background image

Specjalne zyczenie

Judith Duncan

background image

Rozdział pierwszy 

Czwartek, czwarty maja 

Kochany Dziadku! 
Pewnie wiesz, że niedawno były moje urodziny. Mama 

zrobiła mi tort ze świeczkami i prawie pąkiem, kiedy pró­

bowałem zdmuchnąć wszystkie dziewięć. Mama strasznie 

się śmiała - wiesz, ona się tak śmieje, że aż ma łzy 

w oczach. 

Ale nie dostałem tego, co naprawdę chciałem dostać. 

Wiesz, tych trzech rzeczy, o których Ci mówiłem. Chcia­

łem mieć psa, ale ona znowu powiedziała, że nie i mówiła 

serio. Wie powiedziałem jej (teraz, kiedy Ciebie tu nie 

ma), że tak naprawdę, to chcą mieć tatą. Na pewno by 

jej było przykro. I nie wiem, czy kiedykolwiek dostaną 

autograf Wayna Gretzky 'ego. Wszystko bym zrobił, żeby 
dostać, chociaż Scot Lauder mówi, że to głupie. On po 

prostu zazdrości, bo wszyscy wiedzą, że Gretzky jest naj­

lepszym hokeistą na świecie. 

A we wtorek narobiłem sobie strasznych kłopotów 

R S

background image

w szkole. Uczyliśmy się tej głupiej tabliczki mnożenia, 
a ja akurat patrzyłem na nalepki ze zdjęciami Wayna 

Gretzky'ego. Były pogniecione i na pogniecione nikt się 

nie wymienia, a pani Martin mnie przyłapała i powie­

działa, że znowu myślę o niebieskich migdałach. Dziad­

ku, co to właściwie znaczy?. Chciałem zapytać mamę, ale 
ona była okropnie zła, że znowu nie uważałem. Pani Mar­

tin uczy już chyba ze sto lat. Jimmy Manson mówi, że 

ona wygląda jak suszona śliwka. Wiesz, jest okropnie po­
marszczona. Najpierw się z tego śmiałem, ale potem było 

mi głupio. Po tym, jak odszedłeś, pani Martin była dla 
mnie bardzo miła, zupełnie jakby wiedziała, że jest mi 
smutno. Wycierałem tablicę i pomagałem w klasie, no 

i nie musiałem już wychodzić na przerwy. 

Dziadku, mama nie wie, że do Ciebie piszę. Nic jej 

nie mówiłem, bo chyba byłoby jej smutno. Bardzo jej Cie­

bie brakuje. I właśnie dlatego potrzebny nam jest tata. 

Nie tylko dla mnie, ale i dla mamy. Gdybym tylko miał 

tatę, psa i autograf Wayna Gretzky'ego, to, wiesz, byłbym 

zupełnie szczęśliwy. Chciałbym jeszcze mieć grę Nintendo 
Boy, ale na to sam oszczędzam. Ale z tą resztą będziesz 

mi chyba musiał pomóc, Dziadku. Wiesz, tak jak z gwiz­

daniem. Bo sam jeszcze nie bardzo sobie radzę. Chyba 

już muszę kończyć, bo mama mówi, że musimy jechać do 

Miliard po zakupy. Jejku! Niedługo znowu napiszę, dobra? 

Twój wnuczek, Davy 

Davy Jefferies szedł powoli ulicą. Płócienna torba 

z gazetami obijała mu się o kolana. Co za koszmarny 

dzień! Stara pani Prowski nakrzyczała na niego, bo za­
deptał świeżo zamieciony chodnik przed jej domem, 

R S

background image

a pan Olsen wrzeszczał, że Davy wszedł mu na trawnik. 
Do tego jeszcze pani Martin! 

Chłopiec westchnął i poprawił torbę na ramieniu. Nie 

powinien zabierać myszy do szkoły ani wypuszczać ich 

w łazience dziewczyn, ale przecież założył się z Jimmym 
Mansonem. Ale było fajnie, kiedy Marcy Brown biegała 

po korytarzu, wrzeszczała i machała rękami! Dobrze jej 

tak, dlaczego na niego skarżyła? Szkoda, że nie wsadził 

jej tej myszy do kieszeni. 

Przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się nad 

sporą kałużą. Przekopał obcasem wąski kanał do drugiej 

kałuży. Tak, kiedy już będę dorosły, pomyślał, będę bu­

dował drogi i mosty... Po chwili uwagę chłopca przy­

ciągnął kawałek metalowej rurki, która leżała w trawie. 

Podniósł ją i wycelował w niebo. „Tu kapitan Kirk i sta­
tek kosmiczny Enterprise..." Może lepiej zostać kosmo­
nautą? 

Sara Jefferies oparła się o poręcz na tarasie i wdy­

chała ostre, wiosenne powietrze. Wystawiła twarz na 
chłodny powiew, by wiatr odgarniał jej włosy z czoła. 

Boże, jaka cudowna jest wiosna! Czuje się, że wszystko 

odżywa. 

Zima tego roku była wyjątkowo uciążliwa, ale teraz 

można było zamknąć oczy i wdychać wspaniały zapach 

trawy, pąków na drzewach, zapach... przypalonej pizzy. 

Pizza! Klnąc pod nosem, Sara pomknęła do kuchni, 

skąd dobiegał silny zapach spalonego sera. Złapała ku­
chenne rękawice i jednym szarpnięciem otworzyła pie­

karnik. Chmura ciemnego dymu, która się z niego wy­

dobyła, uruchomiła natychmiast alarm przeciwpożarowy 

R S

background image

i Sara mogła teraz zrobić tylko jedno - otworzyła okno 

i szerokim łukiem wyrzuciła pizzę na podwórko. Dymią­
cą blachę wsadziła do zlewu i płacząc od dymu zaczęła 
machać ścierką pod czujnikiem alarmu, w nadziei, że się 
wyłączy. Po co wszyscy mają wiedzieć, że spaliła już 
drugi obiad w tym tygodniu? Zdaje się, że ma takie same 

kłopoty z koncentracją jak Davy. 

W końcu alarm ucichł i kobieta odetchnęła z ulgą. Jej 

dom był chyba jedynym miejscem na świecie, gdzie po­
żary zdarzały się tak często. Odłożyła ścierkę i z ciężkim 

westchnieniem zajrzała do szafki pod zlewem. Z do­

świadczenia wiedziała, że zlikwidować swąd spalenizny 

może jedynie spray do czyszczenia mebli. Jej matka ucie­

szyłaby się, że Sara zaczęła go wreszcie używać. 

Na szczęście Davy zjawił się, kiedy było już po wszy­

stkim. Odstawił torbę, jednym kopnięciem zrzucił kalo­
sze, a potem wpadł do kuchni i porwał ze stołu ciastko. 

Na dodatek wytarł nos w rękaw. 

- Odłóż to, Davy, i idź po chusteczkę. Nie je się cia­

stek tuż przed obiadem i nie wyciera nosa rękawem! 

Chłopiec wzniósł oczy do nieba, ale odłożył ciastko. 

Wytarł nos, a potem oparł się o stół i spojrzał na matkę 
z podnieceniem. 

- Wiesz co? Widziałem, jak ten stary pies McGrego-

rów wybiega z naszego podwórka z pizzą w zębach. Ta­

ką dużą, jak ty zawsze kupujesz. 

- Naprawdę? - Matka udała zaskoczenie. Davy. był 

tak przejęty, że znów wytarł nos rękawem. 

- No! I wiesz, to była taka z podwójnym serem, 

grzybami i papryką. 

Sara miała ochotę tłuc głową o ścianę. Czy zawsze 

R S

background image

wszystko musi się wydać? Nie było wyboru, musiała 

brnąć dalej. 

- I co? - spytała. - Widziałeś to aż z ulicy? 

Davy rzucił tęskne spojrzenie w stronę puszki z cia­

stkami. 

- Tak. I wiesz co? Chyba była przypalona. 

-Żartujesz! 
Mały rozejrzał się po kuchni i pociągnął nosem. 
- Znowu brałaś ten spray do mebli - rzekł oskarży-

cielskim tonem. 

Sara odwróciła się i zaczęła mieszać kukurydzę. Jeśli 

on się dowie, co się stało, nigdy jej nie da spokoju. Jednak 

zaczął jej wracać humor. 

- No i co z tym sprayem? - dopytywał się chłopiec. 
- Cóż... 

Davy jednym susem znalazł się przy koszu na śmieci. 

- Jesteś cała czerwona! - zapiszczał wesoło. - Wiem! 

Tu musi być puste pudełko po pizzy! 

Sara przeklinała swoje rumieńce, a ponieważ chciała 

jakoś ocalić reputację, chwyciła syna mocno i przytrzy­

mała za ramiona. 

- Nie waż się! - krzyknęła ze śmiechem. Davy złapał 

się zlewu i aż zapiał z radości. 

- Jest, jest! - wołał szczęśliwy, że się wszystkiego 

domyślił. - Mamo, tu jest blacha po pizzy, w dodatku 

cała spalona! Ale ci się dostanie! Wiesz, że pan McGregor 

nie cierpi, jak ktoś karmi jego psa. 

- Dzięki, Sherlocku - nie mogła powstrzymać śmiechu. 

Wiedziała dobrze, że jej syn nie przepuści takiej okazji 

i całe miasteczko będzie wiedziało o jej przygodzie. 

A może spróbować negocjacji? 

R S

background image

- Wiesz, kto to jest zdrajca? - spytała groźnie, biorąc 

się pod boki. 

Davy skinął głową. 

- Chyba byś mi tego nie zrobił? 

Zachwycone spojrzenie chłopca nie pozostawiało wię­

kszych wątpliwości. Znowu skinął głową. Trzeba było 

spróbować czegoś innego. 

- Jedno słowo, Davy, a usadzę cię w domu na ty­

dzień. 

Dzieciak był wniebowzięty. 

- Wcale nie! - zawołał. - Tylko tak mówisz! Muszę 

siedzieć w domu tylko wtedy, kiedy zrobię coś naprawdę 
złego, więc teraz to nie byłoby w porządku, a ty zawsze 

mówisz, że trzeba być w porządku. 

Miał rację. Coraz lepiej sobie radził. Sara spojrzała 

na niego ponuro i wykonała kolejny ruch. Chciałaby tra­
ktować to jako negocjacje, niestety, było to najzwyklejsze 

przekupstwo. 

- Więc co mam zrobić? - spytała. - Prażoną kuku­

rydzę? Pozwolić ci siedzieć do późna? Pomóc roznosić 

gazety? No, co? 

Patrzył na nią z namysłem. 

- Tak się właśnie zastanawiałem... Nie wiem, co wy­

brać - psa czy tatę... 

Omal się nie zachłysnęła. Nie spodziewała się czegoś 

takiego. 

- Niezła próba, panie Jefferies - rzekła powoli. 
Davy wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

- No. Tak myślałem. 

Patrzyła na chłopca, czując dziwny ucisk w piersi. Jak 

ona go kocha! Jego poczucie humoru, radość życia, głód. 

R S

background image

Chęć, żeby wszystkiego spróbować. A właśnie - ta dzi­
siejsza historia z myszami! Starała się pozbyć wzrusze­

nia. 

- No już, mały - powiedziała, burząc mu włosy nad 

czołem. - Leć się umyć przed obiadem, jest prawie go­

towy. I uczesz się. 

Davy westchnął i ruszył w stronę łazienki. Nie znosił, 

kiedy traktowano go jak dziecko. 

Patrzyła za nim jeszcze sekundę, potem odwróciła się 

w stronę kuchenki. 

- A jak tam w szkole? - zapytała niewinnie. 
Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. 
- Nic specjalnego. - Wiedział dobrze, że nie uda mu 

się uniknąć rozmowy. - A co, pani Martin dzwoniła? 

- Nie, czemu miałaby telefonować? - Rzeczywiście, 

o całej awanturze dowiedziała się w pracy, kiedy jeden 
z woźnych przyszedł do banku zrealizować czek. Stary 

Joe uznał, że było to nawet zabawne. Ostatnim razem 

sprawa była poważniejsza -jej synek nałapał os na lekcję 

przyrody, a któryś z chłopców wypuścił je w bibliotece. 

Poprzednio złapali trzy węże, bo nauczycielka zapowie­
działa lekcję o gadach. Zdarzyło się też, że Davy wpuścił 

słoik dżdżownic do terrarium pani Martin. Twierdził po­

tem, że „glisty są dobre dla ziemi". Sara próbowała wy­

jaśnić swemu dziecku, że nie wszystkim podobają się wę­

że, osy i glisty. Chłopiec nie mógł tego jednak zrozumieć. 
Kto by się bał dżdżownic? To przecież nic takiego. Rze­
czywiście - w porównaniu z ośmioma dzieciakami po­

kłutymi przez osy... Dwie myszki to w końcu też nic 

groźnego. 

Davy westchnął ponownie. 

R S

background image

- Wziąłem dziś do szkoły dwie myszy, na lekcję pani 

Matheson, i wypuściłem je w łazience dziewczyn - po­
wiedział. - Wiedziałem, że jest tam Marcy Brown, ale 
ona jest naprawdę okropna. 

Sara patrzyła na syna i starała się nie wybuchnąć 

śmiechem. Marcy Brown była rzeczywiście wstrętnym, 

rozpuszczonym dzieciakiem, a poza tym uwielbiała skar­

żyć. Pewnie dlatego pani Martin nie zadzwoniła. Trzeba 

jednak jakoś zareagować. 

- Nie powinieneś był wchodzić do łazienki dziew­

czynek, Davy - powiedziała. - Mogłeś zrobić komuś 

przykrość. 

Chłopiec spojrzał na swoje buty. 

- Tak, wiem... 

Była

 z niego dumna. Dziadek dobrze go tego nauczy? 

- trzeba umieć przyznać się do winy i przyjąć konsekwen­

cje. Odwróciła się do chłopca plecami i powiedziała cicho: 

- No już, idź się umyć. Obiad zaraz będzie na stole. 

Davy siedział przy stole i patrzył, jak jego mamą kroi 

grejpfruta. Nie cierpiał grejpfrutów. No, może nie aż tak, 
żeby ich nienawidził, w każdym razie nie tych różowych, 

kiedy mama posypała je cukrem. Czasami jednak ich nie 
posypywała i wtedy były naprawdę nie do zjedzenia. 

Czuł, jakby mu coś robiły z zębami. Wolałby zjeść tylko 

płatki i banana, tak jak co dzień, ale mama mówiła, że 

w weekendy trzeba jeść „prawdziwe śniadanie". W do­
datku robiła grzanki. Miał nadzieję, że ich nie spali. 
Uśmiechnął się na wspomnienie dużego, czarnego labra­
dora, który wybiegał z ich podwórka z pizzą w zębach. 
Wyglądało, jakby niósł tacę. 

R S

background image

Podniósł się z miejsca. Słońce malowało na ścianie 

jasne plamy, dokładnie nad głową mamy. Jimmy powie­

dział kiedyś, że ona ma włosy jak „marchewa", ale to 

przecież nieprawda. To wcale nie był taki kolor. Raczej 

jak pensowa moneta. A poza tym jej włosy były kręcone. 

Starsza siostrą Jimmy'ego, Alicia, twierdziła, że jego ma­

ma ma „grube" włosy, tym swoim głupim tonem, tak 

jakby to było coś złego. Przecież grube włosy to nie to 

samo, co grube nogi albo za duży nos! 

Mama postawiła grejpfruta na stole. Poranne słońce 

sprawiało, że wyglądała na opaloną. Davy'emu podobało 
się, że jego mama ma piegi. Wyglądała przez to miło, 

trochę jak ciastko z cynamonem. 

Podała mu talerz, a potem otworzyła „National Geo-

graphic". Położyła pismo przy swoim talerzu. Chłopiec 

wiedział, że jeśli chce coś uzyskać, powinien o to prosić, 
kiedy mama czyta. Czuł się tak, jakby ją oszukiwał, więc 

starał się unikać jej wzroku. 

- Chciałbym pojeździć na rowerze, a potem pograć 

w hokeja na trawie z chłopakami, dobrze? 

Sara nawet na niego nie spojrzała. 

- Dobrze. Tylko pamiętaj, że masz dziś posprzątać 

pokój. 

Mógłby jej powiedzieć dokąd idzie. Tylko wiedział, 

że mamie byłoby smutno. Kiwnął więc głową, czując 

dziwny ucisk w gardle. Nie lubił nabierać - nie mamę. 

Davy zsiadł z roweru i szedł, prowadząc go za kie­

rownicę. Przy drodze rosły wierzby, postanowił nazbierać 
bazi, kiedy będzie wracał. Mama uwielbia bazie. Na pew­
no wsadzi je do tego chińskiego wazonu po babci. Sięgnął 

R S

background image

do kieszeni, żeby sprawdzić, czy list jest na swoim miej­

scu, a potem skierował się w stronę skrzyżowania. Droga 

na północ prowadziła na farmę Billy'ego Martina. W ze­

szłym roku, właśnie tutaj, Jimmy Manson próbował za­

palić to coś, co wyglądało zupełnie jak grube cygaro. 

Opalił sobie rzęsy. Davy myślał, że umrze ze śmiechu, 

kiedy zobaczył minę przyjaciela. Pani Manson nigdy się 
nie dowiedziała, czemu kurtka jej syna pachnie spaleni­

zną. 

Za torami kolejowymi w stronę południa budowano 

autostradę, a po drugiej stronie skrzyżowania znajdował 

się cmentarz. Chłopiec postawił rower przy murku, zdjął 
czapkę i wszedł przez dużą, żelazną bramę. Przeszedł 

przez cały cmentarz i zatrzymał się przy nagrobku z sza­

rego granitu. 

Wyjął z kieszeni list i usiadł na ogrodzeniu. Przełknął 

dziwną kulę, która nagle pojawiła się w jego gardle i po­

głaskał gładki kamień. 

- Cześć, Dziadku - szepnął cicho. - To ja, Davy. 

Mam dla ciebie nowy list. 

Nigdy by nie przypuszczał, że można tęsknić za kimś 

tak, jak on tęsknił za Dziadkiem, po jego śmierci. Babci 

nie pamiętał, ale Dziadek był jego najbliższym przyja­

cielem, jak Jimmy. Dziadek nigdy się nie gniewał, kiedy 
Davy zapomniał umyć zęby ani kiedy przynosił do domu 

żaby. Dziadek chodził z nim na mecze i na treningi ho­
keja. I zawsze, zawsze śmiał się z kawałów Davy'ego. 

Czasem śmiał się też z rzeczy, które wcale nie wydawały 
się chłopcu zabawne. A potem... Potem było strasznie... 

Davy budził się z dziwnym, smutnym bólem w brzu­

chu... Nie chciał płakać, bo wiedział, że mama i tak źle 

R S

background image

się czuje, ale przyszła taka noc, że chciał porozmawiać 

z Dziadkiem i po prostu nie mógł nie płakać. Mama 

przyszła wtedy do jego pokoju, przytuliła go bardzo moc­

no i powiedziała, że Dziadek pewnie łowi teraz w niebie 
ryby. I że zawsze będzie przy nim, bo przecież żyje w je­
go sercu. Była pewna, że jeśli Davy naprawdę będzie 

potrzebował, Dziadek go usłyszy, trzeba tylko mocno 

w to wierzyć. 

Nie przekonała go do końca, ale poczuł się lepiej, gdy 

wyobraził sobie Dziadka z wędką w niebie. I dobrze by­
ło myśleć, że może jednak mógłby z nim porozmawiać. 
Wtedy właśnie zaczął pisać listy. Od tego czasu minął 

już prawie rok. 

- I co słychać? - Chłopiec poklepał kamień jesz­

cze raz. - U nas wszystko dobrze, mama dostała pod­

wyżkę, a mnie w szkole też nieźle idzie. Ale wiesz, mam 

jeden problem - podrapał się w policzek. - Mama jest 

chyba okropnie sama, odkąd ciebie nie ma, zresztą na­

pisałem ci o tym w liście. I pomyślałem sobie, że przy­

dałby nam się tata. Ale jak tylko mówię o tym mamie, 

to ona się na mnie tak dziwnie patrzy. Raz nawet po­

wiedziała, że może zapytać Starego Boogie Cruthersa. 

On ma jakieś sto lat, Dziadku, więc myślę, że mama żar­

towała. - Tym razem chłopiec westchnął ciężej. - I tak 
bardzo chciałbym mieć psa, wiesz... Ale mama wciąż 

się nie zgadza, mówi, że nie mielibyśmy go gdzie trzy­

mać. 

Zapatrzył się w dal. Szkoda, że Dziadek nie może dać 

mu nawet znaku. 

W powietrzu rozległ się głośny gwizd i chłopiec od­

wrócił się, żeby popatrzeć na przejeżdżający pociąg. Li-

R S

background image

czył wagony, a słońce grzało go w plecy i końcu poczuł 
się senny. 

Oczy zaczynały go już boleć od patrzenia na migające 

wagony, aż wreszcie pociąg minął skrzyżowanie i na­
gle... To było dziwne... Wprost nie mógł uwierzyć! Po 
drugiej stronie drogi najspokojniej w świecie siedział 

pies. Najpiękniejszy pies, jakiego w życiu widział - czar­
no-biały, duży husky. Kiedy wstał, zakręcony ogon po­
wędrował mu na grzbiet. Pies spojrzał wprost na chłopca, 

a potem odwrócił się powoli i zaczął iść w stronę cen­

trum. Davy tkwił w bezruchu i coraz wyraźniej czuł, że 
dzieje się coś dziwnego. Alton było małym miasteczkiem, 
znał tu wszystkie psy. Na pewno nikt nie miał takiego. 

Skąd zresztą to zwierzę mogłoby przyjść? Po drugiej stro­

nie drogi były tylko tory i budowa autostrady. I nagle 
Davy zrozumiał... Po prostu zrozumiał - ten pies był 

jak Lassie. To był znak, na pewno! 

- Dzięki, Dziadku - wyszeptał z drżeniem. 

R S

background image

Rozdział drugi 

Nathan Cassidy wysiadł powoli ze swojej ciężarówki, 

krzywiąc się z bólu. Przed oczami wciąż tańczyły mu 

ciemne płatki. Zaczynał mieć dość tego miasteczka, szko­

da, że Kenner Benson w ogóle zaproponował mu przy­

jazd do Alberty! 

Z początku pomysł wydawał mu się niezły. Skończył 

już pracować przy budowie elektrowni wodnej w Pół­

nocnym Quebecu, a do Ameryki Południowej jechał do­

piero pod koniec czerwca. Czekało go tam stawianie wiel­
kiej tamy. Miał więc sporo czasu, a Kenner tak nalegał... 

