background image

Et au creux de ses bras, la mort nous bercera  

Prolog, czyli Portret psychologiczny mordercy – dzieciństwo; szanse i zagrożenia 

Papierowe  linie  rozciągające  się  leniwie  po  fakturze  aksamitnej  skóry.  Delikatnie, 
nieśpiesznie układające się we wzory, tworzące spirale, zataczające koła, imitujące pajęczynę. 
Nieharmonijny,  płytki  oddech;  przerywane  szlochem,  rozpaczliwe  próby  zaczerpnięcia 
powietrza.  I  wiśniowa  ciecz,  spływając  po  pogryzionych  nadgarstkach.  Wszystko  otulone 
beznamiętną  ciszą  otoczenia  i  obojętnością  kreśloną  przez  ciszę.  Chłód  panujący  w 
pomieszczeniu  smagał  nagą  skórę;  kruche  ciało  pokaleczonej  istoty  kołysało  się  w  tak 
nieistniejącej melodii. Pokój bez wyjścia, pułapka bez możliwości ucieczki, krótka i niepewna 
przyszłość.  

Ile to już dni upłynęło?  

Czy  to  były  dni,  czy  chwile  przedłużały  się,  imitując  wieczność?  Ile  wyczekiwania  i  ile 
egzystencji dławiącej się w strachu. I nasłuchiwania! Tyle nasłuchiwania, tyle ile ciszy. Kiedy 
znów usłyszy kroki? - jedno pytanie. Kwestia rodząca lęk w drobnym istnieniu, wyglądającym 
jak  ktoś  całkowicie  pozbawiony  układu  immunologicznego. Sam,  z  towarzystwem  umarłych 
wspomnień przepełnionych bólem i tak, aż za nadto, żywymi ranami. Nie doskwierały mu już 
wcale;  nie  chciał  by  to  robiły,  nie  patrzył  na  nie,  tak  uparcie  starał  się  ich  nie  zauważyć. 
Nieważna była ciemność goszcząca w pomieszczeniu, znał rany na pamięć. Ale nawet przed 
samym  sobą  nie  chciał  się  do  tego  przyznać.    Jakby  wpuszczenie  dobijającej  się  do  niego 
świadomości o ich jestestwie miało wszystko zburzyć, a z serca wyrwać nadzieję.  

Ile wart jest człowiek pozbawiony nadziei? 

A potem stało się. I prysła resztka czaru, magiczny pyłek przestał migotać w ciemności. Kroki 
stały się jeszcze donośniejsze i już nie było złudzeń. Nadchodził. I to właśnie z nim przybywała 
rzeczywistość  –  a  chłopiec    zamarł  w  martwym  oczekiwaniu,  płomyk  nadziei  tlił  się,  lecz 
dawał coraz mniejszy blask. 

Głośne  szczęknięcie  zamka.  A  za  nim  kolejne.  A  potem  lekkie  skrzypnięcie  zawiasów,  gdy 
drzwi  się  wreszcie  uchyliły.  Do  pomieszczenia  wtargnął  jasny  pas  z  zewnątrz,  oświetlając 
nieznaczną  przestrzeń,  aż  w  końcu,  wraz  z  szerszym  otwarciem  drzwi,  światło  padło  na 
chłopca. Szarpnął się gwałtownie, jednak więzy okalające jego ręce nie pozwalały mu na zbyt 
wiele.  Zacisnął  mocno  powieki,  nie  zaprzestając  szamotaniny,  a  próg  pokoju  przekroczył 
człowiek, na którego twarzy malował się przerażająco delikatny uśmiech, Człowiek, który nie 
miał dobrych zamiarów. 

A chłopiec nie przestawał się szarpać. Mężczyzna podszedł do niego  powoli, przez chwilę z 
nieskrywaną  dumą  patrząc  na  swe  dzieło.  Na  drobną  ofiarę,  klęczącą  na  brudnej  podłodze, 
nagą, bez możliwości swobodnego ruchu. Gruby sznur, uwiązany do starej lampy na suficie, 
prowadził do jego pokaleczonych rąk, oplatając ciasno nadgarstki, na których widoczne były 
pokaźne sińce i liczne ślady otarć, przeplatające się z pamiątkami po ostrych zębach.  

