background image

MAY GRETHE LERUM

KSIĘGA MARII

Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA

Tytuł oryginału norweskiego: „Marias bok”

background image

ROZDZIAŁ I

Sogndalsfœren, 1667

W małej izbie zaległa kompletna cisza, kiedy obca kobieta pochyliła się nad łóżkiem i 

szeptała coś cicho do rodzącej. Nawet Anna - Krestina umilkła. Jej pomarszczona twarz wyrażała 

niedowierzanie. Co taka młoda dziewczyna może zrobić?

Co w ogóle można jeszcze zrobić, czego Anna - Krestina sama już nie próbowała? Dziecko 

się zaparło, to oczywiste, i nigdy nie ujrzy dziennego światła. A matka...

No trudno, nie ją pierwszą, i nie ostatnią, spotka śmierć wraz z płodem, który zakleszczył się 

w jej ciele.

Takie jest życie, trzeba o tym wiedzieć.

Kiedy grozi choroba lub śmierć, człowiek ma niewiele na swoją obronę. Złe moce zsyłają 

plagi i dręczą ludzi, zaś dobre siły nie zawsze chętne są pomagać. Sama natura podsuwa lekarstwa i 

środki lecznicze, ale bardzo niewielu zna ich tajemną siłę. A jeśli nawet ktoś dowiedział się co 

nieco, niechętnie o tym mówi. Stosy przeznaczone dla czarownic wciąż płoną na wielkich prze­

strzeniach Europy.

Liv Bergaheim Meisterplass nigdy przedtem nie została wezwana do rodzącej kobiety we 

wsi Mogła na palcach jednej ręki policzyć odwiedziny w Sogndalsfjœren i nie zachowała po nich 

najlepszych wspomnień. Wiodła własne życie po drugiej stronie fiordu, w oddalonej zagrodzie, w 

której mieszkali tacy sami jak ona. Dźwięk kościelnych dzwonów, który ponad wodą docierał do 

ich przeklętej siedziby, był jedynym przesłaniem od innych ludzi.

Meisterplassen.

Zagroda Mistrza.

Jorand Jorandssønn służył jako kat już co najmniej dwudziesty rok, zyskał uznanie za pewną 

rękę   i   skuteczne,   a   często   i   bezbolesne   metody.   Złodziejowi,   któremu   trzeba   było   zgodnie   z 

wyrokiem obciąć lewą dłoń, chętnie wymierzał przed egzekucją cios tak, by tamten zemdlał i nie 

czuł bólu. Zawsze zadbał, by powstrzymać krwotok w saganku wrzącego oleju albo przez przypale­

nie rany rozżarzonym do czerwoności żelazem. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, kto dostał się w 

jego ręce, niepotrzebnie umarł. Ludzie radowali się głośno, kiedy nadchodziły dni kaźni, zwłaszcza 

gdy   pogoda   panowała   piękna   i   można   było   poświętować.   Natychmiast   jednak,   gdy   skazaniec 

przestawał dawać znaki życia, okrzyki milkły, a ludzka niechęć ponownie kładła się ciężkim brze­

mieniem na okrytych czarną peleryną ramionach kata.

Musiał wiedzieć, że nie jest jednym z nich.

Nie chcieli patrzeć mu w oczy, ani tym bardziej zamienić z nim życzliwego słowa.

Należał do sił ciemności, był posłańcem Śmierci. Miał ręce zbrukane krwią skazańców.

background image

Była tylko jedna jedyna osoba, której nienawidzili bardziej niż jego: nałożnica kata.

Mimo to zdarzało się, że chowali swoją niechęć i posyłali po tę drobną istotę. Szybko 

bowiem zrozumieli,  że  owa niezwykła  mieszkanka  strasznego  domu  z tamtej  strony zielonego 

fiordu jest czymś więcej niż tylko upadłą kobietą. Już w kilka dni po tym, jak przybyła do Mei­

sterplassen z nieślubnym dzieckiem, odważnie wkroczyła do wsi, by kupić jedzenie na Wigilię. Bóg 

widocznie chciał, że akurat tego dnia gospodarz z Aaberget został przebity na wylot żelazną płozą 

sań.   Do   dzisiaj   ludzie   opowiadają,   jak   ta   obca   kobieta,   dziecko   jeszcze   prawie,   zatrzymała 

krwawienie i uleczyła rannego. Ba, niektórzy twierdzili nawet, że brzegi rany zamknęły się pod 

dotykiem jej drobnych dłoni i w ciągu kilku minut wszystko się zagoiło.

A czyż nie słyszano o chłopie imieniem Nikolai? Dwóch sąsiadów w rozpaczy zaniosło go 

do Meisterplassen późnym wieczorem, był bowiem bliski śmierci z powodu tajemniczej zarazy. Ta 

katowska wywłoka dała mu jakichś swoich ziół i posmarowała go maścią. Od tej chwili wstąpiły w 

niego nowe siły, a zaledwie cztery tygodnie później stanął już do roboty, by uchronić rodzinę od 

grożącej jej śmierci głodowej.

Historie o umiejętnościach Liv i jej lekarstwach rozrastały się w miarę upływu czasu. Jakieś 

dziesięć lat temu Liv gdzieś wyjeżdżała, a kiedy wróciła do domu, rozeszły się pogłoski, że gościła 

w swoich rodzinnych stronach w głębi fiordu i wyleczyła córkę samego pastora. Większość nie 

wierzyła w takie gadanie, ale wiadomo, że prawie wszyscy, którym coś dolegało, a którzy szukali 

jej pomocy, odzyskiwali zdrowie. Coraz częściej małe łódki zatrzymywały się przy kamiennym 

nabrzeżu Meisterplassen, a zgarbieni, przestraszeni ludzie skradali się na podwórze zagrody, którą 

tak   często   przeklinali.   W   świetle   dnia   nikt   jednak   o   tych   odwiedzinach   z   przyjemnością   nie 

rozmawiał.

Kiedy spotykali znachorkę we wsi lub mijali w łodzi na wodach fiordu, odwracali twarze.

Kobiety, które miały jej do zawdzięczenia życie zarówno własne, jak i dziecka, żegnały się 

na jej widok i miotały ciężkie przekleństwa. Bo może ona czerpie swoje siły od samego Czarnego? 

Może jest też i jego nałożnicą...?

Mężczyźni spluwali na ziemię, po której przeszła, czasami trafiali wyżej i plwociny spadały 

na suknię. Nigdy nie szukała ich gniewnych spojrzeń, spiesznie podążała dalej, na ogół do sklepu, 

gdzie płaciła skrupulatnie za swoje towary. Bowiem jej szylingi, owszem, te były tak samo dobre 

jak pieniądze innych.

Liv przez całe życie trwała na uboczu, jakby naznaczona wiekuistym piętnem. Czuła się 

zraniona, coraz trudniej było jej pojąć, jak kobieta może w jednej chwili złożyć w jej ręce los swój i 

swego dziecka, a w następnej obrzucać ją najgorszymi wyzwiskami. Ale radość z tego, że umie 

łagodzić   cierpienia   i   leczyć   obolałe   ciała,   wciąż   stanowiła   dla   niej   wystarczającą   nagrodę. 

Samotność   też   nie   była   nie   do   zniesienia,   miała   przecież   dzieci,   córeczkę   Marię,   syna   Jorila, 

background image

przybranego syna Randara, a przede wszystkim ukochanego Joranda.

A daleko stąd w głębi fiordu znajdowało się też miejsce, w którym zawsze witano ją z 

radością... Liv ciepło wspominała ostatnie tygodnie swego dzieciństwa, spędzone u Evena i Tulvy 

Solgarden.   Miała   zaledwie   dwanaście   lat,   gdy   grupa   silnych   mężczyzn   uratowała   jej   życie   i 

sprowadziła do wsi. Przedtem mieszkała w samotnej zagrodzie wysoko w górach, zdana jedynie na 

towarzystwo potwornego, okrutnego dziadka. Nikt nie wiedział o jej istnieniu, ludzie sądzili, że 

mała dziewczynka o jasnych włosach zginęła razem z całą rodziną podczas strasznego wypadku, o 

którym do dziś jeszcze ze zgrozą opowiadano w późne jesienne wieczory, a który nazywano po pro­

stu Upadek Zginęli wówczas rodzice Liv i jej młodszy braciszek Ona ocalała, ale wielokrotnie 

potem błagała Boga o śmierć i żałowała, że także nie umarła, spotkał ją bowiem los tysiąc razy 

gorszy. Pozostała przy życiu, wydana całkowicie na łaskę nieludzkiego dziadka.

Stary rozpaczał, rozpacz zaślepiała go, czyniła go szalonym i dzikim. Utracił jedynego syna, 

a winą za to obciążał tamtą przeklętą kobietę. Liv pamiętała chłód, jaki panował między starym a 

mamą, i w miarę upływu lat coraz lepiej instynktownie pojmowała sens tego, co się wtedy działo, 

całe to złe traktowanie, przymus, gwałty... O Boże, jako dorosła wciąż jeszcze zdawała się pamiętać 

swoje   myśli   z   tamtego   czasu.   Nigdy   tylko   nie   umiała   odtworzyć   myśli   dziecka   pośród   tych 

strasznych cierpień. Czy w ogóle kiedykolwiek była dzieckiem?

Gdy pastor chciał jej odebrać owoc grzechu, uciekła. Nowo narodzona Maria stała się, choć 

to może dziwne, tym źdźbłem, którego się chwytała, by zachować zdrowe zmysły. Dziecko było z 

krwi   dziadka,  zostało   spłodzone  w   strasznym  gniewie,   dla   zemsty,  mimo   to   było  w   niepojęty 

sposób czyste. Liv narażała całą przyszłość maleństwa, kiedy pewnej zimowej nocy wsiadła do 

czarnej łodzi Olego - Miedziaka i pozwoliła, by prąd unosił ją jak najdalej od wszystkiego, co 

znała.

Dzięki   temu   spotkała   Joranda,   owego   przerażającego,   lecz   niezwykle   troskliwego 

człowieka.

Została   u   niego,   chociaż   z   czasem   niebezpieczeństwo   przestało   jej   grozić   i   dochodziły 

wiadomości, że mogłaby spokojnie wracać do domu.

Często wspominała ten trudny miesiąc, kiedy myślała o możliwości zdrady, opuszczenia 

Joranda dla zapewnienia sobie własnej zagrody i dobrej opinii, a także przyszłości dla swoich 

dzieci. Uratowała ją Maria, ukochana córeczka. One obie, dwie samotne kobiety z Meisterplassen, 

były do siebie bardzo przywiązane. Liv z radością stwierdzała, że córka odziedziczyła jej zaintere­

sowanie dla ziół, leczenia i uzdrawiania.

Toteż kiedy teraz przyjechał posłaniec ze Stebje, postanowiła zabrać ze sobą córkę.

Maria dorosła już na tyle, by poznać najgłębsze tajemnice życia, które objawiają się przy 

narodzinach dziecka.

background image

Nie skończyła jeszcze szesnastu lat, ale stała się już świetnie rozwiniętą młodą kobietą o 

takich samych jasnych włosach jak matka. Oczy Marii nie były jednak tak niebiańsko błękitne, 

sprawiały raczej wrażenie, że wraz ze zmianą pór roku przybierają coraz to inną barwę. Teraz były 

głęboko niebieskie, prawie takie jak pociemniałe przed niepogodą morze, błyszczały z podniecenia 

i napięcia.

Popłynie z matką do wsi!

Wcześniej zaledwie kilka razy odbywała taką podróż, Liv bowiem chciała chronić swoje 

dzieci przed szyderczymi słowami ludzi i ich odpychającym chłodem.

Ale w końcu Maria musi zacząć jej towarzyszyć. Nadszedł czas, ona sama była o cztery lata 

młodsza   tamtego   dnia,   kiedy   opatrzyła   straszną   ranę   i   być   może   uratowała   życie   najstarszego 

chłopca w Solgarden.

Teraz   Maria   stała   w   cieniu,   ale   nie   odwracała   wzroku   pod   wpływem   przenikliwych, 

taksujących ją spojrzeń. Dziewczyna była dumna, przez całe dzieciństwo bawiła się swobodnie 

niczym dzikie zwierzątko na wolności. Wprawdzie żyła samotnie w rodzinnej, leżącej na uboczu 

zagrodzie, nie miała ani koleżanek, ani przyjaciółek, którym mogłaby powierzać swoje tajemnice, 

miała jednak mamę, Joranda, braciszka Jorila, no i, oczywiście, Randara. Randar... ów cichy i 

zamknięty w sobie chłopiec, a mimo to w jakiś tajemniczy sposób pociągający! Mógł być synem 

Joranda, podobny do niego dzięki ciemnym, bujnym włosom i wyraźnym rysom.

Maria wiedziała jednak, że Randar przybył do Meisterplassen jako mały chłopiec, dokładnie 

tak, jak i ona. Rośli niczym rodzeństwo, ale ostatnimi czasy Maria zaczynała darzyć urodziwego 

dwudziestolatka nie całkiem siostrzanymi uczuciami.

Nie, teraz nie wolno myśleć o Randarze!

Trzeba patrzeć, co robi mama!

Sama siebie przywołała do porządku i skupiła całą uwagę na osobie matki. Tamta stała 

pośrodku niewielkiej izby i Maria stwierdziła, iż nikt z obecnych nie wyciągnął do niej ręki na 

powitanie.

Liv   przegoniła   wszystkich   ciekawskich,   zarówno   mężczyzn,   jak   i   kobiety.   Większość 

wymknęła się za drzwi, tylko stara babka pomagająca zwykle rodzącym, Anna - Krestina, uparła się 

zostać. Wykrzykiwała złe słowa i bluźniła, gdy gospodarz wrócił do domu z Liv i Marią w łodzi. 

Czy   zamierza   złożyć   w   ręce   samego   Diabła   los   swojej   nieszczęsnej   kobiety   i   jej   niewinnego 

dziecka?

Gospodarz odsunął ją jednak szorstko, twarz miał czerwoną i surową, usta mocno zaciśnięte.

Stracił już cierpliwość do tej starej. Po Anne - Krestinę posyłano chętnie przy trudniejszych 

porodach, ale bardzo często sprawy kończyły się źle. Kobiety we wsi nie miały jednak nikogo 

innego, by spytać o radę czy poprosić o pomoc, gdy na przykład poród zatrzymywał się nagle w 

background image

połowie i życie dwóch istot zawisło na włosku. Rzecz jasna, zdarzało się od czasu do czasu, że 

szorstka, pozbawiona życzliwości i ciepła pomoc Anny - Krestiny przynosiła rezultaty, że matce i 

jej dziecku udawało się przeżyć, ale przecież wszystkie sprawy są w rękach Boga. Dlatego posyłano 

po nią prawie zawsze, a ona zarabiała na chleb, pomagając ludziom w razie bólu zębów, porodów, 

biegunki lub krwotoku. Odpowiednie narzędzia nabyła od wędrownego znachora i używała ich z 

wielką pewnością siebie. Chętnie upuszczała krwi nawet najsłabszym pacjentom.

Upuścić krwi, to jej najczęstsza rada.

Anna - Krestina posługiwała się też różnego rodzaju uchwytami i hakami. Od dawna się 

zastanawiała, czy owe tak często przez nią używane narzędzia nie mogłyby pomagać również w 

przypadkach zatrzymania się płodu, i właśnie teraz postanowiła wypróbować tę metodę. Rodząca 

umrze i tak, nikt więc nie może oskarżać babki, że zamordowała słabe ciała matki i dziecka meta­

lowym narzędziem. Wszyscy już mogli się przekonać, iż tutejsza gospodyni nie sprostała swemu 

głównemu życiowemu zadaniu.

No i nagle sprowadzili tutaj tę katowską dziwkę!

Anna - Krestina uważała się za osobę doświadczoną i nie lękała się żadnej konkurencji. 

Słyszała oczywiście, że wielu przeprawia się na drugą stronę fiordu, by kupić nieczyste lekarstwa i 

maści, ona sama jednak wciąż miała pod dostatkiem bogatych pacjentów. Kiedy teraz rodząca 

gospodyni umrze w rękach tej ladacznicy, być może ludzie nareszcie przejrzą na oczy. Najpierw 

trzeba   jednak   przybyłą   osadzić   na   miejscu,   niech   tak   nie   stoi   nieskrępowana   pośrodku   izby, 

trzymając w rękach dziwnie rzeźbioną skrzyneczkę.

Nawet się nie przywitała!

Mruknęła tylko parę słów do nieprzytomnej położnicy.

Co zamierza zrobić?

Z   rzeźbionej   skrzyneczki   został   wyjęty   metalowy   pojemnik.   Liv   wyciągnęła   korek,   po 

pokoju   rozszedł   się   jakiś   silny   zapach.   Wylała   dwie   krople   na   strzęp   czystej   owczej   wełny   i 

przyłożyła   orzeźwiający   zwitek   pod   nos   chorej.   Zapach   wydawał   się   dziwnie   obcy,   zupełnie 

odmienny od smrodu i ludzkiej woni, która przedtem wypełniała pomieszczenie.

Anna - Krestina patrzyła ze złością. Zapach ją paraliżował, wydawał się dobry i ciepły, 

świeży i oczyszczający. W zatęchłej izbie i nad łóżkiem chorej unosił się dotychczas ciężki odór 

potu, Anna - Krestina sama się do tego przyczyniła, cuchnęło od niej czymś cierpkim i dławiącym, 

rozsiewała zapach starczego ciała oraz resztek jedzenia, gnijących między zębami. Ciągnęło od niej 

jeszcze czymś nieokreślonym, przypominającym smród, jaki zalega w izbie, w której mężczyźni 

wylewają na podłogę resztki z kufli po piwie. Owa babka i opiekunka chorych nie wyglądała 

schludnie.   Posiadała   jednak  władzę,   była   uznawana   ze   względu   na   swoje   bardzo   poszukiwane 

umiejętności i usługi. Liv domyślała się, że chyba nie uniknie otwartej wrogości, skoro starucha 

background image

pojęła, że jej pozycja została zagrożona. Ale teraz miała inne zmartwienia.

Kobieta w łóżku wyglądała, jakby już umarła.

Nie wyczuwało się skurczów porodowych, chociaż brzuch napinał się raz po raz z drżeniem. 

Ciało stało się blade, było spocone i zimne. Włosy potargane i pozlepiane leżały na przepoconej 

poduszce. Chora rozpaczliwie zaciskała pobladłe dłonie na krawędzi łóżka, jakby w ten sposób 

chciała utrzymać się przy życiu.

- Jak daleko to zaszło? - zapytała Liv uprzejmie.

-   Za   daleko,   sama   chyba   widzisz.   Jedno   jest   pewne,   ona   nigdy   więcej   nie   będzie 

brzemienna. Ale może uda nam się uratować jej życie, mam tu coś, co mogłoby jej pomóc.

Liv zadrżała, gdy zobaczyła, że starucha wydobywa z worka w kącie potężny żelazny hak, 

taki,   jakich   rybacy   używają   do   łapania   dużych   fląder.   Hak   miał   dwa   ostre   zaczepy   i   został 

wykonany tak, że mógł utrzymać nawet bardzo dużą rybę.

Anna   -   Krestina   zachichotała   z   dumą,   sama   siebie   chwaliła   za   pomysłowość.   Ten 

przedmiocik może niejedno zdziałać, tak, tak...

Liv nie mogła opanować drżenia, rozumiała, co stara zamierza zrobić, do czego użyje tego 

okropnego narzędzia. Chce mianowicie poświęcić dziecko, przebić jego delikatną, gołą główkę, 

która   się   zakleszczyła   w   przejściu   pomiędzy   kośćmi   łonowymi   matki.   Chce   zamordować   nie 

narodzone   maleństwo,   zadając   mu   straszliwy   ból,   wyszarpać   z   ciała   matki   żywy   płód   niczym 

szamoczącą się rybę...

Ogarnęły ją mdłości, nie może do tego dopuścić!

- Nie! Nie wolno ci! Odłóż to, stara babo, zamordujesz i matkę, i dziecko tym swoim 

piekielnym żelastwem!

- Słuchajcie no tej wywłoki! Czy ty sobie wyobrażasz, że możesz tu przyjść i mówić Annie - 

Krestinie, co powinna robić przy łóżku rodzącej?

-   Nie   wolno   ci,   słyszysz!   Wynoś   się   stąd,   ty   śmierdząca   babo,   i   zabieraj   to   przeklęte 

diabelstwo!

Popchnęła   starą,   cała   nieśmiałość   gdzieś   się   ulotniła,   a   złość   dała   jej   odwagę,   budzącą 

respekt. Maria uśmiechała się do matki, dumna z jej zachowania i uradowana, że Liv postawiła się 

wobec niczego nie rozumiejących i głupich ludzi. Miała ochotę krzyknąć: Nie dawaj się, mamo!

Rozległy się kroki gospodarza, który najwyraźniej usłyszał gniewne głosy kobiet i biegł, 

żeby je rozdzielić.

- Na Boga, baby przeklęte, nie szarpcie się jak wściekłe kotki nad śmiertelnym posłaniem 

mojej nieszczęsnej kobiety! Czy nie dość, że człowiek traci żonę i dziecko, musicie jeszcze zbrukać 

ich ostatnie minuty kłótnią i wyzwiskami? Nie, nigdy nie powinienem był was tu sprowadzać, 

wściekłe suki!

background image

Złapał każdą za ramię, oderwał je od siebie i potrząsnął tak, że starucha upuściła narzędzie, 

które trzymała w ręce.

- Ona chce zamordować twoje dziecko tym hakiem, chce go wbić niewiniątku w głowę! - 

krzyknęła Liv.

Czerwona twarz gospodarza zrobiła się trupio blada.

- Co w... No tak, słyszałem o twoich nieludzkich sposobach, Anno - Krestino, gdybym 

jednak wiedział, że jesteś morderczynią, nigdy bym cię nie wezwał do swojego domu! Wynoś się 

zaraz, nieszczęsna, i zabierz ze sobą to diabelstwo! Życie mojej żony spoczywa teraz w rękach 

Boga. I życie dziecka też!

Anna - Krestina została wypchnięta za drzwi, a zaraz potem tą samą drogą poleciał jej 

worek.

Liv stała w milczeniu, spoglądała w gniewne oczy gospodarza. Widziała, że ten człowiek 

cierpi,   zrozumiała   natychmiast,   że   los   żony   nie   jest   mu   obojętny.   Jego   zaczerwienione   oczy 

błyszczały jak w gorączce, ręce dygotały, głos odmawiał posłuszeństwa.

Podeszła do niego, pogładziła poufale po policzku, ujęła jego zimne dłonie w swoje ciepłe i 

uścisnęła.

- Ja nie zostawię twojej żony. Jest jeszcze nadzieja, to silna kobieta. Idź teraz i poproś 

służącą, by postawiła na ogniu największy saganek, będziemy potrzebować mnóstwo gorącej wody. 

Trzymaj   z   daleka   wszystkich   ciekawskich   i   przynieś   mi   dwa   naręcza   czystej   słomy,   muszę 

prześcielić łóżko.

Gospodarz   wyszedł   uradowany,   że   może   zrobić   coś   pożytecznego.   Ta   obca   kobieta 

sprawiła, że odzyskał nadzieję, otrząsnął się z chłodu śmierci i wyprostował plecy.

Liv została przy chorej sama z Marią. Lekko uniosła wełnianą kołdrę z udręczonego ciała na 

posłania Kobieta jęknęła cicho. Brzuch skurczył się raz jeszcze.

Teraz Liv wsunęła ostrożnie wąską dłoń pomiędzy nogi rodzącej, tuż za otworem napotkała 

twardą główkę. Dziecko było gotowe do wyjścia, lecz zatrzymało się jak w kleszczach. Na główce 

Liv wyczuła słabo tętniące naczynko, a może to tylko echo serca matki?

Czas  naglił, wiedziała o  tym  od  dawna. W  każdej  chwili  pępowina,  przez  którą matka 

przekazywała dziecku powietrze i pokarm, może się zacisnąć, krew cieknąca małymi kropelkami od 

matki do dziecka wskazywała, że łożysko zdążyło się już częściowo odkleić. Liv wiedziała, że to 

może oznaczać krwotok, a w następstwie nagłą śmierć matki i równie szybką śmierć dziecka, kiedy 

żywy przewód, łączący je z matką, przestanie pulsować.

- Główka się zaparła, dziecko ułożyło się nie tak, jak trzeba. Muszę spróbować wepchnąć je 

odrobinkę   do   środka,   odwrócić   tak,   żeby   mogło   się   wydostać.   Musimy   sprawić,   by   kobieta 

odzyskała choć trochę sił, i wywołać znowu porodowe skurcze. Często matka daje sobie radę sama, 

background image

musi tylko odpocząć - tłumaczyła Liv swojej córce. Maria kiwała głową, oczy jej lśniły, całą sobą 

chłonęła naukę, jaką mogła jej przekazać doświadczona matka.

Najpierw podały rodzącej uspokajający i rozkurczowy napój sporządzony z melisy, lulka 

czarnego, kory lipy, kwiatu rumianku i jakiejś słodko pachnącej cudzoziemskiej przyprawy, której 

nazwy Liv nie znała.

Maria   mokrą   szmatką  delikatnie   przetarła   spocone   ciało   położnicy.  Następnie  okryły  ją 

znowu kołdrą, a Liv położyła ciepłe płócienne gałgany na brzuchu i lędźwiach rodzącej. Ostrożnie 

popychała dłonią główkę dziecka w otworze rodnym, masując równocześnie wstrząsany drgawkami 

brzuch. Robiła to silnymi, zdecydowanymi ruchami od dołu ku górze.

Dziecko wyraźnie się cofnęło.

Liv przycisnęła mocniej i tym razem macica zareagowała, dziecko nie stało już pomiędzy 

napiętymi mięśniami i kośćmi matki. Teraz Liv na zmianę nacierała, uderzała lekko i zdecydowanie 

ugniatała ogromny brzuch. Nagle łóżko wypełniło się krwistą wodą.

Główka dziecka działała niczym korek w butelce i teraz cały nagromadzony płyn buchnął na 

zewnątrz. Zanosi się na kolejny krwotok, czy też to tylko krew, która przez wiele godzin spływała 

do zablokowanego brzucha?

Liv bardzo nie lubiła widoku przemieszanych z krwią wód płodowych, to zwykle bardzo zły 

znak.

- Podaj ten drugi napój, a ja przytrzymam jej głowę - rzekła Liv.

Maria posłuchała natychmiast. Tym razem Liv zastosowała silnie działający wywar, którego 

głównym składnikiem był tasznik pospolity. Wiedziała od Marty, że niezwykła moc tej rośliny daje 

rodzącym nową siłę, pobudza skurcze porodowe i zmniejsza niebezpieczeństwo krwotoku. Wiele 

dzieci udaje się uratować, kiedy zmobilizuje się w ten właśnie sposób ostatnie siły matki. Gdyby 

jednak   zażywać   ziele   wcześniej,   jeszcze   w   czasie   ciąży,   jego   działanie   na   dziecko   byłoby 

szkodliwe...

Położnica zareagowała natychmiast. Wyraźnie  ożyła, ciało napięło się mocno i poddało 

skurczom, nadchodzącym falami.

- Przyj, kobieto, jeśli Bóg zechce, uratujemy twoje dziecko!

Tamta jęknęła tylko w odpowiedzi, nie wiedziała, kto do niej mówi, ledwie zdawała sobie 

sprawę z tego, gdzie jest.

- Przyj jeszcze! Jeszcze! Pomożemy ci, ale ty też musisz sobie pomagać!

Maria była zdumiona zaangażowaniem matki, trzymała jedną rękę położnicy w swojej i 

pozwalała, by tamta wbijała jej paznokcie w skórę.

- Na łóżko, Mario! Usiądź za nią, żeby mogła się o ciebie oprzeć!

Maria   usłuchała   i   podźwignęła   rodzącą.   Liv   uklękła   przy   łóżku,   gotowa   pomagać 

background image

przychodzącemu na świat dziecku.

Kobieta parła, parła z nową siłą, ale pojawiła się jedynie kolejna fala krwi i zabarwionych na 

czerwono wód płodowych.

Liv przestraszyła się, to się chyba dobrze nie skończy. Jak zawsze w krytycznych sytuacjach 

zaczęła się modlić do swojej ukochanej Dziewicy Maryi w niebiesiech.

Chyba właśnie to pomogło, bo przy następnym skurczu główka dziecka została wypchnięta 

na zewnątrz. Liv podłożyła rękę pod jedno ramionko i wkrótce całe maleństwo wysunęło się z 

udręczonego ciała matki. Ona tymczasem straciła przytomność.

Przez chwilę oboje leżeli bez ruchu. Oboje sini z wysiłku, z zamkniętymi oczyma.

Nagle z piersi matki wyrwał się cichy jęk, malec się jednak nie poruszał.

Liv uświadomiła sobie, że tutaj na nic się już nie zda żadna sztuka lecznicza.

Przed niespełna szesnastu laty ona sama w jakiś cudowny sposób tchnęła życie w swoją 

maleńką, nowo narodzoną córeczkę. Ten chłopiec jednak znajdował się poza zasięgiem wszelkiej 

pomocy, nawet Liv musiała się z tym pogodzić.

Zawinęła go ostrożnie w prześcieradło, które ojciec zawczasu przyniósł, odcięła pępowinę, 

która wciąż jeszcze łączyła maleńkie martwe ciało z matką i podała swojej córce to zawiniątko, 

które wydawało jej się nieprawdopodobnie ciężkie.

Maria przyjęła zawiniątko z wahaniem, w oczach miała łzy.

A więc wszystko na próżno, Anna - Krestina mogła go równie dobrze zamordować, myślała 

Maria z goryczą.

Ale matka dziecka wciąż mimo wszystko żyła, teraz trzeba pomyśleć o niej.

Liv chciała przyrządzić jeszcze więcej wzmacniającego napoju, dodając też wyciągu ze 

sporyszu, który hamuje krwawienie.

Wtedy   kobieta   znowu   ciężko   jęknęła,   ciało   naprężyło   się   i   spomiędzy   nóg   położnicy 

buchnął strumień krwi.

Liv podbiegła do posłania. Co się dzieje?

- O mój Boże, Maria, tutaj jest jeszcze jedno! Dlaczego Anna - Krestina nie powiedziała, że 

będą bliźnięta?

- Z pewnością sama o tym nie wiedziała - stwierdziła Maria sucho, siadając z powrotem na 

łóżku za plecami rodzącej. Spokojnie, ale stanowczo młoda pomocnica ujęła kobietę pod łokcie. 

Skrzyżowała jej dłonie na piersiach i mocno trzymała, gdy nadeszły gwałtowne skurcze.

- Już wychodzi! - zawołała Liv uradowana, gdy zobaczyła główkę dziecka, a zaraz potem 

ukazała   się   buzia   wykrzywiona   w   bolesnym   grymasie.   Malec   szykował   się   do   krzyku,   zanim 

jeszcze całkiem wyszedł na świat. Wrzasnął, wciąż ułożony pomiędzy nogami matki, po czym 

odepchnął się i sam prześlizgnął przez ciasny otwór.

background image

- Jaki śliczny chłopczyk! Jaki silny! Jeśli przeżył tę całą męczarnię, to możesz być pewna, 

że wyrośnie zdrowo i da ci wiele radości - powiedziała uszczęśliwiona Liv umęczonej kobiecie.

Ta odezwała się po raz pierwszy, wysuszone wargi ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu.

-  Dziękuję  ci,  droga   Liv  Meisterplass,  uratowałaś   nas  oboje.  Dostaniesz  za  to  godziwą 

zapłatę... Ale teraz chcę tylko spać...

Zapadła w sen. Udręczona, pogrążała się w mroku, z ulgą, że pozbyła się ciężaru.

Liv nie była jeszcze całkiem spokojna o jej życie, rodząca utraciła bardzo dużo krwi...

Nic jednak nie można było zrobić, pozostawało tylko czekać. Malec krzyczał głośno w 

objęciach Marii. Umyła go i ubrała, a teraz domagał się jedzenia! Wskazujący palec Marii uspokoił 

dziecko tylko na chwilę, wrzeszczało tak, że echo odbijało się od drewnianych ścian.

- Idź i sprowadź tutaj jego ojca, a także służącą. Muszą przygotować dla małego trochę 

słodkiego   mleka.   Trzeba   je   zagotować   rozmieszane   z   wodą   i   z   odrobiną   miodu.   Muszą   też 

wygotować skórzany woreczek, z którego będą go poić!

Liv nie wiedziała  dlaczego, lecz doświadczenie, które przejęła  od Marty, by gotować i 

mleko, i skórzany woreczek, zwiększało szansę dziecka na przeżycie, kiedy matka sama nie mogła 

go karmić. Może w mleku są jakieś brudy, które znikają podczas gotowania, a może brzuszek 

małego dziecka nie znosi zanieczyszczeń, które na przykład cielęciu nie szkodzą?

Wkrótce ojciec wszedł do izby. Z radością wziął na ręce krzyczącego synka, pobłogosławił 

dziecko i obie kobiety, które uratowały mu życie.

- A co z nią?

Liv wzruszyła tylko ramionami, starała się, by w jej głosie brzmiała nadzieja.

- Ona ma szansę, ale utraciła bardzo wiele krwi. Widziałam już kobiety, które się poddawały 

na długo przedtem, zanim doszły do takiego stanu jak twoja żona.

- Zrób wszystko co możesz, kobieto z Meisterplassen, nie pożałujesz swojego wysiłku.

Liv po prostu skinęła głową, zapłata nie była dla niej taka ważna.

Potem przeszła przez izbę, uniosła martwe dziecko ze stołka, na którym Maria w pośpiechu 

je ułożyła.

- Widzicie, gospodarzu, dzisiaj nie tylko urodził się wam syn. Dzisiaj również utraciliście 

syna - rzekła cicho.

Po prostu nie chciał wierzyć własnym oczom. Lecz ciało spoczywające teraz na rękach Liv 

było nieodwołalnie martwe. Tymczasem drugi chłopczyk wciąż krzyczał w jego objęciach.

- O, drogi Boże, czy to prawda...? Czy mimo wszystko musi to być dzień żałoby? Astrid... 

Czy ona wie...

-   Nie.   I   uważam,   że   wcale   nie   musi   wiedzieć,   ona   ma   teraz   inne   zmartwienia   niż 

opłakiwanie nie ochrzczonej duszy. Weź go i wykop dla niego grób w miejscu, które tylko ty jeden 

background image

znasz. W poświęconej ziemi i tak nie będzie mógł spocząć, pastor jest bardzo surowy, jeśli chodzi o 

takich nie ochrzczonych malców...

Chłop kiwał głową bez słowa, zdumiony siłą i zdolnością działania tej drobnej kobiety.

- Tajemnica pozostanie między nami Jeśli nawet Anna - Krestina nie odkryła, że twoja żona 

nosi dwa płody, nikomu innemu nie przyjdzie to do głowy - oświadczyła Liv.

Gospodarz wyszedł.

Małe zawiniątko ciążyło mu najwidoczniej niczym młyńskie koło. Wyniósł je w nocny 

mrok.

background image

ROZDZIAŁ II

Wieczorem   następnego   dnia   Liv   i   Maria   wyruszyły   z   powrotem   do   Meisterplassen. 

Otrzymały  od chłopa  dobrą  zapłatę,  a także  wiele słów   podziękowania, mimo  to  najwyraźniej 

pragnął, by opuściły jego zagrodę o zmierzchu. Zdenerwowany prosił, by nikomu nie wspominały o 

wydarzeniach, Liv pojmowała, że nie ma na myśli zmarłego synka, pochowanego w tajemnicy. 

Prosił je po prostu o to, by zniknęły, by nikt nie dowiedział się o jego desperackim postępku. Wielu 

mieszkańców   wsi   wybrałoby   raczej   śmierć   żony   niż   sprowadzenie   grzesznej   nałożnicy   kata, 

znachorki, do własnego domu. Ale przecież Anna - Krestina wie dostatecznie dużo i może to 

rozgadać, myślała Liv. Gospodarz najwidoczniej też brał to pod uwagę, bo wyjaśnił krótko, że stara 

babka również przyjęła sowitą zapłatę. Jeśli będzie trzymać język za zębami, wszyscy uznają, że to 

ona uratowała kobietę i dziecko. A przeciwko temu nikt chyba nic nie ma, dodał chłop, nieudolnie 

ukrywając wstyd.

Liv kiwała tylko głową. Ból, jaki sprawiała jej powszechna niechęć, nigdy nie zelżał.

Kiedy znalazły się same w łodzi, Maria wybuchnęła gorzkimi wymówkami:

-   Mamo,   jak   możesz   się   na   to   godzić?   Ty   wiesz   tak   wiele,   umiesz   tyle,   tylu   ludziom 

uratowałaś życie. I nigdy, nigdy nie otrzymałaś za to dobrego słowa! Za każdym razem wracasz do 

domu bez chwały, bez wdzięczności, nikt nie chce okazać ci dobrej woli! Dlaczego pomagasz takim 

ludziom, takim fałszywym, zimnym, niewdzięcznym potworom?

Liv   próbowała   wyjaśnić   córce,   starała   się   przekazać   jej   trochę   tej   radości,   którą   mimo 

wszystko   odczuwa.   Słyszała   jednak   sama,   jak   żałośnie   brzmi   jej   głos,   szarpany   wiejącym 

nieustannie wiatrem, który też oblewał je fontannami rozpryskiwanej wody.

- Kiedy uratuję jakieś życie, kiedy ktoś przestaje cierpieć, kiedy choroba ustępuje, to dla 

mnie największa nagroda. Nie potrzebuję ich przyjaźni ani życzliwości. Dla mnie najlepszą zapłatą 

jest widzieć, że moje lekarstwa skutkują - rzekła stanowczo między jednym a drugim ruchem 

wiosła.

Maria potrząsała głową, po chwili ustąpiła.

Ona nigdy by nie zgodziła się na tę uniżoną, pełną pokory postawę matki.

Kiedyś sama nauczy się już dostatecznie wiele, będzie równie zręczna jak matka... ale wtedy 

niech nikt nie liczy na to, że zgodzi się być wyszydzana i opluwana przez ludzi, którzy w potrzebie 

wcale  się nie wstydzą  korzystać z  jej pomocy.  Maria  czuła  buzujący  w  niej  gniew, wiedziała 

jednak,   że   matka   nie   posłucha   jej   gwałtownych   słów.   Będzie   nadal   pomagać   tym   nędznym 

tchórzom i nie zacznie przejmować się tym, że szydzą z niej natychmiast, gdy tylko wyzdrowieją.

Ona nigdy nie pozwoli, by tak ją traktowano!

Ona potrafi przywołać ich do porządku, zażądać od nich szacunku!

background image

Pewnego razu...

Nie rozmawiały więcej. Matka i córka pogrążyły się we własnych myślach, tymczasem łódź 

z trudem pokonywała wzburzone fale. Liv tęskniła za silnymi ramionami Joranda. Zawsze, kiedy 

coś takiego miało miejsce, czuła się potwornie zmęczona. Jemu przekazywała swoje cierpienie, 

swoją tęsknotę za tym, aby ją uznawano, marzenie o życiu bez pogardy i gniewu. On rozumiał, sam 

jednak nie znał innego życia. Ogrzewał ją dobrymi słowami i swoim męskim ciałem, sprawiał, że 

zaczynała się uśmiechać, rozbawiał historiami ze wsi, której częścią ona nigdy nie będzie.

Ukochany Jorand! Jak dobrze, że go ma...

Liv   byłaby   zaskoczona,   gdyby   wiedziała,   że   myśli   córki   podążają   podobnym   tropem. 

Dziewczyna marzyła o Randarze.

Przybrany syn kata już od kilku lat przyuczał się do zawodu ojca. Był skazany na to, by 

zostać jego następcą, nikt nie zaproponowałby mu innej pracy ani innego życia. Towarzyszył ojcu, 

kiedy ten szedł wykonać zadanie. Chodzili razem po całym okręgu i wkrótce młody człowiek 

nauczył się nie zauważać niechętnych twarzy ani złych wyzwisk.

- Mały hycel!

- Kaci pomiot!

- Bękart ladacznicy!

Maria   wiedziała   jednak,   że   cierpi.   Randar   źle   się   czuł   pośród   ludzi.   Najbardziej   lubił 

samotnie przesiadywać w lesie, często rzeźbiąc przy tym niezwykłe figurki w twardym starym 

drewnie.   Od   najwcześniejszego   dzieciństwa   Maria   chętnie   za   nim   chodziła,   czasami   nawet 

przeganiał ją zirytowany.

Przeważnie jednak pozwalał jej siedzieć obok siebie, w każdym razie dopóki nie przysunęła 

się   za   blisko.   Godziny   mijały   bardzo   szybko,   kiedy   tak   obserwowała   zręczne   dłonie   Randara. 

Wyczarowywały z drewna najpiękniejsze małe rzeźby, czasem głowę węża, innym razem ptaka lub 

postać chłopięcą albo głodnego wilka...

Zdawało się, że nóż Randara odnajduje te małe figurki gdzieś w głębi kawałka drewna. 

Wiele z nich trafiało na półkę Marii w izbie. Stały tam w szeregu, a ona chętnie zabierała którąś ze 

sobą do łóżka, gładziła delikatnie, dopóki nie zasnęła. Wydawało jej się, że figurki żyją. Przesuwała 

koniuszkami   palców   po   małych,   martwych   postaciach,   myśląc   o   tym,   który   je   stworzył.   Z 

policzkiem przytulonym do drewna, którego przedtem dotykały palce Randara, zasypiała i coraz 

częściej miewała oszałamiające sny.

Maria była zakochana tak, jak tylko taka dziewczyna, stająca się dopiero kobietą, może być. 

Całe jej młode ciało rozsadzała tęsknota za czymś nieznanym, jakieś podniecające uczucia targały 

jej sercem i nie mogła już dłużej siedzieć spokojnie przy boku Randara. Wpatrywała się w niego 

uparcie, oglądała wszystko, od silnych stóp obutych w domowej roboty drewniaki po kawałek futra, 

background image

który nosił przy kurtce jako ozdobę. Jakże chętnie przeczesałaby palcami gęste, sterczące włosy, 

które często wiązał rzemykiem na karku.

Maria uważała, że jest niewiarygodnie urodziwy!

Liv przyniosła kiedyś nożyczki i energicznie ostrzygła tę niezwykłą fryzurę. Coś takiego 

przystoi panom wysokiego rodu albo synom szlacheckim. Ostatecznie jakiemuś starcowi, który nie 

ma dość rozumu, by strzyc włosy i brodę. O, mama jest taka stara, myślała wtedy Maria. Ona z 

pewnością nawet nie zauważa, jaki piękny jest Randar, kiedy ogorzały wraca do domu ze swoich 

wędrówek po lesie, niosąc solidny zapas ładnych kawałków drewna, a niekiedy również świeżo 

ustrzeloną dziczyznę. Jakie ma białe zęby, kiedy się śmieje, a słońce świeci mu prosto w twarz...

Na myśl o tym Maria westchnęła, jej matka niewiele z tego wszystkiego pojmuje. Chociaż, 

jeśli się dobrze zastanowić, to wcale stara nie jest. Nawet niecałe dwa razy starsza od swojej córki. 

Maria   porzuciła   myśl   o   braku   wrażliwości   matki.   Ona   godzi   się   na   wszystko.   Macha   tylko 

zrezygnowana na pożegnanie za każdym razem, kiedy Jorand i Randar wychodzą. Maria natomiast 

odczuwa wciąż to samo pragnienie, by pobiec za nimi, mocno uchwycić łódź i zmusić ich do 

pozostania. Nie jest w stanie znieść myśli, że Randar mógłby gdzieś spotkać inną.. Istnieją przecież 

dziewczyny, za nic mające sobie zasady, zwłaszcza na widok przystojnego chłopaka, powtarzała z 

goryczą, nie zdając sobie sprawy, że może to miłość ją zaślepia, zaciemnia realną ocenę sytuacji.

Rzeczywiście, Randar nie zawsze podczas swoich podróży był bezpieczny, nigdy jednak nie 

miał problemów ze spragnionymi miłości młodymi dziewczętami. Szczerze mówiąc, tylko raz się 

zdarzyło, że jakaś kobieta go zaczepiła.

Była stara, dziobata jakby po ospie i chyba chora, bo na twarzy miała paskudne pryszcze. 

Szczerzyła do niego w uśmiechu zepsute zęby. Z nosa odpadła jej skóra, oczy miała czerwone i 

obrzydliwie zaropiałe.

- Chodź no, chłopaczku - zachichotała, machając do niego zza jakiejś szopy.

Randar stał jak sparaliżowany, nie wiedział, czego ta kobieta od niego chce. Czy zamierzała 

go zamordować? Chłopiec uważał, że wygląda strasznie.

- No, chodź tutaj, ty mały hyclu. Możesz chyba odżałować kilka miedziaków albo jakiś 

kawałek   ubrania   dla   zmarzniętej   kobiety...   A   za   to   będziesz   mógł   posmakować   czegoś 

niebiańskiego, ty mały draniu! Pewnie pierwszy raz spotyka cię taka propozycja. Tak mi się zdaje. 

Ale panienka, którą widzisz, nie przestraszy się, żeś jest pomocnikiem kata. Między nogami masz 

pewnie dokładnie to samo, co inne chłopy!

Wyciągnęła do niego brudną rękę, chwyciła go mocno w kroku i pociągnęła ku sobie. Z 

wściekłością odtrącił jej dłoń i ze łzami w oczach pobiegł szukać Joranda. Wstrętne baby! Była taka 

stara i paskudna, obrzydliwa i brudna, akurat jak...

Do   głowy   napływały   blade   wspomnienia   z   wczesnego   dzieciństwa.   Pozwolił   łzom   się 

background image

toczyć, oślepiony nimi biegł do Joranda, nie wiedząc, czy rzeczywiście ścigają go brudne kobiety, 

czy też brutalne wspomnienia z przeszłości. Nigdy, przenigdy ktoś taki nie będzie go dotykał.

Randar nie znał marzeń Marii, był ostatnim, któremu chciałaby się zwierzyć. Wcale też o 

niczym   takim   nie   myślał,   choć   był   dosyć   zdziwiony   niezwykłą   zmianą   jej   usposobienia.   Ta 

zazwyczaj  pyskata dziewczyna  zrobiła  się jakaś cicha  i zamyślona, troskliwa  wobec  wybrańca 

swojego serca. Traktowała go bardzo delikatnie i ciepło, w nadziei, że on zrozumie. Łatała jego 

koszule,   prała   ubrania,   wymieniała   skórę   przy   drewniakach.   Liv   zdumiała   się,   kiedy   córka 

dobrowolnie podejmowała takie prace, była również zaskoczona tym, czego córka dokonywała 

podczas długich wieczorów z igłą i wełnianą włóczką w ręku. Ruchliwa dotychczas dziewczyna 

mogła siedzieć godzinami i naprawiać ubrania Randara, z rozmarzonym wzrokiem robiła kolejne 

ściegi, nucąc przy tym pod nosem i gładząc czule gruby materiał.

Zdarzało się, że Liv nieruchomiała zamyślona. Czy to możliwe...?

Pamiętała te wszystkie przekomarzania się, szalone zabawy rodzeństwa, żarty, lecz także 

opiekuńczość Randara. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Maria się zakochała, Liv jednak czuła się 

bezpieczna, zna przecież Randara. On wcale nie unikał Marii, ale nigdy też Liv nie dostrzegła 

żadnych niewinnych pieszczot, jak to zwykle u młodych zakochanych. To niemożliwe, by obojgu 

młodym udało się ukryć kiełkujące uczucie. Na to w Meisterplassen, gdzie mieszkało ich pięcioro, 

było za ciasno. Liv nie zastanawiała się wiele nad uczuciami córki, poprzestała na rozważaniu 

możliwości, jak też taka sytuacja mogłaby się ułożyć.

Czy Maria i Randar mogliby urządzić sobie życie tutaj, w starej zagrodzie? Czy Maria, ze 

swoją żywiołowością i swoimi zdolnościami, zgodziłaby się osiąść w starym domu jako nałożnica 

kata?

A czy w ogóle ta dziewczyna ma jakiś wybór?

W ostatnich czasach Liv wiele rozmyślała o przyszłości córki.

Czas   naglił,   Maria   będzie   wkrótce   panną   na   wydaniu.   Sama   Liv   nigdy   nie   zaznała 

beztroskiej młodości i teraz bardzo nie lubiła myśli o tym, że jej wolną, żywiołową córkę wkrótce 

spętają wszystkie kłopoty i obowiązki dorosłego życia.

Tak niewiele jeszcze doświadczyła!

Mniej   niż   większość   jej   rówieśników.   Jej   rodzina   wiodła  przecież   życie   w   całkowitym 

odosobnieniu. Randar i Joril nie wystarczali jako towarzystwo, mimo że tę trójkę przybranego 

rodzeństwa łączyły bardzo silne więzi.

No właśnie, mały Joril.

Liv uśmiechnęła się na myśl o synku. Zresztą nie jest on już taki mały, ostatniej wiosny 

skończył dwanaście lat. Miał jednak w sobie coś dziecinnego i niewinnego, coś delikatnego, co 

przypominało elfa. Jego niemal przezroczysta skóra, te wielkie niebieskie oczy, piękne jasne włosy, 

background image

skręcające się lekko nad uszami...

Jeśli istnieją anioły, to Joril musi być do nich podobny, powtarzała. Zawsze jednak na myśl 

o synku na czole Liv pojawiała się głęboka zmarszczka, oznaczająca zmartwienie. To dziecko 

kosztowało ją wiele. Przy jego dramatycznych narodzinach, gdy sama omal nie straciła życia, coś w 

niej  zostało uszkodzone.  W  następnych  latach  cztery razy na  próżno  oczekiwała  miesięcznego 

krwawienia i z radością odkrywała, że jest brzemienna. Za każdym razem jednak jej ciało odrzucało 

rozwijający się płód. Po dwóch, trzech miesiącach jakby nie chciało dłużej go nosić i Liv wiedziała, 

że znowu spada na nią to przekleństwo, które kiedyś zostało rzucone na kobiety. Modliła się i 

płakała, błagała swoją Świętą Dziewicę o pomoc, by urodzić kolejne dzieci, za każdym razem 

jednak ciało ją zawodziło i znowu następował krwotok, a w niej rozrastała się wielka pustka.

W końcu nie była już w stanie znosić dłużej tej udręki i od wielu lat stosowała tajemniczą 

mieszankę ziołową Marty, pomagającą kobietom, które nie pragną mieć dzieci. Liv wiedziała, że to 

grzech mieszać plany, jakie Bóg miał może wobec niej, w końcu jednak doszła do wniosku, że nie 

robi niczego złego. I tak nigdy nie donosiłaby dziecka, miała więc nadzieję, że Wszechmogący 

zechce popatrzeć z wyrozumiałością na jej postępowanie.

Nie   chciała   już   więcej   nocy   przepłakanych   w   lesie,   nie   chciała   więcej   wypraw   do 

brzozowego zagajnika, w którym pogrzebała cztery zakrwawione zawiniątka z płodami długości 

palca. Sadziła na tych grobach kwiatki, prosiła swoje maleństwa o przebaczenie i błagała Boga o 

odpuszczenie grzechów.

Teraz ból z powodu słabości ciała nieco przygasł. Mimo wszystko miała dwoje własnych 

dzieci oraz Randara i bardzo wiele pracy, by zapewnić im jakie takie życie.

Maria na przykład...

Podczas gdy łódź zbliżała się do brzegu, Liv studiowała piękną twarz swojej córki, a w jej 

głowie dojrzewał powoli pewien plan. Maria nie może tutaj zostać, jej nie jest pisany taki los, życie 

w odrzuceniu, poza światem.

Powinna nauczyć się czytać i pisać, mówić jak wykształceni ludzie. Ze swoją naturalną 

ciekawością  Maria  zrozumie  i  pojmie  rzeczy, których Liv ledwie  się mogła  domyślać. Jej  nie 

nauczono nigdy niczego, całą życiową wiedzę zgromadziła sama. Wstydziła się na myśl o tym, że 

nawet   słowa   Bożego   nikt   jej   nie   wytłumaczył.   Nie   znała   katechizmu   ani   Ewangelii,   ledwie 

pamiętała dziesięcioro przykazań, które powtarzała z nią matka. Niewiele wiedziała o świecie poza 

granicami rodzinnego dystryktu, nie miała pojęcia o obcych krajach.

Znała   się   natomiast   na   ziołach,   nawet   jeśli   nie   potrafiła   powiedzieć,   jak   się   nazywają. 

Wiedziała, gdzie ich szukać, jak suszyć i gotować, w jaki sposób przyrządzać skuteczne mieszanki i 

lekarstwa   oraz   jak   je   potem   stosować.   Wiele   odkryła   sama,   wiedziona   jakimś   trudnym   do 

wyjaśnienia instynktem, dużo jednak dowiedziała się od Marty. Ta mądra kobieta została najbliższą 

background image

przyjaciółką Liv i uratowała jej życie przy obu porodach. Marta nie tylko nauczyła ją wiele, nie 

tylko podzieliła się z nią swoim doświadczeniem. Kiedy umierała, zostawiła jej również swoje 

mieszanki. W jakiś sposób właśnie Marcie Liv zawdzięczała największą radość swego życia, bo to 

ona uratowała i Marię, i Jorila.

Zasługą Marty było również i to, że teraz Liv mogła rozkoszować się myślą o kształceniu 

córki.   To   Marta   dała   jej   szansę   przybycia   do   rodzinnej   wsi   i   wyleczenia   jedynego   dziecka 

proboszcza Udało jej się, w nagrodę za co szczęśliwy pastor ofiarował jej niewielką zagrodę nad 

fiordem.

Wtedy odmówiła...

Pastor został jej dłużnikiem.

Mogła zażądać zwrotu długu w każdej chwili.

Ze względu na Marię nastąpi to niebawem, myślała Liv. Kiedy łódź uderzyła o kamienne 

nabrzeże koło Meisterplassen, Liv podjęła decyzję.

Obu powracającym kobietom wyszedł na spotkanie Joril, który był w domu sam.

- Tata musiał iść, ludzie gadali o jakimś strasznym złodzieju gdzieś w okolicach Leikanger. 

Wrócą za dwa, trzy dni - informował chłopiec.

Liv przygarnęła go, pogłaskała delikatne jasne włosy. Cała postać Jorila wydawała się taka 

krucha, matka nigdy go mocno nie przytulała. Na bladej skórze zawsze po silniejszym uścisku 

zostawały paskudne siniaki, mieniły się wszystkimi kolorami, od granatowego poprzez żółtozielony 

do czerwonoliliowego. Joril wyglądał, jakby go nieustannie bito.

Liv o mało się nie rozpłakała na widok czterech wyraźnych znaków na ramieniu i jednego 

delikatniejszego od strony pachy. Ślad jej własnej dłoni... Przypominała sobie trochę zbyt silny 

uścisk na pożegnanie, kiedy całując synka, złapała chudziutkie ramię za mocno.

Wiele razy przedtem widywała takie siniaki.

O, Joril, Joril, co tobie dolega?

Wprost nie miała odwagi myśleć o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Joril zawsze miał 

skłonność   do   krwotoków   z   nosa,   a   jego   drobne   skaleczenia   na   ogół   pociągały   za   sobą   obfite 

krwawienia. Jakby rany w ogóle nie chciały się zamknąć, a Liv była jedyną osobą, która potrafiła 

powstrzymać czerwony strumień. Jednego razu chłopiec również kaszlał krwią, a Liv przestraszyła 

się, że nadeszła jego ostatnia godzina. Joril jakoś się jednak z tego wygrzebał, choć matka nie 

mogła   zrozumieć,   jak   do   tego   doszło.   Był   ostrożnym   i   bardzo   poważnym   małym   chłopcem, 

wiecznie przestraszony, by się nie przewrócić i nie uderzyć, wiecznie uważający, by nie bawić się 

w żadne szalone gry, które chłopcy w jego wieku uwielbiają.

Gdyby tylko wiedziała, co mu dolega! To z pewnością jakaś choroba krwi, tego była pewna. 

Ostrożne dawki leków, zwykle wzmacniających i uzdrawiających, Jorilowi nie pomagały.

background image

Chłopiec nigdy nie był zdrowy. Liv żywiła nadzieję, że uda jej się doprowadzić go do 

dorosłości... Teraz mały skakał i tańczył radośnie wokół matki, idąc z nią do domu.

Zagroda leżała w cichym miejscu na urodzajnych wzgórzach ponad wodą. Wokół niej rósł 

gęsty las, ale widok na fiord był wspaniały. Kiedy wiatr i wysokie fale rozpryskiwały się wysoko w 

powietrzu, Meisterplassen położone w dolinie pozostawało bezpieczne. Wszyscy jego mieszkańcy 

kochali panującą tu zawsze świeżość i wciąż obecną bryzę. W upalne letnie dni powietrze mogło 

stać nieruchomo, ale zauważało się chłodny podmuch wiatru, łagodzący, rozpraszający upał, który 

gdzie indziej dławił ludzi. Kochali oni swój dom tak samo jak obcy nienawidzili przeklętej zagrody. 

To   dziadek   Jorila,   również   kat,   osiadł   tutaj   jako   pierwszy.   Był   to   trzykrotny   morderca,   który 

wykupił się od śmierci zgodą na podjęcie takiej ponurej działalności. Tym samym jednak skazał 

swoje potomstwo na życie w samotności i odrzuceniu, skazał swoich synów, wnuków i prawnuków 

na ten sam przeklęty zawód.

Nikt by przecież nie pozwolił w inny sposób zarabiać na chleb synowi kata...

Liv dobrze poznała tego człowieka w czarnym kapturze, Joranda, i wiedziała, że jest w nim 

coś, czego nigdy by się nie spodziewała znaleźć w mężczyźnie. Coś delikatnego, co łatwo zranić. 

Może właśnie to czyniło go takim wobec niej otwartym? Kiedy przytulał się do niej wieczorami, 

miał w sobie coś z dziecka. Zdarzało się wtedy, że przenikało ją blade wspomnienie z dawnego 

świata, trwało jednak nie dłużej niż mgnienie oka, nigdy nie stało się na tyle wyraźne, by mogła je 

zrozumieć. Jakiś  inny  mężczyzna... który  z  czułością brał  ją  na ręce...  Głęboki  śmiech, dwoje 

dobrych, ciepłych oczu pod krzaczastymi brwiami.

Tata?

Kochała Joranda, jedyną miłość swojego życia. Zdarzyło się kiedyś, że Liv miała możliwość 

wyboru, ale nigdy potem nie żałowała, że zmusiła rozsądek do milczenia wobec potrzeby serca. 

Powrotna droga do Meisterplassen oznaczała również długą, skomplikowaną rozmowę z Marią. I z 

Olem, który wiózł je w swojej wielkiej, czarnej łodzi, on, którego zawsze tak lubiła i który był jej 

przyjacielem. Oboje spotkał ten sam los, obojga otoczenie nie rozumiało.

Ole, co prawda, mógł bywać w większości domów, ale nie mówiono o nim dobrze i ludzie 

tolerowali go jedynie dlatego, że przywoził do wiosek nad fiordem piękne towary z dalekiego 

świata. Ale jego czarna łódź była niemal ostrzeżeniem, ludzie żegnali się znakiem krzyża jak na 

widok krążących po niebie kruków. Niektórzy gadali, że jest zbiegłym mordercą, inni mieli jakoby 

dowody na to, że kiedyś uciekł od żony i pięciorga dzieci, by połączyć się z niezwykle piękną 

czarownicą. Teraz ona podobno nie żyje, lecz Ole otrzymał nad jej grobem szczęście w interesach i 

zdrowie niczym tur...

Liv machała ręką na te wszystkie historie. Nie wierzyła w ani jedno złe słowo na temat 

Olego. Ole - Miedziak, Ole - Obieżyświat... Dla niej był to po prostu Ole, najlepszy przyjaciel i 

background image

jedyne   wsparcie.   Ów   potężny   mężczyzna   o   bujnej   brodzie   zawsze   odgrywał   istotną   rolę   w 

najważniejszych momentach jej życia.

Teraz   znowu   nadszedł   czas,   by   nawiązać   z   nim   kontakt.   Będzie   musiał   przekazać 

wiadomość pastorowi Mogensowi Skanke, powiedzieć mu, że Liv Meisterplass oczekuje spłaty 

długu.

Najlepszą zapłatą, jaką pastor może ofiarować za życie swojej córki, będzie przyszłość dla 

córki Liv.

Czy zechce on zająć się nauką Marii, dać jej władzę nad literami, nauczyć posługiwania się 

pismem?

Liv wiedziała, że pastor jest człowiekiem wysoko wykształconym, jeździł dużo po świecie i 

odwiedzał największe szkoły oraz ośrodki nauki... Niektórzy powiadali również, że w swoim czasie 

należał do Towarzystwa Wittenberskiego i że to tam nauczano owych ponurych sztuk, za które 

każdy bogobojny duchowny gotów jest palić kobiety na stosach.