Tłumaczył, że ma umowę na budowę czteropasmowej au­

tostrady na granicy stanu Saskatchewan, a tydzień po roz­

poczęciu prac jego asystent złamał nogę. Kenner musiał 

go kimś zastąpić. Kimś doświadczonym. Nat nadawał się 
doskonale - pracował przecież przy ciężkim sprzęcie, od­

kąd skończył siedemnaście lat. Dorabiał w wakacje na 
budowach i dzięki temu skończył studia. Tak, był uparty. 
Dlatego właśnie chodził teraz z dwoma pękniętymi że­
brami i wstrząsem mózgu. 

R S

background image

I dobrze mu tak, skoro sam wziął się za naprawianie 

podnośnika hydraulicznego. Bardzo dobrze! Cholerny 
klucz musiał ważyć ze trzy kiło. 

Zapadając się po kostki w błocie, szedł do biura pro­

jektowego. Głowa pękała mu z bólu. Najchętniej nie ru­

szałby się wcale, ale musiał pojechać, żeby założono mu 

szwy. Był w Alberty dopiero trzy dni, a już zastanawiał 

się, jak przetrwa dalsze dwa miesiące. Przejazd przez Ka­

nadę okazał się jednym pasmem nieszczęść: w Ontario 
musiał zmieniać pasek klinowy, dostał dwa mandaty 
w Manitobie za nadmierną szybkość, a w Saskatchewan 

trafił na gradobicie, które podziurawiło mu plandekę. 

W Alberty sarna wyskoczyła mu przed maskę i musiał 

wjechać do rowu, żeby uniknąć zderzenia. A teraz ledwo 

chodził, tak go bolała głowa - nie mówiąc już o żebrach. 

Zaklął ponuro, mijając przyczepę Kennera. Czuł, że 

z każdym krokiem ma coraz więcej błota na butach. Ten 
obóz to jedno wielkie bagno! Miejsce było nawet niezłe 

- bardzo blisko Alton. Według Nata była to jedyna jego 

zaleta. I wszędzie to przeklęte błoto! 

Zatrzymał się na chwilę, odchylił głowę do tyłu 

i wziął głęboki oddech. No nic, jutro też jest dzień. Jutro 

będzie lepiej. Ruszył powoli przed siebie. Dopiero teraz 

zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie widział nig­

dzie Scouta. Uśmiechnął się smutno - pies miał swój ro­

zum, pewnie przeniósł się w jakieś cieplejsze miejsce. 
Chociaż zwykle trzymał się blisko... Trzy lata temu Nat 

wybawił go z paskudnej sytuacji. Scout był jeszcze 

szczeniakiem, stał przywiązany do szopy w Fort Chur­

chill, podobnie jak dorosłe psy pociągowe. Były złe i roz-

szczekane, ledwie trzymały się na nogach z głodu. Nat 

R S

background image

potępiał takie traktowanie zwierząt. Scout od razu zwrócił 

jego uwagę. Zapłacił za niego sto dolarów, wziął pod 

kurtkę i zabrał na budowę, na której wtedy pracował. Od 

tamtej pory prawie się nie rozstawali. Pies został dziś 
w obozie tylko dlatego, że Nat nie wiedział, ile czasu 
przyjdzie mu spędzić na pogotowiu. 

Zagwizdał i czekał, aż Scout przybiegnie się przywi­

tać. Psa jednak nigdzie nie było. Jeśli coś mu się stało, 
myślał wchodząc do biura, chyba komuś przyłożę! 

Kenner podniósł głowę znad zniszczonego biurka. 

George, mechanik, siedział naprzeciwko i palił cygaro. 

Benson odchylił się na krześle i rzekł z uśmiechem: 

- Świetnie, że jesteś, Cassidy. Mimo tych pięciu go­

dzin spóźnienia. 

Nat rzucił mu mordercze spojrzenie. Nie zamierzał 

się tłumaczyć. 

- Gdzie jest Scout? 

George pochylił się, by zgasić cygaro w starej puszce 

po rybkach. 

- Nie wiem. Wydawało mi się, że siedział na drodze 

z jakimś dzieciakiem. Ten nowy, Vic Manson, zatrzymał 

się i trochę z nim gadał. 

Nat zaklął pod nosem. Potrzebował jakichś osiemnastu 

aspiryn i spokojnego wieczoru, a tymczasem będzie mu­

siał szukać psa. Czy ani na chwilę nie można niczego 
spuścić z oka? 

Po godzinie był już naprawdę nieszczęśliwy. Zjechał 

całe miasteczko wzdłuż i wszerz - nie było tego wiele, 
Alton składało się z kilkudziesięciu starych domów i no­
wego osiedla za torami - a Scouta nadal nigdzie nie było. 

Nat czuł, że ma wszystkiego dość. 

R S

background image

O zmroku trafił na grupkę chłopców, którzy grali 

w hokeja. Wiedzieli, o jakiego psa mu chodzi. Głowę mu 

rozsadzało, bolały go żebra i naprawdę nie był w nastroju 

do żartów. Miał wielką ochotę siłą wydusić z chłopców 
informacje - zamiast tego zaproponował im dziesięć do­
larów. Musi wiedzieć, który z nich ukradł mu psa! 

Kiedy Sara wracała do domu, było już ciemno. In­

tuicja mówiła jej, że powinna się śpieszyć. Całe popo­

łudnie spędziła pomagając przy podwieczorku dla star­
szych mieszkańców miasteczka. Joyce Manson, która 
opiekowała się często Davym, zadzwoniła zaraz po śnia­

daniu pytając, czy nie miałby ochoty przyjść do Jim-
my'ego. Mansonowie mieszkali po drugiej stronie ulicy 

i gdy Sara wstąpiła do nich wracając, Joyce powiedziała, 
że Davy'emu znudziło się... oglądanie telewizji. Wrócił 
do domu posprzątać podwórko. Sara natychmiast nabrała 
podejrzeń - wiedziała dobrze, że chłopiec najchętniej 
w ogóle nie odrywałby się od telewizora. I wolałby chy­

ba tłuc kamienie, niż sprzątać. Uświadomiła sobie, że wła­
ściwie jej syn zachowywał się dziwnie, odkąd wrócił 
z porannego spaceru. Była wtedy zbyt zajęta, żeby zwró­

cić na to uwagę, teraz za to jasno widziała, że coś jest 
nie w porządku. Ostatnim razem Davy robił z własnej 

woli porządki, kiedy zbił szybę w garażu pana McGre-
gora. 

W kuchni paliło się światło i Sara skrzywiła się nie­

zadowolona. Podczas jej nieobecności Davy'emu nie 
wolno było wchodzić do domu, jeśli nie miał na to po­

zwolenia Joyce. Minęła krzak bzu i zobaczyła pięknie 

oczyszczony trawnik. Zły znak, pomyślała ze strachem. 

R S

background image

- Cześć, mamo. 

Podniosła wzrok. Jej syn siedział na schodkach, obe­

jmując kolana ramionami. Zanim zdążyła cokolwiek po­

wiedzieć, Davy postanowił udowodnić jej, że nie zapo­
mniał o zakazie: 

- Ja wcale nie siedziałem w domu, mamo - powie­

dział. - Wszedłem tylko na chwilkę do swojego pokoju. 

Sara poczuła się okropnie, nie znosiła go strofować. 

Mimo wszystkich swoich szalonych pomysłów, Davy nie 
był złym dzieckiem. Pełna najgorszych przeczuć weszła 
na schody i poczuła się jeszcze gorzej, gdy ujrzała nie­

pewny wyraz twarzy chłopca. Pogłaskała go po głowie. 

- Co się dzieje, synku? - spytała. 

Wstał i wytarł dłonie o dżinsy. Był naprawdę zanie­

pokojony. 

-, Chodź, muszę ci coś pokazać - powiedział. 

Starła mu smugę kurzu z policzka i weszła za nim 

do domu. Czuła, że dzieje się coś dziwnego - Davy nie 

tylko czymś się niepokoił, w jego oczach dostrzegła też... 
nadzieję. 

Zdjęli oboje kurtki, przeszli przez przedpokój i do­

piero wtedy chłopiec zdobył się na odwagę. 

- Ja go znalazłem, mamo. Nie mogłem go tak zosta­

wić - mówił szybko. - Nie miał dokąd pójść, po prostu 
musiałem go wziąć! 

Sara zamknęła oczy. W zeszłym roku Davy „po prostu 

musiał" przygarnąć siedem żab. Nie, teraz było za wcześ­
nie na żaby... 

Tym razem był to pies. Duży pies, który leżał na łóżku 

jej syna z miną, jakby znalazł się w psim raju. Kiedy 

weszli do pokoju, zastrzygł uszami i machnął kilka razy 

R S

background image

ogonem. Davy klęknął przy łóżku i wtulił twarz w jego 
miękką sierść. Husky potarł nosem o ramię swego no­

wego opiekuna, a Sara jęknęła. Pies. I jak ona się, na 

litość boską, z tego wypłacze? 

Davy pogłaskał psa po głowie. 
- Widzisz, Kolego, to właśnie jest mama - powie­

dział, jakby chciał dać do zrozumienia, że rozmawiał już 
z nim o Sarze. Pies. uniósł na chwilę łeb, spojrzał na nią 

i posłał jej najprawdziwszy uśmiech. No tak, tego jej tyl­

ko trzeba - kolejnego artysty! 

- Nie rób tego za często, piesku. - Na jej ustach po­

jawił się blady uśmiech. Oparła się o framugę. - A ty, 

Davy, lepiej się wytłumacz! 

Chłopiec wyczuł, że matka nie podjęła jeszcze decyzji 

i nie mógł nadążyć z wyjaśnieniami. Powiedział, że zna­
lazł psa na drodze. Biedak, nie miał dokąd pójść... 

- ...i na pewno ten ktoś, kto go przedtem miał, już 

go nie chce, i jechał przez miasto i wyrzucił go z sa­
mochodu! - zakończył przejęty. - On nie ma domu, ma­
mo! I był głodny, i chciało mu się pić, i tak się cieszył, 

kiedy go tu przyprowadziłem! Na pewno zgubił się już 

dawno temu, nie miał obroży, ani nic... - Tu Davy po­
stanowił wysunąć ostateczny argument. -I nie ma niko­
go, kto by się nim zajął, tylko nas. Przecież go nie wy­

rzucimy! 

Patrzyła na swego synka i dziwiła się, jak świetnie 

mały wie, co mówić, żeby wzbudzić w niej litość. Pies 
także patrzył na nią pełen nadziei. Uśmiechnęła się. Za­

chowywał się zupełnie jak Davy! 

- No dobrze - rzekła w końcu. - Zrobimy tak: pies 

zostanie tu dziś i jutro, a w poniedziałek postaram się 

R S

background image

dowiedzieć, kto jest jego właścicielem. Jeśli się niczego 

nie dowiem, damy ogłoszenie do „Miliard Times". - Wi­

działa wyraźnie, że chłopiec posmutniał, więc dodała: 

- Davy, przecież ktoś mógł go ukraść. Może gdzieś czeka 

na niego jakiś inny chłopiec. 

Mały spuścił wzrok i zaczął się bawić kołnierzykiem 

swojej koszulki. Wreszcie, po długim milczeniu, przesu­

nął dłonią po boku psa. 

- A jeśli nikt się nie zgłosi? - spytał cicho. 

Nie umiała rozwiać jego nadziei. 
- Wtedy będziemy się zastanawiać. - Po minie chło­

pca widziała, że zrobi wszystko, żeby ją przekonać. 

Zaczęło się już po kolacji. Davy i pies ułożyli się 

przed telewizorem w pozie, którą Sara uznała za czystą 
manipulację: chłopiec oparł głowę na boku psa, drapał 
go po uszach i szeptał mu rzeczy, które tak naprawdę 

przeznaczone były dla matki. A ten bardzo szybko zo­
rientował się, o co chodzi - za każdym razem, kiedy 
wchodziła do pokoju, obdarzał ją szerokim uśmiechem 

i robił co mógł, by wkraść się w jej łaski. W pewnym 

momencie Sara zaczęła obliczać, ile będzie kosztowało 

ogrodzenie podwórza. 

. - Może jemu też dać miskę? - spytała kwaśno, po­

dając Davy'emu prażoną kukurydzę. 

- Nie, będzie jadł ze mną - odparł chłopiec, nie od­

rywając oczu od ekranu. Robiła, co mogła, żeby się nie 

roześmiać. 

- Davy, muszę cię uprzedzić: jeśli pies zwymiotu­

je na podłogę, wytrę to twoją ulubioną koszulką hoke­
jową. 

Chłopiec zgromił ją wzrokiem. 

R S

background image

- Wytarłabyś to moją koszulką z Waynem Gretz-

kym?! 

- Jeśli zwymiotuje na dywan - tak. 

Davy już miał odpowiedzieć, gdy nagle pies uniósł 

głowę i cicho szczeknął. Poderwał się z miejsca i pobiegł 
w stronę drzwi frontowych, do których ktoś zaczął głośno 

pukać. Sara poczuła się nieswojo. Tu, w Alton, nikt nie 
wchodził głównymi drzwiami... 

Nat stał u wejścia i walił w drzwi z całej siły. Był 

wściekły, głowa mu pękała, bolały go boki, miał wszy­

stkiego dość. Niech no tylko dostanie tego bachora 

w swoje ręce! 

W sieni zapaliło się światło i Cassidy nabrał powie-

trza, żeby zacząć krzyczeć na tego, kto zabrał mu psa, 

ale... nie wydobył z siebie głosu. 

Stała przed nim, z dłonią na klamce, a chmura mie-

dzianorudych włosów otaczała jej drobną twarz. Było 

w niej coś, co sprawiło, że pomyślał o Joannie d'Arc. 
Duże, szare oczy patrzyły spokojnie, tak iż w końcu po­
czuł się nieswojo. A bardzo nie lubił się tak czuć. Ten 

jej spokój zdenerwował go jeszcze bardziej. Chciał wziąć 

głęboki oddech, ale jego żebra najwyraźniej nie miały 
zamiaru mu na to pozwolić. Poczuł, że wszystko się 
w nim gotuje. 

- Czy tu mieszkają państwo Jefferies? 

- Tak - odparła, wysuwając brodę do przodu. 

- Czy pani syn ma na imię Davy? 

Oczy kobiety zwęziły się nieco. 

- Tak. 

Natowi nie podobało się, że ktoś tak na niego patrzy. 

R S

background image

- Droga pani - zaczął gniewnie - pani syn ukradł mi 

psa... 

Rzuciła mu gniewne spojrzenie, ujęła się pod boki 

i odparowała: 

- Mój syn niczego panu nie ukradł! On tylko... 

Nie dane jej było dokończyć - w sieni rozległo się 

głośne szczekanie i Scout jednym skokiem znalazł się 

w objęciach Nata. To było straszne! Mężczyzna zaklął 

głośno. Teraz na pewno ma już połamane wszystkie że­

bra! Czym sobie na to zasłużył? 

- Czy panu coś dolega? 

Zdenerwowany całą tą sytuacją, chłodnym tonem ko­

biety, własną złością, nabrał powoli powietrza i podniósł 

głowę. Spojrzał swojej przeciwniczce prosto w (>czy. 

- Chcę go tylko stąd zabrać, a potem wrócić na bu­

dowę, położyć się i połknąć butelkę aspiryny. - Klepnął 
się po udzie, żeby przywołać Scouta do nogi. - A pani 

niech lepiej trzyma swojego smarkacza z dala od mojego 
psa! 

- Ja nie chciałem, proszę pana... - Cichy, żałosny 

głosik rozległ się gdzieś na wysokości jego kolan. - Bar­
dzo przepraszam... 

Spojrzał na małego chłopca i poczuł się jak ostatni 

drań. Dzieciak był smutny, aż pobladł z przejęcia. Idź 

już, Cassidy, pomyślał wściekły na samego siebie, wy­

żywasz się na małym dziecku! 

Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, kobieta 

przygarnęła do siebie chłopca, popatrzyła na Nata z wy­
rzutem i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Światło 

zgasło, a on spojrzał w niebo i zaklął. Cholera, przecież 

to był tylko dzieciak, nie żaden kryminalista! Pochylił 

R S

background image

głowę i przetarł oczy, nagłe poczuł się bardzo zmęczony. 
Zrobił przykrość chłopcu, ale jeszcze gorsze było to, że 
zachował się ordynarnie wobec jego matki. Była napra­
wdę dotknięta, widział przecież wyraz jej twarzy, gdy 
zamykała drzwi... Świetnie. Po prostu chodzi po mieście, 
atakując kobiety i dzieci. Westchnął jeszcze raz i dotknął 

grzbietu psa. 

- Chodźmy stąd, piesku - powiedział. - Jeszcze tro­

chę, a zadusimy jakąś staruszkę. 

Sara stała, założywszy ręce na piersi i wyglądała przez 

okno. Była jedenasta, powinna już spać - cóż, kiedy nie 

mogła. 

Nieczęsto myślała o przeszłości, teraz jednak nie po­

trafiła sobie poradzić ze wspomnieniami. Ten zagniewany, 

obcy mężczyzna przypomniał jej, jak bardzo czuła się 

przerażona i samotna, kiedy opuścił ją ojciec Davy'ego. 

Był jeszcze bardzo młody, ich synek miał dwa lata, a Sara 
- ledwie dwadzieścia jeden. Została sama z dzieckiem, 
bez pieniędzy, załamana... Przez jakiś czas po przyjeździe 

do Alton unikała ludzi. Była przekonana, że Jeff odszedł 

z jej winy i że wszyscy sądzą tak samo. To nie była pra­
wda, ale Sara potrzebowała dużo czasu, by zrozumieć, 
że nie jest odpowiedzialna za niedojrzałość Jeffa. Udało 

jej się już odzyskać poczucie własnej wartości, niekiedy 

jednak zdarzały się sytuacje, gdy czuła się głupio i nie 

na miejscu - tak jak teraz - i wtedy wspomnienia napra­

wdę zaczynały ją prześladować. Denerwowało ją to... 
Nikt, a zwłaszcza nieznajomy, nie powinien jej wprawiać 

w tak zły nastrój. Swoją drogą, co za okropny człowiek! 

- Mamo? 

R S

background image

Odwróciła się i nagle zrobiło jej się bardzo żal drobnej 

figurki stojącej w drzwiach. 

- Czemu nie jesteś w łóżku, Davy? - spytała miękko. 
- Tak mi przykro przez tego psa - powiedział chło­

piec z trudem. - Ja myślałem, że on jest bezdomny, ma­
mo. Naprawdę. 

- Wierzę ci - odparła spokojnie. 
Davy przetarł oczy rękawem pidżamy, a potem ciężko 

westchnął. 

- Czy myślisz, że on jest z tej budowy... z tej au­

tostrady? 

- Chyba tak. - Mały był taki zgnębiony! Podeszła 

do niego i ukucnęła. Pogłaskała go po głowie. - Chciałeś 

tylko jego dobra, Davy. Myślałeś, że ten pies potrzebuje 

rodziny, więc wziąłeś go do domu. Nie zrobiłeś nic złego. 

Chłopiec przełknął z trudem. 

- Nie lubię, kiedy ktoś się na mnie wścieka... 

Sara dotknęła policzka syna i uśmiechnęła się smutno. 

- Ja też nie. 

W nagłym przypływie uczuć Davy złapał matkę za 

szyję i mocno się do niej przytulił. Trzymała go w ob­

jęciach i zastanawiała się, czy nie jest, jak na swój wiek, 

zbyt wrażliwy. 

A więc ten człowiek jest teraz na budowie... Kiedyś 

będzie musiał przyjść do banku zrealizować czek! 

R S

background image

Rozdział trzeci 

Niedzielny poranek nie należał do udanych. Wiał sil­

ny, zimny wiatr, padał deszcz, a w dodatku skończył się 

gaz w butli. Rozzłoszczony Nat wsypał kawę z powro­

tem do torebki i odstawił czajnik. Z sąsiedniej części 
przyczepy dobiegało chrapanie Bensona. Zwiększyło to 

tylko zdenerwowanie Nata, ponieważ jemu udało się 

przespać może dwie godziny. Spojrzał na Scouta, który 

leżał pod stołem. 

- Niech się Kenner wypcha ze swoją kuchenką! 

Chodź, piesku, pojedziemy do miasta na kawę. 

Minęło sporo czasu, zanim ogrzewanie w ciężarówce 

zaczęło działać, więc otulił się szczelnie swoją skórzaną 

kurtką. Dojechali właśnie do skrzyżowania i mieli skręcić 

w stronę Alton, gdy ruch na poboczu przykuł uwagę Cas-

sidy'ego. Wyraz jego twarzy zmienił się, kiedy rozpoznał 

chłopca, wchodzącego na cmentarz. Co on miał w ręku? 
Wyglądało to na kawałek papieru... Co taki mały dzie­

ciak robił na cmentarzu o tej porze i to w taką pogodę? 

Czuł, że nie powinien go obserwować, a mimo to patrzył 

R S

background image

jak chłopiec zatrzymuje się przy jednym z nagrobków. 

Stał tam przez chwilę nieruchomo, potem ukucnął, a kie­

dy się podniósł, nie miał już w dłoni białej kartki. 

Nat wjechał za kępę wierzb i zatrzymał ciężarówkę. 

Zobaczył jeszcze, jak Davy wychodzi z cmentarza 

i wsiada na rower. Scout, który do tej pory leżał spo­

kojnie, podniósł się i zamerdał ogonem. 

- Nie szczekaj, spokój! - powiedział Nat, głaszcząc 

go po pysku. - Nie teraz... 

Chłopiec odjechał w stronę miasteczka, a Cassidy po 

chwili namysłu, wysiadł z samochodu. 

- Zostań, Scout. Zaraz wrócę. 

Drobne ślady zaprowadziły go do przeciwległego mu­

ru cmentarza, gdzie znajdował się spory grób rodzinny. 

Płyta

 na jednej części była stosunkowa nowa. „Tu spo­

czywa Matthew James »Scotty« Beaumont, ukochany 
Mąż, Ojciec i Dziadek"... 

Przyglądał się datom wyrytym w kamieniu. Scotty 

Beaumont zmarł w czerwcu ubiegłego roku, miał sześć­
dziesiąt trzy lata. Co chłopiec mógł zostawić przy grobie? 

Nigdy by tego nie zauważył, gdyby nie wiedział, 

że musi tu gdzieś być. Między murem a płytą przebie­
gała wąska szczelina i w niej właśnie dostrzegł biały 

skrawek. Nie potrafiłby wytłumaczyć, czemu to robi... 

Wiedziony dziwnym impulsem wyjął z kieszeni scyzoryk 

i pochyliwszy się, ostrożnie wyciągnął ze szpary... ko­

pertę. Kiedy zobaczył, do kogo była adresowana, poczuł 

się jak ostatni drań. Widniało na niej jedno słowo; „Dzia­

dek". 

I wtedy wszystko stało się jasne. Dzieciak przyjechał 

tu, by dać dziadkowi list... Nat przetarł oczy pięścią, 

R S

background image

czuł się naprawdę okropnie. Nie mógł się okazać gorszym 
draniem, choćby się nawet bardzo starał! 

