background image

ELLIS PETERS

TRĘDOWATY

OD ŚWIĘTEGO

IDZIEGO

Przełożyła Maria Grabska

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pewnego   poniedziałkowego   popołudnia   w   październiku   roku   pańskiego   1139   brat 

Cadfael przekroczył furtkę opactwa z niejasnym przeświadczeniem, że zanim wróci na wielki 
dziedziniec, wydarzy się coś strasznego. Nie miał powodu przypuszczać, że jego nieobecność 
potrwa dłużej niż godzinę. Wybierał się tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpitala w Saint 
Giles, odległego ledwie o pół mili od opactwa w Shrewsbury, jedynie zaś po to, by uzupełnić 
w szpitalnej aptece zapas olejków, balsamów i maści.

W Saint Giles zużywano mnóstwo takich leków. Nawet gdy trędowatych - dla opieki 

nad którymi założono szpital - było niewielu, zawsze tuliło się tam parę biednych i chorych 
duszyczek,  natomiast  ziołowe   leki  Cadfaela  koiły i  leczyły   nie  tylko  rany,   ale  i  umysły. 
Zwykle co trzy tygodnie Cadfael dreptał do leprozorium zaopatrzony w zestaw świeżych 
specyfików.   Ostatnio   czynił   to   tym   chętniej,   iż   brat   Marek,   jego   nieoceniony   i   dotąd 
nieodżałowany   pomocnik   w   herbarium,   poczuł   powołanie,   by   przez   rok   służyć 
nieszczęśnikom pozostającym pod patronatem świętego Egidiusza. Wizyta w Saint Giles była 
więc zawsze okazją do miłych wspomnień dni, które przeminęły.

Aby bowiem wszystko było jasne, trzeba zaznaczyć, że złe przeczucia Cadfaela nie 

miały   nic   wspólnego   z   doniosłymi   wydarzeniami,   jakich   świadkiem   miało   być   wkrótce 
opactwo   pod   wezwaniem   świętych   Piotra   i   Pawła   w   Shrewsbury.   Nie   myślał   o 
przygotowywanych tu zaślubinach. Żaden omen nie wieścił też czyjejś nagłej i gwałtownej 
śmierci. Cadfael podejrzewał raczej, że w czasie jego nieobecności stłucze się naczynie pełne 
cennego wywaru, wykipi syrop albo przepali się rynka. Bał się, że płomień z przepełnionego 
drewnem piecyka sięgnie ziół, suszących się w pęczkach pod sufitem, lub też, co gorsza, 
pójdzie z dymem całe herbarium.

Marek był spokojny, sumienny i zręczny. Kiedy odszedł, Cadfael za wszystkie swoje 

grzechy   został   pokarany   pomocą   najbardziej   roześmianego,   naiwnego,   nieuważnego   i 
niezdarnego   spośród   świętych   młodzianów.   Był   to   rozpieszczony,   obdarzony   przesadnie 
pogodnym usposobieniem dziewiętnastoletni żółtodziób, który w rozwoju swojego umysłu na 
zawsze chyba zatrzymał się na poziomie szczęśliwego dwunastolatka. Miał dwie lewe ręce, 
za to jego zapał i wiara w siebie były niewzruszone. Uważał, że dobrymi chęciami można 
zdziałać   wszystko,   lecz   nie   potrafił   sobie   poradzić   z   najmniejszym   kłopotem.   Efekty 
własnych poczynań niezmiennie zaskakiwały go i przerażały. By dopełnić miary problemu, 
jaki   sobą   przedstawiał,   trzeba   przyznać,   że   był   najbardziej   dobrodusznym   i   uczuciowym 
człowiekiem pod słońcem. I głuchym jak pień na wszelkie nauki, nadzieja jego nigdy bowiem 
nie   gasła.   Besztany   za   stłuczenie,   zniszczenie,   pomieszanie   czy   przypalenie   czegoś, 
przyjmował   karę   z   nieodmiennie   cichą   pokorą.   Przy   każdym   przewinieniu   był   pewien 
przebaczenia i święcie przekonany, że podobna katastrofa już mu się nie przydarzy. Cadfael 
lubił go tak samo, jak się na niego wściekał - bez miary. W końcu posępnie machał ręką na 
szkody, jakich zawsze należało się spodziewać, gdy chłopiec miał wykonać polecenie bez 
nadzoru. Oczywiście prócz dobroci miał on i inne zalety. W kopaniu ziemi - a jesienią była to 
najważniejsza praca - nie miał sobie równych. Zagłębiał łopatę w ziemię z zapałem, z jakim 
inni   oddawali   się   modlitwom,   a   odwracał   skibę   z   miłością   i   braterskim   uczuciem,   które 
Cadfael   wysoko   u   niego   cenił.   Broń   Boże   tylko,   by   miał   sadzić   tam,   gdzie   już   skopał! 
Niestety, brat Oswin miał drewniane palce.

1

background image

Tak   więc   brat   Cadfael   nie   mógł   sobie   pozwolić   na   rozmyślania   o   świetnych 

zaślubinach, jakie za dwa dni miały się odbyć w przy klasztornym kościele. Prawdę mówiąc -
całkowicie o nich zapomniał. Dopiero przechodząc przez podgrodzie, zauważył, że ludzie 
zbierają się przed domami w luźne grupki i spoglądają wyczekująco za miasto, na drogę 
prowadzącą do Londynu. Dzień był pochmurny i chłodny, w powietrzu wisiała mżawka, ale 
szacowne   matrony   ze   Shrewsbury   nie   miały   zamiaru   z   tego   powodu   dać   się   pozbawić 
widowiska. Tą drogą miały nadjechać oba orszaki weselne i najwyraźniej rozeszła się właśnie 
wieść,   że   zbliżają   się   już   do   miasta.   Jako   że   opactwo   leżało   za   murami,   spora   liczba 
mieszczek przeszła przez bramę i zmieszała się z ludźmi z podgrodzia. Panował ruch i zgiełk 
jak   w   zwykły   dzień   targowy.   Nawet   żebracy   zebrali   się   wokół   bramy   w   świątecznym 
podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich włościach zjeżdża, by poślubić dziedziczkę równie 
rozległego majątku, można mieć nadzieję, że świetnej uroczystości towarzyszyć będą hojne 
jałmużny.

Cadfael obszedł mur, otaczający targ koński, i ruszył głównym traktem. Tu domy stały 

już rzadziej, a pola i zagajniki wyciągały zielone palce, by dotknąć skraju drogi. Tu także 
kobiety stały przed drzwiami, chcąc choć przez chwilę popatrzeć na pannę i jej narzeczonego. 
Przed dużym domostwem w połowie drogi do Saint Giles zebrał się tłumek gapiów, którzy 
przez otwartą bramę z zaciekawieniem przyglądali się krzątaninie na dziedzińcu. Słudzy i 
pachołkowie   biegali   między   domem   a   stajnią,   na   podwórzu   migały   kolorowe   kubraki   w 
barwach barona. Tu miał się zatrzymać  pan młody ze swoją świtą, natomiast panna i jej 
orszak   nocowali   w   gościnnych   komnatach   opactwa.   Prosta   ludzka   ciekawość   kazała 
Cadfaelowi przystanąć na chwilę wraz z innymi. Dom był duży, otoczony solidnym wałem, 
za którym znajdował się ogród i sad. Należał do Rogera de Clinton, biskupa Coventry, jednak 
sam   właściciel   rzadko   się   tu   pojawiał.   Udzielenie   gościny   Huonowi   de   Domville,   który 
władał ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester, było po części przyjacielską 
przysługą dla opata Radulfusa, a po części politycznym ukłonem w stronę potężnego barona, 
o którego łaski i protekcję warto było zabiegać w tych niepewnych czasach. Co z tego, że król 
Stefan   niepodzielnie   władał   większą   połacią   kraju,   skoro   na   zachodzie   jego   przeciwnicy 
trzymali się mocno, a wielu lordów gotowych było przejść na drugą stronę, jeśli szala fortuny 
choć trochę się przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcześniej cesarzowa Matylda wysiadła na 
brzeg   w   Arundel,   a   z   nią   jej   przyrodni   brat   Robert,   książę   Gloucester   i   stu  czterdziestu 
rycerzy. Przez źle pojętą szczodrość, a może przez podstępne rady fałszywych przyjaciół, król 
pozwolił jej zająć Bristol, gdzie znalazła popleczników swej sprawy i umocniła się już na 
dobre. Z tych to przyczyn ludzie rozglądali się wokół nieufnie i z zapartym tchem słuchali 
nowin. Tu, na wsi, pogodna jesień dawała złudzenie spokoju, ale mogło się zdarzyć, że nim 
wojna   domowa   dobiegnie   końca,   nawet   biskup   potrzebować   będzie   wpływowych 
sojuszników.

Za domem biskupa droga biegła wśród drzew, pozostawiając miasto w oddali. O strzał 

z łuku, na rozdrożu, widać było niski, długi dach hospicjum, chruściany płot klauzury, a za 
nim nieco wyższy dach kościoła z masywną, niską sylwetką dzwonnicy. Kościółek składał się 
z   prezbiterium   i   na-   wy,   do   której   od   północy   przylegała   niższa   nawa   boczna.   Za   nim 
rozciągał się cmentarz, a w jego centrum stał drewniany krzyż. Zabudowania te nie były zbyt 
widoczne z obu prowadzących do miasta dróg. Trędowaci nie mają wstępu na ludne ulice 
grodów, a gdy proszą o wsparcie za murami, też muszą trzymać się na uboczu. Święty, który 
im patronował, z własnej woli zaszył się na pustyni, ale oni nie mieli innego wyboru, jak 
pozostawać w przymusowej izolacji.

Jasne było jednak, że i oni nie wyzbyli się zwykłej ludzkiej ciekawości, bo tak samo 

jak inni tłumnie wylegli na drogę. I dlaczegóż by biedakom nie wolno było przynajmniej 
popatrzeć na szczęśliwych bliźnich? Pozazdrościć im, jeśli do wyższych uczuć nie byli już 
zdolni,   a   życzyć   pomyślności   w   małżeństwie,   jeśli   pozwalała   im   na   to   wielkoduszność 
charakteru? Wzdłuż płotu ustawił się szereg postaci w ciemnych szatach, nie tak żwawych jak 
ich   zdrowi   współziomkowie,   lecz   równie   podekscytowanych.   Cadfael   znał   wielu   z   nich. 
Osiedli   tu   już   na   zawsze,   z   pomocą   swych   opiekunów   starając   się   przeżyć   resztkę 
nieszczęśliwego żywota najlepiej jak umieli. Kilku było nowych. Wstępowali tu pielgrzymi, 
wędrujący od leprozorium do leprozorium jak kraj długi i szeroki. Zatrzymywali się na krótko 

2

background image

w ustronnym sanktuarium jakiegoś świętego o szczególnej mocy, a potem znów samotnie 
ruszali w dalszą drogę. Niektórzy wlekli się o kulach lub opierali ciężko na kosturach. Stopy 
mieli okaleczone przez chorobę albo okryte bolesnymi wrzodami. Ktoś poruszał się na małym 
drewnianym   wózku.   Inne   obrzmiałe   ciało   jak   bezwładny   tobół   kuliło   się   pod   płotem,   a 
zniekształcona twarz kryła siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli się swobodnie poruszać, 
zasłaniało twarze szmatami, zza których widać było tylko oczy.

Liczba   pacjentów   zmieniała   się   w   miarę,   jak   odchodzili   pielgrzymi.   Porzucali   to 

miejsce jak każde inne, ruszając do następnego przytułku, skąd rozpościerał się widok na inną 
krainę.   Zwykle   jednak   znajdowało   tu   schronienie   i   opiekę   od   dwudziestu   do   trzydziestu 
chorych. Przełożonego szpitala mianował opat. Mnisi i świeccy bracia służyli tu na własną 
prośbę. Wiadomo było, że pielęgniarz w każdej chwili może zostać pacjentem, ale nigdy nie 
trzeba było długo czekać na kolejnego ochotnika, który go zastąpi i się o niego zatroszczy. 
Cadfael pracował tu ponad rok. Nie czuł wstrętu, a tylko wyważoną litość i szacunek, który 
tak   często   okazywał   się   najlepszą   zachętą   i   wsparciem.   Co   więcej,   przychodził   tu   tak 
regularnie, że jego wizyty stały się jednym ze stale wypełnianych obowiązków, podobnie jak 
posługa do mszy. Opatrywał już tyle i tak strasznych ran, że nie mógłby ich spamiętać. W 
poskręcanych skorupach, które leczył, odkrywał czułe serca i żywe umysły. Kiedy jeszcze 
wędrował po świecie, był świadkiem wielu bitew, dotarł z krucjatą aż do Akry, Askalonu i 
samej   Jerozolimy.   Widywał   śmierć   okrutniejszą   niż   ta,   którą   przynosi   choroba,   pogan 
łagodniejszych od chrześcijan, poznał trąd, który toczy serce i wrzody na duszy gorsze od 
tych,   które   przecinał   i   leczył   swoimi   ziołami.   Nie   był   zbytnio   zdziwiony,   kiedy   Marek 
zdecydował się pójść jego śladem. Doskonale wiedział, że i bez jego przykładu Marek ma 
wszelkie dane, by pójść jeszcze krok dalej. Cadfael znał siebie zbyt dobrze, aby chcieć zostać 
księdzem, ale prawdziwego kapłana rozpoznawał od razu.

Brat Marek dojrzał go z daleka i wybiegł mu na spotkanie. Gładka twarz jaśniała 

uśmiechem,   niesforne   włosy   koloru   słomy   sterczały   wokół   tonsury.   Prowadził   za   rękę 
skrofuliczne   dziecko;   jasna   głowina   chudziutkiego   chłopczyka   usiana   była   starymi, 
przysychającymi ranami. Marek odgarnął włosy, które przywarły do ostatniego jątrzącego się 
jeszcze miejsca i z dumą spojrzał na swoje dzieło.

- Tak się cieszę, że przyszedłeś, Cadfaelu. Kończy mi się już balsam z pomurnika, a 

patrz, jakie cuda zdziałał! Ostatnia rana prawie się już zagoiła. Opuchlizna na szyi też jest 
mniejsza. Bran, chłopcze, pokaż się bratu Cadfaelowi! To on robi dla nas lekarstwa, bez niego 
byś  nie wyzdrowiał. No, biegnij teraz  do matki  i stań przy niej, żebyś  nie stracił przed- 
stawienia. Niedługo nadjadą.

Dziecko puściło jego dłoń i odbiegło w stronę smutnej czeredy, która w tej właśnie 

chwili wcale smutna nie była. Słychać było pogawędki, podśpiewywanie, nawet śmiechy.

Marek spojrzał w ślad za swym najmłodszym podopiecznym. Patrząc na niepewne, 

koślawe nóżki dziecka, potykające się z niedożywienia, wyraźnie posępniał. Chłopiec był tu 
dopiero od miesiąca i wciąż jeszcze wyglądał jak szkielet.

- Ten przynajmniej nie jest nieszczęśliwy - powiedział brat Marek, jak gdyby sam był 

tym zdziwiony. - Kiedy ni- kogo nie ma w pobliżu, nie odstępuje mnie na krok i ani na chwilę 
nie przestaje gadać.

- Walijczyk? - spytał Cadfael, przyglądając się dziecku w zadumie. Imię musiano mu 

nadać na cześć błogosławionego Brana, który pierwszy zaniósł Ewangelię do Walii.

- Jego ojciec pochodził z Walii. - Marek odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy z 

żarliwą nadzieją. - Czy myślisz, że można go uleczyć? Całkowicie uleczyć? Przynajmniej 
teraz ma co jeść... Kobieta tutaj umrze. Zobojętniała na wszystko. Traktuje go dobrze, ale 
najszczęśliwsza jest, kiedy go nie widzi. Naprawdę wierzę, że chłopiec może jeszcze wrócić 
do świata.

Albo z niego odejść, pomyślał Cadfael. Jeżeli tak wytrwale za tobą biega, przesiąknie 

na wylot kościelnym kadzidłem, a opactwo ma tuż pod ręką.

- Mały jest pojętny? - zapytał.
- Bardziej niż wielu takich, którzy umieją czytać i liczyć i uczą się łaciny. Mądrzejszy 

od niejednego, co odziany jest w delikatne płótno, a niańka nie spuszcza go z oka. Spróbuję 
zacząć go uczyć w miarę swoich sił.

3

background image

Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych głosów narastał, a na drodze dały 

się   słyszeć   zbliżające   się   szybko   inne   odgłosy   -   szczękanie   uprzęży,   nawoływania 
sokolników, rozmowy, śmiechy, stłumione uderzenia podków na porośniętym trawą skraju 
wydeptanego traktu. Zbliżał się jeden z weselnych orszaków.

- Mówią, że pierwszy ma przybyć pan młody - bąknął Marek, wchodząc z ganku do 

ciemnej sieni i prowadząc Cadfaela do kąta, gdzie stała apteczna szafa. Jeden klucz do niej 
miał Fulko Reynald, zarządca opactwa i przełożony szpitala. Brat Cadfael posiadał drugi. 
Otworzył sakwę i zaczął z niej wykładać przyniesione specyfiki.

- Wiesz coś o nich? - spytał Marek, ulegając trawiącej go ciekawości.
- O kim? -wymamrotał Cadfael, zajęty lustracją pustych miejsc na półkach.
- Szlachetnie urodzonych, którzy przybędą, by tu się pobrać. Znam tylko ich imiona. 

Wiem, że nie powinienem poświęcać im tyle uwagi - Marek zarumienił się, zawstydzony - ale 
nasi biedacy, którzy na co dzień mają tylko swoje rany i kalectwo, wiedzą o nich więcej ode 
mnie i Bóg jeden wie, skąd. To jest jak płomyczek, który ich ogrzewa. Jak gdyby każda 
radość, o którą się otrą, pomagała im bardziej, niż ja jestem w stanie to uczynić. W końcu to 
tylko wesele!

- Zaślubiny - przyświadczył Cadfael poważnie, ustawiając w rzędach słoiki maści i 

flaszki   balsamów   z   alkanny,   zawilca,   mięty   i   trędownika,   którym   przyświeca   Wenus   i 
księżyc, oraz z ziaren owsa i jęczmienia. - Zaślubiny to węzeł, łączący dwa żywoty i jako taki 
nie   jest   sprawą   błahą   -   stwierdził,   dodając   gorczycę,   która,   choć   jest   zielem   Marsa,   w 
maściach i okładach cudownie leczy najbardziej nawet złośliwe wrzody. - Każdy mężczyzna i 
każda kobieta, którzy przeszli tę próbę, troszczą się o los młodych, którzy przed nią stają. 
Nawet i ci, co nie doświadczyli życia w małżeńskim stadle, mogą życzyć im wszystkiego 
dobrego.

Cadfael  zebrał  w  życiu   wiele   rozlicznych  doświadczeń,  nim   zamknęła  się   za  nim 

klasztorna furta, nigdy jednak nie zdecydował się na ożenek. Raz, co prawda, niemal już stał 
przed ołtarzem, a więcej niż raz udało mu się w porę od tej możliwości wywinąć. Niekiedy 
rozpamiętywał owe chwile i na to wspomnienie czuł jednak w sercu lekki żal.

-   Baron   ma   słynne   nazwisko,   ale   nie   wiem   o   nim   nic   więcej,   poza   tym,   że   jak 

powiadają, jest w dobrych stosunkach z królem - powiedział. - Zdaje mi się, że kiedyś znałem 
starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii, tego już nie odgadnę.

- Mam nadzieję, że jest urodziwa - rzekł Marek.
- Przeor Robert z zaciekawieniem wysłuchałby twoich słów - zauważył sucho Cadfael, 

zamykając drzwi szafy.

- Piękno potrafi leczyć -tłumaczył z przejęciem Marek, wcale nie zawstydzony. - Jeśli 

jest młoda i śliczna, jeśli przejeżdżając uniesie głowę i uśmiechnie się do nich, jeśli się nie 
wzdrygnie na ich widok, zrobi więcej dla tych moich biedaków, niż ja mogę zdziałać nożem i 
okładami.   Dopiero   tutaj   zaczynam   pojmować,   że   łaska   to   coś,   co   można   pochwycić   z 
przemijającego dnia i odłożyć sobie na później, by móc o tym rozmyślać. Oczywiście nie 
musi to być czyjaś uroczystość weselna - dodał mniej pewnie - ale skoro to ona właśnie się 
szykuje, szkoda byłoby tę okazję zmarnować.

Cadfael   objął   ramieniem   wciąż   szczupłe   i   wątłe   barki   Marka,   i   pociągnął   go   z 

powrotem przez panujący w sieni półmrok do ożywionego zbiegowiska w jasnym świetle na 
zewnątrz.

- Ufajmy i módlmy się - powiedział serdecznie - że sta- nie się ona źródłem łaski także 

i dla pary, na cześć której to wszystko się dzieje. Z tego, co słyszę, jedno z nich już nadjeżdża. 
Chodźmy popatrzeć!

Szlachetny pan młody zbliżał się wraz z orszakiem w splendorze wspaniałych barw, z 

dźwiękiem   rogów   i   cichym,   nieustającym   śpiewem   dzwoneczków   uprzęży.   Kawalkada 
rozciągała się na pięćdziesiąt kroków, a za nią biegli piesi słudzy, prowadząc juczne kuce i 
dwie pary wielkich chartów na smyczach. Nędzna gromadka wyrzutków zebrała całą swą 
odwagę i posunęła się o kilka kroków naprzód, by lepiej się przyjrzeć miękkim, przepięknie 
barwionym tkaninom, jakie nigdy nie miały okrywać ich ciał. Kiedy procesja zrównała się z 
chruścianym płotem, wokół rozległ się cichy, spłoszony szmer podziwu.

Na   przedzie,   na   wielkim   czarnym   koniu,   odzianym   jak   i   jeździec   w   przepyszny 

4

background image

szkarłat   i   złoto,   jechał   tęgi,   postawny  mężczyzna   o   szerokiej   piersi.   Nie   był   szczególnie 
wytworny, ale pewnie trzymał się w siodle, wysforowawszy się spory kawałek przed resztę 
jeźdźców, tak by każdy na własne oczy mógł stwierdzić jego absolutne pierwszeństwo. Za 
nim jechało konno trzech młodych giermków, cały czas czujnie wpatrzonych w swego pana, 
jak gdyby w każdej chwili miał odwrócić się i poddać ich jakiejś ryzykownej próbie. To samo 
napięcie, niemal lęk nawet, przenikało cały dwór, kredensowych, pokojowców, stajennych, 
sokolników, aż po chłopców ciągniętych przez wyrywające się psy. Tylko zwierzęta - konie, 
charty i jastrzębie na ramieniu sokolnika - dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradzały 
strachu przed swoim panem.

Brat Cadfael stał wraz z Markiem u wrót na podwórze i przyglądał się z coraz większą 

uwagą. Bo - choć każdy z trzech młodych giermków doskonale by się nadawał do roli pana 
młodego -jasne było, że żaden z nich nie jest Huonem de Domville. Jakoś do tej pory nie 
przyszło Cadfaelowi na myśl, że baron może być już nie pierwszej wiosny. Nie był to młody 
kochanek, który bierze ślub w wieku odpowiednim do takiego przedsięwzięcia. W krótkiej, 
gęstej brodzie więcej było srebrnych niż czarnych nitek. Spod wymyślnego biretu, włożonego 
na bakier, wymykał się zwinięty pukiel siwych włosów i przebłyskiwała biegnąca od skroni 
łysina. Krępe, potężne ciało wciąż było muskularne, ale w najlepszym wypadku przekroczyło 
już pięćdziesiątkę, a co bardziej prawdopodobne - zbliżało się do sześćdziesiątki. Cadfael 
zgadywał, że do tej pory baron pochował już jedną, jeśli nie dwie żony. Narzeczona - jak 
głosiła plotka - miała ledwie kilkanaście lat i świeżo wyszła spod opieki piastunki. Cóż, takie 
rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy się robi.

Kiedy jeźdźcy zbliżyli się nieco, Cadfael poczuł, że nie może oderwać oczu od twarzy 

tego   człowieka.   Szerokie,   płaskie   czoło,   podwyższone   przez   przerzedzoną   czuprynę,   nie 
rzucało   niemal   żadnego   cienia   na   płytkie   oczodoły,   gdzie   spoza   skąpych   rzęs   błyskały 
złośliwą   inteligencją   małe,   czarne   oczy   o   przenikliwym   spojrzeniu.   Fryzowana   broda. 
odsłaniała wąskie, bezlitosne usta. Była to masywna, brutal- na twarz, umięśniona jak ramię 
zapaśnika,   ale   jakby   nie   do   końca   uformowana.   Twarz,   za   którą   nie   szukało   się 
wyrafinowanego umysłu, jaki mieszkał w tej głowie, czyniąc jej właściciela jeszcze bardziej 
imponującym człowiekiem. Taki był Huon de Domville.

Zbliżył   się   teraz   na   tyle,   by   widzieć,   cóż   to   za   istoty   rozglądają   się,   wiercą   i   w 

podnieceniu   wymachują   rękoma   obok   małego   kościółka   i   wzdłuż   kościelnego   płotu.   Nie 
spodobało   mu   się   to,  co   zobaczył.   Czarne   oczy,   które   przypominały   dwie   drobne   śliwki 
zanurzone w twardym  cieście twarzy,  nabiegły krwią jak rozżarzające  się węgle. Choć z 
drugiej strony drogi trawiaste pobocze było szersze, rozmyślnie skierował konie ku gapiom, 
po to tylko, by zapędzić nieszczęśników z powrotem do ich więzienia. Rozwinął długi bicz, 
który trzymał w dłoni i wywijał nim szeroko. Wątpliwe, czy kiedykolwiek dotknął nim swego 
konia,   zwierzęcia   pełnej   krwi   i   nieocenionej   wartości,   ale   bicz   nadawał   się   świetnie   do 
oczyszczenia drogi z trędowatych. Zaciśnięte usta otwarły się, by władczo zakrzyknąć:

- Z drogi, robactwo! Zabierajcie się razem z waszą zarazą!
Tłum zakotłował się i cofnął. Ludzie umykali pospiesznie z zasięgu bata, jeśli nie 

wzroku samego pana. Wszyscy oprócz jednego. Przygarbiona zakapturzona postać, pół głowy 
wyższa   od   całej   reszty,   pozostała   na   miejscu.   Może   człowiek   ten   nie   mógł   się   szybko 
poruszać, być może nie zrozumiał, może po prostu w ten sposób przejawiał niemy upór. Stał 
wyprostowany i patrzył z napięciem przez otwory wycięte w zasłonie okrywającej twarz. W 
końcu zdecydował się cofnąć o krok, nie odwracając głowy. Stąpnął ciężko na jedną nogę, 
zbyt późno, by uniknąć smagnięcia biczem, jeśli rzeczywiście zamierzał go uniknąć. Cios 
trafił w ramię i pierś. Okaleczona stopa powinęła się pod chorym i upadł bezwładnie na trawę.

Cadfael skoczył  naprzód, ale Marek był  pierwszy. Z nieartykułowanym  okrzykiem 

rzucił   się   na  kolana   przy   wychudzonej   postaci   i   wyciągnął   ramię,   żeby  własnym   ciałem 
osłonić leżącego przed następnym ciosem. Ale Domville już ich minął, z odrazą odwróciwszy 
twarz od mętów tego świata. Nie przyspieszył ani nie zwolnił; jechał nie rozglądając się na 
boki, a za nim cała jego świta, choć orszak trzymał się gościńca, a część jeźdźców patrzyła w 
inną   stronę.   Na   twarzach   giermków   malowało   się   zakłopotanie   i   niepewność.   Jadący   w 
środku   wysoki,   jasnowłosy   młodzieniec   od-   wrócił   się   ku   rozciągniętej   na   ziemi   parze, 
obrzucając ją przerażonym spojrzeniem niebieskich jak bławatki oczu. Je- chał tak z głową 

5

background image

wykręconą do tyłu, aż szturchańce kolegów przypomniały mu o jego obowiązkach.

Nim Marek postawił na nogi starego człowieka, orszak przesunął się dalej. Słudzy 

zastygli na koniach niczym drewniane figury, odgrodzeni od świata własnym serwilizmem. 
Kilka bardziej z pańska odzianych postaci, gości albo może uboższych krewnych, minęło ich 
obojętnie, jak gdyby nic się nie stało. Wśród nich przebierał paciorki różańca kleryk o twarzy 
świętoszka, blado uśmiechnięty i zatopiony we własnych myślach. Plotka głosiła, iż właśnie 
ów Eudo de Domville, kanonik z Salisbury, udzielić miał sakramentu małżeństwa. Był to 
człowiek dobrze widziany przez kościół i papieskiego legata. Od niedawna oczekiwał awansu 
i przypuszczalnie miał niepłonną nadzieję na dalsze łaski zwierzchników. Przejechał wraz z 
innymi, a za nim stajenni, paziowie i psy. Odprowadził ich dźwięk małych dzwoneczków 
przy uzdach i strzemionach, cichnąc z wolna wśród pierwszych zabudowań podgrodzia.

Brat   Marek   wdrapał   się   na   trawiastą   pochyłość,   obejmując   ramieniem   starego 

trędowatego. Cadfael odsunął się i po zostawił ich samych. Marek nie bał się, że się zarazi, bo 
ni gdy nawet przez chwilę nie myślał o niebezpieczeństwie wszystkie siły poświęcając swej 
pracy.   Nie   byłby   też   zaskoczony   i   nie   rzekłby   słowa   skargi,   gdyby   w   końcu   zaraza   go 
dosięgła, stawiając w rzędzie tych, którym służył. Szedł ze swym chorym towarzyszem i 
mówił coś do niego łagodnie i wesoło. Obaj przyzwyczaili się już, że świat nimi gardzi, i 
nieco już na to zobojętnieli. Cadfael przyglądał się im. Zauważył spokojny i mocny, choć 
utykający krok starego, a także stanowczy gest, jakim lewa dłoń, wynurzając się na chwilę z 
szerokiego rękawa, ujęła wyciągniętą rękę Marka i odsunęła ją na długość ramienia. Marek 
przyjął tę odprawę z prostotą i szacunkiem, odwrócił się i odszedł. Cadfael spostrzegł, że w 
owej  dłoni, ongiś  smukłej  i kształtnej,  brakowało  wskazującego  i środkowego  palca,  a z 
serdecznego po- zostały tylko  dwa człony.  Skóra na kikutach była  biała,  pomarszczona  i 
sucha.

- Niezbyt szlachetny postępek - odezwał się Marek ze smętną rezygnacją, otrzepując z 

habitu źdźbła trawy. - Ale strach budzi w ludziach okrucieństwo.

Cadfael wątpił, czy strach odegrał tu istotniejszą rolę. Huon de Domville nie wyglądał 

na człowieka, który boi się czegokolwiek poza - być może - ogniem piekielnym.  Prawdą 
jednak było, że wykluczająca ludzi ze społeczeństwa zaraza piekło właśnie przywodziła na 
myśl.

- Macie nowego pacjenta? - spytał, spoglądając w ślad za wysokim trędowatym, który 

odszedł   drogą   do   miejsca,   skąd   miał   lepszy   widok.  -   Zdaje  się,   że   nie   widziałem   go   tu 
wcześniej.

- Nie, przyszedł tydzień, albo dwa. temu. To włóczęga, wieczny pielgrzym. Odwiedza 

relikwie   świętych,   posuwa   się   o   tyle,   na   ile   pozwala   mu   jego   stan.   Mówi,   że   ma 
siedemdziesiąt lat i ja mu wierze. Chyba nie zagrzeje tu długo miejsca. Zatrzymał się, bo 
kości   świętej   Winifredy   spoczywały   tu   w   kościele,   zanim   powędrowały   do  opactwa.   Do 
miasta nie mógłby się udać. Tutaj mógł zostać.

Cadfael, który wiedział o przesławnej dziewicy rzeczy, jakich nigdy nie ośmieliłby się 

zwierzyć niewinnemu druhowi, potarł w zamyśleniu wydatny brązowy nos. Przemknęło mu 
przez myśl, że nawet w dalekim grobie w Gwytherin święta Winifreda mogłaby nadstawić 
ucha na modlitwy biednego, srodze doświadczonego przez los człowieka.

Powiódł   wzrokiem   za   wysoką,   wyprostowaną   postacią.   W   anonimowym   całunie 

ciemnego   płaszcza   z   kapturem   i   zasłony   z   gazy,   kryjącej   nawet   twarze   ciężej 
poszkodowanych, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi zdawali siew samotności i w sekrecie 
dożywać tych krótkich lat, które im darowano. Nie było płci, wieku, barwy skóry, ojczyzny ni 
wyznania. Pozostały żyjące duchy, uznane tylko przez Stwórcę. Choć nie, wcale tak nie było. 
Chód,   głos,   postawa,   tysiące   rozmaitych   znamion   charakteru   i   rodu,   przebijało   się   przez 
jednakowe   szaty,   każdego   z   nich   czyniąc   jedynym   w   swoim   rodzaju.   Milczenie   tego 
człowieka robiło silne wrażenie, a jego spokój, nawet w obliczu niebezpieczeństwa, tchnął 
rzadką i budzącą respekt godnością.

- Rozmawiałeś z nim?
- Tak, ale mówi niewiele. Z tego, jak mówi, sądzę, że je- go język albo wargi muszą 

być uszkodzone. Słowa wypowiada powoli, trochę bełkotliwie i szybko się męczy. Ale głos 
ma cichy i głęboki.

6

background image

- Jakie lekarstwa mu dajesz?
- Żadne, bo twierdzi, że żadnych nie potrzebuje. Nosi ze sobą własny balsam. Nikt z 

nas   nie   widział   jeszcze   jego   twarzy.   Dlatego   myślę,   że   musi   być   strasznie   okaleczona. 
Zauważyłeś,   że   jest   kulawy?   Stracił   wszystkie   palce   jednej   stopy,   z   wyjątkiem   kawałka 
wielkiego   palucha.   Chodzi   w   specjalnie   zrobionym   bucie   ze   sztywną   podeszwą,   która 
zapewnia mu oparcie. Podejrzewam, że druga stopa też ucierpiała, choć może nie tak bardzo.

- Widziałem jego lewą dłoń - rzekł Cadfael.
Widywał już takie dłonie. Palce gniły tak długo, aż odpadały niczym zwiędłe liście. 

Choroba powoli zżerała ciało, póki nawet z nadgarstka nie wysypały się kości. A jednak 
zdawało mu się, że w tym przypadku nienasycony demon zginął z własnej żądzy. Nie było 
śladu   rakowatego   rdzenia.   Biała,   pokiereszowana   tkanka   wokół   utraconych   palców   była 
wyschnięta  i  zagojona,  choć   wyglądała  okropnie.   Na  grzbiecie  dłoni   przy  każdym   ruchu 
wyraźnie zaznaczały się mięśnie.

- Zdradził ci, jak się nazywa?
- Powiedział, że na imię ma Łazarz - Marek uśmiechnął się. - Myślę, że sam sobie je 

nadał.  Ochrzcił  się  na   nowo,  pewnie   gdy  -  zgodnie   z  nakazami   prawa  -  porzucił   dom  i 
rodzinę. To drugie narodziny, choć może godne politowania. Sam siebie trzymał do drugiego 
chrztu. Nie wnikam w to. Żałuję tylko, że nie korzysta z naszej pomocy, zamiast polegać 
wyłącznie na własnym leczeniu. Z pewnością cierpi od ran albo wrzodów, którym dobrze 
zrobiłyby twoje maści, za- nim odejdzie od nas tak samo, jak przyszedł.

Cadfael zamyślił się, patrząc na sylwetkę stojącą bezruchu z dala od innych, na garbie 

trawiastego wzgórka.

-   Nie   jest   sparaliżowany.   Ma   władzę   w   tych   członkach,   które   mu   zostały?   Czuje 

gorąco i chłód? A ból? Jeśli skaleczy rękę o gwóźdź albo drzazgę w płocie, czy wie o tym?

Marek był w rozterce. Znał chorobę tylko pod postacią, jaką tu spotkał - szpetną, pełną 

wrzodów i ran.

- Wiem, że poczuł smagnięcie biczem, nawet przez grubą opończę. Tak, na pewno 

czuje, jak inni ludzie.

Ale ci, którzy cierpią na prawdziwy trąd - pomyślał  Cadfael, wspominając widma 

dawnych lat, czasów krucjaty - ci, co bieleją jak popiół, których skóra osypuje się szarymi 
płatkami, w szczytowym punkcie choroby nie czują, jak inni ludzie. Kaleczą się, krwawią i 
nie zdają sobie sprawy z tego, że się zranili. Podczas snu wsuwają stopę w palenisko i budzi 
ich dopiero smród własnego palonego ciała. Chcą dotknąć i nie wiedzą, czy dotknęli. Nie 
potrafią   podnieść   tego,   co   uchwycili.   Bezużyteczne,   nieczułe   palce,   dłonie,   stopy   gniją   i 
odpadają. Tak jak odpadły palce u rąk i nóg Łazarza. Ale ludzie ci nie chodzą, nawet chromo 
jak Łazarz, nie pod- noszą się z ziemi zdecydowanym, energicznym ruchem i nie chwytają 
podanego z pomocą ramienia, tak jak Łazarz chwycił ramię Marka okaleczoną ręką. Chyba, 
że dopiero wtedy, gdy pożerający ich demon sam siebie wyniszczy na śmierć.

- Myślisz - spytał Marek z nadzieją - że może to nie jest prawdziwy trąd?
- O, nie! - Cadfael pokręcił głową bez wahania. - To na pewno jest trąd, co do tego nie 

może być wątpliwości.

Nie dodał, że jego zdaniem wiele chorób, które tu leczyli, choć tak samo wykluczały 

chorych ze świata i określano je tą samą nazwą, w rzeczywistości trądem nie były. Każdy 
człowiek, u którego zauważono guzki przekształcające się we wrzody, łuszczące się blade 
egzemy albo cieknące rany, zsyłany był do leprozorium. Cadfael podejrzewał, że w wielu 
przypadkach choroba rozwijała się z brudu, a w wielu innych - z nędznej, nazbyt skąpej 
strawy.  Ze   smutkiem  patrzył,  jak  nadzieja  gaśnie   na  twarzy  przyjaciela.   Brat   Marek   bez 
wątpienia marzył o uleczeniu wszystkich, którzy do nie- go przychodzili.

Na drodze rozległ się pierwszy odległy szmer, towarzyszący zbliżaniu się do miasta 

następnego   orszaku.   Szepty   gapiów,   ucichłe   po   butnym   przejeździe   Domville'a, 
rozświergotały się znowu jak ożywione wróble. Grupka widzów podpełzła ku skrajowi drogi. 
Wyciągali szyje w nadziei, że dojrzą narzeczoną. Przyszły pan młody pozostawił po sobie 
jedynie rozczarowanie. Może panna zrobi lepsze wrażenie.

Brat Marek otrząsnął się z chwilowego przygnębienia i pociągnął Cadfaela za rękaw.
- Chodź, możesz przecież zaczekać i obejrzeć resztę.

7

background image

Wiem, że i beze mnie w herbarium wszystko idzie jak z płatka. Po co miałbyś od razu 

uciekać?

Wspominając   liczne   niespodzianki,   jakich   nie   szczędził   mu   brat   Oswin,   Cadfael 

mógłby wymienić  wiele przyczyn,  dla których  nie powinien opuszczać pracowni na zbyt 
długo, ale także jeden ważki powód, by zostać.

- Przez następne pół godziny chyba nic się jeszcze nie zawali - przyznał. - Chodźmy i 

stańmy przy tym twoim Łazarzu. Chciałbym mu się dyskretnie przyjrzeć.

Stary człowiek nawet nie drgnął, gdy posłyszał, że się zbliżają. Stanęli z boku, by nie 

przeszkadzać   mu   w   rozmyślaniach.   Miał   w   sobie   niewzruszony   spokój   eremity;   jak   owi 
dawni ojcowie wiary szukali samotności w pustyni, tak on otaczał się nią nawet pośród ludzi. 
Przewyższał ich obu o głowę. Stał prosty jak lanca i niemal tak samo chudy, tylko szerokie, 
pochylone ramiona zaznaczały się pod otulającym go płaszczem. Odwrócił głowę dopiero, 
gdy   zrywający   się   wiatr   przyniósł   bliżej   odgłosy   nadjeżdżającej   kompanii.   Z   napięciem 
wpatrywał się w stronę, z której dochodził dźwięk, i wtedy Cadfael na moment dojrzał twarz 
pod kapturem. Zasłonięte czoło, sądząc z kształtu czaszki, było szerokie i wyniosłe. Szorstki 
niebieski   gałgan   krył   twarz   aż   po   kości   policzkowe.   W   powstałej   szczelinie   przykuwały 
wzrok   oczy   -   wielkie,   bez   jednej   skazy,   o   przejrzystych,   bladych,   lecz   błyszczących, 
szarobłękitnych tęczówkach. Jakiekolwiek potworności ukrywał, jego oczy widziały jasno i 
nawykłe były do patrzenia w dal. Nie zwrócił uwagi na stojących przy nim dwóch mnichów. 
Jego wzrok prześliznął się po nich, wędrując w stronę, gdzie widać już było nadjeżdżający 
orszak - migoczący zlepek barw, po którym ślizgały się świetlne plamy.

Poczet był mniej ceremonialny niż świta Huona de Domville i nie tak liczny. Tym 

razem nie poprzedzał go wyniosły jeździec. W zawierusze konnych pachołków, tworzących 
krąg   niczym   zbrojna   eskorta,   jechały   trzy   osoby.   Po   jednej   stronie   ciemny,   żylasty, 
smagłoskóry   mężczyzna   około   lat   czterdziestu   pięciu,   wystrojony   w   ciemne,   połyskujące 
szaty, dosiadał dumnie lekkiego, śmigłego siwka z wyraźną domieszką krwi arabskiej. Gęste 
czarne włosy wiły się pod o- zdobioną piórem czapką, a krucza broda, przystrzyżona krótko, 
okalała   usta   o   długich   wargach.   Miał   wąską,   zamkniętą   w   sobie   twarz,   delikatną   i 
podejrzliwą. Z drugiej strony na dereszowatej klaczy jechała dama w tych samych leciech, 
chuda,   wykwintna,   ciemnowłosa   jak   jej   towarzysz,   o   orlej   przystojnej   twarzy.   Miała 
zaciśnięte ostre usta i przenikliwe oczy ocienione brwiami, które marszczyły się nawet wtedy, 
gdy wargi się uśmiechały. Nakrycie głowy niewiasty sporządzono wedle najświeższej mody, 
a   podróżna   szata   zdradzała   londyński   szyk.   Kobieta   trzymała   się   w   siodle   zgrabnie   i 
elegancko, ale cała jej postać tchnęła chłodem.

A w cieniu tych dwojga, niczym karzełek, jechała mała, dziecinna istotka na zbyt 

wysokim dla siebie rumaku. Siedziała na nim z gracją, lecz apatycznie, niedbale trzymając 
wodze. Odziana była w ciężkie zwoje przepysznych złoto- szafirowych jedwabi, które mimo 
całej swej krasy zdawały się przytłaczać i krępować drobne ciało, czyniąc je podobnym do 
zwłok   w   trumnie.   Lekko   zaokrąglona   buzia   o   delikatnych   rysach   i  wielkich   chabrowych 
oczach była tak blada i przygnębiona, iż można by ją wziąć raczej za twarz ładnej lalki niż 
żywej kobiety. Cadfael posłyszał zaskoczone westchnienie Marka. Doprawdy, przykro było 
patrzeć na młodość i świeżość tak otępiałą i smutną.

Jadący obok szlachcic poznał, co to za miejsce i kto wyszedł na drogę powitać jego 

siostrzenicę.   Nie   starał   się,   jak   Domville,   celowo   rozpędzić   zarażonych,   lecz   skierował 
wierzchowca w przeciwną stronę, odsuwając się od nich jak najdalej i odwrócił głowę, żeby 
na nich nie patrzeć. Dziewczyna tak głęboko pogrążona była w swej uległej zgryzocie, że 
minęłaby   biedaków,   nie   zauważając   ich   nawet,   gdyby   nie   Bran.   Zachwycony   chłopczyk 
zapomniał się do tego stopnia, iż zbiegł ze wzgórka, żeby lepiej widzieć. Panna dostrzegła 
ruch kątem oka, wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła. Ocknęła się nagle na widok nieszczęsnej 
niewinnej istoty, z którą los obszedł się jeszcze gorzej, niż z nią samą. Przez chwilę patrzyła 
na  chłopca  z przerażonym  współczuciem,  a potem,  widząc, że  ten  się do niej  uśmiecha, 
zdumiona   uśmiechnęła   się   także.   Trwało   to   tylko   mgnienie   oka,   lecz   przez   tę   chwilę 
rozjarzyła   się  cała  ciepłą,   jasną,  współczującą  dobrocią.  Zanim   chmura  na   nowo  zasnuła 
czyste niebo, dziewczyna przechyliła się przez łęk siodła swojej ciotki i rzuciła na trawę u 
stóp chłopca garść drobnych monet. Bran był tak oszołomiony, że nie schylił się nawet, żeby 

8

background image

je podnieść, tylko odprowadzał ją wzrokiem z szeroko otwartymi oczyma i buzią.

Poza panną nikt z orszaku nie poszczycił się hojnością. Czekano z tym, by zrobić 

większe wrażenie  w bramie  opactwa, gdzie z pewnością  zebrał się już tłum ożywionych 
nadzieją żebraków.

Z jakiegoś tajemniczego powodu Cadfael odwrócił wzrok od dziecka, by spojrzeć na 

starego Łazarza. Bran mógł napawać się widokiem pięknych, barwnych szat ludzi, którym się 
w życiu lepiej powiodło, bez żalu czy zawiści. Ale dla doświadczonej starości zakazany owoc 
mógł mieć gorzki smak. Łazarz nie poruszył się; odwrócił głowę w ślad za jeźdźcami, by nie 
tracić z oczu prowadzącej trójki. Nawet jednego spojrzenia nie poświęcił damom i sługom, 
którzy jechali z tyłu. Pomiędzy kapturem a kwefem błyszczały blade, błękitne jak lód oczy, 
wpatrując się bez zmrużenia w pannę tak długo, jak długo było  ją jeszcze widać. Kiedy 
ostatni juczny kucyk zniknął za zakrętem rogatek, stary człowiek nadal stał bez ruchu, jak 
gdyby   uparty   wzrok   mógł   go   ponieść   aż   do   bram   miasta   i   przeniknąć   mury,   trzymając 
przejezdnych pod czujną, nieprzerwaną strażą.

Brat Marek wolno wypuścił powietrze z płuc i odwrócił się, spoglądając na Cadfaela z 

posępnym zdumieniem.

- A więc to ona? I chcą ją oddać temu mężczyźnie? Mógłby być jej dziadkiem - i to 

nie miłym ani dobrodusznym. Jak coś takiego może się zdarzyć! - spojrzał na pustą drogę 
zupełnie tak samo, jak jego sędziwy pacjent. - Taka młoda, taka maleńka! A widziałeś, jak 
smutną miała twarz? Ten ślub nie jest po jej woli.

Cadfael  milczał.   Nie  przychodziło   mu  do  głowy nic,   czym   mógłby  pocieszyć   lub 

pokrzepić Marka. Takie małżeństwa były chlebem powszednim, gdy w grę wchodziły ziemie, 
bogactwa albo potężni sojusznicy. Panny-a często także i młodzi panicze - niewiele mieli do 
powiedzenia na temat sposobu, w jaki rozporządzano ich losem. Bywały dziewczęta na tyle 
przebiegłe, by dostrzec korzyść płynącą z poślubienia starego człowieka, jeśli zyskiwały przy 
tym   majątek.   Śmierć   szybko   mogła   uwolnić   młodą   kobietę   od   niechcianego   męża, 
pozostawiając jej włości i status niezależnej wdowy. Przy pewnej dozie szczęścia i sprytu 
następnego   małżonka   mogła   już   wybrać   sama.   Ale   sądząc   z   twarzy   Ivety   de   Massard, 
dziewczyna widziała przed sobą raczej własną śmierć niż zgon narzeczonego.

- Modlę się, by Bóg ją wspomagał! - powiedział Marek żarliwie.
- Możliwe - bąknął Cadfael bardziej do siebie niż do przyjaciela - że ma taki zamiar. 

Ale możliwe też, iż Bóg ma prawo oczekiwać od ludzi niewielkiego wsparcia w załatwieniu 
tej sprawy.

Na  dziedzińcu   biskupiej   siedziby  pachołkowie   Huona   de   Domville   ściągali   juki   z 

końskich   grzbietów   i   biegali   tam   i   z   powrotem   obarczeni   pościelą,   zasłonami   i   innymi 
drobnostkami, mającymi przyozdobić małżeńskie łoże. Podczaszy rozpakował już wino dla 
swego pana i jego delikatnego kuzyna, kanonika Budo. Pokojowy zadbał, by napalono w 
najlepszej   komnacie,   gdzie   wśród   licznych   wygód   czekała   też   miękka,   ciepła   szata   do 
przywdziania  po sztywnym  stroju podróżnym  i futrzane kapcie, które baron nałożył,  gdy 
zdjęto mu  długie, eleganckie  buty.  Domville  rozparł  się w wyściełanym  krześle, szeroko 
rozstawił tęgie uda i z zadowoleniem obracał w palcach puchar grzanego korzennego wina. 
To, że orszak jego narzeczonej zbliżał się właśnie od strony Saint Giles, zdawało się go nie 
obchodzić.   Uważał,   iż   nie   warto   tracić   czasu,   wystając   przy   drodze   tylko   po   to,   żeby 
zobaczyć, jak przejeżdża jego nowy nabytek. Młódkę i tak miał już w kieszeni, a po ślubie 
dość   będzie   okazji,   by   się   jej   napatrzeć   do   woli.   Przybył   do   Shrewsbury,   aby   zawrzeć 
niezmiernie korzystną transakcję, i to korzystną zarówno dla niego, jak i dla wuja i opiekuna 
dziewczyny.  Młoda, piękna i apetyczna  żonka była  mile  widzianą premią,  ale w gruncie 
rzeczy nie miało to większego znaczenia.

Joscelin Lucy oddał konia pachołkom, kopniakiem usunął z drogi kosz z obrusami i 

był już jedną nogą we wrotach, gdy Simon Aquillon, najstarszy z trzech giermków w służbie 
Domville'a, chwycił go za ramię.

- Dokąd to tak pilno? Wiesz dobrze, że gdy tylko wychyli pierwszy puchar, zacznie 

cię wzywać wielkim głosem. Dziś twoja kolej usługiwać miłościwym panom.

Joscelin przejechał ręką po płowej czuprynie i zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Miłościwi? Widziałeś tak samo dobrze, jak ja. Uderzyć biedaka, który nie ośmieli się 

9

background image

oddać, i powalić go, omal nie tratując na śmierć? Tak, ot, bez żadnej przewiny? Niech diabli 
porwą   takie   miłosierdzie!   Mogą   zresztą   wziąć   także   i   jego,   i   jego   wiecznie   spragnioną 
gardziel, nim nie zobaczę Ivety.

- Joss, ty głupcze - mitygował go pospiesznie Simon. - Rozpuszczasz ozór za głośno, a 

któregoś dnia okaże się, że i za często. Wejdź mu teraz w drogę, a wygna cię do domu gołego 
i bosego. Ciekawe, co powiesz ojcu, a Ivecie na pewno to nie pomoże. Tobie też nie.

Pokiwał głową nad przyjacielem z żartobliwą troską, ale go nie puszczał.
- Lepiej idź do niego - dodał. - Inaczej obedrze cię ze skóry.
Najmłodszy z trójki odwrócił się od konia, z którego właśnie zdejmował siodło, i 

wyszczerzył zęby w uśmiechu.

-   Och,   pozwól   mu   rzucić   okiem,   kto   wie,   kiedy   trafi   mu   się   następna   okazja?   - 

Przyjaźnie poklepał Joscelina po ramieniu. - Tym razem ja się pobawię w chłopca na posyłki. 
Powiem   mu,   że  jesteś   zajęty:   pilnujesz,  by  żadnej   beczki  z  winem   nie  uszkodzono   przy 
przenoszeniu. To go ucieszy. Idź i nasyć oczy. Choć jaki z tego pożytek dla ciebie czy dla 
niej...

- Zrobisz to, Guy? Dobry chłop z ciebie! Zastąpię cię, kiedy tylko zechcesz!
Joscelin z powrotem zerwał się ku bramie, lecz Simon za- rzucił mu rękę na ramię i 

ruszył obok.

- Pójdę z tobą. Na razie nie będzie mnie potrzebował. Ale posłuchaj, Joss - Simon 

spoważniał. - Nie wystawiaj na próbę jego cierpliwości. Wiesz, że może cię wywyższyć, jeśli 
go zadowolisz. Tego pragnie i oczekuje twój ojciec, a ty jesteś głupcem, narażając całą swoją 
przyszłość. Jeśli wysilisz się choć trochę, możesz wejść w jego łaski, w końcu nie jest dla nas 
aż tak srogi.

Obaj wysocy, postawni młodzieńcy przeszli przez wrota i zatrzymali się w załamaniu 

wału, wyglądając na podgrodzie. Simon był od Jossa o dłoń niższy i trzy lata starszy. Je- go 
ponury jasnowłosy przyjaciel zagryzł nadąsane usta i wbił chmurny wzrok w ziemię.

- Moja przyszłość, powiadasz? Co więcej może mi zrobić, niż odprawić do ojca, i po 

kiego diabła ja mam się tym kłopotać? Czekają na mnie dwa niezłe lenna, a tych nie może mi 
odebrać. Są zresztą i inni panowie, którym mogę służyć. Znam rycerskie rzemiosło i sam 
najlepiej potrafię się zatroszczyć...

Simon roześmiał się i wciąż obejmując druha, potrząsną nim kpiąco.
- Potrafisz, a jakże! Wiem, wiem, przekonałem się o tym na własnej skórze!
- Teraz, gdy cesarzowa znów jest w Anglii i lada dzień zacznie się walka o tron, wielu 

panów szuka ludzi, którzy potrafią dobrze robić mieczem. Mógłbym się zaciągnąć. Lepiej 
pomyśl o sobie! Masz do stracenia nie mniej niż ja. Te- raz może jesteś jego siostrzeńcem i 
spadkobiercą, ale co będzie, jeśli...

Zacisnął   zęby.   Ciężko  było   powiedzieć   to  na głos.  Ale  Joscelin   miał  perwersyjną 

ochotę wbić sobie nóż głęboko w ciało i jeszcze okręcić, by podwoić ból.

- Jeśli sprawy przybiorą inny obrót? - podjął. - Młoda żona... A jeżeli z tego związku 

urodzi mu się syn? Drzwi zatrzasną ci się na nosie, stary.

Simon   odrzucił   głowę   w   tył,   dotykając   muru   ciemnymi   kędziorami,   i   zaśmiał   się 

jeszcze głośniej.

- Co takiego? Po trzydziestu latach małżeństwa z ciotką Isabel i Bóg jeden wie ilu 

przygodnych  wieśniaczkach? I nigdy nikt nie ujrzał ani jednego berbecia? Chłopie, jeżeli 
oprócz swych wybujałych żądz mój wuj ma w sobie choć krztynę nasienia, klnę się, że sam 
zjem na surowo jego latorośl! Jestem bezpieczny. Memu dziedzictwu nic nie zagraża. Mam 
dwadzieścia pięć lat, a on zbliża się do sześćdziesiątki. Mogę zaczekać! - wyprostował się 
nagle. - Patrz, jadą!

Ale   Joscelin   dojrzał   już   pierwsze   barwne   rozbłyski   na   drodze   i   znieruchomiał, 

zapatrzony   w   dal.   Orszak   Godfryda   Picarda   nadjechał   kłusem,   spiesząc   ku   gościnnemu 
opactwu. Simon poczuł, że Joss się cofa, i rozluźnił uścisk.

- Na miły Bóg, chłopcze, po co to wszystko? Ona nie jest dla ciebie! - westchnął z 

rozpaczą, lecz Joss nawet go nie usłyszał.

Nadjechali. Dwa smukłe, przebiegłe i chciwe wilkołaki nie odstępowały dziewczyny. 

Picardowie dumnie unosili głowy, lecz brwi mieli ściągnięte, a twarze skrzywione, jak gdyby 

10

background image

po drodze stało się coś, co zwarzyło im humory. A po- między nimi jechała ona - pobladła, 
zrozpaczona, zamknięta w złotej muszli przed oczyma gawiedzi. W drobnej twarzyczce widać 
było tylko oczy, zogromniałe, lecz ślepe. Patrzyły w pustkę, nie zauważając niczego, aż była 
już niemal przy nim i wtedy coś - miał nadzieję, że jego bliskość i tęsknota - dotarło do niej. 
Zadrżała i nie śmiejąc poruszyć głową, zwróciła tylko te wielkie oczy ku miejscu, gdzie stał. 
Nie mógł odgadnąć, czy go widziała, ale był pewien, że wie, iż on tu jest, że czuje go skórą, 
węchem, oddechem, jadąc tuż obok w otoczeniu swych strażników. Była  zbyt  mądra, by 
rozglądać   się   wokół;   ze   zmartwiałej   twarzy   nie   zniknął   wy-   raz   rezygnacji,   lecz   gdy  go 
mijała, podniosła dłoń do policzka i przytrzymała  ją tak przez chwilę, nim pozwoliła jej 
opaść.

- Widzę zaiste - westchnął Simon, obejmując przyjaciela ramieniem i prowadząc z 

powrotem na dziedziniec - że do tej pory nie dałeś za wygraną. Na Boga, na co ty liczysz? Za 
dwa dni ona zostanie moją dostojną ciotką, panią de Domville.

Joscelin   milczał.   Myślał   o   uniesionej   dłoni   i   w   głębi   serca   wiedział,   że   jej   palce 

dotknęły ust. To było więcej, niż przyrzekła.

Całą   klasztorną   gospodę   oprócz   zwykłych   pomieszczeń   oddano   Godfrydowi 

Picardowi i jego weselnym gościom. Znalazłszy się w komnacie sam na sam z mężem, Agnes 
Picard zwróciła się do niego z zaniepokojoną miną:

- Mimo wszystko nie podoba mi się ten jej spokój. Nie ufam jej.
Picard zbył to lekceważącym wzruszeniem ramion.
- A tam, zbytnio się przejmujesz. Porzuciła już myśl o walce. Została poskromiona. 

Co może zrobić? Daniel otrzymał rozkaz nie wypuszczać jej za wrota, a Walter pilnuje drzwi 
do zakrystii. Nie ma stąd innego wyjścia, chyba że znajdzie sposób, by przefrunąć nad murem 
albo   przeskoczyć   nad   potokiem.   Nie   zawadzi   trzymać   ją   na   oku,   choćby   i   w   czterech 
ścianach, lecz z dala, żeby nie zwracać uwagi. Pewien jestem zresztą, że zbyt wysoko ją 
cenisz. Ta wystraszona mysz nie ma dość odwagi, by stanąć przed ołtarzem i powiedzieć 
“nie".

- Daj Boże - posępnie stwierdziła żona. - Słyszałam, że dla opata Radulfusa wiele 

ważą godność i prawa opactwa. Nie uszanuje baronów, jeśli zda mu się, że ktoś te prawa 
pogwałcił. Chciałabym być równie jak ty pewna jej uległości.

- Powtarzam ci, kobieto, że za dużo myślisz. Kiedy już doprowadzimy ją przed ołtarz, 

wyrecytuje wszystko tak, jak się jej każe. Bez obawy!

Agnes przygryzła wargę, nadal nie przekonana do końca.
- Cóż, może i tak będzie. Daj Bóg, żebyśmy mieli już to za sobą. Odetchnę lżej, gdy te 

dwa dni przeminą.

W   ogrodowej   pracowni   Cadfaela   braciszek   Oswin   szurał   nogami,   splatał   duże, 

pracowite, lecz niszczycielskie dłonie i spozierał baranim wzrokiem. Cadfael rozejrzał się 
bacznie po chacie, pewien, że zaraz usłyszy złą nowinę. To, że chłopak sam, bez pokazywania 
palcem, wiedział, że coś nabroił, trzeba już było uznać za znaczny postęp. Na oko większość 
rzeczy była na swoim miejscu. Ogień na kominie tlił się spokojnie, w powietrzu nie unosił się 
żaden  dający  się  wyczuć   odór,  a  wina  w   wielkich  gąsiorach   bulgotały  sobie  nieśmiało   i 
cichutko jak zwykle.

Brat Oswin sumiennie relacjonował swoje dokonania, starając się zrobić jak najlepsze 

wrażenie, nim spadnie nań grom.

- Brat pielęgniarz zabrał swoje powidełka i proszki, a bratu przeorowi sam zaniosłem 

ten lek na trawienie, który dla niego zrobiłeś. Pigułki, które zostawiłeś do suszenia, powinny 
być już gotowe. Zioła na wywar utarłem na miałki proszek, żebyś miał je pod ręką jutro z 
rana.

Ale...   Tak,   teraz   nadeszła   pora   na   złe   wieści.   To   spojrzenie,   pełne   zdumionego 

wyrzutu, że uczynek, podjęty z ufnością i w najlepszej wierze, obrócił się przeciw niemu.

- Ale dziwna rzecz... Nie pojmuję, jak to się mogło stać, z pewnością garnek był 

pęknięty, choć nie zauważyłem żadnej rysy. Kordiał, który zostawiłeś na piecu... Cały czas 
nad nim czuwałem. Jestem pewien, że zdjąłem go z ognia, gdy miał odpowiednią gęstość, a 
potem utarłem go tak, jak mi kazałeś. Sam mówiłeś, że jest pilnie potrzebny dla starego brata 
Franciszka, bo piersi tak go bolą. Pomyślałem, że wystudzę go szybko i wleję do butelki, żeby 

11

background image

cię wyręczyć. Zestawiłem więc garnek z komina i włożyłem do miski z zimną wodą...

- I garnek pękł - dokończył z rezygnacją Cadfael.
- Rozpadł się- przyświadczył Oswin zdumiony i rozżalony - na dwa wielkie kawały, a 

cały  miód   z  ziołami   wylał   się  z niego   do wody.  Przedziwne!  Wiedziałeś,   że  garnek  był 
pęknięty?

- Synu, garnek był zdrowy jak dzwon i do tego najlepszy, jaki miałem. Ale ani on, ani 

żaden inny nie jest przeznaczony do tego, by brać go wprost z ognia i wsadzać do zimnej 
wody.   Glina   nie   lubi   takich   gwałtownych   zmian,   kurczy   się   i   pęka.   A   skoro   już   o   tym 
mówimy - dodał Cadfael szybko - bądź pewien, że szklanym  flaszkom też by się to nie 
spodobało. Jeśli chcemy w nie nalać coś gorącego, musimy je najpierw ogrzać. Nigdy nie 
przenoś żadnej substancji bezpośrednio z chłodu w ukrop, czy też z ukropu w chłód.

-   Posprzątałem   wszystko   -   powiedział   chłopak   przepraszająco.   -   Garnek   też 

wyrzuciłem. Cokolwiek byś mówił, twierdzę, że musiał mieć rysę. Ale przykro mi, że kordiał 
się zmarnował, więc po wieczerzy wrócę tu i przygotuję świeży wywar.

Boże uchowaj! - pomyślał Cadfael, ale powstrzymał się od powiedzenia tego na głos.
- Nie, synu  - rzekł spokojnie. - Twoim pierwszym  obowiązkiem  jest przestrzegać 

reguły i wziąć udział w wieczornych modlitwach. Sam przyrządzę kordiał. - Musiał odtąd 
bronić swych garnków przed dobrymi chęciami Oswina. - Teraz zmykaj i przygotuj się do 
nieszporów.

Tak   więc   najnowszy   wyczyn   brata   Oswina   stał   się   przyczyną,   dla   której   Cadfael 

powrócił do herbarium po wieczerzy i wplątał się we wszystko, co zdarzyło się później.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sir Godfryd Picard i jego połowica przybyli uroczyście na nieszpory. Maleńka Iveta 

de Massard wyglądała pomiędzy nimi jak jagnię wiedzione na rzeź. Mocno podstarzała dama 
o surowej twarzy niosła modlitewnik lady Picard, a sir Godfrydowi towarzyszył sługa. Iveta 
zdjęła paradne szaty i przyszła odziana w prostą ciemną suknię, a grube warkocze okryła 
namitką. Klękała i wstawała ze spuszczonymi oczyma i bladą, pozbawioną wyrazu twarzą. 
Cadfael z ciekawością i współczuciem obserwował ją ze swego miejsca wśród braci i im 
dłużej   się   przyglądał,   tym   bardziej   się   dziwił.   Czy   mogła   być   spokrewniona   z   rycerzem 
krzyżowym, którego imię było legendą dla współczesnych, choć pewnie obecne pokolenie już 
o nim zapomniało? Ledwie czterdzieści lat mija od śmierci człowieka, a nawet imię jego jest 
martwe.

