background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image
background image
background image

Tłumaczyła

Dominika Repeczko

Lublin 2012

background image

Łowczyni nagród Stephanie Plum:

1.  Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
2.  Po drugie dla kasy
3.  Po trzecie dla zasady
4.  Zaliczyć czwórkę
5.  High Five
6.  Hot Six
7.  Seven Up
8.  Hard Eight
9.  To the Nines

10.  Ten Big Ones
11.  Eleven on Top
12.  Twelve Sharp
13.  Lean Mean Thirteen
14.  Fearless Fourteen
15.  Finger Lickin’ Fifteen
16.  Sizzling Sixteen

background image

W

RAZ

  Trenton  trwał  styczeń.  Niebo  było  stalowo-sine,  a  lodowate  powietrze  osiadało  szronem  na
samochodach  i  chodnikach.  W  biurze  firmy  poręczycielskiej  Vincenta  Pluma  było  równie

ponuro, co na zewnątrz, a ja bynajmniej nie pociłam się z gorąca, tylko oblewałam lodowatym potem
paniki.

– Nie mogę tego zrobić – protestowałam. – Nigdy wcześniej nie odmówiłam żadnego zlecenia,

ale tego nie mogę wziąć. Daj je Komandosowi. Albo Barnesowi.

–  Nie  zamierzam  dawać  takiego  marnego  NS-a  Komandosowi  –  stwierdził  twardo  mój  kuzyn

Vinnie. – Takie groszowe zlecenia zazwyczaj załatwiasz ty. Na litość boską, bądź profesjonalistką.
Jesteś łowcą nagród. I to od pięciu pierdolonych miesięcy. Co to za problem?

–  To  Wujaszek  Mo!  –  przypomniałam  mu.  –  Nie  mogę  wsadzić  do  więzienia  Wujaszka  Mo.

Wszyscy  mnie  znienawidzą.  Moja  matka  mnie  znienawidzi.  Moja  najlepsza  przyjaciółka  mnie
znienawidzi.

Vinnie rozparł się na fotelu za biurkiem, z głową na wyściełanym skórą oparciu.
– Mo nie stawił się w sądzie. A to znaczy, że jest przestępcą. I tylko to się liczy.
Wywróciłam oczami tak mocno, że prawie straciłam równowagę.
Moses Bedemier, znany powszechnie jako Wujaszek Mo, zaczął sprzedawać lody i cukierki na

wagę  5  czerwca  1958  roku  i  tak  je  sprzedawał  po  dziś  dzień.  Jego  sklepik  stoi  na  obrzeżach
Grajdoła,  przytulnej  dzielnicy  mieszkaniowej  Trenton,  gdzie  domy  i  umysły  są  dumne  ze  swej
ciasnoty,  a  serca  szczodre  i  szeroko  otwarte.  Urodziłam  się  tam  i  wychowałam,  i  mimo  że  moje
obecne  mieszkanie  znajduje  się  o  milę  od  granicy  Grajdoła,  to  nadal  łączy  mnie  z  tym  miejscem
niewidzialna pępowina. Od lat staram się wszystkimi możliwymi sposobami przeciąć to cholerstwo,
ale jakoś nigdy nie zdołałam jej naprawdę zerwać.

Moses  Bedemier  był  szacownym  obywatelem  Grajdoła.  Wraz  z  upływem  czasu  Mo  i  linoleum

w  jego  sklepie  zestarzeli  się  nieco,  wykruszyli  na  rogach  i  pomarszczyli  tu  i  ówdzie,  a  trzydzieści
ponad lat w świetle jarzeniówek odebrało ich kolorom dawną intensywność. Żółta ceglana fasada
i metalowy szyld sklepu dawno przestały być modne, a rozmaite kaprysy pogody odcisnęły na nich
swoje piętno. Chrom i laminat na stołach i ladzie bezpowrotnie straciły swój połysk. A wszystko to nie
ma  najmniejszego  znaczenia,  bo  dla  Grajdoła  Wujaszek  Mo  jest  ni  mniej,  ni  więcej,  tylko  lokalną
świętością.

A ja, Stephanie Plum, metr siedemdziesiąt wzrostu, sześćdziesiąt dwa kilo wagi, niebieskooka

i  brązowowłosa  –  krótko  mówiąc:  łowca  nagród,  dostałam  właśnie  zlecenie  zawleczenia  jego
powszechnie szanowanej dupy do pudła.

background image

– I co on takiego zrobił? – spytałam. – Dlaczego go w ogóle aresztowali?
–  Jechał  siedemdziesiątką  przy  ograniczeniu  do  pięćdziesięciu  i  złapał  go  funkcjonariusz

Upierdliwy...  szerzej  znany  jako  Benny  Gaspick.  Dopiero  co  go  wypuścili  z  akademii  i  jest
beznadziejnie zielony. Nie wiedział, że Wujaszek Mo jest niewidzialny dla radarów.

– Mandat z drogówki nie wymaga chyba kaucji.
Vinnie położył na biurku nogi w butach ze spiczastymi noskami, z lakierowanej skóry. Mój kuzyn

jest  maniakiem  seksualnym  o  ogromnej  słabości  do  ciemnoskórych  młodzieńców  o  sutkach
ozdobionych kolczykami i kobiet o sterczących piersiach, właścicielek czternastowiecznych narzędzi
tortur.  Prowadzi  firmę  poręczycielską,  co  oznacza,  że  pożycza  ludziom  pieniądze  na  kaucję
ustanowioną  przez  sąd.  Celem  takiej  kaucji  jest  zniechęcenie  delikwenta  do  ucieczki  z  miasta  za
pomocą  czynników  ekonomicznych.  Jak  tylko  pieniądze  wpływają  na  wskazane  konto,  podejrzany
jest wypuszczany na wolność. Może teraz spać we własnym łóżku, nie na pryczy, i cierpliwie czekać
na proces. Za swoje usługi Vinnie pobiera piętnaście procent wpłaconej kwoty niezależnie od wyniku
rozprawy. Czasem jednak podejrzany nie stawia się w wyznaczonym terminie na rozprawę i wtedy
sąd zatrzymuje pieniądze Vinniego. Nie tylko te piętnaście procent. Całą okrąglutką sumkę, pełną
kaucję. A to zazwyczaj bardzo pogarsza nastrój Vinniego.

