background image

A D A M   P I E T R A S I E W I C Z

T I M E  I S  M O N E Y

background image

Rozdział 1

Noc była bezchmurna ale i bezksiężycowa. Tropikalna noc, 

której miliony gwiazd nie były w stanie rozjaśnić. Nocne ptaki, 
których tysiące żyło w dżungli, pokrzykiwały wzywając partnera, 
nawołując   matkę,   uciekając   przed   wężem   lub   umierając   w 
paszczy nocnego łowcy. Słychać było szelest mrówek, które dzień 
i   noc   rozbudowywały   swoje   mrowiska,   uważny   obserwator 
mógłby   usłyszeć   też   szmer   skradających   się   zwierząt.   Gdyby 
wszedł   na   drzewo,   gdyby   zaczaił   się   za   gałęzią,   i   gdyby   nie 
zauważył go tam pyton, który spał w wydłubanej w pniu dziupli, 
uważny obserwator mógłby zaskoczyć lwa, skradającego się za 
jakimś małym ssakiem, który niczego nie podejrzewając zjadał 
rosnące na małym krzaku jagody. 

Nie zobaczyłby jednak nic poza jasną plamą lwiego futra, aby 

zobaczyć   jego   ofiarę   musiałby   założyć   noktowizor,   noc   była 
czarna i ludzkie oko nie było w stanie jej przebić. Gdyby miał 
noktowizor,   mógłby   zobaczyć   tętnienie   nocnego   życia   w 
tropikalnej dżungli, mógłby obserwować tych, którzy nie dożyją 
wschodu   słońca   i   tych,   którzy   rano   będą   leżeli   z   wypełninym 
świeżym   mięsem   żołądkiem.   Mógłby   obserwować,   gdyby 
starczyło   mu   cierpliwości,   jak   szybko   w   nocy   rosną   rośliny, 
mógłby patrzyć na nietoperze, które za zasłoną nocy łapią ćmy i 
wysysają nektar z kwiatów drzew. 

To wszystko uważny obserwator mógłby zobaczyć tej nocy w 

dżungli. Tyle, że niewielu było takich, którzy chcieliby pójść nocą 
do lasu, by patrzeć na zwierzęta ryzykując życiem. Dżungla jest 
niebezpieczna w nocy.

Na   żadnym   drzewie   i   za   żadnym   krzakiem   nie   było   więc 

background image

nikogo, kto mógłby zobaczyć grupę pięciu ludzi, w mundurach 
polowych,   z   małymi   plecakami   i   pistoletami   maszynowymi   w 
ręku. Każdy z nich miał zaczepione za paskiem granaty, noże, 
torby z zapasowymi magazynkami do pistoletów maszynowych. 
Oczy   zasłaniały   im   okulary,   które   podobne   były   bardziej   do 
lornetek.   Były   to   noktowizory,   których   celem   nie   było 
wspomożenie obserwacji nocnego życia w afrykańskiej dżungli. 
Noktowizory miały im pozwolić dojść, nie zostając wykrytymi, 
do niewielkiego obozowiska, które znajdowało się w odległości 
kilku   kilometrów   od   miejsca,   gdzie   wysiedli   przed   trzema 
godzinami   z   helikoptera.   Celem   ich   było   zabicie   ludzi,   którzy 
znajdowali się tam i zabranie wszystkiego, co znajdą. O świcie 
helikopter miał wrócić i zabrać ich z powrotem. Ich i zdobyty 
sprzęt.

Wiedzieli,   że   obozowisko   jest   pilnowane.   Było   tam   co 

najmniej   dziesięć   osób.   Ludzie,   którzy   ich   tu   przysłali   mieli 
bardzo dokładne informacje. Mieli nawet zdjęcia satelitarne. Ale 
mieli też przewagę. Przewagę wynikającą z zaskoczenia. Tamci w 
obozowisku nie spodziewali się, że ktoś na nich napadnie. Zbyt 
byli pewni siebie. Zapadli na najstraszniejszą chorobę, gdy ma się 
wrogów, na rutynę.

Ludźmi,   którzy   przemykali   się   przez   gęstwiny   tropikalnej 

dżungli  dowodził Aleksander  Falkowski, w międzynarodowych 
środowiskach   najemników,   zwanych   janczarami,   znany   pod 
pseudonimem   Hrabia.   Wszyscy   go   tak   nazywali,   nawet 
inspektorowie   i   komisarze   policji   krajów,   w   których   był 
poszukiwany.   Od   ponad   piętnastu   lat   ścigany   był   listami 
gończymi przez jurysdykcje ponad trzydziestu państw.

Hrabia nie przejmował się zbytnio groźbą znalezienia się w 

więzieniu jakiegoś afrykańskiego lub azjatyckego państwa. Nigdy 

background image

jeszcze   nikt   go nie   złapał,  nigdy  nikt   nie  zbliżył  się   do niego 
bliżej niż na kilka metrów mając nieprzyjazne zamiary. Dbał o to, 
by wszyscy jego wrogowie, byli wrogami martwymi. Wiedział, że 
mało kto miał jego zdjęcie, wiedział, że zawsze może liczyć na 
kogoś, dla kogo bardziej interesującym będzie pozostawienie go 
na wolności, niż przysyłanie mu pomarańczy do więzienia.

Ale nie liczył jedynie na szczęście i na innych ludzi. Nauczył 

się w życiu, że jedynym facetem, na którego mógł liczyć na sto 
procent, był on sam. Dlatego teraz, gdy z pięcioma innymi szedł 
przez tropikalną dżunglę, szedł ostatni. Znał swoich towarzyszy. 
Sam ich wybierał, sam wyjaśnił im cel i metodę przeprowadzanej 
akcji.   Wybrał   ich,   bo   mieli   największe   doświadczenie   w 
warunkach   równikowych   lasów,   bo   ich   znał.   Ale   nigdy   przez 
myśl by mu nie przyszło, że mógłby im zaufać. To co robili, robili 
dla pieniędzy i Hrabia wiedział, że dla pieniędzy każdy z jego 
towarzyszy gotów byłby mu wbić w plecy nóż.

Byli   na   "wycieczce   zorganizowanej".   Tak   w   żargonie 

najemników   nazywane   były   akcje   zamawiane   i   montowane   za 
przyzwoleniem i za pieniądze różnych organizacji, czasem blisko 
związanych z rządami różnych państw. Najemnicy sprzedawali 
swe doświadczenie wojenne każdemu, kto odpowiednio zapłacił 
ale   najczęściej   zapotrzebowanie   na   ich   usługi   wyrażane   było 
przez rządy i instytucje rządowe. 

Tym   razem   działali   na   zlecenie   polskiej   firmy   handlującej 

bronią, firmy, która działała oczywiście na zlecenie rządu. Albo 
przynajmniej ministerstwa obrony. I to dlatego właśnie Hrabiemu 
zostało powierzone zorganizowanie akcji.

Władze   polskie   wiedziały   o   źródłach,   z   których   czerpie 

dochody   pozwalające   mu   na   korzystanie   z   posiadłości   o 
powierzchni kilku tysięcy hektarów w Bieszczadach na południu 

background image

kraju. Wiedziały ale wolały przymknąć oczy i nie reagować gdy 
attaché prawni różnych ambasad składali wnioski o ekstradycję. 
Czasami ludzie tacy jak on byli bardzo użyteczni. Za stosunkowo 
rozsądne   pieniądze   gotowi   byli   wykonać   akcje,   których   lepiej 
było   nie   powierzać   agentom   specjalnym.   Choćby   dlatego,   że 
kosztowali taniej. I zawsze można było się ich wyprzeć.
*

Miesiąc   wcześniej,   gdy   siedział   na   brzegu   basenu   w   swej 

górskiej posiadłości, zadzwonił telefon. Niewiele było osób, które 
znały jego numer, więc nieco zdziwiony popatrzył na migające 
światełko na leżącej przy leżaku słuchawce z antenką. Przesunął 
wyłącznik.

- Słucham.
- Czy pan Falkowski?
- Tak.
- Dostałem pana numer z agencji Delta - człowiek z drugiej 

strony mówił pewnym głosem. 

Agencja Delta była kodowym oznaczeniem propozycji "akcji 

zorganizowanej".

- Słucham pana.
- Czy moglibyśmy się spotkać?
- Gdzie pan jest?
- W Ustrzykach.
- Wie pan jak tu dotrzeć?
- Wiem.
- Za trzy godziny, o piętnastej. Jeden samochód.
- Będę.
Hrabia odłożył słuchawkę i przywołał do siebie wysokiego 

mężczyznę, który stał cały czas po drugiej stronie basenu.

- Za godzinę weźmiesz helikopter i będziesz latał po okolicy. 

background image

Sprawdzisz, czy nikt się nie zbliża, sprawdzisz, czy samochód, 
który tu przyjedzie o trzeciej będzie sam. Jeśli ktoś będzie za nim 
jechał, masz mnie natychmiast uprzedzić.

Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył w stronę 

stojącego za dwupiętrowym domem helikoptera. Po chwili dał się 
słyszeć   łoskot   włączanego   silnika   i   maszyna   uniosła   się   w 
powietrze. Hrabia sięgnął po leżącą na ziemi książkę i zatopił się 
w lekturze. 

Równo o piętnastej siedział w swoim biurze na piętrze. W 

lekko   uchylonej   szufladzie   miał   odbezpieczony   pistolet.   Gość 
wszedł prowadzony przez majordoma.

- Witam pana, nazywam się Zawadzki.
- Proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć? Napije się pan 

czegoś?   -   Falkowski   sięgnął   po   stojące   na   stoliku   na   kółkach 
butelki. 

- Dziękuję, nie piję alkoholu. Może jakiś sok, straszny upał.
- Pomarańczowy, może być? 
Nalał pół szklanki i podał gościowi. Tamten odstawił sok na 

blat biurka i sięgnął po czarną aktówkę. Stojący cały czas przy 
drzwiach skośnooki, niski mężczyzna zrobił krok do przodu. Był 
to Tatar, którego Hrabia zatrudnił jako osobistego ochroniarza. 
Miał   za   zadanie   pilnować   wszystkich   przychodzących   gości. 
Dostawał   za   to   co   miesiąc   sumę,   za   którą   w   kraju,   z   którego 
pochodził mógłby wyżyć przez rok.

Zawadzki   kątem   oka   zauważył   ten   ruch   i   pytającym 

wzrokiem   popatrzył   na   Hrabiego.   Ten   uśmiechnął   się   tylko   i 
uspokajającym gestem nakazał Tatarowi wrócić na swoje miejsce 
przy drzwiach.

- Nie chciałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał ale wolałbym, 

żebyśmy mogli rozmawiać w cztery oczy. Jeśli pan sobie tego 

background image

życzy, mogę poddać się jeszcze raz rewizji...

- Nie trzeba. Alja jest głuchy jak pień. Ponadto nie rozumie 

ani słowa po polsku. Proszę się  nie  niepokoić, on nikomu nic 
złego   nie   zrobi...   jeśli   mu   nie   każę.   -   Ostatnie   słowa   Hrabia 
wypowiedział powoli i bardzo wyraźnie.

- Rozumiem, że nie ma pan jedynie przyjaciół - Zawadzki 

zdobył się na uśmiech ale kątem oka obserwował azjatę.

-   Tak   to   już   jest,   jak   się   komuś   w   życiu   powiedzie.   Ale 

przejdźmy do rzeczy. Co pana do mnie sprowadza?

Zawadzki otworzył aktówkę i wyjął z niej pudełko wielkości 

zapalniczki,   które   podał   Hrabiemu.   Ten   wziął   przedmiot   i 
uważnie go obejrzał. Przedmiot był z błyszczącego metalu ale w 
dotyku   nie   przypominał   stali.   Był   jakby   z   gąbki.   Gdy   Hrabia 
ścisnął go mocniej w palcach, poczuł jakby pudełko się gniotło. 
Zwolnił uścisk, obudowa nie uległa odkształceniu.

- Co to jest?
- To jest właśnie cel mojej wizyty. Nie wiemy co to jest i 

liczymy, że pan się tego dowie.

- My?
- Reprezentuję firmę Penzon SA. Myślę, że słyszał już pan o 

nas,   w   środowiskach,   które   pan...   to   znaczy...   -   Zawadzki   nie 
chciał   urazić   gospodarza   ale   miał   wrażenie,   że   zbyt   wiele   już 
powiedział.

- Skoro pan tu jest, to nie musimy urządzać Wersalu. Tak, 

znam pańską firmę i miałem już okazję dla was pracować, o ile 
pamięć mnie nie myli. W 96, na Bałkanach, czy tak?

- Tak jest. I byliśmy bardzo zadowoleni z pańskich usług.
- No więc? Co to za przedmiot?
- Było kilka teorii na ten temat. Od bardzo prostej, do wręcz 

nieprawdopodobnej. Skoro tu jestem, to domyśli się pan, że ma to 

background image

coś wspólnego z bronią...

Penzon   SA   był   jedną   z   największych   polskich   firm 

zajmujących   się   handlem   bronią.   Nie   tylko   polską,   firma   była 
wielokrotnie pośrednikiem w operacjach międzynarodowych, w 
których   jej   jedyną   rolą   było   negocjowanie   warunków   między 
dwoma kontrahentami nie zawsze mającymi ochotę spotykać się 
przy   jednym   stole.   Dzięki   temu   Arabowie   używali   Izraelskich 
pistoletów   maszynowych,   a   armia   chińska   korzystała   z 
tajwańskich systemów elektronicznego naprowadzania rakiet. 

Operacja bałkańska w 1996 roku, o której wspomniał Hrabia, 

była wynikiem całej serii tego typu transakcji nabierających sensu 
jedynie w momencie, gdy przedmiot transakcji wykorzystany jest 
dla celu, dla którego został stworzony. Firmy, takie jak Penzon, 
dbały o swój rynek i starały się niedopuścić do zamarcia popytu 
na   oferowany   towar.   Ludzie,   tacy   jak   Hrabia,   byli   dla   nich 
akwizytorami   dbającymi   o   stałych   klientów   i   wyszukującymi 
nowych.

-   Przedmiot,   który   ma   pan   w   ręku   znaleziony   został   przy 

oficerze, który zginął w wypadku samochodowym przed trzema 
tygodniami gdzieś w Roandzie. Trafił do nas... no, powiedzmy, że 
to nie ma znaczenia, jak do nas trafił. To, co nas interesuje, to 
źródło, z którego pochodzi.

- Ale nich mi pan powie wreszcie, co to jest.
-   Już   panu   mówię,   wszystko   po   kolei.   Czy   słyszał   pan   o 

nieudanej próbie zamachu stanu w zeszłym miesiącu? Właśnie w 
Roandzie? Nie muszę chyba panu opowiadać szczegółów, myślę, 
że wie pan najlepiej, co się tam działo.

Hrabia nie odpowiedział. Był w Roandzie, tak jak przedtem 

w Mozambiku, i w Nepalu. Był zawsze tam, gdzie potrzebowano 
najemników,   gdzie   za   wystrzelenie   kilku   naboi   dostawało   się 

background image

kilka miło szeleszczących plików banknotów. Akcja w Roandzie 
zamówiona   została   przez   brytyjski   SIS   i   zakończyła   się 
całkowitym   fiaskiem.   Nikt   nie   wiedział   dlaczego.   Tamtejszy 
dyktator, którego wyczyny porównywalne mogły być jedynie z 
dokonaniami   osławionego   Ugandyjskiego   "cesarza"   Idi   Amina, 
wydostał się w zupełnie niezrozumiały sposób z zastawionej na 
niego zasadzki. Hrabia nie brał bezpośrednio udziału w ataku na 
pałac   prezydencki   ale   z   ust   jak   najbardziej   wiarygodnych 
towarzyszy słyszał, że do helikoptera, którym uciekał wystrzelone 
zostały co najmniej cztery rakiety ziemia-powietrze i wszystkie 
eksplodowały. Helikopter odleciał jednak, jakby pilot niczego nie 
zauważył.

-   Po   ucieczce   tego   dyktatora,   nawet   nie   pamiętam   jak   się 

nazywa, zbuntowane jednostki wojska potulnie wróciły do koszar. 
Nie   na   wiele   się   to   zdało,   z   rozkazu   prezydenta   zostały 
zdziesiątkowane.   Tak   jest.   Tak   jak   za   najlepszych   czasów 
Cesarstwa   Rzymskiego.   Ustawili   ich   w   rzędzie,   odliczyli   i   na 
"dziesięć" padał strzał z pistoletu w potylicę. W biały dzień, przed 
kamerami lokalnej telewizji zmasakrowano pięciuset ludzi. Nie 
mówiąc o pańskich kolegach, którzy mieli nieszczęście dostać się 
do niewoli. Ale o tym już pan zapewne wie.

Hrabiemu   udało   się   dotrzeć   do   umówionego   punktu,   z 

którego miały ich zabrać helikoptery w razie niepowodzenia akcji. 
Tym   razem   czekano   na   nich,   choć   nie   zawsze   tak   bywało,   i 
czasami trzeba było się przebijać całymi tygodniami zanim nie 
wydostało   się   z   wrogich   terenów.   Ale   nie   wszyscy   mieli   to 
szczęście i trzech jego ludzi, których sam zwerbował do akcji, 
zostało w rękach wroga.

Widział ich śmierć. Oglądał w dzienniku telewizyjnym film z 

egzekucji,   która   nie   była   egzekucją   lecz   barbarzyńskim 

background image

morderstwem w przerażających torturach. Nawet nie to zrobiło na 
nim   największe   wrażenie.   Najstraszniejszym   był   komentarz 
amerykańskiego   dziennikarza,   który   podsumował   film   jednym 
zdaniem: "Żyli jak bandyci, umarli jak bandyci." Hrabia nie lubił 
osobistych   porachunków   ale   postanowił   znaleźć   kiedyś   tego 
reportera i porozmawiać z nim.

- Pan prezydent zainstalował się na nowo w pałacu - ciągnął 

Zawadzki, - i siedzi tam do dziś. Ogłosił wszem i wobec, że jest 
nieśmiertelny,   że   chronią   go   aniołowie   i   że   nikt   nie   może   go 
zabić. I, co najśmieszniejsze, wygląda na to, że ma rację.

Hrabia   popatrzył   na   gościa,   który   wydawał   się   mówić   z 

całkowitą powagą. 

- Co ma pan na myśli? Wyrosły mu białe skrzydła i aureola 

wokół głowy?

- Nie, skrzydeł nie ma, anioła też nikt nie widział. Ale jeden z 

oficerów, którego syn zginął w czasie masakry przed kamerami 
telewizyjnymi chciał się zemścić. Sam nie brał udziału w puczu, 
więc nie utracił zaufania prezydenta. Mniej więcej trzy tygodnie 
temu,   w   czasie   narady   sztabowej,   gdy   prezydent   wszedł   na 
inspekcję, nasz dzielny oficer wyjął pistolet i po prostu do niego 
strzelił.   Tamten   stał   w   odległości   metra.   Nie   miał   na   sobie 
kamizelki   kuloodpornej,   był   w   mundurze,   jak   wszyscy. 
Oficerowie armii Roandyjskiej nie są może rewolwerowcami ale 
z   takiej   odległości,   sam   pan   przyzna,   trudno   jest   chybić.   A 
jednak...   Prezydent   nawet   nie   drgnął.   Nawet   najdoskonalsza 
kamizelka kuloodporna nie ochroni przed połamaniem żeber przy 
strzale z odległości metra. Prezydent jedynie popatrzył na oficera 
i   wyszedł.   Reportarzu   z   egzekucji   pewnie   pan   nie   widział, 
telewizja   roandyjska   nie   nadaje   na   programach   satelitarnych. 
Generałowie   obecni   przy   tej   próbie   zamachu   przysięgali   przed 

background image

kamerą, że strzał skierowany był w czoło i że kula zatrzymała się 
na kilka centymetrów przed głową prezydenta i upadła na ziemię. 
Jeden z nich widział rękę anioła, który zatrzymał pocisk.

- I pan w to wierzy? - Hrabia słuchał opowieści nie bardzo 

wiedząc do czego Zawadzki zmierza.

- Wie pan, tak się składa, że w sztabie armii Roandyjskiej jest 

kilku   oficerów,   którzy   od   lat   współpracują   z   pewnymi 
instytucjami rządowymi w Europie. Od paru lat mamy dość dobre 
stosunki z brytyjczykami, którzy przekazali nam dokładną relację 
ich agenta. Najśmieszniejszym w tym wszystkim jest fakt, że jego 
raport niewiele odbiega od relacji telewizyjnej. Tamten strzelił, 
prezydent   ani   drgnął,   a   kula   znalazła   się   na   ziemi.   Nie   mógł 
chybić. Jedyne, czego agent  nie  widział, to ręka anioła  ale  po 
przeczytaniu   tak   nieprawdopodobnej   relacji   można   założyć,   że 
agent jest krótkowidzem. SIS nie bardzo widzi inną możliwość.

- Ale co ja mam do tego? - Hrabia był nieco zniecierpliwiony.
- Zaraz do tego dojdę. Tak jak już panu powiedziałem, trzy 

tygodnie   temu   jeden   z   oficerów   uległ   wypadkowi 
samochodowemu.   Nieszczęśliwie   niestety,   nie   zabił   się. 
Nieszczęśliwie, bo jeszcze tego samego dnia zmarł w strasznych 
torturach, które jak zawsze były transmitowane przez telewizję. 
Zginął   oskarżony   o   współudział   w   zamachu   na   prezydenta. 
Skądinąd wiemy,  że   z  zamachem   nie  miał  nic  wspólnego, był 
nawet   przewodniczącym   operetkowego   sądu,   który   skazał 
winnych   oficerów.   Był   też   osobistym   adiutantem   prezydenta. 
Nasz człowiek, który akurat znajdował się na miejscu wypadku... 
- Zawadzki uśmiechnął się lekko, zerkając na Hrabiego. Człowiek 
ten   zapewne   znalazł   się   tam   niezupełnie   przypadkowo.   -   Otóż 
nasz człowiek znalazł się w posiadaniu przedmiotu, który leży 
przed panem na biurku. 

background image

Wiemy,   że   jest   to   osobista   własność   prezydenta.   Może 

powiem inaczej, wiemy, że prezydent trzymał ten przedmiot w 
ręku.   Jak   pan   wie,   za   młodu   spędził   on   kilka   lat   w   Stanach 
Zjednoczonych.   Tak   się   składa,   że   został   tam   dwukrotnie 
zatrzymany przez policję, za kradzież samochodu, i FBI jest w 
posiadaniu jego odcisków palców. Stąd możemy powiedzieć, że 
miał go w ręku, zostawił na pudełku ślad palca. Nasz człowiek 
miał   na   tyle   przytomności,   że   wziął   to   przez   chusteczkę   i 
zapakował do plastikowego woreczka.

Hrabia   sięgnął   po   przedmiot   i   jeszcze   raz   zaczął   mu   się 

przyglądać. Ale nie było na nim niczego specjalnego, ot, kawałek 
wypolerowanej blachy.

-   Myśmy   też   się   temu   dokładnie   przyjrzeli.   -   Ciągnął 

Zawadzki.   -   Wiedzieliśmy,   że   prezydent   ma   przy   sobie   coś 
takiego,   i   że   miał   to   w   kieszeni   w   momencie   zamachu. 
Postanowiliśmy   sprawdzić,   co   to   jest.   Lubimy   różne   takie 
nowinki techniczne.

Czy zauważył pan, jakie jest dziwne w dotyku? Jakby gąbka, 

prawda? 

Zawadzki sięgnął po przedmiot i podniósł na wysokość oczu. 

Chwilę nic nie mówił i tylko obracał pudełeczko w ręku.

- Mamy dość dobrych naukowców, panie Falkowski. Oni też 

lubią nowinki techniczne. Zbadali więc nasze pudełeczko bardzo 
dokładnie. I wie pan, co nam powiedzieli? - Gość zawiesił głos i 
popatrzył pytającym wzrokiem na gospodarza.

Hrabia nie odpowiedział czekając na dalszy ciąg.
- Otóż nasi naukowcy odpowiedzieli, że nie mają zielonego 

pojęcia, co to może być. Albo inaczej, opisali dokładnie, jakie to 
jest,   sam   pan  przyzna,   że   nie   potrzeba   do  tego   profesorskiego 
tytułu, i powiedzieli, co to mogłoby być, gdyby wiedzieli, jak to 

background image

działa.

A nie wiedzą. Nikt nie wie, to znaczy nikt poza prezydentem 

Roandy,   który,   jak   się   wydaje,   bardzo   dokładnie   wie,   bo 
pudełeczko to uratowało mu przed miesiącem życie.

Pudełko   jest   z   bardzo   odpornego   stopu   stali   z   czymś   tam 

jeszcze.   Nie   pozwoliliśmy   na   zniszczenie   go,   zresztą   w 
laboratorium   odmówili   przeprowadzenia   jakichkolwiek   prób 
otwarcia. Nie wiedzą, co jest w środku, a na podstawie obserwacji 
zewnętrznej   podejrzewają,   że   jest   tam   jakieś   niezwykle   silne 
źródło   energii.   Bardzo   silne.   Wystarczająco   silne,   by 
zmodyfikować otaczającą je grawitację.

To   pudełko,   panie   Falkowski,   zakrzywia   czasoprzestrzeń. 

Zachowuje się tak, jakby ważyło tyle, co pół kuli ziemskiej. A 
waży dokładnie 320 gramów. Dziwne uczucie, jakiego doznaje 
pan biorąc je do ręki pochodzi właśnie stąd. Pudełko modyfikuje 
otaczającą   je   grawitację   w   promieniu   trzech   milimetrów.   Nie 
likwiduje jej, jedynie ją zmienia. Na dodatek w bardzo dziwny 
sposób. Otóż zmiana ta powoduje, że do pudełka nie może zbliżyć 
się   żaden   szybko   poruszający   się   przedmiot.   Naukowcy 
stwierdzili,   że   im   szybciej   się   taki   przedmiot   porusza,   tym 
silniejsze jest odpychające działanie pola. Bardzo dużo mówili 
jeszcze o Einsteinie i ogólnej teorii względności ale pozwoli pan, 
że ominę te szczegóły.

Pan prezydent Roandy potrafi wykorzystać pudełko tak, że 

chroni ono całą jego dostojną osobę. Naukowcy powiedzieli, że 
najprawdopodobniej   urządzenie,   którego   pudełko   jest   jedynie 
częścią,   posiada   dodatkowy   element.   Niestety   nie   mamy   tego 
elemntu.

Moja   tutaj   obecność   jest   właśnie   wynikiem   raportu 

naukowców. Potrzeba nam tej drugiej części. I chciałbym, żeby 

background image

pan  nam  ją  dostarczył.  Wybór  nasz  padł  na  pana, bo  zna   pan 
teren, zna pan prezydenta i ma pan z nim osobiste porachunki. Nie 
zależy nam na jego osobie, jak się do niego pan dostanie, to zrobi 
z nim pan, co będzie chciał. Nas interesuje całość urządzenia i za 
to zapłacimy panu... - tu Zawadzki zawiesił głos i popatrzył na 
Hrabiego.

Ten nic nie powiedział. Wziął do ręki pudełeczko i zaczął 

obracać w palcach.

-   Japończycy   to   wyprodukowali.   -   Powiedział   bardziej 

stwierdzając niż pytając.

-   Nie   wiemy.   Na   pudełku   jest   napis   Made   in   USA   ale 

amerykanie   przysięgają,   że   nie   wiedzą,   co   to   jest.   Jest   nawet 
numer seryjny, który niczemu nie odpowiada w ich katalogach. I 
wygląda na to, że nie kłamią.

- No to kto?
- Wie pan, stara zasada Sherlocka Holmesa mówi, że jeśli w 

jakiejś   sprawie   istnieją   różne   możliwości,   różne   ścieżki 
prowadzące   do   jej   rozwiązania,   to   należy   postępować 
systematycznie. I jeśli ze wszystkich możliwości wyeliminuje się 
te, które są zupełnie niemożliwe, to ta, która pozostanie, choćby 
była nawet najbardziej nieprawdopodobna, jest jedyną słuszną.

Doszliśmy do wniosku, nie będę tu panu wyjaśniał w jaki 

sposób, myśleli nad tym mądrzejsi od nas, że przedmiot ten został 
wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych.

- Ale Amerykanie...
- Tak, Amerykanie nie kłamią. Oni tego nie wyprodukowali... 

To   znaczy   jeszcze   nie   wyprodukowali.   Ten   przedmiot,   panie 
Falkowski, pochodzi z przyszłości. Dokładnie z roku 2109. Jest to 
data, która widnieje obok numeru seryjnego. 

background image

Rozdział 2

Prezydent   Jean   Claude   Kita-Bila   Tchibambi   siedział   na 

marmurowym   tronie   w   Sali   Tronowej   pałacu   prezydenckiego. 
Strasznie   nudziły   go   audiencje,   o   które   prosili   go   ci   wszyscy 
ludzie. Ale wiedział, że żeby przejść do historii, musi być dobry 
dla swego ludu i mądry jak Salomon. Już nie raz wykazał się 
mądrością, wszyscy musieli mu to przyznać, co do dobroci, to 
zawsze   uważał,   że   dobry   ojciec   musi   również   potrafić   ukarać 
swoje   dzieci.   Tak   więc,   gdy   ukarał   niepokornych,   którzy 
próbowali go zabić, mógł okazać wspaniałomyślność i przyjąć 
tych wystraszonych chłopów, którzy przyszli prosić go o radę.

Jean Claude Kita-Bila Tchibambi chodził kiedyś do szkoły 

jezuitów. Na lekcjach religii, które bardzo lubił, ksiądz opowiadał 
o   wielkim   królu   Salomonie,   który   potrafił   rozwiązać   każdy 
problem,   dla   każdego   miał   radę.   I   dzięki   tej   mądrości   lud   go 
kochał.

Tak   prawdę   mówiąc   prezydent   nie   musiał   martwić   się   o 

miłość   obywateli   Roandy.   Był   powszechnie   uznany,   wszyscy 
cieszyli się już jak tylko pokazał się na pałacowym balkonie w 
niedzielne południe. Dzieci przynosiły mu kwiaty, całe klasy w 
przedszkolach robiły dla niego rysunki.

Po nieudanym zamachu wszyscy starali się okazać mu swą 

radość i uznanie za dobrze przeprowadzoną akcję pacyfikacyjną. 
Ale tak naprawdę nie było o czym mówić.

Jeszcze gdy był w szkole jezuickiej ksiądz powiedział mu 

któregoś dnia:

- Jean Claude - nigdy nie nazywał go imieniem plemiennym, 

- jak będziesz duży, to dokonasz wielkich rzeczy. Widzę w tobie 
zarodek   na   wielkiego   męża   stanu.   Wierzę,   że   Bóg   ci   w   życiu 

background image

pobłogosławi.

No   i   pobłogosławił.   Został   największym   w   historii 

prezydentem   swego   kraju.   Wszyscy   mu   to   powatrzali,   i   mieli 
rację.   Wiedział,   że   nie   jest   łatwo   rządzić   państwem,   czuł   na 
barkach ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności ale nie 
było wyboru. Musiał nieść to jarzmo. Musiał cierpieć w bezsenne 
noce, gdy każdy szmer, mógł oznaczać zbliżającego się mordercę, 
musiał   cierpieć   i   w   dzień,   gdy   na   niekończących   się   stertach 
papierów przybijał swą pieczęć. 

Czasami,   gdy   miał   trochę   wolnego   czasu,   marzył. 

Rozpamiętywał   wspaniałe   lata,   które   spędził   w   Nowym   Jorku, 
gdzie miał prawdziwych przyjaciół i prawdziwych wrogów, gdzie 
wiedział, że ci, którzy mają na głowach czerwone opaski, to będą 
chcieli go zabić, a ci co mają niebieskie, nie. Życie było wtedy 
takie łatwe... Dziś nie może zaufać nawet własnemu adiutantowi, 
wszyscy chcą zabrać mu jego pieniądze. I wywieźć z Roandy. 
Tak jest, wywieźć. To właśnie jest najstraszniejsze. Gdy papież 
przyjechał do niego w przed trzema laty, to wyraźnie powiedział - 
państwo bogate jest bogactwem swoich obywateli. To prawda, że 
był   bogaty   ale   dzięki   temu   Roanda   jest   bogata.   A   ci   wszyscy 
ludzie chcieli mu zabrać to, co zgromadził i wywieźć za granicę.

Ale, tak jak powiedział mu jezuita w szkole, Bóg ma go swej 

pieczy. Jego i Roandę. I dba o to, by nic mu się nie stało, by nikt 
nie mógł mu zrobić nic złego.

Miał   talizman.   Talizman,   który   chronił   go   przed   złymi 

ludźmi, który zapewnił mu spokojne noce.

Przed pół rokiem odwiedził go w nocy anioł. To znaczy nie 

był to anioł, w każdym razie nie taki prawdziwy, ze skrzydłami i 
w białej szacie. Anioł, który do niego przybył, wyglądał jak każdy 
normalny człowiek. Miał czarną skórę i czarne kręcone włosy. 

background image

Ale   w   zastępach   niebieskich   jest   z   pewnością   wiele   różnych 
rodzajów aniołów, i ten musiał być jakimś innym, niż anioły z 
obrazka w szkole jezuickiej.

Stanął przy łóżku, już samo to świadczyło, że posiadał moc 

nadprzyrodzoną, nikomu jeszcze nie udało się podejść w nocy do 
łóżka prezydenckiego, i powiedział:

- Kita-Bila - tak jest, nazwał go tylko imieniem plemiennym, 

które tak niewiele osób znało, - obudź się. Przynoszę ci prezent.

Zerwał się wtedy na równe nogi i chciał wezwać straż lecz 

tamten uśmiechnął się tylko i położył mu rękę na ramieniu.

-   Nie   mam   wobec   ciebie   wrogich   zamiarów.   Wręcz 

odwrotnie, przyniosłem ci coś, co uratuje ci życie, gdy dokonany 
zostanie na ciebie zamach.

Mówił do niego na  ty. Byle kto nie zdobyłby się  na  taką 

bezczelność ale Tchibambi zrozumiał, że nie ma do czynienia z 
byle   kim.   Usiadł   i   nic   nie   odpowiedział.   Teraz   przyznaje   sam 
przed sobą, że trochę się bał. Ale nic dziwnego, nie wstydził się, 
że   przestraszył   się   boskiego   wysłannika.   Abraham   też   się 
przestraszył jak przemówił do niego anioł...

- To jest coś, dzięki czemu żadna kula cię nie dosięgnie. Jeśli 

będziesz   to   przy   sobie   nosił,   nikt   ci   nie   będzie   mógł   zrobić 
krzywdy. Ten łańcuszek założysz na rękę, pudełeczko schowasz 
do kieszeni. Dam ci od razu dwa pudełka, jakbyś jedno z nich 
stracił. Łańcuszka nie zdejmuj z ręki nigdy, będzie cię chronił 
tylko jeśli będziesz go miał przy sobie.

Następnie   anioł,   czy   też   inny   wysłannik   niebios   zniknął 

rozpływając się praktycznie w powietrzu. Pozostał sam, siedział 
na   łóżku,   a   na   kolanach   miał   dwa   pudełeczka   i   łańcuszek. 
Obejrzał je dokładnie ale nie było w nich nic niezwykłego. Może 
jedynie   pudełeczko   było   jakieś   dziwne   ale   dary   boskich 

background image

wysłańców   nie   mogą   być   całkiem   zwyczajne.   Przez   chwilę 
zastanawiał się, czy zakładać łańcuszek na rękę. A jeśli jest to 
zasadzka? Jeśli jest to wyrafinowana forma zabicia go i zabrania 
pieniędzy? 

Tchibambi   stwierdził   jednak,   że   jest   przecież   mężczyzną, 

musi   być   odważny.   Sięgnął   po   łańcuszek   i   założył   go   na 
nadgarstek. Trochę mocował się z zapięciem, które było bardzo 
skomplikowane ale mu się udało.

Gdy zatrzasnął zamek poczuł przez moment dziwne uczucie, 

jakby   mrowienia,   czy   drętwienia   skóry.   Ale   nie   było   to 
nieprzyjemne i po chwili znikło. Jedno z pudełek, które dał mu 
nieznajomy schował do sejfu za lustrem, drugie położył na łóżku.

Gdy wyszedł do ubikacji, znów zaczęła mu drętwieć skóra. 

Popatrzył   niepewnie   na   łańcuszek   na   ręku   ale   nie   zauważył 
niczego niezwykłego.

Nie bardzo wiedział, jakie ma być tego działanie. Wysłannik 

niebios   powiedział,   że   jeżeli   będzie   to   nosił,   nie   dosięgnie   go 
żadna kula. Postanowił sprawdzić i nacisnął na dzwonek.

Drzwi   otworzyły   się   natychmiast.   Wszedł   eunuch,   którego 

Tchibambi zatrudnił do opieki nad licznymi żonami czekającymi 
każdego wieczora na wezwanie swego pana.

Eunuch stanął przy drzwiach bez słowa. Wiedział, że jego 

pan nie lubi niepotrzebnych pytań.

-   Podejdź   do   mnie   eunuchu   -   Tchibambi   brzydził   się 

eunuchami, którzy nie byli ani mężczyznami, ani kobietami. On 
sam przynajmniej wiedział, kim jest. Jego żony też.

Zdjął   łańcuszek   z   ręki   i   założył   go   służącemu.   Następnie 

sięgnął po pudełeczko, które leżało na łóżku.

- Trzymaj to w ręku i podejdź tu do mnie.
Eunuch   posłuchał,   nie   bardzo   wiedząc   co   zamierza   zrobić 

background image

jego pan. Niejedno już widział przez dwa lata służby i wiedział, 
że o ile żyło mu się dobrze w pałacu, nie brakowało mu niczego, 
to ceną, którą musiał za to płacić, była niepewność jutra. Nikt, kto 
spotykał   prezydenta   Tchibambiego,   nie   mógł   być   pewien 
przeżycia do następnego wschodu słońca.

Gdy zobaczył, że jego pan sięga po pistolet, aż sam zdziwił 

się, że się nie boi. Miesiące codziennych spotkań ze śmiercią, z tą, 
którą zadawał prezydent, nauczyły go, że zginąć od kuli pistoletu 
jest   jeszcze   zupełnie   przyjemną   metodą   dołączenia   do   duchów 
przodków.

- Słuchaj no eunuchu, teraz do ciebie strzelę. Ale nie bój się, 

jeszcze   nie   wybiła   twoja   godzina.   Jeśli   anioł   nie   kłamał,   nie 
zginiesz. Jeśli kłamał, to lepiej, żebyś ty zginął, niż ja.

- Tak, panie - odpowiedział nieszczęśnik wpatrując się jak 

zahipnotyzowany w lufę skierowanego w pierś pistoletu. Myślał o 
swej matce, która nigdy nie dowie się, co się stało z jej synem. 

Gdy padł strzał, eunuch odruchowo zamknął oczy. Zdziwiło 

go, że nie upadł na ziemię ale pomyślał, że widocznie umarł tak 
szybko,   że   nawet   nie   miał   czasu   poczuć,   jak   umiera.   Gdy 
stwierdził,   że   już   napewno   znalazł   się   w   krainie   umarłych, 
otworzył oczy. Pierwszą reakcją było straszne przerażenie. Duchy 
przodków nie czekały na niego, tak jak powinny. Nie przyszły, by 
poprowadzić go do krainy szczęścia.

Słyszał kiedyś, jak stary człowiek z jego wioski opowiadał 

przy   ogniu   straszne   historie   o   błąkających   się   duchach 
zagubionych w świecie ciemności. Jak cierpiały, jak stawały się 
ofiarą potworów, które tam krążyły. Tak, musiał znaleźć się w 
krainie   ciemności   ale   to,   co   zobaczył   było   straszniejsze   od 
najstraszniejszej nawet opowieści starego człowieka. Po śmierci 
czekał na niego prezydent Tchibambi. Eunuchowi zaczęły płynąć 

background image

łzy.

- Czego - usłyszał głos prezydenta. - Czego płaczesz? Boli 

cię?

- Nie panie, myślałem, że chociaż po śmierci dasz mi spokój 

ale muszę ci widać służyć już zawsze.

- Co ty bredzisz eunuchu? Daj mi rękę. - Prezydent zdjął z 

ręki eunucha łańcuszek i pospiesznie założył go na swoją. - Idź 
już stąd.

Eunuch   nie   bardzo   wiedząc,   co   ma   myśleć,   wyszedł 

zamykając za sobą dokładnie drzwi. Nawet przez myśl mu nie 
przeszło, że nie został zabity. Już do końca życia był przekonany, 
że jest duchem.

Jean   Claude   Kita-Bila   Tchibambi   był   pod   opieką   anioła. 

Teraz już mógł być tego pewien. Wiedział, że już nikt nic mu nie 
może zrobić, i że wreszcie będzie mógł spokojnie spać.

Nagle   straszna   myśl,   jak   błyskawica   przeszła   mu   przez 

głowę. Czy anioł nie karze sobie zapłacić? Życie nauczyło go, że 
nikt nigdy nikomu nie robi prezentów, wszystko w życiu odbywa 
się na zasadzie coś za coś. Anioł czy nie, zawsze trzeba będzie 
zapłacić. Prezydent ruszył biegiem w stronę skarbca, w którym 
zgromadził wszystko co miał. Śpiący za drzwiami wartownicy, 
których zadaniem było zabicie kogokolwiek, kto odważyłby się 
zakłócić   sen   prezydenta,   ledwie   zdążyli   zerwać   się,   by 
towarzyszyć mu w biegu.

Wiedzieli   już,   że   dzieje   się   coś   niedobrego   i   nawet   przez 

moment cieszyli się, gdy padł strzał, że eunuch go zabił. Ale gdy 
zobaczyli   nieszczęśnika,   który   wyszedł   siny   z   sypialni   i 
powiedział ze smutkiem w głosie: "zabił mnie. Was też zabił? 
Jesteśmy w krainie ciemności." zrozumieli, że to jeszcze nie tym 
razem.

background image

Dobiegli za Tchibambim do skarbca i zatrzymali się przed 

drzwiami. Pamiętali, że za przekroczenie tego progu zapłaciliby 
natychmiast głową.

Prezydent   otworzył   drzwi   pancerne,   popatrzył   do   środka, 

zamknął je i wykrzyknął:

- Anioł nie zabrał moich pieniędzy! 

*

Jack   Mahoney   z   nowojorskiego   biura   Policji   Państwowej, 

którą   wszyscy   nazywali   rangersami,   z   wściekłością   kopnął   w 
ścianę.

- Ci cholerni dealerzy zawsze mają nad nami przewagę w 

czasie. Zawsze. Żebyśmy nie wiem co zrobili, to oni zawsze będą 
przed nami. I taka to robota. Jak zablokujemy jedną  drogę, te 
skurwysyny mają już w rezerwie inną. I tak w koło macieju. 

- Ale szefie - młody policjant był naprawdę zdziwiony - 120 

kg czystej heroiny, to sukces.

- Gówno, a nie sukces. Gówno chłopcze. Nie zrozumiałeś 

jeszcze, że tu nie chodzi o ilości, które im zabierzemy? My mamy 
zablokować drogi, którymi to świństwo dostaje się do Stanów.

- Mówił pan, że to z Turcji...
- Mówiłem to wczoraj. Ale dziś wiem, że to nie stamtąd. 

Chłopcy   ze   Związku   Cywilizacji   Łacińskich   dokładnie 
sprawdzili. W Turcji nie ma nawet jednego hektara maku. Żeby w 
XXII   wieku   nie   móc   znaleźć   plantacji   maku   na   Ziemi,   to   już 
zakrawa na kpiny!

- A z Ameryki Południowej?
-   Słuchaj   chłopcze,   skoro   mówię,   że   nie   wiemy   skąd   to 

świństwo się  bierze, znaczy  to,  że   nie  wiemy. Ale   oznacza   to 
jeszcze... - Mahoney zawiesił głos i popatrzył na swoich pięciu 
kolegów.

background image

- ... że jesteśmy zablokowani, aż do wyjaśnienia sytuacji. 
Gdy   dowództwo   Policji   Państwowej   dawało   nakaz 

rozwiązania   jakiegoś   problemu,   albo   priorytetowego   śledztwa, 
policjanci nie mieli prawa wracać do domu. Byli skoszarowani i 
musieli 24 godziny na dobę poświęcać służbie.

- Macie dwie godziny na pożegnanie się z żonami, zabranie 

szczoteczek do zębów i piżam. Zmywać się.

Policjanci wyszli zostawiając Mahoneya samego w wielkim 

biurze.   Usiadł   przy   oknie   i   patrzył   na   nowojorskie   wieżowce. 
Lubił siedzieć tak i patrzyć na swoje miasto. Tak, Nowy Jork był 
jego miastem. Tu się urodził, tu chodził do szkoły, tu ganiał z 
kolegami   po   ulicach   i   wybijał   piłką   witryny   u   fryzjera.   Tu 
pierwszy raz został zatrzymany na kilka godzin w dzielnicowym 
komisariacie za rozrabianie na ulicy i w tym samym komisariacie 
zaczynał   służbę   w   nowojorskiej   Policji   Państwowej.   Zawsze, 
nawet gdy był członkiem gangu niebieskich koszul, marzył o tym, 
by   zostać   rangersem.   I   został.   Dziś   kierował   całą   brygadą 
doskonale   wyszkolonych   i   wykształconych   ludzi,   których 
zadaniem

 

było

 

utrzymanie

 

porządku

 

dwudziestodwumilionowym mieście.

Stojący   na   biurku   telefon   zaterkotał   i   Mahoney   wcisnął 

przycisk   tabliczki   kontrolnej.   Security   Mars   Corporation, 
Waszyngton. Prześladowali go od pół roku.

- Słucham.
- Pan Mahoney?
- A kto? Święty Józef?
- Jak zwykle jest pan niezwykle uprzejmy. Ale niech się pan 

nie łudzi, nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo...

- O, w to nie wątpię, zdążyłem już pana dobrze poznać, panie 

Stones. Widzę, że jak pana wyrzucę drzwiami, wraca pan oknem.

background image

- Coś panu powiem, panie Mahoney. Od sześciu miesięcy 

usiłuję zaproponować panu pracę, która pozwoliłaby panu zarobić 
trzy razy tyle, co w tej chwili, pracując dwa razy mniej. Nie chcę 
wydać się panu niegrzeczny...

-  Ależ  nie, jest  pan  najmilszą   osobą,  ze   wszystkich,  które 

znam - Mahoney jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kogo by tak 
bardzo nie lubił.

Stones przełknął złośliwość i ciągnął:
- Ale wydaje mi się, że nie postępuje pan rozsądnie. Panie 

Mahoney,   na   Marsie   potrzebujemy   takich   ludzi   jak   pan.   Nie 
będzie miał pan statusu przesiedleńca, będzie pan mógł wrócić na 
Ziemię po zakończeniu kontraktu. Rozmawiałem przed chwilą z 
panem Johnstonem...

-   Panie   Stones,   powiedziałem   już   panu,   że   nie   ma   sensu 

zwracać się do moich przełożonych. Uważam że to, co pan robi 
jest   obrzydliwe.   Panie   Stones,   po   raz   nie   wiem   który   ale   z 
pewnością   ostatni,   powtarzam   panu,   że   na   Marsa   nie   polecę. 
Zrozumiał pan? Żegnam.

Wyłączył   telefon   i   zablokował   numer   Security   Mars 

Corporation. Jeśli ktoś będzie chciał do niego stamtąd zadzwonić, 
nie uzyska połączenia. Miał nadzieję, że wystarczy to, by miał 
spokój.

Od 2050 roku trwał podbój Marsa. Narazie była to walka z 

żywiołem   ale   wydawało   się,   że   Mars   poddawał   się   woli 
człowieka.   Za   najdalej   trzydzieści   lat   miał   stać   się   drugą 
zamieszkałą planetą układu słonecznego. Tak jak na Ziemi będzie 
niebieskie niebo, chmury, ptaki i plaże ze złocistymi piaskami.

W   roku   2025   po   trzech   ekspedycjach,   które   pozwoliły   na 

instalację pierwszych zamieszkałych baz na czerwonej planecie, 
rozpoczęło   się   dostosowywanie   sąsiada   Ziemi   dla   ludzi.   Przy 

background image

pomocy   energii   termojądrowej,   wyzwolonej   poprzez   eksplozje 
głowic   nuklearnych   atmosfera   planety   została   zamieniona   w 
gigantyczną burzę piaskową. Celem operacji było zaciemnienie 
czap lodowych na biegunach, aby spowodować ich stopnienie pod 
wpływem promieni słonecznych. Doprowadziło to po piętnastu 
latach   do   znacznego   zagęszczenia   atmosfery   i   pojawienia   się 
pierwszych chmur. 

Ale eksplozje nuklearne miały na celu również wyzwolenie 

milionów metrów sześciennych gazów uwięzionych dotychczas w 
czerwonych skałach planety. Czerwonych, bo bogatych w tlenki 
żelaza. Eksplozje o niezwykłej mocy spowodowały jednocześnie 
wyzwolenie   wielkich   ilości   tlenu   poprzez   reakcje   chemiczne, 
które zaszły w momencie powstania gigantycznych temperatur.

Dzięki   zastosowaniu   głowic   neutronowych   środowisko   nie 

zostało   skażone   w   stopniu,   który   uniemożliwiałby   obecność 
człowieka. Ładunki eksplodowały w okolicach polarnych, a bazy 
zostały zainstalowane raczej przy marsjańskim równiku. Od 2040 
roku na Marsie przebywali na stałe ludzie. Na stałe, to znaczy z 
rodzinami   i   dziećmi,   bez   szansy   powrotu   na   Ziemię.   Byli 
pierwszymi kolonizatorami.

Oczywiście początkowo byli to jedynie naukowcy i technicy, 

których  zadaniem  było  przystosowywanie  planety  dla  dalszych 
imigrantów.   Żyli   w   niezwykle   trudnych   warunkach,   pod 
szklanymi kopułami, przez które mogli widzieć zewnętrzny świat, 
nie   mogąc   wdychać   pełnymi   płucami   atmosfery   planety,   która 
jeszcze pod koniec XXI wieku nie nadawała się do oddychania.

Jednakże wysiłki tych kilku tysięcy pionierów i ich dzieci 

odniosły   skutek.   Początek   XXII   wieku   był   równocześnie 
początkiem Marsa-drugiej Ziemi. Średnia temperatura na planecie 
wzrosła do 0° Celsjusza, co jeszcze nie odpowiadało +15° C na 

background image

Ziemi   ale   pozwalało   na   rozpoczęcie   pierwszych   siewów   na 
wolnym powietrzu. Atmosfera planety była jeszcze dość uboga w 
tlen, było go nie więcej niż 15-17% ale pozwalało to na rozwój 
bogatej   roślinności,   która   po   niezbędnych   modyfikacjach 
genetycznych   zaczęła   się     plenić.   Wysokie   stężenie   dwutlenku 
węgla   powodowało   efekt   szklarniowy,   który   z   roku   na   rok 
podwyższał średnią temperaturę planety. 

Pierwsza   prawdziwa   marsjańska   burza   z   piorunami   i 

deszczem opisana została na pierwszych stronach ziemskich gazet 
jako   wielkie   wydarzenie   w   historii   ludzkości.   W   2105   roku 
pierwszy     człowiek   wyszedł   spod   szklanej   kopuły   bez 
kombinezonu i aparatu oddechowego. Zdjęcie Dominika Mallona, 
stojącego   w   strugach   lejącego   deszczu   w   krótkich   spodniach   i 
koszulce   z   krótkimi   rękawami   znów   zajęło   pierwsze   strony 
dzienników   i   stało   się   początkiem   fali   emigracji   z   Ziemi   na 
Marsa.

Jak to zazwyczaj bywa wielkie emigracje pociągneły za sobą 

pojawienie   się   wszelkiego   rodzaju   problemów   związanych   z 
utrzymaniem   porządku.   W   celu   zaradzenia   tym   kłopotom 
Związek Cywilizacji Łacińskich, organizacja skupiająca w swych 
szeregach państwa z kręgu kultury zachodniej, powołała Security 
Mars   Corporation,   którego   zadaniem   miało   być   pełnienie   roli 
policji na Marsie. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, 
ci,   którzy   powołali   instytucję,   mieli   jak   najbardziej   uczciwe 
zamiary ale po dziesięciu latach działalności dla wszystkich stało 
się   jasne,   że   SMC   uważa   czerwoną   planetę   za   swą   wyłączną 
własność. I nie było nikogo, kto mógłby im odebrać przywilej 
kontroli wylotów promów z emigrantami.

Mahoney   nie   chciał   pracować   z   tymi   ludźmi.   Wszyscy 

patrzyli   na   niego   z   litością,   żaden   normalny   człowiek   nie 

background image

odmawiał   stanowiska   na   tak   korzystnych   warunkach.   Ale 
Mahoney miał swoje zasady i postanowił nie ustępować.

Z   zamyślenia   wyrwał   go   terkot   telefonu.   Tym   razem   na 

wewnętrznej linii dzwonili z wartowni na dole.

-   Nie   ma   żadnego   inspektora,   mogę   panu   przysłać 

delikwenta?

- A czego chce?
- Chce złożyc skargę.
- To co, nie umiesz już przyjąć skargi od obywatela?
- On jest jakiś dziwny, wolę, żeby go przyjął ktoś bardziej 

kompetentny.

- Dawaj mi go tu.
Po   chwili   do   biura   wszedł   człowiek   w   wieku   około 

trzydziestu   lat.   Chudy,   wysoki,   w   zwyczajnym   ale   eleganckim 
ubraniu.   Usiadł   naprzeciwko   Mahoneya   i   popatrzył   jakimś 
dziwnym wzrokiem.

- Słucham pana, o co chodzi.
- Chciałem złożyć skargę...
- Na kogo?
- Oni nazywają się "Baby from Brasil", wie pan, taka firma 

co sprzedaje dzieci...

Od kilkunastu lat handel dziećmi z krajów spoza Związku 

Cywilizacji   Łacińskich   kwitł   na   dobre.   Coraz   więcej   kobiet   w 
bogatszej   części   świata   nie   mogło   mieć   dzieci,   a   ci   biedniejsi 
mieli ich w nadmiarze. Tak już było od dziesięcioleci.

- No i co?
-   No   więc   moja   żona   pojechała   do   Brazylii   żeby   wybrać 

dziecko. A ja w tym czasie miałem przygotować pokój dla niego. 
Postawiłem jeden warunek - żeby to był chłopczyk.

- No i co?

background image

- No i przywiozła chłopca. Tyle, że jest jeden problem...
- A mianowicie?
- On ma 25 lat.
Mahoney zaniemówił. Patrzył się na człowieka, który przed 

nim siedział i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

- I pan chce złożyć skargę? Przeciwko komu?
-   No,   przeciwko   tej   firmie.   Ja   kupiłem   meble   do   pokoju 

dziecinnego, wydałem ponad dziesięć tysięcy. Niech mi zwrócą 
przynajmniej połowę. Ten chłopak nie mieści się do łóżeczka. Jest 
za duży. Śpi w moim łóżku...

- A żona?
- No, - mężczyzna zawahał się, - żona z nim. Wie pan, ona 

ma tak rozwinięty instynkt macierzyński...

Rangers   musiał   zebrać   wszystkie   siły,   by   opanować   nagły 

wybuch śmiechu. Policjantowi nie wypada śmiać się z ludzkiego 
nieszczęścia...

Z zakłopotania wyrwał go telefon. Dzwonił szef.
- Mahoney, wpadnij tu do mnie za dziesięć minut. Dzwonili 

do mnie z SMC...

- Szeryfie - wszyscy nazywali Johnstona szeryfem - ja już im 

powiedziałem, że na Marsa nie polecę...

- Zaraz porozmawiamy. Nie tylko o tym. Mamy chyba coś 

nowego w sprawie, którą się zajmujesz.

- Zaraz będę.
Po dziesięciu minutach siedział na fotelu w biurze Szeryfa.
- Mahoney, niech mi pan powie - szef przyglądał mu się z 

dużym zainteresowaniem, - czy jest pan całkiem stuknięty, czy 
tylko trochę?

- Co pan ma na myśli? SMC?
-   Pewnie   że   SMC.   Za   pieniądze,   które   panu   proponują   ja 

background image

mógłbym nawet czyścić sracze na Marsie.

- A ja nie. Nie zamierzam tam lecieć.
- Może pan nie zamierza, panie Mahoney ale i tak pan tam 

poleci.

Mahoney popatrzył na szefa zdziwiony i otworzył usta, żeby 

coś powiedzieć.

-   Zaraz   pan   będzie   mówił,   narazie   ja   mam   głos.   Otóż   na 

promie, który wczoraj wrócił z Marsa znaleźliśmy to...

Johnston wyjął z szuflady niewielką torebeczkę wypełnioną 

białym proszkiem i podał ją Mahoneyowi.

-   Tak,   to   jest   heroina   -   powiedział   gdy   Mahoney   oglądał 

woreczek. - Ta sama, którą sprzedają u nas na ulicach.

- Ale na Marsie...
- Wiem Mahoney, wiem. Na Marsie nie ma pól makowych. 

Przynajmniej tak nam się dotychczas wydawało.

Rozdział 3

Idący   na   przedzie   żołnierz   zatrzymał   się   nagle   dając   znak 

reszcie, że coś zauważył. Wszyscy przykucnęli i zaczęli uważnie 
patrzeć w stronę widocznej już polany. Hrabia kilkoma krótkimi 
gestami wskazał swym towarzyszom pozycje, które mieli zająć. 
Sam   zaczął   czołgać   się   w   stronę   stojących   wokół   ogniska   na 
polanie ludzi.

W   odległości   jakich   pięciu   metrów   od   miejsca,   w   którym 

leżał,   stał   mały   barak.   Widział   go   na   zdjęciu   satelitarnym, 
Zawadzki   chciał,   żeby   sprawdził   co   jest   w   środku.   Hrabia 
przysunął się bliżej uważając, żeby nie zaalarmować niczego nie 
spodziewających się ludzi na polanie jakimkolwiek szmerem.

W odległości dwóch metrów od baraku poczuł słaby zapach 

background image

jakby   środków   czyszczących   lub   odczynników   chemicznych. 
Zapach przypominał mu coś ale nie bardzo wiedział co. Wciągnął 
głębiej powietrze. Jakby kwas, albo zepsute mleko... Zastanawiał 
się czy wchodzić do środka gdy nagle doznał olśnienia. Tak, znał 
ten zapach, znał go bardzo dobrze.

Przed sześciu laty, zupełnie przypadkiem brał udział w akcji 

pacyfikacyjnej   w   północnej   Tajlandii.   W   osławionym   Złotym 
Trójkącie.   Był   to   jedyny   raz,   kiedy   walczył   ramię   w   ramię   z 
amerykańskimi żołnierzami. Podziwiał stopień ich wytrenowania 
ale pamiętał, że wcale nie był gorszy. 

Rząd   Tajlandii   pod   naciskiem   USA   postanowił   siłą 

zlikwidować   coraz   bardziej   kwitnącą   produkcję   heroiny.   Nie 
dysponując   wystarczająco   wytrenowanymi   ludźmi   do   walki   w 
dżungli,   tajlandzkie   Ministerstwo   Obrony,   za   pośrednictwem 
kilku międzynarodowych organizacji najemniczych zgromadziło 
na swoim terenie ponad trzystu doskonale wytrenowanych ludzi. 
Było   to   prawdopodobnie   największe   w   historii   zgromadzenie 
najemników w jednym kraju, w jednej akcjii.

Było   bardzo   gorąco.   Tamci   mieli   doskonale   wyszkoloną 

armię   gotowych   na   wszystko   zabijaków,   zdyscyplinowanych   i 
przyuczonych   do   władania   bronią.   I   to   nie   byle   jaką   bronią. 
Pierwszy atak, który przypuścili na wioskę handlarzy zakończył 
sie sromotną klęską. Zginęło ponad dwustu żołnierzy, a trzech 
najemników zostało rannych. Tamci mieli broń maszynową, dwa 
uzbrojone helikoptery, nawet granatniki. Dodatkowo zaoferowali 
2000 dolarów każdemu żołnierzowi, który przejdzie na ich stronę 
z bronią. I zapowiedzieli, że nie będą brali jeńców.

Z   kompanii,   którą   dowodził,   na   stronę   wroga   przeszło 

dwudziestu. Rozumiał ich, byli to ubodzy ludzie, którzy jedynie 
służąc w armii mogli pomóc przeżyć swym licznym dzieciom. 

background image

2000 dolarów było sumą, której nie mieli szansy nawet zobaczyć 
do końca życia.

Dziesięciu   innych   próbowało   zdezerterować   ale   Hrabia 

zastrzelił   ich,   gdy   próbowali   w   nocy   przedostać   się   na   drugą 
stronę rzeki. Pozwolił potem ich kolegom pochować martwych 
ale pokazał wszystkim, że nie ma z nim żartów. Więcej nikt nie 
próbował uciekać.

Udało   im   się   zniszczyć   wioskę   ale   handlarze   uciekli 

pozostawiając za sobą jedynie wypalony teren. I znów ścigali ich 
przez dżunglę, tracąc niewyszkolonych żołnierzy na minach i w 
zasadzkach. Po ataku na trzecią wioskę tajlandzkie władze, wobec 
ogromu   poniesionych   strat,   zrezygnowały   z   dalszych   działań. 
Straty   trzytygodniowej   akcji   zamykały   się   liczbą   pięciuset 
zabitych   i   dziewięciuset   rannych.   W   większości   ofiarami   byli 
niewyszkoleni, młodzi żołnierze, których po raz pierwszy w życiu 
wysłano   na   akcję   do   lasu.   Zginął   tylko   jeden   najemnik, 
wieczorem   w   obozowisku   wypalił   karabin   czyszczony   przez 
młodego szeregowego.

Rząd Tajlandii zwrócił się do prezydenta USA o pomoc, a 

ten,   nie   bez   pewnych   oporów   Kongresu,   pomoc   przyznał.   Do 
Tajlandii   przybyła   brygada   zielonych   beretów,   doskonale 
wyszkolonych   i   uzbrojonych,   przyzwyczajonych   do   akcji   w 
trudnych   warunkach   i   dysponujących   wspaniałym   zapleczem. 
Jedyne,   czego   im   brakowało,   to   przewodników.   Hrabia   i   inni 
najemnicy,   którzy   jeszcze   byli   wówczas   w   Bangkoku   zostali 
wówczas   zupełnie   oficjalnie   wynajęci   przez   rząd   USA   jako 
przewodnicy w akcji Złoty Trójkąt.

Hrabia   miał   wówczas   okazję   zapoznać   się   z   metodami 

działań amerykańskich komandosów. Podziwiał ich umiejętności 
ale nie lubił bijącej od nich pewności siebie. Jednak wolał ich od 

background image

zupełnie zielonych jeszcze żołnierzy tajlandzkich.

Odnosili   sukces   za   sukcesem.   Tereny   kontrolowane   przez 

handlarzy   narkotykami   malały   z   akcji   na   akcję.   Po   pięciu 
tygodniach   nie   było   już   ani   hektara   pól   makowych,   a   sądy   w 
Bangkoku   miały   pełne   ręce   roboty.   Zapadały   jedynie   wyroki 
śmierci.

Właśnie   w   czasie   jednej   z   ostatnich   akcji,   gdy   ścigani 

handlarze   nie   mieli   już   czasu   zabrać   sprzętu   z   laboratoriów 
polowych, Hrabia poczuł w jednym z szałasów zapach, który czuł 
teraz.   Zapach   odczynników   chemicznych   używanych   przy 
produkcji heroiny.

Uważnie   rozejrzał   się   wokół   siebie.   Przed   wejściem   do 

szałasu siedział człowiek i najwyraźniej spał. Przy ognisku leżało 
pięciu, przy rozbitym namiocie jeszcze czterech. Nie widział, czy 
ktoś jeszcze siedzi pod namiotową płachtą ale był spokojny, że 
Jean Marc, który tam już musiał być, sprawdzi.

Leżąc za gęstym krzakiem obserwował teren. Jeden z ludzi 

przy   ognisku   nie   spał.   Palił   papierosa   i   co   chwilę   patrzył   na 
zegarek.   Wyglądało   na   to,   że   na   kogoś   czekają.   Hrabia   z 
niepokojem   zaczął   wsłuchiwać   się   w   odgłosy   nocy   ale   nie 
usłyszał   nic,   co   mogłoby   wskazywać   na   zbliżanie   się 
kogokolwiek.

Światło rozbłysło nagle. Nie wiadomo skąd na środku polany 

pojawił się obiekt wielkości małej ciężarówki. Hrabia zdumiony 
popatrzył dookoła. Wyraźnie usłyszał szelest po lewej stronie. Nie 
tylko on był zdumiony, jego ludzie też zobaczyli to co i on, i 
przez moment zapomnieli o konieczności zachowania ciszy. 

