ERNEST HAYCOX
Piekło w dolinie
PrzełoŜył Mieczysław Dudkiewicz
Wstęp
Ernest Haycox urodził się w 1899 r. w Portlandzie w stanie Oregon. Studiował na
Uniwersytecie Oregońskim w Eugene. Jako dziennikarz prowadził rubrykę sądową w portlandzkiej
gazecie "Oregonian". W 1946 roku uzyskał stopień doktora literatury na Lewis and Clark College
w Portlandzie. Zmarł w 1950 r.
Jest autorem wielu poczytnych westernów zaliczanych do klasyki tego gatunku. Do
najlepszych naleŜą: "Free Grass" (rywalizacja o pastwiska w Dakocie), "Canion Passage" (o
przewoźnikach w Oregonie), "On the Prod" (walka o utrzymanie dziedzicznej farmy). Jednak
największą popularność zdobył sfilmowany w 1939 r. "DyliŜans".
"Piekło w dolinie" otwiera cykl ksiąŜek tego popularnego autora, które ukaŜą się w
wydawnictwie "Przygoda". Jak zwykle u Haycoxa ksiąŜkę tę cechuje dynamiczna akcja i świetnie
nakreślony klimat. Warstwa uczuciowa stanowi doskonałą motywację do działań głównych
bohaterów.
Deszcze, wiatry i silne promienie słońca zdołały zmienić barwę budynku stacji pocztowej
na srebrnoszarą. Jim Kelland dotarł na szczyt przełęczy Ute i przez dłuŜszą chwilę obserwował
blokhauz; niepozorny na imponującym tle skał i świerków. Kamienne występy piętrzyły się jeden
na drugim, ginąc gdzieś w górze, w odległej krainie pokrytej warstwą wiecznego śniegu.
Było południe; słońce ogrzewało część niewielkiej łąki, ale nawet teraz cienie
wznoszących się dokoła skał pełzły ku zabudowaniom stacji, tworząc na ziemi szarą plamę.
Kelland napoił swojego gniadosza i wszedł do środka, aby coś zjeść. Nie śpieszył się; i tak był w
siodle od piątej rano.
Kiedy wyszedł z powrotem, dostrzegł jakiegoś męŜczyznę. Nieznajomy przykucnął na
piętach po słonecznej stronie stacji.
Oprócz tego faktu nic nie zmieniło się w scenerii, lecz i ten szczegół był aŜ nadto
wymowny. W Ŝyciu Jima Kellanda bywały juŜ ścieŜki twarde i karkołomne, jakiś siódmy zmysł
pozwalał mu wyczuwać zew wiatru, zapach dymu w uśpionym powietrzu, zatarty trop na
piaszczystej drodze i mroczne podstępy ludzi. Teraz jego podświadomość odebrała wyraźny sygnał
ostrzegawczy.
Przeszedł obok nieznajomego, dosiadł konia, bez pośpiechu przyrządził sobie skręta i
zapalił go, popatrując na wschód. Nie był jeszcze pewny swego i wolał przekonać się o tym
całkowicie; miał juŜ wypracowany trik, jaki stosował często w podobnych sytuacjach: dopiero co
siedział niedbale w siodle, tyłem do budynku stacji, ale raptem błyskawicznie zawrócił konia,
zaskakując nieznajomego.
Niewysoki męŜczyzna spojrzeniem swych duŜych, beznamiętnych oczu ogarniał kaŜdy
szczegół postaci Kellanda - od ciemnej nasady włosów na skroniach po upstrzone metalowymi
gwiazdkami cholewy butów.
Kelland zaprezentował nieznajomemu swój twardy, przelotny uśmiech, tamten zaś opuścił
powieki, jak gdyby jeździec przestał go juŜ interesować. Dopiero teraz Kelland ruszył z miejsca.
Łąka zajmowała przestrzeń pomiędzy łagodnym, wiodącym od zachodu wzniesieniem, a
stromą spadzistością kanionu, skierowaną na wschód. Kelland spojrzał po raz ostatni za siebie, na
odległą pustynię. Stamtąd przybył. Jechał drogą prowadzącą tuŜ obok potęŜnego masywu skalnego
w dół, do pozbawionego światła słonecznego wąwozu. Kiedy dotarł do następnego zakrętu,
obejrzał się mimo woli: niewysoki męŜczyzna siedział juŜ na koniu i stromą boczną ścieŜką zdąŜał
do lasu. Teraz Kelland był pewien, Ŝe wieść o jego przybyciu nadejdzie do Reservation jeszcze
przed nim.
Drogę stanowił wąski trakt wykuty w sterczącej pionowo, ciemnej i wilgotnej ścianie
skalnej. Tu i ówdzie rozszerzał się, aby umoŜliwić wozom wymijanie. W odległości mili od stacji
pocztowej spływała z gór na północy rzeka Ute, napełniając swoją skrzącą się krystalicznie tonią
coraz głębsze koryto kanionu. Mgła gęsta jak ulewa wisiała w powietrzu i zraszała ubranie. Kolejne
ostre zakręty drogi sprowadzały jeźdźca niŜej i niŜej; na prawo Kelland widział przed sobą masyw
skalny, a na lewo spieniony nurt rzeki. Na miękkiej drodze rysowały się wyraźnie ślady kopyt
końskich i kół. Wreszcie, późnym popołudniem, droga wyszła z kanionu i zaczęła oddalać się od
rzeki, wiodąc w falisty, poprzerzynany rozpadlinami teren. Porastał go gęsty las świerkowy.
Do tej pory Kelland nie był zbyt uwaŜny, lecz tu, na otwartej przestrzeni, zaczął bacznie
przeczesywać wzrokiem kaŜde drzewo i łowić uchem wszelkie, nawet przelotne dźwięki, które
pobrzmiewały w sennej ciszy późnego lata. Ta czujność nie słabła w nim ani na chwilę, chociaŜ
siedział na gniadoszu niedbale, rozmyślając nad czymś z nikłym uśmiechem.
Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, a dziewięćdziesiąt kilo wagi rozłoŜone było tak
równomiernie na nogi, tułów i szerokie barki, Ŝe nie sprawiał wraŜenia zbudowanego masywnie.
Szeroka twarz wykazywała nieco nieregularne, śmiało ukształtowane rysy, na nosie widniał ślad po
dawnym złamaniu, a prawą skroń przecinała sina, zabliźniona juŜ rana. To właśnie pozostało mu
po dotychczasowych dwudziestu pięciu latach Ŝycia. Owe blizny, bystry wzrok i charakterystyczny
twardy, nieco roztargniony uśmiech stanowiły oznaki powierzchowne, skrywające hart, nabyty w
ciągu tych wszystkich lat, ale równieŜ jego słabe strony.
śółta, piaszczysta droga biegła prostą linią przez gęsty las, drzewa wydzielały cierpki,
korzenny aromat. Z ciemnej chmury wiszącej na lewo od drogi dobiegał świergot ptaków. Kelland
siedział w siodle tak niedbale jak przedtem, ale jego wzrok badał bacznie całą okolicę; nie okazał
teŜ Ŝadnego zaskoczenia na widok męŜczyzny, który wynurzył się spośród drzew i jechał tą samą
drogą, wyprzedzając go o jakieś sto metrów.
Wszystko to było idealnie zgodne z wiedzą, jaką zdołał nabyć przez lata nieszczęść, trudu i
potu. MęŜczyzna obejrzał się mimochodem - ta przypadkowość jednak była zbyt ostentacyjna - po
czym ściągnął konia i poczekał na Kellanda. Jechali teraz obok siebie. Nieznajomy miał rude
włosy, piegowatą twarz i oŜywione młodzieńczą beztroską oczy. Ale w spojrzeniu, jakim obrzucił
chwilowego towarzysza podróŜy, czaiła się napięta uwaga.
- Mógłbym prosić o tytoń?
Jim wyciągnął kapciuch i podał nieznajomemu, a ten przewiesił cugle przez kulę siodła i
skręcił sobie papierosa. Następnie wsunął go do ust, prezentując nieskazitelną biel zębów. Kiedy
osłonił dłońmi płomyk zapałki i nachylił się nieco do przodu, w kącikach oczu pojawiła się sieć
drobnych zmarszczek, a włosy zabłysły w promieniach słońca intensywną czerwienią. Olbrzymie
dłonie zdradzały siłę, z jaką posługiwał się lassem.
- Piękna pogoda.
- Tak.
- DyliŜans opóźnia się dziś trochę, prawda?
- Nie widziałem po drodze Ŝadnego.
- Dziękuję za tytoń. - Tu nieznajomy po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. -
Nazywam się Brand. Brick Brand.
- Nie pytałem o to - odparł przeciągle Kelland.
W spojrzeniu tamtego zabłysła ironiczna uciecha.
- NO, dobrze - powiedział i, skręcając śpiesznie z drogi, powtórzył: - Bardzo dziękuję za
tytoń!
Po chwili zniknął między świerkami, w plątaninie pagórków i wąwozów, ale Jim spoglądał
za nim.
- To juŜ drugi - mruknął.
Droga wiodła nadal w dół i dopiero pod wieczór Kelland dotarł do przedgórza. Tu ujrzał
przed sobą dolinę, przybraną w zamglonym blasku słońca w niebieskie i bursztynowe odcienie. Z
dwóch stron otaczały ją niskie grzbiety gór, a przez sam środek - niczym połyskliwa wstęga -
przepływała Ute, obramowana tu i ówdzie wierzbami. Mniej więcej dziesięć mil dalej wznosił się
łańcuch wzgórz, który zamykał wylot doliny. PoniŜej, w odległości zaledwie trzystu metrów, Jim
dostrzegł dachy domostw miasta Reservation.
Zapadał juŜ zmierzch, kiedy zostawił za sobą ostatni zakręt drogi, przeprawił się przez
odnogę Ute po moście skleconym z bali, na których tętent kopyt gniadego zabrzmiał szczególnie
donośnie, i wjechał w główną ulicę miasteczka.
Był tu po raz pierwszy, a jednak nie mógł oprzeć się wraŜeniu, Ŝe miasto to nie róŜni się
niczym od setki innych, jakie zdołał poznać przedtem. Ulica stanowiła srebrnoszare pasmo
pomiędzy niskimi zabudowaniami o wyblakłych juŜ fasadach. Nawet opuszczone Ŝaluzje utraciły
juŜ dawno blask świeŜości. Przejechał obok kuźni i poczuł unoszący się w powietrzu zapach
palonego węgla drzewnego. Z zakurzonych okien przedostawało się na zewnątrz nikłe światło, a
rosnące wzdłuŜ ulicy robinie tworzyły nieregularny szpaler.
Przy drewnianych barierkach stały tu i ówdzie osiodłane konie, a przez szeroko otwarte
wrota stajni po drugiej stronie ulicy widać było wiszącą na słupie latarnię. Tu Kelland zsiadł z
konia. Na krzesłach przechylonych do tyłu i opartych o ścianę stajni siedziało dwóch męŜczyzn. W
słabym świetle latarni dostrzegł w ich oczach natęŜoną uwagę.
- Zostawiam konia - powiedział.
Uwiązał gniadego, a potem drewnianym trotuarem doszedł do przecznicy, wiodącej gdzieś
w ciemność. Na czterech rogach skrzyŜowania mieściły się saloon, hotel, sklep z paszą i jakiś dom,
prawdopodobnie opuszczony. Hotel stał po drugiej stronie ulicy, dobiegał stamtąd brzęk naczyń i
przytłumiony zgiełk.
Przed wejściem do saloonu stała grupka kowbojów, a pod ścianą tkwiło w bezruchu kilku
Indian. TuŜ obok przeszedł powoli wysoki męŜczyzna; spojrzał ostentacyjnie na Jima, po czym
udał się do restauracji. Zsunięty na tył głowy kapelusz odsłaniał jasne włosy. Przy oknie na górnym
piętrze hotelu stała kobieta. Odgarniając ręką zasłonę, wyglądała na ulicę. Nocne powietrze - juŜ z
chłodnym powiewem nadchodzącej zimy - napływało równomierną falą od ciemnych stoków gór
Silver Lode.
Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i wkrótce znalazł się w wąskim przedsionku hotelu. W
kącie siedział męŜczyzna i patrzył melancholijnie przed siebie. Wnętrze tworzyły: lada z surowych
desek świerkowych, schody przytwierdzone do ściany bez odrobiny architektonicznego smaku oraz
kręty korytarz, który udostępniał widok na jadalnię. Jim stanął przed pulpitem, wziął pióro, wpisał
do księgi hotelowej "J. J. Kelland" i odczekał chwilę.
MęŜczyzna wstał i podszedł bliŜej. Metalowym zakończeniem protezy zastępującej rękę
odwrócił do siebie księgę i niemal bezgłośnie, poruszając powoli wargami, odczytał nazwisko.
Miał pełną, okrągłą i dosyć płaską twarz o lekko miedzianej barwie, jaką zawdzięczał domieszce
krwi indiańskiej. Podniósł wzrok, spojrzał na Kellanda i opuścił powieki.
- Pokój numer cztery - oświadczył, po czym wrócił do swego fotela.
Schody uginały się trochę pod stopami. Jim wszedł na górę, zawahał się, wreszcie zanurzył
w mroku wąskiego korytarza. Kiedy dotarł do otwartych drzwi, przekroczył próg i zapalił lampę.
RównieŜ tu nie znalazł nic, co odróŜniałoby to pomieszczenie od innych pokoi hotelowych. Pod
drzwiami przeciwległego pokoju dostrzegł wąską smugę światła. Dobiegła go rozmowa: kobiecy
głos, cichy i nerwowy, a potem krótka odpowiedź męŜczyzny. Nagle głosy raptownie umilkły. Jim
zamknął drzwi.
Obejrzał brzydki pokój i wydął wargi, jakby chciał zagwizdać, podszedł do okna i spojrzał
w dół. W tej samej chwili od grupy stojącej przed saloonem odłączył się męŜczyzna i skierował ku
stajni.
Parsknął krótkim, twardym śmiechem. W tej grze nie było wariantów. Wszystkie
posunięcia odbywały się zgodnie z jednym schematem, a schemat ten zdąŜył poznać juŜ dawno i to
dokładnie. Wiedział, Ŝe wkrótce nastąpi kolejny ruch, nie wątpił teŜ, jaki.
Zdjął marynarkę, umył się i przygładził oporne włosy, po czym znów się ubrał. Kiedy
otworzył drzwi i wszedł na korytarz, kobieta w sąsiednim pokoju przerwała w pół zdania rozmowę,
po chwili, słychać było tylko niewyraźny szept i oddalające się kroki. Jim zszedł na dół i rozsiadł
się w jadalni przy wolnym stoliku. Na przeciwległej ścianie wisiała czarna tablica, na której ktoś
napisał kredą:
Menu
"Kotlet barani, kartofle puree i placek z jabłkami. Pięćdziesiąt centów"
Pod spodem widniał dopisek:
"Komu nie smakuje nasze jedzenie, niech tu nie je".
Z tyłu Jim dostrzegł drzwi, wiodące na ulicę, a przed sobą sześciu męŜczyzn przy długim
stole. Przy mniejszym stoliku w samym kącie siedział ten sam blondyn, który minął go na ulicy;
tak jak wtedy, patrzył na niego chłodnym i otwartym wzrokiem.
Kelnerka, półkrwi Indianka, przyniosła posiłek. Jim zjadł, połoŜył na stole pół dolara i
wyszedł na ulicę.
Zatrzymał się w cieniu, oparł się plecami o ścianę hotelu, i skręcił sobie papierosa. Od gór
wiał chłodny wiatr, odległe szczyty odcinały się wyraźnie od nieba, niczym czarne, nieregularne
trójkąty. Spokój pory wieczerzy, który zjawił się dopiero co, odszedł z powrotem.
Wieści, przekazywane na ucho, rozchodziły się utartym zwyczajem tak dyskretnie, Ŝe
moŜna je było z łatwością zignorować, o ile nie znało się stopnia zagroŜenia.
Koniec papierosa Jima rozŜarzył się do czerwoności i znów ściemniał. Indianie zniknęli
gdzieś. Z jadalni wyszedł blondyn; jego ostrogi brzęczały na trotuarze. Minął Jima, przeszedł na
drugą stronę ulicy i oparł się o róg opuszczonego budynku.
Ktoś prowadził cztery konie w zaprzęgu i zatrzymał się na placu. Jaskrawe światło z
saloonu padało na ulicę. Przy wahadłowych drzwiczkach zbierało się coraz więcej męŜczyzn;
szeptali coś między sobą. Z ciemności wyłoniło się sześciu jeźdźców. Zsiedli z konia i podeszli do
tamtych.
- Sie masz, Ben! - zawołał jeden z nich.
Grupa rozstąpiła się, do saloonu wszedł uderzająco krępy i silny męŜczyzna. Pozostali nie
odstępowali go nawet na krok, jakby przyciągani jego potęŜną osobowością.
Drobne, pozornie nieistotne rzeczy miały tu miejsce; niczym lekkie jak piórko źdźbła
trawy, mknące z wiatrem przed siebie. Blondyn zwrócił głowę w stronę saloonu, potem znów
spojrzał na hotel, podniósł wzrok do góry. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe obserwuje okno na górnym
piętrze, za którym byli kobieta i męŜczyzna. Portier z hotelu stanął w progu, popatrzył na wejście
do saloonu i zawrócił, zaczepiając końcem protezy o futrynę drzwi.
Kelland rzucił papierosa w piach, wyprostował ramiona, szybkim krokiem przeciął plac i
wszedł do saloonu.
JuŜ w progu uderzyły go dym, zgiełk i migotliwe refleksy luster. Całą długość sali
zajmowały stoły do pokera, oblegane przez graczy. Część męŜczyzn stała niedbale przy barze.
- Ben! - zawołał któryś z graczy.
Krępy męŜczyzna odstawił szybko kieliszek, odwrócił się i spojrzał na Kellanda. Jego oczy
lśniły ciemnym blaskiem. Wrodzony kształt warg, które nie zakrywały całkowicie duŜych,
szerokich zębów, wywoływał wraŜenie stałego grymasu. Masywne, krępe ciało było tak potęŜne,
Ŝ
e w porównaniu z nim nogi wydawały się wręcz wątłe.
Jim dojrzał puste miejsce przy barze i stanął tam, a barman podszedł do niego z butelką i
natychmiast napełnił kieliszek. Czekając na pieniądze, wycierał machinalnie mahoniowe drewno
kontuaru. Jim wyciągnął z kieszeni ćwierćdolarówkę i potrzymał ją w górze tak długo, aŜ wzrok
barmana skierował się na monetę.
- Zna pan człowieka o nazwisku Ed Dale? - zapytał.
Mówił dosyć cicho, ale mimo to jego głos zadziałał jak strzał z rewolweru. Kowboj stojący
tuŜ obok odwrócił się powoli i utkwił w nim wzrok. Jim dostrzegł, jak powieki barmana uniosły się
na chwilę, ukazując charakterystyczny wyraz oczu, potem opadły z powrotem, barman zaś wziął
ć
wierćdolarówkę.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł i przesunął się nieco dalej.
Jim podniósł kieliszek pod światło i spojrzał przez bursztynowy płyn, podczas gdy wokół
jego warg zaigrał znowu ów nikły uśmiech. Wiedział doskonale, Ŝe w tej grze istnieją etapy, które
męŜczyzna musi kiedyś przebyć, tak czy inaczej. Czuł i słyszał, jak jego pytanie rozchodzi się
dokoła ruchem falowym, jakby wrzucił kamień do wody.
Gwar cichł, a ktoś przy końcu baru zapytał: - Ed Dale?
Jim opróŜnił kieliszek jednym haustem; czuł teraz na sobie spojrzenia wszystkich obecnych
i to wraŜenie było niemal namacalne. Barman ponownie podszedł bliŜej - najwidoczniej po pusty
kieliszek.
- Szuka pan człowieka o tym nazwisku? - zapytał obojętnym tonem.
- Tak, niech mu pan to powie, kiedy się spotkacie - odparł Kelland.
Wyszedł z saloonu, Ŝegnany osobliwą ciszą.
Na rogu ulicy przystanął, skręcił sobie następnego papierosa i zapalił. Od strony doliny
nadjeŜdŜał dyliŜans. Turkot kół przerwał brutalnie panującą w Reservation ciszę. Jim przeszedł na
drugą stronę ulicy i stanął w cieniu obok drzwi hotelowych. Blondyn nadal podpierał ścianę
opuszczonego budynku.
DyliŜans zatrzymał się. Dwóch podróŜnych wysiadło i szybkim krokiem udało się do
restauracji. Woźnica zszedł cięŜko na ziemię i utykając skierował się do hotelu z torbą pocztową
pod pachą. Był chudy, wysoki, stary i miał srebrnoszare wąsy w kształcie półksięŜyca. Spojrzenie
jego jasnych, niebieskich oczu, jakie Jim poczuł na sobie przez moment było pozbawione
wszelkiego wyrazu. Dozorca ze stajni zdąŜył juŜ wyprząc zmęczone konie i zaprzęgał teraz tę
czwórkę, z którą czekał na przybycie dyliŜansu.
MęŜczyźni wyszli z saloonu; nie rozmawiali teraz i stali w bezruchu, jak gdyby mieli do
spełnienia określone zadanie. W progu zjawił się krępy Ben. W milczeniu wskazywał ręką to tu, to
tam; za pomocą tych niemych rozkazów rozstawiał tamtych na ulicy. Sam przeszedł na drugą
stronę placu i skrył się w cieniu, za końmi. Dozorca odprowadzał zmęczony zaprzęg. Z restauracji
wyszli podróŜni i stanęli przy dyliŜansie. Wszystko to nie trwało dłuŜej niŜ pięć minut. Upływały
kolejne sekundy, a napięcie posępnego oczekiwania przenikało wszystkich zgromadzonych na
ulicy bardziej niŜ wczesny powiew mrozu idący od gór. Wysokie buty starego woźnicy
zaskrzypiały w przedsionku hotelu. Podszedł do drzwi i zatrzymał się na chwilę, aby nabić fajkę.
Obwisłą torbę pocztową trzymał nadal pod pachą, musiał się więc trochę nachylić, Ŝeby przytknąć
zapałkę do główki fajki.
Jim podniósł rękę do papierosa i szepnął niemal bezgłośnie osłaniając wargi dłonią:
- Powiedz mu, Ŝe przyjechałem. I jeszcze Ŝyję.
PodróŜni wsiedli do dyliŜansu. Woźnica przeszedł dalej, powłócząc nogą, wgramolił się po
kole na swoje siedzenie i ułoŜył pod nogami torbę. Podczas gdy odwijał lejce z drąŜka hamulca i
ujmował pokrzywionymi palcami jego chuda, zgarbiona sylwetka rysowała się ostro na tle nocnego
nieba.
- Gyp! Belle! - zawołał i zwolnił hamulec.
Masywne koła drgnęły, ale w tym samym czasie z głębi hotelu dał się słyszeć cięŜki tupot
nóg zbiegających po schodach. Przez drzwi jadalni wyleciał pędem nisko pochylony męŜczyzna i
gnał co sił na spotkanie dyliŜansu. Jim poczuł, jak coś zimnego chwyta go za serce; przywarł
płasko do ściany hotelu i usłyszał cyniczny i bezlitosny okrzyk potęŜnego Bena:
- Nie, Pete! Nie dziś wieczorem! Dziś nie...!
Biegnący męŜczyzna trzymał juŜ jedną rękę na klamce otwartych drzwiczek dyliŜansu i
pędził wraz z pojazdem, usiłując podciągnąć się do góry. Jim słyszał wyraźnie, jak cięŜko dyszy.
W tym momencie rozległy się dwa wystrzały, budząc śpieszne echo na ścianach ciemnych
domostw.
Do uszu Jima dobiegł odgłos, z jakim kule ugodziły ciało uciekiniera, dostrzegł, jak
męŜczyzna potknął się. Nadal trzymał się drzwiczek, nie dawał za wygraną, lecz nogi raptem
odmówiły mu posłuszeństwa i nie chciały oderwać się od ziemi. Ostatnim, rozpaczliwym
wysiłkiem woli ściskał klamkę, jeszcze przez kilka metrów wleczony przez dyliŜans, zanim w
końcu upadł w pył drogi.
Pojazd mknął coraz szybciej; zachybotał się trochę na drewnianym moście, pokonał zakręt
i zaczął oddalać się w stronę gór. Z hotelu wybiegła kobieta, krzycząc przeraźliwie.
Unoszące się kłęby kurzu na krótką chwilę spowiły całe miasto mglistą zasłoną, gryzący
zapach prochu draŜnił nosy. Kelland dojrzał, jak kobieta klęka i próbuje ułoŜyć sobie na kolanach
głowę zmarłego. Głosem nabrzmiałym rozpaczą i bólem powtarzała uporczywie jego imię. Jej biała
bluzka połyskiwała w półmroku. A potem Jim usłyszał jej słowa przerywane łkaniem:
- Benie Maffitt... przyjdzie dzień... przyjdzie dzień...
Umilkła i wybuchnęła płaczem, a Jim, słysząc to, poczuł zimny dreszcz, przebiegający mu
po plecach.
Ben Maffitt ruszył spokojnym, równym krokiem przez ulicę w stronę saloonu. Blondyn
wciąŜ sterczał na rogu; przez cały ten czas nie opuścił swego punktu obserwacyjnego. A od strony
wzgórz zbliŜała się właśnie cała grupa jeźdźców; pędzili galopem ku miastu.
***
Nikt nie uczynił najmniejszego ruchu, aby podejść do zabitego lub do dziewczyny, która
klęczała na ulicy, płacząc cicho, lecz jakŜe Ŝałośnie! Owa nieludzka obojętność była początkowo
dla Jima czymś zupełnie niezrozumiałym, znów powiódł wzrokiem po ulicy i dostrzegł Bena
Maffitta, stojącego przed saloonem - bardzo pewnego siebie i bardzo wyniosłego.
Tym samym historia tego miasta stawała się całkowicie jasna. Nawet tysiąc nowych
wieczorów nie zdołałoby wnieść nic takiego, o czym Jim nie wiedziałby juŜ teraz. JeŜeli w
Reservation istniały w ogóle takie uczucia, jak litość czy współczucie, to ginęły z pewnością w
obecności Maffitta.
Nowo przybyli jeźdźcy tłoczyli się przed wejściem do saloonu, ale Jim widział ich
zaledwie na skraju całej tej sceny jako nieokreśloną masę. Wietrząc nieszczęście, wpatrywał się w
Maffitta, a w sercu narastał mu gniew.
Płacz samotnej dziewczyny popsuł szyki, nie mógł teraz przeprowadzić swej gry tak, jak to
początkowo zamierzał. Wiedział, Ŝe taki krok otworzy drogę ryzyku, którego miał unikać, nie
potrafił jednak zwalczyć własnej natury. Cecha ta stanowiła jego słabą stronę, za którą juŜ nieraz
ponosił surowe konsekwencje, o czym świadczyły chociaŜby blizny na twarzy. Ruszył z miejsca i
stanął na środku ulicy, tuŜ obok klęczącej dziewczyny.
- Odprowadzę panią do pokoju.
Nowo przybyli jeźdźcy stali teraz w bezruchu. Obok pustego domu nadal czekał na coś
wysoki blondyn, ludzie Maffitta znajdowali się gdzieś w pobliŜu, rozproszeni w mroku, on sam zaś
tkwił nieruchomy, u wejścia do rozświetlonego saloonu. Wszyscy wpatrywali się w Jima; czuł ich
wzrok niemal namacalnie. W tej ciszy, która ciąŜyła coraz bardziej, płacz dziewczyny stanowił
jedyny wyraz rozpaczy.
- Niech pani wstanie - powiedział Jim cicho, ale tak wyraźnie, aby wszyscy mogli go
usłyszeć.
Najwidoczniej nie miała nawet siły wstać, pochylił się więc i pomógł jej.
- Proszę nie zostawiać go tu - szepnęła. Trzymała się na nogach tylko dzięki jego ramieniu.
Jeden z jeźdźców odłączył się od swojej grupy i zbliŜał się do nich. Jim spojrzał w tamtą
stronę. Była to kobieta w męskim ubraniu. Szła rozkołysanym krokiem, a w słabym świetle, jakie
tu docierało, Kelland zauwaŜył, Ŝe jej twarz zbladła na widok martwego męŜczyzny. Przystanęła i
podniosła wzrok na dziewczynę, która niemal bezwładnie wisiała w objęciach Jima.
- Tony, dlaczego tu jesteś? - zapytała.
Jej głos był silny, brzmiała w nim irytująca pewność siebie i Jim nie potrafił juŜ dłuŜej
pohamować gniewu.
- Moim zdaniem to cholernie nieodpowiednia pora na stawianie pytań - powiedział.
Podniosła ku niemu głowę, dzięki czemu światło padało na jej policzki. Do tej pory
patrzyła wyłącznie na dziewczynę, na niego w ogóle nie zwracała uwagi. Zarumieniła się,
otworzyła usta.
Jeden z jeźdźców obok saloonu krzyknął do Kellanda ochrypłym głosem:
- Nie tak głośno, przybyszu!
Dał koniowi ostrogę i zbliŜył się do nich. Był to starszy, wysoki, trzymający się sztywno
męŜczyzna, którego pociągła twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza z powodu siwej, spiczastej
bródki. W uniesionej dłoni trzymał bicz, którym zaczął wymachiwać przed twarzą Jima, gdy tylko
ś
ciągnął konia.
- Tylko nie tym tonem!
- JuŜ dobrze, papo - powiedziała szczupła, czarnowłosa kobieta.
- Odprowadzę panią do pokoju - zwrócił się Jim znowu do dziewczyny, nazwanej przez
tamtą Tony.
Dopiero teraz ciało, które obejmował ramieniem, oŜyło. Tony oswobodziła się z jego
objęcia i szepnęła:
- Dziękuję, juŜ mi lepiej.
Mimo to wziął ją pod rękę i poprowadził do hotelu, po chwiejnych schodach wszedł z nią
na górę aŜ do jej pokoju.
Na bluzce dziewczyny widniał uliczny kurz, a łzy wyŜłobiły jasne rowki na przybrudzonej
twarzy. Wpółotwarte oczy obnaŜały posępne, dzikie spojrzenie. Siedziała na samym brzegu łóŜka,
z opuszczonymi bezwładnie ramionami.
Kelland stał niezdecydowanie w progu, obracając w rękach kapelusz. Dziewczyna miała
tak pociągającą figurę i tak ładną twarz, Ŝe z pewnością zwracała na siebie uwagę wielu męŜczyzn.
- Niech pan go nie zostawia tam, na ulicy - szepnęła znowu.
- Zajmę się tym. To pani mąŜ?
- Nie. - To pytanie pozwoliło jej chyba przezwycięŜyć rozpacz. - Jest pan tu po raz
pierwszy?
- Tak. Skąd pani wie?
- Bo inaczej nie zapytałby mnie pan o to. Niech pan go tam nie zostawia. To był...
Wstała, odwróciwszy głowę wytarła sobie twarz do sucha, po czym głuchym tonem
mówiła dalej:
- Na pewno wyglądam okropnie. Było tak: bardzo go lubiłam. To był jeszcze prawie
dzieciak i zszedł na złą drogę. To wszystko. Lubiłam go. Chciał opuścić te okolice. - Podeszła
bliŜej, z jej twarzy znikał stopniowo strach. - Mam nadzieję, Ŝe będę Ŝyła dostatecznie długo, aby
zobaczyć Bena Maffitta, umierającego tak, jak umarł Pete.
Na schodach rozległy się lekkie kroki.
- A czy ten Ben Maffitt... - zaczął Jim.
Czyjś głos zawołał z progu:
- Nie jest pan przypadkiem zbyt ciekawy?
Kelland odwrócił się na pięcie i ujrzał znowu ciemnowłosą kobietę. Spoglądała na niego
bez cienia sympatii.
Teraz widział ją wyraźnie. Nie była tak wysoka, jak ją ocenił na ulicy. To mylne wraŜenie
powodowały spodnie, które wyszczuplały jej sylwetkę, nadawały chłopięcy wygląd. Miała na sobie
męską koszulę, rozpiętą pod szyją, co pozwalało dostrzec gładkie ciało o odcieniu kości słoniowej.
Do tej pory był przekonany, Ŝe nieznajoma ma ostre rysy, ale i to okazało się złudzeniem. Jej wargi
tworzyły długi, łagodny łuk, głębia nieskazitelnie szarych oczu fascynowała. Odniósł wraŜenie, Ŝe
jest to osoba impulsywna, skłonna do skrajnych zachowań: śmiechu, gniewu, zadumy i
namiętności.
Ostrym tonem przerwała jego rozmyślania.
- Jeszcze pan się nie napatrzył?
Jim potrafił być w tym samym stopniu uprzejmy, co szorstki, a jego obecny nastrój nie
róŜnił się właściwie od usposobienia nieznajomej.
- NiechŜe pani nie zadziera tak nosa! Nie sądzę, by mógł istnieć po temu jakiś powód!
W jej oczach widać było gniew. Tony znowu wybuchnęła płaczem i ciemnowłosa kobieta
odwróciła się do niej. Podeszła bliŜej, objęła ją ramieniem i powiedziała bardzo łagodnie:
- Tony, tak mi przykro! Tak mi przykro!
Cała oschłość i opryskliwość opadły z Jima. Ruszył ku wyjściu, ale w progu odwrócił się.
Nieznajoma spoglądała za nim, głaszcząc Tony po głowie. Delikatnie się uśmiechała.
- MoŜe nie miałem racji - mruknął i wrócił do swego pokoju.
Poprzednio nie zamknął drzwi i nie zgasił lampy, teraz zauwaŜył, Ŝe kołdra leŜy na łóŜku
równiutko, chociaŜ przedtem odchylił jeden róg. Uśmiechnął się, zgasił światło i zszedł na dół.
Właściciel hotelu nadal drzemał, metalowa proteza zwisała bezwładnie. Oddychał cięŜko. Pod
podbródkiem uwydatniała się miękka warstwa tłuszczu, a krągła twarz o odcieniu miedzi miała
ponury, nic nie mówiący wyraz, jak gdyby nie wierzył w nic na świecie.
Kelland stanął przy drzwiach i skręcił papierosa. Maffitt poszedł juŜ widocznie do saloonu,
lecz stary ze spiczastą bródką tkwił nadal na trotuarze. Pozostali utworzyli wokół niego półkole.
Ktoś zdąŜył zabrać zwłoki. Po drugiej stronie ulicy, w cieniu domów, Jim dostrzegł jaśniejące co
pewien czas światełka papierosów. Jego nadzieja, Ŝe rozegra spokojną grę, prysła. Tamci
obserwowali go, oceniali, interesowali się nim.
W tej krainie nienawidzono obcych, męŜczyźni oglądali się tu nadal w przeszłość, od której
uciekli i której nie potrafili zapomnieć.
- Jak było w Sundown, kiedy pan opuścił tamte strony?
Głos właściciela hotelu zaszeleścił jak suchy papier gnieciony w dłoni.
Jim odniósł wraŜenie, jakby ktoś wystrzelił mu tuŜ nad głową. Nie zmienił jednak pozycji,
wciąŜ stał tyłem do tamtego, zmruŜył tylko oczy i mocno zacisnął wargi.
- Nie znam pana - rzucił przez ramię.
- Myślałem o tym cały czas. Przed pięcioma laty mieszkałem w Yellow Hills i tam obiło mi
się o uszy to nazwisko. J. J. Kelland. - Właściciel hotelu mówił z coraz większym wysiłkiem. - No i
proszę. Oto Sundown Jim!
- Kim jest ten facet z siwą bródką?
- Pete Barr. A tu na górze jest jego córka Katherine. Radziłbym zachować ostroŜność. Bo
inaczej...
- Nigdy nie znajdzie pan nic pod moim łóŜkiem, przyjacielu.
- To nie ja szukałem. Ale myślę, Ŝe wie pan doskonale, co to za kraj. Tu lepiej nie chować
niczego pod łóŜkiem... i nie przypinać niczego do piersi.
- Poczekam trochę i zobaczę, kto jest aŜ tak ciekawy, by sprawdzić, co noszę na kamizelce.
- Nie będzie pan musiał czekać długo.
Kelland ujrzał teraz wysoką, sztywną postać Pete'a Barra, wchodzącego do saloonu. Skoro
nie mogę rozegrać swojej gry spokojnie, to nadszedł czas na drobny cios, zobaczymy, gdzie trafi,
pomyślał. Odrzucił papierosa i przeszedł przez ulicę, jednocześnie uświadomił sobie, Ŝe pod
opustoszałym domem nie ma blondyna.
Ostry zapach dymu i potu powitał go, kiedy pchnął wahadłowe drzwi. Pete Barr stał w
kącie saloonu. Jego brodata twarz była wąska i surowa. Otaczający go męŜczyźni naleŜeli
widocznie do jego druŜyny. Barr spojrzał na Jima wyniośle, z dumą. Jego ludzie uczynili to samo.
Ben Maffitt siedział przy stole do pokera, w drugim końcu sali. Kapelusz zsunął zupełnie
na tył głowy, na czoło opadał kosmyk kruczoczarnych włosów, duŜe zęby ściskały cygaro. Jim
pochwycił jego ukradkowe spojrzenie, pozornie obojętne, ale i tak zdołał wyłowić w nim źle tajone
napięcie.
W jednym z męŜczyzn przy barze rozpoznał jeźdźca, na którego natknął się przy przełęczy.
Czekając na barmana, usiłował zebrać w całość wszystkie elementy tej osobliwej mozaiki zdarzeń.
Pieczołowicie rozmieszczał w pamięci nieliczne fakty, jakie poznał dotychczas. Ben Maffitt i ten
Pete Barr byli zaprzyjaźnieni, przynajmniej na tyle, by wspólnie korzystać z ostoi, jaką był saloon.
To było coś, o czym musiał pamiętać.
Dostał od barmana butelkę i szklaneczkę i nalał sobie trochę.
- Słyszałem, Ŝe pytał pan o Eda Dale'a - odezwał się ktoś za nim.
Jim zacisnął dłoń na butelce, po którą przyszedł barman.
- Niech tu stoi.
Odwrócił się i ujrzał Bricka Branda. Jego rude włosy błyszczały w świetle, a na ustach
igrał znowu ów hardy, ironiczny uśmiech.
- Zna pan Eda Dale'a - zapytał Jim.
Rudzielec nie odrywał od niego wzroku.
- A skąd on jest?
- MoŜe z tego samego miejsca, co ja.
- Dlaczego pan myśli, Ŝe on tu jest?
- To proste. Przyjechał tu i jeszcze nie wyjechał. A więc jest tu.
- To duŜy kraj. Jest wiele miejsc, gdzie mógłby się znajdować.
Kelland zatrzymał wzrok na nieprzeniknionej twarzy rozmówcy.
- JeŜeli nie zna pan tego człowieka, to po co mnie pan, do diabła, nagabuje?
Mimo wymiany zdań jego uwagi nie uszło nic, co działo się wokoło. Gwar ucichł, wszyscy
na sali zdawali się przysłuchiwać ich rozmowie. Pete Barr uniósł nieco głowę, jak gdyby bał się, Ŝe
uroni jakieś słowo, a Ben Maffitt odwrócił się.
Na krótką chwilę twarz Bricka przybrała wyraz powagi, potem uśmiechnął się.
- Pański czas nie jest wcale tak cenny, mister - wycedził. - MoŜe jest pan przyjacielem Eda
Dale'a. MoŜe chce pan spotkać się z nim, aby oddać poŜyczone kiedyś pięć dolarów. Albo teŜ ma
pan dla niego list od jego babci. Ale nie moŜna teŜ wykluczyć, Ŝe wie pan o nim tylko tyle, ile
wyczytał pan z listu gończego.
- Miał na prawym boku świeŜą bliznę po kuli, a w kieszeni marynarki nosił zdjęcie
dziewczyny - powiedział Jim.
Jego uwaga skierowana była zarówno na Bricka, jak równieŜ na Bena. I w ten sposób
dostrzegł gest, który zdradził mu wszystko. Brick zerknął na Maffitta, a kiedy spojrzał z powrotem
na Jima, w jego oczach nie było juŜ uśmiechu.
- A, to co innego - mruknął.
Wyciągnął rękę i nagle odgarnął na boki poły marynarki Jima.
Kelland nie uczynił nic, aby temu zapobiec, wiedział jednak, Ŝe oto doszedł do kresu drogi.
Jego następne posunięcie mogło przynieść mu sukces, albo teŜ zniszczyć go ostatecznie. Tacy juŜ
byli ludzie, których miał przed sobą, taki był teŜ kraj, w którym się znajdował.
- Brand, popraw mi marynarkę. Ma wyglądać tak jak przedtem - powiedział spokojnie.
Brand był wystarczająco sprytny, by wiedzieć kiedy grozi mu prawdziwe
niebezpieczeństwo, i teraz właśnie zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
Nagle cofnął się o krok i znieruchomiał.
- Nie - odparł przeciągle. - Myślę, Ŝe tego nie zrobię.
Kelland odepchnął się od baru.
- No, dobrze - powiedział łagodnie. - A więc teraz moja kolej.
Brand próbował osłonić głowę, lecz nie zdąŜył unieść rąk na odpowiednią wysokość.
Prawa prosta trafiła go w głowę, a lewa pięść w Ŝołądek. Zgiął się w pół, ale Jim odepchnął go
natychmiast i zadał jeszcze dwa ciosy w twarz. Brand runął na podłogę, przez chwilę leŜał
nieruchomo, potem z trudem zaczął dźwigać się w górę.
Do ataku ruszył drugi męŜczyzna, wymachując ramionami, jakby były to skrzydła
wiatraka. Udało mu się trafić Jima, po czym objął go mocno za szyję i zadał cios kolanem.
Następnie zaczął uciskać mu oczy kciukami i poderwał go w górę, starając się powalić na podłogę.
Brick zdąŜył tymczasem unieść się na kolana. Kelland poczekał na moment, kiedy
napastnik nachyli się znowu, zamachnął się i trafił go w skroń. Poczuł, Ŝe uchwyt tamtego słabnie i
to była jego szansa. Odskoczył na bok i złapał przeciwnika od tyłu za ramię i spodnie, poderwał go
do góry, rozkołysał i wyrzucił przez drzwi na ulicę.
Łoskot, z jakim ciało runęło na trotuar i szaleńczy ryk, jaki rozległ się potem, dobiegły do
uszu wszystkich na sali.
Brick Brand stał znowu na nogach. Krew sączyła mu się z ust, brakowało jednego zęba.
Dyszał cięŜko. Pomiędzy jednym oddechem a drugim wykrztusił:
- Mam dosyć.
Jim wrócił na środek sali. Blizna na jego skroni połyskiwała blado w świetle lamp, włosy
opadały mu na czoło, oddychał głęboko. Patrzył na Maffitta, a jego wzrok wyraŜał gotowość.
Wpatrywał się w niego tak uporczywie, jakby chciał zmusić go w ten sposób do mówienia. Potem
odezwał się:
- Brand, niech pan tu podejdzie i poprawi mi marynarkę.
Zapadła głucha, złowieszcza cisza. Maffitt siedział nieruchomo, jego twarz nie wyraŜała
zupełnie nic, ale Kelland wiedział, Ŝe właśnie na jego słowa czeka cała reszta.
- Niech pan podejdzie, Brand - powtórzył łagodnym tonem. - JeŜeli nie, połamię panu
wszystkie kości.
Brand zbliŜył się do niego. Widocznie dokuczał mu ból, gdyŜ przyciskał sobie wargi
dłonią, mówiąc niewyraźnie:
- Musiał pan tak walić?
- To po prostu nauczka.
Brand poprawił marynarkę Jima, po czym odwrócił się śpiesznie i wyszedł z saloonu.
Kelland stanął przy barze i nalał sobie szklaneczkę. Był zwrócony do pozostałych plecami,
lecz w lustrze widział wszystkich. Nikt nie poruszał się, nikt nie rozmawiał. Jim zapłacił i odwrócił
się. Przez chwilę spoczęły na nim oczy Maffitta pełne jakiegoś poŜądliwego zainteresowania.
PoniewaŜ jednak on sam milczał, Jim przeszedł obok i opuścił saloon.
Brand klęczał obok leŜącego płasko na trotuarze męŜczyzny i podniósł wzrok na Kellanda.
- Złamał mu pan rękę.
- Jaka szkoda! - odparł Jim i skierował się do hotelu.
Nie myślał juŜ o tamtych dwóch, wszystkie jego myśli krąŜyły teraz wokół osoby Bena
Maffitta, który w saloonie nie odezwał się ani jednym słowem, nie wykonał teŜ Ŝadnego gestu.
Wyglądał na człowieka, planującego wszystko bardzo dokładnie przed popełnieniem morderstwa, i
dlatego był podwójnie niebezpieczny.
Z pokoju, gdzie zostawił przedtem Tony, nie dochodziło światło, nie było słychać teŜ
Ŝ
adnej rozmowy. Po ciemnym korytarzu rozchodził się jedynie nikły zapach tytoniu. Kelland
potknął się nagle na dziurze po sęku i poleciał na drzwi swojego pokoju. Raptem znieruchomiał,
pchnął je i zwinnie odskoczył na bok.
Zapach tytoniu był coraz bardziej intensywny. W mroku zapłonęła zapałka, a w jej blasku
Jim dostrzegł rumianą twarz blondyna. Zapałka zgasła.
- Niech pan wejdzie do środka i zamknie za sobą drzwi - powiedział nieznajomy.
***
Kelland postąpił krok do przodu, zatrzasnął drzwi nogą i oparł się o nie plecami.
Nieznajomy wyjął z ust papierosa.
- Ma pan cholernie silne nerwy. Trzeba było nie lada odwagi, aby wejść do saloonu. Jakoś
pan sobie poradził, ale niech to panu nie przewróci w głowie.
- Przez całą godzinę obserwował pan okno pokoju tej dziewczyny. Dlaczego? - zapytał
Kelland.
- Z powodu Pete'a Rileya. Chciałem się upewnić, czy wyjedzie z miasta. No i nie zdołał
uciec.
- Kim są jego wrogowie?
Blondyn zaciągnął się. RozŜarzony papieros rozjaśnił na krótką chwilę jego twarz i
pozwolił Jimowi dostrzec ironiczny grymas ust nieznajomego. Tamten milczał jeszcze jakiś czas,
po czym rzekł:
- To ci sami, z którymi pan ma do czynienia... być moŜe się mylę. Nazywam się Buff
Sultan. Mam ranczo w dole nad East Fork, ja i moja siostra. - Znowu umilkł, po chwili dodał: - Ale
moŜe źle pana oceniłem.
- Przyszedł pan tu, aby zadać mi pytanie. No więc, niech pan pyta.
Sultan roześmiał się cicho i spokojnie.
- Dobrze więc: czy chce pan pomocy?
- Jakiej pomocy?
- Och, niechŜe pan nie udaje. Przybył tu pan w określonym celu, a cele mogą być tylko
dwa. Albo ucieka pan przed czymś, albo szuka kogoś. Chce pan pomocy?
- Nie szukam pomocy z zawiązanymi oczami.
- Słusznie - odparł Buff Sultan, a w jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia. - Pan się
zapewne przekona, Ŝe tu moŜna być szczęśliwym, jeŜeli w ogóle otrzyma się pomoc, i to bez
zadawania pytań. MoŜe zawrzemy umowę. Moja pomoc za pańską.
- Wysłucham tego, co pan ma do powiedzenia - odparł Jim.
Podszedł do okna. Ulica była znowu pełna ruchu i odgłosów. Pete Barr i jego ludzie
siedzieli juŜ w siodłach. Katherine Barr szła w stronę swego wierzchowca. Dosiadła go i zawahała
się. Widać było, Ŝe wypatruje czegoś na ulicy. Wzruszyła niecierpliwie ramionami i ten gest raz
jeszcze zdradził Jimowi jej wrodzony krewki temperament. Z saloonu wyszedł Ben Maffitt.
Zatrzymał się w progu i raptem uczynił coś dziwnego: zdjął kapelusz i wlepił wzrok w Katherine.
Nie zrobił nic poza tym, nie odezwał się nawet jednym słowem.
Sytuacja zaintrygowała Jima, nachylił się bardziej ku oknu. Katherine spojrzała na
Maffitta, lecz mimo iŜ Kelland bacznie obserwował całą scenę, nie zdołał zauwaŜyć, czy
dziewczyna uczyniła jakiś gest. Po chwili w miejscu zawróciła konia i puściła się galopem za
ojcem. Ben Maffitt długo spoglądał za nią.
- Co jest właściwie pomiędzy Barrami a tym Maffittem? - zapytał ostro Jim.