W tym właśnie momencie do akcji wkraczam ja. Szukam podejrzanego, który właściwie jest już

oficjalnie  przestępcą,  i  pomagam  mu  wrócić  na  wyznaczoną  prawem  drogę.  Jeśli  znajduję
winowajcę, który Nie Stawił się w sądzie, czyli tak zwanego NS-a, w miarę szybko, to sąd oddaje
pieniądze Vinniemu. Za windykację kaucji dostaję dziesięć procent, a Vinnie zatrzymuje sobie pięć.

Początkowo podjęłam się tej roboty z czystej desperacji. Wcześniej zajmowałam się zakupem

bielizny dla sieci E.E. Martina, ale zostałam zwolniona (nie z własnej winy) i jedyną alternatywą dla
bezrobocia było nadzorowanie pakowarki w fabryce tamponów. Szlachetne zajęcie, ale nie umiałam
do niego podejść z entuzjazmem.

Właściwie  nie  byłam  pewna,  dlaczego  nadal  pracowałam  dla  Vinniego.  Być  może  z  uwagi  na

nazwę. Łowca nagród. No ma styl. I jeszcze nie muszę zakładać rajstop do pracy.

Vinnie  uśmiechnął  się  tym  swoim  wazeliniarskim  uśmiechem,  najwyraźniej  podobała  mu  się

historyjka, którą miał zamiar mnie uraczyć.

–  Funkcjonariusz  Gaspick,  przepełniony  dość  niestosownym  pragnieniem  zostania  najbardziej

znienawidzonym  gliną  roku,  zrobił  Mo  pogadankę  o  bezpieczeństwie  na  drodze.  I  gdy  pouczał
Wujaszka, ten wiercił się, jakby siedział na rozżarzonych węglach, i nagle Gaspick dostrzegł zarys
czterdziestkipiątki, którą Mo miał w kieszeni kurtki.

– I Mo odpowiada za noszenie ukrytej broni.
– Bingo.
Noszenie  ukrytej  broni  nie  wiedzieć  czemu  było  źle  widziane  przez  władze  Trenton.  Pozwoleń

udzielano niechętnie i nieczęsto, jakimś jubilerom, sędziom i kurierom. Kiedy kogoś przyłapano na
noszeniu  ukrytej  broni,  musiał  stawić  czoła  oskarżeniom  o  jej  nielegalne  posiadanie.  Broń
konfiskowano,  wyznaczano  kaucję,  a  nieszczęsny  właściciel  mógł  tylko  narzekać  na  cholernego
pecha.

Oczywiście nie powstrzymało to znacznej liczby mieszkańców Trenton przed noszeniem ukrytej

broni.  Kupowało  się  ją  w  sklepie  Bubby,  dziedziczyło  po  krewnych,  dostawało  od  sąsiadów  albo
przyjaciół,  kupowało  z  drugiej,  trzeciej,  a  nawet  czwartej  ręki  od  obywateli  niespecjalnie
zorientowanych  w  przepisach.  Zresztą  kupujący  też  nie  do  końca  mieli  tę  orientację.  Logika
podpowiadała,  że  skoro  władza  wydaje  pozwolenie  na  posiadanie  broni,  to  jest  jak  najbardziej
w  porządku  nosić  tę  broń  w  torebce.  Bo  niby  po  co  komu  broń,  skoro  nie  można  jej  włożyć  do
torebki? A jeśli nie można nosić broni w torebce, no to prawo jest głupie. A nikt w New Jersey nie
będzie tolerował głupiego prawa.

Nawet ja czasami nosiłam nielegalnie ukrytą broń. A w chwili, gdy Vinnie położył nogi na biurku,

dostrzegłam na jego kostce kaburę. Nie tylko nosił ukrytą broń, ale mogłam się założyć o dowolne

background image

pieniądze, że jego broń nie była nawet zarejestrowana.

–  To  nie  jest  poważne  przestępstwo  –  stwierdziłam.  –  Nie  warto  zostawać  NS-em  z  takiego

powodu.

–  Najprawdopodobniej  Mo  po  prostu  zapomniał  o  dacie  rozprawy  –  odparł  Vinnie.  –  Pewnie

wystarczy, jak mu przypomnisz.

O,  i  tego  się  trzymajmy,  pomyślałam.  Może  to  wcale  nie  będzie  taka  katastrofa,  jak  mi  się

wydawało.  Dochodziła  dziesiąta.  Mogłabym  przejechać  się  do  sklepu  i  pogadać  z  Wujaszkiem.
Szczerze mówiąc, im dłużej o tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że ten mój atak paniki
był nieco przesadzony. Mo nie miał żadnych powodów, by zostać zbiegłym przestępcą.

Zamknęłam za sobą drzwi gabinetu Vinniego i szerokim łukiem obeszłam Connie Rosolli. Connie

zarządza  biurem  Vinniego  i  jest  jego  osobistym  strażnikiem.  Wprawdzie  tyle  ma  poważania  dla
swojego szefa, co dla oślizgłej glisty, ale pracuje dla niego od tylu lat, że pogodziła się z faktem, że
nawet oślizgłe glisty są częścią bożego planu.

Usta  Connie  miały  barwę  intensywnej  fuksji,  tak  samo  jak  lakier  na  jej  paznokciach.  Do  tego

Connie nosiła białą bluzkę w wielkie czarne grochy. Lakier był super, ale bluzka nie bardzo pasowała
komuś, kto sześćdziesiąt procent swojej wagi dźwiga na klatce piersiowej. Na szczęście w Trenton
rzadko tropi się przestępstwa przeciwko modzie.

– Chyba tego nie przyjęłaś? – odezwała się tonem sugerującym, że trzeba być mniej wartym niż

psia kupa, żeby przysporzyć Wujaszkowi Mo choć chwili smutku.

Nie wzięłam tego do siebie. Wiedziałam, gdzie mieszka Connie. Mentalnie mamy ten sam kod

pocztowy.

– Pytasz, czy porozmawiam z Mo? Tak, porozmawiam z Mo.
Czarne brwi Connie zbiegły się w jedną linię świętego oburzenia.
– Ten gliniarz niepotrzebnie aresztował Wujaszka Mo. Wszyscy wiedzą, że Wujaszek Mo nigdy

nie zrobił niczego złego.

– Miał przy sobie ukrytą broń.
– Jakby to było jakieś przestępstwo! – prychnęła Connie.
– To JEST przestępstwo. Takie są zasady.
Znad katalogów ukazała się głowa Luli.
– O co w ogóle biega z tym Wujaszkiem Mo?
Lula  była  prostytutką  przekwalifikowaną  na  pracownicę  biurową.  Ostatnio  przeszła  totalną

metamorfozę, która obejmowała też przefarbowanie włosów na blond, rozprostowanie i zakręcenie
ich  ponownie  w  eleganckie  pierścionki.  Dzięki  tej  transformacji  Lula  wyglądała  teraz  jak  ponad
stukilowa, niebezpieczna jak cholera, czarna Shirley Temple.

