background image

 

Helena Sekuła 

 

KIELISZEK BORDEAUX 

 

 

 

background image

I. LAWINA Z ŻABIEGO 

Gasł dzień. Uwięzione lodem jezioro było już mało widoczne w szybko gęstniejącym 

mroku.  Wielka  cisza  leżała  nad  Tatrami,  nad  budynkiem  schroniska,  dźwigającym  na 

spadzistym dachu puszystą czapę śniegu. 

Potem  runął  halny.  Podniosła  się  biała  kurzawa  wściekle  pędzona  przez  wiatr. 

Tumany śniegowego pyłu biły o ściany, skrzypiały wiązania budynku. 

W  ciemnawej,  ciepłej  jadalni  schroniska  podawano  kolację.  Brzeg  długiego  stołu 

obsiadło rzędem pięć osób. Panowało milczenie. Ludzie w skupieniu przysłuchiwali się wyciu 

halnego,  jak  budzącej  grozę  muzyce.  Przyjemnie  było  siedzieć  w  przytulnej  i  bezpiecznej 

jadalni schroniska. Na gorących piecach schły skafandry, rękawiczki. Z kuchni płynął zapach 

smażonego mięsa. 

Tupiąc  podkutymi  butami,  wszedł  do  jadalni  kierownik  schroniska.  Ściągnął  kurtkę, 

otrzepał  z  niej  śnieg,  wytarł  mokrą  twarz.  Przez  chwilę  grzał  przy  piecu  zaczerwienione 

dłonie. 

Kelnerka  wniosła  tacę.  Ustawiała  na  stole  dymiące  talerze.  Dudniąc  po  schodach 

butami, zbiegli do jadalni ratownicy pogotowia tatrzańskiego, miejscowy lekarz, zarządzająca 

kuchnią i jeszcze kilka osób personelu. 

- Witam miłych gości - uśmiechnął się kierownik do siedzących przy stole. - Ale nie 

możemy przyjąć chlebem i solą. Od sześciu tygodni nie widzieliśmy chleba. Zaspy. 

- Pługi śnieżne mijałem tuż za Zakopanem - odezwał się jeden z przybyłych.. - Teraz 

ten halny... Nieprędko was odkopią... 

-  Ja  mam  suchary!  -  ktoś  wyciągnął  z  plecaka  pudełko  z  sucharami  i  podsuwał 

ludziom ze schroniska. - Bardzo proszę - zachęcał. - Dzisiaj rano wyjechałem z Zakopanego, 

więc nie tęsknię jeszcze do pieczywa. Proszę! 

Wyciągnęło się kilka rąk - pudełko opustoszało. 

- Dziękuję w imieniu załogi - roześmiał się kierownik. 

-  Ostatnio  jedliśmy chleb pożyczony od Krzeptowskiej  z Roztoki,  ale teraz  i ona  nie 

ma. Brakuje pieczywa nawet na Łysej Polanie. Dopóki pługi nie przetrą trasy, jesteśmy zdani 

tylko na własne zapasy żywności. 

Poprzez  wycie  wiatru  przedarł  się  daleki  szum,  potężniał,  narastał  w  łoskot 

powtarzany  przez  echo.  Zdawało  się,  że  złowrogi  grzmot  toczy  się  po  zboczach  gór 

otaczających  kotlinę  Morskiego  Oka.  Jeszcze  chwila,  a  zmiecie  schronisko  z  powierzchni 

ziemi. 

background image

W  jadalni  zaległa  cisza  -  ludzie  z  napięciem  słuchali  groźnej  mowy  gór.  Kilka  par 

oczu spoczęło na twarzach górali. 

-  Poszła  pyłówka,  chyba  z  Żabiego  -  przerwał  milczenie  jeden  z  ratowników 

pogotowia  tatrzańskiego.  -  Nam  nic  nie  grozi,  to  tylko  echo  -  uśmiechnął  się  na  widok 

zaniepokojonych twarzy. 

- Nie życzę nikomu być teraz na Żabim - wzdrygnęła się kobieta w białym golfie. 

- Moje dziecko - zwróciła się zarządzająca do kelnerki 

- idź, zapytaj pani spod piętnastki czy podać jej kolację na górę, a może zechce zejść 

do nas? 

-  Nie  jesteśmy  pierwszymi  gośćmi?  -  zdziwił  się  mężczyzna,  który  częstował 

sucharami. 

- Pierwsza przyszła pani, która mieszka pod piętnastką - wyjaśnił kierownik - a zaraz 

po niej druga niewiasta, są u nas trzy dni. 

- A ta druga pani nie zejdzie na kolację? - dowiadywała się kobieta w białym swetrze. 

Jej  pytanie  pozostało  bez  odpowiedzi.  Do  jadalni  weszła  kelnerka,  a  razem  z  nią 

szczupła brunetka w okularach. 

- Gościówny spod piętnastki nie ma - zawiadomiła dziewczyna. - Ale ta pani mówi... - 

wskazała brunetkę. 

-  Pani  Vessal  pojechała  na  dół  -  skinęła  głową  brunetka.  -  Mówiła,  że  ewentualnie 

przenocuje w Roztoce i wróci jutro rano. 

- Kiedy pojechała? - zmarszczył brwi kierownik. 

-  Przed  zachodem  słońca.  Wracałam  ze  spaceru,  minęłyśmy  się  pod  schroniskiem. 

Trochę byłam zdziwiona, że wybiera się o tej porze na dół. 

- Dlaczego jej pani nie zatrzymała? 

- Ależ panie kierowniku - wzruszyła ramionami kobieta. - Przecież to dorosła osoba... 

Była uprzedzona, że może być halny. 

Kierownik bez słowa wstał od stołu i przeszedł do sąsiedniego pokoju. 

-  Bardzo  źle,  że  pani  nie  zawiadomiła  natychmiast o tym  kogoś  z  nas  -  odezwał  się 

ratownik pogotowia.  -  Tak  nie  można... -  urwał  w pół zdania,  wymówka zabrzmiała  bardzo 

ostro. 

- Ależ ja nie sądziłam, że nikt z państwa o tym nie wie - broniła się speszona kobieta. - 

Nie  mogłam  zatrzymać  tej  pani,  ja  jej  wcale  nie  znam...  Była  taka  nieprzystępna,  cały  czas 

izolowała  się,  mimo że  byłyśmy tylko dwie w schronisku... nie  miałam odwagi  narzucać  jej 

swego towarzystwa ani swoich rad... 

background image

- Nie sądzi pan, że stało się nieszczęście? - wtrąciła kobieta w białym golfie. 

- Miejmy nadzieję, że nie - mruknął niechętnie ratownik. Odsunął z hałasem krzesło i 

poszedł do pokoju, do którego przed chwilą wszedł kierownik. 

Przy stole zapanowała przykra konsternacja. 

- Zaraz porozumiemy się z Krzeptowską i wszystko będzie dobrze - łagodził lekarz. 

Przez uchylone drzwi słychać było szum aparatu nadawczoodbiorczego. 

- Tu schronisko Morskie Oko w Tatrach! - wywoływał kierownik. - Proszę schronisko 

w Roztoce! - Po chwili powtórzył wezwanie. 

Poprzez trzaski w nadajniku przedarł się zniekształcony kobiecy głos: 

-  Przy  aparacie  Krzeptowska  z  Roztoki,  słucham?!...  Nie,  doktor  Moniki  Vessal  nie 

było w Roztoce... 

Kierownik  wywoływał  następne  schronisko.  Ratownicy  porozumieli  się  wzrokiem. 

Nie  czekając  na  odpowiedź  wyszli  z  jadalni,  zadudniły  schody  pod  ich  podkutymi  butami. 

Obsługa  schroniska  zgrupowała  się  w  pokoju  kierownika.  Goście  -  cztery  kobiety  i  dwóch 

mężczyzn - pozostali w jadalni nasłuchując wiadomości płynących z nadajnika. 

- Tu schronisko Morskie Oko w Tatrach! 

Poprzez szum i trzask przedzierał się następny głos. 

-... nie, nie było... 

-  Boże,  Boże!  -  brunetka  ścisnęła  dłońmi  skronie.  Znów  zadudniły  schody  -  zeszli 

ratownicy gotowi do wymarszu. 

- Bari! - zawołał półgłosem jeden z nich. 

Z  najdalszego  kąta  jadalni  wyszedł,  przeciągając  się,  wielki,  łaciaty  bernardyn. 

Ziewnął, utkwił rozumnie pytające spojrzenie w twarzy pana. 

-  Nie  ma  jej  nigdzie  -  podszedł  do  nich  zasępiony  kierownik.  Ściany  schroniska 

wściekle atakował halny. 

- Trzeba szukać -  mruknął ratownik. - Zawiadom chłopaków od Krzeptowskiej niech 

wyjdą  naprzeciw.  Jeżeli  zabrała  ją  ta  pyłówka...  -  zawiesił  głos,  nasłuchiwał  przez  chwilę 

wycia wiatru. - Idziemy! - energicznie ruszył do drzwi. 

Obaj mężczyźni, którzy dzisiaj przyszli do schroniska, spiesznie naciągnęli skafandry. 

- Idziemy z wami, panowie! Ratownik, pan Bariego, odwrócił głowę. 

- Nie - powiedział ostro. - Proszę nie ruszać się ze schroniska. 

- Chcemy wam pomóc - tłumaczył mężczyzna, który częstował sucharami. 

- Wszystko co możecie zrobić, to nie przeszkadzać nam - powiedział ratownik. 

background image

Trzasnęły  drzwi  -  pochłonęła  ich  biała  kurzawa.  Obaj  mężczyźni  stali  przez  chwilę 

zdezorientowani - było im głupio. 

-  Proszę  państwa  -  powiedział  bardzo  surowo  kierownik  -  nie  pozwalam  nikomu,  aż 

do odwołania,  opuszczać schroniska. Ja odpowiadam za  bezpieczeństwo gości -  dodał  nieco 

łagodniej. 

-  Sądzi  pan,  że  panią  Vessal  zasypała  lawina?  -  kobieta  w  białym  swetrze  patrzyła 

okrągłymi ze strachu oczyma. 

- To bardzo prawdopodobne - skinął głową kierownik. 

-  Ale  co  w taką  pogodę,  i  do tego  nocą,  poradzą  ratownicy?  Przecież  to  szaleństwo, 

oni się narażają przez jakąś nieodpowiedzialną idiotkę! - zawołał z nagłą złością. 

- Większość ludzi, dla których się narażają ratownicy, postępuje bardzo lekkomyślnie 

- westchnął kierownik. 

Popłynęły leniwie minuty, a później godziny nerwowego oczekiwania.  W schronisku 

nikt nie położył się spać. 

Po  dwóch  długich  jak  wieczność  godzinach  wrócił  jeden  z  ratowników,  przybiegł  z 

nim nieodłączny Bari. Pies był podniecony, nerwowy, unurzany w śniegu. 

- Trzeba kopać. - powiedział do kierownika. - Ona jest pod śniegiem. 

Ludzie  ze  schroniska,  którzy  zgromadzili  się  w  jadalni  po  wejściu  ratownika,  nie 

czekając na dalsze wyjaśnienia, rozbiegli się po budynku. 

-... duża pyłówka poszła chyba jednak z Żabiego, zniosła trochę drzew zatrzymała się 

o wysokopienny las nad Rybim Potokiem. Zawiadom Roztokę i schronisko w Pięciu Stawach. 

Niech przyślą ludzi, sami nie damy rady. 

Kierownik natychmiast porozumiał się z sąsiednimi schroniskami. 

- Zaraz wychodzą - zawiadomił ratownika. - Jeżeli chcecie pomóc, panowie, to proszę 

z nami - zwrócił się do turystów, którzy w milczeniu przysłuchiwali się rozmowie. 

Mężczyźni zaczęli pospiesznie naciągać skafandry. 

- Nie bierzcie nart - zastrzegał ratownik - dostaniecie raki. 

- Którędy ona szła, skąd wzięła się pod Żabim? - zdziwił się jeden z turystów. 

-  Przestraszyła  się  halnego  i  prawdopodobnie  chciała  wracać,  poszła  skrótami  i 

zabłądziła. 

Ludzie gotowi do wymarszu gromadzili się na dole. 

- Wiązać linę - rozkazał ratownik. 

Wychodzili  gęsiego,  obwieszeni  sprzętem  ratowniczym,  przewiązani  w  pół  jedną 

wspólną liną. 

background image

Na  dworze  uderzyły  w  nich  skłębione  tumany  białej  kurniawy.  Targały  wściekle 

ludźmi,  podcinały  nogi,  każdy  krok  był  walką  i  małym  zwycięstwem.  Śnieg  zalepiał  oczy, 

tamował oddech. Niepodobieństwem wydawało się dostać do Rybiego Potoku. Na odległość 

pół metra poza białą ścianą śniegowego pyłu nie było widać nic. Mimo raków, nogi zapadały 

się  i  grzęzły  w  zwałach  sypkiego  puchu.  Tylko  opasująca  lina  przypominała  o  obecności 

innych, dodawała otuchy, że człowiek nie jest sam. 

Dwaj  turyści  idący  w  środku  pochodu  rozpaczliwie  walcząc  z  wiatrem,  brodząc  w 

śniegu,  śmiertelnie  umęczeni  wędrówką,  stracili  nadzieję  na  skuteczność  ratunku.  Zmuszała 

ich do stawiania następnego kroku energia towarzyszy - surowych ludzi gór - i opasująca lina. 

Pochód prowadził ratownik, poprzedzany przez psa. Bernardyn szedł nieomylnie sobie 

tylko znanym tropem. 

Nad Rybim Potokiem ratownicy ryli zwały śniegu. 

Gdy  nadciągnęła  załoga  Morskiego  Oka,  mocowali  się  z  odkopanym  właśnie 

zwalonym  świerkiem.  Dwa  reflektory  pędzone  energią  z  przenośnych  baterii  zakreślały 

wątlutkie  kręgi  światła  słabo  rozświetlając  biały  mrok.  Każdy  z  ratujących  miał 

przymocowaną  na  piersi  silną  latarkę  elektryczną.  Pracujący  blisko  siebie  ludzie  wyglądali 

jak rój błędnych ogników. 

Niebawem  z  białej  ściany  wynurzył  się  sznureczek  bladych  świetlików  -  to  przyszli 

ludzie  z  Roztoki,  a  po  jakimś  czasie  stawiła  się  ekipa  ze  schroniska  w  Pięciu  Stawach, 

najbardziej oddalonego od miejsca katastrofy. 

Teraz  akcja  ratownicza  ruszyła  szybciej.  Nieocenioną  pomocą  był  Bari.  Na  rozkaz 

pana  bernardyn  z  nosem  przy  ziemi  uporczywie  darł  pazurami  sypki  śnieg.  Było  to 

wskazówką  dla  poszukujących,  że  rozkopują  śnieg  w  najwłaściwszym  miejscu,  że  tędy 

najbliżej do zasypanego człowieka.  Wierzyli w niezawodny zmysł psa.  Zresztą za ratowanie 

ludzi  wśród  górskich  pułapek  -  otrzymał  on  honorową  odznakę  Górskiego  Ochotniczego 

Pogotowia Ratowniczego. 

Ludzie posłuszni instynktowi zwierzęcia odwalali zwały śniegu we wskazanym przez 

niego miejscu. Rozkopanie całej lawiny, tysięcy ton śniegu, było niepodobieństwem. 

Pies  i  tym  razem  nie  zawiódł.  Na  głębokości  pięciu  metrów  znaleziono  kawałek 

złamanej  narty.  Ludzie  zwiększyli  wysiłek.  Znowu  przeszkodził  pień  zwalonego  drzewa,  a 

tuż pod nim następnego. Wsparte o siebie drzewa utworzyły rodzaj sklepienia. Tuż spod nich 

wystawał czub narty i nienaturalnie wykręcona ręka przygnieciona ciężką gałęzią zwalonego 

świerku.  Wśród  splątanych  gałęzi,  kurczowo  zaciskając  w  zdrowej  dłoni  ułamany  kijek  do 

nart, leżała kobieta. 

background image

Wyniesiona  ze  śniegowego  dołu,  leciała  przez  ręce.  Nie  dawała  znaku  życia. 

Kurczowo zwarte zęby trzeba było podważać. Łyk alkoholu wlany do ust spłynął po policzku 

- nie przełknęła. Pomogło sztuczne oddychanie - kobieta żyła. 

Świtało,  gdy  ułożono  ją  na  toboganie  pod  futrzaną  derką.  Kawalkada  śmiertelnie 

znużonych  ludzi  pociągnęła  w  stronę  Morskiego  Oka  -  to  schronisko  leżało  najbliżej  od 

miejsca  wypadku.  Halny  nie  ustawał  -  przybierał  na  sile.  Ratownicy  zawzięcie  walczyli,  by 

nie  przewrócił  toboganu.  Krok  za  krokiem  zdobywano  białą  przestrzeń.  Mimo  zmęczenia, 

ludzie wracali zadowoleni. Ich wysiłek nie poszedł na marne - z pomocą zdążyli na czas. 

W  schronisku  gospodarzyła  kucharka  -  jedyna  osoba  z  załogi,  która  pozostała  na 

miejscu - i turystki przybyłe poprzedniego dnia. 

Surowe  warunki  przyrody,  niebezpieczeństwo  i  budząca  szacunek  solidarność  górali 

w  niesieniu  pomocy,  zbliżyły  tych  nieznanych  sobie  ludzi.  Kobiety  z  dolin  krążyły  między 

kuchnią a jadalnią, nosiły parujące kubki z kawą, podsycały ogień na paleniskach, pomagały 

ściągać przemoczone ubrania. W cieple buchających żarem pieców, ludzi zwalało zmęczenie. 

Moniką Vessal zajął się lekarz. Była na wpół uduszona i miała złamaną rękę. 

- Miała szczęście, że to pyłówka - powiedział ratownik z pogotowia tatrzańskiego. 

Kierownik  walcząc  z  sennością,  popijał  parującą,  czarną  jak  smoła  kawę  i  nie 

odstępował aparatu nadawczoodbiorczego. Linia telefoniczna dawno była nieczynna, zerwało 

ją gdzieś zwalone drzewo. 

Ranną należało przetransportować do szpitala w Zakopanem. Ale czym? O tym, żeby 

dotarła tu sanitarka,  na razie  nie  można  było  marzyć.  Porozumiał  się ze  strażnicą  WOP  pod 

Wantą, a później z Łysą Polaną. Odpowiedź była taka, jaką przewidywał - transport sankami, 

do tego rannego człowieka, był niemożliwy ze względu na zaspy. 

Bez  nadziei  łączył  się  z  Zakopanem  o  przysłanie  sanitarnego  helikoptera.  W  tych 

warunkach  atmosferycznych  helikopter  nie  mógł  wystartować.  Dopóki  nie  przejdzie  halny, 

Monika Vessal musiała pozostać w schronisku nad Morskim Okiem. 

Lekarz  był  dobrej  myśli,  miał  najpotrzebniejsze  lekarstwa,  a  nawet  fachową  pomoc. 

Jedna z turystek, kobieta w białym swetrze, też była lekarzem. Nie zwlekając, założyli gips na 

złamaną  rękę  chorej.  Nie  było  aparatu  Roentgena.  Gips  zakładali  na  ślepo.  W  najgorszym 

wypadku, w szpitalu założą na nowo. 

Po  trzech  dniach,  tak  samo  nagle  jak  zaczął  dąć,  halny  ustał.  Wypogodziło  się. 

Wspaniałe słońce wynurzyło się zza zębatego masywu Rysów. Oślepiała biel śniegu. 

Z  Zakopanego  przyleciał  helikopter,  zatoczył  kilka  kręgów  nad  schroniskiem  i  siadł 

lekko  w  jego  pobliżu.  Miejscowy  lekarz  odetchnął.  Z  panią  Vessal  działo  się  bowiem  coś 

background image

niedobrego.  Nie  odzyskała  przytomności.  W  schronisku  nie  było  warunków  dla  zbadania 

przyczyny silnej temperatury. Chorą przeniesiono do helikoptera. 

W  szpitalu  Monika  Vessal  nadal  miotała  się  w  silnej  gorączce.  Lekarze  aplikowali 

antybiotyki, przeprowadzano różne analizy - temperatura nie ustępowała. 

Piękne  dłonie  kobiety  błądziły  po  kołdrze,  palce  wykonywały  szybkie,  delikatne 

ruchy. Odnosiło się wrażenie, że Monika z wielką czułością gładzi kogoś po głowie. W nocy 

gwałtownie zrywała się z posłania krzycząc: 

- Igor! 

Później już to męskie imię nie schodziło jej z ust, powtarzała je z uporem, w tonie jej 

raz brzmiała czułość, to znów radość, wyrzut, złość, żal lub rezygnacja. Ale zawsze było tylko 

to jedno słowo: męskie imię. 

Domagała  się  Igora,  bez  przerwy  całą  noc.  Nad  ranem  usnęła  niespokojnym  pełnym 

majaków snem. Odpychała coś od siebie gwałtownie, rozwartymi ustami chwytała powietrze, 

osłaniała głowę z nagłym przerażeniem. 

Pielęgniarka  czuwająca  przy  niej  pomyślała,  że  Monika  przeżywa  po  raz  drugi 

zasypanie przez lawinę. 

Monika  uniosła  głowę,  wpatrywała  się  nieprzytomnie  w  pielęgniarkę;  pionowa 

zmarszczka  przecięła  jej  czoło,  zadrgały  muskuły  zaciśniętych  szczęk.  Z  wysiłkiem  bardzo 

wolno wycedziła przez zęby: 

- Igor, za to można zabić! Zabić! - powtórzyła. Wyczerpana opadła na posłanie. Twarz 

jej  wypogodziła  się.  Chora  uspokojona  przymknęła  powieki  i  znowu  zapadła  w  swój 

niespokojny sen. 

Po południu po raz pierwszy odzyskała przytomność. 

- Jak się pani czuje? - zagadnął ją lekarz. 

- Znośnie - uśmiechnęła się lekko samymi tylko wargami. - Zdaje się, że majaczyłam? 

- spojrzała pytająco. 

Skinął głową. 

- Proszę pani, kogo mam zawiadomić o wypadku? Przymknęła powieki, dwie bruzdy 

zarysowały się koło ust. Milczała. 

Teraz wygląda staro - pomyślał lekarz - więcej niż na swoje trzydzieści sześć lat. 

- Depeszowaliśmy wczoraj do Warszawy - usprawiedliwił się doktor - na pani adres, 

ale depeszy nikt nie odebrał... wróciła. 

- Mieszkam sama. 

- Więc... - zaczął lekarz. 

background image

-  Nie,  nikogo  -  przerwała  zniecierpliwiona.  Widzi  pan,  tak  się  złożyło,  że  nie  mam 

kogo zawiadomić. 

Lekarz  zorientował  się,  że  mimo  woli  wyrządził  jej  przykrość.  Samotność  musi  jej 

ciążyć.  No  dobrze,  ale  kogo tak  uporczywie  wzywała  gdy  majaczyła?  Kto to  jest  Igor?  Nie 

zapytał jej o to. 

- A może instytucję, w której pani pracuje? 

- Sądzi pan? - wpatrywała się w niego. 

W pierwszej chwili zdziwiło go to  pytanie,  ale zaraz zorientował się,  że ona  myśli o 

czymś innym i nie chwyta sensu jego słów. Powtórzył swoje pytanie. Kobieta ocknęła się. 

- Ma pan rację, trzeba - powiedziała z nienaturalnym ożywieniem. - Bardzo proszę o 

napisanie do kierownika Instytutu Biologii Doświadczalnej, że mam złamaną rękę. Wie pan - 

zawahała się - nie trzeba pisać o tej lawinie, dobrze? Nie napisze pan? 

- Nie napiszę - zapewnił lekarz. 

-  I  jeszcze  jedna  prośba  -  znów  uśmiechnęła  się  samymi  tylko  wargami  -  w  plecaku 

jest  saszetka,  a  w  niej  różne  damskie  drobiazgi...  Bardzo  o  nią  proszę.  Widzi  pan,  kobieta 

nieumalowana, to kobieta bezbronna - znowu uśmiech, ale tym razem prawdziwy, rozświetlił 

jej  całą  twarz,  starł  brzydkie,  surowe  bruzdy,  dodał  blasku  brązowym,  bardzo  pięknym 

oczom. 

Lekarz przez chwilę przyglądał się jej zafascynowany nagłą przemianą niezbyt ładnej 

i niemłodej twarzy. W tej chwili była piękną, pełną niespokojnego uroku kobietą. 

-  Oczywiście,  zaraz  ją  pani  otrzyma.  Myślę,  że  pieniądze  też  się  pani  przydadzą.  A 

może chce pani, żeby coś kupić? 

- Nie, na razie nic mi nie potrzeba - uśmiech już zgasł. 

Lekarz  sam  przyniósł  jej  saszetkę  i  pieniądze,  a  wieczorem,  pod  koniec  dyżuru, 

wszedł do niej i trochę skrępowany położył na stoliku jeden bladoróżowy goździk. 

Monika  miała  ciemne  wypieki  na  policzkach,  oczy  jej  błyszczały  nienaturalnie.  Na 

widok kwiatu jej twarz znowu rozjaśniła się cudownym uśmiechem. 

Co w niej takiego jest? - myślał zdziwiony doktor. - Przecież w rzeczywistości nie jest 

ani młoda, ani ładna, a nie można oderwać od niej oczu. 

-  Znowu  ma  pani  gorączkę  -  ujął  ją  za  przegub  dłoni.  Liczył  szybkie,  nierówne 

uderzenia  tętna.  Przyglądał  się  delikatnej,  wąskiej  dłoni  bezwładnie  spoczywającej  w  jego 

ręce. Wzruszył go widok nabrzmiałych błękitnych żyłek, widocznych przez cienką skórę. 

Kobieta przyglądała mu się z uśmiechem. 

- Ile pan ma lat, doktorze? Zmieszała go obcesowość tego pytania. 

background image

- Dwadzieścia osiem - mruknął czerwieniąc się. 

- Bardzo pan młody i jeszcze... żywy - powiedziała. - Niektórym ludziom zdarza się, 

że biologicznie istniejąc nadal, przestają jednak być żywi. 

Lekarz  nie  odpowiedział,  właściwie  minął  już  jego  dyżur,  mógł  iść,  a  jednak  usiadł 

przy jej łóżku. 

- Panie doktorze... - zaczęła, ale rozmyśliła się i przerwała w pół zdania. Z tonu można 

było się domyślić, że chce o coś zapytać. 

Zamiast tego powiedziała z niechęcią: 

- Strasznie jestem zmęczona - przymknęła oczy i chwilę leżała w bezruchu. - Jeszcze 

nie  podziękowałam  panu  za  kwiatek  -  odezwała  się  znowu  -  a  sprawił  mi  tyle  radości. 

Dziękuję - w tonie podziękowania nie było jednak radości. 

Później  znowu  zaczęło  się  majaczenie.  Kobieta  miotała  się  niespokojnie,  zrywała  z 

posłania krzycząc coś niezrozumiale. Znowu wzywała Igora. 

Nad  ranem  wróciła  jej  przytomność.  Lekarz  przesiedział  przy  niej  całą  noc  i  rano 

znowu zapytał, czy chce zawiadomić o swojej chorobie kogoś bliskiego. 

- Nie - powiedziała twardo. 

- W nocy uporczywie wzywała pani kogoś - nastawał lekarz. 

- Pierwszy raz słyszał pan majaczącego człowieka? - zapytała niegrzecznie. 

Tej nocy nastąpiło przesilenie. Temperatura ustąpiła i Monika leżała cicha, apatyczna, 

nie miała żadnych życzeń. Była bardzo niewymagającym pacjentem. 

Pewnej  nocy ten  sam  lekarz  miał  wyjątkowo niespokojny dyżur. Było kilka ciężkich 

przypadków - doktor przez dłuższy czas zajęty był na sali zabiegowej. Gdy wrócił do swego 

gabinetu,  zastał  Monikę gospodarującą w szafie z  lekami.  Drzwi  były uchylone -  zdziwiony 

jej  obecnością  przystanął  na  progu.  Nie  zauważyła  go,  zaabsorbowana  szperaniem  wśród 

medykamentów. 

- Pani czegoś potrzebuje? - zapytał ostro. 

Zastygła na chwilę zaskoczona. Odwróciła się do niego powoli, była już opanowana. 

- Nie mogę usnąć - powiedziała bez zmieszania. - Chciałam wybrać sobie coś na sen. 

- I co pani sobie wybrała? -  mierzył ją uważnym spojrzeniem. Stała bokiem do szafy 

lekko oparta o ścianę. 

- Jeszcze nie zdążyłam nic wybrać. 

- Trzeba było poprosić siostrę albo mnie. 

-  Mieliście  ciężką  noc...  nie  chciałam  sprawiać  kłopotu,  tym  bardziej,  że  już  mogę 

chodzić. 

background image

- Pacjenci nie powinni sami ordynować sobie leków, nietrudno o przykrą pomyłkę. 

- Och! - uśmiechnęła się lekko. - Trochę znam się na tym... jestem biologiem. 

-  Zapali  pani?  -  wyciągnął  otwartą  paczkę  papierosów.  Podsunął  krzesło  i  gestem 

zaprosił, żeby usiadła. 

Usiadła, ale papierosa nie wzięła. Zdrową rękę wsunęła w kieszeń szlafroka... Lekarz 

chwycił  ją  nagle  za  przegub  ukrytej  w  kieszeni  dłoni.  Szarpnęła  się  zaskoczona,  zaciskając 

palce na tkaninie szlafroka. 

- Proszę natychmiast oddać to co ma pani w ręku! Nie zareagowała. 

- Odbiorę siłą. 

Mocowała się z nim w zawziętym milczeniu. Bez trudu wyciągnął jej rękę z kieszeni 

szlafroka,  przytrzymał  i  rozgiął  pobielałe  palce.  Wyjął  z  nich  owinięty  w  ligninę  pakiecik. 

Wysypał na biurko białe proszki. 

- Pięknie! Czterdzieści pastylek luminalu. Mocno pani chciała zasnąć. 

Monika spokojnie zapaliła papierosa. Sprawiała wrażenie doskonale opanowanej. 

Zalała  go  fala  wściekłości.  Psychopatka  -  pomyślał  ze  złością.  Miał  nieprzepartą 

ochotę  powiedzieć  jej,  że  może  otworzyć  gaz,  podciąć  sobie  żyły  -  ale  tam  u  siebie,  w 

Warszawie,  że  prawdopodobnie  nikt  jej  w  tym  nie  przeszkodzi...  że  może  objeść  się 

arszenikiem,  cyjankiem...  jako  biolog  niewątpliwie  ma  pełno  tego  w  pracowni...  -  ale 

zapanował nad sobą. 

- Dlaczego tak? - zapytał łagodnie. - Już tak bardzo ciężko, że inaczej nie można? 

Prysnęło całe jej opanowanie. Skinęła głową. 

-  Nie  wolno  poddawać  się  impulsom.  Trzeba  przeczekać,  przeczekać  taką  chęć...  - 

plątał się w słowach, nie wiedział co ma powiedzieć, żeby do niej dotarło. Zawsze można to 

zrobić,  zawsze -  przekonywał -  ale to są rzeczy ostateczne,  nieodwracalne...  Stamtąd się  nie 

wraca.  Nigdy.  Niech  pani  zda  sobie  z  tego  sprawę...  Przeżyła  pani  szok  pod  tą  lawiną,  to 

chwilowy kryzys. Minie. 

- To nie lawina. Przynajmniej nie ta z Żabiego - potrząsnęła głową. 

- Jest pani naukowcem - perswadował - i to w dziedzinie pokrewnej medycynie. Zdaje 

sobie pani sprawę z tego, że bywają  zaburzenia  nerwowe,  manie samobójcze... wyczerpanie 

psychiczne. Że ludzie w pełni zdrowi nie popełniają samobójstw... to po prostu choroba taka 

jak inne. Trzeba się leczyć i to wszystko. 

Uśmiechnęła się pobłażliwie, wzięła z paczki następnego papierosa. 

-  Nie  jestem  psychopatką,  może  mi  pan  wierzyć.  Widzi  pan,  są  sytuacje,  w  których 

nawet stal pęka... to wszystko. 

background image

- Samotność? 

- Sądzi pan, że załamał mnie brak bliskiego człowieka? 

- Ludzie niesą stworzeni, aby być sami. 

- Nie wiem. o jakiej samotności pan mówi... - Nie ma kilku samotności. 

-  Upraszcza  Pan  -  Człowiek  może  żyć  wśród  ludzi  i  być  przeraźliwie  sam.  Stara 

prawda,  o  której  wszyscy  wiedzą.  Banał.  Człowiek  może  żyć  z  drugim  człowiekiem  i  być 

najokropniej sam... 

- Jeżeli człowiek ma jeszcze coś do zaofiarowania innym ludziom, nie jest sam... Nie 

można tkwić we własnej  skorupie,  chować się  w  niej  i  hodować swoje urazy  do  innych,  bo 

wybujają, wyrosną do takich rozmiarów, że rzeczywiście odgrodzą od ludzi... 

- Frazesy - skrzywiła się pogardliwie. 

-  Może  niezbyt  zręcznie  formułuję  swoje  myśli  -  przyznał  lekarz  -  ale  proszę  mi 

wierzyć, szczerze chcę pani pomóc nie tylko jako lekarz, ale i jako człowiek. Drugi człowiek 

- podkreślił. 

- Dziękuję panu - nabrzmiało to szczerze - już mi pan pomógł. 

Uśmiechnął  się  tylko  -  nie  bardzo  wierzył  w  tę  deklarację.  Zauważyła  jego 

wątpliwości. 

- powinnam wrócić do pracy i to możliwie szybko. Widzi pan.- Ja lubię swoją pracę, 

daje  mi  dużo  satysfakcji.  Ten  wypadek’  a  szczególnie  zdarzenia  poprzedzające  go...  tam  w 

Warszawie, a teraz choroba i bezczynność... rozkleiły mnie - Oczywiście to nie są powody do 

samobójstwa,  jeżeli  człowiek  może  zdobyć  się  na  obiektywizm...  szkopuł  w  tym,  że 

prawdopodobnie ostatnio zatraciłam obiektywizm. Dziękuję panu i przepraszam za histerię... 

- Proszę się nie tłumaczyć. Po prostu dobrze się stało, że przyszedłem w porę. A swoją 

drogą powinienem zamykać pokój gdy wychodzę, a przynajmniej szafę z lekarstwami- 

- przyrzekam, że już tutaj nie wejdę - zapewniła poważnie. 

Rano  zjawił  się  w  Szpitalu  gość  do  Moniki  Vessal.  Nie  był  to  dzień  odwiedzin  w 

szpitalu. Izba przyjęć skierowała go do lekarza dyżurnego, aby on zdecydował o ewentualnej 

wizycie. 

Do gabinetu wszedł szczupły, bardzo elegancki mężczyzna. 

-  Chciałem  prosić  o  pozwolenie  odwiedzenia  doktor  Vessalowej  -  zwrócił  się  do 

lekarza. - Dzisiaj przyjechałem z Warszawy. 

Mówił bardzo uprzejmie, ale ton zdradzał człowieka przywykłego do rozkazywania, a 

nie do próśb. 

background image

Lekarz  mimo  woli  przyjrzał  mu  się  z  ciekawością  -  a  więc  tak  wygląda  mężczyzna, 

którego  Monika  Vessal  wzywała  po  nocach.  Czy  przypadkiem  nie  on  był  powodem 

wczorajszego załamania? 

-  Nie  mam  nic  przeciwko  temu  -  zapewnił.  -  Pani  Vessal  jest  bardzo  osamotniona. 

Dobrze, że wreszcie pan przyjechał. 

-  Byłem  bardzo  zajęty  -  powiedział  chłodno  mężczyzna.  Zabrzmiało  to  jakoś 

fałszywie. - Więc możemy do niej iść? - widać było, że dalszą rozmowę z lekarzem uważa za 

niepotrzebną stratę czasu. 

- Proszę o chwilę uwagi - poprosił doktor. - Proszę, niech pan usiądzie. 

Mężczyzna nie skorzystał z zaproszenia, zniecierpliwiony uniósł brwi. 

- Przede wszystkim chciałbym ją zobaczyć - wyjaśnił. - Jeżeli pan pozwoli, wstąpię do 

pana później, doktorze. 

- Nie. Muszę porozmawiać z panem teraz - powiedział stanowczo lekarz. 

- Słucham pana? 

-  Tydzień  temu  panią  Vessal  zabrała  lawina...  -  lekarz  zawiesił  głos,  był  ciekaw 

wrażenia, jakie ta wiadomość wywrze na tamtym. 

Mężczyzna zbladł - wyciągnął papierosa, wolno przypalił. Już opanowany, otoczył się 

kłębami dymu. 

- Tak, wiem o tym - powiedział spokojnie. 

Lekarza nagle rozzłościła ta oczywista poza. Kabotyn - pomyślał. 

-  Nic  pan  nie  wie  -  uciął  krótko.  Wydawało  mu  się,  że  tamten  spłoszył  się,  ale  po 

chwili wrócił już do niesympatycznej pozy pewnego siebie, aroganckiego dygnitarza. 

-  Nic  pan  nie  wie  -  powtórzył  lekarz.  -  Nie  może  pan  wiedzieć.  Na  polecenie  pani 

Vessal wysłałem tylko jedno zawiadomienie do miejsca jej pracy i napisałem, że pani Vessal 

ma  złamaną  rękę.  Nic  więcej.  Nie  wiem,  w  jakim  celu  pan  udaje,  że  jest  pan  tak  świetnie 

poinformowany  i  nic  mnie  to  nie  obchodzi,  ale  może  się  pan  nie  silić.  Nie  o  tym  chciałem 

mówić.  Otóż  dzisiaj  w  nocy  pani  Vessal  przeżywała  jakiś  kryzys  psychiczny...  o  tym 

chciałem pana uprzedzić... 

- Co pan przez to rozumie? 

- Chciała połknąć jednorazowo czterdzieści tabletek luminalu. Jasne? 

-  Jasne -  mruknął tamten. Zaciął szczęki, guzy  mięśni zarysowały  się  na policzkach. 

Milczał chwilę, później przemógł się. Widać było, że z trudem przychodzi mu to pytanie. 

- Nie zna pan przyczyn? 

background image

- Myślę, że pan je doskonale zna - zauważył lekarz. Przybysz przyglądał się lekarzowi 

jak gdyby chciał wysondować co on wie. 

- Gdybym znał, nie pytałbym pana - stwierdził impertynenckim tonem. 

- Ona bez przerwy wzywała pana, gdy majaczyła - powiedział lekarz. 

-  Mnie?  -  zapytał  tamten  z  niedowierzaniem.  Krótki  błysk  radości  rozjaśnił  mu 

ściągniętą  twarz.  -  Mnie?  -  powtórzył.  Była  w  jego  głosie  nadzieja  i  prośba  potwierdzenia. 

Lekarz nie zwrócił na to uwagi. 

- Wołała Igor. 

Mężczyzna znowu badawczo przyjrzał się lekarzowi, uśmiechnął się ironicznie. 

- To nie moje imię - powiedział sucho. - Pomylił się pan, doktorze. 

Lekarzowi zrobiło się niewymownie głupio. Zorientował się, że popełnił gafę. Był zły 

na siebie, że wyjechał z tym Igorem. 

-  Nie  dosłyszał  pan  mojego  imienia  gdy  się  przedstawiałem.  Nazywam  się  Vessal, 

Jerzy Vessal - podkreślił. - A teraz proszę zaprowadzić mnie do pani Vessal. 

Lekarz  zupełnie  zbity  z  tropu  i  lekko  przerażony  nieporozumieniem,  bez  słowa 

wyprowadził go z gabinetu, Pragnąc jakoś naprawić swoją niezręczność, wszedł pierwszy do 

pokoju pacjentki i z nieco przesadnym ożywieniem zawiadomił: 

- Przyjechał pani mąż. 

Monika przeciągle spojrzała na lekarza. Jerzy Vessal roześmiał się głośno. 

-  Znowu  się  panu  nie  udało,  doktorze!  -  zawołał.  -  Widzisz,  Moniko  -  powiedział 

spiesznie, jak gdyby się tłumaczył - najpierw doktor wziął mnie za Igora, no a teraz... 

Nie zwracając więcej uwagi na lekarza podszedł do łóżka kobiety i nachylił się do jej 

rąk. 

- Jak się czujesz Moniko? - zapytał bardzo miękko. Nie było w jego ruchach ani tonie 

nic z niedawnej arogancji, która tak drażniła doktora. 

Lekarz zupełnie zdezorientowany wycofał się pośpiesznie z pokoju. 

- Prawie świetnie. Gdyby nie ten gips na ręku, uważałabym się za zupełnie zdrową. 

- Słuchaj, dziwaku, mam do ciebie trochę pretensji... Dlaczego nie zawiadomiłaś mnie 

o swojej chorobie? Dowiedziałem się wczoraj zupełnie przypadkowo, że leżysz w szpitalu... 

Gnałem tu w nocy na złamanie karku i wyobrażałem sobie najgorsze... 

-  Przykro  mi,  że  się  martwiłeś  z  mego  powodu,  ale  naprawdę  rzecz  jest  niegroźna. 

Zwykły wypadek na nartach. 

-  Tak,  lawina  też  była  zupełnie  zwykła  -  uśmiechnął  się  do  niej.  -  Nic  się  nie 

zmieniasz, wszystko jest u ciebie zwykłe, niegroźne i niewarte uwagi... Moniko! - zawołał z 

background image

żartobliwym  zgorszeniem  -  podejrzewam,  że  przez  całe  życie  nie  spotka  cię  nic 

nadzwyczajnego! 

-  Za  to  obcuję  z  niezwykłymi  ludźmi,  nie  wyłączając  ciebie  -  wpadła  w  jego 

żartobliwy ton. 

- Poważnie, Moniko, nikomu nie dałaś znać o tym, że miałaś wypadek? 

- Nie widziałam potrzeby. 

- Tylko do Instytutu? - nie dowierzał. 

- Tylko. 

-  I...  nikt  u  ciebie  nie  był?  -  chęć  dowiedzenia  się  tego  była  silniejsza  od  jego 

opanowania i taktu. 

Zaprzeczyła  ruchem  głowy  -  przyglądała  się  mu  z  lekkim  uśmieszkiem  w  kącikach 

warg. 

- Powinnaś przynajmniej zawiadomić Igora - stwierdził z wyrzutem. 

- Wybacz, Jerzy, ale to jest wyłącznie moja sprawa - gniewnie ściągnęła brwi. 

- Przepraszam. Widzisz, przez całą drogę bardzo z Markiem denerwowaliśmy się... 

- Przywiozłeś tu Marka?! - nie mogła uwierzyć. 

- Przywiozłem, to nie jest ścisłe określenie. Sam przyjechał. 

- Jerzy, co to za pomysły, żeby ciągnąć tu dziecko - powiedziała bardzo rozdrażniona. 

- Naprawdę nie pochwalam. Przerywać mu szkołę, wytrącać z normalnego rytmu dnia. 

- Moniko, nasz syn ma czternaście lat... Nie jest już dzieckiem. 

- Wszystko jedno, należało zostawić go w domu. 

-  Nie  mogłem. Marek  dowiedział  się pierwszy o twoim wypadku.  Zażądał przyjazdu 

do Zakopanego. Nie rób mu wymówek... był bardzo przejęty... Marek nie jest już dzieckiem. 

Jest inteligentny i wiele rozumie. On bardzo cię kocha, Moniko, bardzo ceni, jesteś dla niego 

autorytetem.  Oczarowałaś  nawet  własnego  syna  -  uśmiechnął  się  -  ale  on  cierpi,  że  nie 

zajmuje w życiu matki pierwszego miejsca... 

- Rzecz o wyrodnej matce? - przerwała z ironią. 

-  Źle  mnie  zrozumiałaś.  Otóż  Marek  jest  zazdrosny  o  Igora.  Uważa,  że  Igor odbiera 

mu matkę... to wszystko. Bądź dla chłopca wyrozumiała. 

- Dlaczego nie przyszedł tu z tobą? 

- Nie chciałem, aby spotkał tu Igora. 

- Czy przyjechałeś w tym celu, aby wyjaśnić mi, jak mój syn cierpi przez Igora? 

Pomyślał ze smutkiem, że nie przestał kochać tej niemłodej już kobiety i że to uczucie 

przez  lata  komplikuje  mu  życie,  że  jest  z  tym  śmieszny  jak  Don  Kichot...  A  teraz  to  jej 

background image

niedoszłe  samobójstwo.  Kosztem  największych  osobistych  ofiar  gotów  był  uchronić  ją  od 

przykrości, a zdawał sobie sprawę, że na nic się jego gotowość nie zda, że ona od niego nic 

nie  potrzebuje,  nic  nie  chce  i  nic  nie  przyjmie.  Jeżeli  nie  zechce  żyć,  to  jego  obecność  nie 

wpłynie  na zmianę tego postanowienia.  Teraz  nawet, ogarnięty  bezsilną rozpaczą,  nie  może 

jej  powiedzieć  tego  wprost...  może  tylko  przypominać  jej  syna  i...  Igora.  Ona  ich  kocha. 

Przeraziły  go  jej  gładkie,  poprawne  słowa,  jakie  słyszał  na  początku  rozmowy.  Sztuczna 

wesołość i odpowiedzi pełne uników, za którymi chciała się ukryć. Teraz jest lepiej... zmusił 

ją do pomyślenia o dziecku i przypomniał tamtego... Gorzkie, upokarzające zwycięstwo. 

- Może wrócisz z nami do Warszawy, Moniko? Obaj z Markiem uważamy to za dobry 

pomysł. 

Zgodziła się niespodziewanie łatwo. 

W południe została wypisana ze szpitala. Doktor ledwo poznał w bardzo eleganckiej, 

pełnej  uroku  kobiecie,  niedawną  pacjentkę.  A  już  w  zupełne  zdumienie  wprawił  go  młody 

dryblas, który mówił do niej „mamo” i wyższy był od niej o głowę. 

Monika ożywiła się w towarzystwie syna i zaproponowała wspólne zjedzenie obiadu. 

- Nie jesteś zmęczona, mamo? 

- Może rzeczywiście odpoczniesz, Moniko? 

-  Umawiamy  się  moi  panowie  -  powiedziała  wesoło  -  że  nie  robicie  ze  mnie  kaleki. 

Zgoda? 

-  Podobno  moją  lekkomyślną  mamę  przysypała  lawina?  -  powiedział  chłopak,  gdy 

usiedli przy restauracyjnym stoliku. 

- To klechda rodzinna, Marku, w rzeczywistości to było trochę śniegu. 

- Gdy będę na tyle dorosły, że zaczniesz się ze mną liczyć, nie pozwolę ći na samotne 

wypady tego typu - zastrzegł autorytatywnie. 

Monika roześmiała się. 

- Obawiam się, że to nigdy nie nastąpi - westchnął Vessal. 

- Co? Moja dorosłość, czy posłuszeństwo mamy? 

- To drugie, Marku - wyjaśnił Vessal. 

-  Masz  rację  -  skinął  chłopak.  -  Mama  jest  zbyt  samowolna.  Widzisz,  do  czego 

prowadzi usamodzielnienie kobiet? Jesteś zbyt wyemancypowana, mamo, wiesz? 

- Jesteś niemożliwy młokos, wiesz? - oburzyła się Monika. 

- Bo miałem trudne dzieciństwo. Jestem dzieckiem rozbitej rodziny - wyjaśnił z udaną 

powagą  -  a  wiadomo,  że  w  takich  dzieciach  szczególnie  wyrabia  się  krytycyzm,  że 

background image

przedwcześnie  dojrzewają  i  że  w  zasadzie  to  nie  mają  dzieciństwa,  a  wyłącznie  dorosłe 

problemy... 

- Gdzieś ty to przeczytał? - Monika roześmiała się z przymusem. 

-  Jesteś  wyrodną  matką  -  chłopak  udawał,  że  się  oburza.  -  Pojechać  w  góry  i  nie 

zabrać  syna? Takiego udanego dziecka? -  łasił  się do niej  jak  młody psiak  i robił wszystko, 

żeby  ją  rozśmieszyć.  Monika  zauważyła  te  usiłowania  od  początku  -  ścisnęło  jej  się  serce, 

poczuła wyrzuty sumienia. 

