background image

Marcin Wolski - 

Zamach na Polskę 

 
PROLOG 
 
Piątek, 24 czerwca 2005 roku był w warszawskich supermarketach dniem wyjątkowo ruchliwym. Zbliżały się wakacje, 
nadciągał  kolejny  upalny  weekend.  Najbliższa  niedziela  miała  być  wprawdzie  dniem  wyborów  parlamentarnych, 
połączonych  z  referendum  na  temat  akceptacji  konstytucji  europejskiej,  jednak  bardzo  wielu  Polaków,  o  dość 
ambiwalentnym stosunku do obowiązku obywatelskiego, planowało tego dnia wyjazd na daczę, działkę lub przynajmniej 
do  rodziny.  Już  od  samego  rana  „Blue  City",  ogromny,  nakryty  wielką,  błękitną  kopułą,  kompleks  handlowy  na 
warszawskiej Ochocie, w którym wiele działów ogłosiło przedwakacyjne wyprzedaże, przypominał ogromny ul. Człowiek 
wychowany w przaśnych latach PRL-u nigdy nie może się nadziwić, skąd biorą się ci wszyscy klienci, których liczba 
rośnie  szybciej  od  powstających  na  nowo  Galerii,  Arkadii,  Promenad,  pełnych  cudzoziemskich  szyldów,  pięknych 
eksp

edientek i swobodnego luzu, połączonego z poczuciem bezpieczeństwa. 

Wśród  wpływających  na  podziemne  i  naziemne  parkingi  potoków  aut  nikt  nie  zwrócił  uwagi  na  dwa  identyczne 
samochody typu ford mondeo, prowadzone przez piękne, uśmiechnięte brunetki, które o godzinie 10.05 i 10.08 wjechały 
na  „poziom  delfina"  i  zaparkowały  obok  ścian  nośnych  budynku.  Prosto  z  parkingu  dziewczyny  wjechały  schodami 
ruchomymi  na  parter,  skąd  niespiesznym  krokiem  skierowały  się  na  przystanek  autobusowy  przy  Alejach 
Jerozolimski

ch. Ani ich wjazd, ani wyjście, bez rozglądania się po witrynach sklepowych, nie wzbudziły zainteresowania 

ochroniarzy  czy  strażników  patrolujących  budynek  od  wewnątrz  i  z  zewnątrz.  Wprawdzie  od  paru  dni  na  skutek 
poważnych  ostrzeżeń  płynących  z  kwatery  głównej  CIA  i  z  izraelskiego  Mosadu  ogłoszono  w  całym  kraju  stan 
podwyższonej gotowości, jednak wzmożona czujność ograniczyła się głównie do budynków rządowych, ośrodków kultu, 
ambasad i banków. W supermarketach szczególną uwagę zwracano na samochody dostawcze i młodych mężczyzn o 
bliskowschodniej urodzie. Wszystkiego upilnować jednak się nie da. 
Paradoksalnie owo skoncentrowanie służb na zagrożeniu terrorystycznym wykorzystali stołeczni złodzieje, wychodzący 
z  założenia,  że  pod  latarnią  jest  najciemniej,  a  policja  zajęta  ewentualnymi  terrorystami  nie  będzie  miała  głowy  do 
śledzenia pospolitych przestępców. 
Marek Łopuch z Brwinowa specjalizował się w samochodach kombi. Ludzie rzadko jeżdżą z pustym bagażnikiem, więc 
prócz samego wozu przeważnie można trafić jeszcze coś ekstra. Srebrzyste mondeo natychmiast przykuło jego uwagę. 
Nie tylko ze względu na mocno ugięte opony, które wskazywały na pełny bagażnik. Nie zamknięty wóz nie miał w ogóle 
włączonego autoalarmu, nie migała również lampka immobilajzera... I, cud nad cuda, kluczyki tkwiły w stacyjce! Wła-
ściciel wozu musiał być nieprawdopodobnym idiotą. Albo cudzoziemcem. Co na jedno wychodziło. 
Łopuch wślizgnął się do wnętrza wozu, powściągając myśl o natychmiastowym zajrzeniu do bagażnika. 
Będzie na to czas! Wolno, bez pisku hamulców wyjechał na powierzchnię, miękko włączył się w spowolniony ruch na 
Alejach Jerozolimskich i przejechał tunelem pod torami kolejowymi. Bezpieczna dziupla znajdowała się koło Leszna na 
skraju Puszczy Kampinoskiej. Ale fart! Nawe

t korek nie był aż tak wielki. Na Połczyńskiej nareszcie mógł przyśpieszyć, 

jednak przy skrzyżowaniu z Lazurową zatrzymały go światła. 
Agnieszka Połińska nie lubiła zakupów, szczególnie w piątek. Jednak właśnie teraz miała jedyną okazję zaopatrzyć się 
na w

eekend. Wieczorem, po pracy, będzie jeszcze gorzej. Poza tym w sobotę wybierała się na urodziny swego byłego 

narzeczonego Stasia Erlicha i wypadało mieć jakiś prezent, ponadto w miejscowej księgarni znajdował się najlepszy w 
okolicy  zbiór  bede-kerów  turystycznych,  a  przebywający  za  granicą  brat  prosił  ją  o  przewodnik  po  Turcji.  Znalazła, 
najnowsze wydanie Pascala, po czym postanowiła wjechać wyżej i rozejrzeć się w dziale kosmetyków. Kupi coś dla 
Stasia a przy okazji również dla siebie. 
„I znów koledzy będą narzekać, że ich rozpraszam w pracy" - uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrzanej tafli. 
Kątem oka zarejestrowała trójkę mężczyzn gapiących się na jej smukłą figurę i kształtną, krótko ostrzyżoną główkę. Z 
ruchu warg wyczytała recenzje: „Ale laska, brachu!". 
Nie zmartwiła jej ta opinia. Lubiła się podobać, a jednocześnie trzymać mężczyzn na dystans. Może nawet za bardzo. 
Pod barem „Sushi" szerokim łukiem ominęła tęgawą kobietę, szarpiącą się z jakimś nieznośnym bachorem: 

Chcę do Magie City. Do Magie City! - wołał malec. 

Przystanęła przed gablotą Kobe (zegarki plus biżuteria). Parę kroków dalej tekturowa brunetka o orientalnej urodzie 
reklamowała  zwiedzanie  Indochin  z  jakimś  biurem  podroży  o  egzotycznej  nazwie.  Naraz  uświadomiła  sobie,  co  od 
kilkuna

stu minut nie daje jej spokoju. Te dwie mocno umalowane dziewczyny, które minęła w drzwiach! Na pierwszy rzut 

oka  tirówki,  Bułgarki,  może  Rumunki.  Dlaczego  wychodziły  tuż  po  otwarciu  sklepu  i  nie  miały  ze  sobą  żadnych 
pakunków, nawet torebek... Nocowały tutaj? 

Uspokój się, poruczniku, nie jesteś w pracy - zganiła samą siebie. 

Punkt jedenasta na rogu Lazurowej zmieniły się światła, Łopuch dodał gazu, pozostawiając za sobą o parę długości inne 
auta. Natychmiast jednak zwolnił. Tylko tego brakowało, żeby wyczaiły go gliny. Chociaż, było to bez znaczenia. Miał 
przed sobą siedem sekund życia. 
Eksplozja stu kilogramów hexogenu nastąpiła wkrótce po przejechaniu skrzyżowania. Z forda mondeo pozostała kupa 
złomu, a w jezdni  utworzył się lej jak po uderzeniu bomby. Ucierpiały jeszcze dwadzieścia cztery auta, a  w  oknach 
pobliskiego  osiedla  wyle

ciały  szyby.  Huk  słychać  było  aż  przy  stacji Warszawa  Zachodnia,  dokąd,  ułamek  sekundy 

później, dotarła eksplozja z „Blue City". Siła detonacji sprawiła, że osunęła się północna część budynku, a sklepy, bary i 
restauracje  zawaliły  się  jak  domek  z  kart.  Podmuch  rzucił  Agnieszkę  w  głąb  stoiska  z  biżuterią.  Zdążyła  jeszcze 
zobaczyć, jak rozpada się błękitna kopuła, a podłoga unosi na podobieństwo pokładu statku wspinającego się na falę. 
Obsypało ją tłuczone szkło, mnóstwo ozdób, łańcuszków, pierścionków i zegarków... 
Wówczas nie miała pojęcia, że wskutek wybuchu zginęło 189 osób, a bilans tragedii szybko będzie się powiększał. 
Gdyby nie mimowolne  bohaterstwo Marka Łopucha  i ażurowa konstrukcja budynku, prawdopodobnie  zawaliłaby się 

background image

większa cześć Centrum, a ofiar byłoby kilkakrotnie więcej. 
Polińska na krótką chwilę straciła przytomność, szybko jednak ocknęła się, wypełzła spod stosu kosmetyków i kawałków 
tynku. Zewsząd rozlegały się jęki, krzyki, zawodzenia. Agnieszka zaliczyła wprawdzie sporo ćwiczeń z zachowania się 
w  sytuacjach  nadzwy

czajnych  i  chociaż  była  młodym  policyjnym  psychologiem,  bywała  już  w  dramatycznych 

okolicznościach. Niczego jednak nie można było nawet porównać z tą katastrofą... 
Ostrożnie wypełzła z butiku. Horror! Tuż przed nią ział okopcony lej, przypominający wnętrze wulkanu. Zniknęły trzy 
piętra  tarasów,  najbliższe  schody  ruchome  wisiały  po  prostu  w  powietrzu,  przecząc  zasadom  grawitacji.  Podmuch  i 
zarwani

e się ściany nośnej powaliły przezroczystą windę, wszędzie snuł się dym, płonęło parę stoisk. Gdzieś niedaleko 

usłyszała płacz dziecka. Popatrzyła w bok i ujrzała chłopca, może ośmioletniego, o twarzy zalanej krwią, wiszącego na 
urwanych schodach ruchomych 

tuż ponad nią. 

Trzymaj się - zawołała, pozbywając się butów. - Idę po ciebie. 

Doświadczenie wspinaczkowe nie na wiele mogło się przydać, nie miała przecież żadnego sprzętu, jednak posuwając 
się po barierkach i gzymsie, dotarła do chłopaka. Chwycił się jej kurczowo, niczym mała małpka własnej matki. Poznała 
malca. To ten sam nieznośny gówniarz, który przed chwilą szarpał się ze swą opiekunką. Wołała nie myśleć, gdzie 
podziała  się  ta  kobieta...  Zajęczały  blachy  i  schody  osunęły  się  o  kilka  centymetrów.  Mając  nadzieję,  że  szczeniak 
trzyma się jej dostatecznie mocno, dopełzła do następnej kondygnacji i tam poszukała schodów awaryjnych... 
Pierwszy mieszany patrol zatrzymał go jeszcze przed zewnętrzną linią umocnień. Wymierzone lufy automatów i groźne 
miny i

rackich policjantów nie zrobiły na Arturze Polińskim większego wrażenia. Kapitan przywykł już do tego, że każdy 

jego powrót do bazy Międzynarodowej Grupy Specjalnej pod Bagdadem łączy się z dokładną kontrolą. 
Samochód,  poobijany  jak ulęgałka,  z  przestrzeloną  tylną  szybą  oraz  orientalne  rysy  kierowcy,  nieodmiennie  budziły 
podejrzenie. W dodatku tubylczy kostium Polaka uzupełniała doskonała charakteryzacja, wsparta świetną znajomością 
arabskiego. Bywało to niezwykle przydatne podczas operacji w mieście, gdzie, tak w sklepach, jak na ulicy czy na suku, 
Artur bezbłędnie wtapiał się w tło, tutaj nieodmiennie powodowało problemy. Polskich ani amerykańskich dokumentów, 
ze  zrozumiałych  względów, nie nosił przy sobie, kontrolerom musiała  wystarczyć blaszka, hasło i telefon  do oficera 
dyspozycyjnego. Przy głównej bramie, mimo że wartownicy go znali, poddał się codziennej procedurze - odciski palców 
i skan siatkówki. Wreszcie był w domu. 
Ostatnia akcja opłaciła się, sztab otrzyma namiar na skład broni i nazwiska dwóch konfidentów w miejscowej policji, 
współpracujących  z  terrorystami.  Jednego  zresztą  zostawią  nietkniętego.  Przyda  się  na  przyszłość.  Wziął  prysznic, 
zmienił łachy i poszedł do kantyny. 
Od razu zauważył zmianę w przytulnym dotąd klubie. Oficerowie byli dziwnie wyciszeni, wyglądali na przygnębionych. 
-  Co się dzieje ? - zwrócił się do swego najbliższego kumpla, Ryśka Mazura, popijającego samotnie piwo z pochmurnym 
wyrazem twarzy. 
-  Nic nie słyszałeś? 
-  A co miałem słyszeć? 
-  Pamiętasz, co mówił nasz szef, że „kwestią jest nie to, czy uderzą, ale kiedy i gdzie"? - To mówiąc pociągnął go do sali 
telewizyjnej,  CNN  po  raz  kolejny  nadawało  obrazy  z  warszawskiego  hipermarketu.  Poczuł  się,  jakby  gumowa  kula 
uderzyła go w brzuch. 
-  Dzwoniła twoja siostra, Agnieszka – powiedział Ryszard. - Była w „Blue City", kiedy się to stało. Chciała, żebyś się o 
nią nie martwił. Wyszła bez szwanku. 
-  A co z twoją Marysią? 
-  Już z nią rozmawiałem. Jest w domu. - Na twarzy Ryszarda pojawił się uśmiech podszyty czułością. – Nie musiałem 
się denerwować, od dawna nie robi zakupów po drugiej stronie Wisły... 
 
***
 
Polińska nie  dała się  zawieźć do szpitala. Za dużo  miała do  zrobienia.  Ledwo mały  Szymek znalazł się  pod opieką 
pielęgniarki, wyciągnęła komórkę i zadzwoniła do szefa. 

Wiem,  kto  to  mógł  zrobić!  -  powiedziała  i  nie  zważając  na  pełne  niedowierzania  pomruki  podinspektora  Lisa 

scharakteryzowała dwie turystki, kobiety o wschodniej urodzie, które bez sprawunków opuściły „Blue City" na krótko 
przed  katastrofą.  Podając  wzrost,  kolor  oczu,  kształt  nóg  i  szyi,  sama  dziwiła  się  jak  wiele  zarejestrowała  w  trakcie 
krótkiego spojrzenia. 
-  Przekażę te rysopisy dalej, jeśli się nie mylisz, możemy je jeszcze dorwać. Wysłać po ciebie wóz? 
-  Dziękuję, być może mój ocalał, postawiłam go na zewnątrz. Poza tym mogę się tu przydać. Ciągle panuje bałagan, a 
już pojawili się chętni, aby plądrować sklepy. 
Pracowała niestrudzenie, dopóki nie nadciągnął Lis z posiłkami. Dopiero wtedy zemdlała. 
 
*** 
24 czerwca nazwano w mediach „Czarnym piątkiem". Cała Polska pogrążyła się w grozie i rozpaczy. Ogłoszono żałobę 
narodową, z całego świata płynęły depesze kondolencyjne. Minister spraw wewnętrznych podał się do dymisji. 
Posypały się głowy w odpowiednich służbach. 
Niewielką pociechę przyniosła wiadomość, iż jeszcze tego wieczoru, na podkrakowskim lotnisku Balice, na podstawie 
rysopisu sporządzonego przez Polińską aresztowano dwie francuskie „turystki", z pochodzenia Algierki. Kobiety, które 
do Krakowa przyjechały pociągiem, były kompletnie zaskoczone operatywnością polskiej policji. Nie zdołały skorzystać 
z trucizny. A po paru przesłuchaniach okazały się niezwykle gadatliwe, sypiąc chętnie swoich mocodawców z Al Kaidy... 
Tymczasem zwykli ludzie wyciągnęli własne wnioski z tragedii. W niedzielnym referendum, większością 73% głosów 
odrzucono  konstytucję  europejską  napisaną  przez  Giscarda  d'Esteigne.  W  wyborach  parlamentarnych  głosowano 
głównie  na  partie  antyeuropejskie,  sprzeciwiające  się  obecności  polskich  wojsk  w  Iraku  -  LPR,  Samoobronę,  PSL. 

background image

Otrzymały wspólnie 52% mandatów. Janusz Wojciechowski, powszechnie nazywany już premierem elektem, jeszcze 
podczas wieczoru wyborczego zadeklarował wyjście z Iraku i rewizję umowy stowarzyszeniowej z Unią. 
„Przynajmniej  to  zabezpieczy  nas  przed  dalszymi  aktami  terroru"  -  powtarzali  uczestnicy  ulicznych  i  prasowych 
sondaży. 
Niestety, mylono się. 
 

Dwa miesiące później. 18 sierpnia 2005, wieczór - 21 sierpnia, poranek.
 
 
Opóźniony samolot Lufthansy z Frankfurtu wylądował na Okęciu o 22.28. 
„Jestem w domu" - pomyślał Ryszard Mazur. 
Mimo  ciepłego  sierpniowego  wieczora  odczuwał  chłód.  Zrozumiałe,  po  roku  spędzonym  w  irackich  upałach  polski 
sierpień wydawał się dość zimny. Bez munduru i broni w ogóle czuł się nieco nieswojo. Trudno, przyjdzie przyzwyczaić 
się do bycia cywilem. 
W  ciągu  krótkiego  lotu  trochę  się  zdrzemnął.  Sen  miał  ciężki,  męczący.  Powracały  obrazy  płonących  ropociągów, 
uliczek, na których trwały zacięte walki, wirowały twarze wielu ludzi których uratował i których musiał zabić. Obudził się 
szcz

ęśliwy, że ma to już za sobą. Sprawdził się, a teraz może zacząć nowe życie. 

Zanim jeszcze odebrał bagaż, włączył komórkę i zadzwonił do Marysi. Nie odebrała! Nie zdziwił się specjalnie. Telefon 
domowy mógł nie  działać (kiedy nie było go  w Warszawie  żona  dość często  zapominała  o  zapłaceniu rachunku), a 
komórka, zwykle zagrzebana gdzieś na dnie torebki, zapewne była niesłyszalna. 
„Cóż, będzie niespodzianka!". W zasadzie miał przylecieć dopiero za tydzień, ale dzięki przyjaciołom Amerykanom (miał 
u nich nie

mały dług wdzięczności) wykorzystał służbowe połączenia i przez bazę w Ramsheim dotarł do Warszawy na 

sześć dni przed terminem. 
Nie chciał zostawać ani dnia dłużej w Bagdadzie. Po deklaracjach polskich władz o wycofaniu swoich sił i rejteradzie 
następcy Blaira, („Zrobiliśmy swoje, resztą niech zajmują się sami Irakijczycy i ich szyiccy przywódcy") Międzynarodowa 
Grupa  Specjalna  uległa  rozwiązaniu.  Oczywiście,  Mazur  mógł  pozostać  w  Iraku  jako  najemnik  lub  dobrze  płatny 
ochroniarz. Ale to go nie kręciło. Tęsknił za krajem, za żoną. Poza tym, nie przybył tam dla forsy. A przynajmniej nie 
tylko. Podej

ście niektórych kolegów, jak choćby Rafała Sowy, wręcz go brzydziło, choć wielu innym imponowało. 

Rafał!  Nie  wiedzieć  czemu,  sprawa  dawnego  przyjaciela  dość  często  powracała  w  myślach  Mazura.  Przyjaźnie  z 
dzieciństwa są podobno najtrwalsze. Wprawdzie ostatnio ich znajomość nieco się rozluźniła, a w Iraku służyli w innych 
jednostkach, definitywnie zerwali kontakt dopiero przed trzema miesiącami. 
- I ty przeciwko mnie - 

wołał Sowa, kiedy usiłował rozmówić się z nim po męsku. - Ja byłem wobec ciebie zawsze lojalny. 

Jak miał mu powiedzieć, że przyjaźń kończy się tam, gdzie zaczyna się przestępstwo? Tylko że Rafał nie uważał swojej 
działalności  za  przestępczą,  a  jedynie  handlową.  W  ciągu  blisko  roku  swojej  służby  stworzył  najpierw  prawdziwy 
alkoholowy most pomiędzy Kuwejtem a Babilonem, później  załatwił sobie  udziały  w paru miejscowych hurtowniach, 
założył nawet mały burdel... Lojalnie proponował wejście w interes Mazurowi, a gdy ten odmówił, skomentował: „Byłeś 
frajer i umrzesz jako frajer". 
W efekcie Sowa został wywalony z Iraku dwa miesiące przed terminem, choć, co ciekawe, bez większych konsekwencji. 
Za to przejście Ryszarda do cywila łączyło się po prostu z redukcją kontyngentu. 
W  kiosku,  opodal  wyjścia  z  terminalu,  kupił  gazety  i  jadąc  taksówką  przez  Most  Siekierkowski  przeglądał  je  z 
zainteresowaniem. Wielkie nagłówki donosiły o zebraniu, mimo wakacyjnego czasu, inauguracyjnej sesji sejmu, celem 
szybkiego powołania nowego rządu. Populistyczny front prorokowany nazajutrz po wyborach, nie przetrzymał nawet 
tygodnia.  Po  miesiącu  jałowych  konsultacji  i  zwrocie  dokonanym  przez  Romana  Ger-tycha,  Janusz  Wojciechowski 
zrezygnował  z  tworzenia  rządu,  a  nasilające  się  problemy  zdrowotne  Leppera  kompletnie  zdezorientowały 
Samoobronę.  Uważane  dotąd  za  nierealne  porozumienie  PiS-u,  Platformy  i  LPR-u  stworzyło  nową  większość 
parlamentarną,  desygnując  na  premiera  Jarosława  Kaczyńskiego.  Ten  zobowiązał  się  błyskawicznie  powołać  nowy 
rząd. 
Na  dole  pierwszej  strony  znalazł  jeszcze  jedną  krzepiącą  notkę  „Ostatni  z  pomagierów  w  zamachu  na  „Blue  City" 
złapany w Istambule. Polska wolna od upiorów terroryzmu!". 
Na dalszych stronach jakiś analityk wymądrzał się, że w świetle normalizacji sytuacji w Iraku i nowego porozumienia 
izraelsko-

palestyńskiego, zamach na „Blue City" był najprawdopodobniej łabędzim śpiewem AlKaidy. 