–  Moses  Bedemier  –  wyjaśniłam.  –  Prowadzi  sklep  z  cukierkami  na  Ferris  Street.  Bardzo

popularna osoba.

–  Aha.  Chyba  go  znam.  Tak  coś  pod  sześćdziesiątkę?  Łysy  na  czubku  głowy?  W  cholerę

wątrobianych plam? I ma nos, co wygląda jak kutas?

– Hm. Nigdy nie zauważyłam tego nosa.
Vinnie dał mi akta składające się ze spiętych razem: protokołu aresztowania, podpisanej umowy

o poręczenie oraz fotografii. Otworzyłam na zdjęciu i przyjrzałam się uważnie Wujaszkowi Mo.

Lula zerknęła mi przez ramię.
– Aha. To on. Stary Chujowy Nos.
Connie aż zerwała się z krzesła.
– Chcesz mi wmówić, że Wujaszek Mo był klientem? Za nic w to nie uwierzę!
Lula zmrużyła oczy i wysunęła dolną wargę.
– Te, mamuśka.
– Bez urazy – dodała Connie.
– Heh – skwitowała Lula, opierając dłoń na biodrze.

background image

Zaciągnęłam suwak kurtki i owinęłam szyję szalikiem.
– Jesteś pewna, że znasz Wujaszka Mo? – zwróciłam się do Luli.
Jeszcze raz przyjrzała się fotografii.
– Ciężko powiedzieć. Wiesz, ci biali starzy goście wszyscy wyglądają tak samo. Może powinnam

pójść razem z tobą i osobiście mu się przyjrzeć.

– Nie! – Potrząsnęłam głową. – To nie jest dobry pomysł.
– Myślisz, że nie mogę być jakimś zasranym łowcą nagród?
Metamorfoza Luli nie objęła jak dotąd jej słownika.
– Jasne, że możesz – odparłam. – Tylko to jest akurat sytuacja... dość delikatna.
– Do diabła – parsknęła, wciskając się w kurtkę. – Umiem być delikatna do zajebania.
– Tak, ale...
–  Poza  tym  możesz  potrzebować  pomocy.  Powiedzmy,  że  nie  będzie  chciał  iść  z  tobą  po

dobroci. Gdyby go trzeba było przekonywać, przyda ci się taka kobieta jak ja: postawna, o słusznej
figurze. Idealna do przekonywania.

Poznałam  Lulę  w  trakcie  mojego  pierwszego  zadania.  Ona  na  ulicy  zarabiała,  ja  kręciłam  się

nieporadnie  jak  zbłąkana  owieczka.  Niezbyt  mądrze  wciągnęłam  ją  w  sprawę,  nad  którą
pracowałam, wskutek czego pewnego poranka znalazłam ją na moich schodach pożarowych pobitą
i zakrwawioną.

Lula  była  mi  wdzięczna  za  uratowanie  jej  życia,  ja  winiłam  się  za  to,  że  je  w  ogóle  naraziłam.

Z  radością  oddzieliłabym  tamte  wydarzenia  naprawdę  grubą  krechą,  ale  Lula  w  pewien  sposób
przywiązała  się  do  mnie.  Nie  powiedziałabym,  że  czciła  mnie  jak  bohatera.  Nie.  To  raczej  była
relacja  z  gatunku  tych  praktykowanych  w  Chinach  chyba  –  jeśli  uratujesz  komuś  życie,  to  ono  do
ciebie należy. Nawet jeśli wcale go nie chcesz.

–  Nie  będziemy  nikogo  przekonywać  –  powstrzymałam  ją  stanowczo.  –  To  Wujaszek  Mo.

Sprzedaje cukierki dzieciakom.

Lula już na mnie czekała z torbą przewieszoną przez ramię.
– I tak może być fajowo – odparła niewzruszona, idąc za mną do drzwi. – Wciąż jeździsz tym

starym buickiem?

– Ta. Mój lotus ciągle jeszcze jest w sklepie.
Tak  naprawdę  o  lotusie  to  mogłam  co  najwyżej  pomarzyć.  Kilka  miesięcy  temu  skradziono  mi

jeepa i moja mama w napadzie dobrych intencji, niekoniecznie dobrze ukierunkowanych, wepchnęła
mnie  za  kierownicę  buicka  z  pięćdziesiątego  trzeciego  roku,  który  kiedyś  był  własnością  wujka
Sandora. A ponieważ brakowało mi tak kasy jak i kręgosłupa, wciąż jeszcze spoglądałam na ulice
ponad  długą  na  kilometr,  błękitną  maską  tego  potwora,  zastanawiając  się,  jakie  to  straszliwe
grzechy popełniłam, że zasłużyłam sobie na taki samochód.

Gwałtowny podmuch wiatru zagrzechotał szyldem delikatesów Fiorella, sąsiadujących z biurem

Vinniego. Podniosłam kołnierz i zaczęłam grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu rękawiczek.

–  Przynajmniej  buick  jest  w  dobrym  stanie  –  powiedziałam  Luli.  –  A  o  to  przecież  chodzi,

prawda?

–  Yyy  –  stęknęła  niewyraźnie  w  odpowiedzi.  –  Takie  rzeczy  zwykle  mówią  ci,  co  mają

beznadziejne bryczki. A co z radiem? Ma dobre radio? Stereo?

– Żadnego stereo.
– Momencik – zatrzymała mnie. – Ty chyba nie myślisz, że będę jeździć po mieście bez radia.

Potrzebuję  odpowiedniej  muzy,  żeby  wprowadzić  się  w  odpowiedni  nastrój,  kiedy  będę  wlec  do
pierdla czyjąś dupę.

Otworzyłam drzwiczki buicka.
–  Nikogo  nie  będziemy  wlec  do  pierdla  –  powiedziałam  stanowczo.  –  Jedziemy  tylko

porozmawiać z Wujaszkiem Mo.

– Jasne – mruknęła Lula, sadowiąc się w samochodzie i obrzucając radio spojrzeniem pełnym

background image

obrzydzenia. – Przecież wiem.