Przy ich stoliku zatrzymał się chłopak, oferował sprzedaż gazet. 

- Przez dziesięć dni nie miałam w ręku gazety - powiedziała Monika. Wzięła pachnący 

farbą egzemplarz. - Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że przejrzę gazetę? 

Monika  nieuważnie  przerzucała  pismo.  Jej  oczy  zatrzymały  się  na  czarnej  ramce 

nekrologu. Przyglądała się chwilę, zanim dotarł do niej jego sens: 

Igor  Ordon  zmarł  tragicznie  w  wieku  lat  40.  Pogrzeb  odbył  się  w  dniu...  na 

cmentarzu... o czym zawiadamia 

RODZINA 

Vessal  i  Marek  zauważyli  jej  nagłą  bladość.  Przez  chwilę  siedziała  nieruchomo, 

wpatrując  się  z  osłupieniem  w  druk.  Monika  bez  słowa  podsunęła  im  gazetę  i  wskazała 

nekrolog. 

II. KIELISZEK BORDEAUX 

Przez  ścianę  z  grubego  szkła  wlewało  się  do  pracowni  styczniowe  słońce.  Major 

Korosz oślepiony blaskiem przystanął,  mrużąc oczy. Puszysty, perski kot przerwał drzemkę, 

leniwie podniósł się z nagrzanej podłogi i wygięty w łuk wlepił w niego bursztynowe ślepia. 

Inspektor  pociągnął  za  sznurek  zasłony.  Złocista  tkanina  z  cichym  szelestem 

przysłoniła słoneczną ulewę. Rozejrzał się po wnętrzu. 

Dużą  powierzchnię  pokoju  zajmował  piec  do  wypalania  ceramiki.  W  jego  pobliżu 

stało  zwyczajne  koło  garncarskie.  W  podłużnych  rynnach  zaschły  różne  masy  ceramiczne. 

Długa zakopiańska ława zastawiona była ceramiką. 

Stały  na  niej  misy  i  amfory  o  ciekawych  kształtach,  płaskie  reliefy,  kafle  i  ozdobne 

płytki ceramiczne; część przedmiotów była z czerwonej wypalanej gliny,  inne z kamionki o 

najróżniejszych odcieniach: od koloru błękitnawego dymu, poprzez wszystkie jego odmiany, 

aż do nasyconej, aksamitnej czerni. Przykuwała oczy różnorodność form, niepowtarzających 

się ornamentów, bogactwo niespotykanych kompozycji barw. 

Każdy  z  tych  przedmiotów  był  małym  arcydziełem,  zdradzał  rzadką  wyobraźnię  i 

kunszt artysty dużej klasy. 

background image

Opodal zakopiańskiej ławy umieszczone było urządzenie do galwanizacji - wanienki, 

półokrągłe rynny pełne różnych chemicznych cieczy. W oddzielnej skrzynce leżały łańcuszki 

o  najróżniejszym  splocie,  ornamencie  i  wielkości  ogniw.  Jedne  -  przygotowane  do 

galwanicznego pokrycia ich srebrem, inne - ułożone w miękko wysłanych kasetkach były już 

posrebrzone. 

Na  ściennej  pułce  stały  rzędem  ciemne  słoiki,  zakręcane  butelki  z  odczynnikami. 

Prawie  wszystkie  opatrzone  nalepkami  ostrzegawczymi  -  zawierały  bowiem  najróżniejsze 

związki o działaniu silnie toksycznym. Przeważnie były to związki cyjanków różnych metali, 

używane w technice galwanizerskiej. 

Major jednak na próżno szukał naczynia z cyjankiem, którym został otruty właściciel 

tej  pracowni,  artystaceramik  Igor  Ordon.  Tego  związku,  w  najbardziej  czystej  postaci, 

cyjanku nieposiadającego ani smaku, ani zapachu nie znalazł w pracowni Ordona. Czyżby go 

rzeczywiście nigdy tam nie było? 

Część  mieszkalną  lokalu,  prostokątną alkowę,  odgradzała kotara z ciężkiej tkaniny o 

delikatnych,  spełzłych  barwach.  Po  bliższym  obejrzeniu,  major  zorientował  się,  sądząc  po 

fakturze  i wzorze,  że  był to bardzo stary,  flamandzki gobelin.  Ta  piękna tkanina,  miejscami 

umiejętnie  pocerowana,  przedstawiała  znaczną  wartość.  Major  ostrożnie  odsunął  cenną 

materię. 

Ściany  w  kolorze  złota  zdobiła  wielka  czarnobiała  reprodukcja  Corridy  Picassa,  w 

wąskiej,  ciemnej  ramie.  Nad  niskim  tapczanem,  nakrytym  białą  puszystą  skórą,  wisiał 

pociemniały  bułat,  skałkowa  inkrustowana  masą  perłową  strzelba  i  myśliwski  kordelas  z 

rogową  rękojeścią.  Jedną  ścianę  zajmował  regał  pełen  książek,  stał  przy  nim  stolik  i  dwa 

głębokie fotele. 

Inspektor  przeglądał  książki  -  wszystkie  traktowały  o  ceramice,  rodzajach  glinki, 

właściwościach  różnych  tworzyw,  farbach  ceramicznych.  Album  pełen  kolorowych  plansz 

przedstawiał  zdjęcia  wyrobów  ceramicznych  wszelkich  form  i  zastosowań:  kamionkowe 

misy,  kafle,  płytki  i  wiele  kobiecych  ozdób.  Pod  każdym  zdjęciem  powtarzał  się  napis: 

projektował Igor Ordon. 

Sprawa  zaczęła  się  typowo.  Dozorca  domu  powiedział  dzielnicowemu,  że  jednego  z 

lokatorów - Igora Ordona, plastyka - nie widział od dwóch tygodni. To, że go nie widział, nie 

miało  większego  znaczenia,  bo  często  nie  bywało  go  miesiącami,  ale  mniej  więcej  od 

dziesięciu dni bez przerwy pali się tam światło i prawie ciągle dość głośno gra radio - nawet 

w nocy. Sąsiedzi już się kilkakrotnie na to skarżyli. Skargi sąsiadów na Ordona również nie 

background image

były  niczym  niezwykłym -  zdarzały się często i to -  zdaniem dozorcy -  z  bardziej  istotnych 

powodów niż głośno grające radio. 

Dzielnicowy  sprowadził  ślusarza  i  w  asyście  dozorcy  otworzono  pracownię, 

mieszczącą się na piątym piętrze. 

Igor Ordon nie żył. 

Gdy  major  Korosz  -  inspektor  służby  kryminalnej  Komendy  Głównej  Milicji 

Obywatelskiej  -  przyjechał  z  ekipą  dochodzeniową,  z  mieszkania  buchał  upał  i  nieznośny 

trupi zaduch, ryczało radio. Skrupulatny dzielnicowy, wierny zakazowi, że przed przybyciem 

ekspertów na miejsce wypadku nie wolno nic ruszyć, nie tknął nawet radia. 

W  pracowni  piec  do  wypalania  ceramiki  zamykany  na  hermetyczną  śrubę,  ział 

gorącem.  Za  kotarą  z  flamandzkiego  gobelinu  głęboki  fotel  wypełniało  obrzękłe  ciało  Igora 

Ordona z odrzuconą na oparcie głową. Na stoliku stała butelka francuskiego Bordeaux i jeden 

kryształowy kieliszek z resztką wina na dnie. 

Gdy major zobaczył tę scenerię - zorientował się, że dochodzenie nie będzie łatwe. 

Oczywiście  jeszcze  tego  samego  dnia  po  wykonaniu  ekspertyz  w  Zakładzie 

Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji wiadomo było, że: Igor Ordon wypił wino z silną 

dawką  cyjanku.  Stwierdzono  obecność  tej  trucizny  w  reszcie  wina  pozostałej  w  kieliszku 

Bordeaux. Natomiast wino w butelce nie było zatrute. Na kieliszku znaleziono odciski palców 

otrutego. Staranne oględziny butelki nie ujawniły żadnego śladu linii papilarnych. 

Nasuwało  się  przypuszczenie,  że  to  nie  plastyk  nalewał  wino  do  kieliszka,  a 

prawdopodobnie zabójca. Po otruciu Ordona starannie usunął z butelki ślady, które mogły go 

zdradzić. Prawdopodobnie pił wino z Ordonem, ale swój kieliszek albo umył, albo zniszczył. 

Przemawiał  za  tym  założeniem  jeszcze  fakt,  że  popielniczka  -  duża  symetryczna  misa  z 

czarnej kamionki - była bez jednego niedopałka, idealnie wyczyszczona. Na niej również nie 

znaleziono żadnych śladów. 

Ani  w  pracowni,  ani  w  części  mieszkalnej,  ani  w  przedpokoju  i  łazience  -  nie 

znaleziono  nic,  co  mogłoby  przynajmniej  w  przybliżeniu  wskazać  kierunek  zaczynającemu 

się śledztwu. 

A  więc  pierwszy  minus  dochodzenia  -  absolutny  brak  śladów.  Drugim  poważnym 

minusem była wysoka temperatura ceramicznego pieca, w którym akurat wypalała się partia 

przepięknych  korali,  klamer,  brosz  i  różnego  rodzaju  ozdób.  Temperatura  ta  wpłynęła 

decydująco na przyspieszenie rozkładu ciała. 

Medycy sądowi nie byli w stanie określić jak dawno zmarł otruty. 

Trzecią niewiadomą były motywy zbrodni. Zemsta? Rabunek? Porachunki osobiste? 

background image

W  pracowni  nie  widać  było  śladów  jakiegokolwiek  gwałtownego  działania, 

poszukiwań,  czy  oczywistego  rabunku.  Inna  rzecz,  że  w  całym  pomieszczeniu  oprócz 

flamandzkiego  gobelinu,  nie  znaleziono  nic  specjalnie  wartościowego  -  oczywiście  poza 

ceramiką,  która  przedstawiała  wartości  niewymierne  i  nie  mogła  być  brana  pod  uwagę  jako 

dowód morderstwa albo przedmiot łupu. 

Zmarły  miał  na ręku  zegarek, w portfelu około tysiąc złotych drobnymi  banknotami. 

W  ściennej  szafie  wisiały  dwa  ubrania,  podniszczona  skóra,  płaszcz  z  orlonu  i  aparat 

fotograficzny dobrej marki. 

Major  Korosz  odłożył  album  z  kolorowymi  reprodukcjami  prac  zmarłego  plastyka. 

Grzebał dalej w książkach. Między grubymi tomami natknął się na pękatą, kartonową teczkę. 

Posypały się jakieś kwity, rachunki. 

Teczkę postanowił zabrać ze sobą, nie chciało mu się teraz przeglądać jej zawartości. 

Rozejrzał  się  po  wnętrzu.  W  kącie  części  mieszkalnej  -  za  kotarą  z  flamandzkiego 

gobelinu -  był mały barek. Odsunął drzwiczki. Stało tam kilka talerzy, kieliszków i oplatana 

wikliną butelka do połowy napełniona jakimś koniakiem. 

Trzeba przysłać ekspertów - pomyślał - niech obejrzą te naczynia. 

Wziął kartonową teczkę i skierował się do drzwi. Drogę zastąpił mu kot. Miauknął z 

nadzieją i otarł się o nogi majora. 

-  Gdybyś umiał  mówić,  kotku -  major  pogładził  puszyste  futro zwierzątka.  -  Głodny 

jest - pomyślał. 

Wziął kota pod pachę i wyszedł z mieszkania. Zapukał do dozorcy. 

-  Gospodarz domu  jestem,  Wincenty  Aniołek -  przedstawił  mu się  mężczyzna,  który 

otworzył drzwi. - Proszę do środka - przepuścił majora przed sobą - pan pewno z milicji... O! 

kiciuś pana Ordona... biedne zwierzątko, teraz sierotka - pokiwał ze współczuciem głową pan 

Aniołek. 

-  Właśnie,  może  pan  go  zatrzyma  do  czasu  zanim  się  ktoś  po  niego  nie  zgłosi?  - 

zapytał major. 

- Dobrze - przystał dozorca. - Ja go mogę nawet na zawsze wziąć, tylko na pewno ktoś 

go  zechce...  To  rasowy  kot,  perski  -  powiedział  z  dumą  znawcy.  -  Aleja  tu  o  kocie,  a  pan 

pewno chce się przewiedzieć o nieboszczyku Ordonie? 

- Zgadł pan - przyznał major. 

- Ja tylko panu powiem - zaczął z namaszczeniem pan Aniołek - jak kto jest porządny, 

to  go  zawsze  nieszczęście  spotka  -  pokiwał  głową  z  przekonaniem.  -  Panie,  co  to  był  za 

człowiek, to wprost nie do opowiedzenia... odżałować nie mogę. 

background image

- Podobno sąsiedzi skarżyli się na niego. 

Pan Wincenty popatrzył z namysłem na inspektora. 

-  Prawda,  popić  lubił...  ale  nigdy  po  pijanemu  nie  rozrabiał,  grzeczny  był, 

uszanowanie  oddał.  No,  czasami  to  tam  hałasy  u  niego  po  nocy  były,  ale  nie  tak  znowu 

często... a najwięcej, że brudził... bo to w szopie na podwórku materiały trzymał, to czasem na 

schodach  się  rozsypało.  Ale  specjalnie  moją  starą  na  pensję  wziął,  żeby  tej  czystości 

pilnowała nie tylko u niego w pracowni. 

- A kto te hałasy u niego urządzał? - chciał wiedzieć major. 

- Czy pan go za życia widział? 

- Nie. 

-  To  pan  mnie  nie  zrozumie  -  westchnął  pan  Aniołek.  -  Widzi  pan,  to  był  okaz 

mężczyzny. Panie, co to był za chłop! To jak mam sześćdziesiąt lat, to takiego drugiego nie 

widziałem, a moja stara mówi, że też nie. Ona ma pięćdziesiąt z okładem, a jak szła do niego 

sprzątać to świąteczną bluzkę kładła i jak Boga kocham, gębę malowała. Panie, on na nią nie 

leciał...  gdzieby  tam,  a  i  jej  to  nie  w  głowie.  Ale  powiada:  pan  Igor  zaraz  powie:  jak  pani 

pięknie wygląda. Napijemy się wina, pani Aniołkowa... No, dusza człowiek. 

- Ale co z tymi hałasami - nie dał się zbyć major. 

- Przecież mówię, to niech pan nie przerywa - obruszył się pan Aniołek. - Będzie i o 

hałasach.  Baby  lubił.  Ale  tam,  lubił.  Baby  jego  lubiły...  co  która  go  raz  zobaczyła,  to  z 

kretesem  przepadła.  Panie!  Nieraz  to  i  żal,  i  śmiech  brał...  Bywało,  taki  zmarnowany  rano 

idzie,  przystanie  na  papierosa,  to  mówię:  panie  Igorze,  kapusty  nie  przekwasisz,  kobiet  nie 

przekochasz. To on śmieje się i powiada: ale próbować trzeba... 

- Przychodziły do niego kobiety? 

-  Ale  tam,  przychodziły...  to  drzwi  się  za  nimi  nie  zamykały.  Ruchem  trzeba  było 

kierować, bo nieszczęście jakie gotowe mogło być. Jak chciał popracować, to zamykał się na 

klucz,  a  jedzenie  to  ja  albo  moja  stara  mu  donosiła.  Mieliśmy  taki  umówiony  sygnał 

dzwonienia, to tylko na ten sygnał otwierał, a inaczej to nie.  A te hałasy to się zdarzały,  jak 

dwie  na  siebie  trafiły.  I  pomyśleć  -  spojrzysz  to  wprost  dama,  inteligentna  taka,  zresztą  z 

innymi się nie zadawał, a jak się nie daj Boże spotkały, to jak kocice o tego chłopa się żarły. 

Ale i nie dziwota, panie, było o kogo, było! 

- Często tak się spotykały? 

-  Eee tam,  często! Już  moja w tym głowa  była,  żeby  nie,  a  i  nieboszczyk Igor  nie  w 

ciemię bity.  Ale jak zdarzyło się czasami, że nam się harmonogram pokiełbasił... Nieraz mu 

mówiłem,  że  przez  te  baby  to  niczego  się  nie  dorobi,  bo  gest  miał...  Przyjdzie  taka  na 

background image

pokuszenie, to zaraz do restauracji, a tu, a siu, a pieniążki płyną... a ile to wódki trzeba z taką 

wypić, albo i tego wina... 

- Brakowało mu pieniędzy? 

-  Zdarzało się,  zdarzało.  Nieraz to i ode mnie pożyczał. To mu radzę: panie Igorze - 

powiadam - pluń pan na ten babiniec, coś pan Mahomet jaki, czy co? I zdrowia szkoda. To on 

powiada:  Kiedy  ja  nie  szukam,  panie  Aniołek,  one  mnie  poszukują...  -  tak  się  inteligentnie 

wyrażał - a gentelmen nie może kobiecie odmówić. Wszystko przez tę wojnę, panie Aniołek, 

mężczyzn wybili - powiada. Ale, panie, takie tam mowy! Za przeproszeniem mnie tam żadna 

nie prowokuje, a też gentelmen jestem i bym nie odmówił... 

- Znał pan te kobiety? 

- Te stałe, to znam. Ale były też takie, co raz, albo dwa bywały i do widzenia. I takie 

co w odstawkę poszły nim jeszcze tu zamieszkał. 

- Od jak dawna on tu mieszkał? 

- Będzie ze trzy lata jak tę pracownię kupił. 

- Co to za kobiety? 

- Jedna, to ta jego asystentka - wyliczał na palcach pan Aniołek. - Taka młoda, może z 

dziewiętnaście  lat.  Ewa  Kowalska  się  nazywa,  za  malarkę  się  uczy,  a  tu  nieboszczykowi 

Igorowi pomagała... 

- No dobrze, to jego asystentka, a nie kochanka. 

- Panie, do rzeczy pan wygląda, a od rzeczy pan mówi 

- zlekceważył majora pan Aniołek. - Jego kochanka to druga, pomału dojdziemy i do 

niej. Niedawno drakę nieboszczykowi zrobiła właśnie o tę Ewę. 

- Nic nie rozumiem! - major udawał naiwnego. 

- Panie, co to wy w tej milicji, życia nie znacie? - zdenerwował się pan Aniołek. 

- Jak druga była kochanką, to Ewa nie była kochanką 

- stwierdził major. 

-  Pewno,  że  Ewa  to  nie  kochanka.  Ewa  to  kociak  nieboszczyka  Igora  -  pouczał 

autorytatywnie pan Wincenty. 

- Jak to? Sam pan mówił, że była asystentką - oburzył się Korosz. 

-  To  jedno  drugiemu  nie  przeszkadza  -  perswadował  pan  Wincenty.  -  Kociak  może 

być asystentką, a jednocześnie... Rozumie pan? 

- Niech będzie kociak - przystał major. 

- Druga, to kochanka, właśnie ta od draki. Ilona Opałko się nazywa. Piękna kobieta - 

czarna jak cyganicha. Będzie miała ze czterdziestkę albo i lepiej, ale nie wygląda na tyle. Ona 

background image

ma w Kobyłce fabryczkę cegieł. To jak tylko nieboszczyk Igor wprowadził się - przyszedł do 

mnie  na  zapoznanie,  a  jakże!  To  mówił:  panie  Aniołek,  będzie  tu  taka  pani  przychodziła  - 

czarnula, to żeby jej zawsze mówić, gdzie on jest. 

- Ostatnio też jej pan wszystko mówił? 

- Wszystkiego to nigdy nie mówiłem, co ja, głupi?! Tylko gdzie pan Igor poszedł. Ale 

ostatnio umówiliśmy się z nieboszczykiem Igorem, że nic jej nie będę mówił, a jeszcze będę 

jego uprzedzał, gdyby nadchodziła. Bo ona chciała krótko go wziąć i do ślubu doprowadzić. 

- A on nie chciał? 

- Pewnie, że nie. Ale po prawdzie to nie mógł, bo już był żonaty. To znaczy bez ślubu 

żył, bo rozwodu nie miał, ale tak jak z żoną, bo nawet mieszkali razem. 

- Zaraz, zaraz panie Aniołek, po kolei -  major przeraził się, że naprawdę zgubi się w 

koneksjach nieboszczyka Igora. 

-  Z  pierwszą  żoną  się  rozszedł.  Barbara  jej  na  imię,  ale  rozwodu  nie  dostał,  bo  to 

jędza. Na złość mu zrobiła i w sądzie powiedziała: nie! A że syna mieli, to sąd za nią stronę 

wziął. Baba sądziła, to i za babą stronę trzymała. 

- A dlaczego jędza? - chciał wiedzieć major. 

- Bo jak pan Igor do więzienia poszedł, to się go wyparła. 

- On to panu mówił? - nie wierzył major. 

-  A  mówił.  Prosił, żeby  jak ona przyjdzie to też go uprzedzać,  albo niby do telefonu 

prosić, bo u siebie aparatu nie miał. Ona z drakami przychodziła, a on delikatny był, miękkie 

serce miał i awantur nie lubił. 

- A nie mówił panu, za co w więzieniu siedział? 

- Co miał nie mówić, mówił! Nie za żadną hańbę, a za politykę siedział, to nie żaden 

wstyd.  No  nie?  Jak  były  błędy  i  wypaczenia...  no  wie  pan,  ten  kult  jednostki,  to  go  jako 

takiego więcej starszego z AK - posadzili,  bo partyzant był. A za Gomułki to go wypuścili i 

sprawiedliwość oddali, bo panie, przecież za ojczyznę się narażał, wszak nie? 

- No a ta druga żona? 

- Ona rzadko ty przychodziła - skrzywił się stary. 

- Ach, więc tutaj nie mieszkała? 

- Ale skąd. Przecież mówię, że oni oboje mieszkali w normalnym mieszkaniu. Tutaj, 

to  pan  Igor  tylko  atelier  posiadał  no  i  taką...  jakże  to,  aha,  garsonierę  -  pan  Aniołek  z 

upodobaniem wymówił to słowo.  -  Dopiero niedawno nieboszczyk Igor  sprowadził się tutaj 

na stałe, bo rozszedł się z drugą żoną, a raczej ona go porzuciła. 

- Nie wie pan dlaczego? 

background image

-  Musi  przez  te  baby  -  westchnął  melancholijnie  pan  Aniołek.  -  Musiała  się 

dowiedzieć.  Niedawno  była  tu  zdenerwowana  taka,  chociaż  nie  pokazywała  tego  po  sobie. 

Krótko u niego była - przeczuwałem, że coś złego się święci,  bo tam u niego i ta asystentka 

siedziała  i  ta  Opałkowa...  żeby  był  kto  inny,  to  bym  zagadał,  moja  stara  by  uprzedziła 

nieboszczyka  i wszystko byłoby  zaradzone,  ale do niej to śmiałości  nie  miałem.  Wieczorem 

przyszedł do mnie pan Igor, markotny taki. Napijemy się panie Aniołek - powiada. Żona mnie 

rzuciła - powiada. To mu mówię: Panie Igorze, po prawdzie to kto by wytrzymał te wszystkie 

baby, a te lokale, a te pieniążki, co tylko fiuut!... Kobieta chce mieć dom i rodzinę, i własnego 

chłopa,  co  by  na  nią  zarobił,  bo  niby  to,  panie,  takie  teraz  te  baby  ZosieSamosie,  pracują, 

zarabiają,  ale  każda  by  w  domu  chciała  być,  żeby  chłop  na  nią  zarobił...  Ale  co  to  ja 

mówiłem? - stracił wątek pan Wincenty. 

-  Że  nieboszczyk  Igor  markotny  był,  bo  go  żona  rzuciła,  ta  druga  -  sumiennie 

podpowiedział major. 

-  Aha,  to  mu  mówię:  kto  to  wytrzyma,  baby  i  baby,  pełno  tych  bab  u  pana,  a  każda 

drugą  by uśmierciła  i  jeszcze wszystkie pretensje  mają.  Musi się ta pana  bidula dowiedziała 

czego  i  warto  to?  To  on  głową  kręci,  że  nie.  Że  nic  się  o  tych  babach  nie  dowiedziała,  a 

najwyżej o jednej, tej o pałkowej, ale też nie na pewno, bo on się wyparł. Powiada: nie baby, 

panie Aniołek. Źli ludzie plotek przed nią na mnie narobili, ale nie powiedział, jakie to plotki. 

- Więcej już ta druga żona tu nie przychodziła? 

- Ale tam, była jeszcze. Raz ją widziałem - musi żal jej się chłopa zrobiło i przeprosić 

się  chciała...  Ale  co  tam  między  nimi  było,  to  nie  wiem,  bo  już  więcej  Igora  żywego  nie 

widziałem.  Ta  żona Monika Vessalowa się  nazywała,  nie  najpiękniejsza  była.  Gdzie  jej tam 

do Ewy albo Opałkowej, ale jakaś taka... - pan Aniołek nie znajdował stosownego określenia 

- no! oko chciało się na niej zaczepić, pani, i tak mi się widziało... charakterna. Ona doktorką 

była, ale nie taką od leczenia, tylko od czego innego. Nieboszczyk Igor dumny był, że niby ta 

jego żona taka mądra i na stanowisku i tak mi się widzi, że za nic by się z nią nie rozszedł. 

Ale mówię panu, baby zbytki z nim lubiły, a on już taką słabość do nich miał. 

- Czy tylko kobiety do niego przychodziły? 

- Mężczyźni też, Ale z mężczyznami to tam takich kłopotów nie było. nie kochali się 

w  nim.  Różni  przychodzili.  Po  pieniądze  i  z  pieniędzmi,  jak  się  zdarzało.  Nawet  pierwszy 

mąż Vessalowej zaglądał - bo ona też rozwiedziona - to jakiś dygnitarz, czasami samochodem 

przyjeżdżał  służbowym,  bo  z  szoferem,  ale  ten  szofer  to  milczek  taki  i  nieużytek.  Bo 

nieboszczyk  Igor  u  tego  Vessala  pracował.  A  jeden  taki  młody  przychodził,  to  się 

nieboszczykowi Igorowi odgrażał. 

background image

Ale  ten  to  trzeźwy  nigdy  nie  przyszedł,  tylko  po  pijanemu...  to  kłopoty  z  nim  były. 

Później,  jak  się  ze  mną  zapoznał,  to  już  był  spokojny,  bo  widzi  pan,  pijaka  trzeba 

wyrozumieć. Bo to później też przychodził, ale tylko płakał. Bywało, przyjdzie, pożali mi się, 

popłacze... ulży mu i pójdzie spokojniutko albo się i prześpi w szopie na podwórku. 

- Dlaczego się odgrażał? 

-  Taka  jedna  dziewczyna,  Hania  jej  było  na  imię  -  koleżanka  tej  Ewy  -  zanim  Ewa 

nastała, to przed nią była za asystentkę u nieboszczyka Igora - zakochała się w nieboszczyku 

Ordonie, a jego, tego Maćka Rawskiego, wystawiła do wiatru. No to on tak desperuje, że to 

niby to nieszczęście z Hanią, to przez pana Igora. 

- A co się przydarzyło Hani? 

- A spadła ze schodów i zabiła się. 

- Jak to: „spadła ze schodów”? 

- Zwyczajnie spadła. Widział pan nasze klatki? Te schody tak naokoło idą, a w środku 

pusto. Po tym wypadku to nawet poręcze administracja podwyższyła - sam pisałem i milicja 

kazała,  bo  za  niskie  były.  Hania  wypadła,  a  że  to  piąte  piętro,  to  i  zabiła  się.  Ten  chłopak 

mówi, że popełniła samobójstwo, ale tam... pijana była. Panie, młode to było, a za wódką aż 

się  trzęsło.  Ciągle  na  bani  była.  Często  ją  widywałem,  a  może  tylko  raz  trzeźwą  i  to 

niezupełnie. Hejbnęło ją, straciła równowagę i spadła. Tak też milicja orzekła, że to wypadek. 

- Dawno to było? 

- Będzie z rok. 

- Może pan wie, czy która z tych kobiet miała klucze do pracowni pana Ordona? 

- Musi żadna - pokręcił głową pan Wincenty. - Tak na mój rozum, to żadna kluczy nie 

miała. I tak bieda z babami była, a jakby której klucze dał, to by się pozagryzały, a on to już 

by się musiał ze wszystkim zabierać, jak chciałby mieć krzynę spokoju... Nawet ta asystentka, 

co przecież do pracy przychodziła, to też nie miała. Bywało, każe jej pan Ordon przyjść, a coś 

mu wypadnie akurat, to mówi:  Panie  Aniołek,  pan powie Ewie,  żeby  nie czekała,  albo żeby 

przyszła  jutro, a nieraz,  żeby poczekała w kawiarni. Tutaj  blisko,  za rogiem,  jest kawiarnia. 

Najwięcej to się ona o to czekanie wściekała, że to niby czas sobie marnuje... Bo że czasem 

tam Opałkowa na górze była, to ona nie wiedziała. 

- Żona też kluczy nie miała? 

-  Na  mój  rozum,  to  nie.  Bo  przez  trzy  lata,  to  tylko  parę  razy  była.  Czasami  razem 

przychodzili, niby żeby jej ten atelier pokazać i jak on pracuje... A jak sama ze siebie, to może 

ze  trzy  razy  była,  a  dwa  razy  to,  jak  już  mówiłem,  przed  samą  jego  śmiercią.  To  po  co  jej 

klucz?  Mojej  starej  to  też  nie  dał,  bo  on  się  o  te  swoje  skorupy  trząsł,  żeby  mu  czego  nie 

background image

zepsuła. Jak sprzątała, to zawsze przy nim i zawsze nią dyrygował: pani Aniołkowa, tego to 

niech pani nie rusza, a to to ja sam odsunę. Artysta, wiadomo! Ale zaraz, niech pan czeka... - 

pan  Wincenty  zmarszczył  czoło  w  głębokim  namyśle.  -  Opałkowa,  ta od  cegielni,  to  chyba 

miała... Tak, bo jakiś rok temu to pan Igor wszystkie zamki zmienił, że niby tamte kiepskie. 

Już wtedy widocznie o ten ślub musiała go cisnąć. 

- A od nowych zamków kluczy jej nie dał? 

-  On  mnie  nie  mówił,  czy  od  starych  dawał.  To  tylko  mój  domysł  -  sprostował  z 

godnością pan Aniołek. -  A od nowych gdzieżby jej dał,  jak się przed nią chował.  Wie pan, 

nie ze strachu, ale baba czepiła go się jak rzep psiego ogona, więc jej... tego... unikał. 

- Panie Aniołek, musi mi pan pomóc. Domyśla się pan, że pan Igor sam się nie otruł? 

-  Iii!  Pewno,  że  nie.  Zaraz  mówiłem  do  starej,  że  jak  nic  tylko  mu  któraś  trutki 

dosypała.  Gdzieżby  on  sam,  albo  mu  to  źle  było?  Ale  co  ja  panu  pomogę?  -  westchnął  pan 

Wincenty. 

- A jak pan sądzi, która to mogła zrobić? - zaryzykował major. 

- A niech mnie ręka boska broni! - zachłysnął się pan Aniołek - żebym miał na kogoś 

podejrzenie rzucać, bo przecież może to być niewinny człowiek. Uczciwie panu mówię - nie 

wiem. Zabić człowieka to straszna rzecz. 

- Często pan widywał pana Ordona? 

-  A  nie  było  dnia,  żebym  go  nie  widział,  a  czasami  to  i  kilka  razy  dziennie.  Bo  to  i 

listy na mnie przychodziły, i kartki interesanci u mnie zostawiali. Różnie.  Chyba, że jak był 

gdzieś w rozjazdach, albo jak po tych restauracjach chodził i go nie było. Albo jak mu te baby 

dopiekły, to się do tej żony zupełnie wynosił i parę dni tam siedział i do atelieru nie zaglądał. 

- A dlaczego do pana listy przychodziły? 

- Bo tak chciał, a mnie to nie przeszkadzało. 

- Nie wygodniej mu było na własny adres korespondencję otrzymywać? 

- Musi nie. Po co pół świata miało wiedzieć, gdzie on mieszka? Na mój rozum, to on 

nie chciał pewno tej żony, doktorki, we wszystko wtajemniczać, żeby się nie spostrzegła, że 

on dla tych bab taki miękki. 

- To tamtego adresu nikt nie zna? 

- Ja tam znałem - powiedział z dumą pan Aniołek. - Ale ja nie baba, a i nie plotkarz 

żaden, on to wiedział i zaufanie do mnie miał. 

- I nikomu pan jego adresu nie dał? 

- A co pan też!!? - zgorszył się pan Aniołek. - Toż bym ostatni wróg był i bez honoru 

żadnego. To były nasze męskie sprawy - tak mawiał nieboszczyk Igor. 

background image

-  Panie  Aniołek,  niech  pan  sobie  przypomni,  kiedy  pan  ostatni  raz  widział  pana 

Ordona? 

Pan  Wincenty zamyślił  się głęboko,  widać  było, że chce sumiennie odpowiedzieć  na 

pytanie majora. 

-  Będzie  trzeciego  stycznia  -  powiedział  wreszcie.  -  Z  samego  rana  przywieźli 

materiały, to on z tą asystentką odbierał. Nie miał czym zapłacić, to tamten co przywiózł zły 

był,  a  pan  Igor  obiecał  mu,  że  zapłaci  na  drugi  dzień,  bo  się  gotówki  spodziewał,  czyli  że 

czwartego. Mówił, że dużo pracy mają i chciał, żeby Ewa została na cały dzień, a ona, że nie, 

bo ferie ma, to do rodziny chce pojechać do Płocka. 

- Proszę sobie przypomnieć, kto jeszcze był u pana Ordona tego dnia? 

-  Ja  to  jeszcze  tego  pijaczynę  widziałem,  tego  Maćka.  Rawskiego.  Ale  on  do  mnie 

przyszedł.  Po  prawdzie,  to  do  pana  Ordona  on  rzadko  zachodził,  bo  pan  Ordon  go  nie 

przyjmował. Przyszedł ten Maciek, nawet nie taki pijany - pół litra przyniósł i powiada: panie 

Aniołek, przyszedłem panu życzenia noworoczne złożyć - napijemy się. Tośmy wypili te pół 

litra.  Chciał  po  więcej  skoczyć,  ale  mu  nie  dałem,  do  domu  go  wyprawiłem.  Bo  myślę: 

zaprawi się na dobre, to pójdzie do szopy spać - do tego składziku nieboszczyka Igora, co w 

podwórku za śmietnikami stoi - no to weźmie i zamarznie, bo mróz był trzaskający. 

- Tego dnia również widział pan panią Vessal? 

- Tak, ale ona przyszła wieczorkiem. 

- A Ordona pan jeszcze widział? 

- Nie. Ostatni raz rano, jak ten materiał przyjmował - ciężko westchnął pan Wincenty. 

- Nigdzie już nie wychodził? - nie dawał za wygraną major. 

- Może i wychodził - zgodził się pan Wincenty - ale ja nie widziałem. Trochę mnie ta 

wódka rozebrała, to przysnąłem sobie. 

- A może pańska żona go widziała? 

-  Nie.  Cały  dzień  jej  nie  było,  bo do córki  na  Marymont pojechała.  Córka  niedawno 

dziecko urodziła i wtedy jeszcze niedomagała. 

- A jedzenia pan nie zanosił? 

-  Jak  pan  Igor  tworzył,  to  nigdy  się  nie  nosiło.  Najwyżej  Ewa,  bo  do  niej  był 

przyzwyczajony. 

- A następnego dnia nie zdziwiło pana, że nie widział Ordona? 

-  A  dlaczego  miało  zdziwić?  -  wzruszył  ramionami  pan  Aniołek.  -  Myślałem,  że  w 

rozjazd jaki pojechał, a może do tych lokali poszedł... 

background image

- Ile można siedzieć w lokalach, panie Aniołek? Knajpy o czwartej rano zamykają, to 

przecież gdzieś wrócić trzeba? 

-  Pewnie,  że trzeba -  zgodził  się pan  Aniołek.  -  A co to,  dach tylko nad atelierem,  a 

gdzie  indziej  to  już  nie  ma?  Jak  nieboszczyk  Igor  zaczynał  pić,  to  kilka  dni  po  mieście 

buszował i po babach odpoczywał. A do ateliera rzadko, albo i wcale nie zaglądał,  może bał 

się jaką czempę stłuc? A może już jego pańska fantazja taka była? Kto go tam wie. 

- Tutaj nigdy nie pił? 

-  Ale  tam,  nie  pił!  Pił.  Ale  czasami  miał  chęć  na  chodzone  picie.  Wędrówkowe 

usposobienie mnie chwyciło - powiada. - Pójdę w Polskę - powiada. 

- Panie Aniołek, kto jeszcze tego dnia był u Ordona? 

- Więcej to już nie wiem. 

- Myśli pan, że nikt już nie przychodził? 

- Z cudzych, to chyba nie. Ale swoi to mogli tamtym przejściem od Chmielnej wejść. 

Cudzy to nie wiedzą, że klatki połączenia mają. 

- Kto to są ci „swoi” Ordona? 

- To całe południe panu klaruję, aż już mi w gębie wyschło - westchnął pan Aniołek. - 

Opałkowa mogła i ta jego pierwsza żona mogła... tylko tamtędy dalej, a i zapytać nie ma kogo 

czy  Ordon  jest...  A  nie  każdemu  chce  się  na  piąte  piętro  tarabanić.  Chociaż  Opałkowej  to 

zawsze się chciało, a i Vessal mógł. 

- Kiedy pan pierwszy raz poszedł do Ordona po dniu trzeciego stycznia? 

-  Około  dziesiątego.  List  terminowy  przyszedł,  a  i  różnych  interesantów  kupę 

odprawiłem.  Vessal  raz  był,  a  później  umyślnego  przysyłał,  żeby  Ordon  natychmiast  do 

Zakładów pojechał i terminową robotę oddał. 

- I nic pana nie zdziwiło? 

-  Po  prawdzie,  to  nic.  No,  może  trochę  to  światło,  a  i  kot  trochę  się  darł,  jak  mnie 

przez  drzwi  zwęszył.  Ale  -  myślę  -  mógł  się  kotu  marzec  pomylić,  no  nie?  Kot  mądre 

stworzenie, ale na kalendarzu się nie zna. 

- Często tak samego kota zamykał? 

- Kot to nie pies. Żryć mu zostawisz, to na raz wszystkiego nie zje - tylko tyle, co mu 

potrzeba. Czysty jest, w skrzynkę z piaskiem pójdzie i siedzi, na słońcu się grzeje. 

- W jaki sposób pan to światło zobaczył? Z dołu nie widać. 

- Ale przez dziurkę od klucza widać - uciął pan Wincenty. 

- No a potem? 

background image

- Potem, to mnie coś tknęło. Myślę, może ten piec rozerwie? - bo pan nie wie, ale całe 

deliberacje z tym piecem były. Ile to komisji naprzychodziło, zanim mu pozwolili postawić. 

Bo  kot  już  się  darł  jak  opętany,  że  na  klatce  było  słychać  i  to  nie  tylko  jak  się  pod  drzwi 

podchodziło... To i powiedziałem dzielnicowemu. 

Major zamyślony wracał do Komendy na Puławską. Przeżuwał wiadomości uzyskane 

od  rozmownego  dozorcy,  co  wprawdzie,  jak  się  sam  zaklinał,  plotkarzem  nie  był,  ale  lubił 

wiedzieć. 

- Ani śladów, ani konkretnych motywów, ani dokładnej daty śmierci - powiedział do 

swego zwierzchnika i przyjaciela, pułkownika Henryka Lisa. Później powtórzył mu rozmowę 

z panem Aniołkiem. 

- Motywów należy szukać z jego życiu, w jego związkach z ludźmi. Z tego co mówisz 

można  wysnuć  sto  motywów...  Oczywiście,  trzeba  to  wszystko  sprawdzić.  Dozorca  może 

przesadzać. Jeżeli tak blisko żył z Ordonem -  pewno tamten płacił  mu za wyrękę -  to może 

boi się podejrzeń. Może dlatego trochę nafantazjował z tymi zakochanymi kobietami. 

- Aniołek jest wścibski i lubiący wiedzieć. Niewątpliwie pasjonowało go takie -  jego 

zdaniem - niezwykłe życie „pana z panów”. Ale to co mówi, wydaje się szczere - powiedział 

major. 

-  Jak  bym tak zaraz  nie wykluczał  Aniołka z kręgu podejrzanych -  potrząsnął głową 

Lis. 

-  A  kto  ci  powiedział,  że  wykluczam?  Mam  zamiar  -  podjął  po  chwili  major  - 

przeprowadzić eksperyment techniczny, aby ustalić dokładniejszą datę śmierci Ordona. 

-  Badania  termiczne  powietrza?  Należy  je  przeprowadzić.  W  ogóle  ta  historia  z 

piecem jest bardzo dziwna. Normalnie piec ceramiczny nie nagrzewa się wcale na zewnątrz. 

- Jestem przekonany, że albo otworzył, albo uszkodził go zabójca - powiedział major. 

-  I  to  zrobił  w  ściśle  określonym  celu.  Właśnie  aby  nie  można  było  ustalić  dokładnej  daty 

śmierci. To musiał zrobić ktoś znający się na funkcjonowaniu pieców ceramicznych. 

-  W  takim  wypadku  miałbyś  węższy  krąg  podejrzanych  -  przyznał  Lis.  -  Ale  nie 

sugeruj  się,  Andrzeju,  bo  do  otworżenia  pieca  nie  potrzeba  fachowca.  Jeżeli  on  jest 

uszkodzony,  to tylko wówczas,  ewentualnie,  można  brać pod uwagę człowieka,  który się  na 

tym zna. 

- Masz rację - przyznał major. - Wtedy wchodzą w grę Vessal, Opałko, asystentka... i 

wielu innych ceramików, którzy mogli przychodzić do pracowni, a o których, jak dotychczas, 

nie mam pojęcia. 

background image

Biegły inżynier - specjalista od pieców ceramicznych - długo oglądał wnętrze pieca w 

pracowni  Igora  Ordona.  Badał  wskaźniki  automatycznej  regulacji  temperatury  na  tablicy 

sterowniczej, przewody do termopar i inne termopary, przewody elektryczne. 

- Nie jest uszkodzony - zaopiniował wreszcie. - Panie majorze - zapytał asystującego 

mu Korosza - czy pan zastał w nim ceramikę, która się aktualnie wpalała i jakiego rodzaju to 

była ceramika? 

- Korale, bardzo piękne. Klamry, brosze, jakieś plakietki, które później kobiety noszą 

na szyi na różnego rodzaju łańcuszkach - to teraz szatańsko modne. 

- Chciałbym zobaczyć ten wypał - zażądał inżynier. Major wskazał mu płaską formę, 

na  której  leżały  przedmioty  wyjęte  z  pieca.  Niektóre  były  pokruszone.  Biegły  uważnie  je 

obejrzał - rozsypywały się w palcach. 

-  Bardzo  szybko  po  rozpoczęciu  procesu  wypalania  piec  został  otworzony. 

Spowodowało  to  bardzo  gwałtowne  obniżenie  temperatury  -  orzekł  strzepując  z  dłoni  pył 

ceramiczny. Nietrudno będzie obliczyć jak długo przebywały te przedmioty w piecu, ale zdaje 

się, niewiele to panu powie? 

-  Rzeczywiście  niewiele  -  przyznał  major.  -  Interesuje  mnie  temperatura,  jaka 

panowała  w  mieszkaniu  od  chwili,  gdy  otworzono  drzwiczki  pieca.  Na  tej  podstawie  - 

przyjmując,  że  wilgotność  powietrza  w  pokoju  była  zbliżona  do  normalnej  -  można  przyjąć 

taką skalę zawilgocenia powietrza? - spojrzał pytająco na inżyniera. 

- Przede wszystkim należy znać temperaturę. Odpowiednio do temperatury kształtuje 

się i wilgotność powietrza - zastrzegł inżynier. 

-  Gdy  biegli  medycy  otrzymają  te  dane,  to  znaczy  temperaturę  plus  zawilgocenie 

wnętrza,  będą  mogli  ustalić  szybkość  procesu  rozkładu  ciała  i  w  przybliżeniu  określić  datę 

zgonu. Bardzo pana proszę o popularne wyjaśnienie tego. Dotychczas z ceramiką spotykałem 

się tylko w Desie lub Cepelii, a na temat jej produkcji mogę powiedzieć tylko tyle, że coś jest 

z gliny lub kamionki - więc rozumie pan, że moja ignorancja w tym przedmiocie jest zupełna. 

-  Powinienem  widzieć  ten  piec  w  takim  stanie,  w  jakim  go  panowie  zastaliście  - 

oznajmił  biegły.  -  Nie  trzeba  go  było  ruszać.  No,  ale  spróbuję  odpowiedzieć  na  pańskie 

pytanie.  Piec  posiada  automatyczną  regulację  działającą  w  ten  sposób,  że  po  przekroczeniu 

określonej temperatury, na którą został nastawiony, zostaje automatycznie wyłączony dopływ 

prądu.  I  odwrotnie,  jeżeli  temperatura  spada,  dopływ  prądu  zostaje  włączony  i  grzejniki 

zaczynają  grzać.  W  tym  przypadku  przez  uchylenie  drzwiczek  pieca  temperatura  wewnątrz 

uległa obniżeniu, a grzejniki grzały przez cały czas. Gdyby była znana temperatura pokoju, to 

znając również wydolność cieplną pieca, objętość pracowni, i zakładając pewne straty ciepła 

background image

z tego pomieszczenia można by dość ściśle, no powiedzmy w granicach kilku godzin, ustalić 

jak  długo  piec  pracował  z  uchylonymi  drzwiczkami.  Gdyby  piec  miał  uchylone  drzwiczki 

całkowicie  i  dużą  wydajność  cieplną,  temperatura  w  tym  pomieszczeniu  mogłaby  podnieść 

się  tak  bardzo,  że  groziłoby  to  pożarem.  Ponieważ  jednak  drzwiczki  były  tylko  nieznacznie 

uchylone, krążenie powietrza było małe i temperatura w pokoju podnosiła się,  lecz znacznie 

wolniej. 

- Czy mógłby pan określić jaka to była temperatura? 

-  Jest to rzecz  dość trudna.  Gdyby  znany  był  czas  przez  jaki  były  otwarte  drzwiczki 

oraz temperatura jaka panowała w piecu w chwili jego otwarcia - co zresztą można określić - 

badając  stopień  wypału  ceramiki,  to  doświadczalnie  można  by  określić  i  temperaturę  w 

pokoju. No ale pan przecież chce określić właśnie czas jaki upłynął od chwili morderstwa. A 

określenie temperatury jest potrzebne biegłym do ustalenia właśnie tego czasu. Jak więc pan 

widzi jest to rodzaj błędnego koła. Trzeba się jednak zastanowić czy w jakiś inny sposób nie 

uda się dojść do celu. Czy może mi pan powiedzieć jak były uchylone drzwiczki pieca? Może 

zrobiliście jakieś pomiary? Fotografie? 

-  Oczywiście  są  fotografie  -  powiedział  major.  Podał  mu  plan  wraz  z  fotografiami 

wykonanymi we wnętrzu pracowni. Ujęć pieca było kilka. 

-  Całe  szczęście  -  ucieszył  się  biegły  ceramik.  -  Na  tych  dwóch  zdjęciach  -  wskazał 

dwie  wyraźne  odbitki  -  widać  dokładnie  uchylenie  drzwiczek  pieca.  Sądzę,  że  na  tej 

podstawie  w  ciągu  jednego,  no  powiedzmy  dwóch  dni,  potrafię  dać  panu  odpowiedzi  na 

zadane pytania. 

- Jak pan to zrobi? - major był bardzo zainteresowany. 

- Tylko doświadczalnie. Ponieważ drzwiczki uchylone były tylko częściowo, sądzę, że 

po  kilkunastu  godzinach  pracy  pieca  przy  uchyleniu  drzwiczek,  jakie  mamy  na  zdjęciach, 

temperatura  pracowni  ustali  się  i  nie  będzie  już  wzrastała.  Stanie  się  to  dlatego,  że  piec  nie 

jest zbyt duży w stosunku do wielkości pracowni. Kiedy mogę przystąpić do pracy? 

- Natychmiast. Co pan potrzebuje? 

-  Jedynie  kilka  termometrów.  Pana  najprawdopodobniej  interesuje  temperatura  w 

różnych miejscach pracowni? 