- Hrabia, co to? - usłyszał w słuchawce miniaturowego radia 

w uchu przerażony głos któregoś ze swoich ludzi.

Nic nie odpowiedział, włączył jedynie sygnał przygotowania 

background image

się do akcji. W słuchawkach wszystkich najemników włączył się 
cichy   brzęczyk,   który   oznaczał   stan   najwyższej   gotowości.   W 
momencie wyłączenia brzęczyka mieli zacząć strzelać.

Hrabia   chciał   zaczekać,   by   zobaczyć   co   to   za   urządzenie, 

które znikąd pojawiło się na polanie. Postanowił, że dopóki nie 
zobaczy,   co   jest   w   środku,   pozostanie   ze   swoimi   ludźmi   w 
ukryciu.

Obiekt był jakby ogromną skrzynią z błyszczącego metalu. 

Nie miał żadnych widocznych otworów. Wysoki na jakieś dwa i 
pół   metra,   szeroki   na   trzy,   zajmował   większą   część   polany. 
Ludzie śpiący przy ognisku powstawali i wyczekująco patrzyli. 
Byli uzbrojeni jedynie w pistolety, karabiny leżały w nieładzie na 
ziemi.

Nagle bok obiektu otworzył się i w drzwiach, których nikt nie 

mógł   się   wcześniej   domyślić,   stanął   człowiek.   Murzyn,   mniej 
więcej 1m 80. Wyszedł i przywitał się z oczekującymi go ludźmi. 
Na głowie miał coś w rodzaju daszka od czapki, który zasłaniał 
mu oczy.

Rozejrzał   się   dokładnie   dookoła,   przez   chwilę   zatrzymał 

wzrok w miejscu, gdzie siedział Hrabia. Ten przywarł do ziemi 
lecz wiedział, że nikt go nie może zauważyć w tej kryjówce.

-   Macie   wszystko?   -   zapytał   przybysz   zwracając   się   do 

stojących wokół ludzi.

- Tak, panie. Mamy.
Hrabia zdziwił się, że tamci zwracają się do przybysza per 

"panie".   Jakby   stali   oko   w   oko   z   wszechmocnym   duchem.   A 
tamten nawet nie był uzbrojony.

- Przynieście mi tu wszystko. Ja muszę się czymś zająć.
Ludzie przy ognisku skierowali się do szałasu, a przybysz 

wrócił  do środka. Po  chwili  wyszedł. Stanął  patrząc  jak tamci 

background image

układają mu przed nogami worki z białym proszkiem. 

Po kilku minutach leżała przed nim sterta co najmniej stu 

kilogramów heroiny. Zaczął wnosić worki do środka. Po chwili 
wyniósł na zewnątrz małą, czarną skrzynkę, którą położył tam, 
gdzie przedtem leżała heroina.

- To dla waszego pana. Nie wolno wam tego otwierać, tylko 

on to może zrobić. I powiedzcie mu, że za miesiąc znów tu będę. 
Za miesiąc.

Odwrócił się, jakby chciał wsiadać do środka ale zatrzymał 

się przed wejściem. Popatrzył dookoła i sięgnął po coś, co wisiało 
mu u pasa.

- Powinniście bardziej na siebie uważać, można was podejść 

jak dzieci - powiedział wyciągając rękę, w której trzymał coś, co 
przypominało nieco pistolet.

W momencie, gdy Hrabia wyłączał brzęczyk, by dać sygnał 

do ataku, tamten strzelił. To znaczy nie strzelił, tak jak z broni 
palnej, nie było słychać wybuchu. Strzelił bezgłośnie, zabijając 
Jean Marca.

System   komunikacji   między   najemnikami   oparty   był   o 

miniaturowe nadajniki radiowe, które jednocześnie służyły jako 
sygnał   o   stanie   tego,   który   je   nosił.   Gdy   żołnierz,   który   miał 
podłączony taki nadajnik ginął, wszyscy inni natychmiast o tym 
wiedzieli, poprzez odpowiedni sygnał, który urządzenie nadawało 
automatycznie. 

Zaczęło   się   piekło.   Czterech   najemników   strzelało   do 

biegających po polanie przerażonych ludzi, a przybysz stał przy 
obiekcie, z którego wyszedł i tylko wyciągał rękę uzbrojoną w 
dziwny   pistolet.   Za   każdym   razem,   gdy   to   robił,   jeden   z 
najemników ginął.

Gdy później Hrabia przypominał sobie cały przebieg akcji, ze 

background image

zdziwieniem stwierdził, że nie mogła ona trwać dłużej niż kilka 
sekund. Tamten nie zastanawiał się, gdzie ma strzelać. Po prostu 
podnosił rękę i jeden najemnik ginął.

Wystrzelił do niego trzy razy krótkimi seriami. Po trzeciej 

serii stwierdził, że jest już ostatnim żyjącym z pięcioosobowej 
grupy, którą tu przyprowadził. Ani jeden z naboi, które wystrzelił 
nie trafił celu. Jednym skokiem odsunął się z miejsca, w którym 
leżał i znalazł się o dwa metry dalej. Zrobił to w ostatniej chwili, 
bo jeszcze w momencie skoku zobaczył błysk w miejscu, gdzie 
przed chwilą leżał. Zaczął biec najszybciej jak mógł ale jeszcze 
dwa razy poczuł, że tamten do niego strzelał. 

Gdy   zatrzymał   się,   od   strony   polany   dochodził   do   niego 

jedynie   słaby,   choć   zwielokrotniony   wzmacniaczami 
noktowizora, blask ogniska. Usiadł pod drzewem cieżko dysząc. 
Nie zastanawiał się jeszcze, co mu się przytrafiło. Automatycznie 
sprawdził wyposażenie bojowe, zmienił magazynek przy Uzi, nie 
patrząc nawet policzył ręką granaty.

Pistolet   maszynowy   powiesił   na   plecach,   a   z   kabury   przy 

pasie   wyjął   swój   Browning.   Nakręcił   na   lufie   tłumik   i 
bezszelestnie ruszył w stronę polany.

Ludzie   przy   ognisku   zbierali   się   już   do   odejścia.   Obiekt, 

który   pojawił   się   znikąd,   znikł.   Kierując   się   słabym   sygnałem 
nadajników swoich zabitych towarzyszy odnalazł ich ciała. Leżeli 
na ziemi, a ich głowy zamienione były w dymiące miazgi.

Wszyscy zginęli tak samo. Jakby wylano im na głowę gary z 

roztopionym ołowiem. Tylko nigdzie nie widać było stopionego 
metalu. Hrabia wyłączył wszystkim nadajniki, sprawdził, czy w 
kieszeniach   nie   mają   jakichś   papierów,   które   mogłyby   kogoś 
naprowadzić na jego ślad i ruszył w kierunku, w którym odeszli 
ludzie z polany. Ciałami zajmą się mrówki, po dwóch dniach będą 

background image

leżały jedynie szkielety.

Trzymał się od nich w odległości pięćdziesięciu metrów. Nie 

zorientowali się, że za nimi idzie. Sami robili tyle hałasu, że nie 
byli w stanie go usłyszeć. Nawet chłopcy z zielonych beretów 
przyznali, że potrafi skradać się jak kot. A szedł dosyć szybko, 
choć   każdy   krok   stawiał   w   dokładnie   wybranym   miejscu, 
uważając na najmniejsze nawet uschnięte gałązki, które mogłyby 
go zdradzić.

Szli na południe, w stronę stolicy. Nie wiedział, co ma robić. 

Miał zabrać do helikoptera wszystko, co znajdzie ale nie mógł 
zaatakować   samodzielnie   dziesięciu   uzbrojonych   ludzi.   Nawet 
mając przewagę dzięki noktowizorowi i zaskoczeniu. Szedł więc 
za nimi starając się opracować jakiś plan działania.
*

Zmaterializował   się   dokładnie   w   miejscu   i   w   momencie, 

który przewidzieli. Somba Tchibambi wysiadł i ruszył w stronę 
przeszklonego   laboratorium   w   głębi   hali.   Otworzył   drzwi 
łokciem, bo w obu rękach trzymał woreczki wypełnione białym 
proszkiem.   W   głębi   pomieszczenia   przy   jakimś   urządzeniu 
siedział człowiek w grubym fartuchu ochronnym.

- A, to ty, Somba. Masz to?
- Mam, sprawdź dokładnie.
Laborant wziął od Somby jeden woreczek, drugi położył na 

długim stole. Rozerwał róg torebki i wysypał odrobinę białego 
proszku do małej probówki. Następnie sięgnął po buteleczkę z 
przezroczystym płynem, który wlał do środka. Całość włożył do 
niewielkiego   urządzenia   stojącego   przy   oknie   i   nacisnął   mały, 
zielony przycisk. Po kilku sekundach na niewielkim ekraniku na 
ścianie   pokazał   się   szereg   zmieniających   się   cyferek.   Gdy 
przestały migotać, na ekranie pozostały dwie - 9 i 8.

background image

- 98? nieźle, poprzednim razem było 96. Starają się chłopcy, 

starają...

- Możesz zanieść to do profesora. Wszystko w porządku. - 

Laborant   wyjął   probówkę   z   urządzenia   i   wylał   zawartość   do 
stojącej w rogu spalarki. Oślepiający płomień zamienił płyn w 
parę, która natychmiast została wciągnięta przez aspirator.

- Przyda nam się ten towar. Słyszałeś co się stało z ostatnią 

partią? Znaleźli ją na promie. 50 kilo, wyobrażasz sobie?

-   Tak,   słyszałem.   Ale   nasze   źródełko   jest   niewyczerpane. 

Możemy z niego ciągnąć ile dusza zapragnie. I żadni rangersi nie 
będą nam mogli przeszkodzić.

- Dopóki nie zwęszą, co tu robimy.
- Zawsze byłeś pesymistą, Elmer.
- Ja nie jestem pesymistą Somba. Ja jestem optymistą dobrze 

poinformowanym.   Wystarczy   mieć   trochę   wyobraźni,   żeby   się 
domyślić,   co   teraz   się   stanie.   Związek   Cywilizacji   Łacińskich 
przyśle nam tu najbliższym promem rangersów, albo coś w tym 
rodzaju. A z takimi ludźmi nie ma żartów. To nie to samo, co 
nasze stare, poczciwe SMC.

- Rangersi mogą mnie w dupę pocałować. 
- Straszny z ciebie chojrak, Somba. Zobaczymy jak co do 

czego przyjdzie. Idź teraz do profesora.

Somba   przeszedł   przez   laboratorium   i   przez   wąskie   drzwi 

wszedł   do   jasno   oświetlonego   korytarza.   W   głębi,   na 
przeciwległej ścianie były szare drzwi.

Otworzył je z trzaskiem i nie zwracając uwagi na protesty 

sekretarki wszedł do biura profesora.

Wysoki,   kilkudziesięcioletni   człowiek,   którego   niegdyś 

kruczoczarne, kręcone włosy były białe jak śnieg siedział przy 
biurku i rozmawiał przez telefon.

background image

- Chwileczkę - powiedział do mikrofonu patrząc na intruza. - 

Zaraz do pana zadzwonię.

Odłożył słuchawkę i powiedział:
- Co jest? Coś nie w porządku?
-   Tak   jest.   Nie   w   porządku.   Powiedział   pan,   że   pięciu 

uzbrojonych   ludzi   siedzi   w   lesie.   I   że   ich   zabiję.   Tak   pan 
powiedział.

- No i?
-   Było   ich   pięciu,   dokładnie   tam,   gdzie   mieli   być.   Ale 

jednego nie zabiłem...

W oczach człowieka za biurkiem pojawiło się zdumienie.
- Widziałeś film?
- Widziałem.
- I co? Nie zabiłeś ich?
- Na filmie tak ale teraz wracam stamtąd. Naprawdę wracam. 

I mogę pana zapewnić, że jeden nawiał. Tego na filmie nie było.

- Sam najlepiej wiesz Somba, że to niemożliwe. Czas to nie 

kapelusz iluzjonisty, żeby królik znikał i pokazywał się...

- Nie znam się na tym, pan jest od tego specem. Ja mówię, że 

jeden nawiał, to wszystko. Ale mamy towar. To najważniejsze.

- Ile?
- 170 kilo. Czysta jak łza, co najmniej 98%.
- Opowiedz mi wszystko. Coś mi tu nie gra. Czy wszystko 

było jak na filmie?

- Tak, właściwie wszystko. Do momentu, aż jeden z nich nie 

zaczął strzelać. Wtedy zorientowałem się, że coś nie gra, na filmie 
strzelał   dwa   razy.   Strzelił   trzy.   Słyszałem   wyraźnie.   Był   tam, 
gdzie miał być ale nie robił tego, co miał robić.

- Somba, czy ty coś nie zmyślasz?
- Skoro mówię jak było, to tak było. Mam zresztą film, tak 

background image

jak pan kazał.

- Dawaj mi go tu, zaraz zobaczymy.
Somba Tchibambi wyszedł i po chwili wrócił z niewielkim, 

błyszczącym krążkiem w ręku. Siwy człowiek wziął dysk i włożył 
go   do   urządzenia   stojącego   na   brzegu   biurka.   Na   ścianie 
naprzeciwko pojawił się ekran.

Patrzyli   na   zarejestrowany   przebieg   akcji   na   polanie.   W 

momencie, gdy widać było błyski strzałów z miejsca, w którym 
siedział   Hrabia,   profesor   zwolnił   szybkość   przesuwających   się 
obrazów. Popatrzył kilkakrotnie na scenę, w której wyraźnie było 
widać wystrzelone trzy serie, a następnie włożył do odtwarzacza 
drugi, podobny dysk.

Ekran   na   ścianie   podzielił   się   na   dwie   części.   Każda 

odpowiadała   jednemu   z   nagranych   filmów.   Na   jednym   z   nich 
wyraźnie było widać jedynie dwa błyski, na drugim trzy.

Profesor   cofał   zdjęcia   co   najmniej   pięć   razy.   Nie   wierzył 

własnym   oczom.   To,   co   pokazywał   film   było   po   prostu 
niemożliwe.

Od trzech miesięcy maszyna do przenoszenia się w czasie 

działała i wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Profesor Daniel 
Beckster, wynalazca urządzenia nie publikował nigdzie wyników 
swoich badań. Nie zależało mu na sławie wielkiego wynalazcy. 
To, co robił, robił jedynie dla pieniędzy. Już dawno zrozumiał, że 
najważniejsze w życiu są pieniądze, a sława naukowca wcale nie 
zawsze   przynosi   tyle,   co   dobrze   zrealizowany   i   wykorzystany 
pomysł.

Myśl   użycia   urządzenia   do   innych   celów   niż   badania 

archeologiczne przyszła mu już dawno. Jak tylko skierował tok 
badań   w   kierunku   praktycznych   implikacji   ogólnej   teorii 
względności w kontekście odkrycia i praktycznego wykorzystania 

background image

grawitonów. Cząsteczki te, przez dziesiątki lat poszukiwane przez 
fizyków   całego   świata   okazały   się   łatwiejsze   do   wykrycia   i 
opanowania   niż   mogło   się   to   komukolwiek   wydawać. 
Wystarczyło   jedynie   podejść   do   problemu   nieco   inaczej,   niż 
wszyscy.

Odkrycie   grawitonów   zostało   natychmiast   przejęte   przez 

przemysł   wojskowy   i   trzeba   było   poczekać   kilkanaście   lat,   by 
umiejętność modyfikacji grawitacji mogła mieć zastosowanie w 
życiu   codziennym.   Beckster   miał   szczęście   w   młodości   brać 
udział,   jako   asystent,   w   badaniach   nad   grawitonami,   więc   od 
początku był na bieżąco. I już wtedy przyszło mu do głowy, że 
odkrycie może przyczynić się do opanowania niekontrolowanego 
jeszcze przez człowieka wymiaru - czasu.

Lata prac w Instytucie Fizyki Doświadczalnej w Genewie, 

najpierw w ekipie, później samotnie, dwadzieścia lat w swoim 
własnym   laboratorium   przyniosły   wreszcie   efekt.   Od   sześciu 
miesięcy   posiadał   marzenie   pokoleń   alchemików,   magów   i 
naukowców. Posiadał maszynę czasu.

Nietrudno   byłoby   ją   wykorzystać,   aby   zarobić   duże 

pieniądze. Można było przenieść się o rok naprzód i zanotować 
wszystkie wyniki gier losowych. Można było sprawdzić akcje na 
giełdach i zakupić te, które najbardziej wzrosną. Można było... 
Wiele   miał   planów   gdy   po   raz   pierwszy   uruchamiał   swoje 
urządzenie. Tyle, że nie wszystko działało tak, jak się spodziewał. 
Pomimo   dostępu   do   kalkulatorów   o   niezwykłej   mocy 
obliczeniowej, pomimo ogromnej wiedzy, którą zgromadził przez 
lata prac, maszyna, którą skonstruował pozostawiała bardzo wiele 
do życzenia.

Okazało się bowiem, że nie jest możliwym, przynajmniej w 

tej   konfiguracji,   którą   opracował,   dowolne   przenoszenie   się   w 

background image

czasie. Nie potrafił przenieść się w przyszłość. Za każdym razem, 
gdy próbował, urządzenie nie reagowało. Nie mógł też dowolnie 
przenosić   się   w   przeszłość.   Otóż   maszyna,   którą   skonstruował 
powodowała   powstanie   jakby   tunelu   w   czasie.   Łączyła   czas 
obecny   z   jednym   jedynym   punktem   w   przeszłości.   Mógł 
naregulować ją tak, żeby ten punkt znajdował się przed stu, czy 
stu   dziesięciu   laty.   Ale   po   pierwsze,   każde   przestawienie 
wskaźników było niezwykle pracochłonne, a po drugie nie było 
możliwe   po   uruchomieniu   maszyny.   Po   włączeniu   wszystkie 
urządzenia były zablokowane, odblokować je można było jedynie 
po powrocie do teraźniejszości. To znaczy jego teraźniejszości.

Ale i tak zostawało dość szerokie pole do manewru. I gdy 

spotkał Sombę Tchibambiego, niezwykle utalentowanego oszusta, 
który węsząc możliwości niezłych zarobków na Marsie, podał się 
za technika jądrowego, specjalistę od antymaterii, nie znając się 
na   fizyce   bardziej   niż   Beckster   na   hodowli   żółwi,   poczuł,   że 
wreszcie zostanie bogatym człowiekiem.

Tchibambi był bardzo dumny ze swego pochodzenia. Jego 

przodek   był   prezydentem   jakiegoś   afrykańskiego   państewka   i 
Somba   wszystkim   zawsze   o   tym   opowiadał.   Wówczas 
Becksterowi przyszła do głowy myśl. Zaaranżował spotkanie z 
Tchibambim,   nie   było   to   trudne,   bo   jako   członek   kadry 
technicznej podlegał profesorowi, który był dyrektorem Ośrodka 
Badawczego na Marsie.

Dowiedział się dokładnie o historii praszczura Tchibambiego 

i po sprawdzeniu w bazach danych historii i geografii, przeniósł 
go do swojego laboratorium. 

Obserwował go przez trzy miesiące. Tchibambi obijał się, jak 

tylko   mógł,   zawsze   miał   tysiące   wykrętów   wyjaśniających 
dlaczego   nie   może   uczestniczyć   w   pracach   zespołów 

background image

tematycznych.   Od   momentu   jego   przejścia   do   nowego 
laboratorium   w   dziwny   sposób   zaczęły   z   zamkniętych   sejfów 
ginąć   cenne   przedmioty.   Beckster   obserwował   go,   notował   i 
gromadził  dossier, którym, miał  nadzieję, nigdy nie  będzie  się 
musiał posłużyć. Ale miał Tchibambiego w ręku.

Gdy przedstawił mu swój plan, tamten nawet nie mrugnął. 

Zdziwiony był jedynie, że profesor ma takie pomysły. Myślał, że 
jak   się   jest   prawdziwym   naukowcem,   to   nie   potrzebuje   się 
pieniędzy.

Wszystko działało, jak przewidzieli. Heroina sprowadzona z 

małego, afrykańskiego państewka, sprzed stu dziesięciu lat, po 
krótkim pobycie na Marsie, wracała na Ziemię, gdzie z dużym 
zyskiem   odsprzedawana   była   na   ulicach   Nowego   Jorku, 
Waszyngtonu i Londynu.

Akcje transportu przygotowywane były w najdrobniejszych 

detalach.   Przed   wysłaniem   Tchibambiego   Beckster   wysyłał 
kamerę filmową, która rejestrowała moment przekazania heroiny. 
Było to bardzo kosztowne, spożycie energii wzrastało co najmniej 
trzykrotnie   w   momencie   transferu,   wymagało   sporej   pracy   ale 
przecież mieli czas... 

Jeśli   kamera   wykazywała,   że   coś   działo   się   nie   tak,   jak 

powinno, Tchibambi leciał przygotowany. Wiedział, że coś się 
będzie działo i wiedział jak ma zareagować. I tak, gdy za trzecim 
razem   jeden   z   dostawców   próbował   dostać   się   do   środka, 
wiedzieli   zawczasu,   który   to   będzie   i   co   ma   robić.   Byli 
przygotowani na wszystko.

Za   heroinę   płacili...   zdezelowaną   bronią   z   ziemskiego 

demobilu. Tchibambi zamawiał u pilotów promów albo w sklepie 
dla kolekcjonerów protektory osobiste, których armia nie używała 
od czasu zniknięcia z wyposażenia broni palnej i wprowadzenia 

background image

eklatorów. Protektory te bardzo się podobały na początku XXI 
wieku.   Prezydent   Tchibambi   zamierzał   wyposażyć   w   nie   cały 
swój   korpus   oficerski.   Za   jeden   protektor   dawał   ponad   sto 
kilogramów heroiny...

Ale teraz po raz pierwszy coś zaczęło nie działać. Wysłana 

przed akcją kamera bez problemu wykryła obecność pięciu ludzi 
gotowych do zaatakowania obozowiska na polanie. Akcja została 
przygotowana w najdrobniejszych szczegółach, każdy wiedział, 
co ma robić. Ale coś się stało. Coś, czego Beckster nie rozumiał, 
coś, co napawało go przerażeniem.

Wysłana w przeszłość kamera zarejestrowała całą operację 

przekazania   heroiny   w   najdrobniejszych   szczegółach. 
Zanotowała, że człowiek, który siedział w krzakach, koło szałasu, 
strzelił DWA razy. A gdy Tchibambi znalazł się tam osobiście, 
kamera   zanotowała   TRZY   strzały.   Podstawowe   zasady   logiki, 
którą   Beckster   zawsze   starał   się   w   życiu   kierować,   zostały 
zachwiane.   W   niewytłumaczalny   sposób   w   ciągu   trzech   dni 
między wysłaniem kamery i akcją na polanie została zmieniona 
przeszłość.

Rozdział 4

Dwieście   metrów   od   polany   stała   ciężarówka,   do   której 

wracający ludzie zaczęli wsiadać. Hrabia stał w krzakach przy 
drodze   i   obserwował.   Musiał   za   wszelką   cenę   w   ciągu 
nadchodzących sekund zadziałać, pod groźbą całkowitego fiaska 
akcji. Nie  uważał śmierci  swoich towarzyszy za  wystarczający 
argument   do   przerwania   operacji,   dopóki   żył   musiał 
kontynuować.   Ludzie,   za   którymi   szedł   nie   byli   odpowiednio 
wyszkoleni, nie mogli więc zorientować się, że stał za nimi w 

background image

krzakach. Widział ich wyraźnie, nie zachowywali podstawowych 
nawet środków ostrożności,   wydawało im się prawdopodobnie, 
że   karabiny   automatyczne,   które   mieli   na   ramieniu   mogą   być 
wystarczającą obroną.

Skrzynie, którą nieśli, postawili na ziemi. Gdy siedmiu było 

już   pod   budą,   dwóch   w   kabinie,   a   jeden   sięgał   po   nią,   by 
załadować,   Hrabia   zdecydował   się   działać.   Odczepił   od   szelki 
granat i wrzucił go do ciężarówki. W zamieszaniu ludzie siedzący 
w środku niczego nie zauważyli. Gdy wybuchł, pięciu zginęło od 
razu, dwaj w szoferce byli ciężko poranieni, a jeden, który nie 
wsiadł jeszcze do środka przerażony uciekł w las porzucając na 
ziemi swoją broń. 

Hrabia nie ruszył się ze swojej kryjówki. Chciał zobaczyć, 

jaki efekt wywołał wybuch granatu i ilu jeszcze ludzi mu zagraża. 
Dwóch wyraźnie nie doznało żadnych obrażeń i siedzieli teraz 
pod kołami z trwogą rozglądając się na wszystkie strony. Noc 
była ciemna, nie mogli go zobaczyć. Nie widzieli, z której strony 
nadleciał   granat,   więc   przerażeni   strzelali   jak   opętani   po 
okolicznych zaroślach.

Dzięki noktowizorowi Hrabia widział ich wyraźnie, prawie 

jak w dzień. Czekał, aż będą zmuszeni zmienić magazynek. Gdy 
przestali strzelać, dwoma kulami z pistoletu z tłumikiem pozbawił 
ich życia.

Podszedł do szoferki i następnymi dwoma dobił kierowcę i 

pasażera, którzy leżeli ciężko poranieni na siedzeniu. Zrobił to w 
ostatniej chwili, jeden z nich, nieco lżej poturbowany, usiłował 
uruchomić radio.

Nie przejmował się zbytnio tym, który uciekł do lasu. Nie 

zabrał   ze   sobą   broni,   więc   prawdopodobnie   nie   dożyje   do 
wschodu   słońca,   zajmą   się   nim   leśne   drapieżniki.   Samotny, 

background image

nieuzbrojony   człowiek   w   tropikalną   noc,   jest   posiłkiem 
przyniesionym  na  tacy do pokoju w  hotelu "Dżungla". A jeśli 
nawet uda mu się dotrzeć do najbliższej wioski, Hrabia będzie już 
daleko, bardzo daleko.

Podszedł do skrzynki leżącej na ziemi i przykucnął, żeby się 

jej   przyjrzeć.   Nie   ufał   wszelkim   tego   typu   rzeczom,   nie   raz 
widział   zaminowane   przedmioty,   które   urywały   ręce   w 
momencie,   gdy   ktoś   próbował   je   otworzyć.   Miała   trzydzieści 
centymetrów wysokości, pół  metra  długości  i  tyleż  szerokości. 
Ważyła jakieś pięć kilo i była wykonana z masy plastikowej z 
metalowymi   okuciami.   Zamknięta   była   na   zwyczajny   skobelek 
blokujący wieczko. 

Widział,   że   ludzie,   którzy   ją   nieśli   nie   robili   tego   ze 

specjalnym nabożeństwem, wywnioskował więc, że nie bali się 
wybuchu   czy   zniszczenia   zawartości.   Podniósł   ją   i   lekko 
potrząsnął. Zaklekotały jakieś metalowe przedmioty. Wyglądało 
na to, że nie ma ich wiele, dwa, najwyżej trzy. Odstawił skrzynię 
na  ziemię  i odsunął skobelek. Wieczko odskoczyło i odsłoniło 
zawartość.

W środku, w gąbczastej masie leżały dwa pudełeczka, takie 

jak   to,   które   przyniósł   mu   Zawadzki.   Obok   nich   znalazł   dwa 
piętnastocentymetrowe   łańcuszki   z   metalowymi   blaszkami. 
Podobne do tych, jakie niektórzy noszą na ręku z wygrawerowaną 
grupą krwi.

Sięgnął po pudełeczko. Odczuł to samo, co wówczas, gdy 

Zawadzki podał mu swoje. To samo wrażenie trzymania twardej 
gąbki. Odłożył je z powrotem i wziął łańcuszek. Srebrno złoty, 
lekki jakby z aluminium, na końcach miał zatrzask.

Hrabia przypomniał sobie, co mówił przedstawiciel Penzonu 

o brakującej części urządzenia. Nie miał wątpliwości, że chodziło 

background image

właśnie o łańcuszek. 

Zawadzki   opowiadał   o   zamachu   na   prezydenta 

Tchibambiego, o tym, że ktoś do niego strzelił i chybił z małej 
odległości. I o tym, że prezydent miał przy sobie to pudełeczko... 
Przez  chwilę wahał się ale  znalazł metodę  sprawdzenia swych 
podejrzeń.

Podszedł   do   leżącego   na   ziemi   trupa,   wziął   jego   rękę   i 

założył   na   nią   łańcuszek.   Sięgnął   po   pistolet   i   strzelił   doń   z 
odległości kilku kroków. Trup drgnął, jakby poczuł przebijający 
go   pocisk.   Na   prawym   boku   w   koszuli   pojawiła   się   czerwona 
dziura. Urządzenie nie działało.

Hrabia podszedł do martwego aby mu zdjąć łańcuszek. W 

momencie,   gdy   się   nad   nim   schylił   zorientował   się,   że   gdy 
strzelał, trup nie miał przy sobie pudełeczka. Wyjął je ze skrzynki, 
włożył do kieszeni leżącego i jeszcze raz strzelił. 

Tym razem w koszuli nie pojawił się żaden znak od kuli. 

Hrabia oświetlił leżącego latarką ale nie zobaczył nic. Podszedł 
bliżej i strzelił jeszcze raz. Znów strzał nie zrobił śladu. Sięgnął 
po   UZI   i   wypuścił   krótką   serię   z   odległości   metra.   Trup   ani 
drgnął.

Hrabia nie miał już wątpliwości. Miał w ręku coś, co warte 

było co najmniej sto razy swą wagę w złocie. A nawet więcej. 
Posiadając takie urządzenie był nietykalny...

Szybkim ruchem zerwał łańcuszek z ręki martwego i założył 

go na swoją. Do kieszeni na piersi włożył pudełeczko i dokładnie 
zamknął ją na rzep. Następnie sięgnął do skrzynki, wyjął z niej 
drugi łańcuszek z pudełeczkiem i schował do kieszeni spodni. Za 
godzinę   i   kwadrans   miał   czekać   kilometr   stąd   na   helikopter. 
Przekonany był, że tym razem napewno przyleci. 

Ruszył na północny wschód kierując się bardziej instynktem 

background image

niż kompasem. Długie miesiące spędzone w lasach i dżunglach 
całego świata nauczyły go orientacji w terenie, kierował się na 
gwiazdy, na wiatr, po prostu wiedział gdzie ma iść.

Szedł szybko, pozornie nie zwracając uwagi na otaczający go 

las. Ale były to jedynie pozory. Gdyby ktoś chciał zajść go od 
tyłu,   gdyby   ktoś   chciał   zobaczyć   dokąd   idzie,   gorzko 
pożałowałby, gdyby sam nie zachował podstawowych środków 
ostrożności.   Nawet   nie   spodziewając   się   bezpośredniego 
niebezpieczeństwa, Hrabia kontrolował otoczenie, wyróżniając z 
otaczających go szmerów kroki nocnego łowcy, szum pobliskiego 
strumienia i trzepotanie skrzydeł nietoperza.

Szedł   szybko   starając   się   jednak   pozostawić   za   sobą   jak 

najmniej śladów. Wiedział, że prędzej czy później ktoś odkryje 
ciężarówkę i zabitych ludzi i wolał nie ułatwiać im poszukiwań 
drogi, którą uciekł. Oczywiście wiedział, że gdy ludzie prezydenta 
zrobią   nagonkę   w   lesie,   on   będzie   już   prawdopodobnie   w 
samolocie o kilka tysięcy kilometrów od miejsca, w którym się 
teraz znajdował. Zawsze jednak zachowywał jak najdalej idące 
środki  ostrożności,  tak,  jakby  co  do  minuty  opracowane  plany 
mogły nie zostać zrealizowane. Dzięki temu żył, jak wiele razy 
już to stwierdził. Tak wiele razy szczegółowo, w najdrobniejszych 
detalach   obmyślone   projekty   nie   kończyły   się   happy   endem. 
Zawsze lepiej przygotować się na najgorsze.

Gdy doszedł do polany, na której miał wylądować helikopter, 

zostało mu jeszcze dziesięć minut. Przygotował sobie kryjówkę w 
krzakach   lecz   stanął   po   drugiej   stronie   z   latarką.   Musiał   dać 
umówiony znak człowiekowi w maszynie.

Równo   o   ustalonej   godzinie   usłyszał   szum   nadlatującego 

helikoptera.   Gdy   zobaczył   wielki   czarny   cień   zasłaniający 
rozgwieżdżone   niebo   uruchomił   latarkę   i   szybko   przebiegł   do 

background image

przygotowanej kryjówki. Nie chciał pokazać się zanim helikopter 
nie wyląduje. Nigdy zbyt wiele ostrożności...

Tak   jak   było   ustalone   przyleciał   jedynie   pilot.   Wyłączył 

silnik,   wyszedł   na   zewnątrz   i   stanął   obok   kabiny.   Hrabia 
popatrzył   w   niebo   nasłuchując,   czy   pilot   przyleciał   sam.   Nie 
usłyszał   nic   podejrzanego,   więc   wyszedł   z   krzaków   i   szybkim 
krokiem podszedł do maszyny.

- A gdzie reszta?
- Nie przyjdą.
Pilot   popatrzył   wokół   zdziwiony,   jakby   szukał   kogoś   w 

ciemności.

- Dlaczego?
- Płacą panu za pilotowanie czy za zadawanie pytań?
Tamten spojrzał na Hrabiego i bez słowa wsiadł do kabiny.
- Niech pan wsiada - rzucił. - Ma pan towar?
- Mam.
- To niech mi pan to da.

 

- Dam to Zawadzkiemu, do rąk własnych.
- Ja mam rozkaz...
- W dupie mam pańskie rozkazy, dam to tylko Zawadzkiemu.
- Jak pan chce...
Pilot   włączył   silnik   i   w   momencie,   gdy   rotor   zaczynał 

nabierać obrotów, szybkim ruchem odwrócił się do Hrabiego z 
pistoletem w dłoni.

- Niech pan to włoży do skrzynki, tam, z boku. Tak będzie 

lepiej dla nas obu...

Hrabia popatrzył na skierowaną weń lufę pistoletu i sięgnął 

po   swój.   Pilot   strzelił.   Gdy   zobaczył,   że   pocisk   nie   zrobił   na 
Hrabim żadnego wrażenia, strzelił jeszcze raz. Lecz była to już 
ostatnia   czynność,   jaką   wykonał   w   życiu.   Po   chwili   leżał   z 

background image

przebitym czołem pod fotelem.

Hrabia   nie   poczuł   nic,   gdy   tamten   strzelił.   Tak,   jakby 

wystrzały pochodziły z broni naładowanej ślepymi nabojami. Gdy 
zobaczył wycelowany w siebie pistolet przez moment chciał go 
po prostu wytrącić. Ale postanowił zaryzykować, sprawdzić, czy 
tajemnicza tarcza działa. 

Wyrzucił   martwego   pilota   na   polanę,   odciągnął   na 

kilkanaście   metrów   od   helikoptera,   opróżnił   mu   wszystkie 
kieszenie,   zabrał   pas   z   kaburą   pistoletu   i   zdetonował   na   nim 
granat. Lepiej, żeby nikt go nie mógł rozpoznać. Tak na wszelki 
wypadek.

Wrócił do helikoptera i zasiadł za sterami. Był to stary model 

Sikorskiego,   znał   go   dobrze,   więc   bez   trudu   odnalazł   się   na 
miejscu pilota. W momencie, gdy chciał już startować, na polanie 
pojawił   się   jakiś   człowiek.   Biały,   więc   mało   prawdopodobne, 
żeby był to człowiek Tchibambiego. 

Hrabia wyskoczył na polanę z pistoletem w dłoni i padając na 

ziemię wystrzelił do tamtego. Bez efektu. Człowiek szedł prosto 
do niego, jakby kule go omijały...

Nie miał w ręku broni. Ani pistoletu, ani karabinu. Szedł, 

uśmiechając się szeroko, prosto w stronę helikoptera.

- Niech pan się nie wysila, to nic nie da - powiedział, gdy 

Hrabia wystrzelił do niego ostatni już nabój. - Ten typ broni nie 
powinien   mi   nic   zrobić,   przynajmniej   tak   sądzę.   Mogę   się   z 
panem zabrać? - Zapytał wskazując na helikopter. - Nie bardzo 
wiem jak mam wyjść z tego lasu.

Hrabia wstał z głową pełną tłoczących się myśli. Nie bał się, 

już dawno utracił poczucie strachu w sytuacjach wydawałoby się 
bez wyjścia. Dziwiło go jedynie, że tamten nie próbował go zabić. 
Sytuacja byłaby dużo prostsza.

background image

- No co, mowę panu odebrało? Umie pan chociaż sterować tą 

maszyną?

- Umiem - odpowiedział Hrabia sadowiąc się za sterami.

*

Jack Mahoney niezadowolony wyszedł z biura szeryfa. Nie 

miał zupełnie ochoty lecieć na Marsa, spędzić trzy tygodnie na 
promie,   znosić   przez   Bóg   wie   ile   czasu   trudne   do   oddychania 
powietrze,   oglądać   ponure   marsjańskie   krajobrazy   i   nie   czuć 
swoich 85 kilogramów mięśni. Nie chciał tam lecieć, bo bał się 
kontaktu z ludźmi z SMC, którzy uważali się tam za władców.

Ale jeśli heroina, która sprzedawana była na ulicach Nowego 

Jorku, pochodziła stamtąd, to musiał dotrzeć do źródeł. 

Gdy   miał   trzynaście   lat,   po   raz   pierwszy   spotkał   się   z 

narkotykami.   Chodził   do   liceum,   za   rok   miał   zdawać   swój 
pierwszy   egzamin.   Gdy   któregoś   dnia   wychodził   ze   szkoły, 
zobaczył na ulicy trzech dwudziestoletnich chłopaków, którzy nie 
ukrywając   się   specjalnie   sprzedawali   dwóm   jego   młodszym 
kolegom heroinę.

Dowiedział   się,   że   była   to   heroina,   gdy   jeden   z   nich   nie 

przyszedł następnego dnia do szkoły. Przedawkował. Tego dnia 
powiedział   sobie,   że   nigdy   nie   weźmie   tego   świństwa   do   ust. 
Potem  trafił  do rangersów. Kolega, który wtedy umarł nie  był 
wcale   jego   przyjacielem.   Był   po   prostu   jedną   z   wielu   twarzy, 
które mijał na korytarzu liceum ale po raz pierwszy zetknął się 
wtedy ze śmiercią. I już na zawsze zapamiętał dzień, gdy w czasie 
pogrzebu trumna wjeżdżała do pieca, gdy zobaczył płomienie, w 
których płoną ciała umarłych.

Wszedł do swojego biura i usiadł przy biurku. Położył nogi 

na   blacie,   wziął   jakieś   leżące   papiery   i   zaczął   je   przeglądać. 
Chciał   przed   wyjazdem   pozamykać   lub   pooddawać   kolegom 

background image

wszystkie   sprawy   w   toku.   Nie   lubił   nieporządku,   uchodził   za 
pedanta. 

Połączył   się   z   administratorem   domu,   w   którym   miał 

mieszkanie, żeby uprzedzić o swojej nieobecności. Nastały czasy 
zainteresowania życiem innych ludzi, czasy, w których nikt już 
nie   umierał   samotnie   w   mieszkaniu,   by   być   odnalezionym   po 
trzech   tygodniach.   Ludzie   interesowali   się   innymi,   tak   jakby 
chcieli odnaleźć trochę ciepła w coraz bardziej obcym im świecie 
techniki i podboju kosmosu. A administrator jego mieszkania był 
pod tym względnem wyjątkowy. Dwukrotnie wzywał strażaków, 
gdy Mahoney nie wrócił do domu przez tydzień. 

Obiecywał   sobie,   że   gdy   za   dziesięć   lat   przejdzie   na 

emeryturę, kupi sobie dom z kawałkiem ziemi gdzieś w Górach 
Skalistych,   gdzie   nie   ma   strażaków   i   nadopiekuńczych 
administratorów.

Połączył   się   z   biurem   rezerwacji   promowej   wiedząc,   że 

szeryf, który skądinąd był bardzo dobrym policjantem, pomyślał o 
wszystkim za wyjątkiem rezerwacji. Szeryf gardził detalami, nie 
potrafił się na nich skupić starając się zawsze zajmować jedynie 
sprawami  ogólnymi, metodami  działania  ludzi, ich pobudkami, 
nigdy   narzędziami,   którymi   operowali.   Ale   lista   zatrzymanych 
przez niego przestępców była imponująca, mało który policjant 
mógł poszczycić się taką ilością trafnych aresztowań. Mało który 
policjant potrafił docenić niezwykłą intuicję szeryfa, zanim nie 
poznał jej w akcji.

Terminal   biura   rezerwacji,   z   którym   połączył   się   przez 

telefon jak zwykle był niedostępny. Tak wiele osób jednocześnie 
chciało dowiedzieć się o warunki emigracji na Marsa, że w ciągu 
dnia niemożliwym praktycznie było uzyskanie połączenia. Nawet 
prasa zajęła się fenomenem zbierania informacji o Marsie przez 

background image

ludzi, którzy nigdy tam nie polecą. 

Bardzo było w modzie i w dobrym tonie opowiadanie wszem 

i wobec, że wyjeżdża się na Marsa. Że się ma wszystkiego dość, 
że nie może się już żyć na Ziemi, że przyszłość ludzkości jest w 
kosmosie   itd,   itp.   Ale   było   to   jedynie   gadanie,   zwyczajne 
opowieści mitomanów, którzy nigdy nie ruszą tyłka z miejsca, 
gdzie mieszkają. Historie opowiadane przez tych, którzy wstydzili 
się,   że   nie   mają   odwagi   odjechać   samotnie   sto   kilometrów   od 
miasta na ryby.

Ludzie ci łączyli się z biurem rezerwacji, żeby mieć w domu 

dokumentację,   którą   wypełnia   się,   aby   dostać   papiery 
emigracyjne. Płacili za nie po 1000 dolarów od osoby i nigdy nie 
wypełniali. Kładli je po prostu na widocznym miejscu w pokoju, 
żeby  wszyscy  przychodzący  mogli   je   zobaczyć.   Albo  nosili   w 
torbach   z   dokumentami,   żeby   "przypadkowo"   wypadły   przy 
wyjmowaniu czegoś ze środka.

Biuro   rezerwacji   początkowo   chciało   przydzielać   jedynie 

kolejny numer każdemu wnioskowi o zarejestrowanie. Ale szybko 
służby   marketingowe   zorientowały   się,   że   pobieranie   opłat   za 
kolorowe   dossier,   pełne   rubryk   i   miejsc   na   fotografie   mogło 
doskonale   zasilić   kasy.   I   co   najśmieszniejsze,   system   działał. 
Nowojorskie   biuro   miało   ponad   dwa   tysiące   wniosków   o 
dokumentację   dziennie.   Jeszcze   trochę,   jak   żartowały 
humorystyczne  pisma, a biuro rezerwacji  zaprzestanie w ogóle 
organizować   wyjazdy,   czerpiąc   dochody   ze   sprzedaży 
kolorowych folderów.

Jack wykręcił bezpośredni numer biura rezerwacji. Odebrała 

kobieta o niezwykle miłym głosie.

-   Rezerwacja   "Gwiezdna   przyszłość".   Proszę   mówić 

wyraźnie i powoli, słucham.

background image

- Nazywam się Jack Mahoney z biura Policji Państwowej w 

Nowym  Jorku. Chciałbym zarezerwować  miejsce na najbliższy 
lot.

-   Pan   Jack   Mahoney.   Policja   Państwowa.   Rezerwacja   na 

najbliższy   lot.   Proszę   podać   kod.   Proszę   mówić   powoli   i 
wyraźnie.

Jack zorientował się, że mówi do maszyny. Nie lubił tego ale 

musiał przyznać, że zrobiono duże postępy w technologii imitacji 
głosu   ludzkiego.   Zazwyczaj   głos   wypowiadał   słowo   po   słowie 
zupełnie   beznamiętnie.   Po   prostu   każde   słowo   było   osobno 
nagrane, a maszyna wybierała te, które należało. Jak zegarynka. 
Tym   razem   jednak  głos   był   miły,  śpiewny   i   właściwie   nie   do 
odróżnienia dla niewprawnego ucha. Tyle, że jak każda maszyna, 
musiał   powtórzyć   najważniejsze   elementy   wypowiedzi 
rozmówcy. Po to, żeby potwierdzić dobre zrozumienie intencji 
telefonującego. Jeśli maszyna nieodpowiednio zrozumiała co się 
do   niej   mówi,   telefonujący   automatycznie   sam   ją   poprawiał   i 
nawet   mógł   nie   zorientować   się,   że   nie   mówi   do   prawdziwej 
telefonistki.

System   działał   na   tyle   skutecznie,   że   stowarzyszenia 

stawiające   sobie   za   cel   obronę   ludzi   przed   wszechobecnością 
maszyn   doprowadziły   do   przegłosowania   kilku   ustaw   na   ten 
temat. I tak automatyczna centralka musiała zawsze odpowiedzieć 
na pytanie kim jest, nawet jeśli ktoś się jedynie pytał, jaki ma 
kolor   włosów.   Natomiast   jeśli   klient   proponował   maszynie 
kolację   w   greckiej   restauracji   wieczorem   po   pracy,   sędziowie 
Sądu   Najwyższego   uznali,   że   maszyna   miała   prawo   dać 
odpowiedź wymijającą.

-   Kod   158039912208451.   -   Mahoney,   tak   jak   wszyscy 

mieszkańcy   cywilizowanego   świata,   znał   swój   kod   na   pamięć. 

background image

Posługiwał   się   nim   coraz   rzadziej.   Nowoczesne   metody 
identyfikacji   powoli   wypierały   system   numeracji   osobników. 
Mając   jednak   od   dziecka   ten   sam   numer   już   do   końca   życia 
będzie go pamiętał.

-   1   5   8   0   3   9   9   1   2   2   0   8   4   5   1.   Muszę   przeprowadzić 

identyfikację wokalną, niech pan będzie łaskaw poczekać przez 
moment....   Czy   zamierza   pan   występować   za   naszym 
pośrednictwem o kartę emigracyjną?

-   Nie,   jadę   służbowo.   Z   ramienia   nowojorskiej   Policji 

Państwowej. Wyjazd służbowy. - Powtórzył, żeby maszyna nie 
miała problemu ze zrozumieniem.

- Wyjazd służbowy. Proszę chwilę poczekać... Przepraszam 

za tę chwilę czekania ale mamy ostatnio tyle osób, że nie dajemy 
rady.   -   Maszyna   próbowała   nawiązać   przyjazny   kontakt   z 
Mahoneyem. 

Mówiła tak miłym i prawdziwie brzmiącym głosem, że Jack 

chciał   przez   moment   włączyć   wizję.   Oczywiście   wiedział,   że 
zobaczyłby   jedynie   uśmiechnięte   nagranie     twarzy   jakiejś 
dziewczyny, (Sąd Najwyższy uznał, że jest  to dopuszczalne w 
ramach reklamy) ale nie zrobił tego. Nie lubił patrzeć na ludzi, z 
którymi   rozmawiał,   nie   lubił   gdy   na   niego   patrzyli.   Chciał 
zachować choć minimum intymności. Odkąd pracował w policji, 
rzadko miał okazję odciąć się od świata.

-   Identyfikacja   wokalna   skończona,   panie   Mahoney.   Czy 

mogę zapytać, kto się panem zajmie na miejscu? Czy rozmawiał 
pan już z SMC?

- Nie, nie rozmawiałem ale pewnie będę musiał. Czy tam nie 

ma po prostu hoteli, dla takich jak ja?

-   Są   hotele,   panie   Mahoney   ale   na   Marsie   wszystko 

zorganizowane   jest   nieco   inaczej.   Musi   pan   wiedzieć...   - 

background image

najwyraźniej   maszyna   chciała   mu   wygłosić   tekst   reklamowy 
nagrany dla amatorów na emigrację.

-   Proszę   sobie   darować,   wiem,   że   tam   jest   inaczej. 

Skontaktuję   się   z   SMC,   tak   jak   powiedziałem.   Proszę   mi   dać 
numer   rezerwacji.   I   proszę   wpisać   to   na   konto   nowojorskiej 
Policji Państwowej. Podać numer konta?

- Nie trzeba, panie Mahoney. Czy mam zarezerwować bilet 

powrotny?

- Przecież mówiłem, że nie jestem emigrantem.
- To znaczy zarezerwować. - Stwierdziła maszyna.
Jack   Mahoney   zdziwił   się   nieco   tym   ostatnim   pytaniem. 

Automatyczne   centralki   posiadały   na   tyle   inteligencji,   że   nie 
musiały   zadawać   głupich   pytań.   Zrozumiałby   jeszcze,   gdyby 
zapytała go o datę powrotu ale przecież na początku rozmowy 
powiedział, że leci służbowo.

- Numerem rezerwacji będzie pański numer identyfikacyjny. 

Najbliższy odlot jest pojutrze po południu z Langley. Czy mogę 
jeszcze udzielić panu jakichś informacji?

Mahoney   postanowił   sprawdzić,   w   jaki   sposób   centralka 

wykręci się, gdy zaproponuje jej spotkanie. Zazwyczaj był to jakiś 
tekst o dzieciach, którymi "telefonistka" musi się zajmować, o 
zazdrosnym mężu, o przepracowaniu, zmęczeniu albo o chorej 
matce.   Historia   była   dopracowana   do   najdrobniejszych 
szczegółów,   tak,   żeby   rozmówca   miał   naprawdę   wrażenie,   że 
"telefonistka"   nie   może   z   nim   się   spotkać,   choć   naprawdę   by 
chciała.

- Tak, chciałbym wiedzieć... - Mahoney zawiesił głos, - co 

pani robi dziś wieczorem?

Nad   okrągłą   szybką   obiektywu   jego   telefonu   zapaliło   się 

czerwone światełko. Do tego stopnia chcieli zachować pozory, że 

background image

maszyna włączała kamerę, żeby udać, że dziewczyna po drugiej 
stronie ogląda jego twarz.

- Kończę o czwartej, a pan? - Odpowiedź nastąpiła po chwili 

ciszy.

Mahoney myślał, że się przesłyszał. Popatrzył na telefon i 

automatycznie wcisnął guzik wizji. Na ekranie ukazała się głowa 
dwudziestopięcioletniej dziewczyny. Uśmiechała się do niego z 
kokieterią.

-   A   z   kim   rozmawiam?   -   nie   lubił   niesmacznych   żartów. 

Zastanawiał się, jak daleko producent centralki chciał zachować 
pozory rzeczywistości.

-   Na   imię   mam   Agnieszka.   No   to?   Zaprosi   mnie   pan   do 

restauracji, panie Mahoney? - dziewczyna na ekranie puściła do 
niego oko.

- To ja nie rozmawiam...
- Z automatyczną centralką? Panie Mahoney, a czy spotkał 

już pan automatyczną centralkę, która puściłaby do pana oko?

Popatrzył na dziewczynę przełączając wizję na ekran ścienny. 

Była bardzo ładna, rudawe włosy, brązowo zielone oczy, może 
nieco zbyt duży nos ale nadawało jej to tylko uroku. Uśmiechnęła 
się do niego szeroko.

-  Wie  pan, ostatnio jestem  sama. Z przyjemnością  zjem  z 

panem kolację.

- A jeśli jestem niebezpiecznym zboczeńcem?
- A jest pan?
- Naprawdę chce się pani przekonać?
- Jestem z natury ciekawska. Czemu by nie?
- Będę na panią czekał o siódmej u Pakistańczyka na 22 alei. 

Przyjdzie pani?

-   Pewnie,   że   przyjdę.   Gdybym   miała   się   obawiać 

background image

prawdziwego rangersa, to komu mogłabym w życiu zaufać, niech 
mi pan powie?

- Mam nadzieję natomiast, że ma pani wobec mnie jedynie 

uczciwe zamiary?

- Pozwalam panu zaaresztować mnie natychmiast, jeśli tylko 

okazałoby się, że próbuję panu coś zrobić.

Ekran zgasł i Mahoney wyłączył telefon. Równo o siódmej 

siedział przy zarezerwowanym stoliku w pakistańskiej restauracji. 
Spóźniła się tylko o dziesięć minut.

- Dobry wieczór - Mahoney wstał i uścisnął jej rękę. - Proszę, 

napije się pani czegoś?

- Chętnie, Martini.
Usiadła   przy   stole.   Ubrana   była   w   żółty   kostium,   który 

wspaniale   podkreślał   jej   boskie   kształty.   Mahoney   co   chwilę 
spoglądał na nią, z trudem odwracając wzrok. Pomyślał, że chyba 
specjalnie go prowokowała.

- No to co nowojorska Policja Państwowa myśli o nowych 

modelach automatycznych centralek z biur rezerwacyjnych?

-   Nic   już   chyba   nie   zatrzyma   postępu   technicznego   - 

odpowiedział uśmiechając się szeroko.

W czasie kolacji rozmawiali trochę o jego pracy w policji i o 

niej, o jej pracy. Miała dwadzieścia osiem lat, była rozwiedziona, 
mąż   wyjechał   z   nową   żoną   na   Marsa.   Po   dwóch   godzinach 
postanowili się rozstać.

- Czy mam panią odprowadzić?
- A mówił pan, że nie jest niebezpiecznym zboczeńcem... - 

popatrzyła na niego z przekornym uśmiechem.

- Mam... - nie dokończył, bo w momencie, gdy zamykał za 

sobą   drzwi   restauracji,   kątem   oka   zobaczył   człowieka,   który 
mierzył do niego z eklatora. 

background image

Odepchnął z całych sił Agnieszkę, która przewróciła się na 

ziemię i rzucił się pod nogi człowieka, który do niego mierzył. 
Eklator   był   bronią,   którą   można   było   paraliżować   lub   zabić 
przeciwnika. Mahoney wolał nie sprawdzać jak nastawiony był 
ten, który miał stojący na zewnątrz człowiek.

Był szybszy. Zanim tamten zdążył wystrzelić, leżał na ziemi 

z   przyblokowanymi   rękami.   Przewracając   się   uderzył   głową   o 
wystający z  chodnika słupek i stracił przytomność. Spomiędzy 
włosów sączyła się krew.

Jack wstał i podszedł do przerażonej dziewczyny, która leżała 

cały czas na ziemi.

- Nic ci się nie stało?
-   Nie,   chyba   nic,   o,   zobacz,   podarłam   sobie   kostium   - 

Agnieszka   wstała   ciekawie   patrząc   na   leżącego   na   ziemi 
człowieka. - Kto to?

- Nie wiem. Nie znam go. - Mahoney podszedł do niego, 

wyjął zza paska kajdanki z blokadą elektroniczną i unieruchomił 
mu ręce. Następnie sprawdził wszystkie kieszenie ale były puste. 
Podniósł eklator i schował do kieszeni.

Wóz policyjny zatrzymał się przy nich po minucie, za nim 

przyjechała karetka. Mahoney wylegitymował  się, opowiedział, 
co się stało.

- Czy sam go pan będzie przesłuchiwał? - zapytał jeden z 

policjantów.

-   Zabierzcie   go   i   wsadźcie   do   pudła.   A,   tu   mam   jeszcze 

eklator, z którego chciał do mnie strzelić.

Mahoney sprawdził, że broń nastawiona była na najwyższą 

moc. Ktoś chciał go zabić.

- Pilnujcie go dobrze, jutro muszę go mieć u siebie w dobrej 

formie. Niech ktoś dokładnie sprawdzi, czy nie ma przy sobie 

background image

jeszcze jakiejś broni albo nie daj Boże trucizny.

- To pan z nami nie pojedzie? Ale ja muszę zrobić raport, 

przecież sam pan wie... - policjant wyraźnie był niezadowolony.

-   Słuchaj   chłopcze,   mam   inne   plany   na   dziś   wieczór   - 

odpowiedział   Mahoney   zerkając   na   stojącą   obok   Agnieszkę.   - 
Jutro rano znajdziesz mnie w biurze centrali rangersów, OK?

Po pół godzinie siedział na podłodze w swoim mieszkaniu. 

Jedynym   światłem   były   porozstawiane   wszędzie   świece,   które 
nadawały pokojowi atmosferę intymności.

Agnieszka   siedziała   obok   i   popijała   sok   pomarańczowy. 

Włączył muzykę.

- Wahałam się długo ale jestem zdecydowana. Możesz mnie 

aresztować - powiedziała, zdejmując z niego koszulę.

- W imieniu prawa, jest pani aresztowana. Może pani nic nie 

mówić ale wszystko, co...

Dalszy ciąg regulaminowej formułki został stłumiony długim 

pocałunkiem.

Rozdział 5

J.J.Wiliams   siedział   z   nogami   na   blacie   biurka   bardzo 

zadowolony z wyników ostatniej akcji jego ludzi na czwartym 
poziomie   wschodnim.   Central   City,   który   stał   się   nieoficjalną 
stolicą   kolonii   marsjańskiej,   zaczynał   być   trudnym   do 
opanowania   i   kontroli   gigantem,   i   Security   Mars   Corporation 
miała coraz więcej roboty przy utrzymaniu porządku. A im więcej 
jest roboty, tym więcej pieniędzy Związek Cywilizacji Łacińskich 
pompował w swą pierwszą kolonię gwiezdną. A im było więcej 
pieniędzy na Marsie, tym więcej ich było w jego kieszeni. Więc 
miał powody do zadowolenia.

background image

Sytuacja   była   taka,   że   nie   miało   znaczenia,   czy   akcje 

przeprowadzane   przez   SMC   w   ramach   nieustającej   operacji 
utrzymywania   porządku   powiodą   się,   czy   nie.   Jeśli   się   nie 
powiodą,   to   znaczy,   że   potrzeba   dodatkowych   pieniędzy   na 
rozbudowę organizacji. Jeśli się powiodą, to jest to świadectwo 
ich skuteczności. I żeby skuteczność trwała, potrzeba pieniędzy.

J.J. Wiliams nie raz zastanawiał się, komu mogło przyjść do 

głowy   powierzenie   tak   odpowiedzialnego   zadania,   jakim   było 
bezpieczeństwo kolonistów, prywatnej organizacji. Nie oznacza 
to, że sytuacja ta mu przeszkadzała, wręcz przeciwnie, nie mógł 
jedynie   pojąć   krótkowzroczności   tych,   którzy   o   tym 
zadecydowali.   Albo   kierowała   nimi   głęboka   głupota,   albo 
łapówki.   W   swych   rozważaniach   zwracał   się   raczej   ku   temu 
drugiemu wyjaśnieniu.

Od roku był dyrektorem sekcji w Central City, co oznaczało, 

że kontrolował jedną czwartą dwustutysięcznego miasta. Zgodnie 
z   regulaminami   kolonii   marsjańskiej,   narzuconymi   oczywiście 
przez SMC, miał praktycznie prawo życia i śmierci nad grupą 
ponad pięćdziesięciu tysięcy ludzi.

Nie   upajał   się   władzą.   Bardziej   od   władzy   pociągały   go 

pieniądze.   Przez   to   z   resztą   znalazł   się   na   Marsie,   londyńscy 
mafiosi   usiłowali   wykorzystać   tę   słabość,   i   historia   została 
odkryta przez przełożonych. Był wtedy inspektorem londyńskiej 
Policji   Państwowej   i   zajmował   się   zwalczaniem   wielkiej 
przestępczości. Jednak brytyjcy królowie podziemia wiedzieli, że 
J.J. Wiliams nie jest dla nich zagrożeniem, że ma słabość do ilości 
zer na koncie w banku. I gdy miał przymknąć oczy na pewne 
sprawy, pamiętali o tym i zer przybywało.

Sprawa   się   pogmatwała,   gdy   poszło   o   narkotyki.   Wiliams 

zapowiedział, że w takim przypadku nie zamknie oczu, że sprawa 

background image

jest   zbyt   poważna.   Narkotykami   w   Związku   Cywilizacji 
Łacińskich zajmowali się z urzędu ludzie z Policji Związkowej, a 
z   tymi   nie   ma   żartów.   Ale   znalazł   się   jeden,   który   nie   chciał 
przyjąć tego do wiadomości. Zagroził Wiliamsowi, że doniesie na 
niego i jedynym co mógł zrobić, było zaciągnięcie się do SMC.

Security Mars Corporation zatrudniała policjantów z całego 

świata.   Wyłącznie   kawalerów,   z   co   najmniej   dziesięcioletnim 
stażem.   Pensja,   którą   proponowali,   prawie   dwukrotnie 
przekraczała   uposażenie   dyrektora   Policji   Państwowej   w 
milionowym   mieście,   nic   więc   dziwnego,   że   kandydatów   było 
wielu. Ale nikt nigdy sam nie kandydował do pracy w SMC. Nikt 
nie   wiedział   nawet,   do   kogo   należało   się   zgłosić.   SMC   sama 
wynajdywła kandydatów i sama się z nimi kontaktowała.

Tak   się   szczęśliwie   złożyło,   że   gdy   J.J.Wiliams   popadł   w 

tarapaty   w   związku   z   donosami,   które   napłynęły   do   dyrekcji 
londyńskiej Policji Państwowej, miał w kieszeni zaproszenie na 
rozmowę   do   biur   SMC   w   Paryżu.   Tak   naprawdę   nie   miał 
specjalnie ochoty wyjeżdżać na Marsa, dobrze mu było na Ziemi. 
Nawet bardzo dobrze. Ale w zaistniałej sytuacji postanowił nie 
igrać z losem, i podpisał angaż.

Dyrekcja wstrzymała śledztwo w momencie, gdy przedstawił 

swą   dymisję.   Podejrzewał,   że   to   raczej   SMC   "zasugerowało" 
wstrzymanie przeciw niemu śledztwa ale faktycznie nie miało to 
takiego znaczenia. Po tygodniu siedział na promie, po miesiącu 
miał   swoje   biurko   w   biurze   SMC   w   Central   City   na   Marsie, 
najbardziej ponurej planecie, ze wszystkich zamieszkałych przez 
rasę ludzką.

Wiliams   nigdy   specjalnie   nie   interesował   się   Marsem. 

Wiedział o tej planecie tyle, co zobaczył w reportarzach i filmach 
reklamowych   szeroko   rozpowszechnianych   przez   przeróżne 

background image

organizacje, które poszukiwały personelu. Domyślał się, że nie 
jest tam tak wspaniale, jakby producenci chcieli by oglądający te 
reklamówki myśleli. Wiedział, że Mars jest wystarczająco daleko 
od Słońca, żeby nigdy nie było tam mowy o wylegiwaniu się na 
plaży pod palmami.

Było   gorzej   niż   podejrzewał.   Ponad   sto   lat   działalności 

człowieka   nie   sprostało   jeszcze   zadaniu   całkowitego 
przystosowania Czerwonej Planety dla ludzi. To prawda, że dało 
się   oddychać   powietrzem   na   zewnątrz   ale   było   to   powietrze 
sterylne, pozbawione swojskich zapachów. I jakieś takie ciężkie. 
Ten   ciężar   pochodził   od   wysokiego   stężenia   dwutlenku   węgla 
koniecznego do zachowania równowagi temperatur na planecie.

No   i   chłód.   Podtrzymywany   efekt   cieplarniany   podniósł 

średnie temperatury na planecie, to prawda ale nie zmieniało to 
faktu,   że   nocą   temperatura   spadała   czasem   do   dwudziestu,   a 
nawet jeszcze więcej, stopni poniżej zera. 

Na Ziemi jednym z regulatorów temperatury były oceany. Na 

Marsie narazie były one w stadium sztucznych jezior, naturalny 
cykl obiegu wody nie został jeszcze do końca stworzony. I jeszcze 
długo nie będzie.

Życie   skupiało   się   wokół   pasa   równikowego,   gdzie 

pobudowano   całą   sieć   osiedli,   połączonych   podziemnymi 
korytarzami. Istniały oczywiście drogi na zewnątrz, nawet bardzo 
dobre ale kto nie musiał, nie wychodził na powierzchnię. Drogi 
rozbudowywano   jednak,   w   projektach   były   nawet   autostrady. 
Robiono to ze względu na opinię publiczną - wszyscy chcieli, 
żeby Mars stał się drugą Ziemią. Potrzebne więc były ulice.

No i powoli czwarta planeta układu słonecznego zaczęła się 

stawać drugą Ziemią. Tylko niestety zaczęło się to od najmniej 
chwalebnych przejawów człowieczeństwa. Od początku, jak tylko 

background image

pojawili się tu ludzie, zaczęły się przestępstwa. 

Central   City,   który   liczył   obecnie   ponad   dwieście   tysięcy 

mieszkańców,   miał   już   dobrze   zorganizowaną   mafię,   gangi 
młodzieżowe, kloszardów i prostytutki. Miał oczywiście i policję, 
SMC, w której J.J.Wiliams był od niedawna dyrektorem sekcji.