Pojechałam  Hamilton  i  przecznicę  dalej  skręciłam  w  stronę  Grajdoła.  W  styczniu  okolica  była

raczej ponura. Mrugające lampki i czerwone figurki Mikołajów wróciły na strychy, a do wiosny wciąż
jeszcze  było  daleko.  Krzewy  hortensji  były  teraz  po  prostu  kupami  brązowych  badyli,  szron  ukradł
trawnikom  wszystkie  kolory,  a  na  ulicach  nie  było  ani  dzieci,  ani  kotów,  ani  wielbicieli
własnoręcznego  mycia  samochodu.  Zamilkły  też  ryczące  zwykle  radioodbiorniki.  Okna  i  drzwi
szczelnie pozamykano, żeby zimno i mrok nie dostały się do domów.

Nawet sklepik Wujaszka Mo wydawał się zimny i odpychający.
Lula wpatrywała się w boczne okno.
– Nie żebym chciała popsuć ci zabawę – stwierdziła. – Ale ten frajer ma zamknięte.
Zaparkowałam przy krawężniku.
–  Niemożliwe.  Wujaszek  Mo  nigdy  nie  zamyka  sklepu.  Nie  zamknął  go  od  pięćdziesiątego

ósmego.

– Zgadnij, co się stało: teraz zamknął, mówię ci.
Wyskoczyłam  z  Wielkiego  Błękitu  i  zajrzałam  do  środka  sklepu  przez  szybę  w  drzwiach

wejściowych.  Wewnątrz  było  ciemno  i  nigdzie  nie  mogłam  dostrzec  Wujaszka  Mo.  Nacisnęłam
klamkę. Zamknięte. Zapukałam do drzwi głośno i energicznie. Nic. Niech to szlag.

– Pewnie zachorował – powiedziałam do Luli.
Sklep  ze  słodyczami  stał  na  rogu,  frontem  do  Ferris  Street  i  bokiem  przy  King.  Wzdłuż  Ferris

Street ciągnął się długi szereg schludnych bliźniaków, prosto do samego serca Grajdoła. Na King
Street  z  kolei  od  razu  było  widać  niedostatek  finansów.  Bliźniaki  przekształcono  w  domy
wielorodzinne. Na próżno by tu szukać wykrochmalonych firaneczek typowych dla pozostałej części
Grajdoła.  Na  King  prywatność  zapewniały  wiszące  w  oknach  płachty  i  poobijane  żaluzje,
i nieprzyjemna świadomość, że tutejsi mieszkańcy do gościnnych raczej nie należą.

– Przez okno naprzeciwko wygląda jakaś straszna staruszka – poinformowała mnie Lula.
Spojrzałam w tamtym kierunku i zadrżałam.
– To pani Steeger. Uczyła mnie w trzeciej klasie.
– Założę się, że było super.
– Najdłuższy rok w moim życiu.
Do dzisiaj mam drgawki, gdy muszę dzielić pisemnie.
– Powinnyśmy z nią porozmawiać – stwierdziłam niechętnie.
– Aha – zgodziła się Lula. – Taka wścibska starucha na pewno wie masę rzeczy.
Poprawiłam torebkę na ramieniu i pomaszerowałyśmy do domu mojej dawnej nauczycielki.
Drzwi uchyliły się na tyle, żebym mogła zobaczyć, że pani Steeger niewiele się zmieniła przez te

wszystkie  lata.  Nadal  była  chuda  jak  szprycha,  twarz  miała  nadmiernie  szczupłą,  złośliwe  oczka
i  brwi,  które  wyglądały,  jakby  ktoś  je  dorysował  brązową  kredką.  Rok  temu  została  wdową.  Dwa
emerytką. Ubrana była w brązową sukienkę we wzorek z drobnych kwiatków, podkolanówki i buty na
płaskiej podeszwie. Na jej szyi wisiały okulary na łańcuszku. Pofarbowane na brązowo włosy ułożone
były w ciasne pierścionki. Nie sprawiała wrażenia kogoś, kto cieszy się zasłużonym odpoczynkiem.

Wręczyłam jej wizytówkę, przedstawiając się jako agent do spraw windykacji poręczeń.
– Co to znaczy? – zapytała. – Jesteś funkcjonariuszem policji?
– Niezupełnie. Pracuję dla Vincenta Pluma.
– A. – Pani Steeger przetrawiła informację. – Jesteś łowcą nagród.
Jej ton sugerował, że to mniej więcej to samo co dealer albo pedofil. Wysunęła lekko podbródek,

co  zwykle  zapowiadało  karne  działania  pedagogiczne,  wszystko  w  jej  postawie  sugerowało,  że
gdybym bardziej się przyłożyła do dzielenia pisemnie, to może nawet wyszłabym na ludzi.

– Co to ma wspólnego z Mosesem? – spytała.
–  Został  aresztowany  za  wykroczenie,  a  potem  nie  pojawił  się  na  rozprawie. Agencja  Pluma

wpłaciła kaucję, więc muszę odnaleźć Mo i pomóc mu ustalić datę nowej rozprawy.

background image

– Mo nie zrobiłby niczego złego – stwierdziła stanowczo pani Steeger.
Święte słowa.
– Wie pani może, gdzie jest teraz? – zapytałam.
Wyprostowała się, aż przybył jej centymetr z hakiem.
– Nie. I to prawdziwy wstyd, że nie potrafisz znaleźć sobie innego zajęcia niż nękanie porządnych

ludzi, takich jak Moses Bedemier.

– Ależ ja nikogo nie nękam. Chcę mu tylko pomóc ustalić nowy termin rozprawy.
–  Kłamczucha  –  podsumowała  krótko  pani  Steeger.  –  Już  w  trzeciej  klasie  był  z  ciebie  mały

kłamczuszek i nic się nie zmieniło do dzisiaj. Zawsze próbowałaś przemycić gumę na moje lekcje.

– W każdym razie dziękuję – odpowiedziałam. – Miło było panią spotkać po tylu latach.
TRZASK! – pani Steeger zamknęła drzwi.
– Trzeba było skłamać – pouczyła mnie Lula. – Nigdy niczego się nie dowiesz, jeśli będziesz tak

wszystkim mówić prawdę. Trzeba było jej powiedzieć, że pracujesz w komisji gier i zakładów, a Mo
wygrał kupę pieniędzy w lotto.

– Może następnym razem.
– Może następnym razem otworzymy drzwi i zaczniemy rozmowę od kilku szybkich wypłaconych

jakiejś suce.

Zgromiłam Lulę strasznym spojrzeniem.
– Tak tylko mówię – powiedziała.
Stanęłam na kolejnym ganku i już miałam zapukać, kiedy pani Steeger znowu wystawiła głowę

przez uchylone drzwi.