Z mostu skręcili na osiedle Gocław. Ojciec Ryszarda opowiadał, że tam, gdzie dziś wznosił się blok państwa Mazurów, 
zn

ajdowało  się  kiedyś  sportowe  lotnisko  Aeroklubu.  Później  powstało  tam  betonowe  blokowisko,  dziś  na  szczęście 

trochę bardziej zielone, niż przed laty, z oazami nocnych sklepików i pubów. 
Mazur  stanął  przed  domofonem.  Już  zamierzał  nacisnąć  numer  69,  kiedy  w  głowie  odezwał  mu  się  dawny  Rysiek 
Kawalarz. „Zrób Marysi niespodziankę" - podszepnął. Znał sto jeden sposobów otwarcia drzwi i dotarcia do mieszkania, 
ale  wybrał  najbardziej  efektowną  metodę  powrotu.  Alpinistyczną.  Z  plecaka  wydobył  linkę,  z  którą  się  nigdy  nie 
rozstawał,  zaczepił  o  kratę  i  już  po  chwili  znajdował  się  na  dachu  pawilonu  handlowego.  Wprawdzie  spółdzielnia 
twierdziła, że architektura bloku uniemożliwia złodziejom dotarcie do lokali od zewnątrz, to jednak wejście na szczyt 
bloku  nie  zajęło  Ryszardowi  nawet  kwadransa.  Z  góry  zwinnie  opuścił  się  na  balkon  własnego  M-3.  Okno  było 
uchylone... 
W pierwszej chwili myślał, że pomylił mieszkanie. Te przyśpieszone oddechy, jęki, spazmy rozkoszy... Z jego sypialni, z 
jego łóżka! 
-  Marysia? - wyjąkał. 
-  Nie można pukać, do kurwy nędzy? – warknął Rafał Sowa, biorąc go najwyraźniej za kogoś innego. 
Właściwie mogły być to jego ostatnie słowa. Potworna siła wydarła go z ramion młodej mężatki, cisnęła o ścianę. Sowa 

background image

nie był ułomkiem, ale nie miał szans w starciu z Mazurem. Zwłaszcza, gdy ten był w furii. Mógł jedynie zasłonić się pod 
lawiną ciosów, osuwając się coraz niżej i niżej. 
„Nie zabijaj go!" - krzyknęła Maria. 
Ryszard zareagował jak dobrze wyszkolony rotweiler. Ochłonął równie szybko, jak wpadł w szał. Opuścił ręce, cofnął 
się, plecami włączając górne światło. 
Maria  łkając  pochylała  się  nad  zakrwawionym  kochasiem,  całkowicie  ignorując  męża,  który  na  wpół  przytomny  nie 
przestawał zadawać sobie pytania: „Jestem tu, czy mnie nie ma?" 
Wreszcie 

Sowa chwiejnie podniósł się z wykładziny i usiadł na łóżku, natomiast czułość Marii Mazur zamieniła się w 

gniew. 
-  Ty brutalu, ty łajdaku, ty morderco! 
-  Marysieńko, 

ja...  -  Osłupiały  nie  wiedział  co  powiedzieć,  zdrada  i  oczywista  niesprawiedliwość 

spr

awiły, że zapomniał języka w gębie. Mógł spodziewać się z jej strony wszystkiego, płaczów, przeprosin, tłumaczeń. 

Nie usłyszał niczego podobnego. Wręcz przeciwnie. Naga kobieta nie panowała nad sobą. 
-  Wynoś się stąd! - krzyczała piskliwie - Nie potrzebujemy ciebie. Idź dalej bawić się w wojnę, mordować niewinnych 
łudzi. 
-  Marysieńko, przecież ja... 
-  I trzymaj się od nas z daleka! 
Chcieli, żeby wyszedł, to wyszedł. Nagłe zdał sobie sprawę, że stoi już na klatce schodowej, a ze wszystkich mieszkań 
wyg

lądają rozbudzeni sąsiedzi. Dopiero przy ulicy Ostrobramskiej zorientował się, że płacze. Pierwszy raz od śmierci 

matki. 
Do rodzinnego domku w Otwocku dotarł o świcie. Całą długą drogę wzdłuż torów kolei (Wawer - Anin - Międzylesie - 
Radość-Falenica).pokonał pieszo. Usiłował myśleć. Zrozumieć, co się stało. Pojąć, kiedy popełnił błąd? Czy wówczas, 
kiedy  przystojny  oficer  uległ  ślicznej  małolacie,  o  mózgu  gładkim  jak  pupcia  niemowlęcia  i  lalkowatej  twarzy,  nie 
skażonej żadną myślą? 
Chyba pomylili się oboje - ona chciała zabawy, zbytku, komfortu, on - życiowej partnerki, żony i matki przyszłych dzieci. 
Tymczasem o dzieciach nie było mowy! Maria była zdania, że ciąża przed trzydziestką może być zabójcza dla jej figury. 
Mimo to kochał ją tak, jak kocha się nieznośne dziecko. Wyrozumiale! Dla niej zdecydował się na powtórny, intratny 
wyjazd do Iraku i roczną rozłąkę. Nie chciał zauważyć, że na trzy list otrzymane od niego, ona przysyła najwyżej jeden, 
bardzo lakoniczny. Wolał też nie zastanawiać się czy Sowa był pierwszym, czy ostatnim z jej kochanków. 
Pod swoim starym domem, drewniakiem w stylu „świdermajer" znalazł się w środku głębokiej nocy. Nie budząc nikogo 
wspiął  się  na  balkon  i  schronił  w  pokoju  „na  górce",  która  w  dzieciństwie  była  jego  Sezamem,  grotą  Robinsona, 
wigwamem. Nie zmrużył tam oka, ale dopiero rano, blady, z przekrwionymi oczami pokazał się rodzinie. 
Ojciec,  jak  to  ojciec,  właściwie  nie  zareagował,  jak  zwykle  siedział  w  swoim  fotelu  przed  telewizorem,  pożerany 
stopniowo przez chorobę Alzheimera. Chyba jednak poznał syna, bo uśmiechnął się, ale zaraz powrócił do oglądania 
kreskówek. 
Siostra, Zosia, przyjęła jego pojawienie się normalnie. Podeszła, ucałowała go i przytuliła. Prawdopodobnie domyśliła 
się wszystkiego bez słów. 
-  Biedny braciszek! - powiedziała cicho. 
Wyszło  na  jej.  Od  początku,  od  chwili  kiedy  po  raz  pierwszy  piękna  Marysieńka  pojawiła  się  u  boku  Ryśka,  Zofia 
półsłówkami dawała do zrozumienia, że to się źle skończy. Brał to za objaw zgryźliwości starej panny, która sama nie 
potrafiła ułożyć sobie życia. 

Możesz zostać z nami tak długo jak zechcesz - powiedziała nie pytając o nic i zaraz dorzuciła: - Chcesz coś zjeść, czy 

zobaczysz co nowego w moim ogrodzie? 
Od ostatniego spotkania znacznie się zmieniła. Profil jej się wyostrzył, a w wiecznie nieuczesanych włosach pojawiły się 
pasemka siwizny. A przecież była od Ryszarda tylko dziewięć lat starsza... 
Pierwszy  dzień  na starych  śmieciach w  większej części przespał, drugi spędził  na pieszej  wędrówce. Zawsze go to 
uspokaja

ło. Zaraz po obiedzie poszedł trasą wzdłuż Świdra, którą tylekroć przemierzał z kolegami jako dzieciak - przez 

Emowo dotarł do Wiązowny, zatoczył wielki łuk, przez Międzylesie i Radość, dotarł do Wisły i z powrotem wędrował jej 
skrajem aż do ujścia Świdra. Wszędzie przybyło sporo nowych budynków, przeważnie dość paskudnych, ale wśród 
wiślanych łach, jak za jego dzieciństwa, nie brakowało ptaków, a nad jednym z kanałów odnalazł nawet bobrowe że-
remie. 
Wysiłek go uspokoił. Czuł się obolały, ale nie pokonany. Kiedy wspinał się do swego pokoiku, panowała głęboka noc. 
Rankiem, trzeciego dnia, chcąc zrobić niespodziankę Zosi wstał znów bardzo wcześnie i wybrał się po bułki i gazety. 
Poszedł  na  skróty  ukrytą  w  dzikim  winie  furteczką,  prowadzącą  na  posesję  sąsiadów,  obecnie,  po  pożarze  ich 
drewniaka, mocno zapuszczoną i rozszabrowaną. Zakupy w sklepiku urządzonym w kontenerze zajęły mu kwadrans. 
Wracał tą samą drogą, gdy w połowie ogródka zorientował się, że coś nie gra. Ta czerwona plama w oknie na parterze. 
Wie

trząca się poducha bez poszewki. Żart? Kiedy w dzieciństwie bawili się z Zosią w konspirację, mieli ustalony system 

kodów. Kolor czerwony w oknie jej sypialni wskazywał na maksymalne zagrożenie - „Gestapo"! 
Stanął jak wryty i w tym momencie dodatek warszawski „Wyborczej" wysunął mu się spod pachy i upadł na rabatę. Duży 
napis „Śmierć na Pradze" bił po oczach ogromną czcionką. Mazur cofnął się w cień altany. Artykuł mówił o brutalnym 
zabójstwie, którego ofiarą padł eks-żołnierz sił pokojowych w Iraku - Rafał S. Reporter wskazywał, że zabójstwo może 
być  dziełem  coraz  bardziej  rozzuchwalonej  żulii  z  miejscowych  blokowisk.  Jednak,  dodawał,  jak  donosiło  dobrze 
poinformowane anonimowe źródło: „chuligani rzadko posługują się podczas swych napadów garotą". 
Ryszard 

uczuł gwałtowny wytrysk adrenaliny. Szybko, choć nie biegiem, opuścił ogród, przecznicą dotarł do rodzinnej 

uliczki. Ostrzeżenie siostry okazało się jak najbardziej na miejscu. Przed ich bramą parkował policyjny samochód. 
„Nie myślą chyba, że to ja...? Idioci! Co innego w zdenerwowaniu pobić faceta, a co innego z zimną krwią zadusić". 

background image

Sprzeczne myśli przelatywały mu przez głowę - Wrócić do domu, wszystko wyjaśnić? 
Przez moment nawet chciał to zrobić. Jednak zmienił zdanie, kiedy jeszcze raz rzucił okiem na gazetową publikację. 
Zabójstwa  dokonano  około  22.  On  wrócił  do  domu  koło  północy.  Nie  miał  alibi,  nie  miał  świadków,  którzy  mogliby 
potwierdzić trasę jego spaceru... 
Idąc w stronę przystanku kolejki zastanawiał się, kto mógł zlecić zabójstwo kochanka jego żony? O obecnych interesach 
Rafała nie miał pojęcia. Od jego wyjazdu z Iraku, aż do niedawnego mordobicia nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. 
Może  Artur  wiedziałby  coś  więcej?  Ale  Poliński  pozostał  w  Iraku,  gdzie  przeszedł  bezpośrednio  pod  komendę 
Am

erykanów. Zresztą, chyba miał jeszcze mniej wspólnego z Rafałem niż on. Ich dawny team - „trzech muszkieterów z 

Otwocka" - 

istniejący od dzieciństwa, aż po czasy służby zasadniczej, z upływem lat mocno się rozluźnił... 

Musiał  szybko  podjąć  jakąś  decyzję.  Co  robić?  Zgłosić  się  na  policję?  Uciekać?  Chyba  powinien  znaleźć  sobie 
adwokata. Problem polegał na tym, że jedyny adwokat jakiego znał, to był Zenon Sowa, stryj Rafała. Ale może właśnie 
do niego powinien się zwrócić? Mecenas, znający go od dziecka, z pewnością mu uwierzy. A przynajmniej nikomu nie 
przyjdzie do głowy szukać go właśnie u niego. 
 
II
 
21 sierpnia 2005 - 

godziny przedpołudniowe 

 
Rezydencja  mecenasa  Zenona  Sowy,  typowy  przy

kład  budowli,  które  lud  polski  nazywał  gargamelami  -  wieżyczka, 

podcienie, tympanon nad gankiem - 

leżała na skraju Anina. Półhektarowa działka rozciągała się na niskich morenach, 

porosłych starymi sosnami. Spod igliwia tu i ówdzie wyzierał mazowiecki piasek. Niedaleko było stąd zarówno do willi, w 
której przed laty zginął wraz z żoną premier Jaroszewicz, jak do Centrum Kardiologii. Adwokat trzy razy w tygodniu 
korzystał  z tamtejszego ciepłego  i pustawego basenu. Złośliwi utrzymywali,  że początków fortuny mecenasa należy 
szukać jeszcze w latach PRL-u, kiedy był jednym z ekspertów kierownictwa MSW, inni twierdzili, że zbił kokosy w trakcie 
prywatyzacji, po 89 roku wyspecjali

zował się bowiem w prawie cywilnym i jak fama niosła, nigdy nie przegrywał. Ryszard 

Mazur znał go jeszcze z lat osiemdziesiątych, gdy w czasach szkolnych, jako małolat jeździł w weekendy z Arturem do 
stryja Rafała. Ówczesna dacza wprawdzie była dużo skromniejsza niż dzisiejszy pałacyk, ale za to las dzikszy, pełen 
niespodzianek,  śladów  okopów  z  niegdysiejszych  wojen.  Parę  razy  znaleźli  nawet  niewypały,  które  udało  im  się 
rozbroić. 
Mecenas,  mimo  pracy  dla  komunistów,  miał  maniery  i  wygląd  przedwojennego  inteligenta,  staranne  słownictwo, 
krzaczaste  brwi  i  wyjątkowo  bystre  oczy.  Ryszard  odnosił  nawet  wrażenie,  że  wzięty  adwokat  lubi  go  bardziej  niż 
cwaniakowatego 

bratanka.  Ale  czyż  specjalnością  Zenona  nie  było  stwarzanie  pozorów?  Nadto,  co  innego  dawna 

sympatia, a co innego rada i pomoc, w sytuacji, kiedy poszlaki czyniły z Mazura głównego podejrzanego w sprawie o 
zabójstwo syna jego jedynego brata? 
Stanął przy kutej w fantazyjne meandry furtce i zadzwonił. Dwa razy. Odpowiedziała cisza. Nie odezwały się dwa czarne 
jak  sam  szatan  rotweilery,  żaden  głos  nie  zachrypiał  w  domofonie.  Mimo  pogodnego  dnia  dom  i  ogród  sprawiały 
wrażenie  posępne.  Od  czasu  wyprowadzenia  się  pani  Jagody,  skończyły  się  dawne  pikniki  w  ogródku,  a  goście 
odwiedzali  Sowę  wyłącznie  w  kancelarii,  mieszczącej  się  w  budynku  Reform  Plazza,  parę  pięter  poniżej  redakcji 
„Wprost". „Żeby najbogatsi Polacy z listy tygodnika nie musieli zbyt daleko szukać" - śmiał się, mówiąc o swym stryju 
Rafał. 
Zadzwonił powtórnie. Nic. Czyżby Sowa wyjechał na urlop? Jednak pod domem stało BMW mecenasa, a w kuchni paliło 
się światło. Ryszard odczekał, aż minie go jakiś gość na motorze, który wyjechał z lasu i pomknął w stronę drogi, po 
czym niewiele myśląc przesadził płot i ruszył w stronę domu. Drzwi frontowe zamknięte były na głucho, nikt nie reagował 
na łomotanie kołatką. Nie widząc najmniejszego ruchu w kuchni czy livingu, Mazur obszedł wschodnie skrzydło, minął 
dosko

nale utrzymany ogród różany, fontannę z amorkiem i ścieżką z okruchów marmuru ruszył w stronę domu. Jego 

czujne  oko  wypatrzyło  na  niedawno  strzyżonym  trawniku  ciemny,  podłużny  przedmiot.  Pochylił  się.  To  był  telefon. 
Komórka najnowszej generacji! Sądząc po tym, jak mocno wbiła się w ziemię, musiała zostać ciśnięta z wysoka i z 
dużym rozmachem. 
Uniósł głowę i zobaczył otwarte okno gabinetu mecenasa. Tam również paliło się światło... Schował nokię do kieszeni i 
wspiął się na taras, po gzymsie dotarł na balkon. Tu, co ciekawe, drzwi były rozchylone, a krata rozsunięta. Na ścianie 
vis-a-

vis zobaczył obraz Kossaka, „Żołnierz i dziewczyna", poniżej skrzyżowane szable. Wszedł do środka, nie odezwał 

się żaden alarm... 
Adwokat siedział w swym fotelu, w szlafroku, z głową odchyloną do tyłu. Odpryski przestrzelonego mózgu zachlapały 
regał za jego plecami. Wnosząc po zapalonych światłach Sowa nie żył od kilkunastu godzin. Wybałuszone oczy zastygły 
w wyrazie desperacji. Obok prawej ręki leżał pistolet. Jak przystało na profesjonalistę, musiał strzelić sobie w usta. 

Tylko dlaczego zrobił to prawą ręką? - przemknęło Mazurowi. - Przecież Sowa był mańkutem. 

Rozejrzał  się  po  pokoju.  Na  biurku  nie  znalazł  żadnego  listu  pożegnalnego.  Podobnie  na  włączonym  komputerze. 
Zau

ważył, że mecenas załogował się o 22.15 i zdążył sprawdzić część poczty. Głównie internetowego śmiecia. Ryszard 

nie znalazł niczego, co nagle mogło go pchnąć do samobójczego kroku. Wyglądało to na czyn powzięty pod wpływem 
nagłego  impulsu.  Szuflada,  w  której  trzymał  broń,  pozostała  rozsunięta.  Po  prostu  nagle  przerwał  czytanie  poczty, 
wyciągnął broń i...? Tylko dlaczego z tak wielkim rozmachem cisnął swoją komórkę za okno? 
Ryszard  przeszedł  się  po  mieszkaniu.  Wszędzie  panował  wzorowy  porządek.  Znając  mecenasa,  może  nawet  za 
wzorowy.  Papiery,  teczki,  akta,  nawet  gazety  zostały  ułożone  wręcz  pod  sznurek.  Sam  się  tym  zajął?  Dotąd  takimi 
sprawami zajmowała się żona. Może znalazł kogoś na przychodne? Nic też nie wskazywało, żeby cokolwiek znikło z 
jego  zb

iorów... Wszystkie  obrazy  wisiały  na swoich  miejscach, ewentualnego rabusia nie  zainteresowała  ani piękna 

kolekcja zegarów, ani komplet miśnieńskiej porcelany, ani bursztynowy ołtarzyk... Mazur przeszedł do biblioteki, gdzieś 
za  jednym  z  obrazów  powinien  znajdować  się  sejf.  Zlokalizował  go  pod  widoczkiem  pochodzącym  z  XVII-wiecznej 

background image

szkoły holenderskiej. Ryszard zdjął obraz i natychmiast zorientował się, że skrytka jest jedynie przymknięta. Ktoś zajrzał 
do niej wcześniej... Zamierzał zbadać wnętrze, gdy pisk hamulców przywrócił go do rzeczywistości. Rzucił okiem przez 
okno. Pod bramą zatrzymały się dwa wozy policyjne. 
Przypadek? A może ktoś go wrabiał? Naraz zdał sobie sprawę z grozy swego położenia. Trup, otwarty sejf, on sam 
buszujący po domu. Sytuacja wręcz podręcznikowa. Wiedział, że nawet dając nogę nie jest w stanie jeszcze bardziej 
pogorszyć swego położenia. Skoczył ku oknu, opadł zwinnie na trawnik i pobiegł w głąb posiadłości. Niestety, musiano 
go zauważyć. 

Stój, stój! - rozległo się wołanie. Zignorował je. Instynktownie kierował się w las. Zanim ściągną posiłki, będzie daleko. 

Nagle  potknął  się  i  stoczył  do  płytkiego  zagłębienia,  resztki  dawnych  okopów,  z  drugiej,  a  może  z  pierwszej  wojny. 
Chrupnęła kostka. Nic to! Nauczył radzić sobie z nawykowym zwichnięciem. 
Walcząc  z  bólem,  dotarł  do  szerokiej  drogi,  biegnącej  środkiem  lasu.  I  tam  niemal  wpadł  na  wóz  policyjny. 
Funkcjonariusze byli nie mniej zaskoczeni niż on, ale błyskawicznie wyciągnęli broń. Posłuchał ich wezwań, uniósł ręce 
do góry. Policjanci, młodzi dwudziestoparolatkowie najwyraźniej nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Wracali z patrolu, 
kiedy ogłoszono alarm. Teraz widzieli jedynie przerażonego, utykającego człowieka, pokornie stosującego się do ich 
komend.  Podeszli  bliżej.  Zbyt  blisko.  Kiedy  jeden  wyciągnął  kajdanki,  Ryszard  kopniakiem  wytrącił  broń  drugiemu, 
potem powalił pierwszego. Skucie obu zajęło mu ledwie minutę. 

