background image

 

Ambrose Bierce 

 

 

Jeździec na niebie 

i inne opowiadania 

(Przełożył: Jerzy Krzysztoń) 

background image

 

Przy moście nad Sowim potokiem 

Na  moście  kolejowym  w  północnej  Alabamie  stał  człowiek  wpatrzony  w 

nurt  potoku,  rwący  o  dwadzieścia  stóp  niżej.  Race  miał  wykręcone  do  tyłu, 
przeguby  związane  sznurem.  Powróz,  którego  pętlę  zarzucono  mu  na  szyję, 
zwisał  luźno,  przytwierdzony  do  mocnych  bierwion  krzyżujących  się  nad  jego 
głową.  Parę  desek  ułożonych  na  podkładach  kolejowych  dawało  oparcie 
skazańcowi i oprawcom: dwóm szeregowym z armii federalnej pod wodzą sier-
żanta,  który  w  cywilu  mógł  być  z  powodzeniem  pomocnikiem  szeryfa. 
Nieopodal,  na  tymże  prowizorycznym  pomoście,  stał  oficer  w  pełnej  gali.  z 
bronią u boku. Był w stopniu kapitana. Na obu krańcach mostu widnieli dwaj 
wartownicy  z  karabinami  trzymanymi  przepisowo  na  tak  zwanej  podpórce. 
Broń trzymana pionowo przy lewym boku wspierała się zamkiem o przedramię 
przyciśnięte  do  piersi.  Ta  rygorystyczna  i  nienaturalna  postawa  zmuszała  do 
wyprężania się. Wartownicy nie mieli zapewne obowiązku interesować się tym, 
co dzieje się na środku mostu, strzegli tylko wstępu na kładkę biegnącą obok 
szyn. 

Na  prawym  brzegu  potoku  nie  widać  było  żywej  duszy;  tor  kolejowy 

mknął prosto w las przez jakieś sto jardów, potem skręcał, gubiąc się z oczu. 
Zapewne gdzieś dalej rozstawiono czaty. Na lewym brzegu wznosił się łagodny 
pagórek,  ukoronowany  palisadą,  z  której  wystawała  gardziel  mosiężnej 
armaty,  panującej  nad  mostem.  W  pniach  palisady  wydrążono  również 
strzelnice.  W  połowie  zbocza  między  mostem  a  fortem  oczekiwali  widzowie  – 
kompania piechoty stojąca w szeregu, na spocznij, z bronią u nogi. Lufy kara-
binów  wspierały  się  lekko  o  prawą  pierś,  ręce  mieli  skrzyżowane  na  kolbach. 
Na  prawym  skrzydle  oddziału  stał  porucznik,  złożył  dłonie  na  rękojeści 
szpady,  opartej  ostrzem  o  ziemię.  Kompania  zwrócona  twarzą  do  mostu 
przypatrywała  się,  kamienna,  nieporuszona.  Wartownicy  odwróceni  ku 
brzegom  potoku  trwali  jak  posągi  zdobiące  most.  Kapitan  stał  w  milczeniu,  z 
założonymi  rękami,  obserwując  pracę  podkomendnych,  lecz  nie  przerywając 
im 

żadnym 

gestem. 

Śmierć 

posiada 

dostojeństwo, 

gdy 

nadchodzi 

zapowiedziana, witają ją z szacunkiem i ceremonią nawet ci, którzy są z nią za 
pan brat. Wedle zasad wojskowej etykiety milczenie i bezruch stanowią wyraz 
poważania. 

Człowiek,  który  nawiązał  bliską  znajomość  ze  stryczkiem,  wyglądał  na 

około  trzydzieści  pięć  lat.  Był  to  cywil  i,  sądząc  z  ubioru,  prawdopodobnie 
plantator.  Rysy  miał  szlachetne  –  prosty  nos,  mocne  usta,  szerokie  czoło; 

background image

zaczesane do tyłu ciemne włosy opadały mu na kołnierz doskonale skrojonego 
anglezu.  Nosił  wąsy,  brodę  bez  faworytów  przyciętą  w  szpic;  w  dużych 
ciemnoszarych  oczach  gościł  łagodny  wyraz  –  niespodziewany  u  kogoś,  kto 
trafił  na  szubienicę.  Widocznie  nie  był  to  pospolity  zbrodniarz.  Liberalny 
kodeks  wojskowy  dba  o  to,  aby  przywilej  powieszenia  przysługiwał 
najrozmaitszym osobom, nie wykluczając dżentelmenów. 

Skończono  przygotowania.  Dwaj  szeregowi  odeszli  na  bok,  każdy 

odciągnął swoją deskę. Sierżant obrócił się do kapitana, zasalutował, po czym 
wyminął go i stanął tuż za plecami dowódcy, który z kolei odstąpił na bok. W 
rezultacie  skazaniec  i  sierżant  znaleźli  się  na  dwóch  przeciwnych  krańcach 
deski,  przerzuconej  przez  trzy  wiązadła  mostu.  Koniec,  na  którym  stał  cywil, 
urywał się tuż przed czwartym wiązadłem. Deskę równoważył przedtem ciężar 
kapitana,  teraz  zaś  sierżanta.  Na  znak  pierwszego  drugi  odstąpi  o  krok, 
kładka się przechyli i skazaniec runie w dół. Urządzenie to przemawiało mu do 
gustu jako proste i skuteczne. Twarzy skazańca nie zakryto ani nie zawiązano 
oczu.  Patrzył  chwilę  na  „niestały  grunt”  pod  nogami,  aż  powędrował 
spojrzeniem  ku  rwącej  wodzie  potoku,  pędzącego  szaleńczo  u  jego  stóp. 
Wpadło mu w oczy tańczące w kipieli polano, śledził, jak niesie je nurt. Jakże 
wolno się posuwało! Co za gnuśny potok! 

Zamknął  oczy,  aby  skupić  ostatnie  myśli  na  żonie  i  dzieciach.  Woda 

pozłocona  wczesnym  słońcem,  w  górze  potoku  lęgnące  się  u  brzegów  opary, 
fort,  żołnierze,  polano  niesione  prądem  –  rozpraszały  jego  myśli.  Uświadomił 
sobie, że znowu coś mu przeszkadza. W myśl o najbliższych wdzierał się jakiś 
natrętny  i  niepojęty  dźwięk  –  ostry,  wyraźny,  metaliczny  jak  odgłos  młota  na 
kowadle.  Zastanawiał  się,  co  to  tak  dzwoni  i  skąd  nadchodzi  ów  dźwięk  –  z 
daleka  czy  z  bliska?  Odgłos  powtarzał  się  regularnie,  ale  w  tak  powolnym 
rytmie  jak  żałobny  dzwon.  Na  każde  uderzenie  czekał  z  niecierpliwością  i  – 
sam nie wiedział dlaczego – z obawą. Coraz to dłuższe pauzy doprowadzały go 
do szału. Każdy dźwięk był jak dźgnięcie nożem. Bał się, że zacznie krzyczeć. 
To tykotał jego zegarek. 

Otworzył  oczy  i  ujrzał  znowu  potok  w  dole.  „Gdyby  udało  mi  się 

oswobodzić  ręce  –  myślał  –  to  zrzuciłbym  pętlę  i  skoczył  do  wody.  Żeby  mnie 
nie  trafili,  popłynąłbym  nurkiem;  wydostałbym  się  na  brzeg,  zaszył  w  las  i 
wrócił  do  domu.  Dzięki  Bogu,  żona  i  maleństwa  znajdują  się  poza  ich 
zasięgiem, tam jeszcze nie dotarli”. 

Kiedy  owe  myśli  błyskały  pod  czaszką  skazańca  –  kapitan  skinął  na 

sierżanta. Sierżant zeskoczył z kładki. 

background image

 

Peyton  Farquhar,  zamożny  plantator,  wywodził  się  ze  starej  rodziny, 

cieszącej się w Alabamie wielkim szacunkiem. Jako właściciel niewolników, a 
co  za  tym  idzie  –  polityk,  był  naturalnie  prawdziwym  secesjonistą,  żarliwie 
oddanym  sprawie  Południa.  Bezwzględne  okoliczności,  o  których  nie  ma 
potrzeby  tu  opowiadać,  nie  pozwoliły  mu  zaciągnąć  się  do  walecznej  armii, 
toczącej  mordercze  boje  zakończone  upadkiem  Corinthu;  cierpiał  więc  przez 
sromotny los, tęsknił za działaniem, bogatszym życiem żołnierza, za okazją do 
wyróżnienia się. Czuł, że okazja go nie ominie, tak jak nie omija nikogo w czas 
wojny.  Na  razie  robił,  co  mógł.  Nie  upokarzała  go  żadna  służba  dla  dobra 
Południa,  nie  przerażało  żadne  ryzyko,  byle  możliwe  do  podjęcia  dla  cywila, 
który  w  głębi  duszy  był  żołnierzem  i  przynajmniej  po  części  zgadzał  się  z 
otwarcie  szelmowskim  powiedzonkiem,  że  w  miłości  i  na  wojnie  wszystko 
uchodzi. 

Pewnego  wieczoru,  kiedy  Farquhar  z  żoną  siedzieli  na  ławce  przed 

domem,  do  bramy  podjechał  żołnierz  w  szarym  mundurze  i  poprosił  o  łyk 
wody. Pani Farquhar zerwała się, uszczęśliwiona, że może mu usłużyć. Mąż jej 
zbliżył  się  tymczasem  do  zakurzonego  jeźdźca  i  skwapliwie  wypytywał  go  o 
nowiny z frontu. 

– Jankesi naprawiają tory kolejowe – powiedział żołnierz – i przygotowują 

się  do  nowej  ofensywy.  Dotarli  do  mostu  nad  Sowim  Potokiem,  wyreperowali 
go i na północnym brzegu wznieśli palisadę. Wszędzie porozlepiali ostrzeżenia, 
podpisane  przez  ich  komendanta,  z  których  wynika,  że  każda  osoba  cywilna 
przyłapana na naruszaniu całości kolei, mostów, tuneli czy pociągów zostanie 
bezwzględnie powieszona. Widziałem ten plakat. 

– Ile jest stąd do mostu nad Sowim Potokiem? – spytał Farquhar. 

– Ze trzydzieści mil. 

– Czy po tej stronie nie ma żadnych oddziałów? 

–  Tylko  pikieta  przy  torze  kolejowym,  jakieś  pół  mili  przed  mostem,  i 

samotny wartownik u wejścia na most. 

–  Przypuśćmy,  że  jakiś  cywil  z  zamiłowaniem  do  szubienicy  ominie 

pikietę i dajmy na to... pokona wartownika – powiedział Farquhar uśmiechając 
się – to co wtedy może zdziałać? 

Żołnierz zastanowił się. 

background image

– Byłem tam przed miesiącem – odparł. – Zauważyłem, że wiosenne wody 

naniosły stertę drewna pod ostatni filar mostu. Do tej pory drewno na pewno 
wyschło i pali się jak pakuły. 

Pani  Farquhar  przyniosła  kubek.  Żołnierz  wypił,  podziękował  jej 

wylewnie,  skłonił  się  mężowi  i  odjechał.  W  godzinę  później,  po  zapadnięciu 
zmroku, powtórnie minął plantację, wracając na północ, tam skąd się pojawił. 
Był to nieprzyjacielski wywiadowca. 

 

Spadając  w  dół  między  wiązadła  mostu,  Peyton  Farquhar  stracił 

przytomność, jak gdyby zmarł na miejscu. Z tego stanu zbudził go – po całych 
wiekach, jak mu się zdawało – ból wywołany ostrym uciskiem gardła, uczucie 
duszenia  się.  Rozchodzące  się  od  szyi  przenikliwe  dreszcze  targały  każdym 
włóknem  jego  ciała,  mknęły  z  niepojętą  częstotliwością  jak  strumienie 
pulsującego ognia rozgrzewające do nieznośnej temperatury. Pod czaszką czuł 
stężony  ucisk.  Doznaniom  tym  nie  towarzyszyła  żadna  myśl.  Rozsądek  uległ 
już  zaćmieniu,  została  tylko  zdolność  odczuwania,  a  czucie  samo  stanowiło 
męczarnię.  Miał  świadomość  ruchu.  Ogarnięty  świetlną  mgławicą,  stanowiąc 
ledwie  jej  ogniste  jądro  wolne  od  ciężaru  materii  –  szybował  po  niepojętym 
tuku  niczym  ogromne  wahadło.  Naraz  ze  straszliwą  raptownością  światło 
strzeliło w górę w głośnym plusku; uczuł przeraźliwy szum w uszach, otoczył 
go chłód i mrok. Ożyła w nim zdolność myślenia; wiedział, że powróz pękł i oto 
wpadł  do  potoku.  Nie  zadławił  się,  gdyż  pętla  ściskała  szyję  i  nie  wpuszczała 
wody  do płuc.  Być  powieszonym  i umrzeć  na dnie  rzeki! –  rozśmieszyła  go ta 
myśl.  Otworzył  w  ciemnościach  oczy  i  ujrzał  nad  sobą  przebłysk  światła,  ale 
jakże  odległy,  jakże  niedostępny!  Wciąż  tonął,  gdyż  światło  nikło  mu  z  oczu 
coraz  bardziej,  aż  został  ledwie  promyk,  który  raptem  zaczął  się  rozjaśniać, 
więc  poznał,  że  unosi  się  ku  powierzchni  –  poznał  ze  wstrętem,  gdyż  tu,  w 
głębinie,  było  mu  tak  przyjemnie.  „Wisieć  i  tonąć  –  myślał  –  to  się  nawet 
opłaci; ale nie mam ochoty dać się zastrzelić. Nie, nie dam się zastrzelić; to już 
niesprawiedliwe”. 

Nie czuł wysiłku, ale ostry ból w przegubach uświadomił mu, że stara się 

wyswobodzić  ręce.  Poświęcił  tym  zmaganiom  uwagę,  nie  troszcząc  się,  co  z 
tego  wyniknie,  jak  próżniak  obserwujący  sztukę  kuglarza.  Co  za  wspaniały 
wysiłek! Co za niezrównana, co za nadludzka siła! Ach, to piękne osiągnięcie! 
Brawo!  Pęta  opadły;  wyswobodzone  ramiona  podpłynęły  w  górę,  dłonie 
zamajaczyły  w  rosnącym  świetle.  Obserwował  je  z  obudzoną  ciekawością,  jak 
najpierw jedna, potem druga wpiła się w pętlę zaciśniętą na szyi. Palce zdarły 
ją i odrzuciły precz: odpłynęła falując jak wąż wodny. „Dajcie pętlę, dajcie ją!”. 
Zdawało  mu  się,  że  woła  tak  do  swoich  rąk,  gdyż  ze  zdjęciem  pętli  przyszła 

background image

najokropniejsza  męczarnia,  jakiej  dotąd  zaznał.  Szyja  bolała  go  strasznie; 
głowę  trawił  ogień;  ledwie  trzepoczące  serce  dało  nagle  potężnego  susa, 
próbując wyskoczyć gardłem. Całe ciało prężyło się i wiło w nieznośnej boleści. 
Ale  nieposłuszne  ręce  nie  zważały  na  rozkaz.  Mocno  odpychając  wodę 
szybkimi  ruchami,  ciągnęły  go  gwałtem  na  powierzchnię.  Czuł,  że  wynurza 
głowę;  słońce  oślepiło  go  zupełnie;  pierś  uniosła  się  spazmatycznie  i  w 
ostatecznej  udręce  płuca  zaczerpnęły  potężny  haust  powietrza,  które 
natychmiast wydarło się krzykiem! 

Odzyskał pełną wrażliwość zmysłów, które stały się nadnaturalnie czujne 

i  bystre.  W  straszliwym  zaburzeniu  organizmu  coś  tak  je  wydoskonaliło,  że 
notowały  rzeczy  nigdy  niedostrzegane.  Słyszał,  jak  kropelki  wody  bębnią, 
rozpryskując się na jego twarzy. Gdy spojrzał w las na brzegu potoku, widział 
każde drzewo z osobna, każdy liść i żyłkowanie każdej blaszki – widział wręcz 
owady  na  liściach:  szarańcze,  mieniące  się  muchy,  szare  pająki  rozpinające 
sieć  między  gałązkami.  Dostrzegał  rozszczepione  kolory  w  każdej  kropli  rosy 
na  milionowych  źdźbłach  trawy.  Brzęczenie  komarów  tańczących  nad  wirami 
strumienia, trzepot skrzydeł ważek, uderzenia nóżek owadzich na wodzie, jak 
wioseł  unoszących  łódź  –  wszystko  to  tworzyło  uchwytną  muzykę.  Ryba 
przemknęła mu przed oczami, słyszał, z jakim impetem rozcina wodę. 

Wynurzył  się  na  powierzchnię,  płynąc  z  prądem  potoku;  za  chwilę 

stanowił jakby oś, wokół której świat widzialny okręcał się powoli; ujrzał most, 
palisadę fortu, żołnierzy na moście, kapitana, sierżanta, dwóch szeregowców – 
swoich ciemiężycieli. Sylwetki ich odcinały się na błękitnym niebie. Krzyczeli, 
wymachiwali  rękami,  pokazując  na  niego.  Kapitan  wyrwał  pistolet,  ale  nie 
strzelał;  tamci  nie  posiadali  broni.  Wyglądali  groteskowo  i  strasznie,  kształty 
mieli przeogromne. 

Raptem  usłyszał  ostry  strzał,  coś  śmignęło  w  wodę,  aż  bryzgi  poleciały 

mu w twarz. Znowu huknęło; spostrzegł wartownika z wymierzoną strzelbą, z 
lufy  unosił  się  obłoczek  sinego  dymu.  Spozierał  prosto  w  oko  żołnierza, 
wpatrzone  weń  przez  szczerbinę  celownika.  Widział  szarą  źrenicę. 
Przypomniało mu się, co gdzieś wyczytał, że najlepsi strzelcy mają szare oczy, 
które są najprzenikliwsze. A jednak ten chybił. 

Przeciwny  prąd  porwał  Farquhara  i  obrócił  go  znowu  twarzą  w  stronę 

lasu; fort miał za plecami. Dźwięk czystego, wysokiego głosu nastrojonego na 
monotonną  nutą  rozległ  się  za  nim  i  nadbiegł  skroś  potoku  z  taką 
wyrazistością,  że  przeniknął  i  przytłumił  wszystko  inne,  nawet  bulgotanie 
wody  w  uszach.  Farquhar,  choć  nie  żołnierz,  dość  często  bywał  w  obozach 
wojskowych, aby wiedzieć, jak straszną wymowę ma ten spokojny, przewlekły 
zaśpiew z mocnym przydechem; porucznik na brzegu przystąpił do działania. 
Jakże  zimno  i  bezlitośnie  –  z  jaką  równą  i  dostojną  intonacją,  zwiastującą  i 

background image

narzucającą  ludziom  spokój  –  z  jak  dokładnie  odmierzonymi  pauzami  padały 
te okrutne słowa: 

– Kompania, baczność!... Złóż się!... Gotów!... Cel!... Pal!... 

Farquhar  dał  nura  –  tak  głęboko,  jak  tylko  mógł.  Woda  huczała  mu  w 

uszach  niczym  łoskot  Niagary,  a  jednak  usłyszał  stłumiony  grzmot  salwy  i 
wznosząc  się  znów  ku  powierzchni,  napotkał  błyszczące  kawałki  metalu, 
osobliwie  spłaszczone;  kołysząc  się,  wolno  opadały  w  głąb.  Niektóre 
przywierały na chwilę do jego twarzy i rąk, by zaraz spłynąć wędrując na dno. 
Jeden utkwił mu za kołnierzem. I parzył, Farquhar wyrwał go stamtąd. 

Kiedy  łapiąc  powietrze,  wychynął  na  powierzchnię,  spostrzegł,  że 

znajdował się długi czas pod wodą; prąd uniósł go znacznie bliżej ku ocaleniu. 
Żołnierze kończyli właśnie ładować broń; metalowe stemple błysnęły w słońcu 
wszystkie naraz, gdy je wyciągnęli z luf, podnieśli ku górze i wcisnęli w osady. 
Dwaj wartownicy znowu bezskutecznie dali ognia. 

Farquhar  widział  to  wszystko  przez  ramię;  płynął  teraz  żywo  z  prądem. 

Umysł jego pracował tak jak ręce i nogi – z błyskawiczną szybkością. 

„Oficer  nie  powtórzy  błędu  –  myślał.  –  Zbyt  kurczowo  trzymał  się 

regulaminu.  Przecież  salwa  znaczy  tyle,  co  pojedynczy  strzał,  tak  samo  łatwo 
dać  przed  nią  nurka.  Chyba  wydał  już  rozkaz,  żeby  strzelali  na  własną  rękę. 
Boże ratuj, nie potrafię uniknąć wszystkich kul z osobna!”. 

Straszliwy plusk rozległ się tuż obok, a po nim głośny szum, jakby wracał 

diminuendo  przez  powietrze  do  fortu,  aż  skonał  w  eksplozji,  która  cały  potok 
wzburzyła do głębi! Płachta wody wygięła się nad nim, runęła w dół, oślepiając 
go  i  dusząc!  Armata  przyłączyła  się  do  gry.  Gdy  otrząsnął  głowę  z  kipieli, 
usłyszał  wysoko  szum  pocisku,  który  zboczył  z  toru  i  po  chwili  druzgotał  z 
trzaskiem konary lasu nad rzeką. 

„Więcej  tego  nie  zrobią  –  pomyślał.  –  Następnym  razem  użyją  kartacza. 

Muszę uważać na armatę; dym mnie uprzedzi, detonacja przychodzi za późno, 
wlecze się za pociskiem. To dobre działo”. 

Raptem  uczuł,  że  kręci  się  w  kółko,  wirując  jak  bąk.  Woda,  brzegi,  las, 

odległy już most, fort i żołnierze – wszystko zmieszało się i zatarło. Przedmioty 
zastępowała  tylko  barwa;  nic  nie  widział  prócz  cienkich  kolorowych  obręczy. 
Wpadł  w  wir,  który  niósł  go  i  kręcił  z  taką  chyżością,  że  Farquhar  dostawał 
mdłości  i  zawrotów  głowy.  Po  paru  chwilach  wyrzuciło  go  na  żwir  –  na  lewy, 
południowy  brzeg  potoku  –  za  występ  skalny,  który  krył  go  przed  okiem 
nieprzyjaciół.  Raptownie  wytrącony  z  pędu  otarł  sobie  skórę  na  ręce  i  to 
wróciło mu siły. Zapłakał z radości. Zanurzył palce w piasek, garściami sypał 
go  na  siebie  i  głośno  mu  błogosławił.  Piasek  przypominał  mu  diamenty, 
rubiny,  szmaragdy,  nic  piękniejszego  nie  umiał  sobie  wyobrazić.  Drzewa  na 

background image

brzegu  rosły  niby  ogromne  krzewy  w  ogrodzie;  zauważył,  jak  symetrycznie  są 
posadzone,  wdychał  woń  ich  kwiecia.  Niezwykłe  różowe  światło  widniało 
między  pniami,  gałęzie  grały  na  wietrze  jak  harfy  eolskie.  Nie  miał  chęci 
uciekać,  dalej  –  wolał  pozostać  w  tym  czarownym  ustroniu,  dopóki  go  nie 
schwytają. 

Wytrącił go z marzeń gwizd i grzmot kartacza, który rozerwał się wysoko 

wśród  gałęzi.  Rozczarowany  kanonier  posłał  mu  pocisk  na  pożegnanie. 
Farquhar zerwał się, wdarł na stromy brzeg i zanurzył w las. 

Wędrował  cały  dzień,  wytyczając  szlak  według  słońca.  Puszcza  była 

chyba bezkresna; nie natrafił nigdzie na żadną przesiekę ani nawet na dróżkę 
leśnika. Nie miał pojęcia, że mieszka w tak dzikiej okolicy. Kryło się w tym coś 
zagadkowego. 

O  zmierzchu  rozbolały  go  nogi,  poczuł  się  znużony  i  zgłodniały.  Myśl  o 

żonie  i  dzieciach  przynaglała  go  do  marszu.  Znalazł  wreszcie  drogę,  która 
prowadziła  go  we  właściwym  kierunku.  Była  szeroka  i  prosta  jak  ulica,  a 
jednak  wyglądała  na  nieuczęszczaną.  Nie  graniczyły  z  nią  pola,  nikt  w 
sąsiedztwie  nie  mieszkał.  Gdyby  choć  pies  zaszczekał,  zwiastując  osiedle 
ludzkie.  Czarne  ściany  drzew  biegły  prosto  po  obu  stronach,  łącząc  się  w 
punkt  na  horyzoncie:  przypominał  się  szkolny  wykres  perspektywy.  Nad 
drogą, w szczelinie nieba, świeciły obco wielkie, złote gwiazdy, ugrupowane w 
niezwykłe konstelacje. Był przekonany, że stanowią układ, w którym kryje się 
złośliwa  wróżba.  Z  obu  ścian  lasu  dobywały  się  osobliwe  zgiełki;  kilkakroć 
wyraźnie usłyszał szepty w obcej mowie. 

Dokuczał  mu  ból  szyi,  obmacując  ją,  poznał,  że  straszliwie  spuchła. 

Sznur  musiał  zostawić  na  niej  czarną  pręgę.  Czuł,  że  oczy  mu  stężały;  nie 
mógł  ich  już  zamknąć.  Język  skołowaciał  z  pragnienia;  chcąc  ulżyć  mu  w 
gorączce,  wysunął  go  z  ust  na  zimne  powietrze.  Jakaż  miękka  murawa 
wyścieliła nieuczęszczany szlak – nie czuł już, że stąpa po ziemi! 

Zapewne  mimo  bólu  musiał  w  marszu  zapaść  w  sen,  gdyż  teraz  widzi 

całkiem inny obraz – być może wyzwolił się po prostu z widziadeł. Stoi u wrót 
domu.  Nic  się  nie  zmieniło,  jasno  tu  i  pięknie  w  porannym  słońcu.  Musiał 
wędrować  calutką  noc.  Otwiera  furtkę,  zbliża  się  szeroką,  jasną  ścieżką  i 
widzi,  jak  migoczą  kobiece  suknie;  żona,  jakże  świeża,  spokojna  i  cudna, 
zstępuje  z  werandy,  aby  go  powitać.  Przystanęła  na  ścieżce  i  czeka  z 
uśmiechem  niewysłowionej  radości,  ma  w  sobie  niedościgły  urok  i  godność. 
Och, jakaż ona piękna! Skacze ku niej z otwartymi ramionami. Już przytula ją 
do piersi,  kiedy  ogłuszający  cios  spada  mu  na  kark;  oślepiająco  białe  światło 
tryska  wokół  z  hukiem,  jak  wybuch  pocisku  –  i  nastaje  zupełna  ciemność  i 
cisza. 

background image

Peyton  Farquhar  nie  żyt;  ciało  jego,  z  przerwanym  stosem  pacierzowym, 

kołysało się łagodnie pod przęsłami mostu nad Sowim Potokiem. 

background image

 

Chickamauga

*

 

W  słoneczne  popołudnie  mały  chłopczyk  wymknął  się  z  surowego  domu 

na  polanie  i  niezauważony  przez  nikogo  zapuścił  się  w  las.  Cieszył  się 
swobodą,  podniecała  go  radość  wyprawy  w  nieznane.  Odezwał  się  w  nim 
bowiem  duch  przodków,  którzy  od  tysiącleci  dokonywali  wiekopomnych 
odkryć  i  podbojów,  a  na  miejscu  swoich  zwycięstw  wznosili  obozy  –  miasta  z 
ciosanego  kamienia.  Przemierzyli  od  kolebki  swego  narodu  dwa  kontynenty  i 
przez  wielkie  morze  przedostali  się  na  trzeci,  przekazując  z  pokolenia  na 
pokolenie tradycję walki i panowania. 

Sześcioletni  chłopczyk  był  synem  ubogiego  farmera.  Ojciec  jego  w 

młodości walczył z nagimi dzikusami i pod sztandarem swego kraju dotarł aż 
do  stolicy  cywilizowanego  ludu  na  dalekim  Południu.  Nawet  w  wiejskiej  ciszy 
nie  zamarł  w  nim  duch  żołnierski.  Ojciec  kochał  się  w  batalistycznych, 
ilustrowanych  książkach,  a  synek  był  na  tyle  pojętny,  że  wystrugał  sobie 
pałasz. Z orężem w dłoni, jak przystało na syna walecznego narodu, nacierał w 
lesie  na  nieprzyjaciela,  fechtował  się  zażarcie,  przybierając  szermiercze  pozy 
podpatrzone  na  ilustracjach.  Wróg  cofał  się  w  popłochu  i  rozzuchwalony 
napastnik  popełnił  częsty  na  wojnie  błąd  –  w  pogoni  za  nieprzyjacielem 
zapędził  się  za  daleko.  Szeroki  i  bystry  strumień  zastąpił  mu  drogę,  gdy 
tymczasem  wróg  z  niepojętą  łatwością  umknął  na  drugi  brzeg.  Ale 
nieustraszony  zwycięzca  nie  dał  się  zbić  z  tropu;  duch  rasy,  która, 
przemierzyła  ocean,  żył  niewątpliwie  w  jego  maleńkiej  piersi.  Skacząc  po 
głazach,  przedostał  się  przez  strumień,  spadł  na  ariergardę  nieprzyjaciela  i 
wyciął ją w pień. 

Gdy  już  wygrał  bitwę,  roztropność  wymagała,  aby  zawrócić  do  głównego 

obozu.  Niestety,  jak  większość  sławnych  zdobywców  i  jak  najsławniejszy  z 
nich, nie potrafił „okiełznać wojennej żądzy ani pojąć, że nie wolno kusić losu 
ponad miarę”. 

Oddalał  się  od  strumienia  i  raptem  natknął  się  oko  w  oko  na  nowego  i 

potężniejszego  wroga  –  strzygąc  uszami  na  ścieżce  zuchwale  stał  słupka 
królik!  Chłopczyk  krzyknął  z  przerażenia  i  na  oślep  rzucił  się  do  ucieczki. 
Płakał,  wzywając  nieartykułowanymi  dźwiękami  matkę,  kaleczyły  go  ciernie  i 
głogi. Serce trzepotało mu ze strachu, i zadyszany, i oślepiony łzami zabłąkał 
się  w  lesie.  Błądził  jeszcze  ponad  godzinę  wśród  zarośli  i  krzaków,  wreszcie 

                                                 

*

 

Pamiętna bitwa w wojnie secesyjnej w 1863 r.

 

background image

pokonany znużeniem położył się między dwoma głazami niedaleko strumienia, 
przytulił do siebie drewnianą szabelką i pochlipując zasnął. Śpiewały nad nim 
wesoło  ptaki  leśne;  skrzeczały  wiewiórki  harcujące  po  drzewach,  gdzieś  w 
oddali  zadudnił  dziwny  grzmot.  A  na  małej  farmie  biali  i  czarni  ludzie  w 
popłochu  przeszukiwali  zagrody  i  pola,  matka  rozpaczała  za  zaginionym 
dzieckiem. 

Upłynęło  wiele  godzin,  zanim  obudził  go  chłód.  Malec  bał  się  nocy,  ale 

wypoczął  sobie,  więc  już  nie  płakał.  Zaczął  przedzierać  się  przez  zarośla  i 
wydostał  się  wreszcie  z  gęstwiny.  Ujrzał  strumień  i  łagodny  stok  pagórka  z 
rzadka  porośnięty  drzewami  –  wszystko  zasnuwał  już  zmierzch.  Z  wody 
wstawały  przezroczyste  i  upiorne  opary,  które  odstraszyły  malca  –  zamiast 
przedostać się przez strumień, zawrócił w stronę ciemnego boru. Raptem spo-
strzegł  dziwnie  poruszający  się  kształt.  Wydawało  mu  się,  że  to  jakiś  wielki 
zwierz – pies, świnia – nie umiał go nazwać, a może i niedźwiedź. Niedźwiedzia 
widział  na obrazku,  nie  wiedział o nim  nic  złego  i pragnął  go kiedyś spotkać. 
Przyglądał mu się z ciekawością, ale nieporadne ruchy tego dziwnego zwierza 
powiedziały  mu,  że  to  nie  jest  niedźwiedź,  i  ogarnął  go  lęk.  Stał  z  zapartym 
tchem, gdy tamten zbliżał się pomaleńku. Widząc, że nie ma długich groźnych 
uszu  królika,  malec  zaczął  nabierać  odwagi,  wyczuwał  coś  znajomego  w 
kulawym, niezgrabnym chodzie. Zanim rozpoznał go ostatecznie, zauważył, że 
za tym pierwszym wloką się inni, że pełno ich wszędzie, że cały stok roi się od 
nich, a wszyscy pełzną do strumienia. 

Byli  to  ludzie.  Posuwali  się  na  czworakach,  pełzli  na  rękach,  wlokąc  za 

sobą  bezwładnie  nogi,  szli  na  kolanach;  usiłując  wstać,  padali  jak  dłudzy  na 
ziemię.  Pojedynczo,  parami,  w  małych  grupach  uparcie  ciągnęli  ku  wodzie, 
padając, podnosząc się, zostając w tyle. Szły ich całe tuziny, całe setki, a coraz 
to  nowe  szeregi  wynurzały  się  z  czarnego  boru.  Zupełnie  jakby  sama  ziemia 
ruszała się i pełzła do strumienia. Czasem któryś odpadł i leżał bez ruchu. Był 
martwy.  Niektórzy  robili  dziwne  gesty,  wznosili  i  opuszczali  ręce,  chwytali  się 
za głowę, składali dłonie jak przed ołtarzem. 

Malec  nie  wszystko  z  tego  zauważył;  na  to  trzeba  byłoby  starszego 

obserwatora;  widział  tylko,  że  są  to  mężczyźni,  a  jednak  raczkują  jak 
niemowlęta,  i  nie  bał  się  ich  wcale,  choć  byli  jakoś  obco  poubierani. 
Swobodnie  poruszał  się  wśród  nich,  zaglądał  im  w  twarze  z  dziecięcą 
ciekawością.  Mieli  blade  i  pstrokate  oblicza,  czerwone  strużki  i  plamy  na 
policzkach. Przypominali mu klowna, którego latem widział w cyrku, i patrząc 
na nich, śmiał się. A oni pełzli i pełzli, okaleczeni, skrwawieni, nie bacząc na 
jego  śmiech.  Dla  malca  było  to  wesołe  widowisko.  Czarni  niewolnicy  ojca  dla 
zabawy  chodzili  nieraz  na  czworakach,  a  malec  ujeżdżał  ich  „na  niby”  jak 
konie.  Podbiegł  z  tyłu  do  jednego  z  pełzających  i  zwinnie  wskoczył  mu  na 
plecy.  Ów  zarył  nosem  w  ziemię,  wierzgnął  nie  gorzej  niż  narowisty  źrebak  i 

background image

malec  wyleciał  z  siodła.  Tamten  obejrzał  się  za  siebie,  ukazując  twarz 
pozbawioną  dolnej  szczęki  –  krwawą  jamę,  okoloną  strzępkami  skóry  i 
kawałeczkami  kości.  Nienaturalnie  sterczący  nos,  brak  policzków  i  zaciekłe 
oczy  nadawały  mu  wygląd  wielkiego  drapieżnego  ptaka  zbroczonego na  piersi 
krwią  swojej  ofiary.  Malec  podniósł  się  z  ziemi,  ranny  potrząsnął  mu  pięścią 
przed  nosem.  Chłopiec  przestraszył  się,  uciekł  za  drzewo  i  zaczął  poważniej 
patrzeć  na  to,  co  się  dzieje.  I  tak  niezdarna  rzesza  wlokła  się  powoli  i 
boleściwie  w  ohydnej  pantomimie  –  wędrowała  zboczem  pagórka  jak  chmara 
wielkich czarnych chrząszczy – bezszelestnie, w głębokiej absolutnej ciszy. 

Niesamowity  krajobraz  zaczął  się  rozjaśniać.  Przez  pasmo  lasu  za 

strumieniem przenikało dziwne, krwawe światło, konary drzew odcinały się na 
purpurowym  tle  jak  czarna  koronka.  Łuna  oświetliła  cały  pochód.  Po 
połyskliwej 

trawie 

wlokły 

się 

za 

pełznącymi 

monstrualne 

cienie, 

przedrzeźniające  każdy  ich  ruch.  W  czerwonym  świetle  wystąpiły  tym 
wyraźniej  krwawe  rany,  wybladłe  twarze  powlokły  się  rdzą,  sprzączki  i  guziki 
mundurów  rzucały  krwiste błyski.  Coraz  wspanialsza  łuna pociągnęła  malca, 
pomaszerował  zboczem  wraz  ze  swą  straszną  kompanią.  Wkrótce  wyprzedził 
wszystkich. Z drewnianym pałaszem w dłoni wysunął się na czoło i uroczyście 
prowadził  defiladę,  dostosowując  krok  do  swoich  żołnierzy,  bacząc,  czy  nie 
łamią  szeregów.  Zaiste,  nie  widziano  jeszcze  takiej  armii  z  takim  wodzem  na 
czele. 

Straszliwy pochód powoli zbliżał się do strumienia pochyłym zboczem, na 

którym  poniewierał  się  porzucony  rynsztunek  –  zrolowane  koce,  ciężkie 
tornistry,  zniszczone  karabiny,  słowem  to,  co  zostawia  za  sobą  cofająca  się 
armia.  Ale  mały  wódz  nie  kojarzył  sobie  tego  z  niczym.  Dolinka,  którą  płynął 
strumień,  była  stratowana  przez  ludzi  i  konie,  płaskie  brzegi  zamieniły  się  w 
grząskie  błoto.  Bardziej  doświadczony  obserwator  zauważyłby,  że  ślady  idą  w 
obu kierunkach; ktoś przeszedł tędy dwukrotnie – w ataku i w odwrocie. Kilka 
godzin  temu  tysiące  żołnierzy  przemierzyły  las,  a  wśród  nich  i  ci  straceńcy. 
Kiedy  malec  spał,  szła  tędy  tyraliera  za  tyralierą,  batalion  za  batalionem  – 
omal  go  nie  stratowali  we  śnie.  Nie  obudził  go  huk  i  gwar.  Niemal  o  rzut 
kamieniem  od  miejsca,  w  którym  zasnął,  żołnierze  stoczyli  bitwę,  a  on  spał, 
nie słysząc ani palby karabinów, ani łoskotu armat, ani gromkich rozkazów i 
wrzawy. Przespał całą bitwę, z drewnianym pałaszem kurczowo zaciśniętym w 
ręce,  jakby  przez  nieświadomą  solidarność  z  walczącymi,  ale  tak  niewrażliwy 
na wspaniały bój, jak ci, co padli na polu chwały. 

Nad  słupem  ognia  za  lasem  unosiła  się  chmura  dymu,  blask  pożaru 

odbijał  się  od  niej  i  nasycił  swoim  kolorytem  cały  krajobraz.  Nadwodne  mgły 
mieniły  się  złociście,  strumień  połyskiwał  szkarłatem,  z  wody  wystawały 
czerwone  głazy.  Ale  to  była  krew  na  kamieniach,  splamili  je  ranni, 
przedostając  się  po  nich  przez  strumień.  Chłopiec  śpieszył  do  pożaru, 

background image

przeskoczył  zwinnie  po  głazach  i  na  drugim  brzegu  obejrzał  się  za  swoją 
armią. Nadciągała właśnie nad strumień. Silniejsi rozłożyli się już plackiem na 
brzegu, zanurzając twarze w potoku. Kilku leżących nad wodą wyglądało tak, 
jakby mieli same karki bez głów. Malec wytrzeszczył oczy ze zdumienia, nawet 
jego  chłonna  wyobraźnia  nie  potrafiła  się  pogodzić  z  przejawem  podobnej 
żywotności. Byli to ci, którym po zaspokojeniu pragnienia nie starczyło sił, aby 
dźwignąć się znad wody, głowy powpadały im do strumienia, potopili się. Wódz 
objął  wzrokiem  całą  swą  kaleką  armię,  która  jeszcze  ściągała  na  brzeg  – 
bardzo  wielu  zostało  po  drodze.  Dla  zachęty  pomachał  im  czapką  i  z 
uśmiechem  wskazał  wyciągniętym  pałaszem  łunę  przewodnią  –  słup  ognisty, 
ku któremu ich wiódł. 

Ufając  wierności  swoich  żołnierzy,  minął  oświetlony  pożarem  zagajnik, 

przedostał się przez ogrodzenie na pola i pobiegł podskakując, przekomarzając 
się z własnym cieniem, dopóki nie znalazł się w pobliżu gorejącego rumowiska. 
Pustka  dokoła.  Na  całym  polu  nie  widać  było  żywej  duszy,  ale  chłopiec  nie 
dbał o to wcale. Bawił go pożar. Naśladując igrające płomienie, malec tańczył 
radośnie,  chciał  dorzucić do  ognia  wszystko,  co  tylko  znalazł,  ale  żar  trzymał 
go z daleka i nie udawało mu się trafić do celu. W rozpaczy cisnął w ogień swój 
pałasz  –  skapitulował  przed  potęgą  żywiołu.  Zakończył  tym  swą  karierę 
wojskową. 

Kiedy  zerknął  w  bok,  uderzył  go  dziwnie  znajomy  wygląd  stojących  na 

uboczu zabudowań, jak gdyby kiedyś już mu się śniły. Przypatrywał się im w 
zdumieniu i raptem cała plantacja z otaczającym ją lasem okręciła się jak na 
śrubie. Jego mały świat wykonał pół obrotu; bieguny kompasu zmieniły się... 
W gorejącym budynku poznał swój dom! 

Chwilę  stał  zupełnie  oszołomiony,  a  potem  zaczął  biec,  potykając  się 

dokoła  pogorzeliska.  W  blasku  pożogi  natknął  się  na  zwłoki  kobiety,  która 
leżała z rozrzuconymi rękami, zaciskając źdźbła trawy. Miała potargany strój, 
bladą  twarz,  czarne  kędziory  zlepione  krwią.  Większa  część  czoła  była 
zerwana,  a  z  otworu  wylewał  się  mózg,  szarą  spienioną  masą  pokrytą  rojem 
szkarłatnych bąbelków – dzieło odłamka pocisku. 

Malec zaczął opętańczo wymachiwać rękami. Bełkotał coś niesamowitym 

głosem,  który  przypominał  zarazem  pisk  małpy  i  bulgotanie  indora  – 
przeraźliwą,  bezduszną,  iście  diabelską  mowę.  Chłopczyk  był  głuchoniemy.  A 
potem stał bez ruchu, z drżącymi wargami, patrząc na szczątki u swoich stóp. 

background image

 

Zaginął bez wieści 

Hieronim  Searing,  żołnierz  armii  generała  Shermana,  która  zajmowała 

właśnie  pozycje  w  okolicy  Kenesa  w  Mountain  w  stanie  Georgia,  odwrócił  się 
od  grupki  oficerów,  z  którymi  ściszonym  głosem  przed  chwilą  rozmawiał, 
przekroczył  płytką  linię  okopów  i  zniknął  w  lesie.  Żołnierze  na  szańcach 
odprowadzili go wzrokiem, rozumiejąc, że temu człowiekowi powierzono jakieś 
niebezpieczne zadanie. Hieronim Searing, chociaż zwykły strzelec, został przy-
dzielony do sztabu dywizji, gdzie figurował w rejestrach jako ordynans. Pod tą 
funkcją  kryją  się  najrozmaitsze  obowiązki.  Ordynans  może  być  gońcem, 
sekretarzem, 

czyścibutem 

– 

wszystkim. 

Może 

spełniać 

czynności 

nieprzewidziane  rozkazem  ani  regulaminem,  zależnie  od  swoich  zdolności,  od 
protekcji,  od  przypadku.  Szeregowy  Searing,  niezrównany  strzelec,  młody, 
śmiały,  bystry  i  nieznający  strachu  –  był  wywiadowcą.  Dowódca  dywizji  nie 
lubił wydawać rozkazów na ślepo, nie wiedząc, co się dzieje na jego przedpolu 
–  nawet  wówczas,  gdy  dywizja  nie  wykonywała  samodzielnych  zadań,  tylko 
działała  wspólnie  z  całą  armią.  Nie  zadowalały  go  też  normalne  źródła 
informacji: dowódca korpusu, patrole, straże przednie, chciał wiedzieć więcej. 
Stąd właśnie rola Searinga, człowieka o niezwykłej odwadze, świetnego trapera 
o  sokolim  wzroku  i  znanej  prawdomówności.  Tym  razem  otrzymał  on  proste 
instrukcje:  podejść  jak  najbliżej  do  stanowisk  nieprzyjaciela  i  wybadać,  co 
tylko się da. 

Wkrótce  dotarł  do  najdalej  wysuniętej  placówki.  Żołnierze  po  dwóch,  po 

czterech  leżeli  okopani  w  płytkich  nieckach,  lufy  karabinów  wystawały 
spośród  zielonych  gałęzi,  którymi  zamaskowali  stanowiska.  Las  ciągnął  się 
nieprzerwanie,  tak  dostojny  i  cichy,  że  bez  wysiłku  wyobraźni  trudno  było 
sobie uświadomić, iż pełno w nim zbrojnych ludzi, skupionych i czujnych – że 
jest to las, w którym czai się groźba bitwy. Searing przypadł na chwilę do żoł-
nierzy  na  czatach,  aby  poinformować  o  swoim  zadaniu,  po  czym  wypełzł 
ukradkiem naprzód i wkrótce zniknął im z oczu w gęstych zaroślach. 

–  Przepadł  z  kretesem  –  powiedział  jeden  z  żołnierzy.  –  Szkoda,  że  nie 

zostawił mi karabinu, to przynajmniej tamci by do nas z niego nie strzelali. 

Searing pełzł naprzód, wykorzystując każdą osłoną. Wzrok jego przenikał 

wszędzie,  słuch  reagował  na  każdy  dźwięk.  Wstrzymywał  oddech,  a  gdy  tylko 
trzasnęła  mu  pod  kolanem  gałązka,  zamierał  wtulony  w  ziemię.  Było  to 
żmudne,  ale  i  fascynujące  przedsięwzięcie.  Searing  nie  zdradzał  jednak 

background image

żadnych  objawów  podniecenia,  puls  miał  tak  regularny,  nerwy  tak 
opanowane, jak gdyby zastawiał sidła na wróbla. 

„Czas płynie – pomyślał – ale nie zapuściłem się chyba bardzo daleko, bo 

jeszcze żyję”. 

Uśmiechnął  się  ubawiony  takim  sposobem  określania  odległości  i 

podkradał się dalej. Raptem rozpłaszczył się na ziemi i leżał bez ruchu długie 
minuty.  Przez  szczelinę  wśród  zarośli  dostrzegł  kopczyk  gliny  –  jedno  ze 
stanowisk  nieprzyjaciela.  Wreszcie  ostrożnie  uniósł  głową  cal  po  calu,  potem 
dźwignął  się  na  łokciach,  wpatrzony  nieustannie  w  gliniasty  pagóreczek.  Po 
chwili  skulony  pomknął  naprzód  z  karabinem  w  ręce.  Nie  pomylił  się  –  wróg 
się wycofał. 

Searing postanowił upewnić się o tym całkowicie, zanim złoży tak ważny 

raport. Skokami przedostał się przez linię opuszczonych stanowisk, przemykał 
od  drzewa  do  drzewa,  licząc,  że  może  się  natknąć  na  maruderów.  Las  się 
skończył  i  Searing  ujrzał  przed  sobą  plantację.  Było  to  jedno  z  owych 
nieszczęsnych  opuszczonych  gospodarstw  z  ostatnich  lat  wojny,  zarośnięte 
głogiem,  brzydkie  i  wymarłe  –  płoty  połamane,  zabudowania  puste,  czarne 
dziury  zamiast  drzwi  i  okien.  Searing  przyczaił  się  w  sosnowym  zagajniku  i 
rozejrzał  bacznie.  Spostrzegł  jakąś  ruderę  na  pagórku  –  świetny  punkt 
obserwacyjny. Pobiegł tam szybko przez pole i sad. Była to szopa na czterech 
słupach,  z  której  niewiele  zostało  oprócz  dachu;  podłoga  się  zawaliła,  deski  i 
belki tworzyły niesamowitą plątaninę, słupy pochyliły się pod ciężarem dachu. 
Cała budowla wyglądała tak, jakby miała runąć za dotknięciem palca. 

Searing  wdrapał  się  na  rumowisko  desek  i  belek,  skąd  miał  wspaniały 

widok  na  dolinę  i  odległy  o  pół  mili  grzbiet  górski.  Stroma  droga,  wiodąca 
przez  przełęcz,  roiła  się  od  wojska.  Była  to  tylna  straż  wycofującej  się  armii 
nieprzyjacielskiej. Na lufach karabinów połyskiwało poranne słońce. 

Searing  nie  miał  już  nic  więcej  do  roboty,  powinien  był  natychmiast 

wrócić  do  sztabu  i  zdać  raport.  Ale  patrząc  na  szarą  kolumnę  konfederatów, 
pnącą się mozolnie górską drogą, nie mógł się oprzeć pokusie. Miał karabin z 
precyzyjnym celownikiem, zaopatrzony w lunetkę, i zachciało mu się posłać im 
piękny  ładunek  ołowiu.  Nie  wpłynie  to  wprawdzie  na  przebieg  i  ostateczny 
rezultat  wojny,  ale  żołnierz  jest  od  tego,  aby  zabijać.  A  dobremu  żołnierzowi 
wchodzi to w krew. Searing zarepetował karabin i odbezpieczył spust. 

Zostało  jednak  postanowione  w  zaraniu  dziejów,  że  strzelec  Searing  nie 

zamorduje nikogo w ów słoneczny, letni poranek ani też nie obwieści odwrotu 
konfederatów.  Od  niepamiętnych  czasów  wypadki  tak  się  układały  w  tej 
cudownej mozaice, której wyraźniejsze fragmenty zwykliśmy nazywać historią 
–  że  zamierzony  postępek  Searinga  naruszyłby  harmonię  kompozycji. 
Zapobiegła  temu  powołana  do  ochrony  wieczystych  planów  Potęga, 

background image

sprowadzając  na  świat  przed  jakimiś  dwudziestoma  pięcioma  laty  niemowlę 
płci męskiej, urodzone w małej podkarpackiej wiosce. Pod jej opieką niemowlę 
wzrosło,  wykształciło  się,  nabrało  zamiłowań  do  wojaczki  i  we  właściwym 
czasie  zostało  oficerem  artylerii.  Okoliczności  tak  się  ułożyły,  że  ów  oficer 
dopuścił  się  naruszenia  dyscypliny  i  musiał  uciekać  przed  karą  z  rodzinnego 
kraju. Los skierował go do Nowego Orleanu (zamiast do Nowego Jorku), gdzie 
na przystani oczekiwał go oficer werbunkowy. Przyjęto go do wojska, dano mu 
awans  i  w  rezultacie  dowodził  baterią  artyleryjską  konfederatów,  która  stała 
właśnie  w  odległości  jakichś  dwóch  mil  od  miejsca,  w  którym  Hieronim 
Searing,  wywiadowca  armii  federalnej,  szykował  się  do  strzału.  Wszystko 
zostało przemyślane – każdy krok w życiu obu tych ludzi, w życiu ich bliźnich i 
przodków,  a  także  przodków  ich  przodków,  wszystko  szło  ku  temu,  aby 
osiągnąć  zamierzony  rezultat.  Gdyby  cokolwiek  w  tym  ogromnym  systemie 
powiązań uległo przeoczeniu, szeregowy Searing owego ranka wypaliłby w ślad 
za  wycofującymi  się  konfederatami  i  prawdopodobnie  by  chybił.  Tak  się 
jednak  złożyło,  że  kapitan  artylerii  nie  mając  nic  lepszego  do  roboty  w 
oczekiwaniu na swoją kolej wymarszu, zabawiał się wycelowywaniem działa na 
prawo  w  skos  w  stronę  grzbietu  pagórka,  gdzie  zdawało  mu  się,  że  dostrzegł 
grupkę nieprzyjacielskich oficerów. Dał ognia. Pocisk poszybował za daleko. 

W  chwili  gdy  Hieronim  Searing  kładł  palec  na  cynglu  i  wpatrując  się  w 

odległą kolumnę konfederatów rozważał, gdzie najlepiej posłać kulę, aby żonę 
pozbawić  męża  albo  dziecko  –  ojca,  albo  matkę  –  syna,  da  Bóg,  wszystko  za 
jednym  zamachem  –  w  powietrzu  rozległ  się  szum  podobny  do  skrzydeł 
wielkiego  ptaka.  Zanim  Searing  zdążył  się  zorientować,  z  nieba  wyskoczył 
pocisk  z  ochrypłym  i  straszliwym  wyciem.  Palnął  prosto  w  słup,  aż 
zaświszczały  drzazgi,  a  idiotyczna rudera  zawaliła  się  z  łoskotem  w  oślepiają-
cych kłębach kurzu. 

Nieprędko zrozumiał, co się z nim stało. Gdy odzyskał przytomność, leżał 

jakiś  czas  z  zamkniętymi  oczami  –  w  przekonaniu,  że  umarł  i  już  go 
pochowano.  Usiłował  przypomnieć  sobie  szczegóły  pogrzebu.  Żona  musiała 
klęczeć  na  grobie,  gdyż  czuł  na  piersiach  okrutny  ciężar  ziemi.  Obie  razem, 
wdowa  i  ziemia,  rozgniotły  wieko  trumny.  Jeżeli  dzieci  nie  namówią  jej,  aby 
poszła  do  domu,  niedługo  nie  będzie  miał  sił  oddychać.  Zabolała  go  ta 
krzywda. „Nie mogę odezwać się do żony – myślał – bo umarli nie mają głosu. 
Nie mogę otworzyć oczu, bo ziemia mi się do nich nasypie”. 

I  otworzył  powieki  –  zajaśniała  nad  nim  wielka  połać  błękitnego  nieba 

obrzeżona wierzchołkami drzew, część lasu zasłania wysoki brunatny kopiec o 
zwalistej  i  zwięzłej  konstrukcji.  Cały  obraz  tonął  w  niezmierzonej  dali,  w 
przestrzeni tak przeogromnej, że znużyła go, więc zamknął oczy. W tejże chwili 
poraziło go nieznośne światło, zahuczał głuchy grzmot dalekiego morza, przez 

background image

zgiełk  fal  przedzierały  się  wyraźne  słowa:  „Hieronimie  Searingu,  wpadłeś  jak 
szczur w pułapkę – w pułapkę, pułapkę, pułapkę”. 

Raptem  zapadła  wielka  cisza,  gęsta  ciemność,  nieskończony  spokój,  aż 

Searing doskonale świadom swojej szczurzej doli i pułapki, w jaką się dostał, 
przypomniał  sobie  wszystko  i  wcale  nieprzerażony  otworzył  oczy,  aby  zbadać 
sytuację, ocenić siłę wroga i wynaleźć sposób obrony. 

Dostał  się  między  belki,  które  go  unieruchomiły.  Jedna  wcisnęła  go 

bokiem  w  stertą  desek,  gdzie  uwięzło  mu  lewe  ramię,  druga  leżała  na 
piersiach, nie potrafił ruszyć jej z miejsca. Nogi zasypał po kolana zwał gruzu, 
który  zasłaniał  mu  horyzont.  Głowę  miał  unieruchomioną  jak  w  kleszczach; 
mógł  poruszać  tylko  oczami.  Ale  prawą  rękę  miał  częściowo  swobodną.  „No, 
rączko kochana – powiedział do niej – musisz nas z tego wygrzebać”. Niestety 
nie mógł jej wydostać spod ciężkiego bierwiona, leżącego w poprzek piersi, ani 
porządnie zgiąć w łokciu. 

Nie  doznał  poważniejszych  obrażeń  i  nie  czuł  bólu.  Oszołomił  go  na 

chwilę  szok,  wywołany  przez  wybuch,  przy  czym  uderzył  go  w  głowę  odprysk 
belki.  Musiał  więc  prędko  odzyskać  przytomność.  Powrót  do  życia,  podczas 
którego  nawiedzały  go  dziwne  majaczenia,  chyba  nie  trwał  dłużej  niż  parę 
sekund,  gdyż  kurz  nie  zdążył  jeszcze  opaść,  gdy  Searing  zaczął  przytomnie 
rozważać swoją sytuację. 

Próbował  prawą  ręką  pochwycić  belkę  leżącą  w  poprzek  jego  piersi  i  w 

żaden sposób nie mógł tego dokonać, gdyż nie potrafił zgiąć łokcia, i tak samo 
nie mógł dosięgnąć drugiej belki, która unieruchomiła mu lewy bok. Nie mógł 
ich  ani  podważyć,  ani  odepchnąć,  ani  pochwycić  palcami.  Przekonawszy  się, 
że  nic  nie  wskóra,  zrezygnował  i  zaczął  się  zastanawiać,  czy  nie  uda  mu  się 
dobrać do sterty gruzu przywalającej nogi. 