- Widzę, Ŝe jest pan bardziej bystry, niŜ myślałem - odparł powoli Sultan. - Ale proszę
sobie zapamiętać: im dłuŜej będzie pan tu przebywał, tym bardziej będzie się pan wszystkiemu
dziwił. Zresztą myślę, Ŝe nigdy pan tego nie rozgryzie. Nie warto nawet próbować. Proszę tylko
obrać swoją stronę i poprzestać na tym.
- Jaką stronę?
Sultan podszedł do drzwi; tworzył na ich tle dosyć niewyraźną sylwetkę. Z jeszcze większą
ostroŜnością niŜ przedtem powiedział:
- Myślę, Ŝe odkryłem juŜ to, o co mi chodziło. Proszę nie ufać tu nikomu, proszę nie ufać
nawet mnie, bo nie jest wykluczone, Ŝe mógłbym kiedyś zaatakować pana od tyłu. To jest typowe
dla tego kraju. Lecz o tym zdąŜył pan się juŜ chyba sam przekonać.
- To nie o tym chciał pan porozmawiać.
- Zmieniłem zdanie - odparł Sultan z jakimś niepokojem w głosie.
Uchylił drzwi, wyjrzał przez szparę w ciemność, po czym wymknął się na zewnątrz. Cicho
zaskrzypiały pod jego stopami schody.
Jim podszedł znowu do okna; Ben Maffitt nadal stał spokojnie przed saloonem, zatopiony
w myślach. Dwie, trzy minuty później zjawił się na ulicy Buff Sultan, podszedł do uwiązanego
przy opuszczonym domu konia, dosiadł go i wyjechał z miasta w odwrotnym kierunku niŜ
Barrowie. Maffitt poruszył się nieznacznie. Jakiś męŜczyzna wyłonił się zza rogu, podszedł do
niego i powiedział coś. Maffitt skinął głową.
Kelland cofnął się od okna. Nie zapalając lampy podparł klamkę w drzwiach krzesłem,
przesunął łóŜko w najmniej zagroŜony kąt pokoju i połoŜył się spać.
Rankiem okazało się, Ŝe śniadanie podaje Tony. Przyniosła mu posiłek i zatrzymała się
trochę przy jego stoliku.
- Bardzo dziękuję za to, co pan wczoraj zrobił - powiedziała.
Ku swemu zdumieniu musiał przyznać w duchu, Ŝe mu się podoba. Miała regularne rysy,
duŜe i ciemne oczy. Tragiczne wydarzenia minionego wieczoru zdołały się juŜ przesunąć w jej
myślach na plan dalszy, tak jak gdyby zrezygnowana pragnęła zapomnieć o tym epizodzie, gdyŜ i
tak nie pozostało jej nic innego.
- Nie ma o czym mówić - odparł.
Wzruszyła ramionami z jakimś naturalnym wdziękiem.
- Lubiłam Pete'a. Znałam jego rodzinę. Chciałam, Ŝeby udało mu się uciec.
Spoglądał za nią, jak idzie do kuchni lekkim, kołyszącym się krokiem, i mimo woli myślał
o niej podczas posiłku.
Potem wyszedł na ulicę, zatrzymał się i oparł o ścianę hotelu, nabił fajkę i zaczął
obserwować miasto, skąpane w świeŜym blasku jesiennego poranka.
Na niemal pustych uliczkach panowała jeszcze cisza. Dopiero teraz zwrócił uwagę na inne
domy zbudowane z drewna i sklepiki, skryte do tej pory w cieniu nocy: sklep rzeźniczy, siodlarnię
oraz drukarnię, na której fasadzie wisiał szyld z napisem:
"Dorzecze Ute - tygodnik."
Nad wejściem do sąsiedniego, wąskiego domu umieszczona była tabliczka z nazwiskiem
lekarza. Przy uliczce wiodącej na most wznosił się duŜy budynek piętrowy o zakratowanych
oknach. Powoli w polu widzenia Jima zaczęli pojawiać się przechodnie. Właściciel hotelu udał się
do sklepu rzeźniczego. Barman wymiatał kurz z saloonu. Potem Jim przeczytał wiszący nad
wejściem napis: "Old Dixie" i zastanowił go jego sens. Nazwa ta mogła oznaczać tylko jedno: Ŝe w
piętnaście lat po kapitulacji generała Lee ktoś hołdował jeszcze idei niepodległości Południa.
Przeszedł na drugą stronę placu i zatrzymał się przy stajni, gdzie spotkał dozorcę, tamten
miał na sobie czapkę z daszkiem i pasiaste spodnie z Ŝółtymi szelkami. Jim przytknął do fajki
kolejną zapałkę.
- Wkrótce stąd odjeŜdŜam - odparł na nieme pytanie dozorcy.
Człowiek w pasiastych spodniach wsparł się o widły do siana.
- Ma pan pięknego konia - powiedział, a potem dodał z nadzieją w głosie: - Nie z tej
doliny?
- Nie. Nie z tej doliny - potwierdził Jim.
Dozorca czekał na resztę informacji, ale daremnie. Wreszcie wzruszył ramionami.
- W tej cholernej krainie wszyscy są zawsze jacyś tajemniczy.
Zza węgła nadchodził spiesznie niski męŜczyzna. Dozorca odłoŜył widły, zanurzył się w
półmroku stajni i zdjął z kołka na ścianie uprząŜ.
Niski męŜczyzna doszedł juŜ do wrót, zatrzymał się i opuścił cięŜką torbę. Jego pełne
policzki nadal lśniły po goleniu. Otwarcie spojrzał na Jima i zapytał:
- To pan jest ten nowy? Kelland?
- Zgadza się.
- Pospiesz się, Henry! - zawołał mały człowieczek w głąb stajni. Potem zwrócił się znowu
do Jima. - Pali pan okropne zielsko - stwierdził. - Nie ma pan czasem bólów gardła?
Henry podjechał do wrót jednokonką. Mały człowieczek wrzucił do powozu torbę i
wgramolił się na kozioł.
- Nie - odparł Jim.
- Nikotyna nie pomogła jeszcze nikomu. Niech pan lepiej z tym skończy, póki nie jest za
późno. - Potem zawołał do Henry'ego: - Jadę do Hole! Wracam po południu!
Wprawnie wyjechał ze stajni, zakręcił ostro za hotelem, wzbijając tumany kurzu, i zniknął
z pola widzenia.
- To nasz lekarz, Doc Showers - wyjaśnił Henry. - Niezastąpiony facet, jeŜeli chodzi o
złamaną kość czy ranę po kuli.
Kelland uśmiechnął się.
- I to wszystko?
Jedna z szelek zsunęła się z ramienia i Henry podciągnął ją.
- To chyba wszystkie choroby, jakie zdarzają się w tym cholernym kraju. Mam osiodłać
pańskiego wałacha?
- Tak - odparł Jim. Po chwili kroczył juŜ po gęstym, Ŝółtym piachu w stronę mostu.
Budynek o zakratowanych oknach stał zwrócony frontem do ulicy i tyłem do płytkiej
rzeczki, nad którą leŜało Reservation. Była to zapewne najnowsza budowla w miasteczku; farba nie
wykazywała jeszcze działania słońca i wiatru. Pod dzwonnicą widniała data 1877.
Kelland podszedł do drzwi i zatrzymał się, aby zapalić fajkę. Kątem oka dostrzegł to, czego
się spodziewał: przed saloonem stał męŜczyzna i obserwował go, Henry opierał się o wrota stajni,
nie spuszczając zeń oka, a właściciel hotelu, niczym niemy posąg, spoglądał na niego z drugiej
strony placu.
Jim uśmiechnął się, wszedł do środka i pierwsze, co ujrzał, to para butów na blacie biurka.
Za biurkiem siedział odchylony do tyłu - tak daleko, jak pozwalało na to poczucie własnego
bezpieczeństwa - chudy, jakby zasuszony męŜczyzna, który mimo pozorów nie był chyba starszy
niŜ Jim. Miał włosy o barwie piasku i spokojne oczy, w których nie gasła baczna uwaga.
Powoli, obojętnym tonem, odezwał się:
- Zastanawiałem się juŜ, czy dojdzie pan aŜ tu.
Przez dłuŜszą chwilę Jim milczał. W tym pomieszczeniu istniało coś nieoczekiwanego.
Czuł się tak, jakby skręcił za róg i zorientował się nagle, Ŝe wszedł w ślepą uliczkę. Odpychało go
jakieś parcie: niema, lecz niezwykle Ŝywiołowa wrogość. MęŜczyzna siedzący przed nim zamierzał
stawić mu czoła, jakby wietrzył w nim realne niebezpieczeństwo.
To były pierwsze wraŜenia Jima.
- Nazywam się Kelland - powiedział.
- O tym juŜ wiem. Przypuszczam, Ŝe zna pan moje nazwisko.
- Nie - odparł Jim. - Jeszcze nie.
W wąskich, upstrzonych Ŝółtymi cętkami oczach męŜczyzny pojawił się błysk
niedowierzania.
- Charley Chavis - powiedział wreszcie.
Na jego kamizelce tkwiła miedziana odznaka z czterema okrągłymi punkcikami.
- Cieszę się, Ŝe pana poznałem - odparł Kelland.
- W czym mogę pomóc? - zapytał Chavis.
Czekał, a Jim poczuł znowu ów wewnętrzny opór.
- W niczym - powiedział. - Mam zamiar zatrzymać się tu na jakiś czas. Dlatego
przyglądam się tutejszym mieszkańcom.
- Czy taki jest pański zwyczaj: przybyć do jakiegoś miasteczka i wyrzucić kogoś z saloonu
na ulicę, tak dla zabawy? - zapytał Chavis ironicznie. - A moŜe po prostu chciał pan w "Old Dixie"
wytłumaczyć coś komuś?
- Czy tu mieszka duŜo ludzi z Południa? - zapytał nieoczekiwanie Kelland.
Szeryf ociągał się z odpowiedzią: widocznie zastanawiał się, co moŜe oznaczać to pytanie.
W końcu odparł niechętnie:
- Tak.
- Czy Barrowie teŜ są z Południa?
Chavis skinął ponuro głową.
- Gdzie jest ich posiadłość?
Niechęć szeryfa była coraz bardziej wyraźna. Kręcił się na miejscu nerwowo, mrucząc coś
pod nosem.
- Niedaleko stąd, nad południową odnogą Ute.
- A dlaczego Maffitt zabił tego Pete'a Rileya?
Charley Chavis zdjął nogi z biurka i zerwał się z krzesła.
- Niech pan sobie sam szuka odpowiedzi na swoje cholerne pytania! PrzyjeŜdŜa pan do nas
i nie chce mi nic powiedzieć. Dlaczego ja miałbym coś mówić? Węszy pan tu od pierwszej chwili.
Wszyscy o tym wiedzą. JeŜeli ma pan jakąś prośbę, mogę ją wysłuchać. JeŜeli nie, proszę na mnie
nie liczyć.
Fajka Jima zgasła. Wytrząsnął ją, nabił na nowo i zapalił. Jego ruchy były niedbałe i
powolne. Spokojnie powiedział:
- Nie będę panu zajmować więcej czasu.
Wyszedł na ulicę i wrócił do stajni. Kiedy siedział juŜ w siodle, zadał dozorcy kilka pytań.
- Co mieści się tam w dole? - wskazał na wschód.
- Tereny Sultanów, Ketchuma i Graya Oldroyda - wyjaśnił Henry, potem zapytał z
zapałem: - Chce pan tam pojechać? Trochę dalej, w kotlinie zwanej "Dziurą", leŜy ranczo Dobe'a
Hyde'a.
Kelland wyciągnął rękę na południe.
- A tam?
Henry spojrzał na niego chytrze.
- Nie wie pan? No... u wylotu doliny, tam gdzie wypływa z gór południowa odnoga Ute,
znajdzie pan Barrów. Chce pan pojechać tak daleko?
- A jeszcze dalej? Czy tam coś jest?
- Tak, jest tam dosyć szeroka droga, która prowadzi do dzikiej krainy - do Pocket Land.
- A co to za kraina, ta Pocket Land?
Gadatliwy dotychczas Henry zacisnął raptem usta, spojrzał spode łba i wrócił do stajni. Jim
cmoknął na konia, skręcił na placu w lewo w stronę wschodniej części doliny. Miasto, które
zdawało się obserwować go swymi licznymi, ukrytymi oczami, pozostało w tyle i oddalało się
coraz bardziej, w miarę jak zagłębiał się w wąską gardziel doliny.
W odstępach około pięciu mil mijał niskie pagórki o stokach porośniętych świerkami, a
dziesięć mil dalej natknął się na łańcuch płaskich wzniesień, stanowiących wylot doliny.
Wschodzące słońce otulały czerwone pasma jesiennej mgły, jego promienie nie grzały juŜ. Znad
pastwisk leŜących obok rzeki dobiegał świergot ptaków. Przyjemna, niewielka kraina, odcięta
całkowicie od świata, idealna dla bydła. Ale w dolinie nie widać było Ŝadnego zwierzęcia. Stada
znajdowały się teraz widocznie w wyŜej połoŜonych partiach lasu, na swoich letnich pastwiskach.
Wąska dróŜka skręcała na lewo, przechodziła przez most i wiodła ku północnemu
grzbietowi. Tam, nieco powyŜej poziomu dna doliny, stał na zboczu dom. Przy skrzyŜowaniu dróg
widniała skrzynka na listy z wypisanym na niej nazwiskiem: "Oldroyd".
Nieco dalej, mniej więcej w połowie długości doliny, inna ścieŜka prowadziła na prawo.
Oznakowana była za pomocą łukowej bramy, z przytwierdzonym poroŜem łosia. Na skrzynce
pocztowej widniał napis: "Elias Ketchum". Dom Ketchumów tworzył biały czworokąt na prawym
grzbiecie górskim.
Kelland zmuszał konia do częstych zmian: jechali to stępa, to znów galopem. Czuł cierpki
zapach ziemi, rześkie, aromatyczne powietrze wypełniało mu pierś. Czuł lekką, rytmiczną grę
własnych mięśni, wszystkimi zmysłami wchłaniał wraŜenia, jakimi zaspokajał go świat. To właśnie
było mu potrzebne. śółty piach umykał w tył, podkowy gniadego wybijały miarowy rytm.
Rzeka skręcała tutaj stopniowo na południe. Dolina zwęŜała się, przed sobą wśród skał
dostrzegł wyłom, przez który płynął strumień. Trzech jeźdźców stało tam; rozprawiali o czymś z
oŜywieniem. Jim przejechał jeszcze milę, zanim do nich dotarł, i wtedy rozpoznał w jednym z
męŜczyzn jasnowłosego Buffa Sultana.
Wszyscy trzej zwrócili się ku niemu. Drugim męŜczyzną okazał się wyrostek, mający nie
więcej niŜ dziewiętnaście lat, o kanciastej twarzy, trzeci jeździec mógł być - sądząc po wieku -
ojcem młodzika. Jim ściągnął konia i spojrzał na Sultana; Buff miał minę, jakby widział go po raz
pierwszy, i ta wskazówka wystarczyła mu.
- Piękny dzień na przejaŜdŜkę - odezwał się do nich. - Dokąd prowadzi ta droga?
Starszy męŜczyzna odparł z pełną rezerwy grzecznością:
- Do doliny Dobe'a Hyde'a.
- A dojadę tędy do fortu Custera?
- Tak, ale to długa droga. Szuka pan pracy?
Kelland spoglądał na starszego męŜczyznę tak długo, aŜ młodszy zapytał:
- Widział pan wjazd z poroŜem łosia?
- Ketchum?
- Tak, to ja. Szuka pan pracy?
Kelland zaczął nabijać fajkę; czynił to bez pośpiechu. Ketchum rzucił krótkie spojrzenie na
Sultana, ten skinął nieznacznie głową, a Jim utwierdził się w przekonaniu, Ŝe tamci rozmawiali
właśnie o nim, zanim do nich podjechał. Znowu, tak jak przedtem w mieście, poczuł ową
skierowaną przeciw niemu niechęć.
- Nie, chyba jednak pojadę dalej - odparł.
Dom, jaki widział przedtem, naleŜał według jego szacunku do Sultanów. Jeszcze pół mili i
dotarł do kanionu, otoczonego przez spadziste ściany. Dno kanionu było tak wąskie, Ŝe mieściło
jedynie koryto rzeki oraz ścieŜkę. Większość drogi tonęła w półmroku, który ustępował dopiero
tam, gdzie wąwóz stawał się szerszy.
Wkrótce dostrzegł ścieŜkę, kierującą się ku grzbietowi, którym podąŜał cały czas, odkąd
opuścił Reservation. Skręcił w nią i po chwili pokonywał łagodne wzniesienie pomiędzy
ś
wierkami.
Wszystkie lata swego ruchliwego Ŝycia Jim spędził pod gołym niebem i tutejszy teren
wydał mu się nagle znajomy. Wszystkie kierunki zdołały się juŜ utrwalić w jego pamięci; natura
obdarzyła go szczególnie rozwiniętym zmysłem orientacji.
W południe znalazł się na wysokim, gołym pagórku, skąd ujrzał krągłą kotlinę, zapewne
dolinę Dobe'a Hyde'a. Przed nim, niczym wzburzone morze, rozciągał się ku zachodowi teren
poprzerzynany rozpadlinami, który gdzieś dalej stykał się z ostro wznoszącą się do góry ścianą
głównego masywu górskiego. Pomiędzy tym pagórkiem a łańcuchem gór znajdowały się łąki. Tam,
nad południową odnogą Ute, mieszkali Barrowie.
Ruszył tą drogą, zanurzając się w cień i głęboką ciszę. Mniej więcej po godzinie dotarł do
niewielkiej polany z drewnianym domem. Dach i ściana szczytowa były juŜ wygięte ze starości i
poszarzałe od deszczu. Połamane, puste okna straszyły swym wyglądem. Zaintrygowany podjechał
bliŜej. Przed niską werandą, gdzie spomiędzy wypaczonych desek wyrastała juŜ trawa, zsiadł z
konia. Ślady w pierwszym pomieszczeniu wskazywały na to, Ŝe czasem znajduje tu schronienie
zabłąkane bydło.
Na piętro wiodły schody. W kominie Jim znalazł popiół; wyglądało na to, Ŝe palono tu
niedawno. Zupełnie nieoczekiwanie w głębi domu rozległy się kroki, a potem w drzwiach stanęła
dziewczyna. Mogła mieć trochę ponad dwadzieścia lat.
Na jego widok zatrzymała się, wstrzymując oddech. Zdziwienie i zaskoczenie sprawiły, Ŝe
zaniemówiła, znieruchomiała, w jej oczach pojawił się strach.
***
Jim przebiegł myślą wszystkie wraŜenia, jakie odebrał w tym krótkim czasie. Dziewczyna
musiała jakoś przyjechać w to odludne miejsce, nie dostrzegł jednak na polanie Ŝadnego konia.
MoŜe zostawiła go w lesie.
Nieznajoma była średniego wzrostu i miała złociste jak pszenica włosy. Oddychała teraz
szybko, a jej policzki zarumieniły się. PrzeraŜenie znikało powoli z jej oczu, jak gdyby zdąŜyła
ocenić sytuację i wyciągnąć określone wnioski.
- Przykro mi, Ŝe zakłóciłem pani spokój - powiedział.
Jej odpowiedź zdawała się mieć cel z góry zamierzony: nie okazać specjalnego
zainteresowania.
- To chyba wolny kraj; kaŜdy moŜe sobie jechać tam, gdzie chce.
Mimo woli uśmiechnął się.
- Z pewnością. Wolny dla mnie... dla pani... i wolny dla męŜczyzny, którego pani oczekuje.
W jej oczach zamigotał znowu błysk strachu.
- Którą drogą pan przyjechał? - zapytała.
Wskazał ręką na wschód.
- Stamtąd.
- Nigdy jeszcze pana nie widziałam.
- Jestem tu po raz pierwszy.
Jej twarz złagodniała i ten fakt był dla niego kolejną wskazówką. Będąc kimś obcym, nie
stanowił dla niej Ŝadnego niebezpieczeństwa. Obserwowała go z nieskrywanym juŜ
zainteresowaniem, a na jej twarzy niemal natychmiast widać było to, o czym myślała. Sprawiała
wraŜenie, jakby w głębi jej oczu i na ustach czaiły się śmiech i miłość do Ŝycia, czekając
niecierpliwie na moment wyzwolenia.
- Czy to właściwa droga do Barrów? - zapytał.
- Tak - odparła.
Wyjął fajkę i nabił ją.
- Ten dom wygląda na dosyć zapuszczony - mruknął. - Nie wiedziałem, Ŝe ten kraj jest od
tak dawna zasiedlony.
- Ten dom postawiono w roku 1860.
Nie ukrywał swego zdumienia.
- To dlaczego uległ tak szybko zniszczeniu?
- Proszę spojrzeć na to lewe okno.
Cofnął się trochę, aby ogarnąć wzrokiem ścianę domu, a dziewczyna podeszła za nim do
końca werandy.
Szyby w oknie były wybite, a rama wyłamana. Teraz zrozumiał, co miała na myśli. Pod
oknem widniały w drewnie ślady kul.
- Nie wiedział pan o tym? - zdziwiła się.
- PrzecieŜ powiedziałem pani, Ŝe jestem tu po raz pierwszy.
Zapalił fajkę i ponownie ogarnęło go nieokreślone uczucie zagroŜenia; nie wiedział nawet,
z jakiego zakątka podświadomości nadeszło.
- Pojadę juŜ chyba dalej - dodał.
Nie spuszczała z niego wzroku, zdawała się rozmyślać nad czymś intensywnie. Wreszcie w
jej oczach pojawił się błysk zrozumienia.
- Proszę poczekać! Pracuje pan dla Barrów?
- Nie - potrząsnął głową. - Nie.
- Szkoda, Ŝe widział mnie pan tu.
Jego podziw dla niej wzrósł jeszcze bardziej. Potrafiła podjąć szybko decyzję i to mu się w
niej podobało. Spojrzał jej prosto w oczy.
- Wcale tu pani nie widziałem.
- Dobrze. Wyświadcza mi pan w ten sposób olbrzymią przysługę, moŜe więc się pan
dowiedzieć, jak się nazywam. Jestem Edith Sultan. Zresztą i tak dowiedziałby się pan o tym, chyba
Ŝ
e nie zostaje pan tu dłuŜej.
Ściągnął z głowy kapelusz i szybko odwrócił się do gniadego. Ukradkowe spojrzenie na
skraj lasu nie zdradziło mu Ŝadnego podejrzanego faktu, ale w dalszym ciągu jego nerwy odbierały
ów sygnał ostrzegawczy, i to właśnie z tamtego kierunku. Jednym susem dosiadł konia. Jechał
dalej tą samą ścieŜką co przedtem i wkrótce wchłonęły go las i cień rozłoŜystych koron drzew.
Powietrze przesycone było zapachem piachu. Co pewien czas przeszukiwał wzrokiem miękkie
poszycie i w pewnym momencie dojrzał trop jeźdźca. Ślad wyglądał na świeŜy.
Była zapewne druga po południu owego pogodnego, jesiennego dnia, kiedy wynurzył się z
lasu i dotarł nad skraj wąskiej doliny; ciągnęła się z północy na południe wzdłuŜ poszarpanego
łańcucha gór, które piętrzyły się aŜ po ośnieŜone, sięgające błękitnego nieba szczyty.
Południowe ramię rozwidlenia rzeki Ute zajmowało większą część wąskiego dna doliny;
promienie słońca iskrzyły się w spienionych nurtach wody. Brzegiem wiodła ścieŜka, wraz z rzeką
ginęła za zakrętem, tam gdzie wzgórza zdawały się ostatecznie przegradzać kotlinę.
Jim skierował się w dół. Dotarł do ścieŜki i skręcił tak, jak wiodła. Na niewielkich łąkach
pasło się bydło, wysokie świerki tworzyły na stromych stokach ciemną, jednolitą masę. Tu ściany
po obu stronach doliny były wyŜsze.
Droga wznosiła się nieco. Po godzinie Jim skręcił znowu i wtedy ujrzał u wylotu doliny
dom z przyległymi zabudowaniami i korralem. Biała kipiel spadającej wody określała miejsce,
gdzie południowe ramię rozwidlenia Ute wytryskiwało spośród skał.
Ranczo otaczały z trzech stron góry, a jego front spoglądał ku dolinie. Brzegi rzeki łączył
most, a droga ginęła gdzieś dalej w lesie.
Na spotkanie intruza wyskoczył pies, ujadając zaŜarcie, w korralu Jim dostrzegł grupkę
ludzi. Na werandzie stał męŜczyzna; bacznym wzrokiem lustrował przybysza. Jim wjechał na
podwórze i zatrzymał się, czekając, aŜ tamten pozwoli mu zsiąść z konia. Rozpoznał juŜ szczupłą
twarz Pete'a Barra.
- Dzień dobry - odezwał się spokojnie.
Czarne jak węgiel oczy Barra spoglądały na niego nieprzyjaźnie, wargi tworzyły bladą
kreskę nad siwą bródką, Ŝuchwy napięły się.
Jim wiedział, z kim ma do czynienia: Barr był południowcem porywczym, a moŜe nawet
despotycznym męŜczyzną, przynajmniej wtedy, gdy ogarniał go gniew. Potrafił być jednak na tyle
uprzejmy, by rozwlekłym tonem, jak na syna Południa przystało, powiedzieć teraz:
- Jest pan na mojej ziemi, sir. Nie zapraszałem pana, ale skoro juŜ jest pan tu, proszę zsiąść
z konia i rozgościć się.
- Dzięki - odparł Kelland. Zsunął się z siodła i wszedł na werandę. Otwarte drzwi
pozwalały spojrzeć przez cały dom aŜ na tylne podwórze. W którymś z pokojów rozmawiały
kobiety, a od strony korrala dobiegał głuchy odgłos uderzeń siekierą.
- Proszę usiąść - zaprosił stary.
Jim opadł na bujany fotel. Przed nim rozciągała się dolina, widoczna stąd na pół mili. Po
drugiej stronie Ute wynurzył się z lasu jeździec i wkrótce znalazł się na wąskim moście. Tętent
koni rozbrzmiewał wyraźnie w ciszy spokojnego popołudnia.
- Dokąd prowadzi ta droga? - zapytał Jim.
- Nie mogę na to odpowiedzieć - odparł Pete Barr.
Jeździec był juŜ na podwórzu i musnął Jima wzrokiem. Był wysoki, miał smagłą twarz o
ostrych rysach. Sądząc po podobieństwie, mógł to być syn starego Barra. Pete poruszył raptem
cygarem, ściśniętym między zębami, a młodzieniec ruszył dalej, skręcając za róg domu. Widocznie
otrzymał od ojca określony sygnał. Kelland bujał się niedbale na fotelu.
- Nie ma tam Ŝadnej osady?
Pete Barr spojrzał mu prosto w oczy.
- Muszę panu oświadczyć, Ŝe tu nie doczeka się pan Ŝadnych odpowiedzi na swoje pytania.
JeŜeli przyjechał pan tu po to, moŜe pan równie dobrze wrócić od razu do Reservation.
Napór nieufności i owej skrytej niechęci, jaki Jim czuł na sobie od pierwszej chwili pobytu
w tych stronach, nasilił się teraz, jak gdyby właśnie tu mieściło się jedno z jego źródeł. Odgłosy
rąbania umilkły, jak równieŜ rozmowa kobiet w głębi domu. Po upływie krótkiego czasu Jim
usłyszał lekkie, zbliŜające się kroki.
Pete Barr wstał z miejsca, Jim uczynił to samo. W progu pojawiła się Katherine.
- Wydaje mi się, Ŝe mojej córce naleŜą się przeprosiny za pańskie niegrzeczne słowa.
Jim odwrócił się do dziewczyny, na jego wargach błąkał się znowu ów nikły uśmiech.
- O ile uwaŜa pani moje przeprosiny za wskazane, to jestem skłonny prosić o wybaczenie.
- Nadal czekam na wyraźne przeprosiny, sir - odezwał się Pete Barr podniesionym głosem.
- Niech pan je wypowie, albo przyzna wprost, Ŝe odmawia!
- PrzecieŜ on juŜ je wypowiedział, ojcze - zaoponowała dziewczyna.
Miała na sobie szarą sukienkę, która idealnie harmonizowała z barwą oczu i uwydatniała
czerń włosów. Znowu dostrzegł kremowy odcień jej ciała i łagodną wypukłość warg.
- Czy zaprosiłeś naszego gościa na kolację? - zapytała ojca.
- Nie, nie zaprosiłem go - odparł cicho, lecz zdecydowanie.
Katherine zwróciła znowu wzrok na Jima, a na jej twarzy zarysował się wyraz
zakłopotania.
- Nie zamierzam sprawiać państwu kłopotu - powiedział.
Zza domu wyszło czterech męŜczyzn i Kelland odwrócił się ku nim na pięcie. Stanęli na
stopniach werandy.
- To mój syn, Fay Barr - przedstawił stary. - To drugi syn, Ring. Niestety Dan, mój trzeci,
jest teraz gdzie indziej. Ci dwaj to Creed i Will Barr.
Pomiędzy Fayem a Ringiem Jim nie dostrzegł większych róŜnic w wyglądzie, chyba tylko
fakt, Ŝe Fay był młodszy. Obaj byli niezgrabnymi dryblasami, mieli podobne szczupłe, smagłe
twarze, a w ich oczach czaiła się taka sama jak u ojca nieufność.
Stary Barr zwrócił się znowu do Jima:
- Mam swoje własne domysły na temat zamiarów, jakie skłoniły pana do przyjazdu w te
strony. Chcę, aby zapamiętał pan sobie dobrze moich chłopców. Zrobi pan to, co uzna za stosowne,
ale jeśli wystąpi pan przeciw nam, proszę nie oczekiwać Ŝadnej litości ani ode mnie, ani od moich
synów. Chciałbym, aby zdawał pan sobie z tego sprawę. Nie usłyszy juŜ pan ode mnie innych
ostrzeŜeń. A teraz, o ile nie ma pan mi nic do powiedzenia, to...
Kelland nałoŜył kapelusz, podszedł do gniadego i dosiadł go. Z siodła spojrzał na ciemne,
nieprzyjazne twarze męŜczyzn, na sztywną postać starego Pete'a, a potem na Katherine, która
przeszywała go wzrokiem, jak gdyby chciała odczytać jego myśli. Zdjął przed nią kapelusz i
uśmiechnął się, po czym wskazał dłonią na drogę, wiodącą przez most w stronę gór.
- JeŜeli Ben Maffitt opuści w ciągu najbliŜszych dni Pocket Land i pojawi się tu, proszę mu
przekazać, Ŝe chciałbym z nim pomówić.
Twarz starego Barra nawet nie drgnęła. Jim ruszył do przodu i dotarł juŜ do bramy, kiedy
zatrzymał go głos dziewczyny.
- Niech pan zaczeka!
Zawrócił konia. Pete Barr zawołał:
- Katherine, zostań tu!
Lecz dziewczyna biegła dalej. Zatrzymała się dopiero przed gniadym.
- Niech pan powie Tony, Ŝe chciałabym coś dla niej zrobić. Proszę jej to przekazać. -
Potem dodała ciszej: - Chciałabym kiedyś porozmawiać z panem; ale proszę unikać tej doliny.
- PrzecieŜ kaŜdy moŜe tędy przejechać.
- MoŜliwe. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Ale pan rozmawiał juŜ z Buffem Sultanem.
Wiemy o tym.
Pete Barr zawołał ją ponownie i dziewczyna zawróciła. Jim ruszył przed siebie i niebawem
znalazł się za zakrętem. Słońce rozjaśniało jeszcze niebo, ale zniknęło juŜ z doliny, a wraz ze
zmierzchem dał się odczuć mroźny powiew nadciągającej zimy. Na następnym zakręcie Jim
zauwaŜył jeźdźca pędzącego tą samą drogą, jaką on sam wjechał przedtem w dolinę. Nieznajomy
zbliŜył się na odległość około stu metrów, po czym ściągnął konia, przechodząc z galopu na trucht.
Był to zapewne trzeci syn Barra, Dan; podobieństwo rodzinne było aŜ nadto widoczne, chociaŜ ten
miał szerzej osadzone oczy, a ich spojrzenie było nie tak chmurne.
- Halo! - wykrzyknął pozdrowienie, a kiedy Kelland odpowiedział w ten sam sposób,
pogalopował przed siebie.
Nieco dalej Jim zauwaŜył wydeptaną ścieŜkę, która wiodła od drogi nad rzekę,
przechodziła na drugi brzeg jako wysypany Ŝwirem bród, po czym ginęła niemal od razu w
wysokopiennym lesie. PogrąŜony w myślach pojechał dalej i dotarł do miasta o zmierzchu.
Zamiast udać się wprost do stajni, zsiadł z konia przed drukarnią i wszedł do środka. Było
to jedno duŜe pomieszczenie z kontuarem, za którym stały prasa ręczna, kaszty zecerskie i inne
przybory drukarskie.
MęŜczyzna, przedwcześnie posiwiały i wychudzony przez swój zawód, odwrócił się
powoli od kaszt i podszedł bliŜej, a Jim zauwaŜył, Ŝe jest młodszy, niŜ mu się wydawało. Sięgnął
do kieszeni i wyciągnął zmiętą kartkę papieru.
- Poczekam, aŜ pan to wydrukuje - powiedział.
- Właśnie zamykałem - mruknął drukarz.
- To przecieŜ nie potrwa więcej niŜ dziesięć minut.
Tamten wzruszył ramionami i podszedł do kaszt. Kelland podał mu kartkę i ujrzał, jak w
miarę czytania tekstu twarz drukarza zmienia się powoli. Potem zerknął na niego, a spojrzenie to
było jasne, mądre i kryło w sobie doświadczenie.
- Hmm. A więc odsłania pan karty. Naprawdę pan chce, abym to wydrukował?
- Jasne - odparł Kelland.
Wyciągnął fajkę i nabił ją. Zapalił, a drukarz przystąpił do pracy. Kiedy skład był juŜ
gotowy, przejechał po nim wałkiem z farbą, odbił jeden arkusz i podał go Jimowi.
- Ile pan chce egzemplarzy?
- Ten wystarczy.
- Wystarczy aŜ nadto - potwierdził sucho drukarz.
- Ile płacę?
- Nie ma o czym mówić. śal mi pana.
Jim wyszedł z drukarni i podjechał do stajni. Potem przeszedł do więzienia. Z daleka
dostrzegł Charleya Chavisa, stojącego w progu, zamachał ręką.
- Chciałbym zamienić z panem kilka słów.
Chavis wszedł do biura.
- Słuchaj pan - zaczął. - Nie chcę mieć z panem nic do czynienia. Właśnie dowiedziałem
się, Ŝe rozmawiał pan wczoraj wieczorem z Buffem Sultanem.
- Nowiny rozchodzą się tu bardzo szybko.
- Cholernie szybko - odparł Chavis gwałtownie.
- A jak pan myśli, czy ta wiadomość rozejdzie się równie szybko? - zapytał Kelland i podał
mu wydrukowaną ulotkę.
Szeryf przebiegł wzrokiem arkusz papieru, cofnął się nagle i potrząsnął głową. Jego dłonie
zadygotały nerwowo.
- O, nie, nie... beze mnie! Po cóŜ, u diabła, pan tu przybył? JuŜ rano zastanawiałem się nad
tym! Kto pana o to prosił? Nie ja w kaŜdym razie! I nikt inny w tym mieście. A więc: po co?
Na ścianie wisiało zdjęcie wyborcze Chavisa. Kelland podszedł bliŜej i wyciągnął kilka
pinezek, którymi zostało tam przytwierdzone. Następnie wyjął z bezwładnej dłoni szeryfa ulotkę i
wyszedł na ulicę. Tu przybił ją do tablicy ogłoszeniowej obok drzwi i zawołał do Chavisa:
- Będę nieraz korzystać z pańskiego biura, Charley!
Wolnym krokiem ruszył przed siebie, a kiedy doszedł do hotelu, odwrócił się; Chavis stał
na ulicy, czytając ogłoszenie, po chwili dołączył do niego inny męŜczyzna, który wyszedł właśnie z
saloonu. Ogłoszenie brzmiało:
Nagroda
Rząd Stanów Zjednoczonych wypłaci pięćset dolarów za informacje dotyczące niŜej
wymienionych męŜczyzn, poszukiwanych za udział w napadach na banki, pociągi, dyliŜanse oraz
za naruszenie wielu innych praw federalnych. Osoby te, które przebywały ostatnio w Pocket Land
(terytorium Silver Lode) to: Ed Dale
Thorpe Carow, alias Tom Słona Rzeka
Willy Lee Breen
Vancey Stowbrick
Harry M. Gillivry.
Informacje zgłaszać do szeryfa federalnego Jeffa D. White'a w stolicy terytorium albo w
mieście Reservation do niŜej podpisanego.
J. J. Kelland
Pomocnik szeryfa federalnego
***
Kelland wrócił do swego pokoju, umył się, następnie zszedł na dół. Poprzedniego wieczoru
miasteczko tętniło Ŝyciem, dziś wyglądało jak wymarłe. Jim przeszedł przez plac i wszedł do
saloonu. Przy stoliku do pokera siedziało dwóch graczy. Drukarz stał oparty o bar, pijąc w
milczeniu. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Jima, po czym odwrócił się nieznacznie, jak gdyby
chciał mu dać do zrozumienia, Ŝe nie chce mieć Ŝadnych kłopotów. Barman dostrzegł uniesiony do
góry palec Jima i wyćwiczonym ruchem przesunął ku niemu po ladzie butelkę i pustą szklaneczkę.
Kelland wypił, lecz nadal stał nieruchomo przy barze. Za nim skrzypnęło krzesło, a potem rozległ
się czyjś głos:
- Tego drinka wypił pan na koszt lokalu, kapitanie.
Jim odwrócił się. MęŜczyzna, który podszedł do niego, grał przedtem w pokera. Był niski,
krępy, miał na sobie czarny garnitur z serŜy, białą koszulę i krawatkę. Na małym palcu lewej dłoni
błyszczał pierścień z brylantem, a napomadowane włosy przylegały gładko do głowy. Jego
spojrzenie było czujne, ale pozbawione wszelkiego wyrazu.
- Nazywam się Cal Soder - powiedział.
Kelland potrząsnął mu rękę.
Uchwyt Sodera był słaby, jakby przelotny, mdły uścisk i jeszcze szybsze cofnięcie dłoni.
Barman pchnął po ladzie drugą szklaneczkę. Soder nalał sobie i mruknął:
- W moim lokalu jest pan zawsze mile widziany.
Jednym szybkim ruchem opróŜnił szklaneczkę.
- Dziękuję - odparł Kelland.
- Prowadzę tu czyste interesy i nie chciałbym mieć Ŝadnych kłopotów - mówił dalej Soder.
- Z reguły nie zadaję nikomu pytań i wszystkich klientów traktuję zazwyczaj jak dŜentelmenów.
Mam nadzieję, Ŝe nie zechce pan uznać mego lokalu za miejsce stosowne do załatwiania
porachunków.
Jim uśmiechnął się.
- Ja teŜ mam taką nadzieję.
- Nie - sprostował Soder, tym razem ostro i z naciskiem. - To coś więcej niŜ tylko Ŝyczenie,
kapitanie. To coś, czego Ŝądam. Nigdy nie czynię wyjątków... nawet wobec przedstawicieli prawa.
Uśmiech zniknął z ust Jima. Uniósł lekko głowę, a jego stalowoszare oczy nabrały
dziwnego, matowego blasku.
- Tę instrukcję powinien pan raczej przekazać Benowi Maffittowi.
- Proszę nie ulegać tu zbyt pochopnym i lekkomyślnym złudzeniom, kapitanie - głos
Sodera był nadal spokojny. - Prowadziłem juŜ interesy w niejednym ruchliwym mieście i dawałem
sobie radę z twardszymi facetami niŜ pan. Teraz prowadzę dobry interes z chłopcami z Pocket
Land i dlatego uwaŜam ich za doskonałych klientów. Niech pan nie wywołuje tu Ŝadnych awantur,
kapitanie, zapewniam, Ŝe nie będę tego tolerował.
- Umówmy się, Ŝe nie wypowiedział pan tej ostatniej uwagi - powiedział sucho Kelland.
- Chciałbym jednak, aby był pan dobrze zorientowany - odparł ostro Soder.
Jim wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął ćwierćdolarówkę i połoŜył ją na ladzie.
- Powiedziałem przecieŜ, Ŝe ten drink idzie na koszt lokalu - powiedział Soder.
- Nie - mruknął Jim. - Nie ten.
W oczach Sodera dostrzegł pierwsze oznaki gniewu i uświadomił sobie, Ŝe będzie miał w
nim groźnego przeciwnika. Soder wykrzywił nieco usta.
- Nie jest to grzeczne posunięcie, kapitanie, ale to juŜ pańska osobista sprawa. Jest pan tu
obcy, a do tego, niestety, w błędzie. Wczoraj wieczorem wykonał pan niewłaściwy ruch i mogę
pana teraz zapewnić, Ŝe nim upłyną dwa miesiące, będzie pan martwy albo przynajmniej zniknie z
tej doliny.
- MoŜe tak, moŜe nie - odparł Kelland. - Zobaczymy.
Soder wzruszył ramionami.
- Widziałem juŜ legendarnego Toma Smitha, leŜącego w Abilene z odrąbaną głową,
widziałem teŜ słynnego Dzikiego Billa Hickocka, niezawodnego strzelca, który cztery lata temu
zginął w saloonie w Deadwood. Oni byli bardziej szczwani i twardzi niŜ pan, kapitanie. A to
miasto jest bardziej dzikie niŜ tamte. Chcę pana ostrzec, ale nie czynię tego z przyjaźni. Nie lubię
pana, mówię to otwarcie. W tym mieście nie moŜe pana lubić Ŝaden człowiek interesu. PrzyjeŜdŜa
pan tu i chce zrujnować wszystko to, co stworzyliśmy - przez to, Ŝe zamierza pan wypłoszyć
tamtych chłopców. Nie prosiliśmy nikogo, Ŝeby przyjeŜdŜał tu i mącił, ani ludzi z rządu, ani z
władz terytorium. - Wlepił w Jima twarde spojrzenie. - Tej sprawy nie uda się panu przetrawić;
przerasta pana. I, proszę mi wierzyć: istnieje wiele sposobów, by obedrzeć kota ze skóry.
To powiedziawszy odwrócił się i wrócił do swojego stolika.
Drukarz stał oparty łokciami o ladę i patrzył przed siebie posępnym wzrokiem. Barman
tkwił w bezruchu. Jim powoli opuścił saloon i udał się do hotelu. Kolację zjadł sam, po czym
poszedł do pokoju, opuścił Ŝaluzje i zapalił lampę. Tak jak stał, rzucił się na łóŜko, wystawiając
buty za jego krawędź i skierował wzrok na sufit.
W całej tej sprawie brakowało mu jasnej linii, i właśnie przed tym ostrzegł go stary Jeff
White, który od pięciu lat był jego zwierzchnikiem, a ostatnio wezwał go z Sundown Land. Jim
pamiętał jeszcze doskonale uśmiech Jeffa i ów charakterystyczny gest z jakim stary łowca
przestępców skubał sobie końce kasztanowych wąsów; gest, który zawsze był oznaką, Ŝe coś wisi
w powietrzu.
- Ostatnio prowadzisz dosyć spokojne Ŝycie, Jim - powiedział wtedy, on zaś odparł:
- Istotnie, nic takiego się nie dzieje.
Jasne spojrzenie Jeffa White'a przenikało go na wskroś.
- No, chłopcze, za dwie godziny będziesz w drodze nad Ute - po drugiej stronie gór Silver
Lode.
Jeff zapalił powoli cygaro; miał długie ręce o białej, przejrzystej juŜ nieco skórze. Stuknęło
mu siedem krzyŜyków, a jego nazwisko zdąŜyło obrosnąć w legendę. Kiedyś był mistrzem w
dobywaniu broni, o ile w ogóle musiał jej dobywać, co zdarzało się raczej rzadko. Sława Jeffa
White'a brała się z jego mądrości.
- W okolicy miasta Reservation jest kilku typków, których chciałbym schwytać -
powiedział do Jima. - Ale właściwie chodzi mi nie tyle o nich samych, co o cały ten teren. Miasto
jest niewiele warte, znajdują w nim schronienie wszyscy, których ściga prawo. Nad rzeką Ute
siedzi kilku ranczerów, ale - o ile wiem - nie są wcale lepsi od tamtych banitów. Zanosi się na to,
Ŝ
e oni wszyscy dadzą się wkrótce wciągnąć w prawdziwą wojnę, a wszystko z powodu jakiegoś
zatargu sprzed dziesięciu, czy piętnastu lat. Według mnie, niektórzy ranczerzy korzystają z pomocy
banitów. W Reservation jest facet pełniący funkcję szeryfa. Nie ufaj mu! Ostatni szeryf, który tam
był, zginął w zasadzce pół roku temu. Nie chcę, aby wybuchła tam wojna, nie chcę teŜ, aby zaczęli
się tam osiedlać wszyscy bandyci Zachodu. Dam ci nakaz aresztowania kilku z tych chłopców,
poszukiwanych za pogwałcenie praw federalnych, ale to tylko pretekst; w rzeczywistości chodzi mi
o to, aby w tym kraju zapanował wreszcie ład, aby zaczęto szanować prawo.
- To wymaga czasu - szepnął Jim.
A stary Jeff spojrzał na niego wymownie i wyjaśnił: - rok temu straciłem tam Joe'go
Mossmanna.
Jim nadal pamiętał, jak wtedy zapytał:
- Jeff, jak daleko mogę się posunąć?
Oczy Jeffa White'a potrafiły być twarde jak stal, i takie teŜ stały się tym razem.
- Tak daleko, jak to uznasz za stosowne, Jim. MoŜesz poruszyć niebo i ziemię. Co do mnie,
nie będę zadawał ci Ŝadnych pytań. Uporządkuj tam wszystko po swojemu. Są metody, jakimi
człowiek z gwiazdą na piersi nie powinien się nigdy posługiwać. Wiesz o tym tak samo dobrze jak
ja. Ale ja nie zapytam cię nigdy, czy postępowałeś przez cały czas według litery prawa. Właśnie
ten straszny błąd popełniłem wobec mojego ostatniego syna. Powiedziałem mu, Ŝeby postępował
fair. Teraz nie powiem juŜ tego nikomu, tobie teŜ nie.
I wreszcie stary Jeff udzielił mu ostatniej rady.
- Spróbuj rozeznać się w całej sytuacji, zanim odkryjesz swoje karty. Nie ufaj nikomu. Jest
tylko jeden człowiek, któremu w razie czego będziesz mógł zawierzyć. JeŜeli będziesz musiał
przesłać jakąś wiadomość, zajmie się tym stary Sam Rhett, woźnica dyliŜansu. Niech jednak nikt o
tym nie wie. - Potem dodał: - MoŜe jakoś sobie poradzisz. To zaleŜy od twoich zdolności.
I w ten sposób znalazł się w Reservation. Upływała dopiero pierwsza doba, a on zdołał się
juŜ zorientować, Ŝe nawet stary Jeff nie dostrzegał całego ogromu panującego tu zła. Tutejsi
mieszkańcy kierowali się albo bezgraniczną nienawiścią, albo obezwładniającym lękiem. Oba te
uczucia były zrodzone przez coś zagadkowego, coś, czego nie potrafił pojąć. W tej zwaśnionej
społeczności nie było nikogo, kto mógłby pozostać neutralny. Do tej pory nie natknął się na takiego
człowieka.
Zsunął nogi z łóŜka i nabił fajkę. Myśli nie dawały mu spokoju. Do tej pory nie dostrzegł
nigdzie luki, Ŝadnego miejsca, gdzie mógłby zacząć działać. Musiał więc czekać, aŜ pojawi się
jakiś punkt zaczepienia, albo teŜ stworzyć ten punkt samemu. Nienawidził czekania. Mógł przecieŜ
wyruszyć w góry, wytropić chociaŜ jednego z tych, których szukał, przywieźć do miasta i
przekonać się, kto odpowie na to wyzwanie.
Jakiś jeździec wjechał do miasta. Jim odchylił rąbek Ŝaluzji i dojrzał Katherine Barr;
zsiadała właśnie przed sklepikiem. Przez chwilę stała niezdecydowana, przeczesując wzrokiem całą
ulicę, potem spojrzała na hotel. Wreszcie weszła do sklepu.
Jim zeszedł na dół. Właściciel hotelu rozmawiał z kimś, kogo Jim nie poznał do tej pory.
Obaj patrzyli teraz na niego, a hotelarz powiedział:
- To właśnie Kelland.