Gdybym chciał  was  zabić, już  byście nie  żyli  - powiedział,  wsiadając do ich  wozu.- Powiedzcie swoim szefom, że 

nikogo nie zabiłem. Ale wyjaśnię, kto to zrobił. I dlaczego. Możecie być tego pewni. 
Przerażeni policjanci tylko kiwali głowami. 
-  Jeszcze  tego  nam  brakowało.  Rambo  -  morderca!  -  inspektor  Śliwa  powiódł  zmęczonym  wzrokiem  po 
współpracownikach.  Dopiero  odwołano  alert  antyterrorystyczny,  a  tu  taki  pasztet.  Kierownictwo  nadało  operacji 
najwyższy priorytet. Mimo niedzieli, w pościg za byłym komandosem zaangażowano oprócz policji ABW, żandarmerię 
wojskową, a nawet straż miejską. Porzucony radiowóz znaleziono w ślepej uliczce, w pobliżu skrzyżowania Płowieckiej, 
Ostrobramskiej i Marsa. Odchodziły stąd dziesiątki autobusów we wszystkich możliwych kierunkach 
-  Jego  zdjęcie  pojawi  się  w  wieczornych  dziennikach  -  zameldował  oficer  odpowiedzialny  za  kontakty 
z mediami. 
-  Obstawiamy  wszystkie  miejsca,  w  których  może  się  pojawić.  Rodzinę,  znajomych  -  powiedział  podin 
spektor  Kazimierz  Lis,  koordynujący  operację.  -  Nie  ma  ich  wielu.  Poza  tym,  nasi  wywiadowcy  są  na  wszystkich 
dworcach  i  oczywiście  na  lotnisku.  Uczuliliśmy  centrale  radiotaxi.  Mają  zgłaszać  nam  wszystkie  dalsze  kursy  poza 
miasto. Mam też zapewnienie z ABW, osobiście od pułkownika Szczygła, o ich wsparciu dla naszych działań. Złapiemy 
drania. 
-  Nie  byłbym  tego  taki  pewien.  To  wyjątkowy  człowiek,  nawet  jak  na  komandosa  -  powiedział  major  Borkowski  z 
żandarmerii.  - W Iraku, kiedy pojechał tam po raz pierwszy, dokonywał cudów  waleczności podczas opanowywania 
platform wiertniczych. Nie tak dawno w Nadżafie wyprowadził z zasadzki dwóch rannych kolegów. W mieście, czy w 
głębokim terenie czuje się jak w domu. 
-  Może wybitny, ale pechowy - zauważył Lis - gdybyśmy nie zastali go na miejscu zbrodni, trudno byłoby mu cokolwiek 
udowodnić. Przy młodym Sowie nie znaleziono żadnych śladów, nie ma świadków... A zgon mecenasa to doskonale 
upozorowane samobójstwo? 
-  Bardziej pilna wydaje mi się odpowiedź na kwestię, czy to koniec jego działań?  - wrócił do głosu Borkowski.  - Nie 
wiemy, co nim kieruje. Parę godzin temu, kiedy po zabójstwie Rafała Sowy znalazł się na liście podejrzanych, mieliśmy 
prawdopodobny motyw morderstwa. Zemstę za zdradę! Dziś nie mamy nawet tego. Nie słyszałem, żeby kiedykolwiek 
ktoś zbijał stryja gacha własnej żony... 
-  Chyba, że chłopak zwariował - powiedział Śliwa. - W Iraku przeszedł prawdziwe piekło. Boleśnie przeżył wycofanie 
naszej jednostki. Jest rozgoryczony, wściekły... 
-  Przepraszam - do góry uniosła się ręka przystojnej blondynki w cywilu. - A czy jest przyjmowana hipoteza robocza, że 
ktoś inny może być sprawcą tych zbrodni? 
-  Co to za laska? - Borkowski pochylił się do Lisa. 
-  Pani psycholog, Agnieszka Polińska, ulubienica szefa - odparł zapytany. 
-  Ta, co pierwsza naprowadziła nas na trop terrorystek z Blue City? 
Inspektor skinął głową. 

Bierzemy pod uwagę każdą możliwość, pani Agnieszko. - Na zmęczonej twarzy inspektora Śliwy pojawił się dawno 

niewidziany uśmiech. - Nawet te zupełnie nieprawdopodobne. Jednak obecnie najważniejsze jest zatrzymanie Mazura. 
Zobaczymy, co będzie miał do powiedzenia na swoją obronę. 
„Jeśli da się wziąć żywcem" - pomyślał Borkowski, a głośno zwrócił się do Polińskiej: 
-  Można się domyślać, że ma pani jakieś wątpliwości co do jego winy? Czy są one poparte jakimiś dowodami? 
-  Na  razie  dopiero  studiuję  jego  profil  psychologiczny.  Ale  z  tego  co  już  mam,  nie  bardzo  pasuje  mi  do  sylwetki 
seryjnego zabójcy. 
-  Dziecinko, co ty wiesz o seryjnych zabójcach? - Śliwa uśmiechnął się ponownie. 
 
***
 

Było źle, dobrze wyszło. - Zabójca z zadowoleniem wysłuchał komunikatu nadanego na zakończenie popołudniowych 

„Faktów".  Mogliby  dać  nowsze  zdjęcie.  Kiedy  motorem  przejeżdżał  obok  willi  Sowy,  jego  twarz  wydała  mu  się 
szczuplejsza, a rysy twardsze. Wiedział, kim jest Mazur. Zanim nawiązał kontakt z Rafałem dowiedział się sporo o nim 
samym 

i jego przyjaciołach. Dlatego w Aninie mógł tak szybko podjąć decyzję. Mógł wprawdzie poczekać, aż Mazur się 

oddali i dalej szukać komórki mecenasa (poprzedniej nocy było ciemno i nie mógł dokładnie przeszukać ogrodu), uznał 
jednak, że lepiej będzie anonimowo zawiadomić policję. Niech zastaną komandosa w willi. Prawie na gorącym uczynku. 

background image

Może wywiąże się strzelanina... Tak czy owak będą mieli podwójnego mordercę, a jeśli go nie złapią, jeszcze lepiej. 
Żaden ślad nie doprowadzi do niego. 
Podszedł  do  okna  motelu  i  przez  chwilę  przypatrywał  się  samochodom  na  parkingu  między  motelem,  a  barem  Mc 
Donaldsa. 

Najwyższy czuwa nade mną! - uznał -Teraz mają podejrzanego i jeśli nawet ktoś znajdzie tę cholerną komórkę Sowy, 

mnie już nie zaszkodzi... Nic nie powstrzyma wyroków Boga. 
Pochylił się, między telewizorem a oknem rozłożył dywanik i zwrócony w twarzą w stronę Mekki, począł bić pokłony i 
modlić się żarliwie. 
 
III 
21 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc 
 

Kim jesteś, panie Ryszardzie? - Polińska z ogromnym natężeniem wpatrywała się w roześmianą, zawadiacką twarz 

Mazura, spoglądającą na nią z kolorowego zdjęcia z wielbłądami w tle. - Czy tak może wyglądać seryjny morderca? 
Wiedziała, że może. Lombrosowska teoria o typach fizjonomicznych szczególnie podatnych do popełnienia zbrodni nie 
wytrzymała próby czasu. Agnieszka nie pracowała wprawdzie długo w policji, ale widywała już chłopców o anielskich 
buźkach, którzy z zimną krwią mordowali taksówkarzy i nastoletnie dziewczyny, z pozoru grzeczne licealistki, w istocie 
krwiożercze suki, bezwględniejsze od niejednego recydywisty - przywódczynie młodzieżowych gangów. 
Sięgnęła po fotografię trójki przyjaciół sprzed kilkunastu lat, zrobione na jakiejś rowerowej wyciecze - Sowa, jej przyrodni 
brat Artur, i najprzystojniejszy z nich - 

Ryszard. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, zostaniemy żołnierzami" - głosił podpis 

na odwrocie, wy

raźnie nawiązujący do „Ziemi Obiecanej" Reymonta. 

Jak  to  się  stało,  że  nigdy,  wyjąwszy  krótkie  spotkanie  na  lotnisku,  nie  poznała  najbliższego  przyjaciela  Artura? 
Wytłumaczenie  było  proste  -  samego  Artura  odkryła  dopiero  przed  trzema  lata,  na  pogrzebie  ich  wspólnego  ojca. 
Wcześniej matka robiła wszystko, by się nie poznali. Stary Poliński uwiódł ją, chociaż był żonaty i zostawił z dzieckiem 
na ręku. Dobrze, że chociaż uznał Agnieszkę i dał jej nazwisko. 
Jak w głupiej telenoweli - przeżyła ponad dwadzieścia pięć lat nie wiedząc, że ma brata. Dopóki on sam jej nie odnalazł 
i  nie  zadzwonił,  informując  że  ojciec  nie  żyje.  Najpierw  przeżyła  szok.  Potem  odmówiła  spotkania. W końcu  jednak 
poszła. Dobrze zrobiła. Rozmowa z bratem po pogrzebie dowiodła, jak są sobie bliscy, jak podobni i jak bardzo siebie 
potrzebują. Tym bardziej, że Agnieszka przeżywała psychiczny dołek po rozstaniu z Erlichem, a Artur też miał kłopoty ze 
swoją ślubną... 
W  kolejnych  miesiącach  ich  wzajemne  kontakty  stawały  się  coraz  bliższe.  Nawet  kiedy  Poliński  wyjechał  do  Iraku 
utrzymywali kontakt mailowy lub telefoniczny. 
Poza wszystkim zbliżała ich praca. Agnieszka chciała być perfekcyjną policjantką, marzeniem Artura było założenie, po 
powrocie z Iraku, prywatnej agencji detektywistycznej... 
„Czy Ryszard mógłby popełnić zbrodnię z premedytacją?" - zapytała brata za pomocą poczty elektronicznej. 
„Wykluczone!" - nadeszło w odpowiedzi. 
Ona jednak aż takiej pewności nie miała. Rozpatrując rzecz technicznie, Mazur mógł zabić zarówno Rafała, jak i Zenona 
Sowę.  Był  świetnie  wyszkoloną  maszynką  do  zabijania,  oczywiście  przy  odpowiedniej  motywacji.  Z  doświadczeń 
kryminologów  amerykańskich  wiedziała,  że  w  tak  precyzyjnym  urządzeniu  o  defekt  nie  jest  trudno.  Potrzebna  jest 
odpowiednio  silna  trauma,  długotrwały  stres  lub  zdarzenie,  które  odblokowuje  jakieś  urazy  z  dzieciństwa.  Samo 
przyłapanie żony in flagranti mogłoby tłumaczyć zabójstwo w afekcie, ale dwa zaplanowane morderstwa? 
Jeszcze raz przerzuciła życiorys i opinie. Mazur pochodził z normalnej rodziny, ojciec  - zawodowy wojskowy, lotnik, 
obecnie na rencie, matka dziennikarka sportowa, zmarła przed paru laty na raka piersi, starsza siostra - stara panna, 
nauczycielka muzyki. Młodsza siostra w Ameryce - matka trojga dzieciaków. Nie karany, wierzący, doskonała opinia z 
wojska, z uczelni... 

Tylko jeśli jesteś niewinny, to dlaczego uciekasz przed nami, kolego? - zapytała półgłosem. 

Co  dwie  zbrodnie,  to  nie  jedna.  Ryszard  Mazur  zdawał  sobie  sprawę,  że  jego  przewaga  nad  aparatem  ścigania 
ogranicza się zaledwie do paru godzin. Potem policja w całym kraju dostanie jego rysopis. Zapewne upublicznią go 
media. I zacznie się obława. Nawet biorąc po uwagę niedostatki polskiego aparatu ścigania jej ostateczny wynik musiał 
być przesądzony. 
Podjął jednak decyzję i postanowił się jej trzymać. Oddanie się  w ręce  władz teraz,  w niczym nie  poprawiłoby  jego 
sytuacji. I tak uważano go za winnego. A jeśli był przez kogoś wrabiany? Pozostając na wolności miał większe szansę, 
by udowodnić swoją niewinność. Poza tym intuicja podpowiadała mu, że coś w tej sprawie śmierdzi. A już na pewno nie 
pasuje. 
Rafał  Sowa  mógł  wplątać  się  w  jakieś  gangsterskie  porachunki,  ale  jego  stryj,  adwokat?  Od  lat  cywilista,  świetnie 
sytuowany... 
To, że zbieżność obu zgonów mogła być przypadkowa - wykluczył. Znał się trochę ną zabijaniu i w obu wypadkach, 
wprawdzie różnych, rozpoznawał rękę jednego fachowca... 
Musia

ł to wyjaśnić. Ale najpierw potrzebował kryjówki. Miejsca, gdzie mógłby odpocząć, zebrać myśli. Dobrze byłoby też 

mieć dojście do Internetu. 
Bliższą i dalszą rodzinę skreślił z listy osób, u których mógł szukać azylu. Podobnie było ze znajomymi. Chyba że... 
Autobus  przejeżdżał  właśnie  Wisłę,  kiedy  Ryszar-dowi  przyszedł  do  głowy  pomysł  tak  zuchwały,  że  aż  śmieszny. 
Garsoniera Artura! Poliński, jego przyjaciel, zaprosił go raz do swego gniazdka na zaadaptowanym poddaszu, które na 
krótko przed wyjazdem do Bagdadu, w tajemnicy przed żoną, zakupił w starej kamienicy na Muranowie. Marzył, aby po 
powrocie z Iraku założyć agencję detektywistyczną... Czynił przygotowania. Czy ktoś jeszcze wiedział o tej inwestycji? 
Wątpliwie. Żona,  z którą już  wcześniej miał kłopoty,  wyjechała  z córeczką do Niemiec. Rafał Sowa? Dawno  zerwali 

background image

kontakt. Chyba też nikomu nie wynajął lokalu... 
Domofon  przy  drzwiach  bloku  był  zepsuty.  Podobnie  jak  zamek,  wyrwany  przez  jakiegoś  młodocianego  wandala. 
Ryszard, nie napotykając nikogo na schodach, dotarł do solidnych drzwi na piątym piętrze. Noga trochę pobolewała, ale 
kompresy i dobry bandaż powinny temu zaradzić. Bardziej skomplikowany był inny problem  - nad framugą drzwi pod 
samym stropem błyskały diody włączonej instalacji alarmowej. Pech! 
Mazur nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Godzinę zabrały mu zakupy w paru okolicznych sklepach, głównie 
żelaznych i wędkarskich, potem wrócił. Prymitywnym wytrychem otworzył drzwi na strych, stamtąd dostał się na dach. 
Wkrótce odnalazł świetlik leżący w połowie nad sypialnią, a w połowie nad pozbawioną okien kanciapą, zaadaptowaną 
przez Artura na kuchnię. Ubezpieczała go od środka solidna 
krata. Założył więc, że sam otwór nie był chroniony dodatkową instalacją przeciwwłamaniową. Szyby wolał nie rozbijać. 
Pracowicie pukając we framugę sprawił, że wysunęła się zapadka i okno uchyliło się. Powstał wąski otwór... Ryszard 
znał  zwyczaje kumpla, toteż szybko  zlokalizował szafkę ponad lodówką,  w której powinny  znajdować się  zapasowe 
klucze i piloty. Po

tem za pomocą składanej wędki z pętelką na końcu, którą zaczepił o gałkę drzwiczek, otworzył szafkę. 

Na chwilę z powrotem wyciągnął wędkę. Teraz na jej końcu umocował pod kątem lusterko i po niedługim czasie, niczym 
dentysta w głąb jamy ustnej, zaglądał do szafki. Pilot od alarmu wisiał w samym rogu. Posługując się lusterkiem jak 
koparką  podważył  wiszący  prostopadło-ścianik  z  czterema  uzbrajającymi  przyciskami.  Wnet  pilot  spadł  z  haczyka, 
przeturlał się po blacie i znalazł się na terakocie. Na szczęście nie potoczył się pod mebel.... Teraz wystarczyło tylko 
końcem tyczki (już bez lusterka) nacisnąć cztery przyciski. Mieszkanie zostało odbezpieczone. 
Pokonanie trzech zamków od drzwi Artura zajęło mu niecały kwadrans, nic trudnego dla kogoś, kto mieszkał na Pradze 
i  od  dziecka  bawił  się  w  policjantów  i  złodziei.  Dodatkowo  miał  szczęście,  że  nikt  go  nie  zauważył  podczas  tych 
zabiegów. 
Dopiero gdy znalazł się w środku, poczuł jak bardzo jest zmęczony. Nie dbając, że może nadejść ktoś dysponujący 
kluczami, 

położył się na tapczanie i błyskawicznie zasnął, zakładając, że przynajmniej dzisiaj nikt go tutaj szukać nie 

będzie. Ocknął się, kiedy dookoła panowała głęboka noc. Nie zapalając światła wstał, napił się paskudnej wody z kranu 
i zaczął myśleć - co dalej? 
Wasyl Bogomoł wracał do domu. O trzeciej w nocy droga była wyjątkowo pusta. Jeszcze kilkanaście kilometrów dzieliło 
go od Terespola i granicy. Senność, która męczyła go przez całą drogę od Poznania, nareszcie ustąpiła. Zaczął nawet 
podśpiewywać. Początkowo, kiedy tydzień temu brał tę robotę, miał sporego pietra -jak zwykle, kiedy przewoził lewiznę. 
Nawet większego, niż kiedykolwiek wcześniej. 
-  Co było w tym ładunku, który zostawiłem pod Warszawą?  - spytał Sokołowa, kiedy dojechał do Berlina. Mafioso, o 
trójkątnej twarzy szakala, tylko wzruszył ramionami: 
-  Mnie nie obchodzi i ciebie nie powinno, wziąłeś kasę, to wracaj prosto do domu. I za bardzo się nie rozglądaj. 
Sęk  w  tym,  że  musiał  zboczyć  z  drogi.  Polak,  który  go  wynajął,  dorzucił  jeszcze  małe  zamówienie.  Jednak  na 
umówionym parkingu nie zgłosił się po odbiór. Niewiele myśląc, Bogomoł zajechał do warsztatu, gdzie przed sześcioma 
dniami  wyładowano  trzy  ciężkie  skrzynie  z  zaplombowanego  kontenera.  Przekupiony  celnik  na  granicy  niemieckiej 
potwierdził oczywiście, że ładunek przejechał przez Polskę nietknięty. 
-  A  co  ty  tutaj  robisz?  -  wyrwany  ze  snu  Balcerzak,  właściciel  zakładu,  wyglądał  na  przestraszonego  widokiem 
Białorusina. 
-  Przywiozłem ten dodatkowy towar. 
-  Jaki towar? 
-  No, pan Rafał zamówił, jak byłem ostatnim razem... 
-  Nie  znam  żadnego  pana  Rafała  -  twarz  Balcerzaka  zrobiła  się  sina.  -  A  ty  nigdy  tu  nie  byłeś.  Nigdy! 

Podkreślił z naciskiem. 

-  Dobra, dobra! Podaj mi jakiś jego normalny telefon, bo komórki nikt nie odbiera. 
-  Nie wiem, o czym mówisz! Nic mnie to nie obchodzi. A towar możesz zachować. 
-  Jak pan uważa. - Bogomoł wzruszył ramionami. - Żeby tylko nie było z tego afery. 
-  Afera będzie, jak zostaniesz dłużej. 
Pojechał więc dalej, z przekonaniem, że Polaczki to banda frajerów. Jak choćby ten posiadacz odkrytego dżipa, którego 
minął przed chwilą. Wlókł się jak za pogrzebem... 
Z doskonałego nastroju wyrwał go donośny huk eksplodującej opony. 
-  Gwoździe rozsypali na tej drodze, czy jak? 
Musiał wyhamować i zjechać na pobocze. Zaklął. 
Że też przytrafiło mu się to teraz, nad ranem, kiedy wszystko tak świetnie poszło! I przerzut ładunku i godziwa zapłata. 
Mamrocząc przekleństwa wysiadł z szoferki, ustawił trójkąt odblaskowy i zabrał się za zmianę zewnętrznego koła. Był 
tak zajęty robotą, że nadjeżdżający wóz zauważył dopiero, kiedy znalazł się w światłach. Odwrócił głowę i pojął, że 
nadjeżdżająca  maszyna  wcale  nie  zamierza  go  ominąć.  Nie  zdążył  nawet  krzyknąć,  kiedy  uderzyło  go  orurowanie 
wzmac

niające terenowego dżipa. Wyleciał w górę i zderzył się z burtą swej ciężarówki. Kiedy opadał na asfalt, już nie 

żył. 
Zabójca zaparkował swój pojazd kilkanaście metrów dalej. Śpieszył się, ale nie mógł ryzykować, że wypadek wzbudzi 
czyjekolwiek zainteresowanie. Sprawn

ie obszukał zwłoki i natychmiast znalazł pas z piętnastoma tysiącami dolarów. 

Zabrał też komórkę. Na wszelki wypadek, po co ktoś miał zauważyć, że Białorusin telefonował do Sowy. Oddalił się, 
kiedy ujrzał światła jakiejś furgonetki z naprzeciwka. 
Zastanaw

iał się, czyjej kierowca zatrzyma się na widok tira i zwłok na szosie. Nawet nie zwolnił. Morderca uśmiechnął 

się. Zapalił silnik i skręcił w boczną drogę, aby zgodnie z planem wrócić do kryjówki, obejrzeć wóz i usunąć ewentualne 
ślady uderzenia. Kolejny etap improwizacji miał już za sobą. 
 

background image

*** 
Nieszczęśliwy wypadek kierowcy tira nie wzbudził większego zainteresowania lokalnej policji. Młodzi funkcjonariusze 
uznali,  że podczas  zmiany koła Białorusin nie  zachował dostatecznej ostrożności. A  że sprawca  odjechał  z miejsca 
wypadku? A kto by na jego miejscu nie odjechał? Białorusin nie był nigdzie notowany, a że samochód który weń uderzył 
praktycznie nie hamował? Każdemu zdarza się zagapić. Sprawę wbito do komputera i odłożono ad acta. 
Nikt nawet nie silił się sprawdzić, co spowodowało uszkodzenie opony. I jak wyglądało urządzenie, które z odległości 
kilkudziesięciu metrów mogło równie precyzyjnie wystrzelić metalowy bolec? 
 
IV
 
22 sierpnia 2005 przed południem i popołudniu 
 
Grupa operacyjna komendy stołecznej, zajmująca się pościgiem za Ryszardem Mazurem, która pod przewodnictwem 
podinspektora Lisa (Śliwę ważne sprawy ściągnęły do Komendy Głównej) spotkała się ponownie rankiem 22 sierpnia, 
nie miała żadnych powodów do zadowolenia. Podejrzewany o dwa morderstwa komandos przepadł jak kamień w wodę. 
Mimo apelu nadanego w telewizji i listu gończego ze zdjęciem, rozpowszechnionego przez poranne gazety, nie pojawiło 
się  żadne  istotne  doniesienie.  Nikt  nie  widział  tego  liczącego  ponad  metr  osiemdziesiąt  blondyna.  A  sam  Mazur 
imponował ostrożnością. Nie nawiązał kontaktu z rodziną, ani kolegami. 

Czuję, że go nie złapiemy - mruknął do Agnieszki Polińskiej major Borkowski z żandarmerii. - Wcale nie zdziwiłbym się, 

gdyby już był za granicą. 
Skinęła  głową,  choć  myślała  o  czymś  innym.  O  słowach,  z  którymi,  według  protokołu,  Mazur  zwrócił  się  do 
obezwładnionych policjantów: „Jestem niewinny i dowiodę tego!" 
Zamyślona, wyszła na dziedziniec - miała godzinną przerwę w dość napiętym programie zajęć i zastanawiała się, jak ją 
wykorzystać. 
 