– Prawdziwa sztuka… – melodyjnym szepnięciem podsumował oprawca, a chłopca 

przeszedł dreszcz. I zaprzestał tej beznadziejnej walki, w której jego przegrana, z góry została 

background image

przesądzona. Znieruchomiał, oczekując na to, co przyniosą kolejne sekundy, pozwalając sobie 
jedynie na miękki, miarowy oddech. Ale nic się nie wydarzyło. Przez następne, długie minuty 
sytuacja  nie  uległa  zmianie.  Zdawać  by  się  mogło,  że  oprawca  pragnie  nacieszyć  się  tym 
widokiem.  Chłopiec  poczuł,  że  zaczyna  drżeć.  Całkowita  dezorientacja  i  bezkresna 
niepewność.  Nie  oczekiwał  nic,  bo  i  czegóż  oczekiwać  w  takiej  sytuacji?  A  mimo  to, 
spodziewał  się  wszystkiego.  Mgliście  pamiętał  wydarzenia  poprzednich  dni,  jednak  nie 
promieniowało  od  nich  ciepło.  Poczuł  własne  łzy,  które  niepostrzeżenie  wymknęły  się  spod 
zaciśniętych  powiek,  mocząc  jego  policzki.  Ciepłe  strumyki  niemal  boleśnie  doświadczyły 
zziębniętą skórę. Drgnął mocniej, co wywołało śmiech. Pusty i głośny. Tak obrzydliwe głuchy, 
przeszywające komórki w ciele chłopca, o których istnieniu nie miał nawet pojęcia. 

  Tak  działam  na  ciebie  samą  obecnością,  dziwko?  –  zapytał  z  niemalże 

czułością  mężczyzna,  przykucając  i  nachylając  się  ku  chłopcu  –  Uroczo  –  skwitował 
pieszczotliwie. Po czym prychnął i wymierzył mu siarczysty policzek.  

A przecież to dopiero powitanie.  

Ręka na jego ustach wciskała jego ciało do środka, czuł od wewnątrz jak policzki ocierają się 
boleśnie o jego zęby. Cofnął język, chcąc uzyskać więcej przestrzeni; szczęka odrętwiała, ale 
nie mógł przecież zacisnąć zębów. Nie chciał znów czuć krwi w ustach; spojrzał niepewnie w 
górę. Napotkał uśmiech oświetlony jaskrawym płomieniem świecy. 

– Zamknij oczy. 

Zamknął. Uścisk zakrywający mu usta się zmienił, poczuł tępe paznokcie wżynające się w jego 
policzki.  Silna  dłoń  sprawnie  pociągnęła  go  w  przód,  do  źródła  ciepła,  jednak  się  nie 
zatrzymywała…  szarpnął  się,  gdy  ogień  pierwszy  raz  smagnął  jego  skórę.  Zacisnął  mocniej 
powieki,  napiął  słabe  mięśnie  zmęczonego  ciała.  Usłyszał  tylko  głuche  warknięcie  i  już 
wiedział, że źle się zachował.  

– Nie bądź głupcem. Ogień oczyszcza.  

Zrobiło się chłodno, dłoń osunęła się z jego ust.  

– Dawno ci nic nie śpiewałem. Pamiętasz jeszcze słowa?  

Pokiwał głową, czując szorstkie palce, badawczo przesuwające się po jego twarzy. Zaczynały 
dzielić ich minuty ciszy.  

– Dobry chłopiec. Jesteś takim dobrym chłopcem, Kai.  

Na zbolałej twarzy malca odrysowały się emocje, popękane usta delikatnie odegrały uśmiech.  

–  Dzisiaj  ty  dla  mnie  zaśpiewaj.  I  nie  przestawaj,  dopóki  ci  nie  powiem. 

Wiesz jak lubię muzykę. Dobrze? Inaczej skończy się to tak jak ostatnim razem. 

Delikatne  kiwnięcie  głową.  Przełknął  cicho  ślinę.  Zbyt  dobrze  pamiętał  ostatni  raz.  Teraz 
będzie inaczej, nie zawiedzie. Nie może zawieść. W momencie gdy otworzył usta, ogień znów 
przywitał  jego  skórę.  Głos  na  krótką  chwilę  uwiązł  w  gardle  chłopca,  zaczerpnął  raptownie 
powietrza.  Tak  bardzo  chciał  otworzyć  oczy,  ale…  przecież  bym  grzecznym  chłopcem,  nie 

background image

wolno mu było. Słaby, niewyraźny dźwięk wydobywający się z jego gardła zaczął przygrywać 
dla płomieni tańczących wesoło na jego okaleczonych nadgarstkach.  