Podobno znał świetnie zarówno Biblię, jak i czarne księgi, zresztą niektóre przechowywał w 

swojej bogatej bibliotece. Tak Liv słyszała.

Ważniejsze wydało jej się jednak to, że pastor odnosił się życzliwie do nauczania kobiet. 

Pamiętała   bardzo   dobrze   rozmowy,   które   sama   z   nim   odbyła.   Odczuwała   radość   w   sercu   na 

wspomnienie tego szacunku i zainteresowania, jaki okazywał jej wiedzy na temat leczniczych ziół, 

a także radzenia sobie z chorobami. Był to bardzo surowy i dziwny pan, ale miał w sobie wiele 

ciepła.

Wierzyła, że pastor zechce zostać nauczycielem Marii. A ta blada i milcząca pastorowa z 

pewnością   niewiele   będzie   miała   do   powiedzenia,   jeśli   w   ogóle   odważy   się   zaprotestować 

przeciwko obecności młodej kobiety w domu...

Cóż, teraz pozostawało czekać. Nikt nie wie, kiedy Ole się pojawi, zawsze jednak posiadał 

jakąś niezwykłą zdolność przybywania akurat w momencie, gdy Liv potrzebowała go najbardziej. 

W pośpiechu przenosił się z miejsca na miejsce, wciąż miał mnóstwo dziwnych interesów. Był 

niczym ryba w głębokiej wodzie. Nikt nie znał jego zwyczajów ani dróg.

Może   Jorand   coś   będzie   wiedział?   Niecierpliwie   czekała   na   jego   powrót.   Tymczasem 

musiała kulić się na swoim posłaniu samotnie, leżała przez długie nocne godziny pogrążona w 

zadumie. Nie przestawała myśleć o ukochanym, ciało płonęło z tęsknoty za nim, lecz także z 

niecierpliwości, by omówić z nim plany dotyczące dalszych losów córki.

Maria   też   ostatnio   źle   sypiała,   lecz   jej   myśli   dotyczyły   nieco   bliższej   przyszłości.   Co 

powinna zrobić, by Randar zrozumiał? Sprawiał wrażenie nieprzystępnego, często odsuwał się od 

niej... Zdarzały się jednak krótkie chwile, kiedy jakby w odpowiedzi na swoją tęsknotę dostrzegała 

w   jego   oczach   głębokie   uczucie...   W   takich   momentach   zalewała   ją   zawsze   fala   ciepła,   ręce 

background image

zaczynały drżeć, odzyskiwała odwagę i zuchwałość.

Raz udało jej się zatrzymać jego roziskrzony wzrok, uparcie patrzyła mu w oczy, czerpała z 

nich siłę, a twarze obojga wolno zbliżały się do siebie. Wciąż jeszcze przenikał ją dreszcz na 

wspomnienie tamtych chwil, gdy oddechy stały się dziwnie pośpieszne, a na policzki wypłynęły 

rumieńce, na wspomnienie jego pełnych ust... Była przekonana, że chciał ją pocałować, z przy­

krością siedziała potem urażona, gdy nagle zerwał się i wybiegł do lasu.

Co się dzieje z tym chłopakiem?

Czy on jej nie lubi? Czy nie jest dość ładna, dość pociągająca?

Randar  musi   przecież  zrozumieć,  że  nie  są  rodzeństwem,  nawet   noszą   różne  nazwiska, 

chociaż dorastali razem.

Tego   wieczora   zasnęła   przepełniona   zupełnie   innymi   uczuciami   niż   siostrzana,   ciepła 

troskliwość.

Zwykle Randar sypiał w swoim kącie izby, jego łóżko zawsze stało za grubą zasłoną przy 

drzwiach. Stąd co wieczór słyszał, jak Maria przewraca się na posłaniu, jej niespokojny oddech 

dochodził do niego w ciche noce. Dzisiaj jednak spał pod gołym niebem, owinięty jedynie w 

wełnianą derkę. Mimo to wydawało mu się, że słyszy znajome posapywanie  Marii, jej tęskne 

wzdychania. Czuł płonący wzrok na plecach w każdym miejscu, gdzie się znajdował, i wiedział, że 

dziewczyna   żywi   dla   niego   głęboką   namiętność.   Część   jego   osobowości   pragnęła   przytulić   ją 

mocno, całować, z czułością odpowiadać na jej nie wypowiedziane pytania.

Druga jednak, i silniejsza część, wciąż należała do tamtego przerażonego chłopca, który w 

późne nocne godziny musiał wysłuchiwać przekleństw i obrzydliwych słów, gdy jego ojca nie było 

już stać na nic więcej. I kobiety... Odór... Pożądliwe, wstrętne wargi...

Kobiety...

Już sam zapach kobiecego ciała wywoływał w nim gwałtowne mdłości. Wszystkie zmysły 

protestowały, czuł się zamknięty w koszmarze obrzydliwego kobiecego śmiechu, potu i śmierdzącej 

skóry, kołyszących się piersi, otwartych i pożądliwych ust, cuchnących starym piwem i zgnilizną...

Ze szlochem zrzucił z siebie derkę, pozwolił, by czyste powietrze chłodziło mu skórę. W 

końcu zasnął, a gdy Jorand wrócił do samotnego obozowiska, znalazł swego przybranego syna 

pogrążonego w niespokojnym śnie na porośniętej trawą ziemi.

Jorand uśmiechnął się, boleśnie wzruszony. Nie miał trudności ze zrozumieniem tęsknot 

swego wychowanka.

Żywił tylko nadzieję, że chłopiec nie zostanie zbyt głęboko zraniony, gdy zrozumie, że syn 

kata ma w tym względzie bardzo ograniczone możliwości...

Trudno się łudzić, że na świecie istnieje więcej takich kobiet jak Liv.

Kiedy już raz decyzja została podjęta, sprawy potoczyły się bardzo prędko.

background image

Maria ledwie mogła uwierzyć, że siedzi oto w łodzi Olego, a wiatr szarpie wielki płócienny 

żagiel   i   pcha   ich   szybko   w   górę   fiordu.   Ole   pokazywał   jej   wszystko   i   opowiadał   o   małych 

chałupkach oraz dużych osadach, które mijali. Od czasu do czasu rozpryskiwała się za nimi woda, 

łódź kołysała się lekko na falach, solidna, obszerna i bezpieczna, ciężka i spokojna, stabilna do tego 

stopnia, że Maria wierzyła w opowiadania Olego o jego długich wyprawach z Bergen ku nieznanej 

Północy.

Maria siedziała szczelnie otulona piękną wełnianą peleryną swojej matki. Kiedyś, dawno 

temu, okrywała się nią Liv, gdy odbywała taką samą podróż łodzią Olego. Maria była wówczas 

niemowlęciem i pogodę mieli wtedy gorszą niż w ten łagodny sierpniowy dzień teraz. Działo się to 

prawie szesnaście lat temu, dziś Maria jest o cztery lata starsza niż Liv, kiedy została matką.

Smutno   było   odjeżdżać.   I   nie   tylko   smutno,   opuszczała   rodzinny   dom   zagniewana   i 

rozgoryczona.

Najgorsze   ze   wszystkiego   jest   to,   że   musi   rozstać   się   z   Randarem.   Oczywiście   będzie 

tęsknić za mamą, Jorandem i małym Jorilem. Wierzyła jednak, że niedługo znowu ich spotka, 

nawet przez moment nie pomyślała, że coś mogłoby się przytrafić bliskim lub jej samej. To twarz 

Randara nieustannie majaczyła Marii przed oczyma, dziewczyna zaciskała zęby na myśl o jego 

niepojętym zachowaniu. Ale teraz ona znika! Teraz będzie mu nareszcie dobrze! Trudno, lepiej 

myśleć   o   czymś   innym,   o   wszystkich   tych   wspaniałych   i   podniecających   sprawach,   które   z 

pewnością przeżyje w Lyster.

Kiedy pewnego wieczoru mama i Jorand wezwali ją do izby na poufną rozmowę, najpierw 

myślała, że zamierzają robić jej wymówki. Stała z płonącymi policzkami, nie mając odwagi na nich 

spojrzeć.

Wkrótce   jednak   zrozumiała,   że   chodzi   o   coś   całkiem   innego   niż   niedawny   epizod   z 

Randarem.

Rozmawiali z nią jak z dorosłą, przedstawili, jakie wiążą z nią nadzieje, mówili o wspaniałej 

szansie, jaką daje jej los.

Pastor Mogens Skanke może zostać jej nauczycielem, Maria nauczy się czytać i pisać!

A kiedy już opanuje tę sztukę, książki przekazywać jej będą ogromną wiedzę bez żadnych 

ograniczeń. Cała wiedza świata trwa tam i czeka na tych, którzy potrafią zrozumieć owe dziwne 

znaczki na pożółkłych stronach.

Nowiny początkowo przytłoczyły Marię.

Plany matki rozpaliły w niej iskrę ciekawości, wzbudziły głód poznania i doświadczenia. 

Chciała wiedzieć wszystko! Chciała poznać najgłębsze tajemnice życia!

Ciasne ramy Meisterplassen zawsze hamowały jej rozwój, chociaż nigdy świadomie się na 

to nie skarżyła.

background image

A teraz... pomyśleć, Maria wyjedzie!

Pomyśleć, że spotka ludzi, będzie mogła z nimi rozmawiać, śmiać się razem z nimi!

Maria uważała, że brzmi to niczym baśń.

Zachowała   blade   wspomnienia   o   kilku  letnich   dniach   spędzonych   w   Lyster,   wesołych 

zabawach z dwiema innymi małymi dziewczynkami. Wyniosła z tego wrażenie innego, lepszego 

świata, pełnego przyjaznych ludzi i interesujących przeżyć. Pamiętała Tulvę Solgarden, tę miłą 

kobietę,   przyjaciółkę   matki,   u   której   gościły.   Maria   miała   wtedy   pięć,   może   sześć   lat,   lecz 

wspomnienia przetrwały wyraźne, wystarczyło, że pomyślała o Lyster, pojawiały się same.

Tamte   małe   dziewczynki,   z   którymi   się   bawiła,   też   pewnie   dorosły!   Może   nawet 

powychodziły za mąż i mają dzieci...

Imiona pamiętała słabo, chyba Else - Britt oraz Eva - Lill. Córeczki komornika, jeśli sobie 

przypomina.

Cieszyła się, że znowu je spotka!

I ludzie z Solgarden, sympatyczne służące, roześmiany Even, który w ciepłe popołudniowe 

godziny pozwalał jej jeździć na swoim koniu...

I pastor.

Jego Maria widziała tylko raz, kiedy towarzyszyła matce do kościoła. Na długo zachowała 

w pamięci widok wspaniale urządzonego wnętrza o pięknych oknach, wysoką kościelną wieżę i 

grube białe mury, które sprawiały wrażenie, jakby stały tu od początku świata. Pamiętała obrazy na 

ścianach, bardzo ładny, pozłacany obraz nad ołtarzem, ambonę z rzeźbieniami, pieśń, ludzi...

Jak cudownie będzie każdej niedzieli stać pośród nich i spoglądać na szanowanego przez 

wszystkich, dumnego pastora!

Maria   roześmiała   się   głośno,   zerwała   się   z   miejsca   i   usiadła   na   ławeczce   naprzeciwko 

Olego. On wrócił tymczasem do wioseł, wiatr przycichł trochę i łódź wymagała siły ludzkich rąk 

dla utrzymania tempa.

Maria ujęła jego twarde, opalone dłonie i śmiała się do niego, starała się pomagać.

Ułożyła   piosenkę,   śpiewała   mu   ją   teraz,   uczyniła   go   w   niej   bohaterem,   ratującym 

nieszczęsną dziewicę od więzienia i śmiertelnego niebezpieczeństwa...

Ole słuchał, myśląc przy tym, że wesoła panienka będzie musiała panować nad wybuchami 

dobrego humoru, kiedy, już za kilka dni, rozpocznie naukę u pastora.

Pozwalał jej kierować łodzią, zaśmiewał się z jej radosnych, wesołych piosenek, a kiedy 

rozdokazywała się już za bardzo, popchnął delikatnie na ławeczkę. W końcu Maria potrząsnęła 

swoimi jasnymi, długimi włosami i oznajmiła, że zamierza się przespać. Skuliła się na dnie łodzi, 

gdzie   ułożono   duży   stos   owczych   skór   zgromadzonych   przez   Liv,   które   Ole   miał   sprzedać   w 

Bergen. Silne ręce Olego wiosłowały równo, pióra wioseł cięły wodę i pewnie pchały łódź do celu.

background image

Maria jednak nie zasnęła, leżała cicho z zamkniętymi oczyma, tymczasem ciało napinało 

się, a mięśnie drżały jakby w oczekiwaniu.

Wspaniały humor ją opuścił, a serce wypełnił żal i niezrozumiały lęk.

Na co ona się waży?

Nagle zaczęła się bać ludzi, książek, samotności. To prawda, że zawsze żyła w izolacji, 

otoczona jedynie kilkorgiem najbliższych. Wśród nich jednak nigdy nie czuła się samotna. Teraz 

będzie musiała spotykać tuziny obcych i wcale nie była pewna, że się z nimi zaprzyjaźni.

Po chwili znowu wróciły wspomnienia, nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Randar...

Znowu zmiana nastroju, jak to trudno odjeżdżać od niego bez wyjaśnień, bez żadnego...

Ostatniego wieczora w domu zdesperowana Maria próbowała z całych sił przekazać mu 

swoje pragnienia, ale mimo że bardzo się starała, nie zdołała wymusić na nim wyznania miłości. 

Sprawiła tylko, że się rumienił, trzymała go mocno, ofiarowała mu swoje wargi i swoje ciało. On 

drżał z pragnienia, mówił ochrypłym, załamującym się głosem. Nie usłyszała jednak ani jednego 

życzliwego słowa, nie otrzymała od niego najmniejszej nawet pieszczoty, najmniejszego znaku, że 

chce, by została. Maria była zdecydowana zawieść matkę i odwołać wyjazd na najlżejszy choćby 

znak ze strony Randara.

Tymczasem on uścisnął tylko jej rękę i cicho życzył szczęścia w Lyster...

Maria wpadła w złość, całe rozczarowanie i cała nieodwzajemniona miłość wylały się na 

Randara strumieniem złych słów i przekleństw. Szydziła z niego, nazywała go pozbawionym uczuć 

smarkaczem,   dawała   do   zrozumienia,   że   brzydzi   się   jego   bezradnością.   Czy   on   w   ogóle   nie 

interesuje   się   kobietami?   A   może   jest   jakimś   dziwolągiem,   należy   do   tych,   którzy   szukają 

podobnych sobie? Z pewnością słyszał o takich, ona słyszała, bywa przecież czasami wśród ludzi!

W młodzieńczym wzburzeniu obrzucała go wyzwiskami, oskarżała o niestworzone rzeczy.

Potem płakała rozpaczliwie w samotności, szloch przycichał i wybuchał na nowo, wszystkie 

złe uczucia i złość wypływały wraz ze łzami. Gdy się uspokoiła, poczuła się osłabiona i nie myślała 

już o nim tak źle. W końcu wzruszyła ramionami, podniosła się z miękkiej trawy koło letniego 

szałasu i otarła ślady łez.

Postanowiła, że będzie jej dobrze.

Wyrusza oto w świat i nigdy więcej nie poświęci ani jednej myśli temu pomyleńcowi! 

Samego pomyleńca następnego dnia nigdzie nie było widać, w końcu pokazał się, ale kiedy inni 

ściskali ją na pożegnanie, życzyli jej wszystkiego najlepszego i dawali drobne podarunki na drogę, 

Randar mruknął coś na temat drabiny w oborze, którą trzeba naprawić. Nie pojawił się więcej, 

wszystko, co Maria usłyszała na pożegnanie, to odgłos siekiery, którą rąbał cienkie deski.

Łódź sunęła nadal rytmicznie, kołysała się i kiwała na falach, wciąż bliżej i bliżej osady w 

głębi wielkiego fiordu. Wkrótce będą mijali cypel utworzony w miejscu, gdzie szczyt góry oderwał 

background image

się i runął do wody. Wysoko na skalnej płaszczyźnie pod stalowoszarą górską ścianą znajduje się 

maleńka zagroda. Las wyrósł gęsty pośród zrujnowanych zabudowań, niedługo nie będzie ich już 

widać.

Bergaheim.

Tam urodziła się jej matka.

Maria   wytrzeszczała   oczy,   z   trudem   wypatrzyła   na   górze   dwa   niewielkie   budynki.   To 

niewiarygodne, że ludzie mogli tam mieszkać! Ale tą właśnie drogą jej matka wspinała się jako 

mała dziewczynka i tędy zniesiono trumnę jej dziadka. Maria nie znała imienia swego ojca, matka 

nigdy nie chciała jej o nim opowiedzieć. Przypominała sobie tylko z dzieciństwa niepewne słowa 

matki, kiedy Maria pytała, czy Jorand jest jej ojcem. Nie, to ktoś zupełnie inny...

Później  nie zastanawiała się już nad tymi sprawami, czasami tylko stawała zdumiona  i 

upominała samą siebie, kiedy zdarzyło się, że pomyślała o Jorandzie jako o tym, kto dał jej życie.

Jorand to dobry człowiek, myślała Maria, nigdy nie tęskniła za innym ojcem.

Ale   biedna   mama,   utraciła   i   swoich   rodziców,   i   maleńkiego   braciszka   w   potwornym 

wypadku!

Marię przeniknął zimny dreszcz, kiedy wpatrywała się w stromą ścianę, z której bardzo 

dawno temu stoczyła się w dół rodzina Liv.

Nieco dalej, z równie wysokiej góry, spadały masy wody. Wodospad Feigum huczał przy 

spotkaniu z powierzchnią fiordu tak samo dzisiaj, jak przez wszystkie poprzednie wieki i lata.

Teraz mijali cypel, masy wody spadały za nimi nieprzerwanie, słyszeli tylko szum.

Maria skierowała wzrok ku osadzie po przeciwnej stronie fiordu, tam znajdowało się Lyster.

Ole pokazywał Solgarden, białą plebanię. Dumny kościół Maria bez trudu odnalazła sama. I 

Enkesetet, wyniosły stary pański dwór. Na urodzajnych ziemiach u podnóża gór rozsiadło się wiele 

mniejszych i większych zagród. Również na zielonych halach jacyś komornicy uporządkowali dla 

siebie miejsca pod obejścia, wyglądały one niczym małe dziury w gęstym lesie. Za osadą widać 

było długą, wąską dolinę.

Fiord   ciągnął   się   jeszcze   kilka   kilometrów   w   głąb   lądu,   na   samym   jego   końcu   leżało 

Skjolden, gdzie zaczynały się rozległe pastwiska górskie sięgające aż do Gudbrandsdalen.

Jak tam musi być interesująco! Lęk i złe myśli opuściły Marię, pojawiło się znowu pełne 

podniecenia oczekiwanie.

Ponaglała Olego, czy nie mógłby wiosłować szybciej?

Zapomniała o tym, że jej przewoźnik siedzi przy wiosłach już drugą dobę, czegoś takiego 

dokonałoby niewielu młodych mężczyzn o mocnych barkach. Nawet ból po starej ranie w nodze nie 

przeszkadzał mu, kiedy nie szczędząc sił zmierzał do celu.

-   Wkrótce   będziemy   na   miejscu!   Och,   Ole,   opowiedz   mi   o   zagrodzie,   w   której   będę 

background image

mieszkać!

I Ole opowiadał. O Evenie, Tulvie, trzech dziewczynach służących i dwóch parobkach. 

Opisywał również wspaniałego, najstarszego syna Karla, braci Evena -Olai, Knuta i Jørgena, a 

tak e dwie najm odsze dziewczynki, Tulv  Karin  i Gudrun.

ż

ł

ę

ę

Ole słyszał, że jakiś czas temu Knut został zaręczony z córką sąsiadów, najstarszy chłopiec 

jednak i dziedzic gospodarstwa był nadal wolny...

Maria wymierzyła mu klapsa w ramię, nie chciała słyszeć takich aluzji. Nie, od mężczyzn 

będzie się trzymać z daleka, trudno się zorientować, o co im chodzi. Poradzi sobie znakomicie bez 

nich, tego jest pewna!

Poza tym będzie miała wiele innych zajęć, musi się nauczyć czytać i w przyszłości może 

zostanie   znachorką.   Będzie   mądrzejsza   nawet   od   mamy!   I   od   Marty,   i   od   wszystkich   innych. 

Ponieważ będzie umiała czytać!

Ole   zgadzał   się   z   nią,   kiwał   głową.   Tak,   najlepiej   jest   trzymać   się   z   daleka   nawet   od 

dziedzica gospodarstwa. Even i Tulva to bardzo sympatyczni ludzie i kochają Liv całym sercem. 

Stąd jednak do pragnienia, by wychowanka kata została ich synową, wiedzie długa droga. Maria nie 

myślała o niczym takim, nigdy nie czuła się mniej wartościowa od innych ani uboga. Nie godziła 

się co prawda ze swoim losem, nie cierpiała tych różnych małych, głupich ludzi, którzy rzucali złe 

słowa na jej matkę. Zdarzało się to wtedy, kiedy obawiała się, iż jej również okażą niechęć i gniew.

Ale tutaj, wśród nieznajomych, nie bała się niczego. Już ona wie, jak osadzić ich na miejscu! 

Była tak samo dorosła, jak córki komornika, a także córki gospodarza, wiedziała o wiele więcej niż 

one na temat wszelkiego rodzaju spraw w gospodarstwie, a przede wszystkim na temat leków. Czyż 

nie   pomagała   swojej   matce   od   niemal   czterech   lat?   Niewiele   innych   dziewcząt   w   jej   wieku 

odbierało poród czy opatrywało wielkie rany, nie mówiąc już o zszywaniu ich kościaną igłą i 

końskim włosiem...

Maria   ma   do   siebie   wielkie   zaufanie,   myślał   Ole.   To   dobrze.   Będzie   go   tutaj   bardzo 

potrzebować.

background image

ROZDZIAŁ III

Tulva Solgarden osobiście powitała na podwórzu młodego gościa. Wyglądała tak, jak Maria 

ją zapamiętała, miła kobieta o ciepłych, brązowych oczach i lekko potarganych włosach. Pojawiło 

się w nich kilka srebrnych nitek, pulchna sylwetka stała się może ostatnio jeszcze pulchniejsza. 

Tulva miała już chyba czterdzieści lat, ale wciąż chodziła lekko i wciąż jak dawniej miała wesołe 

usposobienie. Zza jej spódnicy wyglądała mała dziewczynka, to z pewnością najmłodsza córeczka, 

Gudrun.

- Witajcie, moi drodzy! Jakeś ty wyrosła, Mario! Zdaje mi się, jakby to było wczoraj... 

leżałaś w naszym alkierzu i wydałaś z siebie pierwszy w życiu krzyk...

Maria zmrużyła oczy. A więc to tutaj przyszła na świat... Tulva klasnęła w ręce.

- A tu, popatrzcie! Jaka piękna młoda kobieta, i taka podobna do matki! Wchodźcie do 

środka, proszę, wchodźcie, daj mi ten worek.

Tulva chwyciła wypakowany po brzegi worek, który Maria ciągnęła za sobą od łodzi. Ole 

niósł jej podróżny kuferek, zawierający różne wspaniałe rzeczy, lekarstwa, jedwabny szal, piękną 

spinkę do włosów, pachnące olejki sporządzone przez matkę oraz wyrzeźbioną w drewnie sylwetkę 

kobiety.

Maria uśmiechała się i dziękowała, wyciągnęła na powitanie rękę do Evena, który również 

wyszedł   z   domu.   ,   W   Solgarden   jedzono   właśnie   obiad,   siedzieli   przy   stole,   gdy   usłyszeli 

szczekanie psów, oznajmiające przybycie Marii.

Rzeczywiście,   w   izbie   zebrali   się   wszyscy   domownicy,   zdążyli   już   zjeść   mięso   z 

warzywami, a teraz odwrócili się ku drzwiom i nieskrępowanie, choć z życzliwością przyglądali się 

nowo przybyłej. Widzieli ją już przedtem, jako dziecko. Największego szoku na jej widok doznali 

jednak chłopcy, ale starsi mężczyźni też gapili się bez żenady na śliczną młodą kobietę stojącą w 

drzwiach i mrużącą oczy w półmroku izby.

Niepewnie postąpiła krok do przodu. Ole pozdrowił zebranych od drzwi, stojąc za plecami 

Marii,   potem   uściskał   ją   i   powiedział   „do   widzenia".   Spieszył   się   dalej,   podziękował   więc 

gospodyni za zaproszenie na obiad. Tulva pomachała mu na pożegnanie, potem wprowadziła Marię 

na środek izby. Even otoczył jej ramiona opiekuńczym gestem.

- To jest Maria, córka Liv, która będzie teraz u nas mieszkać. Jak wiecie, będzie chodzić na 

naukę do pastora, chociaż jest już bardzo zdolną znachorką. Macie jej pomagać we wszystkim i 

opiekować się nią. Jeśli usłyszycie gadanie lub złe słowa o niej, macie mi natychmiast o tym 

powiedzieć. Poza tym oczekuję, że zrobicie wszystko, by powstrzymać plotki, gdyby jacyś głupi 

ludzie   we   wsi   chcieli   rzucić   cień   na   jej   opinię,   a   zwłaszcza   pochodzenie   -   powiedział   Even 

władczym tonem.

background image

Jego   krótka   mowa   została   przyjęta   z   wielką   powagą,   rzadko   się   bowiem   zdarzało,   by 

gospodarz wypowiadał tak stanowcze słowa.

Chyba   nietrudno   będzie   otaczać   przyjaźnią   taką   piękną   pannę,   pomyślał   Karl   i   wstał, 

podając jej rękę.

- Witaj u nas, Mario. Rzeczywiście wyrosłaś od ostatniego spotkania... Pamiętam cię z 

warkoczami i w krótkiej sukience - uśmiechnął się, obrzucając ją uważnym spojrzeniem.

Odpowiedziała mu również uśmiechem, ale pośpiesznie cofnęła rękę. Potem przywitała się z 

jego   młodszym   bratem,   Evenem   -   Olai.   Ten   zarumienił   się   i   zaczął   się   jąkać,   zdołał   jednak 

wykrztusić słowa powitania. Najmłodszy z chłopców, Jørgen, nie miał tego rodzaju problemów, był 

jeszcze za młody, by jego uścisk dłoni wyrażał coś więcej niż tylko powitanie.

- Witaj, Mario, mam na imi  Jørgen. Prawie ci  nie pami tam, czy naprawd  ju  tu by a ?

ę

ę

ę

ę ż

ł ś

- Oczywiście, że była!

Młodsza siostrzyczka machała z przejęciem łyżką. Tulva Karina zarumieniła się ze złości, 

kiedy wszyscy wy - buchnęli śmiechem. Jest taka mała, a wolałaby już być duża, zwłaszcza teraz, 

gdy jest w domu ktoś jeszcze młodszy.

Mała   Gudrun   natomiast   siedziała   milcząca   i   śledziła   przybyłą   z   uwagą.   Ta   najmłodsza 

córeczka Tulvy natychmiast podbiła serce Marii, jej wielkie, ciemnobrązowe oczy i pyzata mała 

twarzyczka sprawiły, że Maria gorączkowo zaczęła szukać czegoś w swoim worku. Po chwili bez 

słowa wyciągnęła w stronę dziewczynki niewielką, zawiniętą w gałganek paczuszkę.

Dziecko   z   wahaniem   przyjęło   podarunek,   rozwiązało   pakiecik   małymi,   zręcznymi 

paluszkami, a wszyscy pochylali się do przodu, by zobaczyć, co tam jest.

- Och! Jaka piękna!

Oczy dziecka rozbłysły, Maria patrzyła uradowana, jak dziewczynka z czułością przytuliła 

malutką lalkę. Randar wyrzeźbił z drewna główkę z ładną buźką, mama uszyła korpus i wypchała 

go miękkim ptasim puchem, Maria zaś wyhaftowała malutką sukienkę.

Lalka była zapakowana w kawałek kraciastego materiału i dziecko troskliwie otuliło nim 

figurkę niczym chustką.

- Chodź, Tulva, będziemy się bawić!

Chciała zabrać ze sobą starszą siostrę, tamta jednak podskoczyła szybko do Marii, która 

wydobyła z worka drugie małe zawiniątko. Dziewczynki ze śmiechem wybiegły na podwórze, a w 

izbie nadeszła kolej na chłopców. Dwaj starsi dostali piękne skórzane futerały na noże, starannie 

wykonane, z imionami właścicieli. Jorand wypalił imiona w skórze za pomocą rozpalonego żela­

znego drutu i otoczył je wianuszkami z kwiatów.

Każdy z młodszych chłopców dostał woreczek na pieniądze, prawdziwą sakiewkę, taką, 

jakimi posługują się handlarze koni, z inicjałami właścicieli i podobizną konia.

background image

Chłopcy dziękowali i kłaniali się, potem oni również zniknęli. Czekała na nich praca, trwały 

właśnie żniwa i chłopi nie mieli ani chwili do stracenia. Even też zaraz wyszedł, zabierając ze sobą 

obu parobków. Dla nich Liv przysłała po parze ciepłych rękawic z jednym palcem. Młodsze służące 

poszły do swoich zajęć, została tylko stara Christine, by pomóc  Tulvie w zmywaniu talerzy i 

kubków. Christine dobiegała sześćdziesiątki i bardzo chorowała na reumatyzm. Tulva zlecała jej 

lżejsze posługi i nie zamierzała pozostawić starej kobiety własnemu losowi. Będzie mieszkać w 

Solgarden do końca życia, zasłużyła sobie na to po blisko czterdziestu latach pracy dla rodziny 

Evena.

Została również Birgit, gotowa zabrać się do roboty. W gospodarstwie było sporo przędzy, 

którą należało ufarbować, a w nowej izbie stał wysoki warsztat tkacki i czekał na późne jesienne 

wieczory, kiedy zacznie się tkanie. Kobiety w Solgarden nigdy nie próżnowały.

Maria zaproponowała swoją pomoc, została jednak stanowczo usadzona na krześle przy 

palenisku. Podano jej duży talerz z mięsem i chlebem i kazano jeść. Jakiemuś młodemu cielęciu w 

obejściu coś się musiało stać i zaszlachtowano je akurat teraz. Cielęcina! Minęły całe wieki, odkąd 

Maria próbowała innego mięsa niż baranina z ich domowego uboju.

- A teraz siadaj i opowiadaj o wszystkim, o małych i wielkich sprawach, jak wy tam żyjecie. 

Czy twoja mama jest wciąż taka radosna, jak przedtem? A co z małym Jorilem? I z Randarem, on to 

jest już pewnie całkiem dorosły.

Maria nie wiedziała, od czego zacząć, ale starannie unikała opowiadania o swoim dziwnym 

przybranym bracie.

Tulva słuchała uradowana o coraz większych umiejętnościach Liv i o wszystkim, czego 

dokonała   w   okolicy.   Irytowała   się   tak   samo   jak   Maria   na   wieść   o   niesprawiedliwym,   złym 

traktowaniu matki przez mieszkańców wsi.

- Ludzie są fałszywi! W jednej chwili szukają jej pomocy, a potem zamiast podziękowania 

odwracają   się   od   niej   plecami!   Rzeczywiście   żyjemy   w   strasznych   czasach.   Wprost   trudno 

uwierzyć,   że   tam,   nad   fiordem,   nie   ma   ani   jednego   sprawiedliwego   człowieka   -   mamrotała 

gniewnie.

-   To   prawda,   ja   myślę   to   samo.   Ale   pewnego   dnia   ja   im   pokażę,   tym   niczego   nie 

rozumiejącym, złym ludziom. Zostanę najlepszą znachorką, jaką kiedykolwiek widzieli, ale nie 

uzyskają ode mnie pomocy, jeśli nie będą mnie dobrze traktować - odpowiedziała Maria.

- Tak, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby udało ci się zmienić nastawienie ludzi - stwierdziła 

Tulva, ale potrząsnęła głową, bo nie wydawało jej się to łatwe. Jeśli na samym początku człowiek 

trafi na złą półkę, rzadko kiedy uda mu się ją zmienić i osiągnąć wyższą pozycję w społeczeństwie. 

A Maria, biedactwo, ona musi się wspinać z samego dna...

To jednak zdawało się nie martwić młodej dziewczyny. Wyglądała na zadowoloną i pełną 

background image

zapału,   kiedy   tak   siedziała   w   cieple   izby,   a   słowa   płynęły   niepowstrzymanie.   Z   zaufaniem 

opowiadała kobietom o swojej ukochanej rodzinie, o zwierzętach w oborze i o nowych budynkach, 

jakie wzniesiono w zagrodzie. Mama w jednej szopie trzyma setki pęczków ziół, suszone rośliny 

zakrywają sufit, niczym las zwieszają się wiązkami spod belek. Niektóre dodaje się do jedzenia, 

innych używa do farbowania tkanin. A z ziół leczniczych mama sporządza maści i wywary. Maria 

wiedziała, że matka nie traci nadziei, iż uda jej się znaleźć lekarstwo na chorobę Jorila. Cień 

smutku przemknął po jej twarzy. Tulva zauważyła to i pospieszyła z pytaniem, czy Maria myśli o 

czymś niebezpiecznym.

- No a Randar, on już pewnie towarzyszy swemu przybranemu ojcu w jego podróżach?

Maria otrząsnęła się z zamyślenia i uśmiechnęła niepewnie.

- Owszem, teraz już zawsze chodzi z Jorandem. Kiedyś odziedziczy jego topór... Myślę, że 

jest zadowolony.

Nie powiedziała nic więcej, lecz Tulva wyczuwała, co dręczy tę dziewczynę. Aha, więc o to 

chodzi, myślała. W takim razie lepiej unikać tematu.

Zauważyła, że Maria tłumi ziewanie, zrozumiała, że jest zmęczona.

- No, to teraz pora na odpoczynek, idź i połóż się, obudzimy cię na kolację - zarządziła 

gospodyni.

Biblioteka   pastora   to   prawdziwy   raj,   uznała   Maria.   Była   tutaj   niespełna   tydzień   i   nie 

znudziło jej się jeszcze oglądanie wszystkich pięknych książek, zdmuchiwała kurz z delikatnego 

papieru i starała się domyślać zawartości stronic. Na niektórych znajdowały się piękne, kolorowe 

ilustracje.   Jedna   wielka   gruba   księga,   oprawiona   w   brunatną   skórę   i   ze   złotymi   napisami   na 

okładkach, zawierała wiele obrazów z cudownych miejsc. Maria oglądała dziwne stworzenia, pół 

ludzi,   pół   konie.   Oglądała   rysunki   najrozmaitszych   morskich   potworów   i   pięknych   dziewic, 

siedzących   na   skałach,   wynurzających   się   z   morza,   które   śpiewały   i   grały   na   nieznanych 

instrumentach.   W   wodzie   szamotali   się   młodzi   marynarze,   walczący   z   niechybną   śmiercią. 

Śpiewem syren zostali zwabieni na ostre skały.

Co za historia!

Maria straciła siedem przedpołudni, by opanować litery, teraz potrafiła już składać owe 

dziwne znaki i dźwięki w słowa. Jąkając się, była w stanie przesylabizować proste sformułowania i 

krótkie zdania. Ale dziwny język książkowy był prawie niepodobny do słów, które znała wcześniej!

Niemal żaden wyraz nie został napisany tak, jak można by przypuszczać.

- To po duńsku - wyjaśnił pastor. - Musisz się przecież nauczyć czytać w tym języku, w 

którym pisze się książki!

Kiwała   głową   z   dzielną   miną,   ale   nie   mogła   się   powstrzymać   od   stwierdzenia,   że   to 

wszystko jest dużo trudniejsze, niż sądziła.

background image

- Poczekaj tylko, jak zaczniemy lekcje łaciny. To będzie naprawdę trudne - odparł pastor 

sucho i poszedł zjeść swój podobiadek. Maria tymczasem pociła się dalej w pełnym kurzu pokoju.

Tego dnia miała się właściwie ćwiczyć w pisaniu, ale pastor przepadł gdzieś przed trzema 

godzinami, a ona wypełniła do ostatniego miejsca tabliczkę, którą jej zostawił. Rysik zrobił się 

mokry, tak mocno go ściskała.

Wyraźne litery stały w równych rządkach, wypisane z wielką siłą. Nie były takie ładne i 

eleganckie jak litery pastora, ale przecież w pełni zrozumiałe.

Miała   też   przy   sobie   kosztowną   książkę   o   czerwonych  skórzanych   okładkach   i   białych 

czystych kartkach, którą ofiarował jej pastor. To jej własna książka, przez nią zostanie zapisana. Na 

pierwszej stronie stało teraz pięć wspaniałych liter i niemal biło w oczy:

Maria.

Moje imię, myślała.

Napisałam swoje własne imię, to mój znak! Tuż obok ostatniego „a" widniała śliczna mała 

różyczka.   Po   prostu   z   grubego   gęsiego   pióra   nagle   spłynęła   kropla   atramentu,   pióro   niełatwo 

poddaje się rękom nie przywykłym do tego wymagającego rzemiosła. Najpierw Maria wpadła w 

irytację, skrobała plamę paznokciem, próbując ją usunąć. To okropne! Jej pierwsze litery na praw­

dziwym papierze!

Wkrótce jednak spostrzegła, że atrament tworzy jakiś wzór, na karcie pojawił się kwiat, 

jakby sam z siebie.

Był niewielki, płatki korony układały się w maleńkie miseczki. Nawet słupki pyłkowe widać 

było pośrodku niezwykłej plamy.

Kluczyki Maryi!

Kwiatek inaczej zwany pierwiosnkiem!

Maria jęknęła, uśmiechnęła się sama do siebie. Jakie to dziwne!

Ten   kwiat   powinien   stać   się   jej   znakiem,   po   którym   wszyscy   będą   ją   rozpoznawać. 

Pospiesznie znowu chwyciła pióro i zanurzyła w czarnym atramencie. Z językiem w kąciku warg 

rysowała kopie tamtej plamy na wewnętrznej stronie okładki w swojej książce. Nie wypadło to aż 

tak dobrze jak za pierwszym razem, nie bardzo przypominało ten mały, dobrze znany kwiatek, 

który zakwita wysoko na łodyżce, ponad grubymi, soczystymi liśćmi.

Ale i tak może stać się jej znakiem.

Kwiat nosi to samo imię co ona, pachnie przyjemnie i posiada wielką siłę. Maria sama 

przygotowywała dobre maści z liści kluczyków Maryi i widziała, jak matka używa naparu z tej 

rośliny do lekarstw przeciwko kaszlowi, a także przeciwko zatrzymywaniu wody w organizmie. 

Kiedy jednak żuje się świeże listki, w ustach powstaje silny, cierpki smak, a sok piecze w język.

Ha,  tym  bardziej   ten  właśnie  kwiat  powinien   stać   się  jej   znakiem!   Ludzie  powinni   się 

background image

dowiedzieć,   że   ona   również   potrafi   wywołać   gorycz   w   ustach,   gdyby   za   bardzo   dotknęli   ją 

gadaniem i złymi plotkami!

Maria niecierpliwie chodziła po pogrążonym w półmroku gabinecie pastora. Co prawda 

gospodarz kazał wstawić dwie nowe, bardzo kosztowne szyby w oknie, przy którym stało biurko, 

lecz ciężkie zasłony pastorowej przepuszczały niewiele dziennego światła. Maria czuła niekiedy, że 

się udusi, i miała nieprzepartą ochotę rozsunąć je energicznie. Odchyliła ostrożnie ciężką materię na 

boki, poczuła pod palcami miękki, delikatny aksamit. Jasny strumień słonecznego światła wpadł do 

mrocznego wnętrza, wyglądał niczym kolumna podpierająca sufit. W smudze światła poruszały się 

setki tysięcy pyłków kurzu, na niektórych grzbietach książek w głębi gabinetu mieniły się złocone 

napisy.

Nagle Maria usłyszała kroki na korytarzu, pastor wrócił! Spuściła zasłony, okrążyła biurko i 

usiadła pośpiesznie przy końcu pulpitu, na miejscu, które jej wyznaczył. Mimo że zasłony opadły, 

promień światła wciąż rozjaśniał ciemny pokój.

Kiedy Mogens Skanke otworzył drzwi i stanął w progu, niemal uwierzył, że przy jego 

biurku siedzi anioł. Promienie słońca pieściły jasne, lśniące włosy, a światło otaczało głowę Marii 

niczym   aureola.   Ładna   twarz   dziewczyny   nie   zwróciła   się   ku   niemu,   niebieskie   oczy   wciąż 

wpatrywały się w tabliczkę. Palce zaciskały się kurczowo na rysiku, różowy koniuszek języka 

oblizywał tak samo różowe wargi.

Jaki piękny widok!

Pastor chrząknął i postąpił kilka kroków w głąb pokoju. Teraz Maria podskoczyła na swoim 

siedzeniu, bardzo chciała być doskonałą uczennicą.

- No, i jak idzie?

- Dziękuję, bardzo dobrze, mój panie. Proszę spojrzeć, zapisałam całą tabliczkę, którą mi 

pastor zostawił.

Mruczał coś zadowolony, oglądał pełne zawijasów litery.

- A wiesz, co tu zostało napisane?

- Nie... to jakieś dziwne litery i dźwięki, nie bardzo do siebie pasują... TEMPORIS FILIA 

VERITAS...

- To łacina, moja droga, to twoje pierwsze łacińskie słowa. Są bardzo stare, zostały zapisane 

przed setkami lat w Aleksandrii. Ale są to słowa wieczne, prawdopodobnie jedyne wiecznotrwałe 

słowa poza Pismem Świętym. A oto ich znaczenie: „Prawda jest córą czasu".

- Niezwykłe! Proszę uczyć mnie jeszcze!

Pastor recytował więc stare zdania, słowa, i mądre formułki. Mimo woli chwycił ją za rękę.

- HOMINENS, DUM DOCENT, DISCUNT! Ludzie, ucząc innych, uczą się sami.

Uśmiechnęła się lekko zakłopotana, chciała jednak sprawiać wrażenie mądrej, więc skinęła 

background image

głową. Pastor zaśmiał się krótko.

- Dość już tego! Powinnaś wracać do pisania, moja mała, zdolna uczennico!

Podał jej kolejną grubą księgę o leczniczych ziołach, zawierającą przepisy na lekarstwa. 

Maria podziękowała pastorowi i natychmiast z zapałem oddała się nowemu zadaniu. Potem aż do 

końca dnia czytała pastorowi, słowa czasami jej się plątały, ciągle trzeba było korygować wymowę. 

Gdy jednak na podwórzu rozległ się dzwon zawiadamiający o końcu roboczego dnia, przebrnęła już 

przez trzy strony zniszczonej, cudownej księgi.

Ileż tam było ciekawych rzeczy! O niektórych sprawach wiedziała już dawniej, niektórych 

mogła   się   tylko   domyślać.   Obco   brzmiące   nazwy   roślin   zostały   uporządkowane   i   ułożone   w 

pamięci, a pamięć Maria miała wyjątkową, więc nie zapomniała żadnej z interesujących informacji. 

Teraz głowę miała ciężką od nauki, przez cały dzień napełniała ją nowymi wiadomościami.

Pomyśleć, że wszystkie te książki, szczelnie wypełniające pokój, zawierają dużo więcej 

wiedzy!

Musi przeczytać je wszystkie, musi...

Ale pastor poklepał ją po ramieniu, rozbawiony jej młodzieńczym zapałem.

- No, no, myślę, że na dziś wystarczy. Tulva z pewnością czeka na ciebie z kolacją, a ja 

mam jeszcze do napisania kilka listów. Zobaczymy się jutro, chociaż nie będę miał dla ciebie wiele 

czasu. Pokazałaś jednak, że sama potrafisz pracować równie dobrze, to zdumiewające, jak szybko 

się uczysz. Czytasz prawie jak student, naprawdę!

- O, drogi panie pastorze, to wszystko pańska zasługa. To pan tak znakomicie tłumaczy, 

litery i dźwięki natychmiast układają się w mojej głowie na właściwym miejscu, kiedy pan mówi 

mi, jak je składać.

-   No   dobrze,   moje   dziecko,   masz   bardzo   pojętną   głowę.   A   dzisiaj   przekonałaś   się,   że 

czytanie to jedynie narzędzie, litery są tylko drogą. Dotychczas nauczyłaś się panować nad nimi, 

wkrótce poznasz pełną radość z tego, że świat się przed tobą otworzy - odparł pastor zadowolony.

Odmówił   krótką   modlitwę,   pobłogosławił   dziewczynę   i   z   pożegnalnym   pozdrowieniem 

odesłał ją do domu.

Zostawszy sam w swoim ogromnym gabinecie, zadowolony usiadł w wygodnym fotelu przy 

biurku i studiował starannie wykaligrafowane imię Marii, widać było, że brak jej jeszcze wprawy.

Inni pastorzy patrzyliby pewnie bez sympatii na to, że wprowadza do świata wiedzy jakieś 

biedne dziecko. Uważali oni na ogół, że parafianom będzie najlepiej, jeśli zostaną przy tym, co 

mają.   Czytanie   i   pisanie   dałoby   im   dostęp   do   źródeł,   których   w   żadnym   razie   nie   powinni 

poszukiwać. Jakby się potoczyły losy świata, gdyby każdy komornik umiał czytać i tłumaczyć 

liczne   pisma   oraz   pouczenia,   których   udzielają   mądrzy   mężowie?   Przestaliby   prawdopodobnie 

okazywać szacunek swoim przełożonym, zarówno w kościele, jak i w państwie. Mogens Skanke nie 

background image

bał się jednak kroczyć własną drogą. Co prawda początkowo odniósł się sceptycznie do pomysłu 

Liv, kiedy Ole przybył na plebanię z prośbą, by proboszcz przyjął na naukę córkę kata. Był to 

jednak winien jej matce, to ona przecież uratowała jego jedyne dziecko. Nikt inny tego nie dokonał, 

nawet jego pokorne modły i zaklęcia nie zdziałały nic przeciw demonowi, który odbierał ciału córki 

wszelką siłę.

Natomiast Liv, Liv przegoniła zło swoimi ziołowymi lekami i mocą, jaka została jej dana. 

Potem   odrzuciła   propozycję   przyjęcia   zagrody   i   wyjechała   do   domu,   do   swego   nieczystego 

opiekuna i grzesznego życia, które wiodła gdzieś nad fiordem. Przekonał więc samego siebie oraz 

małżonkę, że jest jego obowiązkiem spełnić prośbę Liv, okazać jej córce Marii łaskę i dać jej 

wiedzę.

To niewinne dziecko, które zrządzeniem losu pomieszało jego szyki... Już w momencie 

kiedy Maria się urodziła, Bóg przekazał mu, że to będzie jego przybrana córka. Liv jednak wtedy 

wolała uciec, niż oddać córkę pastorowi, zatem teraz on sam odnosi w pewnym sensie zwycięstwo, 

bo to właśnie Liv błaga go, by przyjął Marię na naukę.

Cóż, nieoczekiwanie dla niego okazało się to też dużą przyjemnością. W ciągu ostatnich dni 

cieszył się z wielkiej żądzy wiedzy, którą okazywała ta młoda dziewczyna, a także z powodu jej 

bystrego umysłu. Wszystko pojmowała z niezwykłą łatwością, pastor nigdy nie musiał powtarzać 

swoich lekcji. Teraz czytała już wszystko, w każdym razie łatwiejsze dzieła. Ta książka, którą dzi­

siaj położył przed nią, została napisana prostym, potocznym językiem i chociaż większość słów 

była duńska, nawet niewykształcona osoba mogła je z łatwością zrozumieć. Praca została napisana 

przez   niejakiego   Hansa   Christena   i   nosiła   szumny   tytuł   „Mała   książeczka   o   powszechnych 

chorobach, które mogą dręczyć wielu ludzi".

Marii podobała się jej treść, widział to wyraźnie, książka zawierała bowiem mieszaninę 

porad domowych, przepisów zielarskich oraz omówienie dziwnych metod stosowanych, gdy ciało 

nie funkcjonuje tak jak trzeba.

Dziewczyna wiele wiedziała o tych sprawach, rozumiał to od początku. Przeszła znakomitą 

szkołę u swojej matki, chociaż znajomość religii i rozumienie zasad katechizmu pozostawiały wiele 

do życzenia. Ale i na te sprawy przyjdzie czas.

Mogens   Skanke   rozsunął   zasłony,   pomachał   jeszcze   ręką   Marii,   odchodzącej   w   stronę 

Solgarden. Szła lekko i swobodnie, jej drobne stopy po prostu tańczyły na grubym piasku, którym 

wysypano podwórze, pastor słyszał, jak dziewczyna wesoło pozdrawia parobków, czyszczących 

koło stajni uprząż i powóz. Zapadał wieczór, pastor podziękował Bogu za taki dobry i bogaty w tre­

ści dzień, po czym skierował się do jadalni, gdzie przy stole czekały już na niego żona i córka.

Obie z pochylonymi głowami zatopione były w długiej modlitwie przed jedzeniem, ledwie 

skinęły mu głowami, gdy zajmował miejsce u szczytu stołu.

background image

Tutejsza   plebania   urządzona   została   w   niezwykły   sposób.   Niewiele   widziało   się   tego 

rodzaju izb po wsiach, pastorowa sama wszystko zamówiła w mieście i dopilnowała transportu. 

Przywiozła   ze   sobą   piękne   zasłony   z   aksamitu   i   adamaszku,   białe   lniane   obrusy   i   wspaniałą 

zastawę, którą dostała w  posagu. Nawet w powszednie dni nakrycia umieszczano na pięknych 

tacach, posrebrzanych, z inicjałami pastorowej. Na nich stawiano talerze z cienkiej porcelany, dumę 

gospodyni. Sprowadziła je poprzez swoją dawną przyjaciółkę, małżonkę biskupa z Bergen. Serwis 

dostarczono na plebanię razem z zapasem soli i wina, o ile pastorowa się orientowała, była to 

jedyna tego rodzaju zastawa w tej części kraju.

Bardzo   lubiła   zapraszać   na   herbatę   małżonki   lensmana   oraz   wójta,   a   także   kilka 

zamożniejszych   gospodyń.   Nie   przestawały   się   dziwić   i   klaskać   w   dłonie   na   widok   całej 

wspaniałości plebanii.

Jeśli ma się wytrzymać prymitywne wiejskie życie, trzeba mieć wokół siebie jakieś ładne 

rzeczy, powtarzała Cecilia Magdalena.

Córka,   blada   i   wciąż   słabująca   Maria   Cecilia,   uśmiechnęła   się   do   ojca   i   chciała   mu 

opowiedzieć   wrażenia   całego   dnia.   Towarzyszyła   kucharce   do   nowej   stacji   pocztowej,   którą 

zbudowano na Dosen. Kupiec już się wprowadzał, okazało się, że jest to obcy i dość dziwny 

człowiek.   Przywiózł   ze   sobą   mnóstwo   pięknych   rzeczy,   ludzie   ustawili   nawet   na   placu   jakieś 

niezwykłe urządzenie, wydające cichutkie tony, kiedy uderzało się w struny.

Mówiono, że kupcowa potrafi grać na tym cudzie, który co prawda posiadał struny, ale 

brzmiał zupełnie inaczej niż zwykłe instrumenty.

- Słyszałem o takich nowych muzycznych wynalazkach. Za moich czasów w Niemczech 

widziałem   nawet   pewną   młodą   kobietę   grającą   na   czymś   takim,   dźwięk   przypominał   harfy 

niebiańskie...

- Och, ojcze, czy nie mogłabym dostać czegoś takiego? Tak bym chciała wydobywać piękne 

dźwięki, wygrywać na instrumencie ulubione pieśni... Może moglibyśmy zapraszać ludzi ze wsi na 

śpiewanie psalmów, mówiłeś, że tak właśnie robiono w Kopenhadze.

Pastor potrząsnął głową, przecież go chyba na coś takiego nie stać. Nigdy nie był bogatym 

człowiekiem, większość kosztowności wniosła do jego domu żona, która otrzymała je od ojca. 

Ojciec małżonki był kapelanem u pewnego barona na zachodnim wybrzeżu i jego poczciwa Cecilia 

została bogato wywianowana. Nie było zresztą całkiem pewne, czy bez upomnień i namów ojca 

poświęciłaby swój dziewiczy wianek i zgodziła się towarzyszyć pastorowi na tę oddaloną od świata 

placówkę.   Ojciec   jednak   z   niechęcią   obserwował   sposób   bycia   swojej   najstarszej   córki,   nie 

podobało mu się, że z każdym upływającym rokiem stawała się coraz bardziej chłodna uczuciowo i 

coraz bardziej kłótliwa. Może z tego właśnie powodu konkurenci do jej ręki tak długo dawali na 

siebie czekać? Mimo sporego posagu ojcu Cecilii nie udało się jej wydać za mąż, dopóki nie 

background image

przyszedł tak pożądany list od proboszcza z Lyster. Proboszcz, jego dawny kolega ze studiów, 

owdowiał i odczuwał dotkliwy brak kobiety w domu... Cecilia skończyła właśnie trzydzieści lat, 

wiek wstydliwy jak na niezamężną niewiastę.

Któż mógłby być bardziej odpowiedni?

Zdarzało się, że Mogens żałował swego szczerego listu do przyjaciela Lauritiusa, lecz został 

on napisany w pewną późną noc, gdy samotność w pustej plebanii wydawała się nie do zniesienia. 

Właściwie chciał tylko zapowiedzieć swoją krótką wizytę, sądził bowiem, że zmiana otoczenia 

odgoni ponure myśli. Kiedy jednak kolega odpowiedział i dał do zrozumienia, że w przyszłości oni 

obaj mogliby zostać rodziną, trudno się było wycofać. Mogens pojechał do Hordaland, by sprowa­

dzić do domu nową żonę.

Teraz   Cecilia   siedziała   przy   stole   i   powoli   jadła   zupę,   którą   Kari   z   Sina   z   wielką 

starannością przygotowała. Nieszczęsna kucharka nie znała się na lepszym jedzeniu. Wyszukane 

przepisy pastorowej nie zawsze dawały rezultat zgodny z oczekiwaniami. Często musieli przełykać 

dziwne połączenia tradycyjnego jedzenia chłopskiego z tym, co pastorowa nazywała  cuisine.  

młodości pani uczyła się francuskiego, tutaj jednak nie miała żadnych korzyści ani z tego, ani z 

cierpliwie   wyuczonej   sztuki   konwersacji.   Jedyne   co   mogła   zrobić,   to   przekazywać   swoje 

umiejętności ukochanej córce Marii Cecilii. Wszystko poświęciła dla tego dziecka! Sama omal nie 

umarła przy porodzie, wspomnienie potwornego bólu jeszcze teraz, tyle lat później, wywoływało w 

niej dreszcz grozy. Dziewczynka miała czternaście lat i była śliczna niczym anioł, uważała matka.

„Anioł" starał się właśnie wydobyć z ojca jak najwięcej informacji o tej obcej dziewczynie, 

która spędza tyle czasu w jego gabinecie.

Kim ona właściwie jest, ludzie gadają...

- Nie musisz się przejmować tym, kim jest Maria. Najważniejsze, że ma otwartą głowę i 

pojętny umysł. W ciągu siedmiu dni nauczyłem ją więcej, niż zwyczajny normalny uczeń zdoła 

sobie przyswoić w ciągu całego roku.

Mogens nie przejmował się tym, że przestraszone oczy córki wpatrują się w niego pytająco. 

Widział,   jak   wierci   się   na   krześle,   rozumiał,   że   zazdrość   musi   szarpać   serce   mało   zdolnej 

dziewczynki.

Z pewnością jest ładna ta jego Maria, niemal przezroczysta, kruchej budowy, z długimi 

włosami, artystycznie upiętymi nad czołem w koronę. Miła i troskliwa, uprzejma i mówi pięknie, 

tak jak on sam. Wielkiego intelektu nigdy jednak nie objawiała i Mogens uznał, że córka pod tym 

względem podobna jest do matki.

Natomiast Maria, córka Liv...

Mogens nic nie mógł na to poradzić, że przy porównaniach jego córka wypada tak blado. Co 

prawda   jest   trochę   młodsza,   nic   jednak   nie   wskazuje,   by   z   latami   nabrała   większego 

background image

zainteresowania i talentów do trudnych dziedzin nauki. Filozofii, teologii... Mogens wiedział, że 

jego marzenie, by móc dyskutować z synem, nigdy nie zostanie spełnione. Żona nie mogła urodzić 

mu   więcej   dzieci,   okazało   się,   że   jej  ciało   było   w   stanie   wydać   na   świat   tylko   tę   słabowitą 

dziewczynkę. Przez jakiś czas po narodzinach córki odwiedzał jeszcze małżonkę w jej sypialni, lecz 

po trzech czy czterech bezpłodnych latach zrezygnował i odtąd oszczędzał obojgu tej rutyny nie 

dającej radości żadnej ze stron.

Mimo to był zadowolony ze swego życia.

Bóg nie zawsze odpowiada na wszystkie modły swoich wiernych, pod tym Mogens gotów 

był podpisać się pierwszy. Teraz skończył posiłek, ucałował obie panie na dobranoc i poszedł do 

swego pokoju, by podziękować Panu za miniony dzień. I za Marię...

Ledwie jednak pastor zdjął ubranie i starannie powiesił na wieszaku, nagle na podwórzu 

rozległy się jakieś podniecone głosy, ktoś wywołał wielkie zamieszanie.

Pastor wyjrzał na zewnątrz, płonęło tam co najmniej z tuzin pochodni. Światło odbijało się 

zimno w żelaznych prętach i kosach, ludzie o czerwonych twarzach wołali i krzyczeli coś w stronę 

plebanii.

Co to się dzieje?

Pośpiesznie włożył spodnie i naciągnął na siebie żakiet, po czym boso zbiegł po schodach i 

otworzył drzwi wejściowe. Nie są to chyba buntownicy, którzy chcieliby go wyrzucić z parafii? 

Nie, skądże, nigdy jeszcze nie słyszał na wsi o sobie złego słowa, ludzie go lubili za niewielkie 

zainteresowanie   pieniędzmi   i   sprawami   materialnymi.   Spotkał   rozzłoszczoną   gromadę   na 

podwórzu, musiał mówić głośno i zdecydowanie, ale zdołał ich uspokoić i zapytać, o co chodzi.

- Ścigamy czarownicę, pastorze, i potrzebujemy pańskiej pomocy! Skierowała swoje złe 

oczy na samego wójta, a w ubiegłym tygodniu umarła sąsiadka, która się z nią pokłóciła, i jeszcze 

pewien mężczyzna, co chciał ją oszukać w handlu... Baba posługuje się czarami, jest nałożnicą 

diabła, sama przysięgała, że ześle demony i małe diabełki na każdego, kto odważy się ją tknąć.

Mogens Skanke uniósł ręce i przywoływał tłum do zachowania rozsądku. Widział teraz, że 

nie są to mieszkańcy jego wsi, stali przed nim mężczyźni i młodzi chłopcy z Jostedalen. Owa 

nieduża wioska położona u stóp potężnego lodowca zawsze żyła jakby bliżej różnych górskich 

zjaw, nieustannie gadano tam o strachach, huldrach, strzygach i upiorach.

Przypuszczał, że dzisiejszy pościg wziął się z czegoś takiego.

- No już, już, dobrzy ludzie. Powiedzcie mi teraz, kogo ścigacie?

- Starą Annę z garbem! Zniknęła z Lundestad, domyśliła się zapewne, że nie będziemy 

dłużej znosić jej piekielnych sztuczek. A kiedy pan von Salén przyszedł do wsi, przekonaliśmy się 

ostatecznie, jaką niebezpieczną kobietą jest ta czarownica!

- Tylko że to ona jest również waszą jedyną pomocnicą w nieszczęściu, czyż nie uratowała 

background image

wielu z was i życia, i zdrowia?

-   Ha!   Kto   wie,   ilu   wróciłoby   do   zdrowia   bez   niej,   gorzkie   lekarstwo,   które   zazwyczaj 

rozdaje, mogło przecież sprowadzać jeszcze większą chorobę!

- No tak, tak, ale mimo to potrzebowałbym czegoś pewnego... jakiegoś wyraźnego dowodu, 

że naprawdę jest czarownicą!

- Wędrowny kapłan, szanowny Peter von Salén, sam widział trzy małe diabełki wpełzające 

pod szopę w obejściu Anny i czuł dziwne ukłucia jakby szpilkami, albo może to były zęby żmii, 

kiedy starał się przemówić jej do rozumu. Nie był jednak niczego pewien, dopóki w ubiegłym 

tygodniu Bóg nie zesłał mu widzenia, z którego wynikało, że inwentarz Anny jest zaczarowany i że 

osiem jej kóz to tak naprawdę dworacy diabła, którzy zamieszkali u Anny, by szkodzić całej wsi!

Ogorzała twarz Mogensa zbladła. Von Salén!

