background image

 

ROZDZIA

Ł PIERWSZY 

-  Tu chyba jest o jedno dziecko za du

żo! 

O  mój Bo

że, westchnęła w duchu Ellen Silverton, rzucając 

niespokojne spojrzenie w kierunku doktora Jocka Blaxtona. To 
musia

ło się tak skończyć, pomyślała. Doktor Blaxton nie jest 

w ko

ńcu tak naiwny i mało spostrzegawczy, żeby nie zauważyć 

moich sztuczek. Od tygodnia przecie

ż nie robię nic innego, tylko 

zamieniam 

łóżeczka, wynoszę i wnoszę na salę dzieci... 

Co jednak zrobi

ć, żeby prawda nie wyszła jeszcze na jaw? Muszę pomóc Tinie... 

Za 

wszelką cenę muszę pomóc Tinie. 

Doktor Tina Rafter pracowa

ła w szpitalu w Gundowring od bardzo niedawna. 

Tydzie

ń  temu  przyszła  do  Ellen  bliska  załamania; była  blada  na  twarzy  i  miała 

oczy pełne łez. 

• Z

łożę wymówienie - oznajmiła. - Inaczej sobie nie poradzę, nie mogę przecież 

przynosić dziecka do pracy. 

• Ale

ż  oczywiście,  że  możesz  -  zapewniła  ją  Ellen.  -  Nikt  tego na pewno nie 

zauwa

ży. 

I rzeczywi

ście nikt nie zauważył, poza Jockiem Blaxtonem. 

A niech go diabli wezm

ą! Ten człowiek miał chyba dodatkową 

par

ę oczu! Jak teraz odwrócić jego uwagę? 

-  Co ty opowiadasz? 

Jock Blaxton potrz

ąsnął plikiem kart pacjentów przed nosem pielęgniarki. 

-  Pos

łuchaj mnie dobrze, Ellen. Widzę przecież, że coś tu 

jest nie w porz

ądku, ale nie wiem co. Tylko dlatego, że jesteś ode mnie 

dwadzieścia lat starsza, nie możesz... 

• Jestem starsza, a poza tym zna

łam  twoją  mamę  -  pociągnęła  nosem  Ellen, 

chcąc odwrócić uwagę Jocka od łóżeczek dziecinnych, których było rzeczywiście 

za  dużo.  -  Twoja mama była  niezwykłą  kobietą!  -  mówiła  dalej.  -  Bardzo  się 

przyjaźniłyśmy... 

• Przesta

ń mnie zagadywać! - Oczy Jocka ciskały błyskawice. - Chcę wiedzieć, 

co si

ę tu dzieje! 

• A co si

ę ma dziać? 

Doktor Blaxton spojrza

ł  z  ukosa  na  Ellen.  Może  ja  rzeczywiście  robię  z  igły 

widły? Cóż by tu się mogło dziać? W skąpanym w słońcu szpitalu w Gundowring, 

położonym  na  wybrzeżu  Nowej  Południowej  Walii,  nigdy  nic  się  przecież  nie 

„dzia

ło". 

Dla Jocka by

ło  tu  nawet  za  cicho  i  za  spokojnie.  Spędził  w Gundowring 

pierwszych dziesi

ęć  lat swego życia,  po  śmierci  matki  wyjechał,  aby  wrócić  po 

up

ływie dwudziestu lat. Namówił go do tego dyrektor szpitala, Struan Maitland, 

któremu pilnie by

ł potrzebny położnik. Ciągnęły go też z powrotem wspomnienia 

szcz

ęśliwego dzieciństwa, pełne obrazów morza i słońca. Ponadto nie umiał sobie 

do tej pory znaleźć miejsca. Czegoś mu brakowało, choć sam nie wiedział czego... 

Cokolwiek by to by

ło, już po roku pobytu w Gundowring zrozumiał, że i tutaj 

tego  nie  znajdzie,  męczyła  go  tu  bowiem  monotonia. Doktor Blaxton był 

człowiekiem czynu, potrzebne mu było aktywne, urozmaicone życie, po powrocie 

background image

więc z urlopu w Londynie, który bardzo mu przypadł do gustu, zaczął myśleć o 

przeprowadzce. 

Teraz jednak, niespodziewanie, ma do rozwi

ązania problem. 

 

Sytuacja, w jakiej si

ę znalazł, wymaga działania. Na oddziale znajduje się bowiem 

o jedno dziecko za dużo... 

-  Jak widz

ę, postanowiłaś nie odpowiadać na moje pyta 

nie... - Wzi

ął do ręki pierwszą z kart małych pacjentów. - Jody 

Connor - przeczyta

ł nazwisko. - Jody ma dwa tygodnie - do 

dał, rozglądając się wokół. - O, tam jest Jody... - Położył pa 

piery na łóżeczku dziecka i sięgnął po drugą kartę. 

Ellen prze

łknęła  nerwowo  ślinę.  Sytuacja  stawała  się  poważna.  Co będzie  z 

Tiną? 

• Musz

ę... zanieśc Benjamina do jego mamy. - Ellen podeszła do najbliższego 

łóżeczka. - Trzeba go nakarmić. A Lucy Fleming powinna wrócić... 

• Usi

ądź,  proszę.  -  Jock  położył  rękę  na  ramieniu  Ellen.  -  Nie ruszaj teraz 

żadnego dziecka. 

• Ale... 

• Usi

ądź!  -  Podprowadził  ją  do  krzesła.  -  Ponoszę  odpowiedzialność  za ten 

oddzia

ł  i  chciałbym  w  końcu  zrozumieć, co tu się  dzieje.  W  czasie  nocnych 

dyżurów pielęgniarki chcą się mnie także jak najszybciej pozbyć! Ciekaw jestem 

dlaczego. 

• Pewnie ci

ę  po  prostu  unikają  -  mruknęła  Ellen.  -  Chyba  wiesz, jaką  się 

cieszysz 

opinią... 

• Poj

ęcia nie mam, co tu o mnie mówią. - Jock rozkładał na małych łóżeczkach 

karty pacjentów. 

• 

Łatwo się  chyba domyśleć  -  westchnęła,  śledząc  wzrokiem Jocka 

zatrzymuj

ącego się po kolei przy każdym łóżeczku. 

Zrobi

łam wszystko, co mogłam, pocieszała się. Ale co teraz będzie? Czy doktor 

Blaxton zechce wyciągać z tego konsekwencje? 

Kiedy

ś  Ellen  znała  go  dobrze.  Przyjaźniła  się  serdecznie  z jego matką  i  Jock 

dorastał razem z jej synami. Pani Blaxton 

 

 

wkrótce zmar

ła. Chłopiec, z natury bardzo uczuciowy, długo nie mógł dojść do 

siebie. Pan Blaxton tak

że przeżył bardzo śmierć żony i wyprowadził się z Jockiem 

do miasta. Ellen zobaczy

ła Jocka dopiero po dwudziestu latach, gdy wrócił  do 

Gundowring jako po

łożnik. 

Przyjrza

ła  mu  się  uważnie.  Ma,  tak  jak  w  dzieciństwie,  ciemną  karnację  i 

czarne  włosy.  Jest  teraz  wysoki,  ponad  metr  osiemdziesiąt  wzrostu,  szczupły  i 

wysportowany... A gdy spojrzy na ciebie tymi swoimi niebieskimi oczami, które 

przybieraj

ą odcień granatu, gdy zupełnie niespodziewanie wybuchnie zaraźliwym 

śmiechem... 

Pacjentki go uwielbia

ły,  a  wszystkie  niezamężne  pielęgniarki wzdychały  do 

background image

niego. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego Jock trzymał się z dala od ludzi i gdy 

tylko nadarzała się okazja, wyjeżdżał za granicę lub przynajmniej do Sydney. 

Nie daj

ą  mu  pewnie  spokoju  wspomnienia,  uznała  Ellen.  Dręczy  go  coś,  co 

przeżył w przeszłości i chyba boi się życia, strachem napawa go miłość... 

No tak, tylko 

że to wszystko nie ma najmniejszego związku z sytuacją, w której 

się teraz znajduję, pomyślała sobie. Ciekawe, jak  mu wytłumaczyć obecność w 

szpitalu jednego male

ństwa więcej... 

-  Je

śli  mi  nie  pozwalasz  zanieść  Benjamina do matki -  zaczęła,  próbując 

ratować sytuację - muszę przynajmniej ją o tym uprzedzić. Ona na pewno się już 

denerwuje... 

Jock nie zwraca

ł na nią najmniejszej uwagi. W ręce pozostała mu jeszcze tylko 

karta  Jasona.  Odszukał  chłopczyka  i  położył  ją  na  jego  łóżeczku.  Rozejrzał  się 

potem  uważnie  dookoła  i uśmiech  rozjaśnił  mu  twarz.  A  więc  miałem  rację, 

pomy

ślał z zadowoleniem, patrząc na stojące tuż obok różowe łóżeczko, 

 

 

w którym le

żała maleńka dziewczynka. Najwyraźniej umiem jeszcze liczyć!  - To 

ja ju

ż pójdę... 

-  Zosta

ń! - rzucił krótko. - Jak widzisz, nie jest tak źle 

z moj

ą matematyką. Jak się nazywasz, maleńka? - zwrócił się do dziewczynki. 

Dziewczynka spa

ła  głęboko.  Mogła  mieć  cztery do pięciu  tygodni, miała 

delikatną buzię, a na głowie rude kędziorki. 

• Powiedz mi, Ellen... 

• Ja naprawd

ę muszę już iść... 

 

• Najpierw b

ędziesz mi musiała przedstawić tę młodą osobę  - Zaraz zajrzę... 

• Do karty? Przejrza

łem wszystkie karty; nie ma u nas karty tego maleństwa. 

• Musi by

ć. 

• Pos

łuchaj mnie, Ellen... 

-  Kiedy ja naprawd

ę nie mam czasu na podobne rozmowy 

- rzuci

ła, ruszając w kierunku drzwi. 

Jock zagrodzi

ł jej drogę. 

• Pierwszy raz widz

ę tę dziewczynkę na oczy - mówił. -Nigdzie też nie ma jej 

karty... 

• To pacjentka Giny - wyb

ąkała Ellen. 

Gina Buchanan, 

żona  doktora  Struana  Maitlanda,  była  lekarzem pediatrą. 

Razem z mężem przebywała teraz na urlopie. 

Jock pokiwa

ł  głową.  Ellen  straciła  najwyraźniej  głowę,  skoro  zaczyna 

opowiada

ć podobne historie. 

-  Wiesz przecie

ż, że Gina wyjechała, ale przed wyjazdem 

przekaza

ła mi wszystkich pacjentów i dokładnie opowiedziała 

o ka

żdym z nich. Jednak o tej czterotygodniowej dziewczynce 

nie wspomnia

ła ani słowem. 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO   

 

background image

• Ona ma pi

ęć tygodni... 

• Zgadza si

ę.  -  Pokiwał  głową,  biorąc  delikatnie  maleńkie  zawiniątko  w  swe 

wielkie ręce. - Widzę, że ją znasz - dodał cicho. - A jak ona się nazywa? 

• Rose. 

• Rose  -  powtórzy

ł.  Dziewczynka  poruszyła  się  we  śnie,  a maleńka  buzia 

rozjaśniła  się  uśmiechem.  -  Bardzo  piękne  imię,  w  sam  raz  dla  takiej  ślicznej 

osóbki. Ale musisz mi powiedzie

ć, co tu się w ogóle dzieje. 

• Kiedy ja nie... 

• Chc

ę  się  wreszcie  czegoś  dowiedzieć  -  przerwał  jej  i  Ellen zrozumiała,  że 

będzie musiała powiedzieć prawdę. 

Powoli unios

ła głowę i spojrzała Jockowi Blaxtonowi prosząco w oczy. 

-  Robimy to wszystko dla Tiny... 

Dla Tiny?! Z wra

żenia  omal  nie  upuścił  zawiniątka.  Przyglądał  się  z 

niedowierzaniem dziewczynce, a potem spojrzał zdumiony na Ellen. 

• Masz na my

śli doktor Rafter? 

• Tak - wyb

ąkała Ellen. - Zgodziłyśmy się... 

• Kto si

ę zgodził? 

• Ja si

ę zgodziłam... 

• Zgodzi

łaś się zaopiekować dzieckiem doktor Rafter? 

• Gdybym tego nie zrobi

ła,  Tina  nie  mogłaby  pracować  w nocy na ostrym 

dy

żurze - odparła Ellen. - Ty zupełnie nic nie rozumiesz. Tina jest w beznadziejnej 

sytuacji, nie stać jej w dodatku na płacenie... 

• Nie sta

ć jej na opłacenie opiekunki do dziecka? - spytał z niedowierzaniem. 

• Ty nic nie rozumiesz - powtórzy

ła Ellen. - Siostra... 

 

• Rzeczywi

ście, chyba nic z tego nie rozumiem - przerwał jej ostrym głosem. - 

Doktor Rafter pracuje u nas od dwóch  tygodni. Kiedy stara

ła  się  o  pracę,  nie 

wspomniała ani słowem o dziecku. O pracę zaś starało się poza nią pięć osób. 

• A co by to zmieni

ło, gdyby wspomniała o dziecku? 

• Gdyby

śmy  wiedzieli,  że  ona  liczy  na  naszą  pomoc  w  opiece nad jakimś 

dzieckiem... 

• Pan doktor najwyra

źniej się zapomina - wybuchnęła Ellen. - To nie jest jakieś 

dziecko. To jest dziewczynka imieniem Rose i my j

ą wszyscy kochamy. I proszę o 

nic nie winić Tiny. To ja jej zaproponowałam opiekę nad dzieckiem i to ja jej do-

radzi

łam, żeby nic nikomu o małej nie mówiła. 

• A to dlaczego? 

• Na pewno doskonale zdajesz sobie spraw

ę,  że  Wayne  Macky nigdy się  nie 

zgodzi,  żeby  Tina  przynosiła  z  sobą  dziecko,  chyba  że  Struan  wyraziłby  na  to 

zgodę, ale jak wiesz, Struan wyjechał na trzy miesiące. 

• Przecie

ż Tina ma u nas tylko zastępstwo - zauważył chłodno Jock. - Nie miała 

w ogóle prawa podejmować tej pracy, skoro nakłada to na nas obowiązek opieki 

nad jej dzieckiem. 
 

• Nie mog

ę  już  tego  dłużej  słuchać  -  zdenerwowała  się  Ellen.  -  Tina nie jest 

jak

ąś tam sobie dziewczyną, która objęła zastępstwo. Chyba dobrze wiesz, że ona 

stąd pochodzi, wszyscy ją znamy... 

• Ja jej nie znam - przerwa

ł Jock. - Ma dwadzieścia osiem lat, stąd wniosek, że 

musiała mieć zaledwie pięć lat, kiedy stąd wyjeżdżałem. Nie znając jej, nie mogę 

background image

patrzeć na tę całą sprawę przez palce tak jak wy. 

• A ponadto najwyra

źniej nie czujesz do niej sympatii... 

• Nie czuj

ę! I wcale się z tym nie kryję - odburknął. - Mó- 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

wi

łem już o tym Struanowi. Nie podoba mi się, że właśnie ona dostała tę pracę, bo 

nie  wydaje  mi  się,  żeby  była  nią  specjalnie  zainteresowana.  Lekarz  musi  być 

oddany chorym, nawet wtedy, gdy  sprawuje tylko zast

ępstwo, a ona zdążyła już 

dwa razy spó

źnić się do pracy... 

• Pos

łuchaj mnie. Tina ma tutaj rodzinę, której jest bardzo potrzebna,  musi się 

do tego opiekować tym dzieckiem... 

• I wymy

śliła sobie, że szpital jej w tym pomoże. 

• Mylisz si

ę  -  zauważyła  kategorycznie  Ellen.  -  Tina dobrze  wie,  że  Wayne 

Macky nigdy się na to nie zgodzi. Gdy podpisywała umowę, nie przypuszczała, że 

będzie się musiała zajmować w nocy dzieckiem, a kiedy już do tego doszło, posta-

nowi

ła  zrezygnować  z pracy. Ale... -  przerwała  Ellen,  czerwieniąc  się  -  ja 

zdawałam  sobie  sprawę,  jak  bardzo  ona  potrzebuje  tej  pracy.  Wszystkie  zresztą 

pielęgniarki dobrze o tym wiedzą. Znamy przecież Tinę od urodzenia... 

• Chcia

łbym wreszcie wiedzieć, co tu się dzieje? - przerwał Jock. - Jeżeli dobrze 

rozumiem, pielęgniarki w nocy doglądają Rose na oddziale? 

• Zgad

łeś!  -  Ellen  ujęła  się  pod  boki,  patrząc  mu  śmiało  w  oczy.  -  Ale  jeśli 

doniesiesz o tym... 

• Chcia

łaś powiedzieć: Jeśli powiadomię o tym Wayne'a Macky'ego? 

• Zgadza si

ę! Jeśli dowie się o tym  Wayne Macky, nie omieszka z pewnością 

zawiadomić zarządu szpitala, a ten... 

• Wyrzuci natychmiast doktor Rafter i jej dziecko. 

• No w

łaśnie.  A  cała  odpowiedzialność  spadnie wtedy na ciebie. Nie mam 

poj

ęcia, dlaczego nie lubisz Tiny. To wspaniała dziewczyna. 

• Tylko 

że nasz szpital nie jest przechowalnią dzieci. A jeśli 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO   

to male

ństwo zostanie przy okazji zainfekowane paciorkowcem złocistym, co 

czasem się w szpitalu zdarza... 

-  Przesta

ń! - Ellen nerwowo przygryzła usta. 

Nieraz mówi

ły  o  tej  możliwości  z  Tiną,  i  na  samą  myśl  o tym robiło  im  się 

gorąco. Tina nie miała jednak wyjścia. Podjęła decyzję o pozostawieniu córki w 

szpitalu w odruchu rozpaczy, zdaj

ąc  sobie  przy  tym  doskonale  sprawę  z 

czyhającego zagrożenia. 

• Gronkowca na razie nie mamy - ci

ągnął Jock - lecz ja nie mogę wyrazić zgody 

na przetrzymywanie w szpitalu zdrowego dziecka przez trzy miesi

ące! Myślę w 

dod

atku, że doktor Rafter nie ma prawa tego od nas wymagać. Otrzymuje wysoką 

pensję,  no i jest dorosłą  kobietą,  zdawała  więc  sobie  chyba  sprawę,  jakie 

obowi

ązki czekają na nią przy małym dziecku. 

• Tylko 

że... 

• Mowy nie ma - przerwa

ł jej, obejmując mocniej małe zawiniątko. - Wiem, że 

masz dobre serce i pewnie trudno by ci by

ło powiedzieć jej to wszystko. Ja zrobię 

to jednak z łatwością. 

• Dlaczego ty jej tak nie lubisz? 

• Bo ma pusto w g

łowie i nie traktuje poważnie swoich obowiązków - odrzekł, 

background image

z

aciskając gniewnie wargi. - Cała ta historia z Rose... Nietrudno zgadnąć, dlaczego 

tu przyjecha

ła. Pewnie musiała po prostu wyjechać z poprzedniego miejsca... 

I zanim Ellen zd

ążyła coś odpowiedzieć, Jock odwrócił się i wyszedł. 

Szed

ł korytarzem w kierunku izby przyjęć, czując, jak ogarnia go coraz większa 

złość. Tina Rafter... Od pierwszej chwili był przeciwny jej kandydaturze. Robiła 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

wra

żenie  bardzo  młodej  osoby;  trudno  było  uwierzyć,  że  ma  już  blisko 

dwadzie

ścia dziewięć lat. Wydawało mu się, że jest zbyt młoda, by pracować na 

ostrym dy

żurze. 

Dlaczego w ogóle zdecydowa

ła  się  na  podobną  pracę?  Co  sprawiło,  że 

zrezygnowała  z  kariery  anestezjologa?  Irytowało  go,  że  nie  potrafił  znaleźć 

odpowiedzi na te pytania. W dodatku nie móg

ł jej o to po prostu zapytać! 

Do dzi

ś  pamiętał  dobrze  pierwsze  spotkanie,  gdy  dwa  tygodnie temu Struan 

przedstawiał ją wszystkim. Wywarła na nim duże wrażenie... Miała uśmiechniętą 

buzię, była szczupła i zgrabna, na ramiona opadała jej kaskada lśniących, rudych 

w

łosów.  Weszła  lekkim,  swobodnym  krokiem,  wystarczyło  jednak, by Struan 

przedstawi

ł  jej  Jocka,  a  twarz  Tiny  zachmurzyła się  i kobieta zmierzyła go 

lodowatym, pe

łnym pogardy wzrokiem. 

Jock zapomnia

ł wtedy języka w gębie. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak na niego 

nie patrzy

ła. Mówił sobie potem wiele razy, że musiało mu się coś przywidzieć. 

Wiedzia

ł jednak dobrze, że to nieprawda. 

Z niewiadomych dla niego przyczyn Tina od pierwszej chwili nie mog

ła  na 

niego 

patrzeć. Co więcej,  najwyraźniej  nim  pogardzała.  Podzielił  się  swoimi 

spostrzeżeniami  ze  Struanem,  nikt  się  tym  jednak  nie  przejął.  Struan,  Wayne 

Macky i jeden ze starszych cz

łonków rady nadzorczej szpitala znali Tinę od dzie-

cka i mieli do niej pe

łne zaufanie. 

• Mo

że ją nawet namówimy, żeby została u nas na stałe - oznajmił Struan tuż 

przed wyjazdem na zasłużony urlop. - Ma znakomite referencje, a do uzyskania 

specjalizacji z anestezjologii brakuje jej tylko jednego egzaminu. 

• Tego w

łaśnie nie rozumiem - odezwał się Jock. - Dlacze- 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO   

go ona przerywa specjalizacj

ę i bierze zastępstwo na ostrym dyżurze? 

-  Sprawy rodzinne -  rzuci

ł  krótko  Struan.  -  Spróbuj  ją  namówić,  żeby  u  nas 

została.  Giną  ma  naprawdę  za  dużo roboty, a Lloyd jest przepracowany. Jeden 

anestezjolog nie daje sobie po prostu rady. 

Struan mia

ł  oczywiście  rację,  tyle  tylko,  że  Jockowi  nie  dawała  spokoju 

pogarda, jaką wyczytał w oczach Tiny. A do tego ta historia z Rose... 

Jak ona mog

ła utrzymywać to wszystko w tajemnicy? Jak mogła nie przyznać 

si

ę, że jest samotną matką? No, to w końcu można jakoś zrozumieć, zdecydował 

po chwili. Tina musiała wiedzieć, że gdyby opowiedziała o dziecku, spotkałaby się 

z oburzeniem Wayne'a, a stary Ron Sergeant, dyrektor rady nadzorczej szpitala, 
wyrazi

łby dezaprobatę. 

Ale jak mog

ła  oczekiwać,  że  personel  szpitala  będzie  się  opiekować  jej 

dzieckiem? Zmarszczy

ł  czoło  i  zdecydowanym  ruchem pchnął  oszklone  drzwi, 

prowadzące do izby przyjęć. 

background image

Jak si

ę  okazało,  nie  była  to  najlepsza chwila, aby przeprowadzić  rozmowę  z 

doktor Rafter. 

Jock stan

ął jak wryty, nie mogąc oderwać oczu od całującej się pary. Ktoś, nie 

wiadomo kto, całował zapamiętale Tinę. Któż to mógł być? Maleńka, filigranowa 

figurka kobiety -  Tina nie mog

ła  mieć  więcej  niż  metr  sześćdziesiąt  wzrostu  - 

tonęła w objęciach potężnego mężczyzny. Jock widział tylko smukłe nogi Tiny i 

opadaj

ące jej na ramiona włosy. 

To pewnie jaki

ś farmer - wielki, dobrze zbudowany, w poplamionym ubraniu, 

wygl

ądał tak, jakby właśnie wyszedł z obory. To ci dopiero amant, pomyślał Jock. 

Tinie najwyraźniej to jednak nie przeszkadzało. 
 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

Ogarn

ął go niespodziewanie gniew. 

-  Co tu si

ę dzieje? 

Para przesta

ła  się  całować, mężczyzna  jednak  nie  puszczał  Tiny z objęć. Nie 

wydawali si

ę wcale zmieszani, a zielone oczy kobiety śmiały się figlarnie. 

• Oj, Harry, zapominasz si

ę. Zgodziłam się tylko na całusa, a ty od razu... Oj, bo 

powiem Mary! 

• Nigdy ci nie uwierzy, masz by

ć  przecież  naszą  druhną.  A zresztą  -  Harry 

Daniel uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem - już za miesiąc Mary zostanie 

moją żoną i będzie nią przez następne pięćdziesiąt lat. 

Rozmawiali tak, nie zwracaj

ąc na Jocka najmniejszej uwagi. Ten od razu poznał 

Harry'ego Daniela, który zaręczony był z Mary Stevenson, nauczycielką, i należał 

do miejscowej dru

żyny piłkarskiej... 

-  Co tu si

ę... - zaczął znowu. 

Tym razem go zauwa

żyli. Harry spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się, zaś z 

twarzy Tiny uśmiech zniknął. Wyśliznęła się z objęć Harry'ego i zwróciła się do 

niego oficjalnym tonem: 

• Przyjd

ź w piątek, wyjmę ci wtedy szwy. Do wesela na pewno się zagoi... 

• Co si

ę  stało?  -  spytał  Jock,  który  dopiero  teraz  zauważył  opatrunek na ręce 

farmera. 

• Ma

łe starcie z piłą elektryczną, doktorze - odparł wesoło Harry. - Ta cholerna 

maszyna by

ła oczywiście górą. 

• I doktor Rafter zamieni

ła się w anioła pocieszyciela? 

• Pewnie, 

że tak. Zagroziłem, że będę krzyczeć. Obiecała dać mi całusa, jeśli nie 

pisnę  podczas  zszywania.  No  i  dotrzymała  słowa.  Nie  ma  lepszego  lekarza  na 

świecie od doktor Rafter. Mam nadzieję, że ją tu zatrzymacie. 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO   

Mówi

ąc to, Harry pomachał Tinie ręką i wyszedł. Zapadła cisza. Dopiero teraz 

Tina zauważyła zawiniątko w rękach Jocka. 

-  Rose - wyszepta

ła, wyciągając ręce do dziecka. - Czy coś 

si

ę stało? 

Napotka

ła  zimny,  niechętny  wzrok  Jocka.  To  było  przecież  do przewidzenia! 

Ellen zapewnia

ła, że wszystko się jakoś ułoży, ale Tina nigdy w to nie wierzyła. 

Na twarzy Jocka wyczytała już potępienie... 

A niech go diabli wezm

ą! - pomyślała. Tyle już złego nam zrobił, a teraz jeszcze 

będzie mi pewnie prawił kazania. Nie ma wyjścia, trzeba z tym wszystkim raz na 

background image

zawsze skończyć! Na pewno nie będę wysłuchiwać, co ten człowiek ma do powie-

dzenia! 

-  Czy 

życzy pan sobie, doktorze, żebym zakończyła ten 

dy

żur, zanim stąd odejdę, czy też mam od razu zrezygnować 

z pracy? - spyta

ła. 

Jock milcza

ł zaskoczony. 

-  No wi

ęc? - spytała ponownie, biorąc na ręce Rose. 

Spojrza

ła na śpiącą spokojnie dziewczynkę i poczuła, jak 

przepe

łnia  ją  ogromna  miłość  do tego dziecka. A obok stoi człowiek,  który 

wyrządził już tyle złego... Niech go diabli wezmą, pomyślała znowu. 

-  Pójd

ę więc zaraz - oznajmiła. 

Jock poczu

ł wzbierający gniew. Co za nieodpowiedzialność! 

• A kto si

ę zajmie izbą przyjęć? - zapytał. - Proszę nie zapominać, że podpisała 

pani umowę na trzy miesiące. 

• Wiem - rzuci

ła - ale muszę ją zerwać z ważnych powodów natury osobistej. 

Czasem tak bywa i w obecnej sytuacji 

żadne względy prawne nie zmuszą mnie, 

żebym tu pozostała. 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 
 
 

Ellen próbowa

ła  mnie  przekonać,  że  jestem  wobec  pana  niesprawiedliwa,  że 

potraktuje pan nas życzliwie. Byłam na tyle głupia, że w to uwierzyłam... 

G

łos jej lekko zadrżał, gdy kończyła: 

-  A wi

ęc... zabieram teraz Rosę do domu, i będzie pan miał 

przez par

ę dni mnóstwo pracy, zanim znajdzie pan kogoś na 

moje miejsce. My

ślę jednak, że nic się panu nie stanie. Wprost 

przeciwnie. S

ądzę nawet, że wyjdzie to panu na dobre! 

Odwróci

ła  się  i  ruszyła  w  kierunku  drzwi.  Jock  dogonił  ją,  zanim nacisnęła 

klamkę. 

• Chwileczk

ę... - rzekł, kładąc jej rękę na ramieniu. 

• Nie zamierzam wys

łuchiwać  teraz pańskich  kazań,  panie  doktorze.  Dosyć 

z

łego  wyrządził  pan  temu  maleństwu  -  dodała,  przytulając  dziecko  do  siebie.  - 

Proszę mnie teraz puścić. 

Jock zacisn

ął mocniej rękę na jej ramieniu. 

• Nic z tego nie rozumiem - powiedzia

ł. 

• To pana specjalno

ść. - Gwałtownym ruchem strząsnęła jego rękę. 

Jock b

łyskawicznie zastąpił jej drogę. 

• Czy zechcia

łaby  mi  pani  wyjaśnić, co tu się  w  ogóle  dzieje?  -  wybuchnął.  - 

Dowiaduję się, że mój personel zajmuje się pani nieślubnym dzieckiem, a o ile mi 

wiadomo, podpisując umowę nawet nas pani nie zawiadomiła o jego istnieniu. A 

kiedy zaczynam o tym z pani

ą rozmawiać, wpada pani w złość, zupełnie jakbyśmy 

to my byli winni. Od pierwszej chwili ma pani do mnie jakie

ś pretensje... 

• O czym pan mówi? Moje nie

ślubne dziecko? - wykrztusiła. 

• Czy... - zacz

ął Jock, ale nie skończył. 

Tina na chwil

ę zaniemówiła, czując, że krew uderza jej do 

g

łowy, po czym podniosła rękę i z całej siły uderzyła go w twarz. A potem, tuląc 

do siebie dziecko, wyśliznęła się na korytarz. 

background image

Świadkiem tej sceny była siostra dyżurna Barbara, siedząca za biurkiem w rogu 

pokoju. Na twarzy jej malowa

ło się bezbrzeżne zdumienie. 

Zanim Jock oprzytomnia

ł,  Tina  dobiegła  już  do  parkingu.  Po  chwili usłyszał 

odgłos zapalanego silnika... 

O JEDNO 
DZIECKO ZA 
DU

ŻO 

 

ROZDZIA

Ł DRUGI 

Tej nocy Jock nie mia

ł już wiele czasu, aby rozmyślać o Tinie. Musiał przejąć 

jej obowi

ązki,  a  poza  tym  pełnił  funkcję  lekarza  położnika.  O  siódmej  rano  był 

zupełnie  wykończony.  Odebrał  w  nocy  skomplikowany  poród,  ratował  pacjenta, 

który  dostał  ataku  serca,  zakładał  kroplówki  i  uspokajał  starszą  panią,  która 

cierpia

ła na bezsenność. 

Gdy przyszed

ł  do  sali  noworodków,  aby  obejrzeć  świeżo  narodzonego 

niemowlaka, Ellen zamierza

ła  po  skończonym  dyżurze iść  do domu. Obrzuciła 

szybkim spojrzeniem Jocka i jej zwykle 

łagodna, uśmiechnięta twarz zmieniła się 

w jednej chwili. 

-  Piel

ęgniarka z izby przyjęć wszystko mi powiedziała - 

oznajmi

ła ze złością. - Jak mogłeś dać Tinie wymówienie! Jock, 

zastanów si

ę! Twoja matka przewraca się teraz w grobie! 

Jock przymkn

ął oczy. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, był przy 

tym  zupełnie  wykończony.  W  niedzielę  w  nocy  odbierał  poród,  prawie  cały 

poniedziałek  przyjmował  pacjentki, noc poniedziałkowa  właśnie  się  skończyła  i 

wkrótce czekał go następny dzień pracy. 

• Nie da

łem  jej  wymówienia  -  wydusił  przez  zęby.  -  Sama odeszła,  zerwała 

umowę. Dobrze się zresztą stało. 

• Chyba nie mówisz tego powa

żnie. 

• Wprost przeciwnie. Tak w

łaśnie myślę. Tina ma pstro 

w g

łowie, flirtuje z pacjentami, spóźnia się do pracy, a w dodat-ku chciała 

zatrudnić personel szpitalny do opieki nad swoją coreczką, bo pewnie jest skąpa i 

żal jej pieniędzy na opłacenie opiekunki. Nie zdziwiłbym się przy tym, gdyby 

nawet nie wiedzia

ła, kto jest ojcem Rose. Ellen nie odzywała się. 

-  Chcia

łem cię teraz prosić, żebyś przed wyjściem poprosiła 

Vayne'a Macky'ego o ponowne rozpocz

ęcie poszukiwań kogoś 

na zast

ępstwo - poprosił Jock. - Muszę zjeść śniadanie, a o ós-mej będę robił 

cesarskie cięcie. Ellen nadal milczała. 

-  Da

ła ci po twarzy? - odezwała się w końcu. Na policzku 

Jocka wida

ć jeszcze było ślady palców. 

-  Da

ła - wybuchnął. - Mógłbym ją nawet oskarżyć... 

Nie sko

ńczył, bo Ellen podeszła do niego szybkim krokiem 

i wymierzy

ła mu policzek z drugiej strony. 

background image

To od twojej matki - o

świadczyła - i ode mnie. A jeżeli sobie życzysz, możesz 

mnie zaraz zwolnić. Za stara już jestem,    żeby przymykać oczy na podobne 

wyczyny. Powinien si

ę pan wstydzić, panie doktorze! 

• Ja? 

• Tak, ty! - Chwyci

ła go za ramiona i popchnęła na krzesło. - A teraz siadaj i 

s

łuchaj - zarządziła. 

• Ale... 

- I nie przerywaj mi, dopóki nie sko

ńczę. - Twarz Ellen 

p

łonęła. Wzięła się pod boki i stała nad nim, mierząc go roz- 

iskrzonym wzrokiem. - Po pierwsze - zacz

ęła - Tina to wspaniała dziewczyna, a to, 

co przesz

ła, to, z czym się teraz boryka... 

-  Kiedy ja... 

 

 

-  Cicho b

ądź! Po drugie, Rose Maiden nie jest dzieckiem 

Tiny, lecz jej siostry. Jak mo

żna było nazwać Tinę nieodpowie 

dzialn

ą matką nieślubnego dziecka! Ją, która dźwiga tak strasz 

ne ci

ężary, gdy tyle zwaliło się na jej barki! Wcale sie nie dziwię, 

że cię spoliczkowała. A w dodatku oskarżasz ją o flirty... 

-  Ca

łowała się z Harrym Danielem w izbie przyjęć... 

Ellen robi

ła nadludzki wysiłek, aby się uspokoić. 

• Wiem. Barbara mi o tym mówi

ła. Powiedziała również, że zareagowałeś na to 

tak jak zdradzony kochanek. Mo

że nie wiesz, ale Harry i Tina przyjaźnią się od 

dziecka. W przyszłym miesiącu Harry żeni się z bliską przyjaciółką Tiny. Czy taki 

poca

łunek źle świadczy o Tinie? 

• Ale... - Jock próbowa

ł pozbierać myśli. - Skoro Rose nie jest dzieckiem Tiny... 

• Ju

ż ci mówiłam, że to córeczka jej siostry. 

• To dlaczego jej siostra si

ę nią nie zajmuje? 

• Bo nie mo

że.  Od  tygodnia  leży  w  szpitalu  w  Sydney.  Cierpi na depresję 

poporodową i ogólne wycieńczenie. 

• Kiedy ja nie. .. 

• Co nie? - przerwa

ła Ellen. - Nie wierzysz w to, co ci mówię? Wolisz wierzyć, 

że Tina zaleca się do każdego i że jest nieodpowiedzialna? Wstydzę się za ciebie. 

Dobrze,  że  twoja  matka  nie  dożyła  tej  chwili  -  skończyła,  kierując  się  w  stronę 

drzwi. 

• Pos

łuchaj mnie... 

W g

łosie Jocka krył się niepokój i obawa, które kazały jej się zatrzymać. 

-  Musisz mi wyt

łumaczyć, co tu się dzieje - poprosił i de 

likatnie dotknął palcami twarzy. - Może rzeczywiście przesa 

dzi

łem - dodał po chwili, widząc, że Ellen usiadła. - Tylko że 

ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem. 

 

 

 

  - A dlaczego to ja mia

łabym ci to wszystko opowiadać? - burknęła Ellen, 

zaciskając gniewnie wargi. - Bo cię o to proszę! 

W g

łosie Jocka było tyle rozpaczy, że Ellen zmiękła trochę. Może nie wszystko 

jeszcze stracone? - No wi

ęc siostra Tiny, Christine Maiden, mieszka za miastem - 

zacz

ęła Ellen. Aha - wtrącił Jock. - I Christine urodziła przed pięcioma   

tygodniami Rose? 

background image

• Tak. 

• To musia

ło być wtedy, kiedy byłem na urlopie - zauważył. Tylko że to 

niczego nie wyjaśnia, pomyślał. Jestem w naj- 

bli

ższej okolicy jedynym położnikiem, nigdy jednak nie słysza- 

 

łem o żadnej Christine Maiden... 

- Z tego by wynika

ło, że poród odebrał Henry Roddick?     Jock zapłacił 

Henry'emu majątek, by zgodził się objąć zastępstwo na czas jego pobytu w 

Londynie. 

• Pewnie tak, chocia

ż Tina twierdzi, że to byłeś ty. Nie mam pojęcia, jak było 

naprawdę, bo i ja miałam wtedy wolne. 

