obrócony   pyskiem   do   rzeki.   Gdy   kula   przebiła   mu   zamkniętą   powiekę,   zerwał   się 
przerażony i pomknął na oślep przed siebie. Właśnie tam, na jego drodze, stała nasza łódź. Gdybym 
instynktownie nie pchnął jej wiosłem do przodu, nastąpiłoby nieuniknione zderzenie, tymczasem 
rozszalały   krokodyl,   podrzucając   zbolałym   łbem,   przewalił   się   tuż   za   naszą   rufą.   Tyleśmy   go 
widzieli.
Trzecia i ostatnia z przygód wypadła tegoż dnia wieczorem. Wyjątkowo duży gad czekał na nas jak 
na przeznaczenie. Może liczył na potęgę swego ogona, może starcza zarozumiałość przewróciła mu 
we łbie, słowem, mimo plusku wioseł i naszej głośnej rozmowy ani myślał uciekać. Kiedyśmy byli 
tuż-tuż, blisko, leniwie, a niezdarnie obrócił kaprawy łeb i przez nie domknięte szparki powiek 
najspokojniej śledził, co z tego wyniknie.
Tymczasem czółno z dwojgiem śmiesznie pokracznych białych istot sunęło mu wprost na ogon. 
Tyle miejsca dokoła, tyle głębokiej wody, tyle piasku, a te głupie i uparte małpy przyczepiły się 
właśnie do jego ogona. Od dziesiątków lat przyzwyczaił się sypiać zawsze na tym samym miejscu i 
każde bydlę o tym wie. Nikt i nigdy nie śmiał go niepokoić. Zły był staruszek i leżałby tak sobie 
dalej na złość całemu światu, gdyby nie podejrzany ruch błyszczącego patyka. Już kiedyś widział 
taki patyk i znał jego tajemnicę. Na wszelki więc wypadek, powoli, nie spiesząc się, jął zawracać od 
brzegu do wody. Tak więc łódka i krokodyl mijały się teraz niespełna trzy kroki od siebie. Stary 
potwór   nie   spuszczał   wzroku   z   obrzydliwego   patyka.   Nagle   usłyszał   stamtąd   dwa   głuche 
szczeknięcia, jakby wielki tuiuiu zgrzytnął swym ogromnym dziobem. Po każdym szczeknięciu 
padał wściekły krzyk:
  — Psiakrew! Niewypał!
Na co odpowiadał flegmatyczny głos z tyłu:
— A widzi pan, do d... z taką amunicją.
Krokodyl dość miał już tego wszystkiego. Mruknąwszy pogardliwie, zanurzył głowę w zmąconą 
wodę rzeki, a widząc nad sobą cień długiej canoe plunął złośliwie.
— Tutaj wykąpiemy się — zawołał nagle Tadeusz, rozzłoszczony niepowodzeniem.
Wlokąc   za   sobą   szeroki   tren   prześwitującego   piasku   wżerała   się   w   koryto   rzeki   ostra,   czysta 
mielizna. Wartki prąd wypłukał ją ze wszystkich lżejszych części i nawet rają nie potrafiłaby się 
tutaj utrzymać swoimi mackami. Słowem, na środku rzeki Cuiaba dwoje mieszczuchów czułą się 