Gdy  się  jej  przyglądał,  przykuł  jego  uwagę  lśniący  metalowy  pierścień 

przed  samymi  oczami.  Początkowo  zdawało  mu  się,  że  jądro  pierścienia  jest 
idealnie  czarne;  miało  średnicę  szerszą  niż  pół  cala.  Raptem  przyszło  mu  na 
myśl,  że  to  nie  czarny  pierścień,  tylko  wylot  jego  karabinu  sterczącego  spod 
gruzu. Nie  zadowalał  się  długo  tym  odkryciem  –  jeśli  w ogóle można  mówić o 
zadowoleniu. Przymykając to jedno, to drugie oko, mógł dostrzec kawałek lufy, 
wyzierający  spod  rumowiska,  w  którym  utknął  karabin.  Z  obu  stron  widział 
lufę  wyraźnie  pod  tym  samym  kątem.  Gdy  patrzył  prawym  okiem,  karabin 
zdawał  się  mierzyć  w  lewą  skroń,  i  na  odwrót.  Wierzchu  lufy  nie  potrafił 
zobaczyć,  ale  widział  jej spód.  W  istocie broń była wycelowana prosto  między 
oczy. 

Gdy  sobie  uświadomił  i  przypomniał  zarazem,  że  tuż  przed  fatalnym 

przysypaniem odbezpieczył spust i karabin może wypalić od lada dotknięcia – 
szeregowy Searing poczuł się nieswojo Było to jednak uczucie jak najdalsze od 

background image

strachu; Hieronim Searing był człowiekiem odważnym, oswojonym z widokiem 
karabinów  od  tej  strony,  a  nawet  i  armat.  Przypomniał  sobie  nie  bez 
rozbawienia,  co  mu  się  przydarzyło  podczas  szturmu  na  Missionary  Ridge.  Z 
wysokiego szańca biła w nich kartaczami nieprzyjacielska armata. Wdzierając 
się na szaniec, myślał przez chwilę, że wycofano ją stamtąd, bo widział przed 
sobą  tylko  mosiężny  krąg.  Zrozumiał,  co  to  jest,  w  sam  czas,  by  odskoczyć, 
gdy krąg sieknął żelazem po hurmie atakującej piechoty. Dla żołnierza zwykły 
to widok – ujrzeć wymierzoną w siebie broń i gorejące złowrogo oczy. Mimo to 
poczuł się nieswojo i odwrócił wzrok. 

Chwilę  obmacywał  deski  prawą  ręką,  a  potem  próbował  bezskutecznie 

uwolnić  lewe  ramię.  Próbował  też  poruszyć  głową,  ale  coś  ją  zupełnie 
unieruchomiło.  Chciał  wreszcie  wyswobodzić  nogi,  ale  gdy  napiął  mięśnie, 
przyszło mu na myśl, że karabin może wypalić, jeśli poruszy się gruz. Nie miał 
pojęcia,  dlaczego  karabin  wcześniej  nie  wystrzelił,  chociaż  trafiały  się  takie 
wypadki.  Przypomniało  mu  się,  jak  to  kiedyś  w  roztargnieniu  rozwalił  kolbą 
czaszkę  pewnego  jegomościa  i  dopiero  potem  spostrzegł,  że  broń,  którą  tak 
dziarsko wywijał, było nabita, z założonym kapslem i gotowa do strzału – co by 
z  pewnością  zagrzało  przeciwnika  do  dłuższego  oporu,  gdyby  o  tym  wiedział. 
Wspomnienie tej gafy ze szczenięcych żołnierskich lat pobudzało go zawsze do 
śmiechu,  tym  razem  jednak  nie  uśmiechnął  się.  Spojrzał  znowu  w  wylot 
karabinu i odniósł wrażenie, że muszka musiała się poruszyć – karabin jakby 
przybliżył się nieco. 

Znów  odwrócił  oczy.  Zaciekawiły  go  odległe  wierzchołki  drzew  na  skraju 

plantacji;  przedtem  nie  zauważył,  że  są  tak  zwiewne  i  pierzaste,  że  niebo  jest 
takie granatowe, prawie czarne, choć wśród gałęzi rozjaśnia się nieco zielenią. 
„Za  parę  godzin  zrobi  się  paskudnie  gorąco  –  pomyślał.  –  Ciekawe,  jaka  to 
strona świata”. 

Przyjrzał  się,  gdzie  pada  cień,  i  doszedł  do  wniosku,  że  leży  twarzą  ku 

północy;  przynajmniej  słońce  nie  będzie  świecić  mu  w  oczy,  a  na  północy  – 
czeka żona i dzieci. 

– Masz ci los – zawołał. – A cóż to ma do rzeczy? 

Zamknął  oczy.  „Skoro  nie  mogę  się  uwolnić,  to  co  mi  szkodzi,  że  się 

prześpię.  Rebelianci  wycofali  się,  a  nasi  na  pewno  będą  tu  szperać  w 
poszukiwaniu furażu. To mnie znajdą”. 

Nie zasnął jednak. Zaczął mu dokuczać dziwny ból pod czaszką – głuchy, 

początkowo ledwie wyczuwalny, gnębił go coraz bardziej. Searing otworzył oczy 
i  ból  zniknął,  zamknął  je  i  ból  wrócił.  „Niech  to  diabli!”  –  powiedział  bez 
związku  i  znowu  zaczął  gapić  się  w  niebo.  Słyszał  szczebiot  ptaków,  dziwny 
metaliczny  głos  skowronka  przywodzący  na  myśl  brzęk  rozedrganych  kling. 
Dał  się  ponieść  przyjemnym  wspomnieniom  dzieciństwa,  bawił  się  znów  z 

background image

siostrą  i bratem, biegł  przez pola, płosząc  zasiedziałe skowronki,  zaszył  się  w 
ponury  las  i  bojaźliwym  krokiem  podkradał  się  ścieżką  ku  Czarciej  Skale,  aż 
stanął  wreszcie  z  bijącym  sercem  przed  Jaskinią  Samobójcy,  pragnąc  zbadać 
tę  straszliwą  tajemnicę.  Spostrzegł,  że  wejście  do  groty  otacza  metalowy 
pierścień.  Raptem  wszystko  znikło,  patrzył  w  wylot  swego  karabinu.  Jeśli 
przedtem  lufa  jakby  się  przybliżyła,  to  teraz  świeciła  w  niepojętej  dali  –  tym 
bardziej  groźnie. Searing  krzyknął.  Zaskoczony  nutą  strachu  w  swoim  głosie, 
usprawiedliwił  się  kłamliwie:  „Jeśli  nie  będę  wrzeszczeć,  to  nie  odnajdą  mnie 
do samej śmierci”. 

Nie próbował więcej unikać złowrogiego oka karabinu. Jeśli odwracał na 

chwilę  wzrok,  to  tylko  w  poszukiwaniu  pomocy  (chociaż  ruina  zasłaniała  mu 
widok),  ale  natychmiast  przyciągał  go  z  powrotem  nieprzeparty  urok.  Jeśli 
zamykał oczy, to tylko ze znużenia, ale natychmiast dotkliwy ból pod czaszką – 
zapowiedź i groźba kuli – zmuszał go do otworzenia powiek. 

Nie  wytrzymywał  nerwowo  takiego  napięcia  i  raz  po  raz  tracił 

przytomność.  W  pewnej  chwili,  budząc  się  z  omdlenia,  poczuł  ostry,  piekący 
ból w prawej ręce, poruszył palcami – były mokre i lepkie. Domyślił się, że to 
krew.  Musiał  w  malignie  tłuc  pięścią  o  roztrzaskane  deski  i  szczapy. 
Postanowił  sobie,  że  przyjmie  swój  los  po  męsku.  Był  prostym,  zwykłym 
żołnierzem,  z  religią  i  filozofią  miał  niewiele  wspólnego;  nie  mógł  umrzeć  jak 
bohater  z  wielkim  i  mądrym słowem  na  ustach,  nawet  gdyby było do kogo  je 
skierować,  ale  mógł  za  to  umrzeć  „z  fasonem”,  i  tak  umrze.  Gdyby  tylko 
wiedział, kiedy padnie strzał. 

Szczury, które chyba zamieszkiwały szopę, zaczęły węszyć i przemykać w 

pobliżu. Jeden wdrapał się na stertę gruzu, w której utknął karabin – za nim 
drugi, trzeci. Searing przyglądał im się najpierw obojętnie, potem z przyjaznym 
zaciekawieniem;  dopóki  nie  błysnęło  mu  w  oszołomionym  mózgu,  że  mogą 
potrącić cyngiel; sklął je i kazał im iść precz. – Nie wasz interes! – krzyknął. 

Szczury umknęły; wrócą później i dobiorą mu się do twarzy, wygryzą nos, 

rozpłatają gardło – wiedział o tym, ale spodziewał się, że zdąży umrzeć, zanim 
ta chwila nadejdzie. 

Nic  już  nie  mogło  oderwać  jego  wzroku  od  metalowego  pierścionka  z 

czarnym  oczkiem.  Przenikliwy  ból  stopniowo  przewiercał  mu  mózg,  drążąc 
coraz  głębiej  i  głębiej,  aż  do samej  deski  pod  głową.  Searing  zaczął  znów  tłuc 
pokaleczoną pięścią w drzazgi, aby zagłuszyć ów straszliwy ból, który pulsował 
w  powolnych,  regularnych  nawrotach,  za  każdym  razem  coraz  ostrzejszy. 
Chwilami  myślał,  że  to  już  fatalna  kula  przewierca  mu  czaszkę  –  i  krzyczał. 
Dom, dzieci, żona, ojczyzna, chwała – wszystko, co żyło w pamięci, przepadło 
do cna, świat cały zginął bez śladu. Rumowisko strzaskanych belek i desek to 

background image

jedyny  wszechświat,  jaki  istnieje.  Tu  właśnie  czas  nie  ma  władzy  –  każdy  ból 
jest wiekuistym życiem. Pulsując, odmierza wieczność. 

Hieronim Searing, człek pełen odwagi, postrach nieprzyjaciół, rezolutny i 

mężny wojak – zbladł jak upiór. Szczęka mu opadła, oczy wyszły z orbit, zlany 
zimnym  potem  dygotał  na  całym  ciele,  wrzeszczał  ze  strachu.  Nie  postradał 
zmysłów, tylko wył z przerażenia. 

Pokiereszowaną  i  krwawiącą  ręką  trafił  wreszcie  na  kawałek  rozłupanej 

deski,  szarpnął  i  poczuł,  że  listwa  się  rusza.  Wyciągnął  ją  cierpliwie  spod 
gruzu, który przywalił mu nogi, i wreszcie miał ją w ręce. Zaświtała mu wielka 
nadzieja:  może  uda  mu  się  końcem  listwy  odepchnąć  karabin  albo 
przynajmniej  tak  go  podważyć,  aby  kula  poszła  w  bok.  Zaczął  przesuwać 
listwę  do  tyłu  cal  po  calu.  Z  emocji  wprost  bał  się  oddychać  i  nie  śmiał 
oderwać oczu od karabinu, który tracąc szansę, mógł zareagować w ostatniej 
chwili. Searing, pochłonięty walką o ratunek, nie zważał na ból pod czaszką i 
do  pewnego  stopnia  odzyskał  panowanie  nad  sobą.  Wciąż  jednak  był 
straszliwie przerażony i zęby szczękały mu jak kastaniety. 

Listwa  utknęła.  Targał  nią  z  całej  siły,  przesuwał  na  boki,  ale  wciąż 

napotykała  jakiś  opór  za  jego  plecami;  koniec  jej  leżał  u  jego  nóg,  za  daleko, 
aby  nim  podważyć  lufę  karabinu.  Znajdował  się  w  istocie  na  wysokości 
spustu,  którego  nie  przysypał  gruz;  Searing  widział  cyngiel  niewyraźnie 
prawym okiem. Usiłował złamać listwę, ale nie było o co jej oprzeć. Porwał go 
okrutny strach. Czarny wylot karabinu zapowiadał karę za podniesiony bunt – 
tym  ostrzejszą  i  gwałtowniejszą  śmierć.  Wyimaginowana  kula  świdrowała 
czaszkę. Znowu zaczął dygotać w jeszcze gorszej udręce. 

Nagle  się  uspokoił.  Dreszcze  ustąpiły;  zacisnął  zęby  i  zmarszczył  brwi. 

Nie wyczerpał środków obrony; wymyślił coś innego – nowy plan bitwy. Uniósł 
koniec  listwy,  ostrożnie  przybliżył  go  do  karabinu  i  oparł  o  kabłąk  przed 
spustem.  Powoli  poruszał  listwę,  aż  poczuł,  że  zsunęła  się  z  kabłąka.  Wtedy 
zamknął  oczy  i  pchnął  nią  z  całej  siły  w  cyngiel!  Eksplozja  nie  nastąpiła. 
Karabin  zdążył  wypalić  już  dawno,  kiedy  waliła  się  cała  rudera.  Ale  spełnił 
swoje zadanie. 

 

Porucznik Adrian Searing – dowodzący tym właśnie odcinkiem, skąd brat 

jego,  Hieronim,  wyszedł  na  zwiad  –  czuwał  w  okopie,  wytężając  słuch.  Nie 
uszedł  jego  uwagi  najlżejszy  szelest,  krzyk  ptaka,  szczebiot  wiewiórki,  szum 
wiatru  wśród  sosen.  Niespodzianie  doleciał  z  przedpola  głuchy,  bezładny 
rumor,  jakby  łoskot  walącego  się  budynku,  zniekształcony  przestrzenią. 
Porucznik odruchowo spojrzał na zegarek. Szósta minut osiemnaście. W tejże 
chwili nadbiegł goniec i zasalutował. 

background image

– Panie poruczniku – powiedział – rozkaz od pułkownika. Ma pan ruszyć 

naprzód  i  zaatakować  stanowiska  nieprzyjaciela,  jeśli  go  pan  znajdzie.  Jeśli 
nie,  posuwać  się  dalej,  aż  do  odwołania.  Są  powody  do  przypuszczeń,  że 
nieprzyjaciel się wycofał. 

Porucznik w milczeniu skinął głową. Za chwilę żołnierze, poinformowani 

cichym  głosem  przez  podoficerów  o  wyznaczonym  zadaniu,  wyszli  z  okopów 
tyralierą  i  posuwali  się  naprzód  w  szyku  bojowym,  z  zaciśniętymi  zębami  i  z 
bijącym sercem. 

Tyraliera  przemierza  plantację  i  sunie  w  stronę  gór.  Mija  po  drodze 

zburzoną  szopę.  Z  tyłu,  w  niewielkiej  odległości  za  tyralierą,  idzie  dowódca. 
Rzuca  ciekawym  okiem  na  rumowisko  i  spostrzega  trupa  zagrzebanego  do 
połowy  wśród  bierwion  i  desek.  Osiadło  na  nim  tyle  kurzu,  że  mundur  ma 
szary,  konfederacki  kolor.  Twarz  trupa  jest  żółtawa,  policzki  zapadły,  skronie 
wklęsły  tak  głęboko,  aż  pod  skórą  wystąpiły  ostre  kości  –  odrażająco  wąskie 
czoło; spod uniesionej górnej wargi widać okrutnie zaciśnięte zęby. Włosy ocie-
kają wilgocią, twarz pokryta rosą jak rosnąca wokół trawa. Porucznik nie widzi 
karabinu. Żołnierz zginął widocznie podczas zawalenia się szopy. 

–  Leży  z  tydzień  –  orzekł  krótko  porucznik  i  poszedł  dalej,  po  drodze 

machinalnie wyjmując zegarek. Szósta minut czterdzieści. 

background image

 

Przełęcz Coultera 

– Sądzi pan, panie pułkowniku, że pański dzielny Coulter odważyłby się 

tutaj wytoczyć działo? – zagadnął generał. 

Żartował  sobie  widocznie;  przecież  w  takim  miejscu  żaden  artylerzysta 

bez  względu  na  odwagę  nie  miałby  ochoty  wytaczać  działa.  Pułkownik 
pomyślał,  że  chyba  dowódca  dywizji  chciał  mu  w  ten  sposób  dać  do 
zrozumienia,  iż  przed  chwilą  odwagę  kapitana  Coultera  wynieśli  za  wysoko 
pod niebiosa. 

–  Panie  generale  –  odpowiedział  z  zapałem  –  Coulter  gotów  jest  ustawić 

działo  gdziekolwiek  w  zasięgu  ognia  tamtych  panów.  –  Wskazał  ręką  w 
kierunku nieprzyjaciela. 

–  Więc  tu,  bo  innego  miejsca  nie  ma  –  rzekł  generał.  A  zatem  wcale  nie 

żartował. 

Chodziło o przesmyk w szczerbatym łańcuchu górskim. Była to wąziutka 

przełęcz,  którą  przeciskała  się  droga,  wspinająca  się  zygzakiem  przez  rzadki 
las i zbiegająca podobnie, ale nie tak stromo, w kierunku nieprzyjaciela. 

Na milę w obie strony grań nie nadawała się na stanowiska artyleryjskie. 

Przylgnęła  do  niej  piechota,  żołnierze  trzymali  się  skał  jakby  pod  ciśnieniem 
atmosferycznym.  Pozostawał  tylko  przesmyk,  w  którym  ledwie  mieściło  się 
łożysko  drogi.  Znajdował  się  on  pod  ostrzałem  dwóch  baterii  konfederackich, 
ustawionych na nieco niższym poziomie za strumieniem w odległości pół mili. 
Konfederaci  zamaskowali  wszystkie  działa  w  sadzie,  jedno  tylko  stało  sobie  – 
wręcz  bezczelnie  –  na  trawniku  tuż  przed  dość  okazałym  dworem  plantatora. 
Mimo  to  obsłudze  nic  nie  groziło  w  tej  chwili,  gdyż  piechota  miała  rozkaz  nie 
strzelać.  Przełęcz  Coultera  –  tak  ją  z  czasem  nazwano  –  nie  była  w  owo 
przyjemne letnie popołudnie wymarzonym miejscem do „wytaczania dział”. 

Leżało  tam  kilka  skłębionych  trupów  końskich  i  trzech  lub  czterech 

zabitych,  odciągniętych  na  skraj  drogi  i  ułożonych  w  schludny  rząd.  Byli  to 
kawalerzyści  ze  zwiadu,  ale  spoczywał  tam  również  kwatermistrz.  Generał 
dowodzący  dywizją  i  pułkownik  dowodzący  brygadą  wjechali  niedawno  w 
przełęcz  ze  swoją  eskortą  i  sztabem,  aby  przyjrzeć  się  nieprzyjacielskim 
armatom,  które  natychmiast  okryły  się  kłębami  dymu.  Nie  było  więc  sensu 
interesować  się  armatami,  zachowującymi  się  jak  sępy,  i  obserwację  czym 

background image

prędzej  przerwano.  W  jej  wyniku –  gdy  się cofnięto nieco do  tyłu  –  wywiązała 
się przytoczona już częściowo rozmowa. 

–  Tylko  tu  –  powtórzył  w  zamyśleniu  generał.  –  Stąd  jedynie  można 

dobrać się im do skóry. 

Pułkownik spojrzał na niego ponurym wzrokiem. 

– Zmieści się tu zaledwie jedna armata, panie generale. Jedna przeciwko 

dwunastu. 

– Owszem, jedna na raz – odparł dowódca z czymś na kształt uśmiechu. 

– No, ale pański dzielny Coulter starczy sam za całą baterię. 

Tym  razem  ironia  była  wyraźna.  Rozzłościło  to  pułkownika,  który  nie 

wiedział,  jak  zareagować.  Duch  wojskowej  subordynacji  nie  sprzyja  ripoście 
ani błagalnym prośbom, 

W  tej  chwili  nadjechał  konno  pod  górą  młody  oficer  artylerii  w  asyście 

trębacza.  Był  to  kapitan  Coulter.  Nie  mógł  mieć  więcej  niż  dwadzieścia  trzy 
lata. Średniego wzrostu, ale bardzo smukły i gibki, siedział na koniu jakby nie 
całkiem  po  wojskowemu.  Wyglądem  twarzy  wyraźnie  nie  pasował  do 
żołnierskiego  otoczenia;  miał  pociągłe  oblicze,  rasowy  nos,  szare  oczy,  nosił 
jasny wąsik i długie, nieco rozwichrzone włosy. Mundur leżał na nim niedbale. 
Czapka  trochę  na  bakier,  kurtka  rozpięta  do  pasa;  wyglądała  spod  niej  biała 
koszula  względnie  czysta  jak  na  zaawansowane  stadium  kampanii.  Coulter 
nosił się z nonszalancją, twarz jego jednak zdradzała wytężoną uwagę. Jechał 
z  oczami  utkwionymi  w  niebo  nad  przełęczą,  chwilami  tylko  rzucając  bystre 
spojrzenia  na  boki:  licho  wie,  co  on  tam  widział,  bo  przecież,  żeby  coś 
zobaczyć,  trzeba  było  wjechać  na  samą  górę.  Zasalutował  odruchowo 
zwierzchnikom  stojącym  przy  drodze  i  chciał  ich  minąć.  Pułkownik 
powstrzymał go gestem. 

– Kapitanie Coulter – powiedział – na przeciwległym wzgórzu za przełęczą 

nieprzyjaciel  ma  dwanaście  armat.  O  ile  dobrze  zrozumiałem  pana  generała, 
ma pan rozkaz wytoczyć działo i otworzyć do nich ogień. 

Zapadła  denerwująca  cisza.  Generał  flegmatycznie  spoglądał  na  jakiś 

batalion  w  oddali,  który  piął  się  pod  górę  przez  krzewy  i  chaszcze  jak 
strzępiasta  chmura  błękitnego  dymu.  Kapitan  zdawał  się  nie  dostrzegać 
generała. Odezwał się wreszcie; mówił wolno, z wyraźnym wysiłkiem. 

–  Powiedział  pan  „na  przeciwległym  wzgórzu”,  panie  pułkowniku?  Czy 

działa stoją w pobliżu domu? 

– Ach, więc pan zna już teren. Przy samym domu. 

– I trzeba... koniecznie otworzyć ogień? Rozkaz jest nieodwołalny? 

background image

Kapitan  pobladł  wyraźnie,  mówił  ochrypłym,  złamanym  głosem. 

Zdumiony  pułkownik  ścierpł  ze  zgrozy.  Zerknął  ukradkiem  na  generała.  W 
jego  srogiej,  nieruchomej  twarzy  nie  drgnął  żaden  mięsień;  zastygła  jak 
wykuta  z  brązu.  Po  chwili  generał  odjechał  w  asyście  sztabu  i  eskorty. 
Upokorzony  i  zagniewany  pułkownik  miał  już  dać  rozkaz  aresztowania 
Coultera,  gdy  ten  szepnął  coś  trębaczowi,  zasalutował  i  skierował  konia 
wprost  na  przełęcz.  Za  chwilę  z  lornetką  przy  oczach  stał  na  szczycie  drogi. 
Sylwetka jeźdźca rysująca się ostro na tle nieba miała jakiś posągowy kształt. 
Trębacz  ruszył  z  kopyta  prosto  w  dół  i  zniknął  za  drzewami.  Po  chwili 
odezwała  się  wśród  cedrów  jego  trąbka  i  w  niepojęcie  krótkim  czasie 
przemknęło w górę działo i jaszcz z pełną obsługą, każde zaprzężone w szóstkę 
koni.  Przejechali  w  kłębach  kurzu,  z  hukiem  i  turkotem.  Kanonierzy  wtoczyli 
armatę w fatalny przesmyk pomiędzy zabite konie. Kapitan dał znak, obsługa 
załadowała działo z dziką chyżością i jeszcze nie przebrzmiał turkot wśród la-
su, gdy buchnął kłąb białego dymu i ogłuszający huk zapoczątkował potyczkę 
na Przełęczy Coultera. Nie mamy zamiaru relacjonować szczegółowo przebiegu 
tej upiornej walki, której koleje nie ulegały zmianie, wahał się jedynie stopień 
rozpaczy.  W  tejże  niemal  chwili, kiedy  armata  Coultera buchnęła  wyzywająco 
kłębem dymu, w odpowiedzi zionęło ogniem dwanaście dział ukrytych w sadzie 
wokół  zabudowań,  potężna  salwa  odbiła  się  zwielokrotnionym  echem  wśród 
wąwozów  i  od  tej  pory,  aż  do  samego  końca,  kanonierzy  na  przełączy  toczyli 
beznadziejną  batalię  w  ukropie  żelaza,  uwijając  się  błyskawicznie  i  siejąc 
śmierć. 

Nie  chcąc  być  świadkiem  zmagań,  w  których  nie  mógł  pomóc,  ani 

masakry,  której  nie  mógł  znieść,  pułkownik  skierował  się  w  lewo  na  szczyt 
grani.  Zatrzymał  się  w  odległości  ćwierć  mili,  skąd  przełącz  zionąca  kłębami 
dymu  wyglądała  jak  grzmiący  krater  wulkanu.  Obserwował  przez  lornetkę 
nieprzyjacielskie  pozycje,  starając  się  zanotować  skutki  ognia  Coultera  –  jeśli 
ten nim jeszcze kierował. Pułkownik spostrzegł, że kanonierzy dali spokój tym 
nieprzyjacielskim  działom,  które  zdradzały  się  tylko  obłokami  salw,  a  skupili 
całą  uwagę  na  jedynej  odsłoniętej  armacie  –  na  trawniku  przed  domem.  Co 
kilka  sekund  pękały  wokół  niej  pociski.  Niektóre  trafiały  w  budynek,  z 
potrzaskanego dachu wydobywały się wówczas smużki dymu. Wyraźnie widać 
było trupy żołnierzy i koni. 

–  Jeśli  nasi  chłopcy  tak  dobrze  się  spisują,  mając  tylko  jedno  działo  – 

powiedział  pułkownik  do  jednego  z  adiutantów,  który  mu  się  nawinął  –  to 
znaczy, że tamtych dwanaście musi im cholernie dopiekać. Niech pan pędzi na 
dół i przekaże ode mnie dowódcy działa wyrazy uznania za celność ognia. 

Po czym zwrócił się do swojego szefa sztabu: 

– Zauważył pan, z jaką diabelną niechęcią Coulter wykonał rozkaz? 

background image

– Owszem, zauważyłem, panie pułkowniku. 

–  No,  to  niech  pan  milczy,  o  tym,  jeśli  łaska.  Nie  przypuszczam,  żeby 

generał  wystąpił  z  jakimiś  pretensjami.  Prawdopodobnie  sam  będzie  musiał 
gęsto  się  tłumaczyć,  dlaczego  w  tak  niezwykły  sposób  zabawiał  ariergardę 
ustępującego nieprzyjaciela. 

Jakiś  młody  oficer  wspiął  się  pod  górę,  ledwo  dysząc.  Nie  zdążył  jeszcze 

zasalutować, gdy wysapał: 

– Panie pułkowniku, przysyła mnie pułkownik Harmon. Mam powiedzieć, 

że działa nieprzyjaciela znajdują się w zasięgu naszych karabinów i większość 
armat jest widoczna z kilku punktów na grani. 

Dowódca brygady spojrzał na niego bez cienia ciekawości. 

–  Wiem  o  tym  –  odparł  spokojnie.  Młody  adiutant  był  wyraźnie 

zaskoczony. 

– Pułkownik Harmon – wybąkał – chciałby uciszyć tamte armaty, chodzi 

tylko o pozwolenie. 

– Ja też chciałbym – odpowiedział tym samym tonem dowódca brygady. – 

Niech  pan  przekaże  pułkownikowi  pozdrowienia  i  powie,  że  rozkaz  generała, 
zabraniający piechocie strzelać, jest wciąż w mocy. 

Adiutant  zasalutował  i  ulotnił  się.  Pułkownik  wydrążył  obcasem  ziemię, 

po czym się obrócił, znów obserwując nieprzyjacielskie baterie. 

– Panie pułkowniku – odezwał się szef sztabu – nie wiem, czy powinienem 

to mówić, ale coś tu brzydko pachnie. Czy panu wiadomo, że kapitan Coulter 
pochodzi z Południa? 

– Co pan powie? Nie wiedziałem. 

–  Otóż  słyszałem,  że  ubiegłego  roku  generał  dowodził  dywizją,  która 

stacjonowała w pobliżu domu Coultera, obozowali tam ładnych kilka tygodni, 
no i... 

– Cicho! – przerwał mu gestem pułkownik. – Słyszy pan?... 

Armata na przełęczy milczała. Sztab, ordynansi, piechota na wzgórzach – 

wszyscy to słyszeli, zaciekawione twarze zwróciły się w kierunku krateru, skąd 
dym  się  już  nie  dobywał,  pojawiały  się  tylko  odosobnione  obłoczki  pocisków 
nieprzyjacielskich. Po chwili nadleciał dźwięk trąbki, stłumiony turkot kół; za 
minutę  ze  zdwojoną  energią  odezwały  się  ostre  wystrzały.  Zniszczone  działo 
zastąpiono nowym. 

–  Tak...  –  powiedział  szef  sztabu,  podejmując  przerwaną  opowieść  – 

generał  poznał  rodzinę Coultera. Wynikła  z  tego  jakaś awantura,  nie  wiem,  o 

background image

co  tam  poszło.  Coś  w  związku  z  żoną  Coultera,  która  jest  zagorzałą 
secesjonistką,  tak  jak  oni  wszyscy,  z  wyjątkiem  samego  kapitana.  Ale  to 
wzorowa małżonka i wysoce wykształcona dama. Na generała wpłynęła skarga 
do  dowództwa  armii.  I  wtedy  generał  został  przeniesiony  do  naszej  dywizji. 
Dziwne, że baterię Coultera również tu przydzielono po pewnym czasie. 

Pułkownik  podniósł  się  ze  skały,  na  której  siedział.  Oczy  jego  płonęły 

szczerym oburzeniem. 

–  Słuchajcie  no,  Morrison  –  powiedział,  spoglądając  plotkującemu 

oficerowi prosto w twarz – słyszeliście tę historię od dżentelmena czy kłamcy? 

– Nie powiem, skąd słyszałem, panie pułkowniku – zaczerwienił się nieco 

szef sztabu – chyba że to będzie konieczne. Ale gotów jestem dać głowę, że w 
ogólnych zarysach to prawda. 

Pułkownik zwrócił się do grupki oficerów, stojącej na uboczu. 

– Porucznik Williams! – krzyknął. 

Jeden z nich odłączył się od towarzyszy, podbiegł i powiedział salutując: 

–  Proszę  wybaczyć,  panie  pułkowniku,  myślałem,  że  pana  poin-

formowano. Williams poległ na przełęczy. Jestem na pańskie rozkazy. 

Porucznik  Williams  był  adiutantem,  który  nie  tak  dawno  miał 

przyjemność  przekazać  dowódcy  działa  wyrazy  uznania  od  swojego 
pułkownika. 

–  Niech  pan  idzie  –  powiedział  pułkownik  –  i  każe  natychmiast  wycofać 

działo. Nie... Pójdę sam. 

Puścił się pędem w dół ku przełęczy, przedzierając się przez skały i głogi, 

a za nim w hałaśliwej rozsypce podążała świta. Dopadli koni u stóp wzgórza i 
wyciągniętym  kłusem  minęli  zakręt  i  wjechali  w  przełęcz.  Uderzył  ich 
przerażający widok. 

W przesmyku, gdzie ledwie mieściło się jedno działo, leżały pogruchotane 

resztki co najmniej czterech armat. Słyszeli tylko, jak jedna z nich zamilkła – 
brakło już rąk, aby ją szybko wymienić na inną. Ludziom udało się pospychać 
szczątki  na  bok  drogi,  tak  powstał  korytarz,  w  którym  strzelała  teraz  piąta 
armata.  Ludziom?  Skądże,  wyglądali  jak  demony  z  dna  piekieł!  Z  gołymi 
głowami,  rozdziani  do  pasa,  osmaleni  prochem  i  umazani  krwią,  spływający 
potem  uwijali  się  jak  szaleńcy  z  wyciorem,  nabojem,  dźwignią  i  sznurem.  Po 
każdym 

odskoku 

armaty 

podpierali 

koła 

spuchniętymi 

plecami 

skrwawionymi  rękoma  i  wtaczali  działo  na  miejsce.  Nie  odzywała  się  żadna 
komenda; i tak nikt by jej nie usłyszał w tej straszliwej orgii, wśród kanonady 
pękających  pocisków,  świstu  żelaza  i  tnących  powietrze  odłamków  drzewa. 

background image

Oficerów,  jeśli  tam  w  ogóle  byli,  nie  dawało  się  odróżnić;  wszyscy  pracowali 
wspólnie  –  każdy,  dopóki  żył,  orientował  się  sam.  Po  zwilżeniu  wiechciem 
działa  ładowano  je,  po  załadowaniu  celowano  i  odpalano.  Pułkownik  mimo 
swej  długiej  kariery  wojskowej  spostrzegł  rzecz,  całkiem  nową  –  coś 
straszliwego i niezwykłego zarazem: gardziel armaty krwawiła! Zabrakło wody i 
kanonier umaczał wiecheć w kałuży krwi swojego towarzysza. Przy całym tym 
wysiłku  nie  było  zamieszania;  obowiązek  chwili  narzucał  się  sam  przez  się. 
Gdy  jeden  padał,  drugi  –  odrobinę  czystszy  –  wyrastał  jak  spod  ziemi  i 
zajmował  opróżnione  miejsce,  by  z  kolei  paść  samemu.  Wśród  szczątków  ar-
mat  leżały  szczątki  ludzkie  –  wokół  rumowiska,  pod  nim  czy  też  na  nim, 
wszędzie. Na dół  zaś  pełzła drogą upiorna procesja:  wlekli  się  na  rękach  i  na 
kolanach  ranni,  którzy  jeszcze  mogli  się  poruszać.  Pułkownik  przez 
współczucie wysłał swój sztab okólną drogą, a sam musiał jechać po trupach, 
aby  kopyta  konia  nie  deptały  tych,  którzy  zdradzali  oznaki  życia.  Spokojnie 
zagłębił się w to piekło, zrównał się z armatą i wśród kurzawy, wzbitej ostatnią 
salwą, klepnął w policzek żołnierza z wyciorem – żołnierz padł na ziemię, my-
śląc, że został zabity. Jakiś szatan z piekła rodem wyskoczył z dymu, aby zająć 
jego  miejsce,  ale  powstrzymał  się  i  spojrzał  na  oficera  na  koniu  z  jakimś 
nieludzkim  napięciem;  zęby  mu  błyskały  spomiędzy  czarnych  warg,  pod 
skrwawionym czołem płonęły jak węgle dzikie i wytrzeszczone oczy. Pułkownik 
dał kategoryczny znak i gestem nakazał odwrót. Szatan skłonił się z wyrazem 
posłuszeństwa. Był to kapitan Coulter. 

Wraz  z  nakazującym  gestem  pułkownika  cisza  zapadła  na  całym  polu 

bitwy.  Strumienie  żelaza  przestały  zalewać  ten  wąwóz  śmierci,  gdyż 
nieprzyjaciel  również  przerwał  ogień.  Armia  jego  dawno  wycofała  sią,  a 
dowódca  ariergardy,  który  ryzykownie  długo  utrzymywał  pozycję,  chcąc 
uciszyć  federalną  baterię,  uciszył  swoją  w  tym  dziwnym  momencie.  „Nie 
spodziewałem  się,  że  mam  aż  taki  zasięg  władzy”  –  mruknął  pułkownik  pod 
nosem, gdy podjeżdżał do grani zobaczyć, co się stało. 

W  godzinę  później  brygada  jego  biwakowała  wśród  opuszczonych 

stanowisk  nieprzyjacielskich.  Tak  jak  wierni  relikwie,  nie  bez  czci  i  grozy, 
ciekawscy  oglądali  porozrzucane  trupy  końskie  i  trzy  zniszczone  armaty, 
wszystkie  zagwożdżone.  Zabitych  nieprzyjaciel  uniósł  ze  sobą;  ich 
zmasakrowane ciała dawałyby zbyt wielką satysfakcję. 

Pułkownik  wraz  z  asystą  ulokował  się  naturalnie  we  dworze,  gdzie  było 

wygodniej  niż  pod  gołym  niebem,  choć  dwór  był  dość  mocno  pogruchotany. 
Meble w większości połamane leżały w nieładzie. Ze ścian i sufitów poodpadał 
miejscami tynk, po wszystkich zakamarkach włóczył się swąd prochu. Łóżko, 
alkowy  z  damskim  odzieniem  i  kredensy  nie  ucierpiały  zbytnio.  Przybysze 
rozgościli  się  wygodnie  na  noc.  Zagłada  baterii  Coultera  dostarczyła  im  cie-
kawego tematu. 

background image

Podczas  kolacji  wszedł  do  pokoju  żołnierz  z  eskorty  i  zapytał,  czy  może 

mówić z pułkownikiem. 

–  O  co  chodzi,  Barbour?  –  zagadnął  życzliwie  dowódca,  usłyszawszy 

prośbę. 

– Panie pułkowniku, coś niedobrego dzieje się w piwnicy. Nie wiem co, ale 

ktoś tam jest. Szperałem tam przed chwilą. 

–  Zejdę  na  dół  zobaczyć  –  powiedział,  wstając  jeden  z  oficerów 

sztabowych. 

– Ja też – rzekł pułkownik. – Inni niechaj zostaną. Prowadźcie, Barbour. 

Wzięli świecę ze stołu i po schodach zeszli do piwnicy. Ordynans szedł z 

wyraźnym  strachem.  Płomyk  kiepsko  rozjaśniał  mrok,  ale  raptem  w  kręgu 
świecy  ukazała  się  pod  czarnym  murem  skurczona  postać  o  pałąkowato 
wygiętym  grzbiecie,  siedząca  z  podkulonymi  kolanami.  Twarz,  którą  powinni 
spostrzec z profilu, była niewidoczna, gdyż całkiem zakrywały ją długie włosy, 
a  broda  o  znacznie  ciemniejszym  odcieniu  opadała  bogatymi  splotami  i  słała 
się po ziemi... Mimo woli zatrzymali się; po chwili pułkownik, wyjmując świecę 
z  drżącej  ręki  ordynansa,  podszedł  i  przyjrzał  się  uważnie  nieznajomemu. 
Zamiast  długiej  ciemnej  brody  ujrzał  kobiece  włosy.  Martwa  kobieta  tuliła 
martwe  niemowlę.  Mężczyzna  ogarniał  oboje  ramionami,  przyciskał  do  piersi, 
do  ust.  W  jej  i  jego  włosach  zakrzepła  krew.  Nieopodal,  na  skraju  świeżego 
dołu – wyrwanego w klepisku piwnicy przez obły kawał żelaza, który wystawał 
spod ziemi – leżała nóżka niemowlęcia. Pułkownik podniósł świecę do góry. W 
suficie ziała dziura, zwisały poszarpane drzazgi podłogi. 

– Ten schron nie jest odporny na pociski – powiedział pułkownik ponuro. 

Nie przyszło mu wcale na myśl, że jego uwaga jest niepoważna. 

Jakiś  czas  stali  w  milczeniu;  oficer  sztabowy  myślał  o  niedokończonej 

kolacji,  ordynans  o  tym,  co  może  się  kryć  w  beczkach  po  drugiej  stronie 
piwnicy. Raptem człowiek, o którym myśleli, że jest martwy – podniósł głowę i 
spojrzał  im  spokojnie  w  twarze.  Oblicze  miał  czarne  jak  węgiel,  policzki 
widocznie  wytatuowane  krętymi  wężykami,  które  biegły  od  oczu.  Wargi  też 
miał białe jak u Murzyna na scenie. Krew osiadła mu na czole. 

Oficer  sztabowy  cofnął  się  o  krok  do  tyłu,  a  ordynans  odskoczył  jeszcze 

dalej. Pułkownik ani drgnął. 

– Co tu porabiasz człowieku? – zapytał. 

– Ten dom należy do mnie, sir – padła grzeczna odpowiedź. 

– Do ciebie? Ach, rozumiem! A to? 

– Moja żona i dziecko. Jestem kapitan Coulter. 

background image

 

Coup de grâce 

Walka musiała być zaciekła i długa; wyczuwało się to każdym zmysłem. 

Stężony  smak  bitwy  przesycił  powietrze.  Było  już  po  wszystkim;  wypadało 
tylko  opatrzyć  rannych  i  pogrzebać  zabitych  –  „posprzątać  co  nieco”,  jak 
wyraził  się  dowcipniś  z  kompanii  pogrzebowej,  „Sprzątania”  nie  brakowało. 
Gdzie  spojrzeć,  leżały  wśród  strzaskanych  konarów  leśnych  szczątki  ludzi  i 
koni.  Sanitariusze  uwijali  się,  zbierając  i  znosząc  z  pobojowiska  każdego,  kto 
zdradzał  oznaki  życia.  Większość  rannych  zmarła  z  braku  pomocy,  zanim 
rozstrzygnęła  się  bitwa.  Ranni  muszą  czekać,  tego  wymaga  rygor  walki; 
najlepszy  sposób,  aby  im  pomóc,  to  wygrać  bitwę.  Zwycięstwo  przynosi 
rannym  wyraźny  zysk,  tylko  nie  wszyscy  potrafią  z  niego  skorzystać,  gdyż 
zdążyli umrzeć do tej pory. 

Zabitych  pozbierano  razem;  leżeli  jeden  obok  drugiego,  ułożeni  w  rzędy 

dziesiątkami  albo  dwudziestkami;  tymczasem  kopano  dla  nich  doły.  Zbyt 
daleko znalezionych grzebano tam, gdzie padli. Nikt nie troszczył się zbytnio o 
identyfikowanie poległych. Co prawda grzebali ich towarzysze broni, z którymi 
niedawno szli do ataku, więc w większości wypadków nazwiska zabitych były 
znane i zostały wciągnięte na listę. Natomiast polegli nieprzyjaciele musieli się 
zadowolić  policzeniem.  Tego  im  nie  poskąpiono:  niejednego  liczono  po  kilka 
razy  i  suma  –  podana  później  w  oficjalnym  raporcie  zwycięskiego  dowódcy  – 
odzwierciedlała raczej szczere chęci niż rzeczywisty rezultat. 

Nieopodal  „biwaku  poległych”  stał  opierając  się  o  drzewo  oficer  w 

mundurze  federalnym.  Musiał  być  bardzo  znużony;  można  by  pomyśleć,  że 
odpoczywa,  gdyby  nie  rozglądał  się  tak  niespokojnie  na  prawo  i  na  lewo. 
Widocznie  stracił  orientację;  nie  mógł  się  tam  dłużej  zatrzymać,  gdyż  słońce 
przesiewało  się  już  czerwienią  przez  las  i  znużeni  żołnierze  kończyli  swoje 
zajęcia.  Kiepsko  by  się  czuł  w  nocy  sam  wśród  zmarłych.  Po  bitwie  każdy 
dopytuje  się  o  drogę  do  swojego  oddziału  –  jakby  ktoś  to  mógł  wiedzieć.  Ów 
oficer zgubił się niechybnie. Odpocznie chwilą i pójdzie zapewne za którymś z 
odchodzących plutonów. 

Kiedy ostatni sanitariusz zszedł z pobojowiska, oficer ruszył w las wprost 

ku  zachodzącemu  słońcu,  na  twarz  padał  mu  krwawy  odblask.  Szedł 
stanowczym  krokiem,  widocznie  odzyskał  orientację  i  musiał  dobrze  znać 
drogę.  Obojętnie  mijał  poległych,  nie  zwracał  uwagi  na  sporadyczne  głuche 
jęki  ciężko  rannych,  do  których  nie dotarli  sanitariusze.  Czekała  ich  noc  pod 

background image

gwiazdami, bez chwili wytchnienia, bez kropli wody. Cóż mógł im pomóc – nie 
miał przy sobie manierki i nie był lekarzem. 

W płyciutkim wąwozie leżało kilkunastu zabitych. Oficer spostrzegł ich i 

natychmiast skręcił w tę stronę. Idąc, obrzucał każdego badawczym wzrokiem. 
Po  chwili  zatrzymał  się  nad  tym,  który  spoczywał  na  uboczu,  obok  kępy 
drzewek. Przyjrzał mu się uważnie. Zdawało się, że oddycha. Oficer schylił się 
i położył mu rękę na twarzy. Tamten zawył. 

 

Oficer  nazywał  się  Downing  Madwell.  Był  to  kapitan  pułku  piechoty  ze 

stanu Massachusetts, rezolutny, odważny żołnierz i prawy człowiek. 

W  pułku  służyli  dwaj  bracia  nazwiskiem  Halcrow,  jeden  miał  na  imię 

Caffal, a drugi – Creede. Caffal był sierżantem w kompanii kapitana Madwella 
i  serdecznym  jego  przyjacielem.  Stanowili  nierozłączną  parę  -jak  dalece  tylko 
pozwalała dyscyplina, różnica rangi i obowiązków. W gruncie rzeczy wzrastali 
razem  od  dzieciństwa,  a  takich  więzów  nie  da  się  łatwo  zerwać.  Caffal  nie 
zdradzał żadnych żołnierskich zamiłowań, ale nie mógł pogodzić się z myślą o 
rozstaniu  z  przyjacielem;  zaciągnął  się  do  kompanii,  w  której  Madwell  służył 
jako  podporucznik.  Obaj  awansowali  o  dwa  stopnie,  lecz  pomiędzy  szarżą 
oficerską  a  podoficerską  leży  przepaść  głęboka,  ciężko  im  było  zachować  i 
chronić od nieporozumień dawną przyjaźń. 

Brat  Caffala,  Creede  Halcrow,  był  majorem  w  tymże  pułku.  Kapitan 

Madwell żywił naturalną antypatię do tego cynicznego, ponurego człowieka, a 
tamten  odpłacał  mu  tym  samym.  Okoliczności  doprowadziły  do  tego,  że 
antypatia przerodziła się w jawną wrogość. Gdyby nie ich wzajemny związek z 
Caffalem,  obaj  ci  patrioci  dawno  już  rozprawiliby  się  ze  sobą  na  niekorzyść 
ojczyzny. 

Na  początku  bitwy  tego  ranka  pułk  wysforował  się  o  milę  przed  główną 

armią.  Zaatakowany  i  niemal  otoczony  w  lesie,  bronił  się  uparcie  nie 
ustępując ze swojej pozycji. Gdy ogień chwilowo ucichł, major Halcrow zbliżył 
się  na  koniu  do  kapitana  Madwella.  Oddali  sobie  honory,  po  czym  major 
powiedział: 

– Panie kapitanie, przekazuję panu rozkaz pułkownika. Ma pan uderzyć 

swoją kompanią w głąb wąwozu i trzymać się aż do odwołania. Nie potrzebuję 
panu uświadamiać ryzyka tego manewru, ale jeśli pan sobie życzy, może pan 
przekazać dowództwo porucznikowi. Nie zostałem co prawda upoważniony do 
wyrażenia zgody na tę zamianę. To moja osobista, na wskroś prywatna rada. 

Na tę śmiertelną zniewagę kapitan Madweil odpowiedział chłodno: 

background image

–  Panie  majorze,  zapraszam  pana  do  wzięcia  udziału  w  tym  manewrze. 

Oficer  na  koniu  to  wyśmienity  cel,  a  ja  od  dawna  uważam,  że  pan  powinien 
dostać w czako. 

Już w roku 1862 uprawiano w sferach wojskowych sztukę riposty. 

W  pół  godziny  później  uszczuplona  o  jedną  trzecią  kompania  kapitana 

Madwella  została  wyparta  z  wąwozu.  Padł  również  sierżant  Halcrow.  Pułk 
wycofał  się  wkrótce  pod  naporem  nieprzyjaciela,  by  połączyć  się  z  główną 
armią,  i  z  końcem  bitwy  znalazł  się  w  odległości  całych  mil  od  wąwozu. 
Kapitan stał teraz u boku swego podkomendnego i przyjaciela. 

 

Sierżant  Halcrow  był  śmiertelnie  ranny.  Leżał  w  potarganym  mundurze, 

rozdartym  na  brzuchu.  Na  ziemi  błyszczało  kilka  oderwanych  od  kurtki 
guzików, wokół poniewierały się strzępy garderoby. Ktoś musiał wyciągnąć mu 
spod  pleców  rozerwany  pas.  Krwi  wyciekło  niewiele.  Jedyną  widoczną  raną 
było szerokie rozdarcie podbrzusza, zanieczyszczone ziemią i zeschłymi liśćmi. 
Wyzierała zeń pętla cienkiego jelita. Kapitan Madwell pierwszy raz widział taką 
raną.  Nie  rozumiał,  w  jaki  sposób  ją  zadano,  skąd  się  wziął  niesamowicie 
poszarpany mundur, rozerwany pas, smugi błota na ciele. Przyklęknął i zrobił 
dokładne oględziny. Po chwili zerwał się i zaczął bacznie rozglądać się dokoła, 
jak  gdyby  zoczył  nieprzyjaciela.  W  odległości  pięćdziesięciu  jardów,  na 
grzbiecie  pagórka  porośniętego  rzadkim  lasem,  ujrzał  kilkanaście  czarnych 
brył poruszających się wśród zabitych – stado świń. Jakiś knur, wsparty raci-
cami  na  ludzkim  ciele,  stał  z  zanurzonym  łbem.  Zjeżony  grzbiet  rysował  się 
czarno  na  purpurowym  niebie.  Kapitan  Madwell  przeniósł  wzrok  na  szczątki 
swego przyjaciela. 

Człowiek,  który  doznał  tych  potwornych  męczarni,  wciąż  żył.  Chwilami 

poruszał się, jęczał przy każdym oddechu. Patrzył ślepo w twarz przyjaciela, a 
gdy go dotknięto, wył. W agonii musiał drzeć paznokciami ziemię, garście miał 
pełne grud, liści i gałązek. Nie był w stanie mówić; nie wiadomo, czy odczuwał 
cokolwiek prócz bólu. Twarz jego wyrażała błaganie, oczy modliły się. O co? 

Kapitan Madwell zrozumiał to spojrzenie, zbyt często patrzył w oczy tych, 

których wargi potrafiły jeszcze sformułować błaganie o śmierć. Świadomie lub 
nieświadomie,  ów  strzęp  ludzki,  ów  mikrokosmos  boleści,  ubogi,  odarty  z 
bohaterstwa Prometeusz – błagał wszystko, co istnieje, o łaskę niepamięci. Do 
ziemi i nieba, do drzew, do człowieka, który nad nim stał, ku każdej drobinie 
czucia czy świadomości – kierował to milczące wołanie. 

O  co,  w  rzeczy  samej?  O  to,  czego  nie  szczędzimy  najnędzniejszemu 

stworzeniu, niezdolnemu tego pragnąć, a odmawiamy tylko nieszczęśnikom w 

background image

ludzkiej  skórze  –  o  błogosławione  wyzwolenie,  akt  najwyższego  współczucia: 
coup de grâce

*

. 

Kapitan Madwell wymówił imię przyjaciela. Powtarzał je bez ustanku, aż 

wzruszenie ścisnęło go za gardło. Łzy jego rozpryskiwały się o siną twarz, nad 
którą  się  pochylał.  Oślepiony  nimi  widział  tylko  zamazany  i  poruszający  się 
kształt,  ale  jęki  wzmagały  się,  raz  po  raz  przerywane  krzykiem.  Kapitan 
odwrócił  się,  schwycił  za  głowę  i  poszedł  przed  siebie.  Na  jego  widok  świnie 
wytknęły  różowe  ryje,  sekundę  przyglądały  mu  się  podejrzliwie  i  z  wściekłym 
pochrząkiwaniem  pocwałowały,  niknąc  z  oczu.  Koń,  któremu  kula  armatnia 
strzaskała  nogę, wykręcił  szyję  i  zarżał  żałośnie. Madwell  przybliżył się,  wyjął 
pistolet  i strzelił zwierzęciu między  oczy.  Uważnie przyglądał  się  agonii,  która 
wbrew  jego  oczekiwaniom  była  gwałtowna  i  długa.  Wreszcie  jednak  zwierzę 
uspokoiło  się.  Nad  okropnie  wyszczerzonymi  zębami  zamknęły  się  łagodne 
wargi; wyostrzony profil przybrał wyraz głębokiej ulgi i spokoju. 

Nad  odległym  leśnym  pagórkiem  dopalały  się  ostatnie płomyki  zachodu. 

Pnie  powlekała  szarość,  na  wierzchołkach  drzew  osiadały  cienie  jak  wielkie 
drzemiące ptaszyska. Nadchodziła noc; straszny las dzielił kapitana od obozu. 
Ale  Madwell  stał  wciąż  nad  martwym  koniem,  zatopiony  w  myślach.  Wbił 
wzrok  w  ziemię,  zwiesił  ręce,  w  prawej  wciąż  trzymał  pistolet.  Wreszcie 
podniósł  głowę,  spojrzał  w  stronę  konającego  przyjaciela  i  szybkim  krokiem 
podszedł  do  niego.  Przyklęknął  na  jedno  kolano,  przystawił  mu  pistolet  do 
czoła  i  odwracając  oczy,  nacisnął  cyngiel.  Pistolet  nie  wypalił.  Ostatni  nabój 
został zużyty na dobicie konia. 

Ranny  jęczał,  wargi  poruszały  mu  się  konwulsyjnie.  Z  ust  toczyła  się 

piana zabarwiona krwią. 

Kapitan Madwell wstał z kolan i dobył szabli. Przeciągnął palcami wzdłuż 

klingi  i  wyprostował  ją  przed  sobą,  jakby  chciał  wypróbować  nerwy.  Klinga 
nawet nie drgnęła mu w dłoni, zalśniła mocno i pewnie. Schylił się, lewą ręką 
zdarł umierającemu koszulę, wyprostował się i przytknął mu szablę do piersi. 
Tym razem nie odwrócił oczu. Schwycił gardę w obie ręce i pchnął z całych sił. 
Ostrze  przeszyło  ciało  i  utknęło  w  ziemi;  kapitan  omal  nie  zwalił  się  z  nóg. 
Konający  poderwał  kolana,  zacisnął  prawą  rękę  na  klindze,  aż  mu  palce 
zbielały.  Targnął  żelazem.  Rana  się  powiększyła,  wymknął  się  z  niej  strumyk 
krwi  i  wijąc  się  spłyną!  na  poszarpany  mundur.  W  tejże  chwili  trzech  ludzi 
wyszło cicho zza kępy młodych drzew. Dwaj byli sanitariuszami i nieśli nosze. 

Trzecim był major Creede Halcrow. 

                                                 

*

 

coup de grâce (fr.) – dosł. cios łaski; dobicie (z litości) rannego.

 

background image

 

Filozof 

– Nazwisko aresztowanego? 

–  Skoro  i  tak  mam  je  stracić  o  świcie,  nie  warto  go  ukrywać.  Parker 

Adderson. 

– Ranga? 

– Raczej niewysoka. Oficerów nie wysyła się na przeszpiegi, bo można za 

to zapłacić głową. Jestem sierżantem. 

– Z jakiego pułku? 

–  Pan  wybaczy.  Moja  odpowiedź,  o  ile  się  orientuję,  mogłaby  panu  dać 

pojęcie  o  tym,  czyje  oddziały  znajdują  się  na  pańskim  odcinku.  Sam  właśnie 
przyszedłem,  aby  się  tego  dowiedzieć.  Ja  zdobywam,  ale  nie  udzielam 
informacji. 

– Nie brak wam dowcipu. 

–  Jeśli  ma  pan  cierpliwość  poczekać  do  rana,  zobaczy  pan,  jak  mi mina 

zrzednie. 

– Skąd wiecie, że macie umrzeć jutro rano? 

–  Tak  się  zwykle  dzieje  ze  szpiegami  przychwyconymi  nocą.  To  jeden  z 

milszych przywilejów tego zawodu. 

Generał na tyle zrezygnował z powagi, jaka przystoi oficerowi o wysokiej 

randze  i  szerokiej  sławie,  że  uśmiechnął  się.  Ale  nikt  z  obecnych  nie  wziął 
uśmiechu  za  dobry  znak.  Nie  był  to  wesoły  ani  zaraźliwy  uśmiech,  nie dotarł 
ani  do  pojmanego  szpiega,  który  go  wywołał,  ani  do  wartownika  pod  bronią, 
który  wprowadził  aresztowanego  do  namiotu  i  stojąc  na  uboczu,  obserwował 
go bacznie w żółtym blasku świecy. Wojak ów nie miał obowiązku uśmiechać 
się,  został  tu  odkomenderowany  w  innym  celu.  Rozmowa  potoczyła  się  dalej; 
miała charakter rozprawy sądowej, w której oskarżonemu grozi kara śmierci. 

– Przyznaje pan więc, że jest pan szpiegiem. Przedostał się pan do mojego 

obozu,  przebrany  w  mundur konfederacki,  aby  potajemnie  zdobyć  informacje 
dotyczące liczebności i morale moich wojsk. 

–  Zwłaszcza  liczebności,  panie  generale.  Morale  zdążyłem  już  poznać. 