Po nieszporach, gdy bracia wysypali się do refektarza, Iveta wstała i ze splecionymi 

dłońmi   przeszła   szybko   do   kaplicy   Marii   Panny.   Tam   upadła   na   kolana   przed   ołtarzem. 
Cadfael miał wrażenie, że lady Agnes chciała ruszyć za nią, lecz mąż powstrzymał ją, kładąc 
jej dłoń na ramieniu. Przeor Robert Pennant, nieodmiennie życzliwy dla wysoko urodzonych 
normańskich   ziomków,   kłonił   ku   nim   właśnie   szlachetną   siwą   głowę   z   uprzejmym 
zaproszeniem, którego nie wypadało im odrzucić. Dama rzuciła jedno ostre spojrzenie na 
pochyloną postać siostrzenicy, zatopionej w żarliwej modlitwie, i kapitulując z godnością, 
podążyła za przeorem, wsparta na ramieniu męża.

Cadfael   w   pośpiechu   przełknął   wieczerzę   w   towarzystwie   współbraci.   Nadal 

poruszony był wydarzeniami dnia. Niestety, na te troski nie znalazłby leku wśród wszystkich 
swoich   ziół.   Prócz   tego   wieczorem   miała   go   jeszcze   czekać   dodatkowa   praca,   którą 
zawdzięczał niewyczerpanym pokładom optymizmu brata Oswina.

Iveta   pozostała   na   klęczkach,   aż   wszystko   wokół   ucichło.   Potok   pochlebnych 

frazesów,   płynący   nieprzerwanie   z   ust   przeora,   zamarł   w   oddali.   Dziewczyna   odczekała 
jeszcze chwilę, po czym zerwała się i podbiegła do południowych drzwi kościoła, by wyjrzeć 
przez   nie   na   klasztorny   dziedziniec.   Robert   zaciągnął   gości   na   wirydarz,   gdzie   kazał   im 
podziwiać ostatnie kwiaty troskliwie pielęgnowanych róż. Stali zwróceni do niej plecami, 
zachodni krużganek klasztoru był pusty. Iveta zebrała w garść spódnice, a także całą odwagę. 
Tylko ona jedna wiedziała, ile w tym geście było bohaterstwa, a jak mało nadziei. Niczym 
spłoszona przez kota mysz wybiegła na wielkie podwórze i z rozpaczą rozejrzała się wokół.

W tym zakątku opactwa znalazła się po raz pierwszy i nie bardzo wiedziała, dokąd iść. 

12

background image

Między zabudowaniami przy- klasztornej gospody a siedzibą opata przykuła jej wzrok zieleń 
plecionego żywopłotu, który ciągnął się wzdłuż wąskiej alejki, a dalej - kiwające się sennie na 
wietrze liściaste głowy drzew. O tej porze roku ogrody z pewnością były już puste. Joscelin 
powiedział, że tam właśnie będzie na nią czekał, a kiedy go mijała, dała mu znak, że go nie 
zawiedzie. Po co to zrobiła? Czy mogło ją czekać coś lepszego od pożegnania ? A jednak 
pobiegła w tamtą stronę z desperacką odwagą, którą powinna była przywołać dawno temu, 
jeszcze zanim było za późno. Teraz nieodwołalnie obowiązywał ją kontrakt, niemal równie 
wiążący jak samo małżeństwo. Łatwiej było opuścić grono żyjących niż nie dotrzymać takiej 
umowy.

Wokół niej zamknęły się ciemne zielone ściany, pogłębiając jeszcze cień zmierzchu. 

Wciągnęła głęboko powietrze i zwolniła kroku, niepewna, w którą stronę ma iść. W prawo 
ścieżka   biegła   na   tyłach   gospody,   obok   stawów   rybnych   opactwa.   Za   drugim   stawem 
wypływający z młyna strumień przecinała wąska kładka, która zaprowadziła Ivetę wprost do 
furtki w omszałym kamiennym murze. Kiedy ów następny mur odgrodził ją od ludzkich oczu, 
poczuła się bez porównania bezpieczniej. Szła, rąbkiem spódnic roztrącając rosnące wokół 
zioła, z których unosiła się fala korzennie słodkawych zapachów, które napełniały ją dziwną 
otuchą i spokojem. Rozmaryn, lawenda, mięta i tymianek, i wszystkie inne rośliny gotowe już 
do   zimowego   snu   przesyciły   ten   ogród   aromatem   zwarzonym   już   cierpkim   posmakiem 
jesieni. Letnie żniwo odeszło w przeszłość.

Z niszy w murze wyciągnęła się do niej czyjaś dłoń i schwyciła jej rękę.
-   Tędy,   szybko   -   rozległ   się   naglący   szept.   -   Tam   w   rogu   jest   szopa,   pracownia 

aptekarza. Chodź! Nikt nas nie będzie w niej szukał.

Za każdym razem, kiedy była blisko niego - a okazje te były krótkie i nieliczne - sam 

jego wzrost zarazem zdumiewał ją i krzepił. Joscelin miał długie ramiona, wąskie biodra, a 
jego głowa, barki i szeroka pierś wznosiły się wysoko nad jej głową. Miała uczucie, że w jego 
cieniu może się schronić przed każdym niebezpieczeństwem, niczym w obronnej wieżycy. 
Ale   wiedziała,   że   tak   nie   jest.   Wiedziała,   że   w   rzeczywistości   jej   rycerz   jest   tak   samo 
bezbronny i bezsilny, jak ona. Na samą myśl o tym ogarniał ją przestrach jeszcze większy, niż 
gdy rozmyślała o sobie. Raz urażony wielmoża mógł zniszczyć młodego giermka, choćby ten 
był nie wiedzieć jak wysoki i silny, i szeroki w ramionach.

- Ktoś tu może przyjść - szepnęła, kurczowo czepiając się jego dłoni.
- Tak późno? Nikt nie przyjdzie. Teraz spożywają posiłek, a potem zbiorą się w sali 

kapitulnej.

Objął ją ramieniem  i pociągnął  za sobą pod okap dachu,  z którego  zwieszały się 

szeleszczące pęki suszonych ziół, a potem do ciepłej drewnianej szopy, gdzie na półkach 
połyskiwały   szklane   słoje,   a   w   ciemnościach   jarzyło   się   maleńkie   czerwone   oko   żaru, 
przetrzymywanego  w piecyku, by w każdej chwili można  było  rozniecić  ogień na nowo. 
Młodzieniec zostawił drzwi otwarte, tak jak je zastał. Lepiej nie ruszać niczego, nie zdradzać 
odwiedzin nieproszonych gości.

- Przyszłaś, Iveto! Tak się bałem...
- Wiedziałeś przecież, że przyjdę!
- ... bałem się, że będą śledzić każdy twój ruch, że nawet na chwilę nie spuszczą cię z 

oka. Słuchaj, nie mamy wiele czasu. To niepodobna, nie wolno wydać cię w ręce tego starego 
lubieżnika. Jutro, jeśli mi ufasz, jeśli chcesz ze mną odejść, przyjdź tu o tej samej godzinie.

- O, Boże! -jęknęła głucho. - Dla czego łudzimy się, że może być jakaś ucieczka?
- Ależ jest, musi być! - upierał się gorąco. - Jeśli na- prawdę chcesz tego! Jeśli mnie 

kochasz...

- Jeśli cię kocham!
Rzuciła mu się w objęcia, z całych sił przyciskając do siebie wątłymi ramionami to 

twarde młode ciało, którego nawet nie mogła do końca objąć.

W tej właśnie chwili sylwetka Cadfaela, który w błogiej nieświadomości nadszedł 

cicho starannie przystrzyżoną trawiastą alejką, przesłoniła otwarte drzwi. Braciszek zakonny 
był zaskoczony o wiele bardziej od młodych, a sądząc z ich twarzy - o wiele mniej straszny 
niż ktoś, za kogo w pierwszej chwili go wzięli. Iveta odsunęła się w tył i cofała do- póty, 
dopóki   jej   plecy   nie   oparły   się   o   drewnianą   ścianę   szopy.   Chłopak   stał   bez   ruchu   przy 

13

background image

palenisku. Oboje starali się odzyskać kontenans z wdziękiem, który co najmniej w połowie 
wypływał z desperacji.

- Proszę wybaczyć - powiedział Cadfael spokojnie. - Nie wiedziałem, że czekają tu na 

mnie pacjenci. Pojmuję, iż to brat pielęgniarz skierował was do mnie, szlachetni państwo. 
Wiedział, że będę pracował w herbarium aż do komplety.

Gdyby przemówił do nich po walijsku, efekt byłby za- pewne ten sam. Desperacja 

jednak   często   wyostrza   zdolność   pojmowania   i   przy   odrobinie   szczęścia   mogli   jeszcze 
skorzystać  z wymówki,  którą im w pośpiechu podsunął. Albowiem Cadfael usłyszał  coś, 
czego oni nie słyszeli - szelest szat na ścieżce za domem i zbliżające się gniewnie szybkie 
kobiece kroki. Stanął koło piecyka, uderzając krzesiwem o krzemień, by zaświecić oliwną 
lampkę, gdy w drzwiach ukazała się wysoka postać Agnes Picard. Powiało mrozem. Ciemne 
brwi lady Picard ściągnięte były w srogą poziomą krechę.

Cadfael   zapalił   i   ustawił   kaganek,   po   czym   odwrócił   się,   by   do   małego   pudełka 

nałożyć   podsuszonych   przez   brata   Oswina   pigułek   -   małych,   białych   placuszków   z 
wiatropędnego   proszku,   zlepionego   klejem   skrobiowym.   Ta   czynność   pozwoliła   mu 
beztrosko odwrócić się tyłem do stojącej w wejściu kobiety, choć doskonale wiedział o jej 
obecności. Kiedy stało się jasne, że żadne z dwojga młodych nie jest w stanie wydusić z 
siebie rozsądnego słowa, mówił dalej za siebie i za nich:

-   Zapewne   męcząca   podróż   -   rzekł   swobodnie,   nakrywając   pudełko   wieczkiem   - 

przyprawiła cię, pani, o ból głowy. Bardzo mądrze, że udałaś się po radę do brata Edmunda. 
Bólu głowy nie wolno lekceważyć. W przeciwnym razie odbiera sen, którego tobie, pani, 
potrzeba. Zaraz sporządzę odpowiedni napitek. Ten młody rycerz nie będzie miał mi za złe, 
jeżeli jego pan zaczeka kilka chwil na swój lek.

Joscelin tymczasem odzyskał przytomność umysłu. Przezornie odwrócony bokiem do 

budzącej postrach zjawy w drzwiach, zapewnił ochoczo, iż z przyjemnością poczeka, aż lady 
Iveta otrzyma wszystko, czego jej trzeba. Cadfael sięgnął na półkę po niewielką czarkę i z 
rzędu stojących za nią butelek wybrał jedną. Właśnie nalewał jej zawartość do czarki, gdy 
rozległ się za nim głos spokojny, lecz zimny i ostry jak najlepsza damasceńska stal.

- Iveto!
Cała trójka odwróciła się, z dużym powodzeniem udając niewinne zaskoczenie. Agnes 

wkroczyła do szopy, podejrzliwie mrużąc oczy.

- Co ty tutaj robisz? Wszędzie cię szukałam. Czekamy na ciebie z wieczerzą!
- Wasza szlachetna siostrzenica, pani - odezwał się Cadfael, ubiegając dziewczynę, 

cokolwiek zamierzała powiedzieć - cierpi na zwyczajną po trudach podróży przypadłość i brat 
pielęgniarz słusznie uczynił, kierując ją do mnie po lek.

Wręczył  czarkę Ivecie, która przyjęła ją jak ktoś pogrążony we śnie. Twarz miała 

zastygłą i białą jak kreda i tylko strach i rozpacz wyzierały z udręczonych oczu.

-   Wypij   to   teraz,   pani,   nim   pójdziesz   na   wieczerzę.   Nie   obawiaj   się,   ów   lek   z 

pewnością ci nie zaszkodzi.

Bo i nie mógł zaszkodzić, czy bolała ją głowa, czy też nie. Było to jedno z najlepszych 

win Cadfaela. Każdego roku robił go tylko parę butelek, które chował dla swoich ulubieńców. 
Zakonnik z satysfakcją odnotował lekkie zaskoczenie i podziw, które zamigotały w oczach 
dziewczyny,   choć   zgasły   równie   szybko,   jak   się   pojawiły.   Oddała   mu   pusty   pucharek   i 
podziękowała bledziutkim uśmiechem. Na Joscelina w ogóle nie odważyła się spojrzeć.

- Wdzięczna ci jestem, bracie - rzekła ledwie dosłyszalnym głosem - za twoją dobroć. 

A odwracając się do majaczącej w półmroku, bacznie obserwującej ją kobiety, dodała:

- Przykro mi, że kazałam ci czekać, ciotko. Jestem gotowa.
Agnes Picard nie odezwała się ani słowem, odstąpiła tylko na bok, lodowatym gestem 

wskazując   siostrzenicy,   że   ma   wyjść   pierwsza.   Odprowadziła   ją   do   drzwi   gniewnym 
wzrokiem,   a   nim   sama   wyszła,   rzuciła   jeszcze   młodemu   mężczyźnie   długie,   przenikliwe 
spojrzenie, w którym czaiły się wszelkie możliwe groźby. Być może zachowano pozory, lecz 
z pewnością Agnes Picard nie dała się zwieść im nawet na jedną chwilę.

Narzeczona i jej cerber odeszły, szelest szat ucichł na ścieżce. Przez długą chwilę 

dwóch  pozostałych  w  chacie  mężczyzn  patrzyło  na  siebie  bezradnie   w  milczeniu.   Potem 
Joscelin wypuścił wreszcie wstrzymywany oddech w przeciągłym jęku i rzucił się na ławę 

14

background image

pod ścianą.

- Ta wiedźma powinna w tej chwili spaść z mostku, po którym  idzie, i utonąć w 

stawie!  Ale  nic  nigdy  nie  dzieje  się  tak,  jak  powinno! Nie  sądź,  bracie,  żem  ci  nie  jest 
wdzięczny za dobrą wolę i twoje dla nas staranie, lecz mam obawy, iż wszystko na próżno. 
Myślę,   że   jędza   od   pewnego   już   czasu   mnie   podejrzewała.   Znajdzie   sposób,   bym   za   to 
zapłacił.

- Możliwe, że w tym przypadku ma rację -przyznał uczciwie Cadfael. - Niech Bóg 

przebaczy mi te kłamstwa!

- Nie skłamałeś! Jeżeli nawet nie boli jej głowa, dolega jej coś znacznie gorszego: ból 

serca!   -   Młodzieniec   gwałtownie   przejechał   palcami   przez   strzechę   jasnych   włosów   i   na 
powrót oparł głowę o ścianę. - Co jej dałeś?

Wiedziony nagłym impulsem, Cadfael ponownie napełnił kubek i podał go młodemu 

giermkowi.

- Proszę. Tego rodzaju napitek zapewne ci nie zaszkodzi. Bóg jeden wie, czyś  na 

niego zasłużył, ale wstrzymam się z sądem, póki cię lepiej nie poznam.

Brwi Joscelina, wyraźne jak skrzydła ptaka i o wiele ciemniejsze od włosów, uniosły 

się z uznaniem, gdy poczuł smak wina. Czoło i policzki młodzieńca pokrywała ciemno- złota 
opalenizna, zwyczajna u kogoś, kto większość czasu spędza w siodle, lecz dość rzadka u ludzi 
o równie jasnej cerze. Oczy, które spoglądały nieufnie na Cadfaela znad krawędzi kubka, były 
promiennie błękitne, takie, jak je zapamiętał z Saint Giles. Przywodziły na myśl bławatki w 
łanie   pszenicy.   Chłopak   nie   wyglądał   na   oszusta   czy   uwodziciela,   przypominał   raczej 
wyrośniętego uczniaka, uczciwego, niecierpliwego, bystrego na swój sposób i raczej niezbyt 
mądrego. Spryt i mądrość niekoniecznie muszą chodzić w parze.

-   To   najlepsze   lekarstwo,   jakiego   kiedykolwiek   dane   mi-   było   skosztować   - 

powiedział, ujęty i rozbrojony. - Byłeś dla nas, bracie, niezwykle hojny i szybko zrozumiałeś, 
co się dzieje. A przecież nic o nas nie wiesz i nigdy nas nie widziałeś.

- Widziałem już was oboje - poprawił go Cadfael. Zaczął odmierzać do moździerza 

porcje   ziół,   zbawiennych   dla   chorych   płuc.   Sięgnął   po   niewielki   miech,   by   rozdmuchać 
uśpiony żar w piecyku. - Przed kompletą muszę jeszcze sporządzić syrop - powiedział. - Nie 
będziesz chyba miał mi za złe, jeżeli rozpocznę pracę?

- Przeszkadzam ci, wybacz. Nazbyt już długo zaprzątam ci głowę.
Zwlekał jednak z odejściem. Za bardzo był przepełniony troskami, chciał je zrzucić z 

serca,   a   nie   mógł   ich   podzielić   z   nikim   innym   prócz   tego   cierpliwego   przygodnego 
znajomego, którego zapewne nie miał już nigdy ujrzeć.

- Czy mógłbym zostać tu jeszcze chwilę?
- Oczywiście, jeśli masz czas, by zostać. Bo przecież służysz Huonowi de Domvilee, a 

rzekłbym, iż to wymagający pan. Widziałem cię, gdy przejeżdżałeś przez Saint Giles. Pannę 
też widziałem.

- Byłeś tam? Ten stary człowiek... czy aby nie doznał szwanku?
Poczciwy chłopak, naprawdę go to obeszło. Mając wyżej oczu własnych zmartwień, 

był jeszcze zdolny odczuwać oburzenie na widok obrazy cudzej godności.

- Ani na ciele, ani na umyśle. Tacy jak on żyją w poniżeniu, które przekracza wszelkie 

upokorzenia. Nie przejął się ciosem barona. Był ponad to.

Joscelin otrząsnął się z własnych zgryzot na tyle, by poczuć ciekawość.
- Byłeś wśród nich... wśród tych ludzi? Czy... Wybacz, nie chciałbym cię urazić, ale 

czy nie boisz się przebywać z nimi? Czy zaraza nie przejmuje cię strachem? Nieraz myślałem, 
że KTOŚ przecież się o nich troszczy. Wiem, że muszą żyć na uboczu, lecz zarazem nie mogą 
być zupełnie od- cięci od ludzi.

-   Strach   ma   to   do   siebie   -   powiedział   Cadfael   z   namysłem   -   że   do   niczego   nie 

prowadzi. W potrzebie  zapomina  się o nim.  Czy wzdragałbyś  się ująć rękę trędowatego, 
gdyby jemu lub tobie mogło to ocalić życie? Wątpię. Najpierw byś ją schwycił, a później 
dopiero się zastanawiał. Wtedy zaś trwożne myśli byłyby już tylko próżną stratą czasu. Nie 
musisz dziś usługiwać swemu panu przy stole, prawda? Zostań więc i opowiedz mi o sobie, 
jeśli taki masz zamiar. W najgorszym razie winien mi jesteś przeprosiny. W najlepszym - 
wyjaśnienie, dlaczego wdarłeś się tu bez zaproszenia.

15

background image

Mówił tak, choć wcale nie był  gniewny na młodego  intruza. Joscelin  machinalnie 

wziął od niego miechy i zaczął podsycać ożywający na palenisku ogień.

- Ma nas trzech - rzekł młodzieniec w zadumie. - Dziś służy mu do wieczerzy Simon, 

Simon Aquillon, syn jego siostry.  Trzeci to Guy Fitz-John, on też ma służbę. Nie muszę 
jeszcze wracać. Ty mnie nie znasz i pewnie masz wątpliwości, czy dobrze zrobiłeś, starając 
się nam pomóc. Nie chciałbym, byś myślał o mnie źle. Bo pewien jestem, że o Ivecie możesz 
myśleć tylko dobrze.

Na wspomnienie dziewczyny jego oblicze znów się za- chmurzyło. Spojrzał posępnie 

w rozniecony przez siebie jasny płomień.

- Ona jest... - Przez chwilę walczył  z własnym  uczuciem, aż wreszcie  wybuchnął 

gwałtownie: - Nie, nie jest doskonałością, jakże mogłaby być! Od kiedy skończyła dziesiątą 
wiosnę życia, strzeże jej tych dwoje! Jeśli byłeś w Saint Giles, widziałeś ich. Obstąpili ją, 
pochwycili   w   kleszcze,   jak   dwa   smoki.   Jej   doskonałość   zbyt   długo   była   zgniatana,   by 
zachować  kształt.  Lecz  gdyby  była  wolna,  odzyskałaby  prawdziwy  charakter,   stałaby  się 
szlachetna i dzielna, jak jej przodkowie. I wtedy nie dbałbym o to - zwrócił na Cadfaela 
oślepiająco błękitne roziskrzone oczy - że odda rękę komu innemu, nie mnie. Nie - dodał po 
chwili. - Byłbym skłamał. Cierpiałbym srodze, ale zniósłbym to i mimo wszystko był- bym 
zadowolony. Tylko tego podłego kupczenia jej osobą, tej hańby nie zniosę!

- Pilnuj miecha! Dobrze, już możesz wyjąć, ogień jest dostatecznie duży. Połóż go 

tam, na kamieniu. Zuch chłopak! Proponuję ci uczciwą zamianę - imię za imię. Ja mam na 
imię Cadfael, jestem Walijczykiem i mnichem tego zakonu, a urodziłem się w Trefriw. - 
Cadfael wcierał miód i naparstek octu w sproszkowane zioła, ogrzewając garnek nad ogniem. 
- A ty kim jesteś?

- Nazywam się Joscelin Lucy. Moim ojcem jest sir Alan Lucy, pan na dwóch zamkach 

w dziedzinie Hereford. Gdy miałem czternaście lat, zostałem paziem Domville'a. Jak każe 
zwyczaj, ojciec wysłał mnie z domu, bym na wielkim dworze uczył się rycerskiego rzemiosła. 
Nie mogę rzec, by mój pan był człowiekiem, któremu ciężko służyć. Ja sam nie mam powodu 
się uskarżać. Ale jego dzierżawcy i poddani, i ci, nad którymi sprawuje sądy... - Zawahał się. 
-   Znam   sztukę   pisania,   czytam   nawet   po   łacinie.   Byłem   w   szkole   u   mnichów,   a   to 
człowiekowi zostaje. Nie twierdzę, że mój pan jest gorszy niż inni mu podobni, ale Bóg 
widzi, że nie jest i lepszy. Winienem był prosić ojca, by przeniósł mnie na inny dwór, ale...

Ale właśnie wtedy Domvilee stanął w konkury, jeśli użyć tego zbyt górnego słowa, do 

ręki dziedziczki Massardów. Ale chłopak ujrzał ją i wpadł w zachwyt, i wyżej uszu zadurzył 
się w tej drobnej, subtelnej, dziewiczej istotce strzeżonej przez dwa smoki. Jego pan miał 
wstęp   wszędzie   tam,   gdzie   była   ona,   a   to   oznaczało,   że   mieli   tam   wstęp   także   i   jego 
giermkowie, choćby dzieliła ich od niej przepaść.

- Zostając z nim - ciągnął młodzieniec, krzywiąc się na myśl o swoim beznadziejnie 

zagmatwanym położeniu - mogłem ją przynajmniej widywać. Gdybym od niego odszedł, jak 
mógłbym się do niej zbliżyć? Więc zostałem. I robię wszystko, by służyć mu uczciwie, bo tak 
ślubowałem. Ale... och, bracie, czy to sprawiedliwe? Czy słuszne? Na miłość Boską, ona jest 
taka młoda, ona drży przed nim, a mimo to widzę jasno, że życie z nim będzie dla niej 
odmianą   na   lepsze   po   tym,   które   pędzi   teraz.   Nie   jest   szczęśliwa   i   nie   szczęścia   może 
oczekiwać w małżeństwie. A ja ją kocham! Ale to nie ma znaczenia. O wiele bardziej liczy 
się JEJ szczęście,

- Hmm... - mruknął nieco sceptycznie Cadfael i zamieszał wrzącą zawartość garnka, 

która bulgocząc z cicha, zaczynała już napełniać szopę słodkim aromatem, od którego kręciło 
się w głowach. - Tak samo klnie się zapewne niejeden kochanek, przez cały czas mając na 
oku głównie własne dobro. Jak sądzę, za chwilę powiesz, że chcesz umrzeć dla niej.

Joscelin niespodziewanie rozpłynął się cały w łobuzerskim uśmiechu.
- Cóż, tak bardzo się znów do śmierci nie palę! Wolał- bym żyć dla niej, jeśliby była 

po temu okazja. Lecz jeżeli pytasz, czy zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by dać jej 
wolność poślubienia mężczyzny, którego sama wybierze, odpowiem: tak, zrobiłbym to. Bo 
ten związek nie jest po jej myśli, obawia się go i brzydzi, a zmusza się ją do niego zupełnie 
wbrew jej woli!

Nie musiał tego podkreślać. Jeden rzut oka na twarz i po- stać dziewczyny powiedział 

16

background image

Cadfaelowi to samo.

- A ci, co powinni najbardziej jej strzec - ciągnął chłopak - i pracować dla jej dobra, 

posługują się nią jedynie dla własnej korzyści. Jej matka, która była siostrą Picarda, zmarła, 
wydając ją na świat, a ojciec - gdy Iveta miała dziesiąty rok. Przekazano ją pod opiekę wuja, 
najbliższego krewnego, w czym nie ma nic złego, jeśli krewny jest taki, jaki być powinien! O, 
nie   jestem   tak   ślepy,   by   nie   widzieć,   że   jak   świat   światem,   wszędzie   zdarzają   się 
opiekunowie,   chcący   wy-   ciągnąć   nadmierne   korzyści   ze   swych   podopiecznych,   miast   z 
pomocą własnych środków powiększać ich majętność. Plądrują ziemie, zamiast je wzbogacić 
dla przyszłego dobra prawowitej dziedziczki. Powiadam ci, bracie, Iveta została sprzedana 
memu panu za jego wpływy i poważanie u króla, za karierę, jaką można robić w jego cieniu, 
choć sama przecie warta jest więcej. Ma niezmierzone ziemie. Jest jedyną, ostatnią z rodu 
Massardów i wnosi w posagu wielki splendor. A zda mi się, że targ, jakiego dobili poza jej 
plecami, oznacza podział tego szlachetnego lenna. Ogromna połać jej ziem zostanie w ręku 
Picarda, a to, co wniesie Domville'owi, będzie bezlitośnie wykorzystywane przez wiele lat, 
nim w  końcu zostanie  mu  przekazane.  Umowa jest bardzo korzystna  dla obu stron, lecz 
krzywda Ivety woła o pomstę do nieba.

I   każde   słowo   mogło   zaiste   być   prawdą.   Bywało   tak,   gdy   osierocone   dziecko 

dziedziczyło wielki majątek. Nawet, jeśli sierotą był chłopiec, myślał Cadfael, jeśli był młody 
i nie miał nikogo, kto by go chronił, żeniono go, aby uzyskać dogodny dla opiekuna sojusz, 
połączyć ziemie nadające się do uprawy czy pognębić rywala. Robiono to równie szybko i 
bezwzględnie, jak w przypadku dziewczyny. A z dziewczyną sprawa była tym prostsza i tym 
mniej   odezwałoby   się   głosów   protestu.   Nie,   nikt   znaczniejszy,   od   barona   po   króla,   nie 
ruszyłby   palcem,   by   odmienić   los   Ivety.   Tylko   nierozważny,   w   gorącej   wodzie   kąpany 
młodzik, taki jak ten tu, gotów był położyć na szali swoje i jej bezpieczeństwo.

Cadfael   nie   pytał,   o   czym   szeptali,   gdy   przyłapał   ich   splecionych   w   uścisku. 

Jakkolwiek   stroskany   i   gniewny,   młody   Lucy   wciąż   chował   w   zanadrzu   nikłą,   utajoną 
nadzieję. To widać było jak na dłoni. Lepiej nie pytać, nie dopuścić, by ją zwierzył, nawet 
gdyby sam chciał. Ale było coś, czego Cadfael musiał się dowiedzieć. Ostatnia dziedziczka 
Massardów, powiedział chłopak.

- Jak miał na imię jej ojciec? - spytał, rozcierając gęstniejący syrop. Przed kompletą 

będzie już mógł go wystudzić.

- Hamon Fitz-Guimar de Massard.
Imię ojca rycerza wypowiedziane zostało z namaszczeniem i dumą. Jak widać, byli 

jednak wśród młodych  i tacy,  których  nauczono należnego  szacunku dla wielkich  imion, 
choćby dawno już pogrzebanych.

-   Jej   dziad   był   tym   Guimarem   de   Massard,   który   zdobywał   Jerozolimę   -   mówił 

Joscelin - a potem został pojmany w bitwie pod Askalonem i umarł z ran. Iveta ma jego 
szyszak i miecz. Fatymidzi odesłali je po jego śmierci. Czci je jak święte relikwie.

Rzeczywiście, poganie uczynili tak w hołdzie dla dzielnego przeciwnika. Proszono ich 

również o zwrot ciała z miejsca tymczasowego pochówku i prośba ta spotkała się z dwornym 
przyjęciem. Lecz wynikłe w tym czasie niesnaski między przywódcami krucjaty kosztowały 
ich utratę portu w Askalonie. Pertraktacje o wydanie ciała paladyna  zostały przerwane, a 
potem zapomniane. Rycerscy nieprzyjaciele urządzili mu godny pogrzeb i tam już pozostał. 
Wszystko to działo się bardzo dawno temu, wiele lat przedtem, nim tych dwoje młodych 
przyszło na świat.

- Pamiętam - rzekł Cadfael.
- To hańba, że ostatnia dziedziczka tak wielkiego rodu ma zostać w podobny sposób 

wykorzystana i unieszczęśliwiona!

-   To   prawda   -   przyznał   Cadfael,   unosząc   garnek   z   ognia   i   stawiając   go   na 

zastępującym podłogę klepisku.

- I tak dalej nie może być - ciągnął Joscelin, zapalając się coraz bardziej. - Tak się nie 

godzi! Powstał z ciężkim westchnieniem.

- Muszę wracać - powiedział. - Nie ma na to rady. Przebiegł wzrokiem rzędy butelek i 

słoi oraz zwisające

Z

  pułapu   pęki   ziół,   czyniące   z   tej   niepozornej   szopy   miejsce   nieograniczonych 

17

background image

możliwości.

- Czy wśród tych wszystkich cudów - zapytał - masz coś, co mógłbym dolać mu do 

kielicha? Jemu lub Picardowi, za jedno mi, komu. Usunięcie ze świata któregokolwiek z nich 
czyni Ivetę wolną. A świat staje się tym piękniejszy.

-   Jeżeli   mówisz   poważnie   -   rzekł   Cadfael   z   naciskiem   -   twoja   dusza   jest   w 

niebezpieczeństwie, chłopcze. A jeśli to próżny żart, zasłużyłeś na potężnego prztyczka w 
ucho. Gdybyś nie był tak wysoki, sam mógłbym się o to pokusić.

Nagły uśmiech rozbłysnął i znikł w jednej chwili, smętny, lecz ciepły.
- Mogę się nachylić - zaproponował młodzieniec.
- Wiesz równie dobrze jak ja, dziecko, że nie ważyłbyś się na postępek tak brudny jak 

skrytobójstwo. Sam sobie czynisz ogromną krzywdę, nadużywając słów.

- Nie ważyłbym się? - powtórzył Joscelin bez uśmiechu. - Nie wiesz nawet, bracie, jak 

dalece ryzykowałbym własną duszę, byle tylko ochronić Ivetę.

Cadfael rozmyślał o tym podczas całej mszy, a potem jeszcze przez ostatnie ciche pół 

godziny, który to czas spędził w łaźni, nim położył się spać. Oczywiście, nie można było 
zrobić nic więcej, jak tylko surowo przywołać chłopca do porządku; powiedzieć mu szczerze 
i stanowczo, iż musi porzucić owe czarne myśli, z których nigdy nic dobrego nie wynika. Dla 
tego,  kto przeznaczony  był  do rycerskiego  stanu, dostępne  były  tylko  rycerskie  sposoby. 
Honor nakazywał  wyrzec  się wszystkich  innych.  Cały kłopot  w tym,  że chłopak istotnie 
przejawiał   zdrowy   rozsądek,   dowodząc,   iż   byłby   głupcem,   wyzywając   swego   pana   na 
uczciwą   walkę,   jak   każe   obyczaj.   Domville   nie   wziąłby   nawet   poważnie   podobnej 
impertynencji, a po prostu wyrzuciłby giermka ze swego domu i na tym sprawę zakończył. A 
wtedy jak zdołałby on pomóc Ivecie?

Cadfael był nie mniej poruszony od Joscelina Lucy. Albowiem chodziło tu o wnuczkę 

Guimara de Massard, pozbawioną rodziny z wyjątkiem tych dwojga, którzy obstąpili ją jak 
nieubłagani strażnicy. Jak można było pozostawić własnemu losowi ostatnią z Massardów? 
Jak mogli tkwić w bezczynności ci, co znali jej dziada i czcili jego pamięć? Tym samym 
byłoby porzucić na polu bitwy towarzysza rannego i osaczonego przez wrogów.

Brat Oswin przysunął się do niego nieśmiało.
-   Czy   syrop   jest   już   gotowy,   bracie?   Narobiłem   szkód,   pozwól   mi   spróbować   je 

naprawić. Wstanę jutro wcześniej i przeleję go do butelek.  Przysporzyłem  ci dodatkowej 
pracy, winienem ci więc wyrękę.

Przysporzył więcej pracy i zgryzot, niż mógłby podejrzewać, za to teraz przynajmniej 

przypomniał   Cadfaelowi   o   jego   podstawowym   obowiązku,   poza   -   rzecz   jasna 
-przestrzeganiem wymogów reguły.

- Nie, nie - odparł pospiesznie Cadfael. - Wywar jest do- skonały, przez noc wystygnie 

i zgęstnieje, a po prymie będzie czas na to, by przelać go do flaszek. Jutro twoja kolej na 
czytanie, musisz trzymać się ściśle obrządku, zajmij się więc wyłącznie Pismem.

I zostaw mój syrop w spokoju, dokończył w myślach, udając się do swojej celi na 

modlitwę.  Z nagłą jasnością uzmysłowił  sobie, jak bardzo podobne były  duże ręce  brata 
Oswina do rąk Joscelina Lucy; i jak jedne z tych dłoni obracały w perzynę wszystko, czego 
dotknęły,   drugie   zaś,   mimo   swej   wielkości,   poruszały   się   delikatnie   i   zwinnie   -   czy   to 
trzymały wodze nakrapianego siwka, miecz albo włócznię, czy też obejmowały wiotkie ciało 
smutnej dziewczyny.

Czy popchnięte do czynu z równą zręcznością dokonałyby mordu?
Następnego ranka Cadfael wstał na długo przed prymą i poszedł rozlać do flaszek 

swoje wczorajsze dzieło, a potem zaniósł miarkę bratu Edmundowi w infirmerii. Dzień wstał 
mglisty i ciepły, bez wiatru. W nieruchomym powietrzu dźwięki zdawały się stłumione, a 
ruchy   łagodniejsze.   Wielki   dziedziniec   przedstawiał   zwykły   obraz   codziennych   zajęć, 
przewidzianych na czas między prymą a rannym posiłkiem. Była więc pierwsza msza dla 
świeckich sług i poddanych opactwa, potem druga msza, a po niej zebranie kapituły, skrócone 
dziś   i   przeprowadzone   wyjątkowo   szybko,   jako   że   było   jeszcze   wiele   pracy   przy 
przygotowaniach   do   jutrzejszych   zaślubin.   Dlatego   też   wolny   czas   do   sumy   o   dziesiątej 
wydłużał się znacznie. Cadfael skorzystał z tej okazji, by wrócić do herbarium i wyznaczyć 
Oswinowi   na   popołudnie   te   zwykłe   zadania,   których   realizacji   nie   stała   na   przeszkodzie 

18

background image

niszczycielska gorliwość. Jesień była  do tego dobrą porą. Ziemię po uprzątnięciu plonów 
trzeba było przekopać i przygotować na nadchodzące mrozy.

Cadfael znalazł się z powrotem na wielkim dziedzińcu przed dziesiątą, gdy bracia, 

nowicjusze,   goście   i   mieszczanie   zaczynali   się   właśnie   schodzić   na   sumę.   W   drzwiach 
gospody   ukazali   się   Picardowie.   Wciśnięta   między   wuja   a   ciotkę   Iveta   robiła   wrażenie 
przygaszonej i opuszczonej, lecz za- razem - choć było to może tylko złudzenie - opanowanej 
i   stanowczej,   jak   gdyby   nikły   powiew   rozproszył   ciężki   opar   jej   rozpaczy,   dając   sercu 
przynajmniej nadzieję na cud. O krok za nią szła starszawa służka o obliczu równie srogim, 
jak sama Agnes Picard. Dziewczę otoczone było więc przezornie ze wszystkich stron.

Państwo szli wolnym krokiem ku południowym drzwiom klasztoru w towarzystwie 

brata Denisa, szpitalnika, gdy nobliwa cisza zakłócona została nagle wściekłym łoskotem 
podków w bramie opactwa. Na dziedziniec wjechał galopem jeździec na nakrapianym siwku. 
Pędził na oślep, omal nie tratując furtiana. Słudzy rozpierzchli się niczym kury umykające 
przed lisem. Jeździec zadarł konia, którego kopyta ślizgały się na nierównym mokrym bruku, 
rzucił mu wodze na szyję i z rozwianą płową czupryną, i gorejącymi oczyma zeskoczył na 
ziemię, zagradzając drogę Picardowi. Z rozstawionymi nogami i wysuniętą do przodu brodą 
młody człowiek stał się ucieleśnieniem furii.

- Mój panie, twoją to sprawką, co mi uczyniono! Wygnany ze służby, przepędzony 

bez powodu ni winy, oto zostałem z niczym prócz konia i sakwy przy siodle i kazano mi 
opuścić   ten   gród   przed   wieczorem!   W   jednej   chwili,   nie   dawszy   mi   rzec   słowa   w   swej 
obronie! Wiem ja dobrze, komu zawdzięczam tę łaskę. To ty, ty oskarżyłeś mnie przed moim 
panem i sprawiłeś, że przegnano mnie jak psa! Ale nim jeszcze zostawię za sobą Shrewsbury, 
zapłacisz mi, panie, za tę przysługę na ubitej ziemi!

ROZDZIAŁ TRZECI

Ów niespodziany najazd był jak kamień wrzucony w sam środek spokojnego stawu. 

Wzburzone kręgi rozbiegły się we wszystkie strony, uderzając w bramę, gospodę i klasztor. 
Brat   Denis   niepewnie   zamrugał   oczyma.   Nie   wiedział,   kim   jest   ten   wielki   i   bardzo 
rozgniewany młody człowiek. Pragnął nade wszystko przywrócić spokój na dziedzińcu, lecz 
nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Picard, znalazłszy się niemal pierś w 
pierś z rosłym  przeciwnikiem o posępnej twarzy,  najpierw oblał się rumieńcem, a potem 
zbladł z narastającej wściekłości. Do przodu iść nie mógł, w bok nie chciał, a nawet gdyby 
spłoszona czereda sług nie tłoczyła się tuż za jego plecami, nie cofnąłby się ani o cal. Jego 
żona spiorunowała wzrokiem intruza i błyskawicznym ruchem chwyciła za ramię Ivetę, która 
wyrwała się do przodu z cichym, rozpaczliwym okrzykiem. Przygnębienie i martwota prysły. 
Przez   jedną   chwilę   lica   dziewczyny   pałały   gorączkowym   podnieceniem,   podobnie   jak 
strzaskany lód odbija światło i rozsiewa błyski. Na tę jedną chwilę zapomniała o wszystkim 
prócz swojego chłopca, porzucając wszelkie pozory, chciała skoczyć ku niemu i objąć go 
ramionami, lecz ciotka bez pardonu szarpnęła ją ku sobie i żelaznymi palcami przygniotła do 
swego kościstego, okrytego ciemną szatą boku. Czy zadziałała wpojona przez lata uległość, 
czy też nagle obudził się rozsądek, dość, że dziewczyna skuliła się i ucichła. Jej twarz gorzała 
nadal, nie bólem, lecz dziwnym światłem. Cadfael spojrzał na nią i nie mógł już oderwać 
wzroku.   Zaprawdę,   żadna   młoda   dzierlatka   świeżo   odebrana   piastunce   nie   powinna   być 
narażona na takie cierpienia.

Później wiele razy przypominał sobie tę scenę. W tej krótkiej chwili przykuło jego 

uwagę zderzenie rozhukanej, nierozważnej młodości Joscelina Lucy i dojrzałego z wiekiem 
wyrafinowania   Godfryda   Picarda.   Walka   nie   była   tak   nierówna,   jak   można   się   było 
spodziewać.   Chłopak   przeszedł   sam   siebie,   a   do   tego   był   niezaprzeczenie   człowiekiem 
rycerskiego stanu, synem dumnego, choć niezbyt majętnego rodu.

- Nie mogę nalegać, abyś stawał tutaj - powiedział czysto i donośnie. W jego głosie 

dźwięczał gniew, jak gdyby chciał nim dosięgnąć przeciwnika w szrankach. - Wyzywam cię, 
byś podał czas i miejsce, gdzie się będziemy potykać, aż Bóg nas rozsądzi. Obraziłeś moją 
cześć. Za twoją to namową zostałem wygnany. Oddaj mi więc sprawiedliwość i stań do walki 
po tym, coś mi uczynił.

19

background image

- Bezczelny hultaj! - Picard pogardliwie splunął pod nogi giermka. - Raczej spuszczę 

na ciebie moje psy, niż pozwolę ci na honor skrzyżowania ze mną mieczy. Jeśli zwolniono cię 
za  bezrozumne  zdradzieckie   knowania,   podła  kanalio,   to słuszną  dostałeś  odprawę.  Bądź 
wdzięczny swemu panu, że nie kazał cię obić, nim pokazał ci drzwi. Zaiste, tanim kosztem 
udało   ci   się   wywinąć!   Uważaj,   byś   nie   ściągnął   na  siebie   gorszej   kary  niż   ta,   którą   już 
poniosłeś. A teraz zejdź mi z drogi i ruszaj do domu, jak ci kazano.

- O, nie! - wycedził przez zęby Joscelin. - Nie, dopóki nie powiem tego, co mam do 

powiedzenia, i to w obecności wszystkich tych  świadków. Nie odejdę też dlatego, że mi 
kazano. Czy Houon de Domvilee włada ziemią, po której stąpam, lub powietrzem, którym 
oddycham? Może zatrzymać swe łaski, są inne dwory, nie mniej godne niż jego. Ale biegać 
do niego z nikczemnymi pomówieniami, oczerniać moje imię, czy to był uczciwy postępek?

Picard   wydał   nieartykułowany   ryk   gniewu   i   zniecierpliwienia.   Odwrócił   się   i 

rozkazująco strzeliwszy palcami, wezwał pachołków. Sześciu tęgich, uzbrojonych chłopów, 
na których wąsatych twarzach wypisana była historia wielu bójek, wystąpiło butnie z obu 
stron swego pana i ustawiło się półkolem.

- Zabierzcie tego łachmytę sprzed moich oczu! Rzeka jest blisko, wrzućcie go do niej, 

żeby ochłodził łeb w błocie!

Kobiety cofnęły się, głośno szeleszcząc spódnicami. Agnes i jej służebna chwyciły 

Ivetę za oba przeguby i pociągnęły ją w tył. Zbrojni pachołkowie zbliżali się uśmiechnięci, 
lecz czujni, i Joscelin zmuszony był ustąpić kilka kroków, by nie dać się otoczyć.

- Stójcie! - krzyknął ostrzegawczo, mierząc ich gniewnym wzrokiem. - Niechaj tchórz 

sam spełni groźbę, bo jeśli któryś z was dotknie mnie choć palcem, poleje się krew!

Chłopak zapomniał się do tego stopnia, że porwał za rękojeść i wysunął miecz na 

kilka  cali  z   pochwy.   Cadfael   uznał,  iż  czas  najwyższy   interweniować,  nim   młodzik  sam 
wtrąci się w beznadziejne położenie. Rzucił się naprzód w tej samej chwili, w której i brat 
Denis skoczył, by rozdzielić zwaśnionych. Z klasztornego budynku wyłoniła się tyczkowata, 
wyniośle wzburzona postać przeora Roberta, zaś od strony komnat opata szybkim, cichym 
krokiem zbliżał się sam Radulfus, równie wysoki, lecz nieporównanie większy, wzbudzający 
postrach - jastrzębia twarz, bystre oczy, chłodne opanowanie pokrywające gniew.

- Panowie, panowie! - Robert rozpostarł długie, arystokratyczne dłonie. - Wielką ujmę 

czynicie zarówno sobie, jak temu domostwu! Hańbą jest chwytać za broń i grozić przemocą w 
tych murach!

Pachołkowie z wyraźną ulgą schowali się w tłumie. Picard wciąż kipiał, lecz zdołał się 

opanować. Joscelin wepchnął klingę pospiesznie z powrotem do pochwy, ale oddychał ciężko 
i nie starał się poskromić wściekłości. Był człowiekiem, którego niełatwo ugłaskać, a jeszcze 
trudniej uciszyć. Obrócił się na pięcie i spotkał się oko w oko z opatem, który dotarł właśnie 
na   miejsce   sporu   i   stał   bez   słowa,   wyniosły,   ciemnowłosy,   spokojnie   przyglądając   się 
skłóconym stronom. Zapadła cisza.

-   W   murach   tego   opactwa   -   rzekł   w   końcu   Radulfus,   nie   podnosząc   głosu   -   nie 

wszczyna  się awantur. Nie mówię, że nigdy nie padło tu gniewne słowo. Jesteśmy tylko 
ludźmi. Sir Godfrydzie, na tej ziemi trzymaj swoje sługi w ryzach. A ty, młody człowieku, 
jeżeli raz jeszcze dotkniesz miecza, spędzisz noc w celi pokutników.

Joscelin skłonił głowę i ugiął kolano, choć gest ten mógł się był wydać opatowi nieco 

przesadzony.

- Błagam o wybaczenie, czcigodny opacie! - rzekł. - Napadnięty czy nie, zawiniłem.
Uznanie własnej winy wcale nie umniejszyło jego wzburzenia. Uważny obserwator 

mógłby nawet pomyśleć, iż chłopak rozważa, czy nie korzystniej byłoby ponownie zakłócić 
porządek i dać się zamknąć w klasztornej celi. Zamki można wyłamać, świeckich braciszków 
przekupić lub wystrychnąć na dudka - tak, możliwości są spore! Prostolinijny charakter nie 
pozwalał mu jednak obrażać tych, którzy mu nic nie zawinili.

- Zdaję się na waszą łaskę, ojcze - dokończył.
- Widzę zatem, iż rozumiemy się wzajem. Teraz chciałbym wiedzieć, cóż to za spór 

narusza spokój tych murów?

Joscelin i Picard zaczęli mówić równocześnie, ale Lucy tym razem rozsądnie wycofał 

się, dając pierwszeństwo starszemu. Stał, gryząc zacięte usta, i patrzył uważnie w twarz opata, 

20

background image

podczas gdy Picard pogardliwie odsunął go na bok, czego się mógł zresztą spodziewać.

- Ojcze, ten zuchwały giermek  został przez swego pana wydalony ze służby jako 

niedbalec i grubianin. Ma do mnie żal, iż to ja udzieliłem owej rady lordowi de Domvilee i 
istotnie, czułem się w obowiązku to zrobić. Albowiem ten zarozumiały młokos narzucał swe 
towarzystwo mojej siostrzenicy i na wiele różnych sposobów odbierał nam spokój. Zjawił się 
tu, by wszcząć ze mną bójkę, żywiąc urazę o swoje w pełni usprawiedliwione zwolnienie. Ma 
tylko to, na co zasłużył, lecz nie chce przyjąć nauczki w pokorze. Ot, i wszystko - zakończył 
lekceważąco.

Cadfael przez cały czas zastanawiał się, jakim cudem udało się młodzianowi zmilczeć, 

powstrzymać potok swych żalów i tylko wpatrywać się z szacunkiem w oblicze Radulfusa, 
czekając, aż ten udzieli mu głosu. Być może w ciągu tych kilku chwil zdążył docenić zdrowy 
rozsądek i uczciwość opata. Nie ulega wątpliwości, że się opanował. Zrozumiał, iż nie osądzą 
go, nim nie zostanie wysłuchany. Warto było dołożyć starań i poskromić uczucia, by móc 
obyczajnie przeprowadzić swą obronę.

- I cóż, młodzieńcze? - spytał Radulfus. Na jego twarzy daremnie by szukać uśmiechu. 

Pozostała niewzruszonym obliczem bezstronnego sędziego. Ale coś w jego głosie dawało 
nadzieję na pobłażliwość.

- Ojcze opacie - zaczął Joscelin. - Wszyscy, którzy należymy do tych dwóch dworów, 

przybyliśmy tu, by ujrzeć zawarcie małżeństwa. Widziałeś pannę młodą?

Pannę na długo przedtem pospiesznie usunięto sprzed ludzkich oczu.
- Niedawno dopiero odebrano ją piastunce - ciągnął chłopak. - Mój pan, a raczej ten, 

co był moim panem, dobiega sześćdziesiątki. Dziewczę, od ośmiu lat sierota, pozostawało 
pod opieką wuja. Ma wielkie ziemie, którymi jej wuj zarządza od lat.

Picard, przewidując ten niespodziewany zwrot w opowiadaniu, uniósł się gniewem i 

chciał coś wtrącić, lecz opat zmarszczył brwi i uciszył go ruchem ręki. Picard poddał się 
niechętnie.

- Ojcze, błagam cię o ratunek dla Ivety de Massard! - Joscelin, raz dopuszczony do 

głosu, nie myślał już się cofnąć. - Ojcze, dziedzina, której ona jest panią, obejmuje cztery 
hrabstwa i  pięćdziesiąt  wsi. To książęce  lenno.  Opiekun i narzeczony  podzielili  się nim, 
rozszarpali je, a panna została sprzedana wbrew swojej woli... och, Boże miły, ograbiono ją 
nawet z woli, a więc bez jej zgody! Moim jedynym przestępstwem jest to, że ją kocham i chcę 
ją wyrwać z tego więzienia!...

Cadfael   przysunął  się   blisko,  żeby  dobrze   słyszeć,  ale  dalsza   część   tej   przemowy 

utonęła  w  powodzi  oburzonych   okrzyków,   ponad  które   wyraźnie  wybijał  się   głos   Agnes 
Picard. Potrafiła zagłuszyć  każdego oponenta i nawet Joscelin nie mógł jej przekrzyczeć. 
Pośród   tego   zamieszania   w   bramie   rozległ   się   stukot   końskich   kopyt   i   na   dziedziniec 
wkroczył oddział jezdnych pod wodzą królewskiego urzędnika, w liczbie zaś dostatecznie 
dużej, by przyciągnąć tak oczy, jak i uszy. Prośby Joscelina i protesty Picarda urwały się 
nagle. Oczy wszystkich zwróciły się ku bramie.

Na   czele   jechał   Huon   de   Domvilee.   Mięśnie   twarzy   miał   stężałe   jak   muskuły 

zapaśnika, czarne, bystre oczy błyszczały złośliwie. Tuż za nim ukazał się Gilbert Prestcote, 
mianowany przez króla Stefana szeryf Shropshire. Był to chudy, żylasty rycerz w średnim 
wieku, o brwiach i nosie sokoła. Jego czarną, rozwidloną brodę znaczyły już nitki siwizny. Za 
plecami miał sierżanta i zbrojny oddział, liczący siedmiu lub ośmiu ludzi. Kazał im zatrzymać 
się w bramie i gdy zsiedli z koni, sam poszedł ich śladem.

- Oto i on! - ryknął Domville, błyszczącymi oczyma zdając się przewiercać Joscelina, 

który stał zdumiony z otwartymi ustami. - Oto i ten szubrawiec! Czyż nie mówiłem, że nim 
wyjedzie,   wzniecać   będzie   zamęt   wszędzie,   gdzie   to   tylko   możliwe?   Łap   go,   szeryfie! 
Schwytaj łotra i wtrąć go do lochu!

Domville z takim natężeniem wpatrywał się w swoją ofiarę, iż nie od razu zauważył, 

że wśród obecnych jest i sam opat. Gdy poniewczasie wzrok jego padł na milczącą, surową 
postać zakonnika, zsiadł pośpiesznie z konia i skłonił się lekko.

- Za waszym przyzwoleniem, wielebny ojcze! Mamy tu do załatwienia pewną męską 

sprawę  i ubolewam  doprawdy,  że  ten  nieokrzesany  młokos   wdarł  się  z  nią  aż  na  wasze 
podwórze.

21

background image

- Kłopot, jaki dotychczas nam sprawił - odparł Radulfus chłodno - nie wydaje się aż 

tak znaczny, by trzeba nam było szeryfa wraz z sierżantem. Zgaduję, iż jeśli ten młodzieniec 
dopuścił   się  obrazy,   miał   ku  temu   swoje  powody.  Macie  prawo,  baronie,   zwolnić   go  ze 
służby. Dalsze jednak prześladowania zdają się być cokolwiek przesadne. Chyba że macie 
przeciw niemu i inne zarzuty? - opat zerknął na Prestcote'a, oczekując odpowiedzi.

- Zaiste, są i inne - rzekł szeryf. - Ten oto lord Domvilee powiedział mi, że w czasie, 

gdy giermkowi kazano spakować się i odjechać, z domu jego pana zginęła rzecz wielkiej 
wartości i szukano jej długo, lecz na próżno. Są więc podstawy do podejrzeń, iż ten człowiek 
skradł ją z urazy do swego pana i w zemście za odprawę. O to się go oskarża.

Joscelin   patrzył   na   niego   z   szyderczym   zdumieniem,   nawet   nie   gniewny,   a   tym 

bardziej nie przestraszony.

- Ja ukradłem? - zakrzyknął z bezbrzeżną pogardą. - Nie skalałbym się dotknięciem 

najmniejszej rzeczy, która należy do niego. Z własnej woli nie wyniósłbym na butach nawet 
ziarnka pyłu z jego dziedzińca. Rzekł mi: “odejdź!" i tak też zrobiłem, opuściłem jego dom, 
nie zatrzymując się nawet na tak długo, by zabrać wszystko, co należało do mnie. A to, co 
wziąłem, jest tutaj: na moim ciele i w sakwie przy siodle.

Opat przerwał mu uniesieniem ręki.
- Baronie, cóż to za cenna rzecz zginęła z waszego domostwa? Jakiej była wielkości i 

kiedy zniknęła?

-   Ślubny   podarek,   który   przeznaczyłem   dla   mej   narzeczonej   -   odparł   baron.   - 

Naszyjnik ze złota i pereł. Wyjęty ze szkatuły mieścił się w dłoni mężczyzny. Zamierzałem 
wręczyć go pannie dziś po mszy, lecz kiedy poszedłem po niego do komnaty i zajrzałem do 
puzdra, okazało się próżne. Myślę, iż było to około godziny temu. Straciliśmy sporo czasu 
szukając go, choć pusta szkatułka powinna była nam uzmysłowić, że nie został zgubiony, a 
skradziony. A prócz tego mąciciela, którego wygnałem z ważkich przyczyn, choć się tu tak 
buntuje, nikt inny nie opuścił mego dworu. Oskarżam go o rabunek i dopilnuję, by prawu 
stało się zadość.

- Ale czy ów młodzieniec widział naszyjnik i wiedział, gdzie go szukać? - zagadnął 

opat.

- Wiedziałem, ojcze - wtrącił potwierdzająco Joscelin. - Wszyscy trzej giermkowie 

wiedzieli o nim.

W   bramie   ukazywało   się   coraz   więcej   jezdnych.   Część   z   nich   należała   do   świty 

Domville'a, która pozostała w tyle. W ich liczbie byli też Simon i Guy z minami takimi, jak 
gdyby wstydzili się pokazać, nie mówiąc już o wzięciu udziału w całym zajściu. Wyraźnie 
nieszczęśliwi, zerkali niepewnie zza pleców innych.

- Ale nie dotknąłem go - ciągnął Joscelin stanowczo. - Opuściłem dom tak, jak tu 

stoję. Możecie mnie pojmać i obedrzeć do naga, jeśli taka wasza wola, nie znajdziecie jednej 
nitki,   która   nie   byłaby   moja.   Tam   jest   mój   koń   i   moje   sakwy,   pokażcie,   cokolwiek 
znajdziecie, a przewielebny opat niech będzie świadkiem. O, nie! - dorzucił zaciekle, widząc, 
jak Domvilee rusza w kierunku siwego konia. - Nie ty, mój panie! Nie pozwolę, by ręka 
oszczercy grzebała w moich rzeczach. Niech zrobi to bezstronny sędzia. Ojcze opacie, apeluję 
do twojej sprawiedliwości!

- Tak będzie uczciwie - przyznał opat. - Robercie, czy zrobisz, co trzeba?
Przeor   przyjął   prośbę   godnym   skinieniem   głowy,   i   z   namaszczeniem   przemierzył 

dziedziniec,   by   przystąpić   do   wyznaczonego   zadania.   Dwóch   ludzi   Prestcote'a   odwiązało 
sakwy,   a   gdy   koń,   zaniepokojony   natłokiem   ludzi,   zaczął   się   boczyć   nerwowo,   Simon 
impulsywnie zsunął się z siodła i podbiegł, by ująć wodze i uspokoić przestraszonego siwka. 
Otwarte sakwy położono na kamiennym bruku dziedzińca. Przeor Robert zanurzył dłonie w 
pierwszej   z   nich   i   zaczął   wyciągać   niewymyślne   sztuki   odzieży   i   ekwipunku,   które 
rozgniewany   właściciel   bezceremonialnie   upchnął   do   torby   ledwie   godzinę   wcześniej. 
Prestcote stał obok i przyglądał się, jak jego sierżant z powagą odbiera z rąk przeora pomięte 
w ataku furii lniane koszule, nogawice, kubraki, buty, zapasowe części uprzęży, rękawice...

Przeor przesunął ręką we wnętrzu pierwszej sakwy na znak, że jest pusta. Pochylił się 

nad drugą. Joscelin stał, rozstawiwszy długie kształtne nogi, niewielką uwagą darząc całą 
procedurę.   Z  jego  przystojnej,   opalonej   twarzy   nie   znikał   arogancki   uśmiech.   Choć   było 

22

background image

niemal pewne, pomyślał, obserwując go, Cadfael, że kiedy wróci do domu, usłyszy od matki 
parę gorzkich słów na temat sposobu, w jaki traktował uszyte przez nią koszule. O ile wróci 
do domu...

A jeśli wróci? Co wtedy z dziewczyną, którą pośpiesznie odciągnięto stąd i zamknięto 

gdzieś   pod   czujnym   dozorem   starej   służki?   Jako   świadek   w   tej   sprawie   zdawała   się   nie 
istnieć. Nikt nie spytał jej, co wie lub o czym myśli. Nie była osobą, a tylko kosztownym 
towarem.

Druga   sakwa   zawierała   zgniecioną   w   bezkształtny   kłąb   strojną   świąteczną   szatę, 

rozmaite   paski   i   rapcie,   błękitną   kapuzę,   jeszcze   kilka   koszul,   parę   miękkich   butów   i 
wyjściowe nogawice, także błękitne. Oku kochającej matki nie mogła umknąć jasna karnacja 
i niebieskie oczy jej latorośli. I, dziw nad dziwy, w torbie była jeszcze spięta klamrą księga w 
cienkiej, rzeźbionej drewnianej oprawie - modlitewnik młodego człowieka. Mówił przecież, 
że jest piśmienny.

Na końcu przeor wyjął niewielki zwitek cienkiego lnu i zaczął rozwijać go na dłoni. 

Uniósł zdziwioną i pełną aprobaty twarz.

- To srebrny medalion w kształcie muszli. Ktokolwiek go posiadał, odbył pielgrzymkę 

do sanktuarium świętego Jakuba w Compostelli.

- Należy do mojego ojca - wyjaśnił Joscelin.
- I to już wszystko. Ta sakwa jest także pusta.
Nagle Domvilee rzucił się naprzód z triumfalnym okrzykiem.
- A to co? W tym zawiniątku jest jeszcze coś! Widziałem, jak błysnęło!
Pociągnął za zwisający rąbek tkaniny, nieomal wyrywając ją z rąk przeora. Srebrny 

medalion   upadł   na   ziemię,   zwitek   rozwinął   się   jeszcze   o   parę   cali,   coś   zaiskrzyło   się   i 
wypadło z niego, rozwijając się w powietrzu jak złocisty wąż i legło, tworząc na bruku u stóp 
Joscelina kopczyk misternych złotych ogniwek i bladych pereł.

Chłopak był tak oszołomiony, że nie mógł wydobyć słowa. Stał i wpatrywał się w 

delikatny klejnot, który wydał na niego wyrok. W końcu podniósł wzrok i napotkał napięte 
spojrzenia otaczających go ludzi: nie skrywane zadowolenie Domville'a, posępną satysfakcję 
szeryfa,   powściągliwy   smutek   opata   i   nieme   potępienie   we   wszystkich   innych   oczach. 
Szarpnął się gwałtownie, budząc się z otępiałego bezruchu i rozdzierająco krzyknął, że to nie 
on zabrał naszyjnik, nie on go tam włożył. Krzyknął tylko raz i umilkł, zdawszy sobie sprawę 
z   bezużyteczności   wszelkich   zaprzeczeń.   Przez   głowę   przemknęła   mu   szalona   myśl,   by 
walczyć o swą rację, ale napotkał surowe, pełne rozczarowania spojrzenie opata i odsunął od 
siebie  ten   pomysł.  Nie  tutaj!   Przyrzekł  przecież   nie   kalać   tego  miejsca   szczękiem  broni. 
Zatem teraz mógł jedynie się poddać. Kiedy znajdzie się za bramą - o, to już całkiem inna 
sprawa, a im pewniejsi będą jego uległości, tym mniej zadadzą sobie trudu, by ograniczyć mu 
swobodę ruchów. Nie stawiał więc oporu i milczał, gdy sierżant i jego ludzie otoczyli go 
ciasnym kręgiem.

Odebrali mu miecz i sztylet i ujęli go za oba ramiona. Było ich wielu, a on tylko jeden. 

Ponieważ zdawał się porzucić myśl o walce, wiązanie go uznali za zbyteczne. Domvilee stał 
obok z uśmiechem triumfu na wargach, zbyt dumny, by schylić się po swoją własność. Simon 
pospieszył naprzód, wypuszczając z rąk wodze siwego ogiera, podniósł z ziemi naszyjnik i 
podał go swemu panu. Prostując się obrzucił Joscelina zaciekawionym i pełnym wątpliwości 
spojrzeniem,   ale   nie   rzekł   słowa.   Na   twarzach   Picardów   widać   było   jawne,   złośliwe 
ukontentowanie. Przeszkoda została usunięta z ich drogi, a jeśli Domvilee dopnie swego, 
także i czyjejkolwiek drogi, na zawsze. Taka kradzież, wokół której dodatkowo ciągnął się 
odór   szalbierczej   zdrady,   nawet   jeśli   giermek   został   już   zwolniony   ze   służby,   mogła   go 
kosztować utratę głowy.

- Żądam, by wymierzono mu najwyższą karę przewidzianą prawem - rzekł Domville, 

utkwiwszy w szeryfie rozkazujące spojrzenie.

-   To   już   sprawa   sądu   -   odparł   krótko   Prestcote   i   zwrócił   się   do   sierżanta:   - 

Odprowadźcie go do zamku. Muszę jeszcze zamienić parę słów z sir Godfrydem Picardem i 
jego wielebnością opatem. Dogonię was.

Więzień   dał   się   prowadzić   jak   owca.   Jasne   włosy   opadły   mu   na   czoło,   ramiona 

zwisały bezwolnie w uścisku dwóch krzepkich pachołków. Braciszkowie, goście i słudzy 

23

background image

rozstępowali się, by zrobić mu przejście, a w ślad za pochodem postępowała spłoszona cisza.

Brat Cadfael wytrzeszczył  oczy,  również oszołomiony jak inni. Doprawdy,  trudno 

było poznać tego hardego młodzika, który tak niedawno wjechał pełnym galopem na główny 
dziedziniec,   czy   też   zuchwałego   kochanka,   co   wdarł   się   na   terytorium   wroga,   planując 
desperacką ucieczkę z dziewczyną zbyt zastraszoną, by śmiała sięgnąć po to, czego pragnęło 
jej serce. Cadfael nie mógł uwierzyć w tę nagłą przemianę. Kierując się impulsem, pośpieszył 
ku bramie, by nie tracić z oczu smutnej procesji. Kiedy mijał Simona Aquillona, posłyszał, 
jak ten pyta: “Czy pozwolisz, bym zabrał jego siwka do naszej stajni, panie? Nie możemy 
zostawić na łaskę losu biednego zwierzaka, on przecież nie zrobił nic złego." Z jego tonu nie 
dało się jasno wywnioskować, czy uważa, że pan biednego zwierzaka zrobił coś złego, ale 
Cadfael w to wątpił. Z pewnością nie był jedynym, który nie do końca uwierzył w tę kradzież.

