background image

Diana Palmer

Rodeo

Tytuł oryginału: That Burke Man

background image

 

ROZDZIAŁ    PIERWSZY

Todd   Burke   usiadł   pewniej   na   rozklekotanym   krześle   i 

zaczął przyglądać się uważnie otoczonemu barierką placowi, 
na którym odbywało się rodeo. Poprawił na głowie stetsona, a 
następnie zerknął na buty i nogawki spodni. Nie pomyślał o 
tym, że rodeo to nie kościół. Od wielu lat nie pracował u ojca, a 
ostatnie   występy   jeździeckie   Cherry   też   już   poszły   w 
zapomnienie.

Myśl   o   córce   sprawiła   mu   wyraźną   przyjemność.   Ta 

dziewczyna   naprawdę   nieźle   radziła   sobie   z   koniem. 
Brakowało   jej   tylko   pewności   siebie.   Była   żona   Todda   nie 
pochwalała tej nagłej pasji. Ale Todd był dumny z córki. Dzięki 
niej   z   mniejszą   przykrością   wspominał   swoje   małżeństwo 
zakończone sześć lat temu szybkim rozwodem. Sąd przyznał 
mu wówczas opiekę nad Cherry, ponieważ Marie i jej nowy 
mąż   byli   zbyt   pochłonięci   interesami,   żeby   zająć   się 
dziewczynką.

Obecnie Cherry była czternastoletnią pannicą i od czasu 

do   czasu   mogła   mu   nawet   pomóc   w   prowadzeniu   firmy 
komputerowej. Jednak Todd często czynił sobie wyrzuty, że nie 
poświęca   córce   dostatecznie   dużo   czasu   i   uwagi.   Cóż,   był 
przecież dyrektorem firmy i nie mógł wszystkiego zrzucać na 
podwładnych.

background image

Ale   praca   nudziła   go   coraz   bardziej.   Miał   już   za   sobą 

najtrudniejszy,   ale   jednocześnie   najciekawszy   okres.   Zarobił 
miliony i teraz pozostawało mu odcinanie kuponów od tego, co 
wypracował wcześniej. Miał nadzieję, że parotygodniowy urlop 
w   czasie   wakacji   Cherry   pozwoli   mu   znaleźć   coś   nowego, 
ekscytującego w jego życiu i pracy, jednak szybko stwierdził, że 
już   samo   myślenie   o   tym   za   bardzo   go   nuży.   Teraz   czekał 
niecierpliwie   na   występ   córki.   Przyjechali   do   Jacobsville, 
ponieważ miał tu wystąpić ulubiony jeździec Cherry. Zresztą 
miasteczko położone było niedaleko Victorii, gdzie znajdowała 
się teksaska siedziba firmy. Nie planowali udziału dziewczynki 
w konkursie. Córka spytała pod wpływem nagłego impulsu, 
czy może wystąpić, a on w końcu się zgodził. Nie liczyli na 
wiele, ponieważ poziom rodeo był wysoki, a Cherry mogła co 
najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę.

Głos   spikera   wyrwał   go   z   zamyślenia.   Usłyszał   swoje 

nazwisko, a następnie zobaczył postać w kapeluszu z szerokim 
rondem. Przez moment miał wrażenie, że to on sam wyjechał 
na   arenę.   Cherry   miała   podobną   sylwetkę,   zwłaszcza   teraz, 
kiedy   siedziała   pochylona   na   koniu.   Todd   obserwował   jej 
przejazd i serce w nim zamarło. Cherry popełniała podstawowe 
błędy. Oboje wiedzieli, że nie wygra rodeo, ale Todd liczył po 
cichu na to, że przynajmniej nie będzie ostatnia.

- Ależ to kompromitujące - usłyszał jakiś żeński głos. - Ta 

dziewczyna   nigdy   nie   będzie   dobra.   Wprawdzie   zupełnie 
nieźle trzyma się na koniu, ale po prostu nie potrafi jeździć. 
Czegoś jej brakuje.

Todd wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Dosłyszał w 

nim poczucie wyższości, którego tak nie znosił. Zwłaszcza jeśli 
ktoś   mówił   o   jego   córce.   Szybko   też   obejrzał   się,   żeby 

background image

sprawdzić,   kto   pozwala   sobie   na   podobne   uwagi.   Kiedy   w 
końcu dostrzegł tę kobietę, jego serce zabiło mocniej.

Piękna   wysoka   blondynka,   która   tak   obcesowo 

potraktowała   umiejętności   Cherry,   zaczęła   mówić   o   sobie 
towarzyszącemu   jej   mężczyźnie.   Stwierdziła,   że   czuje   się 
świetnie i że jest u szczytu formy. Nawet noga doskwiera jej 
mniej niż zwykle. Oczywiście będzie musiała uważać na plecy, 
ale to już drobnostka. Najważniejsze, że znów pokaże się na 
rodeo.

Oparła się o barierkę i raz jeszcze spojrzała na Cherry. 

Dziewczynka wykonywała zwrot. Zachowywała się tak, jakby 
usłyszała jej uwagę i to speszyło ją jeszcze bardziej. Jane zrobiło 
się   głupio.   Młodociana   zawodniczka   najwyraźniej   bała   się 
gwałtownych manewrów. Powiedziała o tym stojącemu obok 
kowbojowi, a on skinął głową. Ta Chenny czy Cherry musiała 
być   nowicjuszką,   ponieważ   Jane   nigdy   nie   słyszała   jej 
nazwiska, a przecież od wielu lat brała udział (i wygrywała!) w 
różnych zawodach.

Jane nie miała ochoty na dalsze obserwacje. Postanowiła 

rozprostować   nogi.   Skierowała   się   więc   do   wyjścia,   nie 
rozglądając się dokoła. Nagle na jej drodze pojawił się ubłocony 
męski   but.   Podniosła   wzrok,   żeby   sprawdzić,   co   się   dzieje. 
Dostrzegła   dryblasa   w   nieokreślonym   wieku,   o   ciężkim, 
stalowym   spojrzeniu.   Nawet   nie   podniósł   się   z   krzesła. 
Wyciągnął po prostu nogę i zagrodził jej przejście.

Jane otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna 

odezwał się pierwszy:

background image

- Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?! - huknął 

na nią. - Wszystko słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna 
w ogóle zabierać głosu w tych sprawach!

Jane   spojrzała   na   niego   ze   zdumieniem.   Nie,   ten   facet 

również nie pokazywał się na rodeach. A przynajmniej nie w 
Teksasie. 

- Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na 

rodeo, co? Jako hostessa…

Todd   aż   zaśmiał   się   w   duchu,   ponieważ   blondynka 

wyglądała na zupełnie zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w 
niego z otwartymi ustami, jakby ujrzała jakieś dziwne zwierzę.

-  Czy pani w ogóle rozumie  moje pytanie? - dodał po 

chwili, patrząc na nią z politowaniem.

Jane   powoli   zaczynała   dochodzić   do   siebie.   Nie 

spodziewała   się   takiego   ataku   i   potrzebowała   czasu,   żeby 
ochłonąć.

-   Doskonale   rozumiem   -   powiedziała   twardym,   ostro 

brzmiącym głosem. - Nie mam jednak zamiaru odpowiadać na 
podobne impertynencje. Chciałabym przejść. - Wskazała nogę, 
która spoczywała przed nią niby szlaban.

- Nie tędy. - Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z 

siebie zadowolony.

- A właśnie, że tędy.

Jane schyliła się, syknęła, ponieważ poczuła nagły ból w 

plecach, a następnie chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do 
góry   i   pchnęła   lekko.   Wiedziała,   że   rozchwiane   krzesło   nie 

background image

wytrzyma   tego   naporu.   Siedzący   obok   kowboje,   którzy 
obserwowali jazdy z kamiennymi twarzami, teraz nie potrafili 
ukryć rozbawienia. Mężczyzna zaczął gramolić się z ziemi, ale 
to już nie interesowało Jane. Ruszyła do wyjścia, gdzie czekał jej 
opiekun, pomocnik i najlepszy przyjaciel, Tim Harley.

Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to 

przyprowadził jej ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła 
wargi i spróbowała go dosiąść.

- Nie powinnaś dzisiaj jeździć - gderał Tim. - Masz jeszcze 

czas. Przecież widzę, co się dzieje.

- Ależ, Tim! Przecież nie mogłam nie przyjąć zaproszenia. 

Byłoby ci wstyd za mnie, sam przyznaj - tłumaczyła, starając się 
nie myśleć o bólu.

-   Nikt   nie   oczekiwał,   że   wystąpisz   -   ciągnął   Harley.   - 

Wszyscy myśleli, że po prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, 
jako wielokrotna zwyciężczyni.

Jane   usadowiła   się   w   siodle.   W   samą   porę,   ponieważ 

zauważyła, że zbliża się do niej dryblas w szarym stetsonie. Na 
szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i ruszyła na plac. Jane była 
tutaj   legendą.   Niestety,   musiała   przed   rokiem   zakończyć 
występy. Jednak wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali.

-   Proszę   państwa   -   rozległ   się   głos   spikera.   -   Oto   Jane 

Parker.   Najpiękniejsza   i   najlepsza.   Zwyciężczyni   wielu 
zawodów.   Obecnie,   jak   wiecie,   nie   występuje,   ale   wciąż 
wspaniale trzyma się na koniu.

background image

Jane   posłała   uśmiech   wiwatującym   tłumom.   Był   to 

prawdziwy wyczyn, zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z 
trudem utrzymywała się na koniu.

Bob   Harris   wyszedł   na   plac   i   wręczył   jej   pamiątkową 

rozetkę.

-   Nawet   nie   próbuj   zsiadać   -   powiedział,   zasłoniwszy 

dłonią mikrofon.

Posłuchała jego rady.

-   Proszę   państwa,   proszę   o   chwilę   uwagi.   -   Głos   Boba 

znów rozbrzmiewał z pełną siłą. - Wszyscy współczujemy Jane 
z powodu tragicznej śmierci ojca, Orena Parkera, wspaniałego 
jeźdźca   i   dwukrotnego   mistrza   świata   w   rzutach   lassem. 
Organizatorzy tego rodeo chcieliby uczcić jego pamięć. Jane, 
przyjmij od nas tę pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z 
tobą. Proszę państwa, Jane Parker! 

Zgromadzeni   na   rodeo   widzowie   znowu   zaczęli 

wiwatować. Jane uniosła do góry rozetkę, a następnie przypięła 
ją   sobie   do   piersi.   Bob   podał   jej   mikrofon.   Podziękowała   w 
krótkich, lecz serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że za 
chwilę spadnie z konia, skierowała się szybko do wyjścia.

W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na 

nią pierwsza niespodzianka - nie mogła zsiąść z konia. Zaraz 
też   pojawiła   się   i   druga   w   postaci   gniewnego   kowboja   o 
stalowym spojrzeniu. Mężczyzna chwycił wędzidło i skrzywił z 
pogardą usta.

- Patrzcie, patrzcie, kto by powiedział, że taka z ciebie 

mistrzyni. - Bez ogródek zaczął jej mówić per "ty". - Siedzisz na 

background image

tym koniu, jakbyś połknęła kij. Dawno nie widziałem kogoś, 
kto jeździłby gorzej.

Uśmiechnął   się   do   niej   kpiąco,   a   następnie   mrugnął 

porozumiewawczo.

- A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, 

co?

Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że 

plecy bolały ją nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła 
tylko z wyczerpania i złości.

- Tfu! - splunął arogancki kowboj. - Nie wiedziałem, że 

jesteś taka. Zupełnie bez ikry.

- Trzymaj się, Jane! Już idę! - dobiegł do niej głos opiekuna.

Odwróciła się trochę, żeby móc go widzieć. Biegł do niej z 

rozwianą   brodą.   Zmarszczone   czoło   i   grymas   na   twarzy 
powodowały,   że   wyglądał   na   starszego,   niż   był   w 
rzeczywistości.

- Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów - 

ciągnął Tim. - I co? Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci 
pomogę. Tylko spokojnie. Nie musisz się spieszyć. 

Tim   pogładził   ją   delikatnie   po   nodze.   Jane   poczuła   się 

nieco lepiej.

- Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia? - drwił 

dalej   nieznajomy.   -   Wydawało   mi   się,   że   gwiazdy   rodeo 
powinny same sobie z tym radzić.

background image

Mężczyzna   nie   mówił   z   teksaskim   akcentem.   W   ogóle 

trudno   było   określić,   skąd   pochodzi.   Tim   łypnął   na   niego 
niechętnie.

- Niech pan lepiej uważa, bo napyta pan sobie biedy - 

powiedział. - Ludzie tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie 
będą tolerować. Zwłaszcza jeśli idzie o Jane. No chodź, myszko 
- zwrócił się bezpośrednio do swojej ulubienicy. - Jakoś sobie z 
tym poradzimy.

Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli 

zaczęło świtać, Po pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest 
biała jak prześcieradło, a po drugie, że zaciska zęby tak, jakby 
walczyła z bólem.

Stary   mężczyzna,   który   pomagał   jej   zsiąść   z   konia,   nie 

wyglądał na siłacza. Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko 
jego gęsta, długa broda sprawiała wrażenie potężnej. Można by 
pomyśleć, że należała do kogoś innego.

Todd przesunął się nieco do przodu.

- Zaraz, może pomogę.

Tim   zmierzył   go   badawczym   wzrokiem   i   natychmiast 

skinieniem głowy wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie 
był zbyt mądry, to z całą pewnością bardzo silny.

- Niech pan pamięta, że nie może upaść - powiedział.

- Inaczej nawet gorset jej nie pomoże.

Gorset?  Tak,   to   wiele   wyjaśniało.   Todd   wyczuł   go   pod 

palcami,   kiedy   chwycił   dziewczynę   wpół.   Drżała   na   całym 
ciele. Dostrzegł też łzy płynące z jej oczu.

background image

- Nie mogę - szepnęła. - Nie mam siły.

- Niech pani chwyci mnie za szyję. - Todd natychmiast 

powrócił do oficjalnych form. - Trzeba tylko unieść nogę, reszta 
pójdzie łatwo.

Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły.

- Nie przejmuj się, Tim - powiedziała słabym głosem. - Na 

pewno sobie poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia.

Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze 

silniejszy. Jednak Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej 
siły   do   ciała   nieznajomego,   jakby   to   była   ostatnia   deska 
ratunku.

- Dokąd teraz? - spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w 

jego ramionach.

Tim  podrapał się  w  czoło  i  rozejrzał  bezradnie  dokoła. 

Dlaczego   nie   pomyślał   o   tym   wcześniej?   Przecież   Jane   nie 
będzie mogła chodzić po takiej jeździe.

-   Tam   -   powiedział   w   końcu,   wskazując   samochód   z 

przyczepą, stojący kilkadziesiąt metrów dalej.

Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były 

otwarte. Wewnątrz znajdował się wózek na kółkach, a także 
niewielka kanapa. Twarz jasnowłosego kowboja zasępiła się na 
widok wózka.

- Mówiłem ci, mówiłem setki razy - gderał Tim. - Popatrz, 

co narobiłaś. Znowu rehabilitacja się przedłuży.

- Nie, tylko nie tam - jęknęła dziewczyna na widok wózka.

background image

- Tam ci będzie najlepiej - mruknął Tim.

- Nie, wolę usiąść na kanapie.

Todd   przystanął   zdezorientowany   przed   otwartym 

samochodem.

- Proszę, wolę kanapę - powtórzyła Jane, drżąc z bólu.

- Zaraz dam ci środki przeciwbólowe.

Tim wskoczył pierwszy do przyczepy i zaczął myszkować 

w niewielkiej kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie 
najdelikatniej, jak potrafił.

- Dziękuję - szepnęła.

-   Zdaje   się,   że   zrobiłem   z   siebie   strasznego   idiotę   - 

powiedział. - Ale moja córka wcale nie jest taka zła. Dopiero 
zaczęła się uczyć.

Jane   powoli   kojarzyła   fakty.   Musiała   chwilę   pomyśleć, 

żeby przypomnieć sobie to, co wydarzyło się, zanim poczuła 
potworny   ból.   Po   chwili   jednak   zrozumiała   całą   sytuację. 
Postępowanie mężczyzny wydało jej się bardziej racjonalne, co 
nie znaczyło, że je pochwalała.

-   Przykro   mi,   że   tak   pan   odebrał   moją   krytykę   - 

powiedziała   po   chwili   namysłu.   -   Wcale   nie   uważam,   żeby 
pańska   córka   była   zła.   Chodzi   o   to,   że   po   prostu   boi   się 
zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś powinien jej pomóc, żeby 
nauczyła się radzić sobie ze strachem.

background image

-   Umiem   jeździć   konno,   ale   to   wszystko   -   stwierdził 

nieznajomy. - Nie znam się na rodeo, mimo że w Wyoming jest 
ono prawie tak popularne jak w Teksasie.

- Jesteście z Wyoming? - zapytała.

-   Tak.   Przenieśliśmy   się   tu   parę   tygodni   temu,   żeby… 

żeby…   -   Nie   wiedział   czemu,   ale   nie   chciał   powiedzieć   tej 
kobiecie   o   rozwijającej   się   firmie.   -   Żeby   być   bliżej   matki 
Cherry. Tak ma na imię moja córka - dodał po chwili.

Obecność   Marie   w   Victorii   nie   miała   najmniejszego 

wpływu na tę decyzję. Zresztą nie wiedzieli w ogóle, że tam 
mieszka. Ona również przeprowadziła się w te okolice zupełnie 
niedawno.

Todd spojrzał na blondynkę. Wyglądała na zdziwioną jego 

wyjaśnieniami, ale nie pytała o nic.

- Och, rozwiedliśmy się jakiś czas temu - powiedział. - 

Matka Cherry zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem. 

Jane skinęła głową.

- Czy pańska była żona jeździ konno? - spytała. - Może 

mogłaby uczyć Cherry.

Oczy nieznajomego pociemniały.

- Wprost nienawidzi koni - odparł. - Od początku była 

przeciwna temu występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła 
całymi dniami.

-   No   tak,   zabrakło   tylko   kogoś,   kto   by   jej   pomógł   - 

powiedziała Jane.

background image

Zrobiło   jej   się   smutno.   Wyglądało   na   to,   że   mała 

wychowywała się bez matki. Jane wiedziała, co to znaczy. Jej 
mama zmarła na zapalenie płuc, kiedy ona jeszcze chodziła do 
szkoły.

Spojrzała   na   mężczyznę.   Powiedział,   że   pochodzą   z 

Wyoming.   To   wyjaśniało,   dlaczego   mówił   z   tak   dziwnym 
akcentem. Ból nieoczekiwanie znowu  dał znać o sobie. Jane 
syknęła, nie przygotowana na nowy atak, i poczuła, że robi jej 
się słabo. Musiała położyć się na kanapie.

Tim wrócił po chwili z kuchni. Podał jej butelkę z colą i 

dwa proszki. Jane połknęła je natychmiast.

- Uff, zaraz będzie lepiej - westchnęła, opadając ponownie 

na wyściełane siedzenie.

- Nic pani nie jest?

- Nie, nie, już dobrze - odparła.

Todd nie miał tu już nic do roboty. Pożegnał się i wyszedł 

z przyczepy. Po chwili jednak dopędził go Tim.

- Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc - powiedział.

- Drobnostka - mruknął Todd. - Co jej się stało?

Tim westchnął ciężko.

-   Miała   wypadek   samochodowy   -   wyjaśnił.   -   Jej   ojciec 

zginął  na miejscu,  a  Jane tkwiła w  samochodzie  przez parę 
godzin,   zanim   przyszła   pomoc.   Lekarze   myśleli,   że   złamała 
kręgosłup.

background image

Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu 

samemu.

- O nie, na szczęście nie było tak źle - uspokoił go Tim. - 

Okazało się, że wypadł jej dysk. To na szczęście mniej poważne, 
chociaż bolesne i trudne do wyleczenia. Nawet po paru latach 
mogą się odzywać jakieś bóle.

- Rozumiem. - Todd pokiwał głową.

Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę.

- Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że 

nigdy nie widzieli kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu 
wysiłkowi woli udało jej się wstać tak szybko z wózka. Ona 
zawsze musi być najlepsza. Ma to po ojcu. Na pewno byłby z 
niej   teraz   dumny.   Oczywiście,   Jane   nigdy   już   nie   weźmie 
udziału w zawodach.

- Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?!

Tim pokiwał głową.

-   Chciała   pokazać   wszystkim,   że   się   nie   poddała   i   nie 

podda - odparł po prostu. - Wie pan… Przepraszam, jak brzmi 
pana nazwisko, bo nie dosłyszałem?

- Burke. Todd Burke.

- Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać.

Mężczyźni uścisnęli sobie prawice.

- Więc wie pan, panie Burke, czasami trzeba zrobić coś 

głupiego,   żeby   zamanifestować   swoją   postawę.   Byłem   temu 
przeciwny, ale oczywiście rozumiem Jane.

background image

Todd   pokiwał   głową.   W   zasadzie   nie   było   już   nic   do 

dodania. Pożegnał się z Timem i skierował w stronę placu, z 
którego odpływali kolejni widzowie. Czuł się dziwnie. Nigdy 
nie spotkał tak upartej i dumnej kobiety. Nie miał wątpliwości 
co do tego, że za jakiś czas znowu dosiądzie ona konia.

Żałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten 

sposób. Jasnowłosa Jane na pewno chciała dobrze. Jej krytyka 
nie była przecież złośliwa. Todd nie od dziś wiedział, że jest 
przewrażliwiony na punkcie córki. Cherry była przecież jego 
jedynym dzieckiem, jedyną radością. Chciał, żeby spotykało ją 
wszystko, co najlepsze.

Bez   trudu   odnalazł   córkę,   która   rozmawiała   właśnie   z 

jednym z młodych kowbojów.

- Tato, widziałeś ją?! - wykrzyknęła. - Tę panią z jasnymi 

włosami?! To była sama Jane Parker!

Todd spojrzał na młodego kowboja, a ten przygarbił się, 

zaczerwienił, a następnie zniknął z pola ich widzenia.

- Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu.

- Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był 

przecież taki miły.

Todd pogłaskał córkę po głowie.

- Przykro mi, kochanie, ale zdaje się, że go spłoszyłem - 

stwierdził   z   westchnieniem.   -   Sama   wiesz,   że   w   takich 
sytuacjach zachowuję się jak słoń w składzie porcelany.

Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała 

temu spokój.

background image

- Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z 

plecami i nie może jeździć.

Cherry zmarszczyła czoło.

-   Słyszałam,   że   zrezygnowała   z   występów,   ale   nie 

wiedziałam   nic   o   kontuzji   -   powiedziała.   -   Przyjechałam   tu 
specjalnie dla niej. Widziałam film z zeszłorocznego rodeo i, 
mówię ci, była fan-ta-sty-czna!

Toddowi trudno było dzielić entuzjazm córki. Zwłaszcza 

po tym, co się zdarzyło.

-   No   tak,   ja   też   nie   wiedziałem   nic   o   jej   kontuzji   - 

westchnął. - Wszyscy popełniamy błędy.

Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina 

nie skłaniała do drążenia tematu. Todd był chmurny i wyraźnie 
z czegoś niezadowolony. Po chwili jednak rozpogodził się i 
położył dłoń na ramieniu córki.

- To twoje pierwsze rodeo - powiedział. - Dziwnym trafem 

organizatorzy   nie   przyznali   ci   żadnego   trofeum,   ale   może 
mógłbym ci to jakoś wynagrodzić?

Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.

- Naprawdę, tato? Wiesz, tak chciałabym porozmawiać z 

Jane Parker. Możesz mnie z nią poznać?

Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi 

o jej jeździe uwielbiana przez nią mistrzyni?

background image

-   Jest   bardzo   ładna   -   dodała   Cherry,   nie   czekając   na 

odpowiedź. - Mama też jest ładna, ale nie aż tak.

Dziewczynka   posmutniała   na   wspomnienie   matki. 

Spuściła głowę i spojrzała na czubki swoich butów do konnej 
jazdy.

-   Mama   nie   może   się   ze   mną   spotkać   w   przyszłym 

tygodniu. Będzie zajęta. Wspominała ci o tym?

- Mhm.

Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu. 

Marie  starała  się  unikać   spotkań  z  córką.   Zwłaszcza  jeśli  w 
pobliżu znajdował się jej nowy mąż, dla którego opuściła ich 
sześć lat temu.

-   Zupełnie   nie   wiem,   co   ona   w   nim   widzi   -   ciągnęła 

Cherry, lustrując swoje buty. - Ciągle mu się coś nie podoba, a 
poza tym nie lubi ani zwierząt, ani dzieci. Jak można z kimś 
takim wytrzymać? - Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie.

Todd   pogładził   córkę   po   ramieniu.   Wiedział,   że   mimo 

wielu nieporozumień wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z 
nią.   Nie   znosiła   tylko   nowego   męża   Marie.   Zresztą   było   to 
uczucie odwzajemnione.

- No wiesz, on jest bardzo inteligentny. I napisał książkę. 

Podobno stała się bestsellerem.

-   Przecież   ty   też   jesteś   inteligentny   i   bogaty   - 

argumentowała Cherry.

- To co innego. Ja sam doszedłem do wszystkiego. Nie 

mam dyplomu uniwersyteckiego.

background image

Cherry zachichotała.

- On też nie - powiedziała. - Słyszałam, jak mama mówiła 

przez telefon, że nie skończył studiów. Oczywiście on tego nie 
słyszał.

Todd ponownie pogładził ją po ramieniu.

- Nie przejmuj się tym wszystkim. Najważniejsze, żeby 

mama była szczęśliwa.

-   Nie   kochasz   jej   już?   -   spytała   Cherry   powodowana 

nagłym impulsem.

Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak 

szczerze o tym, co się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest 
na ryle dojrzała, żeby móc to wszystko zrozumieć.

- W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią 

ożenić   -   odparł.   -   Małżeństwo   wymaga   dobrej   woli   dwojga 
osób. Twoja mama miała już dosyć czekania, kiedy wrócę z 
pracy. Dlatego odeszła.

- Mnie też miała dosyć - szepnęła Cherry.

Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie.

- Nie, to nieprawda. Mama wciąż cię kocha… po swojemu. 

Powinnaś to zrozumieć.

-   Tak,   rozumiem,   rozumiem.   -   Cherry   zaczęła   kiwać 

głową.   -   Wiem   też,   że   powinieneś   pomyśleć   o   ponownym 
małżeństwie. Co z tobą będzie, kiedy ja wyjdę za mąż? Todd 
stłumił uśmiech.

- Zostanę sam.

background image

- Właśnie! - triumfowała córka. - Dlatego, jeśli nie chcesz 

mamy, powinieneś pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym 
zajmę. - Cherry nagle spoważniała. - Chciałabym pójść jesienią 
do szkoły w Victorii. Mam już dosyć tego internatu.

- Nigdy mi o tym nie mówiłaś.

- Nie chciałam - przyznała niechętnie. - Nawet nie wiesz, 

jak się cieszę z tych wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja 
praca. I tak będziemy się widywać częściej niż zwykle.

Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w 

szare, podobne do jego własnych, oczy córki.

- Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop 

i że… że chętnie spędziłbym z tobą parę tygodni.

Cherry aż podskoczyła do góry. Wiadomość ucieszyła ją 

tak   bardzo,   że   nie   zwróciła   najmniejszej   uwagi   na   ślady 
nieszczerości w jego głosie. Todd zastanawiał się właśnie, jak 
uda mu się przetrwać bez pracy. Stwierdził jednak, że gotów 
jest wiele poświęcić, byle tylko Cherry była zadowolona.

Wyglądało   na   to,   że   córka   zapomniała  zupełnie  o   Jane 

Parker. On jednak wciąż o niej pamiętał.

- To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie 

zauważyłeś,   ale   ciągle   mam   problemy   -   paplała   Cherry.   - 
Zwłaszcza ze zwrotami.

Todd skinął głową.

- Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić.

- Co?

background image

- Potem ci powiem - powiedział z tajemniczą miną. - Na 

razie chciałbym coś zjeść. Wprost umieram z głodu.

- Ja też - zawtórowała mu Cherry.

-   To   co?   Pojedziemy   może   do   chińskiej   restauracji?   - 

zapytał.

- Świetny pomysł! - Cherry po raz kolejny podskoczyła do 

góry. Wsiedli do starego forda, którego Todd wypożyczył po 
oddaniu ferrari do przeglądu. Samochód zarzęził, kiedy Todd 
przekręcił kluczyk w stacyjce, w końcu jednak zapalił. Po chwiii 
mknęli   już   w   stronę   miasteczka,   zostawiając   za  sobą   tuman 
kurzu.

Znalezienie chińskiej restauracji okazało się dosyć trudne, 

ponieważ w Jacobsville był tylko jeden taki lokal. Poza tym 
znajdowało   się   tu   mnóstwo   barów   i   restauracji   oferujących 
potrawy  z  grilla  czy  z  rożna.   Po  skończonym   posiłku   mieli 
jeszcze trochę czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na 
rodeo. Zaczynała się właśnie popołudniowa część zawodów. 
Cherry miała przed sobą jeszcze jeden występ.

Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd 

wokół beczek znów jej nie wyszedł. Skończyła zebrawszy słabe 
oklaski i skierowała się na wybieg. Todd widział, że córka z 
trudem tłumi łzy.

- No, no, nie przejmuj się - powiedział, chcąc ją pocieszyć. - 

Jeszcze wszystko przed tobą.

- Nie, to nie ma sensu - stwierdziła, wycierając odruchowo 

suche już oczy. - Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym 
pogodzić.

background image

Todd zatoczył ręką szeroki krąg.

-   Czy   wiesz,   jak   wyglądałby   ten   plac,   gdyby   wszyscy 

rezygnowali po pierwszym nieudanym występie? - spytał. - 
Być może zostałoby tutaj paru zawodników, a może nie byłoby 
nikogo! Czy wiesz, co stałoby się ze mną, gdybym zrezygnował 
z pracy po pierwszej porażce? 

Cherry udało się jakoś uśmiechnąć.

- Nie byłbyś potentatem komputerowym - stwierdziła po 

prostu. - A propos, nad czym teraz pracujesz?

- Nad programem dla księgowych - odparł, zadowolony, 

że córka zapomniała o niedawnej porażce.

- Ee, księgowość, nudy. - Cherry skrzywiła się. - Kto tego 

w  ogóle potrzebuje?  Wszyscy u  mnie  w szkole uważają,  że 
osiągnąłeś szczyty, jeśli idzie o gry.

Todd omal nie wybuchnął śmiechem.

-   Cieszę   się   z   tego   -   powiedział.   -   Nie   mogę   jednak 

zapominać o małych firmach, które potrzebują tego programu. 
Pamiętaj, że…

Todd   chciał   już   zaczął   wykład   na   ulubiony   temat,   ale 

przerwał   mu   radosny   pisk   Cherry.   Spojrzał   na   córkę,   nie 
bardzo wiedząc, co się stało, a następnie skierował wzrok tam, 
gdzie dziewczynka patrzyła z przejęciem i zachwytem.

- To Jane Parker! - zawołała do ojca.

Jednak   początkowy   zachwyt   ustąpił   miejsca   smutkowi. 

Jane   Parker   siedziała   na   wózku   inwalidzkim.   Wyglądała   na 

background image

zmęczoną i przygnębioną. Tim wiózł ją w kierunku ich domu 
na kółkach, do którego teraz doczepiono jeszcze przyczepę dla 
koni. Wszystko wskazywało na to, że chcą już odjechać.

Todd nie mógł na to pozwolić. Już wcześniej przyszło mu 

do   głowy,   że   mógłby   poprosić   jasnowłosą   mistrzynię,   by 
udzieliła   Cherry   paru   lekcji.   Dzięki   temu   córka   miałaby 
znakomitą trenerkę, a Jane nowe zajęcie. Todd nie wątpił, że 
wszystko poszłoby doskonale.

 

ROZDZIAŁ   DRUGI

- Pani Parker! - krzyknął Todd.

Jane   obejrzała   się   za   siebie   i   zauważyła   mężczyznę   z 

jasnowłosą   dziewczynką.   Zacisnęła   dłonie   na   poręczach 
inwalidzkiego wózka. Spotkanie z Toddem Burkę było ostatnią 
rzeczą, na którą miałaby ochotę.

- Słucham? - spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy 

widywano ją na wózku.

