background image

Drzewiński Andrzej, Inglot Jacek 
 
Niebiański Macdonalds 

Z „Science Fiction” 
 
 
 
 
 
 
Leżąca przed nim bułka z wyglądu nie chciała być niczym innym niż końskim plackiem 

rozdeptanym przez nosorożca - smakowała też nie lepiej. Charkała po raz setny klął w żywy kamień 
rząd Jej Królewskiej Mości, który w ramach zalecanych przez Komisję Europejską oszczędności 
przede wszystkim obciął stypendia, tak że podobnych jemu ubogich doktorantów z kraju nad Wisłą 
stać było na lunch jedynie w „restauracjach" sieci MacDonald's. Tylko w soboty szarpał się na kuraka 
w KFC. Co prawda Evans obiecywał podwyżkę, ale - przynajmniej dotychczas - na obietnicach się 
kończyło. „No wiesz, te trudności budżetowe" - powtarzał, gdy Jacek indagował o dodatek do 
stypendium. Nie przeszkadzało to profesorkowi samemu wyciągać z instytutu tyle, że na obiady 
udawał się do ekskluzywnych steakhousów, gdzie zwykle zażerali się jagnięciną w sosie pieprzowym 
co bardziej forsiaści biznesmeni i co cwańsi giełdowi kanciarze. 

Jacek spojrzał z niechęcią na rozgniecionego hamburgera, nawet z pozoru nie przypominającego 

apetycznej sezamkowej bułeczki z kotletem przekładanym warzywami, która bezczelnie widniała na 
reklamie wiszącej nad ladą dystrybucyjną, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Z dwojga złego 
wolał Burger Kinga, ale najbliższy był przy Hampton Road, trzy przystanki błękitną linią; nie miał 
tyle czasu, na lunch przysługiwało pół godziny, potem musiał z powrotem dymać do laboratorium. 
Profesor Andrew Evans nie znosił niepunktualnych stypendystów, takim w ogóle nie obiecywał 
podwyżki, nawet wirtualnej. 

- Hej, brachu, dasz posiedzieć? - usłyszał. Podniósł wzrok i zobaczył chuderlawego Jamajczyka w 

obowiązkowej rastafariańskiej fryzurze i równie obowiązkowej skórzanej kurtce z naszytymi 
pacyfami. Jamajczyk przymierzał się do miejsca po drugiej stronie jego stolika. Sądząc z akcentu, był 
ze wschodniego Londynu, najpewniej East Endu. 

- Siadaj. - Charkała wzruszył ramionami. - To wolny kraj. 
Jamajczyk klapnął na krzesełko, z hałasem stawiając na stoliku tacę ze spyżą. 
- Może i wolny, ale we władzy Szatana - zauważył, odwijając z papieru swój rozgnieciony placek. -

Powiadam ci, brachu, On miesza we wszystkim. Na przykład nie uważasz, że to żarcie tutaj jest coraz 
gorsze? Niektórzy mówią, że dają coraz więcej trocin i mączki rybnej, ale ja wiem swoje. - Nachylił 
się ku niemu i kontynuował konspiracyjnym szeptem. - To przez tę zmutowaną w Stanach soję, pchają 
tego coraz więcej, do wszystkiego. Zobaczysz, niedługo pokręci nam geny od tego zmutowanego 
ż

arcia i wyrosną nam drugie kutasy. Albo znikną te, co już mamy! - przewrócił dramatycznie oczyma, 

łyskając dziko białkami, a jego czarna gęba wykrzywiła się niczym w ataku epilepsji. 

Po czym, po wygłoszeniu tego expose, wbił białe zębiska w bułkę, odrywając pierwszy kęs. 
- To czemu to jesz, skoro tak sądzisz? - spytał Jacek, odstawiając colę i machinalnie sięgając po 

frytki. Cienkie, prawie przezroczyste (z jakich ziemniaków oni to robią?) przypominały białe 
dżdżownice zapieczone w prostokątnych foremkach - wzdrygnął się i odsunął z obrzydzeniem tacę. 

Jamajczyk obserwował go z uśmiechem, nie przerywając pochłaniania swojej porcji. 
- A co mam robić, wpierdzielać psie gówno? - odparł, wciąż z pełnymi ustami. - Poza tym drugi 

kutas może się przydać, jakby przyszło posunąć jakiś fajny dublet... co, nie smakują? To może ja... 

Nie czekając na pozwolenie złapał frytki i wpakował sobie pełną garść do gęby. Żuł pracowicie, 

cały rozpromieniony, a ściekający tłuszcz zdobił jego wypielęgnowaną grangową bródkę ciekawymi 
esami floresami. Charkała z trudem powstrzymał mdłości. 

- Muszę do toalety! - wykrztusił, zerwał się i zaczął przepychać przez japońską wycieczkę w 

kierunku kibli. Pokręcony rastafarianin nie do końca błądził, po instytucie krążyły od pewnego czasu 
plotki o firmach importujących na Wyspy zakazaną prawem zmodyfikowaną genetycznie żywność. 
Mówił mu o tym nawet profesor Evans - ponoć ostatnio władze otrzymały jakiś poważnie 

background image

wyglądający donos i niedługo zrobią nalot na jedną z podejrzanych sieci handlowych. No i podłą 
jakość paszy serwowanej w fast-foodach najprościej wytłumaczyć genetycznie zmodyfikowanymi, a 
zatem i tanimi dodatkami... 

Poczuł, że szurnął nogą w coś małego i płaskiego. Schylił się i podniósł z podłogi zgubioną przez 

kogoś kartę kredytową, Visę Classic, opiewającą na nazwisko Claya Studda. Przez chwilę odczuwał 
diabelską pokusę, aby oddalić się czym prędzej do najbliższej restauracji i nawpychać jagnięciny na 
koszt pana Studda, lecz z westchnieniem odpędził tę miłą żołądkowi wizję - właściciel pewnie zdążył 
już zastrzec kartę, a Jacek zamiast smakowitego jadła dostałby areszt, potem proces za próbę 
posługiwania się cudzą kartą kredytową, minimum trzy lata odsiadki, a po zwolnieniu wydalenie ze 
Zjednoczonego Królestwa... Żegnaj, doktoracie i spokojna emeryturo! Zadrżał, przejęty nagłą grozą... 
lepiej już oddać, może facet odpali parę funtów znaleźnego? 

- Rozglądał się uważnie, usiłując wyłowić z tłumu kogoś, kto choć z grubsza mógłby być  Clayem 

Studdem, kiedy raptem wyrósł przed nim pękaty Japończyk, obwieszony jak choinka aparatami 
fotograficznymi i przy tym promiennie uśmiechnięty, skłonił się ceremonialnie, po czym złapał za 
dyndającą na piersi kamerę Canona z gigantycznym fleszem i pstryknął mu zdjęcie. Jackowi, 
mimowolnie wgapionemu w obiektyw, najpierw pojaśniało, a zaraz pociemniało w oczach.    

 Całkowicie oślepiony, postąpił parę kroków przed siebie, wymacał jakieś drzwi, które ustąpiły od 

lekkiego pchnięcia. Desperacko mrugał oczyma, ale wciąż nic nie widział spoza mrowia czarnych 
plam. Odruchowo postąpił jeszcze parę kroków wyciągniętymi rękoma wymacał przed sobą jakąś 
ś

cianę, był najwidoczniej w załomie korytarza, skręcił w lewo, potem w prawo, wreszcie zarył nosem 

w kolejne odrzwia. Trochę już zaczynał widzieć, ale wciąż wirował mu przed oczyma rój czarnych 
płatków - zacisnął powieki, wymacał klamkę i pchnął drzwi. 

Zrazu, kiedy już otworzył oczy, nie zauważył nic podejrzanego. MacDonald's jak MacDonald's, 

wszystkie te paszarnie są do siebie podobne, często mu się zdarzało zapomnieć; czy siedzi w tej przy 
Carnaby Street czy przy King Cross... Zresztą, wciąż miał kłopoty ze wzrokiem. Przez chwilę 
rozglądał się rozpaczliwie w poszukiwaniu Jamajczyka, ale nigdzie nie widział jego obfitych dredów, 
pewnie Kuty As wchrzanił jego porcję i dał nogę. Na tyle się zdała jego gadka o zmutowanym szajsie 
dawanym tu do jedzenia... 

Charkała westchnął ciężko; znowu cwany wyspiarz przerobił go, naiwnego Słowianina, na rzadko. 

Postąpił parę kroków i opadł na pierwsze z brzegu puste krzesło. Usiłował oprzeć się o blat stolika, ale 
łokieć opadł bezwładnie w dół i walnął się w kolano. Dopiero teraz uważnie przyjrzał się stolikowi - 
nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego: blat miał z przodu wielkie, półokrągłe wycięcie, jakby z 
myślą o jakimś monstrualnym grubasie. Także z krzesełkiem było coś nie tak, Jacek miał wrażenie, 
jakby siedział na sedesie. Wstał i obejrzał siedzenie; rzeczywiście, z tyłu było głęboko wycięte, 
owalnie, na kształt muszli klozetowej, tak jakby z przeznaczeniem dla osobnika obdarzonego 
niezgorszym ogonem. Jacek nie wierząc własnym oczom pomacał siedzenie - dziura była i wcale nie 
chciała zniknąć. 

- E, ty, spadaj stąd! - usłyszał za plecami. - Chudzi bezogoniaści mają sektor na pierwszym piętrze. 
Odwrócił się powoli, czując instynktownie, że lepiej nie wykonywać zbyt gwałtownych gestów. Za 

nim nie tyle stał, co raczej falował krępy, pękaty osobnik odziany w coś na kształt powłóczystego 
czarnego kimona. Pyzate, obrosłe tłuszczem i nieco świniowate w wyrazie oblicze wydymało się i 
kurczyło, w takt nerwowych ruchów ust, coś chyba gorączkowo przeżuwających. Lecz prawdziwie 
imponujące wrażenie czynił jego brzuch - a właściwie zespół spęczniałych buł, mrowiących się pod 
aksamitem kimona i dygocących gwałtownie w takt urywanego oddechu grubasa, który właśnie 
machnął tłuściutką rączką, wskazując gdzieś w dół i na lewo. 

- Tam! – wysapał .- Tam idź. 
Charkała spojrzał we wskazanym kierunku i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to na pewno nie jest 

lokal przy Carnaby Street czy King Cross. To był jakiś MacDonald's gigant, istny mamut, złożony z 
siedmiu piętrowo ułożonych tarasów, pnących się ku ogromnemu przeszklonemu dachowi, na których 
mrowiło się, z trudem się wymijając w wąskich przejściach, co najmniej kilka tysięcy klientów. 
Ś

rodkiem biegło kilkadziesiąt szklanych rur z windami, bez ustanku krążącymi między piętrami i 

wyrzucającymi grupki zgłodniałych klientów, natychmiast ustawiających się w długich kolejkach 
przed ladami dystrybucyjnymi. Jacek patrzył na to wszystko w niemym zdziwieniu. Ten lokal 
wyglądał na większy niż niejedna hala sportowa. Musieli to zbudować całkiem niedawno, nigdy tu 
przedtem nie był. 

background image

Wciąż kompletnie zdębiały, spojrzał znów na grubasa, który bez krępacji wpakował się na jego 

miejsce. Poły kimona opadały co prawda do ziemi, ale Jacek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że spod 
sukna błysnął na chwilę gruby ogon pokryty rzadką szczeciną. Grubas plasnął w palce i jak spod ziemi 
wyrósł dla odmiany chudy jak tyka człowiek w uniformie sieci MacDonald's, targając wielką tacę 
zawaloną istną furą hamburgerów i torebek z frytkami. Samej coli były trzy maxikubły. Charkała 
odnotował mimochodem, że posługacz miał dłonie obrośnięte czarnym nie tyle włosiem, co wręcz 
futrem, a i jego gęba wyglądała jakoś dziwnie - z ciemnym, wyjątkowo intensywnym zarostem 
sięgającym nie tylko policzków, ale i niskiego, wypukłego czoła... 

- Po co się gapi, idzie do swojego sektora - warknął grubas, z niezwykłą wprost szybkością łapiąc za 

pierwszego z brzegu hamburgera i zręcznie wyłuskując go z papieru. Otworzył usta i jednym, 
wyraźnie wytrenowanym ruchem wepchnął całą bułę w głąb otworu gębowego, różowego i pełnego 
ś

liny, jak u niemowlaka. Zamknął przy tym oczy, oddając się nieskrywanej rozkoszy. Charkała znowu 

poczuł, że ma mdłości - cofnął się parę kroków, rozpaczliwie rozglądając za toaletą. 

Dopiero teraz zauważył, że przypadek grubasa nie był bynajmniej odosobniony. Cały sektor, na co 

najmniej dwieście stolików, wypełniali osobnicy o podobnie monstrualnych rozmiarach, ubrani w 
kolorowe, powłóczyste kimona. Jacek był teraz pewien, że za wieloma wlokły się owłosione chwosty. 
Kilku z nich, którym widać jego wgapianie się nie przypadło do gustu, odwzajemniło się niechętnym 
spojrzeniem, ten i ów chrząknął ostrzegawczo znad swego stosu hamburgerów. 

Jacek pomyślał, że chyba byłoby lepiej oddalić się na bezpieczny dystans, poszedł więc w kierunku 

pomostu wiodącego do szklanej tuby windy. Gdy był tuż przy wejściu, nadjeżdżająca kabina 
zatrzymała się i wypadło z niej trzech owiniętych w kimona grubasów, którzy pokłusowali w kierunku 
dystrybutorów; ledwo zdążył się odsunąć, tak gnali. 

- Eeee, wsiadasz paaan czy nieee... - zapytał beczącym głosem gość, który został w kabinie. Jacek 

machinalnie wsiadł do windy. 

- Któóóreee? - zamyczał znowu facet. Dziwnie wyglądał, porośnięty białą, skłębioną szczeciną. No i 

ten wyraz twarzy... taki jakiś muflonowaty. 