Joscelin i jego eskorta docierali już do mostu, gdy Cadfael wypadł na podgrodzie i 

popędził   za   nimi.   Shrewsburiańskie   wzgórze,   jego   wieżyce   i   dachy   domów,   wieńczące 
zębatym   grzebieniem   długą   linię   muru,   lśniły   kapryśnie   nad   wezbraną   wodą   Severn   w 
promieniach słońca z trudem przedzierających się przez wilgotne powietrze. W dali po prawej 
stronie widniała wymogła bryła zamku, do którego lochów strażnicy prowadzili teraz więźnia. 
Od połowy lata kraj nękały ulewne deszcze i spływająca z Walii powódź spiętrzyła wody tak, 
iż zalały dolne partie wysepek. Najbliższy odcinek mostu był zwodzony i w razie potrzeby 
mógł  odciąć  dostęp do miasta. Teraz jednak opuszczony w dół, tętnił ruchem i gwarem, 
zwożono   bowiem   ostatnie   zbiory   -   owoce   i   korzonki   na   paszę,   składane   skrzętnie   w 
spichlerzach na zimę. Więźnia i jego eskortę poprzedzało trzech jeźdźców, trzech innych 
jechało z tyłu,  ale Joscelin i ci, co go wiedli, szli pieszo - niezbyt  szybko, bo nikt przy 
zdrowych zmysłach nie pragnąłby przybliżyć chwili, gdy zatrzasną się za nim drzwi lochu; 
ale   też   i   niezbyt  

W

olno,   bo   ilekroć   chłopak   zostawał   w   tyle,   poganiano   go   szorstkim 

kuksańcem.   Wozy   i   piesza   ciżba   mieszczuchów   usunęły   się   z   drogi   na   bok,   ludzie 
przystawali, żeby popatrzeć. Niektórych tak dalece ponosiła ciekawość, że zwierali szpaler 
tuż za aresztantem, zagradzając drogę jezdnym.

Pomiędzy miastem a królewskim szeryfem hrabstwa częstokroć dochodziło do spięć, 

tak więc sierżant Prestcote'a nie chciał uciekać się do gróźb czy dobywać bata na mieszczan, 
którzy   nie   raz   już   dali   dowód,   że   potrafią   się   boleśnie   odgryźć.   Kiedy   zatem   więzień 
przeszedł już zwężającą się bramę w wieży zwodzonego mostu, a gapie zaczęli tłoczyć się za 
nim, zamykając drogę, tylnej straży nie pozostało nic innego jak grzecznie nawoływać, by 
tłum się rozstąpił.

Przejście między nimi a podsądnym  otwierało się z wolna. Cadfael prześliznął się 

obok koni, by dołączyć do ciekawskich w bramie, i dzięki temu dostrzegł choć część tego, co 
się stało.

Joscelin,   wciąż   ociągając   się   zwodniczo,   dotarł   do   korony   centralnego   zwornika 

mostu,   gdzie   balustrada   sięgała   ledwie   po  pas.   Udał,   że   się  potyka,   i   prowadząca   trójka 
łuczników oddaliła się od niego o kolejny jard, nie zdając sobie z tego sprawy. Z lewej strony 
mostu stał wóz i cała grupa zbliżyła się do prawej krawędzi mostu, aby go ominąć. Kiedy 
znaleźli się pod murem, Joscelin nagle napiął złudnie dotąd zwiotczałe mięśnie smukłego 
ciała, zakręcił młyńca trzymającymi go strażnikami i odrzucił ich w prawo, zwalając z nóg, 
nim zorientowali się, co się dzieje. Szarpnięciem uwolnił ręce, przeskoczył rozciągniętego na 
ziemi przeciwnika i sięgnął parapetu. Ktoś z tyłu desperacko wczepił się w jego stopę już w 
powietrzu,   lecz  chłopak   silnym   kopniakiem   posłał   go na  ziemię.  Zanim  ktokolwiek  inny 
zdążył go tknąć, dał potężnego susa przez balustradę, nogami naprzód skoczył w sam środek 
spienionego nurtu i zniknął wszystkim z oczu.

Zrobione to zostało po mistrzowsku i Cadfael, który na to patrzył, nie posiadał się z 

radości. Bez żadnego uchwytnego powodu nagle w duchu uzyskał pewność, że Joscelin Lucy 
nigdy nie położył ręki na złocie Domville'a, że to opowieść Agnes o spotkaniu w herbarium i 
skarga Picarda sprawiły, że konkurent do ręki dziewczyny poczuł się zagrożony. To one stały 
się przyczyną zwolnienia giermka ze służby, pomyślanego tak, by można go było ścigać pod 
fałszywym   zarzutem   kradzieży   i   wtrącić   do   więzienia,   gdzie   nie   będzie   już   zawadą   dla 
dalekosiężnych planów. Nie mogli dopuścić, by pozostał na wolności. Musiał zniknąć.

I zniknął, zniknął w pięknym stylu, lecz wtedy, gdy sam zechciał. Cadfael z zapartym 

24

background image

tchem   przechylał   się   przez   poręcz   mostu,   jak   i   dziesiątki   innych   podnieconych   gapiów. 
Wokół   huczał   gwar,  wśród  obojętnych   głosów   trafiały   się   i   buntownicze   okrzyki.   Wielu 
skądinąd praworządnych obywateli jawnie się radowało, gdy jakikolwiek więzień zdołał ujść 
z rąk szeryfa.

Sierżant,   na   którym   ciążyła   odpowiedzialność   za   ucieczkę   więźnia,   rzucił   się   do 

działania, rycząc wściekle. Wykrzykiwał rozkazy, przeganiał swych ludzi tam i z powrotem. 
Dwóch konnych pchnął galopem na brzeg rzeki pod murami miasta, trzech z tylnej straży 
zawrócił   na   stronę   opacką,   by   byli   gotowi   ująć   uciekiniera,   gdy   ten   spróbuje   wyjść   na 
którykolwiek brzeg. Ale oba patrole musiały zatoczyć łuk, podczas gdy Severn, szybsza od 
nich,   beznamiętnie   toczyła   swe   wody   naprzód,   unosząc   niewidocznego   zbiega.   Wśród 
piechurów, którzy pozostali na moście, byli dwaj łucznicy. Na rozkaz sierżanta napięli łuki, 
torując sobie drogę ku krawędzi mostu przez ciżbę ciekawskich i spychając na bok tych, 
którzy im przeszkadzali.

- Strzelajcie - wrzasnął sierżant - gdy tylko się wynurzy! Próbujcie go zranić, a jeśli 

będziecie musieli, zabijcie go!

Minuty upływały.  Jeźdźcy dotarli na brzeg i gnali w dół na złamanie karku, a na 

gładkiej powierzchni wody nadal ani przez mgnienie oka nie pojawiła się płowa czupryna.

- Zginął! -jęknął ktoś głośno, a kilka kobiet westchnęło boleśnie.
- Nie! - krzyknął jakiś obdarty dzieciak, rozpłaszczony na brzuchu na parapecie mostu. 

-Patrzcie tam! Pomyka jak wydra!

Daleko w dole rzeki wynurzyła się na chwilę jasna, ociekająca wodą głowa Joscelina. 

Strzała  świsnęła  w powietrzu,  chybiając  ledwie  o stopę. Powierzchnię  nurtu zmarszczyły 
połyskujące kręgi. Ale chłopak był już pod wodą, a gdy znowu wypłynął, by zaczerpnąć 
powietrza,   był   niemal   poza   zasięgiem   łuczników.   Następny   bełt   wpadł   w   rzekę   o   spory 
kawałek   za   nim.   Chłopak   pozostał   w   głównym   nurcie,   teraz   już   doskonale   widoczny, 
pozwalając się nieść rzece. W wodzie wyraźnie czuł się równie pewnie, jak na suchym lądzie. 
Wysiłki łuczników wzbudzały szyderczą wesołość wśród miejskiej dzieciarni, a przynajmniej 
tej, która znajdowała się w bezpiecznej odległości od rozwścieczonych pachołków. Stłumione 
śmiechy rozległy się jednak wszędzie, gdy nad wodą ukazało się długie ramię, zuchwale 
machające z oddali na pożegnanie.

Jeźdźcy cwałowali wzdłuż brzegów, a zbieg z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej. 

Dwóch   ludzi   przedzierało   się   ścieżką   pod   murami   miejskimi   i   winnicą   opata,   trzech 
wysforowało się nieco dalej wysokim przeciwległym  brzegiem, gdzie na polach zwanych 
Gaye rozciągały się klasztorne warzywniki i sady. Jednak nadzieja, że schwytają Joscelina 
Lucy, była nie większa niż ta, że uda im się dogonić mknące głównym nurtem opadłe liście. 
Severn płynęła cicho, bez plusku, ale z zawrotną szybkością.

Wyciągali   szyje,   starając   się   dojrzeć   płową   głowę,   nie   większą   teraz   od   strzępka 

piany, wzburzonej przez przypadkowy wir. Była już ledwie widoczna, a w następnej chwili 
zniknęła w ogóle. Znów zanurkował, pomyślał wpatrzony w dal Cadfael. Chciał się upewnić, 
iż nikt nie zobaczy, w którą stronę płynie i na który brzeg wyjdzie. Minął już winnice i po 
lewej   ręce   miał   wyniosłe   mury   zamku,   a   poniżej   nieuprawną   ziemię,   porośniętą   niskimi 
drzewami. Z prawej, tuż za sadem, las schodził aż na brzeg rzeki. Trudno było wątpić, co 
wybierze, lecz nie chciał się pokazać do chwili, gdy będzie już bezpiecznie ukryty wśród 
drzew.   Cadfael   z   namysłem   znalazł   miejsce,   które   zdało   mu   się   najlepszą   osłoną.   Przez 
moment   miał   wrażenie,   że   widzi   nie   tyle   sylwetkę   człowieka,   co   chwilowe   drgnienie 
zwisających nad rzeką gałęzi i przelotny błysk wody, gdy Joscelin wywindował się na brzeg i 
zniknął w lesie.

Nie pozostało już nic więcej do zrobienia ani do zobaczenia. Cadfael przypomniał 

sobie o zaniedbanych obowiązkach i pospieszył z powrotem ku bramie opactwa, zostawiając 
za sobą uradowanych łobuziaków i miotających przekleństwa strażników. Skromny pożytek 
byłby teraz z rozmyślań, jak da sobie radę chłopak pozbawiony broni i konia, bez pieniędzy i 
suchego odzienia, gdy z pewnością już za chwilę ruszy za nim pogoń i rozesłane zostaną listy 
gończe. Najlepiej by zrobił, gdyby kryjąc się przed ludzkim okiem, postarał się jeszcze przed 
zmierzchem znaleźć jak najdalej od Shrewsbury - pieszo czy jak Bóg da. Znając chłopaka, 
Cadfael bardzo jednak wątpił, czy zrobi on coś równie rozsądnego.

25

background image

Brat Cadfael nie zdziwił się zbytnio, gdy się okazało, że nowiny dotarły do opactwa 

przed nim. Był już niemal przy bramie, kiedy wypadł z niej Gilbert Prestcote z twarzą jak 
gradowa chmura. Reszta oddziału gnała za nim, aż się kurzyło. Szeryf nie żywił osobistych 
uraz do Joscelina Lucy, a sądząc z jego zachowania w całej tej sprawie - także i szczególnego 
szacunku dla Huona de Domvilee, lecz nieudolność jego sierżanta kłuła go jak cierń. Pewne 
było,   że   jeśli   więzień   nie   zostanie   wkrótce   ponownie   schwytany,   pechowych   strażników 
czekają ciężkie czasy.

Kiedy kurz opadł, furtian wyjrzał za nimi ostrożnie i w zadziwieniu pokiwał głową do 

nadchodzącego Cadfaela.

- A więc złodziej w końcu im umknął! Nie wróżę mu nic dobrego, szeryf rzucił za 

chłopcem całą drużynę. Pieszo nie zdoła prześcignąć ich koni! A jego własny rumak jest już 
pewnie w stajniach biskupa, dokąd zabrał go ten drugi giermek.

Odjechali więc - Huon de Domvilee, Simon Aquillon, Guy Fitz-John, pachołkowie i 

reszta, a jeśli wieść o ucieczce teraz dopiero sięgnęła bram opactwa, odjechali w głębokim 
przekonaniu, że złoczyńca jest już bezpiecznie zamknięty pod strażą.

- Kto przyniósł nowinę? - spytał Cadfael. - Prędko się uwinął. Nie czekał chyba, by 

obejrzeć wszystko do końca.

-   Dwóch   świeckich   braciszków   wracało   właśnie   z   Gaye   z   ostatnimi   koszami 

zimowych jabłek. Widzieli, jak skakał, i przybiegli, wykrzykując z daleka. Ale i ty niewiele 
się spóźniłeś.

Zatem jak dotąd plotka jeszcze nie poniosła się dalej. Mnóstwo ludzi - braci, sług i 

gości   -   miotało   się   w   podnieceniu   po   wielkim   dziedzińcu,   snując   najróżniejsze 
przypuszczenia.  Część pognała  na brzeg rzeki  w nadziei,  że coś jeszcze  zobaczą.  Gniew 
Huona de Domvilee, kiedy dosięgną go wieści, wyładuje się więc gdzie indziej. Tu Cadfael 
mógł za to obserwować Godfryda i Agnes Picard, pochłoniętych w drzwiach gospody cichą, 
acz   gorączkową   rozmową   w   cztery   oczy.   Twarze   mieli   napięte   i   czujne,   i   mierzyli   się 
wzrokiem, w którym znać było zarówno niepokój, jak i wyrachowanie. Wypadki potoczyły 
się   w   kierunku,   który   z   pewnością   ich   nie   zadowalał.   Pragnęli   ujrzeć   kłopotliwego 
młodzieńca   za   solidnymi   sztabami   drzwi   zamkowego   lochu,   a   jeśliby   Domville   zechciał 
folgować swej złości - zagrożonego katowskim mieczem.

Nigdzie nie było śladu Ivety. Bez wątpienia zamknięto ją gdzieś pod strażą czujnego 

cerbera Agnes. Nie ukazała się też w ciągu następnych kilku godzin, choć jej wuja i ciotkę 
kilkakrotnie   widziano,   jak   zdecydowanym   krokiem   krążyli   tam   i   z   powrotem   między 
gospodą, kwaterą opata i bramą. Picard wyjechał konno i nie było go prawie godzinę. Udał 
się   zapewne   do   domu   biskupa   na   konferencję   z   Domville'em.   Cadfael   przez   większość 
popołudnia bił się z własnymi myślami, zapomniawszy o zwykłym baczeniu na poczynania 
Oswina. W pewnej chwili odkrył ze zdumieniem, iż jego pomocnik, pozostawiony sam sobie, 
niczego nie rozlał, nie spalił, nie wyrwał przez pomyłkę żadnej cennej rośliny i niczego nie 
stłukł.  Mógł to być  oczywiście  dowód szczególnej  Boskiej  opatrzności,  a  mogła  też być 
nagana za to, iż dotąd zbyt natrętnie patrzył na ręce swemu uczniowi.

Problem, który go trapił, łatwo było określić, lecz trudniej rozwiązać. Czy powinien 

pójść do opata Radulfusa i opowiedzieć mu to, czego był świadkiem i w czym brał udział 
poprzedniego   wieczoru?  Wkraczanie   w  sprawy  ludzi  całkiem   mu  obcych  na  tak  wątłej   i 
przypadkowej  podstawie, choćby w jak najlepszych  zamiarach, mogło być  niebezpieczne. 
Skądże miał wiedzieć, czy ów tak na pozór wiarygodny młodzieniec nie jest łowcą posagów, 
który dla własnej korzyści umyślił namówić dziewczynę na wspólną ucieczkę. Z pewnością 
zaś był na tyle przystojny, by bez trudu ją uwieść. Cadfael starał się patrzeć na zamieszane w 
sprawę osoby ze wszystkich możliwych stron, jedno wszakże mu się nie udało: nie potrafił 
dostrzec w Picardach ni krzty czułości, czy sympatii do Ivety.

Problem   rozwiązał   się   sam,   gdy   późnym   popołudniem   opat   Radulfus   przysłał   po 

niego. Cadfael usłuchał wezwania, snując ostrożne domysły i wyciągając jeszcze bardziej 
ostrożne   wnioski.   Stwierdził   filozoficznie,   że   grzech   kłamstwa   tak   łatwo   nie   bywa 
odpuszczony,   nawet   gdy   popełnia,   siego   w   dobrej   intencji.   Zresztą   byłby   głupcem,   nie 
doceniając   Agnes   Picard,   mimo   iż   poza   oportunistycznym   wylaniem   oliwy   na   bardzo 
wzburzone wody nie zrobił dotąd nic, by stanąć jej na drodze.

26

background image

- Skarżono mi się na ciebie, bracie Cadfaelu - powiedział opat, powoli odwracając się 

od pulpitu do pisania. Jego głos, chłodny i ostry jak zawsze, był nieskazitelnie uprzejmy, a 
twarz nieprzenikniona. - O, imię nie padło, ale trudno mi przypuszczać, że zakonnik, który 
późnym wieczorem po posiłku wciąż jeszcze pracował w herbarium, okazał się kimś innym, 
nie tobą.

- To ja tam byłem - powiedział szybko Cadfael. Z Radulfusem dało się rozmawiać 

tylko w jeden sposób: szczerze i otwarcie.

- W towarzystwie lady Ivety i tego młodego człowieka, którego ludzie szeryfa szukają 

teraz w chaszczach nad rzeką? I maczałeś palce w tej podejrzanej schadzce?

- Nic podobnego - odparł Cadfael. - Natknąłem się na nich we własnej pracowni, ku 

mojej i ich konsternacji. To samo, chwilę później, przydarzyło się lady Picard. Przyznali, że 
robiłem   dobrą   minę   do   złej   gry.   Mało   brakowało,   by   rozszalała   się   tam   nawałnica. 
Powiedzmy, że wypuściłem w niebo jedną lub dwie strzały, żeby rozpędzić chmury.

- Jedną wersję - rzekł opat spokojnie - słyszałem od sir Godfryda, a on z pewnością 

powtarzał to, co powiedziała mu żona. Chciałbym usłyszeć twoją.

Cadfael   opowiedział   zdarzenie   ze   wszystkimi   szczegółami,   jakie   mógł   sobie 

przypomnieć. Dla siebie zachował tylko nierozważne stwierdzenie Joscelina, że nie cofnie się 
przed morderstwem. Gorącokrwiste młokosy często mówią rzeczy, którym zaprzecza i twarz, 
i charakter. Gdy skończył, Radulfus spojrzał na niego przeciągle, marszcząc brew, i zadumał 
się.

- To, że mijasz się z prawdą, bracie Cadfaelu, pozostawię twemu spowiednikowi. Lecz 

czy doprawdy wierzysz,  że dziewczyna  boi się swego wuja? Że zmusza  się ją do kroku 
nienawistnego jej sercu? Słyszałem, co mówił obwiniony. Ale sam zyskałby wiele, gdyby 
zniechęcił ją do planowanego dla niej związku i przeciągnął na swoją stronę. Jego pobudki 
mogą   być   tak   obmierzłe,   jak   zwykle,   gdy   w   grę   wchodzi   chciwość.   Miłe   oblicze   nie 
gwarantuje nadobnego ducha. Może i tak być, że wuj chce dla niej dobrze i grzechem byłoby 
obalić jego plany.

- Jest jedna rzecz - powiedział Cadfael, starannie dobierając słowa - która kłopocze 

mnie najbardziej. Panna nigdy nie pokazuje się sama, zawsze w asyście krewniaków, którzy z 
obu stron bronią do niej dostępu. Prawie się nie odzywa, bo zawsze ktoś mówi za nią. W 
duszy byłbym kontent, gdybyś ty, ojcze, choć raz swobodnie pomówił z nią na osobności, bez 
świadków, i wysłuchał, co powie nie przymuszona.

Opat zastanowił się przez chwilę.
- Wiele jest prawdy w tym, co mówisz - przyznał poważnie. - Być może otacza ją 

tylko   nadmierna   troskliwość,   lecz,   i   jej   własne   zdanie   winno   być   wysłuchane.   Chyba 
powinienem sam złożyć wizytę w gospodzie i zobaczyć, czy uda mi się rozmówić z nią sam 
na sam. Bo, szczerze mówiąc, bracie, sir Godfryd zapewnia mnie, iż ów giermek, towarzysząc 
swemu   panu,   nadużył   sposobności   widywania   się   z   panną,   która   dotąd   na   nic   się   nie 
uskarżała. Potajemnie zalecał się do niej i zawrócił jej w głowie umizgami i pochlebstwami. 
Jeśli istotnie to wszystko jest prawdą, wydarzenia dzisiejszego ranka mogły otworzyć jej oczy 
i skłonić do zmiany zdania.

Z zachowania i słów opata nie dało się wyczytać, czy bez zastrzeżeń przyjmuje za 

prawdę   oskarżenie   o   kradzież   i   świadectwo   swoich   własnych   oczu.   Nazbyt   był   jednak 
przenikliwy, by nie rozważyć i innych możliwości.

- Zamierzałem - powiedział - zaprosić pana młodego wraz z jego krewniakiem oraz 

Godfryda   Picarda,   by   zjedli   dziś   ze   mną   wieczerzę.   Mam   zatem   sposobność   zanieść 
zaproszenie. Czemuż by nie pójść zaraz?

Właściwie, czemu by nie? Cadfael wyszedł z opatem w mglisty,  kończący się już 

jesienny dzień, umiarkowanie  kontent z rozmowy.  W żyłach  Radulfusa płynęła  krew nie 
mniej błękitna od krwi barona. Wyznawał on surową zasadę, iż obowiązkiem młodych jest 
poddać się przewodnictwu tych, którym Bóg dał nad nimi władzę; lecz nie był ślepy na częste 
przypadki,  gdy tak   uprzywilejowani  rodzice  zapominali,  że   kierując  losem   swych  dzieci, 
powinni mieć na względzie ich dobro. Wystarczy, by opat choć na chwilę znalazł się sam z 
Ivetą, a na pewno zdobędzie jej zaufanie. Dziewczyna nie przepuści takiej szansy. Na tej 
ziemi  on był  panem.  Jeśliby wyciągnął  nad nią swą rękę, mógł  ją ochronić  nawet przed 

27

background image

królami.

Przeszli przez ogród opata na wielki dziedziniec i skierowali się w stronę gospody. 

Cadfael już miał pożegnać się i wrócić do herbarium, gdy nagle obaj zatrzymali się jak wryci. 
Na   kamiennej   ławce   pod   ścianą   refektarza   siedziała   Iveta.   Opuszczone   oczy   pilnie 
wpatrywały się w trzymany na kolanach modlitewnik, zaś przymglone słoneczne promienie 
lśniły matowo na jej ciemnozłotych włosach. Widok ten zaprzeczył wszystkiemu, co o niej 
powiedziano: była sama, siedziała sobie na otwartym powietrzu, czytając cicho, a w zasięgu 
wzroku nie widać było nikogo z domowników jej wuja.

Radulfus   przystanął   na   chwilę   i   spojrzał,   po   czym   obrócił   się  i   ruszył   wprost   do 

miejsca, w którym siedziała. Zapewne posłyszała szelest jego habitu, szedł bowiem cicho. 
Podniosła wzrok i zobaczył twarz beznamiętną i nieruchomą jak lód. Skórę miała tak białą, że 
trudno   byłoby   orzec,   czy   jest   bledsza   niż   zwykle,   ale   gdy   ujrzała   nadchodzącego   opata, 
uśmiechnęła się, przynajmniej wargami, i powstała, by złożyć przed nim wdzięczny ukłon. 
Cadfael   podsunął   się   bliżej.   Z   trudem   mógł   uwierzyć   własnym   oczom,   a   nie   rozumiał 
zupełnie nic.

- Córko - odezwał się łagodnie Radulfus - rad jestem, iż widzę cię w spokoju ducha. 

Bałem   się,   że   wypadki   dzisiejszego   ranka   przyprawiły   cię   o   smutek   i   wzburzenie,   gdy 
rozważając tak ważną zmianę w swym losie, potrzebujesz ciszy i czasu do rozmyślań. Sądzę, 
iż lepiej myślałaś o tym młodym człowieku, niż na to zasłużył, i nie byłaś przygotowana na 
takie odkrycie. Z pewnością cię to przygnębiło.

Uniosła   gładką,   poważną   twarzyczkę   i   spojrzała   na   niego   bez   zmrużenia   powiek 

spokojnymi, choć pustymi oczyma.

-   Tak,   ojcze   -   powiedziała.   -   Nigdy   nie   posądzałam   go   o   nic   złego.   Ale   teraz 

odsunęłam już od siebie zwątpienie, znam swoją powinność.

Mówiła bardzo cicho, lecz całkiem wyraźnie i stanowczo.
- I w duchu jesteś  gotowa na jutrzejszy sakrament?  Ja też  mam  obowiązki, moje 

dziecko, względem wszystkich, którzy przybywają tu pod moją opiekę. Każdy ma do mnie 
dostęp. Jeśli jest cokolwiek, co chcesz mi powiedzieć, mów śmiało, a nie znajdzie się nikt, kto 
by temu zapobiegł lub przeszkodził. Wysłucham cię chętnym sercem. Twoje szczęście, twój 
spokój są także i moją sprawą, póki jesteś pod moim dachem i modlić się za nie będę, kiedy 
już nas opuścisz.

- Wierzę w to - odparła - i dziękuję. Ale w duchu jestem pewna, ojcze, i zadowolona. 

Jasno widzę drogę przed sobą. Już nie dam się z niej zwieść.

Opat popatrzył na nią długo i uważnie, a ona oddała mu spojrzenie bez mrugnięcia 

okiem. Blady, rezolutny uśmiech nie niknął z jej warg. Radulfus zdecydował się wyłożyć 
wszystko otwarcie, bo ta okazja mogła być ostatnią.

- Rozumiem dobrze, że to małżeństwo, jakie masz jutro zawrzeć, jest po myśli twego 

wuja i ciotki, dogadza im rangą i fortuną. Ale czy ty także go pragniesz, córko? Czy godzisz 
się na nie ze swej własnej woli?

Ogromne, szafirowe jak fiołki oczy otwarły się jeszcze szerzej, niewinnie zadumane 

wargi rozchyliły się i dziewczyna powiedziała z prostotą:

- Tak, oczywiście, ojcze. Rzecz jasna, że z własnej woli. Robię to, o czym wiem, że 

jest słuszne i właściwe, i co powinnam zrobić, i chcę tego całym sercem.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Simon Aquillon skorzystał z wolnej godzinki, kiedy to jego wuj odsypiał tak obiad, 

jak i atak furii, i pospiesznie wymknął się przez ogród z posiadłości biskupa. Minął stajnie i 
sad i przez furtkę w murze przedostał się do rzadkiego zagajnika, który okalał podgrodzie. 
Świadkowie twierdzili, że Joscelin zniknął im z oczu daleko w dole rzeki. Musiał wyjść na 
brzeg w pobliżu miejsca, gdzie go ostatnio widziano. Wybrał więc zapewne prawy brzeg, 
dalszy od zamku. Po cóż by miał leźć prosto w gniazdo nieprzyjaciela, nawet jeśli łatwiej 
było się tam ukryć. Ziemie graniczące z opactwem poniżej Gaye z pewnością były bardziej 
gościnne.

Nadal   poszukiwano   zbiega,   ale   czyniono   to   metodycznie,   bez   pośpiechu.   Przede 

wszystkim   wystawiono   straże   na   wszystkich   gościńcach,   które   rozchodziły   się   z   miasta. 

28

background image

Pomiędzy   nimi   krążyły   konne   patrole,   tworząc   pierścień,   przez   który   Joscelin   nie   miał 
wielkich szans się przedrzeć. Kiedy to zostało już zrobione, można sobie było pozwolić na 
powolne i dokładne przetrząsanie terenu wewnątrz pierścienia. Zbieg nie miał konia ni broni, 
ani też żadnych środków, by je zdobyć. Dowiedziawszy się o jego ucieczce, Domvilee kazał 
wyprowadzić siwka ze wspólnej stajni, dokąd wcześniej zabrał go Simon. Zamknął go osobno 
w obawie, że jego właściciel zaryzykuje nocne włamanie, aby odzyskać konia i spróbować 
umknąć. Ponowne ujęcie ściganego zdawało się być tylko kwestią czasu.

Simon zapuścił się głęboko w las, nim uznał, że dotarł już w okolice miejsca, gdzie 

Joscelin wyszedł na brzeg. Tu, z dala od miasta, bór był gęsty, poszycie obfite, a na dodatek 
znalazł dwa strumienie spływające do rzeki. Joss i tak był mokry od stóp do głów. Mógł więc 
śmiało udać się w dalszą drogę korytem jednego z nich, na wypadek gdyby tropiący go ludzie 
mieli ze sobą psy. Simon ruszył w głąb lasu z biegiem drugiego strumienia. Zatrzymywał się 
nasłuchując, lecz wokół było cicho, tylko od czasu do czasu odzywał się ptak. Stał chwilę, 
nastawiwszy   uszu,   a   potem   zagwizdał   taneczną   melodię,   której   ich   nauczył   kapelan 
Domville'a. Człowiek ten miał prawdziwy dar do muzyki i świeckie pieśni układał z równą 
łatwością, co kościelne.

Simon oddalał się coraz bardziej od rzeki, w przystankach pogwizdując swoje hasło 

rozpoznawcze. Uszedł tak ze ćwierć mili, nim wreszcie doczekał się odpowiedzi. Gęste krzaki 
na prawo od ścieżki  zaszeleściły,  czyjaś  ręka wysunęła  się z nich, rozgarniając gałęzie  i 
Simon dostrzegł błysk wyglądających zza krzaka czujnych oczu.

- Joss? - szepnął ostrożnie. Nawet jeśli pościg jeszcze tu nie dotarł, jakiś wścibski 

wieśniak zbierający chrust mógł narobić krzyku i zepsuć wszystko. Ale wśród drzew nadal 
trwała niczym nie zakłócona cisza.

-   Simon?   -   dobiegło   go   nieufne   pytanie.   -Wysłali   cię   na   przynętę?   Nawet   nie 

dotknąłem tego przeklętego złota!

- Ani przez chwilę w to nie wierzyłem. Cicho, nie pokazuj się! - Simon przysunął się 

bliżej,   by   móc   porozumiewać   się   szeptem.   -   Jestem   tu   sam.   Szukałem   cię.   Nie   możesz 
nocować   pod   gołym   niebem   cały   mokry   po   rzecznej   kąpieli.   Twój   koń   stoi   w   stajni 
zamkniętej  na cztery spusty i na razie  nie dam rady go wydostać.  A wszystkie  drogi są 
zastawione. Będziesz musiał przesiedzieć w ukryciu dzień lub dwa, aż im się znudzi i nie 
będą już tacy dokładni. On też przestanie się dopominać o twoją głowę, gdy dzień jutrzejszy 
będzie miał już za sobą.

Krzak zatrząsł się z oburzenia, wyrażając gwałtowny sprzeciw. Pojutrze będzie za 

późno, wszystko przepadnie.

- Bóg mi świadkiem - wycedził Joscelin przez zęby - ja nie przestanę łaknąć jego krwi. 

Jeśli wydadzą ją za niego, zawsze jeszcze mogę uczynić ją wdową.

- Cicho, głupcze, nie wygaduj takich rzeczy! A gdyby ktoś cię usłyszał? Mnie możesz 

się nie obawiać, zrobię wszystko, żeby ci pomóc, ale... Zamilknij wreszcie i daj mi pomyśleć!

- Sam sobie jakoś poradzę. - Mokry i umorusany Joscelin wyprostował się ostrożnie w 

swojej kryjówce. Przylepione do czaszki jasne włosy wysychały na skroniach, unosząc się 
miękkimi, żółtymi piórkami. - Dobry z ciebie chłop, Simon, ale radzę ci, żebyś głupio dla 
mnie nie ryzykował.

- A co chcesz, żebym zrobił? - zirytował się Simon. - Stał z boku i przyglądał się, jak 

cię zabierają? Słuchaj: teraz najlepsza kryjówka, miejsce, w którym nie przyjdzie im na myśl 
cię szukać, to obejście biskupa. Ma się rozumieć nie dwór, stajnie czy dziedziniec. Ale to 
jedyna   posiadłość,   którą   pościg   na   pewno   ominie.   Wszystkie   inne   stodoły   i   stajnie 
przeszukają od polepy po dach. W kącie ogrodu, obok furty, przez którą wyszedłem, jest 
szopa.   Przechowują   w   niej   siano   z   łąki   za   domem.   Będzie   ci   tam   w   miarę   sucho,   a   ja 
mógłbym  przynieść  ci  coś  do jedzenia.  Furtkę  w murze  da się  zamknąć  kołkiem,  nikt  z 
zewnątrz nie wejdzie. A potem, jeśli uda mi się jakoś wyprowadzić twojego Briara... Co 
powiesz?

Brzmiało to całkiem rozsądnie i Joscelin zgodził się z zapałem i wdzięcznością. Nie 

zdradził tylko, że na razie nie potrzebuje żadnego konia, bo nigdzie się nie wybiera, dopóki 
albo nie znajdzie sposobu, by ocalić Ivetę, albo próbując tego dokonać, nie straci za jednym 
zamachem nadziei, serca, a prawdopodobnie i życia.

29

background image

- Jesteś mi prawdziwym druhem i nigdy ci tego nie zapomnę. Ale uważaj na siebie, 

wystarczy, że już jeden z nas wpadł w tarapaty. Słuchaj! - Chwycił przyjaciela za przegub 
ręki i potrząsnął nim gorączkowo. - Jeśli sprawy potoczą się źle, jeśli mnie wytropią i ujmą, 
pamiętaj, ty o niczym nie wiesz. Sam się tam ukryłem. Zaprzyj się mnie, daję ci na to swoje 
błogosławieństwo. Jeżeli znajdą jedzenie czy jakiekolwiek inne podejrzane rzeczy, powiem, 
że ukradłem. Ty masz się w to nie mieszać. Obiecaj! Zapadłbym się chyba ze wstydu pod 
ziemię, gdybym rzucił na ciebie cień.

- Nie złapią cię - powiedział Simon stanowczo.
- Nie, ale mimo wszystko obiecaj!
-   Och,   dobrze,   skoro   się   tak   upierasz.   Zostawię   cię   na   pożarcie.   No,   może 

przynajmniej będę się biedził, jak cię z tego wyciągnąć. Dbam o całość swojej skóry tak samo 
jak inni, a tak czy inaczej zawsze na nią uważam. A teraz chodź, póki jest jeszcze spokojnie i 
nikt mnie nie szuka.

Droga powrotna minęła szybciej, bo skierowali się wprost na tyły biskupiego ogrodu, 

cały   czas   pozostając   pod   osłoną   krzewów.   Raz   czy   dwa   idący   przodem   Simon   gwizdał 
cichutko   i   Joscelin   zapadał   wówczas   w   zarośla.   Po   chwili   Simon   odwoływał   alarm   - 
wywołany łopotem skrzydeł zrywającego się do lotu ptaka czy chrobotem przemykających po 
suchej ściółce leśnych zwierząt. Furta w murze była uchylona, tak jak ją zostawił. Podszedł 
pierwszy,   otworzył   ją   szerzej   i   ostrożnie   rozejrzał   się   dookoła,   po   czym   ruchem   ręki 
przywołał Joscelina. Chłopak z pełnym wdzięczności westchnieniem wśliznął się do środka, 
słysząc za sobą cichy trzask zamykanej bramki i chrzęst kołka w skoblu. Do muru tulił się 
niski drewniany składzik na paszę. W środku pachniało wysuszoną trawą, a spod stóp unosił 
się drobny pył, który łechtał i wiercił w nosie.

- Nikt tu nawet nie zajrzy - rzekł półgłosem Simon. - W stajniach na dziedzińcu siana 

jest   pod   dostatkiem.   Będzie   ci   tu   ciepło   i   zacisznie.   Siedź   cicho   i   nigdzie   nie   odchodź. 
Wieczerzam dziś z wujem u opata, ale przedtem przyniosę ci coś do picia i kawał mięsiwa. W 
tym sianie wyschniesz do rana na pieprz.

-   To   królewska   komnata   -   rzekł   Joscelin   wylewnie   i   uścisnął   dłoń   przyjaciela   z 

serdeczną wdzięcznością. - Nie zapomnę ci tego. Cokolwiek się stanie, wiem, dzięki Bogu, że 
jest ktoś, kto nie wierzy, że jestem złodziejem, choć jeden druh, na którym mogę polegać. Ale 
pamiętaj, jeśli już do tego dojdzie, wolę utonąć sam, niż wciągnąć cię za sobą w błoto.

- Zostaw pomyślność Simona  - rzekł Simon z poufałym  uśmieszkiem  - temu,  kto 

zadba o nią najlepiej. Myśl o własnej skórze, ja sam zatroszczę się o moją. A teraz zmykam! 
Za chwilę będzie ryczał jak tur, żebym pomógł mu ubrać się na nieszpory. To cena, jaką płaci 
za wieczerzę z opatem.

Tak   więc   na   nabożeństwie   zobaczył   Cadfael   Huona   de   Domvilee,   godnie 

przyodzianego   do   opackiego   stołu   w   czernie   i   soczyste   szkarłaty.   U   jego   boku   trwało 
niewzruszone wcielenie powagi i ascezy - kanonik Eudo, młodsze wydanie przeora Roberta, 
przygotowujące się do chwały niebieskiej, lecz zarazem czujnym okiem baczące na korzyści 
doczesne. Pół kroku z tyłu  widać było  kędzierzawą głowę młodego Aquillona. Ogorzałą, 
szczerą twarz roztropnego osiłka wydarzenia dnia przyodziały w niezwyczajną powagę.

Przyszli też Picardowie, ale nie było ani panny młodej, ani starszawej służki. Cadfael 

przed wieczorem widział Ivetę jeszcze dwukrotnie, lecz znów obstąpioną z obu stron przez 
strażników. Nadal nosiła się ze spokojem i opanowaniem,  twarz wciąż miała  bladą, lecz 
dumną i zdecydowaną. Tylko ten jeden raz, stwierdził w zadumie Cadfael, była naprawdę 
sama,   nie   pilnowana,   mogła   bez   strachu   mówić,   co   jej   leży   na   sercu.   I   przemówiła, 
zaprzeczając wszelkim oczekiwaniom. Tego już nie dało się pominąć. Uwierzyła w podłość 
Joscelina   Lucy   i   odebrała   mu   swe   łaski   ze   stanowczością,   do   której   zdawała   się   być 
niezdolna.   Pogodziła   się   już   ze   swym   małżeństwem   i   postanowiła   przez   nie   przejść, 
odsuwając w niepamięć piękny sen, który rozwiał się przy gorzkim przebudzeniu.

Cadfael uznał, że jest zbyt naiwna i stanowczo zbyt łatwo dała się przekonać. Czyż nie 

mówiła Biblia, jak w sakwie małego Beniamina ukryto puchar, by tym łacniej go ująć? I czyż 
od tego czasu nie posługiwano się po wielekroć tym samym fortelem? Ale dziewczyna była 
jeszcze bardzo młoda i zapewne tak prostolinijna w miłości, iż niewiele zachodu trzeba było, 
by nazbyt gwałtowny afekt obrócić w niechęć. Niestety, w tak podejrzanych sprawach cały 

30

background image

kłopot polegał na tym, iż mogą okazać się prawdą.

Patrzył,  jak goście idą po nieszporach do komnat opata, a Agnes Picard wraca do 

gospody. Nie miał żadnego pola do działania, nic tu nie dało się zrobić. Cadfael udał się na 
wieczerzę do refektarza, a potem na głośne czytanie w sali kapitulnej, ale z jakiegoś powodu 
stracił zarówno apetyt, jak i zdolność koncentracji.

Wieczerza u opata z pewnością była świetna, lecz goście nie zabawili do późna. Po 

komplecie Cadfael poszedł zamknąć pracownię przed udaniem się na spoczynek, a kiedy 
wracał do dormitorium, w świetle latarni przy bramie dojrzał, jak Domvilee i jego giermek 
dosiadają   koni,   by   udać   się   do   domu   biskupa.   Picard   żegnał   się   z   nimi.   Kanonik   Eudo 
najwyraźniej  został na noc u opata, chcąc się upewnić, czy wszystko  jest już gotowe do 
jutrzejszej uroczystości.

Sądząc   z   rozlegających   się   na   dziedzińcu   ożywionych   głosów,   mieli   już   nieco   w 

czubach, choć z pewnością nie pili zbyt wiele. Radulfus sam nie pił i do szklanic kazał lać 
tyle, ile uważał za słuszne i stosowne, lecz nic ponadto. Ostre żółte światło wyraźnie rysowało 
kontury. Baron był wulgarny i nazbyt sobie pobłażał, lecz wciąż żelazną ręką dzierżył swój 
trzos, ziemie, ciało i umysł. Nikt nie ważyłby się rzec, iż nie jest on wielkim i znacznym 
człowiekiem.   Picard   był   mniejszy   pod   każdym   względem.   Przemyślność   tego   zdolnego, 
fałszywego,   ciemnowłosego   człowieka   doskonale   uzupełniała   brutalną   siłę   Domville'a. 
Razem stanowili potęgę, której mało kto mógłby się oprzeć. Młody człowiek cierpliwie stał 
obok, gotów na każde skinienie, lecz w gruncie rzeczy obojętny. Myślami musiał błądzić 
gdzieś indziej, choć zrównoważona natura nie dała tego po sobie poznać.

Rzec by można, iż wypatruje chwili, gdy nareszcie rzuci się na posłanie.
Cadfael patrzył z ukrycia, jak giermek przytrzymuje strzemię swemu panu i nieomal 

słyszał jego stłumione ziewnięcie. Po chwili młodzieniec sam też dosiadł konia, lekko i z 
werwą,   i   dogonił   barona,   zręcznie   trzymając   wodze   jedną   ręką.   Był   trzeźwy   jak   głaz. 
Przypuszczalnie   zdawał   sobie   sprawę,   że   odpowiedzialność   za   dostarczenie   swego 
chlebodawcy do domu i łoża stawia go w delikatnej sytuacji. Picard odszedł, machając ręką 
na pożegnanie. Dwa konie stępa minęły bramę, a miarowy stukot ich kopyt na wyboistej 
podmiejskiej drodze cichł w oddali, aż wreszcie umilkł zupełnie.

Podgrodzie   pogrążone   było   w   mroku,   lecz   z   bezksiężycowego   nieba   sączyła   się 

poświata licznych gwiazd. Po kilku mglistych dniach niebo przeczyściło się, a kryształowe 
powietrze  kąsało zapowiedzią  bliskich  mrozów.  Gdzieniegdzie  w oknie paliła  się świeca. 
Przed domem biskupa, gdzie podtrzymujące wrota słupy cofnięte były od traktu, przydrożne 
drzewa rzucały zielone cienie na skrzydła bramy.

Dwaj jeźdźcy nadjechali lekkim kłusem i na krótko przystanęli na gościńcu przed 

bramą. Ich głosy, choć zniżone, niosły się wyraźnie w głuchej ciszy panującej dokoła.

- Idź do domu, Simonie - rzucił Domvilee. - Mam ochotę przewietrzyć się trochę. 

Powiedz pachołkom, żeby też szli spać.

- A twoi pokojowi, panie?
- Odpraw  ich. Dzisiaj nie będą już mi  potrzebni.  Niech przyjdą  rano, godzinę po 

prymie, chyba, że wcześniej ich wezwę. Powiedz im, że to rozkaz.

Młodzieniec   skłonił   się   bez   słowa   na   znak,   że   zrozumiał.   Jego   ruch   był   niemal 

niedostrzegalny w zastygłym mroku. Ukryty w cieniu człowiek, maskujący swoją bezprawną 
obecność tak blisko miasta całkowitym bezruchem, posłyszał lekki szelest płaszcza i brzęk 
uprzęży, gdy koń się poruszył. Potem Simon posłusznie zawrócił i wjechał na dziedziniec, a 
Domville zaciął konia i ruszył w kierunku Saint Giles - najpierw stępa, potem przechodząc w 
szybki i zdecydowany kłus.

Cień na skraju drogi drgnął i długimi, bezgłośnymi, nierównymi krokami podążył za 

baronem.   Jak   na   kalekę   z   jedną   stopą   zniekształconą   przez   chorobę,   poruszał   się   z 
zadziwiającą szybkością, choć wkrótce zabrakło mu sił. Dopóki jednak mógł złowić uchem 
równy   tętent   kopyt,   szedł   uparcie   przed   siebie.   Minął   opustoszałe   podgrodzie,   potem 
hospicjum i kościół, aż wyszedł za granice miasta. W pewnej chwili cichnący stopniowo 
odgłos urwał się nagle. To jeździec skręcił z gościńca na porośniętą trawą ścieżkę. Kaleka 
ocenił odległość i kierunek i już bez pośpiechu dotarł aż do tego miejsca drogi.

Na prawo od traktu grunt opadał w kierunku potoku Meole i jego odnogi. Góra zbocza 

31

background image

porośnięta była pojedynczymi drzewami i z rzadka rozsianymi zagajnikami.

Niżej,   w   dolinie,   las   gęstniał.   Pomiędzy   drzewami   wiodła   w   dół   ścieżka, 

wystarczająco   szeroka   i   równa,   by   można   nią   było   jechać   także   i   nocą,   zwłaszcza   gdy 
świeciły gwiazdy, a połowa liści opadła już z drzew. Tą właśnie ścieżką udał się Huon de 
Domvilee; ale teraz, wśród nocy, nie było go już ani widać, ani słychać.

Stary człowiek zawrócił i wolnym krokiem ruszył z powrotem do Saint Giles, gdzie 

jego towarzysze dawno już spali w hospicjum. Tylko on błąkał się jeszcze bezsennie. Nie 
wszedł   do   środka,   choć   drzwi   nigdy   nie   zamykano   na   klucz,   na   wypadek   gdyby   jakiś 
nieszczęśnik   szukał   tu   schronienia   przed   nocnym   chłodem.   Przed   świtem   zapowiadał   się 
mróz, ale powietrze było czyste i pachniało słodko, i miało w sobie tę nieskalaną ciszę, która 
sprzyja samotnym rozmyślaniom. Starzec nie był zresztą wrażliwy na chłód. Za płotem, w 
narożu   cmentarnego   muru,   leżała   wielka   sterta   wyschniętej   trawy,   zgrabionej   ze   zbocza 
pomiędzy   szpitalem   a   drogą   po   ostatnich   sianokosach.   Za   dzień   lub   dwa   miała   zostać 
przeniesiona do spichlerza i tam przechowywana na paszę i ściółkę dla zwierząt. Starzec 
owinął   się   płaszczem   i   usiadł   na   sianie,   moszcząc   sobie   ciepłe   i   miękkie   siedzisko. 
Zawieszoną u pasa kołatkę położył obok siebie na ziemi. O tej porze nie było tu żywego 
ducha, którego trzeba by ostrzec przed natknięciem się na trędowatego.

Nie   spał.   Siedział   prosto   z   uniesioną   głową,   zaś   ręce,   splecione   razem,   opuścił 

swobodnie   na   kolana,   tak   że   kaleka   lewa   dłoń   spoczęła   w   zdrowej   prawej.   Żadne   inne 
stworzenie tej nocy nie było tak spokojne.

Joscelin zdołał zdrzemnąć się chwilę na sianie. Odzienie na nim wyschło, zaś Simon 

zgodnie z obietnicą przyniósł mu chleb, mięsiwo i wino. Wiele już nocy zdarzyło mu się 
spędzić mniej wygodnie; tym razem jednak to umysł nie mógł zaznać ukojenia. Simonowi 
łatwo było spokojnie mówić, że za dzień lub dwa wyprowadzi ze stajni siwego ogiera, bo 
przecież zwierzę potrzebuje ruchu, i w ten sposób umożliwi druhowi ucieczkę, gdy pościg 
osłabnie na sile, jak to zwykle bywa. Cóż z tego? Za dzień, nie mówiąc o dwóch, Iveta 
zostanie złożona w ofierze. Ucieczki bez niej Joscelin w ogóle nie brał pod uwagę. Bardzo to 
ładnie ze strony Simona, że wyszukał mu to schronienie i bez wątpienia rozsądnie, iż radzi 
mu, by został tutaj, póki nie będzie mógł się bezpiecznie wymknąć. Rada zaiste życzliwa i 
Joscelin   był   mu   wdzięczny,   lecz   nie   miał   najmniejszego   zamiaru   się   nią   kierować. 
Wytchnienie było mu potrzebne, ale jeśli przed dziewiątą rano nie podejmie stanowczych 
kroków, wszystko będzie tylko próżną stratą czasu.

Był sam i w każdej chwili mógł zostać ujęty lub zabity. Nie miał broni, nie miał nawet 

w głowie żadnego jasnego planu, a pozostało mu ledwie kilka godzin.

Wniosek był prosty: siedząc tu nic nie zdziała, a jeśli ma wyruszyć, lepiej będzie, jeśli 

zrobi to pod osłoną ciemności. Wiedział doskonale, że nawet gdyby miał sztylet i zdołał 
niepostrzeżenie zakraść się do sypialni Domville'a, i tak nie będzie w stanie wykorzystać tej 
przewagi.   Łatwo   było   zapalczywie   gardłować   o   zabijaniu,   ale   brat   Cadfael   miał   rację: 
młodzieniec nie potrafiłby tego zrobić. Nie nocą, nie z zasadzki. Mógł jeszcze wyzwać barona 
na uczciwą walkę, ale pewne było, iż ten roześmieje mu się w nos, a potem odda na powrót w 
ręce szeryfa. Nie z tchórzostwa, przyznał w duchu Joscelin. Mało było rzeczy na tym świecie, 
których Domvilee się bał; i niewielu przeciwników, którzy byli mu w stanie zagrozić. Nieźle 
władam mieczem, pomyślał bezstronnie chłopak, ale mimo swych lat baron mógłby mnie 
posiekać i zjeść na obiad. Nie, odrzuci wyzwanie z pogardy, nie ze strachu.

Chyba że... Chyba że zdołałbym go wytargać za brodę na oczach opata, kanonika i 

gości,   spoliczkować   go,   publicznie   wystawić   na   śmieszność,   którą   publicznie   musiałby 
zmazać krwią. Wtedy mógłby zlekceważyć szeryfa i prawo, mógłby zapomnieć, że chciał 
mnie zniszczyć powoli i podstępnie; będzie już pragnął tylko ujrzeć moje serce nadziane na 
swoją klingę. Zapomni o Ivecie, kontrakcie ślubnym i całym Bożym świecie, póki nie zmyje 
hańby. A co więcej, jeśli uda mi się go doprowadzić do tego stanu, będzie skrupulatny aż do 
przesady, da mi czas na odpoczynek, miecz długością równy swojemu; zabije mnie honorowo 
i   według   wszelkich   prawideł.   Trzeba   mu   oddać   tę   sprawiedliwość:   mieczem   walczył 
uczciwie, nawet jeśli rzucając kłamliwe oskarżenia poparte fałszywymi dowodami, podobne 
skrupuły uważa za zbędne.

A   kto   wie...   kto   wie?   Może,   mając   za   sobą   modlitwy   Ivety   i   cały   ciężar   swojej 

32

background image

krzywdy - bo przecież postąpił ze mną haniebnie - może zdołam go pokonać? Wówczas, jeśli 
mnie nawet powieszą za kradzież, której nie popełniłem, ona będzie bezpieczna.

Prawdę rzekłszy, o takiej możliwości starał się wiele nie myśleć, i to nie tylko ze 

względu na siebie. Ivetę należało chronić nie jedynie przed tym karygodnym zamęściem, a 
przed opiekunami, co jak jemioła na drzewie żerują na niej i jej dziedzictwie i z równą ochotą 
zechcą   ją  sprzedać   następnemu   chętnemu,  jaki  się  nadarzy.  Ale  nawet   zwłoka  oznaczała 
ratunek. Sytuacja może się zmienić. Picard może umrzeć. Byle przetrwać jutro!

Jeśli ma czegokolwiek dokonać, musi się stąd wydostać i jakoś dotrzeć do opactwa. 

To tam się wszystko rozegra. Przez podgrodzie nie da rady; na drodze będą patrole, a w 
bramie i drzwiach kościoła straże - to pewne. Ziemie opactwa otaczał z trzech stron wysoki 
mur graniczny. Z czwartej strony ogrody oblewał silny nurt potoku Meole, przez który jednak 
można się było przedostać - brodem albo wpław. Joscelinowi woda nie była straszna. Jeśli 
zdołałby przemknąć się przez podgrodzie, mógłby zejść w dolinę, a potem wracać wzdłuż 
strumienia do granic opactwa. Były tam zarośla i gaje, w których mógłby się ukryć. A szeryf i 
tak będzie go szukał najpierw w dole rzeki.

Z   głośnym   szelestem   odwrócił   się   w   kopie   siana.   Pył   załaskotał   go   w   nozdrza   i 

Joscelin nerwowo stłumił kichnięcie. Piękny widok musi sobą przedstawiać, on, który chce 
sprowokować   i   wyzwać   królewskiego   barona!   Trudno,   to   jedyna   nadzieja.   A   żeby   ją 
zachować, musi stąd iść i przedrzeć się przez podgrodzie w dolinę, póki jest jeszcze ciemno. 
Z najlepszymi życzeniami dla Simona, który życzy mu tak dobrze, że chce, żeby siedział tu 
jak mysz pod miotłą, póki nie- bezpieczeństwo nie minie.

Nie wiedział, która jest godzina, ale kiedy uchylił drzwi szopy i wyjrzał do ogrodu, 

wokół   panował   nieprzenikniony   mrok.   Co   gorsza,   było   zupełnie   cicho.   Szelest   wiatru   w 
krzakach mógłby ukryć nieostrożny krok. A kiedy Joscelin wychynął z czterech ścian swego 
schronienia, nawet ciemność nieco się rozświetliła. Jednak wszędzie był spokój i cisza, a 
zresztą młodzieniec nie miał innego wyjścia. Odsunął rygiel, prześliznął się przez furtkę i 
dotykając   palcami   muru,   ruszył   wokoło   biskupiego   ogrodu.   Wąski   pas   drzew   i   ścieżka 
dzieląca   posiadłość   od   sąsiada   doprowadziły   go   na   skraj   podgrodzia.   Zatrzymał   się. 
Nasłuchiwał   chwilę,   ale   wciąż   było   cicho.   Na   drodze,   na   otwartej   przestrzeni,   ciemność 
bladła. Do świtu musiało być bliżej, niżby sobie życzył. Powinien się spieszyć.

Leciutko przemknął przez gościniec i był już niemal na porośniętym trawą poboczu, 

kiedy spod stopy wyprysnął mu kamyk z krótkim ostrym zgrzytnięciem. W pobliżu miasta 
ktoś zawołał głośno, odpowiedział mu inny stłumiony krzyk i nagle dał się słyszeć odgłos 
stóp, pędzących w jego kierunku. Strażnicy wciąż patrolowali drogi wychodzące z miasta. 
Joscelin rzucił się przed siebie stromym zboczem opadającym ku młynówce. Tuż nad sobą 
posłyszał nawoływania i szczupakiem wskoczył w zarośla. Ta droga jednak też była odcięta. 
Poniżej  dwóch  ludzi  przetrząsających  teren  pomiędzy  drogami  wspinało   się  ku  niemu   w 
pośpiechu.

Żaden z nich jeszcze go nie zauważył. Pozostała mu ostatnia szansa: odsądzić się od 

ścigających możliwie jak najdalej, a to oznaczało, że musi wrócić na drogę. Tylko tam mógł 
mieć nadzieję, że im umknie. Szybko wygramolił się z powrotem i skrajem gościńca pognał 
w stronę Saint Giles. Z tyłu doleciały go głosy tych z doliny nawołujących do towarzyszy i w 
odpowiedzi krzyk: “Do góry! Tędy zmyka!"

Tych  dwóch z gościńca  biegło  za nim,  ale  od początku  zostali  sporo w tyle.  Był 

pewien, że zdąży im uciec i ukryć się jeszcze przed rogatkami, jakie na pewno ustawiono na 
każdej drodze. Ale już w następnej chwili posłyszał dźwięk, od którego serce mu zamarło: 
niespodziewany tętent kopyt wyskakujących z murawy na twardą powierzchnię drogi. Dwaj 
strażnicy z dolin byli konno.

- Za nim! Jest na drodze, dogońcie go! - ryknął jeden z pieszych.
Jeźdźcy przeszli w kłus i Joscelin nie mógł już dłużej się łudzić, że im umknie, ani też 

że zdoła wywieść w pole całą czwórkę, jeśli zejdzie tu z drogi. Był już niedaleko Saint Giles i 
biegł bez wytchnienia, wypatrując za jakąkolwiek kryjówką, ale na próżno. Po lewej stronie 
porośnięte  trawą zbocze wznosiło się lekko do chruścianego  płotu i muru  cmentarza.  Za 
plecami słyszał już triumfalne okrzyki ścigających, choć odległość wciąż jeszcze była spora. 
Na krótką chwilę zniknął im z oczu za zakrętem drogi.

33

background image

Z mroku pod murem doleciał cichy, choć naglący głos:
- Chodź tu! Szybko!
Joscelin instynktownie rzucił się w kierunku głosu, potknął się i zatoczył na trawiasty 

stok, chwytając wyciągnięte ku niemu długie ramię. Z ziemi podniosła się chuda, wysoka 
postać w szerokiej ciemnej opończy i teraz pospiesznie wygrzebywała jamę w stogu siana, 
zwalonego w załamaniu muru.

- Tutaj! - przemówił głos, równie bezkształtny jak twarz. -Schowaj się tu!
Joscelin wskoczył w stóg głową naprzód i gorączkowo nasunął na siebie suche łodygi. 

Poczuł, jak starzec siada z powrotem, rozpościera płaszcz i opiera się o stertę siana. Przez 
płaszcz, szaty i warstwę źdźbeł czuł jego plecy, wyprostowane i kościste. Tak, to był stary 
człowiek   i   bez   wątpienia   mężczyzna.   Cichy,   przytłumiony   głos   mógł   należeć   do 
kogokolwiek, ale ramiona, mocno oparte o niego, były równie szerokie jak jego własne. Jedna 
dłoń sięgnęła do tyłu i ścisnęła go za kolano przez szeleszczące źdźbła, nakazując spokój, i 
Joscelin natychmiast posłusznie znieruchomiał. Człowiek, który go ukrył, miał w sobie jakiś 
szczególny własny spokój, równowagę, której dobroczynny  wpływ  przyniósł  ulgę sercu i 
rozgorączkowanej głowie młodzieńca.

Nadjeżdżali.   Słyszał   zbliżający   się   tętent,   słyszał,   jak   raptownie   wstrzymany   koń 

przysiada na zadzie, a jego kopyta ślizgają się na żwirze. Pomyślał, że na pewno spostrzegli 
człowieka pod murem; rozwidniło się już na tyle, a przed nimi leżała prosta jak strzelił i 
zapewne   pusta   droga.   Posłyszał,   że   jeden   zsiada   z   konia,   i   wstrzymał   oddech, 
przeświadczony, że za chwilę wejdzie na zbocze.

- Nieczysty!  - zawołał ostrzegawczo starzec i głośno uderzył  kołatką o drewniany 

pierścień. Zaległa niepewna cisza. Strażnik nie podszedł bliżej.

Niżej, na gościńcu, ten drugi roześmiał się:
- Musiałby być szalony, żeby zamienić nawet loch na leprozorium! - Podniósł głos, 

przyjmując, że schorowany starzec musi być również przygłuchy: - Hej, ty tam! Ścigamy 
złoczyńcę oskarżonego o kradzież! Biegł w tę stronę. Nie widziałeś go?

- Nie - odpowiedział stary. Słowa, stłumione woalem, artykułował powoli, jak gdyby 

mówienie sprawiało mu ból. Przy pewnej jednak dozie trudu i cierpliwości  odpowiedział 
wyraźnie: - Nie widziałem żadnego złodzieja.

- Jak długo tu siedzisz? Może widziałeś, że ktoś tędy przechodził?
- Od wieczora - odparł z wysiłkiem starzec. A nikt tędy nie przechodził.
Po odgłosach Joscelin mógł się domyślić, że w tej właśnie chwili pojawiła się zziajana 

dwójka pieszych. Strażnicy naradzali się cicho.

- Musiał zboczyć pomiędzy drzewa i zawrócić - rzekł któryś. - Zawróćcie i idźcie 

prawą stroną drogi. My pojedziemy dalej do zapory, żeby się upewnić, czy nie prześliznął się 
dalej nie zauważony, a potem będziemy wracać lewą stroną.

Na   nowo   brzęknęła   uprząż,   uderzyły   kopyta   i   konie   pokłusowały   naprzód.   Piesi 

najwyraźniej zawrócili w las, rozgarniając po drodze krzaki w poszukiwaniu zbiega. Zapadła 
długa cisza, którą Joscelin bał się przerwać.

- Rozprostuj kości i leż spokojnie - odezwał siew końcu stary, nie odwracając głowy. - 

Nie możemy się jeszcze stąd ruszyć.

- Mam ważną sprawę do załatwienia - Joscelin nachylił się do osłoniętego kapturem 

ucha, żeby starzec go słyszał. - Bóg widzi, że wdzięczny ci jestem całym sercem za ratunek, 
ale   przed   świtem   muszę   się   dostać   do   opactwa,   inaczej   wolność,   którą   pomogłeś   mi 
zachować, okaże się tego niewarta. Jest coś, co muszę zrobić przez wzgląd na inną osobę.

- Co to takiego? - zapytał spokojnie starzec.
- Zapobiec, jeśli będę mógł, małżeństwu, jakie dziś ma być zawarte.
- O! - ozwał się cierpliwy, niezmordowany głos. - Dlaczego? I jakim sposobem? Nie 

możesz się jeszcze ruszać, oni tu wrócą i będą mi się przyglądać. Muszą zobaczyć to samo, co 
przedtem. Trędowatego starucha, który wolał spędzić noc w towarzystwie gwiazd niż pod 
dachem - nic więcej.

Trawa zaszeleściła; mógł to być bardzo lekki ruch albo westchnienie.
- Rozumiesz, co tu zaszło, chłopcze? Boisz się trądu?
- Nie - odpowiedział Joscelin, po czym zawahał się i zmienił zdanie. - Tak! To znaczy 

34

background image

bałem się albo przynajmniej myślałem, że się boję. Nie wiem. Wiem tylko, że bardziej się 
boję, że nie uda mi się zrobić tego, co muszę.

- Mamy czas - rzekł starzec. -Jeśli chcesz mi o tym opowiedzieć, słucham.
Tylko przed kimś takim, napotkanym przypadkowo, a wzbudzającym instynktowne 

zaufanie,   mógł   Joscelin   zrzucić   cały   ciężar,   który   nosił   na   sercu.   Nagle   wydało   mu   się 
najnaturalniejszą rzeczą, że powinien się zwierzyć, nie tając niczego, opowiedzieć o swojej 
nieszczęśliwej miłości, o krzywdzie, jaką mu wyrządzono, i większych jeszcze krzywdach, 
jakie   wyrządzono   Ivecie.   Musiał   przerwać   w   samym   środku   historii,   bo   czujna   dłoń 
szturchnęła   go  w  kolano.   Zamilkł   i  trwał   bez  ruchu,  gdy dwaj   jezdni   przejeżdżali  obok, 
wracając do miasta. A gdy odjechali i w dali na drodze ucichło echo końskich kopyt, podjął 
opowieść, tak jak gdyby wątek wcale nie został przerwany.

-   Więc   zamierzałeś   schować   się   gdzieś   przy   klasztorze   -   zadumał   się   stary,   gdy 

Joscelin skończył. - I wyskoczyć znienacka, by wyzwać twego dawnego pana na pojedynek, 
starając się tak go obrazić, by nie mógł odrzucić wyzwania bez ujmy na honorze?

-   Nie   widzę   innego   sposobu   -   odrzekł   Joscelin,   choć   sposób   ten,   tak   zwięźle 

streszczony przez Łazarza, nie wydawał mu się najlepszy.

- W takim razie nie ma pośpiechu - stwierdził Łazarz. - Kiedy dzień wstanie, kołatka, 

kaptur i zasłony uczynią cię równie bezimiennym i pozbawionym oblicza, jak my wszyscy. 
Jedną rzecz ci powiem: Huon de Domville nie spędził tej nocy we własnym łożu. Przejechał 
tędy i skręcił w prawo od drogi. Byłem tu przez cały czas. Jeszcze nie wrócił, chyba że zna 
inną drogę. Myślę jednak, że musi wracać tym samym traktem, więc póki nas tu nie minie, 
możemy być spokojni: pan młody nie zjawi się przed ołtarzem. Możemy go wypatrywać na 
zmianę. Jeżeli wróci! A może wcale nie wróci?