-   To   moja   córka,   Cherry   -   przedstawił   dziewczynkę.   - 

Chciała panią poznać.

background image

Jane   skrzywiła   się   mimowolnie.   Oczywiście   jej   nikt   nie 

zapytał o zdanie.

- Bardzo mi miło.

- Co się pani stało? Czy coś panią boli? - dopytywała się 

Cherry. - To był wypadek, prawda?

Jane skrzywiła się jeszcze bardziej.

- Pani Parker rzeczywiście miała wypadek - odparł Todd. - 

Nie powinnaś o to pytać.

Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec.

-   Przepraszam.   Naprawdę   bardzo   mi   przykro   - 

powiedziała   i   nie   zrażona   pierwszym   niepowodzeniem, 
podeszła do wózka. Kucnęła przy nim i spojrzała Jane prosto w 
oczy.  -  Jest  pani  naprawdę   wspaniała.  Widziałam  wszystkie 
kasety z pani występami. Nie mogłam przyjeżdżać na rodea, 
ale   tatuś   kupił   mi   filmy.   To   było   naprawdę   świetne. 
Chciałabym   tak   jeździć.   Niestety,   ciągle   mam   problemy   ze 
zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo nie jest trenerem - 
paplała dziewczynka. - Czy będzie pani jeszcze mogła jeździć?

- Cherry! - zagrzmiał Todd.

- W porządku - powiedziała słabym głosem Jane. Oczy 

dziewczynki były czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani 
zakłamania.   Jane   rozluźniła   się   trochę.   Najbardziej   bała   się 
udawanego współczucia.

-   Nie   -   odparła   szczerze,   po   chwili   zastanowienia.   - 

Lekarze   twierdzą,   że   nie   będę   mogła   jeździć   konno.   A   w 
każdym razie nie będę startować w zawodach.

background image

- Szkoda, że nie mogę pani pomóc - westchnęła Cherry. - 

W przyszłości chciałabym zostać chirurgiem. Zdecydowałam 
się zdawać biologię i matematykę na  egzaminie końcowym. 
Tata   mówi,   że   mogłabym   potem   rozpocząć   naukę   u   Johnsa 
Hopkinsa. To najlepsza akademia medyczna w kraju.

Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie 

naturalniej.

-   Chirurgiem?   -   powtórzyła.   -   Nie   znałam   nikogo,   kto 

miałby takie plany.

Cherry rozpromieniła się.

- To teraz już pani zna - stwierdziła. - Szkoda, że pani 

wyjeżdża, bo chciałam się poradzić w sprawie tych zwrotów. 
Coś   mnie   paraliżuje   i   nie   potrafię   ich   dobrze   wykonać.   To 
śmieszne, prawda? A przecież wcale nie boję się na przykład 
widoku krwi.

Jane   skinęła   głową,   chociaż   tak   naprawdę   nie   słyszała 

pytania. Patrzyła na promienną twarz Cherry i czuła się pusta 
w środku. Jeszcze parę lat temu przypominała tę jasnowłosą 
dziewczynkę. Gdzie zniknęła radość, beztroska, olbrzymi głód 
życia?

-   Co?   Nie,   niestety   -   odparła   Jane,   gdy   zrozumiała,   że 

Cherry pyta ją, czy nie może dłużej zostać, - Jestem zmęczona, 
poza tym mamy dzisiaj wywiady…

-   Wywiady?   -   przerwała   jej   Cherry.   -   Dla   radia   czy 

telewizji?

Kobieta na wózku pokręciła smutno głową.

background image

- Nic z tych rzeczy - odparła. - Daliśmy ogłoszenie do 

gazet, że potrzebujemy zarządcy na ranczu. Nie znamy się na 
tym z Timem. Od śmierci taty straciliśmy mnóstwo pieniędzy - 
wyznała na koniec.

-   Mój   tata   zna   się   świetnie   na   finansach   -   oznajmiła   z 

niewinną minką Cherry. - Naprawdę potrafi dokonać cudów. 
Sam prowadzi książki swojej fir…

- To znaczy małej firmy komputerowej, dla której pracuję - 

wpadł jej w słowo Todd.

Miał   nadzieję,   że   córka   domyśli   się,   o   co   chodzi.   I 

rzeczywiście;   co   prawda   była   nieco   zdziwiona,   ale   nie 
powróciła już do kwestii jego firmy.

Tim   i   Jane   spojrzeli   po   sobie,   a   następnie   utkwili 

spojrzenia w Toddzie.

- Umie pan prowadzić księgi rachunkowe? - zapytał Tim, 

kładąc akcent na ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości, 
o co mu chodzi.

- Jasne.

Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho:

- Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy 

się z Meg do głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku 
lekcji jazdy konnej, zamiast snuć się godzinami po domu.

Cherry zastanawiała się, czy nie powinna się obrazić za 

"dziecko",   natomiast   Todd   obserwował   całą   scenę   z   nie 
ukrywanym rozbawieniem.

background image

- Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę! - Mimo wysiłków 

Jane mówiła na tyle głośno, że bez trudu ją usłyszał.

- Pracuję w Victorii dla… - zawahał się - małej firmy. Ale 

mam   sporo   wolnego   czasu.   Z   przyjemnością   spróbowałbym 
czegoś nowego.

Jane   spojrzała   na   swoje   dłonie,   a   następnie   na   stopy 

ustawione na podpórce przy wózku.

-   Tak   chciałabym   nauczyć   się   porządnie   jeździć   - 

westchnęła, może nazbyt teatralnie, Cherry. - Teraz to nawet 
szkoda pieniędzy taty na wpisowe.

Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu 

stał przed nią i czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba 
bawił.

- Nie zatrudni pana - stwierdził Tim. - Jest zbyt dumna, 

żeby przyznać, że właśnie o kogoś takiego jej chodziło. Woli 
tkwić cały dzień na ganku i użalać się nad sobą.

- Do diabła! - warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła.

-   Widzi   pan.   Nie   chce   się   poddać.   Może   wygląda   jak 

malowana lala, ale potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce 
słuchać dobrych rad.

Todd   pokiwał  z   uznaniem   głową.   Kobieta  na   wózku   z 

pewnością zasługiwała na szacunek.

- Proponuję dwutygodniową próbę - powiedział w końcu. 

- Oboje zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę 
znam się na księgowości. Poza tym w tak krótkim czasie nie 
będę mógł narobić wielu szkód.

background image

- I tak niewiele nam może zaszkodzić - stwierdził Tim, 

kierując te słowa bardziej do szefowej niż Todda.

Jane ważyła przez chwilę w myśli wszystkie za i przeciw. 

Jej zaufanie wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że 
pragnie stabilizacji. Bała się samotnych mężczyzn, z których 
każdy mógł się okazać złodziejem albo kimś jeszcze gorszym.

- Możemy spróbować - zdecydowała w końcu. - Niestety, 

nie mieliśmy ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie 
niska. - Podała sumę. - Do tego dochodzi zakwaterowanie i 
wyżywienie. Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna pan, że to za 
mało.

Todd podrapał się w brodę.

- Może być - powiedział. - Ale pod warunkiem, że uda mi 

się   utrzymać   obecną   pracę.   Mogę   dojeżdżać   do   Victorii 
wieczorami.

Starał się nie patrzeć na córkę. Gdyby to zrobił, Cherry na 

pewno   by   się   jakoś   zdradziła   albo   oboje   wybuchnęliby 
śmiechem.

- A co na to pański szef?

- Och, to bardzo wyrozumiały człowiek - odparł Todd. - 

Jestem w końcu samotnym ojcem, prawda? 

Jane skinęła głową.

- Dobrze. Musimy już jechać. Możecie teraz załatwić swoje 

sprawy. Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na 
rodeo.

background image

Ojciec i córka spojrzeli na siebie.

- My też jedziemy - zdecydowała Cherry. - Mam już dosyć 

rodeo. Jestem zdegustowana i załamana swoim występem.

- Nie przesadzaj - powiedziała Jane. - Strach jest czymś 

naturalnym. Każdy go przeżywa.

- Pani też się bała?

Jane   skinęła   głową.   Nie   dodała   tylko,   że   pozbyła   się 

strachu na długo przed pierwszym występem.

-   Zaraz  wszystko  przygotuję  -   powiedział  Tim.   -  Może 

wydaje wam się dziwne, że chciało nam się brać ten dom na 
kółkach, żeby przejechać kilkanaście kilometrów, ale chodziło o 
wygodę Jane.

Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w 

tym   kierunku   wózek.   Todd   natychmiast   pospieszył   mu   z 
pomocą.

- Ja się nią zajmę - powiedział.

Tim   odetchnął   z   ulgą.   Jane   nie   była   ciężka,   ale   jego 

kręgosłup   był   w   coraz   gorszym   stanie.   Todd   uniósł   jego 
szefową lekko jak piórko i posadził na kanapie w przyczepie.

- Co zrobić z tym? - spytał, wskazując wózek.

-   Też   włożyć   do   środka   -   odparł   Tim.   -   Później 

zaprowadzę go na miejsce.

Todd   wstawił   więc   wózek   do   przyczepy,   a   potem 

wysłuchał  dokładnych   instrukcji  Tima  dotyczących  drogi  na 

background image

ranczo. Następnie samochód odjechał, a ojciec i córka długo 
jeszcze patrzyli za nim.

- Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane 

dowie?

-   Później   będziemy   się   o   to   martwić   -   odparł   Todd.   - 

Prowadzenie rancza to prawdziwe wyzwanie dla finansisty, a 
ty   nauczysz   się   lepiej   jeździć.   -   Po   chwili   dodał   jeszcze 
poważniejszym tonem: - Myślę, że obie strony mogą na tym 
skorzystać.

- A co z firmą? - Cherry nie dawała mu spokoju.

- No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem 

urlop. - Pogłaskał dziewczynkę po głowie. - Potraktujmy to jak 
wakacyjny wypad. Przynajmniej pobędziemy trochę razem.

- Świetny pomysł - zgodziła się. - Potem przecież będę 

musiała wrócić do szkoły.

Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej 

myślał o czymś innym. 

- Powinieneś być milszy dla pani Parker - powiedziała w 

końcu.

-   Obawiam   się,   że   ona   mnie   nie   lubi   -   odparł   Todd, 

rozkładając ręce.

-   Ty   jej   też   nie   lubisz,   prawda?   -   spytała   Cherry, 

przyglądając się mu ukradkiem.

- Ee, nie jest tak źle - mruknął.

background image

- Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie lubisz? - 

dopytywała się córka.

Todd   nie   znał   odpowiedzi   na   to   pytanie.   Sam   się 

zastanawiał, co w niego wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie 
podobała. Pewnie jeszcze rok temu była trzpiotowatą panienką, 
która robiła słodkie oczy do wszystkich mężczyzn w okolicy. 
Jednak   cóż,   teraz   dotknęło   ją   nieszczęście   i   trzeba   jej   jakoś 
pomóc.

- Trochę mi jej szkoda - powiedział bez przekonania.

Cherry   skinęła   głową.   Najwidoczniej   ta   odpowiedź   ją 

zadowoliła.

-   Mnie   też   -   stwierdziła.   -   Ale   nie   możemy   się   z   tym 

zdradzić. Jest bardzo dumna.

Skinął głową.

- I w gorącej wodzie kąpana - dodał.

- Właśnie. Skąd my to znamy? - podchwyciła córka.

Todd udał, że nie zrozumiał aluzji.

Szybko   dotarli   do   luksusowego   domu,   który   Todd 

niedawno   kupił   w   Victorii,   i   zabrali   się   do   pakowania 
najpotrzebniejszych   rzeczy.  Z  trudem   udało   im  się   wyjaśnić 
gospodyni imieniem Rosa, że wyjeżdżają.

- Co? Już? - dopytywała się kobieta. - Przecież państwo 

prawie tutaj nie mieszkali!

background image

Obiecali, że wkrótce wrócą, i pomknęli wynajętym fordem 

w  stronę   Jacobsville,  gdzie  mieli  odnaleźć  ranczo  Parkerów. 
Udało im się to bez trudu.

Dom i obejście nie przedstawiały szczególnie budującego 

widoku.   Rozległe   pastwisko   ogrodzono   płotem   łatanym 
drutem kolczastym, co miało odstraszyć bydło. Stara stodoła 
miała   niewątpliwie   jedną   zaletę   -   tę,   że   stała.   Dom,   wokół 
którego   rosły   śliczne   kwiaty,   z   całą   pewnością   wymagał 
remontu, a przynajmniej odmalowania, a stara droga, biegnąca 
obok wiatraka, bardziej przypominała bezdroże niż jakikolwiek 
uczęszczany szlak. Była piaszczysta, nie pokryta nawet żwirem, 
a   w   jej   zagłębieniach   zgromadziła   się   woda   po   ostatnim 
deszczu.

Todd   i   Cherry   zatrzymali   forda   na   podwórku,   za 

samochodem   z   przyczepą.   Od   razu   zauważyli,   że   schodki 
prowadzące na ganek są spróchniałe, a jedyny nowy fragment 
domu to podjazd zrobiony z desek, zapewne dla wózka. W 
głębi posesji znajdował się budynek, który mógł, przy dużej 
dozie   optymizmu,   uchodzić   za   garaż,   a   dalej,   w   bujnej,   nie 
koszonej   trawie   stał   domek.   Todd   domyślił   się,   że   w   nim 
właśnie mają zamieszkać. Miał nadzieję, że jest w nim więcej 
niż jeden pokój.

Ku ich zaskoczeniu okazało się, że to nie wszystko. Za ich 

domkiem   znajdował   się   jeszcze   jeden,   nowszy   budynek. 
Znacznie mniejszy niż wielkie domisko przy podwórku, ale z 
pewnością wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego ganku stały 
nawet fotele na biegunach.

- Witamy - powiedział Tim, zbliżając się do nich.

Todd uścisnął mu dłoń.

background image

- Już jesteśmy - oznajmił, jakby nie było to oczywiste.

- Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy?

Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił 

przecząco głową.

- Nie, nie. Tam mieszka stary Hughes. Pomaga mi trochę 

przy bydle, ale już niewiele może. Jest zmęczony i schorowany. 
Pracuje   tutaj   od   dziecka.   Dopiero   za   dwa   lata   przejdzie   na 
emeryturę   i   będzie   mógł   gdzieś   się   przenieść.   Zamieszkacie 
tam.

Todd   odetchnął,   widząc,   że   Tim   wskazuje   mniejszy   z 

dwóch domów. Jego córka również wyraźnie poweselała.

- Oczywiście ten dom jest trochę zaniedbany - ciągnął Tim. 

-   Wszystko   tutaj   wymaga   naprawy,   tylko   nie   ma   komu   jej 
przeprowadzić.  Zatrudniamy   jeszcze  trzy  osoby,  głównie  na 
godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i maszynach.

Domek, w którym się znaleźli, wcale nie był w najgorszym 

stanie.   Miał   trzy   sypialnie   i   niewielką   bawialnię,   a   w 
wyglądającej na nie używaną kuchni znaleźli niewielki piecyk, 
czajnik i lodówkę.

- Mogłabym się nauczyć gotować - zauważyła Cherry.

- Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu - stwierdził 

Todd.

- Oczywiście, nie musisz - powiedział Tim. - Będziecie jedli 

razem z nami. Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować. 
Nigdy nie mieliśmy własnych dzieci, więc Meg chętnie zajmuje 
się cudzymi.

background image

Cherry   znowu   poczuła   się   dotknięta   określeniem 

"dziecko",   ale   stary   brodacz   patrzył   na   nią   z   tak   miłym   i 
rozbrajającym uśmiechem, że nie potrafiła się długo gniewać. 
Dla kogoś w tym wieku musiała jeszcze być oseskiem.

- Jak czuje się pani Parker? - spytała w końcu.

Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary 

zasępił się.

- Kiepsko - mruknął. - Położyła się, ale ciągle ma bóle. 

Mówiłem jej, że nie powinna wsiadać na konia, ale mnie nie 
słuchała. Zawsze taka była. Od dziecka kpiła sobie ze mnie w 
żywe   oczy.   Szkoda,   że   zabrakło   jej   ojca.   Miał   na   nią   dobry 
wpływ.

-   Dosiadanie   konia   rzeczywiście   było   niepotrzebne   - 

zgodził się Todd.

- Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że 

jakiś dureń napisał w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo 
w wózku inwalidzkim.

Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości.

- Co to była za gazeta? - spytał.

- Jakiś tygodnik, który wychodzi w Jacobsville - odparł 

Tim. - Nie powinna brać sobie tego do serca. To sprawka tego 
dzieciaka od Sikesów. Skończył niedawno szkołę dziennikarską 
i wydaje mu się, że może sobie na wszystko pozwolić.

Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość.

- Czy przyjedzie tu jakiś lekarz?

background image

- Oczywiście. To przyjaciel domu. Jego ojciec trzymał Jane 

do chrztu. Jeśli będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię, 
Lou. Miał tyle roboty, że musiał…

- Ten doktor nie jest żonaty? - Todd przerwał staremu.

Tim potrząsnął przecząco głową.

- Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim 

zerwała. Poza tym to było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce 
się z nikim wiązać.

- Przecież wstanie kiedyś z tego wózka.

Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę.

- Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie 

mogła   brać   udziału   w   rodeo,   a   to   dla   niej   przecież 
najważniejsze w życiu.

- To samo powiedziała Cherry - wymamrotał do siebie 

Todd.

Tim spojrzał na niego podejrzliwie.

-   Mam   nadzieję,   że   nie   będzie   pan   chciał,   no… 

wykorzystać Jane.

Todd   uśmiechnął   się   i   potrząsnął   głową.   Troskliwość 

starego wydała mu się wzruszająca.

-   Nie,   nic   z   tych   rzeczy.   Mam   za   sobą   nieudane 

małżeństwo, a nie jestem na tyle cyniczny, żeby proponować jej 
chwilowy związek.

background image

Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach, 

co nie było łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu.

- Na pewno się jakoś dogadamy - stwierdził. - Cieszę się, 

że pan tu jest. Będę miał teraz trochę więcej wolnego czasu. 
Może uda mi się zreperować to i owo. Przede wszystkim zajmę 
się schodami.

- Mogę pomóc - zgłosił się na ochotnika Todd. - Znam się 

trochę na stolarce.

-   Naprawdę?!   -   Stary   spojrzał   na   niego   uważnie.   -   To 

wspaniale! Mamy tu jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował 
się robieniem mebli. To wszystko sam wykonał.

Z kolei Todd zdziwił się na te słowa. Zarówno kredensy, 

jak   i   szafy   w   wielkim,   starym   domu,   do   którego   dotarli, 
wyglądały na dzieło profesjonalisty.

- No proszę! - powiedział, poklepując mijany stół. - To 

naprawdę świetna robota.

Weszli do salonu, w którym znaleźli Jane wraz z Cherry. 

Dziewczynka siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała 
blada na kanapie, ale chętnie odpowiadała na pytania nieletniej 
amazonki.

- To długo nie potrwa - powiedział Tim, gładząc Jane po 

ramieniu. - Zaraz powinien tu być lekarz.

- Dzięki, Tim - powiedziała słabym głosem. 

Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły 

ją opuszczać. Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o 
konie.

background image

- Nie ma pani jakichś środków przeciwbólowych? -spytał 

szorstko   Todd,   chcąc   przynajmniej   tonem   zamaskować   swój 
niepokój.

- Mam - szepnęła zbielałymi wargami. - Nie działają.

-   A   jak   pani   myśli,   dlaczego?   -   Próbował   utrzymać 

napastliwy   ton,   ale   głos   mu   się   zaczął   łamać.   Ta   Parker 
wyglądała naprawdę kiepsko.

- Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo. 

Ten facet nazwał mnie kaleką.

Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć.

- Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do miasteczka 

i każemy mu zjeść to, co napisał. Na pewno się otruje.

Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po 

chwili ustąpił jednak grymasowi bólu.

- Zdaje się, że słyszę samochód - powiedział Tim. - To 

pewnie lekarz.

Chora   wyraźnie   się   zmieszała.   Todd   spojrzał   na   nią, 

starając   się   zgadnąć,   o   czym   myśli.   Jej   uczucia   względem 
doktora z pewnością nie były jednoznaczne. Czy to możliwe, 
żeby go jednak kochała?

Odgłosy   silnika   umilkły   i   po   chwili   do   salonu   wszedł 

wysoki   rudzielec.   Miał   na   sobie   szary   flanelowy   garnitur, 
krawat na gumce i, rzecz rzadka w tych okolicach, czyste, szare 
buty. Doktor postawił na stoliku czarną torbę i zdjął kapelusz.

Todd obserwował go uważnie.

background image

-   Doktor   Jebediah   Coltrain   -   Tim   przedstawił   nowo 

przybyłego.   -   Kiedyś   wszyscy   nazywali   go   po   prostu: 
Rudzielec.

- Teraz już tego nie robią - powiedział doktor.

On również się nie uśmiechał.

- A to Todd Burke i jego córka Cherry - ciągnął Tim jak 

wytrawny   mistrz   ceremonii.   -   Todd   ma   się   zająć   u   nas 
księgowością.

Coltrain   skinął   głową   i   zwlekał   chwilę,   zanim   uścisnął 

dłoń Todda. Nieco przyjaźniej potraktował Cherry. Można było 
nawet powiedzieć, że na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju 
uśmiechu.

- No słucham, co zmalowałaś tym razem? - zwrócił się 

bezpośrednio do chorej. - Jeździłaś konno? Mogłem się tego 
spodziewać. Następnym razem wezmę ze sobą wieniec zamiast 
torby.

Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały 

się   nadzwyczaj   delikatne   w   kontakcie   z   pacjentką.   Todd 
obserwował z niechęcią przebieg badań.

-   Nadwerężyłaś   sobie   mięśnie   -   zawyrokował   w   końcu 

Coltrain.   -   Mam   nadzieję,   że   nie   wywiąże   się   z   tego   stan 
zapalny.   Czekaj,   zaraz   zrobię   ci   zastrzyk   przeciwbólowy,   a 
potem   będziesz   musiała   odpocząć.   W   najbliższych   dniach 
żadnych ćwiczeń. Proszę mi pomóc - zwrócił się do Todda.

Miał   głos,   który   wymuszał   posłuszeństwo.   Todd 

uśmiechnął   się   tylko,   a   następnie   wziął   podaną   ampułkę   z 
przezroczystą cieczą i ułamał jej czubek. Coltrain w tym czasie 

background image

przygotował strzykawkę i igłę jednorazową. Szybko odsłonił 
ramię Jane i zrobił jej zastrzyk.

- Dzięki, Rudzielcu.

Lekarz wzruszył ramionami.

- Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo 

silny środek.

Cherry   zaofiarowała   się,   że   posiedzi   z   chorą.   Coltrain 

wskazał im wzrokiem podwórko, dając znak, że chce z nimi 
porozmawiać.

- Co się stało? - spytał Tim, kiedy znaleźli się w końcu w 

bezpiecznej   odległości   od   salonu.   Stary   był   naprawdę 
zaniepokojony.

-   Muszę   ją   prześwietlić   -   powiedział   Coltrain.   - 

Nadwerężenie mięśni to wersja robocza. Trzeba to sprawdzić. 
Niepotrzebnie dosiadła konia - dodał poirytowany.

- Próbowałem ją powstrzymać. - Tim rozłożył ręce.

Doktor machnął ręką.

- Przecież wiem, że to nie twoja wina - powiedział. - Nie 

chcę   jej   dzisiaj   męczyć,   ale   jutro   przyślę   tutaj   karetkę. 
Chciałbym, żeby Jane dotarła do szpitala. Niezależnie od tego, 
co będzie mówić i… robić. - Spojrzał znacząco na mężczyznę, 
którego poznał przed niecałym kwadransem.

Todd skinął głową.

- Może pan na mnie liczyć.

background image

Coltrain   uśmiechnął   się.   Po   raz   pierwszy,   od   kiedy   się 

poznali.

- Nie chciałbym być na pana miejscu.

Usłyszeli wyraźny dzwonek. Był to stojący w przedpokoju 

telefon. Tim poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po 
Coltraina.

- Do ciebie - powiedział.

Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty 

głośnej rozmowy.

-   Tak,   ja…   Nie,   nic   mnie   to   nie   obchodzi…   Jestem 

lekarzem i sam ustalam, co mam robić… Do cholery z umową! 
Dobrze, jeszcze o tym porozmawiamy. No, to na razie.

Doktor   wyszedł,   trzaskając   drzwiami,   pożegnał   się   i 

wsiadł do samochodu. Tim długo patrzył za oddalającym się 
autem.

- Nic z tego nie będzie - powiedział w końcu.

- Z czego? - zapytał Todd.

- Chodzi o niego i Lou. Zupełnie do siebie nie pasują. Ona 

ma   ciągle   nowe   pomysły   i   chciałaby   wszystko   robić 
nowocześnie, a on woli stare, sprawdzone metody. Sam nie 
wiem, dlaczego jeszcze współpracują.

Todd   też   nie   wiedział.   Miał   jednak   nadzieję,   że   ta 

współpraca   potrwa   długo,   jak   najdłużej.   Sam   nie   wiedział, 
dlaczego,   ale   nie   podobał   mu   się   sposób,   w   jaki   Coltrain 
traktował Jane.

background image

 

ROZDZIAŁ TRZECI

Jane   szybko   zasnęła,   ale   ponieważ   jęczała   przez   sen   i 

przewracała się z boku na bok, Todd zdecydował się zostać 
przy  niej,  gdy  Cherry  poszła  do  łóżka.  Wcześniej   dostał  od 
Tima książkę przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do 
lektury. Czas mijał mu szybko. Książka była czymś w rodzaju 
podręcznika, któremu nadałby tytuł "Jak nie należy prowadzić 
rancza". Straty i zaniedbania widać było gołym okiem.

Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których 

każdy   zdobywał   nagrody   przed   śmiercią   jej   ojca.   Teraz 
mogłyby   spełniać   funkcje   rozpłodowe,   co   zwiększyłoby 
dochody,   ale   oczywiście   nikt   o   tym   nie   pomyślał.   W 
gospodarstwie używano przestarzałego sprzętu. Gdyby zająć 
się jego naprawą i konserwacją, można by odpisać sporą kwotę 
od   podatku.   Tego   rodzaju   możliwości   pojawiały   się   niemal 
wszędzie. Jego zdaniem ranczo miało szansę rozwoju, a co za 
tym idzie i zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, o tym nie 
pomyślał.

background image

Todd zdjął okulary i przetarł powieki. Przez moment miał 

wrażenie,   że   ktoś   go   obserwuje.   Kiedy   spojrzał   na   Jane, 
zauważył, że ma otwarte oczy.

-   Nie   wiedziałam,   że   nosi   pan   okulary   -   powiedziała 

sennym głosem.

- Jestem dalekowidzem - wyjaśnił. - Noszę okulary tylko 

do pracy. Podobno mnie postarzają.

Przez   chwilę   przyglądała   mu   się   uważnie.   Wciąż   była 

senna i z trudem powstrzymywała ziewanie.

- A ile pan ma lat? - spytała w końcu.

- Trzydzieści pięć. A pani?

- O całe dziesięć mniej - oznajmiła, jak mu się zdawało, 

triumfalnie. - Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w 
pana wieku.

Todd nie chciał ciągnąć tego tematu.

- Lepiej się pani czuje?

- Troszkę. - Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi. - Po 

prostu   nie   znoszę   takiego   stanu.   Jestem   zupełnie   bezsilna. 
Dobrze, że już nie czuję bólu,

- To nie będzie przecież trwało wiecznie - przypomniał jej 

Todd.

Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i 

oczy. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem.

background image

- Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi 

mi   o   bezsilność   -   dodała   po   chwili,   widząc   jego   zdumione 
spojrzenie.

Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło.

- Miałem kiedyś zapalenie płuc - mruknął niechętnie.

Nazwa choroby brzmiała niewinnie. Przecież wiele osób 

choruje na zapalenie płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na 
swój stan, do momentu kiedy nie mógł już pracować i z trudem 
chodził.   Lekarze   kazali   mu   zostać   w   domu   tylko   pod 
warunkiem, że żona się nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy 
akurat   ważne   przyjęcie.   Zajęła   się   właśnie   projektowaniem 
wnętrz   i   z   jakichś   względów   musiała   uczestniczyć   w   tej 
imprezie. Tak mu przynajmniej powiedziała.

- Co się stało? - zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę.

- Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała 

na przyjęcie -powiedział. - Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby 
nie schowała gdzieś lekarstw. Nie mogłem ich znaleźć. W ogóle 
z   trudem   chodziłem.   Kiedy   przyjechała   nad   ranem,   miałem 
czterdzieści   stopni   gorączki   i   trzeba   mnie   było   natychmiast 
umieścić w szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później 
w tym samym roku urodziła się Cherry.

- O Boże! To straszne! -jęknęła Jane. - I co? Został pan z 

żoną?

Toddowi   wydawało   się,   że   nie   powinni   omawiać   jego 

osobistych   problemów.   Jednak   leżąca   obok   kobieta   nie 
wyglądała na taką, która łatwo daje za wygraną. Widać było, że 
ten temat ją poruszył i zaciekawił.

background image

-   Po   pierwsze,   mówiłem   sobie,   że   nie   zrobiła   tego 

specjalnie. Marie zawsze gdzieś chowała rzeczy, a potem nie 
wiedziała, gdzie są. Po drugie była wtedy w ciąży. Gdybym 
wystąpił   o   rozwód,   na   pewno   nie   chciałaby   mieć   ze   mną 
dziecka - tłumaczył cierpliwie.

- A pan chciał! - To było raczej stwierdzenie, a nie pytanie. 

- Zauważyłam, że Cherry jest do pana bardzo przywiązana.

-   Zawsze   chciałem   mieć   dzieci   -   przyznał   nieco 

zażenowany.   -  Sam  jestem  jedynakiem.   Wychowałem  się  na 
wielkim   ranczu.   Wiem,   co   to   znaczy   samotne   dzieciństwo. 
Pragnąłem   mieć   więcej   dzieci,   ale…   skończyło   się   na   jednej 
córce.

Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała 

zadać, było bardzo osobiste.

- Czy matka nie chciała Cherry?

-   Twierdziła,   że   dziecko   przeszkadza   jej   w   pracy   - 

powiedział z wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Oczywiście, 
spotykają się. Marie lubi grać rolę dobrej, oddanej matki. Jest 
projektantką wnętrz i większość jej klientów to konserwatywni 
Teksanczycy. Wie pani, tacy, co lubią, żeby wszystko było na 
swoim miejscu.

- Czy Cherry wie…?

- Trudno pewnych rzeczy nie zauważyć. Przecież nie jest 

głupia. Staram się tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom. 
Nie   pozwalam   również,   by   Marie   wtrącała   się   w   prywatne 
życie naszej córki. Weźmy choćby rodeo.

Jane znowu potrząsnęła głową.

background image

- Nie rozumiem.

- Marie jest przeciwna występom córki.

-   Ach,   a   Cherry   jednak   jeździ!   -   Jane   nie   mogła 

powstrzymać okrzyku. - Wbrew temu, co sądzi o tym matka.

Skinął poważnie głową.

- To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.

Sytuacja   powoli   stawała   się   jasna.     Samotny   ojciec 

wychowujący córkę był wciąż jednak kimś niesłychanie rzadko 
spotykanym   i   Jane   chciałaby   zadać   mnóstwo   pytań.   Teraz 
czuła, że jest zmęczona i senna. Pokój, w którym znajdował się 
Todd, zaczął od niej powoli odpływać.

- Tak dziwnie się czuję - szepnęła. - Nie mam pojęcia, co 

podał mi ten Rudzielec.

-   Wygląda  na  trochę   narwanego  -   stwierdził  niechętnie 

Todd.

Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.

- Zawsze taki był - powiedziała. - Bardzo go lubię.

Lubię. Powiedziała: "lubię". To mogło znaczyć wszystko i 

nic. Todd zmarszczył czoło, zastanawiając się nad znaczeniem 
tego słowa w wypadku Jane.

- Lubi go pani? - spytał.

- Tak, właśnie - odparła, starając się przemóc senność.

background image

- Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi 

mnie też seks.

Ostatnie   słowa   wypowiedziała   niemal   szeptem,   a   po 

chwili   już   spała.   Todd   przyglądał   się   jej   z   prawdziwą 
przyjemnością,   zastanawiając   się   nad   sensem   ostatniego 
stwierdzenia. Jane była prawdziwą pięknością. Jeśli nawet nie 
interesowała   się   mężczyznami,   to   mężczyźni   z   pewnością 
interesowali się nią. Pewnie miała jakiegoś swojego chłopaka. 
Przecież Tim mówił mu o Coltrainie.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą 

książką na kolanach. Miał przecież jeszcze sporo pracy. Lepiej 
będzie,   jeśli   zajmie   się   problemami   rancza,   a   nie   intymnym 
życiem jego właścicielki.