- Tak. Szczególnie w miejscu, gdzie znaleziono ciało. W części mieszkalnej za zasłoną 

z gobelinu. Wówczas zasłona była zasunięta. 

-  Dobrze,  że  na  to  zwrócił  pan  uwagę  -  pozwoli  mi  to  na  większą  precyzję 

doświadczenia.  Wobec tego poproszę pięć do sześciu termometrów. Sądzę, że jutro otrzyma 

pan odpowiedź. 

background image

- Jeszcze jedno pytanie. Co sądzi pan o człowieku, który uchylił drzwiczki pieca? Czy 

mógł to zrobić laik? 

-  Niewątpliwie  ten  człowiek  musiał  mieć  pewne  wiadomości  z  dziedziny 

funkcjonowania tych urządzeń, ale wystarczyła w zupełności wiedza tylko encyklopedyczna: 

to nie musiał być fachowiec. 

Przeprowadzono ekspertyzy, które miały dać odpowiedź na pytania milicji. 

Następnie  major  otrzymał  orzeczenie  biegłego  ceramika  stwierdzające  temperaturę 

pieca w krytycznym momencie i przypuszczalny jej spadek w chwili otwarcia drzwiczek, aż 

do  czasu  gdy  grupa  dochodzeniowa  milicji  znalazła  się  w  pracowni  i  popełniła  błąd, 

wyłączając pracę pieca. 

Później przystąpili do pracy medycy sądowi i oznaczyli ewentualną datę śmierci Igora 

Ordona. 

Orzeczenie  brzmiało:  zgon  Igora  Ordona  mógł  nastąpić  między  drugim  a  czwartym 

stycznia 1963 roku. 

Major  znowu  wybrał  się  do  pana  Wincentego  Aniołka.  Tym  razem  poprosił,  aby 

wspólnie  z  panią  Aniołkową  przypomnieli  sobie  wszystko  co  robili  pomiędzy  drugim  a 

czwartym  stycznia.  A szczególnie wszystko to co w  jakiś sposób  mogło wiązać się z osobą 

Igora Ordona. 

Oboje  Aniołkowie  przejęci  swoją  rolą  starali  się  wiernie  powtórzyć  trzy  dni  swego 

życia.  Teraz okazało się  jak zawodna  jest pamięć ludzka.  Major  bez trudu  mógł dowieść  im 

obojgu, że nie mają alibi na krytyczne dni. Jeszcze pan Wincenty, gdy nie mógł sobie czegoś 

przypomnieć, mówił: 

- Pewnie sobie przysnąłem. 

- To pan tyle sypia co osesek, panie Aniołek? - dziwił się major. 

- Wypiłem ździebko, aby krzynę - tłumaczył się lekko zażenowany pan Wincenty - a 

wtedy to mnie zaraz sen morzy. 

- Moczymorda i tyle, proszę pana - objaśniła bez żółci połowica. 

Natomiast  pani  Aniołkowa  nie  znajdowała  usprawiedliwienia  na  luki  w  pamięci. 

Mozolnie przypominała  sobie kto w tych dniach  przychodził do Ordona.  A więc:  na pewno 

taki jeden po pieniądze. Barbara Ordonowa - pierwsza żona Igora - prawdopodobnie również 

po  pieniądze,  na  alimenty.  Ewa  Kowalska  -  asystentka  plastyka.  Jerzy  Vessal  i  ktoś  przez 

niego przysyłany. Monika Vessalowa. Na pewno była Ilona Opałko, a i Maciek Rawski kręcił 

się, ale nie można powiedzieć czy był u Ordona, raczej nie. 

background image

A  więc  należało  brać  pod  uwagę  najmniej  siedem  osób.  Oczywiście  nie  należało 

zapominać i o Maćku Rawskim. 

Major  Korosz  zalecił  tajnej  służbie  wywiadowczej  zebranie  informacji  o  tych 

wszystkich ludziach, nie wyłączając państwa Aniołków. 

Przypomniał  sobie  o  papierach  znalezionych  w  pracowni  Ordona  i  zabrał  się  do  ich 

przeglądania. Znalazł tam takie informacje, które go zaskoczyły. Otóż do opinii pana Aniołka 

przybyła następna: Igor Ordon cierpiał na chroniczny brak gotówki. 

Lwią  część  tych  dokumentów  stanowiły  wezwania  sądowe  zobowiązujące  Ordona 

jako  pozwanego  do  stawiennictwa  na  rozprawach  w  Sądzie  Powiatowym  dla  miasta  st. 

Warszawy  Wydział  Cywilny.  Z  pozwów  i  innych  dokumentów  zorientował  się,  że  zmarły 

plastyk  miał  co  najmniej  trzy  aktualne  sprawy  sądowe.  Następnie  szły  zawiadomienia 

komornika,  że  ponieważ  termin  płatności  weksli  minął  dnia...  wzywa  się  dłużnika  Igora 

Ordona do uregulowania  należności,  plus odsetki do dnia... W przeciwnym wypadku...  i tak 

dalej. 

Major  dawno w swojej praktyce  milicyjnej  nie spotkał  się z  facetem, który pożyczał 

dość znaczne sumy na weksle. Zdawało mu się, że weksel, podobnie jak lombard, należy do 

reliktów zamierzchłej przeszłości. 

Zaintrygował  Inspektora  dość  pokaźny  pakiecik,  który  w  przeciwieństwie  do  innych 

dokumentów,  traktowanych  dość  beztrosko,  był  starannie  opakowany.  Z  koperty  wypadły 

dziwne  odbitki  fotograficzne.  Te  niezwykłe  fotografie  były  fotokopiami  jakichś  ksiąg 

kasowych. Starannie rozdzielone rubryki MA i WINIEN były ciasno wypełnione kolumnami 

cyfr, wyrzucone pod kreskę saldo miało sporo zer. 

Były również odbitki innego rodzaju. Na tych powtarzały się cyfry i symbole literowe 

między  gęstymi  nawiasami  -  były  to  zapisy  reakcji  chemicznych,  najprawdopodobniej  z 

dziedziny ceramiki. 

- Coraz ciekawszy jest ten „uroczy mężczyzna” - zwierzył się Korosz Lisowi. 

- Sprawdź dokładnie w sądzie, co to za sprawy, a nie zawadzi również porozmawiać z 

jego adwokatem - doradził Lis. 

Major  odłożył  na  później  sąd  i  adwokata,  a  zajął  się  tym,  co  znaleźli  technicy 

dochodzeniowi podczas oględzin zawartości barku w pracowni Igora Ordona. 

Nie  było  rewelacyjnych  wyników.  Na  naczyniach  nie  znaleziono,  czytelnych 

odcisków  palców.  Trochę  papierów  -  dla  odmiany  były  to  rachunki  -  i  prostokątne  etui, 

wyścielane  w  środku  nylonowym  aksamitem  z  napisem  na  wieczku:  ORNO.  Pudełko  było 

puste  -  major  przez  chwilę  zastanawiał  się,  w  jakim  celu  zostało  mu  przekazane.  Później 

background image

zauważył w rogu etui maleńki krążeczek z białego metalu. Mogło to być uszkodzone uszko - 

zaczep  do  zameczka,  powiedzmy  od  jakiegoś  łańcuszka,  na  których  ostatnio  tak  chętnie 

nosiły kobiety medaliony ze srebra, kości czy ceramiki. 

Major  skojarzył  sobie  ten  szczegół  z  wielkim  wyborem  ceramicznych  cacek,  jakich 

pełno  było  w  pracowni  plastyka.  Wystarczyło  przewlec  któryś  z  tych  posrebrzanych 

łańcuszków, których również było pełno w jego pracowni, przez uszko ceramicznej plakietki, 

aby otrzymać modne wisiorki. 

Rachunki potwierdzały te przypuszczenia. Ordon wykonywał tego rodzaju naszyjniki 

na  zamówienie  Desy.  A  że  naprawdę  były  bardzo  piękne,  sądząc  z  rachunków,  miały 

powodzenie. 

Na  tym  pierwszy  rozdział  dochodzenia  został  zamknięty.  Wszystkie  badania 

techniczne, mechaniczne, poszukiwania śladów - tej wizytówki mordercy - ukończono. 

Rzadko kiedy wstępne śledztwo przynosiło tak mało wskazówek. Rzadko kiedy major 

Korosz, jeden z najzdolniejszych inspektorów milicji, tak niewiele z nich mógł odczytać. 

Major pytał o Ordona w sądzie, gdzie ten miał sprawy, ale najbardziej zastanowiły go 

informacje komornika. 

Jedyną  cenną  rzeczą,  Jaką  posiadał  Igor  Ordon,  był  ów  flamandzki  gobelin,  którego 

wartość  -  szacowana  przez  specjalistów  profesora  Lorenca  -  wynosiła  około  trzystu  tysięcy 

złotych. Otóż ta cenna materia bywała już kilkakrotnie zajmowana przez komornika na poczet 

długów. Igor Ordon nigdy nie dopuścił do jej licytacji. W wypadku zajęcia gobelinu nieraz w 

ostatnim terminie regulował należność najgroźniejszym wierzycielom i odzyskiwał tkaninę. 

Komornik  znający  w  najdrobniejszych  szczegółach  chudobę  plastyka  -  twierdził,  że 

ten  gobelin  i  przywiązanie  do  niego  właściciela  było  ostatnią  deską  ratunku  łatwowiernych 

ludzi, którzy powierzali Ordonowi pieniądze. Gdyby plastyk zdecydował się raz na wyzbycie 

tej starej tkaniny,  jego długi byłyby w praktyce nieściągalne. Oczywiście te, na które Ordon 

wystawiał  weksle.  Major  -  nie  bez  podstaw  -  sądził,  że  istnieli  ludzie,  którzy  pożyczali  mu 

pieniądze w najlepszej wierze, nie biorąc pokwitowań. Czy im zwracał? 

Komornik w rozmowie z majorem powiedział o Ordonie: 

-  To  był  szalenie  przystojny  mężczyzna.  Ale  nie  tylko  to  decydowało  o  jego 

powodzeniu  wśród  ludzi.  Miał  niesłychaną  łatwość  bycia,  zaskarbiania  sobie  sympatii  i 

zaufania. Sprawiał wrażenie szczerego, prostolinijnego człowieka i... uczciwego - zaznaczył z 

naciskiem. 

- Sądzi pan, że nim nie był? 

background image

-  Trudno  to  stwierdzić  -  odpowiedział  komornik.  -  Znałem  go  tylko  z  kontaktów 

służbowych  no  i  oczywiście  z  tego,  co  mówili  o  nim  jego  wierzyciele...  Oczywiście  opinie 

zniecierpliwionych,  czasami  bezwzględnych  ludzi  mogą  być  krzywdzące.  Widzi  pan,  ten 

człowiek  nawet  na  mnie  wywarł  bardzo  korzystne  wrażenie.  Tak  przekonywająco 

zrelacjonował  swe  chwilowe  kłopoty  zawodowe,  a  co  za  tym  idzie  i  finansowe,  że 

kilkakrotnie  z  początku  naszej  znajomości  wstrzymywałem  egzekucję,  do  podanych  przez 

niego  terminów.  Nie  zawsze  je  dotrzymywał...  Po  pewnym  wydarzeniu  zmieniłem  zdanie  i 

bardziej bezwzględnie traktowałem jego sprawy. 

- Cóż to było za wydarzenie? 

-  Kiedyś  zwróciła  się  do  mnie  młoda  kobieta.  Drobna  urzędniczka  jakiejś  instytucji. 

Dziewczyna  była  zupełnie  znękana.  Zarabiała  niecałe  dwa  tysiące  złotych,  za  które 

utrzymywała  się z  matką.  Na prośbę pana Ordona zrobiła  mu grzeczność  i wzięła dla  niego 

kredyt w ORSIE, zdaje się, dwadzieścia tysięcy złotych. W chwili, gdy zwróciła się do mnie, 

zapłaciła  już  coś  około  dziesięciu  rat,  a od  pana  Ordona  poza  zapewnieniami  nie  otrzymała 

ani grosza. Te raty pochłonęły połowę jej pensji. 

- Ależ to wyjątkowe świństwo - oburzył się major. 

-  Jestem tego samego zdania,  toteż pomogłem  jej. Pomówiłem z  nim.  Tłumaczył  się 

chwilowym brakiem gotówki. Znając sumy, jakimi operował i jakie był winien, ta miesięczna 

rata, o ile sobie przypominam, osiemset złotych, była dla niego drobnostką. Dla niej stanowiła 

o  egzystencji  jej  i  jej  matki.  Obiecał  solennie,  że  zwróci  je  jednorazowo,  ponieważ 

spodziewał się większej gotówki z kasy Desy. 

- Zwrócił? - był ciekaw major. 

- Owszem, zwrócił, ale dopiero, gdy zagroziłem mu prokuratorem. Widocznie nie miał 

jeszcze  spraw  karnych.  W  przeciągu  czterech  dni  oddał  cały  dług  i  zażądał  od  dziewczyny 

pokwitowania. 

-  Hochsztapler,  niewybredny  złodziej  czy  facet  krańcowo  nieodpowiedzialny?  - 

zastanawiał się major. 

-  Sądzę,  że  to  ostatnie.  Lekkomyślność  i  absolutny  brak  odpowiedzialności. 

„Jakośtobędzizm” bliski ideału. Od tego czasu nie pobłażałem mu więcej. Ale i tak był prawie 

stałym moim klientem. 

- Czy jego dochody były tak niskie, że nie wy starczały na elementarne potrzeby? 

-  Nie,  proszę  pana  -  zaprzeczył  komornik  -  tylko  że  standard  życiowy  wielokrotnie 

przewyższał jego dość znaczne zarobki. Czasami miewał okresy, gdy wcale nie pracował. Nie 

dlatego,  aby  brak  mu  było  zamówień...  Pił.  Wynikały  z  tego  nieporozumienia  z 

background image

kontrahentami,  sprawy  sądowe  -  wygrywali  na  ogół  kontrahenci  i  flamandzki  gobelin  znów 

wędrował do mnie. 

Major  zestawił  swoje  skąpe  wiadomości.  ŚLADY?  Igor  Ordon  został  zamordowany 

silną dawką cyjanku. 

CZAS, w którym dokonano zbrodni? Trzy krótkie styczniowe dni  i trzy długie  noce. 

Równa  się  to  72  godzinom,  podczas  każdej  z  nich  mógł  rozegrać  się  ponury  dramat.  Jeżeli 

uda  się  w  pierwszym  rzędzie  wyeliminować  z  kręgu  podejrzanych  małżeństwo  Aniołków, 

można  brać  pod  uwagę  dzień  trzeciego  stycznia,  w  którym  pan  Wincenty  ostatni  raz 

wczesnym rankiem widział Igora Ordona. 

MOTYWY ZBRODNI? Z tego wszystkiego, co dotychczas zdołałem dowiedzieć się o 

Igorze  Ordonie,  z  całą  pewnością  mogę  wykluczyć  motywy  rabunkowe.  Igor  Ordon  był 

chronicznie  bez  gotówki,  miał  natomiast  pokaźną  listę  długów.  Na  ogół  najbardziej  nawet 

zniecierpliwieni  wierzyciele  nie  mordują  swoich  dłużników,  ponieważ  z  chwilą  ich  śmierci 

przepada wszelka nadzieja odzyskania pieniędzy. 

- To śledztwo nie jest „techniczne”, technika prawdopodobnie tu nie wskaże i nic nie 

udokumentuje - powiedział Lis po wysłuchaniu wywodów majora. - To trudne dochodzenie, 

Andrzeju.  Będzie  ci  bardzo  trudno  udowodnić  winę,  nawet  jeżeli  znajdziesz  mordercę. 

Przewiduję proces poszlakowy. 

-  Muszę poznać życie Ordona,  jego związki  z  ludźmi,  jego rozległe  interesy. Gdzieś 

tkwi ten krytyczny moment, w którym zabójca wydał na niego wyrok śmierci. Gdy przekopię 

to życie  i  linie przecięć  jego  interesów,  uczuć,  krzywd,  jakie  wyrządził  innym, uplastycznią 

się motywy... 

-  A  więc  motywy  -  przyznał  Lis.  -  Przede  wszystkim  motywy  zbrodni.  Jeżeli 

wykluczasz rabunek... 

- Nie wykluczam - przerwał major - gdyż jeszcze niewiele wiem o tym człowieku. W 

tej chwili  jednak  biorę  pod uwagę zemstę za  jakieś sprawy  z odległych dni,  które  wiążą  się 

bezpośrednio lub pośrednio z ostatnimi latami jego życia, kiedy to zdobył pozycję i rozgłos. 

- Ważne są również dla śledztwa jego związki z kobietami -  mruknął Lis. - Widzę tu 

całą  galerię  kobiet  w  różnym  wieku,  o  różnych  zawodach  i  usposobieniach,  to  może  być 

również ważne jak wierzyciele, komornicy itede. 

-  Ważne  -  przyznał  major.  -  Może  najważniejsze,  dlatego  uwzględniam  następny 

motyw:  zemsta  kobiety.  Kobiety  zawiedzionej,  oszukanej,  kobiety  zazdrosnej,  aż  do  granic 

patologii. 

background image

Następny  motyw:  talent.  Cena  talentu.  Nieprzeciętna  indywidualność  twórcza  może 

budzić  zawiść  aż  do  nienawiści  włącznie.  Czy  nienawiść  z  takiego  powodu  może  być  tak 

silna, aby doprowadzić do zabójstwa? 

- Może kogo skrzywdził? - wtrącił Lis. - Przedstaw ekspertom te formuły chemiczne. 

Może  to  wzory  na  jakieś  niespotykane,  rewelacyjne  tworzywo  ceramiczne,  mogące 

zrewolucjonizować dotychczasową produkcję w przemyśle  ceramicznym.  Nie zapominaj, że 

oprócz  twórczości  artystycznej,  ten  człowiek  miał  coś  do  powiedzenia  o  ceramice 

przemysłowej. 

- Gdyby ktoś chciał zawładnąć Jego odkryciem, zabrałby również te wzory - zauważył 

Korosz. 

- A jeżeli on zawładnął czyimś pomysłem? Nie przyszło ci to na myśl? 

-  To sprawca zabójstwa -  wynalazca  powinien zabrać te cenne  fotokopie -  stwierdził 

major. 

- Może bez znajomości rzeczy te wzory nie przedstawiają wartości odkrycia. A może 

po prostu ich nie znalazł? 

-  Tam  nie  było  śladów  poszukiwań  -  potrząsnął  głową  inspektor.  -  Ale  trzeba  się 

liczyć  i  z  takim  motywem  -  przyznał.  -  Pozostaje  jeszcze  szantaż  -  wprawdzie  to  mało 

prawdopodobne,  żeby  Ordon  mógł  kogoś  szantażować,  ale  również  biorę  to  pod  uwagę.  To 

człowiek  lekkomyślny  aż  do  absurdu,  kobieciarz,  prawdopodobnie  o  słabej  woli,  może 

alkoholik,  może  skłonny  do  innych  nałogów  -  nieodpowiedzialny  lekkoduch...  ale  czy 

szantażysta? 

-  Andrzeju,  zbyt  małą  wiedzę  masz  o  tym  człowieku,  a  więc  twój  pogląd  jest 

niemiarodajny  -  powiedział  sceptycznie  pułkownik.  -  Zdobądź  pewność  co  do  jego  zasad, 

albo  ich  braku,  do  postawy  wobec  innych  ludzi.  Opracuj  tę  sylwetkę,  a  przedtem  nic  nie 

stwierdzaj nie sugeruj się 

- bo to przeszkadza śledztwu, to może je zepchnąć na ślepe tory. Wynik zależy tylko 

od ciebie, od twego obiektywizmu, znajomości życia i praw nim rządzących. Tym bardziej, że 

śladami nie dysponujesz... 

- No i przede wszystkim od ludzi z jego najbliższego otoczenia - wtrącił major. 

- Od ludzi? - zamyślił się pułkownik. No tak, ale to będzie zależało od ich osobistego 

interesu,  oczywiście  bardzo  subiektywnie  pojmowanego,  od  ich  oporów  wewnętrznych,  od 

tego co będą mieli do ukrycia, od ich psychiki, wreszcie stopnia zażyłości ze zmarłym, uczuć, 

jakie budził. Chciałbym, abyś to wszystko wziął pod uwagę, przemyślał dokładnie, aby twoje 

doświadczenie i rutyna nie obróciła się przeciwko tobie.  W tym wypadku lepiej postępować 

background image

jak debiutant, z niepewnością i świeżością debiutanta - sprecyzował swoją myśl pułkownik. - 

Kogo w pierwszym rzędzie bierzesz pod uwagę 

-  Jerzego  i  Monikę  Vessalów,  Ilonę  Opałko,  Barbarę  Ordonową,  Ewę  -  asystentkę, 

Maćka Rawskiego i małżeństwo Aniołków. Podczas tych krytycznych dni te wszystkie osoby 

kontaktowały się z Ordonem. Jeżeli wykluczę ich udział w tej sprawie, dopiero wtedy zajmę 

się dalszymi, a nawet przypadkowymi znajomymi Ordona. 

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

Informacje  i  oceny  różnych  osób  z  dalszego  otoczenia  Igora  Ordona  są  krańcowo 

różne. Trzeba to uporządkować. 

Ordon prawdopodobnie był samoukiem, genialnym samoukiem w dziedzinie ceramiki 

artystycznej.  Najwcześniejszy  ślad  o  tym  człowieku,  jaki  uzyskałem,  pochodzi  sprzed 

dziesięciu  lat.  Nie  trafiłem  na  nikogo,  kto  by  go  znał  dawniej.  Skąd  się  pojawił  w  tym 

środowisku? Skąd przybył? 

-  W  roku  1952  Igor  Ordon  opuścił  więzienie  po  odsiedzeniu  pięciu  lat.  Opowiadał 

legendy o swym  bohaterstwie  i krzywdzie,  jaka go spotkała.  Czy  ludzie,  z którymi obcował 

bliżej,  orientują  się,  za  co  był  skazany?  To  będzie  pierwsze  pytanie  dla  wszystkich 

podejrzanych. 

PLUSY: Mężczyzna o rzadkich walorach zewnętrznych. Wdziękiem, sposobem bycia, 

ogładą i wszechstronnością zainteresowań fascynował wszystkich, z którymi się stykał. Miał 

niesłychaną  łatwość  zdobywania  przychylności,  przyjaźni,  uczuć  kobiet.  Łatwo  też  zrażał 

sobie  ludzi.  Miał  wielu  jawnych  lub  ukrytych  wrogów  -  zarówno  wśród  kobiet,  a  przede 

wszystkim  wśród  mężczyzn.  Budził  mocne  uczucia,  prowokował  do  zajęcia  wobec  siebie 

określonej postawy. Pozostawiał silne wspomnienia, utrwalał się w pamięci nawet jeżeli jego 

styczność z jakimś człowiekiem była epizodyczna. 

POGLĄDY 

NA 

JEGO 

TWÓRCZOŚĆ: 

talent, 

spryciarz, 

chałturszczyk, 

koniunkturzysta  wykorzystujący  zdolności  bliżej  nieokreślonych  „murzynów”,  których 

różnymi metodami uzależniał od siebie. 

LUBIŁ MÓWIĆ O SWYM POCHODZENIU: syn ziemian kresowych z legendarnymi 

kluczami  majątków,  gdzieś  w  okolicach  Tarnopola  czy  Stanisławowa  -  nie  określał  nigdy 

geograficznego  położenia  swych  latyfundiów.  Stary  ród  arystokratów,  bojarów  ruskich, 

spolszczony przez wieki, a wywodzący się od legendarnego Ruryka -  z tytułem książęcym  i 

takąż mitrą w herbie. 

Jak to musiało działać na snobów? 

background image

Czy  była  to  prawda,  czy  legenda,  pomagająca  mu  w  bujnej  egzystencji,  w 

nawiązywaniu  stosunków,  szczególnie  w  środowisku  drobnomieszczańskim,  z  którym 

wiązały go interesy? Przy jego osobistym uroku ten cień mitry książęcej mógł robić wrażenie 

na  bogacących  się  drobnych  przedsiębiorcach,  jakichś  sklepikarzach  z  peryferii  miasta, 

wytwórcach napojów gazowanych. W jaki sposób nawiązywał z nimi znajomości? 

Może  legenda  o  sięgającym  Ruryka  pochodzeniu  była  próbą  potwierdzenia  siebie? 

Rekompensatą za kompleks niższości? - notował dalej major. - Ale czy potrzebował właśnie 

takiego potwierdzenia? Przecież był dużej miary artystą, cenionym i uznanym, czy to nie było 

dla niego wystarczające? 

BOHATERSTWO: lubił dawać do zrozumienia, że w szeregach partyzanckich dawał 

się  we  znaki  okupantowi,  że  w  pewnych  okolicach  -  znowu  nie  precyzował  miejsc  -  na 

dźwięk imienia „King” (podobno taki nosił pseudonim) drżał okupant, od bahnschutza aż po 

komisarza dystriktu, krwawego gestapowca... 

Geografia  -  we  wszystkich  wersjach  życiorysu  Ordona  -  była  słabą  jego  stroną  - 

zanotował major. 

Nie  natrafiłem  na  dokumenty  ani  nie  spotkałem  naocznych  świadków,  którzy 

potwierdziliby  te  fakty.  Sześć  lat  temu  starał  się  o  przyjęcie  do  ZBoWiDu.  Nie  mógł 

wylegitymować  się  ani  strzępkiem  dokumentu,  ani  jednym  wiarygodnym  świadkiem  swojej 

działalności. 

Stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że w żadnym ugrupowaniu partyzanckim nie 

był  -  zapisał  dalej  inspektor.  Po  co  mu  była  potrzebna  ta  legenda?  Tu  już  motywy  są 

jaśniejsze, społeczeństwo tego kraju żyje niedawną jeszcze historią walk, poświęcenia. Walka 

z okupantem, konspiracja mają swoją wysoką cenę moralną. Człowiekowi z taką przeszłością 

na  ogół  wierzy  się  i  wiele  potrafi  wybaczyć.  A  jak  reagują  kobiety?  Przystojny,  czarujący 

mężczyzna z takim heroicznym życiorysem! 

Kobiety tego kraju (może te zupełnie młode,  mniej)  mają we krwi kult dla żołnierzy. 

Tchórz  i  dekownik  budzi  pogardę.  W  cenie  jest  fantazja,  odwaga,  bezkompromisowość  w 

walce  z  wrogiem.  To  określenie  siły  moralnej,  próba  charakteru  -  te  cechy  mają  wartość 

niewymierną  i  stałą.  W  połączeniu  z  walorami  zewnętrznymi,  zdolnościami  artystycznymi, 

inteligencją  i  całą  legendą,  Igor  Ordon  był  niesłychanie  atrakcyjny,  działał  na  wyobraźnię, 

fascynował i wyzwalał silne uczucia. 

KOBIETY: to osobny rozdział w życiu Igora Ordona. Cała galeria kobiet. Przeważnie 

dojrzałych - mądrych (mniej mądrych też), zamożnych, na stanowiskach i nie. Na ogół ślepo 

background image

mu  oddane,  kochające.  Kobiety,  z  którymi  nie  był  tak  blisko,  darzyły  go  bezinteresowną 

przyjaźnią i wszystkie pozostawały pod jego urokiem. 

Traktował je lekko i bezwzględnie. Może tylko jedną Monikę Vessal brał poważnie. Z 

jakichś  względów  liczył  się  z  nią.  Zależało  mu  na  niej.  Czy  była  to  miłość,  czy  inne 

przyczyny,  o których  nie wiem? To  może być ważne.  Muszę dowiedzieć  się.  Jeżeli  Monika 

Vessal  zechce  być  szczera  w  rozmowie,  lub  nieostrożna,  będę  mógł  coś  wywnioskować. 

Resztę  dopełnią  inni.  Jeszcze  jedno  ważne  pytanie,  które  trzeba  zadać  doktor  Vessal.  Czy 

wiedziała o jego rozlicznych i permanentnych długach? 

Jedno  jest  pewne.  Starannie  i  zdaje  się  skutecznie  ukrywał  przed  nią  nie  tylko  swe 

przelotne związki z kobietami, ale i trwalsze, których w różnych okresach pożycia z nią miał 

kilka. Izolował od niej środowiska, z których pochodziły jego kolejne przyjaciółki. W ogóle 

środowiska, w których przebywał i działał, były diametralnie różne. 

Nie miały ze sobą styczności. Były odrębne we wszystkim. Egzystowały równolegle, 

bez  punktów  przecięć  interesów,  sposobów  zarobkowania,  kontaktów  towarzyskich. 

Izolowanie od nich Moniki Vessal było niezbyt trudną sztuką. 

Kobiety brał i odrzucał jak przedmioty. Traktował z całą bezwzględnością mężczyzny 

zepsutego powodzeniem. Niespodziewanie nawiązywał i, nieraz brutalnie, rwał związki, które 

z początku miały cechy jakiejś trwałości... 

Trzeba  dowiedzieć  się  dokładnie,  co  mówił  zakochanym  kobietom,  okresowym 

przyjaciółkom,  z  którymi  przez  jakiś  czas  -  czasami  było  to  kilka  dni,  czasami  tygodni, 

miesięcy  -  prawie  nie  rozstawał  się.  Jak  im  tłumaczył  obecność  żony,  może  wcale  nie 

wspominał,  że  jest  trwale  związany  z  jedną  kobietą?  Chyba  jednak  nie.  Musiał  liczyć  się  z 

faktem,  że  w  każdej  chwili  Monika  może  odwiedzić  go  w  pracowni.  Ale  przede  wszystkim 

jak usprawiedliwiał przed Moniką kilkutygodniowe nieobecności w ich wspólnym domu? Co 

obiecywał tym innym kobietom? 

MĘŻCZYŹNI:  nie  miał  przyjaciół  wśród  mężczyzn.  To,  że  większość  z  nich  nie 

darzyła go sympatią, nie jest zbyt dziwne. Był wyjątkowo udanym egzemplarzem swojej płci. 

Usuwał wszystkich w głęboki cień.  W najlepszym  wypadku stanowili dla  niego tło. Coś jak 

corps de balet dla solisty. Gdyby tylko był piękny - tym mężczyźni nie zrażają się. To tylko 

kobiety  nie  potrafią  darować  innym  kobietom  urody,  i  też  nie  wszystkie.  Przystojny 

mężczyzna nie budzi powszechnej i żywiołowej niechęci ogółu mężczyzn, ale on szedł wśród 

nich  niefrasobliwie,  dbając  jedynie  o  swe  doraźne  dobro  i  nigdy  nie  rezygnował  z 

najmniejszej  doraźnej  korzyści  czy  tylko  przyjemności  doznanej  choćby  kosztem  nawet 

wielkiej krzywdy innego. Igor Ordon nie był lojalny. 

background image

Wnosił sobą, już tylko samą swą obecnością, atmosferę zagrożenia w najistotniejszych 

sprawach: AMBICJI, BYTU I KOBIET. 

Zagarniał najatrakcyjniejsze i lepiej płatne zamówienia.  Antagoniści nie przyjmowali 

na ogół do wiadomości faktu, że był artystą dojrzalszym od nich, oryginalniejszym. Znikoma 

mniejszość  potrafi  przyznać  się  do  tego,  a  jeszcze  mniej  ludzi  zdolnych  jest  bez  zawiści  i 

żółci  przyznać  prymat  innym.  A  jeżeli  w  grę  wchodzi  uznanie  i  pieniądze...  to  pozostają 

jedynie nieliczni. 

Odbierał  kobiety.  Tym  bardziej  było  to  nienawistne,  że  przychodziło  mu  bez  trudu, 

bez  widocznych  starań.  Odbierał  żony,  kochanki,  narzeczone  i  dziewczyny,  które  podobały 

się. Niszczył nieraz mozolnie zbudowane życie we dwoje. Często czynił to dla jednorazowej 

zachcianki, swoiście pojmowanego sportu. Później zapominał i odnosił się do tych mężczyzn 

tak  samo  jak  wówczas,  gdy  jeszcze  nie  wyrządził  im  krzywdy.  Po  prostu  zapominał. 

Krzywdzący zawsze szybciej zapomina niż skrzywdzony. Jedni odsuwali się od niego, często 

ostentacyjnie,  inni  -  takich  była  większość  -  starannie  ukrywali  nienawiść  i  upokorzenie, 

czekając na stosowną chwilę, aby się zemścić. 

Przewijają  się  te  próby  zemsty:  gdzieś  zerwano  z  nim  umowę  i  zażądano  zwrotu 

znacznej zaliczki w terminie, w którym nie mógł się z tego wywiązać. Sprawę skierowano do 

sądu - przegrał. Kiedy indziej również skierowano sprawę do sądu za niedotrzymanie terminu 

zleconej pracy. W następnej  instytucji zdyskwalifikowano wykonaną bez zarzutu pracę i nie 

wypłacono  mu  honorarium.  Następnym  razem  zapłacono  mu  według  najniższych  stawek  - 

niewspółmiernie niskich do włożonej pracy i kosztów produkcji. 

Wszystkie te usankcjonowane pozorami legalności szykany, to odwet nienawidzących 

go mężczyzn. Może wśród nich trzeba szukać odpowiedzi na pytanie: kto zabił? 

OPINIE: uroczy człowiek,  wybitna  indywidualność,  wielkoduszny, uczciwy,  lojalny, 

wielki charakter, wartościowa jednostka, bohater, dobra krew (sic!) - była i taka. 

I  INNE:  szubrawiec,  hochsztapler,  elegancki  złodziej,  oszust,  drań,  łobuz,  człowiek 

bez skrupułów, świnia, niebieski ptak, utrzymanek podstarzałych kobiet, deprawator młodych 

dziewcząt, zero moralne, pijak, utracjusz i lekkoduch, erotoman, naciągacz, dziwkarz. 

Wszystkie  te  opinie  motywowane  były  mniej  lub  bardziej  przekonywającymi 

przykładami,  ilustrowane  faktami.  Trudno  powiedzieć,  czy  zmyślonymi,  czy  też 

prawdziwymi. 

Jaka  jest  prawda  o  tym  człowieku?  Jak  ją  mam  oddzielić,  żeby  zdobyć 

niezafałszowany, obiektywny pogląd? 

background image

Ordon  ma  już  sto  twarzy  i  sto  charakterów  w  zależności  od  tego,  kto  o  nim  mówi. 

Znamienny  jest  jeden  fakt: twarze Ordona  mają tylko dwie  barwy,  są one czarne  albo białe. 

Nie  ma  opinii  pośrednich.  Może  najbardziej  zbliżona  do  prawdy  jest  opinia  Wincentego 

Aniołka? 

Ustaliłem ciekawy fakt: Igor Ordon ochraniał bardzo konsekwentnie swój dom. Dom, 

w  którym  mieszkał  z  Moniką  Vessal.  Nikt  nie  znał  jego  adresu  i  telefonu.  Nawet 

zameldowany  był w swojej pracowni. I  tak było  zawsze.  Tę  komfortową pracownię  miał od 

niedawna. Zapłacił za nią dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych. Skąd wziął tę znaczną sumę? 

Nie stwierdziłem, aby jednorazowo otrzymał tak wysokie honorarium. Raczej nie był zdolny 

do  zaoszczędzenia  tak  znacznej  sumy.  Kto  zapłacił  za  ten  komfort  i  wymarzone  warunki 

pracy? 

Poprzednie  jego  pracownie  to  prymitywne,  obskurne  baraki,  w  których  też 

zameldowany był na stałe i z zasady nie płacił czynszów. Czy były własnością prywatną czy 

państwową, zawsze należność ściągał wreszcie komornik - ale wtedy Igor Ordon nie posiadał 

jeszcze tego cennego gobelinu. 

Igor Ordon zdecydowanie nie lubił płacić należności ani długów. To jest bezsporne. 

Nikt z wierzycieli  ani z zawiedzionych kobiet nie  mógł dosięgnąć  Moniki  Vessal.  A 

jednak  chyba  dosięgnął,  dlaczego  go  porzuciła?  Czy  zechce  mi  powiedzieć,  gdy  ją  o  to 

zapytam? 

FAKTY: Igor Ordon po wyjściu z więzienia ożenił się z Barbarą. Nie bardzo wiedział 

wtedy co ze sobą zrobić. Nie miał ani mieszkania, ani pracy, ani pieniędzy. A więc ożenił się 

z Barbarą - skromną szpitalną laborantką. Urodził im się syn. Był to rok 1953. Ordon szukał 

pracy  ceramika.  Nie  miał  żadnych  świadectw,  aby  wylegitymować  się  tą  specjalnością  - 

przeszkadzało  również  wspomnienie  więziennej  kraty,  które  wlokło  się  za  nim  jak  ponury 

cień. Ostrożni personalnicy nie chcieli ryzykować przyjęcia byłego kryminalisty. 

Wreszcie  Ordon  zgłosił  się  do  największych  zakładów  ceramicznych,  w  których 

dyrektorował inżynier Jerzy Vessal i tam go przyjęto. Widocznie potrzebowano fachowca, a 

Ordon wykazał, że ma praktyczne kwalifikacje. 

Później zabrał Vessalowi żonę i porzucił Barbarę. Było to sześć lat temu. 

Po rozejściu się z żoną Jerzy Vessal nie usunął Ordona. Czy to była wielkoduszność, 

czy też pozostawienie sobie możliwości odegrania się? 

Prawie  jednocześnie  z  otrzymaniem  stałej  pracy  -  prawdopodobnie  nieźle  płatnej 

pracy -  Igor Ordon daje się poznać  jako artysta. Z początku są to dość skromne próby,  brak 

mu  środków,  pracowni z prawdziwego zdarzenia  i  materiałów,  tworzywa.  Za to nie  braknie 

background image

inwencji, powodzi mu się coraz lepiej - zyskuje rozgłos. Zarabia. Zaciąga długi. Wtedy już są 

ciągle nowe kobiety, kobiety, kobiety... 

PLAN:  Przede wszystkim trzeba rozmawiać z  inżynierem  Vessalem. Nagle wyjechał 

do  Zakopanego.  Trzeba  na  niego  zaczekać.  Również  w  Zakopanem  przebywa  Monika 

Vessal... 

III. DYREKTOR 

-  Igor  Ordon  został  zamordowany,  to  pański  pracownik,  dyrektorze?  -  major 

przyglądał się Vessalowi, obserwował jego reakcję. 

Inżynier  Vessal  nie  wzbudził  sympatii  majora.  Jego  sposób  bycia  był  szorstki, 

impertynencki.  Trochę  trwało  zanim  inspektor  przedarł  się  przez  kordon  przepustek, 

woźnych, sekretarek i wreszcie znalazł się w jego gabinecie. 

Vessal był zaskoczony. Pobladł mocno, bezmyślnie wpatrywał się w inspektora zanim 

wyjąkał. 

-  Czytałem  nekrolog,  ale  nie  sądziłem,  że  to  morderstwo.  Jak  to  się  stało  i...  kto  to 

popełnił? 

-  Został  otruty.  Nie  wiem  jeszcze  kto  zabił.  Chciałem  uzyskać  od  pana  kilka 

informacji. Prowadzę śledztwo w tej sprawie i chciałem prosić pana u udzielenie pomocy. 

- Oczywiście - zgodził się Vessal. - Słucham pana? 

- Czy pan wie, za co Ordon siedział w więzieniu? 

-  Znany  mi  jest  fakt,  że  siedział.  Ale  za  co?  Nie  interesowałem  się  tym  bliżej. 

Przyznam  się panu,  że  niewiele  mnie to obchodziło, ważne dla  mnie  były  jego kwalifikacje 

zawodowe, a nie kryminalna przeszłość! 

Inspektor odniósł wrażenie, że Vessal nie powiedział prawdy. 

- Jak dawno i w jakim charakterze Ordon pracował u pana? 

-  Od blisko dziesięciu  lat.  Jako projektant  i konsultant, a od trzech  lat już tylko  jako 

konsultant na pracach zleconych. 

- Więc praktycznie od trzech lat nie był pracownikiem zakładów? 

- Nie był - przyznał Vessal. 

- Sam zrezygnował z pracy projektanta, czy też stało się to z innych przyczyn? 

-  Sam.  Nawet  starałem  się  go  zatrzymać,  ale  nie  zgodził  się.  Jego  prywatne  prace 

przynosiły mu znacznie więcej satysfakcji,  no i pieniędzy. Potrzebował więcej czasu, a stały 

etat  u  nas  zbyt  go  absorbował.  Byłem  zadowolony,  że  zgodził  się  chociaż  na  pracę 

konsultanta. 

background image

- Proszę pana, można samemu, zrezygnować z pracy, a może to być w rzeczywistości 

sytuacja przymusowa. Sądzę, że pan mnie rozumie? 

- Doskonale - uśmiechnął się ironicznie Vessal. - Nie, jego decyzja nie była powzięta 

pod  presją.  Jak  już  mówiłem,  usiłowaliśmy  go  zatrzymać  przyznaniem  maksymalnego 

wynagrodzenia,  na  jakie  pozwalają  nasze  przepisy.  Proszę  mnie  dobrze  zrozumieć:  ja  nie 

wyrzucam świetnych fachowców - wyskandował - bez względu na to, KIM oni są. 

-  To  był  artysta.  Czy  był  równie  świetnym  fachowcem  w  dziedzinie  ceramiki 

przemysłowej? To zdaje się dość odległe dziedziny. 

- Nie tak znowu odległe, jak pan sądzi. A Ordon był również znakomitym fachowcem 

w ceramice przemysłowej. Śmiem twierdzić, że jednym z najwybitniejszych. 

- Jaką opinię wystawiłby mu pan jako pracownikowi? 

- Wybitny fachowiec. Nieobowiązkowy, bałaganiarz. Za bardzo lubiący wódkę, przez 

co  nieraz  szwankowała  praca.  Wymieniłem  wódkę  tylko  dlatego,  że  w  jego  przypadku 

rzutowała  poważnie  na  rytm  pracy.  W  innym  razie  picie  lub  niepicie  wódki  uważam  za 

prywatną sprawę - zastrzegł się Vessal. 

- Czy bywał pan w pracowni Ordona? 

- Niejednokrotnie. 

- W jakich celach? 

- Zapewniam pana, że nie w towarzyskich - Vessal roześmiał się z przymusem. - Ale 

nie rozumiem, dlaczego to pana interesuje? 

-  Czy  zna  pan  ten  typ  pieca  ceramicznego,  który  stoi  w  pracowni  Ordona?  Czy 

rzeczywiście  to  taki  nowoczesny  typ,  jak  orzekł  to  biegły  inżynier,  zresztą  pracownik 

pańskich zakładów? 

- Świetnie znam i ten typ,  i wiele innych, jestem z zawodu ceramikiem, proszę pana. 

Ale co do jego nowoczesności? Owszem, jest nowoczesny, ale jest już kilka dużo nowszych 

typów. 

- Kiedy pan ostatni raz widział Igora Ordona i w jakich okolicznościach? 

- Czy to przesłuchanie? - zniecierpliwił się Vessal. 

- Nie. Przesłuchania prowadzę inaczej. 

- Mniej uprzejmie, czy bardziej zwięźle? - uśmiechnął się. złośliwie Vessal. 

- Po prostu inaczej - powiedział spokojnie major. - Więc może mi pan odpowie? 

-  Chwileczkę  -  poprosił  Vessal  już  innym  tonem  -  muszę  sobie  przypomnieć.  - 

Przewracał  kartki  dużego  terminarza.  -  Drugiego  stycznia  upłynął  termin  pilnej  pracy  jaką 

miał  wykonać  Ordon  dla  zakładów  -  powiedział  wreszcie.  -  Tak,  zgadza  się...  drugiego 

background image

stycznia. Najpierw wysłałem gońca, który wrócił z wiadomością, że ocena projektów będzie 

gotowa na wieczór. Wieczorem wstąpiłem sam. Byłem drugiego stycznia u Ordona. Mówiąc 

nawiasem, nie zrobił tej oceny. 

- I od tego wieczoru już go pan więcej nie widział? 

- Byłem u niego jeszcze raz w tej samej sprawie, ale nie zastałem go. 

- Czy to nie było trzeciego stycznia? 

- Nie pamiętam daty. 

-  Nie  zdziwiło  pana,  że  Ordon  nie  pokazał  się  w  zakładach?  Nic  pan  nie  robił,  aby 

uzyskać tę potrzebną, terminową pracę? 

-  Posyłałem  jeszcze  gońca,  ale  to  okazało  się  bezskuteczne  -  pracownia  była 

zamknięta. A że nie zdziwiło? Nie. Ordonowi zdarzały się takie historie. Już mówiłem, że był 

nieobowiązkowy.  Nawet  więcej:  był  mało  odpowiedzialny  -  to  była  jego  wada,  którą 

rekompensowała jego wiedza i talent. 

- Czy dla wszystkich pracowników jest pan tak pobłażliwy, czy po prostu Ordon miał 

u pana specjalne względy? 

Vessal zmieszał się. 

- Cenię fachowców - powiedział nieprzekonywająco. 

-  No,  dobrze.  A  jak  to  odbijało  się  na  pracy  zakładów,  za  które  jest  pan 

odpowiedzialny?  Z  powodu  nieobowiązkowości  Ordona  nie  zdarzały  się  kłopoty  w 

produkcji? Czy mam rozumieć, że praca konsultanta jest tak mało ważna, że praktycznie nie 

ma wpływu na produkcję? 

-  Tego  nie  powiedziałem.  Jeśli  zdarzały  się  ważne  prace,  mogące  mieć 

natychmiastowy wpływ na produkcję, wzywałem Ordona do zakładów. Nie wychodził dotąd, 

dopóki nie zakończył pracy - za tego rodzaju konsultacje wynagrodzenie było znaczne. 

-  Bardzo  oryginalny  sposób  -  orzekł  major.  -  A  ta  konsultacja,  którą  miał  zrobić  na 

drugiego stycznia, nie była aż tak ważna? Czego dotyczyła? 

- Zna się pan na ceramice? - zapytał sceptycznie Vessal. 

-  Ani  trochę.  Ale  jeżeli  mi  pan  popularnie  wyjaśni,  to  mam  nadzieję,  że  do  mnie 

dotrze. 

-  W  doświadczeniach  jest  pewien  rodzaj  surowca  ceramicznego,  który  mam  zamiar 

wprowadzić do produkcji. Jeżeli doświadczenia wykażą jego przydatność, będzie to przewrót 

w  przemyśle  ceramicznym  i  nie  tylko  w  ceramicznym.  Zbyt  to  jest  skomplikowane,  żebym 

mógł  wytłumaczyć  inaczej  niż  na  przykładzie:  jeżeli  eksperyment  uda  się,  to  na  przykład 

będziemy  mogli  niejednokrotnie zastąpić szereg  wyrobów,  w których dotychczas  stosowane 

background image

są  diamenty,  kompozycją,  nad  którą  pracujemy.  Rozumie  pan?  Powiedzmy,  wiertła  do 

wiercenia  szybów  naftowych.  To  tworzywo  ceramiczne,  oczywiście  po  dość  złożonym 

procesie  produkcyjnym,  będzie  miało  twardość  diamentu  -  Vessal  zapalał  się  w  miarę 

mówienia.  Teraz  można  było uwierzyć,  że  mimo  niechęci do Ordona  mógł starać się o  jego 

współpracę. 

-  Teraz  rozumiem  -  powiedział  inspektor.  -  Czy  Ordon  był  współtwórcą  tego 

odkrycia? 

-  Był  tylko  konsultantem  -  może  nieco  za  dobitnie  podkreślił  Vessal.  -  Pomysł  i 

opracowanie należy do mnie. 

- Czy to jest zapis tego rewelacyjnego tworzywa? - major położył przed nim pakiecik 

fotokopii formuł chemicznych, znalezionych w pracowni Ordona. 

Twarz  Vessala  zmieniła  się,  gdy  zobaczył  te  fotografie.  Niedowierzanie,  osłupienie, 

przerażenie i gniew. 

- Skąd pan to ma? - wykrztusił, nie panując nad sobą. Major wyjaśnił. 

-  Ach,  tak!  -  ochłonął  Vessal.  -  Tak,  oczywiście  -  sprawiał  wrażenie,  że  nie  bardzo 

wie,  co  powiedzieć  -  to  jest  ten  zapis.  Ordon  miał  go  przejrzeć  i  przeprowadzić  pewne 

praktyczne próby z tym tworzywem.  To właśnie miała  być ta praca,  której  już  nie wykonał. 

