background image

JULIE GARWOOD 

CZERWONA 

Czas Róż 

Tytuł oryginału ONE RED ROSE 

background image

PROLOG 

Dawno, dawno temu żyła niezwykła rodzina. Byli to bracia Clayborne'owie, związani 

ze sobą więzami silniejszymi niż więzy krwi. 

Poznali  się  jako  chłopcy,  a  ich  domem  były  wtedy  ulice  Nowego  Jorku.  Zbiegły 

niewolnik  Adam,  kieszonkowiec  Douglas,  rewolwerowiec  Cole  i  hochsztapler  Travis 

przetrwali, wspierając się nawzajem w walce z gangami starszych wyrostków, włóczących się 

po  mieście.  Gdy  znaleźli  w  swoim  zaułku  porzuconą  dziewczynkę,  przysięgli  sobie,  że 

zapewnią jej lepsze życie, i wyruszyli na Zachód. 

W końcu osiedlili się na kawałku ziemi w samym sercu Terytorium Montany. Nazwali 

go Różanym Wzgórzem. 

Jedynym  duchowym  wsparciem  dla  dorastających  młodzieńców  były  listy  od  matki 

Adama, Róży. Odpowiadali na nie pisząc, co im serce dyktowało. Dzielili się swymi lękami, 

marzeniami i nadziejami, a Róża obdarzała ich w zamian czymś,  czego nigdy przedtem nie 

mieli: bezgraniczną matczyną miłością. 

Z  czasem  wszyscy  Clayborne'owie  przywykli  nazywać  ją  mamą  Różą  i  zaczęli 

traktować jak prawdziwą matkę. 

Po ponad dwudziestu latach mama Róża zamieszkała razem z rodziną. Jej synowie i 

córka  wreszcie  byli  zadowoleni.  Przyjazd  mamy  Róży  był  wielkim  świętem,  lecz  zarazem 

wywołał zamieszanie. Jej córka wyszła za mąż za bardzo przyzwoitego człowieka i niedawno 

urodziła uroczą dziewczynkę, a synowie wyrośli na szanowanych ludzi z charakterem. Travis 

i  Douglas  dobrze  się  ożenili.  Ale  mama  Róża  nie  była  jeszcze  usatysfakcjonowana.  Nie 

podobało  jej  się,  że  Adam  i  Cole  zasmakowali  w  kawalerskim  stanie.  A  ponieważ  była 

zdania, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, widziała tylko jedno wyjście.  

Musiała swoich chłopców wyswatać. 

background image

Czas kwitnienia róż 

 

Nie w zimie z naszych wróżb 

Wyczytał los kochanie 

Był czas kwitnienia róż – 

Rwaliśmy je w altanie. 

 

Bo nie wie młoda miłość, 

Że zima jest na świecie. 

Och, skądże! Pięknie było, 

Świat czcił nas świeżym kwieciem. 

 

Nie chciałaś odejść, cóż 

Że wieścił zmierzch rozstanie? 

Był czas kwitnienia róż – 

Rwaliśmy je w altanie. 

 

Thomas Hood (1798 - 1845) 

background image

Ranczo Różane Wzgórze, Montana Valley, 

wiosna 1851 

Znalazł ją w swoim łóżku. 

Adam  Clayborne  zaskoczył  rodzinę,  zjawiwszy  się  w  domu  w  ciemną  noc  dwa  dni 

wcześniej, niż go oczekiwano. Wprawdzie nie planował  powrotu  na  ranczo przed piątkiem, 

ale  udało  mu  się  szybko  załatwić  interesy,  a  miał  już  serdecznie  dość  spania  pod  gołym 

niebem. Marzył o czystej pościeli i miękkim materacu. 

Wiedział,  że  dom  jest  zatłoczony  do  granic  możliwości,  bo  w  następny  weekend 

przypadały  urodziny  mamy  Róży,  a  bracia  i  siostry  uradzili  wspólnie,  że  zjadą  wcześniej, 

żeby pomóc w przygotowaniach. Na fetę, oprócz mieszkańców pobliskiego miasteczka Blue 

Belle, zaproszono jeszcze ze dwadzieścia albo i trzydzieści osób z daleka, nawet z Hammond. 

Odkąd mama Róża zamieszkała na ranczu nieco ponad rok temu, zdążyła zadzierzgnąć liczne 

przyjaźnie.  Samych  znajomych  z  kościoła  miała  około  pięćdziesięciu  osób,  a  wszyscy  bez 

wyjątku zamierzali świętować razem z nią. 

Zanim  Adam  rozsiodłał  konia  i  wypił  coś  zimnego  w  kuchni,  zrobiło  się  dobrze  po 

północy.  W  domu  panowała  cisza  jak  w  kościele  w  sobotni  wieczór.  Zdjął  buty  w 

przedsionku  i  starając  się  nie  robić  hałasu,  wspiął  się  po  schodach  do  swojej  sypialni, 

znajdującej  się  na  piętrze  przy  końcu  korytarza.  Kiedy  znalazł  się  w  pokoju,  natychmiast 

zaczął się rozbierać. Nie trudził się zapalaniem lampy, gdyż światło księżyca wpadające przez 

okno w zupełności mu wystarczało. Dobrze widział znajome zarysy mebli. 

Cisnął  koszulę  na  krzesło,  przeciągnął  się,  szeroko  rozkładając  ramiona,  i  ziewnął. 

Boże, jak dobrze być znowu w domu. Skonany i na wpół śpiący przysiadł na brzegu łóżka, 

żeby zdjąć buty, i nagle zorientował się, że siedzi na miękkim, uroczo pachnącym kobiecym 

ciele. 

Kobieta głośno jęknęła. Adam zaklął soczyście. 

Genevieve  Perry  przebudziła  się  bardzo  gwałtownie.  Miała  wrażenie,  że  dom  się 

zawalił.  Instynktownie  zepchnęła  ciężar  z  nóg  i  usiadła.  Chwyciwszy  za  prześcieradło, 

podciągnęła je pod szyję i zmierzyła wzrokiem słusznego wzrostu mężczyznę, rozciągniętego 

na podłodze. 

- Co pan robi? - wyszeptała. 

- Próbuję się położyć do własnego łóżka - odszepnął. 

background image

- Adam? 

- Tak, Adam. Kim pani jest? 

Przerzuciła długie, zgrabne nogi przez krawędź łóżka i wyciągnęła do niego rękę. 

-  Nazywam  się  Genevieve.  Bardzo  miło  mi  pana  poznać.  Pańska  matka  wiele  mi  o 

panu opowiadała. 

Adam wytrzeszczył na nią oczy. Omal się nie roześmiał, tak absurdalna była sytuacja. 

Czyżby ta kobieta nie zdawała sobie sprawy, że pokazuje mu nagie ramiona i nogi? Miała na 

sobie nocną bieliznę, a prześcieradło należało uznać za dość symboliczną zasłonę. 

- Z przyjemnością uścisnę pani dłoń, jak tylko się pani ubierze. 

- O, Boże... 

Sądząc po reakcji, dopiero teraz kobieta uświadomiła sobie swe niezręczne położenie. 

- Rozumiem, że nie możemy zapalić lampy - stwierdził Adam. 

-  Och,  nie!  Jestem  w  koszuli  nocnej.  Powinien  pan  jak  najszybciej  wyjść  z  mojego 

pokoju, zanim ktoś tu pana zastanie. To byłoby bardzo niestosowne. 

-  Ten pokój  jest  mój  -  zwrócił jej uwagę.  -  I niech pani  mówi  ciszej,  bo  zbudzi  pani 

cały  dom.  Nie  chciałbym  mieć  na  karku  wszystkich  braci,  którzy  za  chwilę  przybiegną 

sprawdzić, co się dzieje. 

- Nic się nie dzieje. 

-  Ja  to  wiem,  Genevieve.  -  Usiadł  z  podkurczonymi  nogami  i  wsparł  łokcie  na 

kolanach. Starał się wykazać cierpliwość, spodziewał się bowiem usłyszeć jakieś wyjaśnienie, 

dlaczego ta kobieta śpi w jego łóżku. 

Oczy  Genevieve  przyzwyczaiły  się  w  końcu  do  ciemności,  mogła  więc  dokładnie 

przyjrzeć  się  mężczyźnie,  o  którym  marzyła  od  ponad  dwóch  lat.  Boże,  tyle  razy  go  sobie 

wyobrażała, snuła fantazje na jego temat, ale teraz przekonała się, że wyobraźnia ją zawiodła. 

Adam Clayborne miał klasyczny profil, wyglądał tak, jakby pozował do jednego z antycznych 

posągów,  które  widziała  w  muzeum.  To  samo  szerokie  czoło,  wysoko  osadzone  kości 

policzkowe, prosty nos i wąskie usta. Oczy jeszcze dodawały tej twarzy wyrazistości. Miały 

kolor  nieba  o  północy.  Pod  wpływem  ich  skupionego  spojrzenia  Genevieve  poczuła  falę 

gorąca. 

Nie  mogła  oderwać  od  niego  wzroku.  Był  o  wiele  potężniejszej  postury,  niż  jej  się 

zdawało. Ciało miał smukłe, ale umięśnione ramiona świadczyły o nadzwyczajnej sile. Była 

pewna, że gdyby chciał się na nią rzucić, nie zdążyłaby nawet mrugnąć. Ta myśl przejęła ją 

dreszczem.  Nigdy  nie  przypuszczała,  że  Adam  mógłby  okazać  się  niebezpieczny,  ale  też 

background image

nigdy  nie  wyobrażała  go  sobie  z  marsem,  który  bez  wątpienia  w  tej  chwili  gościł  na  jego 

czole. 

A  ona  wyglądała  jak  uboga  krewna  w  łachmanach.  Miała  na  sobie  ulubioną  starą, 

spłowiała koszulę nocną, która tylko dlatego nie została jeszcze podarta  na szmaty, że była 

wygodna. Genevieve wyżej podciągnęła prześcieradło, żeby osłonić wystrzępiony dekolt. 

Nagłe wtargnięcie Adama powinno było ją przerazić. A jednak nie przeraziło. Przecież 

gdyby się bała, nie miałaby ochoty  głośno się roześmiać. Po prostu  znała Adama lepiej  niż 

ktokolwiek inny na świecie, nie wyłączając jego braci, czytała bowiem wszystkie listy, które 

napisał do mamy Róży. 

-  Niech  się  pan  nie  martwi  -  szepnęła.  -  Nie  będę  wzywać  pomocy.  Wiem,  kim  pan 

jest, i wcale się pana nie boję. 

Adam zacisnął zęby. 

- Nie ma powodu się bać. Co pani robi w moim łóżku? 

-  Pokój  gościnny  jest  zajęty,  więc  pana  matka  zaproponowała  mi  miejsce  tutaj. 

Zaskoczyłam  ją,  bo  przyjechałam  bez  uprzedzenia.  Już  dawno  zaprosiła  mnie  na  Różane 

Wzgórze,  ale  z  przyczyn  ode  mnie  niezależnych  do  tej  pory  nie  mogłam  skorzystać  z 

zaproszenia. 

Nagle  uprzytomnił  sobie,  kim  jest  Genevieve.  A  choć  był  wielki  jak  niedźwiedź,  w 

razie potrzeby potrafił szybko zareagować. Zanim dziewczyna zdążyła odetchnąć, już był w 

połowie drogi do drzwi. 

Genevieve chwyciła szlafrok leżący w nogach łóżka, i szybko się nim okryła. Zaczęła 

wstawać,  ale  zaraz  zmieniła  zamiar.  Nie  chciała,  żeby  Adam  odniósł  wrażenie,  że  jest 

ścigany. 

-  Niech  pan  poczeka  -  zawołała.  -  Czy  pańska  matka  nie  wspomniała  panu,  że  mam 

przyjechać na Różane Wzgórze? 

- Nie. 

Adam wiedział, że odpowiedź zabrzmiała bardzo kwaśno, nie mógł jednak nic na to 

poradzić. Po jej południowym akcencie powinien był od razu się zorientować, z kim ma do 

czynienia. A jednak chociaż natychmiast wyczuł w tonie głosu Genevieve charakterystyczną, 

miłą dla ucha melodię, to nie przyszło mu do głowy, że właśnie o tej dziewczynie opowiadała 

mu mama Róża. 

Sięgał już do klamki, gdy Genevieve zawołała go ponownie. 

- Czy naprawdę matka panu nie wytłumaczyła? 

Wolno obrócił się na pięcie. 

background image

- Czego nie wytłumaczyła? 

Mocniej  ściągnęła  poły  szlafroka  i  stanęła  w  kręgu  księżycowej  poświaty.  Adam 

zobaczył wyraźnie jej twarz i zrozumiał, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł. Genevieve 

Perry była bez wątpienia najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mu się widzieć. Krótko obcięte 

czarne  włosy  otaczały  anielską  buzię  o  kształcie  serca.  Uwagę  zwracały  wydatne  kości 

policzkowe,  wąski  nos  i  usta,  które  pobudzały  wyobraźnię  mężczyzny  do  najśmielszych 

marzeń.  Genevieve  miała  nieskazitelną  cerę,  a  jej  niewinny  uśmiech  mógł  rozbroić 

najbardziej nieczułego mężczyznę. 

Adam przesunął spojrzenie niżej i cicho westchnął, nogi bowiem również zasługiwały 

na miano ideału. 

Genevieve  była  piękna,  to  musiał  przyznać,  a  jednak  niecierpliwie  czekał,  kiedy 

będzie mógł się jej pozbyć. 

- Co mama Róża miała mi wytłumaczyć? 

Jeszcze raz uśmiechnęła się z wdziękiem. Wszystkie nerwy dawały Adamowi znaki, 

że jak najszybciej musi opuścić ten pokój, zanim będzie za późno i czar tej kobiety całkiem 

go zniewoli. 

- Jestem pana narzeczoną, Adamie. 

Niewiele brakowało, żeby wpadł w panikę. Szarpnął za drzwi tak mocno, że omal nie 

wyrwał ich z zawiasów, ucieczka okazała się jednak niemożliwa. Drogę zagrodzili mu jego 

bracia Travis i Cole. Obaj wpadli jak burza do sypialni, żeby poznać przyczynę zamieszania. 

Mieli nagie torsy, bose nogi i byli najwyraźniej bardzo zaniepokojeni. Travis trzymał w dłoni 

rewolwer i rozglądał się za celem. 

- Co jest... - Cole znieruchomiał w pół kroku, mocno popchnięty przez Adama. 

- Odłóż tę przeklętą pukawkę, Travisie - nakazał Adam. 

- Słyszeliśmy tu jakiś hałas - stwierdził Cole. 

- Upadłem na podłogę - słabym głosem wyjaśnił Adam. 

Bracia spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Travis uśmiechnął się pierwszy. 

- Upadłeś na podłogę? Jak to się stało, na miłość boską? 

- Mniejsza o to - mruknął Adam. 

Travis łokciami utorował sobie drogę między braćmi, żeby spojrzeć na Genevieve. 

- Nic się pani nie stało? 

- A dlaczego miałoby się coś stać? - odburknął mu Adam. 

- Co robisz tak wcześnie w domu? - zainteresował się Cole. 

- Zejdź z mojej nogi - zażądał Adam. 

background image

Cole cofnął się i zadał następne pytanie: 

- Co robisz w pokoju panny Genevieve? 

-  To  jest  moja  sypialnia  -  przypomniał  mu  Adam.  -  Nikt  mnie  nie  uprzedził,  że  ona 

będzie spała w moim łóżku. 

Cole wykrzywił usta w uśmiechu. 

- Ho, ho. Musiałeś być bardzo mile zaskoczony. 

- Panowie, czy zechcielibyście wyjść? - spytała pod* niesionym głosem Genevieve. 

Natychmiast  jednak  pożałowała,  że  się  odezwała,  bo  mimo  woli  skupiła  na  sobie 

uwagę. Wszyscy trzej  bracia odwrócili  się do niej. Spróbowała znowu skryć się w pościeli, 

żeby zniknąć im z oczu. 

Cole ruszył w jej stronę. 

- Adam chyba pani nie przestraszył? 

Zanim doszedł do łóżka, Genevieve już siedziała. 

- Bardzo pana proszę, Cole. 

Przystanął. 

- O co? Czyżby czuła się pani zakłopotana? 

- Ma pani na sobie szlafrok - przypomniał jej Travis.  - Poza tym mieszka pani u nas 

już tydzień, więc powinna się tu czuć całkiem bezpiecznie. 

- Czy ktoś jest głodny? - spytał nagle Cole. 

- Osobiście mógłbym coś przekąsić - zgodził się Travis. - A pani, Genevieve? 

- Nie, dziękuję. 

Adam zazgrzytał zębami. Nie mógł się doczekać, kiedy dopadnie braci na korytarzu, 

żeby solidnie im wygarnąć. 

- Och, wy dwoje jeszcze nie byliście sobie przedstawieni - przypomniał sobie Travis. 

Przeszedł przez pokój i stanął obok Cole'a. - Jeden z nas powinien dopełnić tego obowiązku, a 

skoro jest okazja, można to zrobić teraz. 

- Na miłość... - zaczął Adam. 

-  Przestańcie  dokuczać  bratu  -  zainterweniowała  w  tej  samej  chwili  Genevieve. 

Rozbawiony ton jej głosu dowodził, że nie była ani trochę zmieszana. 

-  To  potrwa  tylko  chwilę  -  upierał  się  Travis.  -  Genevieve,  chcę,  żeby  poznała  pani 

najstarszego i najgroźniejszego z braci Clayborne'ów. Tak naprawdę nazywa się John Quincy 

Adam  Clayborne,  ale  wszyscy  wołają  na  niego  po  prostu  Adam.  Adamie,  poznaj  pannę 

Genevieve  Perry,  która  przyjechała  tutaj  aż  z  Luizjany,  z  Nowego  Orleanu.  Dobrze,  że 

background image

poznałeś  ją  tak  szybko,  bo  plany  wyswatania  was  są  już  bardzo  zaawansowane.  Dobranoc, 

Genevieve. Do rana. 

- Dobranoc - odparła. 

Wygłupy braci nie rozbawiły Adama. Wypchnął Cole'a i Travisa na korytarz, zamknął 

drzwi  i  stanowczym  głosem  zaczął  domagać  się  od  nich  wyjaśnień,  skąd  się  wzięła 

Genevieve. 

- Zaprosiła ją mama Róża - wyjaśnił Travis. 

- Ale to było ponad rok temu. Dlaczego postanowiła przyjechać na Różane Wzgórze 

dopiero teraz? 

Cole wzruszył ramionami. 

- Może przedtem jej się nie składało. 

- Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Przyjechała wziąć z tobą ślub. 

Adam pokręcił głową. Uznał, że nie czas na długie dyskusje. 

- Gdzie mam spać? 

-  Pokój  gościnny  odpada  -  oświadczył  Cole  -  chyba  że  chcesz  spać  razem  z 

bratankiem. Parker ząbkuje i na pewno zbudzi cię około czwartej nad ranem. 

- Dlaczego dziecko nie może nocować razem z rodzicami? 

-  Mama  Róża  uznała,  że  Douglasowi  i  Isabelle  należy  się  trochę  spokoju  -  wyjaśnił 

Travis i ziewnął. - Ładna jest Genevieve, co? Tylko mi nie mów, że nie zauważyłeś. 

Adam westchnął. 

- Zauważyłem. 

Zaczaj schodzić ze schodów, ale zatrzymało go pytanie Cole'a: 

- Co z nią zrobisz? 

- Nie zamierzam nic z nią robić. 

-  Przyjechała  tutaj,  aby  cię  poślubić  -  powiedział  cicho  Cole.  -  Tak  przynajmniej 

powiedziała nam mama Róża. Zaproponowała ślub w czerwcu, a Genevieve nie sprzeciwiła 

się. 

- Ale klops - jęknął Adam. 

- Wracam do łóżka - oznajmił Cole. 

Travis wyszedł za Adamem do przedsionka. 

-  Bardzo  ją  polubiliśmy,  wiesz?  Myślę,  że  i  ty  ją  polubisz,  jeśli  spojrzysz  na  to 

bezstronnie.  Genevieve  ma  wspaniałe  poczucie  humoru,  a  żebyś  słyszał,  jak  śpiewa...  Jest 

niezwykła. Musisz tylko ją poznać, zanim cokolwiek postanowisz, bo... 

- Nie ożenię się z nią. 

background image

- Nie musisz robić niczego wbrew swojej woli. 

- Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że ona tutaj będzie? 

- A jak mieliśmy dać ci znać? Przecież obozowałeś gdzieś pod gołym niebem. 

- Przez tydzień mogliście mnie znaleźć. 

-  Czemu  robisz  taką  kwaśną  minę?  Nikt  ci  nie  będzie  przystawiał  rewolweru  do 

głowy, żebyś się z nią ożenił. 

- Idę do łóżka. 

Ostatecznie  położył  się  spać  w  baraku  kowbojów.  W  pół  godziny  później  wciąż 

wiercił się na wąskim, nierównym materacu. Prycza była dla niego za mała. Nogi mu zwisały, 

a gdy chciał się przewrócić na drugi bok, spadał na podłogę. 

I  tak  nie  mógłby  zresztą  zasnąć,  nieustannie  bowiem  nachodziły  go  myśli  o 

Genevieve.  Podłożył  ręce  pod  głowę  i  zaczął  rozważać  sytuację.  Irytowało  go,  że  matka 

wtrąca się do jego życia. I co teraz miał zrobić z tym piwem, którego nawarzyła? Genevieve 

chyba  nie  zamierzała  zostać  jego  żoną  tylko  dlatego,  że  mama  Róża  podsunęła  jej  taki 

pomysł.  Żyli  wszak  w  czasach,  gdy  wiele  kobiet  buntowało  się  przeciwko  małżeństwom 

uzgodnionym  przez  krewnych,  a  któż  przy  zdrowych  zmysłach  pozwoliłby  matce  wybierać 

dla niego żonę? 

Adam  wiedział,  że  sam  musi  uświadomić  Genevieve  absurdalność  tego  pomysłu. 

Postanowił  przeprowadzić  z  nią  długą,  poważną  rozmowę.  Tak,  to  właśnie  należało  zrobić. 

Powie  jej,  że  już  dawno  wybrał  sobie  los  kawalera.  Nie  zamierzał  zmieniać  swoich 

przyzwyczajeń, lubił  samotność i  nie pozwoli, by ktoś  zawrócił mu  teraz w głowie.  Innymi 

słowy, zupełnie nie nadawał się na męża. Jedynie dla rodziny czynił wyjątek, godząc się, by 

zakłócała  mu  spokój.  Ostatnio  jego  bracia  rzadko  bywali  na  Różanym  Wzgórzu,  a  odkąd 

siostra urodziła dziecko, mama Róża większość czasu spędzała z wnuczką. Mąż Mary Rose, 

Harrison,  zbudował  dom  na  obrzeżach  Blue  Belle.  Było  tam  dość  miejsca  dla 

najważniejszych  w  jego  życiu  kobiet.  Mama  Róża  zdecydowanie  wolała  miejski  zgiełk  niż 

odosobnienie na ranczu. 

Adam nie był pustelnikiem. Zawsze kręciło się wokół niego przynajmniej dwudziestu 

kowbojów.  W  dzień  nie  narzekał  więc  na  brak  towarzystwa,  i  chętnie  wracał  na  noc  do 

wielkiego, pustego domu. Owszem, trzeba przyznać, że jego życie stało się dość monotonne i 

uporządkowane,  co  wielu  ludziom  by  nie  odpowiadało.  Adamowi  jednak  dawało  zado-

wolenie, i to się liczyło. Kiedy był młodszy, pragnął podróżować po świecie, dawno jednak 

już  porzucił  te  naiwne  marzenia  i  teraz  podróżował  po  egzotycznych  portach  tylko  za 

pośrednictwem książek. Gdy Cole zarzucił bratu, że zachowuje się jak staruszek, Adam nie 

background image

zakwestionował  tej  oceny.  Zawsze  czuł  się  szczęśliwy  i  wiedział,  że  nadal  tak  będzie,  gdy 

tylko wyjaśni ostatnie nieporozumienie. 

Postanowił  jednak  poczekać  z  decydującą  rozmową  do  czasu,  aż  skończą  się 

urodzinowe uroczystości. Musiał przedstawić swoje stanowisko uprzejmie, lecz stanowczo. 

Spotkał się z całkiem irracjonalnymi oczekiwaniami, liczył więc, że gdy powie, co ma 

do  powiedzenia,  Genevieve  przyzna  mu  rację.  Nie  chciał  jej  sprawić  przykrości,  a  tym 

bardziej  wywołać  kłótni.  Nie  miał  natury  okrutnika,  który  czerpie  przyjemność  z  łamania 

niewieścich  serc,  był  jednak  gotów  zrobić  wszystko,  by  odsunąć  od  siebie  widmo  klęski, 

nawet za cenę wpędzenia Genevieve w rozpacz. 

Miał nadzieję, że Genevieve nie zacznie płakać ani nie dostanie ataku histerii. Zresztą 

i  tak  twardo  broniłby  swego.  W  każdym  razie  zasnął  z  przeświadczeniem,  że  prędzej  czy 

później Genevieve wybije go sobie z głowy. 

background image

Nie mogła wyjść za niego za mąż. Musiała mu to powiedzieć przy pierwszej okazji, 

gdy  tylko  zostaną  na  kilka  minut  bez  świadków.  W  obecnej  sytuacji  zbyt  wiele  kłopotów 

miała  na  głowie.  Nie  zamierzała  jednak  wdawać  się  w  długie  wyjaśnienia.  Postanowiła  po 

prostu powiedzieć Adamowi, że nie ma mowy o małżeństwie, i pójść dalej swoją drogą. 

Wprawdzie  zanim  sprawy  tak  bardzo  się  skomplikowały,  istotnie  rozważała,  czy  nie 

wziąć go za męża. Po przeczytaniu wszystkich jego listów nawet zaczęła o tym śnić. No, ale 

potem w jej życiu pojawił się wielebny Ezechiel Jones i wszystko przewrócił do góry nogami. 

Przez  własną  naiwność  i  przez  to,  w  co  się  wpakowała,  nie  mogła  dłużej  poważnie 

zastanawiać się nad małżeństwem z człowiekiem honoru, .takim jak Adam Clayborne. 

Miała  tylko  nadzieję,  że  gdy  spełni  swój  przykry  obowiązek  i  wyzna  Adamowi,  że 

zmieniła  zdanie,  zrobi  jej  się  trochę  lżej  na  duszy.  Bóg  jeden  wiedział  jak  bardzo  na  to 

zasłużyła. 

Musiała  jednak  porozmawiać  z  Adamem  sam  na  sam,  a  na  Różanym  Wzgórzu 

ostatnio  nie  było  do  tego  warunków.  Piętrowy  dom  pękał  w  szwach,  zapełniony  przez 

odwiedzających  mamę  Różę  członków  rodziny  z  małżonkami  i  dziećmi.  Wokół  Adama 

nieustannie  kręcili  się  krewni,  a  poza  tym  na  ranczo  ciągnęła  nie  kończąca  się  procesja 

znajomych i obcych, którzy zatrzymywali się tu na chwilę, by napić się czegoś zimnego, zjeść 

gorący  posiłek  albo  uciąć  pogawędkę.  A  Clayborne'owie  nigdy  nikogo  nie  odprawiali  z 

kwitkiem. 

Jako głowa rodziny Adam chciał być dobrym gospodarzem. Starał się jednak unikać 

Genevieve  jak  tylko  mógł.  Nie  potrzebowała  wiele  czasu,  by  to  spostrzec,  bo  za  każdym 

razem,  gdy  udało  jej  się  zastać  go  samego,  natychmiast  znajdował  pretekst  do  wyjścia.  Te 

nagłe  rejterady  wyprowadziłyby  ją  z  równowagi,  gdyby  nie  to,  że  wcześniej  zauważyła 

ukradkowe, baczne spojrzenia Adama i zrozumiała, że i on czuje się bardzo niezręcznie w tej 

sytuacji. 

Czas  uciekał,  wkrótce  musiała  wyjechać  z  rancza.  Przyrzekła  to  sobie  i  była 

zdecydowana  dotrzymać  obietnicy.  I  tak  znacznie  przeciągnęła  już  wizytę  w  stosunku  do 

pierwotnych  zamierzeń,  przez  co  ogarniało  ją  przygniatające  poczucie  winy  wobec 

Clayborne'ów.  Przybyła  tutaj  pod  fałszywym  pretekstem,  w  istocie  szukając  bezpiecznego 

schronienia,  toteż  przy  każdym  spojrzeniu  na  kochaną  mamę  Różę  kuliła  ramiona  pod 

ciężarem swoich kłamstw. 

background image

Zachowanie Clayborne'ów jeszcze pogarszało jej samopoczucie, byli bowiem dla niej 

nad wyraz mili. Powitali ją z radością i traktowali jak członka rodziny. Mama Róża nie mogła 

się  jej  nachwalić.  Wciąż  opowiadała  swym  bliskim,  że  Genevieve  jest  uroczą, 

wspaniałomyślną  osobą,  hołdującą  niezłomnym  zasadom  moralnym.  Genevieve  często 

zastanawiała się, co pomyślałaby sobie mama Róża, gdyby poznała prawdę. 

Okazja do decydującej rozmowy nadarzyła się wreszcie w dniu urodzin mamy Róży. 

Schodząc na dół, Genevieve dostrzegła Adama wchodzącego do biblioteki. Chwała Bogu, był 

sam. Wyprostowała ramiona, powtórzyła w myślach swoje postanowienie i ruszyła za nim. 

Minęły dwie godziny, a Genevieve wciąż jeszcze nie udało się dotrzeć do biblioteki. 

Najpierw zatrzymała ją siostra Adama, Mary Rose, prosząc, by przypilnowała przez kwadrans 

mężczyzn,  rozstawiających  stoły  do  pikniku,  Mary  Rose  musiała  bowiem  nakarmić  i 

przewinąć  córkę.  Przez  ostatni  tydzień  Genevieve  bardzo  się  zaprzyjaźniła  z  Mary  Rose, 

ucieszyła  się  więc,  że  jej  może  pomóc.  Gdy  po  godzinie  została  wreszcie  zwolniona, 

natychmiast zjawił się Douglas i poprosił, by zajęła się jego dziesięciomiesięcznym synkiem, 

Parkerem,  sam  bowiem  musiał  pomóc  w  budowie  podestu  dla  orkiestry,  wynajętej  przez 

Travisa. 

Parker  miał  mnóstwo  wdzięku,  Genevieve  zajęła  się  więc  nim  bardzo  ochoczo.  Na 

ogół  kapryśne  dziecko,  traktowało  ją  absolutnie  wyjątkowo.  Rodzice  twierdzili,  że  malec 

przechodzi akurat okres wstydliwości, co oznaczało, że zaczynał wrzeszczeć jak obdzierany 

ze  skóry,  gdy  tylko  ktoś  obcy  znalazł  się  w  promieniu  trzech  metrów.  Ale  Genevieve,  nie 

wiadomo czemu, przypadła mu do gustu. Ku zdumieniu rodziców od razu wyciągnął do niej 

rączki  i  z entuzjazmem stęknął,  żeby wzięła  go  na ręce. Genevieve miała na szyi  kolorowe 

korale,  przypuszczała  więc,  że  Parker  tak  ją  wyróżnił,  żeby  dobrać  się  do  smakowicie 

wyglądającej ozdoby. 

Przez  chwilę  chciała  wziąć  tego  cherubinka  do  biblioteki  na  rozmowę  z  Adamem, 

zaraz  jednak  się  rozmyśliła.  Parker  był  osóbką  płaczliwą,  więc  za  bardzo  by  ją  rozpraszał. 

Wprawdzie  teraz  radośnie  bił  ją  piąstkami,  wydawał  okrzyki  i  śmiał  się,  ale  wiedziała,  że 

gdyby  tylko  spróbowała  położyć  go  do  kołyski,  zacząłby  głośno  protestować.  Genevieve 

wyszła  więc  na  ganek,  usiadła  w  bujanym  fotelu,  który  postawił  tam  dla  niej  Douglas,  i 

przytuliwszy dziecko, pozwoliła mu spokojnie obserwować panujący dookoła rozgardiasz. 

Przeszywający  gwizd  przestraszył  Parkera.  Genevieve  pogłaskała  go  uspokajająco  i 

szepnęła mu kilka czułych słów. 

- Harrison, pomóż nam - krzyknął Cole. - I przyprowadź Adama. 

background image

Po chwili otworzyły się drzwi i ukazał się w nich mąż Mary Rose. Na rękach trzymał 

swoją  córeczkę  Victorię.  Miał  minę  winowajcy,  Genevieve  zrozumiała  więc  bez  słów,  co 

zaraz  nastąpi.  Przesunęła  Parkera,  żeby  zrobić  na  kolanach  miejsce  również  dla  jego 

przeuroczej siedmiomiesięcznej kuzynki. 

- Trzeba im pomóc przy tym podeście. Czy mogłabyś zaopiekować się Victorią przez 

parę minut?  - spytał Harrison z wyraźnym  szkockim akcentem.  - Jest nakarmiona i  przewi-

nięta. Moja żona nie może się nią teraz zająć, bo pomaga w kuchni. Oczywiście gdyby ci... 

- Dam sobie radę - zapewniła go Genevieve. 

Harrison ulokował więc córę obok Parkera, poklepał oba maluchy, po czym odwrócił 

się i zdjął surdut, który następnie cisnął na poręcz, schodząc ze schodków. 

Genevieve miała teraz ręce pełne roboty. Parker postanowił ugryźć Victorię w ramię, 

więc musiała delikatnie odsunąć dziewczynkę i podsunęła chłopcu do gryzienia koc. Parker 

natychmiast wsadził kciuk do buzi i zaczął głośno mlaskać. 

Na  ganek  wbiegł  Travis.  Widok  przytulonych  do  siebie  maluchów  ułożonych  na 

kolanach Genevieve, wywołał na jego twarzy uśmiech. 

- Masz podejście do dzieci. 

-  Na  to  wygląda  -  przyznała  i  wybuchnęła  śmiechem,  bo  jej  podopieczni  mieli 

rozradowane buzie, a po brodach ciekła im ślina. 

- Wspaniałe dzieci - powiedziała. 

-  Owszem  -  zgodził  się  Travis.  -  Ale  to  niesprawiedliwe,  że  Victoria  ma  na  głowie 

tylko taki brzoskwiniowy meszek, a Parker mnóstwo loków. Te dzieciaki są tak różne jak noc 

i dzień. 

Genevieve potwierdziła skinieniem głowy. 

- Dokąd idziesz? 

- Do kuchni po młotek, a potem do biblioteki po Adama. Potrzebujemy jego pomocy. 

Pisaninę może skończyć później. Muzykanci przyjdą o trzeciej, więc musimy być gotowi na 

czas. 

Gdy  Travis  znikł  we  wnętrzu  domu,  Genevieve  zaczęła  kołysać  dzieci.  Łagodny 

podmuch  wiatru  przyniósł  na  ganek  zapach  polnych  kwiatów.  Spojrzała  na  góry  w  oddali  i 

poczuła się jak w raju. 

Zaczęła nucić francuską kołysankę, którą pamiętała z dzieciństwa, swoją ulubioną, tę 

którą mama śpiewała jej co wieczór, zanim położyła ją do łóżka. Słowa były proste, a melodia 

słodka i radosna. Genevieve przypomniała sobie szczęśliwe, beztroskie dni. Zamknęła oczy i 

na  chwilę  przestała  czuć  się  przeraźliwie  samotna.  Myślami  wróciła  do  rodzinnego  domu. 

background image

Siedziała na wielkim,  miękkim  krześle i  słuchała jak mama śpiewa,  ścieląc łóżko. Owiał ją 

zapach bzów. Słyszała śmiech ojca, dolatujący z piętra, i upajała się pogodną atmosferą tego 

miejsca. Znów była z tymi, którzy kochali ją i otaczali ciepłem. 

Wtedy na progu stanął Adam i utkwił wzrok w Genevieve. Już miał wyjść na dwór, 

gdy  nagle  usłyszał  jej  śpiew.  Nie  chcąc  przeszkadzać,  odwrócił  się  i  zrobił  krok  w  stronę 

kuchennych  drzwi.  Ale  jej  śpiew  ściągnął  go  z  powrotem.  Dźwięczny,  krystalicznie  czysty 

ton głosu Genevieve przywiódł mu na myśl anioła. A spokój malujący się na jej twarzy był 

nie mniej zachwycający. Im dłużej słuchał, tym bardziej był oczarowany. Ta melodia wabiła 

go podobnie jak słońce wabi kiełkujące źdźbło trawy. Stał bez ruchu i słuchał z nadzieją, że 

śpiew będzie trwał bez końca. 

Nie  on  jeden  uległ  temu  czarowi.  Mężczyźni  pracujący  na  dworze  jeden  za  drugim 

przerywali  zajęcia  i  również  przystawali  zasłuchani.  Harrison,  w  chwili  gdy  dopłynęła  doń 

melodia, schylał się po młot. Nagle wyprostował się i spojrzał w stronę ganku. Niosący deski 

Travis, przystanął w pół drogi. Podobnie jak Harrison, odwrócił się, zamknął oczy i zastygł w 

bezruchu,  wsłuchując  się  w  melodię.  Krople  potu  spływały  mu  po  czole,  słońce  paliło,  ale 

Travis nie zwracał na to uwagi. Na twarzy miał uśmiech rozkoszy. 

Douglas  trzymał  gwóźdź  w  ustach  i  młot  w  dłoni  i  właśnie  wykonywał  szeroki 

zamach. Rażony siłą melodii, wolno opuścił rękę z narzędziem i spojrzał w tę samą stronę co 

bracia. 

Kowboje poczynali sobie śmielej. Wszyscy odrzucili narzędzia i zgromadzili się przed 

gankiem. Niebiańska kołysanka przyciągnęła ich niczym magnes. 

Tylko  na  maluchach  śpiew  nie  zrobił  najmniejszego  wrażenia.  Parker  i  Victoria 

zgodnie  usnęli  przy  pierwszej  zwrotce.  Genevieve  dokończyła  kołysankę  i  dopiero  wtedy 

zorientowała się, jaka cisza zapadła wokoło. Szczerze się zdumiała, gdy otworzywszy oczy, 

ujrzała  wpatrzony  w  nią  tłumek.  Jeden  z  mężczyzn  zaczął  bić  brawo,  ale  sójka  w  bok  od 

sąsiada  przywołała  go  do  porządku.  Słuchacze  uznali  jednak,  że  należy  wyrazić  Genevieve 

uznanie,  toteż  po  chwili  wszyscy  w  milczeniu  uśmiechali  się  do  niej,  powiewając 

kapeluszami. 

Widok ich radosnych twarzy onieśmielał trochę dziewczynę. Zakłopotana Genevieve 

odpowiedziała mężczyznom niepewnym uśmiechem, odwróciła głowę i wtedy spostrzegła, że 

przygląda jej się także Adam. To onieśmieliło ją jeszcze bardziej. 

Przesłał  jej  uśmiech.  Tak  ją  tym  zaskoczył,  że  też  się  do  niego  uśmiechnęła.  Tym 

razem  nie  było  w  jego  spojrzeniu  ani  krzty  nieufności,  a  oczy  miały  dziwny  blask,  jakiego 

background image

jeszcze nie widziała. Adam wydał jej się... szczęśliwy. Nie był groźny ani zacietrzewiony, a 

mimo to serce biło jej bardzo mocno. 