Karetka   pogotowia   przyjechała   następnego   ranka 

dokładnie o dziesiątej. W oczach Jane pojawił się błysk gniewu, 
kiedy ją zobaczyła.

- Nie mam zamiaru, słyszycie?! Nie mam zamiaru iść do 

szpitala! - powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym 
wzrokiem.

background image

Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś 

zajęcie na pastwisku, a Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd 
dopiero teraz przejrzał ich grę.

-   Nikt   nie   chce,   żeby   pani   tam   została   -   przekonywał 

upartą rekonwalescentkę. - Mają panią po prostu prześwietlić, a 
potem przywieźć do domu.

Jane   usiadła   na   łóżku.   Jasne   włosy   rozsypały   na 

ramionach. Todd pomyślał, że wygląda jak nimfa przy leśnym 
strumyku. Jak rozzłoszczona nimfa.

-   Na   pewno   niczego   sobie   nie   złamałam   -   stwierdziła 

autorytatywnie. - Nigdzie nie jadę.

Stojący   w   drzwiach   pielęgniarze   spojrzeli   na   siebie,   a 

następnie skierowali pytający wzrok na Todda.

- Zrobi pani to, co kazał doktor Cołtrain!

- Nigdzie nie jadę. Możecie zabrać te nosze - zwróciła się 

bezpośrednio do pielęgniarzy.

-   Proszę,   panowie,   podejdźcie   bliżej.   -   Todd   również 

postanowił ją ignorować.

Omal nie rzuciła się na niego z pięściami.

- Ty!… Ty!… - wyrwało jej się.

Todd nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do niej i wziął ją 

na ręce. Nie chciał wdawać się w utarczki słowne. Pragnął, by 
Jane znalazła się jak najszybciej w szpitalu.

Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę, 

który w tak niemiły sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy 

background image

poczuła tuż obok jego szeroki tors, stało się z nią coś dziwnego. 
Zaparło jej dech w piersiach i stała się zupełnie niezdolna do 
działania. Trwało to zaledwie parę sekund. Po chwili znalazła 
się   na   noszach,   jeden   z   sanitariuszy   przykrył   ją   białym 
prześcieradłem i ponieśli ją do karetki. Jane czuła się jak dzikie 
zwierzę, schwytane nagle w niewidzialne wnyki.

- Pojadę za wami samochodem - rzucił Todd, zaglądając 

do przestronnego wnętrza karetki.

Jane   spojrzała   na   niego   wymownie   i   zacisnęła   usta. 

Sprawiło to, że stracił pewność siebie. Już wcześniej serce zabiło 
mu żywiej, kiedy poczuł blisko siebie drobne ciało dziewczyny. 
A teraz to spojrzenie zupełnie wytrąciło go z równowagi.

-   Nic   mi   pani   nie   powie?   -   spytał,   odwracając   od   niej 

wzrok. - Nie będzie pani krzyczeć i drapać?

- Już u mnie nie pracujesz - rzuciła przez zaciśnięte zęby.

Todd potrząsnął głową.

-   Nie,   nie   może   mnie   pani   wylać   -   powiedział   z 

przekonaniem.

- Niby dlaczego?

-   Ponieważ   straci   pani  ranczo   -   odparł  z   uśmiechem.  - 

Myślę, że z moją pomocą uda się je zachować.

Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale 

stać ją też było na przemyślane decyzje.

- W jaki sposób? - zadała kolejne pytanie.

background image

-   Porozmawiamy   o   tym   po   prześwietleniu   -   stwierdził, 

wycofując się z wnętrza karetki. Pomógł jeszcze pielęgniarzowi 
zamknąć tylne drzwi, a następnie skierował się do swego auta.

Coltrain   przyglądał   się   uważnie   kliszy.   Wyglądał   na 

zadowolonego.   Pionowa   zmarszczka   nad   jego   nosem   znikła 
teraz niemal zupełnie.

-   Mówiłam   ci   przecież,   że   nic   mi   nie   jest.   -   Jane 

zdecydowała się przerwać panujące w tym sterylnym wnętrzu 
milczenie.

Rudzielec   ze   stetoskopem   na   szyi,   wśród   rozmaitych 

przyrządów   i   narzędzi,   wydawał   jej   się   kimś   innym,   mało 
znanym. Kimś, kogo trzeba się trochę obawiać.

Coltrain oderwał wzrok od kliszy.

- Nie powiedziałem przecież, że nic ci nie jest. - Zrobił 

efektowną   przerwę.   -   Na   szczęście   moja   diagnoza   się 
potwierdziła   i   nie   masz   żadnych   złamań.   Powinnaś   jednak 
pamiętać, że jesteś chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a być może 
będziesz   musiała   spędzić   całe   życie   na   wózku   inwalidzkim. 
Czy o to ci chodzi?

Jane spuściła wzrok.

- Nie - szepnęła.

- Więc przestań się popisywać i udowadniać wszystkim, 

że jesteś u szczytu formy! - huknął Coltrain. - Ten reporter i tak 
będzie musiał odpokutować za swoje grzechy - dodał po chwili 
z dziwnym uśmiechem.

- Co masz na myśli?

background image

Rudzielec   poprawił   stetoskop,   rozejrzał   się   dokoła   i 

mrugnął do niej łobuzersko.

-   Miejscowe   Stowarzyszenie   Jeździeckie   zabroniło   mu 

wstępu na rodeo.

Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem.

-   Przecież   to   największa   impreza   sportowa   w   okolicy! 

Zwłaszcza   o   tej   porze   roku.   Skąd   o   tym   wiesz?   -   spytała 
podejrzliwie.

- No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie. 

Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło.

- Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się. - 

Wyciągnęła palec w kierunku przyjaciela.

- Nie tylko - odparł z powagą Coltrain. - Wszyscy się ze 

mną zgadzają. Zresztą gazeta i tak miała kłopoty, ponieważ 
właściciele   sklepu   żelaznego   i   stacji   obsługi   samochodów 
wycofali swoje reklamy. Znasz ich pewnie. Startowałaś z ich 
synami w zawodach. Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać 
najnowsze wydanie gazety.

Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez 

chwilę patrzyła na niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się.

- Mają mnie przeprosić? - spytała z niedowierzaniem. - Ty 

stary diable!

- Jesteś przecież moją przyjaciółką.

background image

Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zdołała jedynie wykrztusić 

krótkie:   "dzięki".   Spontanicznie   rzuciła   się   w   ramiona 
przyjaciela.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Todd 

Burke   wszedł   do   środka   bez   zaproszenia.   Już   chciał   coś 
powiedzieć, ale na widok połączonej w uścisku pary stanął jak 
wryty. Niemal jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami, weszła 
do gabinetu doktor Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem 
doktora Coltraina i Jane, a następnie położyła na biurku jakieś 
papiery.

- Mam tu wyniki badań Neda Rogersa - powiedziała. - 

Obawiam się, że nie są zbyt pomyślne. 

-   Nie   mogła   pani   poczekać,   aż   skończę   rozmowę   z 

pacjentką? - zapytał opryskliwie Coltrain.

Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem.

- Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już 

dwunasta.

- Dwunasta? - powtórzył z niedowierzaniem Coltrain. - A, 

rzeczywiście. - Odwrócił się w stronę Jane. - No cóż, w zasadzie 
to już wszystko.

- Odwiozę ją do domu - wtrącił się Todd. - Mam parę 

pytań dotyczących prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie 
może czekać.

Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu 

mężczyźnie. W jej oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez 
moment czekała, aż Coltrain ich sobie przedstawi, a następnie 
sama wyciągnęła rękę do nieznajomego.

background image

-  Doktor Louise Blakely - powiedziała. - Miło mi pana 

poznać, panie…

-   Nazywam   się   Burke,   Todd   Burke   -   pospieszył   z 

wyjaśnieniami. - Zarządzam ranczem pani Parker.

- A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina.

- Asystentką - poprawił ją naburmuszony Rudzielec.

Lou   spojrzała   na   niego   z   wyraźną   wrogością,   jednak 

Coltrain udawał, że jej w ogóle nie zauważa.

- W umowie, którą podpisałam, jest wyraźnie napisane, że 

zatrudniają   mnie   jako   pańską   współpracownicę,   doktorze   - 
przypomniała mu. - Przez cały rok.

Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi.

- Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy - powiedział do 

Jane. - ł uważaj na siebie.

Na   jego   czole   znowu   pojawiła   się   charakterystyczna 

zmarszczka.

- Dobrze, będę uważać - obiecała Jane.

Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do 

biurka.

- Teraz obejrzyjmy te wyniki - zwrócił się do Lou.

Pożegnali   się   z   lekarzami   i   Todd   zawiózł   Jane   na 

szpitalnym   wózku   na   parking,   gdzie   stał   jego   samochód. 
Następnie   pomógł   jej   przejść   na   tylne   siedzenie   i   ruszył   w 
stronę rancza. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.

background image

-   Czy   jest   pani   zazdrosna   z   powodu   Lou?   -   spytał 

niespodziewanie, przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy 
Lou i Coltrain pochylili się nad biurkiem.

- O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou - dodała.

Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta 

swoimi myślami. Wyglądało na to, że mówi szczerze.

- Lou nie potrafi sobie z nim poradzić - podjęła temat. - To 

dziwne, jest przecież taka niezależna i stanowcza.

- Może się w nim kocha - podsunął Todd.

- Mam nadzieję, że nie. Inaczej srodze się rozczaruje. Rudy 

to zaprzysiężony stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją 
pracą. Lubi kobiety, ale z żadną nie potrafiłby się związać.

Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech.

- Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest, 

prawda?

Skinął głową.

- Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne - stwierdził 

sentencjonalnie.

Zahamował gwałtownie, ponieważ właśnie zmieniły się 

światła.   Było   to   ostatnie   skrzyżowanie   przed   wyjazdem   z 
Jacobsville.

Jane syknęła z bólu.

- Przepraszam, powinienem bardziej uważać.

background image

- Nie, nic się nie stało - szepnęła.

- Widzi pani, mam już za sobą nieudane małżeństwo - 

Todd   ciągnął   zaczęty   wątek.   -   Dlatego   będę   szczery.   Nie 
interesuje   mnie   na   przykład   romans   z   panią.   Chciałbym 
natomiast wyprowadzić to ranczo na prostą. Ale uwiedzenie 
pani zupełnie nie wchodzi w grę.

Nie   odpowiedziała   od   razu.   Todd   zerknął   do   lusterka, 

żeby sprawdzić, co robi. Rozczarował się jednak, ponieważ Jane 
nie łkała ani nie załamywała rąk.

- Dziękuję za szczerość - powiedziała.

-   A   teraz   się   pewnie   pani   na   mnie   obrazi   -   mruknął, 

skręcając w boczną drogę.

Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu.

- Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie 

Burke - zaszczebiotała. - A poza tym ta skromność! Oczywiście, 
wszystkie kobiety czyhają na pana. A jeśli nie potrafią pana 
usidlić, to się obrażają.

Todd był nieco zdezorientowany. Nie spodziewał się takiej 

dozy sarkazmu i ironii. 

- Że co? - wyjąkał. 

- Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach - 

ciągnęła Jane. - Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić 
się na pana w przypływie nagłej żądzy, ale teraz, kiedy wiem, 
ze romans pana nie interesuje, będę się oczywiście pilnować. 
Zresztą,   łatwo   mógłby   się   pan   obronić,   gdybym   pana 
molestowała.   -   Jane   zatrzepotała   rzęsami.   -   Musi   mi   pan 

background image

wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w ogóle nie boi się pan 
podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana uwieść, 
ale   inne   nie   będą   miały   podobnych   skrupułów.   Niech   pan 
uważa, bo łakomy z pana kąsek.

Todd   wydawał   jakieś   niezrozumiałe   pomruki.   Ta 

dziewczyna kpiła sobie z niego w żywe oczy. Co więcej, sam to 
sprowokował.

- Niech się pani nie wygłupia - powiedział, oglądając się za 

siebie.

Samochód   omal   nie   zjechał   do   rowu.   Jane   trochę   się 

przestraszyła, ale jednocześnie była z siebie dumna. Burkę nie 
wyglądał na faceta, którego łatwo wyprowadzić z równowagi.

- Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do 

tego, że jest pan wspaniały. Żadna kobieta nie potrafiłaby się 
panu oprzeć.

- Wcale tego nie powiedziałem.

- Ale tak pan uważa! - wypaliła.

Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota. 

Nie lubił kobiet tak wygadanych jak Jane Parker. Musiał też 
pamiętać, że, sądząc z jej reakcji na artykuł w gazecie, łatwo ją 
zranić.

Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez 

chwilę siedzieli w zupełnej ciszy.

- Dawno się tak nie ubawiłam - powiedziała w końcu Jane. 

- Bardzo pana przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po 
raz pierwszy od niepamiętnych czasów czułam się tak dobrze.

background image

Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe 

sople.

- Bardzo nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje - stwierdził. - 

Będzie lepiej, jeśli sobie to pani zapamięta.

Rysy Jane stwardniały.

- Będzie lepiej, jeśli zapamięta pan, że nie wolno do mnie 

mówić tym tonem! - oznajmiła.

Otworzyła drzwiczki i zabrała się do wysiadania. Todd 

chciał jej pomóc, ale pokręciła głową.

- Niech pan zawoła Tima z wózkiem - powiedziała. - Tak 

będzie lepiej.

Todd   zazgrzytał   zębami.   Już   chciał   rzucić   jakąś 

niepochlebną uwagę na temat wózka, ale w porę się opanował. 
Wiedział, że Jane uznałaby to za obrazę.

- Dobrze - mruknął.

Wszedł   do   domu   i   zaczął   szukać   Tima.   Znalazł   go   w 

kuchni, gdzie brodacz rozmawiał właśnie z żoną.

- No i co? - zapytali jednocześnie na jego widok.

- Wszystko w porządku.

- To dlaczego ma pan taką ponurą minę? - spytał Tim.

- Pokłóciliśmy się - wyznał.

Meg   pokiwała   tylko   głową,   jakby   tego   właśnie   się 

spodziewała, a Tim aż gwizdnął.

background image

- To już coś! - krzyknął. - Pamiętam, jak Jane wspaniale 

kłóciła się z Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. 
Stanowiliby idealną parę.

- Niby dlaczego? - spytał naburmuszony Todd. - Tylko 

dlatego, że jest lekarzem?

- I synem farmera - dodał Tim. - Nigdy by nie pozwolił, 

żeby   ranczo   Jane   tak   podupadło.   Czy   uda   się   panu   jakoś 
podreperować nasze finanse?

Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie 

chciał wzbudzać złudnych nadziei.

-   Myślę,   że   tak.   Ale   proszę   nie   oczekiwać   ode   mnie 

gotowych recept.

Tim skinął głową, a następnie ponownie spytał o Jane. Z 

ulgą   wysłuchał   tego,   co   powiedział   doktor.   Następnie   obaj 
mężczyźni   wyszli   do   przedpokoju.   Todd   wziął   wózek   i 
wypchnął go na zewnątrz.

- Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie? - spytał Tim.

Todd wzruszył ramionami.

Tim stanął w drzwiach. Z przyjemnością obserwował to, 

co działo się przy samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i 
Todd znowu się kłócili. Przynajmniej nie myśli bez przerwy o 
swoich nogach, ucieszył się stary. No i ma się czym zająć.

Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg.

background image

- Obiad za kwadrans - oznajmiła. - Mógłby pan poszukać 

Cherry? Ćwiczy zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku 
- zwróciła się do Todda.

Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół 

beczek.

- Cześć, tato! - krzyknęła i pomachała ręką na jego widok.

- Cześć. Jak leci? - zapytał.

-   Może   być.   Nie   lubię   jeździć   tak   wolno,   ale   Jane 

powiedziała, że powinnam od tego zacząć.

- Jane? Jesteście na "ty"? - zdziwił się.

- Tak. Nie mówiłam ci? - spytała, zatrzymując konia. - Co 

powiedział lekarz?

Todd pokiwał uspokajająco głową.

- Wszystko w porządku - powiedział. - Chodź na lunch. 

Ma być gotowy za parę minut.

- Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie.

Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu.

Lunch   się   nieco   opóźniał,   więc   miał   jeszcze   chwilę   na 

rozmowę  z Timem. Następnie poszedł do łazienki, żeby się 
trochę   odświeżyć.   Czuł   się   coraz   bardziej   głodny   i   z 
utęsknieniem czekał na posiłek.

Cherry   oczywiście   się   spóźniła   i   od   razu   rzuciła   na 

jedzenie.   Stanowili   chyba   wspaniały   widok:   córka   i   ojciec 
pałaszujący obiad z apetytem.

background image

Jane   siedziała   nad   niemal   pełnym   talerzem.   Przed 

obiadem, kiedy nikt nie słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną 
uwagę na temat wody kolońskiej Todda, ale teraz milczała.

To Tim pierwszy zaczął rozmowę:

- Wiesz, Jane, pan Burke uważa, że znalazł sposób na to, 

żeby wyjść z kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i 
wziąć kredyt.

Jane westchnęła głęboko.

- Właśnie tego się obawiałam - powiedziała ponuro. - Nikt 

już nam nie da pieniędzy.

-   Z   kredytem   nie   będzie   żadnych   problemów   -   rzekł 

pewnym tonem Todd.

Nie  chciał  wdawać  się  w  wyjaśnienia,  dlaczego.  Każdy 

bank zdecyduje się na pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem. 
Todd miał zamiar wyciągnąć Jane z tarapatów. Zwłaszcza że 
kwota,   której   w   tej   chwili   potrzebował,   była   niczym   w 
porównaniu z rocznym dochodem jego firmy.

- Dobrze. Ile potrzebujemy i na co wydamy te pieniądze? - 

spytała zaintrygowana Jane.

Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała, 

na   czym   polega   skomplikowany   system   ulg   podatkowych   i 
inwestycyjnych. Mówił też o wydzierżawieniu niepotrzebnych 
gruntów,   modernizacji   parku   maszynowego   i   innych 
usprawnieniach.

Jane  aż zaparło  dech z  wrażenia. Wizje, jakie  roztaczał 

Todd, zdawały się być spełnieniem jej życzeń. Bardzo chciała, 

background image

tak   jak   proponował,   prowadzić   stadninę,   zamiast   hodowli 
bydła rzeźnego. Małe, nowoczesne ranczo było jej marzeniem. 
Przecież przede wszystkim znała się na koniach!

- Poza tym - ciągnął Todd - ma pani znane nazwisko. To 

wstyd, że pani tego nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już 
dawno zajęły się reklamą odzieży czy końskiego oporządzenia. 
Nie myślała pani o tym?

- W… wolałabym tego nie robić - odparła.

- Dlaczego?

Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele 

zupy. Wzięła łyżkę do ręki i zamieszała prawie już chłodną 
ciecz.

-   Nie   pozwolę,   żeby   fotografowali   mnie   na   wózku!   - 

powiedziała.

Todd pokiwał głową.

-   Nikt   nie   będzie   musiał   tego   robić   -   powiedział.   -   Po 

pierwsze,   nie   będzie   pani   całe   życie   jeździć   na   wózku.   Po 
drugie,   nie   musi   się   pani   wcale   pokazywać.   Kontrakt 
reklamowy może dotyczyć nazwiska, portretu, dawnych zdjęć 
z rodeo.

Jane   przyłożyła   dłonie   do   skroni   i   zaczęła   je 

rozmasowywać. Ten Burke przyprawiał ją o ból głowy.

- Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie 

nieznanego? Jest tylu nowych zawodników.

background image

- Nie wygłupiaj się! - krzyknęła Cherry, która milczała do 

tej   pory,   ponieważ   była   zajęta   pochłanianiem   przepysznej 
grzybowej zupy. - Przecież jesteś legendą! W stadninie, w której 
uczyłam się jeździć, wszędzie były plakaty z twoją podobizną.

Jane   otworzyła   szeroko   oczy.   Wiedziała   o   istnieniu 

plakatów, ale nie sądziła, by ktoś je kupował.

- Zapomniałaś, prawda? - wtrącił się Tim. - Mówiłem ci, że 

musieli dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na 
to uwagi. To było zaraz po wypadku.

-   Nie,   nie   zwróciłam   na   to   uwagi   -   przyznała   Jane. 

Następnie   spojrzała   na   Todda.   -   Zrobię   wszystko,   żeby 
uratować ranczo.

 

ROZDZIAŁ    CZWARTY

Todd   uparł   się,   żeby   jechać   samemu   do   banku   w 

Jacobsville.   Nie   chciał,   żeby   Jane   zauważyła,   jak   będzie 
załatwiał pożyczkę.

Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef 

banku   zadowolił   się   jego   pisemnym   poręczeniem.   Potem 

background image

jeszcze tylko parę telefonów i odpowiednia kwota znalazła się 
na koncie Jane. Mógł nią teraz swobodnie dysponować. Przede 
wszystkim pomyślał o nowym sprzęcie, a także o firmie, która 
dokonałaby niezbędnych napraw na ranczu.

Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła 

z wózka. Miała ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, 
że nie wypada.

- Nie mogę sobie na to pozwolić - powiedziała, potrząsając 

świstkiem.

-   Myli   się   pani   -   zaoponował   spokojnie   Todd.   - 

Konserwacja jest na dłuższą metę znacznie tańsza niż wymiana 
wszystkiego.

- A to ogrodzenie?!

- No tak, tutaj rzeczywiście nie miałem wyboru. Musiałem 

zdecydować się na nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba 
łatać   drutem   kolczastym.   To   może   być   niebezpieczne   dla 
zwierząt - tłumaczył spokojnie. - Poza tym zamówiłem zbiornik 
na wodę…

-   Cysternę   -   przerwała   mu.   -   W   Teksasie   mówimy: 

"cysternę". 

- Właśnie, cysternę - ciągnął. - No i oczywiście znalazłem 

firmę,   która   dokona   naprawy   dachu.   Na   górze   pełno   jest 
garnków i wiader do zbierania deszczówki. Jeśli nie załatamy 
dziur, wkrótce cały dach przegnije i trzeba będzie go wymienić 
na nowy.

Jane   przymknęła   oczy.   Na   jej   czole   pojawiły   się 

zmarszczki.

background image

- Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?! - jęknęła.

-   Właśnie   tego   pytania   się   spodziewałem   -   powiedział 

Todd z uśmiechem.

Siedział   swobodnie   rozparty   na   krześle   w   rozpiętej, 

dżinsowej   koszuli,   którą   włożył   zaraz   po   przyjeździe   z 
Jacobsville,   i   luźnych   spodniach.   Musiała   przyznać,   że 
wyglądał bardzo atrakcyjnie.

- I cóż? - ponagliła go.

- Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód - odparł. - Za 

zarobione   dzięki   nim   pieniądze   będziemy   mogli   założyć 
stadninę. Później sami będziemy sprzedawali źrebięta pełnej 
czy raczej czystej krwi. Nie wiem, jak się u was nazywa.

Jane chciała wygłosić komentarz na temat liczby mnogiej, 

której używał w swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego 
rzuciła automatycznie:

- Pełnej angielskiej, czystej arabskiej. - Dopiero po chwili 

dotarło   do   niej   to,   co   powiedział   Burke.   -   Będziemy 
potrzebowali lepszej stajni - stwierdziła, używając narzuconej 
przez Burke'a liczby mnogiej.

Todd skinął głową.

-  Wiem. Zbudujemy nową.  Znalazłem już  odpowiednią 

ekipę wykonawczą.

-   Ale   przecież   na   to   trzeba   jeszcze   więcej   pieniędzy!   - 

wykrzyknęła. - W tej chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a 
pan mi proponuje nowe wydatki! Pozwoli pan, że powtórzę 
pytanie: skąd brać na to pieniądze?

background image

Todd   skinął   głową,   chcąc   dać   znak,   że   rozumie   jej 

zastrzeżenia.   Przez   chwilę   milczał,   wpatrując   się   w   okolone 
jasnymi włosami oblicze Jane, a następnie zaczął wyjaśnienia.

- Pożyczka to pierwsze źródło, ale zgadzam się z panią, że 

niewystarczające   -   powiedział.   -   Ogiery,   to   drugie.   A   poza 
tym… - urwał i spojrzał niepewnie na Jane.

- Poza tym?

Mężczyzna zaczerpnął tchu.

- Rozmawiałem z dużą fabryką odzieży z Houston. Otóż 

są zainteresowani współpracą. Chcieliby rozpocząć promocję 
kowbojskich ubrań dla kobiet. Zdaje się, że chodzi głównie o 
dżinsy i kurtki dżinsowe.

Jane z trudem przełknęła ślinę.

- Czy wiedzą o…?

Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania.

-   Wiedzą.   Nie   będą   pani   fotografować   na   wózku.   To 

bardzo rozsądna oferta.

Todd podał wysokość proponowanego honorarium. Jane 

nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- To chyba jakiś żart - powiedziała niepewnie.

Burke pokręcił przecząco głową.

-   Nic   podobnego.   To   wcale   nie   tak   dużo.   Oczywiście, 

dopiero pani zaczyna. Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie 

background image

rodzaje ubrań, które ma pani reklamować. Ostatecznie będzie 
na nich pani nazwisko.

Jane aż się zaczerwieniła. Perspektywa ujrzenia swojego 

nazwiska na ubraniach kowbojskich była bardzo podniecająca. 
I pomyśleć, że w tym będą jeździć zawodnicy na rodeach. Nie 
chciała jednak popadać w przesadny optymizm. Przecież nie 
podpisała jeszcze umowy. 

- Tak, nie chciałabym promować tandety.

- To zrozumiałe - stwierdził. - Jednak wydaje mi się, że to 

przyzwoite   przedsiębiorstwo.   Jest   już   na   rynku   parę   lat. 
Wszyscy   mówili   o   nim   pozytywnie.   Zresztą   sama   pani   się 
przekona. Mają tu przyjechać w następny piątek. Przepraszam, 
że nie konsultowałem z panią sprawy terminu.

Jane wyciągnęła rękę.

- Nie szkodzi - odparła. - Mam przecież masę czasu. Nie 

będę twierdzić, że jest inaczej.

Todd   obserwował   ją   uważnie.   Błękitne   oczy   lśniły 

dziwnym blaskiem. Blade dotąd policzki nabrały rumieńców. 
Jane wyglądała na ożywioną i zadowoloną. Piękniała z minuty 
na   minutę.   Gwałtowny   ruch   piersi   pod   cienkim   materiałem 
bluzki wskazywał, że jest podniecona.

-   Niech   pan   przestanie   grać   rolę   uwodziciela   - 

powiedziała, zauważywszy jego spojrzenie. - Porozmawiajmy 
lepiej o interesach.

Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt 

był piorunujący.

background image

- Na pewno pani tego chce?

Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk.

- Na pewno - odparła. - Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O 

której mają przyjechać?

Do   czwartku   ustalono   wszystkie   szczegóły   spotkania. 

Następnego dnia rano Jane miała odbyć rozmowę z dwójką 
przedstawicieli przedsiębiorstwa. Rozpoczęły się też prace na 
ranczu.   Od   świtu   towarzyszył   im   jęk   pił   i   zgrzyt   ciężkich 
maszyn, a także nawoływania robotników.

Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej 

zagrody dla koni. Dziewczynka robiła spore postępy, ale Todd 
nie miał okazji tego docenić, ponieważ całymi dniami siedział 
w   pokoju   przy   biurku   i   albo   sprawdzał   rachunki,   albo 
rozmawiał   przez   telefon.   Jane   nie   mogła   pojąć,   jak   może 
pracować   w   tym   hałasie.   Przecież   dobiegał   on   nawet   do 
pastwiska.

- Boże, trudno to wytrzymać! - jęknęła, obserwując swoją 

uczennicę. - Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi.

Cherry uśmiechnęła się do niej. Skończyła właśnie siodłać 

klacz, podarowaną jej przez ojca.

background image

- Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach. 

Inaczej   zndw   będzie   przeciekać   -   zauważyła   przytomnie   i 
poklepała klacz po karku. - W końcu zdecydowałam się, jak ją 
nazwać.   Piórko.   Dlatego   że   galopuje   tak   lekko.   Jane   skinęła 
głową.

- To dobre imię - zgodziła się. - Powinnaś jej na więcej 

pozwalać.   Ta   klacz   potrafi   sama   brać   najostrzejsze   zakręty. 
Musisz jej tylko popuścić cugli.

Cherry posmutniała. Spuściła głowę i przysiadła obok Jane 

na wielkiej beli siana.

-   Nie   mogę   -   powiedziała.   -   Staram   się,   ale   mi   nie 

wychodzi.

- Boisz się, że spadniesz, prawda?

Cherry   zaczęła   wyskubywać   siano   z   beli,   na   której 

siedziała. Wyglądała w tej chwili na bardzo zakłopotaną.

-   To   też   -   przyznała.   -   Ale   bardziej   boję   się   o   konia. 

Pierwszy raz, kiedy byłam na rodeo, widziałam upadek. Koń 
złamał nogę. Chcieli go oddać do rzeźni, ale ubłagałam tatę i 
kupił mi go. Jest teraz u krewnych w Wyoming. Od tego czasu 
mam problemy z szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami.

Jane   przytuliła   dziewczynkę   mocno   do   siebie.   Todd   o 

niczym jej nie powiedział.

- Po prostu nie miałaś szczęścia - powiedziała. - Jeźdźcy 

kochają swoje konie i wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt. 
Oczywiście   zdarza   się,   że   ktoś   zleci   z   konia.   Sama   miałam 
złamane   żebro,   kiedy   spadłam   z   klaczy   w   czasie   treningu. 

background image

Jednak   nigdy   nie   widziałam   poważnego   wypadku   w   czasie 
rodeo. To raczej rzadkość.

- Naprawdę? - spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się 

nagle promienny uśmiech.

- Możesz mi wierzyć. Konie instynktownie wyczuwają, co 

jest dla nich najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie 
przeszkadzać…

- Niemożliwe! - przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem.

Na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przed oczami miała 

tych   zawodników,   których   uważała   za   najlepszych.   Czyżby 
Jane miała rację? Czy wystarczyło zdać się na koński instynkt? 
Czyżby cała sprawa była aż tak prosta?

- To wcale nie jest takie proste - dodała Jane, jakby odgadła 

jej myśli. - Trzeba przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu.

- Chciałabym spróbować - powiedziała Cherry.

Zerwała   się   na   równe   nogi   i   podbiegła   do   skubiącego 

trawę   konia.   W   oczach   Jane   pojawił   się   wyraz   nostalgii   i 
zadumy. Ona też kiedyś odkrywała te proste prawdy. Kiedy to 
było? Piętnaście, może osiemnaście lat temu?

-   Dobrze,   ale   pamiętaj:   nie   spiesz   się   -   ostrzegła   swą 

uczennicę.   -   Musisz   się   również   nauczyć,   że   koń   wyczuwa 
twoje   nastroje.   Wie,   kiedy   jesteś   zła,   zmęczona   lub   też 
podniecona.

- Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie? - usłyszała za 

sobą głos Todda.

background image

-   Widzę,   że   pana   również   hałasy   wygoniły   z   domu   - 

powiedziała. 

-   Nie   na   długo.   Zaraz   muszę   wracać.   Mam   mnóstwo 

roboty.

- Tato, chcesz popatrzeć?! - krzyknęła do niego Cherry z 

końskiego grzbietu. - Spróbuję robić zwroty.

Todd rozłożył ręce.

- Właśnie mówiłem, że jestem zajęty - odparł, podchodząc 

do córki. - Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do 
pracy.

- A ja myślałam, że jesteśmy na wakacjach - powiedziała 

półgłosem Cherry i mrugnęła do niego.

Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy, 

wpatrywała się w jakiś odległy punkt na horyzoncie.

-   Dobrze,   zostanę   jeszcze   chwilę   -   stwierdził   Todd   po 

krótkim namyśle.

Córka uśmiechnęła się do niego.

- Dzięki.