***
 
Garsoniera Artura Polińskiego okazała się nie tylko doskonałą kryjówką, ofiarowała też Mazurowi nieprawdopodobne 
zasoby  rekwizytów,  zgromadzone  przez  kandydata  na  przyszłego  Sherlocka  Holmesa.  Peruki,  szminki  do 
charakteryzacji,  elektryczny  pa

ralizator,  broń  gazowa  i  gładkolufowa,  granaty  obezwładniające,  kajdanki,  gogle 

noktowizyjne, zestaw do zbierania odcisków palców, biblioteczka zawodowa... - to tylko część ze zbiorów przyjaciela, z 
których mógł teraz korzystać Ryszard. W garderobie znalazł sutannę księdza, mundur policjanta, a także parę strojów 
kobiecych... 
Przeglądanie  kolekcji  nie  stępiło  jednak  jego  czujności.  Było  jasne,  że  ktoś  systematycznie  odwiedza  lokal.  W 
mieszkaniu  nie  znalazł  śladu  kurzu,  w  doniczkach  z  kwiatami  ziemia  była  wilgotna.  Opiekun  lub  opiekunka  musieli 
dysponować kluczami i pilotem. Na  wszelki  wypadek Ryszard  odgadł kod alarmowy  - 1970 (rok urodzenia Artura) i 
przełączył  na  tryb  „czuwanie",  a  następnie  nacisnął  pilota.  Diody  rozbłysły,  informując,  że  mieszkanie  jest 
zabezpieczone. 
Potem zastanowił się, kto może pojawić się z niezapowiedzianą wizytą. Życzliwa sąsiadka, a może Agnieszka? Artur 
sporo  opowiadał  mu  o  swojej  młodszej,  przyrodniej  siostrze,  z  którą  poznał  się  całkiem  niedawno.  I  szalenie 
zaprzyjaźnił. Ryszard jakoś nigdy nie poznał dziewczyny osobiście. Chyba raz widział ją przelotnie. Tak się złożyło. 
Najpierw  przebywał  w  Bośni,  później  ona  wyjechała  na  praktykę...  Artur  utrzymywał,  że  była  piękna  i  mądra.  I  że 
natychmiast po ukończonej psychologii wstąpiła do policji. Po co, skoro była piękna i mądra? 
Na razie jednak nie miał ochoty martwić się sprawą  gościa.  Na serio  zabrał się  za śledztwo. Najpierw  wynotował  z 
pamięci komórki mecenasa Sowy wszystkie numery wybierane, odbierane i nieodbierane w ostatnim czasie. 
Następnie zadzwonił pod ostatni numer, z którym łączył się adwokat - wnosząc po początkowej piątce należący do sieci 
Idea. Nikt nie odpowiedział. W następnej kolejności wykręcił numer poprzedni, stacjonarny, warszawski.  Tym razem 
odezwała się sekretarka automatyczna firmy ochroniarskiej „Cerberus", z prośbą o nagranie informacji. Rozłączył się i 
głęboko  zamyślił.  Ciekawe...  Przypomniał  sobie,  że  na  bramie  posesji  adwokata  znajdowała  się  nalepka:  „Obiekt 
ochrania firma Ar

gus". Czyżby stary Sowa nie był zadowolony ze swojej dotychczasowej ochrony i zamierzał zmienić 

opiekunów? Wśród telefonów odebranych, z zaskoczeniem znalazł numer swego własnego mieszkania. Sprawdził datę 
i  godzinę.  Telefonowano  krótko  przed  śmiercią  Rafała.  A  więc  musiała  dzwonić  Marysia  albo  jej  kochaś  z  jakiegoś 
powodu kontaktował się ze stryjem. Nie dawało to jednak najmniejszej wskazówki, dlaczego obaj mężczyźni zginęli w 
odstępie niecałej doby? Same zagadki. 
Koło południa postanowił udać się „w miasto", przebrał się w stare ubranie emeryta, nałożył siwą perukę i dokleił wąsy... 
Szedł ku drzwiom, kiedy rozległ się charakterystyczny dźwięk odbezpieczanego alarmu... 
Agnieszka weszła do mieszkania. Jak zwykle, kiedy była w okolicy, wykorzystywała parę minut, aby wpaść do pustej 
garsoniery i podlać kwiaty. Machinalnie podlała fikusa, paprotki, fiołka... Zamierzała już wyjść, kiedy jakiś nieokreślony 
niepokój zatrzymał ją w pół kroku. Inny zapach, inaczej postawione krzesło przy stole. Ktoś tu był? Zajrzała do łazienki. 
Deska była opuszczona. Dotknęła ręcznika, suchy. Zajrzała do kuchni. I tam nic interesującego. Chłodny czajnik. 
A jednak czuła, że ktoś w ciągu ostatniej doby zaglądał do mieszkania, a może był tu nadal. Ruszyła w stronę garderoby, 
kiedy na

raz zdała sobie sprawę, że nie ma przy sobie żadnej broni... 

Ryszard  wstrzymał  oddech.  Porucznik  Polińska  szła  w  kierunku  szafy.  Widział  ją  wyraźnie  przez  szczebelki  w 
ażurowych drzwiach szafy  z kostiumami, zgromadzonymi przez kandydata na detektywa. Co robić? Dziesiątki myśli 
przelatywały mu przez głowę wciśniętą pomiędzy mundur strażaka, a sutannę księdza. Ogłuszyć siostrę kolegi? Proste, 
tylko  co  dalej?  Przecież  jej  nie  zabije.  Straci  jednak  bezpieczny  lokal,  a  policja  dowie  się,  że  zdobył  sprzęt  do 
charakteryza

cji. Beznadziejna sprawa! Może powinien się ujawnić? Artur zawsze mówił o swej siostrze, jako osobie o 

ponadprzeciętnej inteligencji... 

background image

Wtem zadzwoniła komórka Agnieszki. Młoda kobieta obróciła się i pobiegła do stołu, na którym zostawiła swój plecak. 
Telefonował  podinspektor  Lis.  Specjalistom  udało  się  ustalić  do  czego  pasował  kluczyk  znaleziony  w  kieszonce 
martwego Rafała Sowy. Otwierał on indywidualną skrytkę w banku PKO na Marysinie Wawerskim. Ustalono, iż Sowa 
korzystał z niej po raz 
ostat

ni tydzień temu. Za telefoniczną zgodą prokuratora ujawniono depozyt. Obok niewielkiej ilości biżuterii znaleziono 

tam równo sto tysięcy euro w używanych banknotach... 
-  Sto tysięcy euro? - powtórzyła z niedowierzaniem Agnieszka. 
-  Najwyraźniej chłopcy pokłócili się o kasę. Sowa znany był z ciemnych interesów prowadzonych w Iraku. Widocznie 
wciągnął w nie koleżkę, a przy rozliczeniu doszło do nieporozumienia. 
-  Nie bardzo mi to pasuje. Mazur ma nieposzlakowaną opinię, a mój brat zawsze mówił o nim, że nie nadaje się do 
żadnych ciemnych interesów. To samo akurat mówiła jego żona. 
-  Ludzie się zmieniają - skomentował krótko Lis. 

Możesz wpaść do mnie za pół godziny? 

-  Oczywiście szefie. 
Wyglądało, że definitywnie straciła zainteresowanie szafą. Poprawiła urodę w łazience i szybko wyszła, zabezpieczając 
mieszkanie. 
Ryszard odetchnął, jednak musiała minąć dłuższa chwila, zanim zdecydował się opuścić szafę. Intensywnie myślał, 
składając  strzępki  podsłuchanej  rozmowy  w  jedną  całość  -  sto  tysięcy  w  skrytce  Sowy?  Z  tego  co  wiedział,  Rafał 
opuszczał  Irak  jako  bankrut.  Żalił  się  wszem  i  wobec,  że  wywalony  z  wojska  w  trybie  karnym,  traci  wszystkie 
zainwestowane pieniądze. Ostatnie zaskórniaki wydał podobno na łapówki. Skąd więc taka poważna gotówka? Udał mu 
s

ię jakiś szybki przekręt? 

W  powietrzu  unosił  się  jeszcze  dyskretny  zapach  perfum  Agnieszki  Polińskiej.  Agnieszka.  Kolejny  poważny  kłopot! 
Kiedy szła w stronę garderoby, czujna, gotowa w każdej chwili sięgnąć po broń, Mazur był prawie pewien, że odkryła 
jego obecność. Jednak teraz już tej pewności nie miał. Nie zrobiła niczego, aby sprawdzić ewentualne podejrzenie. Nie 
wezwała wsparcia. A może jednak wezwała? 
Na wszelki wypadek całe popołudnie, aż do zmierzchu, spędził na dachu, obserwując uważnie pobliskie ulice. Nic się 
nie  wydarzyło.  Nie  pojawił  się  nikt  podejrzany.  Cierpliwość  Ryszarda  została  nagrodzona  dopiero  koło  dziewiątej 
wieczorem, kiedy w klatce schodowej domu vis-a-

vis wypatrzył szczupłą postać, obserwującą mieszkanie Polińskiego. 

Podstro

ił ostrość w lornetce... Ciemne, dość krótkie włosy. Pociągła twarz. Agnieszka? A więc intuicja nie myliła go. 

Wróciła! Sprawdzała, czy  nadal jest  w mieszkaniu?  Nie rozumiał tylko, dlaczego  zjawiła się sama, bez obstawy,  po 
godzinach pracy? Przerost ambicj

i? Chciała osobiście nakryć Mazura? A może nie do końca wierzyła w jego winę? 

Nie  zamierzał tego sprawdzać, czołgając się po dachach przeszedł parę domów dalej, potem spuścił się  na  ziemię 
wewnątrz podwórka studni. Stamtąd nie niepokojony przez nikogo, włączył się w ruch uliczny. 
Dzień  spędzony  na  dachu  zużył  na  intensywną  pracę  dedukcyjną.  Rozważył  jeszcze  raz  wszystkie  ewentualności 
dotyczące zabójstwa Rafała Sowy. „Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze"  - przypomniał sobie starą 
maksymę. Najłatwiej było szukać wyjaśnienia śmierci młodego kombinatora w środowisku kryminalistów. To mogły być 
jakieś  porachunki.  Z  drugiej  strony,  niezbyt  pasował  do  tego  sposób  dokonania  zabójstwa  (garota),  a  także  fakt 
pogardzenia pieniędzmi w skrytce. Jeśli Rafał miał dług, wierzyciele zrobiliby wszystko, z torturami włącznie, byle tylko 
odzyskać szmal. A jeśli nie poszło o pieniądze (w końcu w willi mecenasa też nie zauważył śladów rabunku), to co 
wchodziło w grę? Szantaż? Zemsta? I dlaczego w wypadku adwokata, sprawca usiłował upozorować samobójstwo? 
Wszystko  to  było  bardzo  dziwne.  Jedyne,  co  przychodziło  mu  do  głowy,  to  spróbować  skontaktować  się  z  jakimś 
kolesiem  Rafała  z  półświatka.  Przypomniał  mu  się  Gienek  Balcerzak.  Razem  chodzili  do  szóstej  klasy  (Gienek 
powtarzał ją wtedy po raz trzeci), a wkrótce potem za kradzieże trafił do poprawczaka. Z tego co mu się obiło o uszy, 
obecnie  prowadził  warsztat  samochodowy  przy  Wale  Miedzeszyńskim,  handlował  trefnymi  częściami  i  musiał  mieć 
bieżący kontakt z Sową, bo ten reperował u niego swój wóz. Tak. Nie zaszkodziłoby z Balcerzakiem pogadać. 
 

Proszę, możesz zabrać pieniądze, ja nic nie wiem! - zmasakrowany mężczyzna pod samochodem skowyczał, widząc 

jak zabójca bawi się guzikiem podnośnika.   . 
-  Co powiedziałeś Białorusinowi? - naciskał przesłuchujący. 
-  Nic, nie powiedziałem nic. Nie dałem mu nawet numeru telefonu Rafała! 
-  Nie dałeś? Ciekawe, a jednak zadzwonił na jego komórkę... Parę razy! - Zabójca wyciągnął lśniącą motorolę Sowy. 
-  Nie podałem! - upierał się Balcerzak. - Zresztą, i tak nie miałoby to znaczenia. Rafał nie żyje... 
-  Skąd wiesz? 
-  Radio podało. W gazetach pisali... 
-  A co ci mówił Rafał na temat tego transportu? - zabójca zmienił temat. 
-  Nic, nic mi nie mówił. Rzadko się widywaliśmy. .. 
-  Ale zamówił u ciebie nowy, drogi wóz...? 
-  Chciał volvo. Z małym przebiegiem. Z dobrymi papierami. Powiedziałem, że może skombinuję. 
-  Skąd miał kasę? 
-  Nie wiem. 
-  Ciekawe - palec zabójcy drgnął i podwozie volvo opuściło się o centymetr. Torturowany zawył: 
-  Powiem, powiem! 
-  Teraz ci wierzę. 
-  Tylko mnie wypuść! 
-  Mów. 
-  Chodziło o ten ostatni transport. Te trzy skrzynie, które dostarczył Bogomoł, a Rafał je odbierał. Powiedział mi, że liczy 

background image

na dopłatę od zamawiającego. Dużą dopłatę... 
-  Powiedział, kim jest zleceniodawca? I co jest w ładunku? 
-  Nie. Tylko że to ktoś z Niemiec. O ładunku ani słowa, jak Boga kocham, ani słowa... 
-

Wierzę ci! - powiedział zabójca i nacisnął przycisk do końca. 

Ech,  Sowa!  Cholerny,  chc

iwy  Polak.  Chciwy  i  głupi.  Próbować  szantażu,  nie  wiedząc  z  kim  zadziera.  Cóż  za 

bezmyślność?! Próbować się targować, kiedy już zrobił co do niego należało i wziął działkę. Piekło jest pełne takich 
chrześcijańskich psów. 
Oczywiście, mógł mu zapłacić. Nawet tyle, ile zażądał. Tylko jaka była pewność, że za pięć dwunasta Sowa nie zmieni 
zdania  i  znów  nie  zażąda  podwyżki,  grożąc  ostrzeżeniem  władz?  Zresztą,  znając  typki  w  rodzaju  tego  bezbożnika 
wiedział, że gotów był zrobić i jedno i drugie. Nie wolno mu było ryzykować. Umar powiedział wyraźnie: „Jak będzie 
trzeba, zabijesz wszystkich, którzy choć w minimalnym stopniu mogą zagrozić powodzeniu operacji". 
Patrząc  na  martwe  ciało  pasera,  uśmiechnął  się.  Balcerzak  niewiele  wiedział.  Ale  ktoś  inteligentny,  wiążący  fakty, 
mógłby to i owo wydedukować... 
Schodkami z warsztatu wszedł na pięterko do mieszkania, wszędzie panowała cisza. Żona pasera jeszcze nie wróciła. 
I dobrze. Nie przepadał za zabija- 
niem  osób  postronnych.  Wrócił  na  dół.  Rozlał  trochę  oleju,  benzyny...A  wychodząc,  cisnął  za  siebie  niedopałek 
papierosa. 
Kiedy Mazur w przebraniu staruszka dotarł na miejsce, hajcowało się na dobre. Straż pożarna jeszcze nie dojechała. 
Paru  sąsiadów  bezradnie  kręciło  się  z  wiaderkami,  dość  groteskowymi  wobec  rozmiaru  pożogi.  Kilku  innych 
powstrzymywało krzyczącą kobietę. 

Mój Jaruś, mój Jaruś! - wołała, wyrywając się w stronę płomieni. 

Ryszard przepchnął się przez tłumek. 
-  Jaki Jaruś? - zapytał. 
-  Mój syneczek, spał na piętrze... O Boże, Boże! Spali się żywcem. 
Zareagował bez wahania. Ludzie ze zdumieniem patrzyli jak siwy emeryt ze zwinnością wiewiórki po beczkach i rynnie 
wspiął się ku oknu na piętrze, wybił je i wskoczył w płomienie. Ciąg powietrza wywołał prawdziwą burzę ogniową. 
-  Musi dziadek tego małego - komentowali ludzie. - Albo ojciec chrzestny. 
-  Samobójca! 
Mazur wrócił po paru sekundach. Bez siwej peruki i wąsów, za to z łkającym zawiniątkiem w ręku... Wręczył je osłupiałej 
matce i nie czekając na słowa podziękowania, zniknął w mroku. Szybszy od niego był tylko jeden sąsiad, posiadacz 
cyfrowego aparatu, który z zapałem dokumentował pożar i natychmiast strzelił fotkę wybawcy. 
Zabójca, obserwujący incydent z bezpiecznej odległości, aż zatarł ręce. 
Gdyby Mazur działał na jego zamówienie, nie mógłby lepiej wywiązać się ze swego zadania. 
„Seryjny  zabójca  widziany  na  miejscu  kolejnego  mordu!"  -  pomyślał  o  jutrzejszych  nagłówkach  w  „Fakcie"  i 
„Superekspresie". Rozejrzał się, czy nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy mieli jednak ważniejsze sprawy na głowie. 
Zwinnie oddalił się od pożaru, wskoczył na ukryty w zaroślach motor. Chciał podążyć śladem byłego komandosa, ale ten 
przeskakując opłotki przepadł w ciemnościach. 
 
*** 
W  Śródmieściu  Ryszard  znalazł  się  grubo  po  północy.  Korciło  go,  żeby  wbiec  do  mieszkania  Artura  i  natychmiast 
zasnąć.  Jednak  pohamował  się  i  najpierw  wlazł  na  dach,  skąd  ostrożnie  zajrzał  do  mieszkania  przez  świetlik,  na 
moment włączając latarkę. Dobrze zrobił. Na tapczanie dostrzegł śpiącą Agnieszkę. 
A więc rozgryzła go i czekała? Zastanawiał się nad reakcją Polińskiej, gdyby mówiąc „Dobry wieczór" wpa-rował teraz 
do środka. Wolał jednak tego nie sprawdzać, wycofał się na strych, ustawił przy drzwiach piramidę z wiadra i starego 
lustra, na którą musiałby wpaść każdy nieproszony gość i najzwyczajniej zasnął. Do mieszkania Artura wrócił dopiero 
rano,  kiedy  Połińska  poszła  do  pracy.  Kładąc  się  na  tapczanie,  czuł  jeszcze  jej  ciepło,  zapach  perfum,  a  nawet 
wgłębienie powstałe dzięki jej krągłościom. 
Jeśli śnił o czymś, nikomu się z tego nie zwierzył. 
 

23 sierpnia 2005 przed południem
 
Dawno nie widziano inspektora Śliwy w podobnej furii. 

Co  tu  się,  kurwa  dzieje?  -  wołał  do  oficerów  zgromadzonych  wokół  stołu.  -  Mobilizujemy  takie  środki, 

organizujemy obławę, przez którą mysz nie powinna się prześlizgnąć, a ścigany nadal bezkarnie zabija ludzi! 
Jego współpracownicy milczeli. Bo co mieli komentować? Dzięki zeznaniom świadków i fotografii jakiegoś amatorskiego 
łowcy sensacji otrzymali niezbity dowód, że poszukiwany Ryszard Mazur nie tylko  nie uciekł za granicę, ale dokonał 
kolejnego zabójstwa. 
Lis  przedstawił  prawdopodobny  przebieg  zdarzeń.  Eugeniusz  Balcerzak  został  zmiażdżony  przez  remontowany 
samochód marki volvo. Jego morderca, dla zatarcia śladów, podpalił warsztat... 
-  Ale przy okazji uratował śpiące dziecko – wtrąciła się Polińska. - Nie musiał tego robić. 
-  Nawet psychopata ma prawo do ludzkich odruchów - zgromił ją Śliwa. - Widocznie uznał, że dzieciak w niczym mu nie 
zawinił. 
-  W najgorszym łajdaku może odezwać się sumienie - poparł go Borkowski 
-  I zaryzykował wpadkę dla nieznajomego dzieciaka? - nie ustępowała Agnieszka. 
-  I tak wie, że go ścigamy. 
-  Natomiast to  zabójstwo stanowi  ważny trop,  że  oprócz elementów odwetu  w  grę wchodzą jakieś ciemne interesy - 

background image

p

owiedział Raniewicz, chudy okularnik, specjalista od spraw przestępczości zorganizowanej. 

-  Tyle że nie mamy żadnego dowodu na związki Mazura z ciemnymi interesami Sowy - oponowała pani psycholog. 
-  Złapcie Mazura, a dowody same się znajdą – uciął jej dywagacje Lis. A Raniewicz dodał, że w jego dziale przeglądane 
są wszystkie sprawy, które prowadził ostatnio mecenas Zenon Sowa. 
-  Może tam znajdziemy wskazówki, które wyświetlą kulisy sprawy - obiecywał. 
-  Ma pani jeszcze jakieś uwagi? - Śliwa już łagodniej zwrócił się do swej protegowanej. W kręgu pracowników Pałacu 
Mostowskich hulała nawet plotka o romansie łączącym szefa z młodą funkcjonariuszką. 
-  Ja... właściwie nie. Znaczy nie! 
„Ale  kłamię"  -  pomyślała.  Szła  przecież  na  spotkanie  grupy  z  zamiarem  podzielenia  się  swoim  odkryciem  na  temat 
kryjówki podejrzanego. Teraz jednak postanowiła się wstrzymać z przekazaniem informacji. I nie do końca wiedziała, 
dlaczego? 
 
*** 
Mazur  wyspał  się  za  wszystkie  czasy,  obmył,  dokładnie  posmarował  i  opatrzył  oparzenia.  Następnie  przebrany  i 
ucharakteryzowany  na  typowego  menela  z  fioletowym  nosem  i  oczami  w  sinych  obwódkach,  wyszedł  na  miasto. 
Wiedział że prowokuje los, ale skoro chciał działać, musiał wypróbować swoją nową rolę. Kupił „Wyborczą". Popijając 
piwko  na  ławce  w  Ogrodzie  Krasińskich,  dokładnie  między  Komendą  Policji  a  Pałacem  Sprawiedliwości,  spokojnie 
przestudiował  wszystkie  informacje  na  temat  konsultacji  międzypartyjnych  w  sprawie  powołania  rządu  Jarosława 
Kaczyńskiego, pod tytułem: „Dzisiaj głosowanie w Izbie". Przeczytał również wywiad z Wałęsą, o idących pełną parą 
przy

gotowaniach do 25. rocznicy powstania „Solidarności", która już niedługo miała ściągnąć do Gdańska sam kwiat 

światowych  polityków,  na  koniec  przejrzał  strony  dotyczące  kultury,  oraz  wkładkę  stołeczną  z  bogatym  działem 
nekrologów. 
„21 sierpnia 2005  zmarł  w  wieku 62 lat  nasz szef i przyjaciel Tadeusz Opieńko, podpułkownik w stanie spoczynku. 
Pożegnamy  go  w  domu  przedpogrzebowym  na  cmentarzu  komunalnym  w  Warszawie  23  sierpnia  o  godzinie  13. 
Przyjaciele z firmy „Cerberus"...Cerberus? 
Myśl jak błyskawica przemknęła przez mózg Mazura. Przecież także 21 sierpnia zginął mecenas Sowa, który na krótko 
przed śmiercią usiłował porozumieć się z firmą „Cerberus". Czy mógł to być jedynie zbieg okoliczności? 
Popatrzył na zegarek. Dochodziło południe. Zdąży się jeszcze przebrać... 
 