Straciłem znakomitego konsultanta, panie majorze. 

- Czy to są jedyne egzemplarze, tego zapisu? 

-  Ależ  skąd.  To  są  tylko  kopie.  Właściwy  zapis  jest  u  mnie,  zaraz  panu  pokażę  - 

oznajmił  z  niespodziewaną  gotowością.  Lekko  drżącymi  rękoma  otworzył  kasę  pancerną  i 

wyjął  kartonową  teczkę.  Nerwowo  przerzucał  arkusze  papieru  gęsto  zapełnionego 

chemicznymi symbolami. 

- Czy u Ordona był oryginał? - dowiadywał się major. 

-  Nie.  Przy  jego bałaganiarstwie... Mógłby go gdzieś zaprzepaścić.  Dlatego zrobiłem 

te kopie. Czy może mi pan je zwrócić? 

- Oczywiście, ale jeszcze nie teraz. 

- Mam nadzieję, że nie dostaną się w niepowołane ręce? Widzi pan, jeszcze nie mam 

patentu  na  to  odkrycie.  Jest  ono  w  stadium  eksperymentów.  Chciałem  je  zgłosić  dopiero 

wówczas,  gdy zdobędę przekonanie o pełnym  sukcesie.  W tej  fazie doświadczeń, to jeszcze 

przedwczesne... 

Inspektor uspokoił go. 

-  Co  pan  może  powiedzieć  o  Ordonie  jako  człowieku?  -  zmienił  temat  major.  - 

Chciałbym usłyszeć pańską prywatną opinię o nim. 

background image

- Nie mam o nim prywatnej opinii. Poza sprawami zawodowymi nie zajmowałem się 

Ordonem,  nie  interesował  mnie,  nie  przyjaźniłem  się  z  nim...  To  wszystko  -  Vessal  mówił 

spokojnie,  opanowanym  głosem,  jednak  niezupełnie  udawało  mu  się  ukryć  wewnętrzne 

napięcie. 

-  Współpracowaliście  panowie  dość  blisko  około  dziesięciu  lat  -  to  wiąże.  Czasami 

prowadzi do trwałej przyjaźni, a na pewno wyrabia pogląd na drugiego człowieka. 

- Przykro mi, że pana rozczaruję, ale w moim przypadku żadna z wymienionych przez 

pana okoliczności nie zaistniała. Widocznie nie było odpowiedniego klimatu - uśmiechnął się 

cierpko. - Widzi pan, przed kilku laty dla niego opuściła mnie żona. Więc rozumie pan, że nie 

miałem specjalnych powodów do sentymentu. Oczywiście, moje zupełnie osobiste sprawy nie 

mogą rzutować na sprawy zawodowe. Dlatego kim innym był dla mnie Igor Ordon - wybitny 

ceramik,  a  zupełnie  kimś  innym  mąż  kobiety,  z  którą  przeżyłem  kilka  lat  i  z  którą  miałem 

syna.  Tego  drugiego  wolałem  nie  znać  i  byłem  konsekwentny.  W  mojej  sytuacji  jedyne,  co 

mogłem  zrobić,  aby  upokorzenie  nie  było  jeszcze  dotkliwsze,  to  nie  interesować  się  nim. 

Więc nie kłamię, gdy mówię: nie mam prywatnej opinii o tym człowieku. 

- Przepraszam, nie chciałem panu zrobić przykrości - usprawiedliwił się major. 

- To sprawy tak odległe, że już nie bolą - uśmiechnął się ze znużeniem tamten. 

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

Dyrektor  Vessal  kłamie.  Prawie  wszystko,  co  mi  powiedział,  to  kłamstwo.  Przede 

wszystkim  nieprawdą  jest, że Igor  Ordon był  mu  obojętny.  Gdyby  nienawiść  mogła zabijać, 

Igor Ordon umarłby dziesięć razy od nienawiści Vessala. 

Jerzy Vessal jest chorobliwie ambitny - Ordon śmiertelnie ugodził tę ambicję. 

Jerzy  Vessal  kochał  swoją  żonę.  Oprócz  ceramiki  była  jego  jedyną  namiętnością.  W 

jego życiu prawdopodobnie była jedyną kobietą - Ordon zabrał mu tę kobietę. 

Jerzy Vessal po dziś dzień nie przestał kochać Moniki, tym bardziej, że jest dla niego 

nieosiągalna. Ale nie wyzbył się nadziei, że ona wróci do niego. 

Jerzy Vessal jest mściwy, latami pamięta urazy. Ta opinia jest o nim zgodna. Ale tak, 

jak  potrafi  być  konsekwentny  w  niszczeniu  swoich  wrogów,  tak  samu  bywa  wierny 

przyjaźniom. Nie zapomina ani dobrego, ani złego. Jerzy Vessal nie mści się bez przyczyny. 

Oczywiście, powody bywają bardzo subiektywne. Ma wrogów, ale nie więcej niż przeciętny 

człowiek o jego pozycji i na jego stanowisku; ale ma także oddanych przyjaciół. 

To nieprawda, że nie interesował się Ordonem i że nie zajmował się nim. Stanowisko 

Vessala miało olbrzymie znaczenie w procesie tępienia Ordona. 

background image

Vessal - wybitny fachowiec, ceniony w ministerstwie, mający tam przyjaciół, ceniony 

przez  kolegówdyrektorów  z  tej  samej  branży,  konsekwentnie  uniemożliwiał  Ordonowi 

otrzymanie  pracy  w  innych  placówkach  przemysłowych  tego  typu.  Wszystkie  zakłady 

ceramiki przemysłowej praktycznie były przed Igorem Ordonem zamknięte. Nie tylko nikt z 

kolegówdyrektorów  nie  przyjąłby  Ordona  na  stałe  do  pracy,  ale  nikt,  żaden  zakład,  nie 

powierzył mu żadnej najmniejszej nawet pracy zleconej, najnędzniejszej chałtury. 

Wszędzie  śladem  Ordona  szła  poufna  opinia  dyrektora  Vessala;  trzeba  przyznać,  że 

nie oszczercza, oparta na faktach. 

Otóż  Igor  Ordon  zabrał  kiedyś  z  zakładów  jakieś  cenne  i  rzadkie  narzędzia.  Trudno 

ustalić,  czy chciał je tylko wypożyczyć, czy ukraść. Dyrektor Vessal był w porę  i dokładnie 

poinformowany  o  tym  fakcie.  Znaleźli  się  świadkowie  -  Ordona  zatrzymano  z  dowodami. 

Sprawa  kwalifikowała  się  do  śledztwa  prokuratorskiego.  Biorąc  pod  uwagę  jego  poprzedni 

wyrok,  sytuacja  Ordona  była  tragiczna.  Dyrektor  Vessal  wielkodusznie  zatuszował  skandal. 

Ale  wymusił  na  Ordonie  pismo,  w  którym  ten  przyznawał  się  do  kradzieży  -  przyznanie 

spoczęło w safesie dyrektora Vessala. 

W  prywatnych  opiniach  powtarzało  się:  sądownie  karany,  udaremniona  próba 

kradzieży  na  terenie  tutejszego  zakładu.  Nieuczciwy,  nieobowiązkowy,  alkoholik.  Brak 

dyplomu ze specjalności w ceramice. Mierny samoukpraktyk. 

Opinia  dyrektora  Vessala  zamknęła  przed  Ordonem  wszystkie  furtki  do  zakładów 

ceramiki przemysłowej. 

W  tej  dziedzinie  Ordon  nie  mógł  eksperymentować.  Do tego  potrzeba  było  świetnie 

wyposażonych  laboratoriów,  pracowni,  kwalifikowanego  personelu  pomocniczego  -  a  to 

wszystko  było  do  dyspozycji  tylko  w  zakładach.  O  stworzeniu  podobnych  warunków  w 

prywatnej pracowni nie było co marzyć - koszty szły w miliony złotych. 

Ale Igor Ordon jest pełen inwencji. Igor Ordon jest nieprzeciętnie zdolny. Igor Ordon 

-  ceramik  uciekł,  tak,  uciekł  w  ceramikę  artystyczną.  Zapewnia  mu  to  niezależność  i  wciąż 

rosnącą sławę. 

Nienawiść dyrektora Vessala jest czynna - dosięga go i tu. Wprawdzie nie może go od 

razu  pozbawić  wszystkich  zamówień,  ale  znowu  rozsnuwa  się  niewidzialna,  pajęcza  siatka 

zależności.  Sypią się  sprawy  sądowe za niedotrzymanie terminów -  przy usposobieniu Igora 

Ordona  te  wykroczenia  zdarzają  się  nader  często  -  kontrahenci  zrywają  umowy  na  zlecone 

prace, dyskwalifikują prace już wykonane. 

Chciałem wiedzieć, czyje ręce piętrzyły te przeszkody - już wiem. Za tym wszystkim 

krył  się  dyrektor  Vessal.  Dyrektor  Vessal  ma  przyjaciół,  ma  wielu  oddanych  sobie  ludzi. 

background image

Uderzenia idą jedno za drugim. Ordon nie ma pojęcia od kogo je otrzymuje. Dyrektor Vessal 

w  tym  czasie  korzysta  ze  współpracy  Ordona.  Nie  rezygnuje  z  niej.  Dlaczego? 

Masochistyczna  przyjemność  oglądania  rywala?  Pragnienie  obserwowania,  jak  łamie  się 

kariera Ordona? 

Bardzo możliwe, że i to, ale w dalekiej perspektywie. Na razie Igor Ordon wprawdzie 

ma poważne kłopoty, ale nie grozi mu zupełna ruina. A więc co? 

Dyrektor  Vessal  pracuje  nad  wynalazkiem  i  pomoc  Ordona  jest  mu  niezbędna. 

Przemawiają za tym fakty: 

1. Fotokopie. Dlaczego tak się Vessal przeraził, gdy je zobaczył? Nie przewidywał, że 

znajdą się one u Ordona? 

2.  Na  fotokopiach  były  inne  formuły,  inny  ciąg  reakcji  chemicznych  niż  na  tych 

rzekomych oryginałach. Vessal popełnił błąd, że mi je pokazał. Uspokoiła go moja rzekoma 

ignorancja w dziedzinie ceramiki. 

3. Dyrektor Vessal nie dawał nigdzie do wywołania tych fotokopii - sam nie para się 

fotografią - sprawdzono. Kłamał. Kto robił te fotokopie? 

4.  Dyrektor  Vessal  jest  surowym  i  bardzo  wymagającym  zwierzchnikiem,  skąd  ta 

miękkość i ustępstwa na rzecz człowieka, którego śmiertelnie nienawidził? 

5. Dyrektor Vessal bardzo często odwiedzał pracownię Ordona, przesiadywał tam do 

późna. 

WNIOSEK: ten rewelacyjny wynalazek nie jest samodzielną pracą dyrektora Vessala. 

W najlepszym wypadku jest wspólnym odkryciem Vessal & Ordon. 

Jestem  skłonny  przypuszczać,  że  to  jest  odkrycie  Ordona,  Vessal  tylko  udzielił  mu 

pomocy. Nie wolno zapominać, że Ordon nie mógł eksperymentować, bo brak mu warunków. 

Ale dyrektor Vessal może - do jego dyspozycji stoją wszelkie urządzenia, materiały i personel 

zakładów. 

Dyrektor Vessal postanowił zostać jedynym wynalazcą. Daje to zaspokojenie ambicji, 

sławę,  ale  przede  wszystkim  piekielną  uciechę,  że  odebrał,  to  wszystko  znienawidzonemu 

człowiekowi.  Pieniądze  za  ten  patent,  na  pewno  znaczne,  są  chyba  dla  niego  sprawą 

drugorzędną. 

Ale  Igor  Ordon  usiłuje  się  bronić.  Robi  fotokopie  zapisu  chemicznego  w  tajemnicy 

przed Vessalem. Chce obronić swoje prawa do wynalazku. 

Dyrektor  Vessal  dnia  trzeciego  stycznia  był  widziany  nie  tylko  przez  Wincentego 

Aniołka. Późnym wieczorem opuszczał pracownię Ordona. Nie przyjechał swoim służbowym 

background image

samochodem  -  mimo  że  to  jest  jedyny  środek  lokomocji,  jaki  uznaje  i  jakim  najczęściej  się 

posługuje. 

Dyrektor  Vessal  ma  bardzo  łatwy  dostęp  do  trucizny.  W  jego  zakładach  używa  się 

cyjanku przy eksperymentowaniu doświadczalnym. 

Dyrektor  Vessal  nie  pije  alkoholu  w  postaci  wódki.  Dyrektor  Vessal  pije  wyłącznie 

wino, ale zdecydowanie nie lubi czerwonego Bordeaux. 

Dyrektor  Vessal w Delikatesach na Mokotowie w pobliżu swego domu kupił w dniu 

trzeciego  stycznia  butelkę  czerwonego  Bordeaux.  Potwierdziła  to  ekspedientka  i 

kierowniczka stoiska, które znają swego klienta i jego wieloletnie gusta. Były zdziwione tym 

zakupem. Nawet zrobiły stosowną uwagę. Vessal odparł, że to wino da komuś w prezencie. 

Poszlaki są bardzo poważne. 

Major Korosz zaprosił dyrektora Jerzego Vessala na przesłuchanie do Komendy. 

-  Pana  zdaniem  Igor  Ordon  był  wybitnym  fachowcem  w  dziedzinie  ceramiki 

przemysłowej - stwierdził major na wstępie. 

- Oczywiście, już to panu mówiłem. 

-  Wobec  tego,  co  znaczą  te  poufne  opinie,  które  znajdują  się  prawie  we  wszystkich 

zakładach  ceramicznych?  Opinie  podpisane  przez  pana  -  major  od  niechcenia  wskazał  plik 

fotokopii. 

Vessal milczał bardzo blady i kompletnie zaskoczony. Inspektor ponowił pytanie. 

-  Mogę zrozumieć te niepochlebne opinie o Ordonie -  podjął po chwili  major  -  poza 

jednym stwierdzeniem. Mianowicie: że był miernym fachowcem. Dlaczego pan to zrobił? 

-  Chciałem  mu  zepsuć  przynajmniej  karierę,  za  to,  że  zepsuł  mi  życie.  To  chyba 

niewspółmierna rekompensata? Wszystko i tak przychodziło mu zbyt łatwo, bez wysiłku. 

- Ma pan u siebie dokument - powiedział major - w którym Igor Ordon przyznaje się, 

że ukradł cenne narzędzia, własność zakładów... 

-  Ja  protestuję!!!  -  przerwał  wzburzony  Vessal.  -  Protestuję  wobec  takich  metod. 

Jakim sposobem zna pan zawartość mego safesu?!! 

-  Bardzo  prostym  i  legalnym  -  powiedział  spokojnie  major.  -  Zaręczam  panu,  że 

legalnym,  podobnie  jak  i  te  poufne  opinie.  Ale  do  rzeczy.  Igor  Ordon  ukradł  -  zgoda. 

Dlaczego wobec tego nie skierował pan sprawy do prokuratora? 

- Groziłoby mu więzienie - wyjaśnił Vessal. - Recydywa,  czy jak wy to nazywacie... 

Żal mi go było. 

- A w jakim celu wymusił pan na nim to oświadczenie? 

- Żeby się bał... Żeby na przyszłość bał się kraść. 

background image

- Aha, w celach wychowawczych. Proszę pana, kto jest rzeczywistym wynalazcą tego 

rewelacyjnego tworzywa ceramicznego? 

Vessal znowu nie odpowiedział. Wbił oczy w swe splecione dłonie i milczał. 

-  Wobec  tego  proszę  o  wyjaśnienie,  dlaczego  zapis  chemiczny  na  fotokopiach  różni 

się  od  zapisu  pańskiego  „oryginału”.  Gdzie  jest  oryginał  zapisu,  z  którego  powstały 

fotokopie? - zmienił pytanie major. 

- U mnie - powiedział Vessal. 

-  Czy  ten  zapis  na  fotokopiach  powstał  wcześniej  czy  później  niż  ten,  który  mi  pan 

pokazywał u siebie? 

- Wcześniej. 

-  Kto  go  wykonał,  czyj  to  pomysł  i  co  oznacza?  Jak  pan  wie,  nie  znam  się  na 

ceramice. 

- To jest pomysł tego tworzywa, bardzo jeszcze niedoskonały. To zaledwie cień tego 

odkrycia. 

- Ale kto wpadł na cień tego pomysłu? 

-  Ja.  To  mój  pomysł  -  powiedział  rozpaczliwie  Vessal  -  a...  Ordon  chciał  go 

przywłaszczyć. 

- Kiedy, w jakim czasie wpadł pan na ten cień pomysłu i udokumentował go? Proszę 

sobie przypomnieć. Przynamniej rok. 

- Około 1954 roku, oczywiście mogą: być różnice kilku miesięcy. 

- Znalazłem notatki Ordona z roku 1952 - tuż po jego wyjściu z więzienia, gdy jeszcze 

nigdzie nie pracował - z tym cieniem pomysłu. Niedoskonałym,  bo nie miał warunków, aby 

eksperymentować. Więc czyj to wynalazek? 

- Przyznaję, że myśl rzucił Ordon. Ale dalsza praca to moje, wyłącznie moje dzieło - 

bronił się z rozpaczą Vessal. 

- On ze swoim usposobieniem nie byłby zdolny doprowadzić czegokolwiek do końca.. 

- Więc po co zabiegał pan o te konsultacje u Ordona? 

-  zapytał  z  przekąsem  major.  -  W  jakim  celu  chciał  pan  pracować  z  człowiekiem 

nieobowiązkowym,  miernym  fachowcem,  pijakiem,  notorycznie  niedotrzymującym 

terminów,  a  do  tego  z  człowiekiem  ze  wszech  miar  panu  nienawistnym?  Po  co  te  żałosne 

kłamstwa?  Przecież  rzecz  jest  oczywista,  że  ten  wynalazek  to  pomysł  i  praca  Ordona.  Nie 

przeczę, mógł mu pan pomóc, ale tylko pomóc. Vessal już nie usiłował się bronić. 

- Czy lubi pan czerwone Bordeaux? - zmienił temat major. 

background image

Vessal  spojrzał  na  inspektora,  jak  gdyby  chciał  zorientować  się,  czy  w  pytaniu 

Korosza nie kryje się pułapka. 

- Nie... to znaczy... niespecjalnie. Ale co to ma do rzeczy? 

- Nic. Chcę wiedzieć, czy pan lubi czerwone Bordeaux, czy pan je często kupuje. 

- Nie - stanowczo zaprzeczył Vessal. 

-  W  styczniu  kupował  pan  butelkę  Bordeaux  w  Delikatesach  na  Mokotowie.  Nawet 

zapytany  -  wyjaśnił  pan  ekspedientce,  że  to  ma  być  prezent.  Komu  pan  dał  w  prezencie 

butelkę czerwonego Bordeaux? 

- Asystentce Ordona, Ewie - odpowiedział bez namysłu Vessal. 

- Ta młoda osoba tak lubi czerwone Bordeaux? - zdziwił się major. - A Ordon, czy też 

był amatorem tego wina? 

- Też - potwierdził skinieniem głowy. 

- Kiedy pan wręczył ten prezent? Czy przypadkiem nie trzeciego stycznia wieczorem? 

- dowiadywał się major... 

- Możliwe - powiedział ostrożnie Vessal. - Nie pamiętam dokładnej daty. 

- A wtedy wieczorem, gdy podarował pan to wino, czy ono zostało wypite? 

- Tak - przyznał skwapliwie Vessal. 

- Kto pił to wino? 

- Ordon, Ewa no i... ja. 

- Wypiliście całą butelkę? 

- Tak, całą butelkę - znowu ta skwapliwość w potwierdzeniu. 

- Kto wyszedł pierwszy od Ordona tego wieczora: Ewa, czy pan? 

- Wyszliśmy prawie równocześnie z Ewą. 

- W poprzedniej rozmowie stwierdził pan z całą stanowczością, że był pan u Ordona 

drugiego  stycznia  i  później  więcej  pan  go  nie  widział.  Dlaczego  pan  nie  powiedział  o  tym 

wieczorze z winem? 

- Zapomniałem. Nie sądziłem, że to dla pana ważne - poprawił Vessal. 

- A to równoczesne wyjście z Ewą jak wyglądało? Wyszliście państwo razem? 

-  Nie.  Ewa  wyszła  kilka  minut  wcześniej,  bo  przyszła  pani  Opałko.  Obie  panie  nie 

lubią  się,  a  właściwie  pani  Opałko  nie  znosi  Ewy.  Więc  ja  też  pożegnałem  Ordona  i 

wyszedłem. Pani Opałko pozostała. 

-  Wiedział  pan,  za  co  Ordon  siedział  w  więzieniu?  -  inspektor  raczej  stwierdził  niż 

pytał. 

Tamten potwierdził skinieniem głowy. 

background image

- Czy Monika Vessal również wiedziała? 

- Nie wiem, czy jej Ordon powiedział. Sądzę jednak, że nie. 

- A pan, nie zawiadomił o tym swej byłej żony? 

-  Nie.  Może  mi pan wierzyć,  że nie -  zgaszonym  głosem zapewnił Vessal.  -  Prawda, 

psułem  mu  opinię  gdzie  tylko  było  można,  ale  nie  fabrykowałem  oszczerstw.  Tylko  nie 

ukrywałem rzeczywistości - zastrzegł się. - Ale nie przed nią. Domyśla się pan dlaczego? - nie 

czekał  na  odpowiedź  majora,  ciągnął  dalej.  -  Monika  i  tak  nie  uwierzyłaby  mi.  Jedyne,  co 

spowodowałbym, to tylko jeszcze większą niechęć do siebie. 

- W ambulatorium pańskich zakładów używano do doświadczeń cyjanku? 

Vessal potwierdził skinieniem głowy. 

-  Igor  Ordon  został  otruty  trzeciego  stycznia  cyjankiem  potasu  podanym  mu  w 

kieliszku czerwonego Bordeaux - stwierdził inspektor. 

Vessal przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa, później zatrzepotał rękoma jak gdyby 

chciał odepchnąć oskarżenie. Wreszcie przemówił przerywanym ze zdenerwowania głosem. 

- Wszystko to... wygląda logicznie... jak matematyczny ciąg, ale pan się myli, pan się 

tragicznie  dla  mnie,  myli...  panie  majorze.  Ja  go  nie  zamordowałem.  Wszystko  co  powiem, 

będzie okropnie nieprzekonywujące... pan mi nie uwierzy. Nienawidziłem Ordona, to prawda. 

Nienawiść, która zabija, nie jest pełną nienawiścią. Ja chciałem, aby ten człowiek żył - 

to  się  panu  wyda  paradoksem,  a  jest  to  najprawdziwsze.  Gdybym  wiedział,  że  mu  grozi 

śmierć,  uratowałbym  mu  życie...  nie  jeden  raz  a  dziesięć  razy.  Jego  śmierć  nie  sprawiła  mi 

satysfakcji.  On  powinien  żyć  długo,  bardzo  długo  i  umierać  powoli,  w  każdej  minucie  tego 

długiego  życia...  abym  mógł  zobaczyć  jego  zupełny  upadek,  jego  unicestwienie...  Jeszcze 

kilka  lat  -  ja  jestem  cierpliwy  -  gdyby  zrobił  się  stary,  gdyby  już  nie  mógł  żerować  na 

kobietach,  zobaczyłby  pan,  co  by  się  stało  z  Igorem  Ordonem,  podstarzałym  gigolakiem, 

czarusiem,  enfant  terrible...  Szmata,  zupełna  szmata,  strzęp...  -  Jeszcze  trochę,  a  i  ona 

przekonałaby  się,  że  to  oszust  i  zero.  Stanowczo  za  wcześnie  on  umarł,  i  tym  razem 

poszczęściło mu się jak zawsze. Umknął mi... - Vessal przestał panować nad sobą. 

IV. EWA 

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

Ewa  ma  dwadzieścia  cztery  lata.  Wygląda  na  dziewiętnaście.  Jest  bardzo  piękna. 

Studiuje na czwartym roku ASP. Jej studia trwają jednak z przerwami już sześć lat. Ewa była 

trochę  wykolejona.  Typowa  przedstawicielka  środowiska  przesiadującego  w  Probierni  na 

Krakowskim Przedmieściu i jeszcze w kilku warszawskich winiarniach. 

background image

Specyficzne  środowisko,  ciekawe  dla  socjologa.  Bohema.  Dalecy  satelici  środowisk 

artystycznych  i  twórczych.  Łączy  ich  jedno:  mają  olbrzymie  aspiracje,  głębokie,  niczym 

niezachwiane przekonanie, że każdy z nich jest zapoznanym geniuszem. Przeżywają urojone 

rozterki twórcze, są „niezrozumiani przez przeciętnego zjadacza chleba” i autentycznie gardzą 

tym  zjadaczem.  Ich  filozofijka  życiowa,  którą  sobie  nie  za  bardzo  uświadamiają,  to  jakieś 

dziesiąte  odbicie  po  egzystencjalizmie  i  to  wyłącznie  w  jego  zewnętrznej  formie.  Naczelna 

dewiza: „nie warto, bo nie zrozumieją...” - pod adresem społeczeństwa. Więc skoro nie warto, 

to nic nie robią. Nie uczą się, nie pracują. Cierpią spleen. 

Upijają  się  winem,  często  głodują.  Pieniądze  miewają  rzadko,  zdobywane  drogą 

najróżniejszych,  doraźnych  prac.  Może  to  być  równie  dobrze  zbieranie  butelek,  jak  i 

ładowanie węgla. 

Są  wśród  nich  poeci,  którzy  latami  mają  zamiar  napisać  pierwszy  wiersz,  autorzy 

mający  już  genialny  pomysł  do  pierwszej  powieści,  potencjalni  kompozytorzy  z  wizją 

partytury elektronowej na piłę i kobzę powiedzmy... wystarczy tylko napisać nuty... ale przez 

całe lata ich nie zapisują. 

Jednostki o silniejszej indywidualności wychodzą z tego światka, w którym nic się nie 

dzieje  i  gdy  mija  pierwsze  wrażenie  egzotyki  i  nowości,  widzą,  że  trwa  on  w  sennym 

marazmie, stagnacji i udawaniu. Ale część tych słabszych stacza się coraz niżej, przybywa im 

lat,  przestają  być  młodzieżą,  a  trwają.  Przyzwyczajają  się,  cierpiąc  na  jakąś  atrofię  woli  i 

nierzadko  alkoholizm.  Dziewczęta  z  czasem  prostytuują  się.  Chłopcy  popełniają  kradzieże, 

stają się sutenerami swych koleżanek. 

Ewa  wałęsała  się w tym światku z szyldem  „talentu do rzeźby”.  Kilkakrotnie w tym 

czasie  przerywała  studia.  Ewa  nie  żywi  specjalnego  kultu  dla  pracy  jako  takiej,  ale  ma 

ambicję i pragnienie wybicia się. To środowisko bez znaczenia, bez pozycji i bez przyszłości 

nie mogło zaspokoić jej potrzeby „bycia kimś”. 

Ciekawe  jest  zdanie  o  Ewie  jej  byłych  koleżanek  i  kolegów  z  Probierni  na 

Krakowskim Przedmieściu. (Zebrał je porucznik Cieślik - kierownik służby X). 

OPINIE:  wyrachowana,  lubiąca  pieniądze,  zdolna  do  wielkiego  świństwa  dla  swojej 

małej korzyści, chytra, przebiegła, skąpa, kurwa, ma talent. 

I  INNE:  równa  dziewczyna,  koleżeńska,  uczynna,  lojalna.  Ma  główkę  i  resztę  na 

swoim miejscu (to odnosi się do jej aparycji i urody), zrobi karierę. Nigdy nie poszła do łóżka 

dla forsy. Ma talent. 

Inspektor  Korosz  poprosił  Ewę  na  spotkanie.  Celowo  zaproponował  Probiernię  na 

Krakowskim, lecz ona wolała kawiarnię w Śródmieściu. 

background image

Ewa  zwracała  uwagę  nieprzeciętną  urodą,  wdziękiem  i  elegancją.  Major  odniósł  do 

szatni jej jasnogranatowy płaszcz i puszystą modną czapę. 

- Ordon nie żyje, wie pani o tym? 

- Oczywiście. Cała Warszawa aż huczy od plotek. To nieprawda, co mówił Stańczyk, 

że Polska jest krajem lekarzy, Polska jest krajem detektywów - uśmiechnęła się swobodnie. - 

Ale ja osobiście dowiedziałam się od pana Aniołka. Poznał pan go, prawda? Zabawny. Taki 

chłopekroztropek. W miarę naiwny, ale swój spryt posiada. Ale nieboszczyka Igora - łudząco 

naśladowała głos i styl pana Wincentego - szczerze żałuje... 

- A pani żałuje Ordona? - niewinnie zapytał major. 

-  Pan  w  to  wątpi?  Zaszokował  pana  mój  lekki  ton?  Widzi  pan,  nie  jestem 

przyzwyczajona do uzewnętrzniania swych uczuć - spoważniała. - Miejsce też niestosowne, a 

i pan prawdopodobnie nie spotkał się ze mną, aby mnie pocieszać, tylko spodziewa się pan po 

mnie rzeczowych informacji. Prawda? 

-  Kiedy  pani  poznała  Ordona,  w  jakich  okolicznościach  i  jak  dawno  pani  u  niego 

pracuje? 

- Poznałam go cztery lata temu, przez Hanię. Studiowałyśmy na jednym roku na ASP. 

Wie pan, byłyśmy wtedy strasznie młode, takie zupełnie niewypierzone... ona też pochodziła 

z  prowincji,  z  małego  miasteczka,  a  Warszawa  oszołomiła  nas.  Z  początku  wszystko 

wydawało się nam kruszcem najczystszej próby. O, zaraz chciałyśmy się upodobnić nie tyle 

do stołecznych elegantek,  co wykazać  swoją wartość intelektualną.  Na stroje  brak  nam  było 

środków,  ale  intelektu  miałyśmy  nadmiar  -  zakpiła.  -  Wydawałyśmy  się  sobie  zupełnie 

wyjątkowe,  a  w  moim  rodzinnym  miasteczku  było  tylko  kino  i  spacer  na  deptaku...  no,  to 

drugie  też  niezbyt  mile  widziane  przez  starszą  część  społeczeństwa.  Bardzo  ciasne  poglądy 

rodziny z tradycyjnym: „robi się”, albo „nie robi się”. Rozumie pan? Do kawiarni „nie chodzi 

się”.  „Za  mąż  wychodzi  się”.  Kropka.  Nie  ma dyskusji.  A  nasze  stroje!  A  nasze  fryzury!  A 

ten  szlif  partykularza,  który  rzucał  się  w  oczy,  jak  tylko  przyjechałyśmy  do  stolicy.  Coś 

żałośnie  śmiesznego.  To  się  nie  da  opowiedzieć.  Uważam,  że  takie  dziewczęta  trzeba  jakoś 

przygotować,  uodpornić  na  samodzielne  życie  w  wielkim  mieście.  Z  jego  blichtrem, 

fałszywymi wartościami -  mogłoby to oszczędzić  im wielu rozczarowań, a często pozwoliło 

uniknąć dramatu. 

Zamilkła na chwilę, pociągnęła łyk wina i mówiła dalej. 

- No więc, wpadłyśmy od razu w światek, który wydał nam się cudem. Objawieniem, 

kuźnią  intelektu  i  prawdziwych  wartości  moralnych.  A  w  najlepszym  wypadku  byli  to 

snobujący się kandydaci na kandydatów satelitów bohemy. To znaczy, oni mieli takie ciągoty 

background image

i...  nic  poza  tym.  Większość  z  nich  nie  reprezentowała  nic...  ani  talentu,  ani  zapowiedzi  na 

charakter...  Banda  leni,  nierobów,  obiboków,  blagierów,  notorycznych  szlifibruków  obojga 

płci.  Taki  nawet  nie  margines,  a  marginesik.  Część  z  nich  się  wykoleja...  nie  wszyscy.  Dla 

pana to brzmi może nieprawdopodobnie. 

- Trochę - skłamał major. 

- Takie środowisko jednak istnieje. Grupuje niewielki wprawdzie odsetek młodzieży, 

ale jest. Oczywiście to nie są przestępcy ani chuligani, nie dlatego, żeby mieli opory moralne, 

ale ich nie stać na żaden wysiłek woli... nawet w negatywnym sensie. No więc wpadłyśmy z 

Hanką  pośród  tę  obiecującą  młódź.  Mnie  kosztowało  to  rok  studiów,  pierwszy  poważny 

zawód i trochę moralnego kaca. a Hankę... 

- Czy w tamtym środowisku poznała pani Ordona? 

-  Pośrednio. Ordona poznała Hanka.  Był  i  jest  jeden taki chłopak -  Maciek Rawski - 

który  kochał  Hankę  i  to  mu  już  niestety  pozostało.  Wówczas  dorywczo  zarabiał  u  Ordona 

pomagając mu w mniej skomplikowanych pracach. Ordon płacił mu grosze, czasami stawiał 

wódkę...  jemu  i  kolegom.  Bywało,  że  wpadał  na  lampkę  wina  do  Probierni.  Ci  gówniarze 

patrzyli  w  niego  jak  w  tęczę,  dumni,  że  prawdziwy  artysta  z  nimi  pogada,  albo  postawi  im 

wino.  Przypuszczam,  że  to  był  jedyny  żywy  artysta,  którego  większość  z  nich  widziała  z 

bliska.  Hania  jak  zobaczyła  Igora  -  przepadła  na  wieki  -  zakochała  się  w  nim  na  śmierć. 

Bywałam czasami u Ordona z Hanką, ale coraz niechętniej zabierała mnie tam ze sobą... Była 

zazdrosna o niego. 

- Miała powody do zazdrości? 

-  Ordon  nie  dał  jej  żadnych  praw  do  swojej  osoby  -  pod  tym  względem  był  w 

porządku.  Ostrzegał  ją  nawet,  aby  nie  brała  go  serio;  ale  co  można  było  Hance 

wyperswadować? - wzruszyła ramionami. - Zwyczajem zakochanych kobiet tak ogłupiała, że 

żadne perswazje do niej nie trafiały. Ona wiedziała lepiej - tak jej się wydawało. Sądziła, że 

swoim  przywiązaniem  obudzi  wzajemność  Igora.  Narzucała  mu  się.  Pyta  pan,  czy  miała 

powody  do  zazdrości?  Proszę  pana!  Ordon  lubił  kobiety.  Sądzę,  że  mimo  wszystkich 

ubocznych powodów, dla których je lubił, czułby się głęboko nieszczęśliwy, gdyby nie miał 

kilku kochanek naraz... A przed Hanią nie starał się tego ukrywać. 

- Ordon nie podobał się pani? 

-  On nie  mógł się  nie podobać,  jako  mężczyzna -  wyjaśniła z uśmiechem.  -  Czasami 

odnosiłam wrażenie, że jedyna jego racja bytu, to podobanie się.  Jego zawód, jego talent, to 

drugorzędne  sprawy,  tło.  Z  początku  byłam  nim  oszołomiona,  pozostawałam  pod  wpływem 

jego  osobowości  i  jego  uroku.  Ale  wtedy  już  minął  mój  cielęcy  zachwyt  do  wielu  rzeczy, 

background image

Nauczyłam  się  samodzielnie  myśleć,  mieć  własny  pogląd,  no  i  skutecznie  odstraszył  mnie 

przykład Hanki. Uodporniłam się na swoje szczęście na uroki Ordona. 

- Dlaczego „na szczęście”? 

- Nie widziałam ani jednej kobiety związanej z Ordonem - szczęśliwej. A przez cztery 

lata pracy z nim napatrzyłam się. Widzi pan, zakochane kobiety mają jedną wadę: chcą mieć 

wybranego mężczyznę na swą własność - zakpiła. - Ordon się do tego nie nadawał. 

- Dlaczego? 

- Był za przystojny i za bardzo przeżyty. Zmęczony i zepsuty łatwością kobiet. Jeszcze 

nie  zdążył  zapragnąć,  a  już  miał  prawie  każdą,  na  którą  spojrzał...  Nie  ceni  się  tego  co 

przychodzi  bez  pragnienia,  bez  żadnego  trudu.  Dla  niego  zmiana  kochanki,  to  mniej,  niż 

zmiana ubrania. 

Przytoczę  jego  częste  powiedzenie,  to  pana  dostatecznie  zorientuje  o  jego  poglądzie 

na  współżycie  z  kobietami:  „Nie  mogę  sypiać  codziennie  z  jedną  kobietą,  podobnie  jak  nie 

mogę jadać codziennie cielęciny - jakież to nudne”. 

- Co się stało z Hanią? 

-  Wykoleiła  się  zupełnie.  Piła  nałogowo.  A  rok  temu  miała  wypadek.  Niektórzy 

twierdzą, że to samobójstwo. Nie mam poglądu na przyczynę śmierci Hanki. Była po wódce; 

zarówno jedno i drugie jest prawdopodobne. 

- Ona była asystentką Ordona? 

-  Niezupełnie.  Ordonowi  pochlebiało  jej  przywiązanie,  więc  tolerował  ją  w  pobliżu 

siebie. Poza tym Hanka miała rzadkie wyczucie do ceramiki, była inteligentna, dowcipna no i 

wspaniały kompan do wódki. 

- Czy mam rozumieć, że to Ordon ją rozpił? 

-  Tak  bym  tego  nie  określiła.  Hanka  za  bardzo  wsiąkła  w  bohemkę,  o  której  panu 

mówiłam. Miała słaby charakter. Gdy poznała Ordona, już bardzo lubiła wódkę. U Igora piło 

się  często  -  prawie  codziennie.  Ordon  był  silny,  wódka  nie  miała  nad  nim  władzy.  Pan 

rozumie? Był odporny na nałóg, ale Hania nie, Hania była słaba, bez woli... 

- Czy Ordon miał w pracowni zapas wódek, win? No jednym słowem zasobny barek. 

-  Pan  go  przecenia  -  roześmiała  się  Ewa.  -  Wprawdzie  nie  był  alkoholikiem,  ale 

ochlapus  był  z  niego  nie  wąski.  Pełna  butelka  musiałaby  być  uzbrojona  w  karabin 

maszynowy, żeby pozostała nienaruszona, a i to jeszcze znalazłby sposób, aby ją dostać. Nie, 

tam nie było żadnych zapasów alkoholu. 

- Pani Ewo, czy pani lubi czerwone Bordeaux? - major przyglądał się dziewczynie. 

- Bardzo. Przedkładam je ponad wszystkie inne wina - przyznała bez namysłu. 

background image

-  Kiedy  pan  Vessal  zrobił  pani  prezent  z  butelki  czerwonego  Bordeaux?  Chcę  znać 

dokładną datę. 

- Zaraz... - namyślała się chwilę. - Trzeciego stycznia, pojechałam do N. do rodziny. 

Tak,  trzeciego  stycznia,  proszę  pana.  Pan  Vessal  przyszedł  wtedy,  bo  był  umówiony  z 

Ordonem. Dał mi to Bordeaux i złożył życzenia noworoczne. 

- Czy zaraz wypiliście to wino. To znaczy pani, Ordon i Vessal? 

-  Nie.  Wino  wypił  Maciek  Rawski.  Zabrałam  je  do  domu.  Mieszkam  u  Maćka 

Rawskiego.  Początkowo  miałam  zamiar  zawieźć  je  rodzicom,  tego  dnia  wieczorem 

wyjeżdżałam  do  rodzinnego  miasteczka,  ale  żal  mi  się  zrobiło  Maćka  -  miał  chandrę, 

właściwie to on permanentnie miewa chandrę - i dałam mu to wino. 

- A u Ordona co wtedy piliście? 

- W ogóle nic nie piliśmy. Ordon był bez grosza, a Vessal nie przynosił mu trunków w 

prezencie. Poza tym Vessal był wściekły i ledwo panował nad sobą. Widocznie Igor znów mu 

coś nawalił. 

- Oni nie lubili się? 

-  Vessal  Igora  nie  znosił.  Nic  dziwnego,  strzelił  mu  żonę.  A  Igor  po  prostu  go 

lekceważył. Nazywał go starym mastodontem. Ale czasami kłócili się. 

- O co? 

-  Nie  bardzo  wiem.  Z  tego  co  mogłam  się  zorientować,  to  Vessal  stwarzał  Igorowi 

warunki do jakiejś pracy. Ordon z początku zapalił się, a później chciał się wycofać. Ale oni 

nigdy nie rozmawiali o swoich interesach przy mnie, a Ordon nawet po pijanemu nigdy mi się 

na ten temat nie zwierzał. 

- A czy zwierzał się z innych spraw? 

-  Żyliśmy  w  przyjaźni,  więc  często  opowiadał  o  swoich  perypetiach  z  kobietami. 

Natomiast o swoich interesach mniej. Najwyżej:  Ewa, musisz poczekać na pensję, bo znowu 

mam komornika na karku i ani grosza przy duszy. 

- Ile płacił pani miesięcznie? 

- Dwa tysiące złotych. 

- Co jeszcze może mi pani powiedzieć o stosunkach Vessala z Ordonem? 

- Właśnie przypomniało mi się coś... - zawahała się. - Trochę nieładnie z mojej strony, 

bo to podsłuchane... Otóż przyszłam kiedyś do pracy, a już na klatce słychać było podniesione 

głosy.  Zorientowałam  się,  że  to  Ordon  kłóci  się  z  Vessalem.  Nie  chciałam  podsłuchiwać, 

proszę  mi  wierzyć  -  zarumieniła  się  lekko  -  ale  wahałam  się  czy  mam  wejść...  Wtedy 

usłyszałam  jak  Ordon  krzyczał:  nie  dam  się  szantażować...  za  to  będą  ciężkie  pieniądze... 

background image

Mam w dupie sławę, i tak mnie znają, ale forsy nie dam... Wtedy Vessal coś powiedział, ale 

cicho, nie usłyszałam. Wtedy Ordon wrzasnął: nie groź mi, skąd wiesz czy ty dożyjesz jutra! 

weszłam  bo  zlękłam  się,  że  Igor  zabije  Vessala.  Jak  wpadał  we  wściekłość,  to  stawał  się 

niebezpieczny. 

Ale gdy weszłam obaj panowie zgodnie ucichli, Igor natychmiast pod jakimś pozorem 

wyprawił mnie na miasto. W ogóle jak przychodził Vessal to Ordon mnie spławiał. To samo 

było tego wieczoru, gdy Vessal przyniósł mi wino. Ordon zwolnił mnie natychmiast do domu. 

Było mi to bardzo na rękę, bo chciałam jechać do rodziców wieczornym pociągiem. 

- Więc Vessal został z Ordonem? - Tak. 

-  Nie wie pani czy trzeciego stycznia  była u Ordona pani Opałko?  A  jeżeli tak,  to  w 

jakiej porze dnia? 

-  Nie wiem -  wzruszyła  ramionami  dziewczyna. -  Może  i  była,  ja  jej  nie widziałam. 

Pani Opałko zjawiała się o różnych dziwnych porach dnia. Jej wizyty były częste i trudno je 

było  przewidzieć,  więc  mogła  być  i  trzeciego  stycznia.  Widzi  pan,  to  była  ostatnia  flama 

Ordona. Zdaje się, że już jej miał dość, ale wiązały go z nią interesy... Więc nie mógł tak od 

razu zerwać. 

- Domyśla się pani co to za interesy? 

-  Pani  Opałko  jest  osobą  zamożną,  ma  fabryczkę  cegieł  i  płytek  ceramicznych 

produkującą na eksport. Igor coś jej tam projektował, a ona pożyczała mu pieniądze. Ostatnio 

coś się między nimi popsuło. 

- Czy domyśla się pani skąd pan Ordon wziął pieniądze na kupienie tej pracowni? 

- Nie muszę się domyślać - prychnęła dziewczyna. - Wiem. Za tę pracownię zabuliła 

Opałkowa. Ciężkie pieniądze - ponad dwieście tysięcy złotych. 

- Czy zwrócił jej te pieniądze? 

-  Wątpię.  Ordon  w  sprawach  zwrotu  pożyczek  -  co  miałam  mu  bardzo  za  złe  -  miał 

zawsze wyłącznie dobre chęci, a ponieważ nigdy nie miał gotówki, no to skutek był wiadomy. 

Ale w wypadku pracowni sprawa wyglądała nieco inaczej. To miał być podobno prezent od 

pani Ilony. 

- Z jakiego powodu? - zapytał naiwnie major. 

-  Igor  Ordon  znów  się  zakochał,  a  jeszcze  bardziej  pani  Ilona  -  zaczęła  Ewa  takim 

tonem,  jakim  opowiada  się  bajki.  -  Musi  pan  wiedzieć,  że  pani  Ilona  to  kobieta  grubo  po 

czterdziestce  -  dziewczyna  uniosła  do  góry  wskazujący  palec  -  a  w  tym  wieku  miłość 

przebiega gwałtownie. No więc pani Ilona złożyła w ofierze miłości ćwierć miliona złotych, a 

na dodatek siebie. Mówiło się o małżeństwie. Pani Ilona otrzymała klucze od pracowni Igora i 

background image

w  ogóle  zaczęła  zaprowadzać  swoje  porządki  -  czuła  się  panią  domu.  Zadrżałam  o  swoje 

nieregularnie  wypłacane  dwa  tysiące  miesięcznie  no  i  o  dobrą  praktykę...  Igor  był 

nieprzeciętnym fachmanem od ceramiki... 

- Dlaczego zadrżała pani? - uśmiechnął się major. 

- Pani Ilona zażądała usunięcia mnie, a przyjęcia asystenta - chłopca. 

- Ale dlaczego? 

-  Okropnie pan  niedomyślny -  Ewa  westchnęła zabawnie.  -  Pani Ilona uważała  mnie 

za  potencjalne  niebezpieczeństwo...  Chciała  odsunąć  od  ukochanego  wszelkie  pokusy. 

Biedactwo nie zdawała sobie  sprawy,  że  ja  nie  jestem konkurentką do bardzo,  ale to bardzo 

zajętej  ręki  Igora.  Ordon  we  wszystkim  ulegał  pani  Ilonie,  więc  poprosił  mnie,  abym 

schodziła  jej  z  oczu.  Więc  schodziłam.  Nie  odprawiono  mnie,  bo  Igor  uparł  się,  mimo  że 

wobec niej był wyjątkowo potulny. 

- A pani Monika Vessal? Czy Ilona Opałko wiedziała o jej istnieniu? 

- Wiedziała.  Ale pani Ilonie - wobec miłości plus zainwestowanych dwustu tysięcy - 

wydawało się drobiazgiem rozwiedzenie ukochanego z kobietą, z którą nawet nie miał ślubu. 

Uważała, że to tylko kwestia zmiany mieszkania, a pani Ilona ma nawet komfortową willę na 

Saskiej Kępie. Pani Monika miała być opuszczona. 

- Ordon porzucił Monikę Vessal? - zdziwił się major. 

- Na całe trzy miesiące - westchnęła Ewa. - Zamieszkał na Saskiej Kępie u kwitnącej 

szczęściem pani Ilony. 

- Później znowu wrócił do Moniki? 

-  Wcale  jej  nie  porzucał  -  wyjaśniła  Ewa.  -  Doktor  Vessalowa  nie  miała  pojęcia,  że 

została  porzucona.  Po  prostu  Igorek  zawiadomił  ją,  że  wyjeżdża  za  granicę  czy  coś  w  tym 

guście.  I  wierzyła.  Dlaczego  miała  nie uwierzyć,  skoro nie  miała  bladego pojęcia o żadnym 

świństwie Ordona. A on zadekował się na tej Saskiej Kępie i odcierpiał trzy miesiące prawie 

aresztu. Co to się nie robi dla pieniędzy... 

- Pani koloryzuje - przerwał major. 

-  Ani  trochę.  Sama  uwierzyłam  w  tę  szopę  i  wierzyłam  prawie  do  ostatniej  chwili. 

Dopiero Ordon wyprowadził mnie z błędu po powrocie z Saskiej Kępy. Powiedział coś w tym 

guście: czego to nie  musi  imać  się genialny  artysta,  żeby utrzymać  się,  i że  stanowczo woli 

zarabiać  produkowaniem  ceramiki.  Po  prostu  strzelił  babkę  na  grube  pieniądze.  Wtedy  do 

reszty zmieniłam o nim zdanie, bo dotychczas sądziłam, że to tylko dziwkarz... 

