background image

 

 

 

L

UCY 

M

AUD 

M

ONTGOMERY

 

 

 

 

 

 

 

K

ILMENY ZE STAREGO SADU

 

 

 

 

background image

 

M

ŁODZIEŃCZE PLANY

 

 

Zabudowania  college’u  w  Queenslea  kąpały  się  w  blasku  wiosennego  słońca.  Złociste  i 

słodkie  jak  miód  światło  opromieniało  czerwonawe,  ceglane  domy  oraz  roztaczające  się 

wokół nich zielone tereny. Łagodne promienie wczesnego poranka przenikały do pierwszych, 

strzelających w górę źdźbeł trawy przez nagie jeszcze gałęzie pączkujących dopiero klonów i 

wiązów. Rysowały na ścieżkach brązowe, ostre niby w akwaforcie wzory, pieszcząc zarazem 

chwackie żonkile, wychylające się z ziemi pod oknami studenckiej szatni. 

Kwietniowy  wietrzyk  był  tak  świeży  i  delikatny,  jakby  docierał  z  dalekich  pól,  a  nie 

zatęchłych miejskich uliczek i zaułków. Kołysał beztrosko wierzchołkami drzew i powiewał 

pędami  bluszczu,  oplatającego  frontową  ścianę  reprezentacyjnego  budynku.  Śpiewał  sobie 

przy tym na własną nutę, ale każdy słyszał tylko tę jedyną, niepowtarzalną, bliską sercu pieśń. 

Stary  Charley,  szacowny  dyrektor  college’u  w  Queenslea,  wręczał  właśnie  najstarszym 

studentom dyplomy, w obecności licznie przybyłych, pełnych nabożnego szacunku rodziców, 

sióstr,  narzeczonych  i  przyjaciół.  Pewnie  szczęśliwym  wybrańcom  wiatr  nucił  o  nadziei, 

karierze, wielkich czynach i młodzieńczych marzeniach, którym warto się oddawać, choćby 

nigdy nie miały się spełnić. 

Niech Bóg ulituje się nad tymi, co nigdy nie bujają w obłokach i opuszczając swą Alma 

Mater,  nie  budują  zamków  na  lodzie,  albo  nie  czują  się  posiadaczami  rozległych  dóbr  na 

księżycu.  Tacy  ludzie  to  biedacy,  którzy  utracili  przywileje  przysługujące  im  z  racji 

urodzenia! 

Tłum  przybyłych  opuścił  wejściowy  hali,  rozpraszając  się  na  przyległym  placu  i  wolno 

odpływając rozchodzącymi się z niego uliczkami. 

Eric Marshall i David Baker podążyli razem. 

Eric,  najlepszy  student  roku,  otrzymał  przed  chwilą  dyplom  ukończenia  wydziału 

humanistycznego. 

David, dumny z osiągnięć młodzieńca, przyjechał specjalnie na tę podniosłą ceremonię. 

Od dawna związała ich stała i wypróbowana przyjaźń, mimo że David starszy był od Erica 

dziesięć lat, a prawie o sto prześcignął go życiowym doświadczeniem, zahartowany ciągłymi 

walkami  i  pokonywaniem  trudności  na drodze do zdobycia upragnionej  pozycji. Takie boje 

postarzają  ludzi  skuteczniej,  niż  samo  przemijanie  czasu.  Obu  mężczyzn  łączyło 

pokrewieństwo, lecz wyglądem zewnętrznym całkowicie się od siebie różnili. 

background image

 

Eric  Marshall,  smukły,  dobrze  zbudowany  młodzieniec,  szedł  swobodnym,  lekkim 

krokiem  świadczącym  o  nieprzebranych  zasobach  siły  i  energii.  Należał  do  tych 

szczęśliwców,  na  widok  których  otwierały  się  wszystkie  serca.  Mniej  obdarowani  przez 

naturę śmiertelnicy nie mogli oprzeć się zdumieniu, jakim cudem tyle zalet zgromadziło się w 

jednej  postaci.  Zdolny  i  przystojny,  miał  ponadto  niezwykły  urok  osobisty,  całkowicie 

niezależny od powierzchowności czy umysłowych zalet. Z twarzy o zdecydowanej, wydatnej 

brodzie  patrzyły  pogodne,  szaroniebieskie  oczy,  a  ciemnokasztanowe  włosy  połyskiwały 

złotawo, gdy muskały je promienie słońca. 

Jako  syn  bogatego  ojca,  spędził  beztrosko  dzieciństwo  i  wczesną  młodość,  a  teraz 

otwierały się przed nim wspaniałe perspektywy. Cieszył się opinią człowieka rozważnego, nie 

poddającego się jakimkolwiek romantycznym iluzjom i marzeniom. 

— Czuję, że Eric Marshall nigdy w życiu nie splami się nierozważnym czynem — wyraził 

swoje zdanie pewien profesor, jeden z tych, co to lubią wypowiadać zagadkowe sentencje. — 

Jeśli zaś zrobi coś takiego, stanie się chodzącą doskonałością! 

David Baker był niski i krępy. Twarz miał pociągającą pomimo nieładnych, nieregularnych 

rysów,  a oczy  ciemne, bystre i  na wskroś przeszywające. Zabawne skrzywienie w kącikach 

ust zmieniało jego uśmiech zależnie od sytuacji w ironiczny, figlarny lub zniewalający. 

Mówił na ogół cicho, głosem melodyjnym jak u kobiety. Niewiele osób miało nieszczęście 

natknąć się na pałającego usprawiedliwionym gniewem Davida i słyszało wydawane przezeń 

dźwięki. Nikt też nie próbował po raz drugi wyprowadzić go z równowagi. 

Z  zawodu  był  lekarzem,  specjalistą  chorób  gardła  i  strun  głosowych.  Znajdował  się  na 

najlepszej  drodze  do  stania  się  w  kraju  znakomitością  w  tych  dziedzinach  i  osiągnął  już 

pewien  autorytet.  Wybrano  go  członkiem  zespołu  lekarskiego  College’u  Medycznego  w 

Cjueenslea,  a  wielu  spodziewało  się  (opowiadano  o  tym  po  cichu),  że  wkrótce  młodego 

doktora  powołają  na  poważne  stanowisko  w  McGill.  Ten  sukces  zawdzięczał  sam  sobie, 

walcząc, pokonując trudności i przeszkody, jakie zniechęciłyby większość ludzi w podobnej 

sytuacji. 

W  tym  samym  roku,  w  którym  urodził  się  Eric,  David  znakomicie  wypełniał  obowiązki 

gońca  w  okręgowym  magazynie  Marshall  i  Spółka.  Po  trzynastu  latach  zaszczytnie 

wyróżniony,  uzyskał  dyplom  College’u  Medycznego.  Następnie  pan  Marshall,  finansujący 

jego  studia  w  takim  stopniu,  w  jakim  ambitny  chłopak  godził  się  przyjąć  pomoc,  wysłał 

młodego adepta sztuki lekarskiej na dalszą naukę do Londynu i Niemiec. 

Z  czasem  David  zwrócił  co  do  grosza  otrzymywane  przez  lata  pieniądze,  ale  nadal 

odczuwał  głęboką  wdzięczność  do  troskliwego,  szlachetnego  opiekuna,  a  jego  syna  otoczył 

background image

 

miłością  bardziej  niż  braterską.  Uważnie  i  z  życzliwym  zainteresowaniem  obserwował 

postępy  Erica  w  college’u  i  pragnął,  by  ten,  ukończywszy  wydział  humanistyczny, 

kontynuował  studia  i  poświęcił  się  karierze  prawniczej  lub  lekarskiej.  Wyjątkowo  więc 

rozczarowało go postanowienie przyjaciela, który zamierzał zrezygnować z dalszej nauki, by 

rozpocząć pracę w ojcowskiej firmie. 

— Zmarnujesz  tylko  zdolności  —  mruknął  David,  gdy  wracali  razem  do  domu.  —  Jako 

prawnik,  mógłbyś  się  wybić  i  osiągnąć  sławę.  Masz  odpowiedni  dla  adwokata  sposób 

wysławiania się, bogaty język, łatwość formułowania myśli i wprost sama opatrzność toruje 

ci drogę. A ty sprzeciwiasz się jej i chcesz korzystać z tego nadzwyczajnego daru, posługując 

się nim w kupieckich transakcjach? Nie kuś losu! Czy pozbyłeś się wszelkich ambicji? 

— Nie  zrezygnowałem  z  nich  —  roześmiał  się  Eric.  —  Po  prostu  są  inne,  niż  się 

spodziewałeś. Zrozum, że w naszym młodym, bogatym kraju, każdy może wybrać właściwą 

sobie drogę wybicia się. Postanowiłem wstąpić do firmy ojca. Pragnął tego gorąco od chwili 

mego przyjścia na świat.  I to  jest główny powód. Nie dopuszczę, aby zawiódł  się  w swych 

oczekiwaniach. To by go bardzo rozczarowało. Czekał, aż skończę college, bo jego zdaniem 

mężczyzna  powinien  zdobyć  wykształcenie  odpowiednie  do  swoich  możliwości.  Teraz 

nadszedł moment, w którym powinienem go wesprzeć. Tego się po mnie spodziewa. 

— Pan  Marshall  nie  miałby  nic  przeciwko  temu,  abyś  zajął  się  innymi  sprawami  — 

zauważył David. 

— Na pewno nie. Rzecz w tym, Davidzie, że ja sam tego chcę. Nie potrafisz zrozumieć, 

jak ktoś może z przyjemnością prowadzić interesy, bo sam ich nie cierpisz. Na świecie jest 

wielu prawników. Być może zbyt wielu… Nasz kraj natomiast, wciąż jeszcze nie opływa w 

dostatek porządnych, uczciwych ludzi interesu. Ktoś musi zatroszczyć się o rzeczy ważkie dla 

dobra  ludzkości  i  wzbogacenia  własnego  kraju.  Ktoś  powinien  urzeczywistnić  wielkie 

pomysły w sposób rozumny i odważny, ktoś powinien kierować i zarządzać. W tej dziedzinie 

też  można  stawiać  sobie  wspaniałe  cele  i  osiągać  je.  Zmieńmy  lepiej  temat,  zbyt  się 

rozgadałem. Moje ambicje, człowieku! Trudno mi je opanować! 

Po  pierwsze,  skład  okręgowy  Marshall  i  Spółka  stanie  się  sławny  od  jednego  oceanu  po 

drugi… Ojciec odniósł sukces, a przecież zaczynał jako biedny chłopak na farmie w Nowej 

Szkocji.  Naszą  firmę  znają  już  ludzie  w  całej  prowincji.  To  za  mało.  Postanowiłem  ją 

rozbudować.  Za  pięć  lat  głośno  o  niej  będzie  na  całym  wybrzeżu,  a  za  dziesięć  —  w  całej 

Kanadzie!  Osiągnę  to,  że  nasze  przedsiębiorstwo  odegra  istotną  rolę  w  obrocie  handlowym 

Kanady! Nie sądź, że takie ambicje przynoszą mniejszą chlubę, niż udowadnianie w  sądzie, 

że  białe  jest  czarne  i  odwrotnie.  Nie  czułbym  także  żadnej  satysfakcji  z  odkrycia  nowej 

background image

 

choroby  i  nadania  jej  dziwacznej  nazwy.  Czy  zmniejszyłoby  to  udrękę  biednych  istot? 

Uważam,  że  lepiej  utrzymywać  je  w  nieświadomości  i  pozwolić  im  umrzeć  spokojnie.  Co 

komu przyjdzie z poznania istoty swych cierpień? 

— No cóż, skoro zaczynasz opowiadać kiepskie dowcipy, to lepiej skończmy tę rozmowę 

—  odparł  David  wzruszając  ramionami.  —  Na  darmo  bym  próbował  odwieść  cię  od  raz 

podjętego  zamysłu.  Z  równym  powodzeniem  mógłbym  sam  jeden  zaatakować  potężną 

twierdzę.  Ależ  ta  ulica  dojadła  mi  do  żywego!  Nie  mogę  pojąć,  dlaczego  nasi  ojcowie 

wznieśli miasto na stokach wzgórza! Przestałem być taki rześki i smukły jak przed dziesięciu 

laty, kiedy sam właśnie otrzymywałem dyplom… A skoro mowa o dyplomach… zauważyłeś, 

ile dziewcząt studiowało na twoim roku? Jeśli się nie mylę, to chyba dwadzieścia. Za moich 

czasów  na  naszym  kursie  były  tylko  dwie  panny.  Do  tego  pierwsze  w  historii  college’u 

studentki! Nie pierwszej młodości, bardzo surowe, kanciaste i śmiertelnie poważne. Nawet za 

swoich najlepszych lat nie zaglądały z przyjemnością do lusterka. Ale bądź pewien, że były to 

niezwykle  wartościowe  kobiety.  O,  tak,  wprost  niezwykle!  Patrząc  na  tę  rozćwierkaną 

gromadkę dzisiejszych studentek, widać wyraźnie, że czasy się zmieniły. Zauważyłem jedną 

panienkę…  nie  mogła  mieć  więcej  niż  osiemnaście  lat.  Robiła  wrażenie  istoty  ze  złota, 

płatków różanych i niebiańskiej rosy. 

— Wyrocznia przemawia ustami poety — roześmiał się Eric. — Na pewno masz na myśli 

Florence Persival, naszą najlepszą matematyczkę. Uważana jest za najpiękniejszą dziewczynę 

na  swoim  roku.  Moim  gustom  nie  odpowiada.  Nie  robią  na  mnie  wrażenia  jasnowłose, 

lalkowate piękności, wolę już Agnes Campion. Zwróciłeś na nią uwagę? Wysoka, z ciemnymi 

warkoczami  i  twarzą  niby  barwny  kwiat  o  aksamitnym  puszku.  Ukończyła  z  wyróżnieniem 

wydział filozofii. 

— Widziałem  ją  —  odparł  David  z  naciskiem,  obrzucając  przyjaciela  przenikliwym 

spojrzeniem.  —  Bardzo  uważnie  obserwowałem  tę  panienkę,  bo  słyszałem,  jak  ktoś 

wyszeptał jej imię i zaraz dodał, że to przyszła pani Ericowa Marshall. Wobec tego starałem 

się nie spuszczać z niej oczu. 

— Czego to ludzie nie wymyślą — rzekł ubawiony Eric. — Jesteśmy z Agnieszką od lat 

dobrymi  przyjaciółmi  i  to  wszystko.  Bardzo  ją  lubię  i  podoba  mi  się  bardziej,  niż  inne 

poznane  dotąd  panny.  Przyszłej  pani  Ericowej  Marshall  jeszcze  dotychczas  nie  miałem 

przyjemności poznać. Nawet nie rozpocząłem poszukiwań i w ciągu najbliższych lat nie mam 

zamiaru nic przedsięwziąć w tej sprawie. Głowę zaprzątają mi inne problemy  — zakończył 

lekceważącym  tonem.  Można  być  pewnym,  że  za  to  lekceważenie  zostanie  kiedyś  surowo 

ukarany, o ile Kupido nie jest zarówno ślepy jak głuchy. 

background image

 

— Pewnego dnia spotkasz swoją przyszłą żonę — oznajmił David stanowczo. — Nie bądź 

taki pewny siebie. Przepowiadam ci, że niebawem, jeśli los ci jej nie ześle, sam wyruszysz na 

poszukiwanie. O, synu swej matki, przyjmij moją szczerą radę! Kieruj się przede wszystkim 

zdrowym rozsądkiem, gdy zaczniesz starania o żonę. 

— Sądzisz, że mógłbym się go kiedykolwiek pozbyć? — roześmiał się Eric. 

— Nie  dowierzam  ci  —  rzekł  David,  potrząsając  z  powagą  głową.  —  W  twoich  żyłach, 

poza trzeźwą szkocką krwią, płynie również trochę celtyckiej, po babce, góralce. Nigdy nie 

wiadomo,  jak  to  zaważy  na  losach  mężczyzny  i  do  czego  go  doprowadzi,  zwłaszcza  w 

sprawach sercowych. Możesz stracić głowę dla jakiejś niemądrej, czy też kłótliwej kobietki, 

która oszołomi cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie moją prośbę; zanim 

zdecydujesz się na małżeństwo, pozwól mi wydać opinię o kandydatce na żonę. Zastrzegam, 

że mój sąd będzie szczery i bezstronny. 

— Mów sobie, co chcesz, ale i tak ostatecznie o wszystkim rozstrzygnie moje zdanie. 

— Tam do licha! Co za uparta latorośl upartego rodu! — mruknął David, patrząc jednak 

serdecznie na przyjaciela.  — Dobrze o tym  wiem  i tak długo nie zaznam  spokoju, póki  nie 

ożenisz  się  z  odpowiednią  dziewczyną.  Łatwo  ją  znaleźć.  W  naszym  kraju  dziewięć 

dziewcząt na dziesięć nadaje się na królewski dwór. Cóż, zawsze jednak trzeba się liczyć z tą 

dziesiątą. 

— Nie  jesteś  lepszy  od  bajkowej  „Przezornej  Alicji”,  która  zamartwiała  się  przyszłością 

swych nie narodzonych jeszcze dzieci — oznajmił Eric. 

— Uważam, że niesłusznie z niej drwiono — odparł poważnie David. — My, lekarze, coś 

o tym  wiemy. Być może zbyt  się przejmowała,  ale w zasadzie miała rację.  Ludzie powinni 

bardziej troszczyć się o swe nie narodzone dzieci, zapewniając im przynajmniej odpowiednią 

spuściznę, nie tylko materialną, ale fizyczną, moralną i umysłową. Mniej mieliby zmartwień 

po ich urodzeniu, a i żyć byłoby przyjemniej na świecie. 

Poza tym  rasa ludzka osiągnęłaby większy postęp w jednym  pokoleniu,  niż udało  jej się 

przez całe dzieje. 

— Widzę, że  zaczynasz  rozprawiać  na  swój  ulubiony  temat.  Nauka  o  dziedziczności  nie 

jest moją mocną stroną, przerywam więc dyskusję. Nawiązując do tego, abym się pośpieszył i 

ożenił, dlaczego… 

Eric  miał  już  na  ustach  słowa:  „Dlaczego  nie  dasz  mi  przykładu  i  nie  znajdziesz  sobie 

odpowiedniej żony?” W ostatniej chwili powstrzymał się. Wiedział o tym, że w przeszłości 

Davida  tkwiła  jakaś  rana,  której  nawet  najbliższy  przyjaciel  nie  powinien  rozdrapywać 

niestosownymi  żartami.  Zmienił  więc  zdanie  i  zapytał:  —  Powinieneś  zostawić  tę  sprawę 

background image

 

bogom, w których rękach spoczywa nasza przyszłość. Wszak, Davidzie, wierzysz przecież w 

przeznaczenie? 

— Owszem,  do  pewnego  stopnia  —  odpowiedział  David  ostrożnie.  —  Jedna  z  moich 

ciotek  mówiła,  że  „co  się  ma  stać,  to  się  stanie,  a  co  się  nie  ma  stać,  zdarza  się  czasami”. 

Takie niepożądane przypadki psują nasze zamiary. Cóż, Ericu, uważasz mnie za nieznośnego 

zrzędę, ale naprawdę znam życie lepiej niż ty i podobnie jak Arthur Tennyson wierzę, iż „nie 

ma  na  ziemi  bardziej  przebiegłego  władcy  nad  młodzieńcze  uczucie  do  dziewczyny”.  Cóż 

dziwnego  w  tym,  że  tak  bardzo  pragnę,  abyś  jak  najprędzej  pokochał  kobietę  wartościową. 

Szkoda, że nie wybrałeś panny Campion. Podobała mi się. Robi  wrażenie dobrej, dzielnej i 

prawej, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym pochodzi z dobrej rodziny. 

Otrzymała też staranne wychowanie i wykształcenie. Te trzy rzeczy są niezbędne u kobiety, 

którą wybierzesz, by zajęła miejsce twojej matki. I to wszystko, mój przyjacielu. 

— Masz słuszność — odparł niedbale Eric. — Muszę ożenić się z kobietą odpowiadającą 

tym  warunkom.  Ale  już  nadmieniłem,  że  nie  kocham  Agnes  Campion.  Zresztą  sprawa  jest 

nieaktualna.  Choćbym  ją  kochał  i  tak  nie  miałbym  szans.  Jest  prawie  zaręczona  z  Larrym 

Western. Pamiętasz Westa? 

— Taki smukły, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się przez dwa pierwsze lata w 

Queenslea? Co teraz porabia? 

— Opuścił college po dwóch latach z powodu braku pieniędzy. Zdobywa wykształcenie o 

własnych  siłach.  Ostatnio  był  nauczycielem  w  jakimś  zapadłym  kącie  na  Wyspie  Księcia 

Edwarda.  Jego  zdrowie  nadal  szwankuje.  Nigdy  nie  miał  zbyt  wiele  siły,  a  uczył  się  bez 

wytchnienia. Od lutego nie dał o sobie znać. Pisał wtedy, że obawia się, czy dotrwa do końca 

roku szkolnego. Mam nadzieję, że nie ulegnie chorobie. To bardzo szlachetny chłopak i wart 

nawet Agnes Campion. No, doszliśmy na miejsce. Wstąpisz, Davidzie? 

— Dziś  nie  mam  czasu.  Wybieram  się  do  północnej  dzielnicy  odwiedzić  pacjenta,  który 

cierpi na niezwykłą chorobę gardła Nikt nie wie, co mu właściwie jest. Wszyscy lekarze, wraz 

ze  mną,  łamią  sobie  głowy  nad  tą  sprawą.  Z  pewnością  dojdę  do  tego,  co  mu  dolega,  byle 

tylko żył dostatecznie długo. 

background image

 

D

ECYDUJĄCY LIST

 

 

Ojciec jeszcze nie wrócił z college’u. Eric znalazł w hallu na stole adresowany do siebie 

list i udał się do biblioteki, by go przeczytać. 

List był od Larry’ego Westa. W miarę czytania roztargnienie malujące się na twarzy Erica 

ustąpiło miejsca zaciekawieniu. 

 

Ericu, zwracam się do Ciebie z wielką prośbą — pisał West. — Mam pecha i wpadłem w 

ręce  Filistynów,  czyli  lekarzy.  Źle  się  czułem  przez  całą  zimę,  ale  próbowałem  jakoś’  się 

trzymać  i  miałem  nadzieję,  że  wytrwam  do  końca  roku  szkolnego.  Moja  gospodyni,  osoba 

święta, choć w okularach i perkalowej sukni, spojrzała na mnie w zeszłym tygodniu podczas 

śniadania  i  stwierdziła  niezwykle  łagodnie:  „Proszę  koniecznie  wybrać  się  jutro  do  miasta. 

Powinien pana zbadać lekarz”. 

Pojechałem, stosując się do polecenia, gdyż pani Williamson nie można nie posłuchać. Ma 

pewien niemiły zwyczaj, a mianowicie uzmysławia człowiekowi przy każdej nadarzającej się 

sytuacji, że tylko ona ma rację i roztropnie postąpi ten, kto zastosuje się do jej rady. Jutro i 

tak będziesz tego zdania co pani Williamson dziś, wszyscy o tym wiedzą. Przybyłem więc do 

Charlottetown  i  poszedłem  do  doktora,  ten  zaś  opukał  mnie,  osłuchał,  przykładał  różne 

aparaty  i  oglądał  ze  wszystkich  stron.  Na  zakończenie  tej  wizyty  oznajmił,  że  muszę 

„natychmiast,  od  dziś”  przerwać  pracę  i  czym  prędzej  zmienić  klimat.  Najlepiej,  żebym 

wyjechał  tam,  gdzie  wiosną  nie  wieją  te  przejmujące  północno  —  wschodnie  wiatry  jak  na 

Wyspie Księcia Edwarda. Do jesieni nie wolno mi absolutnie pracować. Tak zabrzmiał jego 

werdykt,  a  pani  Williamson  popiera  go  bez  zastrzeżeń.  Zamierzam  uczyć  jeszcze  do  końca 

tego tygodnia. Potem rozpoczynają  się trzytygodniowe wakacje wiosenne. Zależy mi bardzo 

na twoim przyjeździe. Mógłbyś objąć moją posadę w szkole w Lindsay na ostatni tydzień maja 

i cały czerwiec. 

Kiedy skończy się rok szkolny, na pewno wielu nauczycieli będzie ubiegać się o to miejsce. 

Teraz w żaden sposób nie udało mi się znaleźć zastępcy. Kilku moich uczniów przygotowuje 

się do egzaminów wstępnych w Akademii Królewskiej. Czuję się za nich odpowiedzialny i nie 

chcę  im  sprawić  zawodu,  zostawiając  w  rękach  jakiegoś  trzeciorzędnego  bakałarzy  —  ny, 

mającego słabe pojęcie o łacinie a jeszcze mniejsze o grece. 

background image

 

Przyjedź  i  zastąp  mnie,  Ty,  wypieszczone  dziecię  dobrobytu.  Dobrze  Ci  zrobi,  gdy  na 

własnej  skórze  doświadczysz,  jak  się  czuje  człowiek,  zarabiający  w  ciężkim  trudzie 

dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. I żyje bez dodatkowego wsparcia! 

Ale  żarty  na  bok.  Żywię  nadzieję,  Ericu,  że  zechcesz  przyjechać.  Nie  mam  poza  Tobą 

nikogo, kto by mógł mi pomóc i dlatego do Ciebie się zwracam. Praca nie jest ciężka, choć 

zapewne  wyda  Ci  się  monotonna.  To  niewielka,  rolnicza  osada  na  północnym  wybrzeżu  i 

ludzie wiodą tu bardzo spokojne, mało urozmaicone życie. Wschód i zachód słońca stanowią 

najciekawsze wydarzenia dnia powszedniego. Ale mieszkańcy są poczciwi i gościnni. A Wyspa 

Księcia Edwarda w czerwcu jest tak nieprawdopodobnie piękna, że zdaje się być czarownym 

snem. 

W  stawie  są  pstrągi,  a  na  przystani  spotkasz  zawsze  starego  rybaka,  który  zabierze  Cię 

chętnie  na  połów  homarów  lub  ryb.  Zostawię  Ci  swoje  mieszkanie.  Jest  wygodne  i  ma 

dodatkową zaletę — blisko stąd do szkoły. 

Pani  Williamsonowa  to  najmilsza  kobieta  na  świecie  i  jedna  z  tych  nieocenionych, 

staroświeckich gospodyń, co to raczą człowieka mnóstwem pożywnych smakołyków. Mąż jej, 

Robert,  powszechnie  zwany  tu  Bobem,  ma  już  sześćdziesiąt  lat  i  jest  oryginalnym,  wprost 

niepowtarzalnym  typem  farmera.  Śmieszny  stary  gaduła,  który  w  rozmowie  lubi  wtrącać 

zabawne powiedzonka i wszędzie wtyka swój nos. Do trzeciego pokolenia zna sprawy każdego 

mieszkańca  Lindsay.  Williamsonowie  są  bezdzietni,  lecz  Bob  ma  ulubieńca,  starego  kota. 

Gospodarz jest z niego niezwykle dumny i nazwał go Timothy. Tak też należy się zwracać do 

kocura i tak o nim mówić, jeśli nie chcesz narazić się Robertowi. Nigdy nie nazywaj go przy 

Bobie  „kotem”,  lub  choćby  „Timem”.  Staruszek  zachowałby  na  wieki  urazę  i  na  pewno  by 

stwierdził, że nie nadajesz się na kierownika szkoły. 

Zamieszkasz w moim pokoju, niewielkiej izdebce nad kuchnią ze skośnie, odpowiednio do 

nachylenia  dachu,  opadającym  sufitem.  Niezliczone  razy  stukniesz  się  w  niego  głową,  aż  w 

końcu  jego  istnienie  utrwali  Ci  się  w  pamięci.  Zastaniesz  tu  również  niezwykłe  lustro. 

Zmniejszy  Ci  ono  jedno  oko  do  wielkości  ziarnka  grochu,  drugie  zaś  przeobrazi  w 

pomarańczę. To drobna niedogodność. Za to otrzymasz imponującą ilość ręczników. 

W  pokoiku  jest  wychodzące  na  zachód  okno.  Widać  stąd  cudownie  piękną  zatokę  z 

przystanią w Lindsay, będziesz się mógł do woli rozkoszować ich urokiem. W tej chwili gdy 

piszę, słońce właśnie zachodzi w „morzu ognia i płynnego szkła”. Statek odpływa, niknąc w 

czerwieni  i  złocie  za  horyzontem.  Wielkie,  ruchome  światło  zapłonęło  w  tym  momencie  na 

krańcu  wybrzeża  za  przystanią.  Mruga  i  wysyła  błyski,  niby  budzące  niepokój  sygnały 

„nadawane z czarodziejskiej krainy, leżącej za wzburzonymi falami niebezpiecznych mórz”. 

background image

 

Zadepeszuj,  czy  możesz  przyjechać.  Jeśli  tak,  to  oczekuję  Cię  w  Lindsay  dwudziestego 

trzeciego maja. 

 

Pan  Marshall–senior  wszedł  do  biblioteki  w  chwili,  gdy  Eric  w  zadumie  składał 

przeczytany list. Pan Marshall, bystry, sprytny i trochę surowy, choć sprawiedliwy i uczciwy 

człowiek interesu, wyglądem przypominał raczej pastora lub filantropa. Miał okrągłą, różową 

twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta. Za to w jego niebieskich oczach tlił się 

taki stalowy  błysk, że każdy człowiek zamierzający wyprowadzić  go  w  pole, dobrze by się 

namyślił, nim odważyłby się to uczynić. 

Na pierwszy rzut oka widać było, że Eric odziedziczył urodę i wyniosłą postawę po matce. 

Jej portret wisiał na ciemnej ścianie pomiędzy oknami. Odeszła z tego świata młodo, gdy Eric 

miał zaledwie dziesięć lat. Mąż i syn darzyli ją głębokim, serdecznym uczuciem. Szlachetna, 

urocza,  tchnąca  słodyczą  twarz  o  wyrazistych  rysach  świadczyła,  że  zmarła  godna  była  ich 

czci  i  miłości.  Prawie  taką  samą  twarz,  lecz  pozbawioną  kobiecej  miękkości,  miał  Eric.  W 

podobny  sposób  układały  się  wokół  jego  czoła  kasztanowate  włosy,  zaś  oczy  zupełnie 

przypominały  oczy  matki.  Zwłaszcza,  gdy  patrzyły  poważnie  z  ukrytym  w  głębi 

nieuchwytnym czarem tkliwej zadumy. 

Pan Marshałl, chociaż odczuwał dumę i zadowolony był z wyróżnienia syna w college’u, 

nie  dał  po  sobie  poznać  wzruszenia.  Kochał  jednak  Erica  ponad  wszystko  na  świecie  i 

pokładał w nim wielkie nadzieje, spodziewając się, że czeka go świetna przyszłość. 

— Dzięki  Bogu,  nareszcie  mamy  spokój  —  oznajmił,  siadając  wygodnie  w  ulubionym 

fotelu. 

— Czyżby  rozczarował  cię  program  uroczystości?  —  spytał  syn  nieco  roztargnionym 

głosem. 

— Nie  był  zbyt  interesujący  —  odparł  ojciec.  —  Najbardziej  podobała  mi  się  łacińska 

modlitwa  w  wykonaniu  Charliego  i  te  urocze  dziewczęta  podchodzące  kolejno  po  swoje 

dyplomy.  Łacina  to,  moim  zdaniem,  język  najlepiej  nadający  się  do  modlitwy.  Zwłaszcza, 

gdy posiada się taki głos jak nasz stary Charlie. Słowa płynęły mu gładko z ust, a ich dźwięk 

przenikał mnie do głębi. Dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawdaż? 

Uważam, że Agnes była najpiękniejsza. Podobno masz wobec niej poważne zamiary, tak 

mi przynajmniej mówiono. Czy to prawda? 

— Do licha! — rzekł Eric smętnie, ale z wyczuwalną irytacją. — Chyba zmówiliście się z 

Davidem i koniecznie chcecie mnie nakłonić do małżeństwa, nawet wbrew mojej woli! 

— Nie rozmawiałem na ten temat z Davidem — zapewnił pan Marshall. 

background image

10 

 

— Jesteś  taki  sam  jak  on.  Całą  powrotną  drogę  z  college’u  zasypywał  mnie  dobrymi 

radami i pouczeniami. Dlaczego ci ojcze tak zależy na moim małżeństwie? 

— Cóż, pragnę, aby ktoś wreszcie stworzył nam prawdziwe ognisko domowe. Brakuje mi 

go  od  śmierci  twojej  matki.  Dość  mam  w  domu  przeróżnych  gospodyń.  Chciałbym  przed 

śmiercią trzymać twoje dzieci na kolanach. Jestem, Ericu, już starym człowiekiem. 

— Rozumiem  cię,  ojcze  —  odparł  łagodnie  Eric  i  spojrzał  na  portret  matki.  —  Twoje 

życzenie mnie nie dziwi, ale nie mogę przecież tak od ręki wziąć i ożenić się. Sądzę też, że w 

dzisiejszych czasach nie znalazłbym zrozumienia, poszukując żony za pomocą ogłoszeń. 

— Nie kochasz żadnej? — spytał pan Marshall. Miał przy tym minę człowieka cierpliwie 

znoszącego niewczesne żarty lekkomyślnego młokosa. 

— Nie. Dotychczas nie spotkałem kobiety, na widok której moje serce zabiłoby żywiej. 

— Zupełnie  nie  rozumiem  dzisiejszej  młodzieży  —  mruknął  ojciec.  —  Kochałem  się 

przynajmniej sześć razy, zanim doszedłem do twego wieku. 

— Naturalnie,  mogłeś  się  „podkochiwać”.  Jestem  jednak  przekonany,  że  nie  kochałeś 

naprawdę żadnej kobiety, dopóki nie poznałeś mamy. A doszło do tego, gdy już nie byłeś taki 

młody. 

— Masz chyba zbyt wielkie wymagania. W tym cały kłopot. 

— To zrozumiałe. Syn takiej matki nie może wymagać zbyt wiele od kobiety. Ale dajmy 

pokój tej sprawie. Chciałbym, abyś przeczytał list od Larry’ego. 

— Hm! — mruknął pan Marshall, gdy przebiegł wzrokiem list. — I cóż zamierzasz? 

— Powinienem pojechać, o ile nie masz nic przeciwko temu, to… 

— Sądząc z listu Larry’ego, nie będzie ci tam zbyt wesoło. 

— Zapewne.  Lecz  nie  jadę  tam  szukać  rozrywek.  Chcę  pomóc  Larry’emu  i  zwiedzić 

wyspę. 

— Jest warta obejrzenia — przyznał pan Marshall. — Za każdym razem gdy przybywam 

latem  na  Wyspę  Księcia  Edwarda,  rozumiem  starego,  szkockiego  wyspiarza,  którego 

poznałem  kiedyś  w  Winnipeg.  Nie  przestawał  opowiadać  o  „wyspie”.  Pewnego  razu  ktoś 

zapytał go: „O jakiej wyspie pan mówi?” Starzec patrząc na owego ciekawskiego ignoranta 

odparł: „Jasne, że o Wyspie Księcia Edwarda. Czyżby była tu jakaś inna wyspa?” Jedź więc, 

skoro  chcesz  to  sprawdzić.  Potrzebujesz  ponadto  odpoczynku  po  tej  harówce  przed 

egzaminami, zanim zaczniesz pracować dla mnie. Nie zrób tylko jakiegoś głupstwa. 

— Uważam, że nie jest to prawdopodobne w takiej miejscowości jak Lindsay — zaśmiał 

się Eric. 

background image

11 

 

— Diabeł  zawsze  znajdzie  zajęcie  dla  próżnujących  rąk  czy  to  w  Lindsay,  czy  w  innym 

miejscu.  Słyszałem  o  okropnej  tragedii,  która  wydarzyła  się  na  odludnej  farmie,  położonej 

dziesięć mil od stacji kolejowej i pięć od najbliższego sklepu. Spodziewam się jednak, synu, 

że  przez  pamięć  matki  zachowasz  się  jak  przystało  porządnemu  człowiekowi  i  dobremu 

chrześcijaninowi.  Istnieje  prawdopodobieństwo,  że  jakaś  pozbawiona  rozsądku  kobieta 

pościeli  ci  na  noc  w  gościnnym  pokoju.  To  będzie  najgorsza  rzecz,  jaka  może  cię  spotkać. 

Wówczas niech Bóg ma w opiece mego syna! 

background image

12 

 

N

OWY NAUCZYCIEL

 

 

Minął miesiąc. Pewnego popołudnia Eric opuścił stary, bielony wapnem budynek szkoły w 

Lindsay i zamknął drzwi, na których wycięto niezliczone napisy. Drzwi te, solidnie wykonane 

z podwójnych desek, mogły skutecznie oprzeć się wszelkim atakom i pociskom, jakie los by 

im  zdarzył.  Uczniowie  rozeszli  się  przed  godziną,  ale  Eric  został  jeszcze  trochę,  aby 

przygotować dodatkowe ćwiczenia z łaciny dla bardziej zaawansowanych w nauce. 

Ciepłe, jaskrawożółte promienie słoneczne przeszywały ukośnie gęstwinę klonowego lasu 

przyległego  do  zachodniej  strony  budynku,  a  mroczna,  zielona  przestrzeń  pod  oknami 

połyskiwała  złociście.  Dwie  owce  skubały  dorodną  trawę  w  kącie  boiska.  W  kryształowo 

czystym  powietrzu  pobrzękiwał  cicho  i  melodyjnie  dzwoneczek,  zawieszony  u  szyi  pasącej 

się  w  lesie  krowy.  Łagodne  tchnienie  kanadyjskiej  wiosny  orzeźwiała  pewna  ostrość  i 

surowość przypisana tej porze roku. Krajobraz pełen był  błogiego spokoju. Zdawało  się, że 

cały świat pogrążył się w tej chwili w miłych, niczym nie zakłóconych sennych marzeniach. 

— Za  bardzo  tu  sielsko  —  pomyślał  młody  człowiek  wzruszając  ramionami.  Stał  na 

nadgryzionych  zębem  czasu  schodkach  i  z  lekkim  uśmiechem  rozglądał  się  dookoła. 

Zastanawiał się, jak zdoła tu wytrzymać cały miesiąc. — Dopiero by się ojciec ubawił, gdyby 

się  dowiedział,  jak  prędko  znużyło  mnie  wiejskie  otoczenie.  —  Ruszył  przez  boisko  ku 

długiej, czerwonawej drodze biegnącej w pobliżu szkoły. 

— Całe  szczęście,  że  minął  już  pierwszy  tydzień.  Przez  pięć  dni  zarabiałem  na  życie! 

Dotychczas  nie  mogłem  się  tym  pochwalić,  chociaż  skończyłem  dwadzieścia  cztery  lata. 

Jakież  to  zabawne!  Za  to  sama  praca  w  wiejskiej  szkole  jest  okropnie  monotonna. 

Przynajmniej tu,  w  Lindsay, nie można narzekać na nadmiar silniejszych wrażeń. Dzieci  są 

tak  niesłychanie  grzeczne  i  spokojne,  że  brak  nawet  tradycyjnego  urozmaicenia,  jakim  jest 

gdzie  indziej  sprawienie  lania  rozwrzeszczanym  chłopakom.  Nasza  instytucja  przypomina 

dobrze nakręcony zegarek. Larry, to wybitny talent pedagogiczny i organizatorski. Czuję się 

tylko trybem w sprawnie działającej maszynie, która porusza się bez mojego udziału. Chociaż 

słyszałem, że są tu również uczniowie, którzy dotąd nie raczyli pojawić się w szkole i stary 

Adam nie miał okazji ich oćwiczyć. Liczę na to, że wniosą tu pewne ożywienie. A ponadto, 

jeszcze kilka wypracowań podobnych do dzieł Johna Reida mogłoby dodać pikanterii mojej 

pracy  zawodowej.  —  Śmiech  Erica  przetoczył  się  ponad  drogą  i  odbił  echem  od  zbocza 

stromego wzgórza. 

background image

13 

 

Dzieciom  z  czwartej  klasy,  których  rodzice  uważali,  że  powinny  otrzymać  lepsze 

wykształcenie, zadał na dzisiejszej lekcji wolny temat. John Reid, roztropny, rzeczowy malec, 

całkowicie pozbawiony poczucia humoru, zdecydował się napisać o zalotach. Przyjął bowiem 

za  dobrą  monetę  radę  siedzącego  obok  złośliwego  urwisa.  Przedstawiony  opis  zdawał  się 

świadczyć o dogłębnej znajomości realiów dorosłego życia. 