Poranek był po prostu okropny. Podano mu słabą ka­

wę, grzanki okazały się zimne, a jajka niedogotowane. 
Uznał jednak, że wszystko to słusznie mu się należy. Dał­

by wiele, żeby dowiedzieć się, co Davy Jefferies napisał 

w liście do dziadka, ale odłożył list na miejsce. Chciał 

przynajmniej w tej sprawie zachować się przyzwoicie. 

W południe odbyło się spotkanie z inżynierami, ale 

Cassidy zupełnie nie potrafił się skupić. Założył nogę na 

nogę i kołysał się na krześle. Nie mógł przestać myśleć 

o tym dziwnym dziecku. Przecież, myślał zdrapując 

grudkę błota z dżinsów, nie zachowałbym się tak wczoraj, 
gdybym nie był taki potłuczony... 

- Dobrze by było, gdybyś ty to sprawdził. - Kenner 

przerwał jego rozmyślania. - Nad tym przepustem warto 

jeszcze trochę popracować. Przyda nam się opinia fa­

chowca. 

Nat uniósł głowę i rzucił przyjacielowi złe spojrzenie. 
- Wiesz, co możesz z nim zrobić...? 
- Nathan? - George zajrzał do pokoju. - Ktoś do cie­

bie. Mówi, że chce rozmawiać z kimś, kto ma psa. Nie 

chodzi mu chyba o moją byłą żonę! 

Kennera najwyraźniej ubawił dowcip mechanika, bo 

zaśmiał się głośno. Nat pośpiesznie wyszedł z pomiesz­

czenia. 

Chłopiec stał przed ciężarówką i był bardzo przestra­

szony. Głaskał w roztargnieniu psa, który zerkał na swo­

jego pana zaciekawiony, co tym razem usłyszy jego nowy, 

mały przyjaciel. 

Cassidy patrzył na tę dwójkę i przyszło mu do głowy, 

R S

background image

że może przecenił przywiązanie Scouta. Wsadził ręce do 
kieszeni i spojrzał na małego. 

- Chciałeś się ze mną widzieć? - zapytał. 

Davy przełknął ślinę. 

- Chciałem tylko powiedzieć, że jest mi przykro 

z powodu psa... - zaczął drżącym głosem. Widać było, 

że czuje się winny. - Zabrałem go do domu, bo myślałem, 
że się zgubił. Nie chciałem go ukraść. 

Nat przypomniał sobie list, który chłopiec Zostawił 

na cmentarzu. Wiedział dobrze, ile odwagi wymagała de­

cyzja o przyjściu na budowę. Ciekawe, czy jego rodzice 

wiedzą o tej wyprawie... Zaczął bawić się drobnymi mo­
netami, które miał w kieszeni. 

- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś? - zapytał. 

Mały podrapał psa za uchem. 

- Ja nie mam ojca - odparł, nie patrząc na Nata. Za­

wahał się, a potem podniósł wzrok i dokończył niepew­
nie: - Jesteśmy tylko we dwoje, mama i ja. I wcale jej 
nie powiedziałem. Nie pozwoliłaby mi przyjść. 

Cassidy poczuł, że nagle przestała go boleć głowa. 

A więc są sami - matka i syn. Ciekawe... Podszedł do 

chłopca i przykucnął przed nim. Teraz razem głaskali psa. 

Myślał przez chwilę o wszystkim, co się stało, a potem 

spojrzał na dziecko poważnie. 

- Myślę, że to ja powinienem przeprosić ciebie, Davy. 

Zachowałem się wczoraj wyjątkowo paskudnie. Nie po­
winienem był tak się wściekać. 

Przerwał na chwilę i w zamyśleniu starł błoto z nosa 

Scouta. Zupełnie nie wiedział, co zrobić, by Davy przestał 

mieć taką nieszczęśliwą minę. 

- Naprawdę, nie masz powodu czuć się winnym 

R S

background image

- rzekł w końcu. Chłopiec spojrzał na niego niepewnie, 

więc Nat przyjaźnie się uśmiechnął. - Ludzi zwykle nie 

obchodzą porzucone psy. Mało kto przygarnąłby takiego 
i zajął się nim, tak jak ty. Bałem się, że Scoutowi stało 
się coś złego. 

Twarz chłopca natychmiast rozjaśnił uśmiech. O tak, 

rozumiał dobrze, że Nat mógł się bać o swego przyja­

ciela! Uklęknął przy zwierzęciu i zaczął je czule głaskać. 

- To taki fajny pies - powiedział szczerze. - Nie 

wszedł na moje łóżko, dopóki mu nie pozwoliłem, a kie­

dy zachciało mu się pić, usiadł grzecznie przy zlewie 

i czekał. Z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi, 
ale mama się domyśliła. 

Zaśmiał się cicho i podrapał zwierzę po szyi. 

- I kiedy tylko widział, że mama na niego patrzy, to 

się tak do niej uśmiechał... wie pan, tak, że widać mu 

było wszystkie zęby. Mama mówi, że straszny z niego 

spryciarz. 

Nat patrzył na chłopca rozbawiony. A więc Scout za­

biegał o względy mamy? Mamy o tajemniczych, szarych 

oczach i zbuntowanej minie. I do tego - o rudych wło­

sach, które sprawiały, że wyglądała jak celtycki wojow­

nik. Może nawet jeszcze bardziej interesująco... 

- A co powiedziała twoja mama, kiedy go przypro­

wadziłeś? 

- Powiedziała, że na pewno jest czyjś - odparł Davy 

wzdychając. 

- Chciałbyś go zatrzymać, gdyby nikt się nie zgłosił? 

Chłopiec wzruszył ramionami i znowu zrobił smutną 

minę. 

- Proszę mamę o psa już od dawna, ale ona mówi, 

R S

background image

że nie byłoby go gdzie trzymać, bo nasze podwórko nie 

jest ogrodzone. 

Nat patrzył na niego z uśmiechem. Co za dzieciak! 

Cóż, pewnie Sara Jefferies będzie go za to przeklinać, 
ale... 

- Może mógłbyś zaopiekować się Scoutem od czasu 

do czasu? - zapytał. Jasne było, że chłopiec i pies przy­

padli sobie do gustu. Mały podniósł głowę. W jego 

oczach błysnęła radość, lecz wciąż nie był pewien, czy 
dobrze usłyszał. 

- Słucham? 

Uśmiech mężczyzny poszerzył się. 

- Czy mógłbyś czasami posiedzieć z moim psem? 

Mam tu sporo roboty, a nie chciałbym go zostawiać sa­

mego w ciężarówce, zwłaszcza że wczoraj wyszedł mnie 

szukać... - Zawiesił głos, ale to, co powiedział, wystar­

czyło. Nie mógł wymyślić lepszego sposobu na pojed­

nanie. 

- Naprawdę?! 

Z trudem powstrzymał śmiech. Wstał i otrzepał spodnie. 

- No pewnie. 
- Bardzo bym chciał! - zawołał Davy zrywając się 

na równe nogi. 

- Myślę, że trzeba będzie powiedzieć o tym twojej 

mamie. 

Chłopiec spojrzał na niego uważnie. 

- To znaczy, że przyjdzie pan do nas i pogada z moją 

mamą? 

- Chyba należałoby tak zrobić, nie sądzisz? - Cie­

kawe, skąd ta zmiana nastroju? Chłopiec patrzył na niego 

jakoś inaczej... - To jak, odwieźć cię do domu? 

R S

background image

Davy zmarszczył nos. 

- Nie, mama by się złościła. Mam rower, no i znam 

skrót. Może lepiej będzie, jeśli spotkamy się przed moim 

domem. 

Cassidy uśmiechnął się i skinął głową, 

- Wie pan - rzekł jeszcze chłopiec, wycierając ręce 

o dżinsy - może powinienem wiedzieć, jak pan się na­
zywa. .. No, wie pan, dla mamy. 

.- Nathan... Nat Cassidy. 

Uścisnęli sobie po męsku dłonie, a potem Davy lekko 

się uśmiechnął. 

- A moja mama ma na imię Sara. Dziadek mówił na 

nią Sara Anne. 

Sara Anne nie przeklinała często. Kiedy jednak strąciła 

na podłogę świeżo przesadzoną roślinę - zaklęła. Co gor­

sza, doniczka stojąca obok również zachwiała się niepo­

kojąco i chociaż Sarze udało się ją złapać, na podłodze 

znalazła się jeszcze torba ziemi i prawie cały woreczek 
drobnego żwiru. Jakby nie dość było nieszczęść, okazało 

się, że chlapnęła na siebie błotem z doniczki. Była tak 

zła, że miała ochotę trzasnąć uratowaną rośliną o ziemię. 
W porę jednak spostrzegła, że trzyma w ręku ukochaną 
azalię. 

Prawie płacząc ze złości, odstawiła doniczkę na stół, 

ochlapując się błotem po raz drugi. Och, miała już tego 

dość! Dlaczego najprostsze rzeczy zamieniają się w ko­

szmar, kiedy tylko ona się do nich weźmie? 

Z ciężkim westchnieniem podeszła do zlewu, by ob­

myć twarz z błota. Jej wzrok padł na okno i - Sara za­

marła. Na ulicy parkowała właśnie duża, czarna cięża-

R S

background image

rówka. Poczuła, że za chwilę stanie się coś strasznego. 
I rzeczywiście, zabłocone drzwiczki otworzyły się, 

a z szoferki wysiadł właśnie ten człowiek. Zamknęła 
oczy i przesunęła dłonią po twarzy. Za jakie grzechy...? 

- pomyślała ponuro. Ma już swego przeklętego psa, o co 

mu teraz chodzi? Chce kogoś zamordować? 

Nagle ze zdumieniem zobaczyła, że do nieznajomego 

podchodzi... Davy! Jej rodzony syn rozmawiał z tym po­

tworem, a husky biegał wokół, merdając wesoło ogonem. 

Prawdę mówiąc, na psa ledwie zwróciła uwagę. To 

uśmiech chłopca zdumiał ją najbardziej. Nagle wszystko 

stało się jasne: musiał pójść do psa. I to po tym, jak męż­
czyzna uprzedził ją, żeby trzymała chłopca z daleka! 

Ślizgając się na rozsypanym żwirku ruszyła do drzwi, 

gotowa bronić syna do upadłego. Tylko dlaczego Davy 

się tak uśmiechał? Jak... jak kot, który zjadł kanarka? 

Czuła, że ogarnia ją panika. Niestety, na ucieczkę było 

już za późno. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do domu 

wpadł Davy. Nie jego widok sprawił jednak, że wstrzy­
mała oddech. To ten nieznajomy. Ależ był wielki! Wy­
glądał wspaniale. 

Co za głupie myśli! Była tak zakłopotana, że odru­

chowo schowała ręce za plecami. Powstrzymanie uśmie­

chu kosztowało Nata bardzo wiele. Ta kobieta od razu 

zrobiła na nim duże wrażenie. Jej twarz miała wyjątkowo 
ładny owal, ciekawe tylko, czemu była taka brudna. I dla­

czego wyglądała, jakby stoczyła walkę w błocie? No cóż, 

wiedział dobrze, że są sytuacje, w których zadawanie py­
tań jest co najmniej nie na miejscu. 

Davy zrzucił buty i zwrócił w stronę matki zachwy­

cone spojrzenie. 

R S

background image

- Wiesz co, mamo? Poszedłem na budowę przeprosić 

za tę historię z psem i wiesz co? Pan Cassidy mnie za­

pytał, czy nie chciałbym się opiekować Scoutem, tak od 

czasu do czasu. - Przerwał i spojrzał uważnie na matkę, 
usiłując przewidzieć jej reakcję, - Ale powiedział, że po­

winienem najpierw zapytać ciebie. Pozwolisz mi, pra­
wda? Mogę, mamo? Tak tylko od czasu do czasu? 

Nat patrzył na zakłopotaną minę Sary i widział, jak • 

na jej policzkach pojawia się coraz ciemniejszy rumie­

niec. Miał ochotę przytulić ją, żeby mogła gdzieś się 

ukryć. Uśmiechnął się lekko i powiedział: 

- Jeśli to nie jest odpowiedni moment, możemy po­

rozmawiać o tym kiedy indziej. - Spojrzał jej prosto 
w oczy i spoważniał. - Zanim jednak pójdę, chciałbym 
panią przeprosić za wczorajszą scenę. Naprawdę przesa­

dziłem i bardzo tego żałuję. 

- Martwił się o Scouta... o psa, mamo. Ale już wszy­

stko w porządku, wiesz? Długo o tym gadaliśmy. 

Było absolutnie jasne, że Sara Jefferies nic z tego nie 

rozumie. Rumieniła się coraz bardziej. Nat uśmiechnął 

się znowu. 

- Po prostu pomyślałem, że skoro pani syn polubił 

już mojego psa, mogliby obaj na tym skorzystać... 

Chłopiec nie dał mu dokończyć: 

- Proszę, mamo. Proszę! On nie będzie robił kłopo­

tów, obiecuję. - Nagle zdał sobie sprawę, że nie zachował 

się jak gospodarz. - Mamo, pamiętasz pana Cassidy, pra­

wda? Pan Manson będzie z nim teraz pracował. To jest 

moja mama, Sara, panie Cassidy. 

Pasuje do niej to imię, pomyślał Nat. Stała wypro­

stowana, z dłońmi wciąż schowanymi za plecy, jakby 

R S

background image

przyłapali ją na robieniu czegoś niedozwolonego. Miała 

chyba ochotę uciec. Uśmiechnął się do niej i wyciągnął 
dłoń. 

- Miło mi panią poznać, Saro Jefferies - powiedział. 

Zawahała się i podała mu rękę. 

- Ja... - wzięła głęboki oddech i także spróbowała 

się uśmiechnąć. - Dzień dobry. 

Jej dłoń wydawała się bardzo drobna w jego ręce. Nat 

czuł jej przyśpieszony puls, jak u jakiegoś małego, prze­

rażonego stworzonka. Spojrzała na niego i przez chwilę 
wydało mu się, że w jej oczach błysnęło coś innego niż 

strach. Nie chciał jednak przedłużać fizycznego kontaktu 
i wypuścił jej dłoń. Sara natychmiast nerwowo splotła 

palce. 

- Davy - rzekła pośpiesznie - proszę cię, postaw bu­

ty na chodniku. Ociekają błotem. 

Chłopiec wzniósł oczy do nieba, ale spełnił jej prośbę. 

- Mogę się zajmować Scoutem, kiedy pan Cassidy 

będzie na budowie, prawda, mamo? - spytał, wycierając 

dłonie o spodnie. Obejrzał się przez ramię, jakby prosił 

Nata o wsparcie. Mężczyzna podszedł i położył mu rękę 

na ramieniu. 

- To chyba nie jest najlepszy moment, Davy - po­

wiedział. - Lepiej będzie, jeśli pójdę teraz do siebie. Mo­
że dasz mi później znać, co postanowiliście. 

Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczyma. Cassidy 

przysiągłby, że czuje się winna. 

- Och, ja... Może... No cóż... - Przymknęła oczy 

i widać było, że jest to dla niej okropna sytuacja. 

Nat znowu poczuł, że chciałby ją przytulić i uśmie­

chnął się do tej myśli. Sara ponownie zebrała siły. 

R S

background image

- Nie, myślę, że możemy o tym pomówić od razu 

- rzekła zaróżowiona z zakłopotania. Nagle rozległo się 
pukanie do drzwi. Po chwili do środka zajrzał Vic Man-

son. 

- Cześć, Saro! Joyce przysyła mnie po frytkownicę. 

- Zauważył Nata i na jego twarzy pojawił się pełen za­

skoczenia uśmiech. - No, no, Cassidy... Co pan tu robi? 

Zgubił się pan? 

Nat wyczuwał niejasno, że za chwilę stanie się coś 

nieoczekiwanego. Vic zerknął w stronę kuchni. 

- Przyszedł pan na kawę? Jeśli tak, to ja może pójdę 

po Joyce? 

Nie wiedział nawet, w jak niezręcznej sytuacji postawił 

Sarę, ale Nat zauważył to natychmiast. Zupełnie nie wie­
działa, co robić. Davy rzucił matce błagalne spojrzenie. 

- Wobec tego zaparzę świeżą - poddała się wreszcie. 

- Aha, frytkownica jest tam - dodała, wskazując na pu­

dełko, które stało na stoliku przy drzwiach. 

- Świetnie. Zaraz przyjdziemy. - Vic wziął paczkę 

i zniknął za drzwiami. 

Chłopiec odebrał od Nata kurtkę i wszyscy razem ru­

szyli w stronę kuchni. Nie uszli jednak nawet paru kro­

ków, gdy Sara zatrzymała się nagle, mrucząc coś, co 

brzmiało zupełnie jak „o, cholera!". Davy wpadł na mat­

kę, a Cassidy nagle zrozumiał, że kobieta stara się za­

stąpić im drogę do kuchni. Obu panom udało się jednak 

zajrzeć do środka i Nat po raz kolejny musiał się bardzo 

starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. 

Co tam się działo! Zdarzyło mu się już widzieć dżun­

glę, ale nigdy w czyjejś kuchni. Zupełnie, jakby ktoś pró­

bował zakładać tu inspekty. 

R S

background image

- Mamo! Dlaczego na podłodze jest tyle błota i ka­

mieni?! 

- Może - w głosie Cassidy'ego słychać było rozba­

wienie - twoja mama buduje drogę? 

Ramiona Sary drgnęły niepokojąco i przez moment 

Nat bał się, że doprowadził ją do płaczu. Na szczęście 

po chwili wszystko się wyjaśniło: kobieta zaczęła się głoś­
no, szczerze śmiać. Dobrze, że pozbyła się zakłopotania, 
pomyślał. I że ma na swój temat poczucie humoru. 

W końcu Sara otarła oczy i uspokoiła się trochę. 

- Nie planowałam wprawdzie drogi - rzekła wesoło 

- ale może to niezły pomysł. 

Mały dołeczek w policzku dodawał jej wdzięku. 

Tak, z pewnością warto będzie poznać ją bliżej, po 

raz kolejny przemknęło mu przez głowę. 

Chwilę patrzyła mu w oczy, a potem nerwowym ru­

chem wskazała na drzwi. 

- Davy, zaprowadź pana Cassidy do dużego pokoju. 

Zaraz przyniosę kawę. 

- A może mówiłaby pani do mnie po imieniu? „Pan 

Cassidy" to mój ojciec - zaproponował w przypływie 
serdeczności. 

Spojrzała na niego niepewnie. 

- Davy, proszę, weź... Nata do dużego pokoju, do­

brze? 

Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zaoferować Sa­

rze pomocy w sprzątaniu, wyczuł jednak, że wprawiłby 

ją w jeszcze większe zakłopotanie. Była bardzo płochli­

wa. Nie chciał niczego przyśpieszać. Nie z nią. Za bardzo 

go zaintrygowała. 

Kuchnia stanowiła swoiste odkrycie, ale salon zasko-

R S

background image

czył go jeszcze bardziej. Był zapchany przeróżnymi 

rzeczami, przepełniony, był... fantastyczny! Urządzo­
ny raczej staroświecko, pełen mebli z ciemnego drew­

na. Ściany pokryte były tapetą w delikatne, brzoskwi-
niowo-beżowe wzory. W pokoju wisiało kilka niezłych 
plakatów z Włoch i Grecji, scenka z paryskiej ulicy pę­

dzla Renoira, a także parę miniatur. Półki uginały się pod 

ciężarem książek, które były stare i najwyraźniej często 
czytane, a na stole stał chiński wazon pełen kwitnących 

bazi. 

Chodził po pokoju i przyglądał się nagromadzonym 

drobiazgom. Większość mebli była stara - orzechowe 

biurko, stolik na trzech nóżkach, fotel bujany, komoda, 
która musiała mieć dobrze ponad sto lat. Sofa obita cie­

mnobrązowym sztruksem stała obok kozetki w stylu lat 

trzydziestych. W kącie pokoju tkwił stary, klubowy fotel. 
Całości dopełniało kilka lekkich mebelków z metalu 

i szkła, które zadziwiająco dobrze pasowały do pozosta­

łych. 

Ciekawym pomysłem było umieszczenie w pokoju 

wysokiego regału ze szklanymi półkami, na którym stały 

obok siebie: stary imbryczek, puszka na herbatę, gliniany 

wazonik pełen pawich piór i kłosów... Właściwie wszy­

stko to powinno sprawiać wrażenie bałaganu, ale Nat ze 

zdumieniem stwierdził, że nigdy jeszcze nie był w równie 
ładnym salonie. Ani w równie fascynującym... Z począt­

ku czuł się, jakby wkraczał na czyjś prywatny teren, ale 
po jakimś czasie doszedł do wniosku, że pokój jest po 
prostu bardzo ciepły. Tak, widać było, że został urządzony 
kobiecą ręką. 

Davy zdjął z sofy kilka książek i przełożył je na niski 

R S

background image

stolik, na którym stało kilkanaście świec. Jedne były cien­

kie, inne grabę, stały obok siebie w eleganckich świecz­
nikach i w butelkach, a te najgrubsze - po prostu na po­

krywkach od słoików. Na stoliku znalazło się też miejsce 

dla starego talerza, na którym leżały domowej roboty 

krówki. Nic dziwnego, że Scout chciał tu wrócić. 

- Może pan tu usiąść - powiedział Davy wskazując 

na sofę. - Będzie pan miał gdzie postawić kawę. 

Wpakował dużą krówkę do buzi i dopiero wtedy przy­

pomniał sobie, że jest gospodarzem. 

- Chce pan? - zapytał, podsuwając gościowi talerz. 

- Mama robi świetne krówki. 

Usiadł na stoliku i wziął jeszcze jednego cukierka. 

- W każdym razie - dodał - zwykle tak jest. Ale jak 

czasem zapomni, co robi, to wie pan... 

Cassidy usiadł wygodnie na kanapie i patrzył 

z uśmiechem na chłopca. Krówki były rzeczywiście zna­

komite. Już po chwili wziął drugą. 

- A jaką robi kawę? 

Davy wzruszył ramionami. 

- Kawę to... ja nie wiem, ale pani Manson - ona się 

mną czasami opiekuje - mówi, że jak mama chce, to 

jest wspaniałe, ale jak się zagapi, to pies by nie ruszył 

jej jedzenia. 

Nat nie był zaskoczony. Patrzył na małego z rosnącym 

rozbawieniem. 

- W której teraz jesteś klasie? 

Chłopiec westchnął ciężko. 

- W czwartej. Ale wolałbym być w piątej. 
- A co jest nie tak z czwartą klasą? 
- Nasza pani. - Davy znów westchnął ponuro. - Mó-

R S

background image

wi, że ja nigdy nie uważam, ale jest przecież tyle rzeczy, 

o których człowiek musi myśleć... 