Tamten wstał od razu i wyciągnął dłoń:
- Jestem Dobe Hyde. Słyszałem juŜ, Ŝe pan tu jest.
Był niski, łysy, miał jasnoszare oczy - zimne i osadzone głęboko w pulchnej, rumianej
twarzy. Ubranie było trochę za obszerne, a wełniana koszula niemal sztywna od potu i brudu.
Roztaczał wokół siebie intensywny zapach bydła.
Kelland uścisnął mu rękę.
- Proszę mnie odwiedzić - powiedział Dobe Hyde - o ile zamierza pan zostać tu dłuŜej.
Jim wyczuł sens tego ukrytego pytania i odpowiedział wprost.
- Mam zamiar tu zostać.
Dobe rzucił mu krótkie spojrzenie.
- Bardzo dobrze. Przyda się tu trochę prawa.
- Komu, Dobe? - zapytał sucho hotelarz.
Dobe uśmiechnął się, jego pomarszczona, zasuszona skóra sprawiała wraŜenie, jakby miała
zaraz pęknąć. Krótkim kciukiem dźgnął tamtego pod Ŝebra.
- CóŜ to, masz starego Dobe'a za głupca? Posłuchaj, Broderick, zacznę szanować prawo,
kiedy uczynią to równieŜ inni.
- Zanim to się stanie, upłynie jeszcze sporo czasu - mruknął Broderick.
Dobe Hyde wybuchnął krótkim, rechotliwym śmiechem.
- Kiedy tylko uczynią to inni - powtórzył. - Nie wcześniej, i nie później.
Spojrzał znowu na Kellanda, jak gdyby chciał go w ten sposób zaskoczyć i odczytać coś z
twarzy.
- Proszę mnie kiedyś odwiedzić - ponowił zaproszenie. - Niektórzy powiedzą panu, Ŝe
jestem dosyć twardy i surowy. CóŜ, moŜe to i prawda. MoŜe. Lubię uczyć się od innych, robię to
szybko i nigdy nie zapominam. Niech pan do mnie przyjedzie, zjemy coś razem.
Broderick wtrącił ironicznie:
- Poda panu kotlet z wołowiny, ale nie będzie to wół z jego stada.
Dobe roześmiał się; zabrzmiało to tak, jakby zabulgotała woda.
- Zawsze szanowałem obyczaje tego kraju.
Nieoczekiwanie klepnął Brodericka po ramieniu, nie odezwał się jednak ani słowem do
Jima. Uniósł do góry dłoń w geście poŜegnania i cięŜkim krokiem wyszedł na zewnątrz. Kelland
patrzył za nim, jak dosiada wycieńczonego konia, po czym rusza ulicą ocięŜałym kłusem.
Tak widział go Kelland. Lecz nie on jeden obserwował małego człowieczka. Podczas tej
krótkiej rozmowy Charley Chavis stał na placu, skryty w cieniu, nie spuszczając wzroku z hotelu.
Kiedy Dobe Hyde opuścił miasto, Chavis udał się do stajni, dosiadł konia, objechał część miasta i
wreszcie dostrzegł sylwetkę Hyde'a na drodze wiodącej ku wschodniej odnodze Ute. Odczekał
chwilę, po czym ruszył jego śladem.
Tymczasem Kelland stał zamyślony, spoglądając raz po raz na hotelarza.
- Broderick? - powtórzył przeciągle. - Nazywa się pan Broderick? Jack Broderick?
Olbrzymia postać jednorękiego hotelarza zdawała się teraz maleć coraz bardzej na fotelu.
Martwym wzrokiem patrzył za okno.
- Tak - odparł niechętnie.
- To nazwisko przypomina mi o czymś, chociaŜ nie natknąłem się na nie w Sundown Land.
Pan był w Yellow Hills.
Szerokie ramiona Brodericka zapadły się w fotelu jeszcze bardziej.
- Widzę, Ŝe juŜ mnie pan poznał.
- Nie - powiedział spokojnie Jim. - Wyświadczę panu przysługę: nie znam pana.
Broderick odwrócił się do niego raptownie.
- Dlaczego?
- Niech pan to sobie zapamięta, Broderick: przysługa za przysługę. Przyjdzie czas, Ŝe
zaŜądam od pana rewanŜu.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z hotelu. W tej samej chwili na ulicy zjawiła się
Katherine Barr, w ręku trzymała paczkę. Dojrzała go - i mimo półmroku poczuł na sobie jej
badawcze spojrzenie. Weszła do restauracji, on zaś udał się do stajni, osiodłał swego wałacha i
opuścił miasto drogą, wiodącą do rancza Barrów. Nieco dalej wjechał w głęboki cień świerku.
Czekał około pół godziny, aŜ nadjechała Katherine. Była sama.
- Proszę zaczekać - zawołał, wysuwając się na drogę.
ZbliŜyła się do niego.
- Wydaje mi się, Ŝe chciała mi pani coś powiedzieć - zaczął.
- MoŜe - odparła. - MoŜe istotnie mam coś panu do powiedzenia.
Cienki, zamglony sierp księŜyca wisiał nisko na niebie. Jego srebrzysta, blada poświata nie
rozświetlała mroku. Pobliskie grzbiety Silver Lode ciąŜyły nad krainą swą gęstą, niemal namacalną
ciemnością. Jim widział tylko płynne poruszenia ramion dziewczyny i zamazane rysy jej twarzy.
- Przykro mi, Ŝe mój ojciec domagał się przeprosin z pana strony. To było niepotrzebne.
- W porządku.
Jakiś czas jechali obok siebie w milczeniu. Rzeka mruczała w mroku, wiatr nadciągał od
wierzchołków gór chłodnymi, świszczącymi powiewami.
- Bardzo bym chciała, Ŝebyśmy byli przyjaciółmi, ale nie widzę, niestety, Ŝadnej
moŜliwości. Czy pan juŜ wie, o co tu w ogóle chodzi?
- Nie - przyznał. - Jeszcze nie.
- W tej okropnej dolinie są dwa stronnictwa. Nadejdzie moment, Ŝe jedno z nich wyjaśni
panu całą sytuację, a wtedy ta jednostronna interpretacja wpłynie na pański osąd.
- CzyŜby jedna strona miała rację, a ta druga nie? - zapytał z wahaniem.
- Tego nie powiedziałam - przyznała niechętnie. - Sama naleŜę do jednej z nich. Nie sądzę,
byśmy mieli całkowitą rację. Lecz niezaleŜnie od tego - tam jest moje miejsce.
- Proszę mówić, ja słucham - mruknął.
- Nie! - zawołała gwałtownie, zdradzając tym samym, Ŝe owa nieprzejednana stronniczość
jej rodziny jest równieŜ treścią jej Ŝycia. - Pan sam musi połapać się w tym wszystkim. Nie mogę
panu zaufać; nikt nie moŜe sobie na to pozwolić. Wie pan, czemu? Cokolwiek pan uczyni, będzie
to z korzyścią dla jednej strony i ze szkodą dla drugiej. Czy pan chce, czy nie, musi pan się w
końcu opowiedzieć tu albo tam. Dlatego nie mogę panu zaufać. Radziłabym teŜ panu, nie ufać
nikomu.
- Przyjechałem tu, aby pojmać kilku ukrywających się przed prawem przestępców. Co to
ma wspólnego z jakimś zatargiem?
- Dowie się pan o tym w swoim czasie.
- CzyŜby nie zaleŜało pani na tym, aby ta waśń wreszcie się skończyła?
- Ona się nigdy nie zakończy! - zawołała gwałtownie.
- MoŜe chciałby pan, abym okazała się wspaniałomyślna i wybaczyła naszym wrogom. Ale
rok temu zginął przez nich mój najstarszy brat i ja wiem, kto to zrobił. Nigdy o tym nie zapomnę,
nigdy!
- Myślę, Ŝe Bóg uczynił dobrze, tworząc chociaŜ trochę tak łagodnych kobiet jak Tony.
Ona podoba mi się bardziej niŜ pani.
Usłyszał wyraźnie, jak zaczerpnęła głośno tchu, podobnie jak człowiek, który otrzymał
silny cios. Potem jej ramię zatoczyło łuk, a dłoń plasnęła go w twarz.
- Nie sądzi pan, Ŝe mi jej Ŝal? PrzeŜyła tragedię, lecz nie mogłam tu przecieŜ niczego
zmienić!
Dobitnie i szorstko powiedział:
- Jest pani kobietą w jeszcze mniejszym stopniu, niŜ przypuszczałem. śegnam!
Z głębi kanionu dobiegł tętent konia.
- To z pewnością któryś z moich braci - mruknęła Katherine. - Zastrzeliłby pana, gdyby
zobaczył nas razem.
- Albo teŜ sam zostałby zastrzelony - odparował Jim. Ton jego głosu był nadal
odpychający.
Znowu skierował konia w ciemność pomiędzy świerkami. Katherine jechała dalej stępa.
Kilkadziesiąt metrów przed nią nieznajomy jeździec zatrzymał się.
- Katherine? - zawołał. - Kiedyś napytasz sobie biedy, jeśli będziesz jeździć do miasta
sama.
- JuŜ dobrze, Ring - odparła.
Głosy zginęły w oddali. Kelland zawrócił do miasta, odstawił konia do stajni i udał się do
swego nieprzytulnego pokoju. Usiadł na brzegu łóŜka i zatonął w rozmyślaniach, kiedy ktoś
nieśmiało zapukał do drzwi, a potem, nie czekając na zaproszenie, otworzył je.
To była Tony. Zawahała się przez chwilę, spoglądając na niego, a cień uśmiechu
rozpogodził jej twarz. Następnie weszła do pokoju i zamknęła drzwi.
- Tony, pani jest pełna niespodzianek - zauwaŜył.
Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, dostrzegł, jak zmienia się linia jej warg. Niemal
pokornie zapytała:
- Nigdy nie czuje się pan smutny albo samotny? Bo ja tak.
- Proszę usiąść koło mnie, Tony. Chciałbym panią o coś zapytać.
Podeszła bliŜej i usiadła obok niego. Uśmiechała się, a wyraz jej twarzy był otwarty i
łagodny, jakiś swojski. Ta dziewczyna miała duŜo wdzięku, którego nie zdołała jeszcze zniszczyć
gorzka, zdobywana stale wiedza o otaczającym ją świecie. I to czyniło ją delikatną i godną
poŜądania.
***
Dobe Hyde wjechał na podwórze Sultanów i krzyknął:
- Hej, Buff!
Odczekał chwilę. Światło w pierwszym pokoju zgasło, drzwi otworzyły się powoli. Sultan
stał tuŜ za progiem, starając się nie tworzyć wyraźnego celu.
- To ja, Buff. Dobe Hyde. Wyjdź na chwilę.
Buff zszedł po schodkach na dół. Światło w pokoju zapłonęło z powrotem, na moment
ukazała się Edith Sultan, która zamknęła drzwi.
- Posłuchaj - zaczął Dobe. - Ten facet, który tu przyjechał, to pomocnik szeryfa. Kto go tu
ś
ciągnął?
- Skąd mam to wiedzieć?
- Tropi kilku ludzi Maffitta. Obejrzałem go sobie dokładnie. Nie wygląda na głupca.
- Nie - przyznał Sultan. - Ja teŜ odniosłem takie wraŜenie.
- No, więc tak: załóŜmy, Ŝe schwyta kilku chłopców Bena i da nieźle popalić całej bandzie
z Pocket Land. Tym samym pozbawiłby poparcia starego Pete'a Barra, prawda? Rozumiesz, co
mam na myśli?
- Niezupełnie - powiedział ostroŜnie Buff.
- AleŜ tak, na pewno rozumiesz! No... ty i ja nigdy nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego.
Lubię grać własnymi kartami i wyszukiwać atuty na własną rękę. Ale teraz... moŜe
wymyślilibyśmy coś wspólnie. Przyjedź do mnie jutro.
Zawrócił na główną drogę. Buff nie odezwał się nawet jednym słowem i stary Dobe
zawołał w końcu piskliwie:
- To jak, przyjedziesz?
- MoŜe - odparł Buff i wszedł do domu.
- Czego on chciał? - zapytała Edith.
- Nie wiem dokładnie. Był bardzo tajemniczy. Prosił, abym go jutro odwiedził.
- Bądź z nim ostroŜny.
- Jasne, jasne. - Potem zapytał: - Dokąd się wybierasz?
Jego siostra nałoŜyła juŜ kapelusz i podchodziła do drzwi. Słysząc jego pytanie, odwróciła
się. Światło lampy podkreślało świeŜość jej policzków i uwydatniało blask oczu. Uśmiechnęła się
w milczeniu.
- Niech mnie diabli, jeśli to właściwa pora na jazdę - mruknął Buff.
Uśmiechając się nadal, wyszła z domu. Buff stał pośrodku pokoju, patrząc za nią ze
zmarszczonymi brwiami. Po chwili usłyszał tętent konia, oddalającego się w stronę Reservation.
Charley Chavis stał w ciemnościach, obserwując spotkanie Buffa Sultana i Dobe'a Hyde'a.
Widział teŜ Edith Sultan, która opuściła ranczo, skierowała się ku grzbietowi i zniknęła w mroku
nocy. Kiedy uznał, Ŝe zobaczył juŜ wystarczająco duŜo, zawrócił do miasta. Jadąc przebiegał myślą
wszystkie wydarzenia.
***
Kelland wstał. Tony siedziała na łóŜku, wiodąc za nim wzrokiem. Wreszcie odwrócił się i
zapytał raptownie:
- Kochała pani tego Pete'a Rileya?
Wzruszyła raminami.
- Myślę, Ŝe po prostu bardzo go lubiłam. Był dla mnie zawsze miły, a to juŜ więcej, niŜ
mogłabym powiedzieć o wielu innych. Dziewczyna taka jak ja przyzwyczaja się prawie do
wszystkiego, tylko nie do uprzejmości.
- A dlaczego Maffitt go zastrzelił?
- Kiedy Pete był jeszcze razem z nim w Pocket Land, wygrał od niego sporo pieniędzy. I
wtedy postanowił opuścić ten kraj. Ale Maffitt nie chciał dopuścić do tego. Z powodu pieniędzy,
ale przede wszystkim obawiał się tego, Ŝe Pete wie za duŜo.
- A co takiego wiedział?
Przez dłuŜszą chwilę spoglądała na niego ze smutkiem.
- Pan chce po prostu wyciągnąć ode mnie informacje. Tylko to pana interesuje, ja nie.
- Tony, czy pani nie zaleŜy na tym, by pomścić śmierć Pete'a Rileya?
- A dlaczego miałby mnie interesować los innych ludzi? Proszę posłuchać: to miasto jest
samolubne, przebiegłe i okrutne. Dlaczego ja, kobieta, miałabym przejmować się tym, Ŝe jego
mieszkańcy zabijają się wzajemnie? Chcę tylko trochę szczęścia dla siebie, tylko odrobinę.
Nie spuszczała z niego wzroku i dlatego dostrzegła, z jakim spokojem Jim przysłuchuje się
jej słowom. Tony zarumieniła się i oparła ramieniem o poręcz łóŜka, uwydatniając łagodne linie
szyi i piersi. Na wargach pojawił się i zniknął ów nikły uśmiech melancholii. Wreszcie wzruszyła
ramionami.
- Dobrze więc, powiem panu! MoŜe nie powinnam, ale kiedy kogoś polubię, tracę głowę.
A pana polubiłam. Więc tak: wychowałam się tu. Moi rodzice byli właścicielami pierwszego
rancza po tej stronie Silver Lode. Widziałam, jak zjawiali się inni: Sultanowie, Ketchumowie,
Oldroyd, a potem Dobe Hyde i Barrowie. Właśnie Barrowie sprawili, Ŝe wszystko się zmieniło. -
Urwała, a jej oczy pociemniały na samo wspomnienie tamtych czasów. - Ranczo taty znajdowało
się na dzikim terenie w połowie drogi pomiędzy dwiema odnogami Ute. Teraz to juŜ tylko ruina.
Kelland przypomniał sobie natychmiast dom, w którym spotkał Edith Sultan.
- Znam to miejsce - powiedział.
- Mieszkałam tam do dziesiątego roku Ŝycia. Potem z Południa przyjechali Barrowie.
Nigdy nie uznali tej przeklętej wojny za zakończoną. Wszyscy inni w okolicy pochodzili ze stanów
północnych. Najpierw zabrali część pastwisk naleŜących do taty, a on był zbyt dobroduszny, aby
oddać cios. Zresztą wtedy to wszystko dookoła było ziemią niczyją tak jak jeszcze dziś większość
terenów. Stary Barr napisał do swoich krewnych, Ŝeby tu przyjechali, i wkrótce zebrała się ich cała
gromada. Potem spędził swoje stado pod granice naszego rancza i tata znalazł się w sytuacji, kiedy
trzeba walczyć albo się poddać. Doszło do walki i oni go zabili. Sultan, Ketchum i Oldroyd
wystąpili przeciw Barrom. Katherine i jej bracia byli wtedy dziećmi. Miała jednak teŜ najstarszego
brata, Klaya, który zginął w walce, podobnie jak jeden z synów Ketchuma i stary Sultan, ojciec
Buffa i Edith. Zamieszkałam u Oldroydów do czasu, kiedy ukończyłam osiemnaście lat. Barrowie
przejęli w posiadanie nasze ranczo i nastał koniec wojny. Dzieci rosły, ale Ŝadne z nich nie
zapomniało; ich nienawiść jest nadal tak silna jak dawniej. - Znowu urwała, po czym dodała
dobitnie. - Jest pan szaleńcem, skoro chce pan wmieszać się w to piekło nienawiści. Po co? Niech
walczą sami i pozabijają się wzajemnie.
- A co z tym Benem Maffittem?
- Stoi na czele bandytów, którzy w Pocket Land znajdują schronienie przed prawem. MoŜe
pan być pewien, Ŝe Ben Maffitt stoi po stronie Barrów. Barr wie, Ŝe jego rodzina jest tu przez
wszystkich znienawidzona; dlatego utrzymuje przyjazne stosunki z Maffittem i zapewnia mu
pewną opiekę. Tylko z tego powodu Buff Sultan i inni ranczerzy nie rozpoczęli jeszcze nowej
wojny. Wiedzą, Ŝe Maffitt trzyma stronę Barra, czują się więc zagroŜeni i słabsi, ale któregoś dnia
padnie ta iskra i wszystko zacznie się od nowa, a wtedy nie będzie końca, dopóki jedna ze stron nie
przestanie istnieć.
Skinął ponuro głową.
- Dziękuję, Tony.
Zrezygnowana wstała i podeszła do drzwi. Tam zatrzymała się i spojrzała na niego.
Oddychała szybko, w oczach malowało się rozczarowanie. W następnej chwili wyszła z pokoju,
zamykając za sobą cicho drzwi.
A jednak coś z niej pozostało, coś łagodnego, delikatnego. Myślał o tym jeszcze długo po
jej wyjściu, czując w głowie jakby zamęt. Czuł się tak, jakby musnęła go na moment fala ciepła i
odpłynęła z powrotem.
Z ulicy dobiegł go nagle odgłos zbliŜającego się dyliŜansu. Jakiś męŜczyzna, ostro i
gniewnie, zawołał:
- Gdzie pomocnik szeryfa?
Jim zbiegł na dół i zobaczył starego woźnicę dyliŜansu, Sama Rhetta. Wokół niego tłoczyli
się juŜ gapie. W progu stał właściciel saloonu, Cal Soder, obserwując w milczeniu całą scenę.
- Jakieś złe wieści, Sam? - zapytał Broderick.
Rhett skierował wzrok na Kellanda.
- Napadli mnie na wzgórzu. Miałem cztery torby pocztowe. Zabrali najlŜejszą.
- Gdzie to było? - zapytał Jim.
Obok zakrętu, gdzie droga opuszcza kanion Ute. Było ich trzech. Jeden z nich powiedział,
Ŝ
ebym powtórzył panu, Ŝe torba będzie w Pocket Land, o ile chciałby ją pan odebrać.
Kelland wiedział, co to oznacza. Właśnie na to czekał. Musiał przyjąć wyzwanie Maffitta,
nie miał innego wyboru. Wokół panowała cisza, wszyscy spoglądali na niego z uwagą, jakby
chcieli oszacować, ile jest wart.
- A więc będę musiał pojechać tam i odebrać torbę.
- To juŜ pańska sprawa - odparł woźnica. - Ja mam juŜ i tak pół godziny opóźnienia.
Odwrócił się, przecisnął przez tłum i po chwili popędzał świeŜy zaprzęg do galopu. Ludzie
wychodzili powoli z hotelu i Kelland udał się za nimi. Szedł niezdecydowany, wreszcie przystanął i
spojrzał na ciche miasto. Dwóch męŜczyzn weszło do saloonu. Doc. Showers wyłonił się z mroku
stajni, a jego szybkie kroki wybijały na trotuarze dziarski, miarowy rytm. Za rogiem skręcił i
wszedł do swego domu. Po chwili w oknie zajaśniało światło.
Jim ruszył dalej. Wolnym krokiem doszedł do stajni i chociaŜ Henry tkwił na swoim
miejscu, sam osiodłał gniadego. W bladym świetle latarni dostrzegł podniecenie dozorcy;
ciekawość niemal go poŜerała. Jim bez słowa dosiadł konia, minął Henry'ego i skierował się w
stronę mostu. Kopyta konia uderzały o bale, budząc głuche, grzmiące echo. Po pięciu minutach był
juŜ w górze; widział stąd mgliste w mroku zarysy miasta, tonącego w dolinie. Dotarł do drogi i
ruszył pod górę ostrym cwałem.
***
Ledwo Kelland przejechał przez most, kiedy z saloonu wyszedł męŜczyzna i podszedł do
uwiązanego przy barierce konia.
- Pojechał w góry? - zapytał właściciela saloonu.
- Tak - odparł Soder.
MęŜczyzna cmoknął na konia i wkrótce opuścił miasto drogą wiodącą ku posiadłości
Barrów i do Pocket Landu.
***
JeŜeli Jim pamiętał dobrze, to od Reservation do wylotu kanionu Ute było około dziesięciu
mil. Jechał niezbyt szybko, mimo iŜ wiedział, Ŝe stanowi cel dla kaŜdego, kto zaczaiłby się między
przydroŜnymi drzewami. Musiał jednak podjąć to ryzyko, tym bardziej, Ŝe mrok zapewniał mu
pewną osłonę.
Czuł juŜ wyraźnie aurę nocy, czuł jej charakterystyczne odgłosy. Siedział na koniu
niedbale, ale jego zmysły odbierały skwapliwie kaŜdy sygnał wysyłany przez mrok. Mimo woli
powrócił myślami w przeszłość. Nie zawsze był tak samotny jak teraz; kiedyś miał przyjaciół. Dziś
znał tylko wrogów, a świadomość zadania, jakie go czekało, ciąŜyła na nim jak ogromny balast.
Jednak pragnienie walki o prawo było w nim silniejsze niŜ wszelka myśl o nagrodzie. Zachętą dla
niego było przede wszystkim uczucie wierności wobec gwiazdy, jaką nosił na piersi, uczucie
głębokiej dumy z ostatecznego celu swojej pracy.
Mijały kolejne godziny nocy, a on wspinał się coraz wyŜej, zimny wiatr przybierał na sile.
Oznaczało to, Ŝe był juŜ blisko wlotu kanionu. Wraz z wiatrem napływał nikły zapach piachu; a
więc ktoś przejeŜdŜał tędy niedawno.
Pocket Land znajdował się teraz po lewej stronie. Jim zjechał z drogi w dół, zostawiając za
sobą teren skąpany w poświacie księŜyca i zanurzając się w nieprzejrzaną czerń pomiędzy
ś
wierkami. Jeszcze pół mili i zsunął się z siodła, wymacał kilka uschniętych gałązek i rozpalił
niewielkie ognisko.
Mały, pomarańczowy płomień wywarł w gęstym mroku nocy wraŜenie równie silne, jakby
był to odgłos wystrzału. Kelland stał przez chwilę, patrzył, jak płomyk wyrasta do góry, liŜąc
gałęzie. Ziemia była tu niczym suchy jak pieprz dywan, utkany z igieł świerkowych. Jim wiedział,
Ŝ
e ryzykuje, ale podszedł bliŜej, w krąg światła, i obrysował ognisko. Powstały w ten sposób rów
miał zagrodzić drogę rozprzestrzeniającym się coraz dalej płomieniom.
Odczekał jeszcze kilka minut, aŜ ogień przekształcił się znowu w połyskującą czerwienią
bliznę na ziemi. Lekki powiew wiatru przyniósł zapach skunksa i gniady zatańczył niespokojnie.
Jim dosiadł go i ruszył na południe. Teren co pewien czas wznosił się, potem opadał. W ten sposób
przeciął trzy niewielkie kaniony, po czym dotarł na występ skalny, pod którym majaczyła w
ciemnościach głęboka czeluść. Dopiero tu, w sercu dzikiej krainy, dokąd przywiodły go bezdroŜa,
spętał konia, owinął się derką i zapadł w lekki sen.
O pierwszym brzasku był juŜ na nogach. Gwiazdy słały z nieba swój zimny blask, ale
głęboki mrok nad ziemią rozrzedzał juŜ słaby promień światła. W dole widniała rozwarta gardziel
kanionu, spowita przesuwającymi się leniwie oparami mgły.
Znalazł odpowiednie miejsce, by zejść niŜej. Na dnie kanionu płynął strumyk, nieco dalej
dostrzegł wejście do drugiego kanionu. Skręcił w tamtym kierunku, a kiedy światło dnia rozjaśniło
ciemności jeszcze bardziej, zorientował się, Ŝe jedzie dobrze udeptaną ścieŜką.
Natychmiast skierował wałacha ukośnie pod górę, aŜ znowu znalazł się w lesie. O szóstej
zrobiło się zupełnie widno, a spomiędzy drzew wystrzeliły od wschodu promienie słońca. O
siódmej gęsty las ustąpił miejsca niewielkiej łące; z trzech stron otaczały ją drzewa, czwarty bok
ginął z oczu, jakby teren opadał tam w dół.
Nie widać było Ŝadnych zabudowań, ale Jim wiedział, Ŝe nie tak dawno pasło się tu bydło.
Tu i ówdzie widniały resztki ogrodzenia, a w powietrzu unosił się nadal zapach ogniska.
OstroŜnie ruszył dalej, aŜ dotarł do drzew po drugiej stronie łąki. Tu biegła dróŜka, a
wkrótce dojrzał ruiny blokhauzu ze szczątkami dachu. Sto metrów dalej rozwarła się przed nim
niezbyt głęboka kotlina, przez którą płynął rwący potok; woda tryskała przez wąską szczelinę w
skale. Nad brzegiem potoku, juŜ po drugiej stronie kotliny, stał drewniany dom, sąsiadujący z
korralem. Z komina wydobywał się dym. Jakiś męŜczyzna szedł przez podwórze w stronę korralu.
W tym momencie wbił się w ziemię tuŜ przed kopytami gniadego pocisk. Metaliczny
odgłos wystrzału z ukrytej strzelby odbił się wielokrotnym echem od ścian kotliny. MęŜczyzna na
podwórzu odwrócił się raptownie, rozglądając się bacznie dokoła. Z domu wybiegło jeszcze
dwóch, a ten, który przebywał na dziedzińcu, wskazał ręką na Kellanda.
Jim nie tracił juŜ czasu na dalsze obserwacje. Kiedy rozległ się drugi wystrzał, był znowu
w lesie. Zeskoczył na ziemię, wyrwał karabin z olstra i podczołgał się na skraj kotliny. Przed
strzelcem, który musiał tkwić gdzieś na lewo, chroniło go lekkie wzniesienie.
A więc to była kryjówka Maffitta. - Pocket Land.
***
Od domu, leŜącego nieco niŜej w bok, dzieliło go niecałe dwieście metrów. Nie
przebrzmiało echo drugiego wystrzału, kiedy Jim wycelował w ziemię tuŜ przed nogami stojących
w bezruchu na dziedzińcu męŜczyzn i wypalił.
Kula wzbiła fontannę piachu i zmusiła tamtych trzech do ruszenia się z miejsca. Dwaj
pobiegli do domu, trzeci rzucił się w stronę korrala. Jim strzelił w ziemię obok bramy ogrodzenia.
Chmura piachu była nieduŜa, ale za to wymowna, gdyŜ uciekinier zatrzymał się jak wryty i w
obronnym geście wyciągnął przed siebie ręce.
Niewidoczny przeciwnik nadal ostrzeliwał wzniesienie, za którym krył się Jim. Drobne
grudki ziemi padały dokoła. MęŜczyzna stojący na dziedzińcu wtulił nagle głowę w ramiona, puścił
się pędem w stronę domu i zniknął za drzwiami.
Ze swojej kryjówki Jim widział doskonale trzy ściany domu. Tył chaty był oddalony o
kilkanaście metrów od lasu, schodzącego ze zbocza, i ta wolna przestrzeń znajdowała się równieŜ
w zasięgu jego broni. Ten, który go ostrzeliwał - widocznie wartownik ustawiony tu przez
bandytów - krył się chyba w górze na skałach, obok wlotu kotliny, a więc o jakieś czterysta metrów
dalej z lewej strony. Kiedy przerwał na chwilę kanonadę, Kelland odwaŜył się unieść głowę. Nie
dostrzegł nic podejrzanego.
Jednak okna domu - trzy na parterze i trzy na piętrze - stwarzały tamtym moŜliwość
wzięcia go na muszkę. Jim usadowił się wygodniej i zaczął systematycznie ostrzeliwać dom:
najpierw lewe okno, potem prawe. Trafił jedną z górnych szyb i powrócił do okien w dole.
Odległość wynosiła niecałe dwieście metrów; nie była więc duŜa, jak na pogodny, bezwietrzny
dzień. Nabojów miał pod dostatkiem.
Na kaŜdej szybie odbijały się promienie słońca, a kiedy to migotanie znikało, wiedział, Ŝe
trafił w kolejny cel. Z domu nie odpowiadano na jego strzały, co oznaczało, Ŝe udało mu się
odpędzić tamtych od okien.
Wartownik odezwał się znowu; strzały przerwały ciszę donośnym hukiem,
zwielokrotnionym przez echo. Kelland uporał się juŜ z oknami; posłał teraz dwie kule w drzwi, po
czym wycelował w górę, ponad dach - czekał, aŜ ktoś pojawi się za domem.
Udało mu się zamknąć ich w tej pułapce, nie wierzył jednak, by w domu znajdowali się
wszyscy ludzie Maffitta. Kilku z nich znajdowało się z pewnością w lesie. Jim poczuł, Ŝe drętwieją
mu plecy, zrobiło mu się zimno, był więc tu juŜ za długo. Strzelił jeszcze dwukrotnie do rozbitych
okien, aby napędzić tamtym stracha, po czym wycofał się do lasu. Dosiadł konia i ruszył cwałem
na zachód.
Droga doprowadziła go na dno kotliny. Tam skręcił w las, objechał kotlinę i dotarł do
potoku. W tym miejscu woda była głęboka i Jim stracił kilka minut, zanim natrafił na bród. Strome
wzniesienie zmusiło go do zwolnienia tempa jazdy i dopiero po kolejnych kilku minutach zostawił
konia, a sam przedarł się przez zarośla w dół, do skraju lasu. Przed nim widniała teraz tylna ściana
domu. Drzwi były otwarte. Przez okno dojrzał kilku męŜczyzn. Naliczył ich pięciu.
Co jakiś czas odzywał się karabin wartownika. Kelland przykucnął za świerkkem, uniósł
spencera i wycelował w drzwi. Sytuacja stała się krytyczna. W kaŜdej chwili mogli zjawić się inni
ludzie Maffitta, zaalarmowani przez strzelaninę. Dlatego teŜ przeniósł się w inne miejsce. Ale tu
las był rzadki i Jim wiedział, Ŝe dojrzy go od razu kaŜdy, kto znajdzie się na wzgórzu.
Zaczął zastanawiać się nad bezsensowną strzelaniną wartownika i wreszcie zrozumiał, o co
chodzi: tamten miał nadzieję, Ŝe ktoś w lesie ustali kierunek strzałów i dzięki temu będzie mógł
zajść Kellanda od tyłu. Coraz bardziej uświadamiał sobie słabe strony swojej obecnej pozycji.
Rozejrzał się dokoła. Kiedy spojrzał znowu na dom, dostrzegł rudą czuprynę Bricka Branda,
stojącego w drzwiach.
Po chwili Brand wyszedł przed dom. Na jego twarzy widniały ciemne plamy; ślady po
bójce w saloonie. Co jakiś czas zaciągał się dymem z papierosa. Przykucnął i spojrzał na skały przy
drugim końcu kotliny, gdzie stał wartownik. Potem wstał i ruszył w stronę korralu. Przechodząc
obok domu zatrzymał się, zakołysał na obcasach, po czym juŜ bardziej zdecydowanie poszedł ku
zagrodzie.
W drzwiach stanął inny męŜczyzna.
- Daj spokój, Brick! - zawołał.
Brand odwrócił się do niego.
- Do diabła z nim! PokaŜę mu, Ŝe wcale nie jest tak sprytny, za jakiego się uwaŜa.
- JuŜ dobrze, zostań tu. Zaraz będzie miał i tak niespodziankę.
Brand wzruszył ramionami i zrobił krok w stronę drzwi. Jim uniósł karabin, wycelował w
jego pierś.
- Stać! Nie ruszajcie się, wy dwaj!
Brand znieruchomiał z wysuniętą do przodu nogą. W tej niewygodnej pozycji odwrócił
głowę tak raptownie, Ŝe stracił równowagę. Zachwiał się i zrobił kolejny krok, po czym zamarł w
bezruchu, wpatrzony w lufę karabinu Jima. MęŜczyzna stojący w drzwiach nie zdołał juŜ wycofać
się w głąb domu; znieruchomiał teraz, podobnie jak Brand. Rozmowy w kuchni natychmiast
umilkły.
- Ty tam, przy drzwiach! - krzyknął Jim. - Powiedz któremuś ze swoich, Ŝeby wyrzucił
przed dom torbę pocztową!
Brand wytrzeszczył oczy.
- Co, u diabła... - warknął.
Jego kompan uniósł się gniewem.
- Kelland, jest pan cholernym durniem! To jeszcze nie koniec tej zabawy! Na pewno nie!
Jeszcze...
- Torba, przyjacielu!
Tamci dwaj najwidoczniej starali się znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Brand odwrócił
nieznacznie głowę, spojrzał na męŜczyznę stojącego w progu, po czym przeniósł spojrzenie znowu
na Kellanda. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe dali sobie jakiś znak.
- Ma pan ostatnią szansę, aby ulotnić się stąd - powiedział tamten przy drzwiach. - I radzę
to zrobić! Nie wszędzie są drzewa, za którymi moŜna się skryć. CzyŜby pan myślał...
Jim strzelił mu pod nogi, rozpryskując piach. Brand drgnął, a ci którzy znajdowali się w
domu, zniknęli z pola widzenia. Kelland usłyszał, jak rzucają się na podłogę.
- Rzuć mu ten przeklęty wór, Ed! - zawołał przez ramię męŜczyzna stojący w progu.
Ramiona Bricka opadły trochę i Jim poznał po tym geście, Ŝe jego przeciwnik dał za
wygraną. Przez drzwi wyleciała na zewnątrz torba pocztowa.
- Odpiąć pas, Brand, i opuścić na ziemię! - zawołał Kelland. - A potem poda mi pan torbę!
Dłonie Branda ostroŜnie przesunęły się po pasie do przodu. W tym momencie ze wzgórza
za plecami Jima dobiegł ich ostrzegawczy krzyk wrony. Brand opuścił na ziemię pas i podszedł do
torby, podniósł ją i zbliŜył się do Jima.
Kelland cofnął się o krok.
- Niech pan trzyma się mnie Brand! - krzyknął ostro.
Rzucił okiem za siebie, ale nie dojrzał nic podejrzanego. Jednak przeczucie groŜącego
niebezpieczeństwa nie opuszczało go. Cofał się krok za krokiem, a Brand maszerował posłusznie
za nim. W końcu podszedł do gniadego i dosiadł go.
- Rzucaj, Brand! - polecił i chwycił wór ręką.
Patrząc w wąską uliczkę dostrzegł nieruchomą postać męŜczyzny w drzwiach domu oraz
pozostałych, którzy tłoczyli się w progu, czekając na swoją szansę.
- Uciekaj, Brand! - polecił.
Brick odwrócił się i długimi susami zaczął zbiegać po zboczu, a Kelland natychmiast
zawrócił konia i skierował się pod górę. Na pierwszym zakręcie spojrzał za siebie: tamci pędzili co
tchu do korralu. Jim popędził konia, wyzyskując jego wszystkie siły. Tym razem nie starał się juŜ
nawet kryć za drzewami.
Droga wiodła poprzez ostro wznoszące się zakręty do zielonych wzgórz ponad kotlinę,
przebiegała przez pewien czas po równym terenie, a później zaczęła schodzić w dół. W tym
kierunku, a więc na wschodzie, znajdowały się ranczo Barrów i Reservation. Kiedy po chwili droga
skryła się między ścianami kanionu, Jim skręcił na południe. W ten sposób ominął ranczo Barrów,
a nieco później dotarł tam, gdzie stał opuszczony dom.
Znalazł krótszą drogę do miasta i dostrzegł przed sobą jeźdźca. MęŜczyzna odwrócił się do
niego, słysząc tętent konia. Spojrzał na Jima obojętnie, ale jego twarz zdradzała usposobienie
przyjazne i wesołe. Musiał mieć niewiele ponad dwadzieścia lat, jego ruchy były dosyć niezgrabne.
Za siodłem kolebała się mocno związana ćwiartka dziczyzny.
Kelland pozdrowił go i ściągnął konia w trucht.
Nieznajomy musnął wzrokiem torbę pocztową i spojrzał na Jima z większym
zainteresowaniem.
- A więc pan to zrobił - powiedział z namysłem.
- To znaczy co?
Jasne brwi tamtego uniosły się nieco, a po twarzy przemknął uśmiech.
- Och, nic, ja tylko tak do siebie - mruknął. - Robi się coraz chłodniej, prawda?
- Do widzenia - odparł Jim i ruszył do przodu.
W południe dotarł do miasta, umieścił konia w stajni i z torbą przewieszoną przez ramię
udał się do hotelu. Broderick siedział skulony w fotelu, jak zawsze. Kelland połoŜył torbę na stole.
- Niech tu leŜy, aŜ przyjedzie dyliŜans - powiedział. - To dobry widok dla innych.
Wszedł do restauracji, zjadł obiad, a potem wyciągnął się na łóŜku w swoim pokoju i
zapadł w krótki, mocny sen.
***
Niespełna godzinę później przybył do miasta Matt Oldroyd młody męŜczyzna, którego Jim
spotkał w drodze. Zatrzymał się przed tylnym wejściem do hotelu, odwiązał dziczyznę, wniósł
mięso do kuchni i uśmiechnął się do Tony, spoŜywającej właśnie swój spóźniony obiad. Spojrzała
na niego, a jej twarz była obojętna i pełna rezerwy. Uśmiech Oldroyda zgasł. Stał przed
dziewczyną niezgrabnie, jakby zaŜenowany. Milczeli oboje, ale pomiędzy nimi unosiło się w
powietrzu coś, co było bardziej wyraziste niŜ to milczenie. Policzki Tony zalewał rumieniec. Matt
Oldroyd wpatrywał się usilnie w czubki swych butów. Wreszcie odezwał się głosem
przepełnionym głębokim Ŝalem:
- Są sprawy, które mogą sprawić męŜczyźnie przykrość, Tony.
Wsunęła nogi pod krzesło i szepnęła z rezygnacją:
- Daj spokój, Matt...
- Nie widziałem cię od ubiegłego lata. Jak ci się wiodło przez ten czas?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- A jak ci się zdaje?
- Nie, Tony - mruknął z pokorą. - Nie tak.
- Co u twojej matki?
- Wszystko w porządku.
Spojrzała gdzieś w bok.
- PrzekaŜ jej ode mnie serdeczne pozdrowienia.
Wcisnął ręce w kieszenie i zaczął krąŜyć po kuchni. W końcu podszedł do stołu, wziął nóŜ
i odkroił dwa płaty mięsa.
- Jedna porcja dla ciebie, a druga dla tego nowego, Kellanda. - Urwał i zamyślił się, po
czym dodał: - Jest na pewno twardy i dzielny, to widać po nim. Ale nie ma tu Ŝadnych przyjaciół.
Tony wstała.
- Wiem nawet, jak to się zakończy. Zwabią go w jakąś zasadzkę, a potem zabiją!
Jej twarz zdradzała silne wzburzenie i Matt pomyślał, Ŝe dotychczas nie widział, by
uzewnętrzniła swe uczucia w tym stopniu. Szorstkim głosem zapytał:
- Lubisz go, prawda?
- Matt, gdybym była męŜczyzną, stanęłabym u jego boku. Znienawidziłam ten kraj i
nienawidzę prawie wszystkich, którzy tu są. To właściwie zwierzęta. Nikt nie ufa drugiemu, nie ma
tu litości dla bliźniego, nie ma pokoju. Sami zdrajcy! I on wie juŜ o tym. Wie teŜ, Ŝe jest sam.
Widzę to po jego oczach i po sposobie mówienia. Lecz on się nie ugnie. Zostanie tu... i zginie.
Stanęła przed nim. Gniew uczynił ją jeszcze ładniejszą, rozpalił w jej oczach nowy blask.
Stała się nagle kobietą, jakiej nie znał. Ale wzburzenie minęło tak szybko, jak się zjawiło. Jego
miejsce zajęło teraz uczucie zniechęcenia. Opuściła wzrok i dodała obojętnym tonem:
- CóŜ, wydaje mi się, Ŝe zawsze Ŝądałam zbyt wiele.
Oldroyd wziął z powrotem mięso. Był bardziej poruszony, niŜ zdradzała to jego twarz.
- MoŜe - szepnął. - MoŜe.
Podniosła na niego spojrzenie i przez dłuŜszą chwilę spoglądali na siebie w milczeniu,
złączeni jakimś wspólnym wspomnieniem, aŜ w końcu Tony powiedziała bardzo łagodnie:
- Nigdy nie miałam nic przeciw tobie, Matt, i nie jesteś mi nic winien.
Oldroyd wyszedł na ulicę, umocował dziczyznę za siodłem i okrąŜył plac. Jego myśli
skoncentrowały się na Tony, ale mimo woli zaczął zastanawiać się równieŜ nad Kellandem, który
spodobał mu się od pierwszego spojrzenia. Kelland jest twardy, lecz to jeszcze za mało, pomyślał.
Ś
ciągnął konia, wpatrując się w pustkę obu ulic. Był na tyle mądry, by zrozumieć, co chciał
powiedzieć Kelland, odzyskując torbę pocztową. Wiedział teŜ, Ŝe Ben Maffitt podejmie wyzwanie.
Rozstrzygnięcie oznaczało walkę o byt. Zapewne wiedział o tym równieŜ Kelland i dlatego
postanowił wymusić i przyśpieszyć ten decydujący moment. Matt nie widział dla Jima Ŝadnych
szans, nie wiedział, w jaki sposób tamten mógłby przeŜyć tę walkę, czuł jednak dla niego olbrzymi
podziw, podziw, który nie wiedzieć czemu urzekał go i zakłócał tok jego rozmyślań. Kelland
wywarł na nim duŜe wraŜenie. Skręcił na drogę wiodącą wzdłuŜ wschodniej odnogi Ute i pełnym
galopem opuścił miasto.
***
W czasie, kiedy Kelland ostrzeliwał dom w kotlinie, Maffitt zwijał obóz około dziesięć mil
na południe od pastwisk Barrów. O dziewiątej rano dotarł do domu ranczera i ze swobodą właściwą
tylko dobrym znajomym zasiadł do śniadania. Po chwili dołączył do niego stary Pete. Synowie
Barra zajęci byli stadem nowych koni w korralu, a Katherine nie zeszła jeszcze z góry. Nie
zdradzając swego zainteresowania, Maffitt nasłuchiwał lekkich kroków dziewczyny na piętrze.
- Jakieś nowiny? - zapytał Pete.
Maffitt potrząsnął głową. Pani Purdy, kucharka i gospodyni Barrów, podała mu drugą
filiŜankę kawy. Ben uśmiechnął się z zadowoleniem, odsłaniając białe zęby. Wyjął z ust papierosa i
odłoŜył go na talerz, strząsając popiół na obrus, po czym odwrócił się na krześle i skierował wzrok
na kobietę. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. W spojrzeniu pani Purdy widniała nieskrywana
wrogość. Maffitt umyślnie strząsał popiół na stół: draŜnienie kobiety, która tak bardzo go
nienawidziła, sprawiało mu satysfakcję.
Nie miał teŜ Ŝadnych złudzeń co do Barrów; wiedział, Ŝe potrzebują go jedynie jako
podpory swojej władzy w dolinie. Trwające od dawna panowanie Barrów zaczynało się chwiać
coraz bardziej, dlatego stary Pete korzystał z kaŜdego wsparcia, na jakie mógł liczyć.
Maffitt czuł, Ŝe Barrowie nie akceptują zaŜyłości, jaką demonstrował wobec nich.
Prowadzili wprawdzie podejrzane interesy z szatanem, ale pragnęli, aby szatan nie opuszczał
swego królestwa. Sytuacja bawiła go. Często przyjeŜdŜał na ranczo Pete'a, zostawał na posiłki,
przesiadywał na werandzie i ostentacyjnie okazywał, Ŝe oczekuje, by traktowano go na równi z
innymi. Tym samym draŜnił dumę Barrów i zbijał ich z tropu. Czuł to równieŜ teraz patrząc na
Pete'a, nie dał się zwieść jego aroganckiej minie.
- Zaczął pan ryzykowną grę, wysyłając chłopców po torbę pocztową z dyliŜansu - odezwał
się Barr. - Nie powiem, by mi się to podobało.
- Chce pan, Ŝeby Kelland tu pozostał?
- Nie. Nie rozumiem jednak, po co panu ta torba. Czy ona pomoŜe przegnać go stąd?
- Kelland ma jeden słaby punkt - odparł Maffitt. - A ja chcę to wykorzystać. Będzie
próbował odzyskać tę torbę.
Pete potrząsnął ponuro głową.
- Nie podoba mi się to.
- Niech pan będzie rozsądny, Pete. Co stanie się z nami, jeśli go nie powstrzymamy? Buff
Sultan i Dobe Hyde przyczaili się. Tylko czekają na moment, by móc na nas uderzyć. Pan sam,
Barr, wykurzył kiedyś ojca Tony Black z jego rancza, a teraz inni aŜ się palą, by odpłacać panu tym
samym.
- Nie pytałem pana o zdanie - warknął Pete.
Na twarzy Maffitta odmalowała się mądrość nabyta przez wszystkie lata jego dzikiego,
brutalnego Ŝycia.
- Pete, bez mojego poparcia byłby pan skończony.
Most nad Ute zadygotał raptem pod kopytami pędzącego konia, a na schodach zabrzmiały
szybkie kroki Katherine. Na dziedziniec wjechała grupa jeźdźców, jeden z nich zawołał:
- Ben tu jest, prawda? To jego koń!
Maffitt wybiegł na werandę. Czwórka jego ludzi nie zsiadała z koni, a Brick Brand
krzyknął:
- Maffitt, gdzieś ty był, do diabła? Nie widziałeś Kellanda?
Obok Bena stali juŜ stary Pete i Katherine. Zza węgła wyłonili się trzej synowie Barra i
dwaj krewniacy.
- Był w Pocket Land, a wyście go nie zatrzymali? - zapytał z niedowierzaniem Maffitt.
- Zgadza się, nie zatrzymaliśmy go - odparł Brand.
Ben stał rozkraczony. Krew uderzyła mu do głowy.
- I widziałeś go?
- Tak jak ciebie teraz - odparł Brand. - Był wystarczająco blisko. Oddał ze dwadzieścia
strzałów w naszą stronę, a potem zabrał torbę.
Oczy Maffitta rozgorzały ciemnym blaskiem, ale po chwili na jego twarz powrócił ów
typowy dla niego wyraz skrywanej przebiegłości.
- A więc to my wyszliśmy na durniów - powiedział patrząc na Pete'a. - Od razu
pomyślałem sobie, Ŝe z nim nie ma Ŝartów. Dalsze zwlekanie nie miałoby sensu, nie będziemy
czekać. - Zwrócił się do swoich ludzi: - Wracajcie do kotliny. Najodpowiedniejszą porą, aby
pojechać do Reservation, będzie dzisiejszy wieczór.