Kiedy podszedł do niej, przestała kołysać dzieci i zapatrzyła się w jego twarz. Już się 

nie uśmiechał, ale nadal sprawiał wrażenie zadowolonego. Genevieve poczuła, że oblewa się 

rumieńcem,  zamarzyła  o  wachlarzu.  Koniecznie  musiała  się  opanować.  Przecież 

zachowywała  się  tak,  jakby  nigdy  dotąd  nie  przyglądał  jej  się  żaden  mężczyzna.  Straciła 

zwykłą pewność siebie, nagle znów stała się małą dziewczynką, która wszystko pomyliła, gdy 

przyszło jej pierwszy raz śpiewać w kościelnym chórze. Na szczęście Adam nie domyślał się 

jaki niepokój zasiał w jej wnętrzu. 

Przyklęknął przed nią na jedno kolano. Nie potrafiła odgadnąć, co zamierza zrobić... a 

on wyciągnął muskularne ramiona i zadziwiająco delikatnie uniósł śpiącego chłopca. Wstał, 

przytulił małego, podtrzymując go jedną ręką, a drugą wyciągnął do Genevieve. 

Oparła  Victorię  na  przedramieniu  i  korzystając  z  pomocy  Adama,  wstała.  Przez 

moment oboje wpatrywali się w siebie bez słowa. Ale milczenie nie wydawało się krępujące. 

Może  to  obecność  dzieci  wytworzyła  między  nimi  tę  ulotną  więź.  Dłonie  wciąż  mieli 

splecione i Genevieve nie wiedziała, czy powinna cofnąć rękę, czy też nie. 

Adam podjął decyzję za nią i odwrócił się, więc siłą rzeczy Genevieve musiała puścić 

jego dłoń. Zrozumiała, że Adam zamierza położyć Parkera spać i chce, żeby poszła za nim z 

Victorią. 

W kilka minut później oba niemowlaki słodko spały w swoich kołyskach. Genevieve 

otulała właśnie kocykiem Vicotrię, gdy usłyszała, że Adam usiłuje dyskretnie wymknąć się z 

pokoju. 

Tylko nie to, pomyślała. Tym razem mi nie uciekniesz. 

Zerknęła na Parkera, żeby się upewnić, czy jest dobrze przykryty, a potem podkasała 

spódnice i pomaszerowała za Adamem. 

Czekał  na  nią  na  podeście.  Na  swoje  nieszczęście  Genevieve  tego  nie  przewidziała. 

Wybiegłszy  zza  rogu,  wpadła  na  niego  z  takim  impetem,  że  omal  nie  przerzuciła  go  przez 

poręcz. Gdyby Adam był kilka centymetrów niższy i trochę lżejszy, prawdopodobnie zabiłby 

się, a wtedy już nie mógłby jej wybaczyć. 

Adam  zgiął  się  w  pół  osłabiony  nagłym  uderzeniem,  wydał  ciche  stęknięcie,  ale 

zdążył jeszcze złapać Genevieve i uratować przed upadkiem ze schodów. 

Poczucie  humoru  pomogło  jej  pokonać  zakłopotanie.  Przepraszając  wybuchnęła 

śmiechem. 

background image

- Nie chciałam, żeby  pan mi uciekł, zanim... Bardzo pana przepraszam, Adamie. Nie 

myślałam, że na pana wpadnę. Nic się nie stało? Chyba nie zrobiłam panu krzywdy? 

Pokręcił głową. 

- Czy zawsze tak się pani śpieszy? 

Patrzyła w jego ciemne, piękne oczy i czuła, że cała mięknie. Wiedziała, że jeśli zaraz 

czegoś nie powie albo nie zrobi, to wkrótce małżeństwo stanie się faktem dokonanym. Och, 

dlaczego Adam musi mieć tyle uroku? 

- Przepraszam, o co pan pytał? 

- Czy zawsze tak się pani śpieszy? 

- Spieszy? Nie, nie zawsze. 

- Musimy porozmawiać, prawda, Genevieve? 

Przytaknęła energicznie. 

- Porozmawiać? Owszem. 

- Potrzebujemy do tego trochę spokoju. 

Jakby na poparcie tego stwierdzenia trzasnęły drzwi i w przedsionku ukazał się Cole. 

- Owszem, potrzebujemy spokoju. 

-  Czy  coś  jest  nie  w  porządku?  -  zainteresował  się  Adam.  -  Pani  jest  chyba 

zdenerwowana. 

- Zdenerwowana? Ja jestem zdenerwowana? 

Skinął  głową.  Genevieve  głęboko  zaczerpnęła  tchu  i  nakazała  sobie  natychmiast 

skończyć  z  powtarzaniem  jego  słów.  Jeszcze  trochę  i  Adam  gotów  uznać,  że  rozmawia  z 

niedorozwiniętą osobą. 

- Tak, jestem trochę zdenerwowana - przyznała. - Wie pan, co myślę? 

Nie miał zielonego pojęcia. 

- Cóż takiego? 

- Że zaczęliśmy od niewłaściwej strony. 

- A zaczęliśmy? 

-  Owszem,  zaczęliśmy  -  stwierdziła.  -  To  wszystko  moja  wina.  Nie  powinnam  była 

panu mówić, że jestem pana narzeczoną. Zaskoczyłam pana tą deklaracją, czyż nie? Zresztą i 

tak  pana  zaskoczyłam.  Nie  spodziewał  się  pan  zastać  mnie  w  swoim  łóżku.  Był  pan  tak 

przerażony i tak się śpieszył, żeby ode mnie uciec, że zaplątały się panu nogi.  Nie mogłam 

oprzeć się pokusie, żeby pana trochę nie podręczyć. Nie obraziłam się za pańskie zachowanie, 

ale teraz, po zastanowieniu uważam, że powinnam jednak czuć się urażona, a w najlepszym 

razie... Dlaczego pan się uśmiecha? 

background image

Nie  powiedział,  że  to  ona  tak  go  rozbawiła.  Gra  uczuć,  widoczna  na  jej  twarzy 

podczas  tej  paplaniny,  wydała  mu  się  doprawdy  komiczna.  W  jednej  chwili  Genevieve 

uśmiechała się do Adama, w następnej patrzyła na niego bykiem. Gdyby nie to, że sam też był 

zdenerwowany,  niechybnie  wybuchnąłby  śmiechem.  Ale  nie  chciał  ranić  uczuć  Genevieve, 

która  wyraźnie  traktowała  sprawę  narzeczeństwa  poważnie,  z  pewnością  oczekiwała  więc 

powagi również od niego. 

Istotnie powstało wielkie zamieszanie, a wszystkiemu była winna mama Róża, która 

wtrąciła  się  w  jego  prywatne  życie.  Z  mamą  mógł  jednak  załatwić  tę  sprawę  później,  teraz 

czekała go za długo już odkładana rozmowa z Genevieve. 

Zawsze trzeba zaczynać od tego, co najważniejsze. Przede wszystkim musiał więc się 

odsunąć, gdyż stał stanowczo za blisko Genevieve. To dziwne, ale trudno mu było zmusić się 

do  zrobienia  kroku  w  tył,  dolatywał  go  bowiem  aromat  bzów,  bardzo  kobiecy  zapach. 

Podobał  mu  się  tak  bardzo,  że  aż  go  to  zaniepokoiło.  Co  gorsza,  Genevieve  bardzo  mu  się 

podobała.  Nawet  zwrócił  uwagę  na  jej  strój  i  też  go  docenił,  choć  nigdy  przedtem  nie 

zaprzątał sobie głowy takimi głupstwami. Sztywna od krochmalu jasna bluzeczka z wysokim 

kołnierzykiem i biała spódnica bardzo ładnie kontrastowały z karnacją Genevieve. Wyglądała 

niczym żona bankiera, lecz była przy tym diabelnie seksowna. 

Adam porzucił te niebezpieczne rozmyślania. 

- Może zejdziemy na dół, do biblioteki. 

- Do biblioteki? Tak, rzeczywiście powinniśmy pójść do biblioteki. 

- To dobry pomysł. 

Genevieve  jęknęła  w  duchu.  Znowu  powtórzyła  jego  słowa.  Skończy  się  tym,  że 

Adam przezwie ją papugą. Musiała natychmiast wziąć się w garść i przestać myśleć o takich 

głupstwach jak jego niski i dźwięczny głos albo świeży męski zapach. 

Wrażenie jakie na niej wywierał było przytłaczające. Westchnęła cicho. 

- Tego się właśnie bałam. 

- Czego się pani bała? 

- Rozmowy z panem w cztery oczy - odparła. - Chodźmy już do tej biblioteki i miejmy 

to za sobą. 

Powiedziała  to  takim  tonem  jakby  bardzo  się  jej  śpieszyło.  Adam  skinął  głową,  po 

czym ruszył za nią. Gdy weszli w głąb sieni, otworzył drzwi biblioteki i odsunął się na bok, 

żeby ją przepuścić. 

W  pokoju  było  duszno,  w  powietrzu  unosił  się  zapach  stęchłego  papieru,  ale 

Genevieve  rozglądała  się  dookoła  zafascynowana.  Podobało  jej  się  tutaj.  Setki  tomów 

background image

stojących  rzędami  na  półkach  z  wiśniowego  drewna  zajmowały  przestrzeń  od  podłogi  po 

sufit. Książki leżały też w stertach na dębowej posadzce pod oknami. 

Zapewne to  Adam  nadał bibliotece taki zaciszny charakter. Genevieve wiedziała  jak 

bardzo  Adam  lubi  czytać,  bo  znała  jego  listy  do  matki.  I  była  gotowa  postawić  ostatniego 

centa, że przeczytał każdą z tych książek, a do niektórych sięgał pewnie wielokrotnie. 

Adam poprosił, żeby usiadła. Wybrała jedno z dwóch miękkich, obitych skórą krzeseł, 

stojących  przed  biurkiem.  Przycupnęła  na  krawędzi,  z  mocno  ściśniętymi  kolanami, 

wyprostowana, jakby połknęła kij. Splecione dłonie położyła na podołku. 

Nie wytrzymała jednak długo bez ruchu. W czasie gdy Adam mościł się na krześle za 

biurkiem,  zaczęła  nerwowo  stukać  obcasem  w  podłogę.  Wbiła  wzrok  w  kolana,  żeby  lepiej 

się skupić, i w myślach przepowiedziała sobie, co zamierza mu wyłuszczyć. 

Postanowiła  poczekać,  aż  Adam  odezwie  się  pierwszy.  Gdy  już  skończy  mówić, 

wtedy  ona  delikatnie,  bardzo  delikatnie,  wyjaśni  mu,  że  okoliczności  się  zmieniły  i  ich 

małżeństwo nie jest możliwe. Wzniesie się na szczyty dyplomacji, niczym  mąż stanu, żeby 

nie sprawić mu przykrości ani nie urazić jego dumy. 

Adam wreszcie usiadł wygodnie i wbił w nią wzrok. Czekał, aż Genevieve powie, co 

ma  do  powiedzenia.  Po  kilkuminutowym  milczeniu  uznał  jednak,  że  to  on  musi  wykazać 

inicjatywę. Miał dokładnie ułożoną przemowę, myślał bowiem nad nią od tygodnia. Dlaczego 

więc tak trudno było mu zacząć? 

Odchrząknął. Stuk obcasa stał się głośniejszy, a rytm stukania szybszy. 

- Genevieve, nie wiem, jak umówiłyście się z mamą Różą, ale co do mnie... 

Genevieve zerwała się na równe nogi. 

- Och, Adamie, nie mogę tego zrobić. Niech pan zrozumie, że po prostu nie mogę. 

- Czego pani nie może zrobić? 

- Wyjść za pana za mąż. Chciałabym, ale nie mogę. Zamierzałam to panu wyjaśnić od 

razu, ale przez cały tydzień unikał mnie pan, co zresztą nawiasem mówiąc, przekonuje mnie, 

że też nie jest pan zainteresowany tym małżeństwem. W każdym razie nie chciałam mówić o 

tak  osobistych  sprawach  w  obecności  pana  krewnych.  To  byłoby  bardzo  krępujące, 

nieprawdaż?  Pana  matka  postawiła  nas  oboje  w  bardzo  dziwnej  sytuacji.  Czy  właściwie 

jesteśmy  zaręczeni,  czy  nie?  No,  nie,  oczywiście  nie  jesteśmy.  Ale  czy  zdziwiłoby  pana, 

gdybym  powiedziała,  że  pragnę  wyjść  za  pana  za  mąż,  a  w  każdym  razie  przez  długi  czas 

chciałam?  Na  miłość  boską,  niech  pan  nie  robi  takiej  zdziwionej  miny.  Mówię  najświętszą 

prawdę. Tylko że wszystko się zmieniło, więc teraz chyba jednak nie mogę pana poślubić. No 

tak,  właściwie  jest  to  niemożliwe.  Nawet  gdyby  chciał  pan  ożenić  się  ze  mną,  to 

background image

dowiedziawszy  się  o  moich  kłopotach,  przeraziłby  się  pan,  że  w  ogóle  rozważał  taką 

możliwość.  Rozumie  pan?  Chcę  pana  ustrzec  przed  popełnieniem  straszliwej  pomyłki. 

Przykro  mi,  że  sprawiłam  panu  zawód.  Szczerze  to  mówię.  Będzie  pan  musiał  po  prostu  o 

mnie  zapomnieć.  Zranione  serca  w  końcu  się  goją.  To  właśnie  chciałam  powiedzieć.  Nie 

możemy  wziąć  ślubu,  choćby  nawet  bardzo  pan  tego  pragnął.  Bardzo  przepraszam,  że 

świadomie wprowadziłam pana w błąd. To było z mojej strony niedelikatne, a nawet okrutne. 

Wreszcie zrobiła dostatecznie długą pauzę, by zaczerpnąć tchu. Wiedziała, że plącze 

się  w  wyjaśnieniach,  więc  brnąc  naprzód,  raz  po  raz  powtarzała  sobie  w  myśli,  żeby  już 

wreszcie  skończyć.  Ale  jakoś  nie  mogła  się  na  to  zdobyć.  Adam  prawdopodobnie 

podejrzewał,  że  pomieszały  się  jej  zmysły.  Z  jego  miny  niczego  jednak  nie  można  było 

wyczytać. Genevieve nasunął się więc jedyny słuszny wniosek, ten mianowicie, że Adam jest 

zbyt  oszołomiony,  by  w  jakikolwiek  sposób  zareagować.  Wciąż  słyszała  w  głowie  strzępki 

swojej  tyrady.  Boże,  zaczęła  od  tego,  że  nie  przypuszcza,  by  chciał  się  z  nią  ożenić,  a 

skończyła na tym, że zranione serca w końcu się zagoją. Ani chybi, musiał pomyśleć, że ma 

przed  sobą  wariatkę.  Śmiertelnie  zawstydzona  wbiła  wzrok  w  ścianę  za  plecami  Adama, 

udając, że nagle zainteresowała ją wisząca tam wielka mapa. 

- Będę więc musiał o pani zapomnieć? 

Z  ulgą  stwierdziła,  że  zadał  jej  to  pytanie  całkiem  poważnie.  Skinęła  głową  i 

powiedziała: 

- Tak. 

-  Rozumiem.  Wspomniała  pani  coś  o  wprowadzaniu  mnie  w  błąd.  Kiedy  to  miało 

miejsce? 

Odpowiadając, wciąż studiowała mapę. 

-  Tej  nocy,  gdy się spotkaliśmy. Powiedziałam, że jestem  pańską narzeczoną. To nie 

było zgodne z prawdą. 

- Ach, tak, przypominam sobie. 

Odważyła  się  przelotnie  na  niego  zerknąć.  Jego  ciepłe  spojrzenie  dziwnie  ją 

uspokajało. Zaczęła się odprężać. 

- Czy zawsze jest pan taki pewny swego? 

Roześmiał się. 

- Nie. 

- Mnie się wydaje, że chyba jednak tak. Nie wpada pan łatwo w złość, prawda? 

- Prawda. A chciała mnie pani rozzłościć? 

background image

- Nie, oczywiście, że nie. Strasznie dziwnie się czuję w pana obecności. Przy pańskiej 

rodzinie jestem całkiem swobodna, ale przy panu... 

- Co przy mnie? 

Wzruszyła ramionami i postanowiła zmienić temat. 

-  Pańska  matka  nie  powiedziała  mi,  że  jest  pan  taki  przystojny.  Ale  to  niczego  nie 

zmienia. I tak nie mogę wyjść za pana za mąż, zresztą w ogóle nie wzięłabym z nikim ślubu 

tylko dlatego, że jest przystojny. Doświadczenie nauczyło mnie, że pozory mylą. 

-  Mnie  też  mama  Róża  nie  powiedziała,  jaka  pani  jest  ładna.  Proponuję,  żeby  pani 

opowiedziała mi o swoich kłopotach. Może będę mógł w czymś pomóc. 

- O kłopotach? Dlaczego pan sądzi, że mam kłopoty? 

Wydawała  się  bardzo  zaskoczona  jego  pytaniem.  Adam  zaczął  się  poważnie 

zastanawiać, czy starczy mu cierpliwości. 

- Sama pani mi to powiedziała. 

Tego nie pamiętała. 

-  Źle  się  wyraziłam.  Bardzo  mi  się  śpieszyło,  żeby  powiedzieć  wszystko,  co  miałam 

do  powiedzenia,  więc  się  zdenerwowałam.  Na  pewno  pan  to  zauważył.  Prawie  zagadałam 

pana na śmierć, ale chciałam, żeby pan zrozumiał. Poza tym nie zamierzałam urazić pańskich 

uczuć. Nie uraziłam, prawda? 

- Moich uczuć? Nie, nie uraziła pani - zapewnił ją z uśmiechem, którego nie udało mu 

się  ukryć.  -  Może  będę  mógł  pani  pomóc,  Genevieve,  jeśli  dowiem  się,  na  czym  polega 

problem - zaproponował ponownie. 

Pokręciła  głową.  Nie  chciała  go  okłamywać,  ale  nie  chciała  też  powiedzieć  mu 

prawdy, bo wtedy i on byłby w to zamieszany i sam mógłby znaleźć się w kłopotach. 

- Nie mam żadnego problemu. 

Wydawało  jej  się,  że  nie  mogła  tego  powiedzieć  bardziej  dobitnie.  Niestety 

najwyraźniej  nie  przekonała  Adama,  na  co  wskazywała  jego  marsowa  mina.  Raz  jeszcze 

spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Spojrzała na ścianę za jego plecami. 

-  Pańska  matka  pokazała  mi  tę  mapę  zaraz  po  tym,  jak  kupiła  ją  panu  w  prezencie. 

Czemu oprawił ją pan i powiesił na ścianie? Przecież nie po to pan ją dostał. Miał pan wziąć 

ją ze sobą na wyprawę po świecie. 

Adam  rozszyfrował  ten  unik  i  jeszcze  bardziej  był  ciekaw,  co  dręczy  Genevieve. 

Zwykle  nie  wsadzał  nosa  w  cudze  sprawy,  ale  skoro  osoba  będąca  gościem  i  do  tego 

przyjaciółką jego matki popadła w kłopoty, miał obowiązek jej pomóc. Nie sądził jednak, by 

background image

zaszło  coś  naprawdę  poważnego.  W  jakie  kłopoty  mogła  się  wplątać  ta  urocza,  niewinna 

dziewczyna, bez wątpienia dobrze wychowana pod opiekuńczymi skrzydłami rodziny? 

Szybko przeanalizował różne możliwości. 

- Czyżby zostawiła pani w Nowym Orleanie zasmuconego kandydata do ręki? 

Namyślał się przez chwilę. 

-  Nie  -  odparła  w  końcu.  -  Nie  byłam  w  Nowym  Orleanie  dostatecznie  długo,  żeby 

kogoś poznać. Dlaczego pan mnie o to pyta? 

- Z czystej ciekawości. 

- Czy zawsze tak się pan interesuje swoimi gośćmi? 

- Tylko kobietami, które twierdzą, że są ze mną zaręczone - zażartował. 

Genevieve skwapliwie go poprawiła: 

- Był pan zaręczony, ale już pan nie jest. 

Znów się roześmiał. 

- Słusznie - przyznał. - Jak długo była pani w Nowym Orleanie? 

- Dwa tygodnie. 

- Akurat tyle, żeby zwiedzić wszystko, co tam jest do zobaczenia? 

-  Nie  pojechałam  tam  zwiedzać.  Śpiewałam  w  chórze.  Dobrze  więc.  Teraz  kolej  na 

pana.  Proszę  mi  powiedzieć,  dlaczego  nie  wyruszył  pan  w  podróż  po  świecie?  Wiem,  że 

marzył pan o tym, bo czytałam wszystkie pana listy do mamy Róży. 

Uniósł brwi. 

- Naprawdę? Po co... 

Nie pozwoliła mu dokończyć. 

-  Kocham  mamę Różę i chciałam  wiedzieć wszystko  o jej rodzinie. Żeby zbliżyć się 

do  niej.  Poznałyśmy  się  w  kościele  -  dodała.  -  A  potem,  kiedy  wstąpiłam  do  chóru,  dużo 

podróżowałam. 

- Ma pani piękny głos. Czy kiedyś zastanawiała się pani nad tym, żeby uczyć muzyki? 

-  Nie,  ale  myślałam  o  karierze  scenicznej.  Na  szczęście  szybko  odzyskałam  rozum. 

Śpiewam  tylko  w  kościele,  a  czasem  także  dzieciom  do  snu  -  odpowiedziała  z  uśmiechem. 

Teraz pana kolej. Proszę powiedzieć, dlaczego nie wyruszył pan w podróż po świecie. 

- Widzę cały świat za każdym razem, gdy odwracam głowę i patrzę na mapę, a mogę 

otwierając jedną z moich książek płynąć z portu do portu. Wystarczy tylko czytać. 

-  To  nie  to  samo.  Tak  niewiele  potrzeba  panu  do  szczęścia?  Proszę  pomyśleć  o 

wszystkich przygodach, które pana ominęły. Co się stało z pana marzeniami? Zapomniał pan 

o  nich,  prawda?  Ale  pańska  matka  nie  zapomniała  i  dlatego  podarowała  panu  mapę. 

background image

Pokazywała  mi  wszystkie  prezenty,  które  kupiła  dla  swoich  dzieci,  a  każdy  z  nich  miał 

szczególne  znaczenie.  Mary  Rose  przedłuża  rodzinną  tradycję,  nosząc  broszkę  matki,  a 

Douglas  zawsze  ma  przy  sobie  złoty  zegarek.  Travis  powiedział  mi,  że  w  każdą  podróż 

zabiera ze sobą książki. O, nawet wczoraj wieczorem znowu czytał Państwo. Tylko kompasu 

Cole'a jeszcze nie widziałam... 

Adam wpadł jej w słowo. 

- On też jeszcze go nie widział. 

Spojrzała na niego zdezorientowana. 

- Dlaczego? Czyżby mama Róża mu go nie dała? 

- Został skradziony wraz ze złoconym etui. Albo ktoś go pożyczył od mamy. 

- Więc jak w końcu, na miłość boską? Skradziono czy pożyczono? 

- To zależy od tego, kogo spytać. Cole twierdzi, że skradziono, ale reszta rodziny jest 

zdania, że chodziło o pożyczenie. Początkowo, przyznaję, wszyscy uważaliśmy, że doszło do 

kradzieży, ale z czasem zmieniliśmy zdanie. 

- Niech pan mi o tym opowie - zażądała. Splotła ręce na podołku i czekała, aż Adam 

zacznie mówić. 

- Jadąc tutaj, mama Róża czekała na pociąg na jednej ze stacji. Pokazała kompas i etui 

współtowarzyszowi podróży, który również jechał do Montany. Mama twierdzi, że bardzo się 

zaprzyjaźnili i powierzyli sobie różne sekrety. 

- Pana matka zna się na ludziach. 

-  To  prawda  -  przyznał.  -  Powiedziała  nam,  że  ten  mężczyzna  bardzo  się  o  nią 

troszczył w czasie podróży i był dla niej wyjątkowo miły. 

- Zdobył jej sympatię, więc po pewnym czasie mama Róża zaczęła mu ufać - włączyła 

się Genevieve, skinieniem głowy dając do zrozumienia, że domyśla się dalszego ciągu. 

- Owszem, zaufała mu. 

-  Założę  się,  że  wiem,  co  było  dalej  -  smutno  dopowiedziała  Genevieve.  -  Ten 

człowiek nadużył jej zaufania, czy nie tak? 

Adama  bardzo  zaintrygowała  reakcja  Genevieve  na  tę  opowieść.  Spodziewał  się 

zainteresowania, ona tymczasem wydawała się poważnie strapiona. 

-  Cole  właśnie  tak  uważa  -  powiedział.  -  Czy  pani  też  to  przeżyła,  Genevieve?  Czy 

zaufała pani komuś, kto potem nadużył pani zaufania? 

Pytanie ją zaskoczyło. Szybko jednak potrząsnęła głową. 

- Rozmawiamy o pańskiej matce, a nie o mnie. 

- Naprawdę? 

background image

-  Tak  -  nie  ustępowała.  -  Bardzo  mnie  poruszyła  ta  historia  -  przyznała.  -  Czy  ktoś 

powiadomił władze o kradzieży? Może udałoby się odzyskać kompas. 

- Więc pani uważa, że ten mężczyzna ukradł kompas? 

-  Tak.  Złote  etui  ma  dużą  wartość.  Zapewniam  pana,  że  w  naszych  czasach  trudno 

komuś ufać. 

Usiłował  powściągnąć  uśmiech.  Genevieve  doszła  do  konkluzji,  nie  znając  nawet 

połowy faktów. Miała doprawdy wiele wspólnego z Colem. Podobnie jak brat Adama, miała 

skłonność do przewidywania najgorszego. 

- Brzmi to bardzo cynicznie. Zupełnie jakbym słyszał Cole'a. 

- Bo jestem cyniczna - oświadczyła. - Władze na pewno podzielają zdanie, że kompas 

został ukradziony. Mam rację? 

- Sprawa jest skomplikowana. 

- Dlaczego? 

- Mężczyzna, który ma w tej chwili kompas, sam jest przedstawicielem władzy. 

Genevieve przytknęła dłoń do gardła. 

- Jak to? - zdziwiła się. 

- Kompas jest w posiadaniu egzekutora Daniela Ryana. 

Genevieve osłupiała. 

- Ten złodziej jest stróżem prawa? To hańba. Pańska matka musi być wstrząśnięta. 

-  Nie  jest  ani  trochę  wstrząśnięta.  Wytłumaczyła  sobie,  że  ten  mężczyzna  wcale  nie 

zamierzał zatrzymać kompasu. Kiedy ludzie wsiadali do pociągu, tłum ich rozdzielił. Akurat 

w tej chwili Ryan trzymał kompas i etui w ręce. Mama Róża wierzy, że on zwróci Cole'owi 

jego własność, gdy tylko załatwi swoje nie cierpiące zwłoki sprawy. Natomiast Cole uważa, 

że mama Rose jest bardzo naiwna. Wszystkim nam wydaje się bardzo dziwne, że Ryan tak 

łatwo dał się odepchnąć w tłoku. To krzepki i postawny mężczyzna. 

- Tak postawny jak pan? 

Adam wzruszył ramionami. 

- Z opisu mamy Róży wynika, że tak. 

Genevieve  przez  chwilę  rozważała  dalszy  ciąg  tej  historii,  po  czym  jednoznacznie 

potępiła Ryana: 

- Ukradł, jak dwa razy dwa jest cztery. 

- Czyżby pani również uważała, że mama Róża jest naiwna? 

Genevieve wstała i zaczęła nerwowo przemierzać pokój. 

background image

- Ona musi zachować wiarę w tego człowieka, a waszym obowiązkiem jest pozwolić 

jej na to. 

- Dlaczego? 

-  Bo  inaczej  musiałaby  pogodzić  się  z  tym,  że  została  oszukana,  a  do  tego  każdemu 

trudno się przyznać. Nie mogłaby sobie darować, że była taka naiwna. Nie dawałoby to  jej 

spokoju. 

Odwróciła  się  i  spojrzała  na  niego.  Sądząc  po  minie  Adama,  zareagowała  trochę  za 

nerwowo. Dla uspokojenia więc głęboko zaczerpnęła tchu. 

-  Na  pewno  pana  dziwi,  że  tak  się  zaperzyłam  z  powodu  tego,  co  przytrafiło  się 

pańskiej matce. Ale to dlatego, że ona ma bardzo dobre serce. Robi mi się smutno na samą 

myśl, że ktoś mógłby to wykorzystać. Niemniej jednak nie radziłabym ścigać Daniela Ryana, 

bo to tylko pogorszyłoby sprawę. 

- Dlaczego? 

- Bo nie ma żadnego dowodu. Jest tylko jego słowo przeciwko słowu pańskiej matki. 

-  I  pani  uważa,  że  prawo  byłoby  po  jego  stronie,  ponieważ  on  jest  tegoż  prawa 

przedstawicielem władzy. 

-  Naturalnie  -  odparła.  -  Byłoby  naiwnością  myśleć  inaczej.  Ryan  ma  władzę  i 

wpływy,  więc  jeśli  mama  Róża  nie  ruszy  głową  i  nie  pomyśli,  jak  go  sprytnie  podejść,  to 

wszystko na nic. 

Adam wstał i obszedł biurko. 

- Proszę mi coś powiedzieć. Czy pani zdarzyło się przechytrzyć kogoś i... 

Urwał w połowie, bo Genevieve ruszyła do drzwi. 

- Proszę nie uciekać. Już nie będę się wtrącał w pani prywatne sprawy. Obiecuję. 

Przystanęła z dłonią na klamce, jej mina wyrażała jednak głęboką nieufność. 

- Naprawdę nic mi do pani spraw - zapewnił. - Po prostu pomyślałem, że może uda mi 

się w czymś pomóc. 

- Nie potrzebuję pańskiej pomocy. 

Oparł się o biurko, skrzyżował ręce na piersi i skinął głową. 

- Widzę. 

Zrobiła krok w jego stronę. 

-  To bardzo miło, że pan zaproponował  mi pomoc. Proszę nie myśleć, że nie umiem 

tego docenić. 

- Wcale tak nie myślę. 

Wyraźnie jej ulżyło. Podeszła jeszcze bliżej. 

background image

- Pachnie pani bzem. Podoba mi się ten zapach - powiedział. 

- Dziękuję - odrzekła z uśmiechem. -  I dziękuję także za chęć pomocy. To naprawdę 

bardzo miłe. Ale ponieważ tak się składa, że nie mam kłopotów, więc i z pana propozycji nie 

muszę korzystać. 

Nie  umiała  kłamać.  Nie  potrafiła  spojrzeć  mu  prosto  w  oczy  mówiąc,  że  nie  ma 

kłopotów. Ale Adam nie zamierzał przypierać jej do ściany. Wiedział, że inaczej Genevieve 

znów skieruje się do drzwi. 

- Zgoda. Nie jest pani w kłopocie i nie potrzebuje pomocy. 

- Właśnie. 

-  Mama  Róża  też  nie  potrzebuje  pomocy.  Kazała  nam  wszystkim  obiecać,  że 

zostawimy Ryana w spokoju, choć prawdę mówiąc teraz, gdy już wiemy, gdzie on jest, Cole 

zgrzyta zębami, bo trudno mu dotrzymać danego słowa. 

- A gdzie jest Ryan? 

-  Jakieś  sto  mil  stąd,  w  Crawford  -  odparł.  -  Mieszka  w  Teksasie,  ale  chwilowo 

przebywa z dala od domu, bo ściga bandę, ukrywającą się w górach. Podobno chce przewieźć 

tych łotrów do Teksasu i postawić przed sądem. 

- Czy ktoś z was nie mógłby pojechać do Crawford i porozmawiać z Ryanem? Jestem 

pewna, że oddałby wam kompas, gdyby się tylko dowiedział, kim jesteście. 

Adam pokręcił głową. 

-  Musimy  poczekać,  aż  Ryan  sam  go  przywiezie,  bo  tak  obiecaliśmy  mamie. 

Spodziewam  się  go  tutaj  w  najbliższych  dniach.  Poza  tym  okoliczności  się  zmieniły  i  w  tej 

chwili już tylko Cole chce go szukać. 

- Dlaczego okoliczności się zmieniły? 

- Ryan uratował życie Travisowi. 

Genevieve osłupiała. 

- Proszę o tym opowiedzieć. 

Adam zrelacjonował jej spotkanie Travisa z braćmi O'Toole. 

-  Wciągnęli  go  w  zasadzkę  i  postrzelili  w  plecy.  Gdyby  Ryan  nie  nadjechał  w  porę, 

Travis na pewno by nie przeżył. 

-  Szkoda,  że  pan  nie  wspomniał  o  tym  wcześniej  -  powiedziała.  -  W  świetle  tej 

okoliczności  muszę  zmienić  pogląd.  Ryan  najprawdopodobniej  wcale  nie  ukradł  tego 

kompasu. Przychodząc Travisowi z pomocą dowiódł, że jest człowiekiem honoru. Nie wstyd 

panu, że postawił mu pan tak poważny zarzut? 

background image

Błysk w jej oczach powiedział Adamowi, że Genevieve z niego pokpiwa. Naprawdę 

była  piękna,  a  za  jej  uśmiech  Adam  dałby  niejedno.  Nagle  złapał  się  na  tym,  że  wyobraża 

sobie,  co  czułby,  trzymając  dziewczynę  w  ramionach.  Gdyby  pocałował  ją  tak,  jak  tego 

pragnął, niewątpliwie rozbudziłby jej zmysły. Ale myśleć o tym mógł bezkarnie. 

- Postawił mu pan poważny zarzut. 

Głos Genevieve wyrwał go z marzeń na jawie. 

- Co takiego? 

Powtórzyła więc. Adam przecząco pokręcił głową. 

-  Nic  takiego  nie  zrobiłem.  Pani  sama  wyciągnęła  wnioski,  zanim  zdążyłem 

wtajemniczyć panią w szczegóły. 

Wybuchnęła śmiechem. 

-  Rzeczywiście,  zaperzyłam  się  całkiem  bez  powodu.  Nie  będę  już  się  martwić  o 

mamę Różę. Zabrałam panu za dużo czasu. Jest pan potrzebny na dworze - przypomniała mu i 

znów zerknęła na ścianę. - Powinien pan wyjąć tę mapę z ram. Pana matka nie chce, żeby pan 

porzucał swoje marzenia, i ja też nie. Musi pan zobaczyć te wszystkie wspaniałe miejsca, o 

których pan czytał, zanim będzie na to za późno. A jeśli kiedyś będzie pan w Paryżu, proszę 

mnie odwiedzić. 

Chciała odejść, ale Adam nie rozumiejąc dlaczego to robi chwycił ją za rękę. 

- Wybiera się pani do Francji? 

- Tak. Mieszka tam mój dziadek, jedyna osoba z rodziny, która mi jeszcze została. 

- Kiedy pani wyjeżdża? 

- Za parę dni. 

Wiadomość,  że  Genevieve  będzie  tak  daleko,  bardzo  go  poruszyła.  Nie  rozumiał 

jednak dlaczego. Przecież powinien być zadowolony, że się jej pozbędzie. Nie mógł też pojąć, 

dlaczego  ani  trochę  nie  cieszyła  go  myśl,  że  Genevieve  nie  może  wyjść  za  niego  za  mąż? 

Niewiele brakowało, a zwierzyłby się jej ze swoich rozterek. 

Ale  wiedział,  że  zachowuje  się  idiotycznie  i  bardzo  go  to  rozzłościło.  Natychmiast 

puścił rękę Genevieve i pozwolił jej odejść. 

Popatrzył  jeszcze  za  nią,  po  czym  wrócił  do  swoich  zajęć.  Sprawa  jego  zaręczyn  z 

Genevieve Perry zdecydowanie należała do przeszłości. 

background image

Ale to był dopiero początek. 

Na  przyjęciu  zgromadził  się  spory  tłum.  Goście  wydawali  się  bardzo  zadowoleni. 

Adam  z  Cole'em  stali  niedaleko  podium  dla  orkiestry  i  przyglądali  się  parom  tańczącym  w 

rytm skocznej melodii, zachęcającej do obrotów i przytupów. Isabelle i Douglas przemknęli 

obok,  a  zaraz  za  nimi  Travis  i  Emily.  Sądząc  po  radosnych  śmiechach,  cała  czwórka 

wspaniale  się  bawiła.  Mama  Róża  była  zachwycona.  Siedziała  przy  stole  wraz  z  Dooley  i 

Ghost, przyjaciółkami rodziny. Adam zauważył, że starsze panie klaszczą i przytupują w rytm 

muzyki. 

Cole dźgnął brata w bok. 

- Ej, czy to nie Clarence zjeżdża ze wzgórza? 

Adam zerknął w tamtą stronę, mrużąc oczy. 

- Na to wygląda. 

-  Zaprosiliśmy  go,  ale  powiedział,  że  nie  będzie  mógł  przyjechać,  bo  ma  służbę  na 

wzgórzu telegraficznym. Ktoś musi tam czuwać dwadzieścia cztery godziny na dobę. Może 

Clarence wiezie dla kogoś wiadomość. 

- Albo znalazł zastępstwo - podsunął Adam. 

Douglas z Isabelle zatoczyli koło i znów przemknęli obok. Cole pomachał do nich, a 

potem powiedział: 

- Nigdy nie myślałem, że Travis i Douglas ożenią się, a teraz tylko na nich popatrz. 

-  Znaleźli sobie dobre kobiety i  są szczęśliwi. A co z tobą, Cole? Myślisz, że kiedyś 

się ożenisz? 

- Nie - odparł stanowczo. - Nie jestem stworzony do małżeństwa. W przeciwieństwie 

do ciebie. Co się stało z Genevieve? Rozmówiłeś się z nią? 

- Tak. 

-  Mam  nadzieję,  że  nie  dałeś  jej  zbyt  ostrej  odprawy.  To  urocze  stworzenie,  byłoby 

szkoda, gdybyś sprawił jej przykrość. 

Adam pokręcił głową. 

-  Jeśli  obawiasz  się,  że  uraziłem  jej  uczucia,  możesz  być  spokojny.  Masz  całkiem 

błędne pojęcie o całej sprawie. To ona rozmówiła się ze mną. Wcale nie chce wyjść za mnie. 

- Czemu, do diabła? 

background image

-  Sytuacja  się  zmieniła  -  powiedział  Adam.  -  Poza  tym  tak  naprawdę  nigdy  nie 

byliśmy zaręczeni. Tylko mamie Róży się to marzyło. To ona się uparła, że nas wyswata. 

- Pewnie jesteś szczęśliwy, że Genevieve w porę wybawiła cię z kłopotu. 

Adam wzruszył ramionami. Chciał skłamać, ale zmienił zdanie. Cole i tak domyśliłby 

się prawdy, a jeśli ktokolwiek miał zrozumieć ten problem, to właśnie on. 

- Ani nie jestem szczęśliwy, ani mi nie ulżyło. Bardzo dziwnie się czuję. 

- Jak to? 

Spojrzał na Cole'a. 

- Wściekłem się. 

Cole pokręcił głową. 

- Tak na poważnie? 

- Całkiem na poważnie. Ale Genevieve o tym nie wie. 

- To nie trzyma się kupy. Chowałeś się przed nią cały tydzień, a teraz mi mówisz, że 

chcesz się z nią ożenić? 

- Nie to ci mówię. 

- To dlaczego się wściekłeś? 

Adam westchnął ze znużeniem. 

- Nie wiem. 

Cole nie naciskał. 

- Chcesz z nią zatańczyć? 

- Nie zastanawiałem się nad tym. Nawet nie wiem, gdzie ona jest. 

Cole wskazał na ganek. Mary Rose i Genevieve niosły ciasta, które miały wzbogacić 

stół  z  deserami.  Obie  były  przepasane  śnieżnobiałymi  fartuszkami.  Mary  Rose  miała  pod 

spodem  niebieską  suknię  prosto  ze  sklepu,  a  Genevieve  bladoróżową.  Tworzyły  bardzo 

malowniczą parę. 