Czy   mógłby   to   być...   Nie,   on   byłby   już   za   stary...   Ale   pastor,   który   przed   blisko 

czterdziestoma laty posłał jego ojca pod katowski topór, nazywał się von Salén. Peter von Salén to z 

pewnością młodszy brat albo syn. Prawdopodobnie jeden z tych licznych, pełnych zapału, lecz nie 

powołanych na własną parafię sług Bożych, którzy zarabiają na życie, wędrując po kraju jako 

kaznodzieje.   Ludzie   chętnie   takich   przyjmują,   zwłaszcza   kiedy   droga   do   kościoła   jest   długa   i 

stroma...

Gdyby ten człowiek wywęszył, że syn Jona Skanke przeciwstawił się ukaraniu czarownicy, 

to sam Mogens mógłby podzielić los ojca. Czarna księga... Z pewnością też by ją wywęszyli, a 

gdyby się o tym dowiedział biskup, sytuacja Mogensa Skanke byłaby nie do pozazdroszczenia. 

Musi tedy pomóc motłochowi...

-   Dobrze,   moi   przyjaciele,   rozumiem,   że   spełniacie   ważną   misję   na   chwałę   Pana.   Nie 

możemy pozwolić, by wśród nas żyły czarownice. Jak czytamy w Piśmie Świętym w Księdze 

Wyjścia, rozdział...

- Nie, nie, pastorze, my wszystko wiemy, nie potrzeba nam słowa Bożego. „Czarownicom 

nie pozwólcie żyć", mówi głos Pana. Potrzebujemy twojej pomocy, bo ta kobieta uciekła nam 

gdzieś w okolicy waszej parafii. Tropiąc jej ślady przeszliśmy przez góry, ale zapadł zmierzch i 

musimy przerwać poszukiwania. Pozwól nam tutaj przenocować, a jutro powiedz swojej owczarni, 

że czarownica musi zostać znaleziona, zanim zdąży rzucić urok na kogoś w waszej wsi!

Wywijający   widłami   do   siana   nieduży,   krępy   mężczyzna   był   najwyraźniej   przywódcą 

gromady.   Sprawiał   wrażenie   bystrego   i   inteligentnego,   z   pewnością   jednak   w   swojej   rzadko 

zaludnionej dolinie jest to zwyczajny, ubogi chłop.

Pastor uznał, że najlepiej będzie podporządkować się podnieconemu tłumowi, i poprosił, by 

rozbili  obóz w ogrodzie. Znajdą tam paszę dla koni, on sam przyśle kilka antałków piwa, by 

orzeźwili się po męczącej wędrówce. A jutro rano na pewno im pomoże tak, aby owa bestia została 

background image

ujęta i skazana.

- Tak, musimy ją ukarać! Będzie najlepiej, jeśli skończymy z tym diabelstwem natychmiast 

- wykrzyknął nieduży człowieczyna, demonstracyjnie machając widłami.

- Nie, nie, w żadnym razie nie mordujcie jej sami. Powinna zostać postawiona przed sądem, 

tak   jak   się   godzi,   i   zanim   zostanie   posłana   na   stos,   muszą   się   wypowiedzieć   świadkowie. 

Pamiętajcie, że takie wiedźmy mają potężną siłę, i jeśli nie spłoną na oczyszczającym stosie, diabeł 

może wezwać ich dusze z powrotem na ziemię, a to by było nieszczęście tych wszystkich, którzy 

się z nią rozprawili - przestrzegł pastor.

Nie   życzył   sobie   żadnych   samosądów   w   parafii,   biskup   natychmiast   by   się   o   tym 

dowiedział.

Sprawiedliwy sąd i zgodna z wyrokiem egzekucja natomiast, tak, to przysporzy Mogensowi 

szacunku i chwały, że okazał się czujny w sprawie zagrożenia czarami i oczyścił z nich swoją 

okolicę.

Już dawniej zasłużył sobie na dobrą opinię, gdy za jego sprawą inna czarownica została 

zgładzona,   a   tym   samym   unieszkodliwiona.   To   z   jej   nędznej   kryjówki   wyjął   księgę,   która 

dostarczyła mu tylu interesujących wiadomości.

background image

ROZDZIAŁ IV

Uszczęśliwiona Maria biegła wąską ścieżką, prowadzącą ku wyżej położonym zagrodom. 

Solgarden wyglądało jak niewielki pański dwór, z daleka jaśniała świeżo dobudowana do głównego 

domu izba. Aż tutaj widziało się lśniącą na kalenicy blachę. Nikt nie miał wątpliwości, że mieszkają 

tam ludzie zamożni, chociaż nie mogło być porównania z pięknym domem pastora.

Stopy   dziewczyny   same   odnajdywały   drogę,   w   niewielkim  zagajniku   ścieżka   robiła   się 

coraz węższa i coraz mniej widoczna pod gęstymi koronami drzew. W lesie panowała cisza, na 

drzewach zaczynały się już pojawiać żółte liście. Wkrótce nastanie wrzesień, zbiory zbóż i wykopki 

Już teraz pod wieczór powietrze robi się chłodniejsze, a ciemność zapada nagle zaraz po kolacji. 

Świat   pogrążał   się   powoli   w   szarówce,   tylko   różowe   smugi   na   zachodniej   stronie   nieba 

przypominały ciepłe, jasne promienie słońca za dnia.

Maria zatrzymała się, usiadła na okrągłym kamieniu i zaczęła żuć podniesione z ziemi suche 

źdźbło. Jak chętnie poczytałaby jeszcze!

Nie ma chyba sensu wracać do domu, by pomagać Tulvie przy kolacji teraz, kiedy setki 

książkowych stronic w bibliotece pastora kuszą i wabią.

Dzisiaj zasmakowała prawdziwej sztuki, po raz pierwszy posłużyła się tą cudowną magią. 

Mogła   wchłaniać   w   siebie   wiedzę   z   martwych,   czarnych   znaczków   rozsianych   po   papierze. 

Przekonała się, że to potrafi!

A więc to tak można objawiać myśli innym ludziom, samemu nie wypowiedziawszy ani 

słowa! Co tam, nawet nie trzeba znać tych ludzi ani się z nimi spotykać!

Jakie to fantastyczne, że dzisiaj mogła siedzieć i poznawać myśli jakiegoś zmarłego przed 

wieloma laty balwierza. On kiedyś, bardzo dawno temu, także siedział przy stole i spisywał swoje 

doświadczenia,   a   teraz   bez   ograniczeń   przekazuje   je   Marii   i   innym,   którzy   opanowali   magię 

czytania.

Rzeczywiście, nie istnieją granice dla kogoś, kto umie czytać!

Maria była jak pijana, myślała o wszystkim, czego może  dokonać, gdy przyswoi sobie 

doświadczenia innych, dotyczące ziół, lekarstw i sztuki uzdrawiania. W jednej z książek widziała 

też dziwne obrazki, ludzi pozbawionych skóry, powykrzywiane szkielety oraz starannie narysowane 

wewnętrzne organy ciała. W innym miejscu zobaczyła straszną scenę, mężczyzna w dziwacznych 

spodniach przywiązał  swego pacjenta do  czegoś  w  rodzaju fotela  i  usuwał  mu z  nogi  wielką, 

paskudną kulę przy pomocy noża w kształcie półksiężyca. Z podpisu pod rysunkiem zrozumiała 

niewiele, zarówno litery, jak i słowa były zbyt trudne dla jej wciąż jeszcze skromnych umiejętności.

A jeśli Tulva jej wygląda?

Nie,   nie   jest   w   stanie   jeszcze   wracać   do   domu.   Najchętniej   odpoczęłaby   tutaj   w   lesie, 

background image

ciesząc się samotnością po przytłaczających odkryciach, jakich dokonała dzisiejszego dnia.

Tulva i dziewczynki mogą poczekać, zresztą chyba specjalnie za nią nie tęsknią, chociaż 

uchyla się od swoich obowiązków w oborze. Myślą pewnie, że pastor zatrzymał ją dłużej albo że 

została zaproszona na kolację do pięknej jadalni.

Maria   wyciągnęła   się   na   trawie   i   wpatrywała   się   w   gęste   listowie.   Czasem   jakiś   ptak 

zaśpiewał na cześć konającego dnia, z rozrzuconych daleko od siebie zagród dobiegało niekiedy 

szczekanie psa.

Życie jest wspaniałe!

Dzisiaj   Randar   powinien   ją   widzieć,   wśród   tych   wszystkich   ciężkich   ksiąg   w   pięknym 

gabinecie! I zobaczyć także pastora, który ją chwali... Mama byłaby z pewnością dumna, gdyby 

wiedziała, że Maria w niespełna tydzień opanowała trudną sztukę czytania.

Gdy Maria marzyła o tym, czego dokona dzięki swojej nowo opanowanej sztuce, pewna 

stara kobieta, potykając się, mozolnie schodziła w dół ku ścieżce. Spieszyła się okropnie, szła od 

strony hal, nie znała celu tej szalonej ucieczki, żywiła jednak nadzieję, że kiedy ciemności zapadną, 

znajdzie na brzegu jakąś nie strzeżoną łódź. W młodości umiała posługiwać się parą wioseł, teraz 

też nie powinno się to okazać zbyt trudne, jeśli tylko zdoła zepchnąć łódź na wodę.

Musiała stąd uciekać, kradzież łodzi to drobiazg w porównaniu z tym, o co już została 

oskarżona. Jeśli ją złapią, nikt nawet nie wspomni o żadnej łodzi, chociaż zwykle za coś takiego 

karzą biedaka wysoką grzywną w srebrze albo chłostą, co najmniej trzydzieści razów na gołe plecy.

Anna Lundestad nie miała prawie nic, ale w węzełku zarzuconym na ramię dźwigała dziwne 

rzeczy. Ubranie było brudne po licznych upadkach na mokrą od nocnego deszczu ziemię, suknia od 

kolan w dół zwisała w strzępach. Na głowę włożyła skórzany kapelusz jeszcze po zmarłym mężu, 

nogi bolały i piekły w zbyt dużych chodakach na drewnianych podeszwach. Przez ostatnie dwie 

doby biegła, szła, a nawet czołgała się przez las i zarośla. Teraz stara kobieta po prostu padała ze 

zmęczenia, ale coś w głębi duszy skłaniało ją, by nie przystawała. Jeszcze tylko kawałeczek, teraz...

Dawny, dobrze znany ból w piersiach wzmógł się bardzo od popołudnia. Znalazła sobie 

osłoniętą skalną półkę i odpoczywała tam przez ostatnie godziny, lecz strach, że prześladowcy 

zaraz nadejdą, jej nie opuszczał. Dlatego zmusiła się, żeby wstać i iść dalej, pociągnęła tylko łyk 

wzmacniającego i łagodzącego ból ziołowego wywaru, zanim ponownie ruszyła w drogę. Uciekając 

z  domu,  Anna w  pośpiechu zebrała większość  swoich napojów  i  maści, a  także  różne  groźne 

składniki do sporządzania wyciągów i naparów, nie chciała bowiem, by ludzie pastora coś takiego 

znaleźli... Wszystko spoczywało teraz na jej garbatych plecach i bała się, że ciężar ją zadławi, 

zanim prześladowcy zdążą odebrać jej życie.

Od dawna ryzykowała, zdawała sobie sprawę, że niektórzy ludzie nadkładają drogi, by tylko 

jej nie spotkać. Czarownica, powiadano o niej. Wiedźma! A ona nie zrobiła zbyt wiele, by przerwać 

background image

ludzkie gadanie. Szczerze powiedziawszy lubiła ten szacunek i lęk w ich oczach, kiedy się zbliżała.

Nigdy   przedtem   nie   było   łatwo   zdobyć   odrobiny   świeżego   mleka   czy   osełki   masła.   W 

ostatnich latach żyła tym, co zdołała wyżebrać lub zarobić, gdy ktoś chorował w okolicznych 

zagrodach. Dla siebie i dla swoich owiec. Nie była specjalnie popularna, wiedziała o tym dobrze, 

lecz fakt, że wzbudza w ludziach lęk, sprawiał jej wielką przyjemność. Anna miała za sobą bardzo 

trudne   życie,   a   kiedy   mąż   umarł   przed   wielu,   wielu   laty,   nie   zrobiła   nic,   by   ukryć   swoje 

zainteresowanie dla wszystkiego co mistyczne i nieziemskie. Raz czy dwa nawiązała nawet kontakt 

z   samym   Złym.   Zostawił   wówczas   kilka   małych   bobków   w   palenisku,   w   miejscu,   w   którym 

widziała go tańczącego w płomieniach.

Sama Anna święcie wierzyła w  swoje  zdolności, we wszystkie  te postrzępione kawałki 

papieru zapisane dziwnymi znaczkami i formułami. Nie potrafiła tego przeczytać, kiedy jednak 

trzymała   je   nad   głową   w   księżycową   noc   i   mamrotała   niezrozumiałe   zaklęcia,   zazwyczaj 

uzyskiwała to, co chciała.

A co, może krowa tej chytrej baby Jorde nie padła? Kiedy Anna raz przyszła do niej ze 

swoją bańką po mleku, baba dała jej ledwie miseczkę skwaśniałego płynu. Wtedy Anna spokojnie 

wlała do bańki mleko przeznaczone dla kotów, ale przysięgła, że baba pożałuje skąpstwa.

W głębi duszy Anna z pewnością użalała się wielokrotnie na swój los. Wolałaby raczej 

widzieć radość i ciepło w oczach współmieszkańców. Skoro jednak nie mogła tego osiągnąć i skoro 

już posiadła nad nimi złą władzę, to niech tak będzie. Gdyby tylko nie był się pojawił ów wę­

drowny pastorzyna! Siedziałaby spokojnie w domu i nie musiała w ostatnich swoich dniach kryć się 

przed  pościgiem.  Anna  wiedziała,  że  jej  życie  dobiega  kresu.  Nie  chciała  za  nic  skończyć  na 

płonącym palu, nie pociągało jej też wcale konanie gdzieś w obcym lesie.

Musi   dalej,   dalej...   Gdzieś   .tam,   nad   fiordem,   w   małej   górskiej   zagrodzie   mieszka   jej 

najmłodsza siostra. Domostwo leży daleko od ludzi, niemal pod samym szczytem wysokiej góry. 

Siostra żyje tam od trzydziestu lat z mężem i gromadką dzieci. Zawsze powodziło im się jako tako i 

Anna uznała, że znajdzie u nich schronienie, spędzi z krewnymi ostatnie dni. Mimo że nie widziała 

siostry chyba ze dwadzieścia lat...

Stara   kobieta   kuśtykała   dalej,   niczym   chore   zwierzę   skradała   się   pomiędzy   drzewami, 

przedzierała przez zarośla. 2 jej piersi wydobywało się piskliwe rzężenie za każdym razem, gdy 

wciągała   powietrze,   i   coraz   ciężej   było   jej   wlec   za   sobą   nogi.   Anna   osiągnęła   podeszły   wiek 

siedemdziesięciu   lat   i   nie   wyglądała   wcale   na   mniej.   Jej   twarz   pokryta   była   grubą   skórą, 

pomarszczoną i nie mytą. Włosy, cienkie i siwe, małymi kosmykami zwieszały się spod ronda 

brązowego kapelusza. Wspierała się na sękatym kiju i brakowało jej tylko brodawki na nosie oraz 

skradającego   się   za   nią   czarnego   kota,   by   w   pełni   odpowiadała   wyobrażeniu   o   prawdziwej 

wiedźmie.

background image

Czarnego kota zresztą kiedyś miała, zdechł jednak dawno temu, zostawiając po sobie żal 

oraz wgłębienie na zużytym sienniku, na którym oboje sypiali. Anna kochała kota, mimo to nie 

reagowała,  gdy  ludzie  gadali,  że  zabiła   go,  by  zdobyć  ważne   składniki   dla  swoich  okropnych 

magicznych napojów. Mówiono, że używa krwi nowo narodzonych dzieci i tłuszczu wytopionego z 

ludzkich zwłok, szeptano o wężowych językach i kocim szpiku!

Owszem, podejmowała w swoim życiu różne eksperymenty, niektóre maści nawet działały...

Ale podtrzymywała opinię czarownicy głównie po to, by zdobyć pożywienie i jaki taki 

respekt.

Teraz znalazła się w pobliżu schodzącej w dół ścieżki, którą od jakiegoś czasu dostrzegała 

pośród drzew. Nigdzie ani śladu człowieka, na szczęście. Wiedziała, że to jest jej szansa. Powinna 

tu zostać, nie zbliżać się do wsi, póki wieczór jeszcze jasny. Nie mogła jednak dłużej czekać, 

prześladowcy biegli z pewnością tuż za nią. I na pewno mieli psy. Starała się je zmylić, wchodząc 

raz po raz do małej rzeczki, przecinającej dolinę niedaleko Lyster. Chyba jej się udało, bo nie 

słyszała za sobą szczekania groźnej sfory. Ale w każdej chwili mogą ponownie podjąć trop, a wtedy 

ona powinna siedzieć już w łodzi daleko na wodach fiordu.

Ucieczka  pozbawiła  stare   ciało  sił,  Anna  czuła,  że   płuca  zaciskają  się   boleśnie,  a   nogi 

uginają się pod nią niczym zwiędłe łodygi. Jeszcze dzielił ją spory kawałek od wody, lecz tamten 

zagajnik wyglądał na odpowiednią kryjówkę, przynajmniej zanim się nie ściemni. Tam dalej... Tam 

na pewno zarośla są dużo bardziej gęste. Ukryje się wśród nich i w końcu odrobinę odpocznie.

Maria od dłuższej chwili widziała zbliżającą się mozolnie staruszkę. Przez cały czas słyszała 

świszczący oddech.

Jak ta biedaczka wygląda!

Obdarta, brudna, z węzełkiem na plecach. Brązowy kapelusz przekrzywił się, głowa kiwała 

się, jakby za moment miała spaść z ramion, kobieta zataczała się i w każdej chwili mogła runąć na 

ziemię.

Nieszczęsna istota!

To musi być jakaś biedna znachorka. Któż jednak był tak niemiłosierny i wypędził chorą na 

noc? Maria zawołała do chwiejącej się postaci, wstała z miejsca i ruszyła jej na spotkanie.

Tamta spoglądała na nią z przerażeniem w oczach. Ostatkiem sił zawróciła gwałtownie i 

chciała uciekać do lasu. Była śmiertelnie wystraszona!

Maria zdołała ją zatrzymać.

- Zaczekaj, pozwól, że ci pomogę! Chyba nie jesteś całkiem zdrowa, biedna garbusko. Jacyż 

to źli ludzie odmówili ci schronienia?

Nieznajoma wpatrywała się w nią z lękiem, lecz także ze zdumieniem.

- Młoda panienko... Ja... Ja już nie mogę...

background image

Nogi   odmówiły   jej   posłuszeństwa,   byłaby   upadła,   lecz   Maria   zdołała   ją   podtrzymać. 

Dziwny smród uderzył w nozdrza, gdy stara osunęła się jej w objęcia, z całych sił jednak usiłowała 

opanować obrzydzenie. Ta nieszczęsna potrzebuje pomocy.

- Chodź, chodź ze mną, biedaczko. Tulva z Solgarden na pewno znajdzie ci coś do jedzenia i 

posłanie w kącie. Kto odpędził cię od swego progu, powiedz mi, a ja nakłonię samego pastora, by 

go przywołał do porządku - mówiła Maria stanowczo, przesadzając może z wiarą w swój wpływ na 

pastora.

Zmusiła się, by ostrożnie pogłaskać starą po cienkich, brudnych włosach, uśmiechnęła się, 

chcąc jej dodać odwagi, i wspierając nieszczęsną, poprowadziła ścieżką w dół.

Przez dłuższy czas słychać było jedynie świszczący oddech. W końcu obca zatrzymała się, 

długo i mocno kaszlała, po czym usiadła na pieńku.

- Zaczekaj... Ja nie mogę... Nie mogą mnie zobaczyć...

- Co ty mówisz? Gonią cię?

Maria nie chciała uwierzyć, że ktoś ściga tę wynędzniałą istotę.

- Nie wiesz, kim jestem, dobra panienko. Ale ludzie pastora i połowa Jostedalen goni mnie, 

chcą mnie spalić za czary...

Maria stała z otwartymi ustami. Prawdziwa wiedźma!

Nie, to niemożliwe. Ta nędzna istota miałaby być niebezpieczną i podstępną czarownicą?

- Więc jesteś wiedźmą? To dlaczego nie lecisz na miotle, zamiast kuśtykać na chorych 

nogach?

Anna musiała się uśmiechnąć. Maria roześmiała się również.

- Nie wierzę, że jesteś czarownicą, wyglądasz tak sympatycznie. Pamiętam, miałam kiedyś 

sen o babci... Ja jestem bękartem, trzeba ci wiedzieć...

Maria nie miała pojęcia, jakim sposobem to bolesne określenie nagle pojawiło się na jej 

wargach; nigdy przedtem o tym nawet nie myślała.

Babcia...

Oczy Anny napełniły się łzami.

Nigdy nikt nie nazywał jej babcią!

Matką   zresztą   też   niezbyt   długo.   Jej   córeczka   zaginęła,   w   wieku   trzech   lat   została 

uprowadzona przez podziemne istoty. Dziecko poszło kiedyś z nią i krowami w góry, dawno, 

bardzo dawno temu, gdy Anna była świeżo poślubioną gospodynią, pełną radości życia. Mąż też 

wtedy żył, zmarł, niestety, ledwie w rok po zniknięciu córeczki. Szukali dziecka oboje, w końcu 

jednak   on   uwierzył,   że   mała   została   uprowadzona   do   wnętrza   góry   i   odmieniona   na   zawsze. 

Przekonywał Annę, że nigdy więcej jej nie zobaczą. Innych dzieci nie zdołał spłodzić, bowiem 

wkrótce potem w pewien mroźny lutowy dzień porwała go kamienna lawina.

background image

Anna przyjmowała niekiedy mężczyzn w swojej izbie, zwłaszcza jako młoda wdowa. Ale 

nasienie żadnego z nich nie było w stanie jej zapłodnić, jakby jej kobiece wnętrze wysuszył żal po 

utracie córeczki i męża. Nigdy więcej w jej łonie nie poruszyło się życie. Ból, że musi trwać z 

takim przekleństwem, przycichł w miarę upływu czasu, lecz w młodych latach wiele nocy prze­

płakała z powodu swojej utraconej kobiecości. Na starość też nie było jej dane doznać dziecięcej 

miłości, skąd niby miałyby jej się wziąć wnuki? Maria widziała, jak stara walczy ze zmęczeniem i 

rozpaczą. Potrzebowała pomocy, nie tylko na ów straszny kaszel.

Dziewczyna błyskawicznie podjęła decyzję.

- Pomogę ci, biedna babko. Musisz mi jednak powiedzieć, jak się nazywasz. Ja jestem Maria 

Livsdatter, chodzę na nauki do pastora i wiem dużo o sztuce uzdrawiania oraz sile roślin.

Anna   splunęła   na   ziemię,   podniosła   wzrok   i   popatrzyła   na   Marię   z   wielkim 

zainteresowaniem.

- Ach, tak? Ja umiem trochę tego i tamtego, ja... bardzo bym chciała mieć wnuczkę taką jak 

ty i przekazać jej to wszystko. Dobiegam już kresu, wkrótce moje ciało usmaży się na stosie...

- Och, nie! Nie mogą tego zrobić! Czy masz jakąś kryjówkę? Bo ja mogłabym cię schować 

na kilka dni w takiej małej grocie, tutaj niedaleko. Ale nie wiem jak długo.

Anna opowiedziała o swoich planach, chciała tylko trochę odpocząć i znaleźć jakąś łódkę....

Maria kiwała głową, wydawało jej się, że to dobre rozwiązanie. Wątpiła jednak, czy stara 

znajdzie dość sił na długą, nocną wyprawę łodzią. Żeby tak Ole... On by pomógł tej uciekinierce, 

tak jak kiedyś chętnie pomógł matce Marii.

Zrobiło się późno, kiedy zmęczona kobieta mogła się w końcu położyć na posłaniu z gałęzi i 

suchej trawy, które Maria dla niej przygotowała w ziemnej grocie, kilka minut drogi od Solgarden.

Tę  grotę  odkryła  ostatniej  niedzieli,  błądząc po  okolicy w   poszukiwaniu  nowych  ziół i 

roślin. Otwór był ukryty wśród kamieni i wysokich traw. Trudno się tam dostać, nie widziała wokół 

ani śladów owiec, ani ludzi. Bardzo się obie namęczyły, zanim dotarły do wejścia, przez ostatni 

kawałek drogi Maria musiała ciągnąć staruszkę za sobą.

Nareszcie została ułożona wygodnie, okropny świst w piersi przycichał w miarę, jak ciało 

odpoczywało.

Maria żałowała, że nie ma ze sobą żadnej ze swoich wzmacniających mieszanek, kubek 

naparu z kwiatu lipowego i podbiału z pewnością złagodziłby trudności oddychania. Może odrobina 

naparstnicy   przydałaby   się   również,   by   wzmocnić   udręczone   serce...   I   okruszyna   bardzo 

niebezpiecznego czarnego lulka na poprawę snu.

Anna uśmiechnęła się na te słowa, mówiąc, że sama potrafi sobie pomóc. Gdyby tylko 

Maria zechciała jej podać węzełek.

Wzięła brudne zawiniątko i wydobyła stamtąd dziwny przedmiot: był to rodzaj butelki, 

background image

wykonanej z pustej w środku gałęzi czarnego bzu, po obu końcach zatkanej korkami.

Przyłożyła rurkę do ust i pociągnęła trzy potężne hausty, krzywiąc się przy tym okropnie.

Wkrótce zaczęła oddychać lżej, na policzkach pojawiły się niemal młodzieńcze rumieńce, a 

oczy zapłonęły nową energią.

Co to za niezwykłe lekarstwo?

Maria była bardzo ciekawa.

Anna odpowiadała chętnie, dumna, że może pokazać, co potrafi...

Dawno już ciemności spowiły ziemię, a Maria wciąż jeszcze nie otrzymała odpowiedzi na 

wszystkie swoje pytania, stara kobieta wiedziała dużo, bardzo dużo, chociaż nigdy nie nauczyła się 

czytać.  Cudowne   formułki   i   przepisy,   niebezpieczne   mieszanki   ziołowe,   tajemnicze   rytuały   i 

potężne   środki,   dzięki   którym   można   zdobyć   uczucie   drugiego   człowieka...   Maria   tak   bardzo 

chciała wiedzieć więcej i więcej!

Teraz musiała jednak wracać do domu, do Solgarden, w przeciwnym razie bowiem zaczną 

jej szukać. Tulva i tak na pewno się już niepokoi, pastor nie trzymałby jej przecież tak długo nad 

książkami.

2   miłością   uścisnęła   dłoń   starej,   poprawiła   mech   na   posłaniu   i   otuliła   ramiona   Anny 

zniszczoną męską kurtką.

- Śpij teraz, Anno, i bądź spokojna. Jutro przyjdę.

Wcześnie   rano,   zanim   inni   zdążą   się   obudzić,   przyniosę   ci   coś   do   jedzenia.   A   później 

wymyślimy, jak zdobyć dla ciebie łódź!

- Dobranoc, Mario, ty pełna życzliwości panienko... Na pewno otrzymasz nagrodę za to, co 

zrobiłaś dla starej wiedźmy.

Anna pomachała na pożegnanie i Maria zniknęła w ciemnościach.

Staruszka została sama, lecz czuła, że jakieś dziwnie słodkie uczucie rozsadza jej piersi.

Ta młoda kobieta przejęła się jej losem!

Czyste oczy dziewczyny patrzyły na nią ciepło i z szacunkiem, nie było w nich ani śladu 

nienawiści i obrzydzenia, z jakimi zwykle ludzie na nią spoglądali!

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ktoś pogłaskał ją po głowie, uścisnął dłoń i w 

ogóle okazał jej życzliwość!

Anna nie była w stanie powstrzymać łez.

Z   głębi   piersi   wyrwał   się   szloch,   ochrypły,   dziwny   dźwięk,   jakby   stara   kobieta   nie 

wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Co by powiedzieli prześladowcy, gdyby zobaczyli, że ona, 

niebezpieczna wiedźma, leży tu i szlocha, ponieważ ktoś okazał jej trochę ludzkiego ciepła?

Teraz już mogła spokojnie umrzeć, spotkanie z tą młodą kobietą dało jej niewypowiedzianie 

dużo. Była wzruszona, wdzięczna, zdziwiona. Coś ciepłego, bardzo przyjemnego rozrastało się w 

background image

jej ciele, chłód, który osłaniał ją przed ludzką pogardą i gniewem, zniknął, jej serce było teraz 

czyste i otwarte jak świeżo zaorana wiosną ziemia.

Nie!

Musi jeszcze żyć!

Znużone ciało musi wytrwać jeszcze przez jakiś czas. Teraz ma przecież dla kogo żyć! 

Maria, ona chciałaby się dowiedzieć jeszcze tak wiele... Może Anna zdoła kupić sobie od losu 

potrzebny czas, by przekazać tej pięknej kobiecie swoje doświadczenie. Innej zapłaty niż ciepła 

troskliwość i życzliwe słowa tamtej nie potrzebuje.

Jeszcze czuła na swoim pooranym zmarszczkami policzku delikatny dotyk dłoni Marii. Że 

ktoś mógł to zrobić...

Wiedźma zasnęła ze szczęśliwym uśmiechem na swoich bezbarwnych wargach.

Odzyskała spokój.

Kiedy Maria następnego ranka wróciła do groty, Anna wciąż jeszcze spała. Zniszczona 

twarz wygładziła się,  bruzdy i zmarszczki stały się mniej wyraźne. Maria uklękła przy śpiącej i 

zaczęła ją budzić, delikatnie głaszcząc kościstą dłoń.

- Anno - szeptała. - Czas się obudzić.

Stara  w  pierwszej  chwili  nie  zareagowała,  leżała  niczym  martwa,  lecz  serce biło,  pierś 

podnosiła się i opadała z cichym pojękiwaniem.

Maria potrząsnęła ją lekko, wprost bała się, że sterczące kości Anny zachrzęszczą pod skórą, 

kiedy się poruszy.

W końcu tamta otworzyła z uśmiechem oczy.

- Dzień dobry, młoda przyjaciółko. Już przyszłaś?

- Tak, musiałam się wymknąć jak najszybciej. Tulva myśli, że jestem w oborze i pomagam 

przy obrządku. Masz tutaj, przyniosłam trochę jedzenia, musisz chyba być wygłodniała!

- O, nie tak wiele mi potrzeba, wzięłam ze sobą trochę, kiedy uciekałam, tylko że tak ciężko 

nieść...

Anna zabrała się za jedzenie ciepłej jeszcze kaszy, była gęsta i smakowita, na powierzchni 

rozlały   się   duże   plamy   roztopionego   masła.   Maria   zdołała   też   zdobyć   trochę   kupnego   cukru, 

chociaż czyniła to z nieczystym sumieniem.

Gdy stara jadła, Maria przedstawiała jej swoje plany zorganizowania dalszej ucieczki.

- Na cyplu, w pobliżu opuszczonej zagrody komorniczej, leży łódź. To kawałek drogi stąd, 

ale myślę, że w nocy zdołam cię tam zaprowadzić. Łódź jest bardzo ciężka, leży jednak na wodzie 

od wiosny, więc chyba nie przecieka. Ona zaniesie cię na fiord, a skoro stała tak długo, to na pewno 

nie zawiedzie. Nikt jej też nie będzie na razie szukał, a jeśli ktoś w ogóle zauważy jej zniknięcie, to 

pomyśli, że się rozpadła i utonęła. Zostawię kawałki liny pomiędzy kamieniami, żeby wyglądało 

background image

jeszcze bardziej prawdopodobnie: lina się przerwała, łódź poszła na dno.

Anna   kiwała   z   wolna   głową,   ale   bez   specjalnego   zapału.   Maria   stwierdziła   też   ze 

zdziwieniem, że nie wygląda na przestraszoną.

- Tak więc wyruszysz w drogę do siostry? Stara najwyraźniej rozmyślała o czymś innym.

- Co? Ach, tak! Mam nadzieję, że ich odnajdę, minęło przecież tyle lat. Nie wiem nawet, czy 

jeszcze żyją, ale siostra miała tyle dzieci, że może ktoś przyjmie ciotkę...

- Świetnie! Zobaczysz, będzie ci tam naprawdę dobrze! Ale... byłoby chyba bezpieczniej, 

gdybyś   nie   posługiwała   się   tam   swoją   sztuką,   o   której   mi   opowiadałaś.   Rodzina   gotowa   się 

przestraszyć, jeśli zobaczy główki żmii i inne rzeczy z twojego węzełka.

Anna otarła wargi i ponownie skinęła głową.

- Masz rację. Prawdę powiedziawszy, to ja się już zastanowiłam. Zostawię wszystko tutaj, w 

tej grocie. Będziesz jedynym człowiekiem, znającym kryjówkę, a może kiedyś moje zbiory ci się 

przydadzą?   Należą   teraz   do   ciebie,   młoda   przyjaciółko,   jesteś   jedyną   życzliwą   duszą,   jaką 

spotkałam w ciągu trzydziestu lat!

Maria zaniemówiła. To naprawdę podniecające! Ale czy wolno jej przyjąć  dar? Przecież 

Annę ścigają, grozi jej śmierć za czary. Czy ona sama powinna ryzykować? A jeśli ktoś odnajdzie 

kryjówkę?

Ale rzeczy w węzełku Anny były naprawdę niezwykłe, to jasne. Chętnie by wypróbowała 

jedną   czy   drugą   formułkę.   Pomyśleć,   jaką   władzę   nad   Randarem   i   jego   uczuciami   mogłaby 

zdobyć...

Podziękowała   więc   gorąco   za   dar,   zaproponowała   jednak,   by   zakopać   wszystko   gdzieś 

głęboko. Dla pewności!

Anna zgodziła się, Maria może zrobić, co chce. Miała tylko nadzieję, że dziewczyna nauczy 

się używać owych silnych środków oraz tajemniczych zaklęć. Ona, która potrafi czytać, będzie je 

mogła stosować o wiele skuteczniej niż sama Anna!

Maria podziękowała raz jeszcze i wstała, by wrócić do domu. Musi pożegnać się z Tulvą, 

zanim wyruszy w drogę do pastora.

- Żegnaj, Anno, zobaczymy się wieczorem. Siedź tu sobie cicho, a jak tylko się ściemni, 

wrócę i zaprowadzę cię do łodzi.

Dziewczyna odwiązała jeszcze robótkę, którą nosiła przy fartuchu, motek szarej włóczki i 

zaczętą na szydełku rękawiczkę.

- Będziesz miała czym zająć palce - rzekła do starej. - Dzień może ci się dłużyć w mroku, 

pośród kamiennych ścian i pajęczyn - rzekła z uśmiechem.

Anna także się uśmiechnęła, obejrzała rękawiczkę i przyjęła robótkę bez słowa. Nie chciała 

ranić Marii, mówiąc, że pokrzywione palce nie są już dość zręczne, by się zajmować taką pracą.

background image

Młoda dziewczyna wyszła, przemknęła niepostrzeżenie przez zagajnik, zaszeleściły pod jej 

stopami krzewinki jagód. W kilka minut później żegnała się z Tulvą przed wyjściem na plebanię i 

w biegu wkładała swój piękny czepeczek.

Czuła się ładna i zadowolona, tanecznym krokiem pobiegła ścieżką wiodącą do probostwa.

Ale co to?

Tłum mężczyzn z psami i widłami kłębił się na dziedzińcu. Pastor Mogens stał na schodach 

i rozmawiał z niedużym, pokracznym człowieczyną. Przy stajni czekały trzy obce konie.

Ludzie wyglądali na zagniewanych i gotowych na wszystko.

Nagle pojęła.

To oni ścigają Annę!

Och, nie, zdążyli dotrzeć już tutaj?

Niebezpiecznie   będzie   przedzierać   się   wieczorem   na   cypel.   Ale   czy   może   wierzyć,   że 

tymczasem   nikt   nie   odnajdzie   Anny?   Kryjówka   znajduje   się   ledwie   kilka   minut   drogi   od 

Solgarden... Co się stanie, jeśli chłopcy...

Szybko zbliżyła się do ganku, chciała usłyszeć, co tamci mówią.

- ...liczę  tedy, że natychmiast  wezwiesz wszystkich młodych ludzi.  Wiedźma  jest  tutaj, 

między nami, widzieliśmy jej ślady na drodze. Nie mogła zajść za daleko, jest i zmęczona, i głodna. 

Tylko sam Diabeł mógł dać tej starej siły, by nam uciekła, i z jego pomocą ukrywa się tu gdzieś 

niedaleko - gardłował chłop.

Maria spostrzegła, że pastor w zamyśleniu kiwa głową.

Czy on popiera tę żądną krwi bandę?

Och, tak, właśnie podaje prowodyrowi rękę na pożegnanie i obiecuje wysłać parobków oraz 

dzierżawców, by sprowadzili tu wszystkich mężczyzn z parafii.

Wiedźma musi być złapana, i to natychmiast!

background image

ROZDZIAŁ V

Maria stała bez ruchu, kiedy gromada polujących na czarownicę przygotowywała się do 

wyjścia z plebanii Mogens zauważył, że przyszła, i twarz mu się rozjaśniła.

- Dzień dobry, Mario! Jak widzę, nie tracisz czasu. Naprawdę trudno o pilniejszą uczennicę 

od ciebie. Dzisiaj jednak mam mnóstwo spraw do przemyślenia, ci ludzie twierdzą mianowicie, że 

w naszej wsi ukrywa się zbiegła wiedźma. Muszę im pomóc zorganizować obławę, oni nie ustąpią, 

dopóki nie schwytamy nieczystej. A ty, moje dziecko, nie słyszałaś niczego podejrzanego?

- Nie... żadnej wiedźmy... nie widziałam...

Maria spuściła wzrok, czuła, że policzki pokrywa rumieniec. Jak może tak stać i kłamać 

samemu pastorowi? Ale przecież nie ma innego wyjścia.

- Nie, no nie spodziewałem się niczego podobnego. Oczywiście, że nie widziałaś. Cóż, jeśli 

jest ktoś w całej parafii, kto cokolwiek wie o sprawie, to już ja go nakłonię, by wyjawił wszystko. 

Ukrywanie czarownicy to wielki grzech. Ludzie, którzy dzielą dom z kimś takim, którzy dają mu 

jeść, muszą z nim dzielić również stos.

Maria zadrżała. Przedtem nie zastanawiała się za bardzo nad całą sprawą.

Czy naprawdę dopuściła się czegoś aż tak niebezpiecznego?

2 trudem przełknęła ślinę, pastor zwrócił uwagę na jej rozpłomieniony wzrok, uznał jednak, 

że to skutek powszechnego przecież lęku przed magią i czarami.

- No, no, nie masz się czego lękać. Prawdę powiedziawszy, to myślę, że chodzi tu jedynie o 

starą kobietę, przeciwko której zwróciła się ludzka podejrzliwość i strach. Ta nieszczęsna chyba 

niczego specjalnego nie potrafiłaby dokonać, z pewnością umie znacznie mniej niż ja albo i ty - 

uśmiechnął się pastor uspokajająco.

Poprosił, by poszła sama do gabinetu i studiowała książki, które dla niej wybrał. To proste, 

dobre   księgi,   pisma   Lutra   wydane   po   duńsku   oraz   własne   notatki   pastora   z   życia   parafii 

Odpowiednia lektura dla kogoś początkującego, Maria dowie się z nich o małych i większych 

wydarzeniach w tej pięknej okolicy. Zapiski czynione są zresztą w miejscowej mowie, więc z 

łatwością je zrozumie.

Maria bez słowa weszła do domu.

Usiadła wygodnie w fotelu swego nauczyciela i pochyliła głowę nad papierami.

Ale tego jest!

A wszystkie notatki czynione sztywnym, trochę zbyt zamaszystym pismem pastora.

„Rocznik Parafii Lyster, opowiadający o zamieszkujących ją Ludziach i Zwierzętach”

Maria, sylabizując, odczytywała pierwszy arkusz.

„Ni - niej - sze za - pis - ki pas - tor Mo - gens Skan - ke po - czy - nił dla do - bra współ - 

background image

czes - nych, a tak - że na po - ży - tek i ku za - do - wo - le - niu przy - szłych po - ko - leń...”

Uff, nie jest łatwo łączyć sylaby w takie długie słowa.

Dziewczyna pocąc się czytała dalej.

Po dłuższym czasie wpatrywania się w pismo oczy zaczęły ją boleć, a w ustach zasychało 

od kurzu. Marzyła o kubku wody. Czy mogłaby wymknąć się na podwórze i napić przy studni? 

Owszem, pokusa była wielka. Pastor wciąż nie wracał i chyba nieprędko można się go spodziewać, 

ma przecież dzisiaj tyle kłopotów!

Myśli Marii znowu skierowały się ku Annie, dziewczyna trwała jednak w przekonaniu, że 

pościg nie znajdzie starej. Grota jest znakomicie ukryta w zaroślach, a młodnik wokół taki gęsty, 

trzeba wiedzieć, gdzie znajduje się otwór, by pochylić właśnie te brzózki, które należy.

Szybko   przebiegła   przez   podwórze;   nie   spotkała   nikogo.   Woda   w   studni   była   zimna   i 

smakowała cudownie, wspaniale orzeźwiała i przemywała zaschłe gardło.

Maria sprawiła się szybko, zanim resztę wody z czerpaka wylała do koryta dla zwierząt, 

zanurzyła w niej ręce. Wkrótce potem, odświeżona, siedziała znowu na swoim miejscu pogrążona 

w czytaniu.

Kolejny arkusz świadomie wybrała z głębi stosu, tam bowiem pastor pisał o nowszych 

czasach i bliższych wydarzeniach.

Nagle zauważyła, że wśród starannie numerowanych kartek brakuje dwóch. Arkusz nr 134 

zawierał informacje o roku 1650, następny po nim był arkusz nr 137 z roku 1652.

Brakujące strony opisywałyby czasy, kiedy ona przyszła na świat.

Och, jaka szkoda! Już się cieszyła, że może znajdzie własne imię pośród innych nowo 

narodzonych, wypisane ręką pastora. Dawno temu zdarzyło się, że mama przytuliła ją z bardzo 

poważną twarzą. Maria zapytała mianowicie, gdzie się urodziła i kto pomagał mamie, a także dla­

czego Liv była wtedy taka młoda, a mimo to już wyszła za Joranda. Wtedy mama cichym głosem 

wyjaśniła, że Jorand nie jest ojcem Marii i że przyszła na świat w Lyster. Jej ojciec nie żyje, a 

matka nie może powiedzieć, kim był...

Wówczas dziewczyna nie wgłębiała się specjalnie w te sprawy, właściwie było jej wszystko 

jedno. Ale w miarę jak dorastała, zaczynała pojmować, że matka nie chce wspominać tamtych lat, a 

ojciec Marii nie był człowiekiem, którego kochała.

Nie chciała jej dręczyć dociekaniami, teraz jednak pragnienie, by wiedzieć, jak to było, nie 

dawało   jej   spokoju.   Mogens   musiał   się   orientować,   był   przecież   tutejszym   proboszczem   już 

wówczas, przed szesnastu laty. Zapyta go o te brakujące strony, jak tylko wróci!

Maria   straciła   zainteresowanie   dla   czytanego   tekstu,   myśli   wędrowały   do   matki,   do 

Meisterplassen i Randara. W Bogu nadzieja, że z nimi wszystko dobrze.

Ledwie dwa tygodnie minęły, odkąd ich opuściła, a wydaje się, jakby pół życia miała za 

background image

sobą.

Iluż nowych rzeczy zdążyła się nauczyć!

Wspaniale będzie wrócić do domu i opowiedzieć im o wszystkim, dziewczyna odczuwała 

tęsknotę niczym ssący ból w piersiach.

Nie,   nie   może   tak   siedzieć   i   użalać   się   nad   samotnością.   Spotkało   ją   przecież   wielkie 

szczęście, los zesłał jej wielką szansę, wiedziała o tym mimo trawiącej tęsknoty.

Najlepsze co może zrobić, to nauczyć się możliwie jak najwięcej, zwłaszcza o medycynie, o 

funkcjach ludzkiego ciała i metodach leczenia znanych w dalekim świecie. Mama z pewnością 

chciałaby o nich usłyszeć!

Maria z nową siłą podjęła zmagania z opornymi literami i trudnymi sformułowaniami.

Kiedy koło obiadu pastor wrócił, ona przeczytała już osiem pełnych stron z cienkiej książki, 

zatytułowanej: „Pożyteczna księga medyczna dla biednych i bogatych, młodych i starych". Niejaki 

Christiern Pedersen napisał niewielki przewodnik lekarski, zawierający dobre rady oraz recepty na 

rozmaite dolegliwości. Maria chłonęła wiedzę tak, jak suchy mech chłonie wodę po letnim deszczu.

Mogens był z niej wielce zadowolony.

- Teraz możesz sobie zrobić przerwę i wyjść trochę na słońceWeź swój posiłek i zjedz go u 

Kari z Sina. Ona jest v pralni, właśnie farbuje wełnę - powiedział pastor.

Zgodnie z poleceniem Maria poszła do niewielkiego budynku na skraju obejścia. Z trzech 

zawieszonych nad ogniskiem kotłów pachniało dziwnie, a nawet dość nieprzyjemnie. Mieszanina 

woni mokrej wełny, ługu i wywarów roślinnych kręciła w nosie, w małym pomieszczeniu panowała 

wilgoć i gorąco.

Kari   napełniła   jeden   z   saganków   krzewinkami   i   owocami   czarnych   jagód,   w   drugim 

gotowała liście i korę brzozową. W trzecim bulgotała jakaś nieokreślona, żółtozielona ciecz, do 

której Kari z Sina wkładała właśnie kilka motków wełnianej przędzy. Ciągnęła stamtąd woń... 

woń... tak, całkiem po prostu woń uryny.

W ciągu najbliższej godziny Maria nauczyła się wiele o zasadach farbowania tkanin, Kari z 

Sina   z   wyraźną   przyjemnością   dzieliła   się   swoimi   umiejętnościami   z   tą   tak   młodą,   a   już   tyle 

wiedzącą panną. Ona, Kari z Sina, też umie coś wartościowego, chociaż nigdy nie nauczyła się 

pisać, nawet własnego imienia nie potrafi złożyć, ale swoje wie. Zdaniem Marii niektóre składniki 

farbiarskie były po prostu obrzydliwe, nie wiedziała, że można wełnę farbować w ludzkim moczu, a 

potem wyrabiać z niej ubrania! Ale kolor to daje bardzo ładny, ciepły, złocisty z czerwonymi 

refleksami, zwłaszcza jeśli dorzucić parę garści pokruszonych liści ze specjalnych krzewów. I kolor 

jest trwały, ubrania nie szarzeją i nie blakną na słońcu, jak to często bywa przy innych barwnikach.

Przerwa na posiłek minęła, w bibliotece czekają książki. Mogens obiecał, że po obiedzie 

będzie z nią czytał. Maria bardzo się na to cieszyła. Kiedy pastor czyta, wszystko idzie znacznie 

background image

szybciej.   Ona   sama   nie   musi   tak   bardzo   wysilać   oczu,   może   koncentrować   się   wyłącznie   na 

rozumieniu wszystkich trudnych słów.

Tym razem pastor wyjął z szafy wielką, ciężką księgę.

Oprawiona w skórę, na grzbiecie wytłoczono nazwisko autora. „Henrik Smidt", przeczytała 

Maria.

A na pierwszej stronie, pośród zakrętasów i różyczek, wypisano dwa słowa: KSIĄŻKA 

LEKARSKA.

- Z tej książki czerpali wiedzę moi koledzy w czasach, kiedy w Kopenhadze uczyłem się na 

księdza. My, teolodzy, często bywaliśmy w salach wykładowych medyków, przedmioty studiów 

przecież są sobie bliskie. Przez jakiś czas zastanawiałem się nawet, czy i ja nie powinienem zostać 

lekarzem, ale ojciec mój odradzał mi to jak najsurowiej i przestrzegał przed takim wyborem z całą 

mocą. Tak więc zostałem duchownym - zwierzył się pastor i nie wiadomo czemu wzruszył na 

koniec ramionami.

Otworzył księgę i zaczął czytać. Bez proszenia tłumaczył jej wszystkie trudniejsze słowa, 

przekładał łacińskie terminy, mówił, co po norwesku znaczą stare duńskie sformułowania. Maria 

siedziała z na wpół otwartymi ustami i chłonęła wszystkie nowe wiadomości Tymczasem pastor 

zdjął z półki następną książkę, która z kolei zawierała mnóstwo ilustracji. Pozwalał swej uczennicy 

oglądać obrazki przedstawiające wewnętrzne organy ludzkiego ciała, a także szkice instrumentów i 

przyrządów medycznych, które skonstruował pewien wielki lekarz w dalekim kraju. Maria uważała, 

że wyglądają groźnie i niebezpiecznie, ale kiwała głową, gdy pastor opowiadał, jakie są pożyteczne 

i przydatne lekarzowi. Nieważne, że pacjenta muszą przerażać. Niektóre obrazki ledwo zdążyła 

zauważyć, pastor przewracał pospiesznie strony z lekkim rumieńcem na policzkach.

Przeglądali właśnie bardzo interesujący rozdział na temat ludzkiego serca i maksymalnego 

czasu życia ludzi, gdy z dziedzińca dobiegły jakieś krzyki i zamieszanie.

To znowu ludzie z Jostedalen!

Pastor   poczuł,   że   serce   tłucze   mu   się   w   piersi.   Co   się   stało   tym   razem?   Czyżby   byli 

niezadowoleni z pomocy, jaką im okazał?

Na tyle znał ludzką naturę, by wiedzieć, że należy się lękać takiej zbiorowej wściekłości, 

jaką zawsze wzbudzały polowania na czarownice. Ludzie wyglądali, jakby postradali rozum, trudno 

było sobie wyobrazić, że ci żądni krwi, zbrojni w cepy, siekiery i widły tropiciele to zwykli chłopi, 

uprawiający górskie poletka, i stateczni ojcowie rodzin.

Owszem, bogobojny von Salén wykonał kawał roboty, żeby ich aż tak podjudzić!

Pastor bąknął jakieś przeprosiny pod adresem Marii, w pół słowa zatrzasnął księgę i opuścił 

bibliotekę.

- Zostań tutaj! - zawołał od drzwi. - To nie są sprawy dla młodych dziewcząt.

background image

Maria stała niczym przyrośnięta do podłogi. Co on chciał przez to powiedzieć?

Ostrożnie zakradła się do okna i leciutko odsunęła brzeg zasłony. Przez szparę widziała 

krążących po podwórzu mężczyzn, wymachujących kosami i widłami do siana. Wołali coś i śmiali 

się. Nawet ten ich mały pokraczny przywódca odwrócił się i wykrzywił do pastora w paskudnym 

uśmiechu. Triumfująco wyciągnął w górę zaciśniętą pięść i wskazał na wjeżdżający właśnie w 

obejście wóz.

Och, nie!

Maria o mało nie zemdlała z przerażenia.

Na wozie siedziała Anna!

A więc udało im się!

Wieźli ją na małej furce, skrępowaną i zakneblowaną, kapelusz gdzieś zniknął, a siwe włosy 

w pozlepianych kosmykach zwisały na ramiona.

Z czoła spływała jej krew, zalewając policzki, i nawet z tej odległości Maria widziała, że 

twarz staruszki została zmasakrowana ciosami męskich pięści i cięciami bicza.

Jak   oni   mogli!   Jak   mogli   w   taki   sposób   potraktować   tę   nieszczęsną   kobietę!   Trzeba 

koniecznie...

Nie!

Nic nie może zrobić!

Jedno jedyne słowo obrony i sama znajdzie się na stosie. Maria zmagała się ze sobą. Po raz 

pierwszy   w   życiu   jej   piękne   i   szlachetne   zasady   zostały   wystawione   na   taką   próbę.   Fałsz   i 

ukrywanie ze strachu własnego zdania to najgorsze cechy, jakie znała. Zawsze pogardzała ludźmi, 

którzy   w   jednej   chwili   przyjmowali   od   kogoś   przyjaźń   i   życzliwość,   by   w   drugiej   zdradzić, 

wyprzeć się go, bo nie mieli dość siły, by pokazać, co czują.

Czyż nie przeklinała wszystkich mieszkańców  osady nad fiordem za to, że tak właśnie 

odnoszą się do jej matki?

Owszem, ale teraz, teraz... wszystko stało się takie trudne.

Czuła gorycz w ustach.

Jeśli chce żyć, sama musi zachowywać się tak jak tamci.

Będzie musiała wyprzeć się starej, przysięgać, że nigdy jej nie spotkała, patrzeć na nią z 

taką samą nienawiścią jak zebrany na podwórzu tłum.

Kobiety i dzieci ze wsi też ciągną gromadnie za furą, dzieciaki z wrzaskiem i wyzwiskami 

wtykają kije pomiędzy deski wozu, raniąc boleśnie staruszkę.

Kobiety biegną krzycząc, niektóre z niemowlętami na rękach. Wytykają starą palcami, plują, 

szydzą z wiedźmy i dziękują Bogu, że została pojmana. Maria czuła, że ją mdli, kiedy patrzyła, jak 

staruszka cierpi, a jej udręka jest rozrywką dla oszalałego tłumu.

background image

Ale co mogła zrobić?

Znękana zaciągnęła na powrót zasłonę i osunęła się na podłogę pod oknem.

Wielkie łzy spływały jej po policzkach, łzy wściekłości i bezsilności.

Anna już została skazana, tyle Maria była w stanie pojąć.

Ona sama nie miała najmniejszej szansy, by jej pomóc.

Chyba że...

Mogłoby się przecież tak zdarzyć...

Może nie jest jeszcze za późno, może mogłaby wrócić na probostwo w nocy i rozciąć starej 

więzy, pomóc jej przedostać się nad wodę, do tej wymarzonej łodzi?

2 pewnością nie będą jej zbyt pilnie strzegli, chyba zamkną ją w niewielkiej piwniczce pod 

głównym domostwem plebanii. Już i przedtem używano tego pomieszczenia, gdy jakiś złodziej lub 

inny przestępca został pojmany w okolicy.

Marię wszyscy znali, może uda jej się zakraść tu niepostrzeżenie i pomóc Annie uciec, 

zanim odstawią ją na ting i osądzą.

Tak, jest taka możliwość!

Z właściwą młodym ufnością Maria uspokoiła się trochę, czuła nową siłę i wolę działania. 

Pewne ryzyko, oczywiście, zawsze istnieje, ale nie wolno jej przecież zdradzić nowo pozyskanej 

przyjaciółki. W Annie było coś niezwykłego, co od pierwszej chwili z ogromną siłą pociągało 

Marię. Dziewczyna nigdy nie miała babki, właściwie nigdy przedtem nie rozmawiała z naprawdę 

starym człowiekiem. Kiedy więc spotkała nieszczęsną staruszkę, nawiązała się między nimi jakaś 

szczególna więź. Tak musiało być, Maria nie potrafiłaby inaczej tego wytłumaczyć.

Teraz trzeba tylko działać ostrożnie, by pastor niczego się nie domyślił.

Musi   nauczyć   się   udawać.   Najlepiej,   żeby   z   oczu   Marii   również   biła   nienawiść   do 

czarownicy, kiedy będzie rozmawiała o jej losie. Musi zdradzić swoją przyjaciółkę, musi mówić o 

niej okropne rzeczy, szydzić z niej w obecności pastora. Za nic nie wolno dopuścić do tego, by 

zaczął ją podejrzewać o sympatię dla czarownicy!

Maria  zastanawiała  się,  co  mówić  i   jak  się  zachowywać.  Kiedy  nareszcie  na   korytarzu 

rozległy   się   kroki,   stała   pośrodku   pokoju   z   rękami   skrzyżowanymi   na   piersiach,   gotowa   do 

wygłoszenia, co mianowicie sądzi o takich okropnych ludziach jak ta kobieta.

Ale gdy pastor z trzaskiem zamknął za sobą drzwi, nogi się pod nią ugięły, a całe ciało 

drżało niczym w febrze. On zatrzymał się bez słowa, jego twarz miała wyraz, jakiego Maria nigdy 

przedtem nie widziała.

Nie to jednak było najgorsze.

W wyciągniętej dłoni pastor trzymał kłębek szarej włóczki i rozpoczętą, robioną na szydełku 

rękawiczkę. Wciąż nic nie mówiąc, podawał jej robótkę ze spojrzeniem, w którym wściekłość 

background image

mieszała się z bólem.

Długo stali na przeciwko siebie. Maria czuła, że język odmawia jej posłuszeństwa, chciała 

protestować, zaprzeczać, ale nie była w stanie wykrztusić ani słowa.

Pastor także milczał, po chwili podszedł bliżej i cisnął robótkę w jej stronę.

Maria instynktownie zasłoniła się.

Teraz sparaliżowane ciało przeniknął strach, przerażenie tchnęło życie w pobladłe policzki.

Dziewczyna rzuciła się do Mogensa, zaczęła go błagać. Odepchnął ją od siebie tak mocno, 

że upadła, zaplątana we własną spódnicę.

Robótkę zdołała jednak ukryć pod fartuchem.

- Mario, ty znałaś tę kobietę! Nawet nie próbowała zaprzeczać.

- Ukryłaś kobietę, ściganą za czary! Czy zdajesz sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo 

może to ściągnąć na nas oboje?

Najpierw zdawało jej się, że on ma na myśli gniew Boga, zaraz jednak zrozumiała, że pastor 

lęka się zupełnie innych mocy.

- Teraz nie masz wyboru. Jeśli chcesz ujść z tego z życiem, będziesz musiała stanąć przed 

sądem i świadczyć przeciwko czarownicy. Musisz opowiedzieć wszystko, co wiesz, i najlepiej, 

żeby to były naprawdę straszne rzeczy! Gdyby twoje zeznania nie przekonały sędziów, iż rzeczy­

wiście pragniesz jej ukarania, wtedy biada ci, nieszczęsna! Twoje życie zawisło na bardzo cienkim 

włosku, oni z największą chęcią poślą cię na stos razem z tą babą.

- Ale ja przecież nigdy... oni przecież nie mogą mnie pojmać...

- Owszem, mogą, jeśli tylko zechcą. Za tym całym polowaniem stoi pastor von Salén, a ja 

go znam - rzekł pastor z goryczą.

Mogens Skanke uznał, że powinien opowiedzieć Marii historię swego ojca i starszego von 

Salén. Mówił jej o rozsiewaniu plotek w parafii, o prześladowaniach, o sfałszowanych próbach 

niewinności, wreszcie o żałosnym i upokarzającym końcu swego ojca pod ciosem katowskiego 

topora.

Maria   wciąż   siedziała   na   podłodze   tam,   gdzie   upadła,   zaszokowana   historią   pastora   i 

zdumiona, że zechciał się z nią podzielić swoją tajemnicą. Widocznie Mogens bardzo jej ufa.

- Rozumiesz tedy, iż gdyby dziewczyna, która pobiera u mnie nauki, ściągnęła na siebie 

choćby najmniejsze podejrzenie o czary, ze mną również byłoby źle. Niewiele potrzeba, aby ludzie 

zaczęli gadać o mnie różne rzeczy, a zaprawdę nie zawsze trzymałem się jedynie świętego pisma. 

Posiadam w swoich zbiorach zarówno środki magiczne, jak i księgi, które moim przeciwnikom 

dostarczyłyby aż nadto oczywistych dowodów... W ostatnich latach... Wiesz, mężczyźni też nie są 

wolni od oskarżeń o czary, wcale nie!

O, tak, Maria słyszała o tym, zdarzało się wcale nierzadko, że i mężczyzna kończył na 

background image

stosie. Chociaż na jednego w ten sposób, zgładzonego czarownika przypadało co najmniej pięć, 

sześć kobiet, oni też nie mogli czuć się bezpieczni. I duchowni byli narażeni, wystarczyło, że nie 

dość surowo tropili wszelkie ślady zła, by wzbudzać nieufność. Zawsze znajdą się też ludzie, którzy 

mają z pastorem jakieś nie załatwione porachunki, nikomu nie brak przeciwników, nawet jeśli nie 

zdaje sobie z tego sprawy.

Mogens własnych parafian raczej się nie lękał, gdyby jednak ten von Salén zaczął szperać... 

nikt nie mógł przewidzieć, co się stanie, panowały czasy wielkiej, powszechnej podejrzliwości.

Maria musi ratować własną skórę, musi też ratować pastora.

-   Powinnaś   się   dobrze   zastanowić,   zanim   odpowiesz   na   pytanie,   co   myślisz   o   Annie 

Lundestad. Pomyślmy... to jasne, że znałaś jej kryjówkę, oni o tym wiedzą. Czy to ty wskazałaś jej 

grotę?

- Tttak... była taka udręczona, musiała odpocząć...

-   Uff.   W   takim   razie   twoja   sytuacja   jest   jeszcze   gorsza.   Ale   dlaczego,   na   Boga, 

zdecydowałaś się pomagać tej starej? Dlaczego nie uciekłaś?