Spoglądał za nimi, kiedy odjeŜdŜali truchtem, później skierował znowu wzrok na Pete'a:
- Kelland będzie obnosił się w mieście z tą torbą, jak ze zdobytym skalpem. Wiedziałem,
Ŝ
e do tego dojdzie. Jeden z nas jest silniejszy. On albo ja. Gdybym czekał jeszcze choćby dzień,
byłbym przegrany. Pan teŜ, Pete. Rozumiemy się.
- Nie - odparł Pete. - Tego nie rozumiem.
- Człowiek, który bawi się ogniem, moŜe sobie łatwo poparzyć palce - wyjaśnił powoli
Maffitt.
Spojrzał na Katherine, jak gdyby oczekiwał od niej jakichś słów, albo teŜ uśmiechu. Ale
dziewczyna milczała i równieŜ w jej oczach nie kryło się nic, co mogłoby mu pomóc. Bez słowa
dosiadł konia, przejechał po moście i wkrótce zniknął za zakrętem.
- Zbierzcie wszystkich ludzi - powiedział stary Pete. - Chciałbym im coś powiedzieć.
Katherine postąpiła krok do przodu.
- Tato, nie daj...
Rzucił jej ostre spojrzenie.
- JuŜ dobrze, Katherine.
W milczeniu odwróciła się, weszła do domu i wbiegła na schody.
Z dołu dobiegały ją głosy męŜczyzn. Z okna widziała całą dolinę skąpaną w blasku słońca,
migotliwe promienie tańczyły w bystrych nurtach Ute. Odległe stoki Silver Lode ginęły pod
ciemną zielenią, wysoko na niebie Ŝeglował samotny obłoczek, a powietrze przesycone było
zapachem jesieni i dymu.
Katherine domyślała się, Ŝe źródłem niepokoju ojca jest Maffitt. Przypomniała sobie, w
jaki sposób Maffitt patrzył na nią. Jego spojrzenie nie było przyjazne równieŜ wtedy, gdy usiłował
udawać skromnego. Nawet w jego uśmiechu było coś brutalnego, czaił się w nim przebłysk
zwierzęcego sprytu, jaki wyrobiło w nim Ŝycie.
Musiała przyznać w duchu, Ŝe boi się tego człowieka. Czuła, Ŝe Maffitt poŜąda jej i Ŝe
gotów jest wpędzić Barrów w powaŜne tarapaty, aby tylko osiągnąć swój cel. Nikt nie wiedział, o
czym on myśli, co knuje. Tym bardziej irytowało ją to, Ŝe jej rodzina szukała oparcia właśnie w
nim. Nigdy nie kryła swego niezadowolenia. Ale ojciec nie przejmował się uwagami córki; nie
naleŜał do męŜczyzn, którzy przywiązują wagę do zdania kobiety.
Raptem stwierdziła, Ŝe myśli o Jimie Kellandzie i to nie jako o ewentualnym
sprzymierzeńcu w walce, lecz tak, jak myśli kobieta o męŜczyźnie, który wzbudził jej
zainteresowanie. Przed jej oczami pojawiła się nagle wyraźnie jego twarz; nieco nieregularne, ale
jakŜe męskie rysy, uśmiech maskujący skrywany we wnętrzu smutek oraz wzbudzające zaufanie
szare oczy.
Przypuszczała, Ŝe Kelland wie wszystko o Mafficie, Ŝe potrafi przeciwstawić się
nieokiełznanej Ŝądzy przemocy sprytnego bandyty. I właśnie dlatego Maffitt postanowił pojechać
dziś do Reservation, chciał zakończyć ten zatarg na swój brutalny sposób.
Myślała o tym wszystkim jeszcze wtedy, kiedy szła na obiad. Oprócz jej ojca i braci przy
stole siedzieli równieŜ Creed i Will. Dawniej mieszkało tu więcej Barrów, niektórzy jednak umarli,
inni wrócili na Południe. Wszystkich zdawała się łączyć jedna wspólna cecha: ciasna stronniczość
w spojrzeniu na sprawy rodziny. Jedynie Dan róŜnił się nieco od innych. Właśnie teraz patrzył na
siostrę wzrokiem, w którym czaił się ukradkowy uśmiech. Był bardziej pogodny i szczery niŜ
reszta rodziny i jego jedynego obdarzała prawdziwą siostrzaną miłością.
Po posiłku, kiedy Creed i Will udali się na pastwisko, a inni zajęli się końmi w korralu,
poszła do szopy, gdzie pracował Dan. Przez cały czas czuła na sobie baczny wzrok ojca i chyba
Dan takŜe to zauwaŜył. Uśmiechnął się i opuścił oczy na kosiarkę.
- Co tata wam powiedział? - zapytała.
- Mamy trzymać się z dala od Reservation.
- I to wszystko?
- Wydaje mi się, Ŝe on się tym wszystkim gryzie. Creed i Will mają trzymać wartę na
południowej granicy pastwiska. Powiedział teŜ, Ŝebyśmy unikali ludzi Bena Maffitta.
- Na to jest juŜ za późno. Maffitt przychodzi tu i odchodzi, kiedy chce, tak jakby dom
naleŜał do niego.
- Ten, kto bawi się ze skunksem, przejdzie w końcu cały jego smrodem. - Dan spojrzał na
niebo i otrzepał ręce. - Przejadę się trochę.
- To moŜe osiodłaj i dla mnie konia - poprosiła Katherine.
Dan powlókł się w stronę stajni, a Katherine dostrzegła przez otwarte wrota szopy, jak
ojciec odwraca się powoli, nie spuszczając z Dana oczu. Ta niezwykła czujność zaniepokoiła ją,
serce zabiło jej mocniej w piersi. Kiedy Dan przyprowadził konie, wyszła niepewnym krokiem z
szopy i wskoczyła na siodło. W tym momencie podszedł do nich ojciec.
- Chwileczkę, jeśli łaska! Dokąd to?
- Na przejaŜdŜkę - odparł Dan obojętnym tonem. Uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic.
- Trzymajcie się z dala od miasta - polecił Pete. - Nie opuszczajcie naszego terenu. - śadne
z nich nie odezwało się nawet słowem i w starym Barrze wzięła górę impulsywna, despotyczna
natura. - Nie ścierpię Ŝadnych krętactw z waszej strony. Powiedzcie, Ŝe zrobicie tak, jak kazałem,
albo rozsiodłajcie konie. Znajdzie się dla was sporo roboty tu, na miejscu.
- Zdaje się, Ŝe zapomniałeś o czymś, ojcze - odezwał się łagodnie Dan. - Kathy ma juŜ
dwadzieścia jeden lat, a ja skończyłem dwadzieścia dwa.
Katherine widziała juŜ kiedyś ojca takim, jak teraz: stał odrętwiały, a gniew narastał w nim
od wewnątrz.
- Zejdźcie z koni - rozkazał.
Spojrzała na brata, na jego oczy, z których zniknęły nagle pogoda i radość. On, traktujący
Ŝ
ycie tak - zdawałoby się - niedbale i lekko, zmienił się całkowicie w ciągu jednej chwili.
- Nie - odparł. - Tego nie zrobię.
Pete zawołał Ringa i Faya, którzy stali nie opodal, oparci o ogrodzenie korralu. Obaj bracia
podeszli posłusznie, ale nie ukrywali swego zdziwienia.
Pete Barr powiedział cicho, przez prawie zaciśnięte wargi:
- Ściągnijcie Katherine i Dana z koni.
Fay był wyraźnie zawstydzony.
- Nie mogą zejść sami? Chyba nie są sparaliŜowani?
- Zróbcie, co powiedziałem - syknął Pete.
Widząc minę brata, ponurą i niepewną, Dan roześmiał się na całe gardło, a potem
powiedział głosem ostrym jak smagnięcie biczem:
- Wyjaśnijmy to sobie lepiej od razu. Tego, kto tknie choćby jednym palcem mnie albo
Katherine, zbiję na kwaśne jabłko.
- Chwileczkę! - obruszył się Ring. - Za ostro sobie poczynasz!
Wyzwanie brata podraŜniło widocznie jego ambicję. Postąpił krok do przodu.
- Ring, uwaŜaj - zawołała Katherine.
Przystanął niezdecydowanie.
- Do diabła, co tu się właściwie dzieje, dlaczego wszyscy są tak rozjuszeni? - wymamrotał.
Fay wpatrywał się do tej pory w dziewczynę i prawdopodobnie wyczytał w końcu z jej
twarzy coś, co pozwoliło mu podjąć decyzję. Odwrócił się i trącił Ringa.
- Zostaw ją w spokoju.
Pete uniósł nagle dłoń i pochwycił oba konie za wędzidła. Wyraz jego twarzy przeraził
Katherine. Patrzył teraz na nich, jak na ludzi zupełnie obcych. Sprzeciwili się jego woli, on zaś
odebrał to jako obrazę, nakazującą mu zapomnieć, Ŝe ma przed sobą własne dzieci.
- Zsiadać! - krzyknął, tłumiąc z trudem wściekłość. - Zejdźcie z koni i idźcie do domu!
Dan uniósł cugle. Opuścił wzrok na ojca, bardziej blady niŜ kiedykolwiek przedtem.
- JeŜeli nie odsuniesz się na bok, stratuję cię - powiedział.
Nikt nie poruszył się i nikt nie odezwał się nawet słowem. To wszystko spadło jak grom z
jasnego nieba. Katherine czuła gwałtowne bicie serca, które zdawało się rozsadzać jej pierś.
Oddychała cięŜko, kaŜdy wdech i wydech sprawiał jej ból. Chciała juŜ zsiąść z konia i dać za
wygraną, ale coś powstrzymywało ją od tego kroku; duma albo teŜ owa bolesna dezaprobata ojca.
Ten krótki moment wystarczył, aby uświadomiła sobie z przeraŜającą jasnością, jaka jest jej
rodzina i jak widzą ich inni mieszkańcy doliny.
Ojciec opuścił nagle ręce. Odwrócił się i pobiegł co sił w stronę korralu.
- Dajcie jakiś bat! - krzyczał. - Gdzie bat?
Fay skoczył ku niemu, usiłując go powstrzymać. Łypnął okiem na Katherine i Dana i
zawołał:
- Zmykajcie stąd, ale juŜ!
- Puść go - powiedział Dan ochrypłym głosem. - Chciałbym przekonać się na własne oczy,
jakiego mam ojca!
- Chodź juŜ - szepnęła Katherine i puściła konia w cwał.
Dan ruszył za nią niechętnie. W milczeniu zjechali w dolinę. Dopiero pół mili dalej Dan
wypuścił z dłoni cugle, aby skręcić sobie papierosa. Katherine dostrzegła, Ŝe jego ręce nadal
dygocą silnie - i to było powodem, dla którego przerwała milczenie.
***
- Dlaczego? Dlaczego postąpiliśmy w ten sposób?
- Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, Ŝe pomyślałem chyba w tym momencie o matce -
odparł Dan. - Musiałem pomyśleć o niej; o tym, Ŝe przyszło jej to znosić przez trzydzieści lat.
- Chyba wszyscy w okolicy nienawidzą nas, prawda?
- A dlaczegóŜ by miało być inaczej? - zapytał ironicznie.
- Nie. Nie zasłuŜyliśmy na to aŜ w takim stopniu, Dan.
Spokojnie, ale akcentując dobitnie kaŜde słowo, powiedział: - Nie zasłuŜyliśmy na
potępienie bardziej niŜ Dobe Hyde, Buff Sultan czy teŜ inni z tej doliny. Zdobyliśmy naszą ziemię
dokładnie w ten sam sposób, co oni. JeŜeli dojdzie do walki, stanę u boku taty, tak jak i ty. Lecz to
nie zmienia w niczym faktu, Ŝe Barrowie popełnili jeden olbrzymi błąd: a błąd ten polegał na tym,
Ŝ
e w ogóle przybyli w te strony.
Za następnym zakrętem opuścił dolinę i skierował się pod górę. Katherine podąŜyła za nim,
jej uwagi nie uszło jednak ukradkowe spojrzenie brata.
- Dokąd jedziesz? - zapytał jakby mimochodem.
- Och, po prostu tak.
Nie odzywał się juŜ do chwili, kiedy znaleźli się na zalesionym grzbiecie wiodącym ku
dolinie Dobe'a Hyde'a. Tu zatrzymał się, a jego twarz pokrył rumieniec.
- Katherine, dalej pojadę juŜ sam.
Wiedziała, co to znaczy; znała przecieŜ brata wystarczająco dobrze.
- Dziewczyna?
- Tak, dziewczyna.
- Widziałam cię kiedyś razem z nią?
Wzruszył ramionami.
- JeŜeli sprawy będą stały nadal tak, jak teraz, nie zobaczysz mnie z nią nigdy.
Najwidoczniej było to juŜ wszystko, co miał jej do powiedzenia. Zawrócił konia, puścił go
w cwał leśną drogą i wkrótce zniknął za przesieką.
Przez dłuŜszą chwilę siedziała tak w bezruchu, zatopiona w myślach. Niezwykły pesymizm
brata zaniepokoił ją. Zawsze był przecieŜ tak pogodny i wesoły! Ta zmiana świadczyła o tym, Ŝe
sytuacja była o wiele powaŜniejsza, niŜ się tego spodziewała.
W końcu ruszyła przez las w stronę starej, zarośniętej zielskiem drogi wojskowej, która na
długo jeszcze przed załoŜeniem linii pocztowej Silver Lode stanowiła jedyne połączenie
Reservation z resztą świata. Najpierw ten szlak tratowały niezliczone stada bizonów, potem zjawili
się traperzy i myśliwi, a jeszcze wyraźniej wydeptały tę drogę oddziały indiańskich wojowników.
To właśnie tędy udawali się do kopalń w Montanie nieustraszeni pionierzy, których śladem poszli
następnie woźnice i Ŝołnierze.
Dziesięć lat upłynęło juŜ, odkąd przejeŜdŜał tędy generał Custer. Jego złociste włosy
błyszczały w słońcu, a on spoglądał z ufnym uśmiechem w przyszłość, która na szczęście była
wtedy dla niego wielką niewiadomą. W kurzu tej drogi zapisane były dzieje Zachodu. W cichych
ostępach, pomiędzy świerkami, drzemała pamięć o krwawych potyczkach i pieśniach Ŝołnierzy, o
skrzypiących osiach wozów...
Wszystko to stanęło jej teraz wyraźnie przed oczami, gdyŜ miało miejsce tak niedawno.
Przed domem Barrów zatrzymał się kiedyś Jim Bridger, równieŜ legendarny Wild Bill Hickock
odpoczywał tu w drodze do Deadwood; pamiętała doskonale jego łagodny głos i niemal kobiece
rysy twarzy.
Od tamtej pory upłynęły juŜ cztery lata, ona jednak powracała do niej myślą, jadąc dalej.
Kiedy dotarła do miejsca, skąd odchodziła droga do Reservation, zjechała w bok, pomiędzy
drzewa, aby nie natknąć się na nikogo, wkrótce znalazła się na małej polance i wtedy dostrzegła
Jima Kellanda.
Stał, patrząc na nią. Widocznie usłyszał przedtem jej konia. Wyraz bacznego napięcia
znikał mu z twarzy. Ściągnął z głowy kapelusz i uśmiechnął się. Prawdopodobnie przyjechał tu na
czaty. Pomiędzy drzewami znajdowała się luka, przez którą mógł bez trudu obserwować drogę do
miasta i wszystkie ścieŜki wiodące pod górę z obu dolin.
Nie zapomniała ich ostatniego spotkania, a mimo to powiedziała:
- ZaleŜało mi bardzo na rozmowie z panem.
Zsiadając z konia, ujrzała w jego uśmiechu wyraźny smutek, z którego on sam nie zdawał
sobie zapewne sprawy. Jego zachowanie i postawa były szorstkie i świadomie surowe, jak gdyby
nie dbał zupełnie o innych ludzi i nie ufał im. Ale uśmiech zdradzał wiele. Ten twardy na pozór
męŜczyzna był zdolny do głębokich uczuć, skrywanych przed światem.
- Przypuszczam, Ŝe większość naszych spraw nie jest juŜ dla pana tajemnicą - stwierdziła.
- Większość tak.
- Poznał je pan z relacji ludzi, którzy nienawidzą Barrów. UwaŜa pan, Ŝe to sprawiedliwe,
oceniać nas na tej podstawie?
- Kiedy czerpie się wodę z mulistej studni, trzeba trochę odczekać, Ŝeby się odstała -
powiedział. - Przekonałem się o tym nieraz. Dlatego nie oceniłem jeszcze pani rodziny.
- Ale wcześniej czy później będzie pan musiał to zrobić.
- MoŜe - odparł.
Zwrócił wzrok ku miastu. Dwóch jeźdźców wyjechało z doliny wschodniej odnogi Ute,
wzniecając tumany kurzu. Był wczesny wieczór; słońce skryło się juŜ za wierzchołkami Silver
Lode, oblewając je czerwoną poświatą.
- Czy pani rodzina będzie dziś w mieście? - zapytał jakby mimochodem.
- Właśnie dlatego chciałam z panem porozmawiać. Maffitt przyjedzie do Reservation.
- Tak teŜ myślałem. Przyjąłem jego wyzwanie, a teraz rzuciłem mu swoje. W tej grze nie
ma właściwie wariantów. Pani rodziny nie będzie?
- Nie wiem - odparła otwarcie. - Wiem tylko, Ŝe Maffitt uczyni wszystko, aby pana zabić.
Będzie miał ze sobą czterech, moŜe nawet pięciu ludzi. W tym mieście nie moŜe pan liczyć na
niczyją pomoc, Kelland. Jak...
- Czy pani się śpieszy? - przerwał jej.
- Nie.
- Tam widzę wspaniałe miejsce. Usiądźmy i popatrzmy, jak miasto napełnia się ludźmi.
Wolnym krokiem podszedł do krawędzi wzniesienia i odwrócił się, czekając na nią. Przez
dłuŜszy czas trwała w bezruchu, niezdecydowana. Nie miała tu nic do roboty, była jednak
ś
wiadoma, jak bardzo interesuje ją ten męŜczyzna. Sprawił to jego uśmiech, obojętny i nikły, który
mówił tak wiele, a jednocześnie tyle samo skrywał. Przypomniała sobie nagle ojca, jego wybuch
gniewu, i w tym momencie podjęła decyzję. Podeszła do Kellanda i usiadła obok niego. Jim stał
wsparty o pień świerku; wyciągnął z kieszeni fajkę, nabił ją i zapalił.
Po chwili odwrócił głowę, a kiedy spojrzała w tę samę stronę, dostrzegła kolejnego
jeźdźca, który zdąŜał do miasta od wschodniej doliny. ZbliŜał się wieczór i las pokrywał się coraz
głębszym cieniem.
- Co pan zamierza? - zapytała niemal szeptem. - Chce pan tylko unieszkodliwić Maffitta i
jego ludzi... czy teŜ posunie się pan jeszcze dalej?
- Na razie nie podjąłem Ŝadnej decyzji.
- Ale będzie pan musiał jakoś się zdecydować.
- Tak.
Jej wygórowane poczucie dumy znowu dało o sobie znać. WypręŜyła się i otworzyła usta,
aby wstawić się za własną rodziną, aby powiedzieć mu, ile wycierpiała przez te wszystkie lata
nienawiści. śadne z tych słów nie przeszło jej jednak przez gardło, gdyŜ on patrzył na nią
wszystkowiedzącym, choć zadumanym wzrokiem, tak jakby rozumiał ją bez zbędnych wyjaśnień.
Była to jedna z najosobliwszych chwil w jej Ŝyciu, kiedy tak siedziała i czuła, jak gaśnie w niej
gniew, ustępując miejsca bojaźni; lękowi o Ŝycie tego męŜczyzny. Oczami wyobraźni widziała juŜ
tę scenę: oto on stoi na głównej ulicy Reservation, a zza węgła saloonu nadchodzą Maffitt i jego
ludzie. Z jakiegoś okna padało światło, ale wszyscy męŜczyźni na ulicy tonęli w cieniu. W
następnej chwili cała scena zniknęła.
Jim dojrzał, jak dziewczyna unosi głowę, jak szybko migocą w jej oczach na przemian
ś
wiatło i mrok. Rozchyliła wargi i zamknęła je z powrotem; czerwone, połyskujące Ŝywo na
ś
nieŜnobiałej twarzy. Siedziała na ziemi z podkurczonymi nogami, na których splotła długie palce.
Ubiór jeździecki nie potrafił zatuszować kobiecych kształtów ciała, pełnego wdzięku i energii;
znowu poczuł skryty w niej płomień i nieznane mu dotąd pragnienie przeszyło go jak strzała.
- To mi się na nic nie przyda, jeśli to powiem - wymamrotał. - Ale muszę przyznać: jest
pani piękna.
Była wyraźnie zaskoczona. Oczy powiększyły się, policzki ściemniały. Uśmiechnęła się i
promień tego uśmiechu przełamał dumę, która zmroziła przedtem jej twarz. Podniosła się i zapytała
zmieszana.
- CóŜ to jest: piękność, Jim?
Mówił śpiesznie, prawie bezładnie, ochrypłym głosem.
- To, co męŜczyzna dostrzeŜe... i co poczuje. Jakieś ognisko nocą... wiosenny wiatr po
ustępującej zimie. Coś w oczach kobiety... i na jej ustach... albo teŜ w ruchu jej ciała. Tego nie da
się opisać. To po prostu istnieje... o ile dojrzy to męŜczyzna.
Urwał i widać było, jak całą siłą woli przywołuje na twarz wyraz obojętności. We
wschodniej dolinie pojawił się tuman kurzu: do miasta zdąŜali kolejni jeźdźcy.
- Jadą następni - zauwaŜył sucho.
Podeszła do niego tak blisko, Ŝe mogła dotknąć go ręką. Nie wiedział o tym, lecz jego
słowa poruszyły ją do głębi, były jak silny podmuch wiatru. Czuła, Ŝe oŜyły w niej jakieś przelotne
myśli, pobudzając i tak juŜ bujną fantazję. śaden męŜczyzna nie mówił jeszcze do niej w ten
sposób; nie wiedziała w ogóle, Ŝe jest to moŜliwe. Sama rozmyślała często nad tymi sprawami,
zwłaszcza podczas spacerów, nie sądziła jednak, Ŝe moŜe odkryć u innego człowieka echo
własnych odczuć.
Kelland stał w bezruchu, czując delikatny zapach jej włosów. Miała lekko rozchylone
wargi, jakby w geście wabienia i zarazem obietnicy. Owiał ich Ŝar odwiecznego uczucia; uczucia
przenikliwego i potęŜnego, obywającego się bez słów. Z trudem pohamował się, aby nie
przyciągnąć jej do siebie. Wiedział, Ŝe do końca Ŝycia będzie tego Ŝałował i Ŝe nigdy nie przestanie
myśleć o tym, co by się stało, gdyby uległ swym pragnieniom. Katherine podniosła ku niemu
wzrok, na jej wargach igrał jakiś dziwny uśmiech.
- Dobranoc, Jim - powiedziała i podbiegła do konia.
Po chwili zniknęła po drugiej stronie polany.
Jim wskoczył na siodło i nie śpiesząc się zjechał w stronę miasta. Dotarł tam wraz z
Dobem Hydem i trzema nieznajomymi, którzy przybyli drogą wiodącą od wschodniej doliny. Przed
saloonem stali Buff Sultan i Ketchum. Inni, których nie znał, szli w kierunku restauracji. Kelland
odprowadził wałacha do stajni i udał się wprost do hotelu. W sieni natknął się na Edith Sultan.
Patrzyła na niego ze źle skrywaną ciekawością, widać jednak było, Ŝe nie chce, by zdradził się, Ŝe
ją zna.
Wszedł na górę do swego pokoju, umył się i zszedł na posiłek.
Tony podała mu kotlet z sarniny i wyjaśniła:
- To od Matta Oldroyda. Przyniósł go dla pana.
- Matt Oldroyd? - zapytał Jim. - To bardzo miły młodzieniec, prawda?
- Tak - odparła.
Coś nie dawało jej spokoju. Wreszcie nachyliła się nieznacznie, chcąc coś powiedzieć, lecz
w tej samej chwili na sali zjawił się Cal Soder. Tony wyprostowała się i odeszła bez słowa.
Kolejni jeźdźcy przybywali do Reservation. Zapadał juŜ szary zmierzch i kiedy Jim wszedł
po kolacji do swego pokoju, na miasto spłynęła całkowita ciemność. Wszystko było dokładnie tak,
jak wtedy, kiedy tu przyjechał; miasto wypełniało się powoli ludźmi, a w ocienionych zaułkach ulic
stały ciemne sylwetki męŜczyzn.
Jim patrzył nadal przez okno i wreszcie dostrzegł pięciu nowych jeźdźców. Na czele jechał
Ben Maffitt.
***
Jim obserwował ich, jak wchodzą do saloonu Sodera. TuŜ za nimi wszedł tam równieŜ
Charley Chavis. Buff Sultan stał oparty o róg opuszczonego domu. Dobe Hyde i Ketchum byli
wciąŜ w restauracji. Pete Barr nie pojawił się jeszcze, ale Kelland nie wątpił, Ŝe i on przyjedzie. W
powietrzu czuć było niemal przykry zapach śmierci, i to on przyciągał wszystkich jak zwierzynę,
dobrze załoŜona przynęta.
Zaraz zejdę i zajmę swoje miejsce na ulicy, pomyślał Jim. Taka juŜ była ta gra. Jej zasady
obowiązywały wszystkich, niezaleŜnie od tego, co pragnęli lub czuli. Duma dodawała im sił, ale
jednocześnie wiodła ich ku zgubie. Stanowiła siłę tych ludzi i świadczyła zarazem o ich głupocie.
ZbliŜała się pora przyjazdu dyliŜansu, kiedy z mroku wyłonił się Pete Barr w towarzystwie
obu starszych synów. Zatrzymali się przed hotelem. Z restauracji wyszedł Dobe Hyde, zbliŜył się
do Buffa Sultana i po krótkiej chwili wrócił do hotelu. Chavis opuścił saloon i poszedł w stronę
więzienia przy moście. Obok wejścia do stajni stało sześciu męŜczyzn. Ktoś wymknął się z saloonu
przez tylne drzwi i zniknął w przyległej uliczce.
W tym samym momencie w progu saloonu Old Dixie stanął Ben Maffitt. Towarzyszyło mu
dwóch kompanów, którzy zajęli stanowiska po obu stronach domu. Dozorca wyprowadził ze stajni
czwórkę świeŜych koni, a z dala nabrzmiewał odgłos pędzącego szybko dyliŜansu.
Kelland odszedł od okna. Wiedział juŜ wszystko. Jak zwykle w tak decydujących chwilach,
tak i teraz zaszła w nim jakaś zmiana, której nie potrafił wytłumaczyć. Jego zmysły zaczynały
odbierać najdrobniejsze sygnały: skrzypnięcie deski w sieni na dole, widok męŜczyzny
skradającego się uliczką za hotelem, krótka wymiana słów pomiędzy Dobem Hydem, a Buffem
Sultanem. Nie mogąc opanować wzrastającego podniecenia, zszedł na dół.
Jadalnia była pusta, ale przy drzwiach stało dwóch męŜczyzn, patrzących na ulicę. Torba
pocztowa leŜała nadal na ladzie. Broderick siedział swoim zwyczajem w fotelu, skulony, ze
zwieszoną bezwładnie na bok protezą. W kącie pomieszczenia stało dwóch niskich, przedwcześnie
postarzałych kowbojów. Kiedy spojrzał na nich, odwrócili natychmiast wzrok. Po wyjściu na
zewnątrz miałby ich za plecami. Pomyślał o tym, ale tylko przez moment. Przy ladzie stanęła Edith
Sultan; jej twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu. DyliŜans wjechał juŜ na ulicę.
Kelland podszedł do lady i wziął torbę. Pełne, miękkie wargi Edith drgnęły, jakby chciała
coś powiedzieć. Jim popatrzył z podziwem na jej pełną gracji postawę, jasno połyskujące włosy, na
uśmiech, który zdawał się wypełniać ją całą. Potem ruszył ku drzwiom i zderzył się ze starym
Rhettem, wnoszącym właśnie pocztę dla mieszkańców Reservation.
- Ja wezmę pocztę, Sam - oświadczył Jim. - A to torba, którą zgubił pan w górach.
Sam Rhett podał mu wór i wziął poprzedni, nie okazując najmniejszego zainteresowania.
- A więc jednak go pan odzyskał? - zapytał. - Ciekawe, po co. Nie było w nim nic
wartościowego.
Jim wiedział, Ŝe Sam czeka na wiadomość dla Jeffa White'a. Nie miał mu jeszcze nic do
powiedzenia, to zaś, co rozgrywało się w miasteczku, czujne, doświadczone oczy Rhetta mogły
dostrzec bez jego pomocy.
- Pogoda jest zmienna, Sam - powiedział. - Niech pan juŜ lepiej jedzie.
Woźnica odwrócił się, wyszedł na ulicę i wdrapał się na swoje wysokie siedzenie. Kelland
poszedł za nim i stanął obok dyliŜansu. Dozorca stajni podał Samowi lejce, ten zaś rozmieścił je
starannie między palcami. Przez dłuŜszą chwilę siedział tak w bezruchu, jakby nad czymś
rozmyślał, wreszcie opuścił wzrok na Jima i powiedział bardzo łagodnie:
- Bywaj, chłopcze.
Zwolnił hamulec i zaklął soczyście, poganiając konie do galopu. DyliŜans przechylił się na
zakręcie, wzbijając wysokie tumany kurzu i zaturkotał donośnie na belkach mostu. Wkrótce
zniknął w ciemnościach.
Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na rogu. Na przeciwległym rogu
skrzyŜowania, o kilkanaście metrów od niego, stał Maffitt; jego sylwetka rysowała się wyraźnie w
blasku światła padającego z okien saloonu. Nieco w tyle tkwili dwaj inni, jednym z nich był Brick
Brand. Jego rozbite wargi wykrzywiane były w grymasie imitującym uśmiech.
Sultan stał przed opuszczonym domem. Dobe Hyde zniknął gdzieś, a Chavis sterczał pod
drzwiami więzienia, daleko poza zasięgiem strzałów. Obok stajni kryła się w półcieniu grupka
męŜczyzn, pojedyncze postacie widniały tu i ówdzie na ulicy.
Kelland ruszył dalej. - Spokojnym, miarowym krokiem przeszedł obok Buffa, kierując się
na grupkę przed stajnią. Minął Maffitta, następnie owych nieznajomych, skrytych w cieniu, a
potem odwrócił się raptownie i zawołał:
- Wynoście się stąd! Ale juŜ!
Tamci poruszyli się. W półmroku migotały jakieś nie znane mu twarze, czyjś głos
powiedział:
- Dobrze, idziemy.
Po chwili odeszli. Kelland obserwował wąską uliczkę. Z ciemności wynurzył się jakiś
męŜczyzna i pędem wrócił do saloonu. Jim wyszedł przez drugie drzwi stajni i udał się na peryferie
miasta. Przebiegł do rzeki, zeskoczył na piaszczysty brzeg, przemknął pod mostem i znalazł się
obok więzienia. Przeszedł dalej, do luki pomiędzy dwoma domami, rozświetlonej nieco przez blask
ś
wiatła, skręcił w to przejście i wkrótce był juŜ na ulicy obok drukarni. W ten sposób zatoczył
krótkie półkole wokół miasta i znajdował się teraz za plecami Maffitta.
Tymczasem Maffitt i inni obserwowali nadal uliczkę przyległą do stajni. Kelland przeszedł
ostroŜnie przez ulicę, przemknął się pod ciemnymi domami i dotarł do sklepu z paszą. Saloon i
hotel mieściły się na przeciwległych rogach placu. Buff Sultan wciąŜ stał na swoim miejscu. TuŜ
przed sobą Kelland dostrzegł dwóch męŜczyzn, tkwiących nieruchomo w cieniu. Ludzie Maffitta.
Nie zauwaŜyli nadejścia Jima.
Uwaga całego miasta skierowana była na stajnię. Kelland, oparty o ścianę sklepiku z paszą,
czekał na dalszy rozwój wypadków. Nagle Maffitt wysunął się ze swej kryjówki, spojrzał na
Chavisa i uniósł dłoń. Obaj męŜczyźni stojący przed Kellandem przeszli natychmiast na drugą
stronę ulicy i ustawili się pod hotelem i w tej samej chwili z ciemności wyłonił się wjeŜdŜający na
plac powóz Doca Showersa.
- Doktorze, na miłość boską, niech pan się stąd zabiera! - rozległ się czyjś okrzyk.
Showers ściągnął konia i odwrócił się na koźle.
- Co?
- Nic, nic! Niech pan nie jedzie dalej!
- Do diabła! - huknął Showers. - O co właściwie chodzi?
Popędził konia i wjechał do stajni. Ben Maffitt klasnął dłonią o nogę i wskazał swoim
ludziom ulicę. I teraz odezwał się Kelland:
- Nie tam, Maffitt!
Mimo woli odczuł podziw dla tamtego. W półmroku dostrzegł, jak jego przeciwnicy
rozglądają się nerwowo, chcą ustalić, gdzie się znajduje. Ale to wszystko obserwował zaledwie
kątem oka, cała jego uwaga skierowana była na Maffitta, który stał jak posąg w blasku świateł
saloonu. Jego zimna krew musiała budzić respekt. Brick Brand podszedł do krawędzi trotuaru, a
drugi męŜczyzna wysunął się nagle przed Maffitta. Był oddalony o kilka metrów i on jeden patrzył
we właściwym kierunku. Pochylony lekko do przodu, wpatrywał się w ciemność i raptem ujrzał
Kellanda. Momentalnie spręŜył się, uniósł lekko łokcie.
Dopiero teraz Maffitt odwrócił się do Jima. Czas płynął. Na ulicy rozgrywały się drobne
wydarzenia, których szczegóły Kelland rejestrował instynktownie w umyśle. Sultan, oparty
niedbale o ścianę, wyprostował się; Dobe Hyde wyszedł z hotelu, ustawiając się tuŜ za tymi
dwoma, których wysłał tam niemy gest Maffitta.
Tak rzeczy się miały, kiedy Maffitt zawołał:
- Hej, Kelland!
Był to widocznie umówiony znak, gdyŜ jeden ze stojących na ulicy poruszył się i
przemówił.
- Słuchaj pan! To pan szukał Eda Dale'a? Ja jestem Ed Dale!
- To dobrze - odparł Kelland. - A więc jest pan tym, po kogo przyjechałem.
- Niech pan podejdzie do mnie. Poczekam tu, gdzie stoję.
- Nie - sprostował Kelland. - Rzuci pan pas na ziemię i zbliŜy się do mnie.
- O nie, mister, o nie.
W podobnej sytuacji Kelland bywał juŜ nieraz i pamiętał doskonale te chwile, kiedy czas
napięty jest do ostateczności, a sekundy pulsują w zwolnionym tempie. Maffitt zaplanował
wszystko bez zarzutu: Jim mógł spodziewać się strzału i Branda, i Dale'a, a tamci dwaj pod
hotelem czekali tylko na to, by zaatakować go z boku.
- Niech pan posłucha, Kelland! - zawołał Maffitt, usiłując odciągnąć uwagę Jima od Dale'a,
który w tym samym momencie wydobył rewolwer.
Są sceny, które utrwalają się w pamięci człowieka na zawsze, i ta była właśnie jedną z
nich: ciało Eda Dale'a, pochylone lekko do przodu, dłoń zaciśnięta na kolbie, szeroko rozstawione
nogi. Tak właśnie stał, kiedy trafiła go kula Kellanda. Echo wystrzału odbiło się od pobliskich
zabudowań.
Ed Dale zachwiał się nieznacznie i na chwilę znieruchomiał. Ale nie był to jeszcze koniec
wydarzeń. Od strony werandy hotelu zabrzmiał przenikliwy okrzyk Dobe'a Hyde'a:
- Nie tym razem, ludzie!
Ramię Maffitta wystrzeliło do przodu i trafiło Branda z taką siłą, Ŝe ten zatoczył się.
- Zostaw, Brick - warknął Ben.
Nogi Dale'a ugięły się w kolanach, ciało zakołysało w jedną i drugą stronę, po czym runął
w piach ulicy martwy człowiek, o którym nikt juŜ nie myślał.
Kelland spojrzał na hotel i zrozumiał, dlaczego obaj ludzie Maffitta nie strzelali. Dobe
Hyde stał za nimi, powtarzając swe ostrzeŜenie:
- Na waszym miejscu stałbym spokojnie!
Dlatego teŜ Maffitt powstrzymał Branda. Świadomość zmiany sytuacji zdawała się teraz
rozprzestrzeniać po całym placu. Maffitt odwrócił głowę, a Kelland, który powiódł za nim
wzrokiem, ujrzał Matta Oldroyda; stał w oknie na górnym piętrze opuszczonego domu, z bronią
wycelowaną w Maffitta, dokładnie nad Buffem Sultanem, który postąpił akurat krok do przodu,
aby spojrzeć do góry. Kiedy zobaczył Matta, uśmiechnął się szeroko i wlepił wzrok w Maffitta.
- Co cię wstrzymuje, Ben?
Pete Barr i jego dwaj synowie wyszli z saloonu i stanęli tuŜ za Maffittem.
- Matt, masz go na muszce! - krzyknął przenikliwie Dobe Hyde. - Zastrzel tego łajdaka!
Oldroyd nie odpowiadał. Do Buffa podszedł Ketchum i szepnął mu coś na ucho. Ludzie
Maffitta zachowywali się spokojnie. Kelland widział to kątem oka, ale jego niemy podziw odnosił
się teraz do Barrów, którzy w tej krytycznej sytuacji wyszli na ulicę, aby lojalnie stanąć u boku
swego sojusznika.
- Na boga, taka szansa nie trafi ci się juŜ nigdy! - krzyczał Hyde. - Strzelaj, Matt! JeŜeli
nie, ja to zrobię!
Kelland postąpił kilka kroków do przodu, aŜ stanął na placu, w niepewnym blasku światła.
- Niech pan zamilknie, Dobe - rzucił w stronę hotelu. Wiedział, Ŝe jest teraz w centrum
uwagi dosłownie wszystkich.
- CzyŜby pan nie wiedział, gdzie jest właściwa strona? - nie ustępował Hyde. - Tam stoi
ten, który...
- Zamknij się pan! - zawołał Jim.
Wiedział juŜ, Ŝe Matt nie strzeli. Mógł być tego pewien. Lecz Hyde, podburzając inych,
mógł wzniecić falę gwałtu. Uśmiech na twarzy Sultana ustąpił miejsca zaskoczeniu, tak jakby coś
poszło w tej grze nie tak jak powinno. Ketchum odsunął się trochę od niego i powiedział:
- Niech pan się zastanowi, Kelland. To my jesteśmy pańskimi przyjaciółmi, nie Maffitt.
- Chciałbym porozmawiać z wami wszystkimi w hotelu - odparł Kelland. - To dotyczy
równieŜ Barrów i Maffitta.
- To miasto jest za małe, aby mogło pomieścić... zaczął wyzywająco Hyde.
Urwał jednak natychmiast, gdyŜ Kelland, nie zwracając uwagi na ludzi Maffitta, podszedł
do niego, złapał za kołnierz i wepchnął do przedsionka. Hyde usiłował rzucić się na niego, ale Jim
zwinnym ruchem uniknął ciosu i zwalił go jednym uderzeniem na ziemię.
Hyde wydał przeraźliwy okrzyk bólu. Na trotuarze i werandzie rozległ się tupot nóg, do
ś
rodka wpadli Ketchum i Sultan. Dobe Hyde podniósł się i zaczął pocierać sobie nogę. Podczas
szamotaniny spadł mu kapelusz, odsłaniając niemal łysą głowę z samotnym siwym kosmykiem
włosów. Jego oczy o barwie agatu iskrzyły się z wściekłości, był jednak zbyt zdezorientowany, aby
móc wypowiedzieć choć słowo.
- Pańskie postępowanie jest sprzeczne z wszelkim rozsądkiem, Kelland - wycedził Sultan. -
Gorzej, to głupota. W końcu wyciągnęliśmy pana z pułapki.
- Niech pan się odsunie na bok, Buff - polecił Kelland.
Sultan odwrócił się i odszedł od drzwi. Do środka weszli Pete Barr i Maffitt.
***
Kelland oparł się o poręcz schodów, wyciągnął z kieszeni fajkę i nie spiesząc się zaczął ją
nabijać, po czym zapalił. Nikt nie spuszczał z niego oka. Tony klęczała na najwyŜszym stopniu
schodów i przeszywała go wzrokiem. Edith Sultan zaszyła się w kącie, tuŜ przy niej stał Broderick:
jego twarz, jak zwykle, była pozbawiona wszelkiego wyrazu.
Po innych widział wyraźnie, Ŝe nie ufają ani sobie, ani jemu. To pomieszczenie wydało mu
się nagle zbyt małe, by mogło sprostać tak olbrzymiej koncentracji wrogości.
Do środka wszedł teraz Charley Chavis, za nim zjawił się Cal Soder.
- Nikt tu pana nie zapraszał, Soder - odezwał się Kelland. - Niech pan się stąd zabiera!
Sultan odwrócił się do nich, mając nadzieję, Ŝe dojdzie jednak do zatargu, ale Soder
odwrócił się bez słowa i wyszedł na ulicę.
Ze swojego miejsca Kelland mógł ogarnąć wzrokiem cały plac. Doc Showers nachylił się
nad zabitym, zbadał go, po czym odszedł. Wokół zwłok zgromadziło się kilku ludzi Maffitta. W
progu stanął Matt Oldroyd; powiódł po wszystkich wzrokiem i uśmiechnął się do Kellanda.
Ten stał w bezruchu, z fajką w zębach, mruŜąc oczy przed dymem. Napięcie całego ciała
mijało, ustępując miejsca zmęczeniu. Doskonale znał ludzi tego pokroju i właśnie dlatego
przemówił twardo i otwarcie.
- Bardzo dziękuję za udzieloną mi pomoc. Ale wy nie przybyliście tu po to, aby mnie
poprzeć. W rzeczywistości ostrzycie własne topory i spodziewacie się, Ŝe z wdzięczności zacznę
teraz obracać dla was osełką. A ja zachowam neutralność.
- Czy to wszystko, co ma nam pan do powiedzenia? - zapytał Hyde swoim piskliwym
głosem.
- Nie - odparł Kelland. - To jeszcze nie wszystko. Teraz nikt juŜ chyba nie wątpi, co to za
gra. Jeden zabity leŜy na ulicy. Jutro przybędzie moŜe drugi. Kto to będzie? MoŜe jeden z was!
Przemyślcie to sobie! MoŜemy zakończyć teraz tę walkę, raz na zawsze. Miejsca starczy tu dla
wszystkich!
Broderick uniósł głowę i wpił się oczami w Kellanda; czoło przecinała mu teraz głęboka
bruzda. Kelland zwrócił spojrzenie na Sultana.
- Wiem, co panu chodzi po głowie, Buff. I o tym samym myśli Hyde. Gdyby nie było juŜ
Maffitta, moglibyście bez przeszkód ruszyć na Barrów. AŜ się do tego palicie!
- Czy pan juŜ skończył? - zapytał Sultan.
- Czuje się pan teraz pewnie - ciągnął dalej Kelland. - Ale przypuśćmy, Ŝe Dobe Hyde
zawrze umowę z Maffittem i zwróci się przeciwko wam i przeciw Barrom, co wtedy?
Hyde otworzył usta i zamknął je z powrotem. Rumiane policzki Sultana pociemniały.
Wlepił wzrok w Hyde'a.
- MoŜe byś coś powiedział, Dobe - zaproponował.
Lecz Dobe potrząsnął tylko głową. Zamiast niego przemówił Ketchum.
- Do czego pan, u diabła, zmierza, Kelland?
- Z taką sytuacją miałem juŜ nieraz do czynienia - odparł Jim. - Albo załóŜmy inny układ:
Ketchum i Sultan łączą się z Maffittem i zostawiają pana samego, Hyde. I jak pan wtedy będzie
wyglądał?
Znowu zapadła cisza. Kelland wypuścił z ust dym i obserwował, jak pełznie w blasku
ś
wiatła do góry. Stał oparty wygodnie o poręcz. Znał ludzi takich, jak ci. Wiedział, Ŝe nie zapomną
jego słów, Ŝe będą nad nimi rozmyślać, a te myśli będą wŜerać się coraz głębiej w ich duszę,
niszcząc resztki zaufania, jakie mieli jeszcze do siebie.
- No więc? - mruknął. - Kto będzie następną ofiarą?
- Jak na pomocnika szeryfa jest pan diabelnie sprytny - burknął Sultan. - Chodź, Ketchum!
Ketchum poszedł za nim, a Dobe Hyde chwycił kapelusz, leŜący jeszcze na podłodze.
- Mogę zawrzeć pokój, kiedy uczynią to teŜ inni, ani wcześniej, ani później.
Obrzucił Maffitta krótkim, badawczym spojrzeniem i opuścił hotel.
- Chyba powinniśmy juŜ wracać, Pete - powiedział Maffitt.
Wyszedł równieŜ Chavis. Kelland odprowadzał ich wzrokiem. Nie wykonał dotąd Ŝadnego
ruchu, ale wiedział, Ŝe zdołał rozniecić w umysłach tych ludzi płomień, który nigdy juŜ nie zgaśnie.
Myślał o tym z jakąś zjadliwą satysfakcją, czując zarazem, jak całe jego ciało ogarnia znuŜenie.
Edith Sultan poruszyła się i podeszła do niego. PołoŜyła mu dłoń na ramieniu, uśmiechnęła
się i oddaliła lekkim krokiem. Broderick wyglądał przez okno, a po dłuŜszej chwili zapytał, nie
odwracając się:
- Jimie Kellandzie, jak długo zamierza pan jeszcze Ŝyć?
- Wystarczająco długo - burknął Jim i stanął w progu.
Maffitt dosiadał właśnie konia, inni poszli w jego ślady. Kiedy odjechali, na trotuar
wyszedł Matt Oldroyd i Kelland odwrócił ku niemu głowę.
- Matt, jestem panu wdzięczny - powiedział. - Czy zdaje pan sobie sprawę, jak duŜe było
ryzyko?
- MęŜczyzna musi kiedyś wziąć na siebie ryzyko, wcześniej czy później, o ile chce być
męŜczyzną.
- To twarda lekcja, Matt - mówił Jim z namysłem. - Ale niech pan nie próbuje nauczyć się
czegoś w ten sposób. To nie przyniosłoby panu ani satysfakcji, ani spokoju.
- Spokoju? - Matt roześmiał się i ten śmiech zabrzmiał łagodnie i pogodnie w ciszy ciemnej
ulicy. - A po cóŜ byłby męŜczyzna? Niech pan posłucha, Kelland. Nie wiem, co pan chce osiągnąć
i jak zamierza tego dokonać. Szanse są w tej chwili dosyć wyrównane. JeŜeli jednak potrzebuje pan
kogoś, aby wykonał jakieś zadanie, to proszę zwrócić się do mnie.
Jim skinął tylko głową. Raptem dostrzegł nagłą zmianę w twarzy młodzieńca, beztroski
uśmiech przeobraził się w wyraz głębokiego zachwytu.
Odwrócił się i zobaczył Tony stojącą w drzwiach hotelu. Blask światła podkreślał pełne,
łagodne kształty jej ciała. Jim odgadł momentalnie pragnienia Oldroyda, który pokornie czekał, aŜ
dziewczyna zwróci na niego uwagę.
Ze zmęczenia powłóczył nogami, przeszedł przez plac i wszedł do saloonu. Cal Soder i
barman stali za ladą, obok siedział Charley Chavis.
- Przyjacielu, nie mógłby pan napić się gdzie indziej? - odezwał się Soder.
Kelland podszedł do lady i z bliska spojrzał mu prosto w oczy. śycie nauczyło go, jak
naleŜy obchodzić się z ludźmi tego pokroju. Znał doskonale ich obawy i słabe miejsca, wiedział,
jak odpierać ich podstępne knowania, unikać zasadzek i stawiać własne pułapki. A jednocześnie
miał świadomość, Ŝe nadejdzie dzień, kiedy gra potoczy się nie po jego myśli. śadna passa nie trwa
wiecznie.
- Soder, niech się pan strzeŜe - powiedział.
Tamten chwycił butelkę i szklaneczkę i postawił przed Kellandem. Wszystko w nim
wrzało, ale twarz pokerzysty nie zdradzała gniewu. PołoŜył dłonie płasko na ladzie, aby Kelland
widział je dokładnie.
- Kapitanie, za ostro popędza pan ludzi - mruknął. - To nie psy, nawet jeśli pan ich za nie
uwaŜa.