Była   to   najdziwniejsza   noc   w   życiu   Joscelina;   i   najdziwniejszy   świt.   Wraz   z 

pierwszym brzaskiem pojawiła się mgiełka i legła wielkimi płatami w dolinie za drogą, a 
słońce   ledwo   przez   nią   przezierało.   Lecz   Huon   de   Domvilee   nie   nadjechał,   śpiesząc   z 
powrotem w stronę dworu biskupa.

- Zostań w ukryciu - powiedział w końcu Łazarz - dopóki nie wrócę.
Wstał i zniknął w hospicjum. Wrócił po niedługim czasie, niosąc płaszcz z kapturem, 

podobny do tego, jaki miał na sobie i lniane błękitne płótno na twarz.

- Możesz wyjść i włóż to na siebie. Chyba, że boisz się nosić szaty po zmarłym? Leży 

tu   na   cmentarzu.   Odchodząc   zostawiają   swój   przyodziewek,   jest   tego   sporo   w   szpitalu. 
Bieliznę mnisi palą, wierzchnie szaty czyszczą najlepiej, jak potrafią. Musiał być z niego 
wielki chłop, płaszcz będzie dla ciebie dość obszerny.

Joscelin robił, co mu kazano - jak dziecko albo człowiek zagubiony w niezrozumiałym 

śnie. Nagle przestało mu się wydawać dziwne, że otworzył swoje serce przed trędowatym, że 
przyjął   płaszcz   chorego,   który   mógł   go   osłonić   i   dał   się   wprowadzić   do   przytułku   tych 
nieszczęśników, nie odczuwając przy tym strachu ni odrazy. Wyciągnięto do niego pomocną 
rękę, uchwycił się więc jej z serdeczną wdzięcznością. Nie pytał nawet, jak zdoła ukryć się 
wśród pacjentów. Ich liczbę z pewnością znano, a on był zbyt wysoki, by nie rzucać się w 
oczy.   Może   Łazarz   zdążył   już   szepnąć   słówko   tu   i   ówdzie,   a   może   biedacy   czuli 
instynktownie, gdy ktoś z nich potrzebował pomocy, dość że schowali go między sobą. Kiedy 
zebrali się w kościele na prymę, wszyscy ci mężczyźni i kobiety manewrowali tak zręcznie, 
że roztopił się wśród nich, zniknął.

Wokół widział okaleczonych i zniekształconych na wszelkie sposoby ludzi. Poczuł 

nagle, jak z potężną siłą ogarnia go nieznana mu dotąd pokora. Od dawna już nie chłonął tak 
całą duszą słów liturgii, nie był tak ściśle zespolony z bliźnimi u stóp ołtarza.

Wartę na drodze przekazał Łazarz małemu Branowi. Chłopiec wiedział dokładnie, jak 

wygląda człowiek, którego trzeba wypatrywać. W każdej czynności wyręczali Joscelina inni, 
a on sam nie był  w stanie ani się opierać, ani w jakikolwiek sposób odwdzięczyć;  mógł 
jedynie kłonić żarliwie głowę, schowany wśród towarzyszy, i z całej duszy dziękować Bogu 
za otrzymaną łaskę. I tak też czynił.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ivetę zbudzono wcześnie, gdyż przygotowanie jej miało być długie i pracochłonne. 

35

background image

Agnes i Madlen wykąpały ją, ubrały i ustroiły klejnotami. Potem gęste włosy dziewczyny 
zostały  odrzucone   w   górę,  splecione   w   tuzin  lśniących   war-  koczy,   omotane  filigranową 
siateczką i upięte w złocistą koronę, połyskującą od drogich kamieni. Spod niej spływał na 
ramiona i szyję welon ze złotych  nici, opierający się na sztywnych  błyszczących  haftach 
paradnej szaty. Iveta poddawała się tym wszystkim zabiegom bez słowa i z kamienną twarzą, 
tak bladą, że w porównaniu z nią wisiory z kości słoniowej wydawały się ciemne i pospolite. 
Obracała się posłusznie na każde skinienie, gdy kazano - pochylała głowę, robiła wszystko, 
czego od niej żądano. Kiedy już była gotowa, kobiety ustawiły ją na środku komnaty i surowo 
zakazały się jej ruszać w obawie, by cały ów przepych nie doznał uszczerbku. W sukni, której 
każdy fałd ułożony był po mistrzowsku, wyglądała jak świątecznie przebrana figura świętej z 
kościelnej kaplicy. Bez jednej skargi stała, gdzie ją postawiono, przez cały czas, gdy reszta 
domowników stroiła się nie mniej okazale.

Do komnaty wkroczył wuj; zmrużył oczy, obszedł dziewczynę wkoło z krytycznym 

grymasem na twarzy, poprawił fałdy welonu, tak że już nawet o włos nie odchylały się od 
założonej   symetrii,   a   następnie   wyraził   swoje   zadowolenie.   Po   chwili   przyszedł   kanonik 
Eudo, gładki i świątobliwy, pochwalił nie tyle jej urodę i godny wygląd, co zaszczyt, jaki 
spływał   na   nią   z   tą   świetną   partią,   i   podkreślił,   jak   bardzo   winna   być   wdzięczna   swym 
opiekunom   za   to,   iż   zapewnili   jej   równie   szczęśliwy   los.   Goście   wchodzili,   podziwiali, 
zazdrościli i wychodzili, by zająć miejsca w kościele.

O godzinie dziesiątej, kiedy to w zwykłe dni odprawiano sumę, za plecami panny 

młodej uformował się orszak i wspartą na ramieniu Picarda dziewczynę przeprowadzono do 
wielkiej sieni klasztornej gospody, gdzie miała oczekiwać na przybycie narzeczonego.

Tę drobiazgowo przygotowaną ceremonię, która do tej pory toczyła się bez zarzutu, 

zmącił jeden tylko drobny szczegół: nieobecność narzeczonego.

Przez pierwsze dziesięć minut nawet Picard nie odważył się mruknąć, nie mówiąc już 

o zniecierpliwieniu. Huon de Domvilee sam stanowił dla siebie prawa i chociaż ten związek 
był   dla   niego   niezaprzeczenie   korzystny,   baron   uważał   go   za   ustępstwo   ze   swej   strony. 
Niepunktualność świadczyła o złych manierach, ale nikt nie wątpił, że szlachcic przybędzie. 
Ale kiedy upłynęło kolejne dziesięć minut, a w bramie wciąż nie pojawiał się weselny orszak 
i nie było też słychać, by ktoś jechał przez podgrodzie, wokół panny młodej zaczęły rozlegać 
się szmery, pomruki, niepewne szuranie nogami, a w końcu wyraźne szepty. Coraz głośniej 
wyrażane zdziwienie wyrwało wreszcie z lodowatej zadumy stojącą z przodu dziewczynę. 
Odetchnęła   głęboko,   zdumiona,   lecz   nie   dała   poznać,   co   czuje.   Tylko   krew   zaczęła   z 
powrotem krążyć  w jej twarzy i barwić zaciśnięte  wargi, czyniąc  je podobne delikatnym 
płatkom róży.

Kanonik Eudo, sunąc z godnością, wynurzył się z kościoła, choć całe dostojeństwo nie 

zdołało   zatrzeć   jego   podniecenia.   Półgłosem   zamienił   kilka   słów   z   Picardem,   którego 
ściągnięte niepokojem brwi zdawały się ciemnieć z każdą chwilą.

Cadfael w ostatniej  chwili nadbiegł pospiesznie z ogrodu, by zająć miejsce wśród 

braci. Zerknął na pannę młodą i nie mógł już oderwać wzroku od tej maleńkiej, złotej figurki. 
Zdawała się być całkiem nierzeczywista, ale drobna dziecięca twarzyczka ożywała wśród 
pozłoty,   a   w   chabrowych   oczach   coraz   śmielej   błyskały   iskierki,   przedzierając   się   z 
posępnych cieni w światło dnia.

Ona   też   była   jedną   z   pierwszych,   co   posłyszeli   pospieszny   tętent   kopyt   na 

podmiejskim   gościńcu   i   spojrzała   w   bok,   nie   śmiejąc   odwrócić   głowy.   W   bramę   wpadł 
Aquillon   odziany   w   zdobne   świąteczne   szaty.   Niemal   w   biegu   zeskoczył   z   konia,   rzucił 
wodze   odźwiernemu,   wielkimi   krokami   przemierzył   dziedziniec   i   zatrzymał   siew   progu 
gospody, wyraźnie poruszony.

- Panie, błagam o wybaczenie! Coś musiało się stać i nie wiemy, jak...
Ruchem ręki przywołał kanonika i trzy głowy nachyliły się ku sobie. Przyskoczyła i 

Agnes, nastawiając uszu i marszcząc brwi. Ale wieść i tak już się rozniosła. Opat i przeor 
wyszli   z   kościoła.   Przystanęli   w   pewnym   oddaleniu,   z   godnością,   lecz   i   widocznym 
niezadowoleniem. Nie sposób było dłużej ich ignorować.

- Zeszłego wieczora, gdyśmy stąd wyszli, by wrócić do domu - Simon podniósł głos, 

żeby wszyscy mogli go słyszeć - zrobiłem, co mi kazał, jakżebym mógł się z nim spierać? 

36

background image

Rzekł, iż ma chętkę na małą przejażdżkę, a mnie polecił iść do dworu i dopilnować, by 
domownicy poszli już spać. Nie chciał, by mu usługiwano tej nocy i aż do rana, póki kogoś 
nie wezwie. Tak też zrobiłem! Jakże inaczej? Pewien byłem, że kiedy pokojowy zajrzy rano 
do jego komnaty, zastanie go w łożu. Sam dziś zaspałem i sługa dobudził mnie w dobre pół 
godziny po prymie. Wtedy też usłyszałem, że barona nie ma. W ogóle nie wrócił na noc, bo 
łoże było nietknięte.

Wszyscy  wokół  zamilkli,   wpatrując  się  z  napięciem  w  skonsternowaną  grupkę  na 

progu gospody.

- Wielebny ojcze - Simon z pośpiesznym ukłonem zwrócił się do opata - wielce się 

obawiamy, iż coś złego stało się memu panu. Nie było go w domu przez całą noc, odkąd mnie 
odesłał  i zwolnił  pokojowych.  Niechybnie  stawiłby się tu na czas, gdyby był  wolny i w 
dobrym zdrowiu. Boję się, że jest ranny, może spadł z konia... Nocne przejażdżki nie są 
bezpieczne, ale jego wola jest dla nas prawem. Niekiedy wystarczy przecież tylko kamień, 
który utkwi w podkowie, albo lisia jama...

- Zostawił cię u wrót dworu? - spytał Radulfus. A odjechał?
- Tak, w stronę Saint Giles. Nie wiem jaką drogą, ani dokąd udał się potem, jeśli zaiste 

miał w myśli jakiś cel. Nie rzekł mi nic.

- Najpierw - stwierdził  sucho Radulfus  - trzeba  rozesłać ludzi  po drogach, by go 

wypatrywali i pytali o niego.

- Tak też zrobiliśmy, ojcze, lecz na próżno. Przełożony szpitala go nie widział, więc 

jechaliśmy dalej gościńcem. Nic to nie dało. Nim podejmiemy dalsze kroki, chciałem, jak 
dobry obyczaj każe, przynieść tu wieści. Mówiłem już z jednym z ludzi szeryfa, dowódcą 
oddziału, który przetrząsa lasy w pogoni za zbiegłym więźniem. Człowiek ów obiecał mi, iż 
będzie   pilnie   wypatrywał   jakiegokolwiek   śladu   mego   pana.   Posłał   też   pachołka,   by   ten 
powiadomił   szeryfa.   Rozumiesz   chyba,   ojcze,   że   nie   śmiałem   zbyt   pochopnie   podnosić 
wrzawy, ani też wtrącać się w to, cokolwiek czyni mój pan. Myślę jednak, że pora już zacząć 
usilne poszukiwania. Baron może gdzieś leżeć raniony i niezdolny powstać.

- Też tak myślę - rzekł opat stanowczo i zwrócił się dwornie do Agnes Picard, która, 

cała zamieniona w słuch, stała u boku męża, jedną dłoń zaciskając zaborczo na złocistym 
rękawie Ivety. - Pani, ufam, iż to zamieszanie nie potrwa długo i znajdziemy lorda Domville, 
całego i zdrowego, a zatrzymanego tylko przez jakąś błahą przyczynę. Ale dobrze by było, 
gdybyś   zabrała   siostrzenicę   do   swych   komnat   i   tam   pozwoliła   jej   spocząć,   podczas   gdy 
szlachetni   panowie   i   bracia   naszego   zakonu,   jeśli   taka   będzie   ich   wola,   udadzą   się   na 
poszukiwanie pana młodego.

Agnes   skinęła   głową   i   skwapliwie   pociągnęła   dziewczynę   za   sobą,   znikając   za 

drzwiami. Przez cały ten czas Iveta nie rzekła ni słowa.

Wszyscy mężczyźni spomiędzy weselnych gości, pachołkowie i pazie z biskupiego 

dworu dosiedli koni i odjechali, wspomagani przez zbrojny oddział z zamku. Za nimi zdążali 
piechotą co młodsi bracia i nowicjusze, a nawet jeden z małych scholarzy, który bystrym 
uchem pochwycił nowiny i wymknął się, nim ktokolwiek zdążył go zawrócić do szkolnej 
ławy. Srodze mógł później odpokutować wagary, lecz widać uważał, że warto zaryzykować.

Jeźdźcy skierowali się przez podgrodzie do miejsca, gdzie Domvilee rozstał się ze 

swoim giermkiem i odjechał w stronę Saint Giles. Tam droga się rozwidlała, podzielili się 
więc na dwie grupy i jęli przeczesywać pobocza obu traktów. Piesi od razu rozsypali się po 
bezdrożach. Jedni ruszyli przez las z biegiem rzeki, inni okrążyli staw przy młynie, chcąc 
zejść w dolinę Meole, a stamtąd iść w górę strumienia przez łąki i zagajniki.

Do tej właśnie grupy przyłączył się Cadfael. Rozstawili się długim szeregiem po obu 

stronach strumienia, by objąć tak szeroką połać ziemi, jak to tylko  możliwe, a następnie 
zaczęli się przedzierać pod górę, poczynając od granic opactwa. W tej lesistej krainie konny 
mógł   poruszać   się   tylko   otwartymi   łęgami   albo   wydeptanymi   ścieżkami,   zaś   szukanie 
zaginionego na drodze tuż pod miastem nie miało wiele sensu, skoro wyruszył spod własnych 
drzwi. Bracia szli więc szybko, aż zostawili za sobą klasztorne zabudowania i przecięli dolinę 
tuż  pod przytułkiem.  Za nimi  widniała  nad  zaroślami  krępa  wieżyczka  kościoła,  skrajem 
niecki biegła droga. Stąd posuwali się już wolniej i uważniej, oddalając się od siebie, by 
sprawdzić większy obszar. Znali tu każdą ścieżkę i natrafiwszy na którąś, zapuszczali się w 

37

background image

nią, by niczego nie przeoczyć. Druga grupa z przeciwnej strony podgrodzia robiła pewnie to 
samo i zbadała mniej więcej takiż sam odcinek, ale jak dotąd nie rozległ się żaden okrzyk, 
który by miał nakierować czy też odwołać obławę.

Byli   już   pewnie   z   pół   mili   za   Saint   Giles.  Nachylone   ku  strudze   uprawne   pola   i 

rzadkie, porozrzucane gaje przeszły tu w gęsty las. Teren od drogi opadał tu urwiście i przez 
czas jakiś, nim zbocze nie stało się łagodniejsze, poszukujący nie natrafili na żadną idącą od 
gościńca   ścieżkę.   W   końcu   dobrnęli   do   szerokiej,   porośniętej   trawą   przesieki.   Obszerny, 
gładki  pas  ubitego  mchu,   zwężający  się  lekko   w   głębinach  lasu,  ciągnął   się  od  drogi  w 
kierunku południowo-zachodnim. Dwukrotnie przecinał zakola potoku, który tu był wąski i 
kamienisty, a potem niknął w oddali. Cadfael przypomniał sobie, że wiódł on aż do obrzeży 
Długiego Lasu, odległego stąd o parę mil.

Ledwie zagłębili się w ten zielony trakt, gdy z przeciwka nadbiegł w niesłychanym 

podnieceniu   mały   uczniak,   który  wyprzedził   ich   znacznie,   z   zapałem   zataczając   szerokie 
kręgi. Chłopiec machał rękami, wskazując kępę drzew za sobą.

- Tam, na polanie, pasie się koń! - wołał. - Ma siodło, uzdę i wszystko, a jeźdźca nie 

widać!

Odwrócił się na pięcie i pognał z powrotem, a reszta za nim. Ścieżka, często widać 

używana,   była   przejrzysta,   a   z   obu   stron   strzegły   jej   gęsto   rosnące   drzewa.   Nieco   dalej 
rozszerzała się w niewielką zachwaszczoną polankę i po niej to właśnie dreptał ze spokojem 
wysoki czarny ogier Huona de Domvilee, pogodnie wyskubując trawę spod drzew. Znalazłszy 
się nagle w tak licznym towarzystwie, podniósł łagodny, zdziwiony wzrok. Cała uprząż była 
w nienagannym porządku, ale po jeźdźcu nie został nawet ślad.

- Gdyby był blisko własnej stajni - tłumaczył podekscytowany malec, dumnie ujmując 

wodze - wróciłby sam i ostrzegł ludzi, że coś się stało. Ale nie zna tej okolicy, więc kiedy 
otrząsnął się już z przestrachu, zaczął się błąkać po lesie.

Brzmiało to rozsądnie i chłopiec nalegał, żeby iść dalej. Ale dalej mogli natknąć się na 

coś, czego dziecko żadną miarą widzieć nie powinno. Cadfael zerknął na pielęgniarza, brata 
Edmunda,  który szedł  obok niego, i w jego oczach  dostrzegł  tę samą  myśl.  Jeżeli  koń i 
jeździec   rozstali   się   w   sposób   gwałtowny,   a   najpierw   znaleziono   konia,   można   było 
przypuszczać, że zła przygoda spotkała Huona de Domvilee w drodze do domu. Skoro zaś 
przeleżał   całą   noc   pod   gołym   niebem,   sprawy   wyglądały   źle.   Ten   twardy   zdecydowany 
człowiek nie stałby się bezradny jak dziecko z powodu błahej kontuzji.

- Spłoszony koń rzuca się do przodu, nie w tył - ciągnął ze swadą pęczniejący z dumy 

malec - czyż nie? Dlaczego nie idziemy dalej?

- Ty - powiedział Cadfael - dostąpisz nie lada zaszczytu. Zabierzesz zwierzę do dworu 

biskupa i powiesz ludziom, których tam zastaniesz, gdzie je znalazłeś. Potem wracaj do lekcji. 
Jeśli ułożysz sobie dość barwną opowieść, może uda ci się wywinąć spod rózgi.

Na   twarzy   chłopca   pojawił   się   najpierw   zawód,   potem   bunt,   który   zaowocował 

głośnym protestem.

- Hop! - szybko zakomenderował Cadfael, ucinając dalsze wywody. - Możesz na nim 

pojechać. Oprzyj tu nogę... o, świetnie!

Zakonnik zgiął dłoń i wywindował małego na siodło, nim ten zdążył rozstrzygnąć, czy 

ma się cieszyć, czy smucić. Ale gra mięśni pod skórą szlachetnego zwierzęcia zrobiła swoje. 
Twarz   dziecka   rozjaśniła   się   z   zachwytu.   Chłopiec   dumnie   uchwycił   wodze,   zignorował 
strzemiona,   które   były   dla   niego   o   wiele   za   długie,   dźgnął   piętami   aksamitne   boki   i 
cmoknięciem popędził swego wierzchowca z taką miną, jak gdyby był to dla niego chleb 
powszedni.

Patrzyli  za nim dość długo, by mieć pewność, że da sobie radę i zrobi to, co mu 

kazano. Wreszcie odwrócili się i ruszyli dalej. Polana skończyła się i drzewa znów zamknęły 
się wokół ścieżki. Tu i ówdzie, w miejscach, gdzie trawa była rzadsza, a grunt miękki, widać 
było  ślady końskich kopyt.  Uszli może następne ćwierć mili, gdy idący na przedzie  brat 
Edmund zatrzymał się nagle.

- Jest tutaj.
Masywne, potężne ciało leżało rozciągnięte na plecach. Głowa opierała się o korzenie 

wielkiego dębu, a ramiona  rozrzucone były bezwładnie  na boki. Drzewa rosły tu gęsto i 

38

background image

głęboki cień wchłonął jaskrawe barwy szat barona. Skierowana ku górze twarz wyzierała z 
zielonego, splamionego krwią mroku. Wysadzone z orbit, zaczerwienione oczy były otwarte. 
Zdawać się mogło, że brutalna mięsistość tej twarzy stopniała, ściekła jak wosk palącej się 
świecy. Dobrze, że malca odesłano z powrotem, nim biegnąc przed nimi, natknąłby się na tę 
scenę, która łatwo mogła skazić niewinny umysł zbyt wczesnym poznaniem zła.

Cadfael odsunął Edmunda, podszedł bliżej i ukląkł przy nieruchomym ciele. Po chwili 

pielęgniarz poszedł w jego ślady i przykucnął z drugiej strony. Nawykł odprowadzać starych 
ludzi w ich ostatnią podróż, ale czuła opieka i grono przyjaciół czyniły śmierć lżejszą, tu zaś 
miał   do   czynienia   z   gwałtownym   przerwaniem   pełnego   jeszcze   sił   żywota,   które   go 
zdumiewało i odstraszało. Idący z tyłu dwaj nowicjusze i świecki braciszek zbliżyli się także i 
stali w milczeniu.

- Nie żyje? - spytał lękliwie brat Edmund, uświadamiając sobie od razu, że pytanie 

jego jest co najmniej naiwne.

- Od kilku godzin. Zmarł chyba o świcie. Stygnie, lecz nie jest jeszcze całkiem zimny.
Cadfael uniósł na dłoni bezwładną głowę i poczuł pod palcami lepką krzepnącą krew. 

Z tyłu głowy, nad lewym uchem, rozlewał się po łysinie nieregularny siniec, poprzecinany 
wieloma zadrapaniami, które przestały już krwawić i zasychały powoli. W miejscu, gdzie 
spoczywała głowa, i powyżej pień dębu znaczyły rozmazane ślady upadku. Cadfael delikatnie 
obmacał okolice siniaka. Czaszka nie uginała się pod naciskiem, była więc chyba nietknięta.

- Spadł z konia w pełnym pędzie - zaryzykował stwierdzenie przyglądający się jego 

czynnościom Edmund - i uderzył o pień tego dębu. Czy taki wstrząs mógł go zabić?

-   Mógł   -   odparł   z   roztargnieniem   Cadfael.   Nie   czuł   się   jeszcze   na   siłach   jasno 

stwierdzić, że nie to było przyczyną śmierci.

- Albo, jeżeli leżał tu bez zmysłów, nocny chłód...
- Nie spędził tu całej nocy - przerwał Cadfael. - Trawa pod ciałem jest wilgotna od 

rosy. Zresztą sam widzisz, że został zrzucony w tył, a nie do przodu.

Istotnie, ciało leżało ukośnie na ścieżce zwrócone nogami ku nim, gdy nadeszli tu od 

potoku, głowa zaś opierała się o drzewo z prawej strony.

- To było nad ranem - ciągnął Cadfael. - Baron potoczył się do tyłu. Na pewno wracał 

do domu. Ścieżka jest łatwa, przynajmniej dla kogoś, kto ją zna. Powiedziałbym zresztą, że 
już dniało, bo musiał jechać szybko, skoro spadł z takim impetem.

- Koń stanął dęba - podpowiedział Edmund. - Zerwało mu się spod nóg jakieś nocne 

żyjątko, spłoszył się i...

- Możliwe. - Cadfael pieczołowicie ułożył głowę Domville'a na ziemi. Rozbita łysina 

spoczęła pod obdartą i zakrwawioną szramą na pniu. - Tylko, patrz, obcasami zrył głęboko 
trawę jak gdyby w konwulsjach.

Wstał,   zostawiając   zwłoki   tam,   gdzie   leżały,   i   zaczął   przemierzać   ścieżkę, 

przyglądając się jej pod różnymi kątami. Jeden z nowicjuszy przytomnie zawrócił i pobiegł na 
spotkanie   ludzi   szeryfa,   którzy   niechybnie   wyruszyli   z   dworu   biskupa,   gdy   tylko   malec 
przyniósł nowiny. Potrzebne były nosze, choćby prowizoryczne, aby odnieść zmarłego do 
miasta. Cadfael cofnął się po własnych śladach o kilkanaście jardów i wracając do miejsca, 
gdzie   leżało   ciało,   z   wielką   uwagą   przypatrywał   się   drzewom   po   obu   stronach   ścieżki. 
Zadzierał   przy   tym   wysoko   głowę,   jako   że   sam   był   dość   mizernej   postury.   Edmund 
przyglądał mu się, niewiele rozumiejąc.

- Czego właściwie szukasz?
Czegokolwiek szukał, znalazł to w końcu. O jakieś cztery kroki od nóg martwego 

barona zatrzymał się i najpierw zbadał wzrokiem pień drzewa z prawej, wysoko nad swoją 
głową, a potem przeniósł to samo uważne spojrzenie na przeciwległą stronę ścieżki.

- Chodź i popatrz. Chodźcie wszyscy, poświadczycie, że mówię prawdę.
Na   obu   pniach,   na   tej   samej   wysokości,   delikatna   kora   przecięta   została   cienką, 

wyraźną szramą.

-   Ktoś   rozciągnął   między   drzewami   powróz   tak,   by   trafił   on   w   szyję   człowieka 

średniej postury na wysokim wierzchowcu. Zresztą i na wysokości piersi wysadziłby go z 
siodła. Myślę, że było już dość jasno, by po tak równym dukcie jechać kłusem. A jechał 
szybko: patrzcie, jak daleko go odrzuciło. Na pewno ma ślad na szyi.

39

background image

Lękliwie i w ciszy podreptali za nim z powrotem do ciała. Kiedy już odchylił kołnierz 

i obnażył  gardło  barona, patrzyli  tylko  ze zgrozą, nie mogąc  dobyć  głosu. Albowiem na 
smagłej, nalanej  pod brodą szyi  ujrzeli  nie tylko  purpurową pręgę po linie.  Widniał  tam 
wyraźnie   siny   odcisk   dwóch   zaciśniętych   ludzkich   dłoni,   których   kciuki,   złożone   razem, 
zmiażdżyły   znajdującą   się   wewnątrz   chrząstkę,   zostawiając   na   grdyce   wielką,   nierówną 
plamę.

Wciąż jeszcze stali i wytrzeszczali oczy w trwożnym milczeniu, gdy na trakcie dały 

się słyszeć zbliżające się nawoływania, spośród których wybijał się głos szeryfa. Zapowiedź 
nieszczęścia rozniosła się już, lecz o całej jego grozie wiedziało na razie tylko tych paru 
mnichów.

Cadfael naciągnął kołnierz na widomy dowód zbrodni i wraz z towarzyszami odwrócił 

się, by powitać Gilberta Prestcote'a i jego drużynę.

Kiedy szeryf obejrzał już wszystko, co Cadfael miał mu do pokazania, przyniesiono 

nosze i złożono na nich barona, okrywając mu twarz połą płaszcza. W miejscu, skąd go 
zabrano, naprędce wetknięto związany z patyków krzyżyk, by w razie potrzeby można je było 
odnaleźć i jeszcze raz przeszukać. Ciało zmarłego odniesiono nie do dworu biskupa, lecz do 
opactwa,  gdzie miało  zostać złożone w cmentarnej  kaplicy i przysposobione  do godnego 
pochówku   przez   tych   samych   mnichów   od   świętego   Piotra   i   Pawła,   którzy   mieli   być 
świadkami jego zaślubin.

Mały Bran, który bez szpitalnego płaszcza wyglądał tak  samo, jak każdy łobuziak z 

podgrodzia, powrócił z ostrożnej zwiadowczej wyprawy na gościniec.

- Znaleźli  go - zameldował  dwóm wysokim  mężczyznom  o osłoniętych  twarzach, 

którzy siedzieli razem pod murem cmentarza, postawiwszy na ziemi kołatki. - Widziałem, jak 
nieśli go z lasu. Minęli jego dom. Bałem się iść dalej.

- Żywego czy martwego? - dobiegł spod spłowiałego kwefu powolny, beznamiętny 

głos Łazarza. Chłopiec zetknął się już ze śmiercią, nie musieli przed nim udawać.

- Twarz miał zakrytą - rzekł Bran i przysiadł obok nich. W milczeniu nieznajomego, o 

którym  wszyscy wiedzieli,  że jest młody i zdrowy,  wyczuwał  napięcie  i zastanawiał  się, 
dlaczego tamten drży.

- Ani słowa - skwitował spokojnie Łazarz. - Masz teraz trochę czasu. Ona też.
Pachołkowie złożyli nosze na wielkim dziedzińcu opactwa i zaraz ze wszystkich stron 

zbiegli się ciekawscy - w pośpiechu i z wielkim gwarem, który urwał się nagle, jak ucięty 
nożem. Ludzie, wytrzeszczając oczy, zastygli wokół mar, szerokim, pełnym poszanowania 
kręgiem. Do środka wszedł tylko szeryf ze swymi ludźmi i opat Radulfus, który nadszedł 
wnet, dostojny jak zwykle. Z gospody wypadł Picard z błyskiem upartej nadziei w oku i 
zamarł, ujrzawszy owinięte płaszczem zwłoki o zakrytej twarzy. Za nim trwożnie wysunęły 
się kobiety. Mała złota figurka poruszała się, jak gdyby nie mogła udźwignąć ciężaru swych 
ozdób, lecz zbliżyła się, nie odwracając oczu. Nie było już wątpliwości. Choć zaiste straszna, 
ta śmierć była dla niej wybawieniem. Dlaczego, dlaczego wczoraj zaparła się samej siebie?

- Czcigodny ojcze - odezwał się Prestcote - przynosimy nader złe wieści. Znaleźliśmy 

lorda Domville'a, jednakże w takim właśnie stanie. Ci oto bracia twego zakonu naszli go, jak 
leżał, wysadzony z siodła, na leśnej ścieżce wiodącej w stronę Beistan. Jego koń zdrów i cały 
pasł się nie opodal i teraz jest już w stajni, zaś baron uderzył głową w pień dębu i nie żyje. 
Ojcze, czy przyjmiesz go tutaj i zatroszczysz się o jego ciało i duszę, póki rodzina nie poczyni 
stosownych przygotowań? Siostrzeniec zmarłego przybył tu wraz z jego świtą, a kanonik to 
też jego krewny.

Simon w milczeniu przestąpił z nogi na nogę. Opuścił głowę i głośno przełknął ślinę, 

wpatrując się w ciało na noszach.

-   Nieszczęśliwie   zmienił   się   dzień,   co   miał   być   dniem   wesela   -   rzekł   Radulfus 

poważnie. - Nasz smutek i współczucie będą towarzyszyć wszystkim, których ten zgon okrył 
żałobą. Tak długo, jak długo zechcą, niech przyjmą naszą gościnę i służby naszego zakonu. 
Nadszedł czas ciszy i modlitwy. Śmierć obecna jest obok nas każdego dnia żywota. Wypada, 
byśmy wspomnieli o jej bliskości - nie jak o groźbie, lecz doświadczeniu, przez które każdy z 
nas  musi  przejść w drodze ku wiekuistej  łasce. Nic więcej  rzec tu nie można.  Lepiej  w 
milczeniu przyjąć wolę Bożą.

40

background image

-   Z   całym   szacunkiem,   ojcze   -   odezwał   się   Picard   głosem   ostrym   jak   stal,   choć 

grzecznym i pełnym uszanowania.

Cadfael starał się wyczytać coś z jego twarzy, lecz bez większego powodzenia: był w 

niej   naturalnie   żal,   rozczarowanie   i   gniew,   ale   chwilami   przebłyskiwało   też   zimne 
wyrachowanie.

- Z całym szacunkiem, powtarzam, ale czy mamy biernie przyjąć, że taka jest istotnie 

wola Boża? Baron znał okolicę, miał tu dworek myśliwski pod Długim Lasem. Szmat życia 
spędził w siodle, dniem czy nocą, bez żadnej złej przygody. Mamy teraz uwierzyć, że nagle, 
w wigilię własnego ślubu, zabrakło mu sił czy rozwagi, skoro obaj wiemy dobrze, iż odjechał 
stąd   nie   znużony   i   trzeźwy?   Rzekł   giermkowi,   że   chce   się   przewietrzyć   przed   snem.   Z 
pewnością więc to właśnie zamierzał zrobić. A oto mamy go tu martwego,  człowieka  w 
kwiecie wieku i pełni męskich sił! Nie, ja w to nie uwierzę! W tej sprawie diabeł maczał palce 
i nie mam zamiaru poprzestać na tym, co dotąd wiemy.

Prestcote   najwyraźniej   celowo   zwlekał   z   podaniem   wszystkich   nowin,   chcąc 

sprawdzić, czy ktoś ze słuchaczy nie zdradzi ulgi na wieść, że zgon może być poczytany za 
nieszczęśliwy   wypadek.   Jeżeli   tak  było   i  jeśli   rzeczywiście  coś  odkrył,   gdy  zmrużonymi 
oczyma badał krąg zaskoczonych twarzy, to powiodło mu się lepiej niż Cadfaelowi, który 
rozglądał się wokół w tym samym celu. Na żadnym obliczu nie dostrzegł cienia winy ani 
strachu, a tylko stosowną do chwili boleść i zdumienie.

- Nie powiedziałem, że jego śmierć była przypadkowa - rzekł bez ogródek szeryf. - 

Nawet upadek z konia nie był przypadkiem. lina, rozpięta między drzewami, trafiła go, w 
szyję i zrzuciła z siodła. Ale to nie upadek go zabił. Ktokolwiek zastawił na niego pułapkę, 
pozostał na miejscu, by dokończyć dzieła, gdy baron leżał bez czucia. Śmierć zadały mu dwie 
męskie dłonie, zaciśnięte na krtani.

Krąg gapiów zakołysał się, jak gdyby szarpnął nim porywisty wicher, a z wszystkich 

piersi wyrwało się słyszalne westchnienie. Opat podniósł głowę i spojrzał na szeryfa.

- Twierdzisz, że to zabójstwo?
- Najzimniejsze i najprzemyślniejsze, jakie kiedykolwiek popełniono.
- I wiemy, kto je popełnił! - Picard wychylił się do przodu z triumfalnym, złośliwym 

okrzykiem, prędkim jak skrzesana iskra. - Czyż nie mówiłem? To robota tego złodziejaszka, 
którego baron wyrzucił ze służby. Zemścił się szatańsko, mordując swego pana. Któżby inny? 
Kto inny miałby powód to zrobić? To Joscelin Lucy!

Zza pleców Picarda wystrzeliła nagle świetlista złota  smuga i oto stała przed nim 

Iveta, wczorajsze ofiarne jagnię, zmienione niespodzianie w syczącą dziką kocicę. Przejrzyste 
chabrowe oczy błyszczały jak dwa ametysty.  Podniosła głos - brzmiał teraz wyzywająco, 
triumfalnie, wręcz urągliwie, gdy krzyczała:

-   To   fałsz!   Wiesz   o   tym,   wszyscy   o   tym   wiecie,   że   to   nie   może   być   prawda! 

Zapomnieliście już? Ze wszystkich ludzi on właśnie na pewno jest niewinny! Od dwóch dni 
siedzi w lochu shrewsburiańskiego zamku pod zarzutem równie fałszywym jak ten! I dzięki 
Bogu   za   to!   Sam   strażnik   więzienny   będzie   świadkiem,   że   Joscelin   nie   mógł   popełnić 
morderstwa!

Cadfael   poczuł   się   nagle   tak,   jak   gdyby   ktoś   zdzielił   go   obuchem   w   łeb.   Stał 

oszołomiony,  stopniowo pojmując wszystko, co wynikło z jej słów. Nietrudno było teraz 
odgadnąć   przyczyny   jej   spokojnego   zdecydowania   we   wczorajszej   rozmowie   z   opatem. 
Zamknęli  ją bezpiecznie  w czterech  ścianach,  z dala  od jakichkolwiek wieści o ucieczce 
Joscelina, które mogły być dla niej radością i źródłem otuchy. Teraz, gdy jej spokój został 
zbudzony, obrócą prawdę przeciw niej i cisną jej w twarz. Tak też się stało. Rzucili się na nią 
oboje, choć siłą głosu i zawziętością mąż ustępował żonie.

- Głupia dziewczyno, on nie jest w więzieniu! Wyrwał się, nim przeprowadzili go 

przez most, jest wolny i chce się mścić!

- Był złodziejem, a teraz jest jak ścigany zwierz w lesie. To on zamordował twego 

narzeczonego. I będzie za to wisiał!

Cały blask, ożywienie uciekło z jej twarzy. Przez chwilę stała jak wryta i tylko jej 

wargi   ułożyły   się   w   nieme,   rozpaczliwe   “Nie!".   Potem   policzki   zbladły   jej   jak   śnieg. 
Przyłożyła dłoń do serca i upadła jak postrzelony ptak, mała, nieszczęsna kupka złocistych 

41

background image

łaszków.

Natychmiast z ważną miną nadbiegła służka Madlen i wszystkie kobiety stłoczyły się 

nad drobnym, bezwładnym ciałem. Picard wydał okrzyk raczej zniecierpliwienia niż troski, 
pochylił się nad Ivetą i zaczął ją ciągnąć za przegub dłoni, chcąc postawić dziewczynę na 
nogi. Przysparzała im tylko wstydu, należało ją jak najszybciej ukryć w jakimś kącie, w myśl 
zasady “co z oczu, to i z myśli". Cadfael uznał, że pora interweniować, nim dziewczynę 
zaduszą spódnicami albo wyrwą jej dłoń z nadgarstka. Zdecydowanie wkroczył w środek 
zbiegowiska i rozpostarł szeroko ramiona, odgarniając gapiów.

- Spokojnie, dajcie jej oddychać! Zemdlała, nie podnoście jej jeszcze!
Brat Edmund, doświadczony w podobnych przypadkach sekundował mu dzielnie z 

drugiej strony i w obecności opata gościom nie wypadało odrzucić wiedzy i pomocy tych, 
którzy dbali o chorych w klasztorze. Nawet Agnes odsunęła się zimno i uważnie patrząc, jak 
Cadfael klęka przy Ivecie i podtrzymując jej głowę ramieniem, układa wygodnie rozrzucone 
ręce.

- Niech ktoś zwinie płaszcz, żeby jej podłożyć pod głowę! I gdzie jest brat Oswin?
Simon zrzucił płaszcz i złożył go w namiastkę poduszki. Oswin pospiesznie wybiegł z 

grupki zagapionych nowicjuszy.

- Idź i przynieś mi z półki przy drzwiach flaszeczkę octu z miętą i szczawiem, a także 

butelkę wywaru z gorzkich ziół. I pospiesz się!

Cadfael delikatnie ułożył głowę dziewczyny na podsuniętej przez Simona poduszce, 

ujął jej przeguby i zaczął je delikatnie nacierać. Twarz miała wyostrzoną, sinobiałą jak lód. 
Oswin wrócił równie prędko, jak się oddalił, i przyniósł właściwe lekarstwa. Była jeszcze 
nadzieja, że coś z niego wyrośnie. Brat Edmund przykląkł z drugiej strony i podsunął Ivecie 
pod nos flaszeczkę  z octem,  ostrym  i żrącym  od mięty i szczawiu. Nozdrza dziewczyny 
drgnęły. Podobny do kaszlu skurcz przebiegł drobną pierś i napięte do ostateczności linie 
policzków i brody stopniowo złagodniały. Nad jej głową wuj, pozbywszy się kłopotu na rzecz 
medyków, perorował ze zdwojoną energią:

- Czy ktoś mógłby jeszcze wątpić? Umknął bez broni i nie miał jak jej zdobyć. Jedynie 

człowiek pozbawiony innych środków zabija gołymi rękoma. To tęgi, silny chłop, zdolny, by 
to uczynić. Nikt inny nie żywił uraz do Huona. Ale on miał powód, by go nienawidzić, i to 
poważny powód, zrobił więc wszystko, żeby się zemścić. I zemścił się śmiertelnie! Teraz 
trzeba   go   ścigać   jak   wściekłego   psa,   a   nawet   zabić,   gdy   tylko   się   pokaże,   bo   jest 
niebezpieczny dla każdego, kto się zbliży. To sprawa gardłowa.

- Moi ludzie w tej chwili szukają go w lasach i sadach - rzekł krótko Prestcote. - Robią 

to   od   chwili,   gdy   straż   doniosła,   że   widziano   mężczyznę,   który   tej   nocy   wkradł   się   na 
podgrodzie. Było jeszcze ciemno i widzieli go tylko przez chwilę, zresztą osobiście wątpię, 
czy to był Lucy. Bardziej prawdopodobne, że jakiś młodzik cichaczem plądrował podwórza i 
kurniki pod osłoną mroku. Obława trwa i będzie trwała, aż go złapiemy. Wszyscy, których 
mogłem odesłać, biorą już w niej udział.

- Weź moich ludzi - zaofiarował się ochoczo Picard. - I ludzi Huona także. Naszą 

powinnością jest teraz ująć jego mordercę. Nie wątpisz chyba, że Joscelin Lucy jest jego 
mordercą?

- Zdaje się to oczywiste. Wszystkie ślady wskazują na czyn popełniony z wściekłej 

nienawiści. Nie znamy nikogo innego, kto byłby jego wrogiem.

Cadfael bez pośpiechu zajmował się Ivetą i słuchał tego, co działo się obok; półsłówek 

i   wyważonego   milczenia  opata,   mściwych  nalegań  Picarda  i   odmierzonych  zdań   szeryfa, 
wydającego   dyspozycje   odnośnie   dalszych,   wzmożonych   poszukiwań.   Ramiona   prawa 
zamykały się wokół Joscelina Lucy. Właśnie dostrzegł, że blady rumieniec zaczyna wracać na 
twarz   Ivety.   Powieki   zatrzepotały   lekko,   rzucając   na   policzki   rozchwiany   cień   długich, 
ciemnozłotych rzęs. Chabrowe oczy otwarły się i spojrzały na niego z półprzytomną zgrozą. 
Wargi się rozchyliły. Niby mimochodem położył na nich palec i zamknął oczy na krótko. 
Zrozumiała, bardziej z trwogi o bezpieczeństwo Joscelina niż o własne. Powieki, poznaczone 
żyłkami jak leśne dzwonki, zamknęły się z powrotem i tak pozostały. Wyglądała, jak gdyby 
jeszcze nie wróciły jej zmysły, choć wracało już życie.

- Zaczyna dochodzić do siebie. Możemy ją teraz zabrać. Wstał z kolan i wziął ją na 

42

background image

ręce, zanim Picard, Simon czy ktokolwiek inny zdołałby go uprzedzić.

- Kiedy odzyska przytomność, powinna leżeć spokojnie przez parę godzin. To było 

ciężkie omdlenie.

Jakże była drobniutka; był pewien, że jej szaty ważyły więcej niż ona. A jednak to 

delikatne stworzenie zdobyło się na ów heroiczny akt buntu w obronie Joscelina, ona, tak 
pokorna i cicha, gdy chodziło o nią samą. Nawet oskarżenie o kradzież i cela w zamkowym 
lochu zdawały się być  jej pociechą, gdy mogły osłonić przed o wiele gorszym  zarzutem 
mężobójstwa. Teraz, kiedy wróciły jej zmysły i pamięć, rozdarta będzie między trwogą o jego 
życie, bo zabójstwo istotnie było sprawą gardłową, a nadzieją na jego ucieczkę, skoro dotąd 
był wciąż na wolności. Nadzieja pojawiała się i wymykała Ivecie de Massard.

- Pani, jeśli zechcesz wskazać mi drogę...
Agnes zgarnęła odświętne spódnice i pospieszyła  przed nim do swoich komnat  w 

gospodzie. Nie można było powiedzieć, stwierdził w duchu Cadfael, że nie niepokoiła się o 
siostrzenicę. I nic dziwnego, bo siostrzenica stanowiła znaczniejszą część jej majątku, a o to 
Agnes   Picard   umiała,   się   dobrze   troszczyć.   Ale   wśród   uczuć,   jakie   żywiła   do   Ivety, 
przeważały   rozczarowanie   i   zniecierpliwienie.   O   tej   porze   dziewczyna   miała   już   być 
bezpiecznie   wydana   za   mąż,   jak   zyskownie   sprzedany   towar.   Cóż,   wciąż   jeszcze   mogła 
znaleźć kupca, nadal stał za nią cały splendor tytułów i ziem jej ojca, włącznie z mieczem i 
hełmem paladyna Giumara de Massard, rycersko zwróconymi przez egipskich Fatymidów - 
prawdopodobnie jedynymi częściami jej dziedzictwa, których Picard nie zagarnął.

- Tu możesz ją położyć. - Sądząc ze spojrzeń, jakie na niego rzucała spod zmrużonych 

powiek, Agnes nie zapomniała, że był tym samym mnichem, na którego nie całkiem zgodne z 
prawdą   wymówki   skarżyła   się   przed   opatem.   To   zresztą   nie   miało   już   znaczenia,   skoro 
Joscelin Lucy był zwierzyną w śmiertelnym pościgu i przestał zagrażać spokojowi jej ducha. - 
Czy trzeba coś dla niej zrobić?

Iveta   legła   na   nakrytym   łożu,   westchnęła,   ale   nie   ruszała   się.   W   tych   wszystkich 

ozdobach wyglądała jak odlana przez złotnika.

- Gdybyś była tak dobra, pani, i znalazła mi niewielką czarkę na dozę tego wywaru z 

ziół. Powinna go zażyć, kiedy wróci do przytomności. To dobry, gorzki, ożywczy środek, 
zapobiegający dalszym omdleniom. I sądzę, że w tej komnacie powinno być nieco cieplej. 
Wystarczy mały piecyk na węgiel drzewny.

Agnes nie miała innego wyjścia, jak potraktować poważnie jego zalecenia. Zlecił jej 

dość zajęć, by pozbyć się jej z komnaty przynajmniej na pięć minut. Dworki czekały w sieni. 
Rzuciła się, żeby zagnać je do pracy.

Iveta   otwarła   oczy.   Ten   sam   zakonnik!   Poznała   jego   głos   i   zerknęła   na   niego 

ukradkiem, aby się upewnić. Zaczęła mówić, chociaż łzy dławiły ją w gardle. Ale on nachylił 
się nad nią, on słyszał.

- Nie powiedzieli mi! Mówili, że za kradzież mogą go skazać nawet na śmierć...
- Wiem - wtrącił Cadfael i umilkł.
- Mówili... że jeśli nie spiszę się bardzo dobrze, nie powiem tego, co trzeba, nie zatrę 

podejrzeń... Huon zaprowadzi go na szubienicę...

- Tak... Cicho, maleńka, nie płacz! Wiem!
- Ale jeżeli dobrze się spiszę, puszczą go wolno...
Tak, była gotowa sprzedać samą siebie - ciało, duszę i wszystkie nadzieje, byleby go 

ocalić. Ona też zdolna była do męstwa.

- Pomóż mu! - Ogromne oczy podobne do przekwitłych chabrów wlepione były w 

twarz Cadfaela, a mała rączka, drobna jak u ptaka, zacisnęła się na jego dłoni kurczowym 
ptasim uściskiem. - On nie ukradł ani nie zabił... wiem o tym!

- Gdybym tylko mógł! - wyszeptał Cadfael i nachylił się by ją zasłonić, bo w drzwiach 

stała Agnes. W mgnieniu oka Iveta znów leżała biernie i nieruchomo z zamkniętymi oczyma. 
Pusta dłoń spoczywała bezwładnie jak przedtem. Dopiero po kilku minutach otwarła oczy i 
spojrzała   na   nich.   Słabym,   niepewnym   głosem   odpowiedziała   na   szorstkie,   choć   tchnące 
szczerym niepokojem pytania Agnes o samopoczucie, po czym wypiła gorzki aromatyczny 
wywar, który podał jej Cadfael.

-   Powinna   zostać   sama   w   ciszy   i   spokoju   -   powiedział   wychodząc.   Chciał   jej 

43

background image

zapewnić, na ile był w stanie, samotność, której potrzebowała; uwolnić ją od towarzystwa 
ludzi, których sama obecność była dla niej udręką. - Będzie teraz spała. Takie omdlenie jest 
równie wyczerpujące jak wielki wysiłek. Jeżeli opat zezwoli, zajrzę do niej przed nieszporami 
i przyniosę syrop, który zapewni jej spokojną noc.

Przynajmniej tyle mogli dla niej zrobić. Mieli ją w swojej mocy, nie mogła im uciec i 

jak na razie cała sprawa na tym się kończyła. Domvilee nie żył, pole było otwarte dla innych 
zalotników.   To   nie   było   ułaskawienie,   ledwie   odroczenie   wyroku.   Czas   do   namysłu   nad 
okolicznościami tej gwałtownej śmierci i losem młodego pechowca, którego nią obciążono. 
Pozostało   jeszcze   wiele   pytań,   których   nikt   dotąd   nie   za-   dał,   nie   mówiąc   już   o 
odpowiedziach, których nikt nie znał.

Około   południa   jeden   ze   zbrojnych   pachołków,   przetrząsających   gaje   i   ogrody   za 

domami w północnej części podgrodzia, stanął przed sierżantem i powiedział stanowczo:

- Został tylko jeden ogród, któregośmy jeszcze nie przeszukali i zdaje mi się, że nie 

byłoby źle, gdybyśmy rzucili nań okiem. Ogród samego biskupa de Clinton!

Zakrzyczano   go zaraz,   że  szaleństwem  byłoby  chronić   się w  paszczy  lwa, ale   on 

żarliwie bronił swego pomysłu.

-   Wcale   nie   takim   szaleństwem!   Przypuśćmy,   że   ten   chłopak   słucha   teraz,   jak 

wykpiwacie samą myśl o tym. Ależ by się uśmiał, gdyby właśnie tam się zaszył, choć wy 
uważacie to za niemożliwe. Mógł być na tyle sprytny, żeby ukryć się w jedynym miejscu, 
które z góry wykluczyliście z rachuby. I nie zapominajcie, że jest tam jego koń. W tej całej 
bieganinie kto będzie pamiętał, żeby zamknąć stajnię?

Sierżant  uznał,   że  te  argumenty  warto  wziąć   pod uwagę,  i  zarządził   przeszukanie 

biskupich ogrodów, stodół, stajni, sadu i całej ziemi w obrębie murów. We właściwym czasie 
dotarli i do szopy na siano na tyłach posiadłości. Nie znaleźli Joscelina Lucy, ale natrafili na 
oczywisty   dowód,   że   ktoś   spędził   noc   na   sianie   i   poza   wyraźnie   odciśniętym   śladem 
wysokiego, smukłego ciała zostawił po sobie skórkę z chleba i ogryzek jabłka. Joscelin Lucy 
znał   to   miejsce,   a   furta   w   murze   nie   była   zamknięta   na   skobel.   Nikt   nie   miał   żadnych 
wątpliwości, kim był tajemniczy gość.

Tak więc człowiek, który nalegał na przeszukanie ogrodu, choć ominęła go nagroda za 

schwytanie zbiega, otrzymał pochwałę od oficera i ogólnie rzecz biorąc mógł być zadowolony 
z wyników przedsięwzięcia.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nagie ciało Huona de Domville leżało pod lnianym całunem w pogrzebowej kaplicy, a 

dokoła niego stali kręgiem: opat Radulfus, przeor, szeryf hrabstwa, Simon - siostrzeniec i 
giermek zmarłego, sir Godfryd Picard, który spodziewał się o tej porze być już jego wujem, i 
brat Cadfael.

Aquillon   nie   zdążył   jeszcze   zdjąć   płaszcza   i   rękawic   po   nużących   porannych 

poszukiwaniach.  Wyglądał  mizernie  i  był  wyraźnie  zgnębiony.  Nic dziwnego, skoro cała 
odpowiedzialność spadła teraz na niego, jako najbliższego krewniaka zmarłego barona. Picard 
gryzł czarne kędzierzawe pasmo własnej brody, rozmyślając o poniesionych stratach, i biedził 
się, jak wyjść z zyskiem z tej nowej sytuacji. Zaś opat spokojnie i z uwagą przysłuchiwał się 
wywodom brata Cadfaela.

Opat, jako dostojnik Kościoła, był człekiem światowym. Doświadczenie miał rozległe, 

lecz nie aż tak, by obejmowało te przejawy gwałtu, które dla Cadfaela - byłego żeglarza i 
żołnierza - były kiedyś codziennością. Radulfus, co rzadko się zdarza wśród ludzi uczonych, 
znał niedostatki swojej wiedzy i chętnie słuchał pouczeń. Dbał w pierwszym rzędzie o całość 
i honor swojego klasztoru i w tym celu stosował tylko nieskażoną sprawiedliwość. Co się zaś 
tyczy   przeora   Roberta,   jego   normańskie   sympatie   kazały   mu   wrzeć   gniewem,   skoro   to 
właśnie normański wielmoża usunięty został z tego świata ręką mordercy. Na swój sposób 
przeor pałał żądzą zemsty równie mocno jak Picard.

- Urazy czaszki - mówił Cadfael, podtrzymując dłonią świeżo umytą i uczesaną głowę 

zmarłego   -   same   w   sobie   nie   zagroziłyby   życiu.   Ale   upadek   ogłuszył   go   i   pozbawił 
możliwości obrony. A teraz patrzcie... - zsunął całun z potężnie sklepionej piersi i barków 
trupa. - Spadł na wznak i uderzył głową w drzewo. Nogi i ręce rozrzucone miał bezwładnie.

44

background image

Takim go widział szlachetny pan Prestcote, a także brat Edmund i kilku nowicjuszy z 

naszego klasztoru. Wtedy, gdy był odziany, nie dostrzegłem tego, co widzę teraz. Spójrzcie 
tu, na wewnętrzną stronę ramion. Widzicie te okrągłe sińce na ciele? Wyobraźcie sobie teraz 
te ręce rozpostarte na ziemi i zastanówcie się, co go przygniotło, gdy leżał tak bez zmysłów. 
To napastnik klęczał mu na ramionach, dłońmi sięgając do gardła.

-  Dlaczego   się   nie   ocknął?   -   spytał   posępnie   opat,   wodząc   wzrokiem   za   grubym, 

brązowym palcem Cadfaela, wskazującym ślady mordu.

- Próbował - Cadfael opowiedział  o głębokich  bruzdach,  jakie zostawiły na mchu 

obcasy butów Domville'a. - Właściwie walczyło tylko jego ciało, podobnie jak rannym, gdy 
uchodzą zeń siły,  wstrząsają konwulsje. Baron był  nieprzytomny,  nie mógł  się zmagać z 
zabójcą. A ten miał silne ręce, silne i zdecydowane. Spójrzcie tu, gdzie oba kciuki zostały 
wciśnięte w krtań. Jabłko Adama jest zupełnie zmiażdżone.

Dla   Cadfaela   była   to   jak   dotąd   pierwsza   sposobność,   by   przyjrzeć   się   dokładnie 

śmiertelnym obrażeniom. Pod krótko przyciętą brodą ciemnoczerwoną linią znaczył się ślad 
po powrozie, obmyty teraz z krwi. Wyraźnie widać było czarne sińce, pozostawione przez 
dłonie dusiciela.

- Mamy tu wszelkie dowody, że napastnik opętany był szałem zemsty - stwierdził z 

ponurą miną Prestcote.

-   Albo   bardzo   przestraszony   -   łagodnie   sprzeciwił   się   Cadfael.   -Wytrącony   z 

równowagi przez własny czyn, czyn do niego niepodobny, przerastający go, a podjęty bez 
zastanowienia.

- Być może mówicie o tym samym człowieku - zauważył rozsądnie Radulfus. - Czy to 

ciało może nam o nim coś jeszcze powiedzieć?

Mogło, jak się wydaje. Z lewej strony szyi Domville'a, w miejscu, gdzie zaciśnięte 

były środkowe palce prawej dłoni mordercy, o czym świadczył ciemny ślad, siniec przecięty 
był krótką, wgłębioną ranką, jak gdyby został weń wtłuczony kamień o ostrych brzegach. 
Cadfael przez chwilę przyglądał się w ciszy drobnemu, nieistotnemu zranieniu i doszedł do 
wniosku, że być może jest ono bardzo istotne.

- Małe, ostre cięcie - dumał, pochylając się niżej - i przy nim to wgłębienie. Człowiek, 

który to zrobił, na środkowym albo serdecznym palcu prawej ręki miał pierścień. Pierścień z 
dużym   kamieniem,   głęboko   wrzynającym   się   w   ciało.   Raczej   luźny,   skoro   przy   uścisku 
przekręcił   się   częściowo   do   środka.   Tak,   na   pewno   na   środkowym   palcu.   Za   luźny   na 
serdecznym przełożyłby na środkowy. Nie przychodzi mi na myśl żaden inny sposób, w jaki 
mogła powstać taka rana.

Spojrzał na wpatrzone w niego z napięciem twarze.
-   Czy   młody   Lucy   nosił   taki   pierścień?   Picard   w   odpowiedzi   wzruszył   tylko 

ramionami. Po chwili zastanowienia Simon powiedział:

- Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek dostrzegł jakiś pierścień. Ale nie mogę 

też stwierdzić z całą pewnością, że nigdy żadnego nie nosił. Zapytam Guya, może on coś wie.

- Trzeba to sprawdzić - rzekł szeryf. - Czy jest coś jeszcze, co da się tu odczytać?
- Nic mi nie przychodzi do głowy. Poza faktem, że warto by się zastanowić, gdzie i w 

jakiej sprawie jeździł ten człowiek, że o tej porze znalazł się na leśnej ścieżce.

- Nie znamy dokładnej pory - zauważył Prestcote.
-   Nie,   to   prawda.   Nie   sposób   stwierdzić,   od   jak   dawna   człowiek   nie   żyje,   z 

dokładnością większą niż do kilku godzin. W każdym razie mech pod ciałem był wilgotny. 
Ale jest tu coś jeszcze. Wszystkie znaki wskazują... hm, właściwie nie powinniśmy im ufać 
zbyt pochopnie, powiedzmy raczej, że zdają się wskazywać, iż wracał do domu, kiedy wpadł 
w pułapkę. Tak więc ktokolwiek ją zastawił, a potem go zabił, wiedział, dokąd pojechał i jaką 
drogą miał wracać.

- Albo pojechał wieczorem za nim i dostosował do tego swój plan - powiedział szeryf. 

- Jesteśmy już pewni, iż ów Lucy dostał się do szopy w biskupim ogrodzie i tam się ukrył, ale 
po zmierzchu poszedł dalej i równie dobrze mógł śledzić poczynania swego pana, cały czas 
myśląc o zemście. Wiedział, że Domvilee będzie wieczerzał w opactwie, bo wszyscy o tym 
wiedzieli. Nietrudno mu było zaczekać w ukryciu na jego powrót, a gdy ujrzał, że baron, 
zwolniwszy giermka, odjeżdża samotnie, uznał to za doskonałą sposobność do odwetu. Nie 

45

background image

ma wątpliwości, że Lucy jest tym, kogo szukamy.

Na tym rozmowa się zakończyła. Szeryf  wrócił do swojej obławy,  przekonany,  iż 

słuszność   jest   po   jego   stronie.   Trudno   go   było   winić,   bo   w   świetle   faktów   sprawa 
przedstawiała się kiepsko. Huona de Domvilee pozostawiono trosce brata Edmunda i jego 
pomocników, zaś trumnę zamówiono u Martina Bellecote'a, miejskiego mistrza ciesielskiego, 
bo czy baron miał zostać pochowany tu, czy gdzie indziej, na tę ostatnią podróż trzeba go 
było   wyposażyć   w   solidną   i   odpowiednio   okazałą   trumnę.   Ciało   ujawniło   już   wszystkie 
tajemnice i można je było zostawić w spokoju.

Przynajmniej tak sądził brat Cadfael do czasu, gdy przebierając w pracowni ziarna 

fasoli na przyszłoroczny zasiew, relacjonował Oswinowi wszystkie  okoliczności śmierci i 
samego   śledztwa.   Oswin   słuchał   z   wypiekami   na   twarzy,   a   na   końcu   powiedział   dość 
nieoczekiwanie:

- To dziwne, że nocą, w końcu października, jechał bez nakrycia głowy. I na dodatek 

był łysy!

Cadfael znieruchomiał, wpatrując się ze zdumieniem w chłopca ponad garścią fasoli.
- Coś ty powiedział?
- No, jakże to, żeby stary człowiek jechał nocą bez czapki...
Trafił dokładnie w samo sedno tego, co Cadfael przeoczył. Domvilee nie odjechał 

spod bramy opactwa z gołą głową - to pewne. Cadfael widział go na własne oczy. Miał na 
sobie   szykowny   purpurowy   biret   ze   złotą   frędzlą,   zmyślnie   upięty   w   rodzaj   kapelusza. 
Cadfael nie zauważył jego braku, nie pomyślał o tym, by odszukać go w miejscu, gdzie leżało 
ciało.

- Synu - powiedział serdecznie - nigdy cię nie doceniałem. Przypomnij mi o tym, 

kiedy znów będę wtykał nos do twojej pracy, bo sobie na to zasłużyłem. On miał na sobie 
biret, a ja powinienem się postarać go znaleźć.

Wymknął się bez pytania o zezwolenie, woląc uznać poranne słowa opata za pretekst 

do   dalszej   wędrówki   w   tej   samej   sprawie.   Miejsce   wypadku   oznaczone   było   naprędce 
skleconym krzyżem, jeśli się więc pospieszy, zdąży przed nieszporami.

Na mchu pod dębem wciąż jeszcze odciśnięty był niewyraźny ślad ciała, choć źdźbła 

trawy zaczynały się już podnosić. Cadfael z nosem przy ziemi przeszukał ścieżkę, obszedł 
drzewa po obu jej stronach i byłby odszedł z niczym, gdyby nagle nie wyjrzało słońce. Jasny 
promień, który przebił gałęzie drzew, wskazał mu nareszcie to, czego szukał, kiedy sącząc się 
przez gęste poszycie, wyłuskał z niego błysk złotej taśmy, zdobiącej czapkę barona. Zrzucona 
z głowy właściciela, gdy ten spadał z konia, uwięzła w kępie krzewów o trzy jardy od traktu. 
Cadfael podniósł ją. Solidnie ułożona w rodzaj zawoju materia  nie straciła  fasonu, jeden 
koniec nadal opadał z fantazją na ramię, a w fałdach ciemnoszkarłatnego jedwabiu jaśniał 
błękitny bukiecik. Gdzieś w czasie nocnej przejażdżki Huon de Domvilee dodał do swych 
ozdób   garść   wiotkich,   prostych   łodyżek   o   podłużnych   jasnozielonych   listkach   i 
przypominających drobne gwiazdki kwiatach, lazurowych jak pogodne niebo nawet teraz, po 
całym dniu, kiedy tak leżały porzucone.

Cadfael wyplątał bukiecik z fałd czapki i przyjrzał się mu ze zdumieniem. Roślina ta 

miała wielu pospolitszych kuzynów, lecz sama trafiała się niezmiernie rzadko. Znał ją dobrze, 
mimo iż trudno ją było znaleźć nawet w cienistych lasach Walii, gdzie czasem ją widywał. 
Nie słyszał dotąd, by tu, w Anglii, ktokolwiek się na nią natknął, zaś zbierając nasiona na 
proszki i nalewki przeciw kamicy i kolce, musiał się zadowalać pomniejszymi krewnymi tego 
rzadkiego ziela. Co zatem, zastanawiał się, patrząc na późne, zgniecione już nieco kwiatki, co 
zatem robi w tej okolicy kiść pnącego nawrotu? Domville z pewnością nie miał jej ze sobą, 
gdy opuszczał opactwo.

Szkoda, że nie miał  już czasu, by pójść dalej. Musiał  wracać, jeśli chciał  jeszcze 

zajrzeć   do   Ivety   i   zdążyć   na   nieszpory.   Doprawdy,   zaczynał   być   coraz   bardziej   ciekaw 
nocnych peregrynacji Domville'a. Picard napomknął coś chyba o myśliwskim dworku barona 
koło Długiego Lasu. Ta ścieżka mogła być najkrótszą doń drogą z podgrodzia. Co prawda 
dworek mógł leżeć gdziekolwiek w promieniu kilku mil przy granicy lasów, ale warto było 
zbadać drogę, którą podążał baron tamtej nocy. Nie dziś. Dziś było to już wykluczone.