• Nadal nic nie rozumiem - pokr

ęcił głową Jock. - Skoro Christine Maiden tu 

mieszka, powinienem j

ą znać. Nie było mnie tylko dwa tygodnie... Gdzie więc 

robiła badania podczas 

ci

ąży? 

-  Mog

ła ich wcale nie robić - odrzekła Ellen niepewnie. 

• Ale jak to mo

żliwe? Ellen westchnęła ciężko. 

• To d

ługa historia... 

• No to zaczynaj. 
-  Nie znam dobrze szczegó

łów - zawahała się Ellen. - Z te 

go jednak, co wiem... No wi

ęc Tina twierdzi, że mąż Christie 

 

 

porzuci

ł ją, kiedy była w drugim miesiącu ciąży. Mają już dwoje dzieci, jedno ma 

dwa, a drugie cztery lata. Christine nie chcia

ła nikogo prosić o pomoc. Chyba nikt 

tu nawet nie wiedzia

ł, że ona jest w ciąży. Ja w każdym razie nie miałam o tym 

pojęcia. Nigdy jej przez ten czas nie widziałam. 

• Ale poród odebra

ł doktor Roddick? 

• Pewnie tak. 

• Czy s

ą tu jej papiery? 

• Tak, historia jej choroby - odrzek

ła Ellen. - Jeśli chcesz, możesz ją przejrzeć. 

• Uwa

żasz, jak widzę, że nic mnie to nie obchodzi... 

• Nic podobnego nie powiedzia

łam. 

• Domy

śliłem się jednak, że tak sądzisz - zauważył ze smutnym uśmiechem. - 

Nie  mogę  tylko  zrozumieć, dlaczego mi tego wcześniej  nie  opowiedziałaś,  no  i 

jaka w tym wszystkim jest rola Tiny? 

• Tina opiekuje si

ę  całą  rodziną.  Wzięła  zastępstwo  w  naszym szpitalu, bo 

niepokoiła się o siostrę, a kiedy tu przyjechała, Christine załamała się zupełnie. No 

i wtedy Tina umie

ściła ją w szpitalu, pozostając sama z trójką dzieci. Wydaje mi 

się, że mieszka z nimi jakaś dziewczyna, którą Tina opłaca chociażby po to, żeby 

móc się przespać chwilę w ciągu dnia, ale nie może zająć się w nocy płaczącym 

niemowlęciem, więc Tina zabierała z sobą Rose do pracy. 

• Kto o tym wiedzia

ł? 

• Tylko piel

ęgniarki z naszego oddziału. 

• A Gina i Struan? 

• Struan wie, dlaczego Tinie zale

żało na pracy w Gundow-ring, nic jednak nie 

wiedzia

ł, że Rose miała spędzać noce w szpitalu. 

 

 

background image

- Nie bardzo rozumiem? 
- To proste. Kiedy wyje

żdżali, Christine nie była jeszcze w szpitalu. Tina zresztą 

uważa, że im mniej ludzi wie o zabu- rzeniach psychicznych Christine, tym lepiej. 

Ludzie tak lubi

ą osądzać innych, wydają tak łatwo wyroki. Christine nie chciała 

tu nawet pój

ść do lekarza, Tina musiała ją zabrać do Sydney... 

Biedna, ba

ła się pewnie, że wszyscy już zawsze będą ją uważali za psychicznie 

chor

ą. 

• Co za koszmar! 

• Te

ż tak uważam. Ty zaś ten cały koszmar uczyniłeś jeszcze straszniejszym. 

A teraz, panie doktorze, je

śli  pan  pozwoli,  pójdę  już,  zwłaszcza  że  mam 

rozpocząć poszukiwania za- 

st

ępcy... 

-Niepotrzebny nam 

żaden zastępca. - Jock nerwowym ru 

chem przyg

ładził włosy. - Czy... zechciałabyś poprosić Tinę, 

żeby wróciła do pracy? Powiedz jej, że zrozumiałem, o co 

   chodzi. 

• Nie. - Ellen stanowczo potrz

ąsnęła głową. 

• Ale dlaczego? 

• Podejrzewam, 

że  tylko  ty  możesz  ją  poprosić,  żeby  wróciła  do pracy. Ta 

kobieta ma swój honor. 

Dopiero o pi

ątej po południu Jock znalazł chwilę czasu, by   wybrać się na 

farmę siostry Tiny. Zajęło mu to ponad pół godziny, gdyż adres w szpitalnej karcie 

nie był zbyt dokładny. 

Gdy wysiad

ł z samochodu i otworzył furtkę prowadzącą do obejścia, ogarnęło 

go przerażenie. To niemożliwe, by ktoś mógł      mieszkać w podobnym domu! 

By

ła to waląca się rudera zawieszona na stromym stoku, który wznosił się nad 

nadmorską równiną. Dzika roślinność wdzierała się wszędzie mimo ogrodzenia. 
 

 

 

 

 
Krzaki eukaliptusa i wielkie paprocie rozrasta

ły się w pobliżu domu. 

Czy dobrze trafi

łem?  -  zastanawiał  się  Jock,  rozglądając  się  niespokojnie 

dooko

ła.  Obok  domu  zauważył  wychudłą  krowę, a na werandzie kilka 

nastroszonych kur. W tej samej chwili us

łyszał śmiech dobiegający gdzieś z tyłu, a 

potem dziewczęcy głos: 

-  Raz, dwa, trzy, szukam! 
Zza domu wybieg

ła Tina. Z trudem ją poznał. Spotykał w szpitalu zadbaną panią 

doktor  w  białym  fartuchu, a przed sobą  miał  potarganą,  bosą  dziewczynę  w 

postrzępionych dżinsach, która tuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem. 

Jednym susem wbieg

ła po schodkach na werandę. 

-  O! Tu ci

ę mam! Wychodź, Ally! 

Zbieg

ła  zaraz  z  powrotem  i  ruszyła  naprzeciw  spieszącego  w jej kierunku 

ma

łego  chłopczyka.  Trzymała  teraz  zawiniątko  w  jednej  ręce,  drugą  uniosła  do 

góry malca, posadziła go na biodrze i kręciła się z dziećmi w kółko, śmiejąc się 

głośno i pokrzykując. 

-  Hurra! Popatrz, Tim! Znale

źliśmy Ally! 

W tej samej chwili Tim dostrzeg

ł samochód Jocka. 

-  Ciociu, zobacz! Samochód! 

background image

Tina znieruchomia

ła. Sportowy samochód nie zrobił na niej żadnego wrażenia, 

spostrzeg

ła jednak od razu Jocka. 

-  Ciociu, ciociu - rozleg

ł się głosik małej dziewczynki, któ 

ra z rozwianymi, rudymi włoskami biegła do Tiny, wyciągając 

do niej r

ączki. - A ja myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz, 

bo... 

Urwa

ła, widząc przed sobą obcego, i szybko złapała Tinę za rękę. Jak dobrze by 

było uciec do domu i zatrzasnąć nieproszo- 

nemu go

ściowi drzwi przed nosem, pomyślała Tina. Od razu przyszło jej jednak 

do głowy, że dom rozsypałby się wtedy na kawałki. 

Sta

ła  więc  z  trójką  dzieci  na  podwórzu,  Jock  szedł  powoli  w ich kierunku, a 

ciep

ły wiatr rozwiewał jego czarne włosy. Zauważył, że cofnęła się na jego widok, 

jakby się czegoś bała. Czego mogła się bać? 

• Tino! - odezwa

ł się, stając tuż przy niej. 

• Ally - zwróci

ła się Tina do siostrzenicy, siląc się na spokojny ton - przyszedł 

do nas doktor Blaxton. Opowiadałam ci już o nim dziś rano. Panie doktorze - Tina 

podniosła teraz oczy na Jocka - to moja siostrzenica Alison, a to jest Timothy. 

Jock poczu

ł na sobie uważne i krytyczne spojrzenie dwóch par oczu. 

-  Przez ciebie moja ciocia p

łakała - rozległ się dźwięczny 

głosik dziewczynki. - Po co tu przyszedłeś? Lepiej sobie idź... 

Jock prze

łknął ślinę. Sytuacja stawała się nieznośna. 

-  Wcale nie chcia

łem, żeby twoja ciocia płakała. Bardzo mi 

przykro. 

Patrzy

ły na niego trzy pary oczu. A kto wie, może nawet cztery, bo maleńkie 

zawiniątko właśnie się poruszyło. 

• Przyjecha

łeś, żeby ciocię przeprosić? - pytała dziewczynka, a Tina w tej samej 

chwili cofn

ęła się gwałtownie. 

• Niepotrzebne mi jego przeprosiny - rzuci

ła z niechęcią. 

• P

łakałaś przez niego... 

• By

łam głupia - odrzekła Tina stanowczo. - Nie mamy i nie chcemy mieć nic 

wspólnego z doktorem Blaxtonem, a on, nawet gdyby chcia

ł, nie może nas obrazić 

ani zmusi

ć  do płaczu.  -  Mówiąc  to,  podniosła  głowę  do  góry,  mierząc  Jocka 

lodowatym spojrzeniem. - Niech pan st

ąd idzie - dodała. 

 

 

 
Przyszed

łem panią przeprosić - zaczął. - Powiedziałem, że Rose jest nieślubnym 

dzieckiem. To było... 

• Przyszed

ł  mnie  pan  przeprosić  za to, że  podejrzewał  mnie  pan o nieślubne 

dziecko!  - 

wybuchnęła  Tina.  -  To nie do wiary! Wyrządził  nam  pan  tak  wielką 

krzywdę, ale uważa pan... 

Urwa

ła, bo oburzenie nie pozwoliło jej mówić. Zapadła cisza, nawet dzieci nie 

o

śmieliły się pisnąć. 

• Ja naprawd

ę nie rozumiem, o czym pani mówi - wybąkał Jock. 

• Nie rozumie pan! - Oczy Tiny ciska

ły błyskawice. - Nie rozumie pan! Przyjął 

pan  moją  siostrę  do  szpitala,  odebrał  pan  poród i po dwudziestu czterech 

godzinach j

ą  pan  wypisał.  Po  dwudziestu  czterech  godzinach!  Tylko  dlatego,  że 

nie  była  prywatną  pacjentką  i  że  wolno  było  panu  policzyć  tylko za jej poród. 

Wypisa

ł pan samotną kobietę będącą u kresu sił, bo nie mógł pan wycisnąć z niej 

background image

wi

ęcej  pieniędzy.  I  nic  pana  nie  obchodził  jej  los.  Nie  zawiadomił  pan o 

narodzinach dziecka przychodni dla dzieci, nie wys

łał  do  mojej  siostry 

pielęgniarki. Gdy po dobie spędzonej w szpitalu wróciła do domu, sąsiadka oddała 

jej tych dwoje i Christine musia

ła sobie radzić. Mnie także nikt nie zawiadomił i 

kiedy po dwóch tygodniach przyjechałam z Brisbane... 

Zadr

żał jej głos i mocniej przytuliła do siebie dzieci. 

-  Mamusia by

ła bardzo chora... ale czuje się już lepiej - 

odezwa

ła się do nich. - Jest teraz w szpitalu i wkrótce wyzdro 

wieje. Niepotrzebne nam s

ą pana przeprosiny, panie doktorze 

zwróciła się ostrym głosem do Jocka. - Mojej siostrze po 

trzebny był troskliwy lekarz, ale skoro się wtedy pan nią nie 

zaja

ł proszę teraz stąd iść. 

Zapadla znowu cisza. Gdzie

ś wysoko pośród drzew odezwał 

 
 

si

ę żałobny, przenikliwy krzyk ptaka. Trzy pary zielonych oczu wpatrywały się w 

Jocka. Cały świat zdawał się go oskarżać... 

Czu

ł się winny. Może nie tak, jak sądziła Tina, na tyle jednak winny, by nie móc 

jej spojrze

ć prosto w oczy. Tak bardzo potrzebny był mu ten urlop, że kandydaturę 

Henry'ego  przyjął  z radością,  nie  sprawdzając  nawet  jego  kwalifikacji.  Miał  na-

dziej

ę, że zrobią to Gina ze Struanem. Oni zaś pewnie nie mieli czasu... 

• Nie odbiera

łem  porodu  pani  siostry  -  oświadczył  w  końcu.  -  Nie było  mnie 

nawet wtedy w Australii. Czy siostra podała  pani moje nazwisko? Czy jest pani 

tego pewna? 

• Oczywi

ście - odpowiedziała Tina. - Mówiła o doktorze Blaxtonie. 

• Mo

że słyszała moje nazwisko przedtem, gdy była w ciąży, a przy porodzie nie 

dosłyszała już nazwiska lekarza. Mówi pani, że była w strasznym stanie... 

• Nie wiem... My

ślę, że... - zmieszała się Tina. 

• Z pewno

ścią  poród  odbierał  doktor  Roddick.  Gdy  Ellen  opowiedziała  mi  o 

wszystkim,  obejrzałem  historię  choroby  Christine  Maiden.  Nigdy  nie  widziałem 

pani siostry, a w jej papierach nie by

ło  żadnych  notatek  z  okresu  ciąży.  Poród 

odbył  się  normalnie,  a  po  dwudziestu  czterech  godzinach  została  wypisana ze 

szpitala na w

łasne żądanie. 

Tina patrzy

ła na Jocka szeroko otwartymi oczami. 

• A wi

ęc to nie pan... 

• To na pewno nie by

łem ja. 

• O mój Bo

że... 

• Wydaje mi si

ę, że obydwoje nie zachowaliśmy się najlepiej. Może dobrze by 

było ustalić, co naprawdę się wydarzyło - mówił Jock znużonym głosem. 

 
 
Musia

ł pan mieć koszmarną noc... - odezwała się Tina. - Odbierał pan poród, a do 

tego jeszcze wszyscy moi pacjenci... 

• Jako

ś przeżyłem. 

• Uderzy

łam pana. 

• Zas

łużyłem sobie na to. 

• Wcale nie - westchn

ęła. - I nie miałam prawa zabierać Rose do szpitala. Ellen 

mnie namówi

ła, ale... 

background image

• Szkoda tylko, 

że nie dowiedziałem się od razu wszystkiego. Uniknąłbym może 

kary... 

• Ciociu!  -  przerwa

ła im czteroletnia Ally. -  Ciociu, czy wy już  będziecie  się 

lubili z doktorem Blaxtonem? 

• Nie wiem jeszcze. -  Tina próbowa

ła  się  uśmiechnąć.  -Właśnie  się  nad  tym 

zastanawiam. 

• To mo

że będziemy się mogli przejechać jego samochodem? 

Twarz Tiny rozja

śniła się. Uśmiech jej oczarował go już wtedy, gdy zobaczył ją 

pierwszy raz, dlatego właśnie ciążyła mu tak bardzo wzgarda, jaką mu dotychczas 

okazywała. A teraz uśmiechała się do niego. 

-  Przesta

ń, Ally, przestań! - odparła Tina łamiącym się gło 

sem, po czym postawi

ła na ziemi małego Tima i wyciągnęła 

r

ękę do Jocka. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę, 

że nie muszę już pana nienawidzić! - oznajmiła. 

Nigdy jeszcze nie spotka

ł  podobnej  dziewczyny.  Oczy  miała  bystre i 

inteligentne, patrzy

ła  na  świat  ufnym  i  ciepłym  wzrokiem. Nie malowała  się 

wcale.  Promieniowała  od  niej  bezpośredniość, u w tej chwili wydawała  się 

uosobieniem  macierzyń-stwa. Bluzkę  miała  poplamioną  mlekiem,  a  maleńka 

dziewczynka przytulona do jej piersi zdawa

ła się należeć do niej od urodzenia. 

 

 

Podobne obrazki zwykle Jocka odstrasza

ły. 

• A jak... si

ę czuje Rose? - spytał nieswoim głosem. 

• Sam pan widzi. - Tina czule u

śmiechnęła się do małego zawiniątka. - Jest 

bardzo towarzyska i nie można jej ani na 

chwil

ę zostawić samej. A teraz właśnie zasnęła, miejmy nadzieję, że na długo. 

-Ale dlaczego... dlaczego ona nie jest z matk

ą? - Depresje 

poporodowe nasilaj

ą się, gdy matka zostaje oddzielona od dzie 

cka. - Zupe

łnie tego nie rozumiem - dodał. 

Nie rozumiem jeszcze tylu innych rzeczy, westchn

ął. Zrobiłem się nieśmiały, 

uginaj

ą się pode mną nogi. Wszystko przez   te oczy... 

-  Pan najwyra

źniej nie ma pojęcia, co się działo z moją siostrą, jak bardzo była 

chora  - 

rzekła cicho, gładząc Ally po główce. - Ally, zabierz Tima i przynieście 

parę jajek. Zrobimy doktorowi Blaxtonowi omlet i może wtedy was przewiezie. 

-  Naprawd

ę? - spytała Ally. 

Jock poczu

ł znowu na sobie niespokojne spojrzenie dwóch 

par zielonych oczu. Któ

ż potrafiłby się im oprzeć? 

-  Naprawd

ę. Czegóż bym nie zrobił dla omletu z jajek pro- 

  sto od kury! 

-  Cudownie! - zawo

łała Ally, złapała brata za rękę i pobiegła z nim do 

kurnika. 

Jock zosta

ł sam na sam z Tiną... i Rose. 

 

 

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI 

Stali d

łuższą chwilę w promieniach zachodzącego słońca,  nie bardzo wiedząc, 

jak się zachować. Tina czuła się w obecności Jocka dość dziwnie. Zagryzła wargi i 

mocniej przytuliła do piersi Rose. 

• Mo

że  się  pan  czegoś  napije?  Proszę  wejść  -  odezwała  się  po chwili. - 

Zmusi

łam pana do zjedzenia z nami kolacji, a nie zapytałam nawet, czy ma pan 

ochotę. 

• Na zjedzenie domowego omletu i zabranie dwojga dzieciaków na przeja

żdżkę 

samochodem? Jakoś wytrzymam... 

U

śmiechnął się, wchodząc za nią po schodkach do domu. Trzeba przyznać, że 

mam  nawet  na  to  ochotę.  Po  części  pewnie  dlatego,  że  ona  wygląda  naprawdę 

wspaniale, pomyślał, patrząc na zgrabną sylwetkę dziewczyny i jej bose stopy. 

Stan

ął  w  drzwiach  kuchni  i  rozejrzał  się  dookoła.  Z  każdego  kąta  wyzierała 

nędza.  W  domu  było  jednak  czysto,  widać  było  troskliwą  rękę,  która  pragnęła 

zachować  porządek.  Mebli prawie nie było.  Stał  jakiś  stół,  zamiast  krzeseł 

ustawiono drewniane skrzynki po owocach. Pod

łoga była z desek, resztki linoleum 

zachowa

ły się tylko przy piecu. 

W s

łoiku  na  stole  stały  polne  kwiaty.  Czerwień  ich  płatków  rozjaśniała  całe 

pomieszczenie. 

-  Codziennie rano wstawiamy nowe kwiaty - mówi

ła Tina, 

spostrzegaj

ąc zainteresowanie Jocka. - Wtedy życie wydaje się łatwiejsze. 

-  Powiedz mi - rzek

ł, przechodząc na „ty" - dlaczego twoja 

siostra 

żyje w takiej nędzy? To straszne... Jest przecież pomoc 

spo

łeczna, mogłaby dostać przynajmniej meble. 

Tina wzruszy

ła  ramionami.  Postawiła  na  kuchni  czajnik,  przysunęła  sobie  do 

stołu skrzynkę i usiadła, trzymając Rose przy sobie. 

• Moja siostra jest niesamowicie dumna -  wyja

śniła.  -  Za-wsze była  bardzo 

uparta, a teraz... 

• Teraz? 

 

• Jej m

ąż  znalazł  sobie  jakąś  dziewczynę  -  ciągnęła  Tina,  patrząc  Jockowi 

prosto w oczy. -  W dodatku to nastolatka. Christie dowiedzia

ła się o tym, gdy 

była już w drugim miesiącu ciąży. Ray, to znaczy jej mąż, chciał, żeby przerwała 

ciążę. 

• A ona si

ę nie zgodziła? 

• Oczywi

ście, że się nie zgodziła. 

Nie ulega

ło wątpliwości, że sama myśl o przerwaniu ciąży była dla Tiny straszna. 

Zamilkła na chwilę, pochylając się nad Rose i całując ją delikatnie w rudy puszek 

porastający główkę. 

-  No i co dalej? 

-Christie wyjecha

ła wtedy na parę dni z dziećmi, żeby 

wszystko sobie przemy

śleć. Pewnie miała nadzieję, że Ray bę- 

dzie jej szuka

ł, że się przestraszy. Nic podobnego się jednak nie 

sta

ło. Przez ten czas, kiedy jej nie było, sprzedał wszystko, co 

tylko mia

ło  jakąkolwiek  wartość. Wszystko. Nawet linoleum z podłogi.  Wyjął 

ponadto  pieniądze  z  konta,  całe  ich  oszczędności,  pozaciągał  długi  na  karty 

kredytowe  i  przepadł  bez  śladu.  A przedtem jeszcze powykręcał  wszystkie 

żarówki w domu i też je zabrał. 

background image

 

 

• Co

ś koszmarnego... 

• A Christie, zamiast prosi

ć  o pomoc, straciła  po  prostu  chęć  do  życia.  Nasi 

rodzice  zmarli  przed  paroma  laty,  a  ja  byłam  w Brisbane. Nie powiedziała  mi 

słowa, że coś się złego dzieje. Nie wiedziałam nawet, że była w ciąży. 

• Jak to mo

żliwe? 

• No w

łaśnie...  Ostatni  raz  widziałam  ją  na  Boże  Narodzenie.  Zajęta  byłam 

swoimi sprawami i pracą, a kiedy do niej dzwoniłam, opowiadała o dzieciach, o 

Rayu, tak jakby nic się nie stało. 

• Z czego ona 

żyła? 

• Nie mam poj

ęcia. Wydaje mi się, że nawet nie wystąpiła o zasiłek. Są tu kury i 

krowa,  więc  dzieci  mają  chociaż  jajka  i mleko. Nie utrzymywała  kontaktów  z 

sąsiadami, nie chciała nikogo widzieć, bo czuła się upokorzona... 

• Wreszcie przysz

ła na świat Rose... - wtrącił Jock. 

• Przedtem Christie musia

ła po raz pierwszy poprosić o pomoc. - W głosie Tiny 

krył się ból. Robiła sobie pewnie wyrzuty, że nie było jej wtedy przy siostrze, że 

niczego si

ę nie domyśliła... - Nie miała przecież samochodu, nie miała pieniędzy 

-ci

ągnęła  Tina.  -  Kiedy  więc  zaczęły  się  bóle  porodowe,  poszła  do  sąsiadów  i 

poprosiła o zawiezienie do szpitala. Ta sąsiadka nie należy może do najmilszych, 

ale  kiedy  zobaczyła,  w  jakim  stanie  Christie  się  znajduje,  odszukała  mnie. 

Przyjechałam, kiedy Rose skończyła dwa tygodnie. 

• Przyjecha

łaś od razu? 

• Tak. Christie by

ła  wtedy  bliska  śmierci.  -  Oczy Tiny patrzyły  gdzieś  przed 

siebie, twarz miała ściągniętą bólem. Widać było, że jej myśli zajęte są wyłącznie 

siostrą. - Zajmowała się dziećmi, ale sama nic nie jadła i prawie się nie odzywała. 

Zabra

łam ją więc do szpitala w Sydney. 

 

 

• Dlaczego bez Rose? 

• Potrzebny jej by

ł spokój i czas, żeby dojść do siebie, ale nie ma obawy, żeby 

zapomniała o małej – odparła ze smutnym uśmiechem Tina. - Musi odzyskać siły i 

zacząć myśleć o przyszłości, musi zrozumieć, że bez względu na to, co się stało, to 

jeszcze nie koniec 

życia. 

• Musi doj

ść do przekonania, że silne poczucie godności i duma nie mogą być w 

życiu jedynymi doradcami - powiedział Jock. 

• No w

łaśnie.  -  Tinę  ogarnęło  wzruszenie.  Tak  długo  była  sama ze swymi 

my

ślami i strasznymi problemami, a teraz... 

Zrozumienie i pociecha nadesz

ły  niespodziewanie  ze  strony  człowieka,  po 

którym  nigdy  by  się  tego  nie  spodziewała,  od  którego nigdy by tego nie 

oczekiwa

ła. Było to w dodatku więcej niż zrozumienie... Jock nie tylko podniósł ją 

na duchu. Odczuwa

ła coś jeszcze, czego nie umiała sobie do końca wytłumaczyć. 

Czu

ła się tak, jakby stanowili z tym obcym człowiekiem jedno. Wstrząśnięta tym 

odkryciem, potrząsnęła głową, bo nic z tego nie pojmowała. 

• Christie by

ła zawsze taka silna - dodała, próbując się opanować. -A to, co się 

stało, zawaliło jej świat, zniszczyło ją samą. 

• Jak d

ługo ma zostać w szpitalu? 

• Przywioz

ę  ją  pewnie  w  przyszłym  tygodniu  -  odrzekła  niepewnie.  -  W 

background image

niedziel

ę,  a  może  nawet  wcześniej,  pojedziemy  do niej z dziećmi. Nie mam już 

przecież pracy... 

• Ale

ż masz pracę. - Jock wziął ją za ręce ponad stołem, który ich oddzielał od 

siebie. - 

Nie jesteś wiele lepsza od Christie. Żeby nikomu nic nie powiedzieć... 

• Ale

ż rozmawiałam o tym z kilkoma osobami - zaprotestowała, patrząc na ich 

złączone dłonie, jakby chciała zrozu- 
 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

 

mie

ć, skąd bierze się ciepło, które zaczyna ją wypełniać, jakby pragnęła odkryć 

źródło, z którego płynie otucha. 

Po chwili wysun

ęła niechętnie ręce, a on równie niechętnie na to przystał. 

• Mówi

łam o tym z Ellen, Struanem i Giną - ciągnęła i tylko delikatny rumieniec 

na policzkach zdradza

ł,  że  czuła  jeszcze  ciepło  jego  dłoni.  -  Struan  wiedział, 

dlaczego  mi  zależy  na  tej  pracy,  a  kiedy  okazało  się,  że  Christie  musi  pójść  do 

szpitala, opowiedzia

łam  wszystko  Ellen,  a  ona  powtórzyła  to  pielęgniarkom  z 

nocnej zmiany. Christie nie b

ędzie tym pewnie zachwycona, ale nie było wyjścia. 

• Szkoda, 

że mnie nie powiedziałaś. 

• Jak mog

łam... 

• Jak mog

łaś  mi  powiedzieć, skoro myślałaś,  że  odesłałem  ją  do  domu,  nie 

sprawdzając nawet... 

• Przepraszam, naprawd

ę mi teraz głupio - wyszeptała Tina. 

Stara

ła się za wszelką cenę skupić na rozmowie z człowiekiem, który przed nią 

siedział,  a  nie  rozpamiętywać  od nowa problemy siostry. Przychodziło  jej  to  z 

trudnością, bo Jock zawładnął niepodzielnie jej uwagą. 

-  Christie by

ła przekonana, że to ty odbierałeś poród. Ten 

lekarz, ten cz

łowiek, który cię zastępował, nie powinien już 

nigdy tu wróci

ć - mówiła Tina przez łzy. - Czy wiesz, że moja 

siostra cierpi na anoreksj

ę? Kiedy ją przyjmowali do szpitala 

w Sydney, nie wa

żyła nawet pięćdziesięciu kilo. A on tego wca 

le nie zauwa

żył! Jak mogłeś przyjąć takiego nieodpowiedzial 

nego cz

łowieka do pracy! 

Siedzia

ła przed nim szczupła i drobna, a on, patrząc na nią, odczuwał narastające 

wyrzuty sumienia. Przecież to chyba nie

 

mo

żliwe, żeby poradziła sobie sama z tym 

wszystkim. Spadło 

na ni

ą tyle spraw i obowiązków, a najgorsze, że to ja jestem  temu wszystkiemu 

winien! 

-  Tak, to moja wina - przyzna

ł skruszony. - Ale powiedz 

mi lepiej, co mam teraz zrobi

ć, żeby to wszystko naprawić? 

Nie waha

ła się nawet przez chwilę. 

• Przyjmij mnie do pracy. 

• To rozumie si

ę  samo  przez  się  -  żachnął  się.  -  Tylko... jak ty możesz 

pracować? Masz przecież pełno roboty z dziećmi. 

• To prawda, ale musz

ę pracować. Jestem w podobnych tarapatach finansowych 

jak Christie. 

• Jak to mo

żliwe? Przecież już od jakiegoś czasu pracujesz na etacie specjalisty i 

background image

musia

łaś mieć ostatnio dobrą pensję. 

• Pewnie mi nie uwierzysz, ale oddawa

łam się grom hazardowym i popadłam w 

d

ługi. - W oczach Tiny zapaliły się filuterne iskierki. 

Ona potrafi si

ę  jeszcze  śmiać... Mając  tyle  na  głowie,  ta  dziewczyna  potrafi 

jeszcze dowcipkować i śmiać się z samej siebie! 

-  Rzeczywi

ście trudno w to uwierzyć - mruknął pod nosem, 

na pró

żno siląc się na uśmiech. - Powiedz mi więc całą prawdę. 

Tina waha

ła się przez chwilę. Co go obchodzą moje sprawy finansowe? Co go 

mo

że  obchodzić  los mojej rodziny? Wystarczyło  jednak,  że  spojrzała  w  oczy 

Jocka,  by  zrozumiała,  że  obchodzi  go  to  naprawdę  i  że  nie  potrafi  się  oprzeć 

pokusie stawiania podobnych pyta

ń. 

Ona za

ś nie umiała się oprzeć Jockowi. 

Z podwórka dobieg

ł ich śmiech dzieci, które zbliżały się do domu. 

-  Mamy siedem jajek! - pokrzykiwa

ła Ally. - Mamy sie- 

dem jajek! 

 

 

 

• A samochód? - pyta

ł Tim. - A samochód? 

• Po

łożymy tu jajka i obejrzymy samochód - tłumaczyła bratu Ally. - Pospiesz 

si

ę, bo ciocia na nas czeka. No, daj rączkę. 

Jock te

ż czekał. Czekał, aż Tina wszystko mu opowie. 

• Nasi rodzice umarli, kiedy mia

łam  szesnaście  lat  -  zaczęła.  -  Christie miała 

wtedy dziewi

ętnaście. Pracowałam przez cały  czas  studiów  -  mówiła,  nie 

spuszczając  z  niego  wzroku  -  ale nie starczało  mi  na  wszystko.  Christie  mi 

pomagała. Dlatego, między innymi, czuję się teraz tak podle. Musiałam także kilka 

razy zaci

ągać  pożyczki.  Spłacam  je  do  tej  pory.  Marzę  o tym, żeby  zostać  z 

Christie i dzieciakami jeszcze z pó

ł roku, jednak nie bardzo mnie na to stać. 

• Pozwól, 

że ci pomogę. 

• Chcesz, 

żebym  zaciągnęła  kolejną  pożyczkę?  Dziękuję  ci,  ale naprawdę  nie 

mogę. 

• A co by

ś zrobiła, gdyby na przeszkodzie nie stały pieniądze? 

• Taka rozmowa nie ma sensu... 

• Prosz

ę cię, odpowiedz na to pytanie. 

ż  to  za  niezwykły  człowiek...  W  jego  obecności  wszystko  wydaje się  dużo 

prostsze. Zupełnie jakby miał czarodziejską różdżkę i potrafił czynić cuda. Tylko 

że nawet on nie potrafi znaleźć wyjścia z podobnej sytuacji. 

• Zabra

łabym dzieci i pojechała do Sydney. Zostalibyśmy z Christie, dopóki nie 

dojdzie do siebie. A potem wróciłabym tu do pracy. 

• Zabiera

łabyś  z  sobą  Rose na dyżur  i  płaciła  komuś,  żeby  opiekował  się 

domem? 

• Zgadza si

ę. 

• Nie da rady. 

 

• Wiem, nie mam przecie

ż pieniędzy, żeby... 

• Nie o to nawet chodzi. Nie mo

żesz po prostu zabierać Rose do szpitala - rzekł 

stanowczo.  - 

Christie  nie  chciałaby  z pewnością,  żeby  jej  córeczka  zaraziła  się 

gronkowcem, a ja nie chc

ę, żeby dziecko z zewnątrz przynosiło infekcję do sali 

noworodków. Jest jednak inne wyj

ście. 

• Nie rozumiem... 

background image

• S

łuchaj.  Lekarz,  którego  zatrudniłem,  narobił  wiele  szkody. Gdybyś  chciała, 

mogłabyś mnie pozwać do sądu i puścić z torbami. 

• Jak

że bym mogła... 

• No dobrze, ale mog

łabyś chociaż oskarżyć doktora Rod-dicka o zaniedbanie i 

b

łędy,  jakie  popełnił,  kiedy  twoja  siostra  była  w  szpitalu.  Bardzo  by  mi  to 

zaszkodziło.  Zatrudniłem  go,  odpowiadam  więc  za  jego  czyny.  Proponuję, 

żebyśmy zawarli ugodę bez udawania się do sądu. 

• Nigdy si

ę na to nie zgodzę. 

• Ja chc

ę zawrzeć ugodę z twoją siostrą, a nie z tobą. 

• Ale... 

• Przesta

ń już mówić. Nie masz pieniędzy, a ja mam ich dużo. Zarabiam od lat i 

nie  mam  rodziny.  Wydaję  trochę  na  samochody, a reszta mi zostaje. Kilka 

kilometrów st

ąd mieszka starsza pani, która poszukuje pracy - wyjaśnił. - Dopiero 

tu  się  sprowadziła.  Pracowała  kiedyś  jako  pielęgniarka  dziecięca,  zgłosiła  się  w 

zeszłym  tygodniu  do  szpitala,  ale  musi  najpierw  podnieść  kwalifikacje, zanim 

mo

żna ją będzie przyjąć. A u was mogłaby od razu rozpocząć pracę. No więc... 

• Kiedy ja... 

• Nic nie mów - przerwa

ł jej. - Nie robię tego dla ciebie, tylko dla twojej siostry, 

a ty nie masz prawa odrzuca

ć mojej 

 

 

propozycji w jej imieniu. Zatrudni

ę  więc  Marie  w  pełnym  wymiarze godzin i 

uprzedzę,  że  czasem  będzie  musiała  u  was  zanocować. Na pewno będzie 

zachwycona, a dzieci z pewnością ją polubią. 

• Ale... 

• Zabierzesz teraz dzieci do Sydney, przywieziesz potem Christie i wszystko 

sobie urz

ądzisz. Upewnisz się, czy Marie ci odpowiada, i wrócisz do pracy. 

• Ale ja nie mog

ę sobie pozwolić na urlop. 

• Rzuci

łaś  pracę  -  zauważył.  -  Zrobiłaś  to  przy  świadkach.  Wrócić  do pracy 

b

ędziesz mogła dopiero wtedy, kiedy ci na to pozwolę. A pozwolę ci wtedy, kiedy 

Christie i Marie będą sobie dawały radę z dziećmi. 

• Nie poradzisz sobie beze mnie w szpitalu. 

• Nie pierwszy raz mamy za ma

ło lekarzy. A teraz, pani doktor, proszę skończyć 

te dyskusje i robi

ć, o co proszę. 

• Ja nie mog

ę przecież... 

Nie odpowiedzia

ł,  tylko  wyciągnął  do  niej  znowu  ręce.  Nie  była  w  stanie 

wydusić słowa. 

• Mo

żesz.  Zapewniam  cię,  że  możesz  -  rzekł  cicho.  -  Masz  obowiązki wobec 

siostry  i  jej  dzieci.  A  ja  muszę  te  obowiązki  z tobą  dzielić, bo zatrudniłem 

nieodpowiedzialnego człowieka. 

• Jock... 
Czu

ła się bezradna i zagubiona. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Jeszcze pół 

godziny temu nienawidziła tego człowieka, a teraz... Teraz ten człowiek trzyma jej 

rękę, a jej ciało przenika dziwny dreszcz. 

Musz

ę  coś  powiedzieć... Jock czeka, aż  coś  powiem.  Powinnam w dodatku 

powiedzie

ć  coś  mądrego...  Tina  denerwowała  się,  próbując  na  próżno  pozbierać 

rozbiegane my

śli. 

 

 

background image

Uratowa

ł ją powrót dzieci, które wpadły do kuchni jak burza, przekrzykując się 

nawzajem. Ucichły jednak od razu na widok pana, który ma taki piękny samochód, 

trzymającego za rękę ciocię Tinę. 

-  Ciociu - odezwa

ła się po chwili Ally - czy wy już będzie 

cie si

ę teraz lubić? 

Tina próbowa

ła uwolnić rękę, ale Jock trzymał ją mocno. 

-  B

ędziemy - zapewnił uroczystym głosem, ściskając jesz 

cze mocniej jej d

łoń. - Od tej chwili ciocia i ja będziemy przy 

jació

łmi, żeby odbudować waszą rodzinę. 

Rodzina. 

To s

łowo  nie  dawało  mu  spokoju  przez  resztę  dnia.  Zjadł  ze  wszystkimi 

wspania

ły  omlet,  a  potem  zabrał  dzieci  na  przejażdżkę.  Siadały  mu  kolejno  na 

kolanach,  a  on  pozwalał  im  kręcić  kierownicą,  zaskarbiając  sobie  na  wieki  ich 

przyjaźń. Wracał teraz do domu i nie potrafił myśleć o niczym innym. 

Rodzina. 
Ile

ż wspomnień, ileż dobrych myśli rodzi to słowo! 

Nieprawda! Rodzina to wi

ęzienie.  Założenie  rodziny  oznacza związanie  się  z 

jedną  osobą,  posiadanie  dzieci,  płacenie  długów  hipotecznych  i  czesnego  za 

szkołę... 

I trzeba si

ę liczyć z tym, że w każdej chwili może się coś stać, że ktoś odejdzie, 

tak jak odszed

ł mąż Christie, lub umrze, tak jak moja matka. 