Adam nie mógł oderwać oczu od Genevieve. Uśmiechała się, słuchając z uwagą Mary 

Rose. 

- Ładna jest, nie? - odezwał się Cole. 

- Owszem, ładna. 

- I wysoka. 

- Tak sądzisz? 

Adam odwrócił się w stronę orkiestry. Cole zignorował ten wymowny gest. 

- Mary Rose musi zadzierać głowę, gdy z nią rozmawia. 

- I co z tego? Nasza siostra musi zadzierać głowę, z kimkolwiek rozmawia. 

background image

- Nie musisz od razu się obruszać. To nie był zarzut wobec Genevieve. Lubię wysokie 

kobiety. A czy zauważyłeś, jaka jest zgrabna? 

- Naturalnie, że tak. O co ci chodzi, Cole? Chcesz mnie rozzłościć? 

-  Nie.  Chcę,  żebyś  zrozumiał,  że  takich  kobiet  jak  Genevieve  nie  spotyka  się 

codziennie. Ona naprawdę jest urocza. 

- To się z nią ożeń - odburknął. 

Cole parsknął śmiechem. 

- Masz na nią chętkę, co? 

- Do pioruna, Cole... 

- No, już dobrze - powiedział pojednawczo brat. - Nie będę dłużej znęcać się nad tobą. 

Adam zaczął się oddalać, ale przystanął, gdy usłyszał słowa Cole'a: 

- Wygląda na to, że Clarence jedzie w tę stronę. 

-  Może  chce  porozmawiać  z  Harrisonem  -  podsunął  Adam,  patrząc  jak  szwagier 

oddala się od towarzystwa, żeby uścisnąć dłoń Clarence'a. 

-  Pudło  -  oświadczył  Cole,  gdy  Clarence  podszedł  do  Genevieve,  aby  przekazać  jej 

kopertę.  Genevieve  podała  Harrisonowi  placek,  wytarła  dłonie  w  fartuch  i  dopiero  wtedy 

wzięła depeszę. 

- Na pewno jakaś zła nowina - powiedział Cole. 

- Może nie. - Adam nie powiedział tego z przekonaniem. 

- Nikt nie przesyła depeszą dobrych wiadomości. To za drogo kosztuje. Musiało stać 

się coś złego. Na pewno ktoś umarł. Powinieneś iść ją pocieszyć. 

- To ty idź. 

- Nie ja byłem z nią zaręczony, tylko ty. 

- Na miłość boską, nie było żadnych zaręczyn. 

Kiedy Clarence odwrócił się i zaczął schodzić po schodkach, Adam wyraźnie zobaczył 

jego twarz. 

- Clarence wygląda na przestraszonego. 

Cole skinął głową. 

- Ucieka gdzie pieprz rośnie. 

Adam znów spojrzał w stronę Genevieve. 

- Dlaczego ona nie otwiera tej koperty? Na co czeka? 

- Może zbiera się na odwagę. Nikomu się nie śpieszy do złych wiadomości. 

- Nie powinniśmy jej się przyglądać. 

- Czemu nie? - zdziwił się Cole. 

background image

- To jest wścibstwo. Ona pewnie chce teraz być sama. 

Tymczasem  Genevieve  wsunęła  kopertę  do  kieszeni  fartucha,  wzięła  placek  od 

Harrisona i szybko zeszła po schodkach. Postawiła ciasto na stole obok innych smakołyków, 

po czym odwróciła się i odeszła. 

Adam  siłą  woli  próbował  skupić  wzrok  na  tańczących  parach,  ale  ukradkiem  nadal 

obserwował Genevieve. 

Przystanęła dopiero po drugiej stronie korralu, przy stodole. 

Nowina  nie  mogła  być  dobra.  Nawet  z  dużej  odległości  Adam  dostrzegł,  że 

dziewczyna  jest  wstrząśnięta.  Nie  mogła  ustać  na  nogach.  Zachwiała  się  i  oparła  o 

ogrodzenie,  po  czym  odwróciła  się.  Adam  zdążył  jednak  zobaczyć  strach  wypisany  na  jej 

twarzy. 

- Może powinieneś pójść i zapytać, co się stało - zaproponował Cole. 

Adam pokręcił głową. 

- Ona chce być teraz sama. Jeśli powie nam, w czym rzecz, a będziemy mogli pomóc, 

to  pomożemy.  I  przestań  tak  na  mnie  patrzeć,  Cole.  Nie  będę  więcej  się  wtrącał  do  jej 

prywatnego życia i ty także. 

- Więcej? O czym ty mówisz? 

- Mniejsza o to. 

Niespodziewanie przed Adamem stanęła  Isabelle, domagając się, by z nią zatańczył. 

Emily  chwyciła  za  rękę  Cole'a  i  w  tej  samej  chwili  również  pociągnęła  go  ku  tańczącym 

parom. 

Adam starał się nie tracić z oczu Genevieve. Zauważył jeszcze, jak zmięła depeszę i 

wcisnęła ją do kieszeni fartucha, ale potem zagrała muzyka i tłum zasłonił dziewczynę. 

Gdy taniec się skończył, Adam ruszył na poszukiwania. Zatrzymał go jednak Harrison 

informując,  że  mama  Róża  będzie  za  chwilę  otwierać  prezenty.  Ponieważ  rodzina  zafun-

dowała jej podróż do Szkocji, Harrison uznał, że byłoby miłym akcentem, gdyby zagrał teraz 

na dudach. Adam nie był w stanie odwieść go od tego zamiaru. Teraz dołączył więc do siostry 

i braci stojących przy podium i próbował przybrać minę człowieka zainteresowanego tym, co 

się  dzieje.  Przy  pierwszej  okazji  szturchnął  jednak  Cole'a  i  spytał,  gdzie  się  podziała 

Genevieve. 

Cole  pokręcił  głową.  Chciał  powiedzieć,  że  pewnie  poszła  do  domu,  ale  w  tym 

momencie Harrison zaczął grać, a przenikliwy dźwięk dud był tak ogłuszający, że Adam i tak 

nie usłyszałby ani jednego słowa. 

- Coraz lepiej mu idzie, prawda? - wykrzyknęła Mary Rose. 

background image

- Nie - odkrzyknęli czterej bracia jednocześnie. 

Siostra  się  nie  obraziła.  Zachowała  uśmiech  na  twarzy  specjalnie  dla  męża  i  dała 

kuksańca Douglasowi, który próbował zasłonić uszy swojej żonie. 

Genevieve  stała  pośród  ludzkiej  ciżby  po  drugiej  stronie  podium  i  przyglądała  się 

rodzinie  Clayborne'ów:  czterem  braciom,  stojącym  ramię  w  ramię,  oraz  Emily  i  Isabelle, 

wspartych  na  ramionach  swych  mężów.  Miny  mieli  przekomiczne.  Genevieve  uznała,  że 

pierwsze  miejsce  należy  się  bezsprzecznie  Adamowi.  Podobnie  jak  reszta  rodzeństwa 

uśmiechał się, ale jednocześnie wyraźnie się wzdrygał  za każdym  razem, gdy Harrison  brał 

wysoką nutę i fałszował. 

To  byli  bardzo  życzliwi  ludzie  i  niesłychanie  lojalni.  Teraz  wspierali  duchowo 

Harrisona, a choć z wymuszonych uśmiechów łatwo można było wyczytać, że ich zdaniem ta 

muzyka jest koszmarna, Genevieve nie wątpiła, iż po zakończeniu występu będą gromko bić 

brawo  i  nigdy  nie  przyznają  przed  nikim  spoza  rodziny,  że  nie  było  to  najbardziej  udane 

wystąpienie. Tak właśnie powinna zachowywać się zgodna rodzina. 

Boże, jak bardzo im wszystkim zazdrościła. Najchętniej przecisnęłaby się teraz przez 

taneczny  krąg  i  wsparła  na  ramieniu  Adama.  Chciała  należeć  do  tej  rodziny,  przede 

wszystkim zaś pragnęła, żeby Adam ją kochał. 

Co  za  mrzonka,  pomyślała.  Patrząc  na  mamę  Różę  wyszeptała  „do  widzenia”,  po 

czym, odwróciła się i odeszła. 

background image

.Przyjęcie  skończyło  się  dopiero  po  północy.  Jeźdźcy  z  płonącymi  pochodniami 

oświetlali  powrotną  drogę  do  Blue  Belle  tym  gościom,  którzy  mieszkali  w  pobliżu  i 

postanowili  wrócić  na  noc  do  domu.  Przyjezdni  z  Hammond  zanocowali  na  Różanym 

Wzgórzu. Spali na pryczach, wstawionych do salonu i jadalni, zapełnili baraki kowbojów, dla 

innych starczyło miejsca jedynie na ganku. Cole ustąpił swojego łóżka Cohenom, Adam zaś 

wpuścił  starego  Corbetta  na  pryczę,  którą  zajmował  od  tygodnia.  Braciom  to  nie  prze-

szkadzało, woleli bowiem spać z dala od ścisku pod gwiaździstym niebem. 

Następnego dnia o świcie Adam wyjechał z trzema kowbojami łapać mustangi, które 

pasły się na pastwiskach w Mapie Valley, i wrócił na Różane Wzgórze dopiero po południu. 

Cole czekał na niego na ganku. Podał Adamowi butelkę piwa i usiadł na najwyższym 

schodku. 

- Genevieve wyjechała - oznajmił, nie tracąc czasu na wstępy. 

Adam  nie  okazał  żadnej  reakcji.  Zdjął  kapelusz,  rzucił  go  na  stojące  obok  krzesło  i 

usiadł obok brata. Pociągnął duży łyk piwa i wspomniał coś o upalnym dniu. 

- Wyglądasz na zmęczonego - stwierdził Cole. 

- Bo jestem zmęczony - potwierdził Adam. - Wszyscy goście już wyjechali? 

- Tak, ostatni w południe. 

- Kiedy wyruszasz do Teksasu po bydło? 

- Jutro. 

Kilka minut upłynęło w milczeniu. Adam wpatrywał się w sylwetki gór na horyzoncie 

i starał się nie myśleć o Genevieve. Gdy tylko Cole przekazał mu wiadomość o jej wyjeździe, 

coś ścisnęło go za gardło. Dlaczego tak nagle opuściła Różane Wzgórze, dlaczego się z nim 

nie  pożegnała?  Może  nie  powinien  był  tak  natrętnie  jej  wypytywać?  Ale  przecież  sama 

niechcący  zdradziła  się,  że  ma  kłopoty,  więc  chciał  dowiedzieć  się  szczegółów,  żeby  jej 

pomóc. Nie, uznał. Kilka pytań nie spłoszyłoby Genevieve do tego stopnia, żeby natychmiast 

pakowała manatki. 

Jej wyjazd musiał mieć związek z depeszą. Adam przypomniał sobie, jej przerażoną 

minę,  kiedy  przeczytała  depeszę.  Powinien  był  wtedy  do  niej  podejść  i  stanowczo  zażądać, 

żeby zwierzyła mu się z kłopotów. 

- Do diabła - mruknął pod nosem. 

- Co? 

background image

- Nic takiego. Czy Genevieve pożegnała się z kimkolwiek? 

-  Nie,  nawet  nikomu  nie  powiedziała,  że  wyjeżdża.  Po  prostu  znikła.  Mama  Róża 

zamartwia się z tego powodu. Mówi, że to niepodobne do Genevieve tak po cichu zniknąć. Jej 

zdaniem  to  jest  bardzo  dobrze  wychowana  panna  o  nienagannych  manierach.  Osobiście 

podejrzewam, że przyczyną wyjazdu Genevieve była treść depeszy, ale mama Róża uważa, że 

to ty wypłoszyłeś dziewczynę. 

Adam przewrócił oczami i spojrzał w niebo. 

- Genevieve musiała wyjechać wieczorem razem z gośćmi. Jest za sprytna, żeby miała 

sama wyruszać w drogę. 

- To możliwe  - przyznał Cole. - Ale dziwne. Miała się zabrać z Emersonami do Salt 

Lake, a Emersonowie wyjeżdżają z Blue Belle dopiero jutro. 

- Może postanowili wyjechać wcześniej. 

- Po ciemku? Oni mają swoje lata i nie są szaleni. Poza tym wczoraj wieczorem byli 

tutaj. 

Adam  zaczął  się  niepokoić  jeszcze  bardziej.  Czyżby  Genevieve  rzeczywiście 

wyjechała  sama?  Gdy  o  tym  myślał,  ciarki  przechodziły  mu  po  plecach.  Nie,  nie  zrobiłaby 

tego. Jest za inteligentna; żeby postąpić w tak nieodpowiedzialny sposób. Z pewnością zdaje 

sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa czyhają na dziewczynę podróżującą po bezdrożach. W 

takiej  dziczy  kobiety  widuje  się  rzadko,  a  takie  ładne  jak  Genevieve,  stanowią  nieocenioną 

zdobycz dla nieokrzesanych mieszkańców gór. 

Cole uważnie przyjrzał się bratu. 

- Nie wydajesz się szczególnie załamany jej wyjazdem - powiedział. 

Adam wzruszył ramionami. 

- To jej życie. Może z nim robić, co jej się podoba. 

- A jeśli jednak pojechała sama? 

- Nic na to nie poradzę. 

Cole uśmiechnął się. 

- To kiepska metoda, Adamie. 

- Jaka znowu metoda? 

- Twoja poza „nic mnie to nie obchodzi”. Obaj wiemy, że jest zupełnie inaczej. 

Adam nie zaprzeczył. 

- Szkoda, że nie wiem,  co było w tej depeszy.  I co ją tak poruszyło. Może ktoś z jej 

bliskich zachorował. To mogłoby przerazić dziewczynę. 

background image

- Taka wiadomość każdego by przeraziła  - zwrócił mu uwagę Cole. - Mam nadzieję, 

że nie wpakowała się w kłopoty, jak sądzisz? 

- To na pewno nic poważnego. Mnie też się zdawało, że coś z nią jest nie tak, ale gdy 

spytałem,  stanowczo  temu  zaprzeczyła.  Spojrzała  mi  prosto  w  oczy  i  oświadczyła,  że  to 

drobiazg i nie potrzebuje mojej pomocy. 

- Myślisz, że powiedziała prawdę? 

-  Z  tym  drobiazgiem?  Mhm.  Przecież  dotąd  żyła  jak  pod  kloszem,  więc  nie  mogła 

wpakować się w poważne kłopoty. 

- Genevieve jest bystra, ale nawet inteligentni ludzie popełniają głupie błędy, kiedy się 

czegoś przestraszą. 

- Na przykład? 

- Samotnie jeżdżą po nocy. 

Adam nie chciał dopuścić do siebie myśli, że tak rzeczywiście mogło się stać. 

- Jestem pewien, że nie wyruszyła sama. 

Cole nie próbował się sprzeczać. 

-  Może  powinieneś  pojechać  do  miasta  i  porozmawiać  z  Clarencem.  Jak  chcesz, 

potrafisz być bardzo groźny, więc jestem pewien, że umiałbyś z niego wydusić, co było w tej 

depeszy. 

- Jeśli Clarence mi coś powie, straci pracę. Depesze są poufne. 

- I co z tego? Adam pokręcił głową. 

-  Clarence  ma  zasady  -  burknął  tak,  jakby  stawiał  mu  poważny  zarzut.  Wstał,  wziął 

kapelusz i ruszył do drzwi. - Dość czasu już straciłem. 

- Co zamierzasz zrobić? 

-  Zmienić  koszulę  i  wziąć  się  z  powrotem  do  pracy.  Przez  pół  nocy  będę  nadrabiał 

zaległości  w  papierkowej  robocie,  a  jutro  zaczynam  obłaskawiać  mustangi,  żebyśmy  mogli 

sprzedać je w przyszłym miesiącu na licytacji. A poza tym... 

- Pojedziesz jej poszukać, prawda? 

Adam  spojrzał  na  brata  w  taki  sposób,  jakby  chciał  mu  wybić  z  głowy  zadawanie 

głupich pytań. 

- A jak myślisz? 

Nie czekał na odpowiedź Cole'a. Poszedł na górę do swojego pokoju, ściągnął koszulę 

i obmył się z kurzu. Przysiągłby, że ręcznik pachnie bzem, ale tylko to  przypomniało mu o 

tym, że Genevieve mieszkała w jego pokoju. 

background image

W kącie nie stała już walizka. Z szafy zniknęły jej suknie, nie było też biżuterii, którą 

widział jeszcze wczoraj na toaletce, gdy wszedł do pokoju po czyste ubranie. 

Genevieve  przepadła  bez  śladu,  ale  oczami  wyobraźni  Adam  nadal  widział  jej 

uśmiech. Wiedział, że minie jeszcze dużo czasu, nim o niej zapomni. 

Postanowił znaleźć sobie zajęcie.  Zszedł  na dół  coś przekąsić, zanim weźmie się do 

przeglądania  papierów.  W  kuchni  zastał  Mary  Rose.  Siedziała  przy  stole  nad  kartką, 

trzymając pióro w dłoni. 

- Wcześnie wróciłeś. Jesteś głodny? Ugotowałam zupę, ale nie jest taka dobra jak zupa 

mamy Róży. 

- Myślałem, że pojechałaś do domu - powiedział. 

-  Właśnie  wyjeżdżamy  za  parę  minut.  Chciałam  jeszcze  zanotować  przepis.  Siadaj, 

naleję ci tej zupy. Chyba spróbujesz mojego dzieła? 

- No, pewnie. 

Mary Rose wstała i sięgnęła po fartuch, który wisiał na oparciu krzesła. Adam usiadł, 

ale nagle zerwał się jak oparzony. 

Fartuch - powiedział głośno. 

Mary Rose włożyła fartuch przez głowę i bacznie mu się przyjrzała, żeby sprawdzić, 

czy coś jest z nim nie w porządku. 

- Dlaczego się tak podniecasz fartuchem? 

-  Nie  twoim  -  odparł  zniecierpliwiony.  -  Chodzi  mi  o  fartuch  Genevieve.  Czy  ten, 

który nosiła na przyjęciu, należał do niej? - Nie miał pojęcia, czy kobiety biorą ze sobą takie 

rzeczy, wyjeżdżając w podróż. 

- Nie, pożyczyłam jej jeden z fartuchów mamy Róży. Nie chciałam, żeby zaplamiła... 

- A oddała go? - przerwał jej Adam. 

- Dlaczego miałaby nie oddać. Co się z tobą dzieje? 

- Nic ważnego. Gdzie on jest? 

- Fartuch? 

- Tak, do diabła, fartuch. Gdzie jest? 

Mary  Rose  szeroko  otworzyła  oczy,  zdumiona  dziwacznym  zachowaniem  brata. 

Adam na ogół nie wpadał w złość, najwidoczniej jednak tym razem było inaczej. 

- Dlaczego tak się ciskasz o głupi fartuch? - spytała. 

- Wcale się nie ciskam. Odpowiedzże. Gdzie on jest? 

Zmarszczyła  czoło,  żeby  dać  mu  do  zrozumienia,  że  nie  podoba  jej  się  jego 

zachowanie. 

background image

- Pewnie wisi razem z innymi w spiżarni. 

Zanim  dokończyła  zdanie,  Adam  wypadł  już  z  kuchni.  Mary  Rose  poszła  za  nim  i 

stanęła  na  progu  spiżarni.  Zaczęła  się  przyglądać,  jak  .Adam  przebija  się  przez  stertę  nie-

zliczonych  narzutek,  kapeluszy,  szali  i  śliniaków,  ciskając  je  gdzie  popadnie.  Po  chwili 

większość garderoby leżała na podłodze. 

- Masz to wszystko podnieść - rozkazała Mary Rose. - Co cię, u licha, naszło? 

- Gdzie on jest, do diabła? 

-  To  ten  biały,  po  twojej  lewej  ręce,  z  dwiema  kieszeniami  wykończonymi  koronką. 

Po co ci on? 

Adam zdjął fartuch z wieszaka i szybko przeszukał jego kieszenie. Miał ochotę wydać 

triumfalny  okrzyk,  gdy  z  jednej  z  nich  wyciągnął  kulkę  zmiętego  papieru.  Nie  omylił  się. 

Genevieve wyjechała w panicznym pośpiechu. 

Rozłożył kartkę, przysunął się do światła i przeczytał treść depeszy. 

- Sukinsyn - wybuchnął. 

-  Nie  wyrażaj  się  -  skarciła  go  Mary  Rose.  Podeszła  do  Adama  i  zza  jego  ramienia 

próbowała przeczytać list. 

Była jednak nie dość szybka. Zanim cokolwiek zobaczyła, Adam zdążył złożyć kartkę. 

- Co to jest? 

- Depesza. 

-  Ach,  ta,  którą  dostała  Genevieve  -  zrozumiała  Mary  Rose.  -  Stałam  obok  niej,  gdy 

zjawił  się  Clarence.  Wstydź  się,  Adamie.  Nie  powinieneś  tego  czytać.  Naruszasz  tajemnicę 

korespondencji. 

Cole  wszedł  akurat  na  czas,  by  usłyszeć  opinię  Mary  Rose.  Stanął  za  jej  plecami  i 

wygłosił swój pogląd: 

- Zdecydowanie powinien przeczytać. Od kogo to jest, Adamie? 

- Od kobiety imieniem Lottie. 

Kiedy  Adam  wreszcie  na  niego  spojrzał,  Cole  natychmiast  wyczytał  z  jego  oczu,  że 

sprawa jest poważna. Mary Rose jednak tego nie zauważyła. 

- Wiem, co tam jest napisane - oznajmiła. 

Adam zwrócił się do niej: 

- Wiesz? 

- Tak. 

- I nikomu nie powiedziałaś? 

background image

-  Nie  wrzeszcz  na  mnie  -  burknęła.  -  Genevieve  powiedziała  mi,  że  jej  przyjaciółka 

była  przy  nadziei  i  obiecała  wysłać  przez  męża  depeszę,  żeby  Genevieve  wiedziała,  czy 

urodził się chłopczyk, czy dziewczynka. 

- Naprawdę? 

Mary Rose skinęła głową. 

- Urodziła dziewczynkę - dodała. - I nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się rzucacie z 

powodu czyichś prywatnych... 

Urwała, gdy Cole położył dłonie na jej ramionach i poradził, żeby dobrze przyjrzała 

się minie Adama. 

- Aż tak źle? - spytał go Cole. 

W odpowiedzi Adam podał mu depeszę. Cole rozłożył kartkę i przeczytał ją na głos: 

Ratuj życie, uciekaj. Oni wiedzą, gdzie jesteś. Jadą po ciebie. 

- Boże drogi! - wykrzyknęła Mary Rose. 

W tej samej chwili Cole głośno gwizdnął. 

- Sukin... 

- Jak to możliwe, żeby ktoś chciał skrzywdzić taką uroczą, wrażliwą damę? - spytała 

Mary Rose. 

- Powiedziałeś mi przecież, że ona nie ma kłopotów - przypomniał bratu Cole. 

- To ona tak twierdziła. 

- Skłamała. 

- Nie ma co się oszukiwać. Skłamała jak nic. 

Mary Rose pokręciła głową. 

- Musiała mieć ważny powód, żeby nas w to nie mieszać. 

-  I  tak  będziemy  zamieszani,  skoro  ma  kłopoty  -  odparł  Cole.  -  A  myślałem,  że  się 

zaprzyjaźniliśmy  z  Genevieve  przez  ten  tydzień.  Zachowywała  się,  jakby  nic  się  nie  stało. 

Pojedziesz jej śladem, Adamie? 

- Rzecz jasna. 

Mama Róża będzie się zamartwiać, kiedy usłyszy o depeszy. 

Adam spojrzał na siostrę bardzo groźnie. 

- Wcale o niej nie usłyszy. Nie ma sensu jej niepotrzebnie martwić. 

Mary Rose skwapliwie przytaknęła. 

- Masz rację. Nie powiem słowa. 

Adam ruszył do drzwi, ale Mary Rose chwyciła go za ramię. 

- Dlaczego jesteś taki zły? 

background image

- Nie podoba mi się, że muszę wszystko rzucić i za nią jechać. A poza tym nie znoszę, 

kiedy na Różanym Wzgórzu pojawiają się kłopoty. Cole, musisz odłożyć wyjazd do Teksasu 

na tydzień albo dwa. Jesteś potrzebny tutaj. 

- Zgoda. 

- Gdyby zjawił się tu jakiś obcy i pytał o Genevieve... 

- Będę wiedział, co robić. 

W kwadrans potem Adam wyjechał. Genevieve Perry miała się wkrótce dowiedzieć, 

jak wyglądają prawdziwe kłopoty. 

background image

Genevieve  bardzo  starała  się  opanować  strach,  ale  nie  było  to  łatwe.  Siedziała  po 

turecku przed ogniskiem, trzymając w jednej ręce rewolwer, a w drugiej grubą gałąź. Niebo 

tej  nocy  było  bezgwiezdne,  więc  panowały  takie  ciemności,  że  poza  kręgiem  światła 

rzucanego  przez  ogień  nie  było  nic  widać.  Nigdy  dotąd  Genevieve  nie  bała  się  ciemności, 

nawet  jako  dziecko.  Zawsze  jednak  mieszkała  w  mieście  w  eleganckim  domu,  gdzie 

wszystkie  drzwi  miały  zamki,  a  ojciec  i  matka  byli  na  każde  zawołanie.  Teraz  siedziała 

zupełnie  sama  w  środku  lasu  pełnego  dzikich  zwierząt,  szukających  pożywienia. 

Drapieżników  dotąd  nie  widziała,  czuła  jednak,  że  kręcą  się  gdzieś  w  pobliżu,  słyszała 

bowiem ich odgłosy, przez co mrok budził w niej jeszcze większą trwogę. 

Las  tętnił  życiem.  Nocą  każdy  dźwięk  rozbrzmiewał  dużo  głośniej  niż  w  dzień. 

Genevieve wzdrygnęła się, słysząc trzask łamanej gałązki, serce podeszło jej do gardła. Była 

pewna, że hałas spowodowało jakieś zwierzę, zaczęła się więc żarliwie modlić, żeby nie było 

większe  i  bardziej  niebezpieczne  od,  powiedzmy,  królika.  Bóg  jeden  raczył  wiedzieć,  co 

zrobiłaby, gdyby do jej obozowiska zbliżyła się puma albo niedźwiedź. Przerażała ją myśl, że 

mogłaby stać się posiłkiem drapieżcy. 

Genevieve zaczęła sobie wyobrażać straszliwy moment śmierci. 

Dla  uspokojenia  zaczęła  nucić  jeden  ze  swoich  ulubionych  hymnów,  nagle  jednak 

uświadomiła sobie, że jego słowa mówią o śmierci i odkupieniu. Urwała i bezwładnie oparła 

się  o  drzewo.  Wolno  wyciągnęła  przed  siebie  nogi,  założyła  jedną  na  drugą,  i  powiedziała 

sobie, że musi odpędzić zgubne myśli.  Ta noc minie tak samo jak minęły dwie poprzednie. 

Wystarczy  mieć  szeroko  otwarte  oczy  i  na  wszystko  uważać.  O  spaniu  naturalnie  nie  było 

mowy. 

Nie usłyszała nadejścia Adama. Nagle zorientowała się, że Adam siedzi obok niej z jej 

rewolwerem w dłoni. 

Tak ją zaskoczył, że aż krzyknęła. Chciała się poderwać, uderzyła plecami o drzewo i 

znowu  krzyknęła.  Omal  nie  umarła  ze  strachu.  Jak,  u  licha,  udało  mu  się  tak  bezszelestnie 

podejść? Postanowiła spytać go o to, gdy tylko będzie mogła wydobyć z siebie głos. 

Adam  nie  odezwał  się  słowem.  Położył  rewolwer  na  ziemi.  Przez  kilka  sekund 

bezmyślnie gapiła się na broń i dopiero potem odwróciła się, by na niego spojrzeć. 

background image

Jeszcze  nigdy  w  życiu  nie  uszczęśliwiło  jej  tak  czyjeś  towarzystwo.  Ale  Adam  nie 

sprawiał  wrażenia  zachwyconego  jej  widokiem.  Sądząc  po  błysku  w  oczach  i  zaciśniętych 

zębach, musiał być bliski furii. 

Genevieve  miała  ochotę  go  uściskać.  Zamiast  tego  jednak  zmarszczyła  czoło  i 

przycisnęła dłoń do serca. 

- Przestraszył mnie pan. 

Wyraźnie  nie  miał  na  ten  temat  nic  do  powiedzenia.  Genevieve  znowu  zaczerpnęła 

tchu i wyznała: 

- Nie słyszałam, jak pan nadchodzi. 

- Bo miała pani nie słyszeć. 

Patrzyli  sobie  w  oczy  przez  chwilę,  która  zdawała  się  trwać  wieki.  Milczeli.  Adam 

usiłował okiełznać złość, powtarzał sobie w myśli, że zdążył na czas, że nic złego jej się nie 

stało,  że  jest  cała  i  zdrowa,  przynajmniej  na  razie.  Ale  ulga  jeszcze  podsyciła  jego  gniew. 

Szczerze  mówiąc,  ścierały  się  w  nim  dwa  pragnienia.  Chciał  pocałować  Genevieve,  lecz 

jednocześnie wbić jej trochę rozumu do głowy. Oparł się jednak obu pokusom. 

Genevieve  patrzyła  na  niego  mokrymi  od  łez  oczami,  w  których  malowała  się 

wdzięczność, że nie będzie dłużej sama. 

- Co pani tutaj robi? 

- Obozuję. A co pan tutaj robi? 

- Przyjechałem po panią. 

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. 

- Naprawdę? Dlaczego? 

Odpowiedział pytaniem na pytanie: 

- Dlaczego pani tak nagle wyjechała z rancza? 

Odwróciła głowę i wbiła wzrok w ogień. 

- Doszłam do wniosku, że czas na mnie. 

- To ma być odpowiedź? 

- Niech pan mówi ciszej - szepnęła. 

- Po co? 

- Nie chcę... Zwierzęta... 

- Co zwierzęta? 

- Jak nas usłyszą, zorientują się, że tu jesteśmy, i mogą podejść do obozowiska. 

Musiał bardzo uważać, żeby się nie uśmiechnąć. 

- Zwierzęta kierują się również zapachami. 

background image

- Słyszałam niedawno głos pumy. 

- Ona nie będzie pani niepokoić. 

- Jest pan pewien? 

- Tak. 

Wyraźnie odprężona oparła się o niego. 

- Nie ma dzisiaj gwiazd. 

- Czemu wyjechała pani w środku nocy, z nikim się nie żegnając? Skąd ten pośpiech? 

Wprawdzie znał odpowiedź, ale był ciekaw, czy Genevieve powie mu prawdę. Gdyby 

tak  się  stało,  byłoby  to  coś  nowego.  Zmarszczył  czoło,  przypomniał  sobie  bowiem  jak 

kłamała na zawołanie. 

Mina  Adama  była  wystarczająco  groźna,  by  Genevieve  zjeżyły  się  włosy. 

Zesztywniała. 

- Wiem, że pan jest zły, ale... 

- No pewnie, że jestem zły. 

- Dlaczego? 

Adam pokręcił głową. 

-  Czy  naprawdę  nie  zdaje  sobie  pani  sprawy  z  tego,  co  mogło  się  stać?  Pięknej 

kobiecie,  takiej  jak  pani,  nie  wolno  jeździć  po  bezdrożach  bez  opieki.  Czyżby  pani  miała 

samobójcze skłonności? Wiem, że jest pani bystra, ale słowo daję, nie potrafię zgadnąć, skąd 

ten  szalony  pomysł.  Czy  nie  zdaje  sobie  pani  sprawy,  na  jakie  niebezpieczeństwo  się  pani 

naraziła? 

- Doskonale potrafię o siebie zadbać, więc jeżeli przejechał pan taki kawał drogi tylko 

po to, żeby prawić mi kazania, to stracił pan czas. Proszę wracać do domu. 

Chciała odpowiedzieć złością na złość, ale czuła się taka rozbita, że nie wiedziała, czy 

jej  się  to  udało.  Adam  uważał,  że  jest  piękna.  Te  słowa,  które  wypowiedział  niesłychanie 

rzeczowym tonem w połowie płomiennego kazania, całkowicie ją zaskoczyły. Nikt nigdy jej 

tego nie powiedział, a ona była ostatnią osobą, która by tak o sobie pomyślała. Przecież wcale 

się  sobie  nie  podobała.  Była  za  wysoka,  za  chuda,  a  włosy  miała  za  krótkie.  Mimo  to  w 

oczach Adama była piękna. 

Adam nie rozumiał, co się nagle stało. Genevieve zapatrzyła się w dal z rozmarzoną 

miną. Po jej twarzy przemknął cień uśmiechu. Można by pomyśleć, że śni na jawie. 

Usłyszał  jej  westchnienie.  Było  przeciągłe,  niczym  westchnienia  zaspokojonej 

kobiety. Do pioruna, zrugał się. Nie czas na takie myśli. 

background image

- Miała mi pani powiedzieć, dlaczego wyjechała z rancza w środku nocy, nie mówiąc 

nikomu słowa - powiedział. Ton jego głosu przypominał ryk niedźwiedzia. 

Ocknęła się nagle z sennego marzenia, w którym wszyscy żyli długo i szczęśliwie. 

-  Wcale  nie  w  środku  nocy,  tylko  wieczorem.  I  chciałam  powiedzieć  do  widzenia, 

tylko za bardzo się śpieszyłam. 

- Aha. A czy powie mi pani, skąd ten pośpiech? 

- Nie. 

Ta lakoniczna odpowiedź bynajmniej go nie zadowoliła. Cierpliwie jednak sondował 

dalej: 

- Coś pani zostawiła na Różanym Wzgórzu. 

- Naprawdę? Co takiego? 

- Depeszę. 

Zamknęła oczy. 

- Przeczytał ją pan, prawda? 

- Naturalnie. 

Usłyszała  cichy  szelest,  chwyciła  więc  oburącz  gałąź  i  z  niepokojem  zaczęła 

wpatrywać się w mrok. 

- Tam chyba ktoś jest? Słyszał pan ten odgłos przed chwilą? 

- To tylko wiatr zaszeleścił opadłymi liśćmi. 

- Nie jestem taka pewna - wyszeptała. 

-  Ale ja jestem  - odparł.  -  Pani  chyba nieczęsto  obozuje pod gołym  niebem,  prawda, 

Genevieve? - Adam nie skrywał irytacji. 

- Nie. To dla mnie wielka przygoda. 

- Pani drży. 

-  Jest  zimny  wieczór.  Muszę  przyznać,  że  zanim  pan  nadjechał,  byłam  trochę 

niespokojna. Ale już się nie denerwuję. Cieszę się, że pan tu jest, nawet jeśli jest pan na mnie 

zły. 

-  Mamy  stąd  niecałe  pięć  mil  do  miasta.  A  pod  miastem  mieszkają  Garrisonowie, 

bardzo sympatyczni ludzie, którzy wynajmują pokoje. Gdyby pani spytała... 

- Nie stać mnie, żeby wydać jeszcze więcej pieniędzy - przerwała. - Podróż na Różane 

Wzgórze  kosztowała  mnie  drożej  niż  sądziłam.  A  poza  tym  to  żadna  przygoda  nocować  w 

wynajętym pokoju. A tak uczę się życia. Mnie nie zadowala samo czytanie. 

Zignorował przytyk. 

background image

-  Myślę,  że  może  już  pani  odłożyć  tę  gałąź.  Co  właściwie  zamierzała  pani  z  nią 

zrobić? 

Odrzuciła konar i spojrzała na niego. 

- Odpędzać zwierzęta. 

Nie  roześmiał  się,  ale  spojrzenie,  jakie  jej  posłał  dowodziło,  że  uważa  ją  za  osobę 

niespełna rozumu. Wzruszyła ramionami. 

- Wydawało mi się, że to całkiem dobry pomysł. 

- Ma pani przecież rewolwer - przypomniał jej. 

-  Wiem.  Ale  miałam  nadzieję,  że  nie  będę  go  musiała  używać.  To  ja  jestem  tu 

intruzem, a nie zwierzęta. One są u siebie. 

- Czy kiedykolwiek strzelała pani z rewolweru? 

- Nie. 

Tą  odpowiedzią  po  raz  kolejny  wyprowadziła  go  z  równowagi.  To  cud,  że  znalazł 

Genevieve całą i zdrową. Czyżby ona naprawdę nie miała ani krzty rozumu? 

- Znowu będzie mnie pan pouczał, prawda? 

-  Nie  wolno  pani  samotnie  się  włóczyć  po  tej  okolicy.  Nie  ma  pani  pojęcia  jakie  to 

niebezpieczne.  Dlaczego  nie  powiedziała  mi  pani  prawdy  jeszcze  na  Różanym  Wzgórzu? 

Dlaczego mnie pani okłamała? 

- Nie chciałam pana okłamać. 

- Więc dlaczego pani to zrobiła? 

Odsunęła się od niego i ponownie oparła plecy o drzewo. 

- Nic panu do moich kłopotów. To bracia kazali panu za mną jechać, prawda? 

Pytanie było tak absurdalne, że omal nie parsknął śmiechem. 

- Jestem tutaj, bo sam tego chcę. Kto próbuje panią skrzywdzić? 

- Oprócz pana? 

- Proszę mi odpowiedzieć, Genevieve. 

- Nikt nie próbuje mnie skrzywdzić. 

Kurczowo zacisnęła dłonie. 

- Czy zdarza się pani kiedykolwiek mówić prawdę? 

- Zwykle mówię prawdę - odparła. - Ale to są moje kłopoty, a nie pańskie, i nie chcę, 

żeby pan się do nich mieszał. 

- Niestety, już to zrobiłem. 

Oboje pokręcili głowami. 

- A teraz wszystko mi pani opowie. 

background image

- Nie opowiem. A pan nie ma prawa wtrącać się do mojego życia. Może stać się panu 

krzywda, mógłby pan nawet, Boże broń, zginąć. Nie dopuszczę do tego. Im mniej pan wie, 

tym lepiej. Moje kłopoty nie powinny pana obchodzić. 

-  Według  Lottie,  ten,  kto  panią  ściga,  ma  przyjechać  na  Różane  Wzgórze.  A  to  jak 

najbardziej mnie dotyczy. 

- Nie przyjedzie. Wyjeżdżając, zostawiłam za sobą ślady. Upewniłam się, że widziano 

mnie, jak opuszczałam Blue Belle i kierowałam się na zachód. 

- A potem się pani cofnęła i pojechała na południe. 

- Tak. 

- Proszę mi opowiedzieć o Lottie. Kto to jest? 

-  Przyjaciółka, śpiewałyśmy razem  w chórze. Jest  bardzo miła, ale ma skłonności  do 

przesadnych reakcji. 

- Naprawdę? 

- Mhm. Słowo daję, że nikt nie chce mnie skrzywdzić. 

Ręka Adama opadła na splecione dłonie Genevieve. 

-  Zanim  opowie  mi  pani  o  swoich  kłopotach,  chciałbym  się  dowiedzieć,  kto  panią 

ściga. 

Była  za  bardzo  zmęczona,  żeby  prowadzić  jałowe  sprzeczki,  a  Adam  był  bezlitosny 

niczym diabeł zabiegający o duszę. 

- Kaznodzieja. 

- Kaznodzieja? - powtórzył zdziwiony. 

