background image
background image

Powieść co miesiąc - 075 - Powieść co miesiąc

Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07…

Marian Łohutko

Czarno na ulicy Błękitnej

ISKRY Warszawa 1975

background image

- Proszę nie skakać do wody parami - powtarzał przez megafon monotonny, męski głos. - Osoba,

która w czasie kąpieli zgubiła sztuczną szczękę, proszona jest o zgłoszenie się z dowodem osobistym
do ratowniku.

Wybity  ze  snu,  leżałem  zdezorientowany,  nie  wiedziałem,  co  to  wszystko  znaczy,  może  więc

jeszcze  ciągle  śnię?  Nie,  we  śnie  to  wyglądałoby  inaczej,  tylko  na  jawie,  dziwniejszej  często  niż
najdziwniejsze sny, skacze się do wody parami, a pojedynczo przychodzi do Urzędu Stanu Cywilnego
i na jawie gubi się w basenie sztuczne szczęki.

Znów  więc  zasnąłem  na  leżaku.  Cale  szczęście,  że  nauczony  smutnym  doświadczeniem

rozstawiłem  go  w  cieniu,  inaczej  skończyć  się  to  mogło  chorobą.  Czwarta,  spałem  ponad  dwie
godziny. Kiedy zasypiałem, obok leżały dwie ładne dziewczyny, jedna z nich zerkała nawet na mnie,
więc  zastanawiałem  się,  jak  zacząć  z  nimi  rozmowę.  Niestety  -  zasypiając  skompromitowałem  się
jako  ewentualny  konkurent,  dziewczyny  poszły,  na  ich  miejscu  leży  brzuchaty,  łysy  facet  z  głową
przykrytą chusteczką zawiązaną na wszystkich rogach. Właśnie tak mi się ostatnio wiedzie.

Dopiero dziś kończy się mój wczasowy turnus, ale ja już trzeci dzień jestem w Warszawie. W

ośrodku koło Krynicy Morskiej, gdzie byłem na wczasach, sanepid zamknął stołówkę, radzono nam,
żebyśmy się stołowali w restauracji odległej o sześć kilometrów. Jednocześnie zepsuła się pogoda, a
że towarzystwo nie było ciekawe - w ciągu godziny zlikwidowałem swoje interesy.

W Warszawie niemiłosierny upał, powietrze stoi między rozgrzanymi murami, wszyscy znajomi

na  urlopach.  Za  to  jeździ  się  wygodnie  tramwajami,  bez  kłopotów  można  zjeść  obiad,  a  jeżeli  ktoś
uprze się, żeby zamoczyć nogi, może dociśnie się do basenu i tam musi tylko uważać, by mu na głowę
nie skoczyła jakaś para.

W  wodzie  trochę  się  przerzedziło,  postanowiłem  wykąpać  się.  Grubasa  z  chusteczką

poprosiłem,  żeby  popilnował  moich  rzeczy:  wydał  z  siebie  nieartykułowany  dźwięk,  który
zrozumiałem jako znak, że się zgadza.

Kiedy  wróciłem  po  kilkunastu  minutach  -  grubas  spał,  głośno  sapiąc.  Ubrałem  się,  celowo

potknąłem się o jego nogę, żeby się obudził - musiałem mu przecież podziękować - I wyszedłem na
ulicę.

Co robić z sobotnim wieczorem? Wracać do domu? W telewizji jest film, ale dopiero o ósmej,

co będę robił przez całe dwie godziny? Mijałem właśnie ogródek kawiarni, postanowiłem wstąpić
na lody. Kiedy płaciłem, zachowałem się jak gapa. Kelnerka zaczęła chrząkać ze zniecierpliwienia.
Siedziałem  Ł  wpatrywałem  się  nieruchomo  w  bilon,  który  wyjąłem  z  kieszeni.  Opamiętałem  się
dopiero” po dłuższej chwili. Zapłaciłem, a kiedy dziewczyna poszła - położyłem na stole to, co mnie
tak zaskoczyło: klucz, spory klucz o skomplikowanych wycięciach.

Byłem  pewny,  że  nie  widziałem  go  nigdy  przedtem.  Nie  pasował  z  pewnością  do  żadnego  z

moich zamków, nie znalazłem go, nikt mi go nie dał. W jaki więc sposób dostał się między monety,
do  kieszeni  moich  spodni?  Rano  przekładałem  bilon  z  garnituru  i  pamiętam,  że  go  przeliczałem.
Wtedy klucza nie było. Z tego wniosek, że nie wiedząc o tym, wszedłem w posiadanie tajemniczego
klucza w ciągu dzisiejszego dnia. Bezmyślnie kołysałem nim, trzymając za cienką tasiemkę, którą był

background image

obwiązany. Co się dzieje, do diabła? Skąd się wziął w mojej kieszeni?

Taka  sprawa  może  zaabsorbować  człowieka  bez  reszty.  Myślę  o  tym  zdarzeniu.  Czyżby

dowcip?  Może  ktoś  obserwuje  mnie  teraz  i  pokłada  się  ze  śmiechu,  widząc  moje  głupie  miny?
Rozglądam się, ale nie spostrzegam nic takiego. Przypadek? Prawie nieprawdopodobne. Początkowo
wydawało  mi  się,  że  tasiemka  przyczepiona  do  klucza  była  po  prostu  zabrudzona,  kiedy  jednak
zacząłem się jej pilniej przyglądać - dostrzegłem, że są na niej jakieś znaki, jak się okazało - litery i
cyfry.

Drżącymi palcami rozsupłałem ją, rozłożyłem na blacie stołu.

POTRZEBUJE. POMOCY - odczytałem z trudem - BŁĘKITNA 18, SZUKAJ SAMOCHODU, J.

Poderwałem  się,  wybiegłem  z  kawiarni.  Udało  mi  się  złapać  taksówkę,  pojechałem  do  domu.

Przeczucie  mówiło  mi,  że  to  nie  jest  dowcip,  że  za  tymi  niewyraźnymi  literami,  wyskrobanymi  na
tasiemce, kryje się jakaś niebezpieczna, niepokojąca prawda.

Błękitna  18  to  oczywiście  adres.  Na  planie  miasta  zacząłem  szukać  tej  ulicy.  Leżała  na

peryferiach,  wokół  niej  grupowały  się  zielone  plamy,  był  więc  tam  jakiś  park  albo  lasek.  Jeszcze
tylko zerknąłem, czym można dojechać, i wybiegłem z domu, zabierając pieniądze, dokumenty - jak
zwykle, kiedy przypuszczałem, że mogę wrócić po dłuższym czasie.

Na  to  przedmieście  jeździł  tylko  jeden  autobus.  Długo  czekałem,  kiedy  wreszcie  nadjechał,

niecierpliwiłem się nadal, bo wlókł się jak za pogrzebem. Słońce już zaszło, robiło się szaro. Mój
niepokój  narastał,  wraz  z  zapadaniem  zmierzchu  sprawa  stawała  się  w  mojej  świadomości  coraz
bardziej niepokojąca. „J” - chyba domyślałem się, o kogo chodzi. O rozpoznaniu pisma nie było co
marzyć,  nic  sposób  doszukać  się  jakichś  indywidualnych  cech  w  tych  drukowanych  literach,
wyskrobanych na tasiemce. Jakiego samochodu mam szukać, jakiej pomocy mogę udzielić?

Wreszcie  byłem  na  miejscu.  Ulica  mała  i  pusta,  tylko  jedna  jej  strona  zabudowana

kilkupiętrowymi  blokami  mieszkalnymi.  To  było  na  parzystej  stronie  ulicy;  po  nieparzystej
dostrzegłem jakąś ruderę, kilka domków jednorodzinnych, a dalej rozległy park.

Idę parzystą stroną ulicy, czytam tabliczki z numerami domów: dziesiąty, dwunasty, czternasty.

Czuję, że serce bije mi coraz mocniej.

Dom  oznaczony  numerem  osiemnastym  nie  wyróżniał  się  niczym  szczególnym.  Skręciłem,

wszedłem na prawie nie oświetlone podwórze.

Rozejrzałem  się:  pusto,  żadnego  ruchu.  Na  klatce,  schodowej  zatrzymałem  się  przed  listą

lokatorów. Uważnie czytałem nazwiska, które nie kojarzyły mi się z niczym. Nic, nie znałem żadnego
z  mieszkańców  tego  domu.  Jednak  to  tutaj,  Błękitna  18.  To  tutaj  dzieje  się  coś,  co  wymaga  mojej
interwencji.

Powoli wchodzę na schody, oglądam drzwi mieszkań. Żadne z nich nie są zamykane na ten typ

klucza, który zaciskam w ręce. Doszedłem do ostatniego piętra, tam z jednego z mieszkań wychyliła

background image

się  głowa  starej  kobiety;  kobieta  pewnie  zobaczyła  mnie  przez  judasza,  ale  chciała  jeszcze
dokładniej  obejrzeć.  Patrzyła  na  mnie  wrogo,  kiedy  stałem  niezdecydowany  na  korytarzu  i  potem,
kiedy zacząłem schodzić.

Znów wyszedłem na ciemne podwórze. Cicho, żadnych ludzi, daleki warkot motoru, szczekanie

psa w parku. To wszystko. „Szukaj samochodu” napisano na tasiemce. Co znów za samochód? Koło
domu  nie  było  zaparkowanego  żadnego  samochodu,  dopiero  przy  numerze  dwudziestym  czy
dwudziestym drugim stała dychawiczna Syrena, pamiętająca odległe pięciolatki. Jaki samochód, co
może mieć wspólnego samochód z tym kluczem, nie ma chyba samochodów wyposażonych w drzwi
takie,  jakie  chronią  nasze  mieszkania. A  jeżeli  nawet  jest  taki  samochód,  to  przecież  nie  przy  ulicy
Błękitnej 13. tylko u jakiegoś zwariowanego milionera w Ameryce. Usiadłem na ławce, zupełnie nie
wiedziałem, co mam w tej sytuacji zrobić...

Rozwiązanie  było  proste,  ale  wpadłem  na  nie  z  wielkimi  oporami;  rzeczywiście  najprostsze

rozwiązania przychodzą do głowy w ostatniej kolejności. Klucz i samochód... Przecież z pewnością
chodzi o garaż! Ta uliczka ginąca między krzakami prawdopodobnie prowadzi do garaży, widać na
niej wyraźnie ślady samochodowych opon!

Wbiegłem  między  krzewy  i  zobaczyłem  cztery  przylegające  do  siebie  segmenty  z  szarobiałej

cegły.  Wszystkie  zamknięte,  trzy  na  kłódki,  jeden,  zewnętrzny,  najbardziej  oddalony  od  domu  -  na
duży, dosyć skomplikowany zamek. Nie miałem wątpliwości, byłem wreszcie na miejscu.

Chwilę  nasłuchiwałem,  potem  podbiegłem  i  w  otwór  zamka  wsadziłem  klucz.  Przekręcił  się

miękko, z lekkim chrobotem. Pchnąłem drzwi, ale nie wchodziłem jeszcze.

-  Jest  tam  kto?  -  zapytałem  w  ciemne  wnętrze.  Nikt  mi  nie  odpowiedział.  Wsunąłem  rękę  w

szparę, namacałem kontakt, przekręciłem go.

Błysnęło  słabe,  żółte  światło,  zobaczyłem  wnętrze  pełne  jakichś  blach,  opon,  kół,  chłodnic.

Głucho... Przekroczyłem próg.

-  Joanna  -  powiedziałem  cicho  i  bez  przekonania,  bo  zaraz  widać  było,  że  garaż  jest  pusty.  -

Joanna.

Zrobiłem  kilka  kroków  w  kierunku  najmniej  oświetlonej  części  garażu.  Zatrzymał  mnie  szmer,

który jakby rozległ się za mną. Nasłuchiwałem, ale szmer już się nie powtórzył, pomyślałem więc, że
powstał on w mojej wyobraźni i powoli posuwałem się dalej.

Wtedy  gwałtownie  skrzypnęły  drzwi,  trzasnęły  o  framugę.  Rzuciłem  się  do  tyłu,  ale  nie

zdążyłem.  Przedtem  rozległ  się  trzask  przekręcanego  klucza,  który  zostawiłem  w  zamku.  Zanim
znalazłem się przy drzwiach, już je zamknięto i na próżno uderzałem o nie barkiem. Były to bardzo
masywne  drzwi  z  grubych  desek  wzmocnionych  żelaznymi  sztabami.  Krzyczałem,  ale  szybko
zrezygnowałem i z tego.

Usłyszałem, że ktoś biegnie przez krzaki i woła co chwila: „Złodziej! Złapałem złodzieja, mam

go!” No tak, uspokoiłem się nieco. Dałem się nabrać. Coś się tu mnie szykuje, a ja zupełnie nie wiem

background image

co,  nie  ma  mowy  o  żadnej  obronie.  Gra  po  prostu  nierówna,  ja  byłem  widoczny  i  nieświadomy,  a
ktoś  miał  konkretny,  przemyślany  plan  i  sposób,  żeby  mnie  włączyć  w  tę  sprawę.  Wystarczyło
napisać literkę „J”, żebym bez zastanowienia pognał we wskazanym kierunku.

Joanna... Joanna posłużyła jako przynęta. Ale komu i po co potrzebno jest moja obecność w tym

garażu, kto zadał sobie tyle trudu, żeby mnie tu zwabić i zamknąć?

Tak  myślałem  -  szybko  i  chaotycznie  -  słysząc,  jak  jakiś  mężczyzna  wykrzykuje,  że  złapał

złodzieja, który jest zamknięty w garażu.

Nie, w końcu nie mam się czego bać. Ten ktoś wszczął alarm, pewnie więc za jakiś czas będzie

tu milicja. Ze strony milicji niczego przecież nie muszę się obawiać. Pozostaje mi czekać, spokojnie
czekać,  nie  robić  już  żadnych  głupstw.  Czego  tu  dotknąłem?  Klucza,  drzwi,  kontaktu.  Czy  czegoś
więcej? Chyba nic. Nie wystarczy zwabić kogoś do garażu i zamknąć go. Trzeba mu coś udowodnić.
Ja  miałbym  stąd  coś  kraść?  Co  na  przykład?  Te  żelastwa  czy  stare  opony?  Nie,  trzeba  po  prostu
spokojnie poczekać na przyjazd milicji.

Uspokoiłem  oddech,  jeszcze  raz  rozejrzałem  się  po  słabo  oświetlonym  wnętrzu.  Pod  ścianą,

wśród  zakurzonych  blach  zobaczyłem  coś  kolorowego.  Przysunąłem  się,  wytężyłem  wzrok.  Był  to
kawałek żółto-niebieskiego materiału; kolory te coś mi przypominały. Pochyliłem się i stwierdziłem,
że to chustka. Bezwiednie wziąłem ją w dwa palce i podniosłem.

Nie zdołałem powstrzymać krzyku. Spod apaszki wyłoniła się przykryta pończochą noga, obuta

w elegancki but na bardzo wysokiej podeszwie. Między ścianą a spiętrzonymi blachami leżała wiec
jakaś kobieta.

Powiedziałem  coś  głośno,  nie  zdając  sobie  sprawy  z  tego,  co  mówię,  wpatrywałem  się  w  tę

przeraźliwie nieruchomą nogę, wreszcie zrozumiałem, że kobieta ta już nigdy się nie poruszy i nigdy
nie  odpowie  na  żadne  pytanie.  Cofnąłem  się  pod  drzwi,  obszedłem  stos  blach  i  zajrzałem  za  nie  z
drugiej strony. Tu zobaczyłem głowę kobiety, policzkiem opartą o ziemię.

- Joanna! - krzyknąłem.

Pochyliłem się nad nią, odszukałem jej rękę. Była zimna, nie dała się unieść nad ziemią.

A więc nie żyje od dawna - pomyślałem.

Nie mogłem jej już w żaden sposób pomóc, teraz mogłem tylko szkodzić sobie. Podniosłem się,

chciałem odejść w kierunku drzwi i wtedy moja ręka dotknęła czegoś zimnego - nad ciałem Joanny.
Pochyliłem się jeszcze raz nad zwłokami. Dostrzegłem teraz to, czego nie zauważyłem poprzednio. W
bok  Joanny,  na  wysokości  piersi  wbity  był  bagnet  z  pofałdowaną,  rzeźbioną  w  czarnej  masie
rękojeścią.

Wszystko  stało  się  jasne,  ale  nie  mogłem  się  powstrzymać,  na  rękojeści  odszukałem  dłonią

rowki  układające  się  w  moje  inicjały,  które  wypalił  tam  precyzyjnie  Janusz,  kapral  Janusz  Kłosek,
zanim podarował mi ten bagnet - w ostatnich dniach mojego pobytu w wojsku, czyli równo dziesięć

background image

lat temu.

- Joanna - powtarzałem cicho. - Komu zawadzała, kto musiał się jej pozbyć? Czy to możliwe,

żeby komuś przeszkadzała?

Wkrótce  usłyszałem  narastający  dźwięk  syreny.  Więc  tak  -  wszystko  tu  pasuje,  jak  w  dobrym

mechanizmie. Zostałem złapany nad zwłokami Joanny, w jej plecach tkwi mój bagnet. A jeszcze dwa
miesiące temu często widywano nas razem. Codziennie, prawie zawsze - kiedy szliśmy objęci, ale i
wtedy,  kiedy  kłóciliśmy  się,  kiedy  skakaliśmy  sobie  do  oczu.  Nie  pamiętam,  co  mówiłem  w  takich
sytuacjach  i  przy  kim  to  się  działo,  teraz  wszystkie  te  słowa  nabiorą  nowego  znaczenia,  staną  się
dodatkowymi dowodami zbrodni.

Syrena jest coraz bliżej, wreszcie urywa się, słyszę jeszcze warkot motoru, pisk opon, a potem

już zbliżające się głosy.

- Gdzie to jest?

- O tu, gdzie widać światło, panie władzo.

- Ilu ich? Wiecie?

- Dokładnie nie wiem, skąd mam wiedzieć, panie władzo. Ale pewnie tylko jeden.

- To nie wy żeście go zamknęli?

-  Nie,  skąd,  ja  siedziałem  w  domu,  panie  władzo,  oglądałem  telewizję.  Posłyszałem,  że  ktoś

krzyczy, okno miałem otwarte, to się wychyliłem. To był jakiś młody człowiek, ale go nie widziałem,
stał w cieniu. Pytał, czy ja jestem dozorcą i czy mam telefon. Kiedy powiedziałem, że tak - on na to,
że zamknął w garażu złodzieja i żeby zadzwonić po milicję.

- Gdzie on jest, ten facet, co was zawiadomił? Znajomy jakiś, z bloku może? - Z naszego bloku

to nic i chyba go nie znam. Ale nie powiem na pewno. Stał w cieniu, nie widziałem go dobrze. Potem
zaraz gdzieś przepadł.

- Czyj to garaż?

- Takiego jednego starego mieszka u nas, w naszym domu. Tam nic nie ma.

- Jak to nic nie ma?

- No, tamten stary mówił, że nie ma samochodu, kiedyś parę lat temu miał takiego grata, potem

sprzedał. Nie widziałem, żeby jeździł. A jak nie ma samochodu, to co może być w takim garażu, nie?

- No, dobrze, zostańcie tutaj, nie podchodźcie bliżej.

Szybkie kroki tuż pod drzwiami garażu.

background image

-  No,  przyjacielu  -  glos  zza  drzwi.  -  Bez  numerów.  Nie  masz  żadnych  szans.  Otwieramy,  a  ty

wychodzisz, dobrze? Tylko bez cudów. Powoli, rączki na potylicy. Nie ma zabawy. Pamiętaj.

Drzwi otwierają się powoli, wychodzę z podniesionymi rękami. Milicjanci doskakują do mnie z

obydwu  stron,  silne  ręce  łapią  mnie,  po  chwili  czuję  już  kajdanki  lekko  uciskające  mnie  w
przegubach.

- No i tak, wpadliśmy - mówi powoli sierżant, uważnie mi się przyglądając. - Tak się to zawsze

kończy,  powtarzamy  do  znudzenia,  a  każdy  z  was  myśli,  że  jest  wyjątkowy,  akurat  on  jest  -  inny,
mądrzejszy  albo  sprytniejszy  i  że  jemu  się  uda,  ale  tak  naprawdę...  Nakradnie  i  nikt  go  nie  złapie,
odfrunie  gdzieś  i  uniknie  kary.  Zaraz,  zaraz,  ale  czy  myśmy  się  już  kiedyś  nie  spotkali  przy  tej
ciekawej robocie? Powiedz, przyjacielu, czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?

- Bardzo prawdopodobne - powiedziałem.

- Recydywka? Cholera, że też wam się chce w takie upały...

- Nie, nie recydywa. Mogliśmy się spotkać w innej sytuacji.

- No, czego szukaliśmy?

- Proszę o odwiezienie mnie do komendy. A przedtem może pan zajrzy do środka.

- A, jasne, przyjacielu, że zajrzę, nie musisz mnie uczyć, co mam robić. Byłeś sam?

- Sam, to znaczy...

- Jest tam ktoś jeszcze? - zapytał ostro. - No już, nie mamy czasu na rozmowy.

- Niech pan zobaczy.

- Coś mi się to wszystko nie podoba - powiedział przyglądając mi się uważnie, po czym zwrócił

się do kaprala: - Wyjmij pistolet i stój tu. Nie spuszczaj z niego oczu, ale stań tyłem do ściany, żeby
cię z tych krzaków... Ja pójdę do środka.

Wyjął pistolet z kabury, odbezpieczył go ł trzymając broń przed sobą, ostrożnie wsunął się do

garażu. Słychać było, jak potknął się o coś, szczęknęły uderzane blachy, wreszcie zagwizdał głośno.

- Ohoho - powiedział. - Takie sprawy.

Szybko  wybiegł  z  garażu,  wpadł  do  samochodu,  widziałem,  że  włączył  radiostację  i  rzucił  do

mikrofonu kilka słów. Wyszedł z samochodu, stanął obok mnie.

- Twoja robota? - zapytał.

- Nie.

background image

- Zawsze tak mówicie. Znałeś ją?

- Znałem. Wszystko powiem w komendzie.

- Jasne, wezwałem ich, przyjadą tu zaraz, zbadają, sfotografują... No, właź do samochodu. Nie

będziemy im przeszkadzali w robocie.

Po chwili znów usłyszałem daleką syrenę, nadjechały dwa radiowozy, sierżant powiedział coś

porucznikowi, który wyskoczył z pierwszego radiowozu, wsiadł do samochodu obok mnie, kapral był
już za kierownicą, szybko ruszyliśmy. Po niecałych dziesięciu minutach stanęliśmy przed budynkiem
komendy.  Wprowadzono  mnie  do  pokoju  oficera  dyżurnego;  był  to  porucznik,  siedział  tyłem  do
drzwi,  rozmawiał  przez  telefon.  Wreszcie  odłożył  słuchawkę,  odwrócił  się  i  odwracając  się
powiedział:

- Macie go?

Zaraz jednak poderwał się, podszedł do mnie.

- Grzegorz? - zapytał.

- Tak, zgadza się.

- To ty ją zabiłeś?

- Nie, nie ja. Chcę złożyć zeznania. Wszystko wyjaśnię.

- Oczywiście... Ale nie muszę ci chyba przypominać, że jeżeli to ty - jedyne wyjście przyznać

się jak najszybciej.

- To nie ja, naprawdę.