Cadfael   schował   w   zanadrze   biret   i   kiść   błękitnych   kwiatów   i   ruszył   w   drogę 

46

background image

powrotną.   Wiedział,   że   wraz   z   odpowiednim   wyjaśnieniem   powinien   wręczyć   szeryfowi 
jedno i drugie, ale wcale nie był pewien, czy to zrobi. Biret owszem, nie dodawał nic do tego, 
co już wiedziano. Natomiast ten maleńki pęczek więdnącego piękna mówił bardzo wiele. 
Domvilee był tam, gdzie rosła ta roślinka, a w całym hrabstwie mogło być najwyżej jedno 
takie miejsce. W Gwynedd, skąd pochodziło to ziele, Cadfael wiedział tylko o trzech. Był 
zaskoczony, znalazłszy tu nawet jedno. A Prestcote był człowiekiem prawym i uczciwym, 
lecz nie lubił odstępować od raz powziętych przekonań, zdecydował zaś już, że Joscelin jest 
winny. Któż inny mógłby chcieć śmierci barona? Cadfael nie miał tej pewności. Nie dał się 
zwieść próżnym gadkom o zabijaniu. Są ludzie zdolni do skrytobójstwa i tacy, którzy nie są 
do niego zdolni, i trudno byłoby Cadfaela przekonać, że jest inaczej. Każdego człowieka 
można doprowadzić do tego, że zabije, ale nie każdy zabija z zasadzki, i nożem w plecy, liną 
rozciągniętą na trakcie.

Sumiennie wrócił do klasztoru, oddał czapkę sierżantowi, którego Prestcote zostawił 

przy bramie, i poszedł do pracowni po makowy syrop dla Ivety.

Tym razem nie dane mu było zostać z nią sam na sam choćby przez chwilę. Madlen, 

najwyraźniej na polecenie Agnes, stała nad nimi, nastawiając uszu i nie spuszczając z nich 
wzroku. Wszystko, co mógł dać dziewczynie, to lek, który przyniósł, i zapewnienie, że jest po 
jej stronie, wyrażone samą jego obecnością. Mogli jedynie wymienić spojrzenia i domyślać 
się ich treści. No i mógł jeszcze zapewnić jej sen, długi i mocny, podczas gdy on będzie 
rozmyślał, jak jej pomóc. Jej i Joscelinowi Lucy. Nie byłaby wdzięczna wspólnikowi, który 
odtrąciłby jej ukochanego. Za jego życie chciała przecież oddać całe swe przyszłe szczęście.

Cadfael   poszedł   na   nieszpory   z   pęczkiem   więdnących   kwiatów   nadal   ukrytym   w 

habicie.

Przez   cały   dzień   brata   Marka   trapiło   mgliste   wrażenie,   że   nie   panuje   nad   swoją 

trzódką z hospicjum. Pojawiło się podczas prymy, kiedy to wszyscy mieszkańcy przytułku z 
wyjątkiem najmłodszych brzdąców przybyli razem do kościoła. Po prawdzie Marek nigdy ich 
nie liczył. Jeśli ktoś czuł się gorzej lub był w podlejszym niż zwykle humorze, mógł zostać w 
domu i nikt go do niczego nie zmuszał. Tak więc liczba chorych mogła się zmieniać, a co 
więcej, nawet w czasie krótkiego porannego obrządku całe zgromadzenie bezustannie się 
przemieszczało, bo byli tacy, którzy musieli się ruszać, by ulżyć swemu cierpieniu. Tym, co 
prześladowało Marka, nie był niedobór, a raczej nieokreślony nadmiar, jakiś niedosyt światła 
w kościele, które i tak było przyćmione i skąpe. Wśród jego podopiecznych było sześciu czy 
siedmiu wysokich mężczyzn, ale znał ich ruchy, sposób chodzenia, drobne potknięcia i gesty, 
które pozwalały mu ich rozpoznać nawet wtedy, gdy twarze mieli zakryte.

Raz czy dwa podczas mszy miał wrażenie, że widzi dumną zakapturzoną głowę i 

osłoniętą twarz, która wydaje mu się obca, ale za każdym razem gubiła mu się gdzieś w 
tłumie. Aż do końca nie zaświtała mu myśl, że gubi mu się dlatego, iż jego kalekie owieczki 
rozstawiają się tak, by intruz stał się niewidzialny.

Słowo   “intruz"   brzmiało   zbyt   mocno   w   miejscu,   gdzie   drzwi   były   otwarte   dla 

wszystkich.   Gdyby  jednak przybysz  istotnie   był   trędowatym,  który wybrał   to  miejsce   na 
kolejny przystanek w nie kończącej się tułaczce, uczyniłby to jawnie, nie dając powodu dla 
owych dziwacznych przetasowań. Z drugiej jednak strony, jakiż zdrowy człowiek, nie będąc 
szaleńcem, zechciałby się tu ukryć? Musiałby zaiste być gotów na wszystko.

Marek   niemal   już   przekonał   sam   siebie,   że   coś   mu   się   przywidziało,   ale   kiedy 

rozdzielał chleb, owsiankę i piwo na śniadanie - znów nie licząc, bo któż liczy to, co daje się 
biednym? - nim skończył, wiedział już, że jego zapasy zostały uszczuplone bardziej, niż się 
spodziewał. Któreś z jego dziatek wzięło kęs i dla nadprogramowych ust.

Wiedział, rzecz jasna, że ludzie szeryfa przeszukują las i ogrody między Saint Giles a 

miastem i jeszcze przed południem dotarła do niego wieść o śmierci Huona de Donwille. 
Odosobnienie hospicjum nigdy nie było zaporą dla nowin. Cokolwiek zdarzyło się w mieście 
czy opactwie, od razu było szeroko omawiane w przytułku. Tym razem były to najdrobniejsze 
szczegóły zgonu barona oraz listu gończego, rozesłanego za zbiegłym giermkiem jako jego 
zabójcą. Ale brat Marek był zapracowany i nie miał czasu na plotki. Przede wszystkim od 
rana zajmował się chorymi i dopiero gdy zmienił ostatni opatrunek i nasmarował ostatnią ranę 
kojącą maścią, przypomniał  sobie o dziwnym  zjawisku, które go dręczyło.  Nawet jednak 

47

background image

wtedy czekały na niego inne zajęcia - zapisanie darów złożonych dla szpitala, sformowanie 
grupy sprawniejszych chorych, którzy mieli się udać do Sutton po opał na zimę (prawo to 
przyznał hospicjum zmarły pan Sutton, a jego syn je uszanował), pomoc w przyrządzeniu 
południowego posiłku, sprawdzanie rachunków przełożonego szpitala i kilkanaście innych 
spraw. Wreszcie po południu miał nieco czasu na obowiązki podjęte z własnej woli, takie jak 
głośne czytanie mszy jednemu staruszkowi, zbyt już słabemu, by dźwignąć się z łoża, czy 
lekcja z małym Branem. Lekcje te, będące zresztą na poły zabawą, nie kosztowały go wiele 
wysiłku, bo dzieciak uczył się równie łatwo, jak oddychał - zupełnie jak gdyby żądzę wiedzy 
wyssał z mlekiem matki.

Marek sklecił dla niego niewielki pulpit, odpowiedniej wielkości dla chudziutkiego 

ośmiolatka.   Tego   dnia   przygotował   dla   niego   zdjęty   z   własnego   pulpitu   arkusz   starego 
spranego   welinu,   poznaczony   liniami   po   piśmie.   Szkoła   mieściła   się   w   ciasnym   kącie 
przedsionka, pod wąskim oknem, z którego padało światło. Czasem, kiedy na pergaminie 
zostawało   trochę   miejsca,   zużywali   je   na   gry   rysunkowe,   w   których   Bran   przeważnie 
wygrywał. Arkusz można było przecież oczyścić i użyć jeszcze raz, i znowu, póki nie zaczęły 
prześwitywać w nim dziury.

Marek wyszedł  więc, by odszukać  swego ucznia. Dzień był  jasny,  lecz słoneczne 

światło było blade i przymglone. Wielu chorych rozeszło się z kołatkami po gościńcach, gdzie 
pokornie   trzymając   się   na   uboczu,   prosili   przechodniów   o   wsparcie.   Łazarz   siedział   jak 
zwykle pod cmentarnym murem - wysoki, prosty, z głową dumnie uniesioną pod kapturem i 
welonem. Bran przylgnął doń, opierając się wygodnie o uda mężczyzny. Uniesione w górę 
rozczapierzone dłonie omotane miał pajęczyną z grubej nici, której jeden koniec trzymał w 
zębach. Ręce starszego też tkwiły w siatce. Grali w starą grę, zwaną kocią kołyską. Chłopiec 
co   chwila  parskał   radosnym  śmiechem   przez  zaciśnięte  na  sznurku  zęby.   Radość  brała   i 
otucha,  gdy się patrzyło  na starość z młodością  w  tak  doskonałej  harmonii,  więc Marek 
zawahał się, nie chcąc przerywać zabawy. Już miał się wycofać po cichu, kiedy chłopczyk go 
dostrzegł i wypuścił nić z ust.

- Już idę, bracie Marku! - zawołał pospiesznie. - Poczekaj na mnie!
Wyplątał palce z siatki, rzucił słówko na pożegnanie swemu towarzyszowi, który bez 

słowa wziął się do zwijania nitki, i co tchu pobiegł za zakonnikiem. Wsunął rączkę w dłoń 
Marka i powędrował z nim w stronę drzwi.

- Umilaliśmy sobie czekanie, aż będziesz miał czas dla mnie - powiedział.
- Jesteś pewien, że nie chcesz się bawić, póki jest ładna pogoda? Przecież nie musisz 

już wracać. Przez całą zimę możemy się uczyć wieczorami przy ogniu.

- Och, nie, chcę ci pokazać, jak ładnie piszę litery, których mnie nauczyłeś.
Niemal wepchnął Marka do sieni. Już był w swojej ławie i z dumną miną wygładzał 

na pulpicie świeży arkusz welinu, a Marek wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, czego przed 
chwilą   był   świadkiem.   Dopiero   na   widok   drobnej,   chudej   rączyny   chwytającej   za   pióro 
doznał nagłego objawienia. Wciągnął głośno powietrze tak raptownie, że Bran uniósł szybko 
głowę,   przekonany,   że   robi   coś   albo   bardzo   źle,   albo   nadspodziewanie   dobrze.   Marek 
pospieszył więc go pochwalić i uspokoić.

Ale   jak   mógł   dać   się   tak   omamić?   Wzrost   się   zgadzał,   wyprostowana   postawa, 

szerokość ramion pod płaszczem - wszystko było takie, jak powinno. Tyle tylko, że ręce, z 
których   Bran   zdjął   nicianą   plecionkę,   miały   wszystkie   palce,   były   gładkie,   szczupłe   i 
kształtne. Te ręce należały do młodego człowieka.

Tak czy owak, Marek ni słowem  nie wspomniał  o tym,  co  odkrył,  przełożonemu 

szpitala czy komukolwiek innemu.

Nie starał się też przydybać nieproszonego gościa. Tym, co zrobiło na nim największe 

wrażenie i sprawiło, że powstrzymał się od jakichkolwiek działań, była życzliwość, z jaką 
społeczność otwarła się na przyjęcie uciekiniera - który z pewnością niewiele o sobie rzekł, a 
zgoła   niczego   nie   tłumaczył   -   i   zamknęła   wokół   niego   w   cichej   solidarności   dzielonego 
wspólnie   nieszczęścia.   Nie   ośmieliłby   się   lekką   ręką   niweczyć   tego   porywu   ani   też 
kwestionować słuszności ich osądu.

Z   zapadnięciem   zmroku   tropiciele   wrócili   z   bezowocnej   wyprawy.   Guy,   najmniej 

chyba chętny jej uczestnik, wpadł do dzielonej z Simonem komnaty, zrzucił buty i legł na 

48

background image

wznak na łożu z gwałtownym westchnieniem ulgi.

- Szczęściarz z ciebie, że zdołałeś się wymigać od tej katorgi! Godziny babrania się w 

błocie, zaglądania do świńskich koryt i przeganiania liniejących kur! Przysiągłbym, że cały 
cuchnę gnojem! Kanonik przybiegł z kościoła jak oparzony i powyganiał nas na dwór, ale 
jego zapał nie sięgał tak daleko, żeby sam się zgłosił do brudnej roboty. Wrócił do modłów. 
Oby się na coś przydały duszy starego!

- I co, ani śladu Jossa? - Simon zaciekawiony zatrzymał się z jedną ręką w rękawie 

najlepszego kaftana.

-   Gdybym   go   widział,   nie   wyglądałbym   tak,   jak   wyglądam,   a   przede   wszystkim 

trzymałbym język za zębami. - Guy ziewnął potężnie i wygodnie wyciągnął długie nogi. - 
Nie, nigdzie ani śladu. Szeryf otoczył miasto kordonem, przez który mysz się nie przeciśnie, a 
jutro planuje wolno posuwać się dalej na północ. Jeśli i to zawiedzie, następnego dnia ruszą w 
kierunku potoku. Powiadam ci, zawzięli się, żeby go złapać. Słyszałeś, że przetrząsali nawet 
to obejście? I odkryli, że ktoś nocował w szopie przy ogrodzeniu?

Simon wdział kaftan do końca, marszcząc brwi w zadumie.
- Słyszałem. Ale zdaje mi się, że ślad już dawno ostygł. Jeżeli to był on.
- Myślisz, że jest już daleko? Powinniśmy przynajmniej odemknąć stajnię starego na 

noc. Albo przenieść Briara pod strzechę na dziedzińcu. Nawet mała szansa jest lepsza niż 
żadna.

- Gdybyśmy choć wiedzieli, gdzie on się podziewa... Właśnie myślałem, że trzeba by 

wyprowadzić biednego zwierzaka na światło dzienne i trochę go rozruszać. Kto wie, jeśli Joss 
się dowie, że na nim jeżdżę, może sam się zgłosi?

- Widzę, że nie bardziej wierzysz w to oskarżenie niż ja - zauważył Guy i podniósł 

rozczochraną   głowę,   by   zmierzyć   przyjaciela   przenikliwym   spojrzeniem.   -   Ani   w   tę 
śmierdzącą sprawę z naszyjnikiem w sakwie! Chciałbym wiedzieć, który to parszywy pies 
dostał rozkaz, żeby go tam schować! A może stary sam się tym zajął, co o tym sądzisz? Jak 
długo go znałem, nigdy się nie bał ubrudzić sobie rąk.

Guy był na dworze barona od dwunastu lat. Wzięty z domu ojca, zaczynał jako paź i 

nawet zdołał rozwinąć w sobie pewnego rodzaju sympatię dla swego wspaniałego pana, który 
jednak jakoś nigdy nie miał okazji dać mu odczuć swej wspaniałomyślności.

- Tak czy owak, podły wybrał sposób, żeby się z nim rozprawić - ciągnął. - Mimo 

wszystko zastanawiam się... Jeżeli Joss był  zaślepiony gniewem, a miał powody być, nie 
ręczyłbym własną duszą, że go nie zabił. Nawet w ten sposób!

- A ja bym ręczył - powiedział stanowczo Simon.
- Ach, ty!  - Guy podniósł się ospale i klepnął druha w ramię. - Gdzie inni snują 

przypuszczenia,   tam   ty   masz   pewność!   Uważaj,   żebyś   któregoś   dnia   nie   wpędził   się   w 
kłopoty   przez   nadmierną   łatwowierność.   Niechże   na   ciebie   spojrzę   -   dodał,   poprawiając 
kołnierz odświętnego płaszcza Simona, tak by leżał bez zarzutu. - Bardzoś dziś wytworny. 
Dokąd to się wybierasz?

- Tylko do opactwa, do Picardów. Zwykła grzeczność, teraz, gdy największy zgiełk 

już się przewalił i kurz osiadł. Omal nie weszli do jego rodziny, trzeba im pozwolić wziąć 
udział w żałobie. Nic mnie nie kosztuje, jeśli zwrócę się o radę do starszego człowieka, póki 
mój wuj nie spocznie w grobie. Poza tym muszę wysłać listy do ciotki w klasztorze we 
Wroxhall i do paru dalszych  kuzynów. Eudo może je naskrobać, wreszcie  się do czegoś 
przyda. Ma odpowiedni kwiecisty styl.

- Ostrzegam cię - Guy zwlókł się leniwie i podszedł do drzwi, żeby zażądać gorącej 

wody do mycia. - Gdy tylko Eudo spotka się z szeryfem, pogonią cię wraz z innymi  na 
jutrzejszą nagonkę. Uparli się, żeby go powiesić.

- Zawsze mogę szukać po swojemu, tak jak ty - odparł Simon i wyszedł w odwiedziny 

do człowieka, który omal nie został jego krewniakiem i roił sobie, iż tego wieczora będzie już 
miał należne krewniakowi prawa.

Iveta leżała w łóżku. Makowy wywar brata Cadfaela stał odmierzony i gotowy pod 

ręką, a obietnica, że przyniesie jej spokojny sen, stanowiła maleńkie, ciepłe źródło otuchy. 
Ale na razie nie chciała jeszcze spać. Była wreszcie sama i czerpała z tego pewną bierną 
przyjemność, choć wiedziała, że Madlen jest tuż za drzwiami. Przez wszystkie te tygodnie tak 

49

background image

rzadko zostawiali ją samą. Ich nachalna obecność była jak cień, który zasłaniał jej słońce. 
Tylko wczoraj, śledząc ją z oddali, na parę nędznych minut wypuścili ją na dwór - w miejsce, 
gdzie mogła zostać zauważona i zagadnięta, tak aby mogła udzielić właściwych odpowiedzi i 
zademonstrować ufny spokój i pogodzenie się z nienawistnym losem. A przez cały ten czas 
wiedzieli, że Joss nie został wtrącony do lochu, że jest na wolności, nawet jeżeli była to 
wolność ściganego zbiega.

Ale z tym już koniec. Więcej nie da się oszukać. Przynajmniej dwóch rzeczy mogła 

się uchwycić: on nie został ujęty, a ona nie wyszła za mąż.

Posłyszała, że ktoś chwyta za klamkę, i aż skuliła się w środku, nieruchomiejąc ze 

strachu.   Ale   kiedy   drzwi   się   otwarły   i   ukazała   się   w   nich   Agnes,   miała   twarz   prawie 
dobrotliwą, a głos niemal tkliwy - z pewnością na użytek kogoś, kto stał za nią. Iveta patrzyła 
w osłupieniu na tę niespodziewaną przemianę.

- Nie śpisz jeszcze, dziecko? Przyszedł dobry przyjaciel i pyta o ciebie. Może wejść na 

chwilkę? Nie jesteś zanadto zmęczona?

Gość już wszedł. Był to Simon, przyodziany w najlepsze szaty i najlepsze maniery - 

specjalnie dla wuja i ciotki. A jego najlepsze maniery musiały zrobić nie lada wrażenie, skoro 
pozwolono   mu   z   nią   zostać   sam   na   sam.   Agnes   wycofała   się   z   życzliwym   uśmiechem, 
zarezerwowanym dla najlepszej widowni.

- Tylko parę minut. Nie powinna się dziś zbytnio wysilać.
Wyszła i drzwi się za nią zamknęły. W tej samej chwili z małej, chłopięcej twarzy 

Simona zniknął czujny wyraz. Podszedł do łoża, przysunął sobie stołek i usiadł obok Ivety. 
Dziewczyna z zadowoleniem uniosła się na poduszkach. Gęste złote włosy opadły na lnianą 
koszulę.

- Ostrożnie! - uprzedził ją, kładąc palec na ustach. - Mów cicho, twoja stróżka może 

podsłuchiwać pod drzwiami. Wpuszczono mnie tylko na chwilę, bym złożył ci uszanowanie i 
zapytał, jak się masz. Bóg mi świadkiem, litość brała, gdy patrzyłem, jaka jesteś wstrząśnięta. 
Nie powiedzieli ci, że umknął z rąk straży?

Potrząsnęła głową, nie wiedząc, jak wypowiedzieć cisnące się na usta pytania.
- Och, Simon, czy są jakieś wieści? Chyba nie...
- Ani dobrych, ani złych - odparł szybko tym samym cichym i pospiesznym szeptem. - 

Nic się nie zmieniło. Wciąż jest na wolności i, da Bóg, będzie. Wiem, że będą go szukać. Ale 
ja też - dodał znacząco i ujął małą rączkę, która wyciągnęła się ku niemu. - Odwagi! Szukali 
cały dzień i co?

Ani widu, ani słychu. Kto wie, może od dawna jest już kordonem. Jest silny, śmiały...
- Zbyt śmiały! -wtrąciła ze smutkiem.
- ... i wciąż ma przyjaciół, choćby nie wiem o co chcieli go oskarżyć! Przyjaciół, 

którzy nie wierzą w jego winę.

- Och, Simon, nie wiesz, ile to dla mnie znaczy!
- Chciałbym móc zdziałać więcej dla ciebie i dla Jossa Na razie się nie martw, musisz 

być cierpliwa i czekać. Jedno zagrożenie cię ominęło. Teraz, jeśli tylko Joss nadal będzie 
wolny, nic cię nie pogania. Możesz czekać.

- Naprawdę nie wierzysz, że ukradł? Ani że zabił? - spytała błagalnie.
- Wiem, że tego nie zrobił - rzekł Simon z tą pewnością siebie, o którą żartobliwie 

obwiniał go Guy. - Jedynym przestępstwem, jakiego się dopuścił, było pokochanie kogoś, kto 
nie był dla niego. Tak, wiem - dodał szybko, widząc, że dziewczyna rumieni się i odwraca 
głowę. - Wybacz, jeśli cię zawstydziłem, ale Joss jest mi druhem i rozmawiał ze mną jak z 
druhem. Więc wiem także i o tym.

Obejrzał się niepewnie przez ramię i uśmiechnął do niej pocieszająco.
- Twoja ciotka pewnie już zaczyna się krzywić. Muszę iść. Ale pamiętaj, Joss nie jest 

sam.

-   Będę   pamiętać   -   obiecała   żarliwie.   -   I   dziękuję   za   to   Bogu   i   tobie,   Simonie. 

Przyjdziesz znowu, kiedy będziesz miał chwilę czasu? Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka to 
dla mnie ulga.

- Przyjdę - zapewnił i pochylił się spiesznie, by ucałować jej dłoń. - A teraz dobrej 

nocy! Śpij smacznie i niczego się nie bój.

50

background image

Był już w drodze do drzwi, gdy otwarła je Agnes, życzliwie uśmiechnięta i wciąż 

czujna. Ten młody człowiek był siostrzeńcem Huona de Domville i należał mu się szacunek, 
jakim cieszył się jego wuj za życia. Ale Ivety nie wolno spuścić z oka, póki się jej dobrze nie 
wyda za mąż i pozbiera profitów.

Drzwi się zamknęły. Teraz, z lżejszym sercem, Iveta czuła, że będzie mogła zasnąć. 

Wypiła wywar brata Cadfaela, gęsty i słodki od miodu, a potem zdmuchnęła świecę.

Kiedy Madlen podejrzliwie zajrzała do komnaty, Iveta spała już głęboko.
Po komplecie Cadfael poprosił opata o posłuchanie w jego kancelarii. Pora była dobra 

na  poważne  rozmowy.   Dzień  pełen  napięć   i niezwykłych  zdarzeń   skończył   się wreszcie, 
nadchodząca noc niosła wytęskniony spokój.

- Ojcze - mówił Cadfael - powiedziałem ci wszystko, co mi o tej sprawie wiadomo, 

poza jedną rzeczą. Jak wiesz, znam się nieco na ziołach. W czapce, którą przyniosłem dziś po 
południu   i   oddałem   szeryfowi,   znalazłem   ziele   niezwykle   rzadkie,   nawet   w   Walii,   gdzie 
można je napotkać. Tu nigdy go nie widziałem. A jednak Huon de Domvilee ostatniej swej 
nocy na ziemskim padole był tam, gdzie ono rośnie. Otóż myślę, ojcze, iż ta okoliczność ma 
wielką wagę. Pragnę odnaleźć to miejsce i ustalić, w jakim celu zmarły się tam udał w wilię 
swojego ślubu. Sądzę, że może to mieć znaczenie dla odkrycia okoliczności zgonu i jego 
sprawcy.

Trzymał  w dłoni maleńki, zmięty bukiecik; przyschnięty pęczek cienkich  łodyżek, 

smukłych   zielonych   listków   i   więdnących   kwietnych   gwiazdek,   nadal   zadziwiająco 
błękitnych.

- Pokaż  -  rzekł  opat  i  przyjrzał   się bukiecikowi  ze  zdumieniem.   - Twierdzisz,   że 

możesz powiedzieć, gdzie coś takiego rośnie, a gdzie nie?

-   Rośnie   w   niewielu,   bardzo   niewielu   miejscach,   gdzie   na   powierzchnię   ziemi 

wychodzą kredowe albo wapienne skały. Jeszcze nigdy nie widziałem go w Anglii.

- I dzięki temu uważasz, że jesteś w stanie stwierdzić, gdzie nasz nieboszczyk spędził 

noc?

-   Znam   drogę,   którą   wracał.   Tą   samą   drogą   na   pewno   odjechał,   pozostawiwszy 

giermka u bramy. Chciałbym, jeśli mi zezwolisz, pójść dalej i odnaleźć ten kwiat. Wierzę, że 
ludzkie życie - nieświadome niczego poza młodością, szaleństwem i gniewem - może zależeć 
od tej drobnej roślinki.

-   Takie   rzeczy   zdarzały   się   już   wielekroć   -   stwierdził   opat.   -   Naszym   celem   jest 

sprawiedliwość, a w ręku Boga jest miłosierdzie. Daję ci pozwolenie, bracie Cadfaelu, byś 
szedł tym tropem tak długo, jak to będzie konieczne. Ufam ci.

- Bóg widzi, że to doceniam - rzekł Cadfael szczerze. - A ja, ojcze, ufam i będę ufał 

tobie. Cokolwiek znajdę, przełożę ci bez zwłoki.

- Nie szeryfowi? - spytał Radulfus z uśmiechem.
- O, tak. Ale za twoim pośrednictwem, ojcze.
Potem brat Cadfael udał się do dormitorium i spał jak niewinne dziecię w kolebce, 

póki dzwony nie zadzwoniły na jutrznię.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy następnego ranka Cadfael wyszedł z kościoła po prymie, Prestcote był już w 

terenie, od nowa prowadząc obławę na północnych rubieżach podgrodzia. Tego dnia chciał 
przeczesać wielki trzymilowy łuk - powoli i tak dokładnie, że z sieci wyśliznąć by się mógł 
jedynie  zając  lub łasica.  Szeryf  był  zdecydowany tym  razem ująć zbiega  i miał  powody 
sądzić, iż ów nie przekradł się jeszcze przez kordon, który w ciągu nocy jeszcze zacieśniono. 
Picard wyruszył także w asyście wszystkich dworzan, a kanonik Eudo zapewne był w domu 
biskupa, zaganiając do tejże samej przymusowej pracy ludzi Domville'a. I choć niektórzy nie 
byli tym zachwyceni, to jednak łowiecki zapał ma w sobie coś zaraźliwego, coś, co sprawia, 
że   większość  z  nich   runęłaby  przed  siebie   z  bojowym  okrzykiem,   gdyby   tylko  zwąchali 
ofiarę.

Nie  po  raz   pierwszy  Cadfael   szczerze   żałował,  że   nie  ma   w  Shrewsbury  Hugona 

Beringara, by nieco wstrzymał tempo poczynań Prestcote'a. Zastępca szeryfa miał sporo oleju 
w głowie i zdrową świadomość, iż nie jest wszechwiedzący. Co więcej, nigdy nie przyjmował 

51

background image

bezkrytycznie  tego, co innym  zdawało się oczywiste. Ale Hugo Beringar był  na północy 
hrabstwa w swoim majątku zwanym Maesbury i z całą pewnością nie zamierzał ruszyć się 
stamtąd   przed   upływem   kilku   tygodni.   Jego   żona   na   dniach   spodziewała   się   pierwszego 
dziecka, a to dla każdego młodego mężczyzny wstrząsające przeżycie. Nie ma rady, tę sprawę 
trzeba będzie rozwikłać pod przewodnictwem Gilberta Prestcote'a. I tak, przyznał w duchu 
uczciwie   Cadfael,   mamy   więcej   szczęście   niż   niejedno   hrabstwo.   Prestcote   to   człek 
szlachetny i uczciwy, nawet jeżeli zbyt pochopnie wyciąga wnioski i wyraża osądy, i nie 
wgląda głębiej poza to, co oczywiste. Niemniej jednak, jeśli mu się przedstawi prawdę, którą 
da się udowodnić, zaakceptuje ją. Dowody - oto czego nam teraz potrzeba.

Najpierw jednak Cadfael włożył nieco zachodu w wyznaczenie Oswinowi zadań na 

cały dzień. Ledwie tydzień wcześniej znalazłby mu dość roboty przy zwykłym  kopaniu i 
innych pracach polowych - i modliłby się żarliwie, żeby wielki nieudacznik nie zdążył nawet 
postawić   nogi   w   pracowni.   Ale   dziś,   poza   jesiennym   przycinaniem   drzewek,   zlecił   mu 
sporządzenie maści dla infirmerii, a na dodatek powierzył jego pieczy gąsiory z winem, które 
właśnie   zaczęło   fermentować.   Maść   robili   już   wspólnie   i   wtedy   Cadfael   szczegółowo 
wyjaśnił chłopcu cały proces. Tym  razem wielkodusznie powstrzymał  się od powtarzania 
wszystkiego krok po kroku, zadowalając się jedynie bardzo skromną i ogólną rekapitulacją.

- Zostawiam pracownię w twoich rękach - rzekł poważnie. - Mam do ciebie pełne 

zaufanie.

-I   niech   Bóg   odpuści   mi   to   kłamstwo   -   mruknął   pod   nosem,   znalazłszy   się   dość 

daleko, by chłopak go nie usłyszał - i zmieni je w prawdę. Albo przynajmniej poczyta mi je za 
zasługę, nie grzech. Oswinie, mój chłopcze, jeśli nieraz przysporzyłem ci zgryzot, teraz masz 
szansę rozwinąć skrzydła. Postaraj się jej nie zmarnować!

Teraz miał do dyspozycji cały dzień. Postanowił zacząć od miejsca, w którym zginął 

Domville. Wybrał drogę na przełaj, najkrótszą i nieco ekstrawagancką trasę, którą wypuszczał 
się   czasem   w   swoich   własnych   sekretnych   sprawach.   W   miejscu,   gdzie   potok   Meole 
podchodził   pod   granice   pól   i   ogrodów   opactwa,   można   go   było   przejść   w   bród   -   jeśli 
oczywiście nie było akurat przyboru i jeśli się dobrze znało dno, a Cadfael znał je jak własną 
kieszeń.   W   ten   sposób   za   niewielką   cenę   zmoczenia   habitu   powyżej   kolan   nie   musiał 
nadkładać   drogi   wijącym   się   gościńcem,   a   jeśli   woda   wlewała   mu   się   do   sandałów,   to 
przecież równie swobodnie się z nich wylewała. Kiedy w klasztorze kończyło się zebranie 
kapituły, Cadfael był już na leśnej ścieżce i posuwał się naprzód raźnym krokiem.

Znał tę część traktu. Przebiegała dokładnie po cięciwie szerokiego zakola strumienia. 

Zbliżał się teraz do następnego brodu, który prowadził na zewnątrz rzecznej pętli, a potem 
dalej przez lasy i pola w kierunku na Sutton i Beistan, w rzadko zaludnione okolice nie opodal 
wielkiej połaci Długiego Lasu. Cadfael wątpił, by Domvilee jechał daleko, czy też, by miał 
spędzić noc pod gołym niebem. Był to, co prawda, człowiek twardy; zniósłby bez trudu nawet 
i gorsze warunki, ale cenił wygody, gdy mógł sobie na nie pozwolić.

W Sutton Strange lasy ustąpiły miejsca uprawnym polom. Cadfael zamienił parę słów 

z kmieciem, którego dziecko wyleczył kiedyś ze skórnej egzemy. Był ciekaw, czy wieść o 
śmierci Domville'a dotarła już do wioski. Dotarła, jak się okazało, i w promieniu wielu mil 
była najczęściej powtarzaną plotką. Mieszkańcy wsi oczekiwali, że lada dzień ludzie szeryfa 
zaczną przetrząsać ich chaty i stodoły.

- Słyszałem, że miał dwór myśliwski gdzieś w tej okolicy - rzekł Cadfael. - Podobno 

na skraju lasu, ale las ciągnie się dziesięć mil. Wiesz może, gdzie to jest?

- A, to będzie ten dom za Beistan - powiedział wieśniak, opierając się wygodnie o 

płot.   -   Ma   prawo   do   łowów   w   Długim   Lesie,   ale   bywa   tu   rzadko.   Trzyma   tam   tylko 
miejscowego rządcę i jego matkę, starszą już kobietę, która zajmuje się domem, kiedy nie ma 
w nim gości. A zwykle nie ma. Baron woli polować gdzie indziej... wolał, chciałem rzec. 
Widzi mi się, że tym razem ktoś na niego zastawił sidła.

- I zrobił to bardzo dokładnie - rzekł Cadfael z powagą. - Którędy mam iść? Przez 

wioskę w Beistan?

- Właśnie tak. Przetnij starą drogę i idź dalej przez wzgórza. Sam zobaczysz, ścieżka 

biegnie cały czas prosto i zanim jeszcze ujrzysz dom, będziesz już na skraju lasu.

Cadfael ruszył dalej bez zwłoki. W Beistan wyszedł na gościniec, przeciął go i ruszył 

52

background image

ścieżką, która rzeczywiście biegła prosto jak strzelił. Minął parę z rzadka rozsianych domostw 
i znalazł się na wyboistym wrzosowisku pomiędzy dwoma łagodnie nachylonymi wzgórzami, 
tu i ówdzie znaczonymi kępką drzew. O milę dalej ścieżka znów z trudem przeciskała się 
przez las. Tam, gdzie spod ziemi wystawała lita skała, miała ona kredowobiałą barwę, a na 
otwartych polanach drapały Cadfaela po kostkach sterczące sztywno gałązki wrzosu. Już od 
dawna nie zapuścił się tak daleko i gdy- by nie powaga sprawy, ta przechadzka byłaby dla 
niego źródłem nieskażonej radości.

Dwór barona  odnalazł  się całkiem  niespodziewanie.  Drzewa  rozstąpiły się nagle  i 

Cadfael  zobaczył   niskie  kamienne   ogrodzenie,   a  za   nim  krępy,  drewniany  podmurowany 
budynek. Za domem mur obsiadły liczne przybudówki. Wśród białych szorstkich kamieni 
rosły przeróżne dzikie zioła - rozchodnik, chmielnik, bluszcz i lnica, którą zwą “pantofelkiem 
Matki Boskiej". Teraz, gdy prawie wszystkie kwiaty opadły, Cadfael rozpoznał roślinki po 
kroju liści. Za murem stało kilka drzew owocowych, starych i zdziczałych, jak gdyby ktoś 
kiedyś założył tu ogród, który teraz niszczał w zapomnieniu. Być może któryś z przodków 
Domville'a   chciał   stworzyć   na   tym   urokliwym   odludziu   mały   dom   dla   swojej   rodziny. 
Starzejący się bezdzietny baron nie znalazł dla niego użytku poza sezonem łowieckim,  a 
nawet wtedy wolał inne, bogate lasy w swoich rozległych włościach.

Cadfael wszedł do środka przez otwarte wrota. Jego wzrok natychmiast przykuł krzak 

janowca   w   kącie   muru   przy   bramie.   Bo   był   to   niewątpliwie   janowiec,   ale   mimo 
późnojesiennej pory cały okryty był kwieciem, a kwiatki te - rzadko rozsiane gwiazdeczki - 
nie były złociste, lecz lazurowoniebieskie. Zdumiony podszedł bliżej i wtedy dostrzegł, że 
ziemia pod krzewem i trzy dolne warstwy kamieni w murze okryte  są pnączem, którego 
proste odnogi zdobią długie, wąskie listki. Roślina sięgała korzeni janowca i czepiając się 
jego gałęzi wypuszczała w górę długie, wiotkie pędy,  z których  wychylały się ku światu 
ostatnie kiście jaśniejącego błękitu.

Znalazł   więc   wreszcie   swój   pnący   nawrót   i   znalazł   też   miejsce,   gdzie   Huon   de 

Domvilee spędził ostatnią noc w życiu.

- Szukasz kogoś, bracie?
Głos, który dobiegł zza pleców Cadfaela, pełen był szacunku, niemal uniżoności, a 

jednak   brzmiała   w   nim   również   nutka   przywodząca   na   myśl   dobrze   wyostrzony   nóż. 
Zakonnik odwrócił się szybko i spojrzał na nieznajomego. Znalazł w nim te same dwoiste 
cechy. Mężczyzna musiał wyjść z szopy pod tylną ścianą muru. Miał około trzydziestu pięciu 
lat, był przystojny i dobrze zbudowany, odziany w samodział, choć nosił się z godnością 
zatrącającą wręcz o pychę. Jego oczy, przejrzyste i twarde jak kamyki  pod prześwietloną 
słońcem wodą strumienia, spoglądały równie płynnie i zwodniczo. Ładna, ogorzała twarz 
mogła   budzić   sympatię,   ale   w   pewności   siebie   tego   człowieka   czaił   się   niepokój,   a   w 
uprzejmości - źdźbło nieprzyjaźni.

- Czy to ty zarządzasz tym domem dla Huona de Domville? - zagaił ostrożnie Cadfael.
- Tak, ja - odparł mężczyzna.
- W takim razie to do ciebie mam sprawę - ciągnął dobrodusznie Cadfael. - Choć 

pewnie niepotrzebnie się fatygowałem. Cała okolica trąbi już o tym, że twój pan zginął z ręki 
mordercy i spoczywa teraz w opactwie świętego Piotra i Pawła w Shrewsbury, skąd właśnie 
przychodzę.

-   Słyszeliśmy   o   tym   wczoraj   -   rzekł   rządca   i   słysząc   ów   wiarygodny   powód 

niespodziewanych odwiedzin, nieco się rozluźnił, choć nie tak bardzo, jak można by się było 
spodziewać. Z jego twarzy nie znikła czujność, a w głosie wciąż słychać było rezerwę. - Mój 
kuzyn przyniósł nowiny, wracając z targu w mieście.

- A  z  dworu twojego pana  nie   było  tutaj  nikogo?  Nie  dostałeś   żadnych  poleceń? 

Myślałem, że może kanonik pchnął gońca, żeby cię zawiadomić. Zresztą, rozumiesz chyba, 
jakie tam wciąż jeszcze zamieszanie i konsternacja. Na pewno porozumieją się z zarządcami 
wszystkich jego dóbr, kiedy wreszcie opanują ten zamęt.

- Najpierw będą chcieli schwytać zabójcę, ot co - stwierdził mężczyzna i zwilżył wargi 

językiem. Zagadkowe oczy spojrzały na Cadfaela z ukosa. - Kiedy rodzina uzna za stosowne, 
powiadomi   mnie.   A   tymczasem   nadal   jestem   w   jego   służbie,   póki   kto   inny   tego   nie 
potwierdzi lub nie wyrzuci mnie za drzwi. Będę dbał o jego dobytek i trzodę, jak dotąd, i 

53

background image

przekażę   je   jego   spadkobiercy   w   należytym   stanie.   Możesz   im   to   ode   mnie   powiedzieć, 
bracie. Niech będą spokojni, o ten dom nie muszą się martwić.

Zmrużył na chwilę oczy i zadumał się.
- Rzekłeś więc, że to morderstwo? Czy to pewne?
-   Pewne   -   potwierdził   Cadfael.   -   Zdaje   się,   że   wyjechał   po   wieczerzy   i   został 

zaskoczony w drodze powrotnej. Znaleźliśmy go na ścieżce biegnącej w tym kierunku. Kiedy 
posłyszałem, że ten folwark należy do niego, myślałem, że może był tutaj.

- Nie było go tu - odparł rządca stanowczo.
- W ogóle, odkąd przybył do Shrewsbury trzy dni temu?
- W ogóle.
- A któryś z jego sług albo giermków?
- Nikogo.
- Więc nie lokował tu weselnych gości... Sam zajmujesz się gospodarstwem?
- Doglądam ziemi, bydła i zbiorów, a moja matka troszczy się o dom. Jeśli tu czasami 

polował, przywoził kucharzy, pokojowych i całą resztę. Ale od ostatniego razu minęły już 
ponad cztery lata.

Teraz już łgał gładko i swobodnie. Bo przecież niebieskie kwiatki rosły właśnie tutaj i 

pewnie   nigdzie   indziej   w   całym   hrabstwie.   Dlaczego   z   taką   determinacją   zaprzeczał 
odwiedzinom   Domville'a?   Prawda,   że   nawet   rozsądny   człowiek   może   się   spłoszyć,   gdy 
ścigają   mordercę,   ale   ten   tu   nie   wyglądał   na   kogoś,   kogo   łatwo   przestraszyć.   A   jednak 
wyraźnie postanowił, że żadna nić nie będzie łączyć mieszkańców tego domu z zabójstwem 
Domville'a.

- Nie dostali jeszcze w ręce mordercy?
Nie,   Cadfael   się   nie   przesłyszał.   Rządca   byłby   zadowolony,   gdyby   zbieg   został 

schwytany,   obława   odwołana,   winny   na   cztery   spusty   zamknięty   w   lochu,   a   śledztwo 
umorzone.

- Jeszcze nie. Ścigają go w wielkiej  sile. No, cóż - mnich  westchnął - właściwie 

powinienem już wracać, ale prawdę rzekłszy, nie spieszy mi się. Dzień jest piękny, a długi, 
zdrowy spacer to czysta przyjemność. Może znalazłaby się szklaneczka piwa i ławka, na 
której mógłbym przysiąść, nim ruszę z powrotem?

Oczekiwał, że próba wejścia do domu spotka się z niechęcią, jeśli już nie oględną 

odmową,  ale młody człowiek najwyraźniej  zmienił  zdanie i zdecydował, że lepiej będzie 
wpuścić go do środka. Dlaczego? Żeby sam zobaczył, że nie ma tu nikogo obcego i nic do 
ukrycia. Jakikolwiek był motyw tej zmiany, Cadfael skwapliwie przyjął zaproszenie i podążył 
za gospodarzem przez otwarte drzwi.

Sień  była   ciemna  i  cicha,   unosił   się  w   niej   miękki   zapach   drewna.  Z  tylnej   izby 

wybiegła niska, ruchliwa staruszka, odziana prosto i schludnie, i przystanęła zaskoczona, jeśli 
nie wręcz spłoszona widokiem obcego. Syn pospiesznie i z nieco podejrzanym naciskiem 
przedstawił jej gościa.

- Pozwól, bracie. Możemy przecież rozsiąść się wygodnie. Bardzo rzadko mamy tutaj 

gości, dla których godziłoby się robić użytek z wielkiej izby. Matko, przyniesiesz nam po 
szklaneczce? Ten oto dobry braciszek ma przed sobą długą drogę powrotną.

Izba była jasna, przestronna i urządzona nadspodziewanie wygodnie. Usiedli razem 

nad   piwem   i   owsianymi   placuszkami,   które   przyniosła   stara   gospodyni,   i   gawędzili   o 
pogodzie, o nadchodzącej zimie, a nawet o pożałowania godnym stanie kraju, rozdartego 
wojną między królem Stefanem a cesarzową Matyldą. Jak dotąd w Shropshire panował pokój, 
ale   wszędzie   w   podzielonym   kraju   pokój   był   rzeczą   w   najwyższym   stopniu   niepewną. 
Cesarzowa   wykorzystała   szansę,   połączyła   się   w   Bristolu   ze   swoim   przyrodnim   bratem, 
Richardem z Gloucester, i właśnie zbierała posiłki. Pod jej chorągwie ściągnęli z wojskami 
Brian Fitz-Count, kasztelan Wailingford, Miles, konstabl Gloucester, i wielu innych. Krążyły 
pogłoski, że miastu Worcester w każdej chwili grozi napaść z Gloucester. Rozmówcy zgodnie 
wyrazili   nadzieję,   że   zawierucha   ominie   ich   z   daleka,   a   może   nawet   całkiem   oszczędzi 
Worcester.

Ale   przez   cały   czas   tej   zajmującej   pogawędki   zmysły   Cadfaela   były   czujnie 

wyostrzone. Chyba jednak rządca popełnił błąd, zapraszając go, by sam mógł sprawdzić, że 

54

background image

dom jest pusty, dobrze utrzymany i nie dzieje się w nim nic podejrzanego. Albowiem to z 
pewnością nie stara matka wniosła do izby mglistą, ledwie wyczuwalną woń pachnideł. A 
osoba, która ich używała, odeszła stąd niedawno, bo delikatny aromat rozwiałby się po kilku 
dniach. Wyczulony na kwiatowe esencje nos Cadfaela rozpoznał zapach jaśminu.

Nic więcej nie dało się tu już odkryć. Cadfael wstał, żeby się pożegnać i podziękować 

za gościnę. Gospodarz skwapliwie odprowadził go do wrót, po to zapewne, by sprawdzić, czy 
mnich wróci wprost do opactwa. Czysty przypadek sprawił, że gdy stanęli w drzwiach, stara 
kobieta   wychodziła   właśnie   ze   stajni   na   podwórze.   Zanim   się   spostrzegła,   wrota   stajni 
rozchyliły się szeroko. Rządca podskoczył je zamknąć i z rozmachem założył rygiel, nie był 
jednak dość szybki.

Cadfael nie zdradził się, że widział więcej, niż powinien. Wesoło pożegnał się przy 

bramie, obok krzaka janowca kwitnącego niebiesko miast złociście, i raźnym krokiem ruszył 
z powrotem tą samą ścieżką, którą przybył.

W stajni stał koń, który z pewnością nie miał na tyle mocnej budowy, by udźwignąć 

ciężar Huona de Domville, ani nie byłby też w stanie wytrzymać trudu całodziennych łowów, 
niosąc w siodle  kogoś  z jego świty.  Mnich zdołał dostrzec  drobny,  delikatny biały łeb i 
wścibski pyszczek, który starał się wyjrzeć na zewnątrz. Z wygiętej  w łuk szyi  spływała 
spleciona w warkocze grzywa, zaś na wewnętrznej stronie rozkolebanych wrót wisiała lekka 
bogato zdobiona uzda. Tak piękny mały dzianet mógł nosić tylko kobietę, a cenna, wytworna 
uprząż też była zdecydowanie damska. Jednakże Cadfael gotów byłby przysiąc, iż owej damy 
już we dworze nie było. Pojawił się przecież bez ostrzeżenia; nie mieliby czasu jej ukryć. 
Wprowadzono go do domu właśnie po to, żeby zobaczył,  że nie ma w nim nikogo poza 
zwykłymi mieszkańcami.

Ale dlaczego, jakkolwiek zrozumiałą odrazą mogła napełniać ją myśl, że oto zostanie 

wyciągnięta   z   kryjówki   i   ukazana   ludzkim   oczom   jako   osoba   powiązana   ze   zgonem 
Domville'a, a może nawet podejrzana o udział w zbrodni, dlaczego zostawiła wierzchowca i 
zdecydowała się odejść pieszo? I dokąd mogła pójść w tym pustkowiu?

Cadfael   nie   wrócił   wprost   do   opactwa,   lecz   szedł   dalej   zieloną   ścieżką,   aż 

zaprowadziła go na podgrodzie, a potem do domu biskupa. Na wielkim podwórcu, gdzie 
zwykle  panował zgiełk i krzątanina, tego dnia było  niezwykle  cicho, bo nawet stajenni i 
wszyscy  zdatniejsi   słudzy zostali   wcieleni   do obławy jako naganiacze,   a teraz   buszowali 
gdzieś głęboko w lasach. We dworze zostali tylko starcy, co Cadfaelowi było bardzo na rękę. 
Najstarsi słudzy znali sekrety swego pana, nawet jeśli się do tego nie przyznawali, zaś pod 
nieobecność wszędobylskiej i wścibskiej młodzieży łatwiej było zadzierzgnąć jakąś bliższą 
znajomość.

Odszukał   podkomorzego,   który   -   jak   się   zdawało   -   spędził   wiele   lat   w   służbie   u 

barona; a co więcej, miał na tyle zdrowego rozsądku, by nie starać się taić prawdy, skoro jego 
pana i tak nie było już wśród żywych. Nie musiał się go obawiać, zaś całkowita szczerość 
mogła   zaskarbić   mu   wdzięczność   szeryfa.   Nadchodził   nieunikniony   okres   bezkrólewia,   a 
potem - rządy nowego pana. Sług nikt nie podejrzewał o zbrodnię; nie mieli się czego bać, po 
co więc ukrywać coś, co mogłoby okazać się ważne?

Podkomorzy   był   człowiekiem   statecznym   i   siwowłosym,   dobrze   już   po 

sześćdziesiątce. Jego spojrzenie mówiło o braku złudzeń, zaś obejście cechowała owa pełna 
rezerwy i rezygnacji godność, tak częsta u starych sług. Na imię miał Arnulf. Bez wahania 
udzielał   wyjaśnień   szeryfowi   i   zamierzał   równie   szczerze   odpowiadać   na   wszelkie   inne 
pytania,   które   Cadfael   czy   ktokolwiek   inny   chciał   mu   zadać.   Wraz   ze   śmiercią   barona 
skończyła się pewna epoka. Teraz musiał albo nagiąć się do nowych rządów, albo odejść ze 
służby i spędzić resztę życia na przypiecku. Jednakże pytania, które padło zaraz na wstępie, 
Arnulf z pewnością się nie spodziewał.

-   Twój   pan   miał   opinię   człowieka   nie   stroniącego   od   kobiet.   Powiedz,   czy   miał 

kochankę na tyle ważną, a może nową dzierlatkę, w której się tak zadurzył, że nie mógł bez 
niej wytrzymać nawet przez te kilka dni, kiedy to miał pojąć za żonę dziedziczkę Massardów?

Stary   otwarł   szeroko   usta,   słysząc   tak   bezpośrednie   słowa   z   ust   mnicha   w 

benedyktyńskim habicie. Po namyśle do- szedł jednak chyba do wniosku, że nie ma w tym nic 
aż tak niezwykłego i wyraźnie się odprężył. Życiowe doświadczenie pozwoliło im znaleźć 

55

background image

wspólny język.

- Bracie, nie wiem, jak na to wpadłeś, ale zaiste, jest taka kobieta. Różne bywają 

niewiasty. Ja sam nigdy jakoś nie miałem do nich szczęścia, zresztą dość miałem zmartwień, 
bym się prosił o więcej. Ale on nie mógł się bez nich obejść. Przychodziły i odchodziły, kto 
by je tam zliczył. Ale ta jest inna. Ta była stale, niczym żona. Jak stara koszula albo para 
butów,   ułożona   i   wygodna.   Ktoś,   do   kogo   nie   trzeba   wygłaszać   wielkich   słów,   wabić   i 
pochlebiać. Zawsze miałem wrażenie - Arnulf potarł w zadumie brodę kościstymi palcami - 
że dokądkolwiek jechał,  ona była  gdzieś  blisko. Nie wiedziałem,  że tu też ją sprowadzi. 
Zresztą w tych sprawach nie posługiwał się mną. Pomagałem mu wkładać koszule i spodnie, 
ściągałem z nóg buty, kiedy powracał z łowów, i sypiałem pod drzwiami, żeby podać mu 
wina, jeśli w nocy zawoła. Ale z kobietami - nie. Od tego byli inni. A co do niej... tu nikt 
nawet o niej nie wspomniał. Sam byłem zdziwiony.

- A koń? Niewielki śnieżnobiały dzianet, sądząc z tego, co widziałem, piękna klacz 

hiszpańskiej krwi. Na drzwiach stajni wisiała wysadzana klejnotami uprząż.

- Rzeczywiście! - przyznał zaskoczony Arnulf. - Kupił ją dla niej. Właściwie nawet 

tego nie powinienem wiedzieć. Gdzie ją widziałeś?

Cadfael powiedział mu.
- Kobiety nie było. Zostawiła konia i zapach perfum, ale sama zniknęła.
-   Cóż   -   powiedział   rzeczowo   Arnulf   -   myślę,   że   wolała   nie   być   wplątana   w 

morderstwo.   Jeśli   tam   była,   a   znaleźli   go,   jak   mówią,   na   tej   ścieżce,   to   musiał   do   niej 
zmierzać,  kiedy  odesłał   młodego   Simona  i   odjechał   samotnie.  Pewnie  się   przestraszyła   i 
uznała, że lepiej zniknąć.

- Ma tam bardzo lojalnych służących - rzekł Cadfael sucho. - Wychodzą ze skóry, 

żeby przekonać mnie i cały świat, że jej noga nigdy tam nie postała. Śmiem twierdzić, iż do 
tej pory ów młody człowiek ukrył już konia w bezpiecznym miejscu.

Poniewczasie przyszło mu na myśl, że mógł to zrobić również ze względu na siebie, 

nie tylko na ową kobietę. Jeśli spędziła tam cały czas w oczekiwaniu na wizytę swego pana i 
opiekuna,   nie   było   wykluczone,   iż   umilała   sobie   te   chwile   w   towarzystwie   młodszego, 
przystojniejszego, sympatyczniejszego mężczyzny, który akurat był pod ręką. A on z kolei 
miał powody się obawiać, że związek wyjdzie na jaw, co rzucałoby na niego podejrzenie, iż 
pozbył   się   swego   pana   przez   miłość   do   jego   kobiety,   z   zazdrości   i   nienawiści.   Stąd   do 
rozważań, czy rzeczywiście go zabił, był tylko mały krok. Powiedzmy, że Domville przybył 
owej nocy po tym, jak młody człowiek został obdarzony łaskami damy, tak iż uważał ją już 
za   swoją   zdobycz.   Powiedzmy,   że   przyłapany   na   gorącym   uczynku   został   z   miejsca 
wyrzucony za drzwi i błąkał się w żalu i smętnych rozmyślaniach, aż uświadomił sobie, że 
baron będzie wracał samotnie do domu. Jeśliby mord został dokonany z dala od dworu, w 
pobliżu   Shrewsbury,   zabójcą   mógł   zostać   okrzyknięty   każdy.   To   było   możliwe.   Tak   się 
mogło zdarzyć. Wiele tu mogła wyjaśnić kobieta. Cadfael żałował, że nie wie o niej więcej.

-   Zastanawia   mnie,   dokąd   mogła   pójść   pieszo   na   tym   bezludziu,   skoro   zostawiła 

wierzchowca?

Zastanawiał się również, dlaczego zdecydowała się odejść pieszo, ale nie powiedział 

tego na głos. To był już bardziej zawiły problem.

- Dom, w którym zwykle ją trzymał, jej dom, rzec by można - jest daleko stąd, w 

Cheshire.   -   Arnulf   zadumał   się   i   wyraźnie   wytężył   umysł,   przypominając   sobie   fakty 
zapomniane   i   nieważne   od   dawna.   -   Ale   spotkał   ją   właśnie   tu,   w   tej   okolicy.   Piękna 
wieśniaczka.   Była   wtedy   młodą   dziewczyną,   dwadzieścia   albo   i   więcej   lat   temu.   O   tak, 
więcej. Mówiono o niej Avice z Thornbury i podobno jej ojciec był wiejskim kołodziejem. 
Jeżeli dobrze pamiętam, byli to wolni ludzie, nie poddani.

Wiejscy rzemieślnicy przeważnie bywali wolnymi ludźmi, ale warsztat przykuwał ich 

do miejsca, w którym żyli, równie mocno jak pańszczyźnianych chłopów.

- Na pewno ma tu jeszcze rodzinę - ciągnął Arnulf. - Czy to daleko stąd? Nie znam 

tych stron.

- Nie - odparł Cadfael, zaczynając wiele rozumieć. - Niedaleko. Można tam zajść na 

piechotę.

W drodze powrotnej miał o czym rozmyślać. Nieuchwytna kobieta intrygowała go 

56

background image

coraz bardziej. Jeśli od ponad dwudziestu lat była cierpliwą i wierną Domville'owi kochanką, 
zadomowioną  tak  trwale,  że cichym  posłuszeństwem  zasłużyła  sobie niemal  na szacunek 
należny ślubnej małżonce, musiała mieć teraz około czterdziestki. Była więc nieco starsza od 
zarządcy folwarku w Długim Lesie, choć bez wątpienia miała jeszcze dość wdzięku i urody, 
by go oczarować, jeśli tylko zechciała. Tak, tamten mężczyzna mógł dać się omotać zazdrości 
i pożądaniu, mógł nawet poczuć się uprawniony do tego, by usunąć z drogi bezlitosnego 
starca, którego była własnością. Ale jej wiek wskazywał jeszcze na co innego: teraz, gdy 
Domvilee nie żył, niewiasta tak już posunięta w leciech nie mogła liczyć na nowy, równie 
korzystny   związek.   Może   przemyślawszy   to   sobie,   wspomniała   rodzinny   dom,   odległy   o 
niespełna milę. Tam mogła zniknąć i ukrywać się tak długo, jak było to potrzebne. Tylko 
dlaczego, dlaczego zostawiła cennego konia, swoją własność, dar swego pana? Do Thornbury 
mogła przecież tak samo dotrzeć wierzchem, jak na nogach.

Dzień   dobiegał   końca.   Cadfael   wracał,   by   zdążyć   na   nieszpory   i   obejrzeć   dzieło 

zniszczenia (lub też geniuszu), jakiego pod jego nieobecność dokonał brat Oswin. Ale jutro - 
jutro musi ją odnaleźć!

Tymczasem   w   Saint   Giles   dwóch   młodych   mężczyzn   głowiło   się   nad   własnymi 

problemami. Brat Marek ostatecznie już doszedł do wniosku, że jego wysoki podopieczny, 
łudząco podobny do Łazarza we wszystkim poza liczbą palców u rąk, jest w rzeczywistości 
zbiegłym giermkiem, ściganym przez szeryfa tak zawzięcie i tak licznymi siłami. Gnębił go 
więc pewien złożony dylemat moralny.

Marek słyszał historię rzekomej kradzieży naszyjnika panny młodej, lecz potraktował 

ją   równie   ostrożnie   jak   Cadfael.   Zbyt   wielu   ludzi,   w   rozmaitych   okolicznościach, 
doprowadzono do ruiny i śmierci,  podrzucając po prostu precjoza do ich bagażu.  Był  to 
najłatwiejszy sposób pozbycia się wroga i Marek zwyczajnie w to nie wierzył. Obejrzawszy 
Huona de Domville, nie był też skłonny wydać kogokolwiek na pastwę jego złości, która 
mogła okazać się zabójcza.

Ale   morderstwo   to   całkiem   inna   sprawa.   Bez   trudu   dałby   wiarę,   że   człowiek   tak 

bardzo skrzywdzony, zwłaszcza gdy oskarżenie w istocie było fałszywe, mógł posunąć się do 
ostateczności, ulegając żądzy zemsty, nawet jeśli była ona sprzeczna z jego naturą. Po czyjej 
tedy stronie leżała słuszność? Zasadzka i mord na nieprzytomnej ofierze wstrząsnęły głęboko 
nierycerskim,   pokornym   sercem   Marka.   Podobnego   bestialstwa   nikt   nie   miał   prawa 
sankcjonować. Rozterka doprowadzała go do rozpaczy, a nie mógł zrzucić jej brzemienia na 
cudze barki. Tylko on znał tajemnicę.

Myślał o tym, by zwrócić się wprost do intruza i poprosić go o szczerą rozmowę, ale 

musiałby znaleźć ustronne miejsce, o jakie trudno było w tej zamkniętej społeczności. Póki 
zaś nie był przekonany o winie zbiega, nie mógł ryzykować, że ściągnie na niego uwagę. 
Każdy człowiek winien być uznawany za niewinnego, dopóki nie znajdą się dowody jego 
winy.   Tym   bardziej   ten,   przeciwko   któremu   wytoczono   już   złośliwe,   nie   potwierdzone 
zarzuty, które dźwięczały głucho jak fałszywy pieniądz.

Jeśli znajdę sposobność, by zostać z nim sam na sam, postanowił Marek, pomówię z 

nim otwarcie i wtedy wyciągnę wnioski. Póki zaś nie nadarzy się taka okazja lub jeśli wcale 
się   nie   nadarzy,   będę   go   obserwował,   śledził   jego   kroki   i   przeciwstawię   się   mu,   gdyby 
zamierzał coś złego, a jeśli nie - gotów będę stanąć w jego obronie. I może da Bóg, że za 
moim pośrednictwem prawda, jaka by nie była, wyjdzie na jaw.

Przedmiot trosk Marka siedział wraz z Łazarzem przy drodze do brodu pod Atcham - 

w pewnym oddaleniu, choć w zasięgu wzroku od głównego gościńca. Co prawda jeden z nich 
miał pełne prawo potrząsnąć żebraczą miseczką, lecz nie prosili przechodniów o wsparcie, a 
kołatek używali tylko wtedy, gdy jakaś dobroczynnie nastrojona duszyczka zdradzała chęć 
podejścia zbyt blisko. Skrzyżowawszy nogi, rozsiedli się wygodnie na wyblakłej jesiennej 
trawie pod drzewami. Nietrudno zgadnąć, o czym rozmawiali.

- W tym stroju - mówił Łazarz - możesz przejść przez kordon i swobodnie się oddalić. 

Nie uwierzą, że ktokolwiek byłby tak odważny lub tak szalony, by spacerować w szacie po 
zmarłym trędowatym. Sami też nie mają na tyle odwagi lub szaleństwa, aby ryzykować, że 
cię dotkną, chcąc to sprawdzić.

Dla Łazarza była to bardzo długa przemowa i na koniec kaleki język odmówił mu 

57

background image

posłuszeństwa, jak gdyby zmęczony wysiłkiem.

- Co, mam wiać, ratując własną skórę, i zostawić ją tu w niewoli? Nie ruszę się stąd - 

odparował zaciekle Joscelin - póki ona jest wciąż we władzy wuja, który grabi jej majątek i 
sprzeda ją komuś jeszcze gorszemu niż Domvilee, jeśli tylko cena będzie odpowiednia! Jaki 
pożytek byłby z mojej wolności, gdybym ją porzucił w potrzebie?

- Prawdę powiedziawszy - ozwał się powolny głos - myślę, że chcesz mieć tę pannę 

dla siebie. Czy cię obraziłem?

- Ani trochę! -wykrzyknął Joscelin. - Pragnę jej dla siebie, jak nigdy nie pragnąłem i 

nie będę pragnął nikogo na tym wielkim świecie. I pragnąłbym jej tak samo, gdyby nie miała 
swych ziem, ba! - butów na nogach, żeby po nich chodzić! Pożądałbym jej nawet wtedy, 
gdyby była tym, za co teraz uchodzę, a ty - niech Bóg cię wspomoże - naprawdę jesteś. Ale 
mimo to byłbym zadowolony... nie, spokojny, widząc ją bezpieczną u boku wartościowego 
opiekuna, otoczoną szacunkiem, jaki się jej należy, i wolną, by decydować o swym losie. To 
jasne, że będę się starał ją zdobyć! Ale mógłbym ją utracić na rzecz lepszego mężczyzny i nie 
rzekłbym słowa skargi. O nie, nie obrażasz mnie! Cały aż płonę z tęsknoty za nią!

- I cóż możesz dla niej zrobić jako ścigany zbieg? Czy jest wśród nich ktokolwiek, 

komu mógłbyś zaufać?

- Jest Simon - Joscelin uśmiechnął się ciepło. - On nie wierzy, że jestem złoczyńcą. 

Sam mnie ukrywał. Martwi mnie, że odszedłem stamtąd bez słowa. Jeśli zdołałbym przekazać 
mu wiadomość, mógłby nawet z nią porozmawiać i poprosić, by się ze mną spotkała, jak 
wtedy.  Teraz, kiedy stary nie żyje - choć jak to się mogło stać? - może nie będą jej tak 
bezustannie śledzić. Simon mógłby wyprowadzić mi konia...

- A dokąd - spytał urywany, mozolny głos - zabrałbyś tę biedną, opuszczoną pannę, 

gdybyś wykradł ją opiekunom?

- Myślałem nad tym. Zawiózłbym ją do Białych Sióstr w Brewood i poprosiłbym o 

schronienie dla niej, póki jej sprawy nie zostaną zbadane i rozstrzygnięte w korzystny dla niej 
sposób. Jeżeli trzeba będzie, dotrę aż do króla. To człowiek szlachetny, dopilnuje, by oddano 
jej sprawiedliwość. Z początku - wypalił otwarcie chłopak - chciałem ją zabrać do mojej 
matki. Ale mówiono by, że chcę zagarnąć jej majątek, a tego bym nie zniósł. Po ojcu dostanę 
dwie porządne wsie. Niepotrzebne mi cudze ziemie, nic nikomu nie jestem winien i nie dam 
się poniżać. Jeżeli mnie zechce, będę dziękował jej i Bogu i będę szczęśliwym człowiekiem. 
Ale bardziej zależy mi na tym, żeby ona była szczęśliwa.

Łazarz sięgnął po kołatkę, bo nie opodal jakiś tęgi, przysadzisty jeździec wstrzymał 

konia i skręcił w ich kierunku. Słysząc drewniany stukot, uśmiechnął się tylko z oddali i 
rzucił im monetę. Łazarz schylił się po nią ze słowami podzięki, a mężczyzna pomachał ręką 
na pożegnanie i odjechał.

- Są jeszcze dobrzy ludzie - mruknął pod nosem Łazarz.
- Są, i dzięki za to Bogu! - przytaknął Joscelin z rzadką u niego pokorą. - Sam wiele 

im zawdzięczam. Już dawno chciałem się zapytać - dodał po chwili z wahaniem - czy miałeś 
żonę i dzieci?