Przypomnia

ł  sobie  ojca,  którego  widział  ostatni  raz  piętnaście lat temu. 

Najwa

żniejszą  sprawą  w  życiu Sama Blaxtona było  małżeństwo.  Całe  życie 

poświęcił żonie, a gdy umarła, zapadł się w sobie, niezdolny do okazania uczucia 

nawet własnemu synowi. Zamienił jego życie w piekło. 

 

 

 

 

 

Jock skr

ęcił  na  cypel.  Jechał  teraz  brzegiem  morza,  czując  na twarzy morski 

wiatr. 

Tego mi w

łaśnie  potrzeba,  myślał.  Wolności,  wiatru  wiejącego  w  twarz, 

nieskrępowanej  niczym  swobody  wyboru  -a nie miłości,  małżeństwa,  dzieci  i 

związanych z tym obowiązków. 

B

ędę to wszystko znowu miał, kiedy tylko pomogę Tinie i jej rodzinie stanąć na 

nogi. Ciekawe, jak Tina to wszystko znosi? Jest tak bardzo zwi

ązana  z  siostrą! 

Wstrząsnął  się  na  samą  myśl  o  ciężarach,  które  ta  drobna  kobieta  dźwiga  na 

swoich barkach. D

ługi, zależna od niej całkowicie siostra i trójka małych dzieci... 

Christie powinna by

ła przerwać ciążę, pomyślał ze złością. W takich warunkach 

dawa

ć nowe życie... 

Zaraz jednak si

ę opamiętał. Jedno dziecko więcej w tej sytuacji, jedno mniej... 

Nie ma to w ko

ńcu  większego  znaczenia.  Przed oczami stanęła mu buzia Rose, 

rudy puszek na jej g

łówce. Z pewnością będzie miała takie same wspaniałe rude 

włosy jak Tina... 

O czym ja w ogóle my

ślę? 

Zajmij si

ę teraz, chłopie, czymś konkretnym! Zabierz się do zorganizowania im 

życia. Żebyś się tylko za bardzo nie zaangażował w to wszystko uczuciowo! 

Tego naprawd

ę  nie  chciał.  Wiedział  bowiem,  że  zwykle  prowadzi to do 

katastrofy. 

background image

Tina wróci

ła do pracy tydzień później. Zadzwoniła do niego o piątej rano. Jock 

położył się poprzedniego wieczoru spać już o siódmej, miał bowiem za sobą dwie 

nieprzespane noce. 

- Jock? - rozleg

ł się w słuchawce jej melodyjny głos. 

Czy

żby  to  był  sen?  Leżał,  przyciskając  słuchawkę  do  ucha,  przepełniony 

tęsknotą do niej, i starał się otrząsnąć ze snu. 

• Jock? - W jej g

łosie wyczuł niepokój i zdenerwowanie. 

• Tak, to ja. 

• Przykro mi - zacz

ęła. - Ale widzisz, właśnie przyjechała pani Blythe i jesteś 

bardzo potrzebny. 

PaniBlythe... 
Jock zmarszczy

ł czoło. Julie Blythe była pierwiastką. Skoro dopiero przyjechała, 

do samego porodu zostało jej jeszcze wiele godzin. 

• Czy dzieje si

ę coś szczególnego? - zapytał. 

• Tak. P

łód jest w położeniu pośladkowym, a pani Blythe zwlekała zbyt długo z 

przyjazdem do szpitala. 

• W po

łożeniu... 

• Nie wygl

ąda to dobrze, Jock. Chyba trzeba będzie zrobić cesarskie, jeśli nie 

jest za późno. 

• Zadzwo

ń do Lloyda i uprzedź go, jaka jest sytuacja. 

Do cesarskiego ci

ęcia  potrzebnych  jest  trzech  lekarzy,  myślał  Jock. Sam 

odebra

łbym poród, Tina byłaby anestezjologiem, a Lloyd zająłby się dzieckiem. 

-  Jock, pospiesz si

ę. Sytuacja jest poważna. 

Łamiąc wszelkie przepisy i przekraczając dozwoloną  prędkość, Jock w ciągu 

czterech  minut  pokonał  odległość  ośmiuset  metrów, która dzieliła  jego  dom  od 

szpitala. Wiedział dobrze, że Tina nie robiłaby fałszywego alarmu, gdyby sytuacja 

nie by

ła poważna. 

Jedno spojrzenie na pani

ą  Blythe  upewniło  go,  że  miał  rację.  Pacjentka 

znajdowała  się  na  sali  operacyjnej,  co  go  trochę  zdziwiło,  gdyż  położenie 

pośladkowe płodu nie zawsze oznacza konieczność wykonania cesarskiego cięcia. 

 

 

-  Panie doktorze - wyja

śniała Tina, która zakładała właśnie 

kroplówk

ę - pani Blythe od dwudziestu czterech godzin ma bóle 

porodowe. Skurcze nie były początkowo zbyt silne, nie widziała 

wi

ęc powodu, żeby przyjeżdżać do szpitala. Męża akurat nie 

by

ło, a kiedy wrócił, sytuacja radykalnie się zmieniła. 

Jock podszed

ł szybko do pani Blythe i uścisnął jej rękę. 

-  Personel jest ju

ż w komplecie - rzekł z uśmiechem. - Za 

raz zobaczymy, co wyprawia to pani ma

łe stworzenie. 

Julie Blythe sprawia

ła wrażenie wykończonej. Jej oczy przyćmione były bólem i 

po chwili Jockowi udzieliło się zdenerwowanie Tiny. 

Dziecko znajdowa

ło  się  już  w  kanale  rodnym,  położenie  pośladkowe 

uniemożliwiało  mu  jednak  wydostanie  się  na  zewnątrz.  Nieustanne  skurcze 

wywoływały niestety opuchliznę głowy i szanse na naturalny poród malały z każdą 

chwilą. 

-  Chyba jednak nie uda si

ę zrobić cesarskiego - odezwała 

si

ę niepewnie Tina. 

Spojrza

ła na monitor: na ekranie można było śledzić walkę dziecka o życie. Jego 

background image

stan nie był dobry. Tętno spadało, pojawiała się smółka i należało podjąć szybkie 

dzia

łanie. 

Za wszelk

ą cenę trzeba było uratować życie Julie, nie zapominając oczywiście o 

dziecku, i do tego właśnie zmierzał Jock. Wydawał polecenia jedno po drugim, nie 

było więc czasu na rozmyślania. Tina straciła już wcześniej nadzieję na uratowanie 

dziecka, ale teraz wykonywała polecenia lekarza, licząc, że może jednak... 

Dzi

ęki  Ci,  Boże,  za  cuda  techniki.  Dzięki  za  wybitnych  lekarzy. Dzięki  Ci, 

Boże, za Jocka. 

Na polecenie Jocka zrobi

ła  blokadę,  a  potem  patrzyła,  jak  bada on położenie 

płodu. Nic chyba z tego nie będzie... 

 

 

-  Podaj mi kleszcze - rzuci

ł Jock. 

Nastawi

ł  je  odpowiednio  i  ostrożnie,  powoli,  dokonując  cudów zręczności, 

zaczął przepychać dziecko z powrotem w górę kanału rodnego. Tina nie widziała 

jeszcze  czegoś  podobnego. Choć  była  zupełnie  oszołomiona  tym  widokiem, 

szybko i sprawnie wykonywała polecenia lekarza. 

Na skutki jego dzia

łania nie trzeba było długo czekać. Skurcze zaczęły powoli 

ustawać... 

• Wszystko b

ędzie  dobrze  -  zwrócił  się  Jock  do  Julie,  choć  nie wiedział,  czy 

kobieta  go  słyszy.  -  Niedługo  zobaczy  pani  swoje dziecko. A gdzie jest pan 

Blythe? - spyta

ł Tinę. 

• W poczekalni. My

ślałam, że... 

• W porz

ądku - mruknął. 

W wypadku jakichkolwiek komplikacji porodowych wi

ększość  położników 

wypraszała rodzinę  z  porodówki.  Julie  Blythe była  jednak  w  krytycznym  stanie. 

Jej oddech był szybki i płytki, groziła jej zapaść. 

-  Siostro, prosz

ę zawołać pana Blythe'a - poprosił Jock. 

- Jego 

żonie potrzebne jest teraz wszelkie wsparcie. 

Po chwili do sali operacyjnej wszed

ł młody człowiek. Podbiegł do żony, usiadł 

przy  niej  i  chwycił  ją  za  rękę,  jakby  szukał  u niej ratunku. Tina myślała  przez 

chwilę, że jest on chyba w gorszym stanie niż jego żona. 

-  Zaraz b

ędę robił cesarskie cięcie - oznajmił Jock. 

Da

ł znać oczami, że już czas, i Tina przy pomocy pielęgnin-rek rozpoczęła 

zewnątrzoponowe znieczulenie, wykonując pil nie wszystkie polecenia lekarza. 

Nie opuszczu

ł jej przy tym niepokój. Czy udało się przesunąć dziecko na tyle 

wysoko, ze mo

żliwe jest cesarskie cięcie? 

-  Zale

ży mi bardzo, żeby pan podtrzymal zone na duchu 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

 

- zwróci

ł się Jock do mężczyzny. - Czy słyszy mnie pani? - 

u

śmiechnął się do Julie. - Wszystko jest w porządku i już 

wkrótce zobaczy pani swoje dziecko. Musimy tylko wykona

ć 

cesarskie. Zrobi

ę małe nacięcie na brzuchu i wydobędę je tam 

background image

tędy. Nie będę robił znieczulenia ogólnego, bo chcę, żeby była 

pani przytomna i od razu mog

ła powitać dziecko. 

Doktor Blaxton nie mówi

ł  całej  prawdy.  Stan  Julie  i  dziecka  nie pozwalał  po 

prostu na zastosowanie znieczulenia ogólne

go.  Tina  doskonale  zdawała  sobie  z 

tego sprawę, starała się jednak o tym nie myśleć. Musiała skoncentrować się na 

swojej pracy. 

• Troch

ę  mi  słabo  -  wyszeptał  młody  człowiek.  -  Nie wiem, czy temu 

wszystkiemu podo

łam... 

• Nie ma innego wyj

ścia - oświadczył Jock kategorycznie. 

Żona pana potrzebuje. Musi pan się wziąć w garść, zapomnieć 

o sobie i my

śleć tylko o niej. Proszę cały czas z nią rozmawiać. 

Prosz

ę przez cały czas być razem z nią... 

-  Lloyda jeszcze nie ma - odezwa

ła się Tina. - Sally obie 

ca

ła, że przyjedzie w ciągu dziesięciu minut. 

Jock zmarszczy

ł  czoło.  Poród  bez  lekarza,  który  mógłby  zająć  się  od  razu 

dzieckiem, niesie z sobą ryzyko. Jedno spojrzenie na monitory wystarczyło jednak, 

by zrozumieć, że czekanie jest bardziej ryzykowne. 

Gdy znieczulenie zacz

ęło  działać, Jock odczekał  jeszcze,  dopóki nie ustały 

skurcze. Sprawdził położenie główki dziecka, a następnie dokonał cięcia. W dwie 

minuty  później  na  świecie  pojawiła  się  maleńka  dziewczynka.  A  potem  już 

wszystko ułożyło się dobrze. 

Lloyd wpad

ł na salę w ostatniej chwili. Odessał zaraz dziecku drogi oddechowe 

i zbada

ł je dokładnie. Zanim Jock zakoń- 

czy

ł  zszywanie  rany,  dziewczynka  płakała  już  wniebogłosy.  Na  dobrą  sprawę 

Lloyd nie miał tu nic do roboty. 

-  To po to zrywali

ście mnie z łóżka? - narzekał, ale oczy 

mu si

ę śmiały. Sam miał dzieci i bardzo je lubił. Nie był wpraw 

d

zie pediatrą, lecz z prawdziwą przyjemnością zastępował Ginę 

w czasie jej nieobecno

ści. - Moje gratulacje - uśmiechnął się 

serdecznie do państwa Blythe. - Urodziła się wam śliczna có 

reczka, która dzi

ęki Bogu jest zdrowa, więc już mnie tu nie ma. 

Moje dzi

eciaki niedługo się zbudzą, może mi się uda przedtem 

jeszcze troszk

ę zdrzemnąć. 

Pomacha

ł ręką Tinie i Jockowi i zniknął. 

• Trzeba b

ędzie podać w kroplówce dwa miliony jednostek penicyliny - zwrócił 

się Jock do Tiny. 

• Dwa miliony? - spyta

ła zdumiona. Przecież to było zwykłe cesarskie cięcie. 

• Tak - odpar

ł kategorycznym tonem i zapadła cisza. 

• Ju

ż podaję - zapewniła. 

Jako anestezjolog nie mog

ła kwestionować poleceń położnika, ale taka dawka 

wyda

ła jej się zbyt wysoka. Nie mogła jednak w niczym zaszkodzić i z pewnością 

wykluczała  jakiekolwiek  zakażenie.  Po  założeniu  kroplówki  salowe  wywiozły 

Julie na oddzia

ł  położniczy.  Obok  kroczył  pan  Blythe  dumny  jak  paw.  Ellen 

zabra

ła dziewczynkę na oddział noworodków, a Tina i Jock zostali sami. 

 

background image

ROZDZIA

Ł CZWARTY 

Cisza d

źwięczała  im  w  uszach.  Oboje  czuli,  że  przenika  ich  jakiś  dziwny 

dreszcz. 

• Przepraszam ci

ę za te uwagi na temat penicyliny - odezwała się w końcu Tina. 

Nie chciałam wcale podawać w wątpliwość tego, co mówisz; po prostu rzadko 

daje si

ę taką dawkę. 

• Nie lubi

ę ryzykować. 

• Powiniene

ś się teraz położyć spać - zauważyła. - Tak mi przykro, że musiałam 

cię obudzić. 

• Nie masz za co przeprasza

ć - rzekł z uśmiechem. - Zakończyło się wszystko 

tak pomyślnie, że warto było wstać. 

• Julie by

ła już bliska śmierci, a gdyby czekała jeszcze dłużej... Dziecko też nie 

by

ło w najlepszym stanie. 

Zamilkli na chwil

ę.  Tak  niewiele  brakowało,  by  tej  matki  i jej maleńkiej 

córeczki nie było już wśród żywych... 

-  Nie spodziewa

łem się, że tak prędko wrócisz do pracy 

przerwa

ł ciszę Jock. - Sądziłem, że Sally będzie miała nocny 

dyzur. 

-  Mia

ło tak być, ale wróciłam z Sydney już wczoraj, na tyle 

wczesnie, 

że  zdążyłam  jeszcze  wziąć  udział  w  panieńskim  wieczorze Mary. 

Wiesz, mam by

ć  druhną  na  jej  weselu.  A  potem  zadzwonilam do szpitala i 

powiedzia

łam, że przyjdę na noc. 

Christle wrocila ze mna a Marie, tak jak przypuszcza

łeś, zna- 

komicie sobie ze wszystkim radzi, no wi

ęc jestem. 

 

• Rozumiem.  -  Zdj

ął  fartuch  i  cisnął  go  do  kosza  znacznie  silniej,  niż  było  to 

potrzebne.  Spodziewał  się,  że  rozładuje  to  jakoś  napięcie,  które  istniało  między 

nimi. - 

Jak się czuje twoja siostra? 

• Lepiej. 

• To znaczy? 

• Nie znajduje si

ę już na pograniczu życia i śmierci. 

• Na pograniczu 

życia i śmierci? Brzmi to dosyć dramatycznie. 

• Ale tak to w

łaśnie wyglądało  przed  naszym  wyjazdem  do  Sydney. Przestała 

zupełnie  jeść...  -  Urwała  nagle.  -  Najgorsze jednak było  to,  że  mogła  w  każdej 

chwili popełnić samobójstwo - dodała po chwili. 

• A teraz? 

• Nareszcie zacz

ęła jeść, odpoczęła, można z nią normalnie rozmawiać. Musimy 

si

ę postarać, żeby całkiem doszła do siebie. 

• Mo

że wam to zabrać wiele miesięcy. 

• Wiem. 

Spojrza

ł na nią zatroskany. 

• Ale co si

ę  przez  ten  czas  będzie  działo  z  tobą?  -  spytał,  myjąc  pod  kranem 

ręce. - Co robiłaś w Brisbane, zanim tu przyjechałaś? 

• Chyba wiesz... - zacz

ęła. 

Czu

ła się w obecności Jocka tak dziwnie, tak niesamowicie dziwnie. Próbowała 

się skupić na odpowiedzi, ale nie mogła oderwać od niego wzroku. 

• Czyta

łeś  przecież  mój  życiorys  i  różne  zaświadczenia,  kiedy starałam  się  o 

pracę... 

• Oczywi

ście,  że  tak.  Pamiętam,  że  zrobiłaś  pierwszy  stopień  specjalizacji  w 

background image

anestezjologii. Nawiasem mówiąc, wspa- 
 

niale si

ę dziś spisałaś, za co cała rodzina Blythe'ów powinna ci być wdzięczna do 

końca życia. 

Tina sp

łonęła rumieńcem, a Jock, udając, że tego nie widzi, mówił dalej: 

• Nie wiem jednak, czy znalaz

łaś już szpital, w którym mogłabyś zrobić drugi 

stopie

ń. 

• Tak. To znaczy... 

• To znaczy mia

łaś taką możliwość, tylko z niej zrezygnowałaś, żeby przyjechać 

tutaj.  -  Pokiwa

ł  głową.  -  Z twoimi umiejętnościami  znajdziesz  bez  trudu  nowe 

miejsce, ale stracisz rok. 

• Mo

że ktoś zrezygnuje i wcześniej zwolni się miejsce. -Tina tak właśnie sama 

siebie pocieszała. - Może będę miała szczęście. 

• To nie jest wcale takie pewne -  zauwa

żył.  -  Chyba zostawiłaś  w  Brisbane 

przyjaciół? Masz pewnie narzeczonego? 

Tina znowu si

ę zaczerwieniła. 

-  To moja prywatna sprawa. 

Jock jednak 

łatwo czytał w jej myślach. 

-  A wi

ęc ktoś tam cierpliwie na ciebie czeka? 

Peter rzeczywi

ście  cierpliwie  czekał  na  nią  w  Sydney.  Było  to znakomite 

okre

ślenie.  Siedział  i  czekał,  aż  iskierka  przyjaźni,  jaka się  tliła  w  ich  sercach, 

wybuchnie płomieniem miłości. 

Mieli z sob

ą dużo wspólnego, pasowali do siebie, jednak zdawali sobie sprawę, 

że  to  trochę  za  mało,  by  decydować  się  na małżeństwo.  Peter  był  naprawdę 

kochany, szkoda tylko, że będąc z nim, Tina nie odczuwała nigdy gwałtownego 

bicia serca... 

-  Je

żeli chcesz wiedzieć... - odezwała się po chwili. - 

A wi

ęc dobrze, mam narzeczonego. Na imię ma Peter. - Nie 

uda

ło  jej  się,  choć  tak bardzo chciała,  powiedzieć  tego wszystkiego z dumą  i 

radością. 

• Czy Peter te

ż jest lekarzem? 

• Chirurgiem. 

• Brawo! - rzek

ł Jock z udawaną radością w głosie. - Czy przyjedzie do ciebie 

podczas weekendu? 

• Nie. - Spojrza

ła na niego zdziwiona. - Dlaczego by miał przyjeżdżać? 

-  Czy spotka

łaś się z nim w Sydney? 

Rzuciła na Jocka chmurne spojrzenie. 

• A có

ż  to  takiego,  panie  doktorze?  Przesłuchanie  na  temat  Petera? Tak, 

widzia

łam się z nim w czasie pobytu w Sydney. 

• Masz racj

ę, nie mam prawa wtrącać się do twoich spraw 

- zgodzi

ł się z uśmiechem, który znowu sprawił, że przebiegł 

j

ą dreszcz i serce zaczęło bić mocniej. 

Szkoda, 

że  nic  podobnego  ze  mną  sie  nie dzieje, kiedy uśmiecha się  Peter, 

pomyślała od razu. 

• Wiem, 

że to nie moja sprawa - dodał Jock - myślałem tylko... - Zawahał się. - 

Widzisz, w sobotę jest bal w szpitalu i poszukuję kogoś do towarzystwa. 

• Nie b

ędziesz  miał  chyba  z  tym  kłopotu.  Kobiety  ustawią  się  w  kolejkę  - 

zauważyła z ironią. 

• Co chcia

łaś przez to powiedzieć? 

• Tylko to, co opowiadaj

ą  o  tobie  wszystkie  pielęgniarki.  Podobno  nigdy  nie 

background image

mia

łeś żadnych trudności, żeby umówić się z dziewczyną. 

• Widz

ę, że robisz ze mnie playboya. 

• Tak by to mo

żna nazwać - odparła po chwili namyslu. 

- Podobno nie umawiasz si

ę z tą samą dziewczyna wiecej niz 

dwa razy. 

   

  • Boisz się tego? 

• Ja? Sk

ądże znowu! - zapewniła go wesoło. - Nie jestem przecież wolna. 

• Bo masz Petera. 

• Bo mam Petera - potwierdzi

ła. - Ciekawi mnie jednak, dlaczego nie umawiasz 

si

ę nigdy więcej niż dwa razy. Musisz mieć jakiś powód. 

• Od razu si

ę we mnie zakochują - poskarżył się. 

• To ci historia! - roze

śmiała się Tina. - Czy nie wydaje ci się, że jesteś trochę 

zarozumiały? 

• Mo

że to tak wygląda - przyznał ze skruchą i dodał: - Widzisz, ja po prostu nie 

jestem zainteresowany żadnym trwałym związkiem. 

• A có

ż złego jest w trwałym związku? Może by ci się to nawet podobało? 

• Na pewno nie. 

• Co za kategoryczne stwierdzenie! 

• Mam swoje powody. 

Przesta

ła żartować, gdyż zrozumiała, że kryje się za tym coś poważnego. 

• Mo

że mi powiesz, dlaczego tak jest? 

• Powiedzmy, 

że nie chcę się angażować - odparł, wzruszając ramionami. - Tak 

sobie pomyślałem, że skoro i ciebie nie interesują inne związki, bo masz przecież 

narzeczonego, to mo

że wybrałabyś się ze mną na ten bal? 

Czemu nie? -  pomy

ślała. Christie ma ciągle wyrzuty sumienia, że siedzę z nią 

tutaj, więc kiedy pójdę na bal, będzie zadowolona. Marie u nas mieszka, nic więc 

naprawdę nie stoi na przeszkodzie. Zwłaszcza że tak miło będzie gdzieś pójść z 

Jo-ckiem... 

U

śmiechał się do niej, czekając na odpowiedź. Miał takie miłe, ciepłe oczy... 

• Có

ż... - mruknęła. - Może mi się uda - dodała nonszalancko.-Ale... 

• Ale co? 

Jock potrzebuje mojego towarzystwa po to tylko, 

żeby  załatwić  jakieś  swoje 

sprawy. Wobec tego ja także wykorzystam go do swoich celów, zadecydowała. 

-  Umówi

ę się z tobą na ten bal pod warunkiem,, że poje 

dziesz z nami wszystkimi na piknik. 

Christie te

ż  się  coś  należy,  powinna  już  zacząć  widywać  ludzi, myślała  sobie 

Tina. Będzie jej miło w towarzystwie Jocka, bo z pewnością potrafi się odnieść do 

niej ze zrozumieniem. 

• Je

żeli będę pracowała co noc do końca tygodnia, od piątku będę miała wolne. 

W  sobotę  po  południu  możemy  więc  wyruszyć  nad jezioro. Weź  kąpielówki, 

zabierzemy dzieci, popływamy, zjemy podwieczorek i pojedziemy potem na bal. 

• Dzieci? 

• Nie masz chyba nic przeciwko rodzinnej atmosferze? -spyta

ła poważnie. - A 

może właśnie od tego chcesz uciec? 

• Ale

ż nie! - Potrząsnął głową z uśmiechem. - Nie mam nic przeciwko rodzinnej 

atmosferze... cudzego domu. 

• To dobrze! Zobaczymy si

ę w sobotę o czwartej. 

background image

• 

Świetnie. Będę o czwartej. 

W tej samej chwili przerazi

ł się. Strach dosięgal go zwykle dopiero wtedy, gdy 

spotka

ł  się  z  jakąś  dziewczyna  dwu  razy A teraz... Teraz bał  się  od  pierwszego 

spotkaniu. Od poczatku tej znajomo

ści miał ochotę uciec na koniec świata. 

Czego tu si

ę bać? - próbował sobie tlumaczyc. Tina ma

 

narzeczonego i wróci do 

niego, kiedy jej siostra poczuje sie 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 
 

lepiej. Sk

ąd więc świadomość, że wszystko się wali, że ziemia rozstępuje mi się 

pod nogami? 

-  O ile oczywi

ście nie zacznie się jakiś poród - dodał po 

spiesznie. 

Szkoda, 

że  dzieci  nie  rodzą  się  na  zawołanie!  Długi  poród  w sobotnie 

popo

łudnie  rozwiązałby  wszystkie  problemy.  Nie  musiałbym  chodzić  na  żadne 

wycieczki, my

ślał Jock. 

-  Mam nadziej

ę, że do tego nie dojdzie - roześmiała się 

Tina. 

Przed pój

ściem  do  domu  nie  wytrzymała  i  wpadła  jeszcze  do  pokoju 

noworodków, 

żeby  rzucić  okiem na Laurę  Blythe.  Dziecko miało  dopiero  dwie 

godziny, a już dawało o sobie znać donośnym głosem. Tina wzięła dziewczynkę 

na ręce i przytuliła do siebie. 

-  Cicho, malutka, cicho. Daj mamie troch

ę pospać. 

Dziewczynka wyda

ła gniewny okrzyk i przytuliła buzię do 

piersi Tiny. Wiedzia

ła dobrze, czego chce; może właśnie dlatego zniosła tak ciężki 

poród. 

• Widz

ę, że lubisz dzieci - zauważyła Ellen. 

• Jak mo

żna ich nie lubić? 

• Pewnie chcia

łabyś mieć swoje? 

• Oczywi

ście... 

• Doktor Blaxton by nie chcia

ł. 

 

• Nie?  -  spyta

ła,  przybierając  obojętny  ton  i  tuląc  dziewczynkę  mocniej  do 

serca. - Ale w ogóle lubi dzieci. 

• Pewnie lubi -  Ellen wzruszy

ła  niechętnie  ramionami  -  tylko  że  raczej na 

odleg

łość, bo on nie chce się wiązać. 

Ja te

ż nie - rzekła Tina. - Pasujemy więc do siebie. Wszystkie moje 

piel

ęgniarki tak opowiadają, zanim się 

z nim umówi

ą - westchnęła Ellen. - Wystarczy jedno spotkanie z tym człowiekiem, 

a chodzą potem jak błędne. Po drugim spotkaniu zdają się fruwać, a on zaprasza 

ju

ż kogoś innego i biedaczka zapłakuje się albo usycha z tęsknoty. 

• Robisz z niego jakiego

ś straszliwego uwodziciela - roześmiała się Tina. 

• Chc

ę cię tylko ostrzec - stwierdziła poważnie Ellen. - Jesteś młoda i wrażliwa. 

• Daj spokój! Mam dwadzie

ścia osiem lat, a właściwie już prawie dwadzieścia 

dziewięć. 

background image

• Zgoda,-  jeste

ś  więc  dojrzałą  kobietą,  ale  jesteś  wrażliwa,  a Jock jest 

niebezpieczny. Zapami

ętaj sobie moje słowa. 

• Zapewniam ci

ę,  że  nie  należę  do  kobiet,  które  tracą  głowę  dla byle 

przystojniaka. 

• Doskonale o tym wiem i gdyby tylko o to chodzi

ło, wcale bym się o ciebie nie 

martwiła. 

• Na lito

ść  boską,  powiedz  mi  wreszcie,  dlaczego  się  martwisz? Co takiego 

niepokoi ci

ę w Jocku? 

• To duchy przesz

łości nie dają mu spokoju. Zawładnęły nim i nie dają mu żyć, 

a wraz z nim cierpi ca

łe  jego  otoczenie  -  mówiła  Ellen,  najwyraźniej  bardzo 

przejęta losem doktora Blaxtona. 

• Duchy? O czym ty mówisz? - spyta

ła Tina z uśmiechem. 

• Cho

ćby duch jego matki. I pewnie nie tylko. Dlatego właśnie nie sądzę, żeby 

jakiejkolwiek dziewczynie udało się do niego zbliżyć. 

• Nic nie rozumiem - rzek

ła Tina. 

Ellen wzruszy

ła ramionami. Dawno już z nikim nie rozmawiała o matce Jocka. 

Rzadko  nawet o  niej  myślała,  choć  kiedyś  bardzo się przyjaźniły.  Ból  zelżał  po 

latach i przypominała sobie 
 

 

 

o niej tylko wtedy, gdy dostrzega

ła na twarzy Jocka ślady cierpienia. 

• Jock urodzi

ł  się  przez  cesarskie  cięcie  -  oznajmiła.  -  Zabieg nie był 

zaplanowany, wykonano go w ostatniej chwili, a opieka poporodowa pozostawia

ła 

wiele do życzenia, co doprowadziło do poważnego zakażenia u jego matki. 

• Teraz ju

ż rozumiem - mruknęła pod nosem Tina, przypominając sobie dawkę 

penicyliny, jaką Jock zaaplikował Julie. 

• Nie by

łabym  tego  taka  pewna  -  rzekła  ze  smutkiem  Ellen.  -  Zakażenie 

doprowadziło do zrostów w jamie brzusznej - wyjaśniła. - Krótko mówiąc, matka 

Jocka  musiała  być  wielokrotnie operowana, a każda  kolejna  operacja  tylko 

pogarszała jej stan. Właściwie nie wychodziła w ogóle ze szpitala. Nie mogła mieć 

wi

ęcej dzieci i stale cierpiała. W końcu, kiedy Jock skończył dziesięć lat, zrosty 

spowodowa

ły obstrukcję jelita. Zmarła przed jedenastymi urodzinami syna. 

• Bo

że... - wyszeptała Tina. 

• To jeszcze nie wszystko. Bardzo chcieli

śmy  pomóc  Jo-ckowi, to znaczy ja i 

inni przyjaciele jego matki, tylko 

że  ojciec  Jocka... To był  zawzięty,  twardy 

człowiek.  Był  surowy i wymagający.  Ogromnie  kochał  swoją  żonę,  nie  widział 

świata poza nią. Tak sobie myślę, że patrząc przez dziesięć lat na jej konanie, mógł 

dostać  pomieszania zmysłów.  W  każdym  razie  zaczęło  się  z nim dziać  coś 

niedobrego. Uznał najwyraźniej, że ktoś ponosi winę za jej śmierć. 

• Chyba nie Jock! - wtr

ąciła Tina. 

• Owszem, wed

ług  niego  właśnie  Jock!  -  Ellen  przymknęła  na  chwilę  oczy, 

powstrzymując  łzy.  -  Wszystkiemu  był  winien  Jock  i dlatego właśnie,  zdaniem 

Sama,  nie  powinien  był  się  w  ogóle  narodzić.  Sam dobrze pilnował,  żeby  Jock 

stale o tym pamiętał. 
 

• To straszne... 

• Dlatego musisz uwa

żać, kiedy jesteś  w  pobliżu  Jocka  -mówiła  Ellen.  -  Są 

takie rany, które się nigdy nie goją. Jock  nauczył się od najwcześniejszych lat 

background image

myśleć, że na świecie rodzi się za dużo dzieci. Nauczono go, że jego narodziny 

były  pomyłką.  Założę  się,  że  został  położnikiem  po  to  tylko,  żeby  żadnej 

kobiecie nie przytrafi

ło się  coś  takiego  jak  jego  matce i nie  wyobrażam  sobie, 

żeby kiedykolwiek chciał mieć dziecko. Chyba mi przyznasz rację? 

Jock pojawi

ł się w domku Christie punktualnie o czwartej. Gdy zobaczył Ally i 

Tima na werandzie, machających do niego    rączkami, przestał żałować, że został 

zaproszony. Na widok Tiny w 

żółtym bikini zapomniał o swych obawach, które 

jeszcze niedawno nie dawa

ły mu spokoju. 

-  Dzie

ń dobry! - zawołała Tina. 

Schodzi

ła po stopniach werandy, uśmiechając się do niego 

i tul

ąc do piersi Rosęe, którą trzymała w nosidełku. Na jej widok poczuł się tak, 

jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Była śliczna, prawie naga... Osłaniało ją 

maleństwo, które przylgnęło do niej całym ciałkiem... Nie był w stanie oderwać od 

niej wzroku. 

-  Dzie

ń dobry - odrzekł, usiłując mówić normalnym gło 

sem. - Widz

ę, że nawet Rosę ma zamiar pływać. 

- Co ty opowiadasz! - odezwa

ła się Ally. - Rosę ma przecież dopiero kilka tygodni 

i  nie  umie  pływać. Musi zostać  z mamusią.  Czy  pojedziemy  nad  wodę  twoim 

samochodem? 

-  Po co mamy jecha

ć - odezwała się Tina. - Pójdziemy 

na piechot

ę, a zresztą taki samochód nie przejedzie przez pa 

stwisko. 

 

  • Ależ  przejedzie  -  zaprotestował  urażonym  głosem.  -  Kilka dziur to żadna 

przeszkoda. 

• A kilka pniaków? 

• Mo

żna je wyminąć. 

• Ale ma tylko dwa siedzenia. 

• 

Ściśniemy się jakoś, jeśli nie trzeba będzie wyjeżdżać na drogę. 

• Zab

łocimy ci wszystko i zamoczymy. Zastanów się, czy twoje obijane skórą 

fotele to wytrzymają? 

Jock uniós

ł  głowę.  Tinie  chyba  sprawia  szczególną  przyjemność  wykpiwanie 

jego samochodu. 

• Mo

żna je potem umyć - oznajmił. 

• Czy jeste

ś tego pewien? 

• Ale

ż oczywiście. 

• No to 

świetnie!  -  Roześmiała  się,  wyraźnie  ubawiona  całą  rozmową.  - 

Cudownie  - 

dodała, wsadzając Tima do samochodu. - To chyba rzeczywiście za 

daleko, żeby iść na piechotę. 

W drzwiach domu ukaza

ła  się  jakaś  kobieca  postać. To musi być  Christie, 

pomy

ślał Jock. Była dość podobna do Tiny, ogniste włosy jednak zupełnie do niej 

nie pasowały. Była chorobliwie chuda, trzymała się kurczowo poręczy schodów, a 

przez przezroczyst

ą skórę na ręce prześwitywały błękitne żyły. 

• A wi

ęc to jest twój doktor Blaxton - zwróciła się z uśmiechem do Tiny. 

• On wcale nie jest mój - oznajmi

ła Tina, podbiegając do siostry. - Czekają mnie 

tylko dwa spotkania, bo on nigdy nie umawia si

ę więcej niż dwa razy. Muszę więc 

wykorzystać te spotkania najlepiej jak się da. 

background image

• Co ty mówisz! - przerazi

ła się Christie, witając jednak uśmiechem Jocka, który 

wchodził właśnie na werandę, aby się 

z ni

ą przywitać. - Proszę jej wybaczyć - dodała. - Ona jest okropnie wychowana. 

-  Nic podobnego! - zaprotestowa

ła Tina. - Christie wycho 

dzi

ła ze skóry, żeby coś ze mnie wyrosło, ale co mogła poradzić, 

skoro takie mam geny? 

Siostry zachichota

ły, a Jock patrzył na nie zdumiony. Nigdy jeszcze nie spotkał 

kogoś  takiego.  Oto  miał  przed  sobą  dwie  kobiety,  żyjące  w  ubóstwie,  a  jedna  z 

nich  była  w  dodatku  chora. Walczyły  o  przetrwanie,  a  wszystko  to  nie 

przeszkadzało im śmiać się i dowcipkować. 

Jock zbli

żył się do Christie, wziął ją za rękę i mocno uścisnął. 

• Dzie

ń dobry. Bardzo mi miło, że mogę nareszcie panią poznać. Chciałem też 

przeprosić,  że  wyjechałem  akurat  wtedy,  kiedy  przyszła  na  świat  Rose.  - 

U

śmiechnął  się  serdecznie.  -  Tak mi przykro,  że  mój  zastępca  zachował  się  w 

nieodpowiedzialny sposób  - 

dodał.  -  Sama pani widzi, jak wiele  musi mi pani 

wybaczyć. 

• Kiedy to nie pana wina - odpar

ła Christie cichym głosem. - Sama jestem sobie 

winna. Tina robi mi wyrzuty, 

że nie przychodziłam do pana w czasie całej ciąży. 

Wiem, że ma rację, tylko że... 

• Tylko 

że  depresję  można  czasem  porównać  do sytuacji człowieka 

przywalonego  głazem,  który  nie  pozwala  podnieść  głowy  -  wtrącił  Jock.  - 

Wydostać się spod niego można jedynie z cudzą pomocą. Przeżyła pani wstrząs 

psychiczny, a do tego doszła depresja poporodowa. Ta choroba jest nie do końca 

zbadana, ale wiadomo, 

że  wywołują  ją  zaburzenia  hormonalne.  Na  zaburzenia 

psychiczne na

łożyły  się  więc  dolegliwości  fizyczne.  To  prawdziwy  cud,  że 

wszystko się pomyślnie zakończyło, że stoi pani tu z nami uśmiechnięta. 

• To dzi

ęki  Tinie  mogę  się  uśmiechać  -  odrzekła  Christie,  a Jock pokiwał  ze 

zrozumieniem głową. 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

  • Każdy w jej obecności musi się uśmiechnąć... 

• Czy

żbym  była  taka  śmieszna?  -  Tina  uniosła  nieco  wyżej  Rose.  -  Słyszysz, 

maleńka? Opowiadają tu o mnie, że jestem podobna do klowna. 

Jock milcza

ł, starając się nie patrzeć na nogi Tiny. 