- Postawił pan na złego konia, Soder. Ben Maffitt jest juŜ właściwie skończony.
- Być moŜe - odparł Soder. - Lecz chciałbym coś panu powiedzieć: dzisiejszej nocy poniósł
pan klęskę. MoŜe nie wie pan jeszcze o tym, ale to pan jest pokonany. NiezaleŜnie od tego, co tu
się jeszcze wydarzy, nie zobaczy pan juŜ nigdy drugiej strony Silver Lode. Ma pan jedno słabe
miejsce.
Kelland wziął butelkę i szklaneczkę i podszedł do wahadłowych drzwiczek. Tam odwrócił
się i uśmiechnął do Sodera.
- Biorę to na koszt firmy.
- Ma pan słabe miejsce - powtórzył tamten, z trudem panując nad sobą. - Wiem juŜ, na
czym ono polega, wiem teŜ, Ŝe ono właśnie okaŜe się dla pana zgubą.
Z butelką pod pachą Kelland przeszedł przez plac. Ulice były wyludnione, nie spotkał teŜ
nikogo w przedsionku. Schody skrzypiały pod jego cięŜarem. Wszedł do pokoju, zapalił lampę,
przysunął stolik do łóŜka i postawił na nim butelkę. Napełnił szklaneczkę i usiadł, nie podnosił jej
jednak do ust.
Ktoś zapukał cicho do drzwi. Uniósł głowę, a na jego twarzy, widać było znuŜenie.
- Nie, Tony! - zawołał. - Nie!
***
Kiedy Kelland wyszedł z saloonu, Chavis odetchnął głęboko. - Co do mnie, to nie
zauwaŜyłem w nim Ŝadnego słabego miejsca - powiedział rozdraŜniony.
- Maffitt był juŜ właściwie martwy - wyjaśnił Soder. - Wszystko zaleŜało od Kellanda. Ale
on tego nie zrobił. Rozumiesz, Charley? Wcale nie jest tak twardy, za jakiego chciałby uchodzić. A
walczy z ludźmi, którzy nie popełnią tego samego błędu, kiedy będą go juŜ mieli na muszce.
- MoŜe chodziło mu o coś innego - rzekł z powątpiewaniem Chavis.
Soder, który pił rzadko, wziął butelkę i nalał dwie szklaneczki.
- Nie. To była jego szansa, a on jej nie wykorzystał. Ben Maffitt nie podstawi mu się juŜ po
raz drugi.
Stali przy barze, pijąc w milczeniu.
- śałuję teraz, Ŝe jestem w to wszystko wplątany - odezwał się po chwili Chavis.
- Jeszcze doŜyjesz czasu, kiedy zobaczysz go, jak wije się na ziemi - obiecał Soder.
***
Wraz ze swą siostrą, Ketchumem, Dobem Hydem i czwórką innych Buff Sultan pędził
drogą. Jechali w milczeniu aŜ do rozwidlenia, wiodącego do rancza Ketchuma. Tam przystanęli.
- Ludzie, Ben Maffitt nie stoi juŜ na mocnych nogach - odezwał się piskliwie Hyde. -
Kelland napędził mu stracha. Myślę, Ŝe nadszedł wreszcie nasz czas.
- Ale władzę przejął Kelland - mruknął Ketchum.
- Z nim damy sobie radę.
Znowu umilkli. Słychać było tylko parskanie koni, którym nocny chłód dawał się we znaki.
- MoŜe to, co powiedział, nie było takie głupie - nie ustępował Hyde. - Moglibyśmy
związać się z Maffittem. Co szkodzi spróbować?
- Nie zadaję się z bandytami - odparł zdecydowanie Ketchum. - A ty, Buff?
Sultan zwlekał przez chwilę z odpowiedzią.
- Nie - mruknął w końcu. - Ja chyba teŜ nie.
- Buff, musisz się zdecydować - głos Ketchuma był ostry. - Cokolwiek uczynimy, nie
powinniśmy się z nim łączyć.
- Jasne - odparł Sultan. - Zobaczymy się jutro.
Grupa pojechała dalej bez Ketchuma. Zatrzymali się ponownie przed wjazdem na ranczo
Sultana. Buff i Hyde pojechali przodem, rozprawiając o czymś przez dłuŜszy czas. Edith udała się
za nimi, ale nie zsiadała z konia. Minęło co najmniej dziesięć minut, zanim zjawił się z powrotem
jej brat.
- Poczekaj, Buff - powiedziała. - Chyba nie zamierzasz przystać teraz do Dobe'a?
- A co mu masz do zarzucenia?
- To nie jest Ŝadna odpowiedź. Dobe nie był nigdy uczciwy wobec naszego ojca, zresztą
nigdy nie prowadził uczciwej gry z nikim innym.
- Mogę go przecieŜ wykorzystać do naszych celów.
- Obawiam się, Ŝe to raczej on wykorzysta ciebie.
Podjechał bliŜej i nachylił się ku niej z siodła, aby spojrzeć jej w oczy.
- Co ci jest, Edith?
- Nic. Myślę, Ŝe mam juŜ po prostu dosyć całej tej walki.
- Tak teŜ myślałem. Ale musisz się jakoś z tym pogodzić. Walka odbędzie się na pewno.
- Kiedy?
Zawahał się.
- JuŜ niedługo.
- Powiesz o tym Kellandowi?
- Kelland musi sam martwić się o siebie - rzucił Buff niecierpliwie.
- A więc będziesz fałszywy i podstępny jak Dobe Hyde, czy tak?
- Posłuchaj, dziewczyno, widzę, Ŝe zmieniłaś się ostatnio. Z kim spotykałaś się w górach?
Straciła panowanie nad sobą.
- Buff, to naprawdę nie powinno cię obchodzić! Nie tylko ja się zmieniłam. Ty teŜ. Stałeś
się skryty, cały czas siedzisz i knujesz jakieś plany. Jestem pewna, Ŝe połączyłbyś się z Maffittem,
gdybyś mógł wykończyć przez to Barrów.
- A dlaczegóŜ by nie? - odparował szorstko. - PrzecieŜ nam wszystkim chodzi o to samo.
Kto rozpoczął to wszystko? Kto siał postrach przez cały czas, odkąd moŜemy sięgnąć pamięcią?
Kto wniósł w te strony wojnę?
- Wiem - odparła zrezygnowana - lecz w ten sposób nie dojdziemy do niczego, nic nie
zmieni się na lepsze.
- Zgadza się. A ja nie ustanę, dopóki nie ujrzę Barrów martwych. To jedyna droga, aby
zakończyć to wszystko. - Jego głos złagodniał. - To cięŜkie czasy. Ale moŜe wyjdziesz kiedyś za
mąŜ i ja teŜ załoŜę rodzinę. I chciałbym, aby nasze dzieci mogły Ŝyć w spokoju. Dokąd się
wybierasz?
Zawróciła konia.
- Na przejaŜdŜkę - rzuciła krótko. Po chwili jechała w stronę Reservation.
Buff patrzył za nią zamyślony. W jego głowie kiełkowało pewne podejrzenie, nie robił
jednak nic, by jej przeszkodzić. Nie bardzo nawet wiedział jak.
Niespełna godzinę potem dotarła do opuszczonego domu na leśnej polanie, zsiadła z konia
i weszła do środka. Nie była pewna, czy Dan Barr zjawi się tu dziś, lecz pragnęła tego z całego
serca. Łaknęła kojącego uścisku jego ramion i chciała usłyszeć znowu, jak mówi:
- Na pewno znajdziemy jakieś wyjście.
***
W tym czasie grupa Barra dotarła do domu. Maffitt odesłał swoich ludzi do Pocket Land,
sam zaś wszedł za Petem do pokoju. Katherine stała w kącie; jej uwadze nie uszedł nastrój, w
jakim się znajdowali, domyśliła się teŜ od razu, Ŝe wydarzenia w mieście nie poszły po ich myśli i
pokrzyŜowały plany Maffitta.
- Pozwolił się pan Kellandowi rzucić na kolana, Ben! - wybuchnął gniewnie Pete. -
Dlaczego nie wykończył go pan wtedy, kiedy przechodził po raz pierwszy przez plac? Dopuścił
pan do tego, Ŝeby wyszedł ze stajni drugimi drzwiami i tym samym wszystko wymknęło się nam z
rąk.
- Nie jest pan zadowolony? - zapytał przekornie Maffitt.
- Nie! Kelland przyparł pana do ściany juŜ drugi raz. Inni przestali odczuwać przed nami
respekt.
Stał pośrodku pokoju, chudy i wysoki, uraŜony w swej ambicji, a przez to gotów skoczyć
kaŜdemu do gardła.
Katherine przejrzała go aŜ nadto dokładnie. Wiedziała, Ŝe ojciec juŜ się nie zmieni. Nie
potrafił uznać Ŝadnej władzy, która przewyŜszała jego własną. Jego myśli krąŜyły po wąskim torze
i był święcie przekonany, Ŝe jedynym słusznym zdaniem jest jego opinia. Nigdy nie wątpił w
słuszność swego osądu, nie pozwalał teŜ na to innym. Wolał niszczyć, niŜ się ugiąć. Teraz odkrył u
Maffitta słabe miejsce, a poniewaŜ gardził słabością w kaŜdej postaci, zaczął okazywać swe
lekcewaŜenie całkiem otwarcie. To teŜ było widoczne.
Maffitt nachylił się. Na jego twarzy rysował się drwiący uśmiech.
- Pete, jeŜeli pan się wycofa, jest pan martwy. Wystarczy jedno słowo i juŜ się Ŝegnam.
- Nie - odparł stary ze złowieszczym spokojem. - Zostanie pan u mego boku. Będzie pan
przy mnie, nawet gdyby miało to zgubić nas wszystkich.
Źrenice oczu Maffitta rozszerzyły się.
- Mam wraŜenie, Ŝe nie zna mnie pan zbyt dobrze - powiedział przeciągle.
- Znam pana doskonale. Jest pan łajdakiem i złodziejem i zamierza mnie zdradzić. Ale nie
zrobi pan tego. Dzisiejszego wieczoru w Reservation, wziąłem pana stronę. I tak będzie nadal. Ale
niech pan tylko spróbuje dać drapaka; wtedy znajdzie mnie pan nie u swego boku, lecz przed sobą.
Coś złego zawisło w powietrzu. Fay i Ring stanęli po stronie ojca. Katherine odwróciła się
nagle i wyszła z pokoju na werandę. Usłyszała jeszcze krótką wymianę zdań, a potem tuŜ za nią
rozległy się cięŜkie kroki Maffitta. Gdzieś w głębi duszy poczuła lęk, kiedy ujrzała go przed sobą.
Zdjął z głowy kapelusz i uśmiechnął się.
- Pani ojciec to dureń, Katherine - powiedział. - Ale pani powinna być na tyle mądra, by
zrozumieć, Ŝe rodzina Barrów przeŜyje lub zginie w zaleŜności od tego, co ja uczynię. Obserwuję
panią od dawna, z pewnością pani to zauwaŜyła. Ale nie chciałem być niegrzeczny; wiem, gdzie
leŜą granice.
- Odpowiem teraz na pańskie pytanie - oświadczyła.
Niemal łagodnie odparł:
- Nie zadałem Ŝadnego pytania.
- Ale myśli pan o tym. Nigdy nie miałam z panem nic do czynienia i nigdy nie będzie
inaczej.
Nie zauwaŜyła Ŝadnej zmiany na jego twarzy. Stał przed nią w blasku światła, jak olbrzymi
kloc i mówił gładko, bez zająknienia:
- śycie męŜczyzny to coś bardzo osobliwego. Kiedy spoglądam w przeszłość, widzę
bardzo wyraźnie, Ŝe wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej. Ale nie uskarŜam się z tego
powodu. Chciałbym powiedzieć pani tylko jedno: niewielu jest ludzi, których podziwiałem. Pani
naleŜy do tych nielicznych. I podziwiam jeszcze kogoś w tej dolinie: Jima Kellanda. Kiedy ta burza
przeminie, jednego z nas dwóch nie będzie wśród Ŝywych, i bardzo tego Ŝałuję. GdyŜ on jest
człowiekiem, przy którym chciałbym być. On i ja - razem podbiliśmy cały świat.
Nacisnął kapelusz na czoło i głęboko odetchnął. Potem odwrócił się, zszedł po schodach na
dół i tam się zatrzymał.
- Katherine, pani rodzina jest skończona - powiedział.
Dosiadł konia, ona zaś stała na werandzie, wsłuchując się w cichnący tętent kopyt.
Wkrótce umilkł wśród ciemnych wzgórz. Nawet lekki szmer rzeki stał się jakby cichszy.
Bracia Katherine wyszli z domu i wskoczyli na konie. Po chwili gnali juŜ pod górę. Ich
celem było prawdopodobnie południowe pastwisko.
***
Dobe Hyde i czwórka jego ludzi dotarli do domu około dziesiątej. Z wnętrza padało
ś
wiatło. W drzwiach stanął Murzyn, kucharz Dobe'a.
- Baker, po co spalasz tyle nafty! - krzyknął Dobe. - Jeśli będę chciał, Ŝebyś zapalił lampę,
powiem ci. Czy Jett juŜ jest?
- Nie - mruknął Baker nadąsany i przykręcił knot.
- Śpiący ślimak byłby juŜ szybszy - burknął Dobe. Powlókł się do pokoju, zatrzaskując za
sobą drzwi.
Był to pokój człowieka, mającego instynkt gromadzenia typowy dla sroki. Oprócz
okrągłego pieca, krzesła, stołu, łóŜka, stojaka na strzelby i zapasowego siodła znajdowały się tu
jeszcze łupy z kilkunastu lat. Ściany wyklejone były starymi gazetami, w kącie leŜała wiązka
wygarbowanych skór, obok piętrzył się stos porwanych lass oraz konserw, z których Dobe
osobiście wydawał kucharzowi codzienną porcję. Od podłogi do sufitu ułoŜona była sterta
tygodników "Harper's Weekly", a tu i ówdzie były rozrzucone najprzeróŜniejsze graty, które z
jakiegoś powodu zaspokajały jego Ŝądzę posiadania. Dobe Hyde zbierał z taką samą
przyjemnością, z jaką inni pili.
Rozsiadł się na krześle, wyciągając nogi daleko przed siebie i krzyknął na cały głos:
- Jak Jett przyjedzie, niech tu od razu wejdzie!
Nie otrzymał odpowiedzi, wiedział jednak, Ŝe Baker go usłyszał. Baker słyszał wszystko i
nigdy nie odpowiadał. Siedział więc i czekał niski męŜczyzna o zasuszonej, brudnej twarzy i łysej
głowie z pojedynczym siwym kosmykiem włosów. Pochodził z Connecticut. Jako mały chłopiec
chodził od domu do domu, sprzedając drewniane figurki, a kiedy wybuchła wojna secesyjna,
poszedł z innymi mimo bardzo młodego wieku, ale nie jako Ŝołnierz, na to był zbyt wyrachowany i
zimny. PoniewaŜ sława osobista nie przynosiła Ŝadnych korzyści, Hyde dołączył do armii Unii jako
wędrowny handlarz.
Pod koniec wojny przebywał nad Zatoką w Teksasie. W tej krainie prerii i niezliczonych
stad bydła przyswoił sobie na wzór innych róŜne metody szybkiego zdobywania majątku. Nauczył
się tego od ludzi bez skrupułów, posługujących się w swej pracy szybkimi końmi i znakiem do
wypalania piętna. Okazał się uczniem pojętnym, jak równieŜ gorliwym. Wkrótce, wraz z paroma
bezdomnymi kowbojami, przeprowadził z Teksasu stado bydła, będące jego pierwszą większą
zdobyczą. Poprzez Indian Nations udali się do Abilene, Hays i Dodge City z bydłem, które nie
kosztowało ich ani centa, ale za to sprzedało się dobrze, nawet bardzo dobrze.
W tamtych czasach kraj był surowy i niebezpieczny. Najrozmaitsi straceńcy, Indianie i
zatrudnieni na ranczach kowboje zatruwali mu stale Ŝycie: jedni - szukając łatwego zarobku, inni -
tropiąc skradzione bydło. Dobe starał się unikać walki tam, gdzie było to moŜliwe, lecz pod jego
zasuszoną twarzą i pozornie bezbarwną osobowością kryła się dynamiczna siła, która nie
przestawała pchać go do przodu. Z zimnym wyrachowaniem, nie bawiąc się w skrupuły i
współczucie, wypatrywał swojej wielkiej szansy. Kiedy ziemia na Południu zaczęła mu się palić
pod stopami, wyruszył w stronę dziewiczych w większości pastwisk na Północy, gdzie znalazł
dolinę, o jaką mu chodziło.
Wojna między Barrami a ranczerami znad wschodniej odnogi Ute przedłuŜała się i kaŜdej
ze stron zaleŜało na jego pomocy. On jednak trzymał się na uboczu, zajmował się hodowlą, patrzył,
jak giną ludzie i często wsłuchiwał się nocami w odgłosy strzelaniny, dochodzące z lasu. Wiedział
teŜ, jak Barrowie dotarli do wzgórz, za którymi znajdowało się ranczo ojca Tony.
Przez wszystkie te lata do chwili obecnej pozostał dla wszystkich zagadką. Nikt nie mógł
pojąć jego polityki. Dobe nauczył się układać, tak, jak wiatr wieje, nie płynął nigdy pod prąd.
Obserwował, jak bierze górę to jedna, to druga strona, a teraz uznał, Ŝe błędy tamtych mogą
wreszcie przynieść mu korzyści. Pragnął, by bydło nacechowane jego znakiem pasło się na
olbrzymim pastwisku, którego granice rozciągałyby się od jego rancza aŜ do doliny Barrów i z
powrotem po wschodnią odnogę Ute. Wiedział, Ŝe istnieją momenty, kiedy dryfuje się biernie, ale
są teŜ chwile, kiedy trzeba zacząć działać. Jego zdaniem taka chwila właśnie nadeszła.
O tym wszystkim rozmyślał, czekając na Jetta.
Jett nadjechał pół godziny później i wszedł do pokoju Dobe'a, pobrzękując ostrogami. Był
to niemal młodzieniec o bladej, przedwcześnie złej twarzy.
- Siedziałem długo w lesie - powiedział. - Obaj Barrowie, Fay i Ring, udali się do chaty na
pastwisku, jak tylko zapadł zmrok. Jest tam równieŜ ich kuzyn i jeszcze ktoś, chyba wuj. A więc
czterech.
- Powiedz Sultanowi, Ŝeby tu przyjechał. Niech wyśle kogoś do Ketchuma. Potem
pojedziesz do Oldroyda. Niech teŜ wiedzą.
- Jeszcze nie miałem nic w ustach - zaprotestował Jett.
- Sultan da ci coś do jedzenia. Ruszaj!
Jett mruknął coś pod nosem i wybiegł na zewnątrz. Wkrótce Dobe usłyszał tętent jego
konia. Wtedy wstał, odszukał okulary i wziął najświeŜszy numer "Harper's Weekly", rozsiadł się
wygodnie na krześle i zaczął czytać artykuł wstępny o prezydencie Hayesie.
Taki właśnie był Dobe Hyde - inteligentny, ale zarazem zimny i twardy jak głaz. Tam,
gdzie się urodził, stałby się moŜe bogatym człowiekiem, mieszkałby w białym domu na
najwykwintniejszym wzgórzu. Co ranka jechałby swoim powozem zaprzęŜonym w czwórkę koni
do własnej fabryki męŜczyzna o cienkich wargach, energiczny, bez serca i z głową do interesów,
jednym słowem osobistość godna szacunku. Prawda o nim była inna, brał on świat takim, jakim go
widział. Nie dbał o Ŝadne przywileje i chodził zawsze swoimi drogami.
***
Jett ściągnął konia przed domem Sultana i zawołał:
- Mój szef chce z panem pomówić. Powiedział, Ŝeby pan wysłał kogoś do Ketchuma i... na
Boga, aleŜ jestem głodny!
Buff wskazał kciukiem na kuchnię i Jett udał się tam natychmiast. Sultan wyszedł na
werandę, zawołał Sama Veena i polecił mu udać się do Ketchumów. Po kilku minutach Jett
odjechał i Buff pozostał w domu sam.
Zdawał sobie sprawę, Ŝe Dobe zamierza uderzyć na Barrów i w zasadzie nie miał nic
przeciwko temu. Niepokoiła go tylko ta nagła Ŝądza walki - tym bardziej zaskakująca, Ŝe Dobe
trzymał się do tej pory z dala od zatargu. Buff krąŜył długo po pokoju, pogrąŜony w myślach. Nie
znalazł jednak powodu, dla którego miałby odmówić swego udziału. Miał rozwinięte poczucie
dumy i nie zapomniał jeszcze krzywd wyrządzonych jego rodzinie przez Barrów w ciągu tych
wszystkich lat. Przypuszczał, Ŝe inni ranczerzy ze wschodniej doliny równieŜ przyłączą się do
Dobe'a, a on musi w takim razie wziąć ich stronę.
Przed odjazdem napisał krótki list, w którym powiadamiał Edith, Ŝe niedługo wróci.
W tym czasie Sam Veen przekazywał Ketchumowi wiadomość, a po chwili wspólnie z
synem Ketchuma i Hallemem byli juŜ w drodze.
Jett natomiast jechał na przełaj przez pogrąŜoną w ciemnościach dolinę do Oldroydów. Z
podwórza wywołał głośno gospodarza, i czekał, patrząc jak światło w domu gaśnie. Oldroyd był
starym pionierem, zahartowanym w bojach i pamiętającym doskonale nagłe napady z przeszłości.
Kiedy otworzył drzwi, nie był widoczny, ale Jett wiedział, Ŝe tam jest i Ŝe trzyma w ręku broń
wycelowaną prosto w niego.
- Dobe Hyde chciał z panem pomówić - oświadczył. - Sultan i Ketchum są juŜ w drodze do
niego.
Zawrócił konia i odjechał, a Ŝona Oldroyda natychmiast zapaliła lampę. Matt odszedł od
naroŜnego okna, a stary Oldroyd powoli odwrócił się do nich. Miał sześć stóp wzrostu, bujną brodę
i małe, przenikliwe oczy. Miał zwyczaj głaskać brodę wierzchem dłoni i gest ten powtarzał teraz
machinalnie.
- Dobe? - parsknęła pani Oldroyd. - On nie pomógł nam jeszcze nigdy. Zostaniesz w domu,
męŜu.
- Nie rozumiem, dlaczego Buff i Ketchum dołączyli teraz do niego - zastanawiał się
Oldroyd.
- Zostaniesz w domu - powtórzyła. - Tam gdzie jest Dobe Hyde, nie moŜna spodziewać się
niczego dobrego.
- Domyślam się, o co mu chodzi: o mały wypad przeciw Barrom, nic więcej.
Pani Oldroyd potrząsnęła głową. Była cichą kobietą o silnie rozwiniętym instynkcie
macierzyńskim, która widziała w swoim Ŝyciu wiele aktów przemocy i miała własny pogląd na
groźne błędy męŜczyzn. Unikała jednak tego tematu w rozmowach z męŜem, gdyŜ był on
człowiekiem upartym.
- Nie zadawaj się z Dobem.
- Tu nie chodzi tylko o niego - sprostował Oldroyd. - Razem z nim są teŜ Buff i Ketchum.
UwaŜam, Ŝe powinienem przyłączyć się do nich. Matt...
Dopiero teraz zauwaŜyli, Ŝe syna nie ma w pokoju. Musiał wymknąć się cicho. Po chwili
usłyszeli, jak odjeŜdŜa sprzed domu pełnym galopem. Oldroyd zmarszczył brwi, ruszył ku
drzwiom, ale zatrzymał się w progu.
- Pojechał do Reservation! - zawołał i zaklął soczyście. - Na Boga, on ucieka!
- Nie wiadomo - pokiwała głową pani Oldroyd.
- Tak, tak, jeszcze go broń - obruszył się. - Matt Ŝyje nad wschodnią odnogą Ute i musi
trzymać z sąsiadami. JeŜeli tego nie zrobi, nie chcę go znać, Allie. Podobno Matt rozmawiał z
Tony.
- Tak - kiwnęła głową.
- Wygoniłem ją z domu i tak ma juŜ zostać. Jest niewiele warta.
Pani Oldroyd opuściła wzrok na podłogę, starając się nie patrzeć w czarne oczy męŜa.
- Nie wiadomo - powiedziała bardzo łagodnie. - MoŜe niewiele według twojej miary.
- Istnieje prawo i bezprawie - rzekł z naciskiem i wyciągnął rękę po karabin, wiszący nad
kominkiem.
Zrezygnowana usiadła, splatając dłonie na brzuchu. Milczała, gdyŜ dawno juŜ nauczyła się
milczeć w obecności męŜa. Oldroyd podszedł do niej; nachylił się, pocałował i stanął niezdarnie.
- Pewnie wrócę późno.
- Minęło tak duŜo czasu, kiedy powiedziałeś to ostatni raz! A ja myślałam, Ŝe te straszne
dni przeszły bezpowrotnie!
- Zostaw mi trochę kawy.
- Będzie stała na piecu.
Oldroyd wyszedł krokiem wolnym, lecz zdecydowanym. Był człowiekiem, który wierzył
zawsze w istnienie dobra lub zła i który nie mógł się juŜ zmienić.
Matt, skryty wśród przybrzeŜnych wierzb, słyszał, jak ojciec pędzi w mroku ku dolinie
Dobe'a Hyde'a. Tętent ucichł dawno, on jednak stał wciąŜ w bezruchu, zatopiony w ponurych
rozmyślaniach. Wiedział, Ŝe nazajutrz będzie musiał wystąpić przeciw własnemu ojcu. Zanosiło się
na tragedię, gdyŜ ojciec widział w nim nadal małego chłopca, któremu moŜe polecić to lub tamto.
PrzedłuŜająca się wojna z Barrami uczyniła z tutejszych ranczerów ludzi twardych, pozbawionych
rozsądku i serca wobec bliźnich. śaden z nich nie potrafił zrozumieć, Ŝe ich dzieci mogłyby mieć
odmienny pogląd na tę waśń.
Właściwie zamierzał pojechać do Reservation i ostrzec Kellanda przed oczekującą go
walką. Ale mimo Ŝe tak bardzo podziwiał Kellanda, nie mógł zdobyć się na ten krok. Od
dzieciństwa wpajano mu potrzebę skrytości i milczenia. Grzech gadulstwa był uznawany przez
jego ziomków za cięŜkie przewinienie. Nienawidził zaślepienia, które nie pozwalało ojcu połoŜyć
wreszcie kresu starej waśni, a mimo to nie mógł przekazać Kellandowi tej wiadomości.
Mógł zrobić tylko jedno: pojechać do Barrów, aby zobaczyć, co się stanie.
***
Po sprzeczce z bratem Edith Sultan pojechała do opuszczonego domu. W drodze
zatrzymała się, aby zobaczyć, czy ktoś ją śledzi. Nie spodziewała się, Ŝe Dan będzie czekał na nią
na polanie - i rzeczywiście nie było go tam. Długo błąkała się po ciemnych pomieszczeniach i
wreszcie - nie mogąc znieść juŜ dłuŜej odgłosów własnych kroków, odbijających się echem od
pustych ścian - przysiadła w kącie. Kiedy zdecydowała się wrócić, usłyszała, jak ktoś podjeŜdŜa
pod dom i zsiada z konia.
- Dan! - wykrzyknęła, poznając jego kroki.
Wyciągnął rękę po jej dłoń i trwali tak przez pewien czas w milczeniu: dwie samotne
postacie w ciemnościach.
- Co teraz będzie? - zapytał nagle. - Czy wiesz coś o tym?
Długo ociągała się z odpowiedzią, w końcu odparła łagodnie i bez ogródek:
- Nie mogę ci nic powiedzieć, Dan. Nie mogę zdradzić własnej rodziny.
Gwałtownie cofnął rękę i zaczął krąŜyć po pokoju. Potem podszedł do niej. W jego głosie
zabrzmiała teraz rozpacz.
- Mój BoŜe, Edith, czy nie widzisz sama, do czego to zmierza?
- Tak, wiem, przepaść pogłębia się coraz bardziej. Ale co mogę na to poradzić, Dan? Czy
ty powiedziałbyś mi, co planują twoi ludzie?
- Mówiłem ci juŜ tyle razy, Ŝe nie pochwalam tego, co robi moja rodzina. Nie mogę jednak
uciec przed tym, co wisi w powietrzu. Kelland rozpętał piekło, a twoja rodzina chce nas
wykończyć. Czy chcesz, Ŝeby Barrowie... zostali zniszczeni?
- Och, Dan, nie mów tak!
Podszedł do niej zupełnie blisko i wziął w ramiona.
- Myślę, Ŝe teraz to nie ma sensu, ale powinnaś o tym wiedzieć: kocham cię, Edith!
Przywarła do niego całym ciałem i zapłakała, a tak bardzo nienawidziła łez. I tak stali w
pustym domu, niczym dwoje dzieci, drŜących ze strachu przed bezwzględnością losu.
***
ZbliŜała się północ, kiedy Dobe Hyde zdołał wreszcie zgromadzić u siebie w domu
mieszkańców doliny: Sultana, Ketchuma i jego syna Hallema, Oldroyda oraz nie znanego nikomu
milczka, którego Hyde nazywał Godry. Mieszkał gdzieś na wschód od rancza Dobe'a. Nikomu z
zebranych nie przypadł do gustu, a Ketchum okazywał to tak otwarcie, Ŝe Hyde poczuł się w
obowiązku wyjaśnić:
- Poznałem Godry'ego na szlaku Chisholma. Jeden więcej nie zaszkodzi.
- Nie zwykłem jeździć z obcymi - zauwaŜył Ketchum.
Godry milczał w dalszym ciągu. Siedział niebale na stercie worków, nie wyjmując z ust ani
na chwilę krótkiej fajki. Miał krótko przycięte wąsy i zielone oczy.
Ketchum łypnął okiem na Sultana, ale ten wzruszył tylko ramionami.
- Nie jestem z tych, co strzelają wtedy, gdy nie jest to konieczne - zaczął Hyde swoim
piskliwym głosem. - Ale Jett pokręcił się trochę po okolicy i obejrzał wszystko. Stary Barr wysłał
swoich dwóch starszych synów i dwóch krewniaków na południową granicę pastwiska. To
oznacza, Ŝe tam właśnie jest ich bydło. MoŜemy tam pojechać skoro świt, napędzić kowbojom
stracha i przegnać stado. Myślę, Ŝe Barr zrozumie ostrzeŜenie.
- To nie przejdzie, Dobe - powiedział Sultan. - Barrowie nie dadzą się zastraszyć.
Jasne oczy Hyde'a obrzuciły go przelotnym spojrzeniem; nie było szczególnie ostre, ale
Sultan dostrzegł w nim coś, co go zaniepokoiło. Chwycił stojącą na stole butelkę whisky i nalał
sobie niemal do pełna. Dobe wzdrygnął się.
- Do świtu mamy jeszcze pięć godzin - powiedział Ketchum.
- Dwie na dojazd i trzy, Ŝeby poczekać.
Oldroyd nie spuszczał oka z nieznajomego. Sam był człowiekiem twardym, potrafił więc
rozpoznać ludzi swego pokroju. Patrzył tak natarczywie, Ŝe wzbudził zainteresowanie Godry'ego;
odwzajemnił spojrzenie z pewną rezerwą, po czym odwrócił wzrok.
Oldroyd pogładził się po brodzie.
- Polityka to twarda rzecz, Dobe - powiedział. - Nigdy nie miałem do ciebie zaufania i nie
ufam ci teraz. W najgorszych momentach tej walki ty trzymałeś się na uboczu. Pójdziemy z tobą,
ale prowadzić będzie Ketchum, a ty będziesz wykonywać jego rozkazy. Czy to jasne?
- Zgadzam się na wszystko - odparł Dobe.
- Chcę przypomnieć ci jeszcze coś - mówił dalej Oldroyd. - Kiedy przepędzimy juŜ Barrów
znad południowej odnogi Ute, dolina nie będzie dla ciebie wolna. Ziemia zostanie podzielona
pomiędzy te rodziny, które cierpiały najbardziej przez cały ten czas, od sześćdziesiątego piątego.
Czy to teŜ jasne?
Dobe siedział bezwładnie, z głową pochyloną nad stołem, a jego pomarszczona twarz
pokrywała się słabym rumieńcem. Godry obrzucił go szybkim spojrzeniem, a w jego zielonych
oczach błysnął jakiś płomień.
- Słyszałeś, co powiedziałem? - powtórzył niecierpliwie Oldroyd.
Dobe podniósł na niego wzrok. Oczy miał rozbiegane, mówił jednak spokojnie i grzecznie:
- Nie mam Ŝadnych zamiarów odnośnie doliny. Chciałbym dostać tylko kawałek tego
górzystego terenu, z którego korzystają teraz Barrowie.
- Część z tego naleŜała do ojca Tony - zauwaŜył Sultan.
- On nie Ŝyje - wtrącił Oldroyd. - Wobec zmarłych nie mamy Ŝadnych zobowiązań. Nie
jesteśmy teŜ nic winni jego córce. Nie jest wiele warta. A więc ustalmy to od razu: dostaniesz ten
kawałek ziemi o którym mówiłeś, ale nic poza tym.
- W porządku, w porządku - mruknął Dobe.
Oldroyd, Ketchum i Sultan przeszywali go wzrokiem, w którym na próŜno moŜna by
szukać cienia przyjaźni czy zaufania.
- Ruszamy - powiedział wreszcie Oldroyd.
Jeden za drugim wyszli na zewnątrz; Dobe i nieznajomy na końcu. W progu Dobe odwrócił
się i spojrzał porozumiewawczo na swego kompana.
Dosiedli koni. Mrok był tak gęsty, Ŝe przez całe dwanaście mil mogli jechać tylko stępa. I
tak upłynęły trzy godziny, zanim znaleźli się wśród wzgórz i zjechali po niewysokim zboczu,
kończącym się niskim grzbietem.
Z wierzchołków Silver Lode spływały leniwie mleczne zwoje mgły. PoniŜej grzbietu
rozciągał się płaski kanion, wtedy niewidoczny. Tam właśnie stała chata pasterska Barrów. Jakiś
strumyk szumiał w pobliŜu, a wiatr szeptał wśród świerków.
- To juŜ niecałe sto metrów, prawie przed nami - powiedział Ketchum. - Hallem, weź konie
i odprowadź je pojedynczo. Poczekamy tu na ciebie.
Konie parskały cicho, ale szły posłusznie za Hallemem.
- Teraz rozdzielimy się i poczekamy - polecił Ketchum.
Rozproszyli się ginąc w ciemnościach. Od gór wiał zimny wiatr, rozścielając kłęby mgły.
Oni jednak czekali cierpliwie, w zupełnej ciszy i bezruchu, podczas gdy noc dobiegała końca, a w
nieprzejrzaną ciemność zaczynał juŜ sączyć się świt.
W nikłym blasku dnia wyłaniał się gigantyczny masyw górski. Nisko płynące opary mgły
zdradzały kierunek, w którym ciągnął się kanion, chata była jednak nadal niewidoczna.
Dobe Hyde mruczał coś do siebie i z trudem tłumił niecierpliwość leŜąc płasko na ziemi.
Nieoczekiwanie przez mgłę przedarło się światło dnia, odsłaniając wreszcie chatę, coraz
wyraźniej, w miarę jak opary ulatywały do góry. Odległość wynosiła prawie sto metrów, ale głosy
z chaty dochodziły aŜ tu. Z komina sypały się iskry, drzwi otworzyły się i w progu stanął najstarszy
z synów Barra - Ring. Podszedł do potoku i zaczerpnął wiadro wody, wyprostował się i powiódł
wzrokiem po kanionie. Następnie odwrócił się i wrócił do chaty. Skrzyp rączki od wiadra roznosił
się daleko w ciszy poranka.
Godry przeturlał się na bok i celował z karabinu. Ketchum powstrzymał go ostrym
warknięciem.
- Przestań pan!
Wszyscy leŜeli płasko na ziemi, ich ciała tworzyły nieznaczne wzniesienia. Światło dnia
przybrało trochę na sile, a mgła cofała się między świerkami, wzdłuŜ stoków. Wiatr przywiał od
chaty zapach dymu. W dole nad potokiem rysowały się coraz wyraźniej sylwetki krów.
- Jeszcze nie - mruknął Ketchum. - Zaczekamy, aŜ wszyscy wyjdą z chaty.
***
O piątej zaświtał szary, pochmurny dzień. Hallem wraz z końmi znajdował się w płaskiej
kotlinie, oddalonej stąd o jakieś trzysta metrów. Dalej zaczynał się górzysty teren ze stokami
ozdobionymi świerkami.
Buff Sultan powiódł dokoła wzrokiem, uświadomił sobie, Ŝe gdyby ktoś zaatakował ich od
strony wzgórz, znaleźliby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, nie powiedział jednak ani słowa.
Z chaty wyszedł znowu Ring Barr.
- Czekać - mruknął Ketchum.
Buff Sultan leŜał markotny. Cały ten napad, do którego przygotowali się z tak zimną krwią,
przestał mu się podobać. Dla innych Barrowie byli po prostu bestiami, nie odczuwali Ŝadnych
wyrzutów sumienia. Takimi uformowało ich Ŝycie, a ojciec Buffa był taki sam. Ale synowie Barra
byli jego rówieśnikami, nie naleŜeli do pokolenia ich nieprzejednanych rodziców. Tylko Ŝe teraz
było juŜ za późno, aby wyjaśniać to Ketchumowi, a duma nie pozwalała na to, by wycofać się bez
słowa.
LeŜał więc przytłoczony tą wewnętrzną rozterką i patrzył na Ringa, który właśnie stąpał
ocięŜale w stronę korrala. Kątem oka dostrzegł nagle, jak Dobe - ostatni w szeregu - unosi karabin i
celuje w dół.
Ring doszedł juŜ prawie do rogu chaty, a w drzwiach stanął jeden z jego krewnych. W tym
momencie Dobe wystrzelił.
Kula ugodziła Ringa w plecy i roztrzaskała kręgosłup, a siła uderzenia pchnęła go o krok
do przodu i rzuciła na ziemię. Kapelusz potoczył się trochę dalej.
Ketchum uniósł się na kolana i zaklął siarczyście, rozwścieczony postępkiem Dobe'a.
Potem przywarł z powrotem do ziemi. Człowiek stojący na progu wskoczył do chaty, inny strzelał
juŜ przez okno, wzbijając drobne fontanny piachu na zboczu kanionu.
Ketchum nie przestawał się pieklić, w końcu powiedział:
- A więc dobrze, dajmy im nauczkę.
Teraz wszyscy zaczęli ostrzeliwać okna chaty, wszyscy oprócz Buffa. LeŜał, ściskając w
dłoniach kolbę karabinu, nie unosił go do strzału. Kule z siedmiu karabinów uderzały o chatę, nie
było Ŝadnej reakcji. Po chwili wszystkie okna były potrzaskane, a atakujący skoncentrowali się na
drzwiach.
- Część z was moŜe zająć się teraz bydłem - powiedział Ketchum.
W tym momencie rozległy się nieoczekiwanie strzały.
- Wydostali się przez tylne okno - krzyknął Ketchum, a Buff ujrzał, jak zza węgła chaty
wysuwa się lufa karabinu.
Oldroyd wycofał się i zajął pozycję nieco dalej. Celował w bydło stojące u wylotu kanionu,
nie chciał bowiem wywołać paniki w stadzie.
Barrowie przerwali ogień. Od tylnej ściany chaty do lasu ciągnął się teren, osłonięty na
przestrzeni około dziesięciu metrów, dalej otwarty, a Barrowie byliby na nim widoczni jak na
dłoni, gdyby chcieli dotrzeć do lasu. Widocznie na to właśnie liczył Dobe, gdyŜ zawołał nagle:
- Celujcie za chatę! Będą tamtędy uciekać!
Jeden z oblęŜonych nisko skulony przebiegł akurat. Kula z karabinu Dobe'a wzbiła tuman
pyłu tuŜ za nim, zdołał jednak dotrzeć do lasu i zaczął ostrzeliwać stamtąd zbocze kanionu.
- Wycofujemy się! - polecił natychmiast Ketchum.
Czołgali się spory kawałek do tyłu, zanim wstali i podeszli do koni. Na wschodzie zabłysły
pierwsze promienie słońca. Mgła rozwiała się juŜ całkowicie. Dosiedli koni, oczekując dalszych
rozkazów Ketchuma.
- Wpadli na dobry pomysł - powiedział wreszcie. - Trochę pokpiliśmy sprawę, ale i tak nie
odwaŜą się podejść do nas bliŜej, tyle Ŝe hałas moŜe sprowadzić resztę rodziny. A więc: wiejemy.
Dobe, niech pana diabli porwą!
Sultan nie spuszczał oka z zalesionego zbocza, wznoszącego się nie opodal. To miejsce nie
podobało mu się i wypowiedział swe obawy na głos. Ketchum i Oldroyd spojrzeli na niego z
niechęcią.
- Nie mieliśmy z ciebie duŜego poŜytku - zauwaŜył Ketchum.
- Jedźmy juŜ - odparł szorstko Sultan.
Zawrócili i wjechali pod górę, w kierunku drzew. Oldroyd pozostał nieco w tyle i zsiadł z
konia, aby podciągnąć popręg. Pozostali zatrzymali się trochę dalej, czekając na niego. Konie
tańczyły niespokojnie w miejscu.
Ciszę poranka przerwał nagle huk wystrzału. Odgłos dobiegł spośród rosnących wyŜej
ś
wierków. Dobe krzyknął coś, zawrócił konia i pognał w stronę lasu. Reszta pędziła za nim w
popłochu. Niewidzialny napastnik strzelił po raz drugi. Sultan przylgnął niemal do grzbietu konia,
usłyszał świst kuli. W następnej chwili skrył ich zbawczy las świerkowy, oni jednak nadal pędzili
galopem po zarośniętej ścieŜce. Sultan, ostatni w grupie, odwrócił się w siodle: Oldroyd leŜał na
drodze. Był martwy.
***
Po spotkaniu z Edith Dan udał się do domu. W takich chwilach, jak ta, kiedy opadały go
rozpaczliwe myśli, samotna, bezkresna przejaŜdŜka przynosiła mu ulgę. Noc kryła w sobie
odwieczny, kojący spokój, potęŜny, bezdźwięczny rytm, odwodzący go od małych, przyziemnych
spraw ludzi.
Dlatego teŜ noc spędził pod gołym niebem. Tajemnicze, osobliwe szepty nocy utuliły go do
snu, obudził się zaś, zanim jeszcze wstał szary brzask.
Kiedy ruszył w dalszą drogę i znajdował się tuŜ nad kanionem z chatą pasterską, usłyszał z
oddali huk wystrzałów. Na skraj lasu dotarł w chwili, kiedy grupa Dobe'a rzuciła się do ucieczki.
Ale dopiero, gdy dostrzegł z góry nieruchomą postać leŜącą przed chatą, uświadomił sobie
znaczenie tego wszystkiego.
I raptem wszelkie jego nadzieje prysnęły jak bańka mydlana; wiedział teraz, jakie go czeka
zadanie bez względu na to, o czym marzył. Poderwał karabin i pierwszym strzałem zabił Oldroyda.
Druga kula chybiła. Grupa jeźdźców zniknęła w oddali, ucichł tętent kopyt. Dan przejechał na
drugą stronę polany, odnalazł ścieŜkę wiodącą ukosem na dno kanionu, po czym krzyknął głośno,
aby uprzedzić o swym przybyciu. Zza drzew wyłonili się jego brat Fay, kuzyn Creed i wujek Will.
Stanęli nad zwłokami Ringa.
- Odjechali? - zapytał Fay.
- Chyba tak.
- Widziałem, jak ktoś spada na ziemię.
- Oldroyd - wyjaśnił Dan i spojrzał znowu na zabitego brata.
Kula musiała pozbawić go Ŝycia natychmiast. Wyglądało na to, Ŝe nie zdąŜył poczuć ani
strachu, ani bólu. Wystarczył ułamek sekundy, aby przestał Ŝyć.
Dan podniósł wzrok, ale na twarzach Creeda i wujka nie dostrzegł Ŝadnej zmiany. Tacy juŜ
byli: zawzięci, milczący, nie okazujący swych uczuć. Jedynie w oczach Faya zauwaŜył teraz jakiś
błysk. Dan go rozumiał, przeŜywał to samo. Nie odezwali się nawet jednym słowem, ale mimo to
poczuli się sobie bliscy. Ani rozsądek, ani pragnienia nie miały z tym nic wspólnego, był to istotnie
prastary, odwieczny przymus wewnętrzny, który sprawia, Ŝe człowiek idzie za głosem krwi. I on
sprawił teraz, Ŝe Dan powiedział równie lakonicznie, jak powiedziałby to brat.
- Ruszajmy juŜ, tak będzie lepiej!
Fay skinął głową i podszedł do konia Dana. Wyciągnął z olstra jego spencera, wyjął
okrągły magazynek i sprawdził naboje. Następnie wsunął karabin z powrotem i podniósł wzrok na
Dana.
- Oddałeś dwa strzały:
- Za drugim razem spudłowałem.
- Liczy się ten pierwszy - powiedział łagodnie Fay. - Według mnie jesteś w porządku, Dan.
W milczeniu umieścili Ringa w siodle, przywiązali mocno i zostawiając bydło ruszyli pod
górę do odległego o pięć mil rancza.
- Myślę, Ŝe nieprędko wrócimy do tego kanionu - odezwał się po chwili Dan.
Fay zacisnął wargi.
- Jak tylko rozprawimy się z Benem Maffittem, złoŜymy kilka wizyt, tu i tam.
- Nie jestem tego taki pewny - mruknął Dan.
Pół godziny później wjeŜdŜali na plac przed domem. Na werandzie czekali Pete i
Katherine. Danowi zdawało się, Ŝe ojciec wyszczuplał jeszcze bardziej. Jego twarz nie wyraŜała
zupełnie nic.
Twarz Katherine była blada w promieniach słońca, które zabłysło raptem na wschodzie, z
ust wydarł się zduszony okrzyk. Dan nigdy nie darzył sympatią ojca, teraz jednak czuł jego głuchy
ból. Przez chwilę w oczach Pete'a pojawiła się nawet jakaś trudna do zniesienia męka, ale trwało to
tylko sekundę.
- Wnieście go do domu - polecił.
Dan i Fay zdjęli ciało z siodła i zanieśli do domu, a kuzyn Creed opowiedział Pete'owi, jak
doszło do walki. Kiedy bracia wyszli z powrotem, ojciec wszedł do domu i zamknął się w swoim
pokoju. Wkrótce usłyszeli odgłos jego kroków. Potem kroki ucichły.
- Ring był jego oczkiem w głowie - mruknął Fay. Odwrócił się i odszedł.
***
Ketchumowie, ojciec i syn, odłączyli się od pozostałych i stary udał się ze smutną wieścią
do domu Oldroyda. Kilka mil dalej grupę Hyde'a opuścił Buff Sultan, wracając na swoje ranczo.
Edith czekała na niego z niepokojem. To, co najgorsze, wyczytała od razu z jego twarzy. Nie
musiała zresztą o nic pytać; sam pospieszył z wyjaśnieniem.
- Dopadliśmy kilku Barrów w chacie i Dobe zastrzelił Ringa. Potem wycofaliśmy się. Na
górze ktoś nas wytropił, chyba nadszedł od tyłu. Nie wiemy, kto to był. Dostał Oldroyda. - Spojrzał
w jej oczy i dostrzegł w nich całą okropną, brutalną prawdę o tej walce. - Jakie to straszne, Edith! -
mruknął przygnębiony. - Nie chciałem, by doszło do zabójstwa.
- A teraz Dobe ma was wszystkich w ręku - odparła z odrazą w głosie.
- Nie powinienem był jechać z nim, wiem! To wszystko przez tego przeklętego Kellanda!
Po co się tu zjawił?!
- Nie on tu zawinił! - zawołała ostro.
- No... póki go nie było, wszystko szło dobrze.
Potrząsnęła głową.
- Nie, to nieprawda. Ale teraz wszyscy zaczną go obwiniać i znienawidzą jeszcze bardziej.
Opuściła głowę. Dla niej, tak jak dla wielu innych mieszkańców doliny, oznaczało to
koniec wszelkich nadziei. Rozstrzygnięcie stało się faktem dokonanym; tląca się od dawna waśń
rozpaliła się otwartym płomieniem walki, niszcząc tym samym prywatne szczęście kaŜdego z nich.
Stała zrezygnowana pośrodku pokoju, a na jej twarzy widniał wyraźnie przepełniający ją
smutek. Wreszcie wyszła bez słowa, osiodłała konia i ruszyła przed siebie.