- Wyglądała na chorą... ścigana... było mi jej żal.

-  Dobrze,   dobrze.   Spokojnie   możemy   przyjąć,  że  nie  wiesz,  dlaczego   tak  postąpiłaś.  I, 

oczywiście, nie wiedziałaś, że to czarownica?

- Wiedziałam. Ona sama zaraz mi o tym powiedziała.

- Maria, jak ty mogłaś! Musiała cię chyba zaczarować czy co? Tak! Tak właśnie było! 

Zaczarowała   cię!   To   oczywiste.   Nie   wiedziałaś,   co   robisz,   byłaś   kompletnie   w   jej   władzy, 

zaprowadziłaś ją do groty. Sędziowie z pewnością uwierzą w taką historię. Ludzie opowiadają 

niestworzone   rzeczy   o   nadprzyrodzonej   władzy   czarownic,   które   potrafią   zmusić   każdego 

niewinnego człowieka, by im służył.

- Ale... to nie całkiem tak...

- Musi tak być, Mario, jeśli chcesz z tej historii wynieść głowę!

Pastor znowu przemawiał gniewnie, patrząc jej ze złością w oczy. Dziewczyna skuliła się na 

podłodze, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale przecież nie może składać kłamliwych zeznań o tej 

sympatycznej Annie!

Czy jednak wolno jej ryzykować własne życie, a może również i życie pastora?

Boże, dlaczego trzeba dokonywać takich wyborów?

Bezradnie spoglądała na swego nauczyciela.

- Och, najlepszy panie Mogensie, nie mogę przecież kłamać, nie mogę oczerniać tej starej 

kobiety! Ona mi zaufała...

- Ja również! Jeśli wciągniesz siebie i przy okazji mnie w ratowanie kobiety, która już i tak 

została skazana, to okażesz się głupsza, niż sądziłem. Musisz zrozumieć, że Anna będzie stracona 

background image

mimo   wszystko.   Twoje   zeznania   nie   uratują   starej.   Jedyne,   co   możesz   uzyskać,   opowiadając 

wszystko dokładnie i tak jak było, to zapewnić jej towarzystwo w drodze na stos. A ja... przysięgam 

ci... zrobiłbym co w mojej mocy, by ci na to nie pozwolić! Nawet gdybym musiał...

Pastor nie dokończył zdania, ale groźba wisiała w gęstym powietrzu dusznego pokoju. Jego 

napięta twarz drgała, a Maria raz po raz słyszała ostry zgrzyt, kiedy Mogens z całych sił zaciskał 

szczęki Nigdy przedtem nie widziała nikogo w takim wzburzeniu. Wyglądał groźnie, dużo groźniej 

niż demony na obrazach w starym kościele.

- Panie Mogensie, ja bardzo dobrze rozumiem, jakie niebezpieczeństwo nam grozi. Ale czy 

nie ma innego wyjścia, tylko kłamstwo i po twarz?

- Nie, Mario. Owoce głupstwa, które popełniłaś, musisz teraz zebrać w samotności. Ale ja ci 

pomogę.   Przygotujemy   twoje   zeznanie   tak,   że   z   pewnością   ani   jedno   sędziowskie   oko   nie 

pozostanie suche. Ty, czysta i niewinna, zostałaś podstępnie zwabiona przez wierną służkę samego 

Szatana! Poproszę moją małżonkę, by ci uszyła białą suknię, przećwiczysz tu przede mną wszystko, 

co masz powiedzieć, a potem damy im przedstawienie, jakiego jeszcze nie widzieli!

Humor pastora wyraźnie się poprawił, widoki na wyjście z trudnej sytuacji rysowały się 

wyraźniej, gdy Maria zrozumiała, na czym polega niebezpieczeństwo i jak mu się przeciwstawić.

Polecił jej wrócić do pracy, przekonany, że dziewczyna pojęła jego intencje i gotowa jest 

świadczyć przeciwko czarownicy.

Tego popołudnia godziny w bibliotece dłużyły się bardzo. Maria płakała i modliła się  na 

przemian, chodziła tam i z powrotem po ciemnym pokoju, załamując ręce z rozpaczy. Szlochała i 

żaliła się, wiedziała jednak, że z tą trudną sytuacją sama sobie nie poradzi.

Czy ma kłamać, oskarżać Annę, przyłączyć się do tamtych, którzy nie rozumieją, że ścigają 

samotną, niewinną starą kobietę?

Czy powinna raczej złożyć w ofierze życie swoje, a przy okazji również życie pastora w 

obronie szlachetnych zasad?

I jedno, i drugie zdawało się tak samo niemożliwe.

Z   każdą   mijającą   godziną,   z   każdym   kolejnym   okrążeniem   pokoju,   od   jednej   półki   z 

książkami do drugiej, rozwiązanie wydawało się coraz mniej oczywiste, a wnioski zmieniały się 

coraz częściej.

Żeby tak miała z kim porozmawiać!

Najwyraźniej   przejęła   pogląd   pastora   na   sprawę.   Jeśli   teraz   mu   się   przeciwstawi,   to   w 

najlepszym  razie  powinna  się  liczyć  z bardzo szybkim  powrotem  do Meisterplassen i  końcem 

nauki. To byłoby okropne, zostać odesłaną do domu, w niełasce, z opinią niepojętnej uczennicy. Co 

mama sobie pomyśli? I Randar... Nie byłoby mu czym imponować w takiej sytuacji, o, nie!

Raz   po   raz   wracała   pogróżka   pastora,   że   jeśli   Maria   nie   zechce   zeznawać   przeciwko 

background image

czarownicy, to sama trafi razem z nią na stos. Takie zakończenie jednak wyobrażała sobie z trudem. 

Przecież nie zrobiła niczego złego! Czy mogą wydać ją na śmierć tylko za to, że okazała jakiejś 

starej kobiecie odrobinę życzliwości?

Ale śmiertelna groźba ciążyła, gniotła boleśnie w piersiach i powodowała, że myśli krążyły 

coraz bardziej bezładnie.

Musi z kimś porozmawiać.

Z Tulvą?

To taka miła i pełna wyrozumiałości osoba, poza tym nie przesadza w okazywaniu szacunku 

sługom Kościoła. Gdyby to ona spotkała Annę w lesie, postąpiłaby z pewnością tak samo.

Chociaż może nie. Tulva tak jak wszyscy boi się tłumu, na pewno nie chciałaby zostać 

okrzyknięta obrończynią czarownicy. Poza tym Tulva nigdy też nie wypowiadała się w obronie 

czarnych sztuk, wprost przeciwnie, Maria na własne uszy słyszała, jak Tulva z gniewem wspomina 

jakieś dawne wydarzenie, gdy to sam Mogens miał się jakoby posługiwać magiczną księgą. To na 

pewno tylko jakieś ludzkie gadanie, uznała Maria, chociaż sprawa zainteresowania pastora magią 

wydawała jej się niezwykle podniecająca.

W końcu, udręczona, opadła na fotel.

Na pulpicie leżała otwarta księga, przypominając jej, z jakiego mianowicie powodu ona 

sama się tu znajduje.

Teraz   jednak   nie   była   w   stanie   czytać,   litery   rozmazywały   się,   krążyły   przed   oczyma, 

rozmywały się w czarne plamy.

Nie potrafiła na nic się zdecydować, nie umiała znaleźć wyjścia z tej nieznośnej sytuacji.

Gdyby   jeszcze   Anna.   -   Maria   chciała   porozmawiać   z   nieszczęsną,   zapewnić,   że   nadal 

pozostaje jej przyjaciółką.

Myśl o tym, by pomóc ściganej staruszce ponownie uciec, wydawała się coraz mniej realna. 

Pominąwszy, że teraz było to już prawie niemożliwe, to w żadnym razie nie uda się uwolnić starej 

tak, by udział dziewczyny nie został odkryty. Coś jednak mogłaby dla biedaczki zrobić, byleby 

tylko   wolno   jej   było   z   nią   przez   chwilę   porozmawiać!   Anna   musi   być   okropnie   przerażona   i 

samotna w tej wilgotne piwnicy probostwa. Bolą ją z pewnością wszystkie rany i skaleczenia, jakie 

zadali jej źli ludzie!

Maria pragnęła złagodzić przynajmniej tę udrękę, nie chciała nawet myśleć, że przecież za 

kilka dni wszystkie cierpienia Anny się skończą.

Rozpaczliwe trzymała się myśli, że coś powinna dla niej uczynić. Cokolwiek zrobi, będzie 

to lepsze, niż siedzieć tu w samotności i miotać się w bezsilnej rozpaczy. Maria odsunęła od siebie 

konieczność decydowania, jak postąpi w przyszłości, postanowiła skupić się na tym, jak zanieść 

Annie trochę jedzenia i lekarstw, jak ją pocieszyć, a może nawet pogłaskać przyjaźnie po twarzy.

background image

Wymknęła się za drzwi, na palcach przeszła wzdłuż ściany i znalazła się na tyłach domu, w 

pobliżu   wejścia   do   piwnicy.   Główny   dom   plebanii   został   zbudowany   na   zboczu,   a   piwnicę 

wykopano pod jadalnią. Przechowywano tam przetwory, warzywa, beczki z solonym mięsem i 

rybami Maria nigdy nie była w środku, dobrze jednak znała niskie, ciężkie drzwi. Teraz stał przy 

nich   jakiś   mężczyzna.   Młody.   2   pewnością   niewiele   starszy   od   niej,   tak   jej   się   przynajmniej 

wydawało. I wygląda sympatycznie, stwierdziła zdumiona. Zebrała się na odwagę i podeszła bliżej, 

chciała go zagadać.

Wygładziła spódnicę, ładnym ruchem głowy odrzuciła chmurę pięknych złocistych włosów 

na plecy. Jedwabny szal opadł na ramiona i odsłonił smukłą szyję.

Wyprostowana,   kołysząc   lekko   biodrami,   wyszła   zza   narożnika   domu   i   z   uśmiechem 

skierowała się w stronę wartownika.

Chłopak na jej widok drgnął, mocniej chwycił drąg, który trzymał w rękach, i oparł się o 

drzwi.

Maria wciąż się do niego uśmiechała, z zadowoleniem stwierdziła, że wypuścił drąg, zdjął 

czapkę z głowy i miętosi ją onieśmielony w dłoniach, bąkając jednocześnie jakieś pozdrowienie.

-   Czego   ty   szukasz?   -   zapytał   w   końcu.   -   Stoję   tu   na   warcie   i   nikogo   nie   wolno   mi 

wpuszczać! Sam pastor polecił pilnować, żeby niebezpieczna czarownica nie uciekła.

- Oczywiście! - odparła Maria. - Jak widzę, wybrał do tego ważnego zadania najlepszego 

człowieka. Ale... powiedz mi, czy ona... jest naprawdę taka groźna, jak gadają?

- O, tak! - Młody człowiek poczerwieniał z przejęcia, bardzo chciał opowiedzieć tej ślicznej 

pannie o swoim strasznym więźniu. - Ona mogłaby cię zaczarować jak nic, ta baba rzuca urok na 

krowy, na jej rozkaz giną dzieci, a kobiety wariują i robią się niebezpieczne same dla siebie. A 

kiedyś sprowadziła chorobę na wioskowego kowala tylko dlatego, że nie chciał naprawić jej czar­

nego saganka... kowal umarł... nagle, bez powodu, wpadł do własnego paleniska, a potem przez trzy 

dni męczył się okropnie poparzony, aż w końcu wyzionął ducha.

Chłopak dygotał ze zgrozy, oczyma wyobraźni widział te potworne oparzenia, od których 

nieszczęsny kowal tracił rozum.

Maria kiwała głową, starała się sprawiać wrażenie, że chłopak bardzo jej imponuje i że jest 

przerażona opowieścią.

- No, a ty... Ty się pewnie nie boisz starej wiedźmy... taki silny, młody chłopak... A poza 

tym ją pewnie powiązali i odebrali jej czarodziejskie przedmioty.

- Jasne, baba nic ci nie zrobi, przynajmniej dopóki nie będziesz jej patrzeć w oczy. Ręce i 

nogi ma powiązane, została przykuta łańcuchem do grubego słupa. Nie wyjdzie stąd, to jedno jest 

pewne. A drzwi, jak widzisz, też dobrze zaparte.

Maria   nie   odpowiedziała   nic,   podeszła   tylko   bliżej   do   przestępującego   z   nogi   na   nogę 

background image

chłopca. Nigdzie nie widziała żywej duszy. Czy może się odważyć...?

Ostrożnie   położyła   mu   rękę   na   plecach,   oparła   piersi   na   jego   pozbawionym   muskułów 

chłopięcym ramieniu i spojrzała mu głęboko w oczy.

- A jak ci na imię...?

Chłopak chrząknął, wzrok miał rozbiegany, policzki płonęły, gdy patrzył jej w oczy i czuł 

tak blisko delikatne ciało. W głowie mu się kręciło, zapach lawendy unoszący się od jej włosów 

sprawiał, że tracił panowanie nad sobą.

- Ech... ja...

Głos się załamał, po chwili jednak młodzieniec zdołał wykrztusić:

- Jestem Jostein Haraldssonn Hamre, najstarszy syn Haralda Hamre, sędziego ludowego.

- O... No tak, ja od razu wiedziałam, że to nie jakiś zwyczajny wiejski parobek. Wiesz co, 

Jostein...

Palcami   pieściła   kark   młodzieńca,   łaskotała   delikatnie   po   spoconej   szyi,   a   potem   dłoń 

zaczęła się wolno przesuwać w dół, do pasa.

- Wiesz co... ja bym tak strasznie chciała zobaczyć tę wiedźmę... tylko na chwileczkę... 

mógłbyś mnie wpuścić?

Pod   chłopakiem   kolana   się   uginały,   w   dole   brzucha   i   między   nogami   czuł   bolesne 

pulsowanie, jakby cała krew zebrała się właśnie tam i pod skórą policzków. Chociaż trawiło go 

pożądanie i złocistoczerwona mgła przesłaniała mu oczy, zdołał zachować resztki rozsądku.

Jakieś nadludzkie poczucie obowiązku sprawiło, że cofnął się gwałtownie i spojrzał na nią 

surowo.

- Nie, mowy nie ma! Otrzymałem polecenie, by drzwi do piwnicy nie otwierać pod żadnym 

pozorem! Tylko sarn pastor ma prawo tam wejść!

Maria zrozumiała, że uwodzicielskie sztuczki na nic się nie zdadzą, i rozzłościła się. Taki 

żółtodziób śmie się jej opierać!

- Ach, tak? Dobrze. W takim razie wrócę tu z pastorem! Bo widzisz, pastor zrobi wszystko, 

o co go poproszę, i może nawet opowiem mu, jak pod młodym wartownikiem uginały się kolana i o 

mało nie zemdlał, gdy tylko zobaczył dziewczęcą szyję.

Z tymi gniewnymi słowami odwróciła się na pięcie i szybko odeszła. Prychała ze złością, 

ale na koniec obejrzała się jeszcze, by przestraszonemu chłopakowi posłać głęboko pogardliwe 

spojrzenie.

Jeszcze mu pokaże!

Dziwne,   ale   pastor   Mogens   zgodził   się   spełnić   jej   pokorną   prośbę.   Przystał   na   to,   by 

porozmawiała z Anną, pożegnała się z nią, poprosiła o wybaczenie zdrady i wszystkiego, co będzie 

musiała   o   niej   powiedzieć   przed   sądem.   Maria   z   łatwością   przekonała   pastora,   że   zamierza 

background image

zeznawać przeciwko starej, choć w głębi duszy wcale nie była tego taka pewna. Wszystko się w 

niej przeciwko temu potwornie burzyło.

Jeszcze większy zamęt zapanował w jej umyśle, kiedy z małą oliwną lampką w ręce zeszła 

do staruszki uwięzionej w piwnicy. Pastor objął straż na zewnątrz.

Chyba jednak nie wierzył w gadanie, że stara jest bardzo niebezpieczna...

Maria   jęknęła   zrozpaczona,   to,   co   zobaczyła,   było   gorsze   od   wszelkich   wyobrażeń,   od 

wszystkiego, co kiedykolwiek przeżyła.

Wychudłe ciało zostało okrutnie skrępowane: lewa ręka przykuta do prawej stopy, a prawy 

nadgarstek do kostki lewej nogi. Prześladowcy powyrywali pojmanej włosy, naga czaszka bielała 

pomiędzy rzadkimi kosmykami. Anna leżała jak martwa, jedynie świszczący oddech dowodził, że 

życie jeszcze  się w niej tli. Maria rzuciła się na podłogę, podniosła starą i przytuliła mocno do 

siebie.

- O, moja droga, co oni ci zrobili... Jak ty musisz cierpieć! Co to za potworni, okrutni ludzie! 

To oni zostali opanowani przez diabła, żeby się tak strasznie obejść ze starą kobietą!

Anna uśmiechała się blado. Jej pomarszczona twarz wyglądała teraz jakby młodziej niż 

wtedy, dobę temu, kiedy Maria spotkała ją w lesie. Z ciemnych oczu ciekły łzy, może z żalu, a 

może sprawił to swąd z lampki...?

- Co mogłabym dla ciebie zrobić? Nie jestem w stanie cię stąd wydobyć, przez cały czas cię 

pilnują...

Anna potrząsnęła tylko głową.

- To nic, moja mała Mario. Ja wiem, co mnie czeka. Koścista dłoń chciała pogłaskać Marię 

po włosach, ale napięte więzy nie pozwalały na to. Anna jęknęła, jedyne, czego pragnęła, to nieco 

wygodniejsza pozycja.

Całe ciało pulsowało, ból naciągniętych mięśni zagłuszał rwanie w licznych ranach.

Maria otarła łzy i spod szerokiego fartucha wyjęła spore zawiniątko.

Ostrożnie skubała palcami miękki biały chleb, kęsy zanurzała w na wpół roztopionym maśle 

i wsuwała biedaczce między spieczone, popękane usta. Przyniosła też garnuszek mleka, które rano 

Tulva dała jej na drugie śniadanie.

Anna zjadła trochę i popiła, wkrótce jednak potrząsnęła głową, że dość.

Teraz Maria wyjęła maleńki pojemniczek z szarym proszkiem. Pochodził jeszcze ze starych 

zapasów Marty, Maria dostała go od matki. Proszek był mieszanką drobno utartych liści lulka 

czarnego, naparstnicy i dziurawca oraz ziaren pieprzu. Można z niego sporządzić napój, można też 

zażywać razem z jedzeniem. Miał gorzki i bardzo cierpki smak, uspokajał jednak nierówno bijące 

serce i odganiał złe myśli. W dodatku łagodził bóle i poprawiał samopoczucie.

To silnie trujące lekarstwo, Maria dobrze o tym wiedziała. Gdyby zażyć go zbyt dużo albo 

background image

kurować się nim za często, można ciężko zachorować. Dla Anny jednak, której przecież i tak 

niewiele zostało na tym świecie, nie miało to wielkiego znaczenia. Mogła spokojnie poddać się 

kojącemu działaniu mieszanki.

Wkrótce też staruszka się uspokoiła, Maria próbowała poluzować trochę więzy, masowała 

otarte nadgarstki i opuchnięte kostki.

Szeptem opowiedziała Annie o tym, że prześladowcy znaleźli robótkę, i o zagrożeniu, w 

jakim znalazła się ona sama, a także pastor.

- Ale ja cię nie zdradzę, Anno! Za nic mnie nie zmuszą, bym cię kłamliwie oskarżała!

Anna, słysząc, jak okropnie naiwni i nieroztropni są młodzi, potrząsnęła głową. Żeby tak 

wysoko   stawiać   swoje   zasady,   mieć   tyle   uporu,   tyle   poczucia   sprawiedliwości!   Wzruszenie 

mieszało się z oburzeniem, czy Maria wie, ile musiałaby wycierpieć, gdyby młyńskie koło losu 

pochwyciło ją w swoje tryby?

Mimo  to stara była  szczerze  wdzięczna  za  tę  dziecięcą  prostoduszność. Mój  Boże,  czy 

naprawdę siedzi przy niej ta młodziutka dziewczyna, gotowa całkiem niepotrzebnie poświęcić się 

za jej stare, udręczone ciało?

Anna rozkoszowała się uczuciem, cudownym i wprost niepojętym, że w końcu znalazła 

człowieka, który bez żadnych warunków okazuje jej przyjaźń. Szybko musiała się jednak otrząsnąć 

z marzeń i powiedzieć, co sama o tym sądzi.

-   Mario,   musisz   już   iść.   Pożegnajmy   się,   nigdy   więcej   się   nie   zobaczymy.   Trzeba   ci 

wiedzieć, że jesteś jedynym człowiekiem na ziemi, którego nie chciałabym zostawić, tylko tego mi 

żal, że muszę ciebie opuścić. Ten zły świat, to nie jest miejsce, o które chciałabym walczyć. A inni 

ludzie...   tacy   zimni,   przesądni,   źli,   tak   łatwo   ich   oszukać   i   przekabacić...   Tylko   ty,   ty   jesteś 

wyjątkowa. I ty miałabyś poświęcić swoją młodość, swoje gorące serce, te zręczne dłonie dla takiej 

starej i nic już nie wartej baby jak ja? Nie, gdyby tak się stało, nie mogłabym umrzeć spokojnie. 

Obiecaj mi, że zrobisz wszystko, co pastor ci każe! Że będziesz ratować siebie.

Maria zaczęła protestować. Nigdy w życiu nie wypowie złego słowa o Annie! Niech ją 

straszą, jak chcą, z dumą złoży swoje zeznania w jej obronie, powie o swojej przyjaźni...

- Zamilcz, dzieciaku!

Anna mówiła ostrym głosem, oddech stawał się coraz bardziej świszczący, wydawało się, że 

lada chwila obolałe płuca zatrzymają się, nie zdołają już zaczerpnąć powietrza.

Przerażona Maria ucichła.

-   Posłuchaj   mnie   i   zrób,   jak   ci   mówię   -   ciągnęła   Anna,   patrząc   ze   wzruszeniem   na 

dziewczynę.  -  Masz  opowiedzieć  przed  sądem,  że   cię  zaczarowałam,  że  wciągnęłam   cię   w  to 

wszystko diabelską siłą. Powiedz im, że przyleciałam na miotle, usiadłam przed tobą na ścieżce, 

zaczarowałam   cię,  odebrałam   mowę,   pozbawiłam   woli   i  zmusiłam,  byś   mnie   zaprowadziła   do 

background image

groty, że ukradłam ci robótkę, odmieniłam zmysły... Patrz, daj im to!

Napięła   spętane   ręce   i   szukała   czegoś   po   omacku,   a   potem   wyciągnęła   do   Marii   jakiś 

przedmiot lśniący w nikłym świetle oliwnej lampki Łańcuszek? Na jednym końcu coś wisiało. 

Jakby maleńki dzwoneczek. I przymocowany do łańcuszka... nie, to nie było ładne.

W żadnym razie nie mogłaby to być na przykład zapinka do świątecznego stanika. Figurka... 

Chrystus na krzyżu! Tylko że krzyż został odwrócony do góry nogami, a Jezus miał brzydką, 

wykrzywioną twarz.

- To jest jedyny i najważniejszy dowód. Dostałam go kiedyś od wędrownego handlarza, 

który odwiedził mój dom. Zostało na nim wyryte, że jestem służebnicą Diabła, to glejt, który dał mi 

Zły we własnej osobie. Ha, może to nawet prawda, Mario! Bo przecież oni tego nie znaleźli, choć 

zdarli ze mnie ubranie!

Anna zdumiewająco silnym szarpnięciem oderwała figurkę od łańcuszka.

Maria przyglądała się wszystkiemu zaszokowana, wkrótce jednak dostrzegła szelmowski 

błysk w starych załzawionych oczach.

Z niechęcią przyjęła tę obrzydliwą małą figurkę, wsunęła do woreczka po jedzeniu i. ukryła 

pomiędzy fałdami spódnicy. Potem Anna wzięła łańcuszek i położyła go na białej dłoni Marii. 

Maleńki dzwoneczek, a ściślej mówiąc połówka kulki, nareszcie poruszył się bezgłośnie. Anna 

wyszeptała:

- To jest wszystko, co mi zostało jako pamiątka po córeczce. Teraz będzie należało do 

ciebie. Ona zachowała drugą część. Niegdyś była to moja najcenniejsza własność. Popatrz, części 

można złożyć razem, tworzą wtedy pojemniczek, do którego mogłam wkładać różne rzeczy, takie, 

które przynoszą szczęście, wiesz... ludzie powiadają, że łańcuszek zapewnia kobietom płodność..

Stara uśmiechnęła się tajemniczo, w jej oczach znowu pojawił się błysk. Maria ledwie miała 

odwagę oddychać, kiedy palce dotknęły dziwnej ozdoby. Słowo „dziękuję" wydało jej się zbyt 

mało warte w tej sytuacji.

Słyszała, że czekający na nią pastor niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, po czym 

znowu opiera się o drzwi.

- Muszę iść. Ale czy ty naprawdę jesteś pewna, że powinnam cię poświęcić, wydać tym 

ludziom? Nie boisz się stosu? Śmierci?

Nieszczęsna więźniarka, skulona w okropnej pozycji na ubitym z ziemi klepisku, związana i 

udręczona   ponad   wszelkie   wyobrażenie,   sprawiała   mimo   wszystko   wrażenie,   jakby   dostąpiła 

niebiańskiej łaski.

-   Nie,   moja   kochana.   Ty   ukoiłaś   moje   cierpienia,   ugasiłaś   żal.   Nie   tylko   dlatego,   że 

przyniosłaś takie skuteczne lekarstwa i opatrzyłaś moje okaleczenia, uleczyłaś najboleśniejszą ranę, 

jaka dokuczała mi prawie przez całe życie, które spędziłam w samotności. Z ciepłem, które mi 

background image

dałaś, w sercu bez lęku wyjdę na spotkanie śmierci - powiedziała Anna spokojnie. - Poza tym - 

dodała - poza tym wcale nie wiadomo, czy prześladowcy zabiorą mi tak wiele dni życia. Tak czy 

inaczej mój czas minął, czuję, że choroba naprawdę chwyta mnie za gardło! Może nawet umrę, za­

nim tamci zdążą zebrać drewno na przeznaczony dla mnie stos - wykrztusiła zmęczona i zdawało 

się, że ta myśl naprawdę ją raduje.

Maria nie mogła pojąć, skąd ta nieszczęsna, skazana na śmierć kobieta może mieć tyle 

poczucia humoru i spokoju. Cieszyła się jednak, że nie dręczy jej upokarzający strach.

Pastor zastukał w drzwi.

- Maria, musimy iść! Co wy tam robicie, posnęłyście czy co?

- Nie, nie, już wychodzę, muszę tylko porządnie opatrzyć jej rany - odpowiedziała głośno.

- Szczęśliwej drogi - szepnęła do Anny, całując jej wychudłe policzki. - I niech cię Bóg 

błogosławi!

- W jego łaskę nie wątpię, a tobie z całego serca dziękuję, moja młoda przyjaciółko. Zabiorę 

ze sobą pamięć o tobie! Postaraj się dokonać czegoś pożytecznego w życiu, nie zbaczaj na tę 

niebezpieczną drogę, którą ja musiałam wędrować! Gdybyś jednak potrzebowała czegoś z mojego 

węzełka, to znajdziesz go pod szarym głazem w osypisku kamieni ponad wejściem do groty...

Pozdrowienia Anny brzmiały w uszach Marii, gdy zawiesiła łańcuszek z połówką kulki na 

szyi   i   poczuła,   jak   metal   dotyka   skóry.   Otworzyła   drzwi   wiodące   do   świata,   na   chwilę,   po 

panującym w piwnicy mroku, oślepiło ją słoneczne światło. Lampę zostawiła w środku, miała 

nadzieję, że pastorowi nie będzie potrzebna.

On najwyraźniej nie myślał o takich sprawach, jak najszybciej wyprowadził ją z piwnicy i 

polecił młodemu strażnikowi podjąć wartę. Tamten zarumienił się i odwrócił głowę, kiedy Maria 

mijała go z triumfującym uśmiechem. By podkreślić, jak wielkie ma wpływy na plebanii, poufale 

ujęła pastora pod rękę, jakby był jej ojcem.

W dwa dni później Anna Lundestad została wywieziona z plebanii.

Sąd zebrał się po pięciu dniach i przez dwie doby przesłuchano blisko sto osób, które 

uważały, że mają coś do powiedzenia na temat czarownicy. Ani jeden świadek nie zeznawał na jej 

korzyść.   Maria   długo   miała   nadzieję,   że   obejdą  się   bez   niej,  niestety  wkrótce   pastor   oznajmił 

jednak, że sędziowie koniecznie chcą się dowiedzieć, co ona wie. Potrzebowali, mimo licznych ra­

portów mieszkańców Jostedalen, ostatecznego dowodu, jeszcze jednej wiarygodnej historii. A jako 

uczennica pastora Maria zasługiwała na szczególne zaufanie...

Bała   się   tego,   ona,   nieślubne   dziecko,   przybrana   córka  kata,   nagle   wyniesiona   do   tego 

stopnia,   że   sędziowie   okazują   jej   wyjątkowe   zainteresowanie!   To   nie   może   oznaczać   niczego 

dobrego.

Właściwie z ulgą, w każdym razie bez buntu, przedstawiała swoją opowieść, pastor spisywał 

background image

zeznania, a dwaj najszacowniejsi mieszkańcy wsi pełnili rolę świadków. Kiedy przekazała straszną 

figurkę,   wszyscy   trzej   jęknęli   przerażeni,   a   potem   długo   wymieniali   pospieszne,   spłoszone 

spojrzenia. Coś tak okropnego! Maria nie mówiła nic, kiwała tylko głową potakująco, kiedy pytali, 

czy figurka pochodzi z kryjówki czarownicy. Wypytywali ją, gdzie się podziała reszta rzeczy Anny, 

niczego bowiem nie znaleziono, ani w grocie, ani przy niej samej. Maria wzruszyła ramionami, 

zmrużyła   oczy   i   wydała   z   siebie   jakiś   kompletnie   niezrozumiały   dźwięk   Na   koniec   złożyła 

własnoręczny podpis pod zeznaniami. Dumna była ze swojej umiejętności pisania, wiedziała, że 

przynajmniej co trzeci dorosły posługuje się krzyżykiem lub innym znakiem, kiedy trzeba podpisać 

coś ważnego.

Zarazem jednak zdawała sobie sprawę, że podpisuje wyrok śmierci na Annę, i współczucie 

dla nieszczęsnej kobiety boleśnie raniło jej serce.

Maria miała wrażenie, że na myśl o czekającej Annę śmierci cierpi bardziej niż ona sama.

Wyrok zapadł wkrótce po jej zeznaniach i, jak oczekiwano, Anna została skazana na śmierć. 

Sędziowie jednak okazali jej ostatnią łaskę i pozwolili uniknąć stosu. Postanowiono, że czarownica 

zostanie ścięta, a jej głowa nadziana będzie na pal i wystawiona - ku przestrodze i dla postrachu - w 

pobliżu miejsca  sądu. Miało to być  ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zajmują się  mrocznymi 

sprawami. Poza tym przy takim wyroku było mniej prawdopodobne, że jakaś władza zwierzchnia 

wtrąci się do procesu. Najlepiej żeby wszystko załatwić jak najszybciej. A przeciwko czarownicom 

należy po prostu działać, nie czekać na przeciągające się procedury, różne przeszkody i zbędne 

formalności.   Zwlekanie   z   egzekucją   przyciągnęłoby   też   z   pewnością   na   miejsce   kaźni   tłumy 

ciekawskich oraz wędrownych handlarzy!

W wieczór poprzedzający stracenie Anny Maria płakała w objęciach Tulvy.

Kiedy jednak następnego ranka zbolała i z czerwonymi oczyma spotkała pastora, ten miał 

jej do przekazania dobrą nowinę. Otóż tym razem ofiara wymknęła się katowi z rąk.

Dwaj pobożni ludzie, którzy mieli przyprowadzić Annę na miejsce kaźni, znaleźli ją w 

więzieniu martwą.

Maria przyjęła tę wiadomość z ulgą, lecz także z wielkim bólem.

Cieszyła się, że Anna uniknęła upokorzeń w ostatnich chwilach życia. I cieszyła się jeszcze 

bardziej z tego, że ani Jorand, ani Randar nie będą odpowiedzialni za jej śmierć.

Teraz, kiedy wszystko miała za sobą, uświadomiła sobie, że jej bolesne uczucie do Randara 

chyba   by   nie   przetrwało,   gdyby   wiedziała,   że   to   on   uniósł   zimny,   lśniący   topór   nad   karkiem 

nieszczęsnej Anny. Nigdy przedtem Maria do końca nie zdała sobie sprawy z tego, co tak dokładnie 

oznacza jego praca.

Nigdy przedtem nie zastanawiała się bliżej, z czym się łączą nieustanne wyprawy Joranda i 

Randara. Zawsze wiedziała, czym się zajmują, ale dopiero los Anny uświadomił jej wszystko z 

background image

okrutną jasnością:

Jej ukochany Randar unosi topór nie tylko nad karkami przestępców i łotrów!

Nie zawsze było prawdą, że skazani zasłużyli na taki los.

Wyobrażenia i iluzje dzieciństwa pękły niczym bańka mydlana, sprawiając jej dojmujący 

ból.

Maria stała się dorosła.

background image

ROZDZIAŁ VI

Długi, mroczny orszak posuwał się wolno po cmentarzu kościoła Dale w Lyster. Ludzie 

przypominali ciemne motki wełny, czarne sylwetki ostro rysowały się na tle śniegu pokrywającego 

wieś i całą dolinę. Odziane na biało drzewa, szare, ciężkie niebo i niemal bezwietrzna pogoda. 

Jezioro w dole, po zimowemu nieprzyjazne i chłodne, wkrótce lód pokryje je od brzegu do brzegu.

Kondukt w milczeniu skręcił między drzewami, kierując się do miejsca pochówku przy 

południowej ścianie kościoła.

Tutaj został wykopany głęboki, czarny dół.

Rozrzucona ziemia wyglądała na białym śniegu niczym brzegi poszarpanej rany, grób ział 

szyderczą pustką ku Mogensowi Skanke, prowadzącemu orszak.

Spiżowy zazwyczaj głos łamał się, gdy kapłan torował sobie drogę w śnieżnej pokrywie 

półmetrowej głębokości.

Podczas nabożeństwa wszyscy widzieli, jak za oknami śnieżynki wirują ciężko w żałobnym 

tańcu. Głos pastora wznosił się i opadał, kapłan przemawiał do swoich parafian, głównie jednak 

mówił do siebie.

Dzisiaj odprowadzano na wieczny spoczynek jego świętej pamięci małżonkę.

Trzech ludzi pastora, w tym kolega, proboszcz z Sogndal, oraz stryj zmarłej, niosło czarną, 

solidną trumnę. Dźwigali ją przez zaspy, a potem bez trudu zsunęli w dół po niewielkim zboczu. W 

końcu przy grobie ostrożnie ustawili skrzynię na przygotowanych deskach i linach przerzuconych 

nad ciemnym otworem. Tuż za pastorem, po jego śladach, szła drobna dziewczyna, szeroka czarna 

suknia   wlokła   się   za   nią,   zagarniając   masę   śniegu.   Lekkie   i   miękkie   skórzane   buty   były 

przemoczone i nie dawały ani odrobiny ciepła. Za nią postępowała młoda kobieta, z mnóstwem 

jasnych loków wydobywających się spod kaptura ciemnej szerokiej peleryny.

Oprócz nich jeszcze dwie kobiety, nieduże, drżące z żalu i grudniowego chłodu, podążały za 

trumną. Siostra i szwagierka zmarłej.

Kawałek za nimi kroczyli miejscowi zamożni i lepiej sytuowani gospodarze, a na końcu w 

szarych samodziałowych ubraniach komornicy i parafialna biedota.

Najstarsi ludzie nie pamiętali tak długiego orszaku na pogrzebie.

Nie   żeby   pastorowa   była   osobą   szczególnie   kochaną,   większość   parafian   rzadko   miała 

okazję ją pozdrowić przy spotkaniu, uważali, że przypomina złamany kwiat. Prowadziła na plebanii 

bardzo samotne życie. Tam było jej królestwo, tam miała swoje skarby i kosztowności, wspaniale 

urządzony salon, do którego sprowadziła nawet brokatowe tapety, srebrną zastawę, malowane szkło 

oraz piękne cudzoziemskie rzeźby. Powiadano, że tęskni za domem i dlatego stara się stworzyć 

choćby wspomnienie swego dzieciństwa spędzonego w baranowskiej rodzinie.

background image

Urodziła tylko jedno dziecko, które omal nie odebrało jej życia. Teraz córka, Maria Cecilia, 

była prawie dorosłą panną, ale odziedziczone po matce drobne ciało sprawiało, że wyglądała na 

dwunastoletnią dziewczynkę.

Jasnobrązowe włosy nosiła gładko zaczesane i zebrane na karku w skromny węzeł, czepek 

trzymała teraz w ręce, a drżące, niepewne płatki śniegu osiadały na jej gołej głowie. Nie płakała.

Stojąca obok córki pastora młoda kobieta też nie. Jej policzki zdawały się w ten ponury 

dzień niemal bezwstydnie czerstwe. W oczach nie pojawiła się ani jedna łza, lecz pełne usta ułożyły 

się w wyraz głębokiego żalu, kiedy usłyszała, jak głos pastora załamuje się podczas żałobnej mowy:

-   ...moja   droga,   wierna   małżonka,   szczerze   oddany   przyjaciel,   ukochana   matka   naszej 

jedynej córki...

Mogens Skanke nie wygłosił długiej mowy nad grobem zmarłej żony, zakończył słowami 

podziękowania i błogosławieństwem dla jej podążającej do Pana duszy.

Po czym grudy przemarzniętej ziemi uderzyły głucho o drewniane wieko, czterej mężczyźni 

wyciągnęli deski i trumna zakołysała się niebezpiecznie na dwóch grubych linach.

Raz czy drugi uderzyła o ściany grobu, ale zsunęła się wolno, jak trzeba, i ostatecznie 

spoczęła na dnie.

Żałobnicy odśpiewali psalm, ale  choć było ich wielu, głosy ledwo docierały na dół  do 

fiordu.

Wkrótce   orszak   ponownie   ruszył   przed   siebie,   teraz   ostatni   byli   pierwszymi   Służba   i 

komornicy   szybko   znaleźli   drogę   do   siedziby   proboszcza,   gdzie   miała   się   odbyć   stypa   z 

poczęstunkiem dla wszystkich mieszkańców parafii.

Czas   spędzony   w   ciepłej   i   jasno   oświetlonej   plebanii,   coś   smakowitego   do   zjedzenia, 

kufelek słodkiego piwa, czegoś takiego nikt przecież nie odmówi, nawet gdyby nigdy za życia 

nieboszczki pastorowej nie spotkał.

Maria Livsdatter Meisterplass od ponad czterech lat pobierała u pastora nauki. Teraz była 

już   dwudziestoletnią   panną   i   dziewczęce   ciało   dawno   nabrało   kobiecych   kształtów.   Tego   dnia 

głowę miała ciężką od zmartwień, nigdy jakoś nie potrafiła radzić sobie z wieloma problemami na 

raz.   Na   szczęście   było   mnóstwo   praktycznych   spraw   do   załatwiania,   co   najmniej   setka   ludzi 

przybyła na probostwo, do pięknego salonu, do biblioteki pastora, tłum gromadził się w sieniach, a 

nawet w starej izbie. Mężczyźni tłoczyli się na podwórzu przy ganku, nie mając odwagi wejść do 

eleganckich pomieszczeń plebanii w swoim ordynarnym, drewnem podbitym obuwiu.

Pomachała im ręką, wołając, że zaraz przyniesie coś także dla nich.

Bywało, że stypa mogła się okazać bardzo wesołym wydarzeniem, nierzadko organizowano 

muzykę i tańce, gdy tylko zmarły spoczął w Panu i został złożony w ziemi. Tym razem jednak 

odeszła sama pastorowa i nikt podobnych rozrywek nie oczekiwał. Wszystko powinno się odbyć 

background image

statecznie,   solidny   poczęstunek  i   słowo  Boże.  Pastor   umiał   się   postawić,  kiedy  tego  od   niego 

wymagano, ale trzymał się mocno licznych niepisanych zasad, jeśli chodzi o sprawy moralności i o 

to, co przystoi.

Nikt się nawet nie domyślał, co krąży po głowie Mogensa, kiedy siedział w swoim fotelu w 

bibliotece i kiwał głową przechodzącym obok gościom. Dziękował za kondolencje, z tym i owym 

zamienił   parę   słów.   Śledził   wzrokiem   szwagra   o   ptasim   profilu,   który   krążył   po   pokojach, 

przyglądając   się   uważnie   srebrom,   książkom   i   obrazom.   Jego   małżonka   dyskretnie   dotykała 

grubymi palcami a to brokatowych zasłon, a to obrusów, jakby sprawdzając, ile mogą być warte. 

Dostrzegał Evena i Tulvę Solgarden oraz ich dwóch synów, zwłaszcza starszy zwracał uwagę 

pastora. Even - Olai, zdaje się. Udało mu się wprowadzić Marię do kąta i popisywał się teraz przed 

nią. Pastor widział, że dziewczyna zasłania usta dłonią, tłumi śmiech; odsuwała się od niego, jakby 

syn Solgardenów mówił coś nieprzystojnie zabawnego.

A to łobuz!

Pastor Mogens - czuł narastającą irytację, co sobie ten parobek wyobraża, stoi tu i szczerzy 

zęby do najbardziej wartościowej panny w parafii!

Uczennica pastora, oddana nauce i wiedzy!

To on sam przez ostatnie cztery lata ją formował, niczym miękka glina uzyskiwała pod jego 

zręcznymi palcami dojrzałość. Cóż, aż tak fizyczne  porównania nie są  może  najstosowniejsza, 

pastor nigdy nie dotknął jej inaczej, niż gładząc po ojcowsku włosy lub całując lekko w policzek. W 

ostatnich czasach jednak jego myśli zbyt często wymykały się spod surowej kontroli, a potem 

musiał błagać Boga o wybaczenie podczas spędzanych samotnie w kościele nocy.

Nieczyste myśli o Marii nawiedzały go od pewnego wiosennego dnia, blisko pół roku temu.

Dziewczyna stała się naprawdę cudowna!

Ale najwspanialsze ze wszystkiego jest to, że ta istota za nim podąża, jest jego następczynią 

i jedyną kobietą, jakiej kiedykolwiek okazywał szacunek oraz zainteresowanie.

A z drugiej strony, jej myśli od dłuższego czasu otwierają przed nim nowe horyzonty. Jej 

mądre pytania oraz inteligentne odpowiedzi dają mu głębokie zadowolenie które z całą pewnością 

można nazwać duchowym. Maria opanowała teraz zarówno łacinę, jak i język duński, sprawiało mu 

radość,   że   kształtuje   ją   na   wyjątkową   kobietę,   osobę,   która   mogłaby   zrobić   furorę   nawet   w 

najwytworniejszych cudzoziemskich salonach.

To wszystko by przepadło, zniknęło, gdyby pozwoliła się omamić prostemu wiejskiemu 

chłopakowi! Cóż za żałosna gra!

Nie wolno do tego dopuścić!

Wyglądało na to, że Maria z oddali i poprzez oddzielający ich tłum odczuła irytację pastora, 

bo wyrwała się przejętemu adoratorowi i podeszła do Mogensa z tacą pełną owsianych ciasteczek 

background image

oraz smarowanych masłem żytnich podpłomyków.

- Drogi przyjacielu, jak się czujesz w tych smutnych chwilach?

Troskliwie pogłaskała jego zgarbione ramiona i podsunęła ciastko.

Twarz Mogensa rozjaśniła się. Jak dobrze widzieć wpatrzone w siebie ciepłe oczy Marii!

Jej twarz, piękne rysy, złociste włosy wijące się delikatnie na skroniach i nad uszami...

Pastor westchnął ciężko, co ona odebrała jako wyraz wielkiego smutku i bólu.

- Dziękuję, Mario, za dobre słowo. Nie wiem doprawdy, jak się teraz potoczy moje życie. 

Gdyby nie ty...

- Chciałabym na zawsze zostać twoją przyjaciółką, wiesz o tym. Może zdołam też pomóc 

Cecilii - westchnęła Maria.

Córka pastora często była nazywana Cecilią. Mogłyby bowiem wynikać nieporozumienia, 

gdyby obie dziewczyny używały imienia Maria. Zmarła pastorowa co prawda również nosiła imię 

Cecilia, ale to nie miało akurat wielkiego znaczenia, nikomu by przecież nie przyszło do głowy 

zwracać się lub mówić o niej po imieniu.

Mogens Skanke ponownie skulił się w fotelu, kiedy Maria odeszła, by dojrzeć, czy wszyscy 

goście mają co jeść i pić. Zatrzymywano ją często, wielu chciało z nią rozmawiać, podziękować za 

przysługę, zapytać o radę w trudnej sprawie.

Maria, wychowanka kata, zajmowała we wsi pozycję, jakiej przed nią żadna kobieta nie 

osiągnęła.

Ludzie mieli do niej zaufanie, czy to chodziło o chorobę, czy o cierpienia duchowe. Pytano 

ją, jak pielęgnować chore jagnię, słabowite niemowlę, o rany, które nie chcą się goić, a także o 

dziwne męskie przyzwyczajenia...

Była czymś więcej niż znachorką, czymś więcej niż tak zwaną mądrą kobietą, która wie, co 

robić w razie choroby. Ta młoda dziewczyna stała się lekarką i doradczynią w każdej sprawie, 

autorytetem, do którego się zwracali, gdy zimne wiatry zaczynały wiać w oczy.

A Maria kochała swoje położenie.

Jako   uczennica   pastora   zawarła   znajomość   ze   światem,   którego   ze   względu   na   swoje 

skromne pochodzenie nie umiałaby sobie nawet wyobrazić.

Zawarta w książkach wiedza z łatwością przenosiła się z pergaminowych stronic do jej 

spragnionej   nauki   głowy.   Maria   uczyła   się   bez   trudu,   pastor   wielokrotnie   nie   posiadał   się   z 

podziwu, jak szybko pojmuje, a także potem dalej rozwija nowe wiadomości. Zadawała głęboko 

uzasadnione pytania, coraz częściej zdarzało się, że nie znajdował odpowiedzi. Ale to nic, pastora 

cieszyło owo pragnienie wiedzy, nawet jeśli przy okazji ujawniało jego niedoskonałość.

Pewnego razu westchnął głęboko, dotykając palcami jej długich włosów.

- Gdybyś ty była młodym chłopcem... sprzedałbym większość tego, co posiadam, i wysłał 

background image

cię do najlepszych nauczycieli w Europie! - Zaraz jednak uśmiechnął się i potrząsnął głową. - A 

zresztą, nie, wolę nie przemieniać cię w mężczyznę! Straciłbym ów cudowny widok, jakiego mi 

codziennie dostarczasz!

Uśmiechnęła się na ten komplement. Pastor często robił takie sympatyczne uwagi, ale nie 

było to w najmniejszym stopniu natrętne ani nie naruszało ich przyjaźni.

Mogens Skanke był dobrym człowiekiem. Zawdzięczała mu ciekawe i pełne treści życie. 

Cieszyła się też, że jej rzadkie umiejętności uratowały już niejedno istnienie w okolicy. Ziołowe 

mikstury i maści matki, liczne lekarskie książki pastora oraz wrodzona zdolność leczenia uczyniły z 

Marii naprawdę niepospolitą znachorkę.

Potrafiła   zahamować   najcięższe   choroby,   stosowała   nieznane   dotychczas   metody   ze 

zdumiewającymi rezultatami. Ludzie wprost nie wiedzieli, co o tym myśleć, była prawdziwym 

darem   niebios,   aniołem...   A   może   czerpała   swe   umiejętności   z   mrocznych   zakątków 

wszechświata...

Maria uśmiechała się na myśl o okazywanym jej pełnym lęku zaufaniu, zawsze starała się 

wszystkich traktować uprzejmie i z szacunkiem. Często też odmawiała przyjęcia zapłaty, w każdym 

razie od najbiedniejszych. Ostatnio zresztą zabierała ze sobą trochę jedzenia, coś do ubrania czy 

woreczek ziół na herbatę, kiedy szła do domu, gdzie ludzie nie bardzo mieli czym oszukać głód. 

Dzięki temu jej opinia niezwykłej uzdrowicielki, prawie bóstwa, zyskiwała nową pożywkę.

Ona jednak nie czuła się aniołem. Miała temperament i charakter najzupełniej odmienny niż 

te niebiańskie uskrzydlone istoty.

Młodzieńcza miłość do Randara bladła z upływem lat, to prawda. Maria nie była już nawet 

w stanie wyobrazić sobie, jak on wygląda. Pamiętała tylko jego długie czarne włosy oraz unikające 

jej spojrzenia niebieskie oczy. Tamtej tragicznej nocy po śmierci Anny dokonała obrachunku ze 

swymi   uczuciami,   nie   mogła   już   dłużej   otaczać   tęsknotą   i   marzeniami   człowieka,   o   którym 

wiedziała,   że   jest   wysłannikiem   śmierci.   Postanowiła   o   nim   zapomnieć.   Potem   nie   jeździła   z 

odwiedzinami do domu, tylko przez kilka letnich tygodni widywała matkę i młodszego braciszka, 

kiedy przybywali, by spędzić lato na halach z Tulvą i jej inwentarzem. Wtedy nigdy nie mówiło się 

o Randarze.

Dziwne jednak, że nikt inny nie potrafił wzbudzić w jej sercu tęsknoty. Nie brakowało jej 

przecież wielbicieli i takich, którzy chętnie zaczęliby przychodzić w konkury. Zwłaszcza kiedy 

przeniosła się z Solgarden na plebanię i zamieszkała na małym stryszku nad spichrzem, sobotnie 

wieczory miewała niespokojne. Nierzadko pod jej oknem spotykało się dwóch albo nawet i trzech 

skradających   się   zza   węgła   młodzieńców   pełnych   nadziei.   Dotychczas   jednak   żadnemu   nie 

pozwoliła wejść na górę.

Gdyby oni wiedzieli, że ich piękna i wymarzona często przewraca się w pościeli i nie może 

background image

zasnąć, trawiona straszną tęsknotą za czymś... za kimś...

Wtedy pewnie nic by ich nie powstrzymało.

Tymczasem   ona   na   zewnątrz   sprawiała   wrażenie   niedostępnej   panny,   a   kawalerowie 

zastanawiali się i dyskutowali, skąd się w niej bierze ten chłód królowej śniegu. Przecież taka jest 

dobra i czuła dla swoich pacjentów, taka łagodna i zawsze uśmiechnięta dla wszystkich! Nie wolno 

tylko za bardzo się do niej zbliżyć, żadnych poufałych gestów, żadnych czułych słówek, bo wtedy 

natychmiast ucieka.

Ona sama tego nie pojmowała. Co się z nią dzieje? Większość jej rówieśników już dawno 

znalazła sobie kogoś, pozaręczali się, pożenili, a gospodarscy synowie i córki w wieku dwudziestu 

lat nierzadko mieli po dwoje, troje dzieci. Ona nie potrafiła sobie wyobrazić takiego życia, jak 

bowiem mogłaby się zajmować uzdrawianiem, skąd by brała czas na czytanie nowych książek i na 

długie rozmowy ze swoim najlepszym przyjacielem, pastorem? Nie, nawet najbardziej cierpliwy i 

wyrozumiały mąż zacząłby w końcu protestować, że żona więcej czasu spędza u ludzi i w księżej 

bibliotece niż w domu. Trzeba zatem czekać, a potem się zobaczy...

Gdyby tak Randar...

Gdyby on potrafił znaleźć sobie nowe miejsce do życia, uwolnić się od tej ponurej sławy, 

której się dorobił jako wychowanek i następca kata. Maria nie mogłaby przecież zachować ani 

pozycji   i   ludzkiego   poważania,   ani   owego   pomieszanego   z   uwielbieniem   i   zarazem   lękiem 

szacunku, jakim ją teraz darzono, gdyby się z nim związała. Nałożnica kata... Przekonała się o tym 

nazbyt boleśnie w czasach, kiedy mieszkała w Meisterplassen i musiała patrzeć, jak wyszydzano i 

mieszano z błotem jej ukochaną matkę.

Wszyscy goście zostali  obsłużeni, pastor powiedział parę  słów i  przytoczył odpowiedni 

fragment Pisma, dzbany z piwem opróżniono, a przez piękne szyby w oknach probostwa zaczął 

zaglądać wczesny zimowy mrok.

Nie było tańców, wesołości, śmiechów ani zabawy. Pożegnanie pastorowej dokonywało/się 

jak przystoi, w nastroju powagi, czego ona sama z pewnością by sobie życzyła.

Teraz na podwórzu słychać było ostatnie kroki, przemarznięty, sypki śnieg skrzypiał pod 

stopami, zapowiadając siarczysty mróz.

W tych rejonach kraju wczesna zima mogła być bez - śnieżna, z czarną ziemią i krótko, ale 

pięknie świecącym za dnia słońcem, albo jak w tym roku, zima niczym przed końcem świata: 

śnieżna, z siarczystym mrozem, który powoli wdziera się w ciała i dusze ludzi.

Rzadko   się   zdarzało,   by   fiord   zamarzł   całkiem   jeszcze   przed   Bożym   Narodzeniem,   ale 

dzisiejszej   nocy   słyszano   trzaski   narastającego   lodu.   Wkrótce   skuje   taflę   wody   grubą,   lśniącą 

pokrywą, później ludzie wyrąbią w niej małe otwory i będą łowić ryby.

W salonie probostwa panowała cisza. Maria stała przez chwilę przy drzwiach, przyglądając 

background image

się ojcu i córce.

Mogens siedział przy długim stole, przed nim leżała otwarta Biblia. Twarz miał zmęczoną i 

dziwnie wydłużoną, jakby coś go bardzo dziwiło. Może to śmierć żony stanowiła dla niego szok? 

Ale   przecież   wiedział   już   jesienią,   dokąd   sprawy   zmierzają.   Biedaczka   niedomagała   długo, 

zapadała się w siebie w milczeniu, w końcu umarła równie skromnie i bez dramatów, jak żyła. Pa­

stor czuł się nędznikiem, człowiekiem bez serca, dławiły go wyrzuty sumienia.

Nie ubolewał z powodu śmierci żony!

Ani razu nie udało mu się wzbudzić w sobie prawdziwego żalu, jedynie jakiś rodzaj smutku, 

gdy myślał o swoim pozbawionym treści małżeństwie.

No, cóż! Całkiem bezowocne ono nie było, mimo wszystko to właśnie zmarła żona dała mu 

jego jedyne dziecko. Cecilia wyglądała niczym młodsza, za to bardziej wyrazista kopia swojej 

matki. Odziedziczyła po niej tę jakby przezroczystą urodę, jasnoniebieskie oczy przywodziły na 

myśl stojącą wodę. Była życzliwa, uprzejma, spokojna i obdarzona dobrym sercem. Delikatne ciało 

nie zostało jednak stworzone do życia na wsi, w chłopskim gospodarstwie, pasowałaby już raczej 

do   jakiejś   niezbyt   dużej   posiadłości.   Mogens   nie   miał   wielkich   nadziei,   że   zdoła   znaleźć 

odpowiedniego dla córki kawalera, zwłaszcza że panna nie była też wymarzoną kandydatką do 

spełnienia zmysłowych oczekiwań młodego mężczyzny...

Może jakiś student teologii, nieśmiały, o raczej niewygórowanych świeckich potrzebach... 

Owszem,   przy   kimś   takim   Cecilia   mogłaby   znaleźć  swoje   miejsce   na   ziemi...   jako   małżonka 

młodego pastora zostałaby może szczęśliwą panią domu i żyła bez szczególnych zmartwień. Nie, 

jego droga córka nie wywrze wpływu na dzieje świata.

Maria podeszła do Cecilii i delikatnie objęła jej drobne ramiona. Dziewczyna pogłaskała ją 

w odpowiedzi po ręce, cieniutkie palce były lodowate i odcinały się bielą na różowej dłoni Marii.

- Moja droga, zaparzę ci kubek ziela melisy, dobrze? Biedactwo, jesteś z pewnością bardzo 

zmęczona. Chodź, pomogę ci się rozebrać, zaraz przyniosę gorące kamienie i na - grzeję łóżko. 

Gorąca herbata cię uspokoi - mówiła Maria.

Cecilia   powiedziała   dobranoc   ojcu   i   bezwolnie   wyszła   za   Marią   z   salonu.   Udały   się 

schodami na górę do małego pokoiku pastorówny. Panował tam dojmujący chłód. Maria odgarnęła 

futrzaną narzutę, wyjęła z paleniska trzy gorące kamienie, owinęła je starannie w gruby wełniany 

materiał i ułożyła w łóżku. Ogrzały posłanie, a okrycie zrobiło się przyjemnie ciepłe.

Cecilia zdjęła suknię i szeroką białą halkę, resztę, czyli wełnianą bluzkę, spodnią halkę i 

koszulę zostawiła, w tym wszystkim, rozdygotana, wsunęła się do łóżka. W chwilę później wypiła 

przyniesiony przez Marię gorący napój i zasnęła. Młoda osierocona dziewczyna budziła w Marii 

głębokie uczucia opiekuńcze. Mimo to zostawiła ją samą i ciężko stawiając zmęczone nogi na 

stopniach zeszła na dół. Mogens wciąż siedział bez ruchu nad Biblią, przeczytał chyba nie więcej 

background image

niż stronę. Maria była zaskoczona tą jego głęboką żałobą. Od dawna podejrzewała go raczej, że 

najbardziej   ze   wszystkiego   pragnąłby   się   uwolnić   od   ciągłego   narzekania   żony   i   jej   pełnych 

wyrzutu, prześladujących go spojrzeń.

- Mogens, czy nie znajdujecie pociechy w słowach Pana, że osiągnie zbawienie każdy, kto 

przyjdzie do niego z czystym sercem? Pani... ona przecież nigdy nie popełniła nic złego, zawsze 

działała w poczuciu obowiązku, z niezłomną wiarą, jestem pewna, że zajęła już należne jej miejsce 

pośród błogosławionych...

W odpowiedzi pastor westchnął głęboko i uśmiechnął się bez radości.

Potem zamknął Biblię, wstał i ujął młodą kobietę za ręce. Bez słowa poprowadził ją do 

biblioteki, pokoju, w którym od ponad czterech lat spędzali swoje najlepsze chwile.

Skłonił   ją   uprzejmie,   lecz   stanowczo,   by   usiadła   na   krześle,   potem   rozpiął   białą   kryzę 

kapłana i odłożył na bok w jakimś symbolicznym geście. Zdjął grubą, pięknie haftowaną szarfę, na 

której nosił ciężki, srebrny krzyż. Stał pośrodku pokoju, ubrany na czarno, i wyglądał na dużo 

starszego, niż w rzeczywistości był.

Żal musiał mu zmącić umysł, Maria z trudem go poznawała.

Poprosił, by siedziała spokojnie i w milczeniu wysłuchała, co ma jej do powiedzenia. Nie 

wolno jej przerywać, nie wolno wypowiadać swego zdania, dopóki on nie skończy. W przeciwnym 

razie mogłaby go opuścić odwaga i ufność...

Maria siedziała więc bez ruchu, starając się panować nad reakcjami, jakie wywoływało w 

niej szokujące oświadczenie pastora. Wieczorem w dniu, kiedy jego małżonka została złożona do 

zimnego   grobu,   on   zwracał   się   do   innej   ze   słowami   miłości.   Mówił   o   swojej   tęsknocie,   o 

samotności i o swoim grzesznym pożądaniu jej. Bez żadnej powściągliwości, choć z głębokim 

wstydem, wyznawał jej swe tajemne i bynajmniej nie ojcowskie uczucia.

Na koniec podszedł do Marii, chwycił jej ręce w miażdżącym uścisku i błagał, by została 

jego żoną.

Okazał   wielkie   zrozumienie   dla   jej   zakłopotania,   pojmował,   że   doznała   szoku,   że   jest 

zaskoczona jego gorącymi uczuciami.

Szczerze mówiąc, Maria nigdy nie myślała o nim jak o mężczyźnie z krwi i kości ani 

obiekcie kobiecej tęsknoty... Był ojcem i nauczycielem, człowiekiem Bożym i pasterzem parafian. 

Oczywiście,   że   słyszała   o   chutliwych   kapłanach,   goniących   młode   dziewczęta   po   parafii   i 

ściągających na nie wstyd oraz nieszczęście... Mogens jednak nie należał do takich, zawsze była 

tego najzupełniej pewna.

Kiedy teraz leżała na swoim zimnym posłaniu i słyszała trzaski narastającego na fiordzie 

lodu, propozycja pastora stawała się coraz bardziej rzeczywista.

Maria Livsdatter - pastorowa!

background image

Nie, coś takiego zbyt trudno sobie wyobrazić.