Wszedł major Szymański, zastępca komendanta.

- Co tu robisz? - zapytał mnie. - Przywitaj się z kolegą.

- Nie bardzo mogę - uniosłem przed sobą skute ręce. - Zaobrączkowali mnie twoi ludzie.

-  Dawajcie  go  do  mojego  pokoju,  sam  go  przesłucham  -  powiedział  major,  który  wreszcie

zorientował się w sytuacji.

- Musieliśmy przejrzeć twoje mieszkanie - powiedział Szymański.

- Prosiłem o to.

- Cóż, sprawa wygląda niewesoło, sam chyba się orientujesz. Dziewczyna, którą dobrze znałeś i

z  którą  wiązały  cię  bliskie  kontakty,  odeszła  od  ciebie,  przeżywałeś  to,  chciałeś,  żeby  wróciła,
wreszcie znajdujemy ją nieżywą w garażu, z twoim nożem w boku - i ciebie przy niej.

background image

- Ale dotknąłem jej ręki, była sztywna, stężenie pośmiertne występuje przecież...

-  Jasne,  dopiero  po  pewnym  czasie.  Ale  przecież  mogłeś  po  coś  wrócić.  Chociażby  po  nóż.

Ciekawe, jakie odciski będą na tym nożu. A dokładnie pamiętasz, jak to było, że bagnet został u niej?

-  Tak,  dokładnie,  jak  zeznałem.  Na  zakończenie  karnawału  poszliśmy  na  bal  maskowy.  Joanna

była przebrana za rozbójnika, wzięła nóż. Na balu się pokłóciliśmy, wróciła do siebie, zabrała torbę
z przebraniem. Potem właściwie zapomniałem o tym bagnecie, były ważniejsze sprawy...

- Ale wytłumacz mi, jak to możliwe, ·żebyś nie wiedział, gdzie ona mieszka? Czy to się trzyma

kupy?

- Nie, nie trzyma się.

-  Sam  widzisz.  Mówisz,  że  była  stewardesą.  Niestety,  nieprawda.  Ostatnio  nigdzie  nie

pracowała, nie wiadomo z czego się utrzymywała.

- A gdzie mieszkała? - zapytałem.

- W kawalerce wynajętej od kogoś, kto wyjechał za granicę. Czy przed historią z tym kluczem

nie zauważyłeś wokół siebie niczego dziwnego?

- Jeżeli nie liczyć historii z Joanną, to nic.

- A gdzie ty ją właściwie poznałeś?

- W pociągu, w październiku ubiegłego roku. Wracała od rodziny. To znaczy mówiła, że wraca.

Już sam nie wiem, co było prawdą i czy w ogóle coś było prawdą z tego, co mówiła.

- Rozstaliście się prawie dwa miesiące temu i potem nie widziałeś już jej, tak? A nie szukałeś

kontaktu z nią?

- Szukałem. Podała mi jakiś adres prosząc, bym z niego nie korzystał. Kiedy odeszła, poszedłem

tam. Okazało się, że nie mieszka w tym domu od grudnia ubiegłego roku.

- To znaczy kiedy podawała ci adres, jeszcze tam mieszkała?

- Tak, podawała mi go w listopadzie.

- Pamiętasz go? To może być bardzo ważne.

- Oczywiście. Zimna 12, mieszkania 64. Wynajmowała jeden z dwóch pokoi, właścicielką jest

emerytowana nauczycielka. Joanna wyprowadziła się stamtąd nagle, chociaż miała zapłacone za trzy
miesiące z góry. Nie żądała zwrotu pieniędzy i nie powiedziała, dokąd się wyprowadza. Ta kobieta
pytała ją, co ma mówić, jeżeliby ktoś szukał kontaktu z Joanną - Joanna oświadczyła, że wyjeżdża z
Warszawy.

background image

- Dobrze, jest jeszcze wiele spraw do wyjaśnienia w tej dziwnej historii. Cholernie bym chciał,

żeby się okazało, ze jesteś czysty jak łza. Ale do tego czasu...

- Wiem, zamieszkam w tak zwanym dołku.

- Niestety. A o twoich najbliższych losach zadecyduje chyba pojutrze prokurator.

Oddałem  swoje  rzeczy  do  depozytu,  łącznie  ze  sznurowadłami,  powędrowałem  na  dół.

Poprosiłem  majora,  żeby  po  starej  znajomości  pozwolił  mi  zostawić  zegarek.  Sierżant  z  aresztu,
pomimo  że  też  znal  mnie  z  widzenia,  nieufnie  obejrzał  zegarek  ze  wszystkich  stron,  opukał  go,
wreszcie niechętnie mi go oddal.

Drzwi  celi  zamknęły  się  za  mną  z  trzaskiem.  Położyłem  się  na  drewnianym  podwyższeniu,

przykryłem się kocem. Byłem dziwnie spokojny, przez dłuższą chwilę nie myślałem o niczym, potem,
automatycznie jakoś, zacząłem myśleć o starych sprawach, o ludziach, których musiałem dziś spotkać,
a których nie widziałem przeszło trzy lata.

Po  skończeniu  technikum  pracowałem  przez  rok,  nie  dostałem  się  na  politechnikę.  Na  wiosnę

wzięto mnie do wojska, gdzie odsłużyłem swoje dwa lata. Służyłem w WSW, po zakończeniu służby
zaproponowano mi pracę w milicji. Zgodziłem się; trochę jeździłem radiowozami, potem skierowano
mnie do wydziału dochodzeniowego. Wiązało się to z  trudnościami  kadrowymi  wynikłymi  wskutek
przedłużającej się epidemii grypy. Radziłem sobie dobrze, więc już zostałem przy dochodzeniach, po
pewnym  czasie  wytypowano  mnie  do  szkoły  MO  w  Szczytnie.  Ukończyłem  ją  i  wróciłem  do
Warszawy.

Wkrótce potem poznałem Grażynę, kilka miesięcy znajomości, ślub; po roku dziecko - Robert.

Dostałem  się  na  Studium  Zaoczne  wydziału  prawa;  praca  wyczerpująca  i  nie  bardzo  wymierna  W
godzinach, dom, studia. Byłem ciągle zmęczony, nawet na wakacje brałem ze sobą książki. Roberta
wysłaliśmy do rodziców Grażyny, którzy mieszkali w Karpaczu. Ja byłem stale zajęty, Grażyna poza
pracą biurową nie miała żadnych zainteresowań, coraz częściej powtarzały się sceny, wykrzykiwała,
że  marnuje  młodość,  że  jej  koleżanki  chodzą  do  kin,  teatrów,  nocnych  lokali,  że  ona  ma  dość  tego
wszystkiego.  Uspokajałem  ją,  że  kiedy  skończę  studia,  będzie  nam  lżej,  brakowało  mi  już  tylko
niecałych trzech semestrów. Grażyna mówiła, że skończę studia i zacznę znów zajmować się czymś,
co nie będzie związane z nią - prosiłem, żeby sprowadziła Roberta, sądziłem, że opieka nad małym
wypełni jej tę pustkę domową, którą odczuwała.

Nie  doszliśmy  do  porozumienia,  postawiła  wreszcie  warunek  -  ona  albo  studia  i  praca  w

milicji. Uważam, że nie wolno stawiać takich warunków, jeżeli przyjmuje się je - pojawiają się inne,
coraz  to  nowe.  Rozstaliśmy  się;  szybko  uzyskaliśmy  rozwód.  Grażyna  przeprowadziła  się  do
Wrocławia, gdzie po kilku miesiącach wyszła powtórnie za mąż. Starałem się, żeby Robert wrócił do
mnie,  ale  nic  z  tego  nie  wyszło;  sąd  przyznał  jej  opiekę  nad  dzieckiem.  Ja  miałem  tylko  prawo
widywać chłopca.

Te  sprawy  zupełnie  mnie  rozbiły.  Niestety  -  ucierpiała  na  tym  również  praca.  Poprzednio

stawiany  byłem  za  wzór,  teraz  mnie  samemu  przydałyby  się  dobre  wzory.  Zaczęły  zdarzać  się
przypadki,  że  zapominałem  o  czymś  ważnym.  Szymański,  który  był  wtedy  moim  naczelnikiem,

background image

przeprowadził  ze  mną  kilka  „poważnych  rozmów”  w  rodzaju:  „Chłopic,  weź  się  w  garść,  nie  ty
pierwszy  i  nie  ostatni  masz  kłopoty  osobiste,  zaglądanie  do  kieliszka  nic  jest  wyjściem  mającym
jakąś  perspektywę,  słowem:  zaciśnij  zęby  i  spróbuj  skoncentrować  się  na  pracy,  zapracuj  się  do
upadłego, może o wszystkim zapomnisz.”

Przyrzekłem powalczyć ze swoimi słabościami, ale w żaden sposób nie potrafiłem wypędzić z

głowy niewesołych myśli, ciągle byłem rozkojarzony, kiedyś wezwałem ludzi na dzień, na który sam
byłem  wezwany  do  sądu,  świadkowie  czekali,  słusznie  poskarżyli  się  komendantowi.  Wreszcie
zdarzyła się ta historia z grypsem... Zupełnie mnie załamała, powiedziałem sobie, że to był dla mnie
ostateczny dowód, że nie sprawdzam się w tej pracy i powinienem zająć się czymś spokojniejszym.

Nikt nie zamierzał mnie dyscyplinarnie zwolnić, jednak komendant wezwał mnie i oświadczył,

że  i  dla  mnie,  i  „dla  służby”,  lepiej  będzie,  jeżeli  zostanę  czasowo  przeniesiony  do  innych  zajęć,
mniej wyczerpujących psychicznie, zaproponował mi pracę w komórce zajmującej się statystyką.

To  były  półśrodki,  a  ja  postanowiłem  zachować  się  jak  prawdziwy  mężczyzna.  Jeżeli  nic

potrafię robić tego, od czego tu jestem, a zgadzałem się w tym względzie ze zwierzchnikami, nie ma
co się oszukiwać i rozczulać nad sobą. Po prostu trzeba odejść.

Zwolniłem się ze służby, podjąłem pracę w biurze. Skończyłem studia, awansowałem, dostałem

podwyżkę.  Zacząłem  żyć  jak  przeciętny  obywatel  i  wcale  nie  było  mi  z  tym  źle  -  i  takie  życie  ma
swoje dobre strony. Mundur i broń oddałem trzy lata temu. Teraz sam znalazłem się w jednej z tych
cel, w których kiedyś przebywali „moi” podejrzani. Jestem tu i nie wiadomo, jakie będą moje dalsze
losy. Nie wiem, co zostało dla mnie przygotowane, jakie poszlaki świadczące o tym, że to ja, w szale
zazdrości, zabiłem Joannę.

Noc, dochodzi dwunasta. Czuję się bardzo zmęczony, kładę się, wreszcie zasypiam, skulony na

drewnianym podeście.

Na rękojeści bagnetu były odciski palców Joanny i moje. Wokół mnie robiło sie coraz goręcej,

ratunek  nadszedł  jednak  szybko  -  z  prosektorium.  Lekarze  -  ten,  który  był  na  miejscu  znalezienia
zwłok  i  dokonujący  sekcji  -  orzekli,  że  śmierć  nastąpiła  między  siódmą  a  dwunastą  w  dniu,  kiedy
zostałem zatrzymany.

Około  południa  odwieziono  mnie  do  Komendy  Miasta,  sprawę  zabójstwa  Joanny  Otrzymał  do

prowadzenia  znany  mi  z  widzenia  kapitan.  Przesłuchiwał  mnie  szczegółowo,  w  trakcie  tego
przesłuchania zorientowałem się, że się interesuje godzinami od siódmej do dwunastej.

- Kiedy zaczynacie pracę? - zapytał.

- O wpół do dziewiątej.

- A  mieszkacie  sami,  tak?  Czy  ktoś  was  widział  w  godzinach  między  siódmą  a  ósmą  rano  na

przykład?

- Czy to jest bardzo ważne? - uniosłem się.

background image

- Odpowiedzcie na pytanie. Czy ktoś was widział, a jeżeli tak - gdzie to było.

- Widziano mnie - odparłem i zrozumiałem, że sytuacja zmienia się na moją korzyść. - Wróciłem

z urlopu, czekały na mnie zaległości. U nas sprzątaczki sprzątają biuro rano, tak im jest wygodniej.
Pamiętałem  o  tym,  wiedziałem,  że  biuro  będzie  otwarte.  Przyszedłem  przed  wpół  do  siódmej.
Obydwie  sprzątaczki  mnie  widziały,  rozmawiałem  z  nimi.  A  wyszły,  kiedy  przychodzili  pierwsi
pracownicy.

Jeszcze  raz  powędrowałem  na  dół,  ale  po  dwóch  godzinach  mnie  zwolniono.  Kapitan

powiedział,  że  sprzątaczki  potwierdziły  moje  alibi,  w  związku  z  czym  mogę  jechać  do  domu,  nie
wolno mi jednak opuszczać miejsca zamieszkania bez powiadomienia go o tym.

Ładnie  przygotowana  sprawa  -  myślałem.  -  Ale  w  siatce  na  mnie  była  dziura.  Wszystko

przewidziano:  że  pojadę  na  Błękitną,  że  odnajdę  ten  garaż  i  wejdę  tam.  Pian  zniszczyła  moja
pracowitość,  której  nie  przewidzieli.  Wypływają  z  tego  niesłychanie  konstruktywne  wnioski:
pracowitość przynosi korzyści, jakich nie można przewidzieć nawet przy najbujniejszej wyobraźni.

Następnego  dnia  kapitan  złożył  mi  wizytę  w  mieszkaniu.  Rozglądał  się  ciekawie  dookoła;

wiedziałem,  że  wiele  mu  brakuje  w  protokołach  moich  przesłuchań.  Dotychczas  moja  znajomość  z
Joanną była jakby na dalszym planie, przede wszystkim chodziło o dwa ostatnie dni, a właściwie o
jeden,  ten,  kiedy  zginęła  Joanna.  Teraz  wracaliśmy  coraz  dalej;  cofaliśmy  się  dzień  po  dniu:
przypominałem  sobie  najdrobniejsze  szczegóły,  jej  stroje,  ulubione  powiedzonka,  miejsca,  gdzie
lubiła chodzić, ludzi, o których wspominała w rozmowach.

Wiedziałem,  że  to  wszystko  jest  potrzebne,  że  właśnie  może  od  jednego  z  tych  pozornie

pozbawionych znaczenia szczegółów rozpocznie się mozolna droga ku prawdzie.

- Co wiemy? - zapytał podpułkownik Jańczak.

- Niby sporo, ale niewiele z tego na razie wynika - powiedział kapitan Krzemień. - Nie wiemy,

dlaczego  zginęła  Joanna  Dolińska,  i  nie  wiemy,  kto  ją  zabił.  Nie  wiemy,  z  czego  utrzymywała  się
przez  ostatni  rok,  nie  złapaliśmy  jej  kontaktów.  Zabito  ją  prawdopodobnie  w  tym  garażu,  ślady  na
szyi wskazują, że była duszona, ale śmierć nastąpiła w wyniku pchnięcia nożem.

- Czyj to jest w końcu garaż?

- Jana Trzeciaka, starszego pana, który mieszka w domu przy Błękitnej 18.

- Zaraz, ale tam chyba nie było żadnego samochodu w garażu?

- Nie było. Stare części samochodowe, blachy, rupiecie. Trzeciak miał wiekowego Mercedesa,

ale go sprzedał przed paroma laty, a garaż wynajął właścicielowi warsztatu samochodowego. Trzy
lata temu samochodziarz popełnił samobójstwo...

- Więc druga śmierć związana z tym garażem? Wydostaliście akta tamtej sprawy?

- Nagły zgon Karola Wierzbickiego? Tak, mam je ze sobą. Umorzone z powodu nie stwierdzenia

background image

przestępstwa.  Jeszcze  raz  dokładnie  to  przejrzałem,  sprawa  wydaje  się  oczywista.  Facetowi
wyraźnie pomieszało się w głowie, chodził i mówił, że jest grzesznikiem, nie zdoła odkupić swoich
win...  Powiesił  się  na  pasku  we  własnym  zamkniętym  od  wewnątrz  na  łańcuch  mieszkaniu,  sekcja
wykazała śmierć wskutek zerwania rdzenia pacierzowego.

- A co z garażem?

-  Do  zakończenia  dochodzenia  był  zaplombowany,  polem  oczywiście  przekazano  klucze

Trzeciakowi. Od tego czasu nikomu już nic wynajął tego garażu.

- Ciekawe, a czynsz za garaż płacił?

- Tak, na bieżąco.

- Z czego utrzymuje się pan Trzeciak?

- Ma dwa tysiące złotych emerytury, poza tym dostaje jakieś paczki od rodziny z zagranicy.

- I co on na to wszystko? Zwłoki w jego garażu, garaż stoi pusty przez trzy lata...

-  Z  nim  prawie  że  nie  ma  kontaktu.  Był  na  leczeniu  w  szpitalu  psychiatrycznym,  chwilami

zupełnie przytomny, rzeczowo odpowiada, nagle wszystko się urywa, zaczyna mówić od rzeczy, wola
kogoś, chce uciekać...

- Udaje czy rzeczywiście, jak myślicie?

- Kto go tam wie, może trochę udaje.

- No a jak w tej całej historii widzicie naszego byłego człowieka?

- Ziębę? Ktoś chce go za wszelką cenę wrobić w morderstwo. Dal się podejść.

- A wy co zrobilibyście w takiej sytuacji?

- Kto wie, może to samo co on? Z początku wyglądało to na jakiś dowcip. Zresztą w tej chwili

niczego nie da się wykluczyć.

- Zaraz, a to co za notatka?

-  Komuś  się  nie  podobały  plomby  na  garażu.  Uważał,  że  są  jakby  naruszone...  Ale  żadnych

śladów włamania, pewnie dzieci albo chuliganeria, tak zresztą pisze ten funkcjonariusz w notatce.

- Nie bardzo mi się podoba ten garaż. Co mówi dozorca, kto tam przychodził?

- Właśnie niewiele mówi. Garaże są oddalone od domu, ukryte za drzewami.

On tam rzadko bywa. Właściwie nic nie potrafił na ich temat powiedzieć.

background image

- A Trzeciak oczywiście o niczym nie wie? - zapytał podpułkownik.

- Twierdzi, że nie używa garażu, a nie wynajął go dlatego, że nie ma do tego głowy. Ostatni raz

był w swoim garażu parę miesięcy temu, klucz ma w domu, nikomu go nie daje, a zwrócono mu len
klucz po zakończeniu postępowania w sprawie samobójstwa Wierzbickiego.

- Pchnijcie wreszcie to śledztwo, bo już minęło kilka dni, a ciągle stoimy w miejscu.

- Maszyna jest w pełnym ruchu. -

-  Jutro  oczekuję  jakichś  nowin,  które  rzuciłyby  więcej  Światła  na  całą  sprawę  -  zakończył

podpułkownik.

Dozorca  był  tęgim,  około  sześćdziesięcioletnim  mężczyzną.  Na  pytania  odpowiadał  szybko,

nieco jąkając się ze zdenerwowania; Krzemień zauważył, że trzęsą mu się ręce.

- Naprawdę nic nie mogę powiedzieć o tym człowieku - powtarzał. - Jak to oni wszyscy teraz,

ledwie da się rozróżnić. A ciemno już było... Przyleciał do mojego okna, zobaczyłem, że stoi z boku,
powiedział,  że  jest  zamknięty  złodziej  w  garażu,  to  wróciłem  do  telefonu...  A  jak  wyszedłem  na
podwórze, to już go nie było.

- Poznałby go pan?

- Czy ja wiem? Tak z bliska to go nie widziałem, stał w cieniu. Wysoki, włosy długie, młody...

- Ile mógł mieć lat?

-  Młody,  czy  ja  wiem,  dwadzieścia  pięć,  może  więcej,  może  mniej...  Jak  się  tak  człowieka

widzi krótko i po ciemku...

- Mówił o złodzieju czy o złodziejach?

- Chyba mówił: złodziej, znaczy jeden... Tak, na pewno.

- A skąd ten obcy wiedział, że to złodziej, a nie właściciel?

- Tak dokładnie to wtedy nie pomyślałem, ale potem... Spodziewałem się, że wyłamane drzwi,

oberwana  kłódka  czy  coś  takiego...  A  jak  przybiegłem  na  miejsce,  widzę  -  drzwi  otworzone
kluczem... Ale jakoś nie pomyślałem,.. To rzeczywiście dziwne, bo jeżeli obcy widzi, że ktoś otwiera
z klucza, w dodatku po ciemku...

- Tego, co był zamknięty - widzieliście przedtem?

- Chyba nie, ale głowy nie dam.

- Trzeciak używał garażu, chodził tam?

background image

-  Po  co  on  by  tam  chodził,  panie  władzo.  On  w  ogóle  niewiele  wychodzi  z  domu.  Mogę  się

mylić, ale wygląda, jakby się czegoś bał.

- Teraz, po znalezieniu zwłok w jego garażu?

- Nie, chyba jeszcze przedtem - powiedział dozorca po chwilowym namyśle. - Tak. I przedtem

też.  A  teraz  to  chyba  wcale  nie  wychodzi,  widziałem  go  raz,  jak  niósł  wielką  torbę  z  zakupami,
ledwie  sobie  radził,  bo  to  przecież  starszy  człowiek. A  prawie  biegł,  chociaż  ta  torba  ciągnęła  go
nieźle do ziemi.

Dzwonek przy drzwiach Trzeciaka był zepsuty, kapitan długo stukał. Wreszcie dały się słyszeć

powolne, człapiące kroki, które zatrzymały się tuż przy drzwiach.

- Kto tam? - usłyszał Krzemień słaby głos.

- Milicja! - powiedział.

Szczęknął zamek i drzwi powoli zaczęły się uchylać, były jednak zabezpieczone łańcuchem, w

szparze ukazała się twarz starca.

-  Ach,  to  pan  -  mruknął  i  zdjął  łańcuch.  -  Chce  pan  jeszcze  czegoś  ode  mnie?  Ja  wszystko

powiedziałem.

- Jeszcze kilka pytań. Weszli do mrocznego, dusznego pokoju, zagraconego starymi sprzętami.

- Jak pan opłaca czynsz za mieszkanie? - zapytał Krzemień.

-  Przecież...  przecież  zwyczajnie...  Mam  taką  książeczkę  i  zaraz,  jak  dostaję  rentę,  wypisuję

odcinek...

- Czy mógłby mi pan pokazać tę książeczkę?

- Ale ja z niczym nie zalegam, zaraz jak otrzymuję rentę...

- W porządku, chciałbym ją jednak zobaczyć.

Trzeciak  długo  szperał  w  żaluzjowej  szafie,  przy  każdym  jego  ruchu  wydobywał  się  stamtąd

kurz. Dwa razy odwracał się i mówił, że pewnie nie znajdzie, ale usłyszał, że musi szukać do skutku.
Wreszcie podał kapitanowi książeczkę wpłat. -

- Chyba czegoś tu brakuje - zauważył kapitan po chwili.

- Czego, przecież wszystko na bieżąco... - powtarzał Trzeciak.

- Nie ma opłat za garaż. Ile wynosi czynsz za mieszkanie?

- Niecałe dwieście - powiedział cicho Trzeciak.

background image

- A za garaż płaci się dodatkowo.

- Ale ja nie zalegam...

- Wiem, sprawdzałem. A w jaki sposób zapłacił pan za garaż?