• Jest pani nareszcie w domu, ma pani tu pomoc - zwróci

ł się znowu do Christie. 

• To dzi

ęki panu. 

• Có

ż  mogłem  innego  zrobić  po tym, jak się  obszedł  z  panią  mój  zastępca  - 

odpowiedział. - Nie ma pani za co być mi wdzięczna. Ale chciałem zauważyć, że 

po wyjściu ze szpitala nie wolno przerywać leczenia. Czy mógłbym prosić, żeby 

zechciała  pani przyjść  do mnie na kontrolę,  tak  żebym  mógł  ustawić  właściwe 

leczenie? 

Tina wstrzyma

ła oddech. Tyle zależy od tego, co Christie teraz odpowie. 

• Sama nie wiem - zacz

ęła. - Właściwie niepotrzebne mi jest żadne leczenie... 

• Nie ma pani zaufania do lekarzy - westchn

ął Jock. - Po tym, co pani przeszła, 

trudno się dziwić. Proszę jednak, żeby zechciała mi pani zaufać i przyszła do mnie 

background image

do szpitala. - 

Wyjął z kieszeni kalendarz. - Może w poniedziałek o jedenastej? Ma-

rie mogłaby panią przywieźć, prawda? - dodał z proszącym uśmiechem. 

• Prosz

ę mi mówić po imieniu - rzekła Christie wymijająco. 

• No wi

ęc,  Christie,  czy  zgodzisz  się  mi  zaufać? Pozwalasz mi zabrać  nad 

jezioro dzieci i Tin

ę  -  wskazał  na  Ally  i  Tima,  którzy wrzucali do samochodu 

zabawki - zaufaj mi wi

ęc także w sprawach swojego zdrowia. 

• Ale ja nie... 
-  Do ko

ńca życia będę miał wyrzuty sumienia, jeśli mi nie 

pozwolisz pomóc. 

Milcza

ła chwilę, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech. 

• Teraz rozumiem, dlaczego Tina opowiada, 

że jesteś niebezpieczny. To chyba 

prawda, 

że  zawsze  potrafisz  postawić  na swoim. No więc  dobrze,  przyjdę  w 

poniedziałek o jedenastej. 

• Cudownie! - Jock chwyci

ł Christie za ręce. - Zobaczysz sama, że przegonimy 

tę twoją depresję na drugi koniec świata. Ja będę dbał o twój stan fizyczny, Tina 

zadba o stan duchowy, a Marie pomo

że  ci  przy  dzieciach.  Zobaczysz,  że  razem 

dokonamy cudów! 

ROZDZIA

Ł    PIĄTY 

-  By

łeś naprawdę wspaniały. 

Tyle tylko Tina potrafi

ła z siebie wykrztusić spod wielkiej 

pla

żowej piłki i kół ratunkowych Ally i Tima. Siedziała wciśnięta między dzieci i z 

trudem utrzymywała równowagę, gdy samochód podskakiwał na wykrotach. 

• Rose zostanie w domu -  oznajmi

ła  Tina  przed  wyjazdem.  -  Marie przyjdzie 

niedługo, a Christie dobrze zrobi, kiedy przez godzinę zajmie się małą. 

• Co chcesz przez to powiedzie

ć"?  -  spytał  Jock.  -  Co to znaczy „byłeś 

wspaniały"? Użyłaś w dodatku czasu przeszłego. Czy to znaczy, że udało mi się 

tylko raz? 

• Chodzi mi o twoj

ą rozmowę z Christie. Skąd wiedziałeś, że ona nie ma ochoty 

na kontakty z lekarzami? 

• Po prostu zgad

łem. Myślisz, że przyjdzie? 

• Skoro ma wyznaczon

ą  godzinę  i  już  cię  poznała,  przyjdzie  na pewno. Jaka 

szkoda, 

że cię tu nie było, kiedy rodziła się Rose. Żałuję bardzo, że i mnie tu wtedy 

nie by

ło. 

• Nie my

śl o tym więcej. Teraz przy niej jesteśmy, a najgorsze już minęło. 

• Miejmy nadziej

ę. 

Jock wymija

ł  właśnie  duże  pnie,  samochód  podskakiwał,  a dzieci wydawały 

radosne okrzyki. 

 

background image

- Jak si

ę nazywa psychiatra, który opiekował się Christie 

w Sydney ? 
- Pat Morgan. 

• To wspania

ła lekarka - ucieszył się. - Jeżeli pozwoliła twojej siostrze wrócić 

do domu, to znaczy, 

że  wszystko  jest  na  dobrej drodze. Pat nie rzuca słów  na 

wiatr. 

• Chcia

łabym  ci  podziękować. Po tym wszystkim, co ci nagadałam... 

Naprawdę jesteś wspaniały. 

• A czego mog

łaś  się  po  mnie  spodziewać?  -  zażartował.  -  O wybitnych 

specjalistach zawsze mówimy, 

że są wspaniali. 

Zobaczysz, 

że  i  o  tobie  tak  będę  mówić, zrób tylko drugi stopień.  Jeziorko 

znajdowa

ło się u podnóża góry. Było to niewielkie wyżłobienie w skale, w którym 

zbierała się kryształowo czysta woda, spływająca ze szczytu. Ponad ich głowami 

widniały roz- łożyste konary drzew. Milion lat temu teren ten musiał znajdo-wać 

si

ę  pod  powierzchnią  morza  i  piaszczysta  plaża  na  północ-nym brzegu jeziora 

usiana by

ła muszelkami. Jock zatrzymał samochód tuż obok plaży. 

-  Kto pierwszy? - wykrzykn

ęła Tina i pobiegła w kierunku 

wody, a za ni

ą gnały, śmiejąc się, dzieci. 

Dobry humor nie opuszcza

ł  jej  przez  całe  popołudnie.  Jock  pływał  leniwie na 

plecach,  schowany  w  cieniu  potężnych  drzew  i patrzył,  jak  Tina  bawi  się  z 

siostrzeńcem i siostrzenicą. 

Zostawi

ła go samego, co było dla niego zupełnie nowym doznaniem. Wszystkie 

dziewczyny, z którymi do tej pory się umawiał, nie zostawiały go ani na chwilę, 

nadskakując  mu  bez  przerwy. Tina była  inna.  Przyszło  mu  znów  do  głowy,  że 

takiej kobiety jeszcze nie spotka

ł. Szła przebojem przez życie i wyko- rzystywała 

każdą chwilę, aby się nim cieszyć. 

Ally i Tim wpatrzeni byli w ni

ą jak w obrazek. Baraszkowali 

 

 

teraz w trójk

ę w wodzie, a ona nurkowała pod nimi, aby za chwilę wyłonić się tuż 

obok, i dzieci witały ją wtedy okrzykiem: „Tina jest rekinem!". Śmiali się wszyscy 

do rozpuku; bez przerwy si

ę śmiali. 

Jedli pó

źniej  z  dużym apetytem podwieczorek. Tina, umorusana podobnie jak 

dzieci kremem z bitej 

śmietany, zawołała nagle ze śmiechem: 

-  Kto szybciej obli

że się z kremu? Liczę do trzech... 

Dzieci by

ły zachwycone. Tina wygrała zawody, a potem 

chwyci

ła dzieci na ręce i pobiegła z nimi do wody. 

-  Ostatnia k

ąpiel! - zarządziła. - Proszę umyć ręce i buzie, 

i wracamy do domu. Ja i Jock przebierzemy si

ę tylko i idziemy 

na ta

ńce. 

Jock nie móg

ł oderwać od niej oczu. Patrzył jak urzeczony na smukłe ciało Tiny, 

wynurzające się co chwilę z wody. Leżał na piasku i nie był w stanie ruszyć się z 

miejsca,  jakby  bał  się  znaleźć  zbyt blisko tej pięknej  dziewczyny.  Na  moment 

ogarnął go gniew. To przecież szaleństwo! Na pewno oczarowała go ta okolica, a 

nie dziewczyna! To chyba jeden z najpi

ękniejszych zakątków na ziemi... 

W g

łębi  serca  wiedział  jednak  dobrze,  że  piękna  okolica  nie  ma  żadnego 

wpływu na to, co się z nim dzieje. Wszystkiemu winna jest Tina. 

Spojrza

ł  w  kierunku  jeziora.  Tina  leżała  na  wznak  i  płynęła  wzdłuż  brzegu, 

odpychając  się  mocno nogami, a do nadgarstków przywiązała  linki,  do  których 

background image

przyczepione były dzieci. Ali i Tim szaleli ze szczęścia, śmiali się i pokrzykiwali. 

Tina im wtórowa

ła. 

Jak by to by

ło, gdybym miał własną rodzinę? Taką rodzinę jak ta? Jock, weź się 

w garść! Nie stało się przecież nic niezwy- 

k

łego. Znalazłeś się w cudownym miejscu w towarzystwie pięknej dziewczyny i 

dwojga mi

łych  dzieci,  i  to  wszystko.  To  nie  powód, by rezygnować  z tego, co 

sobie obiecywa

łeś przez ostatnie dwadzieścia lat. 

Znowu przypomnia

ł mu się ojciec, który do śmierci nosił w swym sercu gorycz. 

• 

Żałuję,  że poznałem twoją  matkę  -  mawiał.  -  Zakochałem się  w  niej  i  sam 

widzisz, do czego mnie to doprowadziło. Dziewięć miesięcy ciąży, a potem przez 

tyle  lat  musiałem  patrzeć, jak umiera. I przez cały  ten  czas,  dzień  w  dzień, 

musiałem w dodatku patrzeć na ciebie... 

• By

łbyś skończonym głupcem, gdybyś się kiedykolwiek zakochał - ostrzegł go 

kiedyś ojciec. - Zapamiętaj to sobie na całe życie. Kieruj się zawsze rozumem i nie 

dawaj się nigdy ponosić uczuciom... 

Dopiero teraz zrozumia

ł, co ojciec miał na myśli. Pierwszy raz w życiu przestał 

bowiem kierować się rozumem i dawał się ponieść uczuciom. Co gorsza, z każdą 

chwilą sytuacja stawała się poważniejsza. 

Po powrocie znad jeziora zacz

ęli  przygotowania  do  wyjścia.  Jock  pierwszy 

wziął prysznic i przysiadł się potem do Christine, Marie i dzieci, biorąc Rose na 

r

ęce.  Ku  jego  zdumieniu,  Tina  była  gotowa  już  po  kwadransie.  Gdy  wyszła  z 

sypialni, z wra

żenia zaniemówił. 

-  Czy co

ś się stało? - spytała z uśmiechem, obracając się 

w kó

łko, aby mógł ją lepiej zobaczyć. - Może mam za krótką 

sukienk

ę? 

Trzeba przyzna

ć, że sukienka była rzeczywiście krótka. Ja- skrawoczerwona, 

krótka i sk

ąpa. Dopasowana góra, waziutkie ramiączka i głęboki dekolt... Fałdy 

delikatnego jedwabiu ukla- 
 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZTECKO ZA DU

ŻO 

 

 

daj

ące  się  w  spódniczkę  sięgającą  tam,  gdzie  zaczynają  się  nogi.  Nogi w 

b

łyszczących,  srebrnych  pończochach  i  w  butach  na  wysokich obcasach. Tina 

wygl

ądała olśniewająco. 

• Ale

ż dziecko, masz zupełnie mokre włosy - zauważyła Marie, przyglądając się 

ciekawie minie Jocka. - 

Zaziębisz się na śmierć. 

• Wyschn

ą mi w samochodzie - zapewniła Tina. - Jeśli tylko Jock opuści dach. 

Jock podniós

ł  się,  a  Tina  pomyślała  sobie,  że  doktor  Blax-ton  wygląda 

niezwykle interesująco w czarnym smokingu i... z Rose na rękach. Widać było, że 

lubi dzieci. Będzie z niego na pewno doskonały mąż... 

No i co z tego? Spotykam si

ę z nim pierwszy raz, spotkam się pewnie po raz 

drugi, a trzeciego razu już nie będzie. Sam mi to przecież powiedział. 

• Czy nie s

ądzisz,  że  twoją  sukienkę  dałoby  się  jeszcze skrócić?  -  spytała 

Christie z ironią. 

• Chyba nie - roze

śmiała się Tina beztrosko. 

Przez ca

ły  ten  czas  Jock  rozpaczliwie  próbował  przybrać  neutralny wyraz 

background image

twarzy, a Marie i Christie przygl

ądały mu się z zainteresowaniem. 

-  Mo

że już pójdziemy - odezwała się Tina, patrząc na ze 

garek. - 

Jest w pół do ósmej. Kto wie, ile nam jeszcze czasu 

zosta

ło, zanim pana doktora ktoś wezwie. 

Na sam

ą myśl o tym, że mógłby go ktoś teraz rozdzielić z Tiną, Jocka ogarnęło 

przerażenie. Nie mógł się doczekać chwili, gdy wkroczy na bal z nią właśnie przy 

boku. 

Zabawa uda

ła się znakomicie. Jock pamiętał potem jedynie pojedyncze obrazy i 

nie zwi

ązane z sobą sceny, takie jak na 

przyk

ład spotkanie z Lloydem Nealem, który po raz pierwszy zobaczył Tinę poza 

szpitalem i stanął na jej widok jak wryty. 

Sally, która wygl

ądała  także  ślicznie  w  sukni  kremowego  koloru, podeszła 

wt

edy do Lloyda i wsunęła mu rękę pod ramię. 

-  Nie zapominaj, prosz

ę - zwróciła się do niego - że je 

ste

ś szczęśliwym mężem i ojcem. Nie zwracaj więc uwagi na 

sukienk

ę Tiny, a raczej jej brak; zostaw to Jockowi. - Sally 

u

śmiechnęła się potem do Tiny. - Szczerze mówiąc, dziwiłabym 

si

ę bardzo, gdyby na ciebie nie patrzył. Wyglądasz cudownie. 

Zabierz j

ą stąd, Jock, bo trzeba będzie założyć wszystkim panom 

opaski na oczy. 

Jock pos

łuchał jej chętnie. Porwał Tinę na parkiet i przyciągnął do siebie. Świat 

zawirował  im  przed  oczami.  Od  czasu  do  czasu tylko ktoś  im  przerywał,  chcąc 

zatańczyć z Tiną choć jeden taniec. 

• Pani doktor, czy chce pani ta

ńczyć tylko z doktorem Blax-tonem? 

• Pami

ętasz  mnie  chyba,  Tina,  chodziliśmy  razem  do  trzeciej klasy. Czy 

móg

łbym z tobą zatańczyć? 

-  Panie doktorze, prosz

ę i nam dać szansę... 

A Tina 

śmiała się i uśmiechała do wszystkich. 

-  Dzisiaj nie - mówi

ła. - Obiecałam dotrzymać towarzy 

stwa doktorowi Blaxtonowi, dopóki nie wezw

ą go do następne 

go porodu. 

Czy to mo

żliwe,  że  chciałem  odbierać  dzisiaj porody? -  pytał  sam siebie z 

niedowierzaniem. Ko

ło  północy  okazało  się  jednak,  że nie uda mu się  tego 

unikn

ąć. Akurat gdy rytmy zmieniły się na powolniejsze, a tancerze, szykując się 

do tanga, przytulali do siebie swe partnerki, Jock us

łyszał sygnał pagera. 

-  A niech to diabli - mrukn

ął pod nosem.      Musze znalezc 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

 

telefon i zadzwoni

ć - rzekł po chwili. - Czy poczekasz na mnie? Sam Hopper prosi 

o kontakt, chce zasi

ęgnąć porady. 

Te

ż pytanie! Czy zechcę na niego poczekać! 

Jock odszed

ł zaledwie parę kroków, a Tinę zdążył już porwać do tańca Kevin 

Blewitt, miejscowy aptekarz. Dobrze jest być aptekarzem, myślał z goryczą Jock. 

Człowiek pracuje w określonych godzinach, zamyka interes o szóstej i idzie sobie 

background image

do domu. 

Ciekawe, czy uda mi si

ę ją zaprosić znowu do tańca, kiedy skończę rozmawiać z 

Samem? Ten Kevin co

ś za dużo sobie pozwala, trzyma Tinę trochę za blisko... 

Nie zdo

łał już zaprosić Tiny do tańca. Sam był bardzo zdenerwowany i Jock po 

chwili rozmowy zorientowa

ł się, że będzie musiał do niego pojechać. 

-  Przyj

ąłem  właśnie  poród  -  oznajmił  Sam  drżącym  głosem  -  i wywiązały  się 

komplikacje

; macica wypadła. 

Jock westchn

ął tylko. Ambicją Sama, internisty, było odbierać także porody. W 

najbliższej  okolicy  prowadziło  praktykę  kilku lekarzy ogólnych, których 

kwalifikacje na to pozwala

ły.  Sam, niestety, do nich się  nie  zaliczał.  Miał  zbyt 

mało  doświadczenia, zgłaszało  się  do  niego  zaledwie  kilka  kobiet  rocznie,  a 

ponadto by

ł  niezwykle  pewny  siebie  i  zarozumiały  i  nie  chciał  nigdy prosić  o 

pomoc. 

W rezultacie wzywa

ł  Jocka  dopiero  wtedy,  gdy  stan  rodzącej  był  krytyczny. 

Podobnie jak teraz... 

Jockowi nie pozosta

ło  nic  innego,  jak  tylko  pożegnać  się  z Tiną  i  ratować 

pacjentk

ę Sama. Może Lloyd i Sally zgodzą się podrzucić Tinę do domu? A może 

poprosić Kevina? 

Tina nie zgodzi

ła  się  ani  na  jedno,  ani  na  drugie.  Stała  w  objęciach  Kevina  i 

uśmiechała się do Jocka ze współczuciem. 

-  Prosz

ę mi wybaczyć - zwróciła się do aptekarza. - Pojadę 

z Jockiem, mo

że mu będzie potrzebny anestezjolog. 

Kevin obj

ął ją mocniej. 

-  Ale

ż dyżur anestezjologiczny pełni dziś Mark - zaprote- 

stowa

ł. - Pani ma wolne. 

Tina potrz

ąsnęła jednak głową i wyśliznęła się z objęć Ke-vina. 

• Pojad

ę z Jockiem. Mieliśmy spędzić ten wieczór razem. 

• Nie musia

łaś ze mną jechać - odezwał się Jock, gdy wchodzili do szpitala. 

• Musia

łam. Chcę wykorzystać do końca nasze przedostatnie spotkanie, a poza 

tym Kevinowi pocą się ręce i brzydko mu pachnie z ust. Zresztą jego interesuje 

tylko jedna rzecz, którą ja akurat nie jestem zainteresowana. 

• A mo

że chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - zapytał, modląc się w duchu, 

by odmówiła. - Mogę ci też zawołać taksówkę... 

• Nie chc

ę  -  oświadczyła  z  uśmiechem.  -  Jesteśmy  dzisiaj  skazani na swoje 

towarzystwo, czy ci si

ę to podoba, czy nie. 

Sytuacja wygl

ądała  dramatycznie.  Heather  Wardrop  była  kobietą  w  średnim 

wieku i miała już pięcioro dzieci. Przypuszczała, że i za szóstym razem, podobnie 

jak poprzednio, poród odb

ędzie  się  normalnie.  Tym  razem  jednak  macica  się 

wynicowała. Kobieta leżała sparaliżowana strachem i wszystko wskazywało na to, 

że znajduje się w stanie zbliżającej się zapaści. Jej maz odchodził od zmysłów z 

rozpaczy, a doktor Hopper krazyl wo- kó

ł nich, wydając z siebie nieartykułowane 

dźwięki. 

-  A niech to diabli wezm

ą! - powitał Jocka w drzwiach 

 

 

i zaraz odzyska

ł pewność siebie. - Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak skończy? 

Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotka

ło. To beznadziejna historia... 

background image

-  To rzeczywi

ście poważna sprawa, ale nie widzę tu nic 

beznadziejnego - odpar

ł Jock spokojnie, widząc rosnące 

przera

żenie Heather i jej męża. 

Teraz trzeba przeciwdzia

łać zapaści. 

-  Za

łóż, proszę, wenflon - polecił Tinie. 

Do licha! - zakl

ął w myślach. Sam powinien był już dawno to zrobić! 

-  Takie komplikacje czasami si

ę zdarzają - powiedział, bio 

r

ąc Heather za rękę - ale łatwo można się z nimi uporać. 

Wiedzia

ł,  że  za  wszelką  cenę  musi  uspokoić  nieszczęsną  kobietę,  nie  zwracał 

więc uwagi na doktora Hoppera mruczącego coś pod nosem za jego plecami. 

• Prosz

ę  się  nie  bać  -  dodał  z  uśmiechem.  -  Nie ma w tej chwili  żadnego 

niebezpieczeństwa.  Pani  organizm  za  sprawnie  po prostu działa  -  zażartował.  - 

Macica tak dobrze wypychała przez tyle lat dzieci, że teraz sama wywróciła się na 

drugą stronę. To tak jak ze skarpetką. Czasami przy zdejmowaniu wykręca się nam 

na lewą stronę i przed włożeniem trzeba ją znowu  wywrócić. To właśnie muszę 

zrobić. Zaraz się do tego zabiorę i wszystko będzie w porządku. 

• Tylko 

że... 

• Ale gdzie jest g

łówny bohater dzisiejszego wieczoru? -pytał Jock. Oczy mu się 

śmiały,  promieniowało  od  niego  ciepło  i postronny obserwator nigdy by się  nie 

domyślił,  że  pacjentce  może  zagrażać  jakiekolwiek niebezpieczeństwo.  -  Nie 

widzę sprawcy tego całego zamieszania... - powtórzył, rozglądając się wokół. 

-  Siostra zabra

ła ją przed chwilą na oddział noworodków 

- wyszepta

ła Heather. 

• Ach, wi

ęc to dziewczynka! 

• Tak... 

• A jak j

ą państwo nazwiecie? - Jock nadal zachowywał się tak, jakby wszystko 

by

ło w porządku, dał tylko oczami znak Tinie, by pilnowała kroplówki. 

• Marguerite... - rozleg

ł się cichy głos. - To po mamie męża... 

• 

Śliczne imię.  -  Jock wstał  i podszedł  do umywalki, by umyć  ręce  przed 

badaniem Heather. - 

Pójdę zaraz ją obejrzeć 

- obieca

ł. - Najpierw jednak zabierzemy się chyba do wywró 

cenia na praw

ą stronę tej pani skarpetki. 

• Ale jak? - spyta

ł Michael Wardrop zmienionym głosem. Twarz miał białą jak 

kreda, a usta mu drżały. 

• To bardzo proste - zapewni

ł Jock. - Ale, żeby nic nie bolało, może lepiej panią 

przedtem uśpimy. O ile więc nie ma pani ci przeciwko temu, doktor Rafter poda 

teraz środek usypiający.- 

• Zgoda - westchn

ęła z ulgą Heather. 

• Chc

ę tylko zapytać - odezwał się Jock, kończąc badanie 

- czy zamierzaj

ą państwo mieć jeszcze dzieci? 

• Nie b

ędziemy mieli więcej dzieci, prawda, Mike? Szóstka wystarczy. Ja mam 

czterdzie

ści trzy lata, a Michael czterdzieści siedem. 

• Pewnie, 

że nie - zgodził się Michael, tuląc rękę żony do ust. Gdy spojrzał na 

doktora Blaxtona, w jego oczach zabłysła po raz pierwszy nadzieja. - Tylko niech 

pan ratuje Heather, b

łagam pana. 

Biedacy, pewnie my

śleli, że ona umrze. Tina rzuciła ukrad- 

 

 

background image

 
 

 

kiem spojrzenie na doktora Hoppera. Ciekawe, co on im naopowiada

ł. 

• Mo

że lepiej odesłać ją do Sydney? - wtrącił Sam. - To nie wygląda dobrze... 

• Wygl

ąda gorzej, niż jest w rzeczywistości - rzucił Jock, odwracając się tyłem 

do doktora Hoppera. -  Musimy dziwnie wygl

ądać  w naszych wieczorowych 

strojach - u

śmiechnął się do państwa Wardrop - ale zapewniam, że mimo wszystko 

mamy odpowiednie kwalifikacje. Doktor Rafter jest znakomitym anestezjologiem, 
a ja nie zlicz

ę już nawet, ile razy miałem do czynienia z takim problemem. Jeżeli 

pani sobie życzy, możemy oczywiście wysłać panią do Sydney, uważam jednak, 

że nie ma takiej potrzeby. Czy mają państwo do nas zaufanie? 

• Jakby to powiedzie

ć...  -  zaczął  mężczyzna,  patrząc  na  nogi Tiny w 

srebrzystych po

ńczochach.  -  Czy  myślisz,  kochanie,  że  można  im  zaufać?  - 

zwróci

ł  się  do  żony.  -  Wyglądają  oboje tak, jakby zeszli z pierwszej strony 

żurnala... 

• To prawda -  rzek

ła  Heather  ze  słabym  uśmiechem, unosząc  lekko  głowę. 

Szybko  jednak  przymknęła  oczy  i  opadła  na  poduszkę.  -  Mam  słabość  do 

m

ężczyzn w smokingach - wyszeptała. - Bardzo mi się to podoba... A teraz niech 

pan robi co trzeba, doktorze... 

Operacja nie by

ła  wcale  prosta.  Dopiero  po  dwóch godzinach Jock zakończył 

zszywanie, bardzo zadowolony z faktu, że państwo Wardrop postanowili nie mieć 

ju

ż więcej dzieci. 

-  Tak wszystko zaszy

łem, że następny poród musiałby się 

odby

ć poprzez cesarskie cięcie wyjaśnił, odchodząc od stołu 

operacyjnego. - 

Myślę, że i ten powinien był się tak samo od 

by

ć. Dziewczynka była bardzo duża i doktor Hopper powinien 

by

ł zasięgnąć porady położnika. 

Rozsadza

ł go gniew. Tina zauważyła to już w chwili, gdy Sam Hopper, ziewając 

głośno, oznajmił, że idzie do domu, gdy Heather przewożono do sali operacyjnej. 

-  On to wszystko wyra

źnie ma w nosie - mruknął przez 

z

ęby Jock. 

Hamowa

ł  się  trochę,  nie  chcąc  zwracać  na siebie uwagi pielęgniarek.  Kiedy 

jednak po operacji zostali na moment z Tiną sami, wybuchnął: 

• To jest nieodpowiedzialny cz

łowiek! Jak on w ogóle może odbierać porody! 

Przecie

ż on nie ma żadnych kwalifikacji. Po ukończeniu studiów nie otworzył na 

pewno żadnej książki. Nic go nie obchodzi, że medycyna idzie naprzód! Czy on 

sobie nie zdaje sprawy ze skutków swojego post

ępowania?  Przecież  to,  co robi, 

jest gro

źne dla życia pacjentek! 

• Nie denerwuj si

ę - próbowała go uspokoić Tina. - Heather nic już nie grozi. 

Dzięki tobie - dodała po chwili. 

• Ale czy wiesz, co si

ę  mogło  stać? Czy ten człowiek nie wie,  że  wieloródki 

narażone  są  na  znacznie  większe  niebezpieczeństwo  niż  pierworódki?  Sam 

zanotował, że wszystkie dzieci Heather ważyły po urodzeniu ponad cztery kilo, a 

dwoje miało niemal pięć! Badania prenatalne wykazały, że Marguerite jest jeszcze 

wi

ększa. A jego nic to nie obchodzi! Czy wiesz, co by powiedział, gdyby Heather 

umarła? - spytał zmienionym głosem. - Ano pewnie tylko tyle, że takie rzeczy się 

zdarzają.  Takie  rzeczy nigdy się  jednak  nie  zdarzają,  jeżeli  podejmie  się  środki 

ostro

żności. Ale ja nie mogę być wszędzie i... 

background image

• Chyba tak naprawd

ę nie chciałbyś być wszędzie? - zauważyła cicho. 

Oprzytomnia

ł i potrząsnął głową, jakby budził się ze złego snu. Spróbował się 

nawet uśmiechnąć. 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

 

• Mówi

ę jak zarozumiały... 

• Mówisz jak wspania

ły położnik, którym jesteś. 

Chyba jej nie dos

łyszał.  Patrzył  przed  siebie  nie  widzącym  wzrokiem, a ona 

wiedzia

ła, że  myśli zapewne o sześciorgu dzieciach państwa Wardrop, które tak 

łatwo  mogły  zostać  sierotami, i o Mike'u Wardropie, który omal nie został 

wdowcem. 

My

ślał też pewnie o własnej matce... 

Tinie 

ścisnęło się serce. Na twarzy Jocka malowała się teraz prawdziwa udręka. 

Któż  by  pomyślał?  Słynny  doktor  Blaxton,  który pochyla się  nad  każdym 

cierp

iącym, nad każdym skrzywdzonym... 

Bo

że! Ja go chyba zaczynam kochać. 

Kocha

ć? Myśl  ta  jak  błyskawica  rozjaśniła  to,  co  było  dotąd  ukryte, to, co 

istnia

ło  już  dawno,  nie  było  jednak  do  tej  pory  nazwane. Tina zrozumiała,  że 

zaczyna kochać człowieka, który nie ma zamiaru z nikim się wiązać. 

-  Jock... 

R

ęka Tiny bezwiednie uniosła się w górę i zaczęła gładzić jego włosy. Kobieta 

pocieszała swego mężczyznę. 

-  Dzi

ś w nocy pojawiła się na świecie mała dziewczynka 

• mówi

ła Tina cicho - która dzięki tobie będzie miała matkę. 

• G

ładziła  go  po  głowie,  pragnąc  rozpaczliwie  złagodzić  jego ból. -  Nie możesz 

być wszędzie - szeptała. - Nie jesteś w stanie zbawić całego świata, ale dziś udało 

ci się pomóc Wardropom. Pomogłeś też mojej siostrze i uważam, że jesteś bardzo 

dobrym lekarzem i wspania

łym człowiekiem. Czego jeszcze od siebie chcesz? 

Nie odpowiada

ł.  Stał  nieruchomo,  sztywno  wyprostowany,  na jego twarzy 

malowa

ło się cierpienie. 

Tina czu

ła, że Jock jest u kresu wytrzymałości. Jego ojciec 

musia

ł być strasznym człowiekiem. Jak można obciążyć małe dziecko tak wielkim 

poczuciem winy? Wmówi

ć w niego, że winne jest śmierci własnej matki? Skazać 

go na borykanie si

ę w samotności z tak wielkim bólem! 

Unios

ła drugą rękę do góry. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Czuła jednak, że musi 

go  pocieszyć  w ten jeden jedyny znany sobie sposób. Gładziła  więc  jego  włosy 

obydwiema rękami, a potem przyciągnęła go do siebie i pocałowała. 

 

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY 

Mia

ł to być jedynie pocałunek na pociechę. 

Mia

ł być, ale nie był. Cały świat zawirował w chwili, gdy wargi Tiny dotknęły 

ust Jocka. Zawirował? Może raczej stanął? 

Co si

ę  z  nami  dzieje?  Było  mi  go  po  prostu  żal,  chciałam  go  pocieszyć, a 

okaza

ło się, że uderzyła w nas jakaś nieznana siła, która nas obezwładnia, a potem 

łączy w jedno... 

I ta fala gor

ąca...  Ogień,  który  wypala  w  środku,  płomień,  który nadchodzi 

falami i ogarnia wszystko. 

R

ęce Jocka przyciągnęły ją i tuliły do siebie. Rozchyliła usta, aby go powitać... 

Co si

ę ze mną dzieje? 

Jock! Mój Jock... 
Wiem, co si

ę ze mną dzieje! 

Nigdy w 

życiu  nie  doznała  czegoś  podobnego,  a  teraz  pojęła,  że  odkryła  po 

prostu swego mężczyznę, że znalazła swoje miejsce na świecie. 

Jock... 
On jednak jej nie potrzebowa

ł. Nie potrzebował nikogo, więc odepchnął ją od 

siebie.  Pozwoliła  na  to,  ponieważ  pozostało  w niej jeszcze trochę  dumy.  Stali 

naprzeciw  siebie na odległość  ramienia, czuła na sobie spojrzenie  jego  czarnych 

oczu. Oczu, które zdawa

ły się ją oskarżać... 

Ani na chwil

ę nie spuściła wzroku. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet się nie 

wstydziła. 

• Nie chc

ę... - odezwał się Jock nieswoim głosem. 

• Nie?  -  W jej g

łosie  zadźwięczał  śmiech.  -  Jesteś  tego  pewien? A ja już 

myślałam, że chcesz mnie posiąść, i to w dodatku w sali operacyjnej. 

• Chcia

łem cię przeprosić... 

• Za to, 

że mnie pocałowałeś? 

Gdy musn

ęła  wargami  jego  usta,  nie  poruszył  się,  tylko  patrzył  na  nią  nie 

widzącym wzrokiem. 

• Nie jeste

ś miły. 

• Wiem, 

że nie jestem miły. Ja... 

• No tak, nie interesuje ci

ę  trwały  związek.  -  Pokiwała  głową,  dokonując 

nadludzkiego wysiłku, aby jej głos brzmiał beztrosko. - Dobrze się składa, bo mnie 

też nie. Chyba pamiętasz Petera? 

Niespodziewanie dla siebie samego poczu

ł złość. 

• Petera? 

• Petera - odpar

ła, patrząc na niego wyzywająco. 

• Jak mo

żesz całować tak jak całowałaś mnie przed chwilą,  będąc związana z 

innym człowiekiem? 

• Tylko ciebie tak potrafi

ę całować - odpowiedziała. 

• Co masz na my

śli? - zapytał ze złością. 

• Chcia

łam  przez  to  powiedzieć,  że  nigdy  jeszcze  nikogo  nie pocałowałam  w 

podobny sposób, i w dodatku nie mam poj

ęcia,  dlaczego  tak  się  stało.  Będę  ci 

bardzo wdzięczna, jeżeli potrafisz mi to wytłumaczyć. Zamieniam się w słuch! 

Nic nie odpowiedzia

ł. 

-  Wiesz co? - westchn

ęła. - Najlepiej będzie, jeśli obej 

rzysz teraz Marguerite Wardrop, a potem pójdziemy do 

łóżka. 

 

background image

 

 
 

 

Zaczyna

ła być pewna, że zakochała się w Jocku i wiedziała dobrze, że nie wolno 

jej się do tego przyznać. Uciekłby wtedy chyba na drugi koniec świata... 

• Do 

łóżka... - powtórzył bezbarwnym tonem. 

• Tak. Do 

łóżka.  Każde  z  nas  do  swojego  łóżka  -  wybuch-nęła.  -  To  tylko 

miałam na myśli. Cóż innego mogłam myśleć, będąc związana z Peterem? 

A przecie

ż nic mnie z Peterem nie łączy, pomyślała. 

Przez ca

ły  następny  tydzień  próbowała  analizować  swoje uczucia, unikając 

spotkań  z  Jockiem.  Nie  na  wiele  się  to  jednak  zdało,  gdyż  podczas  jej  dyżuru 

nocnego Jock odbierał poród dwojaczków, a jedna z pacjentek poroniła i zmuszeni 

byli do wspólnego dzia

łania. 

Pod koniec tygodnia zacz

ęło jej się wydawać, że zwariuje. Mój Boże, myślała. 

Zakochałam się w nim po uszy, a on nie chce mieć więcej ze mną do czynienia... 

Nie mog

ła  sobie  jednak  pozwolić  na to, żeby  ot  tak  po  prostu  zwariować  z 

mi

łości. Była na to zbyt dumna. 

Pozostawa

ło jej jeszcze tylko rozstać się z Peterem. Nie mogłaby się już dłużej z 

nim spotykać, gdy dowiedziała się, co to znaczy być całowaną przez mężczyznę 

takiego jak Jock. 

Oczywi

ście,  bardzo  prawdopodobne,  że  Jock  nigdy  już  jej  nie  pocałuje.  Nie 

zmieniało to jednak faktu, że wiedziała już teraz, co to jest prawdziwy pocałunek. 

Peter zadzwoni

ł  do  niej  akurat  po  powrocie  z  balu.  Starała  się  wykazać  jak 

najwi

ększe zainteresowanie tym, co się dzieje w Sydney, nie bardzo jej to jednak 

wychodziło. Potem, z dokładnie takim samym rezultatem, Peter próbował intereso-

wa

ć  się  wydarzeniami  w  Gundowring.  Tina  zdobyła  się  więc  na  odwagę  i 

zaproponowała, by wobec dłuższej rozłąki każde 

z nich mog

ło umawiać się z kim zechce i Peter szybko na to przystał. 

ż  więc  jej  teraz  pozostało?  Christie  i  jej  dzieci.  Rodzina.  I  to  rzeczywiście 

było w tej chwili najważniejsze. 

Christie jednak ci

ągle  opowiadała,  że  Jock  jest  wspaniały,  co  Tinie bardzo 

utrudnia

ło życie, gdyż starała się właśnie przekonać samą siebie, że jest dokładnie 

na  odwrót.  W  poniedziałek  Christie poszła  do  Jocka  o  umówionej  godzinie  i 

wróciła ze szpitala pełna zachwytu. 

• To cudowny cz

łowiek  -  oznajmiła.  -  Dzięki  niemu  potrafię  teraz  patrzeć  na 

wszystko inaczej. Uda

ło  mu  się  dowiedzieć, z kim Ray mieszka. -  Potrząsnęła 

głową w zupełnym oszołomieniu. - wyobraź sobie, że razem śmialiśmy się z tego. 

• 

Śmialiście się? - Tina nie posiadała się ze zdumienia. 

• Samej mi trudno w to uwierzy

ć! Ale pomyśl  tylko...  Ray  ma czterdzieści 

siedem lat, a Skye, to znaczy ta dziewczyna, z któr

ą  zamieszkał,  siedemnaście. 

Jock kazał mi wyobrazić sobie, jakie on musi mieć życie! Jego zdaniem Ray, już 

teraz,  za  życia,  trafił  do  czyśćca. No bo wyobraź sobie,  jak  on  musi  się  czuć  w 

dyskotece z nastolatk

ą! 

• Mówi

łam ci dokładnie to samo - zauważyła Tina nieśmiało. 