Eric z trudem zachowywał poważny wyraz twarzy i śmiał się w duchu, za każdym razem, 

gdy  przypomniał  sobie  zabawne  zdanie  rozpoczynające  wytwór  fantazji  Johna:  „Zaloty  to 

bardzo przyjemne zajęcie, lecz wiele osób posuwa się w nich za daleko”. 

Miękko  zarysowane  odległe  wzgórza  i  pokryte  lasami  wyżyny  wyglądały  zwiewnie, 

przybrawszy delikatną wiosenną szatę. Młode klony, świeżo zazielenione, schodziły z jednej 

strony  aż  do  samej  drogi.  Za  drzewami  rozciągały  się  łany  szmaragdowych  pól,  zalane 

potokami  słonecznego  światła.  Po  wyzłoconej  przestrzeni  sunęły  gromadnie  cienie  chmur. 

Hen, w dole, gdzie kończyły się pola, szumiał błękitny, bezkresny ocean. Wzdychał i szemrał 

sennie, a głos ten brzmiący nieustannie, pozostanie na zawsze w uszach tych, co urodzili się i 

wychowali nad jego brzegami. 

Co pewien czas Eric spotykał jadącego konno podrostka, bosego i w kraciastej, kolorowej 

koszuli lub farmera na wozie. Każdy pozdrawiał go skinieniem głowy i wołał wesoło: „Dzień 

dobry, panie nauczycielu!” 

Młoda  dziewczyna  o  rumianej,  pełnej  twarzy  z  dołeczkami  na  policzkach  minęła  Erica. 

Zauważył ładne, ciemne oczy, pełne nieśmiałej kokieterii. Bez większych oporów weszłaby w 

bliższą komitywę z przystojnym młodzieńcem. Jej spojrzenie mówiło to wyraźnie! 

W połowie drogi w dół zbocza Marshall natknął się na leniwie człapiącego, starego siwka, 

ciągnącego wóz pamiętający na pewno lepsze czasy. Powoziła kobieta. Na pierwszy rzut oka 

robiła wrażenie posępnej, bezbarwnej  istoty, której  nie rozczuliło  w dotychczasowym życiu 

żadne  serdeczne  wzruszenie.  Ściągnęła  lejce  i  skinęła  na  Erica  chropowatą  rączką  starej 

parasolki z wystającymi drutami. 

Młody człowiek zauważył gest i podszedł grzecznie. 

— Czy jest pan nowym nauczycielem? — zapytała. Eric potwierdził. 

— Cieszę  się,  że  pana  spotkałam  —  rzekła  kobieta,  podając  mu  rękę  w  mocno 

pocerowanej,  bawełnianej  rękawiczce  o  spłowiałej,  niegdyś  czarnej  barwie.  —  Wielka 

szkoda,  że  pan  West  musiał  nas  opuścić.  To  był  doprawdy  najlepszy  nauczyciel  i 

najzacniejszy  człowiek  na  świecie.  Muchy  by  nie  skrzywdził.  Ale  powtarzałam  mu  za 

każdym razem, kiedy go widziałam, że na pewno jest chory. Pan, to wygląda zdrowo, bardzo 

zdrowo, jednak pozory mylą. Miałam brata, podobnego do pana, a zginął w młodym wieku w 

background image

14 

 

katastrofie kolejowej. Mój chłopak przyjdzie do szkoły w przyszłym tygodniu. Powinnam go 

przysłać wcześniej, lecz potrzebny mi był do pomocy w sadzeniu ziemniaków. Cóż, jego ojcu 

nie  chce  się  pracować  i  spędza  bezczynnie  mnóstwo  czasu.  W  żaden  sposób  nie  można  go 

zmusić do roboty. Sandy, mój syn — dostał dwa imiona Edward Alexander po obu dziadkach 

—  nie  ma  głowy  do  nauki.  Szkoły  nie  lubi,  ale  zacznie  chodzić,  bo  najwyższy  czas,  żeby 

zdobył jakieś wykształcenie. Jest głupi jak but, a na dodatek uparty jak osioł króla Salomona. 

Jednakże, proszę pamiętać, zawsze będę po pana stronie. Jeśli zajdzie tak potrzeba, niech 

mu pan sprawi porządne lanie i przyśle m na kartce parę słów wyjaśnienia, a dołożę mu od 

siebie drugie tyle. Są ludzie, co zawsze trzymają ze swymi dziećmi. Kiedy  te zbroją coś  w 

szkole. Ja, na szczęście do takich nie należę i już się nie zmienię. Rebecca Reid nigdy pana 

nie zawiedź e! 

— Dziękuję pani. Jestem tego pewny — odparł Eric swym najbardziej ujmującym tonem. 

Jego twarz pozostała nieruchoma. Pozwolił sobie na uśmiech dopiero wtedy, gdy pani Reid 

oddaliła się na bezpieczną odległość. 

Pani  Rebecca  odjechała  w  nieco  lepszym  niż  zwykle  nastroju.  Długie  lata  biedy  i 

poniewierki,  ciężka  harówka  u  boku  leniwego  męża  sprawiły,  że  serce  jej  stwardniało  na 

kamień i stało się niewzruszone wobec przedstawicieli odmiennej płci. Uprzejme zachowanie 

młodego nauczyciela spodobało się jej. 

Eric  poznał  już  większość  mieszkańców  Lindsay.  Nic  więc  dziwnego,  że  obrzucił 

zdziwionym  spojrzeniem  mężczyznę  i  chłopca,  których  dotąd  nie  miał  okazji  spotkać. 

Nieznajomi  siedzieli  na  ubogim,  staroświeckim  wozie  u  stóp  wzgórza  i  poili  konia  w 

strumieniu.  Woda  szemrała  wesoło,  przepływając  niewielkie  zagłębienie  pod  małym 

drewnianym mostkiem. 

Mężczyźni  zaciekawili  Erica,  gdyż  powierzchownością  zupełnie  nie  przypominali 

pozostałych  chłopów  w  Lindsay.  Zwłaszcza  młodzieniec  wyglądał  na  cudzoziemca,  mimo 

kraciastej,  bawełnianej  koszuli  i  samodziałowych  spodni  stanowiących,  jak  się  zdaje, 

codzienny, roboczy strój miejscowych chłopaków. 

Był  zwinny  i  smukły  o  wąskich,  spadzistych  ramionach,  cienkiej  opalonej  szyi,  gładkiej 

jak jedwab, którą odsłaniał rozpięty kołnierzyk koszuli. Miał gęste, czarne i lśniące włosy a 

dłonie,  spoczywające  teraz  bezczynnie,  niezwykle  długie  i  kształtne.  Rysy  twarzy,  choć 

wyjątkowo  piękne,  były  trochę  prostackie,  cera  oliwkowa,  a  policzki  zabarwiał  żywy 

rumieniec. Zwracały uwagę usta pełne i purpurowe jak u dziewczęcia. Oczy wielkie i czarne 

patrzyły zuchwale spod długich rzęs. Chłopiec był w ogóle bardzo urodziwy, ale rysy twarzy 

miały  posępny  wyraz.  Sprawiał  wrażenie  przyczajonego  węża  lub  stworzenia  o  kocich 

background image

15 

 

ruchach,  wygrzewającego  się  na  słońcu  z  leniwą  gracją,  lecz  w  każdej  chwili  gotowego  do 

nieoczekiwanego ataku. 

Drugą  osobą  na  wozie  był  stary  mężczyzna  w  wieku  około  sześćdziesięciu  pięciu  lub 

siedemdziesięciu  lat.  Głowę  okrywała  mu  szpakowata  czupryna.  Miał  długą,  gęstą,  siwą 

brodę, twarz o ostrych, wyrazistych rysach i głęboko osadzone, orzechowe oczy, nad którymi 

jeżyły się krzaczaste brwi. 

Wysokiego  wzrostu,  lecz  przygarbiony,  wyglądał  niepozornie  i  mało  pociągająco.  Na 

zaciśniętych,  surowych  ustach  chyba  nigdy  nie  zagościł  uśmiech.  W  każdym  razie  trudno 

było to sobie wyobrazić. Uśmiechnięta twarz nie kojarzyła się z tym człowiekiem i wydawała 

się w najwyższym stopniu absurdalna. 

A  jednak  twarz  mężczyzny  nie  robiła  wrażenia  odpychającej,  lecz  przyciągała  uwagę 

Erica,  uważającego  się  za  znawcę  ludzkiej  fizjonomii.  Człowiek  ten  różnił  się  bardzo  od 

zwykłych, wesołych, rozgadanych farmerów, typowych mieszkańców  Lindsay, jakich dotąd 

spotykał Eric. 

Stary  wóz  odjechał  i  wolno  piął  się  pod  górę,  a  Marshall  długo  jeszcze  po  zniknięciu 

dziwacznie  dobranej  pary,  miał  w  oczach  starca  o  surowej  twarzy  i  gęstych  brwiach  oraz 

czarnowłosego chłopaka o czerwonych, dziewczęcych wargach. 

background image

16 

 

R

OZMOWA PRZY HERBACIE

 

 

Posiadłość Williamsonów, u których zamieszkał Eric, wznosiła się na szczycie kolejnego 

wzniesienia.  Larry  okazał  się  dobrym  wróżbitą  i  Ericowi  było  tam  tak  dobrze,  jak  ów 

przepowiedział. 

Williamsonowie,  podobnie  jak  inni  mieszkańcy  Lindsay,  uważali  Erica  za  biednego 

studenta,  który  samodzielnie  borykał  się  z  przeciwnościami  losu,  pracując  ciężko  jak  Larry 

West. 

Eric nie zaprzeczał, ani nie utwierdzał ich w tym mniemaniu. 

Kiedy  wrócił  ze  szkoły,  Williamsonowie  siedzieli  w  kuchni,  czekając  z  kolacją.  Pani 

Williamson,  owa  „święta  w  okularach  i  perkalowej  sukni”  według  słów  Larry’ego,  w  pełni 

zasługiwała  na  tę  opinię  i  Eric  bardzo  ją  polubił.  Była  to  drobna,  siwowłosa  kobieta.  Na 

małej,  łagodnej  twarzyczce  o  szlachetnych  rysach  utrwaliły  się  głębokie  ślady  doznanych 

cierpień.  Zazwyczaj  mówiła  niewiele  i  choć  przebywała  od  dawna  wśród  wiejskich 

prostaków, nie używała gwary. 

Od pierwszego dnia pobytu w tym domu, Eric zastanawiał się, co skłoniło taką kobietę do 

poślubienia Roberta Williamsona. Powitała Erica macierzyńskim uśmiechem, gdy usiadł przy 

stole powiesiwszy przedtem swój kapelusz na gwoździu w wybielonym hallu. 

Widoczny  przez  okno  brzozowy  gaj  płonął  w  zachodzącym  słońcu  migotliwą 

wspaniałością barw, a w gęstym poszyciu za każdym podmuchem wiatru tworzyły się złociste 

fale.  Robert,  niewysoki,  chuderlawy  staruszek  usiadł  na  ławie  naprzeciwko  nauczyciela,  w 

ubraniu  tak  luźnym,  że  wyglądało  jak  o  kilka  numerów  za  duże  dla  niego.  Mówił  cienkim, 

piskliwym głosem, doskonale pasującym do niepokaźnej postury. 

Drugi  koniec ławy zajmował  Timothy, dobrze ułożony i  pełen  godności,  ze śnieżnobiałą 

piersią i takimiż łapkami. Robert dzielił się z nim każdym kęsem, a Timothy jadł wytwornie i 

mruczał na znak wdzięczności. 

— Czekaliśmy na pana — zaczął rozmowę stary Bob. — Coś pan dziś się spóźnił. Czyżby 

zatrzymał pan któregoś z chłopców po lekcjach? Taka kara jest uciążliwa tak samo dla pana 

jak i dla nich. Cztery lata temu mieliśmy nauczyciela, który zamykał uczniów w szkole, po 

czym szedł spokojnie do domu. No i za godzinę musiał wracać, aby wypuścić gagatki, o ile 

jeszcze  je  zastał.  Często  zdarzało  się,  że  sobie  zwyczajnie  uciekli.  Tom  Ferguson  rozwalił 

background image

17 

 

pewnego  dnia  drzwi  i  umknął.  Po  tym  wypadku  wstawiliśmy  nowe,  z  podwójnych  desek  i 

tym już nie dali rady. 

— Musiałem popracować dodatkowo — odparł Eric krótko. 

— No i rozminął się pan z Alexandrem Tracy. Był tu, bardzo ciekaw, czy potrafi pan grać 

w  warcaby.  Powiedziałem,  że  tak.  Zostawił  karteczkę  z  prośbą,  aby  pan  wpadł  któregoś 

wieczora  na  partyjkę.  Tylko  lepiej,  by  pan  zbyt  często  nie  wygrywał,  jeśli  naturalnie  to 

możliwe.  Powinien  pan  utrzymywać  z  nim  dobre  stosunki.  On  ma  syna,  a  ten,  jak  zacznie 

chodzić  do  szkoły,  będzie  w  stanie  nawarzyć  panu  piwa.  Ten  Seth  Tracy,  to  urwis  jakich 

mało, a figle milsze mu są od jedzenia. Toczy boje z każdym nowym nauczycielem i dwom 

tak dokuczył, że opuścili Lindsay. Ale z panem Western nie miał szczęścia. Trafiła kosa na 

kamień. 

Z  chłopcem  Williama  Tracy’ego  nie  będzie  pan  miał  żadnych  kłopotów.  Zachowuje  się 

bez  zarzutu,  odkąd  matka  zaczęła  mu  co  niedziela  kłaść  do  głowy,  że  pójdzie  prosto  do 

piekła, jeśli nie będzie grzeczny. I to jakoś skutkuje. 

Czemuż pan nie je? Chyba już pan zauważył, że nie zapraszamy do jedzenia tak jak pani 

Scott swoich stołowników: „Pan, to pewnie już nie będzie tego jadł? Ani pan? Ani pan?” 

— Matko! Aleck opowiada, że stary George Wright używa życia za wszystkie lata. Jego 

żona  pojechała  z  wizytą  do  siostry  w  Charlottetown.  Został  sam  na  gospodarstwie  po  raz 

pierwszy od czasu, gdy się ożenił przed czterdziestu laty. A teraz korzysta ze swobody, jak 

mówi  Aleck.  Podobno  pali  fajkę  w  bawialni  i  przesiaduje  do  jedenastej, czytając  przeróżne 

powieści. 

— Może  to  pana  Tracy  spotkałem  po  drodze  —  zastanowił  się  Eric.  —  Taki  wysoki, 

starszy mężczyzna o szpakowatych włosach i ponurej, surowej twarzy? 

— Nie.  Aleck  jest  wesołym  grubaskiem,  a  rosnąć  przestał,  zanim  na  dobre  zaczął. 

Przypuszczam, że chodzi panu o Thomasa Gordona. Zauważyłem go jadącego drogą. Ten na 

pewno nie będzie pana  zamęczał  zaproszeniami. Co to,  to  nie. Nie ma obawy. Gordonowie 

nie należą do towarzyskich stworzeń! Matko, przysuń ciasto panu nauczycielowi. 

— Jechał z nim jakiś młody chłopiec — ciągnął zaciekawiony Eric. 

— To Neil. Neil Gordon. 

— Imię szkockie, ale ta twarz i oczy… Prędzej bym podejrzewał, że nazywa się Giuseppe, 

albo Angelo. Wygląda na Włocha. 

— Nic dziwnego, przecież nim jest. Bardzo trafnie pan odgadł. To, proszę pana, rodowity 

Włoch i zbyt wiele w nim włoskiej natury, żeby się to podobało przyzwoitym ludziom. 

— Jakim cudem włoski chłopiec o szkockim imieniu znalazł się tutaj, w Lindsay? 

background image

18 

 

— Więc,  proszę  pana,  to  było  tak…  Mniej  więcej  dwadzieścia  dwa  lata  temu… 

Dwadzieścia dwa, czy dwadzieścia cztery, żono? Jednak dwadzieścia dwa… Bo to stało się w 

tym  roku,  kiedy  urodził  się  nasz  Jim.  A  ten  gdyby  żył,  miałby  biedaczek  dwadzieścia  dwa 

lata.  Tak  więc,  proszę  pana,  dwadzieścia  dwa  lata  temu  przybyło  do  naszej  wsi  dwoje 

wędrownych  handlarzy,  Włochów.  Wówczas  pełno  ich  było  w  okolicy.  Rzadko  trafił  się 

dzień, abym  nie poszczuł  psami przynajmniej jednego.  Tym  razem  zjawiło się małżeństwo. 

Wstąpili do Gordonów, gdyż kobieta nagle zasłabła. Janet Gordon wzięła ją pod swój dach i 

zapewniła  opiekę.  Następnego  dnia  nieznajoma  urodziła  dziecko  i  zmarła.  Mąż  spakował 

wszystkie rzeczy i wyniósł się cichaczem. Nigdy go już nie widziano. Gordonowie zatrzymali 

dzieciaka.  Co  mieli  robić?  Choć  sąsiedzi  radzili  im,  że  rozsądniej  będzie  oddać  go  do 

przytułku.  Ale czy Gordonowie słuchali czyichś  rad? Żył  jeszcze wtedy  stary James, ojciec 

Thomasa i Janet. No więc, on powiedział, że nie wyrzuci dziecka, które przyszło na świat w 

jego  domu.  To  był  człowiek  bardzo  samowolny  i  lubił  rządzić.  Ludzie  powiadali,  że  ma 

pretensje  do  słońca,  bo  nie  wschodzi  i  nie  zachodzi  zgodnie  z  jego  wolą.  W  każdym  razie 

dziecko zostało u nich. Ochrzcili je, a jakże i dali na imię Neil. Dbali o chłopca, posyłali do 

szkoły, zabierali ze sobą do kościoła i traktowali jak swego. Niektórzy w Lindsay twierdzą, że 

Gordonowie  byli  dla  niego  za  dobrzy,  a  to  nie  jest  słuszne,  kiedy  ma  się  do  czynienia  z 

przybłędami.  Nigdy  nie  wiadomo,  co  się  ujawni  z  takiej  obcej  krwi,  jeśli  nie  trzymać  jej 

krótko. Podobno Neil jest sprytny i dobrze pracuje, ale nikt go tu nie lubi. Słyszałem też, że 

nie można mu ufać i trzeba go mieć na oku. Poza tym jest strasznie porywczy. Jak chodził do 

szkoły, to o mało nie zabił kolegi, na którego się rozzłościł. Złapał biedaka za szyję i zaczął 

dusić, aż ten zsiniał na twarzy i trzeba było siłą ich rozdzielić. 

— Ależ, mężu, dobrze wiesz, jak mu okropnie dokuczali — wtrąciła pani Williamson. — 

Jeden Bóg wie, ile ten chłopiec wycierpiał w szkole. Dzieci obrzucały go wyzwiskami i czym 

popadło. 

— Dobrze wiem. Nie raz zalały mu sadła za skórę — przyznał jej mąż. — Neil gra pięknie 

na skrzypcach i jest z natury bardzo towarzyski. Chodzi często na przystań. Bo jak człowiek 

ługo  nie  ma  z  kim  pogadać,  to  staje  się  mrukiem.  U  takich  Gordonów  można  zapomnieć 

ludzkiego języka. W ogóle, to dziwacy jakich mało. 

— Nie powinieneś wyrażać się źle o sąsiadach — zganiła męża pani Williamson. 

— Ech, matko, dobrze wiesz, że mam rację. Dlaczego nie chcesz być szczera? Stałaś się 

podobna do Nancy Scott. O nikim nie powiesz złego słowa, chyba że nic dobrego powiedzieć 

się nie da. 

background image

19 

 

Przecież  wiadomo,  że  Gordonowie  różnią  się  od  nas,  są  zupełnie  inni.  Tacy  byli  i  będą. 

Poza  nimi,  mamy  w  Lindsay  jeszcze  jednego  dziwaka,  Petera  Cooka,  który  hoduje 

dwadzieścia  pięć  kotów.  Wyobraża  pan  sobie?  Biedne  myszy  nie  mają  tam  łatwego  życia. 

Innych dziwaków chyba nie mamy, przynajmniej nic o nich nie wiem. Za to trzeba przyznać, 

że nie jesteśmy specjalnie interesujący. 

— Gdzie mieszkają Gordonowie? — zapytał Eric. Zwrócił rozmowę na zasadniczy temat, 

bo Robert przeplatał swoje wywody różnymi refleksjami i uwagami. 

— Nieco dalej, pół mili od drogi do Radnor. Od reszty świata oddziela ich gęsty las. Do 

kościoła chodzą zawsze, ale poza tym nigdzie nie bywają i nikt ich nie odwiedza. Mieszkają 

we  czworo:  Stary  Thomas,  jego  siostra  Janet,  ich  siostrzenica  oraz  Neil.  To  milczące, 

drażliwe dziwolągi. Nie zaprzeczaj, matko. A, niech tam, podaj swemu staruszkowi filiżankę 

herbaty i nie zwracaj uwagi na jego bajdurzenie. A skoro mowa o herbacie, czy słyszałaś, że 

panie Palmer i Martin były w zeszłą środę, razem, na podwieczorku u pani Reid? 

— Coś  podobnego!  Sądziłam,  że  się  jeszcze  gniewają  —  zauważyła  pani  Williamson, 

okazując wreszcie nieco kobiecej ciekawości. 

— Jasne, że tak. Ale wybrały się, nie  wiedząc jedna o drugiej i  potem żadna nie chciała 

wyjść  pierwsza  i  ustąpić  pola  nieprzyjaciółce.  Siedziały  więc,  i  to  było  okropne,  w  dwóch 

przeciwległych  rogach  pokoju.  Pani  Reid  przyznała,  że  nie  spędziła  dotąd  tak  przykrego 

popołudnia. Rozmawiała z nimi kolejno, a one wypowiadały uwagi o sobie nawzajem. Pani 

Reid  już  przypuszczała,  że  zostaną  do  późnej  nocy.  Żadna  nie  miała  zamiaru  ruszyć  się  z 

miejsca. Na szczęście Jim Martin przyszedł po żonę. Zaniepokoił się, czy w drodze do domu 

nie  utknęła  w  bagnie.  No  i  poszły  sobie  wreszcie.  Dlaczego  pan  nie  je,  panie  nauczycielu? 

Proszę  na  mnie  nie  zważać,  zacząłem  jeść  przed  panem,  a  mam  jeszcze  huk  roboty.  Mój 

parobek poszedł dziś do domu. O północy usłyszał krakanie kruka i chce zobaczyć, kto umarł 

w jego rodzinie. Jest przekonany, że ktoś umarł. Już raz słyszał w nocy krakanie i na drugi 

dzień  dowiedział  się  o  śmierci  swego  kuzyna  z  Souris.  —  Matko,  jeśli  pan  nauczyciel  nie 

chce już pić herbaty, to może znajdzie się kapka śmietanki dla Timothy’ego? 

background image

20 

 

P

IĘKNA NIEZNAJOMA

 

 

Któregoś  dnia  Eric  wybrał  się  przed  zachodem  słońca  na  swoją  wieczorną  przechadzkę. 

Jeśli nie wędrował brzegiem morza, miał zwyczaj udawać się na dalekie spacery przez lasy i 

aksamitne, wonne łany wokół Lindsay. 

Większość domów zbudowano wzdłuż głównej drogi, biegnącej równolegle do wybrzeża, 

albo  w  pobliżu  sklepów  na  „Rozdrożu”.  Za  nimi  jak  okiem  sięgnąć  rozpościerały  się  pola 

przechodzące w odludne lasy i pastwiska. 

Eric  skierował  się  na  południowy  zachód  od  posiadłości  Williamsonów.  Pierwszy  raz 

znalazł  się  w  tych  stronach  i  raźnie  podążał  naprzód,  zachwycony  urokami  lata, 

roztaczającymi  się  w  całej  okazałości  na  ziemi,  niebie  i  w  powietrzu.  Cieszył  się  nimi, 

odczuwał  je  najmniejszą  cząsteczką  swego  ciała  i  poddawał  się  nastrojowi,  jak  każdy 

wrażliwy  człowiek  o  czystej  duszy.  Purpurowe  strzały  zachodzącego  słońca  przeszywały 

mroki  świerkowego  lasu,  w  którym  właśnie  się  znalazł.  Kroczył  jakby  długą  i  czerwonawą 

kościelną nawą, w której posadzkę stanowiło brunatne, miękko uginające się poszycie. 

Po wyjściu spomiędzy drzew, zdumiał się niespodziewanym widokiem. W zasięgu wzroku 

nie było żadnego domu, za to rozciągał się stary, zaniedbany i najwidoczniej opuszczony sad. 

Jednakże  sady  nie  umierają  tak  łatwo  i  ten  niegdyś  śliczny  zakątek  zachował  resztki  swej 

urody. Nie stracił nic z czaru pełnego delikatnej melancholii. Spowijała ona cały obszar, który 

niegdyś był sceną radosnych zabaw i młodzieńczego entuzjazmu, gdzie serca biły żywo, krew 

pulsowała szybciej, a oczy płonęły i pobrzmiewały wesołe głosy. Odnosiło się wrażenie, że w 

miejscu tym duchy przez wiele pustych lat pokutowały w swoich dawnych siedzibach. 

Sad  był  długi,  rozległy,  otoczony  starym  zniszczonym  płotem  z  desek.  W  ciągu  wielu 

minionych dni słońce spaliło drewno, nadając mu srebrzystoszarą barwę. 

Wzdłuż  płotu  rosły  w  równych  odstępach  wyniosłe,  sękate  jodły.  Wieczorny,  łagodny 

wiatr,  każdym  tchnieniem  przypominał  ten,  który  unosił  fale  korzennych  zapachów, 

powiewając  nad  Libanem.  Śpiewał  cichutko  w  wierzchołkach  drzew,  a  starodawna  pieśń  z 

całą mocą porywała dusze aż ku zaraniu dziejów. 

Na  wschodzie  wyrastała  jodłowa  gęstwina.  Zaczynała  się  malutkimi  drzewkami 

wystającymi z trawy, a  za nimi  średnie pięły  się w  górę ku wysokim  weteranom  zwartego, 

równego lasu. Wyglądał niczym gładka, zielona ściana, tak był gęsty i aksamitny, jakby został 

pięknie przez mistrza wystrzyżony na całej powierzchni. 

background image

21 

 

Większą  część  sadu  porastała  bujna  trawa.  W  miejscu,  gdzie  stał  Eric,  znajdował  się 

bezdrzewny  placyk,  stanowiący  zapewne  kiedyś  przydomowy  ogródek.  Stare  ścieżki  były 

zupełnie wyraźne, obrzeżone kamieniami i wielkimi, gładkimi otoczakami. Rosły tu również 

dwie  duże  kępy  bzu.  Jedna  płonąca  królewską  purpurą,  druga  zaś  śnieżnobiała.  Pomiędzy 

nimi  był  klomb  cały  wygwieżdżony  czerwcowymi  liliami  lawendowej  barwy.  Ich 

przenikliwy,  natrętny  aromat  niesiony  łagodnymi  i  miękkimi  podmuchami  wiatru,  nasycał 

przesiąknięte rosą powietrze. 

Wzdłuż  płotu  rosły  krzewy  róż,  ale  jeszcze  nie  przyszedł  czas  na  kwiaty.  W  środku 

roztaczał się właściwy sad, a w nim trzy długie rzędy drzew z zielonymi alejkami pomiędzy 

nimi. Każde drzewo stało w cudownym rozkwicie, w różu i bieli. 

Urok  tego  miejsca  owładnął  młodzieńcem  nagle  i  zupełnie  go  zaskoczył.  Nie  był 

przygotowany  na  tak  romantyczne  wrażenia  i  nie  spodziewał  się  ich  w  podobnym  miejscu. 

Sad był tam jednak, pociągał go subtelnie, pysznił się niemal wyrafinowanym czarem i Eric 

nigdy  już  nie  wyzwoli  się  spod  władzy  tego  piękna.  Nigdy  już  nie  będzie  tym  samym 

człowiekiem. 

Wszedł  do  sadu  przez  dziurę  po  wyłamanej  desce,  nieświadom,  że  ruszył  na  spotkanie 

swojej przyszłości. 

Przeszedł spory odcinek środkowej uliczki pomiędzy długimi, powykręcanymi gałęziami, 

wysuwającymi  ku  niemu  pęki  delikatnego  białoróżowego  kwiecia.  Kiedy  dotarł  do 

południowej  granicy,  rzucił  się  na  trawę  w  osłoniętym  płotem  rogu  sadu,  gdzie  rósł  inny 

krzew bzu, a obok, tuż przy jego korzeniach, paprocie oraz leśne niebieskie fiołki. Z miejsca, 

gdzie  teraz  się  znajdował,  dostrzegł  dom  stojący  około  ćwierć  mili  dalej;  jego  szary  szczyt 

wyzierał  spoza  ciemnych  świerków.  Wyglądał  nieciekawie,  posępnie  i  jakoś  obco.  Eric  nie 

wiedział, kto w nim mieszka. Miał stąd rozległy widok na zachód, na dalekie, zamglone pola, 

ze snującymi się gdzieniegdzie błękitnymi pasmami. Właśnie zachodziło słońce i zielone łąki 

w dali wyglądały jak skąpane w złocistym blasku. 

Długa  dolina  pogrążona  była  w  cieniu,  a  wyższe  partie  wzgórz  oświetlały  jeszcze 

słoneczne promienie, na niebie zaś rozciągały się niezmierzone połacie szafranu i purpury. Po 

opadnięciu rosy powietrze stało się rześkie, przepojone zapachem mięty rosnącej na grządce, 

obok której leżał Eric. Niedaleko, w lesie, dźwięcznie i łagodnie gwizdały ptaki. 

— Jest to prawdziwy przybytek pradawnego spokoju  — rzekł do siebie Eric, rozglądając 

się  dokoła  z  zachwytem.  —  Mógłbym  tu  zasnąć,  śnić  i  mieć  widzenia.  Co  za  niebo!  Nie 

wyobrażam  sobie  nic  cudowniejszego,  nad  ten  delikatny,  przejrzysty  błękit  na  wschodzie  i 

obłoki białe i powiewne jak koronki. Jakże upaja i oszołamia wspaniała woń bzów! Ciekawe, 

background image

22 

 

czy jest zdolna naprawdę odurzyć kogokolwiek? Co za jabłonie! Ale co to? — Eric zerwał się 

i zaczął nasłuchiwać. 

W powietrzu przepojonym ciszą zmieszaną z szumem wiatru i podobnymi do głosu fletu 

gwizdami  kosów,  popłynęły  cudowne  tony  muzyki.  Ich  niezwykłe  piękno  sprawiło,  że  Eric 

powstrzymał oddech ze zdumienia i zachwytu. Czyżby śnił? 

A  jednak  rzeczywiście  słyszał  dźwięki  skrzypiec,  na  których  grał  ktoś  natchniony  chyba 

przez muzy. Nigdy jeszcze nie zetknął się z podobną muzyką i instynktownie wyczuwał, że 

melodia  ta  zabrzmiała  pierwszy  raz.  Miał  wrażenie,  że  ta  cudowna  kompozycja  pochodzi 

wprost  z  duszy  niewidocznego  skrzypka.  Dusza  wypowiadająca  się  tak  słodkimi  i  lekkimi 

tonami, musiała być uwolniona od wszystkiego co zmysłowe i ziemskie. 

Nieuchwytna melodia przedziwnie pasowała do  pory dnia i  tajemniczego miejsca. Czuło 

się w niej westchnienie wiatru w lesie, szept trawy gdy opada na nią rosa, czyste myśli lilii, 

radość  kwiatów  jabłoni.  Zawierała  w  sobie  przeżycia,  których  świadkiem  był  sad  w  dawno 

minionych latach. Głosiła śmiech i łzy, wesołość i szloch, a oprócz tego śpiew i jakby żałosny 

krzyk skargi uwięzionej istoty, rwącej się ku wolności i pragnącej otworzyć serce. 

W  pierwszych  chwilach  Eric  słuchał  jak  urzeczony,  bez  drgnienia  i  zbyt  zdumiony,  by 

wymówić choć słowo. Następnie ogarnęła go zupełnie zrozumiała ciekawość. Kto w Lindsay 

umie  tak  grać  na  skrzypcach?  I  do  tego  w  ten  cudowny  sposób  gra  właśnie  tu,  w 

opuszczonym, starym sadzie? 

Poruszył  się  i  zaczął  iść  długą  białą  alejką  w  stronę  uroczych  dźwięków.  Szedł  cicho  i 

ostrożnie,  aby  nie  spłoszyć  grającego  i  gdy  tylko  dotarł  do  wolnej  od  drzew  przestrzeni, 

zatrzymał  się  jak  wryty  pod  wpływem  doznanego  wzruszenia.  Pod  wielkim,  rozłożystym 

krzewem bzu stała, pamiętająca lepsze czasy, krzywa, drewniana ławka. Na ławce siedziała 

młoda  dziewczyna  i  grała  na  starych,  brązowych  skrzypcach.  Utkwiła  w  dali  nieruchome 

spojrzenie i nie zauważyła Erica. On zaś stał dłuższą chwilę patrząc na nią. Utrwalił sobie jej 

obraz w pamięci, aż po najdrobniejszy szczegół i już nic nie mogło go wymazać. Po ostatnie 

dni  swego  życia  Eric  Marshall  potrafi  przywołać  obraz,  jaki  obecnie  ujrzał:  Ciemna  zieleń 

jodłowego lasu, niebo u schyłku dnia, połyskujące matowym blaskiem kiście rozkwitłego bzu 

i wśród tego wszystkiego dziewczyna na starej ławce, grająca na skrzypcach. 

Przez  dwadzieścia  cztery  lata  swego  życia  widział  setki  ładnych  kobiet,  wiele  bardzo 

przystojnych i kilka naprawdę pięknych. Od razu jednak zrozumiał i nie miał najmniejszych 

wątpliwości,  że  nigdy  nie  spotkał  tak  cudownej  istoty  jak  to  dziewczę  z  sadu.  Nawet  nie 

wyobrażał sobie, że ktoś taki może istnieć. Uroda jej robiła takie wrażenie, że w chwili gdy 

po  raz  pierwszy  ogarnął  wzrokiem  nieznajomą,  zabrakło  mu  zwyczajnie  tchu.  Każdy  rys 

background image

23 

 

twarzy  przypominającej  kameę  tchnął  absolutną,  niepokalaną  czystością.  Taką  czystość, 

wolną  od  wszelkiej  ziemskiej  zmazy,  widuje  się  tylko  u  aniołów  i  Madonn  na  obrazach 

starych mistrzów. Gęste, lśniące, czarne włosy rozdzielone nad czołem, spływały na plecy w 

dwóch grubych i długich warkoczach. 

Miała  niebieskie  oczy,  ale  Eric  nigdy  dotąd  nie  spotkał  błękitu  o  takim  odcieniu.  Taką 

barwę  przybiera  spokojne  morze  w  łagodnym  świetle,  następującym  po  pięknym  zachodzie 

słońca.  Promienne  oczy  grającej  jaśniały  niczym  gwiazdy,  zapalające  się  nad  przystanią  w 

Lindsay, kiedy gasły wieczorne zorze. Osłaniały je długie, czarne rzęsy, nad którymi natura 

zarysowała delikatne, szlachetne łuki brwi. Cera jej miała czystą, matową barwę płatka białej 

róży. 

Wysmukłą  szyję  odsłaniała  bladoniebieska  sukienka  bez  kołnierzyka.  Rękawy  były 

zawinięte  powyżej  łokci  i  Eric  odkrył  nowy  zachwycający  szczegół  postaci  nieznajomej. 

Najpiękniejsza w świecie ręka, o drobnej, białej i doskonale ukształtowanej dłoni z różowymi 

paznokciami,  wodziła  pewnie  smyczkiem  po  strunach.  Długa,  zwisająca  kiść  bzu  muskała 

lekko  włosy  dziewczyny  i  rzucała  ruchomy  cień  na  twarz  podobną  do  kwiatu.  Rysy 

zachowały  jakiś  nieuchwytny  dziecięcy  wyraz,  choć  musiała  przeżyć  przynajmniej 

osiemnaście uroczych wiosen. 

Wydawało  się,  że  gra  na  wpół  świadomie,  tak  jakby  myśli  jej  błądziły  gdzieś  daleko,  w 

pięknej  krainie  marzeń  i  snów.  Lecz  niespodzianie  oderwała  wzrok  od  „płomieni 

zachodzącego słońca” i skierowała spojrzenie pięknych oczu na Erica, stojącego bez ruchu, z 

zamierającym sercem, tuż przed nią, pod cienistą jabłonią. 

W  twarzy  dziewczyny  nastąpiła  gwałtowna  zmiana  i  odbiło  się  na  niej  przerażenie,  a 

miejsce  żywego  rumieńca  zajęła  śmiertelna  bladość.  Poczęła  drżeć  i  zachwiała  się  jak  lilia 

poruszona powiewem wiatru. 

— Przepraszam  panią  —  odezwał  się  Eric  pośpiesznie.  —  Nie  zamierzałem  pani 

przestraszyć.  Ale  pani  gra  tak  mnie  oczarowała,  iż  zapomniałem,  że  nie  wie  pani  o  mej 

obecności. Proszę mi wybaczyć… 

— Przerwał zaniepokojony, bo nagle zrozumiał, że ona naprawdę przeraziła się. To nie był 

zwykły  lęk  dziecinnej,  nieśmiałej  istoty,  która  odkrywa  w  pewnym  momencie,  że  nie  jest 

sama. Dziewczyna wprost osłupiała ze zgrozy. Zdradzały to drżące, zbielałe wargi i szeroko 

otwarte, niebieskie oczy patrzące na Erica z takim wyrazem, jaki mają schwytane w potrzask 

dzikie zwierzątka. 

Poczuł  przykrość,  że  nieznajoma  mogła  w  ten  sposób  zareagować  na  jego  obecność.  On 

przecież zawsze tak poważał wszystkie kobiety! 

background image

24 

 

— Proszę się nie obawiać — zaczął mówić łagodnie jak do dziecka. Chciał ją uspokoić. — 

Nic  pani  z  mej  strony  nie  grozi.  Jest  pani  zupełnie  bezpieczna.  —  Przejęty  pragnieniem 

rozproszenia  jej  obaw,  mimo  woli  postąpił  krok  naprzód.  Wówczas  ona  zerwała  się  i  nie 

wydawszy najmniejszego dźwięku, uciekła z sadu. 

Wypadła przez dziurę w płocie od północnej strony i pobiegła dróżką na skraju sosnowego 

lasu, gdzie dzikie wiśnie tworzyły łuki, bielejące mgliście w zapadającym mroku. Zanim Eric 

zdołał dojść do siebie, zniknęła mu z oczu pomiędzy jodłami. 

Pochylił  się  i  podniósł  upuszczony  smyczek.  Czuł  się  głupio  i  było  mu  przykro.  — 

Czyżbym został zaczarowany? — rzekł do siebie z pewnym zniecierpliwieniem. — Skąd tutaj 

pojawiła się taka dziewczyna? Dlaczego tak bardzo przeraził ją mój widok? Nie uważam się 

za  szczególnie  szpetnego  mężczyznę,  a  to  wydarzenie  nie  zwiększy  na  pewno  mojej 

próżności. 

Może  znalazłem  się  w  zaklętym  sadzie  i  rzucono  na  mnie  urok  zamieniając  w  potwora? 

Cóż,  ten  zakątek  ma  w  sobie  coś  niesamowitego,  przyzna  to  każdy,  jeśli  się  tylko  nad  tym 

zastanowi. W tym miejscu mogą dziać się przedziwne rzeczy. Nie jest to bowiem zwykły sad, 

w  którym  rosną  jabłka  przeznaczone  na  handel,  to  oczywiste.  Najlepiej  zrobię,  jeśli  umknę 

stąd natychmiast. 

Rozejrzał się jeszcze raz dokoła z niewyraźnym uśmiechem. Światło dnia znikało szybko i 

cały świat pogrążał się w ciszy i w miękkich, rozprzestrzeniających się cieniach. Eric odnosił 

wrażenie,  jakby  sad  mrugał  sennymi  oczami  ubawiony  jego  zakłopotaniem.  Powoli  złożył 

smyczek na ławce. 