- Z góry. Zresztą nie wiem, nic nie wiem, kim pan jest, ja nic nie wiem, nie wiem - powtarzał.

W administracji osiedla kapitan odszukał odcinki wpłat za garaż. Było ich kilkanaście, płacono

jednocześnie czynsz za trzy - cztery miesiące. Wrócił na ulicę Błękitną, wszedł na klatkę schodową,
ale  po  namyśle  skierował  się  do  garaży.  Otworzył  garaż  Trzeciaka  i  uważnie  oglądał  wszystko,  co
tam było, stare rupiecie opisane już w protokole znajdującym się w aktach sprawy, podłogę, ściany,
dach. Potem jeszcze raz poszedł do mieszkania Trzeciaka.

- Czy garaż był remontowany w ostatnim czasie?

- Ja nic nie remontowałem. Ja tam nic bywam.

- Czy nie były wstawiane nowe cegły? No, do tej zewnętrznej ściany?

- Nie, ja nic nie wiem. Nic nie wiem. Nie pamiętam. Jestem zmęczony.

- To nie pan pisał, prawda? - Krzemień wyjął odcinki wpłat czynszu za garaż.

- Ja nic nie wiem! - krzyknął Trzeciak. - Niech pan idzie, oni...

Urwał i nie powiedział nic więcej, nie odezwał się. Na nic nie reagował, siedział nieruchomo,

wpatrzony w jeden punkt.

Wywiadowca  Piotr  Danielak  wczesnym  rankiem  wrócił  z  podróży  służbowej.  Natychmiast

znalazł się w pokoju kapitana Krzemienia.

- Coś mam - powiedział, zanim zdążył usiąść. - Odnalazłem pod Krakowem ciotkę tej Joasi.

- No i czego się dowiedziałeś?

-  Dziewczyna  odwiedziła  ją  niedawno,  to  znaczy  kilka  dni  temu  -  Danielak  usiadł  wygodniej,

twarz  miał  zmęczoną,  ale  ruchy  energiczne,  oczy  żywo  błyszczały.  -  Pobyła  tym  razem  krótko,
poprzednio wpadła na dłużej, ale to prawie dwa miesiące temu. Wtedy mówiła, że prawdopodobnie
wyjdzie za mąż, humor miała... Została na tydzień. Tym razem przyjechała, żeby pożyczyć od ciotki
pieniądze,  powiedziała,  że  będzie  musiała  natychmiast  wyjechać.  Ciotka  dala  jej  to,  co  miała,  trzy
tysiące pięćset złotych. Dziewczyna zaraz poszła.

- Ta ciotka to jej najbliższa rodzina?

- Tak, rodzice nic żyją, bracia ojca za granicą...

background image

- Ciotka pytała, co to wszystko znaczy, ten pośpiech, konieczność nagłego wyjazdu?

-  Pytała,  ale  dziewczyna  powiedziała,  że  sytuacja  się  niedługo  wyjaśni  i  wtedy  opowie  jej

wszystko po kolei. Zabrałem stamtąd rzeczy dziewczyny: jakieś listy, fotografie, zapiski...

- Masz to tu? Dawaj.

Danielak położył na biurku grubą, wypchaną kopertę.

- Kiedy to zostawiła, pytałeś?

- Oczywiście. Teraz, kilka dni temu. Czegoś się obawiała, to jasne.

- Jak odszukałeś tę ciotkę?

-  Wystarczyło  to,  co  powiedziała  nam  poprzednia  gospodyni  Dolińskiej,  że  znalazła  w  jej

pokoju bilet do Kazimierzy Wielkiej. Pojechałem tam z fotografią zajęło mi to dwie godziny, licząc
od opuszczenia autobusu.

Kapitan otworzył kopertę, wysypał na biurko jej zawartość. Listów była kilkanaście, najstarsze

od jakiegoś Michała, coraz bardziej rozpaczliwe, nie może żyć bez niej, świat stracił cały swój urok,
nie  ma  po  co  wstawać  rano  i  tak  dalej,  kilka  listów  od  ciotki,  wreszcie  jeden,  podpisany  literami
„Nes”, nad którym kapitan zatrzymał się najdłużej. Nes pisał:

Przepowiadałaś mi, że tak skończą i nie myliłaś się. Za rzadko Cię słuchałem, wydawało mi

się  zawsze,  że  sam  wiem,  co  powinienem  robić  i  niepotrzebne  mi  są  żadne  rady.  Stało  się,  ale
czuję, że nie zdarzyła się tragedia, może wbrew pozorom wszystko to wyjdzie mi na dobre. Wiele
rzeczy  zrozumiałem  tutaj,  nigdy  nie  miałem  tyle  czasu  na  myślenie.  Tym  razem  koniec  ze
wszystkim,  naprawdę  koniec.  Postaraj  się  mnie  zrozumieć,  może  właśnie  czegoś  takiego  było  mi
trzeba, żeby zbudować ścianę między swoją przeszłością a dalszym życiem, żeby móc potem zacząć
naprawdę  od  nowa  i  zupełnie  inaczej.  Wierzę,  że  zrozumiesz  mnie  i  poczekasz  na  mnie,
przebaczysz  mi,  przekonasz  się,  że  warto.  Czas  płynie  bardzo  szybko,  nie  będziesz  musiała
pracować, ucz się języków, zrób prawo jazdy, pomyśl o powrocie na studia. Załatw dalej, jak cię
prosiłem, z tym garażem. I jeszcze jedno ważne. Zaopiekuj się szarą kopertą, którą ci dałem przy
ostatnim spotkaniu. Są tam ważne papiery, moje jedyne rodzinne pamiątki, będą miały znaczenie,
bo po tym wszystkim zacznę walczyć o spadek, który mi się należy, a którego chcą mnie pozbawić.
Kocham cię coraz mocniej. Przepraszam, nie będę pisał często.

- Co o tym sądzisz? - zapytał kapitan.

- List pisany z kryminału. Czytałem niejeden taki list.

- Właściwie nie ma żadnych danych. Daty, miejscowości. Poza tym co to za litery: Nes?

- Na listach z więzienia jest zwykle adnotacja o ocenzurowaniu. Tu nie ma nic takiego.

- A  tutaj?  -  kapitan  przejechał  palcem  po  górnym,  nierównym  brzegu  kartki.  Nie  uważasz,  że

background image

było  tu  trochę  więcej  papieru  i  obcięto  go?  A  zwykle  tam,  na  górze  mamy  datę,  miejscowość,
adnotację o cenzurze.

- W tej sytuacji niewiele chyba da się odtworzyć - westchnął Danielak.

- Pomyślimy - powiedział powoli kapitan.

Oglądali  fotografie;  przeważnie  była  na  nich  Dolińska,  kilka  zdjęć  z  jakichś  wczasów  czy

wycieczki,  podobizna  smutnego  Zięby,  dwie  dziewczyny.  Nigdzie  -  ani  w  mieszkaniu,  które  Joanna
ostatnio wynajmowała, ani u ciotki, ani też przy zwłokach - nie znaleziono żadnego adresu, żadnego
numeru telefonu.

- Nes - powtarzał kapitan, kiedy został sam w pokoju. - Cholera, z niczym mi się to nie kojarzy,

zupełnie.

Młody milicjant prężył się w drzwiach.

- Kapral Jasiński z meldunkiem - wyrecytował.

- Chodźcie tu, bez tych ceregieli, nie jestem marszałkiem - uśmiechnął się kapitan. - Mówcie, co

jest?

-  Było  włamanie  do  zaplombowanego  mieszkania  Dolińskiej  -  powiedział  kapral.  -  Zerwane

plomby,  drzwi  otwarte  pewnie  jakimś  dopasowanym  kluczem,  w  mieszkaniu  nieład,  ktoś  czegoś
szukał.

- Nikt nic nie spostrzegł? Dozorca, sąsiedzi?

- Nie.

- Czy coś zginęło? Zresztą skąd możecie wiedzieć...

Po kilkunastu minutach kapitan był już w mieszkaniu, do którego cię włamano. Poprzednio nie

sporządzono  protokołu  oględzin  mieszkania,  tylko  je  dokładnie  przeszukano,  zresztą  bez  większych
rezultatów.

Kapitan  usiłował  odtworzyć  sobie  w  pamięci  wygląd  mieszkania  sprzed  kilku  dni,  wolno

chodził  po  pokoju.  Jeden  z  techników  wyjął  zamek  z  drzwi,  żeby  oddać  go  do  ekspertyzy,  drugi
posypywał sprzęty argentoratem, poszukując odcisków linii papilarnych.

Kapitan odnosił niejasne wrażenie, że czegoś brakuje na komodzie. Już tylko chwila namysłu i

wiedział:  poprzednio  stała  tam  fotografia  Zięby,  teraz  to  miejsce  było  puste.  Przejrzeli  jeszcze  raz
mieszkanie, zdjęcia nigdzie nie znaleźli.

Przerzucając  rzeczy  w  szafie  kapitan  przypomniał  sobie,  że  leżał  lam  jaskrawożółty  sweter  z

grubej wełny. I swetra też nie było, natomiast inne swetry i eleganckie bluzki pozostały na miejscu.

background image

Zatelefonował do porucznika Kowalczyka, którego przydzielono mu do pomocy w prowadzeniu

śledztwa, polecił niezwłocznie odszukać Ziębę i dowiedzieć się od niego, czy miał żółty sweter i czy
ma go obecnie.

Świadomość,  że  Joanna  naprawdę  nie  żyje,  dotarła  do  mnie  dopiero  po  dwóch  czy  trzech

dniach.  Przedtem  niby  pogodziłem  się  z  tym,  że  nic  będziemy  razem,  jednak  to  było  coś  zupełnie
innego. Nie musiałem się do tego przyznawać, ale gdzieś głęboko pozostała we mnie Jakaś nadzieja,
ślad nadziei, że któryś z nadchodzących dni przyniesie zmianę i znów będziemy razem.

Teraz  wszystko  było  przesądzone,  nigdy  już  nie  zobaczę  Joanny,  nie  usłyszę  jej  śmiechu.

Pozostała pustka, której nie potrafiłem wypełnić. Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, po pracy
włóczyłem się po mieście, sam chodziłem do kina, odwiedzałem znajomych, ale nie miałem chęci do
rozmów,  siedziałem  więc  w  milczeniu,  szybko  wychodziłem,  znów  łażenie  po  ulicach,  ludzie,
wystawy sklepów, samochody; nic mnie nie interesowało, rozgrywało się jakby za szybą.

Przywędrował  do  mnie  jakiś  chłopak,  przedstawił  się,  że  jest  z  milicji  i  przysyła  go  kapitan

Krzemień. Wiedziałem, że jeszcze będę im wielokrotnie potrzebny do różnych spraw. Ale tym razem
nawet ja byłem zaskoczony.

- Czy ma pan albo miał żółty sweter?

- Co takiego? Żółty sweter?

- Tak, zgadza się.

- Miałem, ale nie wiem, czemu to...

- I co się stało z tym swetrem?

- Pożyczyłem go Joannie - powiedziałem. - Potrzebowała go w zimie.

- I nie oddała panu tego swetra?

- Jakoś nie pomyśleliśmy o tym.

- Jest pan pewny, że nie zwróciła go?

-  Chyba  nie,  ale  głowy  bym  nie  dał...  Wie  pan,  po  tym  wszystkim  nie  bardzo  jeszcze

przyszedłem do siebie.

- Może pan sprawdzi...

- Mogę sprawdzić.

Przejrzałem rzeczy w szafie, swetra nie było. Bez przekonania zajrzałem do komody i znalazłem

w  niej  sweter.  Kładłem  tam  zwykle  tylko  bieliznę,  więc  zdziwiło  mnie  to  trochę,  ale  w  końcu
wszystko  jest  możliwe,  człowiek  starzeje  się,  pamięć  zaczyna  zawodzić.  -  Więc  jednak  jest  -

background image

uśmiechnął się chłopak.

- Jest... - powiedziałem speszony. - A byłem zupełnie przekonany, że...

- Poza tym wszystko w porządku?

- Co pan ma na myśli?

- No tu, w pańskim mieszkaniu. Nie zauważył pan niczego dziwnego?

- Nie, ale nie przeglądałem rzeczy, nie miałem powodu... Dlaczego pan pyta?

Sięgnąłem  do  szuflady  po  nową  paczkę  papierosów.  Od  szarpnięcia  zsunęło  się  wieko

tekturowego  pudelka,  w  którym  trzymałem  fotografie.  Chciałem  już  nasunąć  je  z  powrotem,  ale
zatrzymałem  się  w  pól  ruchu.  Wyjąłem  stamtąd  swoje  pocztówkowe  zdjęcie  z  niedowierzaniem
odwróciłem je i na białej stronie przeczytałem: Joannie, którą kocham - Grzegorz.

Tu  byłem  zupełnie  pewny:  tę  fotografię  dałem  Joannie  w  przeddzień  Sylwestra  i  z  całą

pewnością nie odebrałem jej.

- Jednak coś nic w porządku? - zapytał.

-  Tak,  tę  fotografię  dałem  Dolińskiej,  a  ona  mi  jej  nie  zwróciła.  Nie  mam  pojęcia,  skąd  się

mogła tu znaleźć.

- A jak pan teraz widzi sprawę swetra?

- No tak, ta sama historia.

- A wnioski?

- Czy coś się stało? - zapytałem. - Może mi pan powiedzieć, co zaszło?

-  Dokonano  włamania  do  mieszkania,  w  którym  ostatnio  mieszkała  Dolińska.  Nie  zginęło

prawdopodobnie nic poza tymi rzeczami: swetrem i fotografią.

- Więc podejrzewacie, że ja...

-  Ja  nie  jestem  od  podejrzewania  -  przerwał  mi.  -  Wykonuję  polecenia  służbowe. A  co  pan  o

tym wszystkim sądzi?

- Dla mnie jest jedno wytłumaczenie tej dziwnej sytuacji. Ktoś był tu i podrzucił te przedmioty.

- A Dolińska miała pańskie klucze?

-  Kiedyś  miała,  ale  zwróciła  mi  je,  kiedy  rozstawaliśmy  się.  Poza  tym  nikt  nic  ma  kluczy  do

mojego mieszkania, a żadnych śladów włamania nie dostrzegłem. Zamki, nie wiem, czy pan zwrócił

background image

uwagę, mam skomplikowane i tak zwana „pasówka” raczej nie wchodzi w rachubę.

-  Zatem  ktoś  zdobył  klucze  od  pańskiego  mieszkania,  chociaż  właściwie  nie  miał  możliwości

dotarcia do nich.

- No i ciągle ten ktoś chce was przekonać, że jednak ja jestem mordercą.

- Na to wyglądu.

- Chciałem panu zadać prywatne pytanie, można?

- Oczywiście - uśmiechnął się.

- Zna pan sprawę?

- Tak. Chce pan wiedzieć, czy dałbym się przekonać, że pan w tym maczał palce? Dla mnie to

wszystko szyte jest zbyt grubymi nićmi. Ale to mój prywatny pogląd. Co to jeszcze chciałem?... Aha,
kapitan prosił, żeby się pan do niego pofatygował za godzinę.

Kapitan czekał na mnie. Nie zadawał już żadnych pytań, zorientowałem się, że to on ma mi coś

do przekazania, byłem ciekaw, co.

-  Po  tych  ostatnich  wydarzeniach  -  powiedział  wreszcie  po  kilku  zdawkowych  słowach

przywitania - zastanawialiśmy się z pułkownikiem nad pańską rolą w całej historii i jako do byłego
kolegi będziemy mieli do pana prośbę. Chcielibyśmy, żeby pan nam pomógł.

- Ja? Ale w jaki sposób?

- Z pewnością w pana przeszłości jest coś, co pana łączy z tą sprawą. Oczywiście nie mówię o

znajomości z Dolińską. Jest z pewnością coś, czego pan nam jeszcze nie powiedział, a co może nam
pomóc rozwikłać zagadkę. Poza tym nie chciałbym pana straszyć, ale chyba sam się pan zorientował,
że  może  panu  grozić  poważne  niebezpieczeństwo.  Za  tą  sprawą  stoją  przecież  ludzie,  którzy  nie
wahają się nawet przed popełnieniem morderstwa. Proszę więc uważać na siebie i - jak już mówiłem
starać się przypomnieć sobie coś z pańskiego życia, co ma związek z tym, co się teraz wokół pana
dzieje;  jesteśmy  przekonani,  że  coś  takiego  było.  I  -  choć  to  nie  najbardziej  zgodne  z  przepisami  -
pułkownik  postanowił  udostępnić  panu  akta  śledztwa.  Bez  tego  nic  wiem,  czy  zdołałby  pan  coś
wymyślić.

- Dziękuję bardzo - powiedziałem. - Wyjść z tego cało to przecież mój największy interes.

Wracając  z  komendy,  pieszo  przeszedłem  przez  plac  Dzierżyńskiego,  Saski  Ogród  i  minąwszy

plac  Zwycięstwa  znalazłem  się  na  Krakowskim  Przedmieściu.  Nie  wiem,  czy  inni  ludzie  też  to
wyczuwają, ja - tak. Czułem mianowicie na plecach czyjś wzrok. Nie odwracałem się, starałem się
sprawdzić  kątem  oka,  co  się  dzieje  za  mną,  oglądałem  odbicia  w  szybach  autobusów  stojących  na
przystankach.

Tak,  miałem  anioła  stróża.  Tylko  jaka  była  tajemnica  tego,  że  mnie  pilnował?  Chciał  ustrzec

background image

przed  grożącymi  niebezpieczeństwami  czy  też  może  szedł  po  moich  śladach  w  nadziei,  że  go
zaprowadzę do miejsca, gdzie znajdują się dowody przeciwko mnie? Nie jest przyjemnie mieć kogoś
takiego  za  plecami,  zresztą  trzeba  przyznać,  że  gdyby  nie  moja  zawodowa  spostrzegawczość,  z
pewnością  nie  zorientowałbym  się,  że  ktoś  depcze  mi  po  piętach.  Postanowiłem  zachowywać  się
jakby  nigdy  nic.  Jeżeli  zajdzie  potrzeba,  postaram  się  go  zgubić,  a  mam  chyba  nad  nim  pewną
przewagą: on co prawda widzi mnie przed sobą, ale ja wiem, że jestem śledzony.

Porucznik Kowalczyk miał dwadzieścia siedem lat i temperament południowca, daremnie więc

próbował  ukryć  radość.  Krzemień  dostrzegł,  że  usiłuje  on  odwlec  moment,  kiedy  powie,  z  czym
przyszedł, że słowa cisną mu się na usta i walczy resztkami sił.

-  Z  czego  się  śmiejesz?  -  speszył  się  porucznik,  zorientował  się,  że  to  on  tak  rozweselił

kapitana.

-  Bo  widzę,  że  zadajesz  gwałt  swojej  naturze...  -  powiedział  kapitan.  -  No,  dalej...  Masz  coś

nowego?

- Tak, znów - Kraków.

- Więc akcja częściowo przenosi się na południe. - Krzemień ciągle się uśmiechał.

-  Zgodnie  z  poleceniem  zająłem  się  jeszcze  raz  samobójstwem  tego  Wierzbickiego.  Z  pozoru

rzeczywiście wygląda to na czyste, ewidentne samobójstwo. Dotarłem ponownie do kilku osób, które
były wówczas przesłuchiwane, wiesz, znajomi, bo to był rozwodnik i nie miał żadnej rodziny, jakaś
kobieta,  co,  do  której  miał  podobno  poważne  zamiary...  Czy,  on  naprawdę  zachorował  psychicznie
przed tym samobójstwem? Ta kobieta powiedziała, że tak, jakby zaczął się nagle bać...

- To ta urzędniczka z PKO, tak?

- Zgadza się. Więc ciągle mówił o grzechu, o konieczności okupienia win...

- Ale jakich win?

- Powiedział tylko, że Bóg go ukarał, i przyrzekł jej, że wszystko opowie... ale nie zdążył. Zaraz

potem, jeszcze tego samego dnia, popełnił samobójstwo.

- No, streszczaj się trochę. W jaki sposób Bóg ukarał Karola Wierzbickiego?

-  Nic  było  żadnego  widocznego  znaku  tej  kary,  sekcja  zwłok  nie  wykazała  poważniejszego

schorzenia.  Przyszło  ml  do  głowy,  że  cała  historia  miała  może  związek  z  jego  rodziną.  Ale  tu
zaczynał się kłopot. Po śmierci nikt z rodziny się nie zgłosił, nikt nic był na pogrzebie, którym zajęła
się  ta  urzędniczka  z  PKO.  Wierzbicki  miał  ponad  sto  tysięcy  złotych  na  książeczce,  trochę
kosztowności,  ale  i  o  to  nikt  z  rodziny  się  nie  upomniał.  Ustaliłem  jednak,  że  przed  pięćdziesiątym
szóstym  rokiem  Wierzbicki  pracował  w  takiej  fabryczce  jako  mistrz,  dotarłem  tam.  Wiesz,  jakie
wtedy  były  ankiety  personalne,  cale  księgi.  Tam,  w  tej  ankiecie  wyczytałem,  że  miał  brata,  który
mieszkał w Krakowie. I chyba to ukrywał.

background image

- Ciekawe. I co z tym bratem?

- Tu jest bomba. Został zamordowany dziesięć dni przed śmiercią Karola Wierzbickiego!

- Sprawcy ustaleni?

-  Właśnie  -  nieustaleni.  Wypożyczyłem  akta,  przywiozłem  je.  -  Porucznik  wyjął  z  teczki  dwa

pękate  tomy  o  zniszczonych  okładkach.  -  Wygląda,  że  morderstwo  na  tle  rabunkowym.  Był
antykwariuszem,  miał  taki  sklepik  ze  starymi  książkami  i  drukami...  Na  zapleczu  dwa  maleńkie
pokoiki. Sprawcy splądrowali mieszkanie, wszystko porozrzucane, ze schowka, który mieścił się za
półką z książkami, wyjęta kasetka, podważone wieko. Kaseta opróżniona zupełnie. Leon Wierzbicki,
bo tak miał na imię, zginął od ciosu ostrym narzędziem w klatkę piersiową, zadano dwa pchnięcia,
prawdopodobnie nożem o bardzo wąskim ostrzu. Śladów włamania nie dostrzeżono, zachodzi więc
prawdopodobieństwo, ŻE właściciel mieszkania wpuścił morderców albo nie zamknął drzwi, które
były na zapleczu. Mimo trwającego ponad rok śledztwa nie ustalono sprawców. Z notatek wynika, że
w  związku  z  innymi  sprawami  często  wracano  przez  te  miesiące  do  zabójstwa  antykwariusza,  ale
wszystkie sygnały okazały się fałszywe, nadal żadnych wiadomości o zabójcach.

- Ach, więc taką formę miała kara boska, która dotknęła Karola Wierzbickiego - pokiwał głową

kapitan.  -  Powiedz  tym  swoim  dziewczynom,  żeby  uzbroiły  się  w  cierpliwość,  bo  porucznik
Kowalczyk  wyjeżdża  w  ważnej  misji.  Znów  do  Krakowa.  I  będzie  tam  uporczywie  chodził  po
starych  śladach  Leona  Wierzbickiego,  które  z  pewnością  jeszcze  zostały.  Wszystko,  co  trzeba,
wypisze sobie z akt, wejdzie w serdeczny kontakt z krakowską komenda, która za chwilę zostanie o
wszystkim powiadomiona. I porucznik będzie chodził po tych śladach aż do skutku. A pomoże mu to,
co ustaliliśmy w naszej sprawie.