- Na pierwsze - odparł bezwiednie. Nie miał zielonego pojęcia, czego mógłby tam szukać. 
Muflon wcisnął za niego odpowiedni przycisk. 
- Tooo dobrzeee, booo jaaa naaa druugieee... - zabeczał. Winda runęła w dół z piorunująca 

szybkością, aż Jacek poczuł, jak żołądek wędruje mu do gardła. Na drugim muflonowaty wysiadł, 
pobekując coś na pożegnanie. Winda błyskawicznie zjechała na pierwsze piętro i Jacek, czując się 
coraz dziwaczniej, wyszedł z kabiny - kursowanie wte i wewte do góry i na dół nic mu nie da. Wciąż 
skonsternowany, oddalił się w stronę widniejącego u krańca pomostu poziomu. 

Zapełniający go konsumenci wyglądali jeszcze dziwaczniej niż prosiakowate grubasy. Jacek ze 

zdumieniem wybałuszył gały na osobnika, który drałował z tacą w jego kierunku, rozglądając się za 
wolnym miejscem. Do jego linii nie można było mieć większych zastrzeżeń, za to z twarzą działa się 
rzecz przerażająca - z lewej strony wyrastała monstrualna bulwa, na której dostrzegł całkiem wyraźnie 
ukształtowane usta, nos i jedno oko, na razie przymknięte; wyglądało to tak, jakby facetowi na lewym 
policzku wyrastała, cholera wie po co, druga facjata. "Dwugłowiec” usiadł wreszcie przy wolnym 
stoliku i sięgnął po colę. Wtedy oko twarzy z narośli otworzyło się gwałtownie i łypnęło podejrzliwie 
w stronę wgapionego Charkały, który, zakłopotany, odwrócił wzrok. Nie był to dobry pomysł, gdyż 
tym razem spojrzał prosto na osobnika z twarzoczaszką całkowicie już rozszczepioną, na dwie części 
podzieliła się nawet puszka mózgowa. Osobnik pożywiał się, obiema rękoma podając kęsy do dwojga 
ust, otwierających się równocześnie, jak na komendę. Na obu twarzach widniał też identyczny wyraz 
obrzydzenia, gdy z wyraźnym brakiem bodaj śladu apetytu nadgryzały serwowane hamburgery. 

Jacek zamknął oczy i natychmiast zapragnął się przebudzić. I choć zacisnął je aż do bólu i odczekał 

zda się nieskończenie długą chwilę, gdy na próbę odemknął prawe oko, przekonał się, że wciąż tkwi w 
tym śnie - czy cokolwiek to było. Nagle poczuł na plecach czyjeś serdeczne klepnięcie. 

- Gapa jak zwykle - usłyszał wesoły głos. - Miałeś czekać w jeden B, a nie D, zawrotku! Oczywiście 

wiedziałem, że ci się popierdzieli i poleziesz tutaj... 

Charkała odwrócił się i zobaczył przed sobą niskiego, zażywnego osobnika bez widocznych 

deformacji, za to łysiejącego i ze śmieszną, rozwichrzoną bródką-leninówką. Zresztą i z facjaty gość 
przypominał wodza Wielkiej Proletariackiej. Pod pachą dzierżył spory prostokątny pakunek owinięty 
szarym papierem... który wręczył zdumionemu Jackowi. 

background image

- Profesor dostał cholery, obiecałeś już dwa dni temu, że sprawdzisz poziom promieniowania w tym 

teleporcie... Wiesz przecież, jak staremu zależy na jak najszybszym wdrożeniu, a bez twojej 
ekspertyzy to niemożliwe. Tak że, dziubek, zasuwaj z testami, bo profesor czeka jutro na wstępny 
raport. 

Jacek usiłował coś powiedzieć, wytłumaczyć, że chodzi o kogoś innego, ale nie mógł wykrztusić 

bodaj sylaby. W ustach miał sucho, próbował przełknąć ślinę, ale pseudo-Lenin wcale nie czekał na 
jego wyjaśnienia, tylko okręcił, się jak fryga i pognał do najbliższej windy. Charkała został sam, 
pośród tłumu smętnych dwugłowców, z tajemniczą paczką w rękach. 

Właściwie nie tak tajemniczą- pod papierem wyczuwał jakieś listwy, rurki, prostopadłościenne 

moduły. Mogło chodzić o jakieś urządzenie do szybkiego montażu na kwadratowej podstawie. Stał 
tak, zupełnie zgłupiały, czując coraz bardziej niechętne spojrzenia dwugłowców, najwyraźniej 
zazdroszczących mu jego pojedynczości. „Chyba trzeba się stąd wynosić", pomyślał i rozejrzał się, 
zastanawiając, gdzie mógłby wcisnąć tę idiotyczną i na kij mu potrzebną paczkę. Jedynym sensownym 
miejscem wydał mu się pojemnik na resztki, stojący przy ścianie. Porwał ze stołu jakąś pozostawioną 
tacę i oddalił się w jego kierunku - tak jak przypuszczał, pojemnik odstawał od ściany na tyle, że dało 
się tam wcisnąć pakunek, co też Charkała niezwłocznie uczynił, modląc się w duchu, aby nikt go na 
tym nie przyłapał; ani chybi zostałby wtedy wzięty za terrorystę i żadne tłumaczenia by mu nie 
pomogły. 

Nikt go na szczęście nie przydybał i Jacek czym prędzej oddalił się od miejsca przestępstwa. 

Najchętniej wyniósłby się z tego cholernego MacPrzybytku, ale jak? Może tak, jak przyszedł? Co 
prawda myśl o powrocie na poziom świniakowatych grubasów nie napawała go entuzjazmem, ale 
uznał, że nie ma wyjścia. Wsiadł do windy, w której już siedziało dwóch milkliwych typów pokrytych 
łuską, wysiadł na siódmym piętrze, minął rzędy grubasów ćpających łapczywie swoje hamburgery i 
stanął bezradny przed ścianą, z której jak mniemał, poprzednio wyszedł. Widniało w niej dwoje drzwi, 
bez żadnych oznaczeń. Z których właściwie wyszedł? 

„Na los szczęścia, Baltazarze" - pomyślał, zamknął oczy i wyciągnął przed siebie ręce. W tym 

momencie ktoś go z tyłu potrącił, pewnie jakiś grubas śpieszący do dystrybutora; Charkała zakolebał 
się i odruchowo postąpił do przodu. Trafił na ścianę, w której wymacał kawałek framugi - drzwi nie 
opierały się, wszedł do jakiegoś korytarza, po paru krokach skręcił w prawo, potem w lewo... 

Po Jamajczyku oczywiście nie było nawet śladu, jeśli nie liczyć góry zmiętego papieru na 

pozostawionej tacy. Jacek usiadł ciężko na swoim dawnym miejscu - ciągle czuł suchość w ustach i 
chętnie napiłby się coli, ale zacny rastafarianin wszystko wyżłopał tudzież skonsumował. Pewnie te 
swoje gadki o zmutowanym jedzeniu wstawiał też innym klientom, aby obrzydzić im żarcie, które sam 
potem wtrząchał. Jacek pokręcił z rezygnacją głową, mimowolnie zerkając na zegar wiszący na 
ś

cianie lokalu. Było już pół do pierwszej, dawno po jego przerwie na lunch. Holender!, a Evans tyle 

truł o punktualności... 

Zerwał się gwałtownie i pobiegł do wyjścia, ale raptem przystanął, klepiąc się w czoło, jakby w ten 

sposób mógł pozbyć się zalegającego wewnątrz czaszki tumanu. „Do licha, gdzie ja właściwie byłem 
na tym lunchu?" 

 

* * * 

 
Stał w otwartych drzwiach furgonetki ozdobionej dużym emblematem uniwersytetu oraz napisem 

„laboratorium biochemiczne" na każdej burcie. Jego wzrok błąkał się po szarych ścianach magazynów 
urozmaiconych jedynie rzędami zakurzonych okienek. Trudno powiedzieć, aby dzielnica została 
zniszczona czy zaniedbana, lecz dla każdego było jasne, że okres jej prosperity dawno już się 
skończył. Kiedyś towary transportowane pobliską rzeką piętrzyły się pod dachy, ale teraz tylko 
przywiewana stamtąd woń mułu przypominała lepsze czasy. Nawet przechodniów niewielu było 
widać. 

Bolesny jęk z głębi wozu sprawił, że mimo woli obrócił głowę. Siedząca wokół niewielkiego 

monitora trójka mężczyzn z dużym zaangażowaniem śledziła poczynania obu drużyn. Stanowili 
hałaśliwy dowód na to, że dla wyspiarzy rugby było jest i będzie najważniejszym sportem. Ciekawe, 
ż

e w tej chwili cała trójka, na czele z profesorem Evansem, porozumiewała się między sobą 

okrzykami i zwrotami, które dla Jacka były całkowicie niezrozumiałe, chociaż normalnie jego 
angielszczyźnie nic nie można było zarzucić. 

background image

Zerknął na zegarek, potem zeskoczył na bruk i przeszedł do stojącej po sąsiedzku furgonetki 

policyjnej. Podczas dzisiejszej akcji pełniła ona rolę punktu dowodzenia. 

O dziwo, w środku na żadnym z monitorów faceci w majtkach nie uganiali się za jajowatą piłką. 
- Witamy na pokładzie, doktorku. - Porucznik Bell machnął dłonią ku kilku osobom skupionym 

wokół kapitana Shatterhanda. - Wygląda, że zaraz zacznie się nalot. 

Klepnięciem w ramię zachęcił Jacka do wejścia, a sam, porozumiewawczo łypiąc okiem, zaciągnął 

się ukrytym w dłoni papierosem. Młody mężczyzna zdający relację obdarzył przybysza zdawkowym 
skinieniem głowy. Reszta nawet go nie zauważyła. 

- Jak powiedziałem, obecnie brak jest jakiejkolwiek aktywności, wizualnej, akustycznej czy 

lokomocyjnej... - Sądząc z andronów, jakie plótł, młodzieniec był na stażu i to zaraz po szkole 
policyjnej. - Ostatnia ciężarówka, ich typowa granatowa chłodnia, wjechała do magazynu trzydzieści 
dwie minuty temu. Raporty z poprzednich dni także informowały, że koło południa ruch w magazynie 
zamiera. 

Kapitan, szczupły mężczyzna, mimo dość młodego wieku miał siwe włosy. Całkiem możliwe, że 

często musiał wysłuchiwać podobnie „fachowych" sprawozdań. Gdy stażysta skończył, z impetem 
obrócił się w fotelu, pokazując, że nadal jest energicznym człowiekiem. 

- Kto to? - warknął, wskazując na Jacka. 
Zanim ten zdążył ułożyć odpowiedź, z tyłu odezwał się Bell. 
- Nasza grupa wsparcia z uniwerku. - Porucznik klepnął Charkałę po ramieniu. - Będą nas 

reanimować, jeśli przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności połkniemy zmutowanego hamburgera... 

Wszyscy się roześmieli, łącznie z kapitanem, który na koniec przesunął mikrofon z pulpitu w swoją 

stronę. - Homer, podjeżdżaj. 

Z pewnością dwie kamery filmowały otoczenie z radiowozów, dwie inne musiano zainstalować 

gdzieś w terenie, ostatnią zaś, sądząc z lekkich podrygów, ktoś trzymał w ręku. Z niej to dokonano 
teraz ładnego najazdu na fronton dużego magazynu z napisem „World Food" na ścianie. Pod 
rozsuwane wrota właśnie zajeżdżał radiowóz, z którego po chwili wysiadł mężczyzna w prochowcu, 
pewnie ów wspomniany Homer. Dziarskim krokiem przeszedł do mniejszych drzwi sąsiadujących z 
wrotami i wdusił klawisz domofonu. Dłuższą chwilę deliberował z niewidocznym rozmówcą, potem 
wrócił do radiowozu. 

- Miał pan rację, kapitanie - dobiegło z głośnika. - Facet przyjął do wiadomości, że mamy nakaz 

rewizji, ale bez kogoś ze swojej centrali nas nie wpuści. A tak w ogóle twierdzi, że magazyn od 
tygodnia jest nieczynny z powodu awarii chłodni i w środku nic nie ma. 

- Łże - mruknął kapitan. 
- Jasne. - Głos Homera zdradzał, że niejedno już w życiu widział i słyszał. - Idziemy na chama? 
Shatterhand oblizał wargi, nadając swojej twarzy lekko drapieżny wyraz. 
- Uwaga, grupy A i B wchodzą do środka. Teraz! - Ostatnią komendę wykrzyczał. 
Jacek szybko się zorientował, że ekran środkowy oraz oba z lewej ukazują front magazynu, 

pozostałe - tylne wejście. Operator ręcznej kamery biegł kilka metrów za czwórką niosącą spory taran. 
Wyprofilowany, wzmocniony koniec narzędzia celował w niewielkie drzwi, spod których wcześniej 
odprawiono z kwitkiem Homera. Kamera z radiowozu, filmująca z boku, pokazywała, że szturmująca 
czwórka biegnie naprawdę szybko. 

- Ale przypier... - szepnął ktoś, lecz nie dokończył. Usłyszeli trzask, powierzchnia drzwi wyraźnie 

się ugięła, a potem niczym dobrze napięta skóra bębna z impetem odrzuciła szturmowców. Nie 
spodziewali się tego. Mimo swoich kombinezonów i kasków, potykając się i wywracając, potoczyli 
się po bruku jak rozsypane ulęgałki. Rzut oka w bok upewnił Jacka, że tym z tyłu nie poszło lepiej. 

- O żesz ty - powiedział Bell i już wcale się nie kryjąc, wsadził papierosa do ust. 
Kapitan nachylił się nad mikrofonem. 
- Saperzy, zezwalam na użycie ładunków - oznajmił niemal pieszczotliwym głosem. 
Niewielki facet wyskoczył zza kadru i pochylony, niczym pod ostrzałem, dopadł drzwi. Koło zamka 

przykleił niekształtną bryłkę, coś w nią wetknął, a potem podobnie pochylony odbiegł poza kadr. 
Rąbnęło porządnie, aż zdublowany odgłos eksplozji dobiegł ich zarówno z głośnika, jak i z tyłu, od 
uchylonych drzwiczek furgonetki. Gdy dym się rozwiał, drzwi magazynu stały dalej, niespecjalnie 
nawet uszkodzone. 