— No  cóż,  nie  polecę  przecież  za  nią.  To  nie  miałoby  sensu.  Zresztą,  nie  mam  prawa. 

Wolałbym,  aby  nie  uciekała  w  takim  popłochu.  Takie  cudowne  oczy  powinny  wyrażać 

jedynie życzliwość. Dlaczego? Dlaczego tak ją przestraszyłem? I kto to jest, na Boga? 

Całą  drogę  powrotną  do  domu,  przez  pola  i  łąki,  teraz  posrebrzone  światłem  księżyca, 

zajęło  mu  roztrząsanie  tej  tajemnicy.  —  Zaraz…  zaraz…  —  przypominał  sobie.  — 

Williamson  opowiadał  mi  któregoś  wieczora  o  miejscowych  dziewczętach.  Jeśli  dobrze 

zapamiętałem, to w okolicy są cztery ładne panny. Jak one się nazywają? Aha! Flora Woods, 

Melisa  Foster…  nie,  nie,  Melisa  Palmer,  Emma  Scott  i  Jenny  May  Ferguson.  Czy  ona  jest 

jedną  z  nich?  Podobne  rozważania  nie  prowadzą  do  niczego  i  są  stratą  czasu.  Taka 

dziewczyna nie może być żadną Florą, Melisą czy Emmą, a Jenny May nie wchodzi w ogóle 

w rachubę. Jestem przekonany, że tu działają jakieś czary. Chyba będzie lepiej, jeśli zapomnę 

o całej sprawie. 

background image

25 

 

Eric stwierdził jednak, że to jest niemożliwe. Im bardziej starał się wyrzucić wydarzenie z 

pamięci, tym lepiej je pamiętał. 

Przed  oczami  stawała  mu  wciąż  śliczna  twarz  nieznajomej,  a  otaczająca  ją  aura 

tajemniczości, podniecała jego wyobraźnię. Jedynym wyjściem było zapytać Williamsonów. 

Z pewnością potrafią wytłumaczyć zagadkę. Na takie rozwiązanie jednak Eric nie mógł się 

zdobyć. Po prostu nie chciał wypytywać starego Roberta. Ten na pewno chętnie by wyjawił 

mu  imię  dziewczyny,  ale  w  powodzi  drobnych  ploteczek  i  historyjek  dotyczących  zarówno 

jej, jak wszystkich krewnych i przodków do trzeciego lub czwartego pokolenia. 

Lepiej zapyta panią Williamson. Spróbuje najpierw sam wyjaśnić tajemnicę na tyle, na ile 

mu się uda. 

Następny dzień przeznaczył wcześniej na wyprawę do przystani. Jeden z rybaków obiecał 

zabrać go na połów. Zmienił jednak plany i gdy tylko mógł, powędrował znowu przez pola i 

łąki na południowy zachód. 

Odnalazł sad bez trudu, a prawie obawiał się, że go już nigdy nie zobaczy. Był to ten sam 

zakątek, zarośnięty trawą, pełen aromatów i delikatnych podmuchów wiatru. Tym razem nie 

zastał w nim żywego ducha, a smyczek znikł z ławki. 

Czyżby  wróciła  po  niego  przy  świetle  księżyca?  —  zadumał  się  Eric.  Wyobraźnia 

przedstawiła  mu  obraz  wiotkiej  postaci  dziewczęcej,  przemykającej  ze  ściśniętym  sercem 

wśród cieni drzew i blasku miesiąca. 

— Ciekaw  jestem,  czy  przyjdzie  tu  dzisiaj.  Lecz  jeśli  wystraszyłem  ja  na  zawsze? 

Poczekam  trochę,  ukryty  wśród  gęstych  jodeł.  —  Tkwił  w  zaroślach,  dopóki  nie  zapadł 

całkowity  mrok,  ale  w  sadzie  nie  zabrzmiał  głos  skrzypiec  i  nikt  się  nie  zjawił.  Zawód, 

którego doznał, był tak dotkliwy, że go niesłychanie zdumiał, a nawet zaniepokoił. 

— Przecież to bezsensowne przejmować się tak bardzo dziewczyną, którą widziałem przez 

pięć  minut!  Co  z  tego,  że  się  nie  zjawiła.  Gdzie  podziałem  swój  zdrowy  rozsądek?  Każdy 

mężczyzna z przyjemnością patrzy na ładną buzię. Nie ma w tym nic niestosownego. Czy to, 

że jej nie zobaczyłem, musi uczynić moje życie nudnym, jałowym i pozbawionym celu?  — 

nawymyślał sobie od głupców i wrócił do domu zawstydzony i gniewny. 

Znalazłszy  się  w  swoim  pokoju,  zabrał  się  natychmiast  z  zapałem  za  rozwiązywanie 

równań  algebraicznych  i  zdecydował  wyrzucić  z  głowy  wszelkie  bezsensowne  rojenia  o 

zaczarowanym  sadzie,  połyskującym  matowo  w  blasku  księżyca  i  długich  alejkach 

rozbrzmiewających tonami muzyki leśnych nimf. 

background image

26 

 

Następnego  dnia  wypadała  niedziela  i  Eric  był  dwukrotnie  w  kościele.  Ławka 

Williamsonów, ustawiona w głębi, pod jedną z bocznych ścian, pozwalała siedzącym w niej 

widzieć całe zgromadzenie. 

Eric przyglądał się wszystkim dziewczynom i kobietom, uważnie lustrował obecnych, ale 

nie zauważył postaci, która niby gwiazda rozpłomieniała jego zmysły, na przekór wrodzonej 

roztropności i sile woli. 

W pewnej chwili ujrzał Thomasa Gordona, siedzącego samotnie w długiej, pustej ławce w 

głębi  kościoła.  A  na  chórze,  zajmującym  pierwszy  rząd  galerii,  śpiewał  Neil  Gordon.  Głos 

miał  silny  i  melodyjny,  choć  nie  wyszkolony.  Przyćmiewał  i  głuszył  innych  śpiewaków, 

posiadających w porównaniu z nim słabe i nijakie głosy. 

Ubrany  był  w  porządny,  wełniany,  szaroniebieski  garnitur  z  białym  kołnierzykiem  i 

krawatem. Eric pomyślał obojętnie, że lepiej prezentował się w codziennym ubraniu, w jakim 

ujrzał go pierwszy raz nad strumieniem. Wystrojony odświętnie miał w sobie coś pospolitego 

i wyglądał pretensjonalnie. Silniej też odbijał od swego otoczenia. 

Przez dwa dni Eric starał się nie myśleć o tajemniczym sadzie. W poniedziałek wieczorem 

wypłynął na połów, a we wtorek poszedł zagrać w warcaby z Alexandrem Tracy. Alexander 

wygrał  wszystkie  partie  po  kolei  z  taką  łatwością,  że  stracił  szacunek  dla  młodego 

nauczyciela. 

— Grał tak, jakby myślał o niebieskich migdałach — poskarżył się wieczorem żonie. — 

Nigdy nie zostanie dobrym graczem, ot co! 

background image

27 

 

D

ZIEJE 

K

ILMENY

 

 

W środę po południu Eric wyruszył znowu do sadu. I tym razem przeżył rozczarowanie. 

Wrócił więc do domu i zdecydował, że otwarcie poprosi o wyjaśnienie tajemnicy. 

Miał  szczęście,  bo  zastał  panią  Williamson  samą.  Siedziała  w  kuchni  przy  oknie 

oświetlonym  promieniami  zachodzącego  słońca  i  robiła  na  drutach  długą,  szarą  skarpetę. 

Obrzuciła  Erica  łagodnym,  serdecznym  spojrzeniem  swych  wielkich,  spokojnych  oczu. 

Lubiła  pana’Westa,  lecz  nowy  nauczyciel  wzbudzał  większą  sympatię,  ponieważ  jego  oczy 

przypominały  jej  małego  synka,  którego  pochowała  przed  laty  na  cichym  cmentarzyku  w 

Lindsay. 

— Proszę  pani  —  zaczął  Eric  z  udawaną  obojętnością.  —  W  zeszłym  tygodniu  trafiłem 

przypadkowo do starego, opuszczonego sadu, tam za lasem. Prześliczny, dziki zakątek. Czy 

nie wie pani czyja to własność? 

— Sądzę, że chodzi panu o dawny sad Connorsów — odparła pani Williamson po chwili 

namysłu.  —  Zupełnie  o  nim  zapomniałam.  To  już  trzydzieści  lat  minęło,  jak  Connorsowie 

opuścili Lindsay. Dom ich i wszystkie zabudowania spaliły się do cna, więc sprzedali ziemię 

Thomasowi Gordonowi, a sami zamieszkali w pobliskim mieście. Oboje już nie żyją. Ten sad 

stanowił dumę pana Connorsa. Nie mieliśmy wówczas zbyt wielu ogrodów w Lindsay, za to 

obecnie prawie każdy posiada swój własny sad. 

— Jakaś  młodziutka  dziewczyna  grała  w  nim  na  skrzypcach  —  mówił  dalej  Eric. 

Zauważył  z  zażenowaniem,  że  trudno  mu  opowiadać  o  nieznajomej.  A  do  tego  jeszcze  ten 

niemądry  rumieniec  na  twarzy!  —  Kiedy  mnie  zobaczyła,  przelękła  się  bardzo  i  uciekła, 

chociaż Bóg mi świadkiem, nic takiego nie uczyniłem, co mogłoby ją wystraszyć. Nie mam 

pojęcia, kto to był. A czy pani wie? 

Pani Williamson milczała chwilę. Odłożyła robótkę i patrzyła w okno, jakby tam szukała 

natchnienia  do  odpowiedzi.  W  końcu  odezwała  się  z  zauważalnym  w  głosie  żywym 

zainteresowaniem: — Przypuszczam, że widział pan Kilmeny Gordon. 

— Kilmeny Gordon? Siostrzenica Thomasa Gordona, na temat której mówił ostatnio pani 

mąż? 

— Tak. 

— Trudno wprost uwierzyć, aby taka dziewczyna należała do rodziny Gordonów. 

background image

28 

 

— Tylko Kilmeny mogła tam być. Jeśli nie ona, to naprawdę nie wiem, kto by zachodził 

do  starego  sadu.  W  pobliżu  nie  ma  innych  domów.  Słyszałam  też,  że  ona  gra  wyjątkowo 

pięknie  na  skrzypcach.  Cóż,  chyba  udało  się  panu  zobaczyć  dziewczynę,  którą  w  Lindsay 

widziało tylko parę osób, a i te wyłącznie z daleka. Nawet ja nigdy nie miałam okazji na nią 

spojrzeć. Niech się pan nie dziwi, że uciekła. Nie przywykła do widoku obcych ludzi. 

— Miło pomyśleć, że to był jedyny powód jej ucieczki — rzekł Eric. — Muszę przyznać, 

że  zrobiło  mi  się  przykro,  kiedy  dziewczyna  tak  się  wystraszyła  na  mój  widok.  Okropnie 

zbladła i bez jednego choćby słowa uciekła, jakby ją ścigał potwór. 

— Cóż,  odezwać  się  to  nie  mogła  z  jednej  prostej  przyczyny  —  zauważyła  pani 

Williamson spokojnym głosem. — Kilmeny Gordon jest niema od urodzenia. 

Eric  zamilkł,  zupełnie  wytrącony  z  równowagi.  —  Taka  piękna  istota  została  dotknięta 

strasznym kalectwem? Okropność! — Ogarnęło go uczucie żalu i rozczarowania. 

— Podejrzewam,  że  to  nie  była  Kilmeny  Gordon  —  zaprzeczył  gorąco.  —  Dziewczyna, 

którą spotkałem w sadzie, grała prześlicznie na skrzypcach. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej 

muzyki. Nie wyobrażam sobie, aby głuchoniema potrafiła tak zagrać. 

— Och,  ona  nie  jest  wcale  głucha,  proszę  pana  —  zawołała  pani  Williamson.  Zsunęła 

okulary i patrzyła przenikliwie na Erica. Po chwili znowu zajęła się swoją skarpetką. 

— To  mnie  szczególnie  zastanawia.  Zresztą  wszystko,  co  dotyczy  Kilmeny  jest  dziwne, 

albo bardzo dziwne. Słyszy doskonale i rozumie, co się do niej mówi. Lecz sama nie odezwie 

się za nic i jak opowiadają ludzie, nie wymówiła dotąd ani jednego słowa. Zresztą, cóż my o 

niej wiemy? Janet i Thomas nigdy nawet nie napomkną o siostrzenicy, a i Neił nie chce o niej 

mówić.  Niech  mi  pan  wierzy,  wielokrotnie  próbowano  pociągnąć  chłopaka  za  język,  ale 

milczy jak głaz i kiedy pytają go o Kilmeny, wpada w straszną złość. 

— Czy jest jakiś powód, by o niej nie mówić? — spytał Eric zniecierpliwiony. — Co za 

tajemnica ją otacza? 

— To smutna historia, proszę pana. Wygląda na to, że Gordonowie uważają przyjście na 

świat  Kilmeny  za  dopust  boży.  Moim  zdaniem  wychowywano  dziecko  w  okropny  sposób. 

Gordonowie  są  bardzo  dziwnymi  ludźmi,  panie  Ericu.  Przypomina  pan  sobie,  jak  zmyłam 

mężowi głowę, kiedy to stwierdził? Cóż, trzeba przyznać, że to prawda. Ich postępowanie jest 

ekscentryczne.  Więc  naprawdę  widział  pan  Kilmeny?  Jak  ona  wygląda?  Słyszałam,  że  jest 

ładna? Czy to prawda? 

— Według  mego  gustu,  jest  niezwykle  piękna  —  rzekł  Eric  krótko.  —  Co  pani  ma  na 

myśli, mówiąc o wychowaniu? O co tu chodzi? 

background image

29 

 

— Nie ma właściwie powodu do ukrywania tej historii. Kilmeny jest siostrzenicą Janet i 

Thomasa Gordonów, córką Margaret, ich młodszej siostry. Stary James Gordon przybył tu ze 

Szkocji.  Janet  i  Thomas  urodzili  się  w  Starym  Kraju  i  przyjechali  z  rodzicami  jako  małe 

dzieci.  Gordonowie  od  początku  niezbyt  udzielali  się  towarzysko,  ale  od  czasu  do  czasu 

odwiedzali  sąsiadów  i  niekiedy  sami  przyjmowali  gości.  Uchodzili  za  dobrych  i  uczciwych 

ludzi, tylko nieco ekscentrycznych. Pani Gordon umarła kilka lat po zamieszkaniu w Lindsay. 

Po czterech latach od jej śmierci James Gordon wybrał się do Szkocji i wrócił z nową żoną. 

Matka  opowiadała  mi,  że  była  ona  dużo  młodsza  od  męża  i  bardzo  ładna.  Taka  wesoła, 

życzliwa kobietka. I lubiła życie towarzyskie. 

Od  jej  przybycia  dom  Gordonów  zmienił  się  do  niepoznania.  Nawet  Janet  i  Thomas 

rozkręcili się i nabrali animuszu. Mówiono mi, że bardzo pokochali macochę. Ale cóż, sześć 

lat po wyjściu za mąż, druga pani Gordon umarła przy urodzeniu Margaret. Jamesowi omal 

serce nie pękło z rozpaczy… Janet wychowała młodszą siostrę, a zarówno ona, jak Thomas i 

ojciec, wprost uwielbiali dziewczynkę. 

Kiedyś dobrze znałam Margaret Gordon. Byłyśmy w jednym wieku i razem chodziłyśmy 

do  szkoły.  Przyjaźniłyśmy  się  bardzo,  dopóki  nie  stało  się  to  nieszczęście  i  nie  zerwała  z 

całym  dotychczasowym  życiem.  Była  dziwną  dziewczyną,  zresztą,  oni  wszyscy  są  inni,  ale 

lubiłam  ją.  Wielu  mieszkańców  Linsay  nie  przepadało  za  Margaret  i  było  do  niej 

uprzedzonych. Takie miała szczęście. Wzbudzała w ludziach albo miłość, albo nienawiść ku 

sobie. Wyrosła na bardzo ładną pannę — smukłą i wyniosłą jak królowa. 

Miała  długie  i  grube,  czarne  warkocze,  dumne  purpurowe  usta  i  śliczne  rumieńce  na 

policzkach. Wszyscy się za nią oglądali, nikt nie mógł przejść obojętnie. Wydaje mi się, że 

była trochę zarozumiała z powodu swojej urody i do tego dumna. Ach, jaka dumna! Zawsze 

chciała  być  pierwsza  we  wszystkim  i  mieć  nad  innymi  przewagę.  Poza  tym  był  z  niej 

niezwykły uparciuch. Skoro raz coś postanowiła, to nie odstąpiła od decyzji za skarby świata. 

Ale serce miała gorące i szlachetne, no i cudownie śpiewała. A jaka była zdolna! Wystarczyło 

jej raz spojrzeć na jakiś tekst, a już się go nauczyła! Nade wszystko zaś lubiła czytać. 

Kiedy ją tak wspominam, staje mi jak żywa przed oczami. Widzę, jak wyglądała, jak się 

zachowywała,  jak  mówiła  i  uśmiechała  się  —  każdy  jej  ruch.  Mam  wrażenie,  jakby 

przebywała  w  pokoju,  obok  nas,  a  nie  na  cmentarzu…  Proszę  zapalić  lampę.  Poczułam  się 

dziwnie nieswojo. 

Eric  wstał  i  zapalił  lampę.  Zdziwiło  go  niezwykłe  wzburzenie  pani  Williamson.  Ona 

zawsze była taka pogodna i opanowana! 

background image

30 

 

— Dziękuję panu. Już mi lepiej. Cały czas dręczyła mnie świadomość, że Margaret jest tu i 

słucha  tego,  o  czym  rozmawiamy.  To  było  takie  silne  wrażenie!  Zaraz  dojdę  do  Kilmeny. 

Pewnie  uważa  pan,  że  zbyt  dużo  czasu  poświęciłam  historii  Margaret.  Nie  rozumiem, 

dlaczego tyle o niej mówiłam, w jakiś niesamowity sposób opanowała moje myśli. 

No  więc…  Margaret  po  ukończeniu  szkoły  wstąpiła  do  Akademii  Królewskiej  i  dostała 

dyplom  nauczycielki.  Poszło  jej  bardzo  dobrze,  ale  Janet  opowiadała,  że  po  ogłoszeniu 

wyników przepłakała całą noc, bo nie otrzymała pierwszej lokaty. 

Później zaczęła uczyć w szkole w Radnor, gdzie poznała Ronalda Frasera. Dotąd Margaret 

nie  miała  jeszcze  starającego  się.  Gdyby  trochę  spuściła  z  tonu,  mogłaby  zdobyć  każdego 

chłopaka z Lindsay. Ale ona nie zwracała uwagi na żadnego. Pokpiwano, że pewnie sądzi, iż 

nikt  nie  jest  jej  godny.  Ale  to  nie  było  tak.  Ja  znałam  prawdę.  Często  rozmawiałyśmy  z 

Margaret o tych sprawach. Takie tam dziewczyńskie zwierzenia, zwykła rzecz. Nie uznawała 

flirtów  i  czekała  na  chłopca,  któremu  nic  nie  mogłaby  zarzucić.  Musiał  odpowiadać  jej 

ideałowi pod każdym względem. Takiego jednak za świecą nie znalazłaby w Lindsay. 

Ronald  Fraser  nie  pochodził  z  tych  stron.  Przyjechał  z  Nowej  Szkocji  i  niewiele  o  nim 

wiedziano.  Był  już  wdowcem,  choć  wiekiem  całkiem  młody.  Do  tego  dość  zamożny,  bo 

posiadał  sklep  w  Radnor.  Przystojny  mężczyzna  i  bardzo  miły  w  obejściu.  Wywierał 

przyjemne wrażenie na kobietach. Podobno wszystkie dziewczęta w Radnor podkochiwały się 

w nim. Ale on nie dbał o żadną. Gdy tylko ujrzał Margaret, stracił głowę i ona też zakochała 

się z miejsca. 

W  najbliższą  niedzielę  wybrali  się  razem  do  kościoła  i  wszyscy  uważali,  że  na  pewno 

będzie z nich para. Tego dnia Margaret wyglądała wyjątkowo ładnie. Zawsze unosiła wysoko 

głowę, ale tym razem schyliła ją lekko, a oczy miała skromnie spuszczone. 

Ronald Fraser był wysokim blondynem o niebieskich oczach. Stanowili najładniejszą parę, 

jaką  dotąd  udało  mi  się  zobaczyć.  Lecz  dziwna  rzecz,  staremu  Gordonowi,  Thomasowi  i 

Janet, młody człowiek nie podobał się od pierwszego wejrzenia. 

Zauważyłam  to,  kiedy  byłam  u  nich  z  wizytą  w  pewien  piątkowy  wieczór,  a  Ronald 

odprowadził  właśnie  Margaret  z  Radnor  do  domu.  Ale  kochali  Margaret  tak  bardzo,  że  nie 

potrafili jej niczego odmówić. Mogła z nimi robić prawie wszystko, co chciała, więc w końcu 

sprawiła,  że  zmienili  zdanie.  Najdłużej  sprzeciwiał  się  ojciec,  ale  ostatecznie  i  on  ustąpił  i 

wyraził zgodę na jej zaręczyny i małżeństwo z Ronaldem. 

Wesele  było  huczne,  zaproszono  mnóstwo  gości.  Margaret  zawsze  lubiła  pokazać  się. 

Byłam druhną panny młodej. Pomagałam ją stroić do ślubu, choć trudno było dogodzić takiej 

dziewczynie. Za względu na Ronalda chciała wyglądać jak najładniej. I dopięła swego. Nie 

background image

31 

 

widziałam piękniejszej panny przy ołtarzu. Cała w bieli i z purpurowymi różami we włosach. 

Odrzuciła białe kwiaty twierdząc, że zanadto przywodzą jej na myśl żałobę. 

Wydawała się nieziemską istotą… Wciąż mam ją w oczach taką, jak wyglądała tamtego 

wieczora. Twarz jej rumieniła się i bladła na przemian, kiedy patrzyła na Ronalda wzrokiem 

pełnym  miłości.  Chyba  żadna  dziewczyna  nie  kochała  tak  bezgranicznie  jakiegokolwiek 

mężczyzny. Stosunek Margaret do męża budził we mnie nieomal lęk. Odnosiła się do niego z 

najwyższym uwielbieniem, proszę pana. Moim zdaniem w ten sposób powinniśmy traktować 

wyłącznie Pana Boga. W przeciwnym razie spotyka nas kara. 

Ale  na  razie  zamieszkali  oboje  w  Radnor  i  przez  jakiś  czas  powodziło  się  im  bardzo 

dobrze.  Margaret  miała  ładny  dom,  żyła  wesoło  i  szczęśliwie.  Nie  brakowało  jej  pięknych 

strojów i często przyjmowała gości. 

A potem… Nagle zjawiła się pierwsza żona Frasera, która go tu odnalazła. Okazało się, że 

wcale nie umarła, jak sądził Fraser. Wybuchł  ogromny skandal! Nie do  pojęcia, ile krążyło 

rozmaitych wieści i plotek! Każdy, kogo się spotkało, opowiadał swoją wersję i trudno było 

dowiedzieć  się  prawdy.  Wielu  twierdziło,  że  Ronald  cały  czas  dobrze  wiedział,  że  jego 

pierwsza żona żyje i świadomie oszukał Margaret. On przysięgał, że nic o tym nie wiedział i 

sądzę, że mówił prawdę. W każdym razie, ja mu wierzyłam. 

Podobno  nie  układało  mu  się  z  poprzednią  żoną.  Teściowa  wtrącała  się  we  wszystko  i 

intrygowała między nimi. Potem żona wyjechała do matki do Montrealu i jak zawiadomiono 

Ronalda,  umarła  tam  w  szpitalu.  Pewnie  uwierzył  zbyt  pochopnie.  Powinien  dokładniej 

sprawdzić wiadomość, ale na pewno nie chciał nikogo świadomie okłamać. Żona twierdziła, 

że umarła inna kobieta o tym samym nazwisku. Po jakimś czasie dowiedziała się, że Ronald 

uważa się za wdowca i postanowiła nie wyprowadzać go z błędu. Ale kiedy  dotarła do niej 

wieść o jego powtórnym ożenku, uznała, że jej obowiązkiem jest uświadomienie mu prawdy. 

Cała  ta  sprawa  brzydko  pachniała  i  trudno  było  rozstrzygnąć,  w  sposób  nie  budzący 

wątpliwości,  kto  zawinił.  Ludzie  zbyt  skwapliwie  uwierzyli  w  złą  wolę  Ronalda.  Ja  nie 

podważałam  jego  uczciwości.  Margaret  miała  inne  zdanie.  Od  razu  założyła,  że  Ronald  z 

premedytacją ją oszukał, wiedząc cały czas, że nie może uczynić z niej prawowitej małżonki. 

Straciła zaufanie do Frasera i znienawidziła go tak mocno, jak przedtem kochała. 

Ronald  opuścił  Radnor  z  pierwszą  żoną.  Nie  minął  rok,  a  przyszła  wiadomość  o  jego 

śmierci. Mówiono, że nie chciał żyć po tym wszystkim i po prostu pękło mu serce. 

Margaret  wróciła  do  rodzinnego  domu.  Od  chwili  gdy  przekroczyła  jego  próg,  nie 

wychodziła nigdzie, aż do samej śmierci. Wyniesiono ją dopiero w trumnie przed trzema laty. 

background image

32 

 

Nikt  prócz  najbliższej  rodziny,  nie  widział  już  biedaczki  na  oczy.  Kiedyś  poszłam  ją 

odwiedzić, a wtedy Janet oznajmiła, że nie mam tu czego szukać. 

Margaret nie postąpiła rozsądnie. Przecież mieszkańcy Lindsay nie sądzili, by zrobiła coś 

złego. Ludzie bardzo ją żałowali i gotowi byli dopomóc, gdyby tylko na to pozwoliła. Teraz 

rozumiem, że współczucie raniło ją równie boleśnie jak potępienie. To z powodu dumy… 

Mówiono,  że  ojciec  źle  ją  potraktował.  Jeśli  to  prawda,  uczynił  źle  i  niesprawiedliwie. 

Janet  i  Thomas  ciężko  przeżyli  tragedię  siostry.  Znajomi  początkowo  zachodzili  do 

Gordonów, ale wkrótce przestali ich odwiedzać. Zrozumieli, że nie są chętnie przyjmowani. 

A James Gordon? No cóż, umarł jeszcze tej samej zimy. 

Nie doszedł nigdy do siebie po tym skandalu. Od razu zrzekł się piastowanej w kościele 

godności. Nikt nie mógł wpłynąć na niego, by zmienił decyzję. 

Wiosną urodziła się Kilmeny. Nie pokazano jej nikomu, prócz duchownego, który przybył, 

by ją ochrzcić. Nie bywała w kościele, nie posyłano jej również do szkoły. To drugie jeszcze 

rozumiem.  Jaki  pożytek  z  chodzenia  do  szkoły,  gdy  się  jest  niemą.  Zresztą  Margaret  na 

pewno  nauczyła  córkę  wszystkiego,  czego  tylko  zdołała.  Najgorszą  rzeczą  w  wychowaniu 

dziewczynki  było  trzymanie  jej  z  daleka  od  towarzystwa  dzieci  i  młodzieży.  A  za  całkiem 

karygodne uważam to, że nie zabierano jej do kościoła. 

Nie rozumiem  też, dlaczego rodzina zachowała się tak niemądrze i  nawet nie próbowała 

rozwikłać tajemnicy milczenia Kilmeny i nie zrobiła nic, by ją uleczyć. 

Trzy  lata  minęły,  jak  umarła  Margaret  Gordon.  Całe  Lindsay  przyszło  na  pogrzeb,  ale 

żaden człowiek nie zobaczył twarzy zmarłej, bo wieko trumny zostało wcześniej zamknięte. 

Nie ujrzano też Kilmeny. 

Chciałam zobaczyć Kilmeny ze względu na starą przyjaźń z jej matką. Martwej Margaret 

nie  pragnęłam  oglądać.  Ostatni  raz  widziałam  ją  na  uroczystości  ślubnej.  Zaraz  po  weselu 

wyjechałam  z  Lindsay,  a  kiedy  wróciłam,  stało  się  to  nieszczęście.  Widziałam  Margaret 

dumną  i  szczęśliwą  i  taką  zachowałam  w  pamięci  na  zawsze.  Nie  zniosłabym  widoku  jej 

martwej twarzy i spustoszeń uczynionych przez lata cierpień. 

Mieliśmy nadzieję, że po śmierci matki, Thomas i Janet nie będą nadal ukrywać Kilmeny 

w domu. Ale rozczarowaliśmy się. Zapewne uzgodnili z Margaret sposób postępowania. Żal 

mi  biednej  dziewczyny.  Nie  sądzę,  aby  rodzina  traktowała  ją  właściwie.  Wcale  ich  nie 

usprawiedliwiają  tajemnicze  okoliczności  powstania  kalectwa  Kilmeny.  Jakie  smutne  życie 

wiedzie ta biedaczka! 

Tak  przedstawiają  się  dzieje  Kilmeny,  proszę  pana.  Pewnie  pan  uważa,  że  zbyt  długo 

trwało moje opowiadanie, ale przy tych wspomnieniach nagle odżyła dla mnie przeszłość. 

background image

33 

 

A  jeśli  chodzi  o  Kilmeny,  lepiej  nie  mówić  nikomu,  że  ją  pan  widział.  Ludzie  zamęczą 

pana swoją ciekawością. 

Eric  wcale  nie  miał  takiego  zamiaru.  I  tak  dowiedział  się  dosyć.  Więcej,  niż  się 

spodziewał. 

— Więc z tą dziewczyną związany jest przejmujący dramat — dumał, idąc po schodach do 

pokoju. — Jaka szkoda, że jest niema! Kilmeny! Jest czarująca i niewinna jak bohaterka starej 

ballady o tym imieniu: „Piękną była Kilmeny…” 

— Następny  wiersz  nie  jest  tak  odpowiedni,  bo  oczy  jej  nie  patrzyły  „ze  spokojnym 

opanowaniem”, przynajmniej nie wtedy, kiedy mnie zobaczyła. — Starał się nie myśleć o Kil 

—  meny,  ale  z  marnym  rezultatem.  Wspomnienie  jej  pięknej  twarzy  miało  magiczną  moc, 

której nie mógł się oprzeć. 

Następnego dnia znowu poszedł do sadu. 

background image

34 

 

U

ROK KOBIETY

 

 

Kiedy  wynurzył  się  ze  świerkowego  lasu  i  wszedł  do  ogrodu,  serce  mu  nagle  zabiło  i 

doznał uczucia, że krew gwałtownie uderza mu do głowy. Ona już tam była! Stała pochylona 

nad kobiercem czerwcowych lilii w środku ogródka. Mógł dojrzeć tylko jej profil, dziewiczy i 

czysty. 

Zatrzymał się, nie chcąc dziewczyny ponownie przestraszyć. Kiedy podniosła głowę, był 

przekonany,  że  zaraz  ujrzy,  jak  dziewczę  podrywa  się  i  ucieka.  Nie  uczyniła  tego,  tylko 

pobladła i stała w całkowitym bezruchu. 

Widząc  to,  szedł  ku  niej  powoli  i  gdy  był  już  tak  blisko,  że  mógł  nieomal  usłyszeć 

nerwowe  kołatanie  serca  i  przyśpieszony  oddech  wydobywający  się  spoza  drżących  warg, 

powiedział bardzo łagodnie. 

— Proszę się mnie nie bać. Jestem przyjacielem, nie chcę przeszkadzać lub niepokoić pani 

w jakikolwiek sposób. 

Przez chwilę patrzyła niezdecydowanie. Następnie ujęła małą, łupkową tabliczkę wiszącą 

u  paska,  napisała  na  niej  coś  pośpiesznie  i  pokazała  mu.  Czytał  zdania  kreślone 

zdecydowanym, wyrobionym charakterem pisma: 

— Teraz się pana nie obawiam.  Mama mówiła mi, że wszyscy nieznajomi  mężczyźni  są 

bardzo podli i niebezpieczni, ale ja tak nie myślę o panu. Długo zastanawiałam się i przykro 

mi, że uciekłam tamtego wieczoru. 

Uprzytomnił sobie jej wprost niepojętą prostoduszność, niewinność i dziecięcą szczerość. 

Spoglądając żarliwie w cudne, zakłopotane jeszcze oczy odezwał się: 

— Nie  chciałem  wyrządzić  pani  żadnej  krzywdy,  za  nic  na  świecie.  Nie  wszyscy 

mężczyźni są niegodziwi, chociaż jest również prawdą, że bywają i tacy. Nazywam się Eric 

Marshall i jestem nauczycielem w szkole w Lindsay. Pani, jak sądzę, jest Kilmeny Gordon. 

Tamtego wieczoru uświadomiłem sobie, że pani muzyka jest bardzo piękna i tak pragnąłbym 

usłyszeć ją ponownie. Czy mogłaby pani zagrać dla mnie? 

Nieokreślona  bojaźń  zniknęła  tymczasem  z  jej  oczu  i  nagle  uśmiechnęła  się  wesołym, 

dziewczęcym,  nieopisanie  zachwycającym  uśmiechem,  który  rozjaśnił  jej  łagodną  twarz  i 

wyglądał  niczym  świetlny  refleks,  tańczący  na  powierzchni  spokojnego  morza.  Wówczas 

napisała: 

background image

35 

 

— Bardzo  mi  przykro,  ale  nie  mogę  zagrać  dzisiaj.  Nie  przyniosłam  ze  sobą  skrzypiec. 

Lecz  jutro  wieczorem  przyjdę  i  zagram  dla  pana,  jeżeli  tylko  pan  zechce  mnie  posłuchać. 

Chciałabym sprawić panu przyjemność. 

Znów  ta  nuta  prostodusznej  szczerości.  Jakimże  była  dzieckiem  —  pięknym, 

nieświadomym  dzieckiem  —  całkowicie  pozbawionym  umiejętności  ukrywania  swoich 

uczuć! Ale dlaczego miałaby je przed nim ukrywać? Były tak czyste i piękne jak ona sama. 

Eric uśmiechnął się do niej z równą otwartością. 

— Chciałbym  powiedzieć  więcej,  niż  mogę  i  chciałbym  mieć  pewność,  że  spotkam  tu 

panią jutro wieczorem, gdy utrzyma się pogoda. Jeśli będzie wilgotno lub pochmurno, proszę 

lepiej  nie  przychodzić.  W  takim  wypadku  spotkamy  się  następnego  wieczora.  A  czy  teraz 

mogłaby pani dać mi trochę kwiatów? 

Skinęła  głową  z  żartobliwym  uśmiechem  i  zaczęła  zrywać  „czerwcowe  lilie”,  starannie 

wybierając  najpiękniejsze  spośród  nich.  Obserwował  z  zachwytem  jej  gibkie,  pełne  gracji 

ruchy.  Prawie  każdy  gest  był  poezją.  Wyglądała  niczym  wcielenie  Wiosny  —  niczym 

wszystkie  poranki  i  ulotna  świeżość  kwiatów  rozkwitających  w  tysiącach  wiosen.  Ona  je 

uosabiała. 

Kiedy  podeszła  ku  Ericowi  rozpromieniona  z  pełnymi  rękami  lilii,  wtedy  fragment 

ulubionego poematu nagle przemknął mu w pamięci. 

 

Kwiat szkarłatno–biały 

Co ledwie wychyla się z osłonek, 

Oto, przy Bożym gościńcu, 

Jedyna dla mnie dziewczyna. 

 

W  następnej  chwili  ogarnął  go  gniew  na  siebie  za  chwilowy  kaprys.  Ona  była  przede 

wszystkim  dzieckiem.  Była  dzieckiem,  które  nie  miało  kontaktu  z  rówieśnikami  z  powodu 

przykrego kalectwa. Musi wybić sobie z głowy niedorzeczne myśli. 

— Dziękuję.  Te  „czerwcowe  lilie”  są  najpiękniejszymi  kwiatami,  jakie  wiosna  nam 

przyniosła.  Czy  pani  wie,  że  one  naprawdę  nazywają  się  białe  narcyzy?  —  Popatrzyła 

życzliwie i z zainteresowaniem. 

— Nie,  tego  nie  wiedziałam  —  napisała.  —  Często  czytałam  o  białych  narcyzach  i 

zastanawiałam się, do czego są podobne. Nigdy jednak o tych kwiatach nie myślałam inaczej 

jak  o  moich  drogich,  czerwcowych  liliach.  Cieszę  się,  że  pan  mi  to  powiedział.  Bardzo 

kocham kwiaty. One są moimi najlepszymi przyjaciółmi. 

background image

36 

 

— To  zrozumiałe,  że  żyjecie  w  przyjaźni.  Jest  pani  do  nich  ogromnie  podobna  —  rzekł 

Eric. — Proszę podejść i spocząć na tej starej ławce; tutaj, gdzie pani siedziała tamtej nocy, 

kiedy  tak  bardzo  panią  przestraszyłem.  Nie  miałem  pojęcia,  że  ktoś  może  tu  być.  Później 

wydawało  mi  się,  że  śniłem  o  pani.  Tylko  —  dodał  szeptem  i  tak,  aby  go  nie  usłyszała  — 

nigdy nie śniłem niczego, co chociażby w połowie było tak piękne. 

Usiadła przy nim na starej ławce i popatrzyła bez zmrużenia powiek, wprost w jego oczy. 

Nie było w tym spojrzeniu zuchwalstwa. Nie było nic, oprócz doskonałej dziecięcej wiary i 

ufności. Jeśli ukrywałby jakieś zło w sercu, jakąś nikczemną myśl wiedział, że te oczy by ją 

odkryły i musiałby się wstydzić. A on pragnął spotykać się z Kilmeny bez żadnych obaw. Po 

chwili napisała: 

— Wówczas byłam bardzo przestraszona. Pan musi sobie wyobrażać, że jestem strasznie 

głupia, lecz ja nigdy nie widziałam żadnego mężczyzny wyjąwszy wuja Thomasa i Neila oraz 

sprzedawcy  jajek.  A  pan  różni  się  od  nich.  Och,  jak  bardzo  się  pan  różni.  Obawiałam  się 

wrócić tutaj następnego wieczoru. A teraz, z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny, oczekiwałam 

pańskiego  przybycia.  Nie  chcę  wiedzieć,  co  pan  sądzi  o  tym  i  nie  jestem  pewna,  jak 

powinnam  się  zachować.  Wysłałam  Neila  rano  po  mój  smyczek.  Nie  chciałam  tego  zrobić 

sama. Pan wie, że nie mówię. Czy jest panu przykro z tego powodu? 

— Jest mi bardzo przykro ze względu na panią. 

— Tak…  ale  właściwie  to  chciałam  zapytać,  czy  pan  polubiłby  mnie  bardziej,  jeślibym 

mówiła, tak jak inni ludzie? 

— Nie, to nie robi mi żadnej różnicy, Kilmeny. Nawiasem mówiąc, co pani sądzi o tym, że 

nazwałem panią Kilmeny? 

Spojrzała z zakłopotaniem i napisała: 

— A jak inaczej chciałby pan mnie nazywać. To jest moje imię. Każdy tak na mnie woła. 

— Ponieważ  ja  jestem  dla  pani  obcym  człowiekiem.  Być  może,  życzyłaby  sobie  pani, 

abym mówił „panno Gordon”. 

— Och, nie! Nie chcę tego — pisała szybko z widocznym zmartwieniem na twarzy. 

— Nikt nigdy tak do mnie się nie zwracał. To sprawiłoby, że poczułabym się tak, jakbym 

to nie była ja, lecz zupełnie inna osoba. I proszę nie patrzeć na mnie w ten dziwny sposób. 

Czy jest jeszcze jakiś powód, dla którego pan nie chce nazywać mnie Kilmeny? 

— Nie ma żadnego powodu i czuję się zaszczycony. Ma pani bardzo piękne imię. Pasuje 

do pani i nikt inny nie powinien go posiadać. 

— Cieszę się, że panu się podoba. Czy wie pan, że tak wołano na moją babcię i imię to 

nosi piękna dziewczyna w poemacie. Ciocia Janet nie znosiła tego imienia, chociaż kochała 

background image

37 

 

moją babcię. Ale ja cieszą się, że pan lubi moje imię i mnie. Martwiłam się, że pan mnie nie 

będzie lubił, ponieważ nie potrafię mówić. 