Podszedł   do   beli   i   usiadł   obok   Jane,   która   w   ciągu 

ostatnich minut czyniła olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na 
niego uwagi. Musiała jednak przyznać, że w dżinsowej bluzie, 
spodniach   i   w   szarym   stetsonie   wyglądał   jak   prawdziwy 
kowboj.  Miał sylwetkę urodzonego  jeźdźca. Zwłaszcza nogi, 
długie i mocne, doskonale by mu służyły w czasie jazdy.

background image

- Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą - rzuciła w 

jego stronę. - To było bardzo miłe z pańskiej strony.

Todd zsunął stetsona na tył głowy.

-   Miłe?   Nawet   nie   próbowałem   się   sprzeciwiać.   Nie 

potrafię się oprzeć łzom.

Jane uśmiechnęła się.

- Dobrze o tym wiedzieć.

- Chodziło mi o łzy Cherry - zreflektował się Todd.

-   Wygląda   na   to,   że   znowu   nie   mam   szczęścia   - 

powiedziała kpiącym tonem.

Todd   spojrzał   na   nią   z   ukosa.   Wyglądała   niezwykle 

kusząco i bezbronnie. Ciekawe, czy potrafiłby oprzeć się łzom 
Jane? Postanowił jednak nie myśleć o tym.

-   Rozmawiałem   z   moją   byłą   żoną   -   oświadczył.   - 

Powiedziała, że chce jednak zaprosić Cherry do siebie. Mają się 
wybrać po zakupy. Dlatego będę musiał wyjechać jutro z rana. 
Jednak   przy   odrobinie   szczęścia   powinienem   zdążyć   na 
negocjacje   w   sprawie   reklamy.   Gdyby   mi   się   to   nie   udało, 
proszę   niczego   nie   podpisywać.   Najpierw   musi   to   zobaczyć 
prawnik.

- Wiem o tym.

- To dobrze.

Radosne   okrzyki   Cherry   przerwały   im   rozmowę. 

Dziewczynka   cieszyła   się,   przejechawszy   parę   razy   wokół 

background image

beczek.   Robiła   to   wolno,   ale   z   coraz   większą   wprawą. 
Pomachali jej, chcąc dać znak, że patrzą.

- Czy Cherry lubi swoją matkę? - spytała Jane.

- Jako tako - odparł Todd. - Nie znosi za to ojczyma.

Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała 

tak wspaniałego ojca.

-   To   normalne   -   powiedziała.   -   Dzieci   rozwiedzionych 

rodziców często chcą, żeby rodzice byli razem. 

Todd pokręcił przecząco głową.

- To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała. - Obrócił się 

twarzą do Jane. - Czy pani rodzice się kłócili?

Jane wyruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić 

do szkoły. W zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim 
i Meg - dodała po chwili namysłu.

- Śmierć ojca musiała być wielką stratą dla pani. 

Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona.

-   Przynajmniej   zostali   mi   Tim   i   Meg   -   szepnęła.   -   Nie 

wiem, co bym bez nich zrobiła.

-   Mój   tata   zmarł   dziewięć   lat   temu,   a   mama   dwa   lata 

później - powiedział Todd. - Bardzo mi ich brakuje.

- Tak to już jest - stwierdziła, nie chcąc poddać się fali żalu. 

- Ludzie po prostu umierają. Zawsze tak było i będzie.

background image

Todd skinął głową.

-   Jasne.   Ale   tym,   którzy   zostają,   wcale   nie   jest   z   tego 

powodu łatwiej.

Jane   musiała   mu   przyznać   rację.   Opanowały   ją   czarne 

myśli. Nie wiadomo do czego by doszło, gdyby nie Cherry, 
która podjechała do nich i zeskoczyła z konia.

-   A   teraz   uważajcie   -   powiedziała,   patrząc   na   nich 

rozognionymi oczami.

Przez   chwilę   szeptała   coś   do   ucha   klaczy,   a   następnie 

dosiadła jej i zaczęła ćwiczyć zwroty. Widać było, że popuściła 
koniowi cugli, dzięki czemu przejazd wypadł nadspodziewanie 
dobrze.

- Brawo! - krzyknął Todd.

- A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale! - zawtórowała 

mu Jane.

Cherry wyglądała na uszczęśliwioną.

- To zasługa Jane - wyjaśniła ojcu. - Gdyby nie ona, nigdy 

bym się tego nie nauczyła.

Jane uśmiechnęła się pobłażliwie.

-   To   przede   wszystkim   twoja   zasługa   -   powiedziała.   - 

Przecież ty dosiadasz konia.

Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i 

ruszyła w stronę placyku.

- Poćwiczę jeszcze trochę - rzuciła.

background image

- Tylko uważaj! - krzyknął za nią Todd.

- Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie! - dodała 

Jane.

Todd   spojrzał   na   nią.   Jane   miała   na   sobie   koszulkę   z 

krótkimi rękawami, która wspaniale podkreślała szczupłość jej 
ciała   i   sprężystość   biustu.   Zwykle   blade   policzki   były 
zaróżowione z podniecenia. Pewnie nie zdawała sobie sprawy z 
tego, że wygląda piękniej niż kiedykolwiek.

-   Powoli   i   ostrożnie   -   powtórzył,   wpatrując   się   w   nią 

uporczywie.

Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała 

jego  przenikliwe, stalowoszare  oczy.  Na moment   zaparło jej 
dech z wrażenia.

Todd uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Przesunął palcami 

wokół ust, brody, a potem powędrował nimi nieśmiało niżej. 
Jane bała się poruszyć. Miała wrażenie, że ktoś ją zaczarował i 
wystarczy jeden niepotrzebny gest lub zbędne słowo, a czar 
pryśnie. Todd chyba czuł to samo. Jego palce zatrzymały się na 
wiotkiej szyi. Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce 
biło chyba równie mocno. Cherry? Och, Cherry nie mogła ich 
widzieć.   Jazda   pochłonęła   ją   niemal   zupełnie.   Co   jakiś   czas 
wydawała tylko radosne okrzyki.

Palce Todda przesunęły się niżej.

-   Todd!   Todd!   Przyjechał   szef   ekipy   remontowej!   - 

usłyszeli głos Tima.

Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich 

wolno.

background image

Todd z trudem przełknął ślinę.

- Już idę! - odkrzyknął. - Mówiłem ci, że wcale nie mam 

ochoty na romans - zwrócił się do Jane.

Odsunęła   się   od   niego   na   odległość,   którą   zapewne   u-

znała za bezpieczną.

-   Tak,   rzeczywiście.   To   ja   rzuciłam   się   na   ciebie!   Nie 

wygłupiaj się lepiej!

- Todd! Todd! Chodź już! - nawoływał Tim.

Todd wstał i spojrzał na Jane.

- Jeszcze pogadamy - rzucił z nutką pogróżki w głosie.

- Jeszcze pogadamy - zawtórowała mu. - Aha, może od 

razu wyjaśnisz, od kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?!

Todd roześmiał się głośno.

- Od dzisiaj - wyjaśnił. - Tak samo jak z tobą.

Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić.

- Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to 

jest mój dom. Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo.

Todd skinął głową.

- Myślałem o tym - powiedział, starając się zapomnieć, jak 

gładka i jedwabista jest skóra Jane. - Chciałem was umówić na 
oddzielne spotkanie, ale może tak rzeczywiście będzie lepiej.

Powiedzieli   Cherry   o   spotkaniu,   a   następnie   ruszyli   w 

stronę domu. Szef ekipy remontowej, wyglądający bardziej na 

background image

biznesmena  lub  przemysłowca,  czekał  na  nich  koło  swojego 
zielonego mercedesa.

- Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker - powiedział Todd.

- Ależ ja już o panu słyszałam! - Jane nie potrafiła ukryć 

podniecenia. - Podobno pana firma jest najlepsza!

-   Staramy   się   -   powiedział   skromnie   ciemnowłosy 

mężczyzna o pociągłej twarzy. - Ja natomiast nie tylko o pani 
słyszałem, ale widziałem panią na rodeo. Wspaniałe przeżycie! 
Ten wypadek to straszne nieszczęście.

Jane nie poczuła się urażona, chociaż zwykle reagowała 

gwałtownie na słowa takie jak "wypadek", czy "wózek". Widać 
jednak było, że Hayesowi jest naprawdę przykro.

- No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć 

dalej - odparła sentencjonalnie.

Hayes skinął głową.

- Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo 

w pani życiu? - zapytał otwarcie i, o dziwo, tym razem Jane 
również nie miała o to do niego pretensji.

- Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie - 

powiedziała pół żartem, pół serio.

- Wspaniały pomysł. Ja też hoduję konie i uważam, że nie 

ma nic wspanialszego - stwierdził Hayes.

Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną sympatią. Mimo iż była 

wciąż   na   wózku,   Jane   wyglądała   naprawdę   pięknie.   Tylko 

background image

ślepiec by tego nie dostrzegł, a Hayes najwyraźniej nie miał 
problemów ze wzrokiem.

Todd musiał interweniować.

- Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany!

-   A,   plany.   -   Bill   spojrzał   na   niego   z   namysłem.   - 

Omówiłem już część spraw z pani… księgowym - zwrócił się 
znowu do Jane. - Jednak to pani dom i pani musi zdecydować. 
Zaraz wszystko pokażę.

Otworzył tylne drzwiczki samochodu i wyjął dużą teczkę. 

Następnie raz jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane 
wskazała dłonią dom.

-   Porozmawiamy   o   wszystkim   w   salonie.   Tim,   czy 

mógłbyś poprosić Meg, żeby podała nam kawę? - zwróciła się 
do trzymającego się nieco z boku swego starego opiekuna.

- Jasne - mruknął zagadnięty.

Jane   zaprosiła   Hayesa   do   salonu,   sama   natomiast 

zdecydowała, że zrezygnuje z wózka i skorzysta teraz z kul. 
Todd zaoferował swoją pomoc.

- Uważaj - powiedział, kiedy zostali sami. - Ten facet to 

kobieciarz.   Poza   tym   jestem   przekonany,   że   wcale   nie   jest 
dobrym materiałem na męża.

- Ważne, że jest dobrym fachowcem - stwierdziła Jane i 

ruszyła w stronę salonu.

Hayes powitał ich już w progu.

- Zaraz pani pomogę - powiedział, biorąc Jane pod rękę.

background image

- To bardzo miło z pana strony. - Uśmiechnęła się do niego 

uwodzicielsko.

Todd   zazgrzytał   zębami.   Tak   głośno,   że   chyba   oboje 

musieli   go   słyszeć.   Los   mu   nie   sprzyjał.   Najpierw   ten   rudy 
doktor, a teraz inżynier-elegancik. Nie, żeby sam miał ochotę na 
romans z Jane. Ta dziewczyna znajdowała się jednak pod jego 
opieką i czuł, że musi ją chronić przed niebezpieczeństwami 
życia.

-   Weźmy   się   do   tych   planów   -   powiedział,   widząc,   że 

Hayes znów zaczyna komplementować Jane.

- Plany? A tak, proszę bardzo.

Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery. 

Naprawy   domu   nie   budziły   żadnych   kontrowersji.   Jane 
wiedziała, że są konieczne, zresztą ekipa już i tak zabrała się do 
roboty.

Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez 

Meg. Jane ukroiła dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy.

- Proszę się częstować - powiedziała do obu mężczyzn.

Hayes   pokazał   jej   plany   rozbudowy   stajni.   To,   co 

zobaczyła, wydało jej się oszałamiające.

- Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca?

Hayes skinął głową.

- Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli 

ktoś   decyduje   się   na   kupno   konia,   to   musi   mieć   czystą   i 
przestronną stajnię.

background image

- Moim zdaniem jest to konieczne - dodał Todd. 

Jane milczała przez chwilę.

- Sama nie wiem…

- Nie musi pani od razu podejmować decyzji - powiedział 

Hayes. - Na razie zajęliśmy się domem. Proszę się zastanowić i 
powiadomić mnie, co pani zamierza.

Jane potarła czoło. Koszty związane z przebudową były 

olbrzymie,   ale   dzięki   modernizacji   ranczo   mogłoby   zacząć 
przynosić zyski. Chciała zaczekać do jutra. Być może uda jej się 
podpisać kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi potrzebne 
pieniądze.

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się, 

co wyniknie z rozmów z przedstawicielami firmy odzieżowej. 
Todd twierdził, że same korzyści, ale ona nie była tego taka 
pewna.

background image

- Przyjadę z powrotem, zanim się tu zjawią - pocieszał ją, 

poganiając zaspaną córkę. - Przestań się martwić.

Jane skinęła głową.

- Spróbuję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. - W jej głosie 

wyczuwało   się   ślady   niepokoju.   -   Mam   nadzieję,   że 
zaproponują mi jakieś sensowne ubrania.

- Na pewno. Inaczej cała sprawa mijałaby się z celem - 

stwierdził   autorytatywnie   Todd.   -   Reklama   jest   po   to,   żeby 
propagować dobre produkty, a nie po to, żeby wypromować 
złe.

Jane nie wyglądała na przekonaną. Uściskała serdecznie 

Cherry, życząc jej miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w 
ciągu tych paru dni prawdziwymi przyjaciółkami. Dzieliło je 
niewiele ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła wspólna 
miłość do koni.

- Życzę udanych zakupów - powiedziała na koniec Jane.

Cherry uśmiechnęła się do niej.

- Cześć. Zobaczymy się w poniedziałek. Uważaj na siebie, - 

Wskazała kule. - Żadnych tańców.

Jane zaśmiała się cicho. Ostatnio stała się znacznie mniej 

drażliwa na punkcie swojej niesprawności.

- Dobrze - obiecała.

Pomachała   im   jeszcze   ręką   na   pożegnanie,   a   następnie 

wróciła   do   domu.   Todd   wyglądał   na   złaknionego   wolności. 
Trudno się było oprzeć wrażeniu, że z przyjemnością zasiada 

background image

za kierownicą starego forda. Ciekawe, czy spędzi weekend na 
ranczu? Wyglądał na mężczyznę, który lubi i umie się bawić. 
Poza tym jest tak przystojny, że pewnie istnieje wiele kobiet 
czekających na sygnał od niego.

Jane zajrzała do gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby go jej 

brakowało, ale chciała obejrzeć książki rachunkowe. Todd w 
krótkim   czasie   doprowadził   wszystkie,   łącznie   z   główną 
książką   przychodów   i   rozchodów,   do   należytego   porządku. 
Nawet ona orientowała się teraz w prowadzonych zapisach. 
Wydawało się to takie proste, ale Jane wiedziała, że prostota 
jest najtrudniejsza.

Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla 

jakiejś firmy. Przecież mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a 
może   nawet   trzy   razy   więcej.   Pewnie   brakuje   mu   ambicji, 
zdecydowała po długich rozmyślaniach. Tak, to na pewno to.

Jane być może zmieniłaby zdanie, gdyby zobaczyła Todda 

zasiadającego   w   skórzanym   fotelu   firmy   Burke-Hathaway 
Business   Systems.   Todd   wykupił   wcześniej   część   firmy 
należącą   do   starego   Hathawaya,   zdecydował   jednak,   że   ze 
względów komercyjnych pozostawi dawną nazwę.

Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował 

sekretarce   kilka   listów,   a   następnie,   wraz   z   nastaniem 
odpowiedniej   pory,   zadzwonił   do   kilku   firm.   Potem   wydał 
dyspozycje   dotyczące   dalszej   pracy.   Chciał,   aby   wszystkie 
ważne dokumenty przesyłano mu faksem, który zainstalował 
w gabinecie na ranczu. Czuł się nieco winny z tego powodu, ale 
przecież umawiał się z Jane, że pracę u niej będzie traktował 
jako dodatkową.

background image

Nie   chciał   zdradzać,   jaka   jest   naprawdę   jego   pozycja 

zawodowa,   chociaż wiedział, że może  się  to  kiedyś na  nim 
zemścić. Jednak kiedy Jane wyzdrowieje, przestanie może być 
tak   czuła   na   punkcie   swojego   czasowego   kalectwa.   Todd 
współczuł   jej,   ale   nie   był   to   jedyny   powód,   dla   którego 
zdecydował się pomóc dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go 
zmęczył.   Czuł,   że   nie   ma   już   nic   do   roboty.   Mógł   teraz 
korzystać z owoców swojej pracy, ale jakoś go one nie cieszyły. 
Kiedy   więc   na   horyzoncie   pojawiła   się   sprawa   rancza, 
potraktował ją jak wyzwanie. Dzięki niej mógł przypomnieć 
sobie   dawne,   pionierskie   lata.   Cieszył   go   element   ryzyka, 
chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą, bez trudu 
poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami.

Tyle   że   nie   chciał   w   ten   sposób   pomagać   Jane.   Jego 

pieniądze przypominałyby coś w rodzaju protezy albo wózka 
inwalidzkiego, a on chciał, żeby dziewczyna sama stanęła na 
nogi. Tak w sensie dosłownym, jak i przenośnym.

Todd   rozejrzał   się   po   luksusowo   urządzonym   wnętrzu 

biura, a następnie przypomniał sobie gabinet na ranczu. Tak, 
musiał przyznać, że znajdował przyjemność w jeszcze jednej 
rzeczy. Tutaj był multimilionerem, a u Parkerow traktowano go 
jak normalnego człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na 
swój   temat.   Co   więcej,   czasami   wręcz   dawano   mu   do 
zrozumienia,   że   nie   jest   najmilej   widzianym   gościem.   Ta 
atmosfera bez pochlebstw bardzo mu odpowiadała. Zapomniał 
już, na czym polegają normalne stosunki między ludźmi.

Poza tym była jeszcze jedna sprawa. Cherry wspaniale się 

bawiła!   Od   razu   polubiła   Jane.   Co   więcej,   wiele   się   od   niej 
nauczyła i to nie tylko jeśli idzie o jazdę, ale i w ogólnym sensie.

background image

Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane!

Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy, 

leżące na mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie 
zaprzyjaźnili. Jane wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że nie 
traktuje   go   jak   kogoś   bliskiego.   Wiedział,   że   robi   na   niej 
wrażenie, ale to było za mało, żeby zbudować trwałe podstawy 
przyjaźni.

Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim 

uroku osobistym i urodzie. Być może gdyby nie zły początek, 
losy   ich   znajomości   potoczyłyby   się   zupełnie   inaczej.   Todd 
nieraz zastanawiał się, czy Jane miała kochanków. Nie byłoby 
w tym, oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się 
przy niej od dawna. Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i 
Coltrain nigdy nie byli ze sobą blisko.

Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie 

zauważył, że obok zjawiła się sekretarka.

-   Hm,   przepraszam,   panie   Burke   -   zaczęła   nieśmiało.   - 

Powinien pan jeszcze podpisać te dwie umowy. O, tu i tu - 
dodała, podsuwając mu dokumenty.

-   A,   tak.   Oczywiście.   -   Złożył   podpis   w   zaznaczonych 

miejscach. - Czy coś jeszcze?

- Nie. Przynajmniej na razie.

- Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby 

musiała   pani   się   ze   mną   skontaktować,   proszę   skorzystać   z 
numeru, który zostawiłem. - Spojrzał na nią groźnie.

- Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności.

background image

- Tak, proszę pana. - Sekretarka posłusznie skinęła głową.

-   Prosiłbym,   żeby   w   takich   wypadkach   wysyłała   pani 

faksy. Wystarczy krótkie: "proszę o kontakt" - ciągnął Todd. - I 
gdyby pani mogła podpisywać się imieniem, a nie nazwiskiem. 
W ten sposób wszyscy pomyślą, że jest pani moją dziewczyną.

Pani Emory zachichotała. Jednak po chwili, jak przystało 

na   idealną   sekretarkę,   opanowała   się   i   z   kamienną   twarzą 
powiedziała:

- Dobrze, proszę pana.

Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć 

pani Emory. Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym 
miesiącu podwyżkę, a następnie pożegnał się i ruszył do drzwi.

Miał   nadzieję,   że   nie   będzie   żałował   swojej   decyzji 

wyjazdu do Jacobsville.

Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs, 

Micki   Lane.   Jane   od   razu   polubiła   tę   na   oko 
dwudziestoparoletnią   kobietę  o  mocnym   uścisku  i  szczerym 
spojrzeniu. Jednak zaraz za nią pojawił się niejaki Rick Wardell, 

background image

szef   marketingu   firmy.   Wardell   zachowywał   się 
protekcjonalnie, a Micki, która usiłowała protestować, zbywał 
głupimi żartami.

Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z 

góry. Kiedy jednak Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w 
wywodach na temat szczęścia, jakie ją spotkało z powodu tej 
reklamy, Jane podniosła rękę do góry.

- Stop! - powiedziała. - Przecież jeszcze nie zgodziłam się 

na żadną reklamę.

- Jak to? - Wardellowi dosłownie opadła szczęka.

- Tak to - odparła Jane. - Nie mam zamiaru reklamować 

czegoś, czego jeszcze nie widziałam.

-   Ale   przecież   jesteśmy   tacy   znani!   -   Szef   marketingu 

próbował ratować sytuację. 

- Nie dla mnie - stwierdziła sucho Jane. - Miłośnicy rodeo 

znają   od   lat   mnie   i   moją   rodzinę.   Jeśli   zdecyduję   się   coś 
reklamować,   na   pewno   wielu   z   nich   mi   uwierzy   i   kupi   te 
rzeczy. Chcę mieć pewność, że ich nie oszukam.

Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń 

na   jej   ramieniu.   Micki   przyglądała   się   temu   z   mściwą 
satysfakcją.

- Posłuchaj, złotko - zaczął Wardell - nie rozumiesz chyba, 

że to uprzejmość z naszej strony…

W   oczach   Jane   pojawiły   się   błyskawice.   Gdyby   była 

zdrowa, ten Wardell już by leżał na ziemi.

background image

- Nikt nie mówi do mnie "złotko", chyba że na to pozwolę - 

wysyczała przez zęby. - Nie jestem jakąś tam modelką!

Wardell skurczył się i zmalał. Dopiero teraz poczuł, że 

grunt usuwa mu się spod nóg. Usłyszeli szum silnika i pisk 
opon przed domem. To Todd przyjechał swoim starym fordem. 
Przez chwilę w salonie panowała cisza, jakby umówili się, że 
będą czekać na Todda.

Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim 

uśmiechu.

- Dobrze, że pan jest, Burke - powiedział, pewny, iż łączą 

ich więzy męskiej solidarności. - Pani Parker chyba nie rozumie, 
że powinna być wdzięczna naszej firmie za to, że wybraliśmy ją 
do tej promocji. Może pan potrafi jej to jakoś wytłumaczyć.

Todd skinął głową.

-   Oczywiście.   Jeśli   przyjmiemy,   że   ta   wdzięczność 

powinna być udziałem obu stron.

Wardell zachichotał nerwowo.

-   Powinien   pan   wiedzieć,   że   Jane   otrzymała   kilka 

propozycji     reklamowych   -   powiedział   Todd   ze     słodkim 
uśmiechem. - Na początek wybraliśmy pana firmę, ale to się 
może zmienić.

Wardell zmarkotniał i usunął się w kąt. Todd spojrzał na 

stojącą obok kobietę, która wyglądała na mocno poirytowaną 
przebiegiem rozmowy

- Pani Lane? - spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń. - 

Myślałem, że to pani miała prowadzić rozmowy.

background image

-   Miałam   -   powiedziała   ponuro   Micki,   ściskając 

wyciągniętą   prawicę.   -   Pan   Wardell   zajmuje   się   u   nas 
marketingiem i sprzedażą.

- Czy chce pan nam coś sprzedać? - spytała Jane.

- Nie, raczej nie. - Wardell zaczął się powoli wycofywać.

- Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej 

doświadczonej koleżance - zaproponował przyjaźnie Todd.

Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego.

- Tak, oczywiście. - Cofnął się jeszcze bardziej w stronę 

drzwi. - Miło mi było państwa poznać - zwrócił się do Jane i 
Todda.

Dziewczyna   zacisnęła   tylko   zęby,   więc   Todd   musiał 

odpowiedzieć za nich dwoje:

- Nam również, panie Wardell. Nam również.

-   Jeśli   podpiszę   umowę   z   pani   firmą,   musi   w   niej   być 

zastrzeżenie,   żeby   ten   facet   nie   podchodził   do   mnie   na 
odległość   strzału   -   powiedziała   Jane   do   Micki.   patrząc   na 
zamknięte drzwi.

Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie.

- Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety - stwierdziła 

przepraszającym tonem. - Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby 
sprzedać   lód   Eskimosom.   Tyle   że   zżera   go   ambicja.   Wciąż 
powtarza, że chciałby robić coś ciekawszego. 

background image

Wszyscy   troje   roześmieli   się   na   myśl   o   wysiłkach 

Wardella,   który   pewnie   czekał   teraz   na   Micki   w   furgonetce 
firmy. Atmosfera stała się nieco lżejsza i bardziej przyjazna.

- Może zanim zaczniemy negocjacje, pokażę pani nasze 

nowe   produkty,   które   miałaby   pani   reklamować   - 
zaproponowała Micki.

- Tak, bardzo proszę.

Jane wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Toddem. 

Rozmowa nareszcie zaczęła przyjmować pożądany bieg. Micki 
wyszła, lecz po chwili wróciła z torbą pełną ubrań. Znajdowały 
się w niej bluzy z frędzlami i naszytymi cekinami, tak lubiane 
przez miłośników rodeo, a także nabijane ćwiekami spodnie.

- Oczywiście nasza firma gwarantuje odpowiednią jakość - 

powiedziała Micki. - Wszystko jest uszyte jak trzeba, a cekiny 
nie blakną i trzymają się mocno.

Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi.

- Fajna - powiedziała.

Micki skinęła z aprobatą głową. Była ładna i drobna. Jej 

oliwkowa   cera   wskazywała   na   to,   że   któryś   z   przodków 
pochodził z Włoch. W ciemnych oczach młodej kobiety co i 
rusz pojawiały się wesołe iskierki, które zgasły jedynie w czasie 
tyrady Wardella.

- Miło mi, że się to pani podoba - powiedziała do Jane. - 

Może teraz uda nam się spokojnie porozmawiać.

W   ciągu   dwóch   godzin   opracowali   szczegóły   umowy. 

Micki   była   uszczęśliwiona.   Co   prawda   Jane   powiedziała,   że 

background image

chciałaby   pokazać   ją   jeszcze   swojemu   prawnikowi,   lecz 
jednocześnie   zapewniła,   że   jeśli   nie   wynikną   jakieś   nowe 
okoliczności, to natychmiast ją podpisze.

Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich 

dłonie.

- To oczywiste - stwierdziła na odchodnym. 

Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie.

- Jest wolna - podsunęła mu usłużnie Jane. - A poza tym 

bardzo ładna.

Spojrzał   na   nią   przeciągłe,   a   następnie   po   raz   ostatni 

podrapał się po brodzie i wsadził swoje olbrzymie łapska do 
kieszeni   dżinsów.   Jane   patrzyła   na   niego   wyczekująco,   on 
tymczasem pokręcił przecząco głową.

- Nie jestem zainteresowany.

- Dlaczego? - spytała.

- Nie podrywam osób, z którymi pracuję. 

Jane wzruszyła ramionami.

-   Myślałam,   że   księgowi   nie   przejmują   się   takimi 

sprawami.

Już   chciał   powiedzieć,   że   księgowi   być   może   nie,   ale 

szefowie firm powinni uważać na to, co robią, ale na szczęście 
w porę ugryzł się w język.

- Być może kiedyś będę z nią pracował - powiedział po 

chwili. - Romans z przyszłą szefową byłby poważnym błędem.

background image

- Nie mówiąc o obecnej! - wpadła mu w słowo.

Przyglądał jej się przez chwilę uważnie. Najwyraźniej nie 

spodobał mu się wyraz jej twarzy.

-   Nie   masz   wcale   powodów   do   radości   -   powiedział 

ponuro.

Jane poczuła ukłucie w sercu. W tej jednej, jedynej chwili 

poczuła, że Todd być może ma rację. Może rzeczywiście straci 
wspaniałą   przygodę.   Jednak   szybko   odegnała   od   siebie   te 
myśli.

- Jestem potwornie zmęczona i senna - powiedziała, aby 

zmienić temat. - Chciałabym trochę odpocząć.

Todd rozejrzał się dookoła.

-   Możesz   położyć   się   tutaj.   Ja   muszę   teraz   trochę 

popracować. Meg i Tim pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie 
będzie przeszkadzał.

Ekipa   remontowa   zakończyła   chwilowo   prace   i 

przygotowywała   się   do   następnej,   bardziej   skomplikowanej 
fazy operacji.

-   Dobrze   -   powiedziała   Jane,   wyciągając   się   z   cichym 

jękiem   na   kanapie.   -   Zdaje   się,   że   trochę   nadwerężyłam 
kręgosłup.   Nienawidzę   wózka,   ale   chodzenie   o   kulach   jest 
bardzo męczące.

Todd nic jej nie odpowiedział. Zresztą Jane nie czekała na 

odpowiedź. Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła 
mimo bólu, który ją męczył.

background image

Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, 

jak   na   jego   gust.   Nawet   teraz,   w   domowym   stroju   i   bez 
makijażu,   mogłaby   zdobić   okładki   najpoczytniejszych 
kobiecych pism.

Todd odwrócił się w stronę drzwi. Nie przyjechał tu, żeby 

podziwiać śpiące piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie 
wolny.   Znowu   zacznie   normalną   pracę   w   swoim   biurze.   I 
zapomni o Jane. Tak, z pewnością uda mu się zapomnieć.

W   ciągu   następnego   tygodnia   Jane   zaprzyjaźniła   się 

jeszcze bardziej z Cherry. Obie stały się niemal nierozłączne. 
Najczęściej   można   je   było   zobaczyć   przy   koniach.   Cherry 
doskonaliła swoją technikę jazdy, a Jane udzielała jej ko¬lejnych 
rad. Jednak te rady nie były już tak potrzebne jak poprzednio. 
Córka Todda nareszcie przełamała wewnętrzne opory i zaczęła 
jeździć śmielej i sprawniej. Jane widziała, że jej uczennica jest 
na właściwej drodze, i była dumna z tego powodu. 

Todd   tymczasem   czuł   się   coraz   gorzej   w   swojej   nowej 

pracy. Prowadzenie rachunków i nadzorowanie remontu było 
łatwe.   Jednak   wystarczyło,   żeby   na   horyzoncie   pojawiła   się 
Jane, a już zapominał, co miał zrobić, i cały jego spokój diabli 
brali.   Nie   mógł   się   skoncentrować,   nie   potrafił   liczyć,   nie 
nadawał się do niczego. W głowie mu się nie chciało pomieścić, 
że   to   wszystko   z   powodu   jednej   kobiety.   Dlatego   kiedy 
ponownie przybyła Micki Lane, z którą miał omawiać dalsze 
szczegóły kontraktu, postanowił wybić klin klinem i nie licząc 
się z konsekwencjami, zaprosił ją na tańce.

Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były 

doskonałą okazją do nawiązywania towarzyskich kontaktów. 
Poznawało się na nich nowe osoby z miasteczka i omawiało 

background image

ważne wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię biegunki 
u Turnerów.  Jane bywała na nich często przed wypadkiem. 
Mogła pójść i teraz, traktując je jako pretekst do spotkania ze 
znajomymi, ale widok tańczących par i sama nazwa "tańce" 
działały na nią przygnębiająco. Kiedy Cherry wspomniała przy 
jakiejś okazji, że Todd wybiera się na tańce z tą "czarnulą od 
spodni",   Jane   poczuła   ukłucie   zazdrości.   Lubiła   Micki,   ale 
trudno   ją   sobie   było   wyobrazić   z   Toddem.   Starała   się   nie 
przejmować, myśląc, że skoro nie może być z ojcem, to znajdzie 
pociechę w towarzystwie jego córki.

Jednak ostatecznie i to się nie powiodło. Cherry przyjęła 

spóźnione   zaproszenie   matki  do   Victorii  i  zamiast   zostać  w 
sobotę   i   niedzielę   na   ranczu,   wyjechała   rano   autobusem. 
Trudno było mieć o to do niej pretensje. Na ranczu, poza jazdą 
konną, nie mogła przecież liczyć na żadne rozrywki. Jednak 
kiedy Ttm i Meg oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się 
absolutnie pognębiona. Wszyscy ją opuścili.

Na   nikim   nie   mogła   polegać.   Musiała   teraz   trwać   jak 

żeglarz przy sterze i nie dać po sobie znać, że jest jej przykro.

Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało 

mu się, że Jane jest bledsza niż zwykle.

- Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka? - spytał. - 

Zostaniesz tutaj całkiem sama.

Jane wyprężyła dumnie pierś.