- Wtedy zerwał z panią Opałko? 

background image

- Skąd? Coś jej tam nałgał, dlaczego stale nie może z nią mieszkać. Pani Ilona jeszcze 

mu nie wierzyła, ale przestała pożyczać pieniędzy, a zaczęła dochodzić długów. Rozumowała 

słusznie, że skoro nie ma mieć ani miłości, ani pieniędzy, to przynajmniej niech ma pieniądze. 

- Pani nie lubi Ilony Opałko? 

-  Wprowadził  pana  w  błąd  mój  złośliwy  ton?  Mnie  jej  szkoda  -  ona  go  naprawdę 

kochała. Uważam, że Ordon zachował się w stosunku do niej bezlitośnie i - zamyśliła się -... i 

bardzo niemoralnie - podkreśliła z naciskiem. 

-  Jak  pani  sądzi,  czy  Ordon,  mimo  tych  wszystkich  stosunków  z  kobietami,  kochał 

Monikę Vessal? 

-  Proszę  pana,  Ordon  kochał  wyłącznie  siebie.  Poznałam  go,  ponieważ  mną  się 

zanadto nie krępował. Ordon to bliskie ideału uosobienie zimnego, wyrachowanego egoisty - 

powiedziała twardo.  -  On nie kochał  Moniki,  ale  liczył  się z  nią.  Zależało  mu  na związku  z 

nią. Gdyby tylko Barbara - Jego pierwsza żona - dała mu rozwód, wziąłby natychmiast ślub z 

Moniką, co nie przeszkadzałoby mu w robieniu dokładnie tego samego co dotychczas. 

- Na czym mu zależało? O ile wiem Monika Vessal nie ma pieniędzy. 

-  Ale  nazywa  się  doktor,  docent  Monika  Vessal.  Dla  Ordona  te  dwa  tytuły  przed 

nazwiskiem jego żony były czarodziejskim zaklęciem. Nie wiem dotychczas, czy bardziej go 

fascynował  „doktor”  czy  „docent”? On  miał rzadką słabość do tytułów naukowych.  Jedynej 

rzeczy,  której  szczerze  zazdrościł  Vessalowi  to  tego,  że  tamten,  taki  mastodont,  może 

podpisać  się  magister  inżynier,  a  on,  czarujący,  genialny  Ordon,  nie.  Autentycznie  nad  tym 

cierpiał,  chociaż  udawał,  że  lekceważy  wszystkie  tytuły.  Wydaje  mi  się,  że  to  swoje 

arystokratyczne  pochodzenie  sfabrykował  w  tym  celu,  aby  mieć  jakiś  tytuł.  Tylko  jak  tu  na 

glinianym  garnku  podpisać  się:  książę?  Tytuł  nieużywany,  a  i  niemodny.  A  jego  żona  poza 

tytułami  jest  wybitnym  naukowcem  i  żyje  w  tym  środowisku.  Nieraz  słyszałam  od  niego  o 

jakichś  obiadach,  kawach  w  towarzystwie  profesorów  X,  Y,  Z  -  znajomych  Moniki.  Trzeba 

było słyszeć, jak on o tym mówił! Był żałosny - kosztowało mnie sporo wysiłku, żeby mu się 

nie śmiać w nos. 

- Czy pani wie, że Ordon siedział w więzieniu? 

- Wiem. Sam mi mówił. 

- Powiedział za co? 

-  Tę  historię  znam  co  najmniej  w  pięciu  wersjach  -  zrobiła  zabawny  grymas.  -  Za 

każdym razem powód był  inny.  Sądzę,  że wszystkie  nieprawdziwe.  Ordon  notorycznie  łgał. 

Tyle,  że  grubsze  kłamstwa  pamiętał.  W  tym  wypadku  coś  mu  się  pokiełbasiło.  Osobiście 

jestem skłonna przypuszczać, że siedział za jakieś świństwo. 

background image

- Czy Ordon lubił czerwone Bordeaux? 

- Bardzo. Właściwie to od niego przejęłam upodobanie do tego wina. 

- Często pijał Bordeaux? 

- Jeżeli miał pieniądze, to tak. 

- Kto mu kupował to wino? 

- Najczęściej sam. Czasami posyłał Aniołka. 

- Czy pani często kupuje Bordeaux dla siebie? 

-  Wcale  nie  kupuję  -  roześmiała  się  perliście.  -  Jest  stanowczo  za  drogie  na  moją 

kieszeń. 

- Kiedy ostatni raz widziała pani Ordona? 

-  Trzeciego  stycznia  wieczorem.  Tego  dnia  wyjechałam  do  rodziców.  Wróciłam 

przedwczoraj. 

- Wspominała pani, że Ilona Opałko miała klucze od pracowni Ordona. 

-  Tak,  ale  przed  wymianą  zamków.  Ordon  zmienił  je  właśnie  ze  względu  na  nią. 

Ostatnio za żadne kamyczki nie dałby jej kluczy od pracowni. 

- Kto jeszcze mógł mieć klucze, jak pani myśli? 

-  Może  pani  Monika?  Tylko  że  ona  nigdy  nie  przychodziła  sama  do  pracowni.  No, 

Aniołkowie mieli klucze ze względu na porządki. 

- Wie pani na pewno, że Aniołkowie mieli klucze? - ożywił się major. 

- Aniołek na pewno miał, bo przynosił mu jedzenie. Aniołkowa sprzątała pracownię, a 

Igor nie znosił sprzątania, gdy był w pracowni. Dozorca był Igorowi wierny jak pies... nigdy 

mi  się  nie  przyznał,  że  ma  klucze  od  pracowni.  Widocznie  Ordon  zakazał  mu.  Igor  bardzo 

dbał  o  to,  abym  nie  wchodziła  do  niego  podczas  jego  nieobecności.  Nie  żadne  tam 

tajemnice... jakie on mógł mieć tajemnice? Kilka pozwów sądowych? Ale on często udawał, 

że go nie  ma.  Z różnych względów: przez kobiety, przez  nachodzących go wierzycieli,  no  i 

gdy pracował nad jakimś większym pomysłem też nie znosił niczyjej obecności. Zamykał się. 

- Czy pani wie skąd Ordon miał flamandzki gobelin? 

-  Wiem.  To  też  prezent  od  pani  Opałko.  Tak  się  przejęła  książęcą  mitrą  Igorka.  że 

fundnęła ten cenny rupieć, żeby mu przypominał rodowe gumno. 

- Czy pani wie ile on jest wart? 

- Nie mam pojęcia. Starzyzna jest artystyczna i wiekowa... - orzekła lekko. 

- Trzysta tysięcy złotych - major obserwował jej reakcję. 

- Ale babę spłukał! - dziewczyna gwizdnęła po łobuzersku. 

- Czy w pracowni Ordona był cyjanek potasu? - zapytał major. 

background image

-  Nie,  proszę  pana.  Poza  różnymi  cyjankami  innych  metali  potrzebnych  do 

galwanizacji. 

Zapadło milczenie, dziewczyna zastanawiała się nad czymś przez chwilę. 

- Nie powiedział mi pan, w jaki sposób zamordowano Igora - zapytała po chwili. - Czy 

to tajemnica? 

- Został otruty cyjankiem potasu, podanym w kieliszku Bordeaux. 

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

Ewa mieszka na Polnej w starej, przeludnionej czynszówce. Lokal składa się z ośmiu 

pokoi, w każdym mieszka inna rodzina. Prowizoryczna ściana dzieli pokój Maćka Rawskiego 

na dwie części. Wejścia są oddzielne. 

Pół  pokoju  zajmuje  Ewa.  Porucznik  Cieślik  ustalił,  że  przegrodzenie  pokoju 

sfinansowała  dziewczyna.  Ewa  płaci  Maćkowi  pięćset  złotych  miesięcznie  czynszu  -  jest  to 

jego  jedyny  stały  dochód.  Współlokatorzy  to  specyficzne  środowisko.  Spośród  nich  tylko 

Ewa  i  Maciek  nie  byli  karani.  Reszta  to  drobni  złodzieje  i  handlarze  wódką  na  pobliskim 

bazarze. Częste awantury. 

SPRZECZNOŚCI  W  INFORMACJI  EWY:  Ustaliłem,  że  dnia  trzeciego  stycznia 

sąsiedzi  widzieli  Ewę,  gdy  wróciła  do  domu  około  ósmej  wieczorem.  Powtórnie  była 

widziana, gdy wychodziła z mieszkania przed godziną jedenastą. 

Pociąg  do  N.  odchodzi  o  godzinie  dwunastej  w  nocy.  Ewa  w  rozmowie  z  sąsiadką 

oznajmiła, że wyjeżdża tym pociągiem. 

1.  Do  N.  Ewa  przyjechała  o  godzinie  dziewiątej  rano  dnia  czwartego  stycznia. 

Potwierdził to taksówkarz, który ją wiózł z dworca do domu jej rodziców. W N. wszystkich 

właścicieli  taksówek  jest  zaledwie  pięciu  -  nie  było  trudności  ze  sprawdzeniem.  Pociąg  z 

Warszawy  do  N.  idzie  trzy  godziny.  Nocny  pociąg  z  Warszawy  przyszedł  zgodnie  z 

rozkładem,  a  więc  był  w  N.  o  godzinie  trzeciej  nad  ranem.  Ewa  nie  przyjechała  tym 

pociągiem,  ale  następnym,  który  opuszcza  warszawski  dworzec  o  godzinie  szóstej  rano,  a 

więc  wyjechała  z  Warszawy  nie  dnia  trzeciego  stycznia  wieczorem,  a  czwartego  stycznia 

rano. Co robiła i gdzie była od 11 wieczorem trzeciego stycznia do 6 rano dnia następnego? 

2. Dnia trzeciego stycznia Ewa  kupiła w  sklepie  niedaleko domu, w którym  mieszka 

Ordon,  butelkę  czerwonego  Bordeaux.  A  więc  kłamała,  gdy  twierdziła,  że  sama  nigdy  nie 

kupuje tego wina. Jednak mogła je kupować dla Ordona, na jego prośbę. 

3. Ewa udawała, że nie wie, w jaki sposób został zamordowany Ordon. Nie trzymałem 

tego  w  tajemnicy.  Szereg  osób,  z  którymi  rozmawiałem  i  u  których  zasięgałem  informacji, 

znało  przyczynę  śmierci  Igora  Ordona.  Wszyscy  oni  znają  Ewę  i  spotykali  się  z  nią  po  jej 

background image

powrocie  z  N.  Gadatliwy  Aniołek  niewątpliwie  zawiadomił  ją  o  wszystkich  znanych  mu 

szczegółach. Dlaczego udawała nieświadomość? 

Uwaga:  wśród  różnych  znajomych  Ordona  panuje  opinia,  że  Ewa  chętnie  przyjmuje 

awanse  mężczyzn,  jeżeli  otrzymuje  za  to  materialną  rekompensatę.  Podobno  jest  bardzo 

wyrachowana  i chciwa.  Mężczyźni, którzy udzielali  mi tych  informacji,  nie  budzą zaufania. 

Oszczercy? Odpaleni adoratorzy? 4. Czy Ewa mogła zamordować Ordona? Nie kochała się w 

nim,  a  więc  odpada  zazdrość.  Ordon  nie  krzywdził  jej.  Przeciwnie,  dawał  jej  pracę  i 

pierwszorzędną praktykę. Jakie inne motywy mogłyby ją pchnąć do zabójstwa? 

V. CHŁOPAK Z „BOHEMKI” 

Pokój był wąski, o jednym wysokim oknie przysłoniętym zakurzoną zasłoną o żywych 

niegdyś  barwach.  To  wnętrze  przygnębiało.  Już  nawet  nie  to,  że  zdeptany,  stary  parkiet  był 

tak brudny, że nie sposób było odróżnić kształt klepek, że w kącie koło żelaznego piecyka  i 

elektrycznej  płytki  walały  się  jakieś  odpadki,  poniewierały  puste  butelki,  a  na  równie 

brudnym jak podłoga taborecie stało kilka nieumytych poszczerbionych talerzy i szklanek. 

Całe  to  smutne  wnętrze  świadczyło  o  jakimś  wewnętrznym  rozprzężeniu  i 

beznadziejnej wegetacji jego mieszkańca. 

Mówiło  o  tym  wszystko.  I  bliżej  nieokreślonego  kształtu  wyrko  z  rozgrzebaną 

nieświeżą  pościelą,  i  jakieś  skrzynki  rozwieszone  niesymetrycznie  na  ścianie,  mające 

imitować półki - puste zresztą, i kulawy stół nakryty niechlujną dziurawą serwetą - wszystko 

tchnęło zaniedbaniem i skrajnym opuszczeniem. 

Major przystanął w drzwiach i rozejrzał się. Z przedpotopowego fotela, który sprawiał 

wrażenie wyciągniętego ze śmietnika, podniósł się niedbale Maciek Rawski. 

-  Proszę!  -  zaprosił  majora  i  uczynił  zachęcający  gest  dłonią.  Rozerwany  rękaw 

czarnego swetra załopotał przy tym ruchu niczym flaga. 

Odstąpił  majorowi  fotel.  Wyłażące  sprężyny  zmieniały  go  w  istne  krzesełko  fakira. 

Sam przysiadł na wyrku. 

-  Zaskoczył  pana  widok  mojej  chaty?  -  domyślił  się.  Maciek.  -  No  cóż?  Brak  mi 

środków na urządzenie, nie mogę otrzymać pracy. 

Major  chciał  powiedzieć,  że  przede  wszystkim  potrzeba  tu  dużo  wody  i  mydła,  a 

później „środków”, ale dał spokój. Zapytał: 

- Tak trudno jest o jakąkolwiek pracę? 

-  Ja nie  mówię o  jakiejkolwiek,  a o odpowiedniej dla  mnie -  powiedział pogardliwie 

chłopak.  -  Jakąkolwiek  to  miałem...  w  telewizji.  Orałem  jako  asystent  operatora  za  tysiąc 

background image

złotych  miesięcznie.  Za  tysiąc  złotych  wysługiwały  się  mną  jakieś  beztalencia  mające 

kolosalne wyobrażenia o sobie. To było ogłupiające zajęcie bez żadnej przyszłości... 

- Jaki jest pański zawód? 

-  Zawód?...  -  zamyślił  się  tamten.  -  Próbuję  sił  w  literaturze...  -  wskazał  jakieś 

karteluszki rozrzucone na stole, pokryte nieczytelnym pismem... - dlatego brakuje mi czasu na 

pracę zarobkową. Najedzenie zarabiam dorywczo. 

Major  spostrzegł,  że  jednak  te  skrzynkipółki  nie  są  zupełnie  puste.  Na  jednej  z  nich 

zauważył  kilka  postrzępionych  książek.  Ciekawy,  co  czyta  ten  zadatek  na  literata,  przejrzał 

tytuły. 

- Interesuje pana kryminalistyka? - zagadnął sięgając po gruby tom. Była to naukowa 

książka z dziedziny kryminalistyki. 

-  Kiedyś  interesowałem  się...  -  zaciął  się  chłopak.  -  Chciałem  zorientować  się,  czy 

milicja  i  prokurator  prawidłowo  przeprowadzili  śledztwo  w  sprawie  śmierci  Hanki...  wtedy 

wydawało mi się, że to i nie samobójstwo, i nie przypadek... a tak brzmiało orzeczenie. 

Major  odruchowo  przerzucał  stronice  książki.  Rozdział  pod  tytułem:  „trucizny  i 

objawy  zatrucia”  był  w  wielu  miejscach  pozakreślany  ołówkiem.  Później  ołówek  starannie 

wytarto gumką, ale wgłębienia po twardym graficie pozostały widoczne. 

- Nie mam tej książki w swojej bibliotece - zauważył inspektor. - Nakład był niewielki 

i rozszedł się błyskawicznie. Nie zdążyłem kupić - powiedział z żalem. 

- Mogę panu podarować - zaofiarował Maciek. - Już mi nie jest potrzebna... to jednak 

chyba było samobójstwo. 

- Chętnie przyjmę i dziękuję - powiedział major. 

- Przyszedł pan do mnie po informacje o Ordonie? - zapytał tamten. - Ewa mówiła, że 

poza tym interesują pana szczegóły śmierci Hanki. 

- To była pana dziewczyna? 

- To była moja żona. 

- Ewa mi o tym nie powiedziała - zdziwił się major. 

-  Widocznie  nie  uważała  tego  za  istotne.  Historia  jest  krótka.  Hanka  wykoleiła  się 

zupełnie  przez  tego  alfonsa  -  to  nie  obelga  pod  jego  adresem,  to  stwierdzenie  faktu.  Piła 

nałogowo. Po pijanemu zdarzały jej się rozróbki... nierzadko z pogotowiem milicyjnym i izbą 

wytrzeźwień włącznie. Nie miała stałej pracy i nie uczyła się - wyleli ją z uczelni po kolejnej 

drace.  Jej  podstawa  zameldowania  w  Warszawie  skończyła  się...  Groziło  jej,  że  będzie 

musiała  wyjechać  do  N.,  skąd  pochodziła...  Milicja  zgłaszała  ją  do  Rady  Narodowej  o 

wysiedlenie  z  Warszawy  jako  element  uciążliwy,  nie  było  mowy,  aby  ją  zameldowano  na 

background image

stałe  w  stolicy.  Myślałem,  że  jak  ją  zatrzymam  w  Warszawie,  to  się  da  jeszcze  dziewczynę 

uratować, alkoholizm można wyleczyć. Ożeniłem się z nią i wtedy już musieli zameldować. 

Ale na nic się to nie przydało... Hanka warowała odtąd u Ordona ja pies... Później gdy zaczął 

ją  „wypożyczać”  facetom  z  którymi  robił  interesy...  albo  którym  później  robił  świństwa,  to 

nie wytrzymała i zabiła się. 

-  Nie  sądzi  pan,  że  to  po  prostu  wypadek?  Przecież  gdyby  chciała  popełnić 

samobójstwo mogła wziąć truciznę z pracowni Ordona, przecież miała do niej dostęp. 

-  Mogła  -  zgodził  się  Maciek.  -  Może  trucizna  nie  przyszła  jej  w  tamtej  chwili  na 

myśl? Sądzę, że to samobójstwo było pod wpływem chwili... no i wódka. Widzi pan, wódka 

nie zawsze znieczula, czasami przydaje takiej ostrości nawet przelotnym nastrojom, że może 

doprowadzić do dramatu. 

- Co pan sądzi o Ordonie? 

-  Uważam,  że  ten  kto  dosypał  mu  cyjanku  do  wina,  powinien  być  zwolniony  od 

odpowiedzialności,  ponieważ  uwolnił  społeczeństwo  od  zgniłka  deprawującego  młode 

dziewczyny, łobuza i pasożyta. 

- Bywał pan u niego? 

- Rzadko - skrzywił się tamten. - Kiedy już nie mogłem nigdzie zarobić ani grosza. 

- Jakie prace wykonywał pan u Ordona? 

- Ciężkie i nie wymagające inteligencji. Na ceramice nie znam się. 

- Słyszałem, że pan groził Ordonowi? 

- Może... po pijanemu. Może pan być spokojny, nie ja go zabiłem - zapewnił. - Nie ma 

dwóch  zdań,  należał  mu  się  taki  koniec,  ale  ja  nie  miałem  zamiaru  rozgnieść  g...  a 

odpowiadać za człowieka. Może mi pan wierzyć, że tylko dlatego go nie załatwiłem. 

- Kiedy pan ostatnio był u Ordona? 

- Nie pamiętam, ale to musiało być bardzo dawno. Chyba jeszcze jesienią? 

- Był pan widziany w styczniu. 

- Byłem u Aniołka.  Zaprzyjaźniłem się z tym cieciem.  Zabawny facet. Taki chłopski 

filozof. Rzeczywiście!... - zastanowił się. - Byłem u Ordona. To znaczy w pracowni Ordona w 

styczniu, ale podczas jego nieobecności. 

- Ordon dał panu klucze? 

- Ordon nie dawał kluczy nikomu. Ale miał zaufanie do pana Aniołka i powierzył mu 

zapasowy  komplet,  Aniołek  nie  tylko  nie  dawał  tych  kluczy  nikomu,  ale  nawet  nie 

przyznawał się, że je ma. Wtedy gdy zaprosił mnie do pracowni, upominał, bym nawet Ewie 

nie mówił, że on ma te klucze. 

background image

- Nie powiedział pan Ewie? 

-  Nie.  Bo to nie  moja sprawa.  Po co miała dręczyć  Aniołka,  jak szef  nieraz  nawalił? 

Starowina  mógłby  mieć  przykrości  od  Ordona  za  swoją  niedyskrecję,  a  do  mnie  żal.  Gość, 

mimo  że  prymitywny,  ma  ludzkie  serce...  a  to  coraz  rzadszy  towar  na  naszym  ponurym 

świecie. Lubię go. 

- Aniołek dawał panu klucze od tej pracowni? 

-  Skąd  -  wzruszył  ramionami  chłopak.  -  Wtedy  rano  przywieźli  Ordonowi  materiał. 

Przyszedłem do Aniołka z wódką, tak żeby z nim wypić na Nowy Rok. Aniołek musiał znieść 

te  worki  do  szopy.  Pomogłem  mu.  Później  mieliśmy  iść  do  niego  wypić  tę  wódkę.  Ale 

Aniołkowa nie ruszała się z domu, a pan  Wincenty  nie  lubi popijać przy połowicy,  bo baba 

mu złorzeczy. No to pan Aniołek, pod pozorem sprzątania w pracowni, zabrał mnie na górę... 

- Gdzie w tym czasie był Ordon? 

- Nie wiem. Poszedł gdzieś, miał wrócić dopiero wieczorem. 

- A gdzie była Ewa? 

- Nie wiem. 

- Kiedy to było? Chcę znać dokładną datę. 

-  Nie  pamiętam  dokładnie,  ale  to  było  zaraz  po  Nowym  Roku.  Mógł  być  drugi  albo 

trzeci stycznia. Ale chyba trzeci... Tak, bo wtedy Ewka wyjeżdżała do swoich starych. 

- Co robiliście wtedy w pracowni Ordona? 

- Obciągnęliśmy pół litra - wzruszył ramionami chłopak. 

- Jaka to była wódka? 

- Czerwona. 

- Co zrobiliście z butelką? 

-  Aniołek  ją  wyrzucił  do  kosza  w  łazience,  a  później  chyba  wyniósł  razem  ze 

śmieciami gdy sprzątał - zresztą nie wiem. 

- Jeszcze coś piliście w tej pracowni? 

- Tak. Butelkę czerwonego Bordeaux - skinął głową. 

- Skąd mieliście to wino? 

- Było u Ordona. Aniołek je wyciągnął - powiedział usprawiedliwiająco. - Bo mówił, 

że Ordon nie przepada za tym wińskiem. Byliśmy już solidnie podlani... myślę, że na trzeźwo 

Aniołek nie ruszyłby tego wina - ja też nie. 

-  Czy  Ordon  miał  jeszcze  jakieś  trunki  w  pracowni,  czy  tylko  tę  butelkę  Bordeaux, 

którą wypiliście z Aniołkiem? 

background image

-  Miał  -  skinął  głową  Maciek.  -  Koniak.  Oryginalny  Meukow.  Taki  trzylitrowy 

oplatany baniaczek. Ale tylko spróbowaliśmy po jednym tego Meukowa, bo Aniołek mógłby 

mieć przykrości, gdybyśmy wychlapali do dna. A poza tym... Aniołek to zdrowy prymityw i 

nie lubi koniaków, a mnie też jest wszystko jedno czym się upijam... Nie pijam alkoholu dla 

jego smaku, każdy jest jednakowo wstrętny. 

- Długo byliście w pracowni Ordona? O której pan stamtąd wyszedł? 

- Byłem kilka godzin. Był zmrok, gdy wychodziłem. Aniołek jeszcze został. Wpadłem 

do Probierni na Krakowskim, a później do kumpla. 

- O której pan wrócił do domu? 

- Mogła być pierwsza, albo druga w nocy. Nie pamiętam, w każdym razie dość późno. 

- Kiedy pan widział Ewę tego dnia? 

-  Rano,  gdy  wychodziła  do  Ordona.  Później  jej  nie  widziałem  bo  ona  wieczorem 

wyjechała do swego rodzinnego Pikutkowa. 

-  Mówiła  mi,  że  wieczorem  przed  wyjazdem  podarowała  panu  butelkę  czerwonego 

Bordeaux. 

- Zgadza się - przyznał tamten. - Zostawiła mi butelkę na stole, nawet z jakąś kartką. 

- Ona miała klucze do pańskiego pokoju? 

- Nie. Ale ja zostawiam klucze pod słomianką... Kumple wiedzą o tym. Czasami,  jak 

potrzebują  dachu  nad  głową,  to  sobie  wchodzą.  Nie  każdy  ma  przecież  pokój  dla  siebie  - 

wyjaśnił. - Ewa też wie o tej skrytce. 

- Często Ewa robi panu prezenty z czerwonego Bordeaux? 

-  Nie.  Przecież  to  cholernie  drogie  wińsko,  szkoda  forsy  na  takie  coś.  Ale  czasami 

postawi ćwiartkę. 

- Mówiła panu skąd wzięła to wino? 

- Nie pytałem jej, ale sądzę, że musiała od kogoś dostać. 

- Co pan zrobił z tym winem? 

- A co miałem zrobić? - zdziwił się chłopak. - Wypiłem. 

- Kiedy? 

- Jak wróciłem i zobaczyłem tę butelkę, to wypiłem. 

- Często pan sam pije alkohol? 

-  Co  to  za  alkohol  to  Bordeaux?  -  lekceważąco  wzruszył  ramionami.  -  Nie,  na  ogół 

sam nie lubię pić i raczej sam nie piję. 

- Orientuje się pan jakie stosunki łączyły Ewę z Ordonem? 

background image

-  Była  jego  asystentką...  -  zamilkł  i  przyjrzał  się  majorowi,  później  skinął  głową.  - 

Rozumiem  co  pan  chce  wiedzieć...  Nie,  Ewka  nie  kochała  się  w  nim.  Może  z  samego 

początku,  ale później,  gdy go  lepiej poznała,  to nie.  Widzi pan, Ewka  jest ambitna  i chce w 

życiu  do  czegoś  dojść.  Ona  ma  zupełnie  mieszczańskie  upodobania,  kryteria  ocen  i 

pragnienia.  Dąży  do  stabilizacji,  chce  mieć  zawód,  męża  i  chyba  kupę  dzieci  -  podkreślił  z 

pogardliwym  grymasem.  -  A  Ordon  nie  mógłby  zapewnić  jej  nic  z  tych  rzeczy,  oczywiście 

poza  dziećmi.  Ale  mimo  ciasnych  horyzontów...  to  równa  dziewczyna.  Ostatecznie  każdy 

inaczej wyobraża sobie własne szczęście... 

- Ewa lubiła Ordona? 

-  Ani  go  lubiła,  ani  nie.  Zależało  jej  na  praktyce.  Chciała  pracować  z  nim  do 

ukończenia  studiów  na  ASP,  a  później  rozejrzeć  się  za  samodzielną  pracą.  Takie  wieczne 

asystowanie nie zaspokajało jej ambicji. 

- Czy te jej plany, to tylko dobre chęci? 

- Nie, proszę pana. Jednego czego jej zazdroszczę, to woli. Ewka ma wolę i upór. Brak 

jej  wyobraźni  i  dlatego  sądzę,  że  nigdy  nie  będzie  wybitną  artystką,  ale  wystarczającym 

fachmanem, żeby zarobić forsę. 

- Lubi pieniądze? 

- Nie więcej i nie mniej niż przeciętny mieszczuch. Rozumiem do czego pan zmierza, 

wypytując  mnie  o  Ewkę.  Nie,  panie  majorze,  to  nie  jej  robota.  Ona  nie  miała  powodu  do 

zamordowania Ordona. 

- A pańskim zdaniem kto to mógł zrobić? 

-  Skąd  mogę  wiedzieć?  -  wzruszył  ramionami.  -  On  znał  tyle  ludzi...  Naokoło  robił 

tyle świństw, że komuś się to wreszcie znudziło. 

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

Maciek Rawski nie ma alibi od godziny dziewiątej wieczór dnia trzeciego stycznia, aż 

do godziny trzeciej rano następnego dnia; wtedy wrócił do domu. Był pijany. Nie kłamał, gdy 

mówił,  że  wieczorem  trzeciego  stycznia  był  w  Probierni,  a  następnie  u  kolegi.  Tylko  że 

rozstał  się  z  nim  o  godzinie  DZIEWIĄTEJ  WIECZOREM.  Co  robił  i  gdzie  był  do  trzeciej 

rano? Zapytany oświadczył, że „urwał mu się film” i nie pamięta. 

Rawski  nienawidził  Ordona.  Obciążał  go  moralną  odpowiedzialnością  za  śmierć 

swojej żony. Nie zgadza  się z ogólnie przyjętymi  normami  moralnymi -  jedynie  brak  woli  i 

ogromne lenistwo nie doprowadziło go dotychczas do ostrych konfliktów ze społeczeństwem. 

Oczywiście, jest przekonany, że stworzył własne, o wiele doskonalsze normy moralne. 

background image

W  tych  jego  prawach  mieści  się  morderstwo.  „Usuwanie”  -  jak  określił  -  tak 

szkodliwych  dla  społeczeństwa  jednostek  jak  Igor  Ordon.  Teoretycznie  biorąc  nie  miałby 

żadnych  oporów,  aby  zabić  Ordona.  Ale  wykonać  ten  zamysł?  Przy  jego  atrofii  woli?  Przy 

jego  nieumiejętności,  niemożności  doprowadzenia  żadnej,  najbłahszej  nawet  sprawy  do 

końca? 

Poszlaki: 

1. W pracowni Ordona była trucizna i on o tym wiedział, poza wszystkimi innymi był 

również  cyjanek  potasu.  (A  więc  o  jego  istnieniu  musiała  również  wiedzieć  Ewa.  Dlaczego 

zaprzeczyła  gdy  ją  o  to  pytałem?  Bała  się  podejrzeń?  -  bardzo  możliwe).  A  więc  Maciek 

Rawski MIAŁ DOSTĘP DO CYJANKU POTASU. 

2. Miał wstęp do pracowni ceramika i był przez niego tolerowany. 

3.  Książka  kryminalistyczna,  z  podkreślonymi  akapitami  o  działaniu  trucizn  i 

pozakreślany  rozdział  o  daktyloskopii.  (Przekazałem  do  Zakładu  Kryminalistyki  do 

ekspertyzy  pisma  -  może  te  wytarte  notatki  i  zakreślenia  będzie  można  odczytać.  Ciekawe, 

kto notował na marginesach tej książki? 

4. Brak mu alibi na wieczór trzeciego stycznia. 

5.  Niejasna  historia  z  butelką  Bordeaux.  W  pracowni  Ordona  nie  znalazłem  żadnej 

pustej  butelki po tym gatunku wina. Rawski twierdzi, że wypili  je z  Aniołkiem. Butelka po 

wypitej wódce rzeczywiście była w koszu w łazience, a więc Aniołek jej nie wyrzucił. Wobec 

tego  powinna  być  tam  również  pusta  butelka  po  Bordeaux.  Następnie  butelka  po  winie  tej 

samej  marki,  które  przyniosła  Rawskiemu  Ewa.  Sądząc  po  stosie  pustych  butelek,  jakie 

znajdują się u niego w mieszkaniu, od dawna nie były one wyrzucane. Sam Rawski twierdzi 

zresztą,  że  nie  wynosił  ich  do  sprzedania  co  najmniej  od  miesiąca.  A  więc  powinna  być 

między  nimi  również  i  pusta  butelka  po  owym  Bordeaux,  które,  Jak.twierdzi,  wypił  sam  w 

nocy  z  trzeciego  na  czwartego  stycznia.  Uwaga:  Dlaczego  powiedział  mi  o  kluczach,  które 

miał Aniołek. Musiał zdawać sobie sprawę, że tym stwierdzeniem poważnie obciąża dozorcę. 

Być może powiedział mi to w określonym celu. 

VI. DOZORCA 

- Panie Aniołek, proszę o komplet kluczy od pracowni Ordona - zażądał major. 

- Kiedy ja nie mam... - pan Wincenty pobladł miętosząc zawzięcie „Sporta”. Bibułka 

papierosa pękła i tytoń rozsypał się. Aniołek śliniąc drżące palce usiłował skleić papierosa. 

-  Po  co  pan  kłamie?  -  major  powtórzył  mu  wiadomości  uzyskane  od  Maćka 

Rawskiego. 

background image

Zrezygnowany zupełnie Aniołek nie ociągał się już. Wyszedł do składziku, w którym 

zmarły  plastyk  przechowywał  materiały  ceramiczne  i  przyniósł  schowane  tam  klucze.  Bez 

słowa podał je inspektorowi. 

- Dlaczego pan ukrył te klucze? 

Stary  wykonał  kilka  nieokreślonych  gestów,  pokręcił  głową,  jak  gdyby  nagle  zaczął 

uwierać go kołnierzyk. 

- Oj, co ja przeżyłem, panie, co ja przeżyłem - jęknął wreszcie. - Ja zdrowie stracę, ja 

już bez to wszystko całkiem chory - poskarżył się płaczliwie. - Głupiom zrobił, ani słowa. Ale 

co to człowiek z tego strachu  nie zrobi. To  jakem go zobaczył, to powiadam panu z rąk  mi 

wszystko leciało. To myślę: jak nic tylko na mnie będzie... Bo tam te dygnitarze to się wyprą i 

te... „albi” to sobie zawsze znajdą, a zresztą kruk krukowi... - zamilkł nagle speszony intencją 

ostatniego zdania. 

-  Zaraz,  zaraz.  Po  kolei,  panie  Aniołek  -  uspokoił  go  major.  -  Kiedy  pan  ostatni  raz 

widział Ordona żywego? 

-  Trzeciego stycznia,  proszę pana.  Jakem  materiały do szopy znosił.  Rano to było,  a 

później jużem go na tym świecie żywego nie widział... 

- Kiedy pan pił wódkę z Rawskim w pracowni Ordona? 

-  Zaraz  po  tym  jakem  materiał  do  składziku  przyjął.  Bo  Ordon  powiada:  To,  panie 

Aniołek,  może  pan  sobie  sprzątać,  bo  ja  -  powiada  -  dopiero  wieczorem  będę,  bo  muszę 

pieniędzy  zarwać,  bom  ze  wszystkim  goły.  A  ten  Rawski  wódkę  przyniósł,  to  go  na  górę 

wziąłem, bo w szopie za zimno było, a u mnie w domu to moja kobita nie lubi i goni... 

- Co jeszcze piliście oprócz tej wódki, którą przyniósł Rawski? 

- Już nic więcej, proszę pana, bo ja jeszcze musiałem posprzątać... 

-  A  wino?  Przecież  piliście  wino.  Takie  ciemnoczerwone.  Nazywa  się...  No  jak  się 

nazywa to wino panie Aniołek? 

- „Bordoks” - skinął głową Aniołek. -  Ale tego wina to ja tam nie piłem. Bo to pana 

Ordona wino było. 

-  Jakże  nie,  panie  Aniołek?  Całą  butelkę  wypiliście  z  Rawskim.  Chciałem  tylko 

wiedzieć co pan zrobił z pustą butelką po tym winie? 

- A żebym tak jutra nie doczekał - zaklął się pan Wincenty - jak ja to wino piłem. Już 

zełgałem o tych kluczach,  to  pan  mi  nie wierzy  jako psu. Ale prawdę  mówię: tego wina  nie 

piłem!  Gdzieżbym  ja  śmiał  panu  Igorowi  podbierać...  To  przecież  tak  jak  ukraść,  a  ja  nie 

żaden złodziej proszę pana... 

- Rawski sam to wino wypił? 

background image

-  Ale  tam  wypił...  Chciał  wypić,  bo  mu  już  ta  wódka  zaszumiała,  to  jak  zobaczył  to 

wino - bo na wierzchu na szafce stało - to powiada: jakie to koci syn drogie wina spija - niby 

tak  o  Ordonie.  To  mu  powiadam:  nie  wypijesz,  bo  ja  cię  tu  wpuściłem,  to  mi  tu  nic  nie 

będziesz  niszczył.  To  on,  jak  to  pijany,  czepił  się,  żeby  mu  dać  tego  wina.  Później  już  aby 

tylko pokosztować.  No to nalałem trochę w kieliszek  i dałem  mu, aby  był spokój,  bo  jak to 

pijany, zapomniał zaraz co chciał. Więc ja go zaraz wyprawiłem, bo myślę sobie: jak mu się 

zachce zemścić na jakiej skorupie, to będzie gorzej. 

- Butelka była otwarta, czy pan ją otworzył dla Rawskiego? 

- Ale tam, otworzyłem! Jak byłaby nienapoczęta to bym jej za nic nie otworzył... Ale 

już była otworzona i upita ździebko... To tam nalałem Rawskiemu taki mały kieliszeczek od 

wódki, taki maleńki, to i znać nie było, że ruszane... 

- Kiedy pan zobaczył Ordona pierwszy raz po dniu trzeciego stycznia? 

-  Ja  już go więcej,  nieboraka,  żywego na tej  ziemi  nie widziałem -  ciężko westchnął 

pan Wincenty. 

- Pytam, kiedy pan zobaczył go nieżywego. Jakiego dnia, kiedy to było? Proszę sobie 

dobrze przypomnieć, panie Aniołek... To bardzo ważne - upomniał major. 

-  Nie  muszę  sobie  przypominać,  do  śmierci  będę  pamiętał.  Nazajutrz  rano  to  było, 

czyli czwartego stycznia. 

- Rano, to znaczy o której? 

- Mogła być jedenasta. Przed dwunastą to było na pewno, bo jak hejnał w radio grali, 

to jużem w domu z powrotem był. Pamiętam ten hejnał... 

- Po co pan poszedł do pracowni? 

- Ludzie się o niego przewiadywali, a i list terminowy był. To myślę, zobaczę czy jest 

pan Igor, to mu powiem kto i co chciał. A jak nie ma to posprzątam, kiciusia nakarmię, bo po 

prawdzie to wtedy przez tego Rawskiego nic nie zrobiłem... 

- Zawsze pan tak wchodził kiedy chciał? 

-  A  wchodziłem,  po  to  pan  Igor  klucze  mi  dał.  Jak  pan  Ordon  za  firanką  był,  a  nie 

chciał żebym przeszkadzał, to wołał: panie Aniołek, dziś jestem zajęty... No to wychodziłem i 

zbyte. 

- Rozumiem - skinął głową major. - Więc co pan zobaczył jak pan wszedł do pracowni 

rano czwartego stycznia? 

- Ano z początku to nic. Firanka zaciągnięta, gorąc z tego pieca buchał, że odetchnąć 

trudno, no i ten kiciuś taki jakiś nieswój. Chodzi a chodzi, a ogonem tylko tak na boki rusza... 

background image

jakby myszy czuł. No i te radio zza tej firanki tak głośno gra  i gra... Pomyślałem: nic, tylko 

piec się zepsuł, a pana Igora nie ma... 

- Dlaczego sądził pan, że piec się zepsuł? 

- A bo nigdy taki gorący nie był, a przecież nierzadko widziałem jak pan Igor te swoje 

wypieki robił. To już przecież na tylem się poznał... 

- I co pan z tym piecem zrobił? 

-  A  nic  nie  zrobiłem,  bo  mi  zawsze  nieboszczyk  Igor  przykazywał:  że  do  pieca,  to 

ażebym  się  nawet  miotełką  nie  dotykał.  Bo  kosztowny  i  zepsuć  mogę,  a  jeszcze  jak  piec 

czego nie zlubi to i rozerwać się  może.  No to  wtedy zląkłem się  nie  na żarty, że go może z 

tego gorąca samego rozerwać. Ale myślę: a może z tym piecem coś się porobiło jak pan Igor 

przysnął? A jeszcze był po wódce, to mocno mógł zasnąć - i zasłabł z tego gorąca?... To idę 

za  firankę,  a  nieboszczyk  Igor  siedzi...  siny  taki,  gruby  taki...  i  patrzy  jak  nieboszczyk... 

Złapałem go za rękę, a ręka zimna taka choć upał w tym mieszkaniu jak w lipcu... Panie, co ja 

wtedy przeżyłem!... Panie, ja bym wolał chory przez miesiąc leżeć niż to zobaczyć... 

- Co pan wtedy zrobił? 

-  A  uciekłem.  Aby  tylko  tę  pracownię  zamknąłem...  Bo  muszę  panu  powiedzieć,  że 

ona wcale nie była zamknięta. 

- Nie była zamknięta? - zdziwił się major. 

-  A  nie  była.  Jakem  przyszedł,  to  zwyczajnie  myślałem,  że  jest  zamknięta.  To 

otwieram  i  otwieram,  kluczem  majdruję...  Myślę:  zamek  się  zaciął,  czy  co?  Myślę:  jakie  to 

zamki teraz robią, że i roku nie ubędzie, żeby się nie popsuł. Ale klamkę nacisnąłem i jak nie 

wpadnę do mieszkania, ażem się obalił... No to jak zobaczyłem, że pan 

Igor nie żyje tom zamknął, bo myślę jeszcze jaki złodziej dobro wyniesie... 

- Co pan robił dalej? 

- A no na milicję chciałem iść - ale myślę: w domu odpocznę, bom się trząsł jak osika, 

i starej co się stało powiem. To mówię jej, a ona na mnie jak nie zacznie! Ach ty pijanico! - 

ona  jak  się  piekli  to  zawsze  od  tego  zaczyna.  -  Ach  ty  jełopie!  -  powiada  -  to  jak  nic  cię 

zaaresztują, a jeszcze i mnie też mogą. To - powiada - wszyscy się wyprą, a będzie na nas, bo 

klucze  mieliśmy.  Strach  mnie  jeszcze  większy  obleciał.  Tośmy  uradzili  z  żoną,  że  klucze 

trzeba schować i jakby nigdy nic nie przyznawać się, bo nikt o tych kluczach nie wiedział bo 

nieboszczyk  Igor  nie  kazał  nikomu  mówić.  To  i  nie  mówiło  się.  W  tych  nerwach  tom 

zapomniał,  że  tego  Rawskiego  tam  prowadziłem...  Ale  mówię  starej,  że  z  tym  piecem  źle  i 

jeszcze  go rozsadzi... To moja kobieta powiada,  że to i  lepiej. Piec wysadzi,  huk  się zrobi  i 

milicja  sama  przyjdzie.  Ale  jeden  dzień  mija  i  drugi,  a  nie  słychać  aby  piec  rozerwało... 

background image

Mówię  panu,  po  nocach  nie  spałem  -  tylko  myślałem  sobie  jak  ten  nieboraczek  tak  w  tym 

gorącu  w  tym  fotelu  siedzi  a  siedzi,  a  i  kota  żal...  No  to  nie  wytrzymałem  i  dzielnicowego 

sprowadziłem, że niby nie wiem co jest. 

- Dlaczego pan pomyślał, że Ordon nie zmarł śmiercią naturalną? Ja sam początkowo 

myślałem, że to wypadek. 

-  Ale  tam,  bo  pan  go  nie  znał.  Od  razu  mnie  tknęło,  że  to  nie  on  sam  śmierć  sobie 

zadał,  a  i  nie  choroba  żadna.  Żyć  to  on  lubił  jak  rzadko  kto,  a  i  zdrowy  był  jak,  nie 

przymierzając, koń. No to z czego taki zimny? 

- Czy pan coś ruszał w pracowni? Proszę przypomnieć? 

- A co mam przypominać - machnął dłonią pan Aniołek. - Aby firankę uchyliłem i za 

rękę nieboszczyka wziąłem... A więcej to nic. Jeszcze tam z tych nerwów miotełkę i szufelkę 

zostawiłem... Całkiem nowa szufelka, niebieska taka, plastikowa. 

-  Jak  pan  myśli,  panie  Aniołek,  czy  to  wino,  które  stało  na  stole,  to  to  samo,  które 

chciał wypić Rawski? 

- Panie kochany, żebym tak zdrów był! - walnął się w piersi pan Wincenty. - Zarżnij 

mnie pan, a ja nie pamiętam czy tam co stało na stole. Może i stało... ja nie wiem. Musi z tych 

nerwów. Ja nic... tylko tego nieboraka w fotelu widziałem - do dziś mi w oczach stoi -  i ten 

gorąc. 

- Czy Ordon posyłał pana po trunki, panie Aniołek? 

-  A  jak  pieniądze  miał  to  posyłał,  a  jakże,  do  Delikatesów  posyłał  -  przyznał  pan 

Wincenty. 

- Co najczęściej kazał panu kupować, jakie wódki, wina? 

- To zależy jak u niego z pieniędzmi było. Jak miał mało pieniędzy albo wcale... 

- Jak miał więcej pieniędzy, to co kazał kupować? - przerwał major. 

- A to Bordoks i te... koniaki: Armagnac, Salignac, Meukow, ten... Martell - wyliczał 

sumiennie pan Wincenty, odginając palce.  Kazał tak mówić jak na tych butelkach pisze. Bo, 

powiada, i tak pan wymowę zapomni i tak pokręci, że nie zrozumieją co pan chce. 

- Często przynosił pan Ordonowi, Bordeaux? 

- To już panu mówiłem, że jak miał pieniądze, to często. Bo on to wino grzane lubił. 

Bywało przyniosę,  a on pół  butelki do garnuszka  i  na płytce postawi, a potem gorące pije... 

Dobre  panie  Aniołek,  powiada,  tyle  jest  dobrych  rzeczy  na  świecie.  A  nieraz  i  popróbować 

dał...  ale  nie  powiem,  żebym  w  tym  zagustował,  nie  bardzo  to  smaczne  było...  Ot  takie 

pańskie fanaberie. To mówię, ja tam panie Igorze grzankę wolę z miodem... To on śmieje się 

tylko i powiada, że grzanka też dobra rzecz. 

background image

- A Ewę też po wódkę posyłał? 

- Ewa nie chciała po wódkę chodzić - gniewała się o to, to i nie posyłał. Niby, że jej 

nie wypadało... bo ona do czego innego była. 

- Co mi pan z początku naopowiadał, że Ewa kochała się w Ordonie - zganił go major. 

- Już ja tam plotek nie robię - obraził się pan Wincenty. - Jak co wiem, to wiem. Czy 

się tam w nim kochała, to mi nie mówiła, ale że nieraz tam w łóżku była to wiem. 

Sam widziałem. Nic mnie to nie obchodziło, nie moja sprawa. Jak tam za firanką była, 

to nie wchodziłem... bo i pan Igor nie kazał, tylko bywało „oko” do mnie zrobi, to już wiem, 

że  za  firanką  baba  jakaś  jest...  Ale  czasami  tak  niechcący  zerknąłem,  bo  myślę,  która  tam 

znowu... 

VII. MONIKA 

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

Monika  Vessal  ma  opinię  kobiety  bezkompromisowej,  dumnej  i  bardzo  uczciwej. 

Skryta.  Gdy  rozeszła  się  z  Jerzym  Vessalem,  zerwała  stosunki  towarzyskie  ze  wspólnymi 

znajomymi. Nowi znajomi wiedzieli tylko tyle, że Igor Ordon jest jej drugim mężem, i że ze 

względu na szczupłość mieszkania - mieszka w kawalerce - nie może zabrać do siebie swego 

czternastoletniego syna z pierwszego małżeństwa. 

Koledzy  z  Instytutu  Biologii  też  wiedzieli  tylko  tyle.  Monika  nikomu  nigdy  nie 

zwierzała ani powodów,  dla których porzuciła Vessala,  ani kłopotów. Nigdy też nie dzieliła 

się uwagami na temat żadnych swoich prywatnych spraw. 

Nieliczni znajomi uważali ich za nadzwyczaj udaną i szczęśliwą parę - takie sprawiali 

wrażenie. Monice zazdroszczono czarującego męża. 

Było  trochę  zdziwienia,  zainteresowania  i  plotek  gdy  do  Instytutu  Biologii 

Doświadczalnej  zgłosiła  się  nowa  laborantka,  Barbara  Ordonowa.  Szybko  rozniosła  się 

wiadomość,  że  „nowa”  jest  pierwszą  żoną  Igora  Ordona  -  że  nawet  nie  ma  z  nim  rozwodu. 