- Oglądałem plany w archiwum - zabełkotał stażysta - to nie jest bunkier... 
Tym razem głos kapitana nie miał nic z pieszczoty: 

background image

- Saperzy, jeszcze raz, ale solidniej - wycedził do mikrofonu. - Najwyżej kupią sobie nowy kawałek 

ś

ciany. 

Nie musieli. Powtórka poprzedniej sceny zakończyła się jeszcze większym hukiem, lecz drzwi jak 

stały, tak stały. 

- To musi być jakiś kamuflaż, z tytanu czy kompozytów. - Saper się rozkaszlał. - Mur pewnie jest 

wzmocniony, a ościeżnice osadzono na systemie kołków. 

Jego komentarz uzupełniał obraz z kamer. Jacek nigdy w życiu nie widział tak wielkiej piły jak ta, z 

którą dwaj szturmowcy właśnie podchodzili do opornych odrzwi. 

- Teraz wypróbujemy, co jest wart nasz najnowszy nabytek - usłyszeli ponownie głos Homera. - 

Ponoć tnie tytan jak masło. 

Chwilę obserwowali, jak policjanci manipulują piłą przy zamku. Raptem figurki gliniarzy zaczęły 

ś

miesznie podrygiwać, jakby gibali się na niewidzialnej huśtawce, potem odrzuciło ich na boki, a 

puszczona samopas piła udała się śladem delikwentów. Rzadko się zdarza, że ktoś biegnie na 
czworakach tak szybko. 

- Jasny szlag! - wrzasnął Homer, kiedy piła skończyła swą trasę wbijając się w jeden z policyjnych 

wozów. 

Szybka wymiana zdań w eterze wyjaśniła wkrótce, że obyło się bez ofiar, rzecz jasna nie licząc 

samochodu, laptopa Homera oraz spodni kierowcy. Kapitan rozkazał wstrzymać szturm i zaprowadzić 
porządek. Potem odwrócił się do zgromadzonych w furgonetce. 

- Czy ktoś może mi to wytłumaczyć? - spytał cierpko.  
Niezręczną ciszę przerwał głos z tyłu. 
- Oczywiście, wszystko przez ten wysokogórski obóz wytrzymałościowy.  
Wszyscy obrócili głowy, aby dojrzeć jowialną sylwetkę profesora Evansa. Kapitan Shatterhand 

wolno uniósł się z krzesła. 

- O czym pan mówi?  
Evans wzruszył ramionami. 
- O tym samym, co pan. O naszych ukochanych rugbystach, którzy właśnie przerżnęli puchar - 

podszedł do monitorów. - O, macie kłopoty... 

Mrużąc oczy nachylił się nad ekranem - właśnie odholowywano rozerżnięty radiowóz. Shatterhand 

aż się zagotował na ten widok, ale profesor był szybszy. 

- Tam chyba na was czekają? - puknął w szkło. Kapitan już otwierał usta, lecz gdy dostrzegł, co 

wskazuje palec Evansa, zamknął je z kłapnięciem. Wrota magazynu, dotąd - tak jak i drzwi zamknięte 
na głucho, teraz były nieco rozsunięte. 

- Ktoś chyba robi nas w konia - wyszeptał Bell i cicho zachichotał. 
- Do wszystkich grup! - ryknął Shatterhand do mikrofonu. - Atakować główne wejście, saperzy 

przodem! 

Po obu stronach budynku aż zawirowało. Szturmowcy dopadli bram pierwsi, zaraz nadbiegli i 

saperzy. Chwilę odprawiali swoje hokus-pokus, potem wszyscy wpadli do środka, z kłusującym na 
końcu przygarbionym Homerem w rozpiętym płaszczu. 

- Kapitanie - zgłosił się po chwili - tu nikogo nie ma, Chociaż wygląda, że magazyn opuszczono w 

pośpiechu. Pewnie dlatego nas przetrzymywano na zewnątrz. 

Podobny meldunek złożyła grupa wchodząca od tyłu. Shatterhand zabębnił palcami po pulpicie. 
- A co z gościem, z którym rozmawiałeś? 
- Nigdzie go nie ma. Sprawdzamy, czy nie ma jakichś ukrytych przejść, ale myślę, że on siedział 

gdzieś daleko stąd - zakaszlał, jakoś tak sztucznie. - Możecie sami przyjść i się przekonać. 

- Doskonały pomysł - wtrącił się Evans, nagle odzyskując swój nienaganny oxfordzki akcent. - Jeśli 

mamy zbadać ich produkty, trudno czynić to na odległość. 

Shatterhand przymknął oczy, a potem chrypnął do mikrofonu: 
- Homer, idziemy do was. 
Dojście do magazynu zajęło pasażerom furgonetek nie więcej jak pięć minut. W środku istotnie 

przypominał supermarket po poświątecznej wyprzedaży: sterty tekturowych opakowań, połamane 
skrzynki, rzędy pustych regałów, no i wszędobylska, pałętająca się pod nogami folia. Na ich 
spotkanie, powiewając połami swego prochowca, wyszedł Homer. Jackowi przypominał Clinta 
Eastwooda z późnych filmów o Brudnym Harrym. 

background image

- Za nimi jest grupa B. - Policjant kciukiem wskazał za siebie, gdzie większość tylnej ściany 

zajmowały olbrzymie przesuwane wierzeje. - Tylko nie pytajcie, po co oni przegrodzili ten magazyn. 

Shatterhand prychnął z irytacją. 
- Macie coś jeszcze poza ogólnym bajzlem? 
- Nic i nikogo - dobiegła odpowiedź. - A tej idiotycznej bramy stamtąd też nie można otworzyć. 
Na twarz Jacka padł od sufitu promień światła. Śledząc go wzrokiem, dojrzał za okienkami jasne, 

niebieszczejące niebo - zapowiedź ładnego popołudnia  po pochmurnym poranku. Obserwując 
tańczące w świetle drobinki, słyszał, jak kapitan spiera się z Homerem, czy to automat odblokował 
wejścia czy też wstrząsy od eksplozji. Z boku Evans instruował asystentów, jak ustawić przenośną 
aparaturę, a koło wierzei dwóch saperów bez przekonania opukiwało ścianę. Pozostali z podobną 
flegmą przeglądali kąty, ale pomiary wyraźnie pokazywały, że żadnego większego pomieszczenia nie 
da się tu zakamuflować. 

Jacek, czując się niepotrzebny, podszedł do panelu widniejącego na ścianie koło podnoszonych 

wierzei, gdzie jeszcze chwilę temu kapitan pieklił się, że nikt z ekipy nie zna się na zamkach. Istotnie, 
niewielka płytka, oprócz dwóch ciemnych teraz kontrolek, posiadała coś przypominającego dziurkę od 
klucza. Jacek nachylił się, zajrzał do środka bez większego efektu, a później spojrzał pod nogi, gdzie 
leżała duża wycieraczka. Uśmiechnął się do własnych myśli, potem przykucnął i uniósł gumowy 
prostokąt. Pod spodem leżał klucz - dziwaczny, złożony z dwóch trzpieni poznaczonych istnym 
galimatiasem wycięć i ząbków. Jacek spojrzał za siebie, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie 
namyślając się wiele uniósł klucz, wsunął w otwór i przekręcił. Lewa kontrolka rozbłysła mlecznym, 
pulsującym światłem, a wierzeje, szczęknąwszy cicho, zaczęły się podnosić. 

- Niespodzianka! - zawołał Jacek, odwracając się; i wtedy ujrzał, co się wyłania zza przegrody. 
Istotnie była to niespodzianka. Zamiast grupy B zobaczył kilku odzianych w zielone uniformy 

mężczyzn z bronią automatyczną w dłoniach. Za nimi, pośrodku sporego pomieszczenia, które w 
ż

aden sposób nie mogło być drugą częścią magazynu, stały trzy granatowe ciężarówki. Wokół krzątali 

się ludzie w pośpiechu przenoszący różnej wielkości pudła i skrzynki. Najciekawsze, że zanosili je do 
opalizującej bramy utkanej z pulsującego, błękitnego światła. Jednakże Jacek nie miał czasu na dalszą 
obserwację. Pod jego nogi z sykiem potoczyły się jajowate przedmioty, a najbliższy z nieznajomych 
podrzucił automat i rąbnął serię. W tym samym momencie coś wyrżnęło Jacka w bok i rzuciło o 
ziemię. Wpadając między kartony rozpoznał długi prochowiec Homera. Kule zagwizdały nad nimi i z 
jękiem rykoszetów poleciały dalej. Granaty detonując wyrzuciły z siebie fontanny dymu, który 
momentalnie zakrył okolice wierzei. Z sufitu z brzękiem sypało się szkło, gdy wysokoenergetyczne 
pociski masakrowały okienka. Policjanci odpowiadali z rzadka ogniem i nawet marzyć nie mogli, aby 
sforsować przejście. 

 

* * * 

 
Kapitan wrzeszczał do radia, ale cudem byłoby, gdyby zdołał cokolwiek usłyszeć. 
- Zobacz! - wrzasnął Jackowi do ucha Homer, wskazując coś palcem. 
Jako jedyni, ukryci za załomem, mogli cokolwiek dojrzeć po drugiej stronie. Usiłując zdusić kaszel, 

Jacek uniósł głowę. Do świetlistej bramy właśnie wjeżdżały ciężarówki i znikały, po prostu 
rozpływały się w powietrzu. Tyłem, ciągle trzymając policjantów w szachu, także w stronę światła 
wycofywali się uzbrojeni mężczyźni. Kiedy prawie już tam dotarli, jak na komendę, odrywając 
zębami zawleczki, rzucili w ich stronę nową porcję granatów. Homer musiał je rozpoznać, gdyż zaklął 
szpetnie i pchnął Jacka w kąt, zarzucając im na głowy swój płaszcz. Mimo to huk był ogłuszający, 
dający bolesnego kopniaka całemu ciału. 

Kiedy wciąż otumanieni unieśli głowy, dym już się przerzedził. Nie mogli mieć żadnych 

wątpliwości, że wszyscy obcy wraz z ciężarówkami zniknęli. Co gorsza, zniknęło także całe sąsiednie 
pomieszczenie. Za to poprzez próg mogli teraz popatrzeć na równie otępiałe twarze policjantów z 
grupy B. Jacek usiadł i dotykając palcami głowy ze zdziwieniem dostrzegł krew na palcach. Homer 
zerknął na niego. 

- Wygląda, że tu nie tylko o recepturę hamburgerów chodzi, nie sądzisz? - spytał, podając mu 

pakiecik z jałowym opatrunkiem. 

 

* * * 

background image

Duża sala wykładowa londyńskiego Muzeum Nauki, jak i cały budynek, prezentowała udane 

połączenie nowoczesności z dziedzictwem epoki wiktoriańskiej. W tej chwili jednak zgromadzonej 
publiczności nie w głowie było podziwianie uroków architektury. Uwaga widzów, głównie młodzieży, 
skupiona była na odzianej w elegancki tweedowy garnitur postaci profesora Evansa. 

- Ludzie od wieków drogą krzyżowania, starają się wyhodować rośliny i zwierzęta, które byłyby 

odporne na choroby, szkodniki czy złe warunki klimatyczne. Już Indianie w Ameryce Środkowej i 
Południowej potrafili wyhodować różnobarwne odmiany bawełny. Jednakże tradycyjne krzyżowanie 
wymaga wieloletnich zabiegów. - Evans wsparł ręce o pulpit, jakby zamierzał wykonać efektowne 
salto. - Obecnie, dzięki inżynierii genetycznej, przeniesienie pożądanych cech jednej rośliny na drugą 
może zająć zaledwie kilka miesięcy. 

Jacek, leniwie sunąc wzrokiem po sali, raptem dojrzał znajomą twarz porucznika Homera. Trudno 

było przypuszczać, że zjawił się tu tylko po to, aby wysłuchać popularnonaukowego odczytu o 
ż

ywności transgenicznej. Oparty o jedną ze zdobionych półkolumn właśnie coś klarował stojącemu 

obok starszemu mężczyźnie. 

- Royal Society zawsze podkreślała konieczność utrzymania wysokiej jakości procedur oceny 

ryzyka. Przykładowo ze względu na niebezpieczeństwo pojawienia się silnych alergenów szczególnej 
ochrony wymagają niemowlęta i osoby ze skazą atopową. Mam tu na myśli nie tylko konsumpcję 
roślin transgenicznych, ale także wdychanie ich pyłków i zarodników. 

Prelekcja dobiegała końca, dając wreszcie uczestnikom możliwość zadania kilku pytań. Jacek wstał 

i zaczął się wolno przesuwać ku wyjściu. Wokół unosiły się ręce młodych ludzi pragnących zabrać 
głos. Evans odpowiadał rzeczowo, acz krótko i dopiero ostatnie z pytań wyraźnie go ożywiło. 

- Czy zawsze można odkryć, że dany produkt został zmodyfikowany? - starannie powtórzył kwestię. 

- Nie, nie zawsze. Pierwszy kłopot to niedoskonałość naszych technik badawczych. Inny problem, to 
tak zwany śmieciowy DNA, o którym przez lata sądzono, że nie pełni funkcji kodujących. Obecne 
badania zmieniły ten pogląd, lecz nadal wiemy o nim bardzo mało i gdyby ktoś potrafił 
manipulować... - przerwał, jakby dopiero teraz dostrzegając, kogo ma przed sobą. - Tak, to trudny 
problem - zakończył enigmatycznie i zszedł z mównicy żegnany oklaskami. 

Potykając się o nogi tych, którzy jeszcze siedzieli, Jacek w końcu wydostał się na przejście pod 

ś

cianą, gdzie było luźniej. Otaczająca go zewsząd młodociana ciżba gadała, chichotała, przepychała 

się, a nawet, od czasu do czasu, czymś obrzucała. Utrudniało to nieco lokalizację Evansa i Homera, ale 
w końcu udało mu się spotkać z nimi w korytarzu, pod jakimś batalistycznym malowidłem na ścianie. 
Szef ujął Jacka pod łokieć. 