Milczenie Łazarza nigdy nie było czymś  niezwykłym  ani kłopotliwym, tym razem 

jednak milczał dłużej niż zwykle.

- Miałem żonę - powiedział w końcu. - Od lat już nie żyje. Miałem też syna. Bóg go 

oszczędził, mój cień nigdy na nim nie spoczął.

Joscelin był zaskoczony i zgorszony.
- Jak możesz w ogóle tak mówić! Wcale nie uważam cię za cień. Twój syn powinien 

być dumny ze swego ojca!

Starzec odwrócił głowę i zmierzył towarzysza długim, przenikliwym spojrzeniem.
- Nie wiedział o tym - rzekł krótko. - Nie wiń go, był wtedy dzieckiem w kolebce. To 

ja podjąłem decyzję.

Joscelin był młody, bezpośredni i niezbyt okrzesany, ale konieczność nauczyła go już 

odróżniać obszary, na które nie wolno mu się było zapuszczać, i rzeczy, którym nie powinien 
się dziwić. Patrząc wstecz, sam był zdumiony, jak wiele się nauczył w czasie tych dwóch dni 
spędzonych pośród wyrzutków.

- Jest też pytanie, którego ty nigdy mi nie zadałeś - powiedział.

58

background image

- I teraz też go nie zadam - odrzekł Łazarz. - Ty o to mnie nie pytałeś, a skoro w takim 

przypadku jedyne, co człowiek może odpowiedzieć, to “nie", jakiż sens w ogóle pytać?

W klasztornej kostnicy, po nieszporach, Huon de Domville został złożony do trumny 

w obecności przeora Roberta, kanonika Eudo, Godfryda Picarda i dwóch giermków zmarłego. 
Picard   i   dwaj   młodzieńcy   wracali   prosto   z   całodziennej   bezowocnej   obławy,   zmęczeni   i 
poirytowani. Nie zdążyli nawet jeszcze zdjąć płaszczy i rękawic. Mimo podjętych trudów, nie 
mogli   się   również   pochwalić   ujęciem   złoczyńcy,   choć   czy   żałował   tego   ktokolwiek   z 
obecnych poza Picardem i kanonikiem, pozostawało sprawą wątpliwą.

W chłodnym przeciągu świece na ołtarzu i u stóp katafalku migotały lekko, a wielkie 

cienie zgromadzonych chwiały się na ścianach. Wąska, biała dłoń przeora ujęła kropidło i 
delikatnie strząsnęła parę kropel święconej wody na ciało zmarłego. Światło świec błysnęło w 
kropelkach,  zamieniając  je w iskry zapalające  się i gasnące  w powietrzu.  Kanonik Budo 
uczynił to samo, po czym rozejrzał się za drugim krewniakiem i wręczył kropidło Simonowi, 
który pospiesznie zdarł rękawice, żeby je przyjąć. Stanął, spoglądając posępnie na zwłoki 
wuja, rzucił na nie bukiet pachnących ziół i skropił je wodą święconą.

- Sądziłem, że oddam mu tę przysługę dopiero za wiele lat - powiedział, odwracając 

się, by podać kropidło Picardowi, i wycofał się z powrotem w cień.

Kilka   kropel   wody   spadło   z   zielonych   frędzli   na   grzbiet   dłoni   Simona   i   Picard, 

zapatrzony w ich lot, zobaczył,  że młody człowiek otrząsa je, jak gdyby zaskoczony ich 
chłodem.   Było   coś   fascynującego   w   sposobie,   w   jaki   światło   świec   wydobywało   każdy 
najdrobniejszy szczegół tych posługujących rąk, odciętych u przegubów ciemnymi rękawami. 
Tyle   tych   oderwanych   dłoni   poruszało   się,   żyjąc   własnym   życiem   -   blade   plamy   w 
wszechobecnym   mroku.   Od   białych,   smukłych   palców   przeora   Roberta   do   gładkich, 
smagłych  rąk Guya, ostatniego z ministrantów, odtańczyły po kolei swój rytualny taniec, 
przykuwając   wszystkie   oczy.   Dopiero,   gdy   ostatnia   posługa   została   już   oddana,   ludzie 
podnieśli wzrok, z ulgą odnajdując kolor ludzkiego ciała także i w napiętych, poważnych 
twarzach. Zdawać się mogło, że każdy z nich odetchnął głęboko jak pływak, wynurzający się 
na powierzchnię.

I już było po wszystkim. Piątka żałobników rozdzieliła się: przeor poszedł odmówić 

krótkie modły za zmarłego przed wieczerzą, kanonik udał się do komnat opata, zaś dwaj 
młodzieńcy   musieli   odprowadzić   konie   do   biskupich   stajni   i   zatroszczyć   się   dla   nich   o 
zgrzebło, żłób i obrok, nim sami mogli się najeść i odpocząć. Picard pożegnał się z nimi 
zdawkowo i wycofał się do gospody, gdzie zaciągnął Agnes do ich komnaty i zatrzasnął 
drzwi przed nosem służbie, nawet tej najbardziej zaufanej. Miał jej do powierzenia bardzo 
ważną sprawę, a ta nie była przeznaczona dla postronnych uszu.

Bran uprosił Marka, żeby pozwolił mu zabrać kawałki zużytego welinu, odcięte z 

arkusza, na którym ćwiczył litery podczas lekcji. Udało mu się przekonać nauczyciela, że są 
mu  potrzebne,  choć Marek nawet nie domyślał  się, po co. Wieczorem,  kiedy dawno już 
powinien   spać,   chłopiec   przekradł   się   przez   dormitorium   do   łóżka   Joscelina   ze   swoją 
zdobyczą i wyszeptał mu do ucha swój sekret.

- Łazarz mówił mi, że chcesz wysłać wiadomość. Czy to prawda, że umiesz czytać i 

pisać?

Chłopiec żywił nabożną niemal cześć dla ludzi, których palce posiadały ową wiedzę 

tajemną.   Przytulił   się   blisko   do   Joscelina,   żeby   być   słyszanym   i   sam   słyszeć   słowa, 
wypowiadane najcichszym z szeptów.

- Rano możesz skorzystać z kałamarza brata Marka, nikt nie zwraca uwagi na jego 

pulpit. Jeśli potrafisz napisać wiadomość, zaniosę ją, tylko powiedz mi, gdzie. Nie spostrzegą 
mnie.   Tyle   tylko,   że   nawet   najlepszy   kawałek   nie   jest   za   duży,   więc   wiadomość   będzie 
musiała być krótka.

Noc była chłodna. Joscelin okrył swoim płaszczem drobne, chore ciałko i przygarnął 

je ramieniem.

-   Jesteś   wspaniałym,   rycerskim   sprzymierzeńcem   i   jeśli   kiedyś   zostanę   rycerzem, 

zrobię cię swoim giermkiem. Nauczysz się łaciny i rachunków, i innych rzeczy, zbyt mądrych 
na   moją   głowę.   A   na   razie   myślę,   że   moja   umiejętność   pisania   wystarczy.   Gdzie   twój 
pergamin? - Poczuł, jak mały wciska mu w dłoń wąski, lecz dość długi skrawek welinu. - 

59

background image

Doskonały!   W   dwudziestu   słowach   można   wiele   powiedzieć.   Dzięki   ci,   jesteś 
najsprytniejszym malcem na świecie!

Głowina, z której dzięki Markowym  kompresom z pomurnika znikały już ostatnie 

schnące rany wywołane niedożywieniem i brudem, wtuliła się wygodnie w ramię Joscelina, 
anektując je całkowicie. Młodzieniec uczuł ogarniającą go falę pobłażliwej tkliwości z nutką 
rozbawienia.

-   Mogę   dostać   się   aż   do   mostu,   jeżeli   będę   szedł   opłotkami   -   dobiegł   go   senny, 

chełpliwy głos Brana. - Gdybym miał czapkę, poszedłbym i do miasta. Zajdę, gdzie tylko 
każesz...

- Czy twoja matka nie niepokoi się o ciebie? - szepnął malcowi do ucha. Wiedział, że 

kobietę przestał obchodzić świat, czekała tylko na chwilę, w której go opuści. Nawet syna z 
ulgą powierzyła opiece świętego Idziego, patrona chorych i opuszczonych.

- Nie, mama śpi...
Jej ruchliwe i radosne dziecko, przed którym podnieta nauki i drobne intrygi przyjaźni 

otwierały świat, jaki dla niej się właśnie zamykał, także prawie już spało.

- No to chodź tutaj, przytul się i śpij już. Zwiń się w kłębek, przy mnie będzie ci 

cieplej.

Przekręcił   się   trochę,   żeby   wiercąca   się   buzia   znalazła   wreszcie   dobre   miejsce   w 

zgięciu jego ramion. Sam był zaskoczony,  że taką radość sprawia mu ta miła komitywa. 
Dziecko dawno już zasnęło, a on leżał z otwartymi oczyma i zastanawiał się nad tym, że tyle 
zainteresowania i energii potrafi poświęcić komuś innemu, choć jego życie jest zagrożone, że 
tyle myśli poświęca, by uchronić tę małą porzuconą duszyczkę od niebezpieczeństw, które na 
niego   ściągnęła   własna   nierozwaga,   a   może   zły   los.   Tak,   napisze   list,   spróbuje   znaleźć 
sposób, by podać go Simonowi, ale nie będzie w to mieszał niewinnego stworzenia, które 
leżało teraz w jego objęciach.

W końcu sam też zasnął i spał całą noc, od czasu do czasu przewracając się z boku na 

bok, kiedy czynił  to jego sublokator. A gdzieś tam czuwał Łazarz,  wpatrując się w noc, 
dawno już odsunąwszy od siebie potrzebę snu.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Joscelin wstał przed świtem, uważając, by nie zbudzić swego towarzysza, który spał z 

rozrzuconymi   szeroko   ramionkami,   promieniując   ciepłem   i   spokojem.   Otulił   dziecko 
obszernym płaszczem, bo noc była chłodna, a poza tym i tak nie ośmieliłby się w nim pójść 
do miasta, choć i bez płaszcza ryzyko było z pewnością równie wielkie. Musiał się starać, by 
nikt go nie dostrzegł i pocieszać  się myślą,  że poprzedniego dnia ścigający przetrząsnęli 
wszystkie zakamarki na północnym podgrodziu, w którym zbieg miałby choć cień szansy 
ukrycia się - a co za tym idzie (przynajmniej taką miał nadzieję), dziś będą szukać gdzie 
indziej.

Na palcach przekradł się przez sień i wziął z Markowego pulpitu kałamarz i pióro. Nie 

mógł czekać, aż się rozwidni, światła też nie chciał zapalać, ale w kościele przed ołtarzem 
płonęła wieczna lampka - słaba, lecz dla młodych oczu wystarczająca, by skreślić parę słów. 
Joscelin już wcześniej ułożył w myśli treść listu i gryzmolił go teraz na kawałku welinu, jeśli 
niezbyt schludnie, to w każdym razie czytelnie. Pióro było tępe i zostawiało kleksy, ale nie 
miał noża, żeby je naostrzyć. Choć skórę i kończyny miał zdrowe, upodobnił się już całkiem 
do swoich towarzyszy; nie posiadał na własność nic oprócz koszuli na grzbiecie.

Simonie, przez przyjaźń dla mnie zrób, o co cię proszę: ukryj Briara nad potokiem po 

przeciwnej stronie opactwa i powiedz Ivecie, żeby przyszła po nieszporach do herbarium.

To musiało wystarczyć, trzeba było tylko jeszcze znaleźć sposób, by list na pewno 

dotarł do adresata. W przeciwnym wypadku Joscelin musiałby zrezygnować, bo napisał już 
imię przyjaciela. Żałował teraz odruchu, który go do tego popchnął. Nie mógł ryzykować, że 
narazi  druha na kłopoty,  jeśli list wpadnie w niepowołane  ręce. Niestety,  nie  miał  czym 
odciąć nieszczęsnego imienia. Musiał je zostawić albo zatrzymać list i zaprzepaścić jedyną 
szansę, jaką zdołał znaleźć. Tak więc, starając się dotrzeć do właściwego człowieka, musiał 
teraz być podwójnie czujny i przezorny.

Kiedy wyszedł, na dworze panował taki sam półmrok i cisza, jak wtedy, gdy wymykał 

60

background image

się z kryjówki w ogrodzie biskupa. Ostrożnie okrążył hospicjum i ruszył w kierunku miasta, 
trzymając się w pewnej odległości od gościńca, pod osłoną drzew i zarośli. Dotarłszy do 
pierwszych domów, za którymi ciągnęły się podwórza i sady, musiał odsunąć się jeszcze dalej 
od drogi, ale miał dość czasu, by niczego nie robić pochopnie. Wiedział, że w biskupim 
dworze   nikt   nie   drgnie   przed   brzaskiem   i   nikt   nie   opuści   zagrody,   póki   całkiem   się   nie 
rozwidni, a panowie nie posilą się śniadaniem. Odkrył wąską, ocienioną drzewami ścieżkę, 
która wybiegała na podgrodzie za granicznym murem biskupa. Zawahał się. Musiałby wspiąć 
się   na   drzewo,  żeby  zajrzeć   przez   mur,   a  jeśli   tak,   powinien   znaleźć   miejsce,   z   którego 
roztaczał się widok na tyle dobry, aby móc rozpoznać znajome sylwetki i obserwować ruch w 
stajniach.

Starannie wybrał sobie stanowisko w koronie dębu. Wyciągnął się na gałęzi pokrytej 

listowiem dostatecznie jeszcze gęstym, by go ukryć, z której równocześnie mógł rozglądać się 
w obie strony, a w razie potrzeby - łatwo i szybko zeskoczyć na ziemię. Teraz pozostało mu 
jedynie czekać, bo świt znaczył się dopiero blednącą linią na wschodzie. Straci śniadanie, ale 
za to nikt dzisiaj nie będzie musiał dla niego kraść.

W   końcu   nadszedł   brzask,   nie   spiesząc   się   nawet   na   minutę.   Domostwo,   mur 

graniczny, stajnie, obory i spichrze stopniowo wyłaniały się z ciemności, nabierając kształtu, 
barw i życia. Senni słudzy, piekarze, stajenni i dziewki od krów zaczynali krzątać się wokół 
swoich zajęć - zrazu ślamazarnie, potem coraz żwawiej. W drzwiach piekarni pojawiły się 
tace pełne świeżych bochnów, a kuchcikowie wnosili je do dworu. Upłynęło jeszcze trochę 
czasu i pojawili się szlachetnie urodzeni. Najpierw ukazał się kanonik Eudo, spieszący na 
drugą   poranną   mszę.   Potem   niezbyt   ochoczo   wyszli   Simon   i   Guy,   pogrążeni   w   jakiejś 
poważnej   rozmowie.   Pachołkowie   wyprowadzali   ze   stajni   większość   koni.   Najwyraźniej 
dzisiejszy pościg został już zarządzony i właśnie się do niego sposobiono.

Nareszcie wszyscy wraz ze zrezygnowanym i ponurym Guyem siedli na koń, wysypali 

się za bramę i ruszyli przez podgrodzie ku miastu. Tylko Simon nie przyłączył się do nich. 
Stał na schodkach prowadzących na ganek, patrzył w ślad za nimi i wyraźnie na coś czekał. 
Prywatna   stajnia   biskupa   znajdowała   się   za   węgłem,   ale   Joscelin   pochwycił   uchem 
dochodzący stamtąd lekki i żwawy stukot końskich kopyt, a po chwili ujrzał, jak jego Briar, 
srebrzysty w popielate łatki, w podskokach wypada na podwórze, ciągnąc za sobą spoconego 
z wysiłku pachołka. Simon zszedł im na spotkanie, pogładził lśniącą szyję zwierzęcia i na 
chwilę pieszczotliwie przytrzymał w dłoniach jasnoszary łeb. Joscelin poczuł, że serce mu 
taje. W całym tym młynie przyjaciel miał czas pomyśleć o zamkniętym w stajni rumaku i 
wypuścić go, żeby zażył ruchu. Simon powiedział coś do stajennego i wszedł z powrotem do 
domu. Z tej odległości Joscelin nie słyszał słów, ale gest, jakim Simon wskazał na konia i 
bramę, mówił wyraźnie: “Osiodłaj go i wyprowadź".

Joscelin odczekał trochę, by upewnić się, że stajenny to właśnie ma zamiar zrobić, a 

potem zeskoczył z drzewa i ostrożnie, kryjąc się za krzakami, przemknął wokół ogrodzenia aż 
do   miejsca,   z   którego   mógł   obserwować   bramę.   Wkrótce   ich   zobaczył.   Briar   brykał 
niecierpliwie,   gotowy   do   biegu.   Sługa   ospale   wyprowadził   go   za   wrota   i   przywiązał   do 
wbitego w mur pierścienia obok pieńka, używanego niekiedy do wsiadania na konia. Tam go 
zostawił, by czekał na swojego jeźdźca.

Nie   mogło   być   lepiej.   Kiedy   tylko   sługa   zniknął   za   bramą   i   stukając   na   bruku 

chodakami, oddalił się w stronę stajni,

Joscelin   wyskoczył   z   ukrycia   i   pobiegł   wzdłuż   muru,   żeby   przytulić   i   uspokoić 

zdumione i zachwycone zwierzę. Nie było czasu do stracenia. Joscelin zaklął, widząc dwóch 
konnych nadjeżdżających przez podgrodzie. Odwrócił się tyłem i stał nieruchomo, trzymając 
uzdę,   aż   go   minęli,   jak   gdyby   był   pachołkiem   czekającym   na   swego   pana.   Dzięki   tej 
wymuszonej zwłoce Briar poczuł się pewniej i stał teraz cicho jak zaczarowany, podczas gdy 
Joscelin pospiesznie wplątywał skrawek pergaminu w srebrną grzywę.

Jeźdźcy odjechali i przez chwilę droga była pusta. Joscelin na siłę oderwał się od 

swego ulubieńca, jak spłoszony zając pognał z powrotem w zarośla i biegł bez zatrzymania, 
aż odsadził się spory kawał w kierunku Saint Giles.

Zadanie zostało wykonane. Nie mógł czekać, by sprawdzić efekt swoich poczynań, bo 

było już całkiem jasno, a na drogach zaczynał się ruch. Lepiej było jak najszybciej ukryć się 

61

background image

w szacie trędowatego. Była to jego tarcza, potężna jak żadna inna, bo nikt z własnej woli nie 
zbliżał się do zarażonych. Modlił się tylko, żeby Simon znalazł list - musiał przecież już po 
krótkiej przejażdżce zauważyć splątaną grzywę! - i postąpił według jego wskazówek. Plan był 
o tyle  bezpieczny,  pomyślał  Joscelin,  że jeśli o umówionej  godzinie  dotrze do zagajnika 
naprzeciw klasztornych pól i nie znajdzie tam Briara, może się jeszcze wycofać. Będzie to 
oznaczało, że jego prośba wpadła w cudze ręce lub też że nikt jej nie zauważył. Wtedy się 
wycofa i spróbuje innego sposobu, ale nie podda się, nigdy się nie podda, dopóki Iveta nie 
znajdzie się w dobrych rękach, traktowana odpowiednio do jej stanu.

Tymczasem aż do wieczora tego decydującego dnia musiał pozostać w Saint Giles, 

układny i niewidoczny, ze wszystkich sił unikając ryzyka, że ściągnie na siebie uwagę.

Zatrzymał   się   w   lasku   na   granicy   szpitalnych   gruntów   i   rozejrzał   wokół,   zanim 

odważył   się   ruszyć   dalej.   Teraz,   w   dziennym   świetle,   bez   płaszcza   czuł   się   jak   nagi.   Z 
krzaków wychylił się mały człowieczek, ściskający pod pachą kłąb ciemnej odzieży, która 
ciągnęła się za nim po ziemi. Drugim ramieniem objął uda Joscelina i odezwał się szeptem z 
gorzką wymówką w głosie:

- Nie zbudziłeś mnie! Poszedłeś, a mnie zostawiłeś! Jak mogłeś!
Zdumiony i ujęty, Joscelin przykucnął i serdecznie przytulił chłopczyka.
- Obudziłem się, a ty spałeś tak smacznie, że nie miałem sumienia przerywać tego snu. 

Wiem, że spisałbyś się równie dobrze jak ja, a nawet lepiej. Nie sądzisz chyba, że ci nie 
ufam?

Bran szorstkim ruchem zarzucił na niego opończę.
- Załóż to! A tu masz zasłonę na twarz... Jak chciałeś bez nich dostać się do szpitala?
Mały przyniósł  też ze sobą pajdę chleba, mającą  zastąpić  przyjacielowi  śniadanie. 

Joscelin   przełamał   ją   i   większą   część   oddał   dziecku,   wyrwany   już   całkowicie   ze   swych 
poważnych rozmyślań. Przepełniała go niezmierna czułość i dzika ochota do śmiechu.

- Co ja bym zrobił bez ciebie, mój giermku? Sam widzisz, że nie powinno się mnie 

wypuszczać   bez   opiekuna.   Za   to   oddaję   ci   się   we   władanie   na   cały   dzisiejszy   dzień... 
oczywiście   z   wyjątkiem   tego   czasu,   kiedy   będziesz   się   uczył   z   bratem   Markiem.   Sam 
zdecydujesz, co będziemy robili, a ja będę cię słuchał.

Posłusznie okrył się otrzymanym płaszczem, a potem, zanim jeszcze zarzucił na twarz 

lniane płótno, zjedli razem chleb - w ciszy i z dużą przyjemnością. Kiedy skończyli, ujęli się 
za   ręce   i   ceremonialnym   krokiem,   z   powagą,   wyszli   spośród   drzew,   kierując   się   ku 
zabudowaniom szpitala.

Simon   dojechał   na niesfornym  koniu  prawie  do  bramy  opactwa,  zanim  spostrzegł 

splątaną grzywę. Kiedy wyciągnął rękę, żeby zbadać przyczynę, klnąc w duchu niedbałych 
stajennych, poczuł pod palcami szorstki zwitek welinu. Zwolnił do stępa, co koniowi niezbyt 
przypadło do gustu. Wysupłał zwitek i rozwinął go zaciekawiony.

Niezbyt   wprawne   pismo   Joscelina,   utrudnione   jeszcze   przez   słabe   światło   i 

nieposłuszne pióro, przycięte do innej ręki, dało się jednak odczytać. Simon pospiesznie ukrył 
zwitek   w   garści   i   rozejrzał   się   dookoła,   poniewczasie   szukając   znaku,   który   mógłby   mu 
wyjaśnić, jakim cudem znalazła się tu owa niespodziewana przesyłka i gdzie też się może 
podziewać nieuchwytny nadawca. Teraz już mógł być wszędzie. Jedynym sposobem, żeby się 
z nim porozumieć lub spotkać, było spełnienie jego prośby - przygotowanie sceny, na której z 
pewnością się pojawi.

Simon   ostrożnie   wsunął   arkusik   do   sakiewki   u   pasa   i   ruszył   dalej   pogrążony   w 

myślach. Za bramą opactwa, przy moście na Severn, zbierały się oddziały szeryfa. Klasztorny 
dziedziniec kipiał zwykłą codzienną krzątaniną. Świeccy bracia maszerowali do ogrodów na 
Gaye,   doglądali   spichrzy   i   bydła.   Brat   Edmund   krążył   między   herbarium   a   swoimi 
pacjentami, zaś brat Oswald, skarbnik, rozdzielał jałmużnę nielicznym żebrakom przy bramie. 
Simon statecznie przejechał pod sklepieniem bramy i oddał Briara stajennemu. W gospodzie 
poprosił Godfryda Picarda o rozmowę i został natychmiast przyjęty.

Iveta   siedziała   z   Madlen   w   swojej   komnacie   i   machinalnie   wyszywała   zdobną 

powłoczkę na poduszkę. Jeśli zechciała, mogła teraz wychodzić z domu, to prawda, ale za 
bramę jej nie wypuszczano. Spróbowała raz, z duszą na ramieniu, i została zawrócona przez 
jednego z pachołków wuja - grzecznie, lecz z uśmieszkiem, od którego policzki spłonęły jej 

62

background image

rumieńcem. A jakiż pożytek ze spacerów w obrębie murów? Kiedy indziej może i byłyby 
przyjemne,   ale   teraz   Joscelin   był   Bóg   wie   gdzie,   a   ona   nie   wiedziała,   jak   się   z   nim 
porozumieć. Lepiej już siedzieć tu, gdzie siedzi, trzymać język za zębami i czekać na powiew 
wolności, na słówko od niego. Miała przyjaciela, choć dawno go nie widziała; był nim ów 
zakonnik, który już raz powstrzymał burzę, a drugim razem tak serdecznie przywrócił ją do 
życia. I był jeszcze Simon. Simon był lojalny, nie wierzył w oskarżenia rzucane na Joscelina. 
Jeśli tylko nadarzy się okazja, Simon im pomoże.

Iveta odłożyła igłę i zamarła w bezruchu. Z sąsiedniej komnaty doleciało ją ledwie 

dosłyszalne  echo   podniesionych  głosów.  Nawet  wewnętrzne   mury  były   tu  grube,  tłumiły 
dźwięki; Madlen na pewno nie dosłyszała nic, co mogłoby wzbudzić jej zainteresowanie. 
Dlatego Iveta nie dała nic poznać po sobie. Tak, nie myliła się. Jej wuj kłócił się z kimś. 
Poznała to raczej po gwałtownej zawziętości w jego głosie, niż po jego natężeniu. Wręcz 
przeciwnie:   wuj   mówił   przyciszonym   głosem   i   słów   nie   sposób   było   rozróżnić.   Jego 
rozmówca był  młodszy i mniej ostrożny.  Bronił się zaciekle, zaskoczony i oburzony, jak 
gdyby spadł na niego grom z jasnego nieba. Wciąż nie było słychać słów, zaledwie strużkę 
dźwięku, dwa głosy ścierające się w zajadłym  sporze. Nagle Iveta pochwyciła  w drugim 
głosie   nutkę,   która   pozwoliła   jej   go   rozpoznać.   Zmartwiła   się.   Co   mogło   zajść   między 
Simonem a wujem? Bo to na pewno był Simon. Czyżby wuj podejrzewał o spisek każdego 
młodego   człowieka,   który się  do  niej  zbliżył?  Wiedziała  aż  za  dobrze,  że  jest  dla  niego 
skarbem, którego będzie strzegł. Potrafił zrobić użytek z jej majątku i urodzenia, ciążących jej 
jak   kamień   młyński   na   szyi;   przekuć   je   na   brzęczącą   monetę.   A   jednak   ledwie   wczoraj 
przyjmowano tu Simona z honorami, zaś ciotka Agnes rozpływała się w uśmiechach.

Madlen niewzruszona siedziała nad lnianym czepcem, który szyła dla siebie i zdawała 

się niczego nie słyszeć. Uszy miała starcze i lekko już przygłuche, słyszała szmer rozmowy, 
to wszystko.

Potem nawet to ucichło. Trzasnęły drzwi. Ivecie wydało się, że w sąsiedniej komnacie 

znów słyszy pomruk, pospieszny i cichy. Ktoś krótko i stanowczo zapukał, po czym drzwi do 
jej komnaty otwarły się i pewnym krokiem wszedł Simon. Iveta nie wiedziała, co począć; 
siedziała tylko i patrzyła jak zamurowana, ale on wiedział, jak się zachować.

-   Dzień   dobry,   Iveto!   -   powiedział   beztrosko.   Zwracając   się   do   dworki,   dodał:   - 

Zostawcie nas na chwilę, pani Madlen!

Madlen   miała   świeżo   w   pamięci   uśmiechy   i   gesty   Agnes,   dla   niej   wciąż   był 

uprzywilejowanym gościem. Zabrała swoje szycie, skłoniła się z pobłażliwym uśmiechem na 
twarzy, zupełnie jak ostatnim razem, i wyszła z komnaty.

Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, Simon już przyklęknął obok Ivety i nachylił się 

ku niej. Zmuszał się do spokoju, lecz twarz mu płonęła, oddychał ciężko, a nozdrza drgały mu 
z podniecenia.

- Posłuchaj, Iveto, bo drugi raz mnie już do ciebie nie wpuszczą... jeśli służka powie 

im, że jestem tutaj, wyrzucą mnie za drzwi... Mam dla ciebie wiadomość od Jossa!

Chciała pytać, zmartwiona i niespokojna, ale położył jej palec na ustach i ciągnął dalej 

cicho i gwałtownie:

- Chce, żebyś przyszła do ogrodu zielarza dziś po nieszporach. Ja zaś mam uwiązać 

mu konia po drugiej stronie potoku. Nie zawiedź go, jak i ja go nie zawiodę. Zapamiętasz?

Skinęła głową. Zdziwienie, radość i przestrach, pomieszane razem, w pierwszej chwili 

odebrały jej mowę.

-   Tak,   tak!   Och,   Simonie,   zrobiłabym   wszystko!   Niech   cię   Bóg   błogosławi,   że 

pozostałeś mu wierny! Ale ty... Co się stało? Dlaczego zwrócili się przeciw tobie?

- Dlatego, że wstawiałem się za Jossem. Powiedziałem im, że nie jest złodziejem ani 

mordercą i że w końcu dowiodę jego niewinności, a wtedy będą musieli odwołać wszystko, 
co przeciw niemu wygadywali. Wyrzucili mnie i więcej mnie tu nie zobaczą. Mam jego list... 
popatrz!

Pochwyciła pismo. Przeczytała je, drżąc, i przycisnęła do piersi skrawek pergaminu 

jak świętą relikwię. Potem jednak niechętnie oddała go Simonowi i zacisnęła na nim jego 
dłoń.

- Zatrzymaj list... tu mogliby go znaleźć. Zrobię, co każe, i dziękuję ci tysiąckrotnie za 

63

background image

twoją dobroć. Ale przykro mi, że przysporzyliśmy ci zmartwień...

- Zmartwień, jakich zmartwień? - szeptał żarliwie. - Nic o nie nie dbam, bylem tylko 

miał twoją życzliwość.

- Zawsze, przez całe życie... więcej niż życzliwość! Byłeś dla mnie taki dobry, co ja 

bym   zrobiła   bez   ciebie?   Jeżeli   się   stąd   wyrwiemy...   jeżeli   zdołamy...   odnajdziemy   cię. 
Będziesz zawsze naszym najdroższym przyjacielem!

Próbował   ją   uciszyć,   ale   czepiała   się   jego   ręki,   starając   się   dotykiem   wyrazić 

wdzięczność, dla której nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Skrzywił się ostrzegawczo i 
szybko cofnął rękę. W jednej chwili zerwał się i odskoczył  od niej, w samą porę, bo za 
drzwiami rozległy się kroki i czyjaś  ręka ujęła za klamkę. “Ogród zielarza!" - powtórzył 
szeptem i dostrzegł potwierdzający błysk jej oczu, w których determinacja mieszała się z 
przerażeniem.

- Cieszę się, że tak szybko wróciłaś do zdrowia - mówił głośno i ceremonialnie, kiedy 

otworzyły się drzwi. - Nie mogłem odjechać, nie złożywszy ci wyrazów szacunku, pani.

Do komnaty stanowczym krokiem wszedł Picard. Jego wąska, wrażliwa twarz była 

zimna jak lód, a głos jeszcze zimniejszy, choć wyrachowanie uprzejmy.

-   Wciąż   tutaj,   panie   Aquillon?   Nasza   siostrzenica   odpoczywa   i   nie   należy   jej 

niepokoić. Myślałem zresztą, że spieszysz się wrócić do domu i przygotować do wyjazdu. 
Zobowiązałeś się dołączyć  dzisiaj do ludzi szeryfa. Myślałem, że masz zamiar dotrzymać 
słowa.

- Wypełnię swoją powinność - rzekł krótko Simon - ale nie na koniu mojego druha! 

Bądź pewien, mój panie, że na czas stawię się pod rozkazy szeryfa.

Za   plecami   Picarda   pojawiła   się   Agnes.   Usta   miała   zaciśnięte,   w   przymrużonych 

oczach błyskała podejrzliwość. Simon skłonił się nisko Ivecie, sztywno i formalnie Agnes, po 
czym wymaszerował z pokoju. Dwie głowy odwróciły się za nim, w posępnym milczeniu 
odprowadzając   go   wzrokiem   aż   do   wyjścia,   a   gdy   zniknął,   z   tą   samą   zimną   wrogością 
obróciły z powrotem, żeby się przyjrzeć Ivecie. Dziewczyna potulnie pochyliła głowę nad 
haftem,   chcąc   ukryć   zdradziecki   uśmiech,   którego   nie   mogła   powstrzymać.   Milczała. 
Zagęszczona cisza przedłużała się, aż w końcu wyszli, zamykając za sobą drzwi. Chyba nic 
nie podejrzewali. Czy kiedykolwiek sama z siebie wykazała jakąkolwiek chęć czynu? Nie 
wiedzieli, nie mogli nawet przypuszczać, do czego była teraz zdolna dla Joscelina.

Tuż po posiłku brat Cadfael wyruszył w drogę na mule wypożyczonym z klasztornych 

stajni i w czasie, gdy Iveta otrzymała wiadomość od Joscelina, minął już Beistan i był właśnie 
w lesie, niedaleko myśliwskiego dworku barona. Do wioski Thornbury nie trzeba było jechać 
tym samym szlakiem, zboczył więc w prawo, kierując się na zachód obrzeżami Długiego 
Lasu. Wieś odległa była od dworu niewiele ponad milę, wciąż jeszcze pozostawało dla niego 
tajemnicą, dlaczego owa kobieta porzuciła dobrego konia i postanowiła odejść pieszo.

W miarę jak Cadfael zbliżał się do osady, las był coraz rzadszy, aż w końcu ustąpił 

miejsca słonecznej niecce, pociętej pasami zielonych łąk i ornych pól, szerokich i zadbanych. 
Wokół niej tu i ówdzie rozrzucone były świeże poręby, wydarte lasom pod uprawę przez co 
bardziej przedsiębiorczych młodszych synów. Zaś w samym środku niecki tłoczyły się niskie 
drewniane domy. Z kominów unosiły się warkocze sinego dymu, a wszystko otulał jak welon 
zapach żywicznego drewna. Mała, biedna, położona na odludziu osada, miejsce w sam raz dla 
tych, co się pracy nie boją. Ale było tu dość opału i dość zwierzyny; Cadfael podejrzewał, że 
kłusownictwo musiało być w okolicy rozpowszechnionym zajęciem. Rosło tu też mnóstwo 
różnych drzew, przydatnych w kołodziejskim rzemiośle: wiąz, niezbędny na piasty, dąb o 
silnych  włóknach, rozszczepiany  na twarde  szprychy;  wreszcie  giętki,  sprężysty  jesion,  z 
którego robi się zakrzywione segmenty obręczy - wszystkie były pod ręką. Cadfael zatrzymał 
muła przy pierwszej chacie. Na podwórzu kobieta karmiła kury, spytał ją o kołodzieja.

-   Potrzebny   wam   Ulger?   -   zagadnęła,   opierając   się   pulchnym   ramieniem   o   płot   i 

przyglądając mu się z przyjacielskim zaciekawieniem. - Gospodarzy akurat na drugim końcu 
wsi, za stawem. Na prawo od drogi zobaczycie sągi drewna. Ma tam wóz, co mu robi nowe 
koło, na pewno nad tym siedzi.

Cadfael podziękował i pojechał dalej. Za stawem, w którym plotkowały i chlapały się 

kaczki, zobaczył pocięte, poskładane w sągi drewno, a tuż za nim warsztat w wykopanej w 

64

background image

ziemi piwnicy, hojnie wyposażony w narzędzia i materiał. Wyżej była izba i stryszek, a na 
podwórzu przed domem stał podparty drągiem wóz bez jednego koła. Na ziemi walały się 
jego pęknięte połówki, kilka połamanych szprych i żelazna obręcz, której zapewne można 
było użyć powtórnie. Nowa wiązowa piasta, już z pozatykanymi szprychami, leżała na trawie 
jak   gwiazda,   a   kołodziej,   krępy   mężczyzna   lat   około   czterdziestu   pięciu,   muskularny   i 
brodaty, ociosywał właśnie toporem wzdłuż włókien zakrzywiony kawałek jesionu na obręcz.

- Szczęść Boże przy pracy! - Cadfael zatrzymał muła i zsunął się na ziemię. - Pewnie 

wy jesteście Ulger, a ja właśnie do Ulgera. Tyle tylko, że szukałem człeka starszego od was.

Kołodziej wstał i odłożył topór. Poruszał się swobodnie niczym król na włościach. 

Spojrzał na swego gościa z życzliwym zaciekawieniem. Twarz miał okrągłą i dobroduszną, 
ale nie pozbawioną odrobiny wyniosłości.

- Mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, też miał na imię Ulger i też był kołodziejem 

dla tej i paru innych wiosek tu dookoła. Pewnie to jego macie na myśli. Ano spoczywa w 
pokoju, zmarło mu się już kilka lat temu. Mnie przypadły warsztat i fach. - Zmierzył gościa 
bystrym spojrzeniem i dodał: - A wy musicie być od benedyktynów w Shrewsbury. Dochodzą 
do nas wieści, tędy albo owędy.

-  My  mamy   kłopoty,   a   wy  o  nich   wiecie   -   przytaknął   Cadfael.   Zarzucił   lejce   na 

sztachetę w płocie, otrzepał habit i przeciągnął się po męczącej podróży. - Powiem wam całą 
prawdę, jak i mnie by powiedziano. Huon de Domvilee został zamordowany rankiem w dzień 
swego ślubu, a we dworze niedaleko stąd trzymał sobie niewiastę. Właśnie wracał od niej, 
kiedy zaskoczyła  go śmierć. Niewiasty tej zaś już we dworze nie ma. Zwano ją Avice z 
Thornbury, córką tego Ulgera, co musiał być i waszym ojcem. W tych stronach baron ją 
znalazł i zabrał ze sobą. Myślę, że nie mówię wam nic, czego byście już nie wiedzieli?

Odczekał chwilę, ale nie doczekał się odpowiedzi. Kołodziej mierzył go wzrokiem z 

twarzą stwardniałą nagle i zastygłą mimo całej wrodzonej jej otwartości, i milczał.

- Żadną miarą nie zamierzam i nie chcę - podjął Cadfael - sprowadzić na waszą siostrę 

żadnego   niebezpieczeństwa.   Jednak   możliwe,   iż   wie   ona   coś,   co   powinna   wiedzieć 
sprawiedliwość. I to nie tylko, by karać, ale i by ocalić  niewinnego. Chcę jedynie  z nią 
porozmawiać. Zostawiła w dworze barona swego konia, bo pewien jestem, że należał do niej. 
Odeszła pieszo. Sądzę, że przyszła tutaj, do swojej rodziny.

- Wiele lat temu - odezwał się Ulger po dłuższym milczeniu - miałem siostrę. I wiele 

lat upłynęło od czasu, gdy ja i moja rodzina byliśmy krewniakami Avice z Thornbury.

- Rozumiem - powiedział Cadfael. - Ale co by się nie rzekło, krew to krew. Przyszła 

do was?

Ulger przyglądał mu się ponuro, aż w końcu się zdecydował.
- Przyszła.
- Dwa dni temu? Po tym, jak ze Shrewsbury nadeszła wieść, że Huona de Domvilee 

znaleziono martwego?

-  Dwa  dni   temu.   Przyszła   już   pod  wieczór.   Nie,   wtedy  jeszcze   wieść  do   nas   nie 

dotarła. Ale dotarła do niej.

- Jeżeli jest u was - rzekł zakonnik - muszę z nią pomówić.
Spojrzał w kierunku domu, z którego wyszła hoża, ładna kobieta i zaraz zniknęła z 

powrotem.   W   kącie   podwórza   może   czternastoletni   chłopak   wykańczał   uciosane   dębowe 
szprychy do mniejszego koła. Żona i syn  Ulgera. Wokół domu nie zauważył  śladu innej 
kobiety.

- Nie ma jej tutaj - powiedział Ulger. A nie przywitano by jej z radością w tym domu. 

Widzieliśmy ją tylko raz albo dwa, od kiedy postanowiła iść na miłośnicę do normanskiego 
barona

1

, na hańbę dla rodziny i narodu. Powiedziałem jej, kiedy przyszła, że zrobię dla niej 

wszystko, co mężczyzna winien zrobić dla swej siostry, z wyjątkiem jednego - nie wpuszczę 
jej do domu, który porzuciła dawno temu dla pieniędzy i lekkiego życia. Nie była zmieniona 
ani zrozpaczona. Zresztą oceńcie sami, kiedy ją spotkacie, bo ja już sam nie wiem, co mam o 

1  W okresie, w którym dzieje się ta opowieść, nadal mocno zaznaczał się antagonizm między normańskimi 
najeźdźcami, którzy przybyli do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, a saksońską ludnością, jaka osiadła tam o wiele 
wcześniej. Zaś w Walii i Szkocji wciąż jeszcze utrzymywali się Celtowie, wyparci poprzednio z Anglii przez 
Saksonów i Anglów. (przyp. tł.).

65

background image

niej myśleć. Powiedziała spokojnie i grzecznie, że ode mnie i mojej rodziny nie chce nic 
prócz trzech rzeczy: żebym pożyczył jej mojego podjezdka, dał prostą wiejską suknię zamiast 
jej strojnych szat i żeby mój syn poświęcił jej parę godzin - odprowadził ją tam, dokąd się 
wybiera i przywiódł konia z powrotem. Miała przed sobą jeszcze trzy mile drogi, a jej piękne 
buciki nie nadawały się na taką podróż.

- I te trzy rzeczy jej daliście? - rzekł Cadfael zdziwiony.
- Dałem. Zdjęła te piękne suknie tu u mnie w warsztacie i włożyła starą kieckę mojej 

żony.   Zdjęła   też   pierścienie   z   palców   i   złoty   łańcuch   z   szyi   i   dała   je   mojej   kobiecie. 
Powiedziała, że jej nie będą już potrzebne, a tak może spłacą choć część jej długu wobec nas. 
I tylko tyle się dowiedziałem, bo nie pytałem o nic.

- Nawet o to, dokąd jedzie?
- Nawet o to. Ale tego dowiedziałem się od syna, kiedy wrócił.
- No i dokąd pojechała?
- Do miejsca zwanego Brodem Godrica, w lesie na zachód stąd.
Cadfael przypomniał sobie nagle, że zna to miejsce. W Brodzie Godrica był bowiem 

maleńki klasztor sióstr benedyktynek, podlegający opactwu w Polesworth. Avice udała się 
więc   w   potrzebie   do   najbliższego   żeńskiego   klasztoru,   by   pod   osłoną   potężnego   i 
szanowanego   opactwa   znaleźć   schronienie   do   czasu,   gdy   morderca   Huona   de   Domville 
zostanie wykryty, jego śmierć pomszczona, a kochanka zapomniana. Całkiem możliwe, że w 
tej   bezpiecznej  przystani   chętnie   będzie  mówiła   o wszystkim,   co  wie o  tej  sprawie,  pod 
warunkiem, że nic nie zagrozi jej nietykalności.

Tak   rozmyślając,   podziękował   Ulgerowi   za   pomoc,   dosiadł   swego   wierzchowca   i 

ruszył   do   Brodu   Godrica.   Bardzo   logiczne   pociągnięcie   dla   kobiety,   która   chce   uniknąć 
rozgłosu, zwłaszcza jeśli obawia się, że zostanie wmieszana w głośny skandal i pogmatwaną 
pajęczynę zbrodni.

A jednak... A jednak zostawiła pysznego rumaka i poszła piechotą. A jednak zamieniła 

strojne szaty na suknię z samodziału i zdjęła z rąk pierścienie, żeby spłacić część długu wobec 
rodziny, którą opuściła wiele lat temu...

Klasztor w Brodzie Godrica znajdował się w niskim, solidnie zbudowanym budynku 

na   obszernej   polanie.   Obok   stała   drewniana   kapliczka,   a   kamienny   mur   biegł   wokół 
wypielęgnowanego warzywniaka i sadu owocowego, w którym drzewa okryte były zaledwie 
połową   zżółkłych   liści.   Za   murkiem,   na   świeżo   skopanej   grządce,   stała   nowicjuszka   w 
średnim   już   wieku,   o   przyjemnie   zaokrąglonych   kształtach,   i   sadziła   kapustę   na   wiosnę. 
Cadfael przyjrzał się jej, skręcając wolno ku bramie i zsiadając z muła. Jego oko, wyczulone 
na   wszelkie   przejawy   pracowitości   i   znajomości   rzeczy,   wysoko   oceniało   pewność   i 
oszczędność jej ruchów. Benedyktyńskie mniszki, podobnie jak zakonnicy, pracę rąk miały w 
poważaniu i wymagały od siebie równej żarliwości w uprawie roli, jak w modlitwie. Ta 
kobieta   ze   zdrowym   rumieńcem   na   policzkach   oddawała   się   swej   pracy   niczym   dobra, 
zadowolona   z   siebie   gospodyni.   Szeroką   stopą   ugniatała   ziemię   wokół   sadzonek   i 
otrzepywała brud z rąk ze spokojną radością. Była pulchna, niewysoka, a jej twarz, choć 
okrągła i pełna, miała jednak wyraźnie zaznaczone rysy, zdecydowany podbródek i stanowcze 
usta.

Kiedy   spostrzegła   Cadfaela   i   jego   muła,   wyprostowała   się   powoli,   precyzyjnie 

wyliczonym   ruchem   rasowego   ogrodnika,   i   podniosła   na   niego   bystre   ciemne   oczy   pod 
kpiarsko uniesionymi brwiami - bardzo mądre oczy, które zmierzyły go od kaptura po sandały 
jednym szybkim spojrzeniem.

Zostawiła swoją robotę i niespiesznie podeszła ku niemu.
-   Pochwalony,   bracie!   -   przywitała   go   wesoło.   -   Czy   któraś   z   nas   może   ci   być 

pomocna?

- Niech Bóg błogosławi ten dom! - odpowiedział ceremonialnie Cadfael. - Chciałbym 

rozmawiać   z   damą,   która   niedawno   schroniła   się   w   tym   klasztorze.   A   przynajmniej   tak 
wnioskuję z tego, co mi powiedziano. Zwą ją Avice z Thornbury. Czy możesz mnie do niej 
zaprowadzić, siostro?

- Bez trudu - na ogorzałym policzku kobiety na krótką chwilę pojawił się dołeczek, jak 

gdyby składał tylko powitalny ukłon. Uroda w swej najbardziej dojrzałej i statecznej postaci 

66

background image

zajaśniała przez moment i zgasła. Nowicjuszka znów była poważna i skromna jak przedtem. - 
Jeżeli szukasz Avice z Thornbury - powiedziała - właśnie ją znalazłeś. To imię należy do 
mnie.

Siedzieli naprzeciw siebie przy małym stoliku w ciemnej rozmównicy - benedyktyński 

mnich  i kandydatka  na benedyktyńską  mniszkę,  mierząc  się nawzajem oczyma  z żywym 
zainteresowaniem. Przełożona zezwoliła im na rozmowę i wyszła, zamykając za sobą drzwi. 
Prawdę powiedziawszy, w zachowaniu nowicjuszki tyle było dostojeństwa i pewności siebie, 
że zdawać się mogło dziwne, iż musi kogokolwiek prosić o pozwolenie, by móc pomówić ze 
swoim gościem, a jeszcze dziwniejsze - że czyniła to z tak ujmującą pokorą. Ale Cadfael 
doszedł już do wniosku, że w obcowaniu z tą kobietą nie będzie końca niespodziankom.

Gdzież się podział spodziewany wizerunek kochanki normańskiego barona, zepsutej, 

rozkapryszonej,   utrzymywanej   dla   jej   urody?   Taka   istota   wszelkimi   siłami   starałaby   się 
zachować   swe   wdzięki   za   pomocą   barwiczki,   maści   i   tajemnych   zaklęć.   Morzyłaby   się 
głodem, żeby nie utyć, ćwiczyłaby wciąż od nowa taneczne ruchy.  Niewiasta, którą miał 
przed sobą, ze spokojem przeszła w wiek średni, nie próbowała ukryć zarysowujących się na 
twarzy i szyi zmarszczek, pozwoliła, by siwizna przyprószyła jej włosy. Wciąż jednak była 
energiczna   i   pełna   życia   i   miała   taką   pozostać   do   śmierci.   Pewna   siebie,   nie   odczuwała 
potrzeby udawania, iż jest kimś innym niż w rzeczywistości była. I właśnie taka, jaka była, 
utrzymała przy sobie Huona de Domville przez dwadzieścia lat.

- Tak - odparła bez wahania na pytanie Cadfaela. - Byłam w myśliwskim dworku 

Huona.   Zawsze   chciał   mnie   mieć   blisko   siebie,   gdziekolwiek   się   udawał.   Wiele   razy 
przemierzyłam wzdłuż i wszerz całą jego dziedzinę.

Głos miała niski i miły. Tchnął spokojem, jak i cała jej osoba, gdy mówiła o swej 

przeszłości   niczym   otoczona   powszechnym   szacunkiem   wdowa,   która   po   śmierci   męża 
wspomina ciche, rodzinne uczucie, zwyczajne i pozbawione uniesień.

- I posłyszawszy o jego śmierci - mówił Cadfael - uznałaś, że lepiej wycofać się ze 

sceny? Doniesiono ci, że to było morderstwo?

- Już po południu tego samego dnia wszyscy o tym wiedzieli - stwierdziła. - Nie 

przyłożyłam do tego ręki, nie wiedziałam też, kto mógł coś takiego zrobić. Nie bałam się, jeśli 
to masz na myśli bracie. Nigdy jeszcze niczego nie zrobiłam ze strachu.

Powiedziała to zupełnie prosto i rzeczowo, a on uwierzył jej bez zastrzeżeń. Gotów 

byłby pójść jeszcze dalej i przysiąc, że w całym swoim życiu nawet nie doświadczyła strachu. 
Samo   to   słowo   pobrzmiewało   w   jej   ustach   tonem   łagodnego   zaciekawienia   -jak   gdyby 
zanurzała dłoń w świeżo zestrzyżoną wełnę, chcąc zbadać jej grubość i miękkość.

- Nie, to nie strach. Raczej niechęć do mieszania się w sprawę, której towarzyszy 

rozgłos. Żyłam na uboczu przez ponad dwadzieścia lat. Stać się tematem plotek - to było coś, 
czego   nie   mogłam   strawić.   A   kiedy   coś   się   skończyło,   po   co   zwlekać?   Nie   mogłam 
przywrócić   mu   życia.   Ta   sprawa   została   zamknięta.   Mam   czterdzieści   pięć   lat   i   pewne 
życiowe doświadczenie. Zdaje mi się - patrzyła na niego spokojnie, a w jej policzku znów 
pojawił   się   i   zniknął   dołeczek   -   że   podobnie   jak   ty,   bracie.   Bo   mam   wrażenie,   że   nie 
zaskoczyłam cię tak, jak się spodziewałam.

- Co do tego - rzekł Cadfael - nie znam chyba człowieka, którego byś nie zaskoczyła. 

Ale owszem, wiele bywałem w świecie, zanim przywdziałem habit. Czy bardzo się mylę, 
przypuszczając, iż właśnie ten twój dar, to, że wciąż wszystkich zaskakujesz, w pierwszym 
rzędzie przykuł uwagę Domville'a?

- Może mi nie uwierzysz - Avice wyprostowała się z westchnieniem i złożyła gładkie, 

pulchne ręce na zaokrąglonym brzuchu - ale już nie pamiętam. Wiem jedno: miałam dość 
rozumu i tupetu, żeby wziąć co najlepsze z tego, co życie ofiarowało dziewczynie mego stanu 
- i zapłacić za to bez zmrużenia oka. Wciąż mam dość rozumu i tupetu, by wykorzystać te 
możliwości, jakie ma kobieta w moim wieku i z moją przeszłością.

Powiedziała mu o wiele więcej, niż było w tych słowach, i wiedziała, że zrozumiał. 

Błyskawicznie wyczuła koniec pewnej kariery. Była teraz za stara, żeby odnieść sukces w 
kolejnym   związku,   za   mądra,   by   go   szukać;   być   może   nawet   zbyt   lojalna,   by   takowy 
rozważać po tylu wspólnych latach. Musiała znaleźć nowe ujście dla swoich możliwości i 
energii.   Z   jej   przeszłością   było   już   za   późno,   żeby   się   zastanawiać   nad   normalnym 

67

background image

małżeństwem. Co pozostaje takiej kobiecie?

-   Nie   mylisz   się   -   powiedziała   swobodnie.   -   Dobrze   wykorzystałam   czas,   kiedy 

czekałam na Huona, a czekałam często, całe długie tygodnie. Biegle czytam i liczę. Umiem 
wiele rzeczy. Muszę teraz posłużyć się tym, co wiem, i zrobić użytek z tego, co potrafię. Moja 
uroda przeminęła, nigdy zresztą nie była wielka. Nie znajdę teraz nikogo, kto zechce za nią 
zapłacić.   Huonowi   odpowiadałam,   był   do   mnie   przyzwyczajony.   Byłam   dla   niego 
wytchnieniem, gdy inne kobiety drażniły go lub męczyły.

- Kochałaś  go? - spytał  Cadfael.  Odnosiła  się  do niego tak  otwarcie,  że podobne 

pytanie nie było nietaktem. Rozważała je przez chwilę w myślach.

-   Nie,   nie   można   powiedzieć,   że   go   kochałam,   zresztą   nie   tego   chciał.   Po   tych 

wszystkich latach z pewnością łączyła nas sympatia, nawyk, zakorzeniony głęboko w nas 
obojgu, który nikogo nie ranił. Czasem nawet nie brał mnie do łoża - ciągnęła w zamyśleniu 
przyszła zakonnica. - Siedzieliśmy po prostu i piliśmy wino, nauczył mnie grać w szachy, 
więc graliśmy razem i słuchaliśmy minstreli. Albo siedzieliśmy po dwóch stronach kominka, 
ja z haftem, on z kielichem wina. Czasami nie całowaliśmy się ani nie dotykali, choć spaliśmy 
obok siebie w tym samym łożu.

Jak stary, żonaty szlachcic i jego miła, stara, prosta połowica. Ale to już się skończyło, 

a ona nie była kimś, kto zamyka oczy na realia. Szczerze żałowała zmarłego towarzysza, 
nawet gdy równocześnie zakasywała rękawy z myślą o nowym, odmiennym przedsięwzięciu. 
Taka energia i inteligencja nie przepada, znajduje sobie nowy kanał, którym może popłynąć. 
Możliwości, jakie daje młodość, skończyły się, ale były przecież inne sposoby.

- A jednak przyszedł do ciebie w przeddzień swego ślubu.
Nie powiedział na głos tego, o czym myślał: że narzeczona była młodziutka, śliczna, 

uległa i miała wielki majątek.

- Tak, przyszedł. Był to pierwszy raz, odkąd przybyliśmy do Shrewsbury i, jak się 

okazało,   ostatni.   Ślub...   Małżeństwo   to   kwestia   interesów,   nieprawdaż?   Tak   samo   jak 
konkubinat. Miłość... cóż, to zupełnie inna sprawa i ani z jednym, ani z drugim nie ma wiele 
wspólnego. Owszem, oczekiwałam go. Moja pozycja w żaden sposób by się nie zmieniła, sam 
rozumiesz.

Cadfael rozumiał. Kochanka o dwudziestoletnim stażu nie zostałaby odsunięta na bok 

przez młodszą od siebie o blisko trzydzieści lat dziedziczkę, kupioną tak samo jak ona. Żyły 
w dwóch różnych światach, a mieszkanka każdego z nich miała swoją własną rację bytu.

- Przyjechał sam?
- Tak, sam.
- O której godzinie odjechał?
Teraz docierał do sedna sprawy. Bo ta czcigodna metresa z pewnością nie maczała 

palców w zgonie swego pana, ani też nie zdradzała go z jego zarządcą, tym zazdrosnym, 
oddanym  i podejrzliwym  człowiekiem,  który był  jej  sprzymierzeńcem,  bo tak  mu  kazała 
długoletnia, zasłużona lojalność. Ta kobieta stała mocno obiema nogami na ziemi, a stykając 
się z ludźmi, których takie, a nie inne zrządzenie losu uczyniło jej sługami, szanowała ich, 
więc i oni musieli ją szanować.

Zastanawiała się głęboko.
-   Było   po   szóstej.   Nie   jestem   pewna,   ile   po   szóstej,   ale   rozwidniało   się. 

Odprowadziłam go do wrót i pamiętam, że można już było rozróżnić kolory, więc pewnie 
zbliżało się wpół do siódmej. Poszłam narwać nawrotu - w tym roku kwitł dłużej niż zwykle - 
i zatknęłam mu bukiecik do czapki.

- Więcej niż kwadrans po szóstej -dumał Cadfael. – Wobec tego do miejsca, gdzie 

został zaskoczony i zabity,  dotarł nie wcześniej, niż na kwadrans przed prymą, a pewnie 
nawet później.

- Tu musisz mi, bracie, wybaczyć, ale nie wiem, gdzie to się stało. Jeśli zaś idzie o 

porę jego odjazdu, nie powiem ci nic ponad to, że od szóstej upłynęła mniej więcej trzecia 
część godziny.

Co najmniej kwadrans, nawet jeśli w tym oświetleniu jechał o wiele za szybko, zanim 

dotarł   do   zastawionej   pułapki.   ile   czasu   mogło   zająć   morderstwo?   Najskromniej   licząc, 
dziesięć   minut.   Nie,   zabójca   nie   odszedł   stamtąd   wcześniej   niż   za   kwadrans   siódma,   a 

68

background image

prawdopodobnie znacznie później.

Pozostało do zadania jeszcze jedno zasadnicze pytanie. Wiele innych, które trapiły go, 

zanim ją poznał, i po licznych błędnych przypuszczeniach wyjaśniły się same, okazało się 
zbędnymi. Na przykład: dlaczego zostawiła cały swój dobytek, konia w stajni, nawet swoje 
pierścionki, czemu wyzbyła się wszystkiego, co zyskała przez takie życie? Z początku myślał, 
że w pośpiechu i trwodze chciała się ukryć; bez zastanowienia odrzuciła od siebie wszystko, 
co mogło ją łączyć z Huonem de Domvilee. Potem, kiedy zobaczył ją w habicie postulantki, 
myślał nawet, że naznaczyła sobie pokutę, poczuła, że musi oddać wszystko, nim wstąpi do 
klasztoru, aby tam spędzić drugą połowę życia, żałując za grzechy pierwszej. Teraz mógł w 
pełni docenić śmieszność podobnych przypuszczeń. Avice z Thornbury nie żałowała niczego. 
Jak nigdy się nie bała, tak z pewnością nigdy niczego się nie wstydziła. Zawarła układ i 
dotrzymała   go,   dopóki   żył   jej   pan.   Teraz   z   powrotem   należała   do   siebie   i   mogła   sobą 
rozporządzać, jak chciała.

Odłożyła   na   bok   swoje   stroje,   jak   stary   wiarus,   powracając   do   domu,   odkłada 

bezużyteczną już broń, a pozostałe mu jeszcze siły wkłada w gospodarstwo. To właśnie robiła 
teraz   Avice.   Jej   poletkiem   stał   się   klasztorny  folwark.   Można   sobie   było   wyobrazić,   jak 
zakasuje rękawy i doprowadza go do rozkwitu. Cadfael już teraz lekko współczuł garstce 
sióstr, do których gołębnika sfrunęła ta nieszkodliwa na pozór sokolica. Dajcie jej trzy, cztery 
lata, a zostanie tu matką przełożoną. Dajcie jej dziesięć, a będzie przeoryszą w Polesworth i 
dalej będzie tak samo umacniała stabilność i dobre imię zakonu, jak mnożyć jego majątek. 
Bardzo możliwe, iż po śmierci zostanie obwołana świętą.

Sam zdążył się już upewnić o jej szczerości i prawdomówności. Miała jednak prawo 

wiedzieć, że być może nie uda jej się uniknąć rozgłosu, jeśli zechce spełnić swój moralny 
obowiązek.

-   Rozumiesz   zapewne   -   uprzedził   ją   -   że   szeryf   może   zażądać,   abyś   złożyła 

świadectwo, kiedy podejrzany o tę zbrodnię stanie przed trybunałem, i że życie niewinnego 
człowieka może zależeć od tego, czy sąd ci uwierzy. Czy staniesz przed nimi i powtórzysz to, 
co mówiłaś mnie?

- W całym  swoim życiu  - powiedziała  Avice  z Thornbury - udało mi  się ustrzec 

przynajmniej od jednego grzechu. Nie, powinnam raczej rzec, iż nigdy mnie do niego nie 
kusiło. Nie kłamię i nie udaję. Powiem całą prawdę, kiedykolwiek tego zażądasz.

- Zatem została jeszcze tylko jedna sprawa i być może zdołasz rzucić na nią światło. 

Nie wiem, czy słyszałaś, że Huon de Domvilee odprawił giermka, nim przyjechał do ciebie. 
Nikt z jego ludzi nie przyznał się, iż wiedział, gdzie może być baron. A jednak albo ten, kto 
go zaskoczył i zabił, jechał za nim dość długo, by upewnić się, że wróci tą samą drogą, albo 
też - co bardziej prawdopodobne - wiedział, dokąd zmierza. Ktokolwiek zaś o tym wiedział, 
wiedział   również,   że   jesteś   w   myśliwskim   dworku.   Mówiłaś,   że   utrzymywaliście   swój 
związek w tajemnicy, ale ktoś przecież musiał o tym wiedzieć.

-   Przede   wszystkim   nigdy   nie   podróżował   bez   eskorty   -   zauważyła   rzeczowo.   - 

Przypuszczam,  że ten i ów  spośród starych  sług Huona zdawał sobie sprawę, że zawsze 
jestem w pobliżu, ale co do miejsca... któż mógł znać je lepiej od człowieka, który mnie tu 
przywiózł   na   jego   rozkaz,   dwa   dni   wcześniej,   nim   cały   orszak   przybył   do   Shrewsbury? 
Zawsze powierzał  mnie  opiece  zaufanego człowieka.  Zawsze tylko  jednego, bo i po cóż 
dopuszczać   do   tajemnicy   więcej   osób?   Przez   trzy   ostatnie   lata   był   to   jeden   i   ten   sam 
mężczyzna.

- Muszę znać jego imię - rzekł Cadfael.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Rankiem szeryf skierował pościg do pobliskich lasów na południowym brzegu Meole. 

Ludzie rozstawili się jak myśliwi w nagonce; tak że żaden z nich nie tracił z oczu sąsiadów, a 
wszyscy razem powoli i metodycznie posuwali się naprzód. Jednak wszelkie ich trudy spełzły 
na niczym. Nikt w popłochu nie wyskoczył z krzaków, nikt też, kogo ujrzeli, nie był ani 
trochę podobny do Joscelina Lucy. Dotarłszy wreszcie do kordonu strzegącego granic miasta, 
obława zawróciła, by odetchnąć i nieco się posilić. Trędowaci z Saint Giles wylegli tłumnie z 
przytułka, przyglądając się ich poczynaniom z nakazanej odległości. Gilbert Prestcote nie był 

69

background image

zadowolony i na wszelkie pytania odpowiadał coraz bardziej lakonicznie. Ale byli też tacy, 
którym humor wyraźnie dopisywał.

- Joss pewnie już dawno siedzi w domu, z dala od tego wszystkiego - powiedział z 

nadzieją   Guy,   kiedy   razem   z   Simonem   zsiadali   z   koni   na   biskupim   podwórcu,   by  zjeść 
pospieszny obiad. - Choć wiele bym dał za to, żebyśmy mogli być pewni! Pościg za nim 
sprawiłby mi nawet uciechę, gdybym się nie obawiał, że go znajdziemy. Bez żalu patrzyłbym, 
jak twarz Picarda szarzeje coraz bardziej, a gdyby jego koń stąpnął i zrzucił go, byłbym 
uszczęśliwiony. Szeryf ma obowiązki, od których się nie wykręci, ale Picarda nic do tego nie 
zmusza. Powinność to co innego, ale taka zawziętość to już całkiem odmienna rzecz.

- On naprawdę wierzy, że Joss zabił staruszka - wzruszył ramionami Simon. - Nic 

dziwnego, że uwziął się na niego. Jego plany spełzły na niczym, a to człowiek, który będzie 
się mścił do końca. Czy dasz wiarę, że zwrócił się przeciwko mnie? Odezwałem się nie w 
porę  i rzekłem  mu  prosto  z mostu,  że  według mnie  Joss  nie popełnił  ani kradzieży,  ani 
zabójstwa, a on rzucił się na mnie jak wściekły. Od tej pory nie jestem już mile widzianym 
gościem u niego i jego damy.

- Co ty powiesz? - Guy zamrugał i ze zdumieniem rozdziawił usta. - A wiesz, że kiedy 

ruszymy znów po obiedzie, masz jechać w rzędzie tuż obok niego? Miej go na oku, chłopie, i 
nie odwracaj się tyłem, bo kto wie, czy diabeł go nie podkusi, skoro jest na ciebie zły. Nie 
dałbym grosza za jego charakterek, a tam, gdzie jedziemy, las jest o wiele gęstszy!