Korzyści z takiego małżeństwa byłyby ogromne, łatwo je dostrzec. Mogłaby wieść spokojne 

życie w zasobności, mogłaby dalej prowadzić swoją pracę dla chorych, może nawet stworzyć na 

plebanii   miejsce   skupiające   wszelką   wiedzę   na   temat   zielarstwa,   sztuk   leczniczych   i   wielkiej 

nauki...

On by ją nosił na rękach, wiedziała o tym, dałby jej wszystko, czego by zapragnęła, a co 

byłoby w jego mocy.

Ludzie zdążyli zapomnieć, kim jest Maria, w jakiej grzesznej ziemi rosły niegdyś korzenie, 

z których czerpała soki Ona sama też odrzuciła i zostawiła za sobą mało wartościowe życie w 

Meisterplassen. Jorand i Randar chyba by jej już nie poznali Blisko pięć lat to szmat czasu...

Skuliła się na posłaniu rozdygotana, objęła własne ciało zimnymi ramionami i wtuliła twarz 

w lodowatą poduszkę.

Nigdy nie potrafiła rozważać wszystkich za i  przeciw  dotyczących jej osoby, z trudem 

oceniała, jakie wyjście byłoby dla niej lepsze. Ona, która z taką pewnością siebie i stanowczością 

ordynowała   i   rozdzielała   lekarstwa,   przemieniała   się   w   bezradną   dziewczynkę,   kiedy   musiała 

decydować o własnym życiu.

Sen długo dawał na siebie czekać, starała się bardzo, ale myśli wciąż nie pozwalały jej 

zasnąć. W końcu jednak znalazła się w innym świecie i rozpaczliwie walczyła z napływający cmi 

uczuciami, z jakąś nieznaną, palącą tęsknotą.

Kiedy następnego dnia zimowe słońce stało już wysoko na niebie, a jego blade promienie 

wpadały do pokoju, Maria obudziła się drżąca. Włosy pokrywała cieniutka warstewka szronu, która 

powstała z jej gorącego oddechu podczas gwałtownych marzeń tej nocy.

Wciąż jeszcze czuła pulsujące gorąco w dole brzucha, piersi napinały się, całe ciało drżało z 

zimna i wspomnień niezwykłego snu. To Randar odwiedził ją dzisiejszej nocy, zawstydzona bała 

się do tego przyznać. Bardzo jeszcze niedoświadczona w miłości, nie wiedziała, skąd jej serce brało 

te   wszystkie   cudowne   szczegóły.   Oszołomiona,   wciąż   widziała   stanowczego   mężczyznę   o 

ciemnych   włosach,   który   we   śnie   brał   ją   w   posiadanie,   całował   i   pieścił,   nie   licząc   się   z   jej 

sprzeciwem. Obejmował ją mocnymi ramionami, podporządkowywał sobie jej dzikie ciało, badał 

wszystkie najtajniejsze zakątki, a na koniec złamał dziewiczą pieczęć i pociągnął ją za sobą w 

szalony wir pożądania.

Ale wtedy, nieoczekiwanie, pojawiła się przed nią twarz innego mężczyzny. To Mogens, ten 

stary, który nagle położył się na niej i pokrywał jej piersi wilgotnymi pocałunkami.

Nie! To szaleństwo! Niemożliwe! Mogens to przyjaciel, kochany ojciec, uważny nauczyciel, 

niezłomne wsparcie...

Ale nie kochanek!

background image

Nagle, z jasnością, jaka nastaje, kiedy promienie słońca przebiją się przez zasłonę gęstej 

mgły, pojęła: To niemożliwe, ona nie może wyjść Mogensowi na spotkanie, nie może pozwolić, by 

przybył do niej jako małżonek. Zasłużył sobie na lepszy los, niż kochać kobietę, która każdego dnia 

widzi przed sobą twarz innego, która nieustannie snuje tajemnicze marzenia o dalekim, nieosią­

galnym kochanku.

Będą   musieli   oboje   trwać   samotnie   w   swoim   bezżeństwie,   próbować   ocalić   resztki 

wzajemnej przyjaźni i zaakceptować to, że marzenia nigdy się nie spełnią.

background image

ROZDZIAŁ VII

Pierwsze oznaki nie wzbudziły szczególnej uwagi.

Nagle zachorowało dwoje dzieci komornika w dolinie na skraju Lyster. Najpierw po prostu 

źle się czuły, były słabe i rozkapryszone, potem zaczął je dręczyć suchy, dławiący kaszel. Na 

drobnych ciałkach pojawiły się paskudne, sinoczarne wrzody. Malcy, chłopiec i dziewczynka, nie 

mogli nic jeść ani pić, i na oczach zrozpaczonych rodziców po prostu dogorywali.

Kiedy w końcu wezwano Marię, jedno dziecko było już nieprzytomne. Na widok chorych 

młoda kobieta poczuła, że jej ciało przenika paraliżujący strach, a sztywny z przerażenia język 

odmawia posłuszeństwa. Z trudem odwróciła się do znękanej matki, nie mogąc powstrzymać łez.

Tamta pojęła chyba, jak poważna jest sytuacja, mimo to, gdy Maria musiała powiedzieć, że 

nic już nie można zrobić, wybuchnęła rozpaczliwym krzykiem.

- Dam im zioła na złagodzenie bólu, ale uzdrowić mógłby je tylko cud od Boga - wyszeptała 

Maria.

Odprowadziła szlochającą kobietę na bok i zaczęła wypytywać.

Kiedy   dzieci   zachorowały?   Ile   dni   trwała   słabość,   zanim   pojawiły   się   wrzody?   I 

najważniejsze ze wszystkiego: Czy zanim dzieci zachorowały, stykały się z innymi ludźmi?

Matka wyjaśniała szeptem wszystko, co mogła sobie przypomnieć.

Dzieci skarżyły się na zmęczenie i bóle brzucha jakieś trzy, cztery dni przed tym, zanim 

porobiły się te okropne wrzody. Kaszlały strasznie, a czasem odkaszliwały jakąś ciecz pomieszaną 

z krwią. Białka oczu najpierw zrobiły się czerwone, a potem żółte, tak jak teraz. A czy się z kimś 

spotykały?

No   pewnie!   I   matka,   i   ojciec   byli   dniówkowymi   robotnikami,   wynajmującymi   się   w 

większych   gospodarstwach   i   dworach.   Ona   zajmowała   się   praniem,   przeważnie   robiła   to   pod 

dachem, ojciec dzieci w ostatnim tygodniu pracował z chłopami w lesie, a poza tym był w Fuhr, 

gdzie pomagał nastawiać piwo.

Maria   starała   się   przypomnieć   sobie   wszystko,   czego   się   nauczyła   o   tej   chorobie,   cała 

okolica stanęła właśnie oko w oko z trudną do wyobrażenia tragedią.

W   książkach   medycznych   Maria   znajdowała   wielokrotnie   różne   teorie   odnośnie   do 

przenoszenia się zarazy i sposobów jej ograniczania. Wiedziała, że teraz ona sama może przenieść 

ją dalej. Przypominała sobie twierdzenie pewnego Francuza, uważał on mianowicie, że choroba 

rozprzestrzenia się poprzez małe zakażone zwierzątka, które czepiają się mocno skóry lub ubrania i 

w ten sposób mogą być przenoszone od człowieka do człowieka. Podobne do wszy, tylko dużo 

mniejsze, takie malutkie, że się ich nie widzi...

Dwoje chorych dzieci na posłaniu kaszlało strasznie, oboje znajdowali się już chyba w 

background image

ostatniej fazie. Wkrótce wątroba i nerki odmówią posłuszeństwa, płuca już, już prawie ustają.

Maria   rejestrowała   jedynie   zewnętrzne   objawy,   wiedziała   jednak   dostatecznie   wiele   o 

funkcjach ciała, by zdawać sobie sprawę, że na oba biedactwa zapadł już wyrok. Zastanawiała się, 

czy podać im duże porcje uśmierzającego wywaru z czarnego lulka... ale nie mogła się zdecydować. 

Dopóki w ciele tli się jeszcze iskierka życia, wciąż jest nadzieja, przekonywała sama siebie. Ale 

serce   jej   krwawiło   na   widok   małych,   wykrzywionych   cierpieniem   twarzyczek.   Strużka   krwi 

torowała sobie drogę po brodzie chłopca. Spierzchnięte wargi dziewczynki były jedną wielką raną, 

wrzody popękały w buzi i pod błyszczącymi, zbolałymi oczami małej. Dzieci miały przepocone, 

pozlepiane włosy.

Matka usiadła na podłodze, wzięła w ramiona oba małe ropiejące ciałka i zaczęła śpiewać 

uspokajająco psalm nadziei, potem pieśń o radości, wreszcie kołysankę.

Kiedy   ostatnie   dźwięki   przebrzmiały,   dziewczynki   nie   było   już   wśród   żywych.   Opadła 

ciężko na ramię matki, która siedziała nadal, pozwalając łzom płynąć i wciąż pełnym rozpaczy 

głosem nucąc synkowi ostatnią, dodającą otuchy pieśń. Maria wyszła z domu, matka powinna 

zostać sama ze swoim umarłym i umierającym dzieckiem. Ona nie miała tu już nic do zrobienia.

Musi   jednak   uczynić   wszystko,   co   możliwe,   by   powstrzymać   rozwój   nowej   zarazy, 

zmniejszyć liczbę ofiar!

Setki lat minęły, ale ludzie w małej parafii pośród gór nie zapomnieli o Czarnej Śmierci, 

która w połowie czternastego stulecia pustoszyła kraj. W tej dolinie niemal wszystkie zagrody były 

po jej przejściu wymarłe.

Po tamtej stronie gór, w Jostedalen, przeżyła tylko jedna mała dziewczynka, krążyła potem 

po lasach niczym dzikie zwierzę, dopóki trzej myśliwi jej nie znaleźli i nie sprowadzili z powrotem 

do świata. Przerażoną, lękliwą niczym górska przepiórka. Wciąż jeszcze ludzie opowiadają sobie 

jej niewiarygodną historię.

W późniejszych czasach mniejsze epidemie nawiedzały raz po raz okolicę, ludzi dręczyły 

różne   zarazy,   ospy,   dyfterytu,   tyfusu,   szkarlatyny.   Maria   nigdy   jednak   nie   słyszała,   by   ktoś 

wspomniał, że kiedyś do górskich dolin wróciła dżuma na podobieństwo tamtej Czarnej Śmierci.

Niestety,   te   objawy,   jakie   dzisiaj   zobaczyła,   zgodne   są   ze   strasznymi   opisami   wielkiej 

dżumy.

Nogi się pod nią uginały na myśl, że podobny masowy pomór mógłby dotknąć parafię. 

Wszystkich ludzi, których zna i kocha! Wszystkich przyjaciół, dorosłych i dzieci, mój Boże!

Nie, to się nie może wydarzyć!

Maria głęboko wciągnęła powietrze, musi za wszelką cenę myśleć rozsądnie, nie wolno ulec 

panice. Najpierw trzeba zadbać, by rodzina zmarłych dzieci nie przenosiła dalej zarazy. Trzeba 

wysłać wiadomość do wszystkich, którzy stykali się z tymi ludźmi, żeby nie wychodzili z domu. 

background image

Następnie musi przygotować ogromne ilości ziół, nie wiedziała, gdzie je znajdzie, na szczęście była 

jesień i większość roślin dojrzała.

Czyżby jesień 1672 roku miała być dla tej okolicy Jesienią Śmierci?

Nie,   dopóki   córka   Liv   jest   w   stanie   utrzymać   się   na   nogach,   pomyślała   z   ironicznym 

uśmiechem.

Nie wolno jej się poddać, nie może pozwolić, by uzasadniony lęk, jaki wywołuje wiedza o 

chorobie, ją przytłoczył. O, tak, bywają chwile, gdy wiedza jest ciężka do udźwignięcia!

Najpierw powinna odszukać komornika, ojca dzieci, przekazać mu pierwsze wskazówki. 

Trzeba mieć nadzieję, że dorośli w rodzinie się nie zarazili... najczęściej pod ostrą kosą dżumy 

padają dzieci i starcy.

Potem trzeba wrócić do domu. Jeśli zaraza będzie się rozprzestrzeniać tak, jak Maria się 

obawia, należy zebrać jak najwięcej ludzi, którzy potrafią pielęgnować chorych. I mężczyzn do 

kopania grobów...

W trzy dni później Maria nie miała wątpliwości, że spełnią się jej najgorsze przeczucia.

Dwoje   komorników   w   zagrodzie,   gdzie   choroba   się   pojawiła,   dogorywało   z   ciałami 

pokrytymi takimi samymi czarnymi plamami i wrzodami jak te, od których pomarły dzieci.

U sąsiadów wszystkich dręczył potworny kaszel, a poza tym ludzie pokładali się zmęczeni, 

nie mogąc utrzymać się na nogach. Nawet dalej we wsi, nad wodą, choroba znalazła już ofiary, w 

które wbiła szpony.

Całkiem wolnych było osiem, może dziesięć zagród i te izolowały się tak, jak im Maria 

kazała. Nawet kot nie mógł się przemknąć między zdrową a chorą zagrodą! Nie wszyscy rozumieli 

sens takiego postępowania. Na co się zdadzą te wszystkie surowe reguły? Dżuma dotyka tych, 

którym była przeznaczona, bez względu na wszystko. Maria jest bez serca, skoro zabrania jakiejś 

kobiecie odwiedzić konającego brata!

Zdarzało się, że ludzie tracili respekt i zaufanie dla Marii, nie pojmowali znaczenia jej 

rozporządzeń. Mimo że tłumaczyła im, iż choroba może wędrować z nimi, rozprzestrzeniać się 

poprzez nich, nie nadążali za tokiem jej myśli, nie byli na to przygotowani. Zrozpaczeni, prze­

mykali się ukradkiem pomiędzy zabudowaniami, by pożegnać kogoś bliskiego lub popłakać przy 

jego marach.

Coraz częściej na cmentarzu rozkopywano tłustą ziemię, coraz więcej rodzin pogrążało się 

w żałobie.

Maria   najbardziej   cierpiała   nad   okrutnym   losem   dzieci.   Strasznie   było   patrzeć   na   ich 

zmienione   cierpieniem   ciała.   I   na   ich   matki!   Równie   chore   i   zrozpaczone,   osłabione   do   tego 

stopnia, że nie były w stanie reagować na żałosne krzyki i wołania malców, kiedy okropne wrzody 

pękały i ból stawał się nie do zniesienia. Kilku młodych mężczyzn dobrowolnie zgłosiło się do 

background image

grzebania zmarłych. Codziennie widziało się nędzne furki w drodze do lub z cmentarza. Mogens 

również nie zaznawał chwili odpoczynku, przez całe dnie był na nogach, pocieszał zrozpaczonych, 

płaczących lub złorzeczących ludzi. Modlił się z nimi, dodawał otuchy, błagał swego Pana, by stra­

szna zaraza rozluźniła śmiertelny uścisk.

- Cośmy takiego uczynili, co sprowadziło na nas to nieszczęście? - pytali go, a najbardziej 

niepogodzeni unosili ku niebu gniewnie zaciśnięte dłonie i bluźnili okrutnemu Bogu. Niektórzy 

przypominali sobie złe znaki, jakie pojawiały się ostatniego lata. Czyż nie widzieli wszyscy w samą 

noc świętojańską ognistej łuny na wschodniej stronie nieba? I czyż las nie zżółkł nieoczekiwanie 

wcześnie tego roku? Już w sierpniu wyglądał jak jesienią. Niektórzy widzieli też jakoby na kilka 

dni   przed   wybuchem   zarazy   chmarę   dziwnych   czarnych   ptaków   krążących   nad   okolicą.   No   a 

czarownica, czarownica, którą pojmali przed prawie pięciu laty, czyż nie groziła im przekleństwem, 

kiedy z niej szydzili?

Mogens nie potrafił dać im odpowiedzi, żałośnie prosił tych ludzi, by okazali cierpliwość i 

zachowali wiarę, że Bóg wie, co robi, zsyłając na nich tę próbę. Modlił się z nimi po prostu. 

Nauczył ich nowych psalmów błagających o pociechę i odwagę w trudnych czasach. W końcu sam 

się załamał. Po trzech dobach prawie bez snu i całkiem bez jedzenia, nawet ten silny kapłan nie był 

w stanie znieść więcej.

Maria   nie   miała   czasu   się   nim   zajmować,   właściwie   nie   bywała   na   plebanii,   wciąż 

wędrowała od domostwa do domostwa.

Dzieci, te niewinne dzieci!

Najwięcej troski poświęcała właśnie im.

To one dostawały najlepsze lekarstwa, nie zaniechała żadnych starań, by im pomóc.

Odwiedziła właśnie zagrodę Hedda, gdzie z ośmiorga dzieci zachorowało pięcioro.

Ale dzieci w Hedda były zawsze zadbane i krzepkie, miały pod dostatkiem odpowiedniego 

jedzenia, nie pracowały zbyt ciężko. Przed epidemią tryskały siłą, pulchne ciałka i rumiane policzki 

czyniły z nich okazy zdrowia. Jeśli ktoś może przeżyć tę potworną chorobę, to powinny to być 

właśnie dzieci z Hedda.

Ojciec też zachorował, ale starał się jak mógł ukrywać trawiącą go słabość. Maria dawała 

mu   do   picia   wywar   z   podbiału,   tymianku,   kwiatów   rumianku,   siemienia   lnianego   i   odrobiny 

drogocennego czosnku z prywatnych zapasów proboszcza.

Włamała się do narożnikowej szafy pastora, w której przechowywano zagraniczne lekarstwa 

o   tajemniczym   działaniu.   Te   z   nich,   które   rozpoznawała,   bo   wcześniej   czytała   o   nich   w 

medycznych książkach, wypróbowywała w leczeniu chorych.

Pieprz, wódka i kilka kropel oleistego soku wyciśniętego z korzenia kozłka lekarskiego, taką 

mocno działającą miksturę znalazła w tej szafie.

background image

Korzeń kozłka lekarskiego bardzo łatwo przedawkować, nie wszyscy dobrze tolerują silne 

lekarstwa, toteż stosowała miksturę z największą ostrożnością, ale była naprawdę przerażona, gdy 

jeden z najciężej chorych umarł wkrótce po jej zażyciu...

Sierpień tego ponurego roku minął, nastał wrzesień. W ciągu ostatniego tygodnia zaraza 

pochłonęła tuzin ofiar. Choroba oszczędziła dotychczas tylko kilka zagród w parafii, wśród nich 

Solgarden, gdzie Even i Tulva trzymali dzieci i służbę w zamknięciu. Zwłaszcza służący marudzili i 

protestowali,   coraz   gorzej   było   z   jedzeniem,   brakowało   wody   na   pranie,   w   piwiarni   spleśniał 

nastawiony słód...

Tulva była jednak nieubłagana. Każdy, kto choćby nos wystawi za płot, nie będzie mógł 

wrócić.

Zebrała Wszystkich domowników w dużej izbie, tam modlili się wspólnie, śpiewali nabożne 

pieśni, próbując uciszyć dręczący wszystkich strach przed czającą się na zewnątrz śmiercią. Całymi 

dniami słyszeli bicie kościelnych dzwonów, odzywały się raz po raz, by ostrzegać, że dżuma szaleje 

nadal.

Kto jeszcze żyje, a kto już umarł?

Tulva modliła się za swoich najbliższych, których na razie dane jej było zachować, zaciskała 

ręce tak, że palce bielały. Maria, kochane dziecko, co z nią? Wciąż biega od łóżka jednego chorego 

do drugiego ze swoimi ziołami i maściami, z ciepłymi pomocnymi dłońmi?

Czy   to   prawda,   co   powiedziała?   Że   choroba   siedzi   w   małych   zwierzątkach,   które 

przechodzą od chorych i wżerają się w ciała zdrowych?

Skoro  tak,  to   Maria   sama   musiałaby   już   dawno  umrzeć,   nikt   przecież   nie   dotknął  tylu 

chorych co ona...

Tulva   błagała   swego   Boga,   by   pomógł   tej   dziewczynie   wytrwać,   by   nie   dopuścił   do 

załamania. Ona musi być silna, musi dodawać otuchy ludziom, nie poddawać się aż do dnia, w 

którym kościelne dzwony przestaną wysyłać zawiadomienia o śmierci.

Modlitwy Tulvy zostały chyba wysłuchane, bowiem Maria wciąż się trzymała. Mimo to w 

trzecim tygodniu zarazy wyglądała już jak cień człowieka, wynędzniała, coraz słabsza. Od dawna 

wiedziała, że przynajmniej od czasu do czasu powinna trochę odpocząć, coś zjeść i przespać się 

parę godzin. Pobudzające wywary, od których kręciło jej się w głowie, pozwalały utrzymać się na 

nogach   po   dwadzieścia   godzin   bez   przerwy.   Ale   bywały   momenty,   gdy   natura   się   buntowała, 

dziewczyna kuliła się w jakimś miejscu i zapadała w głęboki, pozbawiony marzeń sen i zrywała się 

później nagle, gdy tylko organizm otrzymał najbardziej niezbędną porcję odpoczynku.

Musi wytrwać!

Z doświadczenia wiedziała już teraz, jakie lekarstwa pomagają najbardziej. Pozmieniała 

swoje przepisy i recepty, mieszała teraz zioła z zagranicznymi środkami z szafy pastora i dodawała 

background image

wielkie   ilości   proszku,   który   znalazła   w   schowanym   kiedyś   węzełku   Anny.   Informacje   na 

woreczkach   wyblakły,   stały   się   prawie   nieczytelne,   zdołała   się   tylko   zorientować,   że   to   stary, 

bardzo   silny   środek   przeciwko   dżumie.   Maria   postanowiła   podjąć   szansę,   jaką   dawał   jej   los, 

najpierw wypróbowała lekarstwo na młodym chłopcu. Radził sobie z chorobą znakomicie i on 

pierwszy w całej wsi wyzdrowiał, przeżył trzecie stadium dżumy z ropiejącymi guzami.

Nie zastanawiała się, co ten proszek zawiera, spróbuje to odtworzyć później. Na szczęście 

działał nawet w bardzo malutkich dozach i obliczyła, że starczy go dla co najmniej czterdziestu 

chorych.

Jakie gorzkie szyderstwo losu! Dzięki skarbom pozostawionym przez ściganą bezlitośnie 

czarownicę   Maria   mogła   uratować   życie   połowie   wsi!   Powinna   im   to   chyba   powiedzieć,   tym 

szczęśliwym wybranym, którzy przeżyją okrutną chorobę.

Ów cudowny, niezwykle pięknej roboty łańcuszek, który dostała od Anny, powiesiła sobie 

teraz   na   szyi   jako   talizman.   Łańcuszek   nosił   ślady   rozerwania,   jakby   ktoś   kiedyś   szarpnął   go 

brutalnie z wielką siłą. Prawdopodobnie był też niegdyś znacznie dłuższy. Na końcu przytwier­

dzono coś w rodzaju przepołowionej kulki lub dzwoneczka, ale nie miał serduszka, nie mógł więc 

dzwonić. Maria ciągle podziwiała to przerwane filigranowe cacko.

Łańcuszek mienił się i lśnił niczym najprawdziwsze złoto. Nie zastanawiała się specjalnie, 

jakim sposobem taka piękna rzecz znalazła się w posiadaniu biednej wiejskiej znachorki. Pamiętała 

natomiast   makabryczną   figurkę,   którą   Anna   nosiła   na   łańcuszku.   Trafiła   pewnie   do   kieszeni 

któregoś urzędnika, który przypieczętował tamtą sprawę.

Doznawała pociechy, mogąc gładzić ręką drobne, śliskie, powiązane na nowo ogniwka. 

Jakby zniszczona ozdoba emanowała z siebie ciepło, ogrzewała ją, dodawała sił i energii.

Jeden późny wieczór następował po drugim, noce robiły się coraz chłodniejsze, były też 

bardziej rozgwieżdżone niż poprzednio. Maria wlokła za sobą nogi prawie niewidoczną ścieżyną 

między plebanią a Solgarden. Nie chciała tam wstępować, ludzi z Solgarden nikt nie widział od 

chwili, gdy wybuchła zaraza. Maria wierzyła, że w tym domu wszyscy są zdrowi. W ogóle nie 

przyjmowała do wiadomości, że przyczyna panującej we dworze ciszy może być zgoła odwrotna...

Nie, Even i Tulva z pewnością dają sobie radę, a nie chciała łamać własnych zakazów ani 

też ryzykować, że sama tam zawlecze chorobę. Wzdychała z wdzięcznością do swojej Najświętszej 

Panienki, dziękowała jej za to, że sama się nie zaraziła. Wierzyła, że Wszechmogący z sympatią 

spogląda na jej starania i być może w swojej łaskawości traktuje ją jako narzędzie do walki ze 

straszną plagą. Może dlatego unosi nad nią swoją opiekuńczą dłoń?

Maria przestała się już jakiś czas temu zastanawiać, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, 

pilnie tylko baczyła, by zmieniać wierzchnie ubranie i bardzo starannie się myć, kiedy szła od 

jednej zagrody do drugiej lub kierowała się do kolejnego dworu.

background image

Ręce miała teraz czerwone i pokryte ranami, na delikatnych dłoniach porobiły się już blizny. 

Wątpiła, czy kiedykolwiek odzyska dawną jasną, miękką skórę. Nieustanne mycie w żrącym ługu 

sprawiło, że jej ręce wyglądały trzykrotnie starzej niż ona sama.

Chociaż gdyby Maria miała lustro, z pewnością widziałaby, że ta straszna walka z chorobą 

wyryła   głębokie   ślady   również   na   jej   wychudzonej   twarzy.   Włosy   nie   myte   od   ponad   dwóch 

tygodni, zapadnięte głęboko oczy. Na czole pojawiły się głębokie zmarszczki, od nosa do kącików 

warg   biegły   dwie   głębokie   bruzdy.   Mimo   wszystko   była   ładna,   jej   ciemnoniebieskie   oczy 

promieniały radością, kiedy widziała, że stan któregoś z pacjentów się poprawia.

Tego   wieczora   nastąpi   chyba   przesilenie   zarazy,   myślała.   W   ciągu   dnia   odwiedziła 

wszystkie zarażone domostwa we wsi. Musiała, niestety, przyjąć do wiadomości, że zmarło jeszcze 

dwoje   chorych,   ale   jednocześnie   pięciorgu   dzieciom   wyraźnie   się   poprawiło.   Coraz   częściej 

udawało jej się powstrzymać chorobę we wcześniejszym stadium. Już przy pierwszych objawach 

kaszlu lub zmęczenia i bólu mięśni kazała chorym kłaść się do łóżka i pić nieograniczone ilości 

wody. Ludzie nie byli do tego przyzwyczajeni, zwłaszcza starsi, którzy uważali, że woda służy do 

warzenia piwa, a w razie konieczności umycia twarzy. Teraz jednak pili, Maria uratowała przecież 

tylu ludzi, taka młoda kobieta...

Po wielu próbach znalazła nareszcie odpowiednie lekarstwo i prosiła Boga o miłosierdzie, 

jeśli to doświadczenie okupiła czyjąś śmiercią albo ją w jakichś przypadkach przyspieszyła... Nie 

było innego sposobu nauki, za to teraz potrafiła wyleczyć niemal wszystkie nowe przypadki.

Dzisiaj   musi   się   nareszcie   wyspać,   przynajmniej   sześć   godzin.   Będzie   też   mogła 

porozmawiać   z   Mogensem,   może   nawet   zrobi   im   po   filiżance   gorącej   ziołowej   herbaty   z 

drogocennym koniakiem i odrobiną miodu.

Maria miała zaufanie do wzmacniających lekarstw, jakie sama zażywała, i rozdzielała je 

wszystkim   zdrowym,   których   spotykała.   Nie   chciała   przyjmować   do   wiadomości,   że   mimo 

stosowania  tych medykamentów  nie  wszyscy uniknęli  choroby,  nie  chciała  myśleć  o  własnym 

ryzyku i o nieubłaganej logice.

Bardziej martwiła się o pastora, on przecież także przez cały dzień stykał się z chorymi i 

zarażonymi. Z lękiem spoglądała na jego drogą twarz, czy dziś wieczorem nie wygląda na bardziej 

zmęczonego niż zwykle? Czy nie ma czerwonych oczu, błyszczących mocniej niż zazwyczaj?

Zatroskana przesuwała dłonią po czole starego kapłana, było trochę spocone, ale gorączki 

nie stwierdziła. Z ulgą uśmiechnęła się do przyjaciela i podała wzmacniającą herbatę. Podziękował 

jej spojrzeniem, siedzieli blisko siebie przy ogniu i popijali gorący napój. Opowiadała mu o sytuacji 

w parafii, że znowu trzeba było wykopać dwa groby, ale też o tym, że choroba jakby daje za 

wygraną, zmiana zaczyna być widoczna.

Zmęczona i wyczerpana po trzech nieludzkich tygodniach, oparła głowę o ramię pastora, 

background image

szukając   wsparcia.   On   przycisnął   ją   do   siebie,   uważając,   by   jego   własna   obejmująca   plecy 

dziewczyny ręka nie zsunęła się zbyt nisko.

Kochał tę kobietę!

Dwukrotnie był żonaty, nigdy jednak nie przeżył niczego choć trochę przypominającego 

uczucie, jakie żywi do niej.

Uwielbiał ją, była jego boginią, darem niebios i największą radością życia.

Kiedy tak z własnej woli tuliła się do niego, przepełniało go szczęście i niemal zapominał o 

tej upokarzającej odmowie, jaką mu dała blisko rok temu. Może to dziwne, ale ich przyjaźń po 

tamtym   wydarzeniu   wcale   nie   została   zniszczona,   przeciwnie,   stała   się   chyba   jeszcze   głębsza. 

Maria ufała, że on szanuje jej uczucia, rozumie, że nie może go kochać, on sam zresztą nie potrafił 

sobie wyobrazić, że mógłby czegoś od niej żądać lub zmuszać ją do związku, którego sobie nie 

życzyła.

Może kiedyś nadejdzie taki dzień, myślał Mogens i tulił do siebie to wychudzone, lecz silne 

kobiece ciało, wspierające się o niego coraz bardziej.

Maria usnęła.

Kiedy się ocknęła, był już pełny dzień. Przerażona zerwała się z łóżka. Och, nie!

Zaspała! Zawiodła swoich chorych, którzy oprócz modlitwy mają tylko ją.

Ciało protestowało. Nie chciało się budzić, wciąż potrzebowało odpoczynku, choć przecież 

musiała spać chyba z dziesięć godzin!

Chore dzieci w Hedda... dwoje starych, którym wczoraj wieczorem mówiła z nadzieją... 

komornicy z Reitan... wszyscy na nią czekają, na lekarstwa, kojące dłonie.

Pospiesznie narzuciła na siebie suknię, włożyła czepek na nie uczesane włosy. Dosłownie w 

biegu obmyła twarz lodowatą wodą, zakręciło jej się w głowie, kiedy chłód dotarł do rozgrzanej 

jeszcze snem skóry.

Po chwili znalazła się na podwórzu, pomachała pospiesznie Cecilii, która odpowiedziała jej 

gestem dłoni zza okna w bibliotece. Mogens tak ją odizolował, przestraszony, że również córka 

może mu zostać odebrana. Kari z Sina rano i wieczorem stawiała pod drzwiami tacę z jedzeniem, 

Cecilia  nie   rozmawiała  z   nikim   od  dwóch  tygodni.  Ma  jednak  książki,  myślała  Maria  i   nagle 

ogarnęły ją wątpliwości, czy i w jakim stopniu córka pastora opanowała sztukę czytania.

Maria skierowała się do najbliższego dworu, gdzie oboje gospodarze chorowali, ale wczoraj 

poczuli się znacznie lepiej. Natomiast dwaj parobcy i najmłodszy syn właścicieli nie reagowali na 

lekarstwa ani żadne zabiegi i Maria w napięciu czekała na wiadomość, jak przeszła noc.

Na podwórzu panowała cisza, tylko jakiś starszy mężczyzna kręcił się między domem a 

chlewem. Należał do licznej grupy ochotników, którzy chodzili z obejścia do obejścia i karmili 

inwentarz. W niektórych zagrodach chorowali wszyscy, a zwierzęta w oborach i stajniach ryczały 

background image

rozpaczliwie z głodu.

Maria cieszyła się, że przynajmniej nie musi się kłopotać takimi sprawami jak pasza dla 

zwierząt, przewożenie zwłok i kopanie grobów. Pielęgnowanie chorych pochłaniało ją całkowicie.

W domu najmniejszy chłopiec siedział na łóżku, które dzielił z ojcem i jednym z parobków. 

Twarz małego wciąż była rozpalona, kaszlał okropnie, ale w oczach pojawił się na powrót blask. 

Uradowana   dała   dziecku   lekarstwo,   posmarowała   ropiejące   rany   maścią   sporządzoną   z   długo 

topionego owczego łoju zmieszanego z wywarem z jałowca, sokiem z rzepiku, jasnoty białej oraz 

sokiem z korzenia łopianu. Wiedziała, że maść wyciągnie żółtą materię i sprawi, iż rany zaschną. 

Blizny jednak nie znikną całkowicie, ślady owej potwornej jesieni będą wielu ludziom towarzyszyć 

do końca życia.

Mimo wszystko dobrze było wiedzieć, że choroba jest w odwrocie. Gospodarz skarżył się 

jeszcze na bóle głowy i słabość ciała, ale matka rodziny wstała już i krzątała się teraz, by zebrać 

skromne zapasy jedzenia, jakie mieli, i nakarmić liczne gęby, które zaczęły znowu odczuwać głód.

Maria z ulgą powitała objawy zdrowia w tym domu i szybko ruszyła w dalszą drogę, niosąc 

jak zawsze ostatnio swoją rzeźbioną szkatułkę z drewna. Ale kroki stawiała z coraz większym 

trudem, organizm nie chciał jej słuchać po męczących tygodniach, które minęły.

Walczyła z przesłaniającą jej raz po raz wzrok czerwonoczarną mgłą. Zmuszała nogi do 

każdego   kolejnego   kroku,   potrząsała   głową,   jakby   chciała   odpędzić   od   siebie   narastające 

zmęczenie.

Najchętniej położyłaby się tam, gdzie stała, na drodze, na tej zimnej ziemi, i po prostu 

zasnęła...

Dyszała   zmęczona,   oddychała   z   trudem,   wciąż   musiała   odchrząkiwać.   Czyżby   to 

zaziębienie? Nie ma przecież teraz czasu na takie sprawy!

Wciąż jeszcze czeka na nią tylu chorych, nadal życie co najmniej tuzina dzieci zależy od 

tego, czy ona regularnie poda im lekarstwo, opatrzy wrzodziejące ciało.

Nie może się poddać śmiesznemu jesiennemu przeziębieniu!

Zanim jednak dzień dobiegł końca, Maria musiała ustąpić i zgodzić się, by gospodarz z 

Hedda zawiózł ją furą do następnych zagród. Widział, że nieszczęsna ledwo się porusza i tylko 

największym wysiłkiem jest w stanie utrzymać się na nogach. Wciąż jednak miała w szkatułce 

lekarstwo, na które chorzy czekają, jeszcze trzy, może cztery domostwa. Z wdzięcznością przyjęła 

pomoc. Obolałe ciało podskakiwało wraz z wozem po wyboistej drodze, a ciągnięta przez konia 

furka skrzypiała rozpaczliwie, jakby się miała rozpaść.

Kiedy nareszcie, już po ciemku, wrócili na plebanię, chłop musiał sprowadzić na pomoc 

samego pastora. Maria leżała bez życia, wszystkie siły uszły z młodego ciała, półotwarte oczy były 

nieprzytomne.

background image

Mogens czuł, że serce lodowacieje mu z przerażenia.

Ostrożnie wziął ją na ręce i zaniósł do salonu, tam rozścielił na podłodze przed kominkiem 

skórzaną narzutę i ułożył chorą przy ogniu. Nakazał, by Kari z Sina obmyła i przebrała Marię, 

podczas gdy on sam, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, czekał w bibliotece. Znalazł resztki 

lekarstwa, jakie mu wiernie przez cały czas panowania zarazy przygotowywała, ów krzepki napój, 

który miał powstrzymać chorobę, nie dopuścić, by zagnieździła się w ciele. Później, klęcząc przed 

półprzytomną  kobietą,  zanosił  desperackie  modły, błagał  Boga,  by oszczędził  mu  najgorszego. 

Niech się okaże, że to tylko naturalne załamanie, rezultat zbyt wielu nie przespanych nocy, skutek 

zbyt wielkiego obciążenia.

Kiedy   jednak   nadszedł   kolejny   brzask   i   poranek   oświetlił   zimnym   blaskiem   twarz 

nieprzytomnej kobiety, pastor musiał ze ściśniętym strachem gardłem przyjąć do wiadomości, że 

jego ukochana ma na skórze paskudne ciemne plamy. Zanim doczekali południa, plamy zaczęły się 

przemieniać   w   podeszłe   cieczą   wrzody.   Pierś   chorej   poruszała   się   z   największym   wysiłkiem, 

oddech był ciężki, świszczący.

Udręczone ciało nie mogło już dłużej stawiać oporu.

Mogens   wykrzykiwał   swoje   protesty   dalekiemu   Bogu,   bluźnierstwa   i   błagalne   modły 

płynęły na przemian ku malowanemu białym wapnem sufitowi w salonie probostwa. Kari z Sina i 

Cecilia miały zakaz zbliżania się do chorej, zaglądały tylko ukradkiem przez okno i przerażone 

widziały pastora nieustannie krążącego po pokoju, dostrzegały jego wykrzywione rysy, słyszały hi­

steryczny, przenikliwy głos.

Nie dość że ich ukochana Maria znalazła się na łożu śmierci i będzie pewnie ostatnią ofiarą 

dżumy, to jeszcze pastor postradał zmysły, jak szalony miota się po izbie, wykrzykując jakieś 

niezrozumiałe słowa, albo klnie i płacze na przemian.

Drugiego dnia pastor leżał całkiem bez ruchu tuż przy chorej. Od czasu do czasu wlewał jej 

do ust picie i lekarstwa, szczerze wierzył, że wybiera właściwe.

Nieustannie z parafii przysyłano po niego. Teraz, kiedy zaraza rozluźniła uścisk, ludzie 

pragnęli, by błogosławił tych, co przeżyli, oraz ich dobytek.

Mogens jednak nie pamiętał o swoich obowiązkach wobec owczarni, odprawiał wszystkich 

od drzwi i całą uwagę, a także największą troskliwość poświęcał kobiecie, która stała się sensem 

jego życia.

Ona, która dokonała takich cudów, czyż sama nie zasłużyła na cud z nieba?

Czyż  białe  anioły   nie   powinny  spłynąć  do   tego  pokoju  i   zetrzeć   jednym  ruchem   dłoni 

strasznych   czarnych   plam   z   jej   skóry?   A   kiedy   już   wszystkie   rozpaczliwe   modły   zostały   po 

wielekroć odmówione, resztką sił wziął ją w ramiona i uniósł z podłogi. Potykając się i zataczając 

zaniósł do piwnicy i dalej, do tajemnego korytarza, który łączył plebanię z kościołem. Po mozolnej 

background image

wspinaczce na kamiennych schodach dotarł do świętego pomieszczenia i ostrożnie ułożył chorą 

Marię przy głównym ołtarzu.

Chora ledwo zauważyła, że zrobiło się wokół niej jasno, pastor zapalił bowiem wszystkie co 

do jednej woskowe świecie, jak ich w kościele było ze sto. W murach świątyni panował chłód, 

Mogens przyniósł jednak gorące kamienie i ciepłe futra, by ogrzać rozdygotane kruche ciało.

Potem rzucił się pokornie przed ołtarzem Pana i znowu modły wznosiły się i opadały na 

przemian to w nadziei, to w rozpaczliwym żalu.

Kobieta na podłodze nie poruszała się, kaszlała tylko straszliwie, a czasami wypowiadała 

szeptem jakieś obce, dziwne, warkliwie brzmiące imię.

background image

ROZDZIAŁ VIII

W   takim   stanie   Ole   znalazł   pastora,   oszalałego   z   rozpaczy,   mamroczącego   coś 

niezrozumiale przy białym obrusie ołtarza. Kobieta na podłodze jeszcze oddychała, ale z pastora nie 

udało się wydusić jednego rozsądnego słowa. Nie potrafił im powiedzieć, co jest Marii, czy za­

chorowała na dżumę, czy stało się coś innego. Towarzyszka Olego zdecydowanie podeszła do 

śpiącej na podłodze postaci i ściągnęła z niej futrzane okrycie. Jaka wychudzona!

Przez   grubą   wełnianą   spódnicę   widać   było   sterczące   kości   biodrowe,   przez   co   brzuch 

wydawał się jeszcze bardziej zapadły. Maria poruszyła się ledwie dostrzegalnie, a ciało przeniknął 

dreszcz, kiedy kobieta rozpięła jej bluzkę na piersiach.

Nowo przybyła, jakby wcale nie bojąc się zarażenia, dotykała skóry chorej. Niektóre strupy 

już odpadły, gdzie indziej wciąż znajdowały się obrzmiałe wrzody, a z tych, które pękły, sączyła się 

przezroczysta ciecz i żółta ropa. Marię nadal trawiła gorączka, dziewczyna nie była w stanie skupić 

wzroku na pochylających się nad nią twarzach. Pastor wciąż mamrotał coś przy ołtarzu, chyba w 

swoim zamroczeniu nawet nie zauważył, że przybyła pomoc.

Ole Seiderstad dość wcześnie dowiedział się o wybuchu zarazy w Lyster. Strumień łodzi, 

wiozących z sąsiednich wsi całe rodziny, szukające schronienia w zachodniej części fiordu, gęstniał 

z dnia na dzień. Docierały do niego ponure opowieści o całkiem opustoszałych osadach w rozległej 

dolinie. Morowe powietrze przedarło się przez góry, do Lom i Fortun, zawleczone prawdopodobnie 

przez wędrownych kupców, którzy teraz przenosili nieszczęście dalej, w dół fiordu.

Czarna łódź Olego jako jedyna płynęła pod prąd, mijając tłumy śmiertelnie przerażonych 

ludzi. Na cyplach i wysokich brzegach płonęły watry.

Kiedy   pogłoski   dotarły   do   Meisterplassen,   Liv   rzuciła,   co   miała   w   rękach,   i   chciała 

niezwłocznie ruszać do Lyster. Może jej od dawna utęskniona córka już tam leży chora! Płakała i 

modliła się, szukała pociechy w ramionach Joranda.

- Maria z pewnością da sobie radę. - szeptał, starając się tchnąć w swoje słowa nadzieję i 

pewność, że wszystko będzie dobrze.

Liv szlochała długo, potem przytuliła chorego syna i przycichła.

Ole   przyglądał   się   z   uwagą   niewielkiej   rodzinie,   współczucie   dla   przestraszonej   matki 

mieszało się z własnym niepokojem o tę niezwykłą dziewczynę, którą dawno temu stąd wywiózł.

Wymienili z Jorandem spojrzenia.

Obaj myśleli to samo.

Żaden  nie   chciał,  by   Liv   wyruszyła  w   drogę  do   opanowanej   przez   dżumę   okolicy.  Co 

dobrego by z tego wynikło? Na nic się przecież tam nie zdadzą jej ziołowe wywary. A poza tym 

jest potrzebna w domu, nie może opuścić poważnie chorego syna.

background image

Ole chrząknął.

- Liv, rozumiem twój niepokój. Pozwól mi jednak powiedzieć... Mam nadzieję, że tym 

razem nie pojedziesz. Musiałabyś bowiem popłynąć własną łodzią i sama wiosłować, wątpię, czy 

starczyłoby ci sił, by dotrzeć tam w ciągu czterech czy pięciu dni. Nikt zaś nie wie, co się może 

przytrafić w tak długim czasie, nie wolno ryzykować, że przyjedziesz do całkiem wymarłej wsi. 

Poza tym narażasz się, że sama zachorujesz!

Liv protestowała, nie chciała słuchać.

Jorand starał się ją uspokoić, zmusił do milczenia.

Ole tłumaczył dalej:

- Ja sam wybiorę się do Lyster, dostanę się tam dużo szybciej, w dwa, góra trzy dni. Znam 

pewną   kobietę,   która   nie   ma   zbyt   wiele   do   stracenia,   to   bardzo   dobra   znachorka,   wiele   razy 

pomogła ludziom i zwierzętom w trudnej sytuacji. Nie posiadała może takich umiejętności jak ty, 

ale jeśli w Lyster są jeszcze żywi ludzie, to z pewnością potrafi im pomóc.

Umilkł, coś w jego twarzy sprawiło jednak, że Liv zaciekawiona spojrzała mu w oczy. Ole 

chrząkał i odwracał twarz.

- Trochę przypomina Martę, wiesz... Porozmawiam z Kari dziś wieczorem, ona potrafi się 

zaopiekować twoją córką, jeśli...

Ole nie powiedział nic więcej, Liv uznała jednak, że propozycja jest rozsądna.

- Tylko czy ta Kari naprawdę potrafi opiekować się chorymi?

- Tak. Nie wiem, czy przeżyła kiedyś taką zarazę, ale to silna kobieta i zna wiele dobrych 

rad na każdą dolegliwość. Mam do niej zaufanie. W każdym razie jest dzielna i chętna do pomocy.

Te pochwalne słowa sprawiły, że Liv i Jorandowi przyszło też do głowy co innego. Może to 

nie przypadek, że Kari przypomina mu zmarłą Martę...

I tak oto Ole oraz Kari pewnego sierpniowego wieczora ruszyli w drogę do Lyster. Im dalej 

w głąb fiordu się zapuszczali, tym częściej widzieli płonące na cyplach watry. Rozumni ludzie 

zawsze palili ognie, ostrzegające przed niepokojem lub zarazą.

Tych dwoje jednak lekceważyło przestrogi i uśmiechało się do siebie, kiedy gdzieś z daleka 

dostrzegało w zagrodach ludzi albo inwentarz.

Ktoś jednak przeżył!

Przepytywali po drodze. Mówiono im, że w Lyster blisko siedemdziesiąt osób poszło do 

ziemi. Jakieś pięćdziesięcioro z nich to dzieci...

Ale nieszczęście dotykało też dorosłych, nawet dzielny tamtejszy pastor zachorował. Jemu 

padło na mózg, teraz, szalony, chodzi podobno po kościele, gdzie jego młoda uczennica dogorywa.

Ole i Kari przyspieszyli tempo, zdjęci niepokojem, że przybędą za późno. Kiedy wkroczyli 

do pustego kościoła, oboje zamarli z przerażenia.

background image

Wiele tuzinów woskowych świec płonęło w lichtarzach. Niektóre wypaliły się już do końca, 

na pięknych srebrnych świecznikach pozostały żółte, bezkształtne bryły. Wiatr wył i zawodził po 

kątach.   Przy   ołtarzu   leżała   jakaś   postać,   przedziwnie   wykrzywiona,   mamrocząca   coś   w 

niezrozumiałym języku. Twarz pastora była przed przybyszami ukryta, nie mieli jednak najmniej­

szych wątpliwości, że biedak postradał zmysły.

Kobieta na podłodze wyglądała na umarłą.

Tylko delikatne drganie powiek świadczyło, że tli się w niej jeszcze iskierka życia. Kari 

lękała się, że zobaczy na jej twarzy dobrze znane czarne plamy, z ulgą jednak stwierdziła, że rany i 

wrzody na ciele chorej są innego typu. Kari widywała je już przedtem! To mniej straszna choroba, 

choć   też   nazywana   jest   dżumą.   Często   atakuje   gospodynie   wiejskie   i   służące   od   krów,   ludzie 

mówią, że pochodzi od zaniedbanych zwierząt. Też się przy niej robią te paskudne wrzody i może 

doprowadzić do śmierci, szczególnie słabszych. Dzieciom i starcom rzadko udaje się ją pokonać, 

ale silni młodzi ludzie, owszem, młodzi mogą wyzdrowieć.

Chociaż ślady po ranach często pozostają im na resztę życia.

Kari natychmiast zabrała się do roboty. Najpierw umyła ciało leżącej na kościelnej podłodze 

Marii, otwarte jeszcze rany nasmarowała maścią, a następnie skłoniła apatyczną dziewczynę, by 

wypiła wzmacniający napój. Wkrótce potem chora zasnęła, wciąż pogrążona w gorączce.

Ole   zajął   się   pastorem.   Zaniedbany   duchowny   stracił   z   rozpaczy   i   zmęczenia   wszelkie 

rozeznanie. Ole spojrzał jednak głęboko w jego zaczerwienione oczy i zrozumiał, że rozsądek wróci 

do nieszczęśnika, trzeba tylko, by wypoczął.

Zaprowadził Mogensa do sypialni i polecił Cecilii, by się zaopiekowała ojcem. Ta pisnęła, 

bezradna, spłoszona niczym ranny ptak, załamując drobne białe rączki.

- Połóżcie go do łóżka! Dajcie mu gorącego piwa! Ogrzejcie łóżko kamieniami, a potem 

dobrze go okryjcie i niech śpi, dopóki sam się nie obudzi. To może potrwać parę dni i nocy, sądzę, 

że on potrzebuje dużo snu, pilnujcie, żeby za wcześnie nie wstał!

- Tak... oczywiście... jak pan każe, obcy przybyszu. Ale co z Marią? Czy ona...?

- Nie, jeszcze żyje. Módl się za nią, bo zdaje się, że to akurat potrafisz.

Ole zostawił nie wiedzącą co począć, irytującą go dziewczynę. Nie miał serca do takich 

wiotkich, bezwolnych istot, przypominających raczej topniejące płatki  śniegu niż kobiety. Nie, 

kobieta   powinna   mieć   w   żyłach   krew   i   być   zdolna   do   działania,   jak   Marta   i   Kari!   Obie 

wychowywały się bez rodziców i obie miały trudne życie. Ole podziwiał takie kobiety, to właśnie 

ich siła pociągała go najbardziej.

W końcu Kari zarządziła, że należy Marię ostrożnie przenieść z tego miejsca przy ołtarzu do 

domu. Nie można jej zostawiać w zimnym kościele. Maria pojękiwała cicho, kiedy dźwigali jej 

obolałe ciało na plebanię, a potem układali na posłaniu przygotowanym w salonie. Przez całą dobę 

background image

na kominku płonął ogień, Cecilia biegała między dwojgiem swoich pacjentów i żaliła się cicho nad 

ich losem. Z pewnością umrą oboje, a wtedy ona zostanie na świecie całkiem sama... Co wtedy po­

cznie, biedna, pozbawiona również matki sierota?

Ole zniecierpliwiony prosił ją, by zamilkła i raczej nastawiła saganek z kaszą na ogień, by 

chorzy, kiedy już wyzdrowieją, nie musieli umrzeć z głodu.

Cecilia patrzyła na niego bliska szoku. Nigdy w życiu nie gotowała przecież kaszy. Stara 

Kari z Sina przyszła jej z pomocą i wkrótce na eleganckim kominku pastora bulgotała smakowita i 

pożywna mieszanka jęczmiennej kaszy, pszennej mąki, mleka i masła.

Ku swej ogromnej radości Ole zauważył, że Maria stara się otworzyć oczy, a skrzydełka jej 

nosa drgają pod wpływem smakowitego zapachu jedzenia.

Kari podeszła do chorej i szeptała coś cicho.

Maria skrzywiła wargi w bladym uśmiechu, przyjmowała bez żadnych pytań zapewnienia 

tej obcej kobiety, że już wkrótce będzie zdrowa.

Maria z trudem ogarniała nawiedzające ją wspomnienia, nie wiedziała, co jest wytworem 

rozgorączkowanej wyobraźni, a co się zdarzyło naprawdę. Czy Randar tutaj był? Czy to Mogens 

siedział przy niej i gładził jej rozpalone policzki? Czy to oczy mamy uśmiechały się do niej z taką 

miłością?

Wzdychała ciężko, a potem znowu pogrążyła się we śnie. Kiedy ocknęła się ponownie, jej 

oszołomiony mózg zarejestrował jedną znajomą twarz.

Ole jest przy niej!

Teraz już wszystko będzie dobrze.

background image

ROZDZIAŁ IX

Trzy długie noce upłynęły w strachu i na modlitwach, zanim oczy Marii znowu się na 

chwilę otworzyły i nadzieja mogła zastąpić lęk. Cała pogrążona w żałobie wieś wiedziała o jej 

losie, we wszystkich domach i chatach zanoszono do nieba, pomieszane z rozpaczą po licznych 

ofiarach dżumy, modły o zdrowie znachorki.

Kari Hjelme siedziała przy niej przez całą pierwszą noc, pielęgnowała ją, dawała picie, 

nuciła cicho, by nie zasnąć, a może też i po to, by dotrzeć do serca chorej. W ciągu tej pierwszej 

nocy Maria rozmawiała z nią nawet trochę, choć najwyraźniej sądziła, że to matka przyszła się nią 

zająć. Nad ranem uspokoiła się nieco, gorączka zelżała, ciało nie było już takie rozpalone.

Następnej nocy jednak znowu zapadła w apatię, nie było z nią kontaktu, oddychała ciężko, 

ze świstem, a z popękanych warg wydobywał się tylko jakiś niezrozumiały, warkliwy dźwięk, 

jakby, czyjeś imię. Kari bała się, że nadchodzi koniec.

Trzeciej nocy znowu wróciła nadzieja.

Kari znalazła w szkatułce Marii sporo znanych sobie lekarstw, wzmacniające i pobudzające 

zioła,   a   wśród   nich   silnie   pachnące   przyprawy   i   olejki   pochodzące   z   obcych   krajów.   Maria 

reagowała na leki, a kiedy masowali jej pokryte ranami ciało, wracało do niego życie, mięśnie 

napinały się, a krew zaczynała krążyć z większą siłą.

Wtedy obudził się też pastor Mogens, nareszcie powrócił z długiej podróży, daleko od tego 

świata. Oszołomiony, jakby przespał wiele lat, dużo szczuplejszy, z dwiema nowymi głębokimi 

bruzdami na twarzy pokazał się w drzwiach salonu. Stał bez słowa, trochę chwiejnie, jak pijany.

Kari Hjelme zauważyła jego obecność dopiero, kiedy ukląkł obok niej i przyłączył się do 

cichego śpiewu.

Popatrzyli na siebie nawzajem, ona starała się ocenić wychudłe oblicze, szukała w jego 

oczach śladów umysłowej choroby, ale oczy pastora były teraz jasne i czyste, niebieskie, osadzone 

głębiej, niż oczekiwała. Co chciały jej powiedzieć? Kari była mistrzem w tłumaczeniu ludzkich 

uczuć, zdarzało się, że całe jej życie zależało od tego, czy zdoła dostrzec poza słowami ludzi ich 

tajemne myśli i pragnienia.

Pastor był zakochany!

Szczerze powiedziawszy, nigdy jeszcze nie spotkała tak rozpaczliwego uczucia. Widziała, 

że wstrzymuje oddech, a usta mu drżą, gdy ostrożnie stara się poprawić poduszkę pod głową Marii. 

Chora leżała całkiem spokojnie, widać było jednak wyraźnie, że iskra życia rozpala się w niej z 

coraz   większą   siłą.   Pokryta   ranami   skóra   zaczynała   się   zabliźniać,   usta   nabrały   nowego 

zabarwienia. Włosy miała jeszcze przepocone i matowe, ale Kari uczesała je jak mogła pięknym 

szylkretowym grzebieniem i ułożyła wokół głowy dziewczyny niczym złocistą aureolę.

background image

Kari wiedziała, że pastor porównuje teraz w myślach chorą z aniołem.

I nie myliła się.

Mogens miał w oczach łzy, serce omal mu nie pękło, czy to prawda, że ona nadal jest przy 

nim? To bez znaczenia, że odrzuciła jego oświadczyny, że nie chce zostać jego żoną i że nie jest w 

stanie   wzbudzić   w   sobie   miłości   do   niego.   Trudno,   jest   starym   człowiekiem,   przeżył   swoje 

najlepsze lata. Jeśli Bóg właśnie teraz zesłał mu tę niezwykłą kobietę dla inspiracji i na pociechę, on 

może mu tylko okazać za to największą wdzięczność. Bał się, że choroba Marii, a nawet cała 

epidemia, została na niego zesłana przez Boga jako kara za nieczyste myśli.

Pożądał tej kobiety, chciał ją mieć tylko dla siebie, chciał sycić się jej młodym ciałem już 

wtedy, kiedy jeszcze żyła jego ślubna małżonka...

Teraz Pan dał mu poważne ostrzeżenie, widział to całkiem jasno.

Nie  wolno  mu  żywić  dla  niej  takich  uczuć.  Ona  nie  została  przeznaczona   dla  żadnego 

mężczyzny, jest taka czysta, nawet nosi imię Najświętszej Dziewicy.

Obiecał sobie i swemu Bogu, że będzie walczył z wszelką pożądliwością, byle tylko mógł 

dzielić z nią życie jako nauczyciel i troskliwy ojciec. Da jej wszystko, co sam potrafi, już przekazał 

jej większą część swoich umiejętności.

Będzie jej bronił, chronił ją przed złem świata i gniewem Boga...

Mogens   z   trudem   chwytał   powietrze,   serce   przepełnione   wzruszeniem   groziło,   że 

wybuchnie, wydostanie się z piersi. Oczy miał wilgotne, ale wstydził się spojrzenia Kari, chociaż 

ona patrzyła na niego szczerze, niczego nie osądzała.

Tych dwoje przy łożu Marii nie zamieniło ani słowa, ale rozumieli się bardzo dobrze.

Kari uznała za całkiem naturalne to, że ujęła dłoń pastora i pozwoliła mu pogłaskać złociste 

włosy Marii Trzymała tę rękę długo, Mogens nie miał odwagi dotknąć delikatnej skóry, pięknej 

twarzy, tak dobrze znanych, kochanych rysów. Siedzieli nie licząc czasu, czuwając przy śpiącej 

młodej kobiecie. Kiedy ktoś przyniósł im posiłek, zjedli trochę, nie ruszając się z miejsca, nie 

mówiąc ani słowa.

W końcu Kari przerwała milczenie, zaczęła mu opowiadać w skrócie, co się stało od tamtej 

dramatycznej nocy w kościele do dzisiejszego wieczora. Wiedziała, że Mogens niewiele pamięta z 

czasu, gdy przeżywał atak szaleństwa, zdawała sobie też sprawę z tego, że ktoś taki jak on nie 

zechce zadawać pytań.

Bez owijania w bawełnę opowiedziała mu więc o jego zachowaniu, o krytycznym stanie 

Marii, o stratach, jakie poniosła parafia, oraz o tym, jak ona i Ole zdecydowali się przyjechać do 

Lyster. Przekazała mu pozdrowienia od Liv, w skrócie przedstawiła życie w Meisterplassen.

Potem umilkła, jakby zbierając siły do dalszego ciągu.

- Przyjechałam tu, żeby zabrać Marię z powrotem do domu. Ona powinna być teraz pod 

background image

opieką   matki,   Liv   nigdy   by   mi   nie   wybaczyła,   gdybym   nie   przywiozła   jej   córki,   jak   tylko 

wydobrzeje na tyle, by znieść trudy podróży...

- Nie... nie wolno ci... nie możesz...

Mogens nagle podniósł wzrok, głos mu się załamał, kiedy dotarł do niego sens jej słów. 

Zabrać   Marię?   W   takim   razie   niech   mu   lepiej   odbierze   życie.   Kari   rozumiała,   lecz   była 

nieustępliwa.

- Ona musi wrócić do domu, z pewnością to pojmujesz. Ja nie mogę tu zostać na długo, a 

ona   potrzebuje   opieki,   spokoju   i   odpoczynku.   Jak   myślisz,   jakim   sposobem   zdołasz   jej   to 

zapewnić? Przecież kiedy rozejdzie się po wsi, że Maria chodzi już o własnych siłach, to będą tu 

ciągnąć tłumy potrzebujących jej pomocy.

Kari nie spuszczała wzroku z pastora, jej jasne, czyste oczy sprawiły, że zawstydził się tego, 

czego ona z pewnością nie mogła wiedzieć. Ta obca kobieta posuwa się chyba za daleko, zapomina, 

z kim rozmawia.

-   Dżuma   już   raczej   minęła,   ale   w   ślad   za   nią   pojawi   się   mnóstwo   różnych   chorób   i 

niedomagań.   To   wszystko   wyssie   z   Marii   życie,   ona   odda   ostatnią   kroplę   krwi,   by   ratować 

cierpiących. Nie, trzeba ją stąd zabrać, musi najpierw ocalić siebie.

Mogens nie chciał zrozumieć, szukał jakichś powodów... czegoś, z czego mógłby czerpać 

nadzieję, co pozwoliłoby mu zatrzymać ukochaną. Ale przecież do końca rozsądku nie stracił, 

stoczył ze sobą trudną walkę i przegrał.