- Pragnę ci przedstawić mojego młodszego brata Edwarda - wskazał na nieznajomego stojącego 

obok Homera. - Fizyka, geniusza oraz, jak właśnie się dowiaduję, eksperta rządowego. 

- Niezależnego eksperta - mruknął przedstawiony i nad wyraz energicznie potrząsnął dłonią Jacka. - 

Wiele dobrego słyszałem o panu. 

Charkała też o nim słyszał, choć trudno powiedzieć, czy było to coś dobrego. Tak reklamowany 

przez Evansa braciszek zasłynął przed rokiem kontrowersyjnym referatem na Światowym Kongresie 
Fizyków - jego wyjściowa teza, głosząca, że meta-Wszechwiat to rodzaj winnego grona lubo i piany, 
złożonej z czasoprzestrzennych pęcherzyków-bąbelków zawierających wszechświaty poszczególne, 
nie odstawała od standardu. Jednakże większość obecnych na kongresie fizyków zaczęła wymownie 
pukać się w czoło, gdy młodszy Evans postawił hipotezę, że te „bliźniacze" światy, z racji wspólnego 
korzenia macierzystego, mogą być koherentne, czyli spójne ze sobą, a więc mocno podobne. Co 
więcej, postawił tezę, że przy pewnych sprzyjających okolicznościach są możliwe między nimi 
transfery. 

Hałas wywołał znaczny, bo jego nazwisko w świecie fizyków znaczyło sporo, ale nie znalazł zbyt 

wielu zwolenników swojej teorii. Co poważniejsze autorytety ograniczyły się do bezradnego 
wzruszenia ramionami, a złośliwsi sugerowali, że profesor powinien raczej przenieść się na teren 
science fiction, cierpiącej na brak świeżych pomysłów. Podobno Evans, śmiertelnie obrażony na 
szacownych kolegów, miał się publicznie zakląć, że nie wyjdzie z laboratorium, dopóki nie udowodni 
swojej teorii. I rzeczywiście, po kongresie zupełnie zniknął, pono zajęty wypełnianiem swego 
przyrzeczenia. Skoro się teraz objawił, to widocznie coś znalazł... 

Chrząknięcie Homera przypomniało im, że mają do wykonania robotę. 
- Jesteśmy umówieni w ministerstwie - oznajmił i pokierował ich w boczny korytarz, dzięki czemu 

zostawili za sobą rozgadaną hałastrę. 

background image

Szef Jacka spojrzał na swego podwładnego z szelmowskim uśmiechem. 
- Wyobraź sobie, że obydwaj zostaliśmy zaproszeni - mrugnął porozumiewawczo.. - Po ostatnich 

wydarzeniach w magazynie zwołano na dzisiaj burzę mózgów. Pewnie mój brat będzie tłumaczył, jak 
bez pomocy piwa można ujrzeć znikający hangar z trzema ciężarówkami i tuzinem ludzi. 

Szczuplejsza, wyższa i nie tak posiwiała na skroniach kopia profesora Evansa wzruszyła ramionami. 
- Ty zaś opowiesz nam o swoich podejrzeniach dotyczących nielegalnego wprowadzania na rynek 

zmodyfikowanej żywności. 

Starszy z Evansów spoważniał. 
- Wiesz dobrze, że mój raport już miesiąc temu trafił do ministra - wskazał na Homera. - Dzięki 

niemu doszło do nalotu. 

Edward Evans kaszlnął. 
- Miejmy nadzieję - lekko się uśmiechał - że teraz będziesz znacznie poważniej traktowany. 
Wyszli na wysadzany starymi drzewami parking pomiędzy muzeum a budynkami Imperiał College. 

Homer zaproponował, aby pojechali jego wozem, i obiecał, że po spotkaniu odwiezie ich z powrotem. 
Jackowi i Edwardowi przypadły miejsca z tyłu. 

- Powiem ci ciekawostkę. - Jego sąsiad nachylił się do brata. - Kiedy przeszukiwano magazyn, już 

po całej rozróbie, w kącie znaleziono coś, co z pozoru wyglądało na kartę kredytową... 

Szef Jacka właśnie mocował się z pasami. 
- Cóż w tym dziwnego - mruknął - pewnie ktoś zgubił. Tam się przewalała kupa ludzi. 
Homer, z ręką na stacyjce, wyraźnie czekał na puentę. 
- Dowcip w tym, że to wcale nie była karta kredytowa. - Fizyk dla efektu uniósł palec. - Kiedy na 

policji usiłowali ją sprawdzić, nie mogli jej odczytać. Dane wydrukowane na awersie okazały się 
fałszywe, poza tym wykonano ją, jak się okazało, z nieznanego u nas polimeru, na dodatek zapis na 
pasku magnetycznym jest w nieznanym kodzie, nie stosowanym... przynajmniej na Ziemi. Jeśli ta 
karta coś otwiera, to nie bankowe konto... 

Słuchając rozmowy, Jacek mimowolnie poklepał się po kieszeni. Wciąż spoczywała tam karta, którą 

znalazł u Maka przed kilkoma tygodniami... czy to nie dziwne, że zaraz potem przeszedł - sam nie 
wiedząc jak - tam, gdzie było tak jak tutaj, ale nie do końca... Dla spokoju własnego umysłu sądził, że 
to zacny rastafarianin dla zgrywy sypnął mu kwasu do coli i miał po prostu odjazd, jak to po LSD. A 
jeśli karta była kluczem do „bliźniaczego świata"? 

Zastanawiał się, jak o tym powiedzieć pozostałym, kiedy kątem oka zauważył mężczyznę w 

ciemnym uniformie podchodzącego z prawej strony. Miał wrażenie, że parking jest bezpłatny, ale 
nigdy nie wiadomo. Widać Homer był podobnego zdania, gdyż słuchając rozmowy naukowców zaczął 
się obracać ku szybie. 

Od tego momentu wszystko potoczyło się w mgnieniu oka. 
Pochylając się ku opuszczonemu do połowy okienku kierowcy, mężczyzna chcąc nie chcąc wypiął 

się w stronę siedzącego z tyłu Jacka, odwijając połę swego płaszcza. Wyjrzał spod niej krótki, 
porośnięty nieapetyczną szczeciną ogon. Właściwie do końca życia pozostanie dla Jacka zagadką, 
dlaczego zareagował tak szybko. Błyskawicznie przepchnął rękę koło fotela Homera trafiając palcem 
w przycisk na drzwiach. Mężczyzna w uniformie widząc, że okienko zaczyna się domykać, warknął 
gardłowo i poderwał dłoń. Jackowi żołądek podjechał do gardła, lecz z lufy niewielkiego rewolweru 
zamiast kuli wyleciał strumień szybko parującej cieczy, zostawiając na podniesionej szybie duży, 
mętny kleks. 

- Trzymać się! - ryknął porucznik odpalając silnik. 
Z boku nadbiegał kolejny, podobnie ubrany mężczyzna. Wtedy Jacek zadziwił siebie po raz wtóry. 

Kiedy ruszali, gwałtownie otworzył swoje drzwiczki trafiając ogoniastego w bok. Zaraz zatrzasnął je, i 
słusznie, gdyż napastnik mimo ciosu potrafił wykonać nieprawdopodobny piruet i zahaczyć pazurami 
o szybę. A że były to pazury, świadczyły cztery głębokie rysy. 

- Zawiozę was w bezpieczne miejsce! - krzyknął Homer i mijając zygzakiem kolejnego z 

napastników wypadł na ulicę. 

Klaksony, czyjaś wściekła twarz, dwóch zderzających się rowerzystów. Jacek wykręcił głowę do 

tyłu. Mężczyźni biegli do białej furgonetki, jeden wyraźnie kulał. 

- Co się dzieje? - bardziej zapiszczał niż spytał starszy z Evansów. 

background image

- Pana brat podejrzewa gości z bliźniaczego uniwersum. - Homer, wyprzedzający w sposób 

urągający wszelkim przepisom, już nie przypominał Clinta Eastwooda, on nim po prostu był. - 
Cholera! 

Zaklął, gdyż nie udała się próba prowadzenia jedną ręką i włączenia komórki drugą. Przy wstrząsie 

obły aparat smyrgnął między fotele, a obaj Evansowie zderzyli się głowami próbując go złapać. 

- Jakich gości?! - Jacek krzyknął w ucho swego sąsiada. 
Ten machnął ręką, potem kurczowo chwycił za uchwyt, kiedy wpadali na szerszą ulicę biegnącą 

wokół Hyde Parku. Nic dziwnego, że odpowiedź była lakoniczna. 

- W magazynie mogliście widzieć tunel czasoprzestrzenny. 
Coś łupnęło w tył wozu, potem drugi i trzeci raz. 
- Pochylić głowy! - krzyknął Homer, kuląc się nad kierownicą. - Strzelają! 
Jacek zerknął za siebie. Biała furgonetka mknęła ich śladem, a wychylony z okienka mężczyzna 

trzymał coś jakby rulon... 

- Opona! - ryknął Homer, gdy po kolejnym wstrząsie samochód wyraźnie zaczął ściągać w lewo. - 

Zaraz puści. 

Evansowie mieli głowy na kolanach, co sprawiło, że kolejną białą furgonetkę Jacek dojrzał, jak 

tylko pojawiła się naprzeciwko. Po jej manewrach można było wnioskować, że pragnie ich zatrzymać 
za wszelką cenę. Ściągany przez uszkodzone koło, Homer nie miał innego wyjścia, jak skręcić w 
lewo, przez bramę na teren Hyde Parku. W tym momencie dobry Bóg zesłał im pomoc w postaci 
dostawcy lodów, którego wóz stanął na drodze ścigającej ich furgonetki, aby po zderzeniu skleszczyć 
się z drugą. Homer wybrał drogę dla rowerzystów prowadzącą na szczyt pobliskiego pagórka i przez 
chwilę wydawało się, że ujdą pogoni. Niestety po kilkudziesięciu metrach koło rozerwało się do 
reszty. Wykonali półobrót i orząc kawałek trawnika stanęli w samotnej kępie krzaków. 

Jacek odpiął pasy i wypadł na zewnątrz. Chociaż widok częściowo zasłaniały mu drzewa, dojrzał, że 

furgonetki dalej stoją w bramie. Od jej strony biegła pod górę czwórka ubranych w czarne płaszcze 
mężczyzn. Szef Jacka wygramolił się z wozu i z przepraszającą miną podał Homerowi komórkę. 
Sądząc z wyglądu, moment wcześniej wyjął ją spod buta. 

- Przed prelekcją swoją zostawiłem w samochodzie - wymruczał. 
Krótka wymiana zdań wyjaśniła, że jego brat uczynił podobnie, a Jacek w ogóle komórki nie 

używał. Nawet ta na kartę była dla niego za droga. 

- Tam ktoś musi mieć telefon. Pobiegnę. - Jacek wskazał w dół na zgromadzenie po drugiej stronie 

pagórka. - Zresztą, im chodzi pewnie o Evansów, nie o mnie. 

Homer fachowym okiem ocenił dystans. 
- Biegnij, samemu powinno ci się udać - wyciągnął broń z kabury pod pachą - a ja się ufortyfikuję. 
Jacek wciągnął powietrze i rzucił się w dół. „Uczeni i osły do środka" - pomyślał - taką komendę 

powinien teraz rzucić Homer. Biegł starając się wybierać miejsca bez kamieni, a w duszy dziękował 
Bogu, że od kiedy przyjechał do Londynu, swoją kondycję poprawiał regularnymi wizytami na 
basenie. Poza tym miał silną motywację w postaci napastników, którzy gdy już osiągną szczyt 
wzgórza, będą pewnie próbowali podziurawić mu plecy. 

Już mu zaczęło brakować tchu, przed oczami poczęły wirować mętne, rozmyte plamy, już potknął 

się raz i drugi, gdy wreszcie został dostrzeżony przez gromadę zebraną koło niewielkiego oczka 
wodnego. Przyglądali się, jak biegnie, a to zmniejszało szansę, że ci z tyłu go zastrzelą. Co prawda 
odgłosów strzałów spodziewał się w każdej chwili, gdyż sądził, że tak czy siak mężczyźni będą 
szturmować samochód. Jednakże z tyłu żadnej palby nie było słychać. 

Wreszcie wpadł między ludzi i z ulgą przystanął. Przytrzymując się rachitycznego drzewka z trudem 

próbował coś powiedzieć. 

- Nie mam komórki - wydyszał w końcu. 
Twarze stojącego przed nim małżeństwa w średnim wieku rozjaśnił uśmiech. Mężczyzna zacisnął 

pięść i uniósł ją w górę. 

- Precz z inwigilacją! - zawołał z przekonaniem. 
- Won z telefonami komórkowymi i GPS! - zawtórował mu młodzian z hippisowską czupryną. - 

Rząd nie będzie nas śledził! 

Dopiero teraz Jacek dojrzał dwa transparenty wbite w murawę: ROK 1984 TO DZIŚ oraz NIECH 

RZĄD PODGLĄDA SWOJĄ DZIURĘ W..., puenta skryła się w zawiniętym materiale. Obok 

background image

siedziało kilkoro młodych ludzi podających sobie skręta, ktoś pociągał z butelki owiniętej w szary 
papier. Jacek wyszukał wzrokiem starszą kobietę w gustownym żakiecie. 

- Gonią mnie przestępcy - ze zdenerwowania myliły mu się najprostsze słowa - oni mają ogony. 
Już miał się poprawić, że miał na myśli broń, kiedy kobieta zaklaskała w dłonie. 
- Słyszeliście, co mówi ten młody człowiek? Jackowi zabłysło światełko nadziei, ale na krótko, gdyż 
kobieta dopiero rozwijała swą wypowiedź: 
- Każdy polityk z naszego rządu ma swój ogon -stwierdziła kategorycznie. - Ogon swoich brudnych 

interesów, który najchętniej ukryłby przed opinią publiczną. Ale my do tego nie dopuścimy! 