Jest beznadziejne. 

background image

Generał  znów  się  rozpromienił;  wartownik  we  wzmożonym  poczuciu 

odpowiedzialności przybrał jeszcze sroższą minę i jeszcze mocniej się wyprężył. 
Obracając  na  palcu  szary  kapelusz,  szpieg  rozglądał  się  leniwie  dokoła. 
Znajdował  się  w  surowym  otoczeniu.  Był  to  zwykły  namiot  ze  ściankami,  o 
rozmiarach osiem na dziesięć stóp, oświetlony łojową świecą wetkniętą w na-
sadą  bagnetu.  Bagnet  tkwił  w  sosnowym  stole,  za  którym  siedział  generał, 
zajęty  teraz  pisaniem.  Zapomniał  widocznie  o  nieproszonym  gościu.  Stary 
dywan zaściełał podłogą; wysłużony kufer ze skóry, dwa krzesła i zwój koców 
stanowiły prawie całe urządzenie namiotu. Pod komendą generała Claveringa 
konfederacka prostota i ubóstwo dekoracji osiągnęły szczyty doskonałości. Na 
wielkim  gwoździu,  wbitym  u  wejścia  w  słup  namiotu,  zwisał  pas  z  długą 
szablą, pistolet w pochwie i – ni stąd, ni zowąd – nóż myśliwski. Na temat tego 
absolutnie nieżołnierskiego oręża generał zwykł udzielać wyjaśnienia, że jest to 
pamiątka z cywila, z czasów pokoju. 

Noc  była  burzliwa.  Deszcz  lał  strumieniami  i  bębnił  głucho  w  płachtę 

namiotu, którym targał porywisty wiatr, aż trzeszczały słupy i naprężone linki. 

Generał  skończył  pisać,  złożył  karteczką  i  odezwał  się  do  wartownika, 

który pilnował Addersona. 

– Oddasz to, Tassman, szefowi sztabu. A potem wracaj. 

– A więzień, panie generale? – spytał żołnierz, salutując; zerknął przy tym 

na nieszczęśnika. 

– Rób, co ci mówię – odparł zwięźle dowódca. 

Żołnierz  wziął  karteczkę,  odsunął  płachtę  namiotu  i  nurknął  w  mrok. 

Generał  Clavering  zwrócił  swoją  przystojną  twarz  w  stronę  szpiega,  spojrzał 
mu w oczy dość łaskawie i powiedział: 

– Paskudna noc, mój człowieku. 

– Owszem, dla mnie. 

– Domyśla się pan, co napisałem? 

–  Coś,  co  warto  przeczytać.  Staję  się  zarozumiały,  ale  śmiem 

przypuszczać, że wspomina się tam o mojej osobie. 

–  Owszem.  Naszkicowałem  rozkaz  o  pańskiej  egzekucji,  który  ma  być 

odczytany  po  pobudce.  Ponadto  parę  uwag  dla  szefa  żandarmerii  w  sprawie 
przygotowania tej imprezy. 

–  Mam  nadzieję,  panie  generale,  że  impreza  zostanie  pomysłowo 

przygotowana, gdyż wezmę w niej osobisty udział. 

–  Czy  pan  ze  swojej  strony  nie  chciałby  poczynić  jakichś  przygotowań? 

Nie życzy pan sobie kapelana chociażby? 

background image

– Cóż mi z tego przyjdzie, że i kapelan się nie wyśpi. 

– Boże święty! Człowieku, czy ty chcesz iść na śmierć tylko z żartami na 

ustach? Nie wiesz, że to rzecz poważna? 

–  A  skąd  mam  wiedzieć?  Nigdy  w  życiu  nie  umarłem.  Słyszałem,  że 

śmierć to sprawa poważna, ale od nikogo z tych, którzy jej doznali. 

Generał milczał przez chwilę. Zaciekawiał go ten człowiek, a może i bawił 

– pierwszy raz zetknął się z kimś takim. 

– Śmierć – powiedział – w każdym razie jest stratą. Tracimy to szczęście, 

jakie mamy, i to, które nas czeka. 

–  Stratę, której  nigdy  nie będziemy  sobie uświadamiać,  można  znieść  ze 

spokojem,  a  przeto  oczekiwać  jej  bez  obaw.  Musiał  pan  zauważyć,  panie 
generale, że spośród wszystkich nieboszczyków, z jakimi ma pan przyjemność 
stykać się jako żołnierz, żaden nie zdradza oznak żalu. 

–  Jeśli  śmierć  nie  jest  stanem  przykrym,  to  sam  proces  –  sam  akt 

umierania  –  wydaje  się  wyraźnie  nieprzyjemny  dla  tego,  kto  nie  stracił 
zdolności odczuwania. 

–  Niewątpliwie  ból  nie  jest  przyjemny.  Zawsze  sprawia  mi  większą  lub 

mniejszą przykrość. Ale ten, kto żyje najdłużej, jest najbardziej na tę przykrość 
narażony. To, co pan nazywa umieraniem, to po prostu ostatni ból – w istocie 
nie  istnieje  coś  takiego  jak  umieranie.  Powiedzmy  na  przykład,  że  usiłuję 
uciec.  Pan  wyciąga  rewolwer,  dyskretnie  schowany  na  kolanach  pod  stołem, 
i... 

Generał  spąsowiał  jak  panienka,  potem  zaśmiał  się  cicho,  pokazując 

lśniące zęby, kiwnął lekko głową i nic nie powiedział. Szpieg ciągnął dalej: 

– Strzela pan i dostaję w żołądek. Padam, ale żyję. Leżę w agonii i za pół 

godziny  jestem  martwy.  Ale  przez  te  dwa  kwadranse  w  dowolnym  momencie 
byłem albo żywy, albo martwy. Nie ma stanu przejściowego... Kiedy mnie jutro 
rano  powieszą,  będzie  zupełnie  tak  samo:  gdy  będę  żywy,  zachowam 
świadomość,  gdy  martwy  –  stracę.  Natura urządziła tę  rzecz  całkiem  jakby  w 
moim interesie, sam bym ją tak urządził. To takie proste – dodał z uśmiechem 
– aż wydaje się, że w ogóle nie warto ludzi wieszać. 

Po  tych  słowach  zapadła  długa  cisza.  Generał  siedział  nieporuszony, 

patrząc  w  twarz  Addersona,  ale  wyraźnie  nie  słuchał  tego,  co  ten  mówił.  Jak 
gdyby  jego  oczy  sprawowały  straż  nad  więźniem,  gdy  umysł  zajmował  się 
innymi sprawami. Wreszcie odetchnął głęboko, wzdrygnął się, jak obudzony z 
okropnego snu, i ten żołnierz, sługa śmierci, zawołał prawie niedosłyszalnie: – 
Śmierć jest straszna! 

background image

–  Była  straszna  dla  naszych  dzikich  przodków  –  powiedział  z  powagą 

szpieg  –  ponieważ  nie  dostawało  im  inteligencji,  aby  wyodrębnić  pojęcie 
świadomości od pojęcia form fizycznych, w których się ona objawia. Podobnie 
jak  małpa  –  na  jeszcze  niższym  stopniu  inteligencji  –  nie  potrafi  sobie 
wyobrazić  domu  bez  mieszkańców  i  widząc  zrujnowaną  chatę,  dopatruje  się 
cierpiącego  w  niej  człowieka.  Dla  nas  śmierć  bywa  straszna,  gdyż 
odziedziczyliśmy  skłonność  do  takiego  myślenia.  Stąd  nasze  pojęcie  o  innym 
świecie,  uzasadniane  przez  dzikie  i  fantastyczne  teorie  –  tak  jak  nazwy  miej-
scowości  dają  żer  legendom,  które  je  tłumaczą,  a  bezmyślne  postępowanie  – 
filozofiom,  które  je  uzasadniają.  Może  mnie  pan  powiesić,  panie  generale,  ale 
na  tym  pańska  władza  czynienia  zła  się  skończy.  Nie  może  mnie  pan  skazać 
na niebo. 

Generał jakby tego nie dosłyszał; słowa szpiega skierowały jego myśli na 

nieuczęszczany tor, ale dalej biegły one samodzielnie ku własnym konkluzjom. 
Burza ucichła i majestat nocy udzielił się jego refleksjom, nadając im posępny 
odcień metafizycznej trwogi. Być może był w tym element przeczucia. 

– Nie chciałbym umrzeć... – powiedział. – Nie dzisiaj. 

Przerwało mu – jeśli rzeczywiście zamierzał mówić dalej – wejście oficera 

sztabu.  Był  to  kapitan  Hasterlick,  szef  żandarmerii.  Generał  natychmiast 
otrzeźwiał; wyraz roztargnienia zniknął z jego twarzy. Skinął głową, gdy oficer 
mu salutował. 

–  Kapitanie  –  powiedział  –  ten  człowiek  to  szpieg  Jankesów.  Został 

pojmany  w  obrębie  naszych  stanowisk,  miał  przy  sobie  kompromitujące 
dokumenty. Przyznał się do winy. Jak z pogodą? 

– Burza przeszła, panie generale, i księżyc świeci. 

–  To  dobrze.  Proszę  wziąć  pluton,  odprowadzić  natychmiast  więźnia  na 

plac i rozstrzelać. 

Bolesny  okrzyk  wyrwał  się  z  ust  szpiega.  Więzień  rzucił  się  naprzód, 

wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy, zacisnął ręce. 

–  Boże  mój!  –  wybełkotał  chrapliwym  głosem.  –  Pan  nie  mówi  tego  na 

serio! Pan zapomina... mam umrzeć dopiero z rana. 

–  Wcale  nie  mówiłem,  że  z  rana  –  odparł  zimno  generał.  –  Pan  sam  to 

sobie wmówił. Umrze pan teraz. 

–  Ależ,  generale,  ja  proszę...  Ja  błagam,  aby  pan  pamiętał,  mam  być 

powieszony!  Wzniesienie  szubienicy  zajmie  trochę  czasu,  z  dwie  godziny, 
godzinę.  Szpiegów  się  wiesza,  tak  mówi  kodeks  wojskowy.  Przysługują  mi 
pewne prawa. Na litość boską, generale, niech pan się zastanowi, jak mało... 

background image

– Kapitanie, proszę wykonywać moje rozkazy. 

Oficer  dobył  szabli  i  przenosząc  wzrok  na  więźnia,  wskazał  mu  w 

milczeniu wyjście z namiotu. Szpieg się ociągał. Kapitan wziął go za kołnierz i 
popchnął  lekko  naprzód.  Gdy  mijali  słup,  zajadły  człowiek  skoczył  z  kocią 
zwinnością,  schwycił  myśliwski  nóż,  wyrwał  go  z  pochwy,  odepchnął  na  bok 
oficera  i  z  szaleńczą  furią  rzucił  się  na  generała.  Zwalił  go  na  ziemię, 
przygniatając  własnym  ciałem.  Stół  się  przewrócił,  świeca  zgasła,  walczyli  po 
omacku  w  ciemnościach.  Szef  żandarmerii  skoczył  na  pomoc  dowódcy  i  sam 
się  zwalił  na  kłębowisko  walczących.  Przekleństwa,  zduszone  krzyki  bólu  i 
wściekłości  dobywały  się  z  plątaniny  ciał.  Namiot  runął  na  nich,  wśród 
krępujących płacht walka trwała dalej. 

Wracając  po  wykonaniu  rozkazu,  szeregowy  Tassman  zobaczył,  co  się 

dzieje, i domyślając się po trosze, co zaszło, rzucił karabin, chwytał na chybił 
trafił miotającą się płachtę i usiłował daremnie ściągnąć ją na bok. Wartownik 
zaś, który chodził tam i z powrotem i nie śmiał opuścić posterunku, choćby się 
niebo  waliło  na  głową  –  dał  w  górę  ognia.  Wystrzał  postawił  obóz  na  nogi; 
werble i trąbki odezwały się na alarm. W świetle księżyca wybiegali chmarą na 
wpół ubrani żołnierze, dopinając po drodze mundury i ustawiając się w szereg 
na ostre komendy oficerów. Tak było trzeba, żołnierzom w szeregu nie udziela 
się  panika.  Stali  pod  bronią,  podczas  gdy  sztab  generała  i  ludzie  z  eskorty 
podnieśli  namiot  i  rozdzielili  zdyszanych  i  krwawiących  uczestników  tej 
niezwykłej potyczki. 

Jeden  tylko  nie  oddychał,  był  to  kapitan.  Nóż  myśliwski  tak  głęboko 

uwiązł mu w gardle, aż trzonek zaparł się końcem o szczękę i napastnik, który 
zadał  cios,  nie  był  w  stanie uwolnić  noża.  Ręka  zabitego  zaciskała szablę  tak 
mocno, że urągała sile żywych. Klinga splamiona była czerwienią aż po samą 
rękojeść. 

Podniesiony  na  nogi  generał  osunął  się  z  jękiem  na  ziemię  i  zemdlał. 

Prócz sińców miał dwie rany od szabli – przebite udo i pierś. 

Szpieg ucierpiał najmniej. Poza złamaną ręką, jego obrażenia były takie, 

jakie mógłby odnieść w zwykłej bijatyce bez użycia broni. Znajdował się jednak 
w stanie oszołomienia i chyba nie zdawał sobie sprawy, co zaszło. Odsunął się 
od otaczających, skulił się na ziemi i niezrozumiale o coś się dopominał. Jego 
twarz,  spuchnięta  i  posiniaczona,  wyglądała  spod  zmierzwionych  włosów, 
blada jak u trupa. 

– To nie wariat – odparł na pytanie lekarz przygotowujący bandaże. – Jest 

chory z przerażenia. Któż to taki, nie wiecie? 

Szeregowy  Tassman  zaczął  wyjaśniać.  Była  to  dla  niego  jedyna  w  życiu 

okazja;  nie  pominął  niczego,  co  mogłoby  w  jakiś  sposób podkreślić wagę  jego 

background image

osobistego  udziału  w  wypadkach  tej  nocy.  Kiedy  skończył  i  był  gotów  zacząć 
od nowa, nikt nie zwracał na niego uwagi. 

Generał  właśnie  odzyskał  przytomność.  Podniósł  się  na  łokciu,  rozejrzał 

dokoła  i  zobaczywszy  szpiega  pod  strażą  skulonego  przy  ognisku,  powiedział 
zwyczajnie: 

– Weźcie tego człowieka na plac i rozstrzelajcie. 

– Generał majaczy – odezwał się stojący w pobliżu oficer. 

–  Generał  nie  majaczy  –  powiedział  szef  sztabu.  –  Otrzymałem  od  niego 

na piśmie polecenie w tej sprawie. Tenże sam rozkaz przekazał Hasterlickowi – 
tu  skinął  ręką  w  stronę  zabitego  szefa  żandarmerii  –  i  zostanie,  jak  mi  Bóg 
miły, wykonany natychmiast! 

W  dziesięć  minut  później  sierżant  Parker  Adderson  z  armii  federalnej, 

filozof  i  dowcipniś,  klęcząc  w  świetle  księżyca  i  skamląc  o  życie,  został 
rozstrzelany  salwą  dwudziestu  karabinów.  Kiedy  salwa  naruszyła  spokojne 
powietrze  nocy,  generał  Clavering,  leżąc  blady  i  spokojny  w  krwawym 
poblasku  ogniska,  otworzył  wielkie  niebieskie  oczy,  popatrzył  łagodnie  na 
zebranych i powiedział: – Ach, cóż za cisza! 

Lekarz  spojrzał  na  szefa  sztabu  smutno  i  wymownie.  Powieki  rannego 

powoli  opadały  i  leżał  tak  kilka  chwil,  aż  twarz  jego  zajaśniała  uśmiechem; 
powiedział  cicho:  –  Przypuszczam,  że  to  właśnie  śmierć  –  i  tak  odszedł  ze 
świata. 

background image

 

Kwestia sumienia 

Kapitan  Parrol  Hartroy  rozmawiał  po  cichu  z  wartownikiem  na 

wysuniętej  placówce,  znajdującej  się  przy  drodze  o  pół  mili  za  obozem, 
niewidocznym zresztą z tego punktu. Udzielał chyba instrukcji wartownikowi, 
a  może  po  prostu  dopytywał  się,  czy  na  przedpolu  panuje  spokój.  Kiedy  tak 
rozmawiali,  od  strony  obozu  nadszedł  jakiś  człowiek,  pogwizdując  sobie 
beztrosko.  Został  zatrzymany  przez  wartownika.  Był  to  cywil  –  wysoki 
jegomość,  pospolicie  odziany  w  szarożółty  samodział,  który  w  późnych  latach 
wojny  domowej  był  jedynym  materiałem  na  męską  garderobę.  Spod  nasu-
niętego  na  oczy  kapelusza  spływały  mu  na  ramiona  zmierzwione  kędziory, 
kpiące  sobie  z  nożyczek  i  grzebienia.  Miał  dosyć  urzekającą  twarz:  wysokie 
czoło,  wyrazisty  nos  i  pociągłe  policzki,  okolone  bujną,  ciemną  brodą,  tak 
samo  zaniedbaną,  jak  fryzura.  W  dużych  oczach  gościł  ów  wyraz  skupienia, 
który niejednokrotnie zdradza rozważny umysł i stanowczość w wykonywaniu 
raz  powziętych  zamiarów  –  tak  przynajmniej  twierdzą  fizjonomiści,  gdy  sami 
mają akurat  tego  rodzaju  oczy.  Jednym słowem – był  to  człowiek,  na  którego 
ludzie patrzą, a i on potrafi patrzeć na ludzi. Podpierał się świeżo wyciętym w 
lesie kosturem, na wysłużonych butach z wołowej skóry osiadł gruby kurz. 

–  Okazać  przepustkę  –  powiedział  wartownik  dosyć  władczym  tonem, 

który  zapewne  byłby  łagodniejszy,  gdyby  nie  obecność  dowódcy.  Kapitan 
przypatrywał się, stojąc na uboczu, z założonymi rękami. 

– Tak jest, generale. Myślałem, że pan mnie sobie przypomni – powiedział 

wędrowiec  spokojnie,  wyjmując  papierek  z  kieszeni  kurtki.  Zadźwięczała  w 
jego głosie jakby nutka ironii, która zepsuła dzielnemu wojakowi przyjemność 
tak  wielkiego  awansu.  –  Prześcigacie  się  widać  w  gorliwości,  skoro  każą  – 
dodał bardziej pojednawczym tonem, jak gdyby usprawiedliwiając żołnierza, że 
go zatrzymał. 

Wartownik  przejrzał  przepustkę  i  oddał  mu  ją  bez  słowa,  po  czym  wziął 

na ramię karabin i stanął przy swoim dowódcy. Cywil poszedł dalej środkiem 
drogi  i  zaraz  po  nieprzyjacielskiej  stronie  zaczął  sobie  gwizdać.  Zniknął 
wkrótce  za  zakrętem,  gdzie  zaczynał  się  rzadki  las.  Raptem  stojący  spokojnie 
oficer  rzucił  się  w  ślad  za  nim,  wyrywając  pistolet  z  kabury.  Wartownik 
zbaraniał na posterunku. Chwilę zaklinał się na wszystko, aby go szlag trafił, 
a potem przybrał tępą minę, która uosobią żołnierską czujność. 

background image

Kapitan Hartroy dowodził samodzielną grupą bojową, która składała się z 

kompanii  piechoty,  szwadronu  kawalerii  i  baterii  dział.  Wyodrębniona  z 
głównej  armii,  miała  bronić  ważnego  strategicznie  wąwozu  w  Górach 
Cumberlandzkich,  w  stanie  Tennessee.  Kapitan  otrzymał  tę  ważną  funkcję, 
choć  nie  był  oficerem  sztabowym;  służył  spokojnie  jako  szary  żołnierz,  zanim 
go  „odkryto”.  Powierzono  mu  wyjątkowo  niebezpieczny  odcinek,  którego 
obrona  pociągała  za  sobą  poważną  odpowiedzialność.  Przezornie  wyposażono 
go  w  nieograniczone  kompetencje,  tym  bardziej  nieodzowne  ze  względu  na 
odległość  dzielącą  go  od  głównej  armii,  niepewne  środki  komunikacji  i 
partyzancki  charakter  nieprzyjacielskich  oddziałów,  grasujących  w  okolicy. 
Kapitan mocno ufortyfikował się w wiosce – prócz sklepu było tam z pół tuzina 
zagród  –  i  zgromadził  pokaźne  zapasy  żywności.  Kilku  znanym  z  lojalności 
okolicznym  mieszkańcom,  z  którymi  warto  było  handlować,  a  i  korzystać 
nieraz  z  ich  usług,  wydał  odręczne  przepustki  uprawniające  do  przejścia 
posterunków.  Łatwo  pojąć,  że  nadużycie  tego  przywileju  w  interesie  wroga 
mogło pociągnąć za sobą poważne skutki. Kapitan Hartroy ostrzegł w rozkazie, 
że każdy, kto się tego dopuści, zostanie niezwłocznie rozstrzelany. 

Na  przydrożnym  posterunku  kapitan  uważnie  przyglądał  się  cywilowi, 

kiedy  wartownik  sprawdzał  przepustką.  Twarz  wydała  mu  się  znajoma  i 
początkowo  nie  wątpił,  że  sam  wydawał  mu  papierek,  który  zadowolił 
wartownika. Dopiero kiedy tamten znikł im z oczu, kapitanowi coś zaświtało w 
pamięci i odgadł, kto to taki. Zareagował szybko, jak na żołnierza przystoi. 

 

Chyba  tylko  wyjątkowo  opanowany  człowiek  nie  drgnąłby,  ujrzawszy 

raptem pędzącego za sobą oficera z szablą i pistoletem w dłoni. Na wędrowcu 
pościg  nie  zrobił  wrażenia,  nawet  przydał  mu  jeszcze  więcej  spokoju.  Łatwo 
mógł  czmychnąć  w  las,  w  prawo  czy  w  lewo,  ale  nie  skorzystał  z  tego. 
Przystanął, oczekiwał spokojnie i odezwał się do nadbiegającego kapitana: 

– Widać zapomnieliście mi o czymś powiedzieć. Cóż to takiego, kumie? 

Kum jednak zupełnie nie po kumotersku wziął go na muszkę. 

– Poddaj się – rzekł z lekką zadyszką – albo zginiesz. 

Widać było po zimnych szarych oczach świecących nad lufą, że dotrzyma 

słowa. Przez chwilą w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Wreszcie cywil z równie 
wielką obojętnością, jak w chwili spotkania z wartownikiem, powoli wydobył z 
kieszeni papierek i wyciągnął rękę. 

background image

– Widzi mi się, że ta przepustka od pana Hartroya,.. 

–  Jest  sfałszowana  –  przerwał mu oficer.  –  Ja  jestem  kapitan  Hartroy,  a 

ty... Draimer Brune. 

Tylko  bystre  oko  mogło  zauważyć,  że  cywil  pobladł  lekko  na  te  słowa. 

Przepustka wysunęła mu się z palców, pochwycił ją łagodny wiatr i poniósł po 
drodze,  aż  spoczęła  w  kurzu,  jakby  ukarana  za  kłamstwo.  Patrząc,  nadal 
nieporuszony w lufę pistoletu, cywil odezwał się po chwili: 

–  Tak,  jestem  Dramer  Brune.  Szpieg  konfederacki  i  pański  jeniec.  Mam 

przy  sobie,  jak  się  pan  zaraz  przekona,  plan  pańskich  fortyfikacji,  dane 
dotyczące  uzbrojenia  i  liczby  żołnierzy,  szkic  sytuacyjny  z  oznaczeniem 
wszystkich posterunków. Może mnie pan zabić na miejscu. Ale jeśli życzy pan 
sobie  odebrać  mi  życie  w  bardziej  formalny  sposób  i  jeśli  ma  pan  ochotę 
oszczędzić  mi  poniżenia,  to  proszę  nie  prowadzić  mnie  do  obozu  pod 
pistoletem. A obiecuję panu, że nie będą się bronił, uciekał ani awanturował, 
tylko poddam się karze bez względu na jej wymiar. 

Oficer opuścił pistolet, zabezpieczył go i wsunął do kabury. Brune zbliżył 

się o krok, wyciągając prawicę. 

– Nie podaję ręki zdrajcom i szpiegom – powiedział zimno kapitan. 

Tamten skłonił się w milczeniu. 

–  Proszę  –  rzekł  Hartroy.  –  Chodźmy  do  obozu.  Będzie  pan  rozstrzelany 

dopiero jutro rano. 

Odwrócił się i poszedł przodem. Wkrótce obaj ci zagadkowi ludzie minęli 

wartownika  przy  drodze,  który  na  dowód,  że  orientuje  się  w  sytuacji, 
zasalutował dowódcy z wyraźną przesadą. 

 

Wczesnym rankiem następnego dnia siedzieli obaj w namiocie kapitana. 

Dzielił ich stół, na którym wśród wielu listów, urzędowych i prywatnych, jakie 
kapitan  przez  noc  napisał,  leżały  kompromitujące  papiery  znalezione  przy 
szpiegu. Jegomość ów przespał się w sąsiednim namiocie, bez straży. 

Zjedli wspólnie śniadanie i siedzieli teraz, paląc cygara. 

– Panie Brune – powiedział kapitan Hartroy – pan chyba nie ma pojęcia, 

w jaki sposób rozpoznałem pana w przebraniu i skąd znam pańskie nazwisko. 

–  Nie  usiłowałem  się  dowiedzieć,  panie  kapitanie  –  odparł  jeniec  ze 

spokojną godnością. 

background image

–  A  jednak  chciałbym,  aby  pan  wiedział,  jeśli  nie  urazi  pana  to,  co 

powiem.  Zobaczy  pan,  że  słyszałem  o  panu  jeszcze  na  jesieni  1861 roku.  Był 
pan  wtedy  szeregowcem  w  pułku  ze  stanu  Ohio,  dzielnym  i  zaufanym 
żołnierzem.  Z  prawdziwym  zaskoczeniem  i  żalem  pańscy  dowódcy  i  koledzy 
dowiedzieli się o tym, że pan zdezerterował i przeszedł na stronę nieprzyjaciół. 
Wkrótce potem w jakiejś potyczce dostał się pan do niewoli, rozpoznano pana, 
stanął  pan  przed  sądem  polowym  i  został  pan  skazany  na  śmierć  przez 
rozstrzelanie.  W  oczekiwaniu  na  wyrok  siedział  pan  bez  żadnych  więzów  w 
wagonie towarowym odstawionym na bocznicę. 

–  W  Grafton,  w  stanie  Wirginia  –  powiedział  Brune,  strącając  małym 

palcem popiół z cygara i nie podnosząc oczu. 

–  W  Grafton,  w  stanie  Wirginia  –  powtórzył  kapitan.  –  Którejś  ciemnej  i 

burzliwej  nocy  pewien  żołnierz  po  długim  i  wyczerpującym  marszu  został 
postawiony  przy  panu  na  straży.  Siedział  przy  drzwiach  wagonu  na  skrzynce 
po  nabojach.  Trzymał  nabity  karabin  z  osadzonym  bagnetem.  Pan  siedział  w 
kącie wagonu. Żołnierz miał rozkaz zabić pana, jeśliby pan usiłował wstać. 

– Ale jeślibym poprosił, mógł odwołać się do komendanta straży. 

– Tak. Mijały długie, milczące godziny i znużenie pokonało żołnierza. Sam 

naraził się na karę śmierci, zasypiając na posterunku. 

– To pan zasnął. 

– Co? Pan mnie poznaje?! Pan mnie rozpoznał od razu? 

Kapitan  zerwał  się  i  chodził  po  namiocie,  wyraźnie  podekscytowany. 

Twarz  mu  się  zarumieniła,  szare  oczy  straciły  zimny,  bezlitosny  wyraz,  który 
Brune dostrzegł wczoraj nad lufą pistoletu – złagodniały w cudowny sposób. 

–  Poznałem  pana  w  tejże  chwili  –  powiedział  szpieg  z  wrodzonym 

spokojem  –  kiedy  stanął  pan  przede  mną,  żądając,  abym  się  poddał.  W  tych 
okolicznościach  byłoby  nieprzyzwoicie  z  mojej  strony  przypominać  dawne 
dzieje.  Być  może  jestem  zdrajcą,  na  pewno  szpiegiem,  ale  nie  chciałbym 
uchodzić za natręta. 

Kapitan przystanął i spoglądał na jeńca. Gdy odezwał się, głos mu jakoś 

dziwnie ochrypł: 

–  Panie  Brune,  za  kogokolwiek  pan  się  uważa  w  swoim  sumieniu,  pan 

uratował  mi  życie.  I  musiał  pan  wierzyć,  że  robi  to  pan  za  cenę  własnej 
śmierci.  Dopóki  nie  ujrzałem  pana  wczoraj  na  drodze,  byłem  przekonany,  że 
pan  nie  żyje.  Myślałem,  że  nie  ominął  pana  los,  którego  mógł  pan  łatwo 
uniknąć,  wykorzystując  moje  przestępstwo.  Wystarczyło  tylko  dać  krok  z 
wagonu  i  zostawić  mnie,  abym  zajął  pańskie  miejsce  przed  plutonem 
egzekucyjnym.  Dowiódł  pan  nieziemskiego  współczucia.  Zlitował  się  pan  nad 

background image

moim znużeniem. Pozwolił mi pan spać, czuwał pan nade mną, a kiedy zbliżał 
się czas zmiany warty i mieli mnie przyłapać na gorącym uczynku, pan mnie 
łagodnie  obudził.  Och,  Brune,  Brune,  wspaniale  pan  to  zrobił...  To  było 
wielkie... to... 

Głos  mu  się  załamał,  łzy  spływały  po  twarzy.  Kapitan  usiadł  za  stołem, 

ukrył twarz w ramionach i łkał. Dokoła panowała zupełna cisza. 

Raptem  odezwał  się  czysty  świergot  trąbki  wzywającej  na  zbiórkę. 

Kapitan  drgnął  i  uniósł  wilgotną  twarz.  Zbladł  upiornie.  Słychać  było,  jak 
żołnierze  ustawiają  się  w  szeregu,  sierżanci  wołają  „odlicz!”,  a  dobosze  stroją 
werble – na słońcu, za namiotem. Kapitan podjął: 

–  Powinienem  był  wyznać  swoją  winę,  aby  móc  przedstawić  świadectwo 

pańskiej  wielkoduszności.  Mógł  pan  zostać  ułaskawiony.  Ze  sto  razy 
postanawiałem,  że  to  zrobię,  ale  zwyciężył  we  mnie  wstyd.  Zresztą  miał  pan 
słuszny  i  sprawiedliwy  wyrok.  Cóż,  niech  mi  Pan  Bóg  wybaczy!  Nie 
powiedziałem nic. Wkrótce pułk mój wysłano do Tennessee i nigdy więcej nie 
słyszałem o panu. 

–  Dobrze  się  stało,  panie  kapitanie  –  powiedział  Brune,  nie  okazując 

żadnego  wzruszenia.  –  Uciekłem  i  wróciłem  do  swoich  barw  -barw 
konfederackich.  Chciałbym  dodać,  że  zanim  zdezerterowałem  ze  służby  po 
waszej  stronie,  solennie  prosiłem  o  dymisję  wskutek  zmiany  przekonań.  W 
odpowiedzi zostałem ukarany. 

–  Ach,  ale  gdybym  poniósł  karę  za  swoje  przestępstwo...  gdyby  pan  tak 

wspaniałomyślnie nie darował mi życia bez żadnej podzięki z mojej strony, to 
przecież dzisiaj nie groziłaby panu znowu śmierć. 

Jeniec drgnął lekko, na jego twarzy pojawił się niepokój. A chyba i wyraz 

zaskoczenia.  W  tejże  chwili  w  wejściu  do  namiotu  stanął  adiutant  i 
zasalutował. 

– Panie kapitanie – rzekł – batalion gotów. 

Kapitan Hartroy odzyskał zimną krew. Zwrócił się do adiutanta: 

– Niech pan pójdzie, panie poruczniku, do kapitana Grahama i powie, że 

rozkazuję  mu  objąć  komendę  nad  batalionem  i  przedefilować  za  szańce.  Ten 
pan  jest  dezerterem  i szpiegiem. Ma  zostać  rozstrzelany przed  frontem  całego 
batalionu. Bez więzów i bez straży pójdzie z panem. 

Adiutant  czekał  u  wejścia,  gdy  obaj  panowie  powstali  i  wymienili 

ceremonialny ukłon. Brune natychmiast wyszedł. 

W  pół  godziny  później  stary  kucharz,  Murzyn  –  jedyny  człowiek,  jaki 

prócz  dowódcy  pozostał  w  obozie  –  tak  się  przeraził  salwy  karabinów,  że 

background image

upuścił  w  ogień  pełny  garnek.  Ale  mimo  konsternacji  i  syku  zachlapanych 
węgli  mógł  również  usłyszeć  znacznie  bliższy,  pojedynczy  strzał  z  pistoletu. 
Kapitan  Hartroy  pozbawił  się  życia,  którego  nie  pozwoliło  mu  zatrzymać 
sumienie. 

Zgodnie z ostatnią jego wolą, przekazaną w piśmie do swojego następcy, 

został  pochowany  jak  ów  dezerter  i  szpieg,  bez  honorów  wojskowych.  I  w 
dostojnym  cieniu  góry,  która  więcej  nie  wie  o  wojnie,  śpią  obaj  w  dawno 
zapomnianych mogiłach. 

background image

 

Jeździec na niebie 

Działo  się  to  w  roku  1861,  w  zachodniej  Wirginii.  W  przydrożnych 

krzakach  wawrzynu  leżał  żołnierz  w  słoneczne,  jesienne  popołudnie. 
Wyciągnięty  na  brzuchu,  czubki  butów  wspierał  o  ziemię.  Głowa  osunęła  mu 
się na lewe ramię, prawa ręka spoczywała bezwładnie na karabinie. Gdyby nie 
normalna  raczej  poza  i  lekkie,  rytmiczne  poruszenia  ładownicy  na  plecach, 
można  by  pomyśleć,  że  nie  żyje.  Zasnął  na  posterunku.  Jeśliby  go  na  tym 
przyłapano, wkrótce by nie żył, za takie przewinienie czekała go słusznie kara 
śmierci. 

Kępa wawrzynów, pod którą spał żołnierz, rosła na zakręcie drogi, ta zaś, 

zbiegając stromo od południa, skręcała w tym miejscu raptownie na zachód i 
prowadziła  pod  szczytem  ze  sto  jardów,  dalej  znowu  skręcała  na  południe  i 
zygzakiem  mknęła  w  dół  wśród  lasu.  Nad  drugim  zakrętem  wznosiła  się 
potężna skała o ściętym, płaskim wierzchołku, górująca nad doliną, którą wiła 
się droga. Skała wieńczyła wysokie urwisko; kamień leciałby stamtąd z tysiąc 
stóp  w  dół,  prosto  na  czubki  sosen.  Żołnierz  leżał  na  drugim  krańcu  tegoż 
urwiska.  Gdyby  w  tej  chwili  nie  spał,  miałby  przed  sobą  nie  tylko  widok 
fragmentu drogi i wyniosłej skały, ale i całej przepaści. Mógłby od tego dostać 
zawrotu głowy. 

Wszędzie  dokoła  rosły  lasy,  tylko  na  samym  dnie  doliny  otwierała  się 

mała  łąka,  którą  przepływał  ledwie  widoczny  strumień,  Z  tej  wysokości  łąka 
wyglądała  jak  zwykła  płachta,  choć  w  istocie  miała  z  kilka  akrów.  Jaśniała 
soczystszą zielenią niż otaczający ją bór. Dalej piętrzyły się olbrzymie urwiska, 
po których w niepojęty sposób wspinała się droga. Kształt doliny przypominał 
w istocie zamknięty kocioł i nie można się było nadziwić, którędy droga weszła 
i wyszła, skąd się brał i dokąd płynął strumień przecinający łąkę w dole. 

Nie  ma  tak  dzikiego  i  niedostępnego  zakątka,  którego  by  ludzie  nie 

zamienili  na  teren  wojny;  pięć  ukrytych  w  lesie  pułków  piechoty  federalnej 
biwakowało na dnie tego kotła, który z wojskowego punktu widzenia stanowił 
pułapkę, gdyż wystarczyło obsadzić tylko pięćdziesięcioma ludźmi oba wyjścia, 
aby  zamorzyć  w  nim  głodem  całą  armię.  Żołnierze  odpoczywali  teraz  po  całej 
dobie  marszu.  O  zmierzchu  znowu  ruszą  w  drogę,  wespną  się  na  urwisko, 
gdzie  spał  w  tej  chwili  ich  niesumienny  wartownik,  i  spuszczając  się  po 
drugim stoku grani, spadną około północy na obóz nieprzyjacielski. Liczyli na 
zaskoczenie,  gdyż  droga  wychodziła  na  tyły  obozu.  W  razie  niepowodzenia 
znaleźliby  się  w  niesłychanie  groźnej  sytuacji,  a  niepowodzenie  byłoby 

background image

nieuniknione,  gdyby  przypadek  lub  czujność  nieprzyjaciela  przedwcześnie 
wyjawiły ten manewr. 

 

Młody  wartownik,  śpiący  w  krzakach  wawrzynu,  nazywał  się  Carter 

Druse,  pochodził  z  Wirginii.  Miał  zamożnych  rodziców,  był  jedynakiem  i 
przywykł  do  takich  wygód,  szlachetnych  manier  i  wielkopańskiego  życia,  na 
jakie  pozwalało  bogactwo  i  dobry  smak  w  górzystych  ostępach  zachodniej 
Wirginii. Dom jego znajdował się zaledwie o kilka mil od obecnego posterunku. 

Któregoś  dnia  przy  śniadaniu  Carter  wstał  od  stołu  i  powiedział 

spokojnie, lecz poważnie: 

–  Ojcze,  do  Grafion  przybył  pułk  armii  federalnej.  Postanowiłem  się 

zaciągnąć. 

Ojciec uniósł lwią głowę, popatrzył na syna i odparł: 

–  Cóż,  mój  panie,  idź...  Cokolwiek  się  zdarzy,  rób,  co  uważasz  za  swój 

obowiązek.  Wirginia,  którą  zdradziłeś,  musi  się  obejść  bez  ciebie.  Jeśli 
przeżyjemy  tę  wojnę,  to  jeszcze  na  ten  temat  porozmawiamy.  Stan  zdrowia 
twojej matki, o czym cię lekarz powiadomił, nie rokuje nadziei. W najlepszym 
razie nie pozostanie wśród nas dłużej niż parę tygodni, ale czas ten jest drogi. 
Lepiej nie mącić jej spokoju. 

Więc  Carter  Druse,  z  szacunkiem  pokłoniwszy  się  ojcu,  który  oddał  mu 

ukłon  ze  wspaniałą  kurtuazją,  maskującą  złamane  serce  –  porzucił  dom 
rodzinny  i  poszedł  na  wojaczkę.  Honor  jego  i  odwaga,  śmiałość  i  poświęcenie 
wprędce  zdobyły  mu  uznanie  kolegów  i  dowódców;  tym  właśnie  walorom  i 
pewnej  znajomości  terenu  zawdzięczał,  że  powierzono  mu  ryzykowne  zadanie 
na najbardziej wysuniętej placówce. Jednakże zmęczenie okazało się silniejsze 
niż  obowiązek  i  Carter  zasnął.  Jakiż  to  dobry  lub  zły  anioł  przyszedł  obudzić 
go  we  śnie  –  któż  to  wie?  Żaden  ruch,  żaden  szelest  nie  naruszył  głębokiej 
ciszy  popołudnia,  gdy  niewidzialny  wysłannik  losu  pochylił  się  nad  nim  i 
szepnął do ucha tajemnicze zaklęcie przebudzenia, którego nie wypowiedziały 
nigdy  ludzkie  usta  ani  nie  utrwaliła  żadna  ludzka  pamięć.  Carter  spokojnie 
podniósł głowę i spojrzał przez maskujące go krzaki wawrzynu, instynktownie 
zaciskając dłoń na karabinie. 

Ogarnął go przejmujący zachwyt. Oto na kolosalnym piedestale urwiska – 

nieruchomy  na  samym  krańcu  płaskiej  skały  i  odcięty  wyraźnie  na  niebie  – 
stał  imponujący  dostojeństwem  posąg  jeźdźca.  Jeździec  trzymał  się  na  koniu 
prosto  i  po  wojskowemu,  ale  ze  swobodą  wyciosanego  w  marmurze 
helleńskiego  boga.  Szary  mundur  harmonizował  z  eterycznym  tłem,  cień 

background image

łagodził i tłumił połysk ekwipunku i uprzęży, sierść konia była matowa. Prawą 
ręką  przytrzymywał  „za  szyjkę”  karabin  wsparty  na  łęku  siodła,  niewidoczną 
lewą  –  prawdopodobnie  ściągał  wodze.  Profil  konia  rysował  się  ostro  na  tle 
nieba,  wymierzony  w  przestrzeń  ku  przeciwległym  urwiskom.  Jeździec  miał 
głowę lekko odwróconą, widać było tylko zarys czoła i brody; spoglądał w głąb 
doliny.  Wydźwignięta  pod  niebo  posągowa  grupa  nabrała  w  oczach  żołnierza 
heroicznych, kolosalnych niemal kształtów. 

Nawiedziło Cartera przedziwne uczucie, że przespał całą wojnę i spogląda 

właśnie  na  szlachetne  dzieło  sztuki  wzniesione  na  cyplu  skalnym  ku 
upamiętnieniu  bohaterskiej  przeszłości,  w  której  jemu  przypadła  niesławna 
rola. Wyzwoliło go spod uroku drgnienie konia, który cofał się nieco od skraju 
przepaści;  jeździec  trwał  w  bezruchu.  Carter,  przywołany  do  przytomności  i 
świadom  groźby  sytuacji,  ostrożnie  przepchnął  broń  przez  zarośla, 
zarepetował,  przysunął  kolbę  do  policzka  i  naprowadził  muszkę  na  pierś 
jeźdźca. 

Jedno  pociągnięcie  cyngla  i  Carter  Druse  miałby  sumienie  spokojne,  W 

tejże chwili jeździec odwrócił głowę i spojrzał w kierunku ukrytego przeciwnika 
–  popatrzył  mu  jakby  prosto  w  twarz,  w  same  oczy,  w  samo  serce,  dzielne  i 
wrażliwe. 

Czyż  tak  strasznie  zabić  wroga  na  wojnie  –  wroga,  co  wpadł  na  trop 

tajnego  manewru,  od  którego  zawisło  bezpieczeństwo  towarzyszy  –  wroga, 
którego  wiedza  stawała  się  bardziej  groźna  niż  liczebność  całej  jego  armii? 
Carter Druse pobladł i dygotał na całym ciele, zrobiło mu się słabo. Posągowa 
grupa  zamigotała  mu  w  oczach,  czarne  kształty  jeźdźca  i  konia  harcowały 
dziko,  zataczając  kręgi  na  płomienistym  niebie.  Wypuścił  karabin  z  dłoni, 
powoli  opadł  twarzą  w  liście.  Ten  dzielny  człowiek  i  tęgi  wojak  był  bliski 
omdlenia z nadmiaru przeżyć. 

Stan  ów  nie  trwał  długo.  W  jednej  chwili  Carter  podniósł  głowę,  ręce 

zacisnęły  się  na  broni,  palec  szukał  cyngla;  umysł,  serce  i  oczy  miał  czyste, 
sumienie  i  rozsądek  –  zdrowe.  Nie  mógł  liczyć,  że  weźmie  wroga  do  niewoli; 
zaalarmowany, pomknąłby zaraz z fatalną wieścią do swojego obozu. Żołnierz 
miał  prosty  obowiązek  –  musi  zastrzelić  go  z  ukrycia,  bez  ostrzeżenia;  nie 
dając mu ni chwili na skupienie się przed śmiercią, nawet na cichą modlitwę – 
musi go posłać na tamten świat. Ale nie – jeszcze jest nadzieja; mógł przecież 
niczego  nie  zauważyć,  może  podziwia  tylko  wspaniałość  krajobrazu.  Może 
zawróci zaraz spokojnie tam, skąd przybył. W chwili odjazdu da się spostrzec, 
czy coś wie. Całkiem możliwe, że uwagę jego przykuwa... Carter odwrócił głowę 
i spojrzał w błękitną głębię, jak gdyby na dno przezroczystego morza. Zobaczył 
pełznące wężykiem po łące figurki ludzi i koni – jakiś głupi dowódca pozwalał 

background image

żołnierzom  poić  konie  na  otwartej  przestrzeni,  na  pełnym  widoku  z  tuzina 
wierzchołków! 

Carter  przeniósł  wzrok  z  doliny  i  wtopił  go  w  jeźdźca  na  niebie.  Znów 

naprowadził  karabin,  lecz  tym  razem  mierzył  w  konia.  W  pamięci  dźwięczały 
mu słowa ojca, wypowiedziane w chwili rozstania: „Cokolwiek się zdarzy, rób, 
co uważasz za swój obowiązek”. Uspokoił się. Lekko zacisnął zęby, nie drgnął 
mu  żaden  muskuł,  nie  czuł  nerwów  jak  śpiące  dziecko,  oddychał  równo  i 
wolno,  powstrzymując  oddech  przy  celowaniu.  Zwyciężył  w  nim  obowiązek; 
dusza powiedziała ciału: „Uspokój się, bądź cicho”. Strzelił. 

 

Oficer armii federalnej, który szukając przygód czy też chcąc zaznajomić 

się z terenem, opuścił ukryty w dolinie biwak i zawędrował na skraj polany u 
stóp  urwiska,  przystanął  właśnie  i  zastanawiał  się,  czy  warto  iść  dalej.  O 
ćwierć  mili  przed  nim  –  choć  zdawało  się,  że  w  odległości  rzutu  kamieniem  – 
wyrastał spośród sosen ogromny masyw

7

 skalny, który piął się tak wysoko, że 

oficerowi zakręciło się w głowie, gdy popatrzył na ginący w błękicie postrzępio-
ny  wierzchołek.  Skała  rysowała  się  prostopadle  na  tle  nieba  i  odległych, 
zasnutych  mgiełką  wzgórz,  wisiała  wprost  nad  czubkami  sosen  na  dnie 
przepaści.  Podnosząc  wzrok  ku  zawrotnej  wyżynie,  oficer  ujrzał  niesamowite 
zjawisko – człowiek na koniu zjeżdżał niebem w dolinę! 

Mocno  osadzony  w  siodle  i  wyprostowany  po  wojskowemu  jeździec 

ściągał  cugle,  hamując  w  pędzie  rumaka.  Długie  włosy  jeźdźca  falowały  na 
wietrze  jak  kita,  ręce  tonęły  w  chmurze  końskiej  grzywy.  Ciało  konia  było 
napięte,  jakby  każde  uderzenie  kopyta  walczyło  z  oporną  ziemią.  Galopował 
dziko,  lecz  jeszcze  na  oczach  oficera  wyrzucił  do  przodu  nogi,  jak  gdyby  po 
skoku. Ależ to był lot! 

Widok  zjawy  jeźdźca  na  niebie  napełnił  oficera  zdumieniem  i  trwogą, 

uwierzył  niemal,  że  objawiła  mu  się  nowa  Apokalipsa.  Nie  wytrzymał  tylu 
wzruszeń,  nogi  ugięły  się  pod  nim  i  upadł  na  ziemię.  Nieomal  w  tejże  chwili 
usłyszał trzask gałęzi, który zamarł bez echa, i nastała zupełna cisza. 

Oficer podniósł się, dygocząc na całym ciele. Ocucił go z oszołomienia ból 

zadrapanej  łydki.  Wnet  opanował  się  i  pobiegł  pędem  daleko  w  skos.  od 
podnóża  skały,  gdzie  spodziewał  się  znaleźć  jeźdźca;  niczego  naturalnie  nie 
znalazł,  gdyż  pośpieszył  w  odwrotnym  kierunku.  W  przelotnej  chwili,  gdy 
ujrzał podniebną galopadę, wdzięk i swoboda cudownego zjawiska tak urzekły 
jego  wyobraźnię,  że  nie  przyszło  mu  na  myśl,  iż  szlak  niebiańskiej  kawalerii 
wiedzie  prosto  w  dół  i  kończy  się  u  samego  podnóża  skały.  W  pół  godziny 
później wrócił do obozu. 

background image

Oficer  ów  był  mądrym  człowiekiem;  wiedział,  że  nie  należy  opowiadać 

prawdy, której nikt nie da wiary. Nie wspomniał ni słowem o tym, co widział. 
Kiedy  jednak  dowódca  zagadnął  go,  czy  w  czasie  swojej  wycieczki  nie  odkrył 
czegoś, co może posłużyć ekspedycji, oficer odparł: 

–  Tak  jest,  panie  pułkowniku.  Żadna  droga  nie  wiedzie  od  południa  w 

głąb doliny. 

Dowódca, lepiej poinformowany, uśmiechnął się. 

Po  oddaniu  strzału  szeregowy  Carter  Druse  naładował  broń  i  leżał  dalej 

na czatach. Nie minęło dziesięć minut, gdy – skradając się ostrożnie, podpełzł 
do niego sierżant. Carter nie spojrzał nawet na sierżanta, leżał bez ruchu, nie 
reagując na jego przybycie. 

– Strzelałeś? – szepnął sierżant. 

– Tak. 

– Do kogo? 

– Do konia. Stał na tamtej skale, prawie przy samej krawędzi. A teraz go 

nie ma, jak pan widzi. Zleciał w przepaść. 

Żołnierz  miał  twarz  bladą,  ale  nie  zdradzał  innych  oznak  podniecenia. 

Gdy udzielił odpowiedzi, odwrócił oczy i milczał. Sierżant nie rozumiał. 

–  Słuchaj  no,  Druse  –  powiedział  po  chwili  –  nie  ma  sensu  robić 

tajemnicy. Rozkazuję ci złożyć meldunek. Siedział ktoś na koniu? 

– Tak.  

– No? 

– Mój ojciec. 

Sierżant wstał z ziemi i poszedł przed siebie. 

– Boże święty! – powiedział. 

background image

 

Człowiek i wąż 

„Żaden  tedy  człek  rozumny  a  uczony  nie  poważy  się  zadać 

temu  kłam,  albowiem  godne  wiary  relacye  tudzież  mnogie 

świadków  potwierdzenia  dowodzą,  iż  żmija  w  ślepiach  swoich 

posiada  moc  magnetyczną:  ktokolwiek  popadnie  w  jej  krąg, 

mimo  woli  swej  przyciągany  będzie  i  zginie  marnie  od 

ukąszenia onej”. 

 

Wyciągnięty wygodnie na sofie, w szlafroku i pantoflach, Harker Brayton 

uśmiechał  się,  odczytując  powyższe  zdanie  w  Dziwach  wiedzy  staruszka 
Morrystera.  „Ze  wszystkich  dziwów  –  pomyślał  sobie  –  najdziwniejsze  jest  to, 
że mędrcy i uczeni w epoce Morrystera wierzyli w takie bzdury, które odrzuca 
prawie każdy nieuk w naszych czasach”. 

Wywołało  to  w  nim  ciąg  refleksji,  gdyż  Brayton  był  myślicielem. 

Machinalnie  opuścił  książkę  sprzed  znieruchomiałych  w  zadumie  oczu.  Gdy 
tylko  znikła  z  pola  widzenia,  coś  jawiącego  się  w  mrocznym  kącie  pokoju 
przywołało go do przytomności. Zauważył w cieniu pod łóżkiem dwa światełka, 
o  cal  jedno  obok  drugiego.  Wyglądały  na  odblask  wiszącej  nad  nim  gazowej 
lampy  w  metalowym  kloszu;  nie  poświęcając  im  więcej  uwagi,  wrócił  do 
lektury. W chwilę później jakiś impuls, nad którym się nie zastanawiał, kazał 
mu znowu odłożyć książkę i spojrzeć w to samo miejsce. Tkwiły tam wciąż dwa 
światełka.  Zdawało  się,  że  pojaśniały,  migocąc  zielonkawym  połyskiem, 
którego  przedtem  nie  zauważył.  Pomyślał  też,  że  chyba  przysunęły  się 
odrobinę  –  były  nieco  bliższe.  Znajdując  się  jednak  wciąż  w  głębokim  cieniu, 
nie  mogły  ujawnić  swojego  charakteru  i  źródła  komuś,  kto  przyglądał  się  im 
niedbale.  Brayton  znowu  wrócił  do  lektury.  Raptem  tekst  nasunął  mu  jakąś 
myśl – poderwał się, odkładając po raz trzeci książkę na sofę; wysunęła mu się 
z  ręki  i  spadła  na  podłogę  rozpostarta  grzbietem  do  góry.  Brayton  pochylony 
wpatrywał się uważnie w ciemność pod łóżkiem, skąd oba punkciki migotały – 
jak mu się zdawało – silniejszym ogniem. Wytrzeźwiał już zupełnie, spojrzenie 
miał  bystre  i  nieustępliwe.  Po  chwili  dostrzegł  tuż  pod  poręczą  łóżka  potężne 
sploty węża – zielone światełka to były ślepia! Okropny łeb płasko wysunięty z 
głębi  i  wsparty  na  ostatnim  zwoju  mierzył  prosto  w  jego  stronę;  szeroka, 
brutalna  paszcza  i  kretyńskie  czoło  podkreślały  kierunek  tchnącego  złością 
spojrzenia. Świetlne punkciki przeistoczyły się w ślepia wpatrzone w jego oczy 
znacząco i zjadliwie. 

background image

 

II 

Wąż w sypialni wytwornego mieszkania w dużym mieście to -na szczęście 

–  nie  tak  częste  zjawisko,  aby  się  mogło  obejść  bez  wyjaśnienia.  Harker 
Brayton, trzydziestopięcioletni kawaler, uczony i próżniak, mający w sobie coś 
ze sportowca, bogaty, głośny i krzepkiego zdrowia – powrócił do San Francisco 
z  włóczęgi  po  nieznanych,  zapadłych  kątach  świata.  Gusty  jego,  zawsze 
odrobinę  zbytkowne,  wybujały  jeszcze  pod  wpływem  długich  niedostatków; 
nawet  zasoby  luksusowego  hotelu  nie  potrafiły  ich  w  pełni  zaspokoić.  Toteż 
chętnie  skorzystał  z  gościnności  swojego  przyjaciela,  doktora  Druringa, 
wybitnego  zoologa.  Staromodny  dom  doktora  –  w  dzielnicy,  która  obecnie 
uchodzi  za  obskurną  –  posiadał  wygląd  świadczący  wymownie  o  dumnym 
odosobnieniu.  Po  prostu  nie  chciał  się  pospolitować  w  podłym  towarzystwie  i 
ostatecznie  nie  ustrzegł  się  niektórych  dziwactw  płynących  z  samotności. 
Jednym  ze  świadectw  jego  ekscentryzmu  było  „skrzydło”  podejrzanie  uwła-
czające  architekturze  i  wykorzystane  na  nie  mniej  osobliwe  cele;  stanowiło 
bowiem  kombinację  laboratorium,  menażerii  i  muzeum  przyrodniczego.  Tutaj 
właśnie  doktor  wyładowywał  swój  naukowy  temperament  w  studiach  nad 
takimi  formami  życia  zwierzęcego,  jakie  go  wyraźnie  pociągały  i  zaspokajały 
jego  upodobanie,  skłaniające  się  –  trzeba  przyznać  –  raczej  ku  niższym 
gatunkom.  Wyższe  natomiast,  jeśli  chciały  sprostać  jego  subtelnym 
wymaganiom,  musiały  zachować  przynajmniej  niektóre  szczątkowe  cechy 
łączące  je  z  rodziną  takich  „pierwotnych  smoków”,  jak  ropuchy  i  węże.  Jego 
sympatie naukowe były wybitnie „gadofilskie”; kochał w przyrodzie pospólstwo 
i nazywał siebie Zola zoologii. Żona jego i córki – niemające szczęścia podzielać 
jego  światłej  ciekawości  dotyczącej  zajęć  i  zwyczajów  naszych  braci 
stworzonych  pod  pechową  gwiazdą  –  zostały  z  niepotrzebną  surowością 
wykluczone z przybytku, który zwał się „Wężarnią”, i skazane na przebywanie 
wśród własnego gatunku. Jednakże – aby złagodzić ich srogi los – doktor po-
zwolił  im  w  oparciu  o  swoją  zasobną  szkatułę  prześcignąć  ród  gadów  w 
zewnętrznej wspaniałości i splendorze. 

Architekturę  i  umeblowanie  Wężami  cechowała  surowa  prostota, 

dostosowana  do  skromnego  stanu  mieszkańców,  których  istotnie  nie  można 
było  obdarzyć  swobodą  nieodzowną  dla  pełnego  rozkoszowania  się  zbytkiem, 
gdyż większość z nich posiadała tę kłopotliwą właściwość, że żyła. Jednakże w 
swoich  własnych  pomieszczeniach  zostawiono  im  tyle  wolności  osobistej,  ile 
pozwalał  na  to  ich  zgubny  nałóg  pożerania  się  nawzajem.  I  zdarzało  się  nie-
jednokrotnie  –  o  czym  Brayton  został  przezornie  powiadomiony  -że 
znajdowano  je  o  różnej  porze  w  takich  zakątkach,  gdzie  swojej  obecności  nie 
potrafiłyby wytłumaczyć bez wstydu. Na przekór Wężami i jej niebezpiecznym 

background image

związkom,  którymi  w  istocie  nie  zaprzątał  sobie  głowy,  Brayton  czuł  się 
znakomicie w gościnie u zoologa. 