- Nazywa się Ezechiel Jones. Ale to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Któregoś dnia 

uznał, że ma powołanie i wtedy przybrał imię Ezechiel, żeby dodać sobie powagi. On i jego 

trzej znajomi regularnie chodzili do tego samego kościoła co ja... Chyba panu wspominałem, 

że mama Róża też chodziła do tego kościoła. Tam ją poznałam - dodała. - Nigdy jej o to nie 

pytałam,  ale  jestem  pewna,  że  lubiła  Ezechiela.  Wszyscy  go  lubili.  Umiał  przemawiać  i 

zjednywać sobie ludzi. 

Łza  potoczyła  jej  się  po  policzku.  Adam  westchnął,  otoczył  Genevieve  ramieniem  i 

przyciągnął do siebie. 

- Dlaczego kaznodzieja panią ściga? 

- Śpiewałam w jego chórze. 

Delikatnie  ją  przytulił,  żeby  zachęcić,  by  mówiła  dalej.  Była  naprawdę  wyjątkowo 

irytującą  kobietą.  Wydobywanie  z  niej  informacji  okazało  się  męką,  ale  na  szczęście  nie 

brakowało mu cierpliwości. Milczenie przedłużało się. 

background image

Genevieve okazała się jednak cierpliwsza. 

- Kaznodzieja chce panią skrzywdzić, bo śpiewała pani w jego chórze - odezwał się w 

końcu Adam. 

- Nie sądzę, żeby chciał mnie skrzywdzić - odparła. - Po prostu chce, żebym wróciła. 

- Dlaczego? 

- Jestem dla niego złotą żyłą. Kiedy śpiewałam w chórze, przychodziło więcej osób. 

- Ach, już rozumiem. Wtedy rosły również datki, prawda? 

Skinęła głową. 

-  Zdaje  się,  że  ludziom  podoba  się  mój  głos.  -  Powiedziała  to  z  wyraźnym 

zakłopotaniem. 

- Nawet domyślam się dlaczego. 

Uśmiechnęła się. 

- Domyśla się pan? 

- O, tak. 

- Wie pan co, Adamie? Przy panu czuję się całkiem bezpieczna. 

Roześmiał  się.  Już  wiedział,  na  czym  polega  jej  problem,  więc  przestał  się  złościć. 

Kłopot nie był wszak wielki. Ot, uciążliwy drobiazg, którego szybko można się pozbyć. 

- Czyżby? Gdyby pani wiedziała, co sobie myślałem, jadąc tutaj, wcale nie czułaby się 

pani bezpieczna. 

Nie potrafiła odgadnąć, czy mówi poważnie, czy tylko stroi sobie z niej żarty. 

- A co pan myślał? 

- Mniejsza o to. Czy już wszystko mi pani opowiedziała? 

- Tak, naturalnie. 

- Niczego pani nie opuściła? 

- Boże, ależ pan jest podejrzliwy - stwierdziła. - Niczego przed panem nie ukrywam. 

Wie pan już wszystko. Słowo - dodała z uroczystym skinieniem głowy. 

- Jeśli powiedziała mi pani prawdę... 

- Powiedziałam - przerwała mu. 

- W takim razie z pani kłopotem łatwo można sobie poradzić. 

- Naprawdę? 

Uśmiechnął się, słysząc wigor w jej głosie. 

-  Naprawdę  -  zapewnił.  -  Nie  rozumiem,  dlaczego  nie  opowiedziała  mi  pani  o 

Ezechielu będąc na Różanym Wzgórzu. To bardzo ułatwiłoby sprawę. 

background image

- Już panu tłumaczyłam. Nie chciałam, żeby pan się w to mieszał. Ezechiel Jones nie 

jest sympatycznym człowiekiem. Nie znosi, kiedy ktoś mu się sprzeciwia. 

- A pani mu się sprzeciwiła? 

Wzniosła oczy ku niebu. 

- Owszem. 

- No i co? 

- Zamknął mnie w pokoju. 

- Naprawdę to zrobił? 

Głos  Adama  zmroził  jej  krew  w  żyłach.  Od  jego  spojrzenia  przeszły  ją  ciarki.  Raz 

jeszcze uświadomiła sobie, jak niebezpiecznym musi być przeciwnikiem. I nagle poczuła się 

bardzo zadowolona, że Adam jest po jej stronie. 

- Tak. - Roztarta ramiona i dodała: - Musiałam wyjść przez okno, żeby uciec od niego 

i jego dwóch pomagierów. Podarłam sobie najlepszą spódnicę. 

-  Naprawdę  szkoda,  że  mi  pani  tego  wszystkiego  wcześniej  nie  powiedziała.  A  jeśli 

nie  mnie,  to  Harrisonowi.  On  jest  prawnikiem,  więc  na  pewno  mógłby  podjąć  jakieś  kroki 

prawne, żeby zniechęcić tego człowieka. 

- Czy mógłby sprawić, żeby Ezechiel przestał mnie ścigać i grozić mi? 

- On nie, ale ja mógłbym - powiedział cicho. 

- Jak? 

Nie  miał  zamiaru  jej  tego  wyjaśniać.  Genevieve  przez  kilka  minut  myślała 

intensywnie, wreszcie powiedziała: 

-  Nie  chcę,  żeby  pan  w  tej  sprawie  cokolwiek  robił.  Ezechiel  raczej  mnie  tu  nie 

znajdzie, a kiedy dojadę do Salt Lakę i znajdę się w pociągu do Nowego Jorku, pozbędę się 

go raz na zawsze. 

- Och, Genevieve. Jeśli ja panią znalazłem, to dlaczego temu kaznodziei nie miałoby 

się to udać? 

- Bo on nie zna gór i nie umie tropić. Zawsze mieszkał w mieście. Na pewno mnie nie 

znajdzie, a tym bardziej nie pojedzie za mną aż na Wschodnie Wybrzeże tylko  po to,  żeby 

ściągnąć mnie z powrotem do chóru. 

-  Do  Salt  Lake  nie  jest  blisko.  Musi  pani  najpierw  dojechać  do  Gramby,  potem  do 

Juniper  Falls,  następnie  skierować  się  na  południe,  przejechać  przez  Middleton,  odbić  na 

wschód do Crawford i dopiero stamtąd wiedzie prosta droga do Salt Lake. Jeśli nie zamierza 

pani jechać co koń wyskoczy, zajmie to co najmniej cztery dni. Jones mógłby panią dopaść w 

każdym ze wspomnianych przeze mnie miast. 

background image

- Gdyby rzeczywiście za mną jechał. 

- A gdyby panią ścigał i był już blisko, czy to by panią martwiło? 

- Owszem. On jest bardzo natrętny. A gdyby mnie tropił, wiedziałby pan o tym? 

Naturalnie, że wiedziałby. Mieszkał tu już tyle lat, że jak każdy w tej okolicy wyrobił 

sobie szósty zmysł, przydatny w takich sytuacjach. Skóra na karku zaczęłaby go piec i nawet 

w kościach czułby, że coś jest nie tak. Zawróciłby więc, żeby sprawdzić, czy instynkt go nie 

zawiódł.  A  ponieważ  szósty  zmysł  w  porę  się  odezwał,  Adam  wiedział,  że  Ezechiel  w 

towarzystwie dwóch mężczyzn naprawdę jedzie za Genevieve. Nawet jeśli Jones nie znał się 

na tropieniu, to któryś z jego pomocników na pewno miał głowę na karku. Gdyby Genevieve 

została  w  tym  miejscu,  gdzie  rozbiła  obóz,  dopadliby  ją  następnego  dnia  późnym 

popołudniem. 

Adam  zastanawiał  się,  czy  nie  powiedzieć  jej  o  Jonesie,  ale  uznał,  że  powinna  się 

najpierw wyspać. Wyglądała na bardzo zmęczoną i potrzebowała odpoczynku. A jutro niech 

się martwi ile chce. 

Genevieve czekała na odpowiedź, ale Adam nagle zmienił temat: 

- W Gramby mogłaby pani wynająć dyliżans, który zawiózłby panią aż do Salt Lake. 

Czy wystarczy pani na bilet? Wspomniała pani, że kończą się jej pieniądze. 

- Mam tylko na bilet kolejowy. 

-  Powinna  pani  pojechać  dyliżansem.  Dam  pani  to,  co  mam  przy  sobie,  ale  tego  też 

jest niewiele. Kiedy wyjeżdżałem z Blue Belle, bank był jeszcze zamknięty, a nie chciałem 

czekać. 

Ziewnęła,  przeprosiła  go,  i  odparła  bardzo  stanowczo,  że  nie  weźmie  od  niego  ani 

centa. 

-  Nigdy  niczego  od  nikogo  nie  pożyczałam  i  nie  zamierzam  teraz  zaczynać.  Poradzę 

sobie. 

Położyła  mu  głowę  na  ramieniu.  Adam  usiłował  skupić  się  na  rozmowie,  ale 

Genevieve przytuliła się do niego, a bliskość jej ciała bardzo go rozpraszała. Miło pachniała i 

miała  tak  gładką  skórę,  jak  w  jego  marzeniach.  Przesunął  palcami  po  jej  ramieniu  i 

uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy wyczuł, że zadrżała. 

Była cieplutka jak kociak i uparta jak muł. 

-  Bardzo  się  cieszę,  że  mnie  pan  odnalazł,  i  będzie  mi  bardzo  przykro  rozstać  się  z 

panem w Gramby. Ale do Gramby musi mnie pan odwieźć - powiedziała, kiwając głową. 

- Czyżby? 

background image

-  Martwiłby  się  pan  o  mnie,  gdyby  wcześniej  zostawił  mnie  pan  samą.  Proszę  to 

potraktować jak przygodę, Adamie. 

- Lubi pani przygody, prawda? 

- Tak. 

-  Więc  powinna  się  pani  cieszyć,  że  nie  wychodzi  pani  za  mąż.  Musiałaby  się  pani 

ustatkować. 

-  Małżeństwo  z  odpowiednim  mężczyzną  jest  najwspanialszą  przygodą,  jaką  można 

przeżyć. Kiedy takiego już znajdę, to na pewno go nie puszczę. 

Adam  pożałował,  że  podjął  temat  małżeństwa.  Myśl  o  innym  mężczyźnie,  który 

mógłby  przeżyć  taką  przygodę  z  Genevieve,  bardzo  go  zirytowała.  Żywił  do  niej  zaborcze 

uczucia, choć nie mógł pojąć, dlaczego. 

- A teraz proszę się trochę przespać, Genevieve. Jest pani zmęczona. 

Zamknęła oczy. 

- Ostatnio rzeczywiście niewiele spałam. 

- Chyba nie chce pani spać na siedząco? Nie ma pani ze sobą koca? 

- Mam, ale nie jest mi potrzebny. 

- Niech pani nie będzie śmieszna. Przyniosę go. 

-  Nie  -  prawie krzyknęła.  -  Położyła mu  dłoń  na  udzie, żeby  go powstrzymać. W jej 

głosie zabrzmiała nuta paniki. 

- Dlaczego? - spytał, zaskoczony dziwną reakcją Genevieve. 

- Węże - wyrzuciła z siebie. 

- Jak to węże? 

- Wślizgują się pod koc i owijają się wokół nóg. 

- Czy kiedyś się to pani zdarzyło? 

- Nie, ale mogłoby. Nie chcę ryzykować. Jest mi bardzo wygodnie, więc będę bardzo 

wdzięczna,  jeśli  zapomni  pan  o  moim  pledzie.  Ponad  godzinę  układałam  na  nim  suknie. 

Pogniotą się, jeśli pan go rozwinie. 

Adam  zrezygnował  z  przekonywania  jej  racjonalnymi  argumentami.  Jeśli  chciała 

spędzić całą noc na siedząco, to niech sobie siedzi. 

- Jest pani bardzo uparta. 

- Wcale nie. Jestem rozsądna. 

Parsknął niedowierzająco. Genevieve postanowiła to zignorować i próbowała zasnąć. 

background image

Adam zajął się koniem, potem wziął swój koc i rozłożył go po drugiej stronie ogniska. 

Dorzuciwszy drew do ognia, wyciągnął się wygodnie, podłożył ręce pod głowę i zapatrzył się 

w smoliste niebo. Zastanawiał się, co zrobić z Ezechielem Jonesem i jego ludźmi. 

- Adamie? 

- Myślałem, że pani śpi. 

- Już prawie śpię - szepnęła. - Czy mogę pana o coś spytać? 

- Naturalnie. Co pani chce wiedzieć? 

- Czy kiedyś myślał pan o tym, żeby się ze mną ożenić? 

- Nie. 

Odpowiedział  szybko  i  z  brutalną  szczerością,  ale  Genevieve  nie  wydała  się  tym 

obrażona. 

Długo  przyglądał  się  dziewczynie.  Nie  mógł  zrozumieć,  co  go  w  niej  tak  pociąga. 

Gdyby nie był takim wygą, pomyślałby, że się zakochał. 

Poczuł się niepewnie. Przypomniał sobie, że jest bardzo zadowolony ze swego życia, i 

nie zamierza niczego zmieniać. 

Już prawie zasypiał, gdy Genevieve odezwała się znowu: 

- Śnił mi się pan. 

background image

Doszedł do wniosku, że rzeczywiście musi towarzyszyć jej do Gramby. Tyle mógł dla 

niej  zrobić,  zresztą  nie  było  wyboru.  Genevieve  miała  rację,  inaczej  bardzo  by  się  o  nią 

martwił.  Poza  tym  rodzina  nie  dałaby  mu  spokoju,  gdyby  się  o  tym  dowiedziała,  a 

dowiedziałaby  się  niechybnie.  Adam  musiał  mieć  pewność,  że  Genevieve  wsiądzie  do 

dyliżansu. Zastanawiał się wprawdzie, czy nie zmusić jej do powrotu na Różane Wzgórze i 

skłonić  Harrisona  do  przedsięwzięcia  kroków  prawnych  przeciwko  Jonesowi  i  jego 

kompanom, żeby przestali napastować Genevieve. Przeczuwał jednak, że dziewczyna znowu 

by uciekła, on zaś znów wyruszyłby jej szukać. 

Czuł się za nią odpowiedzialny, bo Genevieve była zupełnie sama. Nawet jeśli mu się 

to  nie  podobało,  teraz  związał  się  z  nią  na  dobre  i  na  złe.  I  choć  było  to  wbrew  jego 

zwyczajom, zamierzał wtrącić się do jej życia. 

Śnił się jej. Nie mógł zapomnieć o tym zaskakującym oświadczeniu. Jeśli Genevieve 

zamierzała go w ten sposób wprawić w osłupienie, to udało jej się znakomicie. Wpatrywał się 

w nią w milczeniu i czekał na ciąg dalszy. Ale Genevieve zasnęła. 

Nie  budził  dziewczyny.  Wziął  ją  na  ręce  i  zaniósł  na  swoje  posłanie.  Ułożył  bardzo 

ostrożnie,  a  potem  usiadł  obok.  Zdjął  buty,  wyciągnął  nogi,  oparł  się  o  drzewo  i  zamknął 

oczy. 

Genevieve  prześladowała  go  nawet  we  śnie.  W  pewnej  chwili  bezwiednie  przytuliła 

się  do  Adama,  a  gdy  już  zasypiał,  jej  dłoń  opadła  mu  na  kolano.  Obudził  się  natychmiast. 

Szybko  odsunął  jej  dłoń,  ale  minutę  później  znalazła  się  znów  na  jego  nodze,  tym  razem 

znacznie  wyżej.  Adam  zacisnął  zęby  i  próbował  za  wszelką  cenę  odpędzić  natrętne  myśli. 

Wprawdzie  mógł  wstać  i  przenieść  się  na  drugą  stronę  ogniska,  ale  czuł  się  w  obowiązku 

zostać przy Genevieve. 

Niewiele spał tej nocy. 

Wstał  przed  świtem.  Genevieve  spała  jeszcze  dwie  godziny.  Wypoczęła  i  była  we 

wspaniałym  humorze,  Adam  natomiast  burmuszył  się  i  dąsał.  Dziewczyna  trajkotała  jak 

najęta, on zaś głównie milczał. 

Do  południa  zdążył  się  przekonać,  że  różnią  się  z  Genevieve  jak  noc  i  dzień.  Nie 

znosił,  gdy  cokolwiek  opóźniało  go  w  drodze.  Natomiast  Genevieve  chciała  co  rusz 

przystawać i wąchać każdy kwiatek przy drodze. 

background image

On uśmiechał się rzadko, ona wciąż się śmiała, przeważnie z jego nadopiekuńczości. 

Miał  wrażenie,  że  dziewczyna  niczym  się  nie  przejmuje,  natomiast  jemu  zarzuciła,  iż 

niepotrzebnie się zamartwia. 

Najbardziej różniła ich jednak postawa wobec obcych. Instynkt nakazywał Adamowi 

być nieufnym i zachować daleko posuniętą ostrożność. Genevieve stanowiła jego przeciwień-

stwo.  Jej  wiara  w  ludzi  zadziwiała  Adama.  Genevieve  pozdrawiała  ludzi  napotkanych  po 

drodze, niczym dawno nie widzianych przyjaciół. Często przystawała, tracąc czas na jałowe 

rozmowy. 

Gdy zatrzymali się, żeby dać odpocząć koniom, przypomniał jej, co powiedziała mu 

na Różanym Wzgórzu. 

- W naszych czasach trudno komuś ufać - odezwał się. - To pani słowa, pamięta pani? 

- Dobrze pamiętam, ale chciałam przez to powiedzieć, że nie można ufać nikomu, kto 

jest przy władzy. Kiedy dotrzemy do Gramby? 

- To zależy od pani. Jeśli nadal będzie pani ucinać pogawędki z każdym nieznajomym 

napotkanym na rozstaju, to do jutra na pewno nie dojedziemy. 

- A jeśli nie będę już z nikim rozmawiać? 

- Do Gramby mamy jeszcze jakieś pięć godzin jazdy. Jeśli się pośpieszymy, dotrzemy 

tam na kolację. 

Spięła konia i dogoniła Adama, by jechać obok niego. 

-  A  czy  mam  wybór?  Bo  jeśli  tak,  to  wolałabym  się  nie  śpieszyć.  Lubię  poznawać 

nowych ludzi i słuchać ich opowieści. Myślę, że i pan to lubi. 

Uśmiechnął się mimowolne. 

- Ja? 

-  Tak  -  potwierdziła.  -  Przeglądałam  książki  w  pańskiej  bibliotece.  O  ile  pamiętam, 

było tam kilka biografii. To znaczy, że interesują pana losy innych ludzi. Ja też chętnie o tym 

czytam,  ale  wolę  relacje  z  pierwszej  ręki.  A  jeśli  okaże  się  ludziom  choć  trochę 

zainteresowania,  można  od  nich  usłyszeć  zadziwiające  historie.  Naturalnie  muszą  najpierw 

poczuć  się  swobodnie,  a  to  znaczy,  że  nie  można  przez  cały  czas  się  burmuszyć  i  robić 

groźnych min. Ludzie unikają uzbrojonych mężczyzn, gotowych zastrzelić każdego za jedno 

złe  słowo.  Czy  ma  pan  pojęcie,  jaki  lęk  budzi  pan  swoim  wzrostem  i  krzepą?  Na  pewno 

zauważył pan, że wszyscy schodzą panu z drogi. Może gdyby schował pan broń i... 

Adam nie pozwolił jej dokończyć. 

- Nie - oświadczył głosem zniechęcającym do negocjacji. 

Genevieve pokręciła głową. 

background image

- Trzeba powiedzieć to panu dosadnie. Pan budzi w ludziach strach. - Adam parsknął 

śmiechem. Genevieve poczuła się zupełnie zbita z tropu. - Chce pan straszyć ludzi? 

- Nie zastanawiałem się dotąd nad tym, ale tak, chcę. 

- Dlaczego? 

- Bo wtedy trzymają się ode mnie z daleka, i o to mi chodzi. Nauczyłem się nie ufać 

nikomu,  a  póki  nie  wsadzę  pani  do  dyliżansu  w  Gramby,  jestem  odpowiedzialny  za  pani 

bezpieczeństwo. 

- Wcale nie jest pan za mnie odpowiedzialny. 

Nie zamierzał wdawać się w spór. 

- Czy to znaczy, że woli pani znowu nocować pod gołym niebem? 

- Nie widzę powodu do pośpiechu. 

- A co z Ezechielem Jonesem? Już się go pani nie boi? 

- Nie - odparła. - Na pewno już dawno przestał mnie szukać. 

Była  doskonała  okazja,  żeby  powiedzieć  jej,  jak  bardzo  się  myli.  Uświadomić,  że 

Ezechiel cały czas za nią jedzie. Ale i tym razem Adam ugryzł się w język. Nie chciał, żeby 

Genevieve zaczęła się denerwować, a przecież gdyby wiedziała, że Adam zamierza rozmówić 

się z Ezechielem, niewątpliwie dostałaby spazmów. Kaznodzieja ją przerażał, dlatego Adam 

był zdecydowany jak najszybciej położyć kres jego prześladowaniom. 

Genevieve  coś  do  niego  mówiła,  ale  nie  zwracał  na  to  uwagi.  W  pewnej  chwili 

zorientował  się,  że  dziewczyna  czeka  na  odpowiedź.  Nie  miał  więc  innego  wyjścia,  jak 

poprosić o powtórzenie pytania. 

- Powiedziałam, że nie mam ustalonego rozkładu, którego muszę się trzymać, ale panu 

na pewno się śpieszy. Założę się, że po powrocie do domu będzie pan miał mnóstwo zajęć. 

- Zawsze jest coś do zrobienia. 

-  Bracia  zaopiekują  się  ranczem  w  czasie  pana  nieobecności.  Pewnie  są  bardzo 

zadowoleni, że w końcu ruszył się pan z Różanego Wzgórza. Wiem, że nigdy nie wyjechał 

pan poza góry otaczające ranczo. 

- A skąd pani wie? 

-  Przecież  czytałam  pana  listy  do  mamy  Róży,  już  pan  zapomniał?  Tak  pochłonęło 

pana  budowanie  rancza,  że  zapomniał  pan  o  swoich  marzeniach.  Aha,  muszę  panu 

powiedzieć,  że  jeszcze  nie  zdecydowałam,  czy  pojadę  dyliżansem  do  Salt  Lake.  To  byłoby 

prawdziwie  marnotrawstwo.  Mam  przecież  dobrego  konia.  -  Pochyliła  się  w  siodle  i  czule 

poklepała swoją klacz. 

background image

- Te listy pisałem, kiedy byłem chłopcem, a pani pojedzie dyliżansem i nie ma o czym 

dyskutować. 

-  Większość  listów  rzeczywiście  napisał  pan  będąc  chłopcem,  ale  niektóre  były 

zaledwie sprzed kilku lat. 

W odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Dalej jechali milcząc, pogrążeni w swoich 

myślach. Jakieś piętnaście mil za miastem minęli rodzinę idącą pieszo za wozem, na którym 

wieźli cały dobytek. Nagle Genevieve zawróciła klacz i pognała z powrotem. 

Adam  ruszył  za  nią  i  zdążył  akurat  na  czas,  by  usłyszeć,  jak  Genevieve  zaprasza 

nieznajomych na wspólny posiłek. Rodzina składała się z pięciu osób: młodego małżeństwa z 

dwiema  córeczkami,  w  wieku  około  pięciu  albo  sześciu  lat,  i  starszego  mężczyzny.  Adam 

uznał,  że  to  zapewne  dziadek,  a  zarazem  głowa  rodziny.  Dziewczynki  zafascynowane 

patrzyły  na  Genevieve,  ale  matka  wbiła  wzrok  w  dziadka,  oczekując  jego  decyzji.  Z  jej 

twarzy można było wyczytać desperację. 

Dwaj mężczyźni nieufnie przyjrzeli się Adamowi. Młodszy przywołał dziewczynki i 

ukrył je za plecami. Nie umknęło to uwagi Adama. Pomyślał jednak, że gdyby był na miejscu 

nieznajomego, prawdopodobnie zachowałby się tak samo. Lepiej chuchać na zimne niż potem 

żałować. 

Ale dziewczynki nie bały się go. Wcale ich nie obchodził. Bez przerwy chichotały i 

raz po raz wyglądały zza pleców ojca, żeby popatrzeć na Genevieve. 

- Adamie, to jest pan James Meadows z rodziną. 

Starszy  mężczyzna  wystąpił  naprzód.  Był  wysoki  i  wychudzony,  miał  śnieżnobiałe 

włosy. Z wyglądu miał sześćdziesiąt pięć, może siedemdziesiąt lat. 

Gdy tylko Genevieve go przedstawiła, podszedł do Adama i wyciągnął do niego dłoń.  

Adam ujął ją i potrząsnął. 

- Miło mi pana poznać. 

- W domu nazywają mnie po prostu James, więc będzie mi miło, jeśli i wy będziecie 

do mnie tak mówić, panie  - powiedział z wyraźnym  południowym  akcentem.  - To jest mój 

syn Will, z żoną Ellie. A te dwie gaduły to Annie i Jessie. Bliźniaczki, jak widzicie - dodał z 

dumną miną. - Jessie łatwo rozpoznać, bo brak jej jednego zęba. 

Will  również uścisnął  dłoń Adama. Był  postawnym mężczyzną o szerokich barach i 

mocnych,  dużych  dłoniach.  Zmierzywszy  go  wzrokiem  Adam  uznał,  że  Will  z  pewnością 

ciężko pracuje i spędza dużo czasu na dworze, miał bowiem wyrobione mięśnie i spaloną od 

słońca skórę. 

- Jesteście, panie, rewolwerowcem? - spytał Will, marszcząc czoło. 

background image

Adam pokręcił głową. 

- Nie. Ranczerem. 

Will przyglądał mu się z niedowierzaniem. Genevieve przesłała Adamowi wymowne 

spojrzenie, po czym znów zwróciła się do Meadowsów. 

-  Adam  tylko  wygląda  jak  rewolwerowiec,  ale  naprawdę  jest  ranczerem.  Ma  spory 

kawałek ziemi pod Blue Belle. Mieszka tam razem z braćmi. 

- Właściciel rancza? - spytał James. 

- Tak - odrzekł Adam. 

James zachęcająco skinął na syna. Młodszy mężczyzna natychmiast wystąpił naprzód. 

-  Czy  przypadkiem  nie  potrzebujecie,  panie,  pracowników  do  pomocy?  -  zapytał  z 

nadzieją. 

- Pomoc zawsze się przyda - odparł Adam. - Szuka pan pracy? 

-  Tak  -  potwierdził  Will.  -  Potrafię  ciężko  pracować,  żadną  robotą  nie  gardzę  i  nie 

przerywam, póki nie skończę. Dobrze pracuję i jestem silny, bardzo silny. 

- Praca na ranczu jest ciężka - ostrzegł Adam. 

- Nie boję się - odparł Will. 

- No, to przyjmuję pana. 

-  Szukamy  nowego  zajęcia,  bo  na  południu  zabrakło  pracy  -  wyjaśnił.  -  Gdzie  leży 

wasze ranczo, panie? 

Adam wyjaśnił im jak dotrzeć na Różane Wzgórze. 

-  Pieszo  będziecie  szli  bite  dwa  tygodnie.  Powinienem  tymczasem  wrócić  do  domu, 

ale gdyby mnie jeszcze nie było, powiedzcie mojemu bratu, Cole'owi, że was przysłałem. 

- Na pewno bez trudu tam dojdziemy - zapewnił Will. 

Kobieta chwyciła męża za ramię i uściskała. Miała łzy w oczach i usilnie starała się je 

powstrzymać. 

- Może porozmawiamy o tym podczas posiłku - zaproponowała Genevieve. 

Adamowi  wydawało  się,  że  James  chce  odrzucić  zaproszenie.  Rozumiał  starego. 

Rodzina  wyraźnie  przeżywała  trudne  chwile  i  pewnie  skończyły  im  się  pieniądze.  Ich 

zniszczone  ubrania,  nadawały  się  tylko  do  wyrzucenia.  Dziewczynki  były  jednak  czyste  i 

zadbane, miały tylko zabrudzone stopy, bo szły boso. 

Wydawało się, że Meadowsowie tęsknili za solidnym posiłkiem. 

Genevieve nie chciała słyszeć o odmowie. 

background image

-  Właśnie  planowaliśmy  piknik  -  oświadczyła.  -  I  będzie  nam  bardzo  miło,  jeśli 

państwo  przyłączą  się  do  nas.  Mamy  dużo  jedzenia,  nie  chcemy,  żeby  się  zmarnowało. 

Prawda, Adamie? 

Cała rodzina spojrzała na niego, czekając na odpowiedź. 

- Prawda. 

- Z przyjemnością przyłączymy się do was - oznajmił James. 

Will  i  Ellie  wymienili  uśmiechy.  Genevieve  promieniała.  Adam  wiedział,  że  jej 

ulżyło. Wyraźnie przejęła się losem tej rodziny. Zauważyła ich zniszczone ubrania i podobnie 

jak on domyśliła się, że Meadowsowie są głodni. Ale w odróżnieniu od niego pośpieszyła im 

z  pomocą.  Jej  hojność  i  współczucie  głęboko  go  zawstydziły.  Przystał  więc  na  zwłokę  w 

podróży. 

Lunch zjedli nad strumieniem, jakieś pół mili od głównej drogi. W czasie gdy Adam 

zajmował się końmi, Ellie pomogła Genevieve rozłożyć koc na ziemi i przygotować jedzenie. 

Był ser, solona szynka, suchary, jabłka i suszone banany, a na deser słodkie ciasteczka. Pili 

zimną  wodę  ze  strumienia.  Chociaż  jedzenia  było  dość  dla  wszystkich,  Genevieve  niewiele 

jadła.  Przez  cały  czas  poskubywała  tylko  jednego  suchara.  Gdy  wszyscy  zaspokoili  głód, 

zapakowała resztę jedzenia dla Meadowsów tłumacząc, że inaczej trzeba by było je wyrzucić. 

- Jak to się stało, że taki człowiek jak wy, panie, został właścicielem rancza?  - spytał 

James. 

Adam wzruszył ramionami. Nie miał zwyczaju opowiadać nikomu o swoim życiu. Nie 

wdając  się  zatem  w  szczegóły,  powiedział  tylko,  że  stał  się  posiadaczem  rancza  dzięki 

ciężkiej  pracy  i  dużemu  szczęściu.  Genevieve  była  jednak  innego  zdania.  Postanowiła 

dokładnie opowiedzieć jego losy. 

Adam  tak  się  zdumiał,  że  nawet  nie  zaprotestował.  Genevieve  wiedziała  o  nim 

wszystko. To akurat nie było dla niego zaskoczeniem, dziewczyna czytała przecież jego listy, 

a mama Róża z pewnością dopowiedziała resztę. W osłupienie wprawiło go natomiast to, jak 

wiele szczegółów zapamiętała Genevieve. Niektóre nawet jemu już wyleciały z pamięci. Och, 

Genevieve umiała opowiadać. Tak ubarwiła tę historię, że Adam zaczął się zastanawiać, czy 

to  o  nim  mowa.  Zrobiła  z  niego  obrońcę  uciśnionych,  rycerza  i  bohatera.  Gdy  słuchał,  nie 

spuszczając z niej oka, miał wrażenie, że Genevieve naprawdę w to wszystko wierzy. 

Meadowsów  zafascynowała  ta  opowieść.  Zaczęli  mu  się  przyglądać  z  podziwem 

należnym świętemu. Adam przesłał Genevieve spojrzenie, które miało znaczyć, że policzy się 

z nią, gdy tylko znajdą się sam na sam. Odpowiedziała mu słodkim uśmiechem. 

background image

Adam był zdania, że powinni wkrótce wyruszyć do Gramby, ale Genevieve upierała 

się, by zostali nad strumieniem i jeszcze trochę porozmawiali. Will i James zadawali mnóstwo 

pytań na temat Różanego Wzgórza. Podczas gdy Adam zaspokajał ich ciekawość, Genevieve 

siedziała  spokojnie.  Doczekawszy  się  przerwy  w  rozmowie  zaproponowała,  by  wypłacił 

Willowi i Jamesowi zaliczkę. To ich upewni, że dostaną pracę na ranczu. 

Adam  pojął,  o  co  naprawdę  jej  chodzi.  Meadowsowie  potrzebowali  pieniędzy  na 

uzupełnienie zapasów. W obawie, by nie urazić ich dumy, Genevieve wymyśliła rozwiązanie, 

które mogło być dla nich do przyjęcia. James i Will i tak zresztą zaprotestowali, a Genevieve 

widocznie  pomyślała,  że  Adam  się  wycofa,  bo  położyła  mu  rękę  na  ramieniu  i  mocno  go 

uszczypnęła. 

Nie  odwracając  wzroku  od  seniora  rodu  Meadowsów,  Adam  mocno  ścisnął  dłoń 

Genevieve. Dziewczyna cicho syknęła i cofnęła rękę. 

- Skoro macie dla mnie pracować, to zaliczka wam się należy - stwierdził. 

- Takie są zwyczaje na Różanym Wzgórzu? - spytał Will. 

- Tak - odparła Genevieve bez mrugnięcia. 

Adam wręczył Jamesowi i Willowi po dwadzieścia dolarów. 

- Spodziewam się zobaczyć was na ranczu przed końcem tego miesiąca - powiedział. 

Uścisnął  im  dłonie  dla  przypieczętowania  umowy,  oznajmił  Genevieve,  że  czas  się 

zbierać w drogę, po czym zaczął wstawać. 

Ale zmienił zamiar, gdy usłyszał następne zdanie Jamesa Meadowsa: 

- Wiecie, Adamie, macie ten sam błysk szlachetności w oczach co prezydent Lincoln, 

kiedy go widziałem. O tak, ten sam. 

- Widział pan na własne oczy Lincolna? - spytał Adam zaskoczony. 

- A widziałem, widziałem. 

Adam  chciał  koniecznie  dowiedzieć  się  szczegółów.  Usiadł  więc  i  przez  następną 

godzinę  oczarowany  słuchał  relacji  Jamesa  ze  spotkania  z  człowiekiem,  który  zdaniem 

Adama był największym mówcą i prezydentem wszech czasów. 

-  Jechał  wtedy  do  Gettysburga  -  powiedział  James.  -  Och,  to  były  straszne  czasy. 

Wojna zabrała już tysiące młodych ludzi. Wszyscy się bali, i słusznie, a kiedy wojna wreszcie 

się skończyła, tłumy ciągnęły do miast za pracą. W końcu nic dobrego z tego nie wyszło, ale 

na początku trochę się poprawiło. 

- A teraz znowu jest źle - wtrącił Will. 

- Skąd jesteście? - spytał Adam. 

background image

-  Z najpiękniejszego miejsca w tym kraju  -  odrzekł  chełpliwie James.  -  Z Norfolk w 

Virginii. 

-  Różane  Wzgórze  też  jest  bardzo  ładne  –  powiedziała  Genevieve.  -  Na  pewno  wam 

się tam spodoba. Szybko przywykniecie i poczujecie się w Blue Belle jak w domu. 

-  Pewna  sprawa  -  zgodził  się  James  z  uśmiechem,  po  czym  zapytał  Adama,  czy 

kiedykolwiek był w Gettysburgu. 

- Nie byłem - odpowiedział Adam. 

- A ja chodziłem po polu bitwy. 

Adam znów zapałał ciekawością. Zrobiło na nim wielkie wrażenie, że James pamięta 

miejsca i daty bitew. Znał też szczegóły, o których Adam nigdy nie czytał. 

Podczas  gdy  mężczyźni  rozmawiali  o  wojnie,  bliźniaczki  usiadły  na  kolanach 

Genevieve. Ta zaplotła im warkocze i zrobiła różowe kokardy ze wstążek, które oderwała od 

rękawów swojej  sukni. Ellie siedziała obok. Szeptała coś do Genevieve, ta zaś od czasu do 

czasu potakująco kiwała głową. 

Adam  nieustannie  zerkał  w  ich  stronę.  Usłyszał,  jak  jedna  z  bliźniaczek  mówi,  że 

Genevieve jest śliczna. Pomyślał, że jest tego samego zdania. 

Było już dobrze po drugiej, gdy Adam wreszcie pomógł Genevieve wstać i oznajmił, 

że muszą jechać dalej. 

James odprowadził ich do koni. 

-  Wybaczcie,  że  spytam,  ale  ciekawi  mnie,  jak  długo  jesteście  małżeństwem. 

Nowożeńcy, prawda? 

Genevieve wybuchnęła śmiechem, Adam zmarszczył brwi. 

- Skąd panu przyszło do głowy, że jesteśmy nowożeńcami? - spytała Genevieve. 

- Widzę, jak on na ciebie patrzy - odparł James. 

- A jak patrzę? - dociekał Adam. 

- Tak, jakbyś jeszcze nie do końca ją rozumiał. Zadziwia cię, ale i podoba ci się to, co 

widzisz. Ho, ho, ja tak samo  patrzyłem na moją, Panie świeć nad jej duszą. Jak teraz o tym 

myślę,  to  widzę,  że  patrzyłem  tak  na  nią  aż  do  ostatniego  dnia.  Nigdy  do  końca  nie 

zrozumiałem  tej  kobiety.  Można  by  rzec,  że  byliśmy  nowożeńcami  prawie  trzydzieści  dwa 

lata. 

Genevieve pomyślała, że nigdy w życiu nie słyszała czegoś równie miłego. 

- Jaki to piękny hołd dla pańskiej zmarłej żony - szepnęła z rozrzewnieniem. 

background image

- Nie chciałem pani rozczulić - powiedział stary. - A jeśli zamierzacie spać na dworze, 

to możecie się zatrzymać nad jeziorem Blue Glass. Tam jest i pięknie, i spokojnie. Będziecie 

mieli to, czego potrzebujecie. 

Genevieve czekała, kiedy Adam wytłumaczy Jamesowi, że nie są małżeństwem. Ale 

Adam nie powiedział ani słowa na ten temat, a gdy trąciła go łokciem i popatrzyła na niego, 

udał, że tego nie zauważył. 

- Zatrzymamy się w Gramby - powiedział. 

- Dlaczego to jezioro nazywa się Blue Glass? - zainteresowała się Genevieve. 

- Bo woda jest tam błękitna i przezroczysta jak szkło  - wyjaśnił James. - Jezioro jest 

głębokie,  ale  widać  skaliste  dno.  Z  brzegu  można  obserwować  pływające  ryby.  Ktoś 

przywiązał  linę do  gałęzi  zwisającej  nad wodą. Jakby się  rozhuśtać i  skoczyć, to  można by 

pewno wylądować na samym środku jeziora. Tyle że moje wnuczki są jeszcze za małe i bały 

się spróbować, a Will i Ellie jakoś nie mieli ochoty. 

Genevieve zwróciła się do Adama, który już kręcił głową na znak sprzeciwu. 

- Czy nie moglibyśmy... 

- Nie - przerwał jej. - Jedziemy do Gramby. 

background image

Widok  jeziora  Blue  Glass  zapierał  dech  w  piersiach.  James  Meadows  ani  trochę  nie 

przesadził, choć Genevieve zdziwiła się, że nie wspomniał słowem o wspaniałych drzewach, 

które  niczym  wartownicy  otaczały  błękitną  taflę.  Gdzieniegdzie  rosły  tak  gęsto,  że  trudno 

było się przecisnąć pomiędzy pniami. Smukłe gałęzie zwisały łukowato nad wodą, splecione 

ze sobą wytwornie, niczym dłonie damy. Słońce pstrzyło zieleń liści złotymi plamkami, które 

migotały jak brylanty. 

Adam powiedział Genevieve, że rosnące tu dęby mają co najmniej sto lat. Usiadł na 

ziemi  ze  strzelbą  na  kolanach  i  oparł  plecy  o  gruby  pień.  Uśmiechnął  się  widząc,  że 

Genevieve usiłuje znaleźć dogodne miejsce, żeby odbić się od ziemi i złapać linę zwisającą z 

jednej z gałęzi. 