- Nie dopuścimy! - odpowiedział jej gromki okrzyk, stanowiąc niemal materialny dowód na potęgę 

swobody wypowiedzi. 

Dostrzegając ogień płonący w otaczających go oczach Jacek przypomniał sobie, że w tym miejscu 

można mówić wszystko i agitować za każdą sprawą. ,Ąby tylko królowej nie obrażać" - pomyślał i 
drgnął, gdyż ktoś położył mu na ramieniu rękę. 

- Mogę pożyczyć mój telefon przenośny - powiedział mężczyzna o nad wyraz jasnych brwiach i 

uśmiechnął się wyrozumiale. - Ci tutaj są nieco ekscentryczni, nieprawdaż? 

„Wreszcie ktoś normalny" - westchnął Jacek i ruszył za mężczyzną, aby oddalić się nieco od 

hałasującego tłumu. 

- Jak to się obsługuje? - zapytał obracając w dłoni przedmiot wręczony mu przez nieznajomego. 

Niezbyt przypominał komórkę. 

- A tak. - Mężczyzna zabrał mu niby słuchawkę i przytykając do jego policzka wdusił jakiś przycisk. 
To nie był ból, raczej wrażenie, że strużka chłodnej cieczy przebiła mu skórę. Później poczuł, że 

traci władzę w nogach, a czyjeś mocne ręce chwytają go pod ramiona. „Ogoniaści" - pomyślał, 
zauważając czarne rękawy płaszczy-uniformów. Potem właściwie niewiele już przedzierało się do 
jego umysłu. Gdzieś był niesiony, w jakimś wozie spadł z ławki na podłogę, podniesiono go, potem 
znów prowadzono pod ręce. Środek nie uśpił go całkiem, zostawiając pewną motorykę, ale wolnej 
woli nie było w nim za grosz. W końcu, niczym widmo przepłynął nad nim charakterystyczny napis 
„MacDonald's", poczuł zapach hamburgerów i frytek, lecz zaraz wprowadzono go w boczny korytarz 
i... już nic więcej nie zarejestrował. 

 

* * * 

 
Zanim jeszcze otworzył oczy i do końca zdał sobie sprawę, gdzie jest, poczuł straszliwe pragnienie. 

To musiał być skutek uboczny tego świństwa, które mu zaaplikowano. Dlatego gdy tylko przyjął 
pozycję siedzącą i zdołał uchylić oczy, mrużąc je natychmiast z powodu światła, zlokalizował dużą 
butlę wody mineralnej, ruszył ku niej, nie przyglądając się otoczeniu. Pił łapczywie, oblewając się 
cały, dopóki nie wysączył ostatniej kropelki. Wtedy odstawił pojemnik i rozejrzał się wokoło. Cela  
miała jakieś półtora metra na trzy, z niewielkim okienkiem pod sufitem, pryczą, szafką... naraz 
zesztywniał cały, gdyż omamy najwyraźniej powróciły. Za kratą dzielącą go od korytarza stał 
wpatrzony w niego alien, może tylko nie taki zielony jak ten z filmu. W każdym razie podobieństwo 
było uderzające. Wygląda na to, że zacny rastafarianin jednak nie wrzucił mu tego kwasu do coli... 

- Mówili, że będziesz chlał - zachrypiał obcy i całkiem udanie wysunął szczękę, pokazując 

niezgorszy garnitur metalicznych kłów ociekających lepkim śluzem. - Mówili też, że będziesz chciał 
to przeczytać. 

Wskazał na kolorowy numer pisma leżący na szafce, nieznany mu bliżej brukowiec „Strange Days". 

Pod krzyczącym czerwonymi literami tytułem PRODUCENCI MUTANTÓW! widniało zdjęcie 
hamburgera z wymalowaną keczupem trupią czaszką. 

- Kto mówił? - starając się zachować spokój Jacek poprawił mokrą z przodu koszulę. Dopiero teraz 

dostrzegł, że kiedy był nieprzytomny zamieniono mu ubranie na strój z lekka... sportowy. 

- Zobaczysz, nie ma się co śpieszyć - szuranie za strażnikiem świadczyło, że posiadanie ogona staje 

się normą - tutaj nikt się nie śpieszy... 

Zachichotał i poczłapał w głąb korytarza. Jacek, jeszcze nie umiejąc złożyć wszystkiego w całość, 

sięgnął po pismo. Najpierw natrafił na artykuł o zamachu terrorystycznym na moście łączącym 
Sycylię z Półwyspem Apenińskim, potem o kłopotach w pierwszej kopalni odkrywkowej na Marsie, 
aby w końcu dowiedzieć się, że Wielka Brytania otrzymała olbrzymią pożyczkę od Królestwa 

background image

Zimbabwe na rozwój naturalnego rolnictwa. Czując suchość w gardle spojrzał na pustą butelkę i 
przeszedł do artykułu reklamowanego na okładce. 

Fala agresywnych mutacji prowadzących do drastycznych zmian wyglądu i funkcjonowania 

organizmów pojawiła się na świecie kilka lat temu. Mimo pierwszych, katastroficznych przewidywań 
nie były one śmiertelne, więc ludzie zaczęli się do nich przyzwyczajać, a usługodawcy adaptować. 
Niemniej przez długi czas zagadką było ich pochodzenie. Bomba wybuchła przed kilkoma 
tygodniami, kiedy dziennikarskie śledztwo ujawniło, że przyczyną jest transgeniczna żywność 
oferowana masowo w sieciach szybkiej obsługi. Idąc po nitce do kłębka trafiono na grupę 
mikrobiologów, którzy nie bacząc na skutki swych działań weszli w kontakt z organizacją przestępczą. 
Na środku strony wydrukowano ich twarze. Jacek nachylił się gwałtownie. Już pierwsza fizjonomia z 
lewej mogła nim wstrząsnąć, gdyż przedstawiała jego szefa. Jednakże następna fotka wywarła nań 
większe wrażenie. Jacek przyglądał się dłuższą chwilę, a potem odczytał nie tak całkiem obco 
brzmiące imię i nazwisko. Odrzucił pismo i ciężko opadł na pryczę. To, że trafił do jakiegoś 
bliźniaczego odbicia Ziemi, już wiedział. 

Gorzej, że jego porywacze chcieli go wykorzystać w jakimś niecnym celu. Co do tego nie miał 

nawet cienia wątpliwości. 

 

* * * 

 
Charkała zaczynał dochodzić do wniosku, że wszystkie pierdle są do siebie podobne, niezależnie od 

uniwersum. Po raz kolejny przyjrzał się krytycznie celi: ciasna, wąska klitka okratowana od strony 
korytarza, piętrowa żelazna prycza, metalowy kibel i umywalka, zupełnie jak w Alcatraz w tym filmie 
z Eastwoodem... No i ta więzienna nuda, nieznośnie ciągnąca się niczym prymka tytoniu żuta przez 
Głodne Usta, wielkiego wodza Czejenów... Materac był, zgodnie z oczekiwaniami, twardy jak diabli, 
ale wyciągnął się na nim możliwie wygodnie, pogrążając w ponurej zadumie. Mijały kolejne godziny 
wpatrywania się w pordzewiałe szprychy górnego wyra, a on wciąż nie wiedział, po kiego licha 
właściwie porywali go i ściągali do tego świata. Ukatrupić przecież mogli go na miejscu, rozpuścić w 
kwasie i spuścić do Tamizy... bułka z masłem. Chyba że byłby im potrzebny tutaj... Raz po raz sięgał 
po gazetę i przyglądał się fotografii swojego alter ego... Podobieństwo było zaiste uderzające... 
Czyżby chodziło im o podmianę? 

- No właśnie, dlaczego by tego nie spróbować? - zapytał ktoś niskim, sympatycznym głosem. Jacek 

obrócił się gwałtownie i zobaczył stojącego przy kratach niskiego, łysawego człowieczka z bródką-
leninówką... którego widział już w „tutejszym" barze. Człowieczek przyglądał mu się z miłym 
uśmiechem, od niechcenia postukując palcem w kratę. 

- Nie, nie czytamy tutaj w myślach - uprzedził pytanie. - Po to ci podrzuciłem gazetę, abyś sam 

wykombinował, co jest grane. Właściwie to od dłuższego czasu szukaliśmy kogoś takiego jak ty i 
twoje przypadkowe wejście do naszego świata tylko przyśpieszyło sprawę. 

- Jaką sprawę? - wystękał Jacek czując, jak oblewa się zimnym potem na widok tego arcy 

sympatycznego osobnika. Pod miłą powierzchownością skrywał się kawał niezłego skurczysyna, 
przed którym należało wiać, gdzie pieprz rośnie. 

- Od razu im mówiłem, że to świetny interes, ale na krótki dystans. - Człowieczek jakby go nie 

słyszał. - W końcu ktoś musiał na to wpaść, że pomogliśmy mafii sfałszować certyfikaty i zmutowane 
ż

arcie zalało rynek... Ale kto mógł przypuszczać, że zmiany zajdą tak daleko... Ten stary pierdziel, 

Evanders, zapewniał, że jeśli coś wyjdzie, to dopiero w przyszłym pokoleniu... komu dają teraz te 
doktoraty! A Charkley nie lepszy, nie pisnął ani słowa, choć się chyba domyślał, że stężenie 
mutagenów jest kilka razy za wysokie... 

Tak się nazywał jego „bliźniak" - dokładnie Jack Charkley. 
Skojarzył też, kim jest gadatliwy pseudo-Lenin, jego nazwisko padało kilka razy w artykule, 

niewątpliwie był to Harry Farrell, sekretarz naukowy alternatywnego Evansa, nazywającego się tutaj 
Evanders. Na razie nie postawiono mu żadnych zarzutów, ale autor tekstu sugerował, że może się to 
niedługo zmienić... 

- No i jak już wszystko było jasne, zdarzyła się koniunkcja i powstała możliwość transferu do 

sąsiedniego świata, to jest twojego - wyjaśnił domniemamy Farrell. - Wiemy od pewnego czasu to, co 
wam będzie lada moment wiadome: między światami można podróżować. To dość skomplikowane, 
bo nie zawsze wszystko zależy od układu sił grawitacji, gdy zdarzy się odpowiednia koniunkcja 

background image

czarnych dziur, sąsiadujące „bąble" czasoprzestrzenne napierają na siebie, otaczająca je 
sześciowymiarowa „błona" słabnie i wystarczy naprawdę niewielkie nakłucie, aby znaleźć się po 
drugiej stronie... 

- No i znaleźliście się - rzucił Jacek, zirytowany tym mętnym wywodem. - Ale po co? Wasz świat 

wydaje się bardziej zaawansowany od naszego, co mogliśmy wam dać? 

- Jak to co, zdrowe żarcie - wyjaśnił z rozbrajającą szczerością Farrell. - Uprawiamy z wami 

wzajemnie korzystny handel, wymieniając nasze cywilizowane i zmutowane żarcie na wasze, 
prymitywne a zdrowe. To Charkley na to wpadł, jak afery z mutacjami nie dało się już zatuszować. 
Władze wzmocniły procedury kontrolne i zabroniły modyfikowanej żywności. Sęk w tym, że większa 
część światowego rolnictwa była przestawiona na tę produkcję... żywność naturalna nagle okazała się 
pilnie poszukiwanym dobrem i jej ceny skoczyły w górę jak rakiety na Marsa. I wtedy Charkley 
odkrył, że zbliża się koniunkcja... wiesz, te bramki do innych światów to ściśle strzeżona tajemnica, 
rząd boi się nieprzewidzianych skutków takich ingerencji, ale jak ma się kredyt u mafii, można wiele, 
no, wszystko wręcz. Charkley zdobył plany takiej bramy i mogliśmy rozkręcić interes. Początkowo 
podmienialiśmy zapasy w waszych restauracjach, i na taką bramkę musiałeś się nadziać, kiedy 
spotkaliśmy się za pierwszym razem, a potem poszliśmy na całość i wykupiliśmy w waszej Anglii 
dużą firmę dystrybucyjną... W nocy wymienialiśmy tylko zawartość magazynów. No i kasa popłynęła. 

Charkała zgrzytnął wściekle zębami. 
- A więc tak - wysyczał - to naprawdę biznes wszech czasów, a może i wszech światów. 

Wciskaliście nam to swoje transgeniczne żarcie, którego nikt u was już nie chciał, biorąc w zamian 
pełnowartościową, niezmutowaną żywność. Wcisnąć gówno, wziąć perły, toż to marzenie każdego 
człowieka interesu! 

- Nie inaczej. - Farrell zachichotał i w obrzydliwy, kreci sposób zatarł łapki. - Farmy nie padły, kasa 

płynęła jak Niagara, chłopie, to były czasy... ale co zrobić, zawsze, jak świetnie idzie, ktoś wrazi kij w 
szprychy. No i znalazł się pismak, podobnoż szczególnie niezadowolony ze swojej drugiej głowy, co 
to mu wyrosła, który zaczął niuchać wokół tych cholernych certyfikatów i w końcu wyniuchał, kto je 
sprzedał i komu. Profesorka aresztowali od razu, a Charkleya... 

- ...dorwali teraz - wpadł mu w słowo Jacek. Wreszcie się wszystko zaczyna układać. - Jak się nie 

mylę, mam odegrać jego rolę przed waszym wymiarem sprawiedliwości. 

- Lubię mieć do czynienia z ludźmi inteligentnymi. - Człowieczek za kratą uśmiechnął się 

promiennie i pogładził po leninowskiej bródce. - Nie inaczej. Doszliśmy do wniosku, że tłumowi 
trzeba rzucić kogoś na pożarcie, sam profesor to trochę mało. Padło na niego, to jest, na ciebie. 

- A on w tym czasie będzie moczył dupę na Bahamach! !! - Charkała prawie że zawył z wściekłości. 
Farrell przytaknął, coraz bardziej rozpromieniony. 
- Tak jest, choć bardziej mu pasowały Seszele, wasze Seszele nawiasem mówiąc - dodał. - Wiesz, 

my naprawdę zarobiliśmy górę szmalu, waszego i naszego. Mnie się tu podoba, ale Charkley 
zagustował w waszym świecie. Po prostu zajmie twoje miejsce, dokończy twój doktorat i oddali się na 
te Seszele, aby używać życia. Piękny plan, nie ma co... zwłaszcza że jego wyrok odsiedzi kto inny, na 
dodatek w innym świecie. Bardzo nam do tej roli pasujesz, nawet po angielsku gadasz lepiej od 
Charkleya... 