-   Jestem   do   tego   przyzwyczajona   -   powiedziała   z 

godnością. - Tim i Meg lubią odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają 
przynajmniej raz w miesiącu.

background image

Jednak   Todd   wyglądał   na   zakłopotanego.   Wcale   nie 

podobało mu się to, że Jane ma zostać sama w tak wielkim 
domu.

- To małe i bezpieczne miasteczko - tłumaczyła mu. - Z 

pewnością nikt na mnie nie napadnie. Poza tym mam strzelbę. - 
Wskazała przedpotopowy przedmiot wiszący na ścianie.

-   To   może   powiesz   mi,   gdzie   są   naboje   do   tego   cudu 

techniki? - spytał złośliwie.

Jane westchnęła ciężko.

- Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne.

- Bardzo dobrze! - ucieszył się Todd. - Mam nadzieję, że 

złodziej będzie na tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze 
pomoże ci w poszukiwaniach.

- Nie musisz silić się na te złośliwości - odparowała. - Mam 

prawie dwadzieścia sześć lat i potrafię sobie poradzić. Idź już i 
zajmij   się   swoimi   sprawami.   Mam   ochotę   na   odrobinę 
samotności i dobrą książkę.

Todd wahał się jeszcze przez chwilę.

- Co to za książka? - spytał podejrzliwie.

Jane wzruszyła ramionami, ale on wypatrzył już czerwony 

grzbiet i barwną obwolutę.

- "Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy" - przeczytał. - Co to za 

dziwactwo?

- Po prostu lubię książki historyczne - odparła. - Nie widzę 

w tym nic dziwnego.

background image

Przez   chwilę   mierzyli   się   wzrokiem.   Todd   starał   się 

zmusić   ją,   żeby   spuściła   oczy,   ale   ona   patrzyła   na   niego 
dumnie.

-   Poczytałabyś   lepiej   coś   o   miłości.   Tak   jak   wszystkie 

normalne dziewczyny - rzucił.

- Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać 

do książek.

Todd chrząknął.

- Pochlebiasz mi - powiedział prowokacyjnie.

- Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie 

miałam na myśli!

- Naprawdę?

Pochylił się nad nią i musnął dłonią koniuszki jej włosów. 

Odsunęła   się   trochę,   ale   Todd   chwycił   z   tyłu   jej   szyję   i 
przyciągnął Jane do siebie. Zobaczyła jeszcze jego stalowoszare 
oczy, zanim poczuła na ustach smak męskich warg.

Chciała   go   odepchnąć,   ale   nie   była   w   stanie.   Nozdrza 

wypełniał jej podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że 
cały świat wokół zawirował. Todd zaczął pieszczotliwie gładzić 
jej plecy i kark, a ona znowu nie miała siły, żeby zaprotestować. 
Co więcej, poddawała się tej pieszczocie, zdając sobie sprawę, 
że pragnie jej coraz bardziej.

W   tej   sytuacji   mogły   pomóc   jedynie   radykalne   środki. 

Dlatego podniosła do góry dłonie i… położyła je na ramionach 
Todda. Pod palcami wyczuła jego twarde mięśnie.

background image

Todd był coraz bardziej podniecony. To, co zaczęło się 

jako zamierzona prowokacja, przybrało nagle niespodziewany 
bieg.   Nie   miał   siły,   żeby   oprzeć   się   coraz   to   nowym   falom 
pożądania, a one niosły go i niosły nie wiadomo dokąd.

Jego ręka wśliznęła się pod bluzkę dziewczyny i zaczęła 

powolną wędrówkę. Jane jęknęła z rozkoszy. Czuła się jak ćma, 
która leci na oślep w migoczący płomień świecy.

- Nie! - jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od 

siebie.

Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła 

coś, co miało być protestem, a potem rzuciła się na oślep ku 
nieznanemu światłu.

Nigdy   wcześniej   nie   doświadczyła   czegoś   takiego. 

Pocałunki gdzieś w krzakach na wagarach wydały jej się teraz 
czymś zupełnie pozbawionym erotyzmu i niewinnym. Jej skóra 
była jakby naładowana elektrycznymi ładunkami. Czuła każde 
muśnięcie palców Todda.

On   tymczasem   dotarł   do   jej   piersi.   Jane   jęknęła,   gdy 

przeszyła   ją   niespodziewana   rozkosz.   Następnie,   nie   bardzo 
wiedząc co robi, zaczęła rozpinać koszulę Todda. Po chwili stał 
już półnagi przy kanapie, a ona mogła nasycić oczy widokiem 
jego szerokiego torsu. To jej jednak nie wystarczyło. Pociągnęła 
go ku sobie i zaczęła całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął 
podobnie   jak   ona   przed   chwilą.   Nie   przypuszczał,   że   w   lej 
dziewczynie jest tyle żaru i siły.

Jej usta błądziły po ciele Todda i powoli przesuwały się 

niżej. Todd gładził płowe włosy i mruczał z ukontentowania. 
Jane chciała, żeby znowu zaczął ją pieścić. Pragnęła poczuć jego 

background image

dłoń na swojej piersi. Wyprostowała się więc i spojrzała mu w 
oczy.

-   I   co?   Nie   wiesz,   co   robić?   -   spytał.   -   Potrzebujesz 

specjalnych instrukcji?

Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego 

odsunąć. Syknęła z bólu, czując, że coś niedobrego stało sicz jej 
kręgosłupem.   Todd   chciał   jej   pomóc,   ale   powstrzymała   go 
ruchem   ręki.   Przez   moment   patrzyła   na   niego,   mrugając 
powiekami.

- Nie, nie potrzebuję - wyrwało jej się.

Todd   patrzył   ze   zdziwieniem   na   jej   pałające   policzki   i 

błyszczące   oczy.   Jane   w   niczym   nie   przypominała   teraz   tej 
opanowanej,   chłodnej   dziewczyny,   z   którą   stykał   się   na   co 
dzień. Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego - czy to 
możliwe? - z nienawiścią.

Sięgnął   po   koszulę   i   zaczął   się   ubierać.   Jane   odwróciła 

wzrok. Ręce mu się trzęsły, co doprowadzało go do pasji. W 
końcu   udało   mu   się   zapiąć   wszystkie   guziki   oraz   pasek 
kremowych   spodni,   które   włożył   specjalnie   na   tańce.   Coś 
takiego   nie   zdarzyło   mu   się   z   Marie.   Nigdy   nie   stracił 
panowania nad sobą. To również mu się nie podobało. Miał już 
dość Jane razem z jej ranczem.

- I co mi teraz powiesz? - spytał, wlepiając w nią oczy. - 

Nie myślałaś o mnie?

Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na 

kanapie i przymknęła oczy. Todd podszedł do drzwi.

- Zamknę za sobą - powiedział.

background image

Skinęła   głową,   ale   i   tym   razem   nie   zaszczyciła   go 

spojrzeniem. Wyszedł bez słowa. Czuł, że oszalałe serce wciąż 
tłucze mu się w piersi. Czy Jane naprawdę go nienawidzi? Co 
do niego czuje? Te pytania nie dawały mu spokoju.

Zamknął   drzwi   na   klucz,   a   następnie   podszedł   do 

wysłużonego   forda.   Wieczór   z   Micki   na   pewno   dobrze   mu 
zrobi. Pozwoli zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jego   plany   spaliły   jednak   na   panewce.   To   prawda,   że 

Micki była miłą towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią 
tańczyło. Jednak Todd w żaden sposób nie mógł zapomnieć o 
Jane. Wciąż czuł na ustach jej ciepłe wargi i dziwił się, że tak 
krucha istota potrafiła wykrzesać z siebie tyle energii.

- To miło, że mnie zaprosiłeś - powiedziała Micki, z którą 

bez większych ceregieli przeszedł na "ty". - Ale czy Jane nie 
miała nic przeciwko temu?

- Jane to moja szefowa - mruknął ponuro w odpowiedzi.

background image

- No tak - zgodziła się Micki. - Jednak to, jak na ciebie 

patrzyła…

Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad 

sobą i kontynuował taniec.

- Patrzyła na mnie? - zapytał obojętnym tonem z nadzieją, 

że uda mu się ukryć podniecenie.

Micki uśmiechnęła się z ulgą.

- No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko 

wska…

-   To   absurd!   -   niemal   krzyknął   Todd   i   natychmiast 

przerwał taniec. Policzki nagle zaczęły go palić.

- Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała, 

zdaje się, spore kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że 
uratowałeś ją od bankructwa.

- Przesadzał - wtrącił Todd.

-   W   każdym   razie   jej   pomogłeś   -   ciągnęła.   -   Tego   nie 

zapomina się tak łatwo.

Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet. 

Stali z boku, więc nie przeszkadzali tańczącym parom. Mogli 
bez przeszkód kontynuować rozmowę.

- Poza tym Jane jest śliczna - zaczęła z innej beczki. - Nasi 

spece   od   reklamy   nie   mogą   wyjść   z   podziwu.   Chcą   jak 
najszybciej zacząć kampanię telewizyjną.

- No owszem, nie jest brzydka - zgodził się Todd.

background image

-   A   poza   tym   bardzo   skromna   -   stwierdziła   Micki.   - 

Rzadko spotyka się piękną kobietę, która nie robiłaby hałasu 
wokdł swojej urody.

Todd   miał   już   dosyć   rozmowy   o   przymiotach   Jane. 

Rozejrzał się po sali. Właśnie skończył się jeden taniec i miał się 
zacząć drugi.

- Zatańczymy jeszcze? - spytał.

Micki skinęła radośnie głową.

Todd   był   tego   wieczoru   wyraźnie   nie   w   humorze. 

Nieostrożna   uwaga   Micki   na   temat   tego,   że   Jane 
prawdopodobnie   się   w   nim   kocha,   wtrąciła   go   w   otchłań 
niepewności. Wszystko świadczyło przeciw tej tezie i jedyne 
"za"   stanowiły   gorące   pocałunki,   które   wciąż   tak   dobrze 
pamiętał. Jego nastrój udzielił się partnerce, więc przetańczyli 
kilka tańców, a następnie odwiózł ją do domu.

Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek.

Kiedy   wyjeżdżał   z   Jacobsville,   ledwie   dochodziła 

jedenasta. Zazwyczaj bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak 
każdy normalny mężczyzna. Zaklął pod nosem i zawrócił do 
miasteczka. Zajrzał do baru, gdzie zamówił duże piwo, nad 
którym  spędził półtorej   godziny.  Następnie,  kiedy uznał,  że 
pora jest już odpowiednia, znowu ruszył w drogę powrotną.

Początkowo   miał   zamiar   pójść   od   razu   do   siebie. 

Zaniepokoiło   go   jednak   zapalone   światło   na   ganku   i   to,   że 
przed   domem   nie   było   samochodu   państwa   Harleyów. 
Postanowił więc sprawdzić, co się dzieje.

background image

Wszedł   na   ganek   i   nacisnął   klamkę.   Drzwi   nie   były 

zamknięte. Następne również, a także kolejne. W ten sposób 
dotarł do sypialni, z której sączyło się mdłe światełko. Todd 
pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka.

Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała 

na   sobie   satynową   piżamkę   z   głęboko   wyciętym   dekoltem, 
który   odsłaniał   wspaniale   okrągłe   ramiona   i   duży   fragment 
piersi. Todd stał, wpatrując  się niemal bez tchu w zjawisko 
przed sobą.

Jane wolno podniosła oczy.

- Już jesteś? - spytała retorycznie. - Co się stało? - dodała, 

widząc jego minę.

- Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?! - zawołał, 

starając się, by jego głos brzmiał możliwie jak najostrzej.

-   Były   otwarte?   Niemożliwe.   Sama   je   zamknęłam. 

Zapaliłam tylko światło dla Tima i Meg,

Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane.

-   Tak,   były   otwarte.   Poza   tym   Tim   i   Meg   jeszcze   nie 

przyjechali. Może zostawili jakąś wiadomość na sekretarce? - 
spytał na koniec.

Jane wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia - odparła. - Po prostu wzięłam aspirynę 

i położyłam się, bo bolały mnie plecy.

Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod 

nosem,   że   zaraz   to   sprawdzi.   Rzeczywiście,   dzwonił   Tim   i 

background image

powiedział, żeby na nich nie czekać, ponieważ zostaną na noc u 
kuzynów.

Todd   potarł   dłonią   czoło.   Czuł   się   jak   pijany.   Było   to 

dziwne, ponieważ wypił tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej 
Jane powracały do niego uporczywie. W zasadzie powinien jej 
powiedzieć,   że   Harleyowie   nie   wracają.   A   potem   co?   Może 
zdjąć   z   niej   tę   piżamkę?   Czy   pozwoliłaby   mu   na   to?   Czy 
rzeczywiście go kocha? Co się z nim w ogóle dzieje?

Wyszedłszy   z   gabinetu,   wymamrotał   pod   nosem   jakieś 

przekleństwo.   Powinien   jak   najszybciej   stąd   uciec   i   wziąć 
zimny prysznic.

Udało   mu   się   dotrzeć   aż   do   drzwi   wejściowych.   Tutaj 

utknął, czując, że nie zdoła przekroczyć progu domu, w którym 
znajduje się Jane. Po krótkiej walce wewnętrznej zdecydował 
się wrócić do sypialni dziewczyny.

Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe 

światło lampki oświetlało Jane. Miał wrażenie, że w tej chwili 
jest piękniejsza niż kiedykolwiek.

- I… i co? Dzwonili? - spytała nieswoim głosem.

Ona też pamiętała ich namiętny pocałunek. To, co się z nią 

działo,   przypominało   gwałtowną   burzę.   Zniknął   gdzieś 
instynkt samozachowawczy. W tej chwili pragnęła tylko Todda. 
Chciała z nim być, czuć go obok siebie.

- Tak. Nie wrócą na noc.

Siedziała   z   otwartymi   oczami.   Pragnęła   go   i   bała   się 

jednocześnie. Todd chyba to odgadł, ponieważ zamknął drzwi, 
a następnie podszedł do łóżka i zgasił lampkę.

background image

W   ciemności   słyszeli   tylko   swoje   oddechy.   Widzieli 

kontury swoich ciał. Todd stał przez chwilę przy łóżku, jakby 
zastanawiając się, co dalej robić. W końcu wyciągnął dłoń w 
stronę   Jane.   Poczuła   ją   na   ramieniu   i   zadrżała.   Odetchnęła 
głęboko. Jednocześnie jej ciało zachowywało się tak, jakby nie 
należało do niej. Wygięło się w łuk, poddając się pieszczocie. Z 
ust   Jane   wyrwał   się   cichy   jęk   rozkoszy.   Todd   dotknął   ich 
swoimi   wargami,   a   następnie   zsunął   piżamę   z   jej   ramion   i 
zaczął całować piersi.

Zupełnie   nie   przygotowana   na   to,   Jane   przeżyła   nagłą 

ekstazę.   Wszystko   wokół   niej   kręciło   się   jak   na   ogromnej 
karuzeli. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje. Pragnęła tylko 
jednego - żeby "to" trwało wiecznie.

Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani przez moment 

nie domyślił się, że brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że 
sam był zaślepiony żądzą i, pomimo małżeńskich doświadczeń, 
czuł teraz coś nowego i niepowtarzalnego.

Delikatnie   ułożył   Jane   na   łóżku   i   pozbawił   satynowej 

piżamki. Czuł obok siebie drżące z rozkoszy nagie ciało.

- Czy jesteś zabezpieczona? - spytał.

- C…co?

- Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego? - dopytywał 

się.

- N… nie - odpowiedziała słabym głosem.

Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już 

dawno   zwątpił   w   sens   noszenia   przy   sobie   prezerwatyw,   a 
teraz - przydałyby się.

background image

Jego pytanie podziałało na Jane otrzeźwiająco. Ale tylko 

na   chwilę.   Kolejne   pocałunki   znowu   ją   oszołomiły.   Todd 
szybko nałożył prezerwatywę i kontynuował pieszczoty.

- Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny.

Ułożył ją tak, żeby nie urazić kręgosłupa. Jane poddawała 

się   tym   zabiegom,   czując,   że   są   nieuniknione.   Zresztą 
brakowało jej woli, żeby się sprzeciwić. Pragnęła Todda, albo, 
mówiąc ściślej, jej ciało pragnęło go z całą mocą.

Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.

Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może, 

gdyby miał czas, żeby się nad tym zastanowić, uznałby to za 
niepokojące. Teraz jednak pragnął Jane, która leżała przed nim 
jak   kwiat   z   rozchylonymi   płatkami.   Nie   potrafił   już   dłużej 
opierać się zewowi natury.

Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie 

będą mogli kochać się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że 
czeka go taka niespodzianka. Dopiero po chwili pojął, co się 
dzieje. Rozsądek krzyczał: "Wycofać się! Wycofać!", ale on nie 
potrafił go już usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny trans. 
Praktycznie  stracił  nad  nim  kontrolę.   Usłyszał  jeszcze  krzyk 
bólu i pomyślał, że zawsze będzie siebie nienawidzić z tego 
powodu.

Oboje natychmiast osiągnęli szczyt. Jane poczuła, że boi 

zamienia się w rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, 
później natomiast nie czuła już nic. Kiedy znowu odzyskała 
pełną   świadomość,   stwierdziła,   że   płacze,   a   plecy   znowu 
zaczęły ją boleć. Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej 
oczu.

background image

-   Przepraszam,   nie   wiedziałem   -   szepnął.   -   Jest   mi 

potwornie głupio.

Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym 

szlochem. Todd myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go 
ogromne poczucie winy. Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić.

-   Dziewczyno,   przecież   masz   dwadzieścia   pięć   lat   - 

powiedział celowo szorstkim tonem. - Na co czekałaś? Na Ślub?

Jane przełknęła łzy.

- To nie powód do żartów.

-   Rozumiem.   Pochodzisz   z   rodziny   hołdującej 

tradycyjnym wartościom…

- Odczep się od mojej rodziny!

Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale 

nie zamierza z niej kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował 
jej mokry policzek.

- Było wspaniale - szepnął.

- Ale bolało - poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała 

prawda.

- Podobno zawsze boli za pierwszym razem - powiedział. - 

Chciałbym wynagrodzić ci ten ból.

Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle 

poczuła rękę Todda na szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie, 
że w dalszym ciągu jest naga. Chciała zakryć piersi, ale Todd ją 
uprzedził   i   zaczął   je   całować.   Zupełnie   zapomniała   o   bólu 
kręgosłupa. Znowu poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak 

background image

pieszczoty Todda stawały się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc 
dlaczego, przywarła do niego całym ciałem. Zapragnęła, żeby 
w nią wszedł jeszcze raz. Czuła się pusta bez niego. Jednak on 
bardzo teraz uważał. Starał sienie poddawać fali pożądania. 
Pieścił ją, trzymając swoje zmysły na wodzy.

Wystarczyło  jednak,  żeby  Jane  przytuliła  się  mocniej,   a 

znów stracił panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za 
pierwszym   razem,   a   Jane   nie   protestowała.   Co   więcej, 
pociągnęła go ku sobie.

- Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć - 

szepnął.

Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że 

nie   wiedziała,   co   powiedzieć.   Na   szczęście   nic   nie   musiała 
mówić. Po chwili znowu się połączyli. Tym razem też bolało, 
ale   znacznie   mniej,   a   rozkosz,   która   wypełniła   ją   niemal 
natychmiast, kazała zapomnieć o bólu.

W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć 

się wygodnie na pościeli, a następnie położył się tuż obok.

Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią 

stało.

- Jak plecy? - usłyszała pytanie.

- W porządku.

Musiała   zagryźć   wargi,   żeby   znów   nie   wybuchnąć 

płaczem.

- Jak się czujesz?

background image

- Dobrze.

Dotknął   jej   ramienia.   Nawet   teraz   było   to   przyjemne. 

Mimo to Jane wykonała niechętny gest.

- Lepiej się ubierz - powiedziała. - Zaczyna robić się zimno.

Todd wstał i zaczął się ubierać. Wcześniej jednak przykrył 

ją kołdrą, Starała się na niego nie patrzeć. Na szczęście Todd nie 
zapalał lampki. Jane ze zgrozą myślała o chwili, kiedy będzie 
musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się zachowa? Czy uda jej się 
ukryć wstyd? A jeśli tak, to kosztem jakich wyrzeczeń? Te i 
inne   pytania   nie   dawały   jej   spokoju.   Leżała   sztywno 
wyprostowana i patrzyła w sufit.

Todd   widział,   że   się   martwi,   ale   nie   wiedział,   jak   jej 

pomóc. Chętnie by ją jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny 
wydawały   mu   się   czymś   zupełnie   niestosownym   w   obliczu 
tego, co się stało. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji. 
Musiał przyznać, że nie wie, jak się zachować.

Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na 

Jane. Co dalej?

Zauważyła,   że   skończył   się   ubierać.   Milczał.   Co   dalej? 

Wciąż czekała.

Chrząknął.   Czyżby   chciał   to   powiedzieć   teraz?   Już 

najwyższy czas!

- No, cóż… Śpij dobrze.

Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała 

tego robić. To i tak nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre 
policzki. Nie płakała jednak tak jak przedtem. Płacz przynosi 

background image

ulgę i uspokaja. Tym razem z oczu ciekły jej po prostu dwie 
strużki   łez.   Todd   ani   razu   nie   powiedział,   że   ją   kocha. 
Dlaczego?

Odpowiedź mogła być tylko jedna.

Kiedy   obudziła   się   następnego   dnia,   cała   była   obolała. 

Otworzyła   oczy,   a   następnie   zamknęła   je,   porażona   nagłą 
jasnością. I właśnie w tym momencie przypomniała sobie, co się 
stało. Mimo bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na twarzy 
zaczęła rozważać wydarzenia ostatniej nocy.

Jej   piżamka   leżała   obok   łóżka.   Krzywiąc   się,   wstała   i 

przyjrzała się   pościeli. No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie 
przyśniło.   Szybko   zdjęła   prześcieradło   i   wraz   z   piżamą 
wrzuciła   je   do   kosza   na   brudną   bieliznę.   Następnie   znowu 
usiadła, żeby trochę odpocząć. Kiedy zebrała siły, ruszyła do 
łazienki,   żeby   jak   najszybciej   wziąć   prysznic.   Przed   kabiną 
odstawiła   kule   i   chwyciła   się   poręczy   zamontowanej   tutaj 
specjalnie dla niej. Kiedy już się wykąpała i ubrała w żółty golf i 
dżinsy,   przyszło   jej   do   głowy,   że   nie   ma   sensu   czekać   z 
praniem. Zebrała brudne rzeczy, starając się ukryć nawet przed 
sobą prześcieradło i piżamkę, zaprogramowała pralkę najpierw 

background image

na płukanie zimną wodą, a następnie na pranie z gotowaniem. 
Meg, która pojawiła się w domu koło jedenastej, wcale nie była 
z tego zadowolona.

- Hej, to przecież moja robota - powiedziała do Jane. - 

Może przynajmniej pozwolisz mi to rozwiesić.

Jane   pomyślała,   że   za   żadne   skarby   nie   chciałaby 

rozwieszać prześcieradła i piżamki, i skinęła energicznie głową.

- Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć - 

wyjaśniła   z   kamienną   twarzą.   -   Wszyscy   wyjechali,   a   Todd 
wybrał się na randkę z Micki Lane.

- Z tą od ubrań? - upewniła się Meg. - Ta czarnulka jest 

bardzo ładna.

- Mhm. I podoba sięToddowi. 

Meg zerknęła podejrzliwie na Jane.

- Myślałam, że Todd podoba się tobie - powiedziała bez 

ogródek.

- O, tak. Jest znakomitym księgowym.

Gospodyni skinęła głową. Nie dała po sobie poznać, jakie 

nadzieje   wiązała   ze   "znakomitym   księgowym".   Jej   osobiście 
wydawał się on wcieleniem męskiego ideału i nie miałaby nic 
przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane.

Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła smutku 

w oczach swojej podopiecznej i chlebodawczyni.

- No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest 

Todd? - spytała. - Od przyjazdu nigdzie go nie widziałam.

background image

- Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj - odparła 

Jane,   nie   zastanawiając   się   nad   tym,   że   nie   jest   to   zupełnie 
zgodne z prawdą.

- To dziwne. O tej porze zawsze kręci się w kuchni. Lubi 

coś przekąsić przed lunchem.

- Może ma randkę z Micki - zasugerowała Jane.

Meg podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Po chwili 

wróciła, kiwając głową.

- No tak, nie ma jego samochodu.

Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce.

- Więc jednak randka - szepnęła do siebie.

Meg wzruszyła ramionami.

- A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie 

musi się przecież za każdym razem odmeldowywać.

- Nie musi - zgodziła się Jane.

Nawet   nie   płakała.   Poszła   do   siebie,   żeby   poczytać. 

Później,   przy   lunchu,   słuchała   sprawozdania   Tima   i   Meg   z 
pobytu u kuzynów. I nikt, naprawdę nikt, nie zwrócił uwagi na 
to,   że   jest   dzisiaj   bledsza   i   mniej   rozmowna.   A   jeśli   nawet 
cokolwiek dostrzegł, to złożył to na karb choroby.

Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem. 

Mimo iż córka przekonywała go, że doskonale sobie poradzi, 
zdecydował się na podróż do Victorii. Być może jemu również 
było głupio i chciał zapomnieć o tym, co się stało, pomyślała 
Jane. Jedno tylko się zmieniło - już nieodwołalnie przeszedł z 

background image

nią na "ty". Jednak, ku jej zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako 
coś naturalnego.

Spotkali   się   we   trójkę   w   pokoju   telewizyjnym.   Jane 

oglądała właśnie wiadomości.

- Jak ci się udał weekend? - spytała Cherry.

-   Niespecjalnie   -   odparła   zagadnięta,   nie   wdając   się   w 

szczegóły.

- O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?!

Jane   próbowała   ukryć   zmieszanie.   Musiała   się   też 

powstrzymywać, żeby nie spojrzeć na Todda.

- Nic takiego - odparła. - Trochę mnie bolą plecy, ale sporo 

dziś odpoczywałam.

-   Muszę   sprawdzić   obliczenia   -   powiedział   Todd 

oficjalnym tonem. - Wezmę księgi rachunkowe do siebie, jeśli 
pozwolisz.

Wyczuła   w   nim   chłód   i   obcość.   Wiedziała,   że   musi 

odpłacić tym samym, żeby przetrwać.

-   Ależ   oczywiście   -   powiedziała   z   wymuszonym 

uśmiechem. - Czy jedliście coś?

Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy:

-   Tak,   po   drodze.   Teraz   już   pójdziemy.   Pożegnaj   się, 

Cherry.

Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma 

napięcia Jakie powstało   między  dorosłymi.  W końcu   jednak 

background image

powiedziała "dobranoc" i skierowała się w stronę wyjścia. Todd 
podążył za córką.

Jane wróciła do oglądania telewizji, ale niewiele do niej 

docierało. Ani razu nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak 
już będzie zawsze?

Robotnicy bardzo szybko uwinęli się z remontem domu i 

przystąpili do dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło 
według   planu.   Jane   zajrzała   też   do   nowej   stajni   i   była 
zaskoczona postępem robót. Dziwiło ją również to, że jakość 
nie ustępuje tempu.

Nadszedł   czas,   kiedy   mogli   kupić   klacze   do   przyszłej 

stadniny. Jane wybrała się razem z Cherry i Toddem na aukcję 
do   znanej   stadniny   niedaleko   Corpus   Christi.   Dorośli 
zajmowali się przeglądaniem katalogu, a Cherry zachwycała się 
każdym koniem, którego wyprowadzano na placyk.

Jane doskonale znała się na koniach. Nawet jej ojciec nie 

żałował, kiedy decydował się kierować jej radą. Todd szybko 
zorientował się, że najlepiej zrobi idąc w jego ślady, dlatego 
głównie milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i źrebaka. 
Todd ustalił z właścicielem warunki transportu i w zasadzie 
byli już wolni.

background image

- Może wstąpimy gdzieś na lody - zaproponowała Cherry, 

ocierając pot z czoła. - Jest potwornie gorąco.

Todd z trudem przełknął ślinę.

- Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona - powiedział z 

wahaniem.

Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść 

bez kul i mimo bólu czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała 
wręcz ochotę wsiąść na konia i pogalopować przed siebie.

- Nie jestem zmęczona - powiedziała.

Todd skinął głową.

-   Chodźcie   do   samochodu.   Musimy   podjechać   do 

miasteczka.

Bez trudu znaleźli małą lodziarnię otoczoną wianuszkiem 

samochodów.   Nie   tylko   im   było   gorąco.   Todd   rozejrzał   się 
bezradnie. Wszystkie stoliki były zajęte.

- Możemy na razie usiąść pod drzewami - powiedziała 

Cherry   do   ojca.   -   Najwyżej   zajmiemy   stolik,   jak   się   któryś 
zwolni.

Todd wciąż nie wyglądał na przekonanego, więc córka 

sama   podjęła   decyzję.   Poprosiła   o   swoje   ulubione   lody 
czekoladowe, a Jane po chwili namysłu wzięła to samo. Todd 
jak niepyszny powędrował do kolejki.

Męczyło   go   jednak   nie   to,   że   musi   kupić   lody   obu 

dziewczynom. Wiedział, że postąpił źle, i wciąż czynił sobie z 
tego powodu wyrzuty. Pozbawił Jane czegoś, co mogła chcieć 

background image

ofiarować   swojemu   przyszłemu   mężowi.   Być   może   nawet 
kochała się w nim na początku, ale teraz był pewny, że go 
nienawidzi. Świadczył o tym jej chłodny, wyprany z emocji ton 
oraz to, że w ogóle nie chciała na niego patrzeć. Czyniła to 
rzadko   i   niechętnie.   Ani   razu   nie   spojrzała   mu   w   oczy.   To 
wszystko świadczyło co najmniej o wrogości.

Najbardziej   martwiło   go   to,   że   Cherry   wyczuwa   złą 

atmosferę. Córka nie pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją 
zaistniała   sytuacja.   Kochała   zarówno   jego,   jak   i   swoją 
nauczycielkę i nie mogła zrozumieć, co się między nimi dzieje. 
Przypominało to trochę sytuację przed rozwodem jej rodziców i 
było chyba równie bolesne.

Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i 

Todd   ocknął   się   z   zamyślenia.   Zamówił   dwie   porcje   lodów 
czekoladowych z polewą i wiórkami kokosowymi, a następnie 
zaczął   się   zastanawiać,   co   wziąć   dla   siebie.   Najchętniej 
zamówiłby   dużą   whisky   z   lodem.   Ponieważ   jednak   nie 
podawano jej w lodziarni, wybrał lody waniliowe z likierem.

Wrócił na placyk i bez trudu wypatrzył Jane i Cherry pod 

jednym z drzew.

-   Nawet   coś   się   zwolniło,   ale   wolałyśmy   zostać   tutaj   - 

poinformowała go córka. - Tu jest tak przyjemnie.

Todd podał im lody.

- Proszę, to dla was.

Cherry   rzuciła   się   na   swoją   porcję.   Jane   jadła   jednak 

bardziej powściągliwie.

background image

-   Pycha!   Naprawdę   świetne.   Uwielbiam   czekoladę!   - 

entuzjazmowała się Cherry.

Jane skinęła głową.

- Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo 

albo za szybko, to boli mnie później głowa.

- Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej? - burknął 

Todd. - Kupiłbym ci coś innego.

Spojrzała na niego, chyba po raz pierwszy tego dnia, jeśli 

nie liczyć przypadkowych zerknięć, i powiedziała:

- Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a 

czego nie.

Cherry,   która   uporała   się   już   z   połową   swojej   porcji, 

szybko wtrąciła się do rozmowy:

- Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się 

podoba.

- Co takiego?! - zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej 

uwagi córki. - Co ty sobie wyobrażasz?!

Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i 

spojrzał na nią swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to 
bardziej wymowne, niż gdyby skoczyli sobie do oczu. Cherry 
nie wiedziała, co robić.

- Chyba pójdę po serwetki - rzuciła.

Ani ojciec, ani Jane nie zauważyli tego, że odeszła. Patrzyli 

na siebie w napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd 
rozluźnił się trochę.

background image

-   Może   przestaniemy   udawać,   że   nic   się   nie   stało   - 

zaproponował.

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć, 

ale   nic   mogła.   Bała   się,   że   jeśli   Todd   spojrzy   jej   w   oczy, 
natychmiast odgadnie, co się z nią dzieje.