Ogólnie  podziwiano  nieprzeciętną  urodę  Barbary,  porównywano  ją  z  Moniką  i  oczywiście 

komentowano. 

Wszystkie  oczy  zwróciły  się  na  docent  Vessalową,  od  której  zależało  przyjęcie 

laborantki. Monika nie sprzeciwiła się - przyjęła Barbarę do działu, którym kierowała. Plotki 

z czasem ucichły, tym bardziej, że obie kobiety nie dostarczały do nich tematu. 

98Barbara  Ordon  była  rzeczowa,  poprawna,  nigdy  nie  dała  się  sprowokować  do 

zwierzeń - w tym podobna była do Moniki.  Wśród koleżanek nie była lubiana - trzymała się 

od nich z dala. 

background image

Dnia trzeciego stycznia doktor Vessalowa zadzwoniła do Instytutu około południa, że 

nie przyjdzie do pracy, ponieważ źle się czuje. Nie przyszła również następnego dnia. Piątego 

stycznia  depeszowała,  prosząc  o  tydzień  urlopu  -  ponieważ  czuła  się  bardzo  zmęczona. 

Depesza przyszła z Zakopanego. 

Ten  jej  nagły  wyjazd  wywołał  ogromne  zdziwienie.  Takie  zachowanie  było  czymś 

nowym  i  niepojętym  w  postępowaniu  tej  poważnej,  zrównoważonej  kobiety,  oddanej  bez 

reszty doświadczeniom naukowym. A tym razem zostawiła zaczęte badania i jej nieobecność 

dezorganizowała pracę całego zespołu. 

Jej  zakopiański  szlak,  poprzez  schronisko  w  Morskim  Oku,  szpital  w  Zakopanem, 

usiłowanie  samobójstwa,  jest  zaskakujący.  Musiała  przechodzić  w  samotności  ostry  kryzys. 

Czyżby śmierć Ordona? 

Major  bez  uprzedzenia  wybrał  się  do  Moniki  Vesal.  Po  niedawnym  powrocie  z 

Zakopanego jeszcze nie pracowała. Porucznik Cieślik twierdził, że Monika Vessal prawie nie 

opuszcza mieszkania. 

Monika przyjęła majora w przedpokoju, a gdy wymienił nazwisko Ordona, przerwała. 

-  Nie  mam  nic  wspólnego  z  Igorem  Ordonem  -  ledwo  hamowała  wzburzenie.  - 

Przykro mi, ale nie byłam i nie jestem wprowadzona w jego sprawy... 

-  Byliście  państwo  małżeństwem...  -  major  pomyślał,  że  to  oświadczenie  wypadło 

głupio. Stał zły i speszony zachowaniem się Moniki. Szybko - z obawy aby mu nie zamknęła 

drzwi przed nosem - przedstawił cel swojej wizyty. 

-  Proszę  wejść  -  kobieta  przepuściła  go  w  głąb  mieszkania.  -  Przepraszam,  jestem 

trochę rozdrażniona chorobą i... bezczynnością - usprawiedliwiła się. 

Major  ogarnął  spojrzeniem  wnętrze  małego  pokoju.  Zawalone  papierami  biurko, 

wyglądające  na  antyk,  jakaś  narożna  szafka  w  tym  samym  stylu.  Tapczan  z  przystawką,  na 

której  stał  telefon,  półka  z  książkami  i  dwa  fotele  z  małym  stolikiem  pośrodku  -  to  było 

wszystko. Zostawało akurat tyle wolnego miejsca, aby można się było poruszać. 

Majorowi  przeszło  przez  myśl,  że  Ordon  niezbyt  dbał  o  ten  dom  i  o  wygody  tej 

kobiety.  Mieszkanie  we  dwoje  na  tak  małej  powierzchni,  przy  różnych  zainteresowaniach  i 

zawodach nie mogło być łatwe. Bezwiednie porównywał komfort i przestrzeń pracowni z tą 

mikroskopijną,  skromnie  urządzoną  kawalerką.  Jeszcze  jedno  spostrzeżenie  nasunęło  to 

wnętrze:  nie  było  tam  śladu  Ordonaceramika.  Nie  było  ani  jednego  z  tych  pięknych 

przedmiotów, które zapełniały jego pracownię. 

background image

- Niedawno rozstaliśmy się. Nastąpiło to tuż przed jego śmiercią, za którą nie ponoszę 

odpowiedzialności,  podobnie  jak  nie  ponoszę  odpowiedzialności  za  jego  życie  -  przerwała 

milczenie Monika. 

-  Mnie  interesuje  jego  życie,  sądzę,  że  jeżeli  tylko  pani  zechce,  może  mi  wiele 

wyjaśnić. 

-  Wydaje  się  panu  -  gorzki  grymas  wygiął  jej  wargi  -  że  ja  mogę  coś  wyjaśnić.  Ja 

mogę  się  tylko  domyślać,  i  to  rzeczy  tak  okropnych...  Nic  nie  wiem  na  pewno  i  nie  chcę 

wiedzieć... Wystarczą mi te okruchy, które znam... - plątała się w urywanych zdaniach. 

-  Przeważnie  nic,  albo  niewiele  wiemy  o  innych  ludziach  -  powiedział  major  i 

pomyślał ze złością, że zabrzmiało to płasko i fałszywie. 

- On został zamordowany? - bardziej stwierdziła niż zapytała. Inspektor skinął głową - 

w  dalszym  ciągu  nie  wiedział  jak  nawiązać  kontakt  z  tą  dziwnie  uroczą  kobietą,  która 

onieśmielała go. Postanowił zacząć stereotypowo. 

- Kiedy wyjechała pani w góry? 

- Porannym pociągiem czwartego stycznia. 

-  Jak  długo  czekała  pani  na  dworcu  na  pociąg?  Doktor  Vessal  nie  odpowiedziała, 

podniosła na majora ciemne oczy i przyjrzała mu się badawczo. Lekko pobladła. 

-  Jerzy,  mój  pierwszy  mąż  -  powiedziała  powoli  -  mówił  mi,  że  Ordon  został 

zamordowany trzeciego. Rozumiem, pan sądzi, że to ja... zabiłam? 

-  Nic  nie  sądzę,  ja  szukam,  proszę  pani.  A  im  dłużej  szukam,  tym  więcej  znajduję 

motywów i ludzi, którzy mogli to zrobić. 

- Ale jednak pan podejrzewa mnie? 

-  To  kłopotliwe  pytanie  i  nie  dlatego  kłopotliwe,  że  nie  chcę  dać  twierdzącej 

odpowiedzi.  Nie.  Jeżeli  mam  być  szczery,  to  na  razie  sumuję  fakty,  motywy,  nastroje. 

Wszystko... Selekcja nastąpi później... Więc może mi pani odpowie: jak długo czekała pani na 

poranny pociąg do Zakopanego dnia czwartego stycznia? 

-  Wcale  nie  czekałam,  ledwo  zdążyłam  kupić  bilet...  Gdy  wsiadałam  do  przedziału 

zapowiedziano odjazd pociągu. 

-  Tak  -  major  zamyślił  się  chwilę.  Jak  pani  sądzi,  dlaczego,  z  jakich  powodów 

zamordowano pani męża? 

- Myślę, że jego śmierć jest konsekwencją jego życia... - powiedziała z nutką ponurej 

satysfakcji - w które i ja dałam się uwikłać. Interesuje to pana? To, że dałam się nabierać na 

niewybredne historyjki, w które całymi latami wierzyłam, mimo że fakty krzyczały o czymś 

wręcz przeciwnym.  A później  już chyba chciałam  wierzyć w te kłamstwa.  Zamykałam oczy 

background image

na wszystko, myślę,  że pan rozumie  jak to jest? Jeżeli człowiek  nie chce czegoś widzieć,  to 

nie  widzi.  A  ja  nie  chciałam  znać  przeczuwanej  prawdy.  Broniłam  się  przed  nią 

podświadomie... 

- Przed jaką prawdą tak się pani broniła? 

- Przed prawdą o wartości, a raczej o braku wartości Igora. Poznałam go jako prawego 

człowieka - okazuje się, że nietrudno jest wmówić takie rzeczy zakochanej kobiecie. To jego 

nieskazitelne życie, to więzienie z racji pochodzenia i przekonań. Porzucony przez żonę, która 

żądała  od  niego  pieniędzy,  tylko  pieniędzy,  których  nie  miał...  historia  wzruszająca.  Łzawy 

melodramat.  Nie  ma  kobiet  mądrych,  każdą  nabierze  nawet  na  najgrubsze  kłamstwo  byle 

zero,  które  będzie  się  jej  podobało.  Naokoło  wszyscy  wiedzieli  za  jakie  to  „przekonania” 

siedział pięć  lat w więzieniu Igor  Ordon.  Doskonale wiedział o tym  nawet prawdopodobnie 

mój  pierwszy  mąż,  którego  opuściłam  dla  tego  człowieka,  tylko  ja  nie  byłam  świadoma 

prawdy...  Nie  ruszyłam  palcem,  żeby  się  dowiedzieć.  No  bo  przecież  sam  mi  powiedział... 

Nie pytany,  nie zmuszony do wyznań.  Poza tym  nie przyszło  mi do głowy sprawdzać.  Taki 

brak zaufania do kochanego mężczyzny? Ależ taka myśl wydawałaby mi się niegodna mnie, 

jego...  A  wie  pan  co  to  za  „przekonania”  zaprowadziły  go  za  kraty?  -  nie  czekała  na 

odpowiedź  majora.  -  Otóż  żył  z  kobietą  dużo  od  siebie  starszą  i  bardzo  zamożną. 

Utrzymywała go, a on po prostu ją okradł i uciekł... 

- Dlatego odeszła pani od niego, czy to zdecydowało? 

- Nie. Gdybym dowiedziała się tylko o tym fakcie, nie uwierzyłabym. Zapytałabym go 

o to. Igor oczywiście zaprzeczyłby, a jego odpowiedź wystarczała mi w zupełności. 

Major  pomyślał, że Jerzy  Vessal  nie kłamał  gdy  mówił, że zawiadamianie Moniki o 

postępowaniu Ordona było bezcelowe. 

-... Zdarzały się telefony - mówiła dalej Monika Vessal - od czasu do czasu jakaś albo 

jakiś „życzliwy” informowali mnie na temat różnych spraw Igora. Że zaciąga długi, że ich nie 

zwraca, że ma kochanki. Kilka razy jakiś kobiecy głos zachęcał mnie abym bez zapowiadania 

odwiedziła  pracownię  mego  męża...  anonimy.  Mówiłam  o  tym  Igorowi.  Tłumaczył  bez 

zająknięcia, że ma wrogów, ludzi zawistnych, zazdroszczących mu kariery. Miałam klucz od 

jego pracowni... Znał mnie, wiedział, że moja ambicja, tym bardziej po takich anonimach, nie 

pozwoli mi pilnować go. 

- Nigdy nie odwiedzała go pani w pracowni? 

-  Dziwne,  prawda?  Aż  nieprawdopodobne,  ale  tak  było  rzeczywiście.  Uważałam,  że 

każdemu  należy  się  poszanowanie  jego  wolności,  jego  odrębności...  miałam  zaufanie,  a 

później  doszedł  do  tego  nieuświadomiony  w  pełni  lęk.  Żeby  się  nie  przekonać,  żeby  nie 

background image

stwierdzić prawdy, która będzie oczywista i nieodwracalna... która połamie moje życie, moje 

złudzenia.  To  nie  były  skonkretyzowane  przypuszczenia,  to  jakiś  daleki  krąg 

podświadomości. Nie umiem panu tego wyjaśnić. Poza tym, no cóż? Byłam tak pewna swojej 

wartości, swoich zalet - skrzywiła się z ironią - że nie przyszło mi do głowy, aby mężczyzna 

mógł  tego  nie  cenić.  Za  późno  przekonałam  się,  że  byłam  z  tym  wszystkim  śmieszna, 

napuszona, sztuczna. Ten człowiek miał mnie za dość głupią, ponieważ nie poznałam się na 

jego nędznych gierkach starych jak świat. 

-  Została  pani  urażona,  może  zbyt  surowo  osądza  pani  tego  człowieka?  -  wtrącił 

major. - Podobnie jak zbyt bezkrytycznie przyjmowała go pani poprzednio. 

-  Nigdy  nie  przyjmowałam  go  bezkrytycznie  -  zaprotestowała  gwałtownie  -  lecz 

oceniałam go na podstawie tej wiedzy o nim, którą dostarczała mi codzienna obserwacja, a on 

był w stosunku do mnie po prostu inny. Nie wiem kiedy  był prawdziwy. Myślę,  że  już  sam 

nie wiedział, tak się skutecznie załgał - zaciągnęła się mocno papierosem, - Wiedziałam, że to 

człowiek  lekkomyślny,  niepraktyczny,  że  z  tego  powodu  wikła  się  w  różne  przykrości, 

człowiek  popędliwy,  trochę  lekkoduch,  ale  szczery,  mający  jak  najlepsze  intencje. 

Tymczasem wszystko to było kłamstwem, pozorami stwarzanymi na mój użytek. I jak widzę 

teraz,  nawet niezbyt wysilał  się  na stwarzanie tych pozorów.  Boże! Za  jaką strasznie głupią 

on mnie miał. 

Major  pomyślał,  że Monika Vessal  najbardziej  nie  może darować Ordonowi tego,  że 

nie osłonił jej wystarczająco przed prawdą. 

-...  w  grudniu  po  raz  pierwszy  zadzwoniła  do  mnie  Ilona  Opałko.  Pytała  o  Igora.  W 

bardzo  uprzejmej  formie  prosiła  mnie,  abym  powtórzyła  mu,  że  ma  do  niego  pilną  sprawę. 

Igor  poprzednio  wspominał  mi  o  pani  Opałko  -  mówił  o  niej  entuzjastycznie,  w  samych 

superlatywach - coś jej tam projektował, ona była niezwykle uczynną, bezinteresowną osobą, 

rewanżowała  mu  się  dostarczaniem  zamówień.  Telefony  od  pani  Opałko  zaczęły  powtarzać 

się codziennie. 

- Mówiła pani o nich Ordonowi? 

- Oczywiście. Wyjaśnił mi, że jest mu nie na rękę spotkanie z tą osobą, ponieważ nie 

otrzymał  jakiegoś  preparatu  potrzebnego  mu  do  wykonania  projektu  dla  fabryczki  pani 

Opałko,  że  jest  bardzo  zajęty...  Obiecał,  że  sam  do  niej  zadzwoni.  Przez  jakiś  czas  pani 

Opałko nie telefonowała do  mnie.  Byłam przekonana,  że Igor  wykonał  i oddał zamówienie. 

Któregoś dnia zjawiła się u mnie pani Opałko osobiście. 

- Czy Ordon był w domu podczas jej wizyty? 

background image

- Nie. On rzadko bywał w domu... - Wyjaśniła, że nie chodzi o żaden projekt, tylko o 

zwrot sumy, którą Igor od niej pożyczył. Nie może go spotkać, zaczął jej od pewnego czasu 

unikać.  Była  zrozpaczona,  ponieważ  pieniądze,  które  pożyczyła  Igorowi,  stanowiły  jej 

fundusz  na  surowce.  Jednym  słowem  groziło  jej  unieruchomienie  przedsiębiorstwa. 

Przepraszała za wciąganie mnie w sferę interesów, w których nie brałam udziału i na których 

się nie znam,  ale powiedziała: wydaje  mi się,  że  jest pani  jedyną osobą,  która ma wpływ na 

Igora i z którą on się  liczy.  Jak dalece  nie zdawałam sobie  sprawy  z rodzaju  jego  interesów 

przekonałam się dopiero wtedy. Było mi niesłychanie przykro, że przez lekkomyślność Igora 

-  jeszcze  wtedy  uważałam,  że  to  lekkomyślność  -  życzliwy  człowiek  został  uwikłany  w 

przykrość...  W  moich  normach współżycia z  ludźmi  nie  było  miejsca  na przypuszczenia,  że 

można pożyczki nie zwrócić. Już sam fakt, że wierzyciel zmuszony został do upominania się 

o  należność,  był  dla  mnie  niesłychanie  przykry.  Wstydziłam,  się,  usiłowałam  wytłumaczyć 

Igora  i  zapewnić  ją,  że  pieniądze  niewątpliwie  zostaną  zwrócone  i  to  szybka.  Chciałam  jej 

zwrócić  a  conto  długu  pięć  tysięcy  złotych.  Dla  mnie  była  to  znaczna  suma.  Pani  Opałko  z 

politowaniem pokiwała głową, gdy zaproponowałam jej te nieszczęsne pięć tysięcy złotych. 

-  Czy  te  pięć  tysięcy  otrzymała  pani  od  Ordona?  Monika  Vessal  zarumieniła  się 

gwałtownie. 

- Nie - powiedziała sucho - to były resztki honorarium za ostatnio opublikowaną moją 

pracę naukową. 

- Czy Ordon dawał pani wystarczające sumy pieniędzy na dom? 

Kobieta umknęła spojrzeniem gdzieś w bok. 

-  To  nie  należy  do  rzeczy  -  ucięła  stanowczo.  Major  zrozumiał,  że  Igor  Ordon  nie 

łożył na dom. 

-  Ile  był  winien  pani  Opałko?  Zdaje  się  przerwałem  pani?  -  wrócił  do  poprzedniego 

tematu. 

- Czterysta tysięcy złotych... Moje pięć tysięcy było przy tej sumie żałosne. Pani Ilona 

zrozumiała, czemu dała wyraz, że ja nie mam pojęcia o rodzaju interesów, jakie prowadzi mój 

mąż i już wiedziała - więcej niż ja w tamtej chwili - że mój wpływ na Igora to mit; że nic jej 

nie będę mogła pomóc w odzyskaniu tych pieniędzy. 

- Uwierzyła pani na słowo w tę sumę? Może to była mistyfikacja? 

- Nie. Ta kobieta mówiła prawdę. 

- Powiedziała pani Ordonowi o jej wizycie? 

- Oczywiście. Stwierdził chłodno, że pani Opałko jest oszustką, że się na niej zawiódł, 

że to prawie złodziejka. Otóż on rzekomo odkrył jakieś tworzywo ceramiczne o niesłychanie 

background image

atrakcyjnych  właściwościach,  które  ona  rzekomo  sobie  przywłaszczyła.  Więc  on  nie  ma 

zamiaru  oddać  jej  ani  grosza.  Zwróciłam  mu  uwagę,  że  gwałtownie  zmienił  zdanie  o  tej 

kobiecie.  Byłam  bardzo niemile  zaskoczona tymi  diametralnie różnymi opiniami.  Był to dla 

mnie  sygnał,  który  zmusił  mnie  do  działania.  Postanowiłam  wtedy,  bez  względu  na 

konsekwencje,  już  o  wszystkim  się  dowiedzieć,  ponieważ  w  tej  chwili  zsumowały  mi  się 

okruchy wiadomości, te wszystkie anonimy, półsłówka niektórych znajomych i zrozumiałam, 

że  mój  mąż  ma  co  najmniej  dwa,  i  to  bardzo  różne,  oblicza.  A  poza  tym  miałam  jeszcze 

rozpaczliwą  nadzieję,  że  to  wszystko  nieprawda  i  bardzo  chciałam  uwierzyć  w  to  co  on 

mówił,  ale...  już  nie  mogłam  mu  zaufać.  Szukałam  potwierdzenia  na  zewnątrz.  Mam 

zaprzyjaźnionego adwokata, zleciłam mu tę sprawę... Gorąco odradzał. Później zrozumiałam, 

że po prostu litował się nade mną. 

- Nie można sądzić człowieka na podstawie plotek - bez przekonania mruknął major. 

-  Niestety,  to  nie  były  plotki.  Ten  adwokat  to  ze  wszech  miar  przyzwoity  człowiek. 

Zebrał wiadomości, dokumenty... no i runęła na mnie lawina faktów. 

- Cóż to za fakty? 

- Niewątpliwie zna je pan lepiej ode mnie. Więzienie za kradzież, niesolidność, długi, 

komornik,  długi,  komornik.  Pożyczki  -  o  wiele  przekraczające  jego  możliwości  zwrotu, 

zaciągane przeważnie u kobiet. Pracownia kupiona za pieniądze pani Opałko, pożyczki u pani 

Opałko,  flamandzki  gobelin  od  pani  Opałko.  Byłam  przekonana,  że  to  jego  kochanka. 

Lekkomyślna kobieta, która pozwoliła się bezczelnie wyzyskiwać... 

Major pomyślał, że Monika Vessal również dała się wyzyskiwać - tyle że forma była 

odmienna i że ona dotychczas nie zdaje sobie z tego sprawy. 

- Pani z nią rozmawiała na ten temat? - zapytał. 

-  Tak.  Twierdziła,  że  nigdy  nic  nie  łączyło  jej  z  Igorem  poza  ceramiką  i  interesami 

pieniężnymi. 

- Kiedy pani dowiedziała się o tym wszystkim? 

- Trzeciego stycznia. 

- Tego dnia zerwała pani z Ordonem? 

- Tak. Wstąpiłam do pracowni i zażądałam zwrotu kluczy od mego mieszkania. 

- Nie wyjaśniła pani przyczyn zerwania? I on nie interesował się powodami? 

- Przyjął to zwyczajnie. 

-  Więc  trzeciego  stycznia  była  pani  w  pracowni  Ordona,  tak?  Tam  pani  z  nim 

rozmawiała. 

- Tak, o ile można nazwać to rozmową - zauważyła z wymuszonym uśmiechem. 

background image

- Czy ktoś był jeszcze w pracowni oprócz was obojga? 

- Nikogo. 

- O której pani wyszła z pracowni? 

- Nie pamiętam. Wchodziłam jak w niedobrym śnie. Chyba było późno... bo kawiarnie 

były już zamknięte, chciałam gdzieś usiąść, odetchnąć, byłam zmęczona. Szłam przez miasto 

jak przez pustynię... 

- Co pani robiła dalej? 

- Wróciłam do domu... Stanowczo było coś niedobrze z moim stanem nerwów. Jakieś 

rozdwojenie  osobowości.  Jedna  część  dążyła  do  unicestwienia.  Zwyciężył  nawet  nie 

rozsądek,  a poczucie  śmieszności. Docent Monika Vessal po zawodzie  miłosnym otworzyła 

gaz.  Niesmaczne,  jak  z  brukowego  romansu.  Ten  człowiek  uwikłał  mnie  w  takie  sytuacje. 

Wszędzie  albo  świństwo,  albo  łzawy  melodramat.  Spakowałam  plecak  i  uciekłam...  do 

Zakopanego. 

-  O  ile  dobrze  zrozumiałem,  to  nie  spała  pani  całą  noc  z  trzeciego  na  czwartego 

stycznia.  Po  opuszczeniu  pracowni  Ordona,  przez  kilka  godzin  bez  celu  błądziła  pani  po 

mieście.  Następnie  przyszła  pani  do  domu,  spakowała  plecak  i  ledwo  zdążyła  na  poranny 

pociąg. Tak? 

-  Dobrze  pan  zrozumiał  -  Monika  zachowała  się  już  powściągliwie,  odpowiadała 

bardzo chłodno, spokojnie. 

-  Kto  może  to  potwierdzić?  Może  pani  kogoś  spotkała,  rozmawiała  z  kimś  tamtej 

nocy? 

- Nie. Brak mi świadków. Jeżeli moje słowo jest niewiarygodne... - rozłożyła dłonie w 

geście bezradności. 

- Lubi pani czerwone Bordeaux? 

- Nie mam szczególnego upodobania do wina i w ogóle do alkoholu. Nigdy nie byłam 

koneserem. 

-  Gdy  weszła  pani  do  pracowni  Ordona,  nie  zauważyła  pani  butelki  z  czerwonym 

Bordeaux? 

- Nie. Zły nastrój i sprawa, którą musiałam rozwiązać nie usposabiały do tego rodzaju 

obserwacji.  Wiem  tylko  tyle,  że  Igor  bardzo  chętnie  pił  wino  tej  marki,  zresztą  nad  wyraz 

chętnie pił także inne trunki... Bardzo lubił alkohol i to w każdej postaci. 

- Pani miała klucze od pracowni Ordona? 

-  Miałam.  Ale  to  stare  klucze  od  lokalu,  który  mieścił  się  jeszcze  w  baraku...  Od 

nowego nie miałam... 

background image

NOTATKI MAJORA KOROSZA: 

1. Monice Vessal brak alibi. 

2. Miała dostęp do trucizny. 

3.  Nagły  wyjazd  do  Zakopanego,  usiłowanie  samobójstwa,  majaczenie  podczas 

gorączki - poszlaki wątpliwe. 

4.  Motywy  zabójstwa  mogłyby  być  dość  silne:  Monika  Vessal  jest  niesłychanie 

ambitna.  Ordon  śmiertelnie  zranił  jej  dumę,  zawiódł  zaufanie.  Takich  rzeczy  nie  zapomina 

się. Została oszukana i bardzo dotkliwie to odczuła. 

Czy jest ona zdolna do zamordowania na zimno, z premedytacją? Czy mogła działać z 

chłodną rozwagą, z jaką niewątpliwie zamordowano Ordona? Czy psychicznie sprawna, aby 

usunąć ślady? 

UWAGA: Służba X ustaliła, że Monika Vessal zbierała wiadomości na temat Ordona 

w listopadzie ub. roku, a więc na długo przed dniem trzeciego stycznia! 

VIII. ILONA 

Ilona  Opałko  przyjęła  majora  w  swej  willi  na  Saskiej  Kępie.  Wprowadzony  przez 

służącą czekał chwilę w gabinecie zanim nadeszła pani domu. 

Inaczej  ją  sobie  wyobrażał.  Właściwie  nie  uświadamiał  sobie,  nie  zastanawiał 

dotychczas,  co  sobą  reprezentuje  i  jak  wygląda  ta  kobieta,  natomiast  w  podświadomości 

utrwaliły  się  obrazy  nakreślone  przez  Ewę  i  Monikę  Vessal,  informacje  zebrane  skrzętnie 

przez  Cieślika,  komentarze  ludzi  z  jej  otoczenia  rysowały  inną  znowu,  zupełnie  odmienną 

kobietę. 

Inspektor  przekonał  się  jeszcze  raz,  że  prawie  każdy  człowiek  widzi  drugiego 

człowieka  na  swój  sposób,  inaczej  go  ocenia,  różnie  interpretuje  jego  postępowanie, 

charakter,  zwyczaje.  Wszystko  to  dzieje  się  w  ścisłej  zależności  od  jego  własnego 

postępowania, charakteru, poglądów i innych cech składających się na konkretną osobowość. 

Szczupła,  smagła,  bardzo  piękna  kobieta  o  kruczoczarnych,  gładko  zaczesanych 

włosach upiętych w ciężki węzeł, powitała go energicznym, prawie męskim uściskiem dłoni. 

Usiadła  naprzeciw  majora.  Jej  drobna  figura  ginęła  w  wielkim  obitym  skórą,  klubowym 

fotelu. 

Inspektor  pomyślał,  że  ciężkie  masywne  meble,  całe  to  surowe  wnętrze,  podkreśla 

wdzięk filigranowej sylwetki gospodyni. 

- Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Ordona. Pani go znała, prawda? 

Ilona zmierzyła majora żywymi, czarnymi oczyma. Uniosła brwi. 

background image

-  Znała?  -  w  jej  niskim  głosie  zabrzmiała  nutka  Ironii.  -  Żyłam  z  Ordonem, 

mieszkałam  z  nim,  panie  majorze...  -  umilkła  na  chwilę,  nerwowym  gestem  drobnej  dłoni 

strzepnęła niewidoczny pył z mohairowego swetra. - Był czas, że go kochałam - stwierdziła. - 

Niemłoda  kobieta,  niby  osoba  poważna,  która  już  powinna  znać  życie  i  jego  prawa...  a  tu 

nagle miłość. Groza! - Ilona powiedziała to takim tonem, jakby chciała ubiec kpiny ze swojej 

późnej miłości. - Ale pan zdaje się przyszedł po rzeczowe informacje. Słucham? 

- Kiedy pani była ostatni raz w pracowni Ordona? 

- Trzeciego stycznia - odpowiedziała bez namysłu. 

- W jakim celu? 

- A w jakim celu odwiedza się kochanka? - udała zdziwienie. 

- Albo pani jest niekonsekwentna, albo źle zrozumiałem to, co pani powiedziała przed 

chwilą... 

- Cóż ja takiego powiedziałam? - znów to nieszczere zdziwienie. 

-  Odniosłem  wrażenie,  że  pani  sprawy  z  Ordonem  jako  bliskim  mężczyzną  zostały 

zakończone... 

- Niezupełnie. Tylko ułożyły się inaczej - wyjaśniła lekko. Po prostu przestaliśmy ze 

sobą mieszkać. 

-  Chciałbym  wiedzieć  dlaczego  przestaliście  ze  sobą  mieszkać?  Co  wpłynęło  na  tę 

decyzję? 

- Czy to ważne z punktu widzenia śledztwa jakie pan prowadzi? 

- Proszę mi wierzyć, że to nie są moje prywatne zainteresowania - chłodno stwierdził 

major. 

-  Pan  oczywiście  rozmawiał  już  Moniką  Vessal,  Barbarą  Ordonową  i  tym  małym 

ścierwem, Ewą? - gniewnie ściągnęła brwi. 

Major potwierdził skinieniem głowy. 

- No... to już pan wszystko wie. Po co panu potrzebna jest moja relacja? Może mi pan 

wierzyć, że mam dość upokorzeń... Nie trzeba mi więcej. Moje opowiadanie nic nie wniesie 

do pańskiego śledztwa, a mnie przysporzy wiele przykrości. 

-  One niewiele  mówiły o pani.  Poza tym właśnie po pani relacji wiele oczekuję.  Jest 

pani osobą rozsądną, energiczną. Proszę mi nie utrudniać i tak już niełatwego zadania. 

Ilona  niecierpliwie  bębniła  palcami  po  krawędzi  stolika,  uporczywie  przyglądała  się 

majorowi, jakby chciała wysondować jego zamiary. 

-  Z  tym  moim  rozsądkiem  nie  jest  tak  zupełnie  dobrze,  panie  majorze  -  po  raz 

pierwszy  roześmiała  się  szczerze.  -  Sama  do  niedawna  wierzyłam,  że  wszystko  może  mnie 

background image

opuścić,  poza  rozsądkiem,  tymczasem...  Jestem  skłonna  teraz  twierdzić,  że  tam,  gdzie  się 

zaczynają sprawy męskodamskie, definitywnie kończy się rozsądek. I nic tu nie pomoże ilość 

przeżytych  lat,  doświadczenia  własne  i  cudze... Człowiek  jest  świeży  i  absolutnie  głupi.  To 

wszystko  nie  jest  jeszcze  katastrofą,  jeżeli  partnera  również  opuści  rozsądek.  Nieszczęście 

zaczyna  się  dopiero  wtedy,  gdy  druga  strona  pozostanie  rozsądna,  a  jeszcze  gorzej,  gdy 

wyrachowana.  Mój  brak  rozsądku  zaczął  się  z  chwilą,  gdy  pozwoliłam  nazywać  się  Iloną. 

Właściwie nazywam się Wacława. Wacława Opałko. Brzmi to po ludzku i niepretensjonalnie. 

Ilona Opałko? - słyszał pan takie zestawienie? - błysnęła w uśmiechu białymi zębami. - Otóż 

snobizm pana Ordona nie mógł znieść takiego imienia jak Wacława. No bo jak? Wacia? To 

trąciło dworską kuchnią, czy ja wiem? Kredensem i czworakami tego osławionego pałacu, z 

którego rzekomo wywodził się mój bohater... 

- Kiedy pani zaczęła powątpiewać w istnienie tego pałacu? 

- Nigdy w to nie wierzyłam, ale nie przeszkadzał mi drobny snobizm Igora. Ponieważ 

jestem  wyrozumiała  i  dość  tolerancyjna  dla  ludzkich  śmiesznostek,  słabości...  Tym  bardziej 

że  poza  snobizmem  i  pociągającą  aparycją,  Ordon  coś  reprezentował  -  tak  mi  się  wówczas 

wydawało. 

- W jakich okolicznościach poznała go pani? 

- W knajpie, proszę pana, w knajpie - powiedziała z ironią. 

Major pomyślał, że ta kobieta bardzo boi się śmieszności. 

-... poszukiwałam wtedy współpracy zdolnego ceramika. Chodziło o produkowanie na 

eksport  pewnego  bardzo  poszukiwanego  przez  zagranicę  gatunku  ozdobnej  okładziny 

ceramicznej, która daje duże efekty kolorystyczne. Oceniłam -  i słusznie - że moja cegielnia 

może z powodzeniem to produkować. Ponieważ nie da się wytwarzać tej okładziny na skalę 

przemysłową  -  niezbędne  są  do  tego  pewne  prace  wykonywane  ręcznie,  mogłam  otrzymać 

zamówienia  państwowe  na  bardzo  korzystnych  warunkach,  ale  konieczne  było 

zaangażowanie  dobrego  ceramika.  Znajomi  polecili  mi  Ordona.  I  tak  się  zaczęło...  Już 

podczas pierwszej kolacji zorientowałam się, że facet zna się na swoim rzemiośle. Bez trudu 

uzgodniliśmy warunki. Ale on, na moje nieszczęście, był poza tym efektownym mężczyzną, a 

przy tym „nieszczęśliwym”! - teatralnym gestem uniosła dłonie do góry. - Proszę pana, proszę 

pokazać kobietę, której nie wzruszy taka lawina nieszczęść. 

Artysta  -  nie  mający  pojęcia  o  interesach  i  sprawach  pieniężnych...  brak  pieniędzy, 

potrzebnych  na  leczenie  niekochanej  już  od  dawna,  ale  śmiertelnie  chorej  żony, 

przebywającej w sanatorium w Szwajcarii... Ogromne sumy, jakie to leczenie pochłania. 

- Chodzi o doktor Vessalową? Potwierdziła skinieniem głowy. 

background image

- Rzeczywiście przebywała w Szwajcarii? 

- Rzeczywiście. Tylko że nie śmiertelnie chora na raka, a na stypendium państwowym. 

O tej  subtelnej różnicy dowiedziałam się  znacznie później.  Widzi pan,  morał z tego taki:  że 

jeżeli się ma męża dziwkarza i żigolaka, to nie należy zajmować się pracą naukową, a już w 

żadnym wypadku wyjeżdżać na kilkumiesięczne stypendia za granicę. 

- Pani nie powiedziała doktor Vessal o tym, co łączyło panią z Ordonem? 

- Po co? - wzruszyła ramionami. Byłoby to niepotrzebnym okrucieństwem w stosunku 

do  tej  kobiety.  Myślę,  że  i  tak  to,  co  się.  dowiedziała  o  swoim  mężu  przekroczyło  jej  siły. 

Wyznaję zasadę: nie krzywdzić. A ta wiadomość byłaby dla niej bolesna - tak sądzę. 

- A co pani myśli o Ewie? 

- Małe ścierwo - powiedziała beznamiętnie. - Chociaż?... zawahała się - to nie w pełni 

jej wina. To Ordon zamordował w niej człowieka. Była bardzo młoda, gdy dostała się w jego 

ręce...  On  ukształtował  z  niej  człowieka,  a  raczej  anty  człowieka,  który  w  tej  chwili  zdolny 

jest absolutnie do wszystkiego... 

- Czy sądzi pani, że Ewa zdolna byłaby zamordować Ordona? 

-  Proszę  mnie źle  nie zrozumieć -  zastrzegła się  z pośpiechem.  -  Ja  nic  nie sugeruję. 

Chciał  pan  znać  mój  pogląd  na  tę  dziewczynę,  więc  go  pan  usłyszał.  Ale  nie  jest  to 

równoznaczne z rzucaniem na nią podejrzeń. 

- A więc co to znaczy, że zdolna jest do wszystkiego? Gdzie pani zakreśla granicę jej 

możliwości i braku oporów moralnych? 

-  Pan  to  skwapliwie  podchwycił.  Za  skwapliwie,  panie  majorze  -  broniła  się  Ilona.  - 

Być  może zaważył tu brak  precyzji w  moim określeniu, ale w żadnym wypadku  nie  znaczy 

ono,  że  posądzam  Ewę  o  zamordowanie  Ordona.  W  ogóle  o  zdolność  zamordowania 

kogokolwiek. 

- Więc proszę o uściślenie swego poglądu na Ewę. 

- Mój pogląd może być bardzo subiektywny. Mogę się mylić, ponieważ w stosunku do 

mnie  ta  dziewczyna  była  bardzo  fałszywa.  Pomagała  Ordonowi  wprowadzać  mnie  w  błąd... 

Kłamała podobnie jak i ten... debilny rajfur, Aniołek... - zamilkła nagle. Głęboko zaciągała się 

papierosem, namyślała się nad czymś z przyklejonym do twarzy, ironicznym grymasem. 

-  Zapewne  zna  pan  określenie:  madchen  fur  alles?  -  podjęła  po  chwili.  -  Otóż  Ewa 

spełniała u Ordona obowiązki takiej dziewczyny do wszystkiego i to bez przenośni... A więc 

pomagała również oszukiwać... 

- Ordon zaproponował pani małżeństwo? 

background image

-  Nie  -  zaprzeczyła  żywo.  -  Posądza  pan  mnie,  że  zgodziłabym  się  wydać  wyrok  na 

śmiertelnie  chorą  kobietę?  Wierzy  pan  w  utarty  pogląd  o  kobietach,  że  nie  mają  żadnych 

skrupułów względem siebie,  jeżeli między nimi stanie mężczyzna? Prawdopodobnie pan nie 

uwierzy, ale ja miałam takie skrupuły. 

- Nie rozumiem pani. Przecież Ordon nie był związany prawnie z Moniką Vessal. 

- Ale mnie powiedział, że ona jest jego żoną. Wyobrażałam sobie czym byłby dla niej, 

w  tej  dalekiej  Szwajcarii,  pozew  rozwodowy.  Nie  chciałam  czuć  się  odpowiedzialna  za 

przyśpieszenie śmierci kobiety, która nic nie zawiniła. Sama również nie czułam się winna, że 

właśnie  tak  splotły  się  nasze  losy.  Nie  przyszło  mi  tylko  do  głowy,  że  to  wszystko  jest 

obrzydliwą  mistyfikacją,  fałszem  wymyślonym  w  celach  wyłącznie  merkantylnych.  Widzi 

pan,  miałam  opinię  zamożnej  kobiety...  Teraz  wiem,  że  gdybym  była  bardzo  zamożna 

mogłabym kupić pana Ordona,  łącznie z jego wątpliwymi przekonaniami - to nie przesada - 

co  oczywiście  nie  przeszkadzałoby  mu  robić  dokładnie  to  samo,  co  dotychczas.  Całe 

szczęście, że miałam jednak za mało pieniędzy jak na jego apetyty. 

- Ile od pani pożyczył? 

-  Sto  tysięcy  na  leczenie  żony,  ponad  dwieście  tysięcy  na  kupienie  i  urządzenie 

pracowni,  która  miała  zapewnić  mu  właściwy  start  do  zarobków  umożliwiających  mu 

zwrócenie długów. 

-  Ten  flamandzki gobelin to również prezent od pani? Śniadą twarz kobiety powlókł 

ciemny rumieniec. 

- Tak, to prezent ode mnie - przytaknęła. 

- Czy pracownia nie była również pomyślana jako prezent? 

Gwałtownie zaprzeczyła. 

- Ma pani dowody? 

-  Mam  weksle  na  około  czterysta  tysięcy  złotych,  ale  podpisane  bez  żyrantów. 

Wówczas traktowałam wszelkie pokwitowania jako czczą formalność i dowód... drażliwości 

Ordona w sprawach pieniężnych... Sam zaproponował mi te pokwitowania... 

- Dochodziła pani długów? 

-  Oczywiście.  Stąd  moje  wizyty  w  pracowni...  Jako  że  nasza  wielka  miłość  trwała 

dotąd, dopóki pożyczałam mu pieniądze - zakpiła. 

- Dlaczego nie dochodziła pani wierzytelności przez komornika? 

-  Po  prostu  wstydziłam  się.  Nie  chciałam  rozgłosu.  Wie  pan,  jaki  byłby  komentarz? 

Głupia,  podstarzała  kobieta,  która  dochodzi  długów  u  swego  byłego  utrzymanka.  O  jakich 

długach  może  być  mowa  w  takiej  konwencji.  Płaciła  mu  za  określone  usługi!...  -  Ilona  z 

background image

trudem  powstrzymywała  łzy  wściekłości  i  upokorzenia.  -  Nawet  pan  wyraził  wątpliwość  co 

do pożyczki na kupno pracowni... 

-  Nie  chciałem  pani  dotknąć  -  tłumaczył  się  major  -  ale  moja  wiedza  o 

najdrobniejszych szczegółach życia tego człowieka musi być możliwie ścisła, stąd te drażliwe 

pytania. 

Ilona  już  opanowała  się,  siedziała  spokojna,  czujna  z  nieodłącznym  ironicznym 

grymasem na bardzo pięknej twarzy. 

-  Wydaje  mi  się,  że  pani  przesadza  -  podjął  major  -  co  do  rozgłosu,  jaki  mógłby 

powstać przy dochodzeniu wierzytelności. Wiedziałby o tym komornik, pani i Ordon... Więc 

gdzie  tu  miejsce  na  rozgłos?  Przypuszczam,  że  w  interesie  samego  Ordona  nie  leżało 

rozgłaszanie  tego  typu  informacji  o  sobie  samym,  nie  było  powodów  do  chluby. 

Wykorzystywanie  takiej  sytuacji  nie  przysparza  szczególnej  chwały  mężczyźnie,  zaręczam 

pani. I Ordon doskonale o tym wiedział. 

- Możliwe,  nie będę się z panem o to sprzeczała.  Dla mnie jednak - a decydowało tu 

wyłącznie moje odczucie - była to rzecz niewykonalna - stwierdziła chłodno. 

- Czy wyłącznie z tych powodów, jakie pani przytoczyła przed chwilą? 

Kobieta  żachnęła  się  mimo  woli  -  chciała  odpowiedzieć,  ale  przerwała  w  pół  słowa. 

Mierzyła majora uważnym spojrzeniem. 

-  Podejrzewa  pan  również  inne  powody,  panie  majorze?  -  zapytała  po  chwili 

bezbarwnym, zmęczonym głosem. Głębiej zapadła w za wielki dla niej skórzany klubowiec. 

Jej filigranowa postać w tym zestawieniu wyglądała krucho i zupełnie bezradnie. 

- Jeżeli pan wie - powiedziała - to proszę powiedzieć. Nie może mi pan brać za złe, że 

chciałam to przemilczeć... Przecież  muszę się  bronić -  zawołała rozpaczliwie -  już  nie tylko 

przed  zupełnym  bankructwem,  ale  przede  wszystkim  przed  posądzeniem  o  tę  jego  okropną 

śmierć!  Nie  trzeba  być  bardzo  domyślnym,  aby  wiedzieć,  w  jakim  celu  pan  ze  mną 

rozmawia...  Jest  pan  przekonany,  że  miałam  powody,  aby  go  zabić.  Nie  wiem  jakie  jeszcze 

fakty  świadczące  przeciw  mnie  chowa  pan  w  zanadrzu  i  czy  w  końcu  potrafię  się 

wytłumaczyć,  że  nie  mam  nic  wspólnego  z  zamordowaniem  Ordona.  Mimo  że  biorąc 

obiektywnie  miałam  sto,  a  nie  jeden  powód,  aby  go  zabić...  Więc  niech  pan  już  powie...  - 

poprosiła z rezygnacją. 

- Szantażował panią? Skinęła głową. 

-  Czy  to  są  fotokopie  finansowych  obrotów  pani  przedsiębiorstwa?  -  major  położył 

przed nią fotografie kart księgi buchalteryjnej znalezione w pracowni Ordona. 

Znowu potwierdzający ruch głową. 

background image

- Prowadziła pani podwójną buchalterie i Ordon dowiedział się o tym - rozumiem. O 

ile wiem, pani przedsiębiorstwo wykonuje zamówienia na eksport, a przy tym są znaczne ulgi 

podatkowe, więc po co fałszowała pani rzeczywiste dochody? 

-  Eksportowe  zamówienia  wykonuję  dopiero  niedawno  -  wyjaśniła  -  i  teraz  moje 

rozliczenia  są  prowadzone  rzetelnie.  Ten  wykaz  obrotów  pochodzi  z  poprzedniego  okresu, 

widzi  pan,  ewentualny  domiar,  jaki  mogłabym  otrzymać  za  tamte  lata,  mógł  wynieść  jakieś 

trzy miliony złotych. W mojej obecnej sytuacji finansowej nie wytrzymałabym zapłacenia tak 

wielkiej sumy. Gdyby ten domiar  nie przyszedł jeszcze przez pół roku... to już by mi go nie 

nałożono. A to w dużej mierze zależało od Ordona... 

- On wiedział kiedy upływa dokładny termin wygaśnięcia tego domiaru? 

-  Wiedział  i  chciał  wymusić  na  mnie  rozliczenie  się  ze  wszystkich  swoich 

wierzytelności  względem  mnie.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  gdy  termin  minie,  a  ja  będę  miała 

rozwiązana  ręce,  to nie daruję  mu ani złotówki.  Że  jeżeli  nawet nie odzyskam  pełnej sumy, 

jaką  był  mi  winien...  to  zniszczę  go  dokładnie  i  konsekwentnie,  że  zrobię  wszystko  aby 

zaprowadzić  go  za  kraty...  On  lekceważył  mnie  jako  ewentualnego  przeciwnika,  to 

wypływało  z  jego  mentalności.  Przy  całym  swoim  braku  skrupułów,  łajdactwie  i 

okrucieństwie  nie  potrafił  przewidywać.  Nie  potrafił  patrzeć  dalej  niż  na  trzy  dni  naprzód. 

Odległość  w  czasie  powiedzmy  trzech  miesięcy,  wydawała  mu  się  wiekiem  i  nie  zaprzątał 

sobie wyobraźni co będzie później... 

-  W  jaki  sposób  chciała  go  pani  zaprowadzić  za  kraty?  -  uśmiechnął  się  pobłażliwie 

major.  -  Nasze  ustawodawstwo  nie  przewiduje  więzienia  za  długi  -  zauważył,  że  jego 

uśmieszek zdenerwował panią Ilonę. 

-  Oprócz  wszystkich  pięknych  cech  jakie  wymieniłam,  był  to  jeszcze  pospolity 

złodziej - powiedziała z pasją. - Już miał jeden wyrok za kradzież, na pewno doskonale pan o 

tym wie. 

- Okradł panią? - zdziwił się major. Skinęła głową. 

- Co ukradł? Czyżby ten piękny gobelin? - zapytał z niedowierzaniem. 

-  Z  gobelinem  historia  wygląda  nieco  inaczej  -  w  każdym  razie  nie  zrobiłam  mu  z 

niego prezentu, jak o tym mówiłam poprzednio. 

- Więc co pani ukradł? 

- Biżuterię. 

- Co to była za biżuteria? 

- Lokatki. Orientuje się pan, prawda? 

background image

-  Interesuje  mnie  jej dokładny wygląd, proszę określić co to za precjoza,  ich kształt, 

wartość - nalegał major. 

- Czy pan tam coś znalazł? - zapytała z zainteresowaniem. 

- Proszę odpowiedzieć na moje pytanie - zażądał major. 

-  Zdaje  się,  że  daję  panu  wspaniałe  atuty  przeciwko  sobie  -  powiedziała  z 

determinacją.  -  Było  to  pięćset  dolarów  w  złocie  i  osiem  nieoprawionych  kamieni  - 

szmaragdów.  Łącznie  sześćdziesiąt  karatów,  jeden  blauwais  trzydziestokaratowy  oprawiony 

w platynę - to wszystko. 

- W jakich okolicznościach Ordon skradł pani te klejnoty? 

- Przez pewien czas miał klucze od mego mieszkania, razem mieszkaliśmy. 

- Pani powiedziała mu o tych walorach? Wiedział, gdzie je pani przechowuje? 

-  Nie  mówiłam  mu  wcale  o  ich  istnieniu.  Przechowywałam  to  w  biurku,  musiał  je 

zauważyć,  gdy  otwierałam  szufladę  -  tak  sądzę.  Nie  zachowywałam  przy  nim  specjalnych 

ostrożności. 