*** 
Ceremonia pogrzebowa podpułkownika Tadeusza Opieńki była zdecydowanie świecka. I dość cicha. Żadnej kompanii 
honorowej,  wystrzałów,  poduszek  z  orderami.  Do  stosunkowo  nielicznej  grupy  żałobników  przemówił  lakonicznie 
przedstawiciel starych towarzyszy z SB, który mamrotał coś o dziejowej niesprawiedliwości i nawiedzonych lustratorach, 
po  nim  dał  głos  przedstawiciel  pracowników  „Cerberusa",  starszawy  gość,  świecący  łysą  czaszką,  o  mordzie 
zawodowego zabójcy. Trzymająca się na uboczu starsza kobieta, wspierająca się na lasce, nie wzbudziła niczyjego 
zainteresowania,  byłe  ubeczki  uznały  ją  pewnie  za  koleżankę  z  ZMP,  a  zetempówki  za  przedstawicielkę  służby 
więziennej. Mazur, wykorzystując damskie przebranie, słuchał pilnie rozmów, sypnął garść ziemi na trumnę... Zadał też 
kilka pytań. Z odpowiedzi wynikało, że trzymający się całkiem nieźle, mimo swych 62 lat Opieńko, zmarł na silny, niespo-
dziewany zawał. 
Z  innych  wypowiedzi 

udało  się  Ryszardowi  wywnioskować,  że  zweryfikowany  negatywnie  w  1990  roku  oficer  był 

wcześniej fiszą w departamencie zwalczania opozycji. Nie wyglądało, żeby dorobił się szczególnej fortuny. Jego koledzy 
porobili kariery w biznesie, radach nadzorczych. 

Zatrudniający niewielu pracowników „Cerberus" wydawał się firmą z 

trudem wiążącą koniec z końcem. Co takiego człowieka mogło łączyć z Rafałem Sową i jego stryjem, renomowanym ad-
wokatem? A przede wszystkim, czy jego zgon został spowodowany przez przyczyny naturalne? Ryszard znał specyfiki 
zatrzymujące pracę serca, które nie pozostawiały większych śladów w organizmie. A jak zdołał wywnioskować, w tym 
przypadku poniechano sekcji zwłok... 
Opuszczając cmentarz zwrócił uwagę na niepozornego mężczyznę w czerni, który kilka mogił dalej pogrążony był w 
modlitwie, ale równocześnie uważnie przyglądał się żałobnikom. Zdradził go również sposób poruszania - kiedy wstał i 
poszedł  między  grobami  kocim  krokiem  drapieżnika.  Gdy  nieznajomy  minął  go  i  zniknął  w  bramie,  Mazur  zawrócił. 
Stanął  przy  nagrobku,  który  przed  chwilą  opuścił  modlący  się.  Grób  był  stary,  zaniedbany.  Ostatnia  osoba  została 
pochowana  tu  w  1946  roku.  Ciekawe...  Pewnie  ktoś  z  obecnej  Agencji  Bezpieczeństwa  Wewnętrznego?  -  Miejmy 
nadzieję, że mnie nie rozpoznał. 
Zabójca lubił zaglądać na pogrzeby swoich ofiar. Był ciekaw, kto na nie wpadnie. Szybki termin pochówku dowodził, że 
zgon uznano za czysto naturalny i nie zajęto się badaniem zwłok. Świetnie! Jeszcze bardziej ucieszył się brakiem przy 
trumnie  młodych  gliniarzy  i  wścibskich  dziennikarzy.  Przynajmniej  ta  nitka  została  zabezpieczona  skutecznym 
supełkiem.  Nic  nie  mogło  mu  przeszkodzić  w  wielkim  finale.  Nawet  ten  komandos  -  Mazur,  obwiniony  już  za  trzy 
zbrodnie miał naprawdę duże kłopoty, by przedstawiać znaczący problem. Choć trzeba przyznać, nie opuszczało go 
szczęście. Wczoraj po pożarze warsztatu Balcerzaka próbował go śledzić. Niestety, Mazur zamiast jechać taksówką, 
czy łapać okazje, poszedł ku Wiśle, a tam miał ukrytą jakąś łódkę, którą popłynął na drugą stronę. Zanim ścigający dotarł 
do  mostu  Siekierkowskiego,  po  Mazurze  nie  było  śladu.  Teraz,  rozpoznając  go  pomimo  przebrania,  postanowił  nie 
popełnić tego błędu. 
 
***
 
Po pracy Agnieszka Polińska pojechała wprost do garsoniery swego brata. Wprawdzie poszukiwany Mazur nie pojawił 
się tam ubiegłej nocy, ale wierzyła swojej intuicji. Ktoś korzystał z garsoniery Artura, a kandydat na dzikiego lokatora był 
tylko jeden. Już po dziesięciu minutach wizji lokalnej jej przeczucia znalazły potwierdzenie. Mimo że facet był wyjątkowo 

background image

ostrożny, znalazła dowody, że odwiedzał mieszkanie w ciągu dnia! Drobne, ale znamienne: odmiennie urwany papier 
toaletowy, wygładzone zgięcie dywanu, a przede wszystkim delikatny zapach spalenizny. 

Odważny chłopak - pomyślała. - Wie, że tu zaglądam, a mimo to nie zrezygnował z kryjówki. Ciekawe, co by zrobił, 

gdybym napisała mu na kartce, że pragnę z nim porozmawiać? 
Śmierć Rafała Sowy nie pogrążyła Marii Mazur ani w głębokiej rozpaczy, ani w symbolicznej nawet żałobie. Nie należała 
do osób podlegających silnym i długotrwałym uczuciom. Było, minęło! Romans z kolegą męża nawiązała z nudów, a 
pewne drobne perwersje Rafała podniecały ją bardziej, niż solenny, katolicki seks w wykonaniu męża. Zresztą była pew-
na, że po jakimś czasie, kiedy wszystko się wyjaśni, Ryszard wróci do niej i wszystko wybaczy. „Przecież mnie strasznie 
kocha!" 
Na razie, już po paru dniach, miała dość siedzenia w domu, zwłaszcza, że do jej pilnowania wyznaczono chyba najmniej 
sympatycznych policjantów z Warszawy. Prawdę powiedziawszy, uważała całą tę opiekę za zbędną. Ryszard i owszem, 
bywał impulsywny, ale pomysł, że po paru dniach chciałby ją skrzywdzić, uznała za niedorzeczny. Rafała zgubiły jego 
ciemne interesy, o których ona nie miała pojęcia, a z którymi Rysiek nie miał nic wspólnego. Nie czuła najmniejszego 
zagrożenia. Dlatego popołudniu 13 sierpnia, stwierdziwszy po oględzinach w lustrze, że jest blada ,jak pupa umarłego", 
postanowiła  bez  zwłoki  odwiedzić  zaprzyjaźnione  solarium  przy  ulicy  Płowieckiej,  aby  nadrobić  tam  „dni  żalu  i 
skupienia". Jej stróże (choć nie aniołowie) - pan Marek i pan Romek - odwieźli ją na miejsce własnym samochodem. 
Wprowadzili, dla pewności obeszli budynek, po czym rozgościli się w zakładzie fryzjerskim na parterze, gdy tymczasem 
ona udała się na pięterko i znikła w pokoiku z łóżkiem do opalania. Z powodu wakacji ta część salonu była właściwie 
nieczynna, ale czego nie robi się dla stałej klientki. 
Smażyła się tam piętnaście minut i prawie zasnęła, kiedy nagły przeciąg przywrócił ją rzeczywistości. 

Nic nie mów - powiedział Rysiek i zatkał jej usta dłonią. Chciała go ugryźć, ale nie dała rady. – Zachowuj się spokojnie, 

nie chcę ci zrobić krzywdy. Nie zabiłem Rafała, ani żadnego z tych facetów... Zadam ci parę pytań i znikam. Dobrze? 
Mruknęła cicho i Mazur cofnął rękę. 
-  Coś ty narobił...? - syknęła, więc znów ją przytkał. 
-  Nie  ja!  I  nie  dyskutuj,  tylko  odpowiadaj  na  pytania,  w  twoim  własnym  interesie.  Nie  mamy  wiele  czasu. 
Sowa zadarł z kimś naprawdę niebezpiecznym. Nie wiadomo, co może z tego wyniknąć. 
Tym razem chyba zrozumiała. Zobaczył jak strach rozszerza jej źrenice. Przez moment poczuł współczucie. 
-  Kiedy ja naprawdę nic nie wiem! 
-  To  już  ja  ocenię.  Teraz  odpowiadaj  na  moje  pytania.  Podobno  Rafał  wrócił  z  Iraku  kompletnie  spłu 
kany? 
-  W  każdym  razie  okropnie  narzekał.  Kiedy  po  raz  pierwszy  spotkaliśmy  się,  chciał  pożyczyć  trochę  pieniędzy.  Na 
rozruch. 
-  I od słowa do słowa...? 
-  Nie miałam gotówki. Ale pomogłam mu sprzedać trochę orientalnej biżuterii, kiepskiej próby. Potem wpadł do mnie 
żeby to opić. Chyba dał mi jakiś narkotyk, zupełnie nie wiedziałam co robię... 
-  Daj spokój ze spowiedzią, nie jestem księdzem. Dużo trafił na tym handlu? 

Parę tysięcy, ale pieniądze zaraz się rozeszły. To nie taki dusigrosz jak ty! Ma gest. 

Mazur nie skomentował. Pytał dalej: 
-  Rozumiem, że szybko znalazł nowy, lepszy interes? 
-  Wcale  nie.  Szło  mu  jak  z  kamienia.  Trochę  forsy  pożyczył  od  stryja.  Próbował  odnowić  jakieś  kontakty. 
Długo jednak bez powodzenia. Dopiero z początkiem lipca humor mu się poprawił, gdy pojechał do Niemiec. 
-  Wiesz konkretnie, dokąd? 
-  Nie mówił, gdzie jedzie, ani kto go zaprosił, ale wrócił zadowolony, twierdząc, że jeszcze fortuna dupcię w nasze okno 
wypnie". 
-  Na czym polegał ten interes? 
-  Tego  mi  nie  mówił,  wiem  tylko,  że  wyjeżdżał  jeszcze  na  Białoruś.  Musiało  pójść  dobrze,  bo  potem  nieźle 
pobalowaliśmy. 
- I to wszystko? 

Chyba...  Nie.  Czekaj!  Jakiś  tydzień  temu  zagadnął  mnie,  czy  wyobrażam  sobie  życie  poza  Polską, 

na Seszelach albo Bahamach. Kiedy spytałam go czy zwariował - odpowiadał, że nie. Ostatniego wieczoru zażartował, 
że za milion dolarów można nawet się troszeczkę pobać. 
-  Pytałaś go, co to znaczy? 
-  Tak, ale odpowiedział mi dość dziwnie: „Czasem lepiej za wiele nie wiedzieć". 
- I to wszystko? 
-  Raczej tak. Ale co ty chcesz zrobić? Będziesz uciekać przez całe życie? 
-  Dowiodę swej niewinności, Mario. I złapię tego, kto wrobił mnie w zabójstwo Rafała. 
-  Zrób to, ale wcześniej powiedz, jak mnie tutaj znalazłeś? 
-  Po prostu zadzwoniłem do salonu i zapytałem, na którą godzinę zamówiłaś wizytę. 
-  Tęsknisz czasem za mną? - uniosła swe fiołkowe oczy i zatrzepotała rzęsami. Kiedyś działało to na Ryśka niczym 
czysta viagra. 
-  Nie! - odparł. 
Tymczasem jeden z funkcjonariuszy, który w międzyczasie zdążył się ostrzyc i ogolić, rzucił okiem na zegarek. 

Czy to nie za długo trwa? Chyba się już upiekła. Sprawdź, Marek, co tam się dzieje? 

Drugi policjant wbiegł na górę i zastukał do drzwi. 
-  Wsz

ystko w porządku pani Mario? 

W jak największym - odpowiedziała. – Zaraz kończę. 

background image

Schodząc na dół przymknął uchylone okno na klatce schodowej. Przysiągłby, że kiedy tu przybył było zamknięte, a 
wszędzie panował chlodek nadmuchiwany z klimatyzacji. 
Spostrz

egawczość  jest  niezbędnym  elementem  zawodowych  umiejętności.  Zabójca,  obserwujący  ceremonię 

pogrzebową Opieńki, zwrócił uwagę na kulawą przygiętą jak stara wierzba emerytkę dużo wcześniej, niż ona zauważyła 
jego... Kobiecina nie należała do żadnej grupy, nie przeżywała „bolesnej straty", za to rozglądała się czujnie. Na moment 
poczuł na sobie ciężar jej spojrzenia, a kiedy podreptała na grób, przy którym on wcześniej klęczał, miał już pewność, że 
nie  interesuje  się  nim  jakaś  kombatantka,  tylko  młody,  wysportowany  mężczyzna.  Wystarczyło  wyobrazić  ją  sobie 
wyprostowaną - staruszka byłaby olbrzymką... Ani chybi, nieuchwytny Mazur! Co ciekawe, rencistka w żałobie bardzo 
szybko przestała  utykać. Zaraz  za cmentarzem skorzystała  z ulicznego automatu telefonicznego, potem wsiadła do 
autobusu. Nie mógł iść za nią zbyt blisko nie ryzykując dekonspiracji. O wiele prościej było sprawdzić dokąd dzwonił ten 
przebiera

niec. Wsunął do automatu kartę telefoniczną i nacisnął redial. 

Salon piękności „Nenufar"... - usłyszał. 

 
VI 
23 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc
 
 
Zabójca, oprócz wielu innych talentów, posiadał wyjątkowy dar nierzucania się w oczy. Był drobny, szczupły, o pospolitej 
twarzy, którą natychmiast się zapomina. Ot, mysi blondyn, bez cech szczególnych, w bezosobowym ubraniu. 
Swój  wygląd  i  bezbłędną  polszczyznę  zawdzięczał  matce,  młodej  Ślązaczce,  która  w  połowie  „dekady  sukcesu" 
nawiązała  romans  z  pewnym  „Turkiem",  cyklicznie  wpadającym  z  RFN-u  po  rozrywkę  do  komunistycznej  Polski. 
Owocem  tych  sp

otkań był  Henio,  w późniejszym  życiu częściej używający imienia Horst, Harry czy Hassan. Ojciec, 

gwoli precyzji nie Turek ale Palestyńczyk, odnalazł go w 1988, gdy matka umarła na raka piersi, i wywiózł do Niemiec. 
Tam chłopak poznał nowe życie, a już wkrótce, po upadku muru berlińskiego, zaczął robić interesy, do których pchnęły 
go naturalne zdolności: języki i talent do zabijania. Swoją pierwszą ofiarę: Ruska, który podczas kłótni pchnął nożem 
jego starego, załatwił w wieku szesnastu lat. Później działał w różnych regionach świata - RPA, Kolumbia... Ranny w 
Libanie  w 2000 roku, kurował się u  dalszej rodziny  ojca w Syrii. Tam, pod Damaszkiem, doznał religijnej iluminacji, 
nieomal  jak  święty  Paweł.  Uwierzył  w  islam.  Odnalazł  wiarę  swych  arabskich  przodków,  sens  życia  i  gwarancje 
pośmiertnego raju. Nadal wprawdzie zabijał za pieniądze, ale wiara stanowiła teraz dodatkową, potężną motywację. 
Oczywiście, nie zazdrościł męczennikom kierującym samolotami na World Trade Center. Uważał, że Allach wyżej ceni 
bojow

ników wielokrotnego, niż jednorazowego użytku. Dlatego z taką radością podjął się najnowszego zadania. 

Będziesz  mieczem  Boga!  -  powtarzał  podczas  ostatniego  spotkania  w  Damaszku  jego  mentor,  Umar  al  Sirdari, 

nazywany kadim, nieuchwytny następca al. Zarkaviego, pojmanego w maju przez Amerykanów. 

Wierzę, że się nie ulękniesz. 

-  Nie ulęknę się, kadi. 
-  Będziesz  musiał  działać  sam,  bez  żadnych  struktur,  bez  oparcia  w  braciach.  A  w  wypadku  niepowodze 
nia nikt ci nie pomoże. 
-  Nie biorę pod uwagę niepowodzenia. 
Jak do tej pory, wszystko szło po jego myśli. Polskie służby, po rozbiciu siatki odpowiedzialnej za zamach w Blue City, 
odetchnęły z ulgą, uznając, że na jakiś czas Polska nie będzie celem ataków terrorystów. Nikomu nie przychodziło do 
głowy, że tamten zamach był jedynie testem, czy raczej próbą, psychicznym rozbrojeniem. Po chwilowej mobilizacji 
czujność osłabła. Poza tym, miano się na baczności przed ludźmi o wyglądzie bliskowschodnim, a Hassan... Wyglądał 
jak stuprocentowy Polak, mówił bez obcego akcentu, wobec ludzi był miły, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. Nawet gdy 
zabijał. 

Wypełniam wolę Najwyższego - tłumaczył pewnemu żurnaliście na moment przed ścięciem mu głowy. 

-  To nic osobistego! 
Jeszcze w Niemczech załatwił sobie doskonałe polskie papiery, do tego dysponował dokumentami 
niemieckiego dziennikarza i francuskiego handlowca, miał w Warszawie dwa mieszkania, dodatkowo trzymał pokój w 
motelu, wynajął też, na wszelki wypadek, nie-krępującą ruderę w głębi lasu. 
Parogodzinna  obserw

acja solarium „Nenufar" opłaciła się. Był świadkiem przyjazdu Marii Mazur w asyście policyjnej 

obstawy i jej kontaktu z mężem, który przez okienko od podwórza dostał się do środka. 
O czym mogli mówić? Na ile Sowa wprowadził swą kochankę w interesy? 
Na  pew

no  nie  wspomniał  o  nim.  Hassan  był  dla  Rafała  jedynie  głosem  z  telefonu.  Skontaktował  ich  Sokołów,  nie 

ujawniając żadnego z nazwisk Hassana, więc Rafał nie mógł mieć pojęcia, że wykonawcą zadania był mężczyzna, z 
którym rok wcześniej poznał się w Karbali. O tym nie dowiedział się nawet w chwili śmierci. Nie musiał. 
Swoje  zrobił jak trzeba.  Przyjął  transport  z  Białorusi,  u  Balcerzaka przepakował ładunek  z tira do  wynajętego  żuka, 
którego później pozostawił na parkingu na Grochowie. Tak, bez wątpienia Sowa sporo mu pomógł, dał namiary na stryja 
adwokata, ten z kolei umożliwił kontakt z podpułkownikiem Opieńka. Niestety, okazał się zbyt ciekawy, za chciwy. Kiedy 
zorientował  się,  co  kryło  się  w  kontrabandzie,  odbył  naradę  ze  stryjem,  a  kto  wie  czy  nie  skonsultował  się  także  z 
Opieńka. W każdym razie szybko wykonał telefon do Sokołowa i zażądał renegocjacji kontraktu. 
„Moja pomoc jest więcej warta" - stwierdził. 
„Ile?" - zapytał go następnego dnia Hassan. 
„Okrągły milion, w zielonych albo euro, jak wam wygodniej". 
Czy był na tyle głupi, żeby nie obawiać się kary? A może zwierzył się komuś, sądząc, że to starczy za polisę. Tylko 
komu? 
Obserwując jak Mazur wsiada do tramwaju, zabójca zastanawiał się, czy nie powinien go sprzątnąć? Tu i teraz? Uznał 
jednak, że nie byłoby mu to na rękę. Mazur żywy, ścigany przez policję, stanowił świetną zasłonę jego akcji, zabity 

background image

mógłby  skłonić  śledczych  do  bardziej  wielowątkowego  śledztwa.  Zresztą,  w  czym  mógł  mu  zaszkodzić?  Ci,  którzy 
cokolwiek  wiedzieli  - 

nie  żyli.  Sowa  mógł  domyślać  się,  co  jest  przygotowane,  ale  bez  żadnych  konkretów.  Jeden 

Opieńko mógłby powiedzieć, kiedy i gdzie nastąpi atak. Ale już nie powie. 
Znów pomyślał o Mazurowej. Tak czy siak, dobrze byłoby poznać co wie ta młoda blondynka. Wprawdzie dzień i noc 
pilnowali ją zmieniający się policjanci, ale nie miał najlepszego zdania o polskich funkcjonariuszach. 
Ponieważ do zmroku było jeszcze dość daleko, postanowił załatwić coś innego, na parkingu przed wypożyczalnią wideo 
odszukał swój motor, dał pięć złotych pilnującemu go menełowi i ruszył wolno w ślad za tramwajem, żywiąc nadzieję, że 
może wreszcie odkryje miejsce, w którym zaszył się jego przeciwnik. 
Ostrożność Mazura, kryjącego się przez resztę dnia na strychu, okazała się niepotrzebna. Tego wieczoru Agnieszka 
Polińska nie odwiedziła mieszkania brata. Może czaiła się gdzieś w pobliżu i czekała, aż Ryszard wejdzie do środka? A 
może komenda zleciła jej inne zadanie i wysłała poza Warszawę? Mogła też dojść do wniosku, że czymś spłoszyła 
Ryszarda i ten więcej nie skorzysta z mieszkania Artura. Siedząc na strychu jeszcze raz rozważał wszystkie posiadane 
informacje. 
Rafał - adwokat - paser - podpułkownik - co mogło łączyć tych ludzi? Dlaczego zostali zlikwidowani? 
I  przez  kogo?  Same  znaki  zapytania.  Otwarta  pozosta

wała  też  następna  kwestia  -  czy  Marysia  powiedziała  mu 

wszystko? A jeśli coś przeoczyła, albo wiedziała o czymś, tylko nie przypuszczała, że to takie ważne... 
Stanowczo za mało ją przycisnął, powinni jeszcze raz porozmawiać! 
Popatrzył na zegarek - dochodziła jedenasta. Młoda pora. Na ulicach kręciło się jeszcze sporo ludzi. Wiedziony nagłym 
impulsem założył ciemną perukę, dokleił wąsy, założył okulary zerówki i pojechał na Gocław. 
Wieżowiec, w którym przeżył razem z Marysią parę nie najgorszych lat, stał niedaleko Wału Miedzeszyńskiego, nieco z 
boku. Idąc ścieżką między blokami natychmiast dostrzegł nieoznakowany wóz policyjny nieopodal wejścia do ich domu. 
„Pilnują,  to  niech  pilnują".  Mijając  go,  dzięki  otwartym  okienkom  usłyszał  głos  centrali  wzywający  dyżurującego 
funkcjonariusza, aby się zgłosił. Ten jednak ani drgnął. Dziwne! Ryszard zatrzymał się, podszedł bliżej. Z dwóch metrów 
wyczuł zapach krwi i fekaliów. Zajrzał do środka. Policjant był już zimny. Ktoś skłonił go do wychylenia się przez okno 
(widać było ślady krwi na karoserii), a potem niesłychanie sprawnie poderżnął mu gardło! Cholera! 
Spojrzał na okna swego mieszkania. W środku paliło się światło. Wyciągnął komórkę Sowy i zadzwonił do domu. Nikt się 
nie zgłaszał. Ani Maria, ani ochrona. 
Wytrychem otworzył drzwi i wbiegł do bloku. Wiedział, że za chwilę okolica może zaroić się od glin. Ale nie miał wyboru. 
Mieszkanie zastał nie zamknięte. Już od drzwi poczuł zapach gazu usypiającego. Zatkał usta chusteczką, wpadł do 
środka i pootwierał na oścież wszystkie okna. Dwaj policjanci spali z twarzami na stole, między rozsypanymi kartami. W 
telewizji szedł jakiś nocny kryminał. 
Dotarł do sypialni. Pusto! Rozbabrana pościel, otwarta szafa, ciśnięta nocna koszula. „Porwali Marysię!" Na moment 
zrobiło mu się słabo. Mimo wszystko była jego żoną, parę dni temu - najukochańszą żoną... 
„Myśl, myśl!" - powtarzał sobie. Nagle zauważył wyłamany zamek do łazienki. Tam schroniła się przed napastnikiem? 
Czy próbowała się bronić, czy też...? Nogą potrącił szminkę leżącą na podłodze, była otwarta. Malowała się na przyjście 
bandytów? 
Napis znalazł po chwili na wewnętrznej stronie deski klozetowej. Parę nerwowych, purpurowych liter... BLUECIT... 
Zadrżał. Czyżby Sowa miał jakiś związek z terrorystami, którzy wysadzili warszawskie centrum handlowe? Naraz cała 
seria zbrodni zaczęła nabierać sensu. I to złowrogiego. 
Tylko co miał z tym począć? Do głowy przyszedł mu zaledwie jeden pomysł. Szaleńczy. Ale innego nie miał. W notatniku 
starszego ze śpiących policjantów znalazł komórkowy telefon Agnieszki Polińskiej. 
-  Hallo - usłyszał. Głos był miły, lekko zaspany. 
-  Mówi przyjaciel pani brata. Musimy porozmawiać. 
-  Pan...? - wyczuł w jej głosie ogromne zaskoczenie. 
-  Bez nazwisk - przerwał. - Uprowadzono Marysię. Dwaj policjanci zostali uśpieni w jej mieszkaniu, trzeci, w wozie, jest 
martwy. 
-  Ale... - chwila pauzy - ...skąd pan dzwoni? 
-  Z miejsca zdarzenia. 
-  Zaczeka pan tam na mnie? 
-  Raczej nie. Wzywam policję i się zmywam. 
-  To nierozsądne. 
-  Wiem. Ale nie mam wyboru. Na razie nie potrafię przekonać pani szefów, że tego nie zrobiłem. 