Spódnice  krępowały  jej  jednak  ruchy,  więc  po  kilku  nieudanych  próbach 

zrezygnowała. 

- Czy nie jest pan zadowolony, że zboczyliśmy z drogi? - spytała. 

-  Jestem  szczęśliwy,  że  przestała  mnie  pani  stawiać  w  przymusowych  sytuacjach  - 

odpowiedział żartem. 

-  Proszę popatrzeć, co by  pan stracił.  -  Wyciągnęła ręce do  góry  i  wykonała obrót.  - 

Jesteśmy w raju. 

W milczeniu przyznał jej rację. Czuł się tak, jakby nagle znalazł się w zaczarowanym 

świecie. Wiosna pobudziła tu wszystko do życia. Adam wiedział, że gdyby nie zobaczył na 

własne  oczy  tej  idylli,  to  nie  uwierzyłby  w  jej  istnienie.  A  jednak  raj  istniał  i  przez  krótką 

chwilę Adam mógł się rozkoszować całym jego pięknem. 

Popatrzył  na  Genevieve  i  ją  również  włączył  do  tego  świata.  Przyroda  podkreślała 

urodę dziewczyny. Olśniony patrzył  na jej twarz, z której  biła niczym  nie zmącona szczera 

radość. 

- O czym pan myśli? - spytała. 

Usiadła  obok  niego  i  zaczęła  rozplątywać  sznurowadła,  a  ponieważ  zwlekał  z 

odpowiedzią, podniosła głowę i spojrzała na niego. 

- Pomyślałem, że nie ma nic pewnego na tym świecie. 

- Ja już się tego nauczyłam - powiedziała cicho. 

- W jaki sposób? - zainteresował się. 

Zgarbiła się. Zdjęła jeden but, po czym zaczęła walczyć z drugim. 

background image

-  Rodzina  -  szepnęła.  -  Ludzie  często  idą  przez  życie  z  klapkami  na  oczach.  Myślą 

tylko  o  swoich  potrzebach  i  pragnieniach.  Zapominają  o  innych  i  niestety,  za  późno 

uświadamiają sobie, jak ważna dla człowieka jest rodzina. 

- Pani to mówi z doświadczenia? 

-  Tak.  Byłam  zajęta  tym,  co  wydawało  mi  się  ważne,  i  nie  miałam  czasu  dla  ludzi, 

którzy mnie kochali. A teraz już ich nie ma na tym świecie. 

Miał ochotę objąć ją i pocieszyć. Gdy przysunęła się do niego, uległ pokusie i przytulił 

dziewczynę. 

- Jestem pewien, że rodzina była z pani dumna. 

- Owszem, była, ale nie jestem przekonana, czy mnie dobrze znała. Rzadko bywałam 

w  domu,  a  jeśli  już  przyjeżdżałam  z  wizytą,  to  zostawałam  dzień,  najwyżej  dwa.  Zawsze 

byłam  wystrojona  zgodnie  z  obowiązującą  modą  i  starałam  się  zachowywać  jak 

dystyngowana  dama.  Nazywałam  rodziców  „drogą  mateczką”  i  „drogim  papciem”,  a  gdy 

teraz  o  tym  myślę,  widzę,  że  wykazywali  wprost  nieziemską  cierpliwość.  Nawet  nie  wiem, 

czy popisywałam się tak ze względu na nich, czy na siebie. Nie miałam czasu zastanawiać się 

nad tym. Byłam za bardzo zajęta pogonią za sławą i pieniędzmi. - Pokręciła głową i dodała. - 

Co za strata czasu. 

- Genevieve, jestem pewien, że oni to rozumieli. 

-  Możliwe  -  przyznała.  -  Ale  ja  ich  nie  rozumiałam.  Mój  ojciec  założył  ogród  przed 

domem  i  co  wieczór  po  kolacji  rodzice  szli  tam  pielęgnować  rośliny.  Zajmowało  im  to 

mnóstwo czasu. A ogród był piękny - dodała. - Mieli w nim wszystko, co tylko może kwitnąć. 

Płot był obrośnięty różami. Czerwonymi różami. Ale życie rodziców wydawało mi się nudne. 

A teraz... 

- Co teraz? 

-  Chciałabym  mieć  kiedyś  ogród  podobny  do  tamtego.  Nie  chcę  marnować  czasu. 

Chcę cieszyć się każdą chwilą i nauczyć moje dzieci tego samego. 

- Myślałem, że pani tęskni za przygodą. 

-  Życie  jest  przygodą,  Adamie.  Niech  pan  się  rozejrzy  dookoła.  Bycie  tutaj  jest 

przygodą, która ominęłaby nas, gdybyśmy pognali na złamanie karku do Gramby. 

- Ma pani rację. - Roześmiał się. 

- Zachwyca mnie ten ustronny zakątek. W tej chwili tylko my możemy upajać się jego 

pięknem. 

Adam  także  był  zadowolony  z  tego,  że  znaleźli  się  w  takiej  samotni.  Jezioro  Blue 

Glass leżało z dala od uczęszczanych szlaków, miał więc gwarancję, że Ezechiel Jones i jego 

background image

kompani  nie  znajdą  ich  tutaj.  W  drodze  nad  jezioro  Adam  przez  dłuższy  czas  prowadził 

Genevieve  wzdłuż  strumienia,  żeby  zatrzeć  ślady.  Był  więc  pewien,  że  nikt  tu  za  nimi  nie 

trafi. 

Genevieve strząsnęła jego dłoń z ramienia. 

- Idę popływać, jeśli woda nie jest za zimna. Przyłączy się pan do mnie? 

- Może później - odparł. 

Odwróciła się od niego, zdjęła buty, po czym wstała i pobiegła nad brzeg. 

- Wygląda na głębokie - zawołała. Uniosła rąbek spódnicy zanurzyła w wodzie stopę. 

Ciepła woda kusiła do kąpieli, więc nie sposób było się oprzeć. Gdyby Genevieve była sama, 

zdjęłaby  suknię  i  popływała  w  bieliźnie.  Ale  ponieważ  Adam  wpatrywał  się  w  nią  niczym 

drapieżny ptak w swą ofiarę, musiała zostać w ubraniu. 

Odwróciła się od niego, szeroko rozłożyła ręce, zamknęła oczy i wskoczyła do wody. 

Gdy  w  chwilę  później  wypłynęła  zaczerpnąć  powietrza,  usłyszała  śmiech  Adama. 

Dźwięk odbijał się echem o ścianę drzew. Pośmiałaby się razem z Adamem, ale całą uwagę 

musiała  skupić  na  tym,  by  utrzymać  się  na  powierzchni.  Spódnica  i  halki  nasiąkły  wodą  i 

ściągały  ją  w  dół.  Umiała  pływać,  ale  na  wszelki  wypadek  trzymała  się  blisko  brzegu.  Po 

kwadransie poczuła, że ma dość pływania. 

Okazało  się  jednak,  że  trudniej  było  wdrapać  się  na  brzeg  niż  wejść  do  wody.  Po 

trzech próbach zrezygnowała. 

Wystarczyło jednak zawołać Adama, by natychmiast znalazł się na brzegu. Podał jej 

rękę i z zadziwiającą łatwością wyciągnął dziewczynę z wody. 

Nie puścił jej jednak, gdy stanęła na twardym gruncie. Nawet próbował, ale ramiona 

odmówiły posłuszeństwa, jakby miały własną wolę. Otoczyły talię Genevieve i przyciągnęły 

dziewczynę. 

Ze  zmoczonego  ubrania  Genevieve  ściekała  woda,  Adamowi  to  jednak  nie 

przeszkadzało. Miał ją tuż przed sobą, odchyliła głowę, a on myślał o tym, że mógłby okryć 

pocałunkami tę piękną szyję. I nie tylko o tym. Pragnął znacznie więcej, niż tylko pocałować 

Genevieve. 

Trzymała  dłonie  na  jego  torsie.  Pod  palcami  czuła  bicie  jego  serca  i  coraz  bardziej 

poddawała  się  pragnieniu,  by  obdarzyć  Adama  pieszczotą.  Pomyślała,  że  to  jego  wina. 

Wpatrywał się w nią w skupieniu tak intensywnie, że przechodziły ją ciarki. 

Miała wrażenie, że to zmysłowe, gorące spojrzenie pozbawia ją woli. Czyżby Adam 

zamierzał ją pocałować? Wprawdzie groźnie marszczył brwi, a jej nie wydawało się, by tego 

chciał, ale Boże... umarłaby chyba, gdyby tego nie zrobił. 

background image

- Adamie - szepnęła. - Co cię naszło? 

Pokręcił głową. Jak mógł wyrazić, że rzuciła na niego urok i dlatego nie potrafi jej się 

dłużej opierać? Od chwili gdy się poznali, Genevieve owładnęła jego myśli. 

Trzeba było otrząsnąć się z tego zauroczenia. 

- Jutro pani wyjeżdża - powiedział szorstko. 

- Tak - odszepnęła. 

- Nigdy więcej się nie zobaczymy. 

- Nie - przyznała. 

Opuszkami palców rysowała mu koła na torsie. Nie mógł pozostać obojętny wobec tej 

pieszczoty. 

- Tak będzie najlepiej. - Wolno założył sobie jej ręce na szyję. 

- Tak będzie najlepiej - powtórzyła. 

Mars na jego czole pogłębił się. 

- Już ułożyłem sobie życie, Genevieve. I nie ma w nim miejsca dla pań. 

- Ani w moim dla pana - odparła. Kłamiesz, kłamiesz, huczało jej w głowie. - Adamie, 

pocałuje mnie pan? 

- Nie, do pioruna! 

W  chwilę  później  oszołomił  ją  pocałunkiem,  jakiego  jeszcze  nie  znała.  Usta  miał 

ciepłe, zaborcze, wspaniałe. Pieścił jej wargi, aż w końcu je rozchyliła, a wtedy wsunął język 

do  środka  i  pocałunek  stał  się  jeszcze  gorętszy.  Kurczowo  ściskała  jego  koszulę,  a  on  nie 

mógł się nią nasycić. 

Zdawało  się, że trwa to  wieki.  Oderwał  się od niej dopiero  wtedy,  gdy  opadła z sił. 

Genevieve przywarła do niego bezwiednie i zamknęła oczy. Ułożywszy głowę w zagłębieniu 

jego ramienia, wyszeptała rozmarzonym głosem: 

- Pocałuje mnie pan jeszcze raz? 

- Nie. 

- To było bardzo miłe - westchnęła. 

Dotknęła wargami jego szyi i poczuła, że przeszył go dreszcz. Zaraz jednak rozplótł 

jej ręce i zdjął je z karku. Magiczna chwila prysnęła. 

- Jutro wsiądzie pani do dyliżansu, a ja wrócę do domu. 

- Wiem - potwierdziła. - Jadę do Kansas. 

- Nie. Jedzie pani do Paryża. 

- Tak, do Paryża. 

background image

Położył ręce na jej ramionach i cofnął się o krok. Genevieve miała bardzo rozmarzoną 

minę, a on, do diabła, znowu chciał ją pocałować. 

Z trudem znalazł siły, by się powstrzymać. 

- Nie powinienem był pani całować.. To się już nie powtórzy. 

- Nie miałabym nic przeciwko temu. 

-  Ale  ja  bym  miał  -  burknął.  Szybko  jednak  złagodniał.  -  Pani  drży.  Powinna  pani 

zdjąć mokre ubranie. 

- Wcale nie drżę z powodu przemoczenia. 

- Rozpalę ogień. 

Potem  długo  się  nie  odzywał.  Widocznie  rozmyślał  o  tym,  co  będzie  robić  po 

powrocie na Różane Wzgórze, tak w każdym razie uznała Genevieve. 

Zmęczona owinęła się kocem, który jej podał, i zasnęła prawie natychmiast, obudziła 

się dopiero rano. 

Na śniadanie zjedli rybę, potem Adam osiodłał konie, a Genevieve spakowała rzeczy. 

Kilka  minut  później  opuścili  raj  nad  jeziorem.  W  oddali  zagrzmiało,  a  niebo  pociemniało, 

jakby na znak tego, co wkrótce miało się zdarzyć. 

background image

W Gramby szykowały się kłopoty. 

Małe,  malownicze  miasteczko  było  położone  wysoko  na  górskim  stoku.  Kilka  lat 

wcześniej  raptownie  wzrosła  liczba  jego  mieszkańców,  a  to  na  skutek  pogłoski  o  odkryciu 

złota  na  pobliskich  wzgórzach  i  w  tutejszych  rzekach.  Dla  Gramby  nastał  okres 

dynamicznego rozwoju. Wtedy właśnie wybudowano hotel Pickermana. Na szczęście jednak 

pogłoski okazały się fałszywe i przybysze, którzy tak szybko dokonali inwazji na miasteczko, 

równie  pośpiesznie  spakowali  manatki  i  wynieśli  się  stamtąd.  Nieoczekiwanie  Gramby 

opustoszało. 

Trudne czasy dyktowały mieszkańcom twarde warunki. Hotel Pickermana rzadko się 

zapełniał,  ale  od  czasu  do  czasu,  w  chwilach  desperacji  jego  właściciel,  Ernest  Pickerman, 

szedł  na  układy  ze  swym  największym  wrogiem,  Harrym  Steeple,  właścicielem  tutejszego 

saloonu.  Wydawali  niebotyczne  sumy,  żeby  zapewnić  jakąś  rozrywkę.  Dziwna  to  była 

współpraca,  zważywszy,  iż  Pickerman  i  Steeple  od  dawna  ze  sobą  walczyli.  Chociaż 

serdecznie  się  nie  znosili,  co  do  jednego  zawsze  byli  zgodni:  interes  jest  najważniejszy. 

Dlatego  w  wyjątkowych  sytuacjach  ogłaszali  rozejm,  który  trwał  dopóty,  dopóki  wzajemna 

nienawiść znów wzięła górę. 

Wprawdzie  zawierali  umowy,  ale  nie  przestrzegali  ustalonych  zasad,  ponieważ  nie 

byli dżentelmenami. 

Pickerman  i  Steeple  prowadzili  bardzo  ryzykowną  politykę  wobec  pozostałych 

mieszkańców Gramby. W ubiegłym miesiącu dwukrotnie zebrali od ludzi pokaźną sumę na 

zorganizowanie występów. Niestety, ich przedsięwzięcie dwukrotnie zakończyło się fiaskiem, 

gdyż  zaproszeni  artyści  nie  zjawili  się  w  Gramby.  Naturalnie  ani  Pickermanowi,  ani 

Steeple'owi  nie  przyszło  do  głowy,  żeby  zwrócić  pieniądze,  dlatego  ich  notowania  wśród 

przyzwoitych  obywateli  miasteczka  gwałtownie  spadły.  Na  szczęście  dla  siebie  Pickerman  i 

Steeple postanowili odkupić swe winy. 

Adam i Genevieve przybyli do miasteczka w dniu, kiedy miał się odbyć występ panny 

Ruby Leigh Diamond, artystki niezwykłej i niezapomnianej, jak głosił afisz na budynku Gold 

and Glitter Saloon. Wprawdzie po dwóch kolejnych wpadkach mieszkańcy Gramby stali się 

podejrzliwi, ale zgodzili się po raz trzeci zaufać organizatorom, mając nikłą nadzieję, że Ruby 

Leigh Diamond dotrze na miejsce. Wieść o występie rozprzestrzeniła się jak epidemia ospy. 

Ludzie  zewsząd  zjeżdżali  do  miasteczka,  pokonując  nierzadko  i  pięćdziesiąt  mil.  Byli  też 

background image

gotowi  zapłacić  bajońskie  sumy,  byle  tylko  zobaczyć  na  własne  oczy  atrakcję  wieczoru, 

słynne nogi Ruby Leigh. 

Niefortunni organizatorzy zapięli wszystko na ostatni guzik, żeby nie było kłopotów. 

Pickerman  zobowiązał  się  osobiście  eskortować  Ruby  Leigh  od  dyliżansu  do  hotelowego 

pokoju. Odprowadzając zaś gwiazdę do saloonu, dokładnie w połowie drogi miał ją przekazać 

pod  opiekę  Steeple'a.  Od  ponad  dziesięciu  lat  bowiem  stopa  Pickermana  i  Steeple'a  nie 

postała  w  przybytku  wroga  i  nawet  wizyta  właścicielki  arcyzgrabnych  nóg  nie  mogła  ich 

skłonić do odstąpienia od uświęconej tradycji. 

W Gramby dyliżans kończył trasę. Raz w tygodniu przyjeżdżał tu z Salt Lake City, po 

czym  ruszał  w  drogę  powrotną.  Dyliżans  dotarł  do  Gramby  we  wtorek  o  dziesiątej  rano, 

zgodnie  z  rozkładem.  Pickerman  stał  na  chodniku,  gotów  na  przyjęcie  gościa.  Wznosząc  w 

duchu  modły,  podszedł  do  drzwi  pojazdu  i  położył  rękę  na  klamce.  Pot  rosił  mu  czoło  i 

dłonie,  a  ślinka  ciekła  z  ust  na  myśl,  że  będzie  pierwszym  człowiekiem  w  Gramby,  który 

ujrzy wspaniałe nogi Ruby Leigh Diamond. 

Niestety, Ruby Leigh Diamond nie było w dyliżansie. Przez dłuższą chwilę Pickerman 

stał jak skamieniały i  nie dopuszczał  do siebie myśli o klęsce. Wsunął głowę do dyliżansu, 

żeby przekonać się, czy Ruby Leigh nie mocuje się z jakimś zdradliwym gwoździem. Potem 

zaczął przeklinać i spluwać na zmianę. Kiedy zobaczył ludzi śpieszących w stronę dyliżansu 

wpadł w panikę. Zatrzasnął drzwi pojazdu, krzyknął do woźnicy, żeby jechał dalej, i biegiem 

wpadł do hotelu. 

Niebawem  odbyła  się  zaimprowizowana  narada.  Obaj  przedsiębiorcy  spotkali  się  w 

zaułku,  rzecz  jasna  w  pół  drogi  między  hotelem  i  saloonem,  by  ustalić,  co  robić  dalej. 

Wiedzieli  doskonale,  że  jeśli  tym  razem  nie  zapewnią  ludziom  godziwej  rozrywki,  zostaną 

powieszeni na pierwszym lepszym drzewie. Gorączkowo szukali więc wytłumaczenia, które 

ocaliłoby ich karki. 

Wprawdzie co dwie głowy, to nie jedna, niestety nawet w obu głowach Pickermana i 

Steeple'a razem wziętych nie było dość rozumu, by wymyślić wiarygodną bajeczkę. 

Dlatego  panowie  Pickerman  i  Steeple  zdecydowali  się  skłamać.  Ktokolwiek 

zatrzymywał  się  tego  dnia  w  hotelu  lub  saloonie,  dowiadywał  się,  że  panna  Ruby  Leigh 

Diamond już przybyła. 

Do  szóstej  wieczorem  Pickerman  zużył  trzy  wielkie  chustki  ocierając  pot  z  czoła. 

Steeple miał pęcherze na stopach od nerwowego chodzenia po saloonie w nowiutkich butach. 

Przemyślawszy  sprawę,  doszedł  do  wniosku,  że  jedyną  szansą  dla  niego  jest  obciążyć  całą 

background image

winą Pickermana i zastrzelić go jak wściekłego psa, zanim prawda wyjdzie na jaw. Ironia losu 

sprawiła, że Pickerman wpadł na identyczny pomysł. 

Uzbrojeni opuścili miasteczko i rozpoczęli pojedynek na plantacji pomidorów Tommy 

Murphy'ego. Byli tak pochłonięci żądzą zabijania, że omal nie przegapili okazji, która sama 

wpadła  im  w  ręce.  Pickerman  akurat  wyskoczył  zza  skały,  służącej  mu  za  osłonę,  i  miał 

zamiar wpakować Steeple'owi kulę w plecy, gdy kątem oka dostrzegł piękną kobietę jadącą 

na koniu. 

Natychmiast ogłosił rozejm, wymachując przepoconą chustką i kierując broń w stronę 

nieznajomej. 

Steeple w mgnieniu oka pojął plan Pickermana. 

- Jesteśmy uratowani - zawołał. 

- Manna z nieba - odkrzyknął Pickerman. 

Jednocześnie schowali rewolwery i puścili się pędem, żeby zatrzymać kobietę, zanim 

zniknie im z oczu. Gnali tak szybko, że słychać było odgłos uderzeń obcasów o pośladki. Gdy 

jednak  wypadli  na  drogę  prowadzącą  do  miasteczka  i  pokonali  zakręt,  ujrzeli  Adama,  i  ten 

widok ich zmroził. 

Steeple podniósł ręce do góry, by upewnić olbrzyma, że nie żywią wrogich zamiarów. 

Pickerman tylko otarł chustką czoło, ale przez cały czas bacznie obserwował Adama. 

- Chwileczkę, proszę pani - zawołał Steeple. - Mamy dla pani propozycję. 

- Czysty zysk - zawtórował mu Pickerman. 

Genevieve powściągnęła konia. Adam pokręcił głową i kazał jej jechać dalej. 

- Nie jest pan ani trochę ciekawy? - spytała, czekając aż mężczyźni do niej podbiegną. 

- Nie - odparł. 

- On wspomniał coś o pieniądzach - zauważyła Genevieve. 

-  Pan  na  pewno  nie  ma  ich  za  wiele,  a  ja  jestem  bez  grosza.  Byłabym  nierozsądna, 

gdybym nie posłuchała, co ci dwaj mają do zaproponowania. 

Adam spojrzał na nią wstrząśnięty: 

- Nie ma pani ani centa? 

- Nie, bo... 

- Wszystko pani oddała, tak? 

- Nie, dlaczego myśli pan... 

- Oddała pani? 

-  Prawdę  mówiąc,  tak.  Musiałam  to  zrobić  -  wykrzyknęła.  -  Gdyby  tylko  pan 

wiedział... 

background image

Zamierzała  opowiedzieć  mu  o  małżeństwie  napotkanym  przedwczoraj  w  drodze  i  o 

rozpaczliwej sytuacji tych dwojga, ale Adam jej nie pozwolił. 

- Musiała pani oddać? Czy to znaczy, że panią obrabowano? 

- Nie. 

- Nie mogę uwierzyć, że włóczy się pani... 

-  Oni  byli  w  większej  potrzebie  niż  ja  -  przerwała  mu.  -  Poza  tym  wcale  się  nie 

włóczę. 

Zaczerpnął dużą porcję powietrza, żeby trochę się uspokoić. 

- Jak wobec tego zamierza pani dotrzeć do Salt Lake? Spojrzała na niego. 

-  Albo  pojadę  konno,  albo  sprzedam  klacz  i  za  te  pieniądze  kupię  bilet  na  dyliżans. 

Jeszcze tego nie przemyślałam. 

- A jeśli okaże się, że pieniędzy ze sprzedaży nie wystarczy na bilet? 

- Wtedy nie sprzedam klaczy. 

- A co z jedzeniem i spaniem, i... 

- To śmieszne, że pan się złości. Pracę znajdę zawsze - oświadczyła dobitnie. 

Jej  uwagę  zwróciło  sapanie  Pickermana.  Hotelarz  dobiegł  do  niej  pierwszy.  Steeple 

był jednak tuż za nim. Adam instynktownie skierował lufę strzelby w stronę mężczyzn. 

Zdecydowanym głosem kazał im odsunąć się od Genevieve. 

Obaj jednak prawie nie zwrócili uwagi na jego obecność. Gapili się na dziewczynę, a 

na ich twarzach malował się popłoch. 

Pickerman przeszedł do rzeczy. 

- Czy chciałaby pani zarobić dwadzieścia dolarów? 

Steeple dał mu mocnego kuksańca i uśmiechnął się z satysfakcją, gdy usłyszał bolesne 

stęknięcie. 

- Namówiłbyś ją za dziesięć - mruknął pod nosem. 

Genevieve zerknęła na Adama, żeby przekonać się, jak zareaguje. Jego mina wyrażała 

łagodną  dezaprobatę.  Mężczyźni  wyglądali  dziwacznie,  jeden  stanowił  zupełne 

przeciwieństwo drugiego. Ten chudy i wysoki nadmiernie się pocił, bo twarz miał całą mokrą. 

Jego kompan był  niski i krępy. Widocznie chodzenie sprawiało  mu  trudność, bo przez cały 

czas wykrzywiał usta i śmiesznie przeskakiwał z nogi na nogę. 

- Co konkretnie mi proponujecie, panowie? - spytała. 

-  Chcemy,  żeby  dziś  wieczorem  zapewniła  pani  ludziom  godziwą  rozrywkę  - 

odpowiedział Steeple. 

Adam wpadł we wściekłość. 

background image

- Dość tego! - ryknął. - Genevieve, jedziemy dalej. Ej, wy tam... 

Pickerman uniósł ręce. 

-  Zaszło  wielkie  nieporozumienie. Jesteśmy  w  przymusowej  sytuacji.  Jeśli  szanowna 

pani nam nie pomoże, powieszą nas jak nic. 

Steeple gorliwie przytaknął. 

-  Mam  saloon  koło  jego  hotelu  -  powiedział,  wskazując  Pickermana.  -  A  w  saloonie 

mam elegancką scenę, na którą czasem zapraszamy wybitnych artystów. Obaj zauważyliśmy, 

jakie miła pani ma zgrabne kosteczki i modlimy się, żeby całe nogi były takie. 

- Nie będziecie oglądać jej nóg - uciął Adam. 

-  Steeple,  zamknij  jadaczkę,  bo  za  każdym  razem,  kiedy  się  odzywasz,  złościsz 

szanownego  pana.  Ja  powiem  -  zgasił  wspólnika  Pickerman.  Urwał  na  chwilę,  żeby  otrzeć 

twarz chustką, po czym powiedział: - My naprawdę jesteśmy w tarapatach, szanowna pani. W 

zeszłym  miesiącu  dwa  razy  zawiedliśmy  ludzi,  bo  artyści,  po  których  posłaliśmy,  nie 

przyjechali.  Dzisiaj  ten  niefortunny  przypadek  zdarzył  się  znowu.  Zebraliśmy  pieniądze  i 

posłaliśmy po pannę Ruby Leigh Diamond, żeby zaśpiewała i zatańczyła w naszym saloonie. 

Narobiliśmy  wszystkim  apetytu,  afisze  wiszą  w  całym  mieście,  no  i  co  się  stało?  Ona  nie 

przyjechała.  Za  półtorej  godziny  ludzie  zaczną  coś  podejrzewać.  Szybko  skapują,  w  czym 

rzecz, jeśli panna Ruby nie wyjdzie na scenę. 

- Też tak sądzę - zgodziła się z nim Genevieve. 

- Chodzi o to, żeby pani udawała Ruby - błagalnie jęknął Steeple. 

-  Ruby  Leigh  Diamond?  To  chyba  nie  jest  prawdziwe  nazwisko  -  powiedziała 

Genevieve, z trudem powstrzymując się od śmiechu. 

- Alice - wyrzucił z siebie Pickerman. - Ona nazywa się Alice O'Reilly. 

- Czyli jest Irlandką. 

- Z krwi i kości - przytaknął Steeple. 

Genevieve uśmiechnęła się. 

-  Ale  ja  nie  jestem  Irlandką,  na  pewno  to  zauważyliście  -  powiedziała  cicho.  -  Moi 

przodkowie przyjechali tu z Afryki. Chyba nie sądzicie, że ktokolwiek weźmie mnie za Ruby 

Leigh Diamond. Straciliście rozum, panowie, czy co? 

-  Ślicznie  przepraszamy,  ale  szanowna  pani  nie  zdaje  sobie  sprawy  z  powagi  naszej 

sytuacji. Powieszą nas, jeśli nie znajdziemy urodziwej panny, która wyjdzie na scenę - jęknął 

żałośnie  Steeple.  -  Nie  musi  pani  być  Ruby,  jeśli  pani  nie  chce.  Możemy  wymyślić  inny 

sceniczny pseudonim. Może Opal albo Emerald? 

- Mam na imię Genevieve. Co konkretnie miałabym robić na scenie? 

background image

- Nie rozumie pani? Nas to nic a nic nie obchodzi. Jest pani naprawdę ładna, więc jeśli 

pani przejdzie się po scenie i zrobi kilka obrotów, może ludziom to wystarczy. 

- Jedzie pani wreszcie? - spytał zniecierpliwiony Adam. 

Pokręciła głową. 

- Ci dżentelmeni chyba naprawdę są w przymusowej sytuacji. Jeśli im pomogę, może 

ocalę ich skórę. 

- Tak, tak, szanowna pani, właśnie tak - skwapliwie potwierdził Pickerman. 

Było  jej  żal  tych  dwóch,  ale  zainteresowała  ją  też  możliwość  szybkiego  zarobku. 

Propozycja wydawała się kusząca. Ale był też dylemat. 

- Owszem, śpiewam, ale tylko w kościele - oznajmiła. 

- Ona śpiewa, Pickerman - wykrzyknął Steeple. - To znak, mówię ci. Niebiosa nam ją 

zesłały. 

- A czy pani umie tańczyć? - zainteresował się Pickerman. 

Adam pokręcił głową. Genevieve nie zwróciła jednak na to uwagi. 

- Czy taniec jest taki ważny? - spytała. 

Steeple wzruszył ramionami. 

- Tak myślę. Ludzie będą chcieli obejrzeć pani nóżki. 

Genevieve  zerknęła  na  Adama,  a  gdy  zobaczyła  posępną  minę,  zorientowała  się,  że 

doprowadziła go do furii. 

-  Nie  mam  ochoty  przechadzać  się  po  scenie  i  wykonywać  obroty,  ale  chcę  zarobić 

trzydzieści dolarów. Za tyle mogę zaśpiewać. Ale ani centa mniej. 

Wspólnicy nie musieli nawet dyskutować tej kwestii. 

- Załatwione. Umowa stoi, szanowna pani. 

- Czy mogę dostać zaliczkę? - spytała. 

-  Jak  tylko  wyjdzie  pani  na  scenę,  pieniądze  wręczymy  pani  towarzyszowi  - 

powiedział Steeple, wskazując ruchem głowy na Adama. 

- Zastrzeli was, jeśli nie zapłacicie - ostrzegła ich z wdziękiem. 

Pickerman zwrócił się do Adama. 

- Nie będzie takiej potrzeby. On zapłaci. 

- Skoro wszystko omówiliśmy, to trzeba po cichu wprowadzić panią do saloonu, żeby 

ludzie się nie zorientowali, kiedy pani przyjechała. 

- Nigdy nie byłam w saloonie - powiedziała. 

- No, to nadarza się wspaniała okazja - odparł Pickerman. 

Cierpliwość Adama się wyczerpała. 

background image

-  Genevieve,  stanowczo  się  sprzeciwiam.  Nie  będzie  pani  śpiewała  dla  gromady 

opojów. 

- Może będą tam również kobiety - wtrącił Steeple. 

-  Adamie,  niech  pan  okaże  tym  dżentelmenom  trochę  zrozumienia  -  zaprotestowała 

Genevieve. - Oni potrzebują mojej pomocy. 

Pickerman  i  Steeple  przytaknęli  bardzo  gorliwie.  Ich  podbródki  przypominały  teraz 

gardziele indyków, wydziobujących ziarno. 

- Ludzie zrozumieją, jeśli panowie powiedzą im prawdę - stwierdził Adam. 

-  Nie  możemy  im  powiedzieć,  że  nie  zobaczą  Ruby.  Oni  nas  powieszą  -  upierał  się 

Steeple. 

- Nie macie szeryfa w Gramby? - zdziwiła się Genevieve. 

-  Mamy,  mamy,  szanowna  pani  -  zapewnił  ją  Pickerman.  -  Ale  akurat  wyjechał  do 

Middleton, bo dostał wiadomość, że obrabowano tam bank. Ale ludzie stamtąd nie potrzebują 

jego pomocy, bo do Middleton jedzie trzech szeryfów federalnych. Na pewno szybko złapią 

bandytów. 

-  Niestety, do Middleton jedzie się  kilka  godzin,  więc zanim szeryf wróci, będziemy 

dyndać - dodał Steeple. 

- Wzięliście pieniądze, tak? - spytał Adam. 

- Oj, wzięliśmy - przyznał Steeple. 

- To je zwróćcie. 

Mężczyźni spojrzeli na niego z nie ukrywaną zgrozą. 

- To niemożliwe - powiedział Pickerman. 

- Co to by był za interes? - wtrącił Steeple. 

Adam  przestał  apelować  do  ich  rozsądku.  Genevieve  nadal  patrzyła  na  nich  ze 

współczuciem. 

- Panno Genevieve, czy ma pani jakieś fiu bździu odpowiednie na scenę? 

Uśmiechnęła się. 

- Tak się składa, że mam. 

background image

Włożyła swój ulubiony strój z okresu występów w kościele. Suknię w kolorze świeżo 

ubitego masła uzupełniał  kapelusz z szerokim rondem,  rękawiczki  do łokci oraz pantofelki. 

Suknia zasłaniała szyję i zakrywała kostki; spełniała więc wymogi postawione przez Adama. 

Mimo  to,  gdy  Adam  ujrzał  Genevieve  w  jej  najlepszej  świątecznej  kreacji,  wciąż  nie  był 

zadowolony. Strój nie satysfakcjonował też Steeple'a i Pickermana. Błagali Genevieve, żeby 

zmieniła suknię. 

Nie  było  już  czasu,  by  pojechać  do  zajazdu  za  miastem,  gdzie  Adam  chciał  się 

zatrzymać. Genevieve musiała zatem przebrać się w zaimprowizowanej garderobie, będącej 

w istocie składzikiem za sceną saloonu Steeple'a. Genevieve postawiła Pickermana na straży 

przy drzwiach, zupełnie ignorując jego sprzeciw. Nie przyjęła do wiadomości, że Pickerman 

łamie swoje najświętsze słowo honoru, stawiając stopę w jaskini rozpusty Steeple'a. Adam ze 

Steeplem czekali tymczasem za sceną. Gdy po kilku minutach Genevieve wyszła pokazać się 

Adamowi, ten pokręcił głową i stwierdził, że w takim śmiałym stroju dziewczyna za bardzo 

rozbudzi  apetyty  mężczyzn.  I  choć  Steeple  wciąż  błagał,  żeby  przynajmniej  podwinęła 

rękawy, Adam podszedł do niej i zapiął dwa górne guziki sukni. 

Genevieve wiedziała, że jest zły, bo nie potrafił jej wybić z głowy tego pomysłu. On 

zaś wiedział, że Genevieve się denerwuje, czuł bowiem jak drży. 

- Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać - szepnął. 

Przysunęła się bliżej i spróbowała uśmiechnąć. 

- Jestem trochę zdenerwowana - wyznała. 

Otoczył ją ramieniem, z trudem powstrzymując ochotę, by mocno nią potrząsnąć i w 

ten sposób ją otrzeźwić. 

- Wobec tego chodźmy. Saloon to nie miejsce dla damy. Pani jest wytworną kobietą. 

Pomyślała, że powiedział jej coś bardzo miłego. 

- Wytworną? 

- Chodźmy. 

Pokręciła głową. 

- Trzydzieści dolarów - przypomniała mu. - Będę mogła zwrócić panu dług. 

- Nic mi pani nie jest winna. 

- Przecież zmusiłam pana, żeby dał pan pieniądze Meadowsom. 

background image

Pochylił się nad nią, bo słowa dziewczyny zagłuszał gwar dochodzący z drugiej strony 

sceny. 

- Nie zmusiłaby mnie pani, bym zrobił cokolwiek wbrew mojej woli. 

-  Na  miłość  boską,  to  nie  jest  czas  na  szeptanie  sobie  do  uszka  czułych  słówek  - 

wykrzyknął Steeple. - Robi się gorąco. 

- Publiczność wydaje mi się trochę... niespokojna - powiedziała Genevieve. 

- To nie jest publiczność, to jest motłoch - burknął Adam. 

Steeple mocno chwycił Genevieve za ramię. 

- Jeśli on panią puści, to pokażę, gdzie może pani poczekać. 

Oderwał Genevieve od Adama i zaprowadził za czerwoną, aksamitną zasłonę po lewej 

stronie sceny. Genevieve nie puściła jednak ręki Adama, pociągnęła go więc za sobą. Adam 

wciąż namawiał ją do zmiany decyzji, ale wpadła w taką panikę, że w ogóle nie słyszała, co 

do niej mówi. 

Hałas był ogłuszający. Tylko duma powstrzymywała ją przed zakasaniem  spódnicy i 

błyskawiczną ucieczką w bezpieczne miejsce. Dała słowo i zamierzała go dotrzymać. 

Chciała zerknąć zza kotary na publiczność, ale Steeple zorientował się w jej zamiarach 

i nie dopuścił do tego. 

Tłum  stawał  się  nerwowy.  Ludzie  zaczęli  skandować  imię  Ruby  i  wybijać  rytm 

pięściami na stołach. Puste butelki po whisky leciały na scenę i roztrzaskiwały się o ściany. 

Rozgardiasz był przerażający. 

- Oni się chyba... niecierpliwią - bąknęła Genevieve, gdy usłyszała głośny trzask. 

- Ruby... Ruby... Ruby - wrzeszczał tłum. 

- Jeszcze im pan nie powiedział, że Ruby nie przyjechała? - spytał złym głosem Adam. 

-  Zaraz  to  zrobię  -  obiecał  Steeple.  Odwrócił  się  do  Genevieve:  -  Przedstawię  panią, 

potem zespół zacznie grać i pani wyjdzie na scenę. 

- Chwileczkę - zawołała, gdy zamierzał odejść. - Co oni będą grali? 

Steeple przesłał jej uśmiech. 

-  Phi,  nikt  tego  dokładnie  nie  wie.  Elvin  coś  tam  wygrzmoci  na  pianinie,  a  dwaj 

skrzypkowie, których wynająłem, w try miga podchwycą melodię. 

- Ale jaka to będzie piosenka? 

- Czy to ważne? 

- Tak - bąknęła. 

Poklepał ją po ramieniu. 

- Wszystko będzie dobrze. Zobaczy pani - obiecał. 

background image

Żołądek  podchodził  jej  do  gardła.  Nie  była  pewna,  czy  nie  zzieleniała  na  twarzy. 

Odważyła  się  spojrzeć  na  widownię  i  natychmiast  tego  pożałowała.  Dwaj  mężczyźni 

przechyleni przez barierkę balkonu polewali alkoholem rozwrzeszczany tłum na parterze. 

Odskoczyła i przytuliła się do Adama. 

- O Boże - szepnęła. 

Adam jeszcze nigdy w życiu nie słyszał tak przejmująco wyrażonego uczucia zawodu. 

Dlaczego Genevieve się uparła? Czyżby nie wiedziała, że gdy ludzie dowiedzą się o nieobec-

ności Ruby, rozwalą tę budę na kawałki? 

- Ciągle się pani upiera przy tym szaleństwie? 

Zanim zdążyła odpowiedzieć, nadbiegł Pickerman. 

-  Idź  do  ludzi,  najwyższy  czas  -  powiedział  do  Steeple'a.  -  Fargus  dynda  na  twoim 

żyrandolu, a zezowaty Harry łapie go na lasso. Obaj są pijani jak skunksy. 

Adam wyciągnął rękę i sponad ramienia Genevieve chwycił Steeple'a za kołnierz. 

- Zastrzelę każdego, kto się do niej zbliży podczas występu. Kapujesz? 

Steeple  energicznie  skinął  głową  i  pośpiesznie  wystąpił  na  scenę.  Genevieve 

wstrzymała oddech, z niepokojem oczekując reakcji tłumu na wiadomość o tym, że Ruby nie 

przyjechała. 