Jacek opuścił głowę, kompletnie zgnębiony. Nie ma co, załatwili go koronkowo. Zgnije w tym 

pierdlu za cudze grzechy, żeby przynajmniej za własne... 

Farrell wymownie chrząknął, przypominając o swej obecności. 
- Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - zauważył sentencjonalnie. - Jest i dla ciebie 

pewna furtka, o ile pójdziesz na współpracę. Proces jest, jak się domyślasz, ustawiony, adwokaci 
wiedzą, w co mają grać. Jeśli przyznasz się do wszystkiego, tak poprowadzą rozprawę, że zostaniesz 
ofiarą demonicznego profesora, który wykorzystując swą władzę, zmusił cię do fałszerstwa... itede 
itepe, media też odpowiednio ustawimy i wyjdziesz na sierotkę Marysię, co to była w złym czasie w 
złym miejscu. Dostaniesz maksimum pięć lat, po trzech wyjdziesz za dobre sprawowanie - A potem 
dostaniesz za wszystko sowitą rekompensatę... wiesz, te nasze Seszele też są niezłe, tam nie znają 
fastfoodów i jedzą tylko zdrowe owoce morza. 

- A jeśli nie? - Jacek łypnął spode łba na Farrella, ale tym razem mały człowieczek wcale się nie 

uśmiechał. Przeciwnie jakby. 

background image

- To dostaniesz dożywocie bez prawa do wcześniejszego zwolnienia - oznajmił zimno. - A jeśli 

zaczniesz rozgadywać o światach równoległych, to ten strażnik, którego już poznałeś, uroczy pan 
Himmersmith, z przyjemnością odgryzie ci łeb i zatka nim klozet. Tak czy siak, jesteś udupiony. 

Charkała milczał, kompletnie zdruzgotany. Spojrzał na sufit, szukając haka, który pomógłby mu 

skrócić swe męki, ale przypomniał sobie, że wraz z ubraniem zabrali mu pasek i krawat. 

- Za dwanaście godzin koniunkcja się kończy i nasze światy rozdzielą się na zawsze - dodał Farrell, 

wyraźnie rozkoszując się swoją rolą kata. - Cokolwiek się stanie, zostaniesz więźniem, naszego świata 
lub tego pierdla. Wybór należy do ciebie. 

- Spierdalaj mi z takim wyborem! - Charkała prawie że załkał, ale na Farrellu nie zrobiło to żadnego 

wrażenia. Z zewnątrz dobiegły raptem jakieś szczękania i ciężkie człapanie. 

- Na twoim miejscu szybciej bym kombinował, bo najwyraźniej idą po ciebie - rzucił. - Przewiozą 

cię pewnie do aresztu sądowego, rano masz pierwsze przesłuchanie... no i co, namyśliłeś się? 

- Won!!! - ryknął Charkała i cisnął butem w kratę. Farrell odruchowo odskoczył pod ścianę. 
- Chyba moja wizyta trwa za długo - zauważył, nie kryjąc kwaśnej miny. - No cóż, gdybyś jednak 

chciał pójść na układ, mrugnij trzy razy do głównego obrońcy, to będzie facet z ptasim dziobem 
zamiast nosa, chyba się za bardzo opychał zmutowanymi brojlerami. On już będzie wiedział, co dalej. 

Do celi doczłapał uroczy pan Himmersmith. 
- Koniec odwiedzin - oznajmił skrzekliwym głosem. - A podejrzany Charkley przygotuje się do 

transportu. 

 

* * * 

 
Nie sądził, że ucieczka będzie tak łatwa. Konwojował go osobiście Himmersmith, który jak się 

okazało, wydzielał kwasy rozpuszczające metal. Nieźle udało mu się nadwerężyć więźniarkę, buda po 
prostu cudem trzymała się kupy, wystarczył kopniak w skorodowane zawiasy i droga na wolność 
stanęła otworem. Charkała, gdy tylko się zorientował, w czym rzecz, podsunął mu pod kapiącą 
szczękę, niby to przypadkiem, swoje kajdanki... całkiem nowe, a mimo to nie oparły się działaniu 
kwasu. Przy okazji wyszło, że dwunogi bezogoniasty ma w biegach przełajowych znaczną przewagę 
nad dwunogim ogoniastym... z czego Jacek bezzwłocznie skorzystał, odsądzając się od pana 
Himmersmitha na znaczną odległość. 

Wyskoczył, gdy wóz zatrzymał się na skrzyżowaniu - była już głęboka noc i to ułatwiało sprawę. 

Byli na jakimś przedmieściu; nie rozglądał się zbytnio, zwłaszcza że strażnik podjął desperacką próbę 
pogoni. Charkała pogratulował sobie w duchu za dobre wyniki na akademickich mityngach 
lekkoatletycznych i gnał, jakby gonił go Belzebub we własnej osobie. Pamiętał tylko tyle, że pobiegł 
w pierwszą przecznicę na lewo, po kilkudziesięciu metrach wskoczył na jakieś podwórko, przebiegł 
czyjś ogród, plac zabaw dla dzieci, potem wypadł na nową ulicę... Biegł jeszcze długo po tym, jak 
ucichł tupot odnóży uroczego pana Himmersmitha... Zatrzymał się dopiero przy jakimś złomowisku. I 
tu miał szczęście - pilnującego składu stróża przyjechał zmienić facet na motocyklu, wielkim jak 
kobyła harleyu... na którym zostawił też obszerną skórzaną kurtałę. Jackowi nie trzeba było wiele 
więcej. 

Motocykl porzucił po jakichś piętnastu kilometrach, w okolicach Hyde Parku - tak mu to 

przynajmniej wyglądało. Inny Londyn wydawał się mieć podobny układ dzielnic jak ten z jego świata. 
Podobnie też wyglądały budki telefoniczne, choć w środku były całkowicie skomputeryzowane, 
zamiast tarczy czy klawiatury miały display z kompletnym menu. Słuchawki też nie było, pod 
ekranem widniało za to sitko głośnika, a nad nim połyskiwało szkliście oko kamery - to musiał być 
wideofon... Nie miał karty, aby zadzwonić, ale za darmo była komputerowa książka telefoniczna. 
Ciekawe, ilu może być w tym Londynie Harrych Farrellów...( 

Dom Farrella, położony w East Finchley (nawet nazwy mieli, dranie, takie same!), niczym 

specjalnym się nie wyróżniał. Ot, piętrowa willa położona w szeregu prawie identycznych budowli - 
przed każdą murek z czerwonej cegły z furtką, kubeł na śmieci, skrzynka pocztowa. Całkiem jak w 
jego Londynie. Mimo wielu odmienności bliźniaczy świat wydawał się całkiem podobny do tego, w 
którym Charkała pędził do tej pory nudny żywot człowieka poważnie zajętego karierą naukową. A już 
na pewno identyczna była żądza kasy... 

Jacek zbliżając się do furtki, próbował przewidzieć, w jakie to anty włamaniowe zabezpieczenia 

mógł Farrell wyposażyć swój dom - było już dobrze po północy i w świetle ulicznych lamp niewiele 

background image

widział, a w żadnym oknie nie paliło się światło. Łajdak pewnie sobie smacznie chrapał, pewnie śniąc 
o tym, jak przelicza swoje brudne pieniądze. Charkała uważnie przyjrzał się furtce - miała może metr 
dwadzieścia i to nie stanowiło problemu, ale dostrzegł coś jeszcze: rząd szklanych oczek, 
wstawionych w mur i biegnący od ziemi aż po kraniec obramowującego furtkę cementowego słupka. 
Nie miał żadnych wątpliwości - fotokomórki. Prosty skok przez bramkę nie wchodził w grę, ale gdyby 
skoczył wyżej, tak ze dwa metry od ziemi... gdyby tylko znalazł coś, co mogło zastąpić tyczkę... 

Pobliski park też był zamknięty, za to bez fotokomórek. Prawie trzymetrową aluminiową rurkę 

uzyskał, demolując ustawiony na trawniku billboard, reklamujący sieć sklepów z afrykańską 
ż

ywnością. Tyczka okazała się idealna do jego celów, skoczył fenomenalnie, szerokim hakiem, 

lądując na podeście schodów, tuż przed drzwiami wejściowymi - gdyby tak się przykładał na 
treningach, ani chybi AZS wysłałby go na Uniwersjadę... On jednak wolał przyłożyć się do laborek, 
bo marzył mu się Nobel z biologii. Jacek westchnął ciężko, pełen politowania nad własną naiwnością, 
po czym przyjrzał się zamkowi... i odkrył, że drzwi wcale nie są zamknięte, o czym niedwuznacznie 
poświadczała szeroka na palec szpara. Może i był naiwniakiem, ale chyba i zarazem szczęściarz z 
niego. 

Poszedł od razu na górę - niezależnie od uniwersum każdy rasowy Angol, jeśli tylko mógł, sytuował 

sypialnię na piętrze. Nie mylił się, przenikliwe, świszczące pochrapywanie dobiegało z drugiego 
pokoju po lewej. Delikatnie uchylił drzwi - w ogromnym, wiktoriańskim łożu pod ozdobnym 
baldachimem, okryty wzorzystą kołdrą, spoczywał na wznak Farrell, z rękoma grzecznie wyłożonymi 
na wierzch i złożonymi jak u nieboszczyka. W bladej poświacie księżyca uderzająco przypominał 
towarzysza Włodzimierzy Iljicza, wciąż spoczywającego w mauzoleum na Placu Czerwonym. 
Starając się stąpać na czubkach palców, Charkała zbliżył się do wezgłowia, jednocześnie sięgając do 
kieszeni. Gdy był już przy poświstującym Farrellu, wyjął brudną strzykawkę, którą znalazł w jakimś 
kuble na śmieci, gdy szukał czegoś, czym mógłby poderżnąć draniowi gardło. Ale strzykawka była 
lepsza, zwłaszcza napełniona mętną cieczą z pobliskiej kałuży. 

Jacek ostrożnie pochylił się nad delikwentem i przytknął mu igłę do tętnicy szyjnej. Skóra lekko 

napięła się i Farrell raptem przestał świstać - po czym gwałtownie otworzył oczy, usiłując coś 
wypatrzeć w zalegającym pokój mroku. 

- Tylko bez wygłupów - ostrzegł go Charkała. - W strzykawce mam wydzielinę uroczego pana 

Himmersmitha. Nawet jeśli przeżyjesz jej wstrzyknięcie, czekają cię arcyciekawe mutacje... może 
zmienisz się w krokodyla? 

Farrell wzdrygnął się odruchowo, a na jego czole zaperlił się pot. 
- Czego chcesz? - wyszeptał chrapliwie, zezując na strzykawkę. Jacek potrząsnął nią lekko, a 

brunatna ciecz wesoło bulgotnęła. 

- Nic wielkiego. Chcę wrócić. 
Tamten znowu się wzdrygnął, ale gdy poczuł ukłucie, natychmiast znieruchomiał. 
- To niemożliwe - wycharczał. - Koniunkcja skończy się za... - zerknął kątem oka na stojący na 

nocnym stoliku zegar - ...pięć godzin, a potem na przerwanie błony między światami trzeba będzie 
więcej energii, niż produkuje cała planeta w ciągu roku. Poza tym Charkley zabezpieczył się, każdej 
bramy pilnuje komando uzbrojonych po zęby żołnierzy mafii... rozwalą każdego, kto będzie usiłował 
się zbliżyć... 

Charkała zmełł w ustach najordynarniejsze słowiańskie przekleństwo zaczynające się na „k". 
- Gdzie jest ten gnojek? - zapytał. 
- Przecież mówiłem, niedojdo - sapnął poirytowany Farrell, widać zapominając o igle. Jacek szybko 

mu o niej przypomniał. - Nieee... tylko nie to, już mówię. Jest w twoim świecie, zajął twoje miejsce 
zaraz po tym, jak cię porwaliśmy, jakieś siedemnaście godzin temu... 

Jacek bluznął drugim w kolejności słowiańskim przekleństwem, zaczynającym się na literę „p". 

Wieczorem był umówiony na randkę z Nicole, gibką Francuzeczką o niezgorszym tyłku i obyczajach 
nieortodoksyjnych, studiującą biochemię... Kurwi syn pewnie już ją zdążył dmuchnąć. 

- Dobra - warknął. - Ubierzesz się i razem podjedziemy do najbliższej bramy. Pomożesz mi przejść. 
Farrell znowu się wzdrygnął, a na jego twarzy pojawił się wyraz paniki, jakby zaproponowano mu 

wycieczkę do Erebu lub National Gallery. 

- Nic z tego - wyskrzeczał. - Chłopaki z mafii rozpylą nas, nim zdążę otworzyć usta. Jeśli chcesz 

popełnić samobójstwo, może to i niezły sposób. 

background image

Zaciśnięta na strzykawce ręka zaczęła już Jackowi cierpnąć - skoro nie miał innego wyjścia... 

przynajmniej wyśle drania tam, gdzie należy... 

- A wiec giń, bydlaku - powiedział i wbił w skórę koniuszek igły. - Przynajmniej ciebie udało mi się 

dorwać... i wreszcie uczciwie posiedzę, choć Bogiem a prawdą za usunięcie takiego jak ty padalca 
powinni dawać nagrodę, a nie wsadzać do więzienia... 

- Czekaj! - Oczy Farrella łysnęły dziko i zaczął cały dygotać w napadzie panicznego strachu. -

Jeesssttt jjjeeedddnnnooo.... 

- Mówisz coś? - Jacek pochylił się nad nim. - Ostatnie słowo przed śmiercią? E, może sobie 

podarujemy, i tak nie masz nic ciekawego do powiedzenia. 