— Pani mówi poprzez swoją muzykę, Kilmeny. Spojrzała uradowana. 

— Jak  dobrze  pana  rozumiem  —  napisała.  —  Nie  potrafię  mówić  ani  śpiewać  tak,  jak 

umieją to robić inni ludzie, ale ja mogę sprawić, aby moje skrzypce mówiły za mnie. 

— Czy pani sama komponuje muzykę — zapytał. Ale zauważył, że ona go nie zrozumiała. 

—  Sądziłem,  że  pobiera  pani  lekcje  muzyki  i  potem  jeszcze  gra  sobie  wieczorami  — 

wyjaśnił. 

— Ależ nie. To samo przychodzi, jak przypuszczam. Tak było zawsze. Neil nauczył mnie 

trzymać skrzypce i smyczek, kiedy byłam małą dziewczynką, no a cała reszta przyszła sama. 

Te skrzypce kiedyś należały do Neila, ale mi je podarował. Neil jest bardzo dobry i miły dla 

mnie, ale jednak pana lubię bardziej. Proszę mi opowiedzieć o sobie. 

Jej  czar  z  każdą  chwilą  opanowywał  go  coraz  bardziej.  Jakże  była  piękna!  Ileż  miała  w 

sobie  wdzięku!  Jej  gesty  były  całkowicie  pozbawione  sztuczności,  nie  wystudiowane,  takie 

naturalne  i  zachwycające.  I  jak  nieistotny,  nic  nie  znaczący  wydawał  się  brak  głosu  wobec 

tylu  zalet.  Pisała  szybko  i  łatwo,  jej  oczy  i  uśmiech  dodawały  ekspresji  ruchliwej  postaci. 

Pomyślał, że głos mógłby stanowić tylko wadę. 

Zasiedzieli  się  w  ogrodzie  do  późna,  aż  długie,  ospałe  cienie  drzew  podpełzły  im  pod 

stopy.  Było  to  tuż  po  zachodzie  słońca  i  odległe  wzgórza  płonęły  purpurą,  złocisty  szafran 

rozlewał się na zachodnim niebie, a czysty błękit na południu. Na wschodzie, tuż ponad lasem 

jodłowym widniały obłoczki, białe i wysoko wypiętrzone niczym śnieżne wzgórza, zaś bliżej, 

na zachód od tych obłoków, dopalał się dzień jaskrawą różowością niczym w Alpach. 

Wspaniałe  światy  w  powietrzu  trwały  ciche  i  pełne  światła  —  doskonałego, 

nieskazitelnego  światła  —  nie  zmąconego  przez  ziemskie  cienie.  Ale  w  dole  ogrodu  i  pod 

świerkami blaski już zanikały, pozostawiając miejsce zielonemu, pełnemu rosy zmierzchowi. 

W  powietrzu  unosił  się  słodki  powiew,  przesycony  zapachem  kwiatów  jabłoni  i  mięty,  a 

silny, balsamiczny aromat, spływał na dół z wysmukłych jodeł. 

Eric opowiedział jej o sobie i o tym, jak wygląda życie w wielkim, obcym świecie, który 

zaciekawiał  ją  jak  każdą  młodą  dziewczynę.  Zadała  mu  mnóstwo  jasno  sprecyzowanych 

pytań  dotyczących  miasta,  wykazując,  że  ma  w  pełni  ukształtowane,  zdecydowane  opinie  i 

pojęcia.  Było  widoczne,  że  słuchała  jak  o  sprawach,  w  których  nie  będzie  miała  swojego 

udziału.  One  jej  nie  dotyczyły.  Okazywała  chłodne  zainteresowanie,  jakby  mówił  o 

baśniowych krajach i wróżkach oraz światach, istniejących gdzieś poza ziemią. 

background image

38 

 

Eric  zauważył,  że  przeczytała  sporo  poezji,  dzieł  historycznych  oraz  kilka  książek 

biograficznych  i  podróżniczych.  Nie  wiedziała,  co  to  jest  powieść  i  o  żadnej  nie  słyszała. 

Zadziwiające przy tym było to, że dość dobrze orientowała się w sprawach politycznych oraz 

aktualnych  wydarzeniach,  jakie  poznawała  z  bieżącej  lektury  cotygodniowej  prasy 

prenumerowanej przez jej wuja. 

— Nigdy nie czytałam pism, dopóki żyła mama — napisała — ani żadnej poezji. Uczyła 

mnie czytać i pisać, a ja czytałam tylko Biblię przez te wszystkie lata, a także trochę historii. 

Po  śmierci  mamy  ciocia  Janet  dała  mi  jej  wszystkie  książki.  Miała  ich  wiele.  Większość 

stanowiły  nagrody,  które  dostawała  jako  uczennica  w  szkole.  Kilka  innych  otrzymała  od 

swego ojca. Czy pan zna dzieje mojego ojca i matki? 

Eric  skinął  głową.  —  Tak.  Pani  Williamson  opowiedziała  mi  wszystko.  Ona  była 

przyjaciółką pani mamy. 

— Cieszę  się,  że  pan  o  tym  słyszał.  To  zbyt  smutne,  aby  jeszcze  raz  przypominać.  Nie 

chciałam  więc  o  tym  mówić,  ale  skoro  już  pan  wie,  łatwiej  przyjdzie  panu  wszystko 

zrozumieć. Prawie do śmierci mamy sama o niczym nie wiedziałam. Pewnego dnia, wszystko 

mi  wyznała.  Mama  długo  wierzyła,  iż  ojciec  ponosił  winę  za  kłopoty;  ale  zanim  umarła, 

przyznała, że uczyniła mu krzywdę i była wobec niego niesprawiedliwa, bo on o niczym nie 

wiedział. Mówiła, że kiedy ludzie umierają, wówczas widzą rzeczy bardzo jasno. Przyznała 

się do popełnionego błędu i chciała mi powiedzieć wiele innych rzeczy, ale zabrakło już na to 

czasu, ponieważ tamtej nocy umarła. Było to na długo przedtem, zanim zaczęłam czytać jej 

książki. A kiedy już to zrobiłam, zrozumiałam, że są bardzo piękne. Tam była poezja i jakby 

muzyka zamiast słów. 

— Chciałbym  przynieść  pani  kilka  książek  do  przeczytania,  jeżeli  pani  sprawi  to 

przyjemność — powiedział Eric. 

Jej wielkie, niebieskie oczy zabłysły zainteresowaniem i radością. 

— Och,  bardzo  dziękuję,  tak  bym  chciała.  Przeczytałam  swoje  własne  tyle  razy,  gdy 

czułam,  że  potrzebowało  tego  moje  serce,  że  znam  je  prawie  na  pamięć.  Nie  nudziły  mnie 

nigdy, choć czasami miałam ochotę poznać także coś nowego. 

— Czy nigdy nie jest pani samotna, Kilmeny? 

— Och,  nie,  Skądże  znowu?  Mam  tak  wiele  do  roboty;  pomagam  cioci  Janet  w  pracach 

domowych. Umiem mnóstwo rzeczy — rzuciła mu spojrzenie pełne dumy, podczas gdy rysik 

kreślił słowa. 

— Potrafię gotować i szyć. Ciocia Janet mówi, że jestem bardzo dobrą gospodynią, a ona 

przecież nie jest skora do częstych pochwał. A kiedy jej nie pomagam, mam swoje ukochane 

background image

39 

 

skrzypce. To jest całe moje towarzystwo. Lubię też czytać i słuchać, co dzieje się w wielkim 

świecie  daleko  stąd  i  o  ludziach  gdzieś  tam  żyjących  oraz  o  dziełach,  których  dokonują. 

Wielki świat musi być naprawdę cudownym miejscem. 

— Czy  nie  chciałaby  pani  odejść  stąd,  by  zobaczyć  te  wspaniałości  oraz  poznać  innych 

ludzi — zapytał, uśmiechając się do niej. 

Gdy tylko  to  wyrzekł,  zrozumiał,  że ją dotknął, choć nie wiedział czym. Porwała rysik  i 

pisała z takim pośpiechem, energią i zdecydowaniem, jakby krzyczała i protestowała z pasją. 

— Nie!  Nie!  Nie!  Nie  chcę  wyjeżdżać  nigdzie  z  domu.  Nie  chcę  zobaczyć  nic 

zdumiewającego i nie chcę, aby tam mnie oglądano. Nie zniosę tego. 

Pomyślał,  że  być  może  jej  kalectwo  wpłynęło  na  taką  postawę.  Była  widocznie 

przewrażliwiona  pod  tym  względem  i  kilkakrotnie  już  dawało  się  to  odczuć  w  pisanych 

odpowiedziach.  Może  przyczyną  był  cień,  ciążący  nad  jej  narodzinami?  Czy  w  swojej 

niewinności zdawała sobie z tego sprawę? 

Eric ostatecznie zdecydował, że było to raczej chorobliwe wzdraganie się tego wrażliwego 

dziecka, które podążało samotnie przez życie nienaturalną i nieodpowiednią dla siebie drogą. 

Wreszcie kładące się cienie ostrzegły go, że nadeszła pora rozstania. 

— Nie zapomni pani przyjść tutaj jutro wieczorem i zagrać dla mnie? — zapytał, wstając 

niechętnie.  Odpowiedziała  szybkim,  lekkim  skinieniem  swojej  gładkiej,  ciemnej  główki, 

obdarzając  go  wymownym  uśmiechem.  Spoglądał  za  nią  długo,  gdy  szła  powoli  do  domu 

przez  sad  i  wyszeptał:  „Księżycowej  urody,  poruszała  się  lekko  jak  światło  miesiąca”… 

Potem  skręciła  na  dróżkę  pośród  zdziczałych  wiśni,  w  rogu  przy  jodłach  zatrzymała  się  i 

zanim wstąpiła w ich gąszcz, pomachała mu ręką. 

Kiedy  Eric  wrócił  do  domu,  stary  Robert  Williamson  siedział  w  kuchni  i  jadł  na  obiad 

chleb  z  mlekiem.  Spojrzał  z  przyjacielskim,  szerokim  uśmiechem,  gdy  Eric  wchodził 

pogwizdując wesoło. 

— Czy spacer był udany? — zapytał. 

— Tak — odparł Eric. 

Nieświadomie i bezwiednie tchnął tyle triumfu i radości w jedno krótkie słowo, że nawet 

stary  Robert  to  wyczuł.  Pani  Williamson,  która  kroiła  chleb  na  końcu  stołu,  odłożyła  nóż  i 

bochenek,  aby  popatrzeć  na  młodego  mężczyznę  z  wyraźnym  zdumieniem  w  oczach. 

Zastanawiała się, czy powrócił do sadu Connorsa, i czy spotkał się jeszcze raz z Kilmeny. 

— Nie odkrył pan czasem kopalni złota? — zapytał stary Robert z poważną miną. — Tak 

pan wygląda, jakby ją pan znalazł. 

background image

40 

 

M

OST DO RAJU

 

 

Kiedy  następnego  popołudnia  Eric  wszedł  do  starego  sadu  Connorsów,  zastał  Kilmeny 

czekającą  na  ławce,  pod  krzewem  białego  bzu,  ze  skrzypcami  na  kolanach.  Zanim  go 

spostrzegła, grała beztroską melodyjkę, która brzmiała niczym leciutki śmiech stokrotek. 

Kiedy skończyła, opuściła smyczek i popatrzyła na niego z zarumienionymi policzkami i 

niemym pytaniem w oczach. 

— Czy ta muzyka mówi coś panu? — napisała. 

— Słyszę  w  niej  coś  w  tym  rodzaju  —  odparł  Eric  dostosowując  się  do  jej  nastroju.  — 

Witaj mój przyjacielu. Mamy bardzo piękny wieczór. Niebo jest cudownie błękitne, a kwiaty 

jabłoni  tak  wonne.  Wiatr  i  ja  pragnęliśmy  przebywać  tu  sami,  bowiem  wiatr  jest  dobrym 

towarzyszem, ale teraz rozejrzałam się i z przyjemnością zobaczyłam pana. Mamy wieczór, w 

którym  wszystko  co dobre i  pełne życia błądzi  po sadzie, takim  wspaniałym i  srebrzystym. 

Witaj, mój przyjacielu. 

Klasnęła w ręce, wyglądając przy tym jak rozbawione dziecko. 

— Pan  bardzo  dobrze  zrozumiał  —  napisała.  —  Bo  to  właśnie  chciałam  wyrazić. 

Oczywiście,  nie  myślałam  dokładnie  takimi  słowami,  lecz  czułam  coś  podobnego.  Miałam 

wrażenie, że  cieszę się z samego  istnienia i  że stałam się częścią tego świata,  gdzie kwiaty 

jabłoni, białe bzy oraz wszystkie drzewa mogą bawić się ze mną. A potem ujrzeliśmy, że pan 

nadchodzi i sprawiło to nam radość. Jest pan bystrzejszy niż Neil. On zawsze długo głowi się 

nad  zrozumieniem  mojej  muzyki,  a  ja  usiłuję  zrozumieć  jego.  Czasem  muzyka  Neila  mnie 

przeraża.  Wydaje  mi  się,  że  chce  mną  zawładnąć  i  jest  w  niej  coś  niemiłego,  od  czego 

chciałabym uciec. 

W  jakiś  sposób  Eric  nie  lubił  jej  związków  z  Neilem.  Sama  myśl  o  tym  przystojnym 

chłopcu  plebejskiego  pochodzenia,  codziennie  widującego  Kilmeny,  rozmawiającego  z  nią, 

siedzącego z nią przy tym  samym  stole, mieszkającego z nią pod jednym dachem,  była mu 

przykra.  Odsunął  natrętnie  wracający  obraz  chłopaka  i  rzucił  się  w  wysoką  trawę  u  stóp 

Kilmeny.  —  Proszę  teraz  zagrać  dla  mnie  —  poprosił.  —  Chciałbym  tutaj  leżeć  i  słuchać 

pani…  oraz  patrzeć  na  panią  —  dodał  zdecydowanie.  Nie  wiedział,  co  stanowiło  dla  niego 

większą  przyjemność.  Jej  urodziwa  postać  przypominała  znane  ze  stylowych  portretów 

piękności i zachwycała go. Karnacja, wszelkie okrągłości i sam owal twarzy były bez skazy. 

A muzyka wprost czarowała. To dziecko, uznał, gdy wysłuchał koncertu, jest genialne. Ale 

background image

41 

 

zarazem, wielki dar natury idzie całkowicie na marne. Pomyślał niechętnie o ludziach, którzy 

będąc opiekunami, ponosili odpowiedzialność za jej dziwne życie. Uczynili Kilmeny wielką, 

nieodwracalną szkodę. Jakże mogli, jakże ośmielili się tak bardzo przeistoczyć jej byt? Jeżeli 

zwróciliby uwagę na jej kalectwo wcześniej, to kto wie, czy nie dałoby się go usunąć? Teraz 

prawdopodobnie  jest  już  zbyt  późno.  Natura  dała  jej  królewskie  dary:  piękność  i  talent,  ale 

egoizm  krewnych  i  niewybaczalne  zaniedbanie  sprawiły,  że  te  cechy  nie  zostały  należycie 

wykorzystane. 

Co  za  boskie  tony  wydobywała  ze  starych  skrzypiec!  Wesoła  i  smutna,  na  przemian 

rozbawiona i pełna zadumy melodia, do wtóru której mogłyby śpiewać gwiazdy o poranku i 

pląsać wróżki igrające beztrosko na zielonych wzgórzach lub żółtych piaskach. Muzyka, co 

potrafi  łkać  nad  grobem  umarłej  nadziei.  Następnie  dźwięki  popłynęły  jeszcze  słodszą  i 

łagodniejszą  falą.  Gdy  tak  ich  słuchał,  uprzytomnił  sobie,  że  zarówno  dusza  jak  i  natura 

dziewczyny objawiały się poprzez muzykę — piękno i czystość jej myśli, dziecięce marzenia 

i i dziewicza zaduma. Nie potrafiła zataić, ani nawet nie próbo — j wała ukryć swych uczuć. 

O  jakimkolwiek  przemilczeniu  nie  mogło  być  mowy,  wszystko  czyniła  z  uroczą, 

nieświadomą spontanicznością. 

Wreszcie odłożyła skrzypce i napisała: 

— Zagrałam  swój  najlepszy  utwór,  aby  zrobić  panu  przyjemność.  Jest  przeznaczony  dla 

pana. Czy pamięta pan o danej mi ostatniego wieczoru obietnicy? Dotrzymał pan słowa? 

Podał  jej  dwie  przyniesione  z  domu  książki  —  nowoczesne  nowele  oraz  tom  poezji, 

których nie czytała. Wahał się nieco nad pierwszą; ale książka była tak dobra i pełna piękna, 

że nie mogła w najmniejszym stopniu zranić niewinności Kilmeny. 

Nie miał natomiast żadnych wątpliwości co do poezji. Tam wyraziła swoje uczucia jedna z 

tych  wielkich  natchnionych  dusz,  która  przechodząc  przez  życie,  czyni  ze  swego  miejsca 

urodzin i pracy błogosławione Królestwo Świętości… 

Przeczytał  jej  kilka  wierszy.  Następnie  opowiedział  o  swoim  życiu  szkolnym  i 

przyjaciołach.  Czas  płynął  bardzo  szybko.  Cały  świat  przestał  dla  niego  istnieć,  poza  tym 

starym sadem, z miękko opadającym kwieciem, cienistymi zakątkami i poszumem wiatru. 

W  pewnej  chwili,  kiedy  mówił  właśnie  o  różnych  szkolnych  psikusach,  niezliczonych 

wendetach  uczniów  klas  pierwszych  i  drugich,  klasnęła  swoim  zwyczajem  w  ręce  i 

roześmiała  się  dźwięcznie.  Śmiech  ten  był  jasny,  harmonijny  i  srebrzyście  czysty.  Napełnił 

uszy Erica kaskadą dźwięków, a umysł zdumieniem z takowej niespodzianki. Wydało mu się 

niezmiernie  dziwne,  iż  potrafi  się  śmiać,  skoro  nie  może  mówić.  Gdzie  tkwiła  przyczyna 

kalectwa, co zamknęła jej drogę do mowy? Gdybyż Kilmeny udało się wyleczyć! 

background image

42 

 

— Kilmeny — powiedział poważnie po chwili zastanowienia. Patrzył w zachwyceniu, na 

siedzącą w czerwonawym świetle słońca, przenikającym przez gałęzie bzu i padającym na jej 

nie osłonięte, jedwabiste włosy niczym strumień purpurowych klejnotów — czy mógłbym się 

dowiedzieć, w jaki sposób pani przestała mówić? Ale pewnie te wspomnienia są dla pani zbyt 

przykre? 

Potrząsnęła głową. 

— Och, nie — napisała. — Wszystkiego nie pamiętam. Oczywiście, jest mi przykro, że nie 

mówię, lecz jestem całkowicie do tego przyzwyczajona i nie sprawia mi to bólu. 

— Zatem,  Kilmeny,  proszę  mi  to  opowiedzieć.  Czy  pani  wie,  dlaczego  nie  potrafi  pani 

mówić, gdy posiada pani tyle innych, wspaniałych zdolności? 

— Nie, naprawdę nie wiem, dlaczego nie mówię. Kiedyś pytałam mamę i ona powiedziała 

mi,  że  to  kara  za  ciężki  grzech,  jej  grzech.  A  wyglądała  przy  tym  bardzo  dziwnie,  tak  że 

przestraszyłam się i nigdy więcej z nią o tym nie rozmawiałam. 

— Czy kiedykolwiek lekarz sprawdzał pani gardło i struny głosowe? 

— Nie. Pamiętam, kiedy byłam bardzo mała, wówczas wujek Thomas chciał zabrać mnie 

do doktora w Charlottetown, by przekonać się, czy uda się cokolwiek dla mnie zrobić, lecz 

matka  nie  pozwoliła.  Stwierdziła,  że  to  nic  nie  da.  I  sądziłam,  że  wujek  Thomas  tak  samo 

myślał. 

— Pani śmieje się całkiem naturalnie. Czy potrafi pani wydać jakiś inny dźwięk? 

— Tak, czasami. Kiedy bywam zadowolona lub przestraszona wydaję słabe okrzyki. Ale 

tylko wtedy, gdy o tym nie myślę. Kiedy zaś bardzo chcą, to nie jestem w stanie tego uczynić. 

Cała sprawa wydawała się Ericowi coraz bardziej tajemnicza. 

— Czy próbuje pani wymawiać pojedyncze słowa? — upierał się. 

— Och, tak, bardzo często. Cały czas mówię wewnętrznie, lecz kiedy próbuję odezwać się 

głośno, tak jak inni ludzie, to nie potrafię do tego zmusić języka. Proszę nie patrzeć na mnie z 

takim smutkiem. Jestem bardzo szczęśliwa i nie sądzę, że to jest bardzo źle, gdy się nie mówi 

— jedynie czasami, kiedy chcę wypowiedzieć zbyt dużo myśli, ich wypisanie idzie mi wolno 

i  niektóre  z  nich  zdążą  mi  umknąć.  Muszę  zagrać  panu  raz  jeszcze.  Wygląda  pan  zbyt 

poważnie. 

Zaśmiała się ponownie, chwyciła skrzypce i zagrała krótką dźwięczną, figlarną melodyjkę, 

jak gdyby chciała podrażnić się z nim. Spoglądała przy tym błyszczącymi oczami na Erica, 

ponad swoimi skrzypcami, jakby wzywając go do okazania wesołości. 

background image

43 

 

Eric  roześmiał  się,  ale  wyraz  zaintrygowania  pojawiał  się  na  jego  twarzy  jeszcze 

kilkakrotnie  tego  wieczoru.  Szedł  do  domu  w  zadumie.  Przypadek  Kilmeny  doprawdy 

wyglądał ciekawie, a im więcej o nim myślał, tym dziwniej się przedstawiał. 

— Przecież to niezwykle osobliwe, że ona może wydawać dźwięki tylko wówczas, kiedy o 

tym  nie myśli  — zastanowił  się.  — Poproszę  Davida  Bakera, aby ją zbadał.  Przypuszczam 

jednak, że nie przeprowadzę tego zbyt łatwo. Ta groźna para opiekunów, może się nigdy na to 

nie zgodzi. 

background image

44 

 

S

ZCZEROŚĆ I PROSTOTA

 

 

Wciągu  następnych  trzech  tygodni  Eric  Marshall  miał  wrażenie,  że  żyje  podwójnym 

życiem.  Jedno  od  drugiego  różniło  się  tak  bardzo,  jakby  miał  podwójną  osobowość.  W 

pierwszej  egzystencji  był  nauczycielem  w  szkole  w  Lindsay,  pilnym  i  pracowitym. 

Rozwiązywał problemy, wiódł teologiczne dysputy z Robertem Williamsonem, rozmawiał w 

domach  o  swoich  uczniach  i  pijał  herbatę  z  ich  rodzicami,  brał  udział  we  wszystkich 

zabawach  wiejskich  i  nie  zdając  sobie  sprawy,  siał  spustoszenie  w  sercach  lindsayskich 

panienek. 

Jednak to życie było tylko codziennym snem. Naprawdę żył w chwilach, które spędzał w 

starym  sadzie.  Wśród  traw  i  krzewów  ogrodu  chwile  jakby  się  ociągały,  zbyt  lubiąc  to 

miejsce, a czerwcowe wiatry dziko lamentowały pośród dorodnych świerków. 

Tutaj  co  wieczora  spotykał  się  z  Kilmeny.  W  tym  starym  sadzie  wspólnie  przeżywali 

godziny  cichego  szczęścia:  wspólnie  spacerowali  po  niwach  staroświeckiego  romantyzmu, 

wspólnie czytali liczne książki i rozmawiali o wielu rzeczach, wreszcie, kiedy byli zmęczeni, 

lub chcieli odmiany, Kilmeny grała dla niego, a sad wtórował tym cudownym, fantastycznym 

melodiom… 

Za  każdym  spotkaniem  jej  piękno  przenikało  go  dreszczem  zachwytu.  Wciąż  od  nowa 

uprzytomniał sobie jej nieodparty urok. W chwilach, gdy nie widział Kilmeny, wydawało mu 

się  wprost  niemożliwe,  że  jest  aż  tak  boleśnie  piękna  jak  w  jego  wspomnieniach.  A  kiedy 

spotykali  się  ponownie,  wyglądała  jeszcze  cudowniej,  niż  się  spodziewał.  Nauczył  się 

odnajdywać w jej oczach błyski nagłej radości, zapalające się nieoczekiwanie na odgłos jego 

kroków.  Przychodziła  teraz  zawsze  przed  nim  i  widział  wyraźnie,  iż  cieszy  się  szczerze, 

niczym dziecko oczekujące spotkania z najmilszym przyjacielem. 

Nigdy nie była w tym samym nastroju. Raz poważna, następnie rozbawiona, to znów pełna 

godności  lub  melancholijna.  Ale  zawsze  urocza.  Może  starzy  Gordonowie  stanowili  dość 

osobliwy  gatunek  ludzi,  lecz  ich  latorośl  okazała  się  istotą,  w  której  wszystko  było  samym 

wdziękiem i harmonią. Jej umysł i serce nie znające brudów świata, jaśniały równym pięknem 

jak  jej  twarz.  Cała  szpetota  życia  przechodziła  obok  niej,  cofając  się  przed  podwójną 

samotnością, wynikającą z wychowania i niemoty. Była inteligentna i bystra. Zachwycały go 

różne  uwagi  pełne  dowcipu  i  humoru.  Potrafiła  także  być  kapryśna  —  czasem  czarująco 

kapryśna.  Niekiedy  niewinna  figlarność  wyzierała  z  niezbadanej  głębi  niebieskich  oczu. 

background image

45 

 

Oczywiście i ironia czasami nie była jej obca. Zdarzało się, że przekłuwała banieczki męskiej 

próżności lub wyższości ciętym, uszczypliwym zdaniem napisanym zawsze ładnym, równym 

pismem. 

Szybko, ochoczo i gruntownie przyswajała sobie myśli zawarte w książkach, które razem 

czytali, zawsze dostrzegając to co prawdziwe i najpiękniejsze, a odrzucając fałsz i sztuczność 

oraz  rzeczy  bez  znaczenia,  z  bezbłędną  intuicją  zdumiewającą  Erica.  Miał  wrażenie,  że 

posiada włócznię Ithuriela, skrupulatnie badającą wszystko, aby odrzucić śmieci, a zatrzymać 

dla siebie tylko czyste złoto. 

W  zachowaniu  i  wyglądzie  zewnętrznym  była  jeszcze  dziewczynką,  ale  już  zaczynała 

przejawiać się w niej kobieta, pełna nieuświadomionej mądrości pramatki Ewy. Wyraz twarzy 

i pojawiające się od czasu do czasu znaczące uśmieszki wskazywały, że posiada całą wiedzę i 

odwieczną kobiecą mądrość. 

Zachwycał  go  sposób,  w  jaki  się  uśmiechała.  Uśmiech  zawsze  miał  początek  gdzieś  w 

głębi jej oczu i rozlewał się po twarzy, niczym skrzący się strumyk wypływający z cienia na 

światło słońca. 

Opowiedziała  Ericowi  swoje  skromne,  nieosobliwe  dzieje.  Przedstawiła  dokładnie  i  z 

właściwą  sobie  prostotą  całe  dotychczasowe  życie.  Często  wspominała  wuja  i  ciotkę, 

wyrażając  się  o  nich  w  sposób  świadczący  o  głębokim  przywiązaniu.  Rzadko  mówiła  o 

matce.  Eric  zrozumiał  więcej  z  tego,  co  przemilczała,  niż  z  pisanych  wypowiedzi.  Kochała 

mamę, lecz także obawiała się jej trochę. Było zupełnie oczywiste, iż nie istniała prawdziwa 

piękna czułość łącząca matkę i dziecko. 

Początkowo  często  pisywała  o  Neilu,  co  wskazywało,  że  się  lubili.  Później  przestała  go 

wspominać.  Ze  zdumiewającą  bystrością  dostrzegała  i  potrafiła  zinterpretować  każdą 

przelotną zmianę w wyrazie twarzy i głosie Erica, z których on sam nawet nie zdawał sobie 

sprawy  i  być  może  zauważyła,  jak  jego  oczy  chmurzyły  się  i  ciemniały  na  najmniejszą 

wzmiankę o chłopaku. 

Kiedyś zapytała go naiwnie. 

— Czy na świecie jest wielu ludzi podobnych do pana? 

— Tysiące — odparł Eric śmiejąc się. 

Popatrzyła na niego poważnie. Potem szybko potrząsnęła głową i zdecydowanie napisała: 

— Myślę,  że  nie.  Nie  wiem  dużo  o  świecie,  lecz  nie  sądzę,  żeby  było  tam  wielu  ludzi 

podobnych do pana. 

Któregoś  wieczoru,  kiedy  odległe  wzgórza  i  pola  płonęły  od  purpury,  a  pomiędzy  nimi 

ścieliły się złote mgiełki, Eric przyniósł do starego ogrodu cienką, dość zniszczoną książeczkę 

background image

46 

 

o  historii  pewnej  miłości.  Był  to  pierwszy  tego  rodzaju  utwór,  który  jej  przeczytał,  w 

poprzedniej  książce  bowiem  temat  ten  był  poruszony  bardzo  nieznacznie  i  stanowił  sprawę 

drugorzędną. A tu chodziło o piękny romans i do tego znakomicie napisany. 

Przeczytał  ją  leżąc  w  trawie  u  jej  stóp;  słuchała  ze  spuszczonymi  oczyma,  obejmując 

rękami kolana. 

Powieść  nie  była  długa;  kiedy  skończył  i  zamknął  książkę,  popatrzył  pytająco  na 

dziewczynę. 

— Czy spodobała się pani,  Kilmeny?  — zapytał.  Bardzo wolno wzięła swoją tabliczkę i 

napisała: 

— Tak,  podoba  mi  się.  Ale  również  zabolała  mnie.  Nie  wiedziałam,  że  człowiek  może 

lubić coś, co go zaboli. Nie rozumiem, dlaczego to mnie dotknęło. Poczułam, że utraciłam coś 

bezpowrotnie,  coś  czego  nigdy  nie  posiadałam.  Czyż  to  nie  dziwne  uczucie?  Poza  tym  nie 

rozumiem dobrze tej książki, a czy pan rozumie? Ona mówi o miłości, ja zaś o niej nic nie 

wiem. Mama kiedyś mi mówiła, że miłość jest przekleństwem i powinnam modlić się, abym 

nigdy  nie  musiała  spotkać  jej  w  swoim  życiu.  Powiedziała  to  z  takim  przejęciem,  że 

uwierzyłam.  A  tutaj,  pańska  książeczka  uczy,  że  miłość  jest  błogosławieństwem.  Mówi,  że 

jest to najwspanialsza i cudowna rzecz, jaka może przytrafić się człowiekowi. I komu zatem 

mam uwierzyć? 

— Miłość — prawdziwa miłość — nigdy nie jest przekleństwem, Kilmeny  — rzekł Eric 

poważnie.  —  Zdarza  się  też  i  fałszywa  miłość,  która  bywa  przekleństwem.  Być  może  pani 

matka  uwierzyła,  iż  zaznała  właśnie  fałszywej  i  to  zrujnowało  jej  życie.  Jednak  popełniła 

omyłkę. Nie ma na świecie, ani gdziekolwiek indziej — w co wierzę — nic cudowniejszego i 

piękniejszego od prawdziwej miłości. 

— Czy  kochał  pan  kiedykolwiek  —  zapytała  Kilmeny  z  tak  uciążliwą  dla  Erica 

bezpośredniością. 

Postawiła  kwestię  prosto  i  bez  niedomówień.  Sądziła,  że  nie  ma  takiego  powodu,  dla 

którego  nie  mogłaby  rozmawiać  z  Ericem  o  miłości  jak  o  innych  sprawach  —  muzyce, 

książkach czy podróżach. 

— Nie — odparł Eric, rzetelnie, jak mniemał. — A jednak każdy z nas nosi w sercu ideał 

kobiety  i  ma  nadzieję,  że  spotka  któregoś  dnia  —  idealną  kobietę  z  młodzieńczych  snów. 

Mam nadzieję, że i ja noszę taką wizję, w którymś z tajemnych zakątków mego serca. 

— Przypuszczam,  że  pańska  idealna  kobieta  jest  bardzo  piękna,  niczym  bohaterka  tej 

książki? 

background image

47 

 

— Oczywiście.  Jestem  przekonany,  że  nigdy  nie  spotkam  na  swojej  drodze  żadnej 

brzydkiej kobiety — powiedział uśmiechając się i ponownie usiadł u jej stóp. — Nasze ideały 

zawsze są piękne, bez względu na to, jakimi okażą się w życiu. Ale słońce już zachodzi. Czas 

zdaje  się  błyskawicznie  upływać  w  tym  czarodziejskim  sadzie.  Wierzę,  że  pani,  Kilmeny, 

zaczarowała te chwile. Pani imienniczka z poematu była nieco nieostrożna w postępowaniu. 

O ile dobrze pamiętam, to siedem lat spędzonych w czarodziejskiej kranie elfów było dla niej 

tym,  czym  jest  zwyczajne  pół  godziny  dla  normalnego  człowieka  na  powierzchni  ziemi. 

Któregoś  dnia  obudzę  się  przekonany,  że  przebywałem  tu  tylko  godzinę  i  ujrzę  siebie  jako 

siwego staruszka w łachmanach, podobnie jak w tej bajeczce, którą przeczytaliśmy ostatniego 

wieczoru. Czy pozwoli pani podarować sobie tę książkę? 

Nigdy nie odważyłbym się czytać jej w innym miejscu. Uważałbym to za świętokradztwo. 

To  bardzo  stara  książka,  Kilmeny.  Nowa,  wabiąca  świeżością,  kupiona  w  sklepie  lub  na 

targowisku, nawet najpiękniejsza, nie byłaby godna pani. Ta należała do mojej matki. Matka 

ją  czytała  i  kochała.  Proszę  popatrzeć  —  zasuszone  płatki  róży  między  kartkami,  są  w  niej 

jeszcze dziś. Czy mogę wypisać pani imię — to niezwykłe, najpiękniejsze imię ze słyszanych 

kiedykolwiek, jakby specjalnie stworzone tylko dla pani — „Kilmeny z sadu” oraz datę tego 

wspaniałego  czerwcowego  dnia,  w  którym  ją  przeczytaliśmy.  Kiedy  pani  do  niej  zajrzy, 

zawsze może pani mnie wspomnieć jak i te białe pączki różane, rozchylające się za panią, a 

także szum wiatru wśród starych świerków. 

Podał jej książkę, lecz ku jego zdumieniu, Kilmeny zwiesiła głowę z głębokim rumieńcem 

na twarzy. 

— Dlaczego pani nie bierze książki, Kilmeny? Dlaczego? 

Ujęła  rysik  i  pisała  powoli,  niezwykle  wolno  w  porównaniu  z  poprzednim  szybkim 

pisaniem. 

— Proszę nie obrażać się na mnie. Nie potrzebuję niczego, co przypominałoby mi pana, 

ponieważ  nigdy  pana  nie  zapomnę.  Raczej  jednak  wolałabym  nie  brać  tej  książki.  Nie 

chciałabym przeczytać jej ponownie. Ona mówi o miłości, a ja nie znam tego uczucia i nie 

pragnę  go  poznać,  jeśli  nawet  jest  takie,  jak  pan  powiada.  Pan  mnie  przecież  nigdy  nie 

pokocha. Jestem na to zbyt brzydka. 

— Pani! Brzydka! — wykrzyknął. Omal nie wybuchnął śmiechem na tę myśl, lecz kiedy 

spojrzał przelotnie na odwróconą profilem twarz dziewczęcia — spoważniał. Dostrzegł w niej 

ból, oraz gorzkie spojrzenie tak bardzo przypominające tamtą chwilę, kiedy zapytał ją, czy nie 

chciałaby sama zobaczyć świata, takiego jakim jest. 

background image

48 

 

— Kilmeny — spytał ze zdziwieniem — pani nie myśli chyba poważnie, że jest brzydka, 

nieprawdaż? 

Pokiwała głową omijając go wzrokiem, po czym napisała: — Och, tak! Wiem, że jestem 

brzydka. Wiedziałam o tym od lat. Matka mówiła mi, że będę bardzo brzydka i dlatego nikt 

nie zechce nawet patrzeć na mnie. Bardzo mi przykro. To mnie bolało najmocniej. Cierpiałam 

bardziej,  gdy  dowiedziałam  się,  że  jestem  brzydka,  niż  przez  to,  że  nie umiem  mówić.  Pan 

może pomyśleć sobie, że to bardzo nierozsądne z mej strony, lecz to prawda. Właśnie dlatego 

nie przychodziłam  do sadu przez tyle dni.  Musiałam pokonać lęk. Nienawidziłam  myśli, że 

pan  będzie  uważał  mnie  za  brzydką.  To  z  tego  powodu  nie  chciałam  poznawać  pańskiego 

świata i spotykać obcych ludzi. Oni patrzyliby na mnie tak jak kiedyś ten handlarz jaj, kiedy 

wyszłam  do  jego  wozu  z  ciotką  Janet,  wiosną  po  śmierci  mamy.  Tak  wybałuszał  na  mnie 

oczy.  Wiedziałam,  że  to  dlatego,  że  jestem  wyjątkowym  brzydactwem  i  odtąd  zawsze 

nienawidziłam dni, kiedy się pojawiał. 

Wargi Erica zadrżały. Pełen współczucia dla prawdziwego cierpienia wyzierającego z jej 

oczu,  nie  mógł  opanować  uczucia  rozbawienia  wobec  tak  absurdalnej  myśli,  iż  ta  piękna 

dziewczyna zupełnie poważnie była przekonana o swojej brzydocie. 

— Ależ,  Kilmeny,  czy  pani  tak  naprawdę  myśli  o  sobie?  Czy  pani  tak  uważa  również  i 

wtedy, gdy ogląda się w lustrze? — zapytał roześmiany. 

— Nigdy nie patrzyłam w lustro — odpisała. — Nigdy nie widziałam takiego przedmiotu i 

po  śmierci  mamy  tylko  czytałam  o  nim  w  książce.  Kiedy  zapytałam  o  nie  ciocię  Janet,  ta 

odparła,  że  mama  potłukła  wszystkie  lustra  w  domu,  gdy  byłam  jeszcze  maleńka.  Ale 

widywałam  swoją  twarz  odbitą  w  łyżkach  oraz  w  małej,  srebrnej  cukierniczce,  którą  miała 

ciocia Janet. A to, co zobaczyłam, było brzydkie, bardzo brzydkie. 

Eric zanurzył twarz w trawę. Nie był w stanie powstrzymać się od śmiechu, ale za żadną 

cenę nie chciał, aby Kilmeny to spostrzegła. Z pewnością tylko mała fanaberia zdecydowała, 

że postanowił na razie nie ujawniać jej całej prawdy, jak to w pierwszym odruchu zamierzał. I 

rzeczywiście, kiedy podniósł głowę, powiedział z wolna: 

— Nie, myślę, że pani, Kilmeny, nie jest brzydka. 

— Ależ, ja jestem o tym przekonana — napisała protestując. — Czasem Neil tak mówił. 

On często powiadał mi, że jestem dobra i miła, ale kiedyś zapytałam go, czy myśli, iż jestem 

bardzo brzydka, wtedy popatrzył na bok i zamilkł. Tak więc domyśliłam się, że on myślał tak 

samo. Nie mówmy więc już o tym. To sprawia mi przykrość i psuje nastrój. Czasami o tym 

zapominam.  Proszę  pozwolić  mi  zagrać  sobie  pożegnalną  melodię  i  nie  obrażać  się,  że  nie 

przyjmę pańskiej książki. Ona tylko uczyniłaby mnie jeszcze bardziej nieszczęśliwą. 

background image

49 

 

— Nie obrażę się — powiedział Eric — i sądzę, że pani weźmie ją któregoś dnia… potem, 

gdy  pokażę  pani  coś,  co  chciałbym,  by  pani  zobaczyła.  Proszę  się  nie  martwić  o  siebie, 

Kilmeny. Piękno nie jest najważniejsze. 

— Och, ale to bardzo ważna sprawa — napisała naiwnie. Czy pan mnie lubi wiedząc, że 

jestem tak brzydka? Pan mnie lubi tylko dlatego, że tak pięknie gram, prawda? 