Steeple  uniósł  ręce  i  zaczął  uciszać  obecnych.  Przez  widownię  przeszedł  syk 

zniecierpliwienia. Fargus puścił żyrandol i wylądował na stoliku, żeby zająć swoje miejsce. 

Zezowaty Harry odłożył lasso i usiadł obok przyjaciela. Wydał z siebie dźwięczne, dudniące 

beknięcie. Tłum wybuchnął śmiechem, ale gest Steeple'a natychmiast go uciszył. 

-  Słuchajcie,  ludzie,  obiecałem  wam  na  dziś  wieczór  występ  panny  Ruby  Leigh 

Diamond... 

Zamilkł nagle. Wszyscy czekali w milczeniu na ciąg dalszy. Steeple znieruchomiał na 

pełną minutę. Po prostu stał na scenie, przestępując z nogi na nogę i z uśmiechem na twarzy 

mierzył  wzrokiem  widownię.  Ludzie  również  mu  się  przyglądali,  najwyraźniej  niezbyt 

przyjaźnie. Mijały sekundy, lecz słychać było tylko skrzypienie nowiutkich butów Steeple'a. 

Ludzie znów zaczęli się niecierpliwić. Od drzwi dobiegł szmer niezadowolenia i jak 

fala przetoczył się w stronę sceny, po drodze nabierając mocy. 

Fargus zaczął  ponownie wspinać się na żyrandol,  a Zezowaty Harry sięgnął  po linę, 

gdy po twarzy Steeple'a przemknął złośliwy uśmieszek. 

- Obiecałem wam pannę Ruby Leigh Diamond... - ryknął - i oto jest! 

background image

Wykonał skomplikowany ukłon w stronę Genevieve, wyprostował się i dał Elvinowi 

sygnał  do  przygrywki,  po  czym  przemknął  na  drugą  stronę  sceny,  jakby  ścigał  go  piorun. 

Ukrył się za draperią, ale wystawił nos, żeby obserwować reakcję widowni. 

Pickerman  wcisnął  Adamowi  trzydzieści  dolarów,  przesłał  Genevieve  współczujący 

uśmiech i szybko pchnął ją na scenę, po czym pobiegł szukać w miarę bezpiecznej kryjówki. 

Adam obrzucił Steeple'a wściekłym spojrzeniem. 

- Zabiję sukin... 

Genevieve przerwała mu. 

- To dopiero będzie przygoda - szepnęła. 

Wyprostowała ramiona, przywołała na twarz wymuszony uśmiech i powoli wysunęła 

się na scenę. 

Adam  podążył  za  nią.  Wyszedł  zza  draperii  na  tyle,  żeby  wszyscy  go  zobaczyli. 

Wolno  uniósł  strzelbę,  położył  palec  na  cynglu  i  wycelował  w  sam  środek  tłumu.  W  ten 

sposób  niedwuznacznie  przekazał  ostrzeżenie.  Pierwszy,  który  odważy  się  okazać 

niezadowolenie z faktu, że to nie Ruby wyszła na scenę, padnie trupem na miejscu. Zresztą 

już groźna mina Adama powinna wywołać pożądany skutek. 

Okazało się jednak, że te środki ostrożności w ogóle nie są potrzebne. 

Widok  Genevieve  zaparł  mężczyznom  dech  w  piersiach.  Zupełnie  ich  zatkało.  Bez 

słowa  gapili  się  na  skromnie  ubraną  dziewczynę  w  najlepszym  świątecznym  stroju. 

Skrzypkowie  odłożyli  smyczki,  i  podobnie  jak  wszyscy  w  saloonie  otworzyli  usta  ze 

zdumienia i wytrzeszczyli oczy. 

Genevieve  była  kłębkiem  nerwów.  Pomyślała  gorączkowo,  że  są  przygody,  których 

jednak lepiej nie przeżywać. Chyba oszalała, że się na to zdecydowała. Adam miał rację. To 

był wyjątkowo głupi pomysł. 

Odwróciła się, żeby zejść ze sceny i ujrzała Adama. Stał tuż obok z bronią gotową do 

strzału i wyrazem twarzy, na widok którego co mniej odważni zaczęliby krzyczeć ze strachu. 

Adam  nie  pozwoliłby,  żeby  stała  jej  się  krzywda.  Uśmiechnęła  się  szerzej,  po  czym 

znów odwróciła się do widowni. Kolana się pod nią uginały, żołądek nadal wyczyniał harce, a 

gardło miała ściśnięte, ale pamiętała, że jest pod opieką Adama. 

Czy można się było dziwić, że pokochała tego człowieka? 

W  saloonie  cuchnęło.  Genevieve  uświadomiła  sobie,  że  otacza  ją  odór  whisky. 

Rozejrzała się dookoła i zauważyła mnóstwo pustych butelek na stolikach i podłodze. 

Jej  publiczność  była  zupełnie  pijana.  Tak  ją  to  zirytowało,  że  zapomniała  o 

zdenerwowaniu. 

background image

Tłum powoli otrząsał się z oszołomienia. Jedni szczerzyli do niej zęby, inni marszczyli 

brwi. Nie jej się tu spodziewali. Zanim jednak ktokolwiek zdołał wyrazić niezadowolenie z 

powodu oszustwa Steeple'a, Genevieve zaczęła śpiewać. 

Od  tej  chwili  owinęła  sobie  wszystkich  wokół  małego  palca.  Adam  nie  uwierzyłby, 

gdyby  sam  tego  nie  widział.  W  ciągu  kilku  minut  przemieniła  pijanych  oberwańców  w 

łkające niewiniątka. 

Na  początek  wybrała  jedną  z  kościelnych  pieśni,  „Chodźcie  do  mnie,  grzesznicy, 

biedacy  i  potrzebujący”.  Słowa  bardzo  dobrze  pasowały  do  sytuacji.  Dźwięczny,  wibrujący 

głos Genevieve obłaskawił bestie drzemiące w słuchaczach. Mężczyźni zaczynali wsłuchiwać 

się  w  słowa  i  spuszczali  głowy.  Kilku  odsunęło  na  bok  szklanki  whisky.  Inni  wyciągnęli 

chustki do nosa i ocierali łzy z oczu. 

Zanim pieśń przebrzmiała, wszyscy w saloonie płakali. Adam cofnął się za draperię i 

opuścił broń. Miał ochotę się roześmiać, tak dziwaczna wydała mu się reakcja słuchaczy, ale 

nie  odważył  się,  z  lęku,  że  zakłóci  nastrój  w  saloonie.  Naturalnie  wiedział,  dlaczego 

Genevieve  wybrała  tę  właśnie  pieśń.  Chciała  zawstydzić  mężczyzn.  Sądząc  zaś  po  ich 

drżących ramionach i kiwających się głowach, w pełni jej się to udało. 

Następny  utwór  zatytułowany  „Moja  święta  matko,  pokładaj  we  mnie  nadzieję” 

poruszył tłum jeszcze bardziej. Gdy Genevieve dotarła do trzeciej zwrotki, jeden z mężczyzn 

rozszlochał się tak głośno, że koledzy musieli go uciszać. 

Steeple  wpadł  w  panikę,  gdy  zauważył,  że  nikt  nie  kupuje  jego  drogich  trunków. 

Wysunął  się  do  przodu,  żeby  zwrócić  uwagę  Genevieve,  a  gdy  na  niego  zerknęła,  zaczął 

wymachiwać ręką i pstrykać palcami na znak, że życzy sobie czegoś żwawszego. 

Wtedy  Adam  nie  wytrzymał  i  wybuchnął  śmiechem.  Nie  mógł  już  zapanować  nad 

rozpierającą  go  radością.  Genevieve  uśmiechnęła  się  do  Steeple'a  i  zaśpiewała  pieśń  o 

śmierci,  odkupieniu  i  grzesznikach,  którzy  w  końcu  się  nawrócili  i  zmienili  swe  naganne 

postępowanie. Adam podejrzewał, że dziewczyna improwizuje, gdyż słowa nie rymowały się, 

ale najwyraźniej nikt oprócz niego tego nie zauważył. 

Steeple  rwał  sobie  włosy  z  głowy  myśląc  o  pieniądzach,  które  tracił  z  każdą  chwilą 

przez  samowolę  tej  kobiety.  Zaczął  przestępować  z  nogi  na  nogę,  chcąc  ponownie  dać  jej 

znak, by zaśpiewała coś żywszego. 

Genevieve  znów  go  zlekceważyła  i  dalej  podsycała  atmosferę.  Tłumem  zawładnęła 

potrzeba  szczerej  skruchy.  Jeden  z  mężczyzn  płaczliwym  głosem  zawołał,  żeby  jeszcze  raz 

zaśpiewała  tę  piękną  pieśń.  Steeple  gorączkowo  pokręcił  głową,  ale  Genevieve  nie  była  w 

stanie odmówić prośbie i powtórnie wykonała rozdzierający serce utwór. 

background image

Gdy  skończyła,  wzruszeni  słuchacze  bili  brawo,  nawet  Harry  Steeple  wybuchnął 

płaczem. 

Poczuła, że zaschło jej w gardle, postanowiła więc zaśpiewać po raz ostatni. Włożyła 

całe serce i duszę w słodki, podnoszący na duchu spiritual. To był ulubiony utwór jej ojca, a 

publiczność zareagowała nań bardzo podobnie: zaczęła przytupywać i klaskać do taktu. 

Genevieve  wyciągała  właśnie  wysoką  nutę  w  ostatniej  zwrotce,  gdy  zauważyła,  że 

drzwi do saloonu się otwierają. Do środka wcisnęli się trzej mężczyźni. 

Jednym z nich był Ezechiel Jones. 

Zmartwiała. Przestała śpiewać tak nagle, jakby jej głos przecięto w pół nuty doskonale 

wyostrzoną klingą. Cofnęła się raptownie, pochwyciła wzrok Ezechiela i skamieniała. Zoba-

czyła płonące oczy diabła. Nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Strach odebrał jej 

siły. Opuściła bezradnie ręce, dłonie zacisnęła w pięści i patrzyła, jak Ezechiel wolno toruje 

sobie drogę przez tłum. Powtarzała sobie w myślach, że musi natychmiast uciekać, w końcu 

panika wyrwała ją z odrętwienia. Odwróciła się do Adama i zaczęła biec, ale wnet znów się 

zatrzymała. 

Adam  ujrzał  popłoch  w  oczach  dziewczyny.  Postąpił  krok  w  jej  stronę  i 

przygotowując strzelbę do strzału zaczął wypatrywać zagrożenia na widowni. 

Genevieve  potrząsnęła  głową.  Nie,  nie  mogła  zbliżyć  się  do  Adama.  Nie  wolno  jej 

było narażać go na niebezpieczeństwo. Ci dranie deptali jej po piętach, a Adam z pewnością 

próbowałby ją ochronić. Nie wolno było ryzykować. Mogą go zranić, a Ezechiel byłby zdolny 

nawet do zabójstwa. 

Drżąc jak liść, odwróciła się w kierunku Steeple'a i rzuciła się do ucieczki. Kapelusz 

spadł  jej  z  głowy  na  scenę.  Steeple  chciał  ją  złapać,  gdy  go  mijała,  nie  zdążył  jednak, 

zaskoczony tą nagłą rejteradą. 

Po  drodze  Genevieve  chwyciła  swoją  torebkę,  leżącą  na  krześle  przy  wejściu  do 

składziku. Wypadła kuchennymi drzwiami na dwór i przystanęła. Rozejrzała się najpierw w 

lewo, potem w prawo, usiłując przypomnieć sobie drogę do stajni. 

Pognała  dalej,  ale  w  tej  chwili  w  drzwiach  pojawił  się  Adam.  Zawołał  na  nią  po 

imieniu.  Wiedział,  że  go  usłyszała,  bo  zawahała  się  na  ułamek  sekundy,  zanim  znikła  za 

rogiem  budynku.  Kierowała  się  ku  głównej  ulicy  miasteczka,  Adam  zrozumiał  więc,  że 

Genevieve chce zabrać konia ze stajni i wyjechać z miasta. 

Pobiegł  za nią, ale gdy  zbliżał  się do końca zaułka, usłyszał  wymowne  skrzypnięcie 

kuchennych drzwi saloonu. Szybko wycofał się w mrok i znalazł kryjówkę za stertą skrzyń. 

background image

Któryś z gości śmiertelnie przestraszył Genevieve, więc Adam postanowił dowiedzieć 

się,  kto  i  dlaczego.  Nie  martwił  się,  że  Genevieve  mu  ucieknie.  Nawet  gdyby  wyjechała  z 

miasta, w księżycową noc łatwo mógłby ją dogonić po śladach. 

Jego  cierpliwość  szybko  została  nagrodzona.  Tuż  obok  niego  przemknęły  trzy 

odrażające typy. Dwaj mężczyźni byli postawni i muskularni, zaraz jednak wyjaśniło się, że 

rozkazuje im trzeci, niższy i grubszy, wystrojony, jakby wybierał się na pogrzeb. 

Adam domyślił się, że to pracodawca tych dwóch drabów. Gdy ten niski przystanął u 

wylotu zaułka, żeby zapalić cygaro, tamci na niego poczekali. 

- Mam ją wytropić, wielebny? - spytał najwyższy z trójki. 

- Nie ma pośpiechu - odparł kaznodzieja z uderzająco silnym południowym akcentem. 

- Tym razem ta ladacznica mi nie ucieknie - mruknął zadowolony. - Dopadłem ją, Bogu niech 

będą dzięki. Powiedziałem ci, Hermanie, że Bóg wskaże mi drogę. Było tak? 

- Było, wielebny - potwierdził Herman. 

Zrobił kilka kroków i wtedy w świetle księżyca Adam dostrzegł twarz Hermana. Miał 

wydatne  czoło,  krzywy  nos,  bez  wątpienia  przynajmniej  raz  już  złamany,  a  policzki 

poprzecinane  szramami,  prawdopodobnie  na  pamiątkę  jakichś  porachunków.  Wyglądał  jak 

typ spod ciemnej gwiazdy, a jego kompan niewiele się od niego różnił. 

- Co mamy zrobić, jeśli ona nie będzie chciała wrócić? - spytał Herman. 

Zanim  kaznodzieja  zdążył  odpowiedzieć,  odezwał  się  Lewis,  drugi  z  kompanów 

Ezechiela. 

- Sprawić jej ból? - spytał ochoczo. 

- Chyba trzeba będzie - zgodził się kaznodzieja. 

Dał znak pomagierom, żeby odsunęli się z drogi i wyszedł na ulicę. 

- Chodźcie, chłopcy. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. 

Adamowi  wystarczyło  to,  co  usłyszał.  Ukradkiem  podążył  za  nimi.  Kiedy  minęli 

saloon i hotel, Adam skręcił i przebiegł między budynkami, skracając sobie drogę do stajni. 

Bezszelestnie  wsunął  się  do  środka  i  zaryglował  wrota.  Usłyszał  Genevieve,  zanim 

jeszcze  ją  zobaczył.  Cicho  pojękiwała,  bezskutecznie  usiłując  zarzucić  siodło  na  grzbiet 

swojej klaczy. 

- Gdzież to się pani wybiera? - spytał z teksańskim akcentem. 

Podskoczyła  i  krzyknęła  ze  strachu.  Kiedy  odwróciła  się,  stanęła  twarzą  w  twarz  z 

Adamem. 

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. 

- Ale mnie pan przestraszył. 

background image

- Już wcześniej była pani wystraszona. 

Delikatnie  odsunął  ją  na  bok  i  sprawnie  osiodłał  klacz.  Tymczasem  Genevieve 

podniosła z ziemi koc i mocno przytuliła go do siebie. Czekała, kiedy Adam zażąda od niej 

wyjaśnień. 

On  jednak  nie  odezwał  się  słowem.  Gdy  skończył  siodłać  klacz,  odwrócił  się  do 

Genevieve, i na widok koca w jej objęciach zaproponował, żeby go zostawić. 

- Boże, nie! - wykrzyknęła. 

Nie miał czasu się z nią sprzeczać. 

- No to niech pani położy go obok siodła. 

Wszedł  do  sąsiedniego  boksu  i  szybko  osiodłał  swojego  ogiera.  Genevieve  wciąż 

przyciskała do siebie pled. 

- Nie może pan ze mną jechać - powiedziała stanowczo. 

- Owszem, mogę - odparł. Ton jego głosu dowodził, że o ustępstwach nie ma mowy. 

-  Proszę  posłuchać.  Nie  może  pan  teraz  ze  mną  jechać.  Mogłaby  panu  stać  się 

krzywda. 

- A co z panią? 

- Nie chcę, żeby mi pan towarzyszył. 

- Szkoda. 

- Adamie, błagam pana. Niech pan stąd odejdzie. 

-  Nie  -  uciął.  -  Zostanę  z  panią.  Uważam,  że  powinniśmy  jak  najszybciej  wyruszyć. 

Nie  mogę  się  doczekać,  kiedy  będziemy  mieli  kilka  minut  spokoju,  żeby  porozmawiać. 

Chciałbym  jeszcze  raz  usłyszeć,  że  nie  ma  pani  żadnych  kłopotów.  Bo  tak  mi  pani 

powiedziała, prawda Genevieve? 

Spuściła głowę. 

- Wiem, że pan jest na mnie zły. 

- Nie jestem zły - burknął. - To za delikatne słowo. 

Otworzyła  usta,  ale  podniósł  rękę,  dając  jej  znak,  żeby  zamilkła.  Ktoś  z  całej  siły 

napierał  na wrota.  Genevieve odwracała się właśnie w tamtą stronę,  gdy Adam  chwycił ją i 

przyciągnął  do  siebie.  Wcale  nie  delikatnie  wepchnął  dziewczynę  w  kąt  boksu  i  ukrył  za 

swoimi plecami. Potem chwycił strzelbę, odwiódł kurek i czekał. 

Rygiel ustąpił z trzaskiem. Do stajni wpadł Herman, a za nim Lewis. Rozbiegli się w 

dwie strony, próbując przeniknąć wzrokiem mrok. 

Po chwili zjawił się również Ezechiel Jones. 

background image

-  Ależ  tu  ciemno.  Gdzie  się  schowałaś,  dziewczyno?  Wiem,  że  tu  jesteś.  Czy  mam 

zapalić latarnię i poszukać? Kiedyś bardzo lubiłem bawić się w chowanego. 

Adam  czuł  drżenie  Genevieve.  Próbowała  wyślizgnąć  się  zza  jego  pleców,  ale 

przeszkodził  jej,  wpychając  ją  głębiej  w  kąt.  Był  zdecydowany  chronić  dziewczynę  nawet 

wbrew  jej  woli,  więc  gdy  szeptem  zaczęła  go  błagać,  by  się  ratował,  pokręcił  głową.  Nie 

odważył  się  jednak  na  nią  spojrzeć,  musiał  bowiem  śledzić  ruchy  kompanów  Ezechiela, 

którzy powoli i dokładnie przeszukiwali kolejne boksy. 

Podchodzili coraz bliżej. Ezechiel czekał przy wrotach. 

-  Wyjdź, wyjdź,  gołąbeczko  - zawołał  śpiewnie.  - Boisz się, dziewczyno?  I słusznie. 

Kto oszuka Ezechiela Jonesa, nie uniknie bożego gniewu. 

- Potrzebujemy światła - zawołał Lewis. 

Ezechiel zapalił zapałkę. Skwierczenie prochu zabrzmiało w ciszy prawie jak wybuch. 

Kaznodzieja zapalił latarnię, powiesił ją na haku, po czym odwrócił się, żeby zamknąć wrota. 

- Nie chciałbym, żeby ktoś nam przeszkodził - powiedział. - Nie chciałbym też, żeby 

znowu mi się pani wymknęła, panno Genevieve. Ale okien w tej stajni nie ma, prawda? 

Herman  spokojnie  wszedł  do  sąsiedniego  boksu  i  nagle  drgnął.  Stanął  oko  w  oko  z 

Genevieve. Nie zdążyła nawet krzyknąć, ale nie było to potrzebne. Adam zobaczył przeciw-

nika w tej samej chwili. Zareagował znacznie szybciej niż on. Zadał mu mocny cios kolbą w 

tył głowy. Herman zrobił głupkowatą minę, przewrócił białkami i runął na ziemię. 

Hałas  zaalarmował  Lewisa.  Zbir  stanął  jednak  jak  wryty,  widząc  lufę  strzelby 

skierowaną prosto w niego. 

Ezechiel  bez  pośpiechu  podszedł  do  kompana.  Gdy  spostrzegł  Adama,  skrzywił  się, 

zaraz jednak uśmiech wrócił mu na twarz. 

- Kim pan jest? 

- Nie musisz tego wiedzieć - odparł Adam. 

- Chcę porozmawiać z tą panią, którą chowa pan za plecami, ale do pana nic nie mam. 

Jeśli pan ją nam wyda, będzie mógł pan odejść i włos mu z głowy nie spadnie. 

- Nigdzie nie pójdę, a ty nie zbliżysz się do niej. 

- Wynagrodzę to panu. 

- Nie. 

Ezechiel spojrzał na niego nienawistnie. W jednej chwili przestał być dżentelmenem. 

- Ukrywasz przestępczynię i grzesznicę. Wciągnęła cię w swoją sieć matactw. 

Genevieve wyjrzała zza pleców Adama. 

- To ty jesteś przestępcą, nie ja! - krzyknęła. 

background image

Pogroził jej palcem. 

- Nierządnica! - zagrzmiał. 

- Ktoś ty jest, do pioruna? - ryknął na niego Adam. - I czego chcesz od Genevieve? 

Ezechiel napuszył się jak kogut. Jedną ręką ujął klapę surduta i wyprostował się, jakby 

pozował do portretu. 

-  Jestem  wielebny  Ezechiel  Jones  -  oznajmił  z  dumą.  -  A  ona  ma  coś,  co  należy  do 

mnie. 

- Nie mam niczego, co jest twoją własnością. 

- Będziesz się smażyć w piekle za to kłamstwo, dziewczyno. 

- Jak śmiesz podawać się za kaznodzieję! Ty nędzny złodziejaszku. 

- Moja droga, pamiętaj, że nie jestem zwykłym człowiekiem. 

Znów spojrzał na Adama, udał, że ogarnęły go wyrzuty sumienia i powiedział: 

- Podobnie jak święty Paweł i ja byłem grzesznikiem, zanim ujrzałem światło. Oddaj 

mi moje pieniądze - warknął do Genevieve. 

- Nie mam twoich pieniędzy! - krzyknęła. 

Lewis zrobił krok naprzód. Adam strzelił mu pod nogi. Chmura pyłu oślepiła draba. 

Odskoczył nagle i omal nie przewrócił Ezechiela. 

Kaznodzieja odsunął Lewisa na bok. 

- Zabrała mi cztery tysiące dolarów. 

- Wcale nie - zaprzeczyła Genevieve. - Nie wzięłam twoich pieniędzy. 

- Kłamie! - ryknął Ezechiel. 

- Adamie, wierzy mi pan, prawda? 

- Sam słyszałeś. Jeśli panna Genevieve mówi, że nie wzięła, to znaczy, że tak było. A 

teraz wynoś się stąd, zanim stracę cierpliwość i wpakuję kulę w twój dostojny tyłek. 

Ezechiel stał nieruchomo. 

- Czy nie rozumiesz człowieku, że ona cię opętała? Jesteś zaślepiony. To ladacznica. 

Jeśli mnie nie posłuchasz, pociągnie cię ze sobą prosto do piekła. 

-  Może  rozstrzygniemy  ten  problem  zgodnie  z  prawem.  Zawołajmy  szeryfa,  niech 

zdecyduje, kto mówi prawdę - zaproponował Adam. 

- Nie - zaprotestował Ezechiel. - Nie ma potrzeby mieszać w to stróża prawa. 

- Czyżby? - zdziwił się Adam. 

-  Moja  niechlubna  przeszłość  nadal  wlecze  się  za  mną  -  wyznał  Ezechiel.  Bardzo 

starał się zdawać skruszonego, ale jego żałosne umiejętności aktorskie bardzo go zawiodły. 

- Inaczej sam sprowadziłbym szeryfa. Właśnie tak bym zrobił, Bóg mi świadkiem. 

background image

- Wynoś się stąd - rozkazał mu Adam. 

Ezechiel odwrócił się do wyjścia. 

- Jeszcze z tobą nie skończyłem - wysyczał. 

Lewis  próbował  podejść  do  kompana,  który  nadal  leżał  nieprzytomny  na  ziemi,  ale 

Adam mu nie pozwolił. 

- Zostaw go i już cię tu nie ma - powiedział stanowczo. 

Ezechiel otworzył wrota. 

- Dopadnę cię jeszcze, ladacznico! - zagrzmiał. - Wiem, dokąd jedziesz i powiadam ci, 

że nigdy tam nie dotrzesz. Dzień sądu się zbliża. 

Z tymi słowami zniknął w ciemności. Lewis podążył za nim. 

Genevieve oparła się o ścianę. Ulżyło jej i nagłe poczuła, że nogi uginają się pod nią. 

Adam nie pozwolił jej jednak tracić czasu. 

- Musimy stąd uciec, zanim tamci zastawią na nas pułapkę. Szybko, Genevieve. Ojej, 

co pani robi? 

Genevieve rzuciła mu się w objęcia i wybuchnęła płaczem. 

- Dziękuję, że mi pan uwierzył. 

Adam pozwolił sobie na chwilę słabości i zanim puścił Genevieve, mocno ją uścisnął i 

pocałował w czoło. 

- Chodźmy, kochanie. 

Natychmiast otarła łzy z twarzy i uśmiechnęła się do niego z rozmarzoną miną. 

- Co znowu? - spytał szorstko. 

- Powiedział pan do mnie „kochanie”. 

- Powiedziałem - przyznał. - A teraz do góry. 

Chciał podsadzić ją na siodło, ale się odsunęła. 

- Mój koc - wyjaśniła. 

Odwróciła  się,  chcąc  podnieść  go  z  ziemi,  ale  Adam  był  szybszy.  Chwycił  pled  i 

przerzucił go przez grzbiet klaczy tuż za siodłem. 

Zaraz potem osłupiał ze zdumienia. Studolarowy banknot, wolno wirując w powietrzu, 

wylądował u jego stóp. 

Adam  gapił  się  nań  przez  chwilę,  potem  schylił  się  i  wziął  go  do  ręki.  Bez  słowa 

spojrzał  na  pled  z  zaciekawioną  miną.  Zanim  Genevieve  zdążyła  się  połapać  w  sytuacji, 

rozwinął koc i wytrząsnął jego zawartość. 

Setki banknotów spadały mu do stóp. Adam stał pośród stosu pieniędzy. Domyślał się, 

jaka to suma, postanowił jednak dowiedzieć się tego od Genevieve. 

background image

Wolno odwrócił głowę i pochwycił wzrok dziewczyny. 

- Cztery tysiące? - spytał cicho. 

Pokręciła głową. 

- Prawie pięć - odparła. - Ściśle mówiąc, cztery tysiące siedemset trzy dolary. 

-  Pieniądze  Ezechiela,  jak  rozumiem.  -  Z  wściekłości  ledwie  mógł  wydobyć  głos, 

zauważył  jednak,  że  Genevieve  nie  wygląda  na  osobę  skruszoną  ani  dręczoną  wyrzutami 

sumienia. Co więcej, wydawała się w ogóle nie przejmować jego odkryciem. 

- Może jednak spróbuje mi pani wyjaśnić, co to wszystko znaczy, Genevieve? 

Splotła ręce na piersi. 

- Nie ukradłam pieniędzy Ezechiela. 

Popatrzył na banknoty, a potem znowu na nią. To był dowód, który ją obciążał. 

- Adamie? 

- Słucham. 

- Niech mi pan uwierzy. 

background image

10 

Odkąd się poznali, Genevieve nie robiła nic innego, tylko karmiła go kłamstwami, w 

każdym  razie  na  to  wyglądało.  Adam  nie  miał  najmniejszego  powodu,  by  jej  wierzyć.  A 

jednak uwierzył dziewczynie. Albo był wyjątkowo naiwny, albo oszalał. Tak czy owak, nie 

zmieniało to faktu, że jej zaufał. 

Genevieve nie była złodziejką. Musiało więc istnieć logiczne wyjaśnienie tej historii z 

pieniędzmi. Zamierzał go zażądać, gdy tylko znajdą się w bezpiecznym miejscu. 

Nie odzywał się do niej, póki nie rozbili obozowiska około dwunastu mil na południe 

od Gramby. Tam poprosił Genevieve, żeby rozpaliła ogień, sam tymczasem wyszedł na drogę 

sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi. Zanim wrócił, Genevieve zdążyła rozłożyć koce i postawić 

kawę na ogniu. 

Poczekała aż Adam upora się z końmi i zje kolację, i dopiero wtedy podjęła temat. Nie 

wątpiła bowiem, że to, co chciała mu powiedzieć, mogłoby źle wpłynąć na jego trawienie. 

-  Nie  byłoby  chyba  rozsądne  trzymać  pieniądze  w  torebce.  To  pierwsze  miejsce,  do 

którego zajrzałby Ezechiel. 

- Miejmy nadzieję, że nie będzie miał okazji, by to zrobić. 

Adam  rozejrzał  się po obozowisku. Pamiętał, że położył  torebkę obok śpiworów, ale 

teraz jej tam nie było. 

- Co pani zrobiła z pieniędzmi? 

Wskazała głaz z ostrymi krawędziami, znajdujący się kilka metrów od ogniska. 

- Schowałam je w krzakach, za tą skałą. 

Adam  usiadł  obok  niej  i  dołożył  kilka  gałęzi  do  ognia.  Podała  mu  jabłko,  a  gdy 

pokręcił głową, położyła je na kolanach. 

- Czy Ezechiel nas ściga? 

-  Nie  -  odparł.  -  Jeśli  jednak  spróbuje,  to  będzie  musiał  solidnie  się  napocić,  żeby 

odnaleźć nasze ślady. 

- A nie zauważy dymu? 

- Przy takiej mgle? Nie ma mowy. 

- Dlaczego tu jest tak wilgotno? 

-  To  od  wodospadów,  jesteśmy  niedaleko  Juniper  Falls  -  wytłumaczył  jej.  - 

Genevieve,  dlaczego  wozi  pani  ze  sobą  te  pieniądze?  Boże,  i  do  tego  zostawiła  je  pani  w 

stajni! 

background image

-  Złodzieje  nie  kradną  starych  pledów  -  odparła.  -  Tam  było  bezpieczniej  niż  w 

saloonie. 

Starał się pohamować wybuch złości. 

-  Lepiej,  jeśli  wszystko  mi  pani  wyjaśni.  Skoro  nie  ukradła  pani  tych  pieniędzy 

Ezechielowi, to skąd je pani ma? 

- Och, ukradłam, to nie ulega wątpliwości. 

Otworzył usta ze zdumienia. 

- Co takiego? 

Położyła mu rękę na kolanie, mając nadzieję, że tym gestem nieco go uspokoi. 

-  Proszę  nie  wpadać  w  gniew,  póki  nie  usłyszy  pan  wszystkiego.  Ukradłam  te 

pieniądze  Ezechielowi,  ale  one  nigdy  nie  należały  do  niego.  Można  by  powiedzieć,  że 

odebrałam je złodziejowi. Tak, właśnie tak trzeba to określić - dodała, potakując. 

- Proszę mi opowiedzieć wszystko od początku i postarać się mówić z sensem. 

- Nienawidzę, kiedy pan mi rozkazuje takim tonem. 

- Niech pani mówi, Genevieve. 

Irytował ją swą niecierpliwością. Schowała jabłko do jutowego worka i splotła dłonie 

na podołku. 

- Zostałam oszukana, tak jak wszyscy. Mówiłam panu, że chodziłam do tego samego 

kościoła  co  pańska  matka  i  razem  z  nią  śpiewałam  w  chórze  -  zaczęła  wyjaśniać.  -  Raz  w 

roku,  w  Palmową  Niedzielę,  duchowni  organizowali  spotkanie  z  wiernymi  i  wybierali 

kaznodzieję,  który  miał  wygłosić  kazanie.  Pewnego  razu  wybrano  Thomasa  Kerrimana. 

Wielebny Kerriman błagał nas o pomoc w zorganizowaniu przeprowadzki kilkunastu rodzin 

do  Kansas.  Ci  ludzie  byli  w  trudnej  sytuacji  życiowej.  Nie  mieli  pieniędzy,  ubrań  ani 

jedzenia,  ale  chcieli  zacząć  wszystko  od  początku  i  na  nowo  ułożyć  sobie  życie.  Wielebny 

Kerriman był dla nich jak Mojżesz. 

- Czy on jest podobny do Ezechiela Jonesa? 

- Och, nie. Jest jego dokładnym przeciwieństwem. Poznałam Thomasa jeszcze zanim 

został  kaznodzieją.  Dorastaliśmy  w  tej  samej  parafii  i  wiem  na  pewno,  że  to  jest  dobry  i 

uczciwy człowiek. Nigdy nikogo by nie oszukał. 

- Cóż więc się stało? 

-  Ezechiel  też  był  tego  dnia  w  kościele.  Po  apelu  Thomasa  wystąpił  i  powiedział,  że 

wie,  jak  mu  pomóc.  Zaproponował,  że  jeśli  członkowie  chóru  się  zgodzą,  to  zorganizuje 

koncerty  w  różnych  miastach,  a  wszystkie  datki  zebrane  podczas  występów  przeznaczy  dla 

background image

Kerrimana.  Wtedy  wspomniał  też  o  mnie.  Twierdził,  że  mój  głos  stanowi  gwarancję 

szczodrych datków. - Zawstydziła się. 

- Naprawdę ma pani piękny głos, Genevieve - potwierdził Adam. 

- Dziękuję. Ojciec powtarzał mi, że Bóg każdego obdarza jakimś talentem i tylko od 

nas  zależy,  czy  wykorzystamy  nasze  zdolności  na  dobre  czy  na  złe  cele.  Wtedy  tego  nie 

pojmowałam, ale teraz już rozumiem. 

- Z powodu Ezechiela? 

-  Nie,  miałam  własne  powody.  Pochlebstwa  zawróciły  mi  w  głowie.  Lubiłam,  kiedy 

mnie wyróżniano. Zaczęłam marzyć o sławie i pieniądzach. Ezechiel łatwo wciągnął mnie do 

swojego oszustwa. Byłam z siebie bardzo dumna, a on tylko podsycał moją próżność. Bardzo 

mi  wstyd  za  samą  siebie.  Zachowywałam  się  jak  rozpuszczone  dziecko  -  ciągnęła.  -  Sława 

uderzyła  mi  do  głowy.  Wszyscy  zaczęli  się  ode  mnie  odsuwać  i  wkrótce  została  mi  tylko 

jedna, jedyna przyjaciółka z chóru, Lottie. 

- Ta kobieta, która przysłała depeszę na Różane Wzgórze. 

- Tak. 

- A zatem jeździliście od miasta do miasta i zbieraliście pieniądze. 

- Tak. Ezechiel stawiał jednak coraz więcej żądań. Nie było mi wolno nigdzie chodzić 

samej ani nawet z przyjaciółką. Wynajął ludzi, żeby mnie pilnowali... 

- Lewisa i Hermana? 

Skinęła głową. 

- Tak. Ezechiel powiedział, że robi to dla mojego bezpieczeństwa, ale bałam się tych 

dwóch  bardziej  niż  ludzi,  przed  którymi  mieli  mnie  strzec.  Wciąż  śniłam  o  sławie,  ale 

pewnego dnia stało się coś, co uświadomiło mi moją naiwność. 

- Co takiego? 

-  Umarła  moja  matka,  a  ja  dowiedziałam  się  o  tym  dwa  tygodnie  po  pogrzebie. 

Śpiewaliśmy  wtedy  w  Birmingham.  Jedna  z  przyjaciółek  matki  przyjechała  aż  tam 

zawiadomić mnie o jej śmierci. Potem dowiedziałam się, że gdy matka zachorowała wysłano 

do  mnie  depeszę,  ale  Ezechiel  nie  przekazał  mi  jej.  Nigdy  tego  nie  wybaczę  ani  jemu,  ani 

sobie. 

- Jeśli pani nie wiedziała... 

-  Powinnam  była wiedzieć  -  wyszeptała.  -  Powinnam  była częściej ją odwiedzać, ale 

byłam tak pochłonięta swoimi marzeniami, że zapomniałam o tym, co najważniejsze. 

- O rodzinie. 

- Właśnie, o rodzinie. 

background image

- Czy Ezechiel pozwoliłby pani pojechać do domu? 

- Nie, ale znalazłabym sposób, żeby się wymknąć. 

Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. 

- A pani ojciec? 

- Zmarł rok przed matką. 

Adam westchnął. 

-  Już  rozumiem,  dlaczego  chce  pani  jechać  do  Paryża.  Tylko  dziadek  został  pani  na 

świecie, tak? 

-  Nie  powiedziałam  panu  całej  prawdy  o  moim  dziadku.  On  rzeczywiście  jest  w 

Paryżu... 

- Ale? 

- Ale od dawna nie żyje. Wybierałam się tam odwiedzić jego grób. 

- Dlaczego zasugerowała mi pani, że on żyje? Zerknęła na niego. 

-  Gdyby  pan  dowiedział  się,  że  jestem  sama  na  świecie,  zacząłby  pan  się  nade  mną 

litować, a tego bym nie zniosła. 

Spojrzał  na  nią  tak  czule,  że  zapragnęła  położyć  się  na  jego  kolanach  i  mocno 

przytulić. Oparła się jednak pokusie, odwróciła się i powiedziała: 

- Wielu ludzi żyje samotnie, więc niech pan przestanie tak na mnie patrzeć. Chce pan 

usłyszeć dalszy ciąg tej historii czy nie? 

- Owszem, chcę. 

Zaczął  delikatnie  głaskać  ją  po  ramieniu.  Zrobiło  jej  się  bardzo  przyjemnie,  ale  gdy 

tylko to sobie uświadomiła, odsunęła jego dłoń. 

-  Kiedy  usłyszałam  o  śmierci  matki,  postanowiłam  wrócić  do  domu,  ale  Ezechiel 

zaczął zamykać mnie w pokoju. Słyszałam, jak mówił do Lewisa, że jestem jego złotą żyłą. 

To były straszne dni.  Dopiero po śmierci  matki  przeżyłam  wstrząs, zobaczyłam wszystko  z 

właściwej  perspektywy.  Zrozumiałam,  że  uganiam  się  za  mrzonkami  i  że  wcale  nie  chcę 

zdobyć  ani  sławy,  ani  pieniędzy.  Często  przypominały  mi  się  słowa  ojca.  Mogłam 

wykorzystać  mój  talent  na  dobre  albo  złe  cele.  Wybór  należał  do  mnie.  Postanowiłam,  że 

będę śpiewać dla pieniędzy tylko w razie konieczności. 

- Śpiewała pani dla pieniędzy w saloonie. 

-  Tak,  ale  z  potrzeby,  nie  z  próżności.  Poza  tym  śpiewałam  tylko  hymny. 

Potrzebowaliśmy pieniędzy na nocleg i jedzenie. 

- Ma pani prawie pięć tysięcy dolarów - przypomniał jej Adam. 

background image

-  Te  pieniądze  nie  są  moje.  Należą  do  wielebnego  Thomasa  Kerrimana  i  jego 

podopiecznych. 

Skinął głową na znak, że rozumie. 

- Proszę mi powiedzieć, jak udało się pani odebrać te pieniądze Ezechielowi. 

-  Któregoś  popołudnia,  gdy  byliśmy  w  Nowym  Orleanie,  siedziałam  na  ławce  w 

pobliżu  przepięknego  starego  kościoła.  Nagle  zobaczyłam  Thomasa  na  dziedzińcu. 

Rozmawiał z Ezechielem. Thomas był wzburzony, a Ezechiel tylko śmiał się z niego i drwił. 