Buff zawołał za nią:
- Nie pokazuj się teraz w tamtej okolicy, Edith!
- Nie martw się, wrócę - odparła i zniknęła w lesie.
Kiedy dotarła do opuszczonego domu, wzięła kartkę papieru i napisała na niej tylko dwa
słowa. Przyczepiła ją gwoździem do ściany nad kominkiem. Długo jeszcze stała, wpatrując się w
nią wzrokiem przyćmionym łzami. W końcu odeszła.
Napis brzmiał: "Bądź zdrów".
***
Tego samego ranka o dziewiątej Matt Oldroyd przyjechał lekkim powozem do
Reservation. Zatrzymał się na widok Kellanda, który stał w słońcu, oparty o ścianę hotelu.
- Jadę na grzebień górski po ciało ojca - powiedział. - Zabito go trzy godziny temu.
Kelland podniósł głowę, ale nie odszedł od ściany i nie okazał Ŝadnego zaskoczenia.
- Słyszał juŜ pan o tym? - zapytał Matt.
- Nie. Pan pierwszy mi to powiedział. Bardzo mi przykro, Matt.
Młodzieniec opuścił głowę i przytłumionym głosem opowiedział wszystko, co wiedział.
Zabrzmiało to, jak ponure wyznanie winy, chociaŜ nie miał z tą sprawą nic wspólnego.
- Wiedziałem, Ŝe coś się stanie - powiedział wreszcie. - Ale nie mogłem tam pojechać
poprzedniej nocy, rozumie pan?
- Oczywiście - odparł Kelland. - A co teraz, Matt?
- Pojadę po mego ojca!
- A potem?
Matt potrząsnął głową.
- Tego nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem.
- MoŜe przyłączy się pan do Dobe Hyde'a?
Matt odetchnął głęboko.
- MoŜe powinienem to zrobić. A moŜe powinienem tak jak inni, stracić głowę i zacząć
strzelać. PrzecieŜ był moim ojcem, a więc na mnie spada obowiązek podtrzymywania zatargu;
zawsze wbijał mi to do głowy. Dlatego musiałbym zabić teraz któregoś z Barrów, a inny Barr
zrobiłby wszystko, aby mnie dopaść. A za dwadzieścia lat moje dzieci strzelałyby do dzieci
Barrów, oczywiście, o ile któryś z nas pozostałby przy Ŝyciu wystarczająco długo, by mieć dzieci.
Zabrakło mu tchu. Na twarzy Kellanda pojawił się nikły uśmiech, który u tego twardego
męŜczyzny sprawiał wraŜenie szczególnie łagodnego i tęsknego.
- Ma pan rozum dorosłego męŜczyzny - rzekł miękko Kelland. - I myśli pan jak
męŜczyzna. Nie zapomnę o tym.
Matt zaczerwienił się nagle i chwycił śpiesznie za cugle. Trochę za głośno cmoknął na
konie, zmuszając je, by ruszyły. Serce urosło mu w jednej chwili, a sprawił to komplement z ust
Kellanda.
Około jedenastej dotarł na polanę, gdzie leŜał ojciec. Znajdował się teraz na
niebezpiecznym terenie, wiedział o tym. A mimo to przez dłuŜszą chwilę trwał w bezruchu nad
nieruchomą postacią, czując, jak narasta w nim nienawiść do ludzi, którzy odjechali jakby nigdy
nic, zostawiając zabitego towarzysza.
Przeniósł zwłoki na wóz, przykrył je kocem i opuścił polanę. Z Ŝalem, odczuwanym
zawsze przez Ŝywych wobec zmarłych, rozmyślał o nie osiągniętej nigdy harmonii w kontaktach z
ojcem. Ojciec Ŝył zawsze w świecie zaciekłych zmagań i chciał wpoić w syna choćby cząstkę
swego twardego charakteru, aby przysposobić go do przyszłej walki. MoŜe w tych próbach
hartowania syna, wyrabiania w nim odporności na słabość i ból, przejawiała się ojcowska miłość.
Ale efekt tych starań był odwrotny, rozdźwięk między nimi stale się pogłębiał, teraz zaś było juŜ za
późno na pokonanie tej przepaści.
Jego matka przyjęła pod swój dach sierotę, Tony, lecz ojciec pozbył się dziewczyny, kiedy
tylko mogła zarobić na własne utrzymanie; obawiał się, Ŝe jej obecność mogłaby zmiękczyć
charakter syna.
Matt musiał przyznać w duchu, Ŝe istotnie miękł kiedyś przy Tony. Tkwiło w nich
szaleństwo młodości, jakaś potęŜna siła przyciągała ku sobie. Ale to wszystko naleŜało juŜ do
przeszłości i nie było na to rady.
O tym wszystkim rozmyślał Matt, jadąc do domu. Z opuszczoną głową spoglądał oczami
wyobraźni na sceny, nadal tak wyraźne, a jednak bezpowrotnie minione.
***
Tony była w przedsionku, kiedy Kelland rozmawiał z Mattem, mogła więc słyszeć kaŜde
słowo. Kiedy Matt wyjechał z Reservation, udała się do swego pokoju, załoŜyła stare spodnie i
męską koszulę, po czym poszła do stajni. Wynajęła konia i pojechała do opuszczonego domu, który
kiedyś naleŜał do jej rodziców.
Kiedy dziesięć lat temu zabito jej ojca, stary Oldroyd pojechał po nią i jej cały dobytek i
zabrał do swojego domu. Nikt nie zapytał Tony, czy zgadza się na to. Wszystko stało się bez jej
udziału, podobnie jak większość wydarzeń w jej Ŝyciu, na które nie miała Ŝadnego wpływu.
Od tamtej pory nie przekroczyła progu tego domu. Nie chciała wzbudzać na nowo
dawnego bólu. Teraz zaś, jadąc dobrze sobie znaną drogą, nie bardzo wiedziała, dlaczego to czyni,
nie próbowała teŜ tego pojąć. Z natury rzadko szukała wyjaśnień, kierowała się raczej
powierzchownymi odczuciami niŜ rozwagą.
A jednak ta jazda coś znaczyła; była ucieczką w przeszłość. Tony ogarnęło nagle
pragnienie spokoju, ciepła i bezpieczeństwa, tego wszystkiego, czego brak odczuwała od tak
dawna. A poniewaŜ miała to w dzieciństwie, jechała tam, gdzie dawniej był jej dom.
Na widok zapadłych ścian, wybitych okien i walącego się dachu doznała bolesnego szoku.
W jej pamięci zachowały się przecieŜ okna rozjaśnione blaskiem lampy, drzwi oddzielające dom
od wszelkich dokuczliwości świata i komin, z którego unosiły się kłęby dymu. Tak widziała ten
dom ostatnim razem i takim spodziewała się go zastać.
Tony zsiadła z konia i weszła do środka. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo
zniszczyły dom burze i zabłąkane zwierzęta. Nad kominkiem dostrzegła jakąś kartkę. Przeczytała
ją bez zainteresowania, po czym weszła po rozchwianych schodach na górę.
W pierwszym pomieszczeniu była sypialnia rodziców, dalej - za cienkim przepierzeniem z
desek - mieścił się jej pokój. W jednym kącie stała kołyska jej nieŜyjącego juŜ brata Johna, w
drugim - jej łóŜko. Kiedy kładła się wieczorem, światło lampy padało na ścianę wyklejoną tapetą w
róŜyczki. Potem przychodziła matka i zabierała lampę, a jej zniekształcony cień przesuwał się po
ś
cianie, kiedy nachylała się nad nią.
- Ojcze nasz...
Odmawiała pacierz, licząc przy kaŜdym słowie róŜyczki na tapecie. Później matka
całowała ją i wychodziła z lampą.
Tapeta w róŜyczki dawno juŜ odpadła od ściany. Tony wyjrzała przez okno i zobaczyła
pień świerku, pod którym ojciec ustawił budę dla Sama, jej wilczura. Wtedy drzewo sięgało ledwie
dachu; teraz było o połowę wyŜsze. Dalej biegła ścieŜka wiodąca do źródła.
Wspomnienia, piękne i Ŝywe, kłębiły jej się w głowie, kiedy schodziła na dół. Ale potem
stała znowu na zmurszałych deskach podłogi, patrzyła na zniszczenia, jakich dokonał bezduszny
czas, a jej mina to pochmurniała, to znów rozpogadzała się.
Drgnęła, słysząc tętent zbliŜającego się konia. Potem zobaczyła jak Dan Barr ześlizguje się
z siodła i przebiega przez werandę. Dojrzał ją i stanął jak wryty. Wyglądał na znuŜonego i
zdenerwowanego, lecz starał się nie zdradzać zaskoczenia, w jakie musiała wprawić go jej
obecność.
- Witaj, Tony - mruknął i podszedł do kominka.
Całą jego uwagę przykuła owa kartka papieru, jakby posiadała magiczną moc. Jego
ramiona uniosły się i opadły, kiedy przeczytał te dwa słowa. Tony nie wiedziała, kto je napisał, ale
dla niego zdawały się mieć olbrzymie znaczenie. Kiedy jednak odwrócił się do niej, jego twarz
była zupełnie nieprzenikniona. Zawsze uwaŜała go za najlepszego z Barrów, ale teraz sprawiał
wraŜenie równie twardego i nieprzejednanego jak reszta członków jego rodziny.
- Co się stało, Dan? - zapytała.
Spoglądał na nią przez dłuŜszy czas dziwnie pustym i rozpaczliwym wzrokiem.
- Wychowałaś się w tym domu, Tony?
- Tak, do dziesiątego roku Ŝycia.
- Ano, przypominam sobie. Na pewno nienawidzisz Barrów i Bóg jeden wie, Ŝe nie bez
powodu.
- Nie czuję nienawiści do nikogo - odparła. - Co by mi to dało?
Po twarzy przemknął mu nikły uśmiech, jakby nie wierzył w szczerość jej słów.
- Nie czujesz do ludzi nienawiści za krzywdy, jakie ci wyrządzili?
- Nie - szepnęła. - Nie.
Ciszę przerwał pisk kół powozu. Dan odwrócił się błyskawicznie. Tony nie zwróciła do tej
pory uwagi na napięcie, w jakim znajdował się przez cały czas. Teraz patrzyła zaskoczona na
zwinne, kocie ruchy; momentalnie znalazł się w drugim końcu pokoju, z dłońmi przywartymi
płasko do nóg, nachylony lekko do przodu.
Z zewnątrz dobiegł ich dziwnie podniecony głos Matta Oldroyda.
- I co, Dan?
Do tej chwili Tony nie interesowała się przebiegiem konfliktu, ale jakiś impuls kazał jej
postąpić dwa kroki, odepchnąć Dana na bok i wyjść na werandę.
- Nie stawaj przede mną! - zawołał Dan z rozdraŜnieniem i zszedł na dziedziniec.
Uprzejmym, ale pełnym rezerwy tonem powiedział:
- Cześć, Matt.
Oldroyd siedział na koźle w pozornie niedbałej pozie. Jego duŜe dłonie trzymały lejce
jakby od niechcenia, był lekko przygarbiony. Rondo kapelusza rzucało cień na jego posępną,
zdecydowaną twarz. Jasne włosy odcinały się ostro od spalonego przez słońce ciała, ale brwi
tworzyły dwie krótkie, wyblakłe linie. Był wyŜszy niŜ Dan i bardziej opanowany. Dawniej, jako
dzieci, włóczyli się nieraz we troje po tym terenie.
Z werandy Tony ujrzała leŜące na wozie ciało owinięte w koc. Śpiesznie zbiegła na dół i
podeszła do Matta.
- Tony, nie stawaj pomiędzy nami! - zawołał ponownie Dan.
- Matt... tak mi przykro - szepnęła dziewczyna.
Matt spoglądał na Dana spokojnym, pełnym powagi wzrokiem.
- Czego się boisz, Dan? - zapytał.
Tamten stał nieruchomo. O tym, Ŝe był jednym z Barrów, przypominało martwe,
beznamiętne spojrzenie i ostre rysy twarzy.
- Nie jesteśmy przyjaciółmi, Matt - odparł.
- MoŜliwe. Jeszcze tego nie wiem i na razie nie chcę wypowiadać się na ten temat.
- A ja nie chcę z tobą rozmawiać - wtrącił szybko Dan.
Tony widziała teraz obu, widziała jacy są: jeden, który świadomie odgradzał się barierą -
Dan, i drugi, który stopniowo rósł w jej oczach - Matt. Siedział spokojnie w powozie, unikając
walki. Jego wysoka, opanowana postać rysowała się ostro w blasku słońca, roztaczał wokół siebie
spokój, zdający się tłumić wszelki gniew niczym woda płomienie ognia. Ostatnie pół godziny
pozwoliło mu przekroczyć granicę dzielącą beztroską młodość od dojrzałości.
- Myślę, Dan, Ŝe powinieneś juŜ iść, jeŜeli nie chcesz ze mną rozmawiać - powiedział.
- Wkrótce rozpocznie się między nami walka.
- Nie jestem tego pewien - pokręcił głową Matt. - Nie jestem pewien.
Dan stał przez chwilę nieruchomo, potem rzucił wzrokiem na wnętrze powozu i cofnął się
z drŜeniem, jakie nie uszło uwagi Tony. Podszedł do konia, wskoczył na siodło, głośnym
okrzykiem popędził konia i pełnym galopem ruszył w drogę.
- Po co tu przyjechałaś? - zapytał Matt.
- śałuję, Ŝe to zrobiłam - mruknęła dziewczyna.
Dostrzegła nagłą zmianę w jego twarzy i dodała śpiesznie:
- Och, nie, Matt... - przyjechałam tu sama. Ale tu nie ma juŜ nic, co mogłoby mi
przypomnieć tamte lata. Niepotrzebnie tu wróciłam.
Owinął lejce wokół rączki hamulca i stanął na ziemi. Następnie swoim niezgrabnym, jakby
pokornym gestem zdjął przed nią kapelusz.
- Bardzo mi przykro, Ŝe to stało się właśnie z twoim ojcem - powiedziała.
- Wierzę ci, ale to właściwie dziwne. Bo on nigdy nie okazał ci Ŝyczliwości. Wysłał cię
nawet z domu.
- MoŜe postąpił wtedy słusznie - szepnęła. - Nie przejmuj się mną tak bardzo.
- Ale ja nigdy nie przestałem Ŝałować pewnych spraw - odparł.
- Nie potrzebuję litości, Matt.
- Wiem - zapewnił. - Wiem. I bądź pewna, Ŝe wcale nie usiłuję być wobec ciebie
wspaniałomyślny.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Co uczyniło cię tak mądrym?
Uniósł lekko ramiona i opuścił z powrotem.
- Miałem duŜo czasu do namysłu.
Ona jednak nie mogła zapomnieć o tych wszystkich minionych latach, o tym, co przeszła.
Musiała myśleć o tym, jaka kiedyś była i o tym, czego nie mogła dać juŜ nigdy komuś takiemu jak
Matt. Na jej twarzy odmalowało się zwątpienie i równieŜ w głosie zabrzmiała nutka rezygnacji:
- MoŜe dawniej miałoby to jakieś szanse powodzenia, Matt. MoŜe dawniej. Ale teraz jest
juŜ za późno.
Szybkim krokiem podeszła do konia, dosiadła go i ruszyła pędem na przełaj przez łąkę.
Matt stał przy wozie, odprowadzając ją wzrokiem. Kiedy zniknęła w oddali, wsiadł na kozioł i
popędził konie.
***
Stojąc przed hotelem, Kelland widział, jak Matt kieruje powóz w stronę grzebienia
górskiego, a potem, jak Tony wyjeŜdŜa z miasta. Słońce juŜ wzeszło, ale w cichym powietrzu
unosił się ostry powiew zimy. Wierzchołki Silver Lode były oprószone bielą, a to znaczyło, Ŝe
mniej więcej za tydzień nadejdzie zima.
Kelland zapalił cygaro i oparł się ramieniem o ścianę hotelu. Zastanawiał go fakt, Ŝe Matt
pierwszy przyniósł wiadomość o walce, która odbyła się ponad cztery godziny wcześniej. Ta
zwłoka była dziwna w kraju, gdzie tego typu wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. Relację Matta
usłyszał właściciel stajni; teraz przekazywał to dalej. Kelland widział, jak mały człowieczek
wchodzi najpierw do saloonu, potem do drukarni, a wreszcie do biura Charley Chavisa.
Było wpół do jedenastej, kiedy na drodze wiodącej z rancza Barrów pojawił się jeździec.
Nadjechał kłusem, wszedł do saloonu, a po chwili wyłonił się ze swego biura Charley Chavis.
Skinął na handlarza paszą i razem udali się do saloonu. RównieŜ drukarz stanął w progu swego
warsztatu i obrócił wzrok na Kellanda. W porannym słońcu jego twarz sprawiała wraŜenie
wyjątkowo białej.
Miasto, zazwyczaj senne, wyglądało dziś mimo wczesnej pory na niezwykle oŜywione.
Kelland czuł tę zmianę, odgadł teŜ jej przyczynę. Reservation leŜało w centrum tej górzystej
krainy, było więc niezwykle wraŜliwe na wszelką, najmniejszą nawet zmianę sił. Ludzie interesu
dbali tylko o swoje zyski, nie zastanawiając się, która ze stron jest górą. Obawiali się jednak kaŜdej
zmiany, która mogłaby skierować gniew skłóconych rodzin przeciw miastu. I to głównie zrodziło
nienawiść ogółu do niego.
Około jedenastej dopalił cygaro i wtedy teŜ wyczerpała się jego cierpliwość, którą i tak
trudno mu było zazwyczaj zachować. Wszedł do sklepiku, prowadzonego przez spokojnego
męŜczyznę o nazwisku Webber i jego Ŝonę, kupił dwa cygara i chciał wyjść, kiedy pani Webber
zawołała:
- Kelland!
Wykrzyknęła tylko to słowo, ale ostro, władczo. Odwrócił się i ujrzał jej potęŜną figurę
zbliŜającą się ku niemu.
Patrzyła na niego nieprzyjaźnie.
- Dlaczego nie zostawi pan nas w spokoju?
Zdjął kapelusz i powiedział:
- Proszę mi wybaczyć.
Odwrócił się i chciał wyjść ze sklepu, ona jednak, krzycząc coś przeraźliwie, podbiegła,
chwyciła go za ramię i szarpnęła. Jej gniew przejawił się tak, jak zazwyczaj reagują męŜczyźni: w
pragnieniu uŜycia siły fizycznej. Krzyczała, tracąc całkowicie panowanie nad sobą:
- Niech pan odpowie! Dlaczego nie zostawia pan nas w spokoju? Mój BoŜe, znowu mamy
dwóch zabitych i znowu odŜyła ta wojna! Kto pana tu zaprosił? Gdybym była męŜczyzną,
zrobiłabym to, na co nikt tu nie moŜe się zdobyć. Zastrzeliłabym pana!
Kelland zaniemówił. Stał jak wryty, podczas gdy na placu gromadzili się ludzie,
przysłuchując się całej scenie. Głos pani Webber stawał się coraz bardziej przeraźliwy.
- Bóg mi świadkiem! Zrobiłabym to!
Z całej siły uderzyła go w twarz. Jego oczy nabrały blasku, z jakimś złowieszczym
spokojem zapytał:
- Skończyła juŜ pani?
Uderzyła go jeszcze raz, krzyknęła coś, czego nie zrozumiał, po czym odeszła. Kelland
przesunął dłonią po twarzy. Dopiero teraz uświadomił sobie, Ŝe nadal trzyma w ręku cygaro.
Schował je do kieszeni i wrócił do hotelu. Broderick uśmiechnął się ponuro.
- Zapewne juŜ pan wie, jak się sprawy mają - powiedział.
Kelland zaczął krąŜyć od ściany do ściany. Czuł, jak z gniewu napręŜają mu się mięśnie.
- Broderick, najgorsze jest to czekanie - mruknął.
- Czekanie na co? - zapytał Broderick.
Kelland odwrócił się raptownie. Spojrzał na niego, a płomień w jego oczach rozpalał się
coraz bardziej. Broderick zamknął usta i wyszedł z hotelu.
Jim czekał, aŜ ucichnie ta straszliwa burza, szalejąca w jego sercu. Czekał, aŜ ustanie ból
po uderzeniach pani Webber, symbolizujących nienawiść całego miasta. Był wystarczająco długo
przedstawicielem prawa, aby wiedzieć, jak będzie samotny przy wykonywaniu zadania. Wszystko
co mówił i robił, rozumiane było przez innych na opak. Ludzie nie rozumieli go, szukali tylko jego
wad, pilnowali, by nie wyróŜnił przypadkiem którejś ze stron. Musiał teŜ liczyć się z tym, Ŝe
wcześniej czy później utraci zaufanie równieŜ ludzi uczciwych.
Był więc osamotniony, tak jak spodziewał się tego juŜ przedtem. Ale ta izolacja stawała się
szczególnie męcząca, kiedy wrogie milczenie ludzi podsycało jego gniew, nie pozwalając mu
spocząć, tak jak teraz.
Po dłuŜszej chwili zjawił się Broderick.
- Kelland, wszystko jest sprawką Dobe'a Hyde'a - zameldował. - Tkwi w tym po same
uszy. To on zorganizował napad.
- Na to właśnie czekałem.
- Dlaczego?
- Czekałem, aŜ zdradzi swoją pozycję. Nie moŜna walczyć z przeciwnikiem, dopóki nie
jest się pewnym, gdzie dokładnie stoi.
- A więc juŜ pan wie.
- Jeszcze nie. Muszę poznać stanowisko drugiego człowieka.
- To znaczy, Ŝe będzie pan czekał, a w tym czasie zginie moŜe ktoś następny.
Broderick przechadzał się tam i z powrotem, mrucząc jeszcze coś do siebie, potem
zatrzymał się przed Kellandem, kładąc metalową protezę na kontuarze.
- Muszę przyznać, Ŝe lubiłem pana, Jimie Kellandzie - powiedział. - Ale teraz widzę, Ŝe
umyka pan przed czymś. Spowodował pan kolejny wybuch walki. Tak, wiem, doszłoby do niej tak
czy inaczej, ale pan to przyspieszył. Oldroyd nie Ŝyje, a ci, którzy mają posiadłości nad wschodnią
odnogą Ute, wezwali na pomoc Dobe'a Hyde'a. Tym samym przestają pana interesować, gdyŜ
Hyde poprowadzi własną walkę, aby zgarnąć jak największy zysk. A więc: Dobe Hyde przeciw
Barrom. śaden z nich nie jest lepszy od drugiego, lecz pan, Kelland, sprowokował to wszystko i
pan ponosi tu pełną odpowiedzialność. Musi pan wziąć czyjąś stronę. Po prostu pan musi. A więc
którą?
- Poczekam - odparł spokojnie Kelland - aŜ coś jeszcze się wydarzy.
- Czekać! - krzyknął Broderick i uderzył protezą o stół. - Na Boga, Kelland, nie wolno juŜ
panu wykręcać się dłuŜej!
- Kiedy nadejdzie pora, nie będę stał na uboczu!
- Stoi pan przed trudną decyzją - mruknął Broderick. - śadna ze stron nie ma racji, a pan
nosi gwiazdę, co czyni pana odpowiedzialnym za ich postępowanie. Wydaje mi się, Ŝe nie rozegrał
pan tej partii jak naleŜy.
Kelland podniósł na niego wzrok.
- Dlaczego pan się tym martwi?
Broderick spoglądał na niego przez chwilę i w końcu wzruszył ramionami. Z nie ukrywaną
niechęcią powiedział:
- Nie lubię patrzeć, jak pan popełnia błędy, Kelland. Jest pan człowiekiem, którego
podziwiam.
Najwidoczniej chciał powiedzieć coś więcej, ale nie zdąŜył tego uczynić. Na placu
zabrzmiał tętent kopyt, jakiś jeździec zeskoczył na ziemię przed hotelem, a po chwili w progu
stanęła Katherine Barr. Była zdyszana.
- Chciałabym z panem porozmawiać - powiedziała.
Kelland wyciągnął spod stołu swoje długie nogi, zdjął kapelusz i połoŜył go na stole, po
czym wstał.
- Proszę zostawić nas samych i zamknąć za sobą drzwi - zwrócił się do Brodericka.
***
- Przyszła pani powiedzieć, Ŝe to ja sprowadziłem nieszczęście na pani rodzinę, Ŝe jestem
odpowiedzialny za śmierć pani brata. śe jestem takim samym mordercą, jak Ben Maffitt.
Jakimś gardłowym, zduszonym głosem rzuciła mu w twarz tylko jedno słowo:
- Tak!
Miała na sobie jak zwykle strój do konnej jazdy. Nogawki spodni wpuściła w niewysokie
buty, rozpięta u góry męska koszula odsłaniała szyję. W dłoni trzymała szpicrutę, policzki
zarumienione były od jazdy i gniewu. Ten sam gniew iskrzył się w oczach. Płonął w niej jakiś
ogień, który czynił ją jeszcze piękniejszą. Stał tak, napawając się widokiem prawdziwej,
zachwycającej kobiety i czuł to wszystko, co czuje męŜczyzna patrząc na piękno, nie przeznaczone
dla niego.
Bardzo wolno i bardzo spokojnie powiedział:
- Za wszystko, co uczyniłem pani rodzinie, zapłacę własnym sumieniem.
- Dlaczego mi pan wszystko utrudnia! - zawołała. - PrzecieŜ przyjechałam tu, by sprawić
panu ból, tak duŜy, jak to tylko moŜliwe.
- Wystarczy moje sumienie.
- A więc przyznaje się pan, Ŝe nie miał pan racji?
Spojrzał na nią z uśmiechem, zmąconym tęsknotą, i potrząsnął głową.
- Nie, Katherine, nie sądzę, bym nie miał racji. Ubolewam nad tym, co się stało, ale to było
nieuniknione.
- Czy uwaŜa pan, Ŝe Dobe Hyde jest lepszy od Barrów?
- Nie - powiedział. - Nie.
- Niech pan o tym pamięta, Jim, gdyŜ to Hyde zabił Ringa. I Hyde zrobi wszystko, aby
przepędzić nas z tej doliny. MoŜe moja rodzina nie miała racji, zapewne błędem było równieŜ to,
Ŝ
e przyjaźniliśmy się z Maffittem. Ale wtedy, gdy walczy się o Ŝycie, trudno ocenić, gdzie kończy
się prawo, a zaczyna bezprawie. Miałam starszego brata, który został przed laty zastrzelony. To był
Clay. I od tamtej pory człowiek, który go zabił, jeździł sobie spokojnie po dolinie, jakby dokonał
jakiegoś chwalebnego czynu. To ojciec Matta Oldroyda zastrzelił Claya. Teraz on sam nie Ŝyje, a
pan obwinia o to Barrów.
- A jak zginął ojciec Tony, Katherine? - upomniał ją.
Spojrzała na niego. Dopiero teraz udało jej się powściągnąć gniew.
- Tak, wiem - powiedziała spokojnie.
- A więc krew polała się po obu stronach. W ten sposób ta wojna nie zakończy się nigdy.
- Mogłaby się zakończyć, gdyby zostawił nas pan w spokoju.
Podniósł rękę i wskazał na drzwi.
- Byłem w tym mieście zaledwie dwie godziny, kiedy zabito człowieka. Tak tu juŜ jest,
Katherine. Ale mimo to szukałem jakiegoś kompromisu. Tu, w tym pokoju, chciałem wszystkich
pogodzić. Kiedy jednak ujrzałem ich razem, zorientowałem się, Ŝe to niemoŜliwe.
- Przyjechałam tu, aby powiedzieć panu tak: mój brat Dan i ja nie byliśmy tak zawzięci, jak
reszta rodziny. Chcieliśmy spokoju. Ale mieszkańcy znad wschodniej odnogi Ute posłuŜyli się
Dobem Hydem, który ma własne plany i nie cofa się przed niczym. Sultan i Ketchum to głupcy,
skoro mu zaufali. Będziemy więc walczyć, bo jesteśmy do tego zmuszeni.
- Spodziewałem się tego.
- Nieraz potrafi pan być okrutny - powiedziała z wyrzutem.
- Nie oczekuję pochwał. Zresztą moŜe wcale na nie nie zasłuŜyłem.
Stała w milczeniu, patrząc mu w twarz.
- Był czas, Ŝe oceniałam pana zupełnie inaczej - szepnęła. - Wczoraj, na tym wzgórzu,
wydawało mi się, Ŝe wiem, jaki pan jest.
Bez słowa skinął głową. On równieŜ pamiętał ten wieczór: było tak, jakby trafił w nich
piorun, owiewając swym palącym powiewem. Myślał teraz o tym i wiedział zarazem, Ŝe zyskał
wtedy szansę, która rozwiała się tak szybko, jak się zjawiła, i Ŝe nie moŜe liczyć na jej powrót w
przyszłości. Przeszkodzi temu pamięć o gwałcie, przemocy i śmierci.
Ciszę przerwała Katherine.
- śegnaj, Jim - powiedziała. Odwróciła się i wyszła.
Natychmiast zjawił się z powrotem Broderick. Dyszał cięŜko.
- Charley Chavis przekazał właśnie Soderowi wiadomość, którą udało mi się zdobyć: ktoś
widział niedawno Bena Maffitta. Jechał do Dobe'a Hyde'a.
- A moŜe Chavis chciał, Ŝeby pan to usłyszał? - zapytał Kelland.
Broderick nie spuszczał z niego oka.
- Nie ja to usłyszałem. Mój przyjaciel powiadomił mnie o tym. Mam w tym mieście własną
linię telegraficzną, Kelland.
Kelland odszedł bez słowa, udał się do restauracji i zasiadł do stołu. Po posiłku pospieszył
do stajni, osiodłał gniadego i odjechał. Najpierw pozwolił koniowi wybiegać się, a potem ruszył
wolno wzdłuŜ porośniętego wierzbami brzegu rzeki. W oddali bielały ściany domu Ketchuma. Od
gór wiał chłodny, popołudniowy wiatr. Brunatna ziemia lśniła w blasku słońca. Tu i ówdzie pasło
się bydło.
Kiedy dotarł przed ranczo Sultana, ujrzał Edith, która dosiadała właśnie konia. Pomachała
do niego ręką, zaczekał więc, aŜ podjedzie bliŜej.
- Słyszał pan juŜ o strzelaninie? - zapytała.
- Tak.
- Buff teŜ tam był - powiedziała otwarcie, on zaś pomyślał sobie, Ŝe podoba mu się jej
szczerość. - Ale nie uŜył broni. Cała ta sprawa popsuła mu krew. Chciałabym, Ŝeby pan o tym
wiedział. Nie usprawiedliwiam go, lecz moŜe pan być pewien, Ŝe nikt z Sultanów nie pojedzie juŜ
nigdy z Dobem.
- Cieszę się, Ŝe to słyszę.
Zdjął przed nią kapelusz i wyruszył dalej. Wkrótce skręcił w głąb kanionu, opuścił go z
drugiej strony, przejechał przez połoŜony w górze las świerkowy i jeszcze na długo przed
zmrokiem dotarł na wiszący nad domem Hyde'a występ skalny, gdzie przykucnął na piętach.
Czekał.
***
Kotlina w Pocket Land leŜała dwa tysiące stóp nad poziomem Reservation, a mroźny
powiew nadchodzącej zimy spędził ludzi Maffitta do kuchni. Większość siedziała przy stole,
rozgrywając łagodną partię pokera. Od czasu do czasu podnosił się ze swego miejsca Brick Brand i
podchodził do pieca, rozniecając ogień. Maffitt nie grał, przypatrywał się tylko innym. Wreszcie od
strony doliny nadjechał Mały Peters.
- No, to taniec rozpoczęty - zawołał jeszcze od progu. - Ring jest zastrzelony, wszystkie
okna w chacie porozbijane, a oni wrócili do siebie. Pod koniec zjawił się Dan Barr i załatwił
Oldroyda.
Nikt nie zwracał juŜ uwagi na karty.
- Skąd się o tym dowiedziałeś? - zapytał Maffitt.
- Wstąpiłem do Barrów.
Mały Peters dyszał cięŜko, miał zaczerwieniony nos. Podszedł do pieca i zaczął rozcierać
sobie nad nim ręce.
- Pete powiedział, Ŝebyś do niego przyjechał. Chce z tobą porozmawiać.
Maffitt rozparł się niedbale na krześle, oparł rękę na stole i zaczął wybijać palcami wolny,
miarowy rytm. Jego ludzie siedzieli w skupieniu, bez słowa, zastanawiając się, jaką korzyść moŜe
im przynieść ta zmiana sytuacji.
- Barrowie nie dadzą sobie rady - odezwał się wreszcie Peters.
- Czułem, Ŝe do tego dojdzie - mruknął Maffitt. - Ten Kelland to tęga głowa. Czekał na
swoją szansę, no i oto nadeszła.
Brick Brand wpatrywał się nieruchomo przed siebie. Zadrapanie przy ustach - ślad po
bójce z Kellandem - goiło się juŜ, ale tamto wydarzenie zostawiło mu w głowie piętno o wiele
trwalsze, wryło się w jego świadomość na zawsze. Teraz jednak milczał.
Mały Peters odszedł od pieca i stanął przed Maffittem.
- Ben, jeŜeli myślisz o tym, by pomóc Pete'owi Barrowi, to nie bierz mnie pod uwagę.
- Do diabła! - nie wytrzymał Brand. - Ale przecieŜ on nam teŜ pomagał. Jesteśmy mu coś
winni!
Pozostali skierowali wzrok na niego, a twarz Maffitta wykrzywiła się w jakimś
nieokreślonym grymasie.
- Jesteś wyjęty spod prawa, Brick, zresztą ja teŜ. W naszej sytuacji nie moŜemy sobie
pozwolić na przyjaźń. Musimy trzymać się tych, którzy wygrywają. A kto teraz wygrywa?
- Dobe - odparł Peters. - Nie ma wątpliwości.
- No więc... rozłoŜył ręce Maffitt. Wstał i wyszedł na zewnątrz.
Osiodłał konia, wyjechał z kotliny i skręcił w ścieŜkę wiodącą w dół. TuŜ przed mostem
zanurzył się w mrok lasu i zaczął wspinać się pod górę, aŜ dotarł do miejsca, skąd mógł objąć
wzrokiem cały teren. Dom Barrów stał jakieś tysiąc stóp niŜej. Na dziedzińcu kręciło się wielu
męŜczyzn, a jeden z nich - zapewne wartownik - stał na skraju kanionu, nad domem.
Maffitt zatrzymał się i złoŜył ręce na kuli u siodła, wpatrując się w dół jak urzeczony.
Poczuł coś, co było mu dotąd obce; jakiś Ŝal, nie o Pete'a czy własny los, lecz o Katherine. Była
jedyną kobietą, której udało się wedrzeć w bezbarwny materializm jego umysłu i która wskazała
mu to, co być moŜe stracił w Ŝyciu. A potem przypomniał sobie ich krótką rozmowę na werandzie.
Człowiek nie moŜe mieć wszystkiego; z pewnych rzeczy musi umieć zrezygnować.
Uświadomiwszy to sobie, odegnał myśli o Katherine i ruszył dalej.
W pobliŜu chaty pasterskiej przejechał na drugą stronę doliny i skierował się ku posiadłości
Dobe'a Hyde'a. Kiedy dotarł przed jego dom, ujrzał Dobe'a i dwóch innych męŜczyzn, siedzących
na słońcu. śaden z nich nie poruszył się, kiedy nadjeŜdŜał, i on teŜ nie był zbyt czujny. Wiedział,
Ŝ
e ma przed sobą łotrów i gardził nimi. Czuł się jednak pewnie jako łotr rozmawiający z łotrami.
Nie zsiadał z konia, lecz wbił wzrok w Dobe'a, który siedział na ziemi.
- A więc wykonał pan swój ruch.
Dobe podniósł na niego spojrzenie swych wyblakłych oczu.
- Byłem pewien, Ŝe pan przyjedzie.
- A skąd ta pewność?
Dobe uśmiechnął się krzywo.
- Mądry człowiek zagrywa zawsze odpowiednio do karty, jaką ma w zanadrzu. Nie
widziałem jeszcze nigdy, Ŝeby ta metoda zawiodła. Jaką pan ma kartę, Ben?
- Niech pan to powie.
- CóŜ, do tej pory siedział pan na niewłaściwym koniu - powiedział przeciągle Dobe. - A
teraz rozgląda się pan za lepszym. I dlatego jest pan tu.
- Słucham dalej.
- To pan przyjechał w odwiedziny - odparł Dobe. - A więc ja chcę posłuchać pana.
Wzrok Maffitta padł na jednego z męŜczyzn, siedzących nadal na ziemi, na Godry'ego.
- Nie widziałem go jeszcze nigdy w tych stronach - powiedział.
Dobe roześmiał się krótko.
- Wkrótce zobaczy pan tu więcej obcych twarzy.
Maffitt zmruŜył oczy.
- Chcę panu coś zaproponować - rzekł wreszcie.
Dobe Hyde wstał raptownie, maska obojętności opadła z jego twarzy.
- Nie, przyjacielu, to ja mam propozycję. Zostanie pan przez tydzień w Pocket Land i nie
będzie się mieszał w tutejsze rozgrywki. Nawet jeŜeli Barrowie będą potrzebowali pomocy, pan tu
nie przyjedzie.
- Co będę z tego miał?
- To samo, co przedtem - odparł chłodno Dobe. - Ochronę.
- MoŜe pan to obiecywać - powiedział Maffitt. - Ale czy będzie pan w stanie wywiązać się
z tego? Co z Ketchumem albo z Sultanem? I co z Kellandem?
- Mam zwyczaj załatwiać zawsze tylko jedną sprawę - oświadczył Dobe tonem
wykluczającym dalszą dyskusję.
- A więc zgoda - powiedział Maffitt.
- Dziś mamy środę - mówił dalej Dobe. - Od piątku pozostaje pan w Pocket Land i nie
kontaktuje się z Barrami.
Maffitt patrzył na tego małego człowieka, na jego oczy - tak zimne, inteligentne i bystre.
Milczeli długo i Ben uświadomił sobie nagle, Ŝe nigdy nie będzie mógł mu ufać. A jeŜeli Dobe
Hyde coś knuł, to on teŜ miał swoje skryte plany. A więc obaj mogli teraz zawrzeć układ, a potem
wycofać się z niego.
Dlatego teŜ Maffitt powtórzył: - A więc zgoda, Dobe - zawrócił konia i pomknął z
powrotem.
- Po co powiedziałeś mu o piątku - burknął Godry, kiedy Maffitt zniknął w lesie. - Jeszcze
wygada o tym Barrom!
- Bo nie zrobimy tego wcale w piątek, a dzisiejszej nocy. Pojedziesz teraz do chaty i
sprowadzisz resztę.
- Ten typ oskubie cię ze wszystkiego, jak tylko posuniesz się do południowej odnogi Ute -
ostrzegł Godry.
- Wszystko w swoim czasie - odparł Dobe i roześmiał się piskliwie.
Ze swego miejsca na występie skalnym, dokładnie nad domem Hyde'a, Kelland widział,
jak Maffitt przyjeŜdŜa, a potem się oddala. Nie ulegało wątpliwości: obaj zawarli układ. To było
juŜ ostatnie posunięcie, na które czekał.
JuŜ przedtem uznał, Ŝe nadszedł czas działania. Teraz, kiedy Dobe zaczął działać otwarcie,
wszystko stało się jeszcze prostsze. Mógł połoŜyć tej wojnie kres, aresztując Hyde'a pod zarzutem
zamordowania Ringa Barra i wysyłając go do Jeffa White'a. Likwidując to źródło zagroŜenia,
osłabiał jedną ze ston. Obmyślał zarazem plan skierowany przeciw Maffittowi, który zastosowałby
po aresztowaniu Hyde'a; tym samym osłabiłby powaŜnie pozycję Barrów. I w ten sposób zamierzał
działać: gasić poŜar stopniowo, kawałek po kawałku.
Po pewnym czasie zauwaŜył jednego z ludzi Dobe'a, który opuścił ranczo i skierował się na
wschód. Oznaczało to, Ŝe z Hydem został tylko jeden - stosunek sił moŜliwy do przyjęcia. Kelland
wycofał się ostroŜnie i dosiadł konia, ale kiedy zerknął ponownie na dół, dostrzegł dwóch innych
jeźdźców, zbliŜających się od strony wzgórz. Zeskoczył na ziemię i przykucnął, czekając na dalszy
bieg wypadków.
Była godzina czwarta. O wpół do siódmej cała czwórka kręciła się nadal wokół domu i nic
nie wskazywało na to, by mieli się wynieść. Kiedy zapadł zmierzch, Kelland dosiadł konia i
ostroŜnie skierował się w dół zbocza.
W jednym z okien zabłysło nagle światło, czyjś głos o wyraźnie południowym akcencie
wymamrotał kilka słów. Czuć było zapach kawy.
Od domu dzieliło go zaledwie kilkanaście metrów, kiedy zza węgła wyłonił się jeden z
ludzi Dobe'a i dojrzał go. Zmierzch gęstniał i widoczność stawała się coraz gorsza, Kelland
wiedział, Ŝe męŜczyzna nie moŜe być pewien, kogo ma przed sobą, a jednak, wpatrując się bacznie
w mrok zwolnił kroku i podszedł do drzwi domu. Dopiero wtedy zapytał:
- Kto tam?
Wewnątrz domu słychać było przesuwanie krzesła, a piskliwy głos Dobe'a Hyde'a
powtórzył zawołanie:
- Kto tam?
Ktoś otworzył drugie drzwi i Kelland dojrzał w progu Murzyna. Tych troje miał więc przed
sobą, a gdzieś obok musiało czaić się jeszcze dwóch.
MęŜczyzna, który dostrzegł go pierwszy, zawołał znowu, tym razem juŜ ostrzej.
- Odezwij się, do diabła!
- Dobe! - krzyknął Kelland.
W progu stanął Dobe Hyde. Jego mała, niepozorna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle
oświetlonego pokoju. Wyciągnął szyję, usiłując coś dojrzeć, i zapytał:
- Co tam?
W tej samej chwili z mroku wyłonili się dwaj pozostali męŜczyźni. Ten, który mówił do tej
pory, wykrzyknął do nich:
- Zaczekajcie chwilę! Tu coś nie gra!
- Odezwij się, przyjacielu! - zawołał Dobe.
Kelland zeskoczył z siodła.
Błyskawicznym ruchem pociągnął konia przed siebie, zabezpieczając się przed strzałami.
Dobe Hyde cofnął się o krok. Kelland zwrócił się do niego:
- Niech pan podejdzie, Dobe. Zabieram pana do miasta.
W ciemności głos Hyde'a zabrzmiał jak zwykle piskliwie, ale jednocześnie bardzo chłodno
i bardzo pewnie.
- O nie, przyjacielu! O nie!
Tamci dwaj, którzy pojawili się jako ostatni, zaczęli biec w stronę domu.
***
Spencer Kellanda tkwił jeszcze w olstrze, ale Jim stał tak blisko konia, Ŝe dotykał piersią
kolby. Jednym ruchem wyciągnął karabin, przełoŜył przez siodło i wystrzelił, celując przed nich.
Pocisk wzbił przed nimi fontannę piachu.
- Stać! - polecił.
Odskoczyli do tyłu. Czarnoskóry kucharz uniósł ręce nad głową i mruknął: - Nie.
- Niech pan podejdzie! - zawołał Kelland, celując w Dobe'a.
Hyde postąpił kilka kroków do przodu i przystanął. Kelland krzyknął do tamtych dwóch:
- Podejdźcie tu! Szybciej!
MęŜczyzna, który stał bliŜej, odwrócił się nieznacznie. Światło padające z domu wydobyło
z mroku jego twarz i chytre, knujące coś oczy. Był to jeszcze prawie chłopiec o bladych, cienkich
wargach i twarzy, na której malowała się złośliwość. Najwidoczniej taksował swą szansę. Inni
robili to samo; Kelland czuł to wyraźnie. Patrzyli na niego poprzez mrok i czekali. Lada chwila
któryś z nich mógł okazać się zbyt gorliwy, a to stanowiłoby okazję dla innych. Kelland zdawał
sobie z tego sprawę i dlatego szczęknął głośno zamkiem Spencera. Dźwięk przeciął ciszę i
podziałał jak strumień wody na ogień. Ramiona Hyde'a drgnęły.
- Niech pan powie chłopcom, Ŝeby uwaŜali, Dobe - mruknął Kelland - bo przestrzelę panu
nogę.
Dobe zarechotał niezdecydowanie i gniewnie.
- Dajcie spokój, chłopcy, chodźcie tu.
Tamci, którzy stali koło domu, ruszyli do przodu, aŜ Kelland zatrzymał ich krótkim
okrzykiem.
- Niech pan nie rusza się z miejsca, Dobe! - polecił. - A reszta cofnąć się, pod ścianę.
Jett stanął pod ścianą domu, pozostali podeszli do niego. Murzyn zaczął przesuwać się
drobnymi krokami wzdłuŜ ściany, dołączając do grupy.
- Dobe, podejdzie pan do nich i odbierze wszystkim broń. Ale ostroŜnie! Pasy teŜ!
Dobe zbliŜył się do tamtych i odpiął trzy pasy; Murzyn nie był uzbrojony. Przewiesił je
przez ramię i wrócił.
- Niech pan podejdzie do mnie tyłem.
Dobe posłuchał i ostroŜnie obszedł konia. Kelland sięgnął wolną ręką po pasy i przerzucił
je przez siodło. Potem wyciągnął Hyde'owi rewolwer z olstra i cisnął gdzieś daleko, w ciemność.
Spojrzał na dwa konie, stojące przez cały czas obok domu.
- Niech pan wsiada na jednego z nich! - polecił. - Podjedzie pan na podwórze i zatrzyma
się tam.
Wsunął karabin do olstra, a Dobe podszedł do konia i dosiadł go. Kelland zbliŜył się do
drugiego wierzchowca i przeciął noŜem popręg. Dobe zatrzymał się właśnie, odwrócił w siodle i
przesłał swoim ludziom jakiś sygnał. Kelland podszedł do gniadego i wskoczył na siodło, ściskając
nogami zdobyte pasy. Następnie rozwinął lasso i zarzucił pętlę na Hyde'a.
- Niech pan wyciągnie ręce! - polecił, po czym zacisnął pętlę.
W ten sposób miał go na linie, zostawiając wolne ręce.
- Cofnąć się, pięćdziesiąt kroków w tył! - polecił pozostałym.
Powoli oddalili się od domu, stapiając się niemal z mrokiem. Majaczyli teraz jako
niewyraźne cienie.
- Pognamy galopem, Dobe! - powiedział ostro Kelland. - JeŜeli pan zostanie w tyle,
zawlekę pana na tej linie aŜ do Reservation.
Z siodła dostrzegł lampę stojącą na stole w środkowej izbie domu. Wyciągnął rewolwer i
strzelił. Lampa eksplodowała jaskrawosinym snopem płomieni, a rozlana nafta, zostawiając za sobą
ognisty ślad, spłynęła po stole na podłogę. Kelland odczekał chwilę, aŜ płomienie dojdą do
leŜących w kącie rupieci, po czym zawołał do Dobe'a:
- Jazda!
Od razu pomknął pełnym galopem, pociągając na lassie Hyde'a, który jeszcze się ociągał.
- Niech to diabli! Czekaj pan! - zawołał Hyde.
Przynaglił konia i pędzili teraz ramię w ramię wąską kotliną w stronę drogi. Ludzie Dobe'a
rzucili się ku domowi, a potem wypadli z powrotem na zewnątrz.
Sekundę później rozległ się huk wystrzału, ale kula świsnęła gdzieś dalej, nie wyrządzając
nikomu krzywdy. Byli juŜ na drodze i mknęli dalej, aŜ dotarli do jakiegoś grzbietu. Tu wjechali w
kanion. Tętent kopyt odbijał się głuchym echem od mrocznych ścian skalnych. Przed nimi błyskały
dalekie światła rancza Sultana.
Koń Hyde'a został nieco w tyle i jeździec jęknął, pociągnięty gwałtownie przez lasso.
Kelland zatrzymał się; Hyde przemknął obok niego, napinając linę.
- Mnie nie moŜna chwycić na lasso! - zawołał porywczo i z nie tłumioną pasją. - Na Boga,
przyjacielu Kelland! Zrobię wszystko, Ŝeby ujrzeć pana wijącego się na ziemi!