Doszedł do tego stanowiska stosunkowo szybko, dzięki swej 

umiejętności   adaptacji.   Central   City   nie   miał   oczywiście   nic 
wspólnego   z   Londynem,   już   ilość   mieszkańców   zdecydowanie 
zmieniała wymiary zadań policji. Ale przecież ludzie są wszędzie 
tacy sami i J.J. wiedział, jak należy z ludźmi rozmawiać.

Zaczął   od   zapoznania   się   z   układami   wewnątrz   SMC. 

Stwierdził kto kim rządzi, co nie zawsze odpowiada funkcjom i 
stanowiskom. Stwierdził, na kogo trzeba uważać i kto nie stanowi 
zagrożenia.   Stwierdził   wreszcie   z   zadowoleniem,   że   SMC   nie 
było organizacją skautów, że na Marsie również dało się dobrze 
żyć, jeśli tylko potrafiło się dobrze sobie to życie zorganizować.

Wiliams   potrafił   sobie   organizować   życie.   Po   trzech 

miesiącach powierzono mu ekipę sześciu ludzi, co wiązało się z 
odpowiednim   podwyższeniem   dochodów,   po   roku   został 
kierownikiem   w   sekcji   wschodniej.   Mniej   już   pojawiał   się   w 
korytarzach   Central   City   ale   zdobył   sobie   szacunek   i   respekt 
zarówno  podwładnych jak i  półświatka. Wszyscy  wiedzieli, że 
jeśli   Wiliams   pojawia   się   gdzieś,   to   lepiej   jest   się   mieć   na 
baczności. I lepiej nie zalegać ze zobowiązaniami, jakie się wobec 
niego miało.

Poza   pensją,   którą   wypłacało   mu   SMC   dostawał   teraz 

regularnie trybut od dwóch band, od przemytników alkoholu i od 
alfonsów   rządzących   światkiem   prostytucji   w   Central   City. 
Wszyscy   o   tym   wiedzieli   ale   nikt   nie   reagował.   Wszyscy,   to 
znaczy   nie   tylko   przestępcy,   wiedzieli   o   tym   jego   szefowie,   a 

background image

nawet lokalna prasa. Tyle, że nikt nie ważył się o tym głośno 
mówić, bo J.J. Wiliams dbał o to, by wszystkich mieć w kieszeni. 
Po   dwóch   latach   spędzonych   na   patrolach   i   w   biurach   SMC 
wiedział o pewnych ludziach więcej, niż jakakolwiek baza danych 
w jakimkolwiek komputerze. I to wystarczyło. Dziennikarzy też 
miał w kieszeni. 

Była jedna rzecz, na którą nigdy nie chciał przymknąć oczu. 

Narkotyki.   Ponurość   marsjańskiego   życia   pchała   wielu   ku 
alkoholizmowi.   To   uważał   za   normalne,   w   końcu   nowoczesna 
medycyna potrafiła dokonywać cudów, i alkoholizm przestał być 
już tak naprawdę plagą. Narkotyki, to było co innego. Od półtora 
stulecia starano się znaleźć metody odzwyczajenia narkomanów 
od   nałogu,   i   od   stu   pięćdziesięciu   lat   próby   te   kończyły   się 
fiaskiem.   Narkomani   wciąż   umierali   od   przedawkowania,   a 
handlarze wciąż napychali sobie kieszenie brudnymi pieniędzmi. 
Tego Wiliams nie chciał zaakceptować.

Gdy   znalazł   się   na   Marsie,   handel   narkotykami   kwitł   w 

najlepsze.   Były   to   specyfiki   produkowane   w   tamtejszych 
laboratoriach,   tabletki   lub   płyny,   które   pozwalały   na   chwilę 
zapomnieć   o   ponurych,   czerwonych   krajobrazach,   o   małym, 
zimnym Słońcu i duszącym powietrzu. Czasami, rzadziej, była to 
heroina, którą imigranci przywozili z Ziemi. Oczywiście było to 
zabronione   ale   czy   tak   naprawdę   kontrole   przy   odlocie   mogły 
zatrzymać zdecydowanych na wszystko ludzi? Tym bardziej, że 
na Ziemi wszyscy wiedzieli, że heroina jest na Marsie najlepszą 
lokatą pieniędzy.

Pracownicy   SMC   odpowiedzialni   za   zwalczanie   przemytu 

siedzieli wszyscy w kieszeniach lokalnych dealerów. Oczywiście, 
gdy   zorientowali   się,   że   Wiliams   nie   żyje   wyłącznie   ze   swej 
urzędniczej pensji, zaproponowali mu udziały. Ale pomylili się, 

background image

sądząc, że dla byłego londyńskiego policjanta, żaden pieniądz nie 
śmierdzi. Pomylili się okrutnie, Wiliams wykorzystał ich aby po 
raz pierwszy w historii Central City zadać krwawy cios w lokalną 
mafię narkotykową. Doprowadził do likwidacji dwóch wielkich 
laboratoriów,   które   za   subwencje   z   Ziemi   produkowały 
amfetaminy, sex-extasy i inne mordercze świństwa. Przy okazji 
zrobił wszystko tak, aby jego koledzy, którzy maczali palce w 
brudnym handlu, zasilili krematoria Central City.

Przy pomocy prasy zorganizował sobie następnie kampanię 

reklamową,   w   której   przedstawiono   go   jako   jedynego, 
nieprzekupnego,   prawdziwego   i   doskonałego   obrońcę   prawa   w 
Central City, co doprowadziło w kilka tygodni do mianowania go 
szefem sekcji.

Po raz pierwszy był wtedy zadowolony z akcji, mającej na 

celu obronę prawa, tylko i wyłącznie ze względu na jej stronę 
moralną.   Dotychczas,   gdy   przestępcy,   z   którymi   miał   do 
czynienia,   szli   do   więzienia   bądź   ginęli,   to   dlatego,   że   mu 
podpadli albo dlatego, że nie miał innego wyboru.

Poprzedniego dnia wieczorem przeprowadzał właśnie akcję, 

która była wynikiem niedotrzymania umowy przez jedną z band 
zajmujących   się   przemytem   alkoholu.   Z   zupełnie 
niewyjaśnionych przyczyn nowy szef bandy, skądinąd technik w 
departamencie   psychologii,   po   przejęciu   kontroli   nad   grupą 
kilkunastu   pilotów,   techników   obsługi   promów   i   kontrolerów 
lotów   odmówił   wypłacenia   comiesięcznego   uposażenia 
Wiliamsowi.   Prawdopodobnie   sądził,   że   nie   musi   honorować 
zobowiązań   swego   poprzednika,   który   zginął   w   tzw 
"niewyjaśninych" okolicznościach. 

Jak   na   psychologa,   to   niewielkie   miał   pojęcie   o   naturze 

ludzkiej,   skoro   postanowił   złamać   umowę   i   włożyć   kij   w 

background image

szprychy   doskonale   funkcjonującego   systemu.   Teraz   siedzi   i 
pewnie   przez   najbliższych   kilka   lat   nie   będzie   miał   okazji 
urządzić sobie przechadzki po okolicznych skałach, co namiętnie 
robił   od   jakiegoś   czasu.   Całość   alkoholu,   skądinąd   doskonałej 
whiski, została skonfiskowana. Dwóch ludzi, piloci promu, którzy 
chcieli wykazać się odwagą i siłą bronić cennego towaru, płonęło 
już   pewnie   w   piecach   krematoryjnych,   a   Wiliams   zadowolony 
siedział   w   swoim   biurze   i   liczył   pieniądze,   które   zarobi   na 
licytacji stu kartonów po sześć butelek whiski.

Ktoś zapukał do drzwi.
- Tak?
- To ja. Mam złe nowiny.
Przed   drzwiami   stał   Morric.   Od   tygodnia   był   zastępcą 

Wiliamsa, awansował go z funkcji zwyczajnego członka patrolu. 
Zawsze uważał, że aby sobie zjednać ludzi, należy im dać coś, co 
sprawi   im   wielką   przyjemność,   a   czego   się   zupełnie   nie 
spodziewają.   Morricowi   nawet   we   śnie   nie   marzyło   się   zostać 
zastępcą dyrektora sekcji i Wiliams wiedział, że będzie miał w 
jego   osobie   ślepo   oddanego   współpracownika.   Na   dodatek 
chłopak nie był głupi, choć nie zawsze potrafił od razu zrozumieć 
tok myśli swojego przełożonego.

- Co się stało?
- Sprawdziliśmy kartony z alkoholem... To znaczy chcieliśmy 

je policzyć...

- Dobra, wiem. Ile ukradliście?
- Panie dyrektorze... - Morric za wszelką cenę chciał przybrać 

ton obrażonego. - Było nas pięciu. Jeśli pan myśli, że wszyscy...

-   Tak   myślę.   Nawet   więcej,   wiem.   Pięciu   czy   dziesięciu, 

napewno   wszystkich   butelek   dziś   wieczorem   nie   będzie.   Ale 
zostawcie mi choć jedną...

background image

-   Ja   właśnie   w   tej   sprawie...   To   znaczy   nie,   chciałem 

powiedzieć, że nie ma sześciuset butelek. W dwóch kartonach nie 
było whiski.

- To co, w pięciu ukradliście tylko dwanaście? Oceniałem 

was na co najmniej trzydzieści. Ta twoja zła nowina nie jest wcale 
taka zła, Morric.

- Nie o to chodzi, panie dyrektorze. W dwóch kartonach nie 

było whiski. Znaleźliśmy w nich to. - Morric położył na biurku 
Wiliamsa torebkę z białym proszkiem.

- Co to jest? Heroina?
- Tak, sprawdziłem w laboratorium. Czysta, co najmniej 96.
- Rozumiem teraz, czemu ten cholerny doktorek nie chciał ze 

mną   pertraktować   jak   człowiek   z   człowiekiem.   Sprawdziliście 
wszystkie kartony?

- Tak szefie.
- Nie nazywaj mnie szefem, już tyle razy cię o to prosiłem. 
- Tak, panie dyrektorze, sprawdziliśmy. Jest tego dwadzieścia 

kilo.

-   Ile?   -   Wiliamsa   zamurowało.   Dwadzieścia   kilo 

wystarczyłoby na zalanie rynku handlu narkotykami w Central 
City przez co najmniej rok. Narkomanów nie było wielu.

  - Tak jest, dwadzieścia kilo. Dwadzieścia kilogramowych 

torebek.

- Co oni chcieli z tym robić?  Kąpać  się  w tym? Przecież 

dwadzieścia kilo czystej heroiny, to samobójstwo... Z taką ilością 
każdy handlarz jest w stanie całkiem załamać handel narkotykami 
w mieście. Ten psycholog jest chyba szaleńcem. 

- Nie wiem, panie dyrektorze. W każdym razie znaleźliśmy to 

w kartonach. Tych, które wynieśliśmy z wahadłowca. Reszta stała 
w magazynie.

background image

- Jak to wynieśliście z promu?
- No, wszystko będzie w raporcie. Zaraz pan powinien go 

dostać.

-   Zeznawaj   mi   tu   wszystko.   Jak   leci.   Raport   przeczytam 

potem.

-   No   więc,   tak   jak   pan   powiedział,   namierzyliśmy   prom, 

którym   interesował   się   wczoraj   Ramirez.   Nie   uprzedzaliśmy 
nikogo z kontroli lotów, bo baliśmy się, że któryś z nich może być 
w to zamieszany. Ustawiliśmy ludzi przy lądowisku wahadłowca, 
z   którego   wyładowywano   bagaże   i   sprzęt.   Reszta   pilnowała 
Ramireza.

Tak, jak pan przewidywał, zjawili się z ciężarówką i zaczęli 

ładować   skrzynie.   Piloci   pomagali   im   w   rozładowywaniu. 
Chcieliśmy   poczekać,   aż   wszystko   przełożą   do   ale   Ensminger 
zleciał ze sterty skrzyń na której siedział i narobił rabanu. Tamci 
zorientowali   się,   że   coś   nie   gra   i   chcieli   zwiewać.   No   to 
zadziałaliśmy.

Wybuchła strzelanina, tamci mieli eklatory ale nie nastawiali 

ich   na   pełną   moc.   Woleli   nie   ryzykować   głową   za   zabicie 
pracownika SMC. I gdy już ich prawie mieliśmy, jeden z pilotów, 
który chował się za ciężarówką, zaczął do nas strzelać ale tym 
razem na poważnie. Ensminger ma urwane pół ręki.

Zabiliśmy tego pilota. Drugi próbował uciec do wahadłowca, 

też   był   uzbrojony,   no   i   Goldman   strzelił   do   niego.   Miał 
nastawiony eklator na pełną moc i też go zabił. Wtedy nadbiegli 
ludzie z jakiegoś patrolu.

Patrol zabrał aresztowanych, a myśmy zajęli się ładunkiem. 

Pomyślałem sobie, że może coś jeszcze zostało w wahadłowcu i 
rzeczywiście, znalazłem jeszcze dwa kartony. 

- Właśnie te?

background image

- Nie jestem pewien. Władowaliśmy wszystko razem, trudno 

mi je odróżnić.

Wiliams wziął do ręki woreczek z białym proszkiem, jakby 

chciał go zważyć.

- Tak, - zaczął, zwracając się bardziej do siebie niż do swego 

zastępcy.   -   To   kanalie,   myśleli,   że   mnie   wykiwają...   Ramirez 
gorzko pożałuje swych nowych pomysłów. Już mu wódeczka nie 
wystarcza, chciał zostać naprawdę bogaty... No to będzie teraz się 
bogacił wyrabiając dywaniki ze szczurzych ogonów. Dawaj mi go 
tu zaraz. Mam ochotę z nim pogadać.

Po   dziesięciu   minutach   Morric   przyprowadził   więźnia. 

Posadził go na krześle naprzeciwko Wiliamsa, a sam siadł z boku, 
nie zapominając o włączeniu dysku do nagrania przesłuchania.

- No i co, Ramirez? Napijesz się kieliszek? - Wiliams sięgnął 

po stojącą z boku butelką koniaku. - A, ty koniaku nie pijasz. 
Tylko whiski? Czyż nie tak?

- Tak jest.
- Wiesz, przepraszam ale nie mam whiski. Ostatnio jakoś nie 

widziałem w sklepie. A ty?

Ramirez   nie   odpowiedział   patrząc   jedynie   wrogo   na 

Wiliamsa.

- I co, sprowadziłeś sobie parę butelek na święta?
- Tak jest.
- I chciałeś to wypić w kręgu rodzinnym, w długie jesienne 

wieczory?

- Tak jest.
- I nigdy by ci przez myśl nie przeszło, że mógłbyś tych kilka 

butelek komuś sprzedać? 

- Tak jest.
- Więc nie ma tu mowy o jakimkolwiek przemycie?

background image

- To było do mojego prywatnego użytku.
- A może byś jeszcze chciał, żeby przy przesłuchaniu siedział 

obok ciebie adwokat? No, powiedz, chciałbyś?

- Tak jest. Mam prawo do adwokata. Chcę adwokata.
- No popatrz, Ramirez. Zupełnie zapomniałem o adwokacie. 

Widzisz   no?   Starzeję   się,   skleroza.   Jak   ja   mogłem   o   tym 
zapomnieć?   -   J.J.Wiliams   uśmiechał   się   ale   uśmiech   ten   nie 
uspokajał Ramireza, który wyraźnie był spanikowany.

- Panie dyrektorze, ja nic nie powiem dopóki nie przyjdzie 

mój adwokat. Proszę mi wezwać mojego adwokata. 

-   O   ptaszku,   przyjdzie   twój   adwokat,   przyjdzie.   -   Głos 

Wiliamsa stał się zły, słowa wypowiadał jakby sycząc. - Przyjdzie 
ale   nie   będzie   cię   bronił   za   przemyt   wódki.   Będzie   starał   się 
obronić cię przed dożywociem.

Ramirez   popatrzył   na   dyrektora   zdziwionym   wzrokiem. 

Następnie popatrzył na Morrica, który nie zareagował.

- Jak to... dożywociem?
- Ano tak, ptaszku. Tak jest. Myślę, że na tyle dobrze znasz 

nasze prawo, że wiesz, że za przemyt narkotyków do końca życia 
łapie się szczury w więzieniu. Wiedziałeś o tym?

- Jakich narkotyków? J.J. jeśli myślisz, że wrobisz mnie...
-   Dla   ciebie   nie   jestm   J.J.   Dla   ciebie   jestem   Panem 

Dyrektorem.   Zrozumiałeś?   I   nie   waż   się   mnie   tykać. 
Zrozumiałeś? A ponadto ja cię w nic nie wrabiam, to ty sam się 
wrobiłeś mój drogi.

- Panie dyrektorze, ja nigdy się...
-   Ramirez,   w   dwóch   kartonach   była   heroina.   W   dwóch 

kartonach   od   whiski,   którą   sprowadziłeś   sobie   do   prywatnego 
spożycia. To co, myślisz, że w czasie podróży przez pięćdziesiąt 
milionów kilometrów przestrzeni kosmicznej, whiski w butelkach 

background image

zamieniła   się   w   heroinę   w   torebkach?   Pewnie   pod   działaniem 
promieniowania kosmicznego, co?

- Ale ja nigdy żadnej heroiny...
- Posłuchaj mnie Ramirez. Znasz mnie wystarczająco dobrze, 

żeby wiedzieć, że mam swoje zasady. Tak?

- Tak jest, panie dyrektorze.
- I wiesz, że o ile alkohol nie robi na mnie takiego wrażenia, 

to są rzeczy, których nie znoszę? Tak?

- Tak, panie dyrektorze.
- To powiedz mi, co to jest?
- Wszyscy wiedzą...
- Powiedz. Chcę, żebyś mi to ty powiedział.
- Narkotyki. - Ramirez był kompletnie zagubiony. Wyglądał 

jak dziecko, które zgubiło rodziców w tłumie.

- Tak jest. I za narkotyki jestem gotów takim jak ty kanaliom 

pourywać jaja. Tak więc jeśli myślisz, że jeszcze kiedyś będziesz 
chciał się nimi posłużyć, powiesz mi, kto miał to od ciebie kupić. 
I za ile.

- Ale ja nic nie wiem o żadnej heroinie. Już mówiłem... Ja 

tylko whiski, to znaczy... - Ramirez spuścił głowę i Wiliams z 
Morricem przez moment myśleli, że się rozpłacze.

- Ramirez, za dobrze cię znam, żeby ci choć przez sekundę 

wierzyć.   Jak   się   urodziłeś,   to   twój   pierwszy   wrzask   był   już 
kłamstwem.   Naprawdę   szczerze   doradzam   ci   powiedzieć   mi 
wszystko już teraz. I nie licz na to, że ktoś cię stąd wyciągnie. 
Nasi   sędziowie   może   nie   są   przykładami   uczciwości   ale   gdy 
chodzi o narkotyki...

- Ale ja nie mam nic wspólnego z żadnymi narkotykami!!! - 

Ramirez zerwał się z krzesła i zaczął krzyczeć. - W nic mnie pan 
nie wrobi, nie uda się panu na mnie zemścić za to, że nie chciałem 

background image

panu   płacić!   Tak   jest   -   krzyczał   teraz   do   Morrica   pokazując 
palcem na Wiliamsa. - Wiliams bierze łapówy! Tak jest, niech 
pan to nagra! Ja mu nie chciałem zapłacić, a on się teraz na mnie 
chce zemścić! Niech pan to nagra, proszę to nagrać!

-   W   porządku   Ramirez,   jak   chcesz.   Twoja   sprawa.   Jeśli 

myślisz,   że   będziesz   mógł   się   obronić   rzucając   na   mnie 
absurdalne oskarżenia, to jest twoja sprawa. Mam wystarczająco 
dowodów i świadków, żebyś do końca życia nie mógł już patrzyć 
na nasze małe słoneczko. Zjeżdżaj.

Morric wyprowadził więźnia, a Wiliams siadł za biurkiem. 

Zdziwiło go, że Ramirez zajął się handlem narkotykami. Nie było 
to   do   niego   podobne.   Ponadto,   aby   móc   działać   w   tych 
środowiskach,   trzeba   było   mieć   szerokie   kontakty   na   Ziemi,   a 
Ramirez   urodził   się   na   Marsie.   Nikt   z   jego   bandy   nie   miał 
wystarczających kontaktów, by takim handlem się zająć.

Zaterkotał telefon na wewnętrznej, służbowej linii. Dzwonił 

dyrektor generalny Central City. Włączył telefon i usiadł, starając 
się  sprawić  wrażenie odprężonego. Nie chciał, żeby przełożeni 
widzieli go inaczej, niż na pełnym luzie.

-   Wiliams,   słyszałem   że   operacja   na   czwartym   poziomie 

powiodła się.

-   Tak   jest,   panie   dyrektorze.   Zatrzymaliśmy   wszystkich 

przemytników, jeden człowiek jest ranny.

- Wiem, niech mu pan powie, że na koszt SMC będzie miał 

protezę ręki, jeśli będzie to konieczne.

- Może lepiej mu nic nie mówić o protezie?
-   Jak   pan   chce.   Ale   do   rzeczy.   Chciałem   uprzedzić,   że 

następnym promem przyleci tu policjant z Ziemi. Jack Mahoney z 
nowojorskiej  Policji  Państwowej.  Proszę  się  nim  zająć. Będzie 
prowadził   śledztwo   w   sprawie   przemytu   narkotyków,   ma 

background image

pełnomocnictwa   Związku   Cywilizacji   Łacińskich.   Nie   bardzo 
wiem, czy tylko po to tu będzie, więc chciałbym, żeby mu pan 
pokazał naszą firmę od tej najlepszej strony. Czy wyrażam się 
jasno?

- Tak jest, panie dyrektorze. Jak najbardziej. I myślę, że nie 

będę miał specjalnych kłopotów, by mu pomóc w śledztwie.

- Co ma pan na myśli, Wiliams?
- Wiem, kto skupuje narkotyki wysłane z Ziemi na Marsa. 

Właśnie złapaliśmy bandę przemytników.

-   Cieszę   się,   że   jest   pan   skuteczny   na   swoim   stanowisku, 

Wiliams,   nigdy   nie   miałem   wątpliwości   co   do   pańskich 
kompetencji. Tyle, że tym razem zdaje mi się coś tu nie gra.

- Co nie gra panie dyrektorze?
-   Ten   policjant   przylatuje   tu,   żeby   zająć   się   przemytem 

heroiny...

- Tak jest, my właśnie złapaliśmy odbiorców...
- Niech mi pan nie przerywa, Wiliams. On tu będzie, żeby 

dowiedzieć się kto z Marsa wysyła heroinę na Ziemię. 

- Czy pan się nie... To znaczy chciałem powiedzieć...
- Nie, Wiliams, jeszcze wiem co mówię. Ktoś stąd wysyła na 

Ziemię heroinę.

- Ale na Marsie nie ma maku... Nie bardzo rozumiem...
- Ja też, może dowiemy się czegoś więcej od tego policjanta. 

Proszę się nim zająć. To wszystko.

Ekran zgasł, pozostawiając J.J.Wiliamsa w stanie osłupienia. 

W wielu śledztwach brał już udział ale jeszcze nigdy w takim, w 
którym   przestępstwo   popełniane   było   absolutnie   wbrew 
jakiejkolwiek logice. A to, co powiedział dyrektor generalny nie 
trzymało się kupy. 

background image

Rozdział 6

Profesor   Beckster   siedział   zatopiony   w   obliczniach   przed 

swoim terminalem. Był tak przejęty pracą, że nie usłyszał nawet 
jak Somba Tchibambi wszedł do biura. Oderwał się dopiero gdy 
tamten głośno zakasłał.

- Czego chcesz, nie widzisz, że jestem zajęty? - powiedział 

do stojącego przed nim Murzyna.

- Widzę ale mam sprawę...
- Twoja sprawa może poczekać, daj mi spokój jeszcze przez 

parę godzin. Muszę sprawdzić kilka rzeczy.

-  To sprawdzi  pan później, panie  profesorze. Tu chodzi  o 

ostatni transport. SMC odkryło dwa kartony...

- Jak to odkryło?
- No po prostu. Zabrali kartony z dwudziestoma kilogramami 

towaru.

- Jak do tego doszło? Ktoś puścił parę?
- Chyba nie, robili akcję na przemytników alkoholu...
- Mówiłeś, że dali im spokój.
-   Tak   mówiłem   ale   okazuje   się,   że   nie.   Na   czwartym 

poziomie zorganizowali akcję i przejęli towar bandy Ramireza. 
Przy okazji wpadły nasze kartony. Zabili dwóch pilotów.

- Lepiej, że zabili niż mieliby ich złapać. I co teraz?
- Właśnie w tej sprawie chciałem z panem porozmawiać...
- No to rozmawiaj. Myślisz, że ten kanał jest spalony?
- Nie wiem. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas 

damy sobie spokój. Mogą coś podejrzewać.

- Jedyne, co mogą podejrzewać, to że Ramirez sprowadza 

heroinę z Ziemi, czy nie tak?

- Niby tak ale myśli pan, że SMC uwierzy, że Ramirez miał 

background image

środki na zakup dwudziestu kilogramów heroiny?

-   Nie   wiem   w   co   wierzy   SMC   ale   nie   sądzę,   żeby 

komukolwiek do głowy przyszło, że heroina podróżuje z Marsa 
na Ziemię...

- Nie byłbym tego taki pewien. To już drugi raz, gdy coś nie 

gra. Ostatni transport przechwycili na Ziemi...

- Wiem. I co z tego? Jeśli nawet szukaliby przez sto lat, to nie 

znaleźliby ani jednej makowiny na Marsie.

- Ja tam wolę, żeby nie szukali. Przyszedłem tu, bo mam 

pewien   pomysł.   Czy   nie   możnaby   naszej   maszynki   użyć   do 
zmienienia nieco wydarzeń na czwartym poziomie?

- Somba, coś mi się wydaje, że słuchasz mnie tylko jednym 

uchem,   a   drugim   wszystko   ci   wylatuje.   Czy   pamiętasz,   co   ci 
mówiłem? O ograniczeniach naszego urządzenia?

- Mówił pan o problemach ze zużyciem energii...
- To też ale nie tylko. Mówiłem ci, że ograniczeń jest kilka, a 

energia   jest   tylko   jednym   z   nich.   Nie   możemy   wykorzystać 
urządzenia, żeby zmienić to, co się działo na czwartym poziomie, 
bo po prostu nie możemy się tam dostać. 

Przy   pomocy   urządzenia,   które   skonstruowałem,   możemy 

cofnąć się w czasie o mniej więcej sto, sto dziesięć lat, ani mniej, 
ani   więcej.   Aby   cofnąć   się   o   więcej   niż   sto   dziesięć   lat, 
musielibyśmy   wykonać   tak   skomplikowane   obliczenia,   że 
wszystkie komputery, do których mamy dostęp, musiałyby liczyć 
przez kilkadziesiąt godzin rozwiązując układy równań z tysiącami 
niewiadomych. Część z tych równań, to równania nieliniowe, ich 
wynik zależny jest od danych początkowych i zawsze jest inny. 
Czy   myślisz,   że   mogę   sobie   pozwolić   na   zablokowanie 
wszystkich maszyn liczących na Marsie przez trzy dni?

Ale   teoretycznie   jest   to   możliwe,   tyle,   że   stosunkowo 

background image

niebezpieczne,   bo   wystarczy   minimalny   błąd   w   danych 
początkowych, żeby zamiast na Ziemi przed przykładowo dwustu 
laty, znaleźć się w centrum Słońca przed milionem lat. 

Natomiast co do przeniesienia się o godzinę w przeszłość, 

jest to po prostu niemożliwe. Może wyda ci się to nielogiczne ale 
tak jest. Jest takie powiedzonko, że jeśli można zrobić więcej, 
można też zrobić mniej. I pewnie się to często sprawdza ale nie w 
tym przypadku. Weź przykład kciuka, łokcia i barku. Łokieć jest 
bliżej   kciuka   niż   bark,   prawda?   A   spróbuj   dotknąć   kciukiem 
łokcia... A bark możesz. To tylko taka przenośnia, żebyś lepiej 
mógł zrozumieć to wszystko w swojej czarnej zakutej pale. Tak 
jak nie da się podróżować szybciej niż światło, tak i nie da się 
cofnąć w czasie o godzinę. Jasne?

- Tak, chyba tak. Już pan to mówił ale myślałem, że to tylko 

problem zużycia energii.

- Energii też. Im dalej chcesz się przenieść w przeszłość, tym 

więcej   energii   zużyjesz   na   obliczenia.   W   pewnym   momencie 
przestaje to być opłacalne. A jeśli chcesz się cofnąć bliżej niż na 
jakieś   sto   lat,   zużycie   energii   konieczne   do   zagięcia 
czasoprzestrzeni   wzrasta   proporcjonalnie   do   sześcianu 
zmniejszanego   czasu,   aby   osiągnąć   wartości   praktycznie 
nieskończone przy próbie cofnięcia się o mniej niż siedemdziesiąt 
lat. Aby cofnąć się o dziewięćdziesiąt lat, musielibyśmy zaprząc 
Słońce, przy osiemdziesięciu pięciu latach wszystkie gwiazdy w 
galaktyce   mogłyby   nam   nie   wystarczyć.   Żeby   przenieść   się   w 
przyszłość, choćby o sekundę, potrzeba by energii równej kilku 
miliardom   Big-Bangów.   Więc   pozostaniemy   przy   naszych   stu 
dziesięciu   latach,   dwóch   miesiącach,   trzech   dniach,   pięciu 
godzinach i trzech sekundach, dobrze? Sam wiesz ile jest roboty, 
gdy   mamy   wysłać   kamerę,   a   potem   wszystko   jeszcze   raz 

background image

przestawiać na ten sam moment.

- To co, nic nie będziemy robili?
- Narazie poczekamy. Zobaczymy, co zwęszy SMC. Póki co, 

dla   bezpieczeństwa   proponowałbym   odesłanie   w   przeszłość 
całości naszych zapasów, żeby nikt nic nie mógł przy nas znaleźć. 
Zaraz polecisz tam i zakopiesz wszystko na tej polanie w jakimś 
szczelnym pojemniku. Zabierzemy to, jak sprawa się wyjaśni. Ile 
minęło czasu od ostatniego transferu?

- Dwanaście godzin.
- To wystarczy, tamci powinni już być daleko. Poczekaj, aż 

będzie tam noc i leć. Jakbyś kogoś zobaczył, to nie wahaj się ani 
sekundy i zabijaj. Nie możemy sobie pozwolić na błąd.

- A co z SMC? Nie chce pan, żebysmy znaleźli kogoś, kto by 

nas krył?

- Już o tym rozmawialiśmy, Somba. Nie chcę, bo tu zbyt 

wielkie   pieniądze   wchodzą   w   grę   w   tej   historii.   I   jest   jeszcze 
sprawa   mojego   wynalazku,   który   nie   powinien   dostać   się   w 
niepowołane ręce.

- W porządku profesorze, jak pan chce. Pan tu rządzi.
- I jak narazie dobrze na tym wychodzisz Somba. Chyba sam 

przyznasz.

- Nie skrażę się, to prawda ale czasami pana nie rozumiem. 

Za odpowiednią opłatą moglibyśmy mieć w kieszeni wszystkich 
dyrektorów SMC do kupy. Nie zbiednielibyśmy...

- Wbij sobie raz na zawsze do głowy, że nie wszystko daje 

się kupić. Są rzeczy, za które nie można zapłacić. Jedną z nich jest 
ludzka głupota i nawet za największe pieniądze nie zamienisz jej 
na   mądrość.   Są   dwa   rodzaje   głupców.   Pierwszy,   to   ci,   którzy 
biorą pieniądze, a później nie potrafią zamknąć gęby i paplają 
wszystko o wszystkim. Ci są najbardziej groźni, bo już myślisz, 

background image

że masz ich w ręku, oni sami myślą, że dla ciebie pracują, a jak co 
do   czego   przyjdzie,   to   okazuje   się,   że   twoja   słono   opłacona 
tajemnica jest sekretem Poliszynela. Drudzy, może mniej groźni 
ale nie mniej głupi, uważają się za nieprzekupnych i odmawiają 
przyjęcia pieniędzy.

- Czyli uczciwi, tak?
- Coś ty powiedział - Beckster popatrzył na Tchibambiego z 

kpiącym uśmiechem.

- Powiedziałem - uczciwi.
- Uczciwy... uczciwy... - Beckster sprawiał wrażenie głęboko 

zamyślonego.   Przez   chwilę   jakby   zastanawiał   się,   wreszcie 
powiedział   -   tak,   przypominam   sobie   to   słowo.   Gdzieś   je 
musiałem słyszeć. Co to znaczy?

Tchibambi   zaczął   się   śmiać,   Beckster   wstał   od   biurka   i 

powiedział:

- No dobra, zjeżdżaj. Znajdź jakiś pojemnik z zatrzaskiem 

grawitacyjnym,   żeby   nawet   jeśli   ktoś   znajdzie,   nie   mógł 
otworzyć.     Przed   stu   dziesięciu   laty   nie   znali   zamków 
grawitacyjnych.

Tchibambi wyszedł, a Beckster wrócił  do swych obliczeń. 

Wciąż pracował nad problemem zmiany wydarzeń w przeszłości 
w zależności od kamery, która je rejestrowała. To, co miał przed 
sobą było po prostu niemożliwe. To tak, jakby ktoś  powiedział, 
że coś jednocześnie jest i nie jest.

Równania   wynikające   z   einsteinowskiej   Ogólnej   Teroii 

Względności dopuszczały podróże w czasie poprzez tworzenie tak 
zwanych   tuneli   czasoprzestrzennych,   które   umożliwiały 
przeniesienie   się   w   czasie   o   daną   jednostkę.   Wszystko   było 
jedynie kwestią nakładów energetycznych i opanowania pewnych 
praw   fizyki   nieznanych   za   czasów   Einsteina.   Dopiero   Wielka 

background image

Teoria   Unifikacyjna   pozwoliła   na   opisanie   jednego   żródła 
wszystkich   sił   rządzących   wszechświatem.   Otworzyła   ona 
zupełnie   nowe   horyzonty   fizyce   i   spowodowała   powstanie 
nowych jej dziedzin. 

Badania   nad   możliwością   przenoszenia   się   w   czasie 

oczywiście   również   były   przedmiotem   prac   naukowców   ale 
pewien   błąd   w   szeregu   publikownaych   prac   spowodował 
zepchnięcie   ich   na   margines   działalności   naukowej.   Beckster 
wykrył ten błąd. Polegał on na tym, że grupy naukowców nie 
znalazły   momentu,   w   którym   nakłady   energetyczne   były 
wystarczająco   ograniczone,   a   możliwości   obliczeniowe 
wystarczająco wysokie, żeby dokonać transferu. Jednym słowem 
nie   znaleźli   "okienka",   które   istniało   przed   stu   pięciu,   stu 
dziesięciu laty, do którego dostęp był jak najbardziej otwarty.

Wynikało to ze zbyt pochopnie wyciągniętych wniosków z 

badań. Fizycy stwierdzili, że skoro ilość obliczeń koniecznych na 
przeniesienie się w przeszłość wzrasta z tak wielką prędkością, że 
nie będą mogli nigdy zobaczyć żywego dinozaura, a z drugiej 
strony nie posiadają wystarczającej energii, żeby się przenieść w 
przyszłość,   to   nie   ma   co   sobie   głowy   zawracać.   Postanowili 
poczekać  na  wystarczająco szybko liczące maszyny, żeby móc 
zapolować na Tyranozaura. Postanowili obserwować cofanie się 
w   czasie   cząstek   elementarnych   w   coraz   większych 
akceleratorach.

Beckster uznał, że jego koledzy zbyt szybko zaprzestali prac, 

zajmując   się   innymi   problemami   wypływającymi   z   Wielkiej 
Teorii   Unifikacyjnej.   Przejrzał   wszelkie   publikacje   na   temat 
energii   ujemnej   i   grawitonów,   i   znalazł   kilka   maleńkich 
wydawałoby się błędów. Wynikiem jednego z tych błędów było 
przegapienie   "czasowego   okienka",   przez   które   można   było 

background image

popatrzeć w przeszłość. Nawet więcej, przenieść się tam.

Początkowo   chciał   ogłosić   wyniki   swych   prac   ale   szybko 

pojął, że sława odkrywcy nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi. 
Wyemigrował na Marsa, gdzie mógł w spokoju prowadzić prace 
nie   bojąc   się,   że   ktoś   odbierze   mu   palmę   pierwszeństwa. 
Wiedział,   że   prędzej   czy   później   ktoś   znajdzie   błędy   w 
publikacjach i też znajdzie "czasowe okienko". Ale narazie był 
pierwszy, i chciał nim pozostać jak najdłużej.

Przenoszenie   się   w   czasie   nie   powodowało   specjalnych 

problemów.   Masa   przenoszonego   obiektu   nie   miała   znaczenia, 
czy był to słoń, czy piórko, wydatkowana energia była taka sama. 
Beckster  niepokoił  się  nieco,  co  się   stanie,  gdy nagle   zostanie 
zachwiana równowaga, poprzez fakt, że w pewnym momencie w 
jednym   miejscu   zniknie   jakaś   masa,   by   pojawić   się   w   innym. 
Było   to   pytanie,   które   wielokrotnie   zadawali   sobie   naukwcy   i 
pisarze science-fiction. Ale odpowiedź na to pytanie była dość 
prosta. Nie stanie się nic, tak jak przeniesienie filiżanki z kawą z 
kuchni   do   pokoju   nie   powodowało   zachwiania   równowagi 
Wszechświata.

Nie stanie się nic, bo po prostu pytanie jest źle postawione. 

Jeśliby je postawić odpowiednio, to znaczy co się stanie, jeśli w 
jednym miejscu CZASOPRZESTRZENI zniknie jakaś masa by 
się   pojawić   w   innym   miejscu   CZASOPRZESTRZENI,   to 
odpowiedź może być tylko jedna. To samo co z filiżanką kawy. 
Po prostu będzie gdzie indziej.

Beckster   lubił   wynajdywać   porównania,   które   obrazowały 

wyniki jego prac i domen, którymi się zajmował. W notatkach, 
które skrzętnie robił co wieczór porównywał ludzkość do rośliny. 
Do drzewa, które zna jedynie dwa wymiary przestrzeni i czas. 
Wynikiem jego prac było jakby udostępnienie drzewu trzeciego 

background image

wymiaru przestrzeni, to znaczy danie możliwości poruszania się. I 
tak człowiek był rośliną, która płynęła w strumieniu czasu, jak 
liść w rzece, mogąc przepływać od jednego brzegu do drugiego 
ale   bez   możliwości   zatrzymania   się   czy   zawrócenia   biegu. 
Wynalazek Beckstera umożliwił zawrócenie i płynięcie pod prąd 
rzeki, prąd, którym był czas.

Oczywiście istniały jeszcze ciemne plamy w całej teorii, jak 

na przykład fakt, że zasada zachowania energii była przekreślana 
faktem cofnięcia się w czasie. To znaczy to, czego dokonał, było 
sprzeczne z prawami fizyki. Ale profesor Beckster nie zapominał, 
że   prawa   fizyki   opisali   ludzie,   i   ludzie   mogą   się   mylić.   Ktoś 
kiedyś   napewno   wytłumaczy,   dlaczego   zmobilizowana   do 
przeniesienia   się   w   czasie   energia   nie   równa   się   zwiększeniu 
entropii systemu.

Jednakże   teraz   pojawiła   się   nowa   ciemna   plama   w   jego 

pracach.   Plama,   która   mogła   postawić   pod   znakiem   zapytania 
więcej elementów, niż tylko zasadę zachowania energii.

Spędził   cały   dzień   na   przeglądaniu   dysków   z   nagraniami 

akcji   na   polanie.   Pierwszego   i   drugiego,   dysków,   które 
pokazywały,   że   Ogólna   Teoria   Względności   mogła   mieć 
implikacje, których nikt jeszcze nigdy nie podejrzewał. Z nagrań, 
które   miał   przed   sobą   wynikało,   że   wizja   przeszłości   również 
zależy   od   punktu   widzenia.   Jedna   seria   z   prostego   pistoletu 
maszynowego mogła być świadectwem, że nie istnieje tylko jeden 
Wszechświat, że wszechświatów jest nieskończona ilość, że jest 
ich tyle, ilu będzie obserwatorów. Oznaczało to, że rzeczywiście 
wszystko   jest   względne,   nawet   fakt,   że   siedzi   przed   swoim 
biurkiem właśnie w tym momencie.

Becksterowi   przyszły   do   głowy   słynne   już   paradoksy 

podróży w czasie, jak ten, w którym podróżnik zabija swego ojca, 

background image

zanim ten poślubił jego matkę. Były to paradoksy, które mógł 
eksperymentalnie sprawdzić, jeśli tylko tego chciał. Ale narazie 
zastanawiał się, co mogło spowodować, że w tym samym miejscu 
czasoprzestrzeni pojawiły się dwie odmienne sytuacje. Jedyne, co 
mógł   zrobić,   to   wysłać   jeszcze   raz   kamerę,   i   po   raz   trzeci 
sfilmować akcję.

Wyszedł   z   laboratorium   i   przywołał   siedzącego   przy   stole 

Tchibambiego.

- Przygotuj kamerę, jeszcze raz ją tam wyślę.
- Myśli pan o tej historii ze strzelaniem?
-  Tak, coś  mi  się  tu nie  zgadza. Nie  bardzo rozumiem  to 

wszystko, chcę to zobaczyć jeszcze raz.

- Skoro pan tego nie rozumie, to kto ma rozumieć?
- Jak czegoś nie rozumiem Somba, to myślę. Wiem, że jest to 

czynność, której nie jesteś w stanie wykonać, więc narazie ja się 
tym zajmę.

Tchibambi   wyszedł   z   hali   niezadowolony.   Nie   lubił,   gdy 

Beckster żartował sobie z niego, choć wiedział, że intelektualnie 
nie   dorasta   mu   do   pięt.   Ale   jak   narazie   dobrze   mu   się   z 
profesorem pracowało, nie mógł narzekać.

Przyniósł kamerę i położył ją na platformie. W niewielkiej 

budzie   oddalonej   o   kilka   metrów   znajdowały   się   urządzenia 
umożliwiające   transfer.   Cała   operacja   była   zdalnie   sterowana 
właśnie stamtąd.

Operator, którym był zazwyczaj Backster, nastawiał, jak to 

nazywał,   celownik,   na   odpowiedni   moment   w   przeszłości   i 
naciskał   guzik.  Wydawało  się  to  dość  proste  ale  tak  nie   było. 
Nastawienie   celownika   wymagało   ogromnych   ilości   energii, 
której   dostarczały   marsjańskie   elektrownie   albo   laboratoryjny 
generator.   Energia   ta   była   magazynowana   w   kondensatorach   i 

background image

uwalniana   częściowo   w   momencie   startu.   Druga   jej   część 
wykorzystywana była do sprowadzenia wysłanego w przeszłość 
przedmiotu z powrotem.

W przypadku wykorzystania generatora, operacja ładowania 

kondensatorów   trwała   kilka   godzin.   Oczywiście   elektrownia 
Central City miała o wiele większą moc lecz gdy wykonywali 
transfery   sprowadzając   heroinę,   woleli   nie   nadużywać   tego 
źródła. Lepiej było nie zwracać za bardzo na siebie uwagi.

Tym razem jednak Beckster chciał działać szybko. 
- Załadowaliście już kondensatory?
- Ładują się od dwóch godzin. Kazał pan przecież odesłać 

towar z powrotem.

- To dobrze, jest już pełna moc?
- Jeszcze jakieś pół godziny.
-   Zadzwoń   do   elektrowni   i   powiedz   im,   że   potrzebujemy 

dużej dawki. Teraz i za godzinę. 

Tchibambi połączył się z elektrownią, a Beckster zniknął w 

budzie i zajął się nastawieniem celownika. Po pięciu minutach 
wyszedł.

- Nastaw kamerę Somba i połóż na platformie.
Tchibambi   ułożył   urządzenie   wielkości   dłoni   ludzkiej   po 

środku platformy i szybko z niej zeskoczył. Przeniesienie się w 
czasie łączyło się z całym szeregiem nieprzyjemnych wrażeń dla 
człowieka i zawsze lepiej było robić to w dobrze zabezpieczonym 
cylindrze. Oczywiście nie było niebezpieczeństwa dla życia, jeśli 
przenosiło się niezabezpieczonego człowieka ale lepiej było tego 
nie robić.

Pierwszym   żywym   orgnizmem,   który   przeniósł   się   w 

przeszłość   o   sto   dziesięć   lat   była   mysz,   którą   Beckster   wysłał 
chcąc zobaczyć efekt, jaki operacja taka spowoduje na żywym 

background image

organiźmie.   Mysz   wróciła   po   minucie   w   rozpaczliwym   stanie. 
Była   jakby   rozszarpana   na   części.   Beckster   wziął   te   krwawe 
szczątki i zaniósł do laboratorium zoologii, żeby mu ją zbadano. 
W   międzyczasie   przejrzał   dokładnie   swoje   obliczenia,   by 
stwierdzić, czy nigdzie nie popełnił pomyłki. Ale wyglądało na to, 
że   wszystko   odbyło   się   zgodnie   z   planem.   Nie   rozumiał   więc 
stanu, w jakim wróciło zwierzę.

Laboratorium dało mu odpowiedź, która otworzyła mu oczy 

na dodatkowy aspekt podróży w czasie, a mianowicie przestrzeń. 
Przed   stu   dziesięciu   laty   Mars   nie   znajdował   się   w   miejscu 
czasoprzestrzeni,   w   którym   znajdował   się   tego   dnia.   Mysz   po 
prostu   wylądowała   gdzieś   w   przestrzeni   kosmicznej   i   zanim 
zamarzła, ciśnienie wewnątrzkomórkowe rozerwało ją na strzępy. 
Beckster   przez   moment   pomyślał,   że   miał   szczęście,   że   w 
miejscu,   do   którego   wysłał   mysz   nie   było   w   tym   momencie 
Słońca,   bo   sprowadzając   ją   z   powrotem,   znalazłby   się   wobec 
delikatnego   problemu   zneutralizowania     materii   słonecznej   o 
temperaturze kilku milionów stopni.

W   drugiej   próbie   popełnił   podobny   błąd.   Też   wysłał   w 

przeszłość mysz, pamiętając o dokładnym wyznaczeniu miejsca w 
przestrzeni  kosmicznej, w której ma wylądować. Najprostszym 
rozwiązaniem   był   Mars,   dokładnie   tu,   gdzie   teraz   był.   Wrócił 
kawałek   kamienia.   Przed   stu   dziesięciu   laty   nie   było   jeszcze 
Central City i w miejscu, gdzie stała teraz platforma, musiała być 
skała.

Trzecia próba powiodła się całkowicie. Mysz wróciła żywa i 

zdrowa z podróży w czasie i w przestrzeni, bo Bekcster wysłał ją 
na   Ziemię.   Była   cała   mokra,   musiała   wpaść   gdzieś   do   wody, 
pewnie do któregoś z oceanów. Nie było łatwo znaleźć dokładne 
dane   jakiegoś   punktu   sprzed   stu   dziesięciu   lat   na   sąsiedniej 

background image

planecie.

Przez   kolejne   miesiące   profesor   pracował   nad   metodą 

szybkiego obliczania współrzędnych czasoprzestrzennych ale bez 
większego rezultatu. Doprowadził nastawianie automatyczne do 
dokładności mniej więcej 150 kilometrów, co było zdecydowanie 
niewystarczające.   Oznaczało   to   możliwość   znalezienia   się   tak 
samo dobrze w oceanie, jak i na orbicie, czy też głęboko pod 
ziemią.   Jedyną   skuteczną   metodą   działania   był   system   prób   i 
błędów,   który   Beckster   zastosował,   gdy   zdecydował   się   na 
nawiązanie kontaktu z przodkiem Tchibambiego.

Wysyłał   kamery,   które,   jeśli   wracały,   pokazywały   mu 

miejsce,   gdzie   się   znalazły.   Gdy   znalazł   polanę   w   dżungli, 
zdecydował,   że   nie   będzie   narazie   probował   szukać   innego 
miejsca. Pierwszy raz przeniósł się w przeszłość sam, nie mógł 
sobie odmówić tej przyjemności. Oczywiście przedtem wysłał na 
polanę   parę   myszy   i   królika,   który   skądinąd   uciekł,   zanim 
Beckster zdążył sprowadzić go z powrotem. Wszystko wydawało 
się działać bez zarzutu.

Gdy   sam   stanął   na   platformie   i   gdy   Tchibambi   włączył 

transfer,   odczuł   jakby   kopnięcie   prądu.   Nie   trwało   to   długo, 
ledwie ułamek sekundy ale było to bardzo nieprzyjemne. Po wielu 
próbach stwierdził, że jeśli transfer dokonywany był w metalowej 
skrzyni, nieprzyjemne odczucie słabło.

Nie   był   to   prąd,   zaraz   po   pierwszej   próbie   wysłał   w 

przeszłość testery, które nie wykazały żadnych różnic energii. Nie 
wiedział, co mogło spowodować to "kopnięcie" ale postanowił 
narazie się tym nie zajmować.

Beckster wszedł do budy z celownikiem, nastawił urządzenie 

i włączył transfer. Kamera znikła z platformy pozostawiając po 
sobie nieznaczny zapach ozonu.

background image

- Co pan chce jeszcze sprawdzić, panie profesorze?
- Chcę zobaczyć co się tam stało po raz trzeci.
- Czy myśli pan...
-   Nic   nie   myślę,   Somba.   Ja   nic   nie   myślę,   ja   jestem 

naukowcem i nie zajmuję się myśleniem. Zajmuję się natomiast 
zarabianiem pieniędzy, i narazie jest to jedyna rzecz, która mnie 
interesuje. A jeśli przeszłość nie jest stała, tak jak by się to mogło 
wydawać, to nasze projekty mogą napotkać pewne niespodzianki. 
A ja nie lubię niespodzianek. I dlatego jestem naukowcem.

- Jakie niespodzianki?
- Widziałeś tego, co strzelał najpierw dwa, a potem trzy razy?
- Tak, widziałem.
- No i co o tym myślisz?
- Nie wiem. Czy to ma jakieś znaczenie?
- Co ma znaczenie? To, co ty o tym myślisz? Nie, to nie ma 

znaczenia. Natomiast znaczenie ma fakt, że przeszłość może się 
zmieniać. Ma to nawet bardzo duże znaczenie.

- Myśli pan o paradoksach? Czytałem gdzieś...
- Nie wiem, czy to są paradoksy. Nie wiem. Ale być może 

przenosząc się w przeszłość zmieniamy teraźniejszość, a z tym 
nie ma żartów. - Beckster mówił z powagą patrząc co chwila na 
zegarek. - Zaraz ją tu ściągniemy z powrotem i zobaczymy.

Po   dziesięciu   minutach   kamera   znów   pojawiła   się   na 

platformie. Beckster podniósł ją i zamknął się w laboratorium.

Otworzył gniazdo dysku, na którym nagrały się wydarzenia 

sprzed ponad wieku i włożył go do czytnika. Przygasił światło i 
włączył urządzenie.

Przez   chwilę   siedział   uważnie   obserwując   wydarzenia, 

starając się wyłowić wszystkie szczegóły. Po minucie zorientował 
się,   że   coś   jest   nie   tak.   Po   następnej   minucie     odczuł 

background image

wszechogarniające przerażenie. 

W   krzakach   otaczających   polanę   siedzieli   ludzie.   Tak   jak 

poprzednio, Tchibambi ze swoimi ludźmi zaczął do nich strzelać. 
Ale tym razem nie padły jedynie trzy serie z krzaków. Tak jak za 
drugim razem, tamten człowiek strzelił trzy razy, a nie dwa. Tyle, 
że po nim padł jeszcze jeden strzał. Nie było go na pierwszym ani 
na   drugim   dysku.   Strzał   z   eklatora.   Wycelowany   w 
Tchibambiego, zabił go spalając mu głowę.

Rozdział 7

Jack   Mahoney   stał   w   hali   odlotów   wahadłowca   nieco 

zakłopotany.   Musiał   poddać   się   dokładnej   rewizji   osobistej,   a 
bardzo   tego   nie   lubił.   Dotychczas   to   on   wywracał   kieszenie 
różnym ludziom, tym razem sprawdzano jego. Stał nagi wśród 
grupy mężczyzn czekających na kontrolę i nie bardzo wiedział, 
jak ma się zachować. 

Ludzie,   z   którymi   stał   również   byli   zażenowani,   w 

większości   byli   to   emigranci,   z   wyższym   wykształceniem,   nie 
przyzwyczajeni   do   takiego   traktowania.   Nie   protestowali, 
procedura rewizji przed odlotem była obowiązkowa, nie można 
było się jej nie poddać.

Hala   odlotów   była   enklawą,   jakby   początkiem   Marsa. 

Całkowitą władzę miało tu SMC, ani paszport dyplomatyczny, ani 
legitymacja   policyjna   nie   miały   tu   żadnej   wartości.   SMC   nie 
chciało   dopuścić   do   jakiegokolwiek   przemytu   towarów,   które 
były na Marsie zakazane. I tak, wolno było zabrać jedną butelkę 
alkoholu   powyżej   25%,   tytoń,   w   jakiejkolwiek   formie   był 
zabroniony, broń również. Mahoney złożył wniosek o zezwolenie 
na   zabranie   z   Ziemi   swojego   eklatora   ale   nie   dostał   zgody. 

background image

Wytłumaczono   mu,   że   pomimo   charakteru   służbowego   jego 
podróży, jako funkcjonariusz nowojorskiej Policji Państwowej nie 
ma żadnych specjalnych uprawnień na Marsie. Na Marsie rolę 
policji spełnia SMC.

Obok   Mahoneya   w   korytarzu   stał   pracownik   centrali 

Związku   Cywilizacji   Łacińskich.   Niski   człowiek   o   silnie 
owłosionych piersiach i plecach. Stał przestępując z nogi na nogę, 
wyraźnie zniecierpliwiony. Jeszcze zanim tu weszli, podszedł do 
Mahoneya i zaczął go dręczyć swym strachem przed lotami.

-   Miguel   Rodriguez   -   przedstawił   się,   wyciągając   małą, 

wilgotną   dłoń.   -   Jestem   sekretarzem   regionalnym   w   Związku. 
Leci pan z nami?

Mahoney popatrzył na Rodrigueza jak przedszkolanka patrzy 

na nowego przedszkolaka.

-   A   jak   pan   myśli,   rozbieram   się   dla   przyjemności?   Czy 

wyglądam na ekshibicjonistę?

Tamten roześmiał się nerwowo.
- Nie, co za głupie pytanie. Tak się pytam, bo nie lubię tych 

wszystkich procedur. Emigruje pan?

- Nie, jestem policjantem.
- I co, pana też będą sprawdzać?
- Ano będą, wszystkich sprawdzają. 
-   Uważam,   że   jest   to   upokarzające.   Jestem   dyplomatą, 

pracuję w Związku Cywilizacji Łacińskich. To przecież my ich 
finansujemy... Mogliby mieć trochę szacunku, nie sądzi pan?

- Wie pan, jestem policjantem, i widziałem w życiu różnych 

oszustów,   którzy   podawali   się   za...   -   Mahoney   przerwał   i 
popatrzył   na   Rodrigueza,   który   jakby   lekko   zbladł.   -   Nie,   nie 
chodzi o to, że pana o cokolwiek podejrzewam. Proszę tak nie 
myśleć. Po prostu chciałem powiedzieć, że nigdy nie należy nie 

background image

doceniać ewentualnych przestępców.

- Rozumiem, oczywiście ale nie lubię tego.
-   A   kto   lubi,   panie   Rodriguez?   Ale   ponoć   znaleźli   w   ten 

sposób kilku niedoszłych szantażystów. Miałby pan ochotę być 
zakładnikiem jakiegoś szaleńca?

-  Wie  pan, żeby wykryć  ukrytą  broń, nie  trzeba  rozbierać 

delikwenta do naga... To to jest tu najgorsze.

- Nie wiem, czemu to robią. - Mahoney nigdy nikogo nie 

rozbierał   do   naga,   żeby   stwierdzić,   czy   nie   ma   gdzieś   ukrytej 
broni. Istniały urządzenia, które na odległość wykrywały każdy 
podejrzany przedmiot.

- Wie pan, - ciągnął Rodriguez stając przy ścianie, - myślę, że 

robią to, żeby nas upokorzyć. Żeby pokazać, kto tu rządzi.

- Może ma pan rację.
- Jak wrócę, to zrobię na ten temat raport do centrali. Dobrze 

byłoby im przypomnieć, za czyje pieniądze to wszystko robią...

- Ja bym się nie łudził, panie Rodriguez. O, to chyba moja 

kolej...

Nad drzwiami zapaliło się 520, co odpowiadało numerowi 

wydrukowanemu na karteczce, którą trzymał w ręku. Podszedł do 
drzwi,   które   otworzyły   się   automatycznie   ukazując   wąski 
korytarz. Po jego drugiej stronie było drugie pomieszcznie, gdzie 
ci, którzy przeszli przez kontrolę mogli się ubrać. 

Ani na ścianach, ani na suficie i podłodze nie było żadnych 

widocznych urządzeń. Mahoney zrobił krok do przodu i poczuł na 
sobie powiew jakiegoś duszącego gazu. Został zdezynfekowany, 
ten sam system używany był do dezynfekcji zatrzymanych w jego 
komisariacie. 

Następnie zapaliło się oślepiające światło, którego znaczenia 

nie znał i znalazł się w pomieszczeniu, gdzie ubierali się inni. 

background image

Przy ścianach stały ponumerowane, metalowe szafy. Podszedł do 
tej,   na   której   był   numer   520,   włożył   do   małej   szparki   swoją 
karteczkę co odblokowało zamek.

Zakładając ubranie poczuł, że zostało ono zdezynfekowane, 

lekko pachniało jakimś środkiem chemicznym. SMC nie chciało 
dopuścić do przyciągnięcia na Marsa zarazków, które mogłyby 
spowodować choroby, a nie daj Boże epidemię. Opieka lekarska 
była darmowa, SMC uważało, że zbyt wiele kosztuje. W razie 
epidemii ochrona zdrowia kosztowałaby jeszcze więcej.

Gdy   zapinał   koszulę   poczuł   jeszcze   stłuczony   bok,   który 

bolał go już od dwóch dni. Gdy unieruchamiał napastnika pod 
restauracją nabił sobie ogromnego siniaka. Nie złamał żebra ale 
ból był dość silny.
*

Człowiek,   którego   przesłuchał   następnego   dnia   rano   po 

napadzie pod restauracją oczywiście nic nie chciał powiedzieć. 
Nie   chciał   nawet   podać   swego   imienia   i   nazwiska,   po   prostu 
udawał,   że   nic   nie   słyszy.   Mahoney   przez   moment   myślał,   że 
facet jest niemową ale najwyraźniej nie rozumiał również języka 
migowego.

Nadziwniejszym   jednak   było   to,   że   nikt   nic   o   nim   nie 

wiedział. Ani w komputerach nowojorskiej Policji Państwowej, 
ani w centrali Związku nie było ani śladu tego człowieka. Takie 
przypadki   się   raczej   nie   zdarzały.   Każdy   miał   gdzieś   jakieś 
dossier,   każdy   był   gdzieś   notowany.   Gdy   przekazał   szeryfowi 
wynik   swych   poszukiwań,   ten,   mocno   zdziwiony,   wystąpił   do 
sędziego   o   zgodę   na   kontrolę   baz   danych   Ubezpieczeń 
Społecznych i Banku Centralnego.

Każdy mieszkaniec Związku Cywilizacji Łacińskich musiał 

zostawić za sobą jakieś ślady. Każdy gdzieś musiał leczyć katar 

background image

czy anginę, każdy musiał mieć kartę płatniczą, mieszkać gdzieś, 
pracować. Mahoney nie spotkał jeszcze nikogo, kto zatarłby za 
sobą ślady. Owszem, raz miał delikwenta, którego zatrzymał za 
narkotyki,   i   który   nie   miał   dossier   w   centrali   policji.   Ale 
wyłącznie   dzięki   skorumpowaniu   trzech   osób,   które   wymazały 
jego   dane   z   Centralnej   Bazy   Danych   Nowojorskiej   Policji 
Państwowej.   Nie   przewidział   jednak,   że   w   takich   przypadkach 
istnieją jeszcze inne bazy, do których policja może mieć dostęp za 
zgodą   sędziego.   Za   zgodą,   bo   wszelkiego   rodzaju   organizacje 
ochrony   praw   człowieka     sprzeciwiały   się   stanowczo 
jakiejkolwiek centralizacji informacji na temat obywateli Związku 
Cywilizacji Łacińskich. Obawiały się nadużyć.

No   i  oczywiście   dostał  zgodę   i   po  trzech  dniach  handlarz 

stanął przed sądem.

Tym   razem   było   jednak   inaczej.   Nowy   sędzia   dystryktu 

nowojorskiego   nie   chciał   dać   zgody.   Powiedział   szeryfowi,   że 
jeśli na każde skinienie palcem będzie taką zgodę wydawał, to 
prawa   chroniące   obywateli   przed   nadużyciami   policji   będzie 
można złożyć w muzeum.

- Panie naczelniku - Mahoney siedział w biurze szeryfa, gdy 

ten rozmawiał z sędzią, - Czy pan sobie naprawde wyobraża, że ja 
nie   mam   nic   innego   do   roboty,   tylko   zajmować   się   pańskimi 
przestępcami?

- Panie sędzio - szeryf był wściekły ale hamował złość, - 

jestem tak jak i pan przywiązany do wolności obywatelskich i wie 
pan,   że   nie   jest   moim   celem   naruszanie   ich   w   jakiejkolwiek 
sytuacji.   Proszę   pana   o   zgodę,   bo   mam   tu   człowieka,   który 
odmawia podania swych danych personalnych.

-   Jakby   nie   odmawiał,   toby   pan   nie   dzwonił.   -   Sędziemu 

wydawało się, że jest dowcipny. - A ja myślałem, że macie w 

background image

swych bazach danych informacje na temat wszystkich ludzi na 
świecie...

- Panie sędzio, pana poprzednik...
- Panie naczelniku, mój poprzednik nazywa się Już Mnie Tu 

Nie Ma, a ja się nazywam Ja Tu Teraz Decyduję. Więc jeśli chce 
pan, żebyśmy sobie o nim porozmawiali, to możemy to zrobić na 
dorocznym balu policji.

- Chciałem tylko powiedzieć, że wszyscy wiedzą, że w moich 

brygadach nikt nie narusza praw człowieka...

-   To   pan   tak   mówi.   Ja   jeszcze   nie   mam   na   ten   temat 

wyrobionego zdania. Ale pewnie się o tym przekonam za jakiś 
czas. Czy ten człowiek ma adwokata?

- Tak, z urzędu zajął się nim mecenas Sikorski.
-   No   to   niech   mecenas   Sikorski   tu   przyjdzie,   to 

porozmawiamy.

Sędzia   stawiał   opór   nawet   gdy   adwokat   poparł   prośbę 

szeryfa.

- Panie mecenasie, a czy panu nie chodzi raczej o pańskie 

honoraria? Może nie wystarcza panu to, co dostaje pan od sądu za 
obronę   z   urzędu,   i   chce   pan   wiedzieć,   czy   nie   dałoby   się 
wyciągnąć więcej od klienta?

- Panie sędzio - Sikorski stał się czerwony ze złości. - Mam 

wrażenie,   że   pan   chce   mnie   obrazić.   Popieram   wniosek   pana 
naczelnika, bo nie bardzo wiem, jakbym miał bronić kogoś, o kim 
nie wiem nawet, jak się nazywa.

Po jeszcze dziesięciu minutach dyskusji sędzia wydał zgodę. 

Zrobił  to jedynie  ze  względu na fakt, że  zatrzymany człowiek 
napadł   na   funkcjonariusza   Policji   Państwowej.   Jednak   gdy 
Mahoney   połączył   się   z   centrlą   biur   ubezpieczeń   społecznych, 
dowiedział   się,   że   nikt   o   przedstawionych   charakterystykach 

background image

genetycznych   i   głosowych   nie   istnieje.   To   samo   w   Banku 
Centralnym. Człowiek ten po prostu nie istniał.

Mahoney   pozostawił   go   więc   swym   kolegom,   a   sam 

zdecydował   nie   odwoływać   swej   podróży   na   Marsa.   Miał 
wrażenie,   że   napad   mógł   mieć   związek   ze   śledztwem,   które 
prowadził ale nie bardzo wiedział jaki. Stwierdził, że czas pokaże, 
wszelkie tajemnice wyjaśniają się prędzej czy później.
*

W wahadłowcu Miguel Rodriguez usiadł obok Mahoneya i 

zaczął opowiadać mu historię swojego życia. Policjant nie cierpiał 
ludzi, którzy zaczynają znajomość od opowiadania prywatnych, 
intymnych   spraw,   więc   siedział   nic   nie   mówiąc   albo   jedynie 
kiwając głową i pomrukując "tak jest, oczywiście". Rodriguez nie 
przejmował się tym jednak i gadał bez przerwy.