• Pami

ętam! - Christie uścisnęła ją serdecznie. - Tylko wtedy było chyba jeszcze 

za wcześnie. Niewykluczone zresztą, że musiał mi to powiedzieć ktoś obcy. Aha, i 

Jock zadzwonił do opieki społecznej, a tam  mu powiedzieli, że będą co  miesiąc 

ściągać z pensji Raya alimenty, zanim dostanie te pieniądze do ręki. Przerażały go 

background image

zawsze wydatki na dzieci, a teraz... Teraz nie tylko b

ędzie  musiał  utrzymywać 

Ally, Tima i Ros

ę, ale doszły mu jeszcze wydatki na tę dziewczynę. 

 

 

 
 

  • Nie żal ci go? - spytała Tina. 

• Wyobra

ź sobie, że mi go żal! Do tej pory czułam tylko złość, rosło we mnie 

poczucie krzywdy, a teraz po raz pierwszy, poza rozgoryczeniem i oburzeniem, 
czuj

ę litość. Żal mi go, bo dużo stracił. 

Zamilk

ła na chwilę, lecz zaraz uśmiechnęła się znowu. 

• To mnie jednak nie powstrzyma od pobierania alimentów na dzieci. A doktor 

Blaxton jest naprawd

ę wspaniały. Kiedy go znowu zobaczysz? 

• Nie zaprasza

ł mnie nigdzie. 

• No to ty go zapro

ś!  Daję  słowo,  gdybym  tylko  była  młodsza, sama bym to 

zrobi

ła. 

• Troch

ę z niego lekkoduch... 

• Starczy twojej powagi na was dwojga -  roze

śmiała  się  Christie.  -  Zaproś  go 

gdzieś, dobrze ci radzę. 

Zapro

ś  go,  zaproś.  Łatwo  to  powiedzieć, tylko jak to zrobić? Przez kilka dni 

zbiera

ła  się  na  odwagę,  ale  nic  z  tego  nie  wychodziło.  Jock  zawsze  był  w 

towarzystwie, rozmawiał wesoło z pielęgniarkami... 

Dopad

ła go wreszcie w pokoju noworodków. 

D

ługo  patrzyła  na  niego  przez  wewnętrzne  okno.  Widziała,  jak  podchodzi 

kolejno do dziecinnych łóżeczek, zatrzymuje się przy każdym... Wziął w końcu na 

ręce maleńką Marguerite i uśmiech rozjaśnił mu twarz... 

Musi naprawd

ę  kochać  dzieci! Jak taki człowiek  mógłby  nie  chcieć  własnej 

rodziny! To bzdura. Może obawia się, czy sprosta temu wszystkiemu, co niesie z 

sob

ą posiadanie dzieci. Z pewnością jednak pragnie je mieć... 

B

ędzie na pewno najlepszym ojcem na świecie, myślała, widząc, jak delikatnie 

bierze na ręce maleńkie zawiniątka, z jaką 

czu

łością na nie patrzy... Trudno też znaleźć lepszego męża. A więc trzeba się z 

nim  wreszcie  umówić! Podjęła  decyzję  i  zdecydowanym  krokiem  weszła  do 

pokoju. 

-  Dzie

ń dobry - powiedziała. 

Podniós

ł na nią oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy. 

-  Dzie

ń dobry - odparł, kładąc dziewczynkę z powrotem do 

łóżeczka. Poprawił jej kocyk i spojrzał od razu na zegarek. - 

A co ty tu jeszcze robisz? 

Nie by

ło to najmilsze przywitanie. 

-  Pracuj

ę - wyjaśniła, usiłując przywołać na twarz uśmiech. 

- Nie wiem, czy pami

ętasz, że ponownie przyjąłeś mnie do 

pracy. 

Jak móg

ł nie pamiętać? 

• No tak, tylko 

że kończysz pracę o siódmej, a jest już ósma. 

• Czeka

łam na ciebie, bo chciałam cię zobaczyć. 

Jego twarz nie wyra

żała  absolutnie  nic.  Patrzył  na  nią  pustym, martwym 

background image

wzrokiem. 

• Po co? 

• Có

ż to za przyjemna rozmowa... 

• Jestem zaj

ęty. 

• Zauwa

żyłam...  Zwłaszcza  przez  ostatnie  pół  godziny, kiedy tulisz do siebie 

ka

żde dziecko po kolei... 

• O czym chcesz ze mn

ą rozmawiać? 

• O naszym drugim spotkaniu. 

Najwyra

źniej się przestraszył. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem i milczał przez 

chwilę. 

• Nie bój si

ę!  Jestem  po  prostu  zaproszona  na  wesele,  a  że  nie mogę  zabrać 

Petera... 

• Dlaczego nie mo

żesz zabrać Petera? - przerwał jej. 

• Byli

śmy zaręczeni - odrzekła smutnym głosem. - Rozsta- 

 

 

li

śmy się po blisko roku znajomości, kiedy okazało się, że jednak do siebie nie 

pasujemy. 

• Ale dlaczego? 

• Peter chcia

łby założyć rodzinę i mieć dzieci, a ja nie chcę być ani żoną, ani 

matką - skłamała. 

Wcale nie k

łamię, pomyślała sobie. To przecież prawda, że nie chcę być żoną 

Petera ani matką jego dzieci. 

-  Póki jestem m

łoda, chcę się bawić i cieszyć życiem. 

Przyjrza

ł jej się uważnie. Najbezpieczniej będzie zmienić 

temat rozmowy, stwierdzi

ła, nachylając się nad łóżeczkiem małego Camerona 

Croxtona. 

• Prawie mu ju

ż przeszła żółtaczka - zauważyła. - Wygląda dużo lepiej. Można 

sądzić, że jest tylko opalony. 

• Tak, i móg

łby  już  pójść  do domu, ale ojciec chce go jeszcze obrzezać. Nie 

mog

ę mu tego wyperswadować. Boję się w dodatku, że będę to musiał sam zrobić, 

bo inaczej wezm

ą byle kogo. 

Tina pokiwa

ła  głową.  Jeszcze  nie  tak  dawno  tylu  chłopców  obrzezywano 

wkrótce po urodzeniu, wierz

ąc,  że  nic  przy  tym  nie  czują.  Bolało  ich  to  jednak 

bardzo,  u  niektórych  wywoływało  zapaść. Zdarzały  się nawet  niekiedy  wypadki 

śmierci na skutek zakażenia. Wzięła na ręce Camerona i przytuliła go do siebie, 

ca

łując w puszystą główkę. 

• Nie bój si

ę, maleńki - wyszeptała. - Świat wprawdzie jest okrutny, ale masz na 

razie przy sobie doktora Blaxtona, on przynajmniej ci

ę  nie  skrzywdzi.  To  jak 

będzie z tym weselem? - spytała po chwili. 

• Pos

łuchaj... 

-  Czy

żbyś się bał ze mną wyjść? 

Jock po raz pierwszy u

śmiechnął się. 

 

 

• Pos

łuchaj  -  powtórzył.  -  Uczono  mnie  zawsze,  że  młodym panienkom nie 

wypada zaprasza

ć  panów. A już  na  pewno  w złym  tonie  jest  nazywać  ich 

tchórzami, je

śli odmówią. 

• Jak to dobrze, 

że nie jestem młodą panienką - odrzekła. Jej oczy rzucały mu 

background image

wyzwanie.  - 

Ślub jest w sobotę o czwartej, wiem, że nie masz dyżuru. Zarówno 

ślub,  jak  i  wesele  będą  się  odbywać  tak blisko, że  w  razie  czego  zdążysz do 

szpitala. Mam by

ć  druhną  i  czeka  mnie  sporo  obowiązków,  więc  spotkamy  się 

zapewne podczas wesela tylko przy stole. Kto wie? Mo

że  będziesz się  nawet 

dobrze bawił? 

Nie bawi

ł  się  dobrze,  mimo  że  wesele  było  udane.  Wszystko  z powodu 

dziwnego napi

ęcia, które obydwoje odczuwali. 

Na 

ślub  zaproszono  gości  z  całej  okolicy.  Harry  był  farmerem, a Mary 

nauczycielk

ą  w  miejscowej  szkole.  Harry  uprawiał  wiele sportów: grał  w  piłkę 

nożną i krykieta, a także rzucał strzałkami do tarczy, Mary zaś grała w siatkówkę, 

tenisa i hokeja, wi

ęc w kościele stawiło się kilka klubów sportowych. Licznie też 

przybyły rodziny państwa młodych. 

Stoj

ący na cyplu kościół wypełniony był po brzegi. Przyjęcie weselne odbywało 

się w położonej obok przestronnej szopie. 

Tina dotrzyma

ła  słowa.  Jock  musiał  jej  towarzyszyć  tylko przy obiedzie, a 

potem, gdy sto

ły przesunięto na bok i zaczęły się tańce, zniknęła mu z oczu. Co 

rusz  prosił  ją  ktoś  do  tańca  i  z dala migała  mu  tylko  jej  jasna,  długa  sukienka. 

Odnosił wrażenie, że umyślnie go unikała. 

I tak rzeczywi

ście było. 

Po có

ż ja go tu zaprosiłam? - zastanawiała się ze smutkiem. Jock najwyraźniej 

bał się jej i wydawało się, że pobyt w jej  towarzystwie jest dla niego przykrym 

obowi

ązkiem. A niech go 

 

 

 

 

 

licho! Na pewno nie b

ędę mu się narzucać. Niech sobie nie myśli, że uwieszę mu 

się u szyi i będę prosiła, żeby przy mnie został. 

Przez ca

ły wieczór Jock ani razu się do niej nie zbliżył. Zatańczył z nią dopiero 

na wyraźne polecenie wodzireja - trzymał ją jednak wtedy z daleka od siebie, a 

wyraz jego twarzy mówił, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie. 

Tina jednak mia

ła swój honor. Po drugim okrążeniu sali poczuła, jak wzbiera w 

niej  gniew.  Bardzo  jej  to  pomogło.  Chwilę  później  zaś  zobaczyła  coś,  co 

odwróciło jej uwagę od własnych spraw. I to pomogło jeszcze bardziej. 

Pod szop

ą siedziała gromada wyrostków, racząc się alkoholem. Pili na umór i 

oni w

łaśnie zajęli jej uwagę. 

-  Maj

ą nie więcej niż osiemnaście lat - rzekła - i piją sta 

nowczo za du

żo. Ciekawe, co robią ich rodzice? 

Czego

ś podobnego Jock jeszcze nie doświadczył. Kobieta,  z którą tańczy, nie 

zwraca na niego najmniejszej uwagi, zajęta swoimi sprawami! To prawda, że nie 

chciał z nią tańczyć, ale wszystko ma swoje granice! 

Niespodziewanie zapragn

ął ją przytulić - po to, by zwróciła na niego uwagę. Kto 

to zresztą wie? Może miał ochotę to zrobić już od samego początku? 

Tina nadal na niego nie patrzy

ła. Zerkała w kierunku chłopców, którzy mieszali 

piwo z whisky i z minuty na minut

ę  stawali  się  coraz  głośniejsi  i  bardziej 

agresywni. 

• Przecie

ż są tutaj ich rodzice - gorączkowała się. - Dlaczego nikt nie zwróci im 

background image

uwagi? Mo

że powinnam coś zrobić? 

• A co by

ś mogła zrobić? 

• Nie wiem, mo

że mogłabym im coś powiedzieć... 

• To nie twoja sprawa - mrukn

ął. 

Jaka ona jest 

śliczna,  pomyślał  niespodziewanie,  ale  zaraz  odwrócił  od  niej 

wzrok i spojrzał znów na chłopaków. 

• Co za g

łupcy! Gdyby to były moje dzieci... 

• Ale nie s

ą!  -  wyszeptała.  -  W  dodatku  o  żadnych  dzie-ciach nie będziesz 

mógł  nigdy  powiedzieć,  że  są  twoje.  -  Wy-rwała  mu  się  i  cofnęła  o  krok.  - 

Przepraszam cię. To moja wina,    nie powinnam cię była tu zapraszać. 

Odetchn

ął z ulgą, gdy odeszła. 

Ju

ż jednak po chwili szukał jej wzrokiem wśród tańczących

 

par, ogl

ądał, jak 

odbijają ją sobie kolejni partnerzy... Nie mógł na to patrzeć. Wiedział, że to już 

koniec. Umówił się z nią ostatni raz. Potem będą już wyłącznie spotkania w pracy. 

A mo

że  rzeczywiście  przenieść  się  do  Londynu?  Trzeba  by  tylko  od  razu 

zacząć wszystko załatwiać, mógłby wtedy wyjechać zaraz po powrocie Struana i 

Giny... W tej chwili wodzirej zarz

ądził zmianę partnerów i Tina niespodziewanie 

znalazła się znowu w jego objęciach, rozbawiona, śliczna i wesoła. 

-  Dobrze si

ę bawisz? - Przekorne iskierki na przemian za 

pala

ły się i gasły w jej roześmianych oczach. Nie domyślał się 

    nawet, jak du

żo kosztował ją ten beztroski nastrój. 

• Mhm - sk

łamał. - A ty? 

• Uwielbiam wesela! 

• Ale za Petera nie chcesz wyj

ść? 

• Nie. 

• Naprawd

ę nie chcesz wyjść za mąż? - spytał z niedowierzaniem. 

Potrz

ąsnęła głową, aż zafalowały jej cudowne włosy. 

• Naprawd

ę nie chcę. A przynajmniej tak mówię... 

• Ale dlaczego? 

• Dlatego, 

że wystarczy, żebym na ciebie spojrzała dwa razy, 

 

 

a ty zaczynasz si

ę od razu trząść, jakby ci groziło śmiertelne niebezpieczeństwo - 

powiedziała bez uśmiechu. - Bawmy się więc, panie doktorze, i używajmy życia, 

żeby nie zwariować. I odpłynęła w ramionach innego tancerza. 

Unika

ła go potem aż do końca zabawy. On zresztą też jej unikał. Musieli jednak 

wrócić  razem do domu. Wyszli o drugiej nad ranem spięci  i  zdenerwowani  do 

ostatecznych granic. 

Parkiet powoli pustosza

ł,  z  daleka  dobiegał  stukot  i  brzęk  puszek  po  piwie  i 

końskich  podków,  ciągnących  się  za  samochodem państwa  młodych.  Orkiestra 

grała  jeszcze  dla  kilku  ostatnich par. Z oddali dobiegły  ich  odgłosy  kłótni. 

Chłopcy,  których widzieli przed chwilą  pijących  pod  szopą,  spierali  się  teraz o 

kluczyki od samochodu. 

• Daj spokój, Andrew, nie mo

żesz przecież prowadzić. Ktoś nas podwiezie. 

• Nic mi nie jest... Wypi

łem tylko kilka piw... 

• Kilka piw! Dobre sobie. Chcia

łeś powiedzieć kilkanaście piw rozcieńczonych 

whisky... 

• Wsiadaj, mówi

ę! 

background image

Ich g

łosy niosły się od strony pastwiska. Tina i Jock biegli w tamtym kierunku, 

patrząc na siebie z przerażeniem. 

• Stójcie! - zawo

łał Jock, lecz było już za późno. Stary samochód toczył się już 

zakosami po drodze. -  A niech to diabli! -  zakl

ął Jock i wyjął z kieszeni telefon 

komórkowy. 

• Co chcesz zrobi

ć? 

• Zadzwoni

ę na policję. Jeśli ktoś nie zatrzyma tej bandy idiotów, to pozabijają 

siebie i innych. Do jasnej cholery, gdzie s

ą ich rodzice? 

Ruszyli wkrótce potem. Tina milcza

ła. Może powinna była 

 

 

go zaczepi

ć  podczas wesela? Przytulić  się  do  niego?  Ależ  skąd...  Od  razu  by 

wtedy uciekł. A tak nic się po prostu nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło i nie 

wydarzy... 

Nic si

ę nie wydarzyło dziś między nami, myślał Jock. Tylko że zachowywałem 

si

ę  jak stary głupiec. Co Tina sobie o tym wszystkim pomyśli?  Chyba 

przesadziłem...  Ale  to  w  końcu  do-brze, zdecydował.  Tak  ma  właśnie  być. 

Odwioz

ę  ją  teraz  do  domu i zajmę  się  sobą.  Tego  przecież  mi  potrzeba.  Tego 

właśnie mi potrzeba... 

Nagle przed nimi czarna noc rozb

łysła  ognistą  kulą  i  w  tym  momencie  Jock 

zapomniał o wszystkich problemach, które jeszcze przed chwilą nie dawały mu 

spokoju. 

 

ROZDZIA

Ł SIÓDMY 

Nacisn

ął gwałtownie na hamulec, zagłuszając muzykę, która sączyła się z radia. 

Napotkali przed sobą ścianę ognia tak wielką, że płomienie zdawały się ogarniać 

wszystko dooko

ła. 

Nie odezwali si

ę  do  siebie  ani  słowem.  Jock  nacisnął  po  chwili pedał  gazu  i 

samochód wolno ruszył naprzód. Spodziewając się najgorszego, przejechali około 

trzystu metrów i za zakr

ętem zobaczyli, że droga zaczyna się wznosić pod górę... 

Musieli stan

ąć, za wzniesieniem był bowiem już tylko ogień. Płomienie buchały 

w górę na wysokość dwudziestu kilku metrów. Razem wysiedli z samochodu i bez 

s

łowa pobiegli przed siebie, czując, że za chwilę ich oczom ukaże się przerażający 

widok. Jock zwolnił na chwilę, by wydobyć z kieszeni telefon. 

-  To ty, Kate? Mówi Blaxton. Jestem teraz na Slatey Creek Road ko

ło  Black 

Hill.  Mamy  poważny  wypadek.  Potrzebna  jest  natychmiast karetka i wóz straży 

pożarnej, a może nawet kilka wozów. Wezwij też policję. Słucham...? Nie mam 

pojęcia, ale muszą być ofiary. Tylko się pospiesz! 

Tina prawie go nie s

łyszała,  wszystko  wokół  zagłuszał  bowiem trzaskający 

ogień.  Na  szczycie  wzniesienia  dogonił  ją  Jock. Stali przez chwilę  na  pół 

background image

sparaliżowani  strachem.  Mieli  przed sobą  samochód  cysternę,  który  płonął  jak 

pochodnia. Mu- 

sia

ł zjechać z szosy, bo znajdował się jakieś trzydzieści metrów od drogi po ich 

prawej stronie. 

Nieco poni

żej,  po  lewej  stronie,  zauważyli  samochód  dobrze  widoczny w 

świetle  płomieni.  Był  zgnieciony  z  tyłu,  nie palił  się  jednak.  Stał po  przeciwnej 

stronie szosy niż paląca się cysterna i właśnie w tej chwili próbowali się z niego 

wydostać jacyś ludzie. Pijani młodzi ludzie, których Tina z Jockiem obserwowali 

podczas wesela. 

Tina raz jeszcze rzuci

ła okiem na palącą się cysternę. Przez pole wzdłuż szosy 

szedł, potykając się i zataczając, jakiś człowiek. Boże, to chyba kierowca! 

Czy to mo

żliwe, by ktoś ocalał z tego piekła? 

Jock tak

że zauważył mężczyznę i puścił się biegiem w jego stronę. Tina została 

daleko w tyle. Kierowca jakimś cudem wyszedł z wypadku niemal bez szwanku. 

Miał tylko osmalone włosy i głęboką ranę na twarzy, która mocno krwawiła. 

-  Czy w ci

ężarówce ktoś jest? - pytał Jock, biorąc kierowcę pod ramię. W tej 

chwili podbiegła Tina i chwyciła mężczyznę z drugiej strony. - Czy jest tam ktoś? 

Kierowca potrz

ąsnął przecząco głową. Z trudem trzymał się na nogach; gdyby 

nie Tina i Jock, ju

ż by upadł. Po chwili usłyszeli za sobą ogłuszający wybuch i 

podmuch gorącego powietrza popchnął ich do przodu. 

W ko

ńcu przedostali się na drugą stronę szosy w pobliże rozbitego samochodu. 

U

łożyli kierowcę na trawie, a Jock zaczął go dokładnie badać. Oderwał kawałek 

koszuli,  aby  zrobić  mu prowizoryczny opatrunek, gdyż  rana  na  twarzy  nadal 

obficie  krwawi

ła. Kierowca był w szoku i nie mógł wydusić z siebie ani słowa; 

trząsł się i płakał bez przerwy. Trzeba się było wreszcie zająć młodymi ludźmi. Ilu 

ich tam 

 
 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

by

ło?  Tina  zaczęła  liczyć: raz, dwa, trzy, cztery. Przy rozbitym samochodzie 

siedzia

ły cztery skulone postacie. Zaraz, a ilu ich odjeżdżało po weselu? Czwórka! 

Czy to mo

żliwe?  Czy  tak  straszny  wypadek  naprawdę  nie  pociągnął  za  sobą 

żadnych ofiar? Skoro kierowca żyje i te cztery osoby też? 

Co

ś się tu jednak nie zgadza, stwierdziła, patrząc uważnie na rozbity samochód. 

Nagle ogarn

ęło  ją  przerażenie.  Musi  być  jeszcze... Nigdy nie pragnęła  równie 

gorąco jak teraz, aby jej przypuszczenia okazały się bezpodstawne. 

• Nic ci nie jest? -  zapyta

ła,  podchodząc bliżej  do  młodego  chłopaka, którego 

dziewczyna właśnie wymiotowała. - Czy ktoś z was doznał jakichś obrażeń? 

• Pani doktor... - us

łyszała głos chłopca. 

Tina pozna

ła go od razu. Tydzień temu był u niej z kontuzją kolana. 

• Co to b

ędzie, pani doktor... 

• Uspokój si

ę, Simon, i powiedz mi, czy komuś coś się stało. 

• Andrew z

łamał pewnie rękę, a Syl... Z Syl jest niedobrze, boli ją w piersiach... 

Ale ten samochód... Tam byli ludzie, w tym samochodzie... 

• W jakim samochodzie? 

• W tym, który zderzy

ł się z cysterną... 

Tina na chwil

ę zaniemówiła, po czym odwróciła się w stronę płonącej cysterny. 

Simon musi się mylić! Przecież tam nie ma żadnego samochodu! Nie ma nawet 

żadnych śladów. 

background image

Wystarczy

ło  jednak  jeszcze  jedno  spojrzenie  na  chłopca,  by  zrozumieć,  że 

Simon nie fantazjuje. Jego oczy rozszerzone były przerażeniem. No tak, samochód 

chłopców nie mógł się zderzyć z cysterną i spowodować wypadku, gdyż był na to 

za mało 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO   

uszkodzony. A wi

ęc był jeszcze jeden samochód. Na samą myśl o tym poczuła, jak 

serce podchodzi jej do gardła. Wiadomo przecież, co się musiało z nim stać... 

Rzuci

ła się jak oszalała z powrotem w kierunku płonącej cysterny. Nogi jej się 

chwiały w wieczorowych sandałkach, nie mogła ich jednak zdjąć, gdyż na ziemię 

wciąż spadały iskry i sadze. 

Chcia

ła się dostać za ciężarówkę, dostępu bronił jednak żar, uniemożliwiający 

oddychanie.  Gdzieś  z  tyłu  słyszała  za  sobą  wołanie  Jocka.  Jeżeli  tylko  się  nie 

mylę... jeżeli mam rację... tam nic się już nie da zrobić! 

I o tym w

łaśnie  musiała  się  przekonać. Biegnąc,  trzymała  rękę  przy  twarzy, 

chroniąc się przed żarem płonącej benzyny i unoszącym się w powietrzu popiołem. 

Aż  wreszcie  zobaczyła  na własne  oczy  pogięty  i  powykręcany  wrak 

czterodrzwiowego, osobowego samochodu, wbity w pal

ącą się cysternę i płonący 

razem z ni

ą. 

A w 

środku... 

Opad

ła na trawę i przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na 

odwagę, żeby je otworzyć. 

Wszyscy lekarze i piel

ęgniarki  z  Gundowring  zgłosili  się  do  pomocy i dla 

nikogo nie zabrak

ło pracy. 

Kierowca mia

ł na twarzy i rękach oparzenia drugiego stopnia. Stracił też sporo 

krwi, lecz jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. 

- Zas

łużył sobie na to - oświadczył Tinie policjant, który pojawił się w szpitalu, 

aby  przesłuchać  młodych  ludzi.  -  Niech  pani doktor tylko pomyśli,  co  by  było, 

gdyby  gwałtownie  zahamował  i  zatrzymał  cysternę.  Mielibyśmy  wtedy  siedem 

trupów, 

 

 

nie trzy. Samochód ch

łopców  też  by  spłonął.  O  ile  można  coś  powiedzieć  po 

ogl

ędzinach  śladów  opon  -  ciągnął  -  kierowca  zdawał  sobie  sprawę,  że  gdyby 

gwałtownie  zahamował,  ładunek  od razu by eksplodował,  dlatego  właśnie 

przyspieszył  i  zjechał  z drogi, a po przejechaniu około  trzydziestu  metrów 

wyskoczył z szoferki. To nie jego wina, że cysterna pociągnęła za sobą samochód 

osobowy. 

• Czy oni... czy oni... - próbowa

ła się dowiedzieć. 

• My

ślę, że zginęli na miejscu - pokiwał głową policjant. 

- Cia

ła są spalone, ale samochód został najpierw doszczętnie 

rozbity, musieli wi

ęc zginąć na miejscu. 

• Ale jak do tego w ogóle dosz

ło? 

• Wszystko przez tych cholernych smarkaczy -  burkn

ął  pod  nosem.  -  Jest 

oczywi

ście  jeszcze  za  wcześnie,  żeby  móc  coś  powiedzieć  ze stuprocentową 

pewnością, ale wszystko wskazuje na to, że na wzniesieniu drogi chłopcy zaczęli 

wyprzedzać  państwa Croxtonów. Zjechali na przeciwległy  pas.  Państwo 

background image

Crox-tonowie wracali w

łaśnie od rodziny, u której byli na kolacji wydanej z okazji 

chrzcin synka. Oni tak

że  jechali  za  szybko.  Gdy chłopcy,  dojeżdżając  do 

wzniesienia,  znajdowali  się  ciągle  na przeciwległym  pasie,  z  naprzeciwka 

wynurzyła się cysterna. Widząc ją, zjechali gwałtownie na swój pas, zajeżdżając 

drogę Croxtonom. Pan Croxton stracił panowanie nad kierownicą, jego samochód 

wpadł  w  poślizg  i  uderzył  w  bok  cysterny.  Wszystko przez tych cholernych 

smarkaczy - mrucza

ł policjant. 

- Wszystko przez to cholerne picie... Ruszyli

śmy w drogę, gdy 

tylko doktor Blaxton zawiadomi

ł nas, że pijani wsiedli do sa 

mochodu, ale nie zd

ążyliśmy. 

Tina przymkn

ęła  na  chwilę  oczy,  próbując  się  uspokoić, i wróciła  do  pracy. 

Wraz z Sally zajęła się teraz młodymi ludź- 

 

 

mi. Przygotowywa

ły Sylvię do podróży do Sydney. Dziewczyna miała złamane 

żebro  i  przedziurawione  płuco,  groziła  jej  też  zadma opłucnowa.  Była  zbyt 

pijana, by moc j

ą operować od razu, lepiej więc było wysłać ją helikopterem do 

Sydney, gdzie zope-jruje j

ą specjalista. 

- Ja bym i tak nie mog

ła dziś operować - mówiła Sally przez łzy. - Liz Croxton 

jest... Liz była moją przyjaciółką... 

Sally st

łumiła szloch, a Tina nie po raz pierwszy zrozumiała,  jak trudno jest 

by

ć lekarzem w małej miejscowości. Człowiek jest zbyt związany uczuciowo z 

pacjentami. 

Pomy

ślała  od  razu  o  Jocku.  To  on  dozorował  wydobycie  z wraku samochodu 

zw

ęglonych  ciał,  a  więc  także  małego  Camerona, którego poród odbierał 

niespełna dwa tygodnie temu. Jako położnik niewiele mógł w tej chwili pomóc, 

Lloyd zaś, Mark, Sally i Tina mieli ręce pełne roboty. Musieli nie tylko opatrzyć 

oparzenia i z

łamania młodych ludzi, ale też łagodzić skutki upojenia alkoholem i 

przeciwdzia

łać załamaniom psychicznym. 

Tina ani na chwil

ę nie odrywała się od pracy, ale przez cały    czas myślała o 

Jocku.  Co  musiał  czuć, gdy patrzył  na  szczątki  maleńkiego  chłopczyka,  którego 

jeszcze  nie  tak  dawno  trzymał  na rękach?  Z  trudem  założyła  kroplówkę  drugiej 

dziewczynie, która prze

żyła katastrofę. Pacjentka przez cały czas klęła i ję- czała... 

Powoli zaczynali si

ę  schodzić  rodzice młodych  ludzi,  którzy  spowodowali 

wypadek. Sally i Tina bra

ły  ich  kolejno  na  rozmowę.  Tłumaczyły,  prosiły  o 

zrozumienie  i  wyjaśniały.  Całe  Gun-dowring  zwróciło  się  przeciw  młodym 

ludziom. Należało przekonać rodziców, aby udzielili swym dzieciom wsparcia, 

bez którego nie b

ędą w stanie wrócić do normalnego życia. 

   

Tylko co robili ci rodzice, gdy ich dzieci upija

ły się alkoholem? Gdzie byli, gdy 

wyrostki po pijanemu wsiadały do samochodu? Były to jednak próżne rozważania. 

Gniew nie prowadzi do niczego. Umar

łych nic już nie wskrzesi, należy się więc 

zająć tymi, którzy przeżyli. 

O pi

ątej  nad  ranem  wszystko  zostało  załatwione.  Tina  pożyczyła  szpitalny 

samochód i jechała do domu, czując potworne zmęczenie. 

Zwolni

ła. Nie chciała rozmawiać teraz z Christie. Nie była w stanie spokojnie i 

bez emocji opowiedzie

ć jej o tym, co wydarzyło się w nocy. Pomyślała o Jocku... 

Co robi teraz Jock? 
Ostatni raz widzia

ła go, odjeżdżając karetką z miejsca wypadku wraz z kierowcą 

background image

cysterny.  Jock  pozostał  przy  zmiażdżonym  samochodzie  i  Tina  wiedziała,  że 

czekają go teraz ciężkie chwile. Był silnym człowiekiem, nie wiadomo jednak, na 

ile silnym... Niewiele się zastanawiając, skręciła na zachód, tam, gdzie przy plaży 

Jock miał swój domek. 

Jock by

ł  w  domu,  z  daleka  zauważyła  jego  samochód.  Wewnątrz  paliły  się 

światła, a więc nie spał. Przez chwilę się wahała, ale tylko przez chwilę. 

Jock z pewno

ścią  cierpiał,  choć  starał  się  tego  nie  okazywać. Tego Tina była 

pewna i tego właśnie nie potrafiła znieść. Nie mogła znieść świadomości, że Jock 

jest sam i jest mu źle. 

Zaparkowa

ła samochód i zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział, weszła więc 

do środka. 

- Jock? 
Powita

ła  ją  cisza.  Z  pewnością  dopiero  wrócił,  nie  może  więc  jeszcze spać. 

Obesz

ła całe mieszkanie, lecz nie znalazła w nim nikogo. 

Wysz

ła  bocznymi  drzwiami  prowadzącymi  na  plażę,  położoną  nad  małą 

zatoczką.  Pierwsze  promienie  wschodzącego  słońca  rozświetlały  horyzont  i  na 

jego tle Tina dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Był sam. 

Musia

ł  być  zawsze sam, przyszło  jej  niespodziewanie  do  głowy.  Pierwsze 

dziesięć  lat  życia  spędził  z  umierającą  matką  i ojcem, który wychował  go  w 

przekonaniu,  iż  spowodował  śmierć  matki, a potem przez resztę  swego  życia 

umacniał się w przekonaniu, że ojciec miał rację. Taki człowiek musiał być sam ze 

swoimi my

ślami. 

Dzi

ś jednak nie będzie sam! 

Zrzuci

ła z nóg swoje zniszczone pantofelki i pobiegła w stronę Jocka. Serce biło 

jej jak oszalałe, zdawało się, że rozsadzi jej piersi. Żeby mnie tylko nie odepchnął! 

Żeby mnie tylko nie odepchnął! 

• Jock? 

• Tina? - Zatrzyma

ł się, poznając ją z daleka. 

Nie by

ło to jednak powitanie. Zdziwił się jedynie, wymówił jej imię obojętnym, 

bezbarwnym głosem. Podbiegła bliżej i schwyciła go za ręce. 

• Musia

łam do ciebie przyjść - wyszeptała. 

• Dlaczego? - spyta

ł. 

• T

ęskniłam za tobą. 

Mocniej 

ścisnęła jego ręce i przymknęła oczy. Żeby mnie tylko od siebie nie 

odepchn

ął, modliła się w duchu. Jock milczał. 

-  Sko

ńczyliśmy już akcję ratunkową - mówiła drżącym gło 

sem. - Stan kierowcy jest zadowalaj

ący, została przy nim żona. 

Wszyscy poza Sylvi

ą mają się dobrze, do wszystkich przyszli 

rodzice. Sally wróci

ła do domu z Lloydem, Mark poszedł 

 

 
 

 

 

z Margaret. Meg Preston przysz

ła na nocny dyżur, ale jutro wróci do Roba. A ja... 

nie chcia

łam budzić Christie. Musiałam się z tobą spotkać. 

Odpowiedzia

ło jej milczenie, tylko fale cicho rozbijały się o brzeg. Ściskała go 

mocno  za  ręce,  walcząc  o  to,  aby  zaczął  jej  potrzebować  tak bardzo, jak ona 

potrzebowa

ła jego. 

• Jock...  -  Opar

ła  głowę  na  jego  piersi.  -  Jock, to straszne, że to właśnie ty 

background image

musia

łeś się zająć tym maleństwem. Musiało ci przy tym krwawić serce... 

• Nic podobnego - zaoponowa

ł ostro. - Nic mi nie jest. Posłuchaj, Tina, ja nie 

potrzebuję... 

• Wiem, 

że nie potrzebujesz, ty nikogo nie potrzebujesz. Ale proszę cię, żebyś 

sobie  nie  wyrządzał  krzywdy.  Wiem  dobrze,  że na swój sposób kochasz każde 

dziecko, które przychodzi w twojej obecno

ści  na  świat.  Przede  mną  tego  nie 

ukryjesz. W jakim

ś sensie wynagradza ci to całą miłość, jakiej sam potrzebujesz. 

• Ale ja nie... 

• To, co mówi

ę,  to  prawda.  Jestem  tego  zupełnie  pewna,  a wiem to, bo cię 

kocham.  Bóg  jeden  zresztą  raczy  wiedzieć  dlaczego. Zakochałam  się  w  tobie  i 

potrafię teraz czytać w tobie jak w otwartej książce. Dlatego wiem, co  musiałeś 

przejść, kiedy wyciągałeś małego Camerona z tego samochodu, a potem... wróciłeś 

do pustego domu i dusisz to wszystko w sobie, myślisz, że uda ci się zapomnieć. 

Ale mylisz si

ę, człowiek musi opowiedzieć komuś o tym, co go boli... 

Powoli wypu

ściła jego ręce i objęła go. Pocieszała go w jedyny sposób, w jaki 

potrafi

ła, tak jak to czynią kobiety. 

-  Powinienem by

ł coś zrobić - odezwał się głuchym głosem. 

- Widzieli

śmy przecież, jak pili... 

 

• Sama o tym my

ślę  bez  przerwy,  ale  skąd  mieliśmy  wiedzieć,  że  oni  wsiądą 

potem do samochodu? Rodzice powinni byli ich pilnowa

ć. 

• Tacy ludzie nie powinni w ogóle mie

ć dzieci... 

• To prawda, ale mimo wszystko 

świat  nie  jest  taki  zły.  Nie  możesz  ciągle 

myśleć tylko o strasznych rzeczach, o śmierci swojej matki, bo inaczej zginiesz. - 

Wsunęła mu ręce pod koszulę i zaczęła delikatnie gładzić jego ramiona. - Przestań 

my

śleć  o tym wszystkim -  wyszeptała.  -  I  miej  odwagę  przyznać  się,  że  mnie 

pragniesz. Ja cię bardzo pragnę. Pewnie bardziej niż ty mnie. Kocham cię... 

Stan

ęła potem na palcach i pocałowała go w usta. 

 

ROZDZIA

Ł ÓSMY 

Ogl

ądał  tej  nocy  śmierć, zetknął  się  też  z  cierpieniem,  a  Tina  proponuje mu 

życie,  pokazuje  drogę  niosącą  ratunek.  Nie  był  więc  w  stanie  jej  się  oprzeć. 

Nachyli

ł się, by oddać jej pocałunek. .. 

Ca

łował ją gwałtownie i w zapamiętaniu. Obydwoje zdawali sobie sprawę, do 

czego ich to doprowadzi. Wiedzieli, czym musi zako

ńczyć się ta noc... 

Wrócili jako

ś do domu, choć Tina nie mogła sobie potem przypomnieć, w jaki 

sposób. Pewnie j

ą zaniósł prosto do swej sypialni i położył na wielkim łóżku, które 

zdawało  się  na  nich  czekać. Obydwoje byli bez tchu, ogarnięci  namiętnością  i 

przepe

łnieni  żądzą.  Tina  trzymała  kurczowo  Jocka,  jakby  bała  się,  że bez niego 

utonie, a on przylgn

ął do niej mocno, pragnąc wtopić się w nią, zniknąć w niej bez 

śladu. Tulił ją do siebie coraz mocniej... 

Przeszkadza

ło im ubranie. Odgradzało ich od siebie, oni zaś chcieli pozbyć się 

background image

wszystkiego, co ich jeszcze dzi

eliło.  Sukienka  Tiny podarla się,  gdy  Jock  ją 

zdejmował, ona jednak nawet tego nie zauważyła. Myślała później, że musieli się 

wtedy zachowywa

ć jak szaleńcy. Tej nocy jednak żadne z nich nie było w stanie 

my

śleć. Stapiali się obydwoje w ogniu namiętności, która ich unicestwiała. 