O tak, Nat wiedział to doskonale! 

- Lubisz sport? 
- No! - Twarz chłopca rozjaśnił entuzjastyczny 

uśmiech. - Ale najbardziej lubię hokej i baseball. W ho­
keja gram na prawym skrzydle i baseball też trenuję, 

a poza tym mam mnóstwo nalepek z hokeistami 

i z baseballistami, wie pan, takich, na które się można 
wymieniać i... - Davy zeskoczył ze stolika. - Chce pan? 
Pokażę panu! 

- Nie, pan wcale nie chce - powiedziała Sara, która 

właśnie weszła do pokoju. Niosła tacę z kawą. 

- Ale, mamo... 
- Nie - ucięła stanowczo. Ton wskazywał, że nie na­

leży się spierać. 

Chłopiec wzniósł oczy do góry i przewrócił nimi 

z odrazą. Nat spojrzał na Sarę i uśmiechnął się do niej. 

- Mamy takie są - powiedział. Unikała jego wzroku, 

ale wiedział, że za chwilę się uśmiechnie. 

- Zanim weźmiesz czyjąkolwiek stronę - rzekła 

- muszę cię uprzedzić, że on ma pięćset czterdzieści trzy 

nalepki. I o każdej z chęcią coś ci opowie. 

- Rozumiem. - Nat podniósł ręce, jakby się podda­

wał. Sara odwzajemniła jego uśmiech i kiedy przez chwi­

lę patrzyli sobie w oczy, mężczyzna zrozumiał, że jest 

w opałach. Była tak inna od kobiet, które znał dotąd. 
Była wyjątkowa. I była zagadką. Bardzo chciał znaleźć 

do niej rozwiązanie. 

R S

background image

Rozdział czwarty 

Sara siedziała w kasie i banderolowała banknoty jed-

nodolarowe. Czuła się okropnie. Tak okropnie, że wstała 

w środku nocy, by oczyścić odkurzaczem duży pokój. 

Rano usiłowała zaparzyć kawę, nie sypiąc jej do ekspresu 
i omal nie poszła do pracy w dwóch różnych butach. 

Nagle zdała sobie sprawę, że banderoluje jednodola-

rówki wcale ich nie licząc. W każdym rulonie mogło ich 

być i czterdzieści. Nie wiadomo zresztą, czy nie włożyła 

tam, na przykład, swojego rachunku z pralni. Och, miała 

już tego dość! Gdyby tak mogła cofnąć czas i zacząć 

dzień od początku... 

- Czy coś nie tak? - Edith Graham, jej przełożona, 

patrzyła na nią z niepokojem. Sara westchnęła. 

- Zdaje się, że zapomniałam dziś z domu głowy. 

Edith zaśmiała się cicho i wzięła z biurka Sary kilka 

dokumentów. 

- A już się bałam, że nie wzięłaś drugiego śniadania! 

Sara patrzyła za odchodzącą kobietą i coraz wyraźniej 

czuła, że ma ochotę zrzucić wszystko z biurka na ziemię. 

R S

background image

Powinna była ukarać Davy'ego za chodzenie na budowę, 

powinna była zabronić mu opieki nad psem, a przede 

wszystkim, przede wszystkim nie powinna była nigdy 

wpuszczać pana Cassidy do swego domu! 

Zaufać obcemu mężczyźnie, bo podobno martwił się 

o psa! A cóż to za rekomendacja? Zachowała się tak nie­
dojrzale, że to ona nie powinna nigdzie wychodzić! 

Zaczęła znowu liczyć pieniądze. No dobrze, może 

postradała rozum, ale przynajmniej miała czysty salon, 

a Davy był zachwycony psem. A Nat Cassidy...? O nie! 
Ten człowiek był po prostu niebezpieczny! Przymknęła 

na chwilę oczy i wzięła głęboki oddech. Spokojnie - te­

raz trzeba zająć się pieniędzmi, nie można myśleć 

o psach, dzieciach, nie wolno myśleć o Nacie Cassidy, 

o tym, że siedział u niej dokładnie godzinę, wyciągnięty 
wygodnie na sofie, ani o tym, w jaki zachwyt wprawiało 
Davy'ego wszystko, co mówił. Siedział, jadł krówki, pił 

kawę... Był taki męski... Nie, zupełnie nie mogła prze­

stać o nim myśleć! Joyce Manson namówiła go, by opo­

wiedział o swoich podróżach i okazało się, że był niemal 
wszędzie. Pracował na wszystkich kontynentach, budo­

wał tamy na każdej wielkiej rzece, bywał w miejscach, 

które Sara znała tylko z książek. Boże, jak wspaniale 
opowiadał o peruwiańskiej dżungli, o stepach Rosji, 

o argentyńskiej pampie! Pokazał im nieznany świat, świat 

pełen nowych ludzi, zwyczajów, wrażeń. Mogłaby tak 

siedzieć całą noc i nie wiedziałaby, co jest bardziej fa­

scynujące - historie, których słuchała, czy głęboki głos 

opowiadającego. Nat został tylko godzinę, a dla niej czas 

jeszcze nigdy nie płynął tak szybko. W pewnym momen­

cie chciała nawet zaprosić go na kolację. Była tak za-

R S

background image

skoczona swoim odruchem, że zamilkła, speszona. Lu­
dzie tacy jak Cassidy byli po prostu nieosiągalni dla ko­

goś takiego, jak ona... 

- Dzień dobry. 

Sara aż podskoczyła. Banknoty wypadły jej z dłoni 

i rozsypały się po biurku. Zamknęła oczy i przycisnęła 
dłoń do piersi, jakby w obawie, że serce odmówi jej po­
słuszeństwa. 

Nat Cassidy stał przy okienku i patrzył spokojnie na 

jej zmieszanie. Miała ochotę wejść pod swoje biurko i zo­

stać tam na zawsze, a mimo to zauważyła ciepły blask 

jego brązowych oczu. Z takim spojrzeniem, pomyślała, 

mógłby wejść do każdej sypialni w Alton. Co za pomysł! 
Zarumieniła się i omal nie umarła z zakłopotania. Na li­
tość boską, ma już przecież dwadzieścia dziewięć lat! 

Nie może się czerwienić, jakby była podlotkiem! Zmusiła 

się, by spojrzeć Natowi w oczy. 

- Dzień dobry, panie Cassidy - rzekła. Mężczyzna 

oparł się o kamienny blat i popatrzył na nią tak, jakby 

chciał się uśmiechnąć. 

- Myślałem, że mówimy sobie po imieniu... 

Udało jej się wytrzymać jego spojrzenie, ale tylko przez 

chwilę. Spuściła oczy i zaczęła przekładać banknoty. 

- No, tak... - zaczęła niepewnie. Nie, nie może się 

tak peszyć! Podniosła oczy. - Co mogę dla ciebie zrobić? 

Nat nie odpowiedział. Uniósł tylko brew i patrzył na 

nią w milczeniu, a potem uśmiechnął się tak, że zrobiło 

jej się gorąco. Wiedziała dobrze, że nie miał na myśli 

operacji bankowych. Wzięła kolejny głęboki oddech. Że­

by tylko nie zsunąć się pod krzesło, pomyślała w przy­
pływie autoironii. I żeby on przestał tak na mnie patrzeć! 

R S

background image

W jego oczach błysnęło rozbawienie i nagłe Sara od­

powiedziała mu uśmiechem. Poczuła się, jakby byli sta­
rymi przyjaciółmi, których łączy jakiś wspólny żart. Co 
za wspaniała chwila. Gdzieś w pobliżu trzasnęła zamy­
kana szuflada. Przywróciło to Sarę do rzeczywistości. 

Cassidy westchnął cicho, wyprostował się, a potem 

wyjął z kieszeni portfel. 

- Mam parę spraw do załatwienia. - Wyjął kilka ra­

chunków. - Po pierwsze, chciałbym otworzyć konto 
i przelać na nie pieniądze z Edmonton. Mam też czeki, 

które chciałbym wpłacić na konto Benson Construction 

oraz jeden czek na swoje konto. 

Unikając jego wzroku, Sara wzięła czeki i zaczęła je 

przeglądać. Równie dobrze mogłyby być wypisane po 
chińsku. Musiała zacząć od początku. Zacięła usta i wró­
ciła do pierwszego czeku. Albo weźmie się w garść, albo 
wyjdzie na kompletną idiotkę! Tak, teraz wszystko za­
częło się zgadzać. 

- Nie musisz otwierać nowego konta - powiedziała. 

- Możesz nadal posługiwać się numerem w Edmonton. 

Jeśli chcesz, oczywiście. 

- Brzmi nieźle. 

„Nieźle" brzmiał jego głos. Skarciła się ostro za takie 

myśli. Musi jakoś załatwić te sprawy. W końcu udało jej 

się wszystko uporządkować, wypełniła więc potrzebne ra­

chunki i oddała je Natowi. Kiedy wyszedł, z pewnym 

rozbawieniem zauważyła, że jest jej trochę smutno. Dobry 
Boże, nie zachowywałam się tak, odkąd skończyłam 

czternaście lat, pomyślała. 

Na szczęście przy jej okienku czekali już nowi klienci. 

Podstemplowała rachunek pani Wong trochę może za 

R S

background image

mocno... Ze sztucznym uśmiechem patrzyła, jak kobieta 
wychodzi z banku, a potem skierowała wzrok na kolej­
nego interesanta. Uśmiech zastygł na jej ustach w dość 

dziwny grymas, gdy ujrzała, kto był następny. Miała wiel­

ką chęć zerwać się z miejsca i uciec. 

Nat tymczasem oparł brodę na dłoni i patrzył na nią 

z tym swoim kocim uśmiechem. Przemknęła jej przez gło­
wę myśl, że powinna rzucić pracę i wyjechać z miasta. Cas-

sidy pochylił się w jej stronę, a potem zamruczał cicho. 

- Pani Jefferies? Mamy problem. 

Problem? Cały dzisiejszy dzień to jeden wielki prob­

lem! Czternastolatka, która zalęgła się w jej głowie - oto 

problem. Bliskość Nata - następny. Och...! 

- Problem? - zdołała wreszcie wykrztusić. Skinął 

głową, nie spuszczając z niej wzroku. Zapadło milczenie 

tym kłopotliwsze, że nie przestawał na nią patrzeć. Nie­

szczęsna Sara czuła, że pocą jej się dłonie. 

- Coś ci powiem - odezwał się w końcu Cassidy. 

- Zrobimy tak: pójdziesz ze mną na kawę, a ja nie po­
wiem nikomu, że pomyliły ci się konta. 

Tego już doprawdy za wiele! Nigdy nie zdarzyło jej 

się pomylić kont! Nigdy. Zapomniała na chwilę o tym, 

że cały dzisiejszy ranek składa się wyłącznie z pomyłek. 

Nat chyba wyczuł, o czym myślała, bo podał jej swą 

książeczkę czekową. 

- Przelałaś pieniądze przeznaczone dla mnie na konto 

Benson Construction, a te dla nich - na moje. 

Nie chciało jej się wierzyć... Niestety, to co zobaczyła, 

nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Trzeba było zo­

stać w domu z odkurzaczem! I znowu czuła, że się czer­

wieni! Odkąd poznała Nata, nie robi nic innego. 

R S

background image

- Saro... - powiedział miękko. 

Chciała go przeprosić, ale jego ciepłe spojrzenie 

upewniło ją, że nie jest to konieczne. Serce zabiło jej 
mocno. 

- Nic się nie stało - rzekł z uśmiechem. Jego oczy 

błysnęły przyjaźnie. - Muszę ci powiedzieć, że uważam 
to za pewien znak. 

- Za znak...? - Sara była tak zmieszana, że nie wie­

rzyła własnym uszom. 

- To chyba znaczy, że pójdziesz dziś ze mną na ka­

wę - powtórzył wesoło. Sara przesunęła dłońmi po spód­
nicy. 

- Ja... nie mogę. 
- W takim razie idę prosto do twojego szefa. 

Poczuła nagle, że zaczyna ją to bawić. Nat wyglądał 

zupełnie jak Davy, kiedy próbował przeforsować swój 
pomysł. 

- A właśnie, że nie pójdziesz - stwierdziła. 

- A właśnie, że pójdę. 
Nie bardzo wierzyła w jego pogróżki, ale Nat wziął 

od niej swoje dokumenty i udał się do okienka, przy któ­

rym siedziała Edith. Skinął w jej stronę głową, jakby py­
tał, co Sara na to. Wiedziała dobrze, że jeśli odmówi, 

cały bank będzie wkrótce plotkował o jej roztargnieniu. 
A jeśli się zgodzi? Och, wtedy dopiero narazi się na kło­

poty! I to nie byle jakie, bo Nat Cassidy z pewnością 

był w stanie zburzyć jej spokój. 

Patrzyła na niego i czuła, że ma coraz większą ochotę 

iść z nim na kawę. Jednocześnie zaś wiedziała, że nie 

powinna. Za duże wrażenie robiły na niej. jego ciemne 

oczy, jego opowieści, męski urok... Ale... 

R S

background image

- A więc...? - Mężczyzna patrzył na nią kusząco. 
Nawet nie wiedziała, kiedy podjęła decyzję. Po prostu 

usłyszała swój własny głos: 

- Mogę wyjść tylko na dwadzieścia minut. 

Nat siedział przy stole i w zamyśleniu skubał nalepkę 

na butelce piwa. Było już późno, jedyne światło paliło 

się nad zlewem. Nie mógł już dłużej siedzieć i myśleć 

o tym wszystkim, była przecież trzecia rano. Tyle było 

rzeczy, które chciałby robić z Sarą Jefferies i, doprawdy, 

nie miały one nic wspólnego z kontami w banku! 

Potrząsnął głową i napił się piwa. Bawił się przez jakiś 

czas butelką, rysując wzory na stole jej mokrym denkiem. 

Dręczyło go poczucie, że znalazł się w jednym z decy­

dujących momentów w swoim życiu. 

Pociągnął kolejny łyk. Jeśli nie upora się ze swoimi 

myślami, chyba nigdy nie zaśnie! Sara nie była kobietą, 
z którą można poflirtować, zabawić się, a potem odejść, 

nie mówiąc ani słowa. Sumienie nie dałoby mu spokoju. 
Nie, była za delikatna, w jakiś dziwny sposób niewinna... 

Za dwa miesiące będzie musiał wyjechać i nie będzie 
go w Kanadzie przez najbliższe trzy lata. Cóż, Sara nie 
była głupiutką, szarą myszką, miała własne poglądy na 

świat. Nat wiedział jednak, że życie jej nie oszczędzało. 

Na pewno nie zgodziłaby się na przelotną znajomość. 
Nie, nie chciał, żeby przez niego cierpiała. 

Zaczął skubać nowy róg nalepki i uśmiechnął się do 

siebie. Może nie ma się nad czym zastanawiać. Ich dzi­

siejsza wspólna kawa nie była oszałamiającym sukcesem. 
Spędzili sam na sam tylko pięć minut, bo podszedł do 

nich jakiś starszy pan - przyjaciel jej ojca - który mówił 

R S

background image

wciąż o niej jako o „naszej Sarze", i wcale nie ukrywał, 
że Nat bardzo go zaintrygował. Zdaje się, pomyślał Cas­
sidy niechętnie, że nie jego jednego. Na pewno jeszcze 

parę osób będzie chciało wiedzieć, czego przybysz chce 

od „ich Sary". 

Wstał od stołu. Stanął przy otwartych drzwiach i za­

patrzył się na drogę. Światła latarni przeświecały przez 

gałęzie drzew, w oddali rysowały się wysokie, ciemne 

sylwetki silosów zbożowych. Nat zamyślił się. Gdyby 

miał tu zostać przez pół roku, nie wahałby się. Za dwa 
miesiące musiał jednak lecieć do Boliwii, miał podpisaną 
umowę. A dwie godziny, które spędził z Sarą, wystar­

czyły by zorientował się, że była zbyt niezwykła na krót­

ki, przelotny romans. Było w niej coś, co sprawiało, że 

przychodziły mu na myśl kryte płótnem wozy pierwszych 

osadników. Tylko jak tu się pchać takim wozem w bo­
liwijską dżunglę? 

Sara stała przy oknie kuchennym i patrzyła, jak Davy 

bawi się na podwórzu ze Scoutem. A może tak było lepiej? 
Może to jej anioł stróż przysłał w poniedziałek do ich sto­

lika George'a Prowskiego? Nat Cassidy nie zostanie z nią 

przecież na zawsze. Zdawała sobie z tego sprawę. Ale, 

o Boże, o ile młodziej i lepiej się czuła, kiedy był przy 

niej! Uśmiechnęła się lekko. Tak, tak to wyglądało z tej 

lepszej strony. Prawdą było też, że przy Nacie odczuwała 
dotkliwiej niż zwykle swoją samotność, lęk i brak pewności 
siebie. A najgorsze, że czuła się małą, nic nie znaczącą po­
stacią z prowincjonalnego miasteczka. 

Westchnęła, zmęczona swoimi myślami. Nie ma co 

ukrywać - po prostu była taką właśnie osobą: szarą 

R S

background image

i zwykłą. Prawie całe życie spędziła w Alton, a poza gra­
nice prowincji wypuściła się może - może! - dziesięć 

razy. Trudno ją nazwać kobietą światową. 

A tak by chciała, żeby choć raz los się do niej uśmie­

chnął... Żeby wszystko się zmieniło. Chciałaby doświad­
czyć czegoś nowego, podniecającego i wspaniałego. Za­

mienić choć na chwilę tę nudną egzystencję w porywa­

jące życie... Choć na chwilę! 

O nie, zaraz zacznie się nad sobą roztkliwiać! To pra­

wda, czuła się nieraz bardzo samotna, ale może to po 

prostu opóźniona reakcja na śmierć ojca... A może na­

czytała się za dużo romansów. 

Nagle jej uwagę zwrócił ruch w kącie podwórka. 

Spojrzała uważniej i zamarła: w kierunku domu szedł 

Nat, a Davy tańczył przed nim w podskokach. Nie wi­

dzieli się od poniedziałku. Dopiero teraz, gdy poczuła 

bolesne ukłucie w piersi, zrozumiała, jak bardzo chciała 

go znów ujrzeć. 

Cassidy zauważył, że Sara stoi w oknie i zatrzymał 

się na chwilę. Patrzył na nią, a wiatr rozwiewał mu włosy. 

Był taki poważny, męski, taki... niebezpieczny, I nagle 

Sara doznała olśnienia: oto człowiek, przy którym mo­

głaby coś wreszcie przeżyć, poczuć... Ktoś, kto mógłby 

sprawić, że jej życie stałoby się zupełnie inne, podnie­

cające, nowe, pełne przygód - i marzeń, które teraz wy­
dawały się niemożliwe do spełnienia... 

Patrzył na nią jeszcze przez moment, ale Davy nie 

dał mu długo wpatrywać się w okna. Sara przymknęła 

oczy i starała się nie myśleć o dziwnych rzeczach, które 

przychodziły jej do głowy. Nie może oddawać się takim 
marzeniom. Marzeniom, które przyśpieszały puls i spra-

R S

background image

wiały, że chciałaby coś zrobić, zerwać wreszcie ze swoim 

szarym życiem. Ale... Tak chciałaby spróbować żyć peł­

nią życia. Choć raz... 

Nat stał na podwórku z rękami w kieszeniach i usi­

łował skupić się na opowieści Davy'ego o tym, jak spę­

dzili dzień ze Scoutem. Myślał tylko o matce chłopca. 

Boże, stał tu, przemarznięty na kość, żebra bolały go jak 
diabli, a marzył wyłącznie o tym, by dotknąć jej wło­

sów... Może wpadł gorzej, niż sądził. Kiedy zobaczył 

ją stojącą w oknie, z drobną twarzą otoczoną chmurą ru­

dych włosów, poczuł, że coś w nim... topnieje. Budziły 
się w nim uczucia, które starał się pohamować od chwili, 
gdy usłyszał, że Davy nie ma ojca. Uśmiechnął się krzy­

wo. Niech to diabli, kogo chce oszukać? Myślał o niej 

przez cały dzień, a teraz stoi pod jej oknem i zaprząta 

sobie głowę rzeczami, nad którymi nie ma się co zasta­

nawiać. 

Przecież jest tu tylko przejazdem. Nie wolno mu 

o tym zapomnieć. 

R S

background image

Rozdział piąty 

Piątek, dwunasty maja 

Kochany Dziadku! 

Ja już niby leżą w łóżku, to znaczy leżą naprawdą, 

ale mam latarką i wlazłem pod kołdrą. Wiesz, pod tą koł­
drą, którą dostałem od Ciebie na nasze ostatnie Święta. 

Mam nadzieją, że nie zwariują. Jimmy Manson mówi, że 

słyszał, że jedno dziecko zwariowało od czytania pod koł­
drą. Chyba źle napisałem „zwarioją", Dziadku. A dziś 

w szkole było dyktando i ja dostałem piątką. Nasza pani 

mówi, że jeszcze nie miała ucznia, który by tak dobrze 

pisał. To chyba dlatego, że mama każe mi zawsze spraw­

dzać słowa w słowniku. 

Wiesz co? Billy Martin nauczył Jimmy Mansona 

i mnie bekać. Marcy Brown podsłuchała nas na przerwie 

i powiedziała, że to obrzydliwe. A ja jej powiedziałem, 

że jeszcze bardziej obrzydliwe jest, jak ona dłubie w no­
sie, bo myśli, że nikt nie widzi. Jimmy mówi, że dobrze 

jej powiedziałem. Strasznie się uśmiałiśmy. 

R S

background image

Wiesz, Dziadku, muszą z Tobą porozmawiać. W nie­

dzielą jest Dzień Matki, a ja się tak głupio czują, bo nie 

mogą dla niej nic wymyślić. Wiesz, dawniej to ją braliśmy 
na obiad. Tak bym chciał coś dla niej zrobić. Żeby wie­
działa, że się cieszą, że ona jest moją mamą. Kupiłem 

jej już kartką i trocką tego do kąpieli za własne pieniądze, 

ale tak bym chciał jeszcze coś zrobić. 

A dziś opiekowałem się Scoutem. Pomiatasz, już Ci 

o nim mówiłem. Pan Cassidy jest naprawdą fajny. Ma 
czarną ciężarówką i czarną skórzaną kurtką, taką, wiesz, 

z kieszeniami, co wygląda jak lotnicza. Ja chyba będą pi­

lotem, jak będą dorosły. Ale to by było fajnie latać odrzu­

towcami! 

Muszą już kończyć, Dziadku. Mama zamyka drzwi od 

frontu i muszą zaraz zgasić latarką, bo mi ją znowu za­

bierze na dwa tygodnie. Naprawdą tak zrobiła, jak mnie 

złapała na czytaniu w łóżku. Napiszą Ci o Dniu Matki. 