 

III 

Poza  dreszczem  niespodzianki  i  zwykłej  odrazy  Brayton  nie  odniósł 

większego  wrażenia.  Pierwszą  jego  myślą  było  zadzwonić  po  służbę,  sznur  od 
dzwonka zwisał pod ręką, ale Brayton nie sięgnął tam. Przyszło mu do głowy, 
że posądzono by go o strach, którego wcale nie czuł. Bardziej mu się narzucał 
niedorzeczny  charakter  sytuacji  aniżeli  jej  ryzyko;  była  oburzająca,  lecz 
absurdalna. 

Gad  należał  do  jakiegoś  gatunku,  z  którym  Brayton  nie  był  obeznany. 

Długości  węża  mógł  się  tylko  domyślać;  najbardziej  widoczne  sploty  nie 
ustępowały  grubością  jego  ręce.  Czy  był  groźny,  czy  też  nie?  Jadowity  czy 
dusiciel? Natura wyposaża w sygnały niebezpieczeństwa, ale wiedza o tym nie 
przyszła mu z pomocą; nigdy nie zgłębił jej tajników. 

Jeśli nawet gad był nieszkodliwy, to w każdym razie sama jego obecność 

stawała się uwłaczająca. Znalazł się tu prawem kaduka, był „nie na miejscu”, 
dopuścił się impertynencji. Kamień niewart oprawy. Nawet barbarzyński gust 
naszego czasu i kraju – mimo że przeładował ściany pokoju obrazami, podłogę 
meblami, a meble rupieciem – nie potrafił jednak dopasować wnętrza do tego 
okazu  dzikiego  życia  dżungli.  Co  więcej  –  o,  nieznośna  myśli!  –  wyziewy  tego 
potwora zanieczyszczały powietrze, którym sam Brayton oddychał. 

Myśli te nabrały mniej więcej określonych kształtów w głowie Braytona i 

skłoniły  go  do  działania.  Proces  ów  nazywamy  zastanowieniem  się  i 
powzięciem decyzji. W taki właśnie sposób okazujemy się mądrzy i niemądrzy. 
W taki właśnie sposób zwiędły liść na jesiennym wietrze zdradza większą albo 
mniejszą  inteligencję  od  innych,  opadając  na  ziemię  albo  na  staw.  Tajemnica 
ludzkiego działania  jest  nierozstrzygnięta: coś daje  impuls  naszym  mięśniom. 
Cóż to ma za znaczenie, że przygotowawczym zmianom molekularnym nadamy 
miano woli? 

Brayton wstał i szykował się do wyjścia cichaczem, tak aby nie podrażnić 

węża.  Ludzie  wycofują  się  podobnie  w  obecności  wielkich  tego  świata,  gdyż 
wielkość to władza, a władza to groźba. Wiedział, że potrafi bezbłędnie podejść 
tyłem  do  drzwi.  Gdyby  potwór  się  ruszył,  to  natychmiast  porwie  odpowiednie 
na  tę  chwilę  narzędzie  -tenże  bowiem  gust,  co  wytapetował  ściany  obrazami, 
zadbał  konsekwentnie  o  kolekcję  morderczej  orientalnej  broni.  Tymczasem 
ślepia węża paliły się bardziej niż przedtem bezlitosną złością. 

Zatem podniósł prawą nogę, aby dać krok do tyłu. W tejże chwili poczuł 

do tego silną niechęć. 

background image

„Uchodzę za odważnego – pomyślał. – Czyżby zatem odwaga była zwykłą 

dumą? Dlatego, że nikt nie widzi hańby, mam się wycofać?” 

Z zawieszoną w powietrzu nogą, wspierał się ręką o krzesło. 

– Bzdura! – powiedział na głos. – Nie jestem takim tchórzem, aby się bać 

myśli, że się boję. 

Podniósł nogę trochę wyżej, zginając lekko kolano, i stąpnął z rozmachem 

– o cal przed swoją drugą stopą. Nie miał pojęcia, jak się to stało. Ruszył lewą 
nogą z tym samym skutkiem; znalazła się natychmiast przed prawą. Dłoń na 
oparciu  krzesła  zacisnęła  się  kurczowo,  napięte  ramię  sięgało  wstecz.  Ktoś 
mógłby  powiedzieć,  że  nie  ma  chęci  puścić  krzesła.  Złowrogi  łeb  węża  leżał 
płasko na zwojach, tak jak przedtem. Nie drgnął nawet, ale jego ślepia zmieni-
ły się w elektryczne iskry strzelające chmarą świetlistych igieł. 

Człowiek  zbladł  jak  popiół.  Znowu  zrobił  krok  naprzód  i  jeszcze  jeden, 

ciągnąc  za  sobą  krzesło,  które  –  puszczone  wreszcie  –  upadło  z  trzaskiem  na 
podłogę.  Człowiek  zajęczał;  wąż  nie  zareagował  żadnym  dźwiękiem  ani 
ruchem, ale jego ślepia przeistoczyły się w dwa olśniewające słońca. Sam gad 
całkiem  niknął  za  nimi.  Emanowały  z  nich  wielobarwne  pierścienie,  rosnące 
jeden za drugim i pękające jak bańki mydlane; zdawało się, że mkną ku samej 
jego  twarzy,  to  znów  nikną  w  niezmierzonej  dali.  Słyszał  skądś  nieustanny 
łomot  wielkiego  bębna,  chwilami  odzywała  się  muzyka  o  niepojętej  słodyczy 
niczym tony harf eolskich. Poznał melodię pieśni o wschodzie słońca z kolosu 
Memnona i myślał, że stoi w trzcinach nad Nilem, w uniesieniu wsłuchując się 
w ów nieśmiertelny hymn płynący przez ciszę wieków. 

Muzyka  ucichła;  a  raczej  przeszła  niedostrzegalnie  w  daleki  pomruk 

ustępującej  burzy.  Rozpostarł  się  przed  nim  krajobraz,  migoczący  słońcem  i 
deszczem,  ujęty  w  obręcz  jasnej  tęczy,  która  ogromnym  łukiem  obejmowała 
setki  rozsypanych  miast.  Na  tle  pejzażu  potężny  wąż  w  koronie  dźwignął  łeb 
znad  opasłych  splotów  i  spojrzał  nań  oczami  dawno  zmarłej  matki.  Raptem 
czarujący krajobraz zaczął uciekać w górę jak dekoracja w teatrze i przepadł w 
zupełnej  pustce.  Brayton  runął  twarzą  na  podłogę.  Krew  ciekła  mu  z 
przetrąconego  nosa  i  skaleczonych  warg.  Oślepły  i  ogłuszony  leżał  jakiś  czas 
na  podłodze  z  zamkniętymi  oczami.  Po  paru  chwilach  ocknął  się  i  zrozumiał, 
że  upadek  wyzwolił  go  spod  uroku,  gdyż  oderwał  się  od  ślepi  węża.  Czuł,  że 
teraz,  nie  podnosząc  oczu,  będzie  mógł  umknąć.  Jednakże  myśl,  że  wąż 
znajduje się ledwie o parę stóp, a on go nie widzi, że może właśnie skacze, aby 
opleść mu szyję – była zbyt straszna! Podniósł głowę, spojrzał w zgubne ślepia 
i znowu popadł w niewolę. 

Wąż  leżał  nieporuszony  i  jakby  stracił  nieco  władzę  nad  wyobraźnią; 

wspaniałe  zjawy  sprzed  paru  chwil  nie  powtórzyły  się  więcej.  Pod 
spłaszczonym,  bezmózgim  czołem  zwyczajnie  migotały  z  dawną  okrutną 

background image

złośliwością  czarne,  paciorkowate  ślepia.  Jak  gdyby  wąż,  pewny  swojego 
triumfu, postanowił nie bawić się więcej w czarodzieja. 

Nastąpiła  teraz  straszliwa  scena.  Człowiek  rozciągnięty  na  podłodze  o 

metr  od  wroga  dźwignął  się  na  łokciach,  głowę  odrzucił  do  tyłu,  na  całą 
długość wyprężył nogi. Twarz mu zbielała pod śladami krwi, oczy wychodziły z 
orbit. Piana wystąpiła na usta i opadała płatkami. Silne konwulsje wstrząsały 
ciałem,  które  wiło  się  gibkie  niemal  jak  u  żmii.  Przegiął  się  w  pasie, 
rozpaczliwie  wyrzucając  nogami  na  boki.  A  z  każdym  ruchem  odrobinę 
przysuwał  się  do  węża.  Zaparł  się  dłońmi  o  podłogę,  a  mimo  to  nieustannie 
zbliżał się na łokciach. 

 

IV 

Doktor  Druring  siedział  z  żoną  w  bibliotece.  Uczony  był  w  wyjątkowo 

dobrym humorze. 

–  Poszedłem  na  zamianę  z  kolegą  kolekcjonerem  –  powiedział  –  i 

zyskałem właśnie wspaniały okaz ophiophagusa. 

– A cóż to takiego? – zagadnęła pani Druring bez szczególnej ciekawości. 

– Co za ignorancja, na Boga! Człowiek, który dowiaduje się po ślubie, że 

jego  żona  nie  zna  greki,  ma  prawo  się  rozwieść,  kochanie.  Ophiophagus  to 
wąż, który zjada inne. 

–  Oby  mu  się  udało  zjeść  twoje  –  powiedziała,  machinalnie  odsuwając 

lampę. – Ale jak się dobiera do nich? Chyba je czaruje. 

–  Do  ciebie  to  podobne,  moja  droga  –  odparł  rozdrażniony  doktor.  – 

Wiesz, jak mi gra na nerwach każda wzmianka o tym prostackim przesądzie, 
że węże mają zdolność rzucania uroku. 

Rozmowę  przerwał  potężny  krzyk,  który  rozbrzmiewał  w  cichym  domu 

jak  głos  demona  wyjącego  w  grobie!  Odezwał  się  raz  i  drugi  z  przeraźliwą 
wyrazistością.  Oboje  zerwali  się  na  nogi.  On  –  zmieszany,  ona  blada  i 
oniemiała  ze  strachu.  Nie  przebrzmiało  jeszcze  echo  ostatniego  krzyku,  gdy 
doktor już pędził na górę po schodach, przeskakując dwa stopnie na raz. 

W  korytarzu  przed  pokojem  Braytona  zastał  kilkoro  ze  służby;  zdążyli 

przed  chwilą  zbiec  z  wyższego  piętra.  Bez  pukania  rzucili  się  wspólnie  do 
drzwi.  Ustąpiły;  okazało  się,  że  nie  są  zamknięte.  Brayton  leżał  twarzą  do 
podłogi  –  martwy.  Głowa  i  ramiona  kryły  się  niemal  pod  łóżkiem.  Wyciągnęli 
go  stamtąd  i  odwrócili  na  wznak.  Twarz  była  umazana  krwią  i  pianą,  oczy 
szeroko otwarte, wpatrzone – co za straszliwy widok! 

background image

– Udar serca – powiedział uczony; przyklęknął, dotykając piersi zmarłego. 

W  tej  pozycji  zerknął  przypadkiem  pod  łóżko.  –  Boże  święty!  –  dodał.  –  Skąd 
się ta rzecz tu wzięła? 

Sięgnął  tam,  wyciągnął  węża  i  cisnął  go,  wciąż  zwiniętego  w  kłębek,  na 

środek pokoju, aż krąg szurając po śliskiej podłodze uderzył o ścianę i spoczął 
bez ruchu. Wąż był wypchany, miał ślepia z paciorków. 

background image

 

Przygoda w Brownville 

Uczyłem w szkółce wiejskiej w pobliżu Brownville; kto miał szczęście tam 

„mieszkać,  wie,  że  jest  to  jedna  z  najśliczniejszych  okolic  w  Kalifornii.  Latem 
zjeżdżają  tu  ludzie,  zwani  przez  miejscową  gazetę  „epikurejczykami”,  chociaż 
sprawiedliwiej należałoby ich zaliczyć do kategorii osób „trawionych chorobą i 
nieszczęściem”.  Samo  Brownville  wypada  określić  bez  przesady  jako  miej-
scowość letniskową najpośledniejszego gatunku. Nie brak w niej pensjonatów, 
z  których  najmniej  zabójczy  upatrzyłem  sobie  i  spełniałem  w  nim  dwa  razy 
dziennie  (obiady  jadłem  w  szkole)  pokorny  obrządek  zacieśnienia  przymierza 
duszy  z  ciałem.  Z  tej  „gospody”  (miejscowy  dziennik  zwał  ją  na  odmianę 
„karawanserajem”)  do  szkoły  szło  się  szosą  blisko  półtorej  mili,  ale  istniał 
szlak  bardzo  rzadko  uczęszczany,  który  wiódł  przez  gęsto  zalesione  wzgórze  i 
znacznie  skracał  drogę.  Któregoś  wieczoru  wracałem  tędy  do  miasta  później 
niż zwykle. 

Był  to  ostatni  dzień  przed  wakacjami  i  zasiedziałem  się  w  szkole  prawie 

do zmroku, przygotowując sprawozdanie dla opiekunów szkoły, z których dwaj 
–  pomyślałem  to  z  dumą  –  potrafią  je  przeczytać,  a  trzeci  i  tak  zostanie 
przegłosowany wbrew wrodzonej niechęci do „uconych”. 

Po drodze natknąłem się na parę jaszczurek, które gdzieś w pobliżu miały 

gniazdo i dokazywały z taką uciechą, jakby się cieszyły, że nie muszą mieszkać 
w  pensjonacie w Brownville.  Usiadłem  na  zwalonym  pniu,  aby  przyglądać  się 
ich  igraszkom.  Z  ulgą  oparłem  się  o  stary  konar.  Tymczasem  zmierzch 
zgęstniał  w  ponurym  lesie,  łagodny  nów  zaczął  rzucać  wyraźne  cienie  i 
pozłacać liście delikatnym, lecz upiornym światłem. 

Dosłyszałem czyjeś głosy – kobiecy brzmiał gniewnie i zapalczywie, męski 

głęboko i melodyjnie. Wytężyłem wzrok, wpatrując się w mroczne cienie lasu, 
aby  zobaczyć,  kto  mi  zakłóca  samotność,  ale  nie  mogłem  dojrzeć  nikogo.  W 
pobliżu  majaczyła  przesieka;  w  promieniu  pół  mili  nie  było  innego  szlaku, 
domyślałem  się  więc,  że  tamci  muszą  nadejść  tędy  z  głębi  boru.  Głosy  ich 
brzmiały  teraz  tak  wyraźnie,  że  mogłem  rozróżnić  słowa.  Zdawało  mi  się,  że 
mężczyzna  mówi  gniewnym  tonem,  przekonała  mnie  o  tym  aż  nadto  jego 
wypowiedź. 

–  Tylko  bez  gróźb!  Jesteś  bezbronna  i  sama  o  tym  dobrze  wiesz.  Niech 

wszystko zostanie po staremu albo – Bóg mi świadkiem – obie za to zapłacicie. 

– Co to ma znaczyć? – odezwał się wytworny glos, głos damy. 

background image

– Przecież... nie zamordujesz nas. 

Nie  dosłyszałem  odpowiedzi.  W  ciszy  wypatrywałem  ich  wśród  lasu. 

Byłem pewny, że mam do czynienia z poważną sprawą, która odsuwa na bok 
zwykłe  skrupuły.  Wydawało  mi  się,  że  kobiecie  grozi  niebezpieczeństwo;  w 
każdym  razie  tamten  nie  zaprzeczył,  że  chce  ją  zamordować.  Kiedy  ktoś 
występuje w roli potencjalnego mordercy, nie ma prawa liczyć na dyskrecję. 

Po  chwili  dojrzałem  w  świetle  księżyca  ich  niewyraźne  sylwetki  wśród 

drzew.  Mężczyzna,  wysoki  i  smukły,  wydawało  się,  że  jest  ubrany  na  czarno; 
ona, o ile zdołałem rozpoznać, miała na sobie jakąś szarą suknię. Z pewnością 
nie zauważyli mnie w mroku, rozmawiali jednak o wiele ciszej i niczego już nie 
rozumiałem.  Gdy  obserwowałem  ich  z  ukrycia,  kobieta powoli osunęła  się  na 
ziemię  i  wzniosła  ręce  błagalnym  gestem,  tak  jak  się  to  robi  w  teatrze,  ale 
nigdzie indziej, o ile mi wiadomo, i dzisiaj nie mam pewności, czy rzeczywiście 
tak  postąpiła.  Mężczyzna  wbił  w  nią  wzrok,  oczy  mu  połyskiwały  w  świetle 
księżyca  i  zdawało  się,  że  lada  chwila  zwróci  je  na  mnie.  Nie  wiem,  co  mi 
kazało  wyskoczyć  raptem  z  ukrycia.  W  tejże  chwili  oboje  znikli.  Na  próżno 
wypatrywałem  ich  wśród  drzew  i  krzewów.  Nocny  wiatr  szeleścił  w  liściach, 
jaszczurki wcześnie poszły spać, zdradzając wyjątkowe wśród gadów zwyczaje. 
Nów chował się już za czarnym wzgórzem na zachodzie. 

Zdenerwowany nieco, poszedłem do domu, powątpiewając, czy słyszałem 

i  widziałem  cokolwiek  prócz  jaszczurek.  Dosyć  dziwne  było  to  wszystko  i 
niesamowite.  Zakradł  się  jakiś  cień  niepewności,  który  przesycił  i  odrealnił 
całe zdarzenie. Nie podobało mi się to wcale. 

Następnego  dnia  przy  śniadaniu  zauważyłem  nową  pensjonariuszkę  – 

naprzeciwko mnie siedziała młoda pani, spojrzałem na nią przelotnie, siadając 
do stołu. W pewnej chwili zwróciła się do megiery, która łaskawie raczyła nam 
usługiwać.  Uderzył  mnie  tembr  jej  głosu,  który  przypominał  mi  wczorajszą 
przygodę – nieomalże głos tamtej szemrzący mi wciąż w pamięci. W chwilę póź-
niej  weszła  do  jadalni  i  usiadła  przy  niej  druga,  nieco  starsza.  Powiedziała 
cicho  „dzień  dobry”.  Zadrżałem.  Przecież  to  jej  głos.  Miałem  przed  sobą 
bohaterkę wczorajszej przygody. 

Rzucało  się  w  oczy,  że  są  to  siostry.  W  niejasnej  obawie,  iż  zostanę 

rozpoznany,  a  wstyd  mi  było  wczorajszej  niedyskrecji,  wypiłem  tylko  w 
pośpiechu filiżankę lurowatej kawy, którą pokojówka przemyślnie stawiała „na 
wszelki  wypadek”,  i  wstałem  od  stołu.  Wychodząc  z  pensjonatu,  usłyszałem, 
jak ktoś śpiewa arię z Rigoletta mocnym męskim głosem. Muszą powiedzieć, że 
interpretował  ją  znakomicie,  ale  coś  mi  się  w  tym  śpiewie  nie  podobało,  sam 
nie wiem dlaczego. Odszedłem spiesznym krokiem. 

W  parę  godzin  później  zobaczyłem  starszą  z  sióstr  na  werandzie,  a  przy 

niej  wysokiego  mężczyzną  w  czarnym  garniturze  –  człowieka,  którego 

background image

spodziewałem  się  ujrzeć.  Pragnienie  dowiedzenia  się  czegoś  o  nich  dokuczało 
mi cały dzień i postanowiłem je zaspokoić we wszelki godziwy sposób. 

Mężczyzna rozmawiał z dziewczyną swobodnie i uprzejmie, ale zamilkł na 

odgłos moich kroków na wysypanej żwirem ścieżce. Odwrócił się i spojrzał mi 
prosto  w  twarz.  Niezwykle  przystojny,  śniady,  w  średnim  wieku.  Ubierał  się 
nienagannie, zachowywał swobodnie i z wdziękiem. Spojrzenie, które na mnie 
zwrócił,  było  bezpośrednie,  nieskrępowane,  bez  cienia  brutalności.  A  jednak 
wywołało  we  mnie  uczucie  złożone  –  jak  sobie  później  uświadomiłem  –  z 
nienawiści  i  obawy,  żeby  nie  powiedzieć:  lęku.  W  sekundę  potem  oboje 
zniknęli.  Mieli  chyba  talent  do  ulatniania  się.  Wchodząc  jednak  do 
pensjonatu,  zobaczyłem  ich  przelotnie  przez  uchylone  drzwi,  wycofali  się  po 
prostu do salonu przez francuskie okno. 

Ostrożnie zagadnięta na temat nowych gości, moja gospodyni nie okazała 

się  nieużyta.  Powtarzam  wiernie,  co  od  niej  usłyszałem,  wprowadzając  tylko 
odrobinę  szacunku  dla  gramatyki.  Dziewczęta  nazywały  się  Paulina  i  Ewa 
Maynard,  pochodziły  z  San  Francisco;  Paulina  była  starsza.  Towarzyszył  im 
opiekun,  Ryszard  Benning,  najbliższy  przyjaciel  ich  zmarłego  ojca.  Przywiózł 
on  dziewczęta  do  Brownville  w  nadziei,  że  górski  klimat  posłuży  Ewie,  której 
ponoć groziły suchoty. 

Tę  zwięzłą  i  prostą  historią  gospodyni  przyozdobiła  koronkowym 

panegirykiem,  który  dawał  szczodry  wyraz  jej  wierze  w  niezłomne  chęci  i 
możliwości  pana  Benninga,  możliwości  zapłacenia  za  wszystko,  czym  tylko 
mógł służyć jej pensjonat. Była przekonana, że pan Benning ma dobre serce, 
świadczyło  o  tym  choćby  jego  poświęcenie  dla  dwóch  pięknych  sierot  i 
doprawdy wzruszająca troskliwość o ich wygodę. Zbyt skąpe wydały mi się te 
dowody i powiedziałem sobie w duchu: „To się okaże”. 

Niewątpliwie  niezmiernie  dbał  o  swoje  wychowanki.  Często  spotykałem 

ich  w  okolicy,  nieraz  w  towarzystwie  innych  gości  z  pensjonatu.  Przetrząsali 
parowy, łowili ryby, strzelali dla przyjemności, urozmaicając na różne sposoby 
monotonię wiejskiego dnia. 

I chociaż obserwowałem ich, jak dalece tylko przyzwoitość pozwalała, nie 

spostrzegłem  niczego,  co  by  w  jakikolwiek  sposób  wyjaśniało  tę  dziwną 
rozmowę zasłyszaną w lesie. Z czasem poznałem nieco bliżej obie młode panny 
i nie odczuwałem już odrazy na widok ich opiekuna, z którym wymienialiśmy 
pozdrowienia. 

Minął  miesiąc  i  przestałem  prawie  interesować  się  ich  sprawami,  gdy 

pewnej nocy całe nasze miasteczko poruszył wypadek, który żywo przypominał 
mi moją leśną przygodę. 

Śmierć starszej z dziewcząt, Pauliny. 

background image

Siostry  zajmowały  wspólną  sypialnię  na  drugim  piętrze  pensjonatu. 

Budząc  się  o  szarym  poranku,  Ewa  znalazła  obok  siebie  martwą  Paulinę.  W 
jakiś  czas  później,  kiedy  dziewczyna  płakała  nad  zmarłą  wśród  tłumu 
współczujących,  choć  niezbyt  rozważnych  osób,  do  pokoju  wszedł  pan 
Benning. Zbliżył się do Ewy i chciał ją wziąć za rękę. Dziewczyna żachnęła się 
i zaczęła cofać się przed nim do drzwi. 

– To ty – zawołała – ty to zrobiłeś. Ty... ty... ty! 

–  Ona  bredzi  –  powiedział  Benning  cichym  głosem.  Postępował  za  nią 

krok  w  krok,  topiąc  w  jej  oczach  uparte  spojrzenie,  bez  krztyny  ciepła  czy 
współczucia.  Dziewczyna  przystanęła,  bezradnie  opuściła  rękę,  rozszerzone 
źrenice oprzytomniały, powieki przysłoniły powoli ich niezwykłe, dzikie piękno. 
Stała  bez  ruchu,  niemal  taka  blada  jak  jej  martwa  siostra.  Wziął  ją  za  rękę  i 
łagodnie  otoczył  ramieniem,  jakby  chciał  ją  wesprzeć.  Wybuchnęła  płaczem  i 
przytuliła się do niego jak dziecko. Benning uśmiechnął się, co mnie szalenie 
oburzyło  –  być  może  każdy  uśmiech  podziałałby  na  mnie  tak  samo  –  i 
wyprowadził ją cicho z pokoju. 

Wdrożono śledztwo, które dało stereotypowy wynik: zgon, jak się okazało, 

nastąpił  wskutek  „palpitacji  serca”.  Było  to  jeszcze  przed  wynalezieniem 
„zawału”.  Zabalsamowane  zwłoki  odwiózł  do  San  Francisco  ktoś  postronny. 
Ewa  i  Benning  zamiast  towarzyszyć  zmarłej  zostali  na  miejscu.  Z  hotelowych 
plotek  wynikało,  że  mniej  odważni  uważają  to  za  bardzo  dziwne,  a 
najodważniejsi  za  dziwne  niesłychanie,  ale  szlachetna  gospodyni  osłoniła 
winowajców  własną  piersią,  powiadając,  że  nie  mogli  pojechać  ze  względu  na 
kruche  zdrowie  panienki.  Warto  zanotować,  że  z  ust  dwojga  najbardziej 
dotkniętych  i  widać  najmniej  zainteresowanych  nie  usłyszano  żadnych 
wyjaśnień. 

Któregoś  wieczoru,  chyba  w  tydzień  po  śmierci  Pauliny,  wyszedłem  na 

werandę  pensjonatu  po  książkę,  którą  tam  zostawiłem.  Pod  osłoną  dzikiego 
wina,  które  tłumiło  blask  księżyca,  zobaczyłem  Benninga.  Byłem  na  to 
przygotowany, gdyż przed chwilą usłyszałem cichy, uroczy głos Ewy Maynard, 
którą  również  ujrzałem  w  cieniu.  Położyła  mu  dłoń  na  ramieniu  i  spoglądała 
mu w oczy. Benning trzymał ją za rękę, z niezwykłym wdziękiem pochylił gło-
wę. Wyglądali jak para kochanków. W ukryciu poczułem się bardziej nieswojo 
niż owej pamiętnej nocy w lesie. Już miałem się wycofać, kiedy dziewczyna się 
odezwała. Kontrast między jej zachowaniem a słowami był tak zdumiewający, 
że nie ruszyłem się z miejsca. 

– Odbierzesz mi życie, tak jak Paulinie – powiedziała. – Znam twój zamiar 

równie  dobrze,  jak  twoją  siłę,  i  o  nic  nie  proszę,  tylko  żebyś  to  zrobił  bez 
zbędnych ceregieli i zwrócił mi spokój. 

background image

Benning nie odpowiedział – po prostu puścił jej rękę, odwrócił się, zszedł 

po  schodkach  do  ogrodu  i  zniknął  wśród  krzewów.  Ale  w  chwilę  później  z 
pewnej odległości usłyszałem, jak śpiewa swoim znakomitym, czystym głosem 
jakąś barbarzyńską pieśń. Doznałem wrażenia, że coś się za nią kryje – jakiś 
daleki,  dziwny  kraj,  zaludniony  przez  istoty,  którym  służą  zakazane  moce. 
Słuchałem jak oczarowany, ale gdy pieśń zamarła w oddali, otrząsnąłem się i 
w lot dostrzegłem nadarzającą się w moim mniemaniu okazję. Wynurzając się 
z  cienia,  podszedłem  do  dziewczyny.  Drgnęła  i  spojrzała  na  mnie  oczyma 
ściganego zająca. Możliwe, że to ja ją przestraszyłem. 

– Proszę pani – powiedziałem – błagam, niech mi pani powie, kim jest ten 

człowiek  i  skąd  się  bierze  jego  władza  nad  panią.  Być  może  to  grubiaństwo  z 
mojej 

strony, 

ale 

nie 

czas 

na 

konwenanse. 

Gdy 

kobiecie 

grozi 

niebezpieczeństwo, każdy ma prawo działać. 

Słuchała,  nie  reagując,  jakby  ją  to  nic  nie  obchodziło,  a  kiedy 

skończyłem, z wyraźnym znużeniem przymknęła wielkie, niebieskie oczy. 

– Nic pan nie wskóra – powiedziała. 

Schwyciłem  ją  za  ramię  i  jak  kogoś,  kto  zapada  w  niebezpieczny  sen, 

potrząsnąłem łagodnie. 

– Niechże się pani ocknie – powiedziałem. – Musimy coś zrobić, proszę mi 

tylko  dać  swobodę  działania.  Powiedziała  pani,  że  ten  człowiek  zabił  pani 
siostrę, i ja w to wierzę. Ze panią chce zabić, w co też wierzę. 

Bez słowa spojrzała mi w oczy. 

– Nie powie mi pani wszystkiego? – dodałem. 

–  Nic  się  nie  da  zrobić,  mówię  panu,  nic.  Gdybym  nawet  mogła,  nie 

chciałabym. To nie ma najmniejszego znaczenia. Zostaniemy tutaj jeszcze dwa 
dni,  a  potem  odjedziemy  stąd,  och,  jakże  daleko!  Jeśli  pan  coś  zauważył, 
błagam, niech pan milczy. 

–  Ależ  ty  oszalałaś,  dziewczyno!  –  Usiłowałem  brutalnym  zachowaniem 

przełamać  jej  apatię.  –  Oskarżyłaś  go  o  morderstwo.  Jeśli  mi  zaraz  nie 
wytłumaczysz wszystkiego, zawiadomię władze. 

To  na  nią  podziałało,  ale  nie  tak,  jak  bym  tego  pragnął.  Podniosła 

dumnie głowę i powiedziała: 

–  Niech  się  pan  nie  wtrąca,  mój  panie,  do  nie  swoich  spraw.  To  moja 

rzecz, panie Moran. Niech to pana nic nie obchodzi. 

–  Obchodzi,  proszą  pani,  każdego...  cały  świat  –  odpowiedziałem  równie 

chłodnym tonem. – Jeśli nie kochała pani swojej siostry, to mnie przynajmniej 
zależy na pani. 

background image

–  Proszę  pana  –  przerwała  mi,  pochylając  się  ku  mnie.  –  Kochałam  ją, 

och,  Bóg  jeden  wie  jak!  Ale  więcej  jeszcze,  ponad  wszystko,  ponad  wyraz, 
kocham jego. Pan podsłuchał tajemnicę, ale nie zrobi pan z tego użytku, pan 
mu nie zaszkodzi. Zaprzeczę wszystkiemu. Pan powie swoje, ja swoje – do tego 
się to sprowadzi. Myśli pan, że pańskie „władze” uwierzą panu? 

Uśmiechała  się  teraz  jak  anioł  i  –  niech  mnie  Pan  Bóg  strzeże  –  za-

kochałem  się  w  niej  po  same  uszy.  Czyżby  wiedziona  kobiecą  intuicją 
rozszyfrowała mnie? Zachowanie jej odmieniło się całkowicie. 

– Chodź – powiedziała prawie zalotnie – obiecaj, że nie będziesz mi więcej 

dokuczał.  Chodź,  pospacerujemy  sobie.  –  Wzięła  mnie  po  przyjacielsku  pod 
rękę. – On nie będzie wiedział... nie będzie go tu całą noc. 

Spacerowaliśmy  przy  księżycu  tam  i  z  powrotem  po  werandzie. 

Zapominając  o  niedawnym  grobowym  nastroju,  dziewczyna  szczebiotała  o 
wszystkim,  co  tylko  się  działo  w  całym  miasteczku.  Milczałem  speszony, 
czując  się  trochę jak  na potajemnej  schadzce.  Nie spodziewałem się tego –  ta 
czarująca i niewinna istota na zimno i jawnie zdradzała człowieka, za którego 
przed chwilą gotowa była z miłości poświęcić życie. 

„Doprawdy  –  pomyślałem  w  swej  naiwności  –  tego  jeszcze  księżyc  nie 

widział”. 

Na co księżyc musiał się uśmiechnąć. 

Zanim się rozstaliśmy, wymogłem na niej obietnicę, że jutro po południu 

–  przed  swoim  wyjazdem  na  zawsze  –  pójdzie  ze  mną  na  spacer  do  Starego 
Młyna. Był to ceniony w Brownville zabytek, wzniesiony w roku 1860. 

– Jeśli on się tu nie pokaże – dodała posępnie. 

Gdy to powiedziała, znów chciałem pochwycić jej rękę, którą przed chwilą 

uścisnąłem na pożegnanie – taki urok ma niewierność kobieca, kiedy nie my, 
lecz  kto  inny  pada  ofiarą,  jak  spostrzegł  pewien  mądry  Francuz.  Anioł  Snu 
przeoczył mnie tej nocy. 

W  pensjonacie  podawano  kolację  o  wczesnej  porze.  Zaraz  po  wieczerzy 

następnego dnia panna Maynard, której nie było przy stole, zeszła do mnie na 
werandę, ubrana w najskromniejszy spacerowy kostium. Widocznie „on się nie 
pokazał”.  Wolno poszliśmy drogą, która  prowadziła w  górę do  Starego  Młyna. 
Wyraźnie  brakowało  jej  sił  i  raz  po  raz  dość  kapryśnie  brała  mnie  pod  rękę. 
Nastrój jej albo raczej nastroje były tak zmienne jak kolor nieba w rozigranym 
morzu.  Żartowała,  jak  gdyby  nigdy  nie  zdarzyło  jej  się  słyszeć  o  śmierci, 
śmiała się z byle czego i zaraz potem nuciła posępne melodie tak przejmująco, 
że  musiałem  odwracać  oczy,  inaczej  miałaby  świetny  dowód  oddziaływania 
swojej sztuki, jeśli to była sztuka, a nie prostota, jak wówczas skłonny byłem 

background image

sądzić.  I  mówiła  najdziwniejsze  rzeczy  w  najbardziej  niebanalny  sposób, 
balansując  nieraz  na  krawędziach  przepastnych  myśli,  gdzie  ja  nie  miałem 
odwagi  nawet  stopy  postawić.  Jednym  słowem  –  była  ze  wszech  miar 
fascynująca  i  z  każdą  chwilą  pogrążałem  się  w  uczuciowe  szaleństwo, 
popełniałem  coraz  to  sroższe  duchowe  występki,  prowokując  całą  policję 
sumienia do aresztowania mnie za zakłócenie spokoju wewnętrznego. 

Gdy  doszliśmy  do  młyna,  nie  zatrzymała  się  nawet,  tylko  skręciła  na 

koleinę  biegnącą  przez  ściernisko  w  stronę  strumienia.  Minęliśmy  mostek  i 
poszliśmy ścieżką, która wiodła pod górę do najbardziej malowniczego zakątka 
w  całej  okolicy.  Było  to  „Orle  Gniazdo”  –  szczyt  urwiska  wznoszącego  się 
prosto  w  niebo  i  górującego  nad  borem.  Z  wierzchołka  mieliśmy  wspaniały 
widok  na  dolinę  po  drugiej  stronie  i  wzgórza  w  ostatnich  promieniach 
zachodzącego słońca. Staliśmy, patrząc, jak blask coraz to wyżej umyka przed 
powodzią  mroku  zalewającą  dolinę,  gdy  raptem  usłyszeliśmy  kroki  i  w 
następnej chwili zjawił się Benning. 

–  Zobaczyłem  was  z  dołu  –  powiedział  niedbale.  –  Więc  wdrapałem  się 

tutaj. 

Zamiast chwycić go za gardło i zepchnąć w przepaść, wymamrotałem jak 

idiota  jakieś  grzeczne  kłamstewko.  Dziewczyna  na  jego  widok  zmieniła  się  w 
okamgnieniu.  Tylko  miłość  potrafi  tak  rozjaśnić  twarz  –  nawet  zachodzące 
słońce nie rozbłysło tak wspaniale w jej oczach. 

– Jakże się cieszę, że jesteś! – zawołała, wyciągając do niego ręce. I niech 

mnie diabli wezmą, jeśli to nie było szczere. 

Benning  usiadł  sobie  na  ziemi  i  zaczął  żywo  rozprawiać  o  dzikich 

kwiatach,  jakie  rosną  w  okolicy.  Przyniósł  całą  ich  wiązankę.  W  połowie 
żartobliwego  zdania  zamilkł  niespodziewanie  i  wbił  wzrok  w  Ewę,  która 
wsparta  o  drzewo  w  zamyśleniu  plotła  wianek  z  trawy.  Wtenczas  z 
przerażeniem  podniosła  oczy,  jak  gdyby  wyczuła  jego  spojrzenie.  Wstała, 
rzuciła  wianek  i  wolno  odeszła  na  bok.  On  również  wstał,  nie  spuszczając  z 
niej  wzroku.  Wciąż  trzymał  w  ręce  wiązankę  kwiatów.  Dziewczyna  odwróciła 
się, jak gdyby chcąc się odezwać, ale nie powiedziała ni słowa. Dziś wyraźnie 
sobie  przypominam  coś,  czego  wówczas  prawie  sobie  nie  uświadamiałem  – 
straszliwy  kontrast  między  uśmiechem  na  jej  wargach  a  przerażeniem  w 
oczach,  gdy  napotkała  jego  uparte,  rozkazujące  spojrzenie.  Nie  mam  pojęcia, 
jak  się  to  stało  ani  jak  doszło  do  tego,  że  zorientowałem  się  za  późno.  Wiem 
tylko, że z owym niebiańskim uśmiechem na ustach i ze zgrozą w oczach Ewa 
Maynard skoczyła w przepaść i runęła na wierzchołki sosen w dole. 

W  jaki  sposób  i  kiedy  znalazłem  się  u  podnóża  skały,  nie  umiem  tego 

powiedzieć, ale Benning był już tam i klęczał nad tym, co z niej pozostało. 

background image

– Martwa – powiedział zimno – martwa. Pójdę do miasta po pomoc. Niech 

pan wyświadczy mi łaskę i zostanie. 

Wstał i poszedł przed siebie, ale przystanął po chwili i odwrócił się. 

–  Z  całą  pewnością  zauważył  pan,  mój  przyjacielu  –  powiedział  –  że 

zrobiła to absolutnie sama. Nie zdążyłem się zerwać, aby temu zapobiec, a pan 
nie  wiedząc  o  jej  zaburzeniach  umysłowych...  Rzecz  jasna,  pan  nie  mógł  się 
nawet tego spodziewać. 

Zachowanie jego rozwścieczyło mnie. 

– Choćbyś poderżnął jej gardło tymi przeklętymi rękami, lepiej nie mogłeś 

jej zamordować – powiedziałem. 

W  milczeniu  wzruszył  ramionami,  odwrócił  się  na  pięcie  i  poszedł.  W 

chwilę  później  z  ciemnego  boru,  w  którym  znikł,  usłyszałem  śpiewaną 
mocnym barytonem arię z Rigoletta – La donna e mobile. 

background image

 

Oczy pantery 

1 Obłąkane niekoniecznie muszą wychodzić za mąż 

 

Późnym  popołudniem  na  przydrożnej  ławeczce  w  wiejskiej  okolicy 

siedzieli mężczyzna i kobieta. On byl w średnim wieku, szczupły, śniady, miał 
w sobie coś z poety i korsarza – na ulicy musiał budzić ciekawość. Dziewczyna 
odznaczała  się  nadzwyczaj  gibką  figurą.  Młoda,  jasnowłosa  i  pełna  wdzięku, 
miała  na  sobie  szarą  suknię  w dziwne brązowe  cętki.  Może  i była  piękna,  ale 
gdy  kto  na  nią  spojrzał,  całą  uwagę  przyciągały  jej  oczy  –  szarozielone, 
podłużne  i  wąskie, których  wyraz wymykał się określeniu. Czuło  się tylko,  że 
są niepokojące. Takie oczy mogła mieć Kleopatra. 

Rozmawiali ze sobą. 

–  Kocham  cię  –  mówiła  dziewczyna  –  kocham,  jak  mi  Bóg  miły.  Ale  nie 

wyjdę za ciebie za mąż. Nie, nie mogę. 

–  Stale  to  powtarzasz,  Ireno,  ale  dlaczego  nie  chcesz  wyjaśnić  mi 

powodów? Czy  mi  się  to  nie  należy?  Pozwól  mi dowieść,  że  cię  rozumiem  i  że 
nic mnie nie odstraszy. Wyjaśnij mi, dlaczego? 

– Dlaczego cię kocham? 

Uśmiechnęła się przez łzy, ale jemu nie dopisało poczucie humoru. 

–  Nie,  tego  mi  nie  wyjaśniaj.  Dlaczego  nie  chcesz  wyjść  za  mnie?  Mów. 

Muszę wiedzieć. Mówisz czy nie?! 

Zerwał  się  z  ławki,  zacisnął  pięści  i  spoglądał  na  nią  spode  łba,  jakby 

gotów  ją  udusić,  byleby  dowiedzieć  się  prawdy.  Dziewczyna  przestała  się 
uśmiechać,  patrzyła  mu  tylko  w  twarz  nieruchomo,  uważnie,  bez  krzty 
wzruszenia  czy  sympatii.  A  jednak  było  w  jej  wzroku  coś  takiego,  że  stracił 
tupet i ciarki mu przeszły po grzbiecie. 

–  Chcesz  koniecznie  dowiedzieć  się,  dlaczego?  –  spytała  całkiem 

bezbarwnym tonem, tak bezbarwnym jak wyraz jej oczu. 

– Jeśli wolno... Jeśli nie żądam za wiele. – Najwyraźniej spuszczał z tonu. 

– Dobrze, dowiesz się. Jestem obłąkana. 

background image

Mężczyzna  żachnął  się,  zrobił  niedowierzającą  minę  i  omal  nie  parsknął 

śmiechem.  Znowu  jednak  zawiodło  go  poczucie  humoru.  Nie  wierzył  jej 
zupełnie,  a  jednak  poczuł  się  głęboko  zaniepokojony.  Nasze  przekonania  nie 
lubią żyć w zgodzie z uczuciami. 

–  Tak  by  powiedzieli  lekarze  –  ciągnęła  dziewczyna.  –  Osobiście 

wolałabym nazwać to „opętaniem”. Usiądź i posłuchaj, co ci powiem. 

Przed  nimi  rozpościerała  się  dolina.  Wzgórza  stały  w  zachodzącym 

słońcu, na ziemię spłynęła osobliwa cisza, zwiastunka zmierzchu. Tajemniczy i 
uroczysty nastrój udzielał się wszystkim dokoła – przyrodzie i ludziom. Jenner 
Brading  słuchał  w  milczeniu  opowieści  dziewczyny.  Chwilami,  gdy  napotykał 
jej  wzrok,  ogarniał  go  jakiś  nieokreślony  lęk,  którym  zawsze  –  mimo  kociego 
uroku – napawały go jej oczy. 

Przez wzgląd na czytelnika, który może powątpiewać w talent narracyjny 

Ireny Marlowe, autor ośmiela się podać jej opowieść w swojej wersji. 

 

2 Izba może być za ciasna dla trojga, nawet gdy ktoś jest na zewnątrz 

 

W  chacie  z  okrąglaków  kuliła  się  pod  ścianą  kobieta,  przyciskając  do 

piersi  niemowlę.  Za  oknem  rozpościerał  się  gęsty,  głuchy  las.  Była  noc  i  oko 
ludzkie  nie  rozpoznałoby  w  mroku  kobiety  z  dzieckiem.  A  jednak  ktoś 
przyglądał się im uporczywie, czujnie, z uwagą niesłabnącą ani na chwilę – w 
tym kryje się punkt zwrotny całej opowieści. 

Karol  Marlowe  należał  do  pokolenia,  które  dziś  już  wymarło,  pokolenia 

pionierów  puszczy.  Upodobali  oni  sobie  leśne  głusze  na  lewym  brzegu  doliny 
Missisipi, rozpościerające się od Wielkich Jezior aż po Zatokę Meksykańską. I 
przez  sto  lat  z  górą  parli  wciąż  na  zachód,  ze  strzelbą  i  toporem,  wydzierając 
przyrodzie skrawki ziemi pod pług, które dopiero ich mniej awanturniczy, lecz 
bardziej  gospodarni  następcy  wydarli  puszczy  na  dobre.  Ale  gdy  wreszcie 
wydostali  się  z  lasów  na  otwarte  przestrzenie,  ślad  po  nich  zaginął,  jakby 
zapadli się pod ziemię. Nie ma już pionierów puszczy; pionierzy równin – ci, co 
mieli  łatwe  zadanie  i  w  ciągu  jednego  pokolenia  ogarnęli  dwie  trzecie  kraju  – 
przynależą  do  innego,  niższego  gatunku.  Niebezpieczeństwa,  trudy  i 
niedostatki  surowego  życia  w  puszczy  dzieliła  z  Karolem  jego  żona  i  dziecko. 
Był  do  nich  obojga  z  całego  serca  przywiązany,  wywodził  się  bowiem  ze 
środowiska,  w  którym  cnoty  rodzinne  ceniono  nade  wszystko.  Żona  była 
młoda  i  powabna,  a  żywot  na  straszliwym  odludziu  nie  zdążył  jeszcze  zatruć 
jej pogodnego usposobienia. Niebiosa postąpiły z nią uczciwie, nie obdarzając 
jej nadmiernym łaknieniem szczęścia, którego nie mogłyby zaspokoić skromne 

background image

radości  puszczańskiego  życia.  Zajęcia  gospodarskie,  dziecko,  mąż  i  kilka 
głupiutkich książek zaspokajały aż nadto jej potrzeby. 

Któregoś  ranka  w  pełni  lata  Marlowe  zdjął  ze  ściany  strzelbą  i  oznajmił, 

że ma ochotę pójść na polowanie. 

–  Przecież  nie  brak  nam  mięsa  –  powiedziała  żona.  –  Nie  idź  dzisiaj, 

bardzo  cię  proszę.  W  nocy  miałam  okropny  sen.  Nie  mogę  go  sobie 
przypomnieć, ale czuję, że zdarzy się coś strasznego, jeśli nas zostawisz same. 

Przykro stwierdzić, że Marlowe zlekceważył przestrogę, chociaż czaiło się 

w niej przeczucie nieszczęścia. Szczerze mówiąc – roześmiał się. 

–  Spróbuj,  a  nuż  sobie przypomnisz  – powiedział.  –  Może  ci się śniło,  że 

nasza maleńka postradała mowę. 

Wczepiając  się  tłustymi  paluszkami  w  myśliwską  kurtę,  maleńka 

gaworzyła  właśnie  z  zapałem,  wyrażając  swój  zachwyt  na  widok  rysiej  czapki 
ojca. 

Żona  dała  za  wygraną;  nie  umiała  odpowiedzieć  dowcipnie  na 

przyjacielskie  docinki  męża.  Pocałował  obie  na  pożegnanie  i  poszedł. 
Zamykając za sobą drzwi, pożegnał na zawsze swoje szczęście. 

Nadeszła  noc,  a  on  nie  wracał.  Żona  czekała  na  niego  z  wieczerzą. 

Położyła małą do kołyski i nuciła jej cicho, póki dziecko nie usnęło. Ogień na 
palenisku wygasł powoli. 

Zapaliła  świecę  i  postawiła  ją  w  otwartym  oknie  na  znak  powitania  – 

myśliwy powinien dojrzeć ją z daleka. Przezornie zamknęła drzwi na wszystkie 
spusty, jakby dzikie zwierzęta wolały wchodzić drzwiami niż otwartym oknem. 
Nikt jej nie wtajemniczył w zwyczaje drapieżników, nie wiedziała, którędy lubią 
wchodzić  nieproszone,  choć  iście  kobieca  intuicja  podszeptywała  jej,  że 
najchętniej  zakradają  się  kominem.  Z  upływem  nocy  wcale  nie  stawała  się 
mniej  niespokojna,  tylko  bardziej  senna,  oparła  wreszcie  głowę  o  kołyskę. 
Świeca  w  oknie  dopalała  się  powoli,  pryskając  i  migocząc,  aż  zgasła  nie 
zauważona; kobietę bowiem zmorzył sen. 

Śniło jej się, że siedzi przy kołysce swojego drugiego dziecka. Pierwsze nie 

żyło  i  mąż  nie  żył.  Była  w  jakimś  obcym,  nieznanym  domu.  Ciężkie,  dębowe 
drzwi  pozamykane  były  na  głucho,  w  oknach  rysowały  się  żelazne  kraty. 
Pomyślała, że zakratowano ją z obawy przed Indianami. Nic nie budziło w niej 
zdziwienia,  uczucia  nieznanego  we  śnie,  ogarnęła  ją  tylko  litość  nad  sobą. 
Dziecko  spało  z  głową  pod  kołderką.  Odkryła  je  –  spod  kołderki  wyjrzała 
paszcza  dzikiego  zwierza.  Na  ten  przeraźliwy  widok  ocknęła  się,  dygocąc  w 
ciemnościach. 

background image

Po  chwili  opamiętała  się,  namacała  ręką  kołyskę;  spokojny  oddech 

dziecka  upewnił  ją,  że  nic  mu  się  nie  stało,  ale  nie  mogła  się  powstrzymać  i 
delikatnie dotknęła palcami buzi. Sama nie wiedząc, dlaczego to robi, wstała, 
wzięła śpiące dziecko na ręce i przytuliła je mocno do piersi. Odwróciła się od 
kołyski  i  ujrzała  w  ciemnościach  dwa  światełka  jarzące  się  zielonkawo-
czerwonym blaskiem. Wzięła je za węgle na palenisku, po chwili zorientowała 
się  z  niepokojem,  że  palenisko  jest  gdzie  indziej,  co  więcej  –  światełka  są  za 
wysoko, niemal na wprost jej oczu. Były to bowiem źrenice pantery. 

Czyhała  o  niecałe  pięć  kroków,  w  otwartym  oknie.  W  ciemnościach 

jarzyły się tylko jej straszne ślepia, ale coś podszepnęło strwożonej kobiecie, że 
pantera stoi na tylnych łapach, wspierając się pazurami o futrynę. Kieruje nią 
więc złośliwy zamiar, a nie ospała ciekawość. Na myśl o tym ogarnęła ją groza, 
czuła,  jak  w  okrutnym  blasku  nieustępliwych  źrenic  topnieje  jej  odwaga, 
opuszczają  siły.  Kolana  ugięły  się  pod  nią  i  z  wolna  –  broniąc  się 
instynktownie  przed  gwałtowniejszym  ruchem,  aby  nie  sprowokować  pantery 
do  skoku  –  osunęła  się  na  podłogę,  skuliła  się  pod  ścianą  i  dygocząc, 
usiłowała osłonić dziecko swoim ciałem, nie odrywając wzroku od świetlistych 
obręczy. W śmiertelnej udręce nie nawiedziła jej żadna nadzieja, żadna myśl o 
mężu, o ratunku, o ucieczce. Tylko strach przed skokiem pantery, impetem jej 
cielska, ciosem potężnych łap, przed kłami wżerającymi się w gardło – i myśl o 
rozszarpanym  dziecku.  W  bezruchu,  w  absolutnej  ciszy  czekała  na  stracenie, 
mijały godziny, lata, wieki, a diabelskie ślepia spoglądały na nią uparcie. 

Dźwigając jelenia na plecach, Karol Marlowe późną nocą dotarł wreszcie 

do domu. Nacisnął klamkę, drzwi były zamknięte. Zastukał, odpowiedziała mu 
cisza. Złożył jelenia pod progiem i pomyślał, że lepiej zapukać w okno. Skręcił 
za węgieł i zdawało mu się, że coś zaszeleściło w zaroślach, dobiegły go jakby 
ukradkowe  stąpnięcia,  których  nawet  jego  wprawne  ucho  nie  zdołało 
rozpoznać.  Spostrzegł  ze  zdumieniem,  że  okno  jest  otwarte.  Przerzucił  nogę 
przez  parapet  i  wskoczył  do  środka.  W  chacie  panowała  zupełna  ciemność  i 
cisza.  Po  omacku  podszedł  do  paleniska,  znalazł  zapałki  i  zapalił  świecę. 
Rozejrzał  się.  Żona  z  dzieckiem  w  objęciach  siedziała  skulona  pod  ścianą. 
Zanim  do  niej  podbiegł,  wstała  wybuchając  śmiechem.  Śmiech  był  sztuczny 
jak szczęk łańcucha. Sam nie wiedząc, co robi, wyciągnął ramiona. Podała mu 
dziecko. Było martwe – zaduszone matczynym uściskiem. 

 

3 Teoria obrony 

 

Słońce skryło się już za horyzontem i letni zmierzch gęstniał w parowach, 

kiedy  dziewczyna  skończyła  swą  opowieść.  Brading  milczał,  czekając,  co  mu 
jeszcze  powie,  gdyż  nie  widział  określonego  związku  między  opowieścią  a  ich 

background image

niedawną  rozmową.  Ale  dziewczyna  siedziała  milcząc,  z  odwróconą  twarzą. 
Nerwowo zaciskała ręce. 

–  Smutna  to,  straszna  historia  –  odezwał  się  wreszcie  Brading  –  ale 

przyznam  się,  że  jej  nie  rozumiem.  Nazywasz  Karola  Marlowe’a  swoim  ojcem, 
co  się  zgadza.  Domyślałem  się,  że  postarzał  przedwcześnie  pod  wpływem 
jakichś ciężkich przeżyć. Daruj, ale ty powiedziałaś, że... że... 

–  Że  jestem  obłąkana  –  dokończyła  dziewczyna.  Nadal  odwracała  przed 

nim twarz. 

–  Ależ,  Ireno,  przecież  mówisz...  Proszę  cię,  kochanie,  nie  odwracaj  się 

ode mnie... Przecież mówisz, że dziecko zmarło, nie zaś, że straciło rozum. 

–  Tamto  zmarło,  ale  drugie  nie.  Urodziłam  się  w  trzy  miesiące  potem. 

Zrządzeniem  łaskawej  opatrzności  matka  postradała  życie,  wydając  mnie  na 
świat. 

Brading  zaniemówił;  poczuł  się  nieco  oszołomiony  i  nie  umiał  na 

poczekaniu  powiedzieć  nic  właściwego.  Dziewczyna  wciąż  odwracała  od  niego 
twarz,  nerwowo  zaciskając  palce.  W  zakłopotaniu  chciał  wziąć  ją  za  rękę,  ale 
coś go powstrzymało. Przypomniał sobie, że jej ręce nigdy go nie pociągały. 

–  Czy  to  możliwe  –  podjęła  dziewczyna  –  aby  ktoś  urodzony  w  takich 

okolicznościach  nie  różnił  się  niczym  od  innych  ludzi?  Był,  jak  się  to  mówi, 
zdrów na umyśle? 

Brading  nie  odpowiedział.  Zafrapowała  go  pewna  myśl,  pewna  –  jak 

rzekłby  uczony  –  hipoteza,  która  mogła  rzucić  niespodziewane  i  posępne 
światła na całą kwestię. 

Kraj  był  nadal  dosyć  dziki  i  na  ogół  rzadko  zaludniony.  Zawodowych 

myśliwych spotykało się jeszcze na każdym kroku, a wśród ich trofeów trafiały 
się  okazy  grubego  zwierza.  Mniej  lub  bardziej  wiarygodne  pogłoski  o 
drapieżnikach, spotykanych nocą na drodze, pojawiały się od czasu do czasu, 
przeżywały  zwykłe  nasilenie  i  szły  w  niepamięć.  Najświeższy  dodatek  do  tych 
popularnych apokryfów – zrodzony widać pod wspólnym natchnieniem w kilku 
domach  naraz  –  stanowiła  opowiastka  o  panterze,  która  wystraszyła  ponoć 
domowników,  zaglądając  nocą  przez  okno.  Historyjka  ta  wywołała  maleńką 
sensację,  zasłużyła  sobie  nawet  na  wzmiankę  w  miejscowej  gazecie,  ale 
Brading nie przywiązywał do niej wagi. Dopiero teraz uderzyła go jej wyraźna 
zbieżność z opowieścią, którą usłyszał z ust dziewczyny. Zbieżność, jak mu się 
wydało,  całkiem  nieprzypadkowa.  Czyż  nie  było  możliwe,  że  z  pierwszej 
historyjki  narodziła  się  druga  –  że  trafiając  na  podatną  glebę:  chorobliwą 
umysłowość  i  bujną  wyobraźnię,  rozrosła  się  w  tragiczną  opowieść,  którą 
właśnie usłyszał? 

background image

Brading  przypomniał  sobie  pewne  szczegóły  z  życia  dziewczyny,  pewne 

cechy  jej  usposobienia,  na  które  –  jako  że  miłość  nie  jest  ciekawska  –  nie 
zwracał  dotychczas  uwagi.  Mieszkała  z  ojcem  na  zupełnym  odludziu,  oboje 
niechętnie widywali gości. Zdradzała dziwny lęk przed nocą, najbliżsi znajomi 
nie  spotykali  jej  nigdy  po  zapadnięciu  zmroku.  Z  pewnością  przy  takim 
usposobieniu  raz  rozniecona  wyobraźnia  mogła  wybuchnąć  nieokiełznanym 
płomieniem.  Zabolało  go  to  okrutnie,  ale  nie  mógł  dłużej  wątpić,  że  była 
szalona. Myliła się tylko, biorąc skutki swojej niepoczytalności za przyczynę – 
stwarzając  wyimaginowany  związek  między  swoją  osobą  a  bajdurzeniem 
miejscowych  mitomanów.  Z  niejasną  chęcią  sprawdzenia  swojej  „teorii”,  choć 
nie  bardzo  wiedząc,  jak  się do  tego  zabrać, Brading  odezwa!  się  serio,  ale  nie 
bez wahania: 

– Ireno, kochanie, powiedz mi... Błagam, nie obraź się, ale powiedz... 