- Rozkaz - poderwał się Kowalczyk i strzelił obcasami.

- Spocznij - uśmiechnął się kapitan. - Pojedziesz nocnym pociągiem, żeby z kopyta zabrać się do

roboty. Teraz odmaszerować do domu, przespać się, jeżeli potrafisz w dzień. I czekam na szybkie i
konkretne wiadomości.

Kapitan polecił nadać telefonogram do Krakowa i połączył się z podpułkownikiem Jańczakiem:

- Pułkowniku, trzeba mi jeszcze ludzi do mojej sprawy.

-  Człowieku,  bój  się  Boga;  przecież  to  nie  jest  jedyna  sprawa,  jaką  się  zajmujemy.  Co  się

dzieje?

-  Historia  nam  się  rozrasta.  Kowalczyk  przenosi  się  na  stałe  do  Krakowa.  Potrzebuję

przynajmniej dwóch ludzi. Wychodzi drugie morderstwo, które chyba się jakoś łączy z naszym.

Anonim  nie  został  jeszcze  dołączony  do  akt  sprawy,  miał  go  „w  rozpracowaniu”  porucznik

Walkowiak z Komendy Miejskiej w Krakowie, ale rodem z Zakopanego. Był on jednym z oficerów,
którzy zajmowali się tajemniczym zabójstwem Leona Wierzbickiego, a ponieważ anonim nadszedł z
Zakopanego,  Walkowiakowi  przekazano  go  do  wyjaśnienia.  Dotyczył  Heleny  Jaskuły,  właścicielki

background image

domu w Zakopanem, utrzymującej się z prowadzenia pensjonatu dla dobrze sytuowanych gości.

Z treści anonimu:

... to jest, proszę wysokich władz, zwykła złodziejka. Bo skąd u niej taki dom, co to wart jest z

półtora  miliona  złotych  przynajmniej,  nie  licząc  mebli  i  innego  wyposażenia.  Jeszcze  sześć  lat
temu pracowała jako sklepowa, a niech mi władze odpowiedzą, jak na takiej pracy w ciągu dwóch
lat zarobić dwa miliony złotych - po milion na rok. A jeszcze nic była od tego, żeby przynajmniej
co drugi dzień nic zajrzeć do „Orbisu” albo „Watry”, a jakie tam ceny, to wysokie władze wiedzą.
Widok takiej osoby na ulicach naszego miasta obraza nas, ludzi pracy, utrzymujących się z tego,
co zarobią własnymi rękami. Prosimy, żeby zajrzeć w tę sprawę, wyjaśnić ją i podać do publicznej
wiadomości, żeby ludzie wreszcie wiedzieli, że złodziejstwo nie popłaca i zawsze będzie ukarane.

Walkowiak był tylko dwa lata starszy od Kowalczyka, szybko przeszli na „ty”.

- Kojarzysz osobę? - zapytał Walkowiak.

-  Tak,  to  ta  kobieta,  do  której  przyjeżdżał  na  weekendy  Leon  Wierzbicki.  W  aktach  nie  ma

prawie nic o jej układach, czy ich wiązało coś oprócz tego, że Wierzbicki korzystał z jej pensjonatu?

-  Wszystko  wskazuje  na  to,  że  tak.  Dlatego  zbadaliśmy,  „skąd  u  niej  taki  dom”.  Ale  tu  się

sprawa zupełnie skomplikowała. Rodzice tej pani zginęli w czasie wojny, innych krewnych nie miała
poza bratem ojca, który wrócił ze Stanów Zjednoczonych chyba trzy albo cztery łata przed śmiercią
Leona Wierzbickiego. To był już bardzo stary człowiek, prawie osiemdziesięcioletni. Bezdzietny. I
właśnie ten staruszek kupił dom, a po roku zmarł. Jego jedyną spadkobierczynią była Helena Jaskuła,
która objęła dom i urządziła lam pensjonat.

- A starszy pan miał tyle pieniędzy, żeby kupić dom i wyposażenie?

-  Wszystko  wskazuje  na  to,  że  nie,  ale  niczego  nie  można  udowodnić.  Komuś  tam,  jakiemuś

staruszkowi, którego znał jeszcze ze szkoły, opowiedział podobno, że niczego się w tych Stanach nie
dorobił poza rentą, która w przeliczeniach na złotówki też nie wypada tak rewelacyjnie, jak by się
mogło wydawać. Ale wiesz, co znaczy takie gadanie. Przecież człowiek mógł się obawiać, że jeżeli
rozejdzie się fama o jego bogactwie, mogą mu grozić różne niebezpieczeństwa...

- No, chyba wiadomo, co przewiózł przez granicę?

-  Wiadomo,  ale  czy  nie  mógł  mu  ktoś  przysyłać  potem  pieniędzy,  czy  on  nie  mógł  komuś

przysyłać  przedtem  i  podczas  pobytu  w  Polsce  odebrać,  czy  wreszcie  nie  dokonano  jakiejś  historii
bankowej... Człowiek nie żyje, nic nie da się ustalić, ona dziedziczy po nim zgodnie z prawem... I o
niczym nie musi wiedzieć, stryj nie musiał się jej zwierzać.

- A Jaskuła już wtedy znała Wierzbickiego?

- Prawie na pewno tak, ale „twierdzi, że dokładnie nie pamięta, kiedy się poznali

-  To  czuję,  że  będziemy  się  musieli  przenieść  jeszcze  dalej  na  południe  -  powiedział

background image

Kowalczyk.

Helena  Jaskuła  urządziła  przyjęcie  z  okazji  piątej  rocznicy  otwarcia  swojego  pensjonatu

„Paprotka”.  Wbrew  uprzednim  zapewnieniom  przyjęcie  nie  było  wcale  takie  skromne:  francuskie
koniaki,  kawior,  łosoś,  nawet  ostrygi.  Gospodyni  była  około  czterdziestoletnią,  nieco  korpulentną
osobą o ładnej pogodnej twarzy. W jej towarzyskich zaletach kryła się z pewnością przynajmniej w
części tajemnica powodzenia tego pensjonatu.

Oprócz  gości  aktualnie  zamieszkujących  „Paprotkę”  zaproszono  grono  najbliższych  przyjaciół

gospodyni  z  Zakopanego,  a  nawet  z  Krakowa.  Wznoszono  toasty,  potem  stół  „w  piwnicznej  izbie”,
(czyli  eleganckiej,  stylowej  piwnicy  z  dwoma  kominkami)  powędrował  pod  Ścianę  i  zaczęły  się
tańce przy muzyce z ukrytego, stereofonicznego magnetofonu.

Towarzystwo  było  coraz  bardziej  rozbawione;  prym  wiedli  dwaj  niedawno  przybyli

przedstawiciele  krakowskiej  złotej  młodzieży.  I  trzeba  byłoby  ich  obserwować  bez  przerwy,  żeby
usłyszeć na przykład zdanie, które szepnął niższy z nich, blondyn, jakby z warszawskim akcentem:

- Ciekawe, kto nam rozliczy takie delegacje...

- Skłonny jestem nawet puścić to w koszty własne - powiedział cicho drugi, po czym znów się

rozdzielili,  włączyli  w  krąg  tańczących.  Zbliżała  się  północ,  ale  nikt  nie  myślał  o  przerwaniu
zabawy, zresztą wszyscy, także mieszkańcy Zakopanego, mieli zapewniony nocleg w pensjonacie.

-  Jeden  z  moich  gości  źle  się  czuje  -  powiedziała  w  pewnym  momencie  gospodyni.  -  Wiecie,

państwo,  to  ten,  który  został  w  pokoju.  Muszę  zobaczyć,  co  lam  u  niego,  może  potrzeba  mu  jakiejś
pomocy, a my tak hałasujemy...

Poszła  na  górę,  a  tuż  za  nią  wymknął  się  niższy  ze  „złotych  młodzieńców”,  który  postanowił

przebrać się w lżejszą koszulę... Prawie bezszelestnie otworzył drzwi swojego pokoju, przysunął się
do ściany, przytknął do niej ucho. Początkowo słyszał dwa niewyraźne glosy, przez chwilę nie mógł
rozróżnić słów, wreszcie jednak zaczął rozumieć.

- Niech pan się wczuje w moją sytuację - mówiła kobieta - przecież to było tak niewiele czasu,

a ja muszę wszystko zorganizować,

- Co tu jest do organizowania - irytował się męski głos. - Albo się ma, wtedy się daje, albo się

nie ma i wtedy się ponosi konsekwencje.

- Pan mi grozi?

- Jeszcze nie grożę, liczę, że pani będzie ostrożna. Nie mamy za dużo czasu, trzeba likwidować

interesy.

- Musi pan jeszcze wykazać trochę cierpliwości.

-  Trochę,  to  znaczy  ile?  A  jeżeli  wykażę  cierpliwość,  czy  na  pewno  otrzymam  to,  co  mi  się

należy?

background image

- Oj, panie Nestorze, obydwoje wiemy, że nie da się dokładnie ustalić, co się komu należy...

- Przecież mówiłem pani - nie lubię imienia Nestor, nie używam go. Na imię mam Artur i tak

mnie proszę nazywać, jeżeli już pani musi po imieniu.

- Przepraszam, nic się nie stało.

-  Ja  się  tym  denerwuję,  proszę  pani,  więc  nie  można  mówić,  że  nic  się  nie  stało.

Zdenerwowałem  się,  a  jak  się  zdenerwuję,  to  mogę  kogoś  skrzywdzić  -  i  po  co?  Więc  ile  jeszcze
trzeba pani czasu?

-  Muszę  pojechać  do  Krakowa.  To  potrwa...  Wszystko  będzie  załatwione  jutro  przed

wieczorem.

- Więc umawiamy się: ostateczny termin to jutro, godzina dwudziesta, dobrze?

Po  tych  słowach  młody  krakowianin  oderwał  się  od  ściany,  dopadł  do  drzwi,  uchylił  je

bezszelestnie, wyjrzał na korytarz, szybko wysunął się na tłumiący kroki gruby, czerwony chodnik i
schodami zbiegł na dół, do piwnicy. Tam włączył się znów w krąg tańczących.

Jeszcze  tej  nocy  kapitan  Krzemień  poderwany  został  ze  snu  dzwonkiem  telefonu.  Z  wieczora

zażył  nasenną  pigułkę,  dłuższą  chwilę  nie  mógł  dojść  do  pełnej  świadomości.  Oficer  dyżurny
przekazywał  mu  treść  telefonogramu,  który  otrzymał  właśnie  z  Zakopanego.  Kapitan  sięgnął  po
długopis i zanotował w całości:

Bawimy  się  dobrze  w  pensjonacie  „Paprotka”  w  Zakopanem.  Liczymy  na  pokrycie  pełnych

kosztów delegacji. Nes znaczy Nestor - Kowalczyk.

Kapitan odłożył słuchawkę i uśmiechnął się.

-  Chłopak  nie  traci  poczucia  humoru  -  powiedział  do  siebie;  potem  jednak  mina  mu  zrzedła.

Spojrzał  na  zegarek,  dochodziła  czwarta  i  wiedział,  że  tej  nocy  już  nie  zaśnie,  mimo  że  przecież
wieczorem zażył luminal.

Rzeczywiście nie zasnął, ale kiedy szedł do komendy, miał gotowe dyspozycje dla wielu osób,

którym  zamierzał  dostarczyć  żmudnej,  niewdzięcznej  pracy.  Rozpoczął  od  wezwania  dwóch
wywiadowców, przydzielonych do sprawy, następnie po kilku rozmowach telefonicznych zasiadł nad
starymi aktami. Nazbierało się ich aż pięć tomów, czytał je znowu, jeszcze uważniej niż poprzednio,
a czytał je już czwarty raz. Kartki notesu zapełniały się jego notatkami.

W tym czasie porucznik Kowalczyk siedział na obszernym tarasie pensjonatu „Paprotka” i spod

spuszczonych  powiek  obserwował  niemrawą  poranną  krzątaninę  sąsiadów:  otwieranie  okien,
wyglądanie przez próg na dwór, żeby stwierdzić, jaka jest pogoda i w co się ubrać. Po mieszkańcach
pensjonatu znać było trudy minionej nocy.

Porucznik Walkowiak, siedząc za kierownicą służbowego Fiata, zbliżał się do granic Krakowa.

Przed sobą miał tył jadącego z dużą szybkością Volkswagena, prowadzonego przez Helenę Jaskułę.

background image

Kowalczyk  szczególną  uwagę  zwracał  na  okno  najbliżej  sąsiadujące  z  pokojem,  który

zajmowali wraz z Walkowiakiem. W pewnym momencie otworzyło się ono, na chwilę ukazała się w
nim szczupła, ostra twarz młodego mężczyzny. Stan zdrowia gościa nie był aż tak poważny, jak można
by  wywnioskować  ze  słów  troskliwej  gospodyni  pensjonatu:  Kowalczyk  spostrzegł,  że  mężczyzna
wykonuje  przy  otwartym  oknie  intensywną  gimnastykę.  Przypominała  forsowny  trening  boksera
przygotowującego się do ciężkiego pojedynku.

-  Może  i  masz  rację  -  mruknął  do  siebie  Kowalczyk.  -  A  poza  tym  zawsze  mnie  uczono:  w

zdrowym ciele, zdrowy duch.

Po kilkunastu minutach mężczyzna ten wyszedł z pensjonatu, przeszedł obok Kowalczyka, zbliżył

się do stojących na parkingu samochodów, otworzył drzwi czerwonego Fiata” 850, włączył motor i
odjechał w kierunku miasta. Kiedy samochód zniknął za zakrętem, Kowalczyk powoli wstał i wszedł
do budynku. Z okien swojego pokoju śledził przez długą chwilę drogę oddalającego się samochodu,
potem zamknął okno i wyszedł na korytarz.

Niedziela,  parno,  stojące  powietrze.  Niskie  chmury,  niedługo  pewnie  spadnie  deszcz.  Rano

jakieś stare filmy w telewizji, oglądam je z przyjemnością, coraz częściej zdarza mi się myśleć, że W
tamtych  czasach  żyło  się  chyba  w  sumie  spokojniej  niż  teraz,  człowiek  nie  był  rozrywany  na
wszystkie strony różnymi możliwościami i nie kończyło się to tak jak obecnie: nie zostawał wreszcie
na  środku,  niezdecydowany,  dokąd  iść,  czemu  się  poświęcić.  Może  trochę  przesadzam,  może  tak
myślę dlatego, że ostatnio nie dzieje mi się najlepiej. Tak czy owak te stare filmy lubię chyba nawet
bardziej niż współczesne.

Potem  wyszedłem  z  domu.  Jakaś  dziewczyna  z  sylwetki  przypominająca  Joannę...  Szybciej

uderza mi serce. Nonsens, obca twarz, że też nie można poskromić takich odruchów, głupich myśli,
które  powodują  gwałtowne  podniecenie.  Może  to  częściowo  przynajmniej  wynikło  ze  wskazówek
kapitana,  który  prowadzi  sprawę  zabójstwa  Joanny,  ale  prawie  bez  przerwy  myślę  o  tym,  co  mi
mówiła,  powracają  różne  jej  słowa,  staram  się  chodzić  tymi  ulicami,  którymi  chodziliśmy  kiedyś
razem.  Wczoraj  przed  zaśnięciem  przypomniałem  sobie  pewne  dziwne  zdanie,  które  powiedziała
wczesną wiosna.

Była  świetna  pogoda,  przechodziliśmy  obok  filharmonii.  Zatrzymałem  się  przed  wystawą

księgarni, Joanna trzymała mnie pod ramię.

- Wiesz, tu jest zdaje się niezła kawiarnia - powiedziałem. - Może wstąpimy.

- „Pod Kurierem”? Znam tę kawiarnię.

- Bywasz tam? Lubisz ją?

- Nie - odparła po chwili. - Ale często tam chodziłam.

- Dlaczego? - zapytałem.

Nie odpowiedziała mi, skierowała moją uwagę na jakąś książkę. Teraz przypomniałem sobie tę

background image

rozmowę, właśnie przechodziłem koło domów Centrum, zbliżałem się do tej kawiarni.

Nie lubiła tam chodzić, a często mimo to bywała? Czy chciała się umartwiać? A może musiała?

Skręciłem  w  ulicę  Sienkiewicza,  minąłem  wystawę  księgarni  i  znalazłem  się  naprzeciwko  dużych
okien baru kawowego, który jest na parterze, kawiarnia mieści się na pierwszym piętrze. Za szybą,
przy wysokim stołku - brodaty mężczyzna przez krótką chwilę przyglądał mi się z uwagą, a następnie
szybko odwrócił twarz w kierunku barmanki. Wszedłem schodami do kawiarni, uważnie obejrzałem
siedzących tam ludzi. Nikogo znajomego, byłem tu tylko raz kilka lat temu.

Wracałem  wolno,  myślałem,  że  niepotrzebnie  tam  zachodziłem,  nie  miałem  właściwie  na  co

liczyć. Czego się spodziewałem?

Znów  mijam  szybę  oddzielającą  pomieszczenie  baru  od  ulicy,  odruchowo  spoglądam  do

wnętrza  -  stołek,  przy  którym  siedział  brodacz,  jest  teraz  pusty.  Może  mężczyzna  poszedł  do  bufetu
coś sobie kupić? Zbliżam twarz do szyby, dokładnie lustruję wnętrze baru. Nie ma go, musiał wyjść
właśnie  w  tym  czasie,  kiedy  ja  byłem  na  górze.  Na  stoliku  została  nie  dopita,  właściwie  ledwie
napoczęta butelka soku pomarańczowego.

Co  go  tak  wywiało  z  kawiarni?  -  pomyślałem.  -  Przecież  chyba  niemożliwe  żeby  przestraszył

się mnie, nie znam człowieka, chociaż... Było jakby coś znajomego w jego twarzy, może widziałem
go kiedyś bez wąsów i brody, bez długich włosów, a to wszystko bardzo zmienia wygląd...

Obejrzałem się w stronę Marszałkowskiej, dobiegłem do ulicy Jasnej i spojrzałem w jej głąb -

w obydwu kierunkach - potem w pasaż, którym przechodzi się na plac Powstańców. Właśnie w tym
pasażu mignęła mi plama brązowej kurtki i zaraz zniknęła za rogiem; tamten mężczyzna był ubrany w
zamszową  krótką  kurtkę  w  kolorze  brązowym.  Przebiegłem  kilkadziesiąt  metrów  i  zdołałem
zauważyć, jak wbiegał do kawiarni „Domu Chłopa”. W drzwiach obejrzał się i chyba mnie dostrzegł.

Dopiero kiedy wpadłem do „Domu Chłopa” uświadomiłem sobie, że zupełnie nie wiem, co bym

zrobił,  gdybym  dopędził  tego  mężczyznę.  Uciekał  przede  mną?  A  jeżeliby  nawet  przyszło  mu  do
głowy  coś  takiego,  to  o  czym  by  to  mogło  świadczyć?  Gdyby  musiał  już  odpowiedzieć  na  takie
pytanie,  odpowiedziałby  na  przykład,  że  siedząc  „Pod  Kurierem”  nagle  przypomniał  sobie,  że  jest
umówiony  w  kawiarni  „Domu  Chłopa”.  Przebiegłem  jednak  hall,  zajrzałem  do  baru
samoobsługowego, do restauracji, do mieszczącej się na pól piętrze kawiarni. Brodacza nigdzie nie
było. Zszedłem nawet na dół do toalety, ale i tam go nie znalazłem.

Najprawdopodobniej  więc  wbiegł  jednymi  drzwiami,  zza  tych  pewnie  mnie  obserwował,  a

kiedy spostrzegł, że i ja się do nich kieruję, pobiegł do drugich, wyjściowych. W ten sposób znalazł
się na ulicy i mógł spokojnie odejść, kiedy ja lustrowałem kolejne pomieszczenia.

Zastanawiałem  się  chwilę,  czy  nie  powiadomić  o  tej  dziwnej  scenie  mojego  kapitana,  ale

doszedłem  do  przekonania,  że  mam  mu  zbyt  mało  do  powiedzenia,  może  mi  się  jeszcze  coś
przypomni, coś konkretnego, wtedy do niego zatelefonuję. Wracałem tą samą drogą, pasażem, obok
filharmonii do Marszałkowskiej.

Kiedy  wchodziłem  do  domu,  zadzwonił  telefon.  Podniosłem  słuchawkę,  ale  nikt  się  nie

background image

odezwał, panowała cisza, potem usłyszałem lekki trzask.

Młody  wywiadowca  Walczak  kolejny  raz  wykręcał  numer  domowego  telefonu  kapitana

Krzemienia. Ciągle równomierny, przeciągły sygnał...

Walczak  kilka  razy  obszedł  dokoła  budkę  telefoniczną,  obejrzał  swetry  na  wystawie  i  znów

wrócił do automatu, Po kilkunastu sekundach wreszcie odezwał się glos kapitana Krzemienia:

- Słucham.

-  Dzwonię  do  pana  kapitana  już  ładnych  kilkanaście  minut,  ale  nikt  nie  podnosił  słuchawki,

Walczak mówi...

- Wiem, jeżeli się przedstawiacie, to na wstępie, potem to już musztarda po obiedzie - przerwał

mu  kapitan.  -  Domyślam  się,  że  macie  coś  ważnego,  bo  kazałem  do  domu  przekazywać  mi  tylko
ważne sprawy.

- Trudno mi ocenić, panie kapitanie, ale wydaje mi się, że to będzie ważne. Zgodnie z rozkazem

szedłem za Ziębą, miałem po drodze możność zadzwonić do Kamińskiego, który miał mnie zmienić.
Powiedziałem  mu,  że  idziemy  Marszałkowską  od  placu  Konstytucji  do  domów  Centrum,  dogonił
mnie  przy  tych  domach,  przekazywałem  mu  takie  drobiazgi,  wie  pan  kapitan...  I  szliśmy  za
podopiecznym,  a  on  skręcił  nagle  w  Sienkiewicza  i  wszedł  do  kawiarni  „Pod  Kurierem”.  Tam  ja
zostałem przy księgarni, zawróciłem, Kamiński wszedł do środka. Zacząłem iść do Jasnej, aż słyszę
szybkie kroki, kłusuje brodacz w brązowej kurtce, leci w ten pasaż. Odruchowo ruszyłem za nim, bo
to  w  takiej  sytuacji  nigdy  nie  wiadomo,  co  się  może  zdarzyć,  wbiegam  miedzy  te  słupy,  staję  za
jednym i widzę brodacza, jak pędzi do „Domu Chłopa”, a z tyłu, zza tej księgarni wybiega Zięba i
goni za nim co sił. Brodacz wpadł do „Domu Chłopa” i tu Zięba się sfrajerował, bo wpadł za nim, a
ja sobie stanąłem spokojnie na tych schodach przy restauracji „Stolica” i patrzę, co się dzieje. Nie
minęło  pół  minuty  i  z  drugich  drzwi  wysuwa  się  czarna  broda,  facet  rozgląda  się,  dochodzi  do
błędnego wniosku, że nikt go nie obserwuje...

- Czy nie możecie się trochę streszczać? - kapitan przerwał potok słów Walczaka.