– Nawet się nie wysilaj – rzuciła. – Whiteheadowie są na Florydzie. Harry zawsze bierze urlop

w zimie. Wrócą za dwa tygodnie.

TRZASK. I tyleśmy ją widziały.
– Nie szkodzi – powiedziałam Luli. – Wybierzemy bramkę numer trzy.
Drzwi numer trzy otworzyła Dorothy Rostowski.
– Dorothy?
– Stephanie?
– Nie wiedziałam, że tu mieszkasz.
– Będzie jakiś rok.
Trzymała na biodrze dziecko, drugie siedziało przed telewizorem. Pachniała bananami i winem.
– Szukam Wujaszka Mo – wyjaśniłam. – Myślałam, że będzie w swoim sklepie.
Dorothy przełożyła dziecko na drugie biodro.
– Nie było go od dwóch dni. Ale nie szukasz go dla Vinniego, co?
– Właściwie...
– Mo nie zrobiłby niczego złego.
– Z pewnością, ale...
– Szukamy go, bo wygrał w lotto – wtrąciła Lula. – I chcemy odpalić w cholerę hajsu.
Dorothy prychnęła z niesmakiem i zatrzasnęła drzwi.
Spróbowałyśmy jeszcze w domu obok i usłyszałyśmy to samo. Mo nie pojawił się w sklepie od

dwóch dni. Nic więcej nikt nam nie był w stanie powiedzieć poza, oczywiście, nieproszonymi radami,
że powinnam rozejrzeć się za inną pracą.

Zapakowałyśmy się z Lulą do buicka i zajrzałyśmy do teczki z dokumentami dotyczącymi kaucji.

Mo w rubryce adres wpisał Ferris 650. To oznaczało, że mieszkał nad sklepem. Obie zadarłyśmy
głowy, próbując zobaczyć coś w czterech oknach na piętrze.

– Mo to chyba dał nogę – stwierdziła Lula.
Istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Znowu wysiadłyśmy z samochodu i udałyśmy się na

tyły budynku, gdzie zewnętrzne schody prowadziły na piętro nad sklepem. Wspięłyśmy się po nich
i  zapukałyśmy  do  drzwi.  Nic.  Każda  z  nas  ponaciskała  klamkę,  ale  drzwi  pozostały  zamknięte.

background image

Zajrzałyśmy w okna. Czyściutko. Żadnych świateł. No i oczywiście żadnego śladu Wujaszka.

– A może Mo wyciągnął kopyta – zasugerowała Lula. – Albo zachorował. Albo miał wylew i leży

teraz w łazience na podłodze.

– W żadnym wypadku NIE BĘDZIEMY się włamywać.
– To by była akcja humanitarna – upierała się Lula.
– To by było wbrew prawu.
– Czasami policja przymyka oko na akcje humanitarne.
Usłyszałam  kroki  i  spojrzałam  w  dół,  by  zobaczyć  policjanta  u  stóp  schodów.  Steve  Olmney.

Chodziłam z nim do szkoły.

–  Co  jest  grane?  –  zapytał.  –  Pani  Steeger  zadzwoniła  na  posterunek,  że  jakaś  podejrzana

osoba kręci się wokół sklepu Wujaszka Mo.

– To właśnie ja – odpowiedziałam.
– A gdzie Mo?
– Podejrzewamy, że wyciągnął kopyta – poinformowała go Lula. – I myślimy, że ktoś powinien

sprawdzić, czy nie dostał wylewu na podłodze w łazience.

Olmney wspiął się po schodach i zapukał.
– Mo? – ryknął. Zbliżył nos do drzwi. – Nie śmierdzi trupem. – Zajrzał do środka przez okno. –

Ciała też nie widzę.

– Mo jest teraz NS-em – powiedziałam. – Zgarnęliście go za noszenie ukrytej broni i nie pokazał

się na rozprawie.

– Mo nie zrobiłby niczego złego – odpowiedział Olmney z głębokim przekonaniem.
Zdusiłam krzyk.
– Niestawienie się w sądzie na własnej rozprawie jest złe. Takie są zasady.
– Pewnie zapomniał. Może wyjechał na wakacje? Albo jego siostra na Staten Island zachorowała

nagle. Powinnaś sprawdzić, czy nie wyjechał do siostry.

A to akurat był naprawdę niezły pomysł.
Wróciłyśmy do buicka i do teczki Wujaszka Mo. Faktycznie Mo miał siostrę i podał jej adres.
– Powinnyśmy się rozdzielić – powiedziałam do Luli. – Ja sprawdzę siostrę, a ty obstawiaj sklep.
– Zrobię obserwację pierwsza klasa – obiecała mi Lula. – Nic mi nie umknie.
Zapaliłam silnik i powoli zjechałam z krawężnika.
– A co zrobisz, jak zobaczysz Wujaszka Mo?
– Złapię małego skurwysynka za klejnoty i wcisnę do bagażnika mojego wozu.
– NIE! Nie masz uprawnień, żeby kogokolwiek zatrzymywać. Jak tylko zobaczysz Mo, to się ze

mną skontaktuj. Albo na komórkę, albo na pager. – Wcisnęłam jej w dłoń wizytówkę z numerami. –
I zapamiętaj sobie, ŻADNEGO WCISKANIA KOGOKOLWIEK DO TWOJEGO BAGAŻNIKA.

– Jasne – mruknęła Lula – przecież wiem.
Podrzuciłam ją do biura i pojechałam w stronę jedynki. Był środek dnia, więc ruch na ulicach nie

był  zbyt  intensywny.  Dotarłam  do  portu  i  stanęłam  w  kolejce  do  mostu  na  Staten  Island.  Pobocze
drogi  prowadzącej  do  bramki  poboru  opłat  usiane  było  przeżartymi  przez  sól  tłumikami,  które
odpadły na niesamowitych dziurach, kraterach i zapadliskach, z jakich składała się droga na most.

Wcisnęłam się w sznur samochodów i stanęłam zderzak w zderzak między Hurtową Sprzedażą

Warzyw Petrucciego i ciężarówką z napisem „materiały wybuchowe”. Czekając, zerknęłam na mapę.
Do siostry Mo trzeba było jechać w stronę środka wyspy, do dzielnicy przypominającej Grajdoł.