Mahoney znał takich ludzi. Gadaniem próbowali zagłuszyć 

swój   strach   przed   lotem   w   kosmos.   Udawali   odprężonych,   na 
luzie ale głos i zachowanie zdradzały maksymalne napięcie.

Sam   też   się   bał.   Nie   wstydził   się   do   tego   przyznać,   bo 

uważał,   że   loty   w   kosmos   nie   są   i   nigdy   nie   będą   czymś 
normalnym   dla   człowieka.   "Gdyby   Bóg   chciał,   żeby   człowiek 
latał, to dałby mu skrzydła. Gdyby chciał, żeby latał w kosmosie, 
to by nie robił go człowiekiem, tylko meteorem," zwykł mawiać, 
gdy pytano go co myśli o podróżach kosmicznych. 

Ale nie lubił gdy ktoś udaje, że się nie boi, a boi się jeszcze 

bardziej niż on. 

Wahadłowiec zabierał na raz tysiąc osób. Wszyscy siedzieli 

sprasowani   jak   sardynki   w   puszce,   co   nieco   zaprzeczało 
zapewnieniom biura podróży, o "komfortowych warunkach lotu". 
Oczywiście   w   wahadłowcu   mieli   lecieć   jedynie   przez   trzy 
godziny, do promu, który czekał na orbicie. Nie odczuwało się 

background image

wrażeń   związanych   ze   stanem   nieważkości,   systemy   sztucznej 
grawitacji funkcjonowały nawet na tak niewielkich jednostkach.

Start nie był szczególnie nieprzyjemny. Przez moment dało 

się   poczuć   przyspieszenie   ale   prawie   natychmiast   wrażenie 
ciężkości   znikło.   W   wahadłowcu   był   bar,   w   którym   personel 
obsługi nie zareagował nawet na start. Mahoney wstał i popatrzył 
na swego sąsiada.

- Przynieść panu coś z baru?
- Mogę z panem pójść, niech się pan nie fatyguje...
- Ależ nie, co przynieść? Kawę, sok?
- Poproszę o sok pomarańczowy i jakieś ciastko z kremem.
Mahoney   wstał   zadowolony,   że   przez   chwilę   będzie   miał 

spokój. Liczył,  że   kiedy tamten zajmie   się  jedzeniem   to  przez 
moment przestanie mówić.

Rodriguez   miał   jednak   jakiś   dar.   Potrafił   jeść,   popijając 

sokiem i jednocześnie mówić. Mahoney zaczął się zastanawiać 
nad pretekstem, który pozwoliłby mu zmienić miejsce. W sukurs 
przyszedł mu pilot wahadłowca.

-   W   związku   z   serią   manewrów,   które   jesteśmy   zmuszeni 

wykonać, prosimy wszystkich pasażerów o zajęcię swoich miejsc 
i o zapięcie pasów. Możliwym będzie, w ciągu najbliższych kilku 
minut,   chwilowe   przerwanie   sztucznej   grawitacji.   -   Głos   z 
głośnika brzmiał ciepło i spokojnie.

Rodriguez   popatrzył   na   swego   sąsiada   nieco   niepewnym 

wzrokiem.

- Wie pan, co się dzieje?
Mahoneyowi przyszedł do głowy szatański pomysł. Popatrzył 

na tamtego poważnie i powiedział:

- Panie Rodriguez, jeśli mam być szczery, to sądzę, że coś się 

musi   dziać   niedobrego.   Niech   pan   posłucha,   silniki   tak   jakby 

background image

pokasływały.

Silników   oczywiście   nie   można   było   usłyszeć   po   starcie. 

Kabina była na tyle dobrze wyciszona, że nawet gdyby nie było 
szumu rozmów i zabaw dzieci, nie możnaby ich odróżnić.

- Tak? - Rodriguez zrobił wielkie oczy. - I co teraz będzie?
W tym momencie przez kilka sekund wyłączyła się sztuczna 

grawitacja.   Na   czole   funkcjonariusza   Związku   Cywilizacji 
Łacińskich pojawiły się kropelki zimnego potu.

- Niech się pan nic nie martwi. - Mahoney starał się przybrać 

jak   najbardziej   poważny   ton.   -   I   tak   nic   nie   możemy   zrobić. 
Wszystko   w   rękach   pilotów.   W   wahadłowcach   latają   z   reguły 
starzy piloci, doświadczeni... Chociaż, jeśli są starzy, to kto wie...

Mahoney popatrzył na Rodrigueza, który zaczynał zielenieć.
- Wezwę kogoś z obsługi, niech nam powie, co się dzieje...
- Nie ma sensu, panie Rodriguez. Przyjdzie, powie panu, że 

to ze względu na manewry i tyle. Chyba nie myśli pan, że powie, 
co się zepsuło? Zaraz by wybuchła panika. Skąd taki steward ma 
wiedzieć, że pan potrafi patrzeć śmierci w oczy? Ja to wiem ale 
on nie...

- Ja wzywam stewarda - jęknął tamten tonem bliskim histerii 

i nacisnął guzik.

Steward zjawił się prawie natychmiast.
- Niech mi pan powie, czy awaria jest poważna?
- Jaka awaria? - Steward był naprawdę zdziwiony. - Nie ma 

żadnej awarii, wszystko odbywa się zgodnie z planem. Pilot prosi 
o   zapięcie   pasów   ze   względu   na   manewry,   które   momentami 
wyłączają grawitację... Czy mam przynieść coś panu do picia? 
Zaraz podajemy posiłek.

Rodriguez   nie   chciał   nic   pić   i   steward   odszedł.   Mahoney 

popatrzył na sąsiada i poważnym głosem, starając się za wszelką 

background image

cenę opanować śmiech, powiedział:

- Widzi pan, mówiłem, że i tak nic panu nie powiedzą.
Aż do lądowania na promie miał spokój. Na dodatek mógł 

rozkoszować się dodatkową porcją sałatki z krabów, którą tamten 
zostawił razem z całym posiłkiem, którego nie tknął.

Na   wielkim   ekranie   nad   głowami   pasażerów   widać   było 

oddalającą się Ziemię. Pasażerowie, którzy chcieli odnaleźć na 
obrazie miejsce, z którego odlecieli, i do którego już w większości 
nie wrócą, mogli zrobić to przy pomocy specjalnych okularów, 
które  za   niewielką  opłatą   przynosił  steward.  Wyposażone   były 
one w system działający w połączeniu z ekranem. Wystarczyło 
powiedzieć   nazwę   miasta   bądź   miejscowości   i   na   ekranie 
pojawiał   się   mały   punkcik   wskazujący   to   miejsce.   Punkcik 
faktycznie zapalał się na okularach, a nie bezpośrednio na ekranie, 
który był jedynie tłem. Okulary pozwalały również na obejrzenie 
jednego z dwóch tysięcy proponowanych filmów, informacji w 
jakimkolwiek języku czy zagrania w jedną z gier, w których było 
się bohaterem.

Po pół godzinie obraz Ziemi znikł. Na jego miejscu pojawił 

się   widok   przestrzeni   kosmicznej,   w   której   poruszał   się 
wahadłowiec.   W   oddali,   widać   było   niewielką,   jasną   plamkę. 
Głos   w   głośniku   poinformował,   że   jest   to   prom,   do   którego 
lecieli.   Znajdował   się   on   jeszcze   na   tyle   daleko,   że   obraz 
pochodził   z     teleskopu.   Ale   za   pół   godziny   pasażerowie   będą 
mogli zobaczyć prom tak, jakby patrzyli przez okno.

Mahoney   próbował   drzemać.   Rodriguez   nic   nie   mówił   i 

siedział wciśnięty w swój fotel kurczowo trzymając się oparcia. 
Ale   dzieci,   których   co   najmniej   kilkadziesiąt   biegało   po 
przedziale nie dawały spokoju. Właśnie banda pięciu czy sześciu 
siedmiolatków   bawiła   się   w   zgadywanie,   kto   ile   ma   lat.   I 

background image

oczywiście,   aby   rozstrzygnąć   zakład,   chodziła   od   pasażera   do 
pasażera by potwierdzić lub zaprzeczyć swym przewidywaniom. 
Potem   dzieci   bawiły   się   w   chowanego,   tym   razem   było   ich 
piętnaścioro. Jednym słowem nie dane mu było zasnąć.

Po trzech i pół godzinie lotu głośnik zapowiedział lądowanie 

na promie. Wszystko odbyło się tak szybko i niepostrzeżenie, że 
pasażerowie nie mogli wyjść ze zdziwienia. Sztuczna grawitacja 
całkowicie   wymazała   jakiekolwiek   odczucia   związane   z 
manewrami   przybijania   do   promu.   Po   prostu   w   pewnym 
momencie   w   boku   przedziału   pasażerskiego   otworzyłu   się 
szerokie jak brama drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą była 
pustka kosmiczna. Ukazały gigantyczną halę z kilkudziesięcioma 
windami i pasami transmisyjnymi. Była to hala pasażerska promu, 
miejsce,   w   którym   pasażerowie   wysiadali   i   wsiadali   do 
wahadłowców.   Jak   się   później   okazało,   wcale   nie   było   to 
największe   pomieszczenie   na   promie   pasażerskim   "Giordano 
Bruno".

Związek   Cywilizacji   Łacińskich   wybudował   trzy   promy   - 

Giordano Bruno, Galileo Galilei i Leonardo da Vinci. Latały one 
na   okrągło   z   Ziemi   na   Marsa   i   z   powrotem,   transportując   w 
jednym   kierunku   ludzi   i   sprzęt,   a   z   powrotem   minerały 
wydobywane w marsjańskich kopalniach. Zarządzane były przez 
biuro transportowe, które było jednocześnie biurem podróży. Tak 
jak w przypadku SMC, centrala Związku nie starała się nawet 
zachować pozorów konkurencji.

Każdy   pasażer   dostał   jednoosobową   kabinę,   z   łazienką   i 

ubikacją.  Kabina  była   w  stylu  klasycznego  pokoju  hotelowego 
średniej   klasy,   bez   okna   oczywiście,   które   jednak   zastępował 
ekran na ścianie. 

Mahoney rozpakował podręczny bagaż i położył się na łóżku, 

background image

by się zdrzemnąć. Chciał uruchomić ekran tak, by pokazywał jak 
wygląda   przestrzeń   za   ścianą   ale   nie   potrafił.   Wszelkie 
nowoczesne  systemy elektroniczne   przerastały możliwości   jego 
intelektu,   stwierdził   to   już   dawno.   Nie   wysilał   się   więc   i   nie 
szukał jakichś pokręteł czy pilotów. Przeczytał jedynie informację 
dla pasażerów, która polecała zapinanie śpiwora na czas snu, ze 
względu   na   nikłe   lecz   jednak   prawdopodobieństwo,   awarii 
systemu   sztucznej   grawitacji,   i   poszedł   spać.   Śpiwór 
przyczepiony był na stałe do łóżka.

Ledwie zamknął oczy, brzęczyk interfonu przy głowie łóżka 

pozbawił go wszelkich nadziei na odpoczynek.

- Mahoney, słucham.
- Przepraszam, że przeszkadzam panu. Tu recepcja. Kapitan 

Ducros ze Służby Bezpieczeństwa i Ceł chciałby pana prosić o 
poświęcenie mu kilku minut. Czy może do pana przyjść?

Mahoney nie  znał  żadnego kapitana Ducros ale  widocznie 

Ducros znał jego. Fakt, że jest policjantem napewno znany był 
przewoźnikowi, więc prawdopodobnie chodziło o coś w związku 
z tym.

- A o co chodzi?
- Przykro mi ale nie wiem. - Głos był uprzedzająco uprzejmy.
- Za jakieś dziesięć minut, dobrze? Muszę się ubrać.
- Bardzo mi przykro, że przeszkadzam ale mam wrażenie, że 

to coś ważnego, kapitan Ducros nie ma w zwyczaju niepokoić 
pasażerów.

Mahoney   wyłączył   interfon   i   ubrał   się.   Gdy   składał 

rozrzucone przy rozpakowywaniu rzeczy, ktoś zapukał do drzwi.

Wysoki, szczupły mężczyzna, około pięćdziesiątki wszedł do 

kabiny.   Stanął   nieco   zakłopotany   zerkając   na   nie   pościelone 
łóżko.

background image

- Naprawdę jest mi bardzo przykro, panie Mahoney. Proszę 

mi wybaczyć, wyobrażam sobie, że  miał  pan ochotę  odpocząć 
ale...

- Nie ma o czym mówić. Myślę sobie, że skoro pan tu jest, to 

nie bez powodu. Znam ten ból, kapitanie. Też jestem policjantem.

-   No   właśnie.   Wiem   z   centrali   nowojorskiej   Policji 

Państwowej, że jest pan specjalistą od narkotyków. Może inaczej, 
wiem o tym z gazet, a z centrali wiem, że pan z nami leci. Chce 
pan się zainstalować na Marsie? Przeszedł pan do SMC?

Mahoney popatrzył na Ducrosa zdziwiony i zaniepokojony. 

Przez moment przyszło mu do głowy, że SMC nawet w czasie 
lotu  nie da mu spokoju.

- O, przepraszam, że tak zadaję pytania na tematy, które nie 

powinny mnie obchodzić. Skrzywienie zawodowe, rozumie pan...

- Nic nie szkodzi. Nie, nie przechodzę do SMC. I raczej nie 

przejdę.

- I dobrze, zbyt wielu dobrych policjantów z Ziemi przenosi 

się na Marsa. Zdecydowanie zbyt wielu. Ale nie o tym chciałem z 
panem porozmawiać.

Ducros sięgnął do małej walizeczki, którą położył na stoliku. 

Otworzył   ją   i   wyjął   niewielką   torebeczkę   wypełnioną   białym 
proszkiem.

-   Czy   może   mi   pan   powiedzieć,   co   to   jest?   Mam   pewne 

podejrzenia   ale   chciałbym   to   usłyszeć   od   pana,   jako   od 
specjalisty.

Mahoney wziął woreczek, nie mając wątpliwości, co do jego 

zawartości.  Rozerwał   nieco brzeg  i  wziął  odrobinę   proszku na 
palec. Zbliżył do języka i polizał.

-   Nie   mam   moich   odczynników   przy   sobie,   mam   je 

zapakowane w bagażach, więc nie mogę panu dać głowy. Ale 

background image

moim zdaniem jest to heroina. 

- Tak właśnie myślałem. Wie pan, nie jestem specjalistą od 

narkotyków,   więc   chciałem,   żeby   mi   pan   potwierdził   moje 
podejrzenia. Wie pan, gdzie to znalazłem?

- Skąd miałbym wiedzieć?
-   W   bagażu  jednego  z   pasażerów,   który  miał  nieszczęście 

dostać zawału serca w czasie przelotu wahadłowcem.

- Kto to był? - Mahoney popatrzył uważnie na Ducrosa. - to 

znaczy,   proszę   mi   wybaczyć,   że   wtrącam   się   w   nie   swoje 
sprawy... 

- Nie, nie ma o czym mówić. Nie pamiętam, jak się nazywał. 

Leciał sam. Biały, około czterdziestki..., a wiem, Leonidas. Tak, 
Leonidas,   jak   ten   wódz   grecki.   Nic   więcej   specjalnego   nie 
znalazłem w jego bagażach. 

Ducros sięgnął po elektroniczny organizer przypięty do pasa. 

Włączył   mały   ekranik   i   pokazał   Mahoneyowi   fotografię 
Leonidasa.

- Zna pan go?
- Nie, nikogo mi nie przypomina. Ale sam pan wie, pamięć 

ludzka jest zawodna. Czy jest na promie laboratorium chemiczne?

- Tak ale nie wiem, czy odpowiednio wyposażone. Co pan 

chciałby sprawdzić?

- Nie wiem, czy mogę coś zasugerować...
- Proszę, niech pan mówi. Spędzimy tu razem trzy tygodnie, 

musimy się czymś zająć.

-   Jest   kilka   spraw.   Po   pierwsze   chciałbym   sprawdzić   tę 

heroinę. Skąd pochodzi, dokąd leciała...

-   Dokąd   leciała?   Chyba   nie   mamy   co   do   tego   żadnych 

wątpliwości...

- Nie byłbym tego taki pewien. Skądinąd wiem, że istnieje 

background image

przemyt heroiny z Marsa na Ziemię.

- Pan chyba żartuje, Mahoney.
- Myślę, że nie zdradzę panu jakiejś tajemnicy, gdy powiem, 

że właśnie po to lecę tym promem.

-   To   znaczy   chce   mi   pan   powiedzieć,   że   na   Marsie   ktoś 

produkuje heroinę?

- Tak jest.
- Ale...
- Tak jest, na Marsie nie ma pól makowych, wiem.
- To co, syntetyczna?
- Nie, jak najbardziej naturalna. 
- Trudno mi w to uwierzyć.
Mahoney nic nie odpowiedział.
Ducros   zaprowadził   go   do   kostnicy,   by   mógł   zobaczyć 

zwłoki.   Pomimo   oczywistych   objawów   zawału   serca,   Jack 
poprosił Ducrosa o dopilnowanie przeprowadzenia drobiazgowej 
sekcji.   Nie   raz   widział   już   ludzi,   którzy   umierali   "naturalną 
śmiercią",   a   po   sekcji   zwłok   okazywało   się,   że   o   ile   śmierci 
zaprzeczyć   się   nie   dało,   to   jej   naturalność   pozostawała   pod 
wielkim znakiem zapytania.

W   laboratorium   obiecano   mu   drobiazgowe   zbadanie 

zawartości znalezionej torebeczki. Mahoney poprosił Ducrosa o 
przekazanie na Ziemię, do szeryfa, informacji o odkryciu heroiny 
na promie razem ze szczegółowymi wynikami analizy.

W rezultacie, zamiast położyć się spać zaraz po wejściu na 

prom, znalazł się w łóżku dopiero po pięciu godzinach. Spał jak 
dziecko,   bez   snów,   choć   przed   zaśnięciem   przypomniał   sobie 
jeszcze szaloną noc, którą spędził z telefonistką z centrali biura 
podróży.

background image

Rozdział 8

Profesor   Beckster   zadowolony   był   z   realizacji   planu, 

pomieszania   szyków   policji.   W   działalności,   jaką   prowadził 
precyzja  w   planowanych  działaniach  była   tak  samo  ważna  jak 
umiejętność zacierania śladów i dezinformacja.

Wiliams   nie   był   specjalnie   podejrzliwy,   więc   nie   było 

większych trudności z dowiedzeniem się od niego o postępach w 
śledztwie w sprawie heroiny i o przylocie rangersa. Tchibambi 
był   przekonany,   że   nie   ma   się   co   przejmować   ale   profesor 
wiedział, że o ile SMC wykazywało się jak dotychczas wyjątkową 
niekompetencją   w   kwestii   zwalczania   wszelkiego   rodzaju 
przemytu,   o   tyle   policja   ziemska   miała   specjalistów,   którym 
trudno   było   zarzucić   brak   umiejętności.   Trzeba   było   działać 
szybko i skutecznie.

Wiliams   przyszedł   jak   co   tydzień   na   partyjkę   szachów. 

Beckster podziwiał jego grę i z przyjemnością raz w tygodniu 
poświęcał   kilka   godzin   na   walkę   na   szachownicy.   Przy   okazji 
dowiadywał się, co słychać w świecie obrońców prawa.

Funkcjonariusz SMC miał bardzo agresywny styl gry i nie 

cofał   się   przed   niczym   w   swych   próbach   ataku.   Czasami 
brakowało   mu   umiejętności   zabezpieczenia   tyłów   ale 
rekompensował to genialnymi wręcz posunięciami, które potrafiły 
całkowicie odwrócić bieg wypadków.

Nie   oznaczało   to   jednak,   że   zawsze   wygrywał.   Statystyki, 

które prowadzili wykazywały, że po pięćdziesięciu rozegranych 
partiach lekką przewagę  miał  Beckster. Ostrożność popłacała  i 
profesor   nie   omieszkał   ostatnim   razem   zwrócić   na   to   uwagę 
Wiliamsa.

- Tak właśnie miało być, - powiedział przestawiając wieżę, - 

background image

szach i mat. Gdy się przypuszcza atak frontalny, należy pomyśleć 
o   zabezpieczeniu   tyłów.   Nie   można   atakować   koniem   bez 
wsparcia gońcem, jak pan to robi. Efekt będzie zawsze ten sam.

-   O,   panie   profesorze,   niech   pan   nie   przesadza.   Nie 

atakowałem   jeszcze,   przygotowywałem   atak   i   goniec   był   mi 
potrzebny   tam   gdzie   był.   To   pańskie   manewry   zupełnie   mnie 
zmyliły, nie lubię nie wiedzieć do czego dąży przeciwnik.

- Zawsze trzeba wiedzieć do czego dąży przeciwnik. Jeśli się 

tego nie potrafi przewidzieć, to przegrało się zanim się przystąpiło 
do gry...

- Pan, panie profesorze, bardzo lubi pouczać. Skoro jest pan 

taki nieomylny, to czemu zdarza się panu przegrać? 

- Po pierwsze, nikt nie jest nieomylny, a po drugie czasami 

przeciwnik jest szybszy. Dlatego przegrywam. Nie zawsze można 
być   szybszym   ale   trzeba   do   tego   dążyć.   Słyszałem   o   operacji 
alkoholowej, którą pan ostatnio przeprowadził, - Beckster zmienił 
temat, - podobno duży sukces?

Wiliams   chętnie   rozmawiał   o   swojej   pracy.   Lubił   być 

podziwiany,   lubił,   gdy   jego   zdjęcia   pojawiały   się   w   serwisach 
informacyjnych.

- Rutynowa akcja, panie profesorze. Zwykła rutyna. 
-   Rutyna,   rutyna.   Łatwo   powiedzieć,   rutyna.   Wyobrażam 

sobie, że do takiej akcji trzeba się nieźle przygotować.

-   Nie   ukrywam,   że   zabrało   mi   to   trochę   czasu.   Ale   tak 

naprawdę, to od dawna wiedzieliśmy o tej bandzie i ostrzyliśmy 
sobie na nią zęby.

- Ale jednak nie obyło się bez ofiar.
-   To   jest   właśnie   najdziwniejsze.   Nie   spodziewaliśmy   sie 

riposty ze strony pilotów.

- Jakich pilotów? - Beckster popatrzył uważnie na Wiliamsa. 

background image

- Nie było mowy o pilotach w serwisie informacyjnym.

- Nie chcieliśmy specjalnie rozgłaszać, że w aferę zamieszani 

byli dodatkowo piloci. Wie pan, związek zawodowy dba o dobre 
imię profesji i wygląda na to, że ma również bliskie kontakty z 
centralą SMC. W każdym razie o ile nie jest to ściśle tajne, to 
dostałem oficjalny zakaz informowania o tym prasy.

- Ale to znaczy, że piloci też byli w bandzie? Coś mi się nie 

chce   wierzyć,   żeby   na   alkoholu   można   było   zarobić 
wystarczająco, żeby przekupić pilota promu kosmicznego.

-   Nie   to   jest   najdziwniejsze.   Wie   pan,   panie   profesorze, 

dobrze znam tego typa, Ramireza. To jest drobny kryminalista, 
nic więcej. Nie potrafiłby nawet przekupić portiera hotelowego, 
co tu mówić o pilocie. A jednak. I ponadto zabrał się za towar, 
który przerasta jego możliwości.

- Mianowicie?
Wiliams   przez   chwilę   zamilkł.   Popatrzył   na   Beckstera, 

rozejrzał się po pokoju, jakby szukał ukrytych uszu.

- To niby też nie jest ściśle tajne ale lepiej nie rozpowiadać...
-   Jeśli   w   jakikolwiek   sposób   miałby   pan   mi   tu   zdradzać 

tajemnice, to lepiej proszę nic nie mówić. Ja zajmuję się fizyką, 
pan kryminalistami, i tak naprawdę nic mi do tego. Lubię z panem 
rozmawiać o pana pracy, jak byłem dzieckiem, to marzyłem, że 
zostanę policjantem i coś mi z tego okresu zostało.

-   Też   nie   miał   pan   o   czym   marzyć.   Brudna   robota.   Ale 

wracając do Ramireza, to myślę, że mogę panu zaufać. Chodzi o 
to, żeby dziennikarze nie rozdmuchali sprawy. Otóż zajął się on 
narkotykami.

-   Co?  -   Beckster  zrobił   zdumioną  minę,  miał   nadzieje,  że 

wyglądał naprawdę na zdziwionego. - LHP? Amfetaminy?

- Nie, nic z tych rzeczy. Heroina.

background image

- Poważnie? Sam mi pan opowiadał, jak zdemontował pan 

sieć dystrybucji w Central City...

- Wie pan, to jest jak chwast, już pan myśli, że nie ma, a to 

wraca. Nigdy się tego nie da wyplenić. Nigdy.

Wiliams opowiedział Becksterowi historię akcji na czwartym 

poziomie.   Nie   zapomniał   też   opowiedzieć   o   zaprzeczeniach 
Ramireza.

- I co, wierzy mu pan?
- To kanalia. Kłamie nawet jak oddycha. Nie wierzę mu ale 

coś tu nie gra.

- A ile to jest warte?
- Co?
- No, te narkotyki?
-   Trudno   powiedzieć.   Sam   pan   wie,   panie   profesorze,   że 

rynek heroiny został zlikwidowany na Marsie. Warte jest to tyle, 
ile   zapłacą   klienci.   To   co   znaleźliśmy   kosztowałoby...   czy   ja 
wiem... Trzydzieści, czterdzieści milionów.

- Milionów?
-   A   co   pan   myśli?   To   była   czysta   heroina.   Z   jednego 

kilograma robi się trzydzieści tysięcy dawek.

- Nigdy nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy tego używają.
- Ja też ale lekarze mówią, że są to ludzie chorzy, którym 

trzeba pomóc. Ja im pomagam wyłapując handlarzy.

- Skoro to tyle kosztuje, to przecież Ramirez nie miałby tyle 

pieniędzy...

- Jest to jedyna sprawa, która mogłaby mnie skłonić, by mu 

uwierzyć, że nie ma nic z tym wspólnego. Ale wszystko wskazuje 
na to, że maczał w tym paluchy.

- A może on to tak, na kredyt?
Wiliams popatrzył na profesora z rozbawieniem.

background image

- Oj, panie profesorze. Chwała Bogu, że nie jest pan gliną 

tylko fizykiem. Na kredyt... - policjant roześmiał się, - nie, na to 
bym nie wpadł. 

- Gadam głupoty, jeśli dobrze zrozumiałem?
- Nie o to chodzi, panie profesorze. Handel narkotykami, to 

nie to samo co handel truskawkami. W tej profesji nikt kredytu 
nie   udziela.   Pieniądze   przechodzą   z   rączki   do   rączki.   Dla 
uzupełnienia dodam, jeśli miałby pan wątpliwości, że faktur też 
nikt nie wystawia. - Wiliams zaczął się śmiać.

Beckster zrobił minę obrażonego, starego człowieka.
- Pan sobie robi ze mnie żarty, Wiliams. Nie lubię tego.
Wiliams przestał się uśmiechać i popatrzył na profesora już 

poważnym wzrokiem.

- Przepraszam, jeśli pana uraziłem. Ale wie pan, to co pan 

powiedział było dla mnie, gliniarza, tak śmieszne, że nie mogłem 
się opanować. Proszę mi wybaczyć.

Beckster powiedział, że wybacza i zaproponował gościowi 

szklaneczkę  whiski. Wiliams  nie  odmówił, lubił  sobie  czasami 
wieczorem wypić kieliszek lub dwa w miłym towarzystwie.

-   Zanim   pan   przechyli   szklankę,   chciałbym   uprzedzić,   - 

zaczął, gdy Wiliams sięgnął po lód, - że pijąc ten alkohol popełnia 
pan najprawdopodobniej wykroczenie.

J.J. spojrzał na Beckstera jakby nie rozumiejąc ale po chwili 

uśmiechnął się szeroko.

- Z przemytu, co?
- Ile zna pan osób, które kupują alkohol w sklepie?
- Widzę, że nie tylko ja zadaję sobie takie pytanie. Ale chyba 

ktoś musi kupować, skoro stoi na półkach.

- Ja wiem, kto kupuje. Snobi i różni ekscentrycy. Zobaczy 

pan, jeszcze trochę i podanie butelki kupionej w sklepie stanie się 

background image

w dobrym guście. Będzie to oznaką bogactwa.

Wiliams   stanął   przy   oknie   i   popatrzył   na   czarne   niebo. 

Odnalazł   konstelacje,   które   pamiętał   jeszcze   z   Ziemi   ale 
brakowało mu Księżyca. W oddali, nad zachodnim horyzontem, 
świeciła Ziemia. Wiliams nie był specjalnie romantyczny i starał 
się nie myśleć o kolebce ludzkości, do której już nigdy nie wróci. 
Ale   czasami   myślał   o   Londynie,   o   kumplach,   których   już   nie 
zobaczy, o Paryżu, gdzie przechadzał się w letnie noce.

Beckster stanął obok i też patrzył na niebo.
- Co, myśli pan o Ziemi, Wiliams?
-   Tak,   czasami,   szczególnie   jak   wypiję   sobie   trochę   tego 

alkoholu,   którego   nie   podrobi   żadne   laboratorium.   Do   tego 
potrzeba dębowych beczek, pszenicy, kukurydzy, jęczmienia. A 
na Marsie jeszcze długo nie będą rosły dęby.

- Myśli pan jeszcze wrócić?
-   Podpisałem   cyrograf.   Prawie   wszyscy   z   SMC   podpisali 

cyrograf.

Cyrograf był dokumentem, który pozwalał na dużo lepsze niż 

zwyczajne   warunki   emigracji.   Związek   Cywilizacji   Łacińskich 
zapewniał darmowe mieszkanie ad vitam, zdecydowanie wyższą 
pensję   i   darmowy   przelot.   W   zamian   za   co   emigrant 
zobowiązywał   się   do   rezygnacji   z   powrotu   na   Ziemię.   Po 
podpisaniu cyrografu nie można już było zmienić decyzji. Byli 
oczywiście   tacy,   którzy   próbowali   sądownie   podważyć 
prawomocność dokumentu ale jak narazie nikt nie wygrał takiego 
procesu. 

Beckster   popatrzył   na   Wiliamsa   z   nieukrywanym 

współczuciem. 

-   Nie   wiedziałem,   myślałem,   że   wysocy   funkcjonariusze 

SMC...

background image

- Mają przywileje? Tak, pewnie, że dobrze nam płacą. Nie 

można narzekać. Ale jak już się zdążyłem zorientować, w życiu 
zawsze   ma   się   coś   za   coś.   Życie   nie   robi   prezentów.   Pan   nie 
podpisał, panie profesorze?

- Nie, jestem na prostym kontrakcie. Ale jak sądzę, zostanę tu 

już na stałe. Siedzę tu od dwunastu lat i nie myślę wracać. Wie 
pan, od tego czasu byłem na Ziemi tylko dwa razy. I więcej już 
tam   nie   polecę.   Czuję   się   u   siebie   tylko   tutaj,   mam   tu   swoje 
laboratorium, ludzi, których znam... Co ja bym tam robił?

- O, ja bym wiedział, co robić. Odłożyłem już sporą sumkę, i 

potrafiłbym   ją   wykorzystać.   A   tu   jakoś   mi   się   nie   chce.   Niby 
wszystko jest takie samo, też mógłbym sobie poszaleć, a jakoś nie 
mam ochoty.

- Nie myślał pan ożenić się?
- Jeszcze by tylko tego brakowało! Może jeszcze miałbym 

dzieci   płodzić,   co?   Myśli   pan,   że   jestem   tak   doskonały,   że 
powinienem się rozmnażać?

- To już pańska osobista sprawa Wiliams. Nie mnie osądzać 

pańską doskonałość.

Wiliams   nic   nie   odpowiedział   i   przez   chwilę   jeszcze   stał, 

patrząc w okno. Grube, podwójne szyby nie przepuszczały chłodu 
mroźnej   nocy   marsjańskiej,   podczas   której   nawet   latem 
temperatura spadała czasami do 20° poniżej zera. Meteorologowie 
przewidywali, że gdy ukształtują się oceany, za jakieś trzydzieści, 
czterdzieści lat, średnie temperatury wzrosną do poziomu tych na 
Ziemi. Lecz narazie padający w dzień deszcz, a padał praktycznie 
bez przerwy, nocą zamieniał się w lód tworząc naturalne rzeźby 
na nagich skałach otaczających Central City.

- Wie pan co, panie profesorze? Ja chyba nie nadaję się do 

życia   z   kimkolwiek.   Mam   zbyt   paskudny   charakter...   Ale 

background image

zmieńmy temat. Będę miał gościa z Ziemi. Przylatuje najbliższym 
promem.

- Tak? - Beckster odstawił szklankę na stolik. - Kto to?
- Rangers z Nowego Jorku.
- Nowy nabytek SMC? - Beckster zapytał od niechcenia ale 

był napięty wiedząc, że przylot nowojorskiego policjanta może 
nie być przypadkiem. Całość heroiny wysyłana była do Nowego 
Jorku.

- Nie, śledztwo w sprawie przemytu narkotyków.
- To jakaś plaga, te narkotyki. Myślałem, że na Ziemi już ten 

problem rozwiązano.

- No, jeszcze nie całkiem. Ale śledztwo, które ten policjant 

ma   tu   prowadzić   jest   nieco   specjalne.   Otóż   twierdzi   on,   że 
heroina, która pojawiła się w Nowym Jorku pochodzi stąd.

- Skąd?
- No, z Marsa.
- Jak to z Marsa?
- A tak. Tak przynajmniej twierdzi nowojorska policja.
- Oni chyba na głowę upadli.
- Nie wiem. Wygląda na to, że mówią to zupełnie poważnie.
- Ale gdzie pan ma na Marsie...
- Pola makowe? To też było moje pierwsze pytanie. Nie ma 

na Marsie pól makowych ale heroina przylatuje stąd. Promem.

Beckster za wszelką cenę musiał się dowiedzieć co jeszcze 

policja wie na ten temat.

- Jak to?
-   Ostatnio   w   jednym   z   promów   wracających   z   Marsa 

znaleziono   ładunek   heroiny.   Piloci   oczywiście   wszystkiego   się 
wyparli ale fakt jest faktem, że heroinę przywieźli. Stąd policja 
wywnioskowała, że z Marsa ktoś ją wysyła na Ziemię.

background image

- Absurd.
-   Wie   pan   co,   panie   profesorze?   Też   tak   przez   moment 

pomyślałem. Ale widziałem już  w życiu tyle  historii, które  na 
początku  wydawały  się  absurdalne,  że   nic  chyba   już  mnie  nie 
zdziwi.   Kiedyś   w   Londynie   prowadziłem   śledztwo   w   sprawie 
pewnego morderstwa. To znaczy tak się wydawało na pierwszy 
rzut   oka.   Facet   leżał   w   kałuży   krwi   z   gigantycznym   nożem 
wbitym w plecy. Miał przebite serce.

Nie było śladów walki ale ktoś wyłamał zamek od drzwi i 

zginęła   biżuteria.   Wsadziliśmy   pasera,   który   chciał   puścić 
biżuterię   w   obieg   i   oskarżyliśmy   o   morderstwo.   Tamten 
oczywiście   wszystkiemu   zaprzeczał,   przysięgając   na   wszystkie 
świętości, że biżuterię kupił  poprzedniego dnia  od denata. Ale 
przecież nikt w to nie uwierzył.

Wie pan, panie profesorze, co się okazało?
Patolog   z   laboratorium   stwierdził,   że   zupełnie 

prawdopodobnym   jest,   że   morderstwa   nie   było.   Że   było   to 
samobójstwo, tyle, że wyjątkowo perfidne. Otóż lekarz sądowy 
przedstawił następującą wersję przypadków.

Człowiek decyduje się na samobójstwo. Ale ponieważ jest 

lekko   stuknięty,   to   wymyśla   diabelski   plan   realizacji   swych 
zamierzeń. Sprzedaje biżuterię człowiekowi, na którego policja 
trafi prędzej czy później. Wyłamuje zamek od drzwi, a następnie 
zatapia w bryle lodu nóż, żeby zablokować go w jednej pozycji, i 
kładzie się nań plecami tak, by przebić serce. Lód się topi i gdy 
pojawia się policja, jest już jedynie nóż wbity w plecy. Lekarz 
sądowy wywnioskował to z dużych ilości wody wokół ciała. Nie 
było żadnych rozbitych naczyń, wazonów czy akwarium. 

I   co,   gdyby   ktoś   powiedział,   znalazłszy   trupa   z   nożem   w 

plecach, że to samobójca, nie powiedziałby pan, że to absurd?

background image

-   Ale   heroina   z   Marsa?   -   Beckster   patrzył   na   Wiliamsa   z 

uwagą, chcąc być pewnym, co tamten myśli naprawdę.

- Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Ale skoro tamten ma 

przylecieć, to będziemy sprawę badali.

- Kiedy przylatuje?
- Powinien jutro wystartować. Będzie tu za miesiąc.
-   To   co,   nie   będzie   już   pan   odwiedzał   starego   profesora? 

Koniec z partyjkami szachów?

- Ależ panie profesorze, jak pan może tak mówić. Niech mnie 

szlag   trafi   jeśli   zapomniałbym   o   naszych   szachowych 
zmaganiach. Zagramy jeszcze partyjkę?

Beckster udał zmęczonego.
- Robi się już późno. Mam jutro straszliwe ilości pracy, więc 

jeśli nie urazi to pana, to chciałbym już się położyć.

- Oczywiście, panie profesorze. To co, za tydzień?
- Za tydzień, jak zawsze. I niech pan bardziej zabezpiecza 

tyły,   podeśle   panu   jutro   nagranie   naszej   dzisiejszej   partii   z 
komentarzem.   Założe   się,   że   nie   wie   pan   nawet,   w   którym 
momencie   już   pan   przegrał,   sądząc   cały   czas,   że   idzie   ku 
zwycięstwu.

- Dziękuję, panie profesorze. Do zobaczenia.
Beckster   usiadł   w   fotelu   żeby   się   zastanowić.   Przylot 

rangersa nie niepokoił go specjalnie sam w sobie. Niepokoiło go 
przekonanie policji, że heroina pochodziła z Marsa. Wiedział, że 
trudno   w   to   uwierzyć   ale   wiedział   też,   że   policjanci   potrafią 
czasami   prowadzić   śledztwo   w   sposób   zupełnie 
niekonwencjonalny   i   osiągają   założony   cel.   Zdecydował   się 
zamieszać   szyki   prowadzącym   śledztwo,   wprowadzając   nowy 
element, który wpłynie na zmianę jego kierunku.

Siadł przy transkoderze i zaczął wystukiwać instrukcję dla 

background image

swoich nowojorskich współpracowników. Tekst wyśle radiem ale 
system zakodowania jest na tyle złożony, że niewielkie są szanse, 
by ktokolwiek go odczytał, jeśli już uda się go przechwycić. 

Polecił, aby ktoś podłożył w bagażach któregoś z pasażerów 

odrobinę   heroiny.   co   najmniej   pięćset   gramów.   I   aby   heroina 
została wykryta, pasażer  ów powinien mieć  jakiś  wypadek, na 
przykład   zawał   serca.   Powinno   to   wprowadzić   wystarczająco 
zamieszania.

Jeśli policja przekonana jest, że heroina podróżuje z Marsa na 

Ziemię, to fakt znalezienia jej u pasażera odlatującego z Ziemi 
powinien być wystarczającym argumentem, by zaprzeczyć tym 
podejrzeniom. Albo przynajmniej je nieco podważyć. 

Wiliams na dodatek jest przekonany, że gdy odkrył heroinę w 

wahadłowcu, podczas  akcji  na  czwartym  poziomie, to również 
wykrył przemyt Z ZIEMI. Nie przyszło mu do głowy, że towar 
ładowany był, by odlecieć NA ZIEMIĘ.

Operacja   powiodła   się.   Siedział   teraz   w   swoim   biurze   i 

zastanawiał   się   nad   dalszymi   posunięciami.   Nie   wprowadzał 
Tchibambiego w szczegóły. Nie wynikało to ze specjalnego braku 
zaufania,   Sombie   można   było   ufać,   jeśli   za   zaufaniem   szły 
odpowiednie   pieniądze.   Ale   Beckster   wolał   nie   opowiadać   mu 
wszystkiego, nie było potrzeby.

Wrócił   jeszcze   do   swych   rozmyślań   nad   dyskiem,   który 

wrócił z trzecim nagraniem akcji na polanie. Nie wiedział, jak 
zinterpretować to, co widział na ekranie. Znów jak echo wracała 
myśl, że przeszłość jest niezmienna, bo jeśli nie jest, to nic nie 
jest   niezmienne.   Nagranie,   na   którym   Tchibambi   ginie   jest   po 
prostu niemożliwe i nie należy o nim myśleć. 

Tak   mówiła   dusza   naukowca,   fizyka,   który   obracał   się   w 

świecie hipotez i teorii opisujących świat, w którym pewne prawa 

background image

były stałe. Musiały być stałe, aby mogły mieć one sens. Ale druga 
część   świadomości   naukowca   mówiła,   że   jeśli   jakieś 
doświadczenie, choć  raz  podważa  pewien pewnik, to lepiej  od 
razu   zrewidować   ten   pewnik,   zanim   się   nie   zacznie   tworzyć 
nowych, sztucznych teorii.

Przypomniał sobie Einsteina, który po opracowaniu Ogólnej 

Teorii Względności stwierdził, że jeśli przeanalizować dogłębnie 
równania,   które   z   niej   wynikają,   dochodzi   się   do   wniosku,   że 
wszechświat   się   rozszerza.   Wydało   mu   się   to   niemożliwe   i 
wprowadził sztuczne pojęcie, tak zwanej stałej kosmologicznej, 
która   naginała   równania   do   przekonań   naukowca.   Bardzo   sie 
potem tego wstydził.

Tak było i tym razem. Skoro na dysku Tchibambi ginie, a w 

rzeczywistości jak najbardziej żyje, to coś nie gra w założeniu o 
stałości   przeszłości.   Wynikałoby   z   tego,   że   przeszłość   jest 
zmienna, tak jak wszystko jest zmienne.

Siedział   przy   terminalu   zastanawiając   się   nad   wnioskami, 

jakie   powinien   wyciągnąć   z   nowych   założeń   teoretycznych. 
Przywołał   na   ekran   równania,   nad   którymi   pracował   od   lat, 
równania,   które   pozwoliły   mu   na   zbudowanie   maszyny   do 
podróżowania   w   czasie.   Nie   wiedział,   jak   ma   zdefiniować   tę 
zmienność,   całość   równań   opierała   się   na   założeniu   o   stałości 
czasoprzestrzeni.

Po   kilku   godzinach   prób   wydało   mu   się,   że   znalazł 

odpowiednią drogę. Nie potrafił przewidzieć jaki może być wynik 
wprowadzenia nowego czynnika do układów równań, pozostawił 
komputerowi   przygotowanie   syntezy   po   przeprowadzeniu 
obliczeń. 

Po trzech godzinach miał wyniki. Ręce lekko mu drżały, gdy 

próbował   je   zinterpretować.   Komputer   przedstawił   mu   jedynie 

background image

szereg cyfr i równań, których struktura, choć podobna do równań 
wyjściowych, znacznie odbiegała od wszystkiego, co dotychczas 
widział.

Analizując   rezultaty   obliczeń   zdał   sobie   sprawę,   że 

podświadomie   szukał   odpowiedzi   na   pytanie,   czy   podróże   w 
czasie napewno ograniczone są jedynie do "okienka czasowego". 
Jednak nic nie wskazywało na to, by możliwym było ograniczenie 
energii koniecznej do transferu, czy też ułatwienie wyznaczenia 
punktu docelowego.

Nowe równania otwierały jednak pewną możliwość. Otóż o 

ile   nie   można   było   cofnąć   się   w   czasie   w   inne   miejsce   niż 
"okienko", możliwym było, w momencie powrotu, zatrzymanie 
się   w   jakimś   punkcie   czasoprzestrzeni   między   "okienkiem",   a 
momentem wysłania. Nie było to jednak takie proste, problem 
polegał na tym, że zatrzymanie powrotu powodowało przerwanie 
operacji transferu bez możliwości powrotu do "teraźniejszości". 
Tak,   jakby   wyskoczyć   z   jadącego   pociągu.   Ale   był   to   postęp, 
przeszłość   bliższa   niż   sto   dziesięć   lat   nie   była   już   całkiem 
niedostępna.

Ale równania wykazywały również jeszcze jedno. Nie istniał 

jedynie jeden wszechświat. To znaczy nie istniała jedynie jedna 
czsoprzestrzeń. Istniały pewne ciągi, które pomieszane ze sobą 
tworzyły   wszystko,   co   nas   otacza.   Wynikało   to   z   jednego   z 
najstarszych   praw   nowoczesnej   fizyki,   prawa   nieoznaczoności 
Heisenberga,   które   mówiło,   że   nie   można   z   całą   pewnością 
określić jednocześnie położenia i prędkości cząstki elementarnej. 
Prowadziło   to   do   wniosku,   że   zarówno   przeszłość   jak   i 
przyszłość,   całość   Wszechświata,   były   wypadkową   pewnych 
statystycznie obliczalnych zjawisk, które jednak nie były stałe i 
pewne.   Ale   obliczalnych   statystycznie   nie   oznaczało   wcale 

background image

dokładnie określonych.

I tak fakt, że za pierwszym razem było widać dwa strzały, za 

drugim razem trzy, a za trzecim razem Tchibambi ginął z urwaną 
głową, nie zmieniało faktycznie całości Wszechświata. Było to 
bez znaczenia dla czsoprzestrzeni.

Beckster   uśmiechnął   się,   gdy   pomyślał,   co   powiedziałby 

Tchibambi,   gdyby   dowiedział   się,   że   jego   życie   lub   śmierć   w 
kwiecie wieku są bez znaczenia. Postanowił nie mówić mu nic, 
tak   będzie   lepiej.   Interesującym   natomiast   był   pierwszy   wynik 
nowych równań. 

Beckster wiedział, że może próbować wpływać na niedawną 

przeszłość, a to otwierało nowe perspektywy.
*

Wyniki sekcji zwłok Rastopapulosa Leonidasa wykazały, jak 

zapowiadał Jack Mahoney, że śmierć nie była całkiem naturalna. 
Szczegółowe   badanie   krwi   wykazało   oecność   w   organiźmie 
jakichś   związków   chemicznych,   które   mogły   spowodować 
piorunujący   zawał   serca.   Lekarz   nie   potrafił   określić   ilości 
trucizny, jaką podano zmarłemu ale najważniejszym było, że nie 
przeniósł się na tamten świat w sposób naturalny.

Wszystko wskazywało na to, że ktoś chciał pozbawić życia 

człowieka, który albo zbyt wiele wiedział, albo posiadał coś, co 
było warte popełnienia morderstwa.

-   Panie   kapitanie   -   powiedział   Mahoney,   gdy   przeczytał 

przyniesione przez Ducrosa wyniki sekcji. - Najwyraźniej mamy 
tu   do   czynienia   z   morderstwem   z   premedytacją.   Jest   pan 
odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasażerów, więc chciałbym, 
żeby było jasne, że całkowicie podporządkowywuję się pańskim 
rozkazom.   Nie   chciałbym,   żeby   pojawiły   się   jakiekolwiek 
nieporozumienia w tej kwestii.

background image

-   Panie   Mahoney,   nie   miałem   jeszcze   okazji   prowadzić 

śledztwa   w   tego   typu   sprawie.   Wie   pan,   ja   tu   przeszedłem   z 
intendentury   i   jak   dotychczas   zajmowałem   się   jedynie 
kradzieżami,   pijakami   i   bójkami.   Na   promach   nikt   nikogo   nie 
zabija...

- Nie zabijał. Wszystko musi mieć swój początek.
- Chciałbym więc prosić pana o pomoc. Skoro heroina jest 

jednym z celów pańskiej misji na Marsie, to może chciałby pan 
rozpocząć ją już tu, na promie.

- Skoro tak pan mówi, to mam na imię Jack. Wolę by ludzie, 

z którymi pracuję mówili mi po imieniu. Jakoś łatwiej kłócić się z 
kimś, z kim się jest po imieniu. Zamiast powiedzieć "wydaje mi 
się,   że   można   inaczej   spojrzeć   na   przedstawianą   przez   pana 
teorię" łatwiej jest rzucić "pieprzysz Jack", nieprawda?

- Mam na imię Robert. Cieszę się, że mi pomożesz, może 

rozwikłamy tę sprawę.

- Ale to ty rządzisz, nie zapominaj. Ja robię za konsultanta, 

OK?

- Tak jest, panie konsultancie.
Zadzwonił brzęczyk interfonu. Ducros wcisnął przycisk.
- Czy pan Jack Mahoney jest z panem, kapitanie?
- Jest.
Jack stanął przed ekranem. 
-   Mam   dla   pana   dokument   przesłany   z   Ziemi.   Mam 

dostarczyć do rąk własnych. Przesłać to panu teraz?

- Tak, niech pani mi to da.
- Proszę włożyć do kopiarki kartę identyfikacyjną.
Po chwili Mahoney miał w ręku raport z dokładnej analizy 

heroiny   znalezionej   na   pierwszym   promie,   z   komentarzem 
szeryfa.

background image

"Przeprowadzona   analiza   wykazuje   słuszność   wniosków   o 

marsjańskim   pochodzeniu   heroiny.   Jak   wynika   z   badań 
laboratoryjnych,   heroina   była   na   Marsie.   Znaleziono 
mikroskopijne ślady tamtejszych pyłów. Ale zanim znalazła się 
na   Marsie,   była   już   na   Ziemi.   Pochodzi   z   Afryki.   Tak   jest,   z 
Afryki, nie ma pomyłki. Wskazują na to znalezione w niej pyłki 
roślinne.

Nie wiem, co o tym myśleć.
Szeryf."
Mahoney przejrzał wyniki badań laboratoryjnych ale nic z 

tego nie zrozumiał. 

Afrykańskie pochodzenie heroiny było mało prawdopodobne. 

Był   to   kontynent,   na   którym   nie   stwierdzono   jakiejkolwiek 
działalności   przemytników   i   producentów   narkotyków   już   od 
wielu lat. Od co najmniej pięćdziesięciu lat Związek Cywilizacji 
Łacińskich kontrolował praktycznie całość ekonomii tego regionu 
i, nieuchronne w przypadku handlu narkotykami, pojawienie się 
poważnych   sum   pieniędzy   z   podejrzanych   źródeł   nie   mogłoby 
umknąć uwadze Wysokich Komisarzy.

Ponadto po co heroina miałaby latać na Marsa?
Mahoney podzielił się swymi uwagami z Ducrosem, który 

nie pomógł mu jednak w znalezieniu jakiejkolwiek odpowiedzi.

Rozdział 9

Wiliams zastanawiał się jak ma traktować rangersa z Nowego 

Jorku. Dyrektor naczelny kazał mu być uprzejmym. Tego J.J. nie 
musiał   się   uczyć,   nie   wiedział   natomiast,   co   ma   ziemskiemu 
policjantowi mówić, a czego nie.

"Ziemskiemu... - pomyślał - tak jak ja nie byłbym z Ziemi. 

background image

Tych kilka lat na Marsie nie zrobiło ze mnie Marsjanina. Narazie 
jeszcze nie ma prawdziwych Marsjan. Prawdziwi Marsjanie będą 
gdy wybuchnie tu rewolucja. A na to trzeba będzie poczekać."

J.J. Wiliams był przekonany, że natury ludzkiej nie da się 

zmienić.   Tak   jak   przed   wiekami   w   Ameryce,   tak   i   na   Marsie 
wybuchnie   kiedyś   wojna   przeciw   władzy   Ziemi   i   czerwona 
planeta całkowicie uniezależni się od metropolii. Ale zanim to 
nastąpi, będą musiały się wypełnić oceany, dzieci urodzone na 
Marsie będą musiały uczyć się w szkole, gdzie na niebie mają 
szukać   Ziemi.   Narazie   jeszcze   nic   nie   zapowiadało   przyszłych 
niepokojów.  Czytał gdzieś wyniki badań socjologicznych, które 
wykazywały, że coraz więcej ludzi zapomina o planecie, z której 
pochodzą.

Zapomina, to może zbyt wielkie słowo. Takich rzeczy się nie 

zapomina.   Ale   coraz   więcej   ludzi   żyło   tak,   jakby   Ziemia   nie 
istniała.   Serwisy   informacyjne   od   pewnego   czasu   nie 
przekazywały   informacji   z   Ziemi,   chyba,   że   działo   się   coś 
nadzwyczajnego.   Nikt   już   nie   interesował   się   wynikami 
sportowymi ziemskich drużyn piłkarskich i koszykarskich. Coraz 
mniej   wysyłanych   było   prywatnych   listów,   coraz   mniej   ludzi 
przychodziło   na   czawarty   poziom   patrzeć   na   przybyszów 
wysiadających z wahadłowca.

Szczególnie   spektakularna   była   ta   ostatnia   oznaka 

zmniejszenia zainteresowania Ziemią. Gdy wybudowano czwarty 
poziom,   architekt,   spodziewając   się   tłumów   oczekujących   na 
przylatujących,   przewidział   wielki   taras,   z   którego   widać   było 
lądowisko jak na dłoni. Mógł pomieścić cztery tysiące osób na 
raz. I jeszcze nie tak dawno był pełny. 

Gdy   J.J.   Wiliams   przyleciał   do   Central   City,   co   najmniej 

kilkanaście   osób   zaczepiło   go   w   hali   przylotowej   pytając   o 

background image

nowiny   z   Ziemi,   skąd   jest,   czy   ma   jakieś   gazety.   Przez   dwa 
tygodnie musiał chodzić od bankietu na przyjęcie i odpowiadać na 
setki pytań o tym, jak jest w Londynie, Paryżu czy w Berlinie. 
Musiał   opisywać   najdrobniejsze   szczegóły,   podawać   wyniki 
meczów, wymieniać nazwiska burmistrzów i koni, które ostatnio 
wygrały na wyścigach.

Taras widokowy na czwartym poziomie bywał tak zapchany, 

że gdy jeszcze jeździł w patrolach, to nie raz musiał rozpędzać 
zdesperowany   tłum   ludzi,   którzy   nie   mogli   się   nań   dostać. 
Zaprojektowane ławki musiano zlikwidować zaraz po otwarciu, 
bo zajmowały jedynie cenne miejsce.

A teraz stał na tarasie, czekając na wahadłowiec, obok grupy 

oficjeli z SMC witających jakiegoś funkcjonariusza Związku. I to 
było wszystko. Taras był pusty, nikt nie czekał na przylatujących. 
Przestano interesować się imigrantami. Znikły kioski z napojami 
chłodzącymi i kanapkami, kieszonkowcy musieli szukać szczęścia 
gdzie indziej.

Zarezerwował   Mahoneyowi   pokój   w   hotelu.   Wiedział,   jak 

nieprzyjemnym może być oddalenie od domu, więc postanowił 
zaprosić   go   do   siebie   na   wieczór.   Może   okaże   się   być 
sympatycznym facetem, kto wie?

Za   szklaną   ścianą,   oddzielającą   halę   przylotową   od 

platformy,   na   której   lądował   wahadłowiec,   padał   jak   zwykle 
deszcz.   Deszcz   padał   na   Marsie   przez   większą   część   roku, 
wszyscy już się do tego przyzwyczaili. Gdy na Marsie mówiło 
się, że coś się zrobi jak przestanie padać, oznaczało to, że nie 
zrobi się tego nigdy.

Woda   lejąca   się   strumieniami   na   skały   i   pył   przemieniały 

tereny   otaczające   Central   City   w   wielkie   bagno.   Rośliny 
genetycznie   przystosowane   do tutejszych  warunków  próbowały 

background image

zatrzymać   erozję   gruntu   ale   jak   narazie   bezskutecznie.   Co   raz 
budowano   sztuczne   zbiorniki   na   wyższych   terenach,   próbując 
powstrzymywać   wymywanie   podłoża,   natura   jednak   była 
silniejsza od człowieka.

Roślinami, które dziko porastały pagórki wokół Central City 

były po prostu trawy. Nic innego nie było w stanie oprzeć się 
szalejącym   żywiołom.   Trawy,   które   poprzez   manipulacje 
wewnątrz jąder komórkowych potrafiły przetrwać mroźne noce i 
plenić się w nieurodzajnych piaskach. Miały kolor ciemnozielony 
i   ponoć   były  szczytem  osiągnięć  genetyki.  Potrafiły  przyswoić 
praktycznie   wszystkie   elementy,   które   znajdowały   w   piachu   i 
przerobić je na korzenie przy pomocy fotosyntezy, która również 
była odpowiednio spotęgowana.

Kiedyś,   gdy   J.J.Wiliams   zdecydował   się   na   spacer   na 

zewnątrz, miał okazję przyjrzeć się z bliska tym roślinom. Nie 
udało   mu   się   mimo   wysiłku   wyrwać   ich   z   korzeniami. 
Zakotwiczały   się   na   skałach   na   głębokości   kilku   metrów   pod 
powierzchnią i wyrwanie ich było praktycznie niemożliwe.

Drzewa i rośliny przemysłowe, o których tyle się na Ziemi 

mówiło,   również   rosły   na   wolnym   powietrzu   ale   w   razie 
konieczności przykrywane były wielkimi kopułami chroniącymi 
je przed zbyt  gwałtowną  naturą. Kopuły zamykały się na noc, 
zamykały się też, gdy zbyt mocno wiało.

Drugim elementem po deszczu, był wiatr. Wiał właściwie bez 

przerwy, gigantyczne niże nadbiegunowe wysysały powietrze z 
równikowych wyżów wprowadzając stan ciągłej zawieji. Wiatr 
wiał   z   ogromną   prędkością,   marsjańskie   huragany,   które 
pojawiały się po kilka razy w miesiącu, swą siłą przewyższały 
wszystko, co dotychczas znał człowiek. 

Naukowcy   mówili,   że   Mars   znajdował   się   w   podobnej 

background image

sytuacji   metorologicznej,   co   Ziemia   przed   miliardami   lat.   I 
zapewniali, że nie będzie tym razem potrzeba setek milionów lat, 
by klimat się ustatkował. Zapewniali, że statystyki wykazują już 
obecnie pewne uspokojenie żywiołów.

Trudno było w to uwierzyć ale Wiliams musiał przyznać, że 

od czasu gdy się tu pojawił, jakby częściej widywał bezchmurne 
niebo.   Nie   wiedział,   czy   to   tylko   złudzenie   czy   też   naukowcy 
mieli   rację.   Marzył   o   dniu,   w   którym   będzie   mógł   wyjść   na 
zewnątrz kiedy będzie chciał, by przechadzać się po trawie, w 
lesie   albo   w   promieniach   słońca.   Ale   nie   bardzo   wierzył,   że 
dożyje tego dnia.

Słońce widziane z Marsa było zdecydowanie mniejsze, niż na 

Ziemi. Jednak w pogodne dni, czy w momencie, gdy nie padał 
deszcz i w chmurach robiły się dziury, można było odczuć jego 
ciepło. I choć marsjańskie dziewczyny wylegiwały się raczej pod 
lampami ultrafioletowymi, zawsze było to prawdziwe Słońce.

Nocą, gdy robiło się zimno i deszcz przestawał padać, można 

było podziwiać spektakl spadających gwiazd. Mars znajduje się 
dużo   bliżej   pasa   planetoid   niż   Ziemia   i   więcej   skalnych 
odłamków   spadało   tu,   spalając   się   w   atmosferze.   Związek 
Cywilizacji   Łacińskich   zmuszony   był   umieścić   na   orbicie 
systemy   obrony   planety   przed   wielkimi   meteorami,   których 
upadek   na   powierzchnię   mógł   zlikwidować   wszelkie   życie.   W 
ciągu   trzydziestu   lat   system   został   użyty  raz   spalając   w   proch 
kamień o średnicy pięciuset metrów.

Lądowanie   wahadłowca   było   zawsze   niezwykłym 

widowiskiem ze względu na gigantyczny słup ognia, na którym 
pojazd schodził powoli na lądowisko. Wahadłowiec miał ponad 
siedemdziesiąt metrów wysokości. Ogień, który wydobywał się z 
dysz   silników   hamujących   zaczynał   lizać   podłoże   już   od 

background image

wysokości pięciuset metrów. 

Po kilku minutach przesycone wodą powietrze zamieniało się 

w gęstą parę i widać już było jedynie gęstą mgłę, przez którą 
prześwitywały jedynie momentami niebieskie i czerwono-żółtawe 
błyski słupa ognia.

Nie   było   słychać   huku.   Hala   znajdowała   się   o   prawie 

kilometr od lądowiska i od terenów zewnętrznych oddzielała ją 
gruba,   ponad   dziesięciocentymetrowa   szyba.   Była   to   jeszczcze 
pamiątka z czasów, gdy pęknięcie osłon zewnętrznych oznaczało 
pewną śmierć.

Spod hali ruszyły w stronę wahadłowca transportery, którymi 

podróżni   przewożeni   byli   do   Central   City.   W   hali   zabłysły 
światła, z głośników popłynęła miła dla ucha melodia. Witajcie na 
Marsie...

W dolnej części pojawili się funkcjonariusze służb celnych, 

którzy mieli za zadanie ponowne sprawdzenie bagaży. Była to 
jednynie formalność, jeśli na Ziemi nic nie znaleziono, to tym 
bardziej na Marsie nikt nic nie znajdzie ale w ten sposób SMC 
chciało   podkreślić   swą   władzę.   Żeby   nikt   nie   mógł   mieć 
wątpliwości.

J.J. Wiliams   porozumiał   się   z  pionem  celnym  i   ustalił,  że 

Mahoney nie będzie musiał poddać się nieprzyjemnej procedurze 
kontroli. Kosztowało go to dwie butelki whiski ale chciał, żeby 
gość mógł czuć się jak najlepiej. Celnicy, tak jak Wiliams, byli 
pracownikami SMC, w odróżnieniu jednak od kolegów ze służb 
bezpieczeństwa nie potrafili być milsi niż więzienne drzwi.

Gdy podróżni weszli do hali przylotowej, jak zwykle zrobiło 

się gigantyczne zamieszanie. Przygotowanych było 26 stanowisk 
kontroli, jedno dla każdej litery alfabetu. Oczywiście powodowało 
to korki w jednych kolejkach i pustki przy innych stanowiskach. 

background image

Celnicy   mieli   na   tyle   ograniczoną   wyobraźnię,   że   nie   potrafili 
wpaść   na   pomysł   likwidacji   pewnych   liter.   Statystyki 
wykazywały, że mało kto miał nazwisko zaczynające się od litery 
K, Y czy Z, natomiast przy M, A, czy P za każdym razem zbierał 
się taki tłum, że procedura trwała godzinami.

Jak   zawsze   pojawili   się   dziennikarze   przygotowujący 

wieczorny serwis informacyjny. Jeszcze przed dwoma laty każdy 
przylot powodował przerwanie programu i reportaż na żywo z 
wywiadami   nowoprzybyłych.   Od   pewnego   czasu   jedynie 
wieczorem pokazywano reportaż, i to coraz częściej pod koniec, 
ot, jako ciekawostkę. 

Wiliams dał znak operatorce i po chwili na tle muzyki dał się 

słyszeć słodki głos:

- Pan Jack Mahoney proszony jest o przejście do stanowiska 

numer   30,   pan   Jack   Mahoney   proszony   jest   o   przejście   do 
stanowiska numer 30.

J.J.   patrzył   z   góry,   starając   się   zobaczyć   człowieka,   który 

wyjdzie z tłumu ale nie wypatrzył go. Zbyt wiele osób biegało na 
wszystkie   strony   starając   się   znaleźć   swoje   stanowisko.   Inni 
szukali   dzieci,   które   znów   szukały   rodziców.   Muzyka   coraz 
częściej zaczęła być przerywana komunikatami w stylu:

- Mały Jimmy czeka na swoich rodziców przy stanowisku 

informacji, gdzie na męża czeka również pani Markowsky.

Wiliams uśmiechnął się do siebie wyobrażając sobie panią 

Markowsky, która czeka na męża, a wokół niej piętnastu facetów 
oświadczających się jej z kwiatami.

Ruszył   w   stronę   biur   komisariatu,   gdzie   miał   spotkać 

Mahoneya. Wolał poznać go na swoim terenie, żeby pokazać, że 
jest gotów do działania. Nic im nie przeszkodzi, by później pójść 
do   baru   napić   się   piwa   ale   gdyby   nie   daj   Boże   rangers   był 

background image

cholernym służbistą, Wiliams pokazałby się z najlepszej strony.