-  Ja  tylko  najważniejsze,  chciałem,  żeby  dokładnie  i  nie  pominąć  żadnych  szczegółów  -

kontynuował  Walczak  nie  speszony.  -  Więc  wysunął  się  z  tych  drzwi,  szybko  do  Wareckiej  i
przepada  za  rogiem.  Dobiegam  do  tego  rogu,  mam  go,  idzie  do  Nowego  Światu,  ogląda  się  do
Świętokrzyskiej,  łapie  pospieszną  detkę  i  rozpoczyna  podróż  w  kierunku  Pragi,  a  wraz  z  nim
wywiadowca Walczak, niestety na gapę, bo ma miesięczny, ale tylko na normalne...

- Dobrze, że nie mam was tu bliżej - przerwał kapitan - bo chyba bym czymś rzucił. Masz tego

faceta, człowieku, czy nie?

- Nie zatrzymałem go przecież, bo za co? Stoję pod domem, gdzie się ukrył, z domu jest jedno

wyjście,  ale  nie  chciałbym  zostać  sam,  jeżeli  to  naprawdę  ważny  facet.  Jestem  w  budce  na  ulicy
Środkowej i proszę o pomoc. Poza tym chciałem zameldować, że jestem blisko osobistej tragedii, bo
umówiłem się na randkę, uczucia podporządkowałem służbie, ale nie wiem, czy znajdę zrozumienie...

background image

-  Dam  ci  na  piśmie  zaświadczenie  1  przestańże  wreszcie,  bo  mnie  uszy  bolą.  Dam  ci

zaświadczenie  na  piśmie,  ale  wniosę  tam  zastrzeżenie,  że  o  ile  chce  pozostać  przy  zdrowych
zmysłach, niech broń Boże za ciebie nie wychodzi, bo zagadasz ją na Śmierć lub wpędzisz w ciężką
chorobę, niech się z tobą spotyka, ale nic dłużej niż dwie godziny dziennie.

- Szczerze mówiąc to dla mnie w sam raz, panie kapitanie. Ja nie jestem taki zachłanny, jak to

się zdarzają mężczyźni, co chap i zaraz chce na własność...

-  Pilnuj  brodacza  -  głos  kapitana  zabrzmiał  służbowo  i  Walczak  zorientował  się,  że  koniec  z

żartami.  -  Za  kwadrans  powinieneś  otrzymać  posiłki.  Człowiek,  który  przyjdzie,  otrzyma
dokładniejsze  instrukcje,  co  robić.  Mam  nadzieje,  że  Kamiński  nadal  zajmuje  się  Ziębą,  nie
chciałbym być w jego skórze...

- Za Kamińskiego ręczę własną... to znaczy chciałem powiedzieć własnym małym palcem.

- Nic mi po waszych poręczeniach. Nie zauważyliście, jak się zachował Kamiński?

- Nie zauważyłem. Ziębę oddałem Kamińskiemu i to już jego sprawa, mogę tylko powiedzieć, że

takie przebieżki to dla niego nic wielkiego, przy mnie miał na naszej spartakiadzie 11,4 na setkę.

- Dobrze. Trzymajcie się.

W  „Paprotce”  sprząta  się  między  dziesiątą  a  południem,  gospodyni  prosi  gości,  żeby  w  tych

godzinach nie zostawiali zamkniętych pokoi. O kradzieże nie ma się co martwić, oczywiście ponosi
ona  pełną  odpowiedzialność  za  wszystkie  rzeczy  gości,  z  wyjątkiem  biżuterii,  którą  chętnie
przechowa  u  siebie,  gdzie  będzie  bezpieczna.  To  są  jednak  zapewnienia  dawane  na  wszelki
wypadek,  bo  w  czasie  pięcioletniej  historii  pensjonatu  nie  zanotowano  ani  jednego  wypadku
kradzieży.

Porucznik Kowalczyk rozejrzał się po korytarzu. Było cicho i pusto. Chwilę nasłuchiwał, potem

delikatnie  zapukał  do  drzwi  sąsiedniego  pokoju.  Klucz  tkwił  w  dziurce.  Na  pukanie  nikt  nie
odpowiedział, porucznik nacisnął klamkę; drzwi nie ustąpiły, przekręcił więc klucz i wsunął się do
środka. Stojąc w progu wyjął klucz, wsadził go do dziurki od wewnątrz i przekręcił w zamku. Zbliżył
się do nocnej szafki, ostrożnie wysunął szufladę.

Odgarnął przybory toaletowe, przejrzał całą szufladę. Żadnych dokumentów, żadnych papierów.

W  kieszeniach  ubrań  wiszących  w  szafie  znalazł  jedynie  papierosy,  drobne  monety,  2użyte  bilety  z
warszawskich tramwajów i autobusów. Rozejrzał się wokół, odgiął nawet poduszkę i materac: nic.
Stanął  na  środku  pokoju,  już  skierował  się  do  drzwi,  jednak  zawrócił,  znów  podszedł  do  szuflady.
Wyjął z niej puste etui na przybory toaletowe, wsunął rękę do wnętrza. Też nic, ale... mała kieszonka
z boku, prawdopodobnie na żyletki. Palcem wyczuł w niej jakiś złożony papier. Wydostał go.

Był to kwit z prywatnej pralni chemicznej potwierdzający oddanie dwóch ubrań do czyszczenia.

Opiewał na nazwisko Nestora Paliżyto, zamieszkałego w Warszawie przy ulicy Środkowej 40.

Kowalczyk  szybko  wsunął  kwit  na  miejsce,  na  kartce  zapisał  nazwisko  i  adres,  po  czym

background image

skierował  się  do  drzwi.  Przekręcił  klucz  w  zamku,  wysunął  głowę  na  korytarz,  ale  nie  zobaczył
prawie nic: widok zasłaniała postać mężczyzny, który trzymał pistolet na wysokości brzucha.

Porucznik odruchowo cofnął się kilka kroków, mężczyzna, mieszkaniec tego pokoju, wszedł za

nim i nie oglądając się lewą ręką przekręcił klucz w zamku. Cały czas patrzył na Kowalczyka, lufa
pistoletu skierowana była w piersi porucznika.

- Przepraszam szanownego pana - powiedział cicho Paliżyto. - Zupełnie nie przygotowałem się

na te wizytę i strasznie mi z tego powodu przykro. A u Kamyczka stoi napisane, że uprzedzamy się o
wizytach, prawda?

-  Przepraszam,  tu  zaszła  jakaś  pomyłka,  jest  pan  bardzo  podobny  do  mężczyzny,  z  którym

zdradza mnie moja żona, więc powodowany zazdrością dopuściłem się...

- Bez komedii, dobrze? No, opróżniaj kieszenie, tylko bez żadnych cudów, bo ja się nie znam na

żartach. Zupełnie zatraciłem poczucie humoru.

Kowalczyk  wyjął  dokumenty,  pieniądze,  klucze  i  położył  to  na  stole.  Po  chwili  dołożył

papierosy, zapalniczkę i chusteczkę do nosa.

-  Wszystko?  A  mnie  się  wydaje,  że  coś  cię  jeszcze  pije  pod  pachami,  nieprawdaż?  Moi

przyjaciele muszą mieć wygodę, taki już jestem. No, rozepnij tę modną kurteczkę, przyjacielu.

Kowalczyk rozpiął guziki kurtki, pas z pistoletem odłożył na stół.

- No, a teraz parę kroczków w tył, tylko nie w kierunku okna. O, w tamten kącik, jeżeli można

prosić. Porucznik? - przeczytał z legitymacji służbowej. - A taki jestem nieskromny i już myślałem, że
stać mnie na kapitana. Czego tu szukałeś?

- Nie wiedziałem, czego szukam - powiedział Kowalczyk.

- A jednak coś znalazłeś - wyjął spośród banknotów przed chwilą zapisaną kartkę. - I pewnie

byś  szybko  awansował,  gdyby  nie  pewne  komplikacje,  które  właśnie  wystąpiły.  Teraz  słuchaj.
Jeszcze  raz  ci  mówię,  że  nie  znam  się  na  żartach.  Nie  -  będziemy  tu  urządzali  żadnej  Bonanzy,  to
przyzwoity  pensjonat,  więc  spokojnie  wyjdziemy  stąd,  wsiądziemy  do  mojego  skromnego  fiacika,
tobie powierzę kierowanie tym pojazdem, a sam sobie siądę z tylu. I pojedziemy, gdzie ja powiem,
dobrze?  Zrobisz  to,  bo  jesteś  niepoprawnym  optymistą  i  liczysz  na  Jakieś  cuda,  a  cudów  nie  ma,
kiedy  lufa  dotyka  do  karku.  Ale  ty  liczysz,  że  kiedyś  odsunę  tę  lufę,  dlatego  pójdziesz.  Idziesz
pierwszy, ja dwa kroki za tobą z odbezpieczonym pistoletem pod połą kurtki. Idziemy.

Kowalczyk przeszedł obok Paliżyty, lekko drgnął przy drzwiach, ale noga tamtego przytrzymała

drzwi,  powoli  wyszli  na  korytarz,  było  pusto,  zeszli  na  dół,  tam  też  nikogo,  wsiedli  do  Fiata  850,
zaparkowanego teraz na tyłach pensjonatu, i odjechali - oddalając się od centrum Zakopanego.

Wywiadowca Walczak nie doczekał się pomocy. Wkrótce po zakończeniu rozmowy z kapitanem

zobaczył,  że  brodaty  mężczyzna  wychodzi  z  bramy.  Ubrany  był  inaczej  niż  przedtem,  miał  na  sobie
lekki, płócienny garnitur i fioletową koszulę; jego broda była teraz krótko przystrzyżona, a wąsy - też

background image

skrócone - podkręcone ku górze.

Szybkim  krokiem  skierował  się  do  przystanku  autobusowego,  jednak  zatrzymał  się  nagle  przy

zaparkowanym  na  skraju  jezdni  Volkswagenie,  wsiadł  do  samochodu  i  odjechał.  Walczak  biegł  za
nim  chwilę,  ale  prędko  zrezygnował,  to  nie  miało  sensu.  Na  ulicy  było  paru  przechodniów,  stała
zaparkowana  stara  Warszawa.  Za  rogiem,  na  postoju  taksówek  Walczak  zauważył  kilka  wolnych
samochodów.

Dobiegł tam, wsiadł do jednej z taksówek, ale kiedy kierowca zapytał, dokąd mają jechać - nie

bardzo wiedział, co mu powiedzieć.

-  Do  Śródmieścia  -  mruknął  po  kilkusekundowym  wahaniu.  Oczywiście  Volkswagen  był  już

daleko  i  jechał  w  nie  znanym  Walczakowi  kierunku.  -  Zresztą  niech  pan  sianie  -  wywiadowca
położył na siedzeniu dziesięć złotych. - Rozmyśliłem się.

Kierowca wzruszył ramionami i zatrzymał samochód.

- Jak pan sobie życzy. I warto było ruszać z postoju?

- Nie warto - odparł Walczak. - Ale wszyscy popełniamy błędy, proszę pana.

Ujechali  zaledwie  kilkadziesiąt  metrów,  wywiadowca  wrócił  na  ulicę  Środkową,  gdzie  po

chwili zahamował Fiat na zwykłej, miejskiej rejestracji, ale Walczak znał ten numer, znał też jednego
z dwóch cywilów, którzy siedzieli w tym samochodzie.

-  Niedobrze,  Marek  -  powiedział  do  wysiadającego.  -  Miał  tu  wóz,  nic  nie  mogłem  zrobić.

Przekaż wszystko kapitanowi Krzemieniowi. Koniec akcji. Ja tu zostanę, na wypadek, gdyby ptaszek
wrócił. Albo ty zostań, mnie pewnie zapamiętał.

Przekazał rysopis brodacza, wsiadł wraz z drugim wywiadowcą do samochodu i odjechali.

Czy widziałem już tego człowieka, czy też zaszła jakaś pomyłka? Swoją drogą nie bardzo można

wierzyć w pomyłki w sytuacji, w jakiej się znalazłem. Więc tego mężczyznę zaalarmował sam mój
widok,  nie  był  przygotowany  na  spotkanie  ze  mną,  nie  wytrzymał,  bo  jeżeliby  został  -  pewnie
poszedłbym  dalej,  pomyślałbym,  że  coś  mi  się  przywidziało,  ot  człowiek  podobny  do  kogoś,  kogo
kiedyś spotkałem.

Jednak  uciekał,  wyraźnie  uciekał  przede  mną.  Idźmy  po  kolei...  Co  mogło  mu  grozić  z  mojej

strony?  Przecież  nie  bał  się,  że  zrobię  mu  jakąś  fizyczną  krzywdę,  to  byłaby  bzdura.  Co  zatem
pozostaje? Chyba to tylko, co sugerował kapitan: obawiał się, że z czymś go sobie skojarzę. Tak, na
pewno chodziło o to. Ale tu staję bezradny: z czym mógłbym go skojarzyć, z jakim zdarzeniem, kiedy
się ono rozegrało?

Inaczej... Co przykuło moją uwagę, jaki szczegół wyglądu? Obecnie nosi brodę, powiedzmy, że

przedtem, kiedy go spotkałem - nie miał brody. Pozostają więc części twarzy, których nie przykrywa
broda:  nos,  oczy,  czoło.  Czoło  jest  z  trzech  elementów  najmniej  charakterystycznym  fragmentem

background image

twarzy. Więc co, oczy?

Tak,  jestem  przekonany,  że  to  oczy.  Ale  ja  nawet  nie  potrafiłbym  teraz  powiedzieć,  jakiego

koloru były oczy mężczyzny, którego widziałem dzisiaj w barze! Czy możliwe więc, żebym właśnie z
powodu  oczu  mógł  skojarzyć  jego  wygląd  z  wyglądem  kogoś,  kogo  niedokładnie  zapamiętałem  z
przeszłości? Czy to jest jednak co innego, inny szczegół?

Volkswagen  Heleny  Jaskuły  mknął  między  przedmiejskimi  domkami,  już  z  boku  została

pierwsza  fabryka,  mieszkalne  bloki.  Mignął  niebieski  tramwaj.  Samochód  nieco  zwalnia.  Za  nim  z
identyczną  prędkością  jedzie  maty  Fiat,  który  prowadzi  porucznik  Walkowiak.  Przed  mostem  Fiat
zatrzymuje  się  na  chwilę.  Stoi  tam  Warszawa,  a  przy  niej  brunet  o  nerwowych  ruchach.  Porucznik
tylko  przez  moment  rozmawia  z  brunetem,  tamten  wsiadł  do  samochodu,  jedzie  za  Volkswagenem.
Walkowiak robi szybki zakręt na szosie i wraca w kierunku Zakopanego.

Tymczasem  Warszawa  zagłębiła  się  w  gąszcz  staromiejskich  uliczek.  Volkswagen  zaparkował

przy  krawężniku,  Jaskuła  weszła  do  placówki  PKO,  za  nią  podążył  niewysoki  brunet,  który
natychmiast  ustawił  się  w  kolejce,  wyjął  książeczkę  i  zaczął  wypełniać  odcinek.  Kątem  oka
obserwował Jaskułę posuwającą się w kierunku sąsiedniego okienka. Zauważył, że kiedy doszła do
kasjerki, podała książeczkę, ale prócz niej żadnego dokumentu. W książeczce PKO tkwiła tylko jakaś
kartka.

-  Kiedy  brunet  przeglądał  tabele  szczęśliwców,  którzy  wygrali  samochody,  Helena  Jaskuła

pobrała  trzy  paczki  tysiączłotowych  banknotów.  Zaraz  potem  wyszła,  ale  nie  skierowała  się  do
swojego zaparkowanego w pobliżu samochodu; przecięła na ukos jezdnię i szybkim krokiem szła w
kierunku rynku.

W  jednej  z  bocznych  uliczek  wstąpiła  do  ukrytego  w  bramie  zakładu  zegarmistrzowskiego.  Po

chwili  wychyliła  się  stamtąd  łysa  głowa  mężczyzny,  który  rozejrzał  się  dokładnie  na  wszystkie
strony, po czym zamknął drzwi, a za szybą pojawiła się tabliczka z wyrysowanym dymiącym talerzem
i niebieskim napisem: Przepraszamy, przerwa obiadowa.

Zanim kobieta wyszła z zakładu zegarmistrzowskiego - niewysoki brunet, który ją obserwował,

zdołał  wypalić  kilka  papierosów  i  przeczytać  w  gazecie  całą  i  rubrykę  ogłoszeń  drobnych.  Jaskuła
spieszyła się, widać było po niej, że jest mocno zdenerwowana. Za wychodzącą znów wychyliła się
głowa łysego mężczyzny.

Rozejrzał  się  uważnie,  ale  nie  dostrzegł  nic  niepokojącego,  brunet  stał  przy  oknie  na  klatce

schodowej przeciwległego domu. Kiedy łysa głowa schowała się, brunet bez pośpiechu opuścił swój
posterunek, z łatwością dopędził kobietę i szedł kilkanaście kroków za nią.

Coś  takiego  przeżywają  chyba  ludzie,  którym  po  długim  okresie  ślepoty  przywrócono  wzrok.

Bez żadnego wyraźnego powodu nadpłynęły obrazy sprzed kilku lat; tkwiły gdzieś głęboko we mnie,
zepchnięte na dno pamięci przez zdarzenia aktualne. A może świadomie czy nieświadomie chciałem
o  tym  zapomnieć?  Zobaczyłem  twarz  człowieka,  który  dziś  przede  mną  uciekał,  inną  wtedy,  bez
wąsów  i  brody,  wychudzoną;  twarz  lekko  uniesioną  nad  poduszkę  i  oczy,  wpatrzone  we  mnie
czujnym, drwiącym spojrzeniem.

background image

- Cóż to, poruczniku, gdzie pańskie serce? Chce pan mieć człowieka na sumieniu? Ze mną nie

można się szarpać, puszczą szwy i przejadę się na tamten świat. Weźmie to pan na swoje milicyjne
sumienie?

Wszystko to dzieje się w szpitalu więziennym w Warszawie, przy ulicy Rakowieckiej. Gmach

prócz  szpitala  mieści  również  zwykle  więzienie,  a  ja  załatwiam  tam  coś,  bodaj  przesłuchuję
oskarżonego,  który  w  drugiej  sprawie  jest  świadkiem.  Z  pokoju  przesłuchań  wywołano  mnie  w
związku z zupełnie innym dochodzeniem, które równocześnie prowadziłem.

Sprawa  nie  wyglądała  poważnie,  ale  coś  w  niej  zastanawiało.  Dotyczyła  włamania  do  sklepu

elektrotechnicznego  i  kradzieży  tranzystorowych  radioodbiorników,  magnetofonu  i  taśm
magnetofonowych.  Sprawcami  byli  Janusz  Owczarek  i  Nestor  Paliżyto,  obydwaj  niekarani,
niepracujący, notowani jako podejrzani o handel obcymi walutami. Wyrodni synowie z tak zwanych
dobrych rodzin.

Włamanie  dosyć  prymitywne,  urwany  skobel,  na  który  zamknięte  były  drzwi  prowadzące  do

zaplecza sklepu. -Sprawców spostrzegł przez okno emeryt chorujący na bezsenność, a że już świtało,
emeryt  widział  wszystko  dokładnie.  Telefonicznie  powiadomił  milicję,  ale  kiedy  radiowóz
przyjechał na miejsce, włamywacze już zbiegli.

Emeryt podał dokładne rysopisy sprawców, co przyczyniło się do ich szybkiego ujęcia. Byli to

według  niego  mężczyźni  młodzi  i  wysocy,  obydwaj  w  dżinsach,  jeden  w  różowej  koszuli,  drugi  w
białej  z  napisem  „Hendrix”.  Ten  ostatni  miał  na  głowie  czapeczkę  z  płótna  z  długim  daszkiem  i
napisem „Polmo”.

Włamywacze wpadli w sposób bardzo typowy, który świadczył o naiwności albo o nadmiernym

ryzykanctwie  -  zatrzymano  ich  po  prostu  na  bazarze  przy  ulicy  Lubelskiej,  w  momencie,  kiedy
usiłowali sprzedać kradzione przedmioty. Sprawa była niby prosta, ale coś w niej zastanawiało - na
przykład dlaczego emeryt zawiadomił milicję dopiero, kiedy mężczyźni opuszczali sklep; gdyby stało
się to wcześniej, włamywacze zostaliby zatrzymani jeszcze w sklepie. Postanowiłem przesłuchać go
ponownie, żeby to wyjaśnić.

- Przedtem była cisza, leżałem i czytałem książkę, nic nie zwróciło mojej uwagi - zeznał- - W

pewnym  momencie  usłyszałem  brzęk  tłuczonej  szyby,  poderwałem  się  i  podbiegłem  do  okna.
Zobaczyłem ich w otwartych drzwiach sklepu - od strony zaplecza. Właśnie poprawiali torby, mieli
dwie  torby  wypchane  pewnie  kradzionymi  rzeczami.  Byli  zupełnie  bezczelni,  właściwie  wcale  się
nie spieszyli. Ten w różowej koszuli dostrzegł mnie w oknie, zanim zdołałem się cofnąć. I wie pan,
co on zrobił? Zagrał mi palcami na nosie, o tak. Potem złapali swoje torby i zniknęli między blokami.
Radiowóz przyjechał po pięciu minutach, ale ich już nie było. To wszystko.

- Zaalarmował pana brzęk tłuczonego szkła. Zauważył pan, jaka szyba została wybita?

- Zeznałem już, że samego momentu wybijania nie widziałem, słyszałem tylko brzęk. O szybie

przypomniałem  sobie  dopiero  wtedy,  kiedy  tamci  odeszli.  Obejrzałem  wszystko  dokładnie  i
stwierdziłem, że wybite jest tylko małe okienko prowadzące na zaplecze.

background image

-  I  stało  się  to  w  momencie,  kiedy  już  wychodzili  ze  sklepu,  więc  ta  szyba  w  niczym  im  nie

przeszkadzała, prawda?

- Na to wygląda - powiedział. - Drzwi mieli otwarte, to w czym przeszkadzało im okienko?

- Nikt poza panem nie obserwował włamywaczy?

- Nie, nie widziałem nikogo. Ten brzęk nie był aż tak bardzo głośny, gdybym spał, z pewnością

bym  się  nie  obudził.  Kiedy  przyjechał  radiowóz,  sam  zszedłem  na  dół.  Dopiero  po  kwadransie
przyszła  mleczarka,  ale  ona  niczego  nie  widziała.  Zobaczyła  radiowóz,  milicjantów  i  dlatego
przyszła.

Ujęci  na  bazarze  sprawcy  przyznali  się  do  dokonania  włamania,  wszystko  się  zgadzało.

Rysopisy, stroje; ukradzione rzeczy odzyskano. Owczarek i Paliżyto zostali aresztowani, zamierzałem
bardzo szybko zakończyć dochodzenie.

Sprawa  skomplikowała  się  zupełnie  niespodziewanie.  Owczarek,  jak  to  mówią  więźniowie,

„zrobił połyk”, czyli połknął kawałek metalowego uchwytu od wiadra. Ze względu na rozmiary tego
przedmiotu,  można  go  było  wydobyć  tylko  drogą  operacji.  Chłopak  skarżył  się  na  mocne  bóle,
przewieziono go więc do więziennego szpitala, gdzie pomyślnie dokonano operacji. Owczarek czul
się jednak kiepsko, jeszcze przez dłuższy czas miał pozostawać w szpitalu.