- Więc splądrował pani biurko? 

- Wyłamał zamek. 

-  Jest  pani  pewna,  że  to  Ordon?  Przecież  pani  gosposia  również  ma  klucze,  nie 

zastanawiała  się  pani  nad  tym?  Poza  tym  mógł  to  zrobić  jeszcze  ktoś  inny.  Ostatecznie 

szuflada biurka to żadne zabezpieczenie. Czy to nie uraza podyktowała pani podejrzenie? 

-  Nie.  Moja  gosposia  jest  absolutnie  uczciwym  człowiekiem  -  stwierdziła  z 

przekonaniem. - Może mi pan wierzyć, okradł mnie Ordon. Mam na to jeszcze inne dowody. 

- Jakie to dowody? 

-  Dowiedziałam  się,  że  dwóch  wierzycieli  -  groźnych  dla  niego  spłacił  dolarami  w 

złocie. To były moje pieniądze. 

- W jakich monetach miała pani te pięćset dolarów? 

- Dwadzieścia monet po dziesięć dolarów, reszta po dwadzieścia. 

- Rozmawiała pani z nim o tej kradzieży? 

-  Oczywiście  nie  przyznał  się.  Udał  obrażonego.  Posłużyło  mu  to  za  pretekst  do 

zerwania ze mną kontaktów. 

- Kiedy okradziono panią? 

- Około trzech miesięcy temu.. 

-  Jeszcze  przed  trzema  miesiącami  miał  klucze  od  pani  mieszkania?  -  zdziwił  się 

major. 

background image

-  Już  nie  miał,  ale  tego  dnia  sama  mu  je  dałam.  Byłam  bardzo  zajęta  w 

przedsiębiorstwie...  Potrzebowałam  pewnych  wzorów,  które  zaprojektowałam  poprzedniego 

dnia. Zaofiarował się, że je przywiezie, nawet byłam mu wdzięczna. I wtedy ukradł. 

-  Jeszcze  nie  straciła  pani  do  niego  zaufania?  -  nie  mógł  uwierzyć  major.  -  Po 

szantażu?  Jeżeli  człowiek  jest  zdolny  do  szantażu,  to  niewątpliwie,  w  sprzyjających 

okolicznościach i do kradzieży. 

-  Szantaż  zaczął  się  po  tej  kradzieży.  Gdy  zagroziłam  mu,  że  zawiadomię  milicję, 

odpowiedział szantażem. 

- A kiedy ukradł ten flamandzki gobelin? 

-  On  go  nie  ukradł  -  zaprzeczyła  stanowczo.  -  W  czasie,  gdy  przyjaźniliśmy  się 

pożyczyłam  mu  tę  tkaninę.  Kiedyś  się  nią  zachwycił  -  rzeczywiście  to  wyjątkowo  piękny  i 

rzadki gobelin. Więc pożyczyłam mu - w pracowni potrzebna była zasłona, a na odpowiednią 

brak  było  środków.  Oczywiście,  nie  było  mowy  o  podarowaniu.  Ostatnio  nie  chciał  go 

zwrócić, twierdząc najbezczelniej, że uważał go i uważa za prezent. 

- Esteta - mruknął major. - Po co w ogóle nabyła pani tę tkaninę? 

-  To  było  pomyślane  jako  źródło  gotówki,  gdy  zajdzie  konieczna  potrzeba 

natychmiastowego jej uzyskania. 

- Nie prościej byłoby te trzysta tysięcy - zdaje się tyle kosztował - ulokować w PKO? 

-  Pan  zapomina  o  grożącym  mi  domiarze  -  westchnęła.  -  Wolałam  na  wszelki 

wypadek nie ujawniać swego stanu posiadania. 

-  Dolary  i  kamienie  nie  stanowiły  lepszej  lokaty,  niż  ta  kłopotliwa  tkanina,  na  którą 

chyba  raczej  trudno  znaleźć  amatora,  biorąc  pod  uwagę,  że  trzeba  na  to  znawcy,  będącego 

jednocześnie człowiekiem bardzo zamożnym? 

-  Myli  się  pan,  majorze.  Otóż  sprzedanie  bez  straty  kamieni  i  walorów  jakie 

posiadałam,  a  szczególnie  kamieni  o  takiej  wadze,  nastręcza  trudności,  nie  mówiąc  już  o 

kłopotach  związanych  z  ich  sprzedażą.  Tymczasem  ten  gobelin  w  każdej  chwili  zakupi 

muzeum. Ten przedmiot nie był obliczony na prywatnego odbiorcę. 

- Od kogo kupiła pani ten gobelin? 

- W Desie, mam na niego pokwitowanie sprzedaży. 

-  Kto  widział  u  pani  klejnoty  i  walory  w  złocie?  Może  przynajmniej  pani  komuś 

mówiła o ich posiadaniu? 

- Nikt nie widział i nikomu nie mówiłam. To nie jest wiadomość z którą się człowiek 

obnosi. 

- W jakich okolicznościach je pani kupiła? 

background image

- Orientuje się pan, że nie w państwowym sklepie. Kupiłam od handlarza. 

- Zna pani tego handlarza? Może go pani wskazać? 

-  Co  z  tego,  że  znam  -  powiedziała  niechętnie.  -  On  się  nie  przyzna  do  żadnej 

sprzedaży,  przecież  stwierdzenie  takiej  transakcji,  to  dla  niego  kryminał.  Nie,  nie  mam 

świadków. 

- Mam wątpliwości, czy te klejnoty w ogóle istniały - stwierdził major. 

- W jakim celu miałabym to wymyślać? - zapytała bez obrazy. 

- Powiedzmy, że istniały - zgodził się major. - A więc jest człowiek, który pożyczył i 

nie  oddaje  pani  około  pół  miliona  złotych,  zatrzymuje  cenny  gobelin  stanowiący  pani 

własność,  kradnie  pani  walory  i  kamienie,  stanowiące  plus  minus  sumę  około  dwóch 

milionów złotych, brutalnie panią szantażuje, usiłuje to wszystko bezkarnie przywłaszczyć, a 

pani,  przy  całej  swojej  energii  i  przedsiębiorczości,  nie  decyduje  się  na  zawiadomienie 

milicji?  Powiedzmy,  że  musiałaby  pani  zapłacić  ten  domiar  po  ujawnieniu  całej  afery,  ale 

miałaby  pani  satysfakcję,  że  aferzysta  został  unieszkodliwiony  i  ukarany,  no  i  niewątpliwie 

odzyskałaby pani jeżeli nie całą, to poważną część swojej własności. 

- Pan oczywiście doskonale wie, dlaczego - kobieta skuliła się na swoim fotelu. 

- Pragnę otrzymać wyjaśnienie od pani. 

- Już nawet nie chodziło mi o zapłacenie tego domiaru, tylko o konsekwencje moich 

fałszerstw... W tej chwili moja sytuacja finansowa nie wygląda już tak tragicznie, ale był czas, 

nie  tak  znowu  odległy,  gdy  nie  miałam  pieniędzy,  aby  zapłacić  należności  za  surowiec... 

Byłam  zmuszona  pozaciągać  pożyczki.  A  więc  nie  mogłabym  zapłacić  domiaru,  za  tym 

mogło  iść  cofnięcie  licencji  i  niewątpliwe  odebranie  pozwolenia  na  prowadzenie 

przedsiębiorstwa.  Jeżeli  dodam  do  tego  sprawę  sądową  za  przestępstwo  finansowe  i 

dewizowe, to jest wystarczająco jasne, dlaczego nie zwróciłam się do władz. 

- Zna się pani na budowie i obsłudze pieców ceramicznych? - zmienił temat major. 

- Znam - przymknęła powieki. - Jestem z zawodu inżynierem ceramikiem. 

- Używa pani w produkcji cyjanków? 

-  Oczywiście,  mam  je  u  siebie  w  zakładzie.  Potrzebne  są  do  pewnych  analiz 

chemicznych, niezbędnych przy produkcji ceramiki. 

- Lubi pani czerwone Bordeaux? 

Podniosła na majora znękane oczy. Ruchem śmiertelnie znużonego człowieka zrobiła 

nieokreślony gest dłonią. 

- Trudno mi stwierdzić czy lubię, ale kupuję je od czasu do czasu. Nawet teraz mam je 

u  siebie  w  kredensie.  Kiedyś  kupowałam  je  dla  Ordona,  bardzo  je  lubił...  Domyślam  się, 

background image

dlaczego pan o to pyta, panie majorze. Przyznaję, wszystkie poszlaki... Ale cóż z tego? To nie 

ja zabiłam Ordona,  mimo że miałam sto powodów. Wystarczył jeden z nich, abym to mogła 

zrobić. 

-  Wracam do  mego pierwszego pytania.  W  jakim  celu przyszła pani do Ordona dnia 

trzeciego stycznia? 

-  Chciałam  zaproponować  mu  pewne  warunki...  Moja  sytuacja  finansowa  była 

rozpaczliwa. Zdecydowałam się na kompromis... 

- Jakiego rodzaju miał być ten kompromis? 

-  Zaproponowałam,  że  zwrócę  mu  wystawione  przez  niego  weksle  za  oddanie 

gobelinu.  Gwałtownie  potrzebowałam  gotówki,  którą  mogłam  bez  trudu  otrzymać  za  tę 

tkaninę. 

- Zgodził się? 

- W zasadzie tak, ale pod warunkiem, że dam mu jeszcze dwadzieścia tysięcy złotych, 

ponieważ, jak zwykle, potrzebował pieniędzy. 

- Dała mu pani te dwadzieścia tysięcy? Przecząco potrząsnęła głową. 

-  Nie  miałam  nawet  dwóch  tysięcy  wolnej  gotówki.  Przecież  to  bezczelne  żądanie 

było  dalszym  ciągiem  kradzieży,  wykorzystywaniem  mojej  przymusowej  sytuacji,  ale  nie 

miałam  innego  wyjścia,  musiałam  ratować  moje  przedsiębiorstwo.  Umówiliśmy  się,  że 

nazajutrz przyniosę pieniądze, a on odda mi gobelin. 

- Skąd miała pani zamiar je wziąć? 

- Pożyczyłam od mego adwokata. Miałam i mam kredyt u ludzi. Jestem znana z tego, 

że  pożyczam  nader  rzadko  oraz  sumiennie  i  terminowo  zwracam.  Może  to  pan  z  łatwością 

sprawdzić, panie majorze. 

- Przyszła pani nazajutrz z pieniędzmi? O jakiej porze dnia? Proszę przypomnieć sobie 

godzinę? 

-  Przyszłam  -  skinęła  głową.  -  Godzinę  pamiętam  dokładnie,  to  była  druga  po 

południu. Nie zastałam go. Aniołek - solidnie pijany, co zresztą było prawie jego naturalnym 

stanem  -  poinformował  mnie,  że  Ordon  wyjechał  „w  rozjazd”  -  to  terminologia  tego 

obleśnego debila - i będzie nie prędzej niż za tydzień... Byłam w czarnej rozpaczy, tego dnia 

musiałam zapłacić za nową partię surowca... 

- Jak pani poradziła sobie z tą płatnością? 

- Sprolongowano mi wierzytelność. Później pożyczyłam od znajomych - to wszystko 

można  bardzo  łatwo  sprawdzić,  panie  majorze  -  zapewniła  z  naciskiem.  -  Obecnie  kończę 

background image

spłacać długi, ponieważ otrzymałam pieniądze za dostawiony towar, wyprodukowany właśnie 

z tego skredytowanego surowca. 

- O której była pani w pracowni Ordona dnia trzeciego stycznia i kiedy pani wyszła? 

-  Byłam  wieczorem,  nie  pamiętam  dokładnie  godziny.  Mogła  być  ósma.  Mogłam 

wyjść przed dziewiątą. 

- Czy ktoś oprócz was był wtedy w pracowni? Szczególnie, gdy pani wychodziła? 

-  Gdy  przyszłam,  była  Ewa.  Oboje  byli  w  wyśmienitych  humorach,  żartowali,  gdy 

weszłam.  Wydaje  mi  się,  że  na  mój  temat,  chociaż  mogę  się  mylić...  Po  tych  wszystkich 

perypetiach z Ordonem chorobliwie  boję się  śmieszności...  Gdy weszłam  wymienili ze sobą 

porozumiewawcze  spojrzenia  i  Ewa  za  chwilę  wyszła.  Powiedziała  coś  w tym  sensie:  że  za 

godzinę wraca, bo nie może podarować tego Bordeaux. Bardzo ich to znowu ubawiło, znowu 

były wybuchy wesołości... 

-  Proszę,  powtórzyć  dokładnie,  co  Ewa  powiedziała  o  winie  Bordeaux?  - 

zainteresował się major. 

W  oczach  pani  Ilony,  błysnął  ni  to  triumf,  ni  to  lęk.  Namyślała  się  -  pionowa 

zmarszczka przecięła jej czoło. 

-  Nie potrafię dokładnie powtórzyć -  potrząsnęła  głową,  znowu patrzyła  na  majora. - 

Nie zwróciłam dostatecznej uwagi na te ich dowcipy... zbyt byłam zaabsorbowana własnymi 

sprawami - wyjaśniła. 

Jeżeli  celowo  obciąża  Ewę  -  pomyślał  major  -  to  robi  to  bardzo  sprytnie.  Jakieś 

niedomówienia, właściwie nic konkretnego przy pozorach obiektywizmu. 

-  A  propos  wina  Bordeaux  -  powiedział  major  -  nie  zauważyła  pani  dwóch  butelek 

tego wina w pracowni Ordona, właśnie podczas tego wieczoru? 

-  Zauważyłam  -  przyznała  bez  namysłu.  -  Stały  na  barku.  Jedna,  zdaje  się,  zaczęta. 

Ordon,  który  nigdy  na  ogół  nie  wypadał  z  roli  dobrze  wychowanego  człowieka,  nawet  w 

chwili, gdy popełniał kolejne świństwo, chciał mnie nawet poczęstować tym winem i dlatego 

pamiętam te butelki. 

- Pozwoliła się pani poczęstować? 

-  Nie.  Nie  miałam  zamiaru  tam  przebywać  ponad  konieczną  potrzebę,  a  już  picie  z 

tym cynicznym łobuzem to byłby szczyt... 

- Gdy pani wychodziła z pracowni, to Ewa już wróciła? 

- Nie. Ewy jeszcze nie było. Natomiast przyszła pani Barbara Ordonowa. 

- Po co przyszła pani Ordonowa? 

background image

- Nie wiem. Doszłam już z Ordonem do „porozumienia” w sprawie gobelinu, a jak już 

mówiłam,  przebywanie  z  nim  ostatnio  nie  sprawiało  mi  szczególnej  przyjemności.  Mogę 

tylko  tyle  powiedzieć,  że  nie  wyglądało  na  to,  aby  pani  Barbara  miała  zamiar  tam  długo 

przebywać.  O  ile  zdołałam  zorientować  się,  pani  Ordonowa  przyszła  z  jakimś  żądaniem  i 

Ordon był w stosunku do niej bardzo aksamitny. Gdy weszła, nie dopuścił jej do głosu, tylko 

zaraz na wstępie zapewnił ją: Basiu, dzisiaj wszystko z tobą załatwię... zaręczam. 

- Pamięta pani dokładnie to zdanie? 

- Nie ręczę, za identyczność słów, ale sens był taki. 

- Kto panią poinformował o szczegółach śmierci Ordona? 

¦- Aniołek. 

- Kto jeszcze? - nalegał major. - Wiem, że mówił pani o tym jeszcze ktoś i to nie dalej 

jak wczoraj. 

- Jestem śledzona?... - pobladła. 

-  Skądże  znowu?  -  uśmiechnął  się  pobłażliwie  inspektor.  -  Ten  chłopiec  jest 

gadatliwy. 

- No więc tak - przyznała. - Rzeczywiście widziałam się wczoraj z Rawskim. Czasami 

pomaga w mojej cegielni przy mniej skomplikowanych pracach. Wczoraj przyjechał do mnie, 

aby dowiedzieć się, czy nie mam dla niego zajęcia... Poznałam go przez Ordona - tłumaczyła 

szybko, jakby chciała ubiec ewentualne pytania majora. 

- Mówił pani, że z nim rozmawiałem? 

- Wspominał coś mimochodem - skinęła głową, 

-  A  te  szczegóły,  które  zapamiętała  pani  z  pracowni  Ordona,  szczególnie  te  dwie 

butelki  wina  Bordeaux,  nie  zrodziły  się  w  pani  wyobraźni  pod  wpływem  rozmowy  z 

Rawskim? 

- Nie - powiedziała ostro. - To bardzo nieładnie z pańskiej strony, tym bardziej że ma 

pan nade mną przewagę. Pan mnie obraża. 

-  Zbyt  wielka  drażliwość  -  zauważył  major.  -  Rzeczywiście,  niezbyt  zręczne  było  to 

pytanie, tylko rzecz nie idzie o obelgi... 

- Chciał pan powiedzieć, że o moją głowę? - roześmiała się z przymusem. 

-  Czy  teraz,  po  śmierci  Ordona  -  pominął  jej  pytanie  -  mówiła  pani  komuś  o  tych 

ukradzionych  przez  niego  walorach?  Proszę  mi  powiedzieć  szczerą  prawdę,  to  jest  bardzo 

ważne. 

- Nikomu. 

background image

-  Radzę  nie  mówić  również  w  przyszłości,  jeżeli  nie  chce  pani  pogorszyć  swojej 

sytuacji. 

- Zastosuję się do tej rady - zgodziła się. 

- Zna pani dyrektora Vessala? 

-  Tylko  z  widzenia.  No  i  ze  słyszenia  także.  Ma  opinię  bardzo  nieprzystępnego 

człowieka. 

- Mam do pani prośbę - ale w tonie, jakim to powiedział nie było prośby. - Proszę nie 

kontaktować  się  przez  najbliższy  czas  z  Rawskim,  Moniką  Vessalową,  Jerzym  Vessalem, 

Ewą, Aniołkiem i Barbarą Ordonową. 

Major wezwał porucznika Cieślika kierownika milicyjnej służby X. 

-  Proszę  zlecić  natychmiast  dokładne  obserwowanie  Ilony  Opałko  -  powiedział.  -  W 

razie podejrzenia,  że  może skontaktować się z którąkolwiek z  innych osób zamieszanych w 

sprawę zabójstwa Ordona proszę ją zatrzymać. Druga czynność, którą należy przeprowadzić 

bardzo  szybko,  bardzo  dokładnie  i  bardzo  dyskretnie  -  podkreślił  major  -  to  ustalenie  czy 

którakolwiek  z  osób  podejrzanych  i  dalszych  ludzi  mających  styczność  z  Ordonem 

sprzedawała  lub  pozbywała  się  w  jakiś  inny  sposób  szmaragdów,  trzydziestokaratowego 

blauwaisa  oprawnego  w  platynę  i  dolarów  w  złocie,  monet:  dziesięcio  -  i 

dwudziestodolarowych. 

Major poszedł ze sprawozdaniem do pułkownika Lisa.  Właściwie sprawozdanie było 

pretekstem - major chciał porozmawiać z kimś po sześciu dniach męczącego dochodzenia. 

- Heniek, całe moje założenie wywinęło młynka i ustawiło się na głowie - powiedział 

na wstępie. 

- Mów po kolei, na razie nic nie rozumiem - uśmiechnął się Lis. 

Major opowiedział mu przebieg wszystkich rozmów, przekazał materiały z informacji 

służby X i swoje hipotezy dotyczące poszczególnych osób. 

- W tej chwili mogę zażądać nakazu aresztowania na wszystkich - westchnął - byłbym 

to zrobił. 

- Opanuj się... - poradził Lis. - Co to, zespołowy mord, jak ty to sobie wyobrażasz? Na 

razie porozmawiaj jeszcze z Barbarą Ordonową, zrób to możliwie szybko. 

- Co myślisz o rzekomych skarbach Opałkowej? 

- Jaki ona może mieć interes w wymyślaniu „skarbu”? 

- Na razie tego interesu nie mogę dostrzec. 

- Załóżmy, że to ona zamordowała, w takim razie dlaczego zamówiła kompromitujące 

fotokopie swoich ksiąg? - zastanawiał się Lis. 

background image

- Może ich nie znalazła? Może sądziła, że są bez znaczenia jeżeli zabraknie tego, kto 

je  może  objaśnić?  Może  została  spłoszona?  Gdy  obmyślała  to  morderstwo  musiała  zdawać 

sobie sprawę z podejrzeń, jakie na nią padną. Cieślik ustalił, że Ilona Opałko ostatnio bardzo 

interesowała  się  wrogami  i  ludźmi,  których  Ordon  skrzywdził.  Kontaktowała  się  z  Barbarą 

Ordonową.  Kłamała  mi,  twierdząc,  że  nie  zna  Jerzego  Vessala.  Otóż  od  niedawna 

utrzymywała  kontakty  z  Vessalem,  wprawdzie  dość  luźne,  ale  wystarczające  aby  połączyć 

siły do wytępiania Ordona. 

- Na razie szukaj tych kamieni - radził Lis. - Przetrząśnij Polskę, bo, być może, istnieją 

naprawdę. Jeżeli istniały, jasne jest, że skoro powiedziała o wszystkich kompromitujących ją 

sprawach, to powiedziała również o tych kamieniach, dlatego by je po prostu odzyskać. 

- Nikt tych kamieni nie widział.  Jak myślisz, zapytać wszystkich o informacje na ten 

temat? Czy Ordon je miał... może komuś pokazywał, wspominał? 

-  Ani  się waż rozmawiać  na ten temat z  ludźmi  podejrzanymi o zabójstwo Ordona - 

zastrzegł  pułkownik.  -  Ani  słowa.  Milicja  nic  nie  wie  o  precjozach,  pamiętaj.  Jeżeli  ktoś  z 

tych  ludzi  zabił  i  obrabował,  to  takim  pytaniem  można  spłoszyć  zbrodniarza.  Jak  dawno 

Ordon ukradł ten legendarny skarb? - zapytał pułkownik. 

- Około trzech miesięcy temu. 

-  Może  Ordon  zdążył  go  spieniężyć?  Sądzę,  że  ten  czarujący  światowiec  nie  miał 

zbytnich skrupułów. Przypuszczam, iż nie ukradł po to, aby cieszyć się ich widokiem. 

- Oczekuję dalszych ustaleń Cieślika - powiedział  major. - Ale z tego, co dotychczas 

wiem o Ordonie, to nie wydawał większych sum przez ostatnie pół roku swego życia, a miał 

dwóch  groźnych  wierzycieli,  w  imieniu  których  znowu  interweniował  komornik.  Gdyby 

sprzedał  kosztowności  Ilony,  na  pewno  ci  dwaj  wierzyciele  zostaliby  spłaceni.  Mimo  że  z 

reguły  nie  miał  zwyczaju  zwracać  zaciągniętych  pożyczek,  to  jednak  od  czasu  do  czasu 

zdarzało  mu  się  oddać  dług.  Działo  się  to  w  takich  wypadkach,  gdy  nieoddanie  pieniędzy 

mogło pociągnąć za sobą doraźnie przykre skutki. 

IX. BARBARA 

Wiadomości,  jakie  przyniósł  porucznik  Cieślik  na  temat  Barbary  Ordonowej  - 

zelektryzowały  majora.  Zalecił  obserwowanie  jej  i  izolowanie  od  innych  podejrzanych.  Na 

szczęście funkcjonariuszy służby X, Monika Vessal jeszcze nie pracowała, bo w przeciwnym 

wypadku izolowanie dwóch kobiet pracujących nie tylko w jednym Instytucie, ale w jednym 

dziale byłoby niemożliwością. 

background image

Zaczynał się siódmy dzień żmudnego dochodzenia - major spieszył się. Wydawało mu 

się,  że  jest  już  o  krok  od  prawdy.  Przekonanie  to  wzmogło  jego  energię.  Nie  odłożył  więc 

rozmowy z Barbarą Ordon na popołudnie, lecz poszedł do niej do Instytutu. 

Przyjęła  go  bez  zdziwienia  i  bez  zdenerwowania.  Sprawiała  wrażenie,  że  od  dawna 

czekała na tę wizytę. 

Patrząc  na  tę  piękną  kobietę  major  skojarzył  sobie,  że  w  najbliższym  otoczeniu 

Ordona  nie  spotkał  kobiety  brzydkiej.  Wszystkie  były  ładne,  interesujące  i  coś  sobą 

reprezentowały.  Ale  Barbara  była  chyba  najładniejsza  z  nich  wszystkich.  Wysmukła, 

średniego wzrostu z masą płomiennorudych włosów, miała subtelną delikatną twarz o bardzo 

jasnej gładkiej karnacji. 

Major nagle zdał sobie sprawę, że stoi i po prostu gapi się na nią z zachwytem i że ona 

o tym wie, że prawdopodobnie jest przyzwyczajona do tego rodzaju niemego podziwu. 

-  Pani  jest  bardzo  piękna  -  usprawiedliwił  swoje  milczenie.  -  Przed  chwilą  widziała 

pani uosobienie zachwytu 

- chciał zażartować. 

Lekko przechyliła głowę i odpowiedziała uśmiechem. 

- Dnia trzeciego stycznia była pani w pracowni Ordona 

-  zaczął  major  bez  wstępu.  -  Chciałbym  poznać  cel  tej  wizyty?  -  pytanie  było 

oficjalne,  ale  ton  i  sposób,  w  jaki  je  zadał,  świadczyły  o  tym,  że  inspektor  traktuje  je  jako 

formalność. 

Uśmiech  na  twarzy  kobiety  zgasł.  Machinalnym  ruchem  dłoni  odgarnęła  płomienne 

pasmo włosów spadające jej na czoło. 

-  Miał  zobowiązania  względem  mnie,  a  właściwie  względem  naszego  dziecka,  Mam 

dziewięcioletniego syna. Po prostu tego wieczoru poszłam odebrać zaległe alimenty. 

- Jaka to była suma? 

- Piętnaście tysięcy złotych. 

- I otrzymała je pani tamtego wieczoru? 

- Otrzymałam - skinęła głową. 

- Dała mu pani pokwitowanie? 

- Tak, dałam. 

- Ordon często zalegał z płaceniem świadczeń na rzecz syna? 

- Często. Zawsze musiałam się upominać - zarumieniła się lekko. 

- A o te alimenty, otrzymane trzeciego stycznia, jak długo się pani upominała? 

- To były zaległe alimenty za przeszło rok. Przypominałam mu już o nich kilkakrotnie. 

background image

- Jaka była forma tych monitów? 

-  Przeważnie  listowna.  Kilka  razy  byłam  u  niego  w  pracowni  osobiście.  Ostatnio 

poprosiłam o interwencję doktor Vessalową. 

- Co jej pani powiedziała? 

-  Poprosiłam, żeby przypomniała Igorowi o jego zobowiązaniach. Doktor  Vessalowa 

obiecała,  że  sprawę  załatwi.  W  kilka  dni  później  zadzwonił  Ordon  i  umówił  się  ze  mną  na 

trzeciego stycznia u siebie w pracowni. Wtedy uregulował całą należność. 

- Jak pani sądzi, czy zrobił to pod wpływem interwencji Moniki Vessal? 

- Myślę, że tak - skinęła głową, rumieniec objął jej twarz i szyję. - Igor bardzo liczył 

się ze swą żoną. 

- Pani nie dała rozwodu Ordonowi. Dlaczego? Milczała chwilę nie patrząc na majora. 

- Rzeczywiście, wtedy, gdy chciał uzyskać rozwód ze mną, odmówiłam. Ostatnio nie 

starał się o to... Upłynęło już tyle lat, że bez względu na moją zgodę teraz by go otrzymał. Ja 

też już teraz zgodziłabym się. 

- Dlaczego wtedy pani nie wyraziła zgody? 

-  Dzisiaj  już  samej  sobie  trudno  mi  odpowiedzieć,  tak  we  mnie  te  sprawy  wygasły. 

Nie mogę nawet wyobrazić sobie, co wówczas czułam. Myślę, że było to poczucie krzywdy. 

Porzucił mnie niespodziewanie - nic na to nie wskazywało. Myślę, że nie dałam mu rozwodu 

z żalu do niego. To była żałosna, typowo kobieca zemsta... żeby mu nic nie ułatwiać. 

- Ostatnio już nie żywiła pani urazy? 

-  Stał  mi  się  najzupełniej  obojętny.  Właściwie  nawet  byłam  zadowolona,  że  moje 

sprawy z Ordonem ułożyły się właśnie tak... Ten człowiek nie przynosił szczęścia kobietom... 

- Sądzi pani, że Monika Vessal również nie była z nim szczęśliwa? 

-  Mówiłam o sobie -  zastrzegła.  -  Nie znam  jej poglądu  na tę sprawę.  Nigdy z  nią o 

relacjach Ordona z kobietami nie rozmawiałam i właściwie przestało mnie to obchodzić. 

- Pani nie lubi doktor Vessalowej? 

Popatrzyła na majora z pobłażliwym uśmieszkiem. 

-  Pan  wyznaje  teorię,  że  kobieta  porzucona  musi  odczuwać  co  najmniej  niechęć  do 

kobiety, dla której została porzucona? No więc zdarzył się wypadek nietypowy. Nie żywiłam 

i  nie  żywię  niechęci  do  doktor  Vessalowej  z  tego  powodu.  Nie  przyjaźnimy  się,  ale  cenię 

Monikę Vessal za jej charakter. To prawy człowiek. 

- Dlaczego zrezygnowała pani z pracy w szpitalu, a przeniosła się do Instytutu? 

- Otrzymałam znacznie lepsze warunki. O wiele więcej zarabiam. 

background image

-  Czy  przyjmując  tu  pracę  wiedziała  pani,  że  kierownikiem  działu  jest  docent 

Vessalowa? 

- Wiedziałam. Ale może mi pan wierzyć, to był fakt bez znaczenia i nie miał żadnego 

wpływu  na  moją  decyzję  podjęcia  obowiązków  w  Instytucie  Biologii.  Tak  samo  zresztą 

oceniła to docent Vessalowa, od której zależało przyjęcie mnie lub nie. 

- Zna pani powody, dla których Ordon siedział w więzieniu? 

- Znam, ale nie od niego. W jego interpretacji wydarzyła się jakaś tragiczna pomyłka, 

heroiczne  czyny,  w  każdym  razie  coś  bardzo  szlachetnego  i  wzruszającego.  Rzeczywistość 

była bardziej prozaiczna - siedział za kradzież. 

- Skąd pani o tym się dowiedziała? 

- Przypadek. Spotkałam kobietę, z którą żył i którą okradł. Nie wiem, może to nie była 

taka zupełna kradzież... Może ona dała te kosztowności na ich wspólne potrzeby, a on zużył je 

na własne. Nie orientuję się. W każdym razie, czyn nie najpiękniejszy... No cóż, on taki był. 

Małżeństwo  ze  mną  to  też  był  przymus  ekonomiczny  w  jakimś  sensie  -  powiedziała  z 

goryczą. - Po prostu nie miał co ze sobą zrobić... Miałam mieszkanie, a on wówczas znalazł 

się w takich warunkach, że nie bardzo mógł wybierać. 

- Jak dawno spotkała pani tę okradzioną kobietę? 

- Kilka lat temu... 

- To zdarzyło się wtedy, gdy Ordon już panią opuścił? Skinęła głową. 

- Czy to spotkanie, to zupełny przypadek? Pani sama nic przypadkowi nie pomogła? - 

major uporczywie przyglądał się kobiecie. 

- Powiedzmy, że tak - powiedziała wyzywająco. 

- Chciałbym wiedzieć, jak to było? 

- Do czego to panu potrzebne? - żachnęła się ze złością. - To moje osobiste sprawy  i 

bardzo już odległe. 

- Prowadzę śledztwo - chłodno wyjaśnił inspektor. - Stąd moja dociekliwość. Więc jak 

to było? - jego ton zabrzmiał kategorycznie. 

Barbara przygryzła wargi. Z nagłym niepokojem spojrzała na majora, 

- O tym fakcie zawiadomił mnie dyrektor Vessal - wyjaśniła grzecznym już, układnym 

tonem.  -  Gdy  Monika  od  niego odeszła,  odnalazł  mnie  i  powiedział  o  tej  okradzionej  przez 

Ordona kochance. 

- W jakim celu to wyjawił? W ogóle w jakim celu kontaktował się z panią? 

- Chciał wysondować czy dam rozwód Ordonowi... W ogóle usiłował dowiedzieć się 

ode mnie możliwie najwięcej faktów, które mogły skompromitować Igora. Niewiele mogłam 

background image

powiedzieć...  niewiele  wiedziałam.  A  dlaczego  wspomniał  o  więzieniu?  -  wzruszyła 

ramionami.  -  Myślę,  że  chciał  zasugerować,  abym  przekazała  tę  wiadomość  do  Monice 

Vessal... 

- Już pani Ją wtedy znała? 

- Nie. Ale przecież mogłam iść do niej na podobnej zasadzie, jak Vessal przyszedł do 

mnie. Do Instytutu zaangażowałam się jakieś pół roku później. 

- Powiedziała jej pani o tym fakcie? 

-  Nie.  Po  co?...  Świadectwo  porzuconej  żony  nigdy  nie  jest  wiarygodne  i  budzi 

niesmak. 

- A kiedy się pani spotkała z tamtą okradzioną kobietą? 

- Bardzo dawno, kilka lat temu odszukałam ją. Niedługo po rozmowie z Vessalem. 

-  Proszę  powiedzieć,  z  jakiego  powodu  chciała  pani  być  w  pobliżu  Moniki  Vessal, 

pracować  z  nią,  dać  się  w  jakiś  sposób  poznać?  Przecież  jednak  nie  tylko  wyższa  pensja 

wpłynęła na pani decyzję podjęcia pracy w Instytucie. 

Nie  odpowiedziała  od  razu.  Nie  patrząc  na  majora,  nerwowo  skubała  rękaw  białego 

fartucha, ciemne wypieki pokryły jej twarz. 

- Proszę uwierzyć, że gdy zostałam sama było mi bardzo ciężko... materialnie. Tu, w 

Instytucie naprawdę otrzymałam większą pensję... Poza tym Igor liczył się bardzo z Moniką i 

dopiero  wtedy,  gdy  zaczęłam  pracę  w  jej  dziale,  zaczął  płacić  alimenty...  wprawdzie 

nieregularnie, ale jednak płacił... 

- Rozumiem - skinął głową inspektor. - Pani zagroziła Ordonowi, że jeżeli nie będzie 

łożył  na dziecko,  pani poinformuje Monikę  Vessal o wszystkim,  co wie  na  jego temat,  tak? 

Łącznie ze skontaktowaniem docent Vessalowej z tamtą okradzioną kiedyś kochanką? 

- Tak - przyznała bardzo cicho. 

- Ordon płacił alimenty, a jednak zawiadomiła pani Monikę Vessal o fakcie kradzieży. 

Dlaczego pani to zrobiła? 

- Pod wpływem rozmowy z Iloną Opałko. 

- Pani Opałko prosiła panią o to? Dlaczego nie zrobiła tego sama? 

- O nic mnie nie prosiła - zaprzeczyła Barbara. 

- Co pani mówiła Ilona Opałko? 

- Że Igor ją szantażuje, a poprzednio z nią żył i wyłudził pieniądze - ogromne sumy. 

Pani Opałko jest zamożną osobą, ale Igor doprowadził ją prawie do ruiny... 

- Wyjaśniła pani powody tego szantażu? 

- Nie. 

background image

- I pani uwierzyła?... Tak na słowo? Może to była zemsta? 

-  Pan  zapomina,  że  ja  jednak  trochę  znałam  Ordona...  orientuję  się  do  czego  był 

zdolny. Poza tym nie wyglądało na to, że ta kobieta kłamie... 

-  W  jakim  celu  pani  Opałko  zwróciła  się  do  pani  z  tymi  informacjami,  co  przez  to 

chciała uzyskać? 

- Nie wiem. Może po prostu chciała się pożalić... 

- Dawno pani zaprzyjaźniła się z Iloną Opałko? 

-  Wcale  się  z  nią  nie  przyjaźniłam.  Prawie  jej  nie  znałam.  Kilka  razy  widziałam  ją 

przelotnie u Ordona. 

- Więc ona przyszła się żalić do zupełnie nieznajomej kobiety? 

-  W  jakiś  sposób  łączył  nas  podobny  los  -  uśmiechnęła  się  lekko.  -  Obie  byłyśmy 

cynicznie  ograbione  przez  tego  samego  człowieka.  Myślę,  że  pani  Ilona  szukała  ludzi, 

którzy... mieli pretensje do Ordona. 

- Pani jej powiedziała o pobycie Ordona w więzieniu? 

- Nie. Ona już o tym była poinformowana, nie pytałam z jakich źródeł. Przypuszczam, 

że chciała się ode mnie dowiedzieć, czy wie o tym Monika Vessalowa. 

- Kiedy pani zawiadomiła o tym fakcie panią Vessal? 

- Gdy prosiłam ją o interwencję w sprawie zaległych świadczeń. 

- Jak zareagowała na tę wiadomość? 

- Dała do zrozumienia w bardzo chłodnej formie, że na temat Igora ze mną rozmawiać 

nie  będzie  i  że  na  przyszłość  nie  życzy  sobie  żadnych  informacji  na  jego  temat.  A  sprawę 

alimentów oczywiście załatwi. 

-  Czy  trzeciego  stycznia  Ordon  już  wiedział  o  tym,  że  Monika  Vessal  jest 

poinformowana o jego przeszłości? 

-  Sądzę,  że  nie,  przypuszczam,  że  w  przeciwnym  przypadku  nie  otrzymałabym  tych 

piętnastu tysięcy złotych. 

- Niejasne są dla mnie pobudki, jakie panią kierowały. 

-  Nie  ma  tu  żadnych  niejasności  -  zaprotestowała.  -  Miałam  dość  upokorzeń.  To 

wszystko nie wyglądało tak ładnie, jak można sądzić z tego, w jaki sposób panu opowiadam. 

Ordon  był  dla  mnie  przykry,  zniosłam  niejedno  jego  chamstwo.  Po  rozmowie  z  Opałkową 

zdałam  sobie  sprawę,  że  dzięki  mojemu  milczeniu  ten  człowiek  robi  świństwa,  oszukuje  i 

krzywdzi  ludzi...  Nie chciałam  być  jego wspólnikiem. Miałam zamiar  wystąpić o rozwód,  a 

alimenty egzekwować przez komornika - zakończyła stanowczo. 

- O której była pani w pracowni Ordona dnia trzeciego stycznia? 

background image

- Nie pamiętam dokładnie, mogło być około dziewiątej. 

- Był sam? 

- Była pani Ilona, ale zaraz wyszła. 

- Gdy dawał pani te piętnaście tysięcy złotych, byliście sami? 

- Tak, sami. 

-  W  jakich  banknotach  otrzymała  pani  tę  sumę?  Barbara  nagle  się  stropiła  -  jednak 

równie szybko opanowała. 

- To były banknoty pięćsetzłotowe - wyjaśniła. 

- Całą sumę otrzymała pani w pięćsetkach? - upewnił się major. 

- Tak - całą sumę. Trzydzieści banknotów po pięćset złotych - wyjaśniła skwapliwie. 

- Czy były to nowe banknoty, czy zużyte? 

- Nie zwróciłam uwagi... nie, nie nowe, ale też nie bardzo zniszczone - odpowiedziała 

niepewnie. 

- Długo pani była u Ordona? 

- Jakieś dziesięć minut... no, może dwadzieścia, ale nie dłużej. 

- Częstował panią winem? Czerwonym Bordeaux, które zdaje się stało na barku. 

-  Ordon  przyjął  mnie  w  pracowni.  Nie  byłam  w  tej  części  za  zasłoną.  I  nie 

zaproponował mi wina. Nasze spotkanie nie miało cech towarzyskich, ani nawet pozorów, o 

które nie dbał ani on, ani ja. Igor był wściekły, że musi pozbyć się tak znacznej sumy i wcale 

tego  nie  ukrywał...  Poza tym  spotykania  z  nim  dla  mnie  były  coraz  bardziej  przykre...  więc 

starałam  się  ograniczać  czas  wizyt  u  niego.  Najbardziej  odpowiadałoby  mi,  żeby  przysyłał 

należność pocztą... nieraz to proponowałam. Owszem, obiecywał, ale w konsekwencji zawsze 

musiałam  się  upominać,  grozić...  koszmar.  Postanowiłam,  że  to  jest  moja  ostatnia  wizyta  u 

niego. Miałam szczery zamiar uregulować sprawy z nim za pośrednictwem sądu. 

-  Gdy  pani  opuszczała  pracownię  Ordona,  czy  w  dalszym  ciągu  byliście  tylko  we 

dwoje? 

- Tak, byliśmy sami. 

- Nikogo pani nie zauważyła, nikogo nie spotkała? Zaprzeczyła. 

- Dozorca mówił, że widział gdy pani wychodziła od Ordona - skłamał inspektor. 

- Możliwe - powiedziała swobodnie - ja jednak nie zauważyłam nikogo. 

Major  podziękował  za  informacje  i  przeprosił  za  zajęcie  czasu.  Odprowadziła  go  do 

drzwi już spokojna. Gdy wychodził zapytała z wahaniem. 

- Wiem, że Igor został zamordowany... czy pan podejrzewa mnie? 

background image

- Za mało mam danych, żeby podejrzewać kogokolwiek - skrzywił się. - W tej sytuacji 

podejrzewam wszystkich i nikogo, panią też - ale nie więcej od innych. Widzi pani, morderca 

włączył piec ceramiczny... otworzył drzwiczki, temperatura była tak wysoka, że nie możemy 

ustalić  dnia  dokonania  czynu,  co  niesłychanie  komplikuje  dochodzenie.  W  tej  chwili  może 

mieć poszlakowy proces o morderstwo Ordona siedem osób... a to w praktyce znaczy, że nikt. 

- Jest następna podejrzana o zamordowanie Ordona - powiedział major do pułkownika 

Lisa. - Obłęd. I są bardzo ładne poszlaki... niektóre mocniejsze niż u innych. 

- Motywy? - zainteresował się pułkownik. 

-  Babka  ziała  do  faceta  nienawiścią.  Mówiąc  bezstronnie  nie  bez  racji.  Co  mogła, 

robiła, aby mu obrzydzić życie. Z tego powodu nie zgodziła się na rozwód. Później ulokowała 

się w pobliżu Moniki Vessal i szantażując ujawnieniem przed nią kompromitujących faktów z 

jego  życia,  wymuszała  na  nim  płacenie  alimentów  i  to  raczej  wyższych,  niżby  jej  przyznał 

jakikolwiek sąd. 

- Poszlaki? 

- Trzeciego stycznia była u niego. Brak świadków, kiedy od niego wyszła. To nie ma 

największego  znaczenia,  ponieważ  morderca  najprawdopodobniej  przyszedł  do  Ordona 

bardzo  późno,  przez  nikogo  nie  zauważony  i  tak  samo  opuścił  pracownię.  Wracając  do 

Barbary - miała dostęp do trucizny na terenie Zakładu Biologii. 

- Sprawdziłeś czy na terenie Instytutu Biologii Monika Vessal i Barbara Ordonowa są 

rozliczone z używanych środków toksycznych? Przecież tego rodzaju substancje jak cjankali, 

są pod ścisłą kontrolą. 

-  Sprawdziłem  -  westchnął  major.  -  Nic  im  nie  brakuje,  podobno  obie  są  pod  tym 

względem  bez  zarzutu.  Ale  to  nie  bardzo  zmienia  postać  rzeczy,  ponieważ  cyjanek  potasu, 

którym  został  otruty  Ordon,  był  u  niego  w  pracowni.  Jednak  morderca  nawet  i  o  tym 

pamiętał,  żeby  ten  środek  po  otruciu  Ordona  zabrać,  albo  w  jakiś  inny  sposób  usunąć  z 

pracowni. 

- Jakie masz jeszcze poszlaki? 

- Najważniejsza. Skarb pani Opałko chyba istniał. Otóż Barbara Ordonowa po trzecim 

stycznia  sprzedała  waluciarzowi  pod  bankiem  PKO  -  oczywiście  właściwa  transakcja 

przebiegła w bezpieczniejszym miejscu - trzy złote monety dwudziestodolarowe. Mnie zaraz 

na  wstępie  oznajmiła,  że  otrzymała  od  Ordona  piętnaście  tysięcy  złotych  tytułem  zaległych 

alimentów. 

- Ordon mógł jej te monety rzeczywiście dać - wtrącił Lis. - Jak ustaliłeś,  miał on w 

tym czasie trudności finansowe, a nie mając waluty rodzimej dał jej złote dolary. Sprzedała je 

background image

na  czarnym  rynku,  a  więc  handel  walutą  -  niezmuszona  nie  przyzna  się  w  jakich  walorach 

otrzymała alimenty. 

-  Mogło  być  tak  jak  mówisz  -  przyznał  Inspektor  -  ale  mogło  być  inaczej. 

Zamordowała i ukradła. Tylko że ona mi na to nie wygląda. Oczywiście mogę się mylić,  bo 

jednak dotychczas  nie  mam żadnych  innych danych oprócz własnych wrażeń  i wiadomości, 

które zebrała służba X. 

-  Andrzeju  -  przerwał  Lis  -  przede  wszystkim  upewnij  się  co  do  istnienia  klejnotów 

Ilony Opałko. Myślę, że od tego trzeba zacząć. 

Nastąpiła  trzecia  faza  śledztwa:  posegregacja  rozległego  materiału,  skonfrontowanie 

faktów i eliminowanie na tej podstawie podejrzanych. 

Major  zaczął  od  ponownego  przejrzenia  ekspertyz,  protokołów  i  papierów 

znalezionych u Ordona. Podczas tych zajęć przypomniał sobie o pudełku ze znakiem ORNO, 

znalezionym  w pracowni, do którego uprzednio nie przywiązywał większej wagi, uważając, 

że nie ma ono istotnego znaczenia dla rozwiązania sprawy. Teraz trzymał je w ręku i oglądał 

maleńkie uszko z  białego  metalu,  które, jak  sądził,  było częścią  łańcuszka,  na  jakich Ordon 

zawieszał ceramiczne elementy produkowanych naszyjników.. 

Jeszcze  przed  wezwaniem  ekspertów  był  przekonany,  wiedział,  że  klejnoty  Ilony 

Opałko nie były legendą. 

Ekspertyza  ustaliła  jeden  fakt:  maleńkie  uszko  znalezione  w  pudełku  ze  znakiem 

ORNO - było platynow e. Metalem ORNO było wyłącznie srebro. 

Ilona Opałko podpisała protokół, w którym stwierdziła, że: między innymi walorami, 

które skradł jej Igor Ordon, znajdował się trzydziestokaratowy blauwais oprawiony w platynę. 

Był  to  brylantowy  stożek  o  wypukłej,  ostro  szlifowanej  podstawie,  umocowany  w  swej 

najwęższej  części  w  oprawie  z  platyny.  Zawieszony  na  platynowym,  ozdobnym  łańcuszku. 

Zawleczka łańcuszka była uszkodzona. 

A  więc  klejnoty  istniały  i  miał  je  Ordon.  Po  stwierdzeniu  tego  faktu,  do  wszystkich 

innych  motywów,  z  jakich  mógł  być popełniony  mord  na Ordonie,  dochodził  motyw czysto 

rabunkowy. 

Major zamyślił się - na arkuszu papieru nakreślił ostrym, energicznym pismem: 

PLAN 

OSOBY  PODEJRZANE:  Dyrektor  Jerzy  Vessal  asystentka  Ewa  Kowalska,  Maciek 

Rawski, dozorca Wincenty Aniołek, doktor Monika Vessal, Ilona Opałko, Barbara Ordonowa. 