Zapłaciłam  za  przejazd  i  powoli  potoczyłam  się  ulicą,  wdychając  mieszaninę  wyziewów  diesla

i innych tajemniczych składników, która paskudnie drapała w gardle. Jednak nie ujechałam nawet
kilometra, a już się przyzwyczaiłam. I kiedy dotarłam do domu siostry Wujaszka Mo, nie czułam już
żadnych  zanieczyszczeń.  Zdolności  adaptacyjne  to  jedna  z  ogromnych  zalet  ludzi  urodzonych
i dorastających w Jersey. Nas nie pokona trochę zanieczyszczonego powietrza czy skażonej wody.
Jesteśmy niczym sumy na dwóch nogach. Jeśli ktoś nas zabierze z naturalnego środowiska, to raz-

background image

dwa wykształcimy dowolną część ciała, niezbędną do przeżycia. W porównaniu z Jersey reszta kraju
to bułka z masłem. Chcesz wysłać kogoś do strefy skażonej opadem radioaktywnym? Wyślij kogoś
z Jersey. Nic mu się nie stanie.

Siostra Mo mieszkała przy Crane Street w zielonym bliźniaku o oknach przesłoniętych żaluzjami

i  biało-żółtymi  aluminiowymi  markizami.  Zaparkowałam  przy  krawężniku  i  pokonałam  dwa  biegi
cementowych schodów prowadzących do cementowego podestu. Zadzwoniłam do drzwi i stanęłam
twarzą w twarz z kobietą, która niezwykle przypominała moich krewnych ze strony Mazurów. Krzepka
węgierska sylwetka. Czarne włosy, czarne brwi i błękitne oczy spoglądające chłodno i rzeczowo. Na
oko była po pięćdziesiątce i nie robiła wrażenia osoby zachwyconej moją wizytą.

Dałam jej wizytówkę, przedstawiłam się i poinformowałam, że szukam Mo.
Najpierw w jej oczach pojawiło się zdziwienie, a chwilę później nieufność.
–  Agent  do  spraw  windykacji  poręczeń?  –  powtórzyła.  –  A  co  to  niby  znaczy?  I  co  to  ma

wspólnego z Mo?

Streściłam jej sprawę.
–  Jestem  pewna,  że  Mo  nie  pojawił  się  na  rozprawie  przez  niedopatrzenie,  ale  muszę

dopilnować, by ustalił w sądzie kolejny termin – zakończyłam.

–  Nic  nie  wiem  na  ten  temat  –  oznajmiła.  –  Nie  widuję  go  zbyt  często.  On  cały  czas  spędza

w sklepie. Dlaczego tam pani nie pójdzie?

– Nie pojawił się w sklepie od dwóch dni.
– To zupełnie niepodobne do Mo.
Wszystko w tej sprawie było zupełnie niepodobne do Mo.
Zapytałam ją o innych krewnych. Powiedziała, że żadnych bliskich nie mają. Zapytałam, czy Mo

ma może drugie mieszkanie albo domek letniskowy. Powiedziała, że nic nie wie na ten temat.

Podziękowałam  i  wróciłam  do  buicka.  Rozejrzałam  się.  W  sąsiedztwie  niewiele  się  działo.

Siostra  Mo  zamknęła  się  w  domu.  Pewnie  zastanawiała  się,  co,  u  diabła,  dzieje  się  z  Mo.
Oczywiście zawsze istniała możliwość, że kryje brata, ale intuicja podpowiadała mi, że nic takiego
nie ma tu miejsca. Wyglądała na autentycznie zaskoczoną, gdy powiedziałam jej, że Mo nie stoi za
ladą i nie sprzedaje żelków.

Mogłabym  poobserwować  jej  dom,  ale  taka  obserwacja  jest  męcząca,  czasochłonna,  a  w  tym

wypadku chyba jeszcze zupełnie bezcelowa.

Do tego wszystkiego zaczęłam mieć jakieś dziwne przeczucia. Odpowiedzialni ludzie, jak Mo, nie

zapominają o datach rozpraw. Odpowiedzialni ludzie, jak Mo, martwią się takimi sprawami. Nie śpią
po nocach. Radzą się prawników. I odpowiedzialni ludzie, jak Mo, nie porzucają swego interesu, nie
zostawiwszy nawet kartki w oknie.

Może  Lula  miała  jednak  rację.  Może  Mo  faktycznie  leżał  martwy  w  łóżku  albo  nieprzytomny  na

podłodze w łazience.

Wysiadłam i wróciłam do drzwi siostry Mo. Otworzyły się, zanim zdążyłam zapukać. Czoło kobiety

przecinały teraz dwie głębokie zmarszczki.

– Coś jeszcze? – zapytała.
– Niepokoję się o Mo. Nie chcę pani straszyć, ale myślę, że istnieje taka możliwość, że może być

chory i nie móc otworzyć drzwi.

– Tak tu właśnie stałam i myślałam dokładnie to samo – odparła.
– Ma pani klucz do jego mieszkania?
– Nie i o ile wiem, nikt nie ma. Mo ceni sobie prywatność.
– Czy zna pani jakichś jego przyjaciół? Może dziewczynę?
– Przykro mi. Nie jesteśmy ze sobą aż tak blisko. Mo jest dobrym bratem, ale jak powiedziałam,

ceni sobie prywatność.

background image

Godzinę później znów byłam w Grajdole. Pojechałam na Ferris i zaparkowałam tuż za samochodem
Luli.

– Jak idzie? – spytałam.
Lula garbiła się nad kierownicą czerwonego firebirda.
– Wcale nie idzie. Najnudniejsza i najbardziej bezsensowna robota, jaką kiedykolwiek miałam.

Można to robić w głębokiej śpiączce.

– Ktoś przyszedł kupić cukierków?
– Mamusia z dzieckiem. To wszystko.
– Poszli na tył domu?
– Nie-e. Spojrzała przez drzwi i poszła sobie.
Zerknęłam  na  zegarek.  Wkrótce  skończą  się  lekcje.  Mnóstwo  dzieciaków  będzie  tędy  szło  za

chwilę,  ale  nie  dzieciaki  mnie  interesowały,  tylko  dorośli,  którzy  mogli  się  tu  pojawić,  by  podlać
kwiatki w mieszkaniu Mo albo odebrać jego pocztę.