Ostatni  raz  widziałem  go  w  czasie  przesłuchania.  Cieszył  się  dobrym  zdrowiem,  humor  mu

dopisywał, nic nie wskazywało na to, że za kilka dni zrobi bez żadnej widocznej przyczyny coś tak
ryzykownego  i  pozbawionego  sensu.  Z  doświadczenia  wiedziałem,  że  „połyki”  to  chwyt
recydywistów,  którzy  w  ten  sposób  wyrażają  swój  protest  przeciwko  traktowaniu  Ich  inaczej,  niż
tego sobie życzą - albo też tą drogą chcą osiągnąć jakieś korzyści. Owczarek znalazł się w więzieniu
pierwszy raz w życiu i przebywał w nim zaledwie dwa tygodnie. Nie był człowiekiem prymitywnym,
jak inni połykacze, wydawał się mieć normalnie rozwinięty instynkt samozachowawczy.

Tamtego  dnia,  zaraz  po  przyjeździe  do  więzienia,  skontaktowałem  się  z  lekarzem,  który

opiekował  się  Owczarkiem.  Dowiedziałem  się,  że  Owczarek  wraca  do  zdrowia  powoli,  wystąpiły
jakieś  komplikacje.  W  czasie  przesłuchania  zawiadomiono  mnie,  że  zatrzymany  został  gryps,  czyli
nielegalny  list,  pisany  prawdopodobnie  przez  Owczarka.  Wynieść  go  miał  człowiek  zwalniany  z
więzienia  ze  względu  na  stan  zdrowia.  Szybko  zakończyłem  przesłuchanie,  żeby  zająć  się  tym
grypsem.

List stanowił łamigłówkę, niewiele mogłem z niego zrozumieć. Zawierał kilkanaście dziwnych

zdań, zapisanych na kartce wyrwanej ze szkolnego zeszytu. O włamaniu mowa była tylko w jednym
zdaniu  i  zapamiętałem  je,  bo  dotyczyło  sprawy.  Brzmiało  ono  bodajże  tak:  „Wpadliśmy,  ale  to
normalne ryzyko zawodu, nie ma się czym martwić, są poważniejsze kłopoty
”. Poza tym coś jeszcze
o  jakiejś  „małej,  której  nie  może  zabraknąć  nawet  ptasiego  mleka”  i  która  nie  powinna  mieć  za
dużo czasu na rozmyślanie. Reszta wydawała się niezrozumiała.

List był oczywiście bez koperty, nie znalazłem też na nim żadnego śladu dotyczącego adresata.

Człowiek, który miał wynieść kartkę z więzienia, był chorym na gruźlicę recydywistą, wiedziałem, że

background image

niczego od niego nie wyciągniemy.

- Pewnie, że wiem, do kogo jest gryps - powiedział mi. - Jasna sprawa, jak wynoszę za mury, to

nie po to, żeby wyrzucić do kosza. Nie będę przed panem pajacować, że nic nie wiem. Ale nie pęknę,
niech  skonam,  nie  pęknę.  Nie  jestem  kapuś.  Możecie  mnie  nawet  tylko  za  ten  gryps  zatrzymać  w
kryminale, a ja i tak nie pęknę.

Szybko  zrezygnowałem  z  dalszych  pytań,  widać  było,  że  to  nie  ma  sensu.  Bez  przekonania

zagroziłem  mu  odpowiedzialnością  za  utrudnianie  dochodzenia.  Uśmiechnął  się  tylko  i  nic  nie
powiedział. Tu już niczego nie można było zrobić, pozostawała rozmowa z Owczarkiem.

Zwróciłem  się  z  tym  do  lekarza,  niechętnie  wyraził  zgodę  na  krótkie  widzenie  się  z  chorym

zaznaczając,  że  nie  powinien  się  on  denerwować,  a  w  żadnym  wypadku  nie  wolno  mu  wykonywać
gwałtownych ruchów.

Wszedłem  do  pokoju,  w  którym  leżał,  oprócz  niego  było  tam  jeszcze  dwóch  pacjentów,

obydwaj spali. Owczarek uśmiechnął się na mój widok

-  O,  witam  pana  porucznika  -  powiedział  cicho.  -  Chyba  się  domyślam,  jaki  jest  cel  pańskiej

wizyty.

- No, jaki? Chciałem zapytać, jak się pan czuje, prawda?

- Nie słyszałem, żeby milicjanci często składali takie kurtuazyjne wizyty.

- Przyszedłem porozmawiać z panem o tym papierku - wyjąłem z teczki gryps i pokazałem mu

go. - Nic powinien pan się męczyć, proszę więc do rzeczy.

- A skąd panu przyszło do głowy, że ja mogę coś wiedzieć o tym papierku?

- Pański charakter pisma, pańskie inicjały pod tekstem. To chyba wystarczy? Interesuje mnie, do

kogo pan wysyłał list i co znaczą jego niektóre fragmenty.

- I co, jeżeli założymy, że to istotnie ja napisałem list, myśli pan, że zaraz wszystko opowiem?

-  Zaraz,  czy  nie  zaraz. A  co,  czy  ma  pan  jakieś  szczególne  powody,  żeby  nic  na  ten  temat  nie

mówić?

- Żeby tak nie gadać w ciemno: to ja napisałem ten list. Zadowolony pan?

- Wiedziałem to i bez pańskiej uprzejmości. A kto jest adresatem?

- No, widzi pan, tu się zaczyna kłopot. Jak pan wie, jestem po dosyć ciężkiej operacji, sił ubyło,

pamięć  już  nie  ta.  Słowem  zupełnie  zapomniałem,  do  kogo  pisałem. Ale  nie  tracę  nadziei,  pewnie
sobie kiedyś przypomnę. Zresztą złapaliście mojego kuriera. Czyżby on też zapomniał? To byłby już
paskudny zbieg okoliczności.

background image

- On pamięta, tak samo, jak i pan. Więc nie ma pan ochoty powiedzieć nic więcej?

- Skąd, ochotę to ja mam. Możemy porozmawiać o tym grypsie. O ile potrafię, chętnie wyjaśnię

wszelkie niedomówienia.

-  Na  żarty  to  znów  ja  nie  mam  ochoty  ani  czasu.  Muszę  pana  przesłuchać  w  związku  z  tym

listem.  Jako  podejrzanemu  wolno  panu  odmówić  odpowiedzi  na  wszystkie  pytania,  łącznie  z
pytaniami dotyczącymi listu. Jeżeli pan odmówi wyjaśnień, protokół będzie krótki. Jeżeli pan źle się
czuje, możemy to wszystko odłożyć. No więc - co robimy?

- Będę zeznawał.

-  Dobrze  -  usiadłem  przy  stoliku,  wyjąłem  z  teczki  blankiet  protokołu  i  długopis.  Zacząłem

wypełniać wstępne rubryki, datę, miejscowość - kiedy usłyszałem raptowne skrzypnięcie sprężyn.

Poderwałem się, Owczarek, ciężko dysząc, leżał na łóżku, a „gryps” trzymał w ręku.

- Dawaj tę kartkę - mówię, zbliżając się powoli do niego. Jego wzrok jest czujny, drwiący.

- Cóż to, poruczniku, gdzie pańskie serce - mówi. - Chce pan mieć człowieka na sumieniu? Ze

mną nie można się szarpać, popuszczają szwy i przejadę się na tamten świat.

Gryps  trzyma  w  lewej  ręce,  prawą  odgina  kołdrę,  odsłania  brzuch  z  dużym  opatrunkiem

przyklejonym plastrami.

- Proszę się nie zbliżać, bo zerwę to. Ja nie żartuję, pan już wie...

- Ale po co to robicie? Przecież niezależnie od grypsu i tak przyznajecie się do wszystkiego. Na

cóż ta cała komedia?

- Więc pan też wie, że w grypsie nie ma nic wielkiego. Nudziło mi się, to napisałem. Ale pan mi

się nie podoba. Nie wyobraża pan sobie, co to za frajda popsuć glinie trochę krwi.

- Oddaj i tak nie dasz rady go zniszczyć. Co z nim zrobisz?

- Po prostu zjem.

-  Przecież  twój  żołądek  nie  przyjmie  tego  papieru,  dostaniesz  torsji  i  wtedy  może  cię

rzeczywiście trafić szlag.

Zbliżam się wolniutko, z wyciągniętą ręką. On zwija list w kulkę, wkłada go do ust.

Naciskam przycisk dzwonka, zjawia się pielęgniarka.

- Proszę zawołać lekarza - mówię do niej, ona patrzy przez chwilę nie rozumiejąc, dlaczego ma

wołać lekarza, ale wreszcie wychodzi. Jest lekarz.

background image

- Co się dzieje? - pyta.

-  Rozmawiałem  z  nim  o  liście,  który  nielegalnie  chciał  stąd  wysłać.  Kiedy  pisałem  protokół,

nagle poderwał się, złapał ten list, zwinął w kulkę i chce go zjeść.

- Chłopcze, to nie zabawa - mówi lekarz. - Wiem, że masz bujną, słowiańską fantazję, ale tym

razem igrasz z losem. To cię może kosztować bardzo drogo.

- Zaryzykuję - mamrocze niewyraźnie Owczarek. - Taki już jestem.

- Może być niedobrze, powtarzam ostatni raz!

- Ja jednak spróbuję to zjeść.

Nie  zdołaliśmy  przeszkodzić,  bo  niby  jak...  Obserwujemy  jego  szyję,  powolny  z  widocznym

trudem  wykonany  ruch  przełyku,  ból  na  twarzy,  chwila  oczekiwania,  wsłuchiwania  się  w  swój
organizm.  Mijają  sekundy,  my  stoimy  nieruchomo,  nic  się  nie  dzieje.  Wreszcie  Owczarek  uśmiecha
się.

- No i widzicie, panowie, nie ma to jak - być optymistą. Jakoś poszło, teraz już będzie dobrze.

- Ależ człowieku, po co ci to było, po co? - denerwuje się lekarz. - Ryzykować dla draki, czy

tamto było aż tak ważne?

-  Średnio.  Po  prostu  pomyślałem,  że  dobrze  byłoby  to  zjeść.  Dawno  nic  nie  jadłem,  szczerze

mówiąc nie karmicie mnie najlepiej, więc apetyt dopisuje.

- Co było w tym grypsie? - zapytał lekarz, kiedy wyszliśmy na korytarz.

- Nie bardzo wiem, pewnie jakaś zaszyfrowana wiadomość, bo całych zdań nie rozumiałem. Ale

chyba niedotycząca obecnego dochodzenia, bo w nim wszystko jest jasne, jak rzadko.

Miałem sobie wiele do zarzucenia. Niby wolno mi było przypuszczać, że człowiek po operacji

nie jest w stanie wykonać tak gwałtownego ruchu, ale w naszej pracy trzeba być przygotowanym na
wszystko,  dosłownie  na  wszystko.  Tylko  wtedy  uda  się  uniknąć  przykrych  niespodzianek,  a  i  to
pewnie nie zawsze.

Następnego  dnia  zameldowałem  o  zdarzeniu  swojemu  naczelnikowi.  Nie  miał  zadowolonej

miny, zresztą nie miał do tego żadnych powodów. Prosił, żebym starał się odtworzyć z pamięci jak
najwięcej  z  treści  grypsu.  Jeżeli  Owczarek  aż  tak  o  niego  walczył,  prawdopodobnie  zawierał  coś
bardzo ważnego. Pamięć jednak zanotowała niewiele, odtworzyłem tylko zdanie o jakiejś „małej” i
drugie, dotyczące mojej sprawy. Poza tym nic, ledwie poszczególne słowa.

Naczelnik  powiedział,  że  miał  ze  mną  już  dawno  porozmawiać,  widzi,  że  dzieje  się  coś

niedobrego, wie, że mam kłopoty osobiste, zdarza mi się przesadzać z alkoholem. Muszę wziąć się za
siebie,  uporządkować  swoje  sprawy  i  przez  jakiś  czas  lepiej  będzie,  jeżeli  nie  będę  prowadził
dochodzeń.  Jest  akurat  wolne  miejsce  przy  statystyce,  praca  spokojna,  w  sam  raz  dla  mnie  -  teraz.

background image

Koleżanka  wróci  z  urlopu  macierzyńskiego,  ja  poradzę  sobie  ze  swoimi  kłopotami,  uspokoję  się,
wtedy będę mógł wrócił do wydziału dochodzeniowego.

Wydało mi się, że chce mnie odsunąć na boczny tor, że mi nie wierzy. Byłem przewrażliwiony,

teraz  to  wiem,  wtedy  wszystko  widziałem  w  nienaturalnych  proporcjach,  Po  kilku  dniach  złożyłem
pismo z prośbą o zwolnienie mnie ze służby w milicji.

Rozmawiano ze mną kilkakrotnie. Uparłem się, powiedziałem, że decyzja moja jest ostateczna.

To  śmieszne,  przedtem  wydawało  mi  się,  że  dawno  z  tego  wyrosłem,  ale  tylko  mi  się  to

wydawało: czułem, że nie upierałbym się przy odejściu ze służby, gdybym zdołał sobie przypomnieć
treść tego cholernego grypsu, wiedziałem, że wtedy przyjąłbym bez oporów propozycję naczelnika.

Przez  jakiś  czas  myślałem  p  tych  dziwnych  zdaniach,  uparłem  się,  żeby  mimo  wszystko  coś  w

pamięci  odtworzyć.  Jakieś  strzępy  tekstu  tłukły  mi  się  po  głowie,  ale  nie  powstawała  z  nich  żadna
całość. Od kolegów, którzy pozostali, dowiedziałem się tymczasem, że odbyła się rozprawa sądowa.
Paliżytę i Owczarka oczywiście skazano, na dwa i pół roku pozbawienia wolności każdego. Powoli
zapomniałem o wszystkim.

Teraz, kiedy powrócił obraz tej twarzy, wykrzywionej w ironicznym grymasie twarzy Owczarka

-  połączyło  się  kilka  z  rozsypanych  w  mojej  pamięci  słów  i  powstał  z  tego  kawałek  zdania,  byłem
pewny, że zdania autentycznego, dokładnie takiego, jakie wyczytałem w więziennym szpitalu:

...  tego  nie  przewidzieliśmy,  jeżeli  jeszcze  nie  wiesz,  o  co  chodzi,  to  się  tym  zainteresuj,  w

każdym  razie  musicie  zrobić  coś,  bo  może  być  czarno  na  błękitnej,  a  to  by  była  bardzo  przykra
niespodzianka.

Powtórzyłem kilka razy to zdanie, jego związek z moimi ostatnimi przeżyciami stał się teraz dla

mnie  oczywisty.  Postanowiłem  powiedzieć  o  wszystkim  kapitanowi  Krzemieniowi  i  to  jak
najszybciej,  bo  przecież  zostałem  zauważony  i  rozpoznany,  może  mi  coś  grozić.  Podniosłem
słuchawkę telefonu, połączyłem się z kapitanem.

-  Wreszcie  udało  mi  się  coś  przypomnieć  -  powiedziałem  bez  wstępów.  -  I  to  na  pewno  coś

bardzo  ważnego.  Wszystko,  co  się  ze  mną  ostatnio  dzieje,  łączy  się  wyraźnie  ze  sprawą,  którą
prowadziłem będąc w milicji, z moją ostatnią sprawą. Był tam taki gryps, który jeden z podejrzanych
zjadł w szpitalu. Przedtem nic rozumiałem pewnych sformułowań, nie pamiętałem ich... Teraz sobie
coś przypomniałem, aresztowany pisał do kogoś, adresata nie ustalono, żeby ruszyli się, bo „będzie
czarno na błękitnej”. Po tej historii na ulicy Błękitnej wszystko się kojarzy. Nazwiska tamtych ludzi
to Janusz Owczarek i drugi...

-  Nestor  Paliżyto  -  pomógł  mi  kapitan.  -  Jak  pan  mówił,  czarno  na  Błękitnej?  Ciekawe,  to  by

pasowało.

- To pan już wie?

- W końcu od dłuższego czasu biorę pieniądze za to, żeby wiedzieć o takich sprawach. Proszę

background image

nie wychodzić z domu, w każdej chwili może mi pan być potrzebny. A więc jeszcze raz: proszę ani
na chwilę nie opuszczać mieszkania, będę dziś u pana,

-  Joanna  -  powiedziałem  do  siebie  odkładając  słuchawkę.  -  Co  wspólnego  z  tym  wszystkim

mogła mieć Joanna?

Wywiadowca  obrał  świetny  punkt  obserwacyjny.  Naprzeciwko  domu  Zięby  stała  rudera

przeznaczona do rozbiórki. Lokatorów z trzech pięter już wykwaterowano, jako ostatni wyprowadził
się  z  parterowego  warsztatu  szewc.  Dom  był  pusty,  część  okien  powybijana.  Wywiadowca
rozchwianymi schodami wszedł na drugie piętro i w tej chwili znalazł się naprzeciwko okien Zięby.
Przysunął do okna pozostawiony przez kogoś fotel na trzech nogach, ukryty za postrzępioną firanką.
Lekko podnosząc i opuszczając głowę mógł jednocześnie obserwować okna mieszkania i wejście do
bramy.

Ruch  był  niewielki.  Zięba  nie  wychodził  z  domu;  mimo  jasnego  dnia  zasunął  lniane  zasłony.

Wywiadowca  trochę  się  nudził.  Palił  -  jednego  po  drugim  -  „ekstra-mocne”,  liczył  deski  w  tylnej
ścianie kiosku.

Raptem  zobaczył  młodego  mężczyznę  zbliżającego  się  do  bramy,  którą  obserwował.  Jasne

ubranie, broda, szybkie, energiczne ruchy.

Wywiadowca poczuł jakiś nagły niepokój.

No,  proszę  -  uśmiechnął  się  do  siebie.  -  Człowiek  nie  wiadomo  jak  długo  pozostaje  dużym

dzieckiem. Nasłuchałem się bajek o niedobrych brodaczach, w  bajkach  prawie  wszyscy  rozbójnicy
noszą brody. Teraz widzę brodatego faceta i czuję niepokój. A to pewnie zwykły facet, który wraca z
pracy. A gdzie taki gość może pracować? Na przykład dziennikarz, nauczyciel... Pewnie tu mieszka.

Dzwonek do drzwi, podchodzę, chwytam za klamkę. I zatrzymuję się...

- Kto tam? - pytam.

- Telegram do pana Zięby.

- Zaraz - mówię. Jeszcze na chwilę wracam do biurka, przy którym przedtem siedziałem; do dziś

śmieję się z każdego, kto mówi, że nie ma nic takiego, jak przeczucie, intuicja.

Po chwili z powrotem jestem przy drzwiach, otwieram je. Znów ta twarz przede mną.

-  Przepraszam  za  ten  niewinny  dowcip  -  wepchnął  mnie  do  mieszkania;  nie  mogłem  oderwać

wzroku  od  ciemnej,  lśniącej  lufy  pistoletu,  skierowanej  we  mnie.  -  Nie  spodziewałeś  się  mnie? A
trzeba  było,  przyjacielu,  trzeba  było.  Przecież  muszę  ci  wyjaśnić,  tak  uciekałem  przed  tobą  nie
wiadomo dlaczego. Nie pali cię ciekawość?

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Czyżbyś chciał mnie przekonać, że mnie nie poznałeś? Poznałeś i w tym twoje nieszczęście.

background image

- Tak, jesteś Janusz Owczarek. Czego chcesz ode mnie?

-  Proste,  chcę,  żeby  ciebie  nie  było.  I  nie  będzie  cię,  twoja  pamięć  mogłaby  mi  za  bardzo

skomplikować  życie.  Tylko  chcę  się  jeszcze  dowiedzieć,  co  przekazałeś  swoim  przyjaciołom-
glinom.

Zadzwonił telefon, drgnąłem.

-  Co,  czyżbyś  miał  zamiar  odebrać?  -  znów  ten  niby-uśmiech.  -  Taki  jesteś  figlarz,  że  chcesz

odebrać telefon, mimo że cię nie ma w domu?

Przesunął się w stronę stolika, na którym stal aparat, zasłonił go sobą. Dzwonek zabrzmiał około

dwudziestu razy.

Zyskać na czasie... - myślałem gorączkowo. - Zyskać na czasie, nikt inny przecież nie dzwoniłby

tak uporczywie, tylko ktoś, kto jest pewny, że siedzę w domu.

- No, co wiedzą twoi przyjaciele?

-  Skąd  mogę  wiedzieć?  Prowadzą  śledztwo,  ja  jestem  w  kręgu  podejrzanych,  ale  jeszcze  nie

pokazano mi akt - kłamałem.

-  O  ile  się  znam  na  medycynie,  to  podejrzany  o  popełnienie  morderstwa  siedzi  w  pudle. A  ty

sobie chodzisz. Coś więc jest nie tak.

- Może jeszcze nie zgromadzono wystarczających dowodów?

- Glina glinie krzywdy nie zrobi, A to, że cię złapali nad trupem dziewczyny, z którą kręciłeś, i

że ona miała wbity twój nóż - to mało? Myślisz, że ja na twoim miejscu byłbym na wolności?

- Nie wiem, widocznie mało. Dlaczego zabiliście Joannę?

-  Myśmy  zabili  Joannę?  Przecież  to  wielka  miłość  życia  mojego  przyjaciela,  nie  możemy

przeboleć tej straty. Cholera wie, po co ci to mówię, ale pewnie chcesz wiedzieć, co cię gubi?

- Oczywiście. Bardzo bym chciał wiedzieć...

-  To,  że  odchodząc  z  milicji  pozostałeś  gliną.  Sprawa  ucichła,  poszliśmy  siedzieć.  Czego  ty

jeszcze chciałeś, za czym łaziłeś? A działkę sobie załatwić, rzodkiewki hodować. Podobno służba w
milicji wyczerpuje.

- Ja za nikim nie chodziłem - powiedziałem i to była prawda.

- Baju, baju. I przypadkiem spotkałeś Joannę, co? Nie mnie takie bajeczki opowiadaj.

- Jak chcesz, to wierz, jak nie chcesz, nie wierz. Spotkałem ją przypadkiem.

background image

- Ona też tak mówiła, Nagle olśnienie w drugiej klasie pociągu pospiesznego, co? Coś ty zrobił

z  tą  dziewczyną  -  w  jego  oczach  błysnęła  wściekłość.  -  No  mów,  coś  ty  z  nią  zrobił,  taki  jesteś,
cholera, zniewalający?

- Nic z nią nie zrobiłem. Nie miałem na nią żadnego wpływu.

-  Cholera,  nie  denerwuj  mnie.  Wszystko  było  ustalone,  każdy  miał  swoją  rolę,  ale  nie

przewidzieliśmy,  że  babie  może  aż  tak  odbić.  Doszło  do  tego,  że  chciała  nas  sypać  z  tej  wielkiej
miłości do ciebie. W takiej sytuacji nie było innego wyjścia. I widzisz, coś narobił, pchając się w nic
swoje  sprawy.  Dziewczyna  nie  żyje,  ty  właściwie  już  też...  No,  co  wiedzą  gliny,  przekazałeś  coś
swoim przyjaciołom?

- A jak myślisz? - nasłuchiwałem czegoś, ale na ulicy było cicho, nic się nie działo.

-  To  nie  teleturniej,  stary,  opamiętaj  się.  Muszę  to  wiedzieć,  inaczej  będę  cię  musiał  trochę

uszkodzić. No?

- Nie zdążyłem. Miałem właśnie zamiar...