–  Już  ci  powiedziałam  –  przerwała  mu  z  porywczością,  o  jaką  jej  nie 

podejrzewał – że nie możemy się pobrać. Czy warto coś więcej mówić? 

Zanim  się  zorientował,  ześliznęła  się  z  ławki  i  nie  spojrzawszy  nawet  na 

niego, pobiegła do domu, przemykając się zwinnie wśród drzew. Brading stał, 
patrząc  za  nią  w  milczeniu,  aż  znikła  w  mroku.  Raptem  szarpnął  się  jak 
trafiony  kulą  w  pierś;  strach  i  zdumienie  wykrzywiły  mu  twarz  –  w  pomroce 
ujrzał  krótki  i  wyrazisty  blask.  Świecące  oczy.  Zdębiał  na  chwilę,  ale  zaraz 
rzucił się w las wołając: 

– Ireno! Ireno, uważaj! Pantera! Pantera! 

W  jednej  chwili  przebiegł  zagajnik  i  ujrzał,  jak  szara  spódniczka 

dziewczyny niknie w drzwiach domu. Nie było widać żadnej pantery. 

 

4 Apel do sumienia Boga 

 

Adwokat  Jenner  Brading  zajmował  domek  na  peryferiach  miasteczka, 

pod samym lasem. Surowe obyczaje zabraniały kawalerom korzystania z usług 
„dziewczyn do wynajęcia”, a innej służby w tych stronach nie znano. Brading 
więc  musiał  stołować  się  w  miejskim  hotelu,  gdzie  również  urządził  sobie 
kancelarię. 

Domek 

pod 

lasem 

utrzymywał 

jedynie 

ze 

względów 

reprezentacyjnych. Temu, kogo miejscowa gazeta nazywała „najambitniejszym 
jurystą swoich czasów”, nie wypadało być „bezdomnym”. Mówiono, że wkrótce 
po wybudowaniu domku Brading zdradził niefortunne zapędy matrymonialne 
–  w  gruncie  rzeczy  posunął  się  tak  daleko,  że  dostał  kosza  od  pięknej,  ale 
ekscentrycznej  córki  starego  samotnika,  Marlowe’a.  Wierzono  temu 

background image

powszechnie, ponieważ sam o tym opowiadał, gdy wybranka milczała – akurat 
odwrotnie, niż w życiu bywa, co musiało budzić zaufanie. 

Okno  sypialni  Bradinga  wychodziło  na  las.  Którejś  nocy  obudził  się, 

słysząc, że coś się dzieje za oknem. Dobiegł go jakiś szmer, którego nie umiał 
określić.  Wzdrygnął  się  nerwowo  i  sięgnął  po  rewolwer.  Z  godną  pochwały 
przezornością  trzymał  go  pod  poduszką,  sypiał  bowiem  przy  otwartym  oknie. 
W  pokoju  panowała  zupełna  ciemność,  ale  adwokat  nie  czuł  strachu  i  nie 
stracił  orientacji.  Patrzył  i  czekał  cicho,  co  dalej  nastąpi.  Odróżniał  już 
jaśniejszy trochę kwadrat okna. Po chwili nad parapetem zamigotały gorejące 
oczy,  złośliwe  i  straszne.  Serce  podskoczyło  Bradingowi  do  gardła,  chłód 
przebiegł po plecach; czuł, jak włosy mu się jeżą, a krew odpływa z policzków. 
Choćby  chciał,  nie  mógł  krzyknąć,  ale  jako  człek  odważny  nie  krzyknąłby, 
choćby  mógł.  Strachliwe  ciało  niech  sobie  dygocze,  ale  duch  w  nim  siedzi 
rogaty. Powoli wznosiły się świecące oczy i powoli wznosiła się ręka Bradinga 
ściskająca rewolwer. Dał ognia! 

Oślepiony błyskiem i ogłuszony hukiem, usłyszał jednak – a może mu się 

zdawało  –  dziki  krzyk  pantery,  tak  ludzki  i  diabelski  zarazem.  Wyskoczył  z 
łóżka, w pośpiechu naciągnął ubranie i z rewolwerem w ręce wypadł z domu. 
Drogą nadbiegło paru ludzi. Wspólnie przeszukali mokre od rosy obejście. Pod 
oknem  trawa  była  zgnieciona  i  zdeptana,  w  świetle  latarni  ujrzeli  kręty  szlak 
wiodący  w  stronę  zarośli.  Któryś  potknął  się  i  upadł  na  ręce;  kiedy  podniósł 
się, poczuł, jak palce mu się lepią. Przybliżył je do światła. Okazało się, że są 
umazane posoką. 

Nikt nie miał ochoty zadawać się bez broni ze zranioną panterą, zawrócili 

wszyscy  prócz  Bradinga.  Ten  zapuścił  się  śmiało  w  las,  z  latarnią  i 
rewolwerem.  Przedzierając  się  przez  chaszcze,  trafił  na  maleńką  polankę  i 
odwaga  jego  została  nagrodzona  –  odnalazł  swój  łup.  Nie  była  to  jednak 
pantera.  O  tym,  co  to  było,  mówi  po  dziś  dzień  na  wiejskim  cmentarzu 
sędziwy, nagrobny kamień, nad którym przez wiele lat pochylał się zgarbiony 
Marlowe  z  pooraną  twarzą.  Niechaj  na  dusze  ojca  i  córki  spłynie  pokój 
wieczny. Pokój i zadośćuczynienie. 

background image

 

Okno zabite deskami 

W roku 1830, tam gdzie dziś leży wielkie miasto Cincinnati, rozpościerał 

się  przeogromny  i  prawie  nietknięty  toporem  bór.  W  okolicy  znajdowały  się  z 
rzadka  rozsiane  osady  pionierów  –  ludzi  o  niespokojnych  duszach,  ledwie 
bowiem  zdążyli  wyciosać  znośne  do  zamieszkania  sadyby  i  dorobić  się 
dostatków, które dziś nazwalibyśmy ubóstwem, a już gnani jakimś niepojętym 
przymusem  wewnętrznym  porzucali  wszystko  i  parli  dalej  na  zachód, 
narażając się znów na niebezpieczeństwa i poniewierkę, aby odzyskać te liche 
dostatki,  których  sami  się  wyrzekli.  Wielu  z  nich  na  zawsze  przeniosło  się  w 
odległe  strony,  ale  wśród  tych,  co  pozostali,  znajdował  się  osadnik,  który 
przybył  tu  jako  jeden  z  pierwszych.  Mieszkał  samotnie  w  głębi  milczącego  i 
ponurego  lasu,  zdawało  się,  że  stanowi  już  jego  nieodłączną  część.  Nigdy 
bowiem  nie  uśmiechnął  się  ani  nie  odezwał  bez  potrzeby.  Utrzymywał  się  ze 
sprzedaży skór, które przywoził na targ do miasteczka nad rzeką. Ziemia jego 
leżała  odłogiem,  znać  było,  że  kiedyś  zamierzał  ją  uprawiać  –  obok  chaty 
pozostało  parę  akrów  poręby,  spróchniałe  pnie  tonęły  wśród  świeżej 
roślinności, która naprawiła szkody wyrządzone toporem. Widać jego zapał do 
uprawy roli wygasł doszczętnie. 

Mieszkał  w  ulepionej  gliną  chacie  z  okrąglaków,  krytej  dachem  z 

wypaczonych  desek.  Miała  ona  jedne  drzwi,  a  naprzeciw  nich  –  okno.  Od 
niepamiętnych  czasów  było  ono  zabite  na  głucho  deskami.  Nikt  nie  wiedział, 
dlaczego.  Właściciel  pewno  nie  miał  wstrętu  do  światła  i  świeżego  powietrza; 
myśliwi, którzy tamtędy przechodzili, widywali go zazwyczaj, jak przesiadywał, 
wygrzewając się na progu, jeśli tylko niebo użyczyło mu słońca. Przypuszczam, 
że  większość  osób,  które  znały  tajemnicę  tego  okna,  dawno  już  wymarła.  Ale 
przekonacie się, że ja ją znam. 

Podobno  nazywał  się  Murlock.  Dobiegał  pięćdziesiątki,  lecz  wyglądał  o 

dwadzieścia  lat  starzej.  Widocznie  nie  oszczędziły  go  ciężkie  przeżycia.  Miał 
bujną,  siwą  brodę,  siwe  włosy  na  skroniach,  zapadnięte  i  wyblakłe  oczy. 
Zmarszczki poorały mu twarz w przedziwny sposób, przecinając się nawzajem. 
Był  słusznego  wzrostu,  szczupły  i  garbił  się  pod  ciężarem.  Nie  widziałem  go 
nigdy;  znam  go  z  opisów  dziadka,  który  opowiadał  mi  o  nim  za  moich 
chłopięcych lat. Dziadek znał go osobiście, gdyż niegdyś sąsiadowali ze sobą. 

Któregoś  dnia  znaleziono  w  chacie  zwłoki  Murlocka.  W  owych  czasach 

nikt z tego nie robił sensacji, nie było policji śledczej ani gazet; uznano chyba, 
że  Murlock  zmarł  śmiercią  naturalną,  inaczej  –  powinien  bym  coś  o  tym 

background image

słyszeć.  Wiem  tylko,  że  pochowano  go  niedaleko  chaty,  w  sąsiedztwie  grobu 
żony, która wyprzedziła go o tyle lat, że wszelka pamięć o niej zdążyła zaginąć. 
Tak  zamyka  się  ostatni  rozdział  tej  prawdziwej  opowieści.  Wiele  lat  później 
wraz z równie nieustraszonym śmiałkiem zakradłem się w pobliże zrujnowanej 
chaty  i  miałem  dość  odwagi,  aby  cisnąć  w  nią  kamieniem  i  uciec  przed 
duchem; każdy rozgarnięty chłopak w okolicy wiedział, że tam straszy. Ale jest 
jeszcze wcześniejszy rozdział – opowiedziany przez dziadka. 

Murlock  był  młody  i  ufny  w  swe  siły,  kiedy  wybudował  chatę  i  zaczął 

karczować  las  pod  farmę,  utrzymując  się  tymczasem  z  łowiectwa.  Z 
rodzinnych stron przywiózł sobie młodą żonę, którą darzył szczerym uczuciem. 
Dzieliła  z  nim  z  ochotą  niebezpieczeństwa  i  trudy  puszczańskiego  życia.  Imię 
jej  nie  zachowało  się;  o  jej  urodzie  i  charakterze  tradycja  milczy.  Sceptycy 
niechaj  powątpiewają  w  jej  zalety,  aleja  nie  uczynię  tego  za  Boga! 
Świadectwem  ich  miłości  jest  każdy  dzień,  jaki  Murlock  przeżył  samotnie  po 
jej śmierci; cóż bowiem mogło tego swobodnego ducha przykuć do miejsca, je-
śli nie urok wspomnień? 

Któregoś  dnia  po  powrocie  z  dalekich  łowów  Murlock  zastał  żonę 

majaczącą  w  goryczce.  W  promieniu  wielu  mil  nie  było  ani  lekarza,  ani 
sąsiada; zresztą żona czuła się tak fatalnie, że Murlock nie mógł jej zostawić, 
aby  udać  się  po  pomoc.  Zajął  się  sam  pielęgnowaniem  chorej,  ale  na  trzeci 
dzień  żona  straciła  przytomność  i  pozostała  w  tym  stanie,  bez  żadnych 
przebłysków świadomości. 

Znając  jego  charakter,  możemy  pokusić  się  o  wzbogacenie  obrazu 

naszkicowanego  przez  dziadka.  Murlock  przekonany,  że  żona  nie  żyje,  miał 
jeszcze tyle rozsądku, iż nie zapomniał o obowiązkach wobec zmarłych, zanim 
się  ich  pochowa.  Zwłoki  trzeba  przysposobić  przed  pogrzebem,  tak  jak  każe 
zwyczaj.  Spełniając  tę  powinność,  mylił  się  często,  niektóre  rzeczy  robił 
nieprawidłowo i wciąż poprawiał to, co udało mu się zrobić właśnie jak należy. 
Chwilami  ogarniało  go  zdumienie,  że  nie  potrafi  wykonać  najprostszych 
czynności,  czuł  się  jak  pijany,  który  nie  pojmuje,  dlaczego  nagle  przestały 
działać kardynalne prawa fizyczne. Dziwił się również, że nie płacze – dziwił się 
i  wstydził;  zwykła  przyzwoitość  nakazuje  płakać  po  zmarłych.  „Jutro  będę 
musiał  zrobić  trumnę  i  wykopać  grób  –  powiedział  na  głos.  –  Gdy  ją 
pochowam,  wtenczas  dopiero  ją  stracę.  Na  razie...  nie  żyje  wprawdzie,  ale  to 
nic...  To  musi  być  w  porządku,  tak  czy  inaczej.  Nie  może  być  tak  źle,  jak 
człowiekowi się wydaje”. 

W  zapadającym  zmierzchu  pochylony  nad  zmarłą  poprawiał  jej 

uczesanie, troskliwie wykańczał ubogą toaletę z bezduszną dokładnością. Żyło 
w nim podświadome przekonanie, że nie jest tak źle – że ją odzyska i wszystko 
się  wyjaśni.  W  życiu  swoim  nie  zaznał  rozpaczy.  Serce  i  wyobraźnia  nie 

background image

potrafiły  jeszcze  ogarnąć  tego,  co  się  stało.  Nie  wiedział,  jak  głęboką  nosi  w 
sobie  ranę,  o  tym  miał  się  przekonać  później  i  na  zawsze.  Rozpacz  czasem 
godzi  jak  strzała  i  budzi  w  ofierze  całą  wrażliwość,  czasem  zaś  oszołamia  jak 
cios  pałką.  Tak  właśnie  było  z  Murlockiem.  Ledwie  wykonał  ostatnie 
czynności,  opadł  na  krzesło.  Zwłoki  leżały  na  stole,  w  gęstniejącym  zmroku 
widział blady profil zmarłej. Okrutnie znużony położył ręce na stole i oparł na 
nich  głowę.  W  tejże  chwili  nadleciał  przez  otwarte  okno  przewlekły,  żałosny 
głos  jak  płacz  dziecka  zagubionego  w  mrocznym  lesie.  Ale  osadnik  nie 
zareagował. Po chwili raz jeszcze dobiegł go ów lament. Może to drapieżnik, a 
może tylko sen? Murlock bowiem zasnął. 

W  kilka  godzin  później  coś  go  obudziło.  Podniósł  głowę  i  wytężył  słuch. 

Przypomniał  sobie,  że  żona  leży  martwa  na  stole!  Czuł,  że  coś  się  czai  w 
ciemnościach. Wstrzymał oddech, krew zamarła mu w żyłach. 

Raptem stół drgnął lekko i rozległy się ciche kroki, jakby ktoś boso stąpał 

po podłodze. 

Murlock  skamieniał  z  przerażenia.  Przeżył  w  ciemnościach  agonię 

strachu  ciągnącą  się  wieki.  Odebrała  mu  mowę  i  siły.  Nie  mógi  wymówić 
imienia  zmarłej,  nie  mógł  wyciągnąć  ręki,  aby  przekonać  się,  czy  zwłoki  leżą 
na  stole.  Raptem  jakiś  ciężar  zwalił  się  na  stół  z  takim  impetem,  że  Murlock 
omal  nie  przewrócił  się  na  plecy.  Coś  tak  gwałtownie  runęło  na  podłogę,  aż 
dom  się  zatrząsł.  Nastąpiło  szamotanie  i  zgiełk  nie  do  opisania.  Murlock 
zerwał się na nogi. Wyciągnął ręce... Stół był pusty! 

W pewnej chwili strach przeradza się w szaleństwo, a szaleństwo zmusza 

do  działania.  Murlock  jak  wariat  rzucił  się  do  ściany,  na-macał  strzelbę, 
porwał ją i wypalił w ciemność. W błysku, który rozjaśnił całą chatę, Murlock 
ujrzał ogromną panterą – topiąc kły w gardle zmarłej, wlokła jej ciało ku oknu! 
Potem zapadła absolutna ciemność i cisza. Gdy odzyskał przytomność, słońce 
było wysoko, a las rozbrzmiewał śpiewem ptaków. 

Zwłoki  leżały  pod  oknem,  gdzie  zawlokła  je  pantera,  zanim  uciekła 

przerażona  błyskiem  i  hukiem  strzelby.  Zobaczył  potarganą  suknię, 
zmierzwione  włosy,  kałużę  niezakrzepłej  jeszcze  krwi,  która  wyciekła  ze 
straszliwie rozpłatanego gardła. Wstążka, którą zawiązał wczoraj przeguby rąk 
zmarłej,  była  rozerwana,  pięści  kurczowo  zaciśnięte.  W  zębach  tkwił  kawałek 
zwierzęcego ucha. 

background image

 

Śmierć Halpina Fraysera 

„Albowiem  śmierć  dokonywa  większych  zmian,  niźli  już 

wykazano. Wprawdzie reguła uczy, iż odeszłe dusze wracają o 

stosownej porze, a bywa, iż jawią się śmiertelnikom w dawnym 

swym  kształcie  cielesnym,  atoli  zdarzyło  się,  że  prawdziwe 

ciało bez duszy chodziło pomiędzy ludźmi. Ci zaś, którym dane 

było  to  przeżyć,  zaświadczają,  że  owa  z  grobu  powstała 

martwica ni uczuć przyrodzonych, ni pamięci żadnej o żywocie 

swoim dawnym nie posiada, nienawiścią jeno żywię. Wiadomo 

takoż,  iż  poniektóre  dusze  z  dobrotliwości  znane  za  żywota  w 

diabły wcielone śmierć przeistacza”. Hali 

Ş 

Którejś mrocznej nocy w pełni lata pewien człowiek obudził się w lesie z 

kamiennego  snu.  Uniósł  głowę,  zapatrzył  się  w  ciemność  i  rzekł:  „Katarzyna 
Larue”. Po czym zamilkł; nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział. 

Był  to  Halpin  Frayser.  Mieszkał  w  Santa  Helena,  a  gdzie  teraz  mieszka, 

dokładnie nie wiadomo, gdyż rozstał się ze światem. Ten, kto sypia po lasach, 
nie mając nic pod głową prócz suchych liści i wilgotnej ziemi ani nic nad sobą 
prócz  gałęzi,  z  których  opadły  liście,  i  nieba,  z  którego  spadła  ziemia  –  nie 
może liczyć na długowieczność, a Frayser przeżył już trzydzieści dwa lata. Nie 
brak  istot  na  tym  świecie,  najmilszych  zresztą,  które  uważają  taki  wiek  za 
bardzo podeszły. To dzieci. Kto z macierzystego portu obserwuje żeglugę życia, 
temu się wydaje, że barka, która pokonała znaczniejszą przestrzeń, dobija już 
do  przeciwnego  brzegu.  Jednakże  nie  jest  pewne,  czy  Halpin  Frayser  sam  się 
naraził na śmierć. 

Cały  dzień  spędził  w  górach,  na  zachód  od  doliny  Napa,  polując  na 

gołębie  i  drobniejszą  zwierzynę,  jaka  się  trafiła  w  tym  sezonie.  Pod  wieczór 
nadeszły niskie chmury i stracił orientację. Chociaż powinien był iść ciągle w 
dół  –  najpewniejszy  to  ratunek,  kiedy  ktoś  zabłądzi  –  brak  ścieżek  tak  mu 
przeszkadzał,  że  w  głębi  lasu  zaskoczyła  go  noc.  Nie  mogąc  przedrzeć  się  w 
ciemnościach  przez  gęsto  zbite  krzaki  manzanity,  otępiały  i  wyczerpany, 
położył  się  przy  korzeniu  wielkiego  mandrono  i  zapadł  w  kamienny  sen. 
Dopiero wiele godzin później, w samym sercu nocy, jeden z tajemnych bożych 
posłańców,  który  wymknął  się  przed  niezliczone  zastępy  swoich  towarzyszy  – 

background image

zwiastunów świtu – szepnął śpiącemu do ucha, że już czas. Na co ten usiadł i 
wymówił nazwisko... nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo czyje. 

Halpin  Frayser  nie  miał  zadatków  na  filozofa  ani  na  badacza.  Owa 

okoliczność  –  że  budząc  się  w  nocy  w  głębi  lasu  wypowiedział  na  głos  jakieś 
nazwisko, którego nigdy nie znał ani nie pamiętał – wcale nie podnieciła w nim 
ciekawości  i  chęci  wyświetlenia  fenomenu.  Pomyślał  sobie,  że  to  dziwne,  i 
wzdrygnąwszy  się,  jak  gdyby  przez  wzgląd  na  rzekomo  chłodne  o  tej  porze 
noce, ułożył się z powrotem do snu. Ale nie spał już jak kamień. 

Zdawało  mu  się,  że  idzie  polną  drogą,  która  bielała  w  gęstniejącym 

mroku  letniej  nocy.  Nie  wiedział,  skąd  i  dokąd  wiodła,  ani  po  co  nią  szedł, 
choć  wszystko  wydawało  się  proste  i  naturalne,  jak  to  we  śnie  bywa  –  w  tej 
krainie  przestają  niepokoić  niespodzianki,  a  rozsądek  odpoczywa  sobie. 
Wkrótce stanął na rozdrożu; odgałęziała się w tym miejscu mniej uczęszczana 
droga,  którą  dawno  chyba  nikt  nie  szedł,  ponieważ  –  pomyślał  sobie  – 
prowadziła  do  czegoś  złego.  Mimo  to  skręcił  w  nią  bez  wahania,  przynaglany 
jakąś bezwzględną koniecznością. 

Wyczuł,  że  szlak,  którym  idzie,  roi  się  od  niewidzialnych  istot.  Spośród 

drzew po obu stronach drogi dolatywały go urywane szepty w jakimś dziwnym 
języku,  z  którego  jednak  coś  niecoś  pojmował.  Wydawało  mu  się,  że  to 
porozumiewają się spiskowcy, którzy dybią na jego ciało i duszę. 

Noc już dawno zapadła, a jednak nieprzebyty bór rozjaśniało jakieś białe 

światło, pozbawione źródła, nierzucające żadnych cieni. Płytka kałuża w starej 
koleinie jakby świeżo po deszczu błysnęła szkarłatnym refleksem. Schylił się i 
zanurzył  w  niej  dłoń.  Uczuł,  że  palce  mu  się  kleją.  Była  to  kałuża  krwi. 
Dopiero  teraz  spostrzegł,  że  krew  plami  wszystko  dokoła  –  szerokie  liście 
łopianów przy drodze, zakurzony trakt spryskany jakby czerwonym deszczem, 
pnie drzew w wielkich szkarłatnych łatach, a z listowia krew kapie jak rosa. 

Zauważył  to  wszystko  ze  zgrozą,  chociaż  czuł,  że  tego  spodziewał  się 

właśnie.  Zdawało  mu się,  że  jest  to pokuta  za  zbrodnię,  wprawdzie nie  umiał 
jej  sobie  jasno  przypomnieć,  ale  miał  poczucie  własnej  winy.  Wśród  zmór, 
które go zewsząd prześladowały, świadomość ta stanowiła dodatkową udrękę. 
Na  próżno  rozpamiętywał  swoje  życie,  aby  odtworzyć  chwilę,  w  której 
zgrzeszył.  Pamięć  pęczniała  mu  od  obrazów  i  zdarzeń,  które  napływały 
tłumnie,  wypierając  się  nawzajem  albo  mieszając  ze  sobą  w  zgiełku  i  mroku, 
ale  żaden  błysk  nie  zdradzał  mu  tego,  czego  szukał.  Ogarnął  go  strach,  czuł 
się tak, jakby zamordował kogoś po ciemku, sam nie wiedząc dlaczego i po co. 
Znalazł  się  w  straszliwej  sytuacji  –  tajemnicze  światło  jaśniało  cicho  i 
złowieszczo;  szkaradne  łopiany  i  drzewa,  które  zgodnie  przybrały  ponury  i 
wrogi wygląd, jawnie sprzysięgły się przeciwko niemu; ścigały go zewsząd tak 
wyraźne  i  przeraźliwe  szepty  i  westchnienia  nieziemskich  istot  –  że  nie  mógł 

background image

już dłużej tego znieść. Zrobił straszliwy wysiłek, aby uwolnić się od złośliwego 
uroku,  i  krzyknął  pełną  piersią.  Głos  jego  rozprysnął  się  chmarą  obcych 
dźwięków,  pomknął  rozbełkotany  w  dalekie  ostępy  lasu  i  skonał  w  ciszy.  Nic 
się nie zmieniło. Ale Halpin nabrał otuchy, udało mu się przecież stawić opór. 
Powiedział sobie: 

„Nie  dam  się  pokonać  cichcem.  Może  nie  tylko  złe  moce  wędrują  tą 

przeklętą  drogą.  Zostawię  im  po  sobie  świadectwo  i  odezwę  do  nich 
skierowaną.  Opowiem  o  swoich  krzywdach,  prześladowaniach,  jakie  znoszę  – 
ja, bezbronny śmiertelnik, pokutnik, niewadzący nikomu poeta!”. Halpin Fray 
ser był takim samym poetą, jak i pokutnikiem... we śnie. 

Wyjął z kieszeni notesik oprawiony w czerwoną skórkę, stwierdził jednak, 

że  nie  ma  ołówka.  Odłamał  z  krzaka  gałązkę,  umaczał  ją  w  kałuży  krwi  i 
zaczął  spiesznie  pisać.  Zaledwie  przeciągnął  gałązką  po  kartce,  gdy  gdzieś  w 
niezmierzonej  przestrzeni  odezwał  się  gruby  i  dziki  śmiech.  Zbliżał  się 
bezduszny  i  zjadliwy,  potężniejąc  z  każdą  chwilą.  Aż  zmieniając  się  w 
nieziemski  wrzask,  zabrzmiał  mu  nad  samym  uchem.  A  potem  ucichł, 
zanikając  powoli,  jak  gdyby  przeklęta  istota,  która  go  wydała,  odeszła  na 
krawędź świata – tam, skąd przyszła. Ale Halpin nie wierzył temu, myślał, że 
czyha  ona  gdzieś  w  pobliżu,  i  siedział  skamieniały.  Dziwne  uczucie  zaczęło 
powoli ogarniać jego umysł i ciało, chyba zupełnie bez pośrednictwa zmysłów. 
Narzucała mu się czysta świadomość czyjejś przytłaczającej obecności, jakiejś 
nadprzyrodzonej  zlej  mocy,  potężniejszej  od  niewidzialnych  zmór,  które  go 
osaczały. Wiedział, że to ona śmiała się tak szkaradnie. Czuł, że skrada się ku 
niemu  –  z  której  strony,  tego  bał  się  domyślać.  Owładnęła  nim  absolutna 
zgroza  i  jedna  tylko  myśl  –  dokończyć  odezwę  do  wszelkich  dobrych  potęg, 
które nawiedzając ten piekielny las, mogą go jeszcze uratować Jeśli nie zazna 
wcześniej  łaski  unicestwienia.  Pisał  w  okropnym  pośpiechu,  nie  maczając 
gałęzi,  z  której  nieustannie  spływała  krew.  Ale  w  środku  zdania  kalendarzyk 
wysunął mu się z rąk. Skamieniały patrzył w wyrazistą twarz, puste i martwe 
oczy matki, stała milcząca w śmiertelnej białej szacie. 

 

Za  czasów  swojej  młodości  Halpin  mieszkał  z  rodzicami  w  Nashville,  w 

stanie  Tennessee.  Zamożny  ród  Fray  serów  wywodził  się  z  wyższych  sfer, 
których niedobitki ostały się po wojnie domowej. Dzieci ich posiadały wszelkie 
przywileje i umiały korzystać z tego należycie, dając dowody światłego umysłu 
i  dobrych  manier.  Halpin,  najmłodszy  i  nie  za  bardzo  krzepki,  był  chyba 
trochę „zepsuty”. Tracił na tym podwójnie, gdyż matka go rozpieszczała, a oj-
ciec ignorował. Papa, tak jak każdy wpływowy człowiek na Południu, zajmował 
się  polityką.  Ojczyzna,  a  właściwie  miasto  i  stan,  wymagały  od  niego  tylu 

background image

poświęceń,  że  swoich  bliskich  słuchał  tylko  jednym  uchem,  przytępionym 
zresztą od politycznych wrzasków, cudzych, no i własnych. 

Młody  Halpin  miał  usposobienie  marzycielskie,  ospałe  i  raczej 

romantyczne. Bardziej pociągała go literatura niż kariera prawnicza, do której 
go  przeznaczono.  Wśród  krewnych,  wyznających  nowoczesną  wiarę  w 
dziedziczność, panowała cicha zgoda, że w Halpinie odżył pradziadek ze strony 
matki,  Miron  Bayne,  i  powrócił  na  światło  księżyca  –  to  bowiem  ciało 
niebieskie  wywarło  za  żywota  taki  wpływ  na  pradziadku,  że  został  niemałej 
rangi  poetą,  jak  na  kolonialne  czasy.  Jakkolwiek  do  rzadkości  należał  taki 
Frayser,  który  by  nie  przechowywał  z  dumą  wykwintnego  egzemplarza  pa-
triarchalnych  „dzieł  poetyckich”  (wydanych  nakładem  rodziny  i  dawno  już 
wycofanych  z  niegościnnego  rynku),  to  jednak  panowała  jakaś  nielogiczna 
niechęć  do  tego,  aby  uczcić  wielkiego  zmarłego  w  osobie  jego  duchowego 
spadkobiercy. Od Halpina na ogół wszyscy stronili jak od czarnej owcy, która 
w  każdej  chwili  może  skompromitować  stado  pobekiwaniem  do  rymu. 
Frayserowie  z  Tennessee  byli  to  ludzie  praktyczni  –  żywili  tęgą  odrazę  do 
takich cech charakteru, które wykluczają zdrowe powołanie polityczne. 

Należy  jednak  oddać  młodemu  Halpinowi  sprawiedliwość.  Wprawdzie 

odrodziły  się  w  nim  umysłowe  i  moralne  cechy  sławnego  kolonialnego  barda, 
przypisywane  przez  historią  i  tradycję  rodzinną,  ale  odziedziczona  po  nim 
iskra  boża  pozostawała  w  sferze  czystych  domysłów.  Nie  tylko  że  nigdy  nie 
widziano,  aby  Halpin  zalecał  się  do  muzy,  ale  wręcz  nie  był  w  stanie  sklecić 
prawidłowo jednego wiersza. A jednak któż mógł wiedzieć, czy nie obudzi się w 
nim drzemiący geniusz i nie zatarga struną. 

Tymczasem  w  każdym  razie  młody  człowiek  miał  niejaką  skłonność  do 

rozpusty.  Z  matką  łączyła  go  najdoskonalsza  sympatia.  W  skrytości  ducha 
była ona zagorzałą wielbicielką wielkiego Mirona Bayne’a. Z właściwym swojej 
płci  taktem  –  tak  powszechnie  i  sprawiedliwie  podziwianym  wbrew 
zatwardziałym  oszczercom,  którzy  utrzymują,  że  w  zasadzie  nie  różni  się  on 
niczym od chytrości – zawsze dbała o to, aby nie wyjawić swojej słabości temu, 
kto jej nie podziela. W tym wypadku łączyło ich na dodatek poczucie wspólnej 
winy.  Jeśli  w  młodości  matka  go  „zepsuła”,  to  z  pewnością  on  sam  jej  w  tym 
pomógł.  Gdy  osiągnął  wiek  jako  tako  męski  –  na  Południu  nie  można  zostać 
mężczyzną,  jeśli  się  nie  dba  o  wyniki  wyborów  –  przywiązanie  do  pięknej 
matki,  którą  od  wczesnego  dzieciństwa  nazywał  Kasią,  stawało  się  z  roku  na 
rok coraz czulsze i silniejsze. W obu tych romantycznych naturach ujawniało 
się  w  dyskretny  sposób  tak  często  zapoznawane  zjawisko  –  dominujący  we 
wszelkich związkach ludzkich element seksualny, który wzmacnia, sublimuje i 
upiększa nawet więzy pokrewieństwa. Nie rozstawali się ze sobą, a nieznajomi 
obserwując ich zachowanie, brali ich nieraz za kochanków. 

background image

Któregoś  dnia  wszedł  do  buduaru  matki,  pocałował  ją  w  czoło,  pobawił 

się chwilę jej niesfornym lokiem, wreszcie siląc się na spokój, powiedział: 

– Martwiłabyś się bardzo, Kasiu, gdyby mnie zawezwano na parą tygodni 

do Kalifornii? 

Zanim Kasia otworzyła usta, już odpowiedziały na to pytanie jej zdradliwe 

policzki.  Jakżeby  się  miała  nie  martwić!  Na  dodatek  świadczyły  o  tym  łzy  w 
migdałowych oczach. 

–  Ach,  mój  chłopcze  –  spojrzała  na  niego  z  czułością  –  powinnam  była 

spodziewać się tego. Płakałam przecież prawie całą noc. We śnie przyszedł do 
mnie  dziadek  Miron,  taki  młody  jak  ty  i  przystojny,  stanął  pod  ścianą  i 
wskazał na twój portret. Spojrzałam i nie mogłam rozpoznać twoich rysów, bo 
miałeś na twarzy namalowany całun. Twój ojciec wyśmiał mnie, ale my oboje, 
mój kochany, wiemy, że takie rzeczy coś znaczą. A na szyi, widać ją było spod 
całunu,  ujrzałam  sine  ślady  palców...  Wybacz  mi,  ale  nie  mamy  zwyczaju 
niczego  ukrywać  przed  sobą.  Może  inaczej  mi  to  wytłumaczysz.  Może  to  nie 
oznacza, że wyjedziesz do Kalifornii. A nie wziąłbyś mnie ze sobą? 

Należy wyznać, że ta pomysłowa interpretacja snu w świetle faktów, które 

właśnie  wyszły  na  jaw,  nie  przemówiła  synowi  do  przekonania.  Przez  chwilę 
przynajmniej  był  przeświadczony,  że  sen  zapowiada  znacznie  prostszą  i 
szybszą, jeśli nie mniej tragiczną, katastrofę niż wyjazd na wybrzeże Pacyfiku. 
Odniósł wrażenie, że uduszą go za karę na miejscu. 

–  Przecież  są  w  Kalifornii  uzdrowiska  –  podjęła  Kasia,  zanim  zdążył 

wyjaśnić jej, co sen naprawdę oznacza – gdzie leczy się reumatyzm i newralgię, 
prawda?  Spójrz,  jakie  mam  zesztywniałe  palce.  Jestem  prawie  pewna,  że 
dokuczają mi po nocach. 

Podsunęła mu ręce do obejrzenia. Jaką to diagnozę młody człowiek wolał 

pokryć  uśmiechem,  kronikarz  tej  historii  nie  jest  w  stanie  stwierdzić,  ale  ze 
swojej  strony  czuje  się  w  obowiązku  powiedzieć,  że  tak  giętkich  i 
zdrowiusieńkich  palców  żaden  lekarz  nie  oglądał  nawet  u  najśliczniejszej 
pacjentki, pragnącej, aby jej przepisać zmianę powietrza. 

W  rezultacie  –  z  dwojga  tych  oryginalnych  osób  mających  równie 

oryginalne  poczucie  obowiązku,  jedna  wyjechała  do  Kalifornii,  ponoć  w 
interesach klienta, druga zaś pozostała w domu zgodnie z wolą nieczułego na 
nic męża. 

W San Francisco szedł sobie Halpin pewnej ciemnej nocy bulwarami nad 

morzem,  gdy  ku  swojemu  zdumieniu  i  rozpaczy  najniespodziewaniej  został 
marynarzem.  Porwano  go  siłą  na  bardzo  piękny  żaglowiec  i  wyprawiono  w 

background image

dalekie kraje. Niedole jego nie skończyły się wraz z rejsem, gdyż statek rozbił 
się  o  wysepkę  na  południowym  Pacyfiku  i  dopiero  w  sześć  lat  później 
pozostałych  przy  życiu  rozbitków  zabrał  na  pokład  pewien  przedsiębiorczy 
szkuner i przywiózł z powrotem do San Francisco. 

Choć  nie  miał  ni  złamanego  szeląga,  Halpin  Frayser  zachował  dumę nie 

mniejszą niż za dawnych, dawnych lat, od których upłynęły jakby całe wieki. 
Nie  przyjął  wsparcia  od  obcych.  Zamieszkał  u  kolegi,  towarzysza  przygód, 
niedaleko  miasteczka  Santa  Helena,  gdzie  oczekiwał  na  wieści  i  zapomogę  z 
domu. I wybrał się właśnie na polowanie do lasu, w którym zaskoczył go sen. 

 

Upiór,  który  zjawił  mu  się  we  śnie,  zarazem  podobny  i  niepodobny  do 

matki, był tak przeraźliwy, że nie wzbudził w nim krztyny miłości ni tęsknoty, 
nie  wywołał  żadnych  wspomnień  ani  żadnego  współczucia;  wszystkie 
subtelniejsze doznania połknął strach. Halpin chciał rzucić się do ucieczki, ale 
nogi  miał  jak  z  ołowiu.  Ręce  zwisały  mu  bezwładnie  po  bokach.  Nie  śmiał 
oderwać oczu od wyblakłych źrenic zjawy. Wiedział, że nie jest ona duszą bez 
ciała,  tylko  najstraszliwszą  ze  wszelkich  istot,  jakie  prześladowały  go  w 
upiornym  lesie  –  ciałem  bez  duszy!  W  jej  pustym  spojrzeniu  nie  było  ani 
miłości,  ani  litości,  ani  zrozumienia  –  jakże  miała  do  niej  trafić  prośba  o 
zmiłowanie.  „Prośbą  nikogo  nie  okłamiesz”  –  pomyślał,  przeinaczając 
absurdalnie znane powiedzonko: „kłamstwem nikogo nie uprosisz”. 

Zamilkły  wszystkie  szepty  i  westchnienia,  diabelski  las  zniknął  z  jego 

świadomości,  zostawiając  po  sobie  to  monstrualne  widmo.  Zdawało  się,  że 
mijają wieki i świat zdążył już osiwieć w grzechu, a upiór wciąż stał przed nim 
o  krok,  obserwując  go  z  tępą,  zwierzęcą  złością.  Aż  wściekle  rzucił  się  na 
niego. Napaść wyzwoliła w Halpinie całą energię fizyczną. Wolę i umysł nadal 
pętał  urok,  lecz  jego  potężne  i  zwinne  ciało,  obdarzone  samoistnym  życiem, 
stawiało  uparty  i  skuteczny  opór.  Przez  chwilę  zdawało  mu  się,  że  sam  nie 
bierze udziału w tej niezwykłej walce, tylko obserwuje ją z boku, gdy dyszący 
automat  zmaga  się  ze  ślepą  siłą.  Ale  raptem  odzyskał  siebie,  jakby  nagle 
wskoczył  we  własne  ciało,  i  zaczął  walczyć  równie  czujnie  i  zajadle,  jak  jego 
szkaradna antagonistka. 

Ale  cóż  za  śmiertelnik  podoła  upiorom,  które  sam  wyśnił?  Wyobraźnia 

kreując wroga, uległa samounicestwieniu, rezultat walki został przesądzony z 
góry.  Wszystek  opór  szedł  na  marne.  Chociaż  Halpin  zmagał  się  zajadle  z 
całych sił, uczuł, jak zimne palce zaciskają mu się na gardle. Przyciśnięty do 
ziemi, ujrzał tuż nad sobą martwą i kościstą twarz. A potem otoczył go mrok. 
Zadudniły  gdzieś  bębny,  narastał  gwar,  aż  jakiś  daleki  krzyk  strzelił  w  niebo 
rozsiewając ciszą – i Halpin Frayser śnił, że nie żyje. 

background image

 

Po  ciepłej,  pogodnej  nocy  nastał  ranek  wilgotny  od  mgły.  Pod  wieczór 

poprzedniego dnia maleńki obłoczek, piórko zupełne, cień chmurki uczepił się. 
nagich  skał  pod  samym  szczytem  Góry  Sw.  Heleny.  Taki  zwiewny,  taki 
przezroczysty,  jakby  uprządła  go  fantazja.  Aż  chciało  się  zawołać:  „Spójrz 
prędko! Za chwilę go nie będzie”. 

Za chwilę urósł w oczach i zgęstniał. Trzymając się szczytu, pełznął coraz 

dalej  i  dalej  nad  doliną,  pęczniał  i  rozrastał  się,  przygarniając  mgiełki,  które 
zawisły  na  tej  samej  wysokości,  jak  gdyby  po  to  właśnie,  aby  mógł  je 
wchłonąć.  Rósł  tak  i  rósł,  aż  przesłonił  szczyt  i  rozpostarł  się  nad  doliną 
mętnym  i  szarym  baldachimem.  W  Calistodze,  która  leży  u  samego  podnóża 
góry, panowała bezgwiezdna noc i wstał bezsłoneczny ranek. Mgła, opadając w 
dolinę,  szła  na  południe,  połykając  rancho  za  ranchem  przez  dziesięć  mil,  aż 
ogarnęła  miasteczko  Santa  Helena.  Osiadł  kurz  na  drogach,  drzewa  ociekały 
wilgocią, ptaki przycupnęły cicho w zaroślach; blady i upiorny poranek zgasił 
wszystkie kolory. 

O brzasku dwaj ludzie wyszli z miasteczka Santa Helena i ruszyli w górę 

doliny  drogą  do  Calistogi.  Nieśli  na  ramionach  strzelby,  ale  nikt  nie  wziąłby 
ich za łowców ptactwa czy zwierza. Byli to Holker i Jaralson, zastępca szeryfa 
z Napa i detektyw z San Francisco. Polowali na ludzi. 

– Daleko jeszcze? – zagadnął Holker. 

Szli, zostawiając białe ślady na nawilgłej drodze. 

–  Do  Białego  Kościoła?  Zostało  najwyżej  pół  mili  –  odparł  detektyw.  –  À 

propos,  to  ani  biały,  ani  kościół.  Zwykły,  opuszczony  budynek  szkolny, 
zszarzał ze starości i zaniedbania. Niegdyś, kiedy był jeszcze biały, odprawiano 
w nim nabożeństwa. Obok jest cmentarz, wprost wymarzony dla poetów. Czy 
domyśla się pan, dlaczego pana wezwałem? 

– Och, nigdy nie dokuczam panu pytaniami. Bo wiem, że język się panu 

rozwiąże,  kiedy  trzeba.  Ale  jeśli  wolno  mi  się  domyślać,  mam  panu  pomóc 
aresztować któregoś z nieboszczyków. 

–  Pamięta  pan  Branscoma?  –  powiedział  Jaralson,  ignorując  kiepski 

dowcip towarzysza. 

–  Faceta,  co  poderżnął  żonie  gardło?  Ba,  straciłem  przez  niego  cały 

tydzień  i  naganiałem  się  tylko  jak  dziki  osioł.  Wyznaczono  za  niego  pięćset 
dolarów nagrody, ale od tamtej pory nikt go nie widział na oczy. Pan chyba nie 
chce powiedzieć... 

background image

– Właśnie, że chcę. Cały czas kręcił się warn pod samym nosem. Co noc 

przychodzi na cmentarz koło Białego Kościoła. 

– A to bestia! Tam właśnie pochowali jego żonę. 

–  Mogliście  chyba  mieć  tyle  oleju  we  łbie,  żeby  się  domyślić,  że  kiedyś 

wróci na jej grób. 

–  Szukaliśmy  wszędzie,  tylko  nie  tam.  Nikomu  by  to  nie  przyszło  do 

głowy. 

– Właśnie dlatego, że szukaliście wszędzie i na darmo, zaczaiłem się tam 

na niego. 

– I nakrył go pan? 

–  To  on  mnie  nakrył,  cholera.  Drań  wziął  mnie  na  muszkę,  kazał  mi 

podnieść  rączki  do  góry  i  pospacerować  do  wszystkich  diabłów.  Tylko  łasce 
boskiej  zawdzięczam,  że  nie  zrobił  ze  mnie  rzeszota.  O,  to  twarda  sztuka. 
Myślę sobie, że połowa tej nagrody mi wystarczy, jeśli pan reflektuje na drugą. 

Szeryf zaśmiał się dobrodusznie i wyjaśnił, że nigdy jeszcze szczęście tak 

nie sprzyjało jego wierzycielom. 

–  Chcę  zapoznać  pana  z  terenem  i  ustalić  wspólnie  plan  działania  – 

wyjaśnił detektyw. 

–  Facet  musi  być  pomylony  –  powiedział  szeryf.  –  Żeby  dostać  nagrodę, 

trzeba go złapać i dostarczyć przed sąd. A nikt nie będzie sądził wariata. 

Szeryf  tak  się  przejął  własnym  odkryciem,  że  sprawiedliwości  może  nie 

stać  się  zadość,  aż  zdębiał  na  środku  drogi.  Po  chwili  ruszył  naprzód  z  dużo 
mniejszym zapałem. 

–  Cóż,  wygląda  na  wariata  –  zgodził  się  Jaralson.  –  Muszę  przyznać,  że 

takiej nieogolonej, nieostrzyżonej, niechlujnej i nie wiadomo jakiej cholery nie 
widziałem  nigdy  poza  dostojnym  i  sędziwym  klanem  trampów.  Ale  zawziąłem 
się na niego i ani myślę dać za wygraną. Ostatecznie będziemy mieli czym się 
chlubić. Nikt nie wie, że on się ukrywa po tej stronie Gór Księżycowych. 

–  Dobra  –  powiedział  Holker.  –  Idźmy,  zobaczyć  teren  –  i  dodał  słowami 

ulubionego  niegdyś  nagrobnego  napisu  –  „gdzie  i  ty  musisz  spocząć 
niebawem”.  To  znaczy,  jeśli  staruszek  Branscom  będzie  miał  dosyć  pana  i 
pańskiego  wścibstwa.  À  propos,  obiło  mi  się  o  uszy,  że  Branscom  to  nie  jest 
jego prawdziwe nazwisko. 

– A jakie? 

–  Nie  mogę  sobie  przypomnieć.  Przestałem  interesować  się  draniem  i 

wywietrzało mi z pamięci... Pardue czy coś takiego. Kobieta, której tak brzydko 

background image

poderżnął gardziołko, była wdową, kiedy się spotkali. Przyjechała do Kalifornii, 
żeby odszukać jakichś krewnych. Ale dla pana to nie nowość. 

– Naturalnie. 

–  Tylko  jakim  cudem,  nie  znając  prawdziwego  nazwiska,  odnalazł  pan 

grób?  Gość,  który  mi  mówił,  jak  ono  brzmi,  powiadał,  że  nazwisko  zostało 
wycięte na tabliczce. 

– Nie wiem, który to grób – Jaralson z wyraźną niechęcią przyznał się do 

swojej ignorancji w kluczowym punkcie planu. – Śledziłem ogólnie cały teren. 
Zidentyfikowanie tego grobu stanowi po części nasze dzisiejsze zadanie. A oto i 
Biały Kościół. 

Długi  czas  droga  biegła  wśród  pól,  ale  teraz  po  lewej  stronie  ukazał  się 

las  dębów,  mandrono  i  gigantycznych  jodeł,  których  tylko  niższe  gałęzie 
prześwitywały  upiornie  we  mgle.  Miejscami  rozpościerały  się  gęste  zarośla. 
Dopiero  kiedy  skręcili  w  las,  szeryf  dojrzał  wyłaniające  się  z  mgły  dalekie  i 
ogromne  zarysy  budynku.  Po  paru  krokach  mógł  go  dotknąć  ręką  –  okazało 
się,  że  jest  to  sczerniały  od  wilgoci  i  wcale  nieduży  obiekt,  zbudowany  jak 
zwykła  szkółka  wiejska o pudełkowatej  architekturze.  Stał  na podmurowaniu 
z  kamienia,  cały  dach  obrósł  mchem,  zamiast  okien  ziały  dziury  po  dawno 
wyjętych  futrynach.  Chylił  się  do  ruiny  –  typowo  kalifornijski  odpowiednik 
„pomnika  przeszłości”,  jak  to  określają  przewodniki  turystyczne  za  granicą. 
Detektyw nawet nie rzucił okiem na nieciekawą budowlę, tylko zapuścił się w 
ociekające wilgocią zarośla. 

–  Pokażę  panu,  w  którym  miejscu  mnie  nakrył  –  powiedział.  –  To 

cmentarz. 

Tu  i  ówdzie  wśród  krzaków  ukazywały  się  groby.  Świadczyły  o  nich 

zmurszałe  kamienie,  przegniłe  tabliczki  chylące  się  na  wszystkie  strony, 
zrujnowane płotki i bardzo rzadko kopce prześwitujące żwirem spod opadłych 
liści. Nieraz nic nie wskazywało, gdzie spoczywają szczątki jakiegoś biedaka – 
co  pozostawił  „grono  serdecznych  przyjaciół”,  którzy  z  kolei  serdecznie  o  nim 
zapomnieli – nic prócz zapadniętej ziemi. Ścieżki, jeśli w ogóle były, dawno się 
zatarły.  Z  grobów  powyrastały  potężne  drzewa,  roztrącając  krzyże  i  płotki. 
Wokół  unosiła  się  atmosfera  opuszczenia  i  rozkładu,  która  chyba  do  niczego 
tak nie pasuje jak do kwatery zapomnianych zmarłych. 

Przedzierali  się  przez  gęstwinę  młodych  drzewek.  Jaralson  śmiało  szedł 

przodem.  Nagle  przystanął,  wycelował  strzelbę,  mruknął  coś  ostrzegawczo  i 
zapatrzony  nie  ruszał  się  z  miejsca.  Szeryf  nic  nie  widział  poza  jego  plecami, 
ale  też  uniósł  strzelbą  i  stanął  w  pogotowiu.  Po  chwili  Jaralson  zaczął 
ostrożnie skradać się naprzód, tamten poszedł za nim. 

background image

Pod zwisającymi gałęziami ogromnej jodły leżał martwy człowiek. Stanęli 

nad  nim  w  milczeniu.  Zauważyli  to,  co  najpierw  rzuca  się  w  oczy  –  twarz, 
układ ciała, ubranie – co jasno i szybko zaspokaja współczującą ciekawość. 

Leżał  na  wznak,  z  szeroko  rozrzuconymi  nogami,  pięści  miał  zaciśnięte, 

jedną  ręką  odrzuconą  na  bok,  a  drugą  uniesioną  do  góry,  ale  tak  zgiętą  w 
łokciu,  jakby odpychał  kogoś  od  gardła.  Cała  jego poza  wskazywała  na  to,  że 
szaleńczo, ale bezskutecznie bronił się... przed czym? 

Nieopodal  leżała  strzelba  i  torba  myśliwska,  z  której  wyzierały  pióra 

upolowanych ptaków. Wszędzie widniały ślady zaciekłej walki. Maleńkie pędy 
dębczaków  były  przygięte,  odarte  z  gałązek  i  łyka.  Ktoś  zorał  nogami  zgniłe 
liście;  na  wysokości  jego  bioder  odcisnęły  się  w  ziemi  wyraźne  ślady  czyichś 
kolan. 

Wystarczyło  spojrzeć  na  twarz  i  szyję,  aby  przekonać  się  o  charakterze 

walki.  Podczas  gdy  piersi  i  ręce  miały  normalny  kolor,  twarz  i  szyja  nabiegły 
niemal czarną purpurą. Wspierał się plecami o mały wzgórek, głowa opadała w 
dół,  w  nieprawdopodobny  sposób  przegięta  do  tylu.  Wytrzeszczone  oczy 
patrzyły  martwo  w  głąb  czaszki.  Z  ust  pełnych  zastygłej  piany  wystawał 
czarny, spuchnięty język. Szyja była straszliwie poharatana; czyjeś silne palce 
musiały  wżerać  się  w  nią,  nie  zwalniając  uścisku  jeszcze  w  długi  czas  po 
śmierci  ofiary.  Ubranie  przesiąkło  wilgocią.  Na  wąsach  i  we  włosach  świeciła 
skroplona mgła. 

Nie  odzywając  się  do  siebie,  spostrzegli  to  wszystko  niemal  od  jednego 

rzutu oka. Wreszcie szeryf powiedział: 

– To się biedakowi dostało. 

Jaralson  czujnie  wodził  oczami  po  lesie,  trzymając  palec  na  cyn-glu 

strzelby. 

– Furiat go tak urządził – powiedział, nie odrywając wzroku od gęstwiny. 

– To robota Branscoma-Pardue. 

Szeryf zauważył, że coś wyziera spod zmierzwionych liści. Był to notes w 

czerwonej  skórce.  Szeryf  podniósł  go  i  otworzył.  Na  pierwszej  kartce  znalazł 
nazwisko:  Halpin  Frayser.  A dalej czerwonym atramentem,  jakby  nabazgrany 
w  pośpiechu  i  ledwie  czytelny,  biegł  przez  parę  karteczek  wiersz.  Zaczął  go 
głośno  czytać,  podczas  gdy  jego  towarzysz  nadal  rozglądał  się  we  mgle, 
podejrzliwy wobec każdej kropelki spadającej z przeciążonych gałęzi. Wreszcie 
szeryf zamilkł, wiersz urwał się raptownie w środku zdania. 

–  Przypomina  Bayne’a  –  powiedział  Jaralson,  który  był  humanistą 

własnego chowu. Przestał się rozglądać i stał teraz pochylony nad trupem. 

– A co to za jeden ten Bayne? – zagadnął szeryf bez zbytniej ciekawości. 

background image

– Miron Bayne,  Facet,  co  słynął u zarania  naszych dziejów ojczystych,  z 

górą  sto  lat  temu.  Pisał  zamaszyste  i  złowieszcze  poematy,  mam  jego  dzieła 
zebrane.  Tego  akurat  wiersza  tam  nie  ma,  ale  musiano  go  opuścić  przez 
nieuwagę. 

–  Zimno  –  rzekł  szeryf.  –  Chodźmy  stąd.  Musimy  sprowadzić  koronera  z 

Napa. 

Jaralson  bez  słowa  ruszył  w  drogę.  Mijając  kopczyk,  na  którym 

spoczywała głowa zmarłego, trafił nogą na coś twardego pod zwiędłymi liśćmi. 
Od  niechcenia  poszturchał  butem.  Była  to  przewrócona,  nagrobna  tabliczka. 
Widniały  na  niej  wypisane  wyblakłą  farbą  ledwie  czytelne  litery:  „Katarzyna 
Larue”. 

-Larue!  Larue!  –  wykrzyknął  szeryf  z  nagłym  ożywieniem.  –  Przecież  to 

właśnie  prawdziwe  nazwisko  Branscoma,  nie  żaden  Pardue. I  niech  to  diabli! 
Jak  mi  się  to  wszystko  na  raz  zbiega.  Ta  zamordowana  kobieta  miała  po 
pierwszym mężu nazwisko Frayser! 

– To jakaś paskudna tajemnica – powiedział detektyw. – Ja takich rzeczy 

nie lubię. 

Gdzieś z daleka, spoza mgły, odezwał się śmiech – gardłowy, wymuszony, 

bezduszny,  tyle  w  nim  było  radości,  co  w  nocnym  wyciu  hieny  na  pustyni. 
Narastał powoli, coraz bardziej głośny, wyrazisty i straszny, aż zdawało się, że 
bucha  tuż  spoza  zawężonego  przez  mgłę  kręgu  ich  widzenia.  Był  to  tak 
nieludzki,  tak  diabelski  chichot,  że  obu  tych  twardych  zabijaków 
sparaliżowała  niewymowna  trwoga.  Nie  chwycili  za  strzelby,  nawet  im  to  nie 
przyszło  na  myśl  –  gdzież  tu  strzelać  do  zmory?  Śmiech,  tak  jak  narastał 
powoli, tak też i ucichł. Zawył im niemal w samych uszach, a potem ulatywał 
coraz dalej, aż jego zanikające tony, ponure i sztuczne do ostatka, rozpłynęły 
się gdzieś w niepojętym oddaleniu. 

background image

 

Droga w świetle księżyca 

 

1 Oświadczenie Joela Hetmana, juniora 

 

Jestem  najnieszczęśliwszym  z  ludzi.  Nie  brak  mi  pieniędzy  i  poważania, 

zdrowia i wykształcenia ani innych darów losu, których mi bliźni zazdroszczą, 
a jednak myślę sobie czasem, że byłoby lepiej, gdybym nie miał ich wcale. Nie 
narzucałby  mi  się  wtenczas  tak  boleśnie  kontrast  między  moim  pozornym  a 
istotnym  życiem.  W  nędzy  i  niedostatku  mógłbym  zapomnieć  o  ponurym 
sekrecie, który gnębi mnie nieustannie i zmusza do okropnych domysłów. 