SYLWETKI  PODEJRZANYCH,  POSZLAKI,  POBUDKI,  KTÓRE  MOGŁY  ICH 

PCHNĄĆ DO ZBRODNI: 

background image

JERZY  VESSAL  -  żywił  do  zabitego  silną,  prawie  patologiczną  nienawiść.  Był  w 

pracowni  trzeciego  stycznia,  miał  dostęp  do  trucizny  w  swoich  zakładach.  Mógł  również 

orientować  się,  gdzie  stoi  trucizna  u  Ordona.  Bywał  w  jego  pracowni  dość  często.  Zbierał 

kompromitujące  informacje  o  Ordonie  -  mógł  orientować  się,  które  osoby  blisko  z  nim 

związane  będą  lub  były  u  niego  krytycznego  dnia.  Jerzy  Vessal  jest  opanowany,  potrafi 

działać  zimno,  rozważnie  i  bardzo  konsekwentnie.  Chciał  przywłaszczyć  sobie  wynalazek 

Ordona.  Zdolny  jest  do  kradzieży  klejnotów?  -  moim  zdaniem  -  tak.  Niejasna  historia  z 

winem Bordeaux. Zna się na obsłudze i działaniu pieców ceramicznych. 

EWA  KOWALSKA  -  pozornie  brak  motywów  emocjonalnych,  ale  mogę  o  nich  nie 

wiedzieć, a więc (?). Mówi, że nie kochała się w Ordonie - Rawski twierdzi, że na początku 

jej  znajomości  z  Ordonem  -  tak.  Ewa  ukrywa  fakt,  że  była  jego  okresową  kochanką. 

Dlaczego?  Miała  dostęp  do  trucizny  w  pracowni  Ordona.  Miała  w  jego  pracowni  pełną, 

niczym  nieskrępowaną  swobodę.  Orientowała  się  doskonale  w  powiązaniach,  koneksjach  i 

zależnościach Ordona. Krytycznego dnia wiedziała szczegółowo, kto go odwiedzał. Ewa lubi 

pieniądze ponad przeciętną miarę i nie cierpi na nadmiar skrupułów, ale czy mogła popełnić 

morderstwo  z  powodów  czysto  rabunkowych?  A  jeżeli  dochodzą  do  tego  pobudki 

emocjonalne?  Znała  się  na  funkcjonowaniu  pieców  ceramicznych.  Ewa  jest  konsekwentna, 

chłodna i bardzo opanowana. 

MACIEK  RAWSKI  -  oceniał  Ordona  negatywnie  -  jego  nienawiść  była  dość  silna, 

aby pod jej wpływem zdecydować się na morderstwo. W jego normach moralnych mieści się 

zarówno  zabicie  takiego  osobnika  jak  Ordon,  jak  i  odebranie  mu  dóbr  materialnych.  Znał 

rozkład pracowni Ordona - praktycznie biorąc miał dostęp do trucizny. Ten chłopak cierpi na 

atrofię  woli.  Dokonanie  z  góry  zaplanowanej  i  konsekwentnie  przeprowadzonej  zbrodni 

wymaga koncentracji, uwagi i skupienia wszystkich sił psychicznych. Rawski nie jest do tego 

zdolny. A jednak to u Maćka znalazła się książka kryminalistyczna - w której podkreślono (i 

wytarto!) dział traktujący o substancjach toksycznych. Co prawda nie tylko Maciek czytał tę 

książkę. Dlaczego nie znalazłem u niego pustej butelki po winie Bordeaux, które podarowała 

mu Ewa krytycznego dnia? Co z nią zrobił? 

WINCENTY  ANIOŁEK  -  brak  motywów  emocjonalnych  -  raczej  lubił  Ordona,  nie 

stwierdziłem,  aby  to  była  poza.  Miał  klucze  i  nieograniczone  możliwości  poruszania  się  w 

pracowni,  a  więc  znał  miejsce,  w  którym  była  ulokowana  trucizna.  Był  zaufanym 

człowiekiem  Ordona  -  łączyła  ich  pewna  zażyłość.  Kupował  trunki  dla  Ordona  i  nieraz 

wspólnie  z  nim  pił.  Chciwy.  Prymitywny.  Nie  byłby  zdolny  do  tak  inteligentnego 

zaplanowania i dokonania zabójstwa. 

background image

MONIKA  VESSAL  -  mogły  nią  kierować  bardzo  silne,  zasadnicze  pobudki 

emocjonalne. Z dnia na dzień zrodzona nienawiść, wrogość do Ordona. Chęć odwetu. Monika 

o  jego  sprawach  dowiedziała  się  nieco  wcześniej  niż  to  chciała  mi  zasugerować.  Na  tej 

sugestii budowała swą obronę przed oczywistymi poszlakami. Ordon został zamordowany na 

chłodno,  z  premedytacją.  Vessalowa  sugerowała,  że  była  wówczas  załamana,  bliska 

samobójstwa,  a  co  za  tym  idzie,  w  tym  stanie  psychicznym  niezdolna  do  konsekwentnego 

zacierania  śladów.  Vessalowa  nie  przewidziała,  że  ustalę  dzień,  w  którym  dotarła  do  niej 

prawda o Ordonie,  a było to prawie dwa  miesiące przed trzecim stycznia.  Krytycznego dnia 

mogła  być  już  spokojna,  działać  z  właściwą  sobie  rozwagą  i  konsekwencją.  Miała  łatwy 

dostęp do trucizny i do pracowni Ordona. Pomimo że oceniam ją jako niezdolną do rabunku 

ani  do  kradzieży,  w  tych  okolicznościach  nie  można  uznać  jej  za  wolną  od  podejrzeń  o 

dokonanie zabójstwa. 

ILONA  OPAŁKO  -  silna  indywidualność.  Miała  powody,  by  nienawidzić  Ordona. 

Doskonale  orientowała  się  w  jego  koneksjach  i  rozkładzie  dnia.  Szukała  sojuszników 

przeciwko  Ordonowi  (jej  kontakty  z  Vessalem,  Barbarą  Ordonową).  Natura  energiczna, 

czynna, bardzo duża odporność psychiczna. Mentalność konsekwentna, wola, upór - zupełne 

przeciwstawienie  Rawskiego.  Przy  tym  rozsądek  i  rozwaga.  W  jej  przypadku  zabranie 

klejnotów  po  zamordowaniu  Ordona  to  nie  rabunek,  TO  ODEBRANIE  SKRADZIONEJ 

SOBIE  WŁASNOŚCI.  Dostęp  do  trucizny  miała  także  w  swoim  przedsiębiorstwie. 

Poruszanie się w pracowni Ordona miała utrudnione. Znała zwyczaje i gusty Ordona. 

BARBARA  ORDONOWA  -  Długoletnie  poczucie  krzywdy  i  niemożność  wywarcia 

zemsty mogły potęgować w niej nienawiść i maniacką chęć odwetu za wszelką cenę. Barbara 

jest słaba, kobieca, dość lękliwa o miernej inteligencji i słabej odporności psychicznej. Miała 

dostęp  do  trucizny.  Dobrze  orientowała  się  w  konsekwencjach  i  zależnościach  Ordona.  W 

pracowni bywała rzadko. Mocna poszlaka: złote monety sprzedane niedługo po dniu trzeciego 

stycznia. 

KRYTYTCZNY  DZIEŃ:  dnia  trzeciego  stycznia  do  bliżej  nieustalonej  godziny  X  - 

późnym  wieczorem,  wszystkie  te  osoby  były  u  Igora  Ordona  w  kolejności:  ANIOŁEK  - 

MACIEK RAWSKI, EWA - JERZY VESSAL, EWA - ILONA OPAŁKO, ILONA OPAŁKO 

-  BARBARA  ORDONOWA,  MONIKA  VESSAL  -  MORDERCA.  Oczywiście  Monika  nie 

musiała go widzieć. W każdym razie Vessalowa. ostatnia widziała Ordona żywego. 

ALIBI:  żadna  z  tych  osób  nie  może  wyliczyć  się  z  czasu  między  godziną  dziewiątą 

wieczorem dnia trzeciego stycznia, aż do godziny drugiej po północy dnia następnego. Żadna 

z  nich  nie  może  podać  wiarygodnego  świadka,  który  by  stwierdził,  co  w  tym  czasie  robiła. 

background image

Morderca  musiał  być  Ordonowi  znany.  Plastyk  wpuścił  mordercę  do  pracowni,  jako  osobę 

dobrze znaną, częstował winem. Morderca skorzystał z tego zaproszenia, wsypał truciznę do 

kieliszka  Ordona,  następnie  usunął  swój  kieliszek,  wyczyścił  popielniczkę,  starł  ślady  z 

kluczy Ordona (a może w ogóle nie dotykał ich wychodząc), pracownię zostawił otwartą. 

Morderstwo było starannie zaplanowane. Sprawca przygotowywał się do swego czynu 

prawdopodobnie  dość  długo,  od  wielu  dni.  Czekał  tylko  na  sprzyjające  okoliczności.  Taka 

okazja  zdarzyła  się  właśnie  tego  dnia,  kiedy  odwiedziło  Ordona  kilka  osób  i  to osób,  które 

miały  określone  pretensje  do  plastyka.  A  więc  nie  ma  mowy,  aby  to  zabójstwo  było 

popełnione  pod  wpływem  chwili.  Stąd  wniosek,  że  morderca  doskonale  orientował  się  w 

powiązaniach  tych  ludzi  z  Ordonem.  Zrabował  prawdopodobnie  tylko  klejnoty  i  dolary  w 

złocie - łączna ich wartość wynosiła około DWÓCH MILIONÓW ZŁOTYCH. 

Morderca  pozostawił  dokumenty,  stanowiące  ciężkie  poszlaki  i  kompromitujące 

dwoje ludzi powiązanych z Ordonem interesami i szantażem. 

MORDERCA 

WYCIĄGNĄŁ 

TE 

DOKUMENTY 

UKRYCIA, 

PRAWDOPODOBNIE W CELU WPROWADZENIA MILICJI NA FAŁSZYWY ŚLAD. 

Gdyby morderstwa dokonał JERZY VESSAL, zabrałby kompromitujące go fotokopie 

wzorów  chemicznych  tworzywa  ceramicznego,  będącego  rewelacyjnym  wynalazkiem. 

Musiałby  je  zabrać  -  rozumiał,  że  stanowią  one  ciężką  poszlakę  przeciwko  niemu.  Jerzy 

Vessal nie jest mordercą. 

ILONA  OPAŁKO  -  zabrałaby  fotokopie  swych  ksiąg  buchalteryjnych  i  fałszywych 

rachunków. To przecież stanowiło podstawę szantażu, któremu ulegała. To nie ona zabiła. 

Wątpliwe  jest,  aby  mógł  zamordować  MACIEK  RAWSKI.  Cechy  jego  osobowości; 

prawie  patologiczny  brak  energii,  atrofia  woli,  raczej  wykluczają  ewentualność  takiej 

koncentracji  sił  psychicznych,  która  doprowadziłaby  do  morderstwa  dokonanego  z 

premedytacją. 

Z  przyczyn  psychologicznych  eliminuję  także  BARBARĘ  ORDONOWĄ,  która  jest 

zbyt słaba, zbyt niekonsekwentna, aby mogła dokonać takiego czynu. 

Pozostają: 

MONIKA VESSAL, EWA KOWALSKA, WINCENTY ANIOŁEK. 

WARIANTY:  -  MONIKA  VESSAL  -  mogła  dokonać  zabójstwa  z  pobudek  czysto 

emocjonalnych. W tym wypadku sprawcą kradzieży klejnotów mógł być ktoś inny, ktoś, kto 

wszedł do pracowni już po śmierci ceramika. 

Najprawdopodobniej Ewa Kowalska lub Wincenty Aniołek. 

background image

EWA  KOWALSKA  -  zdolna  jest  do  zabójstwa  z  chęci  zysku.  Miała  możność 

zorientowania się, że u Ordona znajdują się precjoza dużej wartości. 

WINCENTY  ANIOŁEK  -  nie  byłby  w  stanie  tak  inteligentnie  wybrać  czasu 

dokonania morderstwa i skutecznie zatrzeć śladów. 

Mógł wiedzieć o tym,  że u Ordona znajdują się kosztowności  i ukraść  je wtedy, gdy 

zobaczył  Ordona  martwego.  Może  to  było  także  przyczyną  nieprzyznawania  się,  że  miał 

komplet kluczy? 

Mimo usilnych  starań  funkcjonariusze  służby X  nie  natrafili  na  ślad klejnotów Ilony 

Opałko.  Sprawdzono  dokładnie  i  ponad  wszelką  wątpliwość,  że  żadna  z  podejrzanych  osób 

nie próbowała ich sprzedać lub pozbyć się w innych okolicznościach. 

Funkcjonariusze  służby  X  spenetrowali  państwowe  i  prywatne  sklepy  jubilerskie, 

pokątnych handlarzy i czarny rynek - bezskutecznie. Major doszedł do wniosku, że morderca 

dotychczas  nie  zdążył  jeszcze  uwolnić  się  od  groźnej  obecności  zrabowanych  walorów,  a 

więc musiał gdzieś je ukryć, tylko gdzie? 

- Jedno wydaje się być pewne - powiedział major. - Sprawca nie ukrył tych klejnotów 

u siebie w domu. 

Siedzieli  z  Lisem  i  analizowali  całość  materiału,  zebranego  w  sprawie  zabójstwa 

ceramika. 

- Zgadzam się z tobą - przyznał Lis. - Można założyć, że nie trzyma tego w domu ani 

w pobliżu siebie. Może liczyć się z aresztowaniem i rewizją. Jestem skłonny przypuszczać, że 

morderca  schował  te  przedmioty  na  terenie  neutralnym.  W  takim  miejscu,  gdzie  nawet  sam 

fakt znalezienia ich nie da odpowiedzi na pytanie: kto je tam ukrył? 

- Nie po to je rabował, abyśmy je znaleźli - skrzywił się major. 

-  Ja  nie  powiedziałem,  że  zrobił  to  niestarannie  -  wzruszył  ramionami  Lis.  - 

Oczywiście ukrył je bardzo dobrze, ale w takim miejscu, które w razie ujawnienia przez nas - 

a z tym liczył się, masz najlepszy dowód, że służba X nie natrafiła nawet na ślad precjozów - 

nie wskazałoby na niego. Dlatego ich dotychczas nie sprzedał. Zastanówmy się, gdzie je mógł 

pozostawić, co to za neutralne miejsce? 

- Przecież takie spekulacje są beznadziejne - zniechęcił się major. - Ja wiem, gdzie je 

mógł wetknąć?  W Saskim Ogrodzie,  pod lewą  nogą piątej  ławki w pierwszej alei  na prawo, 

albo pod jabłonką u nieznajomego ogrodnika na dalekiej Woli, w Łazienkach, na klombie pod 

Chopinem, w... 

- Bardzo możliwe - zgodził się Lis. - W takim wypadku służba X dotąd nie spuści oka 

z całej podejrzanej siódemki - pułkownik zaakcentował ostatnie słowo - dopóki któraś z tych 

background image

osób nie zabierze swego łupu, powiedzmy z Saskiego Ogrodu, spod lewej,  nogi piątej ławki 

itd.  Aleja myślę, że precjoza pani Opałko zniknęły w sposób bardziej prosty i bliżej miejsca 

zabójstwa. 

- Morderca nie musiał się śpieszyć - potrząsnął głową major. - Wiadomość dotarła do 

milicji późno. Śledztwo zaczęło się w dziesięć dni po śmierci Ordona. Heniu! przez dziesięć 

dni wiesz co można zrobić z klejnotami? Można je spokojnie przemycić za granicę, można... 

-  Przede  wszystkim  można  i  trzeba  myśleć,  Andrzeju  -  mruknął  Lis.  -  Zostało 

stwierdzone,  że  morderca  nie  zamknął  drzwi:do  pracowni  Ordona,  tak?  Że  drzwi  były 

otwarte,  a  zamknął  je  dopiero  Aniołek  następnego  dnia  rano?  Sprawca  zabójstwa  nie 

wiedział,  kiedy  zostanie  ujawniony  fakt  zabójstwa,  kiedy  przystąpi  do  działania  aparat 

ścigania. A więc nie miał przed sobą nie tylko dziesięciu dni, ale nawet dziesięciu godzin na 

spokojne wywożenie czy przemycanie klejnotów i wcale nie miał zamiaru tego czynić. 

-  To  drobiazgowo  obmyślane  zabójstwo,  sprawca  przewidział  wszystko  z  góry.  A 

więc i miejsce, gdzie schowa zrabowane przedmioty. 

-  Przeczysz  sam  sobie.  W  planie  przewidujesz  trzy  warianty,  a  w  jednym  z  nich 

zakładasz, że przyczyną morderstwa nie był rabunek, natomiast sprawca natknął się na walory 

przypadkowo i zabrał je prawie mimochodem, niemal przez roztargnienie - zakpił pułkownik. 

-  A  więc  z  góry  nie  mógł  przewidzieć,  gdzie  ukryje  te  przedmioty,  o  których  nie  wiedział 

przedtem, że je zabierze... 

- Bądź łaskaw pamiętać, w planie są jeszcze dwa inne warianty - przerwał major. 

-  Właśnie  wracam  do  swojej  poprzedniej  myśli.  Uważam,  że  sprawca  wiedział 

dokładnie o istnieniu klejnotów, chciał je zrabować i właśnie z góry obmyślił miejsce, gdzie 

je ukryje. I jego wybór padł na jakiś schowek w pobliżu miejsca zbrodni. 

- Powiedz wobec tego, gdzie ty ukryłbyś precjoza, gdybyś był na miejscu mordercy? 

-  Na  podwórku  kamienicy,  w  której  mieszkał  Ordon  -  powiedział  Lis.  -  A  wiesz  co 

przemawia  za  tym?  Podwórko  jest  przechodnie.  Można  z  niego  równie  dobrze  wyjść  na 

Chmielną,  jak  i  na  Nowy  Świat.  To  ruchliwy  punkt  miasta.  Łatwo  się  tam  poruszać,  nie 

zwracając  uwagi  nawet  wścibskiego  Aniołka,  nie  mówiąc  już  o  pozostałych  mieszkańcach. 

Sprawca zabójstwa mógł już w kilka minut po dokonaniu zbrodni być wolny od dowodów i 

iść jedną z tych ulic, jako przechodzień. 

Major w milczeniu grzebał w dokumentach - wyciągnął plan podwórka. 

- Klomb i składzik Ordona - powiedział po chwili. - Szopa, w której trzymał potrzebne 

mu surowce i klomb to jedyne miękkie miejsca, reszta beton - wyjaśnił. 

background image

- A śmietniki? Między pojemnikami nie ma miękkiego terenu? To wygodne miejsce, 

pojemniki stoją w obudowanym prostokącie. 

- Pojemniki stoją również na betonie. 

- Sprawdź wobec tego składzik i klomb - poradził Lis. 

- Ten trawnik raczej nie - po namyśle stwierdził major. 

-  Ze  względu  na  mróz.  Wykopać  solidny  dołek  w  czasie  dwudziestostopniowego 

mrozu - cały styczeń był mroźny 

- i to na otwartym terenie? Nie twierdzę, że niemożliwe, ale za wiele zabawy. Zwraca 

uwagę. 

-  Słusznie,  pozostaje składzik. Widzisz,  ta wersja  jeszcze  bardziej uprawdopodobniła 

się,  ponieważ  i  pod  Chopinem  w  parku  Łazienkowskim  ziemia  jest  raczej  zamarznięta. 

Przeszukaj dokładnie składzik, Andrzeju. 

Ustalono, że rewizję w składziku przeprowadzi późnym wieczorem porucznik Cieślik, 

kierownik  grupy  służby  X.  Należało  jednak  liczyć  się  z  bliską  obecnością  małżeństwa 

Aniołków. Wobec tego major Korosz wezwał tego wieczoru Aniołków ma przesłuchanie. 

Inspektor podał im papier  i pióra  i zażądał opisania dokładnie wszystkiego, co działo 

się dnia trzeciego stycznia. 

Tymczasem powrócił Cieślik. 

- Major sobie życzy? - powiedział tonem sprzedawcy sklepowego i położył na biurku 

pękaty woreczek. Wywiadowca był zmęczony i przeziębnięty. 

- Ciężko szło? - zagadnął major. 

-  Sakramencko  -  westchnął  porucznik.  -  Miejsce  było  dobrze  wybrane  -  z  główką. 

Musiało  być  starannie  przed  tym  obmyślone.  Ale  to  cholerstwo  -  wskazał  woreczek  -  było 

wrzucone  w  śniadaniówkę,  taką  z  plastiku,  ściągniętą  u  góry  na  tasiemkę.  Zimno  tam  jak 

diabli, plastik zesztywniał, ręce też mi grabiały, niech to cholera - zaklął bez złości. 

Przewidywania Lisa potwierdziły się. Morderca, a może tylko złodziej, ukrył klejnoty 

w  najodleglejszym  kącie  szopy.  Leżały  tam  przysypane  dość  cienką  warstwą  ziemi  i 

zastawione skrzynką z jakimś preparatem ceramicznym. 

- Jak to przekładaliście? - z niepokojem zapytał major. 

- Jak jajka kolibra, majorze. Niech major woła tych magików od ekspertyzy, jeżeli tam 

były  jakiekolwiek ślady, to są.  Ja  ich  nie zatarłem -  stwierdził  z  flegmą.  -  Major  wierzy,  że 

tam są ślady? - ton wywiadowcy zdradzał jego wątpliwości. 

- Mogą być, może na monetach? - powściągliwie zauważył major. - Przypuszczam, że 

są. 

background image

Na jego przekonanie wpłynęło istnienie pustego pudełka z napisem ORNO, w którym 

pozostało platynowe uszko od naszyjnika. Major  zakładał, że człowiek, który zabrał walory, 

musiał  je  przekładać  do  czegoś.  Teraz  wiedział,  że  zostały  przełożone  do  plastikowego 

woreczka - zwykłej śniadaniówki. 

Major miał później wyrzuty sumienia, ponieważ Cieślik już dawno powrócił ze swojej 

wyprawy, a pan Wincenty i jego lepsza połowa w pocie czoła sumiennie opisywali zdarzenia 

pamiętnego dnia, konsultując między sobą napisane szczegóły. 

X. NASZYJNIK Z BRYLANTEM 

Od kilku dni trwała  bardzo ścisła obserwacja osób podejrzanych  i  baraku,  w którym 

spoczywał odkryty przez Cieślika łup. 

I pułkownik, i major zgodzili się co do tego, że morderca lub złodziej musi przyjść po 

ukryte precjoza. Tylko kiedy? A może przestraszył się i zrezygnował z nich? Nie przyjdzie po 

nie nigdy? 

-  Cierpliwości,  przyjdzie  na pewno -  stwierdził  z przekonaniem  Lis.  -  Nie rezygnuje 

się tak łatwo z dwóch milionów złotych; zważywszy, że w tej chwili osiągnięcie ich wydaje 

się rzeczą łatwą i wcale nie niebezpieczną. 

- Może go zachęcić? - zastanawiał się major. 

- W jaki sposób? - zaciekawił się pułkownik. 

- Zakończyć śledztwo, zamknąć jako podejrzanego kogokolwiek, robiąc szum i aferę, 

a administracja niech zacznie rozbiórkę baraku. Powiedzmy, niech zdejmą kawałek dachu. W 

jaki sposób mam zaaranżować zamknięcie dochodzenia? 

- Czy nie jesteś zbyt pewny, kto przyjdzie po te klejnoty, Andrzeju? 

- I ty doskonale już wiesz, kto jest mordercą - zbył go major. - Powiedz mi lepiej,  w 

jaki sposób mam zaaranżować zamknięcie śledztwa? 

- Możesz je umorzyć - poradził Lis - to nie ma znaczenia. Zrób to w porozumieniu z 

prokuratorem,  na  pewno  się  zgodzi  i  pomoże  żeby  to  wyglądało  prawdopodobnie.  A  co  do 

rozbiórki baraku, to pomysł ma sens. Tylko uważaj, aby się nie pośpieszyli i nie rozebrali go 

doszczętnie - ostrzegł. 

- Nie ma obawy - mruknął inspektor. - Wiesz jak wyglądają u nas wszelkiego rodzaju 

naprawy, instalacje... 

- Ale to ma być rozbiórka. 

-  W  taki  mróz?  Możesz  być  spokojny,  potrwa  do  maja.  Wszystkie  zainteresowane 

osoby kolejno poproszono do majora Korosza. Inspektor w towarzystwie prokuratora zadawał 

jeszcze  pytania,  zadawał  je  również  prokurator.  Prosił  o  oświadczenie  na  piśmie,  że 

background image

świadkowi  -  następowało  nazwisko  i  imię  -  nic  już  więcej  na  ten  temat  nie  wiadomo,  co 

stwierdza własnoręcznym podpisem. 

Każdy  z podejrzanych dowiadywał się  bez trudu z półsłówek  wymienianych  między 

Koroszem a prokuratorem, że sprawa zostaje umorzona z braku dowodów. 

Odczekano kilkanaście dni - obserwując ciągle szopę. Sprawa przyschła. 

W  początkach  lutego  komornik  przeprowadził  spis  majątku  ruchomego, 

pozostawionego  przez  Igora  Ordona  i  ogłosił  licytację  na  łamach  poczytnych  dzienników, 

prosząc o zgłoszenie się wierzycieli. 

Zrobił  się  niezły  zamęt.  W  pewnych  środowiskach  w  Warszawie  bardzo  dużo 

mówiono  o  tym,  co  pójdzie  pod  młotek  i  ewentualnie  ile  pieniędzy  pozostanie  do  podziału 

między  wierzycieli  Ordona.  Wiedziano  również,  że  zostanie  sprzedana  pracownia,  jej 

wyposażenie, flamandzki gobelin, a nawet materiały pozostawione w składziku, jako że szopa 

ulegnie rozbiórce. 

Najbardziej  ze  wszystkich  wierzycieli  zabiegała  Ilona  Opałko,  szczególnie  o  ten 

gobelin, usiłując udowodnić, że to jej własność. Zgłosił się również do komornika Wincenty 

Aniołek,  z  roszczeniem  wypłacenia  siedmiuset  złotych  zaległych  „zasług”  za  sprzątanie 

pracowni i składziku. 

Reszta  podejrzanych  nie  interesowała  się  spuścizną  po  zmarłym.  Nie  ulegało  jednak 

wątpliwości, że do nich również dotarły wiadomości o energicznej działalności komornika. 

Noc  była  wyjątkowo  mroźna  i  wietrzna.  Cieślik  siedział  w  szopie  osowiały  na 

drewnianej skrzynce za stertą jakichś worków. Ścierpły mu nogi, mimo podbitej futrem kurtki 

zmarzł  już  solidnie.  Jego  dyżur  zaczął  się  wieczorem  i  miał  trwać  do  około  czwartej  nad 

ranem.  Serdecznie  znienawidził  ten  barak  i  monotonne,  mroźne  godziny  zimowych  nocy, 

podczas których zmiana pozycji była małym problemem. O zapaleniu papierosa można było 

tylko  marzyć -  to doskwierało  mu chyba  najbardziej.  Wątłą pociechą  była  myśl,  że  może  w 

taki  sposób  odzwyczai  się  od  palenia,  które  niewątpliwie  jest  nałogiem  ze  wszech  miar 

szkodliwym. 

Z  braku  lepszego  zajęcia  gapił  się  poprzez  nagie  żebra  wiązań  dachu  na  oświetlone 

prostokąty  okien  pięciopiętrowego  bloku.  Było  to  zajęcie  bolesne  i  demoralizujące  - 

rozpraszało uwagę. 

Za  tymi  oknami  porucznik  wyobrażał  sobie  przytulne  i  bardzo  ciepłe  wnętrza. 

Marzyła  mu się  filiżanka gorącej kawy -  szatana, świeżo otworzona paczka „Rarytasów”  i... 

kieliszek  czegoś  mocnego.  Powiedzmy,  mógłby  to  być  „Jarzębiak”.  Wyobrażał  sobie  jego 

cierpką goryczkę. 

background image

Otrząsnął się z tych myśli i odwrócił wzrok od jasnych okien. 

Przez podwórko coraz rzadziej przechodzili  ludzie, obijały się strzępki zdań. Wiodąc 

głośny  monolog  przeszedł  pijak  i  zamarudził  gdzieś  w  pobliżu  baraku.  Znów  było  cicho. 

Powoli zamierało życie w ściętym mrozem mieście. 

Około północy Cieślik usłyszał niepewne kroki i przedzielane czkawką ciche nucenie. 

Głos  nucącego  był  znajomy,  mimo  tej  zniekształcającej  go  czkawki.  Z  klatki  schodowej 

odezwał  się  teraz  stłumiony  dwugłos;  następnie  rozległo  się  jakieś  plaśnięcie  i  odgłos 

energicznie zatrzaśniętych drzwi. 

Aha!  Pan  Aniołek  -  pomyślał  Cieślik  -  wrócił  do  domu  w  „odmiennym  stanie”. 

Przyjęła  go  w  rodzinne  pielesze  pani  Aniołkowa,  która  nie  podziela  upodobań  męża  i  nie 

rezygnuje z metod pedagogicznych. 

Znów zaległa cisza -  porucznik stracił orientację,  ile  już upłynęło czasu  jego dyżuru. 

Nie  chciało  mu  się  spoglądać  na  fosforyzujący  zegarek,  ponieważ  było  to  połączone  z 

odwinięciem mankietu rękawiczki. Trwał. 

Może  się  zdrzemnął?  W  każdym  razie  nic  nie  usłyszał;  ani  kroków,  może  były  tak 

lekkie?  Ani  otwierania  drzwi  -  może  ten,  kto  je  uchylił,  dobrze  znał  sposób  cichego  ich 

otwierania? 

Po prostu w pewnym momencie porucznik zorientował się, że nie jest sam w baraku. 

Znieruchomiał i czekał. Tylko wyczuwał jego obecność. Ten ktoś również trwał nieruchomo, 

nasłuchując  chyba.  Porucznik  usiłował  złowić  jego  oddech...  Panowała  niczym  niezmącona 

cisza. 

Błysnęła latarka. Wąziutki snop żółtego światła omiótł wnętrze baraku, prześliznął się 

po  kątach,  zatrzymał  na  workach,  za  którymi  siedział  Cieślik.  Porucznik  skurczył  się 

odruchowo - wstrzymał oddech. 

Smuga światła wolno zsunęła się z worków i zatrzymała w najdalszym przeciwległym 

kącie baraku. Jakaś postać, poprzedzana bladym światłem, przesunęła się w tamtym kierunku. 

Lekko zachrzęściły resztki masy ceramicznej, rozsypane po podłodze. Ktoś szedł pewnie, po 

przekątnej, do tamtego rogu, gdzie były ukryte klejnoty. 

Postać  przykucnęła  w  rogu.  Anemiczne  światło  rozlało  się  po  podłodze.  Porucznik 

usłyszał szmer rozgrzebywanej ziemi. 

Barak od śmierci właściciela nie był opalany - poprzednio zawsze pan Wincenty palił 

tam  w  koksowym  piecyku  -  mróz  więc  zaprowadził  w  nim  swoje  porządki.  Trochę  trwało, 

zanim nocny gość rozgrzebał przymarzłą ziemię. Cieślik czekał cierpliwie. 

background image

Gdy  postać  uniosła  się  znad  podłogi  jednym  susem  znalazł  się  przy  niej,  mocno 

chwycił  za  rękę,  trzymającą  plastikowy  woreczek.  Smuga  światła  latarki  przesunęła  się  z 

kobiecych  rąk  na  zastygłą  i  bladą  jak  papier  z  przerażenia  i  zimna  twarz  Ewy.  W  chwilę 

później  dziewczyna  krzyknęła  i  szarpnęła  się  rozpaczliwie  -  usiłowania  okazały  się 

bezskuteczne. 

- Idziemy - powiedział Cieślik. - Solidnie zmarzłem, czekając na panią. 

Z  samego  rana  do  gabinetu  majora  wprowadzono  Ewę.  Inspektor  dał  znak 

protokolantowi, że nie będzie mu potrzebny. Gdy zostali sami nacisnął guzik magnetofonu. 

Dziewczyna  siedziała  bardzo  blada,  ale  opanowana.  Pod  maską  spokoju  wyczuwało 

się jednak niesłychane napięcie. 

Cieślik zatrzymał ją około drugiej po północy - pomyślał major - na pewno do rana nie 

zmrużyła oczu. 

Zaproponował jej kawę - zgodziła się skwapliwie. 

Nie  zadawał  jej  pytań.  Przekładał  na  biurku  pękate  teczki  z  ekspertyzami,  bawił  się 

tasiemką  plastikowego  woreczka,  wreszcie  otworzył  go  gwałtownie  i  wysypał  zawartość  na 

biurko. Posypały się z niego jakieś blaszki, śrubki, kawałki metalu. 

Ewa  czujnie  przyglądała  się  ruchom  majora.  W  pierwszej  chwili  coś  jak  zdziwienie 

błysnęło w jej zaczerwienionych oczach, za moment ten wyraz zgasł. Zrozumiała. 

-  Znalazł  je  pan  wcześniej  -  powiedziała  łamiącym  się  głosem  -  a  to  -  wskazała 

kawałki metalu, rozsypane na biurku - na wabia... 

-  Żebyśmy uniknęli  nieporozumień -  zaczął  major. -  Oto  ekspertyza daktyloskopijna, 

odcisków  palców  pozostawionych  na  złotych  monetach,  które  były  w  tym  woreczku.  Nie 

muszę dodawać, że to odciski pani palców - przyjrzał się dziewczynie. 

- Nie wypieram się. To ja ukradłam te klejnoty. Ale tylko ukradłam. Nic ponadto. Nie 

ja zabiłam Ordona. Na to nie ma pan dowodów. 

- Kiedy je pani ukradła, w jakich okolicznościach? 

- Trzeciego stycznia... to był późny wieczór, Ordon już wtedy nie żył. Więc zabrałam 

te kamienie... były niczyje... Tak, niczyje. Ta handlara też je zarobiła na wyzysku i kancie... a 

ten typ też zdobył je kantem i szantażem... Nie miałam i nie mam wyrzutów sumienia... że je 

zabrałam, chociaż na pewno pana sąd jest inny. 

- O której pani przyszła do pracowni Ordona i co tam pani zobaczyła? Słucham? 

- Mogło być po jedenastej... drzwi były otwarte. W pracowni było bardzo gorąco, ten 

piec  był  włączony...  Zasłona  zasunięta.  W  pierwszej  chwili  myślałam,  że  Igora  nie  ma. 

Zawołałam:  Igor!  Nikt  nie  odpowiedział.  Zdziwiłam  się  i  zaniepokoiłam,  że  pracownia  jest 

background image

pusta  i  otwarta.  Zajrzałam  za  portierę  i  wtedy...  -  twarz Ewy  zmieniła  się.  Malowało  się  na 

niej przerażenie. Wydawało się, że dziewczyna przeżywa jeszcze raz tamten moment grozy. 

Jak ona świetnie gra, i to w takich okolicznościach - pomyślał ze zdziwieniem major. 

- Co potem? - przerwał tę niemą scenę inspektor. 

-...  Igor  nie  żył.  Siedział  w  fotelu  nad  niedopitym  kieliszkiem  tego  nieszczęsnego 

Bordeaux...  Wtedy  wzięłam  te  kosztowności  i  uciekłam...  Już  na  schodach  gorzko 

pożałowałam tego odruchu... Zdałam sobie sprawę, że mogę być podejrzana o morderstwo... 

więc zakopałam je w szopie. 

-  Nic  pani  więcej  nie  dotykała  wtedy  w  pracowni?  Niczego  więcej  pani  tam  nie 

szukała? 

- Nie. Byłam przerażona tym wszystkim... 

-  A  fotokopie  kompromitujące  Opałkową  i  Vessala,  zawsze  je  tak  Ordon  trzymał  na 

wierzchu? - zapytał z powątpiewaniem. 

Milczała. 

-  Papier  fotograficzny  jest  bardzo  śliski,  a  to  nie  był  nawet  mat  -  wyjaśnił  Korosz  - 

znaleźliśmy na nim również bardzo czytelne ślady pani palców. 

- No więc wyciągnęłam, bo bałam się, żeby nie było na mnie... 

- Dlaczego nie zawiadomiła pani władz? 

- Z tych samych powodów. To chyba jasne, panie majorze - powiedziała z wyrzutem. 

- Po co pani o tak późnej porze poszła do Ordona? 

- Kazał mi przyjść przed wyjazdem do N. Miał mi dać trochę pieniędzy, bo mi wtedy 

jeszcze nie wypłacił ani grosza styczniowej pensji. 

- Jak długo była pani w pracowni i w szopie? 

- Dwadzieścia minut... może trochę dłużej - ale nawet nie pół godziny. 

- Zdążyła pani na pociąg do N., on zdaje się odchodzi o dwunastej. 

- Tak... to znaczy... - powiedziała z wahaniem, patrząc na majora. 

- Zdążyła pani, czy nie? 

- Zdążyłam - stwierdziła z tym samym wahaniem. 

- Nie spotkała pani Moniki Vessal, gdy pani szła do pracowni, wtedy wieczorem. 

Zaprzeczyła. 

-  Kiedy  pani  zorientowała  się,  że  Ordon  ma  kosztowności  warte  około  dwóch 

milionów złotych? 

-  W  grudniu...  On  ich  nie  ukrywał  specjalnie.  Ale  że  są  tyle  warte,  to  naprawdę  nie 

wiedziałam... 

background image

-  A  trzydziestego  pierwszego  grudnia  po  południu  nie  dowiedziała  się  pani  o  ich 

wartości? Proszę sobie przypomnieć. Wybierała się pani wtedy na bal do Bristolu. Ogromnie 

było  pani  wtedy  nie  na  rękę,  że  Ordon  jeszcze  panią  zatrzymał  w  pracowni.  Kazał  pani 

oczyścić  świeży  wypał  tej  ceramicznej  biżuterii...  No?  Ordon  wtedy  rozmawiał  z  pewnym 

człowiekiem  o  tych  klejnotach,  tamten  facet  chciał  je  kupić...  spierano  się  o  cenę,  pani  to 

słyszała, pani Ewo. 

Trwała w zaciętym milczeniu. 

-  Czy  mam  wezwać  tego  człowieka?  Czy  wystarczy  pani  fragment  jego  zeznań? 

Proszę posłuchać. 

Włączył magnetofon - z taśmy popłynął głos: „... zwróciłem uwagę Ordonowi, że jest 

nieostrożny,  że  chce  załatwiać  transakcję  walutową  przy  osobie  trzeciej.  Była  to  jego 

asystentka  -  Ewa  Kowalska,  zajęta  wówczas  pracą  w  pracowni.  Ordon  roześmiał  się  i 

powiedział  głośno,  że  to  jest  swój  człowiek,  całkowicie  od  niego  zależny,  że  mogę  się  nie 

obawiać. Mimo że uzgodniliśmy cenę nie chciałem wtedy zabrać tych kosztowności, właśnie 

ze względu na jej obecność. Później wyjechałem i powróciłem piątego stycznia. 

- Słyszałam tę rozmowę - skinęła głową. 

-  To  również  słyszała  pani  jaką  cenę  ustalono  za  walory.  Poza  tym  orientowała  się 

pani,  że  Ordon  lada  dzień  je  sprzeda,  to  znaczy,  że  lada  dzień  przestaną  znajdować  się  w 

pracowni w pudełku ze znakiem ORNO. Również orientowała się pani, że nikt nie wie o tym, 

że Ordon ma takie wartościowe przedmioty. 

- Nie wiem, on był taki gadatliwy i lekkomyślny - broniła się z determinacją. 

- Ale posiadaniem tych precjozów nie pochwalił się nikomu. Waluciarz nie liczy się - 

będzie  milczał,  dla  własnego  dobrze  pojętego  interesu.  Wiedziała  pani,  że  Opałkowa  też 

będzie  milczała  -  znała  pani  podstawę  szantażu,  dla  którego  ta  kobieta  raczej  poświęciłaby 

dwa miliony, bo inaczej ryzykuje podstawy egzystencji swego przedsiębiorstwa. Znała pani te 

dokumenty,  o  których  pani  mimo  rzekomego  przerażenia  nie  zapomniała,  aby  zostawić  w 

widocznym miejscu. 

Major zauważył, że Ewa już tylko z wielkim trudem panuje nad sobą, że usuwa się jej 

grunt spod nóg, że brak  jej czasu i siły na obmyślenie nowej logicznej i konsekwentnej linii 

obrony. Moment całkowitego załamania był bliski. 

- To pani otruła Ordona i bez względu na to, czy się pani przyzna, czy nie, o to będzie 

pani  oskarżona  -  stwierdził  sucho.  -  Mówiła  pani  o  braku  dowodów?  Zacznijmy  po  kolei. 

Sześć  osób  podejrzanych  nie  ma  alibi,  pani  jeszcze  do  tej  chwili  wydaje  się,  że  go  ma.  To 

złudzenie.  Pani  go  nie  ma,  wcale  nie  ma.  Rozumiem,  że  gdy  pani  otworzyła  piec  o 

background image

temperaturze  tysiąca  stopni,  była  pani  przekonana,  że  nikt  i  nigdy  nie  ustali  nie  tylko 

dokładnej,  ale  nawet  przybliżonej  daty  zgonu  Ordona.  To  pierwszy  błąd  pani  założenia. 

Następnie:  mówiła pani sąsiadce  i wszystkim  naokoło, nie wyłączając Aniołka,  że wyjeżdża 

pani  o  godzinie  dwunastej  w  nocy  do  N.  Nie  zdążyła  pani  na  ten  pociąg  -  wyjechała  pani 

porannym  pociągiem,  dnia  czwartego  stycznia,  o  godzinie  szóstej  rano.  W  N.  była  pani  o 

dziewiątej.  Jechała  pani  z  dworca  w  N.  do  domu  swych  rodziców  taksówką,  jedną  z  pięciu 

taksówek,  jakie  kursują  w  N.  To  drugi  błąd,  który  oczywiście  wypłynął  z  pierwszego. 

Następnie:  nie  może  pani  ustawić  w  czasie  swojej  wizyty  u  Ordona  dnia  trzeciego  stycznia 

wieczorem,  ponieważ  to  wszystko  inaczej  wyglądało.  Po  dziesiątej  wyszła  pani  od  siebie  z 

domu - są na to świadkowie - zostawiła pani wtedy Maćkowi Rawskiemu butelkę Bordeaux z 

kartką do niego.  Jeżeli  byłaby pani u Ordona o godzinie  jedenastej,  musiałaby  pani  natknąć 

się  na  Monikę  Vessal,  albo  w  pracowni,  albo  przynajmniej  na  schodach.  Więc  albo  pani 

przyszła  przed  Moniką  i  gdzieś  się  ukryła,  aby  przeczekać  jej  wizytę,  albo  po  niej.  Wizyta 

Moniki, która przeciągnęła się, trochę pokrzyżowała pani plany -  nie zdążyła pani na pociąg 

do N., odchodzący o godzinie dwunastej w nocy. A teraz proszę się namyślić, czy będzie pani 

ze mną rozmawiała bez wykrętów, czy nie. Zaręczam, że nie mam zamiaru zmuszać pani do 

składania zeznań, ale również nie mam zamiaru wysłuchiwać kłamstw. 

Ewa  siedziała  blada  jak  papier,  jakoś  zmalała,  skurczyła  się,  oklapła.  Major  nie 

zachęcał jej do rozmowy. Zaczęła po chwili sama, chropowatym, bezbarwnym głosem. 

- Ten człowiek nie był wart niczego innego - broniła się Ewa zupełnie złamana. - To 

mu się od dawna należało, nie wart był innej śmierci... ta też była za lekka, za szybka... 

-  I  pani  postanowiła  go  osądzić,  właśnie  wtedy,  gdy  przechowywał  ukradzione 

klejnoty o znacznej wartości? - zapytał chłodno major. 

-  Dawno  go  osądziłam  i  nie  dlatego,  że  chciałam  zabrać  mu  te  kamienie...  to  był 

wyjątkowy drań... 

Majorowi  przypomniało  się  określenie  Ilony,  gdy  powiedziała  o  Ewie:  „Ordon, 

zamordował w niej człowieka”. Zapytał. 

- Znała pani powiązania Ordona? 

-  Znałam.  Tkwiłam  u  niego  kilka  lat.  Oczywiście,  nie  kwapił  się,  aby  mi  wszystko 

mówić, chyba gdy był pijany. Ale poza tym patrzyłam i myślałam - to mi wystarczyło. 

- Kiedy pani zdecydowała się go zabić? 

-  Dawno,  już  nie  przypominam  sobie,  dokładnie...  ale  to  było  dawno.  Z  tą  myślą 

łatwiej mi było żyć i znosić upokorzenia. 

- Co zdecydowało, że pani wybrała akurat dzień trzeciego stycznia? 

background image

-...  tego  dnia  było  u  niego  tyle  osób,  a  wszyscy  oni,  gdyby  się  tylko  nie  bali 

odpowiedzialności, dawno by go uśmiercili. Vessal przyniósł to wino... Ja miałam wyjechać 

do N. na kilka dni. 

- Kiedy pani krytycznego dnia wróciła do pracowni, aby wykonać swój zamysł? 

- Tuż przed wejściem Moniki Vessalowej. Ledwo zdążyłam schować się za tę zasłonę 

z  gobelinu,  jak  nadszedł  ten  pomnik  cnót  wszelakich.  Ten  monument,  chodząca,  okazowa 

porządność... - powiedziała ze złością. 

- Ordon nie zwrócił na ten fakt uwagi, że pani się ukryła? 

- Tak robiłam zawsze, gdy przychodziła - szczególnie późnym wieczorem - jego żona 

lub kobieta, na której mu zależało, to od dawna było ustalone między nami. 

- Co było później? 

-  Wypiliśmy  butelkę  czerwonego  Bordeaux,  a  Ordon  chlapnął  jeszcze  szklankę 

Meukowa, tak go zdenerwowało kazanie pani Moniki. 

- Czy to było to wino, które pani kupiła w Delikatesach, tego dnia w południe? 

- Tak, na prośbę Ordona. 

- A butelka, którą otrzymał od pani Maciek Rawski, skąd pochodziła? 

- To było wino, które podarował mi Vessal. 

- Dlaczego oddała je pani Maćkowi? 

- Bez żadnych ubocznych celów. Żeby sobie wypił. 

- Co było dalej? 

-  Ordon  -  ta  szklanka  koniaku  nieźle  go  oszołomiła  -  rozpieczętował  drugą  butelkę 

wina. Robił to przy barku. W resztkę wina w jego kieliszku wsypałam cyjanek. Przy ciemnym 

kolorze  Bordeaux,  ta  odrobina  cyjanku  była  niewidoczna,  nawet  dla  zupełnie  trzeźwego. 

Zresztą myślę, że nigdy nie przeszło mu przez myśl, że mogę go otruć. Takiego czarującego 

mężczyznę?  Następnie  zabrałam  swój  kieliszek,  tę  szklankę  po  koniaku,  pustą  butelkę  po 

winie i flakon z cyjankiem potasu. Na stole pozostawiłam tę zaczętą butelkę Bordeaux i jego 

kieliszek. Butelki nie dotykałam, a jego kieliszek wytarłam, zresztą brałam go tylko za nóżkę. 

Uchyliłam piec i wyszłam... No jeszcze zabrałam te kamienie i ukryłam w szopie, znałam tam 

każdy kąt. 

- Po co pani otwarła piec? 

- Przecież pan wie. Żeby nastąpił szybki rozkład... 

-  Dlaczego  nie  zamknęła  pani  drzwi  do  pracowni,  przecież  miała  pani  już  wtedy  do 

dyspozycji klucze Ordona? 

background image

-  Po  co?  -  wzruszyła  ramionami.  -  Gdy  to  wszystko  robiłam,  byłam  zamknięta,  a 

później, gdy już wyszłam, jeśliby ktoś wszedł do pracowni, to by się musiał tłumaczyć z tego, 

co zastał... 

- Co pani zrobiła z tym kieliszkiem i butelką oraz z fiolką z cyjankiem, które zabrała 

pani z pracowni po otruciu Ordona? 

- Rozbiłam w pierwszej mijanej bramie. 

-  Interesowała  się  pani  toksykologią,  działaniem  trucizn,  daktyloskopią?  W  ogóle 

kryminalistyką? 

Milczała. 

-  Na  książce  traktującej  o  kryminalistyce,  którą  znalazłem  u  Maćka  Rawskiego,  są  - 

wprawdzie  wytarte  -  adnotacje  i  skreślenia,  zrobione  pani  ręką.  To  Już  dawno  potwierdziła 

ekspertyza.  Ołówek,  którym  pani  robiła  notatki,  był  twardy,  więc  pozostały  mimo  wytarcia 

wgłębienia - dlatego stwierdziliśmy i to.