- Jjeeesttt jeeedddnnooo wwwyyjjśścieee!!! - zawył przeciągle Farrell, jego wytrzeszczone gały 

gapiły się zezem na strzykawkę, w której wesoło bełtały się domniemane soki uroczego pana 
Himmersmitha. - Człowieku, weź tę strzykawkę! 

- A co, nie pasi ci ten sposób? - zapytał Jacek. - No dobra, my, Polacy, jesteśmy litościwymi ludźmi. 

Jak masz gdzieś w pobliżu nóż, to poderżnę ci gardło. 

Farrell z trudem przełknął ślinę i po jego minie widać było, że gdyby nie igła w tętnicy, gadałby 

zupełnie inaczej. 

- Polacy są podobno ludźmi honoru - wysapał. - Jeśli dasz mi słowo, że nic mi nie zrobisz, powiem 

ci, jak jeszcze można stąd uciec. 

Charkała patrzył na niego przez chwilę, po czym cofnął rękę ze strzykawką. Farrell złapał się za 

gardło i palcami gorączkowo sprawdzał całość tętnicy szyjnej. 

- No więc? - zapytał Jacek. - Jak można dać stąd nogę, skoro wszystkie bramy są zablokowane? 
- Nie wszystkie. - Farrell, wyraźnie uspokojony, znowu grzecznie położył ręce na kołdrze. - 

Pamiętasz okoliczności naszego pierwszego spotkania? Wziąłem cię wtedy za Charkleya i dałem ci 
coś... 

- Pamiętam. Prostokątny pakunek z jakimś urządzeniem w środku. 
- Wiesz, gdzie to jest? - Farrell spojrzał na niego z nadzieją. - Co z tym zrobiłeś? Jeśli zabrałeś ze 

sobą do swojego świata... 

Jacek zaczynał się domyślać, o co tamtemu może chodzić. 
- Nie, to jest ciągle tutaj - powiedział. - W miejscu mi wiadomym. 
- No to jesteśmy w domu. - Farrell odetchnął i pogładził się po bródce, gestem zdumiewająco 

leninowskim. W świece Charkały mógłby zrobić karierę jako odtwórca ról Włodzimierza Iljicza, 
gdyby filmy z udziałem wodza rewolucji październikowej nie wyszły z mody.,- W szafie jest moja 
marynarka, w portfelu znajdziesz klucz, to jest kartę kredytowana nazwisko... 

- Clay Studd, to już wiem. Moją zabrali mi w więzieniu. 
- Ona automatycznie otwiera wszystkie bramki, tam jest specjalny skaner... A w tym pakunku był 

model eksperymentalny, bramka przenośna, teleport do złożenia i rozłożenia w pięć minut. Mafia 
ukradła to urządzenie z laboratoriów rządowych i Charkley miał je sprawdzić... już nie zdążył. W 
ś

rodku jest też instrukcja, to model samoczynny, powinien zacząć działać po prawidłowym 

podłączeniu wszystkich modułów... małpa dałaby sobie radę. 

- No pięknie. - Charkała podrapał się po nosie, zerkając podejrzliwie na leżącego pseudo-Lenina, 

który patrzył na niego z miną niewinnego dziecka, niesłusznie podejrzanego o kradzież czekolady. - 
Za pięknie nawet. Ja się oddalę w poszukiwaniu bramki, a ty tymczasem zadzwonisz po gliny... albo 
do mafii... albo do jednych i drugich! 

- Co za nieufny Słowianin... - mruknął Farrell, a Jacek uśmiechnął się krzywo. - Zawsze możesz 

mnie skrępować i przywiązać do łóżka, mieszkam, jak pewnie już zbadałeś, sam. Rano przychodzi 
służąca, ale do tego czasu powinieneś wrócić do siebie. Poza tym, jeśli cię w czymś oszukałem, 
zdążysz tu wrócić i poderżnąć mi gardło, skoro jak twierdzisz, to narodowy sport Polaków. 

- Nieźle też skaczemy na nartach - dodał Jacek i rozejrzał się po pokoju. - Ale nie widzę tu żadnego 

sznurka? 

- A story w oknie czym są przewiązane? - sapnął poirytowany Farrell. - Doprawdy, ci Polacy to... 
- E, koleś, wciąż mam strzykawkę! - pokazał mu, że nie żartuje, lekko naciskając na tłoczek. Strużka 

brunatnego płynu chlasnęła na nieskazitelną kołdrę, barwiąc ją nieregularną mozaiką plam. Właściciel 
wiktoriańskiego łoża po raz kolejny tej nocy zadygotał. 

- ...szalenie sympatyczni ludzie. Zawsze tak mówiłem, naprawdę... 

 

background image

* * * 

 
Jacek stał na chodniku i z podziwem spoglądał na rozświetloną fasadę gigantycznego budynku 

MacDonalds - jego górne piętra ginęły gdzieś wysoko w mroku nocy. A poniżej bizantyjski przepych 
różnokolorowych neonów, pulsujących, mrugających, rozcinanych błyskami fleszy i holograficznych 
reklam mącił wzrok, mamił i oszałamiał. Mimo że była już głęboka noc, przez tuzin drzwi nieustannie 
przesuwała się konsumencka tłuszcza spragniona „szybkiej" strawy - widać restauracja pracowała na 
okrągło, całą dobę albo i dłużej. Teraz kiedy mrok litościwie skrywał szczegóły sylwetek, mogło się 
zdawać, że wszystko jest OK. Ale Charkała dobrze wiedział, że aby móc wrócić do prawdziwie 
normalnego świata, musi odzyskać teleport, a potem użyć go przed szóstą piętnaście rano. Taki 
dokładny termin podał mu Farrell, kiedy się spierali, jak mocno należy zaciągać więzy na nogach. 

Tym razem Jacek był już przygotowany na to, co zastanie, więc mężnie zniósł mijającą go w 

wejściu grupę kurdupli radośnie kolebiących się na trzech nogach. Nieźle także poradził sobie w 
windzie, gdzie stał koło rodziny zwisającej z sufitu i zajeżdżającej piżmem. Żołądek zaczął się 
buntować dopiero na poziomie dwugłowców, kiedy pomylił kierunki i trafił do sektora z trawieniem 
zewnętrznym. W dyskretnym świetle podsufitowych paneli, przy długim stole siedziała grupa 
rozdyskutowanych osobników. Niczego nie jedli, jedynie gadali, a tylko nieliczni zaciągali się 
papierosami. Rzut oka niżej wyjaśnił, dzięki czemu mają wolne usta. Wyciągnięte spod obszernych 
szat żołądki, mięsiste i rytmicznie pulsujące, leżały w wytłoczonych w blacie stołu nieckach, 
wypełnionych papkowatym jedzeniem. Kiedy pobladły i walczący z napierającym pawiem Charkała 
ruszał ku wyjściu, dostrzegł jeszcze wyświetlaną na ścianie reklamę: MACPAPKA - TREŚCIWA I 
WSTĘPNIE STRAWIONA - TYLKO 2.99. 

Usiłując nie zerkać za bardzo na boki przedostał się szczęśliwie na drugą część poziomu i wypatrzył 

z daleka znajomy pojemnik na resztki. Chociaż wokół kręciło się wiele osób, poczuł się pewniej; 
właśnie ich mnogość zapewniała mu typową w tłumie anonimowość. Najpierw pochylił się przy 
ś

cianie, niby dla poprawienia sznurowadeł, potem sięgnął ręką i pociągając energicznie wysunął 

pakunek. Rzut oka upewnił go, że wszystko jest w porządku, no, nie licząc dużej plamy po keczupie z 
przylepionym i zaschniętym już ogórkiem, być może transgenicznym. 

Nagle poczuł mrowienie na plecach - odwrócił się i zrozumiał, że właśnie pojawiły się kłopoty. 

Miały one postać miłego kilkulatka o rezolutnej... o rezolutnych minach. Bezczelnie wpatrywał się w 
Jacka i szarpał za rękaw siedzącego obok mężczyznę, pewnie ojca. Kiedy Charkała uśmiechnął się do 
niego przyjaźnie i próbował cichaczem wynieść, mały wstał i zawołał na cały głos, a raczej głosy. 

- To Charkley! - wycelował w niego palec zakończony fioletowym szponem - ten, co dzisiaj zwiał! 

Przez niego mam dwie głowy! 

Gówniarz nie dość, że po nocy siedzi w restauracji, to jeszcze dzienniki telewizyjne ogląda. Jacek 

zaklął pod nosem, ale nie był to czas na dawanie porad dotyczących wychowania dzieci. Wszyscy na 
sali patrzyli na niego i żadną miarą nie dało się powiedzieć, że te spojrzenia są życzliwe. Jacek, wciąż 
przyjaźnie uśmiechnięty, spróbował przemieścić się ku windzie, lecz zaalarmowani ludzie wstawali od 
stolików, skutecznie odcinając tę drogę ucieczki. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. 

- Szanowni państwo - jednym ruchem rozdarł opakowanie paczki - jesteście świadkiem wyjątkowej 

promocji! 

Konstrukcja w środku istotnie nie wyglądała na skomplikowaną, zwłaszcza że elementy, które 

należało połączyć ze sobą, oznaczono identycznymi kolorami. Łypiąc nerwowo na salę, zaczął 
montować teleport. Poruszeni wrzaskami małego konsumenci zatrzymali się, spoglądając niepewnie 
po sobie - w końcu każdy z nich był już świadkiem niejednej zwariowanej reklamy. 

- Urządzenie, które właśnie montuję, pozwala każdemu przybrać dowolny wygląd - mówił dalej 

Jacek tonem typowym dla konferansjerów, nie przestając gorączkowo domykać magnetycznych 
zatrzasków. - Można to nazwać makijażem holograficznym. 

Wstał i demonstracyjnie zaczął się ciągnąć najpierw za policzek, potem za uszy, a na koniec 

pokręcił głową, jakby pokazując, że jest dobrze osadzona. 

- Sami państwo widzą, jak udanie przypominam kryminalistę Charkleya - wciąż bajdurząc 

natchnionym tonem, podłączał ogniwa energetyczne. - Naturalnie w modelu rynkowym będzie wiele 
znacznie atrakcyjniejszych powierzchowności. 

- A cena? - zawołał ktoś z boku. 

background image

Na panelu sterowania wypłynął napis PROCEDURA INICJUJĄCA W TOKU... Jacek otarł spocone 

czoło i uśmiechnął się promiennie. 

- Naturalnie cena będzie przystępna, około trzystu funtów. 
Po sali przeszedł szum aprobaty. Jedynie mały śledził poczynania Jacka z wyraźną nieufnością. Ale 

i on podskoczył, jak i wszyscy inni, kiedy nad urządzeniem pojawił się utkany z błękitnej mgły obrys 
bramy. 

- Zaraz dokonam demonstracji - obwieścił Charkała i potoczył dookoła triumfującym wzrokiem - i 

wtedy dostrzegł mężczyznę o żyrafiej szyi, uważnie obserwującego go spod ściany. 

On wiedział, że to nie jest prezentacja. Jacek zrozumiał, że w masie ludzi odwiedzającej ten 

monstrualny przybytek „szybkiego" obżarstwa może znaleźć się każdy. Także naukowiec pracujący 
nad teleportami albo członek mafii, który taki teleport ukradł. 

TRANSFER Z PRZERZUTEM, TRANSFER BEZ PRZERZUTU - zamrugało na panelu - CZAS 

TRANSFERU: 10 SEKUND.  . 

Mężczyzna spod ściany szybkim krokiem ruszył w jego stronę. Jacek wdusił pierwszą z opcji i 

uniósł ręce. 

- Uwaga, uwaga! - wrzasnął. - Rewelacja, paszczo-zmienna demonstracja! Jak z dwóch głów zrobić 

jedną! 

Sala ożywiła się, skutecznie ograniczając przemieszczanie się mężczyzny, który śpieszył się coraz 

wyraźniej. 

- 2... 1... 0... - Błękitna poświata rozjarzyła się, a Jacek, nie zważając więcej na okrzyki 

rozentuzjazmowanego tłumu, odruchowo wstrzymując oddech i przymykając oczy, skoczył w nią 
szczupakiem. 

Ś

wisnęło, zamłóciło, cisnęło go o podłogę, a potem zapadła błoga cisza. Charkała czując, jak drżą 

mu mięśnie na całym ciele, z lękiem uchylił powieki. Super MacDonald's zniknął. Leżał w półmroku 
typowego biurowego pomieszczenia, z zadkiem wciśniętym między biurko a przepierzenie. O głowę 
opierał mu się przewrócony kubeł na śmieci. Stęknął i wyciągnął przedmiot uwierający go w plecy - 
zgrabny damski pantofelek. Widać urzędniczka zmieniała obuwie po przyjściu do pracy. Spojrzał na 
zawieszony pod sufitem zegar, wskazujący 19:30. „Ciekawe" - pomyślał -„widać nie ma dokładnej 
spójności między obydwoma światami, powinien być środek nocy". Z pewnym wysiłkiem przybrał 
pozycję horyzontalną „...albo kończy się koniunkcja i światy się rozjeżdżają" - skonstatował po chwili. 
Raptem potknął się o coś i ze zdumieniem rozpoznał prostokątny kształt teleportu. A więc o to 
chodziło z tym przerzutem! Urządzenie też można było przemieścić... 

Uaktywnił panel sterowania. Wskaźnik energii unosił się powyżej zielonej linii, obok inny pulsował 

na pomarańczowo, jakby chciał o czymś ostrzec. Jacek nachylił się i odczytał: PRZEWIDYWANY 
ZANIK KANAŁU ZA 42 MINUTY. No tak, udało mu się zwiać prawie w ostatniej chwili. Westchnął 
z ulgą i metodycznie zaczął demontować teleport. 

Naturalnie, nie wszystko było załatwione. W pierwszej kolejności musiał coś zrobić ze swoim alter 

ego, Charkleyem. Skurczysynowi uda się załapać na lepszy świat, przecież przez czterdzieści minut 
nie zdąży... Jacek zamarł z ręką na zatrzasku. A właściwie dlaczego nie spróbować? Starając się nie 
hałasować podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Jak się spodziewał, biurowiec stał w tym samym 
miejscu co gargantuiczny MacDonald's w bliźniaczym świecie. Znał tę okolicę, to musiał być Euston 
Square... 