Jestem  jedynakiem,  rodzice  moi,  Joel  i  Julia  Hetmanowie,  nie  mieli 

więcej  dzieci.  Ojciec  był  zamożnym  właścicielem  ziemskim,  matka  piękną  i 
wytworną niewiastą. Ojciec kochał ją szalenie; dopiero dziś wiem, ile zazdrości 
kryło  się  w  jego  uczuciu.  Mieszkaliśmy  o  kilka  mil  od  Nashville,  w  stanie 
Tennessee.  Dom  nasz  stał  w  sadzie,  niedaleko  drogi.  Był  to  duży  budynek  o 
nieregularnych kształtach i nieokreślonej architekturze. 

W  opisywanym  czasie  miałem  dziewiętnaście  lat  i  studiowałem  na 

uniwersytecie  w  Yale.  Któregoś  dnia  otrzymałem  od  ojca  depeszę;  żądał 
kategorycznie,  abym  natychmiast  przyjechał  do  domu,  choć  nie  podawał 
żadnych  powodów.  Dopiero  daleki  krewny,  który  czekał  na  dworcu  w 
Nashville,  powiadomił  mnie  o  tym,  co  zaszło:  matka  moja  została 
zamordowana  w  barbarzyński  sposób.  Z  jakich  przyczyn  i  przez  kogo  –  nikt 
nie umiał dociec. Stało się to w okolicznościach następujących: 

Ojciec  mój  wybrał  się  do  Nashville,  zapowiadając,  że  wróci  następnego 

dnia  po  południu.  Interes,  który  miał  załatwić,  jakoś  nie  doszedł  do  skutku, 
więc ojciec wyruszył nocą w drogę powrotną i wrócił przed samym świtem. W 
zeznaniach  złożonych  przed  koronerem  wyjaśnił,  że  nie  mając  przy  sobie 
klucza  i  nie  chcąc  budzić  służby,  poszedł  bez  określonego  zamiaru  na 
podwórze  za  domem.  Wychodząc  zza  węgła,  usłyszał,  jak  ktoś  po  cichu 
zamyka  drzwi.  W  ciemnościach  zamajaczyła  postać  jakiegoś  mężczyzny  i 
znikła wśród drzew, zanim zdążył ją dogonić. Zresztą nie wysilał się specjalnie 
w  przekonaniu,  że  to  któraś  ze  służących  urządza  sobie  nocne  schadzki. 
Wszedł do domu i udał się na górę do sypialni matki. Drzwi stały otworem. W 

background image

ciemnościach  potknął  się  o  jakiś  ciężki  przedmiot  i  runął  jak  długi.  Daruję 
sobie szczegóły; to moja matka leżała uduszona na podłodze. 

Nic  nie  zginęło  z  domu,  służba  niczego  nie  słyszała,  i  z  wyjątkiem 

okropnych  palców  odciśniętych  na  gardle  zmarłej  –  Boże  mój,  obym  mógł  o 
nich zapomnieć! – żadnego śladu po zbrodniarzu nigdy nie odnaleziono. 

Zrezygnowałem  ze  studiów,  żeby  nie  opuszczać  ojca,  który  naturalnie 

zmienił  się  bardzo.  Odznaczał  się  zawsze  spokojnym  i  milczącym 
usposobieniem,  ale  teraz  popadł  w  taką  apatię,  że  dosłownie  nic  go  nie 
interesowało. A jednak byle szelest wywoływał w nim chorobliwą reakcję, rzec 
by można – trwogę. Ktoś stąpnął, gdzieś stuknęły drzwi, a ojciec wzdrygał się, 
bladł,  a  potem  popadał  w  jeszcze głębszą  melancholię. Myślę,  że był  zupełnie 
wyczerpany nerwowo. Mnie natomiast chroniła młodość, która stanowi balsam 
na każdą ranę. Nie wiedziałem, co to rozpacz, i nie umiałem docenić siły ciosu, 
który mnie spotkał. 

Którejś nocy, w kilka miesięcy po owym strasznym wypadku, wracaliśmy 

z ojcem na piechotę z miasta. Księżyc w pełni świecił wysoko na nieboskłonie, 
panował  wokół  dostojny  spokój  letniej  nocy,  tylko  cykady  grały  nieustannie  i 
nasze  kroki  rozlegały  się  na  drodze  bielejącej  upiornie  między  czarnymi 
cieniami  drzew.  Ujrzeliśmy  nasz  dom,  wszystkie  okna  były  ciemne.  Kiedy 
zbliżaliśmy się do bramy, ojciec przystanął gwałtownie i ścisnął mnie za ramię. 

– Jezus, Maria! Cóż to takiego? – wyszeptał. 

– Nic nie słyszę – odparłem. 

– Ale patrz... Patrz! – zawołał, wskazując palcem na drogę. 

– Niczego nie widzę – rzekłem. – Chodź, ojcze, wejdźmy do domu. Źle się 

czujesz. 

Puścił  mnie  i  stał  skamieniały  na  środku  księżycowej  drogi,  wy-

trzeszczając oczy, jakby był niespełna rozumu. W świetle księżyca jego blada i 
zastygła twarz robiła rozpaczliwe wrażenie. Pociągnąłem go łagodnie za rękaw, 
ale widać zapomniał o moim istnieniu. Zaczął się cofać krok po kroku, ani na 
moment  nie  odrywając  oczu  od  tego,  co  widział  albo  myślał,  że  widzi.  Nie 
zdążyłem  odwrócić  się  za  nim,  gdy  coś  mnie  przykuło  do  miejsca.  Stałem 
ogłupiały.  Całkiem  nie  pamiętam  strachu,  chyba  że  objawił  się  raptownym 
chłodem, który mnie przeniknął. Zupełnie jakby lodowaty wiatr smagnął mnie 
po twarzy i zmroził do szpiku kości; czułem jego powiew we włosach. 

W tejże chwili zaskoczyła mnie smuga światła, padająca z okna. To jedna 

ze  służących  zapaliła  lampę;  mówiła  później,  że  obudziło  ją  jakieś  złe 
przeczucie. Kiedy rozejrzałem się za ojcem, nie było po nim śladu. I od tej pory 
żadna wieść o jego losie nie dotarła do mnie. 

background image

2 Oświadczenie Gaspara Grattana 

 

Dzisiaj ponoć żyję, jutro w tym pokoju będzie leżał nieczuły kawał gliny, 

którym  jakże  długo  byłem.  Jeśli  ktoś  uchyli  rąbek  płótna,  aby  zajrzeć  mi  w 
twarz,  to  tylko  dla  zaspokojenia  niezdrowej  ciekawości.  Zapewne  znajdą  się 
inni,  którzy  zapytają:  „Kto  to  taki?”.  Dostarczam  jedynej  odpowiedzi,  jaką  w 
ogóle potrafią dać – Gaspar Grattan. Zaiste to powinno wystarczyć. Nazwisko 
to służyło moim skromnym potrzebom przez dwadzieścia lat, sam nie wiem jak 
długiego  życia.  Faktycznie  sam  się  tak  nazwałem,  ale  nie  posiadając  innego 
miana,  miałem  do  tego  prawo.  Na  tej  ziemi  człek  musi  mieć  nazwisko,  jeśli 
nawet  nie  określa  ono  tożsamości  –  inaczej  powstałby  niesamowity  bałagan. 
Niektórzy 

wprawdzie 

mają 

tylko 

numery, 

co 

również 

wydaje 

się 

niewystarczające. 

Weźmy taki wypadek. Któregoś dnia szedłem sobie ulicą wielkiego miasta 

i  natknąłem  się  na  dwóch  ludzi  w  mundurach.  Jeden  z  nich,  zwalniając 
kroku,  zajrzał  mi  ciekawie  w  twarz  i  powiedział  do  towarzysza:  „Ten  gość 
wygląda  jak  767”.  Liczba  ta  wydała  mi  się  skądś  znajoma  i  straszna. 
Odruchowo  rzuciłem  się  w  boczną  uliczkę  i  uciekałem  ile  sił,  aż  upadłem 
wyczerpany na polnej drodze za miastem. 

Nie zapomniałem nigdy tego numeru, odżywa mi zawsze w pamięci wraz 

ze  sprośnym  szwargotem,  salwami  ponurego  śmiechu,  szczękiem  żelaznych 
drzwi. Więc powiadam, że nazwisko – nawet przybrane – lepsze jest niż numer. 
Wkrótce będę miał jedno i drugie w rejestrze cmentarnym. Co za bogactwo! 

Tego, kto znajdzie te zapiski, muszę poprosić o odrobinę wyrozumiałości. 

Nie  jest  to  historia  mojego  życia,  gdyż  brak  mi  danych,  aby  ją  napisać.  To 
tylko  katalog  okaleczonych  i  niepowiązanych  ze  sobą  wspomnień.  Czasem 
przesuwają mi się przed oczyma jak korale, a czasem widzę je jako szkarłatne 
sny, szkarłatne plamy wśród mroku, ognie płonące spokojnie i krwawo wśród 
wielkiego pustkowia na sabacie czarownic. 

Stojąc u brzegu wieczności, odwracam się, by spojrzeć raz jeszcze w głąb 

lądu  na  szlak,  który  przeszedłem.  Przez  dwadzieścia  lat  widać  dość  wyraźnie 
moje  ślady  –  ślady  skrwawionych  stóp.  Prowadzą  przez  nędzą  i  ból,  kręte  i 
niepewne, jakby ktoś szedł, słaniając się pod ciężarem... 

„Zagubiony, samotny, wlokąc smutek jak kulę u nogi”. 

Jakże zachwyca ta wizja poety, jakże okrutnie zachwyca... mnie, który ją 

ucieleśniam! 

background image

Wzrok  mój  gubi  się  tam,  gdzie  via  dolorosa

*

  szlak  moich  cierpień  i 

grzechów  wyłania  się  z  mgły.  Wiem,  że  długość  jej  wynosi  tylko  dwadzieścia 
lat, a jestem przecież starym człowiekiem. 

Nikt nie pamięta swoich narodzin – dowiaduje się od innych. Ale ze mną 

miało się inaczej: życie dało mi od razu szczodrą ręką pełnię władz fizycznych i 
umysłowych.  O  poprzednim  istnieniu  wiem  tyle,  co  inni,  w  każdym  z  nas 
czasem  coś  zająknie  się  o  nim  –  może  nam  się  przypomina,  a  może  śni. 
Pamiętam  tylko,  że  obudziłem  się  jako  człowiek  dojrzały  –  i  przyjąłem  to  bez 
zdziwienia.  Spostrzegłem  po  prostu,  że  idę  przez  las  na  obolałych  nogach, 
ledwie  przyodziany,  bardzo  znużony  i  głodny.  Napotkałem  jakąś  zagrodę, 
podszedłem i poprosiłem o jedzenie, które ktoś mi podał, pytając, jak się nazy-
wam.  Nie  miałem  pojęcia.  A  jednak  wiedziałem,  że  każdy  posiada  nazwisko. 
Zmieszałem  się  okropnie  i  czmychnąłem  stamtąd.  Zbliżała  się  noc,  więc 
położyłem się w lesie i zasnąłem. 

Nazajutrz  wszedłem  do  dużego  miasta,  którego  nazwy  nie  wymienię.  Nie 

będę  też  przytaczał  dalszych  szczegółów  mego  życia,  które  właśnie  dobiega 
końca  –  wiecznej  włóczęgi  człowieka  prześladowanego  strachem  i  przytła-
czającym poczuciem zbrodni. Spróbuję, czy uda mi się zmieścić to w zwięzłym 
opowiadaniu. 

Zdaje  się,  że  byłem  niegdyś  zamożnym  plantatorem,  mieszkałem 

niedaleko wielkiego miasta. Kochałem swoją żonę, ale nie ufałem jej. Mieliśmy 
–  jak  mi  się  czasem  wydaje  –  jedno  dziecko,  syna,  który  zapowiadał  się  na 
bardzo  utalentowanego  młodzieńca.  Widzę  go  niewyraźnie,  jak  przez  mgłę,  a 
chwilami całkiem niknie mi z oczu. 

Któregoś nieszczęsnego wieczoru przyszło mi na myśl, aby przekonać się 

o  wierności  swojej  żony  w  prostacki  i  banalny  sposób,  zaczerpnięty  z 
romansideł.  Powiedziałem  żonie,  że  wrócę  dopiero  następnego  dnia  po 
południu, i pojechałem do miasta. Ale wróciłem przed świtem, żeby dostać się 
do  domu  tylnymi  drzwiami,  których  zamek  specjalnie  przerobiłem.  Drzwi 
ustępowały  za  naciśnięciem  klamki,  choć  zdawało  się,  że  są  przyzwoicie 
zamknięte.  Zaszedłem  więc  od  podwórka  i  raptem  usłyszałem,  jak  drzwi  po 
cichu  się  uchylają,  wymknął  się  nimi  jakiś  mężczyzna  i  czmychnął  w  mrok. 
Rzuciłem się za nim. Gdybym go dopadł, zamordowałbym, ale nie zdołałem go 
nawet  rozpoznać,  tak  szybko  zniknął  mi  z  oczu.  Chwilami  nie  potrafią  sobie 
wmówić, że był to człowiek. 

Oszalały  z  zazdrości  i  gniewu,  wpadłem  do  domu  i wbiegłem  na  górę  po 

schodach.  Drzwi  do  sypialni  żony  były  zamknięte,  ale  łatwo  dostałem  się  do 
środka, gdyż miały również sfałszowany zamek. Dopiero po chwili odnalazłem 

                                                 

*

 via dolorosa (łac.) – droga krzyżowa. 

background image

w  ciemnościach  jej  łóżko,  namacałem  rozrzuconą  pościel,  ale  żony  w  niej  nie 
znalazłem. 

„Uciekła na dół – pomyślałem – i schowała się przede mną w hallu”. 

Zawróciłem,  ale  w  złym,  przeciwnie...  dobrym  kierunku.  But  mój 

zawadził  o  nią,  zaczaiła  się  w  kącie.  Schwyciłem  ją  za  gardło,  zanim  zdążyła 
pisnąć.  Wyrywała  mi  się,  ale  przygniotłem  ją  kolanami  do  podłogi.  I  bez 
żadnych oskarżeń, bez słowa udusiłem ją w ciemnościach. 

Tak kończy się sen. Opowiedziałem go w czasie przeszłym, choć bardziej 

pasowałby  czas  teraźniejszy,  gdyż  stale  ta  ponura  tragedia  rozgrywa  się  na 
nowo  w  mojej  świadomości...  stale  układam  plan,  przeżywam  mękę 
dowiedzionej  zdrady,  biorę  odwet  za  krzywdę.  W  tym  momencie  wszystko 
znika, zapadam się w pustkę. A potem deszcz tłucze o brudne szybki w oknie 
albo  śnieg  okrywa  moje  skąpe  odzienie,  koła  dudnią  na  ubogich  uliczkach, 
gdzie  w  nędzy  upływa  moje  życie,  strawione  na  nikczemnej  pracy.  Nie 
przypominam sobie słońca ani ptaków. 

Może są, ale słońce zgasło, a ptaki nie śpiewają. 

A  oto drugi  sen,  druga  mara  nocna.  Stoję  na  drodze  w  świetle księżyca. 

Wyczuwam  czyjąś  obecność,  ale  nie  wiem  czyją.  Raptem  w  cieniu  dużego 
budynku  miga  biała  szata  i  oto  staje  przede  mną  kobieca  postać  –  żona.  Ma 
martwą  twarz,  sine  znaki  na  szyi.  Patrzy  mi  prosto  w  oczy,  nie  ma  w  jej 
spojrzeniu  ani  wyrzutu,  ani  nienawiści,  ani  groźby,  tylko  najstraszniejsze,  co 
być  może...  świadectwo  rozpoznania.  Przed  tą  przeraźliwą  zjawą  uciekam  w 
trwodze – trwoga mnie ogarnia, gdy to piszę. Jezus, Maria. Patrz! to... 

Wrócił  mi  już  spokój,  ale  doprawdy  nie  mam  nic  więcej  do  powiedzenia: 

incydent kończy się tam, gdzie się zaczął, ginie w mroku i niepewności. 

Tak,  odzyskałem  znowu  panowanie  nad  sobą  –  „ster  swojej  duszy”.  Ale 

nie mogę zaznać wytchnienia, to tylko nowa faza pokuty. Istota mojej kary nie 
zmienia się, zmieniają się jedynie formy, z których jedną stanowi cisza. Mimo 
wszystko, to tylko dożywotnie więzienie. „Śmierć mordercy!” -jest głupią karą: 
złoczyńca wybrał pokutę trwałą. Dzisiaj mój wyrok się kończy. 

Pokój z wami, chociaż sam nigdy go nie zaznałem. 

 

3 Oświadczenie śp. Julii Hetmanowej przekazane przez medium, madame 

Bayrolles 

 

Wcześnie  udałam  się  na  spoczynek  i  prawie  natychmiast  zasnęłam 

spokojnym snem. Obudził mnie nieokreślony lęk, który często towarzyszy nam 

background image

w  tamtym,  wcześniejszym  życiu.  Nie  miał  żadnych  podstaw,  a  jednak  nie 
mogłam go się pozbyć. Mąż mój, Joel Hetman, wyjechał z domu, służba spała 
w  drugim  skrzydle,  ale  byłam  do  tego  przyzwyczajona  i  nigdy  mnie  to  nie 
niepokoiło. 

Tymczasem 

ogarnął 

mnie 

tak 

przeraźliwy 

strach, 

że 

przezwyciężając  słabość,  usiadłam  i  zapaliłam  lampę  przy  łóżku.  Wbrew 
oczekiwaniom  nie  zaznałam  ulgi;  zdawało  mi  się,  że  światło  naraża  mnie  na 
jeszcze  większe  niebezpieczeństwo  –  przenika  przez  szparę,  zdradzając  mnie 
wobec  każdej  zmory,  jaka  tylko  czyha  za  drzwiami.  Wy,  którzy  posiadacie 
jeszcze  kształt  cielesny,  narażeni  na  okropieństwa  wyobraźni,  pomyślcie,  jak 
potwornie  trzeba  się  bać,  aby  w  mroku  szukać  schronienia  przed  złowrogimi 
stworami nocy. Wyjść naprzeciw niewidzialnego wroga to strategia rozpaczy. 

Zgasiłam  lampę,  schowałam  głowę  pod  kołdrę  i  leżałam,  dygocząc  na 

całym  ciele.  Zapomniałam  o  modlitwie,  nie  miałam  siły  krzyknąć.  W  tym 
żałosnym  stanie  przeleżałam  niejedną,  jak  wy  mówicie,  godzinę...  po  tej 
stronie nie ma godzin, czas nie istnieje. Wreszcie stało się... usłyszałam ciche 
kroki  na  schodach.  Ktoś  wspinał  się  powoli,  ostrożnie  i  niepewnie,  jakby  po 
omacku.  Jakaś  ślepa  i  złowroga  siła,  której  nie  da  się  niczym  ubłagać. 
Przyszło  mi  na  myśl,  że  zostawiłam  światło  w  hallu,  i  stąd  wywnioskowałam, 
że  to  monstrum  jest  ślepe.  Było  to  niekonsekwentne  i  głupie  przypuszczenie, 
gdyż przed chwilą bałam się światła, ale cóż z tego? Strach nie ma rozumu, to 
kompletny  głupiec.  Okropne  obrazy,  jakie  wywołuje,  i  tchórzliwe  rady,  które 
szepcze do ucha, nie mają ze sobą żadnego związku. Wiemy o tym dobrze, my, 
którzy  przeszliśmy  do  Królestwa  Trwogi,  którzy  kryjemy  się  w  wieczystym 
mroku tam, gdzie upływało nasze dawne życie, niewidoczni dla siebie samych, 
chowamy  się  jednak  po  kątach.  Pragniemy  odezwać  się  do  naszych  bliskich, 
lecz jesteśmy niemi i boimy się ich nie mniej niż oni nas. Czasem wyzwalamy 
się, przezwyciężając niemoc dzięki nieśmiertelnej sile miłości czy nienawiści – 
ukazujemy  się  tym,  których  pragniemy  ostrzec,  pocieszyć  lub  ukarać.  Nikt  z 
nas  nie  wie,  w  jakim  kształcie  jawimy  się  w  ich  oczach;  wiemy  tylko,  że  na 
nasz widok przerażenie ogarnia nawet tych, którym jak najbardziej pragniemy 
dodać otuchy i od których sami oczekujemy pocieszenia i sympatii. 

Darujcie  mi  tę  nieskładną  dygresję.  Jakże  mogę  się  z  wami  porozumieć 

tak  prymitywnym  sposobem  –  wy  nic  nie  rozumiecie.  Zadajecie  nam  głupie 
pytania.  Pytacie  o  to,  czego  nikt  nie  wie  albo  o  czym  nam  mówić  nie  wolno. 
Wiele z tego, co wiemy i potrafimy wyrazić po naszemu, w waszym języku nic 
nie  znaczy.  Wasz  kulawy  język  i  intelekt  niewiele  nam  pomaga.  Myślicie,  że 
jesteśmy  z  innego  świata.  Nieprawda,  znamy  tylko  wasz  świat,  choć  dla  nas 
nie  ma  na  nim  słońca  ani  ciepła,  ani  muzyki,  ani  śmiechu,  ani  ptaków,  ani 
żadnej bliskiej istoty. O Boże, gdybyście wiedzieli, co to znaczy być duchem – 
kryć  się  i  drżeć  w  odmienionym  świecie,  być  wydanym  na  pastwę  obaw  i 
rozpaczy. 

background image

Nie, nie umarłam ze strachu. Tamto zawróciło z drogi. Usłyszałam, jak w 

popłochu  zbiega  po  schodach.  Zerwałam  się  z  łóżka,  aby  zawołać  o  pomoc. 
Zaledwie drżącą ręką namacałam klamkę, kiedy – Boże mój! – usłyszałam, że 
wraca.  Na  schodach  zadudniły  gwałtowne  kroki,  aż  dom  zadygotał.  Uciekłam 
do  kąta  i  skuliłam  się  na  podłodze.  Usiłowałam  się  modlić,  usiłowałam 
wymówić  imię  męża.  Drzwi  otworzyły  się  z  trzaskiem  i  na  chwilę  straciłam 
przytomność. Ocknęłam się, czując, że coś dusi mnie za gardło i przygniata do 
ziemi,  zaczęłam  tłuc  pięściami  coraz  słabiej  i  słabiej,  język  wyszedł  mi  na 
brodę. I znalazłam się po tej stronie życia. 

Nie,  nie  mam  pojęcia,  co  to  było.  W  chwili  śmierci  kończy  się  bilans 

naszej  wiedzy  o  minionym  życiu.  Wiem  dużo  o  swoim  obecnym  istnieniu,  ale 
nie  wiem  nic  nowego  o  poprzedniej  egzystencji,  mogę  czytać  tylko  w  tym,  co 
zachowała  pamięć.  Nie  przypuszczajcie,  że  śmierć  wznosi  nas  na  szczyty 
prawdy ponad zawikłany krajobraz codziennego życia. Znajdujemy się nadal w 
Dolinie  Cieni,  ukryci  w  zaroślach  przyglądamy  się  temu,  co  wyprawiają  jej 
mieszkańcy, szaleni i złośliwi. Jakim cudem mielibyśmy wiedzieć coś nowego o 
zamierzchłej już dla nas przeszłości? 

Za  chwilę opowiem,  co  wydarzyło się pewnej  nocy. My  wiemy,  kiedy jest 

noc, bo wy udajecie się wówczas na spoczynek. Więc bez obaw możemy wyjść 
z  kryjówek  i  odwiedzać  nasze  domy.  Zazieramy  przez  okna,  nie  boimy  się 
nawet wejść do środka i przyjrzeć się we śnie waszym twarzom. Długo snułam 
się w pobliżu – nie opuszczamy dawnych miejsc, dopóki żyje w nich ktoś przez 
nas  ukochany  czy  znienawidzony.  Starałam  się  na  próżno  dać  znać  o  sobie, 
aby  mój  mąż  i  syn  pojęli,  że  istnieję,  że  bardzo  ich  kocham  i  głęboko  im 
współczuję.  Gdy  zbliżałam  się  do  nich  w  nocy,  od  razu  budzili  się  ze  snu,  a 
gdy  z  rozpaczy  ośmieliłam  się  podejść  do  nich  w  dzień,  odstraszali  mnie 
spojrzeniem przeraźliwych oczu żywych ludzi. 

Owej  nocy  szukałam  ich  daremnie.  Nie  było  ich  ani  w  domu,  ani  w 

ogródku zalanym światłem księżyca. Wprawdzie słońce nigdy nam nie świeci, 
ale księżyc pozostał z nami, widzimy go nocą i za dnia, w pełni czy na nowiu, 
tylko wschodzi i zachodzi tak samo, jak po tamtej stronie życia. 

Wyszłam  z  ogródka  na  drogę,  wokół  panowała  cisza.  Wałęsałam  się 

żałośnie  w  bladym  świetle  księżyca.  Raptem  usłyszałam  głos  męża.  Krzyknął 
coś  ze  zdumienia,  a  syn  przekonywał  go  i  uspokajał.  I  oto  w  cieniu  drzew 
ujrzałam ich obu – tak blisko! Mąż nie spuszczał ze mnie oczu. Widział mnie – 
nareszcie,  nareszcie  mnie  widział!  Nie  czułam  już  strachu.  Miłość  moja 
skruszyła  pieczęć  śmierci.  Zawołałam  w  uniesieniu,  na  pewno  zawołałam: 
„Widzi  mnie!  Widzi  i  pojmie!”.  Opanowałam  się  i  z  uroczym  uśmiechem 
wyszłam  mu  naprzeciw;  niech  weźmie  mnie  w  ramiona,  niech  go  pocieszę, 
przemówię do nich obu, stwarzając więź między światem żywych i umarłych. 

background image

Niestety. Twarz mu zbielała z trwogi, w oczach pojawił się zwierzęcy lęk. 

Zaczął  cofać  się  przede  mną  i  nagle  rzucił  się  do  ucieczki.  Umknął  do  lasu  i 
przepadł, sama nie wiem gdzie. 

Nie  udało  mi  się  nigdy  dać  znać  o  sobie  mojemu  biednemu  chłopcu, 

którego  osamotniliśmy  oboje.  Wkrótce  i  on  znajdzie  się  w  Krainie  Cieni  i 
postradam go na zawsze. 

background image

 

Diagnoza śmierci 

– Nie jestem tak przesądny, jak wielu spośród was, lekarzy, choć lubicie 

się  nazywać  ludźmi  nauki  –  odezwał  się  Hawver,  odpowiadając  na 
nieuczyniony  zarzut.  –  Są  wśród  was  tacy,  nieliczni  wprawdzie,  co  wierzą  w 
nieśmiertelność  duszy  i  w  istnienie  zjaw,  których  żaden  nie  śmie  nazwać 
duchami. Ja natomiast nie wykraczam poza przekonanie, że żywi ukazują się 
nieraz tam, gdzie byli dawniej – gdzie spędzili wiele lat tak intensywnego życia, 
że  zostawili  swoje  piętno  na  wszystkim,  co  ich  otaczało.  Właściwie  przeko-
nałem  się,  że  martwe  otoczenie  może  do  tego  stopnia  nasiąknąć  czyjąś 
indywidualnością, tak utrwalić obraz danego człowieka, że po latach może się 
on  ukazać  komuś  innemu.  Naturalnie  trzeba  do  tego  odpowiedniej 
indywidualności, no i odpowiednich oczu, choćby moich. 

– Owszem, trzeba oczu, ale nie trzeba rozumu – powiedział z uśmiechem 

doktor Frayley. 

– Otóż to. Miło człowiekowi, gdy nie zawodzą go oczekiwania. Liczyłem, że 

zdobędzie się pan w swojej uprzejmości na taką mniej więcej odpowiedź. 

–  Niech  mi  pan  wybaczy.  Ale  powiada  pan,  że  takie  jest  pańskie 

przekonanie. To dosyć mocno powiedziane, nie uważa pan? Jeśli nic sprawi to 
panu kłopotu, może mi pan opowie, jak się pan o tym przekonał? 

–  Nazwie  pan  wszystko  halucynacją  –  odparł  Hawver  –  ale  niech  i  tak 

będzie. – I zaczął opowiadać. 

–  W  ubiegłe  lato,  jak  pan  wie,  uciekłem  przed  upałami  do  jednej  z 

letniskowych  miejscowości.  Krewny,  u  którego  zamierzałem  się  zatrzymać, 
zachorował,  musiałem  więc  rozejrzeć  się  za  jakimś  innym  pomieszczeniem. 
Miałem trochę kłopotów, zanim udało mi się wynająć umeblowane mieszkanie 
po pewnym ekscentrycznym doktorze, który nazywał się Mannering, Wyjechał 
gdzieś przed laty i nikt nie wiedział dokąd, nawet jego pełnomocnik. Dom ten 
sam sobie wybudował i mieszkał w nim ze starym sługą blisko dziesięć lat. Nie 
miał  nigdy  zbyt  rozległej  praktyki,  a  po  jakimś  czasie  zupełnie  z  niej 
zrezygnował. Co więcej – wycofał się z życia towarzyskiego i stał się odludkiem. 
Miejscowy  lekarz,  a  tylko  z  nim  utrzymywał  jakie  takie  stosunki,  opowiadał 
mi,  że  w  zaciszu  Mannering  poświęcił  się  wyłącznie  jednemu  kierunkowi 
badań, których rezultat opublikował w swoim dziele. Nie zyskało ono uznania 
w oczach kolegów po fachu, którzy właściwie uważali go po trosze za wariata. 
Nie  miałem  w  ręku  tej  książki  i  nie  mogę  przypomnieć  sobie  jej  tytułu,  ale 

background image

mówiono  mi,  że  stanowiła  wykład  dosyć  zadziwiającej  teorii.  Mannering 
utrzymywał,  że  w  wielu  wypadkach  z  dokładnością  da  się  przewidzieć  śmierć 
całkiem  zdrowej  osoby  na  wiele  tygodni  naprzód.  Bodajże  w  granicach 
osiemnastu miesięcy. Krążyły legendy o jego zdolnościach prognostycznych, a 
może  –  jak  by  pan  powiedział  –  diagnostycznych.  Mówiono,  że  ilekroć 
przestrzegał  czyichś  przyjaciół,  dana  osoba  bez  żadnych  po  temu  przyczyn 
umierała niespodziewanie w określonym przez niego czasie. Nie ma to jednak 
nic wspólnego z tym, co chcę opowiedzieć. Myślałem tylko, że to pana zabawi 
jako lekarza. 

Dom pozostał umeblowany jak za czasów właściciela. Robił dosyć ponure 

wrażenie  na  kimś,  kto  nie  ma  pociągu  do  samotności  i  badań  naukowych. 
Myślę, że udzieliło mi się coś z atmosfery tego domostwa, a może z charakteru 
dawnego  gospodarza.  Gnębiła  mnie  tam  zawsze  jakaś  melancholia,  choć  nie 
leży ona w mojej naturze i nie płynęła chyba z samotności. Wprawdzie służba 
nie  nocowała  w  domu,  ale  –  jak  pan  wie  –  czuję  się  dobrze  we  własnym  to-
warzystwie, bo mam wielki pociąg do książek, choć mały do studiów. Dość na 
tym,  że  byłem  przygnębiony  i  miałem  wrażenie,  że  gdzieś  czyha  nieszczęście. 
Przytrafiało  mi  się  to  zwłaszcza  w  gabinecie  doktora  Manneringa,  choć  pokój 
ten miał wnętrze najjaśniejsze w całym domu. Wisiał w nim olejny konterfekt 
doktora naturalnej wielkości, który zdawał się panować nad całym gabinetem. 
Portret  nie  miał  w  sobie  nic  szczególnego:  raczej  przystojny  mężczyzna,  pod 
pięćdziesiątkę, szpakowaty, o gładko wygolonej twarzy i ciemnych, poważnych 
oczach.  Nie  wiem,  dlaczego  przyciągał  stale  moją  uwagę,  zżyłem  się  z  jego 
sylwetką i zaczęła mnie nawet prześladować. 

Któregoś  wieczoru  przechodziłem  przez  gabinet  do  sypialni  z  lampą  w 

ręce  –  w  miasteczku  nie  ma  gazu.  Zatrzymałem  się  jak  zwykle  przed 
portretem,  który  w  świetle  lampy  jakoś  się  odmienił.  Nabrał  nowego  wyrazu, 
którego  nie  potrafiłem  określić,  choć  był  wyraźnie  niesamowity.  Zaciekawił 
mnie,  ale  nie  zaniepokoił.  Zacząłem  oświetlać  portret  z  różnych  stron,  aby 
zobaczyć, jakie to da efekty. W trakcie tej zabawy coś kazało mi obejrzeć się za 
siebie. Spojrzałem, ktoś szedł przez gabinet wprost ku mnie! Kiedy twarz jego 
znalazła  się  w  świetle  lampy,  poznałem,  że  to  doktor  Mannering  we  własnej 
osobie, zupełnie jakby portret zszedł na ziemię! 

„Najmocniej  pana  przepraszam  –  powiedziałem  dość  chłodno  –  ale  nie 

słyszałem, aby pan pukał”. 

Ostrzegawczo  jakby  podniósł  do  góry  palec,  minął  mnie  i  bez  słowa 

wyszedł z gabinetu, chociaż nie widziałem którędy. 

Naturalnie  był  to  fakt,  który  pan  nazwie  halucynacją,  ja  zaś  nazywam 

zjawą.  Gabinet  miał  tylko  dwoje  drzwi,  jedne  były  zamknięte  na  klucz,  a 

background image

drugie  prowadziły  do  sypialni,  która  nie  miała  innego  wyjścia.  Gdy  to  sobie 
uświadomiłem... No, mniejsza z tym, co się ze mną działo. 

Z  pewnością  uważa  pan  to  za  bardzo  banalną  historyjkę  o  duchach, 

zbudowaną  wedle  kanonów  ustalonych  przez  klasyków  tego  gatunku.  Gdyby 
tak się rzeczy miały, nie opowiadałbym jej, choćby nawet była prawdziwa. Ale 
Mannering żyje. Spotkałem go dzisiaj na ulicy, minął mnie w tłumie. 

Hawver  skończył  swoją  opowieść.  Obaj  milczeli.  Doktor  Frayley  w 

zamyśleniu bębnił palcami po stole. 

–  Czy  on  powiedział  coś  panu  przy  dzisiejszym  spotkaniu?  –  zapytał.  – 

Coś, z czego pan wywnioskował, że on żyje? 

Hawver wytrzeszczył na niego – oczy i nie odrzekł nic. 

– A może – ciągnął Frayley – zrobił jakiś znak, jakiś gest, może podniósł 

ostrzegawczo palec? On to lubił, miał taki zwyczaj, gdy mówił coś poważnego, 
na przykład, gdy stawiał diagnozę. 

– Owszem, podniósł palec tak samo jak jego zjawa. Czyżby pan go znał?! 

– Hawver wyraźnie zaczynał się denerwować. 

– Znałem. Czytałem, też jego książkę. Przyjdzie dzień, kiedy żaden lekarz 

nie  będzie  mógł  bez  niej  się  obejść.  To  jedno  z  najbardziej  rewelacyjnych  i 
ważkich  osiągnięć  wiedzy  medycznej  w  naszym  stuleciu.  Tak,  znałem  go. 
Opiekowałem się nim w chorobie. Zmarł przed trzema laty. 

Hawvor  zerwał  się  z  krzesła,  okropnie  wzburzony.  Wielkimi  krokami 

przemierzał  pokój  tam  i  z  powrotem.  Wreszcie  podszedł  do  przyjaciela  i 
zagadnął drżącym głosem: 

– Panie doktorze, czy ma mi pan coś do powiedzenia... jako lekarz? 

– Nie, mój drogi. Nie znałem jeszcze tak zdrowego człowieka jak pan. Po 

przyjacielsku  radzę  panu,  niech  pan  idzie  do  siebie  i  weźmie  skrzypce.  Gra 
pan na nich jak anioł. Niech pan sobie poćwiczy coś lekkiego i żywego. Zęby ta 
przeklęta historia wywietrzała panu z głowy. 

Następnego  dnia  znaleziono  Hawvera  martwego  w  pokoju.  Trzymał 

smyczek  na  strunach  skrzypiec,  leżały  przed  nim  otwarte  nuty  marsza 
pogrzebowego Chopina. 

background image

 

Moxon i jego władca 

– Mówisz to serio? Naprawdę wierzysz, że maszyna myśli?  

Musiałem czekać na odpowiedź; Moxon wyraźnie uwziął się na węgle na 

kominku  i  dziobał  je  zgrabnie pogrzebaczem,  aż  rozjarzyły  się posłusznie. Od 
kilku tygodni obserwowałem w nim tę dziwną zmianę – zwlekał z odpowiedzią 
nawet  na  najbanalniejsze  z  banalnych  pytań.  Zamykał  się  w  sobie,  jakby  go 
coś gryzło. 

–  Cóż  to  jest  „maszyna”?  –  odparł  wreszcie.  –  Określano  ją  na  różne 

sposoby. Weź choćby definicję z popularnego słownika: „Wszelki przyrząd lub 
urządzenie,  dzięki  któremu  energia  uzyskuje  zastosowanie  i  staje  się 
efektywna albo powoduje żądany skutek”. Hm, czy w takim razie człowiek nie 
jest maszyną? A przyznasz chyba, że człowiek myśli albo... myśli, że myśli. 

–  Jeśli  nie  masz  ochoty  odpowiedzieć  na  moje  pytanie  –  rzekłem 

opryskliwie – to powiedz mi wprost, a nie baw się w wykręty. Kiedy powiadam 
„maszyna”,  dobrze  wiesz,  że  nie  mam  na  myśli  człowieka,  tylko  coś,  co 
człowiek stworzył i nad czym sprawuje kontrolę. 

–  O  ile  ona  nie  sprawuje  nad  nim  kontroli  –  powiedział  Moxon, 

podchodząc  szybko  do  okna,  za  którym  panowała  czarna  i  burzliwa  noc. 
Odwrócił  się  po  chwili  i  rzekł  z  uśmiechem:  –  Wybacz  mi,  nie  zamierzałem 
uciekać  się  do  wykrętów.  Zacytowałem  ci  definicję  ze  słownika,  aby  poprzeć 
swoje  wywody.  Mogę  na  twoje  pytanie  odpowiedzieć  prosto  z  mostu:  owszem, 
wierzę, że maszyna myśli o wykonywanej pracy. 

Faktycznie,  że  prosto  z  mostu,  aż  mi  się  zrobiło  nieswojo.  Dawno  już 

podejrzewałem,  że  zapał  Moxona  do  studiów  nad  mechaniką  nie  wyszedł  mu 
na  dobre.  Skądinąd  wiedziałem,  że  cierpi  na  bezsenność,  a  to  nie  bagatela. 
Czyżby  się  nabawił  choroby  umysłowej?  Sądząc  po  jego  odpowiedzi, 
pomyślałem  sobie,  że  na  pewno;  dzisiaj  nie  byłbym  tak  pewny  siebie. 
Ignorancja  jest  jednym  z  przywilejów  młodości,  a  ja  wówczas  byłem  młody. 
Zapaliłem się do dyskusji. 

– A czym maszyna myśli, jeśli nie ma mózgu? – zagadnąłem.  

Moxon odpowiedział w swój ulubiony sposób: pytaniem na pytanie. 

– A czym myśli roślina? 

background image

–  Ach,  więc  i  rośliny  należą  do  gatunku  filozofów!  Ciekaw  byłbym,  do 

jakich dochodzą konkluzji. Przesłanki możesz sobie darować. 

–  Być  może  –  odparł  niezrażony  moją  głupią  ironią  –  potrafisz  ocenić 

mądrość  roślin  na  podstawie  ich  zachowania.  Słyszałeś  o  mimozie,  roślinach 
owadożernych, o kwiatach, które zginają pręciki i strząsają pyłek na pszczołę, 
aby  mogła  zapłodnić  ich  siostry  na  dalekich  łąkach.  Darujmy  sobie  te 
oklepane  przykłady.  Ale  zastanów  się  nad  tym:  zasadziłem  w  swoim  ogrodzie 
dzikie wino. Kiedy tylko pokazały się kiełki, o metr od nich zatknąłem w ziemi 
żerdkę.  Pnącza  popełzły  prościutko  w  jej  kierunku,  gdy  po  kilku  dniach  już 
miały osiągnąć swój cel, przeniosłem żerdkę dalej w skos. Co robi dzikie wino? 
Skręca od razu pod ostrym kątem i znowu pełznie ku żerdce. Powtarzało się to 
kilka razy, wreszcie pędy dzikiego wina, jak gdyby zniechęcone, zrezygnowały z 
pościgu  za  żerdką,  powędrowały  kawałek  dalej  do  drzewka  i  spokojnie  je 
oplotły.  Korzenie  takiego  eukaliptusa  rozrastają  się  niewiarygodnie  w 
poszukiwaniu wilgoci. Znany ogrodnik opowiada, że taki korzeń dostał się raz 
do  starego  drenu  i  pełzł  nim  długo,  dopóki  nie  zastąpił  mu  drogi  kamienny 
murek.  Dren  był  przerwany  i  zaczynał  się  znowu  po  drugiej  stronie.  Korzeń 
znalazł szczelinę, okrążył murek, wlazł w dren i popełzł sobie dalej. 

– No i co z tego? 

–  Nie  dostrzegasz,  co  z  tego  wynika?  Przecież  to  świadczy,  że  rośliny  są 

świadome. Dowodzi, że myślą. 

– Gdyby nawet tak było, co to nam daje? Mówiliśmy przecież nie o świecie 

roślinnym,  tylko  o  maszynach.  Mogą  one  być  zbudowane  fragmentami  z 
drzewa,  które  jest  już  pozbawione  życia,  albo  wyłącznie  z  metalu.  Czy  myśl 
funkcjonuje i w świecie minerałów? 

– A jakże inaczej tłumaczysz na przykład zjawiska krystalizacji? 

– Wcale ich nie tłumaczę. 

–  Bo  nie  możesz  ich  wytłumaczyć  bez  potwierdzenia  tego,  czemu  chcesz 

zaprzeczyć,  mianowicie  –  inteligentnego  współdziałania  składowych  cząstek 
kryształów.  Kiedy  żołnierze  formują  najrozmaitsze  szeregi,  nazywasz  to 
rozumem.  Kiedy  dzikie  gęsi  tworzą  na  niebie  klucz,  nazywasz  to  instynktem. 
Kiedy  homogeniczne  atomy  minerału,  poruszając  się  swobodnie  w  roztworze, 
organizują  się  w  kształty  matematycznie  doskonałe,  a  drobinki  wilgoci 
zamarzając,  tworzą  symetryczne  gwiazdeczki  śniegu...  to  wtedy  nie  masz  nic 
do  powiedzenia.  A  przydałby  ci  się  jakiś  termin,  aby  zatuszować  nim  twój 
heroiczny nierozsądek. Ale nawet tego sobie nie wynalazłeś. 

Moxon  mówił  z  niezwykłym  ożywieniem  i  żarliwością.  Kiedy  zamilkł  na 

chwilę,  dobiegł  mnie  z sąsiedniego  pokoju –  mieściła  się  tam  jego „pracownia 
mechaniczna”,  do  której  nikt  nie  miał  wstępu  –  dziwny  odgłos,  jakby  ktoś 

background image

stukał  pięścią  w  stół.  Moxon  zerwał  się  z  krzesła  i  zaniepokojony  wybiegł  do 
warsztatu.  Zastanawiałem  się,  kto  tam  może  być?  Powodowany  troską  o 
przyjaciela, no i szczyptą ciekawości, wytężyłem słuch, ale miło mi stwierdzić, 
że nie podsłuchiwałem przez dziurkę od klucza. Podłoga się trzęsła za ścianą, 
jakby  się  ktoś  szamotał  czy  zmagał.  Usłyszałem  wyraźnie  zdyszany  oddech  i 
szept: – Szlag by cię trafił! – Po czym zaległa cisza. Moxon zjawił się po chwili i 
powiedział z dość bladym uśmiechem: 

– Wybacz, że zostawiłem cię samego. Maszyna się zdenerwowała i zaczęła 

mi się awanturować. 

Spojrzałem  wymownie  na  jego  podrapany  policzek,  miał  na  nim  cztery 

krwiste pręgi. 

– A gdyby jej tak przyciąć pazurki? – powiedziałem. 

Mogłem nie wysilać się na ten dowcip, gdyż Moxon puścił go mimo uszu. 

Usiadł i jak gdyby nigdy nic podjął przerwany monolog: 

–  Bez  wątpienia  obce  ci  są  poglądy  tych,  którzy  uważali  (przy  twoim 

oczytaniu sam wiesz, o kogo chodzi), że materia jest czuła, że każdy atom jest 
żyjącą,  wrażliwą  i  świadomą  istotą.  Ale  ja  ten  pogląd  podzielam.  Nie  istnieje 
coś  takiego  jak  martwa,  bezwładna  materia.  Materia  żyje,  ma  aktualną  i 
potencjalną  energię,  reaguje  na  otoczenie,  reaguje  na  bardziej  subtelną  i 
skomplikowaną energię wyższych organizmów, z jakimi może wejść w związki. 
Na  przykład  na  energię  twórczą  człowieka,  który  przekształca  materię  w 
instrument swojej woli. Materia czerpie coś z inteligencji człowieka i zamiaru, 
jaki  mu  przyświecał.  Zależnie  od  skomplikowania  maszyny  i  wykonywanej 
przez nią pracy kształtuje się stopień jej inteligencji... Nie przypominasz sobie 
przypadkiem  definicji  życia  u  Herberta  Spencera?  Przeczytałem  ją  przed 
trzydziestoma  laty.  Nie  wiem,  czy  jej  potem  nie  zmodyfikował,  ale  przez  cały 
ten czas nie potrafiłem znaleźć ani jednego słowa, które można by z pożytkiem 
dla  definicji  zastąpić,  dodać  albo  ująć.  Wydaje  mi  się,  że  jest  to  nie  tylko 
najlepsza,  ale  wręcz  niezastąpiona  definicja.  „Życie  –  powiada  Spencer  –  jest 
określonym  ciągiem  zmian  heterogenicznych,  które  następują  równocześnie  i 
sukcesywnie, odpowiednio do zewnętrznych współistnień i następstw”. 

– To określa zjawisko – powiedziałem – ale pomija zupełnie przyczynę. 

–  Od  żadnej  definicji  niczego  więcej  nie  można  wymagać  – odparł.  – Jak 

wykazuje Mili, nie wiemy o przyczynie nic prócz tego, że poprzedza skutek. Z 
dwojga  różnorodnych  zjawisk,  stale  następujących  po  sobie,  pierwsze 
nazywamy przyczyną, a drugie skutkiem. Ktoś, kto wiele razy widział, że pies 
goni  zająca,  a  nie  na  odwrót,  będzie  uważał  zająca  za  przyczynę  psa.  Ale 
obawiam  się  –  dodał  z  uśmiechem  –  że  zając  sprowadza  mnie  na  manowce... 
Chciałbym,  abyś  zwrócił  uwagę  na  to,  że  w  spencerowskiej  definicji  życia 

background image

mieści  się  działanie  maszyny  –  nie  ma  nic  takiego  w  tej  definicji,  czego  nie 
dałoby się odnieść do maszyny. Wedle tego najprzenikliwszego z obserwatorów 
i najgłębszego z myślicieli – jeśli człowiek w okresie swego działania jest żywy, 
tak  samo  jest  żywa  i  maszyna, kiedy  znajduje się w  ruchu.  Jako  wynalazca i 
konstruktor maszyn wiem, że to prawda. 

Moxon zamilkł, wpatrywał się zamyślony w ogień na kominku. Robiło się 

późno i chciałem go pożegnać, ale jakoś było mi przykro zostawiać go samego 
w  towarzystwie  nieznanej  mi  osoby,  którą  podejrzewałem  o  wrogie  zamiary. 
Spojrzałem mu w oczy i zrobiłem gest w stronę drzwi warsztatu. 

– Moxon, kogo ty tam masz? 

Zaskoczył mnie trochę, gdyż zaśmiał się wesoło i odparł bez wahania: 

– Nikogo. Myślisz o tym incydencie? To przez moją głupotę. Zostawiłem w 

ruchu  maszynę,  ale  nie  dałem  jej  nic  do  roboty.  Zamiast  zająć  się  nią, 
zacząłem  cię  oświecać,  choć  to  beznadziejne  zadanie.  À  propos,  czy  wiesz,  że 
rytm tworzy świadomość? 

–  Nie  zawracaj  mi  głowy  –  odparłem,  wstając  i  biorąc  płaszcz.  –  Chcę  ci 

powiedzieć dobranoc. A co do maszyny, dobrze by było, aby następnym razem, 
kiedy  zechcesz  ją  zatrzymać,  miała  na  rączkach  rękawiczki.  Szczerze  ci  tego 
życzę. 

Wyszedłem, nie czekając, jak zareaguje na mój docinek. 

Padał  deszcz,  wszystko  tonęło  w  gęstym  mroku.  Brnąłem  na  oślep  po 

chybotliwych  kładkach  przez  błotniste,  niebrukowane  uliczki.  Za  grzbietem 
pagórka leżała miasto, którego łuna połyskiwała na niebie. Obejrzałem się... w 
oddali świeciło samotne światełko, wydawało mi się, że mruga ono tajemniczo 
i  złowrogo.  Było  to  niezasłonięte  okno  pracowni  Moxona.  Widocznie  mój 
przyjaciel  wrócił  do  swoich  badań,  od  których  oderwały  go  pedagogiczne 
obowiązki  nauczyciela  mechaniki  ożywionej.  Poglądy  jego  wydawały  mi  się 
dziwaczne  i  dość  zabawne,  a  jednak  nie  mogłem  pozbyć  się  uczucia,  że  mają 
jakiś tragiczny związek z jego życiem i usposobieniem, a może i z jego losem. 
Nie uważałem ich już za wariackie kaprysy. Mógłbym to sobie pomyśleć, gdyby 
nie  wykładał  swoich  poglądów  w  sposób  tak  logiczny.  Nie  dawały  mi  spokoju 
ostatnie  jego  słowa:  „Rytm  tworzy  świadomość”.  Oschła  i  zwięzła  formuła 
zaczęła mnie kusić niewyczerpanym powabem i głębią. „Przecież – pomyślałem 
sobie  –  można  na  niej  oprzeć  całą  filozofię.  Jeśli  świadomość  jest  wytworem 
rytmu, to świadome są wszystkie rzeczy, gdyż cechuje je ruch, a wszelki ruch 
jest rytmiczny”. Zastanawiałem się, czy Moxon zdaje sobie sprawę z wagi swo-
jej myśli, z zasięgu tak doniosłego uogólnienia; czy doszedł do tej filozoficznej 
syntezy krętą i niepewną drogą obserwacji? 

background image

Przedtem  nie  potrafiłem  sobie  tego  przyswoić,  dopiero  teraz  Moxon 

nawrócił  mnie  na  swoją  wiaro.  Ogarnęła  mnie światłość podobna  do  tej,  jaka 
spłynęła na Pawła z Tarsu. W mroku, burzy i samotności dygotałem z zapału, 
obudzonego  „nieskończoną  –  jak  powiada  Lewes  –  rozmaitością  myśli 
filozoficznej”.  Napawała  mnie  radość  poznania,  duma  z  potęgi  rozumu. 
Zdawało mi się, że unoszę się na niewidzialnych skrzydłach. 

Sam  nie  wiem,  kiedy  znalazłem  się  pod  drzwiami  Moxona.  Uznałem  w 

nim  swojego  mistrza  i  przewodnika,  który  obudził  we  mnie  głód  światła. 
Przemokłem  do  nitki,  ale  wcale  tego  nie  czułem.  W  podnieceniu  nie  mogłem 
znaleźć  dzwonka,  instynktownie  nacisnąłem  klamkę.  Drzwi  się  otworzyły, 
wszedłem na górę po schodach. Przywitała mnie ciemność i cisza. Domyśliłem 
się,  że  Moxon  jest  w  pracowni.  Wodząc  rękami  po  ścianie,  odszukałem  drzwi 
do  pracowni.  Zapukałem  głośno  kilka  razy,  ale  nikt  mi  nie  odpowiedział. 
Widocznie  moje  pukanie  zagłuszył  ryk  burzy,  która  szalała  na  dworze. 
Porywisty  wicher  smagał  deszczem  cienkie  ściany  i  gonty  dachu.  W  pokoju, 
który nie miał sufitu, dudniło jak w beczce. 

Moxon ani razu nie zaprosił mnie do swojej pracowni. Właściwie nikt nie 

miał do niej prawa wstępu z wyjątkiem pewnego wytrawnego mechanika, który 
nazywał się Haley i uchodził za absolutnego mruka. Znajdowałem się jednak w 
stanie  takiej  euforii,  że  zapomniałem  o  dyskrecji  i  dobrym  wychowaniu. 
Otworzyłem  drzwi.  To,  co  zobaczyłem,  ostudziło  wprędce  moje  filozoficzne 
zapały. 

Moxon  grał  w  szachy,  jego  partner  siedział  do  mnie  tyłem.  Na  stoliku 

paliła  się  świeca.  Nie  znam  się  na  szachach,  ale  po  skąpej  ilości  figur 
zorientowałem  się,  że  gra  zbliża  się  do  końca.  Moxon  był  niesamowicie 
zafascynowany  –  nie  tyle  grą,  jak  mi  się  wydawało,  ile  swoim  przeciwnikiem. 
Zatopił  w  nim  tak  skupione  oczy,  że  nie  zauważył  mnie  wcale.  Twarz  miał 
upiornie  bladą,  źrenice  rzucały  ostre  błyski.  Partnera  jego  widziałem  tylko  z 
tyłu, ale to mi już wystarczyło; nie miałbym ochoty zajrzeć mu w twarz. 

Przypominał  goryla,  miał  potwornie  szerokie  bary,  szyję  grubą  i  krótką, 

głowę  kwadratową.  Nad  zmierzwionymi  na  karku  czarnymi  włosami  wznosił 
się  szkarłatny  fez.  Tunika  tego  samego  koloru,  ściągnięta  mocno  w  pasie, 
opadała  na  ziemią,  zasłaniając  nogi  i  skrzynkę,  na  której  siedział.  Przesuwał 
figury prawą ręką, która wydawała się nieproporcjonalnie długa. 

Skryłem  się  w  cieniu.  Gdyby  Moxon  oderwał  wzrok  od  twarzy 

przeciwnika,  mógłby  zauważyć  najwyżej,  że  drzwi  są  otwarte.  Nie  mogłem 
wycofać się z pracowni, gdyż prześladowało mnie dziwne przeczucie, że czai się 
tu  jakieś  nieszczęście.  Bez  skrupułów  postanowiłem  zostać,  aby  pomóc 
przyjacielowi, jeśli zajdzie potrzeba. 

background image

Gra  toczyła  się  żywo.  Moxon  przesuwał  figury  nerwowo,  prędko  i 

niedokładnie. Zauważyłem, że prawie nie patrzy na szachownicą. Partner jego 
reagował 

równie 

szybko, 

ale 

stawiał 

figury 

powolnym, 

sztywnym, 

mechanicznym  i  teatralnym  nieco  gestem,  który  doprowadzał  mnie  do  białej 
gorączki. Kryło się w tym coś niesamowitego; uświadomiłem sobie raptem, że 
dygoczę. Byłem jednak zziębnięty i przemoczony. 

Po którymś ruchu nieznajomy lekko skinął głową, a Moxon w odpowiedzi 

przesunął  swojego  króla.  Powtórzyło  się  to  dwa  lub  trzy  razy.  Czyżby  to  był 
niemowa?  I  nagle  przyszło  mi  na  myśl,  że  to  jest  maszyna  –  automatyczny 
gracz!  Przypomniało  mi  się,  jak  Moxon  napomknął  kiedyś,  że  wynalazł  tego 
typu  automat,  ale  nie  przypuszczałem,  że  go  skonstruował.  Czyżby  całe  jego 
gadanie  o  świadomości  i  inteligencji  maszyn  stanowiło  tylko  przygrywkę  do 
zademonstrowania  tego  wynalazku  –  aby  tym  większe  wrażenie  zrobiła  na 
mnie mechaniczna zabawka, której tajemnicy nie znam? Zaiste śliczny to finał 
moich filozoficznych uniesień i zapałów! Chciałem już wyjść z niesmakiem, ale 
powstrzymała  mnie  ciekawość,  automat  wzruszył  ramionami,  jakby  go  coś 
zirytowało.  I  zrobił  to  tak  naturalnie,  tak  po  ludzku,  aż  się  przeraziłem.  A  w 
chwilę  później  trzasnął  pięścią  w  stół.  Tym  razem  Moxon  przestraszył  się 
bardziej ode mnie, widziałem, jak cofnął się z krzesłem do tyłu. 

Moxon  miał  wygraną  partię.  W  pewnej  chwili  uniósł  rękę  wysoko  nad 

szachownicą, spadł na jedną ze swoich figur jak jastrząb i z okrzykiem „mat!” 
zerwał się na nogi i stanął za krzesłem. Automat siedział bez ruchu. 

Wicher  ucichł  na  dworze,  po  niebie  przetaczały  się  dudniące  grzmoty. 