– Wytrzymaj jeszcze trochę – poprosiłam. – Pogadam z innymi sąsiadami.
– Wytrzymaj, jasne. Zamarznę na śmierć w tym samochodzie. To nie Floryda.
– Myślałam, że chcesz być łowcą nagród. To właśnie robią łowcy nagród.
–  Nie  miałabym  nic  przeciwko  takiemu  siedzeniu,  gdybym  sądziła,  że  na  koniec  pozwolisz  mi

przynajmniej kogoś zastrzelić, ale na to nie ma najmniejszej gwarancji. Ciągle tylko słyszę: tego nie
rób,  tamtego  nie  rób.  Nie  mogę  nawet  tego  sukinkota  wepchnąć  do  bagażnika,  jak  już  go
znajdziemy.

Przeszłam na drugą stronę ulicy, by porozmawiać z kolejną trójką sąsiadów. Odpowiedzi udzielali

standardowych.  Nie  mają  pojęcia,  gdzie  mógł  podziać  się  Wujaszek  Mo,  ale  uważają,  że  mam
nielichy tupet, sugerując, że biedak jest kryminalistą.

Czwarte drzwi otworzyła mi nastolatka. Nie mogłam przeoczyć podobieństw w naszym wyglądzie.

Obie miałyśmy martensy, jeansy, flanelowe koszule narzucone na T-shirty, zbyt mocno wymalowane
oczy i obfitość brązowych kręconych włosów. Była ode mnie młodsza jakieś piętnaście lat i dziesięć
kilo.  Nie  zazdrościłam  jej  wieku,  ale  ogarnęły  mnie  niejakie  wątpliwości  w  temacie  tego  tuzina
pączków,  które  kupiłam  sobie  w  Grajdole,  a  które  teraz  wołały  do  mnie  z  tylnego  siedzenia
samochodu.

Podałam jej wizytówkę. Otworzyła szeroko oczy.
– Łowca nagród! – powiedziała. – Ale czad!
– Znasz Wujaszka Mo?
– No pewnie, że znam. Wszyscy go znają. – Pochyliła się i zniżyła głos. – Zrobił coś złego? Ściga

pani Wujaszka Mo?

– Nie zjawił się na rozprawie o wykroczenie. Chcę mu przypomnieć, żeby ustalił nową datę.
– Ale odjazd! A jak go pani znajdzie, to mu pani nastuka i zamknie w bagażniku?
O co chodzi z tymi bagażnikami?
– NIE! Chcę tylko z nim porozmawiać.
– Założę się, że zrobił coś okropnego. Założę się, że ściga go pani za kanibalizm.
Kanibalizm? Gość sprzedawał słodycze. Na co by mu były palce od rąk i nóg? Ta mała świetnie

znała się na butach, ale umysł miała z lekka przerażający.

– Wiesz o Mo coś, co mogłoby mi pomóc? Czy miał tu jakichś przyjaciół? Widziałaś go ostatnio?
– Widziałam go w sklepie parę dni temu.
– A mogłabyś dla mnie trzymać rękę na pulsie? Moje numery są na wizytówce. Zobaczysz Mo

albo kogokolwiek podejrzanego, to zadzwoń.

– Będę prawie jak łowca nagród?
– Prawie.
Truchtem wróciłam do Luli.
–  No  dobra,  możesz  wracać  do  biura  –  powiedziałam.  –  Znalazłam  zastępstwo.  Ta  mała

background image

z naprzeciwka będzie naszym szpiegiem.

– I bardzo dobrze. Bo niewiele brakuje, a umrę tu z nudów.
Pojechałam za Lulą do biura i stamtąd zadzwoniłam do mojej kumpeli w wydziale komunikacji.
– Mam nazwisko – zaczęłam – a potrzebuję numer rejestracyjny i markę samochodu.
– A co to za nazwisko?
– Moses Bedemier.
– Wujaszek Mo?
– Ten sam.
– Nie podam ci żadnych informacji na temat Wujaszka Mo.
Wcisnęłam jej bajeczkę o ponownym ustaleniu terminu rozprawy, co już zaczynało być męczące.
Usłyszałam stukanie w klawiaturę.
–  Jak  się  dowiem,  że  Wujaszkowi  spadł  przez  ciebie  choćby  włosek  z  głowy,  to  już  nigdy  nie

podam ci żadnej rejestracji.

– Przecież nie zrobię mu krzywdy – obruszyłam się. – Nigdy nikomu nie robię krzywdy.
– A ten facet, co go zastrzeliłaś w sierpniu? Albo dom pogrzebowy wysadzony w powietrze?
– Zamierzasz podać mi te numery czy jak?
– Ma kilkuletnią hondę civic. Niebieską. Masz coś do pisania? Przedyktuję ci rejestrację.
– O rany. – Lula zajrzała mi przez ramię. – Wychodzi na to, że mamy nowy trop. Poszukamy tego

wózka?

– Tak.
A  potem  poszukamy  zapasowego  klucza  do  mieszkania.  Każdy  się  boi,  że  zgubi  klucze  i  nie

będzie mógł się dostać do domu. Jak nie masz zaufania do żadnego z sąsiadów, to chowasz klucz
gdzieś  blisko  domu.  Albo  nad  futryną  drzwi  wejściowych,  pod  sztucznym  kamieniem  obok
podmurówki, albo pod wycieraczką.

Nie zamierzałam się włamywać, ale gdybym znalazła ten klucz...
– Nie jadłam lunchu – poskarżyła się Lula. – Nie mogę pracować bez lunchu.
Wyciągnęłam torebkę z pączkami i obie natychmiast w nią zanurkowałyśmy.
–  No  dobra,  kupa  roboty  jeszcze  –  mruknęłam  kilka  chwil  później,  otrzepując  cukier  puder

z koszulki i żałując, że nie poprzestałam na dwóch pączkach.

–  Jadę  z  tobą,  ale  tym  razem  moim  wozem  –  postanowiła  Lula.  –  Mam  w  nim  zajebiście

wielgachne stereo.

– Tylko nie jedź za szybko. Bo jeszcze nas złapie funkcjonariusz Gaspick.
– Yhy. A co, nosisz ukrytą broń, jak ten Wujaszek Mo?
Akurat w tej chwili nie można mi było tego zarzucić. Moja trzydziestkaósemka została w domu, na

blacie kuchennym, w brązowym słoju na ciastka. Broń przerażała mnie do wypęku.

Wsiadłyśmy  do  czerwonego  firebirda  Luli  i  ruszyłyśmy  ku  Ferris  przy  dźwiękach  rapu,  który

wprawiał w drżenie wszystkie szyby.