— Bardzo panią lubię, Kilmeny — odparł lekko się uśmiechając. Tym razem w jego głosie 

pojawiła się czuła nutka, której nie był nawet świadom. Kilmeny ją ułowiła w jakiś sposób i 

chwyciła skrzypce z uśmiechem. 

Nie przestała grać, gdy odchodził i przez całą drogę przez ciemniejący żywiczny jodłowy 

las, muzyka towarzyszyła mu niczym niewidoczny duch opiekuńczy. 

— Piękna  Kilmeny!  —  mruczał  —  i…  o  dobre  nieba!  To  biedne  dziecko  myśli,  że  jest 

straszydłem  —  ona,  z  twarzą  piękniejszą,  niż  wyśnili  to  sobie  kiedykolwiek  artyści! 

Osiemnastoletnia  dziewczyna,  która  nigdy  nie  spojrzała  do  lustra!  Myślę,  że  chyba  nie  ma 

drugiego  tak  dziwnego  miejsca  na  całym  cywilizowanym  świecie.  Cóż  mogło  opętać  jej 

matkę,  żeby  nagadała  jej  takich  głupstw?  Wątpię,  czy  Margaret  Gordon  była  całkowicie 

zdrowa. Jest też bardzo dziwne, że Neil dotąd nie powiedział jej prawdy. Być może, że on nie 

chciał, aby kiedykolwiek go opuściła. 

Eric spotkał się z Neilem Gordonem któregoś wieczoru przed kilkoma dniami na wiejskiej 

zabawie, na której chłopak przygrywał tancerzom na skrzypcach. Z ciekawości zawarł z nim 

młodzieńczą  znajomość.  Neil  był  początkowo  przyjacielski  i  rozmowny,  ale  kiedy  po  raz 

pierwszy  rozmowa  zeszła  na  Gordonów,  gdyż  Eric  chciał  się  sprytnie  czegoś  o  nich 

dowiedzieć,  twarz  i  zachowanie  Neila  zmieniły  się  natychmiast.  Spojrzał  tajemniczo, 

podejrzliwie i prawie złowrogo. Posępny niepokój pojawił się w dużych, czarnych oczach, a 

chłopiec pociągnął smyczkiem po strunach, wydobywając z nich zgrzytliwą kakofonię i dając 

w  ten  sposób  do  zrozumienia,  że  rozmowa  została  zakończona.  Było  jasne,  że  niczego  nie 

dowie się od niego o Kilmeny ani o jej srogich opiekunach. 

background image

50 

 

Z

MĄCONE WODY

 

 

Czerwiec dobiegał końca. Pewnego wieczoru pani Williamson usiadła w kuchni przy oknie 

z zaczętą robótką. 

Ale  tym  razem  druty  spoczywały  bezczynnie  na  jej  kolanach.  Nie  zwróciła  także 

najmniejszej  uwagi  na  Timothy’ego,  który  zwinął  się  wygodnie  przy  jej  nogach  i  mruczał 

przymilnie. 

Oparła głowę na dłoniach i zadumana spoglądała przez okno na odległą przystań. 

Trzeba z nim pomówić — postanowiła. — Choć to dla mnie bardzo niemiła sytuacja. Nie 

znoszę  wtrącać  się  w  cudze  sprawy.  Moja  matka  też  tak  uważała.  Twierdziła,  że  w 

dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto, ma to przykre konsekwencje. Lecz muszę 

spełnić ten przykry obowiązek. Ze względu na dawną przyjaźń z Margaret powinnam czuwać 

nad jej córką, najlepiej jak potrafię. Kiedy zauważę, że pan Marshall wybiera się znowu do 

Kilmeny, powiem mu swoje zdanie na ten temat. 

Słyszała dochodzące z pokoiku na górze pośpieszne kroki i wesołe pogwizdywanie Erica. 

Po  chwili  zaczął  schodzić  po  schodach,  a  głowę  zaprzątały  mu  wyłącznie  myśli  o  sadzie  i 

czekającej tam na niego dziewczynie. Zbliżał się właśnie do wąskich drzwi wejściowych, gdy 

zatrzymało go wołanie pani Williamson. 

— Panie Ericu, czy mogę prosić na chwilę… Eric wszedł do kuchni. 

Pani  Williamson  spojrzała  na  niego  z  niemą  prośbą  i  zwiędłe  policzki  kobiety  pokrył 

rumieniec zażenowania, gdy odezwała się drżącym głosem: 

— Panie  Ericu,  mam  do  pana  sprawę.  Niech  pan  nie  sądzi,  że  ze  zwykłej  ciekawości 

wścibiam nos w nie swoje sprawy. Ale chcę zadać panu pytanie i nie robię tego bez ważnego 

powodu. Naprawdę! Uważam to za swój obowiązek. Długo się zastanawiałam i doszłam do 

wniosku, że powinnam  z panem  pomówić. Czy  może wybiera się pan do sadu Connorsów, 

aby spotkać Kilmeny? 

Rumieniec  gniewu  przemknął  po  twarzy  Erica.  Pohamował  jednak  gniew  wywołany 

słowami pani Williamson. Zaskoczył go szczególnie ton jej wypowiedzi. 

— Tak — odparł zimno. — I cóż z tego? 

— Źle pan robi — oznajmiła pani Williamson bardzo stanowczo. — Muszę powiedzieć, że 

nie  uważam  tego  za  słuszne.  Od  dawna  domyślałam  się,  że  chodzi  pan  tam  codziennie,  ale 

background image

51 

 

nikomu o tym nie wspominałam, Nikomu, nawet mężowi. Proszę mi jedno wyznać, czy wuj i 

ciotka Kilmeny wiedzą o waszych spotkaniach w sadzie? 

— Cóż — zaczął zmieszany Eric. — Ja… ja nie wiem, doprawdy. Ależ, pani Williamson! 

Chyba  nie  podejrzewa  mnie  pani  o  jakieś  nieuczciwe  zamiary  wobec  Kilmeny  Gordon?  W 

żadnym razie nie chcę jej skrzywdzić. 

— Ach,  mój  Boże!  Nigdy  bym  o  panu  w  ten  sposób  nie  pomyślała.  Nie  mógłby  pan 

rozmyślnie wyrządzić krzywdy jej czy jakiejkolwiek innej kobiecie. A jednak w sposób nie 

zamierzony  stanie  się  pan  sprawcą  jej  nieszczęścia.  Proszę  się  tylko  zastanowić.  Jestem 

przekonana, że nie brał pan pewnej sprawy pod uwagę. Kilmeny nie zna świata ani mężczyzn 

i gotowa jeszcze za dużo myśleć o panu. Nie przysporzy jej to radości. Przecież nie ożeni się 

pan z dziewczyną, która jest niema. W tej sytuacji lepiej nie widywać się z nią tak często i to 

na osobności. Niech pan da sobie spokój i nie chodzi więcej do sadu Connorsów! 

Eric Marshall bez słowa minął kobietę i wrócił na górę do swego pokoju. , 

Pani Williamson z westchnieniem wzięła do ręki druty. 

— Cóż, Timothy, na szczęście mam to już za sobą — rzekła. — Sądzę, że wystarczy mu 

to, co usłyszał. Nauczyciel jest szlachetnym człowiekiem, tylko trochę nierozważnym. Jestem 

pewna,  że  teraz,  kiedy  otworzyłam  mu  oczy,  podejmie  słuszną  decyzję  i  zachowa  się  jak 

należy. Nie dopuszczę, by córka Margaret stała się przez niego nieszczęśliwa. 

W kuchennych drzwiach pojawił się Robert i przysiadł na j progu, by w spokoju wypalić 

swą  wieczorną  fajkę.  Dym  sączył  się  leniwie,  a  staruszek  skrupulatnie  przekazywał  żonie 

wiejskie  nowinki  o  starszym  Tracy,  adoratorze  Mary  Alice  Martin,  nagrodzie  za  jaja 

wyznaczonej  przez  Jake  Crosby,  o  ilości  siana  zebranego  z  łąki  na  wzgórzu,  cielęciu  starej 

Molly, z którym były kłopoty i o wyjątkowych zaletach niosek rasy Plymouth Rock i Brahma. 

Pani  Williamson  nieobecna  duchem,  wtrącała  od  czasu  do  czasu  jakieś  słowo  na  chybił 

trafił. 

— Nie  wiesz,  co  stało  się  naszemu  nauczycielowi,  matko  —  zapytał  w  pewnej  chwili 

Robert.  —  Aż  tu  słychać,  jak  chodzi  tam  i  z  powrotem  po  swoim  pokoju  niczym  więzień. 

Chyba nie zamknęłaś go przez pomyłkę? 

— Przypuszczam,  że zamartwia się z powodu zachowania Setha Tracy’ego  w szkole.  — 

Pani Williamson rzuciła tę uwagę, bo za wszelką cenę nie chciała dopuścić, aby mąż domyślił 

się prawdy o Ericu i Kilmeny Gordon. 

— To  głupstwo.  Niepotrzebnie  tak  się  tym  przejmuje.  Seth  uspokoi  się,  gdy  tylko 

zrozumie, że nie wygra z nauczycielem. A trzeba przyznać, że pan Marshall jest doskonałym 

nauczycielem. Nawet lepszym od pana Westa.  A to  już coś znaczy! Rada szkolna chce mu 

background image

52 

 

zaproponować przedłużenie umowy na drugie półrocze. Poproszą go o podjęcie decyzji jutro, 

na dorocznym zebraniu. Zamierzają nawet podnieść mu wynagrodzenie. 

W  tym  czasie,  przebywającego  samotnie  na  poddaszu  Erica  Marshalla,  przytłaczały 

uczucia, jakich nie zaznał w całym dotychczasowym życiu. Zacisnąwszy usta i dłonie, miotał 

się  no  pokoju  ogarnięty  niewypowiedzianym  wzruszeniem.  Wreszcie  padł  na  krzesło  przy 

oknie, wyczerpany i oszołomiony naporem uczuć. 

Słowa pani Williamson uświadomiły mu jasno, że dotąd trwał w złudzeniach. Zdał sobie 

nagle  sprawę,  że  kocha  Kilmeny  Gordon  taką  miłością,  która  pojawia  się  raz  i  nigdy  nie 

przemija.  Zdumiał  się,  jak  mógł  tego  dotąd  nie  zauważyć.  Pojął,  że  stała  mu  się  bliska  od 

pierwszego wejrzenia, gdy spotkali się w starym sadzie w niezapomniany majowy wieczór. 

Stanął przed koniecznością wyboru: albo przestanie bywać w sadzie, albo musi tam pójść 

jak oficjalny konkurent i poprosić Kilmeny o rękę. Odziedziczył wiele cech  po roztropnych 

przodkach.  Jak  oni,  miał  trzeźwy,  racjonalny  umysł,  a  światowe  życie  nauczyło  go 

przezorności.  Nie  przyszło  mu  łatwo  podjąć  decyzję  i  nie  poddał  się  tak  prędko  nakazom 

miłości. 

Całą  noc  toczył  wewnętrzną  walkę  z  nieznanym  sobie  dotąd  uczuciem.  Były  chwile,  że 

zagłuszało  „zdrowy  rozsądek”,  którym  Dawid  polecił  mu  kierować  się  przy  wyborze  żony. 

Zastanawiał  się,  w jakim  stopniu  małżeństwo z Kilmeny zostanie uznane za „nierozważny” 

postępek. Z kolei coraz bardziej narastało w nim i  opanowywało  go  coś niezwykle silnego, 

ważniejszego niż mądrość czy rozwaga. 

Kilmeny, piękna, niema Kilmeny — uzmysłowił sobie niespodziewanie — była dla niego 

tą „jedyną dziewczyną”. Nic ich nie może rozłączyć. Nieznośna była nawet myśl, że mógłby 

jej więcej nie zobaczyć. Rozbawiło go, że w ogóle dopuszczał podobną sytuację. 

— Jeżeli tylko zdobędę miłość Kilmeny, poproszę, aby została moją żoną  — postanowił, 

spoglądając  przez  okno  na  ciemne  wzgórze  od  południowo  —  zachodniej  strony, 

przesłaniające stary sad. 

Na aksamitnym niebie płonęły jeszcze gwiazdy, lecz wody zatoki srebrzył już pojawiający 

się na wschodzie rąbek brzasku. 

— Kalectwo  czyni  mi  ją  tylko  droższą.  Wydaje  się  niepojęte,  że  przed  miesiącem  nie 

znałem  jeszcze  wcale  Kilmeny.  Stała  się  częścią  mojego  życia.  Ciekawe,  czy  oczekiwała 

mnie tego wieczora? Może była smutna, kiedy nie przyszedłem? Czy uda mi się zdobyć jej 

miłość? Sądzę, że teraz, jeśli nawet żywi w głębi serca jakieś uczucie dla mnie, to nie zdaje 

sobie z tego sprawy. Jakież to wdzięczne zadanie nauczyć ją, czym jest miłość i naprawdę, 

trudno o bardziej słodką i niewinną uczennicę. 

background image

53 

 

Następnego  dnia  po  południu  odbyło  się  doroczne  zebranie  szkolne  i  członkowie  Rady 

zapytali Erica, czy pozostanie nauczycielem w Lindsay do końca roku. 

Bez  najmniejszego  wahania  przyjął  propozycję.  Wieczorem  wstąpił  do  kuchni.  Pani 

Williamson zmywała naczynia. 

— Idę właśnie do sadu Connorsów, pani Williamson. Zamierzam spotkać się z Kilmeny. 

— Cóż, proszę pana, nie powiem nic poza tym, co już pan usłyszał. Sądzą, że żadne słowa 

nic tu nie pomogą. Jednak wie pan dobrze, jakie mam w tej sprawie zdanie. 

— Pragnę ożenić się z Kilmeny, jeśli tylko pozyskam jej wzajemność. 

Na twarzy poczciwej kobiety ukazał się wyraz nieopisanego zdumienia. Utkwiła badawczy 

wzrok  w  spokojnych,  szarych  oczach  Erica  i  na  widok  stanowczo  zaciśniętych  ust 

młodzieńca, pokiwała głową. 

— Uważa pan tę decyzję za rozsądną? Podobno Kilmeny jest ładną dziewczyną. Słyszałam 

o tym od handlarza skupującego jajka. Nie wątpię, że jest również miła i dobra. Ale na żonę 

dla pana nie nadaje się — to biedactwo przecież nie mówi. 

— To nie ma najmniejszego znaczenia. 

— Co na to powiedzą ludzie? 

— Nie obchodzi mnie. Liczę się tylko ze zdaniem ojca. Kiedy zobaczy Kilmeny, wszystko 

zrozumie. Ona jest dla mnie całym światem, pani Williamson. 

— W takim razie, nie ma co o tym dłużej mówić, dopóki ma pan takie zdanie — odparła 

pani  Williamson.  —  Wszelako,  ja  żywiłabym  pewne  obawy.  Ale  młodzi  ludzie  nigdy  nie 

myślą o przyszłości. 

— Obawiam się jedynie tego, że mnie nie pokocha — powiedział Eric poważnie. 

Pani Williamson obrzuciła pięknego, barczystego młodzieńca uważnym spojrzeniem. 

— Wątpię,  by  znalazło  się  wiele  kobiet,  które  powiedziałyby  panu  „nie”.  Życzę  panu 

powodzenia  w  zamiarach,  ale  wciąż  nie  mogę  uwolnić  się  od  myśli,  że  nie  postępuje  pan 

rozważnie.  Przypuszczam,  że  Thomas  i  Janet  nie  sprawią  panu  przykrości.  Trudno 

przewidzieć,  jak  zachowają  się,  bo  tak  bardzo  różnią  się  od  innych  ludzi.  Proszę  przede 

wszystkim usłuchać mojej rady i nie spotykać się z Kilmeny bez ich wiedzy. Niech pan zaraz 

do nich pójdzie! 

— Naturalnie, postąpię zgodnie z pani radą — rzekł bardzo przejęty Eric. — Powinienem 

zrobić  to  wcześniej,  ale  po  prostu  nie  pomyślałem…  A  może  oni  już  wiedzą?  Pewnie 

Kilmeny im powiedziała. 

Pani Williamson potrząsnęła przecząco głową. 

background image

54 

 

— Nie,  proszę  pana,  nie  zrobiła  tego.  Gdyby  wiedzieli  o  waszych  spotkaniach,  nie 

pozwoliliby jej z pewnością przychodzić do sadu. Nigdy. Zbyt dobrze ich znam, abym mogła 

w to wątpić choć przez chwilę. 

Lepiej, by pan jak najprędzej poszedł do Gordonów i powiedział im szczerze to co mnie. 

To najlepsze wyjście. I proszę uważać na Neila. Gotów brzydko się zachować wobec Pana. 

Jest  do  wszystkiego  zdolny!  Mam  takie  wewnętrzne  przekonanie.  Poza  tym  nie  ufam 

cudzoziemcom.  On  jest  takim  samym  cudzoziemcem  jak  jego  rodzice,  chociaż  wychowano 

go w podobny sposób co nasze dzieci. Zawsze wyczuwam w nim obcość, nawet wtedy gdy 

widzę go śpiewającego w kościele. 

— Nie  dbam  o  Neila  —  odparł  Eric  lekceważąco.  —  Cóż  w  tym  dziwnego,  że  kocha 

Kilmeny. Każdy musi ją kochać. 

— Tylu przed panem już to mówiło. Nie ma młodego człowieka, który będąc zakochany, 

nie  powiedziałby  tego  samego  o  swojej  wybrance  —  zauważyła  z  westchnieniem  pani 

Williamson. 

Po wyjściu Erica patrzyła długo w ślad za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu. 

— Oby wszystko dobrze się skończyło  — rozmyślała. — Mam nadzieję, że nie popełnia 

wielkiego  błędu,  ale  czuję  dziwny  lęk.  Jaka  piękna  musi  być  Kilmeny,  skoro  go  tak 

oczarowała.  No  cóż,  zamartwianie  się  nic  tu  nie  pomoże.  Jednak  lepiej  byłoby,  gdyby  pan 

Marshall nigdy nie zaszedł do sadu Connorsów i nie spotkał Kilmeny. 

background image

55 

 

Z

ALOTY

 

 

Kilmeny była już w sadzie, kiedy dotarł tam Eric, który zatrzymał się na chwilę w cieniu 

jodłowego lasu, by pomarzyć o jej piękności. 

Sad  przepełniał  aromat  kminku,  a  ona  stała  w  samym  środku  morza  tego  delikatnego, 

koronkowego  kwiecia,  falującego  na  wietrze  wokół  jej  smukłej  postaci.  Włożyła  prostą, 

perkalową sukienkę o błękitnej barwie, w której widział ją po raz pierwszy. Żadne jedwabie 

nie  byłyby  strojniejsze  i  bardziej  pasujące  do  jej  urody.  Uwiła  sobie  wianuszek  z  na  poły 

rozwiniętych  białych  róż  i  włożyła  go  na  głowę.  Kwiecie  wyglądało  wspaniale  na  jej 

ciemnych włosach, ale przyćmiewała je uroda delikatnych rysów dziewczęcia. 

Kiedy  Eric  przechodził  przez  wyrwę  w  płocie,  wybiegła  mu  na  spotkanie  roześmiana,  z 

szeroko  rozpostartymi  ramionami.  Ujął  jej  dłonie  i  patrzył  w  oczy  z  taką  mocą,  że  po  raz 

pierwszy  zadrżała. Spuściła oczy,  a  gorący  rumieniec oblał  szyję i  blade policzki.  Serce jej 

biło jak szalone. Rumieniec ten stanowił dla Erica zapowiedź miłości. 

— Czy cieszy się pani na mój widok, Kilmeny? — zapytał ją niskim, wymownym tonem. 

Skinęła i napisała z nieco zakłopotanym spojrzeniem. 

— Tak.  Dlaczego  pan  pyta?  Pan  przecież  wie,  że  ja  zawsze  cieszę  się  widząc  pana.  Już 

martwiłam  się, kiedy pan nie przyszedł.  Nie było pana ostatniego wieczoru i  zrobiło mi się 

bardzo  przykro.  Nic  w  sadzie  nie  wydawało  się  miłe,  ani  tak  drogie  jak  poprzednio.  Nie 

mogłam  nawet  grać.  Próbowałam,  ale  moje  skrzypce  tylko  płakały.  Czekałam,  aż  nastała 

zupełna ciemność i dopiero wówczas poszłam do domu. 

— Przepraszam panią, Kilmeny, za rozczarowanie. Nie mogłem wczoraj tu być. Za kilka 

dni powiem pani dlaczego. Pozostałem w domu, przygotowując nową lekcję. Przykro mi, że 

pani  mnie  nie  zastała,  a  jednocześnie  się  cieszę.  Czy  pani  rozumie,  że  człowiek  może 

doznawać przykrości i cieszyć się zarazem z tego samego powodu? 

Pokiwała poważnie głową i odzyskała swój zwykły, słodki wyraz opanowania. 

— Tak, nie tak od razu, ale jednak pojęłam. Czy pan uczył się nowej lekcji? 

— Tak,  bardzo  gruntownie.  To  była  cudowna  lekcja,  kiedy  ją  wreszcie  zrozumiałem. 

Muszę  panią  spróbować  nauczyć  jej  któregoś  dnia.  Podejdźmy  do  starej  ławki,  Kilmeny. 

Chciałbym z panią porozmawiać, ale czy przedtem mogłaby pani dać mi różę? 

background image

56 

 

Podbiegła do krzewu różanego. Po dokładnych i długich rozważaniach wybrała jedną, na 

pół rozwiniętą i przyniosła mu biały pąk z delikatnym odcieniem różowości, wokół złotego 

serca. 

— Dziękuję  pani.  Jest  niezwykle  piękna,  tak  piękna  jak  pewna  kobieta,  tak  sądzę  — 

powiedział. 

Wyraz smutku powrócił na jej twarz po tych słowach i szła z opuszczoną głową przez sad 

do starej ławki. 

— Kilmeny — powiedział poważnie. — Chcę powiedzieć pani coś o sobie. Chciałbym też 

prosić panią, o zaprowadzenie mnie do domu, pragnę poznać pani wuja i ciotkę. 

Podniosła  głowę  i  wpiła  w  niego  oczy  z  niedowierzaniem,  tak  jakby  zapytał  ją  o  coś 

zupełnie  niedorzecznego.  Wreszcie  nastąpiła  zmiana  w  wyrazie  jej  poważnej  twarzy, 

świadcząca, że zrozumiała, czego od niej żądał i przerażenie zapłonęło w błękitnych oczach. 

Potrząsnęła  gwałtownie  głową  i  wyglądało  to,  jakby  chciała  przemówić  z  niepohamowaną 

pasją. Zaraz potem złapała swój rysik i napisała gorączkowo i w pośpiechu. 

— Nie  mogę  tego  zrobić.  Proszę  mnie  nie  pytać,  dlaczego.  Pan  tego  nie  zrozumie.  Oni 

rozgniewaliby  się  na  mnie  bardzo.  Nie  życzą  sobie  widzieć  nikogo  obcego  w  ich  domu.  I 

mogliby nigdy już nie pozwolić mi na przyjście tutaj. Och, czy pan tego nie rozumie? 

Poczuł współczucie dla bólu i zakłopotania wyzierającego z jej oczu, ale ujął smukłe ręce i 

odparł stanowczo. 

— Och,  Kilmeny,  nic  z  tego  nie  pojmuję.  Nie  jest  wskazane,  byśmy  nadal  spotykali  się 

tutaj  bez  wiedzy  i  zgody  pani  krewnych.  Lepiej  powiedzmy  im  o  tym.  Pani  teraz  tego  nie 

rozumie, ale proszę mi uwierzyć, tak będzie rozsądniej. 

Spoglądała z niemym pytaniem i żalem w pięknych oczach. Trudno stwierdzić, czy dotarło 

do  niej  cokolwiek  ze  słów  Erica,  ale  mówił  tak  przekonująco,  że  odwróciła  twarz  bardzo 

bladą  i  wyrażającą  rezygnację,  która  zastąpiła  wyraz  smutku.  Odsunęła  jego  ręce  i  powoli 

napisała. 

— Jeżeli pan mówi, że coś jest złe, muszę w to uwierzyć. Nie przypuszczałam, że rzeczy 

przyjemne mogą być złe. Ale jeżeli to samo w sobie jest niedobre, to nie możemy się nadal 

spotykać. Mama mówiła mi, że nigdy nie wolno mi zrobić nic złego. Aleja wciąż nie mogę 

zrozumieć, dlaczego to było złe. 

— To nie jest złe dla pani,  Kilmeny.  Lecz to  jest  trochę niedobre dla mnie, ponieważ ja 

wiedziałem lepiej — lub może raczej powinienem wiedzieć lepiej. Nie pomyślałem po prostu, 

jak  to  powiedziałoby  dziecko.  Któregoś  dnia  pani  wszystko  zrozumie.  Teraz  jednak  proszę 

mnie zabrać do swojego wuja i ciotki, bo chciałbym z nimi pomówić. Mogę pani zaręczyć, że 

background image

57 

 

to  będzie  bardzo  dobre  dla  nas  i  nic  już  nie  przeszkodzi  naszym  spotkaniom,  tu  czy  gdzie 

indziej. 

Znowu zaprzeczyła ruchem głowy. 

— Nie — napisała. Wuj Thomas i ciotka Janet powiedzą panu, żeby pan odszedł i nigdy 

się  nie  pokazywał.  I  oni  już  nie  pozwolą  mi  więcej  przychodzić  tutaj.  Skoro  spotkania  z 

panem nie są dobrą rzeczą, to nie będę przychodziła, ale nie mogę przestać o nich myśleć. Nie 

powiedziałam im o panu tylko dlatego, iż wiedziałam, że oni zakażą nam spotykać się i jest 

mi bardzo przykro, że koniec końcem to jest złe. 

— Pani  musi  zabrać  mnie  do  nich  —  powiedział  zdecydowanie.  —  Jestem  absolutnie 

przekonany,  że  sprawy  potoczą  się  korzystnie  dla  nas,  kiedy  usłyszą,  co  mam  im  do 

powiedzenia. Nieszczęśliwa, pisała beznadziejnie zawiedziona. — Muszę to zrobić, ponieważ 

pan się przy tym upiera, ale jestem przekonana, że to nie będzie dobre. Nie mogę zaprowadzić 

pana dzisiaj, ponieważ ich nie ma w domu. Pojechali do sklepu w Radnor. Zaprowadzę pana 

jutro wieczorem. Wiem także, że już nigdy więcej się nie spotkamy. 

Dwie wielkie łzy spłynęły z przejrzystych niebieskich oczu i upadły na tabliczkę, a wargi 

zadrżały niczym u skrzywdzonego dziecka. Eric impulsywnie objął ją i przytulił tak, że głowa 

Kilmeny oparła się na jego ramieniu. Płakała, cicho, żałośnie, a on przycisnął wzruszony usta 

do  jedwabistych,  czarnych  włosów  przystrojonych  wianuszkiem  z  różanych  pączków.  Nie 

zauważył dwóch płonących oczu, patrzących na niego sponad starego płotu, w których kryła 

się  nienawiść  i  szalone  uczucia.  Neil  Gordon  przykucnął,  podglądając  ich  z  zaciśniętymi 

pięściami i niewypowiedzianym ciężarem w piersiach. 

— Kilmeny,  kochanie,  nie  płacz  —  powiedział  Eric  łagodnie.  —  Musimy  się  spotkać. 

Obiecuję  to  pani,  cokolwiek  się  wydarzy.  Nie  sądzę,  aby  pani  wuj  i  ciotka  byli  tak 

nierozsądni, jak pani uważa. Lecz gdyby takimi się okazali, nic nie jest w stanie przeszkodzić 

mi w spotykaniu pani. 

Kilmeny podniosła głowę i wytarła łzy z oczu. 

— Pan nie wie, co oni  potrafią.  — pisała. — Mogą zamknąć mnie w pokoju.  Tak robili 

zawsze,  kiedy  chcieli  mnie  ukarać,  gdy  byłam  małą  dziewczynką.  I  zrobili  to  raz  jeszcze, 

nawet nie tak dawno temu, kiedy byłam już dużą dziewczyną. 

— Jeżeli to uczynią, znajdę sposób by panią wydostać — rzekł Eric uśmiechając się. 

Zmusiła się do uśmiechu, lecz była to raczej smętna imitacja. Więcej już nie płakała, ale 

radość i pogodny humor całkiem ją opuściły. Eric rozmawiał wesoło, gdy ona tylko siedziała 

melancholijnie, nieobecna duchem, z trudem  zmuszając się do słuchania go. Kiedy zapytał, 

czy zagra, potrząsnęła głową. 

background image

58 

 

— Nie mogę dzisiaj myśleć o muzyce — napisała. — Muszę pójść do domu, bo rozbolała 

mnie głowa i czuję się bardzo nieswojo. 

— Bardzo dobrze, Kilmeny. Teraz, proszę się nie dręczyć, mała dziewczynko. Wszystko 

będzie dobrze. 

Oczywiście, nie podzielała jego ufności. Śliczna główka znowu opadła, kiedy spacerowali 

alejkami  sadu.  Przy  wejściu  do  szpaleru  wiśniowego  przystanęła,  popatrzyła  na  niego  z 

wyrzutem, a jej oczy znów się napełniły łzami. Wyglądała tak, jakby żegnała się z nim bez 

słów. Pod wpływem nagłej czułości, nad którą nie potrafił zapanować, Eric objął ją i ucałował 

czerwone, drżące usta. Cofnęła się nieco z lekkim okrzykiem. Płomienne rumieńce ponownie 

zagościły na jej twarzy, a w następnej chwili rzuciła się do ucieczki i zniknęła na pogrążonej 

w mroku dróżce. 

Słodycz  tego  niezamierzonego  pocałunku,  pozostała  Ericowi  na  wargach  w  powrotnej 

drodze do domu i na poły go odurzyła. Wiedział, że uczynił z Kilmeny kobietę. Zrozumiał, że 

nigdy więcej jej oczy nie spotkają jego spojrzenia z taką niezmąconą szczerością. Kiedy przy 

następnym  spotkaniu  popatrzy  w  nie,  zobaczy  w  nich  świadomość  tego  pocałunku.  Tego 

wieczoru, Kilmeny, poza Ericem, zostawiła w sadzie swoje dzieciństwo. 

background image

59 

 

W

 OKOWACH MIŁOŚCI

 

 

Kiedy  Eric  wybrał  się  następnego  wieczoru  do  sadu,  przyznawał  w  duchu,  że  jest  nieco 

zdenerwowany. Nie wiedział, jak Gordonowie zechcą go przyjąć i z pewnością opinie, które 

słyszał o nich, nie zachęcały do złożenia wizyty. Kiedy opowiedział pani Williamson, dokąd 

się wybiera, wydał się jej kimś nad wyraz upartym, zaglądającym bez wyraźnej potrzeby do 

samej jaskini lwa. 

— Mam nadzieję, że nie okażą się zbyt grubiańscy wobec pana — i to było najlepsze, co 

mogła mu powiedzieć. 

Spodziewał się, że Kilmeny będzie w sadzie przed nim. Spóźnił się z powodu rozmowy z 

jednym  z  opiekunów  szkoły,  lecz  jej  nigdzie  nie  było  widać.  Przemierzył  dziki  sadek 

wiśniowy, ale w jego gąszczu nagle zatrzymał się skonsternowany. 

Neil  Gordon  wyszedł  zza  drzew  i  szedł  mu  naprzeciwko  z  pałającymi  oczyma  i  ustami 

wykrzywionymi w tak wielkiej złości, że nie mógł początkowo odezwać się. 

Wstrząśnięty  Eric  instynktownie  zrozumiał,  że  nadeszła  pora,  by  stawić  mu  czoła.  Neil 

wykrył, że on i Kilmeny spotykają się w sadzie i z pewnością opowiedział o wszystkim Janet 

i  Thomasowi  Gordonom.  Zrozumiał,  jak  bardzo  było  to  niefortunne,  że  nie  zdążył,  jak 

zamierzał,  sam  im  o  tym  opowiedzieć.  To  prawdopodobnie  jeszcze  bardziej  uprzedzi 

opiekunów  Kilmeny  do  niego.  W  tym  momencie  Neil  obrzucił  go  potokiem  gwałtownych 

słów. 

— A jednak pan przyszedł jeszcze raz na spotkanie. Ale jej tutaj nie ma, a pan jej już nigdy 

nie zobaczy! Nienawidzę pana — nienawidzę pana — nienawidzę! 

Jego głos  przeszedł  w ostry, przenikliwy krzyk.  Rozwścieczony, zrobił krok ku Ericowi, 

jak  gdyby  chciał  go  zaatakować.  Eric  spojrzał  mu  w  oczy  zdecydowanie,  ze  śmiałym 

wyzwaniem, a dzika pasja chłopaka rozpłynęła się niczym piana na mieliźnie. 

— A  więc  będziesz  robił  przykrości  Kilmeny,  tak,  Neil?  —  zapytał  pogardliwie.  — 

Przypuszczam, że zagrałeś rolę szpiega. I sądzę również, że powiedziałeś wujowi i ciotce o 

naszych spotkaniach. W ten sposób nie przysporzyłeś mi kłopotów, bo i tak miałem zamiar 

wszystko  im  wyznać.  Szedłem  właśnie  do  nich  w  tym  celu.  Nie  wiem  tylko,  co  tobą 

powodowało?  Dlaczego  to  zrobiłeś?  Czyżbyś  był  o  mnie  zazdrosny?  A  może  chciałeś 

dokuczyć Kilmeny? 

background image

60 

 

Jego  wzgarda  odstraszyła  Neila  skuteczniej,  niż  dokonałby  tego  najgwałtowniejszy 

wybuch gniewu. 

— Nic panu do tego, dlaczegp to zrobiłem  — wymruczał ponuro. —  To co robię, to nie 

pana interes. I nie ma pan co się tutaj zakradać. Kilmeny nigdy się z panem nie spotka. 

— Ona spotka się ze mną w swoim własnym domu — rzekł Eric surowo. — Neil, swoim 

zachowaniem  okazałeś,  że  jesteś  bardzo  nierozsądnym  i  niesfornym  chłopcem.  Właśnie 

wybieram się do wuja i ciotki Kilmeny, aby im wszystko wyjaśnić. 

Neil skoczył z powrotem na ścieżkę. 

— Nie  —  nie  —  niech pan  nie  idzie!  —  błagał  dziko.  —  Och,  sir,  och,  panie  Marshall, 

proszę  stąd  odejść!  Nic  złego  nie  zrobiłem.  Kocham  Kilmeny.  Całe  życie  ją  kochałem. 

Ofiarowałem jej siebie. Nie mogę pozwolić na to, by pan przyszedł tutaj i tak po prostu mi ją 

ukradł. Jeżeli pan to zrobi  — zabiję pana! Chciałem zabić pana minionego wieczoru, kiedy 

zobaczyłem,  że  pan  ją  pocałował.  Tak,  widziałem  was.  Wyczekiwałem,  szpiegowałem  — 

jeżeli pan tak woli to nazwać. Nie mogłem opanować zgryzoty, kiedy pan się z nią spotykał. 

Poszedłem za Kilmeny, coś podejrzewałem. Ona była tak odmieniona, taka inna. Nie chciała 

kwiatów, które dla niej zrywałem. Wydawało się, że zapomniała o mnie. Wiedziałem, że coś 

się stało. A to był pan, przeklęty! Jeszcze pan tego gorzko pożałuje. 

Ponownie  wpadł  w  furię  niczym  włoski  wieśniak  natrafiający  na  przeszkodę  w 

urzeczywistnieniu serdecznych pragnień. To w końcu doprowadziło go do utraty panowania 

nad  sobą.  Eric,  pośród  tych  wszystkich  jego  ataków  wściekłości  i  rozpaczy,  poczuł  pewne 

współczucie. Neil Gordon był tylko chłopcem i miał to nieszczęście, że znalazł w nim rywala. 

— Neil, posłuchaj — rzekł spokojnie. — Mówiłeś cały czas bardzo nierozsądnie. Nie do 

ciebie należy decyzja, kto będzie, lub  kto  nie będzie przyjacielem Kilmeny. A teraz musisz 

już uspokoić się i pójść do domu jak przyzwoity człowiek. W ogóle nie obawiam się twoich 

gróźb, lecz chciałbym wiedzieć, co mam zrobić z tobą, jeżeli będziesz uparcie wtrącał się do 

moich spraw, bądź prześladował Kilmeny. Nie jestem takim rodzajem człowieka, który się z 

tym pogodzi, mój chłopcze. Opanowanie i jakaś moc w jego tonie oraz spojrzeniu, zmroziły 

Neila.  Wreszczie,  ponury  odwrócił  się,  mrucząc  coś  do  siebie,  po  czym  zniknął  pośród 

wieczornego mroku w jodłowej gęstwinie. 

Eric  nie  odczuwał  nawet  najmniejszego  wzburzenia  tym  całym  nieprzyjemnym  i 

nieoczekiwanym wydarzeniem; zachowując zimną krew ruszył dróżką, która wiła się pośród 

lasów, zmierzając do siedziby Gordonów. Serce biło mu mocno, gdy myślał o Kilmeny. Czy 

mogła cierpieć? 

background image

61 

 

Niewątpliwie  Neil  miał  bardzo  przesadne  i  wypaczone  wyobrażenie  o  tym,  co  zobaczył, 

ale  prawdopodobnie  te  spostrzeżenia  spowodowały  surowe  uwagi  krewnych  wobec  tego 

biednego dziecka. Pragnąc usunąć ciążące podejrzenia możliwie jak najszybciej, śpieszył się, 

prawie  zapominając  o  swoim  spotkaniu  z  Neilem.  Groźby  tego  ostatniego  nie  sprawiły  mu 

wcale  zmartwienia.  Myślał,  że  wybuch  gniewu  zazdrosnego  chłopca  był  przesadzony  i  w 

konsekwencji  niegroźny.  Co  natomiast  zrobi,  jeżeli  Kilmeny  znalazła  się  w  kłopotach, 

spowodowanych jego własną nieostrożnością? 

W końcu znalazł się przed domem Gordonów. Był to stary budynek z ostrymi szczytami i 

mansardowymi okienkami, które poszarzały przez lata na wietrze i słońcu. Wyblakłe, zielone 

okiennice wisiały przy oknach na parterze. Za domem rósł szary i gęsty las świerkowy. Mały 

podjazd przed frontem porastał wypielęgnowany trawnik. Nie rósł na nim ani jeden kwiatek. 

Przy  niskich  drzwiach  wejściowych  wybujał  krzew  wczesnej,  pnącej  róży,  rozpłomienionej 

jaskrawoczerwonym  kwieciem,  ostro  kontrastującym  z  dominującą  wokół  szarzyzną 

otoczenia.  Wyglądało  to  trochę  jak  grymas  starego  domu,  który  usiłował  zburzyć  radość 

swoich mieszkańców. 

Eric  zastukał  we  drzwi  przypuszczając,  że  być  może  Kilmeny  wyjdzie  mu  naprzeciwko. 

Lecz chwilę później drzwi otworzyła starsza kobieta o ostrych, wyrazistych rysach szczupłej 

twarzy,  ciemno  ubrana  po  czubek  głowy.  Spod  czepka  przekornie  wystawało  kilka 

kosmyków, niezwykle gęstych, choć już posiwiałych włosów. Długa, wyblakła twarz poorana 

bruzdami,  nosiła  pewne  ślady  dawno  minionej,  nieco  surowej  urody,  której  lata  ani 

zmarszczki  całkowicie  nie  zniszczyły.  Głęboko  osadzone  jasnoszare  oczy  umiały  patrzeć 

życzliwie,  chociaż  w  tej  chwili  obserwowały  Erica  z  nieukrywaną  wrogością.  Szorstkość,  a 

nawet  kanciastość  postaci  kobiety  podkreślała  skromna  suknia  o  prostym  kroju.  Być  może 

wpływała również na ten wygląd powaga zachowania, z jaką Eric rzadko dotąd się spotykał. 

W każdym wypadku wolał jej zimne powitanie niż wulgarne gadulstwo. 

Zdjął kapelusz. 

— Czy mam zaszczyt rozmawiać z panną Gordon — zapytał. 

— Jestem Janet Gordon — odparła sztywno kobieta. 

— Pragnąłbym porozmawiać z panią i jej bratem. 

— Proszę wejść. 

Odsunęła  się  na  bok  i  dała  mu  znak,  aby  wszedł  przez  niskie  brązowe  drzwi  z  prawej 

strony hallu. 