– Svanur, svanur segðu mér... 

* 

Biec, biec, biec, na oślep, szaleńczo i bez końca, bez zatrzymywania się, bez celu, bez drogi. 
Po prostu biec, i biec, i pędzić. Byle się nie zatrzymać, byle nie zgubić sił i nie utracić – 

Nie utracić.  

I masa kości, mięśni i gorących, pulsujących po żyłach płynów, zatrzymała się nagle. Bez 
zbędnego ostrzeżenia. Ludzkie ścierwo stanęło jak wryte, a drobna jego postura zachwiała 
się niebezpiecznie w przód, wychylając gwałtownie. Zamachał chaotycznie rękoma i omal 

Omal nie upadł.  

A gdyby upadł? Powstałby? Powstałby mimo poranionych kolan i obtartych dłoni? A może 
znalazł  by  się  jakiś  zbawca  z  przypadku?  Chwycił,  oplatając  nieznajome  palce  wokół 
nadgarstka i pociągnął ku sobie, zdecydowanie zbyt mocno, niepotrzebne tak stanowczo. 

A  potem  mógłby  się  wgryźć  w  miękką  szyję,  rozrywając  misterne  przewody,  w  których 
rozlewają  się  rozognione  płyny.  Obcymi  zębami;  naciskiem  szczęki  raz  po  raz  kruczyć 
delikatne kosteczki; rozszarpywać mięso, zachłannie, gwałtownie; chlastając jęzorem przez 
wnętrze  gardła,  rozgarniając  nim  na  boki,  poszarpane  ciało,  upajając  się  gasnącym 
ciepłem; zanurzając się głębiej i głębiej, byle dosięgnąć kręgów i zgruchotać je, obracając w 
pył.  

 Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.  

Chłopiec obudził się zlany potem, towarzyszył mu niespokojny, urywany oddech. Trząsł się; 
ciężar  ciała  zawiesił  na  linach,  ciasno  oplatających  jego  nadgarstki.  Już  zapomniał  jak  to 
bolało,  a  może…  może  się  przyzwyczaił?  Dziwnie  uczucie  rozlewało  się  w  jego  wnętrzu, 
wywołując  w  członkach  nieznajome  mrowienie.  Wywołało  to  ciepło,  które  boleśnie 
rozgrzewało zdrętwiałe od chłodu kończyny. Półprzytomnie spoglądał w przestrzeń, zdawało 
się mu, że policzek wciąż piekł, ale przecież… to było niemożliwe. Minęło kilka dni. Prawda? 
Chłopcu właśnie tak się zdawało. Chciał myśleć o tym dziwnym śnie; zrozumieć czemu czuł 
się  przez  niego  dobrze.  I  czemu  mimo  upływu  kilku  chwil,  wszystko  wydawało  mu  się 
odległym wspomnieniem. Chciał wydobyć z siebie głos, ale spierzchnięte  wargi ważyły teraz 
zbyt wiele, by chociaż je uchylić. Wygiął się leciutko, lecz gdy tylko w oddali usłyszał znajomy 
szczęk drzwi, zamarł.  

Euforyczny moment, może liczył, że tym razem będzie inaczej. W końcu za każdym razem tak 
miało  być. Jednak  nie  mógł  karmić  się  długo  tym  złudzeniem,  w  końcu…  tak,  ból  uczy,  ból 
przyzwyczaja. 

Nieruchomo,  bezwzględnie  cicho  –  czekał.  Jak  mały,  spłoszony  jelonek  uwięziony  w 
myśliwskich  sidłach.  Mógł  tylko  czekać  na  najgorsze,  odebrano  mu  możliwość  ucieczki.  To 
strach  go  paraliżował?  Przecież  nie  musiał  się  bać.  Boimy  się,  bo  coś  jest  nam  nieznane.  A 

background image

chłopiec wiedział jak będzie wyglądać jego przyszłość. Wizja ta była obietnicą kolejnych fali 
bólu, wypełniających mu ciągnąc się bez końca minuty. I próby przepełnione niemy krzykiem, 
rozpaczliwy  głos,  który  nie  będzie  chciał  wyrwać  się  z  gardła;  a  cierpienia  jego  świadkiem 
będą tylko chłodne, ciemne ściany, ogarnięte beznamiętnym milczeniem. 