- Rozumiem - rzekł wreszcie znużony. - Oczywiście, że ona powinna wyjechać. Ale proszę 

cię, obca kobieto, opiekuj się nią dobrze! Bo jeśli coś się jej stanie, jeśli będzie cierpieć, a może 

nawet umrze i mnie zostawi, to nie dam ci spokoju choćby spoza grobu. Obiecaj, że będziesz jej 

strzegła, że będziesz ją pielęgnować i dbać o nią, jakbyś dbała o najdelikatniejsze jagniątko.

Kari   bez   słowa   kiwała   głową,   otwarcie   i   z   całą   naturalnością   wychodziła   naprzeciw 

rozpaczy pastora. Należała do tych nielicznych, których nigdy nie ogarnia zakłopotanie na widok 

uczuciowych wybuchów czy załamań bliźnich.

Potem znowu siedzieli, czas nie istniał w pustym pokoju, pory dnia zmieniały się, a oni nie 

wiedzieli, czy jest dzień, czy noc. Jedli trochę, kiedy przynoszono im posiłek, drzemali od czasu do 

czasu,   budzili   się   jednak   zawsze   po   chwili,   spłoszeni   wizjami,   jakie   sprowadzało   na   nich   to 

niezwykłe czuwanie przy łożu chorej.

Kiedy jednak słońce pokazało się po raz pierwszy od ponad miesiąca, Maria uniosła głowę, 

a   potem,   przepełniona   jakąś   nową   siłą,   wstała.   Mogens   jej   towarzyszył,   podeszli   do   drzwi   i 

otworzyli je szeroko. Okna również otwarto, zimne powietrze wypełniło izbę.

Kari z uśmiechem otuliła wełnianą kołdrą wychudłą kobietę, pastor przytulił ją do siebie, 

szepcząc   dziękczynną   modlitwę,   po   raz   ostatni   musnął   wargami   włosy   ukochanej.   Potem 

background image

podprowadził ją do fotela przy kominku, opadła bez sił na siedzenie, a on pocałował ją w rękę w 

sposób, jakiego nikt przedtem nie widział.

Maria nie dostrzegała w tym niczego nadzwyczajnego, uśmiechała się do niego, rozumiała.

- Do widzenia, Mogensie. Obiecaj mi jednak, że będziesz o siebie dbał. Ja tu wrócę, musisz 

mi tylko dać słowo, że wtedy pozwolisz mi przeczytać tych pięć książek z twojej biblioteki, które 

przede mną zamykałeś...

- Do zobaczenia, ukochana Mario. I niech Bóg cię strzeże, kiedy będziesz poza domem! 

Pozdrów swoją matkę i jej... męża. I chłopców, ich jest dwóch, prawda? A teraz przygotuję coś dla 

ciebie na drogę. Nie mogę pozwolić, byś pojechała do matki z pustymi rękami, po tylu latach w 

moim domu...

Zostawił obie kobiety, odwrócił się pospiesznie i niemal wybiegł z pokoju.

• Maria wiedziała, że Mogens cierpi, wiedziała, jak ważne miejsce ona zajmuje w jego 

sercu. Przykro jej było teraz stąd wyjeżdżać, zostawiać go, przeczuwała jednak, że tak jest najlepiej 

dla nich obojga. A jego rodzona Maria, biedna, blada Cecilia... co z nią?

- Żyje, dżuma ją oszczędziła. W najgorszych dniach pielęgnowała swego ojca, szczerze 

mówiąc, nie widziałam jej od tamtego wieczora, kiedy przynieśliśmy cię z kościoła - powiedziała 

Kari.

Maria   bardzo   chciała   zobaczyć   swoją   młodszą   imienniczkę,   pragnęła   się   upewnić,   czy 

zajmie się swoim nieszczęsnym ojcem...

Teraz jednak nie stać ją było na nic więcej, kuliła się bezradnie w fotelu. Długotrwała 

choroba   wyczerpała   ją   bardzo,   a   dni,   zanim   organizm   zaczął   się   bronić,   były   bardziej 

wyniszczające, niż pojmowała. Jak ona w ogóle sobie poradziła z chorobą, skąd wzięła siły? Teraz 

czuła   się   osłabiona   niczym   roślina,   której   bardzo   długo   nie   podlewano.   Zwiędła,   wysuszona, 

bezwolnie opadła na poduszki, kiedy Kari zaniosła ją do łóżka.

- Pośpij trochę - zachęcała opiekunka. - Zbieraj siły. Już niedługo będziesz w domu, u matki 

i ojca, bracia też już cię wyglądają.

Maria nie chciała prostować błędu. Zamknęła oczy i pogrążyła się w ciepłym strumieniu 

sennych marzeń, lekko jak w zabawie uniosła się z posłania, krążyła w powietrzu, trwała na granicy 

snu i jawy. Pojedzie do domu, oczywiście, że tak!

I wtedy przyszedł do niej jakiś mężczyzna, chciał pokazać jej drogę. Był ciemny, przystojny 

i bardzo silny, o oczach niczym niebo i morze, płonących, zuchwałych...

Ludzie przy jej posłaniu słyszeli, że wypowiada imię Randara, ale nawet Kari nie była w 

stanie poznać jej marzeń.

background image

ROZDZIAŁ X

Był to najpiękniejszy jesienny dzień, jaki Maria kiedykolwiek przeżyła. Słońce świeciło 

jasno z przezroczyście niebieskiego nieba. Zbocza gór ponad fiordem przystroiły się czerwienią, 

różnymi odcieniami oranżu, głębokim brązem i płomienną, złocistą żółcią. Tafla wody była czysta i 

spokojna,   lśniła   w   słońcu   jak   to   się   rzadko   zdarza   na   tych   nieustannie   szarpanych   wichrami 

fiordach.

Dziś wszystkie kolory odbijały się w wodzie, barwna paleta przeglądała się w gładkiej toni, 

natura zmuszała ludzi, by zatrzymali się i zapatrzyli w zapierającą dech urodę tego krajobrazu.

Czy ten dzień został stworzony z mojego powodu? zastanawiała się Maria. Jakże dzisiejsza 

podróż różni się od tamtej! Jakby całe życie minęło od czasu, kiedy po raz ostatni siedziała w łodzi 

Olego. Wtedy celem było Lyster. Teraz z każdym silnym szarpnięciem wioseł zostawiała dalej i 

dalej   za   sobą   tamtą   okolicę,   wkrótce   okrążą   znany   cypel   i   daleko   przed   sobą   zobaczą 

Meisterplassen.

Wiosłują już prawie dwa dni, ale tym razem przybijali do lądu i nocowali u znajomych 

Olego. Odwieźli też Kari do domu i teraz zostali w łodzi tylko oni dwoje. Maria czuła jeszcze 

muśnięcie policzka Kari na pożegnanie i doznawała jakiegoś  dziwnego uczucia, że dawno już 

spotkała tę kobietę. I że się jeszcze zobaczą.

Każdy znajomy punkt na lądzie, który mijali, sprawiał, że serce Marii zaczynało bić mocniej 

i szybciej.

Z   prawej   strony   wznosił   się   wiszący   nad   fiordem   skalny   masyw,   stroma,   porośnięta 

krzewami ściana tuż nad ich głowami. Trzymali się brzegu, przepłynęli jakieś dwa, trzy metry od 

skały. Maria obserwowała, jak przesuwają się obok niej popękane, jakby pokryte dziwnymi wzo­

rami   głazy.   Kiedy   odchyliła   głowę   do   tyłu,   mogła   dostrzec   szczyt   skalnej   ściany,   porośnięty 

pożółkłymi teraz osikami.

- W tym miejscu toczyła się kiedyś okrutna bitwa - opowiadał Ole. Wiosłował równo i 

pewnie, łódź płynęła przez historyczną okolicę. Musieli okrążać długi, płaski półwysep, widzieli 

rybaków, którzy wyciągali z wody sieci i liny, rozwieszali je do suszenia. Ciężkie wiklinowe kosze 

świadczyły, że połów się udał.

Ole wciąż mówił o bitwie, o królu Sverrem i wspaniałych okrętach, które tutaj, w głębokim 

fiordzie, znalazły miejsce wiecznego spoczynku. Wielu ludzi spoczęło też w zimnej wodzie, bitwa 

była bowiem krwawa i dramatyczna, jak cały ten dwunasty wiek.

Maria nie mogła skupić się na opowieści Olego, wkrótce będzie w domu, wkrótce...

Mimo że Ole wiosłował nieustannie, ona podskakiwała na ławeczce zniecierpliwiona, że tak 

się wloką. Dlaczego akurat dzisiaj nie ma ani odrobiny wiatru?

background image

Ale ów ciepły, jasny jesienny dzień był niczym ostatnie pozdrowienie lata, nie zapowiadał 

jeszcze sztormów ani śniegu.

Okrążyli koniec cypla Yhdsåker, na którym rozłożyły się dwa spore dwory w otoczeniu 

mniejszych zagród komorniczych, bezpiecznie ulokowanych pod przerażająco wysokimi górami z 

nawisami i sterczącymi skałami pod szczytem. Dalej fiord się rozszerzał, a krajobraz na brzegach 

stawał się bardziej płaski. Po obu stronach wody leżały niewielkie, zapomniane zagrody. Żadna z 

nich jednak nie była aż tak samotna jak Meisterplassen...

Liv   na   nich   czekała.   Nie   mogła   przewidzieć   dokładnie,   o   jakiej   porze   się   zjawią,   ale 

narastające podniecenie, mrowienie pod skórą nie pozostawiało wątpliwości. Matka zawsze wie, 

kiedy należy się spodziewać powrotu dziecka. Liv nie potrzebowała żadnego posłańca, by mieć 

pewność, że Maria wkrótce dotrze do domu! Odłożyła zmartwienia na bok niczym stare zużyte 

ubranie i przez wiele dni chodziła z dzielnie podniesioną głową i niezłomną wiarą, że wszystko 

skończy się dobrze.

A dzisiaj to nawet Joril był bardziej ożywiony.

Słabowity   chłopiec   tego   lata   rozkwitł,  bywało,   że   pomagał  matce  przy  żniwach.  Kiedy 

jednak   nadszedł   wrzesień  z   gorszą  pogodą,  znowu   zbladł   i   przycichł.  Liv  przez  całe   dnie   nie 

spuszczała z niego oczu, bała się, że zachoruje na płuca albo gardło. Serce stawało jej ze strachu, 

gdy tylko chrząknął. Wiedziała, że nie przetrzymałby takiej choroby płuc, jaką przeszedł minionej 

zimy. Kaszlał krwią z lada powodu, a paskudne plamy na ciele były wielkie i niemal czarne. Bolały 

go też kości, jakby te okropne plamy unieruchamiały również stawy nieszczęsnego chłopca.

Liv westchnęła głęboko, z lękiem spojrzała na syna siedzącego w wygodnym krześle. W 

milczeniu kruszył brzozowe liście w specjalnym, zrobionym z drewna rozcieraczu do ziół, szczupłe 

palce   zręcznie   wybierały   grubsze   szypułki   i   przesypywały   miałki   proszek   do   szmacianego 

woreczka. Stanowił teraz dla matki wielką pomoc, to on przyrządzał większość mieszanek i maści, 

na które wciąż mieli ogromne zapotrzebowanie.

Ale Joril nie był taki jak Maria...

Liv musiała ze wstydem przyznać, że córka zajmuje chyba więcej niż połowę jej serca... Ta 

silna i zdrowa dziewczyna zawsze była nadzieją matki. Nie minął jeden dzień, a może i godzina, by 

Liv nie myślała o niej i nie dziękowała ze szczerego serca Bogu za to, że dał córce szansę takiego 

bogatego życia.

O, jakże się cieszyła, że wkrótce ją zobaczy!

A jakie to będzie interesujące słuchać o nowych umiejętnościach córki, dowiadywać się o 

tych wszystkich dziwnych sprawach, z którymi się niewątpliwie u pastora zaznajomiła...

Liv nie myślała więcej o tym, że Maria mogłaby stać się ofiarą dżumy. Przez osiem długich 

nocy leżała nie śpiąc ze strachu, Jorand bał się, że biedaczka postrada zmysły. Pot lał się z niej 

background image

strumieniami, serce przestawało bić, zimne ręce wczepiały się mocno w jego ciepłe męskie ciało, 

ale nic, co robił, ani co do niej mówił, nie było w stanie zmniejszyć udręki. Liv walczyła nie tylko 

ze swoim rozpaczliwym strachem. I nagle którejś nocy uspokoiła się.

Jakaś dziwna pewność emanowała z jej oczu.

Ciało odprężyło się, serce biło znowu spokojnym rytmem, myśli płynęły bez lęku. A kiedy 

nastał ranek, wstała i zaczęła się przygotowywać do powrotu córki.

W nowej izbie czekało na nią łóżko.

Liv wiedziała, że Maria przywykła do lepszych warunków, mimo to cieszyła się, że pokaże 

jej wszystkie nowe rzeczy, jakich się w Meisterplassen dorobili. Jorand rozbudował dom od strony 

dużej izby tak, że teraz można było obie części od siebie oddzielić. Wyposażył nowe pomieszczenie 

w dwie bardzo ładne solidne ławy z wysokimi oparciami, na których Randar wyrzeźbił kwiatki i 

listki. Stół zrobili z jednej tylko, bardzo grubej deski, Liv nie pojmowała, gdzie znaleźli takie 

wielkie drzewo. Ona sama utkała dwa piękne kilimy na ściany, dzięki którym pomieszczenie stało 

się ciepłe i przytulne. W jednym rogu stało łóżko Randara, w drugim Jorila.

Sama Liv wolała zachować dawne, ulubione miejsce do spania w narożniku starej izby, tyle 

lat sypiali tam z Jorandem, tyle razy w zimowe noce leżeli i rozmawiali, gdy na palenisku dogasały 

polana. Bywało, że ogień trzymał się przez całą noc, w ogóle nie gasł, podobnie jak ich wzajemne 

uczucia, które wybuchały często z siłą taką jak w czasach młodości.

Liv wkraczała już w okres bezpłodności.

Jorand nie miał pewności, przypuszczał jednak, że on sam niebawem skończy pięćdziesiąt 

lat. Mimo to nadal był sprawny i silny, poruszał się jak zawsze lekkim, sprężystym krokiem, a w 

ciemnych oczach miał dawny blask. Akurat teraz obaj z Randarem zawieźli łodzią do wsi dwie 

owce na sprzedaż. Od dawna trzymali zawsze ze trzy, może nawet cztery zwierzęta ponad potrzeby, 

chociaż każdej jesieni szlachtowali wiele jagniąt. Liv nienawidziła zabijania niewinnych maleństw, 

rozumiała jednak, że nie zdołają przeżyć zimy bez owczego łoju, peklowanego mięsa i nowych 

skórzanych ubrań. Każdego lata gromadziła więcej paszy, niż owce mogły zjeść. Jorand uważał, że 

bardzo przesadza, ale tak było zawsze. On sam podzielał raczej powszechne przekonanie, że należy 

przygotować tyle paszy, ile się zdoła, i hodować dwa, trzy zwierzęta więcej, niż się tą ilością uda 

wykarmić. Jeśli któreś zdechną, nie straci się zbyt wiele, ale gdy przeżyją mimo wszystko, ma się 

dodatkowy dochód.

Liv odpowiadała mu w takich chwilach ze złością. Co by zrobili z dwudziestoma pięcioma 

owcami, skoro z pięcioma ledwie sobie radzą? pytała. I po co karmić mnóstwo zwierząt, których i 

tak potem nie można sprzedać?

Niełatwo   było   Jorandowi   przekonać   ludzi   we   wsi,   by   handlowali   z   samym   sługą 

ciemności...

background image

Wprawdzie uważał, że w ostatnich czasach sprawy układają się nieco lepiej, bo coraz więcej 

ludzi miało jakieś długi wdzięczności wobec pary z Meisterplassen. Do powszechnie szanowanych 

parafian nigdy jednak nie będą się zaliczać, Liv nie miała co do tego wątpliwości, choć było jej 

bardzo przykro.

Nieoczekiwanie zapragnęła odpocząć, odłożyła więc pracę. Zawołała Jorila, który podszedł 

do   niej   na   niepewnych   nogach.   Już   dawno   jego   wychudłe   ciało   zmieniło   się,   nabrał   wyglądu 

dorastającego   chłopca,   ale   nic   nie   wskazywało,   że   będzie   się   nadal   rozwijał.   Bóle,   z   powodu 

których tyle płakał w dzieciństwie, wcale nie ustąpiły, choć teraz chłopiec skarżył się rzadko. Prze­

ciwnie, śmiał się dużo i z wielką troskliwością odnosił się do matki.

Oboje poszli wolno ścieżką w dół nad fiord. Liv wypatrywała, zdawało jej się, że w oddali 

widzi jakiś ciemny punkt, może to łódź?

Serce zaczęło jej mocniej bić, trochę za bardzo ścisnęła ramię syna.

Ależ tak!

To łódź!

Mógłby to być Ole...?

Trudno rozpoznać łódź z takiej odległości.

Mimo to Liv wiedziała, że łódź Olego - Miedziaka sunie gdzieś po wodach fiordu i wiezie 

raz jeszcze to, co ona ma w życiu najdroższego.

-   Joril,   wiesz,   że   Maria   wraca   do   domu?   Chłopiec   spojrzał   na   nią   najpierw   z 

niedowierzaniem, a potem z szerokim uśmiechem.

- Maria! Moja ukochana siostra, och, jak dobrze! Ale...

Jaka szkoda, że Joranda i Randara nie ma w domu. Oni też powinni witać ją na brzegu.

Liv przytuliła go, lekko pocałowała w brodę. Podtrzymując łokieć swego dorastającego 

syna,   zeszła   ostatni   kawałek   dzielący   ją   od   nabrzeża.   Usiedli   tam,   przytuleni,   i   wspólnie 

obserwowali zbliżającą się łódź, która najwyraźniej kierowała się do ich przystani. Liv nie miała już 

wątpliwości, kto to płynie, a jednak, kiedy córka podniosła się w łodzi i machała im na powitanie 

kolorową   chustką,   którą   dostała   od   matki   przed   wyjazdem,   nie   mogła   powstrzymać   wybuchu 

radości.

Jasne włosy, gęstsze i dłuższe niż jej własne, powiewały nad głową młodej kobiety w łodzi 

niczym żagiel.

Wkrótce znalazła się w ramionach matki, śmiała się i płakała na przemian, obejmowała Liv, 

a potem brata. Joril walczył dzielnie, żeby nie krzyczeć, gdy silne ręce siostry ściskały go mocno, 

zostawiając mnóstwo siniaków na całym jego wyrośniętym ciele. Nie widział jej od ponad roku.

Ole był równie serdecznie witany, zaraz też zajął się wynoszeniem na brzeg pakunków 

Marii. Joril mu pomagał, a obie kobiety, czule objęte, poszły w stronę domu. Joril zawsze chętnie 

background image

pracował, nie chciał, by go traktowano jak słabeusza albo jak dziewczynę wśród mężczyzn.

Maria z podziwem oglądała wszystkie nowe nabytki w domu swego dzieciństwa, ale stare 

sprzęty czule gładziła.

Liv wzdychała ze łzami w oczach. Boże, jaka ta Maria dorosła!

Niewiele   zostało   z   nieposkromionej,   trochę   szalonej   młodej   dziewczyny,   którą   kiedyś 

wysłała z domu, a potem widywała rzadko podczas krótkich letnich wizyt.

Teraz miała przed sobą młodą, piękną damę, posiadającą wiele umiejętności i urodę, która 

nawet matkę zaskoczyła. Twarz nosiła jeszcze ślady choroby i paskudnych wrzodów, skóra na 

policzkach była napięta, a oczy zdawały się jeszcze większe i głębiej osadzone niż zazwyczaj. Ale 

promieniała radością, dzięki czemu wyglądała na mniej wyniszczoną.

Jeśli Liv kiedykolwiek wątpiła, czy przed pięcioma laty podjęła słuszną decyzję, to teraz 

przepełniała ją dobra pewność. Nic lepszego nie mogła była uczynić.

Tęsknota za córką, wszystkie złe myśli nie miały żadnego uzasadnienia. Maria w pełni 

wykorzystała swoją życiową szansę.

Młoda kobieta nie miała odwagi zapytać wprost, ale płonęła chęcią, by dowiedzieć się, co 

słychać u Randara. Liv opowiadała chętnie o swoim życiu z Jorandem, o tym, że wiedzie im się 

lepiej i żyją dostatniej niż kiedykolwiek przedtem, a także o tym, że ona sama coraz częściej jest 

wzywana do wsi.

- Macie też znajomych, ludzi, z którymi można porozmawiać?

Liv pochyliła głowę, nie bardzo wiedziała, jak odpowiedzieć na tak wprost zadane pytanie.

- Nie... cóż... najlepiej jest nam samym, tak jak zawsze było...

- Ależ, mamo! Nie chciałabyś mieć przyjaciół, nie tęsknisz, żeby pogawędzić z innymi 

kobietami?

- Czy ja wiem... Przywykłam, że to Jorand jest moim najlepszym przyjacielem... Z nim 

najchętniej rozmawiam...

- Mamo! Mężczyzna, to zawsze mężczyzna!

liv   uśmiechnęła   się   lekko   zakłopotana   tym   nie   znanym   jej   doświadczeniem   córki,   ale 

musiała przyznać Marii rację. Powiedziała z powagą:

- Wiem, Mario, że trudno ci będzie mnie zrozumieć.

Żyłaś przecież w Lyster przez tyle lat jako jedna z wielu. Nigdy nie mogłaś pojąć ludzkiej 

nieżyczliwości, niechęci i złych słów. Ale taki jest mój los i muszę się z tym godzić. Pomagam 

wszystkim, którzy mnie o to proszą, nigdy nie odmówiłam wsparcia człowiekowi w potrzebie, 

skoro Bóg obdarzył mnie łaskawie zdolnością łagodzenia bólu i dał mi niezbędne do tego środki. 

Nie   mogę   jednak   oczekiwać   niczego   w   zamian   za   pomoc,   oprócz   może   pospiesznego 

podziękowania, czasami odrobiny masła albo soli. Oni mnie nie poznają, kiedy przypadkiem się 

background image

spotykamy. Nie pozdrawiają mnie, nie chcą kupować moich wzorzystych kilimów, boją się, że ktoś 

mógłby ich zobaczyć razem ze znachorką, nałożnicą kata. Ruchem ręki powstrzymała wybuch 

córki.

- Nie, pozwól mi skończyć! Wiedziałam o tym, kiedy pewnego dnia zdecydowałam się tutaj 

zamieszkać, i nie mogę się teraz skarżyć ani złościć na coś, czego zmienić nie mogę - oświadczyła 

Liv stanowczo.

Maria   zerwała   się   z   miejsca   i   zaczęła   chodzić   po   izbie,   jakby   się   w   dalszym   ciągu 

znajdowała w bibliotece pastora i chciała rozwiązać jakiś trudny problem.

Po chwili zatrzymała się, a jej wzrok lśnił złowieszczo.

- Mamo, tak nie można! Pozwalasz im się wykorzystywać, a potem obrzucać błotem. Nie 

możesz dawać z siebie tyle takiej bandzie ciemnych nieuków, która wysysa z ciebie siły, a potem 

odrzuca niczym ogryzioną kość! Musisz się postawić! Odmawiaj im pomocy! Pokaż, że jesteś 

człowiekiem, który także wymaga szacunku, potrzebuje uczuć i... bliskości!

Tyrada została przerwana nieoczekiwanie ostrymi słowami Liv:

- Przestań! Nie zapominaj, kim jesteś, młoda damo! Mówisz do matki! Ułożyłam sobie sama 

swoje życie, od chwili gdy skończyłam sześć lat, musiałam żyć z tym, co w ludziach najgorsze. 

Mówisz, że powinnam walczyć o zachowanie twarzy, pouczasz, co mam robić. Ale nie zapominaj, 

że wszystko, co zrobiłam, robiłam dla ciebie!

Maria nie powiedziała nic, zaskoczona i zawstydzona oparła głowę na ramieniu matki. Joril, 

który wytrzeszczając oczy przysłuchiwał się kłótni, teraz podszedł do nich i pogłaskał obie po 

głowach, po czym, chwiejąc się trochę, ruszył ku drzwiom. Usłyszał w dole nad fiordem stuk łodzi 

o kamienie nabrzeża.

Obie kobiety usiadły, w ich oczach pojawiły się łzy nad tą straszną niesprawiedliwością 

życia.   Liv   szeptem   podziękowała   córce   za   lojalność.   Zwierzała   jej   się   cicho,   że   tęsknota   za 

przyjaciółkami, sąsiadami, za ludźmi, z którymi można by się spotkać i porozmawiać, była dla niej 

przez wiele lat nieznośnym ciężarem. Tłumaczyła też swojej młodej córce, jak człowiek z latami 

uczy się akceptować swój los, trwać przy własnych wyborach i bez wielkiej goryczy rezygnować z 

tego, czego mieć nie może.

Maria patrzyła na Liv. Po raz pierwszy sytuacja matki stała się dla córki jasna.

Potrafiła ją zrozumieć, ale nie zaakceptować.

Po smutnych wyznaniach Liv w głowie Marii zrodziła się pewna myśl: Przyjdzie taki czas, 

że   matka   będzie   mogła   się   cieszyć   szacunkiem   otoczenia.   Gospodynie   wiejskie   będą   musiały 

zwracać się do niej uprzejmie, a nawet czuć się onieśmielone w jej obecności.

Już Maria o to zadba!

W takim stanie znaleźli je mężczyźni, kiedy weszli do izby. Matka i córka, siedzące obok 

background image

siebie, rozmawiały cicho twarzą przy twarzy.

Maria drgnęła, izba stała się nieoczekiwanie zbyt ciasna.

W drzwiach stał Randar.

Liv poczuła, że ręka córki w jej dłoni sztywnieje. Jakby nagle młode ciało zamarło.

Randar!

Jaki on wysoki! I włosy... czarniejsze, niż myślała!

Maria napotkała spojrzenie ciemnych oczu, wiedziała, że są głęboko niebieskie, dostrzegała 

w nich jednak mroczne błyski. Po długim lecie Randar miał brązową skórę, widziała opalone silne 

ręce pod zawiniętymi rękawami wełnianego swetra. Podszedł do niej z uśmiechem. Dziewczyna 

wstała, mimo woli cofnęła się o krok.

- Maria! Nareszcie jesteś w domu! Jakaś ty dorosła... i ładna.

Zarumieniła   się   na   ten   nieoczekiwany   komplement,   mruknęła   coś   na   temat,   że   on   też 

wydoroślał od ostatniego razu. Stali i spoglądali na siebie, wspomnienia przykrego pożegnania 

sprawiły, że unikali patrzenia sobie w oczy. W izbie zaległa dzwoniąca cisza, nikt nic nie mówił.

Sytuację uratował Jorand, który odsunął Randara na bok, a sam chwycił Marię w pasie i 

zakręcił się z nią w kółko, jakby wciąż miała sześć lat.

- Maria jest w domu, Maria do nas przyjechała! Wiedziałem, że wrócisz mimo wszystko, ty 

mała córko rozbójnika!

Ona   chichotała,   wyrywała   się   temu   niezwykłemu   człowiekowi,   który   w   jednej   chwili 

potrafił przyjaźnić się z małą dziewczynką, choć w następnej musiał unosić ostry topór nad karkiem 

jakiegoś nieszczęśnika.

Liv uśmiechała się serdecznie do swojego mężczyzny, widząc, że nadal traktuje jej dorosłą 

córkę jak rodzony ojciec.

Joril nie został już okręcony radośnie po izbie, był zbyt duży na takie zabawy, ale ojciec 

pochwalił go za pracę, jaką wykonał w obejściu pod jego nieobecność. Niewiele tego było, Joril nie 

miał dość sił. Dla niego samego jednak liczyło się, że zastępuje ojca, kiedy przez czasem długie 

okresy bywa jedynym mężczyzną w domu.

Wkrótce   nakryto   do   kolacji   i   szczęśliwi   ludzie   usiedli   wokół   stołu,   zastawionego 

przysłanymi przez Tulvę przysmakami, jak i specjałami Liv. Randar w drodze do domu ustrzelił 

kaczkę, jedli ją teraz smakowicie przyprawioną z borówkami i chlebem. Maria czuła na sobie 

spojrzenie   Randara,   starała   się   uśmiechać,   swobodnie   rozmawiała   ze   wszystkimi,   jednak   serce 

skakało jej do gardła, a głos się załamywał za każdym razem, kiedy musiała się zwrócić do tego 

młodego, ogorzałego człowieka, który zawsze burzył jej spokój.

Widziała, że coś się z nim stało.

Zmienił   się.   Nie   był   już   taki   nieśmiały,   nabrał   dorosłej   pewności   siebie.   To   już   nie 

background image

czerwieniący się na jej widok chłopiec, niedoświadczony i uparty, którego mogła drażnić i wabić.

Randar stał się mężczyzną.

Maria wiedziała, że ona sama również podczas tych lat spędzonych u pastora przemieniła 

się w dorosłą kobietę.

To nowe napięcie, jakie się między nimi pojawiło, to już coś innego niż tamto młodzieńcze 

oszołomienie, beznadziejne zadurzenie i nieśmiałe marzenia.

Maria czuła żar nowych uczuć, uczuć, które przecież od dawna się w niej tliły, a które 

jedynie myśl o Randarze mogła naprawdę rozpalić.

Mój   Boże,   nie   była   w   stanie   opanować   gwałtownego   bicia   serca,   obrzmiewania   warg, 

drżenia rąk i tego dziwnego ciepła, które wywoływało pulsowanie w całym ciele.

Z   trudem   dotrwała   przy   stole   do   końca   posiłku,   po   czym   natychmiast   zabrała   się   do 

zmywania, a Liv miała nareszcie czas przejrzeć podróżny kuferek córki i zobaczyć wszystkie zioła i 

inne skarby, które tamta przywiozła. Jorand usiadł obok swojej ukochanej, równie ciekawy jak ona. 

Zmęczony przeżyciami Joril skulił się na łóżku.

Tylko Randar siedział wciąż na swoim miejscu przy stole i przyglądał się krzątającej się po 

izbie Marii.

Dlaczego nic nie mówi? Dlaczego gapi się milczący jak ryba?

Czuła narastającą irytację, rozgniewała się.

- Straciłeś mowę czy co? Siedzisz i wytrzeszczasz oczy, jakbyś nigdy nie widział kobiety!

Nie zmienił wyrazu twarzy, w oczach miał wesołe błyski, ale usta się nie uśmiechały.

- Bo też nie widziałem, w każdym razie takiej jak ty! Maria nie mogła uwierzyć własnym 

uszom. Czy to możliwe, że Randar prawi jej komplementy w co drugim zdaniu? Tamten Randar, 

którego znała, nigdy by tego nie zrobił. Tamten uciekał od niej onieśmielony, kiedy chciała mu się 

zwierzyć ze swoich dziewczęcych tajemnic.

Teraz był zupełnie inny.

Teraz zuchwale patrzył jej w oczy, teraz to on ją doprowadzał do tego, że się rumieniła.

Najwyraźniej utraciła władzę, jaką niegdyś miała nad tym młodzieńcem.

Teraz on stał się myśliwym, choć Maria w ogóle czegoś takiego nie brała pod uwagę.

background image

ROZDZIAŁ XI

Maria   słyszała   dźwięki   dochodzące   z   posłania   matki   i   Joranda.   Zdławione   jęki,   głośne 

westchnienia,   chrzęst   skórzanych   okryć,   przesuwanych   po   łóżku.   Słyszała   ciche   trzeszczenie 

drewnianego łoża, od czasu do czasu stłumiony krzyk, jak w bólu.

Świetnie wiedziała, co się tam dzieje.

Pomyśleć, że mama...

Maria rumieniła się skrępowana. Niełatwo było przyjąć do wiadomości, że matka jest nadal 

młodą, cieszącą się życiem kobietą.

Od dzieciństwa Maria słyszała te przyciszone dźwięki z maminego łóżka, ale nie pamięta, 

by kiedykolwiek przedtem tak na nią działały jak tej nocy. Miała sucho w ustach, czuła mrowienie 

pod skórą, jakby pełzało tam tysiące owadów. Serce tłukło się w piersi jak szalone, młoda kobieta 

instynktownie zaciskała uda.

Jakie gorące, i wilgotne!

- Randar, Randar, co ty ze mną robisz? - szeptała sama do siebie.

Przestraszona własną reakcją, zaciśniętą pięść wpychała do ust, sztywne futrzane okrycie 

naciągała na głowę, żeby nic nie słyszeć. Nie chciała myśleć o tym, co dzieje się w małżeńskim 

łożu.

Myśli jednak krążyły własnymi tropami, Maria nie była w stanie powstrzymać tęsknot, które 

sprawiały, że pożar ogarniał jej ciało.

Zmuszała się do modlitwy, szeptała pacierze, których nauczył ją Mogens, przypominała 

sobie jakieś uczone formułki, powtarzała trudne zdania.

Nic nie pomagało.

W końcu dała za wygraną, pozwoliła myślom toczyć się swobodnie, a jej własne dłonie 

błądziły po delikatnej rozpalonej skórze. Tu i ówdzie znajdowała jeszcze niewielkie blizny po 

przebytej   chorobie,   ale   na   ogół   wyczuwała   je   tylko   jako   drobne   nierówności   na   jedwabistej, 

gładkiej powierzchni.

Czy Randar też kiedyś tak leżał, trawiony tęsknotą?

Zaczęła się zastanawiać... Czy on... kiedyś... z jakąś kobietą?

Nowe, podniecające, ale i bolesne fale przeniknęły jej ciało. Na samą myśl o tym poczuła w 

piersiach palącą zazdrość. Nie!

Randar jest jej! Nigdy nie będzie należał do innej kobiety!

Powinna być cierpliwa. Powinna pokazać mu wszystko, co umie, powiedzieć mu wszystkie 

miłosne słowa, jakich tylko pragnie, dać tyle czułości, ile potrzebuje. Tak, by w końcu pojął, że ona 

już nie chce grać roli młodszej siostry.

background image

Marzenia stały się spokojniejsze, słodsze, powoli nadchodził sen.

Widziała przed sobą Randara w przyszłości, dzieci Randara, ciemne jak on, ale obdarzone 

jej   rysami...   Widziała   Randara   bawiącego   się   z   nimi,   Randara   rzeźbiącego   dla   nich   maleńkie 

figurki...   Siebie   samą   jako   dumną   żonę   i   matkę,   niedużą,   świetnie   utrzymaną   zagrodę,   dom   z 

mnóstwem pokoi na książki, które będzie gromadzić, i lekarstwa, jakie sama sporządzi...

Słodkie marzenia, piękne obrazy.

Maria zasnęła z uśmiechem szczęścia na wargach, przytulona do poduszki.

Randar również słyszał miłosne westchnienia z łóżka swego przybranego ojca. Działały na 

niego   nieco   inaczej   niż   na   Marię.   Nie   podniecały   jego   wyobraźni,   budziły   natomiast   w   ciele 

dorosłego już teraz mężczyzny dziwny niepokój.

Dawno zostawił za sobą bezbronnego, małego chłopca, a przeżycia z dzieciństwa otoczył 

grubym   murem   niepamięci.   Starał   się   nie   myśleć   o   fizycznych   zbliżeniach   ludzi   tak   bardzo 

przypominających ponure spektakle dokonujące się wiosną między zwierzętami.

To okropne dyszenie, te obrzydliwe mlaskania!

Wszystko  to  niegdyś   dla   małego   chłopca  oznaczało  odrzucenie,  izolację,   zimno  i   głód. 

Kiedy ojciec sprowadzał do domu kobiety, chłopiec musiał długie godziny spędzać w chlewie.

A te kobiety!

Często pijane, cuchnące, o długich brudnych włosach, z zepsutymi zębami!

Jeszcze się do niego szczerzą w koszmarnych snach, jeszcze czuje ból, jak wtedy, kiedy 

chichocząc próbowały go łapać za żałosny chłopięcy członek. Randar dygotał z obrzydzenia raczej 

niż z podniecenia na myśl o takich miłosnych doświadczeniach.

W ostatnich czasach jednak coraz częściej pojawiała się jakaś nieokreślona tęsknota...

Wiedział, skąd ona się bierze, dokąd go pcha, co, czy raczej kto, wywołuje to bolesne 

uczucie pustki. Tęsknota odbierała mu sen, powodowała, że myśli krążyły wciąż tym samym torem, 

nie pozwalała się na niczym skupić, oddalała go od świata.

Jorand wiele razy spoglądał na niego tak dziwnie, zdarzało się, że musiał go szturchnąć, by 

chłopak się ocknął.

Noce   też   nie   były   od   tego   wolne.   Gdy   tylko   przespał   się   kilka   godzin,   zaczynały   się 

pojawiać jakieś delikatne istoty, które przenosiły go do pełnych światła, dziwnych miejsc.

Czy to anioły?

Czy w snach odwiedzał niebo?

Istoty   były   kobietami,   delikatnymi   dłońmi   muskały   jego   napięte   ciało,   śpiewały   mu 

niebywale podniecające pieśni, oplatały jedwabistymi włosami jego twarz.

Dziwne.

A jeszcze dziwniejsze, że te istoty miały takie znajome rysy... Życzliwe spojrzenia, wyraźne 

background image

brwi, złociste włosy, w znajomy sposób wygięte usta, zawsze lekko uśmiechnięte. Twarze młode, 

mimo to dojrzałe.

Aż do dzisiaj nie wiedział, kogo mu przypominają. Kobiety ze snów, owe jasne, zwiewne 

istoty, czułe i wabiące, wszystkie miały rysy Marii. Skąd, na Boga, wzięły mu się takie wizje? 

Maria, ta postrzelona dziewczyna, stara się go uwodzić?

Nie była już taka jak dawniej. Zdawało mu się, jakby kobiety z sennych marzeń były jej 

wysłanniczkami,   jej   myślami,   które   w   jego   głowie   przekształcały   się   w   obrazy,   mające 

przygotować go do powrotu Marii.

Jaka piękna:..

Taka dojrzała, a mimo to niewinna!

Widział, że szczupłe palce drżą, kiedy pierwszego wieczora sprzątała ze stołu, widział, że na 

pięknych policzkach płoną rumieńce wywołane jego komplementami. Sam zresztą nie umiałby 

powiedzieć, skąd mu się one biorą, po prostu ogarnęła go taka ochota, gdy tylko stanął na progu i 

zobaczył. Gdy spojrzał jej w oczy.

Uczucie było całkiem nowe, nie znane, dziwne.

Nie potrafił porównać go z żadnym innym.

Jakaś mieszanina napięcia, jak w chwili, gdy się zaczyna polowanie na sarnę, i oszołomienia 

w letnią noc, spędzoną pod kwitnącym krzakiem dzikiej róży, albo wzruszenia, gdy się stoi na 

szczycie wysokiej góry, a głębia zdaje się człowieka wsysać z przemożną siłą.

I lęku. Lęk czai się zawsze niczym jakiś rozedrgany ton, podobny do tego, który Randar 

odczuwa zawsze w chwili, gdy unosi w górę katowski topór, by za moment opuścić go na kark 

nieszczęsnego skazańca.

W starej izbie w końcu ucichło. Ani Maria, ani Randar nie słyszeli już prowadzonej szeptem 

rozmowy, którą wiedli w tę późną jesienną noc kochankowie, czekając, aż ciała znowu ogarnie 

spokój.

Liv   gładziła   ukochanego   po   pokrytym   zmarszczkami   policzku,   z   wielką   przyjemnością 

odczuwała pod miękką dłonią jego szorstki zarost.

Jorand leżał spokojnie z ręką spoczywającą ufnie na jej ciepłym brzuchu.

Rozmawiali o Marii.

Liv   miała   takie   wrażenie,   jakby   od   dawna   brakowało   jej   części   serca,   a   teraz   w   jakiś 

cudowny sposób ów kawałek znalazł się znowu na miejscu.

Wzdychała uszczęśliwiona, pełna zadowolenia po miłosnym zbliżeniu, a także dlatego, że 

jej ukochane dziecko nareszcie śpi pod tym samym dachem.

Leżała rozkoszując się bliskością dwojga ciał, które wciąż jeszcze oddychały w tym samym 

rytmie.   Czekała,   aż   Jorand   zaśnie,   żeby   mogła   się   wymknąć   i   umyć   w   specjalnym   ziołowym 

background image

wywarze, którego od lat używała. Chronił ją przed zajściem w ciążę, okazało się, że recepta Marty 

była skuteczna.

Liv bez zastrzeżeń ufała zostawionym jej przez Martę przepisom.

Z pewnością nie przeżyłaby kolejnej nieudanej ciąży.

Dzisiaj jednak Jorand nie zasypiał.

Nieoczekiwanie chrząknął i przytulił ją mocno do siebie.

- Liv, czy nie zauważyłaś dzisiaj wieczorem niczego specjalnego?

- Specjalnego? Oczywiście, to specjalny wieczór. Maria wróciła do domu!

-   No   właśnie!   To   dla   nas   wszystkich   był   wyjątkowy   wieczór,   ale   dla   jednego   może 

bardziej...

Liv spoglądała na Joranda w mroku, trudno było dostrzec rysy jego twarzy. Co on ma na 

myśli?

- Dla Randara. - Tak?

- Sądzę, że on myślał o Marii więcej, niż przypuszczaliśmy.

Liv zdziwiła się. Jorand zwrócił na to uwagę? Czekała, co powie dalej, chciała dać mu czas.

- Widziałem w jego oczach coś nowego. Tak, Randar nigdy nie okazywał zainteresowania 

dziewczętami, ja co prawda z tego powodu nie ubolewałem, bo skoro już tak się sprawy mają... nie 

ma znowu tak wiele młodych kobiet, które chciałyby się poświęcić... zostać kobietą kata. Niewiele 

jest takich jak ty, moja ukochana.

Umilkł.

- Chcesz powiedzieć, że Randar... i Maria... ale przecież oni są jak brat i siostra...

- No, może przedtem. Trudno jednak nie zauważyć, że każde z nich nosi w sobie inną krew, 

nie ma żadnych więzów, które mogłyby stanąć na przeszkodzie... połączeniu się.

Liv zamyśliła się, próbowała spojrzeć inaczej na córkę i przybranego syna.

Dla Randara związek z Marią byłby niewątpliwym szczęściem. Przecież on właściwie nie 

ma żadnych możliwości, biorąc pod uwagę jego zajęcie i pozycję.

Ale Maria...

Czy powinna poświęcić wykształcenie, całą swoją wiedzę, wszystko, co przeżyła, czego 

doświadczyła podczas tych lat poza domem, i zostać gospodynią w Meisterplassen?

Nie, ona by się na to nigdy nie zgodziła.

Im więcej jednak Liv rozmyślała o minionym wieczorze, tym wyraźniej widziała, że jest 

tak, jak przypuszcza Jorand.

Pomiędzy młodymi rodziło się coś nowego, niepewnego, co ledwie zaczynało się tlić.

No i czy Maria nie zareagowała jakoś dziwnie, kiedy Randar stanął w drzwiach?

Westchnęła głęboko, przechyliła głowę i dotknęła ustami szyi ukochanego mężczyzny. Jeśli 

background image

między tymi dwojgiem kiełkuje miłość, to nikt jej nie powstrzyma. Wiedziała o tym z własnego 

doświadczenia.

- Trzeba czekać i patrzeć. Młodzi z pewnością nie potrzebują, byśmy się mieszali do ich 

spraw. Może masz rację, a może ci się tylko wydaje? Sam Bóg wie, co Maria ukrywa w duszy - 

szepnęła   Liv,   wsuwając   swoją   drobną   rękę   w   jego   szeroką,   żylastą  dłoń.  -   Mała   Maria,   moja 

kochana dziewczynka... - westchnęła, posyłając modły do Najświętszej Panienki. Prosiła o opiekę 

nad córką na licznych rozstajach życiowych dróg.

Raz jeszcze nocny spokój w Meisterplassen został zakłócony gwałtownym dobijaniem się 

do drzwi.

Liv zerwała się na posłaniu, oszołomiona, choć wcale nie wyspana. Przez okienny otwór 

sączył się do środka szary brzask, wskazując, że ranek jeszcze nie nadszedł.

Głośne stukanie nie ustawało.

Domyślała się, o co chodzi. Coraz częściej głośny hałas budził ją w środku nocy. Ktoś 

potrzebuje pomocy. Narzuciła na siebie ubranie, rozpuszczone włosy wsunęła pod czepek. Jorand 

również się obudził, ale zaraz z gniewnym mamrotaniem zasnął znowu.

Na   dworze   stał   mały   chłopiec,   na   oko   dziesięcioletni.   Ściągnął   czapkę   z   głowy,   Liv 

uśmiechnęła się, widząc uprzejme zachowanie malca, którego nikt mu pewnie nie polecił okazywać 

nałożnicy kata.

- O, szlachetna Liv Meisterplass, pomóż mi! Musisz iść do nas jak najprędzej, musisz dać 

lekarstwa naszej mamie, żeby nam nie umarła!

Biedak dygotał z chłodu i rozpaczy, czapka w dłoniach była brudna i połatana.

Pociągnęła go w stronę paleniska, gdzie wielkie kamienie zachowały jeszcze sporo ciepła. 

Dzwonił zębami po nocnej wędrówce, opowiadał, że pochodzi z Fjøra, przypłynął łodzią swego 

ojca. Tata jest w górach, poluje z sąsiadami na ptaki, może ubiją jakąś sarnę, żeby było na zimę. 

Mama,   on   i   troje   młodszego   rodzeństwa   zostali   w   domu   sami,   ale   mama   się   przewróciła... 

okropnie... leży teraz na łóżku i jęczy, na posłaniu jest pełno krwi...

Liv zapytała, jak chłopiec ma na imię i kim jest jego matka.

- Anna Jakobsdatter Stenehjem, a mój tata to pomocnik kowala, on jest bardzo zdolny! Ale 

musisz   iść   do  mamy,   Liv   Meisterplass,   zawiozę  cię   łodzią,  bardzo  szybko,   żebyś   dała   mamie 

lekarstwo...

Łzy popłynęły z dziecięcych oczu, tak chciał być mężczyzną pod nieobecność ojca, ale teraz 

ciężar okazał się zbyt wielki.

Liv wzięła go za rękę, drgnęła, czując lepką, ciepłą dłoń. Wolno odwróciła ją do światła.

Chłopiec szarpnął się, chciał ukryć ręce za plecami.

Biedak wiosłował tak szybko, że skórę na dłoniach miał kompletnie zdartą.

background image

Liv pogłaskała go po włosach.

- Zaraz idę. Tylko obudzę moją córkę, ona też umie robić bardzo dobre lekarstwa. Obie 

pomożemy twojej mamie, a jak Bóg da, to będzie żyła jeszcze przez wiele lat.

Wkrótce   cała   trójka   znalazła   się   w   łodzi,   Maria   jeszcze   nie   całkiem   obudzona   i 

zarumieniona od snu. Kobiety ujęły wiosła, mały protestował przeciwko degradacji, ale specjalnie 

się nie upierał. Okaleczone, krwawiące dłonie zdążyły zostawić lepkie ślady na uchwytach wioseł.

Na wschodzie niebo pojaśniało, ale trzeba jeszcze długo czekać, nim nad górami wzejdzie 

jesienne słońce.

Mała osada spoczywała w ciszy, tylko czasem w obórkach pobekiwały owce.

Chłopiec najlepiej jak umiał opowiedział o nieszczęściu matki, upadła, kiedy niosła duży 

saganek z wodą z pralni do izby. On z dwiema młodszymi siostrami zdołał zaciągnąć ją do domu i 

ułożyć na posłaniu, ale najmłodszy braciszek krzyczy okropnie i chce, żeby mama wstała. On ma 

dopiero rok i jest głodny, chce piersi, a mama leży i tylko jęczy z bólu.

Przyszła sąsiadka, ale jak popatrzyła na mamę, to zrobiła się jakaś dziwna na twarzy i 

mamrotała coś do siebie pod nosem, i wtedy on wsiadł do łodzi, żeby prosić Liv.

- Bo ty uratowałaś mamę Johana i Eliny, kiedy poprzedniego lata urodziła im malutką 

siostrzyczkę, a potem krew z niej uchodziła - wyjaśnił ufnie.

Liv pokiwała tylko głową, uśmiechała się uspokajająco do dziecka. Obawiała się jednak, że 

tym  razem  będzie  co  najmniej  tak  samo  trudno  pomóc  chorej,  jak  wtedy  zatamować  krwotok 

rodzącej żonie gospodarza z Olavs Plassen.

Kobieta wciąż silnie krwawiła, poronienie nastąpiło jakiś czas temu, Liv wiedziała, że chora 

musiała stracić wiele krwi. Zaaplikowała krople wzmacniające, a potem umyła w ciepłej wodzie. 

Mieszankę ziołową trzeba podawać trzy razy dziennie z mlekiem, Liv instruowała sąsiadkę, jak 

parzyć   herbatę.   Maria   śledziła   uważnie   spokojne   zalecenia   matki,   nie   mogła   się   doczekać,   by 

przedyskutować z nią skład ziołowych mieszanek. W książkach lekarskich pastora nie znalazła 

wiele na temat chorób kobiecych, odkryła wprawdzie gdzieś pod papierami broszurkę, zawierającą 

dobre rady dla akuszerek, ale doświadczenie z tego rodzaju chorobami miała niewielkie.

- Każ jej się położyć głową w dół, tak żeby nogi miała wyżej niż głowę - poradziła cicho. - 

To zatamuje krwawienie, kobieta nie osłabnie tak bardzo.

Liv stała chwilę bez ruchu, po czym jednak przekazała zalecenie chorej.

Maria z pewnością wie, o czym mówi.

Kiedy kobieta została umyta i ułożona na czystym posłaniu, a wywar ziołowy zaczął działać 

i skurcze prawie ustąpiły, na dworze dały się słyszeć ciężkie kroki.

- Tata! Ojciec wrócił do domu! Dzieci w popłochu rzuciły się do drzwi. Najstarszy chłopiec 

czystym, dźwięcznym głosem, który wyraźnie słychać było w izbie, opowiadał ojcu, co się stało.

background image

- I wtedy ja przywiozłem Liv Meisterplass i mama już prawie wyzdrowiała...

Nagle rozległo się głośne plaśnięcie, chłop wymierzył synowi siarczysty policzek.

- Co? Katowska dziwka w moim domu?

Liv zesztywniała, sąsiadka bez słowa zniknęła za niskimi drzwiami wiodącymi do obórki.

Maria spoglądała pytająco na matkę, narastająca irytacja sprawiała, że drżała jej broda.

- Przeklęty gówniarzu, co ty sobie myślisz, żeby ściągać do domu to cholerne diabelstwo! 

Matka i bez tego by wyzdrowiała, nie potrzeba nam tu żadnych czarów ani przeklętych świństw, 

które ta wiedźma miesza!

Drzwi rozwarły się z trzaskiem, chłop zatrzymał się na chwilę w progu. Sprawiał wrażenie 

zaskoczonego widokiem dwóch pięknych kobiet stojących z wysoko podniesionymi głowami przy 

łóżku   jego   żony.   Najmniejsze   dziecko   trzymało   się   rozpaczliwie   spódnicy   Marii   i   na   widok 

wykrzywionej gniewem twarzy ojca zaczęło przerażone głośno płakać.

-   Won!   Dziwki,   diabelskie   ladacznice!   Co   wy   sobie   myślicie,   cholerne   wywłoki,   żeby 

przychodzić tu i mieszać się w nieswoje sprawy! Wynosić mi się zaraz, wiedźmy z piekła rodem. 

Jazda do swojego hycla!

Liv nie odezwała się ani słowem, zaciskała palce na łyżce z lekarstwem tak, że kostki jej 

zbielały. Maria jednak nie była w stanie stać spokojnie, a tym bardziej milczeć.

Dwoma   skokami   dopadła   chłopa   i   otwartą   dłonią   zdzieliła   go   w   gębę.   Ten   osłupiał,   z 

gniewu, ale chyba jeszcze bardziej ze zdumienia.

Niebieskie oczka połyskiwały lodowato w półmroku izby. Maria patrzyła w nie uparcie, 

stała tuż przy gospodarzu, jej wściekły oddech docierał do jego czerwonej twarzy.

- Stul  pysk, nędzna  kreaturo!  Nie  jesteś  wart jednego słowa  mojej matki. Ona  właśnie 

uratowała twoją żonę, oszczędziła temu drobiazgowi sieroctwa, tułania się po świecie i poniewierki. 

Całą odpowiedzialność zwaliłeś na małego chłopca, a tymczasem twoja żona o mało nie umarła. 

Jedno dziecko przy piersi, troje czepia się spódnicy, a teraz pod ścianą obórki pochowałyśmy ko­

lejne, które nigdy nie zobaczy Bożego świata.

Maria głęboko wciągnęła powietrze i mówiła dalej:

-   Teraz   masz   się   od   niej   trzymać   z   daleka,   niech   odpocznie   i   wyzdrowieje.   A   jak   nie 

zapanujesz nad tym swoim cholernym narzędziem, to sama cię przeklnę w księżycową noc tak, że 

już nigdy ten twój skarb się nie uniesie w górę!

Chłop gapił  się  bez  słowa,  wściekłość  opuściła  go  i  nieoczekiwanie  pojawił  się   strach. 

Instynktownie osłonił ręką swój najszlachetniejszy organ.

Może ta baba naprawdę rzuca uroki?

Pomyśleć, gdyby tak się stało...

Stał nadal niczym słup soli i patrzył, jak obie dumnie wyprostowane kobiety opuszczają 

background image

izbę.   Najmłodsze   dziecko   wciąż   wrzeszczało.   Matka   wychyliła   się   z   łóżka   i   z   największym 

wysiłkiem wzięła je do siebie.

Pomocnik kowala klął teraz sam do siebie, spoglądał na drzwi, wściekły, że nie umiał się 

zebrać i nie pokazał tym natrętnym wiedźmom, kto tu się boi.

Liv czuła lodowaty ciężar w piersiach, gdy Maria ciągnęła ją z całych sił na brzeg.

-   I   co   teraz   zrobimy?   Ten   drań   nie   odwiezie   nas   przecież   do   domu...   jak   my   się   stąd 

wydostaniemy? Bo nikt nie zechce nam z pewnością wyświadczyć przysługi...

- Przestań narzekać, mamo! Jakoś się to załatwi. Przecież większość mieszkańców wsi ma 

wobec ciebie dług, no nie? Nie odmówią nam, to zaledwie dwie godziny drogi...

Liv nie mówiła nic, wiedziała, że córka zrozumie, jak się sprawy naprawdę mają, gdy tylko 

zacznie prosić o podwodę.

Maria nigdy nie chciała się pogodzić z tym, że pochodzi z absolutnie najgorszej części 

społeczeństwa, że należy do tych, z którymi normalni ludzie za nic nie chcą mieć do czynienia.

Ale  to  nic  nie   pomoże,  Maria  będzie  musiała  tego  dnia  uznać  świat  takim,  jakim   jest, 

przyjąć, że jej duma została podeptana i ona nie może temu zaradzić.

Pierwszy napotkany przechodzień patrzył w inną stronę, nawet się nie zatrzymał, kiedy 

Maria go zagadnęła.

Na   brzegu   nad   wodą   siedziało   dwóch   chłopów   i   wiązało   sieć.   Maria   pozdrowiła   ich 

uprzejmie i zapytała, czy nie mogliby przewieźć jej i matki do domu, za odpowiednią zapłatą, 

oczywiście. Uskoczyła gwałtownie, gdy jeden z nich splunął z całych sił w jej stronę, a brązowa 

ślina spadła na jej spódnicę. Innej odpowiedzi się nie doczekała.

Nad wodą bawiła się gromadka dzieci, na widok kobiet przerwały zabawę.

- Dziwka kata! Patrzcie, ma przyjaciółkę! Pewnie taka sama wywłoka, jak i ona! Chodźcie, 

zrobimy, jak ksiądz kazał, przegonimy je kamieniami!

Dzieciaki  zaczęły zbierać  nieduże kamienie  z nabrzeża i  z  dzikim  wrzaskiem  ciskać  w 

kobiety.   Wyjąc,   otaczały   je   kręgiem   i   rozkoszowały   nieoczekiwanym   uczuciem   przewagi   nad 

dorosłymi.

Na coś takiego można sobie pozwolić jedynie wobec najmniejszych z małych, ale bardzo 

jest przyjemnie móc choćby raz nad kimś górować!

Maria nie mogła powstrzymać łez. W ciągu tych paru krótkich chwil pojęła z bezlitosną 

wyrazistością straszny los matki.

Nawet dzieci zostały zarażone przesądami własnych rodziców i zaślepione nienawiścią.

Bez słowa ujęła matkę pod ramię, biegły szybko wzdłuż brzegu i nie zatrzymały się, dopóki 

w liściastym gęstym zagajniku nie znalazły schronienia przed dziećmi i ich okrutną zabawą.

Maria szlochając rzuciła się na ziemię pod dużą brzozą.

background image

- Och, mamo... Jakie to okropne... Jak ty możesz... Liv nie była już w stanie utrzymywać 

dawnej maski. Opadła na ziemię obok córki.

- Nie wiem. I chyba już dłużej tego nie zniosę... Maria, Maria, dlaczego ludzie są dla siebie 

tacy źli...?

Córka również nie znajdowała odpowiedzi na to pytanie.

Kiedy obie kobiety dotarły do cypla kilka kilometrów za wsią, na podwórzu swego domu, 

po drugiej stronie fiordu, zobaczyły męską postać. Fiord leżał pomiędzy nimi spokojny, nie musiały 

wołać.   Liv   machała   czepkiem,   Maria   zmęczona   i   zamyślona   usiadła   na   dużym   kamieniu   nad 

skrajem wody.

- Zobaczył nas! Patrz, macha w odpowiedzi! Wkrótce potem Jorand płynął ku nim, ich 

własną dobrze znaną łodzią.

Maria domyśliła się, że nie po raz pierwszy matka w ten sposób wraca do domu ze swoich 

wypraw do chorych.

Nawet nie przychodziło im do głowy, że powinni ją odwieźć, chociaż wezwana bez względu 

na pogodę śpieszyła na ratunek w chorobie i nieszczęściu.

background image

ROZDZIAŁ XII

W domu pomocnika kowala dzieciaki szlochały przerażone. Ojciec miotał się po izbie, klął 

siarczyście, ciskał wyzwiskami, wściekłość i ów denerwujący strach, którym przepełniły go słowa 

jednej z kobiet, wyładowywał na żonie i dzieciach.

Nieszczęsna chora zwlokła się resztką sił z posłania, czuła się okropnie zmęczona i słaba. 

Wciąż jeszcze krew sączyła się z niej, nie była w stanie myśleć, nie odczuwała też żalu po nie 

narodzonym dziecku. Ale wiedziała, że łzy przyjdą, dla niej zawsze rosnący brzuch był czymś ży­

wym, dziecko tak samo bliskie jak te, które już urodziła.

Teraz została pustka, w dole jej ciała nic się nie poruszało, podtrzymując brzuch rękami, 

kobieta wstała.

- Uspokój się, August. Dzieci straszysz! Proszę cię o wybaczenie, że zastałeś w domu te 

kobiety, sama nie wiedziałam, że chłopak tam będzie szukał pomocy...

- Powinnaś lepiej pilnować bachorów, babo! Twarz miał wciąż jeszcze czerwoną od gniewu, 

żona   dostrzegała   jednak,   że   powoli   zaczyna   się   uspokajać.   Przestał   chodzić   po   izbie,   przestał 

wymachiwać   rękami,   siedział   tylko   przy   palenisku   i   szarpał   kawałek   starej   liny.   Widziała,   że 

dziwnie mruży oczy, marszczy brwi i krzywi wargi w uśmiechu, od którego ciarki przeszły jej po 

plecach.

Czy on czasem czegoś nie szykuje?

Chyba nie myśli znowu o jakimś przestępstwie...?

Bardzo dobrze znała jego przeszłość i wiedziała, że niegdyś jej mąż tylko cudem uniknął 

katowskiego topora. Dwóch jego koleżków zostało powieszonych, trzeciemu odcięto rękę. Kradli 

ziarno ze statku i zamordowali chłopca, który pilnował ładunku. W latach głodu złodzieje zboża nie 

mogli liczyć na pobłażanie... August nie był aniołem, to prawda, ale dotychczas nie odważył się 

jeszcze podnieść na nią ręki. Wiedziała, że jej ojciec ma nad nim niezwykłą władzę, domyślała się, 

że ci dwaj zawarli jakąś umowę. Dopóki zięć nie łamie prawa ani nie postępuje nieuczciwie, teść 

zachowa w tajemnicy to, co wie. I August okazywał respekt wobec tego, czym tamten mu groził. 

Odkąd się z nią ożenił, nikt nie mógł mu niczego poważnego zarzucić. Ale teraz, teraz w twarzy 

męża pojawiło się coś nowego, niebezpiecznego. Zadrżała z nagłego niepokoju, zgarnęła ze sobą 

dzieci i poszła obrządzić owce.

August, pomocnik kowala, naprawdę miał złe myśli, jego umęczona kobieta lękała się nie 

bez powodu.