Twój wnuczek, Davy 

Nat zaparkował przed domem Sary i wysiadł z szo­

ferki. Przez ostatnie kilka dni tyle się wokół zmieniło... 

Drzewa zaczynały pokrywać się delikatną zielenią, a dziś, 
w czasie pracy przy autostradzie, zauważył pierwsze kro­
kusy. Ciekawe, czy Sara je lubi. Potrząsnął głową - też 

jest się nad czym zastanawiać! 

Szedł w stronę garażu, lecz zatrzymał się na widok 

Davy'ego. Chłopiec przycupnął na schodkach przed do­
mem, podpierając brodę dłonią. Wyglądał, jakby się 

czymś martwił. Obok siedział Scout ze zbolałą miną. Nat 

z trudem powstrzymał uśmiech. Ci dwaj pewnie znowu 

coś knują. Schował ręce do kieszeni. 

R S

background image

- Cześć, Davy - powiedział. - Co słychać? 

Chłopiec westchnął ciężko, a potem wzruszył ramio­

nami. 

- Nic takiego - odparł i spojrzał na Nata ponuro. 

Cassidy patrzył na niego z rosnącym rozbawieniem. 

- Na pewno? - zapytał. - Nie zabrzmiało to wesoło. 

- Jutro jest Dzień Matki. - Mały westchnął znowu. 

- I ja strasznie bym chciał coś zrobić dla mamy. 

Przez dłuższą chwilę mężczyzna nie odezwał się ani 

słowem. 

- Chcesz jej coś kupić? - zapytał poważnie. 

Chłopiec znowu wzruszył ramionami. 

- Kupiłem jej taki pachnący olejek do kąpieli i jeszcze 

kartkę. - Widać było, że jest zmartwiony. - Ale inne ma­

my idą gdzieś na kolację albo dostają kwiaty. Dziadek... 

- Davy urwał i Nat zauważył, że chłopiec przełknął z tru­

dem. Po chwili ciągnął drżącym głosem: - Dziadek za­

bierał nas do Miliard na kolację i szedł ze mną na zakupy, 

żebym mógł jej kupić coś naprawdę fajnego. 

Zaczął bawić się nową obrożą Scouta. 

- Po prostu mi smutno... - dokończył. 
Nat spojrzał gdzieś w bok, czując dziwny ucisk 

w gardle. Co za dzieciak! Przełknął, tak jak przed chwilą 

Davy, i pochylił się w stronę chłopca. 

- Coś ci powiem - zaczął podejrzanie niskim głosem. 

- Może zrobilibyśmy coś razem? 

Davy spojrzał na niego z nadzieją. 

- To znaczy... my dwaj? 
- Uhm. My dwaj. 

Chłopiec patrzył na niego jeszcze chwilę, a potem 

uśmiechnął się promiennie 

R S

background image

- Moglibyśmy ją wziąć na kolację, czy coś? - Zo­

rientował się, że posuwa się za daleko, więc dodał szyb­
ko: - Albo na pizzę. Za pizzę mogę sam zapłacić, mam 
tygodniówkę i pieniądze za roznoszenie gazet. 

Nat nigdy jeszcze nie czuł, że miałby ochotę uściskać 

kogoś tak mocno, jak teraz Davy'ego. Uśmiechnął się 

szeroko. 

- Wiesz co - powiedział - ja się zajmę kolacją, a ty 

przyprowadź swoją mamę. 

Mały uśmiechnął się sprytnie. 

- To będzie niespodzianka? 

Nie był głupi. Gdyby Sara wiedziała, co za intrygi 

knuje się na jej własnych schodach, ukróciłaby je natych­
miast. Davy chyba także o tym pomyślał. 

- No, coś w tym rodzaju. - Nat uśmiechnął się do 

niego porozumiewawczo. 

- Ja świetnie dotrzymuję tajemnic! 

Cassidy zaśmiał się głośno i zburzył mu włosy nad 

czołem. 

- Tak myślałem — powiedział. Podniósł się i wskazał 

głową Scouta. - Posiedzisz z nim jeszcze trochę? Muszę 

pojechać do Miliard. 

Chłopiec objął psa i wyszczerzył zęby do Nata. 

- Nie dzwoń do mamy, dobrze? Jeśli zadzwonisz, to 

się domyśli. Możemy się umówić, jak przyjedziesz po 
Scouta. 

Cassidy skinął głową. Dzieciak sam doszedł do pra­

widłowych wniosków. 

Szkoła w Alton urządzała festyn na powitanie wiosny 

i Sara zobowiązała się, że zrobi trochę zabawek. Lepiła 

R S

background image

i wypiekała śmieszne postacie ze specjalnego ciasta, 
a potem malowała je na jasne kolory. Jej piekarze, 

rzeźnicy i kucharze byli w miasteczku poszukiwanym to­
warem. Miała już ich serdecznie dosyć, ale bibliotece 

szkolnej udało się zarobić na nich trochę pieniędzy. Od 

tej pory była pewna, że nigdy nie wymówi się od robienia 

ludzików z ciasta. Siedziała przy stole i malowała ko­
lejną figurkę, kiedy do kuchni wszedł Davy. 

- Mamo? 
-Tak? 

- Czy... czy ty będziesz tak malować przez cały 

dzień? 

Sara wytarła pędzel i spojrzała na syna. Mogłaby 

przysiąc, że słyszała w jego głosie niepokój, ale chłopiec 

patrzył na nią tak niewinnie. Był jednak wyraźnie pode­
nerwowany i... 

Nie wierzyła własnym oczom! Czy to możliwe, że 

Davy wziął drugi prysznic? Poszli rano do kościoła 

i przed wyjściem udało jej się zmusić go do mycia. W do­

datku był uczesany. A przecież nigdy nie czesał się 

z własnej woli. 

Zrezygnowana odłożyła pędzel. Wiedziała dobrze, 

że jej syn nie dba o czystość bez powodu. Trudno, był 
Dzień Matki. Davy wydał trzymiesięczne oszczędności 
na jej ulubiony olejek do kąpieli i kupił śliczną kartkę, 

nad którą aż się popłakała. Nie, nie będzie mu dziś robić 

żadnych wymówek. Nie umiała jednak powstrzymać nie­
pokoju. 

- Co się stało tym razem, Davy? - spytała. 

Chłopiec spojrzał na nią spłoszony. 

- Ja... Ja... Nic takiego, mamo. Tylko tak myślałem, 

R S

background image

że jak dziś jest Dzień Matki, to mogłabyś się ładnie ubrać 
i może byśmy coś razem zrobili... Już prawie piąta i jak­

byś się teraz przebrała, to może poszlibyśmy na kolację 

albo na kawę. 

Sara poczuła nagle ucisk w gardle. Boże drogi, Davy 

naprawdę starał się, jak mógł! W Alton była tylko jedna 

restauracja, w dodatku dosyć marna. Miała ochotę uści­

skać swojego małego synka. Wzięła głęboki oddech, nie­

pewna, czy w ogóle jest w stanie mówić. 

- Byłoby mi bardzo miło - powiedziała wzruszona. 

- Naprawdę. 

Chłopiec przestąpił z nogi na nogę i spojrzał znacząco 

w stronę sypialni. 

- No, to wiesz... może już idź się ubrać... 

Spojrzała na figurki rozłożone na stole. 

- Mogę to dokończyć? Potrzebuję jakichś dwudziestu 

minut. 

Tym razem chłopiec zerknął w stronę drzwi fronto­

wych. 

- A... no... mogłabyś to zrobić szybciej? - Zauważył 

coś na podwórku. - Ojej... 

Ktoś zapukał mocno do drzwi. Davy aż podskoczył. 

- To do mnie! - zawołał. 

Sara zaczęła się poważnie zastanawiać, co się dzie­

je z jej synem. Najpierw domaga się natychmiastowe­

go wyjścia, chwilę później przychodzą do niego goście. 
Cóż, jeśli ten ktoś zajmie go przez najbliższe pół go­

dziny... 

Z przedpokoju dobiegały tajemnicze szepty, potem 

szelest papieru. Po dłuższej chwili Davy wrócił do ku­
chni. Nabrał powietrza i zawołał: 

R S

background image

- Mamo? Szczęśliwego Dnia Matki! 

Sara podniosła wzrok znad stołu i skamieniała. Da-

vy'ego w ogóle nie było widać zza ogromnego bukietu 

-przepięknej kompozycji granatowych irysów, żółtych 

żonkili i wspaniałych, pomarańczowych lilii. Bukiet był 

imponujący. I na pewno drogi. 

Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, usiłowała coś po­

wiedzieć, ale synek podszedł do niej, ostrożni? odłożył 
bukiet i dodał: 

- To jest tylko część niespodzianki, mamo. Bo my 

jeszcze chcemy cię zabrać do Miliard na kolacji 

Nat zorientował się, że nadeszła jego kolej i wszedł 

do kuchni. Och, mina Sary rozwiała wszelkie wątpliwo­
ści, jakie budził w nim ten cały plan! Dopiero teraz zro­

zumiał, że naprawdę nie wiedziała o jego przyjściu. 

- Witaj, Saro - powiedział. 

Patrzyła na niego przez chwilę, mrugając szybko. 

Najwyraźniej nie wierzyła własnym oczom. Spoglądała 

to na swego syna, to na niego... Nat czekał, kiedy Sara 

się zaczerwieni. I rzeczywiście, po chwili na jej twarzy 

pojawił się ciemny rumieniec. Była taka wzruszająca! 

Wsunął dłonie do kieszeni. 

- Mamy rezerwację na szóstą. 

- Rezerwację? - powtórzyła dziwnie cienkim gło­

sem. 

- Idziemy na kolację. Wiesz, dzisiaj jest Dzień Matki. 

Widać było, że zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. 

Spojrzała bezradnie na swój poplamiony fartuch i zakryła 

twarz dłońmi. 

- Boże... - zdołała tylko wyszeptać. 
- No już, mamo! - Davy postanowił wziąć sprawy 

R S

background image

w swoje ręce. - Musimy się śpieszyć, tam się jedzie ja­
kieś pół godziny. 

Usiadła przy stole i siedziała nieruchomo, z twarzą 

skrytą w dłoniach. Nat uśmiechnął się szeroko. 

- Wiesz, Davy - rzekł - myślę, że to trochę potrwa. 

Zdaje się, że nieźle ją zaskoczyliśmy. 

Chłopiec najwyraźniej był zachwycony. 

- No nie? - odpowiedział uśmiechem na uśmiech 

mężczyzny. 

- No tak! 
Dopiero teraz Sara zebrała siły, by na nich spojrzeć. 
- Są takie piękne - powiedziała, dotykając kwiatów. 

-. Bardzo wam dziękuję. 

Davy podszedł do niej i uścisnął ją mocno. 

- Nie ma za co - powiedział. - Razem je kupiliśmy, 

ja i Nat. 

Nat widział, że Sara jest zakłopotana. Przez chwilę 

patrzyli sobie prosto w oczy. Zastanawiał się, czy od­
wróci wzrok, ale wytrzymała jego spojrzenie. 

- Dziękuję - powtórzyła. 
Patrzył na nią i czuł, że serce przepełniają mu nowe, 

bardzo, bardzo ciepłe uczucia. 

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł mięk­

ko. Właśnie w tym momencie zrozumiał, że nie będzie 
umiał trzymać się od niej z daleka. Nie wiedział, czy to 
dobrze, czy źle, wiedział tylko, że muszą wykorzystać 
tę krótką chwilę, która jest im dana. 

- No, mamo... - Davy uczepił się jej ramienia. - Je­

śli się nie pośpieszysz, to się spóźnimy! 

Rzuciła Natowi jeszcze jedno szybkie spojrzenie, 

a potem wstała od stołu. 

R S

background image

- Cóż, w takim razie pójdę się przebrać. Zaraz wra­

cam. 

Ledwie wyszła, Davy wybiegł z kuchni. Chwilę 

później był z powrotem. W dłoni ściskał dwudziestodo-
larowy banknot. 

- To za kwiaty - rzekł, wręczając Natowi pieniądze. 

Potarł nos. - Ja wiem, że to za mało, ale resztę ci oddam, 
kiedy dostanę pieniądze za rozwożenie gazet. 

Cassidy zastanawiał się, czy powinien przyjąć zwrot 

długu. Widział jednak, że chłopcu bardzo na tym zależy. 

- Dzięki. Teraz nie jesteś mi już nic winien - powie­

dział, biorąc dwudziestodolarówkę, a potem jeszcze skła­
mał: - To starczy za połowę kwiatów, a na kolację ja 

zapraszam. 

Davy myślał przez chwilę. 

- No dobrze - zgodził się wreszcie. - Ale nie bę-

dziesz mi teraz płacił za siedzenie ze Scoutem, dobra? 

- W porządku. - Nat nigdy by się nie spodziewał ta­

kiej... godności po chłopcu. 

Mały skrzywił się. 

- To ja się teraz też pójdę przebrać - powiedział. 

- Musiałem poczekać, aż przyjdziesz, bo inaczej mama 

na pewno by się domyśliła. Jak chcesz, to w dzbanku 
powinna być jeszcze kawa. 

Nat został sam. Przeszedł się po kuchni, obejrzał pla­

katy na ścianach, wreszcie zatrzymał się przy stole. Za­
bawne ludziki schły na kawałku tektury. Wyjął rękę z kie­

szeni i sięgnął po malutkiego farmera. Ludzik był wesoły, 

kolorowy, pod pachą trzymał różową świnkę. Nie ulegało 
wątpliwości - Sara miała talent. 

Odwrócił się, by wyjrzeć przez okno i właśnie wtedy 

R S

background image

usłyszał kroki na schodach. Sara wbiegła do kuchni i... 

Nat po prostu nie wiedział, co powiedzieć. 

Miała na sobie żółtą sukienkę z długimi rękawami. 

Miękka tkanina podkreślała jej wąską talię. Włosy, jak 
zwykle skręcone w gęste loki, spięte były dwoma dużymi 

grzebieniami. Dopiero teraz naprawdę było widać, że jej 
twarz ma ładny, łagodny owal. Nie, nie była klasyczną 

pięknością, ale miała w sobie coś niezwykle pociągają­

cego. Może był to uśmiech w jej szarych oczach, może... 

Nat sam nie wiedział, co takiego w niej jest. Wiedział 
tylko, że robiła na nim piorunujące wrażenie. Poczuł, że 
bardzo chciałby jej dotknąć. 

- Gdzie są te przeklęte buty? - Zastanawiała się głoś­

no, najwyraźniej speszona tym, że Nat na nią patrzy. Za­
uważył parę czółenek pod jednym z krzeseł, pochylił się 

i podał je Sarze. 

- To te? 
- Tak. 

Pochyliła się, by włożyć buty i wtedy spostrzegł, że 

jej włosy nabierają w słońcu ciepłego, miodowego ko­

loru. Och, nie mógł dłużej ze sobą walczyć. Musiał, po 

prostu musiał zanurzyć dłonie w tych pięknych, rudych 

lokach! 

- Saro... 

Dopiero teraz zauważyła, jak blisko siebie się znaleźli. 

W jej oczach błysnęło zdumienie, a usta uchyliły się py­

tająco. I kiedy wzięła głęboki oddech, Cassidy poczuł, 

że to ponad jego siły. Ujął twarz kobiety w dłonie i złożył 
leciutki pocałunek na jej ustach... Przez ułamek sekundy 
stała nieruchomo, a potem poddała się pieszczocie z wes­

tchnieniem. Nat tak długo marzył o tej chwili, że teraz 

R S

background image

zupełnie oniemiał... Nie, jeden mały pocałunek to za ma­
ło. Stanowczo za mało. 

Oboje wiedzieli, że w każdej chwili w kuchni może 

się pojawić Davy. Nat ujął ją za ramiona i odsunął się 

od niej powoli. Kręciło mu się w głowie. Stała tak spo­
kojnie, z zamkniętymi oczami, jej usta nadal były lekko 

uchylone. Najbardziej jednak wzruszyło go to, że zoba­

czył na jej szyi maleńką żyłkę, która pulsowała równie 
szalonym rytmem, jak jego własna krew. 

Nie, nie chciał się powstrzymywać! Dotknął włosów 

Sary i pocałował ją znowu. Dotyk jej ust sprawił, że serce 

omal nie wyskoczyło mu z piersi. Była cudowna, taka 

delikatna... Chciał przygarnąć ją do siebie, zmiażdżyć 

w uścisku, czuć jej ciepło tuż przy sobie. Całowali się 

coraz mocniej, a Nat myślał, że oszaleje... Dotknął ję­
zykiem jej warg i połączył się z nią długim, namiętnym 

pocałunkiem... 

Nie, trzeba przestać, zanim stracą panowanie nad sobą 

i nad sytuacją... Mężczyzna niechętnie przerwał pocału­
nek i przytulił do siebie Sarę. Pogłaskał ją lekko po ple­
cach i pocałował w skroń. Wiedział dobrze, że przeżyła 
zbliżenie równie mocno jak on. Tulił ją do siebie, prze­

suwał palcami po jej włosach. Drżała. Kiedy to zauważył, 

uśmiechnął się wzruszony. 

Najchętniej zabrałby ją stąd, cóż, kiedy wiedział, że 

to niemożliwe... Dotknął przyjaźnie jej ramienia. 

- Podoba mi się ten Dzień Matki - wyszeptał. 

Zaśmiała się i próbowała wysunąć się z jego objęć, 

ale nie chciał jej puścić. Wiedział dobrze, że z dala od 
niego będzie znowu speszona. Objął ją mocniej i poca­
łował w szyję. 

R S

background image

- Nathan, ja... - Sposób, w jaki to powiedziała spra­

wił, że serce Nata wykonało szalony skok. Przytulił ją 
mocno i zamknął oczy. Była wyjątkowa. 

Kiedy trzasnęły drzwi łazienki, stało się jasne, że Davy 

za chwilę pojawi się w kuchni. Cassidy pozwolił Sarze 
odsunąć się nieco i zajrzał jej w oczy. Ku jego zasko­
czeniu nie spuściła wzroku. To prawda, była znowu za­

rumieniona i trochę zakłopotana, ale spokojnie wytrzy­
mała jego spojrzenie. Pocałował ją lekko w nos. 

- Szczęśliwego Dnia Matki - powiedział. 

Patrzyła na niego niepewnie. 

- Dziękuję. 

- Nie ma za co - odparł, dotykając jej małego kol­

czyka z perełką. 

- Mamo? Gdzie wpakowałaś moją kurtkę? 

Sara spojrzała na Nata z żalem, a on, z nie mniejszym 

żalem, pozwolił jej się odsunąć. 

Wiedział dobrze, że bardzo przeżyła to, co się sta­

ło. Właściwie dopiero pod koniec drogi do Miliard zdo­

łała się odprężyć. Ostatnie ślady zdenerwowania zniknę­

ły, gdy Davy oświadczył przeraźliwym szeptem, że usłu­

gujący im kelner chodzi sztywno, jakby połknął kij od 
szczotki. 

Sara starała się zganić chłopca, ale Natowi nie udało 

się utrzymać poważnej miny. Trochę dlatego, że wyglą­

dała cudownie, kiedy usiłowała być surowa, a trochę dla­
tego, że ich kelner był naprawdę bardzo sztywny. Podczas 

kolacji Sara starała się być ostra także wobec Nata. Za­
rumieniła się tylko raz: wtedy, gdy odsunął kosmyk wło­

sów z jej czoła. 

Chciał zaprosić Sarę i Davy'ego do kina, ale chłopiec 

R S

background image

zaczął się wiercić i mówić coś o ulubionym serialu ma­

my. Najwyraźniej czuł się winny. Nat zauważył minę 

chłopca, gdy kelner przyniósł rachunek. Nie pokazał, że 

wie, co dręczy małego, ale obiecał sobie jedno - po po­
wrocie powie mu, że i tak chciał zaprosić Sarę na kolację. 
Davy po prostu podsunął mu dobry pretekst. 

Droga powrotna upłynęła im bardzo miło. Nat dowie­

dział się trochę o Sarze. Nie wspomniała, co prawda, o oj­

cu chłopca, ale domyślał się, że był on powodem goryczy, 

z jaką mówiła o niektórych rzeczach. Gdyby tak dopadł 
tego faceta! 

Gdy dojechali do Alton, Sara zaprosiła Nata na kawę. 

Za namową chłopca, Cassidy poszedł na budowę,, by 

przyprowadzić Scouta. Przez ten czas kawa i prażona ku­

kurydza były już gotowe, Sara przebrała się w szary, pu-

chaty sweter, a Davy - w hokejową bluzę z podobizną 

Wayna Gretzky'ego. Mogli usiąść we dwójkę w salonie, 

bo chłopiec szalał z psem w przedpokoju. Wyglądało na 

to, że świetnie się bawią. 

Tak naprawdę wieczór zaczął się dla Nata dopiero przy 

drugiej misce kukurydzy. Kiedy Sara wniosła ją do po­

koju, siedział na sofie i przeglądał zapowiedzi progra­
mów telewizyjnych. Na widok kobiety odrzucił gazetę 

i wyciągnął do niej ręce. Gdy tylko odstawiła naczynie, 

przyciągnął ją do siebie. 

Rzuciła mu spojrzenie, które miało być bardzo srogie, 

ale Nat wiedział dobrze, że miała ochotę się roześmiać. 

- Będziesz ty grzeczny? - spytała groźnie. 

Spletli palce, a on uśmiechnął się szeroko. 

- To zależy. A dodałaś do popcornu dużo masła? 
- Nie dodałam niczego. 

R S

background image

Pociągnął ją do siebie. Sara usiadła mu na kolanach. 

- To fatalnie - powiedział, a potem zamyślił się i do­

dał: - No nic, nie przyszedłem tu dla prażonej kukurydzy. 

- Nat... - rzekła słabym głosem. 

- Cii... - Dotknął jej ust i pocałował ją delikatnie. 

- Będziemy tu sobie siedzieć i jeść suchy popcorn. Obe­

jrzymy razem film, a potem pójdę do siebie. Zgoda? 

Odpowiedział mu niepewny uśmiech. 
- Zgoda. 

Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Przytulił Sarę 

do siebie, oparł się wygodniej i delikatnie głaskał ją po 

włosach. Ciekaw był, jak się zachowa, kiedy wejdzie Da-

vy. Chłopiec wpadł do pokoju, pies za nim, ale Sara nawet 
się nie poruszyła. Poprosiła tylko syna, by zgasił światło 

w przedpokoju. 

Mały wrócił po chwili i uśmiechnął się domyślnie. 

Tak, to bardzo fajny dzieciak, pomyślał Nat. Wskazał mu 
miejsce obok siebie. 

- Usiądź tu z nami - powiedział. 

- Dzięki - chłopiec wziął z sofy poduszkę - ale my 

ze Scoutem wolimy siedzieć na podłodze. Poproszę 

o popcorn. 