Czekał na niego lekko szpakowaty człowiek w wieku około 

trzydziestu pięciu lat. Wiliams, który oceniał ludzi na podstawie 
twarzy   stwierdził,   że   prawdopodobnie   będą   mogli   się 
zaprzyjaźnić.   Raczej   się   nie   mylił   w   swych   ocenach,   chociaż 
czasami przewidywania skrajnie różniły się od rzeczywistości.

- Witam na Marsie. J.J. Wiliams, będziemy razem pracować. 

Jak minęła podróż? Bardzo rzucało na zakrętach?

- Jack Mahoney. Miło mi pana poznać. Więc to pan jest J.J. 

Wiliams? Na zdjęciach wyglądał pan dużo starzej.

- Na zdjęciach?
-   Dostałem   z   SMC   kilka   biuletynów   wewnętrznych,   gdy 

chciano mnie zaangażować. Wygląda na to, że uchodzi pan tu za 
bohatera. Postrach świata przestępczego...

- Niech pan nie żartuje, Mahoney. Jaki tam postrach, sam pan 

wie jak to jest z biuletynami wewnętrznymi. Jak nie wiedzą o 
czym   mają   pisać,   to   piszą   o   byle   czym.   Nie   wiedziałem,   że 
zaproponowano panu pracę w firmie.

-   Ano   tak.   Ale   jak   narazie...   jakby   to   powiedzieć,...   nie 

podjąłem jeszcze decyzji. 

- A myśli pan ją podjąć?
- Mam być szczery?
- Jak pan chce.
- No więc nie zamierzam podejmować tej decyzji. To znaczy 

odmówiłem.

- A czy ja mogę być szczery?
- Jak najbardziej, ze mną można tylko szczerością.
-   Miał   pan   rację.   Mundury   rangersów   są   zdecydowanie 

ładniejsze od naszych.

- No widzi pan...

background image

Wiliamsowi   spodobał   się   rangers.   Nie   wiedział,   co   będzie 

warty w akcji, tego nie dawało się wyczytać z twarzy ale ludzie z 
poczuciem   humoru   byli   inteligentni,   a   to   już   jest   coś.   Zawsze 
lepiej   pracować   z   kimś,   kto   myśli   zanim   zacznie   stosować 
regulamin.

Mahoney rozejrzał się po komisariacie, jakby czegoś szukał.
- Czy moje bagaże...
- Proszę się nie martwić o bagaże. Będą w hotelu jeszcze 

przed panem. Czy chce pan wpaść tam teraz? Czy pójdziemy do 
biura?

- Nie, wyspałem się, najadłem, wykąpałem się. Nie, możemy 

iść do biura, skoro pan taki służbista...

- Tak jest. - Wiliams popatrzył na Mahoneya z uśmiechem. - 

Ja tu wysilam się, żeby być uprzejmym, a pan mi ubliża...

- To panu się zdarza nie być w biurze w godzinach pracy?
-   Wie   pan   co?   Mianowano   mnie   dyrektorem   sekcji, 

osiągnąłem   swój   poziom   niekompetencji   więc   czasami   lepiej, 
żeby   inni   za   mnie   pracowali.   Staram   się   nie   narzucać   moim 
pracownikom.

-   No,   nareszcie   jakaś   oznaka   człowieczeństwa   w   tym 

Marsjaninie. Są na Marsie bary?

- Coś zaraz znajdziemy.
Wyszli   z   biur   komisariatu   i   wsiedli   do   policyjnego 

poduszkowca. Wiliams ruszył w stronę sektora rozrywkowego, w 
którym życie nie zamierało nigdy. Mahoney zdziwiony był ilością 
neonów,   kolorowych   reklam,   sklepów   pełnych 
najprzeróżniejszych   towarów   i   ludzi   kręcących   się   przed 
witrynami.

- A co, myślał pan, że są tu tylko laboratoria i naukowcy?
- Nie, tylko nie myślałem, że to wszystko będzie wyglądało 

background image

tak normalnie.

- Normalnie?
- No, normalnie, jak na Ziemi.
- Niech pan tego nie mówi głośno. My tu na Marsie chcemy 

powoli   zapomnieć   o   Ziemi.   Jeszcze   trochę,   a   co   poniektórzy 
zaczną   zapuszczać   sobie   zielone   macki,   żeby   wyglądać   jak 
prawdziwi Marsjanie.

- To wy nie macie macek? - Mahoney popatrzył na Wiliamsa 

z dobrze udanym zdziwieniem.

Roześmiali   się   obaj.   Wiliams   ustawił   pojazd   w   bloku 

parkingowym   i   weszli   do   Central   Baru,   całkiem   przyzwoitej 
restauracji   prowadzonej   przez   człowieka,   którego   Wiliams 
zatrzymał kiedyś, by wypuścić za znacznym okupem. Od tego 
czsu miał otwarty kredyt, którego nigdy nie spłacał.

- Witaj Izaak. Daj mi jakiś spokojny stolik, mam gościa z 

Ziemi.  I   możesz   od  razu   przynieść   piwo   ale   nie   te   siki,   które 
zazwyczaj serwujesz, tylko prawdziwe piwo...

- Panie dyrektorze, czemu pan tak mówi? Ja nigdy nie podaję 

niedobrego piwa. Dla wszystkich mam to samo.

- To w takim razie podaj mi jakieś specjalne piwo, które da 

się pić. Bo jak nie, to cię wsadzę za próbę otrucia funkcjonariusza 
SMC.

Siedli   przy   stole   przykrytym   białym   obrusem.   Właściciel 

Central Baru starał się utrzymać przyzwoity poziom swego lokalu 
odpowiednio wysokimi cenami blokując dostęp klienteli, której 
nie chciał u siebie widzieć.

Na   stole   stały   kieliszki,   porcelanowe   talerze   i   posrebrzane 

sztućce. Mahoney sięgnął do małego wazonika, w którym stały 
żonkile.

- Nie wiedziałem, że macie tu kwiaty.

background image

-   Mamy   wszystko,   czego   dusza   zapragnie.   Mamy   lasy 

tropikalne, zwierzęta, pola ryżowe, jest tu wszystko. Narazie pod 
szklarniami ale być może kiedyś będą na wolnym powietrzu. Ale 
jeszcze nie jutro.

Mahoney rozejrzał się dookoła. Zatrzymał wzrok na oknie, za 

którym wichura tłukła strugami deszczu o szyby.

- Często tak wieje?
- Czasami nie wieje. Wie pan, jak nie wieje, to pada, a jak 

pada, to znaczy, że zaraz będzie wiać. Tak to już tu jest.

- Nie macie tu wszyscy reumatyzmu?
- Jakoś się trzymamy.
Izaak przyniósł piwo w wielkich, półlitrowych szklankach. 

Siedzieli przez chwilę nic nie mówiąc. Ani jeden ani drugi nie 
chciał   zacząć   pierwszy   mówić   o   sprawach   zawodowych. 
Mahoney zdecydował dojść do rzeczy naokoło.

- Piwo macie tu oficjalnie czy z przemytu?
-   Piwo?   Chyba   oficjalnie.   Nigdy   nie   spotkałem   się   z 

przemytem piwa.

- A wie pan, że na Ziemi są już fabryki produkujące alkohol 

wyłącznie na Marsa? Zaczynacie być rynkiem zbytu.

-   Jest   nas   tu   już   ponad   dwieście   tysięcy.   To   zaczyna   się 

liczyć.

- No, nie przesadzajmy. Narazie są to początki, może za sto 

lat...

- O, za sto lat, to wszystko może wyglądać inaczej.
Wiliams   powiedział   Mahoneyowi   o   swych   przemyśleniach 

dotyczących przyszłości gwiezdnej kolonii Ziemi.

- Przyszłość pokaże - podsumował.
- Jak narazie, to macie tu problemy podobne do naszych. Na 

przykład narkotyki...

background image

- Skoro już pan zaczął, to możemy o tym porozmawiać. Ale 

ja nie muszę, możemy też poczekać do jutra.

- Skoro już tu jestem, to zacznijmy robotę od razu. Czy dostał 

pan wyniki badań z Ziemi?

- Widziałem coś na biurku ale czekałem na pana. Czy jest 

tam coś specjalnego?

- Okazuje się, że heroina z całą pewnością była na Marsie. 

Nie możemy ustalić jej dokładnego pochodzenia, nie została w 
każdym razie wyprodukowana w żadnym ze znanych na Ziemi 
laboratoriów. Wie pan, panie Wiliams...

- Dla dobrych znajomych jestem J.J. 
- Jack - podali sobie ręce.
- No więc, jak wiesz, J.J., każde laboratorium pozostawia po 

sobie   ślad.   Mamy   ślady   wszystkich   lub   prawie   wszystkich 
laboratoriów na Ziemi. Heroina, którą znaleźliśmy na promie nie 
pochodzi z żadnego z nich. Ponadto, według opinii ekspertów, 
wyprodukowana została metodami, których nikt już nie stosuje od 
lat. Na dodatek jest jeszcze sprawa Afryki...

- Afryki?
- Tak, w laboratorium znaleźli jakieś pyłki, które świadczą o 

pobycie heroiny w Afryce. Jest to bardzo dziwne, bo Związek 
Cywilizacji   Łacińskich   kontroluje   ten   kontynent   praktycznie   w 
całości.   -   Mahoney   sięgnął   do   wazonika   z   żonkilami   i   przez 
chwilę zastanawiał się patrząc na kwiaty. - Czy tereny, na których 
rosną kwiaty są pod kontrolą?

-   Myślisz   o   maku?   Możesz   być   spokojny.   Nie   mamy 

strażnika przy każdej grządce ale to nierealne. Wiesz ile trzeba 
hektarów, żeby wyprodukować jeden kilogram? Ja też nie wiem 
ale w każdym razie bardzo dużo. Żeby ktoś mógł wyprodukować 
te kilogramy, któreście znaleźli, prawdopodobnie nie starczyłoby 

background image

szklarni w Central City.

- A to, co znalazłeś ostatnio w wahadłowcu?
-   W   wahadłowcu   była   heroina   pochodząca   z   Ziemi.   Mam 

przemytnika, którego, jeśli chcesz, możemy jutro przesłuchać.

Mahoney dopił piwo do końca i odstawił szklankę. Wiliams 

przywołał Izaaka i zamówił jeszcze dwie szklanki. Zdecydowali, 
że   jednak   nie   będą   rozmawiali   o   heroinie.   Będą   mieli 
wystarczająco   czasu   na   to   jutro.   Wiliams   z   przyjemnością 
dowiedział się, że Jack grywa w szachy i zaprosił go do siebie na 
kolację i partyjkę. 

Po   trzecim   macie,   którego   bez   większych   trudności   dał 

Mahoneyowi Wiliams popatrzył na zegarek i powiedział:

- No, chyba trzeba będzie iść spać.
- Spać? - Mahoney wyglądał na zdziwionego. - Chcesz iść 

spać   J.J.?   Widziałeś,   która   jest   godzina?   Już   za   poźno,   by 
gdziekolwiek chodzić.
*

Prezydent   Jean   Claude   Kita-Bila   Tchibambi   pławił   się   w 

swym pałacowym basenie zaniepokojony ostanimi problemami z 
aniołami.   Przy   brzegu   stali   dwaj   żołnierze,   którzy   bardziej   z 
przyzwyczajenia niż z obowiązku, pilnowali prezydenta. Wszyscy 
wiedzieli,   że   jest   nietykalny,   że   siły   tajemne   dały   mu   grigri, 
chroniące go przed kulami.

Tak   naprawdę,   to   Tchibambi   nie   wierzył   już   w   boskie 

pochodzenie   postaci,   która   przyniosła   mu   tajemniczą   tarczę. 
Przemyślał wszystko i stwierdził, że jak na anioła, to nie był on 
specjalnie inteligentny, a doszła jeszcze ta historia heroiny, która 
zupełnie nie pasowała do Pana Boga.

Teraz, na dodatek pojawił się problem z ostatnią przesyłką. 

Jeśli byłby to anioł, to nie doszłoby do strzelaniny w lesie i nikt 

background image

by   nie   zabrał   tarczy   kuloodpornych.   Anioł   potrafiłby   o   takie 
sprawy   zadbać.   A   okazało   się,   że,   całkiem   przypadkowo,   po 
napadzie   grupy   uzbrojonych   komandosów,   uratował   się   tylko 
jeden człowiek.

Tchibambi postanowił przesłuchać go osobiście. Przerażony 

uciekinier, który cudem wydostał się z dżungli i przedostał do 
stolicy przysięgał na wszystkie świętości, że ciężarówka została 
zaatakowana przez co najmniej pięćdziesięciu ludzi, uzbrojonych 
po zęby, z granatnikami i karabinami maszynowymi. Oczywiście 
kłamał. Oficerowie z kompanii straży prezydenckiej wysłani na 
miejsce ataku stwierdzili, że było najwyżej dwóch ludzi, może 
nawet tylko jeden. Tępego idiotę, który nie dość, że nie potrafił 
stawić czoła napastnikowi i jeszcze na dodatek kłamał, Tchibambi 
zabił osobiście strzałem między oczy.

Ale właśnie to było niepokojące. Jeśli jeden człowiek potrafi 

pokonać   dziesięciu,   to   z   pewnością   był   to   dobrze   wyszkolony 
komandos.   Może   nawet   jeden   z   tych,   którzy   zorganizowali   na 
niego   wtedy   zamach.   Tchibambi   bał   się   białych   ludzi,   biali 
zawsze, od wieków, byli zagrożeniem dla jego rasy. Teraz, gdy 
miał pod opieką całe państwo, zagrożenie przez białego człowieka 
było jeszcze większe.

Miał do wykonania misję. Misję doprowadzenia narodu do 

dominacji nad całym ludem Afryki, który podporządkuje mu się, 
gdy pokaże, że jest zbawcą, jedynym prawdziwym przywódcą. 
Biali ludzie będą chcieli mu w tym przeszkodzić, nie zniosą, by 
Murzyn okazał się od nich silniejszy.

Tchibambi  miał  jeszcze  dalej  idące  plany. Gdy  już  będzie 

miał u stóp całą Afrykę, sięgnie po bogactwa białych. Zgniecie 
ich jak pluskwy, jak karaluchy. Nikt nie oprze się mocy czarnego 
ludu, który przeleje się przez morza i oceany, by wziąć w ręce ster 

background image

świata należący mu się z woli Boga.

Miał w ręku tarczę, która stawiała go ponad wszelką groźbą 

tchórzliwego zamachu. Ale wiedział, że nie wystarczy, by sam 
miał taką tarczę. Jego wrogowie mogli obezwładnić go, zamknąć 
w   więzieniu,   odciąć   od   ludu   bez   konieczności   użycia   przeciw 
niemu   broni   palnej.   Po   to,   by   mógł   być   naprawdę   nietykalny, 
musiał zgromadzić wokół siebie grupę ludzi, którym też da tarcze 
kuloodporne,   i   którzy   będą   mu   ślepo   służyli.   Potrzebował 
pięciuset   tarcz,   dla   brygady   straży   prezydenckiej,   którą   zaczął 
formować po pierwszym spotkaniu z aniołem.

Tak go nazywał, choć był prawie pewien, że nie był to anioł. 

Ale wajważniejsze było, że nie był to również biały więc można 
było mu ufać. Powiedział, że  nazywa  się  Somba, a  nigdzie   w 
katechiźmie nie było mowy o żadnym boskim wysłanniku o takim 
imieniu. 

Gdy   zaproponował   wymianę   tarcz   za   heroinę,   Tchibambi 

mocno się zdziwił. Z początku odmawiał.

- Somba, - tamten kazał nazywać się po imieniu, samemu 

nazywając   Tchibambiego   "panem   prezydentem",   -   jeśli   zacznę 
produkować heroinę, to za pół roku będę miał tu trzy dywizje 
armii amerykańskiej, jak w Tajlandii.

- To nie takie proste, panie prezydencie. Po pierwsze armia 

amerykańska   nie   działa   tak   sprawnie,   po   drugie   mógłby   pan 
zawsze ogłosić światu, że chodzi o próby przywrócenia praktyk 
kolonialnych. Opinia publiczna jest bardzo czuła na te sprawy, 
nieprawdaż? A po trzecie heroina nie będzie nigdy sprzedawana 
tak,   by   mogło   to   panu   zagrozić.   Opuści   ona   Roandę   i   bardzo 
długo nie pojawi się nigdzie. Wystarczająco długo, by nikt nie 
mógł pana prezydenta o cokolwiek oskarżyć.

No i zgodził się. Długo się targowali, i doszli wreszcie do 

background image

porozumienia - za pięćdziesiąt kilogramów heroiny miał dostawać 
jedną  tarczę.  Somba  wyznaczył  miejsce   w  dżungli,  gdzie  miał 
odbierać towar. Nie chciał się zgodzić na jakiekolwiek inne, a 
przecież   o   tyle   łatwiej   byłoby   zrobić   to   gdzieś   w   pałacu 
prezydenckim. No ale płacił, więc wymagał.

Największe   problemy   były   z   polami   makowymi.   Mak   nie 

chciał   rosnąć,   potem   jakieś   szkodniki   zniszczyły   ponad   jedną 
piątą   zbiorów.   Ale   gdy   wreszcie   wszystko   się   udało,   handel 
ruszył.

Tchibambi   sprowadził   chemików   z   Ameryki,   samych 

czarnych,   którym   zainstalował   laboratorium   i   zakwaterował   w 
komfortowych   warunkach   swego   pałacu.   Miał   już   sześć   tarcz, 
trzymał je zamknięte w kasach pancernych w sypialni. Łańcuszki 
osobno, pudełeczka osobno.

Niepokoił  się  losem  tarcz,  które  ktoś   ukradł   w  lesie.  Jeśli 

trafią w niepowołane ręce to po pierwsze Somba może się obrazić 
i odmówić dostarczenia następnych, a po drugie będzie ktoś, kto 
tak jak on stanie się nietykalny. A to stanowiło bardzo poważne 
zagrożenie. Mogło znów sprowadzić bezsenne noce i strach przed 
napadem, o którym już zapomniał.

Wyszedł   z   basenu   i   usiadł   na   leżaku.   Jeden   ze   służących 

przyniósł  mu natychmiast  szklankę  z   sokiem   pomarańczowym, 
dwóch zaczęło wachlować go, odpędzając natrętne muchy. Leżał 
przez chwilę, starając się nie myśleć o smutnych sprawach.

Nagle w drzwiach pałacu zrobiło się zamieszanie. Tchibambi 

podniósł   głowę,   by   popatrzyć,   co   się   dzieje,   odruchowo 
sprawdzając obecność łańcuszka na dłoni i pudełeczka w kieszeni 
slipów.

W drzwiach stało czterech żołnierzy z Gwardii Prezydenckiej 

i szarpało się z Motumbą, ministrem spraw zagranicznych.

background image

-   Pan   prezydent   nikogo   nie   przyjmuje   panie   ministrze. 

Nikogo. - Gwardzista był stanowczy.

- Zostaw mnie cholerny żołdaku! Nie dotykaj mnie! Skoro tu 

przyszedłem, to znaczy, że mam ważną sprawę.

Tchibambi   podniósł   się   z   leżaka   i   podszedł   do   drzwi. 

Gwardziści   puścili   ministra   i   odsunęli   się   na   krok.   Trzymali 
jednak cały czas wycelowane w intruza pistolety maszynowe.

- Co jest, Motumba? Co się stało?
- Dostałem to z ONZ, przed pół godziną. Nie chcieli mnie z 

panem prezydentem połączyć telefonicznie, to przyszedłem.

- Co to jest?
- List od Sekretarza Generalnego. W sprawie maku.
Tchibambi wziął kartkę i zaczął czytać.

Sekretariat Organizacji Narodów Zjednoczonych
Wysoki Komisariat Do Spraw Zwalczania Narkomanii
Biuro Spraw Rolnych

Szanowny Panie Ministrze.
Ostatnie zdjęcia satelitarne wykonane na polecenie naszego 

Biura   wykazują   istnienie   ponad   2   tysięcy   hektarów   plantacji 
maku.

Jak wiadomo panu Ministrowi, zgodnie z rezolucją nr 1790 

Rady   Bezpieczeństwa   potwierdzoną   na   Posiedzeniu   Ogólnym, 
plantacje   maku   muszą   być   zadeklarowane   w   Wysokim 
Komisariacie   Do   Spraw   Zwalczania   Narkomanii   i   w   żadnym 
wypadku ich powierzchnia nie może przekraczać stu hektarów na 
100 kilometrów kwadratowych. 

Zgodnie   z   artykułem   75   paragraf   3   i   5   porozumienia   w 

sprawie produkcji maku i innych roślin wymienionych na liście 

background image

zawartej   w   podanych   w   post   scriptum   dokumentach,   Rada 
Bezpieczeństwa   upoważniła   mnie   do   przeprowadzenia   akcji 
zniszczenia   w/w   plantacji,   poprzez   zasypanie   ich   środkami 
roślinobójczymi.

Zgodnie   z   artykułem   79   paragraf   1   i   2   porozumienia   od 

powyższej   decyzji   nie   przysługuje   odwołanie   i   zostanie   ona 
wprowadzona w życie natychmiast.

Środki chemiczne, które zostaną zrzucone na plantacje nie są 

szkodliwe   dla   zdrowia   ludzkiego,   jednakże   wskazanym   jest 
zalecenie osobom, które się z nim zetknęły, przemycie ciała w 
wodzie.

Pozwalam   sobie   zwrócić   uwagę   Pana   Ministra,   że 

jakakolwiek   próba   uniemożliwienia   akcji   zniszczenia   plantacji 
uznana będzie za akt jednoznaczny z wystąpieniem z Organizacji 
Narodów Zjednoczonych ze wszystkimi konsekwencjami, jakie to 
za sobą pociągnie, zgodnie z art. art. 34, 35, 39, 80 konwencji o 
współpracy   międzynarodowej   w   sprawie   obrotu   środkami 
zakazanymi.

Z poważaniem.
Etc, etc.
Tchibambi   popatrzył   na   Motumbę   nie   wiedząc,   co   robić. 

Jeszcze   raz   przeczytał   list   zastanawiając   się   nad   jakąś   akcją. 
Motumba stał, patrząc na prezydenta bez słowa.

- I co, myślisz, że oni tu przylęcą?
Motumba chciał odpowiedzieć ale przerwał mu nadbiegający 

korytarzem generał Mbwana.

-   Panie   prezydencie,   przed   chwilą   cztery   amerykańskie 

samoloty oznakowane US AIR FORCE i ONZ wleciały w naszą 
przestrzeń powietrzną. Proszę o rozkazy.

Tchibambi   nic   nie   odpowiedział.   Usiadł   na   fotelu   i   kazał 

background image

Motumbie zająć się sprawą.

Wizja zjednoczonej Afryki zaczęła się oddalać.

Rozdział 10

-   Widział   pan  już   tego  rangersa?  -   Somba  Tchibambi   stał 

przed biurkiem Beckstera trzymając w ręku zdjęcie Mahoneya. - 
Nie wygląda specjalnie groźnie.

- A jak się wygląda groźnie Somba? 
- No nie wiem, zaciśnięte usta, przymrużone oczy, tak jak na 

filmie.

- Tyle razy miałeś już do czynienia z policją, że powinieneś 

się nauczyć, że to nie na twarzy jest wypisane kto jaki jest. 

- I co, będziemy coś robili?
-   Narazie   nic,   zostawimy   ich   w   spokoju,   będziemy 

obserwować. A póki co, to musimy przygotować kolejną partię 
towaru. Rozmawiałem z naszymi klientami, którzy chcą dwa razy 
więcej niż dotychczas.

- Nie boi się pan, że ktoś może coś wykryć poprzez operacje 

na kontach bankowych?

Beckster uśmiechnął się szeroko i poklepał stojący na biurku 

terminal.

- Somba, od ponad stu lat banki to wielkie komputery. Nic 

więcej. Kiedyś, dawno temu, w bankach pracowali ludzie. Były 
okienka, kasjerki, trochę jak kelnerzy w restauracji. Byli to ludzie, 
a   ludzie   potrafią   rozumować   w   sposób   nieracjonalny, 
niezaprogramowany.   W   sposób   czasami   niemożliwy   do 
przewidzenia. Teraz są tylko maszyny, a maszyny zawsze można 
oszukać. Zawsze.

Przy   pomocy   tego   tu   terminala   kontroluję   całość   operacji 

background image

bankowych. To znaczy, kontroluję to co chcę. I dbam o to, by nic 
nam złego się nie stało. Problem polega na tym, że ludzie, jak to 
ludzie, co jakiś czas wpadają na pomysły, które wydają im się 
doskonałe. Tak było i z systemem banków automatycznych. Otóż 
jego konstruktorzy przekonani są, że nie można go przełamać, że 
jest doskonały. A ja wiem, że tak nie jest i potrafię wykorzystać tę 
wiedzę.

Cały   problem   polega   na   tym,   że   system   zabezpieczeń 

nastawiony jest na przelewy pieniędzy z jednego konta na drugie 
w   sposób   nielegalny.   To   znaczy   na   kontrolę,   czy   dana   suma 
przechodzi   za   zgodą   płacącego.   Kontrolowana   jest   również 
centralnie całość masy pieniężnej znajdującej się w bankach. To 
na okoliczność żartownisiów, którzy chcieliby dopisywać sobie 
zera do sald. Taki numer nie przejdzie.

Operacje,   które   my   przeprowadzamy   odbywają   się   nieco 

inaczej. Płacący nie ma nic przeciwko płaceniu, więc nie zgłasza 
zastrzeżeń.   Ja   również   nie   skarżę   się   nikomu,   że   na   konto 
wpływają   mi   pieniądze,   których   nie   chcę.   Istnieje   jeszcze 
tajemnica bankowa, która chroni drobnych ciułaczy jak ty czy ja. 
Ale najważniejsze jest to, że mam dokładnie pięćdziesiąt różnych 
kont, na które wpływają pieniądze, i każde z nich na zupełnie inną 
osobę.   Kody   rozpoznawcze   nie   odpowaiadają   żadnej   żyjącej 
osobie, matka natura jest na tyle szczodra, że nie ma ryzyka, by 
systemy   śladu   genetycznego,   który   stworzyłem   dla   tych 
pięćdziesięciu osób, odpowiadały komukolwiek.

Mam dostęp do moich pieniędzy kiedy chcę i jak chcę, nie od 

parady jestem naukowcem. Wystarczyło po prostu odpowiednio 
pewne   sprawy   zorganizować.   Załatwiam   to   wszystko   przy 
pomocy   tego   terminala.   Pewnie   ktoś   kiedyś   na   to   wpadnie   i 
zablokuje   tę   możliwość   dostępu   ale   dowiem   się   o   tym 

background image

wystarczająco wcześnie, by się zorganizować inaczej.

Nie ma co sobie głowy zawracać, jak narazie jeszcze nikt nas 

na  niczym   nie  przyłapał  i   pewnie  jeszcze  długo  nie  przyłapie. 
Myślę, że możemy być spokojni.

- Wierzę panu, profesorze, bo nie mam powodu, żeby nie 

wierzyć. Ale jeśli by coś zaczęło kuleć w naszych planach...

- Powiem ci Somba, co zrobimy, gdy coś w naszych planach 

zacznie kuleć. Po prostu znikniemy. Co byś powiedział, gdyby 
twój cyrograf zamienił się w zwyczajny kontrakt? Gdybyś mógł 
opuścić Marsa, kiedy tylko byś chciał?

- Może pan to zrobić? 
- Mówiłem ci już, że nic nie jest niemożliwe.
Beckster   uśmiechnął   się   szeroko   do   Tchibambiego.   Nie 

chciał opowiadać wszystkiego, Murzyn nie musiał wszystkiego 
wiedzieć. 

Profesor nie był zachłanny. Większość przestępców, którzy 

wpadali w ręce policji, było zachłannych. Po prostu ciągle chcieli 
mieć więcej i nigdy nie chcieli się z nikim dzielić.

On zachłanny nie był. To znaczy chciał mieć jeszcze więcej 

pieniędzy, które pozwoliłyby mu na spokojną starość w jakimś 
sympatycznym miejscu poza Związkiem Cywilizacji Łacińskich 
na Ziemi. Ale wiedział, że czasami trzeba pozwolić i innym na 
skorzystanie ze zgromadzonych bogactw. 

Uśmiechnął   się   do   siebie.   Bogactwo   innych   jest 

ubezpieczeniem. Od pewnego czasu całość dyrektorów SMC na 
Marsie, niektórzy na Ziemi, i jeszcze kilku oficjeli ze Związku 
korzystało z jego pieniędzy. Najśmieszniejszym był fakt, że nawet 
sami o tym nie wiedzieli.

Wpłacał pieniądze na ich konta ale w tak zorganizowanym 

systemie, żeby nigdy, nawet całkiem przypadkowo, nie mogli się 

background image

zorientować.   Gdy   na   ekranach   pokazywały   się   ich   salda, 
przedstawiały jedynie sumy odpowiadające zwyczajnym pensjom 
czy innym dochodom. 

Pieniądze,   które   wpłacał,   były   jakby   pod   podwójnym 

denkiem szuflady. Kiedyś być może stanie się to argumentem, 
który pozwoli mu uniknąć kłopotów. Dochody z nieokreślonych 
źródeł   wystarczyły,   by   wysokim   funkcjonariuszom   złamać 
karierę...

Na swej tajnej liście miał również Wiliamsa ale też i jego 

przełożonego, i jeszcze Big Bossa na Ziemi. Za każdym razem 
sumy   były   może   niewysokie   ale   wystarczjące,   by   wzbudzić 
podejrzenia,   a   na   dodatek,   gdyby   prowadzący   śledztwo   chcieli 
trochę   powęszyć,   to   okazałoby   się,   że   pochodzą   z   całkiem 
nieczystych źródeł.

A teraz trzeba było działać. Obecność rangersa na Marsie nie 

powinna   wprowadzić   zbyt   wielkiego   zamieszania,   mało 
prawdopodobnym było, by trafił tu, do laboratorium. 

- Somba, cofniesz się w czasie i polecisz do swego dziadka. 

Zamówisz następną partię. I weź dla niego ze dwa protektory.

- On chce wyposażyć całą swoją straż prezydencką. Jak go 

znam, to pewnie niedługo podwyższy ceny, jeden za pięćdziesiąt 
kilo pewnie mu już nie wystarczy.

-   Nie   ma   problemu.   W   razie,   gdyby   zaczął   się   targować, 

udawaj, że nie ma o czym mówić ale zgódź się na jedną trzecią 
tego,   co   zaproponuje.   Protektorów   nie   powinno   zabraknąć. 
Zamówiłem dodatkową partię, mamy chyba ze dwadzieścia. W 
razie czego mogę mieć jeszcze więcej. Kupuję je z demobilu za 
grosze.
*

Wiliams   stał   przy   biurku,   za   którym   siedział   mocno 

background image

przestraszony Ramirez.

-   Cholerna   kanalio,   kłamiesz!   Czuję   to   przez   skórę,   że 

kłamiesz. 

- Panie dyrektorze, co ja mam zrobić, żeby pan mi uwierzył? 

Niech  mi   pan  powie,  co   ja   mam   zrobić?   -   Przemytnik   prawie 
płakał.

-   Masz   mi   powiedzieć,   kto   ci   przysyła   heroinę.   Koniec 

kropka.

- Ale...
- Ramirez, popatrz na tego pana - Wiliams wyciągnął rękę, 

wskazując na siedzącego z boku Mahoneya. - To jest rangers z 
Nowego Jorku. Prawdziwy. Przyleciał tu, żeby się dowiedzieć, 
kto jest twoim kontaktem na Ziemi. Tylko po to tu przyleciał, 
więc chyba nas nie zawiedziesz, co? 60 milionów kilometrów, 
tylko po to, by się z tobą zobaczyć... Wyobrażasz sobie? Jeśli ci to 
obojętne, to przyjmij do wiadomości, że ja nie chcę zawieść tego 
pana. I zmuszę cię do powiedzenia mi wszystkiego. Zrozumiałeś?

- Ja już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. 

Nic nie wiem o żadnych narkotykach. Nic.

Wiliams   schylił   się   nad   przesłuchwanym   i   cedząc   słowa 

przez zaciśnięte zęby powiedział:

-   Ramirez,   kłamiesz.   Wiem,   że   kłamiesz   i   wiem   dlaczego 

kłamiesz. Boisz się, że twoi wspólnicy na Ziemi będą mieli długie 
ręce. I że cię dopadną. Ale wiedz, że to ja mam cię w ręku, i jęśli 
będę chciał, to też mogę ci skręcić kark. W każdym momencie...

- Niech mi pan nie grozi, panie dyrektorze... J.J. - Ramirez 

jakby nabrał pewności siebie. - Tak! Właśnie J.J. Dostawałeś ode 
mnie pieniądze, od wszystkich brałeś. Jeśli chcesz mi grozić, to 
uważaj, żebym ja ciebie nie...

Wiliams uderzył przesłuchiwanego w twarz. Mahoney drgnął 

background image

ale   nic   nie   powiedział.   Na   wardze   przemytnika   pokazała   się 
kropla krwi.

-   Możesz   mnie   bić   -   powiedział   wycierając   usta.   -   A   bij! 

Narazie jesteś górą. Ale uważaj, bo...

Wiliams podniósł rękę, jakby chciał jeszcze raz zadać cios ale 

się powstrzymał.

-   Powiedziałem   ci   Ramirez,   że   dla   ciebie   jestem   panem 

dyrektorem. Zapamiętaj to sobie. A co do pieniędzy, które ponoć 
mi dawałeś, to sytuacja jest taka, że to jest twoje słowo przeciwko 
mojemu.   Jak   myślisz,   komu   uwierzą?   Mnie,   czy   handlarzowi 
narkotykami?

- Ja nie mam nic wspólnego z żadnym handlem narkotykami. 

To wy mi to musicie udowodnić. Ja chcę adwokata. 

- Adwokat przyjdzie, jak ja o tym zadecyduję. W sprawach o 

narkotyki mam nad tobą pełną władzę. I jeśli nie będę chciał, to 
adwokata nie zobaczysz. Zrozumiałeś? Jesteśmy w Central City, i 
jak narazie, to w tym sektorze ja rządzę.

Wiliams   usiadł   i   popatrzył   na   Mahoneya.   Ten   nic   nie 

powiedział, pokiwał tylko głową.

-   Panie   policjancie   -   Ramirez   zwrócił   się   do   rangersa.   - 

Widział pan wszystko, widział pan, jak mnie uderzył, co? Widział 
pan?

Mahoney jakby nie słyszał skierowanego do niego pytania. 

Wstał i wyszedł z sali przesłuchań. Po chwili dołączył do niego 
J.J. oddawszy przesłuchiwanego strażnikowi.

-   Przejdźmy  do   mojego  biura.  Nie   wiem,   co   mam   zrobić, 

żeby ten cholerny gad się przyznał.

W biurze Mahoney usiadł na głębokim fotelu, ze szklanką 

soku w ręku. Trzymał kartę z napisem Narkotyki.

- To się nie trzyma kupy, J.J. Moim zdaniem ten typ może nic 

background image

nie wiedzieć.

- Jack, za długo jestem w tym zawodzie, by wierzyć takiemu 

gnojkowi.

- Właśnie dobrze to powiedziałeś. Gnojkowi. Ja ci mówię, że 

jest to gnojek, który nigdy by się za takie sprawy nie wziął. To 
zbyt poważne dla niego. Zbyt poważne. Sprawdziłeś jego konto?

Wiliams sięgnął do szuflady i wyjął jakiś kawałek papieru. 
- Mam tu saldo sprzed tygodnia.
- No i?
- A co ty chcesz? Żeby było napisane, jaki procent pochodzi z 

handlu heroiną? 

- Ale czy suma jest wysoka?
- Wystarczająca na zakup pół kilo...
-   Sam   widzisz.   Nie   możesz   dostać   szczegółów   ostatnich 

operacji?

- Nie jesteśmy na Ziemi, mój drogi. Tu wszystko działa nieco 

inaczej.   Na   Marsie   rządzi   SMC   ale   nasza   władza   nie   jest 
całkowita. Do banków nie mamy dostępu.

- Kto może wydać zgodę?
-   Nikt.   Czasami,   w   przypływie   dobrej   woli   bankierzy 

zgadzają   się   dać   nam   ostatnie   saldo   na   jakimś   koncie   ale   to 
wszystko.   Związek   Cywilizacji   Łacińskich   uznał,   że 
uniezależnienie   banków   będzie   wystarczającym   hamulcem 
dyktatorskich zapędów SMC. I pewnie miał rację.

- I co, nikt nie może sprawdzić operacji na koncie?
-   Jest   jakaś   droga,   trzeba   przejść   przez   biura   Związku   na 

Ziemi. Trwa to całymi dniami. I nigdy nie można być pewnym, że 
się zgodę dostanie.

- Złóż wniosek, trzeba sprawdzić na wszelki wypadek. Na 

Ziemi   jest   łatwiej   takie   sprawy   załatwić,   choć   też   trzeba   się 

background image

nawysilać.

- Złożę, jak chcesz. Ale nie sądzę, żeby nam to coś dało.
Mahoney sięgnął w stronę terminala by włożyć weń kartę, 

którą trzymał w ręku.

- Z tymi pieniędzmi, to prawda?
- Z jakimi?
- No, z tymi, co ci dawał Ramirez.
Wiliams popatrzył na Mahoneya jakby zastanawiał się nad 

odpowiedzią.

- Jeśli ci powiem, że nie brałem, to i tak cię nie przekonam. 

Jeśli ci powiem, że brałem, to i tak mi nie udowodnisz. Zmieńmy 
temat, dobrze? Co to za karta?

- To jest dostęp do waszych archiwów z ostatnich dwunastu 

miesięcy.   Chcę   coś   sprawdzić.   Znajdź   mi   wszystkie   akcje 
przeciwko   narkomanom   i   handlarzom,   które   miały   miejsce   w 
Central City przed aresztowaniem Ramireza. 

Po chwili na ekranie pokazały się rzędy liter.
-   Amfe,   LHV,   amfe,   -   Mahoney   czytał   linię   po   linii.   - 

Wyszukaj mi heroinę...

Wiliams wcisnął kilka przycisków na terminalu. Na ekranie 

zostały jedynie dwie linie.

-   3   gramy   znalezione   przed   barem   TOCOTAC.   Śledztwo 

zatrzymane z powodu braku dowodów. - Mahoney czytał na głos. 
- Narkoman zatrzymany na ulicy. Po przesłuchaniu, które nie dało 
rezultatu,   wypuszczony   na   wolność   pod   warunkiem 
cotygodniowego stawienia się na badanie w laboratorium SMC. 
Badania nie wykazały powtórnego zażycia narkotyku. 

Mahoney   zanotował   nazwisko   zatrzymanego   i   podał   go 

Wiliamsowi. 

-   Sprawdź,   kto   to   jest   i   gdzie   go   możemy   znaleźć.   Ale 

background image

zaczynam   nabierać   przekonania,   że   ten   twój   Ramirez   może 
naprawdę nie mieć z tym nic wspólnego.

- Na jakiej podstawie wyciągasz takie wnioski?
- Od paru lat mam kontakt z handlarzami...
- A myślisz, że ja, to co? Siedzę tu z założonymi rękami?
- Nie przerywaj mi. Ramirez nie jest w tym typie. Sam to 

przyznasz.   Ale   poza   tym   ,   czy   myślisz,   że   gdyby   na   Marsie 
pojawiła   się   heroina,   tobyś   o   tym   nie   wiedział?   Popatrz   na 
archiwum. Nie ma nic. Parę gramów na ulicy i jeden typek prawie 
przed rokiem. To wszystko.

- Może złapaliśmy go, gdy sprowadzał pierwszą partię?
-   To   już   byłoby   zbyt   wiele   zbiegów   okoliczności,   nie 

myślisz?   Ale   sądzę,   że   możemy   spróbować   pogadać   z   tym 
narkomanem. Zawsze to jakiś ślad. Tyle, że hipoteza przesyłki 
towaru   z   Marsa   na   Ziemię   zaczyna   być   coraz   bardziej 
prawdopodobna. Czy przyszło ci do głowy, że towar mógł wcale 
nie   być   przysłany   z   Ziemi   w   tym   momencie,   tylko   ładowany, 
żeby na nią odlecieć?

Wiliams   popatrzył   na   Mahoneya   jak   na   dziecko,   które 

powiedziało głupstwo.

- Jack, daj spokój z tą historią. To jakaś bzdura, gigantyczna 

bzdura.

- Powiedziałem ci, że wyniki badań laboratoryjnych...
- Tak, powiedziałeś. Że były odrobinki pyłów z Marsa. Czy 

ty myślisz, że na wahadłowcach nie ma pyłków z Marsa? A czy 
zastanowiłeś się, czy to, co znaleźliście na Ziemi nie było właśnie 
ładowane, by polecieć na Marsa? 

-   I   co,   też   byłoby   to   po   raz   pierwszy?   Bo   jakoś   nikt   nie 

zatrzymał w Central City nikogo handlującego czy zażywającego 
heroinę. A ja w Nowym Jorku od pewnego czasu nie mogę sobie 

background image

dać   rady   z   narkotykami.   Właśnie   z   heroiną.   Nie   chce   mi   się 
natomiast   wierzyć,   żeby   heroina   latała   na   Marsa   i   wracała   na 
Ziemię. Znajdź mi tego faceta, którego zatrzymaliście, pójdziemy 
odwiedzić go jutro.

Mahoney drgnął na dźwięk dzwonka. Podszedł do terminala i 

wystukał wyświetlony na małym ekraniku kod.

- Proszę włożyć pańską kartę do kopiarki, panie Mahoney. 

Mam   dla   pana   informację   z   centrali   nowojorskiej   Policji 
Państwowej. Mam też nagranie połączenia z panem naczelnikiem 
Johnstonem.

Mahoney   włożył   kartę   z   kopiarki   drugą   ręką   sięgając   po 

wydruk.   Szeryf   przysłał   mu   kolejny   raport   ze   śledztwa,   które 
nowojorska Policja Państwowa prowadziła na Ziemi.

- Przeanalizowaliśmy heroinę, wyniki już pan dostał. Proszę 

się zapoznać z dodatkową analizą, którą przeprowadziliśmy dziś 
rano. Zadziwiające. Wesołych świąt, panie Mahoney. Za dwa dni 
Boże Narodzenie. - Twarz Johnstona na ekranie była rozmazana, 
problemy   jakości   komunikacji   między   Ziemią   i   Marsem   nie 
zostały   jeszcze   do   końca   rozwiązane.   Szeryf   nie   czekał   na 
odpowiedź, fale radiowe  pokonywały odległość dzielącą go od 
Ziemi przez ponad trzy minuty, w tych warunkach rozmowy były 
dość kłopotliwe.

Mahoney   usiadł,   by   przeczytać   przesłany   wynik   analizy. 

Szeryf   wpadł   na   pomysł,   żeby   równolegle   z   heroiną 
przeanalizować woreczki, w których się znajdowała. Wyniki były 
rzeczywiście   zaskakujące.   Mahoney   nie   rozumiał   nic   z   jezyka 
chemików, którym wypełniony był dokument. Najważniejszy był 
jednak komentarz, ktory szeryf dopisał na końcu:

"Według opinii dr. Phelbyego, tworzywo z którego została 

wykonana torebka to celofan. Dr. Phelby twierdzi, że nie ma na 

background image

Ziemi fabryki, która by to produkowała. Celofan wytwarzany jest 
z ropy naftowej, której przerób jest szkodliwy dla środowiska. Od 
pięćdziesięciu   lat   nikt   nie   wydobywa   ropy   naftowej   i   nikt   nie 
produkuje celofanu. Myślę, że na Marsie też... Wnioski, jeśli w 
ogóle   można   mówić   o   wnioskach,   proszę   wyciągnąć 
samodzielnie. Ja nie potrafię."

Mahoney przeczytał tekst na głos. Wiliams wziął papier i sam 

przeczytał jeszcze raz.

- I co, jaki wyciągasz wniosek, Jack?
- Że ta cała historia nie trzyma się kupy.
- A ja mam jeszcze jeden. Heroina nie pochodzi z Marsa.
- Ciekaw jestem czemu tak myślisz.
- Zastanów się. Twój szef pisze, że celofan produkuje się z 

ropy naftowej, tak? To ja cię bardzo proszę, znajdź mi na Marsie 
ropę naftową. Jeśli znajdziesz choć litr, jestem gotów wejść pod 
stół i szczekać jak pies na placu Centralnym.

- Ale na Ziemi też nie produkują...
-   Gdzieś   produkują.   To   jest   fakt.   Albo   przynajmniej   mają 

gdzieś składy celofanu, z którego robią woreczki.

- Po co?
- A bo ja wiem, po co? Skoro tak robią, to pewnie mają w 

tym   jakiś   cel.   Ale   jeśli   na   Ziemi   nie   produkuje   się   tego   od 
pięćdziesięciu lat, to możesz być pewien, że na Marsie nie ma ani 
kawałka. Zresztą zaraz sprawdzimy.

Wiliams   podszedł   do   terminala   i   wydał   polecenie 

przeszukania magazynów.

- Jak to się pisze?
Mahoney   przeliterował   i   po   chwili   na   ekranie   pokazał   się 

napis: "Produkt nieznany. Stan magazynu-0,00"

- Cała ta historia zaczyna mi wyglądać dziwnie. Nie bardzo 

background image

wiem, za co mam się zabrać. W każdym razie heroina na Marsie 
bywa, jestem tu, to będziemy szukali, tu gdzie jestem. Na Ziemi 
pewnie   też   nie   siedzą   z   założonymi   rękami.   Czy   możesz 
sprawdzić,   z   czego   zrobione   są   torebki   z   heroiną,   którą   ty 
znalazłeś? Macie tu jakieś laboratoria?

-   Mamy.   Wiesz,   mam   pomysł,   znam   takiego   naukowca, 

grywam z nim w szachy, może on nam coś powie na temat tego... 
jak to było? Cerlofanu.

- Celofanu. Zawsze lepiej mieć więcej informacji, niż mniej. 

Stara   policyjna  zasada.  Ale  narazie   znajdźmy  tego narkomana, 
pogadamy z nim, może się czegoś dowiemy.

Wiliams przywołał na ekran archiwum, na dostęp do którego 

zezwalała karta przyniesiona przez Mahoneya.

- Somba Tchibambi. Fizyk. - Wiliams wystukiwał nazwisko - 

patrz,   co   za   zbieg   okoliczności,   pracuje   w   tym   samym 
laboratorium, co ten profesor, o którym ci mówiłem. 

Mahoney spojrzał na Wiliamsa i na ekran.
- To za jednym zamachem załatwimy dwie sprawy.
-   To  co,  idziemy?   Powinien  być  teraz   w  laboratorium.  W 

każdym   razie   na   to  wskazuje   jego   sygnał.  Nie   musisz   mówić, 
skąd jesteś, ja się wszystkim zajmę. Ale jak będziesz chciał coś 
powiedzieć, to się nie wahaj.
*

Prezydent Tchibambi nie wiedział w jaki sposób wyładować 

swoją złość. Miał ochotę kogoś  zabić, rozszarpać, miał ochotę 
wyć i krzyczeć. Nienawidził, gdy ktoś mu się przeciwstawiał, gdy 
ktoś stawał mu na drodze. Za każdym razem, gdy ktoś chciał mu 
przeszkodzić   w   planie,   który   realizował,   rozgniatał   go   jak 
pluskwę.

Teraz stał i patrzył bezsilnie na samoloty, które przelatując na 

background image

niewielkiej   wysokości   rozsypywały   nad   ziemią   biały   proszek. 
Proszek, który niszczył hektary pól wokół stolicy. Jego pól, jego 
stolicy.   Niszczono   pola,   bo   jakiś   mydłek,   biały   mydłek, 
zadecydował, że on, prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi 
nie ma prawa hodować u siebie tego, na co ma ochotę.

On   żadnych   konwencji   nie   podpisywał.   Jego   poprzednik, 

którego   przepędził   na   cztery   wiatry   z   pałacu   prezydenckiego, 
może i coś podpisał. Ale napewno nie on. 

NIE MIELI PRAWA!!!
Chciał krzyczeć ale opanował się, by wszyscy nie zobaczyli 

jego   zdenerwowania.   Najbardziej   nienawidził   bezsilności.   Biali 
ludzie byli lepiej uzbrojeni, biali ludzie rządzili światem. Narazie.

-   Motumba!   -   złapał   odchodzącego   ministra   spraw 

wewnętrznych za koszulę tak silnie, że rozdarł rękaw. - Motumba, 
wezwiesz   mi   natychmiast   do   pałacu   ambasadora   Stanów 
Zjednoczonych. Biegiem. I przygotujesz mi dokument, w którym 
uprzejmie   poprosisz   go   o   opuszczenie   naszego   terytorium.   Jak 
napiszesz, to masz mi go przynieść. Zrozumiano?!

- Tak jest, panie prezydencie. - Przerażony minister odszedł 

prawie biegnąc, obawiając sie wściekłości Tchibambiego. Miał z 
nim do czynienia wystarczająco długo, by wiedzieć, że w takich 
momentach lepiej nie stać zbyt blisko.

Po   piętnastu   minutach   był   z   powrotem   z   żądanym 

dokumentem. Tchibambi siedział za biurkiem w swoim gabinecie, 
bez słowa, wpatrzony w sufit.

-   Panie   prezydencie   -   Motumba   nieśmiało   zbliżył   sie   do 

biurka. - Przyniosłem dokument, o który pan prosił.

Tchibambi nic nie odpowiedział.
- Panie prezydencie, czy... czy mogę w czymś pomóc?
- Zjeżdżaj!

background image

Motumba przestąpił z nogi na nogę ale nie wyszedł.
- Panie prezydencie, jeśli pan pozwoli...
- Czego jeszcze? Powiedziałem: zjeżdżaj! Czego chcesz?
- Chciałem zapytać, czy jest pan pewien, że mamy zerwać 

stosunki   dyplomatyczne   ze   Stanami   Zjednoczonymi.   To   jest 
bardzo ważna decyzja, i nie chciałbym...

- Motumba, przyjacielu - Tchibambi przyjął ton, którego  bali 

się   wszyscy,   którzy   z   nim   przestawali.   -   Czy   możesz   mi 
odpowiedzieć na jedno pytanie?

-   Tak...   panie   prezydencie   -   minister   stał   zlany   potem   i 

zastanawiał   się,   czy   wściekłość   prezydenta   obejmie   też   jego 
rodzinę, czy zaspokojona zostanie tym jednym strzałem między 
oczy, który zaraz padnie.

- Kto tu rządzi, Motumba?! Ja, czy ty? Bo jeśli to ty, to może 

usiądziesz tu przy biurku, co?! Już cię tu nie ma!

Minister spraw zagranicznych wybiegł z gabinetu. W hallu 

pałacu   wpadł   na   Jamesa   Whitea,   ambasadora   USA,   którego 
rodzice pochodzili z tego samego plemienia co on. Wyemigrowali 
do   USA,   zmienili   nazwisko,   a   ich   syn   został   dyplomatą,   by 
wrócić   i   reprezentować   w   swym   dawnym   kraju   swą   nową 
ojczyznę.

- Co się stało, panie ministrze? Ta historia z makiem? 
-   Panie   ambasadorze,   prezydent   jest   wściekły.   Prawie,   że 

mnie zabił przed chwilą. Mam nadzieje, że na pana nie podniesie 
ręki.

- Niech pan nie żartuje, panie ministrze. Nie odważyłby się 

na to.

- Nie odważyłby się? Wie pan, pan go nie zna. Zaraz go pan 

pozna   od   tej   najgorszej   strony.   Ja   w   każdym   razie   uciekam. 
Żegnam pana ambasadora...

background image

- Żegnam?
-   Tak   jest.   Żegnam.   Możemy   się   już   nie   zobaczyć,   choć 

postaram się być na lotnisku, gdy będzie pan odlatywał.

- To jest aż tak źle?
- Sam pan zobaczy.
Ambasador   USA   wyszedł   po   pięciu   minutach   mocno 

zdenerwowany.   Motumba   pomimo   strachu   czekał   na   niego   na 
parkingu przy samochodzie.

- I co?
- Dostałem list. To jest szaleniec, Motumba. Chory człowiek. 
Motumba pokiwał głową z rezygnacją.
- Cóż, panie ambasadorze. Język dyplomatyczny nie zawiera 

w swym słowniku słowa TAK. Wszystko musi być powiedziane 
naookoło. Więc odpowiem panu tak: skoro pan tak uważa, panie 
ambasadorze,   to   uprzejmość   zabrania   mi,   by   zaprzeczyć 
pańskiemu zdaniu.

- Motumba, jeśli pan chce, to mógłbym zorganizować panu 

wyjazd...   Uważam   pana   za   jednego   z   nielicznych   rozsądnych 
ludzi w tym zwariowanym kraju.

Motumba popatrzył Whiteowi prosto w oczy.
- Niech pan tak nie mówi. To jest też i pański kraj, niech pan 

nie zapomina. Pańscy rodzice tu się urodzili, tu są groby pańskich 
przodków.   Ten   kraj   jest   chory   ale   chory   chorobą   swego 
prezydenta. Nie pojadę z panem, bo jego wściekłość skupiłaby się 
na całej mojej rodzinie, nawet na wiosce, z której pochodzę. To 
jest też wioska pańskich rodziców. Niech pan wraca do Stanów, i 
próbuje nas ratować stamtąd. Tego człowieka trzeba zlikwidować.

- Podobno jest nietykalny. To prawda?
- Na własne oczy widziałem, gdy kazał do siebie strzelać z 

pistoletu. Zrobił pokaz dla wszystkich ludzi, którzy mogą się do 

background image

niego zbliżyć. Żeby wiedzieli, że nie można go zabić. Kupił sobie 
nieśmiertelność za narkotyki. Tyle mogę panu powiedzieć, więcej 
sam nie wiem.

- Nieśmiertelność? Chyba pan przesadza, Motumba. Nikt nie 

jest nieśmiertelny.

- On jest. W każdym razie z pistoletu go pan nie zabije.
Ambasador Stanów Zjednoczonych wsiadł do samochodu i 

odjechał,   a   Motumba   ruszył   piechotą   w   stronę   ministerstwa. 
Zastanawiał  się, co zrobić, by uratować  chociaż  żonę  i  dzieci. 
Wiedział,   że   długo   już   tu   nie   pobędzie.   Albo   ucieknie,   albo 
zginie, tak jak zginął jego poprzednik, który miał  nieszczęście 
pochodzić z tej samej wioski, co przywódca rebeliantów.
*

Somba Tchibambi pokonał trzydzieści kilometrów dzielące 

polanę   od   pałacu   prezydenckiego   w   ciągu   pół   godziny.   Jak 
zwykle zabrał ze sobą deskę z propulsorem antygrawitacyjnym, 
która   pozwalała   mu   przemieszczać   się   ze   stosunkowo   dużą 
prędkością. Gdy zobaczył pierwszych ludzi, na przedmieściach, 
zszedł z deski i schował ją do torby. Ze zdziwieniem zobaczył, że 
mak na polu jest jakiś dziwny, jakby brunatny. Za horyzontem 
słychać było huk silników samolotowych.

Wszedł między rzędy makowin i schylił się, by zobaczyć je z 

bliska. Wszystkie rośliny, posypane białawym pyłem, były jakby 
powypalane.   Jak   okiem   sięgnąć,   całe   zbiory   były   całkowicie 
zniszczone.

Odwrócił się, by ruszyć w strone stolicy, gdy drogę zajechał 

mu samochód z trzema żołnierzami.

- Kim jesteś?
- Zawieźcie mnie do stolicy.
-   Dokumenty   -   jeden   z   żołnierzy   wysiadł   z   samochodu, 

background image

podczas gdy dwaj zarepetowali swoje karabiny.

- Jestem gościem prezydenta, zawieźcie mnie do stolicy.
Żołnierz, który wysiadł, podszedł do Somby, chcąc złapać go 

za rękę. Tchibambi był jednak szybszy, wyjął z kieszeni eklator i 
jednym strzałem obezwładnił wojskowego.

- Zawieźcie mnie do prezydenta, powiedziałem.
Żołnierze w samochodzie zaczęli strzelać ale bez skutku. Gdy 

zobaczyli, że ich kule nie rażą człowieka, do którego strzelali, 
rzucili karabiny, wyskoczyli z samochodu i z krzykiem uciekli 
przez pole.

Somba   wsiadł   do   wozu   ale   stwierdził,   że   nie   potrafi   go 

uruchomić.   Podszedł   do   leżącego   na   ziemi   żołnierza,   kucnął   i 
kilkoma uderzeniami otwartą dłonią w policzki przywrócił go do 
świadomości.

- Wsiadaj, poprowadzisz ten pojazd. Zawieź mnie do pałacu 

prezydenckiego, jestem zmęczony, nie mam ochoty iść.

Ciężko   przerażony   żołnierz   siadł   za   kierownicą   i   ruszył. 

Somba Tchibambi usadowił się z tyłu i w zamyśleniu patrzył na 
zniszczone pola makowe, które mijali po obu stronach drogi.

Rozdział 11

- Moooootuuuuumbaaaaa! - W głosie Tchibambiego słychać 

było histerię. - Widziałem cię Motumba, jak rozmawiałeś z tym 
zdrajcą!!!

Minister   spraw  zagranicznych  zbladł.  Głos  dochodził  go  z 

drugiego   piętra   pałacu,   z   okien   gabinetu   prezydenta.   White 
odjechał właśnie, by spakować bagaże lecz Tchibambi musiał ich 
obserwować,   gdy  rozmawiali.  Zawrócił  i   bez  słowa   wszedł  na 
schody prowadzące do pałacu.

background image

- Motumba - prezydent uśmiechał się ale tym swoim złym, 

zdradliwym  uśmiechem. -  Czy  wiesz,  jaka   jest   kara  za  zdradę 
swojego kraju?

-   Tak,   panie   prezydencie   -   właściwie   było   mu   obojętnie, 

modlił się tylko, by choć jego matki nie dotknęła wściekłość tego 
szaleńca.

- Motumba, czy wiesz, że jesteś zdrajcą?
-   Tak,   panie   prezydencie   -   nie   było   co   zaprzeczać,   nigdy 

niczemu to nie służyło. Słowo prezydenta było prawem w tym 
kraju.

- Czy chcesz się bronić?
Motumba nie zrozumiał pytania. Wiedział, że cokolwiek nie 

powiedziałby   na   swą   obronę,   i   tak   wszystko   odwróciłoby   się 
przeciwko   niemu.   Był   już   martwy,   moment   znalezienia   się   w 
świecie   cieni   był   jedynie   odwlekany   przez   okrutnego,   chorego 
psychicznie   człowieka.   Wyrok   już   zapadł,   więc   nie   wiedział 
czemu miała służyć ta komedia.

Jak się miał bronić? Przed sądem? Przecież bez względu na 

jakiekolwiek kodeksy czy prawa pisane, sędzia wyda taki wyrok, 
jaki   nakaże   mu   wydać   Tchibambi.   Był   prezesem   Sądu 
Najwyższego,   naczelnym   prokuratorem   i,   szczyt   szczytów, 
prezesem Rady Naczelnej Adwokatury. Bo i czemu by nie?

- Panie prezydencie, skończmy z tym. W imię naszej dawnej 

przyjaźni...

- I ty Motumba śmiesz jeszcze mi mówić o przyjaźni? Tyś 

chyba postradał zmysły! Zdradziłeś mnie, zdradziłeś mój kraj i 
ważysz się mówić o przyjaźni! Myślisz, że nie widziałem, jak 
ściskałeś rękę temu agentowi białych? Myślisz, że nie wiem, o 
czym   z   nim   rozmawiałeś?   Jak   mu   gratulowałeś   sprawnie 
przeprowadzonej akcji na nasze pola? Na nasze jedyne bogactwo? 

background image

Motumba, jesteś rozmazanym  psim gównem na  chodniku! Nie 
jesteś nawet godny, by stać teraz tu, przede mną!

Minister spraw zagranicznych, a może lepiej, były minister 

spraw   zagranicznych,   stał   sztywno,   starając   się   spokojnie 
oddychać. Obelgi nie robiły na nim większego wrażenia, modlił 
się  w duchu o to, by wybrana dla niego śmierć nie była zbyt 
okrutna, by mógł chociaż umrzeć w spokoju. 

-   Motumba,   psie   gówno!   Psie   gówno!   -   Tchibambi   jakby 

rozkoszował się wymyśloną obelgą. - Pytam się, czy chcesz się 
bronić. Pochodzisz z dostojnej rodziny, twoja babka była żoną 
brata mojej prababki. Tak, z dostojnej rodziny. Jakiś cień twojej 
zdrady spada i na mnie, jesteśmy spowinowaceni.

Motumba, choć nie jesteś tego godnym, pozwalam ci obronić 

się. Nie masz już honoru, psie gówno nie ma honoru ale z racji 
twego   pochodzenia,   jako   potomek   najdostojniejszej   rodziny, 
będziesz   mógł   walczyć   ze   mną   w   pojedynku.   Tak   ludzie   z 
dostojnych rodzin rozwiązują sprawy honorowe.

- Motumba, ty psie gówno! Twoj pan i prezydent wyzywa cię 

na pojedynek!

W sponiewieranej obelgami postaci nie pojawiła się żadna 

oznaka nadzieji. Tchibambi miewał różne pomysły, z reguły były 
to   pomysły   wyrafinowane   w   swej   okrutności.   Szczególnie   w 
takich przypadkach.

Pojedynek...   Skąd   prezydent   mógł   mieć   taki   pomysł?   Na 

zawsze   pozostanie   to   tajemnicą.   Chory   umysł   posiadał 
najwyraźniej   niewyczerpane   zapasy   inwencji.   Prezydent   musiał 
się bawić, to było najważniejsze.

- Panie prezydencie, jeśli taka jest pańska wola...
- Taka jest moja wola.
-   Jeśli   taka   jest   pańska   wola,   to   przyjmuję   wyzwanie.   Co 

background image

mam teraz zrobić?

Tchibambi   popatrzył   na   niego   z   lekko   przymkniętymi 

oczami, jakby coś rozważał. Chwilę nic nie mówił i stali tak w 
milczeniu.   Wreszcie   sięgnął   po   jakąś   książkę,   która   leżała   na 
blacie biurka i powiedział:

- Tu wszystko jest  opisane, co i jak. Masz prawo wybrać 

rodzaj   broni   i   znajdź   sobie   sekundanta.   Będziemy   się 
pojedynkować za pół godziny. I pospiesz się, bo za godzinę mam 
kilka spraw do załatwienia. Wybierz broń, jaką chcesz, jak wiesz, 
jest mi to obojętne, jeśli pozwolisz na taką przenośnię...

Motumba   studiował   w  Oksfordzie.  W  czasie   studiów  miał 

okazję nieco trenować szermierkę. Nie był nigdy championem ale 
wiedział co nieco na ten temat.

Na ścianie gabinetu prezydenckiego wisiały dwie szpady. Dar 

od   rządu   hiszpańskiego.   Dar,   teoretycznie,   był   dla   niego   ale 
prezydentowi   spodobała   się   toledańska   stal,   i   po   prostu   mu   je 
zabrał. Wisiały na ścianie od trzech lat. Teraz, po raz pierwszy, 
będzie   mógł   zobaczyć   jak   walczy   sie   prawdziwą,   toledańską 
szpadą.   Nie   będzie   to   walka   o   życie,   nigdy   nie   wygra   tego 
pojedynku, będzie to walka o honor. Chociaż nie, będzie to walka 
dla przyjemności pana prezydenta. Nic więcej.

Popatrzył na ścianę i powiedział:
- Szpady. Te dwie szpady, które wiszą na ścianie.
Tchibambi uśmiechnął się szeroko.
-   Tak,   Motumba.   Spodziewałem   się   tego.   Myślisz,   że   nie 

wiem, że gdy u białych uczyłeś się jak zdradzać swój kraj, to 
uczyłeś się walki tymi przedmiotami? Wiem. Dobrze wiem. Ale 
nie licz na to, że moja nieumiejętność posługiwania się szpadą da 
ci   jakąkolwiek   szansę.   Widzisz,   nade   mną   czuwa   Bóg,   i   nie 
pozwoli on, by takie rozdeptane, psie gówno jak ty mogło mnie 

background image

zranić. 

Co   do   tego   Motumba   nie   miał   wątpliwości.   Tarcza,   która 

chroniła prezydenta przed kulami mogła z pewnością ochronić go 
przed ostrzem szpady. On nie będzie miał nic, co ochroniłoby go 
przed   nabiciem   na   ostrze   przeciwnika.   Ale   będzie   to   śmierć 
szybka, spróbuje tak wymanewrować, żeby ostrze Tchibambiego 
przebiło   mu   serce.   Uniknie   męczarni,   które,   sam   to 
niejednokrotnie widział, potrafią być o wiele gorsze od śmierci.

- Idź teraz i znajdź sobie sekundanta. Za pół godziny masz 

być na podwórzu.