Czy już nigdy ci przeklęci ludzie z Meisterplassen nie dadzą mu spokoju? Owa piękna 

młoda kobieta, ta o kłującym, twardym spojrzeniu... czy rzeczywiście posiada władzę, o jakiej 

mówiła? A jeśli to prawda, że może rzucić na niego i jego męskość urok? To by była prawdziwa 

background image

tragedia!

Nie, lepiej nawet nie myśleć!

Nie wolno dać się przestraszyć jakiejś katowskiej dziwce!

Niech   znowu   pojawi   się   dawny   gniew,   trawiący,   nieustanny,   wciąż   żarząca   się,   choć 

tłumiona nienawiść...

Jorand Jorandssønn!

Przeklęta czarna maska!

Teraz to już dość!

August nie będzie już tolerował ataków z tamtej strony.

Upokarzające   wspomnienia   powracały,   a   w   żołądku   pomocnika   kowala   rozrastały   się 

mdłości.   Różne   wizje   przepływały   przed   jego   oczyma,   zawsze   z   tym   wielkim   mrocznym 

człowiekiem z Meisterplassen niczym cień nad jego głową.

Miał znowu nie więcej niż siedem lat i bił się z gówniarzem z Fjøra. Miał ze sobą kolegów, 

tamten smarkacz leżał już zakrwawiony na ziemi i piszczał żałośnie, gdy August zaciskał chwyt na 

jego gardle. Naprawdę mu przyłożył!

I wtedy pojawił się Jorand, syn mordercy.

Mógł być jakiś rok starszy.

Odrzucił Augusta na bok jednym szarpnięciem, bez wysiłku.

Otaczające ich wyrostki wybuchnęły śmiechem.

Jorand, ten wyrzutek, na jeden moment odebrał mu kolegów.

Albo później, na placu targowym.

August zaciągnął tę ładną Ellę Holden w gęste krzaki. Dziewczyna zawodziła i krzyczała, 

wyrywała się, jakby była nie wiem jaka ważna. Ale oczywiście sama też chciała, dlaczego miałaby 

nie chcieć? On umizgał się i zabiegał o nią już ze dwa tygodnie. Czas najwyższy, żeby mu zapłaciła 

za pomoc przy żniwach i kandyzowany cukier.

Ona jednak darła się i wzywała pomocy, ledwo zdołał ją uciszyć ciosem pięści prosto w 

usta. Zdążył zerwać z niej ubranie, mocował się tylko jeszcze z własnymi spodniami, przez cały 

czas oplatając ramieniem jej gardło i zaciskając dłonią miękkie, czerwone usta.

I znowu on stanął nad nimi Równie szybko jak poprzednim razem August został zepchnięty 

z ofiary i odrzucony w krzaki. Ella rzuciła się katu na szyję, czego z pewnością potem gorzko 

żałowała, ale akurat wtedy czepiała się wstrętnego sługi diabła i błagała go o obronę.

Ha!

Równie dobrze można prosić o pomoc samego Złego!

Później miały miejsce jeszcze inne wydarzenia, we wspomnieniach pojawiały się kolejne 

epizody, August pozwalał, by przepływały przez jego głowę i umacniały podjęte postanowienie.

background image

Jorand Jorandssønn przez ca e  ycie wchodzi  mu w drog . Zabi  dwóch jego kamratów.

ł ż

ł

ę

ł

Groził, że i jego pośle do piekła tylko dlatego, że wrócił zbyt nagle i przyłapał Augusta, gdy 

ten chciał uwolnić zwłoki dopiero co ściętego skazańca od pięknego skórzanego pasa i cennych 

wysokich butów.

August wiedział, że ma dość sił, by skończyć z wrogiem, zadać mu ostateczny cios. Kto by 

zresztą żałował kata?

Najlepiej rozprawić się za jednym zamachem razem także z tym młodszym. A już zajęcie 

się babami z Meisterplassen to dla chłopaków ze wsi naprawdę prosta sprawa. Chorowity smarkacz, 

którego kat spłodził ze swoją nałożnicą, i tak długo nie pociągnie.

Wiedział, gdzie szukać pomocy w swojej sprawie, słyszał, że wielu ma porachunki z tymi z 

Meisterplassen...

Ani Liv, ani Maria nie odezwały się słowem, kiedy Jorand przypłynął, by zabrać je do 

domu. Nastał wieczór, obie kobiety były milczące i poważne. Nawet żarty Randara nie padały na 

podatny grunt.

Joril   wyczuwał   napiętą   atmosferę,   szybko   jednak   poszedł   spać.   Znał   Liv,   wiele   razy 

widywał ją już w takim stanie. Wiedział, że wiele łez wylała nad ludzką podłością i nienawiścią. 

Jutro znowu będzie uśmiechnięta, myślał. Joril czuł się zmęczony i słaby, najchętniej siedział przy 

palenisku albo kładł się do łóżka.

Liv też wcześnie powiedziała „dobranoc", a Jorand poszedł w jej ślady.

Zostali więc we dwoje, Randar i Maria.

Dziewczyna odnosiła wrażenie, że dostrzega swe własne uczucia niczym rozchodzące się po 

izbie rozjarzone promienie. Randar siedział na podłodze i coś rzeźbił. Ona raz po raz spoglądała na 

jego   szczupłą   sylwetkę,   widziała,   jak   spodnie   napinają   się   na   udach,   kiedy   tak   trwał   ze 

skrzyżowanymi   nogami.   Ręce,   takie   silne,   opalone   na   brązowo,   głaskały   drewno,   a   zręcznie 

poruszany nóż wycinał maleńkie wiórki. Maria wzięła robotę na drutach, palce szybko przesuwały 

oczka.   Gruba   szara   wełna   przemieniała   się   w   skarpety,   krótkie   i   długie   skarpety   dla 

przemarzniętych męskich nóg... może jego...

Napięcie ustąpiło, teraz, kiedy ręce miały się czym zająć... Maria próbowała wyglądać na 

obojętną, gdy pytała:

- Co robisz, Randar?

Odwrócił się i roześmiał zaczepnie:

- Podejdź bliżej, to zobaczysz!

Wahała się przez chwilę, po czym jednak wstała i pochyliła się nad nim.

W żylastych rękach spoczywała maleńka figurka. Zupełnie niepodobna do tych wszystkich 

dziwnych zwierząt i trolli, jakie kiedyś dla niej rzeźbił.

background image

Jęknęła unosząc dłoń do ust.

To jej własne policzki ostry nóż rzeźbił tak pieszczotliwie! Nie tylko drewniana figura z 

długimi włosami, nie tylko zarys ledwie przypominający ludzką postać, jak tamte, które zabrała ze 

sobą do Lyster, ale wyraźna twarz...

Jasny, twardy sosnowy korzeń przemienił się w piękną rzeźbę. Włosy opadały falami na 

ledwie zaznaczone ramiona, oczy były półprzymknięte, usta ukształtowane dokładnie tak jak jej 

własne przez czułą i staranną dłoń. Można się było domyślać dwóch krągłych łuków w miejscu 

piersi, dalej jeszcze praca się nie posunęła. Korzeń dzielił się na dwoje tam, gdzie figura powinna 

mieć nogi. Odnosiło się wrażenie, że w bezkształtnym kawałku drewna ukrywa się kobieca postać. 

Trzeba tylko ściąć to, co niepotrzebne...

- Maria... ja wiem, co ty myślisz.

Mówił   teraz   szeptem,   szelmowski   uśmiech   i   skłonność   do   żartów   zniknęły. 

Ciemnoniebieskie oczy napotkały jej spojrzenie.

- Ja sam o tym nie wiedziałem, dopóki nie wróciłaś... pracowałem nad tą rzeźbą przez wiele 

miesięcy. Ta kobieta...

Czule pogłaskał palcami martwe policzki.

- Ta kobieta najpierw była jedynie obrazem ze snu. Przychodziła do mnie każdej nocy, 

przemieniała mnie, sprawiała, że czułem się dziwnie nieporadny, powodowała, że zapominałem... 

całe zło...

Umilkł, widziała, że słowa więzną mu w gardle.

Przemogła   się   i   położyła   dłonie   na   jego   rękach.   Siedzieli   tak   przy   sobie   na   podłodze, 

drewniana figurka leżała między nimi. Ogień trzaskał na palenisku, pachniało suchym drewnem. 

Mimo to w porównaniu z pożarem, jaki szalał w duszy Marii, ciepło ognia było niczym samotny 

promyk jesiennego słońca.

Nie   miała   odwagi   oddychać,   jak   pijana  słuchała   jego   opowieści,   docierającej   do  niej   z 

daleka.

On mówił niepowstrzymanie, odwracał od niej twarz, chciał wylać z siebie wszystko, co złe, 

wszelki strach, wstręt, okropne wspomnienia.

Po prostu musiał.

Był pewien, że ona powinna to wiedzieć.

Niewiele zachował w tajemnicy, oszczędził jej tylko najbardziej przykrych szczegółów z 

najwcześniejszego dzieciństwa.

W końcu prawie wszystko zostało powiedziane, ona z pewnością zrozumie.

- Teraz wiesz, Mario. Może pojmujesz więcej... musiałem cię bardzo rozgniewać tamtego 

dnia... tamtego dnia przed twoim wyjazdem...

background image

- Tak - przyznała szeptem. - Myślałam, że mnie nie lubisz...

- Nie lubię? Ja... Ja cię kochałem, już wtedy, ale tyle rzeczy przeszkadzało, zamykało drogę. 

Koszmary... nie rozumiałem ich, odsuwałem od siebie to, co wstrętne, nie znosiłem kobiet blisko 

mnie. Na samą myśl o tym, że...

Widziała, że Randar drży, nóż wypadł mu z ręki, drewniana figurka również i oparła się na 

jej białych palcach noszących ślady blizn po chorobie.

- Moja kochana... To ty przychodziłaś do mnie w snach. Jesteś taka piękna... taka czysta... 

nie taka jak kobiety, które budziły we mnie wstręt. Jedyna, z którą chciałbym być blisko...

Ostrożnie   przyciągnął   ją   do   siebie.   Poczuła   silne  ciało,  mocne  ramiona,  obejmujące   jej 

plecy. Słyszała jego oddech, coraz szybszy, gorący.

Zacisnął powieki, poddawał się strumieniowi uczuć, który nareszcie się w nim otworzył.

Tyle lat samotności.

Całe życie bez pieszczoty.

Miał wrażenie, że był niczym zamarznięta rzeka, teraz lód puścił. Wody ruszyły, żywe, 

kłębiące się jak wiosną w wartkim strumieniu, naszła go ochota, by odchylić głowę do tyłu i wyć 

niczym szalony wilk do księżyca. Płacz dławił go w piersi, nagle stał się znowu małym chłopcem.

Jeszcze mocniej przyciągnął Marię do siebie, była taka ciepła i delikatna i w ten zimny 

jesienny wieczór pachniała latem.

Wbił palce w jej gęste, jasne, miękkie włosy, rozwiązał wstążkę i na plecy Marii opadła 

ciężka, złocista fala. Z jakimiś niezrozumiałymi słowami pochylił się nad nią i zanurzył twarz w tej 

pachnącej miękkości. Oboje wiedzieli, że jeśli posuną się jeszcze dalej, to już żadne nie potrafi 

zapanować nad tym, co może się stać.

Serce tłukło się w piersiach Marii, nie była w stanie myśleć. Nie odważyła się powiedzieć 

ani słowa, nie miała nawet odwagi się poruszyć, bała się, że ta bliskość, ta cudowna pewność może 

się rozprysnąć niczym kruche szkło.

On ją kocha.

Dopiero teraz pokazał, jak wielkie ciężary musiał przez całe życie dźwigać. Ale kiedy jej już 

o wszystkim opowiedział, może się zacząć coś nowego.

Ona należy do niego. Nie istnieje nic, czego mogłaby mu odmówić.

W sercu Marii odzywał się jeszcze głos rozsądku, ale w tym momencie przysięgała samej 

sobie, że złoży w ofierze wszystko, co będzie musiała, by zostać kobietą Randara.

Gotowa jest nawet przyjąć ten sam los, który stał się udziałem jej matki.

On nie wiedział, o czym Maria myśli, ale wyczuwał nową siłę w delikatnym ciele, które 

obejmował. Patrzył w jej dzielne, błyszczące oczy, ostrożnie położył dłonie na jej głowie, pochylił 

się i dotknął wargami jej ciepłych ust.

background image

Powoli, bardzo powoli poznawali się nawzajem.

Nic więcej wokół nich nie istniało.

Kilka kroków dalej leżał Joril i wiedział, co się dzieje.

W małżeńskim łożu Liv i Jorand domyślali się, co może oznaczać cisza w izbie.

Liv poczuła się nagle taka stara. Jorand nie potrafił znaleźć słowa na określenie lęku, który 

go nieoczekiwanie ogarnął. Tych dwoje młodych odnalazło się i nic więcej w tej sprawie nie można 

było zrobić. Może się to okaże szczęściem dla nich wszystkich? Może Randar będzie mógł przeżyć 

to samo niepojęte szczęście, które stało się jego udziałem od tamtego dnia, gdy w czarnym lesie 

znalazł bezradną młodą dziewczynę?

Czy miałby nie życzyć tego swemu przybranemu synowi?

Przeciwnie,   Jorand   cieszył   się   w   jego   imieniu.   Skąd   więc   bierze   się   ten   bezimienny, 

lodowaty lęk?

Poszukał   chętnego   ciała   Liv,   zrozpaczony   chciał   przegnać   chłód   nigdy   nie   słabnącymi 

uczuciami.

Potem jednak jego ciało mimo wszystko było puste i martwe, a nie przepełnione radością i 

spokojne jak zazwyczaj. Czuł, że coś ciężkiego, nieruchomego przygniata mu piersi. Ręce drżały 

niczym u starca.

Jorand pomyślał, że jeśli istnieje anioł śmierci, to właśnie teraz przeszedł przez izbę.

-   No   to   żegnaj,   Randarze!   Teraz   pójdziemy   każdy   w   swoją   stronę.   Mam   nadzieję,   że 

będziesz  na  miejscu jeszcze  przed  obiadem.  Śnieg jest  dobry, a  narty  porządnie  nasmarowane 

owczym łojem.

- Jasne, to powinna być dobra podróż... Ale może moglibyśmy zrobić sobie małą przerwę i 

coś zjeść?

Jakby się obaj trochę wahali. Coś niedobrego wisiało w powietrzu i chcieli jak najszybciej 

ruszać dalej. Randar zmierzał do Slinde, by zająć się zwłokami pewnej starej, posądzanej o czary 

kobiety, do której nikt nie chciał się zbliżyć.

Jorand natomiast miał do wypełnienia obowiązek daleko w dolinie, gdzie jakiś włóczęga 

został złapany ze skórzanym workiem pełnym sreber, skradzionych w kościele sąsiedniej parafii. 

Wyrok łatwo było wydać, mądrzy mężowie bez zwłoki postanowili, że kat powinien zadbać, by 

ręce złodzieja nigdy więcej nie wyciągnęły się po cudzą własność.

Już przedtem zdarzało się, że Jorand i Randar się rozdzielali i każdy szedł wykonać swoje 

zadanie, nigdy jednak nie było to takie trudne jak dzisiaj.

O świcie, kiedy się tylko obudził, Jorand słyszał ponad lasem krzyk głodnego jastrzębia. 

Głos ptaka przeniknął go do szpiku kości i ów dziwny lęk, nie wiadomo z jakiego powodu, znowu 

rozrastał się w jego duszy.

background image

Ledwie   był   w   stanie   pocałować   Liv   na   pożegnanie,   przyciągnął   ją   tylko   do   siebie 

gwałtownie niczym w trwodze.

Ona została na progu, spłoszona, jej oczy mówiły, że też ma złe przeczucia.

Dzień wstał zimny i wilgotny, śnieg leżał gęstą pokrywą na zboczach gór, fiord stał ciemny, 

martwy.   Kiedy   obaj   mężczyźni   zjedli   żytni   chleb   nasycony   tłuszczem   i   wypili   zimne   kwaśne 

mleko, nie pozostało już nic więcej do powiedzenia. Pożegnali się cicho i umówili, że za dwa dni 

spotkają się w tym samym miejscu.

Podwójne ślady nart niczym ciemne koleiny rozchodziły się w dwie różne strony. Obaj się 

jeszcze obejrzeli, pomachali sobie nawzajem.

Jorand szedł szybko, dopóki nie dotarł do płaskiego występu na zboczu góry. Stąd narty 

poniosą go same spory kawałek, dopóki nie będzie musiał ponownie się wspinać na zbocze nad 

doliną, która wkrótce powinna się przed nim otworzyć. Daleko w dole rozciągał się fiord, Jorand 

zmierzał do małej wioski na kamienistym brzegu. Zagrody leżały rzadko, rozproszone na stokach.

Trzeba będzie co najmniej pół dnia, by dojść do skupiska domostw, gdzie w zamknięciu 

przetrzymywano skazanego. Jorand skulił się, z upływem czasu coraz bardziej nie lubił swego 

przeklętego sposobu zarabiania na życie. Wrzaski bólu, wrzący olej, krwawiące kikuty...

Coraz częściej nie wystarczała mu ciężka peleryna, którą starał się przesłaniać oczy, kiedy 

czynił   swoją   ponurą   powinność.   Nie   wolno   dopuścić,   by   to,   co   robi,   kaleczyło   mu   serce, 

przerażenie skazańca nie może stać się jego lękiem... Wtedy bowiem on sam byłby skazany. Kat, 

który nie chce wykonać wyroku, nie ma wielkiego wyboru. Dla niego istnieje tylko śmierć.

Jorand szedł ciężko, nogi stawiały opór, nie chciały go nieść w dolinę.

Kiedy w gęstym lesie stanęło przed nim nieoczekiwanie pięciu mężczyzn, zrozumiał, że nie 

opuszczający go, dziwny lęk za chwilę znajdzie ujście. Rozpoznawał Augusta, pomocnika kowala, 

tego drania, którego kiedyś złapał na gorącym uczynku okradania zwłok.

Nienawiść ziała ze zmrużonych oczu.

August stał bez ruchu. Czekał.

Jorand   przystanął   także,   wiedział,   że   nie   jest   to   przypadkowe   spotkanie.   Obejrzał   się, 

oceniał możliwość ucieczki. Nogi miał jednak słabe i przemarznięte, wiedział, że tamci natychmiast 

go dogonią.

Nie   ruszał   się   tedy,   patrzył   w   wąskie   szparki   oczu   swego   przeciwnika,   cała   nienawiść 

skupiła się w tym spojrzeniu.

- No co, synu mordercy, jesteś sam? To jeszcze lepiej, tego drugiego możemy podejść 

później. Dzisiaj twoja kolej, plugawy draniu. Dzisiaj skazaniec nie będzie krzyczał, nie użyjesz ani 

topora, ani oleju! Już więcej nie zobaczysz krwi żadnego nieszczęśnika, teraz ty sam zatańczysz z 

małymi diabełkami!

background image

Jorand cofnął się instynktownie, jedna narta trzasnęła. Tamci roześmiali się, podeszli bliżej.

Jeden z nich trzymał w rękach cienką linę.

Jorand zdecydował się walczyć. Z czułością pomyślał jeszcze o tej, którą zostawił w domu, 

o synu, o Marii i Randarze.

Potem uniósł głowę, strząsnął z siebie strach, dłonie zacisnęły się na stylisku topora, który 

niósł na ramieniu.

Walka była krótka i dramatyczna.

Kiedy nadszedł zmierzch, na brudnym śniegu leżały trzy trupy. W gałęziach wysokiej sosny 

ostrzegawczo hukała sowa. Pomiędzy drzewami widniały głębokie ślady dwóch ciężko stąpających 

ludzi. Wkrótce potem zaczęło znowu padać i zanim nadszedł kolejny ranek, biały puch okrył ciężką 

kołdrą sztywne, zamarznięte ciała.

Pod świeżym śniegiem ledwie majaczyły ślady krwi.

Randar   czekał   niecierpliwie   całą   dobę,   aż   do   zapadnięcia   nocy   następnego   dnia. 

Listopadowy mróz szczypał w policzki, palce u nóg zdawały się martwe mimo grubych futrzanych 

butów  i   podwójnych  grubych  wełnianych  skarpet.  Pierwsze  godziny  oczekiwania  przespał   pod 

skalnym nawisem, gdzie wyznaczyli sobie spotkanie. Małe ognisko ogrzewało raczej wzrok niż 

ciało, nie bardzo było czym podsycać w ten zimowy czas mdłe płomienie. Młody człowiek ułożył 

się wygodnie, pewien, że wkrótce rozlegnie się z góry dobrze znane pohukiwanie Joranda. Chociaż 

od chwili, gdy się rozstali, sypał zdumiewająco gęsty śnieg i hale zostały na pewno zasypane grubą 

warstwą, to Randar wiedział, że Jorand jest mistrzem w jeździe na nartach i ucieszy się, że przyszło 

im w takich właśnie warunkach wracać do domu.

Złowieszcza   cisza   stała   się   jeszcze   straszniejsza   z   nadejściem   nocy.   Randar   próbował 

odsuwać od siebie niespokojne myśli, istniało przecież sto powodów, dla których Jorand mógł się 

spóźnić.

Ale dopóki...

Zadanie wykonał pewnie bez trudu...

Zawsze, kiedy udawali się w różnych kierunkach, dawali sobie dość czasu, żeby żaden nie 

musiał się spieszyć.

Dygotał przez całą noc, nawet myśl o Marii nie była w stanie powstrzymać lodowatych 

dreszczy. Wstał, ciało miał tak samo sztywne jak kapelusz, pod którym chował twarz podczas snu i 

który pokrył się szronem z jego oddechu.

Co się mogło stać?

Na wschodzie zaczynało świtać, w jakiś czas potem blade zimowe słońce pojawiło się na 

niebie i być może za parę godzin dotrze do jego skalnej półki.

Trzeba iść szukać Joranda!

background image

Randar stanął na grubych brzozowych nartach, przywiązał je starannie do futrzanych butów 

sznurami uplecionymi z cienkich wierzbowych witek i pasków skóry nasączonych łojem. Był to 

jego wynalazek, przeznaczony specjalnie dla tych, którzy lubią jeździć na nartach nawet po bardzo 

stromych zboczach.

Ruszył w drogę, ale plecak i zawiniątko z zapłatą zostawił w obozowisku. Aż do wiosny nie 

pojawi się tu z pewnością żaden człowiek.

Niełatwo było się przedzierać przez zasypany śniegiem las, strome rozpadliny i nawisy 

zmuszały go wielokrotnie do wybierania okrężnych dróg. Krzyczał i nawoływał, ale nie wymawiał 

imienia ojca.

Nigdzie   ani   śladu   człowieka,   wszędzie   martwy   bezruch.   Po   blisko   trzech   godzinach 

mozolnej wędrówki w głębokim, kopnym śniegu wyszedł ż lasu i zobaczył zagrody w dolinie, które 

wyglądały teraz jak białe mrowiska.

Ruszył w stronę pierwszej z nich, być może mieszkańcy widzieli wracającego do domu 

Joranda.

Oparł narty o ścianę obórki, z pleców i głowy wędrowca unosiła się para.

Przez podwórze szła starsza kobieta z dwoma wiadrami Na jego widok zatrzymała się i 

szczelniej otuliła chustą.

- Ktoś ty? - zapytała, spoglądając lękliwie ku chacie.

- Randar Meisterplass, dobra kobieto. Nie bój się!

- Bać się? Wynoś się stąd, diabelski pomiocie! Czego chcesz od bogobojnych ludzi? Staraj 

się   lepiej   robić,   co   do   ciebie   należy,   zamiast   się   włóczyć   po   okolicy   i   pozwalać,   by   Ola 

Nypeplassen kradł bez umiaru!

- Prosz  was, gospodyni, powiedzcie mi, czy cie nie widzieli, by Jorand Jorandssønn t dy

ę

ś

ę  

przechodzi ?

ł

- Stary kat? Nie. Czy nie powiedziałam wyraźnie? On się tu nie pokazał, a siedzieliśmy i 

czekaliśmy do późnego wieczora, żeby zobaczyć, jak łobuz zapłaci za swoją niegodziwość! Ale kat 

nie przyszedł. No to mój chłop i jeszcze jeden wzięli się za sprawę, ale niestety, złodziej nie przeżył 

kary i skonał na miejscu. Sędzia i pastor nie mieli nic przeciwko temu, bo jak się rzecz rozniesie, to 

może jeden z drugim złodziejaszek się zastanowi, nim zacznie okradać nasze kościoły i spichlerze.

Randar wsparł się mocno na kiju, którego używał jadąc na nartach. Nagle ciało zrobiło się 

takie ciężkie. Jorand nigdy nie dotarł na miejsce. Co się mogło wydarzyć?

Kobieta stała, szeroko rozstawiwszy nogi, nie spuszczała oczu z przybyłego. Najwyraźniej 

lubiła mieć to i owo do opowiedzenia.

- No i co, kacie? Złe nowiny?

- Złe. Szukam Joranda. Nie przyszedł na umówione miejsce. Może ty czasem...?

background image

- Nie widziałam czarnego. A zresztą to nie moja sprawa pilnować wszelakiego plugastwa, 

które krąży po nocach - odparła baba i splunęła na śnieg, po czym ujęła wiadra i odwróciła się od 

Randara bez słowa pożegnania.

Nie całkiem obojętnie obejrzała się jednak i dodała jeszcze:

- Nie ty jeden dzisiaj kogoś szukasz. Baba pomocnika kowala i stara z Kariplassen rozpytują 

po całej parafii o męża i synów, którzy nagle gdzieś się zapodziali... może razem poszli do piekieł... 

są siebie warci, takie same ścierwa wszyscy czterej...

Randar przystanął, starał się jakoś rozeznać w tym, co usłyszał.

We wsi brakuje czterech ludzi?

Mogłoby to mieć coś wspólnego ze zniknięciem Joranda?

Żona pomocnika kowala...

Nagle przypomniał sobie, jak to przed kilkoma tygodniami Liv i Maria wróciły do domu 

upokorzone.   Czyż   nie   wzywano   ich   wtedy   do   żony   pomocnika   kowala?   Czyż   to   nie   ów 

poszukiwany pomocnik tak je wtedy źle potraktował, nawymyślał im i w końcu wypędził?

Tak jest!

August, pomocnik kowala, ten straszny łobuz. Wróg Joranda, o tym wszyscy wiedzą.

Czyżby August i synowie tej jakiejś Kari spotkali Joranda? Kariplassen... Mogłaby to być 

wdowa po Josefie Strondssønie, potworze, który został ścięty przez Joranda, skazany na śmierć za 

to, że zgwałcił pewną kobietę i jej córkę na letnim pastwisku w górach jakieś pięć lub sześć lat 

temu? Nie dość że tak okrutnie obszedł się z tymi biedaczkami, to później zamknął je w szałasie i 

podpalił. Myślał, że uda mu się wymknąć sprawiedliwości, nie zauważył jednak, że mały syn 

zamordowanej kobiety zdołał się schować, a potem opowiedział o przestępstwie z budzącymi grozę 

szczegółami...

Ów morderca miał trzech synów i Randar jeszcze pamiętał ich wściekłość, kiedy sędzia 

ogłosił, że ojciec będzie musiał zapłacić nie tylko głową, lecz także majątkiem. Stali na placu i 

złorzeczyli,   przysięgając   zemstę   zarówno   sędziemu,   jak   i   katu.   Tylko   że   niejeden   miota 

przekleństwa na przedstawicieli sprawiedliwości nikt więc nie traktował ich specjalnie poważnie...

Tymczasem wszystko wskazuje na to, że synowie Josefa nie zapomnieli. Pomocnik kowala 

też nie.

Gniew w nim narastał w miarę, jak nabierał strasznej pewności.

Jorand nigdy nie dotarł na miejsce.

Rodziny poszukują kowala i jego kamratów.

Nie miał już wątpliwości, że stało się coś okropnego. Serce jednak nie chciało uznać, że 

ukochany  przybrany  ojciec   być  może  padł,  zaatakowany  od  tyłu  gdzieś   w  lesie  na  drodze  ku 

dolinie. Wolno powlókł się z powrotem po śladach własnych nart, nogi nie chciały jednak iść, 

background image

mięśnie bolały przy każdym kroku.

Nagle przystanął i zaczął nasłuchiwać.

Krzyk kruka.

Wściekłe wycie, to prawdopodobnie lis.

Widział czarne ptaszyska zlatujące się w dole niedaleko stąd. Pewnie jakieś zwierzę padło, 

może sarna, która na swoich zbyt cienkich nogach nie jest w stanie uciekać po głębokim śniegu.

Randar nie zastanawiał się specjalnie nad tym codziennym w naturze dramatem, głowę miał 

pełną złych myśli i niepokoił się o los ojca.

Wkrótce   dotarł   do   miejsca,   gdzie   zwierzęta   walczyły   o   jedzenie,   lisy   wcale   się   nie 

przestraszyły samotnego człowieka.

Na śniegu była krew, lis odkopywał z zapałem coś ciemnego. Randar podszedł bliżej.

W głowie mu szumiało, przemarznięte ciało nie należało już do niego.

Nie chciał wierzyć w to, co widział.

Wiedział już jednak wszystko, zanim z niewielkiego kopczyka pod sosną zdążył odgarnąć 

śnieg.   Dobrze   znany   but,   dokładnie   taki   sam   jak   jego,   sterczał   spod   śniegu.   Biała,   sina   dłoń 

zesztywniała zaciśnięta na kawałku gałęzi.

Jego   własna   twarz   była   równie   nieruchoma   jak   tamta,   przemarznięta,   w   której   tkwiły 

martwe oczy ojca. Śnieg roztopił się, a potem pokrył warstwą lodu tak dobrze znane rysy, bo w tym 

ciele nie było już ani odrobiny ciepła.

Z zaciśniętych warg Randara nie wydobył się najmniejszy nawet dźwięk.

Kiedy uniósł ciężkie, sztywne ciało i starał się wziąć je na plecy, rozległ się tylko jęk, jakby 

dryfujący lód uderzył o nabrzeże.

Zatoczył się do tyłu, ciężar był zbyt wielki. Potknął się na jeszcze jednym kopczyku, zaklął 

cicho, gdy spojrzała na niego stamtąd martwa twarz. Nie był to pomocnik kowala. Randar rozejrzał 

się wokół, tym razem wiedział, czego szuka. I rzeczywiście, kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegł 

kolejne wzniesienie pod śniegiem. Następny człowiek spotkał tu swoje przeznaczenie. Ale i to 

zesztywniałe oblicze nie miało kulfoniastego nosa Augusta, pomocnika kowala.

Trudno, nie będzie się tym przejmował.

On musi zanieść Joranda do domu.

Potem przyjdzie czas na żałobę i kobiece łzy.

Ale wtedy też wybije godzina zemsty.

Randar odpędził od siebie wszelkie myśli, starał się koncentrować na swoim nieludzkim 

wysiłku. Ciężkie, zamarznięte na sztywno ciało ojca i wychowawcy spoczywało na jego plecach 

niczym wielka kłoda drewna. Narty nie chciały nieść, brnął więc po kolana w śniegu. Raz po raz 

musiał przeciągać zwłoki za sobą przez gęste zarośla i pod niskimi gałęziami.

background image

W butach miał pełno śniegu, który stopniał, a potem znowu zamarzł na lód. Ale nawet 

dojmujący ból nie był w stanie pokonać rwącego pulsowania w dołku i w piersiach, Randar miał 

wrażenie, że serce mu pęknie. Zmuszał się do marszu, próbował biec, rzucał się naprzód niczym 

oszalały, nie czuł, że gałęzie rozorują mu twarz, zostawiają głębokie krwawiące bruzdy na gładkiej 

skórze. Zgubił czapkę. Nie zauważał słońca, które w środku dnia ogrzewało trochę ziemię, nie 

dostrzegł lisa, który na moment stanął jak wryty na jego drodze.

Przedzierał   się   desperacko   naprzód,   narty,   które   mu   przeszkadzały,   odrzucił   ze   złością. 

Głębokie,   prymitywne   warczenie   w   gardle   osiągnęło   kulminację,   kiedy   Randar   dotarł   do 

obozowiska z wygasłym ogniem.

Skulił się na ziemi przytłoczony zwłokami, przyciskał do siebie worek i wył z bólu niczym 

zwierzę, a echo niosło się po górach.

We wsi ludzie zdejmowali broń ze ścian, szukali jej po kryjówkach.

Widocznie wilki wcześnie tego roku pojawiły się w okolicy.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Żadne z nich nie było potem w stanie powiedzieć, jak zdołali przeżyć najbliższe trzy dni po 

tym, jak Randar przyniósł do zagrody swoje tragiczne znalezisko.

Obie kobiety zaczęły się niepokoić, kiedy zobaczyły, że w łodzi siedzi tylko Randar.

Liv   poczuła,   że   serce   jej   zamiera,   gdy   dostrzegła   na   dnie   łodzi   podłużny   kształt.   Jak 

skamieniałe stały na podwórzu, kiedy Randar szedł ciężkim krokiem ku domowi.

Nie musiał nic mówić.

Twarz młodego człowieka miała dwie głębokie bruzdy jak u starca.

- On nie żyje - szepnęła Liv.

Głos jakby nie należał do niej. Randar skinął tylko głową, stał z opuszczonymi rękami, obie 

rozumiały jego rozpacz, w obu narastało to samo uczucie.

- O Boże...

Maria objęła matkę w pasie. Liv chwiała się.

Randar wprowadził kobiety do domu.

Joril spojrzał na nich ze swego miejsca przy palenisku. Leżał tam i robił zęby do grabi. 

Przerażony nie spuszczał oczu z trójki przy drzwiach.

- Tata nie żyje - wykrztusiła Liv.

Dopiero teraz łzy popłynęły jej z oczu, rzuciła się na podłogę obok syna, przycisnęła go do 

siebie. Młodzi z trwogą słuchali jej rozpaczliwego szlochu.

Joril spoglądał zaszokowany na Randara.

- Jakim sposobem... kto...

- Został 2amordowany. Zamordowany przez jakichś nędzników, ludzi, którzy nie uznają 

naszych obowiązków i prawa sędziego. Ale to nie wszystko...

Opowieść Randara była twarda i pełna goryczy. Maria ujęła jego lodowatą dłoń, próbowała 

ją ogrzać. On jej nie cofnął, ale nie odwzajemnił pieszczoty.

-   Och,   mój   drogi!   Masz   całkiem   odmrożone   palce!   Chodź,   musimy   je   ogrzać...   w 

przeciwnym razie możesz je stracić... są całkiem sine!

Maria   zrozpaczona   oceniała   odmrożenia   ukochanego.   Mróz   sprawił,   że   ciało   na   rękach 

miało martwą, sinobiałą barwę, a na końcach palców porobiły się czerwone, wypełnione cieczą 

pęcherze. Na dwóch środkowych palcach ciało odstawało od kości, jakby je długo moczono w 

słonej wodzie.

Liv   także   spojrzała   na   odmrożenia,   niemal   wdzięczna,   że   są   jakieś   praktyczne   sprawy, 

którymi trzeba się zająć mimo tej niepojętej tragedii.

Randar   patrzył   zdumiony,   obie   kobiety   sprawiały   wrażenie,   że   całkiem   zapomniały   o 

background image

strasznej wiadomości, i całą energię skupiały teraz na jego nieważnych odmrożonych palcach u rąk 

i nóg.

Joril siedział w milczeniu, ramionami objął podciągnięte w górę kolana i kiwał się wolno w 

tył i w przód.

- O Boże, to wygląda okropnie!

Maria jęknęła, kiedy ostatecznie udało jej się zdjąć oblodzone wełniane skarpety z nóg 

Randara. Stopy były izolowane dodatkowo wyściółką z siana i mchu, ale nie zdołały utrzymać 

ciepła, gdy obuwie wypełniło się wodą. Palce u nóg były w jeszcze gorszym stanie niż u rąk.

Gangrena!

Liv spoglądała na córkę przerażona, pojmowała, z jakimi uczuciami musi się ona teraz 

borykać.

Takie odmrożenie może się w najlepszym razie skończyć utratą palców. Gdyby się jednak 

wahać z ich usunięciem, ryzykuje się utratę całej ręki lub nogi.

Szansa na przeżycie nie jest w takim przypadku zbyt wielka.

Ale Randar zdawał się tego nie dostrzegać, siedział po prostu z na wpół przymkniętymi 

oczyma, jakby z dala od tego świata. Jeśli ich szok, ich ból był tak wielki, to co musiał przeżyć on 

podczas makabrycznej wędrówki, kiedy niósł na plecach zwłoki swego przybranego ojca?

Nie umiały go teraz o to pytać.

Musiały połączyć wszystkie swoje umiejętności i zapomnieć o własnym palącym bólu.

- Wywar z sosnowych igieł. Ziarna pigwy i maść z jagód... Czy mamy jeszcze jajka?

- Tak, myślę, że są. Zaraz przyniosę, a Joril nastawi saganek wody i nagotuje wywaru.

- Maria... ja się kiedyś nauczyłam... wiesz...

Liv wahała się, niepewna, co jej oczytana córka powie na takie zaskakujące metody.

- Widzisz, ja kiedyś widziałam podobne odmrożenia... pewien młody chłopak przewrócił się 

zimą i leżał, aż dostał strasznych odmrożeń. Jego matka... ona polewała całe jego ciało moczem...

- Tak? - Maria wzdrygnęła się, ale też wykazała zainteresowanie.

- Tak, widziałam na własne oczy. Ona mi potem wyjaśniła, że to najlepszy sposób, żeby 

powstrzymać gangrenę, bo nie ma czasu, żeby gotować wywar... i rany tego chłopca zagoiły się 

prawie bez śladu.

Randar dopiero teraz pojął, jak poważne grozi mu niebezpieczeństwo, jęknął z bólu, kiedy 

starał się poruszyć opuchniętymi palcami.

-  Ja   też   słyszałem   o  czymś   podobnym.   Pomóżcie   mi   tylko   wyjść  na   dwór,  to  sam   się 

postaram o lekarstwo...

Liv podparła go, ledwie zdołał zrobić te trzy kroki na swoich poranionych nogach.

Zaraz   potem   opatuliły   go   futrzanymi   narzutami   i   napoiły   wzmacniającym   a   zarazem 

background image

nasennym wywarem.

Zapadł w niespokojny sen, mieszanka z ziela lulka czarnego i cudzoziemskiego proszku ze 

skrzyneczki Marii powaliła go kompletnie.

Tej   nocy   to   Liv   używała   noża,   a   Maria   ocierała   krew   swego   ukochanego.   Rany 

nasmarowały białkiem jajek i starannie obandażowały.

Kiedy nastał ranek, Randar obudził się z zakrwawionymi szmatami na rękach i nogach.

Musiał ofiarować trzy palce u rąk i cztery u nóg, ale żył. A kiedy kobiety z twarzami we 

łzach męczyły się nad wykopaniem w przemarzniętej ziemi grobu, przyszedł do nich i upierał się, 

że on to zrobi.

Tłukł łopatą w lód i kamienie, zaciskał zęby tak, że twarz miał całkiem zdeformowaną z 

bólu i żalu.

Kiedy czarna dziura została wykopana i ciemniała na białym tle ich pięknego zagajnika, 

Randar zemdlał i musiały go zanieść do domu.

Z pogrzebu żadne z nich nie zapamiętało wiele, tylko kopiec czarnej ziemi i kilka dużych 

kamieni wskazywało miejsce ostatniego spoczynku kata.

Żywi mieszkańcy Meisterplassen wypełniali dnie pracą, ale w sercach panowały gorycz i 

ból. Tylko Maria mogła niekiedy przeżywać jaśniejsze chwile nadziei i radości w tym ponurym 

czasie.

Pełne   wdzięczności   spojrzenie   matki,   ciężka   dłoń   na   włosach,   kiedy   pochylała   się   nad 

posłaniem Randara i smarowała maściami jego chore członki.

Joril garnął się do niej, cicho i bez słów, ale z jakąś niewypowiedzianą rozpaczą, która 

sprawiała, że Maria brała czule w ramiona swego dorosłego młodszego brata.

Odpoczywał przy niej, z głową na jej kolanach, obejmując ją mocno w pasie.

Śpiewała mu stare, dobrze znane kołysanki z czasów, kiedy byli dziećmi i nie wiedzieli 

jeszcze nic o tragicznych stronach życia.

Zmartwiona wsłuchiwała się w jego ciężki oddech, w zdławiony kaszel, który coraz częściej 

dochodził z jego posłania za zasłoną.

Joril z trudem znosił napięcie.

Było oczywiste, że wkrótce się rozchoruje.

A ostatnim razem ledwie uszedł z życiem...

Gdyby tak...

Maria z przerażeniem chwytała powietrze.

Tak źle Bóg nie może się z nimi obejść, nie może zabrać również Jorila w tę zimę śmierci! 

Ale kaszel nie ustępował, przeciwnie, stawał się coraz bardziej męczący.

Maria i Liv, bezradne, patrzyły rankami na ciemne plamy krwi na poduszce chłopca. Często 

background image

z bladych warg sączył się cienki, czerwony strumyk.

Nic nie było w stanie zatrzymać krwawienia. .

Liv starała się zdławić strach, całą siłę woli skupiała na jednym: Zatamować krwotoki syna! 

Wiedziała, że to właśnie potrafi, że ma taką władzę, w jej drobnych, białych dłoniach spoczywał 

dar, z którego tak często korzystała. Ileż to już razy udawało się zmusić krew, by się zatrzymała, 

wysuszyć ten strumyk...

- Mamo... ja już więcej nie mogę...

- Ciii, dziecko, jeszcze będziesz zdrowy! Tylko musisz walczyć, musisz zostać z nami, nie 

poddawaj się, mój kochany!

- Mamo... czy myślisz, że ja pójdę tam, gdzie on jest?

- Oczywiście, że pójdziesz... nie, co ja gadam, na razie nigdzie nie pójdziesz! Zostaniesz z 

nami, będziesz zdrowy. Musisz być zdrowy! Jak bym sobie bez ciebie poradziła?

Łzy spływały na twarz syna, Liv rozpaczliwie zaciskała chude dłonie i widziała, jak palce 

raz jeszcze zostawiają ślady na cieniutkiej skórze.

Ale krwotok został zatrzymany, Joril zasnął.

Liv siedziała na krawędzi łóżka syna, czuła, jak jej ciało i dusza burzą się przeciwko jeszcze 

jednej rozpaczy.

Pustka. Wypełniała ją nieznośna pustka.

Maria i Randar leżeli przytuleni do siebie w jego łóżku. Mieli świadomość, że Liv od dawna 

wie.

Maria przytulała się do ukochanego mocno, jak tylko mogła się odważyć.

On w odpowiedzi przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej.

Żal, gniew, desperacja i fizyczne cierpienie mieszały się w jeden straszliwy ból, który pchał 

go ku jedynemu światłu jego życia, ku Marii, tylko dla niej żył.

Kładł swoje spękane wargi na jej miękkich ustach tak, jakby szukał sensu istnienia. Ta sól 

na języku to jej łzy czy jego pot?

Maria czuła męskie ciało, twarde, napięte, drżące gorączkowo. Ona sama była spokojna, 

cicha radość dawała jej siłę, by go pocieszać. Kochała go, cieszyła się stwierdzając, że pieszczoty 

sprawiają jej przyjemność pośród bólu, wypełniającego teraz ich życie.

Dotykała   napiętej   twarzy,   wygładzała   z   troską   głębokie   bruzdy   ciepłymi,   szukającymi 

wargami i lekkimi pocałunkami.

Jego dłonie wciąż jeszcze były pozawijane w delikatne, pięknie tkane szmatki, okaleczone 

palce nie potrafiły odczuć, że pachnąca kobieca skóra płonie. Ale jego wargi odnalazły drogę w dół 

szyi, ku miękkim piersiom z czekającymi twardymi, ciemnymi stożkami.

Na   chwilę   ukrył   twarz   w   miękkim   gniazdku   znacznie   poniżej   i   rozkoszował   się   jej 

background image

pieszczotliwymi palcami, które delikatnie badały każdy grający mięsień na jego plecach.

Oszołomiony nowymi doznaniami, całował całe jej ciało, przesuwał językiem po silnych 

mięśniach, które ona ukrywała pod miękkimi, kobiecymi kształtami. Zawahał się na moment, kiedy 

dotarł do jej ud, ale zaraz potem kontynuował swoją odkrywczą podróż. Tulił pokryte zarostem 

policzki do jej najbardziej tajemniczych miejsc, do których okaleczone dłonie nie miały jeszcze 

dostępu.

Nareszcie wyciągnął się przy niej, jego pulsująca męskość dotykała jej drżącego biodra. 

Zwróciła się ku niemu, zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie.

Była gotowa, nigdy niczego nie pragnęła tak bardzo.

Przywarli do siebie niczym dwoje tonących w tym samym nurcie i niczego już nie bronili 

swoim ciałom.

Maria słyszała jego przyspieszony, gorący oddech, opleciona silnymi ramionami Randara, 

była tak rozkosznie pochłonięta przez wszechogarniające uczucie. Dni pod znakiem śmierci ulotniły 

się, żal i lęk zostały zepchnięte przynajmniej na ten czas, kiedy uległa porażającej sile miłości.

Nie   bała   się,   rozkoszowała   się   tylko   tymi   nowymi   prądami   przenikającymi   jej   ciało   i 

radością na twarzy ukochanego, jaką dostrzegała w mdłej poświacie dogasającego ognia.

Uścisk wokół jego szyi zelżał, Maria opadła na posłanie, a tymczasem serce, które przed 

chwilą tłukło się jak szalone, powoli odnajdowało własny rytm. On się od niej nie odsunął, leżał 

spokojnie, wciąż tuląc ją do siebie.

- Maria, Maria, żebyś ty wiedziała...

- Mój kochany, ja wiem...

- Ty... Jesteś wszystkim, co mam...

- Tak, Randarze, jestem twoja. Na zawsze, niezależnie od tego, co życie nam przyniesie.

Nietrudno było mu to obiecać, wiedziała, że nie ma niczego na świecie, co by było więcej 

warte. Ani książki, ani nauka, ani nawet zadowolenie z tego, że ludzie okazują respekt dla jej 

wiedzy.   Gdyby   musiała   to   wszystko   rzucić,   i   tak   zostałaby   z   tym   tak   bardzo   znajomym,   a 

jednocześnie tak niezwykłym mężczyzną.

Nawet los taki, jak los matki...

Teraz po raz pierwszy pojmowała naprawdę, dlaczego matka wybrała swoją trudną drogę.

- Nigdy, nigdy cię nie zawiodę. Obiecaj mi, że będziesz mnie tak trzymał, dopóki życia...

- Ja sam też tylko tego pragnę. Ale czy naprawdę mogłabyś zostać tutaj ze mną, ty, która 

próbowałaś innego życia w domu pastora?

- Nie mów o tym. Później będziemy mieć dość czasu na takie sprawy.

Szturchnęła go, nie chciała, by zniszczył jej szaloną radość w tej cudownej chwili.

Jej ręce zaczęły błądzić po jego ciele, z przejęciem i zaciekawieniem, chciała poznać go 

background image

najlepiej jak to możliwe. On również czuł, że wypełnia go nowy rodzaj radości, ale gdzieś tuż obok 

krąży czarny ptak.

Kiedy  ranek  nareszcie  nadszedł,  żadne  z   nich  nie   spało. W  środku  mroźnego  listopada 

przyszła do nich nowa nadzieja, teraz łączące ich więzy zacieśniły się jeszcze bardziej.

Maria odczuwała rodzaj wstydu, że musi napotykać martwe, smutne oczy matki, gdy jej 

własne spojrzenie promienieje radością życia i ciepłem miłości.

Delikatnie odprowadziła matkę na bok i opowiedziała jej, jaką decyzję podjęła.

- Nigdy więcej już od ciebie nie odjadę, mamo. Nigdy nie będziesz sama, a ja zawsze będę 

się tobą opiekować. Moja droga, kochana mamo, ile ty musiałaś się nawalczyć, ile wycierpiałaś! 

Dopiero teraz potrafię w pełni zrozumieć twój wybór. I potrafię również zrozumieć twój nieutulony 

żal. Kochałaś go tak bardzo...

Liv nie potrafiła opanować łez, pozwoliła, by córka otarła jej twarz. Łzy znalazły sobie 

drogę na policzkach, które zaledwie w ciągu kilku dni stały się szare i bardziej pomarszczone niż 

przedtem.

- Moje kochane dziecko, ty zawsze miałaś dar pocieszania... Zawsze potrafiłaś sprawić, że 

znajdowałam coś, dla czego warto żyć, mieć nadzieję...

-  Musisz  się   z   tego   otrząsnąć,  mamo,   masz   jeszcze   dla   kogo  żyć.  Joril,  Randar,  ja...  i 

wszyscy, którym potrzebne są twoje uzdrawiające dłonie, kiedy nadejdzie choroba i nieszczęście.

- Tak... Ale to się teraz wydaje pozbawione sensu...

- Sama wkrótce odnajdziesz znowu sens. A teraz odpocznij sobie, ja tymczasem zajmę się 

Jorilem. Już nie musisz sama za wszystko odpowiadać!

Liv   westchnęła   z   wdzięcznością,   czuła,   jak   słowa   Marii   ogrzewają   i   wypełniają   pustą 

przestrzeń w sercu. Maria chce tu zostać...

Kocha tego dziwnego mężczyznę, którego jej ukochany nazywał synem. Jak matka, tak i 

córka... Liv miała nie tylko dobre odczucia, wiedząc, że córka wybiera tę samą drogę co ona. 

Będzie jej z pewnością ciężko, zwłaszcza że przecież dobrze zna też inne życie.

Dni mijały szybko, robiło się coraz ciemniej, listopad miał się ku końcowi. Joril wciąż był 

tak samo słaby, ale krwotoki ustały. Przeważnie leżał w łóżku, a Maria i Liv pielęgnowały go, 

wciąż poważnie zaniepokojone.

Randar też stanął na nogi. Klął jednak i złorzeczył swoim sztywnym, nieruchomym rękom, 

jakby się wstydził paskudnych kikutów na obu dłoniach. Zaciskając zęby, ćwiczył chodzenie na 

okaleczonych   stopach.   Maria   pocieszała   go   jak   mogła,   gładziła   obolałe   ręce   i   codziennie 

przypominała mu, jak bardzo kocha każdą najmniejszą część jego ciała.

Obie kobiety miały bardzo długie i pracowite dnie, bowiem ani Joril, ani Randar nie mogli 

im w niczym pomagać. Owce trzeba było obrządzać dwa razy dziennie, jedną przeznaczono do 

background image

zabicia, żeby mieć świeże mięso na święta. W spichlerzyku wisiały peklowane, a potem wędzone 

jagnięce szynki, które ugotowane będą największym świątecznym przysmakiem, w piwnicy prze­

chowywano solone mięso i ryby. Pod sufitem wisiały grube kiełbasy, przyprawione ziołowymi 

mieszankami, które przygotowywała Liv, a w kącie izby znajdował się z dnia na dzień mniejszy 

zapas podpłomyków. Ziarno na kaszę mielono w żarnach codziennie.

W   pewien   cieplejszy   dzień   Maria   wyszła   nad   wodę,   by   złapać   parę   świeżych   ryb   dla 

odmiany. Nigdy przedtem nie łowiła na linkę, w ogóle miała niewielkie doświadczenie w łapaniu 

ryb. To nie jest kobiece zajęcie, teraz jednak postanowiła się nauczyć! Dumna niczym młody chło­

pak przyniosła do domu dwa mizerne dorsze i jedną fląderkę. Randar zaśmiewał się, kiedy później 

smażyła   przy   palenisku   swój   lichy   połów   zgodnie   z   wszelkimi   zasadami.   Ukarała   go,   nie 

pozwalając mu próbować, a potem nawet Dv udało jej się rozśmieszyć, kiedy rozkoszowała się 

potrawą, a Randar mógł jedynie zlizywać sos z jej palców.

Dzień powszedni powoli zagarniał ich znowu w swoje tryby.

O ile jednak Joril i Maria powoli odzyskiwali lepszy nastrój, to Randar wciąż miał ponurą 

minę,   często   wychodził   z   domu,   zajmował   się   czymś   w   obejściu.   Maria   słyszała,   jak   trzaska 

drzwiami, docierały do niej  twarde uderzenia  siekiery, najwyraźniej z małego warsztatu, który 

urządził sobie nad jedną z szop.

W końcu poszła wąską ścieżką przez podwórze i zdecydowanie otworzyła drzwi.

Randar podskoczył, uniesiona w górę siekiera zatrzymała się.

Na podłodze leżało mnóstwo ślicznych figurek, wszystkie pocięte i połamane, z niektórych 

zostały jedynie wióry.

- Co ty robisz?

- Cholera... Niech to piekło pochłonie...

Odrzucił   siekierę   pod  ścianę  i   rozpaczliwie   tłukł   pięściami  w  chropowatą  powierzchnię 

pieńka do drewna. Z czerwoną twarzą miotał Marii najgorsze przekleństwa, wzywał największe 

nieczyste siły:

- Te przeklęte, okaleczone ręce! Nic już nie potrafię nimi zrobić! Nawet noża nie potrafię 

utrzymać!

Podeszła do niego i przytuliła rozdygotane ciało.

- Randar, nie mów tak. Nie złość się, a przede wszystkim nie poddawaj. Nauczysz się 

wszystkiego od nowa, zobaczysz, potrzeba ci tylko czasu...

- Czasu? Nie, ja nie umiem, niczego już nie umiem. Co ze mnie za gospodarz, nawet swoich 

codziennych obowiązków nie mogę wykonać. Zdradziłem jedynego ojca, jakiego miałem... nie 

obroniłem go... te cholerne potwory go dojadły.

- Ciii... Nie wolno ci tak mówić. Nie było cię przy nim, nie mogłeś mu pomóc. Musisz 

background image

przestać o tym myśleć, musisz się pogodzić...

Ale nie umiała do niego dotrzeć. Nowy, straszny wyraz pojawił się na jego twarzy. Od całej 

postaci bił lodowaty chłód.

Powoli się uspokoił, ale ponury nastrój go nie opuścił.

- Jeden z nich uciekł... jeden żyje. August, pomocnik kowala... to on zamordował Joranda... 

zapłaci mi za to, co zrobił, jeszcze mam dość sił, żeby spuścić mój topór na jego kark!

Maria stała bez słowa, zaszokowana tym nowym, pełnym nienawiści obliczem człowieka, 

którego, jak sądziła, zna. Więc to takie myśli krążą mu po głowie?

Wszystko w niej protestowało.

- Nie! Nie! Nie wolno ci myśleć o zemście i mordowaniu, ten nędznik nie jest wart twojego 

życia! Oni dowiedzą się, kto to zrobił, będą cię ścigać i ciebie również zetną! Jak w ogóle możesz 

myśleć o czymś takim, czy nie bierzesz żadnej odpowiedzialności za mnie i za mamę? Ani za 

rodzonego syna Joranda, który cię potrzebuje?

Odepchnął ją od siebie, po raz pierwszy od czasu, gdy stali się dorośli.

- Wrócę! Nikt nie zobaczy, nikt nie będzie świadkiem mojej zemsty. Dopadnę Augusta, 

pomocnika kowala, w taki sposób, że żaden żywy człowiek nie domyśli się, co mu się przytrafiło!

- Nie! Nie wolno ci! Nie możesz! Nigdy więcej cię nie zobaczę, jeśli wyjdziesz z domu w 

takiej sprawie!

- Zamilcz, Mario, ty tego nie rozumiesz! Muszę iść, muszę spłacić dług wobec Joranda. W 

przeciwnym razie nigdy nie zaznam spokoju...

Urwał.   Maria   nie   wiedziała,   co   powiedzieć   ani   co   zrobić,   by   wybić   mu   z   głowy   te 

niebezpieczne myśli.

Błagała, prosiła, groziła i przeklinała.

Przygarnął ją do siebie, ale nie odpowiadał ani na prośby, ani na przekleństwa.

W końcu przycichła, uniosła mokrą od łez twarz i spojrzała mu w oczy.

Opanowała się i rzekła tak spokojnie jak tylko mogła:

- Randarze Meisterplass, musisz wybierać. Jeśli odejdziesz teraz ode mnie w tej strasznej 

sprawie, jeśli naprawdę najważniejsza jest dla ciebie zemsta, to nie kochasz mnie tak jak ja ciebie. 

Jeśli   wybierzesz   śmierć   i  gwałt  zamiast  tego,  co  ja  ci  chcę   dać,   to  znaczy,   że   nie   jesteś   tym 

mężczyzną, którego kocham.

Randar tłukł pięściami w zimną ścianę aż do krwi.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Liv   spoglądała   pytająco   na   córkę,   która   wyładowywała   swoją   gorycz,   gwałtownie 

wyrabiając w dzieży ciasto na placki. Małe, gniewne dłonie ugniatały szarożółtą masę, kleistą od 

nadmiaru wody i kwaśnego mleka. Słyszała pełne złości mamrotanie Marii, widziała, jak wargi 

zacinają się, by po chwili znowu ciskać niezrozumiałe przekleństwa.

Liv nie mówiła nic, siedziała nadal przy stole, patrząc spod oka na młodą kobietę. Co się 

stało?

Coś między Marią a Randarem, to pewne.

Cała obszerna izba zdawała się być wypełniona gniewem córki, to coś więcej niż zwykła 

sprzeczka zakochanych.

Czy powinna się wtrącić?

Nie, Maria z pewnością sama zadecyduje, czy zwierzyć się matce czy nie. Joril również 

zauważył, że zanosi się na burzę, i pokuśtykał ku drzwiom, żeby schronić się w małym warsztacie 

stolarskim.

Tam jednak wcale nie było lepiej. Przekleństwa Randara niczym się nie różniły od tych, 

które miotała Maria.

Zrezygnowany   Joril   zabrał   nieduży   stołek,   który   ozdabiał,   i   wrócił   do   izby,   by,   jak 

wielokrotnie przedtem, szukać spokoju w swoim kącie za zasłoną.

Maria rozpaliła ogień pod kamienną płytą, a potem rzucała małe porcje kleistego ciasta na 

rozgrzany tłuszcz z takim rozmachem, że aż się rozpryskiwało.

Ogień   trzaskał,   wkrótce   ciastka   zaczęły   się   od   spodu   rumienić.   W   izbie   pachniało 

smakowicie świątecznymi wypiekami, ale ona nie miała głowy do takich przyjemności, czuła, że 

ciało napina się w proteście przed tym, co miało nastąpić.

Nie   mogła   uwierzyć,   że   ów   oszalały   mściciel   w   szopie   na   drewno   to   ten   sam   czuły 

kochanek, z którym spędziła wiele nocy. Ten cudowny, oszałamiający, a zarazem niewiarygodnie 

wymagający   kochanek...   ten   mały   chłopiec,   jakim   się   od   czasu   do   czasu   stawał,   otwarty   i 

bezbronny niczym dziecko.

Wciąż pamiętała radość płonącą w jego oczach, dumę, z jaką ledwie pięć dni temu podawał 

jej piękny miedziany naszyjnik z imieniem ukochanej wytłoczonym na zapięciu. Objął dłońmi jej 

szyję, rozpiął mały łańcuszek, zawsze przez nią noszony jako pamiątka po czarownicy Annie i 

własnym dawnym życiu. Ostrożnie zawiązał rzemyk, którym ona sama kiedyś połączyła zerwane 

ogniwka, i z niezgłębionym uśmiechem przymocował swój dar do łańcuszka, tak bliskiego Marii.

Dawne i nowe życie... połączył je w jedno, i to bardziej niż sam przypuszczał.

No a teraz!

background image

Teraz gotów jest zniszczyć wszystko, poświęcić miłość dla zemsty i odwetu.

Ona tego nie zniesie, niech Randar wybiera!

Przygnębiona,   dalej   smażyła   świąteczne   placuszki,   ale   nasłuchiwała,   czy   ukochany   nie 

wraca czasem do domu. Nie może przecież na wieki zostać w tym warsztacie, zaraz się ściemni, a 

praca poza domem przy takim zimnie to nic przyjemnego. Czuła, jak gniew przemienia się w 

bolesny ucisk w piersiach na myśl o tym zgrabnym mężczyźnie, który w każdej chwili może się 

ukazać na progu i spojrzeć na nią z gniewem. Nie wiedziała, czy zniesie jego pełen wyrzutu wzrok, 

nie była pewna, czy serce sprosta jeszcze jednej konfrontacji.

Musi jednak okazać siłę, nie może pozwolić, by uczucia wzięły górę i wpędziły wszystkich 

w jeszcze większe nieszczęście! Jeśli pozwoli Randarowi ścigać morderców Joranda, to on nigdy z 

tej wyprawy cało nie wróci. Gdyby nawet owe podłe szczury nie zdołały go zabić, to i tak zaraz 

wyciągnie się po niego ręka sprawiedliwości. Nawet kat nie jest niezastąpiony... Mordercy i inni 

okropni przestępcy nadal chętnie chwytają się wątpliwego ratunku, by uniknąć wyroku śmierci, 

ktoś się zawsze godzi przyjąć tę straszną funkcję.