Usłyszałem głęboki pomruk, który narastał z każdą chwilą, zdawało mi się, że 
dobywa  się  z  wnętrza  automatu.  Był  to  niewątpliwie  odgłos  wirujących  kół, 
kojarzył mi się z rozstrojonym mechanizmem, który wymknął się spod kontroli 
regulatorów. Ale nie miałem czasu na domysły, gdyż zafrapowały mnie dziwne 
ruchy samego automatu. Przebiegały po nim lekkie, ale nieustanne konwulsje. 
Korpus  i  głowa  trzęsły  się  jak  u  człowieka  tkniętego  paraliżem  albo  febrą, 
drżenie nasilało się z każdą chwilą, aż cała figura zaczęła gwałtownie dygotać. 
Raptem  automat  zerwał  się  na  nogi,  wyciągnął  ramiona  i  rzucił  się  naprzód 
jak pływak do wody. Stało się to w mgnieniu oka. Moxon szarpnął się do tyłu, 
ale  nie  zdążył  odskoczyć.  Zobaczyłem,  jak  straszne  łapska  chwyciły  go  za 
gardło,  w  tejże  chwili  stolik  się  przewrócił  i  świeca  zgasła.  W  ciemnościach 
słychać było straszliwe odgłosy walki i ochrypły, ptasi skrzek Moxona. Zanim 
zdążyłem  rzucić  mu  się  na  pomoc,  cały  pokój  rozbłysnął  oślepiająco  białym 
światłem,  które  wypaliło  mi  w  mózgu,  sercu  i  pamięci  żywy  obraz  obu 
walczących,  Moxon  leżał  na  podłodze,  z  gardłem  w  uścisku  żelaznych  rąk,  z 
odrzuconą  do  tyłu  głową,  oczy  miał  wytrzeszczone,  język  wywalony  na  brodę. 
Namalowane  oblicze  jego  mordercy  tchnęło  spokojem  i  skupieniem,  jak  przy 

background image

rozwiązywaniu szachowego dylematu! W tejże chwili ogarnęła mnie ciemność i 
cisza. 

W  trzy  dni  później  odzyskałem  przytomność  w  szpitalu.  Powoli 

przypomniałem  sobie  wypadki  owej  tragicznej  nocy.  W  swoim  opiekunie 
rozpoznałem Haleya,  zaufanego  współpracownika Moxona.  Gdy  spostrzegł,  że 
go poznaję, podszedł do mnie z uśmiechem. 

– Niech mi pan opowie – wyszeptałem z trudem – co się stało. Wszystko. 

–  Naturalnie  –  odparł.  –  Wyniesiono  pana  nieprzytomnego  z  płonącego 

domu Moxona. Nikt nie wie, skąd się pan akurat tam wziął. Możliwe, że będzie 
pan musiał złożyć wyjaśnienia. Przyczyna pożaru też jest odrobinę tajemnicza. 
Osobiście uważam, że dom zajął się od pioruna. 

– A Moxon? 

– Wczoraj go pochowano... Nie było co zbierać. 

Widocznie  znany  mruk  okazywał  się  czasem  przystępny,  przynajmniej 

chętnie  przekazywał  wstrząsające  informacje.  Chwilę  męczyłem  się,  zanim 
udało mi się zadać następne pytanie. 

– Kto mnie uratował? 

– Hm, skoro pan ciekaw... to ja. 

–  Dziękuję  panu  i  niechże  pana  Bóg  za  to  błogosławi,  panie  Haley.  Czy 

uratował  pan  również  urocze  dzieło  swoich  rąk?  Automatycznego  szachistę, 
który zamordował swojego wynalazcę? 

Haley odwrócił wzrok i milczał długą chwilę. Wreszcie spojrzał na mnie i 

powiedział z powagą: 

– Pan wie o nim? 

– Wiem – odparłem. – Widziałem go na własne oczy. 

Było  to  wiele  lat  temu.  Gdyby  mnie dzisiaj o  to  zapytano,  nie umiałbym 

udzielić tak pewnej odpowiedzi. 

background image

 

Draństwo 

 

1 Nie zawsze je to, co na stole 

 

Przy  łojowej  świecy,  stojącej  na  nieheblowanym  stole,  jakiś  człek  czytał 

zapiski  w  starej  i  wysłużonej  księdze  rachunkowej.  Pismo  musiało  być  słabo 
czytelne,  gdyż  nieraz  przybliżał  tekst  do  samej  świecy.  Cień  księgi  ogarniał 
wówczas część pokoju i zasłaniał twarze zebranych; poza czytającym było ich 
ośmiu. Siedmiu siedziało pod ścianami z okrąglaków, w milczeniu i bezruchu. 
Pokój  był  niewielki.  Ósmy  leżał  na  stole,  wyciągnięty  na  wznak,  z  rękami 
wzdłuż ciała, okryty prześcieradłem. Był martwy. 

Człowiek  czytał  zapiski  w  skupieniu,  nikt  z  zebranych  się  nie  odzywał. 

Wszyscy  siedzieli  jakby  w  oczekiwaniu,  tylko  zmarły  nie  czekał  na  nic.  Z 
gęstych  ciemności  za  oknem  dochodziła  wrzawa  puszczańskiej  nocy,  odległy 
zaśpiew  kojota;  przenikliwy  i  pulsujący  szum  owadów  wśród  drzew; 
niesamowite  krzyki  nocnych  ptaków  tak  niepodobne  do  ptasich  głosów  za 
dnia; brzęczenie ciężkich, obłędnie krążących chrząszczy i cały ów tajemniczy 
chór  szmerów,  którego  prawie  się  nie  słyszy,  dopóki  nie  zamilknie  raptem, 
jakby  w  obawie  przed  czyjąś  niedyskrecją.  Wszystko  to  uchodziło  jednak 
uwagi zebranych. Widać było po każdej zmarszczce na ich surowych twarzach, 
że  obca  im  jest  próżna  ciekawość,  pozbawiona  praktycznego  znaczenia. 
Zapewne byli to ludzie z najbliższych okolic – farmerzy i drwale. 

Czytający  różnił  się  nieco  od  nich;  rzec  by  można,  że  jest  to  człek 

światowy,  chociaż  coś  w  jego  wyglądzie  wskazywało  na  pokrewieństwo  z 
otoczeniem. Kurtka jego nie zrobiłaby dobrego wrażenia w San Francisco, tak 
jak  i  surowe  obuwie.  On  jeden  siedział  z  odkrytą  głową.  Kapelusz  leżący  na 
podłodze jedynie przez pomyłkę można by wziąć za dowód elegancji. Miał dość 
ujmującą  twarz  mimo  odcienia  surowości.  Możliwe,  że  tę  marsową  minę 
przybierał  tylko  ze  względu  na  sprawowaną  władzę.  Był  to  bowiem  koroner. 
Zapiski, które czytał, trafiły mu do rąk z racji jego urzędu; znaleziono je wśród 
rzeczy  pozostałych  po  zmarłym  –  w  chacie,  gdzie  obecnie  odbywało  się 
śledztwo. 

background image

Koroner  skończył  właśnie  lekturę  i  schował  zapiski  w  zanadrze,  kiedy 

otworzyły  się  drzwi  i  wszedł  młody  mężczyzna,  ubrany  po  wielkomiejsku.  Był 
zakurzony; gnał tu konno, ażeby zdążyć na czas. 

Nikt go nie pozdrowił; koroner kiwnął mu głową. 

– Czekaliśmy na pana – powiedział. – Trzeba dziś skończyć z tą historią. 

Młody człowiek uśmiechnął się. 

–  Przepraszam,  że  kazałem  panom  czekać  na  siebie.  Nie  wykręcam  się 

bynajmniej  od  zeznań,  pojechałem  tylko  na  pocztę  nadać  sprawozdanie  do 
swojej gazety. Pozostaje mi powtórzyć to, co już napisałem, 

–  Sprawozdanie,  które  pan  wysłał  do  gazety  –  uśmiechnął  się  koroner  – 

odbiega chyba od tego, co pan nam powie pod przysięgą. 

– Jak pan woli – odparł dość zapalczywie dziennikarz i zaczerwienił się. – 

Mam  przy  sobie  duplikat,  bo  pisałem  przez  kalkę.  Jest  to  rzecz  tak 
niewiarygodna, że ubrałem ją w formę fikcji literackiej. Chciałbym posłużyć się 
tekstem w trakcie swoich zeznań. 

– Sam pan mówi, że rzecz jest niewiarygodna. 

– Nic panu do tego, skoro przysięgnę, że to prawda, proszę pana.  

Koroner  milczał  chwilę,  ze  wzrokiem  wbitym  w  podłogę.  Ludzie  pod 

ścianami  szeptali  między  sobą,  nie  spuszczając  oczu  z  twarzy  nieboszczyka. 
Wreszcie koroner podniósł wzrok i powiedział: 

– Przystępujemy do przesłuchania. 

Zebrani odsłonili głowy. Świadek został zaprzysiężony. 

– Pańska godność? – spytał koroner. 

– William Harker. 

– Wiek? 

– Dwadzieścia siedem lat. 

– Znał pan denata, Hugh Morgana?  

– Tak. 

– Czy był pan przy nim w chwili śmierci? 

– Byłem w pobliżu. 

– Jakim cudem... To jest, skąd się pan tu w ogóle wziął? 

–  Przyjechałem  do  niego  w  gościnę  polować  i  łowić  ryby.  Ale  miałem 

również  inny  cel  na  względzie.  Chciałem  poznać  bliżej  tego  człowieka  i  jego 

background image

niezwykły,  samotny  tryb  życia.  Stanowił  dobry  materiał  na  postać  literacką. 
Od czasu do czasu pisuję nowele. 

– A ja czytuję od czasu do czasu. 

– Bardzo mi miło. 

– Nie pańskie nowele, tylko w ogóle. 

Kilku  ławników  zaśmiało  się.  W  ponurych  sytuacjach  humor  tryska  jak 

raca.  Żołnierze  w  chwilach  bitewnej  ciszy  śmieją  się  z  byle  czego,  a  żart  w 
domu nieboszczyka robi wrażenie przez kontrast. 

–  Proszę  opisać  okoliczności,  w  jakich  nastąpiła  śmierć  denata  – 

powiedział koroner. – Może pan dowolnie posługiwać się notatkami. 

Świadek  zrozumiał.  Wydobył  z  zanadrza  rękopis  i  przysunął  się  do 

światła.  Przerzucił  kilka  kartek,  zanim  odnalazł  właściwą  stroną,  i  zaczął 
czytać. 

 

2 Co się może zdarzyć na polu dzikiego owsa 

 

„...  Słońce  ledwie  wzeszło,  kiedy  wyszliśmy  z  domu.  Wybraliśmy  się  na 

przepiórki,  mieliśmy  ze  sobą  dwie  dubeltówki,  ale  tylko  jednego  psa.  Morgan 
powiedział,  że  najlepszy  teren  znajdziemy  za  wzgórzem,  które  wskazał  ręką. 
Wspięliśmy się ścieżką przez zarośla chapparalu. Za grzbietem wzgórza leżała 
kotlina  porośnięta  gęsto  dzikim  owsem.  Morgan  szedł  przede  mną  o  parę 
kroków. Raptem usłyszeliśmy – gdzieś z prawej strony – trzask łamanych gałą-
zek,  jakby  jakieś  zwierzę  przedzierało  się  przez  krzaki,  które  gwałtownie 
zafalowały na naszych oczach. 

–  Wypłoszyliśmy  jelenia  –  powiedziałem.  –  Szkoda,  że  sztucer  został  w 

domu. 

Morgan  z  napięciem  obserwował  wzburzony  chapparal.  Nie  odrzekł  nic, 

tylko  odwiódł  oba  kurki  dubeltówki  i  trzymał  ją  w  pogotowiu.  Wydał  mi  się 
trochę  zaniepokojony,  co  mnie  zaskoczyło.  Morgan  bowiem  znany  był  z 
wyjątkowego opanowania w najkrytyczniejszych nawet momentach. 

–  Dajże  spokój  –  powiedziałem.  –  Nie  masz  chyba  zamiaru  szpikować 

śrutem jelenia, co? 

Znowu zbył mnie milczeniem. Ale gdy odwrócił się profilem, uderzył mnie 

wyraz  napięcia  na  jego  twarzy.  Wtedy  zrozumiałem,  że  trafiliśmy  na  grubego 
zwierza.  W  pierwszej  chwili  podejrzewałem,  że  to  grizzly.  Podszedłem  z 
dubeltówką i stanąłem u boku Morgana. 

background image

Krzaki  się  uspokoiły  i  zrobiło  się  cicho,  ale  Morgan  z  napięciem 

wpatrywał się nadal w zarośla. 

– Co to takiego? Co to za cholera? – spytałem. 

– To samo draństwo! – odparł, nie odwracając głowy. Głos miał zmieniony 

i ochrypły. Zauważyłem, że Morgan dygocze. 

Już miałem się odezwać, kiedy spostrzegłem, że dziki owies porusza się w 

niesamowity  wręcz  sposób.  Wprost  nie  umiem  tego  opisać.  Przez  pole  szła 
szeroka  smuga,  która  przypominałaby  wiatr,  gdyby  owies  tylko  się  przyginał, 
ale on się kładł wgnieciony w ziemię. Smuga sunęła powoli wprost na nas. 

Oglądałem w życiu wiele dziwnych rzeczy, ale nic nie podziałało na mnie 

tak,  jak  to  niezwykłe  i  niewytłumaczalne  zjawisko,  chociaż  nie  przypominam 
sobie, abym się bał. Nasunęło mi się osobliwe skojarzenie – kiedyś wyjrzałem 
przez okno i pomyliły mi się dwa drzewa. Małe drzewko pod oknem wziąłem za 
jedno z kępy dużych drzew rosnących znacznie dalej. Wysokość ta sama, tylko 
wyrazisty kontur różnił je od tamtych. Było to zwykłe zakłócenie perspektywy, 
a  jednak  targnął  mną  lęk,  przeraziłem  się  nieomal.  Do  tego  stopnia  ufamy  w 
nienaruszalność znanych praw fizycznych, że każde pozorne ich zahamowanie 
działa  na  nas  jak  kataklizm,  zapowiedź  niesłychanego  nieszczęścia.  Więc  i 
owies,  który  całkiem  bez  przyczyny  kładł  się  smugą  sunącą  prościuteńko  ku 
nam  –  napawał  nas  wyraźnym  niepokojem.  Morgan  wyglądał  wręcz 
przerażony.  Nie  wierzyłem  własnym  oczom,  kiedy  raptem  wycelował 
dubeltówkę  i  wypalił  z  obu  luf  we  wzburzony  owies!  Zanim  rozwiał  się  dym 
wystrzału,  usłyszałem  wściekły  wrzask,  jakby  ryk  dzikiego  zwierza.  Morgan 
rzucił dubeltówkę i wziął nogi za pas. W tejże chwili jakiś impet cisnął mną o 
ziemię,  jakiś  rozpędzony  miękki  ciężar,  niewidoczny  wśród  dymu,  zbił  mnie  z 
nóg. 

Zanim  zdążyłem  się  zerwać  i  chwycić  wytrąconą  z  rąk  dubeltówkę, 

usłyszałem,  jak Morgan  krzyczy w  śmiertelnej  trwodze.  Zagłuszał  go  wściekły 
charkot  jakby  gryzących  się  psów.  Niesamowicie  przerażony  zerwałem  się  na 
nogi  i  spojrzałem  w  tamtym  kierunku;  niech  mnie  łaska  boska  broni  od 
podobnego  widoku!  O  niecałe  trzydzieści  stóp  przede  mną  Morgan  powalony 
na  jedno  kolano  szamotał  się  gwałtownie,  z  potwornie  odrzuconą  do  tyłu 
głową, bez kapelusza, z rozwianymi włosami. Coś rzucało nim w przód i w tył, 
targało  jego  ciałem.  Wyprężył  prawe  ramię,  ale  dłoń  gdzieś  znikła,  w  każdym 
razie  nie  mogłem  jej  dostrzec,  tak  jak  i  lewego  ramienia.  Chwilami  –  jak 
podszeptuje  mi  pamięć  –  widziałem  go  tylko  fragmentarycznie,  kawałkami, 
inaczej nie potrafią tego określić, i zaraz ukazywał mi się znowu cały. 

Wszystko  musiało  się  rozegrać  w  ciągu  kilku  sekund,  a  jednak  Morgan 

zdołał  wykonać  wszelkie  chwyty  zaciekłego  zapaśnika,  który  ulega 
przygniatającej  przewadze.  Widziałem  tylko  jego,  a  i  to  nie  zawsze  wyraźnie. 

background image

Przekleństwa  i  krzyki  Morgana  dochodziły  przez  taki  ryk  wściekłości  i  furii, 
jakiego  nigdy  nie  słyszałem.  Nie  wyobrażam  sobie,  aby  mógł  tak  ryczeć 
jakikolwiek człowiek czy jakikolwiek zwierz. 

Stałem  w  osłupieniu.  Dopiero  po  chwili  cisnąłem  dubeltówkę  i  rzuciłem 

się  przyjacielowi  na  pomoc.  Zaświtało  mi  w  głowie,  że  dostał  jakiegoś  ataku 
albo  konwulsji.  Zanim  dobiegłem,  leżał  już  spokojnie  na  ziemi.  Wszystko 
ucichło. Raptem zdjął mnie taki strach, jakiego nie wzbudziło we mnie nawet 
to przeraźliwe przed chwilą szamotanie. Wśród dzikiego owsa ujrzałem znowu 
tajemniczą  smugę.  Od  miejsca,  gdzie  na  zdeptanej  ziemi  leżał  mój  przyjaciel, 
sunęła powoli w stroną lasu. Nie potrafiłem oderwać od niej oczu, dopiero gdy 
zniknęła wśród drzew, spojrzałem na towarzysza. Był martwy”. 

 

3 Człowiek, chociaż nagi, może być w łachmanach 

 

Koroner wstał i nachylił się nad nieboszczykiem. Uniósł róg prześcieradła 

i  odrzucił  je  na  bok,  odsłaniając  nagie  zwłoki.  Świeca  nadawała  im 
gliniastożółtą  barwę.  Na  ciele  widać  było  sine  plamy,  powstałe  wskutek 
podskórnego wylewu krwi. Pierś i boki wyglądały tak, jakby je ktoś zgruchotał 
maczugą.  Gdzieniegdzie  ziały  straszliwe  rany,  odarta  skóra  zwisała  w 
strzępach. 

Jedwabna chustka podtrzymywała brodę zmarłego. Koroner obszedł stół, 

rozwiązał  supeł  na  głowie  nieboszczyka  i  zdjął  chustkę,  odsłaniając  coś,  co 
niegdyś  stanowiło  szyję.  Paru  ławników,  którzy  wstali,  aby  lepiej  widzieć, 
pożałowało swojej ciekawości. Poodwracali głowy. Świadek Harker podbiegł do 
okna, wychylił się, zrobiło mu się niedobrze. Koroner opuścił chustkę na twarz 
zmarłego,  podszedł  do  kąta,  gdzie  leżało  na  kupce  ubranie,  podnosił  i 
demonstrował  kawałek  po  kawałku.  Były  to  strzępy  garderoby,  zesztywniałe 
od  krwi.  Ławnicy  przyglądali  się  dosyć  obojętnie,  raz  już  im  to  pokazywano; 
jedyną nowość stanowiły dla nich zeznania Harkera. 

–  Panowie  –  powiedział  koroner  –  więcej  dowodów  rzeczowych  nie 

posiadamy. Obowiązki swoje panowie już znacie. O ile nie ma pytań, możecie 
wyjść i zastanowić się nad werdyktem. 

Wstał na to przewodniczący – wysoki, brodaty chłop pod sześćdziesiątkę, 

prosto odziany. 

–  Za  pozwoleniem  pana  koronera,  chciałbym  zadać  jedno  pytanie  – 

powiedział, – Z jakiego domu wariatów wyrwał się ten cały świadek? 

–  Proszę,  panie  Harker  –  powiedział  koroner  poważnie  i  ze  spokojem  –  z 

jakiego domu wariatów uciekł pan niedawno? 

background image

Dziennikarz  zaczerwienił  się  po  same  uszy,  ale  nie  odrzekł  ni  słowa. 

Siedmiu ławników wstało i z powagą wyszło z chaty. 

–  Skoro  mi  pan  naubliżał  –  odezwał  się  Harker,  gdy  tylko  został  sam  z 

koronerem i nieboszczykiem – wolno mi chyba stąd wyjść? 

– Owszem. 

Dziennikarz  ruszył  do  drzwi,  ale  zatrzymał  się  z  ręką  na  klamce. 

Zawodowa  ciekawość  okazała  się  silniejsza  niż  poczucie  godności  osobistej. 
Odwrócił się i rzekł: 

–  Poznaję,  że  trzyma  pan  w  ręku  dziennik  Morgana.  Zauważyłem,  jak 

bardzo  pana  zaciekawił,  pan  go  czytał  w  trakcie  moich  zeznań.  Czy  nie 
mógłbym rzucić okiem? Nagi czytelnicy z chęcią... 

– Dziennik nie ma nic do rzeczy – odparł koroner, wsuwając go w kieszeń 

kurtki – wszystkie ustępy pochodzą sprzed śmierci autora. 

Harker zamknął za sobą drzwi. Po chwili weszli ławnicy i otoczyli stół, na 

którym  rysował  się  wyraźnie  kontur  zwłok,  okrytych  już  prześcieradłem. 
Przewodniczący  usiadł  w  pobliżu  świecy,  wyjął  z  kieszeni  ołówek  i  skrawek 
papieru i wypisał z mozołem następujące orzeczenie, pod którym reszta mniej 
lub bardziej niezdarnie złożyła swoje podpisy: 

„My,  ławnicy,  som  przekonani,  że  niniejsze  zwłoki  uśmiercone  zostały 

przez  górskiego  lwa,  ale  poniektórzy  z  nas  myślom,  że  wszystko  jedno  miały 
konwulsje”. 

 

4 Wyjaśnienie zza grobu 

 

W dzienniku śp. Hugh Morgana znajdują się pewne interesujące ustępy, 

niepozbawione  chyba  wartości  naukowej  jako  hipotezy.  W  czasie  ustalania 
przyczyn  zgonu  dziennik  nie  został  wzięty  pod  uwagę;  koroner  myślał 
widocznie,  że  nie  warto  ławnikom  mącić  w  głowach.  Niepodobna  ustalić  daty 
pierwszego  zapisku,  gdyż  część  kartki  została  wydarta.  Urywek  zaczyna  się 
następująco: 

„.,.  ciskał  się  w  półkolu,  jakby  kogoś  osaczał,  to  znów  przypadając  do 

ziemi,  ujadał  wściekle.  Wreszcie  pomknął,  aż  się  zakurzyło,  i  zniknął  w 
zaroślach.  Początkowo  myślałem,  że  oszalał,  ale  kiedy  wrócił  do  domu, 
zachowywał się normalnie. Zauważyłem tylko, że boi się kary. 

Czy pies  potrafi widzieć  nosem? Czy  woń  wywołuje  w  jakichś ośrodkach 

mózgowych obraz tego, kto ją emanuje?...”. 

background image

„2 września. Wczoraj w nocy przyglądałem się gwiazdom nad pagórkiem. 

Raptem  zaczęły  znikać  kolejno,  od  lewej  ku  prawej.  Wyższe  gasły  ledwie  na 
moment,  ale  niższe  nad  samym  wzgórzem  znikły  kompletnie.  Zupełnie  jakby 
coś  przesuwało  się  tamtędy,  zasłaniając  mi  gwiazdy;  nie  wiem,  co  to  takiego, 
nie mogłem dojrzeć nawet konturu w słabym świetle gwiazd. Brr! To mi się nie 
podoba”. 

W  tym  miejscu  brak  notatek  z  paru  tygodni,  gdyż  trzy  kartki  zostały  z 

dziennika wydarte. 

„27 września. To znowu musiało tu być, co dnia znajduję nowe dowody. 

Wczoraj  w  tej  samej  kryjówce  czatowałem  całą  noc  z  nabitym  sztucerem.  Z 
rana ujrzałem jak zwykle świeże ślady. A mógłbym przysiąc, że nie spałem, w 
ogóle  nie  mogę  już  spać.  Ze  strachu  nie  do  zniesienia.  Jeśli  to  wszystko 
prawda, niedługo zwariuję, a jeśli urojenie, to już zwariowałem”. 

„3 października. Zostanę... Nie dam się wypędzić stąd. O nie, to mój dom, 

moja ziemia. Bóg nienawidzi tchórzów...”. 

„5 października. Dłużej nie wytrzymam. Zaprosiłem Harkera, żeby spędził 

ze mną kilka tygodni – ma trzeźwy umysł. Wywnioskuję z jego zachowania, czy 
uważa mnie za wariata”. 

„7  października.  Odgadłem  tajemnicę.  Niespodziewanie  olśniło  mnie  to 

dziś w nocy jak objawienie. Jakież to proste, jak straszliwie proste! 

Są  dźwięki,  których  nie  słyszymy.  Nie  reaguje  na  nie  niedoskonały 

instrument  –  ucho  ludzkie.  Skala  dźwięku  może  być  dlań  za  wysoka  lub  za 
niska.  Przyglądałem  się  kiedyś  kosom,  które  całą  chmarą  obsiadły  czubki 
drzew i zanosiły się śpiewem. Raptem – w jednej sekundzie, w mgnieniu oka – 
poderwały się wszystkie naraz i uleciały w niebo. Jakże to możliwe? Nie mogły 
przecież widzieć się nawzajem wśród gałęzi ani nie spuszczać oka z przywódcy. 
Musiał  się  odezwać  jakiś  sygnał  ostrzegawczy,  ostry  i  przenikliwy,  silniejszy 
niż  cały  ów  świergot,  ale  ja  go  nie  słyszałem.  Nie  tylko  –  wśród  kosów,  ale  i 
wśród  innych  ptaków  zaobserwowałem  to  samo  zjawisko.  Na  przykład 
przepiórki, rozsypane wśród zarośli po całej kotlinie, równocześnie zrywały się 
do lotu. 

Marynarze  wiedzą,  że  ławice  wielorybów  baraszkujące  na  powierzchni 

oceanu,  oddalone  od  siebie  o  całe  mile,  nieraz  nurkują  w  tym  samym 
momencie i znikają z oczu w identycznej chwili. Bo właśnie odezwał się sygnał 
i  chociaż  marynarze  go  nie  słyszą,  to  jednak  czują,  jak  statek  wibruje  niby 
katedra od basowego dźwięku organów. 

Podobnie  rzecz  się  ma  z  kolorami.  Fizyk  rozszczepiając  światło  słońca, 

może  stwierdzić  obecność  promieni  zwanych  nadfiołkowy-mi.  Reprezentują 
one kolory – samodzielne kolory w kompozycji światła – których nie potrafimy 

background image

dostrzec.  Oko  ludzkie  jest  niedoskonałe,  obejmuje  ledwie  kilka  oktaw 
rzeczywistej skali chromatycznej. Nie dostałem pomieszania zmysłów; istnieją 
kolory, których nie widzimy. 

I  –  niech  mnie  Pan  Bóg  strzeże  –  to  draństwo  jest  takiego  właśnie 

koloru!”. 

background image

 

Grób bez dna 

Nazywam  siej  John  Brenwalter.  Ojciec  mój,  tęgi  pijak,  wynalazł  sposób 

na  wyrabianie  z  gliny  kawy  ziarnistej  i  uzyskał  patent;  jednakże  jako  człek 
uczciwy  nie  brał  osobiście  udziału  w  produkcji.  Dlatego  też  posiadał  tylko 
skromny  majątek;  procenty,  jakie  otrzymywał  od  tak  cennego  wynalazku, 
zaledwie  wystarczały  na  procesowanie  się  z  bandą  łobuzów,  która  próbowała 
ograbić  go  z  autorstwa.  Nie  miałem  więc  wielu  przywilejów,  jakimi  cieszą  się 
dzieci  niecnych  i  wyzutych  z  przyzwoitości  rodziców.  Gdyby  nie  moja 
szlachetna  i pełna  poświęcenia  matka, która  zaniedbała  młodsze  rodzeństwo, 
aby osobiście zająć się moją edukacją, wyrósłbym dziś na zupełnego nieuka i z 
konieczności uczyłbym w szkole. Na wagę złota cenię sobie to, że zostałem jej 
oczkiem w głowie. 

Kiedy miałem dziewiętnaście lat, pech chciał, że zmarło się mojemu ojcu, 

który  cieszył  się  zawsze  doskonałym  zdrowiem.  Śmierć,  która  bez  zapowiedzi 
nastąpiła  przy  kolacji,  nikogo  tak  nie  zaskoczyła  jak  jego  samego.  Jeszcze 
tegoż  ranka  otrzymał  zawiadomienie,  że  przyznano  mu  patent  na  pomysł 
rozsadzania  kas  pancernych  w  sposób  bezszmerowy  za  pomocą  sprężarki 
hydraulicznej.  Dyrektor  Urzędu  Patentowego  oświadczał,  że  pierwszy  raz 
przedłożono  mu  do  oceny  tak  dowcipny,  skuteczny  i  ze  wszech  miar 
chwalebny wynalazek, toteż ojciec cieszył się na myśl, że czeka go długi żywot 
w  bogactwie  i  zaszczytach.  Nagła  śmierć  sprawiła  mu  więc  głęboki  zawód. 
Natomiast  moja  matka  –  pobożność  i  poddanie  się  woli  niebios  stanowiły 
szczególne zalety jej charakteru – wyraźnie lepiej to zniosła. Z końcem posiłku, 
gdy  ciało  biednego  ojca  zostało  uprzątnięte  z  podłogi,  wezwała  nas  do 
sąsiedniego pokoju i przemówiła tymi słowy: 

– Moje dzieci, byłyście przed chwilą świadkami niecodziennego zdarzenia, 

które  stanowi  jeden  z  najbardziej  przykrych  wypadków  w  życiu  każdego 
poczciwego  człowieka  i...  doprawdy  nie sprawia  mi przyjemności. Proszę  was, 
abyście  uwierzyły,  że  nie  przykładałam  do  tego  ręki.  Naturalnie  –  spuściwszy 
oczy w głębokiej zadumie, dodała po chwili – naturalnie lepiej, że on nie żyje. 

Powiedziała to z takim przekonaniem, jako rzecz najbardziej oczywistą, że 

nikt  z  nas  nie  miał  odwagi  narazić  się  jej  pytaniami.  Matkę  bowiem,  ilekroć 
ktoś z nas coś zbroił, ogarniało zawsze takie zdumienie, że na winowajcy skóra 
cierpła.  Pewnego  razu  w  przypływie  złego  humoru  pozwoliłem  sobie  obciąć 
ucho braciszkowi. Proste słowa matki: „Zdumiewasz mnie, John!” – zawierały 
tak  ostrą  naganę,  że  po  bezsennej  nocy  pobiegłem  do  niej  we  łzach  i  padłem 

background image

do nóg wołając: „Mamo, przebacz, że cię zdumiałem”. Czuliśmy więc wszyscy, 
wraz z jednouchym braciszkiem, że dla świętego spokoju lepiej o nic nie pytać, 
skoro  matka  twierdzi,  że  nasz  drogi  tatuś  jakoś  skorzystał  na  tym,  że umarł. 
Matka ciągnęła dalej: 

–  Muszę  wam  powiedzieć,  moje  dzieci,  że  w  przypadku  nagłej  i 

niewyjaśnionej  śmierci  prawo  wymaga,  aby  przyszedł  koroner,  pokrajał  ciało 
na  kawałki,  przedstawił  je  do  obejrzenia  szeregowi  osób,  które  orzekną  w 
rezultacie,  że  delikwent  zmarł.  Koroner  dostaje  za  to  grube  pieniądze.  W 
naszym  wypadku  pragnę  uniknąć  tej  bolesnej  formalności,  której  nigdy  nie 
pochwalał  wasz...  hm,  nieboszczyk..  John  –  tu  matka  zwróciła  ku  mnie  swą 
anielską  twarz  –  jesteś  chłopcem  wykształconym  i  roztropnym.  Masz  teraz 
okazję  odwdzięczyć  się  za  wyrzeczenia,  jakie  wszyscy  razem  ponieśliśmy  dla 
ciebie. John, idź, sprzątnij koronera. 

Wzruszony  takim  dowodem  zaufania  i  szansą  wybicia  się  w  dziedzinie, 

która  mnie  pociąga,  ukląkłem  przed  matką,  podniosłem  do  ust  jej  dłoń  i 
oblałem ją tkliwymi łzami. Przed piątą po południu sprzątnąłem koronera. 

Natychmiast mnie aresztowano i wtrącono do więzienia, gdzie spędziłem 

wyjątkowo  męczącą  noc,  nie  mogąc  zasnąć  z  powodu  profanacji,  jakich 
dopuszczali  się  współwięźniowie,  dwaj  duchowni,  którzy  dzięki  teologicznej 
zaprawie  posiedli  płodność  bezbożnych  myśli  i  absolutnie  niezrównaną 
znajomość bluźnierstw. Ale gdzieś nad ranem dozorca, któremu też nie dawali 
spać  za  ścianą,  wszedł  do  celi  i  zaklął  strasznie,  ostrzegając  wielebnych,  że 
jeśli  usłyszy  jeszcze  jedno  świństwo,  bez  względu  na  ich  święte  powołanie 
wyrzuci  obydwu  na  ulicę.  Od  tej  pory  powściągali  niesympatyczne  języki,  w 
zamian  za  to  grając  na  harmonijce,  więc  zasnąłem  spokojnym  i  krzepiącym 
snem niewinnej młodości. 

Następnego dnia zostałem wezwany przed oblicze najwyższego sędziego i 

złożyłem  wstępne  zeznania.  Jak  zwyczaj  każe,  nie  przyznałem  się  do  winy, 
dodając,  że  człowiek,  którego  zamordowałem,  był  notorycznym  demokratą. 
(Moja  zacna  matka  była  republikanką,  od  wczesnej  młodości  troskliwie 
uświadamiała mi zasady sprawiedliwej władzy i konieczność tłumienia wrogiej 
opozycji).  Sędzia,  który  dostał  się  na  stanowisko  dzięki  republikańskiej  urnie 
wyborczej  z  ruchomym  dnem,  odczuł  wyraźnie  siłę  mojego  argumentu  i 
poczęstował mnie papierosem. 

– Proszę Wysokiego Sądu – zaczął prokurator okręgowy – nie uważam za 

konieczne przedstawianie dowodów w tej sprawie. Wedle prawa, które panuje 
w  tym  kraju,  pan  sędzia  ma  obowiązek  d  o  -puszczać,  że  oskarżony  jest 
niewinny. Gdybym przytaczał dowody i argumenty na niekorzyść oskarżonego, 
przeszkodziłbym  panu  sędziemu  w  spełnieniu  zaprzysiężonego  obowiązku. 
Skończyłem. 

background image

Mój obrońca, brat zamordowanego koronera, wstał i powiedział: 

–  Wysoki  Sądzie,  mój  znamienity  kolega  określił  w  sposób  tak  świetny  i 

wymowny zasadę prawną, obowiązującą w tym procesie, że pozostaje mi tylko 
sprawdzić,  o  ile  stało  się  jej  zadość.  Mam  na  myśli  zasadę  dopuszczania. 
Prawdą jest, że pan sędzia ma obowiązek dopuszczać się... czegoś? Tę właśnie 
kwestię  prawo  mądrze  i  sprawiedliwie  pozostawia  pańskiemu  własnemu 
rozeznaniu,  pan  zaś  wywiązał  się  roztropnie  ze  wszelkich  zobowiązań,  jakie 
prawo  nakłada.  Odkąd  pana  znam,  panie  sędzio,  nic  innego  pan  nie  robił, 
tylko  dopuszczał.  Dopuszczał  się  pan  przekupstwa,  kradzieży,  krzywo-
przysięstwa,  podpalania,  cudzołóstwa,  morderstwa  –  każdej  zbrodni  w 
rejestrze  i  każdego  występku  znanego  osobnikom  lubieżnym  i  zde-
prawowanym,  nie  wyłączając  mojego  znamienitego  kolegi,  pana  prokuratora. 
Wypełnił  pan  całkowicie  obowiązek  nałożony  prawem.  A  ponieważ  nie  ma 
dowodów przeciwko mojemu klientowi, stawiam wniosek o uniewinnienie tego 
zacnego młodzieńca. 

Zapadła imponująca cisza. Sędzia powstał, nałożył czarny biret i głosem 

drżącym ze wzruszenia skazał mnie na życie i wolność. Potem zwracając się do 
obrońcy, powiedział zimno, a wymownie: 

– Jeszcze się zobaczymy. 

Następnego  dnia  mój  adwokat,  który  tak  sumiennie  bronił  mnie  przed 

oskarżeniem  o  zamordowanie  jego  brata  –  waśnili  się  o  jakąś  schedę  – 
przepadł bez wieści i do dziś nie wiadomo, jaki los go spotkał. 

Tymczasem ciało mego świętej pamięci ojca zostało o północy potajemnie 

pochowane na dziedzińcu – w butach i bez analizy świętej pamięci żołądka. 

– Nie lubił wystawiać się na pokaz – powiedziała moja droga matka, gdy 

skończywszy  ubijać  nad  nim  ziemię,  pomagała  dzieciom  rozrzucać  w  tym 
miejscu słomę. – Przepadał za domem i kochał spokojne życie. 

Podanie  mojej  matki  o  przyznanie  jej  praw  spadkowych  stwierdzało,  że 

ma  ona  powody  wierzyć,  iż  zmarły  nie  żyje,  skoro  od  dłuższego  czasu  nie 
przychodzi  do  domu  na  posiłki;  jednak  „złodziej  nie  sędzia”  -jak  go  odtąd  z 
odrazą nazywała – orzekł, że dowód śmierci jest niewystarczający, i powierzył 
majątek  zarządcy  publicznemu,  którym  był  jego  zięć.  Wyszło  na  jaw,  że 
pasywa  i  aktywa  dokładnie  się  równoważą;  pozostawał  jedynie  patent  na  po-
mysł rozsadzania kas pancernych w sposób bezszmerowy za pomocą sprężarki 
hydraulicznej  i  ten  przeszedł  na  własność  sędziego  i  nierzadcy  publicznego  – 
jak wolała się wyrażać moja droga matka. Tak to w ciągu paru miesięcy zacna 
i  przyzwoita  rodzina  popadła  w  nędzę  i  z  konieczności  została  zmuszona  do 
pracy. 

background image

W  wyborze  zajęć  kierowały  nami  rozmaite  względy,  a  więc  dryg, 

skłonności  osobiste  i  tak  dalej.  Moja  matka  założyła  ekskluzywną  szkołę 
prywatną,  gdzie  zgłębiano  sztukę  podrabiania  cętek  na  skórach  lamparcich; 
starszy brat, George Henry, który miał zamiłowanie do muzyki, przygrywał na 
trąbce  w  pobliskim  instytucie  głuchoniemych;  moja  siostra,  Mary  Maria, 
zajmowała  się  perfumowaniem  źródeł  mineralnych  według  metody  profesora 
Pumpernickla,  a  ja  urządziłem  się  jako  spec  od  stawiania  pozłacanych 
szubienic. Reszta rodzeństwa, której wiek nie pozwalał pracować, trudniła się 
podkradaniem drobnego towaru sprzed sklepów, jak ją przyuczono. 

W  chwilach  odpoczynku  zwabialiśmy  podróżnych  do  naszego  domu  i 

grzebaliśmy ich w piwnicy. 

Część  jej  zajmowała  spiżarnia,  w  której  stały  wina,  wódki  i  zapasy 

żywności. Ulatniały się one tak szybko, aż zrodziła się u nas przesądna myśl, 
że  duchy  pogrzebanych  schodzą  się  tam  głuchą  nocą  na  biesiady. 
Przynajmniej  jedna  rzecz  nie  ulegała  wątpliwości  –  choć  piwnica  była 
zakratowana  i  zamknięta  na  cztery  spusty,  znajdowaliśmy  w  niej  prawie 
każdego  ranka  resztki  mięsiwa,  marynat  i  konserw,  zaśmiecające  podłogę. 
Padł  wniosek,  aby  przenieść  spiżarnię  gdzie  indziej,  lecz  nasza  droga  matka, 
zawsze  szlachetna  i  gościnna,  powiedziała,  że  lepiej  przeboleć  stratę,  niż  na-
razić  się  na  nieprzyjemności:  jeśli  duchom  odmówi  się  tej  błahej 
rekompensaty,  mogą  w  odwet  wszcząć  śledztwo,  które  obali  nasz  system 
podziału  pracy  i  popchnie  energię  całej  rodziny  w  jednym  tylko  kierunku 
przeze  mnie  uprawianym  –  możemy  wszyscy  udekorować  szubienice. 
Przyjęliśmy  jej  decyzję  z  synowskim  posłuszeństwem,  płynącym  z  szacunku 
dla jej życiowej mądrości i nieskazitelnego charakteru. 

Którejś nocy zgromadzeni na dole – nikt nie śmiał tam wejść w pojedynkę 

– 

wyprawialiśmy 

burmistrzowi 

sąsiedniego 

miasteczka 

dostojny, 

chrześcijański  pogrzeb.  Matka  z  młodszymi  dziećmi  trzymała  świece,  a  my  z 
bratem obracaliśmy  kilofem  i  łopatą,  kiedy  raptem siostra moja,  Mary  Maria, 
krzyknęła  wniebogłosy  i  zakryła  rękami  oczy.  Przerażeni  okropnie, 
natychmiast przerwaliśmy egzekwie i drżącymi głosami dopytywaliśmy się sio-
stry,  czego  się  tak  przelękła.  Młodsze  dzieci  były  tak  wystraszone,  że  świece 
dygotały  im  w  rękach,  a  nasze  chybotliwe  cienie  tańczyły  dziko  po  ścianach, 
przybierając  wręcz  niesamowite  pozy.  Na  twarzy  nieboszczyka,  muskanej 
światłem,  jawił  się  coraz  bardziej  odrażający  grymas,  zjadliwy  i  złowróżbny. 
Krzyk siostry wypłoszył szczury, które galopowały chmarą po piwnicy, piszcząc 
przenikliwie.  W  ciemności  odległych  kątów  świeciły  nieruchomo  ich  zielone 
ślepia, tak jak fosforyzujący opar rozkładu, który wypełniał na wpół wykopany 
grób  i  zdawał  się  ucieleśniać  wiszącą  w  skażonym  powietrzu  woń  śmierci. 
Dzieci  z  płaczem  tuliły  się  teraz  do  starszych,  świece  powypadały  im  z  rąk  i 
nastała  niemal  zupełna  ciemność,  tylko  ów  złowieszczy  opar  świetlny, 

background image

dobywając  się  kłębami  z  rozkopanej  ziemi,  wylewał  się  z  brzegów  grobu  jak 
fontanna. 

Tymczasem  moja  siostra  odsłoniła  twarz  i  klęcząc  skurczona  na  świeżo 

wykopanej grudzie, wpatrywała się rozszerzonymi oczami w mroczną szczelinę 
pomiędzy dwoma beczkami wina. 

–  Tam  jest!  Tam!  –  krzyknęła,  wyciągając  rękę.  –  Boże  święty!  Nie 

widzicie? 

Istotnie  coś  się  poruszało!  Jakaś  postać  ludzka  ledwie  widoczna  w 

mroku.  Zataczając  się  i  chwytając  się  beczek,  wysunęła  się  naprzód 
chwiejnym  krokiem  i  na  jedną  chwilę  ukazała  się  w  blasku  niewygasłych 
świec;  po  czym  zachwiała  się  ciężko  i  runęła  jak  długa  na  ziemię.  W  tym 
momencie  poznaliśmy  go  wszyscy.  Poznaliśmy  twarz  naszego  ojca  –  zmarłego 
przed  dziesięcioma  miesiącami  i  pochowanego  naszymi  własnymi  rękoma! 
Ojca, który powstał z martwych i był przeraźliwie pijany! 

O  naszej  panicznej  ucieczce  z  tego  strasznego  miejsca,  o  wygaśnięciu 

wszelkich  uczuć  ludzkich,  o  szaleńczej  zgiełkliwej  wspinaczce  po  oślizłych, 
zbutwiałych  schodach  –  osuwając  się,  padając,  ściągając  jedni  drugich, 
gramoliliśmy się po cudzych plecach, światła pogasły, starsi tratowali słabsze 
rodzeństwo,  dzieci  ginęły  strącane  ręką  matki!  –  o  tym  wszystkim  nie  śmiem 
się rozwodzić. Uratowała się matka, starszy brat, siostra i ja. Reszta pozostała 
na  dole,  aby  zemrzeć  z  ran  czy  ze  strachu  –  niektórzy,  być  może,  od  ognia. 
Gdyż  w  niecałą  godziną  –  pozbierawszy  w  pośpiechu,  co  się  dało  unieść: 
kosztowności, pieniądze i ubrania – podpaliliśmy rezydencją i w blasku pożaru 
uciekaliśmy  w  góry.  Nawet  nie  zdążyliśmy  zabrać  polisy ubezpieczeniowej. Po 
latach,  w  dalekim  kraju,  moja  droga  matka  na  łożu  śmierci  wyznała,  że 
miałaby  sumienie  spokojne,  gdyby  nie  ten  jedyny  grzech  niedbalstwa. 
Spowiednik,  człek  świątobliwy,  zapewnił  ją,  że  ze  wzglądu  na  okoliczności 
niebiosa darują jej winę. 

Dopiero  po  dziesięciu  latach,  już  jako  wybitny  fałszerz,  wróciłem  w 

przebraniu  do  krainy  mojego  dzieciństwa.  Chciałem  odzyskać  pewien  skarb 
należący do nas i zakopany w piwnicy. Muszę przyznać, że mi się to nie udało. 
W  ruinach  natrafiono  na  tyle  szkieletów,  że  skłoniło  to  władze  do 
poszukiwania dalszych wykopalisk. Znaleźli skarb i już się nim zaopiekowali. 
Dom  nie  został  odbudowany;  w  istocie  całe  przedmieście  zamieniło  się  w 
pustkowie.  Zanotowano  tyle  nieziemskich  zjawisk  i  głosów  w  tej  dzielnicy,  że 
nikt  nie  chciał  tam  mieszkać.  Ponieważ  nikt  nie  ślęczał  mi  nad  głową, 
postanowiłem  dać  upust  synowskiej  miłości  i  popatrzeć  raz  jeszcze  na  twarz 
ukochanego  ojca  –  a  nuż  leżał  spokojnie  w  grobie,  tylko  nas  oczy  wtedy 
zmyliły? W dodatku nie zapomniałem, że nosił ogromny diamentowy pierścień, 
który  od  chwili  jego  śmierci  znikł  bez  śladu,  wolno  mi  było  przypuszczać,  że 

background image

został pochowany z pierścieniem na palcu. Sprokurowałem łopatę, odnalazłem 
grób na dawnym dziedzińcu i zacząłem kopać. Wykopałem chyba z metr, gdy 
dno  grobu  osunęło  się  i  runąłem  w  dół.  Wpadłem  do  starego  ścieku  przez 
sporą dziurę w sklepieniu. Ciała nie było. 

Nie  mogłem  się  stamtąd  wydostać,  więc  popełzłem  wzdłuż  kanału. 

Zagrodziła mi drogę sterta zwęglonych rupieci i osmalonych cegieł. Usunąłem 
ją z trudem i znalazłem się nagle w owej fatalnej piwnicy. 

Wszystko  stało  się  jasne.  Ojciec,  cokolwiek  mu  tam  „zaszkodziło”  przy 

kolacji  (a  myślę,  że  moja  zacna  matka  mogłaby  rzucić  nieco  światła  na  tę 
sprawę),  został  niewątpliwie  pochowany  żywcem.  Grób  przypadkowo 
wykopano  tuż  nad  sklepieniem  zapomnianego  ścieku.  Trumny  ojciec  nie 
dostał  i  w  rezultacie  od  jego  rozpaczliwych  szamotań  sklepienie  musiało  się 
zawalić.  Ojciec  wpadł  do  ścieku  i  w  końcu  schronił  się  w  piwnicy.  Czując,  że 
we własnym domu nie jest mile widziany, nie mając nic innego do wyboru, za-
mieszkał  sobie  w  katakumbach,  gdzie  podziwiał  naszą  gospodarność  i  tuczył 
się  naszym  chlebem.  To  on  wyjadał  nam  zapasy,  to  on  wypijał  nam  wino  – 
gorzej  od  złodzieja!  W  chwili  zamroczenia  alkoholem  musiał  zatęsknić  za 
ludźmi  –  tęsknota  ta  stanowi  jedyną  sympatyczną  więź  między  pijakiem  a 
rasą,  z  której  się  wywodzi.  Zatęsknił  i  opuścił  swoją  kryjówkę  w  niezwykle 
nieodpowiedniej  porze,  czym  ściągnął  najbardziej  opłakaną  klęskę  na  głowy 
najbliższych  mu  i  najdroższych.  Był  to  fałszywy  krok  urastający  niemal  do 
godności zbrodni. 

background image

 

Czesana krowa 

Ciotka  Pacjencja,  która  prowadziła  małe  gospodarstwo  w  stanie 

Michigan,  miała  ulubioną  krowę.  Zły  charakter  zdradzało  to  zwierzę,  a  i 
pożytek  z  niej  był  żaden,  zamiast  bowiem  w  wolnych  chwilach  produkować 
mleko  i  cielęcinę,  poświęcała  wszystek  swój  czas  sztuce  wierzgania.  Ćwiczyła 
po  całych  dniach,  a  i  w  nocy  budziła  się,  aby  sobie  wierzgnąć.  Wierzgała  na 
wszystko – na kury, świnie, słupy, kamienie, ptaki na niebie i ryby pluskające 
w  wodzie;  miała  bezstronne,  katolickie  spojrzenie  na  świat,  w  jej  krowim 
rozumieniu  wszyscy  byli  sobie  równi  –  wszyscy  jednako  niegodni.  Niczym  ów 
Tymoteusz,  co  „uniósł  śmiertelnika  ku  niebiosom”  –  tak  się  spisywała  krowa 
mojej  ciotki  Pacjencji,  z  tym  że  robiła  to  znacznie  skuteczniej  i  znacznie 
częściej.  Przyjemnie  było  popatrzeć,  jak  toruje  sobie  drogę  przez  zatłoczone 
podwórko.  Tak  błyskawicznie  szastała  kopytami,  że  nieraz  wszystko,  co  żyje, 
fruwało wokół niej. 

Wymierzała  kopniaki  nie  tylko  niestrudzenie,  ale  i  po  mistrzowsku.  Nie 

umywały  się  do  niej  niedokształcone  krowy,  które  nie  poświęciły  życia  tej 
sztuce  –  zwykłe  amatorki  wierzgające  „na  chybił  trafił”.  Widziałem  raz,  jak 
stała  przy  drodze,  żując  sennie  pokarm,  jakby  ucinała  sobie  poobiednią 
drzemkę.  Kręcił  się  koło  niej  –  zatopiony  w  błogiej  nieświadomości  i 
marzeniach  o  bogdance  –  przeogromny  czarny  wieprz,  kolos  przypominający 
nosorożca.  Nagle  na  moich  oczach  –  choć  przysiągłbym,  że  krowa  nawet  nie 
drgnęła  –  wieprz  przepadł  gdzieś,  ulotnił  się  zupełnie.  Tylko  hen  na  niebo-
skłonie malutka czarna plamka przecinała horyzont z szybkością meteoru i za 
chwilę znikła za dalekimi górami. Mógł to być ów wieprz. 

Czesanie krów nie należy chyba do zwyczaju nawet w stanie Michigan. Ta 

jednak  nigdy  nie  wymagała  dojenia,  więc  musiał  znaleźć  się  na  nią  jakiś 
zastępczy  środek,  równie  dokuczliwy.  Drażnienie  jej  skóry  zgrzebłem  uznano 
widać  za  najdotkliwszy  dowód  troskliwej  opieki.  Przynajmniej  ona  tak 
uważała.  Podejrzewam  jednak,  że  ciotka  naprawdę  myślała,  że  zabieg  ten 
wychodzi dobremu bydlęciu na korzyść. W każdym razie wynajmując parobka, 
stawiała  mu  zawsze  jako  warunek  czesanie  krowy  każdego  ranka.  Nie  mam 
pojęcia, ilu parobków krowa usunęła z pracy na farmie mojej ciotki, ale sądząc 
po  liczbie  kulawych  w  tej  części  kraju,  powiedziałbym,  że  sporą  ilość.  Kulały 
nawet dzieci, ale chyba dziedzicznie. 

Myślę,  że  ciotka  prowadziła  wadliwą  gospodarkę.  Wprawdzie  robocizna 

nic ją nie kosztowała, gdyż wszyscy parobcy rzucali pracę, zanim uzbierało im 

background image

się  wynagrodzenie,  ale  w  miarę  jak  sława  krowy  rozprzestrzeniała  się  na 
sąsiednie  stany,  coraz  trudniej  było  wynająć  kogoś  do  roboty.  A  na  dodatek 
krasula była stale źle uczesana. W okolicy zaczęło kursować powiedzonko: „A 
niech krowa kopnie takie gospodarstwo!” – prostacka metafora, z której miało 
wynikać, że ziemia leży odłogiem, a zagroda chyli się do ruiny. 

Do  ciotki  nie  przemawiały  żadne  perswazje  –  zgadzała  się  na  wszystko, 

ale nie naprawiała niczego. Mąż jej usiłował właśnie metodą perswazji ratować 
gospodarkę  i  wygrywał  wszystkie  dyskusje,  aż  wyperswadował  się  szybko  na 
tamten świat. Pogrzeb jego opóźnił się o cały dzień, zanim udało się ściągnąć 
drugiego  przedsiębiorcę  pogrzebowego,  pierwszy  bowiem  na  prośbę  wdowy 
zgodził się nieopatrznie uczesać krową. 

Od  tego  czasu  moja  ciotka  Pacjencja  nie  figurowała  na  rynku 

matrymonialnym;  miłość  do  krowy  nie  zostawiła  w  jej  sercu  miejsca  na 
bardziej  naturalne  i  korzystniejsze  uczucie.  Kiedy  jednak  ujrzała  nieobsiane 
pole, niezebrane plony, miedze zarośnięte wybujałym głogiem, a łąki ozdobione 
pysznym kanadyjskim ostem, pomyślała sobie, że musi mieć partnera. 

Gdy  wyszły  na  jaw  matrymonialne  zamiary  ciotki  Pacjencji,  w  okolicy 

wybuchła  panika.  Księgi  stanu  cywilnego  wykazują,  że  w  ciągu  tego  jednego 
roku  zawarto  więcej  małżeństw  niż  w  obu  dziesięcioleciach  –  przedtem  i 
potem.  Panowie  żenili  się  z  kucharkami,  z  praczkami,  z  matkami  swoich 
zmarłych  żon,  z  siostrami  swoich  wrogów  –  z  kim  tylko  się  dało;  a  kto  nie 
potrafił  w  uczciwy  sposób  zdobyć  sobie  żony,  szedł  do  sędziego  pokoju  i  pod 
przysięgą składał oświadczenie, że ożenił się dawno z pewną panią w Indianie. 
Taki  był  strach  przed  dostaniem  się  żywcem  w  związki  małżeńskie  z  moją 
ciotką Pacjencja. 

Otóż  ciotka  była  raczej  stanowczą  niewiastą,  jak  czytelnik  zdołał 

zauważyć.  Ponieważ  niezwykła  epidemia  małżeńska  oszczędziła  jednego  tylko 
kawalera  do  wzięcia  w  całym  powiecie,  ciotka  zagięła  parol  na  tego  właśnie 
jedynaka.  Wzięła  furę  i  przywiozła  go  sobie  do  domu.  Okazało  się,  że  był  to 
długi jak tyczka pastor metodystów, nazwiskiem Huggins. 

Mimo  niebotycznego  wzrostu  wielebny  Berosus  Huggins  należał  do 

sympatycznych ludzi i nie pozwalał wystrychnąć się na dudka. Przypuszczam 
jednak,  że  tak  szpetnego  osobnika  nie  było  w  całej  Ameryce  Północnej  – 
chudy, kanciasty, z trupim obliczem i ponury nie do pojęcia. Nie rozstawał się 
z  czarnym  kapeluszem,  który  wbijał  na  głowę  tak  głęboko,  że  rondo  niemal 
zakrywało  mu  oczy,  a  uszy  w  swej  wybujałej  ozdobie  ginęły  pod  kapeluszem. 
Na widok jego pomarszczonych butów zdawało się, że słowo „pucować” wyszło 
dawno  z  użycia.  Nosił  dopasowany  czarny  surdut,  którego  poły  o  nadprzy-
rodzonej  długości  wlokły  się  za  nim  po  ziemi,  zgarniając  rosę.  Zapinał  go 
zawsze  na  wszystkie  guziki.  Wyglądał  w  tym  stroju  jak  całkiem  przyzwoite 

background image

straszydło. Ilekroć wyszedł na pole, zlatywały się do niego całe chmary wron i 
walczyły  zaciekle,  aby  zająć  na  nim  najlepsze  miejsce  na  znak  pogardy  dla 
kiepskich pomysłów gospodarza. 