Nat uszczypnął Sarę leciutko. 
- Wiesz, mama nie dodała wcale masła. 

- Mama mówi, że nie można jeść za dużo masła. 

- Chłopiec wysypał trochę kukurydzy na podłogę, dla 

psa. - A wiesz, że popcorn jest świetny na zęby? - Żeby 

to udowodnić, wyszczerzył się do Nata. Pies popatrzył 

na chłopca i także „uśmiechnął się" szeroko. 

Sara zaśmiała się radośnie, odrzucając głowę do tyłu 

i właśnie wtedy Nat zrozumiał, że jest w niej zakochany 

R S

background image

do szaleństwa. Znali się dopiero tydzień... Nie powinno 
się to zdarzyć tak szybko. Nie powinno się to zdarzyć 

akurat teraz, kiedy miał wyjechać z kraju. 

Postanowił, że na razie nie będzie o niczym myślał. 

Potarł brodą o czubek jej głowy. Sara przytuliła się do 

niego mocniej i dotknęła lekko jego dłoni. Poczuł dziwny 

ucisk w gardle. Za mało czasu. Mają za mało czasu. Prze­

sunął dłonią wzdłuż jej ramienia. Nie, nie będzie teraz 
o tym myśleć. Skupi się na chwili obecnej. 

R S

background image

Rozdział szósty 

Czwartek, dwudziesty piąty maja 

Kochany Dziadku! 

Znowu piszą pod kołdrą dlatego jest tak nierówno. 

Miałem napisać po kolacji, ale musiałem odrabiać lekcje. 

Mam Ci strasznie dużo do opowiedzenia, wiesz? Pa­

miętasz, jak się martwiłem tym Dniem Matki? I wiesz co? 

Powiedziałem Natowi - to znaczy panu Cassidy, ale ja 

już teraz mogę do niego mówić po imieniu, bo mi po­

zwolił. Więc powiedziałem Natowi o tym, że się martwią 

i on się ze mną umówił. Kupiliśmy wielki bukiet, ale taki 

ogromny, bardzo fajny. I Nat wziął nas na kolację. Ja 
chciałem zapłacić za pol tej kolacji, ale on powiedział, 

że nie, że on zaprasza. Ale się mama zdziwiła! A potem 

został u nas i obejrzeliśmy taki film o dżunglach. Dziad­

ku, ja myślę, że mama mu się podoba i on mamie chyba 

też. Siedzieli razem na kanapie i wiesz, ja widziałem, jak 

on ją pocałował, czy coś takiego. On nie wie, że ja wi­
działem. Chybaby Ci się spodobał. A pan Manson z nim 

R S

background image

pracuje i mówi, że Nathan Cassidy jest „cholernie w po­

rządku". Można przeklinać, jeśli to powiedział ktoś inny? 

Po to napisałem cudzysłów, żebyś wiedział, że to nie ja 

powiedziałem. Strasznie się ucieszyłem, jak to usłyszałem, 

tak jakby Nat był moim tatą. 

Był u nas już kilka razy na kolacji i wziął nas do kina, 

i dwa razy przyszedł na mój trening. A jak nie może 

przyjść, to dzwoni do mamy i się z nią drażni. Dziadku, 

wiesz, on chyba kiedyś świetnie grał w piłkę. Jak rzuci, 
to wiesz, może przerzucić przez całe boisko. 

A w sobotę idziemy z mamą i z Natem na tańce. Ja 

też mogę pójść, bo mama mi pozwoliła. Jimmy Manson 

też idzie, a potem ja idę do niego na noc. Jego babcia 

będzie z nami siedziała. 

Trochę mi się chce spać, więc już kończę. Napiszę zno­

wu, naprawdę. Pan Manson mówi, że nasza drużyna po­

winna wejść do finałów. Mam nadzieję. Nienawidzę tych 

z Barryville

 - to głupki. 

Twój wnuczek, Davy 

Sara stała przed lustrem i usiłowała ułożyć sobie wło­

sy. Nie mogła sobie z nimi poradzić. Spędziła cały dzień 

na zawodach i czuła, że wygląda okropnie. Rano padał 

deszcz, po południu zrobiło się ciepło i wiał wiatr. Moje 

włosy wyglądają, jakbym je suszyła w wirówce, pomy­

ślała. A tak bym chciała mieć gładkie, jedwabiste loki. 
Odłożyła szczotkę. Nie, nie wygra! Z drugiej strony, gdy­

by je obcięła, wyglądałaby jak Sierotka Marysia. 

- Mamo! Mamo! Nat przyjechał! 

Tylko spokojnie! Starała się nie zwracać uwagi na dzi­

kie bicie serca. Była taka zdenerwowana! To będzie ich 

R S

background image

pierwsze wspólne wyjście. To prawda, byli razem w ka­

wiarni i w kinie w Miliard, ale to nie to samo. Tym ra­
zem wszyscy dowiedzą się, że Sara Jefferies nie spędza 

już wieczorów, siedząc samotnie w domu. 

- Mamo, no chodź! 

Ostatnie spojrzenie w lustro. Świetnie, pomyślała 

z przekąsem. Po całym dniu na słońcu wyskoczyło jej 
kilka nowych piegów. Ktoś zapukał do drzwi sypialni. 

- Co ty tam tak długo robisz? - rozległ się głos Da-

vy'ego. 

Sara nabrała powietrza i otworzyła drzwi. Chłopiec 

spojrzał na nią okrągłymi oczami. 

- Ooo... - wykrztusił z podziwem. - Ale świetnie 

wyglądasz, mamo! 

Uśmiechnęła się niepewnie. Szkoda, że to nie z Da-

vym ma randkę. Randka... Mój Boże, już za parę minut 

wejdzie do szkoły z Natem. Wszystko, co dotąd było jej 

prywatną sprawą, stanie się tematem rozmów. Poczuła 

śmieszne łaskotanie w żołądku. 

Cassidy siedział w kuchni i przeglądał ilustrowany ma­

gazyn. Po dziesięciu godzinach huku na budowie bardzo 
dobrze robiła mu cisza, która panowała w tym domu. Wstał 

i zaczął chodzić po kuchni. Szczerze mówiąc, podobała mu 

się nie tylko cisza. Zaczynał się tu czuć jak u siebie. 

Odwrócił się na dźwięk kroków i... znieruchomiał. 

Sara... Sara wyglądała po prostu pięknie. Podobała mu 

się w żółtej sukience, ale teraz, w jedwabiu o brzoskwi­

niowym kolorze... Jej włosy i cera nabrały ciepła, życia. 

Sukienka była bardzo kobieca, z głębokim wycięciem 

pod szyją i szerokim kołnierzykiem. Małe, białe kwiatki 

dodawały jej szczególnego uroku. Ona wygląda zupełnie, 

R S

background image

jakby wyszła z zachodzącego słońca, pomyślał Nat, olś­

niony. 

- Wyglądasz cudownie - powiedział lekko stłumio­

nym głosem. 

Uśmiechnęła się do niego nieśmiało. 

Odpowiedział jej szerokim uśmiechem. A więc to tak, 

będzie dziś nieśmiała i skromniutka? Podszedł do niej 

i pomógł jej się otulić kremowym szalem. Bardzo pragnął 

jej dotknąć, ale Davy stał obok i patrzył na nich z tą 

swoją domyślną miną. Dzieciak nie jest taki głupi, po­

myślał Nat. 

Przesunął dłonią po jej włosach, by wyjąć je spod 

szala. 

- To co, Kopciuszku, jesteś gotowa na bal? 

W jej szarych oczach błysnęło rozbawienie. 

- To jest Alton, Nat. My tu nie chodzimy na bale. 
Wiedział dobrze, że miała tremę. Wiedział nawet, dla­

czego - po raz pierwszy mieli się pokazać razem. 

Wyszli z domu i poszli wolno w stronę szkoły. Sara 

przestała się denerwować, zanim dotarli na miejsce, ale Nat 

nie puszczał jej dłoni. Bał się, że Sara stchórzy w ostatniej 

chwili. Już z daleka słychać było muzykę. Przed szkołą sta­

ło kilka par, ludzie wchodzili i wychodzili. 

Cassidy zdawał sobie sprawę z szeptów, które nara­

stały, w miarę jak mijali kolejne grupki ludzi. Widział 

też, że na twarzy Sary pojawia się coraz ciemniejszy ru­
mieniec. Sam nie wiedział, czemu tak bardzo go to roz­
czulało. Kiedy ujrzał, jak jego dama dumnie unosi głowę, 
omal się nie roześmiał. Jej duma i onieśmielenie łączyły 

się ze sobą w sposób, który wydawał mu się niesłychanie 

pociągający. 

R S

background image

Musiał puścić jej dłoń, by zapłacić za wejście. Nie 

odsunęła się, przeciwnie - stanęła bliżej. Kiedy przepro­

wadzał ją przez tłumek przy wejściu, Davy złapał go za 
rękę. 

- Chodźcie tam, Mansonowie do nas machają. No 

tam, po drugiej stronie sali - powiedział. 

Nat położył rękę na ramieniu chłopca i skierował się 

w stronę sąsiadów Sary. Wokół widział zaskoczone spo­

jrzenia mieszkańców Alton. 

- Musimy chyba obejść salę - rzekł spokojnie. 

Pierwszy raz był w tak małym miasteczku i bardzo 

mu się tu podobało. To prawda, wszyscy się znają, może 

nawet za dobrze. Było to trochę krępujące, ale dawało 

poczucie bezpieczeństwa. Nat nie czuł się tu intruzem. 

Kiedy przy ich stoliku zaczęli się zatrzymywać zna­

jomi, Vic Manson przejął inicjatywę. Przedstawiał „pana 

Cassidy" jako swojego szefa. Ciekawe, myślał mężczy­

zna, jak zareagowaliby ci mili ludzie, gdyby wiedzieli, 

jak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Sarą. Pewnie 

wygnaliby mnie z miasta. 

Starał się ze wszystkimi miło rozmawiać, po pewnym 

czasie poczuł jednak, że ma tego dość. Przyszedł tu tań­

czyć z Sarą! Podniósł się więc z miejsca i wyciągnął do 
niej rękę. 

- Chodź, Saro Anne. Zatańczymy. 

Zacisnęła palce na jego dłoni. Nie tańczyła od tak 

dawna, że nie była pewna, czy da sobie radę. Tylu ludzi 

będzie na nich patrzeć. Nieważne! Chciała być z Natem, 

to wszystko. Wzięła głęboki oddech. 

- Wyszłam z wprawy - powiedziała cicho. 
- Nic mnie to nie obchodzi - uśmiechnął się i do-

R S

background image

tknął jej włosów. - Po prostu chcę mieć powód, by trzy­

mać cię w objęciach. 

Sara posłała mu niepewny uśmiech. Była zbyt przejęta 

i wzruszona, by odpowiedzieć. Słowa nie były zresztą 

teraz potrzebne. Nat patrzył na nią jeszcze przez chwilę, 

a potem uśmiechnął się i poprowadził ją na środek sali. 

Piosenka, do której melodii mieli tańczyć, mówiła 

o długich, samotnych nocach. Była wprost stworzona do 

powolnego tańca, pulsowała zmysłowym rytmem. Nat 
przyciągnął Sarę do siebie. Jakie to cudowne uczucie, 
mieć znów kogoś tak blisko... Otoczyła ramieniem jego 

szyję, a on chyba wyczuł, co przeżywała, bo przytulił ją 

do siebie bardzo mocno. Przymknęła oczy. Przepełniało 

ją uczucie, jakiego nie doświadczyła nigdy przedtem. Jak 

miała je nazwać? Radością? Szczęściem? Nie, to było 

coś o wiele pełniejszego, silniejszego... 

Kiedy melodia dobiegła końca, Nat nie odprowadził 

Sary do stolika. Stali na parkiecie i czekali na następny 

taniec. Po chwili rozległy się pierwsze takty starego prze­
boju z lat sześćdziesiątych. Mężczyzna spojrzał na nią 
z wesołym błyskiem w oku. Och, nie...! - pomyślała 
w popłochu, ale po chwili wiedziała już, że nie będzie 
w stanie odmówić. Nie jemu. Nie tej piosence, która spra­
wiała, że stopy same wybijały rytm! Nareszcie poczuła, 

że chce się bawić, tańczyć, że nie ma powodu niczego 

się wstydzić. Nat Cassidy sprawił, że zapomniała o lęku. 

Jeszcze nigdy nie bawiła się tak wspaniale! Zupełnie, 

jakby ustąpiła jakaś bariera, która nie pozwalała jej cie­

szyć się życiem. Tańczyli, póki starczyło im sił, a potem, 

zgrzani i szczęśliwi, przedarli się przez gęsty tłum do 

swojego stolika. Śmiali się z własnego zmęczenia. 

R S

background image

Jakie to cudowne, że tak długo trzymał ją w ramio­

nach! Że prowadził ją przez salę, że - jakby bezwiednie 
- trzymał dłoń na oparciu jej krzesła. A kiedy rozmawiali 
z Mansonem, głaskał ją delikatnie po ramieniu. 

Nie powiedział ani słowa, ale wiedziała, że pragnął, 

by była blisko niego. Najlżejszy nawet dotyk mówił jej, 

że jest wyjątkowa, jedyna. Tak bardzo chciałaby móc od­

wrócić się i mocno przytulić do jego szerokiej piersi... 

Koło jedenastej Vic Manson odprowadził chłopców 

do domu, ale dorośli zostali aż do końca zabawy. Joyce 

zaproponowała, że odwiozą Sarę i Nata do domu i za­
praszała na kawę, ale Cassidy odmówił jej grzecznie. Po­
wiedział, że mają zamiar przejść się trochę po tańcach. 

Sara była mu za to wdzięczna. Jedyne, czego w tej chwili 
chciała, to pójść z Natem do domu i zamknąć całemu 

światu drzwi przed nosem. 

Gdy tylko znaleźli się na jej podwórzu, przyciągnął 

ją do siebie. Całowali się długo, namiętnie. Poczuła, że 

uginają się pod nią nogi, ogarniała ją coraz większa sła­

bość. Pragnęła tego tak gorąco - jego wilgotnych poca­

łunków, ciepła jego ciała... Pieszczoty stawały się coraz 

gorętsze. Jęknęła cicho. W jej ciele rozpalał się żar, ja­

kiego nigdy dotąd nie znała... Czuła twarde pożądanie 
mężczyzny tuż przy sobie, czuła swoje narastające pra­

gnienie... 

Przestał ją całować. Objął ją i stał tak, tuląc mocno 

do siebie. Czuła, jak mocno bije mu serce. W końcu Nat 

westchnął i dotknął czołem jej czoła. 

- Przez cały wieczór o tym marzyłem - wyszeptał. 

Przytuliła się do niego mocniej. 

- Wejdźmy do środka. 

R S

background image

- Wiesz, że jeśli wejdę, nie będę umiał wyjść - od­

parł, całując jej włosy. 

- Nie chcę, żebyś wychodził. 

Uniósł jej twarz do światła. Był bardzo, bardzo po­

ważny. 

- Na pewno? - zapytał i dotknął lekko jej ust. - Nie 

wybaczyłbym sobie, gdybyś miała czegokolwiek żałować. 

- Właśnie tego chcę - odparła z naciskiem. 
Nat omal nie zmiażdżył jej w uścisku. Całował jej 

oczy, twarz, szyję... 

- Och, Saro - rzekł z cichym śmiechem - gdybyś ty 

wiedziała, jak bardzo czekałem, że właśnie to powiesz! 

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo pociągnął ją za 

sobą w stronę drzwi. 

Dopiero w holu uświadomiła sobie, że za chwilę stanie 

się coś, o czym od dawna marzyła. Jednocześnie zdała 
sobie też sprawę z jeszcze jednej rzeczy... Zatrzymała 
się przy drzwiach łazienki. Zupełnie nie wiedziała, co 

robić. Jak mu to powiedzieć? To nie był dobry moment. 

Musi tam pójść, zanim cokolwiek się wydarzy... Jakie 
to krępujące... 

Nat odwrócił ją do siebie i zajrzał jej w oczy. 
- Co się dzieje? - zapytał łagodnie. 

Poczuła, że znowu się rumieni. 

- Ja... - powiedziała - ja muszę coś zrobić... 

Popatrzył na nią z czułością. 

- Ufasz mi, Saro? 
- Tak. 

- Pozwolisz, żebym to ja się o to zatroszczył? 
Jej oczy wypełniły się łzami. Tak bardzo go kocha! 

- Tak - rzekła powoli. 

R S

background image

Sięgnął w stronę kontaktu i zgasił światło. Objął ją 

i stali tak przez dłuższą chwilę. 

- Już w porządku? - zapytał, przytulając policzek do 

jej włosów. Odpowiedzią był gorący pocałunek. 

Pod dotykiem jej dłoni Nat westchnął cicho, ale stał 

nieruchomo. Odwzajemnił pieszczotę, lekko, z ogromną 

tkliwością. Jego delikatny dotyk, czułość... Wszystko to 

sprawiło, że Sara szarpnęła mocno koszulę mężczyzny. 

Ten jeden gest wystarczył. Nat poderwał ją do góry i ca­
łował namiętnie... Otoczyła jego biodra szczupłymi no­

gami. Już po chwili niósł ją w stronę sypialni. Blade 
światło latami rzucało dziwne cienie. Cały pokój tonął 

w tajemniczym, niebieskawym mroku. 

Nat pocałował ją jeszcze raz, przesunął lekko dłonią 

po jej udzie. 

- Saro... - rzekł niskim głosem - nie wiem, jak dłu­

go to zniosę... 

W odpowiedzi objęła go mocniej i przywarła ustami 

do jego ust. 

- Nie musisz niczego „znosić" - wyszeptała, gładząc 

go po twarzy. 

Nie umiał już dłużej hamować swego pożądania. Była 

taka gorąca i miękka... To nie do zniesienia, jej ciało 
prawie parzyło jego skórę. Sara jęknęła cicho i przywarła 
biodrami do jego twardego ciała. Tak, pragnęła go, cu­

downie, gorączkowo! Rytm, w jakim się poruszała, mó­

wił wszystko. Zawarła w nim całą swoją tęsknotę... Nat 
zacisnął szczęki. Ta rozkosz była prawie... zabójcza. 

Sprawiała, że całe jego ciało pulsowało dzikim rytmem, 

jakby miało za chwilę eksplodować, rozsadzić go od we­

wnątrz. Jego mięśnie były napięte do granic możliwości, 

R S

background image

czuł wilgoć na skórze... Jak można dłużej to powstrzy­

mywać...? Jak to możliwe, że... Jak przestać...? 

Objęła go mocno i przywarła do niego jeszcze raz. 

Nat czuł ogień, który płynął przez jej ciało, słyszał, jak 

raz po raz szeptała jego imię... 

Kiedy zatrzymał ją i siebie, nie mógł uwierzyć, że 

jeszcze nie są połączeni. To... to takie okropne, że jeszcze 

nie są razem! Podciągnął kolano Sary w górę i przytulił 

ją mocno do siebie. 

- Spokojnie, maleńka, spokojnie - szepnął z policz­

kiem przy jej policzku. - Chodźmy do łóżka. 

Chłód, kiedy odsunęli się od siebie na chwilę, był wprost 

nie do zniesienia. Nat wyprostował się. Huczało mu w gło­
wie, ręce drżały mu tak, że nie był pewien, czy da radę 

rozpiąć koszulę. Sara, także drżąc jak w febrze, oparła czoło 
na jego ramieniu. Jej dłonie wędrowały w dół, coraz niżej, 
sięgnęły paska jego spodni. Pragnął jej tak bardzo, że to... 
to aż bolało... Nie mógł się poruszyć. Oddychał z trudem 

przez zaciśnięte zęby, czuł, jak mała kropla potu sunie po­

woli po jego plecach. 

Sara powoli rozpięła mu spodnie. Jej palce leciutko 

musnęły jego podbrzusze. Nie był w stanie powstrzymać 

jęku, nie mógł znieść nawet najlżejszego dotyku. Nie, 

nie chciał, to nie mogło stać się teraz! Złapał ją za nad­
garstek i odepchnął jej rękę. Rozpiął koszulę i położył 

sobie jej dłonie na piersi. Odpoczywali przez moment 

czoło w czoło. Nat drżał cały. Po dłuższej chwili udało 
mu się zebrać resztki sił. Dotknął jej twarzy, zanurzył 

palce w jedwabiste loki... 

- Chodź do mnie - wyszeptał. 

Chwyciła go mocno za rękę. Czuł bicie jej serca, sły-

R S

background image

szał szybki, urywany oddech. Oczy Sary były ciemne, 

rozszerzone pożądaniem. Pochylił się i drżącymi palcami 

zaczął odpinać drobne guziczki jej sukienki. 

I wreszcie oboje byli nadzy. Nie był pewien, czy uda 

mu się otworzyć małą, plastikową paczuszkę, którą wyjął 
z kieszeni. Sara zauważyła to i ostrożnie wyjęła mu ją 

z ręki. Pochyliła się i muskając włosami jego pierś, de­
likatnie przygotowała go do tego, co miało się stać. Omal 

nie oszalał, czując jej chłodne, zręczne palce na swej roz­
palonej skórze. Jego mięśnie zareagowały dzikim skur­

czem, był pewien, że nie zniesie tego dotyku, że nie uda 

mu się powstrzymać... 

Kiedy pociągnęła go na siebie, jęknął cicho, a Sara 

zawołała jego imię. Uniosła kolana, tak by mogli się po­

łączyć. Objął ją ciasno i wszedł w nią. Była gorąca, cu­

downa... Przez króciutką chwilę usiłował zwolnić, ale 

ona ruszała się pod nim. Nie, nie mógł... 

Pozostało mu tylko płynąć razem z nią, poddać się 

pulsującemu rytmowi. W końcu prawie zatracił się 
w uniesieniu. Wiedział tylko, że jest blisko... 

Trzymał ją bardzo, bardzo mocno, tulił z całych sił, 

i wreszcie... wyprężyła się pod nim, krzyknęła, niezdolna 

panować nad sobą. Omal nie zmiażdżył jej w ramionach. 

To było jak... jak... Nigdy nie przeżył nic takiego... Tak 

pełnego i wszechogarniającego... Zupełnie, jakby osobne 
połowy połączyły się w jedną, doskonałą całość. I... Ko­

chał ją... Boże, jak on ją kochał! 

Powoli wracali do rzeczywistości. Leżeli ciasno ob­

jęci. Nat wziął głęboki oddech i zaczął czule głaskać ją 

po włosach. Dopiero kiedy pocałował ją w szyję, zdał 

sobie sprawę, że Sara płacze. Delikatnie starł jej łzy. 