background image

bezpieczniej aniżeli przy brzegu w otuleniu dyskretnych, tropikalnych gąszczy. Kąpiel zresztą nie 
polega bynajmniej na pływackim wyścigu. Leżymy oto na wznak w płyciutkiej wodzie, pluszcząc 
się jak małe dzieci i ciesząc się, że czysta woda oblewa nam prawie cały brzuch. Pozwolilibyśmy 
sobie   na   głębszą   kąpiel,   gdyby   rzeka   zmieniła   romantyczną   nazwę   Cuiaba   na   zwykłą   sobie   i 
prozaiczną, dajmy na to: Wisła.
— Panie doktorze.
— Co?
   — Myśliwiec  opowiedział  mi  wczoraj  historię  o częrwonoskórych.  Wie  pan, skąd ta nazwa 
pochodzi?
— Skąd?
— Ze znanej nam palmy urucum. Wydziela ona sok szkarłatnej barwy, który podobno znakomicie 
chroni   skórę   przed   komarami.   Niektóre   szczepy   Indian   smarowały   się   na   czerwono   i   tak 
umalowanych spotkali pierwsi odkrywcy.
— Dziwne, że Stanisław nigdy mnie nic podobnego nie opowiadał.
— To z zazdrości, żeby pan tego w książce nie opisał. Od czasu gdy pan mu przeczytał urywek ze 
swego pamiętnika, przestał udzielać informacji.
Słusznie. Teraz dopiero rozumiem jego postępowanie. A nawet tę całą ucieczkę z rzeki Piquiri. Nie 
chciał   mi   pokazać   dalszej   jej,   podobno  stokroć   piękniejszej   części,   schował   ją  zazdrośnie.   Od 
dłuższego   też   czasu   nie   odpowiada   na   pytania   dotyczące   miejscowych   zwyczajów   i   legend. 
Zabronił mi również używać aparatu fotograficznego. Twierdzi, że zdjęcia Pantanalu do niego tylko 
należą. Nie chcę robić o to awantur, mam i bez tego dość tematów.
Tegoż dnia wieczorem rozpoczęliśmy z Tadeuszem. zwykłe nasze codzienne polowanie na pająki. 
Myszkujemy światłem pomiędzy korzeniami, aż w pewnej chwili, zapewne przypadkowo, oświetla 
Tadeusz górną część olbrzymiego fikusowego pnia, gdzie spostrzegamy czarną otchłań wyjątkowo 
dużej   dziupli.   Żeby   zajrzeć   do   jej   wnętrza,   musimy   piąć   się   na   wysokość   co   najmniej   trzech 
metrów. Przy pomocy więc mego ramienia Tadeusz drapie się do góry. Trzymam go mocno za 
nogi, aby nie zleciał. Ze zwykłą sobie flegmą wkłada zapaloną latarkę do środka. Chwila ciszy.
— No, i co pan tam widzi?
Zamiast odpowiedzi, nagłym szarpnięciem Tadeusz zlatuje mi z ramion i pada jak długi na ziemię.
— Co się stało? — pytam zaniepokojony.
— Nie wiem. Albo gniazdo jadowitych żmij, albo innych jakichś potworów — mówi zmienionym 
głosem, usiłując opanować przyspieszony oddech. Przy tym raz po raz spogląda w górę, jakby 
oczekując czyjejś napaści. Robi mi się także nieswojo. Po co pchać się do tej jakiejś wstrętnej dziu-
ry. Lepiej odłożyć polowanie do ranka. Tadeusz jest jednak odmiennego zdania. Ma po prostu bzika 
na punkcie szperania po dziuplach i norach.
Pakujemy się więc obaj głowami w otwór. Błysk latarki. W głębi dziupli połyskuje mrowie małych, 
ruszających się parzystych punkcików.
— Czyjeś oczy — szepce z przejęciem Tadeusz.
— Ale czyje? — pytam także szeptem, bardzo podekscytowany.
— Licho wie — odpowiada Tadeusz, nieufnie posuwając latarką. Nagle powstaje przed nami szum 
i zgiełk. Ogniki zadygotały nerwowo. Jakieś skrzydła, jakieś pazury; ni to zęby, ni to ogony, a 
ponad wszystkim świdrujący powietrze cieniutki chóralny pisk.
Latarka   uparcie   i   coraz   głębiej   wypatruje   ciemności.   Chyba   Tadeusz   szuka   guza.   Raptem   jak 
oparzeni   spadamy  na  ziemię.   Tuż  obok naszych  głów   muskając  nam  włosy  i  uszy  lecą   jakieś 
stworzenia.
— Nietoperze!
Ale naturalnie. Że też wcześniej nie przyszło nam to do głowy. Kamień spadł z serca. Wróg został 
rozpoznany. Któż by się bał nietoperzy? Znamy je dobrze z Polski. Więc Tadeusz drapie się z 
powrotem na pień drzewa i śmiało już pakuje głowę do dziupli.
— Ależ ich tu co najmniej setka! — woła zadowolony.
— Niech pan chwyta pierwszego lepszego — mówię podając mu długą pincetę.
Tadeusz posłusznie wkłada rękę, ale w tymże momencie koło jego ramion, głowy i uszu zaczyna 