-  Pragn

ę cię. Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę - szeptał 

zmienionym głosem. 

Nic wi

ęcej już potem nie mówił, ale nie było takiej potrzeby. Spalała ich żądza. 

Umarłaby chyba z pożądania, gdyby jej wte-dy nie wziął... Wszedł więc w nią, 

wdarł  się  między  jej  uda  i ogarnęła  ich  wielka,  nieopisana  radość. Odsunęli  od 

siebie  pustk

ę  i  mroczną  noc,  łącząc  się w  jedno  mocniej  niż  przysięga  dana na 

ślubie. 

Tina tuli

ła  go  do  siebie.  Całe  życie  czekała  na  taką  chwilę,  nie zdając  sobie 

nawet spraw

y,  że  podobne  szczęście  jest  w  ogóle możliwe.  Teraz  chciała,  aby 

chwila  ta  trwała  wiecznie.  Miała  przy sobie swego mężczyznę,  człowieka, 

któremu  oddała  serce  i  którego  pragnęła.  Nikt  poza  nim  się  nie  liczył. 

Wspomnienia  strasznych wydarze

ń  zaczęły  blaknąć  i rozpływać  się  gdzieś  bez 

śladu. Mając miłość  Jocka, mogłaby  zresztą  stawić  czoło  więk-  szym jeszcze 

koszmarom. 

-  Jock, Jock... 
Mo

że to ona wymówiła jego imię, a może zrobiło to jej 

  serce? Wiedzia

ła jednak, że imię Jocka, które z pewnością unosiło się teraz 

gdzieś nad nimi, musiało mieć wagę przysięgi ślubnej. A potem nagle noc 

wybuchn

ęła miłością i gwiazdami, by zasnuć się mgłą, i nie istniało już nic poza 

Jockiem. I nic już w przyszłości nie miało być takie samo. 

-  Napijesz si

ę kawy? 

Otworzy

ła powoli oczy, oślepiona jasnością poranka. Za otwartym oknem widziała 

morze, do pokoju wpadały oślepiające promienie słońca. Przewróciła się na bok i 

zobaczyła Jocka    stojącego w drzwiach. A niech go! Był na bosaka, ale miał na 

sobie dżinsy i koszulę. Podciągnęła kołdrę pod brodę. 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

 

-  A kto ci pozwoli

ł ubrać się tak od samego rana? 

Podszed

ł do łóżka i musnął wargami jej nos. 

-  To moje ulubione zaj

ęcie - uśmiechnął się przekornie - 

przynosi

ć w tym stroju kawę kobietom, które znajdują się w mo 

im 

łóżku. 

Tina zadr

żała. Kobiety... Ile już kobiet leżało przede mną w tym łóżku? Uspokój 

się!  -  powiedziała  sobie  od  razu.  Powiedziałaś  mu  wczoraj,  że  go  kochasz. 

Otworzyłaś  przed  nim  duszę  i serce, nie pozostaje ci teraz nic innego, jak 

cierpliwie czeka

ć. 

• Jak si

ę dziś czujesz? - zapytała z uśmiechem, wyciągając rękę po filiżankę. - 

Chyba lepiej? 

• Czy o to ci wczoraj chodzi

ło?  -  Usiadł  przy  niej,  dotykając  jej  włosów, 

rozczesując palcami splątane loki. - Żebym się lepiej poczuł? 

background image

• Oczywi

ście! - Jej oczy się śmiały. - Udało mi się? 

• Czy ci si

ę udało? - Odrzucił kołdrę, tak że kawa omal się nie wylała, i położył 

głowę  na  jej  piersi.  Jak  w  tych  warunkach  można  pić  kawę?  -  Nie masz nawet 

pojęcia, jak bardzo ci się udało - szepnął. - Czy też raczej co się ze mną działo, 

kiedy wczoraj przyjecha

łaś. 

Uniós

ł głowę i zaczął delikatnie pieścić jej ciało. 

• Nie mam poj

ęcia, jak wytrzymujesz na izbie przyjęć. -Pokręcił głową. - Ja nie 

muszę przynajmniej codziennie przeżywać podobnie koszmarnych wypadków. 

• Tragedie zdarzaj

ą się też w sali porodowej - odparła, gładząc jego włosy i za 

wszelką  cenę  usiłując  zachować  dystans. Przecież  on  mnie  niedługo  odtrąci  od 

siebie, myślała. A ja będę musiała dalej żyć... - Ja też nie potrafię sama przeżywać 

tragedii - wyszepta

ła. 

• I dlatego tu przysz

łaś? Bo nie chciałaś być sama? 

Czy nie pami

ęta  już,  że  powiedziałam  mu,  że  go  kocham?  Może  wyobraża 

sobie,  że  mówię  to  zawsze,  każdemu  mężczyźnie...  A  teraz,  właśnie teraz nie 

potrafię  na  zawołanie  zapewniać  go znowu o swojej miłości.  A  zresztą... 

Wyglądałoby to trochę na szantaż. 

• Dlatego.  -  Nie zauwa

żył,  że  jej  głos  zabrzmiał  sztucznie.  -  Nie umiałabym 

rozmawiać z Christie po tym, co się stało. 

• Czy nie wydaje ci si

ę, że Christie może się o ciebie martwić? - zapytał, kreśląc 

przez cały czas na jej brzuchu maleńkie kółeczka. - Jest niedziela, dziewiąta rano. 

Czy  nie  boisz  się,  że  twoja siostra oszaleje ze zdenerwowania, gdy się  obudzi  i 

zobaczy, 

że nie wróciłaś na noc? 

• Moja siostra doskonale wie, 

że skończyłam dwadzieścia osiem lat i wyszłam 

wieczorem z bardzo przystojnym młodym człowiekiem - mruknęła Tina. - Łatwo 

się więc domyśli, gdzie jestem. 

Je

żeli  on  zaraz  nie  przestanie  mnie  dotykać... to chyba zwariuję!  Ale  jeśli 

przestanie, też zwariuję... 

-  Rozumiem. - Spojrza

ł na nią dziwnie. 

Wyobra

ża  sobie  pewnie,  że  zawsze  tak  robię.  Spotykam  się  z jakimś 

chłopakiem, mówię mu, że go kocham i zostaję u niego na noc. Ale niech tam... 

• Pójd

ę już do domu - szepnęła nieswoim głosem. - Muszę się trochę przespać, 

wieczorem mam przecie

ż dyżur. 

• Czy naprawd

ę musisz już iść? 

• Powinnam... 

... 

Nie przestawa

ł jej jednak głaskać i szybko zapomniała o swoich planach. 

• Tina... 

• Tak? 

 

 

 
 

 

Ca

łował ją teraz tam, gdzie przed chwilą rysował palcami kółeczka. 

-  Niepotrzebnie si

ę chyba ubrałem - wyszeptał zduszonym 

g

łosem. - Kończy się nasze ostatnie spotkanie... Może zostań 

my z sob

ą chwilkę dłużej. 

Oczywi

ście zostali z sobą dłużej, tylko że leżąc potem w jego ramionach, Tina 

czu

ła się pusta i wypalona. 

background image

-  Ko

ńczy się nasze ostatnie spotkanie... 

Gdy wysz

ła od niego o jedenastej, poszedł na plażę. Pływał pełne dwie godziny, 

jakby chciał zagłuszyć w sobie niepokój. 

Tina by

ła śliczna. Dobrze by było mieć taką kobietę przy sobie, do końca życia. 

-  Cz

łowieku! - przemawiał do siebie. - Chcesz się może 

ożenić? Mieć dzieci? Ściągnąć sobie na głowę nieszczęście? 

Sam wiesz, 

że to się zawsze tak kończy. Nawet teraz zachowałeś 

si

ę jak głupiec, nie pomyślałeś o żadnym zabezpieczeniu. 

Gdy Tina bra

ła prysznic, wspomniał o tym. 

• Nie pomy

ślałem... to było tak szybko. 

• Wszystko w porz

ądku - odrzekła zmęczonym, bezbarwnym głosem. - Jestem 

przecież dorosła i dam sobie radę, a zresztą dopiero miałam okres. 

A gdyby Tina zasz

ła jednak w ciążę? To byłaby katastrofa... Boże, żeby do tego 

stopnia stracić głowę! 

Wiedzia

ł jednak dobrze, że nie zapomni nigdy, co czuł, gdy wszedł do sypialni z 

poranną  kawą  i  zastał  ją  w  swoim  łóżku,  z  włosami  rozsypanymi  na  poduszce, 

nagą i śliczną... 

Zapragn

ął  jej  wtedy  tak  bardzo,  że  odczuł  fizyczny  ból  na  myśl,  że  mogłaby 

odejść. A teraz chciał, by pozostała z nim na 

zawsze. Ale

ż to szaleństwo! To czyste szaleństwo! Ojciec uczył go od dziecka, że 

podobny związek może sprowadzić na człowieka tylko nieszczęście. I tak już za 

długo to ciągnąłem. 

Nigdy jej przecie

ż niczego nie obiecywałem. Od samego początku wiedziała, że 

nie  chcę  się  wiązać. A więc  najwyższa  pora, aby ograniczyć  naszą  znajomość 

wy

łącznie do kontaktów zawodowych. I  muszę wreszcie załatwić ten wyjazd do 

Londynu. Zabior

ę  się  do  tego  od  razu  jutro  rano.  Im  szybciej  stąd  wyjadę,  tym 

lepiej dla wszystkich. 

-  Nocowa

łaś u Jocka Blaxtona? 

Christie patrzy

ła zdumiona na strój siostry - podartą, poplamioną i pokrwawioną 

suki

enkę i nałożoną na to męską koszulę. 

- Bo

że! Mam nadzieję, że cię nie zgwałcił? 

• Zgwa

łcił? Oczywiście, że nie. 

• A twoja sukienka? Dlaczego tak wygl

ąda? 

• Naprawd

ę mnie nie zgwałcił. - Próbowała się uśmiechnąć. 

- Zesz

łej nocy było prawdziwe piekło, ale u Jocka zostałam na 

noc z w

łasnej woli. 

• Prosz

ę,  proszę  -  mruknęła  Christie,  tuląc  do  siebie  Rose, która popiskiwała 

cichutko,  bo  zbliżała  się  pora  karmienia.  -Czy mam przez to rozumieć,  że 

nareszcie będziesz miała chłopa? Ten twój doktor Blaxton jest całkiem do rzeczy. 

• Co masz na my

śli? 

-  Nic, porównuj

ę go z Peterem. 

Tina u

śmiechnęła się. 

• W gruncie rzeczy masz racj

ę, tylko że doktor Blaxton wcale nie jest mój. 

• Nie rozumiem. Przecie

ż  zostałaś  u  niego?  To  nie  w  twoim  stylu spędzać  z 

kim

ś jedną noc. 

 

 

 

background image

 

 

-  Tym razem te

ż masz rację, ale Jockowi to zupełnie wy 

starczy i nie s

ądzę, żeby kiedykolwiek zmienił zdanie. 

W tak ma

łej społeczności jak Gundowring nie było chyba osoby, która by nie 

została w taki czy inny sposób dotknięta tragedią, jaka się wydarzyła koło Black 

Hill. 

Wypadek pozostawi

ł  głębokie  ślady  w  psychice  ludzkiej;  ludzie rozmaicie 

reagowali na tragiczne wydarzenia. U wuja jednego z ch

łopców,  którzy 

spowodowali wypadek, odkryto symptomy dusznicy bolesnej, a jeden z 
nastolatków dosta

ł  egzemy.  Obydwaj poczuli się  lepiej  po  zażyciu  środków 

uspokajających i kilku sesjach terapeutycznych. 

Napi

ęcie  psychiczne  może  się  objawiać  w najrozmaitszy sposób. Pod koniec 

tygodnia Andrew, który prowadzi

ł  feralnego  dnia samochód, próbował  popełnić 

samobójstwo, lekarze za

ś znajdowali się już u kresu wytrzymałości. Tina była tak 

bardzo zaj

ęta, że nie starczyło jej nawet czasu, aby rozmyślać o sobie i o Jocku. 

Pod

świadomie  jednak  czuła  przez  cały  czas  jego  obecność, gdyż  noc,  którą  z 

nim spędziła, zupełnie odmieniła jej życie. Teraz czuła się związana z Jockiem na 

zawsze, bez względu na to, co on zamierza zrobić z jej miłością. 

On najwyra

źniej  nie  zamierzał  robić  nic, gdyż  minął  tydzień,  a ani razu nie 

okaza

ł  jej  zainteresowania.  Zajmie  się  pewnie  kolejną  dziewczyną,  myślała  z 

goryczą, po to, aby po dwóch spotkaniach szukać następnej. 

-  Mo

że byś usiadła ze starą ciotką i opowiedziała, co tu się 

dzieje? - spyta

ła ją Ellen któregoś dnia o świcie. 

Tina wygl

ądała  na  zmęczoną.  Dyżur  był  bardzo  ciężki,  a o świcie  opuszczają 

zwykle człowieka wszystkie siły. Ellen 
przygl

ądała się jej badawczo przez całą noc, czekała jednak na stosowną chwilę, 

aby z nią porozmawiać. 

• O czym mam opowiada

ć? 

• O tym, co si

ę wydarzyło między tobą a doktorem Blax-tonem... 

• Nie ma mowy. Nic nie b

ędę opowiadać. 

Tina zak

ładała  właśnie  kroplówkę  dwumiesięcznemu  dziecku, które przed 

chwil

ą  przyjęła  do  szpitala.  Było  poważnie  odwodnione i nie musiała  nawet 

udawać, że całą uwagę poświęca pacjentowi. Kłopoty z brzuszkiem w tym wieku 

łatwo  mogą  doprowadzić  nawet do śmierci,  a  u  małego  Brie  przez  ostatnie 

dwanaście godzin następował spadek płynów w organizmie. 

• Musz

ę znać poziom elektrolitów. 

• Badanie zosta

ło  już  zamówione  -  oznajmiła  Ellen,  wstając  z krzesła,  by 

zagrodzić drogę Tinie, która zamierzała wyjść z pokoju. - Dziewczyno, posłuchaj 

mnie.  Przyglądam  ci  się  od  tygodnia,  chodzisz  jak  nieprzytomna,  zmizerniałaś... 

Początkowo myślałam, że dalej przeżywasz ten cały wypadek, próbę samobójstwa 

Andrew... 

• Zgadza si

ę. 

• Kiedy to nieprawda -  potrz

ąsnęła  głową  Ellen.  -  Znakomicie sobie dawałaś 

przez cały czas radę, zarówno wtedy, kiedy pocieszałaś rozhisteryzowane rodziny, 

jak i wtedy, kiedy robiłaś pompowanie żołądka przepitym młodzieńcom. Potrafiłaś 

dopro

wadzić  do jakiej takiej równowagi psychicznej u chłopców,  któ rzy 

spowodowali wypadek. Wszystko powoli wraca do normy, zapominamy 
stopniowo o tamtej koszmarnej nocy, tylko ty wy- gl

ądasz coraz gorzej... 

background image

• Nie wiem, o czym mówisz. 

• A mo

że zasmuciła cię wiadomość o wyjezdzie Jocka? 

  • Nie wiedziałam, że wyjeżdża. Ellen, czy... 

• My

ślałam,  że  słyszałaś  -  odrzekła  Ellen  łagodniejszym  głosem,  widząc 

cierpienie malujące się na twarzy Tiny. - Zatem nie myliłam się. Ten człowiek od 

tygodnia unika spotkania z tobą, więc... 

• Unika spotkania ze mn

ą? 

• Mam oczy i dobrze wszystko widz

ę - wybuchnęła Ellen. - Wczoraj w nocy na 

przykład  Jock  chciał  zobaczyć  dziecko, które dopiero odebrał.  Widziałam,  jak 

szedł korytarzem, ale kiedy zobaczył, że tu jesteś, poszedł na kawę. Wrócił dopiero 

po godzinie, kiedy ciebie ju

ż  nie  było.  Nie  wydaje  mi  się  to normalne!  Żeby  w 

środku nocy tracić godzinę na wypicie kawy zamiast iść do domu i się przespać? 

Za godzin

ę Jock zaczyna dyżur, ale na pewno przyjdzie tu dopiero wtedy, kiedy ty 

pójdziesz do domu. 

• Ellen... 

• Zapewniam ci

ę,  że  to  nie  jest  moja  bujna  wyobraźnia.  A przed chwilą 

powiedział mi, że po powrocie Giny i Struana zaczyna pracę w Londynie. - Urwała 

na chwilę i popatrzyła zatroskanym wzrokiem na Tinę. - W dodatku Jock jest tak 

samo smutny jak ty - doda

ła cicho - a więc... 

• A wi

ęc... - Tina wzruszyła ramionami. - Nic nas z sobą nie łączy. 

Nie mo

że ich z sobą nic łączyć, skoro Jock wyjeżdża do Londynu. Tylko że... 

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY 

Tylko 

że Tina była w ciąży. 

Siedzia

ła na łóżku i patrzyła ze zgrozą na dwa niebieskie paseczki. Potrząsnęła 

plastikową  płytką,  jakby  miała  nadzieję,  że wszystko to może jej się  tylko 

wydawa

ć. Kreseczki jednak nie zniknęły, nie ma więc wątpliwości. 

Patrzy

ła  przed  siebie  pustym  wzrokiem.  Początkowo  mówiła  sobie,  że 

wyczerpanie i nabrzmiałe piersi to wynik nadmiaru pracy, braku snu i zbliżającego 

się okresu. Nie dostała jednak okresu w poniedziałek, tak jak się spodziewała, a 

piersi bol

ały ją coraz bardziej. Kupiła więc w aptece zestaw do próby ciążowej, 

lecz nadal pociesza

ła się, że nie ma powodu do paniki. Wróciła do domu i... 

Co teraz b

ędzie? 

Jedno jest pewne: Jock z pewno

ścią nie chciałby o tym wie-dzieć. Minęły już 

blisko cztery ty

godnie od nocy, którą spędzili razem, a on prawie się do niej nie 

odzywał.  Rozmawiali  jedynie  o sprawach zawodowych, a ostatnio ktoś  jej 

powiedział, że spotkał się dwa razy z siostrą Jackson, kierowniczką miejscowego 

domu opieki. 

Ciekawe, czy siostra Jackson trafi

ła do kolekcji kobiet Jocka? Kto wie? Tak czy 

owak, Jock z pewno

ścią umawiał się już    z następną dziewczyną. 

Spojrza

ła raz jeszcze na niebieskie paseczki. Nie zniknęły 

 

background image

 

 
 

 

i nadal dawa

ły świadectwo, że zaszła w ciążę. Jak mogła być aż tak głupia! Co z 

tego,  że  był  to  bezpieczny  okres,  że  dopiero  skończyła  się  miesiączka... 

Przypomniała sobie słowa starego profesora położnika, który mawiał, że zajście w 

ciążę  możliwe jest zawsze i wszędzie.  Powtarzał  często,  że  w  okresie  płodności 

kobietę może zabezpieczyć przed ciążą jedynie wstrzemięźliwość. 

Co teraz b

ędzie? Czy mam przerwać ciążę? Bezwiednie dotknęła ręką brzucha. 

Gdzieś tam w środku poczęło się nowe życie, któremu początek dała ich miłość. 

Jock jej ju

ż jednak nie potrzebuje. 

-  To tylko p

łód - powiedziała do siebie głośno, tak jakby 

wymówienie na głos medycznego terminu mogło coś zmienić. 

- To tylko p

łód - powtórzyła - a nie dziecko. I jest nie większy 

od kijanki. Zniszczy ci 

życie. To dopiero piąty tydzień, śmiało 

mo

żesz to usunąć. 

Mowy nie ma. 

S

łowa  te  zapadły  jej  głęboko  w  serce.  Nie  zdając  sobie  nawet  z  tego  sprawy, 

skrzyżowała  ręce  na  brzuchu,  zasłaniając  go  tak,  jak  czyniły  to  przed  nią  od 

wieków kobiety, pragnąc ratować to, co miały najdroższego. 

W zesz

łym tygodniu Tina obchodziła urodziny. 

-  Mam ju

ż dwadzieścia dziewięć lat i urodzę to dziecko 

- wyszepta

ła do siebie. 

I w jednej chwili wszystko wyda

ło  jej  się  proste.  Zupełnie  niespodziewanie 

zala

ła ją fala szczęścia, a ręce na brzuchu zacisnęły się jeszcze mocniej. Dziecko... 

Jak bym mog

ła  zabić  dziecko, które stanowi część  mnie samej i człowieka, 

którego kocham? 

To w ogóle nie wchodzi w gr

ę. W żaden sposób nie potrafi- 

łabym tego zrobić. Nieważne, co pomyśli Jock. Wystarczy, że ja będę czekała na 

t

ę istotkę, którą zrodziła miłość. 

Rozleg

ło się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Christie z Rose na rękach. Tuż 

za nią pokazała się Ally z Timem. 

• Czy co

ś się stało? Nie możemy się ciebie doczekać... 

• Mo

że i stało - westchnęła Tina. - Pamiętasz, kiedy tu przyjechałam, mówiłam 

ci, że pobędę tylko kilka miesięcy? 

• Pami

ętam. - Oczy Christie spoczęły na pudełku z napisem „Test ciążowy". 

• Ale teraz my

ślę, że zostanę pewnie dłużej... - dodała łamiącym się głosem. 

W jednej chwili role zupe

łnie się odwróciły. Przez ostatnie dwa miesiące Tina 

opiekowała  się  siostrą,  pomagając  jej  wydobyć  się  z  depresji.  A  teraz  przyszła 

kolej na Christie. Objęła mocno siostrę, tuląc ją do siebie. 

• Christie, powiedz mi - zaszlocha

ła Tina. - Jak my sobie poradzimy we dwie z 

czwórk

ą dzieci? 

• Musisz mu o tym powiedzie

ć! 

Christie zmieni

ła się nie do poznania. Nikt by nie uwierzył, że jeszcze niedawno 

by

ła to bezwolna, przygnębiona kobieta, która nie potrafiła się nawet uśmiechać. 

Siedzia

ły,  pijąc  herbatę,  a  Christie  obmyślała  sposoby  działania. Postanowiła 

wyst

ąpić w obronie siostry i wałczyć o nią do upadłego. Najwyraźniej dobrze się 

background image

czuła w nowej roli. 

• Jock b

ędzie  musiał  płacić  na utrzymanie dziecka -  tłumaczyła  Christie.  - 

Zaszłaś z nim w ciążę, więc musi ponosić za to odpowiedzialność. 

• Ale ja mu powiedzia

łam, że nie ma się czego bać, bo to był bezpieczny okres... 

 

 

• Czy jeste

ś pewna, że nic was nie łączy? - próbowała dowiedzieć się Christie, 

widząc  smutek  na  twarzy  siostry.  -  Czy  naprawdę  nic  już  się  nie  da  zrobić? 

Stanowicie tak

ą udaną parę, a on byłby z pewnością dobrym mężem. 

• Nic si

ę nie da zrobić! - Tina postawiła gwałtownie filiżankę na stole. - On jest 

wspaniałym lekarzem i potrafi być dobrym przyjacielem. Jest też... - zaczerwieniła 

się - wspaniałym kochankiem, ale zapewniam cię, że nie potrafi być mężem. Tak 

sobie postanowi

ł. Przespał się ze mną, nigdy mi jednak niczego nie obiecywał, a 

teraz chodzi z następną dziewczyną. On nie chce ani tego dziecka, ani mnie. 

• Ale powiesz mu chyba, 

że jesteś w ciąży? 

• My

ślę,  że  tak  -  odparła  drżącym  głosem.  -  Jest  w  końcu  ojcem  dziecka,  a 

kiedy...  wyjedzie,  kiedy  będzie  w  Londynie,  powinien wiedzieć,  że  zostawił  tu 

część siebie. 

• Wyjedzie wi

ęc od swego własnego dziecka - wyszeptała Christie. - A czy nie 

przysz

ło ci do głowy, że on może go chcieć? Może ucieszy się, że został ojcem? 

• Chyba nie. Wydaje si

ę, że będzie teraz na świecie o jedno dziecko za dużo... 

By

ła północ. 

-  Zasn

ęła przed podwieczorkiem, a później obudziła się 

g

łodna, więc zrobiłam jej kanapkę z masłem z orzechowym. 

Zjadła, a potem nagle... - mówiła przerażonym głosem kobieta, 

stojąca w drzwiach izby przyjęć, trzymając na rękach maleńką 

dziewczynk

ę. 

Zaciska

ła kurczowo ręce wokół dziecka i Tinie z trudem udało się na tyle je 

rozchylić, by wziąć od niej dziewczynkę. Dziecko było w stanie krytycznym. Tina 

dała znać oczami 

 

 

dy

żurnej pielęgniarce Barbarze, a ta wzięła panią Hughes pod    ramię, próbując 

ją uspokoić. 

• Prosz

ę pozwolić doktor Rafter zbadać dziecko, niech pani zostawi małą... 

• O mój Bo

że,  mój  Boże  -  łkała  Claire  Hughes,  wyrywając  się  Barbarze.  - 

Moje dziecko umiera. Musiałam zostawić pozo- 

sta

łe dzieci u sąsiadów, bo mąż jest w pracy. --Proszę, niech się pani 

uspokoi... 

Claire nie s

łyszała, co się do niej mówi. Z natury miała 

histeryczne usposobienie, a teraz rzuci

ła się na podłogę i upadła 

Tinie do nóg. 

-  Moje dziecko! Ratujcie moje dziecko - krzycza

ła. 

Dziecko zacz

ęło sinieć. Tina przyglądała mu się uważnie, 

usi

łując nie przewrócić się, gdy Claire uczepiła się jej nogi. Wystarczyło jedno 

spojrzenie na dziewczynkę, by zrozumieć, co się stało. Pani Hughes wspomniała 

o kanapce z masłem orzechowym. Wszystkiemu więc winne są orzeszki... 

background image

Dziewczynka puch

ła. Powieki miała nabrzmiałe, oczy były jak małe szparki. 

Twarz  i  ramiona  pokrywała  jasnoczerwona  wysypka. Oddychała  płytko  i  z 

ogromnym trudem. 

Oddech usta

ł nagle, co Claire od razu zauważyła. Chwyciła Tinę za drugą nogę i 

pociągnęła do siebie w dół, a jej płacz        zamienił się w krzyk. 

-  Nie! Nie! Nie! 

-  Prosz

ę mnie puścić! - Tina bezskutecznie próbowała się 

uwolni

ć. - Niech mnie pani puści! 

Czu

ła  się  zupełnie  bezradna,  na  ręku  miała przeciez nieprzytomne dziecko. 

Na pomoc podbieg

ła Barbarii. Pochylila sie usilując oswobodzić nogi Tiny, ale 

nie zda

ło  się  to  im  nic. Claire zachowywała  się  jak  szalona,  odchodząc  od 

zmysłów z rozpaczy. 

 

 

 

 

 

Sytuacj

ę  uratował  Jock.  Wszedł  do  izby  przyjęć, podbiegł  jednym susem do 

Claire i chwyci

ł ją za rękę. Podniósł ją z podłogi i odciągnął od Tiny, sadzając na 

najbli

ższym krześle. 

-  Prosz

ę usiąść - zakomenderował głosem, który byłby za 

pewne w stanie zatrzyma

ć nawet oddział szykujący się do ataku. 

• Prosz

ę tu siedzieć! - powtórzył. - Pod żadnym pozorem nie wolno się pani stąd 

ruszyć. Proszę zostać przy pani Hughes 

• zwróci

ł się następnie do Barbary - a gdyby były jakieś kłopoty proszę wezwać 

ochron

ę.  A  panią  doktor  poproszę  tu  z  dzieckiem!  -  zawołał,  otwierając  drzwi 

gabinetu. 

Dziecko nadal nie oddycha

ło, a przeraźliwa sinica na jego twarzy zmieniała się 

powoli w trupią bladość. 

-  Trzeba je intubowa

ć - wykrztusiła Tina. - Nie ma chwili 

do stracenia. 

Intubacja by

ła  niezbędna,  gdyż  krtań  dziecka  najwyraźniej  spuchła.  Powietrze 

mia

ło utrudniony dostęp do płuc, a było już za późno na podanie antyhistaminy. 

Tina  nie  musiała  jednak  tłumaczyć  tego wszystkiego Jockowi. Zanim zdążyła 

ułożyć  dziecko w odpowiedniej pozycji, przygotowywał  już  potrzebne 

instrumenty. Zaj

ęło mu to zaledwie parę sekund. 

Poda

ł rurkę intubacyjną Tinie, która odchyliła głowę dziecka do tyłu, po czym, 

przy  pomocy  laryngoskopu,  ostrożnie  wprowadziła  rurkę  do  tchawicy. 

Współpracowali  bez  słów,  jakby  kierował  nimi  jeden  mózg  i  jedno  wspólne 

pragnienie. Jakby stanowili jedno. 

Struny g

łosowe były bardzo spuchnięte... 

Jock podniós

ł brodę dziecka jeszcze wyżej, Tina wprowadziła rurkę głębiej, a on 

tymczasem wstrzykn

ął dziecku adrenalinę. I zanim zdążyła go poprosić, podał jej 

worek  samorozprężalny.  Podłączyła  go  do  rurki  intubacyjnej  i  zaczęła 

wdmuchiwać po- 

wietrze do p

łuc dziecka. W tym czasie Jock podawał dożylnie antyhistaminę. Po 

kilku wdmuchnięciach dziecko wydało niespodziewanie długi, świszczący oddech, 

a potem zaczęło samo oddychać. Tina poczuła wielką ulgę. 

Podtrzyma

ła  rurkę,  pamiętając,  że  naturalną  reakcją  dziecka  będzie  próba  jej 

wykrztuszenia. Dopiero gdy mała zostanie uśpiona, ustaną odruchy obronne gardła 

i krtani. Jock przygotowywał już środek nasenny i antyhistaminę. Gdyby nie on, 

background image

dziewczynka  pewnie by ju

ż  nie  żyła.  Nie  poradziłaby  sobie  sama  z 

rozhiśtery-zowaną matką i dzieckiem, które przestało oddychać... 

A wszystkiemu winne orzeszki, my

ślała  ze  złością,  gdy  zajmowali się 

wentylowaniem  dziecka.  Należałoby  właściwie  zakazać  stosowania ich w 

przemy

śle spożywczym, gdyż są zbyt niebezpieczne, zwłaszcza że niewiele osób 

wie, jak bardzo są alergenne. 

Ma

ła Marika Hughes przeżyła, ale do końca życia będzie musiała uważać, co je. 

B

ędzie musiała nosić stale przy sobie adrenalinę i antyhistaminę. Orzeszki ziemne 

znajdują  się  bowiem często  w  różnych  produktach  spożywczych,  choć  na opa-

kowaniu brak informacji o tym. 

Rozleg

ło  się  pukanie  do  drzwi  i  w  progu  stanęła  Barbara.  Z niepokojem 

przyjrza

ła się dziewczynce, ale po chwili jej twarz się rozjaśniła. 

- Widz

ę, że jest lepiej! Dzięki Bogu! - zawołała. 

Tina u

śmiechnęła się blado i oczami wskazała na Jocka, który był nadal zajęty 

dziewczynką.  Trzeba  było  dobrze  umocować  rurkę  intubacyjną;  musiała  tak 

pozostać przez kilka godzin, dopóki nie cofnie się opuchnięcie dróg oddechowych. 

Dlatego w

łaśnie dziecko musi być przez cały czas uśpione. 

Teraz problemem stawa

ła się matka. 

 

 

 

 

  • Co z panią Hughes? - spytała Tina. 

• Musia

łam podać jej środki uspokajające - odparła Barbara. - Przepraszam, ale 

nie by

ło  innego  wyjścia.  Gdy  tylko  wy-szliście  z  Mariką,  Claire  wpadła  w 

prawdziwy  szał.  Kopnęła  Erica w brzuch i gdybyśmy  jej  nie  unieszkodliwili, 

wdarłaby się pewnie do gabinetu. 

Jak dobrze, 

że  to  właśnie  Erie  ma  dziś  dyżur,  westchnęła  Tina. Erie był 

najsilniejszym ze wszystkich ochroniarzy. 

• A co jej poda

łaś? 

• Valium domi

ęśniowo. Erie trzymał ją, a ja robiłam zastrzyk. Pomógł nam jej 

mąż, który właśnie nadszedł. - Barbara pokazała posiniaczone ramię. - Zostawiła 

mi to na pamiątkę, ale z pewnością poda nas jeszcze do sądu. 

• Wtedy i my j

ą podamy do sądu - oznajmiła Tina, oglądając siniaki Barbary. - 

Nic ci więcej nie zrobiła? 

• Najwa

żniejsze,  że  żyję  -  roześmiała  się  Barbara.  -  Do  sądu nie będę  jej 

podawała, bo rzeczywiście z rozpaczy odchodziła od zmysłów. - Barbara jeszcze 

raz spojrza

ła na Marikę.  -  Pan Hughes chciałby z tobą  porozmawiać. Czy 

mog

łabyś wyjść na chwilkę? On też jest zrozpaczony, choć na szczęście objawia 

się to nieco spokojniej niż u jego żony. 

Tina spojrza

ła  w  stronę  Jocka.  Zajęty  był  nadal  dziewczynką.  Widać  było,  że 

kocha dzieci... Wiedziała o tym od dawna, ale gdy pomyślała o tym teraz, zrobiło 

jej się gorąco. Jock kocha dzieci, powinien więc ich pragnąć. Powinien marzyć o 

w

łasnym dziecku.;. 

Powinien  te

ż  pragnąć  żony.  Niedługo  przyjdzie  na  świat  jego  dziecko, a jego 

mo

że wcale to nie obchodzi. 

-  Zaraz... wróc

ę - rzekła głośno Tina, choć głos jej przy 

tym nieco zadr

żał. - Zostaniesz z Mariką? 

background image

-  Oczywi

ście. 

G

łupie pytanie! Po co w ogóle o to pytać. Wiadomo było, że Jock nie zostawiłby 

żadnego chorego malucha samego, choćby go wyciągano  siłą.  Ciekawe,  jak  by 

traktował własne dziecko? 

Wróci

ła  dopiero  po  półgodzinie.  Musiała  przez  ten  czas  uspokoić  Barry'ego 

Hughesa, zapewni

ć go, że wszystko jest w porządku, a potem zobaczyć się z jego 

żoną. 

Tina umie

ściła na tę noc panią Hughes w szpitalu, a Barry zajął się pozostałymi 

dziećmi. Nie można było obarczać go dodatkowymi obowiązkami i powierzać mu 

opieki nad 

żoną, zwłaszcza że sam bardzo przeżywał chorobę córeczki. 

Musia

ła  potem  napisać  wsteczne zlecenie na valium, które Barbara podała 

Claire.  Teoretycznie  pielęgniarka  nie  miała  prawa  dawać  podobnych leków bez 

wyra

źnego polecenia lekarza, gdyby jednak tego tym razem nie zrobiła, musiałaby 

wezwać policję, która zabrałaby panią Hughes siłą na posterunek. 

Claire le

żała  teraz  w  łóżku  półprzytomna,  podano  jej  bowiem bardzo silne 

środki uspokajające. W pobliżu znajdowała się młodsza pielęgniarka, a łóżko dla 

bezpieczeństwa pacjentki miało specjalne barierki. 

Gdy Tina przysz

ła  ją  odwiedzić, pani Hughes z trudem otworzyła  oczy. 

Wpatrywała się potem długo w Tinę pytającym wzrokiem. 

• Marika... - wyszepta

ła w końcu. 

• Z Marik

ą już dobrze - odrzekła Tina pewnym głosem, biorąc Claire za rękę. - 

Śpi teraz, ale doktor Blaxton jest caly czas przy niej. Opuchlizna już schodzi. 

Zobaczy ją pani z samego rana. 

• Dziecina moja... Tak mi przykro, przepraszam... 

 

 
 

 

 

Po policzku pani Hughes stoczy

ła  się  łza,  a  potem  kobieta  zamknęła  oczy  i 

zasnęła. 

Tina znalaz

ła Jocka na oddziale dziecięcym przy łóżeczku Mariki. Barry Hughes 

poszed

ł  już  do  domu  zająć  się  pozostałą  dwójką  dzieci.  Jego  los  nie  był  do 

pozazdroszczenia. Miał pod swą opieką troje maleńkich dzieci i żonę histeryczkę, 

która reagowa

ła w niezwykle gwałtowny sposób na wszystkie przeciwności losu. 

Gdyby nie Jock, ten wypadek zako

ńczyłby się z pewnością tragicznie... 

Tina sta

ła  chwilę  w  drzwiach  pokoju,  w  którym  paliło  się  tylko  przyćmione 

światło,  i  przyglądała  się  Jockowi.  Nie  wiedział  o  tym  i  siedział  bez  ruchu, 

wpatrzony w dziewczynkę, słuchając jej oddechu. Mogłoby się wydawać, że ten 

człowiek nigdy nie był zmęczony i że najważniejszą dla niego sprawą jest upewnić 

si

ę,  czy  chore  dziecko  prawidłowo  oddycha.  Ma  w  sobie niewyczerpane zasoby 

mi

łości... 

Opu

ściła bezwiednie rękę i dotknęła nią brzucha. Ósmy tydzień ciąży. Za pięć 

tygodni Jock ma wyjecha

ć  do nowej pracy na drugi koniec świata.  Czy 

kiedykolwiek  potrafi  spojrzeć  na swoje dziecko z podobną  czułością,  z  jaką 

spogląda na tę małą dziewczynkę? 

Na pewno nie. Gdy urodzi si

ę jej dziecko... ich dziecko, będzie wtedy na świecie 

o jedno dziecko za dużo. 

background image

Musz

ę mu jednak o tym powiedzieć. Nie ma innej rady. 

- Jock? 
Podniós

ł  głowę  i  uśmiechnął  się,  ale  myślami  był  daleko.  Cała jego uwaga 

skupiona  była  teraz  na  Marice.  Czas  Tiny  minął.  Spotkali  się  przecież  już  dwa 

razy... 