I znów ten sam mężczyzna wtargnął do pomieszczenia. 

A  chłopiec  w  ostatniej,  beznadziejnej  próbie,  spróbował.  Bo  nie  zostało  mu  nic  innego. 
Udręczonym jękiem, tak cichutko poprosił: 

– Tato, ja już nie chcę się w to bawić… 

Czasem  czas  przestaje  mieć  znaczenie.  Trudno  to  sobie  wyobrazić;  że  wskazówki  na  tarczy 
pełnej  uporządkowanych  cyferek  już  nie  przyciągają  naszego  wzroku,  pory  dnia  przestają 
pokrywać  się  z  potrzebami  organizmu  a  wschody  i  zachody  słońca  zlewają  się  ze  sobą.  Ale 
czas potrafi zostać obdarty ze znaczenia i stać się czymś bezwartościowym. Czasem cały świat 
zdaje  się  być  taki.  Ludzie  mijają  cię,  okazują  wyuczone  uśmiechy  i  jeden  za  drugim 
przekrzykują się w marnych pocieszeniach, ubierając na te okazje pocieszające uśmiechy; od 
czasu  do  czasu  czujesz  na  swym  ramieniu  pocieszające  klepnięcie.  Ale  to  przecież  nie  ma 
znaczenia.  Szczególnie  kiedy  siedzisz  w  pokoju  pełnym  obcych  ludzi,  którzy  z  takim 
przekonaniem i wszechwiedzą decydują o twoim losie. 

–  To  straszne,  co  ten  chłopiec  przeżył…  musimy  umieścić  go  w  jakimś 

ośrodku. 

– Jesteś pewna? Nie sądzisz, że lepszy byłby dla niego normalny dom? 

– Nie bądź śmieszny! Która rodzina go zechce?  

– Przecież nic nie zrobił… 

–  Och!  Ale  po  takich  przeżyciach  nie  może  być  normalny.  Zresztą…  to 

wykluczone. Po prostu wykluczone.  

– Leczenie? 

–  A  kto  za  to  zapłaci?  Zresztą  w  ośrodku  dostanie  wszystko  czego 

potrzebuje…  Nie  możemy  go  tutaj  trzymać  wiecznie.  I  tak  już  zbyt  wiele 
zrobiliśmy.  I  nikt  nam  za  to  nie  zwróci…  Dom  dziecka  będzie  najlepszym 
wyjściem.  Zintegruje  się  z  rówieśnikami…  poza  tym  mają  tam  wspaniałych 
pedagogów, którzy niejedno już przeżyli.  

– Jesteś tego pewna? 

Chwilowe milczenie. Odwrócony gwałtownie wzrok. Nerwowy uśmiech. 

– Oczywiście. 

Potem ci obcy ludzie spojrzeli na chłopca. Udawał, że nie dostrzega tych spojrzeń, nie słyszy 
pytań.  Nie  wiedział,  co  by  zrobił  gdyby  dotarł  do  niego  sens  ich  słów.  Pozwoliłby  łzom 
zagościć  na  jego  twarzy?  Ale  ojciec  uczył  go,  że  tak…  tak  nie  wolno.  Nie  wolno  płakać.  Nie 

background image

wolno płakać, Kai. Zakrył uszy dłońmi, chociaż nikt już nic nie mówił, skulił się lekko. Taty 
już nie było. Tata przestał przychodzić do tego ciemnego pokoju, w którym się bawili. Nie było 
go  tak  długo…  a  potem  przyszli  nieznani  mu  ludzie.  Pytali  jak  się  czuje,  panikowali, 
powtarzali  O  boże…  biedne  dziecko…  co  ten zwyrodnialec  ci  zrobił?  A  gdy  chłopiec  zapytał 
gdzie jest jego tatuś, umilkli. Zabrali go ze sobą, a on tak niewiele rozumiejąc, szybko pozwolił 
by sen porwał go w swoje ramiona.  

Sen  miał  niespokojny,  urywany,  przenieśli  go  w  inne  miejsce.  Nadgarstki  nie  były  już 
skrępowane, zostały tylko brunatne sińce. Otulała go miękka pościel, a taty dalej nie było. I 
nikt nie odpowiadał, gdy o niego pytał. Chłopcu było przez to smutno. 