background image

się sypać istny rój nietoperzy. Ruchami dłoni strącam kilka z nich. Niby kamienie padają do moich 
stóp. Nagle Tadeusz drze się wielkim głosem:
— Ratunku! Atakuje, gryzie!...
Opędzamy się od napastników, które lecą na nas całą chmarą. Machamy rękami na oślep.
— Widział pan, jakie kły? To wampiry — mówi nerwowo Tadeusz.
Chwytam jednego z nich przy pomocy pincety. Podnoszę do światła. Szczerzy do mnie zęby z 
antypatycznej, psiej mordy. Nagłym obrotem szyi usiłuje chwycić mnie za palec, ale to się nie 
udaje. Przez czerwoną błonę skrzydeł prześwieca latarka. Wrzucam potworka do blaszanki. Siedzi 
już   tam   jeden   iguan,   jedna   jaszczurka,   dwa   pająki   ptaszniki   i   pirania.   Nie   ma   co,   dobrane 
towarzystwo.
Podczas gdy my zajęci jesteśmy więzieniem zdobyczy i pochyleni nad pudłem układamy to całe 
bractwo na wspólną kupę, z dziupli nad nami wciąż wylatują nowe wampiry, jakby nie było im 
końca, jakby całe ich krocie zalegało pień.
Tadeusz ni stąd, ni zowąd ściąga kapelusz z głowy i tnąc nim na odlew niby pan Podbipięta swoim 
Zerwijkapturem, zbija na ziemię parę ich dziesiątków.
— Co pan z tym będzie robił?
— Ano nic. Niech szelmy najedzą się tego strachu, cośmy się przez nich najedli przed chwilą. 
Niech popróbują, jak to smakuje... — odpowiada Tadeusz, wysoko unosząc nogi, aby któregoś 
niechcący nie rozdeptać. Swoją drogą dobry z niego chłop!

Powrót

Po całodziennej nieobecności wrócił przed chwilą Myśliwiec z fazendy Jose Velho i znowu, jak 
ongiś na Piquiri, jął tragicznie biegać po polanie leśnej, chwytając się za głowę. To siadał, to zrywał 
się, wzdychając przy tym i jęcząc niesamowicie. Jednym słowem napraszał się, abyśmy w końcu 
wzięli udział w tym jego szalonym zmartwieniu.
— Co się  stało? — spytałem w końcu obojętnie i chłodno.
— Musimy i stąd jak najprędzej uchodzić. Ireneo zawziął się na nasze życie. Podobno wysłał aż 
tutaj przekupionych ludzi. Musimy uciekać na Paragwaj. Tam są jeziora. Śliczne jeziora. Zobaczą 
panowie, co to za raj. A tymczasem trzeba jechać na Jose Velho.
Odgrywana komedia była zbyt naiwna i zbyt przejrzysta. Ciągłym przenoszeniem się z miejsca na 
miejsce ptaków nie wypchamy. Już od tygodnia Stanisław zabrania Tadeuszowi strzelać, tłumacząc 
to także obawą przed właścicielem terenu. Gdybyśmy dotarli rzeczywiście do tych jakichś jezior, z 
pewnością   wymyśliłby   nowe   przeszkody.   Najwyraźniej   chce   się   ode   mnie   odczepić,   aby 
zrzuciwszy wszelkie obowiązki, bawić się w polowanie.
Jestem   bezsilny.   Skoro   się   już   raz   dałem   nabrać,   nie   pozostaje   nic   innego   jak   ustąpić   z   pola 
nierównej   walki   i   poddać   się.   W   każdym   wypadku   pieniądze   swoje   uważałem   za   stracone. 
Postanowiłem   najbliższym   statkiem   wracać  do  Rio de  Janeiro.  Na  szczęście,  będąc   przezorny, 
zachowałem trochę gotówki na drogę powrotną.
Tadeusz, chociaż z pewnością niełatwa to była dla niego decyzja, nie chce przyjąć proponowanej 
pożyczki — zostaje. Może w swej kryształowej uczciwości czuje się zobowiązany wywiązać z 
umowy   do   końca?   A   może   jego   żyłka   myśliwska   nie   pozwoliła   mu   zrezygnować   z   dalszego 
tropienia dzikich bestii w brazylijskiej puszczy?
W ostatnich dniach Myśliwiec zaczął skupować od okolicznych kabokli skóry rozmaitych zwierząt. 
Wczoraj   nabył   dwa   prześliczne   młode   jaguary.   Prosiłem   go   o   odstąpienie   jednego   z   nich.   Po 
półrocznej   pracy   chcę   bowiem   przywieźć   żonie   przynajmniej   ten   upominek.   Odpowiedział,   że 
upominki go nic nie obchodzą, a skóry są potrzebne do handlu.
Poczciwy Tadeusz, uosobienie łagodności, wiecznie ustępliwy, zawsze koleżeński, jednym słowem 
gołębie serce, przychodzi wczoraj pod wieczór do mnie jakiś nienaturalnie blady i drżący:

background image

— Panie doktorze, niech pan mi poradzi, co robić.
— Co się stało? — pytam zdziwiony.
— Stanisław namawia mnie, abym popłynął z nim na krokodyle. Wiem na pewno, że chce mnie 
zamordować. To mu z oczu patrzy. Ja się na  takich namowach znam. Mnie on nie oszuka. Chce, 
abym usiadł z przodu. Wpakuje kulę w plecy, a potem wyrzuci.
Zaśmiałem się głośno, ale śmiech mój nie wypadł naturalnie.
— Co z panem! Takie głupstwa przychodzą do głowy! Wszakże Myśliwiec pana lubi. Pan to nie ja. 
Niech pan płynie i nie zawraca sobie nonsensami głowy.
— Wpierw spławi mnie jako świadka, a potem to samo zrobi z panem.
— Głupstwo! Jeszcze raz mówię panu, że głupstwo. Niech się pan nie zastanawia dłużej i płynie — 
nadrabiam miną popychając Tadeusza w kierunku łodzi.
— Na wszelki wypadek — mówi Tadeusz spuszczając wzrok — niech pan... niech pan się ze mnie 
nie śmieje, ale gdyby tak naprawdę, to jeżeli pan wróci z tej wyprawy żywy,   a ja nie, proszę 
odszukać kiedyś żonę albo synków i dać im ten list.
Parskam ponownie śmiechem. Nie wierzę w te majaczenia.   Myśliwiec   wszakże   miał   stokroć 
lepsze    okazje   w  prawdziwie   bezludnym  Mato  Grosso, jeszcze  na  Piquiri.  Wówczas  byliśmy 
zupełnie w jego ręku. Jako doświadczony, mógł z nami zrobić co tylko żywnie chciał. Gdzieżby 
więc   teraz,   niedaleko   mieszkań   ludzkich!   Dziecinne   obawy.   A   zresztą   Myśliwiec   jest   raczej 
komiczny aniżeli zły.
Piszę o tym wszystkim tylko i wyłącznie dla ilustracji nastroju i stanu naszych nerwów. Oczywiście 
Tadeusz wrócił cały, zadowolony i uśmiechnięty.
Sentymentalne było pożegnanie z Tadeuszem, który zdecydował się pozostać. Żałuję go z całej 
duszy. Obawiam się też, aby jego dobroć nie została zbytnio wyzyskana przez Myśliwca.
Wieczór. Pomarańczowe skry lecą z komina. Topią się w granacie nieba. Stukot maszyn zagłusza 
tropikalny   gwar   mijanych   brzegów.   Jednostajna   zieleń   galeriowego   lasu   sprawia   wrażenie, 
jakbyśmy stali w miejscu. Ot, taka sobie morska żegluga po zielonej nieskończoności. Z dolnego 
pokładu dolatuje rytm murzyńskiej samby.
To dziwne. Im bliżej do cywilizacji, tym silniej przygnębia myśl o wojnie. W głębi dziewiczego 
lasu potrafiłem tygodniami trwać w oderwaniu od wszystkiego, co pozostało. Teraz truję się, coraz 
bardziej truję.
Wnętrze   statku   rozbiło   się   na   trzy   segmenty.   Pośrodku,   przy   improwizowanym   stole   zasiadła 
gromada kabokli i rżną w karty.  Są ubrani w piękne, szerokie, po bokach wyszywane spodnie 
pastuchów   Mato   Grosso.   Spoza   kolorowych   pasów   wymykają   się   im   śnieżnobiałe,   koszule.   Z 
fantazją pozawijali rękawy. Grają pogodnie, chociaż krzykliwie. Tłuką pięściami w stół, raz po raz 
wybuchając rubasznym śmiechem. Pochłania ich ta gra całkowicie. Nie obchodzi ich zgoła ani 
daleka wojna, ani czyjaś nędza, ani opisywany w gazetach głód. Wieczorny wiatr mile odświeża 
zgrzane upałem ciała, a filiżanki wybornej czarnej kawy odmładzają osłabione serca. Delikatny 
papier kart aż się wygina pod dotknięciem mocnych paluchów.
Na   dziobie   statku   jeszcze   weselsza   gromada   wyzyskała   wolną   platformę,   zakładając 
improwizowaną orkiestrę. Bębny i grzechotki obok prawdziwych gitar tworzą jazgot nie gorszy od 
najwytworniejszej   muzyki   brazylijskiego   karnawału.   Cały   okalający   tłumek   załogi   i   gości 
podryguje teraz zgodnie, wykrzywiając do siebie twarze w dziecięcej błazenadzie. Nikogo w tym 
tańcu nie brak. Klepią się nawzajem po ramionach i biodrach dla zadokumentowania wspólnoty 
uczuć bezmyślnych, ale... życzliwych.
Patrzę na to z goryczą słowiańskiego pesymizmu, dziurawej filozofii i wrodzonego krytycyzmu. Tej 
filozofii   ciągłych   a   niepotrzebnych   i   niezdrowych   porównań   oraz   niczym   nie   uzasadnionego 
poczucia wyższości intelektualnej.
Bosman z gębą stuprocentowego marynarza, krępy a rubaszny, z którym na wszelki wypadek lepiej 
jest żyć zawsze w zgodzie, walnął mnie po ramieniu, aż mimo woli przysiadłem, i mruga filuternie 
okiem:

— Polonez, va dancar!

Nie idę. Sam nie wiem, dlaczego. Żałoba?... Smutek?... Nie wypada?... Diabli wiedzą, jakie jeszcze 

background image

reminiscencje pokutują w człowieku, pozbawionym prostych i bezpośrednich form życia.
Wiem z całą pewnością, że gdybym w tej chwili zatańczył solo, popisując się hołubcami na samym 
środku platformy, gdybym gwizdnął parę razy na palcach, ot, tak sobie, dla pustej tylko uciechy, 
zyskałbym  mir i poważanie u zebranych tutaj ludzi. Wiem na pewno, że żaden z nich nie po-
myślałby źle o stanie mojego umysłu, nie uczyniłby pogardliwego ruchu ramion, a co najciekawsze 
nigdy nie posądziłby mnie ani o niskie urodzenie, ani o kompromitację doktorskiego tytułu.
Odmówiłem jednak i nie tańczę. Natomiast oni czynią to z dzikim zapałem za mnie i za siebie. 
Właśnie   zerwał   się   Murzyn   od   głównego   bębna,   właściciel   bardzo   eleganckiego   garnituru   i 
wyczynia   biodrami   komiczne   wygibasy.   Pasażerowie   pierwszej   klasy,   dziewczyny   z 
najporządniejszych brazylijskich domów, przytupują mu do taktu obcasami, wyśpiewując przy tym 
piskliwie z nadmiaru uciechy. Co kilka minut, jakby dla ożywienia tej teatralnej akcji, przesuwa się 
przed oczami biały kelner z tacą piwa.
Tu  zgiełk   przy  kartach,  tam  wrzaskliwy jazgot  orkiestry  na  tle  miarowego  gdakania  maszyn  i 
chlupotu bocznych kół pędnych statku. Parne gorąco tropików. Czasem, gdy cały ten bałagan na 
chwilę się uciszy, od lądu leci harmonijna melodia żab, cykad i usypiających już ptaków.
Jestem samotny jak nigdy. Oderwany i obcy. Daleko bardziej oderwany, niż byłem przedtem tam, 
na Piquiri. Czołgi pełzną mi poprzez powieki i ciążą ołowiem wystrzelonych pocisków. Realnie i 
dotkliwie czuję cały bezsens wylewanej w tym momencie krwi i niczym nie usprawiedliwioną, tak 
krzywdzącą   nędzę   mojego   narodu.   Dlaczego   ludzie   się   mordują   na   rozkaz   zdegenerowanych 
dyplomatów? Rodzi się we mnie głębokie przekonanie, że ginąca dziś młodzież obu walczących 
stron mogłaby przecież wspólnie tańczyć na tym statku czy na innym podobnym taką samą dziką 