– Może byś tak jednak przyciszyła – wrzasnęłam do Luli. – Dostaję od tego arytmii.
Lula jedną ręką boksowała powietrze.
– U-ha, ha, ha, haaa.
– Lula!
Łypnęła w moją stronę.
– Ty coś mówisz?
Przyciszyłam ten łomot.
– Ogłuchniesz od tego!
– Pfff.
Przejechałyśmy Ferris, szukając błękitnych hond civic, ale w okolicy sklepu nie było ani jednej.

Zatoczyłyśmy  więc  większe  koło  po  sąsiednich  ulicach.  Z  tym  samym  rezultatem.  Ani  jednej
niebieskiej  hondy  civic.  Zaparkowałyśmy  na  rogu  Ferris  i  King  i  przeszłyśmy  uliczką  za  sklepem,

background image

zaglądając  do  garaży.  Ani  jednej  niebieskiej  hondy  civic.  A  niewielki  garaż  na  tyłach  sklepu  ze
słodyczami świecił pustkami.

– Dał nogę – stwierdziła Lula. – Mogę się założyć, że siedzi sobie w Meksyku i tak się śmieje, że

mało mu dupa nie odpadnie, na samą myśl, że we dwie błąkamy się tu między garażami.

– A co się stało z teorią: Wujaszek Mo leży martwy we własnej łazience?
Lula  miała  na  sobie  jaskraworóżową  narciarską  kurtkę  i  kozaki  do  kolan,  pokryte  białym

sztucznym futerkiem. Podniosła kołnierz i spojrzała w górę, na ganek mieszkania Mo.

– Byśmy już znalazły jego wózek. A jakby był martwy, to już by zaczął śmierdzieć.
To samo sobie pomyślałam.
– No jeszcze mógł się zamknąć w lodówce z lodami – dodała. – Wtedy by nie śmierdział, boby

był  zamrożony. Ale  tak  też  się  nie  stało,  bo  żeby  wejść  do  lodówki,  musiałby  najpierw  wyciągnąć
wszystkie lody, a patrzyłyśmy przez okno i nie było widać kupy roztapiających się lodów. No w sumie
Mo mógłby je najpierw wszystkie zjeść...

Garaż  Wujaszka  Mo  był  drewniany,  kryty  gontem,  ze  staroświeckimi  podwójnymi  drewnianymi

drzwiami,  które  zostawiono  szeroko  otwarte.  Wjazd  znajdował  się  od  strony  zaułka,  ale  było  też
boczne wejście, prowadzące na krótki cementowy chodnik, który biegł na tyły sklepu.

W  środku  panowały  ciemności  i  stęchlizna.  Pod  ścianą  piętrzyły  się  stosy  pudełek  paluszków,

serwetek,  owoców  w  zalewie,  syropu  Hersheya  i  oleju  samochodowego  10W40.  W  kącie  leżały
gazety przeznaczone na makulaturę.

Mo  był  powszechnie  lubiany  i  niewątpliwie  również  ufny,  ale  zostawienie  otwartego  garażu

pełnego  zapasów  wydało  mi  się  oznaką  przesadnej  wiary  w  ludzką  naturę.  Być  może  wyjeżdżał
w  pośpiechu  i  był  zbyt  rozkojarzony,  by  pamiętać  o  drzwiach. Albo  nie  planował  tu  wracać. Albo
został zmuszony do wyjazdu, a jego porywacze mieli na głowie ważniejsze rzeczy niż jakieś drzwi od
garażu.

Z tych wszystkich możliwości ta ostatnia budziła najmniej entuzjazmu.
Wyciągnęłam latarkę i wręczyłam ją Luli, żeby poszukała w garażu klucza od domu.
– Jestem jak pies myśliwski, jeśli chodzi o szukanie kluczy – pochwaliła się. – Nic się nie martw.

Klucze możesz uznać za znalezione.

Pani  Steeger  łypała  na  nas  wrogo  przez  szybę  w  tylnych  drzwiach.  Uśmiechnęłam  się  do  niej

i  pomachałam.  Natychmiast  cofnęła  się  w  głąb  mieszkania.  Najpewniej  do  telefonu,  żeby  znowu
nasłać na mnie gliny.

Pomiędzy sklepem i garażem znajdowało się ciasne podwóreczko. Nic nie wskazywało na to, by

ktoś  używał  go  w  celach  rekreacyjno-rozrywkowych.  Żadnych  huśtawek,  grilla,  rdzewiejących
ławeczek.  Twardo  ubita  ziemia  i  dziko  rosnąca  trawa  przecięte  chodnikiem.  Poszłam  tym
chodnikiem  do  tylnych  drzwi  sklepu  i  zajrzałam  do  pojemników  na  śmieci  stojących  równo  pod
ścianą. Wszystkie były pełne. Śmieci popakowano schludnie w plastikowe worki. Obok pojemników
stały  jakieś  puste  kartony.  Obeszłam  wszystko  dokładnie,  szukając  klucza.  Nic  nie  znalazłam.
Obmacałam futrynę nad drzwiami prowadzącymi do sklepu. Weszłam po schodach i przesunęłam
dłonią  pod  poręczą  maleńkiego  ganeczku.  Ponownie  zapukałam  do  mieszkania  Mo  i  zajrzałam
przez okno.

Lula wyszła z garażu i przemaszerowała przez podwórko. Wdrapała się po schodkach i dumnie

podała mi klucz.

– Jestem zajebista, nie?

background image

COPY RIGHT © BY  Janet Ev anov ich

COPY RIGHT © BY  Fabry ka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2012

COPY RIGHT © FOR TRANSLATION BY  Dominika Repeczko, 2012

WY DANIE I

ISBN 978-83-7574-809-3

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserv ed

Książka ani żadna jej część nie może by ć przedrukowy wana

ani w jakikolwiek inny  sposób reprodukowana czy  powielana mechanicznie, f otoopty cznie, zapisy wana elektronicznie lub magnety cznie, ani odczy ty wana w środkach

publicznego przekazu bez pisemnej zgody  wy dawcy .

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WY DANIA Ery k Górski, Robert Łakuta

PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE © Anmf oto | Dreamstime.com

REDAKCJA Dorota Pacy ńska

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD, KONWERSJA DO FORMATU EPUB Dariusz Nowakowski

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

 

ZAMÓWIENIA HURTOWE

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a.

05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91

tel./f aks: 22 721 30 00

www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl

WY DAWNICTWO

Fabry ka Słów sp. z o.o.

20-834 Lublin, ul. Iry sowa 25a

tel.: 81 524 08 88, f aks: 81 524 08 91

www.f abry kaslow.com.pl

e-mail: 

biuro@f abry kaslow.com.pl

background image
background image
background image
background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.