Szybkie spojrzenie na zegar. Zgadza się, godzinę temu miał się spotkać z Nicole. Ta gnida Charkley 

z pewnością nie odmówił sobie okazji i poszedł na umówione miejsce, jeśli tylko zadał sobie trud 
przejrzenia jego terminarza. Mieli się spotkać w niewielkiej knajpce o rzut beretem stąd. Zacisnął dłoń 
w kułak i pogroził swemu wrogowi. Dwóch Charkałów na tym świecie, to o jednego za dużo. Tak 
samo o Jacku i jego równie nieznośnym bracie mawiała wychowawczyni w przedszkolu... i miała 
ś

więtą rację!  

Szczęśliwie ochrona budynku nastawiona była na to, aby nikogo niepowołanego do środka nie 

wpuścić. Odwrotny kierunek okazał się znacznie mniej zabezpieczony. Przekonał się o tym, znajdując 
w toalecie na parterze okno z klamkami od środka. 

Trudno powiedzieć, że wspinaczka po sedesie, kaloryferze i framudze była tym, co lubił najbardziej, 

ale członkowstwo AZS zobowiązywało. Już po paru minutach oddalał się od budynku z pakunkiem 
pod pachą. Starając się nie patrzeć co kilka sekund na zegarek, przebył trzy przecznice i bez przeszkód 
dotarł pod seledynowy neon lokalu zwącego się „Two Planets", co jeszcze parę dni temu wydawało 

background image

mu się na tyle intrygujące, że warte zaproszenia tam dziewczyny na randkę. Przez okno dostrzegł kilka 
par siedzących przy stolikach, lecz tłoku nie było. Koło staromodnej szafy grającej, przy zapalonej 
ś

wiecy, siedziała Nicole - sama i najwyraźniej znudzona, co poznał po kapryśnie wydętych wargach. 

Ze zniecierpliwioną miną obracała w dłoni pusty kieliszek. Wyglądała dziś bardzo sexy. Charkała 
poczuł, jak rośnie w nim straszliwe poczucie zawodu. Ta gnida musiała nie przyjść i wystawiła 
dziewczynę do wiatru. Cholera, i to jego, Jacka, dziewczynę, wartą grzechu jak mało która. 

Przygładził włosy dłonią i rzuciwszy kose spojrzenie na swój strój pchnął drzwi lokalu. Nicole 

spostrzegła go dopiero, gdy siadał przy stoliku, i jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. 

- Ty się przebierałeś w tej toalecie? - spytała, nie kryjąc zdumienia. - A co to za pakunek? 
Umysł Jacka pracował na najwyższych obrotach. Gdyby galopujące po torach zwojów nerwowych 

myśli iskrzyły, to teraz uszami leciałyby mu snopy iskier. Nachylił się i pocałował Nicole prosto w 
usta. Nawet nieźle smakowała. 

- Proszę, poczekaj - szepnął głosem, który uznawał za namiętny - jeszcze tylko na moment muszę 

tam wrócić. 

Zostawił dziewczynę zastygłą w stuporze niczym żona Lota i przeszedł ku zapleczu, gdzie na 

ś

cianie uwidoczniono wiadome oznaczenia. Pchnął drzwi po lewej i wsunął się do wykafelkowanego 

pomieszczenia... panowała w nim cisza, jedynie spod sufitu cicho sączyła się muzyka. Uważnie 
rozejrzał się wokół. Sądząc z reakcji Nicole, jego alter ego musiał tu bawić od dłuższego czasu. Usnął 
czy co... ? 

Wtedy Jacek usłyszał dziwne dźwięki dochodzące z ostatniej kabiny, umieszczonej w rogu 

pomieszczenia, tuż pod oknem. Taki na poły szloch, na poły stękanie. Spojrzał na zegarek. Do chwili 
zero brakowało siedmiu minut. Musiał postawić wszystko na jedną kartę. Ręce, chociaż powinny, nie 
drżały mu ani trochę, kiedy ponownie zestawiał teleport, jakby wiedziały, że gra idzie o najwyższą 
stawkę. 

Nawet nie myślał, co będzie, jeśli przyjdzie inny gość albo jeśli ten ktoś z kabiny nie będzie 

Charkleyem, albo jeżeli... Zacisnął zęby i sprawnie dalej łączył elementy aparatu. Gdy w końcu 
teleport był gotowy, na panelu odczytał: PRZEWIDYWANY ZANIK KANAŁU ZA 2 MINUTY. 
Ustawił transfer na minus 30 sekund i mocno wciągając powietrze podszedł do jedynej zajętej kabiny. 
Potem wydostał z kieszeni kartę na nazwisko Clay Studd i wsunął pomiędzy zęby. Ręce musiał mieć 
wolne. 

Szarpiąc z całych sił drzwi kabiny wiedział, że teraz sprawy potoczą się już szybko. Nie pomylił się. 

Jednakże tylko jego desperacja sprawiła, że nie zamarł w bezruchu, widząc szczegóły anatomiczne 
Jacka Charkleya. Bo któż by inny przyczepiał sobie plastrami do nogi coś bardzo długiego i cienkiego, 
przypominającego ogrodniczy szlauch albo wyjątkowo wyrośniętego padalca. Można było sobie 
wyobrazić, jak skomplikowana i czasochłonna była to czynność. Widać łachudra w przeszłości także 
obżerał się trefnymi hamburgerami. 

Jacek chwycił swe przeniewiercze alter ego za klapy marynarki, jednym szarpnięciem wyciągnął na 

zewnątrz i zataczając półkole ustawił przed bramą teleportu. Jego przeciwnik, wciąż dzierżący w 
garści końcówkę swego zaganiacza, dopiero wtedy rozpoznał napastnika i zrozumiał, co się święci. 
Ale było już za późno, gdyż pięść Charkały z impetem wbiła się w jego brzuch. Charkley zawył 
nieludzkim głosem, a wtedy Jacek wcisnął mu kartę w rozwarte usta i z całej siły pchnął w 
aktywizujące się właśnie wrota teleportu. Charkley rozpaczliwie próbował się przytrzymać, lecz 
rozczapierzone palce nie zdołały ucapić napastnika za rękaw... i w ułamku sekundy rozpłynął się w 
błękitnej mgle... Jackowi przez moment zdawało się, że jeszcze widzi jego rozwarte strachem oczy. 
Ciężko dysząc oparł się o umywalkę. 

- Wesołej podróży na Seszele, dupku - sapnął i odkręcił kran. A potem zawył, bo znowu trafił na ten 

z wrzątkiem. Tak, niewątpliwie był znowu w starej, dobrej Anglii… 

 

* * * 

 
- ...no i kiedy w końcu włączyłem detektor pola, to niemal od razu miałem na odczycie, że doszło do 

naruszenia naszej czasoprzestrzeni w co najmniej kilku, może nawet kilkunastu punktach. Urządzenie 
jest w fazie eksperymentalnej, mało dokładne, monitoruje ledwo Londyn i okolice, ale ta częstość 
wydała mi się zastanawiająca., i niepokojąca. Ktoś intensywnie buszował w naszym świecie: 
wiedziałem, kiedy to robią, ale nie wiedziałem, gdzie dokładnie, no i po co? Dopiero jak Andrew 

background image

powiedział mi, co się wyprawia z tą transgeniczną żywnością, coś mi zaczęło świtać... A resztę znacie. 
Więcej dowiem się, gdy zbadam teleport, zdobyty przez pana Szar... twego znakomitego doktoranta - 
dokończył, zwracając się do brata. 

Siedzieli w czwórkę u MacDonalda, tego samego, w którym się wszystko zaczęło - Charkała, 

Homer i dwaj Evansowie. Przed każdym spoczywała taca ze standardowym zestawem, ale jakoś żaden 
nie palił się do jedzenia, mimo że sezamkowe bułki wydawały się dzisiaj nie tak oklapnięte jak 
zazwyczaj. Starszy Evans, widząc ich niepewne miny, uśmiechnął się i sięgnął po swojego 
hamburgera. 

- Bez obaw, panowie, dostawy z „World Food" zostały wycofane i skierowane do utylizacji. To są 

najprawdziwsze „nasze" hamburgery... 

Aby udowodnić, że strachy na Lachy, odważnie nadgryzł swoją bułę, ale z wyrazu twarzy dzielnego 

profesora aż nadto wyraźnie można było odczytać, że jego podniebienie, przyzwyczajone do mięs 
przyrządzanych w najlepszych londyńskich restauracjach, z trudem toleruje tekturowy smak 
popularnego burgera... Tym niemniej, jako rasowy dżentelmen, zachował twarz do samego końca, lecz 
kiedy już przełknął, długo popijał colą. Charkała z młodszym Evansem bez entuzjazmu sięgnęli po 
swoje porcje, ale Homer wciąż tkwił w bezruchu, milcząc i najwyraźniej zmagając się z myślami. 

- Chwileczkę, panowie - odezwał się. - Cały Londyn, ba, cały kraj przez co najmniej parę miesięcy 

spożył tysiące ton transgenicznej, szkodliwej żywności. Jaki to miało skutek w bliźniaczym świecie, 
powiedział nam pan... - tu zaczął rozpaczliwie zmagać się z nazwiskiem Jacka - ...pan Szar... 
Szarkala... 

- Po prostu Jacek lub Jack - pomógł mu Charkała. W końcu ten Homer był całkiem sympatyczny... 

jak na gliniarza, oczywiście. 

- Dzięki. - Policjant spojrzał na niego z wdzięcznością. - Jak mówił Jack, w tamtym świecie 

spożywanie tej żywności doprowadziło do katastrofalnych zmian, oni się pozamieniali w jakieś 
zwierzaki! 

Wszyscy spojrzeli na starszego Evansa, który z ulgą odsunął od siebie tacę - wyraźnie wolał dać 

wykład, niż dalej konsumować najpopularniejsze danie naszego i nie tylko świata. 

- Nic tu nie można powiedzieć na pewno - zaczął. - Wiele zależy od indywidualnego metabolizmu, 

kodu genetycznego, ilości spożytych mutagenów i tym podobnych uwarunkowań. Mieszkańcy 
bliźniaczego uniwersum dłużej podlegali oddziaływaniu niekorzystnych czynników, poza tym mogli 
być bardziej podatni na mutacje, na co zresztą wskazywałyby poczynione przez Jacka obserwacje... 
Gdybym mógł przeprowadzić choć kilka testów na takim zmutowanym osobniku, mógłbym 
powiedzieć coś więcej... a tak po prostu nie wiem, czy i jak to się skończy... 

- A co z tym tzw. śmieciowym DNA, o którym ostatnio tak głośno? - zapytał Edward. - Czy takie 

wyjątkowo aktywne mutageny mogą w nim namieszać? 

- To istotnie ciekawa kwestia... - Profesor zamilkł na chwilę, jakby coś intensywnie rozważając. -. 

Mieszkańcy tamtego świata ulegali wyraźnej deewolucji, uwsteczniali się, o czym świadczyłyby cechy 
animalne większości z nich... choć były też inne mutacje, na przykład to wyrastanie drugiej głowy. 
Ź

ródłem tych przemian może być istotnie aktywizacja tego „śmieciowego" DNA, o którym przecież 

tak naprawdę nic, a raczej prawie nic nie wiemy. Kto wie, może to taki ewolucyjny śmietnik, gdzie 
spoczywają te ścieżki rozwoju rasy ludzkiej, które z jakichś przyczyn zostały zarzucone... Co tak 
naprawdę zadecydowało, że jesteśmy tym, czym jesteśmy? W dużej mierze przypadek, a dokładniej 
przypadkowa mutacja... równie dobrze moglibyśmy pozostać zwierzętami, przemienić się w potwory 
lub też stać się istotami doskonalszymi od człowieka... przecież, co jasno wynika z Księgi Rodzaju, 
gdyby nie grzech pierwszych rodziców, dziś bylibyśmy równi aniołom... 

Jacek przestał słuchać wywodów Evansa, który mógł tak długo, zwłaszcza mając w perspektywie 

zjedzenie czegoś, co jak zauważył pewien Sarmata wypowiadający się o duńskiej kaszance, jest tak 
paskudne „że się Polakom tego jeść nie godzi, boby nam psi nieprzyjaciółmi byli, gdyż to ich 
potrawa*".  

Jego uwagę zwróciła grupa biznesmenów, młodych jeszcze gości, najwyżej po trzydziestce, z 

laptopami na kolanach - ci zabiegani panowie często wpadali do fastfoodów na szybki lunch, 
umożliwiający połknięcie czegoś w trzy minuty i dalsze kontynuowanie interesów. Nie to było 
dziwne, że pięciu facetów w charakterystycznych, czarnych japiszońskich płaszczach zajadało się tu 
frytkami, ale że wszyscy, bez wyjątku, byli garbaci! I dziwne były to garby, podwójne, monstrualne, 
prawie że rozsadzały płaszcze na plecach. 

background image

Biznesmeni skończywszy jeść, zerwali się jak na komendę, porwali tace i pobiegli do koszy. Jacek 

zauważył, że spod płaszczy wystaje im coś białego, jakby... pióra! Biznesmeni tymczasem wybiegli z 
lokalu - Jacek ciągle ich widział przez oszkloną witrynę. Ustawili się w rządku na chodniku i po kolei 
zrzucali płaszcze... 

Patrzył z osłupieniem, jak spod czarnej materii wyłaniają się śnieżnobiałe, ogromne... skrzydła! 

Biznesmeni otrząsali się energicznie, niczym szykujące się do lotu gęsi, podbiegali kilka kroków i 
ciężko wachlując skrzydłami kolejno z podskoku wzbijali się w powietrze, wciąż trzymając w prawej 
ręce walizeczki z laptopami - manewrowali nimi gorączkowo, usiłując złapać równowagę. 

Po czym, zatoczywszy nad ulicą szerokie koło, majestatycznie odlatywali w kierunku City... 
  
 
 
                                                                                       Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot 
 
  
 
 
 
*Jan Chryzostom Pasek, „Pamiętniki"