- To nie może dłużej trwać - powiedział, zastanawiając się, 

dlaczego odwraca od niego wzrok. - Wciąż cię pragnę. Bardziej 
niż kiedykolwiek.

Niemal czuła na twarzy jego palący oddech.

-   Żałuję   tego.   co   się   stało   -   powiedziała   zduszonym 

głosem.

- Tak, wiem. Ale nic już na to nie poradzimy, I muszę ci 

powiedzieć,   że   nigdy   nie   było   mi   tak   dobrze.   Myślę,   że 
powinniśmy być razem.

Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w 

jego oczach nie było miłości, a tylko pożądanie.

background image

- Chodzi ci o romans - powiedziała bardziej twierdzącym 

niż pytającym tonem.

Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o 

czymś więcej.

-   Nie   wierzę   w   małżeństwo   -   powiedział   z   goryczą.   - 

Byłem już żonaty i mam przykre doświadczenia z tego okresu. 
Ale wracając do nas, to sama przyznasz…

- A co z Cherry?! - przerwała mu gwałtownie.

- Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem - 

odparł.   -   Poza   tym   nie   wierzy   już   w   opowieści   o   księciu 
zakochanym przez całe życie.

Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd 

wciąż trzymał ją za rękę.

- Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę.

- Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w 

naszych czasach liczysz na trwały związek! - szydził.

- Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę 

wierna mężowi. - Jane uniosła dumnie głowę. - I oczywiście 
powiem mu o tym, co wydarzyło się między nami.

Todd cofnął się nieco i wyprostował.

- Myślisz, że znajdziesz kogoś takiego? - spytał już bez 

kpiny, ale z wyraźną troską.

- Myślę, że warto szukać.

background image

Milczeli   przez   chwilę.   W   tym   czasie   legły   w   gruzach 

wszelkie   nadzieje   Jane.   Jej   serce   przepełniał   ból.   Czy   to 
możliwe,   że   świat   trwa   nadal   w   nie   zmienionym   kształcie? 
Świeci słońce? Szumią drzewa? Ludzie jedzą lody i rozmawiają 
o jakichś nieistotnych sprawach?

Todd   siedział   naprzeciwko   niej,   zmęczony   i   nagle 

postarzały. Jane uśmiechnęła się smutno.

-   Przykro   mi,   Todd.   Ja   nie   mam   za   sobą   nieudanego 

małżeństwa i dlatego łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę 
się wdawać w romans. Nawet z tobą.

Jego   oczy   zalśniły   dziwnym   blaskiem.   Czyżby 

powiedziała mu nie zamierzony komplement?

-   Ale   podobało   ci   się   wtedy,   w   nocy   -   powiedział 

zdławionym głosem.

Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było 

ich wiele.

- Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki.

Widziała,   że   rozzłościła   go   tylko   tym   wyznaniem.   Już 

otworzył usta, żeby na nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się 
roześmiana Cherry.

- Mam już serwetki - powiedziała. - Miło tu posiedzieć w 

tym cieniu. Straszny upał. Zjedliście już lody?

Oboje spojrzeli na swoje kubeczki, w których znajdowała 

się płynna substancja.

background image

- W pewnym sensie - powiedział Todd wstając. - Musimy 

już   ruszać.   Mam   trochę   zaległości   w   pracy   i   chciałbym   to 
nadrobić.

- Ależ tato, przecież…

Wystarczyło   jedno   jego   spojrzenie,   żeby   zamilkła.   Co 

mogło zajść między ojcem i Jane?

-   No   dobrze   już,   dobrze   -   powiedziała   z   ociąganiem 

Cherry. - Możemy jechać. Nie zgłaszam żadnych pretensji.

Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z 

Micki   Lane   w   sprawie   kampanii   reklamowej,   Cherry 
zajmowała   się   jazdą,   a   Todd   siedział   całymi   godzinami   w 
gabinecie   i   pracował   jak   wariat.   Harleyowie   patrzyli   na   to 
wszystko   oczami   zdrowych   ludzi,   którym   nagle   kazano 
zamieszkać   w   domu   wariatów.   Nie   protestowali   jednak,   a 
nawet można było przypuszczać,  że są zadowoleni. Timowi 
jakby ubyło parę lat, a zawsze żwawa Meg wykonywała swoje 
obowiązki z energią nastolatki.

Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki 

zadzwoniła do Jane z wiadomością, że będą musiały wybrać się 
do Victorii na zdjęcia. Zaproponowała, że po nią wpadnie, ale 
Jane   nie   chciała,   żeby   młoda   wicedyrektorka   spotkała   się   z 
Toddem. Tak się szczęśliwie składało, że ostatnio zupełnie się 
nie   widywali.   Zresztą   Todd  spotykał   się  tylko   z  Timem,   za 
pośrednictwem   którego   omawiał   z   nią   sprawy   związane   z 
ranczem, oraz z Meg.

Jane   powiedziała,   że   dziękuje   i   poprosi   kogoś,   żeby   ją 

podwiózł. 

background image

- Dobrze - zgodziła się Micki. - A jak się miewa Todd? Nie 

widziałam go ostatnio.

-   Jest   bardzo   zapracowany   -   odparła   Jane   rzeczowym 

tonem. - Ma huk roboty z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza 
tym kontroluje wszystkie roboty.

- Rozumiem - powiedziała Micki smutnym głosem. - To 

zajmuje sporo czasu.

- Sporo - zgodziła się Jane.

Znacznie   więcej   niż   poprzednio,   dodała   w   duchu.   Więc 

pewnie to tylko pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej 
się z nią widywać?

- Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek - zakończyła 

Micki.

- W piątek o dziewiątej - potwierdziła Jane.

Nie   powiedziała   o   tym   wyjeździe   ani   Toddowi,   ani 

Cherry. Była pewna, że Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to 
poprosi.   Wcześniej   jeszcze   musiała   się   wybrać   do   doktora 
Coitraina na rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i osłuchał, 
zmierzył ciśnienie krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka 
ponurych   min,   zanim   oznajmił,   że   wszystko   jest   w   jak 
najlepszym porządku.

- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem.

Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej.

- Tyle tylko, że masz cienie pod oczami i jesteś blada - 

stwierdził. - Chodzi tu o Burke'a?

background image

- To nie twoja sprawa - ucięła krótko.

- Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy.

Czerwona ze wstydu Jane odmówiła dalszej rozmowy na 

ten temat. W ogóle nie chciała słyszeć o Toddzie. Pragnęła raz 
na zawsze wymazać go z pamięci.

- I jeszcze jedno - dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać 

się do wyjścia. - Możesz teraz trochę częściej chodzić.

Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast.

- A jeździć?

- No, nie przesadzaj. Musisz bardzo uważać. Upadek z 

konia mógłby mieć fatalne skutki.

- Nawias mnie nigdy nie zrzucił.

- Co nie znaczy, że nie może tego zrobić.

Zapomniała, że Coltrain sam był doskonałym jeźdźcem i 

znał się na koniach jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał 
sobie nawet występami na rodeo, chociaż nigdy nie traktował 
tego poważnie.

Lekarz zastanawiał się przez chwilę.

- Dobrze, spróbuj jeździć. Ale bardzo uważaj - dodał. - 

Słyszałem,   że   będziesz   reklamowała   jakieś   ubrania.   Czy   to 
prawda?

Jane uśmiechnęła się.

background image

- Pewnie Meg była ostatnio z wizytą u twojej matki, co? - 

spytała domyślnie.

Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w 

nią te swoje zielone oczy.

-   Mam   reklamować   stroje   do   rodeo,   głównie   dżinsowe 

spodnie i kurtki. Wybieram się nawet w piątek do Victorii na 
zdjęcia.

Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.

- Jak masz zamiar tam się dostać? - spytał.

- Pewnie Tim mnie zawiezie.

Coltrain pokręcił przecząco głową.

- Ja to zrobię - powiedział. - Mam w Victorii konsylium w 

sprawie   leukemii,   którą   leczyłem   tutaj.   Pacjent   się 
przeprowadził i muszę jechać.

- Jestem umówiona na dziewiątą i mogę zostać w Victorii 

ładnych parę godzin - uprzedziła go.

- Znajdę sobie coś do roboty - mruknął.

Jane   rozpromieniła   się   na   myśl   o   wspólnej   jeździe   z 

przyjacielem.

-   To   wspaniale!   Będziemy   mogli   sobie   pogadać.   Ciągle 

brakuje nam czasu.

- Przyjadę do ciebie po ósmej - powiedział Coltrain, który 

również zaczął się uśmiechać.

background image

W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili 

do gabinetu zajrzała doktor Lou Blakely.

- Przepraszam, ale pan Harris nie chce ze mną rozmawiać 

o swoich hemoroidach. Czy mógłbyś…? - Jej spojrzenie padło 
na Jane.

-   Zaraz   tam   przyjdę   -   powiedział   krzywiąc   się,   jakby 

widok Lou sprawił mu przykrość.

- Nie jesteś dla niej zbyt miły - stwierdziła Jane, kiedy 

lekarka zniknęła za drzwiami.

- Tak, wiem - powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na 

moment.

Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z 

nią w roztargnieniu. Na wszelki wypadek przypomniała mu o 
piątku i wyszła. Rudzielec nigdy się tak nie zachowywał. W 
miasteczku   był   znany   z   pogodnego   usposobienia.   Jednak   z 
jakichś względów nie stosowało się to do Lou. Zachowywał się 
tak,   jakby   jej   nie   znosił.   Dlaczego   więc   wybrał   ją   do 
współpracy?

Poszła   na   parking,   gdzie   już   czekała   na   nią   Meg   z 

codziennymi   sprawunkami.   Droga   do   domu   zajmowała 
kilkanaście   minut.   Kiedy   zatrzymały   się   na   podwórku, 
wypatrująca ich Cherry natychmiast podbiegła do samochodu. 
Jej policzki pałały, a oczy świeciły niczym dwie gwiazdy.

-   Udało   się!   Udało!   -   krzyczała.   -   Pobiłam   mój   własny 

rekord! 1 wcale się nie bałam! Naprawdę.

Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę. 

background image

- Jestem z ciebie bardzo dumna - powiedziała. - Zobaczysz, 

daleko zajdziesz. Czy raczej zajedziesz - dodała z uśmiechem.

W   czasie   lunchu   omawiali   najpierw   sukcesy   Cherry,   a 

potem Jane nieostrożnie wygadała się, że ma sesję zdjęciową w 
Victorii.

-   To   wspaniale!   -   ucieszył   się   Tim.   -   Ale   kto   cię   tam 

zawiezie? W zasadzie mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd 
znalazł trochę czasu.

Todd siedział pochylony nad talerzem i w milczeniu jadł 

ziemniaki. Wyglądał jak nieobecny, chociaż kiedy padło jego 
imię, natychmiast uniósł głowę.

-   Mogę   ją   odwieźć,   jeśli   będzie   chciała   -   rzucił   w 

przestrzeń.

-   Dziękuję,   nie   będzie   chciała   -   powiedziała, 

przedrzeźniając go, Jane. - Ma już kierowcę.

- Czyżby! A kogo to? - spytał Tim.

Todd   znowu   spuścił   głowę   i   zabrał   się   do   jedzenia 

ziemniaków.

-   Rudzielec   musi   pojechać   do   Victorii   w   sprawach 

służbowych - wyjaśniła. - Obiecał, że zabierze mnie ze sobą.

Todd odsunął talerz.

- Pójdę już do pracy - oznajmił. - Cały dzień pilnowałem 

robotników. Muszę się teraz zająć rachunkami.

Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic 

nie powiedziała. Przynajmniej na temat jedzenia.

background image

- Były jakieś pilne faksy do ciebie - zwróciła się do Todda. - 

Sprzątałam twój pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej 
Julii.

- Julii? Jakiej Julii? - zastanawiała się głośno Cherry, nie 

zważając na to, że ma pełne usta. - Aaa! - Zrobiła taką minę, 
jakby zgadła. 

Ojciec   kopnął   ją   pod   stołem   w   kostkę.   Cherry   wydała 

kolejny   okrzyk,   a   następnie   przełknęła  to,   co   miała  w   buzi. 
Dzięki temu zyskała trochę czasu i zrozumiała, co ma robić 
dalej.

-   Pewnie   bardzo   za   tobą   tęskni   -   zwróciła   się   do   ojca, 

uśmiechając się złośliwie.

- Z całą pewnością - potwierdził Todd.

Nie wątpił, że obłożona pracą i nękana przez klientów 

Julia Emory pragnęłaby go jak najszybciej zobaczyć. W interesie 
swoim i firmy.

- Hm, muszę do niej zadzwonić. Nie przejmuj się, obciążę 

kosztami rozmówcę - po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio 
do Jane.

Jane  skinęła głową,  nie  słysząc,  co  do niej mówi.   Więc 

Todd miał jakąś dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! 
Przecież   był   zupełnie   normalnym   i   w   dodatku   przystojnym 
mężczyzną!

Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej, 

jednak wszyscy mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. 
Tim skończył lunch i wyszedł, a Meg zebrała resztki obiadu i 
zaniosła je swoim kurom.

background image

Jane i Cherry zostały same.

-   Czy   myślałaś   kiedyś   o   tym,   żeby   wyjść   za   doktora 

Coltraina? - spytała dziewczynka.

- Kiedyś, tak - odparła Jane. - Bardzo go lubię, poza tym 

mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego 
czegoś, czego potrzeba do wspólnego związku.

-   Czyli   po   prostu   nie   chciałaś   z   nim   iść   do   łóżka?   - 

podsumowała córka Todda.

- Ależ Cherry!

-   Przecież  nikt   nie   trzyma   mnie   pod   kloszem.   Wiem   o 

wielu   sprawach   -   powiedziała   dziewczynka   tonem   dorosłej 
osoby. - Jednak sama wolałabym zaczekać z tym aż do ślubu. 
Wiesz, że niektórzy chłopcy też tak myślą? Na przykład Mark, 
z mojej klasy, twierdzi, że dzięki temu nie trzeba się obawiać 
chorób wenerycznych. 

Jane wydawało się, że źle słyszy.

- Czego?

- Chorób wenerycznych - odparła ze śmiechem Cherry. - 

Nigdy o nich nie słyszałaś?

Jane odchrząknęła.

- No tak, słyszałam. Ale prawdę mówiąc, nigdy się tym nie 

interesowałam.   Ani   seksem   -   dodała   po   chwili   wahania.   - 
Wiesz, jakoś nigdy nie spotkałam chłopaka, który, który… - 
szukała odpowiednich słów.

Cherry wzniosła oczy ku niebu.

background image

- O Boże! Widzę, że będę ci musiała wszystko wyjaśnić - 

powiedziała autorytatywnie.  - Czy  rodzice nie rozmawiali z 
tobą o tych sprawach?

Jane już chciała odpowiedzieć, ale w jadalni pojawił się 

nachmurzony Todd.

- Jeszcze tu jesteście? - spytał.

- Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój 

Boże, a wydawało mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze, 
chyba odłożymy tę rozmowę. Pójdę teraz do stajni.

Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto 

w oczy.

-   Czy   musisz   rozmawiać   o   tym   z   Cherry?   Nie   lepiej 

zapytać mnie?

Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować. 

Narastał w niej strach, że Todd za chwilę to zauważy.

- Daj spokój! - ucięła krótko.

Ale Todd nie chciał jej dać spokoju.

- Jane! Czego się boisz? Jest nam razem dobrze, pragniemy 

siebie… Czegóż więcej chcieć?

- Seks to dla mnie za mało - odparła.

- Jesteś pewna? - spytał, biorąc ją pod brodę.

Nie doczekał się jednak odpowiedzi.

background image

- Tak piękna i tak naiwna - ciągnął. - Chciałabyś, żebym 

dał ci gwiazdkę z nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz. 

Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za 

rękę.

-   Ani   się   waż!   -   syknęła   Jane,   oglądając   się   w   stronę 

kuchni.

Todd przyciągnął ją lekko do siebie.

- Nie wygłupiaj się. Meg nawet nie zwróci uwagi na to, że 

się całujemy. Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy - oprócz 
ciebie.

Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale 

stała jak sparaliżowana.

- Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie 

pragniesz   -   szepnął   Todd.   -   A   przecież   pożądasz   mnie, 
pragniesz aż do utraty tchu.

Chciała zaprzeczyć. Pragnęła wyrwać się i uciec z jadalni. 

Tak się jej przynajmniej wydawało.

Todd nie pocałował jej, chociaż jego usta znajdowały się 

parę centymetrów od warg Jane.

- Wiem, że mnie pragniesz - szeptał, a jego oddech miał w 

sobie woń kawy. - Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz.

W   innych   warunkach   skwitowałaby   śmiechem   taką 

bezczelność.   Jednak   teraz   jakoś   nie   mogła   tego   uczynić.   Co 
gorsza poczuła, że rzeczywiście ma ochotę pocałować Todda. 
Tym większą, im bardziej się od niej oddalał.

background image

W   zasadzie   trudno   było   powiedzieć,   które   z   nich 

wykonało pierwszy gest. Zdaje się, że z jakichś powodów Jane 
straciła   równowagę   i   już   po   chwili   znalazła   się   w   jego 
ramionach. Todd zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z 
rozkoszy.   W   końcu,   w   przypływie   nie   tajonego   pożądania, 
przycisnął ją do siebie.

Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy.

- Co się stało? - spytał, rozluźniając uścisk. - Czy to twój 

kręgosłup?

Skinęła   głową.   Musiała   się   powstrzymywać,   żeby   nie 

prosić go, by znów ją przytulił.

- Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić! 

Jane skinęła głową.

- Ale skrzywdziłeś.

Todd nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ręce zaczęły mu się 

trząść. Wiedział, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś 
stało się Jane.

-   Zaraz   zadzwonię   po   lekarza   -   powiedział   drżącym 

głosem.

Jane pokręciła głową.

- Nie chodzi mi o to, co stało się teraz - powiedziała. - 

Mam na myśli tamtą noc.

Todd   odetchnął   z   ulgą.   Jednocześnie   stwierdził,   że 

powinien jeszcze raz przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś 
niezręcznie, a potem, cóż, starał się jej unikać.

background image

- Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem się wtedy 

powstrzymać. Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja 
nie   mogłem.   Do   tej   pory   mam   z   tego   powodu   wyrzuty 
sumienia. Ale z drugiej strony… - urwał na widok jej miny.

- Z drugiej strony? - podchwyciła.

-  Wiesz,  miałem wrażenie,  że  jest ci po  prostu  dobrze. 

Byłem   pewien,   iż   uwolniłaś   się   od   jakiegoś   ciężaru.   Tak 
wspaniale   nam   było   wtedy.   Pomyśl,   że   mogłoby   tak   być 
zawsze. 

Jane poczuła, że znowu zrobiło się jej gorąco. "Zawsze" 

znaczyło   spędzenie   ze   sobą   kilku   nocy,   a   "dobrze"   -   częste 
zaspokajanie żądzy. Jak on śmiał mówić do niej w ten sposób! I 
to  teraz,  kiedy  wydało  się,  że  ma  gdzieś  dziewczynę,  która 
niczego się nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły 
szeląg.

- Pocałujesz mnie? - spytał nagle.

- Nie. Nie, Todd. Mam tego dość.

- Więc czego chcesz?

Jane uśmiechnęła się smutno.

- Chcę związku na całe życie - odparła. - I dzieci. Chcę 

mieć dzieci.

- Ja już mam dziecko - powiedział sztywno.

Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy 

też nie chciał zrozumieć?

background image

-   Chodzi   mi   o   własne   dziecko.   Takie,   które   nigdy   nie 

tęskniłoby za tatą.

- Ja chcę ci dać dużo więcej. 

Jane pokręciła głową i westchnęła.

- Seks bez miłości jest niczym.

Todd aż zagotował się na to stwierdzenie.

-   Zaraz   zobaczymy,   czy   niczym,   ty   mała   hipokrytko!   - 

krzyknął i wpił się w jej wargi.

Jane nie miała czasu się bronić. Zaczęli się całować długo i 

namiętnie i nawet nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się 
Cherry.

ROZDZIAŁ   ÓSMY

Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę. 

W końcu zauważył ją Todd i odsunął delikatnie Jane.

- Przepraszam, szukałam Meg - powiedziała dziewczynka 

i uśmiechnęła się lekko. - Nie przeszkadzajcie sobie.

background image

Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. 

Córka Todda też się zmieszała i wybiegła na podwórko. Nawet 
Todd nie wyglądał teraz na zbyt pewnego siebie.

-   Przepraszam   -   powiedział.   -   Zdaje   się,   że   znów 

popełniłem głupstwo.

Jane   nie   wiedziała,   o   co   mu   dokładnie   chodzi,   więc 

pozostawiła tę wypowiedź bez komentarza. Odsunęła się tylko 
od Todda i usiadła. Dopiero teraz poczuła ból kręgosłupa. Todd 
patrzył na nią tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. W końcu 
jednak zgarnął papiery ze stołu i zaczął się wycofywać.

- Jeszcze raz przepraszam - powiedział, nawet na nią nie 

patrząc. - Zajmę się teraz pracą.

Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych 

drzwi,   co   napełniło   ją   smutkiem.   Już   chciała   się   rozpłakać, 
kiedy   do   pokoju   wśliznęła   się   jakaś   postać.   Jane   z   nadzieją 
podniosła głowę.

- Cherry?!

-   Przepraszam,   widziałam,   jak   ojciec   wychodził.   Ja 

naprawdę nie chciałam - tłumaczyła się dziewczynka. - O Boże! 
Nigdy nie widziałam, żeby tata kogoś całował. Nawet mamę, 
kiedy byłam mała.

Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów.

- Nie, Cherry. To była… - szukała odpowiedniego słowa - 

pomyłka.

Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do 

zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu.

background image

- Ee tam - powiedziała. - Jaka pomyłka? Powiedz lepiej, 

czy ci się podoba?

- Kto?

-   Tata,   oczywiście   -   odparła   Cherry.   -   Wszystkie   moje 

koleżanki się w nim kochają.

Jane pokręciła głową.

-   Nie,   Cherry.   Nie   powinnaś   z   tym   wiązać   żadnych 

nadziei.   Przede   wszystkim,   gdybym   kogoś   pokochała, 
chciałabym wyjść za niego za mąż, a twój ojciec nie chce słyszeć 
o małżeństwie.

- O! - Mina Cherry natychmiast zrzedła.

- Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda? 

Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech.

- Jasne - powiedziała.

Jane   spędziła   w   Victorii   prawie   cały   dzień.   Rudzielec 

odbył swoje spotkanie i czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast 
pozowała   do   zdjęć   w   różnych   strojach   firmy   Slim   Togs.   O 
dziwo, nawet jej się to spodobało. Zwłaszcza że fotograf i Micki 

background image

bardzo   dbali   o   to,   żeby   jej   nie   męczyć.   Jane   nawet   nie 
zauważyła, jak szybko upływa czas.

- To chyba już wszystko - stwierdziła w końcu Micki. - 

Jack mówił, że świetnie mu poszło. Powinien mieć wspaniałe 
zdjęcia. Oczywiście skontaktujemy się z tobą, kiedy dokonamy 
wyboru.   Poza   tym   dobrze   by   było,   gdybyś   pokazała   się   na 
promocji   tych   nowych   ubrań   w   naszym   sklepie   i   może   na 
jakimś rodeo.

- Nie ma problemu. Fajnie mi się pozowało. A poza tym te 

rzeczy   są   naprawdę   dobre   -   powiedziała   Jane,   przesuwając 
dłonią po zdobionej cekinami kurtce.

- My też jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Jesteś 

urodzoną   modelką   -   pochwaliła   ją   Micki   i   zamyśliła   się   na 
chwilę. - A co u Todda? Został na ranczu?

Jane skinęła głową.

- Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali 

już na mnie zwracać uwagę. Słuchają tylko jego. Będę miała 
kłopoty z dyscypliną, kiedy wyjedzie.

- Czyżby miał taki zamiar? - spytała Micki.

- Nie. Jeszcze nie.

Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała 

się nie myśleć o Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania 
Micki wytrąciły ją z równowagi.

- Jest bardzo przystojny - Micki drążyła temat, mimo że na 

jej twarzy pojawiły się ślady smutku. - Pewnie ma mnóstwo 
różnych dziewczyn.

background image

-   Pewnie   tak   -   potwierdziła   Jane.   -   Niektóre   nawet 

przysyłają mu faksy.

Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro.

- Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na 

niego ochotę?

- Przede wszystkim nie lubię kolejek - odparła wykrętnie 

Jane.

Micki smutno pokiwała głową.

- No tak, kiedy w końcu zjawia się ktoś taki jak Todd, 

zawsze otoczony jest wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu 
zostanę starą panną.

W   jej   głosie   było   tyle   smutku,   że   Jane   poczuła,   iż   po- 

-winna ją jakoś pocieszyć:

-   Małżeństwo   to   nie   wszystko   -   powiedziała.   -   Możesz 

przecież jeszcze zostać szefową swojej firmy.

Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie 

zniknął.

- To możliwe - stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca. 

- Tyle że mam mały sekret. Po prostu uwielbiam życie domowe. 
Gotowanie obiadów, prasowanie koszul, dzieci.

-   Chciałabyś   być   kurą   domową?   -   spytała   z 

niedowierzaniem Jane.

- Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze 

mnie   śmiali   -   poprosiła   Micki.   -   Wiesz,   lubię   moją   pracę, 

background image

zarabiam fantastycznie, ale raz na jakiś czas miałabym ochotę 
się z kimś pokłócić.

- Nie chcesz być sama - domyśliła się Jane.

- A kto chce?

- Czasami nie mamy wyboru.

Obie panie zamyśliły się na chwilę. Nie była to pogodna 

zaduma. Wręcz przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o 
starości i samotności.

Pierwsza ocknęła się Micki.

-   Wszystko   będzie   dobrze   -   powiedziała,   nie   bardzo 

wiedząc, czy mówi o zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu. - 
Zadzwonię do ciebie w połowie przyszłego tygodnia. Trzymaj 
się. 1 życzę miłej podróży.

- Dzięki.

Jane zeszła do holu i odszukała w torebce kartkę, na której 

Coltrain zapisał jej swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła 
do   niego,   żeby   powiedzieć,   że   już   jest   gotowa.   Rudzielec 
pewnie zanudził się na śmierć do tej pory.

Nie   pojechali   jednak   z   powrotem   na   ranczo.   Coltrain 

wysadził ją przed najlepszą restauracją w Victorii.

- Czas na kolację - oznajmił.

-   Daj   spokój   -   usiłowała   protestować.   -   Nie   jestem 

odpowiednio ubrana.

background image

-   I   cóż   z   tego?   Ja   też   nie.   -   Miał   na   sobie   sportową 

marynarkę i koszulę bez krawata. - Niech się gapią, jeśli mają 
na to ochotę.

Jane   roześmiała   się   głośno.   Przypomniały   jej   się   różne 

ekstrawagancje Rudzielca jeszcze z czasów szkolnych. Chyba 
przywykł   do   tego,   że   i   tak   się   wyróżnia   z   racji   płomiennej 
czupryny, i wygłupy stały się dla niego chlebem powszednim. 
Potem,   na   studiach,   stał   się   bardziej   stateczny.   Pewnie 
zrozumiał, że lekarz powinien być kimś budzącym szacunek, a 
nie prowokującym do śmiechu.

- Dobrze, idziemy - zdecydowała Jane.

Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste 

befsztyki,   a   na   deser   specjalność   zakładu   -   lodowy   torcik 
pokryty warstwą czekolady.

- Będę pamiętała ten deser do końca życia - powiedziała, 

kiedy   już   jechali   do   domu.   -   Dawno   nie   jadłam   czegoś   tak 
wspaniałego.

- Ja też - mruknął Coltrain.

Kiedy prowadził, skupiał się całkowicie na tej czynności. 

Być może taki był też, kiedy operował. Zrobił specjalizację z 
chirurgii miękkiej, nabył biegłości w operacjach płuc, jednak w 
końcu zdecydował się na prowadzenie praktyki internistycznej 
w   rodzinnym   mieście.   Dlaczego?   Jane   nie   miała   zielonego 
pojęcia.

- Czy chciałbyś mieć dzieci? - spytała.

- Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję?

background image

Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia. 

- Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam.

Coltrain   zerknął   na   nią   i   o   mały   włos   nie   zjechał   na 

pobocze. Na drodze prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili 
nie groziło.

- Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje 

słowo, a… - zawiesił głos. - Lubię dzieci i sprawdziłbym się 
jako mąż. Mamy ze sobą więcej wspólnego niż wielu ludzi, 
którzy zdecydowali się na małżeństwo.

- Tak, brakuje nam tylko jednego.

Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze.

- Szkoda - szepnął.

Zwolnił   trochę.   Ręka   Jane   odnalazła   jego   dłoń, 

spoczywającą na dźwigni zmiany biegów.

-   Nie   przejmuj   się.   Zawsze   będziesz   moim   najlepszym 

przyjacielem - próbowała go pocieszyć.

- Szkoda, że wolisz Burke'a.

Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń.

- Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie.

- A ty? - spytał Coltrain.

- Na małżeństwo i gromadkę dzieci - odparła, starając się 

panować nad głosem.

background image

- Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że 

jest inaczej.

Jane pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się gorzko 

do swoich myśli.

- Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa - stwierdziła. - Nie 

sądzę, by ktoś taki mógł być dobrym mężem. A jednak… - nie 
dokończyła zdania i spuściła głowę.

Rudzielec   dostrzegł   nieszczęśliwą   minę,   a   następnie 

położył dłoń na jej udzie w geście pocieszenia.

- Ze względu na twoje migreny nie polecałbym ci pigułek 

antykoncepcyjnych - powiedział. - Są jednak inne sprawdzone 
metody.

- Ależ, Rudzielcu! - wykrzyknęła.

-   Nie   ma   się   na   co   oburzać.   Powinnaś   już   dorosnąć. 

Przynajmniej zostaną ci piękne wspomnienia. To też jest coś 
warte.

- Zaskakujesz mnie.

Coltrain uśmiechnął się smutno.

-   Sam   siebie   również   -   powiedział   -   Jednak   powinnaś 

pamiętać, że seks jest wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być 
może Burke nie chce się z tobą ożenić, ale jestem pewien, że cię 
kocha.

- Co?!

background image

- Myślę, że ty również o tym wiesz - odparł spokojnym 

głosem. - Przecież od samego początku był o mnie zazdrosny. 
Kocha cię, to jasne.

- Może chodziło mu tylko o seks?

Rudzielec   skinął   głową.   Minęli   zagrodę   Desherów, 

znajdującą się po drodze do rancza. Za chwilę powinni skręcić, 
a dalej jechać prosto przed siebie.

- Możliwe, chociaż mało prawdopodobne - stwierdził po 

chwili namysłu. - Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma 
złe   doświadczenia   małżeńskie   i   dlatego   nie   chce   się   żenić 
powtórnie.   Trzeba   o   niego   walczyć,   Jane.   Czy   jesteś   na   to 
zdecydowana?

- Walczyć? - Jane zrobiła zdziwioną minę. - Nazywasz to 

walką? Nie, nie potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego 
przecież jest małżeństwo.

Rudzielec nie protestował.

-   Zgadzam   się   -   powiedział.   -   Pomyśl   jednak,   że 

małżeństwo jest tylko kwestią czasu. On cię kocha. Poza tym 
mam wrażenie, że Burkę jest bardzo konserwatywny. No i ma 
jeszcze córkę, o której musi myśleć.

- Powiedział, że nigdy się już nie ożeni.

- Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków.

Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem, 

Był   to   pierwszy   objaw   rozbawienia   od   chwili   incydentu   z 
Toddem.

background image

- Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich 

ideałów - ciągnął Coltrain ugodowym tonem. - Ale są chyba 
jakieś sposoby na zainteresowanie mężczyzny bez konieczności 
pójścia z nim od razu do łóżka?

- Pewnie są - rzuciła w przestrzeń.

Spojrzała na Coltraina. Czy to możliwe, żeby był aż tak 

szlachetny? Nie przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W 
każdym razie nie w tej sprawie. I to na chwilę po tym, jak 
niemal się jej oświadczył. Tak, jest prawdziwym przyjacielem. 
Wiedziała, że może na niego liczyć.

- Opowiedz mi o tych zdjęciach - poprosił, chcąc zmienić 

temat. - Nie wymęczyli cię za bardzo?

- Skądże. Było bardzo fajnie.

Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji 

zdjęciowej. Nie trwało to jednak długo, ponieważ już po chwili 
znaleźli się na terenie rancza. Ściemniało się. Na ganku przed 
domem paliło się światło. Jane podziękowała przyjacielowi i 
sama, o własnych siłach weszła po schodkach na ganek. Tam 
powitał ją Todd.

- Gdzie byłaś? - spytał natarczywym tonem.

- Na kolacji z Rudzielcem. 

Spojrzał na zegarek.

- A potem?

-   Potem   kochaliśmy   się   w   samochodzie   i   siadły   nam 

wszystkie cztery opony - wyjaśniła.

background image

Todd zaniemówił. Przez chwilę stał jak rażony gromem, a 

następnie wybuchnął śmiechem.

- Doprawdy!

Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby 

włożył ją specjalnie dla niej? Od tej pory chciała być z nim 
absolutnie szczera.

- Nie mogłabym się kochać z kimś innym - powiedziała z 

prostotą - ponieważ kocham ciebie.

Serce podeszło mu do gardła. Oto stał przed nim jego ideał 

- wspaniała, kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych 
włosów, a następnie pogładził Jane po policzku.

-   Ja   też   cię   kocham   -   powiedział   ku   własnemu 

zaskoczeniu. - Od samego początku. Nie mogłoby być nam ze 
sobą tak wspaniale, gdyby nie łączyło nas uczucie. To zupełnie 
jasne.

- Tak - szepnęła.

Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć 

ją tak jak pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia.

- Czy… czy zmieniłaś zdanie? - spytał, gładząc czule jej 

plecy.

-   Coltrain   nie   chce   mi   dać   pigułek   antykoncepcyjnych, 

ponieważ mam bóle głowy - powiedziała.

Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?!

background image

- To raczej on ze mną rozmawiał - wyjaśniła Jane. - Wie, że 

cię kocham.

Gniew zaślepił go na chwilę. Puścił Jane i odstąpił od niej 

na krok. Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a już w jego 
sercu pojawiły się cieplejsze uczucia.

- Więc nie możesz przyjmować pigułek? - spytał.

- Tak, z powodu migreny. Dlatego ciągle musielibyśmy się 

liczyć z tym, że mogę zajść w ciążę. 

- Zabezpieczyłem się ostatnio.

- Tak, wiem. - Jane skinęła głową. - Jednak różne rzeczy 

mogą się zdarzyć. To nie jest stuprocentowe zabezpieczenie.

Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał 

się, czy chciałby mieć z nią dziecko. Nie, to byłaby katastrofa. 
Nie potrafiłby opuścić matki swego dziecka. Ślicznej malutkiej 
blondyneczki, której mogliby urządzać przyjęcia urodzinowe, 
tak   jak   kiedyś   Cherry,   albo,   jeszcze   lepiej,   chłopca,   którego 
nauczyliby   jeździć   konno,   rzucać   lassem   i   w   ogóle   wielu 
różnych sztuczek.

Jane milczała.

- Dlaczego nic nie mówisz?

- Powiedziałam już wszystko - odparła. - Nie chciałabym, 

żebyś myślał, że pragnę cię złapać w pułapkę.

Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka. 

Był mokry.

background image

- Marie nie chciała mieć ze mną dziecka - powiedział z 

namysłem. - Oboje byliśmy wtedy pijani. Wiedziałem, że bierze 
pigułki,   ale   była   na   tyle   roztargniona,   że   często   o   nich 
zapominała. Tylko dlatego urodziła się Cherry.

- Todd! Na miłość boską!

-   Jesteś   zaszokowana?   -   spytał.   -   Niektórzy   ludzie   po 

prostu nie chcą mieć dzieci. Tak jak moja była żona - dodał po 
chwili.

- Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry!

- Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój 

sposób kocha córkę.

- A ty?

Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej.

-   Jak   możesz   pytać?   Pamiętam,   kiedy   pierwszy   raz 

zobaczyłem tę kruszynę. Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na 
taką pannicę.

Znowu   spojrzeli sobie  w  oczy. Były jakby  rozświetlone 

wewnętrznym blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli. 
Ż tym że jedne dotyczyły dziecka już narodzonego, a drugie - 
tego, które dopiero mogłoby przyjść na świat. W końcu jednak 
Todd pokręcił głową.

- Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci - 

przypomniał jej. - Ze względów zdrowotnych.

- To przecież nie będzie trwało wiecznie - stwierdziła. - 

Poza tym byłabym gotowa podjąć ryzyko.

background image

Todd   znowu   posłał   jej   spojrzenie   pełne   czułości. 

Wzruszyło go to, że właśnie z nim.

- No, no, nie wywołuj wilka z lasu - powiedział pełnym 

ciepła głosem.

Jane pokręciła głową.

- Przecież nic się nie stało.

Czy mu się zdawało, czy też wyczuł w jej głosie nutkę 

rozczarowania? Czyżby Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? 
Nie, to niemożliwe.

- Odnoszę wrażenie, że trochę tego żałujesz - rzucił, chcąc 

zbadać   jej   reakcję.   Ku   jego   zaskoczeniu   była   ona   dość 
gwałtowna.

-   To   nie   twoja   sprawa!   Przynajmniej   nie   musisz   mieć 

wyrzutów sumienia. Będziesz mógł wrócić do pracy w Victorii, 
a   ja   zrobię   majątek   na   reklamie   jakichś   ciuchów.   Oboje 
będziemy zadowoleni.

-   Czy   wyjdziesz   za   Coltraina?   -   zapytał,   spuściwszy 

smętnie głowę.

-   Niestety,   nie   kocham   go   -   odparła   ze   smutkiem.   - 

Gdybym go kochała, natychmiast bym to zrobiła.

Todd tylko pokiwał głową.

- Wciąż cię pragnę - powiedział. - Będę na ciebie czekał.

- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd.

background image

Zostawiła go na ganku i weszła do środka. Teraz chciała 

się tylko wykąpać. Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby 
sobie, gdyby Todd musiał się z nią ożenić z powodu dziecka. A 
że ożeniłby się, tego była zupełnie pewna. Znała się na ludziach 
i   wiedziała,   że   trudno   byłoby   znaleźć   kogoś   uczciwszego   i 
bardziej opiekuńczego niż Todd Burke.

W następny piątek Todd odwiózł Cherry do matki. Sam 

również miał zamiar zatrzymać się na jakiś czas w Victorii, 
żeby załatwić najbardziej pilne sprawy zawodowe. Poza tym 
chciał   zapomnieć   o   Jane.   Pragnienie,   jakie   odczuwał, 
potęgowało się, gdy była tuż obok.

Pomachał   córce   na   pożegnanie,   a   następnie   omal   nie 

wjechał na wypielęgnowany trawnik przed białym domem w 
stylu   wiktoriańskim,   w   którym   Marie   mieszkała   ze   swoim 
nowym mężem, Williamem.

- Co się stało twojemu ojcu? - spytała Marie córkę.

- Wygląda na wyprowadzonego z równowagi.

-   To   pewnie   z   powodu   Jane   -   odparła   Cherry.   - 

Przyłapałam ich na tym, jak się całowali. Naprawdę tak było - 
dodała, widząc wyraz niedowierzania w oczach matki.

background image

Marie   zaprowadziła   ją   na   przestronny   taras, 

wypielęgnowany tak, jak cała posiadłość. Cherry spojrzała na 
swoje   buty.   No   tak,   znowu   zapomniała   je   wyczyścić.   Jak 
zwykle. I mama będzie się gniewać, też jak zwykle. Czemu 
wszystko w tym domu musi być takie czyste i ładne? Dlaczego 
nie można traktować pewnych rzeczy normalnie?

Jednak   Marie   się   nie   gniewała,   a   to   dlatego,   że   nie 

zauważyła śladów na czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie 
indziej.

- Przecież mówił, że nie chce się żenić - rzuciła w zadumie. 

- Zarzekał się, że nigdy w życiu.

- Nigdy nie mów nigdy - powiedziała Cherry, a następnie 

uśmiechnęła   się,   zadowolona,   że   uniknie   kazania   na   temat 
obowiązku utrzymywania domu w czystości. - Jane uczy mnie 
jazdy. Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona.

Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było 

jednak o wiele boleśniejsze. O ile mogła się już nie przejmować 
byłym mężem, gdyż nie zależało jej na zdobyciu jego miłości, o 
tyle, wraz z upływem lat, miłość Cherry stawała się dla niej 
coraz   ważniejsza.   Marie   znała   jeden   sposób,   żeby   ją   sobie 
zaskarbić.

-   Jutro   wybierzemy   się   na   zakupy   -   powiedziała, 

klasnąwszy w ręce. - Co ty na to?

I tym razem reakcja córki zaskoczyła ją boleśnie. Cherry 

westchnęła,   zrobiła   znudzoną   minę,   spojrzała   gdzieś   nad   jej 
głową i w końcu bąknęła:

- Może być.

background image

Marie załamała ręce.

- W twoim wieku powinnaś przede wszystkim myśleć o 

strojach - powiedziała. - Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja 
panno?

- Lubię - potwierdziła Cherry. - Przynajmniej w stroje do 

rodeo.

Matka   wzniosła   oczy   ku   niebu,   natomiast   Cherry, 

natchniona niespodziewaną myślą, nagle się ożywiła.

- Ale skoro już będziemy na zakupach, to może wstąpimy 

do księgarni - powiedziała. - Chciałabym kupić parę książek 
medycznych i podręcznik do nauki jazdy konnej.

- Książki?! Przecież to strata czasu!

- Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę!

Marie pogładziła córkę po ramieniu.

-   Jesteś   jeszcze   bardzo   młoda,   kochanie.   Na   pewno 

zmienisz zdanie.

Cherry odsunęła się od niej.

-   Jane   mówi   co   innego.   Uważa,   że  powinnam   rozwijać 

swoje zainteresowania. Nawet gdybym później zdecydowała 
się na inne studia, to i tak co nieco zostanie mi w głowie.

- Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! 

Jestem przecież twoją matką! - oburzyła się Marie.

Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i 

bąknęła:

background image

- Przepraszam, mamo.

Marie objęła córkę ramieniem.

- Chodź, kochanie. Napijemy się herbaty. Miałam dziś od 

rana wiele zajęć.

Ciekawe,   co   robiła?  zastanawiała   się   Cherry.  Pewnie 

przymierzała   jakąś   suknię   albo   układała   wieczorne   menu.  Życie 
matki   wydawało   jej   się   puste.   Całkowicie   wypełniały   je 
spotkania towarzyskie i zawodowe, w czasie których robiło się 
to samo i wypowiadało te same zdania.

Co   innego   Jane.   Nawet   kiedy   poruszała   się   o   kulach, 

zawsze starała się jakoś urozmaicić swoje życie. A poza tym te 
rozmowy! Nawet w czasie zwykłej pogawędki przy herbacie 
można było usłyszeć coś ważnego.

Nagle zrobiło jej się cieplej na sercu. Pomyślała, że być 

może spotka ukochaną nauczycielkę w czasie tego weekendu w 
Victorii. Wiązało się to  z kontraktem  reklamowym  Jane,  ale 
Cherry   nie   pamiętała,   o   co   dokładnie   chodziło.   Nieważne. 
Najważniejsze, że będzie mogła ją spotkać.

Cherry   zaczęła   rozmyślać   o   Jane   i   po   jakimś   czasie 

stwierdziła, że nic miałaby nic przeciwko temu, żeby mistrzyni 
rodeo została jej macochą.

Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. 

Co   prawda   nie   spotkała   jej   w   Victorii,   ale   Marie   i   William 
zostali w ostatniej chwili zaproszeni na ważne przyjęcie, które 
miało trwać do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, że Cherry 
musi wrócić na ranczo.

background image

Marie zadzwoniła nawet do byłego męża, żeby go o tym 

uprzedzić,   ale   Todd   załatwiał   właśnie   jakieś   sprawy   z 
klientami. Nie miała wyboru. Wyprowadziła więc srebrnego 
mercedesa   z   garażu   i   wskazała   córce   miejsce   obok   siebie. 
Pomyślała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i 
oto nadarza jej się okazja, żeby przytrzeć nieco nosa uwielbianej 
przez córkę kobiecie.

-   Czy   ta   Jane   wie,   jaki   Todd   jest   bogaty?   -   spytała 

zdawkowym tonem.

- Nie, tata nic jej nie powiedział - odparła Cherry. - To jest 

nasz sekret. Wie tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej 
w Victorii.

- Po co ta cała mistyfikacja?

-   Tacie   było   żal   Jane   -   odparła,   nie   zastanawiając   się, 

dlaczego matka wypytuje ją o szczegóły. - Miała kłopoty ze 
zdrowiem,   prawie   nie   mogła   chodzić,   a   ranczo   było   w 
opłakanym   stanie.   Dlatego   tata   przyjął   tę   pracę.   Nie   chciał 
jednak,   żeby   Jane   myślała,   że   się   nad   nią   lituje.   To   bardzo 
szlachetnie z jego strony, prawda?

- Prawda, prawda - powiedziała z roztargnieniem Marie. - 

Mówiłaś, że to ranczo teraz kwitnie. A skąd ta Jane wzięła na to 
pieniądze? Miała jakieś oszczędności?

Cherry z zapałem pokręciła głową.

-   Tata  mówił,  że  stała  na  krawędzi  bankructwa.   To  on 

załatwił jej pożyczkę.

Cherry paplała przez całą drogę, a Marie skrzętnie zbierała 

wszystkie informacje na temat rywalki. Tak, rywalki. 

background image

Nie   potrafiła   inaczej   myśleć   o   Jane.   O   ile   gotowa   była 

oddać   jej   Todda   (mimo   iż   w   głębi   ducha   wciąż   sądziła,   że 
należy do niej), o tyle o córkę miała zamiar walczyć jak lwica.

- O, konie! - krzyknęła Cherry. - Popatrz, jakie wspaniałe!

- W zasadzie mogłabyś spędzić ze mną część wakacji. - 

Matka zignorowała pełne entuzjazmu okrzyki. - Wybieramy się 
z   Williamem   do   Nassau   i   na   Jamajkę,   a   może   nawet   na 
Martynikę.

- Och, byłoby fajnie - westchnęła Cherry. - Ale w sierpniu 

muszę   przygotowywać   się   do   rodeo.   Szkoda   byłoby 
zaprzepaścić   tyle   pracy.   Poza   tym   mam   wspaniałego   konia. 
Nazwałam go…

- Och, konie, konie! - przerwała jej matka. - Nic, tylko te 

brudne zwierzęta!

-   Konie   są   bardzo   czyste   -   szepnęła   Cherry,   czując,   że 

zbiera się jej na płacz.

Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. 

Marie otworzyła drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała 
Jane,   która   rozmawiała   z   jakimś   zasuszonym,   brodatym 
staruszkiem. Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze swego 
miejsca.

Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie. 

Nie miała żadnego makijażu, ale nie szkodziło to jej urodzie. 
Wręcz   przeciwnie   -   podkreślało   naturalną   czerwień   warg   i 
wspaniały   błękit   oczu.   Marie   od   razu   zrozumiała,   dlaczego 
Todd mógł się w niej zakochać.

- Jane, to moja mama. Mamo, to Jane.

background image

Marie uśmiechnęła się sztucznie.

- Miło mi panią poznać - powiedziała zdawkowo. - Tyle o 

pani słyszałam.

-   Proszę   mi   mówić   po   imieniu   -   powiedziała   Jane   i 

uścisnęła jej dłoń. Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco 
w oba policzki. - Brakowało mi ciebie - szepnęła.

- Ja też tęskniłam - powiedziała dziewczynka.

Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł 

znaleźć ujścia.

- Może napije się pani herbaty? - zaproponowała Jane.

-   Och,   mów   mi   Marie   -   zrewanżowała   się,   z   trudem 

starając   się   nadać   głosowi   naturalne   brzmienie.   -   Przecież 
jesteśmy prawie rodziną.

Jane spłoniła się, ale nic nie powiedziała. Zaprosiła matkę i 

córkę   do   salonu,   a   następnie   poprosiła   Cherry,   żeby 
przypomniała   Meg   o   herbacie   i   ciasteczkach.   Dziewczynka 
wybiegła w podskokach z pokoju.

Marie rozejrzała się dokoła. To, co zobaczyła, wcale jej nie 

zachwyciło. Stare meble w różnych stylach, wyblakłe tapety, 
skrzypiąca podłoga. Jane poprosiła ją, żeby usiadła.

- Piękne mieszkanko - rzuciła Marie w stronę gospodyni. - 

Nie spodziewałam się czegoś takiego.

- Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga 

remontu.

background image

-   W   ogóle   spodziewałam   się   czegoś   innego   -   ciągnęła 

Marie, nie zważając na jej słowa. - Zwłaszcza kiedy mój mąż, 
mój   były   mąż   -   poprawiła   się   ze   słodkim   uśmiechem   - 
powiedział mi, że ma zamiar pomóc bezbronnej kalece.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Początkowo   Jane   miała   wrażenie,   że   się   przesłyszała. 

Potem   jednak,   kiedy   spojrzała   w   chłodne   oczy   Marie, 
zrozumiała, że nie ma kłopotów ze słuchem.

-   Nie   jestem   kaleką   -   powiedziała   dumnie.   -   To   tylko 

czasowa niedyspozycja.

- Och, przepraszam. Pewnie źle zrozumiałam. To zresztą 

jest bez znaczenia. Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą 
zająć.   Rzadko   się   zdarza,   żeby   multimilioner   i   właściciel 
olbrzymiej   firmy   komputerowej   poświęcał   czas   jakiemuś 
zadłużonemu ranczu.

Jane   nie   ruszała   się   i   na   moment   przestała   oddychać. 

Patrzyła tylko na rozmówczynię nie widzącym wzrokiem.

background image

- Słu… słucham?

Z kolei Marie wyraziła zdziwienie, uniósłszy w górę swoje 

cienkie, wyskubane brwi.

- Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś? - dopytywała 

się z ironicznym uśmieszkiem. - To zadziwiające. Jego zdjęcia 
pojawiają się regularnie w pismach poświęconych gospodarce. 
No,   ale   pewnie   nie   czytasz   tego   rodzaju   rzeczy   -   dodała, 
spoglądając   na   leżący   na   stoliku   miesięcznik   poświęcony 
hodowli koni.

- Nie, nie czytam - wybąkała Jane.

-   Todd   musiał   się   nieźle   bawić,   udając   zwykłego 

księgowego   -   ciągnęła   Marie,   sadowiąc   się   wygodniej   na 
kanapie. - Chociaż, z drugiej strony, dziwię się, że przystał na 
takie warunki. - Wskazała dłonią wnętrze pokoju. - Przywykł 
do luksusowego rollsa i ferrari. No i własnego szofera.

- Szofera? - powtórzyła bezwiednie Jane.

Efekty ataku przeszły najśmielsze oczekiwania Marie. Nie 

spodziewała się, że właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana. 
Sądziła raczej, że wiadomość o bogactwie Todda ucieszy ją i 
jednocześnie skłoni do wyjaśnień.

- Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził.

-   Ale   przecież   Todd   zajmuje   się   książkami,   prowadzi 

rachunki… - usiłowała argumentować.

Marie skinęła głową.

background image

-   O   tak,   zna   się   na   tym   świetnie   -   stwierdziła.   -   Jest 

geniuszem w sprawach dotyczących finansów. Zwłaszcza że 
nie skończył żadnych studiów.

- Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział?

- Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach - 

odparła Marie. - Miał w tym względzie pewne doświadczenia, 
a   ty   -   coś   niebezpiecznie   błysnęło   w   oczach   Marie   -   miałaś 
chyba problemy finansowe.

Siedząca   do   tej   pory   sztywno   Jane   wstała   i   spojrzała 

groźnie na gościa.

-   Poradziłabym   sobie   -   powiedziała.   -   I   nie   potrzebuję 

niczyjej litości.

-   Oczywiście,   chociaż   dzięki   Toddowi   wszystko   poszło 

chyba nadzwyczaj dobrze - rzuciła Marie.

Jane pobladła i zacisnęła pięści. Już chciała coś powiedzieć, 

kiedy   przeszkodziły   jej   odgłosy   kroków   za   drzwiami,   zza 
których po chwili wyłoniła się roześmiana Cherry.

- Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie… - Spojrzała na 

obie kobiety i słowa zamarły na jej ustach. - C… co się tutaj 
stało? 

Cherry   skierowała   oskarżycielskie   spojrzenie   na   matkę. 

Marie nie wytrzymała tego i wstała, zakładając ręce na piersi, 
jakby mogło ją to chronić przed gniewem córki.

-   Co   jej   powiedziałaś?   -   Cherry   skierowała   te   słowa 

bezpośrednio do matki.

background image

Marie wyprężyła pierś.

-   Tylko   prawdę   -   odparła.   -   I   tak   by   się   w   końcu   o 

wszystkim dowiedziała.

- O tacie?

Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności 

siebie   topniały   z   minuty   na   minutę.   Zwłaszcza   że   Jane 
rzeczywiście wyglądała kiepsko. Bladość nie chciała ustąpić i 
widać było, że cierpi.

- Chyba już pójdę - powiedziała Marie drżącym głosem i 

sięgnęła po torebkę.

- To dobry pomysł, mamo - stwierdziła chłodno Cherry. - 

Zanim przyjedzie tata.

Marie zagryzła wargi. O tym też nie pomyślała. Jeszcze 

jedna komplikacja.

- Przepraszam, nie chciałam…

- Po prostu wyjdź - przerwała jej córka. - Im szybciej, tym 

lepiej.

Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym 

zgadza.

- Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką! - wykrzyknęła 

Marie, czując, że twarz oblewa jej gorący rumieniec.

- Wiem. I wstyd mi z tego powodu - odparowała Cherry. - 

Nigdy nie czułam się gorzej.

background image

Marie wciągnęła głęboko powietrze. Policzki ją paliły, a 

łzy same nabiegły do oczu.

- Ja tylko chciałam… - szepnęła, czując, że nie ma co liczyć 

na   zrozumienie.   I   słusznie.   Cherry   odwróciła   się   do   niej 
plecami, a ta Jane, która ukradła jej miłość córki, nie posunęła 
się co prawda do tego, ale wciąż stała blada jak płótno. Marie 
chwyciła torebkę i wybiegła na podwórze. Gorące łzy płynęły 
po jej policzkach.

Jane dopiero teraz poczuła, że opuszcza ją gniew. Za to 

plecy   znowu   zaczęły   ją   boleć,   chociaż   nie   robiła   przecież 
niczego, co wymagałoby wysiłku. Usiadła więc ciężko na fotelu 
i spojrzała na tkwiącą przy oknie dziewczynkę.

- Pojechała - rzuciła Cherry.

- Czy to wszystko prawda? - spytała Jane. - Czy twój ojciec 

jest właścicielem firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca 
swój cenny czas na ratowanie mojego rancza?

- Tak, to prawda - przyznała z westchnieniem Cherry. - 

Ale   nie   wiem,   co   ci   mama   nagadała.   W   jakim   świetle   to 
przedstawiła.   Obawiam   się,   że   sama   ją   sprowokowałam, 
opowiadając o tobie. Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna.

Jane pokiwała smętnie głową. Dotarło do niej tylko to, że 

Cherry wszystko potwierdza. Nie zastanawiała się nawet nad 
tym, że dziewczynka mówi  wyjątkowo  dojrzale jak na swój 
wiek.

- Tak, nawet coś podejrzewałam - powiedziała do siebie. - 

Wydawało mi się dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast 
założyć własną firmę. Oszukał mnie. Nabrał jak dziecko.

background image

Cherry   wyciągnęła   rękę,   jakby   chciała   dotknąć 

przyjaciółki, ale po chwili zrezygnowała.

- Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane - powiedziała. - 

Chodziło mu tylko o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał 
mówić   o   firmie,   a   potem   jakoś   się   tak   ułożyło.   Jednak 
zapewniam, że mu na tobie zależy.

Zależy! Powiedział przecież, że ją kocha! Ale nie oszukuje 

się tych, których się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w 
nim zakochała, wiedząc, że nie ma dla nich żadnej przyszłości. 
Gdyby był zwykłym księgowym, może by coś z tego wyszło. 
Jednak   okazało   się,   że   jest   multimilionerem!   Właścicielem 
firmy! Po co byłaby mu dziewczyna ze wsi, która skończyła 
tylko   szkołę   średnią   i   nie   wie,   jak   się   zachować   w   dobrym 
towarzystwie? Rzeczywistość była aż nadto przygnębiająca.

- Powiedz coś - poprosiła Cherry.

Jane nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle opanowała 

ją myśl, że Todd wróci jeszcze dzisiaj. Co mu powie? Jak w 
ogóle będzie mu mogła spojrzeć w twarz? Wszystkie te myśli 
sprawiły, że jeszcze bardziej skuliła się na kanapie.

Równie   nagle   znalazła   rozwiązanie.   Rudzielec!   Przecież 

może zaprosić go na kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie.

- Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło - 

poprosiła wciąż stojącą przy oknie Cherry. - Porozmawiam z 
nim później.

Twarz dziewczynki rozjaśniła się nieco. Nie był to jeszcze 

uśmiech, ale jego nikła zapowiedź.

background image

-   Mama   wcale   nie   jest   taka   zła   -   wystąpiła   w   obronie 

Marie. - Tylko po prostu powierzchowna i zazdrosna. Mam 
nadzieję, że mi wybaczysz.

Dopiero   teraz   Jane   zrozumiała,   co   mogła   przeżywać 

biedna   dziewczyna.   Do   tej   pory   pochłaniały   ją   wyłącznie 
własne problemy.

- Ależ nie mam ci czego wybaczać - powiedziała.

Twarz Cherry znowu rozjaśniła się i tym razem był to już 

uśmiech. Delikatny i blady, ale uśmiech.

- Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką?

- Oczywiście.

-  Dzięki Bogu!   - Cherry   odetchnęła  z ulgą.  - A  już   się 

bałam, że wszystko skończone.

Jane wstała, podeszła do Cherry i objęła ją. Teraz, kiedy 

już opadły emocje, cierpiała znacznie mniej.

- Co ty opowiadasz?! Wszystko będzie po staremu. Tylko, 

widzisz… - spuściła wzrok - mam wrażenie, że nie pasuję do 
twojego ojca. Wychowałam się na ranczu. Nie mogłabym żyć 
bez koni i świeżego powietrza.

-   Ależ   tata   też   się   wychował   na   ranczu   -   stwierdziła 

Cherry. - Jego rodzina pochodzi z Wyoming.

Jane poklepała ją po ramieniu.

- Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne 

sprawy. Zresztą widzisz - Jane westchnęła - ja i doktor Coltrain 
znamy się od dziecka. Dorastaliśmy tu razem. I wydaje nam się, 

background image

że do siebie pasujemy. Zaprosiłam go zresztą dzisiaj na kolację - 
skłamała na koniec.

- Nic mi nie mówiłaś!

-   Przecież   nie   wiedziałam,   że   dzisiaj   przyjedziesz   - 

odparowała Jane.

Wypadło   to   na   tyle   przekonująco,   że   Cherry   już   nie 

nalegała   na   wyjaśnienia.   Rzeczywiście   była   tu 
niespodziewanym  gościem.  Gdyby  nie  przyjęcie,  w  dalszym 
ciągu znajdowałaby się w Victorii.

- Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację - dodała Jane i z 

ulgą stwierdziła, że Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty.

- Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą - powiedziała.

Jane nie protestowała.

-   Naprawdę   ci   na   nim   nie   zależy?   -   spytała   Cherry   z 

żałosną miną.

- No cóż, jest bardzo miły - odparła Jane. - A poza tym tak 

wiele mu zawdzięczam.

Ostatnie   zdanie   sprawiło,   że   Cherry   źle   się   poczuła. 

Zdobyła się jednak na uśmiech. Potem szybko pożegnała się i 
poszła do swojego pokoju.

Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła 

powstrzymać się nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg 
z herbatą i ciasteczkami.

- Jesteś sama? - spytała. - A gdzie, do licha, są goście? Już 

pojechali?

background image

W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem.

- Cherry też była jakaś nieswoja. Widziałam ją, jak biegła 

do domku - powiedziała Meg. - Co się tutaj, u licha, stało?

- Wszystko - odparła zwięźle Jane. - Ten drań! Ten wąż z 

płową czupryną.

Jakkolwiek   wyobrażenie   sobie   węża   z   płową   czupryną 

przekraczało możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o 
kim mowa.

- Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest 

takim dobrym księgowym!

-   Wcale   nie   jest   księgowym!   -   zawołała   Jane   i   znowu 

wybuchnęła płaczem.

Meg   załamała   ręce.   Stanęła   jej   przed   oczami   wizja 

całkowitego   bankructwa   rancza,   a   kto   wie,   może   nawet   i 
długów.

- Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc 

oszukał nas?

- Nie nas, tylko mnie - odpowiedziała Jane. - Todd jest 

właścicielem   olbrzymiej   firmy   komputerowej   i 
multimilionerem.

Meg   najpierw   stanęła   jak   wryta,   a   potem   wybuchnęła 

śmiechem.

- Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety!

Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na 

policzkach wciąż miała ślady łez.

background image

- Wcale cię nie nabieram - powiedziała z urazą w głosie. - 

Ma w domu rollsa i ferrari.

Meg pokręciła przecząco głową.

- To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu 

się uszy trzęsły!

Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją.

- Powiedziała mi o tym matka Cherry. Zresztą Cherry to 

potwierdziła, choć początkowo nie chciała tego zrobić.

Meg była już mniej pewna siebie.

- To po co zatrudniałby się jako księgowy? - rzuciła w jej 

stronę.

Jane   zaczerpnęła   głęboko   powietrza.   Poczuła,   że   znów 

zbiera jej się na płacz.

- Z litości - odparła. - Z litości dla kaleki. Teraz przestało 

mnie już dziwić to, że dostałam tę pożyczkę z banku.

Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu.

- Nie przejmuj się tym wszystkim - powiedziała. - Todd to 

Todd. Z pieniędzmi czy bez.

- Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o 

niego, czy o jego pieniądze - ciągnęła Jane płaczliwym głosem. - 
Jego   żona   mówiła,   że   piszą   o   nim   w   różnych   gazetach 
poświęconych gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd może o 
tym nie wiedzieć.

background image

Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej 

sytuacji.

- Rozumiem - mruknęła.

- To jednak nie potrwa długo - stwierdziła Jane. - Mam 

zamiar radykalnie zmienić całą sytuację.

- Jak?

- Z pomocą Rudzielca - odparła Jane. - Todd od dawna jest 

o   niego   zazdrosny.   Najwyższy   czas,   żeby   znalazł   ku   temu 
powody.   Zaproszę   go   dzisiaj   na   kolację,   żebyśmy   mogli 
wszystko uzgodnić.

Gospodyni wpadła w popłoch.

- Tylko nie to! - zaprotestowała. - Coltrain zasługuje na coś 

więcej.

- Oczywiście - zgodziła się z nią Jane. - Wszystko odbędzie 

się na niby. Tylko po to, żeby spławić Burke'a - dodała.

-   Tylko   żeby   Coltrain   nie   czuł   się   w   tej   roli   fatalnie   - 

przestrzegła ją Meg.

- Nie będzie - powiedziała z całą mocą Jane.

W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu.

Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację. 

Miał, co prawda, dyżur, więc wziął ze sobą pager, za pomocą 
którego można go było w razie czego przywołać. Jane miała 
mało   czasu,   dlatego   upiekła   kurczaka   i   zrobiła   sałatkę 
warzywną. Więcej czasu poświęciła swojej osobie. Umalowała 
się   nawet   i   elegancko   ubrała.   Nie   chciała,   żeby   Rudzielec 

background image

zauważył,   co   się   z   nią   działo.   Nic   jednak   nie   potrafiło 
zamaskować smutku, który widniał w jej oczach.

- Czy to naprawdę takie ważne, że on ma pieniądze? - 

spytał Coltrain, kiedy siedzieli przy kawie.

- Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy - 

odparła.

- A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam 

sobie z tym poradził?

- Niby dlaczego?

- Bo on cię kocha, idiotko! Powinnaś dać mu jakąś szansę - 

powiedział Rudzielec. - Ten twój plan wcale mi się nie podoba.

- Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu 

pięknym za nadobne.

Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz. 

Nie   chciał   dopuścić,   by   zrobiła   coś,   czego   później   będzie 
żałować.

- Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla 

niego samego - stwierdził. - Milionerzy nieczęsto mogą mieć 
taką pewność.