Motumba wyszedł z gabinetu i stanął oko w oko z pięcioma 

żołnierzami z gwardii prezydenckiej, którzy najwyraźniej czekali, 
by go eskortować. W korytarzu spotkał Mbwanę, ministra obrony.

- Motumba, żyjesz? Myślałem, że już cię więcej nie zobaczę.
-   Nie,   to   tylko   odroczenie.   -   Wyjaśnił   swemu   koledze 

sytuację. - Mbwana, będę się z nim pojedynkował.

- Coś ty powiedział?
- Powiedziałem, że będę się z nim pojedynkował.
Minister obrony patrzył na niego jak na szaleńca.
- To twój pomysł?
-   Chyba   żartujesz.   Jego.   Będziemy   walczyli   na   szpady,   te 

same, które mi ukradł po wizycie Hiszpanów. Pamiętasz?

-   Ale   przecież   on   nie   potrafi   walczyć   na   szpady.   Ledwie 

odróżnia lufę od kolby w pistolecie...

Mbwana   stał   przed   Motumbą   nie   mogąc   zrozumieć,   o   co 

mogło   Tchibambiemu   chodzić.   Wiedział,   że   prezydent   miewa 
różne   ekstrawaganckie   pomysły   ale   pojedynek   na   szpady?   To 
zakrawało na totalny obłęd.

- Mbwana, przecież wiesz, że to nie ma znaczenia? I tak nie 

będę mógł go zranić.

background image

- To prawda. Nie pomyślałem o tym w pierwszym momencie. 

Zajmę się twoją rodziną, jeśli chcesz. 

- Dziękuję ci, cieszę się, że mogę na ciebie liczyć. - Motumba 

podał tamtemu dłoń i mocno ją ścisnął. - Chciałbym cię poprosić 
o jedną jeszcze przysługę.

- Mów, o co chodzi?
-   Tchibambi   powiedział   mi,   że   mam   sobie   wybrać 

sekundanta.

- Co to takiego?
- No, kogoś, kto będzie mnie reprezentował, kto jest moim 

jakby przedstawicielem.

Mbwana spochmurniał. Przez chwilę nic nie mówił, puścił 

dłoń Motumby i popatrzył na niego smutnym wzrokiem.

- Powiedziałem, że zajmę się twoją rodziną. I zrobię to. Ale 

abym   mógł   o   nich   zadbać,   muszę   być   żywy.   Czy   myślisz,   że 
Tchibambi  zostawiłby mnie  przy życiu, gdybym  w  ten sposób 
okazał ci sympatię? Przepraszam cię...

- To ja cię przepraszam. Nie pomyślałem o tym. Masz rację. 

Żegnaj, Mbwana, czasami o prawdziwej przyjaźni dowiadujemy 
się, gdy już jest zbyt późno, by ją pielęgnować. 

Rozeszli się w smutku. Motumba cieszył się, że ktoś zajmie 

się   jego   rodziną.   Nie   znał   dobrze   Mbwany,   żył   w   ciągłej 
nieufności   do   swych   kolegów   w   rządzie,   podsycanej   przez 
prezydenta w celu łatwiejszego manipulowania ludźmi. Wiedział, 
że w radzie ministrów byli wartościowi ludzie ale nie odważył się 
nigdy na zbliżenie z którymkolwiek z nich. Inni też nie próbowali 
go lepiej poznać.

Po dwudziestu minutach stał na podwórzu pałacu. Tchibambi 

czekał   na   niego   w   czarnym   fraku,   w   wysokim   kapeluszu   na 
głowie. Wyglądał groteskowo. Patrzył z kpiną na swego byłego 

background image

ministra spraw zagranicznych.

- Gdzie jest twój sekundand, Motumba?
- Nie mam sekundanta, panie prezydencie.
-   Nie   dziwi   mnie   to.   Nikt   nie   chciałby   być   sekundantem 

zdrajcy swego kraju. Zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej.

Motumba miał ochotę powiedzieć wszystko, co leżało mu na 

sercu.   Wygarnąć   w   twarz   całą   prawdę   temu   opętanemu 
człowiekowi.   Ale   nie   zrobił   tego,   bo   wiedział,   że   z   placu 
pojedynkowego może jeszcze trafić do sali tortur, która czekała 
na takich jak on w piwnicach pałacowych.

-   Twoim   sekundantem   będzie...   -   Tchibambi   popatrzył 

dookoła,   na   stojących   żołnierzy.   -   Ten   kapral.   Kapralu,   jesteś 
sekundantem tego psiego gówna, Motumby.

Kapral stanął na baczność i zasalutował.
- Tak jest, panie prezydencie. 
Tchibambi   uśmiechnął   się   swoim   złośliwym   uśmiechem   i 

kazał żołnierzowi podejść bliżej.

- Dziwi mnie to, że nawet w mojej gwardii prezydenckiej 

znajdują się ludzie, którzy współpracują ze zdrajcami. Jak zgładzę 
to   psie   gówno,   to   zajmę   się   tobą,   kapralu.   Oduczy   cię   to 
sekundowania wrogom twego prezydenta.

Kapral zemdlał. Padł na plecy i leżał bez ruchu. Tchibambi 

podszedł do niego i kopnął go w bok.

- Niech mi ktoś to stąd zabierze.
Kilku podoficerów podbiegło do leżącego, wzięło go za ręce i 

nogi,   i   wyniosło   z   podwórza.   Po   chwili   jeden   z   nich   wrócił, 
podszedł do prezydenta i powiedział:

- Kapral nie żyje. Dostał zawału serca. 
- Bóg go pokarał. Tak Bóg karze zdrajców i tych, którzy się 

do  nich  zbliżają.  Dobrze   mu  tak.  Motumba,  nie   będziesz  miał 

background image

sekundanta. A teraz bierz ten pręt do szaszłyka i próbuj się bronić. 
Nie mam dla ciebie zbyt wiele czasu. 

Motumba sięgnął po szpadę i bez wykonania zwyczajowego 

pozdrowienia przeciwnika zaatakował. Tchibambi spodziewał się 
tego i tylko nieco odsunął się w bok. Ostrze przeszyło powietrze 
na wysokości jego szyi.

- Chcesz kąsać? Jak wściekły pies chcesz kąsać. Ale nie uda 

ci się mnie ukąsić. 

Motumba był jakby w amoku. Zamachnął się z całej siły by 

zadać cios. Tym razem Tchibambi odparował cios, który, choć 
zadany z wściekłością, nie był ani precyzyjny, ani szybki.

- Zaczyna mnie to bawić. - Tchibambi stał o trzy kroki od 

swego przeciwnika i uśmiechał się szyderczo.

Motumba   opanował   się.   W   Oksfordzie,   gdy   uczył   się 

podstaw szermierki poznał zasady tej sztuki. Jedną z pierwszych 
reguł   było   opanowanie.   Walka   z   ostrzem,   nie   z   człowiekiem, 
który nim porusza. Zrobił kilka szybkich, głębokich oddechów i 
zaatakował już bez wściekłości. 

Ostrza skrzyżowały się i przez moment Tchibambi parował 

skierowane   w   niego   ciosy.   Robił   to   jednak   opieszale,   jakby 
zaczynało go to wszystko nudzić. Motumba odsunął się znów na 
krok i stanął na wprost przeciwnika.

- I co, psie gówno?  Na co ci się zdała nauka w szkołach 

białych ludzi? Mnie nikt niczego nie uczył, a jakoś jeszcze mnie 
nie zabiłeś...

Motumba szybkim skokiem znalazł się przy Tchibambim i 

zadał cios skierowany w serce. Nie wierzył, by potrafił przebić 
tajemniczą tarczę, która chroniła prezydenta. Postanowił jednak 
robić tak, jakby o niej nie wiedział.

Tchibambi   zrobił   ruch,   jakby   chciał   odparować 

background image

niespodziewany   cios   ale   nie   zdążył.   Szpada   Motumby, 
skierowana w serce chybiła celu ale wbiła się w ramię...

Prezydent   zamarł.   Popatrzył   na   swą   lewą   rękę,   na   którą 

zaczęła kapać krew, popatrzył na Motumbę, na stojących wokół 
gwardzistów. Gdy czerwona plama wyraźnie rozlała się na białą 
koszulę   pod   frakiem,   asystujący   pojedynkowi   jęknęli   ze 
zdziwienia. Tarcza nie działała.

Tchibambi dotknął zranionego ramienia i z niedowierzaniem 

popatrzył na zabrudzoną krwią dłoń. Motumba nie rozumiał, co 
się   stało.   Ani   przez   moment   nie   sądził,   że   uda   mu   się   zadać 
jakikolwiek cios. Nagle opanowała go fala nadzieji.

- Tchibambi, twój bóg cię zdradził. Teraz szanse są równe. 

Broń się, jeśli możesz.

Chciał zadać kolejny cios ale nie zdążył. Zatrzymała go kula, 

wystrzelona z pistoletu, który prezydent wyjął z kieszeni. Jean 
Claude Kita-Bila Tchibambi nie lubił improwizacji.

Motumba upadł na twarz. Kula przebiła mu czoło, rozrywając 

mózg   na   kawałki.   Leżące   na   ziemi   ciało   podrygiwało   w 
pośmiertnych   spazmach.   Toledańska   szpada,   złamana   na   pół, 
leżała obok wykręconej upadkiem ręki.

- Widzieliście? - Tchibambi był zdumiony, w głosie można 

było wyczuć nutki histerii czy nawet strachu. - Zranił mnie. Ta 
kanalia mnie zraniła...

Gwardziści nic nie mówiąc patrzyli to na prezydenta, to na 

siebie nawzajem, jakby szukając wyjaśnienia sytuacji.

- Zabierzcie stąd to ścierwo - rzucił pokazując na ciało na 

ziemi. - Zabierzcie, spalcie i rozsypcie popiół na cztery wiatry. 
Nikt nie ma prawa więcej wymówić jego imienia w tym kraju. 
Nikt.

Żołnierze zabrali zwłoki Motumby, a do prezydenta podbiegł 

background image

lekarz, próbując opatrzyć ranę. Tchibambi odpędził go i szybkim 
krokiem ruszył do swego gabinetu.

Usiadł za biurkiem i wyjął z kieszeni pudełeczko, z którym 

nigdy   się   nie   rozstawał.   Nic   się   w   nim   nie   zmieniło,   nic   nie 
wskazywało na to, by tarcza miała nie działać. Somba nic nie 
mówił, że mogła się popsuć. Ale to prawda, że nigdy go o to nie 
zapytał.

Wezwał do siebie kapitana gwardii, jednego z niewielu ludzi 

w tym pałacu, którym ufał. Ufał, to może zbyt wiele powiedziane, 
wiedział   po   prostu,   że   kapitan   woli   być   mu   wiernym.   Nic 
dziwnego, jego rodzina, żona, siostry i matka znajdowały się w 
miejscu,   o   którym   wiedział   tylko   prezydent.   Ich   życie   było 
związane z jego. 

-   Muszę   sprawdzić   twoją   tarczę.   Moja   się   zepsuła.   - 

Powiedział do stojącego na baczność przed biurkiem oficera. Dał 
mu jedną z tarcz już kilka tygodni temu, jeszcze trochę i będzie 
mógł je dać wszystkim oficerom. 

Kapitan zesztywniał ale nic nie powiedział poza "Tak jest 

panie prezydencie". Na czole pokazały mu się krople potu.

Tchibambi strzelił. Kapitan nie drgnął, choć w innej sytuacji 

tak nagła ulga mogłaby go powalić. Tarcza działała poprawnie.

-   Teraz   trzeba  sprawdzić   moją.  Zamienimy  się...  albo  nie. 

Zawołaj mi tu jakiegoś gwardzistę, jesteś zbyt cennym oficerem.

Po próbie, która o mało nie przyprawiła młodego szeregowca 

o   atak   serca,   okazało   się,   że   tarcza   prezydenta   działa   tak,   jak 
powinna.   Tchibambi   nic   nie   rozumiał.   Odprawił   żołnierzy   i 
wezwał lekarza, by opatrzył mu ranę, która choć mocno krwawiła, 
okazała się być niegroźną.

Gdy lekarz wyszedł, szef gabinetu zapowiedział mu obecność 

w hallu pałacu człowieka, który twierdzi, że nazywa się Somba i 

background image

chce widzieć się z prezydentem.

Tchibambi   kazał   go   natychmiast   przyprowadzić.   Zdjął 

marynarkę,   tak   aby   splamiona   krwią   koszula   odcinała   się 
wyraźnie na tle czarnego fotela. Postanowił zrobić ze swej rany 
argument przetargowy.

- Witam pana prezydenta... O, co się stało? Jakiś wypadek?
- Wypadek?! Nie, to nie był wypadek. To tarcza, którą mi 

dałeś nie działa. Przed godziną zostałem zraniony szpadą.

- Czym?
- Szpadą.
Somba z niedowierzaniem popatrzył na prezydenta. Jakby nie 

rozumiejąc dobrze zapytał:

- Jaką szpadą?
- No szpadą. Toledańską. Twoja tarcza nie działa.
-   Tarcza   działa.   Przeciw   broni   palnej.   Przeciw   wszystkim 

przedmiotom   poruszającym   się   z   szybkością   wystrzelonego 
pocisku. Przecież już wypróbował pan...

-   Wypróbowałem   właśnie   dziś.   To   jest   oszustwo.   Żądam 

zadośćuczynienia.

- Powtarzam, tarcza działa jedynie na broń palną. Nie chroni 

przed ostrzem noża czy... szpady. Co za pomysł z tą szpadą?

- Nieważne. Co cię sprowadza?
-   Jak   zwykle   zamówienie.   Przyniosłem   nowe   tarcze   i   coś 

specjalnego,   tylko   dla   pana.   Potrzebuję   bardzo   dużo   towaru. 
Bardzo dużo, dużo więcej niż dotychczas.

Tchibambi   zmartwiał.   W   magazynach   miał   najwyżej 

dwieście kilo. Tyle pozostało mu z ostatniej rafinacji. Po operacji 
samolotów ONZ nie miał nadzieji na wiele więcej.

- Co masz nowego?
- Broń. Wiem, że lubi pan różne rodzaje broni i przynoszę 

background image

coś, co powinno się spodobać. Tylko tego nie można dać nikomu. 
Nikomu. To jest broń, której żadna tarcza nie zatrzyma. Ale w 
zamian za nią potrzebuję co najmniej dwustu kilogramów.

- Pokaż.
Somba sięgnął do torby i wyjął eklator. Był to stosunkowo 

stary model, który łatwo było dostać w sklepach handlujących 
militariami z demobilu. Ze względu na ograniczoną możliwość 
rażenia Związek Cywilizacji Łacińskich zezwolił na wolny handel 
tymi modelami. SMC przejęło na Marsie rozporządzenia Związku 
w sprawie broni.

- Jak to działa?
- Zaraz panu pokażę. To może zabijać albo ogłuszać. Tu się 

reguluje moc. Proszę wezwać tu kogoś, kto ma tarczę.

Kapitan   gwardii   znów   stanął   przed   biurkiem,   niepewnie 

patrząc na Sombę. Ten wziął eklator i strzelił. Oficer bezwładnie 
osunął się na ziemię.

- Zabiłeś go?
- Nie, tylko ogłuszyłem. Za chwilę się ocknie.
Tchibambi   wstał   i   podszedł   do   leżącego   na   ziemi,   który 

powoli zaczął dochodzić do siebie.

- Nieprawdopodobne. I tak bez hałasu.
-   Mogę   mieć   tego   więcej.   Tyle,   że   potrzeba   będzie   dużo 

towaru. Bardzo dużo.

-   Dużo   towaru,   to   dużo   pracy.   W   tym   sektorze   prawa 

ekonomii   nie   są   ważne.   To   nie   skarpetki,   których   można 
wyprodukować ile się chce. Musimy przedyskutować warunki.

Zaczęli   negocjować.   Prezydent   nic   nie   wspominał   o 

zniszczeniu pól makowych, postanowił przemilczeć tę delikatną 
kwestię. Somba widział pola ale nie też o nich nie mówił, chciał 
przedyskutować najpierw sprawę z Becksterem. Wreszcie stanęło 

background image

na  jednym  eklatorze  za  500 kg i  jednej  tarczy za  dwadzieścia 
kilogramów. Przyniesiony eklator Somba dał z góry, jako zaliczkę 
na następne zamówienia.

- Chciałbym zabrać dwieście kilo od razu, teraz. Po następną 

partię zgłoszę się za dwa do trzech tygodni. I chyba będziemy 
musieli   zmienić   metody   przekazu.   Ale   o   tym   jeszcze 
porozmawiamy.

Prezydent   Tchibambi   wydał   odpowiednie   rozkazy   podczas 

gdy   Somba   bawił   się   z   małą   małpką,   która   była   maskotką 
gabinetu prezydenckiego.

- Podoba ci się?
-   Śmieszne   zwierzątko.   Zawsze   chciałem   mieć   takiego 

małego przyjaciela.

- To Lili. Małpka, lemur z Madagaskaru. Podobno gatunek na 

wymarciu.   Jest   twoja.   Żywi   się   sałatą,   marchewką   i   innymi 
warzywami.

Somba wziął małpkę na ręce i posadził sobie na ramieniu. Po 

godzinie siedział w kapsule na polanie czekając na moment, w 
którym Beckster dokona transferu. Zostało mu jeszcze ponad pół 
godziny.

Dla   zabicia   czasu   postanowił   przesypać   heroinę   z 

plastikowych   woreczków   do   pudełek,   które   wcześniej 
przygotował, a które wydawały mu się bardziej odpowiednie do 
transportu takiego towaru.
*

Wiliams wezwał Morrica. Ten wszedł ciekawie patrząc na 

siedzącego na fotelu Mahoneya.

- Jack, przedstawiam ci mojego zastępcę. Morric, to pan Jack 

Mahoney z nowojorskiej Policji Państwowej.

Morric   uścisnął   dłoń   Mahoneya   i   popatrzył   pytającym 

background image

wzrokiem na Wiliamsa.

-   Morric,   zlokalizuj   mi   typa,   który   nazywa   się   Somba 

Tchibambi. Tylko dyskretnie.

Każdy mieszkaniec Marsa nosił przy sobie organizer, który 

zawierał     wszystkie   niezbędnę   do   życia   funkcje.   Był   zarówno 
kluczem do kont bankowych, jak i do drzwi mieszkań, biur, był 
portmonetką,   narzędziem   do   porozumiewania   się   z   innymi 
mieszkańcami poza setką innych funkcji. Dzięki organizerowi, z 
którym w zasadzie nie należało się rozstawać, każdy był w stanie 
zlokalizować   kogokolwiek   w   Central   City.   Służyłu   temu 
wieloczynnościowe słupki poustawiane co pięćdziesiąt metrów w 
kilometrowych korytarzach marsjańskiej stolicy.

Lokalizacja   jakiejś   osoby   była   prostą   operacją,   nie   było 

jednak   możliwości   zlokalizowania   kogoś   bez   jego   zgody.   To 
znaczy zanim na słupku informacyjnym pokazywał się dokładny 
adres, pod którym znajdował się obecnie poszukiwany, musiał on 
wydać   zgodę   na   lokalizację.   A   to   ze   względu   na   intymność 
ludzkiego   życia,   zbyt   wiele   jeszcze   było   zazdrosnych   żon   i 
nieświadomych   rogaczy,   którzy   mogliby   przy   pomocy   tego 
systemu wprowadzić wiele zamieszania.

SMC posiadało oczywiście środki umożliwiające ominięcie 

tej niewygody. I nie wahało się z nich korzystać. Wiedząc o tym, 
wszyscy   którzy   mogli   nie   chcieć   być   zlokalizowanymi   przez 
funkcjonariuszy   bezpieczeństwa   nie   nosili   przy   sobie   w   ogóle 
organizerów. Oczywiście w wielu sytuacjach utrudniało to życie, 
zmuszało   do   posługiwania   się   gotówką,   co   zawsze   było 
podejrzane   ale   była   to   cena,   którą   różnego   rodzaju   typy   spod 
ciemnej gwiazdy były gotowe płacić. 

SMC   usiłowało   narzucić   obowiązek   poruszania   się   z 

organizerem   ale   sprawa   rozbiła   się   o   stanowcze   veto   Związku 

background image

Cywilizacji   Łacińskich,   który   w   imię   wolności   osobistych   nie 
dopuścił do tego typu nakazu.

Somba Tchibambi został lokalizowany w laboratorium, gdzie 

według   informacji   pionu   personalnego,   pracował.   Mahoney   z 
Wiliamsem ruszyli tam, chcąc kuć żelazo, póki gorące.

- Czy ty naprawdę sądzisz, że czegoś będziemy się mogli 

dowiedzieć?

-   Nie   wiem   J.J.  Wiem  tyle  co  i   ty.  Ale   ten  człowiek  jest 

naszym   jedynym   tropem.   Trzeba   się   z   nim   zobaczyć, 
porozmawiać. Nie wiem, może coś powie. A jak nie, to będziemy 
się zastanawiać.

- Wątpię, żeby powiedział więcej, niż w czasie przesłuchania.
- Różnie to bywa. Czasami tacy ludzie nic nie mówią siedząc 

w biurze oficera śledczego, a u siebie, gdy się czują bezpieczni, są 
jak u spowiedzi.

Przyjął   ich   laborant   w   zielonkawym   kitlu   poplamionym 

jakimiś odczynnikami.

- Nazywam się Wiliams, z SMC. Chciałbym porozmawiać z 

panem Sombą Tchibambim.

Laborant   zerknął   w   stronę   hali,   którą   zajmowało 

laboratorium.

- Pana Tchibambiego nie ma w tej chwili w laboratorium. 

Czy mogę mu przekazać jakąś wiadomość? Czy coś się stało?

Mahoney   miał   przez   moment   wrażenie,   że   laborant   jest 

niespokojny. Położył to na karb obecności przedstawiciela SMC.

- Nie, nie, przyjdziemy później. Czy pan Tchibambi często 

zostawia tu swój organizer?

-   Organizer?   A,   organizer.   -   Laborant   wyraźnie   był 

niespokojny. - Nie... to znaczy, tak. Czasami go zostawia, jest 
trochę roztargniony, wie pan, jak to naukowiec...

background image

-   Bo   właśnie   go   zlokalizowałem   tutaj...   Ale   nic.   To   my 

wpadniemy później. A czy profesor Beckster jest?

- Jest, oczywiście, zaraz go poproszę.
Po   chwili   z   biura   w   głębi   laboratorium   wyszedł   Beckster. 

Podszedł do Wiliamsa i z uśmiechem uścisnął mu rękę.

- Witam, co pana do mnie sprowadza?
-   Tym   razem   nie   szachy,   panie   profesorze.   Chciałem 

porozmawiać   z   jednym   z   pańskich   pracowników,   niejakim 
Tchibambim.   Ale   podobno   go   nie   ma,   a   zapomniał   zabrać 
organizera. Nie wie pan, gdzie jest?

-   Wie   pan,   nie   jestem   w   stanie   śledzić   wszystkich   moich 

pracowników. Ale jeśli pan mi przydzieli kilku funkcjonariuszy, 
to nie ma problemu. Co on tam znów narozrabiał?

-   Nic   takiego.   Nie,   chcielismy   po   prostu   zadać   mu   kilka 

pytań...

Beckster popatrzył pytającym wzrokiem na Mahoneya.
- O, przepraszam, panie profesorze. Przedstawiam panu pana 

Jacka   Mahoneya   z   nowojorskiej   Policji   Państwowej.  Jest   tu  w 
sprawie, o której już kiedyś rozmawialiśmy. Pamięta pan?

-   Oczywiście,   że   pamiętam.   I   Tchibambi   byłby   w   to 

zamieszany?

-   Nie,   po   prostu   przed   rokiem   miał   nieszczęście   zostać 

zatrzymany   w   posiadaniu   narkotyków.   Chcemy   z   nim   o   tym 
właśnie porozmawiać.

Beckster zaprosił ich do swojego biura. Zaproponował kawę, 

którą   zaczęli   pić,   przy   małym   stoliczku   przeznaczonym   do 
przyjmowania gości.

- Nie wiem, gdzie on jest ale może wróci, zanim panowie 

pójdą. To jest on narkomanem?

-   Nie,   nic   z   tych   rzeczy.   W   każdym   razie   nic   na   to   nie 

background image

wskazuje. Pewnie chciał zobaczyć jak to jest, gdy się to świństwo 
zażyje   no   i   wpadł.   Ale   był   badany   potem   wielokrotnie   i   nie 
wydaje się, by jeszcze brał narkotyki.

- Już się niepokoiłem. Nie chciałbym mieć nic wspólnego z 

tymi brudnymi sprawami.

Drzwi   od   biura   otworzyły   się   szeroko   i   wszedł   wysoki 

Murzyn, około trzydziestki. Na ramieniu siedziała mu małpka.

-   Przepraszam,   nie   wiedziałem,   że   ma   pan   gości,   panie 

profesorze.

- O, Somba. Dobrze, że jesteś. Wejdź, ci panowie właśnie do 

ciebie. Co to ci siedzi na ramieniu?

- A... to moja nowa maskotka. Właśnie wracam ze sklepu 

zoologicznego. To lemur z Madagaskaru. Będzie mi towarzyszył 
na tym pustkowiu.

Mahoney   patrzył   uważnie   na   Tchibambiego,   oglądając 

dokładnie każdy szczegół jego sylwetki. 

- Panie Tchibambi, chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać 

ale   nie   możemy   już   dłużej   zostać.   -   Powiedział   sprawdzając 
ostentacyjnie   godzinę.   -   Czy   możemy   wpaść   jutro,   albo   może 
jeszcze dziś, przed wieczorem?

- Oczywiście, nie mam nic do ukrycia. To pewnie w sprawie 

tej historii sprzed roku?

- I tak i nie. 
- Nie mam już nic wspólnego z narkotykami. Możecie być 

panowie spokojni.

Mahoney wstał nie zwracając uwagi na Wiliamsa, który nic 

nie rozumiejąc siedział bez słowa na fotelu. 

- Do widzenia panie profesorze, miło było mi pana poznać. 

Wstawaj   J.J.,   wiem,   że   ci   kawa   smakuje   ale   sam   wiesz,   że 
musimy już iść.

background image

Wiliams wstał, i udał, że przypomniał sobie o czym mówi 

Mahoney.

-   Wiliams,   -   Beckster   odprowadził   ich   do   drzwi   biura,   - 

obiecał mi pan ostatnio przechadzkę na Mont Schiaparelli. Kiedy 
mogę na pana liczyć?

- Pojutrze jest niedziela, jeśli pan chce, możemy się wybrać 

pojutrze. Już tak dawno nie chodziłem po górach...

- Trzymam za słowo. Do zobaczenia, panie Mahoney, pan 

Tchibambi odprowadzi panów do wyjścia.

Wyszli   za   Tchibambim.   Gdy   przechodzili   przez   halę, 

Wiliams   patrzył   nic   nie   rozumiejąc   na   Mahoneya,   który   z 
kamienną twarzą szedł o krok za Murzynem.

Przy   drzwiach   laboratorium   zatrzymali   się.   Tchibambi 

odwrócił się jakby chciał zablokować wyjście.

-   Panowie,   ja   z   tymi   sprawami   nie   mam   nic   wspólnego. 

Ustatkowałem się. 

Mahoney wyciągnął rękę i pogłaskał małpkę.
- Śliczne zwierzątko, i bardzo mądre. Do zobaczenia, panie 

Tchibambi.

Za drzwiami Wiliams szybkim krokiem przeszedł na drugą 

stronę korytarza.

- Ty chyba zwariowałeś. Co ci odbiło? Przecież mieliśmy z 

nim porozmawiać?

-   Zaraz   ci   wszystko   opowiem.   Zawieź   mnie   do   sklepu 

zoologicznego.

Rozdział 12

- Ty chyba oszalałeś, Somba. Co to za zwierzak? - Beckster 

starał   się   zachować   zimną   krew   ale   wizyta   policjantów 

background image

wyprowadziła go z równowagi.

Nie   podobało   mu   się,   że   przyszli   do   laboratorium,   nie 

podobało   mu   się,   że   węszyli   tu,   gdzie   zupełnie   nie   powinni. 
Wiedział o przygodzie Somby z zeszłym roku. Wiedział wzystko 
o wszystkich, centralne bazy danych nie miały dla niego tajemnic. 
Nie spodziewał się jednak, że może to kiedyś przysporzyć mu 
problemów.

Daleki był od niedocenienia zaistniałej sytuacji. Wiedział, że 

wszystkie   plany,   wszystkie   najlepiej   nawet   zorganizowane 
operacje   mogły   zakończyć   się   klęską   tylko   i   wyłącznie   ze 
względu na głupi przypadek i zbieg okoliczności.

- Panie profesorze, to prezydent Tchibambi mi go dał. Taka 

maskotka...

-   Somba,   czasami   mam   wrażenie,   że   pracuję   z 

dziesięcioletnim dzieckiem. Czy ani przez moment nie przyszło ci 
do głowy, że nie ma tu miejsca na żadne małpki maskotki? Tu nie 
jest menażeria, Somba.

-   Ale   panie   profesorze,   ja   nie   mam   zamiaru   z   nim   tu 

przychodzić, zostawię go w domu. Wracałem prosto z transferu, 
właśnie mi ją dał...

- Co załatwiłeś? Masz towar?
Somba   w   kilku   zdaniach   opowiedział   o   tym   co   widział   u 

prezydenta   Tchibambiego.   Nie   zapomniał   wspomnieć   o 
zniszczeniu pól makowych.

- Myślisz, że to jakaś choroba?
-   Nie   wiem,   wygląda   to   bardziej   na   rozsypane   środki 

chemiczne.   Zebrałem   z   pola   kilka   makowin   i   dałem   do 
laboratorium. Zaraz powinniśmy mieć wyniki badań.

- Mówił ci, czy ma zapasy?
-   Nie   pytałem.   Powiedziałem,   że   będziemy   zwiększali 

background image

zamówienia.   Myślę,   że   nie   powinno   być   problemu,   jak   znam 
mojego   pradziada,   na   głowie   stanie,   a   znajdzie   nam   dowolne 
ilości.

Profesor   skierował   się   w   stronę   laboratorium.   Laborant 

kończył właśnie kontrolę heroiny.

-  97  panie  profesorze.  Doskonała   jakość. I  opakowania   są 

lepsze.   Wygodniej   operować   takimi   pudełeczkami   niż 
plastikowymi workami.

Beckster sięgnął po pudełko i obejrzał je dokładnie. 
- Co to za pudełka Somba? Dawałeś mu?
- Nie, kupiłem. Jeszcze zanim tam poleciałem. Pomyślałem 

sobie, że wygodniej manipulować pudełka niż torebki.

- I co? Poprzesypywałeś?
- Tak. Jak czekałem na transfer.
- A co zrobiłeś z torebkami?
- Jakimi torebkami?
- No torebkami, w których była heroina od prezydenta?
Somba   przez   chwilę   się   zastanawiał.   Wreszcie   sięgnął   do 

kieszeni, z której wyciągnął garść celofanu.

- Spal to Somba. Spal to natychmiast. - Beckster wyrwał mu 

z   ręki   woreczki   i   wrzucił   do   spalarki,   która   błysnęła   białym 
płomieniem.   -   Następnym   razem   zabraniam   ci   podejmowania 
takich inicjatyw. Będziesz robił jedynie to, co ci powiem. Nic 
więcej, słyszysz? Nic więcej.

- Ale co się stało? Czemu jest pan taki zdenerwowany, panie 

profesorze?

- Chcesz wiedzieć, co się stało? Zaraz ci powiem, co się stało. 

Będziemy   musieli   zmienić   nieco   nasze   metody   działania.   Nie 
widzę innego wyjścia. Uważam, że SMC i policja na Ziemi za 
bardzo   interesuje   się   naszymi   działaniami,   i   trzeba   zacząć 

background image

operować   inaczej.   Wolałbym   nie   musieć   tłumaczyć   się   przed 
śledczym.

Beckster już od dłuższego czasu zastanawiał się nad zmianą 

form działania. Po dwóch wpadkach towaru na wahadłowcach, na 
Ziemi i teraz tu, na Marsie, uznał, że przesyłka heroiny promem 
jest zbyt niepewna. To prawda, że źródło towaru było praktycznie 
niewyczerpane ale nie mógł sobie pozwolić, by SMC i rangersi 
doszli jak po nitce do kłębka do jego laboratorium.

Zabezpieczał się oczywiście od początku. Wiedział, że zanim 

SMC   wyśle   funkcjonariuszy,   którzy   będą   mieli   za   zadanie 
zaaresztować   go,   zastanowią   się   trzy   razy.   Miał   w   ręku 
kompromitujące   dane   bankowe,   które   mogły   być   ważkim 
argumentem w takim przypadku. Ale to była ostateczność. A tu 
chodziło  o  to,  by  działać   sensownie   nie  będąc  zmuszonym   do 
operowania   w  sytuacji  przymusowej. Lepiej  było  przewidywać 
ruchy przeciwnika.

Gdy zastanawiał się nad tymi problemami, przyszła mu do 

głowy zupełnie niezwykła myśl, która być może była początkiem 
odpowiedzi na jego pytania. Problemem, który należało rozwiązać 
był transport. Transport heroiny z Marsa na Ziemię, 65 milionów 
kilometrów na pokładzie promu kosmicznego, który choć wielki, 
zajmował ograniczoną przestrzeń. I wystarczyło poddać go nieco 
dokładniejszej kontroli, by znaleźć przemycany towar. Na Ziemi 
służby   celne   z   pewnością   nie   omieszkają   przeczesać 
nadlatujących w najbliższym czasie transportów.

Ale przecież można było zlikwidować ten kłopotliwy etap. 

Beckster   nie   rozumiał   dlaczego   wcześniej   nie   wpadł   na   ten 
pomysł.   Oczywiście   nie   wszystko   było   proste,   pozostawały 
pewne   delikatne   szczegóły   do   rozwiązania   ale   były   one   mniej 
skomplikowane, niż przemyt na promie kosmicznym.

background image

- Somba, zapakujesz heroinę z powrotem do transportera i 

polecimy razem na Ziemię. Do twojego pradziada. Ale tym razem 
nie   złożymy  mu  wizyty.  I   zabierzesz   tę   małpę,  wolę,   żeby   na 
Marsie nie było takich zwierzaków.
*

- O jaki sklep zoologiczny ci chodzi? - Wiliams nie wiedział 

czego szukał Mahoney. - Jesteś pewien, że wszystko w porządku?

- Jestem. Sklep zoologiczny ze złotymi rybkami, kotkami i 

świnkami morskimi. Musi tu być coś takiego. Przynajmniej tak 
sądzę.

- Ale po co?
- Zaprowadź mnie, potem ci opowiem.
Wiliams   wsiadł   do   poduszkowca,   Mahoney   usiadł   obok. 

Wyglądał na głęboko zamyślonego.

- Kiedy przyleciał ostatni prom?
- Ty nim przyleciałeś.
Mahoney nic nie powiedział i jechali w milczeniu. 
Ulice Central City, właściwie korytarze, bo wszystko było 

zabudowane, były stosunkowo szerokie. Po obu stronach świeciły 
witryny sklepów i barów. Przejeżdżali przez dzielnicę handlową, 
która   stanowiła   centrum   życia   towarzyskiego   Marsjańskiego 
miasta.   Mieszkańcy   nie   lubili   siedzieć   w   domu.   Związek 
Cywilizacji   Łacińskich   przysyłał   na   czerwoną   planetę   całe 
brygady   socjologów   i   psychologów   społecznych,   którzy   badali 
zachowania ludzi w tych, jakże niezwykłych, warunkach. Mars 
był   dla   nich   laboratorium   badawczym,   w   którym   ludzie   byli 
królikami   doświadczalnymi.   Pojawiły   się   prace   naukowe, 
niektórzy specjaliści twierdzili, że badanie zachowań na Marsie 
powinno być odrębną dziedziną socjologii.

Coraz więcej rodziło się tu dzieci. Dzieci, które nie znały 

background image

Ziemi, dla których jedynym prawdziwym światem był Mars. W 
szkołach   uczono   jeszcze   historii   ludzkości   lecz   coraz   większy 
nacisk   był   kładziony   na   przedmioty   mające   ścisły   związek   z 
kolonizacją czerwonej planety. 

Dzieci nie wiedziały, że gdzie indziej grawitacja może być 

większa, że pięciometrowe skoki mogą być zabawą jedynie gdy 
mieszkało się w Central City. Nie wiedziały, co to jest skąpana w 
słońcu plaża, nad oceanem. Wiedziały jednak, co to jest deszcz, 
na Marsie deszcz określany był co najmniej piętnastoma różnymi 
słowami.

Jednym z pól doświadczalnych ziemskich naukowców był też 

i   język.   Od   momentu   pojawienia   się   pierwszych   kolonistów 
zaczęły   pojawiać   się   pewne,   niewielkie   początkowo,   zmiany 
językowe.

Ponad   80   procent   kolonistów   pochodziło   ze   Związku 

Cywilizacji Łacińskich, co powodowało, że wszyscy praktycznie 
mówili po hiszpańsku. Ale przecież regiony na Ziemi, z których 
pochodzili, miały swoje lokalne języki, którymi posługiwali się 
kiedyś na codzień.

Mieszanka hiszpańskiego z językami tych regionów zaczęła 

kiełkować powstaniem swoistego narzecza mieszkańców Marsa. 
Narazie   był   to   jeszcze   hiszpański,   może   nieco   zmieniony, 
posiadający   nowe,   nie   znane   na   Ziemi   słowa.   Przeciętny 
mieszkaniec Marsa mógł jednak bez problemu porozumieć się z 
każdym mówiącym po hiszpańsku Ziemianinem. Może jedynie 
mógłby zadziwić specyficznym akcentem. 

Ale nowe słowa pojawiały się jak grzyby po deszczu. Nowe 

słowa związane z życiem w podziemnym mieście, w warunkach 
zupełnie   odmiennych   od   ziemskich.   Były   słowa   dla   określenia 
jakości pompowanego powietrza, sztucznego oświetlenia i wielu 

background image

innych rzeczy, które nie miały swych odpowiedników na Ziemi.

W   części   szklarniowej,   dostarczającej   miastu   świeżych 

warzyw i owoców żyły zwierzęta. Poza krowami i świniami, które 
były tu dla mleka i mięsa, były króliki, jaskółki, nietoperze, żaby, 
szczury, myszy i jeszcze kilka innych gatunków.

Co   do   gryzoni,   to   ich   zadomowienie   na   Marsie   nie   było 

przewidziane przez projektantów Central City. Znalazły się tam 
wydostawszy   się   prawdopodobnie   z   jednego   z   licznych 
laboratoriów. Było to prawie pewne, jako że właściwie wszystkie 
były białe. Nie zwalczano ich dopóki nie rozprzestrzeniły się po 
całym   mieście   i   nie   zaczęły   przegryzać   licznych   kabli 
elektrycznych. Sprowadzono więc koty i trzy pary sów, które po 
kilku latach zamieniły się w sześćdziesiąt par sów.

Na   początku   zwierzęta   do   towarzystwa   nie   były 

przyjmowane na promy odlatujące z Ziemi. Spowodowało to falę 
prawdziwych   tragedii   i   rozstań,   z   ulubionymi   maskotkami, 
kotkami, pieskami i innymi szczygłami. Jednakże po interwencji 
jednego z senatorów, którego kuzynka wylatywała na Marsa, a nie 
chciała   się   rozstać   ze   swoim   ulubionym   jamnikiem,   została 
wydana   zgoda   na   zabieranie   ze   sobą   zwierząt   domowych. 
Ponieważ   początkowo   nie   sprecyzowano   dokładnie,   o   jakie 
zwierzęta   może   chodzić,   w   salach   odlotowych   wahadłowców 
pojawili się miłośnicy natury z wężami boa, pytonami, był nawet 
jeden, który postanowił zabrać akwarium z piraniami. Twierdził, 
że żyć bez nich nie potrafi.

Podjechali   pod   sklep   zoologiczny.   Było   to   wielkie,   jasno 

oświetlone pomieszczenie, w którym stały klatki, akwaria, teraria 
i panował nieopisany zamęt. Ptaki śpiewały, koty miauczały, psy 
szczekały,   kanarki   gwizdały,   wszystko   w   nieprawdopodobnym 
wręcz smrodzie.

background image

- Ależ tu smród, - nie wytrzymał Wiliams, gdy weszli do 

środka. - Naślę tu chyba kogoś z Departamentu Higieny.

- Czym mogę służyć? - Podszedł do nich niewysoki człowiek, 

około pięćdziesiątki. Na ramieniu miał wielkiego, czarnego kruka. 
- Znam skądś pana. Wiem, pan jest Wiliams z SMC. Czy coś 
przeskrobałem?

-   Sądząc   po   smrodzie,   to   jest   tu   co   najmniej   dziesięć   par 

zwłok ludzkich w stanie zaawansowanego rozkładu.

-   Nie,   panie   Wiliams.   Po   prostu   nie   miałem   pieniędzy   na 

opłaty za klimatyzację. A jakoś nie mam ochoty otwierać okna.

- Radzę panu, żeby znalazł pan pieniądze, bo będzie pan miał 

do czynienia z Departamentem Higieny.

-   Nie,   nie,   jutro   wszystko   załatwię,   samemu   chce   mi   się 

rzygać, jak tu wchodzę. Czym mogę służyć?

W czasie gdy Wiliams rozmawiał ze sklepikarzem, Mahoney 

chodził po sklepie i zaglądał do klatek.

- Ma pan tu niezłą kolekcję. O, jaszczurki! Nie wiedziałem, 

że na Marsie są jaszczurki.

- Na  wszystkie zwierzęta, które tu są, mam papiery. Poza 

szczurami, które sam złapałem. Niech pan sobie wyobrazi, panie 
policjancie, że są ludzie, którzy gotowi są zapłacić, by mieć w 
domu białego szczura. Jakby nie mogli sobie złapać w szklarni 
czy na niższych poziomach.

Mahoney podszedł do klatki, w której suka niewiadomej rasy 

pielęgnowała swoje szczenięta. Schylił się lecz gdy psia mama 
warknęła, odsunął się o krok.

- Niech się pan nie boi, ona nie gryzie. Tylko nie lubi, gdy 

ktoś podchodzi do jej dzieci. 

-  Nie   boję  się. Lubię  zwierzęta.  Czy ma  pan coś  bardziej 

egzotycznego, niż psy i kanarki?

background image

-   Co   to   znaczy,   bardziej   egzotycznego?   Niech   mi   pan   tu 

gdzieś   na   Marsie   znajdzie   żywego   kanarka,   to   przyznam,   że 
kanarek,   sześćdziesiąt   milionów   kilometrów   od   Ziemi   nie   jest 
egzotycznym zwierzęciem.

- Mam na myśli zwierzęta, które nie są powszechnie uważane 

za domowe.

-   Co,   krokodyle?   Nie   ani   krokodyli,   ani   hipopotamów   nie 

mam. Nikt nie zamawiał.

- A małpy?
- Miałem dwie kapucynki. Sprzedałem w zeszłym tygodniu.
- A lemury?
- Co?
- Lemury. Z Madagaskaru.
Sklepikarz popatrzył na Mahoneya z uśmiechem.
- Nie panie policjancie. Nie mam lemurów z Madagaskaru. 

Nie  mam   również  ptaków   dodo,  ani  dinozaurów.  Trylobitów  i 
amonitów   też   nie   mam.   Jeśli   chce   pan   lemura,   to   doradzam 
zgłosić   się   do   jakiegokolwiek   muzeum   historii   naturalnej   na 
Ziemi. Tyle, że to daleko.

- Co to znaczy?
-   To   znaczy,   że   lemurów   już   nie   ma.   Tak   jak   nie   ma 

dinozaurów   i   ptaków   dodo.   Wyginęły   panie   policjancie. 
Wyginęły.

- Ale przecież w ogrodach zoologicznych...
-   W   ogrodach   zoologicznych   nie   chciały   się   nigdy 

rozmnażać.   Lemurów   już   nie   ma.   Ale   widziałem   kiedyś 
wypchanego Aye Aye.

- Ma pan jakąś książkę z fotografiami tych zwierząt?
Sklepikarz wyszedł na zaplecze, a Wiliams nadal nie bardzo 

rozumiejąc o co chodzi podszedł do Mahoneya.

background image

- Co ty wyprawiasz, Jack? O co ci chodzi?
- Widziałeś tę małpkę, którą miał na ramieniu Tchibambi w 

laboratorium?

-   Widziałem.   Ale   co   ma   małpka   do   śledztwa   w   sprawie 

heroiny?

-   Nie   wiem   jeszcze.   Ale   może   się   zaraz   dowiemy.   Przed 

odlotem   na   Marsa   oglądałem   program   przyrodniczy.   O 
zwierzętach,   które   genetycy   próbują   stworzyć   poprzez 
manipulacje. Mówili też o lemurach. Wygląda na to, że sklepikarz 
wie, co mówi. Nie ma lemurów. Jeśli Tchibambi ma lemura, to 
musi go mieć z Ziemi. Z takiego laboratorium. Wiec albo był na 
Ziemi, albo ktoś mu go przysłał. W obu przypadkach byłoby to 
dziwne,   bo   nie   sądzę,   żeby   te   zwierzaki   były   gdziekolwiek   w 
wolnej sprzedaży. On jest na kontrakcie?

- Kto?
- Tchibambi.
- Chyba nie, nie zwróciłem uwagi, jak sprawdzaliśmy jego 

dane ale gdyby był na kontrakcie, zauważyłbym.

- No to na Ziemi nie był. Więc ktoś mu to przywiózł.
Z zaplecza wyszedł właściciel sklepu zoologicznego.
- Mam książkę. Ale chciałem zwrócić uwagę, że tu nie jest 

księgarnia tylko sklep ze zwierzętami.

Mahoney   wziął   kolorowy,   zakurzony   album,   który   musiał 

leżeć   na   jakiejś   półce   od  dobrych  kilku  lat.  Zaczął   przeglądać 
zdjęcia i rysunki. Po chwili podszedł do Wiliamsa i pokazał mu 
niewielkie zdjęcie na jednej ze stron. 

- Widziałeś? To ten.
Wiliams popatrzył na fotografię i skinął głową. 
- Tak. No i co?
-   Słuchaj   uważnie.   Lemur   Madagaskarski,   maco.   Gatunek 

background image

odkryty   stosunkowo   późno,   bo   w   pierwszej   połowie   XXI   w. 
Nigdy nie udało się utrzymanie go w niewoli. Jedyne zapłodnione 
embriony,   które   przechowywane   były   na   wydziale   zoologii 
Uniwersytetu   Yale   spłonęły   w   pożarze   w   2087   roku.   Gatunek 
uznany za wygasły bezpowrotnie.

Wiliams sięgnął po książkę by samemu przeczytać tekst pod 

zdjęciem.   Następnie   oddał   ją   sklepikarzowi   i   wyszedł   za 
Mahoneyem ze sklepu.

- No i co?
- Co, co?
- Co o tym myślisz? Nie myliłem się. Nie ma lemurów.
- To co siedziało u Tchibambiego na ramieniu?
- Nie wiem ale będę wiedział. 
- Wiesz co? A może to była taka mechaniczna maskotka? 

Słyszałem,   że   robią   teraz   zabawki,   których   nie   odróżnisz   od 
żywych.

- Tak? I co, myślisz, że robią pluszowe lemury, dokładnie 

takie, jak te wymarłe w zeszłym stuleciu?

Wiliams popatrzył na Mahoneya zastanawiając się, do czego 

dąży. Nie rozumiał, o co chodziło rangersowi ale rzeczywiście 
sprawa wydała mu się dziwna. Dziwna, bo wyglądało na to, że 
Tchibambi ma jakieś kontakty z Ziemią.

- Chyba nie sądzisz, że wsadzę go za posiadanie małpy. SMC 

może wiele ale bez przesady. 

-   Nie   ale   chciałbym   z   nim   porozmawiać   na   jej   temat. 

Sprawdź   w   bazach   danych,   czy   były   gdzieś   na   promach 
deklarowane małpy.

Wiliams podszedł do słupka informacyjnego i włożył swoją 

kartę. Wyłączył część wokalną, nie chciał, żeby liczni o tej porze, 
w   tej   części   miasta   przechodnie   usłyszeli   informacje,   o   które 

background image

będzie prosił.

Każdy   słupek   informacyjny   dawał   dostęp   do   całości   baz 

danych na Marsie. Zazwyczaj przechodnie korzystali ze słupków, 
by  odnaleźć   kogoś, by  dowiedzieć   się  o  program   teatru  czy  o 
godziny   otwarcia   sklepów.   Można   było   jednak   dowiedzieć   się 
wszystkiego, jeśli tylko miało się do tego specjalne upoważnienie.

Projektanci systemu informacyjnego Central City postanowili 

nie   blokować   specjalnie   dostępu   do  baz   danych  w   samym   ich 
sercu.   Uznali,   że   lepszym   rozwiązaniem   będzie   zablokowanie 
dostępu u źródła, z którego wypływało zapytanie. System ochrony 
był   prosty   -   opierał   się   na   identyfikacji   poprzez   kartę,   głos   i 
ewentualnie  odcisk  palca.  Dostęp  do  niektórych  typów  danych 
chroniony   był   dodatkowo   koniecznością   obecności   przy 
konsultacji dwóch upoważnionych osób.

Dowiedzenie się o listę towarów, które przyleciały promem 

na Marsa nie było uznane za zapytanie o utajnione dane. Wiliams 
po   dostaniu   się   do   odpowiedniej   bazy   powiedział   tylko 
"zwierzęta"   i   na   ekranie   pojawiła   się   długa   lista   wszystkich 
zwierząt, które przyleciały kiedykolwiek z Ziemi.

Po chwili stał przy Mahoneyu.
- Nie ma lemurów. Ani jednego.
- I co, jesteś przekonany, że coś tu nie gra?
- To prawda. Ale czy ty myślisz, że ma to coś wspólnego z 

heroiną?

- Nie wiem. Wychodzę z założenia, że typ miał już kontakt z 

narkotykami, więc całkiem czysty nie jest. Teraz ma małpę, której 
nigdy na Marsie nie było, i która na dodatek w ogóle nie istnieje. 
Myślę,  że   mamy  pewne   podstawy,  by  zainteresować   się   bliżej 
tym człowiekiem. Ale to ty jesteś tutaj szefem, nie ja. Wiec dalsze 
decyzje należą do ciebie.

background image

- Może zapytamy go o fakturę za małpę?
- Tak jest, Wiliams. Doskonały pomysł. Zapytaj go o fakturę 

i w ciągu trzech minut znikną wszelkie dowody jakiegokolwiek 
przemytu, jeśli w ogóle takie jeszcze istnieją.

Nie,   J.J.   Myślę,   że   powinniśmy   go   poobserwować.   Skądś 

musi   mieć   tę   heroinę,   jeśli   jest   w   to   zamieszany.   Prędzej   czy 
później popełni błąd, a wtedy będziemy na niego czekali.

-   Porozmawiam   z   Becksterem.   Poproszę   go,   by   zwrócił 

bardziej uwagę na tego Tchibambiego, pracuje przecież z nim w 
laboratorium.

- Chcesz go wprowadzić w śledztwo?
- Nie wiem - Wiliams zawahał się. - Właściwie to profesor 

wie, nad czym pracujemy. Rozmawiałem z nim niedawno na ten 
temat.   To   nieszkodliwy,   trochę   stuknięty   naukowiec.   Kiedyś 
zajrzałem do jego akt. Wygląda na to, że to samotnik kompletnie 
pochłonięty swoją pracą. Siedzi tu już od dwudziestu lat ale jest 
na kontrakcie. Może wrócić, kiedy chce.

- To czego on tu jeszcze szuka?
- Może podobają mu się krajobrazy? 

*

-   Somba   -   Beckster   stał   przy   biurku   patrząc   w   oczy 

Tchibambiego, - musimy zmienić nieco metody działania. Chodzi 
mi o to, że obawiam się, że nie możemy już używać promów do 
transportu proszku. Po dwóch wpadkach nie możemy pozwolić 
sobie   na   trzecią.   Poza   tym   skoro   SMC   zaczyna   tu   węszyć,   to 
znaczy że nie dali sie złapać w naszą małą zasadzkę na promie. 
Chyba   naprawdę   zaczynają   wierzyć,   że   heroina   pochodzi   stąd. 
Wiem, że to nieprawdopodobne, oparłem przecież na tym cały 
nasz plan ale skoro policja jest nielogiczna, to musimy i to wziąć 
pod uwagę.

background image

-   Ale   jak   wysłać   heroinę?   Nie   bardzo   rozumiem,   panie 

profesorze.

- Somba, to proste. Sam się dziwię, że na to nie wpadłem 

wcześniej. Skąd pochodzi heroina?

- No, z Roandy.
- Gdzie jest Roanda?
- Na Ziemi.
- Gdzie wysyłamy heroinę?
- Na Ziemię.
- Mam ci dalej tłumaczyć?
Tchibambi popatrzył na Beckstera zupełnie zagubiony.
- Nie wiem, o co panu chodzi.
- Skoro heroina produkowana jest na Ziemi, konsumowana 

również   jest   na   Ziemi,   to   powiedz   mi   Somba,   po   co   mamy 
zabierać ją tu, na Marsa?

- No przecież bierzemy ją sprzed stu dziesięciu lat. Dzięki 

pana maszynie do...

- Tak jest. Ale powiedz mi, po co my ją sprowadzamy na 

Marsa?

- Żeby sprawdzić i wysłać na Ziemię.
- A gdybyśmy w ogóle nie zabierali jej z Ziemi?
- A jak ją przetransportujemy do Nowego Jorku?
- A po co mamy ją transportować do Nowego Jorku? Mój 

plan jest prosty, Somba. Prosty jak drut.

Heroina   jest   na   Ziemi.   Więc   nie   ma   powodu,   żeby   miała 

podróżować. Gdy weźmiesz ją od dostawców, ukryjesz ją jakimś 
umówionym   miejscu,   a   my   po   prostu   powiemy   naszym 
korespondentom   na   Ziemi,   by   tam   poszli   i   ją   wzięli.   Proste   i 
skuteczne, nieprawda?

Somba uśmiechnął się szeroko. Plan Beckstera był prosty, tak 

background image

prosty, że trzeba było wmieszania się policji, by mógł nań wpaść.

- Ale jak znajdziemy jakieś miejsce?
- Po to właśnie będziemy musieli polecieć na Ziemię. Trzeba 

znaleźć   jakieś   miejsce   w   Ameryce,   miejsce,   gdzie   będziemy 
składować   towar.   W   ramach   dzisiejszych   granic     Związku 
Cywilizacji Łacińskich.

- To chyba nie powinno być trudne.
- Wbrew pozorom nie będzie to łatwe. Musimy znaleźć tyle 

miejsc, ile będzie przesyłek.

- Przecież wystarczy zakopać w jakiejś dziurze, tamci przyjdą 

i odkopią.

- Problem jest bardziej skomplikowany, niż ci się wydaje. 

Rzeczywiście możemy zakopać, i pewnie tak zrobimy. Ale nie 
możemy zakopywać wciąż w tym samym miejscu. Gdybyśmy tak 
zrobili, spowodowalibyśmy niezłą katastrofę. Bo wyobraź sobie 
co by się stało. Zakopujemy dziś heroinę w punkcie A. Za dwa 
tygodnie znów lecimy na Ziemię i znów zakopujemy w punkcie 
A. I tak dalej. Po dziesięciu razach w punkcie A jest, powiedzmy, 
tona heroiny.

Nie   zapominaj   jednak,   że   po   pierwszym   zakopaniu 

kontaktujemy się z naszymi korespondentami w Nowym Jorku i 
mówimy im, że mają wykopać heroinę w punkcie A. No i oni tam 
jadą,   i   co   znajdują?   Znajdują   heroinę,   którą   zakopaliśmy   za 
pierwszym   razem   ale   znajdują   też   tę,   którą   zakopaliśmy   za 
drugim razem, za trzecim i tak dalej.

A my co? Myślisz, że możemy im powiedzieć, żeby nie brali 

więcej niż sto kilo? Że reszta jest na później? 

Pamiętaj, że heroina będzie podróżować w czasie, tak jak my. 

Tyle, że będzie się to działo w sposób jak najbardziej naturalny. 
Będzie po prostu czekała przez sto dziesięć lat w kryjówce, którą 

background image

tylko my będziemy znali. I jeśli za każdym razem będziemy ją 
wkładali   w   to   samo   miejsce,   to   po   stu   dziesięciu   latach   cała 
heroina znajdzie się w tym samym miejscu. Tak więc musimy 
znaleźć   tyle   kryjówek,   ile   będzie   przesyłek.   Czego   należało 
dowieść.

Rozdział 13

Niedziela była na Marsie, jak na Ziemi, dniem wolnym od 

pracy.   Lokalna   stacja   meteorologiczna,   która   zajmowała   się 
zarówno badaniem, jak i kształtowaniem klimatu na Czerwonej 
Planecie, starała się zawsze ograniczyć  do minimum  deszcz w 
tym dniu, ze zmiennym jednak szczęściem. Już w dwudziestym 
wieku meteorologowie stwierdzili, że system, którym jest klimat, 
uzależniony   jest   od   zbyt   wielu   czynników,   niemożliwych   do 
przewidzenia.   Nie   da   się   z   całkowitą   pewnością   przewidzieć 
pogody na więcej niż 5-7 dni naprzód. Był to tak zwany "efekt 
motyla". Otóż o ile machnięcie skrzydełek motyla nie mogło mieć 
bezpośredniego wpływu na pogodę w miejscu, w którym się to 
stało,   o   tyle   powstałe   zawirowania   powietrza   mogły   po   trzech 
dniach czy tygodniu być źródłem tropikalnego cyklonu. Im dalej 
starano   się   wybiec   w   przyszłość   przy   prognozach 
meteorologicznych,   tym   więcej   niewiadomych   należało 
przewidzieć w kilometrowych równaniach i w pewnym momencie 
skomplikowanie obliczeń było takie, że żadna maszyna nie była w 
stanie opanować powstałego ogromu prac.

Meteorologia marsjańska nie była jedynie przewidywaniem 

pogody.   System   klimatyczny   był   stosunkowo   prosty   (w 
porównaniu   z   ziemskim).   Nie   było   jeszcze   ukształtowanych 
oceanów,   nie   było   wielkich   lasów   ani   rozbudowanych   czap 

background image

polarnych,   które   na   Ziemi   były   podstawowymi   elementami 
kształtującymi   pogodę.   Oceany   dopiero   się   tworzyły,   jedyną 
roślinnością były trawy. Klimat, który był dość równomierny na 
całej   powierzchni   planety,   ograniczał   się   do   częstszych   bądź 
rzadszych opadów deszczu w okresie letnim, bądź śniegu w zimie 
i w strefach podbiegunowych.

Technicy   meteorologiczni   eksperymentalnie   badali 

możliwość wpływania na pogodę poprzez lokalne zmiany składu 
atmosfery.   Wychodziło   im   to   z   różnym   skutkiem,   najczęściej 
próby   odpędzenia   chmur   wymyślnymi   metodami   kończyły   się 
całkowitym fiaskiem. Tak jak na Ziemi meteorologia kojarzyła się 
tu bardziej z czarną magią niż z nauką. Pomimo niezliczonych 
wysiłków i prób, deszcz wcale nie przestawał padać, gdy miał 
przestać, a grad nie zamieniał się w śnieg z deszczem zgodnie z 
zapowiedzią.   Hurraoptymistyczne   zapowiedzi   pięknej   pogody 
zamieniły   się   po   latach   bezowocnych   prób   w   zwyczajne 
codzienne prognozy, na które wszyscy patrzyli z przymrużeniem 
oka.

Jednyny   namacalny   sukces   lokalnym   kształtowaniu 

warunków   pogodowych   odnieśli   technicy   z   Laboratorium 
Atmosferycznego.   Ich   zadaniem   było   przyspieszenie 
dostosowania składu powietrza do optymalnych warunków życia. 
Oznaczało to ciągłe wzbogacanie w tlen, azot i dwutlenek węgla, 
którego   wciąż   było   za   mało,   by   trwale   utrzymać   efekt 
cieplarniany.

Mars,   jako   planeta   bardzo   bogata   we   wszelkiego   rodzaju 

minerały, była jednocześnie wyposażona w źródła tlenu. Gaz ten 
uwięziony   był   w   związkach   chemicznych   żelaza   i   krzemu, 
wszechobecnych zarówno na powierzchni jak w pod nią. Rudy 
żelaza przerabiane były na żelazo, uwolniony w ten sposób tlen 

background image

wypuszczany był do atmosfery, którą wzbogacał. Azot i inne gazy 
produkowane   były   również   głównie   na   bazie   obecnych   na 
planecie minerałów.

Początkowo gazy uwalniane były do atmosfery w miarę ich 

produkcji.   Zupełnie   przypadkowo   technicy   i   naukowcy   z 
Laboratorium   Atmosferycznego   zorienowali   sie,   że   uwolnienie 
wielkich   ilości   gazów   do   atmosfery   miało   lokalny   wpływ   na 
warunki pogodowe. W okolicach, w który dokonowynano tych 
operacji czasowo przestawał padać deszcz, a na niebie ukazywało 
się  na kilka godzin Słońce.

  Gdy   Laboratorium   Atmosferyczne   stwierdziło   ciąg 

przyczynowo   skutkowy   między   uwalnianiem   gazów   i 
przejaśnieniami,   postanowiono,   dla   uprzyjemnienia   życia 
mieszkańcom   Central   City,   uwalniać   gazy   raz   na   tydzień,   w 
niedzielę.   Pozwalało   to   mieszkańcom   na   spacery   na   zewnątrz, 
które   choć   nie   były   ani   dalekie,   ani   długie,   umożliwiały 
zapomnienie choć na jakiś czas o życiu w zamknięciu.

Psychologowie społeczni zaobserwowali, że gdy ludzie mogli 

pospacerować po okolicy, zdecydowanie chętniej przystępowali 
następnego   dnia   do   pracy,   byli   w   lepszym   humorze   i   mniej 
myśleli o utraconym raju na Ziemi.

Wypuszczanie setek tysięcy metrów sześciennych gazów w 

ciągu   dwunastu   godzin   powodowało   oczywiście   powstanie 
silnych wiatrów ale błękitne niebo i brak deszczu kompensowały 
niedzielnym   spacerowiczom   tę   niewygodę.   Powstały   kluby 
"krajoznawcze", coraz więcej adeptów liczył klub wysokogórski. 

A   było   gdzie   się   wspinać.   Wygasłe   wulkany   stanowiły 

doskonały   teren   dla   alpinistów.   Największy   wulkan,   Nix 
Olympica, był ponad trzykrotnie wyższy od najwyższej na Ziemi 
góry. Od momentu pojawienia się ludzi, a razem z nimi zmian 

background image

klimatycznych,   jego   zbocza   pokryły   się   wiecznym   śniegiem, 
który nie topniał nawet w lecie. Klub wysokogórski organizował 
wycieczki co najmniej raz w miesiącu, Nix Olympica miał już na 
koncie   trzy   ofiary   śmiertelne,   którymi   byli   niedoświadczeni 
amatorzy wspinaczki.

Nie   było   mowy   o   wdrapaniu   się   na   sam   szczyt,   ciśnienie 

powietrza było tam zbyt niskie, prawdopodobnie nigdy nie będzie 
wystarczająco wysokie, by mógł tam dojść człowiek ale wokół 
Central City wiele było niższych gór, na które mógł wejść każdy 
kto chciał i potrafił. Czasami najwyżej trzeba było zabrać ze sobą 
aparat tlenowy.

Wiliams był członkiem klubu od roku. Gdy był jeszcze na 

Ziemi, wyjeżdżał czasami w Alpy, by pojeździć na nartach ale 
nigdy nie ciągnęła go wspinaczka. Nie bardzo potrafił zrozumieć 
ludzi,   którzy   byli   gotowi   poświęcić   zdrowie,   czy   życie,   by 
wdrapać się na jakiś niedostępny szczyt. Wiedział, że po prostu 
chcą w ten sposób znaleźć granice swych możliwości, udowodnić 
sobie samym, że potrafią. Ale sam nigdy tego nie robił i nigdy nie 
przyszło mu do głowy, by próbować.

Na pierwszą wycieczkę górską wyciągnęli go koledzy, gdy 

powiedział, że nie bardzo wie co będzie robił w niedzielę. Nie był 
przekonany do tego pomysłu ale poszedł z nimi, by nie pomyśleli, 
że się boi. I złapał haczyk.

System   sztucznej   grawitacji   zapewniał   w   Central   City   ten 

sam ciężar, który miało się na Ziemi. Całość korytarzy i cześci 
mieszkalno-biurowych, co obejmowało w praktyce 95% miasta 
wyposażona   była   w   generatory,   które   umożliwiały   normalne 
funkcjonowanie mieszkańcom. Niektóre strefy, jak place zabaw 
czy gigantyczne magazyny nie posiadały sztucznej grawitacji, a to 
aby   umożliwić   dobrą   zabawę   dzieciom   oraz   łatwiejszą 

background image

manipulację składowanymi towarami. 