— Proszę wejść i spocząć. Zawołam Thomasa — powiedziała lodowato i wyszła z hallu na 

podwórko. 

background image

62 

 

Eric  przeszedł  przez  salonik  i  usiadł,  jak  mu  polecono.  Znalazł  się  w  najbardziej 

staroświeckim  pokoju,  jaki  kiedykolwiek  w  życiu  widział.  Solidnie  wykonane  przed  laty 

drewniane  krzesła  i  stoły  pociemniały  i  nabrały  połysku  przez  długie  używanie.  Ostro  też 

kontrastowały  z  miękkim,  wypchanym  końskim  włosiem  „zestawem  wypoczynkowym”, 

zdobiącym  pokój  Williamsonów.  Malowaną  podłogę  pokrywały  kilimy  ręcznej  roboty.  Na 

środkowym  stole  znajdowała  się  lampa,  Biblia  oraz  kilka  książek  teologicznych,  równych 

wiekiem ostrokątnym szczebelkom mebli. Ściany do połowy pokrywała drewniana boazeria, 

nad  nią  natomiast  widniała  ciemna  tapeta  w  geometryczny  wzór,  na  której  powieszono 

wyblakłe  ryciny,  nade  wszystko  o  treści  religijnej,  albo  przedstawiające  osoby  o  wyglądzie 

duchownych, w perukach i togach. 

Nieco  wyżej,  na  nagiej  ścianie  ponad  czarnym  obramowaniem  kominka,  w  różowym 

blasku promieni  słońca  przenikających przez okno, wisiał  obraz, jedyny, który wśród wielu 

innych przykuł całkowicie uwagę Erica. Było to „pastelowe” powiększenie fotografii młodej 

dziewczyny  i  mimo  dość  prostego  wykonania,  stanowiło  centralny  punkt  owego  saloniku. 

Eric od razu domyślił się, że musi to być zdjęcie Margaret Gordon, która chociaż właściwie 

niepodobna  na  nim  do  delikatnej  Kilmeny,  miała  pełną  życia  subtelną  twarz  oraz  pewne 

podobieństwo w zarysie brwi i podbródka. 

Kobieta  na  zdjęciu  była  bardzo  przystojna;  sugestywne,  aksamitne  ciemne  oczy 

podkreślono  barwną  kredką.  Jednak  raczej  wyraz  twarzy  niż  jej  piękno  zachwycił  Erica. 

Nigdy jeszcze nie widział oblicza świadczącego bardziej o stanowczości i sile woli. Margaret 

Gordon umarła i została pochowana; jej portret był tanią amatorską produkcją, bez wartości 

artystycznej, w niemożliwej wprost do opisania pozłacanej i pluszowej ramie, ale nawet teraz 

jej  energia  i  wewnętrzna  moc  biła  z  twarzy  i  panowała  nad  otoczeniem.  Cóż  to  za  potężna 

osobowość musiała być kiedyś! 

Eric  uprzytomnił  sobie,  że  ta  kobieta  mogła  zrobić  wszystko,  czego  sobie  zażyczyła,  ze 

stoickim  spokojem  i  nieubłaganą  konsekwencją.  Mogła  pragnąć  czegokolwiek  lub 

kogokolwiek.  Modelować  ludzi  na  swój  sposób,  narzucać  im  swoją  wolę,  na  przekór 

wyzwaniom oraz wszelkim próbom oporu z ich strony. Zrozumiał wiele spraw dotyczących 

wychowania i temperamentu Kilmeny. 

— Jeśli by ta kobieta powiedziała mi, że jestem brzydki, z pewnością bym jej uwierzył — 

pomyślał.  —  Ach,  nawet  gdybym  widział,  że  lustro  jej  zaprzecza.  Nigdy  nie  marzyłbym  o 

zaprzeczeniu bądź kwestionowaniu czegokolwiek, co ona powie. Dziwna potęga tchnie z jej 

twarzy i wyziera tajemniczo spod maski młodzieńczego piękna. Duma i nieustępliwość były 

background image

63 

 

zapewne  jej  szczególną  cechą.  Kilmeny  nie  we  wszystkim  podobna  jest  do  swojej  matki, 

jedynie bardzo pobieżnie z rysów. 

Jego rozważania zostały przerwane poprzez wejście Janet i Thomasa Gordon. Ten ostatni 

został w sposób oczywisty odwołany od swojej pracy. Skinął głową nic nie mówiąc i oboje 

poważnie usiedli naprzeciw Erica. 

— Przyszedłem zobaczyć się z państwem, aby porozmawiać o waszej siostrzenicy, panie 

Gordon — powiedział bez wstępów. Nagle zdał sobie sprawę, że owijanie w bawełnę, będzie 

zupełnie  nie  na  miejscu  wobec  tej  surowej  pary.  —  Spotkałem  Neila  Gordona  w  sadzie 

Connorsów i tam dowiedziałem się, że opowiedział wam o moich spotkaniach z Kilmeny. 

Przerwał. Thomas Gordon ponownie skinął; nic jednak przy tym nie powiedział. Eric czuł, 

że policzki oblewa mu rumieniec pod tym uporczywym, przenikliwym, przewiercającym go 

na wylot spojrzeniem. Janet siedziała cicho — niewzruszona i oczekująca. 

— Obawiam  się,  że  nie  ma  pan  najlepszej  opinii  o  mnie  po  ostatnim  wydarzeniu,  panie 

Gordon — podjął Eric. — Myślę, że na to zasłużyłem. Chciałbym wyjaśnić tę całą sprawę, 

jeżeli tylko pan mi na to pozwoli. Przed trzema tygodniami spotkałem przypadkowo w sadzie 

pańską siostrzenicę i oczarowała mnie swą grą. Przyszło mi na myśl, że przyjemnie byłoby 

posłuchać  jeszcze  raz  tej  pięknej  muzyki  i  w  końcu  nabrałem  zwyczaju  przychodzenia  co 

wieczór  do  starego  sadu.  Nawet  przez  moment  nie  pomyślałem  o  wyrządzeniu  Kilmeny 

jakiejkolwiek  krzywdy,  panie  Gordon.  Traktowałem  ją  jak  dziewczynkę,  prawie  dziecko, 

które należy chronić przed wszelką przykrością z uwagi na kalectwo. Ale po pewnym czasie 

moje  zapatrywania  uległy  zmianie  i  doszedłem  do  wniosku,  że  nie  zachowuję  się  całkiem 

honorowo,  spotykając  się  z  nią  bez  waszej  wiedzy.  Wczoraj  wieczorem  poprosiłem  ją,  aby 

mnie tutaj przyprowadziła i zapoznała z panem i pana siostrą. Zamierzaliśmy przyjść zaraz, 

niestety państwa nie było w domu. W tej sytuacji postanowiliśmy uczynić to dzisiaj. 

— Tak, powiedziała nam to samo — rzekł Thomas Gordon powoli mocnym, dźwięcznym 

głosem.  —  Nie  uwierzyliśmy  jej.  Ale  pańska  opowieść  zgadza  się  z  tym,  co  mówiła  i 

zaczynam  sądzić,  że  nie  byliśmy  wobec  niej  sprawiedliwi.  Jednak  opowieść  Neila  miała 

wstrętny sens i nastroiła nas bardzo nieżyczliwie względem pana. Nie mamy powodu darzyć 

zaufaniem zupełnie obcego człowieka, jak pan. Być może pan naprawdę nie chciał wyrządzić 

Kilmeny krzywdy. Chciałbym uwierzyć, że tak właśnie jest. Ale taka sytuacja nie może się 

powtórzyć. 

— Mam nadzieję, że pan nie pozbawi mnie przyjemności spotykania pańskiej siostrzenicy, 

panie  Gordon  —  rzekł  Eric  z  ożywieniem.  —  Chciałbym  prosić,  by  pozwolił  mi  pan 

odwiedzać  ją  tutaj.  Lecz  nie  żądam,  aby  nabrał  pan  do  mnie  zaufania  i  przyjmował  jako 

background image

64 

 

przyjaciela, bez żadnych rekomendacji. Mogą na mój temat wypowiedzieć się poważne osoby 

w Charlottetown i Queenslea. Jeżeli tylko pan sobie zażyczy. 

— Nie ma takiej  potrzeby  —  rzekł  spokojnie Thomas Gordon.  — Wiem więcej  na pana 

temat, niż się panu wydaje. Znam też dobrze pańskiego ojca, który cieszy się poważaniem i 

chętnie się z nim spotkam. Wiem, że jest pan synem bogatego człowieka, któremu spodobało 

się  zostać  wiejskim  nauczycielem.  Ponieważ  sam  pan  nie  zdradzał  swego  pochodzenia, 

postanowiłem  uznać  pańskie  racje  i  milczałem  także.  Myślałem,  że  pan  wie,  co  robi. 

Słyszałem, że jest pan uczciwym człowiekiem i sądzę, że skoro zaufałem panu, nie będzie pan 

próbował teraz oszukiwać nas i spotykać się z Kilmeny przy udziale jakichś nieznanych nam 

osób. Jednak niezależnie od wszystkiego, nie jest pan dla niej odpowiednim towarzystwem, 

mój panie. Powiedziałbym raczej, że zupełnie niewłaściwym. Najlepiej więc, jeśli się więcej 

nie zobaczycie. 

Eric,  oburzony  do  głębi,  omal  nie  zerwał  się  na  równe  nogi  i  chciał  zaprotestować,  lecz 

szybko uprzytomnił sobie, że jedyna nadzieja zdobycia Kilmeny to spowodować, by jej wuj 

zmienił zdanie. Znajdował się w lepszej sytuacji, niż się spodziewał; musiał jedynie uważać, 

aby nie zniechęcać do siebie Gordonów zbytnią niecierpliwością i brakiem rozwagi. 

— Dlaczego pan tak uważa, panie Gordon — zapytał, odzyskując z wysiłkiem panowanie 

nad sobą. 

— No  cóż,  szczerość  jest  moim  zdaniem  zawsze  najlepsza,  panie  Marshall.  Jeżeli  pan 

będzie chciał częściej tutaj przychodzić i widywać się z Kilmeny, może zacząć myśleć zbyt 

wiele o panu. Wolałbym mieć pewność, że jeszcze nic złego się nie stało. Nie mogę dopuścić, 

aby pan tu znowu przyszedł i złamał jej serce. Dla pana to tylko rozrywka, a ona przeżyłaby 

wasze  rozstanie  bardzo  głęboko.  Kilmeny  musi  być  szczęśliwa.  Wiem  dobrze,  czym  jest 

potępienie  mieszkańców  wioski  i  nie  ma  pan  pojęcia,  co  musiałaby  znosić.  I  tak  nas  nie 

omijają  plotki.  Rozważywszy  więc  wszystko  dokładnie,  najlepsze  dla  niej  wyjście,  to 

zostawić wszystko tak, jak było. Nie chcemy, aby była nieszczęśliwa. 

— Lecz ja kocham waszą siostrzenicę i pragnę ożenić się z nią, jeżeli zdobędę jej miłość 

— rzekł Eric zdecydowanie. 

Tym ich ostatecznie zaskoczył. Oboje spojrzeli na niego niedowierzająco, jakby nie chcieli 

zaufać własnym uszom. 

— Ożenić się z nią! Ożenić z Kilmeny! — wykrzyknął Tho — mas Gordon zdumiony. — 

Pan  nie  może  tego  pragnąć,  panie  Marshall!  To  nie  do  wiary,  przecież  ona  jest  niema. 

Kilmeny jest niema, rozumie pan? 

background image

65 

 

— Nie  wpłynie  to  w  najmniejszym  stopniu  na  moją  do  niej  miłość,  chociaż  głęboko  jej 

współczuję z tego powodu — odparł Eric. — Chciałbym jedynie powtórzyć, co powiedziałem 

już wcześniej, panie Gordon. Pragnę pojąć Kilmeny za żonę. 

Stary człowiek pochylił się do przodu i wpatrywał się w podłogę z zakłopotanym wyrazem 

twarzy,  poruszając  swymi  krzaczastymi  brwiami  i  nerwowo  stukał  zrogowaciałymi 

opuszkami  palców.  Łamał  sobie  głowę  nad  tym  nieoczekiwanym  zwrotem  w  rozmowie  i 

bardzo poważnie zastanawiał się, co odpowiedzieć. 

— A co sądzi o tym pański ojciec, panie Marshall? — zapytał na koniec. 

— Często słyszałem, jak ojciec twierdził, że mężczyzna musi sam zadecydować, z kim się 

ożeni — odparł Eric z uśmiechem. — Jeżeli chce wypróbować tę opinię, to uważam, że jedno 

spojrzenie  Kilmeny  pozwoli  mu  przy  niej  pozostać.  No,  ale  ostatecznie  w  tej  sprawie 

decyduje  przecież  moje  zdanie,  czyż  nie  tak,  panie  Gordon?  Mam  staranne  wykształcenie  i 

nie  boję  się  pracy.  Potrafię  zapewnić  Kilmeny  odpowiedni  dom  w  ciągu  kilku  lat,  jeżeli 

będzie to zależało tylko ode mnie. Proszę jedynie o danie mi szansy zdobycia wzajemności 

Kilmeny, tylko o to, panie Gordon. 

— Nie  bardzo  mi  się  to  podoba,  panie  Marshall  —  rzekł  Thomas  Gordon  potrząsając 

głową.  —  Oczywiście,  przypuszczam,  że…  chcę  powiedzieć,  że  pan…  —  próbował  dodać 

„kocha”, ale szkocka powściągliwość uniemożliwiła mu wypowiedzenie owego straszliwego 

słowa — pan teraz lubi Kilmeny, ale w tak młodym wieku upodobania są jeszcze zmienne. — 

Moje poglądy się nie zmienią — rzucił Eric porywczo. — To nie jest fantazja, panie Gordon. 

To miłość, która przychodzi tylko jeden raz w życiu. Być może jestem jeszcze chłopcem, ale 

wiem, że Kilmeny jest jedyną kobietą na świecie przeznaczoną dla mnie. Co do tego nie mam 

żadnych wątpliwości. Och, nie mówię nierozważnie lub lekkomyślnie. Dobrze przemyślałem 

tę  sprawę  i  przyjrzałem  się  jej  dokładnie,  uwzględniając  wszystkie  okoliczności.  Cały 

problem  sprowadza  się  do  jednego:  kocham  Kilmeny  i  jak  każdy  przyzwoity  człowiek, 

prawdziwie kochający kobietę, chcę mieć szansę zdobycia jej wzajemności. 

— No, dobrze! — Thomas Gordon wciągnął głęboko powietrze, co zabrzmiało jak długie 

westchnienie.  —  Być  może…  tak  nagle  to  na  nas  spadło…  sam  nie  wiem…  to  są  sprawy, 

których  nie  można  tak  po  prostu  rozstrzygnąć.  Myślę,  że  powinniśmy…  Janet,  kobieto,  co 

powinniśmy mu powiedzieć? 

Janet  Gordon  dotychczas  nie  wyrzekła  ani  słowa.  Siedziała  sztywno  wyprostowana  na 

jednym ze starych krzeseł pod rzucającym się w oczy portretem Margaret Gordon z sękatymi, 

zniszczonymi ciężką pracą rękami, zaciśniętymi mocno na podołku, a jej wzrok utkwiony był 

w twarzy Erica. Na początku rozmowy patrzyła wrogo i nieufnie, ale po pewnym czasie rysy 

background image

66 

 

jej złagodniały i spojrzenie stało się prawie życzliwe. Teraz, kiedy brat zapytał ją o zdanie, 

pochyliła się do przodu i powiedziała z ożywieniem: 

— Czy pan wie, że na życiu Kilmeny ciąży pewna plama, panie Ericu? 

— Wiem, że jej matka była niewinnie osądzona z powodu bardzo smutnej pomyłki, panno 

Gordon. Mam nadzieję, że ten cień nie wywiera wpływu na świadomość Kilmeny. Uważam, 

że  skoro  w  tej  historii  nikt  nie  wyrządził  krzywdy  świadomie,  to  nie  ma  co  obciążać 

kogokolwiek  odpowiedzialnością.  Poza  tym,  to  nie  dotyczy  Kilmeny  i  nie  zmieni  mojego 

stosunku do niej. 

Twarz  Janet  Gordon  uległa  gwałtownej  i  całkowitej  przemianie.  Jej  surowe  usta 

złagodniały, a subtelna czułość opromieniła jasne, chłodne dotychczas oczy. 

— Zatem, dobrze — powiedziała prawie triumfalnie. — Skoro nie zraża pana jej kalectwo, 

nie  widzę  powodu,  by  panu  odmówić.  Nie  rozumiem,  co  prawda,  dlaczego  pan  wybrał 

właśnie ją. Być może, pańscy znajomi  będą uważali, że nie jest godna pana.  Lecz pan wie, 

jaka  jest.  Jest  słodka  i  niewinna  i  będzie  panu  wierna  całe  życie  —  zakończyła  na  poły 

wyzywająco.  Poza  tym  to  wesoła,  inteligentna  i  ładna  dziewczyna.  Thomas,  sądzę,  że… 

Niech ten młody człowiek spróbuje. 

Thomas  Gordon  wstał,  jakby  uważał,  że  odpowiedzialność  spadła  z  jego  barków  i  uznał 

rozmowę za skończoną. 

— Bardzo  dobrze,  Janet.  To  chyba  rozsądne  rozwiązanie  sprawy.  I  niech  Bóg  ma  ich  w 

opiece.  Do  widzenia,  panie  Marshall.  Wkrótce  się  zobaczymy.  Proszę  przychodzić,  kiedy 

tylko pan zechce. Teraz muszę wrócić do pracy. Zostawiłem konie na polu. 

— Pójdę na górę i poproszę tutaj Kilmeny — rzekła Janet spokojnie. 

Zapaliła  lampę  na  stole  i  wyszła  z  pokoju.  Po  kilku  minutach  pojawiła  się  Kilmeny. 

Zarumieniony Eric ruszył żywo na jej spotkanie, lecz ona ledwie podała mu rękę z grzeczną 

powściągliwością i choć spoglądała mu prosto w twarz, to jednak unikała jego wzroku. 

— Jak pani widzi, miałem rację, Kilmeny — powiedział z uśmiechem. — Pani wuj i ciotka 

nie kazali mi odejść. Wprost przeciwnie, byli dla mnie bardzo mili i obiecali, że mogę panią 

odwiedzać, kiedy tylko zechcę. 

Uśmiechnęła się i podeszła do stołu, aby napisać na tabliczce. 

— Ale wczoraj bardzo się na mnie gniewali i mówili okropne rzeczy. Byłam przestraszona 

i nieszczęśliwa. Wyglądali tak, jakbym zrobiła coś bardzo złego. Wujek Thomas powiedział, 

że już mi nie zaufa i nie pozwoli wyjść bez dozoru. Przeżywałam to strasznie i wtedy przyszła 

ciocia Janet na górę i powiedziała, że pan tu jest i mogę zejść na dół. Popatrzyła tylko na mnie 

background image

67 

 

bardzo  dziwnie,  ale  zauważyłam,  że  przestała  się  na  mnie  gniewać.  Była  zadowolona,  a 

jednocześnie smutna. Lecz cieszę się, że nam wybaczyli. 

Nie powiedziała mu, jak czuje się szczęśliwa i jak cierpiała myśląc, że już go nigdy więcej 

nie zobaczy. Wczoraj jeszcze wyznałaby wszystko szczerze i bez skrupułów. 

Ale to wczoraj było bardzo odległe. Przestała być już dziewczynką i wchodziła  w życie, 

może  jeszcze  niezupełnie  świadomie,  z  dziedzictwem  kobiecej  godności  i  powściągliwości. 

Pocałunek, który Eric wycisnął na jej wargach, słowa wuja i ciotki, łzy wylane w bezsenną 

noc, wszystko to spowodowało, że odkryła samą siebie. Nie, nawet nie śniła, że kocha Erica 

Marshalla lub, że on ją ktocha. Ale nie była już dzieckiem, cieszącym się na widok drogiego 

przyjaciela.  W  ciągu  jednej  doby  stała  się  prawdziwą  kobietą;  zalotną,  zwycięską, 

wymagającą z wrodzoną łagodną godnością należnych jej względów. 

background image

68 

 

N

OWE WRAŻENIA

 

 

Eric stał się codziennym gościem w posiadłości Gordonów. Thomas i Janet, a zwłaszcza 

Janet,  bardzo  go  polubili.  On  też  darzył  ich  sympatią,  odkąd  przekonał  się  po  bliższym 

poznaniu, że są to, mimo zewnętrznego dziwactwa, ludzie niezwykle wartościowi i szlachetni. 

Thomas  Gordon,  który  był  zdumiewająco  jak  na  farmera  oczytany,  nie  ustępował  Ericowi 

pola w dyskusji, jeśli tylko miał odpowiedni nastrój i zapalił się do tematu. 

Eric z trudem poznał starca, gdy pierwszy raz zobaczył go tak ożywionego. Przygarbiona 

sylwetka wyprostowała się, przygaszone oczy rozbłysły, a policzki okrył dziarski rumieniec. 

Zaczął  mówić  tubalnym  głosem,  a  z  ust  popłynął  mu  wartki  potok  słów,  zmiatając  cięte 

riposty  Erica  niby  źdźbła  słomy.  Erica  uradowała  ta  porażka,  ale  Thomas,  tak  zwykle 

powściągliwy, zawstydził się uniesienia i przez kilka następnych dni ograniczał wypowiedzi 

do „tak” lub „nie”, albo ostatecznie do krótkich uwag na temat kaprysów pogody. 

Janet  za  to  nie  brała  w  ogóle  udziału  w  rozmowach  dotyczących  polityki  i  Kościoła. Jej 

zdaniem to nie były tematy odpowiednie dla kobiety. 

Ale słuchając uważnie dyskusji, miała w oczach błysk żywego zainteresowania. Thomas i 

Eric  zarzucali  się  wzajemnie  argumentami,  statystyką  i  poglądami,  a  kiedy  w  rzadkich 

wypadkach Eric brał górę nad jej bratem, uśmiechała się z tajonym zadowoleniem. 

Neila,  widywał  teraz  rzadko  młody  nauczyciel,  gdyż  ten  jak  mógł,  tak  go  unikał.  Jeśli 

spotykali się przypadkowo, przechodził mimo, patrząc ponuro w ziemię. Marshall nie zwracał 

najmniejszej  uwagi  na  zachowanie  Włocha.  Natomiast  stary  Thomas  właściwie  zrozumiał 

intencje  Neila,  kiedy  ten  powiadomił  go  o  romansie  młodych  i  nakazał  Kilmeny,  by  nie 

traktowała  „przybłędy”  jak  równego  sobie.  Codzienne  obcowanie  bowiem,  znosiło  dystans 

między dziewczyną a przygarniętym chłopcem. 

— Moja droga, okazywałaś chłopakowi za dużo życzliwości, a to zaraz przewróciło mu w 

głowie. Powinien znać swoje miejsce w tym domu. Mam wrażenie, że wszyscy traktowaliśmy 

go zbyt dobrze. 

Eric  Marshall  spędzał  wiele  godzin  z  Kilmeny,  ale  te  najmilsze  upływały  im  w  starym 

sadzie.  Część,  będącą  dawniej  ogrodem,  porastał  gąszcz  niebywale  rozrośniętych  krzewów 

różanych. Purpurowe róże były jak blask zachodzącego słońca, różowe  — niczym pierwszy 

rumieniec porannych zórz, a białe przypominały śnieg na wierzchołkach gór. Piękno w pełni 

lub  na  pół  rozwiniętych  kwiatów  przyćmiewała  jedynie  wdzięczna  twarzyczka  Kilmeny. 

background image

69 

 

Płatki róż opadały, tworząc jedwabiste dywany wzdłuż zarośniętych ścieżek, albo osypywały 

się na wysoką trawę, w której leżał Eric i marzył, słuchając dźwięku starych skrzypiec. 

Postanowił,  że  gdy  Kilmeny  zostanie  jego  żoną,  zatroszczy  się  o  właściwy  rozwój  tego 

cudownego  talentu.  Z  każdym  dniem  dorastała  i  wyrabiała  się  duchowo,  a  serce  jej 

dojrzewało,  nadając  uczuciom  nowe  odcienie  i  bogactwo.  Kształtowanie  osobowości 

wpłynęło na głębsze i doskonalsze wypowiadanie się dziewczyny w muzyce. Następujące po 

sobie  dni  otwierały  przed  Ericem  nieznane  dotąd  strony  natchnionej  sielanki.  Nie  zdawał 

sobie sprawy, jak potężna może być miłość. Wszystko wokoło nabrało nowego uroku. Nieraz 

przepełniało go takie szczęście, że świat wydawał mu się zbyt mały i dumał, czy wieczność 

zdoła wyczerpać ich radość. Prawdziwe życie toczyło się tylko w obrębie sadu i troszczył się 

tylko  o  pozyskanie  miłości  ukochanej.  Dążył  do  tego  jedynego  celu,  poświęcając 

dotychczasowe plany, ambicje i  nadzieje. Dawne życie  wydawało  mu  się odległe i  puste, a 

sprawy tego świata poszły w zapomnienie. 

Kiedy ojciec dowiedział się, że Eric chce uczyć w wiejskiej szkółce do końca roku, napisał 

list pełen zdumienia i obaw, czy syn pozostaje przy „zdrowych zmysłach”. 

 

Może chodzi tu o jakąś dziewczynę — pisał — która postanowiła przykuć Cię na rok do 

takiej  dziury  jak  Lindsay.  Uważaj  na  siebie,  Ericu.  Byłeś  zawsze  taki  rozsądny.  Lecz  każdy 

mężczyzna  musi  popełnić  choć  jedno  głupstwo  w  życiu  i  skoro  przez  tyle  lat  nie  uczyniłeś 

żadnego, nadszedł widocznie na to czas… 

 

David  napisał  również,  choć  jego  poważne  wymówki  nie  wyrażały  z  pewnością  całej 

głębokiej troski — tego Eric był pewien. 

— Biedny David. Trzęsie się ze strachu, że zrobię jakieś głupstwo, ale za nic w świecie nie 

przyzna się do swoich obaw. 

Nie dało  się ukryć  w małym  Lindsay, że „pan nauczyciel” zaczął  bywać u Gordonów w 

„poważnych  zamiarach”.  Pani  Williamson  nie  wyjawiała  swego  zdania  na  ten  temat. 

Gordonowie  również  milczeli,  lecz  nieznanym  sposobem  wieść  się  rozniosła  po  okolicy, 

wywołując  zdumienie,  niedowierzanie  i  mnóstwo  gadaniny.  Jedna  albo  dwie  osoby,  bez 

zastanowienia  odważyły  się  zakomunikować  samemu  Marshallowi,  co  sądzą  o  stanie  jego 

umysłu, ale w przyszłości były dużo ostrożniejsze w wypowiadaniu swych opinii. Lecz nadal 

głośno i namiętnie rozprawiano o Kilmeny i wiele pogłosek było przesadzonych. 

Mieszkańcy  Lindsay  potrząsali  głowami  znacząco  i  z  widoczną  troską,  a  większość 

żałowała  Erica.  Taki  miły  i  przystojny  młodzieniec  mógł  mieć  każdą  dziewczynę.  A  tu 

background image

70 

 

patrzcie,  zawróciła  mu  głowę  ta  ekscentryczna,  niema  siostrzenica  Gordonów,  którą 

wychowano  jak  pogankę.  Nigdy  nie  wiadomo,  kogo  sobie  upatrzy  mężczyzna  szukający 

żony. Nie da się ukryć, że Neil jest bardzo z tego powodu nieszczęśliwy. O, bardzo! Wyraźnie 

posmutniał ostatnimi czasy, a tak stracił humor, że nawet nie śpiewa już w kościele. 

Takie i podobne spostrzeżenia oraz pospolite plotki rozchodziły się po wsi. Ale na dwojgu 

młodych  w  starym  sadzie  nie  robiły  najmniejszego  wrażenia.  Do  Kilmeny  nie  docierało  w 

ogóle to ludzkie gadanie. 

Lindsay było dla niej światem tak samo odległym jak rodzinne miasto Erica. Wiodła życie 

tak  wyjątkowe  i  odmienne  od  prawdziwej  rzeczywistości,  że  myśli  jej  bujały  wyłącznie  w 

królestwie wyobraźni, obce codziennym, zwykłym sprawom. 

Wyrosła w tych niezwykłych warunkach jak piękny kwiat, jedyny w swoim rodzaju. 

Niekiedy Eric prawie obawiał się tego dnia, w którym wyprowadzi ją z tej niedostępnej dla 

przyziemności  i  zła  samotni.  Ten  obcy,  rzekomo  wspaniały  świat,  przy  bliższym  poznaniu 

okazywał  się takim  samym  Lindsay, o nieco większych  rozmiarach,  ale  podobnej  ciasnocie 

uczuć, myśli i zapatrywań. 

Eric,  gdyby  mógł,  zachowałby  Kilmeny  na  zawsze  dla  siebie  w  tym  starym,  osłoniętym 

jodłami sadzie, wśród kwitnących różanych krzewów. 

Nadszedł  dzień,  gdy  spełnił  wreszcie  swoje  wcześniejsze  zamierzenie,  podjęte  w  trakcie 

rozmowy  z  Kilmeny  o  jej  rzekomej  brzydocie.  Najpierw  wstąpił  do  domu  Gordonów  i 

porozmawiał z Janet. Zależało mu na tym, by zgodziła się na kupno lustra. Chciał być tym, 

który pierwszy ukaże Kilmeny jej niewątpliwe piękno. 

Janet miała z początku pewne zastrzeżenia do tego pomysłu. 

— Przez  szesnaście  lat  nie  było  u  nas  lustra,  panie  Marshall.  A  i  poprzednio  mieliśmy 

tylko trzy: jedno w pokoju gościnnym, drugie należało do Margaret, a trzecie, małe wisiało w 

kuchni.  Potłukła  je  wszystkie  w  dniu,  kiedy  zauważyła,  że  Kilmeny  wyrośnie  na  ładną 

dziewczynę.  Po  jej  śmierci  mogłam  sama  kupić,  ale  jakoś  o  tym  nie  pomyślałam.  Zresztą, 

lepiej by Kilmeny nie mizdrzyła się przed lustrem. 

Eric jednak uparł się i tak długo przekonywał ciotkę, że w końcu ustąpiła. 

— No dobrze, niech pan robi, jak uważa. I tak by pan dopiął swego. Należy pan do ludzi, 

którzy  zawsze  osiągają  to,  co  zaplanują.  Dobrze,  że  nie  jest  pan  człowiekiem,  co  to  ze 

zwykłego uporu, za wszelką cenę musi postawić na swoim. Chwała Bogu — dodała cicho. 

W następną sobotę Eric pojechał do miasta i wybrał lustro. Zapłacił za nie i kazał przesłać 

do Radnor, a Thomas przywiózł do domu paczkę, nie mając pojęcia, co jest w środku. Janet 

nie uważała za stosowne powiedzieć mu o tym. 

background image

71 

 

— To  prezent  dla  Kilmeny  od  pana  Marshalla  —  wyjaśniła.  Po  podwieczorku,  gdy 

Kilmeny  przebywała  w  sadzie,  Eric  przekradł  się  bocznymi  drogami  do  posiadłości 

Gordonów. Przy pomocy Janet wypakował lustro i zawiesił w bawialni. 

— Nie  myślałam,  że  może  istnieć  takie  wielkie  lustro  —  rzekła  Janet  patrząc 

niedowierzająco. Jakoś nie miała zaufania ani do jego aksamitnej, zdobionej złoceniami ramy, 

ani do lśniącej powierzchni. — Mimo wszystko liczę, że Kilmeny nie stanie się próżna. Jest 

taka piękna, ale może lepiej byłoby dla niej, gdyby nie zdawała sobie z tego sprawy. 

— Niech się ciocia nie obawia, nic złego się nie stanie — zaręczał Eric z przekonaniem. — 

Jeśli przeświadczenie o swej brzydocie nie wpłynęło ujemnie na Kilmeny, nie zaszkodzi jej 

wiara we własną piękność. 

Janet nie zrozumiała tej uwagi. Starła niewidoczny pył z powierzchni lustra i spojrzawszy 

na niepiękne odbicie, które tam ujrzała, zmarszczyła w zadumie czoło. 

— Nie mam pojęcia, dlaczego Kilmeny uważa się za brzydką. 

— Powiedziała jej to matka — w głosie Erica zabrzmiała gorycz. 

— Ach, tak? — Janet rzuciła przelotne spojrzenie na portret siostry. — Teraz rozumiem. 

Margaret sądziła najwidoczniej, że wszystkie kłopoty spowodowała jej uroda. Była niezwykle 

piękną  ale  dziwną  kobietą.  Ten  portret  nie  jest  dobry.  Nigdy  go  nie  lubiłam.  Zrobiono  go, 

zanim poznała Ronalda Frasera i nie zauważyłam szczególnego podobieństwa. Ale trzy lata 

później,  tak,  wtedy  okazało  się  wyraźniejsze,  bo  twarz  Margaret  nabrała  takiego  właśnie 

wyrazu. 

— Kilmeny z urody nie przypomina matki — zauważył młody człowiek, obejmując portret 

zachwyconym a zarazem niechętnym wzrokiem. Za każdym razem kiedy na niego spoglądał, 

ogarniało go uczucie niepokoju. — Czy jest podobna do ojca? — spytał. 

— Raczej nie. Choć niekiedy daje się zauważyć pewne podobieństwo. Odziedziczyła wiele 

cech po babce, matce Margaret, która miała także na imię Kilmeny. Cóż to była za piękna i 

dobra  kobieta.  Bardzo  ją  kochałam.  Przed  śmiercią  prosiła  mnie,  bym  zaopiekowała  się 

maleńką Margaret i zastąpiła jej matkę. Nie szczędziłam starań, ale nie udało mi się uchronić 

młodszej siostry przed cierpieniem i nie sądzę, by życie Kilmeny wolne było od trosk. 

— Postaram się zapewnić jej szczęście — rzekł z zapałem Eric. 

— Na pewno zrobi pan wszystko co w ludzkiej mocy. Ale właśnie największej zgryzoty 

może doznać przez pana. 

— Nie sądzę, bym przyczynił się do tego, ciociu Janet. 

— Oczywiście.  Nie  uważam,  że  to  będzie  pana  wina.  Lecz  niekiedy  miewam  złe 

przeczucia. Cóż, jestem starą, niemądrą kobietą. Proszę postępować zgodnie z własną wolą. 

background image

72 

 

Jeśli  pan  koniecznie  chce,  może  pan  przyprowadzić  Kilmeny  i  pokazać  jej  lustro.  Nie 

zamierzam się wtrącać. 

Janet  wróciła  do  kuchni,  a  Eric  wyszedł  po  Kilmeny.  Nie  było  jej  w  sadzie  i  znalazł  ją 

dopiero  po  dłuższym  poszukiwaniu.  Stała  w  polu  pod  samotnym  drzewem  i  przytulała  do 

twarzy  zerwaną  w  sadzie  lilię.  Nie  wybiegła  mu  naprzeciw,  choć  dawniej  tak  by  uczyniła; 

teraz  czekała  wyprostowana,  aż  się  zbliży.  Na  pół  czule,  na  pół  żartobliwie  zaczął 

deklamować urywek starej ballady o jej imienniczce: 

 

Kilmeny śliczna, Kilmeny miła, 

Powiedz, ach powiedz gdzieżeś chodziła? 

Przeszukaliśmy pola i gaje, 

Ciemne pieczary, czyste ruczaje. 

Jakże cię stroi ta suknia biała, 

I gdzieś te piękne róże zebrała. 

Kilmeny śliczna, Kilmeny miła, 

Powiedz, ach powiedz gdzieżeś chodziła? 

 

— Lecz pani ma w rękach lilie zamiast róż. Proszę posłuchać dwóch następnych wierszy: 

 

Wdzięcznym spojrzeniem ona nas darzy, 

Ale radości nie ma w jej twarzy. 

 

— Dlaczego patrzy pani z taką powagą? 

Kilmeny  nie  miała  tabliczki  i  nie  mogła  odpisać,  lecz  wyraz  jej  oczu  świadczył,  że  w 

myślach porównuje piękną bohaterkę ballady ze swoją rzekomą brzydotą. 

— Wróćmy  do  domu,  Kilmeny.  Chciałbym  coś  pani  pokazać.  Nie  widziała  pani  dotąd 

czegoś równie zachwycającego 

— powiedział z żartobliwym, chłopięcym błyskiem w oczach. 

— Proszę  włożyć  muślinową  sukienkę,  tę  samą,  którą  miała  pani  na  sobie  w  ubiegłą 

niedzielę. Chciałbym, aby uczesała się pani tak samo jak wtedy. Niech pani na mnie nie czeka 

i pobiegnie pierwsza. Narwę jeszcze trochę lilii. Tylko proszę nie zaglądać do bawialni! 

Kiedy Eric wrócił do domu Gordonów z naręczem zebranych w sadzie białych kwiatów o 

długich łodygach, Kilmeny schodziła po wąskich, stromych schodach, zasłanych pasiastym, 

ręcznie tkanym dywanikiem. W mroku starego hallu cudownie uwydatniała się jej delikatna 

background image

73 

 

uroda. Włożyła kremową sukienkę Margaret bez żadnych poprawek, bo w domu Gordonów 

nie liczono się z kaprysami mody. Kilmeny wierzyła, że sukienka prezentuje się znakomicie, 

lecz nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo stylowo i pięknie w niej wygląda. 

Okrągły  dekolt  odsłaniał  smukłą  szyję.  Z  długich,  bufiastych  rękawów  wychylały  się 

śliczne dłonie jak pączki kwiatów. Warkocze upięła w koronę, a nad skronią przypięła białą 

różę. 

 

Oddałby całą majętność, 

którą otrzymał w dani, 

by złożyć pocałunek, 

na ustach swojej pani. 

 

Wyszeptał  Eric,  patrząc  na  Kilmeny  z  zachwytem,  a  gdy  zeszła,  powiedział  głośno:  — 

Proszę  trzymać  te  lilie  tak,  aby  opadały  na  pani  ramię.  Tak,  właśnie  w  ten  sposób.  A  teraz 

wezmę panią za rękę, pani zaś zamknie oczy i nie otworzy ich, aż powiem, że można. 

Zaprowadził  Kilmeny  do  bawialni  przed  lustro.  —  Proszę  spojrzeć  —  zawołał  wesoło. 

Kilmeny uniosła powieki  i  zobaczyła swoje odbicie, wyglądające jak uroczy obraz w złotej 

ramie. Przez chwilę stała oszołomiona. Wreszcie zrozumiała, bardzo pobladła, a lilie posypały 

się na podłogę. Z ust wyrwał się jej cichy okrzyk i zasłoniła twarz rękami. 

Eric odsunął je zdecydowanym ruchem. — Kilmeny, wciąż uważa się pani za brzydką? To 

zwierciadło powie pani prawdę. Jest wierniejsze od cukiernicy ciotki Janet. Proszę spojrzeć. 

Czy wyobrażała sobie pani kogoś tak pięknego? 

Zarumieniona  dziewczyna  skierowała  w  stronę  swego  odbicia  nieśmiały,  promienny 

uśmiech. Potem ujęła tabliczkę i napisała szczerze: 

— Sądzę, że ładnie wyglądam. Trudno mi wyrazić, jak się z tego powodu cieszę. Nie ma 

pan  pojęcia,  jak  okropnie  się  czułam  wierząc,  że  jestem  brzydka.  Ze  wszystkim  można  się 

pogodzić,  ale  z  tym  —  nigdy.  Tak  mi  było  przykro,  ile  razy  o  tym  pomyślałam.  Nie 

rozumiem, dlaczego mama uważała mnie za brzydką? Może naprawdę tak myślała? Albo też 

wyładniałam, gdy dorosłam? 

— Pani  matka  przekonała  się,  że  uroda  nie  zawsze  przynosi  szczęście.  Pewnie  z  tego 

powodu nie chciała, aby zdawała pani sobie sprawę ze swej piękności. Ale chodźmy do sadu. 

Szkoda  marnować  taki  piękny  wieczór.  Dzisiejszy  zachód  słońca  jest  tak  cudowny,  że  na 

zawsze pozostanie nam w pamięci. A lustro należy do pani. Tylko proszę nie przeglądać się 

zbyt często. Ciocia Janet zmartwi się, gdy stanie się pani próżna. 

background image

74 

 

Kilmeny roześmiała się tym niebywale dźwięcznym śmiechem, który wciąż jeszcze budził 

zdumienie Erica. Nadal zastanawiał się, jak będąc niemą, mogła śmiać się tak srebrzyście. 