Rozumiem. Ale my... moglibyśmy porozmawiać? 

-  Musimy. 
Usłyszał, jak przełyka ślinę. 
-  Gdzie pan proponuje, żebyśmy się spotkali? 
-  Tam, gdzie dotąd się mijaliśmy. 
-  Co? - wyraźnie ją zatkało. - Ale ja już... 
-  Pani wie równie dobrze jak ja, o jakim lokalu mowa. Proszę przyjść sama. Wiem, że wszystko świadczy przeciwko 
mnie, ale mam pewną poszlakę, z którą muszę się z kimś podzielić. Chyba wiem z czym się ta sprawa łączy. 
-  Z czym? - w jej głosie wyczuł ciekawość. 

Była tam pani 24 czerwca. - Nie..? 

Niewykluczone, że ktoś chce powtórzyć podobny fajerwerk. Być może na większą skalę. Proszę nigdzie nie dzwonić, 

tylko z

aczekać na mnie... 

- Ale... 
Przerwał połączenie i starannie wytarł słuchawkę. Potem zbiegł na dół, by z automatu na rogu zadzwonić na policję. Po 

background image

drodze omal nie potrącił emeryta La-skowskiego, który ze swym labradorem wybrał się na wieczorny spacerek. 

To pan już wrócił, panie Rysiu? Coś dawno pana nie widziałem - wołał za nim staruszek. 

 
***
 
Agnieszka odłożyła komórkę. Od pół godziny siedziała w ciemnym, pustym mieszkaniu swego brata i zastanawiała się, 
czy ścigany pojawi się tej nocy. A tymczasem sam zadzwonił. 
Nie przyznała się mu, że już jest na miejscu, choć niewiele brakowało, żeby się wygadała. Miała mętlik w myślach. Cały 
czas nie była pewna, co powinna uczynić. Procedura właściwa dla takich przypadków nakazywała zawiadomić centralę, 
zażądać wsparcia. 
Odrzuciła tę pokusę, świadoma na co się naraża. Jeśli nawet Mazur kłamał, jedynie okazując mu zaufanie miała szansę 
doprowadzić do jego ujęcia... A jeśli nie kłamał? Naraz poczuła się zagubioną małą dziewczynką, której serce łomoce z 
emocji. 
Odbezpi

eczyła broń, zapaliła światło i czekała. 

Zbliżając  się  do  mieszkania  Artura  Polińskiego,  Ryszard  miał  wrażenie,  jakby  wkładał  głowę  w  paszczę  lwa. 
Dobrowolnie ładował się w pułapkę, oczywiście pod warunkiem, że Agnieszka zdecydowała się ją zastawić. Ale, na 
zdrowy  rozum,  dlaczego  miałaby  tego  nie  zrobić?  Złapanie  seryjnego  mordercy  miałoby  kapitalne  znaczenie  dla  jej 
dalszej kariery.  Poza tym wiedział,  że  nie jest do końca szczera. Już  wcześniej uruchomił w stacjonarnym telefonie 
Artura opcję umożliwiającą mu podsłuch jego mieszkania. Była tam, ale się nie przyznała. Mimo wszystko intuicyjnie 
czuł, że młoda policjantka gotowa jest podjąć ryzyko i wysłuchać go, zanim przekaże go w ręce aparatu sprawiedliwości. 
Ponadto, od czasu ich rozmowy nie uczyniła niczego, co wskazywałoby na zastawianie pułapki. Dzięki podsłuchowi 
wiedział, że przez następne pół godziny Polińska nie wykonała żadnej podejrzanej czynności. Nigdzie nie zadzwoniła. 
Owszem, była zdenerwowana, wypaliła trzy papierosy, chodziła nerwowo po pokoju, wzięła prysznic. I nic poza tym. 
Aha, jeszcze przeładowała broń... 
Drzwi zastał niedomknięte, a pokój ciemny. 

Podnieś ręce do góry i zostań na progu! - powiedział dźwięczny głos. - Dobrze! Teraz obróć się, ręce na ścianę. 

Zapaliło  się  światło.  Agnieszka  obszukała  go  zwin  nie,  wyłuskała  zza  paska  broń,  rzuciła  ją  na  tapczan  i  znów  się 
cofnęła. 
-  Nie założysz mi kajdanek? - zapytał. 
-  Na razie nie. Możesz się odwrócić. 
Wreszcie mógł jej się przyjrzeć. Gdyby nie trzymana spluwa, wyglądałaby jak modelka, która z tylko sobie wiadomego 
względu postanowiła zostać przedszkolanką. Sama łagodność ponadprzeciętnie urodziwej szatynki  - figlarny nosek, 
dołeczki w policzkach... No, może tylko zbyt umięśnione nogi i ramiona jak na modelkę. Taksowała go wzrokiem z nie 
mniejszym zainteresowaniem. 

A więc tak wygląda wróg publiczny numer jeden? 

powiedziała, popychając ku niemu krzesło. - Siadaj, tylko nie za blisko. 

-  Czy wszyscy w komendzie mają takie poczucie humoru? - zapytał, stosując się do jej polecenia. 
-  Na twoim punkcie raczej nikt. Ale mów, co masz do powiedzenia? 
Opowiedział więc. O swoim przyjeździe, nakryciu żony z kochankiem, bójce z Rafałem Sową, przeprowadzce do siostry. 
Zrelacjonował z podziwu godną szczerością swój brak alibi, sytuację, w której zastała go wiadomość o śmierci Sowy. 
Nie taił szczegółów swej wizyty w domu Zenona Sowy, zwracając uwagę, że ktoś, kto był tam przed nim zadbał, aby 
upozorować śmierć adwokata... 

Załóżmy roboczo, że to wszystko jest prawdą... 

przerwała,  patrząc  przenikliwie  na  postawnego  mężczyznę,  który  mimo  beznadziejnej  sytuacji  nie  zamierzał  się 

poddawać. - Ale jeśli nie ty, to kto miałby to zrobić i z jakiego powodu? 

Na razie wiem tylko, że zabójca wyprzedza mnie dosłownie o pół kroku. 

Tu  opisał,  jak  spóźnił  się  do  pasera  Balcerzaka,  którego  spalono  razem  z  warsztatem  i  jak  nie  zapobiegł  Porwaniu 
własnej żony... 
Agnieszka westchnęła. 
-  Mam uwierzyć, że ktoś, kogo nie znasz, dokonuje tych wszystkich zbrodni tylko po to, żeby cię wrobić? 
-  Nie tylko! Sądzę,  że  zabójca  wykorzystuje mnie niejako przy  okazji. Wcześniej  miał plan, aby  większość  zabójstw 
wyglądała jak nie związane ze sobą wypadki, samobójstwa. Ja i wasz pościg za mną tylko ułatwiłem mu robotę. Teraz 
może  wszystko  zwalać  na  mnie.  Nie  zależnie  co  zamierza  dalej,  zaabsorbowanie  policji  moją  osobą  jest  dla  niego 
niezwykle korzystne. 
Dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego słowami. 
-  Kim zatem może być zabójca i jaki może mieć cel podstawowy? - zapytała wreszcie. - I jaki sens miały twoje słowa o 
możliwym zamachu terrorystycznym? 
-  Dojdziemy i do tego - powiedział spokojnie. – Co wiesz o Tadeuszu Opieńce? 
-  Opieńko? - szczerze się zdziwiła - A kto to taki? 
-  Emerytowany  podpułkownik  SB,  z  którym,  według  zapisu  w  komórce  Zenona  Sowy,  stary  adwokat 
rozmawiał na krótko przed śmiercią. Jeśli cię to interesuje, Opieńko zmarł na zawał tego samego dnia, co mecenas. 
Sekcji zwłok niestety nie przeprowadzono... 
-  Myślisz, że on również został zamordowany? – jej gładkie czoło pofałdowało się w namyśle. 
-  Nie wiem, co o tym sądzić. Mam za mało informacji. Jednak głównym powodem dla którego zdecydowałem się na 
nasze spotkanie, jest wiadomość, jaką moja żona pozostawiła mi tuż przed porwaniem. Dwa słowa zapisane szminką 
po wewnętrznej stronie deski klozetowej - „Blue City". 
Polińska aż podskoczyła. 

background image

-  Co  ty  sugerujesz?!  Zgarnęliśmy  całą  terrorystyczną  szajkę  odpowiedzialną  za  ten  zamach.  A  na 
Węgrzech zwinięto regionalnego szefa Al Kaidy... To się już nie powtórzy. 
-  Dałby Bóg. Jednak wiesz, tak samo jak ja, że ten akt terroru spełnił swoje zadanie tylko połowicznie. Polacy to nie 
Hiszpanie. Nie powstał rząd LPR-u i Samoobrony. Polska wcale nie wycofuje się z koalicji antyterrorystycznej... Może 
ktoś  uznał,  że  trzeba  Polaków  ukarać  dotkliwiej...  Wynajął  nową  ekipę,  czy  też  jakiegoś  samotnego  „szakala".  Ten 
nawiązał kontakt z Rafałem Sową - w paru słowach przedstawił informacje uzyskane od żony - a gdy ten przestał mu być 
potrzebny, a może stał się zagrożeniem – zlikwidował go. 
Agnieszka ożywiła się: 
-  Potrafisz przedstawić jakiekolwiek dowody popierające tę koncepcję? 
-  Niestety nie. Ale liczę na ciebie. 
-  Ja  bym  nie  liczyła.  Nikt  w  komendzie  nie  uwierzy  w  podobną  wersję.  Jeśli  jutro  przekażę  naszą  rozmowę  szefom, 
ciebie aresztują, a ja wpadnę w kłopoty, że zrobiłam to tak późno. 
-  Zatem na razie nie przekazuj. Zresztą, potrzebuję z twojej strony pomocy innego rodzaju. Masz dostęp do komputera 
i policyjnej bazy danych, możesz poszukać dla mnie paru istotnych informacji. 
-  Na przykład? 
-  Trzeba  sprawdzić,  czy  w  ostatnich  dniach  nie  przeoczono  jeszcze  jakiegoś  morderstwa  wyglądającego  na 
nieszczęśliwy wypadek... - zauważył, że ze zrozumieniem skinęła głową. - Ale to nie wszystko: musisz dowiedzieć się, 
czym zajmował się w SB Tadeusz Opieńko... Nie zawadziłoby też zadzwonić do twego brata... 
-  Do Iraku? Lepiej napiszę. Mamy ze sobą stały kontakt mailowy. 
-  Tym lepiej. Gdyby Artur mógł dowiedzieć się czegoś o ludziach, z którymi Sowa prowadził interesy. 
-  Myślisz, że to zrobię. A jeśli nie zechcę? 

Będziesz musiała mnie zastrzelić, bo żywcem wziąć się nie dam... 

Nie zastrzeliła go, nawet nie skuła. Nawet jego broń pozostała tam, gdzie ją rzucił. Uruchomiła za to komputer brata i 
przystąpiła do pracy. Z własnej inicjatywy postanowiła sprawdzić informacje Interpolu na temat zabójców do wynajęcia. 
-  Uważasz, że to jakiś Arab? - spytała. 
-  Niekoniecznie. Podejrzewam nawet, że po Blue City musiano wybrać kogoś, kto nie kojarzy się z Bliskim Wschodem, 
może być Murzyn, Chińczyk, Hindus, a najprawdopodobniej biały. 
-  I mówiący po polsku? - dorzuciła. 
-  Skąd to przypuszczenie? 
-  Balcerzak był przed śmiercią torturowany. Wyraźnie ktoś go przesłuchiwał, a od żony wiemy, że znał jedynie bardzo 
słabo rosyjski. 
-  Może więc jest to jakiś wyznawca islamu ze Wspólnoty Niepodległych Państw. 
-  Poszukamy... 
Kiedy siedziała tak odwrócona plecami do niego, przebierając palcami po klawiaturze, pomyślał, jak wielkie okazuje mu 
zaufanie. Przecież będąc seryjnym mordercą, bez trudu mógłby teraz skręcić jej kark. Nic dziwnego, że zapytał: 
-  Dlaczego zdecydowałaś się mi zaufać? - zapytał. 
-  Twoja wersja jest warta sprawdzenia. 
-  A wcześniej? Zanim porozmawialiśmy? Odniosłem wrażenie, że nie uważałaś mnie za seryjnego mordercę. 
-  Powiedzmy, że miałam wątpliwości. 
-  Ale dlaczego? 
Wzruszyła ramionami. 
-  Nie pasowałeś mi do profilu zabójcy. 
 
VII
 
24 sierpnia 2005, świt i przedpołudnie. 
 
Chłód  i  wilgoć  obudziły  Marię  Mazur.  Chłód,  wilgoć  i  leśne  ptaki,  hałasujące  gdzieś  za  wąskim,  zakratowanym 
okienkiem. 
-  Gdzie ja jestem? - 

zastanawiała się młoda kobieta. 

Naraz przypomniał jej się moment, kiedy siedząc w łazience poczuła gaz i desperacko sięgnęła po szminkę... 
-  Ratunku! Na pomoc! - 

krzyknęła. Zabrzmiało to słabo, jak we śnie. 

Mimo  to  ktoś  ją  usłyszał.  Zgrzytnęły  zamki  w  niskich,  solidnych  drzwiach.  Zamarła,  zawieszona  między  nadzieją  a 
przestrachem. 

A więc już się pani obudziła? - Ku jej zaskoczeniu strażnik nie przypominał wcale potwora. Był niewysoki, szczupły i tak 

pospolity, że w tłumie nie zwróciłaby nań uwagi. - Jest pani głodna, czy może na początek przydałaby się kawa? 
-  Kim pan jest? - wykrztusiła. 
Jego odpowiedź ją zmroziła.. 
-  Lepiej  tego  nie  wiedzieć.  Zaprosiłem  panią  do  mojego  domku,  żeby  trochę  porozmawiać  bez  niepotrzebnych 
świadków. Tu nikt nam nie przeszkodzi. A krzyczeć nie ma po co. Nikt nie usłyszy. 
-  Ale ja nic nie wiem! - powtórzyła, jak wszyscy ludzie w podobnej sytuacji. 
-  Porozmawiamy, zobaczymy. - Facet mówił doskonałą polszczyzną, tylko bardzo wyczulone ucho wyczułoby w niej 
pewną  twardość,  charakterystyczną  na  przykład  dla  ludzi  z  „czarnego  Śląska".  Poza  tym  nie  podobały  się  jej  oczy 
nieznajomego. Zimne i bez

względne. Mimo to, opanowując panikę, próbowała grać słodką idiotkę. 

-  Robił pan interesy z Rafałem? Jest panu winien jakieś pieniądze? Jeśli trzeba pożyczę i wszystko spłacę. 
-  Nie mówmy o pieniądzach! - odpowiedział. - Nasza znajomość miała charakter przelotny i bardzo jednostronny. 
-  To znaczy? 

background image

-  Zabiłem go. 
Poczuła strużkę własnego moczu na udzie. Jednak wstyd był niczym w porównaniu z niewyobrażalną trwogą, jaka skuła 
jej serce. 
 
***
 
Około czwartej nad ranem Agnieszka poczuła zmęczenie. Oczy piekły ją od wpatrywania się w mały ekran laptopa. 
Efekty komputerowych poszukiwań nie okazały się zadowalające. Akta podpułkownika Opieńki były ściśle tajne. Jego 
nazwisko,  oprócz  nekrologu,  nie  pojawiało  się  ostatnio  na  łamach  prasy.  Ślepy  tor!  Z  kolei  wśród  terrorystów 
szczególnie  poszukiwanych  przez  Interpol  nie  znaleźli  nikogo  pasującego  do  tajemniczego  zabójcy  grasującego  w 
Warszawie, zakładając że nie był 
to beżowy cudzoziemiec z Al Kaidą wypisaną na twarzy, a raczej Europejczyk, dobrze zorientowany w sprawach Polski. 
W  dodatku  nie  amator.  Agnieszka  zgadzała  się  z  Mazurem,  że  musi  to  być  profesjonalista  posługujący  się  równie 
dobrze garotą, jak bronią palną, używający z wyczuciem trucizn i gazów, co raczej wykluczało jakiegoś amatora po 
krótkim przeszkoleniu. 
-  Szukałbym  kogoś  po  twardej  szkole  Specnazu  albo  STASI  -  powiedział  Ryszard.  -  Niewykluczone,  że  jakiegoś 
muzułmanina, z Kaukazu. 
-  Muzułmanina? Jesteś przekonany, że to musi być islamski terrorysta? 
-  Tak  rozumiem  aluzje  Rafała  Sowy  i  desperacką  wiadomość,  którą  przekazała  mi  Maria.  Poza  tym, 
zastanawiam się nad możliwymi kontaktami Sowy. Skoro prowadził jakieś ciemne interesy w Iraku, mógł tam wpaść w 
oczy  komuś,  kto  potrzebował  polskiego  współpracownika  i  przewodnika.  Zwłaszcza  jeśli  nie  chciał  korzystać  z 
dotychczasowej siatki, która, jak czytałem, została doszczętnie rozbita. 
-  Wygląda to dość logicznie! Może rzeczywiście od tej hipotezy należałoby zacząć. 
-  Tylko w jaki sposób? 
-  Artur!  -  powiedziała  z  uśmiechem.  -  Mój  brat,  a  twój  przyjaciel,  pozostał  w  Iraku.  Jak  wiesz  pracuje 
dla Amerykanów, ma doskonałe kontakty wśród Irakijczyków... 
-  Chcesz  wtajemniczyć  w  to  wszystko  Artura?  Wyznać  mu,  że  za  plecami  swoich  szefów  komunikujesz 
się z głównym podejrzanym w serii zabójstw? 
-  Artur  nie  wierzy  w  twoją  winę.  Napisał  mi  to  w  ostatnim  mailu.  Zresztą  będę  ostrożna.  Nie  napiszę 
mu  wszystkiego. 

Na  początek  mogę  go  poinformować,  że  się  ukrywasz,  ale  przysłałeś  mi  notatkę  ze  swoimi 

podejrzeniami. Niech się rozejrzy, posłucha plotek o białym terroryście... 
-  Poinformujesz Artura, że powątpiewasz w moja winę? 
-  Nie muszę. Wyczuwamy się bez słów. 
-  No to na co czekasz? Pisz. Jesteś w sieci. 
Zamknęła laptop. 
-  Nie chcę wysyłać maiła stąd i z mojego laptopa. Nie będę palić lokalu, o którym nie wiedzą nawet moi szefowie. Wyślę 
to  z  samego  rana,  z  jakiegoś  neutralnego  serwera.  Na  dziś  to  chyba  wszystko  -  ziewnęła. 

Ależ jestem senna, a do domu taki kawał. 