- No, będę ludzki - powiedział zbliżając się do stołu. - Nie znam z własnego doświadczenia, jak

to jest, kiedy kule człowieka dziurawią, ale to musi być fatalne uczucie, można się jeszcze męczyć...
Tu masz pigułkę, widzisz? Cyjankali. Szybko i bezboleśnie. No?

-  Dziękuję  -  powiedziałem.  -  Tak  rzeczywiście  będzie  lepiej. Ale  ja  nie  pisnę  nikomu,  mogę

przysiąc.

- Nie rozśmieszaj mnie. No, do roboty.

Podszedłem do stołu, ostrożnie wziąłem pigułkę do ręki.

- Nie ma co się szczypać. Raz, dwa i już.

- W końcu to nie jest takie proste - powiedziałem. - Może dla ciebie. Muszę się zastanowić, czy

o czymś nie zapomniałem.

- A jakie to ma znaczenie? Marność nad marnościami, wszystko marność. Nie wiem, czy dobrze

cytuję. Jedziemy, przyjacielu, z tym światem. Bo będę musiał zacząć liczyć do dziesięciu, warto się
w to bawić?

- Dobrze. Już.

Słyszę warkot motoru, najpierw narasta, potem gwałtownie cichnie - tuż pod moimi oknami. On

też to usłyszał, zaczął nasłuchiwać. Nic, trzydzieści sekund, minuta.

- No - mówi.

Stoi tyłem do drzwi i nie może ich widzieć, ja widzę poruszającą się klamkę, Niestety, drzwi są

background image

zamknięte, zdążył przekręcić klucz.

- Czy liczysz na jakieś cuda? To zdarza się tylko w kiepskich powieściach. Raz - zaczyna liczyć

- dwa, trzy...

- Otwierać, milicja! - słyszę zza drzwi głos kapitana.

Odruchowo  obraca  się  ku  drzwiom,  wystarcza  ten  moment,  chwytam  ciężką,  kryształową

popielniczkę, rzucam, trafiam go w ramię. Krzyczy z bólu, pistolet wysuwa się ze zwiotczałej ręki.
Gwałtowne łomotanie do drzwi. Podrywam z podłogi pistolet, zanim zdążył go przykryć nogą. Teraz
ja mam go na muszce.

- Wszystko w porządku, kapitanie - mówię. - Już otwieram.

Przekręcam  klucz  w  zamku,  Krzemień  wpada  do  pokoju,  za  nim  dwóch  milicjantów  z

pistoletami w dłoniach. Kapitan dostrzega mojego gościa, zatrzymuje się.

-  Przyjacielska  wizyta.  A  to  co?  -  bierze  ze  stołu  pigułkę,  wącha  ją.  -  Oho,  przyszliśmy

poczęstować migdałkami. Powiedział, co to jest?

- Tym razem powiedział prawdę, że cyjankali. I stał nade mną z pistoletem, żebym to połknął.

- Co mu się przydarzyło?

- Dostał w bark kryształową popielniczką.

- A panu nic się nie stało?.

- Nic. Aha, jeszcze to.

Podszedłem do biurka, wyjąłem z szuflady magnetofon, wyłączyłem go.

- Glina zawsze pozostanie gliną! - wykrzyknął Owczarek, już ze skutymi rękami.

- Ale to był komplement, prawda, Owczarek? - uśmiechnął się kapitan.

- No, fajnie, i ten mnie już zna z nazwiska. Nie ma to, jak być sławny.

- Przestań błaznować - powiedział kapitan.

- I wy liczycie, że to pudło coś nagrało? Przecież mikrofon leżał na biurku, nic z tego! - parsknął

Owczarek.

-  Spróbujemy  -  spokojnie  mówi  kapitan.  -  Mamy  taką  różną  maszynerię,  może  da  się  to  jakoś

wzmocnić. Ja na przykład jestem tutaj optymistą. No, zbieramy się. Wpadłeś, zdarza się.

- Niczego mi nie udowodnicie.

background image

- Chociażby to, że usiłowaliście zabić obywatela Ziębę. W tej sytuacji należy to uznać na próbę

zabójstwa. Ładnieś to sobie pomyślał. Znajdą go otrutego, pewnie wreszcie dojdą do przekonania, że
załamał się, nie mógł znieść ciężaru zbrodni? My już za dużo wiedzieliśmy, żeby taki numer się udał.
No,  dość  gadania.  Będziesz  miał  sporo  czasu  zeznając  do  protokołów,  a  jeszcze  potem  występ
galowy przed publicznością. Idziemy.

Fiat  850  jechał  ze  średnią  szybkością,  zresztą  warunki  nie  były  najlepsze:  strome  zjazdy,

serpentyny, wyboista droga. Porucznik Kowalczyk nie miał żadnych pomysłów, jak wyjść z opresji,
przez głowę przelatywały mu fragmenty gangsterskich filmów, bohaterowie swobodnie uwalniający
się w sytuacjach, kiedy lufa odbezpieczonego pistoletu przytknięta była do kręgosłupa, ale tamto to
przecież  zabawa,  bohater  musi  wygrać,  nawet  jeżeli  przejeżdża  go  pociąg  albo  na  głowę  spada
kilkutonowy głaz: maszynistą okaże się Simon Templar, dla którego nic będzie specjalnego problemu
spowodować,  by  pociąg  uniósł  się  na  chwilę,  głupie  pół  metra  nad  ziemię,  a  na  lecący  kamień
skieruje  kieszonkową  wyrzutnię  gazów,  które  zniosą  głaz  w  bezpieczne  miejsce.  Jeżeli  jedna  scena
się, nie uda - robi się tak zwany dubel i sprawa załatwiona.

Ale kiedy w życiu rzeczywisty człowiek, to znaczy rzeczywisty bandyta, o którym wiadomo, że

nie ma skrupułów, trzyma cię na muszce pistoletu, a ty masz puste ręce i jesteś do niego odwrócony
tyłem  -  nie  istnieją  wielkie  możliwości  manewru.  Trzeba  bardzo  uważać  i  czekać  na  szczęśliwe
zbiegi okoliczności. Jeśli kula wejdzie w ciało i wyzionie się ducha, nie da już rady powtórzyć tej
sceny w inny, bardziej sympatyczny sposób.

Tak właśnie myślał porucznik Kowalczyk, prowadząc Fiata górską drogą.

- Daleko jeszcze? - zapytał wreszcie.

-  Ciekawe  -  zastanowił  się  głośno  Paliżyto,  Kowalczyk  w  lusterku  dostrzegł  uśmiech  na  jego

twarzy. - Rzeczywiście tak ci się spieszy? A wiesz, że nie pomyślałbym?

- Jestem trochę zmęczony i może być krucho.

-  A,  widzisz,  trzeba  się  dobrze  prowadzić.  Nie  pijać  po  nocach  alkoholu,  nie  forsować

organizmu w zadymionych pomieszczeniach, oddając się tańcom. Ja czuję się świetnie.

- Nie ujdzie ci płazem ten numer, co, myślisz, że nikt się nie dowie? Ktoś nas na pewno widział.

- Nie martw się o mnie. Jakoś sobie poradzę, mnie już nie trzeba dużo czasu.

- Chyba będziesz miał dużo wolnego czasu. Cholernie dużo - powiedział Kowalczyk.

- Mówiłem ci, żebyś się o mnie nie martwił.

Minęli  jakąś  wioskę,  przy  kiosku  stal  milicjant  trzymający  rower;  pił  oranżadę.  Kowalczyk

uśmiechnął się smętnie.

- Zabawne, co - powiedział po chwili Paliżyto. Kilka kilometrów za wsią kazał Kowalczykowi

zakręcić  i  jechać  wąską,  pnącą  się  pod  górę  dróżką.  Motor  samochodu  pracował  na  najwyższych

background image

obrotach, wreszcie zaterkotał nierówno i zgasł.

- Wychodź z samochodu - powiedział Paliżyto,

Wyszli.

- Otwórz bagażnik, wyjmij stamtąd sznury.

Zaczęli iść kamienistą ścieżką, po kilkunastu minutach znaleźli się na hali. Było zupełnie pusto,

w pobliżu wznoszącego się stoku stał opuszczony pasterski szałas. Weszli tam.

- Zwiąż sobie nogi - powiedział Paliżyto. Kowalczyk wykonał to. Bandyta kazał Kowalczykowi

uklęknąć  z  rękami  wysuniętymi  do  tyłu,  krępował  mu  ręce  sznurem.  Porucznik  nie  mógł  nic  zrobić,
czuł,  że  tamten  używa  tylko  prawej  ręki,  w  lewej  pewnie  trzymał  więc  pistolet.  Potem  Paliżyto
sprawdził  sznury,  związał  je  ze  sobą,  ograniczając  możliwości  ruchu  Kowalczyka  do  kilku
centymetrów. Usiadł naprzeciwko niego na belce.

- Dlaczego mnie nie wykańczasz? - zapytał porucznik; zorientował się, że tamten ma inne plany.

-  Moja  sprawa,  Widziałeś  tę  ścieżkę?  Rzadko  stąpa  tu  ludzka  stopa.  Mogę  cię  po  prostu

zostawić, a szanse, że cię tu  ktoś  odnajdzie  żywego,  są  znikomo  małe,  I  co  -  myślałeś,  że  jesteście
tacy mądrzy i sprytni? A widzisz, co się dzieje?

- Gra jeszcze nie jest skończona.

- Dla ciebie tak.

- Ale dla ciebie nie. Masz jeszcze sporo rzeczy do zrobienia.

- Udajesz, że wiesz coś konkretnego?

- Nie tylko ja. Miałem możność przekazać to i owo do Warszawy. Nie wziąłeś tego pod uwagę?

- Na przykład co?

- Właśnie na tym polega moja przewaga nad tobą.

- Mogłem cię sprzątnąć i w pensjonacie, dałoby się to zrobić. Ale ja muszę wiedzieć, czy coś

przekazałeś, a jeżeli tak - to co. I tylko dlatego cię tu przywiozłem. Jeszcze mocniej zwiążę te sznury
i znajdziesz się w pozycji bardzo niewygodnej. Ja pojadę, a ty będziesz marzył, żebym wrócił, i to
będzie największe marzenie w twoim życiu. I wtedy mi wszystko powiesz. Bo ja i tak muszę wrócić
do pensjonatu. Nawet ryzykując wpadkę. Potem przyjadę tu do ciebie. I módl się, żeby mi się nic nie
stało, bo inaczej widzę cię na czarno. A może teraz już powiesz?

- Nic nie powiem.

- W takim razie do miłego zobaczenia.

background image

Emeryt, który był świadkiem włamania sprzed trzech lat, nie miał w życiu wielu emocjonalnych

przeżyć, zdarzenie tamtej nocy, a właściwie wczesnego ranka - zapamiętał zadziwiająco dokładnie.
Mocno zdziwiła go wizyta kapitana: zeznawał przecież na rozprawie sądowej trzy lata temu, sprawę
uważał za definitywnie zakończoną.

- Więc to się jeszcze ciągnie? - pytał kilkakrotnie,

-  Nie,  ale  okoliczności  tamtego  włamania  są  niezbędnie  potrzebne  do  innej,  znacznie

poważniejszej sprawy. I to, co mi pan powie, do jakiego stopnia zdoła się pan skoncentrować - może
się okazać decydujące.

-  Morderstwo?  -  emeryt  aż  zarumienił  się  z  wrażenia;  od  wielu  tygodni  najważniejszym

zdarzeniem było dla niego to, że jego pies pogryzł się w parku z psem sąsiada i ma naderwane ucho.

- Może nawet morderstwo - uśmiechnął się kapitan, widząc podniecenie starego pana.

-  Jestem  gotowy,  proszę  pytać  -  powiedział  tamten  po  chwili.  -  Wiele  razy  myślałem  o  tej

historii, wydaje mi się, że wszystko pamiętam.

-  Zupełnie  ogólne  pytanie.  Czy  w  całej  tej  sprawie  dostrzegł  pan  coś  zaskakującego?  Bo

przecież wiadomo, że są włamania do sklepów, chociaż nie widzimy tego codziennie.

-  Nie  wiem,  jak  to  określić  -  twarz  emeryta  wyrażała  skupienie.  -  Dla  mnie  przykre  było,  ze

jeden z nich, kiedy mnie dostrzegł, wykonał taki lekceważący gest. Ale to odczucie subiektywne, dla
mnie było przykre, ktoś patrzący z boku mógłby się nawet zaśmiać. Powiedziałem to na rozprawie,
ale nie zwrócono na taki szczegół uwagi, a teraz, kiedy pan pyta... Otóż odniosłem wrażenie, że im
się w rzeczywistości wcale nie spieszy. Potem uciekli, to prawda, ale kiedy mnie zobaczyli i jeszcze
przedtem...  Zachowywali  się  tak,  jakby  na  kogoś  czekali,  pomyślałem  nawet,  że  jest  ich  więcej  i
czekają na wspólnika albo wspólników.

- Pan rozpoznał ich obydwu, tak?

-  Oczywiście,  bardzo  charakterystyczne  sylwetki,  charakterystyczne  stroje,  zresztą  w  tych

samych  strojach,  w  jakich  widziałem  ich  w  nocy,  pokazywano  mi  ich  następnego  dnia.  Było  chyba
sześciu mężczyzn, bez wahania wskazałem na tych dwóch. Oni nie zaprzeczali, zorientowałem się, że
zostali ujęci z kradzionymi przedmiotami.

- Po czym pan ich rozpoznał?

- No, po czym rozpoznaje się ludzi? Wzrost, sylwetka, ubranie, twarz...

-  Twarz  wymienił  pan  na  ostatnim  miejscu. A  przecież  to  najbardziej  charakterystyczna  część

człowieka, najbardziej indywidualna, można powiedzieć.

-  Wie  pan,  szczegóły  twarzy  z  odległości  kilkudziesięciu  metrów,  do  tego  o  brzasku  nie  są

widoczne aż tak wyraźnie, jak wszystkie inne. Na przykład oczy: czy z pięćdziesięciu metrów można
dostrzec kolor oczu? Czy to naprawdę takie ważne? Przecież się przyznali, wszystko się zgadza.

background image

-  Prosiłem  pana  o  pomoc.  To  bardzo  ważne.  Kiedyś  przyznanie  się  było  królem  dowodów.

Doświadczenie uczy, że nie może być dowodem jedynym, musi być poparte innymi dowodami. Takie
jest też nasze prawo. Więc nie rozpoznał pan ich po twarzach?

- Dokładnie utkwiła mi w pamięci twarz jednego z nich, tego w różowej koszuli. Ostry profil,

wydatny nos, wysokie czoło... Natomiast jeżeli chodzi o twarz drugiego... Mówiłem już wielokrotnie,
miał  czapeczkę  z  dużym  daszkiem,  to  zasłaniało  cześć  twarzy,  szczególnie  z  góry,  poza  tym  daszek
rzucał cień... I jeszcze jedno - jego charakterystyczny, jeżeli wolno mi ocenić, wręcz dziwaczny strój
przykuwał uwagę, na twarz patrzyło się dopiero później.

- Sumując więc: Jeżeliby go przebrano w inny strój, oddzielono od kolegi i ustawiono między

kilkoma podobnie zbudowanymi mężczyznami - rozpoznałby go pan?

-  Obawiam  się,  że  miałbym  trudności  -  powiedział  emeryt.  -  Ale  w  tamtych  sytuacjach,  w

komendzie i w sądzie, wszystko się zgadzało, on nie zaprzeczał...

- Dziękuję panu. Bardzo panu dziękuję-

- Naprawdę pomoże panu to, co powiedziałem? - ucieszył się emeryt.

- Z całą pewnością, proszę pana, z całą pewnością.

- Zawsze panowie mogą liczyć na moją pomoc - wyprężył się jak żołnierz w szeregu.

- Skorzystamy, jeżeli będzie potrzeba - uśmiechnął się kapitan. - A poza tym bardzo możliwe, że

znajdzie  się  pan  w  sprawozdaniach  prasowych  z  przyszłego  procesu  jako  jeden  z  koronnych
świadków oskarżenia.

- Zrobię wszystko, co do mnie należy - powiedział emeryt.

Tej  nocy  przyjechała  znad  morza  żona  kapitana  Krzemienia  z  córkami.  Rozmawiali,

rozpakowywali rzeczy. Wtedy zadzwonił telefon. I zaczęto się - w pięć minut później kapitan był już
w samochodzie pędzącym do Komendy Stołecznej.

Pół  godziny  po  otrzymaniu  przez  Krzemienia  telefonogramu  z  Zakopanego  trzech  ludzi

rozpracowywało  kontakty  Janusza  Owczarka  i  Nestora  Paliżyty.  Imię  Nestor  zupełnie  wystarczyło
kapitanowi.  W  kartotekach  komendy  było  zaledwie  trzech  ludzi  o  imieniu  Nestor.  Jeden  nie  żył  od
pięciu lat, drugi odbywał aktualnie karę sześciu lat pozbawienia wolności za szereg oszustw. Nestor
Paliżyto wraz ze swoim przyjacielem Januszem Owczarkiem dwa miesiące temu opuścił więzienie.
Udało się ustalić, że Zięba prowadził sprawę tego włamania. „Nes” pisał do Dolińskiej w liście z
więzienia  w  Strzelcach  Opolskich,  żeby  zaopiekowała  się  jakąś  szarą  kopertą,  wkrótce  Wierzbicki
popełnia samobójstwo, jego brat w Krakowie wcześniej zostaje zamordowany... Waluciarze, znani z
tego, że poprzestają na swojej „specjalności”, dokonują dziwnego włamania...

Szybko potwierdziło się, że Dolińska należała do kręgu znajomych Owczarka i Paliżyty, z tym

ostatnim  przeżywała  nawet  jakiś  burzliwy  romans.  W  domach  znajomych  i  przyjaciół  Owczarka  i
Paliżyty zaczęli pojawiać się funkcjonariusze, którzy dowozili całe towarzystwo do komendy, gdzie

background image

oczekiwało  ono  na  przesłuchanie.  Na  razie  nie  przesłuchiwano;  nikt  jednak  nie  miał  w  komendzie
wyrzutów  sumienia  z  tego  powodu;  czekającymi  byli  wyłącznie  ludzie  nie  pracujący,  żyjący  nie
wiadomo z czego.

Kapitan Krzemień, po złożeniu wizyty spostrzegawczemu emerytowi, pełnym gazem pojechał na

ulicę Środkową, gdzie wdał się w rozmowę z dozorcą domu.

-  Pan  Janusz  -  powiedział  dozorca,  patrząc  na  podsuniętą  mu  przez  kapitana  fotografię.  -  Tak,

mieszka  tu.  Znaczy  się  mieszkanie  jest  na  jego  ciotkę,  ale  ona  opiekuje  się  kimś  z  rodziny  i  siedzi
gdzieś pod Warszawą, podobnież mają tam willę. Tak, mieszka tu, razem z przyjacielem. Nazwiska
też nie znam, Artur na niego mówią.

- Nie było ich przez długi czas, prawda?

- Tak, pan Janusz powiedział, że pewnie wyjadą na dłuższy czas i wtedy będzie tu mieszkał ich

kolega.

- Co? - kapitan omal nie podskoczył. - Powiedział, że wyjedzie na dłuższy czas?

- Tak - potwierdził dozorca. - I rzeczywiście wyjechali, ze dwa lata ich nie było, czy coś koło

tego... Ale teraz wrócili.

- A przez te dwa lata mieszkał tu ich kolega?

- Tak, a tak prawdę powiedzieć to dwóch. Taki blondynek z długimi włosami, co cienko mówi,

to ten kolega i jeszcze jakiegoś przyprowadzał...

- A ten jak wyglądał?

- A jak to oni teraz. Wysoki, chudy, czarny, ubrany w Bóg wie co, jakieś kwiatki, chusteczki, jak

jaki pederasta...

- Nie wie pan o nim nic bliższego?

-  Skąd,  ten  mały  kiedyś  na  niego  krzyknął  „Wiktor”,  to  zapamiętałem.  A  tak  nic  więcej  nie

wiem.  A,  jeszcze...  Dowiedziałem  się,  że  pan  Janusz  i  pan  Artur  podobnież  siedzieli,  aż  mi  się
wierzyć nie chciało. Prawda to?

- Prawda. A dlaczego nie chciało się panu wierzyć?

- Bo wie pan, tacy kulturalni ludzie, za bramę niżej piątki nie dali, nie było tak, żeby po wódce

przyszli i jakieś awantury, owszem, bywało, że panienki przychodziły, ale to pan major wie, ludzka
sprawa.

- No, zbieramy się. Musi się pan pofatygować do komendy, ale proszę się nie obawiać. Chodzi

o przesłuchanie i rozpoznanie pewnych osób.

background image

- Jak musowo trzeba, to pojadę - powiedział dozorca bez entuzjazmu i zdjął z wieszaka czapkę.

Dozorca  bez  wahania  wskazał  na  mężczyznę,  którego  przy  nim  nazwano  Wiktorem.  Kapitan

poprosił tamtego do pokoju, posadził. Długo patrzył na niego bez słowa, aż Wiktor Zieliński, bo tak
się nazywał - zaczął niespokojnie kręcić się na krześle, spuścił wzrok.

- Wpadliśmy - powiedział wreszcie kapitan.

- Ja nic nie wiem. O co panu chodzi? - poderwał się Zieliński.

- Nie masz ochoty na chwilę szczerości?

- Ja nie wiem, o czym pan mówi. Pewnie chcecie mnie w coś wrobić, nie dam się.

- Milicja nie wrabia, Zieliński, milicja wykrywa sprawców przestępstw.

- Ja nic nie zrobiłem.

- Ładnie to tak, jak kolega odsiaduje wyrok, a samemu się chodzi na wolności?

Chłopak drgnął gwałtownie, w tym momencie kapitan utwierdził się w przekonaniu, że jest na

właściwym tropie.

- Nikt za mnie nie siedział - powiedział po chwili Zieliński; zdołał się opanować. - Ja nie byłem

w ogóle karany. Chcecie mnie w coś wrobić.

- Ja cię w nic nie chcę wrobić. Koledzy cię wrobili. A wiesz, w co? Bagatela, dwa zabójstwa. I

co  ty  na  to?  Zabójstwo  to  nie  jakieś  tam  włamanie,  za  które  dostaje  się  trzy  lata,  a  i  po  dwóch
wychodzi się za dobre sprawowanie.

- Ja nic nie wiem, nie dam się wrobić - powtarzał Zieliński.

- Dość tego gadania, nie ma czasu - uciął ostro kapitan. - Do aresztu, polem niech się już nim

zajmie prokurator i sąd.

- Chwileczkę - powiedział cicho Zieliński. - Przecież nie można tak sobie oskarżać człowieka o

morderstwo.

-  Jeżeli  ktoś  udzielił  pomocy  w  dokonaniu  morderstwa,  to  nie  tylko  można,  ale  musi  się  go

oskarżyć.

- Przecież ja o niczym nie wiem, chodziło o jakieś waluty, pieniądze przecież...

-  Chodziło  o  morderstwo  dokonane  w  Krakowie!  No,  szybko,  bo  nie  ma  czasu.  Prosili  cię,

żebyś ubrał się w to, co zwykle nosi Paliżyto, i żebyś razem z Owczarkiem poszedł na włamanie, tak?
Ile za to dosłałeś?

background image

- Dziesięć kół - cicho powiedział Zieliński. - Ale nigdy bym się nie zgodził, gdybym wiedział,

że chodzi o mokrą robotę. Przecież ja wiem, że to nie przelewki, nie od wczoraj żyję na świecie... Co
ze mną będzie?