Maria musi użyć całej siły, by przemówić mu do rozsądku, w przeciwnym razie za jego 

żądzę zemsty zapłacą wszyscy czworo. A marzenia o spokojnym życiu w Meisterplassen mogą 

porzucić na zawsze.

Randar nie wrócił do wieczora. Pozostała trójka jadła w milczeniu swój czarny codzienny 

chleb, gotowaną brukiew i trochę solonej ryby. Wyłożono' też kawałek dopiero co upieczonego 

świątecznego kołacza i zapalono jedną ze świec, jakie Liv wylała, żeby było na Wigilię. Świeca 

paliła się jasno, dużym, silnym płomieniem, była piękna, w trzech różnych odcieniach błękitu. Ma­

ria   nawet   nie   zapytała,   jakich   to   ziół   Liv   dodała   do   wosku,   by   uzyskać   taki   wspaniały   efekt. 

Trzymała głowę sztywno, nieobecna myślami gryzła twardy chleb i rybę, całą uwagę skupiała 

wciąż na tym, czy na dworze nie rozlegną się znajome kroki.

Liv ubrała w słowa to, co gnębiło Marię:

- Czy Randar gdzieś poszedł?

- Nie wiem. Ale łódź jest na swoim miejscu... - Joril odpowiadał niepewnie, spoglądał to na 

jedną, to na drugą.

- Ja też nie wiem. Myślę, że poszedł do lasu, żeby się zastanowić i trochę ochłonąć - rzekła 

Maria z udaną obojętnością.

Liv patrzyła na nią ze współczuciem, widziała, że córka walczy z płaczem. Gdy tylko Joril 

wrócił do siebie, ujęła ręce Marii i zmusiła ją, by spojrzała matce w oczy. Cóż za pełna ironii ulga 

odczuwać inny niż ta straszna żałoba niepokój. Nawet jeśli miłość może być źródłem goryczy, to 

najgorsze jest wiedzieć, że nie ma już o kim marzyć ani za kim tęsknić.

- Maria, dziecko kochane, co się między wami stało?

background image

- Och,  mamo, wszystko przepadło...  zniszczone...  powinnam  go była zmusić...  zagrozić 

mu... on był taki wściekły...

Maria opowiedziała o rozpaczy Randara, o jego planach zemsty, o szalonym pragnieniu, 

żeby się rozprawić z mordercami Joranda.

-   On   uważa,   że   zawiódł   Joranda...   nie   może   sobie   znaleźć   spokoju...   ale   przecież   nie 

powinien poświęcać nas wszystkich, nie wolno mu... to nieobliczalne przedsięwzięcie!

Liv ocierała łzy z policzków Marii, patrzyła, jak ta jej silna córka przemienia się znowu w 

małą, przestraszoną dziewczynkę. Dobrze wiedziała, co to znaczy stracić ukochanego. Tak, znała 

każdy zakątek i każdą tajemną kryjówkę w zróżnicowanym krajobrazie rozpaczy.

Strach   o   Marię   przeniknął   jej   pogrążone   w   żałobie   serce,   Boże,   nie   dopuść,   by   córkę 

spotkało to samo nieszczęście!

- Mario, on od ciebie nie odejdzie! On ciebie kocha! Widziałam blask w jego oczach, kiedy 

na ciebie patrzył, widziałam, jakie zmiany dokonały się w tym skrytym, upartym chłopaku. Otrzyj 

łzy, jesteś największym skarbem, jaki Randar posiada. Kiedy się opamięta, porzuci myśli o zemście 

i zrozumie, że już nic nie zwróci nam Joranda...

Twarz Liv zdawała się taka drobna i naznaczona cierpieniem, wciąż jeszcze świeży ból 

zmieniał rysy. Ale jej spokój zaskakiwał wszystkich młodych. To ona pocieszała Jorila, kiedy 

rozpaczał po ojcu, to ona kładła małą dłoń na pochylonych ramionach Randara i gładziła jego 

niesforne czarne włosy.

Maria westchnęła z wdzięcznością, słysząc jej uspokajające słowa, i uściskała gorąco matkę. 

W jej oczach dostrzegała własne odbicie, jakby zawsze trwała w duszy kobiety, która ją urodziła. 

Czy to tak właśnie jest, kiedy ma się córkę? Naprawdę tak?

Nagle ogarnęła ją całkiem nowa tęsknota, teraz wiedziała, jak nazwać to marzenie.

Dziecko...

Chciała mieć dziecko o rysach i oczach Randara!

Uśmiech wypłynął na wargi, kiedy zobaczyła małego człowieczka, któremu wyobraźnia 

dała jej jasne włosy i ciemne, tajemnicze oczy Randara.

Nieoczekiwanie roześmiała się głośno, a zaskoczona matka przyłączyła się po chwili do jej 

wyzwalającego śmiechu.

Joril   pomyślał   pewnie,   że   w   głowach   im   się   pomieszało,   i   szczelniej   zaciągnął   swoją 

zasłonę. Ale również on odczuwał cichą radość, że śmiech nadal jest możliwy, chociaż Joranda nie 

ma z nimi i już nigdy nie będzie.

Obie kobiety w izbie śmiały się i śmiały, aż w końcu zaczęły śpiewać. Nuciły dla siebie 

nawzajem,   śpiewały   dobrze   znane   stare   pieśni   i   podnoszące   na   duchu   psalmy.   Joril   zasnął 

ukołysany ich głosami, bóle mu tego wieczora nie dokuczały i mimo wielkiej żałoby poczuł, że 

background image

życie   ma   jednak   swoją   wartość.   Tata   z   pewnością   by   się   bardzo   martwił,   gdyby   widział   ich 

bezradnych i pogrążonych w smutku. I zawsze lubił pieśni, te łagodne tony, które Liv znowu w 

sobie odnalazła.

Podczas   gdy   ogień   płonął   spokojnie   na   palenisku   w   Meisterplassen,   szczupła   postać 

przemykała pomiędzy okrytymi ciężkimi czapami śniegu brzozami, kierując się ku Eidet. Randar 

nie   chciał   ryzykować,   że   zostanie   odkryty,   a   tak   by   się   stało,   gdyby   wyruszył   łodzią   na   tę 

brzemienną   w   skutki   wyprawę.   Las   i   kamienne   osy   -   piska   pod   śniegiem   stwarzały   wszelkie 

możliwe przeszkody na jego drodze, okaleczone ręce i stopy odebrały mu nie tylko siłę, lecz także 

zwinność, a jednak parł do przodu, nie poświęcając ograniczeniom najmniejszej uwagi. Był niczym 

zdesperowane zwierzę, myśli krążyły tylko wokół tego jednego.

Musi odszukać morderców Joranda i zabić ich.

Pójdzie przez całą noc, potem zdobędzie konia i nowe ubranie u chłopa, o którym wiedział, 

że nie pogardzi jego szylingami. Potem będzie szukał, dopóki nie odnajdzie pomocnika kowala i 

jego kompana, bo najprawdopodobniej uciekł z przynajmniej jednym współwinnym. I kiedy robota 

zostanie wykonana, Randar odzyska nareszcie spokój. Na razie nie był w stanie zastanawiać się nad 

dalszą przyszłością, czepiał się jedynie obrazu Marii i myśli o jej miękkich, czułych ramionach, 

które zarzuci mu na szyję, gdy tylko pojmie, że dopełnił zemsty i nie zostawił po sobie śladów.

Randar miał do wykonania zadanie, ostatnią posługę syna dla ukochanego ojca. Czyż może 

pozwolić, by mordercy Joranda chodzili wolno po świecie?

To po prostu niemożliwe.

Kiedy z nieludzką siłą, przepełniony gniewem, przedzierał się przez zarośla i pokryte lodem 

zbocza, zdawało mu się, że miejsce i czas zlały się w jedno, i znowu czuł ciężar zwłok przybranego 

ojca na swoich szerokich barkach.

Syn kata niewiele wiedział o grze, jaką tej nocy podjął los. Kiedy on na własnych nogach 

spieszył   ku   rodzinnej   wsi   morderców,   dwóch   mężczyzn   płynęło   łodzią,   niemal   bezgłośnie 

poruszając   wiosłami   po   wodach   fiordu   i   biorąc   kurs   na   Meisterplassen.   Spodziewali   się,   że 

zaskoczą we śnie wszystkich czworo: Randara, Liv, Jorila i Marię.

Obaj mieli przy sobie dobrze wyostrzone noże rzeźnickie, jeden zaopatrzył się też w wąską, 

giętką, podobną do lancy broń, odziedziczoną po pewnym krewniaku, który brał kiedyś udział w 

wielkiej wojnie.

August, pomocnik kowala, czuł, jak krew pulsuje w ranie, jaką wciąż miał w zadku, ale ból 

go nie powstrzymywał. Przypominał mu tylko nieustannie, że robota nie została wykonana do 

końca.

Nie wystarczyło zobaczyć, jak krew Joranda barwi brudny śnieg.

Ów nędzny diabeł pociągnął za sobą na tamten świat trzech z pięciu kamratów, którzy go 

background image

zaatakowali!

To wołało o pomstę do nieba! I August radował się, że już niedługo zobaczy, jak obie 

kobiety tamtego czołgają się u stóp jego i koleżki, jak całkowicie bezbronne kładą się przed nimi na 

plecach.

Najtrudniejsze będzie, oczywiście, skręcić kark temu psu, Randarowi! August liczył jednak, 

że wszystko pójdzie gładko, byle tylko zakradli się nie zauważeni do izby i dopadli tamtego we 

śnie.

A już z tym całym Jorilem to w ogóle nie trzeba się liczyć, to żaden mężczyzna i nie będzie 

stwarzał najmniejszych problemów dla dwóch silnych chłopów, doświadczonych w bójkach jak 

oni. Może niech szczeniak żyje jak najdłużej, żeby widział, jak jego matka i siostra jęczą ze strachu 

i rozkoszy, gdy oni, dwaj prawdziwi mężczyźni, zechcą im pokazać, do czego zostały stworzone.

August   uśmiechał   się   złowieszczo,   ale   w   mroku   nikt   nie   widział   jego   twarzy.   Knut 

wiosłował bez słowa, rozumiał widocznie, że lepiej trzymać język za zębami Głos niesie się po 

wodzie daleko. A domostwo na górze było niemal przerażająco mroczne i niedostępne, zwłaszcza 

teraz, zimą. Blady księżyc dawał akurat tyle blasku, że rozróżniali trzy nieduże budynki w obejściu. 

Promyki zimnego światła połyskiwały na falach, łódź kiwała się niespokojnie, lecz siedzący w niej 

ludzie trwali niczym kamienne posągi, czując przez ubranie dotyk lodowatej broni.

Ostrożnie przekradli się na brzeg. Knut był tu kiedyś, pamiętał, że przyszedł z matką za 

jakimś interesem. Już wtedy bał się i nienawidził pyskatej dziewuchy, mieszkającej w tym domu. 

Miała na imię Maria, ale nie była to żadna łagodna dziewica, o, nie!

Zapamiętał,   że   ciągnęła   go   do   zabawy,   a   potem   wyśmiała   głośno,   gdy   chował   się   za 

matczyną spódnicę. Teraz to już nie jest taka smarkula, a dziś wieczorem dowie się, że mężczyzna, 

na   jakiego   Knut   wyrósł,  chętnie  się   zabawi.  Ciekawe   tylko,   czy   bardzo   się  ucieszy,   kiedy   on 

przyciśnie ją z całych sił...

August obiecał mu, że może robić, co chce z dziewczyną, on sam zadowoli się matką, która 

zresztą wcale nie wygląda najgorzej jak na swoje lata. Ani jedna owca nie zostanie przy życiu, 

kiedy oni dwaj załatwią tu dzisiejszej nocy swoje interesy. I okolica będzie na zawsze uwolniona od 

znienawidzonego czeladnika Diabła.

Muszą, rzecz jasna, zatrzeć ślady, nie opuszczała ich jednak pewność, że ludzie ze wsi nie 

będą zbyt surowym okiem patrzeć na ich przestępstwo. Cokolwiek by mówić, zniweczą przecież na 

zawsze wężowe gniazdo, jakim jest ta przeklęta zagroda.

Skobel u drzwi ustąpił z cichym trzaskiem. August nie słyszał najmniejszego szmeru, który 

by wskazywał, że ktoś nie śpi. Do brzasku pozostało jeszcze sporo czasu. Zakradli się do środka. 

Ciężkie buciory posuwały się bezszelestnie po podłodze izby w stronę paleniska. Wewnątrz było 

jeszcze ciemniej niż na dworze, ale księżyc świecił prosto w okienny otwór i jego blask padał na 

background image

śpiącą w dużym łożu osobę.

- To kobieta - szepnął August i obaj mężczyźni wytężali wzrok, by się zorientować, gdzie 

śpi Randar. Wypatrzyli tylko Marię w drugim końcu izby, spała niespokojnie, rzuciła się ku ścianie 

i obaj napastnicy wpadli na siebie przerażeni.

- Bierzemy każdy swoją. Chłopów nie ma w domu - oznajmił August szeptem.

Knut   stał   gotowy   przy   łóżku   Marii,   August   pewną   ręką  chwycił   Liv   za   włosy.   Jak   na 

komendę obaj rzucili się do akcji, śpiące kobiety zostały brutalnie ściągnięte na podłogę. Obie 

krzyczały rozdzierająco z przerażenia i broniły się jak oszalałe, szarpały się, kopały, tłukły na­

pastników   pięściami.   Matka   i   córka   uświadomiły   sobie   niemal   równocześnie,   że   zostały 

zaatakowane, obie, i pojęły, jak poważna jest sytuacja.

Są w domu same, Randar jeszcze nie wrócił!

Albo może ci złodzieje spotkali go po drodze i usunęli...? Na myśl o tym Maria poczuła, że 

zaraz zemdleje.

- Nie! Nie! Puść mnie! Coście zrobili Randarowi i...?

- Maria!

Liv chciała ją powstrzymać, w tym jednym słowie zawarła ostrzeżenie, jak bardzo poważna 

jest sytuacja. Napastnicy nie mogą się dowiedzieć, że Joril jest w domu, bo zaraz się na niego rzucą. 

Nie wolno dopuścić, żeby Maria go zawołała!

- Czego chcecie? Dlaczego napadacie nocą na bezbronne kobiety? Nic wam nie jesteśmy 

winne!

Głos Liv brzmiał przejmująco, udało jej się jednak pokazać, że się nie boi, mimo iż tamten 

w upokarzający sposób szarpał ją za włosy i dławił za gardło.

Napastnicy nie odpowiadali, popatrzyli tylko na siebie w blasku księżyca i skinęli głowami, 

po czym obaj zaczęli zdzierać z kobiet cienkie koszule, w których spały. August zmienił zdanie, 

rzucił się na Marię, a znacznie spokojniejszą Liv zostawił Knutowi.

Maria  wrzasnęła,  ale zaraz  wściekły  gniew   przesłonił  strach. Walczyła  zaciekle  niczym 

bogini wojny, tłukła pięściami i kopała, miotając przy tym na pomocnika kowala najstraszniejsze 

przekleństwa. Przekraczały one wszystko, co dotychczas słyszał, ba nawet tamta straszna lekcja, 

jakiej mu udzieliła w jego własnym domu i której tak się przeraził, teraz zbladła. Zacisnął zęby i 

brutalnie wepchnął kobiecie do ust brzeg jej własnej koszuli. Maria gryzła, ale on zdążył cofnąć 

palce.   Oderwał   kawał   tkaniny   i   skrępował   jej   tym   nogi,   po   chwili   szamotaniny   udało   mu   się 

związać jej ręce na plecach.

Była bezbronna.

Liv nie miała siły walczyć z Knutem, ale parobek czuł się nie najlepiej.

Do diabła, ta baba mogłaby być jego matką!

background image

I jeszcze raz we wspomnieniach zobaczył matkę, jak pokornie dziękuje za jakieś proszki i 

lekarstwa...

Zapragnął nagle, żeby czas się cofnął, żeby nigdy nie zawierał z Augustem tej umowy, ale 

na to teraz już za późno. Zamordować kobietę to potrafi, ale zgwałcić ją... Nie, czuł bolesne ssanie 

w żołądku na samą myśl o tym.

- Zapal lampę, jakąś świecę, albo coś takiego! Chcę widzieć, jak się ta dziwka będzie pode 

mną wić!

August   wycharczał   polecenie.   Knut   szukał   dokoła,   domyślał   się,   że   w   palenisku   są   na 

pewno   rozżarzone   węgle   umiejętnie   przysypane   popiołem,   żeby   doczekały   rana.   Zapalił   jakąś 

smolną drzazgę i wtedy zobaczył świecę na stole. Strzeliła płomieniem, teraz widział przerażone 

oczy Liv, których spojrzenie sprawiło, że się odwrócił.

- Dobrze, chłopcze, nacieszmy się trochę, zanim podusimy te dziwki i znikniemy! To nawet 

lepiej, że tamci gdzieś poleźli akurat dzisiejszej nocy! Możemy trochę poczekać i później się na 

nich zaczaić - zachichotał.

Maria krztusząc się rzucała kolejne przekleństwa, wykręcała ciało w rozpaczliwych próbach 

pozbycia się knebla.

- Popatrz no, ta śliczna panienka chce nam coś powiedzieć!

August czuł się teraz całkowicie bezpieczny, to on kontrolował sytuację. Wyciągnął knebel 

z ust Marii.

- Więc to znowu ty, Auguście, pomocniku kowala? Ty śmierdzący dręczycielu własnej 

żony, ty przeklęta świnio! Nie myśl, że rzucisz mnie na kolana, i nie wyobrażaj sobie, że zbliżysz 

się do mnie z tym swoim żałosnym narzędziem!

- Stul pysk, dziwko! Zaraz zobaczysz...

- Musiałbyś mnie zabić, żebym przestała cię przeklinać. Ja się wcale ciebie nie boję! Jak 

mnie tylko dotkniesz, to Randar nie da ci spokoju, dopóki nie wbije noża w twoje nędzne bebechy!

Liv przełykała ślinę zaszokowana sposobem mówienia córki. Przypominała wściekłą kotkę, 

kiedy tak siedziała na podłodze i miotała przekleństwa na gwałciciela. Liv pragnęłaby ją uciszyć, 

bała   się,   że   rozzłoszczeni   napastnicy   po   prostu   je   obie   zamordują.   Ale   język   odmawiał   jej 

posłuszeństwa, trwał niczym przyklejony do podniebienia, poza tym ten młodszy trzymał ją w po­

zycji leżącej. Liv zamknęła oczy, modliła się.

Już nie miała sił więcej się bać, czuła się po prostu martwa. Boże drogi, oszczędź Marię, ona 

przecież ledwo rozpoczęła  życie.  Niech  mnie  zgwałcą,  niech mnie zabiją... mam  tam  przecież 

kogoś, kto na mnie czeka.

Bóg chyba słyszał jej błagania, bo kiedy znowu otworzyła oczy, zobaczyła, że śmierdzący 

gwałciciel bez powodzenia próbuje się wedrzeć pomiędzy białe uda Marii.

background image

Klął i złorzeczył, szukał jedną ręką między swoimi nogami, a drugą zaciskał mocno na szyi 

Marii. Ręce jej rozwiązał wtedy, kiedy nabrał przekonania, że dziewczyna nie będzie mu się już 

opierać.

Ona leżała z zamkniętymi oczyma, jak nieżywa, tylko wargi poruszały się w bezgłośnych 

przekleństwach. Białe zęby połyskiwały między opuchniętymi, czerwonymi wargami.

Jedna jej ręka z wolna odsuwała się w tył, w stronę koszyka pełnego jałowcowych gałązek, 

stojącego w pobliżu. Przerażenie odebrało Liv dech, kiedy pojęła, o co chodzi Maria szuka ostrego, 

zakrzywionego sierpa, który tam leżał.

Mężczyzna nad nią znowu zaklął, rozczarowanie, że nie może dopiąć swego, odebrało mu 

zuchwałość i przemieniło mocnego gwałciciela w przestraszonego chłopca.

Kamrat trzymający Liv poczuł wyraźną ulgę, że sam uniknął takiej poniżającej sytuacji.

Szef, jak widać, nie może zmusić swego narzędzia, by się podniosło, on też ma kłopoty!

August, pomocnik kowala, zrobił się purpurowy, swoje upokorzenie wyładowywał na Marii. 

Grad potężnych ciosów spadł na jej twarz, kobieta jęknęła cicho, ale nie wypuściła sierpa z ręki. 

Starała się ocenić swoje szanse i zapanować nad bólem wywołanym brutalnymi ciosami.

Czy Joril zdołałby pomóc Liv?

Tamten młodszy napastnik, który w ciężkich buciorach siedział okrakiem na plecach jej 

bezbronnej matki, nie wyglądał na takiego zdesperowanego ani tak przenikniętego złem jak August.

Może ucieknie, kiedy zobaczy Jorila? Joril, Joril, ty mój biedny, ukochany braciszku, któryś 

nigdy nawet muchy nie zabił.

Wiedziała, że chorowity brat musi czuwać, i miała nadzieję, zdoła się włączyć do walki, 

która się teraz rozegra.

W chwili gdy August zachwiał się nad nią, dokładnie w momencie, kiedy zwolnił uścisk na 

jej gardle, by podnieść się i przydać siły ciosom swoich pięści.. Jednym jedynym ruchem wbiła 

sierp w kark i pociągnęła go ku sobie w śmiertelnym uścisku.

Maria   uderzyła   z   całych   sił,   usiłując   jednocześnie   wywinąć   się   wciąż   jeszcze   mocnym 

rękom trzymającym jej szyję.

Szarpnęła mocno, poczuła, jak żelazne ostrze natrafia na kość. Ciało gwałciciela zwiotczało 

nad nią, po czym zwaliło się na podłogę, ręce czepiały się jeszcze bezsilnie jej ciała, w oczach 

pojawiło się zdumienie i strach, którego nie potrafiła znieść. Zobaczyła, że tamten młodszy rzuca 

się ku nim. Ostatkiem sił zamachnęła się raz jeszcze, nagle na jej twarz buchnęła ciepła, czerwona 

ciecz, która ją oślepiła.

Jakby z innego świata słyszała, że obok, ledwie kilka metrów dalej, rozgorzała śmiertelna 

walka.

Kiedy Maria zdołała się nareszcie wydobyć spod ciężaru martwego pomocnika kowala, 

background image

zobaczyła, że jeszcze jedno ciało pada na podłogę. Krzyk matki zagłuszył okropne charczenie 

Knuta, wszędzie tryskała krew, najbardziej z ust młodszego z napastników. Ale Maria nie widziała 

jego oczu, wytrzeszczonych, zwróconych ku innemu światu, ona patrzyła tylko na brata, który leżał 

obok bez ruchu. Liv wyła z rozpaczy, jej głos przenikał ściany małej izby, jakby miała nadzieję, że 

krzyki zdołają przywrócić syna do życia.

I on jakimś cudem otworzył oczy, bez wyrazu spoglądał na zrozpaczone twarze matki i 

siostry.

Jego   młode   oblicze   jaśniało   jakimś   wewnętrznym   światłem   w   półmroku   i   ów   dziwny 

spokój, w którym się pogrążał, nadawał mu... dojrzały wygląd.

Maria chciała pocieszać, pomagać, chciała biec po swoje lekarstwa, ale on nie przestawał 

patrzeć jej w oczy, drogocenne sekundy mijały. I młoda kobieta pojęła nagle, co daje mu tę nową 

otwartość, tę niewytłumaczalną zuchwałość.

- Joril... dziękuję ci... mój kochany, uratowałeś  nas... Ujęła jego dobrze znaną twarz w 

dłonie,   Liv   trzymała   jego   krwawiącą   rękę.   Joril   uśmiechnął   się,   ruch   warg   sprawił,   że   jasny, 

chłopięcy wąsik stał się wyraźniej widoczny.

- Mama... Maria... Teraz jesteście bezpieczne. Ja...

Z trudem zaczerpnął powietrza, oczy stawały się coraz większe.

- Nareszcie... mężczyzna... zrobiłem to...

Żadna z nich nie była już w stanie powstrzymywać łez, pojmowały, co on chce powiedzieć.

- Najdzielniejszy, najsilniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek znałam, mój jedyny brat! - 

Maria szeptała mu te słowa do ucha w nadziei, że Joril nadal ją słyszy.

I chyba tak było, bowiem słabnący chłopiec zasnął z wyrazem godności, jakiego nigdy u 

niego nie widziały.

Kiedy ułożyły go potem na futrzanej narzucie, by go umyć i ubrać, odkryły, że Joril ma 

tylko jedną jedyną ranę. Krew na jego rękach pochodziła od martwego napastnika. Ale całe jego 

chude ciało pokrywały wielkie, granatowe sińce. Ręce i nogi miał opuchnięte i żółtozielone od 

dawniejszych urazów. Nigdy przedtem nie widziały go takim i płakały z tym większą goryczą.

- Nie umiałam mu pomóc - żaliła się Liv martwym głosem.

- Joril był dzielny - odrzekła Maria, jakby sama sobie. - Najdzielniejszy ze wszystkich...

I cieszyła się, że zdążyła to powiedzieć konającemu bratu. Oczy matki patrzyły gdzieś w 

dal, jakby nic nie widziały. Maria objęła brata i czuwała. Żeby nie zostawić go samego i żeby nie 

utracić zmysłów.

background image

ROZDZIAŁ XV

Randar dotarł do Fjæra, zanim się jeszcze całkiem ściemniło. Dostał konia i jedzenie od 

znajomego,   przyjacielem   nazwać   by   go   nie   mógł,   raczej   wspólnikiem   w   handlu.   Chłop   z 

podupadłego gospodarstwa Eidet wiedział, jak cenne są różne przedmioty, które kat zdobywa dzięki 

swojej profesji. Przebąkiwano o jakichś obcych, którzy przynajmniej raz w roku odwiedzali jego 

nędzne domostwo, a przyczyna była z pewnością taka, że zarówno gospodarz, jak i jego żona 

potrafili nieźle zarobić, nie ruszywszy nawet palcem, kiedy innym pot oczy zalewał przy harówce w 

polu.

Czaszki... członki wisielca... włosy czarownic... Niebezpieczne i budzące wstręt rzeczy, ale 

bardzo wartościowe, skoro obcy przyjeżdżali po nie z daleka.

Randar   chichotał   pod   nosem,   zastanawiając   się,   czy   te   okropności   rzeczywiście   mają 

pożądane magiczne działanie. Bo przecież przeważnie były to nogi zajęcy, kości lisa, penisy jeleni i 

wysuszone serca owiec... nędzna zapłata za świetnego konia!

Nie   przywykł   do   konnej   jazdy,   ale   zwinne   ciało   szybko   przystosowało   się   do   rytmu. 

Wyprostowany, swobodnie obejmujący udami grzbiet zwierzęcia tworzył jakby jedno ze swoim 

wierzchowcem, ogarnęło go nieoczekiwane poczucie wolności i na chwilę zagłuszyło ciężkie myśli 

o bardzo ryzykownej wyprawie, którą podjął. Kiedy jednak wątły blask światła uprzytomnił mu, że 

zbliża się do domu Augusta, pomocnika kowala, ponownie zacisnął zęby i poczuł, że dobrze znane 

szaleństwo znowu dławi go w gardle.

Ten przeklęty!

Morderca Joranda!

Randar nie miał najmniejszych wątpliwości, że to właśnie August wprawił w ruch tę okrutną 

machinę. Nienawidził Joranda, nienawidził go, od kiedy Randar pamięta. Jorand jednak nigdy nie 

dopuścił, by go ta nienawiść ugodziła, pogardzał Augustem tak samo jak większością głupich, 

pełnych przesądów mieszkańców wsi. Raz jednak słyszał, jak ojciec mówi ze współczuciem o żonie 

pomocnika kowala, i to by się zgadzało z tym, co jesienią spotkało w jego domu Liv i Marię.

Syn kata postanowił, że jeśli najpierw spotka właśnie kobietę, to odniesie się do niej dobrze. 

Gdyby jednak próbowała kryć męża albo zacierać ślady przestępstwa, to...

Nie zamierzał dać się rozpoznać, miał przytroczony do siodła tłumoczek, zawierający czarną 

pelerynę   i   wojskowe   spodnie.   Liczył   na   to,   że   jeźdźca   w   takim   stroju   nikt   nie   weźmie   za 

znienawidzonego kata. Wiedział, że wygląda dostojnie w tych ciemnozielonych mundurowych spo­

dniach ze srebrnymi guzikami Wysokie buty błyszczały i świadczyły, że nosi je człowiek nawykły 

do konnej jazdy. Peleryna została utkana z dobrej farbowanej wełny, podszyta kupną tkaniną i była 

czarna podobnie jak kapelusz, który nasunął sobie na oczy. Pożyczył też od znajomego chłopa ostry 

background image

nóż i obciął włosy, które przez wiele lat związywał rzemieniem nisko na karku. Nawet gniady ogier 

został zmieniony kilkoma czarnymi plamami na bokach wymalowanymi sadzą. Otrzymał też czarną 

grzywę i ogon. Teraz Randar wyglądał jak cudzoziemski oficer, o jakich ludzie po wsiach sobie 

opowiadają.

Chciał też zmienić głos, mówić odmiennym od miejscowego dialektem, ćwiczył się w tym 

przez całą drogę.

No cóż, więcej zrobić nie można, albo się uda, albo wszystko upadnie.

Gdyby nóż wzbudził podejrzenia co do jego tożsamości, niewiele mógłby na to poradzić. 

Walka byłaby przegrana.

Ale Annie Jakobsdatter Stenehjem nawet by do głowy nie przyszło, że ów dostojny pan to 

ten sam hycel, którego kiedyś widziała, jak ciągnie jakiegoś skazanego złodzieja do katowskiego 

pieńka.   Była   zadowolona,   że   Augusta   nie   ma   w   domu,   kiedy   powitał   ją   głębokim   ukłonem   i 

pochwalił bluzkę, którą sobie właśnie uszyła. Ciężkie od pokarmu piersi napinały gruby materiał. 

Troje ciekawskich dzieci wyglądało z łóżka w kącie, pewnie obudziło je głośne stukanie do drzwi.

Kiedy zobaczyła srebrne guziki i kosztowne buty, poprosiła przybysza do izby pewna, że to 

nie może być wędrowny oszust ani złodziej. Prosiła o wybaczenie, że dom taki prosty i biedny, 

pospiesznie powiesiła nad ogniem saganek z przyjemnie pachnącą zupą.

- Żałuję, szanowny panie, ale gospodarza nie ma w domu. Wróci lada moment, poszedł 

tylko załatwić jakiś interes...

Bardzo  chciała,  żeby  gość usiadł, zjadł  zupę, porozmawiał  z  nią.  Takiego przystojnego 

mężczyzny jeszcze nie widziała w swojej wsi A może to wędrowny kupiec... albo ten nowy wikary, 

o którym ludzie gadają, że ma przybyć?

Nie, ten pan na pewno rzadko stawia swoje kształtne nogi na stopniach ołtarza. Jego ciemne, 

mieniące się oczy pod czarnym kapeluszem zdają się świadczyć o... czymś zgoła odwrotnym.

Randar widział, że kobieta nie spuszcza wzroku z jego kapelusza, więc zdjął go, choć nie 

bez wahania.

- Dobrze, mogę trochę poczekać, jeśli to prawda, że gospodarz ma wrócić dzisiejszego 

wieczora. Mam dla niego wiadomość od pewnego bogatego i znanego mistrza kowalskiego. Myślę, 

że wasz mąż się ucieszy, kiedy usłyszy, jakie nowiny mu przynoszę.

- Wiadomość? Czy to znaczy, że ktoś chce go zatrudnić do jakiejś prawdziwej roboty?

- Tak, jeśli wypełni to zadanie, nigdy już nie będzie się musiał kłopotać o pieniądze - odparł 

Randar i nie mijał się z prawdą.

Gospodyni nakryła do stołu najlepiej, jak potrafiła, uciszyła dzieci, sama usiadła na małym 

stołeczku i niemal błagalnym spojrzeniem śledziła ruchy jedzącego gościa.

Randarowi było jej żal.

background image

To   dobra   kobieta,   a   już   niedługo   zostanie   bezradną   wdową   z   gromadką   drobiazgu. 

Spoglądał na jej okrągłą twarz, poszukiwał śladów brutalności męża. Niczego takiego nie odkrył i 

bardzo żałował. Ale oczy kobiety były smutne i matowiały za każdym razem, kiedy wypowiadała 

imię męża.

Może i ona odetchnie z ulgą, kiedy August, pomocnik kowala, nie będzie już mógł deptać 

jej godności?

Randar opróżnił talerz, a potem siedział jeszcze przez jakiś czas, jak grzeczność nakazuje. 

Kobieta miała mnóstwo pytań, ale on odpowiadał jej niechętnie, półsłówkami. Na koniec zaczęła 

narzekać, że ten interes Augusta zabiera więcej czasu, niż myślała. Gdyby gość nie odmówił, to na 

stryszku jest łóżko, mógłby tam przenocować. Kłamstwa bez trudu płynęły z jej ust, wiedziała 

przecież dobrze, że Augusta można się spodziewać nie wcześniej niż za jakieś pięć, może nawet 

osiem dni. Popłynął przecież do wuja nad wielkim fiordem, żeby przywieźć doroczny ładunek wina 

dla bogatych mieszkańców wsi.

Gość grzecznie podziękował, nie, nie zanocuje u niej, prosił tylko, by przekazała mężowi 

wiadomość. Gdyby chciał podjąć się tego tajemniczego, a bardzo dochodowego zadania, to niech 

jutro wieczorem przyjdzie na nabrzeże Knuta. Z pewnością się dogadają.

Kobieta dziękowała i kłaniała się, trochę mu się narzucała, wiedziała jednak, że ów piękny 

przybysz nie zechce dotrzymać jej w nocy towarzystwa. Jeżeli to prawda, że ma pracę dla jej 

chłopa, to z pewnością przyjdzie znowu.

Gość pożegnał się uchylając kapelusza, starał się zawrzeć trochę ciepła w uśmiechu i udało 

mu się to do tego stopnia, że żona pomocnika kowala leżała bezsennie w tę księżycową noc, gdy jej 

mąż opuszczał ziemski padół.

Randar zrozumiał, że pomocnik kowala się nie pojawi. Czekał od zachodu słońca, ale nikt 

nie zbliżył się do starego, położonego na uboczu nabrzeża, które teraz było jedynie przystanią dla 

kilku wychudzonych mew.

Tyle razy przemyślał na zimno swoje plany, że żaden ponury szczegół nie mógł mu sprawić 

zawodu.

August,   pomocnik   kowala,   będzie   mógł   rozstać   się   z   tym   światem   bez   niepotrzebnego 

cierpienia.

Gdyby jednak nie chciał powiedzieć, kto był z nim w lesie tamtego okropnego dnia, to 

Randar   miał   wiele   wypróbowanych   metod,   by   go   do   tego   zmusić.   W   starej   skrzynce   czekały 

narzędzia,   których   ojciec   nauczył   go   używać.   Był   tam   na   przykład   zardzewiały   żelazny 

wyłamywacz palców u nóg. Były wymyślne cęgi, imadła i kajdany z ostrymi kolcami. Były też 

często używane, solidne kneble wykonane z pozszywanej skóry, które miały uzmysławiać ofierze, 

że nikt nie usłyszy wołania o pomoc.

background image

Randar   ukrył   to   wszystko   w   starym   szałasie   w   lesie   na   zboczu,   który   znakomicie   się 

nadawał na miejsce przesłuchań.

Tam wykopał też zawczasu głęboki dół. Nikt nie zauważy świeżego grobu, kiedy się zasypie 

śniegiem i zakryje na dodatek wielkim krzakiem.

Wszystko zostało przygotowane, August, pomocnik kowala, zniknie na zawsze.

Żeby tylko przyszedł!

Randar   znał   go   na   tyle   dobrze,   by   wiedzieć,   że   chciwość   jest   głównym   motorem   jego 

działania.   Z   wyjątkiem   może   popędu   płciowego.   Randar   skrzywił   się   na   wspomnienie   tych 

wszystkich historii, które August rozsiewał o sobie jako wielkim uwodzicielu kobiet i niebywałym 

wprost kochanku. Wiedział jednak, że musi swoje ofiary wybierać bardzo starannie, przeważnie 

biedne dziewczęta i kobiety, za którymi i tak nikt by się nie ujął. Nie miały ani silnego ojca, ani 

męża, który pomści zgwałconą żonę. Ta świnia August naprawdę zasługuje na to, żeby mu obciąć 

jaja! Na samą myśl o tym Randar zadrżał i na moment cień zwątpienia osłabił jego gniew. Czyżby 

mimo wszystko nie był w stanie wykonać tych niezbędnych zabiegów, które mogłyby ujawnić 

resztę bandy morderców?

Wciąż widział płonące gniewem oczy Marii, kryształowo jasny obraz przywołującej go do 

rozsądku kobiety sprawił, że Randar się skulił.

Maria... dlaczego ty nie możesz zrozumieć?

Ale kiedy wszystko będzie już za mną... kiedy nastanie nowy ranek...

Wtedy w moim sercu pozostanie tylko jedno pragnienie, wtedy wrócę do domu i do ciebie!

Zresztą   pewnie   nawet   nie   zauważyłaś,   że   mnie   nie   ma,   ty   moja   gniewna   ukochana! 

Wybaczysz   mi,   że   zlekceważyłem   twoje   żądanie,   zrozumiesz,   że   jestem   mężczyzną   i   synem 

Joranda!

Dokładnie   w   tym   momencie,   kiedy   August,   pomocnik   kowala,   został   trafiony   ostrzem 

sierpa, Randar odsunął od siebie obraz ukochanej, zacisnął silne dłonie na stylisku topora, oparłszy 

się o lodowaty pień drzewa.

I zasnął.

- Hej, człowieku, śpisz?

Randar   drgnął,   zerwał   się   na   równe   nogi,   oszołomiony   trzymając   się   za   głowę.   Ostre, 

szarobiałe światło nowego dnia przenikało jego zmęczony mózg.

Stał   przed   nim   jakiś   chudziutki,   źle   ubrany   chłopiec,   z   rękami   na   wzór   dorosłych 

niegrzecznie wepchniętymi głęboko w kieszenie. 2 pewnością dlatego, że były lodowato zimne.

- Czego chcesz, dziecko? Nie wiesz, że to niebezpieczne zachodzić człowieka w ten sposób? 

Mogłem pomyśleć, że jesteś złodziejem, i... zabić cię!

Chłopak pochylił głowę, jeden drewniak wbił w kupkę przemarzniętych liści pod śniegiem.

background image

- Ja... ja znalazłem was tutaj, panie... wiedziałem, że to wasz koń rży tam w szałasie na 

zboczu... i słyszałem, co mówiliście do naszej mamy...

Nareszcie Randar pojął, dlaczego chłopiec wydaje mu się dziwnie znajomy, to przecież ta 

sama   potargana   głowa   sterczała   nad   oparciem   łóżka   wczoraj   wieczorem.   I   to   pewnie   też   on 

sprowadził kiedyś pomoc do chorej matki.

- Tak? I dlaczego przyszedłeś? Czy to ojciec cię przysłał?

- Nieee... on jeszcze nie wrócił. Ja go widziałem, jak wychodził razem z Knutem, wzięli 

jego   łódź,   musieli   się   wyprawiać   gdzieś   na   drugą   stronę   fiordu...   pewnie   do   naszego   wuja   w 

Fresvik...

Randar  zdołał  się   w  końcu  rozbudzić.  Może  chłopiec  potrafi   mu  powiedzieć,  gdzie  się 

podział pomocnik kowala.

- Fresvik? A po co tam?

- Nie wiem... ale kiedy stamtąd wraca, zawsze ma ze sobą duże antałki, które bardzo cuchną. 

Wtedy mama musi dwa razy odmawiać wieczorne pacierze... To się nazywa wino, ale jest cierpkie i 

paskudne, kiedyś zwymiotowałem, bo tata zmusił mnie, żebym się napił!

Randar   kiwał   ze   zrozumieniem,   tylko   najbogatszych   było   stać   na   wino   odpowiedniej 

jakości, wiedział o tym dobrze. Sam nigdy tego podobno szlachetnego napoju nie próbował, ale 

słyszał, że jest cierpki i kwaśny. Pomocnik kowala też raczej nie znał smaku dobrego wina, robił 

pewnie   dobre   interesy,   sprzedając   kiepskie   wino   bogatym   mieszkańcom   wsi,   a   oni   byli   zbyt 

napuszeni, żeby przyznać, iż nie bardzo im smakuje ten nowomodny napój, który tak sobie chwalą 

ludzie z naprawdę dobrego towarzystwa...

- Wiecie, panie... ja myślę, że nie macie co czekać tutaj na tatę. On chyba nie wróci przed 

przyszłą niedzielą, sam powiedział mamie. Ona pewnie zapomniała o tym, kiedy rozmawiała z 

wami... a poza tym ona woli o nim nie myśleć.

Randar pogłaskał chłopca po głowie, poczuł, że chude ciało dygoce z zimna. Pospiesznie 

wyjął z worka kawałek wełnianej tkaniny, którą Maria utkała dla niego jako szalik, ale nikt go 

jeszcze   w   tym   nie   widział.   Podał   szal   chłopcu,   który   natychmiast   starannie   się   nim   opatulił, 

podziwiając piękne wzory na końcach.

- To mówisz, że tata pojechał do Fresvik z Knutem... a zaraz, który to Knut?

Otrzymał odpowiedź i znowu skinął głową.

Teraz wiedział, gdzie może spotkać tych dwóch.

Na otwartym morzu.

Kat już zaczął układać nowy plan, choć wargi dziękowały jeszcze chłopcu i upominały go, 

by nikomu nie opowiadał o ich spotkaniu.

-  Bo  może   się  zdarzyć,  że  kiedy  ojciec  wróci   do  domu,  to  znowu  ci   naderwie   ucho  - 

background image

tłumaczył Randar, gładząc ostrożnie opuchnięte i sinoczerwone lewe ucho małego.

Chłopiec ruszył biegiem  przed siebie, uszczęśliwiony, że  może dzielić tajemnicę z  tym 

dostojnym, bogatym człowiekiem.

Randar pospiesznie spakował swoje rzeczy, nie odważył się jednak jechać dalej za dnia. 

Powróciła senność, postanowił tedy przeznaczyć dzień na odpoczynek i odnowę sił. W szałasie na 

zboczu było tak samo zimno jak na dworze, ale znalazło się tam miejsce i dla jeźdźca, i dla jego 

konia, a także trochę siana, na którym mógł się ułożyć.

Gdy tylko znowu zapadł zmrok, Randar zerwał się i odjechał dobrze znaną ścieżką w górę 

do Havelin i Bondevik, i dalej do Fardal. Droga wiła się po stromych zboczach, dopiero pod Fardal 

krajobraz stał się nieco bardziej płaski. Góry wisiały nad niewielką równiną pomiędzy stromymi 

skałami a wzburzonym fiordem. Z wody wyłaniał się spory cypel, Randar znał dwóch gospodarzy, 

którzy uprawiali tutejszą urodzajną ziemię. Znał też legendę o tym, że pewien olbrzym akurat w 

tym   miejscu   przeskoczył   fiord.   Tuż   nad   ścieżką,   którą   podążał,   można   było   zobaczyć   odcisk 

potężnej prawej stopy z pięcioma palcami. A na wzniesieniu po drugiej stronie znajdował się taki 

sam odcisk stopy lewej...

Ale Randar nie zastanawiał się teraz nad legendami.

Uważnie wpatrywał się przed siebie, prowadził konia pewną ręką, jednak noc stała się na 

powrót  dniem,  kiedy  nareszcie   zatrzymał   zmęczonego  wierzchowca.  Znowu  pozwolił  sobie  na 

trochę   odpoczynku,   choć   nie   odważył   się   oderwać   oczu   od   powierzchni   wody.   Żadna   łódź   z 

pomocnikiem kowala i jego kompanem nie mogła przemknąć obok niego. Ostatni kawałek cypla 

pokonał piechotą. Plan miał gotowy. Nawet kat może pozyskać sobie potężnych pomocników, 

myślał z goryczą.

Randar czekał. Ani jedna łódź nie mogła pokonać wąskiej cieśniny, by człowiek w szałasie 

na skraju cypla nie zacisnął palców na naładowanym monstrualnym karabinie. Ciężka ołowiana 

kula zostanie wystrzelona z ważącej piętnaście funtów broni, gdy tylko spust zostanie zwolniony. 

Randar był pewien umiejętności strzeleckich swojego pomocnika, mówiono o nim, że jest na pół 

dzikim łowcą niedźwiedzi, szanowanym właśnie za to, że potrafił się tak sprawnie obchodzić z 

muszkietem. Ołowiana kula z pewnością trafi celnie, a stara drewniana łódź Augusta nie utrzyma 

się długo na wodzie, gdy ołów zrobi wyrwę w burcie tuż pod powierzchnią wody.

I wtedy Randar będzie już tylko musiał wyciągnąć z wody dwa mokre psy. Był pewien, że 

obaj, podobnie jak większość ludzi mieszkających nad fiordem, nigdy nie nauczyli się pływać. Po 

nurkowaniu w lodowatej wodzie nie będzie już żadnych problemów, by ich związać i przesłuchać.

A potem będzie mógł spokojnie dokonać zemsty.

Znowu   jednak   Randar   niepotrzebnie   przeżywał   udrękę   czekania.   Łódź   Augusta   się   nie 

pokazała. Dwaj czekający mężczyźni na zmianę pełnili wartę. Jeden spał, a drugi pilnował, by broń 

background image

nie zamokła, i nie spuszczał oka z fiordu.

Randar cenił podobnego do wołu człowieka, którego wezwał na pomoc i któremu zdradził 

swoje plany.

Wiedział, że Bjønna - Jens będzie milczał jak grób.

Może się przecież zdarzyć, że opłaci mu się komitywa z katem.

Godziny wlokły się nieznośnie, czasami tylko na wodzie pojawiała się jakaś łódka, płynąca 

tam lub z powrotem. Ale ta, której wypatrywali, nie pokazała się również trzeciego dnia.

Czwartego Randar zaczął się niepokoić, że może nie powinien był wierzyć informacjom 

chłopca. Ogarniało go ciężkie przygnębienie, ale trzymały go na miejscu bolesne, czarne myśli o 

zemście.   Nie   może   się   teraz   poddać!   Parę   godzin   niespokojnego   snu   na   dobę   nie   dawało 

odpowiedniego wypoczynku, cały był obolały od fizycznych i psychicznych obciążeń.

Bjønna - Jens mamrotał coś niecierpliwie we własną brodę i coraz bardziej upodabniał się 

do wielkiego, gniewnego niedźwiedzia, którego ktoś obudził, zanim śniegi stopniały. Randar miotał 

się po zimnym, nędznym szałasie, przeklinał swoje przemoczone buty i coraz bardziej brudną, 

śmierdzącą potem pelerynę.

Ani buty, ani peleryna nie dawały już ciepła.

Klął głośno tylko po to, by odpędzić od siebie myśl o ciepłym palenisku w domu.

I o ciepłej kobiecie...

Czy to te myśli, czy coś innego, niepojętego skłoniło tej nocy jego udręczony umysł, by 

zacząć wiązać nową sieć... nie, nie wiedział, skąd się to wzięło. Po raz pierwszy jednak od wielu 

tygodni odwiedziła go we śnie kobieta z marzeń, ta, która była Marią, ale nie tylko nią.

Stała   przed   nim,   piękniejsza   niż   kiedykolwiek,   z   nie   znaną   mu,   bezdenną   rozpaczą   w 

pięknych oczach. Za nią płonęła wielka świeca, oślepiała go, jej blask kładł się bolesnym ciężarem 

na sercu i sprawiał, że nieme usta nie były w stanie się poruszyć. Kobieta machała do niego, 

odwracając się równocześnie, zdawało mu się, że tysiące głosów powtarza szeptem jej pożegnalne 

słowa. Chciał ją pochwycić, ona jednak rozpłynęła się w świetle, jeszcze złociste iskry z jej włosów 

drgały przez chwilę w powietrzu, potem one także rozmyły się i Randara otoczyła gęsta ciemność.

Obudził go własny krzyk, odkrył, że szarpał we śnie pelerynę tak mocno, iż rozdarł ją na 

całej długości. Rozpacz, że utracił kobietę ze snu, dręczyła go tak, jakby się to stało naprawdę. 

Natychmiast   skierował   wzrok   w   stronę   fiordu,   wypatrywał   domów   po   drugiej   stronie 

szaroniebieskiej, słonej wody.

Ale nad fiordem leżała, przywodząca na myśl starą wełnę mgła.

I chociaż nic nie mąciło mu wzroku, nie mógł zobaczyć małej łódki, która akurat w tej 

chwili odbijała od nabrzeża Meisterplassen. Przerażonego pobekiwania pięciu małych owiec też nie 

mógł słyszeć. Dwie przygnębione kobiety pewnie poruszały wiosłami, świadome celu, do którego 

background image

zmierzają, ale już wkrótce poczuły obie rwący ból w rękach i plecach.

Łódź była wyładowana po brzegi, piętrzyły się na niej skrzynie i kufry, koszyki i węzełki. 

Pięć owiec zmuszono delikatnie, by uklękły, a potem przywiązano do dna łodzi. Maria wiosłowała 

z całej siły, nie wiedziała, że za każdym wyrzutem wioseł zbliża się do cieśniny, w której zmęczony 

Randar odłożył właśnie muszkiet.

Kiedy   gorycz,   pragnienie   zemsty   i   straszny   gniew   wypływały   powoli   z   tego   dumnego 

człowieka, ona z uporem wznosiła nieprzebyty mur wokół swego serca.

Opuściła Meisterplassen i wiedziała, że chyba nigdy tu nie wróci.

Czas rozpaczy i łez miała za sobą, ostatnie wylała poprzedniego wieczora nad kartkami 

swojej czerwonej książki. Atrament rozmazywał się na stronicach, kiedy pospiesznie spisywała 

bolesne doświadczenia ponurych dni.

Cały strach i tęsknotę, każdy ponury szczegół tamtej złej nocy zawarła między skórzanymi 

okładkami.

Dziękowała Bogu za sztukę pisania, czując, jak niepojęte przeżycia ostatniego tygodnia 

bledną i rozmywają się w spływającym z jej pióra atramencie.

Kiedy doszła już do opisu samotnego grobu Jorila, łzy przestały płynąć.

Kilka linijek poświęciła na pieśń pochwalną dla młodszego brata, z uśmiechem na wargach 

opisywała drobne epizody, momenty czułości i dobroci, która powinna na zawsze rozjaśniać pamięć 

o nim. Pisała nie myśląc o żadnym czytelniku, chciała tylko utrwalić bolesne wspomnienia, by 

mogły   żyć   na   wieki   Ta   księga   Marii   była   jej   pomocą   naukową,   książką   kucharską,   Biblią   i 

testamentem.   Teraz   wypełniała   jej   stronice   prostą   poezją,   rytm   słów   i   nastrój   wierszy   tłumił 

niedostatki gramatyczne jej języka.

Zatrzymała na chwilę pióro, przymknęła udręczone oczy i szukała właściwych słów.

Potem znowu pióro skrobało po papierze zdecydowane, twarde, jakby spisywało zaklęcia.

Proste, często nieporadne zdania zapełniały księgę Marii na przemian z soczystymi, pełnymi 

życia opisami.

Meisterplassen, 18 grudnia 1672:

Odchodzę,   odchodzę   od   tego   miejsca   i   od   jego   jedynego,   zatwardziałego   w   gniewie 

mieszkańca. Nigdy ono nie dało nikomu trwałego szczęścia. Obiecałam mojej matce spokój i będzie  

go miała.

Po czym zatrzasnęła książkę i dokładnie zapięła maleńki zameczek. Książka wylądowała w 

zapakowanym po brzegi podróżnym kuferku, gdzie już przedtem znalazły swoje miejsce cenne 

lekarstwa i wszystkie rzeczy bliskie jej sercu. Nie widziała, albo nie chciała widzieć, że w jednym 

rogu sterczy coś białożółtego, mała figurka wyrzeźbiona w drewnie.

W   niedużej   szkatułce   znajdował   się   także   ów   dziwny   naszyjnik,   starannie   połączony   z 

background image

połyskującym złociście kawałkiem starego łańcuszka.

Nie nosiła go już jednak na szyi. Metal był taki zimny, wolała, żeby nie dotykał delikatnej 

skóry pod ubraniem.

Ogarnęła ją ochota, by zostawić pożegnalną kartkę, wiedziała jednak, że przecież Randar nie 

będzie   szukał   pomocy   kogoś   umiejącego   czytać,  by   dowiedzieć   się,   co  chciała  mu  przekazać. 

Zresztą chyba nie ma potrzeby mówić mu już niczego więcej.

On sam dokonał wyboru, kiedy wyruszył szukać zemsty.

Nie powinien być zaskoczony, że na niego nie czekała.

Jednak fakt, że nie zastanie ani Liv, ani Jorila będzie z pewnością ciosem.

I że nie ma owiec. Ani kur.

Maria poczuła ból w sercu na myśl o samotności Randara, drżała wyobrażając sobie, jak to 

będzie, kiedy wróci do zagrody, w której czekają na niego tylko groby Joranda i Jorila.

Ale nie mogła postąpić inaczej. Musiała ratować resztki swego życia. I życia matki, jeśli tam 

jest jeszcze co ratować. W ostatnich dniach Liv nie wypowiedziała ani jednego słowa, siedziała 

tylko bez ruchu z pustką w oczach i patrzyła przed siebie. Maria nie była w stanie wmusić w nią 

jedzenia i dawała jej silne uspokajające zioła, by biedaczka mogła w nocy spać.

Dobrze wiedziała, że matka będzie potrzebowała wiele czasu i ciepła, by ta lodowa skorupa 

między nią a rzeczywistością stopniała.

Istniała tylko jedna możliwość.

Mogens!

On jej nie zawiedzie.

On ją kocha, wiedziała o tym z całą pewnością.

On  by  jej   nigdy   nie   opuścił   dla   jakiejś   głupiej  zemsty.   On   się   nią   zajmie,   pozwoli   jej 

odpocząć w bezpiecznym domu, na plebanii w Lyster. I matka też z pewnością otrzyma własny 

pokój oraz opiekę, Mogens na pewno się o to zatroszczy.

Jak cudownie będzie znowu się spotykać z życzliwymi ludźmi!

Jak wspaniale usiąść znowu obok kołowrotka Tulvy i słuchać jej perlistego śmiechu!

Jedyną reakcją Liv na plany Marii był delikatny uśmiech na dźwięk imienia Tulvy.

To córce wystarczyło.

Gdyby  to   była   prawda,   że   między   zakochanymi   istnieje   jakaś   niewidzialna   więź,   jakaś 

wspólnota myśli i doznań, to Randar nie pozwoliłby akurat teraz, by wierzchowiec unosił go w 

góry, jak najdalej od Fjæra.

Podczas gdy Maria walczyła z przeciwnym wiatrem i prądem, on opuścił wąską cieśninę, 

którą ona za mniej więcej godzinę będzie musiała pokonać.

Tylko Bjønna - Jens siedział wciąż ze swoim karabinem, zastanawiając się nad dziwnym 

background image

zachowaniem młodego kata. Nie znał płynących obok kobiet, chociaż przez jakiś czas nadziwić się 

nie mógł, że w takiej po brzegi wyładowanej łodzi znajdują się tylko dwie drobne kobiety.

Całkiem nieoczekiwanie kat odrzucił worek, który przez cały czas nosił przewieszony przez 

ramię. Nawet Bjønna - Jens miałby kłopot ze zrozumieniem dziwnych dźwięków, jakie Randar z 

siebie wydawał. Potem rzucił się jak długi na ziemię, twarzy Bjønna - Jens nie widział, ale gdyby 

go nie znał, to by pomyślał, że ten dorosły chłop, wymachujący toporem nad głowami skazańców, 

siedzi   i  beczy   niczym  dziecko.   Kiedy   jednak  Randar  znowu  wstał,  w   jego  stalowoniebieskich 

oczach nie było śladu łez.

- Idę do domu - oznajmił krótko.

Nóż   o   pięknie   rzeźbionym   i   nabijanym   srebrem   trzonku   zmienił   właściciela.   Stal   była 

niebieskoszara i miała właściwy dźwięk.

Randar   wymamrotał   jakieś   podziękowania   za   pomoc,   wyciągnął   rękę   na   pożegnanie   i 

otrzymał   zapewnienie,   że   obietnica   zachowania   niedopełnionej   zemsty   w   tajemnicy   będzie 

dotrzymana.

Potem odszedł.

Koń był teraz żwawszy, ale czarne plamy z daleka informowały, że został przemalowany. 

Jens dziwił się temu wszystkiemu, ale życie go nauczyło, by puszczać dzień w niepamięć zaraz po 

zachodzie słońca.

Idę do domu, idę do domu, idę do domu...

Randar   miał   wrażenie,   że   stukot   kopyt   galopującego   konia   układa   się   w   takie   właśnie 

błogosławione słowa, tworząc w jego głowie rytmiczną pieśń.

Nie wiedział, dlaczego, nie chciał się wdawać w rozważania o przyczynach, ale nagle jego 

mózg   przeszyła   jakaś   błyskawica.   Jakby   trwająca   latami   ciemność   nieoczekiwanie   została 

rozjaśniona cudownym światłem.

Odłożył   tak   długo   pielęgnowane   plany   zemsty   z   tą   samą   łatwością,   z   jaką   jego   ręka 

odrzuciła rozdartą pelerynę.

Miał wrażenie, że się topił i teraz znowu wydobył się na światło.

Znowu mógł swobodnie oddychać!

Znowu czuł, że krew płynie w jego żyłach, że głowa unosi się ku jasnoszaremu, zimowemu 

niebu.

Śnieg, taki biały i czysty, cieszył się jak dziecko, kiedy koń wydeptywał zabawne ślady pod 

skałami. Zaraz w dole zobaczy Meisterplassen. Szkoda, że nie ma po tej stronie łodzi!

Zagroda   wydawała  się  taka  bliska   i  droga  sercu,  ładne   małe   budyneczki,  dobrze  znana 

dróżka w górę od kamiennego nabrzeża...

Jakże chętnie rzuciłby się do wody i przepłynął wpław czerpiąc siłę z wszechogarniającej 

background image

miłości.

Musiał jednak pokonać piechotą długą drogę przez Sogndal, z nadzieją, że tratwa będzie się 

znajdować po jego stronie cieśniny, potem jeszcze będzie musiał przejść przez wzniesienia, a na 

koniec obejść odnogę fiordu od strony Eidet. Następnie czekało go wiele mil drogi przez gęsty las 

po trudnym, nierównym terenie. I trzeba będzie czekać, aż się ściemni, zanim przejdzie przez wieś i 

dotrze do domu chłopa, z którym handluje.

Jak zdoła przeżyć jeszcze jedną noc w samotności i jeszcze jeden dzień bez Marii?

Tęsknota za nią była trudna do zniesienia, jakby otrzymał potężny cios w żołądek, kulił się 

w bolesnym pożądaniu ukochanej, które rozpaliło się w nim teraz, kiedy stłumił nienawiść i myśli o 

zemście. Ale z każdym stukiem końskiego kopyta, z każdym zmęczonym krokiem przybliżał się do 

domu.

Krew pulsowała mu na szyi, ręce miał otarte po kilku dniach trzymania lejców, znalazł się w 

końcu na wysokim wzniesieniu, skąd wyraźnie było widać Meisterplassen.

W  tej  samej  chwili  odezwały  się  dzwony kościelne  w  dwóch parafiach, wyśpiewywały 

wyjątkową pieśń, którą można usłyszeć tylko raz w roku. Słuchał tego jak dalekiego echa swego 

serca.

Oszołomiony pojął, że jest niedziela, ostatnia niedziela długiego adwentu.

Dzwony witają Boże Narodzenie.

Piękne dźwięki docierały z daleka, w rozproszeniu, przypominały mu o innej Wigilii, dawno 

temu, kiedy Maria była jeszcze płaczącym niemowlęciem u piersi matki, a on sam przestraszonym 

małym chłopcem.

Ile ciepła dała mu ta kobieta, a później również jej córka! Dopiero teraz zrozumiał, że one 

obie uratowały go przed tym nieludzkim życiem, jakie mu los przeznaczył.

Sprawiły   swoją   troskliwością,   że   złagodniał,   dały   mu   dobro,   które   mógł   przeciwstawić 

brudowi i okrucieństwu świata. Dlaczego nigdy nie zdobył się na to, by im podziękować? Dlaczego 

nigdy nie przytulił do siebie Liv i nie szeptał jej pełnych uczucia słów?

Powinien to zrobić!

Gdy tylko przekroczy próg domu, natychmiast otworzy przed nimi swoje zatwardziałe serce, 

powie,   jak   wiele   im   zawdzięcza.   I   nigdy,   nigdy   więcej   nie   odejdzie   od   Marii,   przepełniony 

gniewem i nienawiścią!