Konie goniły resztkami sił, dyszały cięŜko, a w ciszy nocy rozbrzmiewał wyraźnie tętent
pogoni. Ludzie Hyde'a byli juŜ w kanionie. Kelland rozmyślał gorączkowo. Nie mógł przecieŜ
ciągnąć Hyde'a w ten sposób aŜ do miasta. Mógł jeszcze ukryć się wśród przybrzeŜnych wierzb
albo udać się na grzbiet górski za ranczem Sultana, aby zmylić trop.
- Jazda! - krzyknął, przynaglając konia do galopu.
Ale koń Hyde'a przysiadł nagle na zadzie - rzecz rzadko spotykana u zajeŜdŜonego
zwierzęcia! - i lina wyrzuciła Dobe'a z siodła. Runął na ziemię, potoczył się po piachu i wstał z
trudem, próbując rozluźnić oburącz pętlę lassa.
- Zabiję pana za to! - krzyknął ochrypłym głosem.
- Jazda, Dobe! - polecił Kelland.
- Idź pan do diabła! - wrzasnął Hyde, walcząc nadal z liną.
Kelland dobył rewolwer, natarł koniem na Hyde'a i uderzył go lufą w głowę. Dobe zaczął
osuwać się na ziemię, ale Kelland szarpnął za lasso, zeskoczył z konia i przerzucił Hyde'a przez
siodło. Pasy potoczyły się na ziemię, nie było juŜ jednak czasu, by je pozbierać. Dudnienie kopyt
pogoni narastało coraz bardziej. Kelland wskoczył na siodło za Dobem i spojrzał za siebie:
prześladowcy majaczyli w mroku, zbliŜając się nieustannie. Zwrócił wzrok przed siebie, na światła
rancza Sultana, i w tym momencie przypomniał sobie słowa Edith. Znowu przynaglił wałacha do
galopu.
Odległość od ścigających wynosiła najwyŜej pięćset metrów i zmniejszała się z kaŜdą
chwilą. Kelland pędził co tchu w stronę rancza. Byli juŜ tuŜ przy werandzie, kiedy Hyde odzyskał
przytomność i zaczął się opierać. W tym momencie otworzyły się drzwi i wysoka postać Buffa
zasłoniła częściowo blask światła. Ktoś inny nadbiegł zza rogu, krzycząc:
- Kto to?
Kelland zeskoczył z siodła i pociągnął Dobe'a za sobą. Tamten bronił się i Kelland musiał
uspokoić go ciosem w skroń. Kiedy wbiegał do domu, rozległ się huk wystrzału. Buff zatrzasnął za
nim drzwi, a Hyde opadł na podłogę, usiłując poczołgać się na czworakach pod ścianę. Z nosa
ciekła mu krew, ale kiedy odwrócił głowę, oczy zalśniły mu niesamowitym blaskiem; zgrzytnął
zębami, krzycząc:
- I tak nie dotrze pan do miasta, przyjacielu!
Edith stała w jednym kącie, Buff przy stole. Właśnie gasił lampę, kiedy z drugiego pokoju
wtargnął jeden z jego ludzi z karabinem w dłoni, a dziedziniec wypełnił się gwarem. Kula przebiła
drzwi, ominęła Kellanda o szerokość dłoni i w tej samej chwili Buff odrzucił głowę do tyłu i jęknął
boleśnie.
- Buff! - krzyknęła Edith.
Drzwi odskoczyły raptownie, do pokoju wtargnęli Jett i dwaj inni ludzie Hyde'a. TuŜ za
progiem stanęli jak wryci; Kelland, z rewolwerem w dłoni, odwrócił się ku nim błyskawicznie.
Trwali tak w bezruchu, oddychając cięŜko. Buff stęknął ponownie, a Dobe przesunął się jeszcze
trochę wzdłuŜ ściany i dźwignął się z podłogi. Dłoń przyciskał do pokrwawionych warg, przez co
głos jego zabrzmiał niewyraźnie i głucho.
- Wykończ go, Jett!
Kelland zmierzył Jetta wzrokiem - tego chłopca, ukształtowanego przez twarde i złe Ŝycie.
Płonęło w nim jakieś szaleńcze zuchwalstwo; na bladej twarzy oczy świeciły blaskiem
pozbawionym głębi i Ŝaru, jak odbicie światła w oczach kota.
- No, Jett! - zachęcał Hyde.
W izbie zapadła cisza. Widać było, Ŝe Jett jest gotów na wszystko. Kelland pomyślał o
Edith, stojącej w kącie - i zdał sobie sprawę, Ŝe jest przegrany. Mimo to odezwał się do Jetta:
- Chcesz spróbować?
Blask w oczach Jetta jaśniał coraz bardziej. Sytuacja zdawała się sprawiać mu radość.
- W kaŜdej chwili, mister.
- Chwileczkę - powiedział Dobe, chcąc przejść na drugą stronę pokoju. Był juŜ niemal pod
ś
cianą, kiedy zatrzymał go okrzyk:
- Stój, Dobe!
Kelland domyślił się, Ŝe był to ten, który przedtem przyszedł z kuchni z karabinem w ręku.
- Czemu się wtrącasz, Sultan? - głos Dobe'a łamał się z wściekłości. - Powiedz twojemu
człowiekowi, Ŝeby opuścił broń. PrzecieŜ jeździsz ze mną, prawda?
- Skończyłem z tobą, Dobe - odparł Buff. - Twój człowiek strzelił do mnie.
- To był przypadek - nalegał Dobe. - Opuść tę broń, przyjacielu.
- Trzymaj go na muszce, Sam - zawołał Buff. - MoŜe był to naprawdę przypadek, ale twoi
ludzie strzelali przez moje drzwi - i to juŜ nie był przypadek. Skończyłem z tobą.
- Zaplanowałeś to juŜ wcześniej, Sultan - rzekł ostro Dobe. - W przeciwnym razie Kelland
nie szukałby u ciebie schronienia. To zdrada! OdłóŜ ten karabin, człowieku!
- Nie jest wcale tak cięŜki - odparł spokojnie kowboj.
Jett uśmiechnął się krzywo.
- Dobe, jeśli chcesz zaryzykować, to jestem gotów.
- Nie, nie - krzyknął Hyde. - Do diabła, opuść ten rewolwer, Jett! Jestem bez broni!
- Więc co robimy? - zapytał Jett.
- Niech pan wraca, Dobe. Jest pan wolny - powiedział Kelland.
- A nie mówiłem, Ŝe nigdy nie dowiezie mnie pan do miasta? - zawołał z tryumfem w
głosie Hyde. - Gdybym miał jakąś broń...
- Jazda! - krzyknął ostro Kelland.
- Zanim załatwię tu inne sprawy, obedrę pana ze skóry! - warknął Hyde. - Jedziemy,
chłopcy!
Wyszedł pierwszy, przeciskając się przez resztę. Jett cofał się powoli krok za krokiem i
wskoczył na siodło ostatni. Po chwili pędzili przed siebie.
Kiedy Kelland odwrócił się, Buff siedział na krześle. Lewa ręka zwisała bezwładnie,
czerwona plama na ramieniu rosła powoli, zdradzając miejsce, gdzie trafiła kula. Edith podeszła do
niego.
- Sam, postaw ten kociołek na piec.
Była zupełnie spokojna, kiedy dotknęła delikatnie ramienia brata.
- Przykro mi, Buff - dodała.
- Nie, dostałem tylko to, co mi się naleŜało - odparł Buff. - Kiedy zadajesz się ze
skunksem, jego smród przechodzi na ciebie. Powinienem był od razu przejrzeć tego łotra Dobe'a! -
Rana na ramieniu zabolała i Buff umilkł na chwilę. - Co za piekielna sprawa - zwrócił się
przygnębiony do Kellanda. - Dobrze pan zrobił, chroniąc się tu, ale niestety nie pomogłem panu
wiele. Wszystko stało się tak nagle! Ale dlaczego wypuścił go pan na wolność?
Kelland spojrzał na Edith.
- Naraziłem panią na duŜe niebezpieczeństwo. Chciałbym prosić o wybaczenie.
- A więc tego pan się bał? - zawołał Buff. - Bał się pan, Ŝe w trakcie strzelaniny Edith
mogłaby zostać trafiona? Widzę, Ŝe oceniłem pana niewłaściwie. Sprawiał pan wraŜenie faceta
twardego jak skała! Co pan chciał zrobić z Dobem?
Edith wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z noŜyczkami i ucięła rękaw koszuli brata,
odsłaniając siny otwór. Kiedy obmacała go delikatnie palcami, Buff drgnął i zacisnął wargi. Edith
wyszła znowu do kuchni, przyniosła wodę i zaczęła obmywać ranę.
- Chciałem umieścić go w areszcie i oskarŜyć o morderstwo - powiedział Kelland.
- Tak, to by oznaczało koniec tej bandy - mruknął Buff. - Lecz nie udało się go panu
zatrzymać.
- Zgadza się - odparł Kelland. - Musiałem z niego zrezygnować.
Mówił spokojnie, ale jego oczy płonęły gniewem. Nie stanął na wysokości zadania i
ś
wiadomość poraŜki draŜniła go. Nie mógł pogodzić się z takim obrotem sprawy.
Sultan osuwał się coraz bardziej na krześle, podczas gdy Edith zakładała mu opatrunek.
Dopiero potem usiadł prosto. Czoło jego pokrywały krople potu, a w głosie dało się słyszeć
znuŜenie, kiedy mówił:
- Wydaje mi się, Ŝe cała ta sprawa przerosła i mnie i Ketchuma. Dobe to łajdak, ale mimo
to nie kiwnąłby nawet palcem, Ŝeby pomóc Barrom.
- Buff - odezwała się Edith. - MoŜe jednak nie mieliśmy tak zupełnie racji.
- Wobec Barrów z całą pewnością - powiedział stanowczo Buff.
Opuścił głowę i wbił wzrok w podłogę - rozczarowany i jakby bezradny. Kelland ruszył ku
wyjściu.
- Dokąd pan się wybiera? - zapytał Buff.
- Nie moŜna powiedzieć, Ŝebym spisał się dobrze. Spróbuję to wszystko naprawić.
JuŜ za progiem usłyszał głos Buffa.
- Nie mogę pana rozgryźć - zawołał niemal Ŝałośnie. - I niech mnie diabli, jeśli wiem, co
sprawia, Ŝe pan jeszcze Ŝyje!
Tętent kopyt gniadego przebrzmiał juŜ w oddali, a Buff wciąŜ wpatrywał się w ciemność
nocy przez otwarte drzwi.
***
Kiedy Hyde i jego ludzie wrócili na ranczo, czekali juŜ tam na niego Godry i czterech
przybyszów z Cache Land. Kręcili się po podwórzu, zdenerwowani i niespokojni.
- Mieliście kłopoty, co? - zapytał Godry, kierując badawczy wzrok na Jetta.
Chłopiec zaczął opowiadać, ale Dobe przerwał mu rozwścieczony:
- JuŜ dobrze! To nie pora na pogawędki! Sprawdźcie popręgi!
Baker przyniósł nową lampę, zapalił ją i Dobe z rosnącą wściekłością powiódł wzrokiem
po swoim doszczętnie niemal spalonym dobytku. W tym momencie nadszedł Godry.
- Ale zimno! Powiedz czarnuchowi, Ŝeby zrobił trochę kawy.
- Mogłeś napić się w domu - burknął Hyde.
Godry nie naleŜał do ludzi, którzy dają tak łatwo za wygraną.
- A więc moŜemy pojechać z powrotem do domu.
Hyde skrzywił swoje cienkie usta.
- Baker, zaparz trochę kawy! - zawołał piskliwie.
Baker nie odpowiedział, ale Hyde był pewien, Ŝe usłyszał polecenie.
- Na twoim miejscu nauczyłbym tego czarnucha, Ŝe ma odpowiadać, jak się do niego mówi
- rzekł Godry.
- Gdybyś był na moim miejscu, nie byłoby z tobą tak kiepsko jak teraz - odparł Hyde.
Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim wszyscy zebrali się w pokoju Hyde'a i zaczęli
częstować się kawą, którą Baker przyniósł z kuchni w duŜym garnku. Hyde siedział na krześle. Z
tym swoim samotnym kosmykiem włosów, opadającym na czoło, oraz markotnym wyrazem
twarzy przywodził na myśl drobnego buchaltera, który księguje juŜ w myślach cenę kaŜdego kubka
kawy i wlicza je w koszty własne. Ale w jego wzroku czaiło się zadowolenie: sam wybrał tych
ludzi, znał ich doskonale i wiedział, Ŝe zrobią to, co im kaŜe.
- Jedziemy - powiedział w końcu i wyszedł. - Nie zapomnij zgasić lampy! - rzucił w tył do
Bakera.
Baker milczał i Godry wrzasnął z wściekłością:
- Odpowiadaj, czarnuchu!
- Nie - mruknął Baker. - Nie!
Hyde poprowadził swoją grupę poprzez małą dolinę w stronę wzgórz i skierował się ku
ranczu Barra. Ciemność spowijała kraj niczym gęsty dym. W górze błyszczały gwiazdy, podobne
do diamentów, ale ziemi nie rozjaśniała nawet odrobina ich blasku.
***
Katherine nie dostrzegła u ojca Ŝadnej zmiany. Stał owej nocy sztywny, pośrodku pokoju i
widać w nim było tę samą niezachwianą pewność siebie, którą okazywał zawsze, odkąd mogła
sięgnąć pamięcią. Ring spoczywał w świeŜo wykopanym grobie, w górze, tuŜ obok swego
starszego brata Claya i matki.
Katherine wpatrywała się w ojca, lecz nie potrafiła go zrozumieć. Jego ból po tej cięŜkiej
stracie objawiał się podobnie, jak po śmierci najstarszego syna uporczywym milczeniem.
Przemówił jednak w końcu:
- Chciałbym przypomnieć wam o czymś, o czym nie wolno wam zapomnieć. Przybyłem do
tego kraju i brałem to, co chciałem, jak wszyscy inni w tamtych czasach. MoŜe niektórzy z was są
zdania, Ŝe wyrządziliśmy krzywdę ojcu Tony Black. Chciałbym powiedzieć tu tak: kiedyś wystąpił
przeciw mnie i nie mogłem mieć do niego zaufania. A kiedy tracę do kogoś zaufanie, to staje się on
moim wrogiem. MęŜczyzna powinien ponosić konsekwencje własnych słów. Byłem taki, a nie inny
i oczekuję od was podobnej postawy.
Reszta stała, przysłuchując się mu w milczeniu. Katherine spojrzała na Dana i odniosła
wraŜenie, Ŝe coś z niego uleciało: owa wraŜliwość, która odróŜniała go od innych Barrów. Tym
samym stał się jednym z nich, jota w jotę podobny do ojca. Raptem zrobiło jej się cięŜko na duszy.
Poczuła się osamotniona.
- Mieszkańcy doliny nienawidzą nas - mówił dalej ojciec. - Czekali bardzo długo na
moment, kiedy mogliby dobrać się nam do skóry, a powstrzymywał ich strach, którego napędziłem
im wystarczająco duŜo. Ale teraz jestem pewien, Ŝe nadeszła pora walki. Nie oczekujcie Ŝadnej
litości ze strony naszych wrogów. Ci ludzie to bestie, wiedziałem o tym od samego początku. Dan,
ty udasz się na górę; będziesz stał tam na straŜy, aŜ cię nie zmienię. Ja pojadę w tym czasie do
Pocket Land.
Nie przerywając milczenia nasłuchiwali dudnienia kopyt konia na moście. Przez
niedomknięte drzwi wpadało zimne powietrze. Dan wsunął obie dłonie w kieszenie i wpatrywał się
ponuro przed siebie.
- Zawsze myślałem, Ŝe jest to wymarzone miejsce na nasz dom. Teraz widzę, Ŝe byłem w
błędzie. Tamci będą czatowali na nas na jakimś występie albo w lesie i wytłuką nas jak kaczki.
Tata musiał być kiedyś bardzo pewny siebie, skoro postawił dom dla naszej rodziny właśnie tu.
Ktoś pośpieszył z wyjaśnieniem.
- W tamtych czasach nikt nie odwaŜyłby się podejść pod ten dom i strzelać do nas. Pete był
tu zawsze królem. Gdyby przegnał stąd od razu tych nowych osadników, byłby nim w dalszym
ciągu. ZlekcewaŜył wtedy Dobe'a Hyde'a i właśnie Dobe Hyde zjawi się tu, aby nam podziękować.
Fay przejął dowodzenie, co inni uznali za rzecz naturalną.
- Dan, idź juŜ lepiej na grzbiet góry. Creed, staniesz za korralem. Od strony lasu nic nam
nie grozi.
Dan wyszedł przednimi drzwiami, a Katherine udała się za nim, gdyŜ czuła się zupełnie
zagubiona. Przystanęli na zewnątrz. Rzeka wyglądała jak srebrzysta wstęga do pierwszego zakrętu,
ale droga ginęła w mrocznym cieniu wzgórza. Szumiące wierzchołki świerków napełniały
powietrze odgłosem przypominającym huk fal uderzających o brzeg.
- Teraz mogę ci się przyznać, Ŝe jeździłem do Edith Sultan - odezwał się Dan. -
Spotykaliśmy się w starym domu Tony. Nic się nie stanie, jeŜeli ci to powiem, bo skończyliśmy ze
sobą na zawsze.
- Jak to się stało, Ŝe Barr zadaje się z siostrą Sultana? - zapytała zdziwiona.
- To zaczęło się dawno temu. Spotkaliśmy się na wąskiej drodze i jedno z nas musiało
przepuścić drugie. Zjechałem na bok i to ją zaskoczyło. Ten naturalny odruch świadczący o
uprzejmości był dla niej czymś, czego nie spodziewała się po kimś z rodziny Barrów. Uśmiechnęła
się do mnie i...
Urwał. W pamięci odŜyła tamta scena z przeszłości, rysy twarzy złagodniały, zdradzając,
jak głębokie były jego uczucia i jaki ból sprawiała mu świadomość utraty ukochanej osoby.
- Tak to się zaczęło - mruknął. - To był najprzyjemniejszy okres w moim Ŝyciu... i juŜ
nigdy nie powróci.
- Tak mi przykro, Dan - szepnęła.
Jego głos oŜywił się, stał się pełen zapału.
- Ona jest tak piękna, Katherine... prawie tak piękna jak ty. Ciągle słyszę jej głos. Było w
nim coś jak... - Znowu urwał, szukając w myśli słowa, które by oddało w pełni to, co czuł. Stał tak
przez dłuŜszą chwilę, wpatrując się w roziskrzoną toń rzeki. - ...to było coś jakby muzyka, która
napełnia człowieka taką mocą, Ŝe mógłby walczyć z całym światem. - Umilkł, a potem dodał
łagodnie: - Ale był jednocześnie trochę smutny... tak, jakby wiedziała, Ŝe nie jest nam dane być
razem.
- A nie jest? Czy na pewno? Dan? PrzecieŜ jeśli kocha cię naprawdę...
- Jest dumna. I będzie trzymać stronę swojej rodziny - odparł gwałtownie. - Nie, nie mogę
liczyć tu na nic... niezaleŜnie od tego, jak to wszystko się zakończy.
Smutek w jej spojrzeniu narastał. Dan był zaabsorbowany własnymi myślami, ale nie do
tego stopnia, by tego nie dostrzec. Nieśmiało, niemal błagalnie zapytała:
- A co ze mną, Dan? Co będzie ze mną?
- Chodzi ci o Jima Kellanda? - odparł. - To właśnie przez niego znaleźliśmy się w
tarapatach.
- Wiem.
- Jak moŜesz o nim myśleć? - wybuchnął. - To on nas wpakował w tę kabałę! To on
zniszczył wszystko! Chyba masz w sobie trochę dumy, Katherine!
- Zapewne tak - szepnęła przybita.
- A teraz przygląda się spokojnie, gdy my giniemy. Do tego właśnie zmierzał. Niech go
diabli!
Ten wybuch gniewu upodobnił go jeszcze bardziej do ojca. Nie odpowiedziała i odwróciła
twarz w drugą stronę. Po dłuŜszej chwili dotknął jej ramienia.
- To nie jest proste - powiedział i oddalił się śpiesznie.
- Chyba mam w sobie trochę dumy - przekonywała samą siebie. - Jeszcze przed miesiącem
nienawidziłam go. Myślę, Ŝe nadal powinnam go nienawidzieć.
Ale przez cały czas stał przed jej oczami jak Ŝywy. Widziała wyraźnie bliznę na skroni,
trochę nieregularne, lecz tchnące spokojem rysy twarzy, przypomniała sobie tamto popołudnie na
grzbiecie górskim, kiedy jego oczy zdradziły przepełniające go uczucia. To było wtedy jak burza,
jak nawałnica z piorunami. Widziała go tylko kilka razy, a jak dobrze go znała. Za tym nikłym
uśmiechem kryła się tęsknota i poczucie samotności i temperament, wyzwalający wszystkie stopnie
uczucia. JuŜ sama myśl o tym powodowała zamęt w głowie.
I to właśnie był człowiek, którego miała nienawidzieć.
***
Pete Barr jechał drogą wiodącą do Pocket Land. Był przekonany, Ŝe Dobe Hyde zaatakuje
ranczo, nie przynaglał jednak konia. Przez całe swoje Ŝycie stosował się do określonego rytmu i nic
nie było w stanie przełamać jego pewności siebie czy wpłynąć na zmianę tego rytmu.
Jadąc w ciemnościach, czuł, jak opadają go wspomnienia o obu synach, których potajemnie
kochał i których stracił. Nigdy nie okazywał ani radości, ani miłości, a duma nie pozwalała mu
równieŜ, by ujawniać Ŝal. Ale w głębi duszy nękał go smutek, silniejszy od niego i niezmoŜony -
smutek męŜczyzny, który kochał swych synów, lecz nie zdołał tego uzewnętrznić. Zostało mu
jeszcze troje dzieci, ale tylko Fay był jego odbiciem i właśnie o nim pomyślał, kiedy pokonał
ostatnie wzniesienie drogi i ujrzał pomiędzy drzewami blask światła z domu Maffitta. Poczuł
raptem strach, Ŝe moŜe i wobec Faya mógłby zaniedbać to, co zaniedbał juŜ w stosunku do dwóch
starszych synów.
Kiedy dotarł do ostatniego wzgórza przed domem, załoŜył pas na kurtkę. Na skraju lasu
zatrzymał konia i zawołał:
- Maffitt!
Gwar, jaki dobiegał go, ucichł w jednej chwili, usłyszał łoskot padającego krzesła, światło
zgasło. Potem otworzyły się tylne drzwi i rozległ się głos Maffitta:
- Kto tam?
- Chciałbym z panem porozmawiać, Ben.
- Pete? Zapal lampę, Brick! NiechŜe pan wejdzie, Pete!
- To ma być rozmowa w cztery oczy. Niech pan podejdzie do mnie, Ben.
W oknie kuchni zapłonęła lampa, rzucając szeroką strugę światła na wejście. Sylwetka
Maffitta, który wyszedł na spotkanie przybysza, przecięła tę smugę, a Pete, widząc, jak pewnie
kroczy, pomyślał: ten człowiek wcale mnie nie zdradził albo teŜ zdradził, ale jest zuchwały.
Maffitt stanął przed nim, ruszając głową na wszystkie strony, aby przeczesać wzrokiem las
za Petem.
- Sam pan przyjechał?
- Tak.
Maffitt potarł zapałkę o spodnie i przytknął do wygasłego papierosa, którego trzymał w
ustach. Płomyk rzucił niepewny, pełzający blask na jego twarz, pogłębił i tak juŜ ostre rysy,
uwydatnił szarozielone iskierki w oczach i zgasł.
- Co się stało? - zapytał.
Lecz ton jego głosu był juŜ inny: bardziej napięty i ostry. Pete domyślił się, Ŝe Maffitt
dostrzegł pas na jego kurtce.
- Niech pan sprowadzi do mnie na ranczo swoich chłopców - powiedział. - Dobe złoŜy mi
wizytę dziś w nocy albo jutro. MoŜe dopiero pojutrze, ale zaatakuje mnie na pewno.
- Skąd pan wie?
- Po co ta zabawa w słówka, Ben? - odparł Pete. - Niech pan przywoła chłopców.
- Mieliśmy pewien układ - powiedział Maffitt. - Zawarliśmy go dawno temu. Zastanawiam
się teraz, jakie były jego warunki.
- Nie - zaoponował Pete. - Myśli pan nie o tym. Po prostu daje pan drapaka.
- To nieprawda, Pete. Opieka za opiekę - tak brzmiała nasza umowa. Ale pan nie jest juŜ w
stanie mnie osłaniać. A więc i ja jestem zwolniony z wszelkich zobowiązań. Moim zdaniem jest
pan skończony.
- Podziwiam pańską szczerość, Ben. Ale poza tym jest pan łajdakiem, a pańskie słowo jest
warte tyle co nic.
- BliŜsza koszula ciału... - mruknął Maffitt. - Pan sam wie o tym najlepiej i postąpiłby tak
samo, gdyby role się odwróciły.
- A więc doszedł pan do porozumienia z Dobem?
- Zgadza się - odparł Maffitt. Odrzucił papierosa; stał teraz nieruchomo w mdłym blasku
ś
wiatła - potęŜny, szeroki. - Ten świat to piekło, Pete.
- A więc lepiej będzie, jeŜeli zniknie pan z niego - rzucił Pete i dobył rewolwer.
Nie zdołał podnieść go wyŜej. Plaśnięcie dłoni Maffitta o rewolwery zabrzmiało jak odgłos
uderzenia, a błyski z jego coltów przecięły mrok nocy, niczym dwa fioletowo_pomarańczowe
promienie. Obie kule ugodziły Pete'a w pierś i odrzuciły do tyłu, na ziemię. W górze zarŜał krótko
koń i znowu nastała cisza. Jeden z męŜczyzn wyszedł przed dom.
- To Pete? - zapytał i wszedł z powrotem do środka, kiedy Maffitt odparł: - Tak.
Po chwili Ben wrócił do domu. Wszyscy stali oprócz Bricka Branda, który siedział przy
stole i układał Ŝetony do pokera. Między jego ustami tkwił papieros. Oczy miał wpółprzymknięte,
moŜe przed dymem, który leciał mu prosto w twarz. Nad górną wargą błyszczały krople potu. Nikt
się nie odzywał i dopiero Maffitt przerwał milczenie:
- Stary Pete był twardy jak kamień. Przyjechał, aby wykonać swój ruch, no i wykonał go.
Muszę mu to przyznać.
Brick ułoŜył juŜ z Ŝetonów wysoki stos. Wyglądało na to, Ŝe w tej chwili interesują go
tylko ruchy jego palców. Nagle rozrzucił cały stos, wstał i podszedł do tylnych drzwi.
- Dokąd to? - zapytał Maffitt.
- Przyniosę naboje Pete'a. Lepiej być przezornym.
Maffitt i czterej pozostali zachowali milczenie. Słyszeli kroki Branda na progu, a potem za
domem. Maffitt odwrócił się i uniósł głowę. W jego oczach malował się wyraz zastanowienia.
- Przeklęty łotr! - zawołał nagle i wypadł na zewnątrz.
Brand, siedząc na koniu Pete'a, wjeŜdŜał juŜ w las.
- Hej!
- Niech was wszystkich piekło pochłonie! - odkrzyknął Brand. - Umowa to umowa! I - na
Boga! - ja swojej dotrzymam! UwaŜacie się za takich sprytnych, bo postawiliście na Dobe'a i
myślicie, Ŝe to właściwy człowiek! Ja wybiorę sobie kogoś lepszego; zobaczycie jeszcze, kogo!
Pomknął galopem pod górę. Maffitt oddał w jego stronę kilka strzałów na chybił trafił, ale
wsunął rewolwer z powrotem w olstro, kiedy dudnienie kopyt ucichło w oddali.
Przez dłuŜszą chwilę spoglądał w ślad za nim, a potem zwrócił się do stojącego za nim
małego Petersa:
- UwiąŜ starego na koniu Branda i sprowadź go ostroŜnie na dół, do mostu!
***
Jim Kelland wjechał do miasta i zostawił konia przed hotelem. Restauracja była juŜ
zamknięta, ale znalazł Tony w kuchni. Zmywała talerze. Bez słowa siadł przy stoliku, opierając się
łokciami o blat, i wyciągnął swoje długie nogi. Przyglądał się dziewczynie, która w milczeniu
szykowała mu posiłek.
Do kuchni wszedł Broderick.
- Miał pan przywieźć do miasta Dobe'a Hyde'a - powiedział. - Gdzie on jest?
- Nie udało mi się go schwytać.
Tony postawiła przed nim talerz i odeszła dalej. Broderick stał przy stole, przyglądając się,
jak Kelland je.
- A próbował pan?
Pytanie wzbudziło w nim znowu poczucie poraŜki, krew uderzyła mu do głowy.
- Niech pan się zamknie, Broderick.
- Nie przywykłem do tego, by zwracano się do mnie w ten sposób - odparł Broderick. -
Chcę wiedzieć...
Kelland odłoŜył widelec, przycisnął dłonie do stołu tak mocno, Ŝe końce palców zbielały.
Jedynie na twarzy zachował spokój.
Ale Broderick nie ustępował. Wsunął swą metalową protezę na stół ostrzem do góry i
zostawił tak, niczym broń. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; zawzięci, zdecydowani na
wszystko.
W końcu Kelland odchylił się do tyłu.
- Ma pan rację, Broderick. Przepraszam.
Ten odetchnął głęboko z widoczną ulgą.
- Jest pan wspaniałym człowiekiem, Jimie Kellandzie. Muszę powtórzyć to jeszcze raz:
podziwiam pana. JeŜeli jestem nieraz szorstki, to tylko dlatego, Ŝe nie chcę, by wykonał pan
niewłaściwy ruch. W porządku?
- W porządku - odparł Kelland.
- Świetnie. Przyjechał pan tu, aby złamać obie potęgi w tej dolinie. Uczynił pan to, czego
nie dokonałby nikt inny. Obserwowałem pańskie postępowanie i często wydawało mi się ono
bardzo głupie. Ale teraz widzę, Ŝe ocenialiśmy pana fałszywie, i ja, i miasto. Nauczyłem się
czegoś, w co przestałem juŜ wierzyć: a mianowicie tego, Ŝe wystarczy jeden człowiek, lecz dzielny
i mądry, Ŝeby poruszyć wszystkich dokoła. - Odwrócił wzrok na bok; te pochwały wprawiły jego
samego w zakłopotanie. Po chwili mówił dalej:
- Wszyscy tu pana nienawidzą i zrozumiałe, Ŝe będzie to panu doskwierać jak kolec w
bucie. Nie chciałbym jednak, aby dał pan za wygraną. Dobrnął pan juŜ tak daleko, Ŝe musi teraz
rozegrać tę grę aŜ do końca. Dobe Hyde przejął władzę, a nie jest przecieŜ lepszy ani trochę od
swych poprzedników.
- Wiem o tym - rzekł Kelland.
- CóŜ więc zamierza pan zrobić? Bo ja nie potrafię tego przewidzieć. Ma pan juŜ jakiś
plan?
- Tak.
Broderick uniósł głowę i utkwił w nim badawczy wzrok. Wreszcie uśmiechnął się.
- Mam wraŜenie, Ŝe nadal pana nie doceniam. Głupiec zawsze gada za duŜo... a ja jestem
tym głupcem.
CięŜkim krokiem wyszedł z kuchni, a Kelland zajął się swoim talerzem. Tony nie
spuszczała z niego wzroku, potem dolała mu kawy i wróciła na swoje miejsce. Kiedy wstał, chcąc
wyjść, podbiegła i stanęła tuŜ przed nim. Uniosła głowę i dotknęła lekko jego kurtki. Jej policzki
pokryły się rumieńcem, na wargach zakwitł uśmiech. Widok jej oczu poruszył go do głębi: kryła
się w nich jakaś dziwna rozpacz, której nie potrafił sobie wyjaśnić. NiezaleŜnie od tego, co miała
juŜ za sobą, promieniała delikatnym, kojącym wdziękiem. Dziecięca prostota jej miłości do Ŝycia
okazała się silniejsza od wszystkich tragedii, jakie przeŜyła, tak jak promyk światła przebijający się
uporczywie przez mrok. Przez dłuŜszą chwilę myślał o tym wszystkim, potem uśmiechnął się.
- Tony - powiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Któregoś dnia spotkasz męŜczyznę, a
on, mając ciebie, zdobędzie czyste złoto. Mam nadzieję, Ŝe się na tym pozna.
Odwrócił się i poszedł na górę. Drzwi wahały się za nim przez chwilę, skrzypiąc w
zawiasach. Tony stanęła pod ścianą, opuściła głowę i zaczęła płakać - bezgłośnie, Ŝałośnie,
bojaźliwie.
A Kelland podszedł do okna i wyjrzał na plac. Przez kilka minut trwał tak w bezruchu,
bijąc się z najokropniejszymi myślami swego Ŝycia. Kiedy Dobe Hyde wymknął mu się z rąk,
uświadomił sobie od razu, jaki czeka go teraz kolejny krok. BYł zdecydowany to uczynić, ale ta
decyzja kosztowała go wiele, burzyła bowiem coś, co napełniało go dotychczas największą dumą.
W dole zjawił się Doc Showers, śpiesząc najwidoczniej do klienta. Chavis wyszedł ze
swego biura i powlókł się do saloonu. W cieniu pustego domu stał jakiś jeździec, nie spuszczając z
oczu konia Kellanda. Jim wytęŜył wzrok i poznał w nim Bricka Branda.
Potem Kelland zmusił się, by podejść do stolika. Usiadł, wziął ołówek i napisał list do Jeffa
White'a. Na drugiej kartce papieru napisał zamaszyście tekst ogłoszenia. Kiedy skończył, odpiął od
kamizelki odznakę zastępcy szeryfa i połoŜył ją na ogłoszeniu. Jego tekst brzmiał:
"Do wszystkich zainteresowanych! Dzisiejszej nocy złoŜyłem swój urząd zastępcy szeryfa
federalnego Stanów Zjednoczonych.
James J. Kelland"
Kelland wziął list, ogłoszenie i odznakę, po czym udał się na dół. Broderick siedział swoim
zwyczajem w fotelu.
- Ma pan jakąś kopertę? - zapytał Kelland.
Broderick wszedł za ladę i wyjął z półki kopertę, a Kelland zaadresował ją, odłoŜywszy
przedtem na bok odznakę i ogłoszenie. Kiedy skończył, dostrzegł wzrok Brodericka, utkwiony w
kartce papieru; na jego twarzy malowało się zdumienie, gęste, czarne brwi, uniesione były do góry.
- Niech pan dopilnuje, Ŝeby ten list odjechał jutrzejszym dyliŜansem - powiedział Kelland.
Broderick nie odpowiedział. W milczeniu przyglądał się, jak Kelland bierze ogłoszenie i
odznakę, po czym idzie do drzwi. Odzyskał głos dopiero wtedy, gdy Kelland wychodził juŜ na
ulicę.
- Po drugiej stronie stoi Brand.
Kelland stanął na rogu trotuaru i ponad głową wałacha spojrzał na Branda. Otworzył usta,
aby coś zawołać, ale Brick uprzedził go.
- Nie, Kelland! Nie! Chciałbym z panem porozmawiać, naprawdę. Nic poza tym!
Z saloonu wyszli nagle Charley Chavis i Soder. Zwrócili wzrok na Kellanda, a Brand
krzyknął z jeszcze większym niepokojem w głosie:
- Nie, Kelland! Nie!
Kelland ruszył przez ulicę w jego stronę. Cień domu okrywał teraz ich obu. Mógł dojrzeć
wyblakłą bliznę na twarzy Branda, który stał spokojnie, z rękami skrzyŜowanymi na piersi, mówiąc
tak cicho, Ŝe tylko Kelland był w stanie go usłyszeć.
- JuŜ raz mnie pan pokonał. A ja wiem, kiedy przegrywam, przyjacielu.
- Dalej - odparł Kelland.
- Opuściłem Pocket Land na dobre. Dziś w nocy przyjechał do nas Pete Barr. Domagał się
od nas pomocy, tak jak to przewidywała nasza umowa. Maffitt zastrzelił go. Ja nie łamię słowa w
ten sposób.
Przed saloonem zjawiło się jeszcze dwóch męŜczyzn. Ich blade twarze Kelland dostrzegł
kątem oka. Stał, czekając na jakieś słowo lub gest, pozwalający mu odgadnąć prawdziwe zamiary
Branda.
- Maffitt zawarł umowę z Dobem Hydem. Uznał go za swego przewodnika. Co do mnie, to
zwykłem wybierać sobie sam przewodnika.
- A kto jest nim teraz?
- Chcę trzymać z panem, przyjacielu. Przyjechałem tu właśnie po to, Ŝeby to panu
powiedzieć.
Na te słowa Kelland zareagował w sposób osobliwy: opuścił prawą dłoń na kolbę
rewolweru gestem szybkim, zaskakującym, który kogoś o niecnych zamiarach sprowokowałby do
czynu. Brand przygarbił się tylko i wciągnął brzuch, ręce trzymał jednak nadal skrzyŜowane na
piersi.
- Nie, juŜ się zdecydowałem - powiedział.
- Niech pan się stąd nie rusza - polecił Kelland, odchodząc dalej.
Kierował się w stronę biura Chavisa. Kiedy doszedł na miejsce, przyczepił kartkę do
tablicy ogłoszeń za pomocą odznaki tak, aby kaŜdy mógł ją przeczytać, a następnie wrócił do
saloonu.
W środku byli juŜ Chavis i Soder. Przy barze stało kilku próŜniaków, a blady karciarz
siedział samotnie przy swoim stoliku. Cal Soder stał za kontuarem, naprzeciw Chavisa. Kiedy
Kelland wszedł do izby, Charley zbliŜył się do stolika karciarza i usiadł przy nim. Kelland połoŜył
dłoń na ladzie, a barman - na znak dany przez Sodera - podał mu butelkę i szklaneczkę.
Jim wziął jedno i drugie, udał się w kąt izby i usiadł. Nikt nie przerywał ciszy; wydawało
się, Ŝe wszyscy wstrzymali oddechy. Kelland jednym haustem opróŜnił szklaneczkę. Whisky oblała
go palącym płomieniem, a zarazem ukoiła nerwy. Nie doszedł jednak jeszcze do siebie. Miał silnie
rozwinięte poczucie dumy i duma ta była równieŜ jego słabą stroną. Właśnie duma kazała mu
odpiąć gwiazdę.
Karciarz odszedł, zostawiając Chavisa samego przy stole; zatopionego w myślach,
wpatrującego się tylko w swoje dłonie. Kelland musnął go przelotnym spojrzeniem. Sam równieŜ
głowił się nad całą sprawą, usiłując znaleźć sposób, by zwalczyć własne przygnębienie.
CiąŜyła na nim odpowiedzialność za rozwój ostatnich wypadków. Dotychczas nie
przekroczył granic, jakie wyznaczał pełniony przezeń urząd. JeŜeli jednak miał postąpić teraz tak,
jak nakazywało mu sumienie, nie mógł nadal zasłaniać się gwiazdą. Jeff White pozwolił mu
wprawdzie posunąć się tak daleko, jak to uzna za stosowne, ale zastępcy szeryfa nie wolno było
opowiadać się otwarcie po jednej ze stron uwikłanych w walkę. Nawet stary Jeff nie pochwaliłby
takiego kroku.
Ktoś inny na jego miejscu, kto potrafi zachować zimną krew, dałby za wygraną i
pozostawiłby wszystko własnemu biegowi. Ale on nie mógł się juŜ zdobyć na neutralność. Nie
mógł dłuŜej stać na uboczu i przyglądać się spokojnie, jak Dobe Hyde niszczy Barrów, uzurpując
sobie prawo do ich władzy i rancza.
Siedział tak i rozmyślał, podczas gdy w saloonie robiło się coraz ciemniej. Wreszcie
podniósł głowę i ujrzał Sodera, który właśnie gasił lampę przy sąsiednim stoliku. Wszyscy inni,
oprócz Chavisa, poszli juŜ sobie.
- Kapitanie, widywałem wielu twardych ludzi, jak zjawiali się tu i odjeŜdŜali - odezwał się
Soder. - Pan popełnił juŜ kilka błędów, ale największym z nich jest to, Ŝe przyszedł pan
dzisiejszego wieczoru do mojego saloonu.
Kelland nie poruszył się nawet. Siedział pochylony nad stołem, opierając się łokciami o
blat. Soder zgasił juŜ dwie lampy za barem; tlące się jeszcze knoty zasnuwały izbę gryzącym
dymem. TuŜ obok Kellanda paliła się lampa, rzucając na niego wątły blask. Druga wisiała nad
drzwiami.
Teraz Kelland dostrzegał wyraźnie pewne szczegóły, które w pierwszej chwili uszły jego
uwagi. Wahadłowe drzwi dygotały z lekka, jakby pod naporem z zewnątrz. Nad nimi pojawiła się
czyjaś głowa i zniknęła natychmiast z powrotem. Po drugiej stronie izby było jedno okno, tu, gdzie
siedział Kelland - dwa. Szyby były pomalowane na zielono, aby nikt z ulicy nie mógł zajrzeć do
ś
rodka.
Cal Soder stał w bezruchu, podczas gdy Chavis krok po kroku odsuwał się od stolika.
Soder nie nosił pasa z olstrami. JeŜeli miał rewolwer, to musiał go nosić albo za paskiem, albo pod
pachą. Chavis nosił broń na biodrze.
- Narobił pan duŜo głupstw w mieście, kapitanie - mówił dalej Soder. - Najgorsze było to,
Ŝ
e zostałem obraŜony. A na to nie pozwolę nikomu.
Chavis postąpił bardziej do tyłu, aŜ stanął pod lampą. Drzwi zakołysały się i zaskrzypiały
lekko. Kelland zrozumiał juŜ, na czym polega róŜnica między tymi dwoma męŜczyznami. Soder
panował nad sobą cały czas, Chavis natomiast odwrócił się właśnie nerwowo do drzwi i syknął:
- Do diabła! Odejdźcie stąd!
Znowu drgnął, przeraŜony raptem własną nieostroŜnością.
- Jest pan tu sam jak palec, Chavis - powiedział Kelland spokojnie i powoli. - Maffitt
przyłączył się do innej sfory. Jest teraz z Dobem, a - o ile dobrze słyszałem - Dobe poluje właśnie
na pański skalp. A więc na czyją pomoc moŜe pan liczyć, co?
- To kłamstwo! - krzyknął Chavis.
Odwrócił głowę tak nagle, jakby chwycił go kurcz, i spojrzał błagalnie na Sodera. Ten
jednak nie ruszał się ani nie odzywał. Jego nieustępliwość przywodziła na myśl upór buldoga,
napięcie zaś zdawało się nie zakłócać w najmniejszym stopniu jego spokoju. Widać było, Ŝe ani
jeden, ani drugi nie są jeszcze pewni swego. Kelland wbił juŜ sobie w pamięć wszystkie szczegóły
izby. Znał odległość do drzwi, kształt i układ kontuaru, trzy pomalowane na zielono okna i lampę,
wiszącą nad Chavisem.
- Nie będzie panu łatwo, dobyć szybko broni, Chavis - powiedział. - Przeszkodzą panu te
długie poły surduta.
Chavis opuścił wzrok, potem znowu wzniósł oczy, ale Jim dostrzegł w nich strach. Charley
odsunął nieco ręce od ciała i rozczapierzył palce. Kelland uśmiechnął się do niego, zastanawiając
się zarazem, jak ma się zachować. Zrywając się z miejsca, musiał skoczyć na lewo od stołu, pod
ś
cianę, by tamci nie mogli go wziąć w dwa ognie.
- Jest mi pan winien dolara za ostatnią butelkę - odezwał się znowu Soder. - Sięgnij pan do
kieszeni i wyciągnij monetę.
Kelland napiął mięśnie i rzucił okiem w stronę drzwi.
- Uwaga! - krzyknął i zerwał się z krzesła.
Oczekiwał pewnych reakcji z ich strony i zgodnie z tym opracował swój plan działania.
Okazało się jednak, Ŝe źle przewidział, co uczyni nerwowy Chavis. Zamiast odwrócić głowę do
drzwi, jak to juŜ raz zrobił, Charley zupełnie zdezorientowany, zaczął wodzić wzrokiem po całej
izbie, kręcąc się przy tym tak niezręcznie, Ŝe strącił ze ściany lampę.
Soder cofnął się o krok, a rękę wsunął szybko pod surdut. Dopiero teraz Chavis sięgnął po
broń i Kelland momentalnie zmienił plan. Nie dobywając kolta, skoczył pod ścianę i strącił ostatnią
palącą się lampę, podczas gdy prawą ręką cisnął krzesłem, na którym siedział, w Chavisa. W tej
samej chwili rzucił się w bok.
Usłyszał, jak krzesło uderza w Chavisa i niemal równocześnie rozległ się huk wystrzału z
rewolweru Sodera. W nieduŜym pomieszczeniu zabrzmiał jak wybuch dynamitu. Kelland potknął
się o krzesło i poleciał na Chavisa, oplatając go zarazem mocno ramionami i uderzając głową o
nos. Przez chwilę tarzali się po podłodze. Drugi strzał Sodera sprawił, Ŝe zadrŜały wszystkie meble.
- Charley, na bok! - wrzasnął Soder.
Chavis leŜał, przygnieciony ciałem Kellanda i usiłował bezskutecznie uwolnić ręce i
sięgnąć po broń. Kelland uderzył go kolanem w brzuch, odchylił się nieco do tyłu i powtórzył cios.
Chavis zwiotczał w jego uścisku, a Kelland sięgnął ręką w dół, chwycił rewolwer przeciwnika i
odrzucił go daleko, w ciemny kąt izby.
To wszystko działo się tuŜ przy drzwiach. Z zewnątrz dobiegały jakieś rozmowy, do środka
napływał zimny wiatr. Chavis trafił go nagle łokciem w twarz i odepchnął w tył.
- Gdzie jesteś, Charley? - dyszał Soder.
Chavis podniósł się na kolana, dyszał cięŜko. Kiedy chciał wstać, Kelland rzucił się na
niego, pchnął na ścianę, chciał zadać kolejny cios, lecz chybił. Uderzył pięścią o ścianę, a
równocześnie Chavis uderzył go w brzuch.
- Tutaj, Cal! - zawołał z tryumfem. - Chodź tu!
Kelland odpowiedział uderzeniem. Szamotali się pod ścianą, broniąc się zawzięcie,
walcząc rękami i nogami, atakując bezlitośnie. Kelland usłyszał zbliŜające się kroki Sodera;
szarpnął Chavisa i pchnął go z całej siły na Sodera. Tamten zatoczył się.
- Charley, odsuń się na bok! - krzyknął znowu. - Na bok!
Kelland wyciągnął rękę i objął go za szyję. Soder nie mógł uŜyć broni, bał się bowiem, Ŝe
mógłby trafić Chavisa, który tkwił między nimi, ściśnięty, tracąc coraz bardziej siły. Kelland
przycisnął Sodera jeszcze mocniej do pleców Chavisa, puścił drugą ręką Charleya i wzmocnił
dławiący uścisk.
Walczyli teraz w trójkę, kręcąc się wokoło i potykając, aŜ Kelland uderzył plecami o bar.
Kontuar zachybotał i runął pod ich naporem; upadli wraz z nim, rozbijając część półek i zrzucając
na podłogę butelki. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, jakiś odłamek rozciął Jimowi grzbiet dłoni.
Chavis stracił przytomność, tkwił między nimi bezwładnie. Kelland zaciskał ramię na szyi
Sodera, czuł, z jaką desperacją tamten wymachuje nogami na wszystkie strony i wreszcie Soder
zamachnął się rewolwerem. Lufa trafiła Kellanda w koniuszek ucha i uderzyła o bar. Tym samym
Soder pozbawił się broni.
- JuŜ dobrze, mam dosyć - wykrztusił z trudem.
Kelland nie puszczał go jeszcze; uczynił to dopiero wtedy, kiedy wszelki opór ustał.
Odepchnął ich od siebie, wypluł krew, która nagromadziła mu się w ustach, i wstał. Zza drzwi
dobiegały go czyjeś głosy, a potem Matt Oldroyd zapytał:
- Kto jest górą?
- Wejdźcie - mruknął Jim, starając się stać równo.
Wchodzili ostroŜnie, jeden za drugim. Kelland z trudem łapał powietrze, krew ściekała mu
z głowy na ramiona. Poruszył palcami lewej dłoni; nie czuł złamania, ale ból był dosyć dotkliwy.
Ktoś zapalił lampę. Płomyk zachybotał niepewnie, a Matt podszedł bliŜej. Na jego twarzy
malowało się przeraŜenie.
- Mój BoŜe! - mruknął.
Brick Brand przecisnął się przez tłum przy drzwiach, a Matt podszedł do baru.