sambę,   a   niemiecki   robotnik   i   niemiecki   bosman   klepaliby   przyjacielsko   po   ramieniu   swoich 
polskich kompanów...
Wróciłem do Rio.
W wygodnym fotelu, na plaży luksusowej Copocabany czytam gazetę:
„...10.000 jeńców rosyjskich zamorzono głodem w jednym z obozów Finlandii.”
„...Setki internowanych Polaków palą dziennie w obozach koncentracyjnych w specjalnie na ten cel 
zbudowanych krematoriach...”
„...Wojskom alianckim udało się otoczyć dywizję niemiecką i wytłuc ją do nogi...”
„...Na   ulicach   miast   Niemcy   organizują   łapanki   i   uprowadzają   młode   kobiety   na   uciechę 
żołdactwu...”
Obok mnie w takimże samym fotelu czyta tę samą gazetę jakiś otyły Brazylijczyk i chwytając się za 
brzuch, serdecznie się śmieje.
. — Czemu się pan tak śmieje? — zapytuję zdumiony.
— Ano, myślę sobie, wiele ci ludzie zarabiają na takiej wojnie, na tych wszystkich sensacyjnych 
wiadomościach.   Są   może   tacy,   co   naprawdę   wierzą,   że   te   okropności   istnieją,   a   przecież   to 
idiotyczne.
Ma rację: idiotyczne!
Słońce przestało już parzyć dziennym upałem. Chyli  się za Corcovado. Wietrzyk idzie od oceanu. 
Tramwaje dzwonią jak co dzień, jak wczoraj i dawniej. Dzieciaki wracają w piżamach z kąpieli w 
morzu. Pięknie wymalowane panie czekają na limuzyny zajeżdżające pod chodnik. Z otwartych 
drzwi kawiarni dolatują wesołe melodie. A na tle łuny zachodu, na tle purpury, biały Chrystus 
patrzy z góry na miasto pokoju, na cud cudów, na Rio de Janeiro.
Przymrużam oczy. Odkładam gazetę na bok. Tak, ma chyba rację ten Brazylijczyk... gazety kłamią. 
Czyżby to wszystko mogło być prawdą? Wszakże ludzie nie mogą być gorsi od zwierząt...
Bo w Mato Grosso w tej chwili panuje spokój. Krokodyle poszły już spać, a rozbiegane małpy, jeśli 
przyjdą w nocy, nikomu nie uczynią krzywdy. Poczmychają ciekawie nad głową, zajrzą nam w 
twarz, uśmiechną się komicznie i pójdą dalej. Onca zacznie krążyć dokoła ogniska jak zwykle i 
odejdzie sobie na własne legowisko. Arancuangi usadowiły się do snu i jutro o wschodzie słońca 
zbudzą mnie do pracy. Mato Grosso nie krzywdzi nikogo bez potrzeby...