R S

background image

Trzymał ją tak jeszcze długo, dopóki ich oddechy nie 

uspokoiły się, dopóki nie ustało dzikie bicie serc. A po­
tem ostrożnie odgarnął jej włosy z czoła, pogłaskał po 
twarzy i bardzo, bardzo delikatnie pocałował. Spojrzał 

na jej twarz. W tym miękkim świetle wyglądała pięknie. 

Patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Dotknęła jego 

dłoni i pocałowała ją leciutko. Ten mały gest niósł w so­

bie tyle ciepła i czułości. Nat chciał wyznać, jak bardzo 

ją kocha, ale wiedział, że nie powinien tego mówić. Nie 

teraz, kiedy jedyne, co ma jej do zaoferowania, to sa­

motne oczekiwanie na jego powrót. Przesunął palcami 
za uchem Sary i złożył na jej ustach długi, ciepły poca­
łunek. 

Otarł kropelkę potu z jej czoła. 

- No cóż, Saro Annę - powiedział z podziwem. 

- Teraz już wiem, jak wygląda wybuch atomowy. 

Zaśmiała się uszczęśliwiona i przytuliła go mocno. 

Och, wiedział dobrze, że jest dla niej za ciężki, ale nie 

mógł się zmusić, by odsunąć się na bok. Jeszcze nie teraz! 
Jej włosy były takie cudownie miękkie, tak lubił ich do­
tykać. Pocałował ją znowu. I jeszcze raz, i jeszcze... Po 
chwili spojrzał na nią filuternie. 

- Macie tu jakieś zasady, jeśli chodzi o dokładki? 

- zapytał. 

Sara zmarszczyła nos. 

- Hmm... Jeśli to główne danie - żadnych. 

Pocałował ją serdecznie i mocno przytulił. Gdyby tak 

mógł z nią leżeć przez całą noc! Cóż, wiedział, że to 
niemożliwe... Zebrał siły i, wciągając powietrze przez 

zaciśnięte zęby, wycofał się. Sara zadrżała, więc trzymał 
ją jeszcze przez chwilę w objęciach, a potem położył się 

R S

background image

na plecach. Ułożył się wygodnie, przygarnął ją do siebie 

i delikatnie splótł nogi z jej nogami. Co za wspaniałe 

uczucie, móc po prostu z nią być, pomyślał z czułością. 

Potarł policzkiem o jej włosy i zapatrzył się w cie­

mność. 

- Saro... - zaczął, głaszcząc ją lekko po ramieniu. 

- Uhm? 
- Co się dzieje z ojcem Davy'ego? 

Poruszyła się powoli, a Nat poczuł muśnięcie rzęs, 

gdy otwierała oczy. 

- To długa historia - powiedziała cicho. 

Pogłaskał ją po twarzy. 

- Chciałbym ją usłyszeć - rzekł spokojnie. 

Westchnęła ciężko, a potem zaczęła opowiadać: 

- Kiedy skończyłam szkołę, poszłam do college'u 

niedaleko Miliard, na kurs księgowości. W ostatnim 

semestrze poznałam Jeffa, zaczęliśmy się spotykać. On 

nie był stąd, grał tylko w hokeja z drużyną z Miliard. 

Dwa miesiące po skończeniu nauki wyszłam za niego, 

następnie przez rok pracowałam, a potem zaszłam w cią­

żę... 

Przerwała na chwilę. Nat wiedział, że zapatrzyła się 

w ciemność. 

- Kiedy urodził się Davy - ciągnęła - oboje mieli­

śmy po dwadzieścia jeden lat. Z początku nawet mi się 

wydawało, że Jeff będzie dobrym ojcem, był taki prze­

jęty... Ale potem nowość przestała być nowością i za­

częły się kłopoty. On chyba zaczął sobie zdawać sprawę, 

że nie zrobi kariery jako hokeista. Był bardzo rozgory­

czony. No, i jakieś dwa tygodnie po drugich urodzinach 

Davy'ego - odszedł. Wróciłam do domu z pracy, a jego 

R S

background image

nie było. Od tamtej pory go nie widziałam. Rozwód prze-

prowadziliśmy przez prawników. 

- I co zrobiłaś? 

- Po ślubie zamieszkaliśmy w Miliard, więc po ode­

jściu Jeffa wróciłam tutaj. W banku była akurat praca, 

a Joyce zgodziła się pomóc mi przy Davym. No, i mie­
szkał tu mój ojciec. Wydaje mi się, że dla Davy'ego było 

to najlepsze rozwiązanie. 

Nat zamyślił się nad jej niewesołą historią. Głaskał 

ją po ramieniu. Przeprowadziła się tu, bo chciała, by jej 

syn miał spokojne, udane dzieciństwo. A sposób, w jaki 

ten typ ją zostawił! Najgorsze zaś było to, że teraz też 

ktoś ją zostawi. Tyle że tym razem będzie to on sam... 

- Muszę wyjechać pierwszego lipca. 

- Wiem - odparła spokojnie i pocałowała go w szy­

ję. Uniosła się na łokciu i zajrzała mu w oczy. - To nie 

ma żadnego znaczenia, Nathan. Już dałeś mi więcej, niż 
mogłabym się spodziewać. 

Pociągnął ją w dół, do siebie. To nie wystarczy. Ani 

to, ani lekki dotyk jej ust, ani nawet jej bliskość. Nie 
wystarczy mu ten krótki czas, jaki został im dany. Nie, 

to za mało... 

R S

background image

Rozdział siódmy 

Nat szedł w stronę swojej ciężarówki. Ulewny deszcz 

tłukł o ścianki samochodu, spływał po błotnikach, żłobił 

głębokie koleiny w miejscu, gdzie miała powstać droga. 
Poczuł, że zimna woda ścieka mu za kołnierz. Do diabła, 

myślał, idąc powoli między samochodami, czy nic nie 

może dziać się normalnie? Lało. Całymi dniami lało i Nat 

naprawdę nie wiedział, w jaki sposób mają zmieścić się 
w planach. Wszedł na stopień szoferki i starł z butów 

dwie ogromne bryły błota. Miał wszystkiego dosyć. Za­

palił i zaczął wyjeżdżać tyłem na drogę. Silnik ryczał 

głośno, ale Nata nie obchodziło w tej chwili, czy cięża­

rówka wytrzyma przeciążenie. 

Co za pechowa praca! Od początku wszystko szło źle: 

mieli kłopoty z utrzymaniem tempa, kłopoty z persone­

lem, kłopoty z pogodą. Sięgnął w stronę radia, ale, znie­
chęcony, cofnął rękę. Nie, jego zły nastrój nie brał się 

z problemów na budowie. Chodziło o Sarę. 

Od nocy, którą spędzili razem, nie przestawał o niej 

myśleć. Nie wiedział, co robić. Nie było mowy o ze-

R S

background image

rwaniu kontraktu w Ameryce Południowej. Mógł, co pra­

wda, porozmawiać z nią o przyszłości, wiadomo jednak, 
że trzyletnia rozłąka źle wróży każdemu związkowi. Tym 

bardziej że Sara przeżyła już raz rozstanie. A gdyby tak 
zabrać tam ją i Davy'ego? Na tak dużej budowie na pew­
no będą miejsca dla rodzin pracowników. Dla nich jednak 
byłoby to rozstanie z całym znanym im światem. A prze­

cież Sara przeniosła się do Alton, by zapewnić synkowi 

spokojne, ustabilizowane życie. Nat dobrze ją rozumiał. 

Gdyby teraz zaproponował wyjazd, jego prośba zmusi­
łaby ją do wyboru między nim a synem. Nie, nie może 

stawiać jej w takiej sytuacji... 

Poczuł bolesne dławienie w gardle. Jak on ma to 

zrobić - wyjechać i zostawić tu ich oboje? Nienawidził 

samej myśli o wyjeździe! Miewał się trochę lepiej, gdy 

był z Sarą i Davym, lecz nawet wtedy prześladowała go 
myśl o rozstaniu. Nie mógł udawać, że wszystko jest 
w porządku. Nie było. Miał wrażenie, że całe jego życie 

jest do niczego - i nie miał pojęcia, jak sobie z tym po­

radzić. 

I jeszcze ten dzieciak... Parę dni temu, przy obiedzie, 

Davy poprosił Nata o pomoc w treningach w nowym se­
zonie. Zapadła cisza, a po chwili Sara wstała od stołu 
z miną, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Czuł się jak 

ostami drań, kiedy wyjaśniał chłopcu, że musi wyjechać 

już pierwszego lipca. Davy patrzył na niego szeroko 

otwartymi oczami, a potem także zerwał się z miejsca. 

Nat znalazł go w ogrodzie. Chłopiec płakał rozpaczliwie, 

tuląc się do Scouta. 

Mimo ponurego nastroju, mężczyzna uśmiechnął się 

lekko. Davy powiedział mu jasno, co myśli o tym wszy-

R S

background image

stkim. Za to Sara... Ilekroć próbował z nią porozmawiać 

o zbliżającym się rozstaniu, zmieniała temat albo wycho­
dziła z pokoju. A zresztą, co miałby jej powiedzieć? Że 

trzy łata „jakoś miną"? Że będzie przyjeżdżał na wakacje? 

Albo że będzie pisał? I co to da? Nic nie zmieni faktu, 

że za parę dni będzie musiał wyjechać. 

Wszystko było okropne. Nat, mając dość własnych 

myśli, włączył radio. 

Sara stała przy oknie. Ból, który czuła, wcale nie róż­

nił się od tego, który nadszedł po śmierci jej ojca. Go­

dziny. Zostało już tylko parę godzin. Z tygodni zrobiły 

się dni, a teraz... Nat powinien wyjechać do Edmonton 

już dwa dni temu, by spędzić trochę czasu ze swoją ro­

dziną, ale zrezygnował z tego. Jak ona ma znieść te ostat­

nie chwile? Myśl o rozstaniu przyprawiała ją o tak wiel­

ką rozpacz, że nie spała już od kilku nocy. 

Od dawna walczyła ze łzami. 

Na podwórku Cassidy naprawiał rower Davy'ego. Sie­

dzieli obaj na ziemi, prawie dotykając się głowami. Po­

myślała o wszystkich rzeczach, które Nat im naprawił. 

O swoim samochodzie, o starym rowerze chłopca. Miała 

ochotę krzyczeć na samą myśl o powodach, dla których 
to robił. Chciał być pewien, że dadzą sobie radę po jego 

wyjeździe. 

Westchnęła ciężko. Nie tylko jej będzie brakowało Na-

ta. Davy także bardzo się do niego przywiązał. W nocy 

przyszedł do jej sypialni, owinięty w swoją kołdrę. Drżą­

cym głosem spytał, czy już śpi. Zaniepokojona, zapytała, 

czy coś się stało, ale nie odpowiedział. Stał w drzwiach, 

pochylił głowę, a potem spytał, czy nie daliby rady prze-

R S

background image

konać Nata, żeby zmienił zdanie. Sara ze wszystkich sił 
usiłowała się nie rozpłakać. Próbowała wyjaśnić chłopcu, 

dlaczego mężczyzna musi wyjechać. Mały usiadł na jej 

łóżku i spojrzał na nią oczami pełnymi rozpaczy. Czy 

Scout będzie za nim tęsknił? Bóg jeden wie, ile koszto­

wała Sarę spokojna odpowiedź na to pytanie. Powiedzia­
ła, że na pewno tak... Oddałaby duszę, żeby móc przy­
tulić się do Nata i płakać. 

A Nat... Widać było, ile go to wszystko kosztuje. Ona 

też była trochę winna. Tak, to prawda, kilka razy próbo­

wał z nią porozmawiać, ale nie dała mu szansy. Gdyby 

doszło do rozmowy, na pewno by się rozkleiła. Nie, nie 
chciała mu tego robić. Musiał jechać, wiedziała o tym 
od samego początku. Zdawała sobie sprawę, jak ciężko 

będzie po rozstaniu, a przecież nie zrezygnowałaby z ani 

jednej minuty wspólnego czasu. 

Zamrugała i wytarła nos. Nie, nie można się tak roz­

klejać. Nie spędzi przecież tych ostatnich chwil na szlo­
chaniu! I Nat... Nie może się dowiedzieć, że płakała. Już 
wydawało jej się, że odzyskała panowanie nad sobą... 
Ale Nat przyciągnął do siebie chłopca, by pokazać mu 

coś w rowerze - i wtedy Sarę opuściły wszystkie siły. 
Oślepiona łzami pobiegła do łazienki. Musiała, musiała 
się wypłakać! 

Do czasu, gdy wrócili do domu, udało jej się usunąć 

ślady łez. Na wszelki jednak wypadek zajęła się kolacją. 
Cassidy powiedział chłopcu, żeby przed jedzeniem umył 

ręce, bo są całe w smarze. Mały pobiegł na piętro, a Nat 

podszedł do zlewu, zawinął rękawy i także zaczął myć dło­

nie. Sara postanowiła dodać do kolacji cebulę. Nie, żeby 

ją lubiła - po prostu chciała mieć uzasadnienie dla płaczu. 

R S

background image

Nat sięgnął po ręcznik i zaczął wycierać ręce. 
- Saro? - zaczął spokojnie. 
- Tak? - Sara zaczęła z pasją kroić cebulę, tym bar­

dziej że do oczu znowu napłynęły jej łzy. 

- Chciałbym, żeby Scout został tu, z Davym. Zgo­

dziłabyś się? 

Odłożyła nóż i zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę 

nie była w stanie odpowiedzieć, bo walczyła ze łzami. 

- Nie... nie musisz tego robić - rzekła wreszcie. 
- Chcę to zrobić, ale nie chciałbym ci sprawiać kło­

potu - odparł szorstko. 

Przez chwilę nic nie widziała. Przełknęła i wzięła głę­

boki oddech. 

- To nie będzie żaden kłopot. A Davy będzie zachwy­

cony. 

Nat odrzucił ręcznik i wziął Sarę za ramiona. Zmu­

sił ją, by spojrzała na niego. Widać było, że sam także 
cierpi. 

- Tak mi przykro, maleńka - wyrzekł z trudem. 
- Niech ci nie będzie przykro— szepnęła i bohatersko 

starała się uśmiechnąć. - Nie ma powodu. 

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale położyła mu palce 

na ustach. 

- Naprawdę - dodała. - Nie żałuję ani chwili, rozu­

miesz? 

W odpowiedzi mocno przycisnął do ust jej dłoń. 

Dziwne, ale przez ten krótki moment poczuła się silna 

- może dlatego że widziała, jaką walkę toczy ze sobą 
Nat... Otoczyła go ramionami i przytuliła do siebie. Gła­

skała jego włosy, a potem pochyliła się i pocałowała go 

w szyję. 

R S

background image

- Zostań dziś na noc - poprosiła. 

Przytulił ją mocniej, chowając twarz w jej włosy. Nic 

nie mówił, po prostu mocno ją trzymał. W jego uścisku 

była rozpacz i chęć osłonienia jej przed tym, co miało 
nadejść, była namiętność i czułość... Dotknął jeszcze raz 

jej włosów, a potem zaczął leciutko głaskać ją po ple­

cach. 

- Nie chcę, żeby Davy zastał mnie tu jutro rano - po­

wiedział wreszcie. Jego głos był niski z napięcia. - To 
nie w porządku wobec niego, a dla ciebie też nie byłoby 

dobre. 

Objął ją mocniej i dotknął ustami szyi. 

- Ale - dodał po chwili, już trochę lżejszym tonem 

- nie znaczy to, że nie możemy pomyśleć o czymś, gdy 

już pójdzie spać... 

Dobrze, że zdobył się choć na odrobinę humoru! Już 

na początku ich znajomości Nat dał jasno do zrozumienia, 
iż nie chciałby, żeby Davy zastał go rano w domu. I za­
wsze tego pilnował. Wiele razy zostawał jednak do późna 

- do bardzo późna. Wspólnie spędzone noce były dla 

Sary prawdziwym odkryciem. Nat nie był cichym ko­

chankiem, nie był też powściągliwy. Sprawił, że pozbyła 

się wszystkich swoich wątpliwości i kompleksów. Poka­

zał jej rzeczy, o jakich dotąd tylko czytała, zabrał ją na 
wyżyny, o jakich nawet nie śniła. I zawsze, zawsze po­
trafił jej okazać, że o nią dba, kocha ją i ceni. 

Nie chciała się teraz zastanawiać nad przyszłością ani 

oddawać wspomnieniom. Chciała skupić się na tym, co 

było teraz. Słyszeć jego śmiech, nie myśleć o jutrzejszym 
rozstaniu. Mieli przecież przed sobą całą noc. Postano­

wiła, że zrobi wszystko, by ta noc upłynęła im pogodnie. 

R S

background image

Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. Prze­

sunęła dłońmi po jego szyi. 

- No, no - szepnęła prowokująco - to brzmi cieka­

wie... 

Zaśmiał się i odsunął jej ręce. 

- Rób tak dalej - powiedział groźnie - a zamknę cię 

w szafie w przedpokoju! 

Sara wsunęła palce w jego dłonie. 

- A właśnie, że nie. 

Przez resztę wieczoru robiła co mogła, by utrzymać 

lekki, wesoły nastrój. Davy poszedł spać o dziesiątej, za­

dowolony, bo pozwoliła mu zabrać Scouta do łóżka. Gdy 

wróciła do salonu i zastała Nata, patrzącego niewidzącym 
wzrokiem przez okno - omal się nie rozpłakała. Udało 

jej się jednak przezwyciężyć bolesny skurcz w piersi. 

Podeszła do niego z uśmiechem. 

Żartowała, droczyła się z nim i w końcu Nat się roze­

śmiał. Nastrój zmienił się dopiero, gdy znaleźli się w sy­

pialni. Tej nocy kochali się inaczej, tak jakby każda mi­
nuta miała być ostatnią. Sara sama nie wiedziała, czemu 
nie płacze. Na łzy będzie pora jutro. I przez wiele, wiele 

dni. 

Obudziła się przed świtem, ale Nata już nie było. Ze­

rwała się tak przerażona, że z trudem mogła się ubrać. 

Powtarzała sobie, że on wróci, że nie odszedłby tak bez 

pożegnania. Stała w oknie salonu, czując nieprzyjemny 
ucisk w żołądku. Czekała, czy zza rogu nie wyłoni się 

czarna ciężarówka. Kiedy jednak złotawy świt wstał nad 
miastem poczuła, że jej zdenerwowanie zamienia się w zi­

mną rozpacz. Musi zobaczyć go jeszcze raz, powiedzieć 

R S

background image

mu, jak bardzo go kocha! Chwyciła sweter, chciała biec 

na budowę... Wbiegła do kuchni i nagle nogi ugięły się 

pod nią. Poczuła, że cały świat wali się w gruzy. Na stole 

stał bukiet kremowych róż. Obok leżała długa, biała ko­

perta. A więc Nat odszedł. I nie wróci. 

Cassidy patrzył na szarą wstęgę autostrady. Oczy pie­

kły go tak, że ledwie widział. Nie spał całą noc. Nie 
przespał też poprzedniej. Ani tej przed nią. Odchylił się 
w fotelu, próbując znaleźć wygodną pozycję. Nie mógł 
przestać myśleć o ostatnich godzinach, które spędził 
z Sarą. Gdy zasnęła, długo trzymał ją w objęciach. 

W końcu ból stał się nie do zniesienia i Nat poczuł, że 

musi już iść. Wstał, próbował przeczekać do rana, ale 

po kilku godzinach wiedział już, że w obecnym stanie 

nie będzie umiał znieść ostatecznego rozstania. Poprze­

dniego dnia kupił kwiaty w Miliard, chciał je zachować 

na pożegnanie, ale postanowił przynieść je teraz. 

O czwartej był z powrotem na budowie. Kiedy pakował 

swoje rzeczy, zdał sobie sprawę, że nie poradzi sobie 

z pożegnaniem. Napisał więc do Sary list i zaniósł go 
wraz z kwiatami do jej domu. Kiedy zamykał za sobą 

drzwi, czuł się jak zdrajca. Pierwsze pięćdziesiąt mil prze­

jechał nie wiedząc, co się wokół niego dzieje. To była 

okropna podróż. 

Przetarł oczy i z odrazą starł z pięści tę odrobinę wil­

goci, która pojawiła się na jego rzęsach. Później będzie 
lepiej. Gorzej już przecież być nie mogło. Zacisnął szczę­

ki. Odjechał dopiero pół godziny temu. Za dwie godziny 
zajedzie przed dom brata w Edmonton. Musi uporać się 

ze sobą w dwie godziny. 

R S

background image

Gdy zaparkował przed blokiem brata, miał potworną 

migrenę. Nie chciał się nawet zastanawiać, czy poradził 

sobie ze sobą, czy nie. Wiedział tylko, że czuje się podle 
i ma ochotę komuś przyłożyć. Ciekawe, co na to Adam, 

pomyślał z cierpkim uśmiechem. 

Wysiadł z ciężarówki i przeciągnął się. Wszystko go 

bolało. Trzasnął drzwiami ze złością. A może nie będzie 
musiał wyzywać Adama do walki? Jego młodszy braci­

szek nie ucieszy się z tego, że ktoś go budzi w sobotę 

o" ósmej rano. Nat ruszył w stronę budynku, szukając jed­

nocześnie kluczy do mieszkania brata. W połowie drogi 
przypomniał sobie, że zostawił je w kurtce. Zaklął cicho 

i zawrócił w stronę samochodu, ale nie znalazł kurtki 
w kabinie. Gdzie ona może być? - pomyślał, rozwście­

czony. Nie chciałby jej zgubić. Zły nie na żarty poszedł 
otworzyć skrzynię ciężarówki. Szarpnął drzwiczki. 

Kurtka leżała na samym wierzchu. Ale oprócz niej 

był tam jeszcze brązowy śpiwór... Śpiwór, którego Nat 
nigdy w życiu nie widział. Poczuł, że uginają się pod 
nim nogi. Spod kurtki ukazała się blond czupryna, 

a mężczyźnie wydało się, że jego migrena osiągnęła nie­
spotykane dotąd rozmiary. Złapał się za głowę i zaklął 
głucho. Do jasnej cholery, co ten dzieciak robi w jego 
ciężarówce?! I co on ma teraz zrobić? 

Opuścił ręce i wpatrzył się w śpiącego Davy'ego. Al­

bo ten smarkacz był niesamowicie utalentowanym akto­

rem, albo rzeczywiście spał jak zabity. Nat uśmiechnął 

się blado. Udało mi się wyjechać po cichu, pomyślał. 

Dotknął lekko ramienia chłopca. 

- Davy - zawołał cicho. - Wstawaj, mały. 

Jedyną odpowiedzią było ciche mruknięcie. Nat spo-

R S

background image

jrzał łagodniej na swojego pasażera na gapę. Odchylił 

śpiwór i potrząsnął chłopcem trochę mocniej. 

- No już, Davy! Wstawaj! 

Chłopiec zamrugał oczami, mruknął coś pod nosem 

i uśmiechnął się do Nata. 