- A gdzie wtedy był pani strażnik? 

- Tego dnia pilnował mnie Lewis. Pozwoliłam mu się zamknąć w pokoju, a potem po 

cichu się wymknęłam. 

- Przez okno. 

-  Tak,  wyszłam  przez  okno  do  ogrodu.  Słyszałam,  jak  Ezechiel  się  chełpi,  że  zebrał 

cztery tysiące dolarów, ale nie da Thomasowi ani centa. 

- I co zrobił Thomas? 

-  Zagroził,  że  pójdzie  do  szeryfa.  Wtedy  Ezechiel  wpadł  we  wściekłość.  Powiedział, 

że zabije Thomasa, jeśli ten odważy się szepnąć komuś choćby słówko. Thomas początkowo 

mu  nie  uwierzył,  ale  Ezechiel  dodał,  że  już  kilku  ludzi  zginęło  z  jego  ręki,  więc  zrobi  to 

jeszcze  raz  bez  mrugnięcia  okiem.  Potem  Lewis  i  Herman  zaczęli  bić  Thomasa.  Upadł  na 

ziemię, a Ezechiel kopnął go kilka razy. Tak bardzo przeraził mnie ten widok, że nawet nie 

byłam  w  stanie  krzyknąć.  Pobiegłam,  żeby  ich  powstrzymać,  ale  inni  ludzie  mnie 

wyprzedzili. Lewis i Herman uciekli, ale Ezechiel został. Z właściwą sobie bezczelnością po 

prostu odwrócił się i powoli odszedł w stronę kościoła. 

- Wtedy postanowiła pani ukraść te pieniądze, tak? 

- Tak. Bez trudu znalazłam je w jego pokoju pod materacem. Ten głupiec spał na nich 

noc w noc. Włożyłam pieniądze do torebki i uciekłam. 

- Na Różane Wzgórze? 

Pokręciła głową. 

-  Thomasa zabrano do szpitala, więc ukryłam  się w  Nowym  Orleanie i  czekałam, aż 

wyzdrowieje,  by  przekazać  mu  pieniądze.  Bałam  się  odwiedzić  go  w  szpitalu,  żeby  nie 

zauważyli mnie ludzie Ezechiela. Gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę i nocą wślizgnęłam 

się do szpitala, dowiedziałam się, że Thomas już wyjechał do Kansas. 

- I tam wybiera się pani teraz, tak? 

-  Tak  -  potwierdziła.  -  Po  wyjeździe  z  Nowego  Orleanu  wyruszyłam  do  Kansas,  ale 

potem  zaczęłam  się  obawiać  Ezechiela.  Wiedział  przecież,  że  byłam  świadkiem  pobicia 

background image

Thomasa.  Prawdopodobnie  musiał  się  też  domyślić,  dlaczego  zabrałam  pieniądze.  Ezechiel 

mógł mnie ścigać, a na samą myśl, że mogę wpaść w jego ręce, ogarniał mnie strach. 

- Dlatego przyjechała pani na Różane Wzgórze. 

- Uznałam, że ranczo będzie idealną kryjówką na pewien czas. Myślałam, że Ezechiel 

nie będzie mnie tam szukał. 

- Szczerze żałuję, że nie powiedziała mi pani tego wszystkiego, gdy rozmawialiśmy w 

bibliotece. 

- Nie chciałam pana w to mieszać. Gdybym się panu zwierzyła, na pewno uparłby się 

pan,  że  sam  zawiezie  pieniądze  Thomasowi,  i  przez  to  naraziłby  się  pan  na  niebez-

pieczeństwo. Czy nie tak? 

- Tak - przyznał. 

-  Muszę  osobiście  zwrócić  pieniądze  Thomasowi.  To  dla  mnie  bardzo  ważne,  żeby 

wiedział, że nie miałam nic wspólnego z oszustwem Ezechiela. 

- Na pewno już to wie. 

- Chcę mu też powiedzieć, jak mi jest przykro. Ale muszę być realistką. Ezechiel nie 

podda się, prawda? 

- Na pewno nie. Pięć tysięcy dolarów to suma warta zachodu. 

- Obieca mi pan coś? - Odsunęła jego ramię i spojrzała mu w oczy. - Gdyby coś mi się 

stało albo gdyby nas rozdzielono, to czy dostarczy pan te pieniądze Thomasowi? 

- Nie pozwolę, żeby cokolwiek się pani stało. 

- Adamie, pieniądze są dla tych ludzi bardzo ważne. Kupią za nie żywność, ubrania i 

spokój ducha. Niech mi pan obieca - poprosiła. 

- Obiecuję. 

Skłoniła głowę. 

- Aż strach zgadywać, co też pan o mnie myśli. Byłam taka naiwna, głupia, próżna i... 

Przerwał tę litanię oskarżeń pocałunkiem. Delikatnie, czule musnął wargi Genevieve. 

- Ma pani bardzo dobre serce - szepnął chrapliwie. 

Cofnęła się. 

-  Nie  mogę  pozwolić,  żeby  pan  tak  myślał.  Gdyby  nie  to  moje  zapatrzenie  w  siebie, 

przejrzałabym  Ezechiela  już  w  pierwszej  chwili.  Zachowałam  się  głupio,  ale  dostałam 

nauczkę. Czy pan teraz rozumie, dlaczego stałam się cyniczna? 

Jej wyznanie było tak szczere, że Adam miał ochotę roześmiać się głośno. Nie chciał 

jednak urazić dziewczyny, więc tylko uśmiechnął się lekko. 

background image

- Rozumiem, że chce pani uchodzić za osobę wyrachowaną, ale nie bardzo się to pani 

udaje.  Nie  widzę  w  pani  nic  cynicznego.  Jest  pani  jedną  z  najbardziej  ufnych  osób,  jakie 

kiedykolwiek spotkałem. Masz bardzo czułe serce, kochanie. 

- Znowu pan to zrobił - szepnęła. 

Ostrożnie posadził ją sobie na kolanach. Nie opierała się, a wręcz przeciwnie, objęła 

go za szyję. 

Spojrzała  mu  w  oczy  i  pomyślała,  że  Adam  jest  jej  ideałem.  Skąd  miała  wziąć  siłę, 

żeby go opuścić? 

- Co takiego zrobiłem? - zainteresował się. 

- Powiedział pan do mnie „kochanie”  -  wyjaśniła prawie niedosłyszalnym szeptem.  - 

Nie wolno panu tego więcej robić. 

- Dlaczego? 

- Bo mi się to podoba - wyjąkała. - A teraz chce mnie pan znowu pocałować, prawda? 

Nie powinien pan, słowo daję. Kiedy przyjdzie nam się rozstać, i tak będzie mi bardzo trudno, 

a jeśli nie przestanie mnie pan całować, marnie skończę. Muszę jechać do Paryża, a pan musi 

wrócić do domu. Zostańmy po prostu przyjaciółmi, zgoda? Ale teraz i ja chcę, żeby pan mnie 

pocałował. Jeszcze raz, ten jeden, ostatni raz. A potem będziemy musieli... 

- Uścisnąć sobie dłonie? - spytał oschle. 

- Tak. Ostatecznie mógłby mnie pan cmoknąć w policzek, tak jak robią to przyjaciele. 

Czyżby  Genevieve  oczekiwała  od  niego  przyjaźni  i  niczego  więcej?  Czyżby  nie 

rozumiała,  że  ten  etap  już  dawno  mają  za  sobą?  Pomyślał,  że  może  to  jego  wina.  Nie 

powiedział jej dotąd o swoich uczuciach. Nawet nie dopuszczał do siebie takich myśli, tym 

bardziej więc nie potrafiłby o tym rozmawiać... Wiedział, że Genevieve zajęła w jego życiu 

ważne  miejsce,  ale  zanim  jej  o  tym  powie,  musi  dokładnie  przemyśleć  wszystkie 

konsekwencje. Zawsze tak postępował w każdej sprawie. 

-  Myślę,  że  jedno  powinna  pani  zrozumieć  raz  na  zawsze  -  powiedział  z  udanym 

spokojem. - Nie całuję przyjaciół, nie cmokam ich w policzek i na pewno nie mówię do nich 

„kochanie”. 

- Nie wolno nam niczego zaczynać. 

Ta kobieta naprawdę była irytująca. 

- Już zaczęliśmy. 

Wyglądała w tej chwili bardzo żałośnie. 

- Zupełnie do siebie nie pasujemy, chyba pan o tym wie? Pan chce spokoju i ciszy, ja 

bez przerwy ściągam kłopoty na wszystkich wokoło. 

background image

- Wcale nie. Lubi pani przesadzać i jest uparta jak muł, ale nie ściąga pani kłopotów. 

A ja wcale nie jestem pani przyjacielem. 

Powoli odsuwała się od niego. Ale Adam nie zamierzał jej puścić. Mocno przycisnął 

ją do siebie, ignorując okrzyk zaskoczenia. Podtrzymując dłonią jej  głowę, nachylił  się nad 

Genevieve i szepnął: 

- Nawet nie miałem okazji. 

Nie  zrozumiała,  co  miał  na  myśli,  ale  Adam  był  zbyt  zajęty  pocałunkiem,  by  to 

wyjaśnić. 

Usta miał ciepłe i zaborcze. To nie był przyjacielski pocałunek. Adam pokazał jej to 

bardzo wyraźnie. Zachęcił ją do rozchylenia ust i wsunął język między jej wargi. Genevieve 

zaczęła mu odpowiadać, początkowo bojaźliwie, potem coraz bardziej namiętnie. Adam znów 

chłonął smak i zapach, które dobrze pamiętał. Nie mógł się nimi nasycić. Gdy wreszcie cofnął 

głowę,  nie  mógł  złapać  tchu.  Przyśpieszony  oddech  Genevieve  brzmiał  jak  najpiękniejsza 

muzyka. 

Przyjaciel? Też coś. 

- I co, chcesz teraz uścisnąć mi dłoń? - spytał. Zignorowała jego sarkazm. Była bardzo 

szczęśliwa, że może się do niego przytulić. Położyła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy, 

rozkoszując się urokiem chwili. 

Adam  długo  trzymał  ją  w  ramionach.  Czule  głaskał  plecy  Genevieve  i  nie  chciał 

myśleć  o  niczym  innym,  tylko  o  jej  ciepłym  ciele.  Niestety,  wciąż  nie  mógł  zapomnieć  o 

Ezechielu Jonesie. 

- O czym myślisz? - spytała nagle. 

- O Ezechielu. 

-  Wiedziałam,  że  o  czymś  przykrym.  Zaraz  mnie  udusisz,  a  poza  tym  cały 

zesztywniałeś. 

Spróbował rozluźnić mięśnie i przestał ją przyciskać do siebie. 

- Teraz lepiej? 

- Tak - odparła. - Powinnam chyba zejść z twoich kolan, ale nie chce mi się ruszyć  - 

wyznała. - Wiesz, ja też myślałam o Ezechielu. Czy twoim zdaniem powiedział prawdę, że 

uszło mu na sucho morderstwo, czy tylko chciał nas przestraszyć? 

- Myślę, że nie kłamał, i chętnie poznałbym szczegóły. Powiedziałaś mi, że on zmienił 

nazwisko. Czy wiesz, jak się nazywa naprawdę? 

background image

-  Henry  Stevens  -  odpowiedziała.  -  Słyszałam  jak  kiedyś  Lewis  tak  go  nazwał. 

Ezechiel dostał wtedy białej gorączki i zagroził mu, że popamięta, jeśli jeszcze raz wymieni 

to nazwisko. Głupiec tak wrzeszczał, że słyszał go prawie cały chór. 

Adam  zanotował  tę  informację  w  pamięci.  Henry  Stevens.  Czyżby  Ezechiel  zmienił 

tożsamość,  bo  poszukiwano  go  za  przestępstwo?  A  może  nigdy  nie  wykryto  zbrodni,  którą 

popełnił? Adam postanowił jak najszybciej poszukać odpowiedzi na te pytania. 

-  Po naszym  przyjeździe do Salt  Lake City powinienem  złożyć  wizytę miejscowemu 

szeryfowi. 

- Wątpię, czy szeryf jest na miejscu. Nie pamiętasz? Pan Steeple powiedział nam, że 

do Middleton pojechało trzech szeryfów federalnych, bo obrabowano tam bank. 

Plan przyszedł  mu  do  głowy znienacka. Aż się uśmiechnął,  gdy sobie wyobraził, co 

się stanie. Gdyby wszystko miało ułożyć się po jego myśli, warto było zaryzykować. Ezechiel 

dostałby to, na co zasłużył, Adam zaś nie musiałby go zabijać. Wprawdzie plan miał swoje 

słabe  strony,  ale  jeśli  Adam  znajdzie  bezpieczne  miejsce  dla  Genevieve  i  zdoła  zwabić 

Ezechiela do Middleton, i jeśli szeryfowie naprawdę tam są, to ten drań wpadnie prosto w ich 

ręce. 

- Powinniśmy się rozdzielić - powiedziała Genevieve. 

Zupełnie jakby odgadła jego myśl. 

- Czyżby? - spytał. 

-  Tak.  Jedno  z  nas  odciągnie  Ezechiela  na  północ,  a  drugie  zawiezie  pieniądze  do 

Kansas. 

Pokręcił głową. 

-  Pieniądze  trzeba  tymczasem  złożyć  w  banku.  Będą  tam  bezpieczne  do  czasu,  aż 

policzę się z Ezechielem i jego kompanami. 

-  Oszalałeś?  Na  wzgórzach  ukrywają  się  bandy  rabusiów.  Ukradną  pieniądze.  Mój 

plan jest rozsądny. 

-  Ja  mam  lepszy.  Znajdziemy  bezpieczne  miejsce  dla  ciebie,  a  ja  się  zajmę 

Ezechielem. 

- Wykluczone. To jest mój problem i sama muszę go rozwiązać. 

- Nie. To nasz wspólny problem i ja go rozwiążę. Ty ze mną nie pojedziesz. Przez cały 

czas martwiłbym się o ciebie i nie mógłbym się skupić na tym, co mam do zrobienia. 

- To znaczy? 

- To znaczy na tym, by położyć kres działalności Ezechiela i jego taktyce zastraszania 

ludzi. 

background image

- Bardzo milo z twojej strony, że się o mnie martwisz, ale nie pozwolę się odsunąć na 

bok.  Sądzisz,  że  będę  mogła  spokojnie  siedzieć  w  jakimś  saloonie,  podczas  gdy  ty  nad-

stawiasz karku? Nawet nie chcę o tym słyszeć. 

Adam uśmiechnął się. 

-  Nie  zamierzam  ukryć  cię  w  saloonie.  Wymyśliłem  lepsze  miejsce.  Ezechiel  nie 

zbliży się ani do ciebie, ani do pieniędzy. 

- Nie ma takiego miejsca. 

Pocałował ją jeszcze raz, żeby przestała się z nim spierać. 

- Zaufaj mi, Genevieve. Naprawdę wymyśliłem doskonałą kryjówkę. 

background image

11 

Wsadził  ją  do  aresztu.  Ale  choć  Genevieve  musiała  przyznać,  że  jest  to  idealne 

miejsce  do  zabezpieczenia  pieniędzy,  to  wybór  Adama  wcale  jej  nie  ucieszył.  Wiedziała 

bowiem,  że  ma  tam  cierpliwie  czekać,  gdy  on  w  tym  czasie  będzie  ścigał  Ezechiela  i  jego 

ludzi. Gdyby mogła przez chwilę zostać z nim sam na sam, wytłumaczyłaby mu, jak bardzo 

czuje  się  nieszczęśliwa.  Niestety,  areszt  był  pełen  stróżów  prawa,  a  Genevieve  nie  chciała 

krytykować  Adama  przy  obcych.  Przesłała  mu  jednak  mordercze  spojrzenie,  gdy 

zasugerował, że najwygodniej byłoby jej w jednej z pustych cel. 

Usiadła na krześle przy biurku szeryfa Nortona, położyła torebkę na kolanach. Adam 

stał  za  jej  plecami.  Tymczasem  szeryf  zabrał  ze  swego  krzesła  stertę  papierów,  po  czym 

usiadł  wygodnie.  Był  starszym  człowiekiem  z  wielkim  brzuchem  i  melancholijnym 

spojrzeniem.  Przypominał  Genevieve  ogara.  Fałdy  skóry  na  policzkach  zwisały  poniżej 

podbródka, kiedy się zaś uśmiechał, a robił to prawie bez przerwy, na całej twarzy pojawiały 

się  zmarszczki.  Szeryf  potraktował  ich  bardzo  uprzejmie,  a  Genevieve  od  razu  poczuła  do 

niego  sympatię.  Z  ojcowską  troską  spytał,  w  czym  może  pomóc,  po  czym  cierpliwie 

wysłuchał wyjaśnień Adama. 

Dwaj  szeryfowie  stali  oparci  o  ścianę  i  także  słuchali  z  uwagą.  Z  wyglądu  i 

zachowania prawie się nie różnili, właściwie mogliby być braćmi. Obaj mieli mniej więcej po 

metr  osiemdziesiąt  wzrostu  i  tę  samą  znużoną  minę.  Ten  bardziej  umięśniony  nazywał  się 

Davidson, drugi zaś Morgan. 

Ich  obecność  powinna  była  dodać  Genevieve  otuchy,  lecz  dziewczyna  była  jeszcze 

bardziej  zdenerwowana.  Spojrzenia  szeryfów  zdawały  się  przenikać  ją  na  wylot.  Poza  tym 

obaj przypominali jej o niebezpieczeństwie. Wolała sobie nie wyobrażać, jakie potworności 

musieli widzieć na własne oczy ci ludzie, skoro stali się tacy groźni. Mimo to umysł podsuwał 

jej  co  chwila  różne  obrazy,  jeden  straszniejszy  od  drugiego,  i  wkrótce  tylko  resztkami  woli 

powstrzymywała się przed zerwaniem się z krzesła i ucieczką. 

Bardzo chciała, żeby wreszcie przestali się na nią gapić, zdawało jej się bowiem, że 

zaraz jeden z nich rzuci  się na nią.  Zerkała więc  w ich stronę raz po raz, by sprawdzić, czy 

nadal stoją na swoich miejscach. 

Adam widocznie wyczuł niepokój dziewczyny, bo położył jej rękę na ramieniu i lekko 

ścisnął. 

background image

Gdy  zakończył  wyjaśnienia,  nie  pomijając  szczegółów,  które  Genevieve  wolałaby 

zachować  dla  siebie,  Davidson  zaproponował,  by  Genevieve  przejrzała  listy  gończe  z  por-

tretami poszukiwanych przestępców i sprawdziła, czy nie ma tam podobizny Ezechiela. 

Szeryf wskazał na ponad półmetrową stertę papierów, wepchniętą w kąt. 

-  Tam  leżą,  ale  muszę  panią  ostrzec,  że  przejrzenie  wszystkich  zajmie  pani  czas  do 

wieczora. 

-  Adamie,  czy  jest  pan  pewien,  że  Jones  z  kompanami  jechali  za  panem?  -  spytał 

Morgan, nie spuszczając oka z Genevieve. 

- Tak, starałem się, żeby nasze ślady były dobrze widoczne. 

Davidson  postąpił  krok  w  stronę  Genevieve.  Wyraźnie  drgnęła,  a  potem  się 

naburmuszyła. 

- Panowie, czemu się tak na mnie gapicie? - spytała. 

Szeryfowie wymienili spojrzenia, zaraz jednak znów na nią spojrzeli. Davidson uniósł 

brwi i  przybrał dość potulną minę, ale Morgan zachował  kamienną twarz. Genevieve miała 

wrażenie, że przez ostatnie pięć minut ten człowiek ani razu nie mrugnął. 

- Po prostu patrzyłem na panią - odpowiedział Davidson. 

-  To  niedobrze  -  burknęła.  -  Przysięgam,  że  jestem  gotowa  przyznać  się  do 

przestępstwa, byle tylko pan przestał. 

-  Czy  ma  pani  na  myśli  konkretne  wykroczenie?  -  zainteresował  się  Morgan.  W 

kącikach jego oczu zabłysły wesołe ogniki. 

Wreszcie zobaczyła w nim coś ludzkiego. Poczuła się swobodniej. 

- Nie - odparła. - Będę musiała coś wymyślić. Czy wie pan, jak groźnie pan wygląda? 

No nie, musi pan wiedzieć. Przecież z taką miną przesłuchuje pan bandytów, prawda? 

- Genevieve, o czym ty mówisz? - zdziwił się Adam. 

- Nie zrozumiałbyś, nawet gdybym próbowała ci wytłumaczyć. Sam robisz dokładnie 

to samo. 

Davidson wybuchnął śmiechem. 

- Och, czy pani naprawdę wcieliła się w Ruby Leigh...? 

- Diamond - dokończył Morgan z uśmiechem. 

- Zdecydowanie nie wygląda pani na osobę o takim nazwisku - stwierdził Davidson. 

Spojrzała na niego karcąco. 

- A jak niby wyglądam? 

-  Wytwornie  -  odparł  Davidson.  -  Jest  pani  damą  i  dlatego  bardzo  trudno  mi  sobie 

panią wyobrazić na scenie w saloonie. 

background image

-  Wcale  w  nikogo  się  nie  wcieliłam,  w  każdym  razie  nie  umyślnie.  Pan  Steeple 

dopuścił się nadużycia. Adamie, naprawdę nie musiałeś wspominać o tym, że śpiewałam w 

saloonie. 

Jeszcze raz ścisnął jej ramię. Davidson przyszedł mu z odsieczą. 

-  Pan  Clayborne  opowiadał  nam  o  swoim  pierwszym  spotkaniu  z  Ezechielem,  więc 

musiał wspomnieć o saloonie. 

- Zapewniam pana, że nie mam zwyczaju dostarczać rozrywki pijanym mężczyznom i 

śpiewałam wyłącznie pieśni kościelne. 

- Czy naprawdę doprowadziła pani tych ludzi do płaczu? - chciał upewnić się Morgan. 

- Nie umyślnie. 

Znowu  wybuchnęli  śmiechem.  Odczekała,  aż  hałas  ucichnie,  po  czym  jąkając  się  z 

zakłopotania  poprosiła  szeryfów,  żeby  powiedzieli  jej,  co  zamierzają  zrobić  z  Ezechielem  i 

jego kompanami. 

Norton wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni. 

- Tym niech się miła pani nie martwi. 

Protekcjonalny ton Nortona bardzo jej się nie spodobał. 

- Szeryfie, Ezechiel Jones mnie ściga. Muszę się martwić i o siebie, i o Adama, bo on 

chce  sam  walczyć  z  tymi  trzema  potworami.  Przestań  ściskać  mi  ramię  -  dodała,  śląc 

Adamowi przelotne spojrzenie. - Nie chcę, żeby coś ci się stało. 

- Ja już podjąłem decyzję - powiedział stanowczo. 

Genevieve zwróciła się ponownie do szeryfów: 

- No, i co? - spytała wyczekująco. 

- Jak to co? - nie zrozumiał Davidson. 

- Czekam, aż któryś z was, panowie, powie, że Adam nie może działać na własną rękę 

i wyręczać stróżów prawa. 

Morgan  wzruszył  ramionami.  Nie  na  taką  reakcję  liczyła  Genevieve.  I  nie  na  taką 

odpowiedź, jaką usłyszała: 

- Mam wrażenie, że pan Clayborne dobrze wie, czego chce, droga pani, i nie wydaje 

mi  się,  żeby  można  było  namówić  go  do  zmiany  zamiarów.  Osobiście  dobrze  go  zresztą 

rozumiem.  Gdyby  coś  groziło  kobiecie,  którą  kocham,  zrobiłbym  wszystko,  żeby  zażegnać 

niebezpieczeństwo. 

Nie  wiedziała,  czy  powinna  poprawić  Morgana,  czy  puścić  jego  stwierdzenie  mimo 

uszu. Przecież Adam jej nie kochał, po prostu współczuł i dlatego pomagał. To wszystko. 

background image

- Gdyby Ezechiel był poszukiwany za morderstwo albo inne przestępstwo, to owszem, 

chętnie bym z nim pogadał - ciągnął Morgan. 

Obojętność szeryfa bardzo ją zaniepokoiła. 

- Na pańskim miejscu nie rozmawiałabym z nim, tylko go zamknęła. A jeśli się okaże, 

iż  morderstwo,  które  popełnił,  nie  zostało  ujawnione,  wtedy  ja  wniosę  przeciwko  niemu 

oskarżenie. 

- Na jakiej podstawie? - spytał. 

- Więził mnie w pokoju. 

-  Bardzo  panią  przepraszam,  ale  w  tej  sprawie  jest  tylko  pani  słowo  przeciwko  jego 

słowu. Nie sądzę, żeby przyznał się do użycia przemocy - wyraził powątpiewanie szeryf. 

- Im szybciej przejrzy pani listy gończe, tym lepiej - poradził Davidson. 

-  Naturalnie,  ale  tymczasem  chcę,  żeby  panowie  aresztowali  Ezechiela  i  jego 

kompanów. Chętnie ich panom opiszę. 

-  Wróciliśmy  do  punktu  wyjścia  -  jęknął  Morgan.  -  Jak  już  mówiłem,  żeby  dokonać 

aresztowania, trzeba mieć podstawę. 

- Na przykład? 

Szeryf zastanawiał się przez długą chwilę, nim odpowiedział. 

-  Gdyby  któryś  z  nich  do  pani  strzelał,  wtedy  moglibyśmy  go  aresztować  za 

usiłowanie morderstwa. 

Davidson wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

-  Wiem,  że  rozczarowaliśmy  panią,  ale  prawo  jest  prawem.  Może  uda  się  go 

nastraszyć, żeby zostawił panią w spokoju. 

-  Powinniśmy  poprosić  Ryana,  żeby  zamienił  z  nim  kilka  słów  -  zaproponował 

Morgan. 

- Co o tym sądzisz, Adamie? - spytała Genevieve. 

Ale kiedy się odwróciła, okazało się, że Adama nie ma w pokoju. 

- Kiedy on wyszedł? 

Zerwała się i ruszyła do drzwi, zanim szeryf zdążył się odezwać. 

- Kilka minut temu - rzucił za nią. - Proszę łaskawie usiąść. Musi pani przejrzeć listy 

gończe.  Tu  są  najnowsze,  ale  jeśli  sądzi  pani,  że  Jones  popełnił  zbrodnię  dawno  temu,  to 

zaprowadzę  panią  do  składziku.  Przechowuję  tam  wszystkie  listy  gończe,  nawet  te  sprzed 

dziesięciu lat. 

background image

- Morgan i ja wpadniemy zaraz do stacji telegrafu i wyślemy kilka depesz z prośbami 

o  informacje.  Adam  dokładnie  nam  opisał  tego  Jonesa,  więc  wkrótce  powinniśmy  dostać 

jakąś odpowiedź. A tymczasem jest pani w dobrych rękach - zakończył Davidson. 

- Wracacie, chłopcy, w góry? 

Morgan skinął głową. 

-  Ryan  musi  się  kręcić  przy  domu  doktora,  póki  jest  szansa,  że  świadek  przeżyje. 

Gdyby miała pani jakieś kłopoty, będzie tam i na pewno pani pomoże. 

Genevieve popatrzyła za odchodzącymi szeryfami, po czym zwróciła się do szeryfa: 

-  Pan  Steeple  powiedział  mi,  że  do  Middleton  jadą  trzej  szeryfowie.  Ryan  jest  tym 

trzecim, prawda? 

- Tak. Morgan i Davidson wykonują jego rozkazy. Słyszałem, jak Morgan mówił, że 

Ryan nimi dowodzi, choć jest z nich najmłodszy. 

- Czy może przypadkiem ma na imię Daniel? 

-  Tak  -  odrzekł  szeryf.  -  Ale  nie  sądzę,  żebym  kiedykolwiek  zwrócił  się  do  niego 

inaczej jak „szeryfie”. Z takim człowiekiem niełatwo się zaprzyjaźnić. Prawdę mówiąc, boją 

się  go  prawie  wszyscy  w  mieście.  Pewnie  dlatego  Morgan  zaproponował,  żeby  to  Ryan 

porozmawiał z Ezechielem Jonesem, Henrym Stevensem czy jak mu tam naprawdę. 

- Co Morgan miał na myśli mówiąc, że Ryan musi mieć na oku dom doktora? 

-  Siedzi  bez  przerwy  u  doktora  Garrisona  i  czeka,  aż  poczciwy  Luke  MacFarland 

wyzdrowieje.  To  jedyny  świadek  tego  nieszczęścia,  które  przydarzyło  się  tu  przedwczoraj. 

Zaczęło się od zwykłego napadu na bank, a skończyło masakrą. Luke był właśnie na dworze i 

widział,  co  się  stało.  Zanim  stracił  przytomność,  powiedział  Ryanowi  i  mnie,  że  poznałby 

przywódcę tej bandy. 

Pracownicy  banku  oddali  pieniądze  bez  protestów  i  podnieśli  ręce  do  góry,  żeby 

pokazać tym  bandziorom, że nie będą udawać bohaterów i  chwytać za broń. Nie było  więc 

potrzeby do nich strzelać, ale bandyci  i  tak ich zabili.  Frank Holden, dyrektor banku, dostał 

sześć kul w głowę. Krew była wszędzie, od podłogi po sufit. Pięciu ludzi, których uważałem 

za swoich przyjaciół, wybito jak psy. 

Genevieve słuchała tej opowieści i czuła, że robi jej się słabo. 

- Biedacy - szepnęła. - Jeśli nie chcieli walczyć, to dlaczego ich zamordowano? 

-  Tylko  dlatego,  żeby  nie  było  świadków.  Luke  i  Nichols  wszystko  widzieli.  Obaj 

oberwali. Luke leży z kulą w brzuchu, a to znaczy, że ma małe szanse na przeżycie. Rodzina 

jest zrozpaczona. Nie wiem, co się stanie z żoną i czterema chłopakami Luke'a, jeśli przyjdzie 

mu umrzeć. 

background image

- A inni świadkowie? - spytała. 

-  Nichols  dostał  kulę  w  serce.  Doktor  powiedział,  że  prawdopodobnie  zmarł  na 

miejscu. 

- Mam nadzieję, że szeryfowie federalni złapią tych drani i wsadzą ich na resztę życia 

do więzienia. 

- Ja bym wolał, żeby ich powiesili - powiedział Norton. - Czy teraz już pani rozumie, 

dlaczego Davidson i Morgan pozwolili Adamowi zająć się Ezechielem Jonesem? Mają pełne 

ręce roboty przy tropieniu tej bandy. Wszyscy trzej mało ostatnio sypiają. 

- Myśli pan, że znajdą bandytów? 

-  Może  tak,  a  może  nie.  W  tych  górach  jest  ponad  sto  jaskiń,  a  tamci  mogą  się 

ukrywać w każdej z nich. Ale w końcu wpadną, bo muszą popełnić jakiś błąd. Jest ich pięciu, 

grasują w okolicy już od roku. Ich przywódca musi być diabelnie cwany, że tak długo zwodzi 

Ryana. Łotr zawsze dba o to, żeby nie było  świadków. Na wszelki wypadek, gdyby jednak 

kiedyś go złapali. 

Szeryf wstał i rozprostował ramiona. 

- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, żeby posiedzieć tu samotnie, to pójdę do domu 

doktora sprawdzić, co słychać u Luke'a. 

-  Nie  mam  nic  przeciwko  temu  -  odparła.  -  Ale  gdyby  pan  przypadkiem  spotkał 

Adama,  proszę  mu  powiedzieć,  że  chciałabym,  żeby  pomógł  mi  przejrzeć  listy  gończe, 

zgoda? 

-  Wątpię,  czy  go  zobaczę  w  najbliższym  czasie  -  odparł  szeryf.  -  Oboje  wiemy,  że 

pojechał wypatrywać tamtych typów. Pewnie zaczaił się na nich na wzgórzu pod miastem. Ja 

w  każdym  razie  tak  bym  zrobił,  gdybym  chciał  dopaść  kogoś  jadącego  z  Gramby.  Jedyna 

droga do Middleton prowadzi przez to wzgórze za stajnią. Mam przeczucie, że Adam wróci 

dopiero  wieczorem,  i  to  z  pustymi  rękami.  Jeśli  nawet  do  was  dotarła  wieść  o  przyjeździe 

szeryfów federalnych, to Jones też pewnie już o nich wie. 

Genevieve pokręciła głową. 

-  Wątpię, czy Ezechiel rozmawiał z kimkolwiek, będąc w Gramby. Na to  w każdym 

razie liczy Adam. Ale martwię się o niego, szeryfie. Ezechiel jest pewny siebie, a jego dwaj 

ludzie bez zastanowienia wpakują każdemu kulę w plecy. 

-  Nie  chcę,  żeby  pani  siedziała  tutaj  i  zamartwiała  się.  Może  wstąpię  na  wzgórze 

zobaczyć,  co  porabia  Adam.  Ale  on  chyba  nie  potrzebuje  mojej  pomocy.  Wygląda  mi  na 

śmiałka, który wychodzi cało z każdego starcia, nawet gdyby miał trzech przeciwników. 

background image

Pokazał jej jeszcze, gdzie znajduje się składzik, po czym zostawił Genevieve samą. Na 

pierwszy  rzut  oka  zadanie  wydawało  się  niewykonalne,  bo  papierów  było  tam  mnóstwo. 

Zajmowały całą ścianę z półkami, inne walały się po podłodze. Od kurzu unoszącego się w 

powietrzu  zakręciło  się  jej  w  nosie.  Kilka  starych  listów  gończych  rozsypało  się  przy 

pierwszym dotknięciu. 

Ale zbiór wcale nie był taki chaotyczny, jak jej się na początku zdawało. Szeryf ułożył 

listy  gończe  chronologicznie.  Odłożyła  więc  najnowsze  i  zaczęła  przekopywanie  od  tych 

sprzed mniej więcej roku, stopniowo docierając do coraz starszych. 

Po  trzech  godzinach  zesztywniała  od  siedzenia  na  podłodze,  była  głodna  i  cała 

zakurzona.  Wyciągając  nogi,  żeby  pozbyć  się  skurczu  w  łydce,  przewróciła  stertę,  która 

jeszcze czekała na przejrzenie. Z westchnieniem schyliła się, żeby pozbierać i ułożyć papiery, 

i nagle wydała okrzyk radości. Z kartki spoglądała na nią paskudna gęba Ezechiela Jonesa. 

Rysunek  wiernie  oddawał  oryginał,  gdyż  kopista  dobrze  uchwycił  rysy  twarzy 

Ezechiela i trafnie sportretował jego przymrużone, okrągłe oczka. Ezechiela poszukiwano za 

morderstwo i rozbój, napisano też że ma broń i  jest niebezpieczny, o czym Genevieve sama 

się  przekonała  i  mogła  to  zaświadczyć.  Za  pomoc  w  jego  ujęciu  wyznaczono  nagrodę  w 

wysokości stu dolarów. W liście gończym podane też były nazwiska, którymi posługiwał się 

kaznodzieja. U góry tłustym drukiem wypisano, że poszukuje się go żywego lub martwego. 

Genevieve tak podnieciło to odkrycie, że aż trudno jej było zebrać myśli. Nie ulegało 

jednak wątpliwości, że jak najszybciej należy pokazać dokument Adamowi, żeby zdał sobie 

sprawę,  z  jak  niebezpiecznym  przeciwnikiem  ma  do  czynienia.  Boże,  Ezechiel  naprawdę 

kogoś  zamordował.  Wprawdzie  Genevieve  słyszała,  jak  chełpi  się  swą  zbrodnią,  ale  nie  do 

końca  w  to  wierzyła.  List  gończy  rozwiewał  jednakże  wszelkie  wątpliwości.  Ezechiel  był 

mordercą.  Miała  tylko  nadzieję,  że  gdy  Adam  przekona  się  o  tym,  zrezygnuje  z  pościgu, 

oddając sprawę w ręce przedstawicieli prawa. 

Chwyciła  torebkę  i  podbiegła  do  drzwi,  doszła  jednak  do  wniosku,  że  lepiej  nie 

zabierać  ze  sobą  pieniędzy  Thomasa,  wróciła  więc  i  ukryła  torebkę  w  jednej  z  cel. 

Postanowiła  nie  zostawiać  kluczy  w  areszcie,  wsunęła  więc  ciężkie  metalowe  kółko  na 

nadgarstek, niczym bransoletkę. Przy każdym jej kroku klucze brzęczały i podzwaniały. 

Na  ulicach  było  tłoczno.  Genevieve  nie  wiedziała  dokładnie,  gdzie  jest  Adam,  ale 

miała nadzieję, że znajdzie go czekającego pod wzgórzem na Ezechiela. Szeryf powiedział im 

przecież, że główny trakt z Gramby prowadzi do Middleton od północy, i jeśli Ezechiel ich 

ściga, prawdopodobnie będzie jechał właśnie tamtędy. Wcześniej modliła się, żeby Ezechiel 

nie  dowiedział  się  o  przyjeździe  szeryfów  federalnych.  Teraz  jednak  miała  nadzieję,  iż 

background image

wiedząc o tym, kaznodzieja będzie trzymał się z dala od Middleton. Już sama myśl, że Adam 

musiałby walczyć aż z trzema szubrawcami, budziła w niej trwogę. Adam był człowiekiem 

honoru. Nigdy nie strzeliłby nikomu w plecy. Natomiast Ezechiel zrobiłby to bez wahania. 

Ta  możliwość  ją  przerażała.  Nie  zdając  sobie  sprawy  z  tego,  co  robi,  puściła  się 

biegiem w stronę stajni. 

Nagle rozległ się huk wystrzału. Hałas tak ją zaskoczył, że się potknęła. Chwyciła za 

palik  do  wiązania  koni,  żeby  utrzymać  równowagę,  ale  upuściła  przy  tym  list  gończy. 

Natychmiast  poderwała  go  z  ziemi,  złożyła  i  wsunęła  do  kieszeni,  a  potem  przysłoniwszy 

dłonią oczy, próbowała się zorientować, kto strzelał. Ktoś do niej zawołał, ale słowa zagłuszył 

huk  następnych  wystrzałów.  Odgłos  niósł  się  echem  od  budynku  do  budynku.  Przechodnie 

rozbiegli  się  w  poszukiwaniu  bezpiecznego  miejsca.  Wystarczyło  kilka  sekund,  by  ulica 

opustoszała. 

Genevieve zmartwiała. Zobaczyła mężczyznę pędzącego środkiem ulicy w kierunku, z 

którego dochodziły wystrzały. Miał  wyciągnięty  rewolwer. Biegł  tak szybko, że w słonecz-

nym świetle wyglądał jak niekształtna plama. 

Jasnowłosa  kobieta  wysunęła  głowę  zza  drzwi  najbliższego  sklepu  i  krzyknęła  do 

Genevieve: 

- Wejdź do środka, bo cię zabiją! 

- Bandyci wrócili, teraz wszyscy zginiemy - zapiała zza jej pleców inna kobieta. 

Genevieve  odwróciła  się,  żeby  skorzystać  ze  schronienia  w  sklepie.  Przystanęła 

jednak. Dlaczego bandyci mieliby wrócić? Przecież już mają pieniądze, bo obrabowali bank. 

A jeśli to jakaś inna banda...? 

Adam. Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Boże, a jeśli Adam znalazł się 

w tarapatach? Zakładała wprawdzie, że wyruszył na poszukiwanie Ezechiela, ale jeśli wrócił 

do  miasta...?  Wyobraziła  go  sobie  w  zasadzce,  otoczonego  przez  Lewisa,  Hermana  i 

Ezechiela. Boże, a jeśli już go postrzelili? Musiała to sprawdzić, i podejść na tyle blisko, by 

przekonać się, że Adam nie ma z tym nic wspólnego. 