Wychodząc posłała ręką pocałunek swemu odbiciu, po czym opuścili bawialnię. 

Po drodze do sadu spotkali Neila. Minął ich jakby nie „ zauważając, z odwróconą w innym 

kierunku głową. Kilmeny zadrżała i odruchowo przytuliła się do Erica. 

— Nie rozumiem ostatnio Neila — pisała zdenerwowana. — Coś niezwykłego się z nim 

dzieje. Przestał być miły i niekiedy nawet nie odpowiada, gdy do niego mówię. Patrzy też na 

mnie bardzo dziwnie. Poza tym jest ponury i arogancki wobec ciotki i wuja. 

— Proszę nie przejmować się Neilem — odparł Eric lekceważąco. — Na pewno rozzłościł 

się po tym, co mu powiedziałem, gdy wyszło na jaw, że nas śledził. 

Wieczorem, zanim Kilmeny weszła na górę do swego pokoiku, wśliznęła się na chwilę do 

bawialni.  Chciała  jeszcze  raz  przejrzeć  się  w  lustrze  przy  słabym  świetle  trzymanej  w  ręku 

świeczki. 

Stała  pogrążona  w  marzeniach,  gdy  w  otwartych  drzwiach  pojawiła  się  sztywna  postać 

ciotki Janet. 

— Więc  rozmyślasz  nad  swoim  wyglądem?  Pamiętaj  jednak,  że  to  piękne  uczynki  są 

prawdziwą  ozdobą  człowieka.  —  W  głosie  ciotki  brzmiał  mimowolny  podziw.  Siostrzenica 

bowiem, z promiennym spojrzeniem i zarumienionymi policzkami wyglądała tak uroczo, że 

nawet  surowa  ciotka Janet  nie mogła się oprzeć  temu wdziękowi.  Kilmeny uśmiechnęła się 

leciutko. 

— Postaram się to zapamiętać — napisała. — Ale bardzo się cieszę z tego, że nie jestem 

brzydka. Czy moja radość to coś złego, ciociu? 

— Nie, dziecko, nie sądzę — odparła ciotka. — Trzeba przyjąć z wdzięcznością ten dar, 

jakim jest ładna twarz. To ważna rzecz i wie o tym każda kobieta, która nie może poszczycić 

się urodą. Wiem, bo w młodości nie uważano mnie za ładną. 

Pan  Marshall  twierdzi,  że  jesteś  niezwykle  piękna  —  dodała,  patrząc  przenikliwie  na 

siostrzenicę. 

Kilmeny  zadrżała  i  twarz  jej  pokrył  ciemny  rumieniec.  Ten  rumieniec  i  wyraz  oczu 

dziewczyny  upewniły  Janet  co  do  tego,  czego  się  dotychczas  tylko  domyślała.  Tłumiąc 

westchnienie powiedziała siostrzenicy dobranoc i wyszła z bawialni. A Kilmeny pobiegła do 

swego  małego  pokoiku  z  widoczną  przez  okno  ciemną  ścianą  lasu  i  padła  na  łóżko,  kryjąc 

rozognioną twarz w poduszkę. 

Słowa  ciotki  ujawniły  jej  tajemnicę  własnego  serca.  Było  jasne,  że  kochała  Erica 

Marshalla, ale świadomości tej towarzyszył dotkliwy ból. Jest przecież niema! 

background image

75 

 

Przeleżała bezsennie do świtu, wpatrzona martwym wzrokiem w ciemność nocy. 

background image

76 

 

Z

MIANA HUMORU

 

 

Podczas następnego spotkania Eric zauważył w zachowaniu Kilmeny niepokojącą zmianę. 

Kiedy poprosił ją, by wybrali się do sadu Connorsów, spostrzegł, że zgodziła się z wyraźnym 

ociąganiem.  Następne  dni  utwierdziły  go  w  przeświadczeniu,  że  coś  stanęło  między  nimi. 

Obserwował z trwogą, jak Kilmeny oddala się od niego i coraz mniejszą wagę przywiązuje do 

ziemskich uczuć, niby jej imienniczka ze starej ballady, która przez siedem lat przebywała w 

krainie „gdzie deszcz nie pada, ani wiatr nie wieje”. To był dla młodego nauczuciela ciężki 

tydzień.  Nie  chciał  jednak  trwać  dłużej  w  niepewności  i  postanowił  wyjaśnić  sytuację. 

Pewnego sierpniowego popołudnia, w starym sadzie, wyznał Kilmeny miłość. Kończyło się 

lato,  na  polach  dojrzewała  pszenica,  a  wczesny  fioletowy  mrok  tworzył  doskonałe  tło  dla 

miłosnych wyznań. Z oddali docierał przytłumiony huk morskich fal uderzających w skaliste 

wybrzeże. 

Kilmeny siedziała na tej samej ławce, na której zobaczył ją pierwszy raz. Chciała mu coś 

zagrać, lecz po kilku próbach wyraźnie niezadowolona, ze zmarszczonym  czołem, odłożyła 

skrzypce.  Być  może  obawiała  się  ujawnić  w  muzyce  nowe  uczucie.  Dotychczas  grała  z 

zapałem,  wyrażając  w  melodiach  wszystkie  wzruszenia  i  konieczność  ich  ukrywania 

irytowała dziewczynę, a smyczek w niepojęty sposób przestał być posłuszny jej dłoni. 

Tak  bardzo,  bardziej  niż  kiedykolwiek  zapragnęła  mówić,  bo  słowa  często  ukrywają 

tajemnice, które zdradza kłopotliwe milczenie. 

Głęboko przejęty Eric zaczął mówić Kilmeny cichym głosem, że pokochał ją od pierwszej 

chwili,  gdy  spotkali  się  w  tym  miejscu.  Czuł  się  trochę  onieśmielony,  lecz  nie  żywił 

większych  obaw  i  nie  wyobrażał  sobie,  by  mogła  mu  odmówić.  Był  całkowicie  pewien  jej 

wzajemności. 

— Kilmeny, czy zostaniesz moją żoną? — zapytał na koniec, ujmując ręce dziewczyny. 

Ale ona słuchała unikając wzroku młodzieńca. Po pierwszych słowach rumieniec okrył jej 

policzki, lecz po chwili mocno pobladła. Wreszcie, gdy zamilkł, czekając na jej odpowiedź, 

wyrwała mu gwałtownie dłonie i zakryła nimi twarz, zalewając się łzami. Przez pewien czas 

szlochała bezgłośnie. 

— Kilmeny, najdroższa, co cię tak przeraziło? Czyżbyś nie wiedziała, że zakochałem się w 

tobie? Nie jestem ci miły? — zapytał Eric próbując ją objąć i przytulić. 

W odpowiedzi potrząsnęła smutno głową i zacisnąwszy usta napisała: 

background image

77 

 

— Tak, kocham pana, ale nie mogę zostać pańską żoną. Przecież jestem niema. 

— Och,  Kilmeny  —  uśmiechnął  się  Eric  pewny  wygranej.  —  To  nie  ma  żadnego 

znaczenia. Nic mnie nie obchodzi poza naszą miłością. 

Dziewczyna pokręciła przecząco głową, z wyrazem stanowczości na pobladłej twarzy. 

— To  ma  ogromne  znaczenie  —  napisała.  —  Zdaję  sobie  sprawę,  jaką  krzywdę 

wyrządziłabym  panu.  Dlatego  nie  wyjdę  za  pana.  Kocham  pana,  a  małżeństwo  ze  mną 

przysporzyłoby panu wiele przykrości. Co powiedzieliby pańscy przyjaciele. Uznaliby to za 

nierozsądny pomysł. Długo się zastanawiałam, a pewne sprawy zrozumiałam po rozmowie z 

ciocią Janet. Jestem pewna, że moja decyzja jest słuszna. Bardzo żałuję, że nie wiedziałam o 

tym wcześniej, zanim pan mnie tak bardzo nie pokochał. 

— Kilmeny, to wprost niedorzeczne. Coś sobie uroiłaś w tej ślicznej główce. Czy wiesz, 

jak bardzo unieszczęśliwiasz mnie tą odmową? 

— Teraz pan tak uważa i może z początku będzie trochę ciężko, ale po wyjeździe szybko 

pan o mnie zapomni. Przekona się pan wkrótce, że miałam rację. I ja będę cierpiała, ale lepsze 

to, niż gdybym miała zmarnować panu życie. Proszę nie nalegać dłużej, bo na nic się to nie 

zda. Nie zmienię postanowienia. 

Eric  jednak  nadal  przekonywał  i  prosił.  Początkowo  mówił  łagodnie  i  cierpliwie,  jak  do 

kochanego  lecz  niemądrego  dziecka.  Ale  jego  argumenty  trafiały  w  próżnię,  więc 

zrozpaczony zaczął dowodzić swych racji z coraz większą gwałtownością i zapalczywością. 

Słowa nie odnosiły skutku. 

Kilmeny  tylko  coraz  bardziej  bladła  i  oczy  jej  wyrażały  ogromne  cierpienie.  Nawet  nie 

próbowała mu przeczyć. Słuchała cierpliwie i smutno potrząsała głową. 

Nie pomogły żadne prośby i błagania. Postanowienie dziewczyny okazało się niezłomne. 

Nie zachwiała się w raz podjętej decyzji. 

Eric  wciąż  jeszcze  miał  nadzieję.  Trudno  było  mu  uwierzyć  i  pogodzić  się  z  odmową 

dziewczyny. Pożegnał się i powrócił do domu, bynajmniej nie załamany i pewny, że z czasem 

zwycięży  uczucie  Kilmeny.  Nie  wiedział,  że  to  właśnie  prawdziwa,  głęboka  miłość  dawała 

dziewczynie moc opierania się jego naleganiom. Zapewne uległaby namowom Erica, gdyby 

go mniej kochała. Do końca trwała uporczywie przy swoim zdaniu, gdyż za żadną cenę nie 

chciała go unieszczęśliwić. 

background image

78 

 

P

RZYKRE WSPOMNIENIA

 

 

Następnego dnia Eric poszedł do Kilmeny, po czym od nowa zaczął błagać i molestować, 

ale  wszystko  na  próżno.  Żadne  słowa  nie  mogły  przekonać  niezachwianej  w  swoim 

postanowieniu dziewczyny. Tłumaczenia i przekonywania rozbijały się o smutną rezygnację. 

Na koniec uznał, że nic tu nie zdziała i udał się zrozpaczony do Janet. 

Wysłuchała  go  ze  zrozumieniem.  Współczuła  mu  i  była  rozczarowana  decyzją 

siostrzenicy, ale nie mogła nic poradzić i tylko smutno potrząsała głową. 

— Tak mi przykro. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo. Miałam nadzieję na inne zakończenie 

tej sprawy. Byłam tego pewna! Modliłam się o to, bo i Thomas i ja starzejemy się. Od dawna 

zadaję  sobie  pytanie,  co  się  stanie  z  Kilmeny,  gdy  nas  zabraknie?  Odkąd  zaczął  pan  u  nas 

bywać,  uwierzyłam,  że  znajdzie  w  panu  opiekuna.  Kilmeny  jednak  zdecydowała  inaczej  i 

wiem, że nie zmieni postanowienia. 

— Ależ ona mnie kocha! — krzyknął zapalczywie młodzieniec. — Gdyby pani zechciała z 

nią pomówić. Może wuj… Może państwo spróbują przekonać Kilmeny. 

— Zrobimy, co w naszej mocy, ale proszę nie mieć zbyt wielkiej nadziei. Kilmeny, kiedy 

już  coś  zamierzy  jest  tak  samo  uparta  jak  jej  matka.  To  dobra  dziewczyna  i  w  zasadzie 

posłuszna.  Ale  już  dwa  razy  pokazała  nam,  że  potrafi  być  zacięta.  Po  śmierci  Margaret 

chcieliśmy ją wziąć do kościoła. Nie zgodziła się. Wówczas nie znaliśmy przyczyny. Teraz 

domyślam się, że to dlatego, że uważała się za bardzo brzydką. Nie wiem, jak panu pomóc. 

Kilmeny myśli bardzo dużo o panu… bardzo pana kocha i  tylko  dlatego nie chce wyjść za 

pana. Ona się martwi,  że pan będzie później żałował  małżeństwa z niemą dziewczyną. Być 

może ma rację… być może właśnie ona ma rację. 

— Nie mogę jej tak zostawić — powiedział Eric nieustępliwie. — Musimy coś zrobić. Być 

może jej kalectwo da się wyleczyć. Czy nigdy pani o tym nie pomyślała? Państwo przecież 

nie  zawieźli  dotąd  Kilmeny  do  żadnego  specjalisty,  który  mógłby  właściwie  określić  ten 

przypadek? 

— Nie, panie Marshall. Nigdy jej do nikogo takiego nie zabraliśmy. Kiedy po raz pierwszy 

zaczęła nas dręczyć obawa, że nie będzie mówić, Thomas chciał zabrać ją do Charlottentown, 

aby  tam  ją  zbadano.  Bardzo  był  przywiązany  do  małej  i  strasznie  się  zamartwiał.  Ale 

Margaret  w  ogóle  nie  chciała  o  tym  słyszeć  i  nie  zgodziła  się.  Nie  było  sensu  próbować  ją 

background image

79 

 

przekonać. Powiedziała, że to kara za jej grzech, który przeszedł na dziecko i tego nigdy nie 

będzie można odwrócić. 

— A więc państwo ulegliście chorobliwemu urojeniu siostry? — zapytał niecierpliwie. 

— Panie Ericu, pan nie znał Margaret. My musieliśmy działać po jej myśli i we wszystkim 

ustępować. Nikt nie potrafił odwieść jej od postanowienia. Była dziwną kobietą  — czasami 

straszną — po tych nieszczęściach. Obawialiśmy się rozdrażnić ją, w lęku, by nie odeszła od 

zmysłów. 

— Ale, że też nie zabraliście Kilmeny do żadnego lekarza bez wiedzy matki? 

— Nie, to nie było możliwe. Margaret nigdy nie spuszczała z córki oka, nawet wówczas, 

gdy ta już dorosła. Ponadto, żeby już powiedzieć panu całą prawdę: my sami nie sądziliśmy, 

że kiedykolwiek uda się wyleczyć Kilmeny. To było piętno grzechu. To on stał się przyczyną 

kalectwa. 

— Ciotko Janet, jak pani może mówić takie nonsensy? Gdzież tu był jakikolwiek grzech? 

Pani siostra myślała, że jest prawowitą żoną. Jeżeli Ronald Fraser sądził inaczej — a teraz nie 

ma już możliwości, aby dojść całej prawdy — to on popełnił grzech. Chyba pani nie wierzy, 

że mogło to wpłynąć na ich niewinne dziecko! 

— Nie,  panie  Ericu.  Nie  o  tym  myślałam.  Margaret  zawiniła,  lecz  nie  chodziło  o 

małżeństwo. Nigdy nie przepadałam za Ronaldem Fraserem, ale muszę stanąć w jego obronie. 

Wierzę, że on naprawdę uważał się za wolnego człowieka, kiedy żenił się z naszą siostrą. Nie, 

tu  chodzi  o  coś  znacznie  gorszego.  Czuję  dreszcz  zgrozy,  gdy  o  tym  pomyślę.  Och,  panie 

Marshall,  w  Biblii  mówi  się  i  słusznie,  że  grzechy  rodziców  spadają  na  dzieci.  Nie  ma 

prawdziwszych słów w całej księdze. 

— Co  to  znaczy  na  miłość  boską?  —  wykrzyknął  Eric.  —  Proszę  mi  to  opowiedzieć. 

Muszę znać całą prawdę o Kilmeny. Proszę mnie nie dręczyć. 

— Dobrze, opowiem panu tę historię, która dla mnie jest rozdrapywaniem starej rany. Nikt 

żyjący,  poza  Thomasem  i  mną,  o  tym  nie  wie.  Kiedy  pan  wszystko  pozna,  zrozumie  pan, 

dlaczego  Kilmeny  nie  mówi  i  dlaczego  nie  można  jej  pomóc.  Ale  ona  sama  nie  powinna 

nigdy poznać tej strasznej prawdy. Nie jest to historia nadająca się dla jej uszu, z uwagi na 

pamięć  matki.  Proszę  mi  obiecać,  że  pan  nigdy  nikomu  nie  powtórzy  tego,  co  pan  teraz 

usłyszy, bez względu na to, co się stanie. 

— Przyrzekam. Proszę mówić, proszę mówić — powiedział gorączkowo młody człowiek. 

Janet  Gordon  splotła  ręce  na  kolanach,  jakby  zbierała  siły  do  czekającego  ją  trudnego 

zadania.  Wyglądała  w  tej  chwili  szczególnie  staro,  a  bruzdy  na  jej  twarzy  znacznie  się 

pogłębiły. 

background image

80 

 

— Moja siostra Margaret była bardzo dumną i hardą dziewczyną. Ale nie chciałabym, aby 

pan myślał, że była niemiła. Nie, nie, to nie byłoby uczciwe wobec jej pamięci. Miała swoje 

wady, podobnie jak my  wszyscy, lecz była pogodną i  wesołą dziewczyną o gorącym  sercu. 

Wszyscy  ją  kochaliśmy  Wnosiła  światło  i  życie  do  tego  domu.  Tak,  panie  Ericu.  Zanim 

zaczęły  się  kłopoty,  Margaret  była  najbardziej  ujmującą  panienką,  rozśpiewaną  niczym 

skowronek,  od  rana  po  wieczór.  Być  może  troszeczkę  ją  rozpieściliśmy,  być  może 

pozwalaliśmy na zbyt wiele… 

— Tak, panie Ericu. Słyszał pan dzieje jej małżeństwa z Ronaldem Fraserem i wie pan, co 

stało się później, tak że nie mam potrzeby wchodzić w szczegóły. Znam, lub raczej znałam 

dobrze Elizabeth Williamson i wiem, że cokolwiek panu powiedziała, to czysta prawda. 

— Nasz  ojciec  był  bardzo  wyniosłym,  cokolwiek  pysznym  człowiekiem.  Och,  jeżeli 

Margaret  okazywała  nadmierną  dumę,  to  odziedziczyła  ją  właśnie  po  nim.  Jej  nieszczęście 

ugodziło go prosto w serce. Nie wyrzekł słowa do nikogo z nas przez ponad trzy dni po tym, 

gdy dowiedział się o wszystkim. Usiadł w kącie ze zwieszoną głową i nie tknął jedzenia ani 

picia. Niezbyt chętnie zgodził się na jej małżeństwo z Ronaldem Fraserem, a kiedy wróciła w 

hańbie  i  upokorzeniu  do  domu,  nie  zdążyła  jeszcze  przekroczyć  progu,  a  już  zaczął  jej 

złorzeczyć. Och, wciąż jeszcze widzę, jak stoi w drzwiach wybladła i drżąca, trzymając się 

ramienia  Thomasa.  Jej  wielkie  oczy  pełne  żalu  i  wstydu  nabierały  stopniowo  wyrazu 

oburzenia. Właśnie zachodziło słońce, a czerwony promień wpadł przez okno i padł wprost na 

jej pierś jak krwawa plama. 

— Ojciec wyzywał ją najgorszymi słowami, panie Ericu. Och, był na pewno zbyt surowy 

wobec złamanej nieszczęściem i winnej tylko zbytniego uporu w sprawie swego małżeństwa. 

— I ojciec prędko tego sam pożałował. — Och, panie, ostatnie słowo nie wyszło jeszcze z 

jego ust, a on już żałował. Ale krzywda już się stała. Och, panie Ericu! Nigdy nie zapomnę 

twarzy  Margaret.  Prześladuje  ona  mnie  dotąd  w  ciemnościach  nocy.  Stała  pełna  gniewu, 

oburzenia i wyzwania. Lecz nic mu nie odpowiedziała. Zacisnęła tylko dłonie i poszła na górę 

do  dawnego  swojego  pokoju,  nie  odezwawszy  się  jednym  słowem.  Gwałtowne  uczucia 

burzyły  się  i  szalały  w  jej  sercu,  próbując  znaleźć  ujście  za  wszelką  cenę,  tak  że  z  trudem 

powstrzymywała się od wybuchu. I proszę pana, Margaret nie powiedziała od tamtego dnia, 

aż  do  chwili  urodzenia  Kilmeny  —  ani  jednego  słowa.  Niczym  nie  byliśmy  w  stanie  jej 

ułagodzić. A przecież byliśmy uprzejmi i nigdy nie wypomnieliśmy jej niczego. Lecz ona nie 

chciała z nami rozmawiać. Tylko przesiadywała cały czas w swoim pokoju, wpatrując się w 

ścianę, takim jakimś strasznym wzrokiem. Ojciec błagał, aby zaczęła mówić i wybaczyła mu, 

ale ona nigdy nie dała poznać najmniejszym gestem, że go słyszy. 

background image

81 

 

— Jeszcze nie doszłam do najgorszego, proszę pana. Ojciec  ciężko zachorował  i  leżał  w 

łóżku. Margaret nie chciała nawet pójść go odwiedzić. Którejś nocy Thomas i ja czuwaliśmy 

przy nim. Było to około jedenastej. W pewnej chwili powiedział: 

— Janet,  pójdź  na  górę  i  zawołaj  dziewczynkę  —  zawsze  tak  nazywał  Margaret,  to  był 

rodzaj  zdrobnienia,  którego  używał  tylko  wobec  niej  —  powiedz  jej,  że  umieram  i  poproś, 

aby zeszła i przemówiła do mnie. 

— Poszłam,  proszę  pana.  Margaret  siedziała  w  swoim  pokoju,  w  którym  było  zimno  i 

ciemno, wpatrując się martwym wzrokiem w ścianę. Powtórzyłam jej słowa ojca. Nawet nie 

okazała, że mnie słyszy. Prosiłam i płakałam, proszę pana. Uczyniłam coś, czego nigdy  nie 

zrobiłam  w  stosunku  do  jakiegokolwiek  człowieka  na  świecie  —  uklękłam  przed  nią  i 

błagałam, że jeżeli liczy na miłosierdzie boskie, niech zejdzie na dół do naszego umierającego 

ojca. Proszę pana, nie chciała! Nawet się nie poruszyła, ani spojrzała na mnie. Podniosłam się, 

zeszłam na dół i powiedziałam staruszkowi, że ona nie przyjdzie. 

Janet Gordon załamała ręce na wspomnienie tej strasznej chwili. 

— Kiedy powtórzyłam ojcu, on tylko westchnął łagodnie. 

— Biedna  dziewczynka,  byłem  w  stosunku  do  niej  zbyt  twardy.  Nie  jest  winna.  Ale  nie 

mogę iść na spotkanie z jej matką, póki nasza mała nie wybaczy mi. 

Thomasie,  pomóż  mi  wstać.  Ponieważ  ona  nie  chce  przyjść  do  mnie,  ja  muszę  pójść  do 

niej. 

Nie było sensu sprzeciwiać mu się, wiedzieliśmy o tym. Podnieśliśmy go z łoża śmierci i 

Thomas pomógł mu przejść przez hali i wejść po schodach. Szłam za nimi ze świecą. Och, 

proszę  pana  —  nigdy  tego  mnie  zapomnę  —  te  straszne  cienie  i  sztormowy  wicher 

zawodzący  za  ścianą,  a  przy  tym  ciężki  oddech  ojca.  Doprowadziliśmy  go  do  pokoju 

Margaret  i  stanął  przed  nią,  drżący,  z  białymi  włosami  opadającymi  po  bokach  zapadniętej 

twarzy. I błagał Margaret, aby mu wybaczyła — wybaczyła i powiedziała choć jedno słowo, 

zanim stanie przed jej matką, proszę pana. — Głos Janet przeszedł prawie w pisk — A ona 

nie przebaczyła — ona nie przebaczyła! 

Jednak  wtedy  chciała  przemówić  —  później  przyznała  się  do  tego,  że  już  chciała  się 

odezwać. Ale upór jej na to  nie pozwolił. To była jakaś diabelska siła, która trzymała ją w 

kleszczach  i  nie  dopuszczała  do  oswobodzenia  się.  Ojciec  mógłby  równie  dobrze  błagać  o 

słowo  martwy  obraz.  Och,  to  było  straszne  i  okrutne.  Wiedziała,  że  ojciec  umiera  i  nie 

powiedziała  słowa,  choć  o  to  ją  błagał.  To  był  jej  grzech,  proszę  pana  i  z  powodu  tego 

grzechu klątwa spadła na nie narodzone dziecko. Kiedy ojciec zrozumiał, że ona nie odezwie 

się do niego, zamknął oczy i byłby upadł, gdyby Thomas go nie pochwycił. 

background image

82 

 

— „Och, dziewczynko, twarda z ciebie kobieta” — to było wszystko, co powiedział. I to 

były jego ostatnie słowa. Thomas i  ja odprowadziliśmy  go z powrotem  do jego pokoju,  ale 

oddech w nim zamarł, zanim tam doszliśmy. 

— Tak,  proszę  pana.  Kilmeny  urodziła  się  miesiąc  później,  a  kiedy  Margaret  poczuła 

dziecko przy piersi, diabelska siła opuściła ją i siostra wyzwoliła się spod złej mocy. Zaczęła 

mówić i płakać i znowu było jak dawniej. Och, jak ona płakała! 

Błagała nas, abyśmy wybaczyli jej i uczyniliśmy to chętnie i z całego serca. Ale ten, wobec 

którego zgrzeszyła najciężej, odszedł i nie padło słowo wybaczenia dla niej zza grobu. Moja 

biedna  siostra  już  nigdy  nie  zaznała  spokoju  sumienia,  proszę  pana.  Ale  była  dobra,  miła  i 

skromna tak długo, dopóki nie zaczęła się lękać, że Kilmeny zostanie niemową. Myśleliśmy, 

że oszaleje. Odtąd nigdy już nie była całkiem normalna. 

— Oto i cała opowieść. Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić. 

Eric  słuchał  opowieści  z  poszarzałą  twarzą.  Przeraziła  go  ponura  tragedia,  logika 

bezlitosnych praw, najbardziej okrutnych i  tajemniczych w bożym  świecie, które sprawiają, 

że kara za przewinienie spada na niewinnego. 

Buntował  się  i  zamierzał  walczyć  przeciw  takiemu  wyrokowi  przeznaczenia,  ale  coś 

mówiło mu w sercu, że los Kilmeny jest przesądzony. 

— To jest straszna opowieść — powiedział markotnie, wstając i chodząc niespokojnie tam 

i z powrotem po ponurej, zacienionej przez świerki starej kuchni, w której rozmawiali.  — I 

jeżeli jest prawdą, że uparte milczenie matki  spowodowało  niemotę Kilmeny, obawiam  się, 

tak  jak  pani,  że  nic  na  to  nie  poradzimy.  Być  może  jednak  pani  się  myli.  Być  może  to  nic 

innego jak po prostu dziwny zbieg okoliczności. Być może jesteśmy w stanie coś jeszcze dla 

niej  zrobić.  W  każdym  razie  musimy  próbować.  Mam  w  Queenslea  przyjaciela,  lekarza… 

Nazywa się David Baker i jest wysoko kwalifikowanym specjalistą chorób gardła. Poproszę 

go, aby przyjechał tutaj i obejrzał Kilmeny. 

— Niech pan robi, co chce — zgodziła się Janet beznadziejnym tonem, którym próbowała 

dawać mu do zrozumienia, że podejmuje się rzeczy niemożliwej. 

— Trzeba  będzie  opowiedzieć  doktorowi  Bakerowi,  dlaczego  Kilmeny  nie  może  mówić 

lub dlaczego pani sądzi, że ona nie potrafi. 

Twarz Janet drgnęła. 

— Czy  to  konieczne,  proszę  pana?  Och,  to  jest  gorzka  historia  i  trudno  ją  opowiadać 

obcemu człowiekowi. 

— Proszę się nie martwić. Nie opowiem mu niczego, co nie jest niezbędne, do zrozumienia 

tego przypadku. Wyjaśnię mu, że Kilmeny jest niema, ponieważ przez kilka miesięcy przed 

background image

83 

 

jej  urodzeniem  stan  umysłu  jej  matki  był  chorobliwy  i  milczała  uparcie  czując  się  głęboko 

obrażona. 

— Dobrze, niech zatem pan zrobi tak, jak pan uważa, że będzie najlepiej, proszę pana. 

Janet  oczywiście  nie  miała  źdźbła  wiary  w  możliwość  dokonania  czegokolwiek  dla 

Kilmeny. Ale jasna iskierka nadziei rozpromieniła twarz dziewczyny, kiedy Eric powiedział 

jej, co zamierza zrobić. 

— Och, czy pan myśli, że on będzie w stanie przywrócić mi mowę? — napisała ożywiona. 

— Nie wiem tego, Kilmeny. Mam nadzieję, że to potrafi, a wiem, że uczyni wszystko, co 

tylko  możliwe.  Jeżeli  wyleczy  cię  z  tego  kalectwa,  czy  zgodzisz  się  wyjść  za  mnie, 

najdroższa? 

Kiwnęła  głową.  Poważne,  drobne  skinienie  miało  w  sobie  doniosłość  najświętszej 

przysięgi. 

— Tak — napisała. — Kiedy będę mówiła jak inne kobiety, zostanę pańską żoną. 

background image

84 

 

O

PINIA 

D

AVIDA 

B

AKERA

 

 

W następnym tygodniu David Baker przybył do Lindsay. Przyjechał po południu, podczas 

gdy  Eric  przebywał  jeszcze  w  szkole.  Ten,  gdy  wrócił  do  domu,  zastał  Davida  od  godziny 

podbijającego  serce  pani  Williamson  i  wkradającego  się  w  łaski  Timothy’ego.  Zaprzyjaźnił 

się też prawie ze starym Robertem. Kiedy obaj młodzi mężczyźni zostali sami w pokoiku na 

górze, spojrzał przenikliwym i nieco zaciekawionym wzrokiem na Erica. 

— No  więc,  Ericu,  spodziewam  się,  że  dokładnie  zrelacjonujesz  mi  przebieg  wydarzeń. 

Czy  spotkało  cię  coś  niezwykłego?  Napisałeś  taki  dziwny  list,  błagając  w  imię  przyjaźni  o 

natychmiastowy  przyjazd.  Toteż  bez  mitręgi  pośpieszyłem  na  wezwanie.  A  tu  widzę,  że 

wyglądasz,  jakbyś  cieszył  się  najlepszym  zdrowiem.  Wyjaśnij  mi  proszę,  dlaczego 

postanowiłeś mnie tutaj zwabić. 

— Miałem nadzieję, że  oddasz mi przysługę, której  tylko od  ciebie mogę oczekiwać.  — 

rzekł Eric poważnie. — Nie wtajemniczałem cię w liście we wszystkie szczegóły sprawy. W 

Lindsay  spotkałem  młodą  dziewczynę,  dla  której  straciłem  głowę,  a  i  ona  mnie  pokochała. 

Zapytałem  ją,  czy  wyjdzie  za  mnie,  lecz  niespodziewanie  odmówiła  mi.  Odmówiła  z  tego 

tylko  powodu,  że  jest  niema.  Proszę  cię,  zbadaj  ją  i  znajdź  przyczynę  tego  kalectwa,  no  i 

jeżeli  będzie  to  możliwe  —  wylecz  ją.  Ona  doskonale  słyszy,  a  wszystkie  pozostałe  jej 

zmysły działają całkiem normalnie. Z przyczyny… Dla lepszego zrozumienia tego przypadku 

muszę  opowiedzieć  ci  pewne  najważniejsze  zdarzenia,  jakie  miały  miejsce  w  życiu  tej 

dziewczyny. 

Eric  zaczął  mówić.  David  Baker  słuchał  poważnie,  z  napiętą  uwagą  i  utkwił  badawczy 

wzrok  w  twarzy  przyjaciela.  Nie  zdradzał  najmniejszym  drgnieniem  zaskoczenia  i 

rozczarowania  faktem,  że  Eric  zakochał  się  w  niemej  dziewczynie  z  dziwną  przeszłością. 

Natomiast  sam  niezwykły  przypadek  wzbudził  jego  zawodowe  zainteresowanie.  Słuchał 

opowieści  z  rękami  w  kieszeniach,  miarowo  przemierzając  pokój  wielkimi  krokami.  Na 

koniec, po kilkunastu co najmniej przejściach tam i z powrotem, zatrzymał się naprzeciwko 

Erica. 

— Twoje  postępowanie  nie  wróży  nic  dobrego,  a  może  spowodować  nieszczęście. 

Cokolwiek  byś  jeszcze  zrobił,  to  i  tak  musisz  przyznać,  że  straciłeś  cały  swój  zdrowy 

rozsądek i na dodatek znalazłeś się w ślepej uliczce. 

background image

85 

 

— Jeżeli zrobiłem coś złego — rzekł Eric poważnie — to i tak zachowywałem się lepiej i 

uczciwiej, niż jest to w powszechnym zwyczaju. 

David wzruszył ramionami. 

— Stawiasz mnie w trudnym położeniu, chyba zdajesz sobie z tego sprawę, Ericu? 

— Nie, to w ogóle nie będzie trudne. Mam jeden tylko argument, aby cię przekonać, a jest 

nim  oczywiście  sama  Kilmeny  Gordon.  Lecz  teraz  nie  powinniśmy  dyskutować  o  moim 

rozsądku lub jego braku. Jedno co chciałbym usłyszeć, to twoje zdanie na temat przypadku, o 

którym ci przed chwilą mówiłem. 

David zmarszczył brwi w zamyśleniu. 

— Łatwo  ci  wymagać,  a  ja  wiem,  że  jest  to  przypadek  bardzo  szczególny  i  niezwykły, 

choć  nie  należy  do  wyjątkowych  i  już  się  z  takim  kiedyś  zetknąłem.  Odnotowano,  nie 

pamiętam  szczegółów,  podobne  objawy,  których  przyczyną  były  jakieś  urazy  przed 

urodzeniem dziecka. W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć kiedy i gdzie to wyleczono. 

Dobrze,  zobaczę,  co  się  da  zrobić  z  tą  dziewczyną.  Nie  zamierzam  ci  nic  obiecywać  przed 

zbadaniem jej. 

Następnego  ranka  Eric  zabrał  Davida  do  posiadłości  Gordonów.  Kiedy  zbliżyli  się  do 

starego  sadu,  usłyszeli  niezwykłą  muzykę,  dobywającą  się  z  niego  przez  pachnące  żywicą 

jodłowe arkady — muzykę szaloną i rzewną, wzbudzającą smutek i łzy, pełną nieopisanego 

patosu i cudownej słodyczy. 

— Cóż to takiego — wykrzyknął David, stając jak wryty. 

— To Kilmeny gra na skrzypcach — odparł Eric. — Posiada wielki talent i improwizuje 

często takie przejmujące i czarowne melodie. 

Po chwili dotarli do krzaku róży rosnącego nieopodal starej ławki, a Kilmeny wyszła im na 

spotkanie.  Jej  piękne,  promienne  oczy  były  szeroko  rozwarte,  słodka  twarz  wyrażała 

podniecenie, wywołane nadzieją i zarazem obawą. 

— O bogowie! — mruknął David wstrząśnięty. 

Nie ukrywał swojego zdumienia i Eric, widząc to, roześmiał się z ulgą. David nawet nie 

zwrócił  uwagi  na  dziwne  zachowanie  przyjaciela,  który  w  obecności  Kilmeny  przypominał 

raczej lunatyka. 

— Kilmeny, to jest mój przyjaciel, doktor Baker — powiedział Marshall. 

Kilmeny podała Davidowi rękę z uśmiechem. Gdy tak stała w świeżym i czystym blasku 

porannego  słońca,  przy  kępie  siostrzanych  lilii  dorównujących  jej  urodą,  była  tak  piękna  i 

pełna wdzięku, że stojącym obok mężczyznom zapierało dech. David, który niewątpliwie nie 

background image

86 

 

narzekał na brak śmiałości i zawsze miał coś interesującego do powiedzenia każdej kobiecie, 

poczuł się jak onieśmielony i niezgrabny uczniak i tylko skłonił się przed nią w milczeniu. 

Tymczasem  Kilmeny  była  urocza  i  nieskrępowana.  Nie  czuło  się  w  jej  zachowaniu 

najmniejszego  zażenowania,  chociaż  okazywała  pełną  czaru  dziewczęcą  nieśmiałość.  Eric 

uśmiechnął  się, wspominając własne pierwsze z nią spotkanie. Nagle uświadomił  sobie, jak 

dalece Kilmeny przybliżyła się do niego od tamtego czasu i jak bardzo się rozwinęła. 

Uczyniwszy  subtelny  gest  zaproszenia,  Kilmeny  poprowadziła  ich  przez  sad  dróżką 

wysadzaną krzewami dzikiej wiśni. 

— Ericu,  ona  jest  po  prostu  niewyobrażalnie  piękna!  —  rzekł  David  półgłosem.  — 

Wczoraj wieczorem, gdy opowiadałeś mi o swojej miłości, miałem raczej niezbyt pochlebną 

opinię o stanie twojego umysłu. Ale teraz trawi mnie niemal zawiść. To najpiękniejsza istota, 

jaką kiedykolwiek widziałem. 

Eric zaprowadził Davida do Gordonów, a sam pośpieszył z powrotem do szkoły. Po drodze 

od  Gordonów  zobaczył  w  zaroślach  Neila  i  prawie  wystraszył  się  płonących  nienawiścią 

czarnych,  chłopięcych  oczu  Włocha.  Niespodziewany  odruch  współczucia  wziął  na  chwilę 

górę  nad  lękiem  i  odrazą.  Twarz  Neila  była  bowiem  postarzała,  pobladła  i  wymizerowana; 

oczy  miał  zapadnięte  i  gorączkowo  świecące.  Wyglądał  o  całe  lata  doroślej,  niż  wówczas, 

kiedy Eric po raz pierwszy spotkał go w wąwozie, którym płynął strumyk. 

— Neilu, czy nie możemy zostać przyjaciółmi? — zapytał. — Przykro mi, że sprawiłem ci 

ból. 

— Przyjaciółmi?! Przenigdy! — wykrzyknął Neil gwałtownie. — Pan mi zabrał Kilmeny. 

Zawsze będę pana nienawidził, i odpłacę panu jeszcze za to! — Odszedł wielkimi krokami w 

głąb zarośli, a Eric wzruszywszy ramionami, ruszył swoją drogą, wyrzucając z myśli niemiłe 

spotkanie. 

Wydawało  mu  się,  że  dzień  ciągnie  się  bez  końca.  David  nie  przyszedł  na  obiad  we 

właściwym  czasie.  Lecz  kiedy  Eric  wrócił  do  swego  pokoju  wieczorem,  znalazł  tu  swego 

przyjaciela zapatrzonego w okno. 

— No  i  cóż  —  rzekł  niecierpliwie,  gdy  David  bez  słowa  odwrócił  się  ku  niemu.  —  Co 

masz  mi  do  powiedzenia?  Nie  trzymaj  mnie  dłużej  w  niepewności,  Davidzie.  Zniosę 

wszystko.  Dzisiejszy  dzień  trwał  dla  mnie  tysiąc  lat.  Czy  możesz  wyjaśnić,  jak  wygląda 

sprawa Kilmeny? 

— Jeśli chodzi o Kilmeny, to nie ma żadnej sprawy — odparł David z wolna, opadając na 

krzesło w pobliżu okna. 

— O czym ty mówisz? 

background image

87 

 

— Dokładnie to, co usłyszałeś. Jej struny głosowe są w najlepszym porządku. Jeżeli o nie 

chodzi, nic nie stoi na przeszkodzie, aby mówiła. 

— Dlaczego więc nie mówi? Czy myślisz… czy myślisz? 

— Sądzę,  że  nie  wyrażę  tego  lepiej  w  żaden  sposób,  jak  tylko  mówiąc  słowami  Janet 

Gordon, kiedy stwierdziła, że Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić. I to 

wszystko. Problem jest natury psychicznej a nie fizycznej. Tutaj medycyna jest bezsilna. W 

moim  zawodzie  są  znacznie  lepsi  ode  mnie  Ericu,  ale  jestem  przekonany,  że  jeżeli 

skonsultujesz tę sprawę z jakimkolwiek innym lekarzem, uzyskasz tę samą odpowiedź. 