Następnego  dnia  po  ślubie  ciotka  Pacjencją  zawezwała  wielebnego 

Hugginsa na naradę i tak mu przedstawiła swoje zamiary: 

–  Otóż,  drogi  Huggusiu,  powiem  ci,  co  masz  do  roboty.  Najpierw  masz 

naprawić  płoty,  oczyścić  miedze  z  chwastów  i  głogów  bezlitosną  ręką.  Potem 
masz wyplenić kanadyjski oset, naprawić wóz drabiniasty, pochodzić trochę za 
pługiem,  no  i  w  ogóle  zrobić  jaki  taki  porządek.  To  ci  wybije  figle  z  głowy  co 
najmniej  na  dwa  lata.  Naturalnie  zrezygnujesz  na  razie  z  obowiązków 
duszpasterskich.  Kiedy  tylko  wykonasz,  co  ci...  Och,  zapomniałam  o  biednej 
Febe! Jeśli chodzi o nią... 

– Szanowna małżonko – przerwał jej dostojny mąż – z chęcią zaprowadzę 

wszelkie  reformy  gospodarcze,  jeśli  taka  jest  wola  Opatrzności.  Ale 
wspominasz  o  siostrze...  Ufam,  że  nie  jest  to  płocha  osoba.  Czyżbym  miał 
przyjemność ją znać? Imię rzeczywiście kogoś mi przypomina, ale... 

– On nie zna Febe! – zawołała ciotka w szczerym zdumieniu. – Myślałam, 

że  zna  ją  cały  powiat.  Ależ,  człowieku,  każdego  pięknego  ranka  będziesz  jej 
szorował nogi przez całe swoje życie doczesne! 

–  Zapewniam  cię,  szanowna  małżonko  –  odparł  wielebny  Bero-sus  z 

godnością  –  że  jestem  gotów  służyć  duchowym  potrzebom  siostry  Febe  w 
miarą  moich  skromnych  możliwości.  Ale,  dalibóg,  czysto  świeckie  posługi,  o 
jakich  mówisz,  winno  się  powierzyć  komu  innemu,  oddać  w  zdolniejsze  i, 
śmiem rzec, niewieście ręce. 

Ciotka wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. 

– Och, ty stary durniu! – zawołała. – Febe to krowa! 

–  W  takim  razie  –  powiedział  jej  małżonek  z  niezmąconym  spokojem  – 

oczywiście  spada  na  mnie  troska o  jej dobro cielesne. Czeka  mnie wprawdzie 
walka z szatanem i ostem kanadyjskim, ale z radością poświęcę każdą wolną 
chwilę kończynom Febe. 

Z  tymi  słowy  wielebny  Huggins  wcisnął  kapelusz  na  oczy,  odmówił  nad 

żoną krótkie błogosławieństwo i wyniósł się na podwórze. 

Otóż  należy  wyjaśnić,  że  wiedział  od  początku,  kim  jest  Febe  i  znał  z 

opowiadań jej wszystkie grzeszne nawyki. Ponadto miał już zaszczyt złożyć jej 
wizytę,  przez  godzinę  pozwalał  jej  oglądać  się  ze  wszystkich  stron,  oczywiście 
na dystans. Jednym słowem – on i Febe przeprowadzili wzajemny rekonesans 
i przygotowali się do działań zaczepnych. 

background image

Wśród  przedmiotów  zbytku,  które  złożyły  się  na  wiano  zacnego  pastora, 

znajdowała się solidna pompa z lanego żelaza, która miała ponad siedem stóp 
wysokości. Trzymano ją tymczasem w zagrodzie dla bydła, aby przy najbliższej 
okazji wmontować ją do studni przy oborze. Wielebny Huggins odszukał teraz 
to dzieło techniki, przydźwigał je na miejsce przeznaczenia, ustawił jak trzeba i 
mocno przyśrubował do studni. Następnie ubrał pompę w swój surdut i zapiął 
go  swobodnie,  a  na  wierzchołek  nasadził  swój  kapelusz.  Rączka  pompy 
wychylała  się  podejrzanie  spod  surduta  jak  ogon,  ale  szczegół  ten  nie  rzucał 
się  w  oczy  i  nieuprzedzony  obserwator  przysiągłby,  że  ma  przed  sobą 
wielebnego Hugginsa, wyglądającego wyjątkowo korzystnie. 

Wreszcie pastor zamknął ostrożnie furtkę do zagrody dla bydła, wiedząc, 

że  gdy  tylko  Febe,  która  buszowała  w  ogrodzie  warzywnym,  spostrzeże 
przeszkodę,  natychmiast  zechce  ją  przeskoczyć,  co  też  się  stało.  Tymczasem 
gospodarz, bez surduta i kapelusza, położył się w ukryciu i dygocząc z zimna, 
obserwował: wszystko przez dziurkę w płocie. 

Najpierw  Febe  udawała,  że  nie  widzi  postaci  na  platformie.  Obróciła  się 

zadem  i  pozorowała  drzemkę.  Spostrzegłszy,  że  podstęp  się  nie  udał,  przez 
parę  minut  stała  niezdecydowana,  przeżuwając  niemrawo,  ale  widać  było  po 
niej,  że  myśli  uparcie.  Wreszcie  zaczęła  węszyć  z  nosem  przy  ziemi,  jakby 
szukała czegoś i jakby nic ją więcej nie obchodziło. Klucząc, zbliżała się jednak 
pomaleńku  do  upatrzonego  obiektu.  Kiedy  znalazła  się  już  całkiem  blisko, 
przystanęła  naprzeciw  chudej  postaci  i  nadstawiła  łeb  do  pogłaskania, 
starając  się  wywołać  wrażenie,  że  więcej  sobie  ceni  pieszczotę  niż  bogactwo, 
potęgę  i  poklask  tłumów  –  że  od  niewinnej  młodości  przywykła  do  karesów  i 
żyć  bez  nich  nie  potrafi.  Podeszła  jeszcze  bliżej  w  czarujących  lansadach, 
przymilnych  uśmieszkach,  z  przyjacielską  miną.  Raptem  okręciła  się  wkoło  i 
wierzgnęła  potwornie  –  był  to  kopniak  tak  silny  i  błyskawiczny,  jak  grom  z 
jasnego nieba. 

Efekt  był  fenomenalny!  Po  takim  kopniaku  pastor  wylądowałby  za 

tydzień,  trafiając  w  sam  środek  nabożeństwa.  Impet  porwał  krowę,  wirowała 
zamglona  jak  Saturn  z  pierścieniem  dokoła,  zakreślonym  przez  szybującą 
białą  kitę  na  końcu  ogona.  Siła  odśrodkowa  powoli  słabła,  Febe  zaczęła 
kołysać  się  i  zataczać,  aż  zwaliła  się  na  grzbiet  i  leżała  w  konwulsyjnych 
drgawkach.  Wreszcie  zastygła  w  bezruchu,  z  wyprężonymi  nogami,  szczerze 
przekonana,  że  z  prawdziwym  poświęceniem  podpiera  nimi  cały  świat,  który 
zwalił się na nią jakimś cudem. Po czym zemdlała. 

Nie  miała  pojęcia,  ile  czasu  leży  nieprzytomna,  ale  w  końcu  otworzyła 

oczy.  Przywitał  ją  słodki  widok  –  otwarte  wejście  do  obory.  Podniosła  się  z 
trudem.  Chwiejąc  się  na  trzech  nogach,  potoczyła  wzrokiem  dokoła,  była 
wyraźnie  oszołomiona.  Gdy  spostrzegła  zatwardziałego  klechę  z  żelaza, 

background image

spojrzała  nań  z  gorzkim  wyrzutem  i  kulejąc,  powlokła  się  załamana  na  swój 
barłóg – biedna i ujarzmiona. 

Przez  kilka  tygodni  Febe  miała  monstrualnie  spuchniętą  nogę,  ale  po 

troskliwej  kuracji  „wróciła  do  dobrego  zdrowia”,  jak  wyraziła  się  jej 
zaintrygowana  pani,  albo  –  „przyszła  do  siebie”,  jak  wolał  to  określić 
małomówny  sługa  boży.  Stała  się  teraz  tak  uległa  i  nieszkodliwa  jak  dziecię. 
Nowy  gospodarz  bez  obawy  brał  jej  obolałą  kończynę  w  swe  ręce,  mógłby 
nawet brać ją do ust, gdyby zechciał. Wyglądało na to, że charakter jej zmienił 
się  radykalnie  –  do  tego  stopnia,  że  moja  ciotka  Pacjencja  (dotychczas 
trzymała się od niej z daleka, choć kochała ją tak czule) podeszła do niej ufnie, 
aby  uraczyć  ją  potrawką  z  rzepy.  Boże  mój!  Rozprowadziła  ciocię  po  ścianie 
tak cieniutko! Nawet kielnią nikt by lepiej nie potrafił. 

background image

 

Moje ulubione morderstwo 

Po  zamordowaniu  w  wyjątkowo  zwyrodniały  sposób  matki  zostałem 

aresztowany i postawiony przed sąd. Wytoczono mi proces, który trwał siedem 
lat.  Pouczając  ławników,  sędzia  Trybunału  Uniewinnień  zaznaczył,  że  był  to 
pierwszy  w  jego  życiu  wypadek,  by  po  dokonaniu  tak  odrażającej  zbrodni 
odwoływano się do niego o uniewinnienie. 

Na co wstał mój adwokat i powiedział: 

– Wysoki Trybunale, zbrodnie są odrażające lub nieodrażające tylko przez 

porównanie.  Gdyby  pan  sędzia  znał  szczegóły  poprzedniego  morderstwa, 
którego  mój  klient  dopuścił  się  na  swoim  stryju,  dopatrzyłby  się  pan  sędzia 
niechybnie  w  obecnym  wykroczeniu  –  jeśli  można  to  nazwać  wykroczeniem  – 
czegoś  z  ducha  czułej  wyrozumiałości  i  synowskiej  troski  o  samopoczucie 
ofiary.  Straszliwe  okrucieństwo  poprzedniego  mordu  rzeczywiście  wykluczało 
wszelkie  inne  hipotezy  prócz  winy.  I  gdyby  nie  to,  że  czcigodny  sędzia,  który 
prowadził tamten proces, był prezesem Towarzystwa Ubezpieczeń na Wypadek 
Kary  Śmierci,  a  mój  klient  był  ubezpieczony  –  trudno  byłoby  dociec,  w  jaki 
sposób  winowajca  został  uniewinniony.  Jeśliby  pan  sędzia  dla  orientacji 
zechciał coś więcej na ten temat usłyszeć, to mój klient gotów jest zadać sobie 
trud i złożyć zeznanie pod przysięgą. 

–  Wysoki  Sądzie,  ja  oponuję  –  odezwał  się  prokurator.  –  Wypowiedź 

oskarżonego  posiadałaby  charakter  dowodowy,  a  składanie  zeznań  w  tym 
procesie  zostało  już  zakończone.  Oskarżony  powinien  był  złożyć  swoje 
oświadczenie trzy lata temu, na jesieni 1881 roku. 

– W sensie formalnym – powiedział sędzia – ma pan rację. I w Trybunale 

Sprzeciwów  Proceduralnych  zyskałby  pan  aprobatę,  ale  nie  w  Trybunale 
Uniewinnień. Sprzeciw prokuratora oddalam. 

– Zakładam protest – oświadczył prokurator. 

–  Nie  może  pan  tego  uczynić  –  powiedział  sędzia.  –  Zaraz  przypomnę 

panu, dlaczego. Aby założyć protest, musi pan najpierw uzyskać przeniesienie 
tej  sprawy  do  Trybunału  Protestów  Sądowych,  a  do  tego  potrzebny  jest 
formalny  wniosek  należycie  poparty  dowodami.  Tego  typu  wniosek  wysunięty 
przez  pańskiego  poprzednika  na  urzędzie  został  przeze  mnie  odrzucony  w 
pierwszym  roku  tego  procesu.  Panie  sekretarzu,  proszę  odebrać  przysięgę  od 
oskarżonego. 

background image

Po  oficjalnym  zaprzysiężeniu  złożyłem  oświadczenie,  które  całkowicie 

przekonało  sędziego  o  tym,  iż  moje  obecne  wykroczenie  jest  tak  stosunkowo 
błahe,  że  nie  warto  szukać  dalszych  okoliczności  łagodzących.  Poinstruował 
ławników, że należy mnie uniewinnić, i wyszedłem z sali sądowej bez plamy na 
honorze. A oto moje oświadczenie: 

„Urodziłem  się  w  roku  1856  w  miejscowości  Kalamakee,  w  stanie 

Michigan. Moi zacni rodzice cieszyli się powszechnym poważaniem. Matkę, jak 
panowie  wiedzą,  straciłem  niestety  w  późniejszych  latach.  W  roku  1867 
rodzina przeniosła się do Kalifornii i osiadła nieopodal Negrzego Łba, gdzie mój 
ojciec otworzył zajazd i wiodło mu się lepiej, niż mógłby sobie wymarzyć. Miał 
małomówne i ponure usposobienie, ale z biegiem lat coraz bardziej się rozch-
murzał  i  jestem  przekonany,  że  tylko  pamięć  o  smutnym  wypadku,  za  który 
dziś jestem sądzony, odbiera mu humor. 

W  cztery  lata  po  otwarciu  naszego  zajazdu  zjawił  się  wędrowny 

kaznodzieja,  który,  nie  mając  czym  zapłacić  za  nocleg,  uraczył  nas  tak 
wstrząsającym  kazaniem,  że  –  Bogu  dzięki  –  nawróciliśmy  się  wszyscy  na 
wiarę  świętą.  Ojciec  od  razu  posłał  po  swego  brata,  czcigodnego  Williama 
Ridleya ze Stockton, a po jego przybyciu przekazał mu zajazd, nie biorąc nic w 
zamian  za  koncesję  ani  za  inwentarz  –  ten  ostatni  składał  się  z  winchestera, 
spiłowanego  karabinu  i  asortymentu  kapturów-masek  zrobionych  z  worków 
po mące. Rodzina przeniosła się do Upiornej Skały i otworzyła tancbudę, pod 
nazwą «Kabaret Wszystkich Swiętych», wieczorki taneczne zaczynały się w niej 
od  modlitwy.  Tam  właśnie  moja  matka,  przebybywająca  dziś  w  gronie 
świętych, za swój wdzięk w tańcu otrzymała przydomek «Hipopotamichy». 

Na  jesieni  1875  roku  miałem  okazję  wybrać  się  do  Kukuloo,  miasta, 

które  leży  przy  trakcie  mahalskim,  i  wsiadłem  do  dyliżansu  pocztowego  w 
Upiornej  Skale.  Trzy  mile  za  Negrzym  Łbem  jacyś  osobnicy,  w  których 
rozpoznałem  mojego  stryja  Williama  i  obu  jego  synów,  urządzili  napad  na 
dyliżans.  Ponieważ  nic  nie  znaleźli  w  skrzyni  pocztowej,  zaczęli  przetrząsać 
kieszenie  pasażerom.  Zachowałem  się  jak  skończony  dżentelmen,  stanąłem 
bowiem w szeregu, podniosłem ręce do góry i dałem sobie zabrać czterdzieści 
dolarów  oraz  złoty  zegarek.  Nikt  by  po  mnie  nie  poznał,  że  znam  tych  trzech 
panów,  którzy  urządzili  nam  tak  sympatyczną  rozrywkę.  W  parę  dni  później, 
gdy  wybrałem  się  do  Negrzego  Łba,  aby  upomnieć  się  o  zwrot  pieniędzy  i 
zegarka,  mój  stryj  i  kuzyni  zaklinali  się,  że  o  niczym  nie  wiedzą.  A  nawet 
pozwolili sobie na insynuację, że to my z ojcem sprzątnęliśmy im robotę sprzed 
nosa i pogwałciliśmy bezczelnie dobre handlowe obyczaje. Stryj William wręcz 
zagroził odwetem, powiadając, że otworzy konkurencyjną tancbudę w Upiornej 
Skale. Zorientowałem się w lot, że to dobry interes, gdyż «Kabaret Wszystkich 
Swiętych»  zdążył  mocno  Stracić  na  popularności  i  konkurencja  dobiłaby  go 
całkiem.  Powiedziałem  więc  stryjowi,  że  gotów  jestem  puścić  krzywdę  w 

background image

niepamięć,  jeśli  przyjmie  mnie  do  spółki  i  nie  zdradzi  przed  ojcem.  Stryj 
odrzucił  tę  szlachetną  ofertę  i  dopiero  wówczas  pojąłem,  że  właściwie  trzeba 
pomóc stryjowi zejść z tego świata. 

Opracowałem  szczegółowy  plan  i  miałem  tę  satysfakcję,  że  rodzice  go 

zaaprobowali.  Ojciec  powiedział,  że  jest  ze  mnie  dumny,  natomiast  matka 
przyrzekła  modlić  się  za  moją  pomyślność,  gdyż  wiara  nie  pozwalała  jej  brać 
bezpośredniego  udziału  w  tego  rodzaju  przedsięwzięciach.  Aby  zabezpieczyć 
się  na  wypadek  zdemaskowania,  zgłosiłem  swój  akces  do  potężnego  zakonu 
«Rycerzy  Mordu».  Zostałem  przyjęty  we  właściwym  czasie  i  przydzielony  do 
podokręgu Upiornej Skały. W dniu złożenia ślubów – cała ceremonia odbywała 
się  w  maskach  –  pozwolono  mi  po  raz  pierwszy  przejrzeć  listę  członków 
zakonu.  Proszę  wyobrazić  sobie  moją  radość,  gdy  na  trzecim  miejscu  w 
rejestrze  znalazłem  nazwisko  swojego  stryja,  który  był  wicemistrzem!  Trafiała 
mi się szansa, o jakiej nawet nie śmiałem marzyć – morderstwo wzbogacone o 
niesubordynację  i  zdradę.  Matka  nazwałaby  to  «wyjątkowym  zrządzeniem 
opatrzności». 

Gdzieś  w  tym  samym  czasie  spotkała  mnie  nowa  radość,  aż  kufel  mego 

szczęścia spłynął pianą rozkoszy. Aresztowano trzech przybłędów za grabież i 
napad  na  dyliżans,  ten  sam,  w  którym  postradałem  pieniądze  i  zegarek. 
Postawiono ich przed sądem i – wbrew moim wysiłkom zrzucenia z nich winy 
na trzech czcigodnych obywateli Upiornej Skały – zostali skazani na podstawie 
niezbitych  dowodów.  W  ten  sposób  spełniły  się  moje  marzenia  –  morderstwo 
zamieniło się w czysty kaprys. Któregoś ranka wziąłem swojego winchestera i 
wybrałem się do Negrzego Łba. Przywitałem się ze stryjenką Marią i zapytałem, 
czy  stryj  jest  w  domu,  gdyż  przychodzę  właśnie  go  zabić.  Stryjenka  spojrzała 
na  mnie  ze  swoim  charakterystycznym  uśmiechem  i  powiedziała,  że  wątpi  w 
moje  szlachetne  zamiary,  gdyż  tylu  już  panów  zgłaszało  się  w  tej  samej 
sprawie, a wynoszono ich, zanim zdążyli ją załatwić. 

Dodała,  że  wyglądam  tak,  jakbym  muchy  nie  potrafił  zabić.  Więc  na 

dowód swoich szlachetnych zamiarów złożyłem się z winchestera i postrzeliłem 
Chińczyka, który przechodził w pobliżu. Stryjenka Maria powiedziała na to, że 
zna całe rodziny, które to samo potrafią, ale niech sobie nie myślę, że jej mąż 
to pierwszy lepszy «kitąjec». Zaznaczyła jednak, że znajdę go za strumieniem w 
zagrodzie dla owiec, i wyraziła nadzieję, że zwycięży ten, kto lepszy. 

Stryjenka Maria należała do najszlachetniejszych niewiast, z jakimi się w 

życiu zetknąłem. 

Stryj  klęczał  na  ziemi  i  oprawiał  owcę  ze  skóry.  Chciałem  go  zastrzelić, 

ale  spostrzegłem,  że  nie  ma  pod  ręką  strzelby  ani  pistoletu,  i  zabrakło  mi 
serca.  Podszedłem  więc,  ukłoniłem  mu  się  grzecznie  i  wyrżnąłem  go  kolbą  w 
ciemię. Mam świetny cios. Stryj zwalił się na plecy, rozcapierzył palce i dostał 

background image

drgawek.  Zanim  przyszedł  do  siebie,  wziąłem  nóż  do  oprawiania  owiec  i 
podciąłem mu ścięgna. Wiecie zapewne, że z chwilą zerwania ścięgna Achillesa 
noga  staje  się  nie  do  użytku,  no  więc  ciachnąłem  mu  oba.  I  kiedy  oprzytom-
niał, znalazł się na mojej łasce. Powiedział, gdy zorientował się w sytuacji: 

–  Masz  mnie  w  ręku,  Samuelu,  i  możesz  sobie  pozwolić  na  wspa-

niałomyślność.  O  jedno  tylko  cię  proszę.  Zanieś  mnie  do  domu  i  wykończ  na 
łonie rodziny. 

Powiedziałem  stryjowi,  że  to  całkiem  sensowna  prośba  i  gotów  jestem  ją 

spełnić,  o  ile  stryj  pozwoli  zapakować  się  do  worka.  Po  pierwsze  łatwiej  mi 
będzie go nieść, a po drugie nie trzeba będzie się tłumaczyć sąsiadom, jeśli ich 
spotkamy po drodze. Stryj zgodził się na to, więc przyniosłem ze stodoły worek 
na zboże, ale stryj się w nim nie mieścił. Musiałem dopiero dobrze go upchać, 
tak  że  miał  kolana  pod  brodą,  zanim  udało  mi  się  zawiązać  worek.  Ze  stryja 
był  kawał  chłopa  i  ledwie  załadowałem  go  na  plecy,  odechciało  mi  się 
wszystkiego,  ale  dźwigałem  go  aż  do  dębu,  na  którym  dzieci  zawiesiły 
huśtawkę. Tam zwaliłem worek na ziemię i usiadłem na nim, żeby odsapnąć. 
Na  widok  huśtawki  przyszedł  mi  do  głowy  szczęśliwy  pomysł.  Nie  minęło 
dwadzieścia minut, kiedy worek ze stryjem igrał sobie na wietrze. 

Najpierw  przytwierdziłem  sznur  od  huśtawki  do  worka,  drugi  koniec 

przerzuciłem  przez  konar,  podciągnąłem  ciężar  na  górę  na  półtora  metra,  po 
czym obwiązałem worek pozostałym kawałkiem sznura i miałem przyjemność 
zobaczyć, jak stryj zamienił się w duże, śliczne wahadło. Trzeba dodać, że stryj 
nie wiedział, co się z nim dzieje, ale szanował mój czas i nie zgłaszał pretensji 
– pod tym względem muszę mu oddać sprawiedliwość. 

Stryj  miał  barana,  który  słynął  z  waleczności.  Tryk  ów  żywił  do 

wszystkiego  chroniczną  nienawiść.  Widocznie  jakiś  głęboki  uraz  tak  zaprawił 
jego serce goryczą, że cały świat stał mu się wrogiem. Walił łbem we wszystko, 
w  co  tylko  się  dało,  ale  to  jeszcze  nie  określa  jego  zdolności  militarnych,  był 
bowiem  chyży  jak  pocisk.  Walczył  jak  archaniołowie  i  szatani,  atakował  z 
powietrza,  wzbijał  się  w  niebo  idealnie  odmierzonym  łukiem,  aby 
wykorzystując  ciężar  i  rozpęd,  grzmotnąć  wroga  z  całym  impetem.  Kiedyś 
położył  trupem  czteroletniego  byka,  gdy  tylko  raz  go  trafił  w  sękaty  łeb.  Roz-
walał kamienne murki, druzgotał drzewa, a ich liściaste chorągwie poniewierał 
w  błocie.  Tę  sierdzistą  i  nieubłaganą  bestię,  ten  grom  wcielony,  tego 
nieziemskiego potwora ujrzałem pod sąsiednim drzewem, jak drzemał sobie w 
cieniu, śniąc o podbojach i sławie. Aby zawezwać barana do boju, zawiesiłem 
stryja na dębie. 

Rozhuśtałem  worek,  schowałem  się  za  pobliską  skałę  i  wydałem 

przenikliwy  okrzyk,  któremu  zawtórował  zduszony  wrzask  stryja  w  worku. 
Baran  zerwał  się  na  nogi  i  zoczył  nieprzyjaciela.  Wróg  bujał  w  powietrzu, 

background image

wyzywając go do walki. Baran przytupując, obserwował go z odległości jakichś 
pięćdziesięciu  metrów,  raptem  pochylił  łeb  ciężki  od  rogów  i  ujrzałem,  jak 
zamglona  biała  smuga  pomknęła  tuż  przy  ziemi,  wzbiła  się  w  górę  i...  rozległ 
się głuchy łomot, rozdzierający wrzask i mój biedny stryj poszybował nad ko-
nar, aż sznur szarpnął i ciężki worek zamienił się w wahadło, które z zawrotną 
szybkością szybowało na linie. Tryk wykopyrtnął się, potoczył jak kłębek nóg, 
rogów  i  wełny,  ale  powstał  zaraz  i  uskakując  przed  nadlatującym 
przeciwnikiem,  wycofał  się,  potrząsając  łbem  i  przytupując.  Zatrzymał  się 
mniej więcej w tej samej odległości, z jakiej przypuścił swój pierwszy atak. Stał 
chwilę  z  pochylonym  łbem,  jakby  modlił  się  o  zwycięstwo,  po  czym  ruszył  z 
kopyta.  Tym  razem  zaatakował  wroga  z  ukosa  i  trafił  go  w  momencie,  gdy 
wahadło  osiągnęło  swój  najniższy  punkt  –  stryj  pomknął  jak  na  karuzeli.  O 
szybkości  obrotów  nieuchwytnej  dla  oka  dawał  pojęcie  nieustający  wrzask, 
który wzmagał się i cichł, zbliżał i oddalał. Stryj widocznie nie dostał jeszcze w 
czułe miejsce. Wisiał w worku dość wysoko i musiał zebrać wszystkie ciosy w 
wypięte  siedzenie.  Umierał  powoli  od  dołu,  jak  roślina,  której  korzeń  natrafił 
na trujący minerał. 

Tym  razem  baran  pozostał  na  placu  boju.  Ogarnęła  go  gorączka  walki  i 

uderzyła mu do głowy jak wino. Niczym wściekły zapaśnik, który zapomina o 
swym  kunszcie  i  walczy  nieskutecznie,  rozjuszony  tryk  w  niezdarnych 
podskokach ciskał się na wirującego w powietrzu wroga, czasem nawet trafiał 
go  lekko,  ale  częściej  sam  padał  ofiarą  swego  zacietrzewienia  i  nakrywał  się 
nogami.  Ale  gdy  impet  nieprzyjaciela  osłabł  i  worek  krążył  dużo  wolniej, 
taktyka ta zaczęła dawać lepsze rezultaty – stryj wrzeszczał tak wspaniale, aż 
rozkosz mnie ogarniała. 

Raptem,  jak  gdyby  trąbki  zagrały  na  rozejm,  baran  przerwał  działania 

wojenne  i  odmaszerował.  Szedł,  marszcząc  w  zadumie  swój  orli  nos, 
poskubując  trawę  i  przeżuwając  wolno.  Wyglądał  tak,  jak  gdyby  znużyły  go 
nieustanne  boje,  więc  postanowił  porzucić  rzemiosło  wojenne  i  oddać  się 
pokojowej pracy. Zostawił za sobą pole chwały i kroczył wytrwale z ćwierć mili, 
tam  dopiero  przystanął,  odwrócony  zadem  do  wroga.  Przeżuwał  spokojnie  i 
ospale.  Zauważyłem  jednak,  że  tylko  udaje  apatię,  gdyż  ukradkiem  zerka  do 
tyłu. 

Tymczasem krzyki stryja ucichły, pęd osłabł i z worka dobywały się tylko 

przewlekłe  jęki,  stryj  wzywał  mnie  błagalnym  głosem,  tak  miłym  mojemu 
uchu.  Nie  zdawał  sobie  sprawy,  co  się  z  nim  dzieje,  musiał  konać  z 
przerażenia.  Śmierć  spowita  tajemnicą  to  istotnie  straszna  rzecz.  Powolutku 
stryj przestał krążyć w powietrzu i zawisł bez ruchu. Podszedłem, aby dobić go 
litościwie,  kiedy  nagle  rozległ  się  ostry  tętent,  od  którego  ziemia  zadrżała. 
Spojrzałem i włosy zjeżyły mi się na głowie – tuman kurzu galopował w szalo-
nym  pędzie  wprost  na  nas!  Raptem  zakotłował  się  i  z  kurzawy  wzbił  się  w 

background image

niebo  wielki,  biały  ptak.  Wznosił  się  tak  płynnie,  lekko,  swobodnie,  z  takim 
wdziękiem, że oniemiałem z zachwytu. Do dziś mam to samo wrażenie, że był 
to  powolny,  rozważny  lot,  że  to  nie  pęd  uniósł  barana,  tylko  jakaś  inna  moc, 
pod której opieką, czułą i troskliwą, szybował po niebiosach. Wiodłem za nim 
oczami  z  niewymowną  przyjemnością.  Szlachetne  zwierzę  coraz  wyżej  i  wyżej 
wzbijało  się  w  niebo,  z  pochylonym  na  piersi  łbem,  z  wyprężonymi  do  tyłu 
nogami jak szybująca czapla. 

Aż  osiągnąwszy  swój  zenit,  gdzieś  na  wysokości  trzydziestu  lub 

czterdziestu  stóp,  kosmiczny  baran  zawisł  jakby  na  moment  bez  ruchu. 
Raptem  nurknął  i  pomknął  w  dół,  nabierając  z  każdą  chwilą  szalonej 
szybkości.  Przeleciał  tuż  nade  mną  z  gwizdem  artyleryjskiego  pocisku  i 
wyrżnął biednego stryja prościuteńko w ciemię – z takim impetem, że nie tylko 
czaszka,  ale  i  lina  pękła.  Stryj  zarył  się  w  ziemię,  zgnieciony  na  miazgę przez 
ten  barani  meteor.  Wstrząs  zatrzymał  wszystkie  zegary  w  promieniu 
dwudziestu  pięciu  mil,  a  profesor  Dawidson,  wybitny  autorytet  w  sprawach 
sejsmicznych,  który  właśnie  bawił  w  okolicy,  bezzwłocznie  wyjaśnił,  że  wi-
bracje przebiegały z północy na południowy zachód. 

W  sumie  nie  mogę  się  oprzeć  przekonaniu,  że  moje  zabójstwo  stryja 

Williama jest niemal niedoścignione pod względem artystycznym”. 

background image

 

Oleum canis 

Nazywam  się  Boffer  Bings.  Pochodzę  z  zacnej  rodziny  drobno-

mieszczańskiej. Mój tata prowadził wytwórnię psiego sadła, a mama posiadała 
maleńkie  studio  w  cieniu  wiejskiego  kościółka,  gdzie  zajmowała  się 
fabrykowaniem aniołków. Służyły jej do tego niemowlęta. Od najmłodszych lat 
wdrażano mnie do fachowej pracy; nie tylko pomagałem ojcu w prokurowaniu 
psów,  aby  miał  czym  zapełniać  swoje  kadzie,  ale  i  nieraz  zatrudniała  mnie 
mama – zajmowałem się wynoszeniem odpadów ze studia. Przy wykonywaniu 
tego  obowiązku  musiałem  nierzadko  wysilać  całą  swą  wrodzoną  inteligencję, 
gdyż wszyscy stróże prawa publicznego w okolicy sprzeciwiali się profesji mojej 
mamy.  Dzięki  Bogu,  niewybrani  na  stanowiska  głosami  opozycji,  nie  ukuli  z 
tego  nigdy  sprawy  politycznej.  Po  prostu  tak  się  jakoś  składało.  Fach  mojego 
taty cieszył się naturalnie większym poważaniem, jakkolwiek właściciele zagi-
nionych  psów  czasem  odnosili  się  do  ojca  z  podejrzliwością,  która  przenosiła 
się  i  na  mnie  w  jakiejś  mierze.  Do  cichych  wspólników  mojego  taty  należeli 
wszyscy lekarze w miasteczku, którzy prawie nie wystawiali recept bez literek 
Ol.  can.,  gdyż  tak  to  mieli  przyjemność  nazywać.  Istotnie,  jest  to  najbardziej 
wartościowy  lek,  jaki  kiedykolwiek  wynaleziono.  Niestety,  większość  ludzi  nie 
lubi ponosić  osobistych  wyrzeczeń dla  dobra  cierpiących  bliźnich,  rzucało  się 
bowiem  w  oczy,  że  co  tłuściejszym  psom  w  miasteczku  wyraźnie  zabroniono 
bawić  się  ze  mną  –  fakt  ten  gnębił  moją  młodzieńczą  duszę  i  pewnego  razu 
omal nie popchnął mnie do zostania piratem. 

Patrząc  wstecz  na  owe  lata,  chwilami  nie  posiadam  się  z  żalu,  że 

przyczyniwszy  się  pośrednio  do  śmierci  moich  ukochanych  rodziców, 
ściągnąłem na siebie niedolę, która mnie prześladuje po dziś dzień. 

Któregoś  wieczoru  wynosiłem  właśnie  z  maminego  studia  ciało 

podrzutka.  Przechodząc  obok  tatusiowej  olejarni,  spostrzegłem  konstabla, 
który  bacznie  śledził  moje  zachowanie.  W  smarkatym  wieku  nauczyło  mnie 
doświadczenie, że we wszelkich jawnych poczynaniach kierują konstablem ze 
wszech miar karygodne zamiary. Wolałem więc go wyminąć i czmychnąłem do 
olejarni bocznymi drzwiami, które akurat stały otworem, Zamknąłem je czym 
prędzej  na  klucz i  zostałem  sam  z  malutkim  nieboszczykiem  na  rękach.  Tata 
udał  się  już  na  spoczynek.  Szkarłatny  ogień  buchał  pod  jednym  z  kotłów  na 
palenisku  i  rdzawe  błyski  migotały  na  ścianach.  W  kotle  uparcie  bulgotało 
sadło,  wynosząc  chwilami  na  powierzchnię  psie  szczątki.  Usiadłem,  aby 
poczekać,  aż  konstabl  sobie  pójdzie.  Trzymałem  na  kolanach  naguska-

background image

podrzutka  i  głaskałem  go  czule  po  jedwabistych  włoskach.  Dzieciak  był 
prześliczny. Nawet w tak młodym wieku przepadałem za dziećmi i gdy patrzy-
łem  na  tego  cherubinka,  niemal  w  samym  sercu  czułem  żal,  że  czerwona 
ranka na jego piersi – zabieg mojej mamy – okazała się śmiertelna. 

Z  zasady  wyrzucałem  niemowlęta  do  rzeki,  którą  przyroda  roztropnie 

stworzyła  w  tym  celu,  ale  tej  nocy  nie  śmiałem  opuścić  olejarni  ze  strachu 
przed  konstablem.  „Ostatecznie  –  powiedziałem  sobie  –  nic  nie  szkodzi,  jeśli 
wrzucę je do kotła. Tata nie odróżni takich drobnych kostek od szczenięcych, 
a  jeśli  nawet  zdarzy  się  parę  zgonów  po  zaaplikowaniu  tej  odmiany  zamiast 
niezrównanego Ol. can., to przecież nie ma to znaczenia przy tak gwałtownym 
przyroście naturalnym”. Jednym słowem, wstąpiłem na ścieżkę zbrodni i przez 
wrzucenie  cherubinka  do  kotła  ściągnąłem  na  siebie  niewymowne  wprost 
klęski. 

Następnego  dnia,  nieco  ku  mojemu  zdumieniu,  tata  zacierając  z 

satysfakcji  ręce,  poinformował  mamę  i  mnie,  że  udało  mu  się  uzyskać 
najlepszy gatunek oleju, jaki się w ogóle może trafić. Tak przynajmniej orzekli 
lekarze,  którym  pokazywał  próbki.  Dodał,  że  nie  ma  pojęcia,  w  jaki  sposób 
tego  dokonał;  psy  pochodziły  ze  zwyczajnej  rasy  i  zostały  pod  każdym 
względem  przysposobione  tak  jak  zwykle.  Uznałem  za  swój  obowiązek 
wyjaśnić.  Co  też  uczyniłem,  choć  język  by  mi  skołowaciał,  gdybym  mógł 
przewidzieć konsekwencje. Biadając, że tak późno spostrzegli korzyści płynące 
z  połączenia  obu  przedsiębiorstw,  moi  rodzice  od  razu  przystąpili  do 
naprawienia szkody. Mama przeniosła studio do skrzydła olejarni i urwały się 
moje  pomocnicze  obowiązki;  nie  byłem  więcej  potrzebny  do  topienia  w  rzece 
maleńkich  nadwyżek  demograficznych  ani  do  zwabiania  psów,  gdyż  tata 
odrzucił  ten  surowiec  zupełnie,  chociaż  nadal  figurował  on  zaszczytnie  w 
nazwie  produktu.  Tak  raptownie  skazany  na  lenistwo,  mogłem  oczywiście 
rozbisurmanić  się  i  zepsuć,  lecz  nie  zepsułem  się  wcale.  Świątobliwy  wpływ 
ukochanej  mamy  chronił  mnie  od  pokus  młodości,  a  tata  służył  do  mszy  w 
kościele.  Nie  mogę  przeboleć,  że  z  mojej  winy  spotkał  zacnych  rodziców  tak 
ponury koniec. 

Widząc podwójny zysk w interesie, matka wzięła się do pracy ze świeżym 

zapałem.  Robiła  porządek  nie  tylko  z  noworodkami,  których  ktoś  chciał  się 
pozbyć ze względu na opinię czy dużą rodzinę, ale wyszła na drogi i bezdroża, 
aby gromadzić większe dziatki, a nawet i dorosłych, o ile dało się ich zwabić do 
olejarni.  Tata,  rozkochany  w  doskonałości  otrzymywanego  produktu,  również 
uganiał się za surowcem dla swoich kotłów skwapliwie i z gorliwością. Jednym 
słowem  –  przetopienie  sąsiadów  na  oleum  canis  stało  się  jedyną  pasją  ich 
życia.  Zachłanna  żądza  zysku  posiadła  ich  dusze  i  zastąpiła  nadzieję  na 
Królestwo Niebieskie, którą żyli w nie mniejszym stopniu. 

background image

Poczynali  sobie  teraz  tak  przedsiębiorczo,  aż  zwołano  wiec,  na  którym 

zapadły potępiające ich ostro rezolucje. Przewodniczący dał do zrozumienia, że 
jakiekolwiek  dalsze  obławy  na  obywateli  spotkają  się  z  bezwzględnym 
przeciwdziałaniem.  Biedni  rodzice  opuścili  wiec  załamani,  zrozpaczeni  i 
mniemam, że nie całkiem przy zdrowych zmysłach. W każdym razie uznałem, 
że roztropniej nie zostawać z nimi na noc w olejarni i urządziłem sobie nocleg 
w stajni. 

Około  północy  coś  kazało  mi  wstać  i  zajrzeć  przez  okno  do  hali  pieców, 

gdzie  od  pewnego  czasu  sypiał  ojciec.  Ognie  płonęły  tak  jasno,  jak  gdyby 
następnego dnia spodziewano się pięknego żniwa. Jeden z ogromnych kotłów 
gotował  się  powolutku,  z  osobliwym  umiarem,  jakby  czekał  sposobnej  chwili, 
żeby zakipieć. Tata wstał w bieliźnie z łóżka i wiązał pętlę na grubym powrozie. 
Ze spojrzeń rzucanych na drzwi sypialni marny można było się domyślić, jakie 
ma  zamiary.  Oniemiałem  z  przerażenia  i  stałem  skamieniały,  niezdolny 
niczemu zapobiec. Raptem bezszelestnie otworzyły się drzwi maminej sypialni 
i oboje natknęli się na siebie w zdumieniu. Mama, w nocnej koszuli, zaciskała 
w ręce swoje fachowe narzędzie – długi, cieniutki sztylet. 

I  ona  nie  potrafiła  odmówić  sobie  ostatniego  zysku,  jaki  jej  pozostał, 

nieodebrany  przez  wrogą  akcję obywateli  i  moją  nieobecność.  Chwilę  mierzyli 
się  gorejącym  wzrokiem,  nim  z  nieopisaną  furią  rzucili  się  na  siebie.  Wodzili 
się w zmaganiach po całej hali, wśród przekleństw i pisków, walcząc jak para 
szatanów – ona, żeby go pchnąć sztyletem, a on, żeby ją udusić gołymi rękami, 
bo  ręce  miał  potężne.  Nie  wiem,  jak  długo  obserwowałem  z  przykrością  ten 
gorszący  widok  rodzinnych  niesnasek,  ale  wreszcie  –  po  wyjątkowo  zaciętym 
starciu – oderwali się od siebie. 

Pierś  taty  i  maminy  sztylet  zdradzały  bliższą  ze  sobą  znajomość.  Przez 

chwilę  pożerali  się  oboje  nienawistnym  wzrokiem.  Aż  mój  biedny,  zraniony 
ojciec, czując bliskie tchnienie śmierci, rzucił się naprzód i nie bacząc na opór, 
porwał  matkę  w  ramiona,  zawlókł  ją  pod  kocioł,  zebrał  wszystkie  uchodzące 
siły i skoczył z nią we wrzątek. W mgnieniu oka znikli w kotle i połączyli się z 
olejem delegatów, którzy ubiegłego dnia przyszli nas prosić na wiec. 

W przekonaniu, że owe nieszczęsne wypadki zamknęły mi wszystkie drogi 

do  uczciwej  kariery  w  rodzinnym  miasteczku,  przeniosłem  się  do  wielce 
sławnego  miasta  Otumwee,  gdzie  piszę  te  wspomnienia  z  sercem  pełnym 
zgryzoty, że swoim niebacznym postępkiem wywołałem tak okropną katastrofę 
przemysłową. 

background image

 

Pasterz Haita 

W  sercu  Haity  gościła  naiwna  młodość.  Wiódł  proste  i  zdrowe  życie,  nie 

miał  złych  myśli  i  złych  ambicji.  Wstawał  ze  słońcem,  szedł  pomodlić  się  do 
świątyni Hastura, boga pasterzy, który zazwyczaj wysłuchiwał go łaskawie i z 
zadowoleniem.  Oddawszy  mu  cześć,  Haita  otwierał  zagrodę  i  z  radosnym 
sercem wyprowadzał swoje owce na pastwisko. Po drodze spożywał śniadanie, 
ser i placek owsiany, czasem skubnął trochę jagód zimnych od rosy albo napił 
się  wody  ze  strumieni,  które  spływały  do  rzeki  w  dolinie  i  mknęły  z  nią  nie 
wiadomo dokąd. 

W długie letnie dni, kiedy owce pasły się wyśmienitą z łaski bogów trawą 

albo  leżały  sobie  przeżuwając  pokarm,  Haita  kładł  się  w  cieniu  drzewa  i  tak 
słodko przygrywał na piszczałce, że nieraz dostrzegał kątem oka, jak wychylają 
się  z  gąszczów  duszki  leśne,  aby  posłuchać  jego  muzyki.  Uciekały  jednak  w 
popłochu, gdy zwrócił na nie oczy. Haita wyciągnął z tego poważny wniosek, że 
szczęście  przychodzi  nieoczekiwanie,  a  gdy  się  go  szuka,  nie  da  się  znaleźć 
wcale.  Niewiele  mniej  od  łask  Hastura,  który  nigdy  mu  się  nie  objawił,  Haita 
cenił 

sobie 

przyjacielskie 

zainteresowanie 

nieśmiałych 

sąsiadów, 

nieśmiertelnych duszków leśnych i źródlanych. O zmierzchu spędzał owce do 
zagrody,  skrupulatnie  zamykał  bramę  i  szedł  do  swojej  groty,  aby  pokrzepić 
się jadłem i snem. 

Tak  upływało  mu  życie.  Mijał  dzień  podobny  do  dnia,  chyba  że 

rozsierdzony bóg zesłał burzę, objawiając swój gniew. Haita kulił się wówczas 
w grocie i z twarzą ukrytą w dłoniach modlił się, aby bóg jego tylko pokarał za 
grzechy  całego  świata.  Czasami  musiał  uciekać  ze  spłoszonym  stadem  w 
wysokie  partie  gór,  gdy  wskutek  ogromnej  ulewy  rzeka  wystąpiła  z  brzegów. 
Błagał  wtedy  boga  o  ocalenie  ludzi  z  wielkich  miast,  które  ponoć  leżały  na 
równinie za dwoma błękitnymi górami. 

„Łaskawy jesteś, o Hasturze – modlił się – że dałeś mi góry, bo mam gdzie 

uciec  przed  powodzią  ze  swoim  stadem.  Ale  resztę  świata  sam  musisz  ocalić, 
na własną rękę, bo inaczej przestanę cię czcić”. 

I  Hastur  wiedząc,  że  Haita  dotrzymuje  słowa,  ratował  miasta  od  zguby, 

posyłał wezbrane wody do morza. 

Tak  to  żył  Haita  od  niepamiętnych  czasów.  Właściwie  nie  umiał  pojąć, 

aby  można  było  żyć  inaczej.  O  całą  godzinę  drogi,  w  głębi  doliny,  mieszkał 
świątobliwy  pustelnik.  Od  niego  to  słyszał  o  wielkich  miastach,  gdzie  żyją 

background image

ludzie,  którzy  nie  mają  owiec,  biedacy.  Ale  nie  dowiedział  się  od  pustelnika 
niczego o swoich najmłodszych latach i wyobrażał sobie, że musiał być wtedy 
maleńki i bezbronny jak jagnię. 

Rozmyślał  o  tajemnicach  i  cudach,  a  zwłaszcza  o  tej  straszliwej 

przemianie  nacechowanej  ciszą  i  rozkładem,  przemianie,  której  sam  musi 
kiedyś  ulec,  tak  jak  owce  z  jego  stada,  tak  jak  wszystkie  żyjące  istoty  prócz 
ptaków. I uświadomił sobie, jak żałosny i beznadziejny jest jego los. 

„Muszę wiedzieć koniecznie – powiedział sobie – skąd i po co przyszedłem 

na  świat.  Bo  jakże  mam  wykonywać  obowiązki,  skoro  nie  wiem,  kto  mi  je 
powierzył?  I  jakąż  mogę  mieć  pociechę,  skoro  nie  wiem,  jak  długo  jeszcze 
potrwam?  Możliwe,  że  zostanę  przemieniony,  zanim  słońce  wzejdzie,  a  co  się 
wtedy stanie z moją owczarnią? Co też właściwie stanie się ze mną?”. 

Od  tych  rozmyślań  Haita  sposępniał  i  sponurzał.  Nie  zagadywał  już 

wesoło do swoich owiec, nie spieszył ochoczo do świątyni Hastura. W każdym 
poszumie  wiatru  słyszał  szepty  złośliwych  bóstw,  każda  chmura  zwiastowała 
nieszczęście,  a  w  ciemności  kłębił  się  strach.  Ilekroć  przytknął  piszczałkę  do 
ust,  zamiast  melodii  dobywał  się  z  niej  okropny  lament;  leśne  i  źródlane 
duszki  nie  tłoczyły  się  już  w  zaroślach,  aby  słuchać  jego  muzyki,  tylko 
uciekały  czym  prędzej,  potrącając  kwiaty  i  szeleszcząc  liśćmi.  Nie  opiekował 
się  swoim  stadem,  wiele  owiec  rozpierzchło  się  i  pogubiło  w  górach.  Reszta 
wychudła  i  chorowała  z  braku  dobrej  paszy,  nie  szukał  bowiem  dla  nich 
świeżych  pastwisk,  tylko  wiódł  je  dzień  po  dniu  w  to  samo  miejsce,  przez 
zwykłe  roztargnienie,  tak  go  pochłonęła  zagadka  życia  i  śmierci  –  o 
nieśmiertelności nie wiedział nic. 

Któregoś  dnia  w  trakcie  najczarniejszych  rozmyślań  zerwał  się  raptem  z 

kamienia i ze stanowczym gestem zawołał: 

– Bogowie nie chcą mi wyjawić tajemnicy, więc nie będę więcej ich błagał. 

Niech no sami uważają, żeby mi nie zrobili żadnej krzywdy. Wracam do swoich 
obowiązków, a jeśli pobłądzę, na bogów niech spadnie cała wina! 

Gdy  wypowiedział  te  słowa,  wielka  jasność  rozbłysła  wokół  niego.  Haita 

podniósł oczy,  myśląc,  że  to  słońce  przedarło się przez  chmury,  ale na  niebie 
nie  było  chmur.  Stała  przed  nim  prześliczna  dziewczyna.  Taka  piękna,  że 
kwiaty u jej stóp w rozpaczy stuliły kielichy i pochyliły się do ziemi w pokorze. 
W spojrzeniu miała tyle słodyczy, że kolibry zlatywały się jak po nektar do jej 
oczu,  a  dzikie  pszczoły  tuliły  się  do  jej  warg.  I  taka  jasność  biła  od  niej,  że 
cienie przedmiotów wędrowały za nią posłusznie jak za słońcem. 

Oczarowała  Haitę,  klęknął  przed  nią  w  uwielbieniu,  a  ona  położyła  mu 

dłoń na głowie. 

background image

– Wstań – głos jej dźwięczał melodią wszystkich dzwoneczków jego owiec 

–  wstań,  nie  musisz  mnie  czcić,  gdyż  nie  jestem  boginią,  ale  jeśli  szanujesz 
prawdę i obowiązek, to pozostanę z tobą. 

Haita  pochwycił  jej  dłoń,  bąkając  wyrazy  wdzięczności,  i  podniósł  się  z 

kolan. Stali trzymając się za ręce, z uśmiechem zaglądając sobie w oczy. Haita 
wpatrywał się w nią z szacunkiem i zachwytem. 

– Błagam  cię, śliczna  panienko, powiedz,  jak się  nazywasz,  skąd  i po  co 

przychodzisz? 

Dziewczyna  cofnęła  się,  kładąc  palec  na  ustach.  Jej  uroda  nabrała 

innego  wyrazu  i  Haita  zadrżał  –  tak  się  odmieniła,  choć  wciąż  była  piękna. 
Ściemniło się raptownie, nad dolinę z chyżością sępa nadleciał ogromny cień. 
Postać  dziewczyny  coraz  niewyraźniej  majaczyła  w  mroku,  a  głos  jej  jakby 
szedł z oddali, gdy odezwała się tonem bolesnej wymówki: 

–  Zarozumiały  i  niewdzięczny  młodzieńcze!  Każesz  mi  tak  prędko  cię 

opuścić? Musisz od razu zrywać naszą wieczystą ugodą? 

Haita w rozpaczy padł na kolana i zaklinał ją, aby nie odchodziła. Zerwał 

się  i  szukał  jej  w  gęstniejącym  mroku,  wołając  ją  nadaremnie.  Znikłą  bez 
śladu, ale z ciemności dobiegł go jej głos: 

–  Kto  mnie  szuka,  ten  mnie  nigdy  nie  posiądzie.  Wróć  do  swoich 

obowiązków, niewierny pasterzu, albo nie spotkamy się więcej. 

Zapadła  noc.  W  górach  wyły  wilki,  do  nóg  Haity  tuliły  się  przerażone 

owce. W chwili niebezpieczeństwa zapomniał o swoim rozczarowaniu, zawiódł 
trzodę do zagrody, z całego serca podziękował Hasturowi za ratunek, po czym 
ułożył się do snu w swojej grocie. 

Kiedy  się  obudził,  grota  jaśniała  wspaniałym  słońcem.  A  tuż  przy  nim 

siedziała  panienka.  Uśmiechnęła  się  do  niego,  a  jej  uśmiech  był  jak  muzyka 
jego  pasterskiej  piszczałki.  W  obawie,  aby  jej  znowu  czymś  nie  urazić,  nie 
śmiał się odezwać, nie wiedział bowiem, co mu wolno powiedzieć. 

–  Nie  opuściłeś  trzody  i  nie  zapomniałeś  podziękować  Hasturowi,  że  cię 

uchronił  od  wilków  –  powiedziała  –  dlatego  znów  przyszłam  do  ciebie.  Czy 
chciałbyś mieć we mnie towarzyszkę? 

–  Któż  nie  chciałby  cię  mieć  na  zawsze?  –  odparł  Haita.  –  Och,  nie 

opuszczaj mnie nigdy, aż do tej chwili, kiedy... kiedy się odmienia i będę leżał 
w  milczeniu  i  bezruchu.  –  Haicie  brakowało  słowa  na  określenie  śmierci.  – 
Doprawdy  wolałbym  –  ciągnął  –  abyś  była  mężczyzną,  tak  jak  ja,  bo 
moglibyśmy  urządzać  zapasy  i  wyścigi,  no  i  nie  byłoby  nam  nigdy  nudno  ze 
sobą. 

background image

Na  te  słowa  dziewczyna  wstała  i  wyszła  z  groty.  Haita  zerwał  się  z 

posłania, rzucając się za nią w pościg, ale spostrzegł ku swemu zaskoczeniu, 
że rozszalała się ulewa i strumień w dolinie wystąpił z brzegów. Owce beczały 
ze  strachu,  gdyż  woda  zaczęła  zalewać  zagrodę.  A  nieznanym  miastom  na 
odległej równinie znów groziło niebezpieczeństwo. 

Minęło wiele czasu, zanim Haita ujrzał ją znowu. Któregoś dnia wracał od 

pustelnika,  któremu  zaniósł  owcze  mleko,  placki  owsiane  i  jagody,  gdyż 
świątobliwy starzec nie miał już sił, aby zadbać o pokarm dla siebie. 

– Biedny staruszek – skonstatował Haita. – Jutro wrócę po niego, wezmę 

go na plecy i zaniosę do swojej groty. Odtąd będę się nim opiekował. Na pewno 
po to właśnie Hastur wychowywał mnie tyle lat, po to daje mi siłę i zdrowie. 

Gdy  to  mówił,  stanęła  przed  nim  na  ścieżce  dziewczyna  w  migoczącym 

stroju i uśmiechnęła się. Haita oniemiał. 

– Znowu jestem – powiedziała – przychodzę, aby z tobą zamieszkać, jeśli 

zechcesz  mnie  zatrzymać,  skoro  nie  chce  nikt  inny.  Przypuszczam,  że 
zmądrzałeś na tyle, aby wziąć mnie taką, jaka jestem, i o nic nie pytać. 

Haita padł jej do stóp. 

–  Piękna  istoto  –  zawołał  –  gdybyś  tylko  zechciała,  wielbiłbym  cię  całą 

duszą  i  sercem  na  wieki.  Ale  jesteś  kapryśna,  niestety,  i  zmienna.  Zanim 
słońce  wstanie,  mogę  cię  znów  stracić.  Błagam  cię,  obiecaj,  że  choćbym  po 
wielekroć  uraził  cię  nieświadomie,  ty  mi  przebaczysz  i  zostaniesz  ze  mną  na 
zawsze. 

Ledwie  skończył  mówić,  gdy  zza  gór  wypadła  gromada  niedźwiedzi  o 

wściekłych  ślepiach  i  gnała  ku  niemu,  szczerząc  paszcze.  Dziewczyna  jak 
zwykle  znikła.  A  on  rzucił  się  do  ucieczki,  aby  ratować  życie.  Zatrzymał  się 
dopiero 

chacie 

pustelnika. 

Pospiesznie 

zaryglował 

drzwi 

przed 

niedźwiedziami i z płaczem rzucił się na ziemię. 

– Synu mój – powiedział pustelnik, siedzący na świeżym posłaniu z siana, 

które  mu  rano  urządził  Haita  –  niepodobna,  abyś  płakał  przez  niedźwiedzie. 
Powiedz  mi,  jakie  nieszczęście  cię spotkało,  aby  starość mogła  ukoić  bolączki 
młodości balsamem wiedzy. 

Haita  opowiedział  mu  wszystko  –  jak  trzykrotnie  spotkał  promienną 

dziewczynę, jak trzykrotnie ona go porzuciła. Nie pominął żadnych szczegółów 
ani żadnego słowa, jakie padło między nimi. 

Kiedy  skończył,  świątobliwy  pustelnik  milczał  przez  chwilę,  a  potem 

rzekł: 

background image

–  Synu  mój,  słuchałem  uważnie  twej  opowieści  i  znam  tę  panienkę. 

Widziałem ją na własne oczy, zresztą wielu ją widywało. Wiedz zatem, że imię 
jej, o które nawet nie pozwoliła się zapytać, to Szczęście. Prawdę jej rzekłeś, że 
jest kapryśna, gdyż stawia warunki, którym człek nie może sprostać, a za karę 
od niego ucieka. Przychodzi tylko wówczas, gdy się jej nie szuka, i nie wolno o 
nic jej pytać. Okaż tylko ciekawość, zwątpienie albo obawę – a już jej nie ma! 
Długo miałeś ją, zanim ci uciekła? 

–  Zaledwie  przez  mgnienie  oka  –  odpowiedział  Haita,  rumieniąc  się  ze 

wstydu  przy  tym  wyznaniu.  –  Za  każdym  razem  odstręczałem  ją  w  jednej 
chwili. 

–  Nieszczęsny  chłopcze  –  rzekł  święty  mąż  –  gdybyś  był  dyskretny, 

mógłbyś ją mieć chwile dwie.