-  Możesz się przespać tutaj... - wskazał na tapczan. 
-  U boku „wielokrotnego mordercy"? 
-  Ja będę spał na połówce w kuchni. Możesz zamknąć drzwi i zablokować oparciem krzesła klamkę... 
Ku jego zaskoczeniu przystała na tę propozycję. Odważna dziewczyna. Słyszał jak się myje w łazience. Jak się kładzie. 
Był pod wielkim wrażeniem jej urody. Myślał jednak o Marysi. Niewiernej, głupiej, ale jednak żonie. Czy jeszcze żyła? 
Zabójca nie miał wielu problemów ze skłonieniem Marii Mazur do szczerości. Za bardzo bała się bólu, aby zataić przed 
nim cokolwiek. Wyznała wszystko, włącznie z tym, co pominęła podczas niedawnej rozmowy z mężem. Sowa wrócił z 
Niemiec ze sporą zaliczką, nie mówił jednak na czym polega ten interes. Dopiero jakiś tydzień przed śmiercią, po pijaku 
wyrwało  mu  się:  „Jak  chcą  mieć  drugie  Blue  City,  muszą  mi  słono  zapłacić!".  Ostatniego  wieczoru  przed  śmiercią, 
dziwnie podniecony, przyniósł Marysi tysiąc dolarów. Wtedy też zorientowała się, że nosi ze sobą broń - sieg sauera z 
zapasowym magazynkiem. „Strzeżonego pan Bóg strzeże" - wyjaśnił. 
-  Czy wymieniał jakieś nazwiska swych partnerów w tym nowym biznesie? - zapytał Hassan vel Horst alias Henryk. 
-  Nie. 
Kiedy dłuższą chwilę nie zadawał pytań, uniosła ku niemu zapłakane oczy. 
-  Co chcesz ze mną zrobić? Zabijesz mnie? 
-  Jeszcze nie wiem - odparł szczerze. 
-  Nikomu nie powiem, o tobie. I... - usiłowała się uśmiechnąć - potrafię być bardzo miła... 
-  Wierzę  -  mruknął.  Nie  miał  jednak  ochoty  na  seks.  Musiał  ustalić  jeszcze  jedno.  -  Powiedziałaś  o  tym  mężowi?  - 
zapytał. 
-  O czym? 
-  O tym „Drugim Blue City"... 
-  Nie - odparła, ale dziwnie szybko spuściła oczy. 
Kłamie  suka!  Skoczył  ku  niej,  chwycił  za  gardło,  przycisnął.  Czuł  jak  jej  serce  tłucze  się  niczym  u  rannego  ptaka. 
Niedługo trzymał, ale wystarczyło. Gdy puścił, wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze: 
-  Napisałam mu na wewnętrznej stronie deski od sedesu dwa słowa: „Blue City". 
-  Kismet! - rzucił po arabsku. Jeśli ten Mazur nie był idiotą i skojarzy fakty? Co gorsza, jeśli mimo trwającego za nim 
pościgu, ostrzeże władze, a te mu uwierzą...? To byłaby klęska! 
Kajdankami  przykuł  Marię,  po  czym  ruszył  w  stronę  miasta.  Już  poprzedniego  dnia  zlokalizował  dom,  w  którym 
znaj

dowała  się  kryjówka  Ryszarda.  Zastanawiał  się,  jaką  śmierć  powinien  wybrać  dla  swego  przeciwnika.  Najlepiej 

background image

naturalną. Do samobójstwa raczej go nie skłoni. Ale dobrze upozorowany skok z okna albo wybuch gazu... 
Znowu  miał  szczęście.  Niedługo  musiał  czekać  pod  starym  blokiem.  Parę minut  po  ósmej  rozpoznał  Mazura,  jak  w 
przebraniu emeryta wychodził z bramy. Towarzyszyła mu wysoka, przystojna blondynka, o sportowej sylwetce. A to kto 
znowu? 
Emeryt pokuśtykał w stronę kiosku z gazetami, natomiast młoda kobieta przeszła dwie ulice i na parkingu strzeżonym 
wsiadła do passata. Z trudnych do sprecyzowania powodów nie podobał mu się ten wóz, ani ta kobieta. Obiecując zająć 
się Mazurem nieco później, pojechał za nią. Oczywiście zachowując bezpieczny dystans. Fala gorąca zalała go, kiedy 
po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów dziewczyna zajechała do pałacu Mostowskich. Policjantka! 
Czyżby ogłoszony pościg za Mazurem był jedynie zmyłką, a w istocie eks-komandos współpracował z policją? 
Na odprawie po prostu huczało. Do listy zbrodni przypisywanych Mazurowi dopisano zaszlachtowa-nego policjanta i 
niewierną żonę. Co prawda, podinspektor Lis uważał, że porwana Maria Mazur nadal żyje (gdyby mąż chciał ją zabić, 
nie  zajmowałby  się  usypianiem  policjantów  ochrony,  tylko  załatwiłby  całą  trójkę  w  mieszkaniu),  jednak  jego  szef, 
inspektor Śliwa, stwierdził wprost: 

Nie doszukiwałbym się specjalnej logiki u szaleńca, opętanego zazdrością. No, chyba że panna Agnieszka ma coś do 

powiedzenia w tej kwestii. 
Oczy wszystkich zwróciły się na młodą psycholożkę. 

Proszę wybaczyć, ale moim zdaniem to nie trzyma się kupy. Jeśli zabójstwo Rafała Sowy i porwanie żony od biedy 

mieszczą się w logice oszalałego z zazdrości paranoika, to zabójstwo adwokata i pasera wskazuje, że musi chodzić o 
rozgrywki na innym tle... 
-  Wyklucza  pani,  że  człowiek  zaplątany  w  ciemne  interesy  może  popaść  w  paranoję?  -  zapytał  major 
Borkowski. 
-  Bardziej prawdopodobne są dla mnie inne hipotezy - powiedziała Polińska. - Czasem zastanawiam się, czy nie nazbyt 
pochopnie zrezygnowaliśmy z rozważenia innych poszlak. I rozważenie możliwości działania jeszcze innego sprawcy. 
-  Co ma pani na myśli? - skrzywił się Śliwa, jego protegowana zbyt wielu kolegom zaczęła działać na nerwy. - Naczytała 
się pani zbyt wielu tanich kryminałów. Mamy świadków potwierdzających obecność poszukiwanego na miejscu trzech 
zbrodni, mamy przynajmniej częściowe motywy... I żadnych innych poszlak. 
-  Przeczytałam w raporcie o napisie wykonanym szminką przez porwaną - powiedziała. 
-  „Blue City"? - To mógł napisać sam morderca, żeby skierować nas na fałszywy trop. Kochana dziewczyno, koncepcja, 
że te zbrodnie są dziełem jakichś terrorystów jest mniej prawdopodobna, niż działanie mocy piekielnych i UFO... 
-  Ale mimo wszystko uważam, że powinniśmy zawiadomić kontrwywiad. 
-  Kontrwywiad panuje nad sytuacją - z końca stołu odezwał się mężczyzna ubrany po cywilnemu, który od trzech dni 
przychodził na ich odprawy, ale dotąd się nie odzywał. 
-  Proszę się nie ośmieszać - syknął jej Borkowski. 
P

olińska spłonęła ciemnym rumieńcem i umilkła. 

Do końca narady nie powiedziała nic więcej, ale gdy znalazła, się w swoim pokoju napisała długi maił do brata. Potem 
skopiowała  go  na  dyskietkę  i  wczesnym  popołudniem  wysłała  go  z  pobliskiej  kawiarenki  internetowej.  Poprawiając 
szminką usta zauważyła w lusterku, że jakiś bezbarwny facet przy barku przygląda się jej ukradkowo. 
- Ma dziwny gust - 

oceniła. - Po zarwanej nocy wyglądam wyjątkowo fatalnie. 

Masz wiadomość - powiedziała kapitan Susan Pemberton, wychodząc z łazienki. - Koniec sjesty! 

Artur otworzył oczy. Przez moment zatrzymał wzrok na posągowych kształtach swej zwierzchniczki, potem niechętnie 
odwrócił się w stronę monitora laptopa, gdzie pulsowała ikona Yahoo Messenger. 
Któż mógł mu zawracać głowę w porze sjesty? 
Czarnoskóra  „Nilocka  Wenus",  jak  zwykł  ją  nazywać,  naga  jak  Pan  Bóg  ją  stworzył,  przepłynęła  koło  Polińskiego, 
kierując się w stronę kuchni. Mocna, smolista kawa była stałym elementem ich popołudniowego rytuału, podobnie jak 
seks, poprzedzający krótką drzemkę. 
Za  oknem  wielkie  miasto  spowolniło  swój  rytm.  Osłabł  ruch  uliczny.  Nie  odzywał  się  muezin,  którego  zawodzenie, 
niosące  się  pięć  razy  dziennie  ponad  zasiekami  oddzielającymi  bazę  od  reszty  świata,  wyznaczało  rytm  tutejszego 
życia. 
Wypili kawę, a pani kapitan błyskawicznie ubrała się w swój mundur. Od popołudniowej odprawy u generała Marvina 
Smutsa dzielił ją kwadrans. Tymczasem Artur naciągnął bokserki i siadł przy komputerze. 
-  Kto napisał? Jakaś była kochanka z Polski ? - zapytała Susan, nie kryjąc zaciekawienia. 
-  Niestety nie. To tylko siostra, Agnieszka – odparł zgodnie z prawdą. 
 
VIII 
24 sierpnia 2005, popołudnie i noc. 
 
Zabójca poczuł spojrzenia Połińskiej, przesuwające się po jego postaci, ale nie zareagował. Nie odwracając wzroku, 
spokojnie dopił bezalkoholowe piwo. Wcześniej widział jak policjantka uruchamia komputer, wsuwa własną dyskietkę, 
wysyła maiła. Kiedy wyjdzie z kawiarenki dowie się, do kogo skierowana była ta korespondencja. 
Zastanawi

ał się, do czego oboje z Mazurem mogli się dotąd dogrzebać? Prawdopodobnie do niczego. Przypominał 

sobie rozmowę z Opieńka i ostatnie zdanie podpułkownika: „Nie wiem dlaczego tak interesuje pana ta historia, ale mogę 
pana  zapewnić,  że  nikt  nie  wie  o  sprawie,  mój  bezpośredni  szef  już  nie  żyje,  jego  zwierzchnicy  na  pewno  woleli 
zapomnieć. Zresztą, dziś to jedynie ciekawostka. Jednym słowem tajemnicę zna tylko nas dwóch". 
„A teraz tylko ja" - uśmiechnął się w duchu Hassan. 
Alkaloid podany w kawie sprawił, że Opieńko zmarł jeszcze tamtej nocy. Trzeci człowiek, który mógł coś wiedzieć o 
operacji „Hydra" rzeczywiście kopnął w kalendarz jeszcze przed Okrągłym Stołem, a ci wyżej...? 

background image

„Mówiłem panu dwa miesiące temu, dlaczego nigdy nie kłapną dziobem - tłumaczył podpułkownik. - Za dużo to by ich 
kosztowało. A właściwie, dlaczego tak to pana interesuje, po tylu latach? Nigdy nie doszło do planowanej operacji. To, 
co można było ukraść, zostało ukradzione. Tylko ja żyję jak dziad. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!" - stary ubek 
uniósł opuchnięte, przekrwione oczy na swojego rozmówcę. „Na co to się panu może przydać?" 
„Moja sprawa!" 
Pozostawał jeszcze syn tego Niemca. Ale od dziesięciu lat nie podejmował sprawy. Być może nawet o niej nie wiedział. 
Dlaczego  miałby  zająć  się  nią  akurat  w  ostatnim  tygodniu,  tuż  przed  wielkim  finałem?  Teoretycznie  wszystko  jest 
możliwe,  ale tylko teoretycznie. Gdyby nawet ktokolwiek jakimś cudem podjął trop, odszukał Niemca i skłonił  go  do 
mówienia,  będzie  po  wszystkim,  a  sam  Hassan  (Horst,  Henryk,  Harry-niepotrzebne  skreślić)  będzie  na  Małediwach 
relaksować się w ramionach Fatimy, Dżamili, czy Sary. Bo choć islam surowo zabrania prostytucji, wobec niezłomnych 
rycerzy Allacha stosowane są dużo łagodniejsze kryteria. 
Widząc, że Polińska wychodzi z kawiarenki, miał chęć natychmiastowego ruszenia za nią. Ale powściągnął się. Dobrze 
zrobił. Dochodząc do rogu, funkcjonariuszka jeszcze raz wyjęła lusterko i udając, że poprawia usta popatrzyła wstecz. 
Nie zobaczyła go. Jednak, co ciekawe, zamiast wrócić do komendy, pójść po samochód lub skierować się do kryjówki 
Mazura, ruszyła  pieszo  w  zupełnie  innym kierunku.  Poszedł  w dyskretnej odległości  za  nią.  Specjalne szkła w jego 
okularach pozwoliły widzieć mu dziewczynę jak przez lornetkę. Doszedł za nią aż do placu Krasińskich. Tam 
Agnieszka weszła śmiało do budynku Instytutu Pamięci Narodowej. 

Kurwa mać! - zaklął po polsku Hassan. – Niucha coraz głębiej, pieprzona dziwka! 

Wrócił  biegiem  do  kafejki  internetowej.  Spędził  ze  stanowiska  jakiegoś  gnojka  buszującego  w  sieci  i  próbował 
sprawdzić, dokąd mailowała Polińska. Spotkał go zawód. Ślad po przesyłce zniknął. Ktokolwiek był odbiorcą tej poczty, 
posiadał znakomite zabezpieczenia, a Hassan nie mógł przecież na oczach ludzi dorwać się do twardego dysku. 

Sama  wydałaś  na  siebie  wyrok  –  pomyślał  o  polskiej  policjantce.  I  nawet  zrobiło  mu  się  trochę 

przykro. 
 
***
 
Stasio Erlich był twardym facetem. Bezlitosnym tropicielem tajnych agentów i ich ubeckich inspiratorów. Jednak zawsze 
na widok byłej narzeczonej miękł niczym wosk w zapalonej świecy. Mimo że po ich rozstaniu ożenił się, miał roczne 
bliźniaki, jakąś cząstką swej podświadomości wierzył, że kiedyś Agnieszka do niego wróci. 
Bez większych oporów obiecał jej pomoc, nawet gdyby miało to oznaczać delikatne naruszenie procedur IPN-u. Pisząc 
pracę o inwigilacji opozycji zetknął się parę razy z postacią Opieńki. Jednak i on wiedział o podpułkowniku bardzo mało. 
Ów oficer był przed sierpniem uważany za asa departamentu do spraw zwalczania opozycji, w stanie wojennym nie 
odegrał  większej  roli,  przeniesiony  na  głęboką  prowincję  dotrwał  do  emerytury  na  podrzędnych  stanowiskach.  Z 
krążących plotek wynikało, że nie cieszył się sympatią generała Milewskiego. Z drugiej strony nie przepadał za nim 
również Kiszczak. To jednak nie tłumaczyło długotrwałej niełaski, zwłaszcza, że nie łączono go z żadną z afer, które w 
tamtych czasach wstrząsnęły resortem. 

Na mój nos, w okresie karnawału Solidarności musiało się zdarzyć coś, co popsuło mu karierę. Nie mam pojęcia, co. 

Ale  jeśli  istnieją  choć  śladowe  informacje,  dowiem  się  -  obiecał  Erlich.  -  Jak  cię  mam 
łapać?  Może  wpadłabyś  któregoś  dnia  do  mnie.  Mam  pełny  luz,  Kaśka  i  dzieciaki  wracają  od  teściów  dopiero  we 
wrześniu. 
Zignorowała niewyszukaną propozycję, podała mu adres prywatnego maiła i zwinnie cofnęła się przed pożegnalnym 
pocałunkiem. 
Wychodząc z gmachu Instytutu Pamięci Narodowej znów odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Starannie powiodła 
okiem po okolicy. Nie dostrzegła jednak nikogo podejrzanego. 

Czego się tak denerwujesz dziewczyno – zganiła się. - Przecież nikt nie domyśla się, że współpracujesz z Mazurem, 

nikt nie wie o twoim prywatnym śledztwie. 
 
***
 
Pod nieobecność Agnieszki pochylony nad lapto-pem Mazur zajmował się analizą ogólnodostępnych informacji, które 
młoda policjantka ściągnęła dla niego wcześniej z serwera MSW. Przejrzał informacje o wszystkich niewyjaśnionych 
zabójstwach, podejrzanych zgonach i incydentach z ostatnich dwóch tygodni. Szczególnie jedna sprawa wzbudziła jego 
zai

nteresowanie. Wypadek Wasyla Bogomoła, kierowcy tira, wracającego na pusto z Niemiec przez Polskę na Białoruś! 

Podczas  zamiany  koła  pod  Terespolem  Bo-gomoł  został  uderzony  przez  jakiś  niezidentyfikowany  samochód,  który 
oddalił się z miejsca wypadku. Na miejscu wypadku nie znaleziono ani śladów hamowania, ani odprysków lakieru z 
samochodu zabójcy. Wasyl Bogomoł nie był notowany w polskiej bazie danych, a firma z Mińska, w której pracował, nie 
pro

wadziła  dotąd  interesów  na  terenie  Polski.  Incydent  wyglądał  na  perfekcyjne  zabójstwo  upozorowane  na 

nieszczęśliwy wypadek. 

Czy  mogłabyś  sprawdzić  w  informacji  celnej,  co  przewoził  do  Niemiec  ów  Białorusin  i  dla  kogo?  –  zwrócił  się  do 

Agnieszki, gdy ta powróciła do ich kryjówki. 
Sprawdzenie  nie  okazało  się  szczególnie  trudne.  Ładunek  stanowiły  części  zamienne  do  samochodów  produkcji 
rosyjskiej. 
Bardziej owocne okazało się wrzucenie numerów rejestracyjnych tira do policyjnej bazy danych. Przejeżdżający przez 
Polskę samochód został odnotowany przez informatora śledzącego pewnego pasera. Mazur aż podskoczył. Ów paser - 
Eugeniusz Balcerzak - pro

wadził warsztat samochodowy przy wale Miedzeszyńskim i był kolejną ofiarą tajemniczego 

zabójcy. 
-  Niesamowite! - wykrzyknęła Agnieszka po swym powrocie. - Jak to możliwe, że nikt dotąd tego nie skojarzył? 
-  Nie  miał  powodu,  by  interesować  się  incydentem  -  odpowiedział  Ryszard.  -  Dla  nas  jednak  może  się  to  okazać 

background image

wyjątkowo ciekawym tropem. Jutro zajmę się tym osobiście. 
 
***
 
Zabójca stał na muranowskim podwórku, wpatrując się w smugę świateł sączącą się z mieszkania Artura Polińskiego. 
Agnieszka i Ryszard znajdowali się w środku. 
Co tam robili? Analizowali zebrane dane? Kochali i? A może i jedno i drugie. 
Odczuwał przemożną chęć wtargnięcia do środka i szybkiego zabicia tych dwojga. Pohamował się jednak. Bynajmniej 
nie z powodu perspektywy walki z dwójką uzbrojonych zawodowców. Dałby sobie radę z trzykroć większymi siłami. 
Sprawę  należało  rozwiązać  fine-    i  zyjniej.  Wiele  wskazywało  na  to,  że  Mazur  i  Polińska  działają  poza  oficjalnymi 
strukturami policji. Nawet jeśli coś odkryli, najprawdopodobniej zachowali to dla siebie. Była to dla Hassana okoliczność 
sprzyjająca, zwłaszcza, że do dnia Zero pozostało bardzo niewiele czasu. Jeśli mieli zginąć, to ich śmierć nie powinna 
wzbudzi

ć niczyich podejrzeń. Miał na to opracowany sposób... 

Stojąc pod prysznicem Agnieszka myślała o mężczyźnie za ścianą. Ryszard podobał jej się. Myślała o tym z pewnym 
rozdrażnieniem.  Dotąd  była  przekonana,  że  wszyscy  faceci  to  albo  jajogłowe  mięczaki  albo  prymitywne  samce, 
zakochane w sobie. Z obu gatunkami miała doświadczenie tyle bogate, co mało satysfakcj onuj ące. 

Ani  się  waż!  To  żonaty  facet,  wprawdzie  żona  go  zdradza,  ale  to  jeszcze  nie  powód,  żeby  iść  z  nim  do  łóżka!  - 

mruknęła do siebie, widząc jak stwardniały brodawki jej piersi. Szybko z gorącego przełączyła tusz na lodowaty. 
Owinięta ręcznikiem wyszła do pokoju. Przez uchylone drzwi widziała, jak Mazur rozstawia dla siebie połówkę w kuchni. 

Właściwie moglibyśmy zmieścić się na jednym tapczanie - powiedziała, nie wierząc, że mówi to na głos. 

Ryszard wsunął głowę do pokoju. 

Czy pozwolisz, że pomówimy o tym kiedy indziej? - rzekł i delikatnie zamknął drzwi. 

Wciąż kocha tę swoją żoneczkę, mimo jej zdrady! - pomyślała z lekkim żalem. - Chociaż było to z jego strony nawet 

urocze. Zwłaszcza, że nie miał żadnej pewności, czy Maria Mazur jeszcze żyje. 
Minęła północ. Zabójca nadal tkwił vis-a-vis okien mieszkania Artura Polińskiego, walcząc z pokusą powrotu do domu 
na pustkowiu. Ciepła kąpiel, drobny drink (ze względu na trwający dżihad sam udzielił sobie dyspensy), potem spacerek 
do piwnicy, gdzie na swój los oczekiwała skrępowana Marysia Mazur. 

Zapewne zrobiłaby wszystko, czego bym od niej zażądał, a nawet jeszcze więcej  - pomyślał Hassan i na moment 

poczuł podniecenie. 
Na to jednak miał jeszcze  czas. Najpierw należało  zrobić porządek z komandosem i piękną policjantką. Wprawdzie 
węszyli  po  omacku,  ale  na  pewno  domyślali  się  jego  istnienia?  Wizyta  w  IPN-ie  wskazywała,  że  idą  tropem 
podpułkownika Opieńki. Kto wie, co na temat tego zgreda znajdowało się w archiwach? Może nie wszystkie dokumenty 
zostały zniszczone? W którymś momencie mogliby domyślić się, o co idzie gra. Sam Hassan vel Horst, alias Henryk, nie 
był  naturalnie  zagrożony,  ale  sprawa...  Jeśli  pojawią  się  choć  najmniejsze  podejrzenia  wśród  polskich  służb 
specjalnych, że coś się kroi - to wróci z niczym. 
W  najwyższym  oknie  zgasło  światło.  Czy  powinien  zaatakować  teraz?  Gdyby  chodziło  tylko  o  prostą  likwidację  tej 
dwójki... Za wcześnie. Niech usną. Zabójca miał o wiele bardziej misterny plan. Niechętnie zapalił motocykl i pojechał na 
krótko zdrzemnąć się do jednej ze swoich nieodległych kwater. 
 