System grawitacji był niezwykle energochłonny. Początkowo 

miał być zainstalowany jedynie w strefach, które wymagały tego 
ze względu na swą specyfikę. Jednakże zorientowano się szybko, 
że nagłe zmniejszenie ciężaru mieszkańców Marsa powodowało 
gwałtowne   zmiany   w   organizmach   ludzkich,   zmiany   zarówno 
fizjologiczne,   jak   odwapnienie   kości,   jak   i   psychologiczne. 
Szczególnie   te   drugie   były   groźne,   stwierdzono   gwałtowne 
zwiększenie   depresji   i   psychoz   maniakalnych,   które   znikały   w 
momencie   umieszczenia   chorego   w   normalnych   warunkach 
grawitacyjnych.

Decyzja   o   upowszechnieniu   na   całe   miasto   sztucznej 

grawitacji   została   przeforsowana   z   wielkim   trudem,   przyniosła 
jednak   doskonałe   efekty   i   spowodowała   przyspiesznie   fali 
emigracji z Ziemi. 

Jednakże   Związek   Cywilizacji   Łacińskich   był   absolutnie 

zdecydowany   na   przekształcenie   Marsa   w   naturalną   kolonię 
Ziemi.   Naturalną,   to   znaczy   autarkiczną,   żyjącą   w   swych 
zwyczajnych   warunkach.   I   tak   sztuczna   grawitacja   została 
wprowadzona na okres 30 lat. Trzydzieści lat, podczas których jej 
moc   będzie   wciąż   spadała   tak,   aby   po   upłynięciu   tego   okresu 
całkowicie  zniknąć. Pojawiały się  głosy, że  jest  to zbyt  krótki 
czas, że przystosowanie ludzi musi potrwać dłużej, jednak bilans 
energetyczny   utrzymania   gigantycznych   generatorów   był   zbyt 
niekorzystny w razie przedłużenia. 

Obecnie sztuczna grawitacja odpowiadała mniej więcej 95% 

ziemskiej. Różnica   była   prawie  niezauważalna   ale  powiększała 
się   z   każdym   dniem.   Nowi   emigranci   wysiadający   z 
wahadłowców czuli się lżejsi, co nieodmiennie wprawiało ich w 
dobry humor.

background image

Poza Central City sztucznej grawitacji oczywiście nie było. 

Wycieczki na zewnątrz zawsze zamieniały się w skoki i gonitwy 
wykorzystujące   siłę   mięśni   przystosowaną   do   noszenia   ponad 
dwukrotnie cięższego ciała. Różnica bardzo wyraźnie widoczna 
była szczegółnie w czasie wspinaczki. Trzydziestokilowy plecak 
ważył 12 kg, mięśnie i szkielet dziewięćdziesięciokilogramowego 
człowieka   musiały   nieść   tylko   35   kg.   I   chyba   to   przekonało 
Wiliamsa do wycieczek na Mont Wilson i inne okoliczne  góry.

Właśnie   podczas   jednej   z   takich  wypraw   poznał   profesora 

Beckstera, z którym szedł teraz, w słoneczny, niedzielny poranek 
w   kierunku   Mont   Schiaparelli.   Wiał   dość   silny   wiatr 
spowodowany uwalnianiem gazów ale nie padało i temperatura 
22°C  pozwoliła  na  zabranie  jedynie  lekkiego ubrania  i  swetra, 
który chwilowo złożony był w plecaku.

- Zabrał pan jedzenie, profesorze? 
-   Oczywiście,   że   zabrałem,   nie   zamierzam   wracać   przed 

wieczorem. Coż za pytanie?

- Wie pan, naukowcy uchodzą zazwyczaj za roztargnionych. - 

Wiliams uśmiechnął się szelmowsko.

-   Przypominam   sobie   w   każdym   razie,   że   pakowałem   do 

plecaka.   Zabrałem   ciepłą   kawę,   koc,   liny,   haki,   tak,   chyba 
załadowałem   wszystko.   -   Beckster   przyłożył   palec   do   skroni, 
jakby   był   głęboko   zamyślony.   -   O   mój   Boże,   gdzie   jest   mój 
plecak?!

Obaj zaśmiali się głośno. Beckster nie miał nic z szalonego, 

roztargnionego   naukowca   z   humorystycznych   karykatur   i 
Wiliams doskonale o tym wiedział.

- Zabrałem szachy, jeśli pan chce, będziemy mogli zagrać. A 

co z pańskim nowym kolegą? Nie chciał z nami iść?

- Nie, powiedział, że nie ma ochoty wychodzić na zewnątrz. 

background image

Boi się, żeby mu się za bardzo nie spodobało u nas.

- No rzeczywiście, takich widoków na Ziemi nie ma.
Krajobrazy   na   Marsie   nie   były   specjalnie   urozmaicone. 

Przypominały   ziemskie   pustynie,   usłane   kamieniami   i   sypkim, 
czerwonawym piaskiem. Do horyzontu ciągnęło się monotonne 
morze   głazów,   skał   i   kamieni,   jedynym   urozmaiceniem   były 
chmury, które na północy zalewały pustynię strugami deszczu.

Surowość   warunków   atmosferycznych   była   ważnym 

czynnikiem   kształtowania   krajobrazu   marsjańskiego.   Ulewne 
deszcze   wymywały   piach   spłykując   go   do   niżej   położonych 
terenów na nizinach, odsłaniając nagą skałę, której od milionów 
lat nie przemywała woda.

Ze względu na niskie temperatury, które panowały tu nocą, 

zbierająca się w szczelinach woda zamarzała rozłupując skały i 
zamieniając je w kamienie i piach. Huk pękających skał był w 
zimniejsze noce tak silny, że dał się słyszeć nawet w niektórych 
częściach   miasta.   Wspinaczki   na   zbocza   wulkanów   były 
niebezpieczne   właśnie   ze   względu   na   lawiny   kamienne,   które 
regularnie zsypywały się w dół. 

Ale   niebezpieczeństwo   zawsze   przyciągało   ludzi,   którzy 

chcieli się z nim mierzyć.

- Lubię te niedzielne wycieczki. Nie zdajemy sobie może z 

tego sprawy tak na codzień ale jesteśmy pionierami ludzkości w 
kosmosie. To jest coś, kiedyś, nasze prawnuki będą o nas mówiły 
jak o bohaterach.

- Widzę, że jest pan bardzo romantyczny. Nie wiem, co będą 

o nas mówić, ja w każdym razie nie zamierzam mieć dzieci, a tym 
bardziej prawnuków, panie profesorze.

- Niech pan popatrzy w niebo. Jeszcze trzydzieści lat temu 

można   było   zobaczyć   tu   gwiazdy   w   biały   dzień.   Niebo   było 

background image

ciemnoszare, a powietrzem  nie  dało się oddychać. Dziś mamy 
pełno chmur, niebieskie niebo i Słońce, które nas grzeje. Można 
się nawet opalać.

- Dla mnie jednak widok horyzontu, który się zakrzywia nie 

jest czymś normalnym. Czuję się jakoś dziwnie.

- Horyzont się zakrzywia, bo Mars jest mniejszy od Ziemi i 

po prostu widać, że jest kulą. Pan może nie przyzwyczai się do 
tego   ale   ci,   którzy   się   tu   urodzą   nie   będą   przynajmniej   nigdy 
mówili, że ich planeta jest płaska.

- Dla mnie jest to dziwne, i tyle. Ale skoro mówi pan, że to 

normalne, to pewnie jest to normalne. Tyle, że nie dla mnie.

Szli   przez   chwilę   w   milczeniu.   Znajdowali   się   na 

oznakowanym szlaku, który został wyznaczony dla takich jak oni 
turystów. Co pięćset metrów stały słupki informacyjne, podobne 
do tych, które były w korytarzach Central City. Pozwalały one na 
wezwanie pomocy w razie jakichś kłopotów.

Każdy turysta był zobowiązany do zabrania ze sobą swojego 

organizera.   Wymagało   tego   bezpieczeństwo,   stanowiły   one 
jedyną możliwość lokalizacji. Przed wyjściem z miasta należało 
pokazać   organizer   funkcjonariuszowi   SMC   urzędującemu   przy 
śluzach. 

Nie było ograniczeń co do odległości oddalenia się od miasta. 

Uznano, że dorośli ludzie mają prawo sami decydować o swym 
losie, i jeśli ktoś miał ochotę wybrać się na biegun, nikt mu tego 
nie zabraniał. Tyle, że oznakowane szlaki znajdowały się jedynie 
w   promieniu   pięćdziesięciu   kilometrów   co   pozwalało   na 
stosunkowo bezpieczną eksplorację ponad 5 tysięcy kilometrów 
kwadratowych.

- Co mi się tutaj najbardziej podoba - powiedział Wiliams, 

gdy za horyzontem znikły ostatnie zabudowania, - to to, że mogę 

background image

sobie  skakać  jak żaba. Nawet  z tym monstrualnym plecakiem, 
czuję się, jakbym miał dwadzieścia lat.

- A co ja mam powiedzieć? Dochodzę już do sześćdziesiątki i 

muszę   panu   powiedzieć,   że   mimo   postępów   medycyny, 
odczuwam już te lata. Tu, na zewnątrz, zapominam o tym. To jest 
wspaniałe.

Wiliams poruszał się kilkumetrowymi skokami, śmiejąc się 

za każdym razem jak dziecko. Wiedział, że pomimo mniejszego 
ciężaru organizm męczy się i odczuje za chwilę efekty wysiłku, 
nie potrafił się jednak opanować. Beckster nie skakał ale szybkim 
krokiem starał się nie oddalić zbytnio od swego towarzysza.

- Niech pan tak nie pędzi, Wiliams. Odrobinę szacunku dla 

starego człowieka...

- Niech pan nie przesadza, panie profesorze. Nie jest pan taki 

stary. Jeszcze trochę życia jest przed panem. Dostałem ostatnio 
wyniki badań demograficznych z ostatniego roku. Czytał je pan?

- Nie, nie miałem okazji.
-   Myślałem,   że   wszyscy   kierownicy   laboratoriów   dostają 

takie rzeczy z urzędu.

- Wie pan co, Wiliams? Gdybym miał czytać wszystko, co do 

mnie   przychodzi,   to   doba   musiałaby   mieć   100   godzin.   I   nie 
miałbym czasu na pracę naukową.

- A ja czasami czytam. Otóż okazuje się, że średnia życia na 

Marsie znowu wzrosła. Ma pan szanse dożyć do 102 lat. Czy to 
nie wspaniałe?

-   Jeśli   ja   dożyję   do   stu   dwóch,   to   pan,   Wiliams,   dożyje 

pewnie 120. Albo i więcej. 

- Co jest ciekawe, to na Ziemi średnia nie przekracza 91. To 

są korzyści z życia na Marsie. Ale w każdym razie kobiety żyją 
dłużej. I tu i na Ziemi. Uważam, że to niesprawiedliwe.

background image

Beckster zatrzymał się, żeby trochę odetchnąć. Wiliams też 

stanął i usiedli na wielkim, szarym głazie. Beckster popatrzył na 
północ, w stronę Mont Schiaparelli, który zaczynał już zakrywać 
ponad połowę horyzontu. Wiliams też patrzył i znów przez chwilę 
milczeli.

Mont   Schiaparelli,   wielki   wulkan   nazwany   imieniem 

dziewiętnastowiecznego   astronoma,   który   jako   jeden   z 
pierwszych obserwował Marsa, wynajdując na nim nieistniejące 
"kanały",   był   potężną   górą,   która   przed   milionami   lat   ziała 
ogniem.   Teraz,   wygasła,   rozpadała   się   powoli   pod   wpływam 
deszczu,   śniegu   i   mrozu.   Geologowie   ocenili,   że   niezwykle 
szybka   erozja   spwoduje   zmniejszenie   co   najmniej   o   połowę 
najwyższych   szczytów   w   przeciągu   najbliższych   dwustu   do 
pięciuset   lat.   Jak   na   periody,   którymi   operowali,   było   to 
nieomalże mgnienie oka.

Minęła   ich   grupa   młodych   ludzi,   którzy   też   najwyraźniej 

obrali sobie wygasły wulkan za cel niedzielnej wycieczki. Szli 
wielkimi skokami nie zwracając uwagi na Wiliamsa i Beckstera. 
Rozmawiali   głośno,   śmiejąc   się   i   żartując.   Beckster   patrzył   za 
nimi, aż nie zniknęli za skałami.

- Wie pan co, Wiliams, jak sobie pomyślę, że ich dzieci będą 

się  w   szkole   uczyły,  że  na  Ziemi  TEŻ  żyją   ludzie...  Jakoś   to 
dziwnie.

- Wie pan, panie profesorze, dobrze by było, żeby z Ziemi nie 

musiały już dostawać całego zła, którego jest tam zbyt wiele.

- Właśnie, à propos, jak tam pańskie śledztwo? Posunęło się?
-   Będziemy   musieli   porozmawiać,   chciałbym   z   panem 

omówić kilka spraw.

- Tchibambi? - Beckster popatrzył uważnie na Wiliamsa.
- Między innymi.

background image

- Myśli pan, że jest zamieszany w te brudne sprawy?
- Nie wiem ale jest kilka niejasnych spraw. Mahoney wpadł 

na trop...

- Mahoney?
- Mój ziemski kolega.
- A, tak. No to chodźmy, porozmawiamy w drodze. Może nie 

dogonimy tych młodych ludzi ale też nie możemy tu siedzieć w 
nieskończoność.

Założyli   plecaki   i   zaczęli   iść   w   stronę   wulkanu   szybkim 

krokiem. Wiliams w kilku słowach opowiedział Becksterowi o 
wizycie w sklepie zoologicznym i o lemurze. 

-  Wie  pan co, Wiliams?  Ja  tam  nie  znam  się  na  pracy w 

policji ale myślę sobie, że trudno na podstawie spotkania z małpą 
wyciągać jakieś wnioski. Pan się pewnie lepiej orientuje, pan ma 
nos policjanta ale to wszystko wygląda niepoważnie.

- To samo powiedziałem Mahoneyowi. Narazie nie zrobiłem 

żadnego   raportu,   żeby   nie   wyjść   na   zupełnie   niepoważnego 
człowieka. Ale fakt jest faktem, że w żadnym promie z Ziemi nie 
było małpy. Tym bardziej lemura.

- Co do lemura, to powiem panu, że jedną z moich pasji jest 

zoologia.   Nie   mogę   powiedzieć,   bym   był   w   tej   dziedzinie 
specjalistą ale czytałem trochę na ten temat i staram się czytać 
nadal. I powiem panu, że nawet teraz, gdy na Ziemi nie ma już 
wielu niezbadanych terenów, zdarza się jeszcze odkrycie nowych 
gatunków. A także odnalezienie takich, które zostały uznane za 
wymarłe. Z tym lemurem, to chyba nie wszystko jest tak, jak było 
napisane w tej książce. Najlepszy dowód to to, że Tchibambi go 
ma. Skądinąd miłe zwierzątko.

- Tyle, że nie wiadomo skąd.
- Powiem coś panu. To prawda, że staram się bronić mojego 

background image

pracownika, bo uważam go za bardzo wartościowego, młodego, 
dobrze zapowiadającego się człowieka. Może kiedyś zastąpi mnie 
na stanowisku kierownika laboratorium. Co do tego, skąd ma on 
lemura, to zapytam pana - skąd pochodzi whiski, którą pan u mnie 
pija? Jest pan napewno lepiej ode mnie poinformowany na temat 
tego, co potrafi być przemycane z Ziemi. Więc czemu by nie miał 
być to lemur?

- Nie wiem. Mogę jedynie zapytać, czemu właśnie miałby to 

być lemur?

-   Jeśli   pan   chce,   to   porozmawiam   z   nim,   zapytam   się   po 

prostu. I powiem panu. Mam nadzieję, że nie zostanie to uznane 
za donosicielstwo.

- Dziękuję, panie profesorze. Chciałem właśnie pana poprosić 

o zwrócenie na niego uwagi. Powiem panu szczerze, że pański 
współpracownik jest jak narazie jedynym naszym śladem w tej 
całej historii.

- A wyjaśniliście już pochodzenie tego narkotyku? Cały czas 

jeszcze macie teorię marsjańskich źródeł?

- Tak. Nie. Nie wiem. To zupełnie zwariowana historia. Nie 

mówmy   już   o   tym.   Zmieńmy   temat,   jest   niedziela,   chciałbym 
porozmawiać o czymś innym niż robota.

Wiliams przyśpieszył kroku. Do stóp zbocza  mieli  jeszcze 

około   kilometra.   W   oddali   stały   dwa   domki,   które   turyści 
nazywali szałasami. Postawione zostały dla tych, którzy chcieli 
odpocząć, schować się przed deszczem czy coś zjeść. W szałasach 
były   podstawowe   sprzęty,   a   także   podręczne   apteczki,   które 
mogły uratować życie nieostrożnym ofiarom wypadków. Kręciło 
się tam kilkanaście osób z klubu górskiego. Przygotowywali się 
do zdobycia północnej ściany, która uznana była za szczególnie 
trudną.

background image

Beckster z Wiliamsem podeszli bliżej, żeby przywitać się z 

tymi, których znali.

- Coś ostatnio nie widujemy pana profesora. Towarzystwo 

panu   nie   odpowiada?   Czy   chce   pan   stworzyć   konkurencyjny 
klub?

- Nic z tych rzeczy. - Beckster uścisnął dłoń Smileya, który 

był   prezesem   klubu,   jednogłośnie   wybranym   po   udanej 
eskapadzie na zachodnie zbocze Nix Olympica. - Po prostu wolę 
wycieczki w mniejszym gronie.

- I co, zabiera pan ze sobą policję? Tak na wszelki wypadek? 

Cześć Wiliams, co u ciebie? - Smiley uśmiechnął się. - Ty też 
wolisz samotne wyprawy?

Wiliams   nie   lubił   tego   człowieka.   Nie   lubił   ludzi,   którzy 

przechodzili na ty ze wszystkimi, którzy ich otaczali, uważając to 
za zupełnie normalne. Wolał samemu decydować, kto będzie go 
"tykał", a kto nie. Beckster zwierzył mu się kiedyś, że też tego nie 
lubi.

-   Cześć   Smiley.   Wiesz,   jesteście   strasznie   gadatliwymi 

alpinistami, ty i twoi  kumple. Wolę  Beckstera, czasami  mamy 
bardzo wiele do przemilczenia. A wam się gęby nie zamykają.

- Jesteśmy na wolnej planecie i każdy może robić, co chce. 

Idziecie   którą   stroną?   -   Smiley   popatrzył   na   ich   plecaki.   - 
Wyszliście na spacer? Nie bierzecie sprzętu?

-   Nie,   idziemy   wschodnią   stroną,   i   chyba   nie   zajdziemy 

daleko.

-   To   uważajcie,   na   wschodniej   stronie   spadają   ostatnio 

wielkie bloki lawy. Byłem tam dwa tygodnie temu z chłopakami. 
Pół dnia sprzątaliśmy ścieżkę.

Smiley z alpinistami podszedł do ściany, przy której mieli 

rozpocząć wspinaczkę, a Wiliams z Becksterem poszli dalej w 

background image

stronę ścieżki prowadzącej pod górę. 

Ścieżkę  wykuli w skale  przed rokiem. Klub wysokogórski 

zamawiał wówczas ogromne ilości materiałów wybuchowych, co 
było możliwe jedynie dzięki poręczeniu Wiliamsa, który rozwiał 
wszelkie   wątpliwości   kierownictwa   SMC   co   do   celu,   w   jakim 
zostaną użyte. Zadziwiło go wówczas, jak łatwo jest zebrać na 
Marsie   duże   ilości   materiałów   wybuchowych   o   wielkiej   mocy 
jedynie w oparciu o poręczenie jednego funkcjonariusza SMC. 
Zwrócił   uwagę   swym   szefom   w   długim   raporcie,   co   odniosło 
skutek,   bo   natychmiast   wprowadzono   reglamentację   obrotu 
matriałami   wybuchowymi   w   Central   City,   z   całym   pakietem 
formularzy, kontroli i zwyczajowej biurokracji.

Ścieżka   miała  ponad  dwadzieścia  kilometrów.  Nie  było to 

dużo w warunkach niewielkiego ciążenia, ot zwykła promedada. 
Prowadziła   dość   stromo   pod   górę,   na   wysokość   1200   metrów 
ponad wielką, płaską pustynię, która niedługo miała zamienić się 
w dno pierwszego marsjańskiego oceanu. W odległości około 5 
kilometrów   od   Mont   Schiaparelli   widać   było   zabudowania 
marsjańskiej  Stacji   Oceanograficznej,  która   nosiła  tę   nazwę  na 
wyrost, jako że nie było jeszcze oceanu. Stacja stała nad jeziorem, 
które   zdążyło   powstać   tu   po   latach   ulewnych   deszczów   ale 
zbudowana   była   z   przenośnych   elementów,   które   można   było 
rozmontować   i   zmontować   w   ciągu   dwudziestu   godzin   jeśli 
poziom jeziora podniósłby się wystarczająco.

W   Stacji   nie   pracowali   wcale   specjaliści   od   oceanów, 

których,   poza   kierownikiem,   nie   było   na   Marsie   wcale.   W 
barakach   nad   jeziorem   pracowali   genetycy   uparcie   usiłujący 
stworzyć nowe rasy ryb, które będą mogły tu żyć. Nie odnosili 
narazie   wielkich   sukcesów,   poza   małymi   żyjątkami,   które 
pokrywały   grubym   kożuchem   niektóre   części   tafli   jeziora,   w 

background image

wodzie nie było życia. Ale genetycy byli uparci.

Ścieżka, którą szli miała niecałe dwa metry szerokości i pięła 

się  stromo w stronę  szczytu. Wiliams szedł  pogwizdując  jakąś 
melodię, Beckster szedł w ciszy.

-   Wie   pan   co,   profesorze,   jak   byłem   na   Ziemi,   wycieczki 

górskie   kojarzyły   mi   się   ze   wszechogarniającym   zmęczeniem, 
palącym słońcem, oślepiającą bielą  śniegu i z grzanym  winem 
wieczorem przy kominku. A tu ani człowiek nie jest zmęczony, 
ani nie ma palącego słońca ani oślepiającej bieli śniegu. I to mi się 
podoba. Brakuje mi tylko grzanego wina i kominka, no ale cóż, 
nie można mieć wszystkiego na raz.

Beckster zatrzymał się i popatrzył w górę.
- Co do śniegu, to tam, trochę wyżej jest go w bród. Ale ma 

pan   rację,   że   spacery   po   marsjańskich   górach   są   całkiem 
przyjemne.

Stali chwilę patrząc w stronę jeziora. Słońce choć mniejsze 

niż   na   Ziemi,   pięknie   oświetlało   bezmiar   pustyni   Eden   z 
położonym w jej środku jeziorem. Sprzed bazy oceanograficznej 
wystartował helikopter w kierunku Central City.

- Jak jestem w górach, to helikoptar nieodmiennie kojarzy mi 

się z wypadkami. W Alpach mają już te nowe modele górskich 
pojazdów, oparte na silnikach grawitacyjnych ale dla mnie górski 
ratownik to helikopter i narty. - Wiliams zasłonił dłonią oczy od 
słońca i patrzył na lecącą maszynę. - A tu to pewnie ratowników 
nie będzie.

- Czemu pan tak myśli? Sądzi pan, że na Marsie nikomu nie 

może się nic przytrafić? Jest pan zbytnim optymistą.

- Nie, nie o to mi chodzi, panie profesorze. Mam na myśli siłę 

ciążenia.   -   Wiliams   podszedł   do   brzegu   ścieżki   i   popatrył   w 
kilkusetmetrową   przepaść   pod   spodem.   -   Przy   tej   wadze,   jaką 

background image

mam na Marsie, mógłbym spaść do tej przepaści, i pewnie nie 
zrobiłbym sobie krzywdy bardziej, niż jakbym w biurze spadł z 
krzesła.

Beckster podszedł do Wiliamsa i spojrzał w dół. 
- Niech mi pan wierzy, to nieprawda. Może będzie się pan 

dłużej rozpędzał spadając w dół, przyspieszenie jest tu mniejsze 
ale efekt, może być pan spokojny, będzie ten sam. Zostanie z pana 
krwawa plama. Choć waży pan tu... - Beckster zmierzył Wiliamsa 
wzrokiem - no, powiedzmy 35 kg, to pańska masa wynosi cały 
czas 95 kg. Tak jak na Ziemi. Niech pan o tym nie zapomina. 
Jestem fizykiem, znam się na tych sprawach.

- Skoro pan tak mówi, panie profesorze... - Wiliams przerwał 

i popatrzył go góry, skąd dał się słyszeć dość silny huk, jakby 
wybuchu. - Co to takiego?

- Nie wiem, lepiej, żebyśmy stąd odeszli.
Beckster odwrócił się i zaczęli schodzić szybkim krokiem w 

dół. W pewnym momencie huk się powtórzył i na ścieżkę przed 
nimi spadł grad kamieni. Odbijały się od podłoża jak piłki by po 
długim locie spocząć na dnie przepaści. 

Bloki lawy, niszczone przez zbierającą się w czasie deszczów 

wodę,   która   nocą   zamarzała,   by   spłynąć   w   ciągu   dnia, 
odłamywały się co jakiś czas i spadały w dół. 

- To chyba te kamienie, o których mówił Smiley. Myślę, że 

lepiej   będzie,   jeśli   wrócimy...   -   Beckster   nie   dokończył,   bo 
zobaczył wielki głaz, który rozpędzony, stoczywszy się pewnie z 
wieluset metrów zbocza, spadał prosto na Wiliamsa. - Wiliams! 
Niech pan uważa!

J.J.   odwrócił   się,   by   zobaczyć   skąd   nadchodziło 

niebezpieczeństwo   i   odskoczył   w   bok.   Było   jednak   za   późno. 
Głaz spadł ze zbocza i łukiem przeleciał nad ścieżką w stronę 

background image

przepaści. Miał ponad dwa metry średnicy.

Przelatując  nad ścieżką  zahaczył  Wiliamsa, który  nie   miał 

najmniejszej nawet możliwości złapać się czegokolwiek. Poleciał 
razem z głazem w dół.

Beckster   przerażony   patrzył   na   spadającego   Wiliamsa   bez 

ruchu,   jakby   go   sparaliżowało.   Wyrwał   zza   pasa   organizer   i 
włączył   czerwony   przycisk   wezwania   pomocy.   W   uszach 
rozbrzmiewał mu jeszcze rozpaczliwy krzyk lecącego ku pewnej 
śmierci Wiliamsa. "I w ten sposób stwierdził, że Mars jest tak 
samo niebezpieczny jak Ziemia", pomyślał, by zdać sobie sprawę, 
że takie myśli są chyba nie na miejscu w tego typu sytuacjach.

Ludzie z klubu Smileya zjawili się po piętnastu minutach, 

razem z dwoma helikopterami, które nadleciały z Central City i ze 
Stacji   nad   jeziorem.   Szybko   zlokalizowali   Wiliamsa,   jego 
organizer   jakimś   cudem   działał.   Nie   mogli   mu   pomóc,   leżał 
przywalony kilkutonowym głazem nie dając żadnego znaku życia.

Rozdział 14

Mahoney dostał pokój w jednym z trzech hoteli Central City, 

hoteli nie różniących się wiele od tych, jakie można było spotkać 
w Nowym Jorku, Waszyngtonie czy Paryżu. Pokój przypominał 
mu kabinę na promie, był jednak nieco większy. I pościel była 
przyjemniejsza,   kołdra   była   miękka   i   niebiańsko   ciepła.   Przy 
łóżku, na  biurku znalazł maszynkę  do kawy, którą  co wieczór 
odnajdywał   wyczyszczoną   i   wypełnioną   świeżą   kawą,   mógł   z 
pokoju połączyć się z każdym punktem miasta, a zamówiwszy 
rozmowę,   również   z   Ziemią.   Z   tej   ostatniej   możliwości   nie 
korzystał, wolał nie narażać swoich gospodarzy na wydatki nie 
wiedząc jak nowojorska Policja Państwowa miała rozliczyć się z 

background image

SMC.

Na wielkim ekranie na wprost łóżka mógł obejrzeć serwis 

informacyjny, w którym jednak odnalazł  niewiele  informacji o 
Ziemi. Problemy Central City, kupców, którzy zapowiadali nowe 
przeceny,   nowe   osiągnięcia   różnych   laboratoriów,   zmiany   w 
urzędach   i   administracji   nie   interesowały   go   zupełnie.   Z 
zainteresowaniem popatrzył jedynie na kampanię wyborczą przed 
zbliżającymi się wyborami burmistrzów sektorów i mera Central 
City. Wielki show nie odbiegał rozmachem tym, które widział na 
Ziemi, choć tematyki, którą poruszali kandydaci czasami zupełnie 
nie   rozumiał.   Central   City   było   miejscem   o   największym 
"stężeniu" wysoko wykształconych ludzi, którzy nawet starając 
się   o   głosy   wyborców   mówili   naukowym   żargonem,   co   dla 
przybysza z Ziemi było bardzo śmieszne.

Leżał   na   łóżku   zadowolony,   że   nie   musi   wstawać.   Chciał 

poczytać   książkę,   którą   zamówił   poprzedniego   wieczora   w 
bibliotece   ale   jakoś   nie   mógł   się   zebrać.   Trzymał   w   ręku 
trzytomową powieść jednego z młodych, dobrze zapowiadających 
się pisarzy sensacyjnych i bezmyślnie wpatrywał się w pierwszą 
stronę.   Nie   bardzo   wiedział,   co   ma   robić   w   tym   marsjanskim 
mieście w niedzielę. Nie znał tu nikogo, jakoś nikt ze znajomych 
nie   wyemigrował   na   Marsa.   Było   kilku   rangersów   z   Nowego 
Jorku,   którzy   przeszli   do   SMC   ale   nigdy   nie   miał   z   nimi 
specjalnie bliskich kontaktów i obawiał się, że nie mieliby sobie 
wiele do powiedzenia.

Odłożył książkę na stolik i włączył ekran. Zaczął zmieniać 

kanały, na których były jakieś idiotyczne gry z udziałem widzów, 
sklep koresponencyjny, nauka języków i programy szkolne. Przez 
moment   zatrzymał   się,   by   popatrzeć   na   film   sensacyjny, 
wyprodukowany   już   na   Marsie,   w   którym   zdziecinniały 

background image

funkcjonariusz SMC nie był w stanie rozwiązać jakiejś ponurej 
sprawy morderstwa, które jednym rzutem oka rozwiązuje młody 
naukowiec   z   laboratorium   zoologicznego.   Historia   zupełnie 
absurdalna, skądinąd film oglądały w tym czasie jedynie trzy inne 
osoby, co można było sprawdzić naciskając mały zielony guzik w 
pilocie.

Przeszdł do łazienki i wszedł pod prysznic. Spłukał z siebie 

brud   i   przeszedł   do   niewielkiej   sauny   w   pomieszczeniu   obok. 
Nastawił   nagrzewanie   na   90°   i   usiadł   na   drewnopodobnej 
ławeczce.   Po   piętnastu   minutach,   gdy   wypocił   się   już   do   cna, 
wrócił do łazienki by się wypłukać. Następnie ubrał się i wyszedł, 
by zwiedzić Central City.

Przeszedł   do   sektora   handlowo   rozrywkowego,   chcąc 

zobaczyć co robią mieszkańcy, gdy nie są w pracy. W korytarzach 
nie   było   jednak   wielu   ludzi.   Przez   przeszklone   ściany   widział 
natomiast całe rodziny, które wyszły na zewnątrz, by skorzystać z 
ładnej pogody i ciepłego letniego słońca. O ile dzień trwał na 
Marsie praktycznie tyle samo co na Ziemi, o tyle rok był prawie 
dwa   razy   dłuższy,   co   odpowiednio   wydłużało   sezony.   Dzięki 
zmianom   klimatycznym   i   umiejscowieniu   Central   City   w 
okolicach   równikowych,   nawet   w   zimie   było   tu   stosunkowo 
ciepło.

Jakoś   nie   pociągało   go   wyjście   na   zewnątrz.   Nie   bardzo 

wiedział   czemu,   wydawałoby   się,   że   powinien   zobaczyć,   jak 
wygląda inna planeta. Ale gdy pomyślał, że miałby przekroczyć 
próg   śluzy,   samo   to   napawało   go   obrzydzeniem.   Wiedział,   że 
napewno nigdy nie zdecyduje się na pracę w SMC.

Szedł szerokim korytarzem centralnym zatrzymując się przy 

witrynach sklepów i zaglądając do barów i restauracji. Nie różniło 
się   to   wszystko   od   korytarzy   ziemskich   centrów   handlowych, 

background image

towary były te same, niewiele było takich, których nie mógłby 
kupić na Ziemi. 

System wind, ruchomych schodów i chodników powodował, 

że   jedynymi   pojazdami,   które   można   było   tu   spotkać   były 
poduszkowce   funkcjonariuszy   SMC   i   małe   wózki   dostawcze, 
które   kursowały   między   magazynami   i   zapleczami   sklepów. 
Mahoney obserwował ruch w korytarzach, zastanawiając się, co 
ma zrobić z tak nijako rozpoczętym dniem.

Część sklepów była otwarta. W większości były to sklepy 

samoobsługowe bądź obsługiwane przez roboty, których jednak 
nie było wiele. Mieszkańcy Marsa unikali robotów, chcieli, by ich 
nowa planeta była planetą ludzi, a nie maszyn. W Nowym Jorku 
jedynie   najdroższe   sklepy   opłacały   sprzedawczynie   i 
sprzedawców, większość butików obsługiwana była przez roboty. 
Z powodu zakazu produkcji maszyn na wzór ludzi, te które można 
było   spotkać   w   sklepach   miały   zawsze   przedziwne,   czasami 
śmieszne formy.

Przeszedł   koło   baru,   w   którym   siedziało   kilkanaście   osób 

obserwując   trzech   mężczyzn   grających   w   bilard.   Lubił   tę   grę, 
więc wszedł, siadł przy stoliku w kącie i zamówił piwo. Kelner, 
który był tu pięcioramiennym robotem na gąsiennicach przyniósł 
mu szklankę ze złotym płynem i z nienagannym, meksykańskim 
akcentem powiedział:

- Nalałem z pianką. Wiekszość klientów prosi o piankę na 

piwie. Ale jeśli panu nie odpowiada, to mogę nalać jeszcze raz, 
bez pianki. 

- Nie, nie lubię, gdy nie jest nalane z pianką. Zdecydowanie 

wolę, gdy piwo nie jest nie nalane  nie bez pianki. - Mahoney, gdy 
się nie spieszył, lubił sobie żartować z robotów kelnerskich. Były 
to proste maszyny, zaprojektowane do wykonywania stosunkowo 

background image

mało   skomplikowanych   prac,   więc   ich   systemy   analizy   języka 
naturalnego   były   stosunkowo   proste.   Potrafiły   przyjąć 
zamówienie, doradzić wino do mięsa, zaproponować deser tak, 
aby całość posiłku była zdrowa i zawierała odpowiednie ilości 
składników   odżywczych.   Ale   jeśli   ktoś   zaczynał   konstruować 
zbyt skomplikowane zdania, robot zaczynał gubić się w analizie 
sensu   wypowiedzianych   słów   bardzo   szybko   tracąc   wątek. 
Czasami powodowało to zabawne sytuacje, robot wyłączał się, by 
po   ponownym   włączeniu   z   oczyszczoną   pamięcią   próbować 
przyjąć   zamówienie   albo   dostawał   obłędu   i   przynosił 
niezamówione dania, za które nie chciał przyjąć zapłaty.

Producenci   tych   maszyn   świadomi   niebezpieczeństw 

związanych z próbami elektronicznej analizy języka naturalnego, 
za   wszelką   cenę   próbowali   wymyślić   zabezpieczenia   na 
nieprzewidziane   sytuacje   ale   bezskutecznie.   Niektóre 
wydawnictwa   humorystyczne   wydawały   poradniki   typu   "Jak 
zagwoździć   kelnera".   Dręczenie   robotów   stało   się   jedną   z 
ulubionych zbaw w barach i restauracjach.

Popijał piwo patrząc na grających w bilard mężczyzn. Jeden z 

nich wyraźnie był lepszy od dwóch pozostałych. Dwukrotnie z 
nimi   wygrał   i   po   pół   godzinie   szukał   kolejnego   chętnego   do 
zagrania o dziesięć dolarów. Mahoney podniósł się i podszedł do 
stołu.

- Mogę zagrać?
-   Z   przyjemnością   -   odpowiedział   tamten   -   woli   pan 

amerykański czy francuski?

- Amerykański.
Mężczyzna podszedł do stołu i przełączył system na bilard 

amerykański. Pojawiły sie dziury, a z boku wysypały się kule. 

- Niech pan zaczyna. 

background image

Mahoney sięgnął  po kij, zważył go w ręku, wziął  kredę  i 

przejechał nią po cieńszym końcu.

- Przepraszam ale chciałem jeszcze panu zwrócić uwagę, że 

mamy   zwyczaj   grać   na   pieniądze   w   tym   barze.   Stawką   jest 
dziesięć dolarów, albo wielokrotność dziesięciu. Niech pan włoży 
organizer do maszyny.

- Nie mam konta na Marsie, mogę użyć karty?
Zebrani przy stole ludzie popatrzyli na niego z ciekawością. 

Wzięli go za nowego emigranta.

- Przyleciał pan ostatnim promem?
- Tak.
- I co, podoba się panu? Jak pan znajduje ziemię obiecaną?
-   Tak   jak   sobie   wyobrażałem.   Ale   nie   zostaję,   jestem   tu 

służbowo.

- Służbowo?
- Tak.
Zapadła   chwila   ciszy.   Mężczyzna,   z   którym   miał   grać 

podszedł do niego i wyciągnął dłoń.

- Jestem Bob Hernandez. Z Meksyku.
- Mahoney. Jack Mahoney. Z Nowego Jorku.
- No to panie Mahoney, niech pan zaczyna. Możemy zagrać o 

piwo, nie mam sumienia oskubać Ziemianina.

- Bardzo pan pewny siebie, panie Hernandez.
- Nie, po prostu jestem realistą. Skoro pan jest z Ziemi, nic 

dziwnego, że nie wie pan, kim jestem. Ale właśnie dlatego nie 
proponuję panu zakładu. Jestem mistrzem Central City w bilard.

- Ja nie jestem mistrzem w niczym ale z przyjemnością z 

panem   zagram.   Nigdy   jeszcze   nie   grałem   z   mistrzem.   To   co, 
zaczynamy?

Mahoney schylił się nad stołem, by uderzyć w białą kulę ale 

background image

w momencie, gdy miał wykonać pierwszy ruch, zobaczył kątem 
oka   przechodzącego   korytarzem   Tchibambiego.   Podniósł   się   i 
odłożył kij.

- No i co? Już? - Hernandez był zawiedziony.
- Przykro mi ale muszę iść. Zobaczyłem kogoś, z kim muszę 

porozmawiać.

- To niech pan go tu przyprowadzi, chciałem porozmawiać z 

panem o Ziemi.

- Przykro mi, obawiam się, że może to być niemożliwe. Ale 

może wpadnę jeszcze po południu, jeśli pan tu będzie.

- Proszę się nie obawiać, będę. Jestem tu co niedziela, przez 

cały dzień. To narazie.

Mahoney wyszedł i szybkim krokiem ruszył za Tchibambim, 

który znikał za zakrętem korytarza. Chciał z nim porozmawiać o 
lemurze,   spróbować   dowiedzieć   się   czegoś   więcej.   Spodziewał 
się,   że   Murzyn   zacznie   się   wykręcać,   co   potwierdzi   jedynie 
niejasne źródło pochodzenia zwierzęcia i wybije prawdopodobnie 
jego pana z równowagi. A ze zdenerwowanych czasami łatwiej 
wyciągnąć pewne informacje.

Ale głównie był zadowolony, że będzie się mógł czymś zająć 

w ciągu dnia.

Tchibambi   szedł   szybkim   krokiem   w   kierunku   części 

północnej   sektora,   w   której   znajdowały   się   sklepy   z   towarami 
przemysłowymi.   Mahoney   zobaczył,   że   Murzyn   wszedł   do 
jednego z butików o nieoświetlonej wystawie. Podszedł bliżej i 
przeczytał napis: ŚWIAT KOLEKCJONERA. W środku nie było 
innych klientów. 

Patrzył   przez   szybę   wystawy   na   Tchibambiego,   który 

najwyraźniej nie zorientował się, że ktoś za nim idzie. Stał  przy 
ladzie czekając na sprzedawcę. 

background image

W   sklepie   dla   hobbystów   i   kolekcjonerów   raczej   nie 

obsługiwały   roboty.   Żamówienia   klientów   były   czasami   tak 
niezwykłe, że żaden robot nie byłby w stanie zrozumieć życzeń 
hobbystów   i   zbieraczy.   Z   zaplecza   wyszedł   wysoki, 
czterdziestoletni   człowiek   i   z   uśmiechem   uścisnął   rękę 
Tchibambiego. Mahoney wszedł do środka, by usłyszeć o czym 
rozmawiają. Stanął tyłem do lady udając, że ogląda wyłożoną na 
półkach kolekcję starych monet.

- Co pana do mnie sprowadza? Znów protektory?
- Tak jest. Dostał pan przesyłkę, o której rozmawialiśmy w 

zeszłym tygodniu?

-   Dostałem.   Wszystkie   w   idealnym   stanie.   Z   resztą   nie 

słyszałem, żeby to się psuło. Mam dwadzieścia. Wystarczy?

- Musi wystarczyć. Ale pewnie jeszcze będę potrzebował.
- Co pan z tym robi?
Tchibambi   nie   odpowiedział.   Popatrzył   na   sprzedawcę   i 

sięgnął po organizer.

- Ile?
- Jak zwykle, dwadzieścia za sztukę, razem czterysta. 
Murzyn wystukał cenę na organizerze i podał sprzedawcy, 

który zainkasował. Następnie sięgnął po stojące na ladzie pudełko 
i odwrócił się do wyjścia. Mahoney stanął przed nim.

- O, cóż za spotkanie? Pan Tchibambi, jeśli się nie mylę?
- Tak. Poznaję pana. Jest pan tym policjantem z Ziemi, tak?
-   Tak   jest.   Czy   zechce   mi   pan   poświęcić   kilka   minut? 

Chciałem z panem porozmawiać.

- O czym? O ile znam się na przepisach, nie ma pan prawa 

mnie przesłuchiwać. Tu jest Mars, panie...

-   Mahoney.   Tak,   wiem,   że   tu   jest   Mars   ale   ja   nie   mam 

zamiaru nikogo przesłuchwać. Chciałem po prostu porozmawiać. 

background image

Nie mam wobec pana żadnych wrogich zamiarów, może mi pan 
wierzyć. Bardzo mi sie podobała małpka, którą miał pan wtedy w 
biurze. O niej chciałem z panem pogadać.

- Małpka nie jest na sprzedaż.
- Chodźmy gdzieś, zapraszam pana na piwo.
- Powtarzam, małpka nie jest na sprzedaż.
-   Możemy   się   jednak   napić.   Nalegam.   -   Mahoney 

wypowiedział to zdecydowanym głosem.

Tchibambi popatrzył na rangersa wahając się przez chwilę. 

Wreszcie uległ.

- Jak pan chce ale nie mam dużo czasu, mam jeszcze robotę 

w   laboratorium.   Nie   bardzo   wiem,   o   czym   moglibyśmy 
rozmawiać ale skoro pan stawia, to nie odmówię.

Wyszli na korytarz i usiedli w pierwszej napotkanej kawiarni. 

Mahoney zamówił dwa piwa.

- Jest pan kolekcjonerem? - zaczął patrząc na leżqce na stole 

pudełko.

- Jestem. O ile wiem, nie jest to zabronione.
- Czemu jest pan tak agresywny, panie Tchibambi? Niech mi 

pan wierzy, wcale nie mam wobec pana wrogich zamiarów. Co 
pan zbiera?

- Starą broń. I protektory.
- Protektory? Cóż za pomysł? Ale nikt chyba nie zrozumie 

duszy prawdziwego kolekcjonera. Dużo ich pan ma?

- Dużo.
Siedzieli   przez   chwilę   w   milczeniu   patrząc   na   siebie   i 

popijając piwo. Mahoney postanowił zacząć pierwszy.

- Chciałem z panem porozmawiać o małpce.
- Powiedziałem już, że małpka nie jest na sprzedaż.
- Nie o to mi chodzi. Czy pozwoliłby mi pan ją zobaczyć z 

background image

bliska?

- A po co?
- Chciałem ją zobaczyć. Lubię różne egzotyczne zwierzaki i 

nigdy   takiej   nie   widziałem.   Poza   tym,   że   jestem   policjantem, 
jestem takim samym jak pan człowiekiem. Pan zbiera protektory, 
a ja interesuję się zwierzętami.

- Małpka nie lubi obcych. Boi się.
- To czemu pan ją zabiera do laboratorium?
Tchibambi popatrzył Mahoneyowi w oczy.
-   Panie   Mahoney.   Powiedział   pan,   że   nie   będzie   mnie 

przesłuchiwał. A mam wrażenie, że to, co pan teraz robi, bardziej 
przypomina przesłuchanie niż przyjacielską pogawędkę.

- Przepraszam pana, to takie skrzywienie zawodowe. Niech 

mi pan pozwoli zobaczyć to zwierzątko. Czemu pan nie chce?

- Bo pana nie lubię. Tak jak nie lubie wszystkich cholernych 

gliniarzy. Wy nawet jak śpicie, to jesteście policjantami, pan tak 
samo jak ten Wiliams, niezła kanalia. Wszyscy wykorzystujecie 
wasze stanowiska, żeby się wzbogacić.

-   O,   hola!   Panie   Tchibambi!   Niech   pan   nie   będzie   taki 

gwałtowny. Wykonuję moją robotę tak jak pan wykonuje swoją. 
Nie   lubię,   gdy   się   mnie   obraża.   Chciałem   porozmawiać   jak 
człowiek z człowiekiem ale widzę, że w pana przypadku nie jest 
to możliwe.

Tchibambi popatrzył na Mahoneya jakby zastanawiając się 

przez chwilę.

- No dobra, jak pan chce. Niech pan wpadnie po południu do 

laboratorium, przyniosę małpkę. 

Murzyn   wstał   i   wyszedł   zabierając   pudełko.   Mahoney 

przywołał kelnera i zamówił śniadanie, bo przypomniał sobie, że 
nic od obudzenia się nie jadł. 

background image

W głebi, na ścianie wisiał ekran, na którym jakiś kolorowo 

ubrany   mężczyzna   udawał,   że   śpiewa.   Mahoney   lubił   dobrą 
muzykę   i   piosenkarze,   którzy   nigdy   nie   uczyli   się   śpiewać 
doprowadzali go do rozpaczy. Nie mieli ustawionego głosu, nie 
mieli   słuchu,   recytowali   tekst   bardziej   niż   śpiewali.   Nigdy   nie 
występowali   na   żywo,   wszystko   nagrywane   było   w   studio. 
Wielokrotnie okazywało się, że człowiek, który pokazany był na 
ekranie   nawet   nie   próbował   śpiewać,   ktoś   o   mniej   korzystnej 
aparycji udzielał mu swego głosu. 

Piosenka   nagrana   była   na   tle   surowych,   marsjańskich 

krajobrazów,   tak,   że   Mahoney   nie   od   razu   zorientował   się,   że 
nagła   zmiana   obrazu   nie   była   dalszym   ciągiem   muzycznego 
filmu.   Dopiero   po   chwili   zauważył,   że   głos   dochodzący   z 
głośnika nie jest piosenką. Program został przerwany i nadawano 
specjalny serwis informacyjny.

-   ...   ratownicza   nie   zdołała   go   uratować.   -   Na   ekranie 

pojawiła się twarz Wiliamsa. - J.J. Wiliams był dyrektorem Sekcji 
B w Central City. Ten były londyński rangers zaciągnął się do 
SMC   stosunkowo   niedawno   ale   jego   talent   i   pracowitość 
pozwoliły mu na stosunkowo szybki awans.

J.J. Wiliams był zapalonym turystą, często robił wycieczki na 

szczyty w okolicach miasta.

Na ekranie pojawiła się twarz jakiegoś człowieka w stroju 

alpinisty, trzymającego w ręku linę.

- Znał pan, pana Wiliamsa, panie Smiley? 
-   Tak,   oczywiście,   był   członkiem   naszego   klubu 

wysokogórskiego.   Nie   rozumiem,   jak   się   to   stało,   miał 
wystarczająco doświadczenia, by nie dać się zaskoczyć w takiej 
sytuacji. Jeszcze pół godziny temu uprzedzałem go, że ścieżka 
jest niebezpieczna. Ale wie pani, takie głazy spadają zazwyczaj w 

background image

nocy, gdy woda zamarza, w dzień raczej się to nie zdarza.

Na ekranie pokazała się twarz młodej kobiety prowadzącej 

reportaż na miejscu wypadku.

- Nawet najbardziej skomplikowana technologia nie jest w 

stanie   stawić   czoła   siłom   natury.   Po   raz   kolejny   nasze   góry 
pokazały, że są silniejsze od nas, i że nic sobie nie robią z ludzkiej 
inteligencji i wynalazczości.

- Panie profesorze - dziennikarka podeszła do stojącego tyłem 

człowieka.   -   Był   pan   z   panem   Wiliamsem   na   ścieżce.   Proszę 
opowiedzieć, co się stało?

Mahoney   rozpoznał   Beckstera.   Doświadczenie   wielu   lat 

pracy   w   policji   spowodowało,   że   szare   komórki   natychmiast 
zaczęły próbować tworzyć skojarzenia wszystkich sytuacji, które 
mogły dotyczyć Wiliamsa i Beckstera. Łączącym ich elementem 
był   Tchibambi.   Tchibambi,   którego   chcieli   przesłuchać   w 
laboratorium Beckstera, Tchibambi, który ma małpę, której nie 
ma, Tchibambi, który sam mówi, że nie lubi policji.

Rangers podniósł się i podszedł bliżej, by usłyszeć co mówił 

Beckster.

-   Szliśmy   tutaj...   to   znaczy   nie,   staliśmy.   Staliśmy   i 

patrzyliśmy   na   jezioro,   a   potem...   -   profesor   wyglądał   na 
naprawdę wstrząśniętego. - No i był ten huk, potem znów huk...

- Huk? Jaki huk?
- No huk, jakby coś wybuchało...
Koło Beckstera stanął Smiley.
- Gdy pękają skały, zawsze słychać huk. Jakby wybuchu.
Dziennikarka odwróciła się i podeszła do jednego z oficerów 

SMC obecnych na miejscu wypadku.

-   Świadkowie,   to   znaczy   pan   profesor   Beckster   mówi,   że 

słyszał   huk.   Czy   zostało   sprawdzone,   co   to   był   za   huk?   Czy 

background image

możliwe jest, że na dyrektora Wiliamsa dokonano zamachu?

Mahoney rozpoznał w oficerze Morrica, zastępcę Wiliamsa.
- Niech się pani tu nie kręci i przestanie opowiadać bzdury. 

Jak pękają skały, to zawsze jest huk. Nigdy pani nie słyszała huku 
pękających skał? Erozja, szanowna pani redaktor. To się nazywa 
erozja. I proszę stąd odejść. Przeszkadza pani.

Mahoney wyszedł szybkim krokiem z kawiarni i ruszył w 

stronę   laboratorium   Beckstera.   Huk   może   i   pochodził   z 
pękających skał ale sprawę należało sprawdzić. Śmierć Wiliamsa 
w obecności Beckstera mogła wcale nie być przypadkiem, lata 
pracy   w   policji   nauczyły   go,   że   przypadek   zawsze   należało 
zostawić jako ostatnie wytłumaczenie badanych wydarzeń.

Nie   wiedział   dlaczego   postanowił   pójść   do   laboratorium. 

Wiedział, że Beckstera tam nie zastanie, nie miał jeszcze czasu, 
by wrócić do Central City. Wyglądało na to, że zdjęcia z wypadku 
i akcji ratowniczej przekazywane były na żywo. Ale intuicja, ten 
dodatkowy   zmysł,   kazała   mu   właśnie   tam   iść,   by   szukać 
odpowiedzi na pytania. 

Racjonalna część jego osobowości nie wierzyła w intuicję, 

skądinąd wielokrotnie podświadome przewidywania okazały się 
całkiem   fałszywe   ale   zdarzało   się,   że   miał   rację.   Takim 
najbardziej   wyrazistym   przykładem   intuicji   był   dzień,   gdy 
doradził swemu koledze w kasynie w Las Vegas postawić ostatni 
żeton na 19. Nie potrafił wówczas powiedzieć, co się stało ale 
wyraźnie czuł, że kulka wpadnie na dziewiętnaście. Nawet nie 
czuł, wiedział.

Oczywiście   zdawał   sobie   sprawę,   że   nie   ma   żadnego 

racjonalnego   wytłumaczenia   takiego   zjawiska,   że   nie   będzie 
nigdy   w   stanie   powtórzyć   tego   ale   fakt   jest   faktem,   że   kulka 
wpadła na dziewiętnaście, a kolega wyszedł jak niepyszny, bo mu 

background image

nie uwierzył i postawił na siedemnaście. Ale miał świadka swego 
jasnowidzenia, czy, jak wolał o tym mówić, intuicji. Jeszcze raz 
czy dwa razy miał okazję przekonać się, że coś w tym jest.

Tym   razem   też   wiedział.   Nie   potrafił   powiedzieć,   co 

wiedział. Nie mógł tej wiedzy wyartykułować w żaden sposób. Po 
prostu wiedział, że powinien pójść do laboratorium i zobaczyć, co 
się tam dzieje.

Szybki krok zamienił się w bieg. Biegł długimi korytarzami 

starając się nie zgubić. Dobrze orientował się w miejscach, które 
widział tylko raz. Przed przylotem do Central City przestudiował 
dokładnie plan miasta, ze wszystkimi poziomami, zakamarkami i 
labiryntami korytarzy. Po kilkuanstu minutach wytężonego biegu 
stanął przed drzwiami laboratorium profesora Beckstera.

Drzwi były zamknięte na zamek magnetyczny dostępny przy 

pomocy karty. Wiliams nie dał mu karty, którą posiadali wszyscy 
funkcjonariusze   SMC,   karty   pozwalającej   na   otworzenie 
jakichkolwiek   drzwi.   Zamków   magnetycznych   nie   można   było 
otworzyć   inaczej   niż  kartą.  Albo eklatorem  ale   oczywiście   nie 
było o tym mowy. Nie pozostawało nic innego, jak czekać, by 
zobaczyć,   czy   Tchibambi   jest   w   środku.   W   każdy   razie   miał 
przyjść po południu ale wątpliwym było, by po śmierci Wiliamsa 
wpuścił go do środka.

Rangers   stanął   po   drugiej   stronie   korytarza,   zastanawiając 

się, co robić. Nagle przyszła mu do głowy myśl. Laboratorium 
miało   okna,   znajdowało   się   w   zewnętrznym   pasie   zabudowań 
Central City. Szybkim krokiem skierował się do najbliższej śluzy, 
starając się zapamiętać położenie pomieszczeń, do których chciał 
zajrzeć.

Przy okienku pilnującego wyjścia policjanta zatrzymał się i 

pokazał swoją kartę.

background image

- Nie mam organizera.
- Daleko się pan wybiera?
- Nie, chcę pochodzić po okolicy, będę się trzymał w zasięgu 

wzroku.

Pierwszy   krok   poza   terenem   miasta   zrobił   tak   wielki,   że 

znalazł   się   od   razu   o   prawie   pięć   metrów   od   śluzy.   Upadł   na 
ziemię   uderzając   się   boleśnie   w   głowę.   Gdy   się   podniósł, 
pilnujący wyjścia funkcjonariusz stał przy nim i pomagał mu się 
otrzepać.

- Co, nie przyzwyczajony pan? Od niedawna w Central City?
- Od niedawna.
- No to niech pan uważa. I zbyt daleko niech pan nie skacze, 

bo się to może źle skończyć.

- Będę uważał, dziękuję za pomoc.
Ruszył w stronę okien laboratorium nie zwracając uwagi na 

kilku   przechodniów,   którzy   z   trudem   opanowywali   śmiech 
patrząc, jak się przewrócił.

Pierwsze   kroki   stawiał   niepewne.   Nie   miał   wyczucia   siły 

swych mięśni, chwiał się i kilka razy o mało znów nie upadł. Ale 
po   chwili   przyzwyczaił   sie   do   małego   ciążenia   i   szybkim, 
pewnym   krokiem   szedł   w   stronę   okien,   które   natychmiast   po 
wyjściu wypatrzył.

Laboratorium zajmowało dwa piętra. Okna parteru były na 

poziomie jego głowy. Stanął tak, by trudno było go dostrzec i 
zajrzał   do  środka.   Zobaczył   jakiś   ruch  ale   nie   widział   nikogo. 
Podszedł   do   drugiego   okna,   przez   które   tym   razem   zobaczył 
Tchibambiego. Stał tyłem, schylony przy jakimś sprzęcie.

Mahoney   patrzył   uważnie   przez   szybę   ale   nie   potrafił 

dostrzec co robi Murzyn. Stał przez chwilę, zastanawiając się co 
robić,   wreszcie   postanowił   postawić   na   jedną   kartę.   Stanął 

background image

przodem do okna i mocno zapukał w szybę.

Tchibambi drgnął i z ręki wypadło mu niewielki pudełko, z 

którego wysypał się biały proszek. Gdy odwrócił się i zobaczył 
Mahoneya, na jego twarzy pokazało się bezgraniczne przerażenie. 
Szybkim ruchem zebrał to, co się rozsypało i jednym skokiem 
znalazł się w małej kabinie, która stała przy ścianie.

Rangers bez wahania złapał leżący na ziemi kamień i z całej 

siły rzucił nim w szybę. Bazaltowy blok odbił się od szkła i spadł 
mu pod nogi. Szyby Central City, choć nie musiały już chronić 
przed ucieczką życiodajnej atmosfery, pozostawały grube, jak w 
początkowym   okresie   kolonizacji.   Rzut   kamieniem   nie   był   w 
stanie ich przebić.

Mahonej   wyjął   eklator   i   trzykrotnie   wystrzelił   w   okno, 

nastawiwszy moc na maksimum. Szyba w mgnieniu oka roztopiła 
się spływając strumieniem rozżarzonego szkła na ramy okienne. 
Roztopione,   gorące   szkło   skutecznie   blokowało   dostęp   do 
laboratorium. Mahoney stał na zewnątrz patrząc jak spanikowany 
Tchibambi   staje   z   kiloma   małymi   pudełkami   i   jedną   większą 
skrzynką na platformie w centralnej części pomieszczenia.

Gdy znalazł się w środku, mógł jedynie bezsilnie patrzeć jak 

Tchibambi dematerializuje mu się przed oczami.

Rozdział 15

Beckster   siedział   w   helikopterze   głęboko   wstrząśnięty 

śmiercią   Wiliamsa.   Cały   czas   w   uszach   rozbrzmiewał   mu 
rozpaczliwy   krzyk   spadającego   w   przepaść   człowieka.   Przed 
oczami   jak   przyspieszony   film   przelatywały   mu   obrazy   tej 
tragicznej śmierci. Jeden z ratowników, który siedział obok podał 
mu małą butelkę z koniakiem.

background image

- Niech się pan napije, dobrze to panu zrobi. Okropny widok. 

Człowiek nie zna swego dnia ani godziny.

  Beckster   pociągnął   długi   łyk   z   butelki.   Popatrzył   na 

pustynny krajobraz w dole, który wydał mu się teraz wrogi, jakiś 
obcy. 

Koniak po chwili uspokoił go nieco, ręce przestały mu się 

trząść, myśli rozjaśniły się.

- Zebraliście go...? To znaczy jego ciało?
- Została ekipa trzech ludzi. Próbują go wyciągnąć spod tego 

kamienia.   Ale   mają   kłopoty,   stok   jest   bardzo   stromy.   Szkoda 
człowieka,   wie   pan,   znałem   go,   kiedyś   chodziłem   z   nim   w 
patrolu.   Potem   awansował,   a   ja   przeszedłem   do   brygady 
interwencyjnej.

- Często chodziliśmy po górach, nigdy nie widziałem czegoś 

takiego. To stało się tak nagle...

-   Wie   pan,   na   Ziemi   góry   też   są   niebezpieczne.   Góry 

wszędzie   są   niebezpieczne.   Nie   chciałbym,   żeby   pan   mnie   źle 
zrozumiał   ale   nie   potrafię   pojąć,   co   można   widzieć   w   takim 
chodzeniu po wertepach i w wdrapywaniu się na pionowe ściany.

- Wiliams też nie lubił. Ale zmienił zdanie...
- No i teraz zapłacił za to. Myślę, że nie cierpiał. Chociaż 

tyle, śmierć pod takim głazem musiała być szybka.

Helikopter zaczął obniżać lot i po chwili stanął na platformie 

trzeciego   poziomu.   Beckster   wysiadł   i   stanął   oko   w   oko   z 
dziennikarką, którą widział poprzednio na stoku.

-   Panie   profesorze,   czy   może   nam   pan   opowiedzieć,   jak 

doszło do tego wypadku? 

- Co mam opowiedzieć? - Beckster nie lubił dziennikarzy. - 

Zginął   człowiek,   a   pani   robi   z   tego   cyrk.   Nie   ma   nic   do 
opowiadania.

background image

-   Czy   pana   zdaniem   góry   są   niebezpieczne?   Czy   należy 

zakazać wycieczek w góry?

-   Życie   jest   niebezpieczne,   proszę   pani.   Życie,   to 

najtragiczniejszy wypadek, jaki mógł się nam przyrafić. Zawsze 
kończy się śmiercią. Trzebaby zakazać żyć.

Dziennikarka   odeszła   od   Beckstera   i   skierowała   się   ku 

drugiej   ekipie   ratunkowej,   która   wracała   właśnie   z   Mont 
Schiaparelli. Do profesora podszedł jakiś człowiek i pokazał mu 
kartę oficera SMC.

-   Panie   profesorze,   bardzo   mi   przykro   ale   muszę   pana 

poprosić, by poszedł pan ze mną, do biur SMC. Musi pan złożyć 
oświadczenie. Chcielibyśmy wiedzieć, co się stało.

- Tak, oczywiście. Rozumiem.
Beckster   wsiadł   do   stojącego   opodal   poduszkowca   i   po 

dziesięciu   minutach   był   w   biurze   centrali   SMC.   Za   biurkem 
siedział   jakiś   oficer,   z   boku,   przy   małym   stoliku   urzędnik 
obojętnie wystukiwał coś na klawiaturze terminala.

-   Czy   jestem   o   coś   podejrzany?   -   Backster   popatrzył   na 

śledczego z nieukrywanym niepokojem.

-   Nie,   nikt   pana   o   nic   nie   podejrzewa.   Ale   stoimy   przed 

faktem śmierci wysokiego funkcjonariusza SMC i rozumie pan, 
że śledztwo musi być przeprowadzone. Dlatego pan tu jest, jako 
ostatnia osoba, która była z Wiliamsem.

Beckster chwilę nic nie odpowiedział. Zastanawiał się nad 

strategią,   jaką   powinien   przyjąć.   Wiedział,   że   w   śledczym 
siedziało gdzieś głęboko podejrzenie, że śmierć Wiliamsa nie była 
całkiem   przypadkowa.   Taka   już   od   wieków   była   natura 
policjantów i choć miał czyste sumienie, to się bał.

- Może pan, panie profesorze, wezwać adwokata, jeśli sobie 

pan tego życzy.

background image

- Nie, to niepotrzebne, jak się rozmawia przez adwokata, to 

tak, jakby się nie miało czystego sumienia.

- Jak pan chce, panie profesorze. To co, zaczynamy? Niech 

mi pan na spokojnie opowie, jak to się stało. I niech pan nie omija 
nawet najdrobniejszych szczegółów.

Beckster zaczął opowiadać, starając się przypomnieć sobie 

wszystko.   Wiedział,   że   to   co   powie   będzie   prawdopodobnie 
sprawdzone   podczas   rekonstutucji   wydarzeń,   że   specjaliści-
geolodzy są już prawdopodobnie na zboczu, szukając miejsca, z 
którego   spadł   głaz.   Miał   dobrą   pamięć,   więc   nie   sprawiło   mu 
trudności zrelacjonowanie szczegółów, włącznie z tym, o czym 
rozmawiali.