-  Wszystko w porz

ądku - odezwał się cicho. - Niedługo 

zwolni mnie piel

ęgniarka, ale chcę jeszcze chwilę posiedzieć, 

żeby upewnić się, czy nic jej nie zagraża. Idź już do domu, nie 

masz co tu robi

ć. 

Dosta

ła  więc  odprawę;  świadczył  o  tym  wyraźnie  jego  ton.  Nie  chce,  by  tu 

zostawała. Tina jednak wiedziała, że musi mu wyznać swą tajemnicę i że trudno 

sobie  wymarzyć  lepszą  do  tego chwilę.  Byli  sami  w  pokoju  pogrążonym w 

półmroku i obydwoje przeżywali moment satysfakcji po odniesionym sukcesie. 

Musi si

ę zdobyć na odwagę. I to nie na byle jaką odwagę. Trzeba zignorować 

odpraw

ę, jaką od niego dostała, i zebrać się w sobie, by powiedzieć to, czego Jock 

nie mia

ł najmniejszej ochoty usłyszeć. Podniosła do góry głowę, wytarła o fartuch 

r

ęce, które niespodziewanie zaczęły jej się pocić, i usiadła przy nim na krześle. 

• Musz

ę z tobą porozmawiać - zaczęła drżącym głosem. - Muszę... 

• Masz jaki

ś medyczny problem? - spytał. 

Ju

ż  po  raz  drugi  dostaję  odprawę,  pomyślała.  On  daje  mi  do  zrozumienia,  że 

rozmawiać możemy jedynie na tematy zawodowe. 

-  Mo

żna to i tak nazwać - odrzekła, patrząc mu prosto 

w oczy. - 

Jestem w ciąży. 

Zapad

ła  cisza.  Długa,  ciągnąca  się  w  nieskończoność  cisza. Minęła  minuta, 

dwie, trzy. Jock przypominał postać wyrzeźbioną w kamieniu. Żaden muskuł nie 

drgnął w jego twarzy, oczy patrzyły martwo przed siebie. 

Powiedz co

ś  Jock,  błagam  cię,  powiedz,  krzyczało  bezgłośnie jej serce. On 

jednak nie mówi

ł nic. Nie była już w stanie 

 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO 

 

 

wytrzyma

ć tego milczenia. Nie mogła pozostać tu ani chwili dłużej... 

-  Musz

ę wracać na izbę przyjęć... 

Zdoby

ła się w końcu na odwagę i wstała. Jeszcze raz spojrzała na jego zimną, 

obcą  twarz, i  wstrząsnął  nią dreszcz.  Całe  jej  ciało przenikał ból,  straszniejszy  i 

trudniejszy do zniesienia ni

ż cierpienia fizyczne. 

Kocham tego cz

łowieka, a on nie chce mieć nic do czynienia ani ze mną, ani z 

własnym dzieckiem! 

-  Przepraszam, ale my

ślałam, że powinieneś o tym wiedzieć 

- wyszepta

ła i wyszła z pokoju. 

Po drodze natkn

ęła  się  na  nocną  pielęgniarkę  Penny,  która  przyszła  zmienić 

Jocka. Dziewczyna u

śmiechnęła  się  do  niej,  a potem obejrzała  zdumiona.  Tina 

minęła  ją  w  milczeniu  z  martwym, utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby 

nikogo i niczego nie widzia

ła. 

Musia

ło się wydarzyć coś strasznego, pomyślała niespokojnie Penny. Tina znana 

była z wesołego usposobienia i dobrego humoru i wszystkim okazywała zwykle 

background image

dużo  serdeczności.  El-len powiedziała  jej  wprawdzie,  że  Marika  jest  w  dobrym 

stanie,  ale w mi

ędzyczasie  coś  się  musiało  zmienić. Wchodząc  na  oddział 

dziecinny, Penny spodziewała się najgorszego... Jakież więc było jej zdziwienie, 

gdy zobaczyła, że Marika śpi spokojnie i normalnie oddycha. 

Doktor Blaxton, siedz

ący  przy  jej  łóżeczku,  wyglądał  jednak  dziwnie. Patrzył 

przed siebie martwym, nic nie widzącym wzrokiem, dokładnie tak samo jak przed 

chwilą  doktor  Rafter.  Penny  umawiała  się  z  nim  dwa  razy  i  nigdy  jeszcze  nie 

widziała go w podobnym stanie. 

-  Ju

ż jesteś? - powitał ją, gdy stanęła w progu. - Proszę jej 

ani na chwil

ę nie zostawiać samej - przykazał. - Co dziesięć minut należy mierzyć 

ci

śnienie i nie spuszczać oka z rurki. Gdyby zaszły jakieś zmiany, proszę do mnie 

natychmiast  zadzwonić. Myślę  jednak,  że  wszystko  będzie  dobrze.  Opuchlizna 

znacznie si

ę już zmniejszyła. 

Opu

ścił pokój i szedł korytarzem z utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nie 

widzia

ł nic dookoła. 

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY 

Gdy pojawi

ł  się  w  izbie  przyjęć, Tina wypełniała  właśnie  karty chorych. 

Siedzia

ła  z  pochyloną  głową,  włosy  zasłaniały  jej twarz. Pracowała  w 

zapamiętaniu, ze zmarszczonym czołem,  całkowicie pochłonięta swym zajęciem, 

jakby od tego, co robiła, zależały losy świata. 

W izbie przyj

ęć  nikogo w tej chwili nie było,  tylko  gdzieś  w głębi  siostra 

Roberts  robiła  porządki.  Światło  było  więc  przyćmione i jedynie nad biurkiem 

Tiny pali

ła się lampa. 

Jockowi na jej widok 

ścisnęło  się  serce.  Przypominała  małą,  drobną 

dziewczynkę;  była  taka  śliczna, samotna przy tym i opuszczona. A pod sercem 

nosi

ła jego dziecko. 

Jak ja si

ę powinienem teraz zachować? Co powinienem czuć? 

Sta

ł dobrą chwilę w drzwiach i nie mógł oderwać oczu od tej niezwykłej, pełnej 

radości życia dziewczyny, która oczarowała go, gdy tylko ją ujrzał. Od razu jednak 

zaczął go ogarniać strach, znajome uczucie, którego nauczono go jeszcze w dzie-

ci

ństwie... 

Tina jest w ci

ąży. 

Kiedy ja wcale tego nie chc

ę. Nie chcę! Jak to w ogóle możliwe? Co ja mam 

robić? A Tina siedzi pochylona nad swoją pracą, rude włosy zasłaniają jej twarz 

i... 

Bo

że, przecież ja ją kocham! Tylko dlaczego ona jest w cią- 

ży? No i wyjeżdżam do Londynu! Wszystko już  załatwione. I nie mam 

najmniejszej ochoty zostawa

ć ojcem ani kochać kogokolwiek, ani... 

Tina dostrzeg

ła go i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do niego, przerywając tok 

jego  myśli.  Jego  uporządkowany,  dobrze  zorganizowany i zaplanowany świat 

rozpadł się pięć minut temu w gruzy. 

Niewykluczone jednak, 

że stało się to znacznie wcześniej, już wtedy, gdy ujrzał 

Tinę po raz pierwszy. 

background image

-  Nie bój si

ę - rzekła spokojnie. Uśmiechała się nadal, 

skrywaj

ąc swoje cierpienie przed światem. - Nie masz czego się 

ba

ć. 

Czy wszystko, co my

ślę, jest wypisane na mojej twarzy? 

- pomy

ślał z niepokojem. 

• Nie mam zamiaru namawia

ć cię do małżeństwa i na pewno nie będziesz się 

musiał o nas martwić. Nie mam zamiaru zatrzymywać cię przy sobie. Myślałam 

tylko, że... masz prawo dowiedzieć się przed wyjazdem, że urodzi ci się dziecko. 

• Wyt

łumacz mi, proszę, co się stało! - wybuchnął niespodziewanie, podchodząc 

do biurka. Oparł się o nie rękami i nachylił, patrząc jej prosto w oczy. - Mówiłaś 

mi, że dopiero miałaś miesiączkę, że jesteś dorosłą osobą, że wiesz, co robisz, i że 

nie jesteś głupia... 

• Okaza

ło się jednak, że jestem głupia. 

• Nie wierz

ę! Jeżeli zaszłaś w ciążę, to znaczy, że sama tego chciałaś. 

• Nie chcia

łam zajść w ciążę - odpowiedziała spokojnie. 

- Uwierz mi, prosz

ę, że nie zastawiałam na ciebie pułapki. 

Myślałam... naprawdę tak mi się wydawało, że jestem bez 

pieczna. Wiem, oczywi

ście, że nie ma zupełnie bezpiecznej 

 

 

 

 

 

pory, a teraz... Widzisz, dla mnie to dziecko nie jest 

żadnym  nieszczęściem. 

Musisz to wreszcie zrozumieć - dodała. 

-  Nie jest nieszcz

ęściem? - Spojrzał na nią zdumiony. - 

Mylisz si

ę! To niewyobrażalna tragedia. To szczyt głupoty i bez 

sensu... 

Mia

ła  po  dziurki  w  nosie  tej  całej  rozmowy.  Nie  chciała  tego dłużej  słuchać. 

Szczyt g

łupoty  i  bezsensu!  A  rozmowa  dotyczy przecież  dziecka,  ich  dziecka. 

Zerwała się zza biurka i oparła o ścianę jak najdalej od Jocka. Jej twarz stała się 

kre-dowobia

ła. 

Szczyt g

łupoty  i  bezsensu?  Czy  można  tak  myśleć  o dziecku, które ma się 

narodzić? 

• Musz

ę  ci  coś  powiedzieć  -  zaczęła,  przymykając  oczy.  Milczała  chwilę,  a 

potem  postanowiła  powiedzieć  mu, co kryje się  w  jej  sercu.  -  Posłuchaj  mnie. 

Moja głupota nie ma tu nic do rzeczy. Uważam ponadto, że nadszedł czas, żeby 

mówić o przyszłości, a nie o tym, co się stało. 

• Ale... 

• Nie ma 

żadnych  ale!  Mam  dwadzieścia  dziewięć  lat i zakochałam  się. 

Pokochałam cię bezgraniczną, ślepą miłością. Nigdy nikogo jeszcze nie kochałam 

tak bardzo jak ciebie. I nigdy ju

ż  nikogo  nie  pokocham  w  podobny  sposób.  Ty 

zaś... ty wyjeżdżasz. Dlatego właśnie myśl o urodzeniu twojego dziecka napełnia 

mnie taką radością. 

Jock nadal zdawa

ł się nic nie rozumieć. 

• Chcesz wi

ęc powiedzieć, że chciałaś zajść w ciążę? 

• Nie - odpowiedzia

ła krótko. - Nie chciałam, tylko że teraz łatwiej by ci było 

nauczyć mnie fruwać, niż nakłonić do usunięcia tej ciąży. W odróżnieniu od ciebie 

nie sądzę, że na świecie pojawi się o jedno dziecko za dużo. Potrafię o nie zadbać 

background image

i potrafi

ę dać mu dużo miłości. Potrafię ofiarować mu całą swoją miłość... 

• Jakim cudem b

ędziesz się nim mogła opiekować w twojej sytuacji finansowej? 

- zapyta

ł bez ogródek. 

• Rozmawia

łyśmy już o tym z Christie. Jeżeli Struan da mi stałą pracę, a robił 

mi  przecież  takie  nadzieje,  zostanę  w  Gun-dowring. Christie sprzeda farmę  i 

przeniesiemy  się  do  miasta.  Damy sobie radę,  nie  mamy  przecież  dużych 

wymagań. Będziemy się utrzymywać z mojej pensji, a Christie zajmie się dziećmi. 

• Wszystko ju

ż, widzę, zaplanowałaś. 

Czu

ł, jak ogarnia go gniew. Te kobiety wszystko już bez niego postanowiły! 

• Jock... 

• Jak ty sobie to wyobra

żasz, u diabła? - zawołał, odwracając się do okna. - Dla 

mnie, jak widzę, nie ma miejsca, mam więc odejść po prostu od własnego dziecka? 

• Mo

że powiesz mi w takim razie, czego tak naprawdę chcesz? - spytała cicho. - 

Jak wyobrażasz sobie siebie w roli ojca? 

Zapad

ła cisza. 

A potem Jock powzi

ął decyzję. Przyszło mu to bardzo ciężko, musiał bowiem 

zapomnieć  o tym wszystkim, czego uczono go od dziecka. Czuł,  że  wpada  w 

pułapkę... Cóż miał jednak robić? Chodzi przecież o Tinę! Nie pozostaje mu więc 

nic innego, tylko pokornie znie

ść to, co przynosi mu los. 

• Musimy si

ę  pobrać  -  oznajmił,  wzdychając  ciężko.  -  Nic  innego nam nie 

pozostaje. 

• Jock mi si

ę oświadczył. 

• To cudownie... - rzek

ła z ulgą Christie. 

 

 

 
 

  • Posłuchaj  mnie  uważnie,  zanim  zaczniesz  szyć  mi suknię  ślubną  i spraszać 

go

ści na wesele - przerwała Tina. - Nie mam zamiaru wychodzić za niego za mąż. 

• Ale... 

• Czy chcesz us

łyszeć, jak on mi się oświadczył? Powiedział mniej więcej tak: 

„Musimy  się  pobrać, bo nie mamy innego wyjścia",  i  wyglądał  przy  tym,  jakby 

właśnie wydał na siebie wyrok śmierci. 

• No, je

żeli tak... - spochmurniała Christie. 

• Ale on nie mo

że zrozumieć, dlaczego mu odmówiłam. 

• A wi

ęc nadal chce się z tobą ożenić... 

• On tylko chce si

ę  zachować  przyzwoicie, to wszystko. Na myśl  o  żonie  i 

dziecku przechodzą go ciarki, postanowił jednak zachować się honorowo. I wiesz, 

co mi w końcu powiedział? 

• No? 

• 

Że porozmawiamy sobie o tym na spokojnie jutro. 

• We

źmiemy ślub siódmego listopada. 

• Nie rozumiem? 

Przed chwil

ą minęła godzina siódma i Tina rozpoczęła właśnie dyżur. Zdążyła 

tylko włożyć biały fartuch i powiesić na szyi stetoskop, gdy w drzwiach pojawił 

się Jock. 

background image

• Wszystko ju

ż sprawdziłem. To najwcześniejsza data, jaka wchodzi w grę, gdyż 

między zgłoszeniem a datą ślubu musi upłynąć miesiąc. 

• Powtórz, prosz

ę, bo dobrze nie zrozumiałam - rzekła z uśmiechem, wkładając 

ręce do kieszeni fartucha. - Czegoś mi tu brakuje. Oświadczyny wyglądają chyba 

zupełme inaczej? Gdzież bukiet róż i pierścionek z diamentem? A gdzie wyznanie 

mi

łości i obietnice, że nic nas nie rozdzieli aż do śmierci? 

Przeczyta

łam  w  swoim  życiu  dosyć  romansów, panie doktorze, i wiem, jak to 

powinno wygl

ądać! 

• Niem

ądra jesteś. 

• No w

łaśnie - przyznała ze smutkiem - jestem niemądra. Sam to powiedziałeś i 

masz zupełną rację. Jestem niemądra, bo zaszłam w ciążę. Jestem niemądra, bo się 

w  tobie  zakochałam.  A ty nie potrzebujesz przecież  niemądrej  żony.  W  gruncie 

rzeczy, panie doktorze, panu nie jest potrzebna 

żadna żona, mądra czy głupia. 

• Tino... 

• Nie chcesz w ogóle ma

łżeństwa  -  przerwała  mu  -  a ja nie wyjdę  za  mąż  za 

człowieka, który mnie nie kocha. 

• Ale

ż to szantaż! - wybuchnął. 

• Nazywaj to sobie, jak tylko chcesz, ale ja, mimo 

że  cię  kocham, nigdy nie 

wyjd

ę za ciebie mąż, jeśli nie potrafisz mi odpłacić miłością. 

• Pos

łuchaj mnie... 

• Przepraszam, panie doktorze, ale mam ju

ż pacjenta - przerwała mu chłodno. - 

A czy na pana nie czeka jakiś poród? 

• Chwilowo nie. 

• To id

ź poszukać sobie kogoś innego, kogo mógłbyś zadręczać, a mnie zostaw 

w spokoju. Najlepiej b

ędzie,  jeśli  poszukasz teraz Sarah Page. To nowa 

pielęgniarka, która pracuje na drugim oddziale dopiero od dwóch dni. Czekają cię 

dwa  upojne spotkania, dwa szampa

ńskie wieczory, a może nawet noce, kto wie? 

Mo

że uda ci się jeszcze kogoś rozkochać przed wyjazdem do Londynu? Idź sobie 

w  każdym  razie  ode  mnie  i nie zawracaj mi głowy  swoimi  pomysłami,  bo  ja 

naprawde nie mam na to czasu. 

Jock stan

ął w oknie. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić. 

 

P

ękała mu głowa. Wiedział tylko, że w tej sytuacji w żaden sposób nie może stąd 

wyjechać... 

A Tina? Do diab

ła! Tina musi wyjść za mnie za mąż! 

Te rozmy

ślania  przerwał  mu  widok  Barbary,  która  pomagała  mężczyźnie  w 

średnim wieku wysiąść z samochodu, a potem sadowiła go na wózku. Mężczyzna 

był nagi od pasa w górę. Zgięty w pół, nie mógł się najwyraźniej wyprostować. W 

tej chwili podbieg

ła do nich Tina. 

Postanowi

ł zostać i sprawdzić, czy nie będzie potrzebny, zwłaszcza że nie nęcił 

go 

zupełnie  powrót  do  pustego  domu  i pozostawanie sam na sam ze swymi 

my

ślami. 

Z samochodu wysiad

ła właśnie kobieta, która siedziała za kierownicą. Była to 

Lorna  Colsworth,  członkini  zarządu  szpitala, prezeska damskiego klubu gry w 

kręgle, która stała na straży moralności w Gundowring i okolicy. 

Jock spojrza

ł na wózek, spodziewając się zobaczyć na nim jej męża, właściciela 

przedsiębiorstwa pogrzebowego. Jakież było jednak jego zdumienie, gdy zobaczył 

zamiast niego rze

źnika  Rega  Carneya,  otyłego  mężczyznę  o  nalanej  czerwonej 

twarzy, na której malowa

ło się teraz bezbrzeżne cierpienie. 

background image

Lorna by

ła  niemal  tak  samo  czerwona.  Szła  szybko  w  stronę  izby przyjęć, 

skrywaj

ąc twarz pod stosem ubrań. Gdy tylko dostrzegła Jocka, który zbliżał się w 

jej kierunku, n

iemal rzuciła w niego całe zawiniątko: koszulę, marynarkę, krawat, 

skarpetki i buty. 

-  Prosz

ę mu to dać, kiedy... Panie doktorze, muszę już iść! 

Ja naprawd

ę muszę już iść... 

Jock stanowczym ruchem po

łożył jej rękę na ramieniu. 

-  Niech nam pani powie, co si

ę stało? - zapytał. 

Zorientowa

ł się już, że Tina pochylona nad Regiem na próżno 

 

 

próbuje si

ę czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wyglądał tak, jakby nagle 

straci

ł mowę. 

Lorna za wszelk

ą  cenę  chciała  odejść, Jock jednak nie mógł  na to przystać. 

Mo

że Reg Carney zjadł coś zatrutego? Może przedawkował leki? Doznał jakiegoś 

urazu? 

• Ja nic nie wiem... Tu jest jego ubranie. Naprawd

ę muszę iść. - Lorna zrobiła 

krok do tyłu, ale Jock ją zatrzymał. 

• Prosz

ę nam wszystko powiedzieć. 

Tina zrezygnowa

ła już z uzyskania informacji od swego pacjenta i próbowała 

teraz  oderwać  jego rękę  od  pachwiny.  Mężczyzna jęczał  przez  cały  czas 

przeraźliwie, przechylając się z boku na bok. 

• Co panu jest? - pyta

ła. 

• On... on... 

Czerwie

ń na twarzy Lorny zamieniała się teraz w purpurę. Wyglądała tak, jakby 

za chwilę miała dostać udaru. Jock odprowadził ją na bok i posadził na krześle. 

Nie miał wyjścia, musiał się od niej czegoś dowiedzieć. 

• Niech pani wreszcie co

ś powie! 

• Przyci

ął mu się... przyciął mu się... - wykrztusiła. - Teraz naprawdę muszę już 

iść... 

Jock rzuci

ł  okiem  na  Rega  i  zobaczył,  że  Tina  zdołała  odsunąć  jego rękę. 

Spojrzała w dół i najwyraźniej osłupiała. A potem przez ułamek sekundy Jockowi 

wydało  się,  że  niewiele  brakuje,  aby  wybuchnęła  śmiechem.  W  porę  jednak  się 

opanowała. 

Reg znajdowa

ł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Trudno byłoby wymyślić 

co

ś bardziej poniżającego dla mężczyzny, jego penis uwiązł bowiem między 

ząbkami zamka błyskawic/ nego. Reg musiał najwyraźniej podciągnąć zamek 

bardzo energicznie i z wielk

ą siłą. 

 

 

 

 
 

Tina pokiwa

ła głową w zdumieniu. 

-  Jak... to si

ę stało? 

Lorna j

ęknęła znowu i zaczęła opowiadać: 

-  Nagle us

łyszeliśmy, że przed domem zatrzymał się samo 

background image

chód. My

śleliśmy, że to wraca Simon i Reg wpadł w panikę. 

Z

łapał spodnie... i podciągnął zamek... no i... Nie udało nam 

si

ę go uwolnić. Krzyczał tak głośno, że się bałam, że sąsiedzi 

us

łyszą, a to wcale nie był Simon... 

Lorna zacz

ęła szlochać. 

Jock zachowa

ł  powagę,  choć  sam nie rozumiał,  jak  mu  się  to  udało.  Nigdy 

jeszcze w życiu nie chciało mu się tak bardzo śmiać. 

• Prosz

ę się uspokoić, może już pani iść do domu - zwrócił się do Lorny. - Damy 

sobie radę. 

• Ale...  -  Lorna patrzy

ła  na  nich  przerażonym  wzrokiem.  -  Co  teraz  będzie? 

Simon... wszyscy się o tym dowiedzą... 

• Wiem o tym tylko ja, doktor Rafter i siostra Roberts. Daj

ę pani słowo, że nic 

nie wydostanie się poza mury tego szpitala. Niech pani stąd idzie. 

Ratowanie Rega Carneya zabra

ło  im  równe  dwadzieścia  minut. Przez 

dziewiętnaście  minut  uspokajali  go,  aż  wreszcie  Tina  mogła  wstrzyknąć  mu 

niewielk

ą  ilość  środka  znieczulającego.  Następnie  w  ciągu  minuty  udało  im  się 

przesunąć zamek błyskawiczny w dół. 

-  Zawo

łajcie mi taksówkę - poprosił zaraz potem Reg, pa 

trząc nerwowo na zegarek. - Moja żona za chwilę będzie w do 

mu. Albo nie! - 

zmienił szybko zdanie. - Dzisiaj jeździ taksów 

k

ą Ted Farndale! Tego by jeszcze brakowało! Jutro wiedziałoby 

o wszystkim ca

łe miasto. 

-  Mog

ę pana zaraz podwieźć do domu - zaproponował 

Jock. - Sko

ńczyłem już dyżur. Zostawimy doktor Rafter, żeby 

dalej sama ratowa

ła pacjentów. Niedługo wrócę - odezwał się 

cicho do Tiny przed wyjściem. - Musimy wreszcie poważnie 

porozmawia

ć. 

Wróci

ł wkrótce potem i zastał Tinę znowu przy biurku. Gdy spojrzała na niego, 

wied

ział, że musiała się przed chwilą głośno śmiać. 

• Czy nikt was po drodze nie widzia

ł?  -  spytała.  -  Trzeba  mu  było  przykleić 

sztuczne w

ąsy i brodę dla niepoznaki. 

• Na pewno by z tego skorzysta

ł - uśmiechnął się Jock. 

- Kaktus mi na d

łoni wyrośnie, jeśli któreś z nich dopuści się 

jeszcze w przysz

łości zdrady. 

• Ma to jedn

ą dobrą stronę - rzekła Tina. 

• Jak

ą? 

• Wiesz przecie

ż,  że  Lorna  jest  w  zarządzie  szpitala.  Trudno  sobie wyobrazić 

bardziej pruderyjn

ą  osobę,  więc  się  bałam,  że  może  sprzeciwić  się  zatrudnieniu 

mnie na stałe, gdy zostanę samotną matką. Myślę jednak, że teraz nie będzie jej 

wypadało zwracać mi uwagę. 

Dobry humor Jocka rozwia

ł się bez śladu. 

• Tino... 

• Zastanawiam si

ę właśnie, co wpisać Regowi do jego karty choroby - ciągnęła, 

zupe

łnie nie zwracając na niego uwagi. 

- Chyba nie dokonam 

żadnego wpisu. Biedny, umarłby chyba 

na serce, gdyby kiedyś jakiś lekarz zapytał go, co mu się wtedy 

sta

ło. 

• Tino... 

background image

• Co o tym s

ądzisz? 

 
S

ądzę, że powinniśmy porozmawiać. 

• Przecie

ż rozmawiamy. 

• Powinni

śmy porozmawiać o nas. Potrząsnęła głową i pochyliła 

się nad biurkiem. 

 

• Nie ma 

żadnych „nas". Jesteś tylko ty, jestem ja i jest nasze dziecko. 

• Kiedy ja chc

ę mówić „my". 

• Chyba tylko po to, 

żeby  wypełnić  obowiązek?  -  rzuciła.  -  Nie masz 

przecież najmniejszej ochoty na małżeństwo. 

Jock westchn

ął  ciężko  i  usiadł  naprzeciwko  niej.  Cóż  to  za  kobieta! Jej 

obecno

ść  sprawia,  że  jedynym  jego  pragnieniem  jest  przebywać  w jej 

obecno

ści, aby wraz z nią się śmiać, aby ją kochać i aby się nią opiekować. 

Ale ma

łżeństwo? 

-  Chyba masz racj

ę. Ja sam nie wiem, czego chcę. 

-  Skoro tak mówisz, to z pewno

ścią nie chcesz się żenić. 

              - Do diab

ła... 

Jock przejecha

ł  palcami  po  włosach  i  wstał.  Wyszedł  na  korytarz, a po 

chwili znów wróci

ł i usiadł. Tina siedziała bez ruchu, starając się z całych sił 

powstrzymać  na wodzy swoje uczucia i sprawiać  wrażenie  osoby 

opanowanej, zainteresowanej rozmow

ą  i  przyjaznej.  Przychodziło  jej  to 

jednak z wielkim trudem. W ko

ńcu  odłożyła  pióro,  zamknęła  oczy i 

zrozumiała, że dłużej już nie wytrzyma. 

-  Wiesz co? - odezwa

ła się cicho. - Idź do domu i połóż się 

spa

ć. Przeszkadzasz mi w pracy, a sam jesteś zmęczony. Zo 

stawmy to do jutra. 

-A niech to licho porwie! - wybuchn

ął, uderzając pięścią 

         w stó

ł. - Zastanów się! Czy nic więcej nie masz mi do powie 

dzenia, tylko 

żebym poszedł spać, bo ty masz pracę, a ja jestem 

 

 

zm

ęczony? I żebyśmy wszystko zostawili do jutra? Do jutra to możesz sobie 

zostawić swoje papierki! 

• A co by

ś chciał ode mnie usłyszeć? 

• Sam nie wiem, ale... -  Potrz

ąsnął  głową  z  rozpaczą.  -Mówimy przecież  o 

miłości. Do diabła! Tak jest! Mówimy przecież o miłości... 

• Do diab

ła! Wcale nie mówimy o miłości! 

• Mylisz si

ę! Od dziecka uczono mnie, żebym nie okazywał uczuć, żebym nie 

zbliżał  się  do  ludzi.  Mówiono  mi,  że  to  grozi  katastrofą,  bo  albo  mnie  ludzie 

zniszczą,  albo  ja  ich...  Wiem  teraz,  że  to  bzdura.  Bywają  na  świecie  szczęśliwe 

małżeństwa, a to, że moim rodzicom się nie udało, nie oznacza jeszcze, że mnie się 

nie uda. Dlaczego więc miałbym się nie ożenić? 

• Chcia

łbyś się szczęśliwie ożenić? 

• Tak... Nie! To znaczy, sam nie wiem - wyb

ąkał z rozpaczą w głosie. - Wiem 

tylko, że gdybym się miał ożenić, to ożeniłbym się właśnie z tobą. Nie spotkałem 

jeszcze nigdy takiej kobiety jak ty! Ledwie si

ę trzymasz na nogach ze zmęczenia, 

nie masz grosza przy duszy, masz za to na g

łowie mnóstwo zmartwień, oczekujesz 

background image

mojego  dziecka,  a  ja  wyjeżdżam  do  Londynu. A ty nawet teraz nie wpadasz w 

histeri

ę, tylko bierzesz na siebie odpowiedzialność za dziecko, tak jak już kiedyś 

wzięłaś odpowiedzialność za siostrę i jej dzieci. 

• Ciekawe, co by mi pomog

ła  histeria  -  zauważyła  spokojnie Tina. -  A  jeśli 

chodzi o siostrę... Christie zrobiłaby na moim miejscu dokładnie to samo. 

• W

łaśnie o to mi chodzi! Christie by tak zrobiła, bo cię kocha tak samo jak ty 

j

ą. Ja bym tak jednak nie potrafił zrobić, nie umiałbym wziąć odpowiedzialności, 

bo się boję. 

Wsta

ł znowu, okrążył stół i stanął za Tina, po czym położył 

 

 

 

 

 

r

ęce na jej ramionach. Tina odchyliła się do tyłu i oparła o niego, by nabrać trochę 

siły. Nie ma na to rady. Kocham go jak nikogo na świecie, może więc zgodzić się 

na jego propozycję... Z biegiem czasu nauczę go chyba miłości? I może uda mi się 

zaleczyć jego rany? 

Pochyli

ł się i musnął wargami jej włosy. 

• Musisz wyj

ść za mnie - szepnął. - Wiem... Do diabła ciężkiego, właściwie to 

nic nie wiem. A tak naprawdę wiem tylko jedno, że nie potrafię wyjechać na drugi 

koniec 

świata i kazać ci wychowywać samej nasze dziecko. I wiem też, że muszę 

się zmienić... muszę się nauczyć kochać... dawać miłość... 

• Jock... 

• Nic nie mów! - Po

łożył jej palec na ustach. - Tylko ty możesz mi pokazać, jak 

si

ę kocha... Jeżeli chcesz zaryzykować, to wyjdź za mnie za mąż. Gotów jestem 

uklęknąć przed tobą z bukietem róż... 

 

Jak mog

łabym mu odmówić? Szanse na powodzenie są oczywiście niewielkie, a 

ryzyko duże, nic innego mi jednak nie pozostaje. Jeśli nie zaryzykuję, na pewno 

nic nie zyskam. 

• Spróbujesz mnie pokocha

ć? - wyszeptała, kładąc rękę na jego dłoni. 

• Na pewno ci

ę pokocham - odpowiedział. 

Je

śli tylko potrafię, szepnęło cicho jego serce. Jeśli tylko potrafię. 

Ich 

ślub odbył się dwa miesiące później. Jak na śluby w Gundowring gości nie 

było zbyt wiele, Jock jednak uważał, że przyszły tłumy. 

-  Zaprosimy tylko najbli

ższych przyjaciół - postanowił, ale 

że wszyscy niemal uważali się za najbliższych przyjaciół Tiny i Jocka, nie sposób 

by

ło kogokolwiek pominąć. 

Struan, który wróci

ł z urlopu w doskonałym nastroju, zamówił na weekendowy 

dyżur lekarzy z miasta, aby żadne nagłe wypadki nie mogły zakłócić uroczystości. 

Tina wygl

ądała  prześlicznie.  Nie  chciała  włożyć  białej  sukni, choć  Christie 

t

łumaczyła  jej,  że  „panna  młoda  w  ciąży  to  obecnie  żaden  wstyd",  zgodziła  się 

jednak na kolor jasno-z

łocisty. 

Jedwabna suknia, któr

ą uszyła jej Christie, leżała na niej znakomicie. Christie, 

ubrana w sukienk

ę o podobnym odcieniu, wyglądała także bardzo ładnie. Ostatnio 

przytyła  trochę,  dopisywał  jej  humor  i  powoli  odzyskiwała  radość  życia.  W 

orszaku 

ślubnym nie zabrakło oczywiście Ally i Tima. 

Przed 

ślubem Jock i Tina kupili małą farmę z widokiem na zatokę. Miejsce było 

śliczne, a największą zaletą nowego nabytku był fakt, że na farmie stały niedaleko 

siebie dwa domy. 

background image

-  Chcieliby

śmy bardzo mieszkać obok was - oznajmił Jock Christie. - Tina ma 

zamiar pracowa

ć  przynajmniej na pół  etatu,  więc  będziesz  nam  potrzebna  i 

cieszylibyśmy się ogromnie, gdybyś i ty nas potrzebowała. 

Jock czasem wie, co i kiedy powiedzie

ć, myślała  Tina,  stojąc  w  drzwiach 

kościoła. W okresie narzeczeństwa też zachowywał się wspaniale. Kupił jej piękny 

pierścionek zaręczynowy, zabierał na poszukiwanie domu i... spał z nią tak, jakby 

rzeczywiście ją kochał. 

A teraz bior

ą ślub. Jock, którego tak bardzo kocha, czeka na nią koło ołtarza. I 

jest tak niesamowicie przystojny... 
Zabrzmia

ły pierwsze dźwięki marsza weselnego, Tina postąpiła krok do przodu. 

Jock odwrócił się w jej kierunku i powital   

j

ą  uśmiechem  pełnym  dumy  i  miłości.  Ona  zaś  gotowa  była  ruszyć  za nim na 

koniec 

świata. 

Czeka

ł  na  nią.  Czekał  na  nią  człowiek,  którego  kochała.  Gdyby jednak nie 

darzy

ła  go  aż  takim  uczuciem,  gdyby  nie  znała  go  tak  dobrze,  nie  zauważyłaby 

strachu kryjącego się głęboko w jego oczach. 

Wiedzia

ła już, że ją kocha, ale wcale nie pragnie ślubu. Zdawała sobie dobrze 

sprawę, że dużo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim znajdzie prawdziwe szczęście. 

Jeżeli kiedykolwiek jej się to w ogóle uda. 

ROZDZIA

Ł JEDENASTY 

Nic chyba z tego nie b

ędzie. 

Patrzy

ła  ponuro  na  swoje  biurko.  Był  to  jej  ostatni  dzień  w szpitalu. Miała 

jeszcze pozamykać szuflady, a potem czekał ją powrót do domu i wystąpienie w 

nowej dla siebie roli matki. Ale już teraz czuła się bardzo samotnie. Dziecko ma 

się urodzić za cztery tygodnie, wtedy też będą już we troje stanowić rodzinę. 

Tina jednak obawia

ła się, że jeśli Jock się nie zmieni, nic z tego nie będzie. 

-  Jeste

ś gotowa? - powitała ją Ellen, która weszła właśnie 

do pokoju, nios

ąc naręcze kapciuszków dziecinnych. - Do wy 

boru, do koloru - 

oznajmiła ze śmiechem. - To miesięczna pro 

dukcja pensjonariuszek naszego domu opieki. 

Tina odpowiedzia

ła  jej  bladym  uśmiechem  i  Ellen  skonstatowała,  że  z  Tiną 

dzieje się coś niedobrego. 

• Co si

ę stało? 

• Ale

ż nic. 

• Nie masz chyba tajemnic przed star

ą  ciotką?  -  zaczęła  Ellen, siadając 

naprzeciwko Tiny. - 

Przede mną nic się nie ukryje. Widzę przecież, że coś ci jest. 

Może boisz się porodu, zastanawiasz się, jak to wszystko będzie? 

• Zupe

łnie się nie boję - westchnęła Tina. - Jock boi się wystarczająco za nas 

oboje. 

background image

• Teraz ja nic nie rozumiem. Przesz

łaś wszystkie badania 

 

 

 

 

 

i trudno sobie wyobrazi

ć lepszego położnika niż twój mąż. W dodatku zapewnił 

sobie pomoc kolegi o kwalifikacjach nie gorszych niż jego. - Urwała nagle. - No 

tak, tylko że Jock najwyraźniej nie może zapomnieć, jak jego matka zapłaciła za 

swój poród. Trudno mu si

ę właściwie dziwić, że się boi. 

• Ale ja nie jestem ju

ż w stanie tego wytrzymać - wybuch-nęła Tina. 

• Nie jeste

ś w stanie wytrzymać? 

• Tak! Ci

ągle na mnie patrzy tak, jakbym już za chwilę miała zniknąć bez śladu 

z powierzchni ziemi. 

• I to ci

ę niepokoi? 

• No w

łaśnie  -  westchnęła  Tina.  -  Jestem  najszczęśliwszą  kobietą  na  ziemi, 

kocham go ogromnie, a on jest dla mnie taki dobry. Tylko 

że  nie  wyobrażasz 

sobie, jak to wygląda! On nie tyle obawia się, że coś mi się stanie, ile cały czas 

wydaje się wyczekiwać nieszczęścia. Z góry już wie, że pewnego dnia nadejdzie 

kres, że to, co jest między nami, nie będzie trwać wiecznie i dlatego... dlatego on 

nie potrafi... 

• Czego nie potrafi? 

• Nie potrafi mi ofiarowa

ć siebie - przygryzła wargi Tina. Niechętnie prowadziła 

tę rozmowę, lecz Ellen znała Jocka od dziecka, łatwiej więc mogła zrozumieć całą 

sytuację  niż  na  przykład  Christie,  dla  której  Jock  był  uosobieniem  ideału.  -  Nie 

chcia

łabym, żebyś mnie źle zrozumiała - ciągnęła Tina. - Jock stara się jak może. 