— Czyli  nie  ma  żadnej  nadziei  —  rzekł  Eric  zrozpaczony.  —  Nic  dla  mnie  nie  możesz 

zrobić? 

David zdjął z oparcia krzesła wykonany na szydełku pokrowiec ze srożącymi się lwami i 

rozłożył go sobie na kolanach. 

— Mc dla niej nie mogę zrobić — powiedział, spoglądając posępnie na artystyczne dzieło. 

—  Nie  wierzę,  aby  jakikolwiek  żyjący  człowiek  mógł  dla  niej  coś  zrobić.  Ale  też  nie 

powiedziałem, że nie ma żadnej nadziei. 

— Słuchaj Davidzie, nie jestem w nastroju do rozwiązywania zagadek. Powiedz człowieku 

jasno i nie dręcz mnie. 

David zmarszczył niepewnie brwi i wytknął palec przez otwór przedstawiający oko króla 

zwierząt. 

— Nie wiem, czy potrafię to wyjaśnić. Sam tego jeszcze dokładnie nie rozumiem. To na 

razie  wyłącznie  moja  własna,  mglista  teoria.  Nie  umiem  tego  uzasadnić  faktami.  Krótko 

mówiąc,  Ericu,  jest  rzeczą  prawdopodobną,  że  Kilmeny  przemówi,  jeżeli  tylko  będzie  tego 

bardzo pragnęła. 

— Pragnęła? Człowieku, ona bardzo tego pragnie. Bardziej, niż cokolwiek innego. Kocha 

mnie z całego swego serca i nie chce zostać moją żoną, tylko z tego powodu, że nie mówi. 

Czyżbyś uważał, że dziewczyna, która znajduje się w takiej sytuacji nie „chciałaby” mówić, 

jeżeli tylko mogłaby? 

— Tak, lecz nie sądzę, że jest to ten właściwy rodzaj pragnienia i nie jest także ważne, jak 

silne  może  być  jej  życzenie.  Cóż,  uważam,  że  tu  potrzeba  nieoczekiwanego,  żarliwego  i 

gwałtownego  pragnienia  natury  tak  psychicznej  jak  i  fizycznej.  Takiego  potężnego  nakazu 

serca i umysłu, który rozedrze niewidzialne okowy pętające jej mowę. Chciałbym, aby trafiła 

się taka okazja. Jeśli ktoś lub coś wywoła podobne zdarzenie, to wierzę, że Kilmeny będzie 

mówiła. A jeżeli tylko raz wypowie choć jedno słowo, od tej pory zacznie normalnie mówić. 

Ale najpierw musi to słowo wypowiedzieć. 

background image

88 

 

— Wszystko to wygląda raczej na wielką niedorzeczność, tak przynajmniej sądzę — rzekł 

urażony Eric. — Przypuszczam, że masz jakieś pojęcie, o czym mówisz, lecz ja nic z tego nie 

rozumiem. No, a w każdym razie, praktycznie wychodzi na to, że nie ma wielkiej nadziei dla 

niej a tym samym i dla mnie. Nawet jeżeli twoja teoria jest właściwa, to mało prawdopodobne 

aby kiedykolwiek trafiła się taka sprzyjająca okazja. A Kilmeny nigdy za mnie nie wyjdzie. 

— Nie  poddawaj  się  tak  łatwo,  stary  przyjacielu.  Tutaj  trzeba  pamiętać,  że  bywają 

przypadki, kiedy kobieta zmienia swój sposób myślenia. 

— Ale  nie  kobieta  taka  jak  Kilmeny  —  odparł  Eric  posępnie.  —  Mówiłem  ci,  że  ona 

odziedziczyła  wszystkie  cechy  swej  matki,  jeśli  chodzi  o  wytrwałość  i  nieugiętą  wolę, 

jakkolwiek  jest  wolna  od  wszelkich  obciążeń  dotyczących  egoizmu  czy  dumy.  Bardzo  ci 

dziękuję Davidzie za twoją życzliwość i zainteresowanie. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. No 

cóż, mój Boże, ile by to znaczyło dla mnie, gdybyś zdołał jej pomóc. 

Eric z jękiem opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Była to dla niego chwila gorzka 

jak śmierć. Sądził, że życiowe doświadczenie przygotowało go na rozczarowanie i nie zdawał 

sobie  sprawy,  jak  silna  była  nadzieja,  którą  żywił  do  tej  pory,  a  która  teraz  całkowicie  go 

opuściła. 

David z westchnieniem położył szydełkowy pokrowiec dokładnie na poprzednim miejscu. 

— Ericu, ostatniego wieczoru, uczciwie mówiąc myślałem, że jeśli nie zdołam jej pomóc, 

to… to byłaby najlepsza rzecz, jaka mogłaby cię spotkać w tej sytuacji. Ale kiedy później ją 

ujrzałem…  chętnie  oddałbym  prawą  rękę,  aby  tylko  coś  dla  niej  zrobić.  To  dziewczyna 

wymarzona dla ciebie. Gdybym mógł sprawić, by przemówiła. Ach, na pamięć twojej matki! 

— David opuścił zaciśnięte pięści na parapet okna z taką siłą, że aż szyby zadźwięczały.  — 

Ona jest odpowiednia na żonę dla ciebie, bez względu na to  czy mówi,  czy nie.  Gdyby się 

tylko dała przekonać. 

— Ona na to nie przystanie. Nie, Davidzie, już ją utraciłem. Czy powiedziałeś jej to samo, 

co mnie? 

— Powiedziałem, że nie mogę w niczym jej pomóc. Nie zdradziłem swojej teorii — być 

może postąpiłem źle. 

— No i jak to przyjęła? 

— Bardzo dzielnie i spokojnie — jak przystało na uroczą damę. Ale spojrzenie jej oczu… 

Ericu,  poczułem  się  tak,  jak  gdybym  kogoś  zamordował.  Pożegnała  mnie  pełnym  wdzięku 

gestem i z żałosnym uśmiechem poszła na górę. Więcej jej nie zobaczyłem, chociaż zostałem 

na  obiedzie,  zaproszony  przez  pana  Gordona.  Ci  starzy  Gordonowie  to  rzeczywiście 

ekscentryczna para. Myślę, że ich polubiłem. Mają silne charaktery, stałe zasady i są lojalni. 

background image

89 

 

Dobrzy przyjaciele i zacięci wrogowie. Wyrazili żal, że nie mogłem pomóc Kilmeny. Ja zaś 

dokładnie wszystko im powiedziałem, niczego nie ukrywając. Stary Thomas Gordon uważał, 

że niepotrzebnie mieszam się w nie swoje sprawy. 

Eric  uśmiechnął  się,  myśląc  o  czym  innym.  —  Muszę  wyjść  na  chwilę  i  zobaczyć  się  z 

Kilmeny. Wybaczysz mi, Davidzie? Tu są książki. Zajmij się trochę sobą. Kiedy jednak Eric 

wszedł  do  domu  Gordonów,  ujrzał  jedynie  starą  Janet,  a  ta  oznajmiła  mu,  że  Kilmeny 

przebywa w swoim pokoju i nie chce go widzieć. 

— Była pewna, że pan zechce przyjść tutaj i prosiła, abym panu to przekazała. 

Janet podała mu małą kartkę. List był krótki, smutny i widniały na nim ślady łez. 

 

— Nigdy więcej nie próbuj spotkać się ze mną, Ericu — czytał. — Nie chcę cię zobaczyć, 

ponieważ  to  zbyt  trudne  do  zniesienia  dla  nas  obojga.  Musisz  odejść  i  zapomnieć  o  mnie. 

Przeżyłam  kilka  bardzo  pięknych  dni.  Kiedyś  będziesz  mi  wdzięczny  za  tę  decyzję.  Zawsze 

będę cię kochać i modlić się za ciebie. 

Kilmeny. 

 

— Muszę ją zobaczyć — powiedział Eric desperacko. — Ciociu Janet, okaż mi przyjaźń. 

Powtórz  jej,  że  musimy  koniecznie  porozmawiać.  Proszę  tylko  o  jedną,  krótką  chwilę 

rozmowy. 

Janet potrząsnęła głową, ale poszła na górę. Prędko wróciła. 

— Oświadczyła,  że  nie  może  zejść  na  dół.  Pan  wie,  co  to  oznacza.  Nie  ma  co  błagać.  I 

muszę przyznać, że według mnie, to ona ma rację. Nie powinna wychodzić za pana, a w tej 

sytuacji lepiej, by pana nie spotykała. 

Eric wrócił więc do domu w nastroju dużo gorszym, niż kiedy wychodził. Rankiem, a była 

to sobota, odprowadził Davida Bakera na stację. Nie spał w nocy i wyglądał tak mizernie i 

żałośnie,  że  David  poczuł  niepokój.  Zamierzał  pozostać  w  Lindsay  przez  kilka  dni,  lecz  z 

powodu  ciężkiego  stanu  jednego  z  pacjentów  w  Queenslea,  zażądano  jego  szybkiego 

powrotu. Uścisnął rękę Erica na pożegnanie. 

— Ericu, porzuć tę szkołę i zaraz wracaj do domu. Teraz w Lindsay nie masz co robić i 

będziesz tylko zadręczał swoje serce. 

— Muszę choć raz zobaczyć Kilmeny, zanim stąd odejdę — usłyszał odpowiedź Erica. 

Tego popołudnia Marshall wybrał się znowu do siedziby Gordonów. Rezultat był jednak 

identyczny. Kilmeny odmówiła mu spotkania i Thomas Gordon powiedział poważnie: 

background image

90 

 

— Panie Ericu, pan wie, że pana lubię. Jest mi przykro z powodu decyzji Kilmeny, ale być 

może ona ma rację. Bardzo bym się cieszył, widząc tu pana częściej. Ale sprawy tak się mają, 

że  powiem  wprost:  lepiej,  by  pan  tu  nie  przychodził  nigdy  więcej.  Wiem,  że  to  nie  jest 

przyjemne,  ale im prędzej  przestaniecie myśleć  o sobie, tym  lepiej.  Idź  teraz młodzieńcze i 

niech cię Bóg błogosławi. 

— Czy pan wie, czego ode mnie żąda? — spytał Eric ochrypłym głosem. 

— Wiem, że powiedziałem rzecz okrutną, ale to dla pańskiego dobra, panie Ericu. Nie do 

pomyślenia  jest,  by  Kilmeny  zmieniła  kiedykolwiek  swoje  poglądy.  Mamy  pewne 

wcześniejsze doświadczenia z kobietami jej pokroju… Zawracanie głowy, Janet, siostro, nie 

płacz! Wy, kobiety, jesteście niemądrymi stworzeniami. Czy myślisz, że łzy mogą zmyć takie 

rzeczy? Nie, one nie usuną plamy grzechu lub jego konsekwencji. To jest straszne, jak jeden 

grzech  może  się  tak  rozprzestrzenić  i  zniszczyć  czyjeś  niewinne  życie  i  to  długo  po  tym, 

kiedy  grzesznica  odeszła  zdać  rachunek  przed  Bogiem.  Panie  Marshall,  jeżeli  weźmie  pan 

pod uwagę moją radę, to proponuję, by porzucił pan szkołę w Lindsay, dla własnego dobra, 

jak najszybciej. 

background image

91 

 

Z

ERWANE KAJDANY

 

 

Eric powrócił do domu z pobladłą, wymizerowaną twarzą. Nigdy nie sądził, że mężczyzna 

może aż tak cierpieć z powodu kobiety. I co powinien zrobić? Wydawało się niemożliwe, by 

mógł żyć tak dalej — to nie było życie… bez Kilmeny. Udręka wypaliła mu serce, odebrała 

siłę płynącą z młodzieńczej energii i nadziei, obarczając duszę bólem i goryczą. 

Później nigdy nie mógł pojąć, jak przeżył następną niedzielę i jak zwyczajnie poszedł do 

szkoły w poniedziałek. Po prostu postępował jak człowiek cierpiący, który musi jednak żyć i 

pracować. Jego ciało działało niby automat; poruszał się i mówił mechanicznie, bez udziału 

woli,  podczas gdy zamknięta w nim dusza przeżywała niewyobrażalne  męki,  a te odcisnęły 

się  w  jego  świadomości  na  zawsze.  Tymczasem,  obok  płonącego  piekła  Erica  Marshalla, 

codzienne życie toczyło się dalej. Po tym doświadczeniu stał się mężczyzną, pozostawiając za 

sobą  lata  chłopięce  i  odtąd  spoglądał  na  życie  oczyma,  co  już  sięgnęły  w  jego  niezbadane 

głębie. 

We  wtorek  po  południu  w  okręgu  odbył  się  pogrzeb  i  zgodnie  z  obyczajem  szkoła  była 

zamknięta. Eric powrócił raz jeszcze do starego sadu. Nie miał nadziei zobaczyć tu Kilmeny, 

ponieważ uważał, że będzie szczególnie unikała tego miejsca, obawiając się go spotkać. Ale 

nie potrafił trzymać się  z daleka od sadu, chociaż wiedział, że czekają  go okropne katusze. 

Miotały  nim  dwie  namiętności:  dzikie,  prawie  chorobliwe  pragnienie,  by  już  więcej  nie 

zobaczyć  sadu,  a  jednocześnie  buntował  się  przeciw  okrutnej  rzeczywistości  i  nie  chciał 

odjeżdżać i porzucać miejsca, gdzie poznał ukochaną. Czy ten niezwykły, stary sad, w którym 

ujrzał,  a  później  starał  się  o  swoją  najdroższą  dziewczynę,  obserwował,  jak  wspaniale 

rozkwita niczym kwiat i rozwija się z naiwnego dziewczątka w świadomą, uroczą kobietę, ma 

być przed nim na zawsze zamknięty? 

Kiedy przekraczał pastwisko przy świerkowym lasku, spotkał Neila Gordona, stawiającego 

długi  płot.  Neil  nawet  nie  spojrzał,  kiedy  Eric  przechodził,  lecz  ponuro  wbijał  słupki. 

Przedtem Eric żałował Neila, obecnie zaczął darzyć go sympatią. Czy Neil cierpiał tak samo? 

Młody nauczyciel widział w nim teraz współtowarzysza niedoli. 

Sad był bardzo cichy i drzemał w soczystych, głębokich odcieniach jasnego, wrześniowego 

popołudnia. Słońce wyglądało, jakby było obdarzone potęgą wydobywania czystej esencji z 

najrozmaitszych zapachów, rozsiewanych w obfitości ponad lasem  i  polem.  Obecnie kwitło 

jedynie kilka kwiatów. Większość lilii, które przed kilkoma dniami tak pięknie królowały na 

background image

92 

 

centralnym  klombie, już zwiędła. Trawa była nierówna, zeschnięta i  zaniedbana. Jedynie w 

rogu płomyki nawłoci rozpalały się, a kilka astrów o przyćmionej barwie purpury drzemało tu 

i  ówdzie.  Sad  zachował  własny,  osobliwy  powab,  niczym  kobieta,  której  młodość  już 

bezpowrotnie  odeszła,  a  ona  nadal  utrzymuje  wokół  siebie  atmosferę  pamiętającą  czasy  jej 

piękności i niezniszczalny urok. 

Eric spacerował posępny i roztargniony po sadzie, by wreszcie usiąść na wpół zwalonym 

kawałku  płotu,  w  cieniu  zwieszających  się  gałęzi  jodłowych.  Tutaj  zatopił  się  w 

rozpamiętywaniu, wzruszającej i gorzkiej słodyczy, w której żył przez cały ten czas, od chwili 

kiedy wyszedł z sadu po pierwszym spotkaniu z Kilmeny. 

Jak  głęboka  była  jego  nieuwaga,  najlepiej  świadczy  fakt,  że  nie  spostrzegał  niczego,  co 

działo  się  wokoło.  Nie  słyszał  ukradkowych  kroków  za  plecami,  w  mrocznym  jodłowym 

lesie.  Nawet  nie  dostrzegł  Kilmeny,  która  wychodziła  z  wolna  spoza  zakrętu  ścieżki, 

biegnącej  przez  zarośla  dzikiej  wiśni.  Kilmeny  pragnęła  starego  sadu,  jak  balsamu  do 

uleczenia swego złamanego serca, jeżeli było to w ogóle możliwe. Nie obawiała się przybycia 

Erica o tej porze dnia, bo skąd mogła wiedzieć, że w okręgu zarządzono zamknięcie szkół z 

powodu  pogrzebu.  Ale  nigdy  nie  przyszłaby  tutaj  wieczorem,  choć  tęskniła  za  Ericem 

nieopisanie.  Przede  wszystkim  jednak  przychodziła  snuć  wspomnienia  tu,  gdzie  utraciła 

wszelką nadzieję. 

Wyglądała, jakby minęły lata a nie kilka dni. Była Otępiała z żalu i cierpienia. Miała bladą, 

wymizerowaną  twarz.  Niebieskawe,  przezroczyste  cienie  widniały  pod  wielkimi,  pełnymi 

tęsknoty oczyma, z których zniknęły marzenia i dziewczęca beztroska, a pojawił się smutek i 

cierpliwość  rezygnacji.  Thomas  Gordon  potrząsnął  głową  z  niedobrym  przeczuciem,  kiedy 

zobaczył siostrzenicę owego ranka przy stole podczas śniadania. 

— Ona tego nie wytrzyma — pomyślał. — Długo już nie pobędzie na tym świecie. Być 

może  to  najlepsze  wyjście  dla  tej  biednej  dziewczyny.  Może  byłoby  lepiej,  aby  młody 

nauczyciel  nigdy  nie  postawił  stopy  w  sadzie  Connorsów  lub  w  tym  domu.  Margaret, 

Margaret,  to  trudne  do  zniesienia,  gdy  twoje  dziecko  płaci  rachunki  za  grzechy  popełnione 

jeszcze przed swoim narodzeniem. 

Kilmeny wędrowała przez lasek powoli i przypominała istotę w transie. Kiedy doszła do 

wyrwy  w  płocie  w  miejscu,  gdzie  dróżka  wchodziła  do  sadu,  podniosła  bladą  twarz  i 

zobaczyła  Erica,  siedzącego  w  cieniu  drzew  po  drugiej  stronie  sadu,  z  głową  ukrytą  w 

dłoniach.  Natychmiast  zatrzymała  się  i  purpurowe  rumieńce  gwałtownie  zabarwiły  jej 

policzki. 

background image

93 

 

W następnej jednak chwili krew odpłynęła z twarzy Kilmeny, która zbielała jak marmur. 

W  pięknych  oczach  odbił  się  wyraz  prawdziwej,  nieopisanej  grozy,  tak  jak  ponure  cienie 

chmur odbijają się w błękitnych sadzawkach. 

Za  Ericem  przycupnął  napięty,  złowieszczy  Neil  Gordon.  Mimo  odległości  Kilmeny 

dojrzała  jego  spojrzenie,  zauważyła  też,  co  trzymał  w  ręku,  by  pomścić  swoje  udręki  i 

błyskawicznie wszystko zrozumiała. 

Scena ta utrwaliła się w jej umyśle niczym na kliszy fotograficznej. Wiedziała, że nie ma 

czasu i nie zdąży przebiec przez sad, by ostrzec Erica przed niebezpieczeństwem. Ale musi go 

ostrzec — musi! musi! Potęga uczucia spowodowała przemożną chęć krzyknięcia i była jak 

ogromna  fala  przypływu  morskiego  —  przypływu,  który  rozlał  się  gwałtownie  niczym 

powódź.  Kiedy  Neil  Gordon  z  twarzą  demona  wzniósł  mściwie  siekierę  w  zaciśniętych 

dłoniach, Kilmeny rzuciła się przez wyrwę w płocie. 

— Ericu, Ericu spójrz poza siebie — spójrz za siebie! Eric, słysząc ten dolatujący z oddali 

krzyk,  poderwał  się  zdumiony  i  oszołomiony.  W  żadnym  wypadku  nie  spodziewał  się,  by 

wołać mogła Kilmeny, lecz instynktownie posłuchał polecenia. 

Obejrzał  się  za  siebie  i  dostrzegł  Neila,  który  spoglądał  osłupiały  na  Kilmeny  Gordon. 

Twarz  młodego  Włocha  stała  się  szara  jak  popiół,  a  oczy  wypełniało  przerażenie  i 

niedowierzanie.  Czuł,  że  nadprzyrodzona  siła  przeszkodziła  mu  w  morderczych  zamiarach. 

Siekiera  leżała  u  jego  stóp,  tam  gdzie  upuścił  ją  na  skutek  strachu  i  wstrząsu  wywołanego 

niespodziewanym  krzykiem  Kilmeny.  Jednak  zanim  Eric  zdołał  wymówić  słowo,  Neil 

odwrócił  się  z  płaczem  bardziej  podobnym  do  zwierzęcego  skowytu  niż  ludzkiego  głosu  i 

zniknął niczym ścigane zwierzę w gęstwinie cieni jodłowego lasu. 

W  chwilę  później  Kilmeny,  kochana  Kilmeny  z  twarzą  zalaną  łzami  i  rozpromienioną 

uśmiechem, padła w objęcia Erica. 

— Och,  Ericu,  ja  mówię!  Ja  mówię!  Och,  jakież  to  cudowne,  fantastyczne!  Ericu,  ja  cię 

kocham! Kocham cię! 

background image

94 

 

N

EIL 

G

ORDON SAM DECYDUJE

 

 

To prawdziwy cud! — rzekł Thomas Gordon wstrząśnięty. Takie były jego pierwsze słowa 

od  chwili,  gdy  zobaczył  Erica  i  Kilmeny  wpadających  do  domu  i  trzymających  się  za  ręce 

niczym  dwoje  upojonych  radością  dzieci.  Zdumieni  i  zdyszani,  wykrzykiwali  jedno  przez 

drugie wujowi i ciotce, swoją niezwykłą nowinę. 

— Och, nie, to jest cudowne, ale to nie cud — powiedział Eric. — David tłumaczył mi, że 

taka rzecz może się przydarzyć. Nie miałem zbyt wielkiej nadziei. On by wszystko dokładnie 

wyjaśnił, gdyby był tutaj. 

Thomas  Gordon  potrząsnął  głową.  —  Wątpię,  czy  by  potrafił,  panie  Ericu.  On,  czy  też 

ktokolwiek inny. Dla mnie to wprost graniczy z cudem. Podziękujmy Bogu ze czcią i pokorą 

za to, że zapobiegł napaści i zło przemienił w coś dobrego. Być może pański doktor wyjaśni 

to po swojemu, młodzieńcze, lecz ja sądzę… lecz ja sądzę, że nie będzie bliski prawdy. To 

jest niesamowite! Janet, kobieto, wydaje mi się, że śnię. Czy Kilmeny naprawdę mówi? 

— Oczywiście,  wujku,  naprawdę  mówię  —  odparła  Kilmeny,  rzucając  Ericowi 

zachwycone  spojrzenie.  —  Och,  nie  wiem,  jak  do  tego  doszło.  Poczułam  tylko,  że  muszę 

powiedzieć i… i to zrobiłam. A jakie teraz wydaje się to proste. Mam wrażenie, że zawsze 

mogłam mówić. 

Mówiła naturalnie i łatwo. Miała jedynie trudności z modulacją głosu, co wynikało z braku 

doświadczenia.  Czasami  głos  jej  brzmiał  zbyt  wysoko  to  znowu  zbyt  nisko.  Było  jednak 

zupełnie  jasne,  że  wkrótce  doskonale  go  opanuje.  A  miała  piękny  głos  —  bardzo  czysty, 

miękki i melodyjny. 

— Och, jakże się cieszę, że pierwszym słowem,  które wypowiedziałam  było twoje imię, 

najdroższy — wyszeptała do Erica. 

— No,  a  co  z  Neilem?  —  spytał  poważnie  Thomas  Gordon,  otrząsając  się  z  trudem  z 

podziwu. — I co my z nim zrobimy, kiedy tu powróci? Przecież to poważna sprawa. 

Eric  całkiem  zapomniał  o  Neilu,  przepełniony  zdumieniem  i  radością.  Myśl,  że  przed 

chwilą uniknął nagłej i gwałtownej śmierci, nie zaprzątała dotąd jego umysłu. 

— Musimy  mu  wybaczyć,  panie  Gordon.  Wiem,  że  powinienem  mu  być  właściwie 

wdzięczny, bo przywrócił mi Kilmeny. Tylko fatalny zbieg okoliczności pchnął go na drogę 

przestępstwa i dzięki Bogu, dobrze się to skończyło. 

background image

95 

 

— To  prawda,  panie  Ericu,  ale  to  nie  zmienia  strasznego  faktu,  że  ten  chłopak  nosił  w 

umyśle  mordercze  zamiary  i  chciał  pana  zabić.  Kierująca  losami  opatrzność  ocaliła  go, 

nakazała odstąpić od zbrodni i zło zastąpić dobrem. Co wcale nie zmienia postaci rzeczy i w 

duszy  jest  on  nadal  przestępcą.  A  przecież  wychowywaliśmy  go  i  urabialiśmy  z  całą 

odpowiedzialnością  jak  własne  dziecko…  Kochaliśmy  go!  Tak  nam  trudno  zrozumieć  ten 

postępek i zupełnie nie wiemy, jak mamy się zachować w tej sytuacji. Nie możemy przecież 

udawać, że nic się nie zdarzyło. Nigdy już nie będziemy mogli mu zaufać. 

Neil Gordon sam rozwiązał swój problem. Kiedy Eric powrócił wieczorem do domu, zastał 

starego Roberta Williamsona, raczącego się w spiżarni chlebem i serem po powrocie ze stacji. 

Timothy  siedział  dostojnie  w  swoim  aksamitnym  paradnym  stroju  i  łaskawie  pozwalał 

częstować się smakołykami. 

— Dobry  wieczór,  panie  nauczycielu.  Widzę,  że  dziś  wygląda  pan  znacznie  lepiej  niż 

ostatnio. Mówiłem mojej żonie, że nie ma co się martwić, bo między zakochanymi zdarzają 

się nieporozumienia. Ale ona gryzła się bardzo z tego powodu. Za nic jednak w świecie nie 

spytałaby  pana,  co  było  przyczyną  waszej  sprzeczki.  Należy  do  gatunku  nieszczęśników, 

którzy  nigdy  nie  zaznają  spokoju,  bo  zawsze  muszą  wtykać  swoje  nosy  w  sprawy  innych 

ludzi. Ale, ale, co to za awantura była dzisiaj wieczorem u Gordonów? 

Eric spojrzał zdziwiony. Skąd Robert Williamson mógł tak wcześnie cokolwiek usłyszeć. 

— O czym pan myśli? — zapytał. 

— No  cóż,  nasi  ludzie  na  stacji  domyślili  się,  że  coś  musiało  się  wydarzyć,  skoro  Neil 

Gordon tak nagle pojechał na wycieczkę. 

— Neil wyjechał? Na wycieczkę? — wykrzyknął zdumiony Eric. 

— Tak.  Czy  pan  wie,  że  dzisiaj  wieczorem  odchodził  pociąg  wycieczkowy.  Wszyscy 

chętni popłyną dzisiaj w nocy statkiem… specjalnym rejsem. Zebrało się z tuzin lub więcej 

chłopaków  z  naszych  stron.  Wszyscy  stali  w  grupie  i  gawędzili,  kiedy  Lincoln  Frame 

nadjechał  galopem  i  Neil  wyskoczył  z  wozu.  Wpadł  tylko  na  stację,  kupił  bilet  i  wypadł  z 

powrotem. Wsiadł do pociągu, nie mówiąc przy tym słowa, a patrzył ponuro i wyglądał jak 

sam  diabeł.  Wszyscy  byliśmy  zbytnio  zaskoczeni,  aby  go  zapytać,  zanim  odjechał.  Lincoln 

nie mógł też nic wyjaśnić. Sam niewiele wiedział. Powiedział tylko, że Neil uciekł z domu i 

wyglądał,  jakby  ścigała  go  policja.  Zaproponował  Lincolnowi  za  sześćdziesiąt  dolarów  tę 

czarną  klaczkę,  jeśli  tylko  ten  odwiezie  go  na  stację  tak,  by  zdołał  złapać  pociąg 

wycieczkowy. Kłaczka była własnością Neila, a Lincoln pragnął już wcześniej ją kupić, lecz 

przedtem Neil nawet słuchać o tym nie chciał. Lincoln skorzystał z okazji. Neil miał klaczkę 

ze sobą i  Lincoln przywiązał ją do wozu i zabrał chłopaka na stację. Neil nie miał żadnego 

background image

96 

 

bagażu i przez całą drogę nie otworzył ust  — mówił Lincoln. Wywnioskowaliśmy, że stary 

Thomas  musiał  zrobić  awanturę.  Czy  pan  nic  o  tym  nie  wie?  Czy  też  może  tak  pan  jest 

zapatrzony w swoją ślicznotkę, że nic pan wokół nie widzi. 

Eric  pomyślał  szybko.  Wreszcie  pojął  i  odczuł  wielką  ulgę.  A  więc  Neil  opuścił  dom! 

Zapewne  nigdy  nie  wróci  i  to  było  najlepsze,  co  mógł  uczynić.  Stary  Robert  powinien 

ostatecznie usłyszeć część prawdy, bo i  tak nie  da się przed nim ukryć,  że Kilmeny potrafi 

mówić. 

— U Gordonów były dzisiaj wieczorem pewne kłopoty, panie Williamson — powiedział 

poważnie. — Neil Gordon zachował  się bardzo źle i  straszliwie przeraził  Kilmeny, do tego 

stopnia,  że  wydarzyła  się  rzecz  nieprawdopodobna.  Odzyskała  wreszcie  mowę  i  teraz  już 

doskonale mówi. 

Stary Robert położył kawałek sera, który niósł do ust na czubku noża i wytrzeszczył oczy, 

spoglądając na Erica w kompletnym osłupieniu. 

— Boże,  pobłogosław  mej  duszy!  Panie  nauczycielu,  co  za  nadzwyczajna  sprawa!  — 

wykrzyknął.  —  Czy  mówi  pan  poważnie?  Czy  może  próbuje  pan  zrobić  głupca  ze  starego 

człowieka? 

— Nie,  panie  Williamson.  Zapewniam  pana,  że  to  co  powiedziałem,  jest  najszczerszą 

prawdą. Doktor Baker mówił mi, że szok mógłby ją uleczyć — no i tak się stało. Co do Neila, 

skoro wyjechał, myślę, że niewątpliwie zrobił dobrze. 

Eric  opuścił  kuchnię,  nie  chcąc  dłużej  podtrzymywać  dyskusji.  A  kiedy  wspinał  się  po 

schodach  na  górę,  słyszał,  jak  stary  Robert  mruczał  do  siebie  niczym  człowiek  kompletnie 

oszołomiony: 

— No,  tak,  tak.  Nigdy  dotąd  nie  słyszałem  czegoś  podobnego.  W  ciągu  całego  swojego 

życia.  Nigdy,  nigdy.  Timothy,  czy  ty  kiedykolwiek  słyszałeś  coś  podobnego?  Och,  ci 

niepojęci Gordonowie! Nic u nich się nie dzieje jak u innych ludzi. 

Pójdę obudzić matkę i opowiem jej o tym, bo inaczej do rana nie zasnę. 

background image

97 

 

Z

WYCIĘSTWO

 

 

Teraz  kiedy  wszystko  doszło  do  normy,  Eric  postanowił  opuścić  szkołę  i  powrócić  do 

rodzinnego miasta. Co prawda „podpisał papiery” i zobowiązał się uczyć do końca roku, ale 

sądził, że rada szkolna wyrazi zgodę na zwolnienie, jeżeli znajdzie odpowiedniego następcę. 

Zdecydował  prowadzić  zajęcia  aż  do  wakacji,  które  rozpoczynały  się  w  październiku,  po 

czym chciał stąd wyjechać. Kilmeny przyrzekła, że wyjdzie za niego następnej wiosny. Eric 

błagał  o  wcześniejszy  termin,  lecz  Kilmeny  słodko  ale  stanowczo  postawiła  na  swoim,  a 

Thomas i Janet zgadzali się z nią. 

— Jest  jeszcze  wiele  rzeczy,  których  muszę  się  nauczyć,  zanim  będę  gotowa  do 

zamążpójścia — oznajmiła Kilmeny. — Chciałam także oswoić się z widokiem obcych ludzi. 

Mam  obecnie  pewne  trudności  i  ogarnia  mnie  przerażenie,  kiedy  widzę  kogoś,  kogo  nie 

znam, chociaż sądzę, że tego nie widać. Chodzę teraz do kościoła z wujem i ciotką oraz na 

spotkania Towarzystwa Misyjnego. I wuj Thomas obiecał, że znajdzie dla mnie tej zimy jakąś 

szkołę z internatem w mieście. Co o tym myślisz? 

Eric  natychmiast  zaprotestował.  Pomysł  Kilmeny  aby  pójść  do  szkoły  z  internatem 

pobudził go do śmiechu. 

— Nie  mogę  zrozumieć,  dlaczego  po  wyjściu  za  mnie,  nie  może  się  uczyć,  czego  tylko 

chce, jak dawniej sama z książek — narzekał do wuja i ciotki. 

— Tak,  ale  my  też  chcielibyśmy  mieć  ją  jeszcze  u  siebie  przez  zimę  —  poważnie 

tłumaczył  Thomas  Gordon.  —  Trudno  nam  się  z  nią  rozstać.  Nigdy  dotąd  nie  była  poza 

domem nawet przez jeden dzień. Jest światłem naszego życia. To bardzo miłe z pana strony, 

że pozwoli jej pan przyjeżdżać do nas kiedykolwiek zechce. Ale to jednak zasadnicza różnica. 

Będzie należała do pańskiego świata a nie do naszego. To jest słuszne, nie chcemy, aby było 

inaczej. Lecz prosimy, pozostaw nam ją jeszcze na tę zimę. 

Eric ustąpił z oporami, bo nie miał innego wyjścia. Koniec końców przypomniał sobie, że 

przecież Lindsay nie leży zbyt daleko od Queenslea, a nadto istnieją takie rzeczy jak statki i 

pociągi. 

— Czy pan napisał już ojcu o tym, co się tutaj wydarzyło? — niespokojnie pytała Janet. 

— Nie, nic jeszcze nie wie. Ale pójdę do domu i opiszę dokładnie wszystko jeszcze tego 

wieczoru. 

background image

98 

 

Pan Marshall senior nie odpowiedział na list, lecz zjawił się osobiście. Po kilku dniach Eric 

wrócił  ze  szkoły  i  zobaczył  ojca  siedzącego  w  wymuskanym  salonie  pani  Williamson.  Nie 

padło żadne słowo dotyczące listu Erica do czasu, aż wypili herbatę. Kiedy zostali sami, pan 

Marshall zapytał nagle. 

— Ericu,  co  to  za  sprawa  z  tą  dziewczyną?  Mam  nadzieję,  że  nie  zrobiłeś  jakiegoś 

głupstwa. Chociaż po tym, czego  się dowiedziałem, bardzo mi na to wygląda. Dziewczyna, 

niema  przez  całe  prawie  życie,  dziewczyna  nie  mająca  prawa  do  nazwiska  ojca,  wiejska 

dziewczyna,  którą  musiałeś  wynaleźć  właśnie  w  takim  miejscu  jak  Lindsay!  Twoja  żona 

powinna  zająć  miejsce  twojej  matki,  a  ona  była  perłą  wśród  kobiet.  Czy  myślisz,  że  ta 

dziewczyna  jest  tego  warta?  Przecież  to  nieprawdopodobne!  Zostałeś  omotany  przez  ładną 

buzię oraz świeżą dziewczęcą urodę. Przewidywałem, że będą jakieś kłopoty związane z tą 

dziwną zachcianką, jaką było objęcie posady wiejskiego nauczyciela. 

— Poczekaj, aż zobaczysz Kilmeny, ojcze — odparł Eric z uśmiechem. 

— Hm! Dokładnie to samo powiedział mi David Baker. Natychmiast po otrzymaniu listu 

od ciebie poszedłem do niego, bo zaraz podejrzewałem, że istnieją pewne związki pomiędzy 

tym  listem a jego tajemniczą wizytą tutaj. Próbowałem wydobyć z niego jakąś  wiadomość, 

ale nie pomogły stosowane przeze mnie prośby ni sprytne kruczki. Na to wszystko powiedział 

tylko: — Proszę poczekać, aż zobaczy pan Kilmeny Gordon. 

— No  dobrze,  poczekam,  aż  ją  zobaczę,  lecz  pamiętaj,  będę  na  nią  patrzył  oczami 

mężczyzny sześćdziesięciopięcioletniego a nie dwudziestoczteroletniego. I jeżeli ona nie jest 

odpowiednia na twoją żoną, to lepiej ją opuść lub radź sobie sam w życiu. 

Eric zagryzł wargi, lecz odparł jedynie poważnie: 

— Ojcze, chodź ze mną. Pójdziemy teraz na spotkanie z nią. 

Poszli  okrężną  główną  drogą  aż  do  drożyny  Gordonów.  Kilmeny  nie  było,  kiedy  stanęli 

przed ich domem. 

— Pobiegła do starego sadu, panie Marshall — powiedziała Janet. — Kocha to miejsce tak 

bardzo, że spędza tam każdą wolną chwilę. Lubi się tam uczyć. 

Usiedli  i  porozmawiali  chwilę  z  Thomasem  i  Janet.  Kiedy  wyszli,  pan  Marshall 

powiedział: 

— Polubiłem  tych  ludzi.  Jeżeli  Thomas  Gordon  byłby  takim  człowiekiem  jak  Robert 

Wilłiamson,  nie  chciałbym  nawet  oglądać  twojej  Kilmeny.  Jednak  oboje  Gordonowie  są  w 

porządku, trochę szorstcy i zasadniczy, ale to dobry, solidny ród. Mają wrodzoną dystynkcję i 

silne charaktery. Ale coś ci powiem otwarcie. Spodziewam się, że twoja młoda dama nie ma 

takich ust jak jej ciotka. 

background image

99 

 

— Usta Kilmeny są podobne do ucieleśnionej, słodkiej pieśni miłosnej. 

— Hm! — mruknął pan Marshall. — Dobrze — dodał po chwili bardziej tolerancyjnie. — 

Byłem także poetą przez sześć miesięcy swego życia, wówczas, kiedy zalecałem się do twojej 

matki. 

Gdy  weszli  do  sadu,  Kilmeny  czytała  na  ławce  pod  krzewem  bzu.  Wstała  i  ruszyła 

zatrwożona na spotkanie, domyślając się, że ten wysoki, białowłosy starszy pan, to musi być 

ojciec  Erica.  Kiedy  podeszła,  wzruszony  Eric  zauważył  z  uczuciem  dumy,  że  nie  mogła 

piękniej wyglądać. Włożyła swoją ulubioną prostą, niebieską sukienkę, ładną, jak wszystkie 

jej  sukienki.  Ubiór  szczególnie  podkreślał  doskonałą  linię  jej  gibkiej,  wysmukłej  figury. 

Lśniące,  czarne  włosy  zaplotła  i  owinęła  wokół  głowy  w  koronę,  w  którą  zatknęła  kilka 

gałązek  dzikich  astrów,  płonących  niczym  cudowne  purpurowe  gwiazdy.  Jej  twarz 

zaróżowiło  delikatnie  podniecenie.  Wyglądała  jak  młoda  księżniczka  ukoronowana  przez 

różowy blask słoneczny, przeciskający się przez stare drzewa. 

— Ojcze, to jest właśnie Kilmeny — z dumą powiedział Eric. 

Kilmeny podała dłoń, z pewną bojaźnią szepcząc pozdrowienie. Pan Marshall popatrzył na 

nią  i  już  nie  mógł  oderwać  wzroku.  Ujął  dłoń  dziewczyny,  przytrzymał  ją  i  spoglądał  tak 

przenikliwie a zarazem uważnie w jej twarz, jakby nie dowierzał własnym oczom. Wreszcie 

przyciągnął Kilmeny do siebie i z wielką powagą pocałował ją delikatnie w czoło. 

— Moja  droga  —  powiedział.  —  Cieszę  się,  a  zarazem  jestem  dumny,  że  zgodziłaś  się 

zostać żoną mego syna, a moją najmilszą i godną największego szacunku córką. 

Eric szybko odwrócił się, aby ukryć widniejące na twarzy silne wzruszenie, ale oczy jego 

tak jaśniały, jakby spoglądał w przyszłość opromienioną tęczowym blaskiem.