- Cześć - powiedział niezbyt jeszcze przytomnie. 
- Cześć - odparł Nat, opierając się o zderzak. - Mo­

żesz mi wytłumaczyć, co tu robisz? 

Mały patrzył na niego nic nie rozumiejąc i dopiero po 

chwili zauważył, że stoją na jakiejś nie znanej mu ulicy. 

- Ojej - jęknął, otwierając szeroko oczy. 

Mężczyzna prawie się uśmiechnął. Było jasne, że dzie­

ciak nie wybierał się aż tak daleko. 

- Davy? 

- Gdzie my jesteśmy? 
- W Edmonton, pod domem mojego brata. A teraz 

może mi powiesz, co ty tu właściwie robisz? 

Chłopiec podniósł się, najwyraźniej przerażony. 

- O rany - powiedział. - Mama mnie zabije! 
Nat patrzył na dziecko. Mały miał rację: mama pewnie 

go zabije. Wziął ostrożny oddech. 

- Mama nie wie, gdzie jesteś - stwierdził. Właściwie 

miało to być pytanie, ale mina pasażera starczała za 

odpowiedź. Cassidy oparł dłonie na biodrach i starał się 

wymyślić sensowne wyjście z sytuacji. 

Chłopiec siedział na swoim śpiworze i patrzył na nie­

go z tak żałosną miną, że Nat trochę się rozchmurzył. 
Okrył go kurtką i pomógł wysiąść z ciężarówki. 

- Chodź ze mną. - Trzeba zadzwonić do mamy i po­

wiedzieć jej, co się stało. Jak się obudzi i zorientuje się, 
że cię nie ma, oszaleje z niepokoju. 

R S

background image

Kątem oka zobaczył, że chłopiec ociera oczy. Bardzo 

pokochał to dziecko. Przełknął dziwną gulę w gardle, 

a potem ukucnął przed Davym. 

- Jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać? - zapytał. 

Mały spojrzał w bok z nieszczęśliwą miną i wzruszył 

ramionami. Nat zrozumiał odpowiedź. Zwichrzył mu 
włosy nad czołem. 

- No, już się tak nie martw - powiedział. - Ona 

się na pewno przestraszy, ale przecież wiesz, że cię ko­

cha. 

Chłopcu zadrżała broda. 

- Wiem. 

Nie było powodu przedłużać tej sceny. Nat wypro­

stował się i podał mu rękę. 

- To chodź, zadzwonimy. 

Zaprowadził chłopca na górę. Tak jak podejrzewał, 

zasłony w mieszkaniu brata były zaciągnięte, a dom po­

grążony we śnie. Ciemność bardzo źle na niego działała, 

podszedł więc do okna i rozsunął zasłony. Otworzył 

drzwi na balkon i stanął w nich, patrząc na rzekę. 

- Nat? 

Odwrócił się niechętnie. Złagodniał jednak natych­

miast, kiedy zobaczył minę chłopca. Davy miał oczy pra­

wie czarne ze strachu. 

- Zadzwonisz do mamy już teraz? 
Nie, nie chciał do niej telefonować! Pożegnanie wy-

dawało mu się ponad jego siły, a to... To było jeszcze 
gorsze. Westchnął ciężko. 

- Tak, już dzwonię - powiedział. 

Po chwili poszukiwań udało mu się znaleźć telefon 

pod stertą gazet. Wykręcał numer i coraz wyraźniej czuł 

R S

background image

przykry ucisk w żołądku. Na litość boską, co on jej po­

wie? 

Stał ze słuchawką w dłoni, ale nikt nie odpowiadał. 

Odwrócił się w stronę chłopca. 

- Nikt nie odbiera - stwierdził zmienionym z napię­

cia głosem. - Jaki jest numer Mansonów? 

Tym razem odebrano natychmiast. Nat poznał po głosie 

Joyce, że w Alton wiedzą już o zniknięciu chłopca. Kiedy 

wyjaśnił, że Davy jest z nim, powiedziała tylko „o Boże". 
Dodała też, że Sara dopiero przed chwilą zorientowała się, 

co się stało i poszła szukać syna na budowie. 

Mężczyzna słuchał jednym uchem wyjaśnień Joyce 

i zastanawiał się, co ma teraz robić. Jego samolot odla­

tywał o szóstej wieczorem. Jazda do Alton i z powrotem 

zajęłaby co najmniej sześć godzin. Był w tak złym stanie, 

że wolałby nie siadać za kierownicą. Nie miał też serca 

wsadzać Davy'ego do autobusu i wysyłać do domu. 
W obecnej sytuacji Sara także nie powinna wystawać na 

szosie. Zostawał więc Adam. 

Wyprostował się i spojrzał na chłopca. 

- Joyce, powiedz Sarze, że z Davym wszystko w po­

rządku i mój brat odwiezie go do domu dziś wieczorem. 

Odłożył słuchawkę, upewniwszy się przedtem, czy 

Joyce dokładnie zrozumiała wiadomość. Ogarnęła go 

bezsilna złość. Do diabła, wszystko szło nie tak! 

W holu pojawił się Adam. Wskazał głową chłopca, 

całkowicie pochłoniętego wyglądaniem przez okno. 

- Twój? - zapytał wesoło. 

Nat zgrzytnął zębami. 
- Przestań, dobrze? - warknął. - To wcale nie jest 

śmieszne! 

R S

background image

Brat przestał się uśmiechać. 

- Przepraszam - powiedział. - Teraz widzę. 
Nat wyjaśnił mu najkrócej jak mógł, co się stało. Oczy 

bolały go tak, że prawie nic nie widział. Czuł, że jeśli 

się nie prześpi, padnie na ziemię. 

Adam wyjął z lodówki sok pomarańczowy. 
- Chcesz? - zapytał. Nat pokręcił przecząco głową. 

- Powiedz mi tylko, czemu ten dzieciak wlazł ci do ba­

gażnika? 

Mężczyzna oparł się o blat kuchenny i zaczął trzeć 

oczy. W końcu spojrzał na młodszego brata. 

- Słuchaj... - zaczął zmęczonym głosem i wes­

tchnął. - Wolę się nie zastanawiać. Zrobisz coś dla mnie? 

Brat popatrzył na niego smutno. 

- Widzę, że przestał ci się podobać wyjazd do Boli­

wii. 

- Tak. Zupełnie mnie tam nie ciągnie. 
- Chyba rozumiem. Dobra, odwiozę chłopca do do­

mu. - Adam założył ręce na piersi. - Wiesz co? Ty się 

teraz prześpij, a ja wezmę dzieciaka na śniadanie. Jak 
wrócę, na pewno coś wymyślimy. 

Nat prawie się uśmiechnął. Jego brat zawsze był go­

tów „coś wymyślić". Wyprostował się i rozejrzał po po­

koju. 

- Powiem małemu. 

Czuł się okropnie. Zupełnie, jak po wypadku. Bolała 

go głowa, odczuwał tępy ból w okolicy serca. Poza tym 

był jakby odrętwiały. Powlókł się do sypialni brata, roze­

brał i padł bez życia na łóżko. Zdążył jeszcze pomyśleć, 
że dobrze, iż jest w nim sam. 

Dwie godziny później trzaśnięcie drzwi wyrwało go 

R S

background image

z głębokiego snu. Osłonił głowę poduszką. Poczuł, że je­

go zarost trze o prześcieradło. Okropność! Zupełnie, jak­

by miał kaca po trzech dniach picia. 

Drzwi sypialni skrzypnęły, w pokoju rozległy się lek­

kie kroki, a potem zapadła cisza. 

- Przynieśliśmy ci śniadanie - powiedział Davy pra­

wie szeptem. 

Nat odrzucił poduszkę i spojrzał na chłopca. Dzieciak 

posłał mu niepewny uśmiech. Podszedł do łóżka i po­
kazał papierową torbę. 

- Mam też kawę. 
Cassidy poprawił poduszki i usiadł wygodniej. Ogar­

nęła go nowa fala smutku, gdy spojrzał na Davy'ego. 
Widać było, że mały jest bliski łez. Wziął od niego torbę, 

odstawił ją i wyciągnął rękę. 

- Chodź no tu, Davy - rzekł głosem jeszcze trochę 

schrypniętym po śnie. - Myślę, że jest coś, o czym po­

winniśmy porozmawiać. 

Chłopiec wahał się przez chwilę, a potem wdrapał się 

na łóżko. Kiedy Nat przytulił go do siebie, mały nie mógł 

powstrzymać płaczu. Padł Natowi w objęcia i szlochał 

rozpaczliwie. Mężczyzna tulił go do siebie i czuł, że sam 
też się za chwilę rozpłacze. Tak by chciał z nim zostać! 

Nie uciszał Davy'ego. Cóż, niech się wypłacze. Trzy 

lata... Przez trzy lata chłopiec dorośnie, a jego przy nim 

nie będzie. Kołysał go w ramionach. Otworzył oczy i u-

jrzał Adama, stojącego w drzwiach. Brat uśmiechnął się 

do niego. 

- To wspaniały dzieciak, Nat. Mam nadzieję, że 

wiesz, co tracisz. 

Nat nie zdążył nawet odpowiedzieć, bo Adam wy-

R S

background image

szedł, zamykając za sobą drzwi. Miał ochotę wyjść za 

nim i porządnie mu przyłożyć. 

Po jakimś czasie Davy trochę się uspokoił i otarł łzy. 

- Naprawdę musimy pogadać - powtórzył Cassidy 

z naciskiem. 

Chłopiec spojrzał na niego ponuro. 

- Ja nie chcę, żebyś wyjeżdżał - powiedział, pocią­

gając nosem. - Obudziłem się w nocy, ale nie chciałem 
do was wchodzić ani rozmawiać z tobą przy mamie. No 
i wstałem, wziąłem śpiwór i poszedłem do samochodu. 

Myślałem, że się obudzę, jak wrócisz. 

Tak, to było do przewidzenia! Davy, jak zwykle, brał 

byka za rogi. Nat pogłaskał chłopca po policzku. 

- Ja też bym wolał zostać - rzekł spokojnie. - Ale, 

niestety, muszę jechać. Podpisałem umowę i odpowiadam 

za wykonanie całego projektu. Nie mam wyjścia. 

Mały wytarł nos rękawem i posłał mu pełne uporu 

spojrzenie. 

- Ale dlaczego my nie możemy pojechać z tobą? 

Nat westchnął. 

- To nie jest takie proste. 
- Dlaczego nie? - nalegał Davy. 
- Z wielu powodów. Musiałbyś zostawić wszystkich 

kolegów. Budowy nie zawsze są dobrymi miejscami na 
mieszkanie, no i myślę, że nie byłoby to w porządku wo­

bec mamy. 

Davy aż się wyprostował. W jego spojrzeniu błysnęła 

nadzieja. 

- Ona by bardzo chciała, Nat. Naprawdę. Stale czyta 

o innych krajach. To by była przygoda, a mama by stra­

sznie chciała mieć... no wiesz, jakieś przygody w życiu. 

R S

background image

Naprawdę. Ja z nią czasami rozmawiam o rzeczach, któ­

re byśmy chcieli zrobić. Na przykład pojechać do Afryki 

na safari albo zobaczyć te ruiny w Grecji, albo te... no... 
te piramidy w Egipcie, wiesz? Ja to najbardziej chciałem 
pojechać na safari, albo na te piramidy, boby się jeździło 

na wielbłądzie. A te ruiny to by mogły być takie trochę 
nudne. Ale razem to byśmy pojechali z mamą do Chin, 
zobaczyć Wielki Mur i żywe pandy. Więc południowa 

Ameryka, to by też była przygoda, prawda? Nat, ja wiem, 
że jakbyś ją poprosił, to ona by pojechała! 

Nat poczuł, że jego „kac" mija dziwnie szybko. Nie, 

nie mógł dać się porwać takim marzeniom... Ryzyko było 
za duże. Wziął głęboki oddech, a potem zapytał: 

- A ty? Jakbyś się czuł, gdybyś miał wszystko zosta­

wić? Przyjaciół, drużynę hokejową? Mecze? Nie będziesz 
miał tego wszystkiego w Boliwii. 

Chłopiec zamyślił się. Siedział w milczeniu i skubał 

brzeg koszulki. Po dłuższym czasie podniósł głowę 

i spojrzał Natowi prosto w oczy. 

- A wracalibyśmy czasem do Alton? 

Cassidy skinął głową. 

- Tak. Na każde wakacje. 
- A musielibyśmy sprzedać dom? 

Serce Nata zaczęło nagle bić bardzo szybko... 

- Nie. 

Davy patrzył na niego jeszcze przez chwilę. Miał 

dziwnie dorosłą minę. 

- No to wszystko w porządku - powiedział w koń­

cu. 

Mężczyzna wiedział, że jest to jeden z tych trudnych 

momentów, w którym ważą się jego losy. Nabrał powie-

R S

background image

trza i bardzo spokojnym głosem zadał jeszcze jedno, 

ostatnie pytanie: 

- Davy, dlaczego chciałeś, żebym został? 

Chłopiec spojrzał gdzieś w bok. Pobladł raptownie, 

a jego oczy ponownie wypełniły się łzami. 

- Bo ja tak strasznie chciałem... - wyszeptał - ja tak 

chciałem, żebyś był moim tatą. 

Sara chodziła tam i z powrotem po kuchni. Bolał ją 

brzuch. Robiła, co mogła, żeby nie płakać. Co chwila 

patrzyła na zegarek, podchodziła do okna, szła do 

drzwi... Brat Nata zadzwonił i obiecał, że chłopiec bę­

dzie w domu koło czwartej. Boże, jest dopiero po trze­

ciej... Jeszcze godzina, pół, i Davy będzie w domu. Je­
szcze tylko pół godziny! Owinęła się ciasno swetrem i po 

raz kolejny spojrzała na kremowe róże. Omal się nie roz­
płakała. Kiedy rano zorientowała się, że Nata nie ma, 
miała ochotę wyrzucić je przez okno. Złość przeszła jej 

jednak natychmiast, gdy wzięła do ręki jego list. Cassidy 

dokładnie wyjaśnił w nim, dlaczego odszedł w taki spo­
sób. I dlaczego nie był w stanie się pożegnać. 

Sara przycisnęła pięści do powiek, starając się po­

wstrzymać. Och, musi wreszcie dać sobie z nimi radę! 

Brat Nata nie może zobaczyć jej w tym stanie. Wypro­
stowała się i wzięła głęboki oddech. Postanowiła, że pó­

jdzie na piętro i pościeli łóżka. Może zdąży jeszcze po­

sprzątać łazienkę. 

Weszła po schodach. Nie, łazienka najpierw. Ominęła 

pokój syna, bo nie chciała tam teraz wchodzić. Poza tym 

sprzątanie utrudniałby Scout, który po całym dniu ner­

wów padł wreszcie na łóżko chłopca. Biedne zwierzę krą-

R S

background image

żyło za nią przez cały czas. Ilekroć siadała, pies pojawiał 

się przy niej i z westchnieniem kładł jej głowę na kola­

nach. Miał tak smutną minę, że Sara co chwila na nowo 
wybuchała płaczem. Koło południa była już tak zrozpa­

czona, że dała mu kotlety, które miała zjeść na obiad. 

Nie wyglądał na pocieszonego, więc na dokładkę dostał 

do żucia stary but. 

Spojrzała w lustro. Wyglądam, jakbym dostała ja­

kiegoś uczulenia, pomyślała i w panice sięgnęła po rę­

cznik. 

Nagle usłyszała, że Scout zrywa się z miejsca i pędzi 

na dół. Jego radosne szczekanie rozlegało się w całym 

domu. Rzuciła się w stronę schodów. Davy! To musi być 
Davy! 

Wybiegła na podwórko i dopiero wtedy zdała so­

bie sprawę, że włożyła bluzę na lewą stronę. Adam 

Cassidy pomyśli, że ma do czynienia z kompletną wa­

riatką. 

Wypadła zza rogu domu i... stanęła jak wryta. Nie... 

Serce stanęło jej na chwilę, a potem zaczęło bić jak osza­

lałe. Nat... Stał przed nią Nat Cassidy. Kolana ugięły 

się pod nią. 

Patrzył na nią bez słowa. 

- Davy - odezwał się, nie spuszczając wzroku z jej 

twarzy - weź może Scouta na spacer. Chciałbym poroz­

mawiać z twoją mamą. 

Sara oparła się o ścianę. Było jej słabo, bała się i cie­

szyła jednocześnie, sama już nie wiedziała, co czuje. Mia­

ła wrażenie, że za chwilę zemdleje. 

Nie zdążyła. Nat podszedł do niej i zaczął mówić bar­

dzo szybko: 

R S

background image

- Mam tylko dziewięć dni, nie więcej. Będzie gdzie 

mieszkać, mogę dostać większą przyczepę i dodatkowy 

samochód. Budowa gwarantuje nauczycieli i opiekę me­
dyczną, ale będziemy żyć w środku dżungli. Będę miał 

sześć tygodni urlopu, a poza tym oni zapewniają regu­

larne loty do większych miast. Ale tam jest naprawdę 
ciężko. To nie będzie piknik. 

Sara nie wierzyła własnym uszom. Czy miała... czy 

mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała? Drżała na 

całym ciele, bała się, że źle rozumie... 

- Co ty mówisz, Nathan? - zapytała, prawie płacząc 

z niepokoju. Musiała natychmiast znać odpowiedź! 

Podszedł jeszcze bliżej. Patrzył jej prosto w oczy, a je­

go twarz zastygła w napięciu. 

- Wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie i wyjedźmy tam 

razem. 

Patrzyła na niego jeszcze przez ułamek sekundy, a po­

tem dotarło do niej, co powiedział. Zaczęła krzyczeć 

i śmiać się, i płakać jednocześnie. 

- Tak! Tak, Boże, tak! - Rzuciła się Natowi w ra­

miona, a on omal jej nie zgniótł w uścisku. Prawie nie 

mogła oddychać, ale to nic. Nat wrócił, wrócił i będą 
znów razem! Tylko to się liczy. 

Westchnął z ulgą i przygarnął ją do siebie. Dotknął 

lekko jej włosów, zaczął się bawić ich złotawymi pas­

mami. 

- Saro - rzekł niskim głosem - żebyś ty wiedziała, 

jak ja cię kocham! 

Objęła go mocno i otarła twarz o jego koszulę. Była 

taka szczęśliwa! Nabrała powietrza i zajrzała mężczyźnie 
w oczy. 

R S

background image

- Ja cię też kocham, Nathan - powiedziała z mocą. 

- Tak strasznie, że nie masz pojęcia. 

W odpowiedzi przytulił ją jeszcze raz. Po chwili wy­

puścił głośno powietrze. 

- To nie będzie łatwe, kochanie. Życie na budowie 

wcale nie jest proste. 

- Nie szkodzi, najdroższy - odparła Sara, ujmując je­

go twarz w dłonie. - Coś wymyślimy. 

Patrzył na nią przez chwilę i nagle dostrzegła w jego 

oczach niebezpieczny błysk. 

- Chciałabyś znowu nad czymś... pomyśleć? 

Zaśmiała się cicho. Boże, jak ona uwielbia ten jego 

szelmowski uśmiech! Zadrżała na myśl, jak mało brako­

wało, aby go straciła. 

- Powiedz mi - poprosiła poważnie - jak to się stało, 

że wróciłeś? 

Nat uśmiechnął się lekko. 
- Omówiliśmy to z twoim synem. Pochylił się i po­

całował ją. Mocno, gorąco. - Tylko bądź pewna, Saro 

Anne - wyszeptał z ustami tuż przy jej ustach. 

Uśmiechnęła się i przesunęła dłońmi po jego szyi. 

- Jestem pewna, Nat. Absolutnie pewna. 

Davy usiadł na schodkach i położył na kolanach no­

tatnik. Scout, merdając ogonem, obwąchał uważnie jego 

ołówek i usiadł obok. Chłopiec był tak przejęty, że czuł 

śmieszne łaskotanie w brzuchu. Nie mógł się doczekać, 

kiedy Dziadek dowie się o wszystkim. 

Pochylił się nad papierem. 

R S

background image

Poniedziałek, trzeci lipca 

Kochany Dziadku! 

O rany, Dziadku, mam Ci coś STRASZNIE WAŻNEGO 

do powiedzenia! Mama i Nat pobierają się pojutrze. Ale 

będzie fajnie! Potem pojedziemy razem z nim do Ameryki 
budować tamę, a on mówi, że będziemy jeszcze robić 

mnóstwo rzeczy i że może pojedziemy nawet do Afryki 
na safari na wakacje, i jeszcze powiedział, że jak już tam 

pojedziemy, to może pojedziemy do Egiptu, zobaczyć te 
piramidy. Dziadku, jak myślisz, uda nam się wpakować 

Mamę na wielbłąda? Bo ja myślę, że tak. Nat też tak 

myśli. Mówi, że Mama się niczego nie boi. 

No i wiesz, Dziadku, teraz jestem naprawdę szczęśli­

wy. Mama też. Powiedziałem jej, że Ty byś na pewno 

polubił Nata, a ona mnie wtedy tak strasznie mocno przy­

tuliła. Ja nienawidzę, jak mnie ktoś tak mocno przytula, 

Dziadku. Ale czasami to chyba można. No i jak mnie tak 

przytuliła, to powiedziała, że ona też tak myśli. Naprawdę 

byś go lubił. On zawsze mamę rozśmiesza i się nią opie­

kuje. Wiesz, tak jak ja się miałem opiekować, kiedy już 
będę dorosły. 

No i mam psa, bo Nat mówi, że Scout jest mój. I je­

szcze do tego tatę. Jeszcze tylko muszę mieć autograf 

Wayna Gretzky'ego. 

Już muszę iść, Nat zabiera nas do Miliard, bo musimy 

kupić różne ubrania do tej dżungli i oni chcą kupić coś 
na ślub. Ale niedługo napiszę, Dziadku. Wszystko Ci opo­
wiem o weselu i w ogóle. Ma przyjechać cala rodzina 

Nata, a on ma trzech braci i dwie siostry, i mnóstwo bra­

tanków, i w ogóle. A ja będę drużbą. Dziadku, co wła-

R S

background image

ściwie robi drużba? Mam nadzieję, że nie będą musiał 

nikogo całować. 

A Nat wie, że do Ciebie piszą. Wiesz, tak jakoś mu 

powiedziałem. Nie śmiał się ani nic i powiedział, żebym 

się nie martwił, że to nieważne, skąd do Ciebie piszą, 

bo Ty na pewno i tak się dowiesz. Dziadku, on będzie 

świetnym tatą. Ja to wiem. To łato będzie lepsze nawet 

od Gwiazdki. 

Mama mnie woła, więc ja NAPRAWDĘ muszą już iść. 

Ale na pewno niedługo napiszą. 

Całuję, Twój wnuczek, Davy 

R S