- Złamał pan Chavisowi rękę - powiedział.
Dopiero teraz Kelland rozejrzał się. Soder leŜał na podłodze. Po jednej stronie twarzy
widniała rozległa, okrągła blizna, jakby po oparzeniu. To właśnie do tego miejsca Kelland
przycisnął głowę Chavisa. Chavis leŜał na przewróconym kontuarze. Jego ręka była nienaturalnie
wykręcona do tyłu. Obaj byli nieprzytomni. Stoły i krzesła poniewierały się po podłodze, usianej
odłamkami szkła.
Kelland odwrócił się i przecisnął ku wyjściu. Przypadkowo rzucił okiem na drukarza i
zwrócił uwagę na jego twarz, zastygłą w jakimś dziwnym grymasie. Widok ten prześladował go
jeszcze przez dłuŜszy czas.
Poszedł do swego pokoju, zdjął kurtkę, obmył twarz z brudu i zakrzepłej krwi. Mydło
szczypało; nie wiedział nawet, Ŝe jest podrapany w tylu miejscach. Piekły go równieŜ wargi.
Odłamek szkła rozciął skórę na dłoni i tkwił tam do tej pory.
ZałoŜył kurtkę i zaczął rozpamiętywać ostatnie wydarzenia. Jak zwykle po fakcie, tak i
teraz ujrzał z przeraŜającą jasnością siebie samego w ferworze walki. Było to tak, jakby wyszedł na
jakiś czas z własnej skóry i stanął obok. Bójka pomogła mu rozładować niepokój i nagromadzony
gniew. Teraz był znowu spokojny i pewny swego. Był znowu sobą. I raptem odzyskał wiarę w
słuszność swego postępowania. Wydało mu się, Ŝe widzi juŜ aprobujący uśmiech starego Jeffa.
Zszedł z powrotem na dół. Matt Oldroyd, Brick Brand i Broderick czekali na niego.
Oldroyd obrzucił Branda niechętnym spojrzeniem, potem zwrócił wzrok na Kellanda.
- Co tu robi ten opryszek?
Ale Kelland uśmiechnął się do Brodericka i powiedział:
- Przysługa za przysługę, tak jak umawialiśmy się niedawno. Teraz na pana kolej,
Broderick. Ma pan broń?
***
Po odejściu Kellanda drukarz podszedł do drzwi i patrzył za nim. Przy Chavisie i Soderze
klęczał juŜ Doc Showers, podczas gdy inni komentowali przebieg bójki. Barman, który zjawił się
po wszystkim, ustawiał stoły i krzesła, mrucząc coś pod nosem, a karciarz wraz z dwoma
pomocnikami podnosili kontuar.
- Ten facet musi mieć siłę konia - odezwał się Doc Showers. - Charley nie ma ani jednego
całego zęba.
- Cal Soder załatwi go - powiedział ktoś obok.
- Akurat! Kelland załatwił ich obu! Zobaczycie, Ŝe jutro nie będzie w mieście Ŝadnego z
nich. Znikną jak kamfora.
- Bzdura! Soder nie popuści tak łatwo!
Drukarz łowił uchem te głosy, obserwując jednocześnie czynności lekarza. Działo się z
nim coś dziwnego: miał wraŜenie, Ŝe rośnie od środka - pierś pęczniała, a wątłe ramiona obrastały
w mięśnie. Roznosiła go duma, jak gdyby to on zdołał unieszkodliwić obu przeciwników.
- Na pewno wyjadą stąd - powiedział. Karciarz podniósł na niego wzrok, ale drukarz
patrzył na niego nieustraszenie, napinając mięśnie. Zaszła w nim zmiana tak decydująca, jak przy
przejściu z wieku młodzieńczego w męską dojrzałość. Na podłodze leŜało dwóch męŜczyzn,
których nienawidził z całej duszy, z pasją graniczącą z obłędem. Teraz mógł patrzeć na nich z góry,
czując, jak przenika go upojne uczucie tryumfu.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy przybył do tego miasteczka. Drukował wtedy w
swoim małym pokoju, a pierwsze doświadczenia, jakie zdobył, były bardzo gorzkie. NaleŜał do
ludzi o duŜym poczuciu godności osobistej i zamierzał wypowiadać otwarcie swoje zdanie, jak
przystało na odwaŜnego człowieka. Za swoje wysiłki został jednak ukarany publicznie.
Ktoś słabszy opuściłby Reservation jeszcze przed świtem, ale duma drukarza okazała się
silniejsza niŜ strach i ta właśnie duma kazała mu zostać, wbrew pogardzie i obojętności całego
miasta.
W milczeniu i z goryczą znosił zło i brutalność; pisał grzeczne historyjki o ludziach,
których nienawidził, oraz wyŜebrane zlecenia od miejscowych potentatów, którzy go poniŜali.
Doszło do tego, Ŝe zaczął gardzić sam sobą i bać się odgłosu kroków od drzwi drukarni.
Teraz stał i patrzył, jak symbol tego wszystkiego, czego nienawidził, leŜy na podłodze, a
sprawił to człowiek, który nie znał strachu. Dla drukarza był to jakby koniec długiej, straszliwej
nocy, której koszmarów nie był w stanie wymazać z pamięci. Usłyszał głos Doca Showersa:
- Kelland? A kto powiedział, Ŝe zwrócił gwiazdę?
- Na tablicy przed więzieniem wisi ogłoszenie - mruknął karciarz.
Drukarz otworzył szeroko usta i zamknął je z powrotem.
- Nie, nie - zaoponował. - On nie z takich, co dają za wygraną.
Niemal biegiem skierował się do więzienia. Przed tablicą stał juŜ właściciel sklepiku z
paszą, Lute Janes. Czytał ogłoszenie, Ŝując powoli tytoń. Drukarz odepchnął go na bok i przeleciał
wzrokiem tekst.
- Nie rozpychaj się tak! Weź ten łokieć! - obruszył się Janes.
- On nie moŜe tego zrobić! Tak nie moŜna!
- Nie moŜna? - powtórzył Janes. - Widocznie jest na tyle mądry, by wiedzieć, Ŝe
wszystkich nie pokona!
- Kłamiesz! - wykrzyknął drukarz.
Janes cofnął się o krok, patrząc na niego ze zdumieniem.
- Oszalałeś, czy co?
Drukarz skoczył ku niemu, wymachując bezładnie pięściami. Nie umiał się bić, ale w tych
uderzeniach tkwiła siła gromadząca się od pięciu lat. Trafił Janesa kilkanaście razy w brzuch, w
pierś i raz w twarz. Janes stał oszołominy, nie unosząc nawet swych potęŜnych ramion. Małe pięści
migały mu przed oczami, wątłe ciało skakało na niego, kopiąc nogami. Janes nie miał nawet siły,
by uciec. Cofając się, potknął się o trotuar i siadł tyłkiem na deski. Był raczej przeraŜony niŜ ranny.
- Billy, posłuchaj no! - odezwał się wreszcie. - Powiedz, co ja ci właściwie zrobiłem?
Drukarz był juŜ zmęczony. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, usta były jak wyschnięte,
patrzył jednak z góry na Lute Janesa - jednego z tych, którzy tak długo napawali go strachem.
Teraz nie dostrzegał w nim nawet cienia arogancji czy zagroŜenia: Janes odezwał się do niego po
imieniu, patrzył na niego jakby z pewnym respektem. I drukarz uświadomił sobie nagle z goryczą,
jak wyglądałoby jego Ŝycie, gdyby zademonstrował swą siłę od razu wtedy, pięć lat temu.
Odwrócił się i ruszył przed siebie, w stronę hotelu. Znajdował się teraz w takim stanie
ducha, Ŝe uznawał juŜ tylko Jima Kellanda. Wszyscy inni nie istnieli dla niego. Dostrzegał ich
tylko kątem oka jako bezkształtne cienie.
Wreszcie zatrzymał się, wbijając wzrok w Kellanda.
- Dlaczego... dlaczego pan to zrobił? W co moŜna jeszcze wierzyć? Niech pan posłucha:
kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, byłem normalnym człowiekiem. A co oni ze mnie zrobili? Są
wyrzutkami na tej ziemi, a ja czołgałem się przed nimi, bo chciałem przeŜyć. Drukowałem piękne
kłamstwa na ich temat. Widziałem, jak zabijano innych, a jednak milczałem. Widziałem, jak Soder
i jego szulerzy nabierali ludzi, ale nie reagowałem na to. Do Maffitta zwracałem się "mister
Maffitt", bo w przeciwnym razie dobraliby się do mnie. A potem zjawił się pan i dokonał rzeczy,
którą dawno juŜ uznałem za niemoŜliwą do zrobienia. Stałem w saloonie, przekonując się na nowo,
Ŝ
e istnieje jeszcze odwaga. I ta świadomość zdjęła mi cięŜar z serca. Znowu jestem normalnym
człowiekiem. A pan co? Zwrócił pan gwiazdę. A więc wszystko stracone, a te łotry są znowu górą.
Och, mój BoŜe - dlaczego pan to zrobił?
Oparł się o drzwi i stał tak wypalony doszczętnie, zaskoczony własnym wybuchem. Czuł
się zrezygnowany, rozczarowany. Tylko jedno dziwiło go: sposób, w jaki Kelland przysłuchiwał
się jego słowom.
Kelland milczał, uśmiechał się jedynie smutnie, jak zwykle. Ale w tym uśmiechu kryła się
głęboka sympatia, jakby wiedział, co zrodziło ów wybuch rozpaczy. I drukarz poczuł, jak wypełnia
go fala ciepła. Rozejrzał się dokoła: Matt Oldroyd, Brand i Broderick stali bez słowa. Jego
nieskrywane wzruszenie wprawiło ich w zakłopotanie.
Kelland powiedział łagodnie:
- Jest pan w porządku. I nie ma obawy, przyjacielu: człowiek moŜe przejść przez piekło
tylko raz. Pan ma więc to juŜ za sobą. Ma pan broń i konia?
- Tak - odparł drukarz, wyczerpany i zrezygnowany.
- Pojedzie pan ze mną. Udamy się do Barrów. Na pewno zjawi się tam teŜ Dobe Hyde.
MoŜe dojdzie do walki.
- Jasne. Idę z panem - odparł drukarz.
Skierował się do stajni. Szedł ze zwieszoną głową, powłócząc nogami. Wyglądało na to, Ŝe
nie wie w ogóle, co się z nim dzieje. Dopiero kiedy osiodłał konia i dosiadł go, mruknął:
- Ach, to przecieŜ niewaŜne. Wszystko jedno - z gwiazdą czy bez.
Pojechał do drukarni, wziął stamtąd kolta i wetknął za pasek. Kiedy wyszedł z powrotem
na ulicę, dojrzał innych, jak nadchodzą: Kellanda, Branda, Brodericka i Oldroyda. Dołączył do nich
bez słowa, szczęśliwy, Ŝe czuje rześki powiew nocnego wiatru i widzi przed sobą wysoką,
barczystą postać Kellanda.
Byli juŜ przy drugim zakręcie południowej odnogi Ute, kiedy z oddali dobiegł ich odgłos
strzelaniny. Kelland powiedział tylko jedno słowo:
- Szybciej!
Pędzili teraz ostrym galopem, nie bacząc na mrok i krętą, wiodącą w dół drogę. Strzały nie
ustawały, brzmiały to pojedynczo, to znów salwami. Rwący nurt rzeki huczał nie opodal, a grzbiet
Silver Lode wznosił się niczym olbrzymi, czarny cień na tle nieba, usianego połyskliwym pyłem
diamentowym.
Za ostatnim zakrętem Ute dostrzegli światła rancza Barrów. Strzały umilkły. Kelland
zatrzymał konia.
- Chyba dostali się do domu - powiedział.
W jego głosie chłodnym jak grzmiące bicie dzwonu nie było słychać ani niepokoju, ani
gniewu. Drukarz rozprostował ramiona i wciągnął do płuc mroźne powietrze.
- Jedziemy na grzbiet - polecił Kelland.
Pojedynczo, jeden za drugim, zaczęli się wspinać, opuszczając kanion.
* **
I wreszcie dotarli na górę. Kelland i Oldroyd jechali razem, Brand dołączył do drukarza, za
nimi podąŜał Broderick. Posuwali się stępa, niemal bezszelestnie. Powietrze było niezwykle czyste,
a niebo aŜ po horyzont wypełniała niezliczona ilość gwiazd.
Światła rancza stawały się coraz jaśniejsze, niekiedy blask urywał się nagle, jak gdyby ktoś
w domu przechodził przed źródłem promieni. Słychać było zaciekłe ujadanie psa, przerywające
ciszę z niemal matematyczną regularnością.
- Zaczekajcie tu - mruknął Kelland i zniknął w mroku.
Twarz Branda zajaśniała niewyraźnie przed oczami drukarza.
- Przyjacielu, to nie pański styl - powiedział. - MoŜe być gorąco. Niech pan się lepiej
wycofa.
- Nie - pokręcił głową drukarz. - Nie!
Nadszedł Kelland.
- Zostawimy tu konie.
Zsiedli i udali się wzdłuŜ grzbietu, tuŜ nad krawędzią. Rzeka tworzyła w dole srebrzyste,
nikłe pasmo przecinające kanion. Wiatr przynosił do nich ponad wierzchołkami świerków odgłosy
małych wodospadów. Szli długo, w końcu zatrzymali się tuŜ nad zabudowaniami rancza. PołoŜyli
się na brzuchu, patrząc w dół. Tylne drzwi były otwarte, w blasku światła widzieli konie stojące za
domem.
- Widzę osiem - szepnął Kelland. - Skąd Hyde wytrzasnął czterech dodatkowych
jeźdźców?
- MoŜe to Maffitt? - powiedział Oldroyd.
- Nie - odparł Brand. - On miał trzymać się od tego z daleka.
- To utrudnia sprawę - mruknął Kelland. - Pójdziemy tędy.
Zeszli jeden za drugim i w ten sposób dotarli do podwórza. Znajdowali się teraz
kilkanaście metrów od domu.
- Rozejrzę się trochę z tamtej strony. Poczekajcie tu.
Kelland przeciął szybko podwórze i doszedł do rogu werandy. Blask światła padającego
przez drzwi tworzył Ŝółtą barierę, przed którą musiał stanąć. Stąd mógł obserwować część domu.
Nie widział nikogo, ale z głębi dochodziły czyjeś głosy. Były nieco przytłumione, domyślił się
więc, Ŝe ludzie Hyde'a znajdują się w tylnym pomieszczeniu. Postanowił zaryzykować: wstał i
przeszedł przez pasmo światła. Po chwili dotarł do drugiego końca werandy. Przywarł do ściany,
podszedł ostroŜnie pod okno i zdjął kapelusz; potem odwaŜył się rzucić do środka szybkie
spojrzenie i skulił się ponownie.
Wszyscy Barrowie stali pod ścianą, a męŜczyzna, którego nie widział jeszcze nigdy, stał w
drzwiach, celując w nich z rewolweru. Kelland, nie wstając przesunął się szybko dalej, zatrzymał
się z drugiej strony domu i znowu przylgnął płasko do ściany. Na podwórzu panował oŜywiony
ruch. Ludzie Hyde'a przyciągnęli wóz i zaprzęgali konie. Hyde stał na tylnej werandzie i krzyczał.
- Dziewczyna chce wziąć walizkę. Niech ją weźmie. Jett, idź do jej pokoju i przynieś
walizę!
Kelland chciał juŜ wyskoczyć z ukrycia, zmienił jednak zamiar, kiedy przypomniał sobie
nieznajomego, który trzymał Barrów w szachu. Przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Pobiegł z
powrotem do werandy frontowej. Przed Ŝółtą smugą światła zatrzymał się, rozejrzał bacznie i
ruszył dalej. Wkrótce był juŜ w miejscu, gdzie zostawił swoich ludzi.
Nie było ich tu. Spojrzał na czarne zbocze kanionu i wyszeptał imię Matta. śadnej
odpowiedzi. Otaczała go nieprzejrzana ciemność. Przeszedł wzdłuŜ ściany kanionu na tylne
podwórze. W kaŜdej chwili spodziewał się spotkania ze swoimi. Znajdował się z tyłu domu, kiedy
uświadomił sobie, ile stracił czasu. Zawrócił i pobiegł trochę śmielej, nawołując cicho:
- Matt! Matt!
Jakiś głos krzyknął:
- Kto jest teraz w stajni?
- W stajni? - powtórzył Dobe Hyde, piskliwie jak zwykle. - Godry, jesteś tam?
Kelland czuł, jak pot występuje mu na czoło, parząc jak pokrzywa. Czas naglił. W kaŜdej
chwili mogło się coś wydarzyć, a tymczasem jego ludzie błąkali się po ciemku bez ładu i składu.
Gniew narastał w nim, czyniąc go nieostroŜnym. Kiedy znowu znalazł się na werandzie, w blasku
ś
wiatła, wszedł bez wahania na korytarz, minął kilka drzwi i zatrzymał się przed pokojem, skąd
padało światło. Tu musieli być Barrowie, a ich straŜnik stał z pewnością plecami do drzwi. To
właśnie była szansa, na którą czekał Kelland. Wyjął rewower i postąpił do przodu. TuŜ przed sobą
dojrzał istotnie plecy wartownika.
Barrowie dostrzegli go i coś w ich oczach musiało ostrzec straŜnika, gdyŜ uczynił ruch,
jakby chciał się odwrócić. Kelland uderzył go lufą rewolweru w głowę i w tym samym momencie
dobiegł go dziki, przenikliwy okrzyk Hyde'a.
- Oldroyd! To Oldroyd!
StraŜnik osunął się na ziemię i padł na twarz. Dan Barr jednym susem znalazł się przy nim
i wyrwał mu z kabury kolta. Za domem zabrzmiały bezładne strzały, na piętrze rozległy się szybkie
kroki. Kelland wyskoczył z pokoju i ujrzał w górze na schodach twarz Jetta. Błyskawicznie uchylił
się, kiedy Jett strzelił. Kula uderzyła w drewnianą ścianę korytarza. Dan podciągnął w górę boczne
okno i w jednej chwili znalazł się na zewnątrz, w ciemnościach.
Jett wystrzelił jeszcze raz, roztrzaskując lampę na korytarzu. Kelland rzucił się przez drzwi
i pobiegł po schodach na górę. Słyszał szybkie kroki Jetta na piętrze, kiedy dotarł do drugiego
podestu.
Tu panowała zupełna ciemność. Nie znając rozkładu domu wpadł na ścianę i zaczął
posuwać się po omacku, aŜ wymacał framugę drzwi. W głębi pomieszczenia rozległ się kolejny
strzał z rewolweru Jetta, Kelland wystrzelił na chybił trafił w gęsty mrok i usłyszał brzęk rozbitej
szyby, a po chwili okrzyk bólu z dołu. A więc Jett zaryzykował skok na ziemię.
Kelland rzucił się do okna. Światło z kuchni rozjaśniało część podwórza, mógł więc
obserwować przebieg walki z góry. Ludzie Hyde'a biegli do koni. Ogień wystrzałów z tyłu
podwórza wskazywał miejsce, gdzie Oldroyd i inni zajęli pozycje. Jett leŜał na ziemi; tarzał się tam
i z powrotem, nie przestając wyć z bólu. Jeden z ludzi Hyde'a czaił się za wozem. Od strony stajni
padło kilka strzałów, kule zabębniły o deski wozu. Jeden z koni osunął się na zad, pociski wzbijały
tu i ówdzie fontanny piachu.
Część z napastników siedziała juŜ w siodłach, szukając ratunku w ucieczce. Dobe Hyde
wypadł z kuchni i biegł, oświetlony teraz przez blask z kuchni, do koni. W obu dłoniach trzymał
jakiś łup. TuŜ przed nim uderzył w ziemię pocisk, a Hyde potknął się. To, co trzymał, upadło na
ziemię i Kelland przekonał się, jak nieodwołalnie człowiek sam kształtuje swój los. GdyŜ Dobe
zamiast uciekać schylił się po zgubę i w tym momencie trafiła go kula. Hyde zakręcił się w miejscu
jak chochoł na wietrze i runął na ziemię.
Drukarz wyskoczył ze stajni. Bezskutecznie strzelał za uciekającymi. Oldroyd biegł w
stronę Jetta, a z głębi domu rozległ się krzyk Katherine:
- Jim! Jim!
Ujrzał ją, kiedy stanął na górnym podeście. Trzymała nad głową lampę, którą wyniosła z
pokoju i patrzyła na niego dziwnym, tęsknym wzrokiem. Potem opuściła rękę i jej twarz zniknęła
mu z oczu do chwili, kiedy znalazł się na dole.
Z drugiego końca korytarza nadszedł Oldroyd niosąc Jetta na rękach, za nim tłoczyli się
inni. Kelland stanął przed Katherine i zdjął kapelusz. Wspólnie weszli do pokoju, gdzie Oldroyd
połoŜył nieprzytomnego Jetta na sofie.
- Złamał coś sobie, kiedy skoczył - mruknął Oldroyd.
Brand spojrzał na Kellanda zakłopotany i powiedział:
- To ja zawiniłem. Ale wszyscy ludzie Hyde'a byli za domem, pomyślałem więc, Ŝe
moŜemy zaryzykować, ostrzeliwując ich ze stajni.
- JuŜ dobrze - machnął ręką Kelland.
Jett jęknął przeciągle i otworzył oczy. Kelland podszedł do niego.
- Jett - powiedział. - Hyde nie Ŝyje.
Twarz Jetta wykrzywiła się w grymasie bólu.
- To coś w boku - wykrztusił z trudem. - Jaki to ból!
- Sprowadzimy Doca Showersa. - Katherine stała juŜ pochylona nad nim.
Ale w tym samym momencie Jett znowu stracił przytomność. Kelland zwrócił się do
drukarza:
- Niech pan sprowadzi Doca Showersa. Jak najszybciej!
Stał, waŜąc w myślach skutki tej walki. Hyde był martwy, Barrowie uzyskali więc chwilę
wytchnienia. Został jednak jeszcze Maffitt i nadal panowała nienawiść pomiędzy Barrami a
mieszkańcami znad wschodniej odnogi Ute. NaleŜało coś zrobić i Kelland łamał sobie nad tym
głowę.
- Zbyt późno zmienił pan front, Kelland - odezwał się Dan z goryczą w głosie. - Ring nie
Ŝ
yje, zabili teŜ ojca.
- Nie zmieniłem Ŝadnego frontu - odparł Kelland.
- To dlaczego pan tu przyjechał?
- Po Dobe'a Hyde'a - wyjaśnił krótko.
- Zapędzili nas do domu - zaczął opowiadać Dan. - O mało włos nie trafili Katherine.
Wtedy powiedzieliśmy, Ŝe zgadzamy się opuścić te strony; zbyt wielu ludzi juŜ zginęło. Nie mogę
juŜ dłuŜej. - Urwał i spojrzał na Kellanda. - Co pan zamierza teraz zrobić?
- Pojedziemy do Pocket Land - odparł Kelland.
- Z największą radością - zaoferował się Dan. - Creed i Will, zostaniecie tu na ranczu
razem z Katherine.
Kiedy wyszli, aby dosiąść koni, Brand, nie tając zakłopotania, zbliŜył się do Kellanda.
- Domyślam się, co pan zamierza - powiedział. - Ale ja nie będę mógł uŜyć broni przeciw
tym chłopcom, nawet jeśli jestem teraz z panem. Nie wiem, czy pan to rozumie.
Kelland skinął głową.
- Niech pan czeka tu na nas.
Poprowadził swą grupę przez most i dalej drogą. Wkrótce światła rancza zniknęły za nimi,
oni zaś zanurzyli się w mrok pokrywający stoki Silver Lode. Powietrze było mroźne, nieco wyŜej
kopyta koni natrafiły na zamarznięte grudki ziemi. Droga wiodła stale pod górę, konie robiły
cięŜko bokami.
Kelland jechał w milczeniu, rozmyślając o Katherine i o tej dziwnej tęsknocie, jaką
wzbudziła w nim swoim widokiem. Nie chodziło tu tylko o jej urok zewnętrzny ani o urodę.
Fascynowała go czymś więcej; bogactwem tego wszystkiego, co powinno cechować prawdziwą
kobietę. Czasem była wesoła, pogodna, nawet beztroska, potrafiła jednak równieŜ okazać tajemne
głębie nastrojów bardziej łagodnych. O tym wszystkim myślał teraz z tęsknotą, o której wiedział,
Ŝ
e nigdy nie zostanie zaspokojona.
Droga biegła chwilowo po równym terenie, potem zaczęła schodzić w dół. Poprzez zieleń
lasu przebłyskiwały juŜ pierwsze światła w kotlinie. Kelland zatrzymał się i zwrócił do innych:
- Zjedziemy teraz z drogi.
Poprowadził ich pomiędzy drzewami do skraju lasu. Z kuchni i bocznego okna pokoju
padało światło. Dan Barr przechylił się w siodle, aby mieć lepszy widok, po czym szepnął:
- Korral jest pusty.
- Ale z komina lecą jeszcze iskry - odparł Kelland i zsiadł z konia. - Poczekajcie. Zaraz
wrócę.
OstroŜnie przekradł się do korrala i sięgnął wzrokiem w okna pobliskiego domu. Kuchnia i
część przednia były najwidoczniej puste, lampy na piętrze były pogaszone. Kelland przemknął się
do zamkniętych tylnych drzwi i przytknął ucho do ściany. Wiatr dął mu w twarz, ale z domu nie
dobiegały Ŝadne odgłosy. Iskry lecące z komina świadczyły o tym, Ŝe jeszcze niedawno ktoś tu był.
Ale instynkt nie ostrzegał go przed Ŝadnym niebezpieczeństwem, a niecierpliwość nagliła. Kelland
uniósł rewolwer, chwycił za klamkę i pchnął drzwi z całej siły.
Jednym skokiem znalazł się w środku i zamknął drzwi za sobą. Stał w niewielkim
przedsionku, oświetlonym nieco przez lampy w kuchni i pokoju. Skierował wzrok na schody, a
kiedy upewnił się, Ŝe na górze nie ma nikogo, zrozumiał, Ŝe dom jest pusty. Wiedział, co ma zrobić
- i nie tracił czasu.
Wszedł do kuchni, odkręcił zbiorniczek z naftą od lampy, starając się, by knot nie zgasł, po
czym rozlał naftę po ścianie. Rzucił knot i spoglądał przez pewien czas, jak płomień wŜera się w
odklejoną od ściany tu i tam papierową tapetę. Stał dopóty, dopóki nie przekonał się, Ŝe ściana
zajęła się ogniem. Wtedy otworzył tylne drzwi, aby ułatwić przewiew.
Od strony drogi dobiegł go głos Dana:
- Tu!
Przeszedł na drugą stronę polany i tam odnalazł swoich ludzi. Dosiadł konia, oni zaś
czekali w milczeniu, podczas gdy suche deski domu trzaskały jak strzały karabinowe. Tylne okna
rozŜarzone juŜ były do czerwoności. Powoli, stopniowo, świetlista łuna rozszerzała się na całe
podwórze, aŜ do drzew. Szum płomieni w domu narastał, przerodził się w głuchy huk, a kiedy
zaczerwieniły się górne okna, byli pewni, Ŝe ogień dotarł na piętro.
- To byłoby wszystko - mruknął Kelland, dając pozostałym sygnał do odwrotu.
Pół godziny później byli przy ranczu Barrów. Drukarz czekał na werandzie, a na podwórzu
stał powóz Doca Showersa.
- Wygląda na to, Ŝe chłopak przetrzyma - oświadczył Showers.
Nikt nie zsiadł z koni. Wszyscy czekali na to, co powie Kelland. W końcu Dan zapytał:
- I co teraz?
- Chciałbym spotkać się z wami w mieście - odparł Kelland. - Jutro z samego rana.
Spiął konia i odjechał szybko, a za nim pomknęła reszta.
***
Mały Peters znajdował się na występie skalnym nad ranczem Barrów, kiedy Dobe Hyde
uderzył. Był teŜ świadkiem nieoczekiwanego ataku Kellanda. Obie wiadomości chłopiec przywiózł
natychmiast do kotliny.
- Nie wiem, kto rozpoczął drugą bitwę, nie wiem teŜ, jak się zakończyła. Najpierw
strzelano jak diabli, potem wszystko ucichło.
- To był na pewno Kelland - rzekł Maffitt. - I jestem pewien, Ŝe odniósł zwycięstwo.
Poznałem się na tym drabie od razu, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. - Wąskie oczy Maffitta
błyszczały coraz bardziej; nie był to jednak gniew ani strach. Maffitt odznaczał się zimną krwią i
niezwykłą cierpliwością, które to cechy stały ponad tamtymi uczuciami. Na taki właśnie rozwój
wypadków czekał od dawna.
- Ale męŜczyźni, tacy jak Kelland czy ja, zawsze popełniają w końcu jakiś błąd. Szczęście
nigdy nie trwa wiecznie, tak jak człowiek. Jedziemy.
- Dlaczego? - zapytał Mały Peters.
- Dlatego, Ŝe tamci złoŜą nam wizytę. Wiem doskonale, co ten typek zamierza, bo jesteśmy
do siebie podobni. Dzieli nas tylko jedna przegroda - prawo. Ta przegroda jest właściwie tak niska,
Ŝ
e moŜna ją przejść bez trudu i Bóg jedyny wie, czemu on stoi po jednej stronie, a ja po drugiej.
Ale na to nie ma juŜ rady.
Opuścili Pocket Land i zatrzymali się na wzgórzu, skąd mogli ogarnąć wzrokiem całą łąkę.
Było to to samo miejsce, z którego Kelland spoglądał po raz pierwszy na kotlinę. W jakiś czas
potem Maffitt patrzył, jak jego dom staje w płomieniach. Jego jedyna reakcja to niedbały ruch
ramionami, był bowiem zbyt wytrawnym graczem, aby zdradzać swe uczucia.
- CóŜ, dom przestał istnieć - odezwał się do reszty. - Zresztą, to juŜ niewaŜne. Ta dolina i
tak jest teraz zupełnie inna, niŜ była. Wszystko przez tego typa. No dobrze, spotkamy się za trzy
tygodnie w Jacksons Hole.
- Dokąd jedziesz? - zapytał Mały Peters.
- Została mi jeszcze jedna karta - odparł tajemniczo Maffitt i rozdzielili się.
O trzeciej w nocy Maffitt zjawił się w mieście i zostawił konia w stajni Charley Chavisa.
Potem przeszedł pod okno sypialni, i zapukał w szybę. Wkrótce, po bezowocnych oczekiwaniach,
odszedł. Nie wiedział, Ŝe Chavis załadował na wóz cały swój dobytek i opuścił Reservation przed
godziną.
O tej porze miasto pogrąŜone było w zupełnych ciemnościach. Od stoków Silver Lode wiał
ostry wiatr. Ben Maffitt przeszedł przez tylną uliczkę, zawrócił przy moście i wśliznął się od tyłu
do stajni. W stercie siana wygrzebał sobie posłanie i ułoŜył się na spoczynek, czekając na świt i...
swoją szansę.
***
O pierwszym brzasku krainę nawiedziła zima niezbyt silną śnieŜycą. O dziewiątej dął juŜ
silny wiatr z wierzchołków Silver Lode, a powietrze stało się białe i gęste jak mąka. Trudno było
dostrzec cokolwiek, nawet koniec ulicy, i tylko światła lamp majaczyły niepewnie poprzez okna
domów.
Dachy pokryła biel, od strony nawietrznej gromadziły się zaspy śnieŜne, rozwiewane przez
wiatr i tworzące się natychmiast w innym miejscu. Od czasu do czasu silniejszy poryw wichury
zagarniał je i gnał przez ulicę niczym skrzącą się chmurę.
Skoro świt Kelland wysłał Matta Oldroyda po Sultana i Ketchuma. Barrowie zjawili się
około wpół do dziesiątej. Była dziesiąta, kiedy pozostali zdołali przebić się do miasta mimo
szalejącej coraz bardziej śnieŜycy i zatupali głośno w przedsionku hotelu. Twarze mieli
zaczerwienione od zimna, a w jasnych brwiach Matta lśniły niewielkie kryształki lodu.
Jeszcze wcześniej Broderick kazał ustawić w przedsionku piec; teraz był juŜ rozŜarzony do
czerwoności, a po całym pomieszczeniu rozchodziło się przyjemne ciepło. Kelland stał oparty o
ladę, obserwując wszystkich zebranych. Czuł nadal wrogość panującą między stronnictwami.
Barrowie stali zwarci przy drzwiach i zwłaszcza u obu najstarszch i Faya widoczna była dawna
nienawiść. Kelland wiązał pewne nadzieje jedynie z Danem, którego zapadłe policzki zdradzały
przepełniające go napięcie.
Buff Sultan nie był z pewnością nastawiony zbyt przyjaźnie wobec Barrów, ale
najwidoczniej skłaniał się do kompromisu. Kelland nie wiedział tylko, jakie jest stanowisko
Ketchuma, nie zaprzątał sobie jednak tym głowy. Obydwie dziewczyny, Katherine i Edith,
podeszły do pieca i Kelland uświadomił sobie nagle, Ŝe po raz pierwszy widzi je razem. Przez
krótką chwilę starał się przeprowadzić porównanie. Edith była niŜsza. Jej jasna twarz zdawała się
być skłonna do śmiechu i przebaczania. Zapewne myślała teraz o Danie i była gotowa mu
wybaczyć.
U Katherine nie dostrzegł tej miękkości. Stała wysoka i szczupła, z uniesioną do góry
głową, a oczy zmącone były posępnymi wspomnieniami z ostatnich godzin. Do takiej postawy
zmuszała ją niezłomna siła, czerpana z głębokich i silnych uczuć, które skrywała za Ŝelazną
powagą. Dostrzegł to i poczuł coś, jakby rozczarowanie, jak gdyby opuściła go w potrzebie.
Wyprostował się i powiedział:
- Zostało jeszcze trochę do zrobienia, ale załatwimy wszystko, zanim stąd wyjdziemy.
Część z was nienawidzi mnie. Nic na to nie poradzę i muszę przyznać, Ŝe tego się właśnie
spodziewałem. Było juŜ wystarczająco duŜo łez i zmartwień; odpowiedzialność za to wszystko
biorę na siebie, ale powiem wam jedno: musi teraz nastąpić koniec. JeŜeli nie zgodzicie się, by
nastał wreszcie czas spokoju w tej dolinie, zrobię wszystko, aby narobić wam kłopotów na resztę
Ŝ
ycia. Czy to jasne?
Umyślnie nie przebierał w słowach, i rzeczywiście: ta otwarta groźba nie pozostała bez
wraŜenia. Dostrzegł pełne zaskoczenia spojrzenie Katherine, Ketchum zaś gniewnym gestem
odrzucił głowę do tyłu.
- Chyba przesadził pan trochę z tym tonem, Kelland!
- To dlatego, Ŝe mówię do ludzi, którzy od piętnastu lat zachowują się jak głupcy.
- MoŜe to nam właśnie odpowiada - odparł czupurnie Ketchum.
- Ma pan syna. Czy chce pan, Ŝeby zginął?
- Sam zadbam o swoją rodzinę - odparł ostro Ketchum.
Do rozmowy wtrącił się nagle Buff Sultan.
- Zamknij się, Sam!
Ketchum momentalnie odwrócił się do niego.
- Do diabła, Buff... - Urwał, popatrzył na niego przez dłuŜszą chwilę, wreszcie wzruszył
ramionami. - Nie mogę prowadzić walki sam - powiedział do Kellanda. - To juŜ chyba koniec tej
doliny.
Dan wykrzywił lekko usta w grymasie, mającym zapewne wyraŜać ulgę. Kelland zauwaŜył
to i zwrócił się do niego.
- Sultan ma juŜ dość tej waśni, pan chyba teŜ. I na tym powinniśmy oprzeć naszą umowę.
Pana brat, Fay, nie zmieni się juŜ, tak samo obaj krewniacy myślą nadal o zemście. Nawet teraz.
Dlatego wyjadą stąd, wszyscy trzej.
W przedsionku zaległa cisza. Fay Barr ze zdziwienia otworzył usta, po czym je zamknął.
Broderick, który przez cały czas stał nieco dalej, odwrócił się i spojrzał na Barrów z namysłem.
Fay pochylił się i szepnął coś Danowi do ucha. Nie odezwał się jednak na głos, natomiast Dan
podniósł wzrok i powiedział:
- A więc dobrze. Wyjadą stąd. Gwarantuję to.
- Tony! - zawołał Kelland. - Tony, podejdź do nas.
Dziewczyna stała do tej pory w progu. Teraz podeszła bliŜej; zmieszana, onieśmielona.
Kelland uśmiechnął się do niej i w tym momencie jego twarz złagodniała. Większość obecnych
spoglądała na Tony, ale Katherine przeszywała wzrokiem Kellanda i uwagi jej nie uszła ta zmiana;
twarz Jima była teraz dziwnie smutna, a jednocześnie tak dobrotliwa, jak gdyby obecność Tony
mogła przełamać największy wybuch gniewu tego męŜczyzny. Była to łagodność, jakiej nigdy
dotąd nie zauwaŜyła u niego, sympatia, jakiej nigdy z jego strony nie zaznała.
Zwróciła spojrzenie na Tony, a potem znów na Kellanda, spuściła głowę i zacisnęła usta,
aby zdusić rodzący się w niej rozpaczliwy okrzyk:
- Dlaczego ona? Dlaczego właśnie ona?
- Tony, dom na wzgórzu i cała okoliczna ziemia naleŜą teraz do ciebie - oświadczył
Kelland. - Mam nadzieję, Ŝe to ci coś da. Ci ludzie zawinili wobec ciebie, nawet bardzo, a na to, by
wynagrodzić ci wszystkie krzywdy, jest juŜ dosyć późno. - Przeniósł wzrok na Buffa, a potem na
Dana.
- To by było wszystko. Zgadzacie się?
Sultan nie miał zbyt wiele do powiedzenia.
- Cieszę się, Ŝe mamy to za sobą.
Dan skinął tylko głową.
- A co z Maffittem? - zapytał Broderick?
- Jestem pewien, Ŝe zrozumiał, iŜ jego złote czasy minęły - odparł Kelland. - Maffitt
wyniesie się stąd. Po co miałby zostać, skoro nie moŜe juŜ liczyć na pomoc kogokolwiek z tej
doliny. Tak więc ja nie mam tu juŜ nic do zrobienia.
Katherine uniosła głowę. Spojrzała na Edith i połoŜyła jej dłoń na ramieniu. Tylko tyle, ale
kiedy przeniosła wzrok na Kellanda, ujrzała w jego oczach jakby ulgę i radość. Podszedł do drzwi,
odwrócił się i uśmiechnął; zupełnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Reservation, z
wyrazem twarzy, jakiego nigdy nie potrafiła zrozumieć. Stał w progu, wysoki i szczupły, patrząc na
nich, a Katherine uświadomiła sobie teraz, Ŝe jest wielki, większy, niŜ sądziła. Z uśmiechem
spokojnie powiedział:
- Bywajcie!
Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Zza grubych płatów śniegu wyłonił się Brick Brand.
- Niech pan posłucha, przyjacielu - zaczął. - Niech pan posłucha...
Umilkł. Kelland uścisnął mu rękę i poszedł dalej ku stajni. Po chwili zmienił zdanie i
skierował się do więzienia. Jego oświadczenie nadal wisiało na tablicy. Odczepił je i wsunął
gwiazdę do kieszeni. Zamierzał pokazać jedno i drugie staremu Jeffowi, aby mógł podjąć
odpowiednią decyzję.
Wkrótce znalazł się w mrocznym korytarzu stajni. Jedyna latarnia słała w ciemność zimne,
bezuŜyteczne błyski światła. Stajennego nie było. Kelland zdjął ze słupka uprząŜ i wszedł do boksu
swego wałacha. Osiodłał konia, przemawiając do niego, podczas gdy gniady przebierał
niecierpliwie kopytami.
- Spokojnie, oszczędzaj siły, jeszcze ci się przydadzą. Przed nami górska wspinaczka.
PrzyłoŜył głowę do boku konia, czekając aŜ zwierzę zrobi wydech, chciał bowiem
zaciągnąć popręgi. Gniady parsknął. To wszystko stanowiło część zabawy, którą powtarzali od
dawna z samego rana, jako niezmienny rytuał.
Stajenny nadal nie nadchodził. Kelland udał się do jego niewielkiego biura, policzył, ile się
naleŜy, i połoŜył na stole pięć srebrnych dolarówek. Wyszedł z biura, ale nie odjeŜdŜał. Zrobił w
tym mieście to, co do niego naleŜało, czekała go jeszcze cięŜka przeprawa przez góry, on jednak
zwlekał; czekał, aŜ ogarnie go tak dobrze mu znana gorączka, niecierpliwość. Ale nic nie zachęcało
go do wyjazdu i wiedział doskonale dlaczego. Tamte miejsca opuszczał zawsze z zadowoleniem,
niczego w nich nie zostawiał. Tym razem było inaczej. PrzejeŜdŜając przez most i obierając drogę
wiodącą w góry Silver Lode, zostawiał tu cząstkę siebie samego.
- Kelland!
Głośny okrzyk przerwał tok rozmyślań. Obrócił się, wiedząc od razu, czyj to głos i co
oznacza. Zwalista postać Maffitta rysowała się niewyraźnie w ciemnościach, w drugim końcu
korytarza. A więc jednak popełnił błąd, najbardziej zgubny ze wszystkich moŜliwych: nie docenił
przeciwnika.
Twarz Maffitta majaczyła w mroku. Kelland stał na wpół zwrócony do niego, w pozycji
niezbyt korzystnej do szybkiego wyciągnięcia broni. Gniady czekał nieco z boku, poza linią strzału.
Maffitt mówił powoli, swobodnie i tak pewnie, Ŝe Kelland nie mógł oprzeć się uczuciu
podziwu nawet teraz, kiedy myśli kłębiły mu się w głowie jak szalone, natrafiając kaŜdorazowo na
ś
lepą uliczkę.
- Czy naprawdę myślał pan, przyjacielu, Ŝe odjadę?
- Popełniłem błąd - odparł Kelland.
- MoŜliwe. Zaraz się o tym przekonamy. Po to tu jestem - i nie odejdę, zanim tego nie
wyjaśnimy. JeŜeli jest to pański błąd, to na pewno pierwszy, jaki popełnił pan w tych stronach.
- Ben, myślałem, Ŝe pan stąd wyjedzie.
- Jest pan zbyt sprytny, by tak pomyśleć, przyjacielu. Jest pan wilkiem, tak jak i ja. Nasze
drogi skrzyŜowały się i teraz muszę się dowiedzieć, który z nas jest lepszy. Do diabła, gdybyśmy
się połączyli, moglibyśmy rzucić na kolana cały świat! Oto pomysł godny nas obu, przyjacielu.
Wspaniały pomysł!
Gniady zwrócił łeb w stronę Kellanda. Zastrzygł uszami, jego oczy zabłysły w świetle
latarni. Maffitt odezwał się znowu, a Kelland spojrzał na konia.
- Wspaniały pomysł, przyjacielu!
Ręce Kellanda zwisały swobodnie wzdłuŜ ciała. Ujrzał teraz, jak wałach machnął nerwowo
ogonem i raptem przyszedł mu do głowy pomysł. Strzelił ostro palcami.
- Szkoda, Ŝe pan nie wyjechał, Ben.
Gniady ponownie zastrzygł uszami, a potem wykonał szybki krok do tyłu i stanął między
nimi, zasłaniając Maffittowi cel. O to właśnie chodziło.
- Muszę się przekonać... - mówił akurat Maffitt; i raptem urwał. Warknął coś, zbity z tropu.
Kelland obrócił się błyskawicznie i strzelił w latarnię. Korytarz pogrąŜył się natychmiast w
posępnych ciemnościach. Gniady przemknął na ulicę, a Kelland skoczył w bok, w mrok boksu i w
tej samej chwili odezwał się rewolwer Maffitta. Kule świsnęły, wbijając się w ścianę biura, i
udeptaną, gliniastą podłogę stajni. Kelland, wciśnięty w kąt boksu, ujrzał ogień bluzgający z broni
przeciwnika. Uniósł rewolwer i nacisnął spust. Wystrzelił trzy razy. Z drugiego końca korytarza
dobiegło go przeciągłe, stłumione westchnienie, a potem nastała długa, długa cisza, aŜ wreszcie
zabrzmiał głuchy łoskot ciała padającego na podłogę.
Pomiędzy boksami stajni unosił się dym. Na zewnątrz rozległy się szybkie kroki. Kelland
ruszył przed siebie, w stronę wejścia. Tu leŜał Maffitt; ciemny, bezkształtny wzgórek. Kelland
nachylił się, dotknął zwłok i wyprostował się.
A więc w końcu dowiedział się, pomyślał. Ciekawe tylko, czy to mu coś dało.
Ciszę przerwał głos Katherine, gwałtowny, łamiący się ze zdenerwowania.
- Jim... Jim!
Odwrócił się i ujrzał ją przed sobą. Nieco dalej stał Brand. Gorączkowo pytał:
- Kto to był? Soder? Maffitt? Kto?
Kelland milczał. Jak zwykle ostroŜny, trzymał nadal rewolwer w dłoni. Głosem brzmiącym
twardo, a zarazem tęsknie i rozpaczliwie, powiedział:
- Po tym wszystkim, co się tu wydarzyło, Katherine? CzyŜby było jeszcze mało?
Stała wysoka i szczupła, odcinając się ostro od szalejącej za jej plecami śnieŜycy. Mimo
mroku widział wyraźnie jej oczy, jej usta, postąpił ku niej kilka kroków i objął mocno, nie myśląc
juŜ o ściskanym w dłoni rewolwerze.
Na widok tych dwojga ludzi, przytulonych do siebie, Brand poczuł w piersi jakiś dziwny
ucisk. Widział, jak Kelland nachylił się ku dziewczynie i całuje ją. Brand nie wspominał o tym
potem nikomu, ale odniósł wraŜenie, Ŝe kiedy Kelland pochylił się, jakby trafił go piorun. Głowa
Katherine była wygięta do tyłu, a jej ciało przywarło do Jima.
Brand wyszedł na ulicę i kiwnął ręką do czekających pod hotelem ludzi.
- JuŜ dobrze - powiedział. - JuŜ dobrze. Jedź do domu, Dan. Ona przyjedzie później.
Dan nie potrzebował dalszych wyjaśnień.
- Jedziemy - polecił swoim ludziom, wskakując na siodło.
Sultanowie stali przy swoim wozie. Dan rzucił okiem na Edith i pochwycił jej spojrzenie.
Dzień zdawał się być bardziej posępny niŜ przedtem, ale nie tak ponury, jak jego myśli.
Przypomniał sobie, jaka była Edith, kiedy spotykali się w opuszczonym domu. Ciekawe, czy ona
jeszcze o tym pamięta, przemknęło mu przez głowę.
Ale nie, za duŜo się wydarzyło. MoŜe naprawi to czas. MoŜe będzie musiał upłynąć
miesiąc, moŜe rok. Dopiero wtedy zobaczę, jak jest. W tym tkwi cała moja nadzieja: w czasie,
który leczy wszystkie rany.
Edith odwróciła się i wsiadła na wóz. Dan uniósł dłoń i wraz z innymi wyjechał z miasta.
W przedsionku hotelu nadal stał Matt Oldroyd: niezgrabny, wysoki i bardzo powaŜny.
Tony, oparta o ladę, wyglądała na ulicę; patrzyła na wrota stajni. Twarz miała łagodną, rozmarzoną
i smutną, gdyŜ jej marzenia gasły.
Matt domyślając się przyczyny smutku, czekał pokornie, aŜ spojrzy na niego.
- Katherine jest jeszcze w stajni, razem z nim - szepnęła. - A więc tak będzie.
- Wiem - odparł.
Walcząc z łzami, szepnęła znowu:
- Matt, o Matt!
- Wiem wszystko - wymamrotał. - Ale Tony... jesteśmy jeszcze my... my oboje...
- CóŜ ja? Nie lubię litości, Matt... i nie jestem zbyt dobrą kobietą.
- To nieprawda, Tony. Popełniałem róŜne błędy, ale jeŜeli męŜczyzna naprawdę pragnie
dziewczyny...
Ujrzała jego wzrok - tak sztywny i pokorny, tak bardzo powaŜny - i ten widok wyczarował
na jej wargach delikatny uśmiech. Spuściła oczy i zaczęła oddychać szybciej.
Dopiero po dłuŜszej chwili spojrzała na niego ponownie, a w jej oczach pojawił się jakiś
niespotykany u niej dotąd błysk.
- To cudowne uczucie, być kochaną, Matt. Tak długo byłam sama.