Zakasała  spódnice  i  puściła  się  biegiem.  Huk  wystrzałów  zdawał  się  dochodzić  zza 

dwóch  budynków  na  sąsiedniej  ulicy.  Słońce  ją  oślepiało,  a  strach  paraliżował.  Dysząc 

ciężko,  gnała,  jakby  od  tego  zależało  jej  życie.  Właśnie  zeskakiwała  z  chodnika,  gdy 

usłyszała, że ktoś szepcze jej imię. Znów się potknęła, odwróciła się bowiem, żeby zobaczyć, 

kto to. 

Krzyknęła. 

background image

12 

Zapędził  ich  w  kozi  róg,  tak  jak  zamierzał.  Adam  przywarł  do  ceglanego  muru, 

ciągnącego się wzdłuż ulicy, i  doładował  rewolwer. Tuż za rogiem był  ślepy zaułek. Adam 

poczuł się pewnie, wiedział bowiem, że cała trójka wlazła prosto w pułapkę. 

Nie  był  usposobiony  ugodowo.  Gdy  zsiadał  z  konia  za  stajnią,  jeden  z  tych  drani 

próbował znienacka go zaatakować. Gdyby nie zeskoczył w mgnieniu oka z konia i nie padł 

plackiem na ziemię, niechybnie dostałby kulę w plecy. 

Chciał  wyrównać  z  nimi  rachunki,  ale  choć  z  przyjemnością  zabiłby  wszystkich, 

wiedział,  że  będzie  musiał  się  zadowolić  zranieniem  jednego,  może  dwóch.  Miał  tylko 

nadzieję, że Ezechiel wpadnie w desperację i  spróbuje przemknąć się obok niego.  Z zaułka 

nie było innego wyjścia, Adam zdecydował się więc czekać tutaj, nawet gdyby miało to trwać 

do wieczora. 

Spostrzegł mężczyznę biegnącego w jego kierunku z drugiej strony ulicy. Obcy miał 

gwiazdę  na  piersi,  więc  Adam  doszedł  do  wniosku,  że  to  trzeci  z  szeryfów  federalnych. 

Mężczyzna był wysoki, barczysty, miał jasne włosy i niebieskie oczy. 

Wydał  mu  się  znajomy.  Adam  nie  mógł  sobie  jednak  przypomnieć,  gdzie  go  już 

przedtem widział. Skinął na niego głową i już miał się odwrócić, gdy na kieszonce kamizelki 

nieznajomego  spostrzegł  złotą  dewizkę.  Zwisał  na  niej  przedmiot  dziwnie  przypominający 

złote etui kompasu. Skojarzenie było natychmiastowe. 

- Ty sss.... - wyszeptał Adam. Miał przed sobą Daniela Ryana. 

- Rzuć broń! - ryknął Ryan. 

Adam pokręcił głową i dalej ładował rewolwer. 

Daniel  wymierzył  w  niego  broń  i  powtórzył  komendę,  gdy  rozległ  się  strzał.  Kula 

gwizdnęła  przy  lewym  ramieniu  Ryana.  Ryan  odskoczył  i  podobnie  jak  Adam  znalazł 

osłonięte miejsce za murem, po drugiej stronie zaułka. 

Spojrzał na Adama. 

- Kto tam jest, do diabła? 

Adam szybko mu wyjaśnił. Gdy skończył, Ryan spytał, ilu ludzi broni się w zaułku. 

-  Ezechiel  uciekał  pierwszy,  jego  dwaj  ludzie  za  nim.  Jak  wybiegłem  zza  rogu, 

zobaczyłem  ostatniego  z  tych  drani.  Muszą  tam  być  wszyscy  trzej.  Pewnie  myśleli,  że 

przebiegną na skróty. No i siedzą teraz w pułapce. Jak im się skończy amunicja, to wyjdą. 

Ryan skinął głową. 

background image

- Zajmę się tym. Tylko nie właź mi w drogę, człowieku. 

- Nic z tego - odparł Adam. - To pan niech nie włazi mi w drogę. Mam przyjemność z 

Danielem Ryanem, prawda? 

- Tak. A kim pan jest? 

- Adam Clayborne. 

Ryan uniósł brwi, a zaraz potem w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu. 

- Syn Róży. 

- Zgadza się - powiedział Adam. Ładny ma pan kompas. 

- To prawda. 

- Ten kompas należy do mojego brata, Cole'a. 

- To też prawda - przyznał ponownie Ryan. 

Zanim Adam zdążył zażądać zwrotu, Ryan zagrzmiał w głąb zaułka: 

- Rzućcie broń i wyjdźcie z podniesionymi rękami, bo inaczej zginiecie! 

W  odpowiedzi  kilka  kul  świsnęło  koło  niego.  Ryan  wysunął  się  zza załomu,  strzelił 

dwukrotnie i znów przywarł do muru. 

- Jak się miewa pańska matka? - spytał zadziwiająco łagodnym tonem. 

- Dobrze - odparł Adam na ułamek sekundy przed tym, jak wypadł ze swej kryjówki i 

oddał strzał w głąb zaułka. Ktoś zawył z bólu. 

- Jeden trafiony, zostało jeszcze dwóch. 

- Niech pan się do tego nie wtrąca. 

- Nie ma mowy. 

- Co teraz porabia Cole? 

- Prowadzi ranczo. 

- Poddajecie się? - ryknął Ryan. - To wasza ostatnia szansa. 

- Idź do diabła - odkrzyknięto z zaułka. 

Ryan głośno westchnął. 

- Zdaje się, że chcą umrzeć. 

Adam skinął głową. 

- Na to wygląda. 

-  I  dobrze.  Będzie  mniej  papierkowej  roboty  -  stwierdził  Ryan.  -  Właściwie 

powinienem im dogodzić. 

- Ezechiel Jones jest mój. Jeśli ma zginąć, to tylko z mojej ręki. 

Ryan wzruszył ramionami. 

- Czy Róży podoba się w Montanie? 

background image

-  O,  tak.  Często  pana  wspomina.  Mówi  o  panu  z  wielkim  szacunkiem  i  chyba  ma 

nadzieję,  że  wkrótce  przyjedzie  pan  do  nas  na  ranczo  z  kompasem,  który  pan  pożyczył.  - 

Adam silnie zaakcentował ostatnie słowo. 

Ryan się roześmiał. 

- Wcale go nie pożyczyłem, tylko wziąłem. 

- Niech pan go zwróci. 

- Zwrócę, kiedy przyjdzie na to czas. Mam sprawę do Cole'a, więc jak tylko przestanę 

być potrzebny tutaj, przyjadę na Różane Wzgórze. 

-  Lepiej  niech  pan  przyjedzie  uzbrojony.  Cole  jest  na  pana  tak  wściekły,  że  gotów 

strzelić, o nic nie pytając. 

Ryan się uśmiechnął. 

- On zabija bez skrupułów, prawda? 

- Zgadza się. 

-  To  dobrze.  Właśnie  tak  słyszałem.  To  znaczy,  że  jest  człowiekiem,  jakiego 

potrzebuję. 

- Po co? Nie myśli pan chyba, że on będzie dla pana pracował? 

- Właśnie tak myślę. Potrafię być bardzo przekonujący. 

Rozmowę  przerwały  im  kolejne  strzały  z  zaułka.  Odpowiedzieli  ogniem.  Huk  był 

ogłuszający. Wystrzelawszy magazynki, obaj przywarli do ściany, żeby doładować broń. 

- Co Cole miałby dla pana zrobić? 

- Zabić jednego szczura. 

Zanim  Adam  zdążył  dopytać  się  o  szczegóły,  rozległ  się  krzyk  jednego  z  ludzi 

Ezechiela. 

- Wychodzimy. Nie strzelajcie! 

- Rzućcie broń i podnieście ręce do góry - odkrzyknął Ryan. 

Wydawszy tę komendę, dał znak Adamowi, żeby został na miejscu, a sam zaczął się 

wycofywać na środek ulicy. 

Herman pierwszy pojawił się w gardle zaułka. Szedł z dumną miną, a za nim kulejąc, 

wlókł  się  Lewis.  Obaj  dochodzili  już  prawie  do  ulicy,  gdy  Lewis,  wykorzystując  kompana 

jako tarczę, wyciągnął ukrytą broń i strzelił do Ryana. Chybił. Daniel pewnym strzałem wybił 

mu  rewolwer  z  ręki,  a  ułamek  sekundy  później  kolba  rewolweru  Adama  dosięgła  głowy 

opryszka. Lewis osunął się na ziemię jak worek z piachem. 

Herman natychmiast sięgnął po broń. Nie zdążył jej jednak użyć. 

background image

Ryan  strzelił  bez  litości.  Kula  przebiła  bandycie  pierś  i  odrzuciła  go  do  tyłu. 

Śmiertelny strzał powalił Hermana na chodnik. 

Adam  zaczął  się  przesuwać  w  głąb  zaułka,  w  poszukiwaniu  Ezechiela.  Nigdzie  go 

jednak nie dostrzegł.  Klnąc pod nosem, schował rewolwer do pochwy i  odwrócił się. Ryan 

dotarł  na  środek  ulicy  i  stał  tam  teraz  ze  wzrokiem  wbitym  w  jakiś  punkt.  Zupełnie  jakby 

szykował  się  do  pojedynku.  Nogi  miał  rozstawione  i  lekko  ugięte,  plecy  wyprostowane,  a 

dłoń trzymał tuż przy rękojeści rewolweru. 

- Puść ją! - zagrzmiał. 

Adam zerwał się do biegu, ignorując sygnał Daniela, żeby został na miejscu. Gdy był 

już jakieś trzy metry od Ryana, zobaczył Genevieve, swą słodką Genevieve, i Ezechiela. 

Łobuz  trzymał  lufę  rewolweru  przy  jej  skroni  i  wolno  wycofywał  się  do  krytego 

powozu, który ktoś zostawił przed sklepem. 

Adam poczuł, że uginają się pod nim nogi. 

- Nie - jęknął chrapliwie. 

Ryan  powoli  zbliżał  się  do  Ezechiela,  skupiony  bez  reszty  na  złoczyńcy.  Adam 

również postąpił kilka kroków, ale jego uwagę pochłaniała wyłącznie Genevieve. 

Musiała  być  śmiertelnie  przerażona,  a  mimo  to  starała  się  ukryć  przed  nim  swój 

strach. Kiedy jednak dostrzegł łzy w jej oczach, przestał panować nad gniewem. 

Miał ochotę zabić tego bydlaka gołymi rękami. 

Najpierw  musiał  jednak  skłonić  go  do  odwrócenia  broni  od  Genevieve.  Ezechiel 

opasał talię dziewczyny lewym ramieniem i trzymał ją przed sobą jak tarczę. Był coraz bliżej 

powozu. Prawą ręką przystawiał rewolwer do jej skroni, palec trzymał cały czas na spuście. 

- Wszystko będzie dobrze - szepnął Adam tak cicho, że Genevieve chyba nie mogła go 

usłyszeć. 

Zrozumiawszy  się  bez  słowa,  Adam  z  Ryanem  zaczęli  wolno  okrążać  Ezechiela, 

zbliżając się do niego z każdym  krokiem. Dzieliło ich jeszcze jakieś pięć, sześć metrów od 

bandyty, gdy Ezechiel kazał im się zatrzymać. 

- Jeszcze jeden krok i ją zabiję! - krzyknął. 

Adam  wyczuł  w  jego  głosie  panikę.  Ezechiel  miał  rozbiegane  oczy.  Jak  szczur 

zapędzony do rogu, był gotów ukąsić. Adam wiedział, że najmniejszy ruch może sprowoko-

wać kaznodzieję do pociągnięcia za spust. 

Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Nie zdążył powiedzieć Genevieve, że ją kocha, a 

pragnął wyznać jej to co najmniej milion razy. Chciał być z nią do końca życia i powtarzać jej 

codziennie, ile dla niego znaczy. 

background image

- Puść ją, Ezechielu - poprosił. 

- Zabieram ją stąd i nikt mi w tym nie przeszkodzi - krzyknął piskliwie Ezechiel. - Nie 

mam nic do stracenia, a jeśli chcecie uratować jej życie, to nie jedźcie za mną. 

- Nie pozwolę, żebyś wziął ją ze sobą - odkrzyknął Ryan. 

Ezechiel zwrócił się do Daniela: 

- Zabiję ją! - ryknął. - Jeśli ręce zaczną mi drżeć, rewolwer wypali, i to będzie wasza 

wina. Rzućcie broń i obróćcie się tyłem do mnie. 

- Nie! - zaprotestowała rozdzierająco Genevieve. - On ci strzeli w plecy. Nie rób tego, 

Adamie! 

-  Stul  pysk  -  syknął  Ezechiel.  -  Sama  napytałaś  sobie  biedy.  Gdybyś  nie  ukradła  mi 

pieniędzy... 

- To są pieniądze Thomasa, nie twoje. Zamierzam mu je oddać. 

- Zza grobu? - zakpił Ezechiel. - Chyba nie myślisz, że daruję ci życie? Jesteś naiwna, 

Genevieve. Przestań się szarpać - burknął, gdy próbowała odepchnąć jego ramię. 

- Puść ją - błagał Adam. 

Przemożny lęk brzmiący w jego głosie rozdzierał Genevieve serce. 

- Przepraszam - szepnęła. 

- Powiedziałem, rzućcie broń - zażądał ponownie Ezechiel. 

- Nie mogę - odkrzyknął Ryan. 

Adam powoli odsuwał się w lewo, Ryan w prawo. Daniel wyciągnął przed siebie rękę 

i wycelował w Ezechiela, trzymającego Genevieve. Adam wiedział, co Ryan zamierza. Krew 

zastygła mu w żyłach. Zobaczył, że oczy Daniela są w tej chwili zimne jak lód. 

- Nie rób tego! - krzyknął. 

- Mam go. 

- Nie. 

Ryan  zignorował  sprzeciw  Adama.  Nadal  przesuwał  się  centymetr  za  centymetrem, 

usiłując zająć pozycję do celnego strzału. Wiedział, że ma tylko jedną szansę, a jeśli Ezechiel 

nie zginie na miejscu, również Genevieve straci życie. 

-  Nie  ruszajcie  się  -  ostrzegł  znów  Ezechiel.  Patrzył  to  na  Adama,  to  na  Ryana.  Od 

powozu dzieliła go już bardzo niewielka odległość. 

-  To  jest  twoja  ostatnia  szansa!  -  zagrzmiał  Ryan.  -  Puść  ją  natychmiast,  bo 

przysięgam, że położę cię trupem na miejscu. 

Adam  czuł,  że  ma  ochotę  zabić  Ryana.  Jak  on  śmie  narażać  życie  Genevieve?  Nie 

obchodziło  go  w  tej  chwili,  że  to  jedyny  słuszny  sposób.  Wprawdzie  wiedział,  że  Ezechiel 

background image

będzie chciał zabić Genevieve przy pierwszej nadarzającej się okazji, ale gdyby Ryan strzelił 

i chybił, albo gdyby Ezechielowi drgnęła ręka, oznaczałoby to dla Genevieve pewną śmierć. 

Nie mógł do tego dopuścić. Gdyby nawet miał zginąć w jej obronie, był gotów zrobić 

to bez wahania. 

Rzucił się w stronę powozu, chcąc sprowokować Ezechiela do strzału. Gdy dzieliły go 

od łotra jeszcze jakieś dwa metry, sięgnął po rewolwer. 

Przynęta  chwyciła.  Adam  stanowił  w  tej  chwili  łatwy  cel  i  Ezechiel  nie  oparł  się 

pokusie. Odsunął broń od głowy Genevieve i wycelował. 

Zginął, nim zdążył  pociągnąć za  spust. Ryan strzelił  w sam  środek jego czoła. Kula 

Adama dosięgła celu w chwilę później, trafiając o milimetry od kuli Daniela. 

Siła  pocisków  odrzuciła  Ezechiela  do  tyłu.  Genevieve  zachwiała  się,  krzyknęła  i 

upadła na ziemię, wybuchając szlochem. 

Przez chwilę była pewna, że Adam zginie. Trwoga omal jej nie zabiła. 

Ale teraz Adam delikatnie podniósł ją z ziemi. Padła mu w ramiona, wciąż wstrząsana 

histerycznym  szlochem.  Adam  podtrzymywał  dziewczynę  i  starał  się  zapanować  nad 

gniewem, żeby tylko ją pocieszyć. Oboje drżeli. 

- Myślałem, że cię straciłem - szepnął chrapliwie. 

- To wszystko moja wina. Powinieneś był zostać na Różanym Wzgórzu... Przeze mnie 

omal cię nie zabili, a gdyby ciebie zabrakło, nie wiem, jak mogłabym żyć dalej... 

- Pst, kochanie. Już dobrze. 

Raptownie odsunęła się od niego. 

- Jak mogłeś tak się narażać! - krzyknęła. - Jak mogłeś... 

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.  Niemal dusiła się od szlochu. Adam  znów 

przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Wiedział, że teraz już nie pozwoli jej odejść. 

- Nie płacz, najmilsza, nie płacz. - Pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. - Byłaś 

bardzo dzielna. 

- Wcale nie. Bardzo się bałam. 

- Ja też się bałem - przyznał. 

Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami. 

- Ty? Bałeś się? Nie wierzę. Ty się niczego nie boisz. 

Roześmiał  się.  Odgłos  tego  śmiechu  wydał  mu  się  bardzo  nieprzyjemny.  Kciukami 

otarł łzy z policzków Genevieve, po czym znów się roześmiał. 

- Jeszcze drżą mi ręce. Genevieve, już nikt nigdy cię nie skrzywdzi. 

background image

Była  bezpieczna.  Powtarzał  to  sobie  bez  końca  z  nadzieją,  że  w  ten  sposób  stłumi 

targający nim gniew. Wciąż był tak wściekły na Ryana, że z trudem panował nad sobą. 

Genevieve  wiedziała,  że  jeśli  nie  odsunie  się  od  Adama,  nie  przestanie  płakać,  ale 

chciała być jak najbliżej niego. 

- Przeze mnie omal cię nie zabili - powtórzyła. - Ezechiel miał rację. Powiedział mi, że 

jestem naiwna, i to jest prawda, Adamie. Masz przeze mnie same kłopoty. Żaden człowiek nie 

zasługuje na taki krzyż. 

Ujął ją pod brodę. 

- Przecież nie kazałaś mi za sobą jechać - przypomniał i zanim zdążyła się sprzeciwić, 

pocałował ją. 

Po chwili Genevieve znów tonęła we łzach. Adam był szlachetnym człowiekiem i był 

dla niej taki dobry. 

Spojrzała na martwego Ezechiela i gwałtownie się wzdrygnęła. Adam odciągnął ją na 

bok. Od dłuższego czasu wpatrywał się w stróża prawa, który kilka minut wcześniej przyszedł 

mu z pomocą. 

- Czy to jest Daniel Ryan? - spytała Genevieve. 

- Tak. 

- Czy ma jeszcze kompas Cole'a? 

Adam skinął głową. 

- Powiedział mi, że przywiezie go na Różane Wzgórze. 

- Dlaczego tak się na niego boczysz? 

- Niepotrzebne ryzykował. Narażał twoje życie. Gdyby spudłował... 

- Nie myśl o tym. Jestem mu wdzięczna i muszę mu to powiedzieć. 

- Nie. 

- Ezechiel powiedział, że mnie zabije, bo sprawiam mu za dużo kłopotów. 

- Ryan powinien był poczekać - upierał się Adam. 

Daniel usłyszał jego uwagę. 

-  Wiedziałem,  co  robię,  panie  Clayborne.  -  Akurat.  Powinien  był  pan  zostawić  to 

mnie... Ryan nie pozwolił mu dokończyć. 

- Pan był za bardzo zaangażowany uczuciowo. Ja nie. 

- Ty zimny draniu! 

Ryan podszedł bliżej. 

- Owszem, jestem zimnym draniem. 

background image

-  Mógł  pan  ją  zabić.  Gdyby  Ezechiel  drgnął  albo  próbował  się  uchylić,  trafiłby  pan 

Genevieve. 

- Poczekałem na właściwą chwilę. 

- Do diabła z takim tłumaczeniem. 

Genevieve nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Mężczyźni, którzy jeszcze przed chwilą 

ocalili jej życie, teraz zachowywali się tak, jakby chcieli się nawzajem pozabijać. Wydało jej 

się to całkiem bezsensowne. 

-  Dla pana nie było  ważne, czy  ona wyjdzie z tego żywa, czy  martwa. Co z pana za 

szeryf? Powinien pan chronić obywateli, a nie strzelać do nich. 

Adam mocno popchnął Ryana. Ryan odwzajemnił się tym samym. 

- Było dla mnie ważne, ale tak się składa, że w odróżnieniu od pana nie jestem w niej 

zakochany. Pojmujesz różnicę, człowieku? Popatrz na swoje ręce. Jeszcze się trzęsą. 

- Oj, trzęsą się, trzęsą, żeby trzasnąć cię w gębę. Przysięgam, że... 

Kątem  oka  Adam  zauważył,  że  Lewis  się  podnosi.  Opryszek,  który  dotąd  leżał 

nieprzytomny,  podźwignął  się  na  kolana.  W  ręce  miał  rewolwer.  W  tej  samej  chwili  Ryan 

spostrzegł błysk metalu. Obaj z Adamem obrócili się i wystrzelili jednocześnie. 

Kula  Adama  wybiła  Lewisowi  broń  z  ręki.  Pocisk  Ryana  przeszył  pierś  bandyty. 

Lewis runął na ziemię. 

Przerażona Genevieve chwyciła się za gardło. Wszystko stało się tak szybko, że nawet 

nie zdążyła krzyknąć. Na Adamie i  Ryanie wypadek nie zrobił jednak większego wrażenia. 

Przez parę sekund patrzyli jeszcze na Lewisa, żeby upewnić się, że nic im z jego strony nie 

grozi, po czym znów odwrócili się do siebie i jakby nigdy nic podjęli zaciekły spór. 

Genevieve odsunęła się od nich i cofając się, wpadła na szeryfa Nortona. 

- Jak oni mogą być tacy gruboskórni? Przed chwilą zabili człowieka! - Głos drżał jej z 

przejęcia, a cała się trzęsła. 

-  Mnie  się  zdaje,  że  ten  człowiek  po  prostu  zasługiwał  na  śmierć.  Inaczej  pewnie 

trafiłby któregoś z tych dwóch. Dlatego nie ma co go żałować. 

- A dlaczego oni się kłócą? 

- Ach, po prostu muszą się wyładować. Z ganku Barnesa widziałem, co się tu działo. 

Porządnie ich pani wystraszyła, i to obu. Gdyby ten rewolwer przy pani głowie wystrzelił, źle 

by się to skończyło. 

Szeryf trącił czubkiem buta nieruchomą nogę Ezechiela. 

- Teraz nie wydaje się niebezpieczny, prawda? 

background image

Genevieve nie chciała spojrzeć na zwłoki. Odwróciła się do Adama akurat w porę, by 

usłyszeć, jak tłumaczył Ryanowi, że należało próbować pertraktacji z Ezechielem. 

- Nie pertraktuję z kryminalistami - odparł Ryan. - Może pan się wściekać do woli, ale 

jak pan ochłonie, to i tak przyzna mi pan rację. Postąpiłem słusznie. Przecież powiedziałem, 

że nie chybię, i nie chybiłem. 

- Taki pan pewny siebie? 

-  Nie,  jestem  taki  dobry  -  stwierdził  chełpliwie  Ryan.  -  Poza  tym  ułatwił  mi  pan 

robotę, wystawiając się na cel. To było zresztą bardzo głupie. 

Adam  poczuł  się  urażony  tą  ostatnią  uwagą.  Znów  pchnął  Ryana.  Ten  jednak  nie 

cofnął się ani o krok. 

Genevieve  poczuła,  że  musi  na  chwilę  usiąść.  Serce  jej  waliło,  a  nogi  odmawiały 

posłuszeństwa. Zwróciła się do szeryfa Nortona: 

- Adam omal przeze mnie nie zginął - wyznała słabym głosem. 

Szeryf ujął ją pod ramię. 

-  Pani  drży  jak  listek  -  powiedział.  -  Przecież  to  nie  pani  wina,  że  jej  towarzysz  ma 

samobójcze zapędy. 

- Właśnie, że moja. Póki się nie zjawiłam, żył sobie spokojnie i bezpiecznie na ranczu. 

A ja narobiłam mu kłopotów. 

Szeryf poklepał ją niezgrabnie. 

- Spokojnie, nie ma potrzeby płakać. Kłopotów narobił ten oprych, który leży martwy 

na ulicy. 

-  On  był  poszukiwany  -  wykrzyknęła  Genevieve,  przypomniawszy  sobie  o  liście 

gończym. Wydobyła go z kieszeni i podała szeryfowi. 

-  Był  pan  osobiście  zainteresowany  tą  damą  –  zarzucił  Adamowi  Ryan,  dostatecznie 

głośno, by Genevieve usłyszała. 

-  Jestem  zainteresowany!  -  ryknął  Adam.  -  Kocham  ją,  ale  to  nie  znaczy,  że  nie 

mógłbym tego załatwić. 

Genevieve odwróciła się w jednej chwili. 

- Kochasz mnie? - zawołała. 

Adam nawet na nią nie spojrzał. 

- Nie wtrącaj się, Genevieve. A pan się myli, Ryanie. Igrał pan jej życiem. Zabiłbym 

pana za to. 

- Nie możesz mnie kochać. Wyjeżdżam do Paryża. 

background image

Ryan  i  Adam  odwrócili  się  nagle  do  niej.  Genevieve  wykonała  zwrot  na  pięcie  i 

pobiegła w stronę aresztu. Już podjęła decyzję. Zabierze torebkę i niezwłocznie wyruszy do 

Kansas.  A  gdy  tylko  odda  Thomasowi  pieniądze,  wsiądzie  w  pierwszy  pociąg  jadący  na 

Wschodnie Wybrzeże. 

Tak  się  śpieszyła,  że  nawet  nie  poczekała,  aż  szeryf  otworzy  drzwi  i  przepuści  ją 

przodem.  Sama  wpadła  do  środka  i  popędziła  przed  siebie,  ale  stanąwszy  przed  celą, 

zorientowała się, że nie ma kluczy. Musiała zgubić je po drodze. 

Nawet nie wiedziała, że przez cały czas płacze, dopóki szeryf nie podał jej chustki. 

- No, no, już dobrze - powiedział. 

- Zgubiłam pana klucze - jęknęła żałośnie. 

- Tutaj je mam - odparł szeryf. - Znalazłem cały pęk pośrodku ulicy, tam gdzie go pani 

upuściła. Ale zupełnie nie rozumiem, po co zamknęła pani ubranie za kratkami. Czy sądziła 

pani, że ktoś je ukradnie? 

Najpierw  pokręciła  głową,  ale  zaraz  potem  przytaknęła.  Ani  ona,  ani  Adam  nie 

powiedzieli szeryfowi o pieniądzach, a nie było potrzeby wdawać się w zbędne wyjaśnienia. 

W tej chwili otworzyły się frontowe drzwi i do środka wszedł Adam. Na progu musiał 

się  schylić,  żeby  nie  rozbić  głowy  o  framugę.  Gniewnie  marszczył  czoło,  ale  nie  miało  to 

większego znaczenia. I tak był najwspanialszym mężczyzną, jakiego Genevieve znała. 

- Niech pan mu każe stąd iść - szepnęła do szeryfa. 

- Musiałbym mieć jakiś powód, szanowna pani - odparł Norton, otwierając drzwi celi. 

Wpadła do środka po torebkę, ale na dźwięk głosu Adama odwróciła się. 

- Co ci się stało? Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? 

Nie mogła pojąć, że inteligentny człowiek może wykazać się taką tępotą. Patrzyła na 

niego przez kratki i ze wszystkich sił starała się powstrzymać strumienie łez. 

-  Omal  cię  nie  zabili  przeze  mnie.  Chciałeś  zginąć,  żeby  mnie  uratować,  prawda? 

Jesteś dobry i szlachetny, a ja nie jestem godna twojej miłości. Twoja matka nigdy by mi nie 

wybaczyła, gdyby coś ci się stało. 

Otarła łzy wierzchem dłoni. 

- Już czas, żeby każde z nas poszło swoją drogą. Wracaj do domu, Adamie... 

- Genevieve... 

Zignorowała ostrzegawczy ton jego głosu. 

- Już postanowiłam. 

Adam uśmiechnął się. Genevieve powinna się zorientować, że coś knuje, ale była za 

bardzo przerażona, żeby się nad tym zastanowić. Usiadła na pryczy i splotła ręce na kolanach. 

background image

Przeżyła coś strasznego, a na każde wspomnienie, że Adam wplątał się w to po uszy, drżała 

jak osika. Zdawało się jej, że już nigdy o tym nie zapomni. 

Niespodziewanie  Adam  zamknął  drzwi  celi,  przekręcił  klucz  w  zamku,  skrzyżował 

ręce na piersi i znów uśmiechnął się do niej. 

- Teraz cię mam, Genevieve. 

- Nie wolno mi cię kochać. 

- Za późno. Już mnie kochasz, a w każdym razie tak mi się zdaje. To dlatego tak się 

przestraszyłaś, prawda? Myślałaś, że mnie stracisz. 

- Skąd wiesz, co czułam? 

- Bo ja czułem to samo. 

- Miłość nie powinna przysparzać cierpień. 

- Kocham cię, najmilsza. 

Pokręciła głową. 

- Nic z tego nie wyjdzie. Za bardzo się różnimy. Ani się obejrzysz, jak będziesz miał 

mnie dość. Ale nigdy cię nie zapomnę - szepnęła. 

Adam roześmiał się. 

-  Skoro  mamy  być  razem  przez  resztę  życia,  to  chyba  rzeczywiście  mnie  nie 

zapomnisz. 

- Muszę wyjechać. 

- Pojadę za tobą. 

- Ty chcesz mieć święty spokój, a ja lubię przygody. 

- Pójdziemy na kompromis i będziemy mieli trochę tego, trochę tego. 

Po policzkach znów popłynęły jej strumienie łez. 

- Szeryfie, niech pan mnie stąd wypuści. Muszę zdążyć na dyliżans. 

- Szeryf wyszedł na dwór. Nie usłyszy, a ja cię nie wypuszczę, dopóki nie obiecasz, że 

zostaniesz  moją  żoną.  Miodowy  miesiąc  spędzimy  w  Paryżu,  a  potem  osiedlimy  się  na 

Różanym Wzgórzu i będziesz mogła założyć swój wymarzony ogród. Chcę się razem z tobą 

zestarzeć, Genevieve. 

Zacisnęła dłonie na prętach celi. Adam wyciągnął rękę i pogłaskał ją. 

-  O,  to  jest  przygoda  -  oznajmił  z  południowym  akcentem.  -  Będziesz  mogła 

opowiadać naszym dzieciom, jak tata zamknął mamę w areszcie. 

Jego  spojrzenie  hipnotyzowało  Genevieve.  Wpatrywała  się  w  niego  zachwycona. 

Adam ją kochał. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe. 

- Naszym dzieciom? - powtórzyła szeptem. 

background image

-  Tak  -  odrzekł.  -  Będziemy  mieli  mnóstwo  dzieci,  a  jak  Bóg  pozwoli,  to  wszystkie 

będą uwielbiać przygody tak samo jak ich mama. Kochasz mnie, najmilsza, prawda? 

- Kocham. Zawsze cię kochałam. 

Adam  otworzył  drzwi  celi  i  wziął  ją  w  ramiona.  Potem  pocałował  namiętnie,  a  gdy 

wreszcie oderwał się od jej ust i spojrzał Genevieve w oczy, zobaczył w nich miłość. 

- Jesteś spełnieniem moich marzeń, Adamie. 

Uśmiechnął się. 

- A ty, kochanie, jesteś moją największą przygodą. 

background image

EPILOG 

Daniel  Ryan  był  świadkiem  na  ślubie  Adama,  a  szeryfowi  Nortonowi  przypadł 

zaszczyt  prowadzenia  panny  młodej  do  ołtarza.  Ceremonia  odbyła  się  w  kościółku  na 

przedmieściach Middleton. Genevieve miała na sobie białą lnianą suknię, którą matka uszyła 

jej na rok przed swoją śmiercią. W dłoni trzymała bukiecik czerwonych róż. 

Na  jej  widok  Adamowi  zaparło  dech.  Podczas  składania  małżeńskiej  przysięgi  głos 

mu drżał, ale i Genevieve nie wypowiedziała tych słów pewnie. Gdy ksiądz pobłogosławił ich 

związek, Adam pochylił się i pocałował oblubienicę. 

W  godzinę  później  wyjechali  z  Middleton,  a  noc  poślubną  spędzili  w  eleganckim 

hotelu Pickermana. Adam miał dziwny sentyment do Gramby, mieszkańcy zaś odwzajemnili 

mu  się, okazując jego żonie wiele sympatii. Wszyscy nazywali ją Ruby  Leigh. Początkowo 

Genevieve  próbowała  wyjaśniać  nieporozumienie,  ale  w  końcu  zaakceptowała  swój 

pseudonim. 

W noc poślubną była zdenerwowana nie mniej niż wszystkie panny młode. Szlafrok 

miała  zapięty  aż  po  szyję,  a  pasek  związany  na  podwójną  kokardę.  Z  jej  miny  Adam 

wyczytał,  że  łatwiej  byłoby  włamać  się  do  mennicy  federalnej,  niż  skłonić  ją  do  zdjęcia 

ubrania. 

Zamknął  za  sobą  drzwi  sypialni  i  oparł  się  o  nie  plecami.  Genevieve  podeszła  do 

małżeńskiego łoża, po czym spojrzała Adamowi w oczy. 

- Chcesz usłyszeć coś śmiesznego? 

- Co? 

- Jestem śmiertelnie przerażona. 

Uśmiechnął się do niej bardzo czule. 

- Zauważyłem. 

Zrobiła krok w jego stronę. 

- Ale ty się nie denerwujesz, prawda? 

- No, może troszeczkę. Nie chcę sprawić ci bólu. 

- Och. 

Pod jego spojrzeniem cała topniała. Serce biło jak szalone, brakowało jej tchu. Miała 

wrażenie, że miłość do Adama ją zabija. Ta myśl wydała jej się zabawna. 

- Chcesz się położyć do łóżka? - spytał. 

- Połóż się pierwszy - szepnęła. - Ja zaraz przyjdę. 

background image

Próbował się nie roześmiać. 

- Kochanie, to, o czym myślę, wymaga twojej obecności. 

Zaczerwieniła się po uszy. 

- Tak, wiem. Czy nie byłeś zły, że oddałam całą nagrodę? 

Zmiana tematu bynajmniej go nie zaniepokoiła. 

- Ani trochę. Jak tylko szeryf Norton powiedział ci, że rodzina tego rannego człowieka 

znalazła się w trudnym  położeniu, wiedziałem, co zrobisz. Ma pani bardzo szczodrą naturę, 

Genevieve Clayborne. Nic dziwnego, że tak panią kocham. 

Przyglądała się, jak Adam zdejmuje koszulę, a potem schyla się, żeby ściągnąć buty. 

Wciąż stał przy drzwiach i nagle przyszło jej do głowy, że czeka na nią. Chce, żeby do niego 

przyszła. 

Adam  pragnął,  by  Genevieve  wspominała  tę  noc  z  zachwytem,  był  więc  gotów 

cierpliwie czekać na swoją wybrankę nawet godzinę. 

Genevieve ruszyła w jego stronę, ale zatrzymała się na środku pokoju. 

- Czy to nie urocze ze strony pana Steeple'a, że przysłał nam szampana? 

- Owszem, owszem - odpowiedział. - Panowie Steeple i Pickerman już knują, jak cię 

znów namówić do występu. 

- Przecież doprowadziłam wszystkich do płaczu. 

- Steeple ma nadzieję, że tym razem nie będziesz śpiewać kościelnych pieśni. 

- Będę, będę. 

Adam parsknął śmiechem. 

- Wiem. 

Podbiegła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję. 

- Tak bardzo cię kocham. 

- Ja ciebie też. 

Westchnęła z całego serca, cofnęła się o krok, po czym  zaczęła zdejmować ubranie. 

Adam nie mógł się doczekać, kiedy to się wreszcie stanie. A gdy ściągnęła przez głowę nocną 

koszulę i rzuciła ją na podłogę, serce omal nie wyrwało mu się z piersi. Miał przed sobą ideał 

piękna. 

Objął  Genevieve,  a  dotyk  jej  ciepłej,  gładkiej  skóry  był  tak  cudowny,  jak  w  jego 

marzeniach. 

- Dzięki tobie czuję się piękna. 

- Bo jesteś piękna - odszepnął. - Och, Genevieve, jak mogłem żyć bez ciebie? 

background image

Pocałował  ją  głęboko,  namiętnie,  oddając  się  bez  reszty  sztuce  uwodzenia.  Potem 

jeszcze raz i jeszcze. W przerwach między pocałunkami opowiadał jej, jak bardzo ją kocha. 

Głaskał jej plecy, ramiona i piersi. Nie minęło wiele minut i Genevieve pokonała wstyd. 

Wzięła  go  za  rękę  i  zaprowadziła  do  łóżka.  Adam  zdjął  z  siebie  resztę  ubrania  i 

położył się na niej, drżąc z pożądania. 

- Chcę, żeby ta noc była dla ciebie cudowna - powiedziała cicho. 

- Już jest - odszepnął. 

- Powiedz mi, co mam robić. Nie chcę cię zawieść. 

Przygryzł leciutko płatek jej ucha. 

- Nie zawiedziesz mnie. To niemożliwe. 

Poddali się czarowi miłosnego uniesienia. Genevieve była bliska szaleństwa. Adam . 

świetnie  wiedział,  jak  i  gdzie  ją  pieścić.  Początkowo  nieśmiało  odwzajemniała  jego  dotyk, 

stopniowo jednak nabierała odwagi. A gdy wreszcie poczuła, że nie chce czekać ani sekundy 

dłużej,  Adam  wszedł  w  nią  jednym  mocnym  pchnięciem.  Podniecenie  zagłuszyło  ból.  A 

Adam  był  niesłychanie  cierpliwy.  Poruszał  się  najpierw  bardzo  wolno  i  dopiero,  gdy 

Genevieve zaczęła podchwytywać miłosny rytm, stopniowo przyśpieszał. Czuł, że Genevieve 

obejmuje go coraz ciaśniej i zorientował się, że jest bliska spełnienia. Wtedy i on zaspokoił 

swoje pragnienie do końca. 

Genevieve wyszeptała jego imię. On zaś wykrzyknął jej imię. 

Potem  bezwładnie  opadł  na  nią  i  ukrył  twarz  w  zagłębieniu  przy  szyi.  Otoczył  go 

aromat bzów. Zdawało mu się, że umarł i jest w raju. 

Genevieve wzdychała z rozmarzeniem. Ten odgłos sprawiał mu niepojętą rozkosz. 

Wreszcie znalazł siłę, by unieść głowę. 

- Nie sprawiłem ci bólu, kochanie? 

- Nie pamiętam. - Bezsilnie opuściła ręce i jeszcze raz westchnęła. - To było cudowne. 

- Czy to znaczy, że nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy kochali się jeszcze raz? 

Wiedziała, że Adam żartuje, zauważyła bowiem błysk przekory w jego oczach. 

- Teraz? - spytała. 

- Niedługo - obiecał. 

- Co noc - powiedziała stanowczo. - Musimy kochać się co noc. 

Boże, ależ mu było z nią dobrze. Pochylił się i znów pocałował Genevieve. 

- Och, kochanie. Życie z tobą będzie jedną wielką przygodą.