Kocha  mnie  naprawdę  i  mówi  mi  o  tym.  Jest  taki dobry, śmiejemy  się  z  tego 

samego... 

• No to nie jest tak 

źle - zauważyła Ellen. 

• Tylko 

że  on...  Strasznie trudno  to  wytłumaczyć. Widzisz, czasami myślę,  że 

małżeństwo  jest  dla  niego  ciężkim  obowiązkiem,  a on stara się  ten  obowiązek 

wypełnić jak najlepiej... Coś ci teraz 

opowiem. W zesz

łym tygodniu wlazła do nas kominem małpka. Myśleliśmy, że to 

złodziej, Jock złapał więc parasol i wałek do ciasta i tak uzbrojony zastał małpkę 

siedzącą  na  kominku.  Śmiechu  było  potem  co  niemiara,  ale  wyobraź  sobie,  że 

nawet wtedy Jock nie spuszcza

ł  ze  mnie  wzroku,  jakby  się  chciał  upewnić,  że 

jeszcze 

żyję, bo przecież jak nie jutro, to pojutrze... 

• Co

ś się z tobą stanie? 

• No w

łaśnie. A kiedy na niego krzyczę... 

• Krzyczysz na niego? 

• Pewnie, 

że czasami krzyczę, a tobie nigdy to się nie zdarza? Kiedy na przykład 

twó

j mąż znowu wejdzie do domu w zabrudzonych butach albo narobi bałaganu... 

No powiedz, Ellen, nigdy nie krzyczysz na Boba? 

• No, mo

że czasami... 

-  I co wtedy si

ę dzieje? - dociekała Tina. 

Ellen roze

śmiała się. 

-  Bob krzyczy na mnie... 

że na przykład dość już ma tych 

babskich porz

ądków, albo że trudno wytrzymać z taką kobietą 

jak ja. Najcz

ęściej śmiejemy się potem z siebie, ale zdarzyło się, 

że trzasnął drzwiami i zniknął na cały wieczór - dodała Ellen, 

czerwieniej

ąc. 

background image

Tina patrzy

ła zamyślona przed siebie. I tak właśnie powinno być! Dlaczego u 

nas jest inaczej? 

• No w

łaśnie... - pokiwała głową. 

• Nie rozumiem -  zdziwi

ła  się  Ellen.  -  A co robi Jock, kiedy  na niego 

krzyczysz? 

• Kiedy jestem w z

łym humorze, Jock zaczyna mi dogadzac i chodzi koło mnie, 

zupełnie jakbym byla chora i tak krucha i delikatna, że wystarczy jeden powiew 

wiatru i juz mnie nie b

ędzie. Jeżeli on się nie zmieni... 

 

 
 

 

 

-  To co? 

Tina zerwa

ła  się  na  równe  nogi,  bo  w  drzwiach  stanął  właśnie  Jock. Był  taki 

przystojny! Serce zaczęło jej szybciej bic na jego widok, zupełnie jak pierwszego 

dnia, gdy go poznała. 

U

śmiechnął się, ale oczy miał zatroskane. 

• Czy wszystko w porz

ądku? - spytał niespokojnie. - Wyglądasz na zmartwioną. 

• Nic mi nie jest -  próbowa

ła  się  uśmiechnąć.  -  Ellen przyniosła  mi  właśnie 

dwadzieścia  siedem  par  dziecinnych  kapci.  Zobacz sam! Jeśli  nasza  pociecha 

będzie miała mniej niż pięćdziesiąt cztery nóżki, będziemy mieli kłopot... - rzekła i 

głośno się roześmiała. 

Na twarzy Jocka nie pojawi

ł się nawet cień uśmiechu. 

• Nasze dziecko b

ędzie najzupełniej normalne - zapewnił, zupełnie jakby Tina 

rzeczywiście niepokoiła się, że urodzi jej się dziecko z pięćdziesięcioma czterema 

nogami.  -  Wszystkie  badania przecie

ż  na  to  wskazują  -  dodał.  -  Czy  jesteś  już 

gotowa do wyj

ścia? 

• Jestem - westchn

ęła. - Czuję, że będzie mi bardzo brakowało szpitala... 

• Nied

ługo  do  nas  wrócisz  -  zapewniła  Ellen, patrząc  z  niepokojem na Jocka. 

Teraz dopiero zrozumia

ła, co Tina miała na myśli. - A zanim to zrobisz, musisz 

znaleźć  trochę  czasu  pomiędzy  jednym  karmieniem  a  drugim,  żeby  się 

przygotować do egzaminu z anestezjologii. 

• No w

łaśnie... - westchnęła znowu Tina, podnosząc się z krzesła. 

W tej chwili Jock znalaz

ł  się  przy  niej,  by  jej  pomóc,  ona  zaś  z trudem 

pohamowa

ła się, by nie odepchnąć go od siebie. 

-  Dam sobie rad

ę- mruknęła, patrząc na zegarek. - Dopiero 

pi

ąta! - Przez ostatnie dwa miesiące pracowała w ciągu dnia i kończyła pracę po 

południu.  -  Sklepy  są  jeszcze otwarte, zrobię  więc  po  drodze  zakupy  i  będę  na 

ciebie czekała koło siódmej w domu - oznajmiła Jockowi. - Jeśli oczywiście jakieś 

dziecko nie zacznie si

ę w międzyczasie spieszyć na świat... 

• Pani Arthur zacz

ęła właśnie rodzić - powiedział - ale idzie jej to tak wolno, że 

zdążę odwieźć cię do domu. 

• Nie ma mowy -  zaprotestowa

ła,  starając się,  aby  głos  jej  nie zabrzmiał  zbyt 

ostro.  - 

Pojadę  sama.  Jestem  dorosłą,  samodzielną  osobą,  a  w  dodatku  jestem 

zdrowa jak rydz. 

Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego Jock zupe

łnie  nie 

potrafi się odprężyć? To przecież nie ma sensu! 

background image

My

ślała o tym przez cały czas, robiąc zakupy, a zdenerwowanie nie opuściło jej 

nawet wtedy, gdy wsiadła do samochodu, żeby wrócić do domu. 

Mo

że Jock się uspokoi, gdy dziecko się już urodzi? Niewykluczone jednak, że 

wszystko  będzie  wyglądało  znacznie  gorzej.  Może  będzie  się  wtedy  zamartwiał 

jeszcze bardziej? Dlaczego on nie potrafi bra

ć życia po prostu? 

Tina wyje

żdżała już z miasta, skręcała w górę, pomiędzy wzgórza. Po obydwu 

stronach drogi widać było farmy. 

Dlaczego ja czuj

ę  się  taka  nieszczęśliwa?  Dzień  jest  przecież  cudowny, 

promienie s

łońca  odbijają  się  w  morzu,  jest  pogodnie  i ciepło.  Niedługo  urodzę 

dziecko  mojemu  mężowi,  człowiekowi, którego kocham. On także  mnie  kocha, 

opiekuje się mną, nosi mnie niemal na rękach... 

-  Najwyra

źniej jestem egoistką i za bardzo myślę o sobie 

mruknęła. - Niczego mi przecież nie brakuje. 

Nie by

ło to jednak takie proste. 

 

 

 
 

 

Nie chcia

ła,  by  Jock  nosił  ją  na  rękach,  nie  pragnęła  być  jego ukochaną, 

rozpieszczoną żoną, pragnęła być jego przyjacielem i kochanką. 

- Chc

ę żyć pełnią życia, a nie siedzieć zamknięta w złotej klatce! - powiedziała 

głośno. 

W tej samej chwili droga, któr

ą jechała, poruszyła się lekko. 

Przez moment wydawa

ło jej się, że śni na jawie. 

Przyzwyczajona do kozio

łków i fikołków dziecka we własnym brzuchu, sądziła 

po  prostu,  że  kopnęło  ją  teraz  mocniej,  w chwilę  potem  jednak  coś  szarpnęło 

kierownicą  i  samochód  zjechał  na  bok.  Tina  nacisnęła  hamulec  i  patrzyła  przed 

siebie w os

łupieniu. 

Droga najwyra

źniej się ruszała, falowała jak szeroka wstęga, którą ktoś potrząsał 

u obu jej końców. Drogi zazwyczaj się nie ruszają! Z pewnością się nie ruszają! 

W panice zacisn

ęła  ręce  na  kierownicy.  Drogi  z  pewnością  się  nie  ruszają,  ta 

jednak najwyraźniej jest inna od pozostałych! Cały świat się rusza, jakby ziemia 

dostała niestrawności. Drzewo, które rosło w pobliżu, przechyliło się pod zupełnie 

nieprawdopodobnym k

ątem i zwaliło z hukiem na szosę. 

Serce ze strachu podchodzi

ło jej do gardła. Boże, co robić! Zatrzymała się na 

trawiastym poboczu, a ziemia pod nią nadal pulsowała. 

Czy zosta

ć w samochodzie, czy wysiąść? 

Musz

ę  zostać! Z pewnością  będzie  tu  bezpieczniej,  bo  wokół  nie ma drzew... 

Ruch ziemi nie ustawa

ł, trwał przynajmniej dwie minuty. Były to najdłuższe dwie 

minuty w życiu Tiny. 

Oczekiwa

ła najgorszego. Myślała, że otworzy się pod jej stopami przepaść albo 

niebo spadnie jej na g

łowę... 

-  To musi by

ć trzęsienie ziemi - wyszeptała, usiłując zapa 

nowa

ć nad sobą. - Trzęsienie ziemi takie jak w Newcastle... 

W Newcastle, mie

ście  położonym  na  południe  od  Sydney,  podczas trzęsienia 

ziemi były liczne ofiary śmiertelne. 

Odwróci

ła się, aby spojrzeć przez tylną szybę na Gundow-ring, z którego przed 

background image

chwil

ą wyjechała. W mieście chyba nic się nie dzieje, morze jest także spokojne i 

ciche... 

-  A wi

ęc... to lokalne trzęsienie ziemi... Nie ma się czego 

ba

ć - powtarzała sobie. 

Wydawa

ło się, że Christie i dzieciom również nic nie zagraża. Morze w zatoce, 

nad którą znajdowała się ich farma, było zupełnie spokojne. Niewykluczone więc, 

że gdzie indziej jest bezpiecznie. Tina wysiadła ostrożnie z samochodu, oczekując, 

że w każdej chwili ziemia może się przed nią rozstąpić. 

Nic takiego si

ę jednak nie stało. Gdyby nie popękana droga przy poboczu, leżące 

na  szosie  drzewo  i  szerokie  pęknięcie  nawierzchni pośrodku,  można  by  nawet 

sądzić, że był to tylko zły sen. 

Co robi

ć? Z pewnością  nie  może  jechać  dalej, bo drogę  zagradza zwalone 

drzewo, a ostatni jej odcinek jest zbyt g

ęsto  zalesiony.  Ziemia  może  się  zresztą 

zatrząść jeszcze raz. Może zadzwonić? 

Do Jocka? 
Mowy nie ma. Przyjecha

łby tu w jednej chwili jak szaleniec, sprowadziłby jedną 

lub  dwie  brygady  straży  pożarnej,  karetkę  pogotowia, i zaalarmowałby  jeszcze 

inne  służby  ratunkowe,  a wszystko po to, by ratować  ukochaną  żonę,  która  tej 

pomocy wcale nie potrzebuje. W dodatku wszystkie te wozy i karetki mog

łyby być 

potrzebne gdzie indziej... Nie ma przecie

ż  żadnej  pewności,  że  było  to  tylko 

lokalne trzęsienie ziemi! 
 

 

 
 
 

Do farmy by

ło nie więcej niż około półtora kilometra. Może uda mi się dojść? 

Musz

ę tylko omijać po drodze drzewa. 

W tej samej chwili us

łyszała przeraźliwy krzyk. Wyjęła z samochodu podręczną 

torbę lekarską i ruszyła w kierunku, z którego dochodził. 

Jakie

ś sto metrów od samochodu wybiegł z zarośli chłopiec. Miał pewnie około 

dwunastu  lat,  ubrany  był  w  dżinsy,  poplamioną  koszulkę  i  tenisówki.  Miał 

podrapaną i zakrwawioną twarz, a ramię zwisało mu pod dziwnym kątem. W jego 

oczach  kry

ł  się  strach  i  przerażenie.  Gdy  tylko  dostrzegł  Tinę,  rzucił  się  w jej 

wyci

ągnięte ramiona. 

By

ł  to  miejscowy  zabijaka,  Jason  Calvert,  którego  Tina  znała  z widzenia i ze 

s

łyszenia.  Jason  i  jego  przyjaciel  Brendan  bywali postrachem okolicy. 

Zachowywali si

ę tak, jakby mieli co najmniej szesnaście lat, i często wywoływali 

burdy w mieście. 

Teraz jednak Jason by

ł tylko małym, przerażonym chłopcem, który ze szlochem 

schroni

ł się w objęcia Tiny. 

• Powiedz mi, co si

ę stało - dopytywała się Tina. - Co ci się stało w rękę? 

• Bo

że, pani doktor, mnie nic nie jest... - Jason z trudem przychodził do siebie. 

• Czy przywali

ło cię drzewo? Mów prędko! Zaraz cię zabierzemy do szpitala i 

nastawimy r

ękę. 

• Kiedy mnie nic nie jest! - wyja

śnił, uwalniając się z jej objęć. - Ale Brendan... 

Trzeba ratowa

ć Brendana! - wołał z przerażeniem w głosie. 

• A gdzie jest Brendan? 

background image

• Ja... Byli

śmy razem... 

• Uspokój si

ę. Policz spokojnie do trzech i zacznij po kolei. 

• Byli

śmy na wagarach - wybąkał w końcu Jason. - Cała 

klasa jecha

ła na jakąś głupią wycieczkę, a my powiedzieliśmy naszym mamom, że 

też  jedziemy.  Zabraliśmy  trochę  jedzenia  i przyszliśmy  tutaj  na  noc.  Wzięliśmy 

nawet piwo... 

Jason nie musia

ł więcej mówić. Tina także spędziła tu dzieciństwo, domyśliła się 

więc od razu wszystkiego. 

• Brendan jest w jaskini? 

• Tak, ale wej

ście do niej... Siedzieliśmy tam i próbowaliśmy rozpalić ognisko, 

kiedy nagle wszystko si

ę  zatrzęsło  i  zaczęły  spadać  głazy.  Jeden  trafił  mnie  w 

ramię  i  wtedy  uciekłem,  ale Brendan... Kiedy przestały  spadać, wróciłem,  żeby 

zobaczy

ć, co się z nim dzieje. Nogi ma przygniecione kamieniami i nie mogłem go 

wydostać. - Jasonem znowu wstrząsnęło łkanie. 

• Pami

ętaj, że musimy oboje zachować spokój. - Tina położyła rękę na ramieniu 

ch

łopca, patrząc mu w oczy. -  Bez ciebie nie dam sobie rady, musisz się  więc 

uspokoić. Powiedz mi teraz, czy Brendan jest w jaskini przemytników? 

Wiele lat temu miejscowe dzieci nazwa

ły  tak  dużą  jaskinię  i od tej pory tak 

w

łaśnie o niej mówiono. Tina także spędzała w niej wagary. 

• Tak, tylko 

że on jest w głębi... 

• Zaraz tam pójd

ę. 

• Ja pani poka

żę... 

• Ty musisz zosta

ć  tutaj  -  zatrzymała  go.  -  Sama  bywałam  w jaskini 

przemytników na wagarach, wi

ęc bez trudu tam trafię. Nie wszyscy jednak wiedzą, 

jak się tam dostać, będziesz więc musiał ich zaprowadzić, kiedy nadejdzie pomoc. 

• Ale jak...? 

• Musisz wróci

ć do mojego samochodu - powiedziała. -Znajdziesz tam telefon 

komórkowy i wybierzesz trzy zera, ode- 
 
 

 

 

 

zwie si

ę  wtedy  siostra  Rhonda.  Opowiedz  jej  wszystko.  Tylko  pamiętaj,  musisz 

mówić spokojnie i powoli. I nie rozłączaj się, dopóki nie odpowiesz na wszystkie 

jej pytania. Zaczekaj potem w samochodzie na karetk

ę i zaraz ją wyślij do jaskini. 

Opuść sobie oparcie na przednim siedzeniu do tyłu i połóż się wygodnie. Czekaj 

tam, dopóki po ciebie nie przyjadą. Pamiętaj, że nie możesz nas zawieść! 

W szpitalu trz

ęsienia ziemi prawie nie zauważono. Tylko na suficie w korytarzu 

pojawi

ła się rysa, a na jednym z oddziałów spadł obraz ze ściany. 

Poród pani Arthur przeci

ągał się w nieskończoność, skurcze nadal pojawiały się 

rzadko, choć rodziła już trzeci raz. Jock zszedł na chwilę do recepcji, a w progu 

natknął się od razu na lekarzy z karetki, straż miejską i oficera straży pożarnej. 

-  Co tu si

ę dzieje? - zapytał, nikt mu jednak nie odpowie 

dział, gdyż wszyscy gdzieś się spieszyli, a pokój obok recepcji 

z minuty na minutę zapełniał się coraz bardziej. 

Przed chwil

ą powołany został miejscowy sztab kryzysowy. 

-  Trz

ęsienie ziemi było poważniejsze, niż się początkowo 

background image

wydawało - odezwała się w końcu zdenerwowana Rhonda. - 

Zw

łaszcza na terenach wyżej położonych. Mamy dotychczas 

wiadomo

ść o dwóch zawalonych domach, a także o wielu ob 

ra

żeniach. Połączenia telefoniczne są przerwane, rannych może 

wi

ęc być więcej. 

Zawaha

ła się, a potem pokazała na pierwszą karetkę szykującą się do drogi. 

-  Mo

że chcesz z nimi pojechać? - spytała. - Miałam właś 

nie dzwoni

ć po doktor Buchanan i prosić, żeby zajęła się panią 

Arthur, a ty zabierz si

ę z nimi. Brendan Cordy został zasypany 

w jaskini i... Tina jest przy nim. Nic jej nie jest -  doda

ła  szybko,  widząc 

przerażony wyraz jego twarzy. 

Pami

ętała  bardzo  dobrze,  że  w  głąb  tej  jaskini  ośmielały  się  wchodzić  tylko 

najodwa

żniejsze  dzieci.  Panowały  tam  głębokie  ciemności,  których  nie  były  w 

stanie rozjaśnić mdłe światełka latarek. 

- Brendan! S

łyszysz mnie? - zawołała, stając u wejścia. 

Z g

łębi dobiegł ją cichy jęk. 

Wyj

ęła latarkę i najostrożniej jak tylko umiała - gdzież jej jednak teraz było do 

zręczności i sprawności, jaką miała w wieku szkolnym - ruszyła przed siebie. Szła 

z pochyloną głową, pamiętając o niskim sklepieniu. 

Po chwili ukl

ękła  i  zdecydowała  się  iść  na czworakach, co wydało  jej  się 

znacznie  bezpieczniejsze.  Nie  zważała  na  kamienie raniące  jej  nagie  kolana  i 

posuwała się naprzód, trzymając latarkę pod pachą, a torbę posuwając przed sobą. 

Brendan le

żał  około  pięćdziesięciu  metrów  od  wejścia  do  jaskini,  nogi  miał 

istotnie przysypane zwalonymi kamieniami, by

ł  jednak  przytomny.  Śledził  w 

nap

ięciu  zbliżające  się  do  niego  światełko, a gdy Tina wzięła go za rękę, 

wybuchn

ął płaczem. 

• Pani doktor, to pani... 

• No ju

ż, uspokój się, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Poświeciła latarką w 

górę. Nie grozi nam chyba stamtąd 

żadne niebezpieczeństwo? Gdyby tylko udało mi się odwalić mu z nóg te 

kamienie... 

-  Pomoc nied

ługo nadejdzie - zapewniła go. - Zaraz dam 

ci co

ś na uśmierzenie bólu, a potem zabierzemy się... 

Nie sko

ńczyła, bo właśnie w tej samej chwili wszystko znowu się poruszyło. 

 

Ska

ły u wejścia do jaskini posypały się w dół i ziemia zatrzęsła się w posadach. 

• To gdzie by

ła ta jaskinia? - pytał Jock zmienionym głosem chłopaka. 

• Ale

ż  tutaj!  -  Jason  rozglądał  się  przerażonym  wzrokiem,  biegając  wokół  jak 

oszalały.  Wszystko  wyglądało inaczej. -Przysięgam,  że  to  tutaj.  Pamiętam,  że 

wejście było tuż pod gumowym drzewem... 

Tylko 

że gumowe drzewo leżało teraz na górze kamieni. 

-  Ma ch

łopak rację - odezwał się jeden z sanitariuszy. - 

Znam dobrze to miejsce. W

łaśnie tu było wejście do jaskini. 

Jock wpatrywa

ł się martwym wzrokiem w górę osuwających się odłamków skał. 

Kiedyś była tu jaskinia. Teraz nie było ani jaskini, ani Brendana, ani Tiny. 

background image

ROZDZIA

Ł DWUNASTY 

Sobota,    maja 
Dwie osoby zaginione. Obydwie prawdopodobnie nie 

żyją. 

Po wczorajszym trz

ęsieniu  ziemi  na  północ  od  Gundowring  uznany został  za 

zaginionego  młody  chłopak  przysypany  kamieniami oraz lekarka w ciąży,  która 

pospieszyła  mu  na  pomoc.  Wstrząs,  który  osiągnął  ,  stopni w skali Richtera, 

odebrany  zosta

ł  na  terenie  siągającym  aż  do  zatoki  Batemana,  lecz  szkody 

zauwa

żono jedynie na małej przestrzeni. 

• Bo

że, Boże... To niemożliwe, żeby zginęli... To niemożliwe - szeptał Jock. 

• Nie oszukujmy si

ę. Mówiąc ostrożnie, szanse są niewielkie. - Twarz Struana 

by

ła także ściągnięta bólem. - Tam przecież musiało zlecieć ze dwieście ton ziemi. 

• Ale oni tam s

ą... Do diabła! Dlaczego ich jeszcze nie odkopano? 

• Ziemia si

ę  stale  osuwa.  Kopią  najszybciej,  jak  tylko  można. Nie mogą  tego 

jednak robić za szybko, bo zwiększa się wtedy ryzyko nowego osunięcia głazów. 

Czekają  ponadto  na  specjalistyczny sprzęt  zamówiony  w  Sydney.  Jeżeli  jeszcze 

żyją, z pewnością ich odnajdziemy. 
 

 

-  Ale kiedy to b

ędzie? Kiedy? 

Niedziela,    maja 

Coraz mniejsze nadzieje na odnalezienie zaginionych. 

Nadzieje na odnalezienie zaginionych w czasie trz

ęsienia  ziemi na północ  od 

Gundowring  maleją  z  każdą  chwilą.  Mimo  użycia  psów  policyjnych  i 

specjalistycznego sprzętu nie udało się odszukać żadnego śladu. 

Poniedzia

łek,    maja Ratownicy tracą nadzieją. 

W zasypanej jaskini nie uda

ło się do tej pory odnaleźć śladów Życia. Prywatnie 

ratownicy wyra

żają  przekonanie,  że dwudzie-stodziewięcioletnia doktor Tina 

R

ąfter, jej nie narodzone dziecko i dwunastoletni Brendan Cordy, któremu 

pospieszy

ła na pomoc, prawdopodobnie już nie żyją. Na miejscu wypadku zatru-

dnionych jest obecnie ponad dwustu ludzi... 

• Po

łóż się chociaż na chwilę i prześpij. 

• Nie chc

ę. 

Christie po

łożyła rękę na ramieniu Jocka. 

• Musimy chyba pogodzi

ć się z jej śmiercią... 

• Ale ja... 

-  Pos

łuchaj, przecież ja czuję to samo co ty... 

Wynędzniała twarz Christie była ściągnięta bólem. Widać 

by

ło, że od dawna nie zmrużyła oka. 

-  Wiem tylko, 

że Tina nie chciałaby, żeby jej śmierć nas 

background image

zniszczy

ła. Musimy dalej żyć. Marzę już wyłącznie o jednym. 

Chcia

łabym mieć pewność, że się nie męczyła, że śmierć przyszła od razu... 

• Ja nie potrafi

ę dalej żyć - odezwał się Jock bezbarwnym głosem. 

• Ale musisz. 
Christie rozumia

ła go doskonale. Rozmawiała niedawno z Ellen i wiedziała, że 

Jock  spodziewał  się  tego,  jakby  czuł,  że  jest  mu  pisany  los  własnego  ojca.  Nie 

można było jednak dopuścić, by poszedł teraz w jego ślady. 

• Pami

ętaj, że Tina kochała cię nade wszystko, chętnie ofiarowałaby nawet życie 

za ciebie. A ta miłość żyje dalej po jej śmierci. Przeżyła swoje życie w całej pełni, 

i za to w

łaśnie ją kochaliśmy. Żyła z nami krótko, ale jej obecność była dla nas 

b

łogosławieństwem. 

• Przesta

ń, proszę... 

• Musisz mnie wys

łuchać. Gdyby Tina nie żyła  pełnią  życia,  gdyby nie żyła 

naprawdę, byłaby może dziś wśród nas i opłakiwała z nami małego chłopca, który 

zginął samotnie. Tylko że to nie byłaby  Tina, którą kochamy. Ofiarowywała się 

dla wszystkich i dlatego tak bardzo ja kochali

śmy.  I  dlatego  nigdy  o  niej  nie 

zapomnimy. 

Jock patrzy

ł  na  nią  nieprzytomnym  wzrokiem.  Był  brudny,  nie  ogolony  i 

wyczerpany. Od pierwszego dnia pomagał w odkopywaniu jaskini, na początku w 

rozpaczy robił to gołymi rękami, potem dołączył do zespołu górników. 

- Musimy 

żyć dalej dla... Tiny - mówiła Christie drżącym 

głosem. - Gdybym tylko miała pewność - jęknęła, zakrywając 

twarz r

ękami - że się nie męczyła... 

W jej g

łosie pobrzmiewał tak wielki ból, że Jock od razu oprzytomniał. Dopiero 

teraz zauważył, w jakim stanie znajduje 
 

 

 

 

 

si

ę Christie, dopiero w tej chwili zrozumiał, że z  miłości do Tiny  zapomniała o 

sobie, wyciągając do niego rękę, by go ratować. 

Życie idzie ciągle naprzód, pomyślał. I wiedział już, czego by się spodziewała 

po nim Tina. Nie chciałaby na pewno, by zniszczył sobie życie tak, jak zrobił to 

jego ojciec po śmierci żony. 

Christie ma racj

ę. Tina chciałaby, by żył dalej, żeby nauczył się kochać mocniej 

i prawdziwiej ni

ż do tej pory. 

Zrozumia

ł nagle, że to właśnie pozostawiła mu Tina w darze. W tej samej chwili 

wyda

ło  mu  się,  że  obok  niego  zaczyna  się  unosić  i znikać  czarna, gęsta,  zimna 

mgła, która go do tej pory spowijała, a na jej miejsce przychodzi jasność. 

Bo

że, dlaczego Tina nie może tego zobaczyć... 

Podniós

ł się powoli i podszedł do Christie. 

- Chod

ź, odprowadzę cię do domu, a potem wrócę i będę jeszcze czekał. Wiesz 

co - 

dodał po chwili - chyba masz rację... Cokolwiek się stanie, może uda nam się 

zachować przy życiu jej miłość. 

Poniedzia

łek,    maja Dodatek nadzwyczajny 

Przy pomocy specjalistycznego sprz

ętu  udało  się  odkryć  oznaki  życia  głęboko 

pod  powierzchnią  rumowiska  skalnego.  Ratownicy wypowiadają  się  na  razie 

powściągliwie  na  temat  szans uratowania zasypanych, ale poszukiwania 

background image

prowadzone s

ą  jeszcze intensywniej. Prawdopodobnie trzystu ludzi będzie  pro-

wadzi

ło tej nocy prace ratunkowe, przekopując cały teren. 

Jock zobaczy

ł Tinę pierwszy. 

Starano si

ę nie dopuszczać go w pobliże wskazanego przez 

sond

ę  miejsca,  nie  wiadomo  przecież, co ukaże się ich  oczom.  Niespodziewanie 

jednak us

łyszano głos Tiny! Zachrypnięty, pełen niedowierzania. Czy to w ogóle 

mo

żliwe, że po trzech dniach i nocach ktoś ich jednak odnalazł? 

Sonda wychwyci

ła jej słabe wołanie. Technicy dostroili ją i wkrótce można było 

usłyszeć poszczególne słowa. 

• Umieram z g

łodu,  nogi  mi  zesztywniały  i  chce  mi  się  pić  tak,  że  mam 

opuchnięty język. Ale poza tym czujemy się z Brendanem zupełnie dobrze. 

• Brendan! - Rodzice ch

łopca, którzy stali za Jockiem, byli bliscy omdlenia. 

• Brendan ma z

łamaną  nogę  -  słowa  z  trudem  wydobywały  się  poprzez 

wyschnięte usta Tiny -  ale da sie  ją  uratować. Krążenie jest w porządku, 

znajdujemy sie w szczelinie skalnej wielko

ści  niecałego  metra  kwadratowego,  a 

Brendan chce do mamy i marzy o coca-coli. 

• A o czym marzy pani doktor? -  spyta

ł  szef  ekipy  ratunkowej. Nawet  jemu 

trudno by

ło uwierzyć w cudowne ocalenie zasypanych. 

Zapad

ła cisza, a potem rozległ się cichy szept: 

-  Ja? Ja chc

ę tylko Jocka. 

Nie od razu mog

ły się spełnić jej marzenia. Dokopywanie się do nich zabrało 

kolejne  pięć  godzin, a przez cały  czas  groziło  niebezpieczeństwo  kolejnego 

osunięcia się ziemi. 

W ko

ńcu jednak Jock znalazł się z grupą górników w wydrążonym przez nich z 

takim trudem tunelu. Stanęli przed ostatnim głazem, który oddzielał ich od Tiny, a 

kiedy i ten zaczęto usuwać, ujrzał ją nareszcie. Była posiniaczona i brudna, próbo-

wa

ła się jednak do niego uśmiechnąć. 

 

 

 
 

 

• Jock - wyszepta

ła i wyciągnęła rękę poprzez szczelinę. 

• Zaraz ci

ę  stąd  wyciągniemy  -  zapewnił  łamiącym  się  głosem.  -  Żebyś 

wiedziała... 

-  Pospieszcie si

ę! Jock, mam takie straszne bóle w krzyżu... 

Bóle w krzy

żu! Oczami wyobraźni widział Tinę leżącą na 

stole operacyjnym z p

ękniętym  kręgosłupem,  a  napięcie  wśród  ratowników 

niepomiernie wzros

ło. 

• Nie ruszaj si

ę! - krzyknął. - Zaraz cię ułożymy na noszach. 

• Nie b

ędę  się  kładła  na  żadnych  noszach  -  odpowiedziała  pewnym głosem.  - 

Zróbcie tylko szersze przejście, a sama wyjdę, bo nie sądzę, żeby Brendan nadawał 

się na położną... 

Jessica Christine Blaxton urodzi

ła  się  o  trzeciej  nad  ranem  w podziemnym 

tunelu. 

background image

Nie by

ło już czasu na jazdę do szpitala. Jak opowiadała potem Christie, nie było 

już  czasu  na  nic  i  Struan,  który  doglądał  całej  akcji  ratunkowej,  zdążył  tylko 

ustawić parawany. Gdyby nie to, Tina rodziłaby w świetle jupiterów miejscowych 

i zagranicznych kamer telewizyjnych. 

Ratownicy p

łakali z radości, ludzie obejmowali się i cieszyli, a Jock stał wśród 

nich szczęśliwy bez granic. 

Tej w

łaśnie  nocy  zrozumiał,  że  obecność  Tiny w jego życiu  jest 

b

łogosławieństwem. 

-  Czy pani doktorowa Blaxton gotowa jest do wyj

ścia? 

Tina przeci

ągnęła się leniwie w szpitalnym łóżku. Minęły 

ju

ż dwa tygodnie od chwili, gdy została wyciągnięta z jaskini, a nadal nie mogła 

uwierzyć, że może bez ograniczeń poruszać się i zmieniać pozycję. 

Jock pochyli

ł się nad łóżkiem żony. Pocałował ją czule w usta, a jej serce zabiło 

tak mocno jak wtedy, gdy pocałował ją pierwszy raz. 

Obj

ęła  go  i  przyciągnęła  do  siebie.  Położył  się  przy  niej,  nie  zwracając 

najmniejszej uwagi na przechodzące pielęgniarki. 

-  Ci

ągle nie mogę uwierzyć, że jesteś ze mną - wyszeptał. 

Nikt w to zreszt

ą nie mógł uwierzyć. Zwłaszcza że i Tina, 

i Brendan wyszli z opresji obronn

ą ręką. Jock jednak zdawał sobie dobrze sprawę, 

że to straszne przejście musiało pozostawić w ich psychice jakieś ślady. 

Mieli du

żo szczęścia. 

Wielki granitowy g

łaz  spadł  tuż  przed  nimi,  stanowiąc  swoistą  ochronę.  Nie 

zapadła  się  także  skała  ponad  ich  głowami,  a  Tina  miała  przy  sobie  torbę  z 

antybiotykami, morfiną i fizjologicznym roztworem soli, co pomogło jej ratować 

Bren-dana. 

Obejmowa

ła  chłopca  i  pocieszała  go  przez  cały  czas,  mówiąc,  że  na  pewno 

niedługo przyjdzie pomoc. I w końcu pomoc nadeszła. 

Teraz patrzy

ła na Jocka, marszcząc czoło. 

• Co ci jest, kochanie? 

• Tak sobie my

ślę... Wiem, że to głupie, ale... 

• Ale co? 

• Jak mnie b

ędziesz chronił przed trzęsieniem ziemi? Nie odpowiedział. 

 

• Pos

łuchaj  -  wyszeptała.  -  Już  przedtem  tak  bardzo  się  o mnie bałeś...  - 

Przerwała,  bo  maleńka  Jessica  poruszyła  się  w  łóżeczku.  -  Czy pozwolisz mi 

teraz... 

• Na co mam pozwoli

ć? 

• Czy pozwolisz mi by

ć nareszcie sobą? 

Znowu zapad

ło milczenie. Jock przymknął oczy i gładził Tinę po włosach. 

• Nigdy nas nie chcia

łeś! - wybuchnęła. - Przez cały czas, kiedy siedziałam w tej 

jaskini,  myślałam  sobie,  że  tego  się  właśnie spodziewałeś,  tego  się  właśnie 

najbardziej bałeś, i to się właśnie w końcu przeze mnie stało. Nigdy nie chciałeś 

mnie pokocha

ć, nie chciałeś mieć rodziny. A ja w dodatku sprawiłam ci tyle bólu... 

i za to w

łaśnie chcę cię przeprosić. 

• Przesta

ń! - Odsunął się od niej i rzekł ze złością: - Pamiętaj, żebyś mnie nigdy 

więcej nie przepraszała. 

• Ale... 

background image

• Powiedzia

łem,  przestań!  Chcesz  mnie  przepraszać  za to, że jesteś  sobą?  - 

Znowu wzi

ął  ją  w ramiona. -  To wszystko moja wina. Rozmawiałem o tym z 

Christie, kiedy byłaś w tej jaskini i myśleliśmy już, że nie żyjesz. Byłem zupełnie 

ślepy... 

• Nie rozumiem... 

• Christie powiedzia

ła, że ty zawsze ofiarowujesz się za wszystkich i że dlatego 

cię  tak  bardzo  kochamy  i  że  cokolwiek  się  stanie,  twoja  miłość  pozostanie na 

zawsze z nami. - Jock znowu poca

łował ją w usta. - Ona ma rację. Nigdy cię nie 

strac

ę, bo jesteś częścią mnie. Stanowisz cząstkę mojego życia... 

Jeszcze raz poca

łował ją, wzruszony. 

• Chcia

łbym z tobą przeżyć osiemdziesiąt lat albo i więcej. I na pewno będę się 

zawsze  wami  opiekował,  tobą  i  Jessie,  ale  nie  dlatego,  że  boję  się  was  utracić. 

Wiem teraz, 

że to niemożliwe. Wiem, że cię nigdy nie stracę, bo jesteś nieodłączną 

częścią mnie samego i dzięki tobie stałem się teraz zupełnie innym człowiekiem. 

• Jock... 

• Od tej pory b

ędziesz moją żoną, moją kochanką i moim 

 

przyjacielem. Chcia

łbym...  żebyś  wyszła  za  mnie  za  mąż.  Żebyśmy  wzięli  raz 

jeszcze ślub, prawdziwy ślub... 

A co b

ędzie, jeśli ona powie teraz, że już na to za późno, że zabiłem jej miłość? 

Nic jednak nie by

ło w stanie zabić miłości Tiny do Jocka. 

Jessica poruszy

ła się znowu izaczęła popłakiwać. Jock wziął córeczkę na ręce i 

podał ją matce. Trzymał je teraz obydwie w ramionach, a Tina myślała, że serce 

jej pęknie z miłości. 

• A Jessie? Co my

ślisz o Jessie - spytała w końcu. - Czy nadal ci się wydaje, że 

na świecie pojawiło się o jedno dziecko za dużo? 

• O czym ty w ogóle mówisz? - Przytuli

ł je jeszcze mocniej. - Jeśli tak kiedyś 

mówiłem, musiałem być chyba niespełna rozumu. 

Uwierzy

ła  mu, gdy tylko spojrzała w jego oczy. Znalazła  w nich zapewnienie 

wielkiej mi

łości i oddania. Wyczytała w oczach Jocka wszystko to, o czym marzą 

kobiety. Była teraz pewna, że kocha ją wielką, prawdziwą miłością. 

Odsun

ął się od niej, w oczach zapaliły mu się przekorne iskierki. 

-  O jedno dziecko za du

żo? Wprost przeciwnie - szepnął. 

- My

ślę, że na świecie jest o jedno dziecko za mało. A kto wie, 

mo

że nawet o dwoje? Co ty na to? Może trzeba będzie temu 

jako

ś zaradzić?