-  Bezkarnie  ci  to  nie  ujdzie,  ale  jak  wszystko  dokładnie  opowiesz,  nie  będziesz  włączony  do

sprawy o zabójstwo. Musisz jednak wszystko dokładnie zeznać - i tu, i przed sądem.

- Dobrze, oczywiście...

-  Rozpuścić  na  razie  resztę  towarzystwa,  czekającą  na  korytarzu  -  powiedział  kapitan.  -

Tymczasem zajmiemy się panem Zielińskim, do pozostałych wrócimy w razie potrzeby.

Owczarek rzucił się w kierunku Zielińskiego, ale zatrzymali go dwaj milicjanci. Wyrywał się im

przez chwilę, wreszcie uspokoił się, pozwolił się podprowadzić do krzesła, usiadł.

-  Ty  szmato  -  powiedział.  -  Ty  mały  gnojku.  Przestraszyłeś  się,  co?  Ty  smutny  gnojku,  nawet

plunąć mi się na ciebie nie chce.

- Spokój - uciszył go kapitan. - I koń się potknie, chociaż ma cztery nogi. Przegraliście, trzeba z

tego wyciągnąć wnioski.

- Jakie wnioski? - parsknął Owczarek.

- Ratować skórę - powiedział kapitan:

- Chyba jeszcze nie jest tak źle - Owczarek zaprezentował znowu swój grymas udający uśmiech.

- Kiedy pan Trzeciak zobaczy was za kratkami, stanie się na pewno rozmowniejszy i pamięć mu

się poprawi - powiedział kapitan. - Właśnie jest w trakcie podróży do komendy. Poza tym koledzy
dowiedzieli się ciekawych spraw w Zakopanem. Tak, że nie jesteśmy w krytycznej sytuacji, gorzej z
wami.

W  tej  chwili  wprowadzono  do  pokoju  Trzeciaka.  Stary  mężczyzna  ze  strachem  spojrzał  na

Owczarka, odsunął się pod ścianę.

- Teraz nic już wam nie grozi - uspokoił go kapitan. - To oni urzędowali ostatnio w garażu?-

- On jest aresztowany? - zapytał starzec. - I ten drugi diabeł też?

- Tak - powiedział kapitan. - Może pan mówić spokojnie.

- To oni - Trzeciak wyprostował się i kilka razy wskazał palcem na Owczarka. - To diabły, że

też takich święta ziemia nosi. Tamten uderzył mnie nawet, groził nożem. Przepadli na długo, potem
znów się pojawili. Kiedy ich nie było, przychodziła taka dziewczyna, ona płaciła za garaż...

- Ta? - kapitan podsunął mu fotografię Dolińskiej.

background image

- Tak, ta.

- Pan wie, że to właśnie ona została zabiła. Okazywano panu to zdjęcie, a pan twierdził, że jej

nie zna.

- Poznałem ją, ale oni mi powiedzieli, że nic nie wiem, mam mówić, że jestem stary i niczego

nic pamiętam. Powiedzieli, że zrobią ze mną to samo, co z panem Wierzbickim.

- A co mówili o Wierzbickim?

- Że go zabili, a milicja nic im nie może zrobić.

- Oni go nie zabili. Wtedy byli w więzieniu. Wierzbicki popełnił samobójstwo.

- Diabły, diabły - szepnął Trzeciak.

- To na razie tyle, jutro przesłuchamy pana dokładnie, teraz proszę podpisać wstępny protokół.

Jutro będę u pana.

- No i co? - zapytał kapitan, kiedy Trzeciak wyszedł z pokoju. - Może teraz zacznie pan mówić

prawdę.

- Gdzie jest Paliżyto? - zainteresował się Owczarek. - Macie go?

- Przecież byliście umówieni, pojechał do Zakopanego, tak?

- Jak wiecie, to po co pytać? Strata energii.

- Dumy sobie radę. No, złożycie jakieś nowe wyjaśnienia, żeby poprawić swoją nie najlepszą

sytuację w tej sprawie?

-  Ja  nie  wiem,  czego  ode  mnie  chcecie.  Proszę,  udowadniajcie  mi,  co  ja  takiego  zrobiłem,

bierzecie za to pensje. Nic ma powodu, żebym wam w tym pomagał.

- Dobrze, była jeszcze jakaś szansa. Ale jeżeli ktoś sam nie chce się ratować, niech ma tylko do

siebie pretensje,

- Szmata nie jestem, żeby się tak szybko łamać. Pracujcie, udowadniajcie, jak uważacie, że jest

co. Ja nic nie powiem.

Twarz  Nestora  Paliżyty  wyrażała  bezgraniczne  zdumienie.  Przed  chwilą  otworzył  drzwi

swojego  pokoju,  właśnie  stanął  w  progu  i  oto  zobaczył  siedzącego  na  jego  tapczanie  Walkowiaka,
który trzymał pistolet wycelowany w kierunku wchodzącego. Ręce Paliżyty odruchowo wzniosły się
nad głowę.

- Proszę, proszę - powiedział Walkowiak. - Śmiało, przecież jest pan u siebie. Proszę wolniutko

zdjąć  kurteczkę  i  odrzucić  ją  na  bok,  tylko  nie  w  moim  kierunku,  bo  nie  lubię  takich  zabaw.  O,

background image

świetnie.  I  teraz  najważniejsza  sprawa.  Nasi  współmieszkańcy  powiedzieli  mi,  że  wziął  pan  na
samochodową przejażdżkę mojego kolegę. Co się z nim dzieje, gdzie on jest? Mam nadzieję, że nic
stała mu się żadna krzywda.

-  Żyje  -  powiedział  z  trudem  Paliżyto.  -  Leży  związany,  ale  nie  powiem,  gdzie.  To  znaczy

powiem, ale tylko w takim przypadku, jeżeli pan mnie wypuści.

- E, to chyba nie będzie tak - uśmiechnął się Walkowiak. - Pan sobie wymyślił, że jak usłyszę,

polecę tam, a pana puszczę wolno? To miało być pewnie dowcipne, ale nie jest. Zacznijmy od tego
rozmowę, że ustalimy pewne sprawy. Przede wszystkim ja pana nic puszczę niezależnie od tego, jak
się  pan  zachowa.  A  mojego  kolegę  znajdziemy  i  to  szybko,  ogłosimy  przez  radio  i  telewizję,
przeszukamy  wszystko  w  promieniu  kilkudziesięciu  kilometrów.  Muszę  pana  zmartwić:  wsypa  na
całej linii. Owczarek pod kluczem w Warszawie, na jaw wyszła ta komedia z włamaniem do sklepu i
lipnym alibi. Kiedy Zieliński dowiedział się, w co jest wmieszany, zaczął sypać na całej linii.

- Blefuje pan - powiedział Paliżyto bez większego przekonania. - Strzela pan na ślepo.

- Obydwaj dobrze wiemy, że jest inaczej.

Mocno  pchnięte  drzwi  otworzyły  się  gwałtownie,  do  pokoju  wbiegli  dwaj  mundurowi

milicjanci. Widząc sytuację zatrzymali się, opuścili ręce, w których trzymali pistolety.

- Ach, to sam sobie pan poradził - odezwał się sierżant. - Zabieramy go?

- Tak, zaraz. Najpierw sprawdźcie jego kurtkę i w ogóle rozejrzyjcie się po pokoju, Coś mi się

zdaje, że możemy znaleźć tu ciekawe rzeczy.

Jeden  z  milicjantów  wyjął  portfel  z  kieszeni  kurtki,  systematycznie  wertował  jego  zawartość.

Drugi  przeglądał  rzeczy  w  szafie.  Z  szuflady  nocnego  stolika  wydostał  ciężką  złotą  papierośnicę  i
położył  ją  przed  Walkowiakiem.  Walkowiak  wziął  ją,  sierżant  bez  słowa  uniósł  swój  pistolet,
pozwalając  w  ten  sposób  porucznikowi  na  dokładne  obejrzenie  papierośnicy.  Na  wewnętrznej
stronie  jej  wieka  porucznik  odczytał  niewielki,  prawie  już  zatarty  napis:  „Leonowi,  w  dowód
wdzięcznej pamięci”. Podpis był nieczytelny.

- To ta papierośnica, o której mówi się sporo w aktach sprawy zabójstwa Leona Wierzbickiego,

prawda? - zapytał Walkowiak Paliżytę.

- Nie wiem, nie znam tych akt - ponuro odpowiedział tamten.

- Jest coś jeszcze, panie poruczniku - milicjant przeglądający portfel podał Walkowiakowi kilka

niewielkich, wypełnionych blankietów. Były to czeki wystawione przez Helenę Jaskułę na nazwisko
Leona Wierzbickiego; opiewały one na kilka milionów złotych.

- No, kółko się zamknęło - powiedział Walkowiak, - Może teraz stanie się pan rozmowniejszy?

- Dobrze, powiem - odezwał się Paliżyto. - Zaprzeczać w tej sytuacji nie ma sensu.

background image

- I ja tak myślę.

-  Mam  prawie  obowiązek  wtajemniczyć  cię  we  wszystko  -  powiedział  major  Szymański.  -

Chyba cię to interesuje?

-  Oczywiście,  że  interesuje  -  odezwał  się  Zięba.  -  W  końcu  człowiek  powinien  wiedzieć,

dlaczego mu się dobierano do skóry.

-  Więc  Owczarek  i  Paliżyto  nie  byli  centralnymi  postaciami  w  całej  sprawie,  kiedy  się  ona

rozkręcała.  Byli  szlifującymi  stołeczne  bruki  nierobami,  szukającymi  sposobów  wygodnego  życia.
Chodzili, do jakiegoś klubu młodzieżowego, pośredniczyli w drobnym handelku - wiesz, kolega czy
koleżanka  przywieźli  z  zagranicy  jakieś  ciuchy,  oni  to  sprzedawali.  Stopniowo  zaczęli  interesować
się  przybyszami  z  zagranicy  i  walutami,  ale  to  wszystko  działo  się  w  miniaturowej  skali.  Kiedyś
zetknęli  się  z  Karolem  Wierzbickim,  chodziło  o  jakiś  samochód  i  odszkodowanie  za  wypadek;
zwrócili  się  do  Wierzbickiego  jako  właściciela  warsztatu  samochodowego,  żeby  im  wystawił
„lewy”  rachunek  za  naprawę  samochodu.  Nie  wiem,  czy  coś  z  tego  wyszło,  nieważne.  Wierzbicki
robił  wtedy  interesy  na  kupowaniu  samochodów  w  banku  PKO  za  obce  waluty  i  potrzebował  -  w
nieograniczonej  ilości  -  dolarów  i  bonów  towarowych.  Dogadali  się  szybko,  Owczarek  z  Paliżytą
zaczęli  dla  niego  skupować  dewizy.  Tylko,  że  te  samochody  to  nie  był  jedyny  nielegalny  interes
Karola  Wierzbickiego.  Uczestniczył  on  w  znacznie  poważniejszej  historii,  której  organizatorem  był
jego brat Leon, zamieszkały w Krakowie. Chodziło o przemyt za granicę dzieł sztuki, starych druków,
starych  monet  -  i  w  drugą  stronę  -  złota.  Karol  Wierzbicki  prowadził  warszawskie  interesy  brata.
Owczarek  i  Paliżyto  wykazali  się  zdolnościami  oraz  skłonnością  do  takiej  „pracy”,  bracia
postanowili  więc  ich  zaangażować  i  stopniowo  wtajemniczali  w  swoje  interesy.  Wszystko  było
zorganizowane,  kontakty  z  ludźmi  zajmującymi  się  oficjalnie  czy  nieoficjalnie  skupem  antyków,
kurierzy,  mieli  nawet  zatrudnionego  historyka  sztuki,  który  im  „towar”  wyceniał.  Stopniowo
Owczarek  i  jego  kolega  stawali  się  pełnoprawnymi  członkami  szajki.  Wtedy  pojawiła  się  Joanna.
Paliżyto  zupełnie  stracił  dla  niej  głowę,  ona  też  się  w  nim  zakochała.  Zamieszkali  razem,  żyli
szczęśliwie  i  wygodnie.  Ona  nie  interesowała  się,  skąd  pochodzą  pieniądze,  przynajmniej
początkowo nie interesowała się tym. Nie wiedziała, że za każdy „interes” ukochany może pójść za
kratki. Stopniowo jednak wyczuwała coraz bardziej atmosferę strachu, niepewności i zaczęła pytać.
Zorientowała  się,  co  to  są  za  interesy  i  postawiła  warunek:  ona  albo  współpraca  z  Wierzbickim.
Paliżyto  musiał  wybierać.  I  właściwie  postanowił  wybrać  Joannę,  tylko  nie  tak  zaraz,  bo  chciał
odkuć się finansowo, a dopiero potem zlikwidować swoje sprawy. Nastąpił okres jego gorączkowej
działalności,  dwoił  się  i  troił,  namówił  też  Owczarka,  żeby  i  tamten  skończył  z  braćmi.  Wreszcie
postanowili  o  swojej  decyzji  powiedzieć  szefom.  I  powiedzieli.  Ale  tu  zaczęły  się  komplikacje.
Przede  wszystkim  Leon  Wierzbicki  nie  chciał  się  ich  pozbywać  jako  współpracowników,  nie  miał
pełnowartościowych następców. Poza tym kierował się słuszną chyba zasadą, że jak ktoś wyskakuje
z  interesu,  staje  się  nieco  mniej  dyskretny,  a  to  stwarza  już  realne  niebezpieczeństwo.  Sposób
rozliczeń był u nich dosyć skomplikowany - otrzymywali połowę swoich „zarobków”, reszta była u
Leona  Wierzbickiego,  jak  w  banku,  mieli  u  niego  coś  w  rodzaju  kont.  Pojechali  do  niego  do
Krakowa,  żeby  zabrać  swoje  pieniądze.  I  wtedy  pan  antykwariusz  pokazał  się  im  z  zupełnie  innej
strony, niż znali go dotychczas. „Pieniądze”? - zdziwił się. - „Nic wiem, o czym mówicie. Chyba się
wam  coś  pomieszało.  Nie  mam  waszych  pieniędzy,  dlaczego  miałbym  jo  mieć?”  I  przechodząc  na
poważny ton: w tej chwili pieniędzy im nie odda, muszą jeszcze odpracować swoje, parę lat. Doszło

background image

do  awantury,  Paliżyto  groził  milicją,  Wierzbicki  śmiał  się  w  głos  z  tych  gróźb,  bo  wiedział,  że
wszyscy  jadą  na  tym  samym  wozie,  jednak  awantura  była  taka,  że  milicja  pojawiła  się  -  wezwana
przez  kogoś  z  sąsiedztwa.  Funkcjonariusze  wkroczyli,  zaczęli  wyjaśniać  przyczynę  awantury,  która
zaniepokoiła  sąsiadów.  Oczywiście  żaden  z  jej  uczestników  nie  powiedział  nic  na  temat
rzeczywistego  powodu  ich  konfliktu.  Wierzbicki,  popisując  się  refleksem,  oznajmił,  że  jego  goście
przyjechali z Warszawy i przywieźli mu kilka starych książek, stawiają jednak tak wygórowaną cenę,
że chyba nie dojdzie do transakcji. Milicjanci poprosili, żeby załatwiać te sprawy ciszej, bo sąsiedzi
chcą  spać,  spisali  swoim  zwyczajem  notatkę  z  zajścia,  podając  personalia  uczestników,  po  czym
odeszli.  W  Warszawie  Owczarek  i  Paliżyto  zwrócili  się  do  Karola  Wierzbickiego,  to  on  w  końcu
wciągnął ich w tę sprawę. Karol bezradnie wzruszył ramionami i powiedział, że jest w takiej samej
sytuacji,  co  oni,  nie  ma  wpływu  na  brata,  u  którego  więzy  krwi  przestają  się  liczyć,  kiedy  w  grę
wchodzą pieniądze. Twierdził, że i on ma do brata różne finansowe pretensje i że w ogóle żałuje, że
zdecydował się na współpracę. Kiedy tak zaczęli gadać, zobaczyli pewną perspektywę, która jednak
wymagała wielkiego zdecydowania. Karol znał kochankę Leona, prowadzącą od niedawna pensjonat
w Zakopanem. Mieszkał w tym pensjonacie, a jako że liczył sobie o dziesięć lat mniej niż brat i był
człowiekiem wyjątkowo przystojnym - udało mu się tę kobietę zainteresować sobą do tego stopnia,
że  kiedyś,  w  nagłym  przypływie  szczerości  zwierzyła  mu  się,  że  chciałaby  być  z  nim,  a  jedyną
przeszkodę  stanowi  jego  brat,  Leon,  który  ma  ją  w  garści  z  przyczyn  natury  finansowej.  Jaskułowa
niczego nie odziedziczyła po swoim stryju, który był biedny jak mysz, pensjonat kupił ów staruszek
za  pieniądze  Leona  Wierzbickiego,  po  czym  szybko  zmarł,  pensjonat  odziedziczyła  Jaskułowa,  ale
pan Leon zabezpieczył się oczywiście, biorąc od Jaskułowej weksle na całą wartość pensjonatu. Tak
wyglądała  sytuacja,  kiedy  zadecydowały  się  losy  Leona  Wierzbickiego.  Paliżyto  pojechał  do
Krakowa niby pertraktować z Wierzbickim, ale w rzeczywistości liczył tylko na ostrze swojego noża.
Zabił Wierzbickiego w jego mieszkaniu, od Karola wiedział, w jakim miejscu jest skrytka, otworzył
więc  ją,  zabrał  zawartość,  to  znaczy  trochę  biżuterii,  dolarów,  złoto  i  ...  weksle  Jaskułowej,
wystawione  na  nazwisko  Leona  Wierzbickiego.  W  tym  czasie  Owczarek  oraz  ubrany  w  rzeczy
Paliżyty i podobny do niego - Zieliński, dokonali włamania do sklepu w Warszawie, Paliżyto uzyskał
więc  gwarantowane  alibi,  tym  bardziej  że  zdążył  przyjechać  do  Warszawy,  przebrać  się  w  to,  w
czym w nocy był Zieliński i dać się złapać razem z Owczarkiem na bazarze. Weksle stanowiły dla
nich  zabezpieczenie,  że  Jaskułowa  wypłaci  należne  im  pieniądze  i  sporo  dołoży.  W  garażu  na
Błękitnej  mieli  oni  skrytkę,  w  której  trzymali  to,  czego  bali  się  przechowywać  w  mieszkaniach,  to
znaczy  oczywiście  skrytkę  miał  Karol  Wierzbicki.  Były  w  niej  rzeczy,  które  Paliżyto  zabrał  z
mieszkania  Leona  Wierzbickiego  i  inne  przedmioty  oraz  papiery  świadczące  o  działalności  całego
„zespołu”.  Owczarek  i  Paliżyto  spokojnie  siedzieli  w  więzieniu  i  czekali  na  rozprawę,  kiedy
przeniknęła  do  więzienia  wieść,  że  Karol  Wierzbicki  popełnił  samobójstwo.  Owczarek  i  Paliżyto
wpadli w popłoch, wiedzieli, że w takich przypadkach przeszukuje się mieszkania, przypuszczali, że
może być rewizja w garażu, że zostanie odnaleziona skrytka i w konsekwencji - oni będą zgubieni.
Porozumieli  się  przy  pomocy  innych  więźniów  i  postanowili,  że  Owczarek  dostanie  się  jakoś  do
więziennego  szpitala  i  stamtąd  zawiadomi  Zielińskiego,  żeby  jak  najszybciej  uprzątnął  skrytkę,  „bo
może  być  czarno  na  błękitnej”.  Dalszą  historię  grypsu  znasz.  Samobójstwo  Wierzbickiego  było
natomiast niewątpliwe, w domu nie znaleziono niczego podejrzanego, nie przeszukiwano więc aż tak
skrupulatnie  garażu,  zresztą  może  już  był  pusty  w  czasie  przeszukania,  bo  Zieliński  i  bez  grypsu
wiedział, co ma robić. Oni odsiadywali karę, ty zacząłeś nowe życie i w czasie tego nowego życia, o
czym wiesz znacznie lepiej niż ja - poznałeś Dolińską. Paliżyto już w więzieniu wiedział, że dzieje
się coś niedobrego dla niego, ton listów Joanny zmienił się bardzo. Po wyjściu z wiezienia Joanna

background image

powiedziała mu wszystko, to znaczy powiedziała, że ma kogoś, ale nic podała żadnych szczegółów.
Jednak oni wyśledzili cię i oczywiście poznali: wiedzieli, że już nie jesteś w milicji, ale nie wierzyli
w  przypadki,  przypuszczali,  że  ty  ciągle  chodzisz  po  ich  śladach  i  nie  wiadomo,  co  o  nich  wiesz.
Paliżyto  prosił  Joannę,  żeby  nie  robiła  „głupstw”  i  została  z  nim.  Ona  nie  zgodziła  się,  wtedy  jej
zagroził, że jeżeli zostanie z tobą, oni ciebie wykończą. Wówczas to przestała nagle kontaktować się
z tobą. Ale oni nie mieli chwili spokoju. Zdarzały się ataki histerii, w czasie których wykrzykiwała,
że wszystko powie, że ich nienawidzi, a najbardziej Paliżyty, wreszcie oświadczyła, że bez względu
na  skutki  -  wraca  do  ciebie.  W  ten  sposób  podpisała  na  siebie  wyrok.  Zawieźli  ją  do  garażu,  tam
rozegrała się jeszcze jedna scena, znowu histeria, cios nożem, zadany przez Paliżytę. A potem próba
wmieszania  ciebie.  Przy  jednej  okazji  chcieli  się  pozbyć  was  obydwojga.  Paliżyto  pojechał  do
Jaskułowej po pieniądze i ona mu je przygotowała, ale już nie zdążyła wręczyć, bo obydwoje zostali
ujęci.  Przy  Paliżycie  znaleziono  weksle  Wierzbickiego  i  jogo  złotą  papierośnicę.  Wtedy  chłopak
zobaczył,  że  wszystko  stracone  i  zaczął  mówić.  To  by  było  wszystko.  W  ten  właśnie  sposób
zakończyła się sprawa włamania do pewnego sklepu elektrotechnicznego - uśmiechnął się Szymański.

-  Mówiłem  ci  chyba  -  powiedział  Zięba  -  że  mnie  ta  sprawa  od  początku  wydawała  się

podejrzana, ale nie wiedziałem, z której strony ją ugryźć. A już kiedy wystrzeliła historia z grypsem,
nie miałem wątpliwości, że coś się za tym wszystkim kryje.

- Tyle, że niewiele miałeś okazji podzielić się tymi wątpliwościami.

- Z jakiego powodu?

- Z powodu dezercji - roześmiał się major. - Przekazałeś koledze sprawę, ale nie przekazałeś

mu swoich myśli. A to też ma swoją wartość.

- Co za myśli? Jakieś niejasne podejrzenia. A na mojej dezercji nikt chyba nie ucierpiał.

-  W  szczególności  nie  ucierpieli  przestępcy,  a  przeciwnie,  skorzystali  na  tym.  A  może  byś

spróbował wrócić do nas? Co o tym myślisz?

- Nie wiem jeszcze, zastanowię się - powiedział Zięba.

- Pewnie, zastanów się. A potem wpadnij do mnie. Drogę pamiętasz?

- Jakoś trafię - roześmiał się Zięba.