- On też nie.

- Dlaczego?

- Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć, 

a potem grać naiwną gęś.

background image

Rudzielec   już   chciał   jej   coś   odpowiedzieć,   lecz   w   tym 

momencie otworzyły się drzwi i do środka wszedł Todd. Miał 
na sobie szary dwurzędowy garnitur, na nogach szyte na miarę 
buty. Spojrzał najpierw na nich, a następnie na swojego rolexa. 
Na lewej ręce miał sygnet z diamentem zdolnym oślepić konia. 
Dopiero   teraz   wyglądał   na   tego,   kim   był   naprawdę   -   na 
przemysłowego potentata.

-   Właśnie   miałem   zebranie,   kiedy   pani   Emory 

poinformowała mnie o tym, co się stało - wyjaśnił, wskazując 
strój. - Znam już  wersję Marie i chciałbym usłyszeć twoją  - 
zwrócił się do Jane.

Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. 

Todd spojrzał na niego swoimi stalowoszarymi oczami.

- Widzę, że jecie kolację - mruknął. - I domyślam się z 

jakiej okazji.

Rudzielec   aż   otworzył   usta.   Ten   Burke   był   znacznie 

sprytniejszy, niż przypuszczał.

-   Może   byśmy   więc   tak   po   prostu   powiedzieli   sobie 

prawdę - zaproponował. - Bez żadnych planów, rozgrywek czy 
udawania. - Posłał Jane znaczące spojrzenie. - Co wy na to? 
Zacznijmy od tego, czy dobrze się pan bawił kosztem Jane? - 
zwrócił się do Todda.

- Bawił? To chyba nie jest właściwe słowo. Pracowałem jak 

wół, zaniedbując bardzo ważne sprawy firmy.

- Ale dlaczego? - nie wytrzymała Jane.

-   Bo   było   mi   cię   żal.   Mogłaś   przecież   wszystko   stracić 

mimo uporu i wielkiego hartu ducha.

background image

- Mogłeś powiedzieć prawdę!

- Po co? Byłoby ci lżej? - spytał Todd. - Chciałem ci po 

prostu pomóc stanąć na nogi.

- Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej 

pomocy!

-   Oczywiście   -   zgodził   się.   -   Wszystko   już   jest 

dopracowane.   I   tak   byś   sobie   poradziła,   gdybyś   znalazła 
przyzwoitego księgowego.

Przez   chwilę   siedzieli   w   milczeniu.   Jane   patrzyła   na 

Todda, a on na nią lub na Rudzielca. Czas płynął wolno. Żadne 
z nich nie wiedziało, co począć.

- Tak, hm, no cóż… - zaczął Coltrain, który najwyraźniej 

przyjął rolę mediatora.

Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć.

-   Co   masz   zamiar   teraz   robić?   -   spytała   Todda,   chcąc 

zakończyć całą sprawę.

- Będę musiał zająć się swoją firmą - odpowiedział, nie 

patrząc jej w oczy. - Poza tym Cherry musi wrócić do szkoły. 
Moja   córka   naprawdę   wiele   ci   zawdzięcza.   Ma   teraz   nawet 
szansę na rodeo.

Jane pokiwała głową.

- Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką. 

- Cherry, a ja nie?

background image

- Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie 

zrobiłeś - powiedziała drętwym głosem.

Todd chwycił ją za rękę.

- Ależ Jane!

- Czy mam wyjść? - spytał Rudzielec, który najwyraźniej 

czuł się niezręcznie w tej sytuacji.

-   Ani   mi   się   waż!   -   krzyknęła   Jane,   wyrywając   dłoń   z 

niedźwiedziego uścisku Todda.

- Boisz się mnie - powiedział oskarżycielskim tonem Todd.

- Nie mam już nic więcej do powiedzenia - stwierdziła. - 

Poza "żegnaj".

Todd zwiesił smętnie głowę.

- Cherry będzie przykro.

Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak 

opanowała żal.

- Tak, wiem - powiedziała. - Mnie też jest przykro.

Todd   wstał   i   wyciągnął   ku   niej   rękę.   Skinął   też   głową 

Coltrainowi.

- Jestem głęboko wdzięczna za wszystko.

- Za wszystko? - powtórzył głębokim, pełnym podtekstów 

tonem.

background image

Jane zaczerwieniła się i chyba właśnie o to mu chodziło. 

Raz jeszcze skinął im głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią 
z niedowierzaniem.

-   Ty   idiotko!   Czy   duma   jest   dla   ciebie   ważniejsza   niż 

uczucie?   Do   końca   życia   będziesz   żałowała   tego,   że   nie 
pozwoliłaś mu wszystkiego powiedzieć.

- Wiem, co ma do powiedzenia - żachnęła się Jane. - To 

nadęty, samolubny głupek.

- Wydawało mi się, że mu na tobie zależy.

Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. 

Coś jej mówiło, że nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę 
walczyła z chęcią rozpłakania się na dobre, a w końcu bąknęła:

- W dodatku głupek z pieniędzmi.

- Pieniądze to nie wszystko - rzucił Coltrain, który nie 

bardzo   wiedział,   co   zrobić   z   rękami.   Najchętniej   objąłby 
przyjaciółkę, żeby ją jakoś pocieszyć.

- Tak. Dla kogoś, kto je ma.

-   Posłuchaj,   on   też   jest   dumny   -   Coltrain   wrócił   do 

właściwego tematu rozmowy. - Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, 
to już do ciebie nie wróci.

- Wcale tego nie chcę.

- Chcesz!

- Nie chcę!

background image

Mogli się tak spierać przez najbliższą godzinę. Rudzielec 

westchnął i podniósł się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu 
się wskórać. Jane potrafiła być uparta jak osioł.

- Pójdę już - rzucił.

Skinęła głową.

-   Dzięki,   że   przyszedłeś.   Nie   poradziłabym   sobie   bez 

ciebie.

- I tak sobie nie poradziłaś - powiedział, czyniąc ostatni 

wysiłek, by jakoś do niej przemówić. - Kłóciłaś się z nim tylko, 
zamiast po prostu porozmawiać. A teraz zostaniesz sama.

Wzruszyła ramionami.

- To nic nowego.

- Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa.

- Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który 

mógłby   się   ożenić   z   dziewczyną   ze   wsi.   Nie   wiedziałabym 
nawet, jak się zachować w towarzystwie. 

Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami.

- Wszystkiego można się nauczyć - stwierdził i spojrzał na 

zegarek. - Ojej, jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na 
obchód.

Pożegnała   go,   a   następnie   wyszła   na   ganek,   żeby 

zobaczyć, jak odjeżdża. Po chwili zauważyła, że Todd i Cherry 
skończyli już pakowanie i zabrali się do przenoszenia bagaży 
do samochodu.  Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w 

background image

bawialni i wyjrzała zza zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się 
teraz znacznie bardziej pusty niż kiedykolwiek.

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Życie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale 

ranczo   kwitło.   Jane   świetnie   sobie   radziła   ze   sprawami 
organizacyjnymi. Odkryła w sobie talenty, o których istnieniu 
nawet   nie   wiedziała.   Zwykle   to   ojciec   zajmował   się   całym 
ranczem.   Teraz   prowadziła   rozmowy   z   hodowcami, 
podpisywała   umowy,   zamieszczała   ogłoszenia   w   pismach 
poświęconych hodowli koni i jeździła na aukcje. Nawet Tim był 
zdziwiony, skąd bierze tyle energii.

Reklama   ubrań   również   szła   znakomicie.   Firma 

zdecydowała   się   w   końcu   na   krótki   film   dla   telewizji.   Po 
pierwszych projekcjach sprzedaż wzrosła dwukrotnie. Okazało 
się też, że pomogło to jej w interesach. Mogła teraz liczyć na 
współpracę najlepszych hodowców. Stała się popularna, żeby 
nie powiedzieć: sławna. Uruchomiony przez Todda mechanizm 
sam się napędzał i pozwalał liczyć na sukcesy w przyszłości.

Jednak Jane, mimo licznych spotkań i zajęć, prowadziła 

samotne życie. Nie mogła też jeździć konno. Pierwsza poważna 
próba zakończyła się kompletnym  fiaskiem. Musiała później 

background image

przeleżeć tydzień w łóżku, kurując zbolały kręgosłup. Ale to 
właśnie   wtedy   zapisała   się   na   korespondencyjny   kurs 
księgowości, dzięki któremu udało jej się nauczyć prowadzenia 
ksiąg rachunkowych. Sprawę ułatwiło to, że Todd pozostawił 
wszystko w idealnym porządku. 

Czasami   myślała   o   nim.   Zastanawiała   się,   czy   jest 

zadowolony z tego, że wrócił do swojej firmy.

Todd   być   może   był   zadowolony,   ale   większość   jego 

pracowników nie. Od swojego powrotu stał się uszczypliwy i 
nieprzyjemny.   Nic   mu   sienie   podobało.   Wszyscy   pracowali 
zbyt   wolno.   W   dziale   projektów   nie   wymyślono   niczego 
sensownego, a w każdym razie niczego, co by mu się podobało. 
Programiści nie troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki, 
które   kładziono   często   tuż   obok   kawy.   Na   argumenty,   że 
przecież zawsze tak było, Todd zaciskał tylko gniewnie usta. 
Nawet jego nieoceniona sekretarka, pani Emory, podpadła mu, 
kiedy   nie   potrafiła   znaleźć   jakiegoś   dokumentu   w   ciągu 
piętnastu sekund. Jednym słowem - wszystko było źle.

Wcale   nie   lepiej   przedstawiała   się   sytuacja   w   domu. 

Cherry, która po raz pierwszy miała pójść do normalnej szkoły 
bez internatu, nie wiedziała już, czy powinna się z tego cieszyć. 
Ojcu nie podobały się jej stroje, muzyka, której słuchała, a także 
oglądane przez nią filmy. Doszło do tego, że Todd po emisji 
jakiegoś filmu zadzwonił do lokalnej stacji telewizyjnej i ostro 
nawymyślał któremuś z redaktorów. Gdyby mu chociaż ulżyło!

background image

Cherry znosiła to wszystko spokojne. Jednak kiedy ojciec 

zabronił jej kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko 
dlatego, że ukazał się w nim artykuł o Jane, nie wytrzymała i 
powiedziała, co o tym sądzi.

- Wiesz, tato, zrobiłeś się ostatnio potwornie zgryźliwy - 

stwierdziła. - Ludzie boją się do ciebie podchodzić.

Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał 

na zaskoczonego tą wiadomością.

- Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz. 

Wcale nie jestem zgryźliwy.

Cherry odchrząknęła.

-   To   bardzo   łagodne   określenie   -   powiedziała.   -   Pani 

Emory użyła znacznie dosadniejszego, kiedy po raz czwarty 
kazałeś jej przepisać list z powodu zbyt małego marginesu. Czy 
rzeczywiście   musiałeś   go   mierzyć   linijką?   A   znowu   Chris 
powiedział, że zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał 
go na twardym dysku.

Todd   wzruszył   ramionami,   a   następnie   odłożył   gazetę, 

której i tak już nie czytał.

- To nie moja wina, że wszyscy oduczyli się pracować. 

Mogę przecież oczekiwać odrobiny zaangażowania od moich 
pracowników! A jeśli idzie o to pismo, to… - Todd poczuł, że 
się zapędził.

- Właśnie! Widziałeś zdjęcie Jane? Była na rozkładówce! 

Wyglądała naprawdę świetnie!

- Nie zauważyłem.

background image

- Naprawdę? Wydawało mi się, że widziałam to pismo na 

twoim biurku. A było tam naprawdę duże jej zdjęcie.

Todd   sięgnął   po   "Wall   Street   Journal"   i   otworzył   go 

ostentacyjnie.

- Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was 

uczą w tej szkole?

- Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła! 

Brwi Todda powędrowały w górę.

- Naprawdę?

-   Mógłbyś  do  niej  zadzwonić,  wiesz  -  rzuciła  jakby  od 

niechcenia Cherry.

- Do szkoły? Po co?

- Miałam na myśli Jane.

Todd   skrzywił   się,   jakby   mu   zaproponowała   wspólny 

mord albo coś równie odpychającego.

- Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza!

- Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić? - spytała 

drżącym głosem. - Jane byłaby znakomitą matką.

Todd pokręcił głową.

-   Teraz   i   tak   za   mnie   nie   wyjdzie.   Wyraźnie   mi   to 

powiedziała. A poza tym ty masz już matkę - dodał po chwili 
namysłu.

Córka wzniosła oczy do góry.

background image

- Nie wiem, czy zauważyłeś, że ostatnio nie rozmawiamy 

ze sobą. To z powodu Jane.

Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego 

ciężka dłoń spoczęła na jej ramieniu.

- Ja też zrobiłem jej awanturę - powiedział.

Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy.

- Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a 

ty… za nią.

- Nic z tego - uciął krótko Todd. - Jane wyjdzie pewnie za 

tego płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych 
rudzielców.

Cherry pokręciła głową.

- Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć 

siebie   oraz   innych   i   doprowadzić   swoich   pracowników   do 
choroby nerwowej lub alkoholowej.

- Nikt z moich ludzi nie pije - warknął.

- Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak 

potraktowałeś jego nowy program - poinformowała go. - Mówi, 
że wyjedzie do Kalifornii, żeby stworzyć program wirtualny 
dla źle traktowanych  pracowników. Będą oni mogli dręczyć 
swoich szefów, a nawet ich zabijać.

-   Uuu!   Złośliwy   chłopak!   -   mruknął   Todd.   -   Będę   mu 

chyba musiał dać podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi.

Cherry uśmiechnęła się, zachęcona powrotem ojcowskiego 

dobrego humoru.

background image

- A co z Jane? - spytała odważnie. 

Todd znowu stał się ponury.

- Nawet mi o niej nie wspominaj!

- Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra.

- Co takiego? - Todd spojrzał z ukosa na córkę.

- Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się 

biała jak papier. Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę 
milionera.

- Jak śmiała! - wrzasnął Todd. - Jane nadaje się do tego 

bardziej niż ona sama!

- Nikt jej tego nie powiedział - ciągnęła z niewinną minką 

Cherry. - Pewnie ciągle uważa, że jest gorsza.

- Niby dlaczego? - mruknął Todd.

- No cóż, skończyła tylko średnią szkołę.

- Tak jak ja.

- Poza tym nie wiedziałaby, jak się zachować na przyjęciu. 

- Cherry zagięła drugi palec.

-   Wiesz,   jak   nie   znoszę   przyjęć   i   tych   wszystkich 

wypindrzonych paniuś z ich widelczykami, łyżeczkami i nie 
wiadomo czym.

- Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz 

na zawsze.

background image

-   A   ja?   Myślisz,   że   ja   nie   mam?   Bardzo   poważnie 

potraktowałem swój związek z twoją matką. No ale cóż, Jane 
jest inna - naszła go nagła refleksja.

- Właśnie. I po namyśle muszę stwierdzić, że może jednak 

zdecyduje się na związek z doktorem Coltrainem - oświadczyła 
z niewinną minką Cherry.

- Przecież go nie kocha! - odparował Todd.

- Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości. 

Doktor Coltrain to poważny partner. A poza tym szaleje za nią.

- Cherry!

- Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić. 

Więc nie powinno cię to martwić.

- I nie martwi! - warknął Todd. - Jak cholera! 

Cherry spojrzała na niego uważnie.

- A może jednak?

Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić 

córkę,   ale   w   końcu   z   ciężkim   westchnieniem   zagłębił   się   w 
fotelu.

- No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze 

mną teraz rozmawiać.

Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał 

rację. Jane nie będzie odbierać telefonów od Todda, a kiedy ten 
przyjedzie   na   ranczo.   zwieje   gdzie   pieprz   rośnie.   Cherry 
poznała dobrze reakcje przyjaciółki.

background image

- Wiem! Rodeo! - wykrzyknęła olśniona nagłą myślą. - Jane 

na pewno przyjedzie, żeby mnie zobaczyć.

Todd   zasępił   się   i   potarł   zmarszczone   czoło.   Córka   z 

pewnością miała rację.

- Na pewno się przebierze - powiedział głosem pełnym 

zwątpienia. - A poza tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach. 
Nie wypatrzymy jej.

-   Mógłbyś   poprosić   Chrisa,   żeby   ją   odszukał   -   rzuciła 

Cherry. - Na pewno to zrobi.

-   Coś   ty!   -   żachnął   się   Todd.   -   Już   raczej   będzie   mnie 

przypiekał ogniem w przestrzeni wirtualnej.

- Ależ tato, po podwyżce?

Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie. 

Nie od dziś dawał się córce wodzić za nos. Cherry natomiast 
śmiała się z radości. Z ulgą stwierdziła, że ojciec bez zbędnych 
sporów przystał na jej plan.

- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedział w końcu Todd. 

- Ale co potem?

- A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie.

- Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie - mruknął 

pod nosem Todd. Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł 
Cherry wydawał mu się coraz bardziej kuszący.

Tego   dnia,   kiedy   Cherry   miała   wystąpić   na   rodeo   w 

Victorii, Meg przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie 
go nie tknęła. Siedziała przy stole, dłubiąc widelcem w ryżu.

background image

- To co? Pojedziesz w końcu na występ swojej uczennicy? - 

spytał Tim gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę.

Jane pokręciła głową.

- Nie. Bo on tam będzie.

- Oczywiście, przecież jest jej ojcem.

Jane   odsunęła   od   siebie   kawałek   marchewki   unurzany 

poprzednio w sosie.

-   Chciałabym   ją   zobaczyć,   ale   nie   mogę   ryzykować 

spotkania - powiedziała.

- Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne - 

podpowiedziała   jej   Meg.   -   Na   pewno   cię   nie   pozna.   Aha,   i 
sukienkę. Przecież nigdy nie nosisz sukienek.

Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby 

się przebrać. I usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie 
chciał obejrzeć Cherry z bliska.

-   Może   rzeczywiście   pojadę   -   stwierdziła   po   pełnej 

napięcia chwili. - Tam będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby 
w ogóle chciał mnie spotkać.

- Jasne, że by chciał! - krzyknął Tim, ale w tym samym 

momencie żonę kopnęła go pod stołem w kostkę.

- Au! - jęknął. - To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by 

nie chciał. W ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po 
co?

background image

Usta   Jane   wykrzywiły   się   w   podkówkę,   a   noga   Meg 

jeszcze raz wylądowała na obolałej kostce męża. Tim jęknął, a 
potem zamilkł na dobre.

- Dobrze, pojadę - zawyrokowała w końcu Jane.

Włożyła   prostą   biało-zieloną   sukienkę,   sandały,   a 

następnie związała włosy i ukryła je pod szeroką przepaską 
zrobioną   nie   z   szalika,   lecz   z   chustki.   Potem   przymierzyła 
ciemne okulary.

- I jak? - spytała.

Meg   skinęła   z   aprobatą   głową.   Jednocześnie   starała   się 

zapamiętać wszystkie szczegóły stroju, żeby móc przekazać je 
Cherry przez telefon.

- Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna.

Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej.

- Też tak pomyślałam, jak zobaczyłam siebie w lustrze - 

powiedziała.   -   Wyglądam   zupełnie   inaczej.   Nawet   czuję   się 
jakoś dziwnie.

Jane była skłonna przypisywać zmianę w swoim nastroju 

nowemu ubraniu. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to 
być   spowodowane   czymś   innym.   Na   przykład   perspektywą 
spotkania z Toddem.

Wyjeżdżając   do   Victorii,   zastanawiała   się   nad 

skomplikowanymi   kolejami   losu.   Wiedziała,   że   musi   unikać 
Todda,   a   jednocześnie   Cherry   pozostała   jej   przyjaciółką. 
Pisywały nawet do siebie, z tym że żadna nie wspominała ani 
słowem o Toddzie.

background image

Kiedy przyjechali na rodeo, skończyły się właśnie wstępne 

uroczystości.   Z   trudem   udało   im   się   znaleźć   miejsce   na 
parkingu, a następnie przeszli w stronę stadionu. Tim kupił 
bilety. Jane usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w obawie, 
że towarzystwo  Meg i Tima może ją zdradzić. Od razu też 
zauważyła   młodego   człowieka,   który   intensywnie   się   w   nią 
wpatrywał.   Niech   lepiej   uważa.   Jeśli   będzie   się   do   niej 
przystawiał, spadnie z bardzo wysoka.

Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej 

się to nie udawało. Przez cały czas wypatrywała Todda gdzieś 
w   pierwszych   rzędach.   W   duchu   mówiła   sobie,   że   to   ze 
względów bezpieczeństwa.

Na   początku   występowali   mężczyźni,   próbujący   sił   w 

ujeżdżaniu   i   rzucaniu   lassem.   Potem   kobiety.   Potem   znów 
mężczyźni.   Jane   nawet   nie   widziała   tego,   co   działo   się   na 
placyku.   Wręczono   pierwsze   nagrody   i   ogłoszono   występy 
juniorek.   Cherry   miała   jechać   jako   czwarta.   Jane   przestała 
rozglądać   się   dokoła   i   zaczęła   śledzić   przejazdy.   Pierwsza 
dziewczyna   była   dobra,   ale   zdenerwowana.   Nic   dziwnego, 
przecież   to   żadna   przyjemność   otwierać   zawody.   Druga 
pojechała   słabo,   ale   za   to   trzecia   wypadła   rewelacyjnie.   W 
końcu   padło   nazwisko   Burke.   Jane   zacisnęła   dłonie.   Krew 
zaczęła jej żywiej krążyć w żyłach. Cała oblała się rumieńcem. 
Wystarczył tylko rzut oka na prosto trzymającą się w siodle 
zawodniczkę, żeby można było stwierdzić, iż Cherry jest dzisiaj 
nie   do   pobicia.   Jane   aż   gwizdnęła.   Jej   skołatane   nerwy 
uspokoiły   się   i   już   spokojnie   obejrzała   cały   występ.   Nawet 
gdyby Cherry nie wygrała, to i tak odniosła wielki sukces.

Jednak   sędziowie   też   mieli   oczy.   Ogłoszono   wyniki. 

Cherry była najlepsza. Jane zapiekły powieki. Czuła się tak, 

background image

jakby była matką dziewczyny. Jakiś mężczyzna podszedł do 
Cherry i wziął ją w ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane też była w jego 
ramionach. I ją też przytulał tak czule i serdecznie.

Uznała, że już czas wracać do domu. Wstała i zaczęła się 

przeciskać do miejsc zajmowanych przez Tima i Meg. Nie było 
ich tam jednak. Być może poszli pogratulować Cherry, pomyślała 
Jane. Wiedziała, że ona się na to nie zdecyduje. Na pewno nie 
przy Toddzie.

Westchnęła ciężko i powlokła się noga za nogą do wyjścia. 

Postanowiła, że zaczeka na swoich opiekunów w samochodzie. 
Dopiero na parkingu przypomniała sobie, że nie ma kluczyków 
i będzie musiała sterczeć na zewnątrz. Zresztą, prawdę mówiąc, 
miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie zdarzyło 
jej się to nigdy wcześniej. Zawsze miała dobrą pamięć do miejsc 
i   przedmiotów.   Kiedy   tak   stała   wśród   samochodów,   ktoś 
podszedł i chwycił ją za rękę.

Znała tę dłoń. Znała tego człowieka.

Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj 

się zatrzymali.

-   Zdejmij   te   cholerne   ciemne   okulary   -   powiedział.   - 

Przecież słońce już zaszło.

Jane   dosłownie   zamurowało.   Przez   dłuższą   chwilę   nie 

mogła wydobyć z siebie głosu.

- S… skąd wiedziałeś?

-   Można   cię   było   poznać   choćby   po   tych   okularach   - 

powiedział. - Jesteś jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale 
tak naprawdę, to Cherry uknuła spisek z Timem i Meg.

background image

- Gdzie oni teraz są? - spytała poirytowana.

Todd   otworzył   drzwiczki   i   wskazał   jej   miejsce   obok 

kierowcy.

- W domu. Czekają na nas. - Spojrzał jej prosto w oczy. - 

Mogą sobie czekać. Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo 
czasu.

Patrzyła   na   niego,   niczego   nie   rozumiejąc.   Wszystko 

działo się zbyt szybko.

- Zaraz, chwileczkę - powiedziała, wciąż wahając się, czy 

wsiąść do samochodu.

Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg.

- To… to nie może się udać - szepnęła do siebie.

Jakimś cudem usłyszał jej głos.

- To na pewno się uda, Jane. Pobierzemy się i będziemy 

mieli   całą   gromadę   dzieci.   Tak,   żebyśmy   mogli   prowadzić 
rodzinne ranczo.

- Ależ ja nie jestem wykształcona - wyrwało jej się.

- Ja też.

- Ani obyta towarzysko.

- Podobnie jak ja - powiedział i popchnął ją lekko w stronę 

otwartych drzwiczek.

- Poza tym nie znoszę przyjęć.

- Żebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę!

background image

Zamknął   drzwiczki   i   przeszedł   na   drugą   stronę 

samochodu. Dzięki temu zyskała trochę czasu. Niewiele jednak 
jej to dało. W dalszym ciągu nie wiedziała, co robić.

- Tęskniłem za tobą. A ty? - zapytał, sadowiąc się tuż obok.

Jane w końcu skapitulowała.

- Bardzo - przyznała. - Nigdy w życiu nie czułam się tak 

samotna.

- Zobaczysz, jak będzie nam dobrze! Z wyjątkiem tych 

chwil, kiedy będziemy się kłócić. Zdaje się, że oboje jesteśmy 
uparci jak osły - naszła go nagła refleksja. - A Cherry będzie 
najszczęśliwszą dziewczyną w Jacobsville - dodał po chwili.

-   W   Jacobsville?   Będziemy   mieszkać   w   Jacobsville?   - 

dopytywała się.

- Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu.

-   Od   razu   wiedziałam,   że   chodzi   ci   o   moje   ranczo!   - 

wykrzyknęła. - Ty materialisto!

Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych 

samochodach, ale jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc. 
Te dźwięki przypominały pomruki tygrysa. Ruszyli bez pisku 
opon, ale za to szybko. Jane pomyślała, że oto ziściły się jej 
marzenia i sama była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak 
gładko.

- Tak przy okazji, powiedz, jak tam twoje ranczo. Pewnie 

wszystko podupada?

background image

Jane   roześmiała   się,   szczęśliwa,   że   może   pochwalić   się 

sukcesem.

-   Wręcz   przeciwnie   -   odparła.   -   Skończyłam   kurs   dla 

księgowych i nieźle sobie radzę.

Todd spojrzał  na nią z ukosa, żeby sprawdzić, czy nie 

żartuje. Była poważna.

- No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda?

- O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?!

Skręcili   właśnie   z   głównej   drogi   na   jakiś   leśny   trakt. 

Samochód   podskakiwał   na   wybojach.   Todd   zredukował 
prędkość i spojrzał na nią z czułością.

- Do domu - odparł. - Ale pomyślałem, że zrobimy sobie 

mały przystanek.

W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych 

przystanków".

Pobrali się parę dni później. Tim i Meg byli świadkami, a 

podniecona   Cherry   druhną.   Była   to   cicha   ceremonia.   Nie 
zaprosili na nią nikogo. Być może dlatego nie mówiono o niej w 
Jacobsville.   Toddowi   nie   zależało   na   rozgłosie.   Miał   go   już 
dosyć.   A   Jane,   którą   po   telewizyjnych   reklamach   również 
proszono o autografy, podzielała jego pogląd.

Po ślubie i weselnej kolacji wyjechali na krótki miesiąc 

miodowy   na   Jamajkę.   Nareszcie   mogli   być   sami.   Mieli   do 
dyspozycji wspaniały, luksusowy apartament w Montego Bay z 
nie mniej wspaniałym i luksusowym łóżkiem. Todd chciał z 
niego skorzystać, gdy tylko się tam zainstalowali.

background image

-   Czy   nie   powinniśmy   raczej   pójść   i   obejrzeć   ocean?   - 

spytała Jane, oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w 
szyję.   -   Płacimy   przecież   tak   dużo.   A   to,   co   teraz   robimy, 
moglibyśmy robić wszędzie.

- No, niezupełnie - zaprotestował nowo poślubiony mąż, 

dotykając jej piersi.

Poczuła, że brakuje jej tchu.

- Och, Todd - jęknęła.

- To co? Idziemy? - spytał, odsuwając się trochę od niej. 

Chwyciła   go   mocno   i   zaczęła   całować.   Po   chwili   byli   już 
zupełnie nadzy. Mimo klimatyzacji w pokoju było ciepło, więc 
pościel   nie   była   im   potrzebna.   Skorzystali   natomiast   z 
wielkiego, podwójnego łoża.

- Chyba nie musimy - szepnęła mu wprost do ucha.

Leżeli   przytuleni,   całując   się   bez   przerwy.   Byli   tak 

spragnieni   siebie,   że   nie   zważali   na   nic.   Zapomnieli   nawet 
sprawdzić,   czy   zamknęli   drzwi.   Dopiero   po   jakimś   czasie 
dotarło do Todda, że musi uważać.

- Nie boli? - spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane.

Pokręciła głową. Jej jasne włosy przypominały złotą burzę 

na błękitnej poduszce.

- Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie. - Wyciągnęła 

ręce. 

background image

Toddowi   nie   trzeba   było   tego   dwa   razy   powtarzać. 

Przywarł   do   niej   i   już   po   chwili   tulił   ja,   pieszcząc   plecy   i 
pośladki.

- Och, Todd! Tak ciebie pragnę!

Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się 

długo   i   namiętnie,   w   zgodnym   rytmie   ciał.   Nawet   nie 
przypuszczali,   że   może   im   być   tak   dobrze.   Kochali   się   bez 
wyrzutów   sumienia,   bez   strachu,   bez   wzajemnych   pretensji, 
wiedząc, że mają przed sobą wspaniałą przyszłość. W końcu 
legli obok siebie na pościeli. Jane poczuła, że łzy spływają jej po 
policzkach.

- Mój Boże! Myślałam, że umrę.

- Ze strachu?

- Nie. Ze szczęścia - odpowiedziała, marszcząc brwi. - A ty 

się śmiałeś.

- Również ze szczęścia.

-   Wobec   tego   może   spróbujemy   jeszcze   raz   - 

zaproponowała, spuszczając wzrok.

Todd przytulił ją znowu i zaczął pieścić. Jego ręce błądziły 

po jej ciele. Jednak po chwili pomyślał o nieszczęsnej chorobie 
swojej nowo poślubionej żony.

- A jak twoje plecy? - spytał, odsuwając się nieco od niej. - 

Nie bolą?

- Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie 

terapeutycznie.

background image

Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej.

- Zatem musimy to powtórzyć.

Znowu   się   połączyli   i   tym   razem   było   im   jeszcze 

wspanialej. Jane krzyczała z rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła 
się tak pełna. A Todd nigdy nie był tak zaspokojony.

Zasnęli. Dochodziła szósta i tego dnia nie zjedli kolacji. 

Spali prawie dziesięć godzin i kiedy się obudzili, złote słońce 
opromieniało całą zatokę. Pierwszy otworzył oczy Todd, ale 
Jane, jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz po nim.

- Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno - powiedziała.

- Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze. - Patrzył na jej nagie 

ciało, a w jego oczach widać było niekłamany zachwyt.

- Bardzo długo spałam - stwierdziła, zerkając na zegarek. - 

Zresztą   nic   dziwnego.   Przed   ślubem   prawie   nie   zmrużyłam 
oka. Bałam się, że twoja była żona znajdzie jakiś sposób, żeby 
nam zepsuć uroczystość.

- Niepotrzebnie - stwierdził Todd. - Widziałaś, jak Cherry 

sobie z nią poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka 
powinna zostać psychiatrą, a nie jakimś zwykłym lekarzem.

- Chciałbyś tego?

- O Boże, nie!

Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się, 

ale Jane szybko spuściła wzrok.

- Na szczęście teraz jakoś się dogadały - szepnęła.

background image

- Kto? - Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą 

rozmawiali.

- Cherry i Marie - odparła. - Są w dobrej komitywie.

-   Aha   -   powiedział.   -   A   my   jesteśmy   w   najlepszej   z 

możliwych.

Jane skinęła głową.

- Kocham cię - szepnęła.

- Ja też cię kocham.

Nawet   nie   zauważyli,   kiedy   zaczęli   się   całować.   Jane 

zamknęła oczy. Wyobraziła sobie wody oceanu, opływającego 
ich samotną wyspę. Wody oceanu miłości.