Paplał półżartem, dając w ten sposób ujście poczuciu ulgi, że jego druh i towarzysz 

wciąż   jeszcze   jest   na   wolności.   Całą   uwagę   zaś   skupił   na   zawartości   miski,   bo   rześkie 
październikowe   powietrze   przyprawiało   zdrowego,   młodego   człowieka   o   nieposkromiony 
apetyt.

- Sądząc po tym, jak na mnie spojrzał, kiedy wyprosił mnie z komnat Ivety - przyznał 

posępnie Simon - kto wie, czy nie masz słuszności! Będę go trzymał  na oku, a najlepiej 
zostawię go w tyle.  Po zmroku każdy z nas może  wracać swoją drogą. Postaram się go 
wyprzedzić tak, by nie groził mi jego miecz. Tak czy owak - dodał, uśmiechając się lekko do 
siebie - mam coś ważnego do załatwienia przed nieszporami. Dopilnuję, żeby tam nie wszedł 
mi w paradę.

Odsunął się od stołu, najedzony po uszy.
- Dokąd cię tym razem przydzielili?
- Do sierżantów szeryfa, chyba za moje grzechy! - Guy skrzywił się niemiłosiernie i 

wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Czy to możliwe, żeby ktoś podejrzewał, że nie wkładam całego serca w tę sprawę? 

Cóż, nawet jeśli przymknę oko, a oni nie przyłapią mnie na tym, mogę być spokojny, odwalą 
robotę za mnie. Szeryf to porządny człowiek, ale mierżą go już te kłopoty. Ma na głowie 
zabitego wielmożę, a na dodatek król Stefan coraz częściej zerka w tę stronę. Nic dziwnego, 
że zrobił się cierpki jak piołun. - Guy odepchnął ławę, na której siedział, i przeciągnął się z 
głębokim westchnieniem.

- Gotowy? Możemy jechać? Będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, kiedy 

wieczorem wrócimy do domu z pustymi rękoma.

Wyszli razem i ruszyli w dolinę poniżej Saint Giles, gdzie sznur tropicieli formował 

się, by znów powoli i uparcie ruszyć przez lasy i splątane gaje, tym razem na południe.

Z wierzchołka wzgórza, które wznosiło się nad szeroką doliną po południowej stronie 

gościńca, formującej się i odjeżdżającej nagonce przyglądało się dwóch wysokich, okutanych 
w płaszcze  mężczyzn.  W dali na łąkach widać było  wyraźnie równą linię  jezdnych, nim 
uparcie posuwając się naprzód, nie zagłębiła się w las. Każdy jeździec pilnował swojego 
sąsiada z prawej, każdy utrzymywał należytą odległość. W powietrzu unosiła się delikatna 
mgiełka, lecz gdy przesączyło się przez nią słońce, a obława wjechała między drzewa, odzież 
i uprząż migała pośród liści jak drobne jasne pyłki, które błyskały nagle i znikały, i pojawiały 
się,  by znów  zniknąć.  Obława  przemieszczała  się  z wolna na południe,  a  usadowieni  na 
wzgórzu obserwatorzy równie wolno obracali się, aby nie tracić jej z oczu.

- Będą szli w tym  kierunku aż do zamku - zawyrokował Łazarz i obejrzał się na 

opustoszałe pola, z których wyruszyła pogoń. Były teraz bezludne i ciche; ruch, gwar, gra 
kolorów - wszystko  zniknęło.  W przymglonych  promieniach słońca lśniły już tylko  dwie 

70

background image

srebrne nitki - bliżej młynówka, prócz młyna zasilająca także i opackie stawy, a dalej sam 
potok Meole, płynący tu nierównym, kamienistym korytem i dziwnie wąski w porównaniu z 
własnym spęczniałym  nurtem zaledwie o milę dalej, za klasztornym ogrodem. W płytkiej 
odnodze strumienia  taplały się gęsi, a wyżej,  w skalnym  zagłębieniu  koryta,  łowiło ryby 
dziecko, spoglądając ku nim od czasu do czasu.

- Dobrze się składa - rzucił Joscelin i westchnął głęboko w zadumie. - Szeryf opróżnił 

dolinę ze wszystkich zbrojnych i rzucił ich w pościg za mną. Nie wrócą wcześniej niż o 
zmierzchu, to pewne. A nawet, gdy wrócą, będą znużeni i zniechęceni. Nie mogło być lepiej.

- A konie zdrożone -wtrącił sucho Łazarz, zwracając na towarzysza błyszczące bystre 

oczy. Brak twarzy przestał już peszyć Joscelina. Te oczy i głos wystarczały, by rozpoznać 
przyjaciela.

- Tak - przyznał młodzieniec i o tym też myślałem.
-   Nie   będą   mieli   wiele   koni   na   zmianę,   zważywszy   że   puścił   w   pogoń   niemal 

wszystkich swoich ludzi i wykorzystał prawie każdego wierzchowca.

- Owszem.
Bran przekoziołkował w dół po trawiastym stoku, pewnym  szczupakiem wskoczył 

między nich i złapał obu mężczyzn za ręce. Nie przeszkadzało mu bynajmniej, że jednej z 
tych rąk brakuje dwóch i pół palca. Chłopczyk z każdym dniem nabierał ciała, sterczące kręgi 
szyjne  przestały już być  widoczne, a  gęste jasne  włoski  porastały ślady dawnych  ran na 
mądrej głowinie.

- Pojechali - oznajmił zwięźle. - Co teraz robimy?
-   My?   -   zdziwił   się   Joscelin.   -   Myślałem,   że   już   czas   na   twoje   lekcje   z   bratem 

Markiem. A może masz dziś wakacje?

- Brat Marek powiedział, że ma coś do zrobienia.
Ton głosu malca świadczył wyraźnie, że argument ten nie trafił mu do przekonania, bo 

z doświadczenia wiedział, że brat Marek przestaje pracować dopiero wtedy,  gdy zasypia. 
Bran byłby zapewne nawet obrażony, iż został odsunięty, gdyby nie miał w rezerwie dwóch 
innych świetnych kompanów.

-   Powiedziałeś,   że   dziś   będziesz   robić,   co   tylko   zechcę   -   przypomniał   stanowczo 

chłopczyk.

-   I   będę   -   zgodził   się   Joscelin   -   aż   do   wieczora.   Wieczorem   ja   też   mam   coś   do 

załatwienia. Wykorzystajmy ten czas. Co chciałbyś robić?

- Powiedziałeś - zauważył Bran - że mógłbyś wyrzeźbić mi konika ze szczapy na opał, 

gdybyś miał nóż.

- Mógłbym, niedowiarku, i może wystrugałbym też jakiś skromny podarek dla twojej 

matki, jeśli znalazłbym odpowiedni gatunek drewna. Ale co do noża, wątpię, czy pożyczą 
nam go w kuchni, a nie śmiałbym tknąć tych, które brat Marek używa do ostrzenia piór. Są 
warte więcej niż moja skóra - dodał Joscelin lekko i zesztywniał na myśl, jak niewiele zaiste 
będzie warta jego skóra, jeśli pościg wróci zbyt prędko. Nic nie szkodzi, te kilka godzin 
należało do Brana.

- Mam nóż - pochwalił się chłopczyk. - Jest ostry, moja mama patroszyła nim ryby, 

kiedy byłem malutki. Chodź, poszukamy jakiegoś drewienka.

Zbierając chrust, znieśli z lasu potężne brzemiona, składzik  opału był  pełen i bez 

uszczerbku można było wziąć zeń gładki, pozbawiony sęków pieniek, żeby zrobić zabawkę. 
Bran uścisnął obie trzymane ręce, ale stary człowiek delikatnie uwolnił swoją okaleczoną 
dłoń. Wzrokiem wciąż przebiegał korony drzew w dole, gdzie ucichły już nawet szmery i 
chroboty, znaczące trasę obławy.

- Tylko  raz widziałem sir Godfryda  Picarda - rzekł w zamyśleniu. - Który był  w 

szeregu, kiedy odjeżdżali? Joscelin obejrzał się zdziwiony.

-   Czwarty,   licząc   od   nas.   Szczupły   i   ciemnowłosy,   w   czarnordzawych   szatach   i 

jaskrawoczerwonej czapce z piórem.

- A, ten... - Łazarz nawet nie odwrócił głowy, nadal przepatrując uważnie głąb lasu. 

-Zauważyłem czerwone nakrycie głowy. Łatwy znak rozpoznawczy.

Odsunął się jeszcze o parę jardów od gościńca i usiadł na trawie, opierając się plecami 

o drzewo. Nie podniósł wzroku, kiedy przynaglany niecierpliwie przez Brana Joscelin ruszył 

71

background image

za chłopcem. Zostawili go więc w samotności, którą przedkładał nade wszystko.

Brat   Marek   rzeczywiście   był   tego   dnia   zajęty,   choć   jego   praca   mogła   poczekać 

sposobniejszej pory, jako że polegała na sprawdzaniu rachunków Fulko Reynalda. Marek był 
skrupulatny i księgi prowadził na bieżąco. Naprawdę chodziło mu o to, by wziąć się za coś, 
co pozwoliłoby mu udawać pogrążonego w pracy na odkrytym ganku, gdzie miał najwięcej 
światła, a skąd mógł bacznie i skrycie obserwować poczynania swego tajemniczego gościa. 
Zauważył już, że młody człowiek, który nie był trędowaty, zniknął na czas prymy i śniadania, 
a  później,  jak  gdyby  nigdy nic  pojawił   się, trzymając   za  rękę  małego   Brana.  Chłopczyk 
wyraźnie polubił nowego towarzysza. Szli razem, a malec w wesołych podskokach próbował 
nadążyć   za   długimi   krokami,   które   tak   usilnie,   choć   niedoskonale   naśladowały   utykanie 
Łazarza.   Mężczyzna   pochylał   głowę   z   uwagą   i   delikatnie   trzymał   w   dużej   dłoni   rączkę 
dziecka. Patrząc na to, Marek zaczynał wierzyć intuicyjnie, choć może wbrew logice, że ktoś 
tak łagodny, tak hojnie szafujący swoim czasem i zainteresowaniem nie może być złodziejem 
ani   mordercą.   Od   samego   początku   trudno   mu   było   uwierzyć   w   kradzież,   a   im   dłużej 
przyglądał się swemu ukrywającemu się podopiecznemu - bo teraz już bez trudu wyławiał go 
spośród innych - tym bardziej absurdalne wydawało mu się przypuszczenie, iż ów młody 
człowiek zamordował dla zemsty. Gdyby tak było, w swoim obecnym przebraniu, potrząsając 
pracowicie  kołatką,  dawno już przedostałby się  przez kordon i  wyrwał  na wolność. Nie, 
trzymała go tutaj jakaś ważna sprawa, sprawa mogąca bardziej jeszcze zagrażać jego życiu, 
zanim nie trafi się sposób, by ją szczęśliwie zakończyć.

Mimo   to   zbieg   ciążył   mu   na   sumieniu.   Nikt   inny   go   nie   rozpoznał,   nikt   nie   był 

odpowiedzialny za niego, a w razie  gdyby przyszło  do najgorszego - za ukrywanie  go i 
milczenie. Więc Marek trwał na warcie, obserwował młodzieńca przez cały dzień, odkąd ten 
wrócił z samowolnej wyprawy. I jak dotąd chłopak ułatwiał mu zadanie. Przez cały ranek nie 
odstępował Brana i trzymał się w pobliżu szpitala. Pomagał układać chrust, wraz z innymi 
zniósł ostatni pokos trawy z poboczy gościńca, potem bawił się z Branem w rysowanki na 
skrawku wyschniętej gliny w zagłębieniu, w którym  w czasie deszczu zbierała się woda. 
Gładką,   litą   glinę   można   było   wyrównać   za   każdym   razem,   kiedy   gra   kończyła   się   ze 
śmiechem i okrzykami. Nie, młody, pogrążony po uszy w kłopotach człowiek, który tak łatwo 
naginał   się   do   wymagań   małego   synka   nędzarki,   nie   mógł   być   przecież   zły.   Tak   więc 
obowiązek nadzoru, jaki narzucił sobie Marek, coraz bardziej przeobrażał się w obowiązek 
ochrony i protekcji.

Widział, jak Joscelin i Łazarz przechodzą przez drogę, by ze wzniesienia nad doliną 

obserwować popołudniowy wymarsz obławy. Widział, jak Joscelin wraca, a chłopczyk u jego 
boku tańczy i szczebiocze, i wyraźnie się czegoś domaga. Teraz obaj siedzieli pod kościelnym 
murem, pochłonięci struganiem czegoś z kawałka drewna, przyniesionego ze składziku na 
opał. Wystarczyło, by postąpił parę kroków od drzwi, a już widział jasną, pokrytą delikatnym 
puchem główkę Brana, pochyloną nad parą dużych zręcznych dłoni, które majstrowały coś z 
zapałem. Od czasu do czasu dolatywał go radosny śmiech. Coś, co przybierało tam kształt, 
było źródłem tej radości. Marek dziękował Bogu za wszystko, cokolwiek mogło dać szczęście 
biednemu   wyrzutkowi.   Czuł,   że   sercem   stoi   po   stronie   tego,   kto   przyniósł   ze   sobą   to 
błogosławieństwo.

Marek nie był jednak wolny od ludzkich ułomności, więc zżerała go ciekawość, cóż to 

za cudeńka powstają pod murem kościoła. Po około godzinie poddał się i poszedł zobaczyć. 
Bran przywitał go radosnym okrzykiem i pomachał w jego kierunku wystruganym z drewna 
konikiem. Choć toporny i pozbawiony szczegółów, był to jednak niewątpliwie ognisty rumak, 
wysoki na półtorej dłoni. Osłonięta kapturem i woalem głowa rzeźbiarza pochylała się już nad 
następnym   dziełem,   wydobywając   z   kolejnego   klocka   coraz   wyraźniejszy   zarys   postaci 
dziecka. Szczere błękitne oczy zerknęły na moment w górę, przyjrzały się chłopcu, po czym 
znów utkwiły w kawałku drewna, trzymanym  w dwóch zdrowych, ogorzałych  dłoniach - 
gładkich i młodych. Zbieg najwyraźniej zapomniał już o ostrożności.

Brat Marek wrócił na swój punkt obserwacyjny, utwierdzony w poczuciu solidarności, 

dla którego nie znajdował logicznego uzasadnienia. Mała drewniana główka, już pełna życia, 
choć dopiero twarz zaczynała nabierać kształtu, ujęła go ponad wszelkie wyobrażenie...

I tak minęło popołudnie. Ściemniało się coraz szybciej, aż w końcu twórcza praca 

72

background image

przestała być możliwa. Marek nie rozróżniał już cyfr, które i tak zapisane były bezbłędnie, i 
był pewien, że Joscelin Lucy - bo czemuż nie miał go nazywać jego własnym imieniem? - 
skończył już albo odłożył pracę nad podobizną Brana. W chwili, kiedy w przytułku zapalono 
lampy, chłopczyk, popiskując radośnie z podniecenia, wpadł do środka, żeby się pochwalić.

- Patrz, bracie Marku, to ja! Patrz, mój przyjaciel to zrobił!
I rzeczywiście, to był on. Szorstki, wybrzuszony tu i ówdzie przez nieposłuszny sęk, 

któremu nóż nie dał rady, ale za to zadziorny i uśmiechnięty - jak żywy. Niestety, twórca 
dzieła ulotnił się gdzieś.

- Biegnij - powiedział Marek. - Biegnij prędziutko i pokaż to swojej matce. Miała dziś 

ciężki dzień, daj jej tę figurkę, na pewno się ucieszy. Idź, sam zobaczysz, że jej się spodoba!

Bran rozpromienił się, kiwnął głową i pobiegł. Od kiedy zaczął jadać regularnie i 

przybrał trochę ciała, nawet nóżki stawiał już pewniej i zgrabniej.

Kiedy tylko chłopczyk zniknął, Marek wstał od pulpitu. Na dworze zmierzchało, ale 

wciąż było widno. Do nieszporów została jeszcze prawie godzina. Miejsce pod kościelnym 
murem było puste, wysoka, prosta postać szła ku drodze w dół zbocza, bez pośpiechu, jak 
ktoś,   kto   zażywa   wieczornego   spaceru.   Zatrzymała   się   na   poboczu,   rozejrzała   po 
opustoszałym trakcie, przeszła na drugą stronę i ześliznęła się w dół, gdzie wciąż samotnie i 
dumnie siedział Łazarz.

Marek porzucił swój pulpit i trzymając się w bezpiecznej odległości, poszedł za nim.
Pod Łazarzowym drzewem panowała cisza. Potem w cieniu poruszyły się sylwetki 

dwóch mężczyzn i padło zaledwie parę słów - widać tych dwóch rozumiało się bez zbędnego 
gadania. Z ciemności, w której zniknęła zakapturzona postać, wynurzyła się inna, wyraźnie 
widoczna na tle bladego nieba - wysoki, smukły młodzieniec, bez płaszcza, w prostej, ciemnej 
odzieży, która wtapiała się w mrok. Schylił się znów pod drzewo. Marek doszedł do wniosku, 
że chłopak nachylał się nad podaną mu ręką, skoro policzek do nadstawienia nie istniał. Z 
pewnością jednak złożony na niej pocałunek wyrażał cześć mierzoną więzami krwi.

Szpitalna opończa pozostała pod drzewem. Widać Joscelin nie chciał wlec za sobą 

cienia Saint Giles, jakimkolwiek przeciwnościom miał dzisiaj stawić czoła. Wyzuty więc ze 
wszystkiego prócz tego, kim był, i tego, co miał na grzbiecie, ruszył w dolinę lekkim, długim 
krokiem.   Pół   godziny   przed   nieszporami   na   otwartej   przestrzeni   wciąż   jeszcze   było 
niebezpiecznie jasno.

Brat   Marek,   zdecydowany   dopełnić   swej   powinności,   ostrożnie   ominął   szerokim 

łukiem drzewo, pod którym siedział starzec i ruszył za Joscelinem. U stóp wzgórza płynęła 
młynówka, którą Lucy przesadził jednym sprężystym susem, zaś Marek trwożniej i nie tak 
zgrabnie. Dalej znów świetliste błyski migotały w kamienistym korycie potoku i tym razem 
Marek zmoczył sobie sandały. W półmroku nie widział wyraźnie, ale zdołał się wdrapać na 
przeciwległy brzeg, nie czyniąc sobie większej szkody. Podreptał przez łąkę, starając się nie 
tracić z oczu wysokiej sylwetki.

W połowie drogi między dnem doliny a klasztornym  ogrodem Joscelin skręcił od 

strumienia ku skrajowi lasu, między kępy drzew, które dochodziły do łęgów. Marek szedł 
ufnie   za   nim,   przemykając   się   od   drzewa   do   drzewa.   Jego   oczy   przyzwyczaiły   się   do 
zapadającego zmroku i teraz zdawało mu się, że blednąca zorza, wolna jeszcze od wieczornej 
mgiełki, z niezmienioną siłą jaśnieje w przezroczystym powietrzu. Z prawej strony, na tle 
ostatnich różowiejących smug zachodu, widział wyraźnie bryłę opactwa, dachy, wieże i mur 
nad strumieniem, łagodne wzniesienie uprawnych pól, a dalej murki i żywopłoty okalające 
ogrody.

Nadszedł zmierzch. Nawet na otwartej przestrzeni barwy zalśniły po raz ostatni, zanim 

mrok spłukał je wszystkie, po- zostawiając różne odcienie szarości. wśród drzew przyczaiły 
się głębokie cienie, lecz Marek, prześlizgując się ostrożnie od krzaka do krzaka, wciąż mógł 
odróżnić ten jeden ruchomy cień. Z lasu dobiegł cichy szelest, jak gdyby coś wierciło się 
niespokojnie.   Potem   rozległo   się   stłumione   nerwowe   rżenie,   uciszone,   jak   się   zdawało, 
pospieszną pieszczotą. Ktoś wyszeptał coś ciszej od szemrzących liści i ta sama dłoń po- 
klepała delikatnie silny sprężysty kark. W tych dźwiękach radość i nadzieja były tak czytelne, 
jak gdyby Marek słyszał wypowiedziane słowa.

Ukryty wśród drzew zakonnik dojrzał o kilka jardów od siebie majaczące jaśniejszą 

73

background image

plamą głowę i szyję srebrzystosiwego wierzchowca - maści niezbyt odpowiedniej na nocną 
eskapadę. Ktoś nadal wierzył w zbiega i sprowadził tu jego konia. Co teraz miało się zdarzyć?

Ale zanim cokolwiek się zdarzyło, przez dolinę popłynął odległy, lecz czysty głos 

dzwonu wzywającego na nieszpory.

Mniej więcej o tej samej godzinie brat Cadfael też spostrzegł nagle siwego rumaka i 

powstrzymał  muła, żeby go nie spłoszyć, podczas gdy sam zachodził w głowę, co to ma 
znaczyć.

Nie spieszył się zbytnio z powrotem z Brodu Godrica. W każdej chwili mógł złożyć 

dokładne sprawozdanie ze swych poczynań, a siostra przełożona okazała się równie gościnna, 
co rozmowna. Rzadko widywano tu obcych, a zakonna sukienka Cadfaela była dla niego 
wystarczającą   rekomendacją.   Przełożonej   nie   było   więc   pilno   pożegnać   gościa,   nim   nie 
dowiedziała się wszystkiego o niedoszłym weselisku w opactwie i wszystkich zatrważających 
wypadkach,   które  nastąpiły  potem.  Cadfael  nie  widział  też  powodu,  by  miał   nie   przyjąć 
szklaneczki wina, skoro go częstowano. Tak więc w drogę powrotną wyruszył nieco później, 
niż zamierzał.

Kiedy odjeżdżał, Avice z Thornbury wciąż jeszcze pracowała w ogrodzie, udeptując 

ziemię wokół sadzonek z niezmiennym zadowoleniem i wigorem, tym bardziej, iż robota była 
na ukończeniu. Z tą samą ukierunkowaną energią miała się odtąd wspinać po szczeblach 
klasztornej hierarchii, równie uczciwa i prostolinijna, jak ambitna, lecz bezlitosna dla mniej 
doskonałych   sióstr,   płaszczących   się   przed   nią   w   chęci   dorównania   jej   rozumem,   siłą   i 
doświadczeniem.   Wesoło   pomachała   mu   dłonią   na   pożegnanie;   dołeczek   w   policzku 
zarysował się i znów zniknął. Cadfael zadumał się nad niezmywalną urodą tej twarzy. Jadąc 
rozmyślał, czy będzie zmuszona ukrywać tę kobiecość, mogącą nawet biskupów wprawiać w 
zakłopotanie, czy też przeciwnie, nie stanie się ona w jej rękach potężną bronią. Tak czy 
owak, nie mógł nie darzyć jej szacunkiem. Co więcej, jej świadectwo, dane z tą rzucającą się 
w oczy bezpośredniością, było niepodważalne.

Jechał bez postojów, ale i bez pośpiechu, pozwalając zwierzęciu poruszać się własnym 

tempem. Około nieszporów przemierzał właśnie trawiastą ścieżkę nie opodal miejsca, gdzie 
zginął   Huon   de   Domville.   Rozpoznał   mijany   dąb,   a   w   kilka   minut   później,   gdy  między 
drzewami   zaczęła   już   prześwitywać   jaśniejsza   plama   łąk,   posłyszał   na   prawo   od   siebie 
szelest,   przemieszczający   się   równolegle   z   nim.   Ostrożność   nakazała   mu   się   zatrzymać. 
Znieruchomiał,   wytężając   słuch.   Coś   szeleściło   nadal,   najwyraźniej   nie   zamierzając   się 
ukrywać. Było to pokrzepiające, więc Cadfael cicho ruszył dalej, wciąż nasłuchując. Tu i tam, 
gdzie   zarośla   były   rzadsze,   dostrzegał   majaczącą   srebrzyście   sylwetkę   zwierzęcia,   które 
posuwało się wraz z nim.  Smukły rumak,  jakby stworzony do galopu, blady jak widmo, 
wyzierał spomiędzy gałęzi. Według Pisma Świętego, pomyślał sobie Cadfael, na siwym koniu 
jeździ Śmierć. Tym razem jednak Śmierć musiała zsiąść gdzieś po drodze. Kosztowne siodło 
było puste, a wodze zwieszały się luźno z końskiego karku.

Cadfael zsunął się z muła i prowadząc go za sobą, jął się zbliżać do nieziemskiego 

zjawiska,   przemawiając   doń   pieszczotliwie.   Siwek,   który   z   początku   zdawał   się   łaknąć 
towarzystwa, na widok człowieka przestraszył się i skoczył w zarośla. Cadfael szedł za nim 
cierpliwie,   ale   ilekroć   się   zbliżył,   koń   odsuwał   się,   utrzymując   niezmienioną   odległość   i 
wiodąc   go   coraz   głębiej   w   las.   Po   południu   przeszła   tędy   obława,   zaś   niedawno   przez 
zagajnik wracali zwolnieni ze służby jeźdźcy. Być może któryś z nich wyleciał z siodła i nie 
zdoławszy pochwycić spłoszonego konia, wrócił do domu pieszo. A może...

Niespodziewanie siwek ukazał się w całej krasie na niewielkiej polance, dość jasnej, 

gdyż sączyło się na nią blade światło gwiazd. Pochylił łeb, żeby skubnąć mchu, ale kiedy 
Cadfael się zbliżył, koń potrząsnął grzywą, uderzył kopytami i zniknął w lesie. Tym razem 
mnich zrezygnował z pościgu.

W małym trawiastym kole spoczywał na wznak człowiek.
Kędzierzawa broda wskazywała w niebo, długie, czarne włosy rozsypały się wokół 

głowy. Ręce miał rozpostarte i wygięte jak szpony - jedna wczepiła się w trawę, druga sięgała 
ku górze. Obok głowy leżał w trawie zdobiony biret; w ciemności majaczyło zatknięte weń 
białe pióro. A o kilka jardów od bezwładnej prawicy połyskiwał metalicznie długi cienki 
przedmiot. Cadfael sięgnął po niego, zaciekawiony.  Natrafił na rękojeść, a potem smukłe 

74

background image

ostrze, dłuższe od męskiej dłoni. Przeciągnął po nim palcem. Nie było zakrwawione, więc 
zostawił je tam, gdzie leżało. W dziennym świetle więcej mogło wyjaśnić. Teraz, po ciemku, 
Cadfael niewiele mógł zdziałać. Próbował wyczuć puls lub bicie serca, lecz na próżno. Ukląkł 
przy leżącym i nachylił się nad jego twarzą, starając się nie zasłaniać i tak skąpego światła. 
Nawet w mroku widział ściągnięte rysy, oczy wysadzone z orbit i otwarte usta, z których 
wystawał   pogryziony   język.   Podobnie   jak   Huon   de   Domvilee,   Godfryd   Picard   został 
zaskoczony w drodze powrotnej do domu - i nie przeżył tego spotkania.

Cadfael zostawił wszystko tak, jak znalazł, siwego półkrwi araba porzucił na pastwę 

losu i ruszył w stronę opactwa najszybszym kłusem, do jakiego mógł zmusić zgorszonego 
muła.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Iveta   miała   cały   dzień   na   uspokojenie   nerwów   i   przy-   wdzianie   fałszywej   maski. 

Konieczność   jest   najlepszym   nauczycielem,  a   do  wieczora   musiała   wydać  się  wszystkim 
osobą, której nie warto pilnować, skoro i tak straż nie przepuści jej przez bramę. Dokąd 
zresztą miałaby pójść? Jej ukochany ukrywał się w obawie o własne życie, jedyny przyjaciel 
stracił łaski opiekunów, nawet zakonnika, który był dla niej miły, nie widziano w opactwie od 
samego rana. Dokąd miała się udać, do kogo się uciec? Wszyscy ją opuścili.

Grała więc tę rolę przez cały dzień, tym  staranniej i bardziej przekonywająco, im 

tęskniej jej zbuntowane serce wyczekiwało wieczoru. Po południu zaczęła się skarżyć na ból 
głowy i głośno medytować na temat zbawiennego wpływu świeżego powietrza w ogrodzie. 
Madlen potrzebna była przy naprawie ciotczynej sukni, w której pruł się srebrny haft, więc 
Agnes, skrzywiwszy pogardliwie usta, pozwoliła jej wyjść samej. Jakichże kłopotów miałoby 
przysporzyć to bezwolne stworzenie?

Iveta   wyszła   powoli   i   apatycznie,   a   na   wypadek,   gdyby   ją   ktoś   obserwował, 

posiedziała trochę na kamiennej ławce w ogrodzie kwiatowym. Kiedy była już pewna, że nie 
jest śledzona, wyśliznęła się zręcznie za pleciony żywopłot i po wąskiej kładce przeszła do 
ogrodu zielarza. Drzwi do szopy były otwarte i ktoś krzątał się w środku. Dziewczyna zaczęła 
wierzyć w powodzenie swojego planu. Brat Cadfael na pewno miał pomocnika. Leki mogły 
być przecież potrzebne i pod jego nieobecność. Ktoś musiał wiedzieć, gdzie je znaleźć i jak 
dawkować, nawet jeśli nie dorównywał Cadfaelowi doświadczeniem i wiedzą.

Brat Oswin zbierał właśnie pozostałości trzech glinianych miseczek używanych do 

sortowania nasion i na odgłos kroków na progu wzdrygnął się przerażony. Miseczki były 
pierwszą rzeczą, jaką stłukł od trzech dni, a ponieważ było ich dużo i wszystkie do siebie 
podobne, miał nadzieję cichaczem pozbyć się skorup i zataić cały wypadek. Odwrócił się 
nerwowo i zamarł na widok nieoczekiwanego zjawiska, które stanęło w drzwiach. Otwarł 
szeroko oczy i usta, czerwieniąc się po same uszy. Sporną kwestią pozostawało jedynie, kto 
spłonął głębszym rumieńcem: Oswin czy dziewczyna.

- Przepraszam, jeśli przeszkadzam - powiedziała Iveta nieśmiało. - Chciałam tylko 

zapytać... dwa dni temu, kiedy źle się czułam, brat Cadfael dał mi wywar na sen. Mówił, że 
zrobiony jest z maku. Czy wiesz może, który to?

Oswin przełknął ślinę, z zapałem pokiwał głową i odzyskał głos.
- Tak, to ten wywar, o tu, w tej butelce. Brata Cadfaela dziś nie ma, ale z pewnością... 

jeżeli mógłbym być ci pomocny.. . Cadfael z pewnością życzyłby sobie, żebym dał ci, pani, 
czego tylko zapragniesz.

-   Więc   mogę   dostać   jeszcze   porcję   tego   wywaru?   Chyba   wieczorem   będzie   mi 

potrzebny...

Nie było to kłamstwo, ale było to celowe przemilczenie i Iveta rumieniła się coraz 

bardziej, gdy słomianowłosy młodzik, okrągły i niewinny jak świeżo wyklute kurczę, z taką 
ufnością ofiarowywał jej swe usługi.

- Może wzięłabym podwójną dawkę? Na dwie noce? Pamiętam, ile kazał mi zażyć.
Braciszek Oswin był tak oszołomiony, że z radością podarowałby jej nawet wszystkie 

zgromadzone zapasy. Dłonie drżały mu nieco, kiedy napełniał flaszeczkę i zatykał ją korkiem, 
a kiedy dziewczyna równie nieśmiało wyciągnęła rękę po lek, przypomniał sobie o nakazach 
reguły i spuścił wzrok - niestety, o wiele za późno, by ocalić spokój ducha.

75

background image

Rozstali się nader pospiesznie. Dziewczyna wyszeptała podziękowanie, oglądając się 

niespokojnie za siebie, jak gdyby ktoś ją śledził, i ukryła flaszeczkę w rękawie dużo zręczniej, 
niż   obchodził   się   z   nią   Oswin.   Ręce   i   nogi   chłopca   odmłodniały   o   parę   lat,   wykazując 
wszelkie objawy dziecięcej nieporadności, lecz mimo to spojrzenie, jakim obdarzyła go na 
pożegnanie,   sprawiło,   iż   poczuł   się   nagle   wysoki,   silny   i   zwycięski.   Stał   zamyślony   w 
drzwiach i patrzył, jak biegła przez kładkę, zastanawiając się równocześnie, czy nie nazbyt 
pochopnie odkrył u siebie zakonne powołanie. Przed złożeniem ostatnich ślubów mógłby się 
jeszcze wycofać...

Tym razem nie spuszczał z niej oczu, póki nie znikła między rzędami strzyżonych 

krzewów. Tkwił tak jeszcze przez parę minut, pogrążony w zadumie. Każdy stan ma swoje 
wady,   skonstatował   ze   smutkiem.   Czy   w   klasztorze,   czy   poza   nim,   nie   można   mieć 
wszystkiego.

Iveta pędem dopadła kamiennej ławeczki i siedziała na niej, osłonięta przed wiatrem, z 

apatyczną miną i złożonymi na kolanach rękoma. Kiedy Madlen przyszła po nią, podniosła 
się   potulnie   i   podreptała   za   służką   do   gospody,   gdzie   bez   entuzjazmu   zaczęła   haftować 
kawałek płótna. Służył jej za tarczę od wielu tygodni, choć igłą nie władała tak zręcznie, by 
musiała w nocy pruć to, co w dzień zrobiła, jak pewna dama Penelopa, o której słyszała od 
wędrownego żonglera w ojcowskim domu - dawno, dawno temu.

Czekała   prawie   do   nieszporów,   aż   zaczęło   się   ściemniać.   Agnes   włożyła   świeżo 

naprawioną suknię, a Madlen upięła jej włosy na wieczór. W czasie gdy sir Godfryd z ponurą 
determinacją   ścigał   zbiegłego   mordercę,   jego   żonie   wypadało   demonstrować   religijną 
żarliwość, uczęszczać na większość nabożeństw i utrzymywać dobrą opinię w oczach opata, 
przeora i braci.

- Czas, żebyś zaczęła się ubierać, moja panno - warknęła ciotka, oglądając się przez 

obciągnięte srebrnolitą materią ramię.

Iveta opuściła ręce na kolana - z pozoru bezsilnie, choć w rzeczywistości z całej siły 

przyciskała dłoń do ukrytej w rękawie flaszeczki.

- Chyba dzisiaj nie pójdę. Źle spałam i głowa mi ciąży. Jeśli wytłumaczysz mnie, pani, 

przed opatem, zjem wieczerzę z Madlen i położę się wcześniej.

Jeśli miałaby zostać w domu, Madlen naturalnie zostanie przy niej na straży, ale na to 

Iveta była przygotowana.

Agnes wzruszyła ramionami z pogardliwą miną na gładkiej twarzy.
- Bardzoś słaba ostatnio. Zostań, jeśli chcesz. Madlen przygotuje ci mleko z miodem.
Udało się. Ciotka wyszła niczego nie podejrzewając. Służka nakryła mały stolik w 

komnacie   Ivety   i   przyniosła   chleb,   mięso   i   dzban   mleka   z   miodem   i   winem,   wprost 
wymarzony, by dolać do niego gęsty, słodki syrop makowy brata Cadfaela. Zanim usiadła, 
nawracała  trzy razy,  dziewczyna   miała   więc  dość czasu,  by  odlać  kubek  nieszkodliwego 
napoju i zastąpić go zawartością flaszeczki, a nawet, żeby dokładnie wymieszać roztwór. 
Rozgrzebała jedzenie na misie, wypiła swoje mleko i z satysfakcją patrzyła, jak Madlen doi 
resztę, aż się jej uszy trzęsą. Służka nie jadła wiele, co tylko wspomogło działanie syropu. 
Wyniosła naczynie  do kuchni i już nie wróciła. Iveta rozgorączkowana odczekała  prawie 
dziesięć minut, a potem poszła na zwiady. Zastała dworkę rozpartą na ławie w kącie kuchni i 
chrapiącą w najlepsze.

Nie wracała po płaszcz i buty, lecz tak jak stała, w cienkich ciżemkach wybiegła w 

gęstniejący na dziedzińcu zmierzch, niczym ścigany zając. Prawie na ślepo pomknęła ciemną 
zieloną aleją i namacawszy poręcz mostku, przedostała się nad połyskującą w mroku srebrną 
nitkę młynówki. Po wygwieżdżonym niebie wciąż jeszcze snuła się mgiełka, lecz spoza niej 
lśniła blada poświata. Powietrze było świeże, zimne, uderzało do głowy jak wino. Z kościoła 
dochodziły powolne, żarliwe śpiewy.  Och, dzięki Bogu! Dzięki Bogu i dzięki Simonowi! 
Jedyny wierny przyjaciel...

Joscelin czekał oparty o ścianę w cieniu pod szerokim okapem pracowni zielarza. 

Wyciągnął ręce i przygarnął ją do piersi, a ona namiętnie oplotła go szczupłymi ramionami. 
Stali tak dłuższą chwilę bez słowa, wstrzymując oddech, rozpaczliwie przytuleni do siebie. 
Wokół było zupełnie cicho, jak gdyby młynówka, strumień i sama rzeka zatrzymała się w 
biegu, wiatr ustał, a rośliny nagle zamarły.

76

background image

A   potem   wróciła   rzeczywistość,   zmiatając   wszystko,   nawet   pierwsze,   więznące   w 

gardle słowa miłości.

- Och, Joss, nareszcie!
- Kochanie, moje kochanie... Ciszej, chodź szybko! Tędy... Łap się mnie!
Chwyciła go posłusznie za rękę i pobiegła za nim w ciemności. Nie wracali tą samą 

drogą.   Młynówka   została   z   tyłu,   teraz   musieli   przedostać   się   przez   potok.   Wyszli   z 
zamkniętego  ogrodu na  skraj  uprawnych  pól, świeżo zaoranych,  które  opadały w  dół ku 
Meole.   Tuż   za   płotem   Joss   zatrzymał   się   na   moment,   wpatrując   się   w   pusty   mrok. 
Nasłuchiwał jakiegokolwiek odgłosu, ale wszystko milczało.

- Jak się tu dostałeś? - szepnęła w kierunku jego ucha. - Jak dasz sobie radę... ze 

mną?...

- Ciszej! Na dole w miedzy mam Briara. Simon nic ci nie mówił?
- Ale szeryf obstawił wszystkie drogi - wyszeptała, dygocząc.
- W lesie? W ciemności? Przedrzemy się.
Przygarnął  ją ramieniem i zaczęli  schodzić w dół, kryjąc się w cieniu żywopłotu. 

Nagle   zamarli   w   pół   kroku.   Ciszę   przerwało   głośne,   rozdrażnione   rżenie.   Niżej   nad 
strumieniem   krzaki   zatrzeszczały   gwałtownie,   dobiegł   z   nich   odgłos   kopyt   i   męski   głos. 
Rozległy   się   spłoszone   nawoływania   i   z   zarośli   wypadł   Briar,   ciągnąc   za   sobą   jakiegoś 
człowieka.   W   mroku   tańczyło   kilka   niewyraźnych   sylwetek,   które   usiłując   nie   dać   się 
stratować, próbowały schwytać i uspokoić boczącego się konia.

Zbrojni ludzie, ludzie szeryfa, zagradzali im drogę ku wolności. Ucieczka tędy była 

już niemożliwa, Briar przepadł. Joscelin obrócił się bez słowa, pociągając za sobą Ivetę, i pod 
osłoną krzewów zaczął wściekle wspinać się z powrotem.

- Kościół - syknął w odpowiedzi na jej przerażone pytania. - Drzwi do zakrystii.
Nawet jeśli nieszpory jeszcze się nie skończyły, wierni stali w chórze. Mieli szansę 

wśliznąć się niepostrzeżenie do nie oświetlonej nawy wielkiego kościoła, a potem wymknąć 
się na zewnątrz przez zachodnie odrzwia - jedyne, które wychodziły poza klasztorny mur, a 
które zamykano tylko w czasie wojny lub oblężenia. Nadzieja była nikła, ale w najgorszym 
razie pozostawał jeszcze azyl w świętym przybytku.

Zdradził ich szybki ruch. W dole, nad wodą, obok prychającego i boczącego się Briara 

ktoś zawołał:

- Tam, biegnie z powrotem do ogrodu! Teraz już go mamy! Za nim!
Ktoś się zaśmiał i kilka sylwetek bez pośpiechu ruszyło w górę po zboczu. Byli już 

pewni, że zbieg im nie ujdzie.

Joscelin i Iveta, trzymając się za ręce, biegli przez ogród zielarza, przez kładkę i aleję 

między   czarnymi,   równymi   rzędami   żywopłotów,   aż   na   groźną,   otwartą   połać   wielkiego 
dziedzińca.  Nie mieli  wyboru,  została  im tylko  ta  droga. Gęstniejące  ciemności  chłonęły 
twarze i postacie, ale nie mogły ukryć pospiesznych ruchów. Nie zdołali dotrzeć do klasztoru. 
Na drodze stał uzbrojony mężczyzna. Zbiegowie pobiegli ku bramie, gdzie paliły się zatknięte 
w mur pochodnie, ale w tym samym kierunku rzuciło się też dwóch pachołków. Z ogrodu 
spokojnie wyłaniali się zadowoleni z siebie prześladowcy. W migoczącym świetle pochodni 
zamajaczyła rozanielona twarz ich przywódcy. Był to ten sam domyślny, a może tylko dobrze 
poinformowany   człowiek,   który   podsunął   sierżantowi   myśl   o   przeszukiwaniu   zagrody 
biskupa i otrzymał za to nagrodę. Tym razem znów mu się poszczęściło. Szeryf z gromadą 
ludzi przetrząsał lasy, a oto pozostała garstka wytropiła i ujęła przestępcę.

Joscelin   pociągnął   Ivetę   w   kąt   przy   ścianie   gospody,   gdzie   kamienne   schodki 

prowadziły do wejścia, i zasłonił ją swoim ciałem. Był bez broni, ale pachołkowie zbliżali się 
wolno i ostrożnie, póki krąg nie zwarł się ciasno. Nie odrywając oczu od prześladowców, Joss 
odezwał się przez ramię ze śmiertelną powagą:

- Zostaw mnie, kochana, wejdź do środka. Nikt cię nie tknie, nikt nie ośmieli się 

stanąć ci na drodze.

- Nie! - szepnęła odruchowo. - Nie zostawię cię!
Ale natychmiast zrozumiała, że w ostatniej, rozpaczliwej próbie ucieczki będzie mu 

tylko zawadą, więc z cichym szlochem weszła po schodach na próg, jak jej kazał. Tam się 
zatrzymała - na tyle daleko, by nie przeszkadzać i dać mu swobodę ruchów, a dość blisko, by 

77

background image

- cokolwiek miało go spotkać - podzielić jego los: obojętne, czy niósł zagładę, czy ocalenie. 
Nawet jednak ten moment wahania przykuł jego uwagę. Odwrócił gwałtownie głowę.

- Na miłość Boską, idź! - zawołał.
Zbrojni  wykorzystali   okazję  i  w  jednej   chwili  otoczyli  go  z  trzech  stron,  jak  psy 

spuszczone ze smyczy. Lecz i tak zwycięstwo nad bezbronnym człowiekiem nie miało im 
przyjść łatwo.

Dotąd wszystko przebiegało w osłupiałej ciszy. Nagle zerwał się chaotyczny gwar: 

sierżant   pokrzykiwał   na   swych   podkomendnych,   odźwierni,   nowicjusze   i   świeccy   bracia 
zbiegali się zewsząd, by sprawdzić, co się dzieje. Słychać było pytania, odpowiedzi; wrzawę, 
zdolną umarłego postawić na nogi. Pierwszy, który rzucił się na Joscelina, albo przeceniał 
własne siły, albo nie docenił przeciwnika, bo nadział się wprost na potężny cios pięścią, który 
odrzucił go w tył, na dwóch towarzyszy, zwalając ich przy okazji z nóg. Lecz równocześnie z 
drugiej strony dwóch innych ludzi szarpało już Joscelina za odzież. I chociaż chłopak wbił z 
rozmachem łokieć w brzuch tego, który go trzymał za kaftan, aż pachołek zgiął się wpół, to 
jednak drugi napastnik zdążył pochwycić zwisający koniec jego kapuzy i okręcić go wokół 
dłoni, zacieśniając uścisk tak, żeby przydusić ofiarę i zmusić ją do poddania. Joscelin targnął 
się do przodu. Nie zdołał się uwolnić, ale materiał rozdarł się na tyle, by chłopak mógł złapać 
oddech. Z wściekłym okrzykiem  kopnął na oślep w tył,  w goleń. Mężczyzna puścił go i 
odskoczył, pocierając obolałą nogę. Joscelin wykorzystał tę chwilę i dał nura za nim, sięgając 
po jego sztylet. Rękojeść sama wskoczyła mu do ręki. Gładko jak po maśle wyciągnął nóż i 
zatoczył nim krąg wokół siebie. Ostrze błysnęło w świetle pochodni.

- Teraz chodźcie! Tanio życia nie sprzedam, zapłacicie krwią!
- Sam się prosi! - zawył sierżant. - Dalej, na niego! Niech jego krew spadnie na jego 

głowę!

Szczękały dobywane miecze, pół tuzina błyskawic rozjarzyło się i zgasło w mroku. 

Gwar ucichł, gapie wstrzymali oddech. I w tej ciszy z kościoła wysypali się mnisi, zaskoczeni 
przy końcu nieszporów głośną awanturą, tak niecodzienną w ich spokojnej enklawie. Przez 
dziedziniec jak grom przetoczył się gniewny głos, donośny i władczy:

- Stać! Niech nikt nie waży się uderzyć!
Wszyscy  zamarli  na miejscach,  tylko  twarze  zwróciły się nieśmiało  i ostrożnie  w 

stronę, skąd dobiegł głos. Opat Radulfus, tak zwykle powściągliwy, surowy, lecz opanowany, 
stał na skraju pola bitwy i w czerwonym świetle pochodni wyglądał jak anioł zagłady w dzień 
Sądu. Oczy gorzały mu w ostrej, zimnej jak lód twarzy. W porównaniu z nim stojący tuż obok 
przeor,   mimo   wielkopańskiej   godności   i   wyniosłej   postawy   Normana,   wyglądał   blado   i 
nieistotnie.   Z   tyłu   za   nimi   tłoczyli   się   bracia,   wytrzeszczając   oczy   w   oczekiwaniu,   aż 
błyskawice uderzą.

Nogi   odmówiły   Ivecie   posłuszeństwa.   Klapnęła   bezsilnie   na   najwyższy   schodek   i 

oparła głowę na kolanach z obezwładniającą ulgą. Opat tu jest, nie będzie zabijania, nie, 
jeszcze nie teraz, teraz tylko prawo, a jeśli śmierć, to w majestacie prawa. Teraz pomału, po 
kroczku, i nie patrzeć za daleko. Modliła się żarliwie, bez słów, błagała o cud.

Kiedy już udało jej się opanować wstrząsające całym ciałem drżenie i znów unieść 

głowę, dziedziniec zdawał się być wypełniony ludźmi, a gdy się rozejrzała, zobaczyła, że 
wciąż napływają nowi. Przybył Gilbert Prestcote - właśnie zsiadł z konia pod sklepieniem 
bramy. Uczestnicy obławy, powracający na własną rękę do domu, nadjeżdżali pojedynczo i 
parami, zdumieni i zaskoczeni tym, co tu zastali, przetrząsną- wszy wprzódy całą okolicę. 
Chwilę   trwało,   nim   przy   pełzającym   świetle   szeryf   rozpoznał   w   przypartym   do   muru 
człowieku podejrzanego o morderstwo i kradzież, za którym bezowocnie uganiał się dwa dni 
po lasach. Pospiesznie zbliżył się wielkimi krokami.

- Miłościwy opacie, cóż to ma znaczyć? Ścigany przez nas rozbójnik tu, pod twoim 

dachem? Co tu się dzieje?

- Tego właśnie staram się dociec - odparł kwaśno Radulfus. - Zaiste, znalazł się pod 

moim dachem i pod moją jurysdykcją. Za waszym pozwoleniem, sir Gilbercie, mam więc 
prawo   w   sprawie   tej   bezwstydnej   awantury   -   powiódł   w   krąg   po   twarzach   zbrojnych 
błyszczącymi oczyma. - Schowajcie broń, wszyscy. Nie pozwolę, by na mojej ziemi błyskała 
stal i komukolwiek czyniono gwałt. - To samo przenikliwe spojrzenie spoczęło na Joscelinie, 

78

background image

przyczajonym  w kącie ze sztyletem w garści. - Zda mi się, młody człowieku, że raz już 
miałem ci to sposobność mówić. Ostrzegałem także, że w tym domu jest cela pokutna i że 
znajdziesz się w niej, jeśli choć raz jeszcze dotkniesz tu miecza. Co masz na swoją obronę?

Joscelin   rozpostarł   ramiona,   ukazując,   że   nie   ma   przy   sobie   pochwy   sztyletu   ni 

miecza. Odzyskał już oddech na tyle, by odezwać się żywo:

-   Nie   przyniosłem   broni   pod   twój   dach,   ojcze.   Patrz,   jaki   tłum   mnie   otacza! 

Pożyczyłem sobie, co mi wpadło w rękę, nie żeby odebrać komuś życie, ale by bronić swego. 
Życia i wolności! Bo wbrew temu, co ci o mnie powiedzą, nie kradłem i nie mordowałem, i 
będę to powtarzał przed tobą czy kimkolwiek innym, póki mi tchu starczy!

Tchu zaczynało mu właśnie brakować, częściowo z wysiłku, częściowo zaś dlatego, że 

dławił go gniew.

- Czy chcesz, żebym ulegle poddawał głowę pod stryczek, kiedy nie zrobiłem nic 

złego?

-   Chcę,   żebyś   ze   mną   i   tymi   świeckimi   władzami   rozmawiał   nieco   pokorniej   - 

powiedział oschle opat - i poddał się prawu. Oddaj sztylet, sam widzisz, że teraz na nic ci on.

Joscelin z ponurą miną przez dłuższą chwilę wpatrywał się weń wrogo. Potem nagle 

wyciągnął broń rękojeścią w stronę jej właściciela, który ujął ją ostrożnie, z wyraźną ulgą 
wsunął na powrót do pochwy i wycofał się z kręgu.

- Ojcze - to było wyzwanie, nie prośba - oto zdaje się na twoją łaskę, sprawiedliwości 

zaś twej ufam bardziej niż prawu. Znajduję się w miejscu, które tobie podlega, i zrobiłem, coś 
kazał. Zanim oddasz mnie szeryfowi, przesłuchaj mnie ze wszystkiego, cokolwiek czyniłem, 
a ja przysięgam, że opowiem ci całą prawdę. To jest, co się tyczy moich własnych uczynków 
- dodał pospiesznie i stanowczo, bo ludzi, którym tyle zawdzięczał, nie miał zamiaru w to 
wciągać.

Opat spojrzał na Gilberta Prestcote'a, a ten w odpowiedzi uśmiechnął się pobłażliwie. 

Teraz już nie ma po co się spieszyć. Zbieg został ujęty i drugi raz nie umknie. Prawo zaś nie 
ucierpi, jeśli podporządkuje się zwierzchniej władzy opata.

- Z przyjemnością uczynię zadość twemu życzeniu, ojcze, z tym że nie zrzeknę się 

roszczeń   do   tego   człowieka.   Oskarżony   jest   o   kradzież   i   mord,   a   ja   mam   obowiązek 
przytrzymać go w lochu i doprowadzić przed oblicza sędziów. I tak też zrobię - chyba że tu i 
teraz przedłoży nam obu dostateczny dowód swej niewinności. Niechaj wszystko się dzieje 
jawnie i sprawiedliwie. Przesłuchaj go, jeśli chcesz; to, co powie, mnie także się przyda. 
Lepiej będzie, jeśli zamknę go pewien jego winy, a twoje wątpliwości, jeśli masz takowe, 
nareszcie się rozwieją.

Iveta już się podniosła. Niespokojnie przyglądała się twarzom, kapryśnie zmiennym w 

chybotliwym świetle. W bramie wciąż pojawiali się jeźdźcy i na widok tej sceny otwierali 
szeroko   usta   ze   zdumienia.   W   tłumie   dostrzegła   świeżo   przybyłego   Simona,   równie 
zdziwionego i zaskoczonego, jak reszta. Za nim stał tak samo osłupiały Guy. Nie każdy tu 
więc   był   wrogiem.   Kiedy   ponad   ramieniem   przeora   Roberta   napotkała   ostre   spojrzenie 
czarnych oczu Agnes, która też wyszła z nieszporów, nie spuściła wzroku, tym razem za 
bardzo wyparła się dawnej siebie, by mogła się jeszcze cofać. Tym razem to nie ona czuła się 
niepewnie,  nie   jej   oczy,  pełne  otwartej  wrogości,  wędrowały  ku  bramie,   ilekroć   ktoś   się 
zjawił, i rozczarowane podążały z powrotem ku ukochanemu. Agnes czekała, miała nadzieję, 
że   mąż   wreszcie   wróci   i   narzuci   wszystkim   swój   autorytet,   który   pod   jego   nieobecność 
wyślizgiwał jej się z rąk. Bała się tego, co może się stać, nim nie wróci jej małżonek, by 
wszystkim pokierować.

Iveta zaczęła schodzić ze stopni, na które przedtem wdrapała się po omacku na prośbę 

Joscelina. Szła bardzo powoli, stopień po stopniu, jak gdyby bała się zburzyć napiętą ciszę na 
dole.

- Bez wątpienia zdajesz sobie sprawę - rzekł Radulfus, patrząc na Joscelina z miną 

nadal poważną, choć już nie tak wzburzoną - że prawo cię poszukuje, odkąd po zatrzymaniu 
uciekłeś,   skacząc   do   rzeki.   Powiedziałeś,   że   szczerze   wyjawisz   swoje   czyny.   Gdzie   się 
ukrywałeś przez cały ten czas?

Przysiągł i teraz musiał dotrzymać słowa.
- Pod płaszczem i welonem trędowatego- powiedział bez ogródek - w przytułku Saint 

79

background image

Giles.

Przez   wielki   dziedziniec   przeleciał   głośny   szmer,   niemal   westchnienie.   Zarówno 

goście, jak bracia z zabobonnym Mnichem wpatrywali się w człowieka, który nie zawahał się 
szukać azylu w takim miejscu. Opat nie szemrał i nie wzdychał, z powagą przyjął odpowiedź, 
ani na chwilę nie spuszczając oczu z twarzy młodzieńca.

- Sądzę, że z trudem przyszłoby ci znaleźć tam schronienie bez pomocy. Kim był ten, 

który podał ci rękę?

- Powiedziałem,  że się tam ukryłem  - odparł spokojnie Lucy.  - Nie mówiłem,  że 

prosiłem o pomoc, ani też, że ją otrzymałem. Odpowiadam za swoje czyny, nie czyny moich 
bliźnich.

- Tak - powiedział opat z namysłem. - Zdaje się, że jednak byli jacyś bliźni. Wątpię na 

przykład, czy zdecydowałbyś się ukryć we dworze swego pana - a wszystko przemawia za 
tym, że przez czas jakiś tak było - gdybyś nie miał druha, który by cię osłaniał. Poza tym, jeśli 
pamiętam, ten siwek, którego właśnie wyprowadzają z ogrodu - stoi tam pod strażą, całkiem 
jak   ty   -   jest   tym   samym   koniem,   którego   dosiadałeś,   kiedy   się   poprzednio   widzieliśmy. 
Wykradłeś go bez pomocy? Wątpię.

Iveta zerknęła ponad ramieniem Joscelina w miejsce, gdzie stał Simon, i spostrzegła, 

że cofa się krok w tył, w głębszy cień. Niepotrzebnie się martwił. Joscelin nie puścił pary z 
ust. Bez zmrużenia powiek wytrzymał taksujące spojrzenie opata, a potem nagle, choć jeszcze 
niezbyt pewnie, uśmiechnął się.

- Pytaj mnie o moje własne czyny - powtórzył.
- Zdaje się - przerwał gwałtownie szeryf - że potrzebny nam tu ktoś odpowiedzialny za 

szpital. Ukrywanie zbiegłego mordercy to poważna sprawa.

Od   strony   ogrodu,   spomiędzy   tylnych   rzędów   tłumu,   wybił   się   niespodzianie 

melancholijny, pełen dezaprobaty głos:

- Ojcze, jeśli pozwolisz, będę mówił za braci z Saint Giles, bo tam właśnie służę.
Wszystkie głowy obróciły się jak na komendę, a wszystkie oczy rozszerzyły się ze 

zdumienia na widok drobnej, pożałowania godnej figurki, zbliżającej się potulnie, by stanąć 
przed Radulfusem. Twarz brata Marka umazana była  błotem, zmierzwioną tonsurę zdobił 
zwisający pęd jakiegoś wodnego zielska, zaś z habitu, przylepionego do ciała w ciężkich, 
mokrych fałdach, przy każdym kroku ciekły strumienie wody. Wyglądał śmiesznie, a mimo to 
brudna, rozgorączkowana twarz i pełne oddania szare oczy miały w sobie jakiś oberwańczy 
majestat,   i   jeśli   nawet   w   ciżbie   dało   się   zauważyć   na   poły   histeryczne   uśmiechy   albo 
posłyszeć zdławione chichoty, Radulfus się nie śmiał.

- Bracie Marku! Cóż to ma znaczyć?
-   Bardzo   długo   trwało,   zanim   znalazłem   bród   -   odparł   Marek   tonem 

usprawiedliwienia. - Przepraszam, że przychodzę tak późno. Nie miałem konia, który by mnie 
przeniósł, a pływać nie umiem. Dwa razy musiałem się cofnąć, raz się przewróciłem, ale za 
trzecim razem znalazłem wreszcie płytsze miejsce. W dziennym świetle nie trwałoby to tak 
długo.

- Wybaczamy ci spóźnienie - rzekł Radulfus z powagą, lecz mimo całego opanowania 

w jego głosie i twarzy, trudno było wciąż być pewnym, że się nie uśmiecha. - Zdaje się, że 
miałeś powody przypuszczać, że będziesz tu potrzebny, bo jeśli masz nam zamiar wyjaśnić, 
jakim   sposobem   zbieg   znalazł   schronienie   w   szpitalu,   przybywasz   w   samą   porę.   Czy 
wiedziałeś, że ów młody człowiek tam przebywa?

- Tak, ojcze - odpowiedział Marek otwarcie. - Wiedziałem.
- To ty go tam wprowadziłeś i ukryłeś?
- Nie, ojcze. Ale tego dnia podczas prymy zorientowałem się, że mamy o jednego 

towarzysza więcej.

- I nie rzekłeś słowa? Zgodziłeś się na to?
- Tak, ojcze, to prawda. Z początku nie wiedziałem, kim jest, nie zawsze też mogłem 

odróżnić   go   od   innych,   bo   nosił   zasłonę   na   twarzy.   Ojcze,   nie   do   mnie   należy   życie 
człowieka, bym miał je poddawać pod sąd jakikolwiek prócz Bożego. Dlatego milczałem. 
Jeśli postąpiłem źle, ty mnie osądź.

- A czy wiesz - spytał spokojnie opat - kto wprowadził tego młodzieńca do hospicjum?

80

background image

-   Nie   wiem,   ojcze.   Nie   wiem   nawet,   czy   ktokolwiek   go   wprowadził.   Mogę   snuć 

przypuszczenia,   ale   nie   wiem.   Ale   gdybym   nawet   wiedział   -   przyznał   Marek   z   pokorną 
otwartością   -   nie   wyznałbym   ci   jego   imienia.   Nie   mam   prawa   wydać   lub   oskarżyć 
kogokolwiek poza sobą.

- Wy dwaj jesteście do siebie podobni - stwierdził opat sucho. - Ale wypada, byś nam 

jeszcze powiedział, w jaki sposób doszło do tego, żeś przeszedł w bród potok Meole, ścigając, 
jak rozumiem - o ile cokolwiek z tego jeszcze rozumiem! - tego młodego uciekiniera, który 
był   na   tyle   rozumny,   żeby   na   taką   przeprawę   zaopatrzyć   się   w   wierzchowca.   Czy 
rzeczywiście go śledziłeś?

- Tak, ojcze. Bo wiedziałem, że mogę zostać pociągnięty do odpowiedzialności za 

udzielenie schronienia komuś, kto w rzeczywistości nie jest tak niewinny i dobry, za jakiego 
go uważałem, choć Bóg mi świadkiem, że miałem ku temu powody. Tak więc przez cały 
dzień obserwowałem go. Nawet na chwilę nie spuściłem go z oka. A kiedy o zmierzchu 
odrzucił   szpitalne   odzienie,   poszedłem   za   nim.   Widziałem,   jak   odnalazł   swego   konia, 
uwiązanego w gaju nad potokiem, i widziałem, jak się przeprawia. Byłem w wodzie, kiedy 
usłyszałem, że go ścigają. Mogę zaświadczyć o wszystkim, co dzisiaj robił, i nie było w tym 
nic złego.

- A tego dnia, kiedy do was przybył? - spytał ostro szeryf. - Kiedy po raz pierwszy 

pojawił się wśród trędowatych? O której godzinie?

Brat Marek, niezachwiany w swej lojalności, utkwił wzrok w twarzy opata, szukając 

w niej wskazówek. Radulfus skinął poważnie głową na znak, iż ten chce usłyszeć odpowiedź.

- Tak jak mówiłem, dwa dni temu podczas prymy - rzekł Marek - zauważyłem go po 

raz pierwszy. Ale w tym czasie miał już szpitalną opończę i welon, który osłaniał mu twarz, i 
zachowaniem nie odróżniał się od innych. Sądzę więc, że będąc tak dobrze przygotowanym, 
musiał już ukrywać się u nas co najmniej od kwadransa, jeśli nie pół godziny.

- Słyszałem - zadumany opat zwrócił się do Prestcote'a - że tego samego ranka twoja 

straż na podgrodziu, mój panie, spłoszyła zająca i zgubiła go w okolicach Saint Giles. O 
której go widzieli?

- Zameldowali mi - odrzekł z namysłem szeryf - że dostrzegli uciekającego człowieka 

na więcej niż pół godziny przed prymą, a stracili go z oczu właśnie koło Saint Giles.

Iveta   zeszła   o   stopień   niżej.   Czuła   się   jak   pogrążona   we   śnie,   dziwnym   śnie, 

biegnącym   jakby   dwiema   ścieżkami:   jedna   napawała   ją   przerażeniem,   zaś   druga   - 
nieokiełznaną nadzieją. Głosy, które słyszała, nie były wrogie. Na szczęście wuja wciąż nie 
było; nie zjawił się, by rzucić na przeciwną szalę swą zaciekłą nieprzyjaźń i upartą, tępą 
złość.

Stała   teraz   o   dwa   stopnie   nad   Joscelinem.   Wyciągnąwszy   rękę,   mogła   pogładzić 

rozwichrzoną jasną czuprynę, ale bała się rozproszyć jego skupioną uwagę, więc nie dotykała 
go. Kątem oka wciąż patrzyła, czy w bramie nie ukaże się najgorszy wróg. Dlatego też ona 
pierwsza spostrzegła powrót Cadfaela - bo tylko ona i Agnes patrzyły w stronę bramy.

Mały muł nie miał nic przeciwko temu, żeby cały dzień dreptać sobie powoli, ale gdy 

na   sam   koniec   zmuszono   go   do   galopu,   poczuł   się   urażony.   Swoje   niezadowolenie 
zamanifestował, zatrzymując się w bramie i żadną miarą nie dając się skłonić, by postąpił 
choć o krok naprzód. Zaś brat Cadfael, któremu aż dotąd udawało się zmusić zwierzę do 
pewne-   go   wysiłku,   oniemiał   ze   zdumienia,   gdy   tylko   zobaczył   rozgrywającą   się   na 
dziedzińcu   scenę.   Iveta   zauważyła,   że   szybko   przebiega   wzrokiem   po   niespokojnych 
twarzach, i wyobraziła sobie, jak musi nastawiać uszu, chcąc pochwycić wypowiadane słowa. 
Zobaczył Joscelina, który spięty do skoku stał u stóp schodów, szeryfa i opata, patrzących na 
siebie posępnie, i umorusaną postać młodego braciszka, którego głos w uszach Ivety brzmiał 
jak   słodkie   pienia   anioła   z   niższego   chóru   -   jednego   z   tych,   które   zstępując   na   ziemię, 
przepraszałyby, że przeszkadzają, a przed którymi żaden grzesznik nie odczuwa lęku.

Cadfael cicho zsiadł pospiesznie z muła, powierzył go opiece odźwiernego i stanął za 

plecami gapiów, wciąż nie zauważony przez nikogo. Iveta uczuła, że z tajemnych przyczyn 
wstępuje w nią odwaga i zeszła jeszcze o jeden stopień w dół.

-   Wynika   z   tego,   młodzieńcze   -   mówił   rzeczowo   Radulfus   -   że   znalazłeś   się   w 

hospicjum co najmniej kwadrans, a może nawet pół godziny przed prymą.

81

background image

- Do... zdobyłem płaszcz na krótko przedtem, nim wszedłem do kościoła - Joscelin 

zagapił się nieco i teraz już uważniej dobierał słowa.

