background image

Rozmowa z Magdaleną Sipowicz 

Niedawno wróciła gdzieś z niemalże końca świata, choć może i jego 
początku. Na zdjęciach tryska zdrowiem, błyszczą Jej oczy. Można też 
zobaczyć piękne góry, intensywnie niebieską wodę, hamak na 
(prawdopodobnie) hotelowym balkonie, a także uśmiechnięte towarzyszki 
tej sielskiej wyprawy w strony egzotyczne dla Polaków. 

Co Magdalena Sipowicz robiła w Gwatemali? Gdzie to w ogóle jest? Kiedy 
zobaczyłam Jej zdjęcia na FB, pomyślałam, że ma chyba w domu za mały 
Meksyk — dwójka cudownego potomstwa, kochający mąż i dwa zupełnie 
różne psiaki. Może chciała sobie porównać ten prywatny, domowy z tym 
prawdziwym? W końcu znajomi nie bez powodu nazywają Magdę 
globtroterką, z pewnością jest żądna wyzwań turystycznych i wrażeń. 
W wielu ciekawych miejscach już była. Dopiero co zaliczyła Amsterdam. 
Hm… I tu włączyłam swoje myślenie — może tam miała tylko przesiadkę? 
Na zdjęciach nie ma męża ani dzieci. Nie no… raczej ich nie porzuciła. 
Taka przykładna matka, choć niekoniecznie poukładana od A do Z. 
Uciekła? Nawet jeśli, to już wróciła. 

Magdaleno, co robiłaś w Majańskiej Wiosce? 

Magdalena Sipowicz: Trudno na to pytanie odpowiedzieć, nie odwołując się 
do przeszłości. 

 

Agnieszka Kuchnia-Wołosewicz: Zatem wróćmy na chwilę do niej. Jak 
wypadek zmienił Twoje życie? 

— Przeszłam bardzo długą drogę, żeby stanąć na nogi — nie w znaczeniu 
tylko fizycznym, ale psychicznym. Gdzieś z tyłu głowy była ta myśl o moim 
dziecku. Chciałam, żeby miało mamę. Różniącą się od innych, ale obecną 
przy niej. Chodziło też o to, bym była naprawdę zaangażowana w proces 
jej wychowania, a nie tylko skupiała się na swoich problemach. Moje bóle 
fantomowe były bardzo silne. Odczuwałam też skutki innych poważnych 
obrażeń doznanych w wypadku. Próbowałam zacząć od medycyny 
tradycyjnej. Nie pomagało, a wręcz oszałamiało mnie. Nie mogłam 
normalnie funkcjonować. 

 

background image

— Mówisz o poważnych problemach. Większość osób z Twojego 
ówczesnego otoczenia z pewnością nie zdawała sobie sprawy. Ty 
byłaś „tą” bohaterką, która sobie radzi czy też poradziła. 

— W pewnym momencie sama zaczęłam żyć iluzją Magdy — bohaterki, 
która sobie poradziła. Był to również efekt psychoterapii, na które 
uczęszczałam. To jednak była nieprawda. Ludzie widzieli we mnie 
bohaterkę, bo nie byli ze mną na co dzień. Ja marzyłam o powrocie do 
pracy, ponieważ czułam, że ona pozwoli mi przestać tak bardzo skupiać się 
na tym, czego nie mam i co przeżyłam. Będę mogła pójść do przodu. 
W tamtym okresie praca była dla mnie wyznacznikiem wartości człowieka 
i niezależności. 

Zrobiłam prawo jazdy. Powoli zaczęłam układać to nowe życie, niestety 
bóle wciąż były intensywne na tyle, że lekarz przepisał mi morfinę. 
Pamiętam, że przykleiłam ów plaster w piątek, a w sobotę miałam 
tłumaczyć zajęcia ze studentami. Około godziny dziewiątej rano zadzwonił 
do mnie prowadzący i powiedział, że spóźnia się pociąg. Doznałam wtedy 
flashbacku mojego wypadku, bo byłam zwyczajnie… naćpana. To było 
straszne. Wspomnienie wręcz sparaliżowało mnie na kilka dni. Miałam też 
problemy z protezą czy skutkami ubocznymi innych leków. Pracowałam 
wtedy nie tylko na uczelni, ale normalnie w szkole na etacie. Początkowo 
rozumiano moje nieobecności, jednak z czasem zaczęły być 
problematyczne. Nie miałam dużej liczby godzin, a i tak sobie nie radziłam. 
Musiałam z czegoś zrezygnować i tak zrobiłam. Wiedziałam, że nie dam 
sobie rady jako wychowawczyni pierwszej klasy szkoły podstawowej. 
Ponadto był to okres zwolnień nauczycieli, więc poprzez moją decyzję ktoś 
zachował miejsce pracy. Mnie została tylko uczelnia. Miałam lepsze 
i gorsze momenty, co widzieli też moi współpracownicy. 

 

— Kiedy nastąpiła w Tobie ta zmiana w podejściu do życia i siebie? 

— W roku 2014 dostałam od koleżanki książkę o autohipnozie. Nie byłam 
jednak wtedy gotowa na skupienie się na sobie i technikach oddychania. 
Wciąż stawiałam na wir pracy jako najlepszą terapię. Pomóc miały też 
podróże. W rok po wypadku pojechałam do Egiptu, myśląc, że zmiana 
otoczenia pozwoli mi poczuć się lepiej, zapomnieć. Nie pomogło — tak, jak 
późniejszy wyjazd do Turcji. W końcu pomyślałam, że muszę coś ze sobą 
zrobić — nie z otoczeniem! Chodziłam na różne psychoterapie, bo nie 
mogłam sobie poradzić ze wspomnieniami z wypadku. 

Przełom nastąpił w zeszłym roku. Dowiedziałam się o indiańskiej ceremonii 
zwanej Szałasem Potów (Szałasem Uzdrawiania), która miała mieć 

Kup książkę

background image

miejsce w Bełchatowie. Chodzi o odrodzenie się w łonie Matki Ziemi. 
Wchodzisz do szałasu, w którym jest pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stopni 
(sauna) i masz poczucie, że znalazłaś się we wnętrzu swojej mamy. 
U mnie to zadziałało. Chyba po raz pierwszy poczułam, kim tak naprawdę 
jestem — nie Magdą z wypadku, nie bohaterką, nie tłumaczką, nie mamą. 
To byłam Ja bez tej zewnętrznej powłoki. Był to też początek drogi do 
wioski majańskiej. Dowiedziałam się o niej również od tej samej koleżanki. 
Można tu mówić o ciekawym zrządzeniu losu, gdyż nasz kontakt wcześniej 
urwał się prawie na dziesięć lat. 

Magdalena w Gwatemali 

Archiwum prywatne M. Sipowicz

 

Kup książkę