Mieli  za  to  wiele  innych  pytań.  Ale  Kai  był  dobrym  dzieckiem.  Ojciec  nauczył  go,  że  z 
nieznajomymi się nie rozmawia. Pamiętał jak tata nazywał to ostrożnością. Oni mówili, że to 
szok, czasem wymieniali też straszne dziwne nazwy w skutek, których podtykali mu pod nos 
sterty  kolorowych  tabletek.  Ale  Kai  był  dobrym  dzieckiem.  Ojciec  nauczył  go,  że  nie  wolno 
brać  niczego  od  nieznajomych.  Więc  odmawiał,  mimo,  że  barwy  pastylek  naprawdę  mu  się 
podobały. I wtedy oni nauczyli się przynosić pasy, miękką pościel zamieniać na szary materac 
i wpychać mu pigułki do gardła.  

Kai bardzo szybko nauczył się gryźć ręce tych okrutnych ludzi.  

Więc oni nauczyli się przychodzić ze strzykawkami.  

 

Epilog, czyli Co ojciec czyni, jest zawsze słuszne i na dobre wychodzi. * 

 

Mieszkanie  dostał  z  urzędu.  Był  w  nim  tylko  raz.  Za  kilka  tygodni    miał  być  pełnoletni.  I 
wszyscy  byli  tym  bardziej  podekscytowani  niż  on.  Dla  nich  opuszczenie  Domu  Dziecka  i 
zaczęcie  dorosłego  życia  to  było  coś!  Szansa,  marzenie,  nadzieja…  uśmiechał  się  do  nich 
wszystkich  pobłażliwie,  jak  czynił  to  przez  te  sześć  długich  lat.  Pytali  czy  będą  mogli  go 
odwiedzać, czy w ‘razie potrzeby’… nie przestawał się uśmiechać.  

W końcu się znudzą. 

Miał rację. 

W końcu się znudzili. 

Gdy  był  już  w swoim  mieszkaniu,  był  sam.  Ciemny,  obskurny pokój. W okolicy szare  bloki, 
wysokie. Bał się być sam, było tutaj  tak nieprzyjemnie. Powoli przechadzał się od ściany do 
drzwi, od drzwi do ściany, od ściany do okna, od okna do ściany, od ściany do okna. Chłodna 
szklana tafla parzyła rozgrzane palce, a po framudze spacerował pająk.  

Już  tydzień  był  sam  w  pustym  mieszkaniu.  Już  nie  wychodził.  Już  pierwszego  dnia 
zgromadził potrzebne rzeczy. Już miał się czym bawić.  

Nie miał jeszcze z kim.  

background image

Był przez to smutny.  

Ojciec  powtarzał  mu,  że  nikt  nie  powinien  być  długo  smutny.  Bo  wtedy  z  ludzi  robią  się 
wariaci. Kai nie chciał być wariatem, zawiódł by wtedy ojca.  

Wpatrywał  się  w  ciemną  smugę  po  rozgniecionym  ciałku  pajączka,  która  widniała  na 
framudze.  Za  oknem  deszcz  witał  się  z  szarym  światem,  krople  irytująco  głośno  bębniły  w 
blaszany parapet. Dzisiaj nie było na nim gołębi. Kai został sam.  

Dlatego  jego  wzrok  uporczywie  przedzierał  się  przez  osłonięty  deszczem krajobraz.  Omiatał 
wzrokiem  smutne  budynki,  puste  ulice,  rozmazane  cienie.  Pamiętał  obrazy,  które  widział  z 
okien w sierocińcu, nie różniły się przecież. Ale tam nie było tak smutno, chociaż – tam też 
nie  miał  się  z  kim  bawić.  Kiedy  próbował…  zaraz  zbiegali  się  opiekunowie,  zaraz  znów 
pojawiały  się  kolorowe  tabletki,  znów  było  wiele  rozmów,  słów  pełnych  pretensji,  których 
nigdy nie mógł zrozumieć. Wtedy Kai zobaczył jak podli i okrutni są ludzie.  

Zatrzymał spojrzenie na przystanku. Migotał tam niewielki cień. Niebieska kurteczka, zielony 
plecak. Uśmiechnął się do siebie, odchodząc od okna. Od okna do ściany, od ściany do okna, 
od okna do ściany, od ściany do drzwi.  

 

 

*Et au creux de ses bras, la mort nous bercera - I będąc w twoich ramionach, śmierć nas 

ukołysze 

*morał z bajki Andersena.