- I pouczono cię, jak się masz zachowywać?
- Byłem już na prymie, znam liturgię.
- Być może, ktoś jednak musiał choć w paru zdaniach wyłożyć ci cały porządek dnia 

w Saint Giles - nastawał łagodnie opat.

- Potrafię obserwować ludzi i naśladować ich nie gorzej, niż ktokolwiek inny.
- Dowiedliśmy już, ojcze - przerwał niecierpliwie Prestcote - że był tam na długo 

przed siódmą rano. Ale nie znamy sposobu, by odgadnąć godzinę śmierci lorda Domville'a.

Cadfael zdążył tymczasem zorientować się w sytuacji. Odkrywszy, iż ani uprzejme 

prośby, ani próby przepchnięcia się nie docierają do zasłuchanej ciżby, energicznie puścił w 
ruch łokcie i utorował sobie drogę aż na sam przód. I zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, 
puszczając   kwestię   czasu   w   niepamięć,   Cadfael,   który   docierał   już   do   pierwszego   rzędu 
gapiów, zawołał głośno:

- To prawda, mój panie, ale jest sposób, by się dowiedzieć, kiedy ostatni raz widziano 

go żywego i zdrowego. Na ten okrzyk ludzie się rozstąpili, a Cadfael wydostał się wreszcie z 
tłumu i stanął przed szeryfem i opatem, którzy jak na komendę odwrócili się w stronę intruza, 
marszcząc brwi.

- Brat Cadfael! Masz coś do powiedzenia w tej sprawie, bracie?
- Otóż... - zaczął Cadfael, lecz przerwał, spozierając z troską na dygoczącą figurkę 

Marka. Uczynił wysiłek, żeby zebrać myśli i zmartwiony potrząsnął głową. - Ależ, ojcze, czy 
nie byłoby dobrze, żeby brat Marek zmienił ten mokry habit i napił się czegoś gorącego, 
zanim zaziębi się na śmierć?

Radulfus przyjął tę wymówkę ze skruchą.
- Masz  całkowitą   słuszność  powinienem   był  go  odesłać  od  razu.  Wszelkie  dalsze 

wyjaśnienia,   jeśli   takowe   okażą   się   potrzebne,   może   spokojnie   złożyć,   gdy   przestanie 
szczękać zębami. Dalej, bracie, przebierz się w suche rzeczy, idź do kuchni i niech brat Piotr 
zrobi ci mleka z miodem. No, biegnij już!

- Chciałbym mu jeszcze zadać jedno pytanie, nim pójdzie - wtrącił Cadfael spiesznie. - 

Czy dobrze słyszałem, bracie, że śledziłeś tego chłopca i przyszedłeś za nim aż tutaj? Cały 
czas miałeś go na oku?

- Od samego rana - rzekł Marek - nie spuściłem go z oka na dłużej niż pięć minut. 

Opuścił   przytułek   dopiero   jakąś   godzinę   temu,   a   ja   przybiegłem   tu   za   nim.   Czy   to   ma 
znaczenie?

Pytanie kierował do brata Cadfaela, bo nie wiedział dokładnie, o czym ów myśli, ale 

zadowolone kiwnięcie głową starczyło mu za pochwałę.

- Dobrze, zmykaj! Świetnie się spisałeś.
Marek skłonił się przed opatem i z ulgą wymknął się do kuchni, zostawiając za sobą 

mokre ślady. Skoro Cadfael powiedział, że spisał się świetnie, i on był kontent.

- Teraz - odezwał się Radulfus - może nam wyjaśnisz, co miałeś na myśli, mówiąc, że 

potrafisz   określić,   kiedy   po   raz   ostatni   widziano   lorda   Domville'a   żywego   i   w   dobrym 
zdrowiu.

- Wykryłem i odnalazłem świadka - rzekł Cadfael - który na pierwsze żądanie szeryfa 

potwierdzi, iż Huon de Domville spędził ostatnią noc przed śmiercią w swoim myśliwskim 
dworze i że odjechał stamtąd dopiero rankiem, niecałe pół godziny po szóstej. A także, że gdy 
wsiadał   na   konia,   by   powrócić   do   swej   siedziby   na   podgrodziu,   cieszył   się   doskonałym 
zdrowiem. Ścieżka, na której go znaleźliśmy, wiedzie wprost z owego dworku. Zaś świadek, 
ośmielę się twierdzić, jest wiarygodny.

- Jeśli to, co mówisz, jest pewne - rzekł po chwili Prestcote - jest to rzecz wielkiej 

wagi. Kim jest ów świadek! Zdradź nam jego imię!

- Nie jego, a jej - sprostował Cadfael. - To kobieta. Huon de Domvilee spędził ostatnią 

noc przed śmiercią u swej wieloletniej kochanki, niejakiej Avice z Thornbury.

Wstrząs,   który   przeszedł   przez   szeregi   cnotliwych   braci,   podobny   był   letniemu 

szkwałowi,   jaki   gnie   ku   ziemi   łany   dojrzałej   pszenicy.   Głośne   westchnienie   oburzenia 
wyrwało się z wielu piersi, a habity zaszeleściły jak suche łodygi. Żeby w przeddzień ślubu 

82

background image

uciekać   do   innej   kobiety!   I   to   na   dodatek   po   wieczerzy   z   opatem!   Dla   tych,   którzy 
poprzysięgli   celibat,   nawet   widok   narzeczonej,   młodej   i   ślicznej,   był   niepokojący.   Ale 
utrzymanka,   odwiedzana   w   wigilię   sakramentu   małżeństwa,   to   pogwałcenie   czystości   i 
wierności małżeńskiej!

Szeryf   należał   do świata  pozbawionego  tych   złudzeń.  Dla  niego  postępek  ten  był 

bardziej zrozumiały niż oburzający. Także opat, usłyszawszy słowa Cadfaela, nie zmieszał się 
zbytnio. Mógł sam nie doświadczyć cielesnych uniesień, lecz długi żywot i mądrość umysłu 
nie pozwalały mu  przymykać  oczu na fakt, że istnieją. Tak więc wzmianka  o Avice nie 
wstrząsnęła nim.

- Zapewne przypominasz sobie, ojcze - ciągnął Cadfael, skupiwszy na sobie uwagę 

wszystkich obecnych - że pokazywałem ci błękitne kwiaty janowca, jakie miał na czapce, gdy 
go odnaleziono. Kwiat ten odnalazłem koło myśliwskiego dworku, rośnie tam i potwierdza 
zeznanie tej kobiety. Sama zatknęła mu w czapkę bukiecik, kiedy ją opuszczał. Z dworu do 
miejsca, gdzie wpadł w zasadzkę i zginął, jest ponad dwie mile. Twoi ludzie, sir Gilbercie, 
sami zaświadczyli, że wypłoszyli  młodego Lucy'ego z kryjówki ponad pół godziny przed 
prymą.   Dlatego   też   nie   może   on   być   człowiekiem,   który   zastawił   pułapkę   na   Huona   de 
Domville i zabił go. W czasie gdy strażnicy ścigali go przez podgrodzie aż do przytułku, 
baron mógł mieć za sobą najwyżej pół mili.

Iveta zeszła z ostatniego schodka, stanęła u boku Joscelina i wsunęła rękę w jego dłoń. 

Ścisnął   ją   kurczowo,   nieświadom,   że   sprawia   jej   ból,   i   wciągnął   powietrze   w   płuca   tak 
głęboko, iż zdawało jej się, że wraz z nim zaczerpnął nowego życia dla siebie i dla niej.

Agnes wciąż zerkała ku bramie, wyciągając szyję, ale ten, kogo szukała, nadal się nie 

pojawiał. Rysy miała ściągnięte złością, zastygłe, lecz nie odezwała się ani słowem. Iveta 
spodziewała się raczej wybuchu niedowierzania, sądziła, że ciotka podda w wątpliwość słowa 
brata Cadfaela i tej kobiety, a nawet świadectwo ludzi szeryfa. Ludzie często nie potrafią 
dokładnie określić czasu, łatwo więc o spór, gdy półgodzinna różnica może zdecydować o 
wszystkim. Ale Agnes milczała, nie dając poznać trawiącego ją gniewu i niepewności.

Radulfus wymienił z szeryfem długie i znaczące spojrzenie, po czym znów zwrócił się 

do Joscelina.

- Przyrzekłeś mi, że będziesz mówił prawdę. Zadam ci teraz pytanie, którego dotąd nie 

zadałem. Czy odegrałeś jakąkolwiek rolę w zabójstwie Huona de Domvilee?

- Nie - odparł Joscelin stanowczo.
- Pozostaje więc zarzut, który on sam wniósł przeciwko tobie. Czy go okradłeś?
- Nie! - W jego głosie przebijała wzgarda, której nie zdołał opanować.
Radulfus   odwrócił   się   znów   do   szeryfa.   W   kącikach   ust   błąkał   mu   się   blady 

uśmieszek.

- Co się tyczy zarzutu morderstwa, brat Cadfael zaprowadzi cię do tej kobiety, byś z 

nią pomówił, i sam osądzisz, czy można jej ufać. Jeśli zaś chodzi o twoich własnych ludzi, nie 
ma chyba potrzeby kwestionować ich prawdomówności. Wydaje mi się, że w tej sprawie 
należy uznać, że jest niewinny.

-   Jeśli   to   wszystko   prawda   -   zgodził   się   skwapliwie   Prestcote   -   nie   może   być 

mordercą. Sam przesłucham tę kobietę. Czy wciąż jest w myśliwskim dworku? - zapytał 
Cadfaela.

- Nie - odparł zakonnik nie bez pewnej uciechy na myśl, jakie poruszenie wywoła jego 

odpowiedź. - Jest teraz u sióstr benedyktynek w Brodzie Godrica, gdzie wstąpiła do nowicjatu 
i zamierza złożyć wszystkie śluby.

Tym razem nawet Radulfus zamrugał oczyma, stanowiło to nie lada osiągnięcie, w 

porównaniu z którym przyprawienie całego zakonu o wstrząs było niczym.

- Oceniasz, że jest wiarygodnym świadkiem? - spytał łagodnie, w ułamku sekundy 

odzyskawszy kontrolę nad sobą, podczas gdy patrycjuszowski nos przeora Roberta wciąż był 
siny i skrzywiony z oburzenia, a szeregi braci za jego plecami nadal falowały.

- To jest jasne jak słońce, ojcze. Szeryf sam to osądzi. Jestem przekonany, że jaka by 

nie była, z pewnością nie udaje i nie kłamie.

Wiedział, że opowie im, nie ukrywając niczego, całą historię swego życia, którego się 

nie wstydziła, i że jedyne, co mogą wobec niej odczuć, to podziw. Prestcote, jako człowiek 

83

background image

praktyczny, na pewno doceni jej klasę.

-   Szlachetny   szeryfie   i   ty,   ojcze   -   podjął   -   możemy   więc   przyjąć,   iż,   o   ile 

przesłuchawszy   panią   Avice   uznacie   jej   świadectwo   za   prawdziwe,   uznacie   również,   że 
Joscelin Lucy jest całkowicie niewinny zbrodni popełnionej na Huonie de Domvilee?

- To oczywiste - powiedział bez wahania Prestcote. - W takim przypadku zarzut musi 

upaść.

- Zatem - słuchajcie mnie uważnie! - musicie także przyznać, że dziś był on pod stałą 

obserwacją brata Marka, jak rzekł nam sam Marek, i nie czynił niczego, za co można by go 
winić.

Opat przyjrzał mu się uważnie.
- To także musimy przyznać. Zdaje mi się, bracie, iż masz jakiś szczególny powód, by 

tak usilnie zwracać na to naszą uwagę. Czy coś się stało?

- Tak, ojcze. Coś, o czym winienem był powiedzieć wam od razu, gdybym zaraz po 

przyjeździe nie natrafił na równie poważną sprawę. Szczęśliwy, kto może powiedzieć, że dziś 
przez cały czas był z nim uczciwy człowiek, który stanie mu za świadka, iż nie uczynił nic 
złego. Bo raz jeszcze popełniono zbrodnię w lasach koło Saint Giles. Mniej niż godzinę temu, 
wracając do domu, przypadkiem spostrzegłem puszczonego samopas konia. Nie mogłem go 
złapać i szedłem za nim, aż trafiłem na polanę, na której leżał i nadal leży martwy człowiek 
-jak mi się zdaje, uduszony podobnie jak tamten. Mogę was zaprowadzić w to miejsce.

W zaległej wokół śmiertelnej ciszy Cadfael powoli obrócił się ku Agnes, która stała 

skamieniała z trwogi.

- Pani, z bólem przynoszę ci te wieści, ale to pewne, mimo że było ciemno, a koń też 

należał do niego...

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Na moment wszyscy zamarli. Agnes stała zesztywniała i pobladła, jak zamieniona w 

słup soli. Potem nagle ożyła. Z rozdzierającym krzykiem gniewu i żałości, z łopotem spódnic, 
okręciła się w miejscu i nie bacząc na szeryfa, opata, siostrzenicę i całą resztę, rzuciła się 
między wystraszonych braciszków, którzy pospiesznie ustępowali jej z drogi. Joscelina Lucy 
nie zaszczyciła nawet spojrzeniem. Istniał dla niej jeden i tylko  jeden człowiek i na nim 
wyładowała swą furię.

- Ty!... Ty! Gdzie jesteś, tchórzu, morderco, pokaż się i spójrz mi w twarz! Ty, ty, 

Simonie Aquillon, to ty zabiłeś mojego męża!

Gapie pierzchali przed jej roziskrzonym wzrokiem i uniesionym do ciosu ramieniem.
- Chodź tu, przeklęty morderco, i spojrzyj mi w oczy! Słyszysz?!
Słychać ją było bez wątpienia na całym podgrodziu, gdzie zapewne niejeden żegnał 

się z zabobonną trwogą, myśląc, iż to demon ściga jakiegoś arcygrzesznika. Simon zaś stał 
jak wmurowany, zbyt osłupiały, żeby cofnąć się choć o krok. Bez słowa, z otwartymi  ze 
zdumienia ustami patrzył,  jak wreszcie zatrzymała  się przed nim wyzywająco. W świetle 
pochodni jej czarne, zogromniałe oczy jarzyły się czerwonym blaskiem. Stojący obok Guy 
spozierał bezradnie to na jedno, to na drugie, aż w końcu wycofał się chyłkiem z tego pola 
walki na śmierć i życie.

- Ty go zabiłeś! Nikt inny poza tobą nie mógł tego zrobić. Odjechałeś tuż za nim, w 

obławie byłeś tuż obok niego, przecież wiem, słyszałam, jak was ustawiali. Ej, Fitz-John, 
powiedz im wszystkim, niech się dowiedzą! Za kim jechał ten człowiek?

- Zaraz za sir Godfrydem - przyznał Guy oszołomiony.- Ale...
- Właśnie, zaraz za nim! A w drodze powrotnej, w tym gęstym lesie, łatwo mu było 

napaść go znienacka. Późno wróciłeś do domu, Simonie Aquillon, i cichaczem. A postarałeś 
się, żeby mój mąż już nigdy nie wrócił!

Szeryf   i   opat,   przerażeni   i   zdumieni   jak   wszyscy,   przysunęli   się   bliżej,   chcąc 

dokładnie widzieć całe zajście, jak dotąd jednak nie próbowali interweniować. Ta kobieta 
postradała   zmysły.   To   właśnie   wyjąkał   Simon,   kiedy   wreszcie   odzyskał   głos,   z   trudem 
przełykając ślinę i nadal nie mogąc złapać tchu.

- Na miłość Boską, cóż zrobiłem, żeby mnie tak oczerniać? Nie jestem winny jego 

śmierci i w ogóle nic o niej nie wiem... Ostatnim razem widziałem sir Godfryda trzy godziny 

84

background image

temu, żył  wtedy i przeszukiwał las tak jak my wszyscy.  Ta nieszczęsna dama oszalała z 
żałości i rzuca się na pierwszego...

- Na ciebie! - krzyknęła. - I choćby was było tysiąc, ciebie wywlekłabym z tłumu! Bo 

ty to zrobiłeś! Wiesz o tym równie dobrze, jak ja! Na nic nie zda się zaprzeczać!

Simon odwrócił się z rozpaczą do szeryfa i opata, rozkładając bezradnie ręce.
-   Po   co,   dlaczegóż   miałbym   nawet   myśleć   o   zabiciu   człowieka,   który   był   mi 

przyjacielem?   Z   którym   nigdy   się   nie   poróżniłem?   Co   miałoby   mnie   pchnąć   do   takiego 
czynu? Sami widzicie, że oszalała.

-   Sam   wiesz,   że   się   z   nim   pokłóciłeś!   -   rozwrzeszczała   się   wściekle   Agnes.   - 

Dlaczego? Dlaczego? Jeszcze masz czelność pytać? Dlatego, że podejrzewał - a nawet był 
pewien - że zabiłeś swego pana i wuja!

Potok oskarżeń płynął coraz zacieklej, tym razem jednak Simon wciągnął gwałtownie 

powietrze, zbladł jak ściana i znieruchomiał. Po chwili z głośnym westchnieniem otrząsnął się 
z osłupienia i żarliwie zaczął się bronić.

- Jakże to? Przecież wszyscy wiedzą, że mój wuj mnie odprawił, zwolnił całą asystę i 

odjechał samotnie.  Poszedłem spać, jak mi kazał. Spałem długo i obudzili mnie  dopiero, 
kiedy wyszło na jaw, że nie wrócił...

Agnes zmiotła jego wyjaśnienia pogardliwym machnięciem ręki.
- Tak, poszedłeś do łoża, nie wątpię... i opuściłeś je znowu, by wykraść się w nocy i 

zastawić   pułapkę.   Bez   trudu   wyszedłeś   i   wróciłeś   nie   zauważony,   gdy   już   dokonałeś 
ohydnego dzieła. Można wyjść z domu i wejść doń nie tylko przez frontowe drzwi, któżby 
zresztą  śmiał  cię  pytać,   dokąd  idziesz?  Kto  miał   wszystkie   klucze?  Kto  poza   tobą  mógł 
zyskać   na   śmierci   starego?   I   nie   tylko   dziedzicząc   po   nim,   o   nie!   Jeśli   masz   czelność, 
zaprzecz tu, przed wszystkimi, że przyszedłeś do mego męża wieczorem tegoż dnia, kiedy 
przyniesiono ciało, przyszedłeś, zanim twój wuj zdążył ostygnąć, żeby układać się z nami, że 
zastąpisz go przy ołtarzu, odziedziczysz narzeczoną, splendor i całą resztę. Zaprzecz temu, a 
ja tego dowiodę! Moja dworka też przy tym była!

Simon z obłędem w oczach rozejrzał się po wpatrzonych w niego twarzach.
- Czemużbym nie miał uczciwie prosić o rękę Ivety? - zaprotestował. - Majątkiem 

bym jej dorównał i nikt nie poniósłby ujmy. Poważam ją i szanuję. A sir Godfryd mnie nie 
odrzucił. Zgodziłem się czekać i być cierpliwy. Przyjął moje oświadczyny.

Ręka   Ivety   wyciągnęła   się   i   zacisnęła   konwulsyjnie   na   dłoni   Joscelina.   Z 

niedowierzaniem   rozpamiętywała   owe   dwa   spotkania,   kiedy   to   Simon   wydawał   się   jej 
jedynym przyjacielem, jaki pozostał jej na świecie, kiedy obiecywał jej pomoc, a Joscelinowi 
lojalność.   Pierwszemu   spotkaniu   patronowała   uśmiechnięta   i   łaskawa   Agnes,   z   błogością 
witając   pomyślny   obrót   koła   fortuny.   Drugie...   tak,   drugie   zaiste   było   inne,   Simon   sam 
skarżył się, że został wzgardzony i odepchnięty, opowiadał, w jaki sposób do tego doszło. Co 
tam się stało, dlaczego wszystko się zmieniło?

- Przyjął, owszem - wychrypiała Agnes łamiącym się z nienawiści głosem. - Bo wtedy 

miał cię jeszcze za uczciwego człowieka. Ale szyja Huona była posiniaczona i podrapana - 
tak powiedział ten mnich i mój mąż to słyszał, ty też to słyszałeś - posiniaczona i podrapana 
pierścieniem, który morderca miał na prawej ręce. A od kiedy to usłyszałeś, czy ktoś widział 
cię jeszcze bez rękawic? Nosisz je w dzień i w nocy! Ale mój mąż był wczoraj przy tym, jak 
składano do trumny ciało lorda Domville'a, i tam już musiałeś, prawda łajdaku? - musiałeś je 
wreszcie zdjąć, zanim wziąłeś kropidło. A potem podałeś je memu panu, nikomu innemu! O, 
nie, nie ujrzał pierścienia, schowałeś go, gdy tylko mnich o nim wspomniał, ale widział białą 
smugę   na   palcu   i   kwadratowy   ślad   po   kamieniu.   Wtedy   sobie   przypomniał,   że   nosiłeś 
pierścień, właśnie taki pierścień! I był na tyle głupi, że powiedział ci otwarcie, co widział i co 
o tym myśli. Nie chciał się zadawać z człowiekiem, którego uważał za mordercę!

A więc to tak. To taki był powód niespodziewanej odmiany. Ale nie dlatego, myślała 

Iveta, którą przejścia ostatnich dni przedwcześnie uczyniły dojrzałą kobietą, nie dlatego że 
Godfryd Picard poczuł odrazę do mordercy, którego przedtem przez myśl mu nie przeszło 
podejrzewać. Nie, nawet jeśli się czegoś domyślał, bał się przede wszystkim, że podejrzenie 
padnie i na niego. Gdyby czuł się w tym względzie całkowicie bezpieczny,  bardzo łatwo 
pogodziłby się ze zbrodnią. A Joscelin nadal byłby ścigany,  mogliby go złapać, złapać i 

85

background image

powiesić... A jej nadal pozwalano by rozpaczliwie wierzyć, że na całym świecie ma tylko 
jednego   przyjaciela   -   Simona   Aquillona!   Przysięgał   przecież,   że   popadł   w   niełaskę,   bo 
opowiedział się po stronie Joscelina! I może nawet - gdyby minęło dość czasu, by ból osłabł - 
może udałoby mu się postawić na swoim! Iveta z drżeniem przytuliła się do ukochanego.

- Mówiłam mu, błagałam go - biadała Agnes - żeby zerwał wszystkie więzy z takim 

człowiekiem.  Wiedziałeś  aż za dobrze, że może poczuć się w obowiązku wyjawić to, co 
podejrzewa, nawet jeśli nie ma dowodów. Postarałeś się, żeby umilkł na zawsze. Ale mnie nie 
wziąłeś pod uwagę!

- Kobieto, jesteś chyba szalona! - krzyknął załamującym się głosem Simon, chwytając 

ją za ramiona. - Jak mogłem zastawić sidła na mego wuja, skoro nie wiedziałem,  dokąd 
pojechał i w jakich zamiarach,  a tym  bardziej, jaką ścieżyną  będzie wracał? Nie miałem 
pojęcia, że miał w tym hrabstwie kochankę, która wabiła go na nocne schadzki!

- Jest ktoś - odezwał się Cadfael, który dotąd nie wtrącał się do tego pojedynku - kto 

powie ci w oczy, że kłamiesz, Simonie Aquillon, że wiedziałeś tak dobrze, jak nikt. Avice z 
Thornbury - a sądzę, że potwierdzi to dwoje innych świadków, skoro tylko dowiedzą się, że 
nic jej nie grozi i nie żąda, żeby milczeli - ta kobieta zaświadczy, że to właśnie ty, a nikt inny, 
eskortowałeś ją w tajemnicy wszędzie, dokądkolwiek posyłał ją jej pan. To ty przywiozłeś ją 
do leśnego dworu. Znałeś prowadzącą do niego drogę, bo już nią jechałeś. Huon de Domvilee 
miał zawsze tylko jednego powiernika w sprawach alkowy, a od trzech lat byłeś nim właśnie 
ty.

Wraz z dymem smolnych łuczyw poszybował daleko głośny okrzyk Agnes, w którym 

ból mieszał się z triumfem. Potrząsnęła wyciągniętą ręką:

-   Przeszukajcie   go!   Sami   się   przekonacie!   Musi   mieć   pierścień   przy   sobie,   nie 

zostawiłby go przecież, żeby kto inny go znalazł i zrozumiał. Na pewno go znajdziecie, a po 
cóż by go ukrywał, jeśliby nie zostawił śladu na ciele swej ofiary?

Na znak dany przez szeryfa zbrojni cicho obstąpili dwójkę przeciwników, zamykając 

ich w ciasnym kręgu skórzanych kaftanów, nabijanych stalowymi płytkami. Simon zbyt wiele 
uwagi poświęcił wrogowi, którego miał przed sobą, aby zwrócić uwagę na straż za plecami. 
Zniecierpliwiony, burknął coś gniewnie i obrócił się na pięcie, chcąc odejść.

- Nie muszę dalej wysłuchiwać tych obelg - rzucił nienaturalnie podniesionym głosem 

i dopiero wtedy dostrzegł otaczający go mur zbrojnych ludzi. Zwarty szereg odcinał mu drogę 
do bramy. Był w potrzasku.

Szeryf podszedł do niego wolnym, miarowym krokiem.
- Zdejm rękawice! - rozkazał.
Nie tu nie piękny to widok, gdy człowiek przestaje panować nad sobą, ucieka na 

oślep, otoczony szarpie się jak dziki zwierz, a schwytany i obezwładniony, miota wściekłe 
obelgi. Przez wzgląd na opata pachołkowie wywlekli go najpierw za bramę, starając się nie 
czynić  mu  krzywdy,  i dopiero tam się z nim rozprawili.  Simon  splótł  ręce, usiłował ich 
powstrzymać, ale w końcu zdarli mu rękawice i wtedy blada obrączka na środkowym palcu 
zajaśniała jak śnieg na świeżo zoranym polu. Z dala było widać ślad oprawnego kamienia. 
Klął   i   wyrywał   się   obmacującym   go   rękom,   brodę   rozpaczliwie   przycisnął   do   piersi,   aż 
musieli siłą odchylić mu głowę do tyłu. Wtedy wyciągnęli mu spod koszuli zawieszony na 
szyi pierścień.

Kiedy czterech strażników popędziło Simona do zamkowego lochu, bacząc pilnie, by 

im nie uciekł, na klasztornym dziedzińcu zaległa posępna, głucha cisza. Joscelin, roztrzęsiony 
i oszołomiony, tulił w ramionach Ivetę. Słaniał się na nogach z wielkiej, instynktownej ulgi. 
To   wszystko   stało   się   zbyt   szybko;   nie   dotarło   do   niego   jeszcze,   jak   niecnie   został 
wykorzystany.   Agnes,   wyprostowana   jak   struna,   odprowadzała   swojego   wroga   pełnym 
nienawiści wzrokiem. Dopiero kiedy zniknął jej z oczu, nagle jakby osłabła; objęła rękoma 
głowę i zaczęła głośno płakać z nieutulonego, niepohamowanego żalu. Któż by przypuszczał, 
że tak kochała swojego nieznośnego męża?

Furia   wygasła.   Kobieta   opuściła   głowę   i   powoli,   jak   we   śnie,   przeszła   między 

rozstępującymi   się   rzędami   podnieconych   gapiów.   Spojrzała   jeszcze   na   nich   ze   stopni   u 
wejścia   do   gospody,   minęła   wyciągniętą   rękę   Ivety,   jak   gdyby   dziewczyna   w   ogóle   nie 
istniała, a potem zniknęła w drzwiach.

86

background image

-   Później   będzie   nam   mogła   wszystko   swobodnie   opowiedzieć   -   rzekł   równym, 

poważnym głosem opat. - Musimy mieć jej zeznanie. Co do jej męża - ten już nic nie powie. 
Czy mamy wszczynać śledztwo, skoro i tak nie żyje?

-  Jeśli  o  mój   sąd  chodzi,  to   zbędne   -  stwierdził   sucho   Prestcote  i   zwrócił   się  do 

pozostałych   na   miejscu   strażników.   -   Sierżancie,   jeszcze   zanim   wyruszycie   po   ciało, 
powiedzcie no, skąd wam przyszło na myśl, żeby tak pilnie strzec brodu na strudze, podczas 
gdy my szukaliśmy zbiega w lesie? Do moich uszu nie dotarły żadne pogłoski, że szykuje się 
napad na ten klasztor.

- Kiedy już wyruszyliście całą kupą, panie - rzekł sierżant - ten oto Jehan przyszedł do 

mnie   i   powiada,   że   skoro   giermek   uwziął   się   na   panienkę,   może   spróbować   szczęścia   i 
porwać ją akurat wtedy,  kiedy zostało nas tu tak niewielu - sierżant skinął na sprytnego 
pachołka, który już wcześniej otrzymał nagrodę za trafny pomysł, w pełni potwierdzony przez 
dalsze   wydarzenia.   Teraz,   gdy   wszystko   stanęło   na   głowie,   a   były   patron   wylądował   w 
więzieniu, pachołek nie wydawał się już tak pewny siebie, ale robił dobrą minę do złej gry. - 
To   on   powiedział,   że   jeśli   ten   młodzik   ma   choć   trochę   rozumu,   schowa   się   właśnie   w 
ogrodach   swego   pana,   pamiętacie?   I   kiedy   przeszukiwaliśmy   ogród,   okazało   się,   że 
rzeczywiście tam był, chociaż zdołał się nam wywinąć. Pomyśleliśmy, że tym razem może 
nam się udać, więc zaciągnęliśmy wartę w tajemnicy przed wszystkimi.

- Przyjacielu - zaczął Prestcote, mierząc pachołka cokolwiek złowieszczym wzrokiem 

- zdawać by się mogło, że niebiosa dyktują ci, co należy robić, choć podejrzewam, iż to raczej 
piekło maczało w tym palce. Kiedy Aquillon podsunął ci myśl, aby szukać zbiega na gruntach 
biskupa? O której godzinie?

Jehan miał  dość zdrowego rozsądku, by niczego  nie taić,  chociaż  nie palił  się do 

wyjaśnień.

- Mój panie, to było po tym, jak przyniesiono do opactwa ciało lorda Domville'a. Pan 

Aquillon napomknął mi o tym, kiedy wrócił do domu. Powiedział, że jeśli go schwytamy, 
mogę sobie przypisać zasługę, że nie zależy mu na rozgłosie.

Joscelin   objął   głowę   rękoma   i   potrząsnął   nią,   rozpaczliwie   usiłując   cokolwiek 

zrozumieć.

- Ależ... to przecież on mi pomógł... Sam odnalazł mnie w lesie, z dobrej woli ukrył...
- Z bardzo złej woli! - wtrącił się Cadfael. - Synu, dałeś mu nie tylko wymarzoną 

sposobność, by mógł przed czasem odziedziczyć majątek wuja, ale także, by dodał do niego 
mienie i rękę tej damy. Skrzywdzony, urażony i pałający gniewem, byłeś dla niego idealnym 
kozłem ofiarnym. Pierwszym i jedynym, o którym wszyscy myśleli, kiedy baron zginął w 
zasadzce. Ale żeby on mógł przeprowadzić swój plan, ty musiałeś być wolny, bezpiecznie 
ukryty  - do czasu, gdy zbrodnia stała się faktem. Dopiero potem mógł skierować pościg 
twoim śladem, pomóc im w schwytaniu cię. Opuszczając kryjówkę, pokrzyżowałeś mu plany 
i wywinąłeś się od stryczka.

- Więc dzisiaj... - Joscelin nie mógł się pogodzić z tą wyrafinowaną zdradą. Ściągnął 

brwi, jak gdyby głowa miała mu pęknąć. - Chcesz powiedzieć, że dziś z zimną krwią zastawił 
na mnie pułapkę? Miałem go za jedynego przyjaciela, prosiłem go o pomoc...

- Jak? - spytał ostro Cadfael. - Jak przekazałeś mu wiadomość?
Joscelin   zrelacjonował   fakty,   pomijając   udział   Łazarza,   Brana   i   innych,   którzy 

naprawdę mu pomogli. Pewnie kiedyś będzie mógł opowiedzieć to Ivecie, może nawet bratu 
Cadfaelowi, ale nie tu, nie teraz.

- A więc wiedział tylko, że ukrywasz się gdzieś w pobliżu, ale nie wiedział, gdzie? Nie 

mógł   posłać   po   ciebie   swojego   łatwowiernego   pomocnika,   mógł   tylko   czekać,   aż   sam 
wpadniesz w ręce straży, a ty dołożyłeś starań, żeby mu to ułatwić. Przekazał twoją prośbę tej 
pannie i dopilnował, by koń czekał w umówionym miejscu - inaczej przecież nie dostałbyś się 
do ogrodu, gdzie mogli cię schwytać, prawda? Potem wystarczyło szepnąć słówko Jehanowi. 
Z  pewnością  nie  zależało   mu  na  tym,  aby rozgłaszać   swój  udział   w  tej  sprawie  - dodał 
Cadfael   kwaśno   -   skoro   rzekoma   lojalność   wobec   ciebie   była   dla   niego   najlepszą 
rekomendacją u damy. A kiedy byś już sobie spokojnie wisiał - wypalił bez ogródek, bo 
prostoduszny  chłopak  wciąż  wzdragał   się uwierzyć   w  okrutną  intrygę  zaufanego   druha - 
wątpię,   czy   Godfryd   Picard   miałby   skrupuły,   swatając   swoją   siostrzenicę   z   mordercą   - 

87

background image

mordercą,  który znalazł  się poza wszelkim podejrzeniem.  Bał się jedynie,  że sam naraża 
swoje dobre imię, jeśli wręcz nie nadstawia głowy pod sznur.

- Mów, Jehan - odezwał się szeryf ze smętnym uśmiechem - czy to Aquillon wskazał 

ci drogę po nagrodę i awans?

- Dziś rano - przyznał nieostrożnie Jehan - poddał mi myśl...
- Dziś   rano! Zanim  jeszcze   wyruszyliśmy!   A  ty  nie  pisnąłeś   słowa  ani  mnie,   ani 

sierżantowi, żeby nikt ci nie sprzątnął sprzed nosa zdobyczy! Na jakiś czas pożegnaj się z 
myślą o awansie, człowieku. Ciesz się, że nie dostałeś batów!

Jehan istotnie uważał, że udało mu się wywinąć z tej śliskiej sprawy tanim kosztem, 

toteż ulotnił się spiesznie.

- Lepiej zrobimy,  jeśli ruszymy po ciało - szeryf rzeczowo skierował rozmowę ku 

sprawom najpilniejszym. - Poprowadzisz nas, bracie? Pojedziemy konno i weźmiemy ze sobą 
luzaka na ostatnią podróż Godfryda Picarda.

Pół tuzina zbrojnych wyruszyło z bramy opactwa, a wraz z nimi Cadfael, zachwycony, 

że znów ma pod sobą pięknego, rączego rumaka zamiast skromnego muła. Radulfus patrzył 
za nim przez chwilę, a potem odwrócił się i beznamiętnie, jak gdyby nic nie zaszło, kazał 
zdumionym i poruszonym braciom się rozejść.

- Kiedy już odzyskacie spokój ducha, umyjcie ręce i idźcie do refektarza na wieczerzę. 

Reguła nie przestała dziś obowiązywać. Zgiełk tego świata ma umacniać nas w powołaniu, a 
nie poddawać je próbie. Szaleństwo i złość ludzka nie jest w stanie zagrozić łasce Bożej.

Mnisi rozeszli się posłusznie. Napotkawszy wzrok opata, przeor Robert także skłonił 

głowę i podążył za resztą. Opat z filozoficznym uśmiechem przyjrzał się parze młodych ludzi 
wciąż trzymających się za ręce i wpatrzonych w niego niezdecydowanie. Wyglądali jak na 
wpół rozbudzone ze snu dzieci, niepewne, co z zapamiętanych scen jest jawą, a co tylko 
przywidzeniem. Straszny to był sen, rzeczywistość chyba nie mogła okazać się gorsza.

- Sądzę, synu - odezwał się opat - że nie musisz się troskać oskarżeniem, jakie wniósł 

przeciw tobie twój pan. W tych okolicznościach żaden rozsądny człowiek nie uwierzy w ową 
rzekomą   kradzież,   a   Prestcote   jest   rozsądnym   człowiekiem.   Można   się   co   najwyżej 
zastanawiać   -   dodał   w   zadumie   -   czy   to   Aquillon   podrzucił   ci   naszyjnik   do   sakwy,   do 
zawiniątka z medalionem świętego Jakuba.

- Wątpię, ojcze - Joscelin wciąż był lojalny wobec towarzysza, który tak bardzo go 

skrzywdził. - Bo nie chce mi się wierzyć, żeby myślał o zbrodni, zanim nie zostałem wygnany 
i oczerniony... i nim nie uciekłem z rąk straży. Jak rzekł brat Cadfael, trafiła mu się i okazja, i 
kozioł ofiarny. Myślę raczej, że to sam baron jął się tej niecnej roboty. Ale teraz nie martwię 
się o siebie, ojcze, lecz o Ivetę.

Chłopak zwilżył wargi językiem, szukając w myśli najtrafniejszych słów. Opat stał 

nieporuszony   i   milczał.   Nie   starał   mu   się   pomóc.   Za   to   Iveta   patrzyła   na   niego   z 
przestrachem, jak gdyby obawiała się, że wiedziony szlachetnością lub głupotą zrezygnuje z 
niej, choć uważała, że zdobył uczciwe prawo do jej ręki.

- Ojcze, ta panna była perfidnie wykorzystywana przez swoich opiekunów. Teraz jej 

wuj nie żyje, zaś ciotce król nie zezwoli zarządzać tak wielkim majątkiem,  nawet gdyby 
istotnie była ku temu odpowiednią osobą. Proszę cię, ojcze, żebyś od dziś wziął ją pod swoją 
opiekę. Wiem, że przy tobie będzie traktowana z szacunkiem i szczęśliwa, jak na to zasługuje. 
Jeśli zwrócisz się z tym do króla, na pewno ci nie odmówi.

Radulfus   milczał   przez   chwilę   z   ironicznym   uśmieszkiem   na   wąskich   wargach. 

Czekał.

- I to wszystko? - zapytał. - Dla siebie o nic nie prosisz?
- O nic! - odrzekł Joscelin z ową gwałtowną pokorą, która robiła wrażenie tego, czym 

w istocie była: rycerskiej buty.

- Ale ja za to mam prośbę - odezwała się głośno Iveta, mocno ściskając tę dłoń, która 

tak łatwo się jej wyrzekła. - Chciałabym, ojcze, żebyś spojrzał łaskawie na Joscelina i jego 
wyznaczył mi na opiekuna, bo ja go kocham i on kocha mnie. Jeśli przyjmiesz mnie pod 
swoją   opiekę,   we   wszystkim   ci   będę   posłuszna,   ale   nie   rozstanę   się   z   nim   i   nigdy   nie 
pokocham ani nie poślubię nikogo innego.

- Chodźcie  - rzekł  opat z powstrzymywanym  uśmiechem.  - Powinniśmy siąść we 

88

background image

trójkę u mnie przy wieczerzy i pomyśleć  o planach na przyszłość.  Najlepiej, co prawda, 
rozmyśla się po mszy, ale gorący posiłek i kielich wina wcale nie będą gorsze.

Przed   kompletą   oddział   szeryfa   przywiózł   do   opactwa   ciało   Godfryda   Picarda. 

Położono   go   w   kostnicy   i   przyniesiono   świece,   żeby   zbadać   jego   obrażenia.   Sztylet, 
znaleziony nie opodal w trawie, gdzie natknął się na niego Cadfael, nie nosił śladów krwi. 
Włożono go więc na powrót do pochwy przy pasie, który zdjęto ze zwłok. Prawdę rzekłszy, 
nikt nie zastanawiał się zbytnio nad trafem, który sprawił, że broń porzucono, zanim jej użyto.

Picard nie żył, jego zabójca, który miał już na sumieniu jedną ofiarę - swego wuja, 

siedział   pod   kluczem   w   zamku   Shrewsbury.   Jeśli   w   tej   sprawie   zaszły   jakieś   dziwne 
okoliczności,  zauważył  je tylko  Cadfael i przez pewien czas czuł, że nie jest bliższy ich 
wyjaśnienia, niż jego towarzysze - gdyby którykolwiek z nich zadał sobie trochę trudu, aby 
bliżej im się przyjrzeć. Picard zginął uduszony gołymi rękoma, chociaż miał ze sobą sztylet i 
dość czasu, by go wyciągnąć. Dobył go, ale nie zadał ciosu. A przecież jeśli ktoś zabija 
gołymi rękoma, znaczy to zwykle, że nie ma innej broni.

Noc była cicha. Świece paliły się równo, rzucając na siną twarz, pogryziony język i 

obnażone gardło zmarłego światło na tyle ostre, by można było przyjrzeć się szczegółom. 
Cadfael   długo   i   dokładnie   badał   ślady   mocnych   palców,   które   wydusiły   z   sir   Godfryda 
ostatnie tchnienie, ale milczał. Nikt go o nic nie pytał. Na wszystkie pytania szeryf znalazł już 
zadowalające odpowiedzi.

- Musimy jutro zabrać ze sobą klacz, żeby wywabić z lasu jego konia - odezwał się 

Prestcote, naciągając całun z powrotem na twarz Picarda. - To świetny wierzchowiec. Jeśli 
wdowa zechce go sprzedać, w Shrewsbury dostanie za niego niezłą cenę.

Zakończywszy swoje czynności, Cadfael pożegnał się i udał na poszukiwanie Marka. 

Znalazł go przy kominie, zaróżowionego i odmienionego nie do poznania w suchym odzieniu 
i po obfitej wieczerzy. Właśnie wybierał się do Saint Giles, gdzie czekały na niego zwykłe 
obowiązki.

- Poczekaj na mnie chwilę - powiedział Cadfael - dotrzymam ci towarzystwa. Mam 

tam pewną sprawę.

Chciał jeszcze zajrzeć do dwojga młodych, którzy, jak się okazało, gdy po pewnym 

czasie   natrafił   wreszcie   na   nich   w   komnacie   opata,   nie   potrzebowali   już   jego   pomocy. 
Znaleźli sobie potężniejszego patrona i właśnie toczyli z nim rozmowę, której wylewność 
przynajmniej w części była  skutkiem dobrego wina, jakim ich uraczono po koszmarnych 
przeżyciach i nieoczekiwanym wybawieniu. Tak więc Cadfael pogratulował im tylko, przyjął 
ich   gorące   wyrazy   wdzięczności   i   wymienił   rozbawione   spojrzenie   z   opatem,   życząc 
wszystkim  dobrej nocy,  po czym  pozostawił ich, by dalej toczyli  naradę, której przebieg 
wydawał się być zadowalający, ale miał też wpłynąć na życie tych, którzy nie byli na niej 
obecni.

Ta dwójka dzieciaków o gorących sercach chciała się teraz odwdzięczyć wszystkim, 

którzy w potrzebie przyszli im z pomocą. Byli bardzo młodzi, bardzo wrażliwi, impulsywni, a 
teraz, kiedy byli szczęśliwi, rwali się do działania. Opat będzie musiał zapewne na jakiś czas 
przykrócić im cugli. Ją umieścić w jakimś porządnym klasztorze albo w którymś z dworów w 
jej dziedzinie, pod okiem cnotliwej damy. Chłopakowi trzeba się będzie dyskretnie przyjrzeć. 
Teraz,   oczyszczony   z   zarzutów   i   skazy   na   honorze,   mógł   sam   za   siebie   ręczyć   i   sam 
decydować o swoich dalszych losach. Radulfus nie będzie się starał ich rozłączyć. Był zbyt 
mądry, by starać się rozdzielić to, co związał Bóg i jego aniołowie.

Tymczasem jednak byli też inni, którymi należało się zająć, i sprawa, którą trzeba było 

załatwić jeszcze tego wieczoru, jeśli to, co odkrył Cadfael, miało się potwierdzić.

Marek czekał na niego przy ogniu, zadowolony i podekscytowany. Nie zdarzyło mu 

się  jeszcze   tak  długo  wygrzewać,   odkąd wstąpił  do  nowicjatu.   Warto  było   skąpać   się w 
potoku.

- Wszystko w porządku? - spytał z nadzieją w głosie, kiedy szli przez pogrążone w 

ciemnościach podgrodzie.

- Jak najlepszym - odparł Cadfael tak ciepło, że Marek westchnął z radością i ulgą i 

nie zadawał już więcej pytań.

- Tej malutkiej damie, dla której parę dni temu wzywałeś Boskiej pomocy, będzie się 

89

background image

odtąd wiodło znakomicie - mówił Cadfael wesoło. - Opat już tego dopilnuje. Idę do przytułku, 
bo chciałbym  pogawędzić z tym twoim włóczęgą Łazarzem, w razie, gdybym  następnym 
razem miał go już nie zastać. Sam wiesz, jak to jest. Przychodzi dzień, kiedy wyciągają głowy 
na wiatr, zaczynają się wiercić, a potem nagle podnoszą kotwicę i już ich nie ma.

- Zastanawiałem się - wyznał Marek - czy nie dałoby się go namówić, żeby został. 

Przywiązał się do Brana, a matka chłopca długo już nie pożyje. Odwróciła się już zupełnie od 
świata. O nie, nie od syna, ale czuje, że mały ją przerósł. Ma swoich własnych świętych 
opiekunów - wyjaśnił nieśmiało człowiek, który sam nie zdając sobie z tego sprawy, był 
właśnie jednym z owych świętych. - Matka jest przekonana, że niebiosa go chronią.

Na ziemi też jest parę osób zainteresowanych tą kwestią, pomyślał Cadfael. Tam, w 

komnacie   opata,   para   młodych   ludzi,   którym   z   wdzięczności   rozwiązały   się   języki, 
opowiedziała całą historię, niczego nie tając. Joscelin miał umysł otwarty, lecz był stały w 
uczuciach, zaś Iveta w podzięce za jego ocalenie gotowa była przygarnąć do serca i na zawsze 
zatrzymać przy sobie każdego, możnego czy ubogiego, chorego czy zdrowego, kto był dobry 
dla Joscelina.

Łazarz siedział cicho na szpitalnym ganku, oparłszy plecy o ścianę. Nogi skrzyżowane 

na ławce, jak to czynią niewierni na wschodzie. Lewym ramieniem cierpliwie obejmował 
Brana,   który   spał   niespokojnie,   zwinięty   w   kłębek,   tuląc   do   piersi   drewnianego   konika. 
Zawieszona nad drzwiami do sieni lampka rzucała wątłe żółte światło na jego chudziutkie 
kończyny, kręte jasne włoski i buzię poznaczoną smugami od łez. Kiedy Cadfael i Marek 
weszli na ganek, chłopczyk obudził się i niezbyt przytomnie wyjrzał na świat. Długie ramię 
Łazarza cofnęło się bezszelestnie i mały niezgrabnie zsunął się z ławki.

- A cóż to, Bran? - fuknął na niego zaniepokojony Marek. - Dlaczego o tej porze 

jeszcze nie jesteś w łóżku?

Chłopczyk objął go mocno na poły z ulgą, na poły z urazą.
- Obaj  sobie poszliście!  - spomiędzy fałd nowego, przydużego  kaftana  rozległ się 

oskarżycielski głosik. - Zostawiliście mnie samego. Nie wiedziałem, gdzie jesteście... Co bym 
zrobił, gdybyś nie wrócił? On nie przyszedł...

- Przyjdzie, zobaczysz - Marek przygarnął do siebie chłopca i ujął wyciągniętą ku 

niemu  rączkę.  Druga zajęta  była  szukaniem porzuconego  na chwilę  drewnianego  konika, 
którego zaraz pochwyciła zazdrośnie. - Chodź do łóżka, to ci opowiem. Twój przyjaciel jest 
cały i zdrowy i nie musi się już dłużej ukrywać. Wszystkie krzywdy zostały naprawione. Dziś 
usłyszysz   tę   historię   ode   mnie,   a   on   sam   na   pewno   opowie   ci   ją   jeszcze   raz,   kiedy   się 
spotkacie. A spotkacie się, obiecuję.

- Powiedział, że będę jego giermkiem, jeśli zostanie pasowany na rycerza, i że nauczę 

się czytać po łacinie i liczyć - przypomniał stanowczo Bran obu swym opiekunom; temu, 
którego trzymał za rękę, i temu nieobecnemu, po czym sennie pozwolił się zaprowadzić do 
drzwi. Marek obejrzał się jeszcze, lecz na potakujące skinienie Cadfaela zabrał dziecko do 
domu.

Łazarz nawet nie drgnął, gdy Cadfael usiadł obok niego. Milczał. Zdziwienie, strach i 

nadzieja wypaliły siew nim już dawno, przynajmniej w odniesieniu do jego własnej osoby.

Bystre,   szaroniebieskie   oczy   wpatrywały   się   w   nocne   niebo,   które   zaczynało   się 

zmieniać jak wody w strumieniu. Wystrzępione, cienkie pasmo chmur wędrowało na zachód 
z lekką bryzą, choć tu, na ziemi, nawet liście się nie kołysały.

- Słyszałeś, co Marek mówił chłopcu - rzekł Cadfael, opierając się wygodnie o ścianę. 

- To prawda i Bogu za to dzięki.  Sprawiedliwości stało  się zadość. Morderca Huona de 
Domvilee został ujęty, a jego wina nie podlega kwestii. Sprawa zakończona. Trudno wzywać 
litości, kiedy nie ma skruchy, a nikt się jej nie dopatrzył. Ten człowiek nie tylko zabił swego 
wuja, lecz także zdradził i wykorzystał przyjaciela, który mu zaufał, i bezwstydnie oszukał 
skrzywdzoną   i   opuszczoną   dziewczynę.   Ale   już   po   wszystkim.   Nie   musisz   się   więcej 
martwić.

Siedzący obok niego człowiek milczał. Nie spytał o nic. Słuchał. Cadfael mówił więc 

dalej:

- Dziewczynie już nic nie grozi. Król z pewnością mianuje naszego opata jej nowym 

opiekunem. Radulfus jest surowy i dumny, ale to człowiek i serce ma ludzkie. Panna nie ma 

90

background image

się czego obawiać. Nawet o ukochanego, który jest niezbyt zasobny w dobra doczesne, nie 
musi się już kłopotać. Jej szczęście, jej wola, nie będą już lekceważone, jak gdyby nie miały 
znaczenia.

Łazarz   poruszył   się   pod   obszerną   opończą   i   spojrzał   na   Cadfaela.   Spod   zasłony 

doleciał jego stłumiony, niski głos, troskliwie formułujący urywane słowa:

- Mówisz tylko o Domville'u. A co z drugim morderstwem?
- Jakim drugim morderstwem? - spytał niewinnie Cadfael.
- Jakąś godzinę temu widziałem wśród drzew pochodnie. Szli po Godfryda Picarda. 

Wiem, że nie żyje. Czy to również zostało przypisane temu człowiekowi?

- Aquillon będzie sądzony za zabójstwo wuja - rzekł Cadfael - na które jest dość 

dowodów. Po co szukać dalej? Jeśli ktoś przez pomyłkę zapisze na jego rachunek śmierć 
Picarda, w czym zmieni to jego los? Ale nie będą go o to oskarżać. To zresztą niemożliwe. 
Godfryd Picard nie został zamordowany.

- Skąd wiesz? - Łazarz mówił obojętnie, lecz widać było, że chętnie da się oświecić.
- Nie zastawiono na niego zasadzki. Kiedy ginął, był w pełni władz ciała i umysłu, a 

że  okazały  się  niedostateczne...  To  nie  było  morderstwo.   Ktoś   zatrzymał  go  na  drodze  i 
wyzwał na pojedynek. Miał sztylet, a jego przeciwnik tylko gołe ręce. Myślał pewnie, że 
zwycięstwo przyjdzie mu łatwo - zbrojny przeciwko bezbronnemu, mężczyzna w kwiecie 
wieku naprzeciw siedemdziesięcioletniego starca. Miał tylko tyle czasu, by sięgnąć po broń. 
Przeciwnik wyrwał mu sztylet i odrzucił na bok, nie zwrócił go przeciw niemu. Wystarczyły 
ręce. Picard nie docenił wagi, jaką ma sprawiedliwa pomsta.

- Zatem  waśń między tymi  dwoma  musiała  mieć  ważne przyczyny  - odezwał  się 

Łazarz po dłuższym milczeniu.

- Bardzo ważne i stare jak świat. Haniebną krzywdę niewiasty.  Ale panna została 

pomszczona i ocalona. Niebiosa rzadko się mylą.

Znów zaległa między nimi  cisza, lecz tym  razem lekko i miękko, jak dziewczęcy 

welon opadający na ziemię albo ćma, która bezszelestnie leci z ciemności ku światłu. Oczy 
starego   człowieka   znów   wpatrzyły   się   w   wolny,   stateczny   pochód   rozwianych   chmur   u 
szczytu nieba, w ich wędrówkę na wschód. Światło gwiazd sączyło się przez nie na ziemię 
leżącą   w   mroku.   Cadfaelowi   zdawało   się   przez   chwilę,   że   za   szorstkim,   spłowiałym, 
błękitnym gałganem widzi leciutki, spokojny uśmiech.

- Skoro tak wiele odgadłeś z wypadków tego dnia - powiedział w końcu Łazarz - czyż 

inni o tym nie wiedzą?

- Nikt inny nie widział tego, co ja widziałem - rzekł otwarcie Cadfael - i nie zobaczy. 

Ślady się zatrą. Nikt o tym nie myśli. Nikt o nic nie pyta. Tylko ja wiem. Nikt poza mną i 
właścicielem tych rąk, które zwyciężyły w walce, nigdy nie będzie wiedział, że jedna z nich, 
lewa, miała tylko dwa i pół palca.

W fałdach ciemnych szat coś się poruszyło i błysnęły sponad nich jasne jak lód oczy. 

Spod płaszcza wynurzyły się dwie dłonie i uniosły do światła. Prawa była zdrowa, długa i 
kształtna, w lewej brakowało palca wskazującego, środkowego i górnego członu serdecznego. 
Skóra na kikutach była wygojona, zbielała i sucha.

- Skoro wyczytałeś tak wiele z tych marnych przesłanek, bracie - powiedział cichy, 

powolny głos - postąpmy razem jeszcze krok dalej i zdradź mi jego imię, bo sądzę, że je 
znasz.

- I ja tak sądzę - rzekł Cadfael. - Na imię mu Guimar de Massard.
Noc wisiała nieruchomo nad podgrodziem, doliną Meole i lasem, w którym ongiś na 

próżno błąkali się ludzie szeryfa; gdzie znikła między drzewami czerwona czapka Picarda, a 
para bystrych oczu śledziła ją z dala, układając w pamięci drogę, którą będzie powracać. 
Wyżej, jakby na przekór bezruchowi ziemi, niebo ulatywało w górę, podobnie jak zwiewne, 
kruche   życie   ludzkie   frunie   przez   niezmienny   nurt   istnienia,   aż   w   końcu   wtapia   się   w 
nieznane.

- Czy powinienem znać to imię? - prawie niedosłyszalnie zapytał Łazarz.
-   Panie,   ja   także   zdobywałem   Jerozolimę.   Miałem   dwadzieścia   lat,   kiedy   miasto 

upadło. Widziałem,  jak sforsowałeś bramę. Walczyłem  w Askalonie, gdy uderzyli  na nas 
egipscy   Fatymidzi   -   i   doprawdy,   nie   zawaham   się   rzec,   iż   po   rzezi,   jaką   w   Jeruzalem 

91

background image

zgotowaliśmy tym, co wyznawali Proroka, zasłużyli na więcej szczęścia w walce z nami, niźli 
niebiosa im dały. Ale Guimar de Massard nigdy nie splamił się bezmyślnym gwałtem czy 
nierycerskim uczynkiem. Dlaczego przepadłeś bez wieści po tym  boju? Dlaczego kazałeś 
nam, cośmy cię tak czcili, i żonie, i synowi, tu, w Anglii, płakać po twoim zgonie? Czy 
ktokolwiek z nas aż tak wobec ciebie zawinił?

- W czym zawinili mi żona i syn, bym na ich barki składał brzemię, jakie spadło na 

mnie? - Słowa łamały się ze wzruszenia w okaleczonych ustach. - Bracie, przecież żądasz 
odpowiedzi, które już znasz.

Tak, Cadfael znał odpowiedź. Guimar de Massard, ranny w bitwie pod Askalonem, 

dostał się do niewoli i tam dowiedział się od saraceńskich lekarzy, którzy się nim zajęli, że 
jest zarażony trądem.

- Mają wspaniałych medyków - Łazarz znów mówił cicho i spokojnie. - Mądrzejszych 

niż   tutejsi.   Któż   mógłby   lepiej   rozpoznać   pierwsze   złowieszcze   objawy?   Powiedzieli   mi 
prawdę i spełnili moją prośbę: ogłosili, że umarłem z ran. Zrobili nawet więcej - zawieźli 
mnie do pustelni, gdzie mogłem żyć ze swymi nieprzyjaciółmi, skoro umarłem dla druhów. I 
toczyłem   ten  bój, jak  przedtem  tyle   innych.   Mój  szyszak  i  miecz   odesłali  do  Jeruzalem. 
Prosiłem o to.

-   Ma   je   do   dzisiaj.   Są   dla   niej   cenniejsze   niż   złoto.   Twoja   śmierć   nie   poszła   w 

niepamięć - rzekł Cadfael. - Zawsze uważałem, że najlepsi z Saracenów postępują bardziej po 
chrześcijańsku niż wielu nas, chrześcijan.

- Przekonałem się, że ci, co mnie pojmali, są rycerscy i dworni. Przez długie lata tej 

pokuty okazywali mi szacunek i pomoc we wszystkim.

Więzy   prawego   ducha   są   równie   silne,   jak   więzy   krwi,   pomyślał   Cadfael.   To 

powinowactwo   przenika   gałęzie   rodów,   granice   królestw,   a   nawet   nieprzekraczalne, 
zdawałoby   się,   podziały   religijne.   Zapewne   Guimar   de   Massard   duchem   był   bliższy 
fatymidzkim   kalifom   niż   Boemundowi,   Baldwinowi   i   Tankredowi,   wydzierającym   sobie 
wzajemnie swoje zdobycze, jak rozkapryszone dzieci.

- Jak długo szedłeś do domu?
To była  daleka droga, bardzo daleka; na okaleczonych  stopach, z kołatką na cały 

dobytek, znad Śródziemnego Morza do Anglii.

- Osiem lat. Wyruszyłem,  kiedy do pustelni dotarła opowieść angielskiego jeńca o 

śmierci mego syna. Mówili, że została sierota, dziewczynka, którą zajęli się krewni zmarłej 
matki. Oprócz mnie dziecko nie miało nikogo.

Tak więc opuścił celę, w której schronił się na długie lata, przywdział zasłonę na twarz 

i opończę i z żebraczą miseczką wyruszył w tę nie kończącą się pielgrzymkę do Anglii, aby z 
bezpiecznej odległości sam sprawdzić, czy jego wnuczka włada swą dziedziną i korzysta z 
dobrodziejstw losu. Zamiast tego przekonał się, że jej sprawy przybrały nader zły obrót, więc 
wziął je we własne kalekie ręce, naprostował i zwrócił jej wolność.

- Ma teraz to, co jej się prawnie należy - zauważył Cadfael - lecz mimo wszystko 

myślę, że z radością oddałaby mienie i zaszczyty za jednego żywego krewniaka.

Odpowiedziało  mu  długie,  chłodne milczenie,  jak gdyby zapuścił  się na zakazany 

teren. Nie zrażony, ciągnął uparcie:

- Zakażenie wygasło, zapewne już przed wielu laty. Nie zaprzeczaj, znam te objawy. 

Bóg cię  doświadczył,  widać miał  swoje  powody,  ale  z równie  ważnych  przyczyn  cofnął 
karzącą  rękę.  Sam  o tym   wiesz.  Nie  jesteś   już  zagrożeniem  dla   nikogo. I  choć  przez  te 
wszystkie lata nazywałeś się innym imieniem, wciąż jesteś Guimarem de Massard. Jeśli twoja 
wnuczka jest dumna, że ma chociaż twój miecz, o ile większą czcią i miłością będzie darzyć 
ciebie? Dlaczego chcesz ją pozbawić prawdziwej opieki i podpory? A siebie - radości, jaką 
sprawi ci widok jej szczęścia? A choćby i tego, że sam oddasz ją za żonę człowiekowi, który, 
jak sądzę, przypadł ci do serca?

- Bracie - Guimar de Massard potrząsnął zakapturzoną głową - mówisz o sprawach, 

których nie rozumiesz. Ja jestem już martwy. Zostaw w spokoju moje szczątki, mój grób i 
moją legendę.

- A przecież był pewien Łazarz - Cadfael z duszą na ramieniu posunął się jeszcze dalej 

- który wstał z grobu ku radości swych sióstr.

92

background image

Znów długa cisza. Cały świat, jak okiem sięgnąć, zamarł w bezruchu, tylko strzępy 

chmur wciąż żeglowały po niebie. Potem spomiędzy fałd płaszcza uniosła się prawa, zdrowa 
ręka starca i odrzuciła kaptur.

- Czy to ten widok - zapytał - sprawił im taką radość?
Szarpnął welon i odsłonił to, co zostało z jego twarzy - potworną ruinę, pozbawioną 

niemal całkowicie warg i jednego policzka, o nozdrzach, które rozpadły siew ziejące szare 
dziury. Tylko błyszczące życiem oczy przypominały paladyna spod Jerozolimy i Askalonu. 
Cadfael umilkł.

Łazarz   z   powrotem   ukrył   za   zasłoną   spustoszoną   twarz.   Cisza   i   słodycz   tej   nocy 

powróciły, jak gdyby ukradkiem.

- Nigdy więcej nie próbuj odsuwać tego kamienia - rzekł łagodnie niski, cierpliwy 

głos. - Dobrze mi pod nim. Pozwól mi spoczywać w pokoju.

-  Wobec   tego  muszę   ci  powiedzieć   -  podjął  po  dłuższym  milczeniu  Cadfael  -  że 

chłopak wyśpiewywał hymny pochwalne na twoją cześć, a ona cały czas błagała go, żeby ją 
zaprowadził do ciebie, skoro ty nie możesz przyjść do niej. Chce ci osobiście podziękować za 
dobroć, jaką mu okazałeś. A ponieważ on jej niczego nie potrafi odmówić, pewno rano tu 
będą.

- Zrozumieją - powiedział spokojnie Łazarz - że nie można polegać na trędowatych 

włóczęgach,   co   to   nigdzie   długo   miejsca   nie   zagrzeją.   Mamy   dusze   niepoprawnych 
wędrowców. Przychodzi czas i wiatr niesie nas po drogach jak kurz. Błąkamy się od relikwii 
do relikwii w nadziei na cud, sami podobni raczej do zmurszałych szczątków... Powiedz im, 
że tak będzie mi dobrze.

Spuścił nogi z ławki, powoli i ostrożnie ze względu na ich stan i dyskretnie obciągnął 

szatę, żeby ukryć pod nią zniekształcone stopy.

- Bo zmarłym - dodał - już zawsze jest dobrze. 
Wstał, a Cadfael wraz z nim.
- Pomódl się czasem za mnie, bracie.
Odwrócił się i wszedł do środka, nie mówiąc już nic więcej, nie odwracając się nawet. 

Obcas przy bucie, który nosił na kalekiej stopie, stukał głośno na płytach posadzki, a na 
dzielących je deskach dudnił głucho. Cadfael zszedł z ganku i stanął pod powolną procesją 
chmur, które nie płynęły, lecz kroczyły z rozwagą ku jakiemuś celowi po wytyczonej drodze, 
niespiesznie i nieubłaganie - jak śmierć.

To prawda - myślał, wracając w ciemnościach do opactwa. - Zmarłym już na pewno 

jest dobrze. Za to dziecku tylko czynem mogą wyrazić swą wdzięczność. Zmarły sam sobie 
urządził pogrzeb, teraz muszą pomyśleć o żywym.  Kto wie? Kto wie, może skrofuliczne 
dziecko   żebraczki,   odkarmione,   wychowane   i   otoczone   opieką   naprawdę   pewnego   dnia 
zostanie paziem, a potem giermkiem sir Joscelina Lucy? Dziwniejsze rzeczy już się zdarzały 
na tym najdziwniejszym, najokrutniejszym i najcudowniejszym ze światów!

Następnego ranka po mszy Iveta i Joscelin za zgodą opata przybyli do Saint Giles, 

radzi nieba przychylić wszystkim nieszczęśnikom, a dwóm z nich w szczególności. Dziecka 
nie trzeba było długo szukać. Za to trędowaty starzec, którego zwano Łazarzem, zniknął w 
nocy bez słowa pożegnania, nie mówiąc nikomu, dokąd zmierza. Szukano go na wszystkich 
drogach wychodzących  ze Shrewsbury,  rozesłano też gońców do każdego sanktuarium w 
obrębie trzech hrabstw, lecz bez skutku. Jakimi sekretnymi ścieżkami zdołał im się wymknąć 
na kalekich nogach - tego nikt się nigdy nie dowie. Pewne jest jednak, że już więcej nie 
pojawił się w Shrewsbury.

93