background image

Epilog

Co   się   stało   z   Tadeuszem?...   Czy   Myśliwiec   pieniądze   zwrócił?...   Co   słychać   z   kolekcją 
wypchanych ptaków?...
Pytania nieważne, nieistotne, niepotrzebne.
W książce tej wzajemny stosunek ludzi był tylko i wyłącznie tłem niezbędnym dla odtworzenia 
nastrojów naszej wyprawy, która dziś wydaje się prawie bajką. Gdyby ktoś spytał: „Co się stało z 
saracurą?” albo: „Czy jastrząb caracarai zwrócił wreszcie ukradzione główki piranii i co słychać z 
Kubą-krokodylem?” — zastanowiłbym się wówczas nad tą zasadniczą kwestią i byłoby mi smutno, 
bo zdałbym sobie sprawę, że owe przyjaźnie pozostały już tylko wspomnieniem. Że ci druhowie 
nasi z Piquiri odeszli na zawsze i wątpię, czy kiedykolwiek, nawet gdybym tam wrócił, spotkałbym 
ich. Nie smućcie się jednak. Zawsze znajdzie się tam jakiś Kuba, może jeszcze lepszy, jeszcze 
wierniejszy?
Jesteście uparci. Pytacie mnie wciąż o Myśliwca i pieniądze. Ależ...
Ależ tak, sam przyszedł do mnie, zażenowany a skromny, i opuszczając wzrok przyznaj że jest 
najgłupszym z ludzi, że nikt go pewnie nie szanuje i w ogóle... nie ma żadnych przyjaciół.
Zaprosił nas Myśliwiec na piwo i wszystkie rachunki natychmiast popłacił. Uprzejmym gestem 
proponował wciąż Tadeuszowi papierosy.  Zapytał  mnie, czy nie potrzebuję czasem karabinu, i 
pozwolił mi fotografować wszystko, co tylko dusza zapragnie. Podzielił się z nami po koleżeńsku 
zarobkiem ze sprzedanych ptaków...
Nie pytajcie więcej. Wszystko zakończyło się najlepiej, najszczęśliwiej.
Wracaliśmy z knajpy we trzech     — trzech najserdeczniejszych przyjaciół. Nogi się nam trochę 
plątały w takt samby „Aurora”, a na wargi natrętnie pchały się słowa pieśni Piąuiry. Zwyczajem 
brazylijskim klepaliśmy się serdecznie po biodrach i łopatkach.
Taki był nasz „happy end” — tak bowiem winna się kończyć każda Księga Miłości, a za taką 
właśnie uważam Mato Grosso. Nie wolno jej plamić troską o byt powszedni, o jakieś tam — jakże 
mało ważne! — pieniądze. Takie to głupie, takie małe, taki nic nie znaczący drobiazg.
Wznieśmy wzrok wyżej, ku słońcu, które właśnie świeci nad Pantanalem i... w każdym z nas.

Lusaka (Afryka Centralna) 1944 r.

Spis rozdziałów

Rio de Janeiro
Dość już miasta
Ucieczka od cywilizacji
Stanisław Myśliwiec
W hamakach
Start
Pierwszy chrzest
W Krokodylej Zatoce
Już wypycham
Step płonie
Krokodyl przeszkadza
Fabryka bohaterów
Widmo jaguara
Zły duch w postrzasku
Królewski sęp
Tadeusz mruczy
Huragan
Myśliwiec odpłynął

background image

Ryba woła ratunku
Sucuri i raja
Śmierć arary
Jaszczury i jaja
Ucieczka
Biwakowe reminiscencje
Pająki
Deszcz z pogodnego nieba
Nocna wyprawa
Saracura
Dionizy
Krokodyle i wampiry
Powrót
Epilog

„Czytelnik”. Warszawa 1989. Wydanie IV.
Nakład 19 800 + 200 egz. Ark. wyd. 12,5; ark. druk. 13,75 + 0,75.
Papier offset, kl. IV, 71 g, 61 X 86 cm.
Oddano do składania w sierpniu 1988 r.
Podpisano do druku w maju 1989 r.
Druk ukończono w maju 1989 r.
Zakłady Graf. w Toruniu, ul. Katarzyny i
Zam. wyd. 419; druk. 1866. U-70.
Printed in Poland