-   Czy   zechciałby   pan   wziąć   udział   w   rekonstytucji   na 

miejscu?   -   Śledczy   potwierdził   przewidywania   Beckstera.   - 
Wiem,   że   musiało   to   wszystko   bardzo   panem   wstrząsnąć   ale 
zrozumie pan, panie profesorze, że...

- Wiem, rozumiem. Czy musimy to zrobić dziś?
-   Nie,   myślę,   że   nie   będzie   to   konieczne   od   razu   teraz. 

Funkcjonariusze   z   biur   śledczych   zgłoszą   się   do   pana 
najprawdopodobniej jutro. 

- Jestem do dyspozycji.
Beckster   wyszedł   z   biura   SMC   zastanawiając   sie,   co 

powinien   teraz   zrobić.   Oczywiście   pierwszą   rzeczą,   o   której 
musiał pomyśleć, była heroina. Nie sądził, żeby był podejrzany o 
cokolwiek ale wolał nie mieć w laboratorium heroiny teraz, gdy w 
jakimkolwiek momencie funkcjonariusze SMC mogli przyjść.

Szybkim krokiem ruszył w stronę sektora laboratoriów licząc, 

że   spotka   tam   Tchibambiego.   Poprzedniego   dnia   przenieśli   się 
razem   do   Roandy,   Beckster   miał   ochotę   odetchnąć   świeżym, 
ziemskim   powietrzem.   Przedostali   się   do   stolicy,   gdzie   na 

background image

lotnisku   sprawdzili   rozkłady   lotów   w   stronę   Stanów 
Zjednoczonych Ameryki. 

Beckster znalazł tam na ziemi gazetę. Znał angielski, choć 

nigdy   nie   miał   okazji   posługiwać   się   tym   językiem.   Gdy   był 
dzieckiem, mieszkał w Sztokholmie, następnie przeniósł się do 
Paryża.   Lecz   ponieważ   w   dużej   części   angielski   pozostawał 
językiem   publikacji   naukowych,   dzielnie   broniąc   się   przed 
wszechobecnym   hiszpańskim,   musiał   opanować   ten   język,   by 
móc na bieżąco śledzić badania i odkrycia.

W   gazecie,   Roanda   News,   bardzo   dużo   było   o 

przygotowaniach   do   pacyfikacji   Bliskiego   i   Środkowego 
Wschodu. Nigdy nie interesował się historią, więc nie pamiętał, 
jak  zakończyły  się   operacje   wojenne   przed  stu  dziesięciu  laty. 
Ale,   z   tego   co   wiedział,   był   to   pierwszy   krok   ku   powstaniu 
Związku Cywilizacji Łacińskich. 

Jeden z artykułów przyciągnął jego uwagę. Opisana w nim 

była   akcja   policji   w   Nowym   Jorku,   przeciwko   przemytnikom 
narkotyków. Podczas przeprowadzonej na wielką skalę operacji 
zatrzymano   kilkunastu   przemytników   z   ponad   pięcioma 
kilogramami heroiny. Pomyślał, że nie przyszło mu wcześniej do 
głowy,   że   w   pierwszej   połowie   XXI   wieku   heroina   też   była 
zakazana   i   policja   ścigała   przemyt.   Przewiezienie   samolotem 
heroiny   jest   prawdopodobnie   tak   samo   niebezpieczne   jak   i   w 
XXII   wieku. Trzeba   było  znaleźć  inną  metodę  przewiezienia  i 
ukrycia białego proszku.

Beckster utwierdził się w przekonaniu, że jedyną bezpieczną 

formą handlu heroiną jest w pozostawienie jej na Ziemi. Węszący 
policjanci mogą całkiem przypadkowo wpaść na jakiś ślad i jak 
po   nitce   do   kłębka   dojść   do   niego.   A   wówczas   mogłoby   się 
wydać,   że   skonstruował   maszynę   do   podróży   w   czasie.   Tego 

background image

chciał   uniknąć.   Nie   obawiał   się   odpowiedzialności   za   handel 
narkotykami,   był   przekonany,   że   miał   w   ręku   wystarczające 
środki nacisku, żeby sprawa została zduszona. Nie chciał jednak, 
by istnienie wynalazku pojawiło się na pierwszych stronach gazet. 
Miał jeszcze kilka projektów jego wykorzystania.

Szedł   szybkim   krokiem   w   stronę   laboratorium.   Przed 

drzwiami zobaczył, że coś niedobrego musiało się wydarzyć, gdy 
go nie było. Zaniepokojony wszedł do środka i stanął oko w oko z 
laborantem. W głębi, przy oknie stali jacyś ludzie i wyjmowali 
obudowę okna.

- Co się stało? Co ci ludzie tu robią?
- Wymieniają okno, panie profesorze. Przyszedłem tu przed 

pół godziną i zobaczyłem, że w oknie jest wielka dziura.

- Dziura? W oknie?
- Tak jest. Wypalona dziura. Prawdopodobnie eklatorem.
Beckster popatrzył dookoła niespokojnym wzrokiem.
- Czy...
- Przejdźmy do biura panie profesorze. Tak będzie lepiej.
Beckster   ruszył   w   stronę   swojego   biura.   Przed   drzwiami 

zaczepił go jeden z robotników.

- To pan tutaj jest szefem?
- Ja.
-   Bo   ja   chciałbym   wiedzieć,   kto   za   naszą   robotę   zapłaci. 

Wyciągnięto nas z łóżek w niedzielę. Bardzo tego nie lubię.

- Niech pan jutro skontaktuje się z moją sekretarką. Ona ma 

wszystkie numery ubezpieczeń, mam nadzieję, że szyby też były 
ubezpieczone.

- Ale za pracę w niedzielę będzie dodatek.
- Niech pan pertraktuje z firmą ubezpieczeniową. Ja się na 

tym nie znam.

background image

-   Miał   pan   szczęście,   że   włamano   się   w   niedzielę. 

Przynajmniej nie pada. Coś zginęło? - robotnik popatrzył dookoła 
ciekawym wzrokiem.

- Nie wiem, zobaczę później.
- Jak pan się w tym wszystkim rozeznaje? Tyle tu sprzętu...
- Jakoś sobie daję radę.
- Nie zawiadamia pan SMC? Nawet jeśli nic nie zginęło...
- Pozwoli pan, że sam się zajmę moimi sprawami. A pan 

niech się postara jak naszybciej naprawić to okno.

-   Dobrze,   dobrze.   Chciałem   pogadać,   nie   codzień   mam 

okazję wymieniać szyby rozwalone eklatorem.

- Ja też. Jak pan skończy to proszę wpaść do mnie do biura.
Robotnik   wrócił   do   pracy,   a   Beckster   wszedł   do   swojego 

gabinetu, gdzie czekał na niego laborant.

- Co zginęło? Gdzie jest proszek?
- Nie ma proszku. Wszystko znikło.
- Gdzie jest Tchibambi?
- Nie wiem.
-   Zlokalizuj   mi   go   zaraz.   Ja   popatrzę,   czy   czegoś   jeszcze 

brakuje.

Beckster   podszedł   do   ściany   i   otworzył   sejf,   w   którym 

trzymał wszystkie kody dostępu do baz danych na Marsie. Był to 
jeden z jego największych skarbów, pozwalały mu na bieżąco być 
poinformowanym o wszystkim co się działo w Central City. Sejf 
nie   był   otwierany   ale   ktoś   próbował   się   do   niego   dostać.   W 
szafach i na półkach papiery leżały nienaruszone.

Beckster   nie   chciał   nigdy   instalować   kamer   rejestrujących 

wszystko,   co   się   dzieje   w   laboratorium.   Wolał,   żeby   pewne 
działania   nie   były   nagrywane,   mając   nawet   kontrolę   nad 
archiwizacją   obrazów,   wolał   wystrzegać   się   najstraszniejszego 

background image

niebezpieczeństwa, jakim jego zdaniem był zawsze przypadek.

Teraz żałował, że nie mógł sprawdzić, kto i czego szukał w 

jego biurze.

-   Panie   profesorze   -   laborant   wszedł   do   biura   wyraźnie 

poddenerwowany. - Nie mogę znaleźć Tchibambiego.

- Co to znaczy? 
- Nie ma go. Nie ma go w Central City, ani w okolicy.
- Chyba żartujesz. 
- Sprawdziłem dokładnie, jakby się pod ziemię zapadł. Nie 

ma go. Jego organizer nie odpowiada na sygnały.

Była   to   zdumiewająca   sytuacja.   Organizery   nie   psuły   się. 

System   zabezpieczeń   był   tak   skonstruowany,   że   jakiekolwiek 
uszkodzenie   było   natychmiast   sygnalizowane   jednostce 
centralnej,   która   uprzedzała   właściciela   urządzenia.   Organizery 
odbierały   i   wysyłały   zakodowany   sygnał   co   pięć   sekund,   co 
pozwalało   na   kontrolę   stanu   wszystkich   urządzeń.   Zniknięcie 
sygnału   powodowało   włączenie   systemu   awaryjnego   i 
powiadomienie   SMC.   Uruchamiana   była   automatycznie 
procedura poszukiwawcza.

Beckster popatrzył na laboranta i bez słowa wyszedł z biura. 

Szybkim krokiem podszedł do budki, gdzie zainstalowana była 
konsola i otworzył drzwi.

Laborant   stanął   za   nim   i   przez   ramię   patrzył   na   tablicę 

rozdzielczą.

- Ten idiota cofnął się w czasie z organizerem w kieszeni.
- Kiedy?
-   Cztery   godziny   temu.   Za   pół   godziny   powinien   wrócić. 

Sprawdź, ile czasu ci robotnicy będą tu siedzieli, nie chciałbym, 
żeby zobaczyli go, jak pojawia się znikąd w środku laboratorium.

Beckster jednym rzutem oka sprawdził wszystkie wskaźniki 

background image

na tablicy. Tchibambi na szczęście nic nie przestawiał, wcisnął po 
prostu włącznik transferu z pięciosekundowym opóźniaczem, co 
pozwoliło   mu   na   wyjście   z   budki   i   stanięcie   na   platformie. 
Wyglądało na to, że się spieszył, inaczej pamiętałby o zostawieniu 
organizera.

Była   szansa   na   to,   że   zabrał   ze   sobą   heroinę.   Być   może 

człowiek,   który   przedostał   się   do   środka   zaskoczył   go,   i   aby 
ratować cenny towar, przeniósł się w przeszłość.

-   Robotnicy   już   kończą,   panie   profesorze,   zaraz   powinni 

pójść.

-   Odpraw   ich   szybko,   potwierdź   zakończenie   robót   i 

dokładnie   zamknij   drzwi.   Nie   chcę,   żeby   jeszcze   ktoś   tu 
przyszedł.   I   zasłoń   dokładnie   okna,   trzeba   będzie   pomyśleć   o 
instalacji okiennic.

Po pół godzinie Tchibambi zmaterializował się na platformie. 

Nie miał czasu, uciekając przed Mahoneyem, wsiąść do kapsuły, 
więc   drżał   jeszcze   po   nieprzyjemnych   wrażeniach   podróży   w 
czasie.

- O, jest pan - zawołał, gdy zobaczył Beckstera. - Ale miałem 

stracha. Nie ruszyłem się o krok z miejsca, bez kapsuły czułem 
się, jakbym był zupełnie bezbronny.

Podróż   w   czasie   bez   kapsuły   poza   nieprzyjemnymi 

wrażeniami

 

powodowała

 

powstanie

 

poważnego 

niebezpieczeństwa.   Platforma   transferu   miała   powierzchnię   9 
metrów kwadratowych i obejmowała swym zasięgiem 27 metrów 
sześciennych   otaczającej   ją   przestrzeni.   Kapsuła   zapewniała 
pewność   znalezienia   się   w   momencie   powrotu   dokładnie   w 
miejscu, w którym przeprowadzany był transfer. Bez kapsuły nie 
było   żadnego   punktu   odniesienia   i   jeśli   w   momencie 
uruchomienia   maszyny   nie   było   się   dokładnie   w   zasięgu   jej 

background image

działania,   transfer   po   prostu   nie   następował.   To   znaczy 
następował, tyle, że obejmował powietrze i wszystko co znalazło 
się w tym momencie wewnątrz przestrzeni transferu.

- Coś ty wyprawiał?! Masz proszek?
- Mam. Wszystko mam. Ale nie jest dobrze, byli już tu z 

SMC?

- Nie, nie wzywałem ich jeszcze. Co się stało?
- Nie musiał pan wzywać. Już tu powinni być. Spotkałem 

dziś   tego   Mahoneya,   tego   co   tu   był   z   Wiliamsem.   Chciał 
rozmawiać ze mną o małpce. Mówił, że mu się podoba ale mu nie 
uwierzyłem.   Chciałem   go   spławić   ale   się   nie   dał.   Koniecznie 
chciał   ją   zobaczyć.   Nie   wiedziałem,   co   mam   zrobić,   więc   mu 
powiedziałem,   żeby   tu   przyszedł,   to   mu   ją   przyniosę.   W 
międzyczasie chciałem ukryć proszek, żeby przypadkiem go nie 
zobaczył.

Musiał mnie śledzić.
Tchibambi   opowiedział   w   szczegółach   jak   rangers   rozbił 

okno i dostał się do środka.

- Nie wiem, czy zobaczył, co miałem w pudełkach. Trochę 

mi się wysypało ale szczęśliwie stałem na platformie, więc jak go 
zobaczyłem,   to   tylko   uruchomiłem   konsolę   i   szybko 
przeskoczyłem z powrotem na platformę. Myślę, że musiało go 
całkiem zamurować, gdy zniknąłem mu sprzed oczu.

Beckster zdenerwował się tak, że zaczęły mu się trząść ręce. 

Tak jak się tego najbardziej obawiał, zdarzył się przypadek, który 
mógł   doprowadzić   do   odkrycia   jego   wynalazku.   Trzeba   było 
działać. Tylko nie bardzo wiedział, co ma robić.

- Wracajcie teraz do siebie. Ja tu zostanę, i zastanowię się nad 

dalszymi krokami. Sytuacja jest poważna, bardzo poważna.

Gdy laborant z Tchibambim wyszli, Beckster zamknął się w 

background image

swoim gabinecie, ukrywszy uprzednio dokładnie heroinę. Siadł za 
biurkiem, przygotował sobie kawę, którą wzmocnił kieliszkiem 
koniaku i zaczął rozmyślać nad planem działania.

Wiliams   nie   żył.   Z   tego,   co   powiedział   mu   w   czasie 

wycieczki,   nie   zrobił   jeszcze   raportu.   Mogło   to   oznaczać,   że 
jedyną osobą, która wiedziała, że śledztwo miało coś wspólnego z 
Tchibambim był Mahoney.

I   tu   zaczynał   się   problem.   Mahoney   powinien   być   już   od 

dawna na miejscu z całą ekipą SMC. Nie było go. Beckster nie 
wiedział jak to wytłumaczyć. Jeśli nawet nie miał bezpośrednich 
dowodów,   powinien   chociaż   sprawdzić,   co   się   stało   z 
człowiekiem,   który   zniknął.   Tchibambi   powiedział,   że   transfer 
nastąpił dokładnie przed nosem Mahoneya. Normalny człowiek 
nie   może   przejść   obojętnie   obok   takiego   wydarzenia.   Tym 
bardziej policjant.

W   zaistniałej   sytuacji   śmierć   Wiliamsa   była   mu 

zdecydowanie na rękę. Jeśli udałoby się zlikwidować Mahoneya, 
mógłby uznać, że sprawa jest zamknięta. Tyle, że nie jest łatwo 
zlikwidować człowieka, który będąc w oficjalnej misji jest pod 
ochroną SMC. A ponadto, Beckster uśmiechnął się do samego 
siebie, nigdy nikogo w życiu nie zabił. Ale może wszystko musi 
mieć swój początek...

Miał w ręku urządzenie, którego istnienia nie mógł ujawnić 

nikomu.   Był   to   prawdopodobnie   najważniejszy   wynalazek   w 
dziejach   ludzkości,   od   wynalezienia   mowy.   Miał   tego 
świadomość, wiedział  też, że  jeżeli  udało mu się  zbudować tę 
maszynę, prędzej czy później ktoś inny też to zrobi. Co do tego 
nie miał żadnych wątpliwości, prawa postępu technicznego były 
nieubłagane.

Przypomniał sobie moment, w którym zrozumiał, że wszyscy 

background image

się   mylili,   że   podróże   w   czasie   nie   są   całkiem   niemożliwe. 
Opanowało go wtedy uczucie radości, dumy, nieopisanego wręcz 
zadowolenia. I już wtedy był przekonany, że musi się spieszyć, by 
jak najlepiej wykorzystać wynalazek. 

W pewnym momencie wzrok jego padł na stojący na biurku 

czytnik. Sięgnął do szuflady i wyjął dyskietki z zarejestrowanymi 
kamerą scenami z momentu dostawy heroiny. Przypomniał sobie 
o   niezwykłym   wydarzeniu,   jakim   była   dyskietka   z   nagraną 
śmiercią Tchibambiego. Śmiercią, która nigdy nie miała miejsca.

Włożył   dyskietkę   i   jeszcze   raz   włączył   czytnik.   Tak   jak 

poprzednio zobaczył scenę strzelania i padającego bez głowy na 
ziemię Tchibambiego. Kilkakrotnie cofnął film by przyjrzeć się 
makabrycznej   scenie.   Miał   wrażenie,   że   coś   nie   jest   w   tym 
wszystkim w porządku. Że coś jest nie tak.

Wyraźnie było widać błysk, choć nie było można dostrzec 

strzelającego.   Strzał   padł   z   miejsca,   w   którym   nie   było 
atakujących, ukrytych w krzakach ludzi. 

Jeszcze   raz   cofnął   nagranie,   by   zobaczyć   Tchibambiego 

strzelającego z eklatora w siedzących w krzakach i nagle, jakby 
olśniony, zrozumiał. Eklator. Strzał z krzaków nie mógł paść z 
eklatora, bo przed stu dziesięciu laty na Ziemi jeszcze eklatorów 
nie było. Czyli, że strzelał ktoś, kto przybył tam z przyszłości. To 
znaczy z teraźniejszości, w każdym razie z XXII wieku.

Pomimo   wielokrotnych   powiększeń   nie   udało   mu   się 

zobaczyć   twarzy   strzelającego.   Zobaczył   jedynie   kawałek   ręki. 
Ręki, która miała na palcu  jego sygnet...

Kolejne   powiększenia,   doprowadzone   aż   do   punktu,   w 

którym rozdzielczość obrazu blokowała możliwość rozróżnienia 
szczegółów potwierdziły, że był to jego sygnet. A jeśli to był jego 
sygnet, to ręka też musiała być jego. Beckster zdumiony patrzył 

background image

na zatrzymany obraz nie rozumiejąc co mogło się wydarzyć.

Przez moment chciał przejrzeć jeszcze raz swoje obliczenia, 

zatopić się w równaniach, w których może znalazłby odpowiedź 
na swe pytania. Nagle jednak zrozumiał. To był znak. Znak, który 
sam   sobie   przesłał   z   przeszłości.   Z   przeszłości,   w   której   się 
jeszcze nie znalazł. Ale znajdzie się tam, bo jest to być może 
klucz do rozwiązania jego problemów.

Beckster postanowił działać natychmiast. Chciał sprawdzić, 

co się stanie, gdy przeniesie się ponownie w przeszłość i zabije 
Tchibambiego. Otworzył sejf i wyjął z niego eklator. Taki sam, 
jak widział na nagraniu.

Musiał   przyznać,   że   niewiele   wiedział   o   strukturze 

czasoprzestrzeni.   Ale   chyba   nie   było   nikogo,   kto   wiedziałby 
więcej   od   niego.   Nie   potrafił   jednak   zrozumieć,   co   się   działo, 
jedynym   wytłumaczeniem,   jakie   widział   było   istnienie 
równoległych ciągów czy równoległych światów, których granice 
można   było   przekraczać   przy   pomocy   urządzenia,   które 
zbudował. 

Stanął przy konsoli w hali i włączył ładowanie. Spokojnie 

czekał, aż gigantyczne kondensatory załadują odpowiednią ilość 
energii.   Co   raz   spoglądał   na   drzwi,   zastanawiając   się,   czy 
powinien spodziewać się wizyty SMC. Dziwne, że Mahoney nie 
przychodził. Pewnie dowiedział się o śmierci Wiliamsa i to go 
wstrzymało.

Gdy konsola była gotowa ostrożnie nastawił ją na moment, w 

którym   chciał   się   pojawić   w   lesie,   przy   polanie.   Nie   potrafił 
dokładnie   regulować   celownika   przestrzennego,   poruszył   go 
odrobinę,   tak,   żeby   nie   pojawić   się   w   samym   środku   polany. 
Obawiał się, że może wylądować kilometr czy nawet dziesięć od 
miejsca, w którym chciał być ale wiedział, że będzie tam, gdzie 

background image

powinien być, w momencie, w którym miał być.

Powrót   nastawił   na   dwie   godziny.   Uznał,   że   będzie   to 

wystarczający   czas,   by   wykonać   zadanie   i   rozejrzeć   się   na 
miejscu. Włączył opóźnienie transferu na pięć sekund i przeszedł 
na platformę. Nie zabierał kapsuły, jej pojawienie się gdzieś koło 
polany przed stu dziesięciu laty mogło wprowadzić zbyt wiele 
zamieszania. Stanął po środku, z eklatorem w ręku i zacisnął zęby 
w oczekiwaniu na nieprzyjemne uczucie "kopnięcia".

Znalazł się kilkaset metrów od polany. Zdjął koszulę, żeby 

zaznaczyć miejsce transferu. Jej biała plama wyraźnie odcinała się 
w czerni tropikalnej nocy. Ruszył w kierunku ognia, który widział 
na   nagraniu   i   po   chwili   stał   w   krzakach   obserwując   scenę 
przekazania heroiny. Uważnie patrzył na wydarzenia, które już 
kilkakrotnie   oglądał   w   swoim   biurze   i   miał   dziwne   uczucie 
nierealności tego, co go otaczało.

Nie   miał   wyrzutów   sumienia   strzelając   do   Tchibambiego. 

Wiedział, że wykonuje czynność, która już została wykonana lub 
która   będzie   wykonana,   w   zależności   od   punktu   widzenia. 
Wykonywał czynność, którą musiał wykonać, bo tak po prostu 
miało być. 

Kątem oka zobaczył cień uciekającego człowieka, jednego z 

tych, którzy strzelali z krzaków. Korzystając z zamieszania, które 
powstało po strzelaninie odbiegł kilkadziesiąt metrów i czekał. 
Spodziewając się, że ludzie z polany uciekną, sprawdził kierunek, 
w którym pobiegli.

Po   chwili   zauważył   wysokiego   człowieka   w   maskującym 

mudurze,   który   zaczął   oglądać   zwłoki   swoich   towarzyszy.   Na 
leżącego na ziemi Tchibambiego nie zwrócił uwagi, widocznie 
nie zorientował się kto to był. Człowiek ruszył za uciekającymi, 
Beckster trzymał się w znacznej odległości za nim.

background image

Zobaczył,   że   celem   ataku   na   polanie   były   protektory, 

zorientował się, gdy tamten strzelał do leżącego trupa. Postanowił 
wrócić do miejsca transferu. Przed powrotem na Marsa zobaczył 
jeszcze   odlatujący   nad   lasem   helikopter.   Na   wszelki   wypadek 
zapamiętał kierunek, z którego odleciał.
*

Laboratorium, w którym znalazł się po powrocie, było puste. 

Mahoney nie przyprowadził jeszcze SMC. Beckster zastanawiał 
się   nad   przyczyną   takiego   opóźnienia.   SMC   nie   potrzebowało 
jego zgody, by wejść do laboratorium, mogli przyjść nawet jak go 
nie   było,   gdy   przez   ostatnie   dwie   godziny   był   na   Ziemi.   Nie 
przyszli.

Zaniepokoił   się.   Nie   wiedział,   co   ma   teraz   robić. 

Wyprowadzało go to z równowagi, nie cierpiał bezczynności, a 
czuł   się   bezsilny.   Mahoney   nie   działał   tak,   jak   powinien.   Nie 
działał logicznie i było to niepokojące.

Beckster   wrócił   do   biura   i   usiadł   przed   terminalem   by 

sprawdzić czy jego akcja na Ziemi odniosła jakiś skutek. Włączył 
system lokalizacji i zażądał umiejscowienia Tchibambiego. Przed 
trzema godzinami był jeszcze w laboratorium, teraz powinien być 
u siebie.

Wstrzymał oddech oczekując na odpowiedź, która zazwyczaj 

pojawiała się po kilku sekundach. Na ekranie pokazał się napis:

SOMBA   TCHIBAMBI   TECHNIK   POZIOM   III. 

ZAGINIONY.
ORGANIZER NIE ODPOWIADA

Zadziałało!   Zmieniając   przeszłość   Beckster   zmienił 

teraźniejszość!   Przełączył   terminal   na   dostęp   do   baz   danych   i 
zaczął   szybko   przebiegać   bieżące   informacje   na   temat   Central 
City.   Chciał   sprawdzić   czy   zniknięcie   Tchibambiego   nie 

background image

spowodowało   innych   zmian   w   otaczającej   rzeczywistości.   Ale 
najwyraźniej   światu   było   obojętne   istnienie   czy   nieistnienie 
Somby Tchibambiego.

Sprawdził   ostatnie   informacje,   w   których   pierwszą   była 

tragiczna śmierć Wiliamsa. O rozbiciu szyby w laboratorium nie 
było ani słowa.

Beckster wyszedł ze swego biura, by sprawdzić, czy w tej, 

zmienionej rzeczywistości, okno również było wymienione. Było. 
Teoretycznie nie powinno być, w tej rzeczywistości Tchibambi 
nie istniał już od dłuższego czasu. A jednak było.

Wzrok   jego   padł   na   skrzynkę,   w   której   Tchibambi,   jak 

opowiadał, przyniósł dwadzieścia eklatorów. Stała w tym samym 
miejscu,   w   którym   ją   zostawił.   Otworzył   wieczko   i   przeliczył 
zawartość. Było dwadzieścia.

Najwyraźniej Tchibambi zdematerializował się w momencie, 

w  którym  Beckster   do niego  strzelił.  Zdematerializował  się  na 
Marsie, przed chwilą, przed godziną. Zdematerializował się, bo 
tak naprawdę, to od momentu tamtego transferu żył na kredyt. 
Trudno było znaleźć inne wytłumaczenie.

Gdy wracał do gabinetu kątem oka zauważył coś, co przykuło 

jego uwagę. W miejscu, gdzie nikt nic nie kładł od tygodni, gdzie 
kurz   zebrał   się   już   grubą   warstwą,   widać   było   ślad.   Podszedł 
bliżej, schylił się, zajrzał pod spód i zmartwiał. Pod płaszczyzną 
półki, przyczepiony od spodu wisiał mały aparacik. Nie znał się 
na   urządzeniach   szpiegowskich   ale   bez   trudu   rozpoznał 
urządzenie. Laboratorium było podsłuchiwane i prawdopodobnie 
niedaleko   ustawiona   kamera   rejestrowała   wszystko,   co   się   tu 
działo.

Mahoney!   To   mógł   być   tylko   on.   Gdy   znalazł   się   w 

laboratorium,   gdy   zobaczył   zniknięcie   Tchibambiego,   zamiast 

background image

ściągać   SMC   postanowił   założyć   podsłuch.   To   mogło   wiele 
tłumaczyć. W każdym razie wyjaśniało, dlaczego pozostawiono 
laboratorium w spokoju.

W   tym   momencie   Beckster   znalazł   rozwiązanie   problemu. 

Podszedł do pudełka z protektorami i postawił je na platformie. Z 
sejfu w biurze wyjął dwa eklatory i położył je obok. W szufladzie 
biurka wyszukał swoją kartę, która była bezużyteczna na Marsie 
ale na Ziemi prawdopodobnie jeszcze mogła działać. W szafie 
znalazł jakieś stare ubranie, które wisiało tam od wieków, zwinął 
je w rulon i zaniósł do platformy. Uruchomił na sobie jeden z 
protektorów,   podszedł   do   konsoli   i   rozpoczął   ładowanie. 
Przesunął odrobinę punkt docelowy. Nie chciał spotkać samego 
siebie w przeszłości. I włączył system, z którego jeszcze nigdy nie 
korzystał,   system,   który   pozwoli   na   wysadzenie   pasażera   w 
trakcie transferu w momencie powrotu sprzed stu dziesięciu lat do 
teraźniejszości. Nastawił go na jakiś moment przed mniej więcej 
miesiącem.   Nie   wiedział,   czy   zadziała   ale   przyszłość   pokaże. 
Przyszłość albo przeszłość, pojęcia zaczęły mu się mieszać, nie 
miało to już znaczenia.
*

Pakunki i protektory zostawił w miejscu transferu. Narazie 

nie   były   mu   tu   potrzebne.   Z   oddali   dochodziły   go   odgłosy 
wystrzałów. Zaznaczył miejsce transferu i ruszył w kierunku, w 
którym   powinien   znajdować   się   helikopter.   "Który   skądinąd 
jeszcze nie odleciał", pomyślał z rozbawieniem zwracając uwagę 
na niezwykłość sytuacji. "na dodatek nie dalej jak kilometr stąd 
stoję w lesie i patrzę na to, co się dzieje na polanie. I zaraz zabiję 
Tchibambiego,   który   przeżyje   swoją   śmierć.   Kompletne 
szaleństwo."

Helikoptera   nie   było   ale   znalazł   polanę,   jedyną   chyba   w 

background image

okolicy,   na   której   mógł   wylądować.   Zaszył   się   w   krzakach   i 
czekał.

Zaczął   przysypiać   ale   z   odrętwienia   wyrwał   go   warkot 

silnika.   Maszyna   leciała   nisko   nad   drzewami,   bez   świateł. 
Zobaczył ją dopiero, gdy zaczęła lądować. Podczołgał się bliżej, 
by zobaczyć co się dzieje.

Nie   słyszał   o   czym   człowiek   w   mundurze   rozmawiał   z 

pilotem. Gdy obaj siedzieli w kabinie, zerwał się, by dobiec do 
helikoptera   zanim   wystartuje.   Biegnąc   zobaczył,   że   ten   w 
mundurze zastrzelił pilota i wyrzucił go z maszyny. Przypadł do 
ziemi,   gdy   usłyszał   odgłos   wybuchu   granatu   ale   zaraz   wstał   i 
pobiegł dalej.

Sprawdził czy protektor napewno działa i wyszedł na polanę. 

Podszedł do helikoptera.

Człowiek     wyskoczył   na   polanę   z   pistoletem   w   dłoni   i 

padając na ziemię wystrzelił. Beckster poczuł lekkie uderzenie w 
pierś.  Nigdy  nie  miał   okazji   wypróbować  protektora,  był   więc 
nieco niespokojny. Ale uderzenie nie było bolesne. Uśmiechnął 
się szeroko.

- Niech pan się nie wysila, to nic nie da. Ten typ broni nie 

powinien   mi   nic   zrobić,   przynajmniej   tak   sądzę.   Mogę   się   z 
panem zabrać? - Zapytał po angielsku wskazując na helikopter. - 
Nie bardzo wiem jak mam wyjść z tego lasu.

Tamten nic nie odpowiedział.
- No co, mowę panu odebrało? Umie pan chociaż sterować tą 

maszyną?

- Umiem - odpowiedział zdezorientowany człowiek sadowiąc 

się za sterami.

Rozdział 16

background image

Hrabia siedział w celi, dziwnej celi, w której nie było krat, 

dziura   w   murze,   przez   którą   został   wprowadzony   nie   była 
zastawiona żadnymi drzwiami. Ale pokazali mu, że nie ma co 
próbować   wyjść   stąd,   przejście   jest   zablokowane   promieniami, 
czy czymś w tym rodzaju.

Rzucił   but,   który   przeleciał   i   nic   się   nie   stało.   Spróbował 

przełożyć rękę ale gdy tylko ją zbliżył, poczuł swędzenie, które 
zmieniało się w pieczenie by stać się, na kilkanaście centymetrów 
przed przejściem, nieznośnym bólem. Z celi nie było wyjścia.

Przynosili mu jedzenie ale już nie ciągali na przesłuchania. 

Nie mówił nic, bo co miał mówić? Znalazł się tutaj z głupoty i z 
chciwości.   Ale   przecież   nie   mógł   powiedzieć,   że   przybywa   z 
przeszłości,   nikt   by   mu   nie   uwierzył.   Tak   więc   wolał   nic   nie 
mówić.

Wyglądało na to, że powodowało to niezłe zamieszanie. Nie 

potrafili dojść do tego, kim jest, co blokowało zupełnie machinę 
sądową.   Adwokat   powiedział   mu,   że   w   tej   sytuacji   najlepiej 
będzie nic nie mówić, choć początkowo też chciał wiedzieć kim 
jest Hrabia.

Wszyscy mówili po angielsku, tak jak na ulicy ale z jakimś 

dziwnym akcentem. Beckster uprzedził go, że w Nowym Jorku w 
XXII wieku wiele się zmieniło, zmieniły się granice, zmieniły się 
obyczaje. I język też się zmienił. Jedyne, co się nie zmieniło, to 
natura ludzka. Mijały wieki, a ludzie pozostawali wciąż tak samo 
chciwi.

Hrabia też był chciwy. To z chciwości znalazł się tutaj, w 

tym wrogim, trudnym do zrozumienia świecie.

Gdy Beckster wsiadł do helikoptera przelecieli tylko kilkaset 

metrów. Kazał mu wylądować i wysiąść z maszyny. 

background image

- Myślę, że mamy sobie wiele rzeczy do opowiedzenia.
Hrabia popatrzył na tamtego nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Widziałem pana w akcji, muszę przyznać, że była dobrze 

zorganizowana. Gratulacje. 

-   Gdyby   była   dobrze   zorganizowana,   to   by   sie   udała. 

Wszyscy poza mną zginęli.

-   Wiem,   wiem.   Ale   niestety   nie   mieliście   żadnych   szans. 

Żadnych.   Wszystkie   wasze   posunięcia   były   znane   z   góry,   nie, 
akcja nie mogła się powieść.

- Ja przeżyłem. Więc chyba jednak...
- Co najdziwniejsze, ma pan rację. Ale pozwoli pan, że się 

przedstawię. Daniel Beckster. 

- Aleksander Falkowski. 
- Jest pan Polakiem?
- Tak.
-   Znałem   kiedyś   kilku   Polaków.   Ależ   wy   potraficie   pić... 

Nieprawdopodobne.

Hrabia nie lubił, gdy szufladkowało się ludzi na podstawie 

narodowości. Polacy piją, Francuzi jedzą żaby, Grecy to pedały. 
Znał   Francuzów,   którzy   pili   więcej   od   jakiegokolwiek   Polaka, 
znał Greka, który zjadał żaby i ślimaki. Beckster nie spodobał mu 
się ale najwyraźniej miał nad nim przewagę. I wyglądało na to, że 
chce mu zaproponować jakiś układ. Zawsze należało wysłuchać 
ludzi, którzy coś proponowali. Nie należy nigdy mówić nigdy.

- O co panu chodzi, Beckster. Widzę, że kule się pana nie 

imają, więc domyślam się, że pan też ma to pudełeczko.

- Mam. Ale mam coś więcej. Mam coś, przeciwko czemu 

pudełeczko, jak pan to nazywa, jest bezradne. 

Beckster wyjął z kieszeni eklator i pokazał Hrabiemu. Ten 

wziął urządzenie do ręki i dokładnie obejrzał. Doskonale leżało w 

background image

dłoni, nie było jednak na nim ani spustu, ani guzika, niczego, 
czym można byłoby to uruchomić.

- Widzę, że nie wie pan, jak to uruchomić. Narazie panu nie 

powiem,   powiedzmy   sobie   szczerze,   nie   miałbym   specjalnie 
zaufania. Myślę, że mnie pan zrozumie.

Hrabia oddał eklator Becksterowi, który jakby ważąc go w 

ręku ciągnął dalej.

- Ale pokażę panu, jak to działa. Myślę, że zrobi to na panu 

wrażenie. Jest pan przecież żołnierzem. Ja osobiście brzydzę się 
takimi   rzeczami.   -   Wyciągnął   rękę   w   stronę   stojącego   o   kilka 
metrów helikoptera. - Ta maszyna działa na benzynę, jeśli się nie 
mylę.

- Tak.
- To odsuńmy się lepiej, bo może nas poparzyć.
Hrabia jednym skokiem znalazł się za drzewem wystawiając 

jedynie nieco głowę, by zobaczyć, co się stanie. Backster odsunął 
się na kilka kroków i wystrzelił. Nie było słychać huku, tak jak 
wtedy, na polanie, gdy ten dziwny człowiek dokonał egzekucji na 
jego towarzyszach. W ułamku sekundy blacha otaczająca silnik 
maszyny stopiła się i zbiornik paliwa eksplodował. 

- Może pan już wyjść zza drzewa. Przedstawienie skończone. 

Jeśli pan chce, mogę dostarczyć panu więcej takich urządzeń. Ile 
pan będzie chciał. To samo z protektorami, które, jak mówiłem, 
nie są skuteczne przeciwko tej broni. Ale, jak sądzę, mogłyby się 
panu przydać. Przecież po nie właśnie pan tu przyjechał, jeśli się 
nie mylę.

Hrabia popatrzył na płonący helikopter, na człowieka, który 

przed nim stał, na przedmiot, który trzymał w ręku.

- Kim pan jest?
- Już panu powiedziałem. Daniel Beckster. Profesor Daniel 

background image

Beckster.

- Nie, nie chodzi mi o nazwisko. Czego pan ode mnie chce?
- Chcę panu zaproponować układ. Widzi pan, poszukuję ludzi 

zdecydowanych,   odważnych,   wiedzących   czego   chcą. 
Przechodziłem dziś w nocy koło tej polanki i zobaczyłem, jak pan 
sobie  poradził w sytuacji, która  była  praktycznie  beznadziejna. 
Postanowiłem więc pana zagadnąć, mając nadzieję, że będziemy 
mogli dojść do porozumienia.

- Porozumienia? W jakiej sprawie?
- Miałbym dla pana pewną robotę do wykonania. Myślę, że 

nie   powinna   panu   sprawić   większych   kłopotów.   Ot,   taka 
rutynowa   praca,   dla   kogoś   takiego,   jak   pan.   W   zamian   za   co 
będzie pan mógł dostać ode mnie dużą ilość protektorów i tych 
oto eklatorów, których moc przed chwilą mógł pan poznać.

- Eklatorów?
- Tak się to nazywa. To znaczy tak się to będzie nazywać. Bo 

jak narazie nikt tego jeszcze nie wyprodukował. Myślę, że będą 
się cieszyły dużym powodzeniem.

Profesor ubrany był jakoś dziwnie, nigdy jeszcze nie widział 

tego typu ubrania. W ogóle wszystko było dziwne.

- Co to za robota?
-   Chodziłoby   o   pozbawienie   życia   pewnej   osoby,   która 

sprawia mi dużo kłopotów. 

- Nie jestem płatnym mordercą. Chyba pomylił pan adres.
- Obawiam się, że nie ma pan wyboru. Zwracam panu uwagę, 

że   mam   w   ręku   eklator,   którego   działanie   mógł   pan 
zaobserwować   na   tej   oto   maszynie.   Powiedziałem   już,   że 
protektor nie chroni przed nim, skądinąd tam, skąd pochodzę, jest 
to sprzęt z demobilu. 

- To znaczy skąd?

background image

- Powiedzmy, że z innego świata.
- Nie wygląda pan na Marsjanina.
- Wie pan, w dzisiejszych czasach czasami trudno odróżnić 

Marsjanina od Ziemianina. Ale trafił pan w dziesiątkę. Tak więc, 
jak   już   powiedziałem,   nie   ma   pan   wyboru.   Albo   będziemy 
współpracować, to znaczy zgodzi się pan wykonać plan, który 
zaraz panu przedstawię, albo użyję tego oto eklatora na pańskiej 
osobie. Wybór pozostawiam panu.

Hrabia stał przed Becksterem zastanawiając się, czy tamten 

jest napewno normalny. Z tego, co mówił wynikało, że pochodzi 
z   Marsa.   Już   samo   to   wystarczało,   by   wziąć   go   za   chorego 
psychicznie.   Ale   chorzy   psychicznie   nie   przechadzają   się   po 
dżungli w tropikalną noc gdzieś na końcu świata.

- Niech pan mówi. Nie mam nic do stracenia...
- Natomiast bardzo wiele do zyskania. Zapewniam pana, że 

nie będzie pan musiał żałować.

Hrabia   z   uwagą   wysłuchał   opowieści   Beckstera.   Znów 

pomyślał, że ma do czynienia z szaleńcem ale tamten wiedział 
zbyt wiele o akcji na polanie, wszystko, co mówił odpowiadało 
temu,   co   się   wydarzyło.   No   i   miał   ze   sobą   dwadzieścia 
protektorów,   i   broń,   której   nigdy   przedtem   nie   widział.   Broń, 
która mogła być sprzedawana na wagę złota.

Beckster proponował mu przeniesienie się w czasie. O sto 

dziesięć lat. Żeby zabić człowieka, policjanta w Nowym Jorku. 
Potem   miał   go   stamtąd   zabrać   i   z   powrotem   odesłać   do 
początków XXI wieku. Obłęd.

- Beckster, mimo najlepszych chęci nie daję rady.
- Co pan ma na myśli.
-   Chce   pan,   żebym   przełnął   tak   zwariowaną   historię? 

Przecież to kompletna bzdura.

background image

- Tak jak już to panu powiedziałem, panie Falkowski, nie ma 

pan wyboru. Niech pan wysłucha mnie do końca, zapewniam, że 
będzie   to   panu   potrzebne   dla   dobrego   wykonania   zadania,   a 
następnie zdecyduje pan, czy woli jeszcze pożyć przez jakiś czas 
czy też nie.

Plan   Beckstera   był   prosty.   Zabierał   go   w   przyszłość, 

wysadzał   na   miesiąc   przed   momentem,   do   którego   sam   się 
udawał,   skądinąd   na   Marsa   (Beckster   musiał   opowiedzieć 
Falkowskiemu   całą   historię   kolonizacji   Czerwonej   Planety), 
Falkowski   zabijał   Mahoneya   i   starał   się   o   emigrację   z   puli 
obcokrajowców. 

Miał   się   podać   za   uchodźcę   z   Ameryki   Południowej, 

Beckster   przygotował   już   historię,   którą   miał   opowiedzieć,   by 
dostać się na pokład promu, który miał go zawieźć na Marsa. 
Następnie, już na miejscu, Beckster zabierał go do swego biura i 
odsyłał na Ziemię.

- Plan jest stosunkowo prosty, oczywiście mogą wydarzyć się 

jakieś nieprzewidziane wypadki ale może się też panu powieść. 
Dla pana byłoby lepiej, żeby się powiódł. Będą mieli trudności ze 
złapaniem pana, w Nowym Jorku, w XXII wieku, nie jest pan 
chyba notowany, co? - Beckster uśmiechnął się szeroko.

- Załóżmy, że wszystko, co mi pan tu opowiada jest prawdą. 

Załóżmy. Skoro mam zabić tego Mahoneya, który, jak sam pan 
powiedział, sprawia panu kłopoty miesiąc po swojej śmierci, to 
chyba coś tu nie gra. Nie mam racji? Wynika z tego, że moja 
misja nie może się powieść.

- Nie jest tak, jakby się mogło panu wydawać. 
Beckster   opowiedział   Hrabiemu   historię   Tchibambiego. 

Musiał kilkakrotnie powtarzać, by być zrozumianym.

-   Nic   z   tego   nie   rozumiem.   Rozumiem,   co   pan   mówi, 

background image

Beckster ale nie rozumiem jak to możliwe.

-   Jeśli   chce   pan,   bym   zdradził   panu   pewną   tajemnicę,   to 

powiem, że ja też nie rozumiem. Ale wygląda na to, że może się 
pan teraz udać do Nowego Jorku, zabić Mahoneya i zniknie on z 
Marsa. Po prostu rozpłynie się w powietrzu. Jak Tchibambi.

- Jak kto?
- Tchibambi, ten, którego zabiłem na polanie.
- Prezydent Tchibambi?
- Nie, jego potomek. Somba Tchibambi.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, Beckster pokazał skrzynkę 

z   protektorami,   dał   mu   zdjęcie   Mahoneya,   powiedział,   jak   go 
najłatwiej znaleźć w Nowym Jorku, wyjaśnił jak się dostać do 
Ameryki Północnej. Wreszcie zakończył:

- A teraz musimy się zdecydować. Zgadza się pan?
Czekając na odpowiedź Hrabiego, wycelował weń eklator.
- A czy mam wybór?
- To niech pan założy to ubranie. W mundurze mógłby pan 

wzbudzić niezdrowe zainteresowanie. Tu jest karta, która pozwoli 
panu na zapłacenie za przelot do Nowego Jorku, za hotel, za co 
będzie pan chciał. Gdy zgłosi się pan do biura emigracyjnego, 
niech jej pan nie pokazuje. I niech się pan pozbędzie eklatora.

Przypominam, że jeśli piśnie pan choć słowo na mój temat, 

nie będzie mógł pan już nigdy wrócić do swojego świata. Nigdy. 
A   byłoby   szkoda,   bo   miałbym   dla   pana   kilka   propozycji 
współpracy.   Chciałby   pan   być   wyłącznym   dystrybutorem 
protektorów na Ziemi? I eklatorów? 

Hrabia założył ubranie, które mniej więcej pasowało. Było 

wykonane   z   jakiegoś   dziwnego   materiału   ale   chroniło   przed 
zimnem.

Beckster   podał   mu   eklator   i   wyjaśnił   jak   należy   się   nim 

background image

posługiwać. Gdy skończył, przyłożył mu do pleców swój.

-   Proszę   mi   wybaczyć   ale   nie   ufam   panu.   Proszę   nie 

wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, nie chciałbym panu 
zrobić krzywdy.

- Gdzie jest ta pańska maszyna do podróży w czasie?
- Właśnie tu, gdzie stoimy. Właściwie to jest ona na Marsie 

ale zaraz nas stąd zabierze.

Powietrze wokół nich stało się nagle nieprzezroczyste, jakby 

znaleźli   się   wacie.   Hrabia   poczuł   wyładowanie   elektryczne   i 
drgnął ale nieprzyjemne uczucie zaraz znikło. Po chwili powietrze 
stało się przejrzyste. Stali w lesie, wokół nich nie było już polany. 
Był jasny dzień, Słońce stało wysoko na niebie.

- Witamy w XXII wieku. Nie wiem jaki jest dokładnie dzień, 

musi się pan sam dowiedzieć. Do zobaczenia na Marsie.

Beckster pchnął z całej siły Hrabiego, tak że ten upadł kilka 

metrów dalej, w krzakach. Następnie znikł.

Postępując zgodnie ze wskazówkami, które dał mu profesor, 

Hrabia przedostał się do Nowego Jorku. Wszystko, co go otaczało 
przypominało raczej zły sen, jakiś koszmar. Odnalazł Mahoneya 
ale nie udało mu się go zabić. Teraz siedział w więzieniu, minęło 
ponad   półtora   miesiąca   od   dnia,   w   którym   się   tu   znalazł.   Nie 
wiedział co ma robić, nie wiedział, jak ma postępować. Nie chciał 
nic mówić o Becksterze, był on jego jedyną szansą powrotu tam, 
skąd przybył.

Z serwisów informacyjnych, które oglądał na ekranie w celi 

dowiedział się, że to, co mówił Beckster było prawdą. Na Marsie 
żyli ludzie. Profesor też tam prawdopodobnie był. Musiał się tam 
dostać. Jak najszybciej.

W drzwiach stanął Mahoney. Hrabia wstał, spodziewając się, 

że   znów   będą   chcieli   go   przesłuchiwać.   Policjant   odblokował 

background image

przejście i wszedł do celi.

- Niech się pan ubiera. Jest pan wolny. Ale pod warunkiem, 

że pójdzie pan ze mną. Zresztą myślę, że sam pan nie wie, gdzie 
miałby pan pójść.
*

Beckster   zszedł   z   platformy   rozglądając   się,   czy   nikt   nie 

wchodził   do   biura.   Szybkim   krokiem   ruszył   do   terminala,   by 
zlokalizować Mahoneya. Był cały czas w swoim pokoju w hotelu. 
Nie dowiedział się, że ktoś go lokalizuje, profesor użył kodu SMC 
pozwalającego na lokalizację bez potwierdzenia odbioru.

Zdziwił się, że rangers nie jest w biurze SMC. Było to bardzo 

niepokojące. Beckster nie  lubił sytuacji, nad którymi  nie  mógł 
zapanować.

Następnego dnia też nikt nie przyszedł do laboratorium. To 

znaczy przyszedł funkcjonariusz z SMC by dowiedzieć się, czy 
nikt nie widział gdzieś Tchibambiego. To wszystko.

Po dwóch dniach Beckster dowiedział się, że Mahoney wraca 

na   Ziemię.   Nie   było   to   normalne.   Powrót   na   Ziemię   mógł 
oznaczać,   że   nowojorski   policjant   szykuje   jakiś   plan,   plan, 
którego   Beckster   nie   znał.   Jedyną     nadzieją   był   ten   bandyta, 
którego   wysłał   do   Nowego   Jorku.   Jeśli   jeszcze   nie   wykonał 
zadania,   moment   zniknięcia   rangersa   powinien   nastąpić 
niebawem.   Nawet   lepiej,   że   stanie   się   to   w   promie,   będzie 
mnóstwo   zamieszania,   napewno   powiedzą   o   tym   w   serwisach. 
Nie wiedział jedynie, co Mahoney przekazał SMC czy policji na 
Ziemi w swych raportach.

Ale   Mahoney   nie   zniknął.   Po   trzech   tygodniach   Beckster 

sięgnął   do   archiwów   ziemskich   serwisów   informacyjnych   by 
dowiedzieć się, że akcja, którą Falkowki miał przeprowadzić, nie 
powiodła   się.   W   Nowym   Jorku   dokonany   został   zamach   na 

background image

funkcjonariusza Policji Państwowej, zamach, który nie powiódł 
się   dzięki   przytomności   umysłu   i   szybkości   reakcji   niedoszłej 
ofiary.

Teraz   zaczął   się   bać.   Zachowanie   Mahoneya   nie   było 

normalne. Przez cały czas oczekiwania na jakąś reakcję z jego 
strony nie przeprowadzał żadnych transferów. Co najdziwniejsze 
nie dostawał również zamówień, nie mógł skontaktować się ze 
swoimi korespondentami na Ziemi.

Zapasy   heroiny   ukrył   w   dżungli,   zakopał   je   w   ziemi   na 

polance, na której zjawił się, gdy zabrał ze sobą Falkowskiego. 
Znalazł w kieszeni jego munduru bardzo dokładną mapę okolicy, 
na   której   zaznaczył   kryjówkę.   Chciał   przekazać   mapę   swemu 
korespondentowi na Ziemi ale ten się nie zgłaszał. Jakby się pod 
ziemię zapadł. Nie odpowiadał na wezwania normalnym kanałem, 
nie odpowiadał również na te, które Beckster wysyłał kanałem 
alarmowym.

Mijały dni. Beckster wziął udział w rekonstytucji wypadku, 

który spowodował śmierć Wiliamsa. Śledczy z SMC nie wydawał 
się  mieć jekichkolwiek podejrzeń. Śledztwo zostało zamknięte, 
ciało   dyrektora   sekcji   spalone.   Miejsce   Wiliamsa   zajął   jego 
dotychczasowy   zastępca.   Po   powrocie   z   rekonstytucji   poprosił 
Beckstera do swego biura. Profesor spodziewał się, że wreszcie 
coś się ruszy w sprawie Tchibambiego, w sprawie narkotyków, że 
będzie mógł uruchomić swoje środki nacisku. 

-   Panie   profesorze,   jeszcze   w   sprawie   tego   Somby 

Tchibambiego. - Powiedział Morric, gdy znaleźli się w gabinecie.

Beckster starał się przypomnieć sobie, czy miał coś na tego 

Morrica.   Nie   pamiętał   ale   najprowdopodobniej   nie.   Zajął   się 
jedynie   wysokimi   funkcjonariuszami,   Morric   dotychczas   był 
zastępcą dyrektora, zbyt mało znaczył.

background image

- Co, znaleźliście go?
- Nie, nie znaleźliśmy. Przepadł jak kamień w wodę. Ale w 

pokoju   znaleźliśmy   to...   -   Morric   sięgnął   za   siebie   i   podniósł 
klatkę,   w   której   siedział   lemur.   Zwierzątko   było   wyraźnie 
przestraszone ale błyszcząca sierść pokazywała, że było dobrze 
traktowane i żywione. - Zabierze go pan? Czy mam oddać do 
ZOO?

Beckster   uśmiechnął   się   widząc   parę   wystraszonych   oczu 

wpatrzonych   w   dal.   Nigdy   nie   miał   w   domu   zwierząt   ale 
pomyślał,   że   tę   małpkę   weźmie.   Była   ona   przecież   żyjącym 
dowodem na istnienie pierwszego w dziejach ludzkości paradoksu 
czasowego.   Tchibambi   przywiózł   ją   z   Ziemi,   podczas   gdy 
teoretycznie już nie żył. Wyciągnął rękę po klatkę.

- Wezmę, śmieszne zwierzątko, będzie mi towarzyszyło w 

pracy. Zawsze milej pracować w towarzystwie.

- Jak pan chce. Zbadał go weterynarz z piątego sektora. Był 

bardzo zdziwiony, mówił, że sądził, że te małpy już wymarły. W 
każdym   razie   jest   pan   szczęśliwym   posiadaczem   unikalnego 
egzemplarza na Marsie. Nie wiem, czy ten lemur też jest z tego 
powodu szczęśliwy. Weterynarz powiedział, że to samiec.

- Trudno, będzie musiał żyć wstrzemięźliwie. 
Beckster postawił klatkę na kolanach, otworzył drzwiczki i 

wyjął   zwierzątko.   Przytuliło   mu   się   do   karku   i   lekko   drżąc 
rozglądało się na wszystkie strony.

- Jak go pan nazwie?
- Paradoks.
- Czemu paradoks?
-   A   co,   niedobre   imię   dla   unikalnego   lemura?   Czy   to   już 

wszystko? - Beckster wstał z krzesła.

- Tak, panie profesorze. A, jeszcze jedno, rozmawiałem ze 

background image

Smileyem   z   departamentu   kadr.   Musi   go   pan   znać,   to   ten 
alpinista.

- Wiem, o co chodzi? Czego chciał?
- Mówiłem mu, że się będę z panem widział i prosił, żeby 

pana   profesora   zapytać,   czy   Tchibambi   ma   być   przez   kogoś 
zastąpiony. Bo jeśli tak, to jest parę formalności do załatwienia. 
Wie pan, nie tak łatwo znaleźć dobrych specjalistów.

- Narazie zobaczę, czy dam sobie radę bez niego. Niech pan 

powie  Smileyowi, że  jak będę  potrzebował  kogoś, to mu dam 
znać.   Chodź,   Paradoks,   powiedz   ładnie   do   widzenia   panu 
policjantowi - Beckster wyszedł z lemurem na ramieniu.

Gdy   doszedł   do   drzwi   laboratorium   ze   zdziwieniem 

zauważył, że są otwarte i pięciu ludzi w kombinezonach wynosi 
jakieś   skrzynie.   Podszedł   bliżej   by   zobaczyć,   co   się   dzieje   i 
zamarł.

Budka, w której stała konsola była rozmontowana. Robotnicy 

ładowali   właśnie   do   skrzyń   okablowanie,   a   dwóch   z   nich 
zabierało się do przeniesienia platformy transferowej.

- Co się tu dzieje?! - krzyknął podbiegając do robotników. - 

Co wy tutaj robicie?!

- Kim pan jest? - Jeden z robotników podniósł się i podszedł 

do Beckstera.

-   Profesor   Daniel   Beckster.   Jestem   kierownikiem   tego 

laboratorium. Macie natychmiast zostawić te rzeczy i wyjść stąd!

- Niech pan tak nie krzyczy, zaraz wszystko wyjaśnimy.
- Tu nie ma czego wyjaśniać, to moje laboratorium, i to ja 

decyduję o tym, co ma w nim być. 

-   My   mamy   nakaz   przeprowadzenia   części   sprzętu   i   do 

złożenia jej na czwartym poziomie.

- Gdzie?

background image

- Na czwartym poziomie, w magazynach odlotowych.
- Wyście chyba oszaleli. Ten sprzęt nigdzie nie odlatuje.
- Obawiam się, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. - 

Robotnik   odwrócił   się   i   podszedł   w   kierunku   platformy,   którą 
czterej   inni   trzymali   postawioną   na   sztorc,   przygotowując   do 
transportu.

Platforma   była   wykonana   ze   stali.   Beckster   miał   ogromne 

trudności   ze   znalezieniem   wytłumaczenia   do   zamówienia 
ogromnej płyty stalowej o wadze ponad siedmiuset kilogramów. 
Robotnicy cali czerwoni z wysiłku usiłowali teraz wstawić ją na 
wózek transportowy.

- Nieporozumienie?! Pan chyba żartuje! Macie natychmiast 

się   stąd   wynosić!   -   Beckster   podszedł   do   robotnika,   który 
schylony sięgał po jakieś dokumenty w torbie.

Gdy   stanął   obok   robotników   dźwigających   platformę   ten, 

który sięgał po dokumenty podniósł się nagle i odskoczył w bok. 
Beckster spojrzał zdziwiony i kątem oka zauważył, że spada na 
niego   siedemset   kilogramów   stali.   Nie   miał   czasu   na   unik, 
platforma   przywaliła   go,   przykuwając   do   betonowej   podłogi 
swym ogromnym ciężarem.

Robotnicy podnieśli platformę ale Beckster już nie żył. Ten, 

który   zrobił   unik   podszedł   do   terminala   i   połączył   się   z 
komisariatem SMC.

-   Chciałem   zadeklarować   nieszczęśliwy   wypadek. 

Śmiertelny.

Następnie   schylił   się   i   podniósł   z   podłogi   małpkę,   która 

jakimś cudem zeskoczyła, gdy Beckster upadał.

- Zobaczcie, jaka ładna małpka. Zabierzemy ją?

*

Jack   Mahoney   siedział   z   nogami   na   blacie   biurka   i   w 

background image

zamyśleniu  patrzył  na   wieżowce   Manhattanu. Burzono  właśnie 
Empire   State   Building,   po   wieloletnich   wojnach   z   obrońcami 
zabytkowych   budowli.   Architekci   miejscy   orzekli,   że   drapacz 
chmur   jest   niebezpieczny,   że   w   każdym   momencie   może   się 
zawalić.

Wszyscy   wiedzieli,   że   to   nieprawda.   Ale   nikt,   poza 

zapaleńcami   z   towarzystw   ochrony   staroci,   nie   odważył   się 
przeciwstawić burmistrzowi, który chciał w tym miejscu postawić 
centrum handlowe. Ogromne dźwigi na silnikach grawitacyjnych 
uwijały   się   wokół   budynku   i   sprowadzały   na   ziemię   coraz   to 
nowe części tej ogromnej konstrukcji.

- Czy odpowiada panu taki układ? - Zapytał otrząsając się z 

chwilowego zamyślenia.

- Nie wiem, wie pan myślę, że po prostu nie mam wyboru. 

Zbyt często ostatnio zdarza mi się nie mieć wyboru. Zgadzam się, 
co   mogę   zrobić   innego?   -   Hrabia   stał   przy   oknie   i   uważnie 
przyglądał się pracującym dźwigom.

- Myślę, że ma pan wobec mnie dług. 
- Dług?
- Chciał mnie pan zabić, wtedy, przed restauracją.
-   Opowiedziałem   już   wszystko,   jak   było.   Myśli   pan,   że 

miałem jakiś wybór? Co, może miałem powiedzieć Becksterowi: 
niech mnie pan pocałuje w dupę? Panie Mahoney, on mierzył do 
mnie   z   eklatora,   a   potem   jedyną   szansą   przedostania   się   z 
powrotem   do   moich   czasów   było   wykonanie   tego,   czego   ode 
mnie żądał.

-   Ale   próbował   mnie   pan   zabić.   Uważam   to   za   dług   z 

pańskiej strony. Teraz pomoże mi pan w moich planach. Ponadto 
wyciągnąłem pana z więzienia...

- Nie zrobił pan tego jedynie z dobrego serca, prawda?

background image

- Prawda. Ale za to będzie pan miał teraz, w swoich czasach, 

wyłączność na towar, którego nigdzie nie znajdzie pan w XXI 
wieku.   Zaczniemy   od   drobiazgów.   Chociażby   protektory,   co 
myśli pan o protektorach?

- Beckster proponował mi to samo.
- Ale Beckster nie żyje. Moi ludzie się nim zajęli. I teraz ja 

mam tę maszynę do podróży w czasie. Przyleciała przed trzema 
dniami.

- Wie pan co, Mahoney? Dla mnie jedynym problemem jest 

to, że żąda pan ode mnie znalezienia towaru, którym się brzydzę.

- Ja też się brzydzę. Ale wie pan, na tym można zarobić. 

Bardzo dobrze zarobić. A pieniądz nie śmierdzi.

Hrabia   wstał   i   zaczął   przechadzać   się   po   biurze.   Cała   ta 

historia   przerastała   go,   powoli   zaczynał   wątpić   w   sprawność 
swoich zmysłów.

-   Nasi   naukowcy   badają   już   urządzenie   przywiezione   z 

Marsa. - Mowił Mahoney - Mówią, że jutro powinni już wszystko 
ustawić i zaczną robić pierwsze próby. Pojutrze, najdalej za trzy 
dni będzie mógł pan wrócić do siebie. W związku z tym będę miał 
do pana dodatkową prośbę. - Mahoney pogłaskał małą małpkę, 
która   siedziała   mu   na   ramieniu.   -   Chciałbym,   żeby   mi   pan 
podesłał samiczkę dla mojej maskotki. Bardzo jest samotny.

- Nie powinno być z tym problemu - odpowiedział Hrabia 

głaszcząc delikatnie lemura. - To mogę dla pana zrobić.

Mahoney   sięgnął   po   kopię   starej   gazety,   którą   miał   w 

szufladzie   biurka.   Popatrzył   jeszcze   raz   na   zdjęcie,   na   którym 
Falkowski   prowadzony   był   przez   trzech   policjantów,   skuty 
kajdankami.   Wyszukał   tę   gazetę   w   archiwach   państwowych 
sprzed   ponad   stu   lat.   Pod   zdjęciem   był   napis:   "Policja   polska 
zatrzymała   niedawno   znanego   najemnika,   który   dotychczas 

background image

zajmował   się   zarabianiem   pieniędzy   na   brudnych   wojnach   i 
ciemnych handlach bronią. Ale nie za to został zatrzymany. W 
czasie   rewizji   przeprowadzonej   w   jego   luksusowej   willi   na 
południu Polski, policjanci znaleźli magazyn wypełniny po brzegi 
heroiną   i   kokainą.   Setki   paczuszek   i   pudełek   o   łącznej   wadze 
ponad   tysiąca   pięciuset   kilogramów.   Tak   wielkie   ilości 
narkotyków mogły być przeznaczone jedynie dla chłonnego rynku 
USA lub państw Europy Zachodniej. Jest to jedna z większych 
wpadek handlarzy narkotyków w ostatnim dziesięcioleciu.

Inspektorowie, z którymi skontaktowali się nasi reporterzy, 

po tej spektakularnej akcji, powiedzieli, że Falkowski nigdy nie 
był   podejrzany   ani   zamieszany   w   żadne   operacje   związane   z 
narkotykami,   i   że   zostanie   przeprowadzone   drobiazgowe 
śledztwo, które wykaże zarówno źródła jak i niedoszłego odbiorcę 
skonfiskowanego towaru."

Mahoney uśmiechnął się zadowolony. Gazeta miała datę o 

ponad   cztery   lata   późniejszą,   niż   moment,   do   którego   odeśle 
Falkowskiego. Miał przed sobą dużo czasu. I wyglądało na to, że 
Polak będzie z nim współpracował.

Sprawa, która nie dawała mu spokoju już od miesięcy została 

zamknięta. Beckster, który nigdy nie zorientował się, kto był jego 
korespondentem   na   Ziemi,   nie   żył.   Mahoney   nie   mógł   znieść 
świadomości   istnienia   nieznanego   źródła   setek   kilogramów 
heroiny, którą zalewał nowojorski rynek. Kontrolował  ten rynek 
od pięciu lat, stojąc na czele największej w historii sieci handlarzy 
narkotyków i miał teraz w ręku zarówno źródło jak i odbiorcę 
towaru.   Inspektorowie   polskiej   policji   prawdopodobnie   długo 
będą szukali odbiorcy. Nie mogli wiedzieć, że ten się jeszcze nie 
urodził. A heroina nie będzie już niepotrzebnie podróżowała na 
Marsa. 

background image

Koniec
marzec-kwiecień 1993