*** 
Męczący sen trapił Mazura. Śniła mu się jego własna żona idąca w białej sukni przez Plac Zamkowy w stronę Pałacu 
Ślubów. Dobiegał do niej, Maria odwracała się, lecz kiedy chciał ją wziąć w ramiona, zorientował się, że kobieta ma 
twarz  Agnieszki.  Potem  następował  przeskok  czasowy  -  który  przenosił  go  w  sam  środek  nocy  poślubnej.  Ich 
mieszkanie  roz

świetlała dziwna poświata i  wówczas orientował się,  że kobieta leżąca pod nim ma wprawdzie twarz 

Marysi, ale ciało policjantki. 
Obudził się przerażony, że to może nie być sen, tylko rzeczywistość. 
Ale nie. Spał sam. W kuchni pod ciemnym prostokątem świetlika. W pokoju obok słyszał jak Polińska przewraca się na 
tapczanie. Zapewne też miała złe sny. Pytanie tylko, czy to, co się JEMU śniło, było aż takim złym snem? Odwrócił się 
na lewy bok i wbił twarz w poduszkę. Jutro czeka ich kolejny ciężki dzień. 
„Wystarczy poczekać ze dwie godziny" - pomyślał. - „I sprawa będzie zamknięta. A potem pozostanie tylko dotrwać do 
końca miesiąca i bez najmniejszych przeszkód spuścić na te wszystkie niewierne psy druzgocącą pieść Boga!". 
Hassan nie spał długo. Trzy, może cztery godziny. Nad ranem, kiedy innych morzy najgłębszy sen, zabójca był już na 
nogach, wyprowadził z garażu motocykl. Po kwadransie znalazł się w bloku na Muranowie. Bez trudu dostał się na dach. 
Świetlik  znalazł  uchylony.  Świetnie  się  składa-jego  przeciwnicy  byli  rozkosznie  nieostrożni.  Wrzucił  dwie  kapsułki  z 
gazem. Usłyszał delikatny  trzask pękającego szkła. Nawet się nie obudzili. Doskonale! Niech zasną jeszcze głębiej. 
Teraz należy tylko odczekać, aż obecność gazu stanie się niewyczuwalna w ich organizmach, później dostanie się do 
środka i zainscenizuje wymianę strzałów. Mazur zginie na miejscu, a Polińska wykrwawi się na śmierć. 
 
IX 
25 sierpnia 2005, ranek. 
 
Zaszczekał pies... Blisko, nawet bardzo blisko. Śpiąca płytkim, nerwowym snem Maria Mazur obudziła się i gwałtownie 
usiadła na posłaniu. Szczekanie powtórzyło się, po czym przeszło w ujadanie. Coraz bliższe. Nie przesłyszała się! Cud! 
Od chwili porwania oprócz ptaków nigdy żadna żywa istota nie znalazła się tak blisko jej więzienia. Podniosła się ze 
swego łóżka. Kajdanki, którymi została przykuta do żelaznego stelaża pozostawiały jej pewną swobodę ruchu. Mogła 
sięgnąć do kranu z wodą, a także skorzystać z nocnika. 
-  Ratunku, ratunku! - 

krzyknęła. Jednak dźwięk, który wydobył się z jej ust był słaby, cichusieńki, jak w upiornym śnie. 

background image

Próbowała wołać donośniej, ale z wyschniętych ust wychodził jej jedynie żałosny skrzek. 
Za oknami było prawie jasno. Coraz szybciej zbliżał się świt. Od wielu godzin jej cerber nie dawał znaku życia. 
-  Pomocy! - 

Zawołała. Tym razem, zabrzmiało to nieco głośniej. 

Najpierw za oknem pojawił się pies, biszkoptowy labrador. Potem nogi w butach z cholewami. 
-  Jest tu kto? - 

usłyszała głos niski, ciepły, od pierwszego dźwięku wzbudzający zaufanie. 

-  Ja... Potrzebuję ratunku...- odpowiadała nieskładnie - Uwięziono mnie. Grozi mi śmierć. 
-  Gdzie pani jest? 
-  W piwnicy - wyjaśniła. I nagle strach chwycił ją za gardło. A jeśli rozmawiała z pomocnikiem porywacza? 
Przybysz tymczasem przyklęknął przy okienku. Zobaczyła wąsatą, czerstwą twarz. 
-  Nic nie widać? Kim pani jest? - pytał. 
-  Maria Mazur... a pan? 
-  Leśniczy.  Majewski  Zenon.  Bobik  mnie  tu  przyprowadził.  Ma  piesek  szósty  zmysł  do  wyczuwania  ludzi  w 
niebezpieczeństwie. Raz pamiętam, na bagnach... Zaraz. - umilkł na chwilę. - Mazur... Mazur? To mąż panią porwał? W 
telewizji mówili... 
-  Nie mąż, ale rzeczywiście zostałam porwana. 
-  W takim razie biegnę po pomoc. 
-  Może mnie pan sam uwolnić. Poza mną nikogo tu od dawna nie ma. Boję się, że gdy pan odejdzie, ten łajdak może 
wrócić. 
-  Krata wygląda na bardzo solidną - szarpnął dłońmi za zbrojone pręty. - Ani drgnie. 
-  Proszę spróbować dostać się drzwiami... 
Kroki oddaliły się. Potem usłyszała jak leśniczy szamoce się z jakąś klamką. Marysi chciało się krzyczeć z radości. 
-  Mój Boże, jestem uratowana! 
Myliła się. 
 
***
 
Około jedenastej czasu miejscowego w Bagdadzie było już upalnie jak w piekle. Kto żyw ukrył się wewnątrz domów lub 
w cienistych ogródkach prywatnych willi i ulicznych kafejek. Nawet terroryści zalegli na dobre w swoich kryjówkach i w 
mieście panował gorący, duszny spokój. Informator Artura umówił się z nim w ciemnym zaułku Sadr City, tej części 
Bagda

du,  do  której,  mimo  trwającej  oficjalnie  normalizacji,  mógł  się  zapuścić  jedynie  Europejczyk  wariat,  albo  ktoś 

doskonale znający język i w dodatku wyglądający na Araba. Poliński należał do tej drugiej kategorii i dlatego spokojnie 
realizował zamówienie siostry. Sprawdzał irackie kontakty Rafała Sowy. Jednak ani protokół z wewnętrznego śledztwa, 
ani  kontakty  z  tubylcami,  mającymi  styczność  ze  sprytnym  kombinatorem,  nie  przyniosły  żadnych  rewelacji  na  jego 
temat. Zabity Polak i owszem, był niezłym cwaniakiem - przemytnikiem alkoholu, nielegalnym biznesmenem, jednak 
jego  partnerami  byli  wyłącznie  przedstawiciele  mniej  lub  bardziej  nielegalnego  interesu,  nie  zaś  przeciwnicy  irackiej 
władzy.  Poliński  postanowił  pójść  drugim  tropem  podsuniętym  przez  siostrę  -  dowiedzieć  się  czegoś  o  terroryście  - 
Europejczyk

u, pracującym dla Al Kaidy. 

Oficjalna lista białych bojowników, poszukiwanych przez Interpol i Specjalny Komitet powołany przez Amerykanów, w 
większości przypadków dotyczyła nawiedzonych idiotów: Niemców, obywateli byłej Jugosławii, a nawet Brytyjczyków, 
którzy uwiedzeni ideologią dżihadu, jak prawdziwi religijni zeloci poszli śladem mudżaheddinów Bin Laddena. Żaden z 
nich  nie  wyglądał  jednak  na  następcę  legendarnego  Carlosa.  I  co  ważne,  nie  słyszano  o  nikim,  kto  wcześniej  miał 
jakiekolwiek  związki  z  Polską.  Artur  nie  rezygnował,  dysponował  wszak  kontaktami  sięgającymi  niekiedy  głębiej  niż 
Interpol,  oraz  informatorami  gotowymi  po

dzielić  się  wiedzą  z  agentem  rosyjskiego  wywiadu,  za  jakiego  uchodził  w 

tutejszym światku. Najwięcej obiecywał sobie po Grubym Selimie, znanym handlarzu bronią, żywym towarem, a także 
informacjami... 
Hassan nie lubił marnować czasu. Dwie godziny, które dzieliły go od rozprawy z Agnieszką i Ryszardem postanowił 
wykorzystać,  zaglądając  do  Marii  Mazur.  Nie  widział  jej  od  wielu  godzin  i  odczuwał  w  związku  z  tym  nieokreślony 
niepokój. Wprawdzie zabezpieczył się na każdą okazję, ale jak się mówi: „Strzeżonego Allach strzeże!". 
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a dlaczego miałoby nie pójść, już wkrótce porwana kobieta nie będzie mu do niczego 
potrzebna, ani na wabia, ani do szantażu... Odpowiednio głęboki grób w lasku ostatecznie rozwiąże sprawę. 
Z szosy skręcił w zarośniętą, od dawna nieużywaną drogę, pilnie uważając, żeby motocykl przypadkiem nie wykonał 
kozła  na  którymś  z  sosnowych  korzeni,  przerastających  ścieżkę  na  podobieństwo  żył  w  mięsie.  Był  dość  blisko 
zrujnowanego domu, kiedy dobiegło go szczekanie psa. Zaniepokoił się. Jakiś bezpański kundel dostał się na parcelę. A 
może...? Zeskoczył z motocykla i pobiegł ku domowi. Był kilkanaście metrów od niego, kiedy zobaczył otwarte drzwi i 
leżącą na schodach torbę i letnią kurtkę... Padł na ziemię. 
 
***
 
Drzwi były naprawdę solidne. Leśniczy dość długo dłubał nożem w dębowym drewnie, zanim udało mu się nadwątlić 
osadzenie zamka i sforsować wejście. W międzyczasie pies ucichł i niemo asystował jego zabiegom. Wreszcie znaleźli 
się  w  środku.  Zaraz  w  sieni  odnalazł  uchylone  drzwi  prowadzące  do  piwnicy.  Skoczył  ku  nim.  Bobik  zaszczekał 
ostrzegawczo, ale Majewski nie zwrócił na to uwagi. Biegł w dół po wąskich schodkach i w półmroku nie zauważył drutu 
naprężonego tuż nad ostatnim stopniem... 
Eksplozja  nastąpiła  błyskawicznie.  Fontanna  ognia  i  kawałków  cegieł  wystrzeliła  w  niebo.  Budynek  pękł  na  dwoje, 
potem zapadł się, grzebiąc kobietę, leśniczego i jego psa. Zabójca, leżąc na ziemi, instynktownie przysłonił uszy. Miał 
pecha, kawałek szamotowej cegły z komina trafił go w głowę. 
Stracił przytomność. 
Mazur obudził się dopiero koło południa. Ból głowy, niesmak w ustach, powiedziały mu sporo, resztki szkła z rozbitych 

background image

fiolek były jeszcze wymowniejsze. 
-  Poluje na nas, sukinsyn! 
Wbiegł do pokoju i potrząsnął Agnieszką. Nadal spała. Na kuchennym zegarze dochodziła dwunasta. Nieźle pospali. 
Sprawdził broń. Naładowana. Potem drzwi. Nadal zabezpieczone. Ki diabeł? Przeciwnik uśpił ich, ale nie wykorzystał 
tego. Dziwne, bardzo dziwne. Tak czy siak, dotychczasowa kryjówka była spalona i należało ją jak najszybciej opuścić. 

Agnieszko, obudź się, Agnieszko... 

Koc zsunął się na podłogę, ujawniając sporo z wdzięków policjantki. Poklepał ją po policzku, potem uderzył mocniej. I 
nagle opalone ramię, chwyciło go i przyciągnęło do siebie. 

Dzień dobry, mój rycerzu - wymamrotała dziewczyna, nie otwierając oczu. 

 
***
 
Selim czekał na Artura na zapleczu sklepu z dywanami, stanowiącego przykrywkę jego działalności. Zachowywał się 
wyjątkowo  dziwnie.  Zapomniał  zaproponować  zwyczajowej  kawy.  Nie  patrzył  w  oczy.  A  kiedy  usłyszał  pytanie 
Polińskiego, jeszcze bardziej Poszarzał na twarzy. 
-  Nie  słyszałem  o  kimś  takim  -  powiedział  szybko.  -  Biały  zabójca  działający  dla  Al  Kaidy  samotnie 
w Europie? 
-  Postaraj się zatem czegoś dowiedzieć, choćby ze względu na brata. 
-  I ja, i brat jesteśmy ci winni dozgonną wdzięczność. Ali nie zapomni nigdy, że wyciągnąłeś go z Abu Ghatrib... 
-  A zatem mów. Jak widzisz, moi szefowie potrafią okazywać wdzięczność 
-  Popytam.  Dam  znać,  gdybym  się  czegoś  dowiedział  -  zapewnił  nerwowo.  -  Ale  obawiam  się,  że  gonisz  za 
fatamorganą, panie. 
-  Nie przypuszczam. Słyszałeś o takiej fatamorganie, co zabija ludzi? 
-  Nie słyszałem. I dlatego bądź ostrożny, towarzyszu... 
Poliński nie zlekceważył ostrzeżenia. Dotąd informacje uzyskane od Selima, w którego oczach uchodził za agenta KGB, 
okazały się cenne i opłacalne. Skąd ta panika, właśnie teraz? 
Zrozumiał, kiedy znalazł się na ulicy i natychmiast wypatrzył trzy postacie podążające za nim. Czy byli to ludzie Selima, 
czy ktoś inny, kto go kontrolował? 
 
*** 
Musnęła go ustami i natychmiast wstała. Bardzo dobrze. Amory były ostatnią rzeczą, jaka w tej sytuacji mogła przyjść 
Mazurowi do głowy. 
Wyjaśnił z trudem łapiącej równowagę policjantce, co się stało. 
-  Uśpiono nas! 
- Kto? 

Ten, który cały czas znajduje się pół kroku przed nami. Podejrzewam, że zamierzał upozorować nasze samobójstwo 

lub zainscenizować scenę tak, żeby wyglądało, iż pozabijaliśmy się nawzajem. 
-  W takim razie może w każdej chwili powrócić - szybko odbezpieczyła broń. 
-  Gdyby  mógł,  już  by  to  zrobił.  Chyba  coś  zatrzymało  go  na  dłużej.  Mimo  to  nie  powinniśmy  zostawać  tu  ani  chwili 
dłużej... 
-  Jestem zupełnie nieprzytomna i rozczochrana. 
-  Lepiej być rozczochraną niż martwą - przynaglał. 
-  Bez kawy się nie ruszę. 
-  Kawę postawię ci w barku na rogu. 
W  trakcie  wymiany  zdań  ubrał  się  w  sutannę  z  zapasów  Artura  i  założył  koloratkę.  Do  teczki  spakował  najbardziej 
niezbędne rzeczy. Potem ostrożnie wyjrzał przez okno. Nikogo! 
Zanim otworzył drzwi, bojąc się, że mogą być zaminowane, kazał Polińskiej położyć się na kafelkach w łazience. Ale 
żadna  eksplozja  nie  nastąpiła.  W  tym  czasie  Agnieszka  sprawdziła  stacjonarny  telefon  (był  czynny!},  potem  swoją 
komórkę. Wyświetliło się pięć nie odebranych rozmów, oraz jeden SMS. 
„Co  się  z  tobą  dzieje?  Natychmiast  się  odezwij!"  -  pisał  podinspektor  Lis,  szef  grupy  operacyjnej.  -  „Mazur  znowu 
uderzył!". 
Zamach na Polskę 
 

25 sierpnia 2005, popołudniu.
 
 
Hassan vel Horst alias Henryk nie zabił swych przeciwników bynajmniej nie z powodu nagłego przypływu miłosierdzia. 
Po prostu nie mógł tego zrobić. 
Od  paru  godzin  znajdowa

ł  się  w  pachnącej  pastą  do  podłóg  i  tanimi  środkami  dezynfekującymi  izolatce  małego 

podwarszawskiego szpitala. Cóż za przypadek! 
Minując swą kryjówkę na wypadek, gdyby Maria Mazur uwolniła się z kajdanek, albo gdyby na pustkowiu pojawił się 
nagle rycerz 

wybawca, nie wziął pod uwagę możliwości, iż sam znajdzie się w polu rażenia i oberwie w czoło kawałkiem 

cegły. 
I tak powinien dziękować  Allachowi,  że ów ceramiczny pocisk tracił właśnie swój pierwotny  impet, dzięki czemu nie 
podzielił losu Marii Mazur, leśniczego i jego psa. Nieprzytomnego zabójcę zabrała, pierwsza karetka pogotowia, która 
pojawiła się na miejscu zajścia, kilkanaście minut przed przybyciem policji. Parę minut później któryś z gapiów, którzy na 
tym bezlu

dziu wyroili się nie wiadomo skąd, zainteresował się Porzuconym w krzakach motocyklem zabójcy. Kluczyki 

background image

tkwiące w stacyjce wręcz zachęcały do przywłaszczenia bezpańskiego mienia. Toteż zanim jeszcze funkcjonariusze 
zaczęli dopytywać się o świadków dramatycznego zdarzenia, sfatygowana, lecz niezawodna yamaha znalazła, się już 
głęboko  pod  sianem  w  stodole  Zdzisława  Ciepucha,  oficjalnie  bezrobotnego,  specjalisty  od  doraźnych  prac 
budowlanych, który ostatnio, ze względu na ukraińską konkurencję, więcej pił niż murował. 
Jakoś nikt nie zadbał o przesłuchanie rannego, przewidziano je na później. Obsługa karetki, która przywiozła Hassana 
do szpitala, umieściła nieprzytomnego w pojedynczym pokoiku obok izby przyjęć, wpisując ze znalezionego w kieszeni 
dowodu osobistego nazwi

sko „Henryk Kowalski" i adres w Katowicach. Lekarz określił stan pacjenta jako stabilny i nie 

wymagający  interwencji  chirurga.  Nic  dziwnego,  że  pozostawiono  sprawy  normalnej  procedurze.  Do  rentgena  była 
spora kolejka, neurolog wziął dzień wolny, toteż „Kowalski* nie niepokojony przez nikogo, nawet nie przebrany w ciuchy 
szpitalne, spokojnie dotrwał do godzin popołudniowych. Nikt nie zbadał jego butów i nie odnalazł ukrytego tam pistoletu, 
podobnie rzecz się miała z nożem w rękawie. 
Wprawdzie  policja,  zajęta  przetrząsaniem  rumowiska  w  poszukiwaniu  kolejnych  ofiar,  dowiedziała  się  o  rannym 
mężczyźnie  dość  późno,  to  zanim  ustalono,  w  którym  szpitalu  przebywa,  minęła  pierwsza  po  południu.  Wtedy 
zapanowało ożywienie. 
-  Chyba  mamy  świadka  detonacji  -  powitał  Lis  Polińską,  wchodzącą  właśnie  do  komendy  i  dorzucił: 

A co właściwie się z tobą działo?! 

-  Kobiece  dolegliwości!  -  wyjaśniła,  przygotowana  zawczasu  na  to  pytanie.  -  Nie  mogłam  zasnąć  do  rana,  w  końcu 
wzięłam  dość  silny  środek  i  padłam  jak  zabita.  Nie  obudziły  mnie  nawet  twoje  telefony  - 
Przepraszam! 
-  Nic się nie stało. Tylko trochę się niepokoiłem. Wysłaliśmy nawet łudzi do twego domu, żeby sprawdzili, co się z tobą 
dzieje. Ale nie zastali cię... 
Zarumieniła się. 

Pod  nieobecność  brata  opiekuję  się  jego  garsonierą,  czasem  tam  nocuję.  Ale  może  mi  powiesz,  co  się  właściwie 

stało? 
W paru słowach poinformował ją o eksplozji w zrujnowanym domy w środku podwarszawskiego lasu. 
-  Nie wiemy jeszcze, czy detonacja była celowa czy przypadkowa. W każdym razie użyto sporej ilości bardzo silnego 
materiału wybuchowego. Z pewnością są ofiary. Ile, nie wiemy. Nasi ludzie dopiero przetrząsają gruzowisko. Do tej pory 
znaleziono już zwłoki kobiety, najprawdopodobniej Marii Mazur. Są też fragmentaryczne szczątki jakiegoś mężczyzny. 
Nie da się wykluczyć, że to nasz poszukiwany. 
-  Mazur? To absurd! - wyrwało się Polińskiej, która rozstała się z Ryszardem przed zaledwie kilkunastoma minutami. 
-  Nie taki wielki absurd, pani psycholog. Nawet mnie stosunkowo łatwo wyobrazić sobie, że właśnie ukarał niewierną 
żonę  i  popełnił  samobójstwo.  Na  razie  badamy  zachowane  odciski  palców,  później  poddamy  szczątki  szczegółowej 
analizie DNA. 
-  A  co  z  tym  nieprzytomnym  świadkiem?  Gdzie  przebywa?  -  Agnieszka  zmieniła  temat.  Nie  mogła  przecież  wyznać 
szefowi, że Mazur żyje i czeka na nią w ogrodzie Krasińskich. 
-  W  szpitalu  w  Otwocku.  To...  -  popatrzył  w  notatki  -  niejaki  Henryk  Kowalski,  lat  44,  z  Katowic.  Oberwał  jakimś 
odłamkiem. Poprosiłem miejscowych, żeby przesłuchali go, gdy tylko się obudzi. 
-  Mogłabym tam pojechać? Porozmawiać z nim? 
-  Doskonale, jedź! Świadkowie są przeważnie rozmowniejsi, gdy przesłuchują ich kobiety... 
Mazur,  przebrany  za  księdza,  czekał  na  Agnieszkę  w  parku,  niedaleko  Arsenału. W kilkunastu  słowach  opisała  mu 
sytuację. Zobaczyła, że pobladł na wzmiankę o prawdopodobnej śmierci Marysi. Prosił jednak, by kontynuowała swą 
opowieść. Najbardziej zainteresowała go wzmianka o „Henryku Kowalskim". 
-  Intuicyjnie czuję, że ten nieprzytomny to może być nasz wróg albo jakiś jego wspólnik – stwierdziła funkcjonariuszka. 
-

To tłumaczyłoby, dlaczego jeszcze żyjemy. Sprawdzę to osobiście... 

-  Pojadę z tobą! - poderwał się z ławki. 
-  Wykluczone - pohamowała go. - Nie możesz pojechać razem ze mną, szukają cię wszyscy z mojego wydziału. Mają 
twój rysopis i to z wariantami uwzględniającymi charakteryzację. Musisz gdzieś się zamelinować. Masz gdzie? 
-  Porozmawiamy o tym później. I nie przejmuj się mną. Jeśli nie chcesz, żebym się zabrał twoim samochodem, zgoda! 
Pojadę do Otwocka kolejką. Doskonale znam ten teren. Będę czekał na ciebie koło szpitalnej kostnicy. Tylko pamiętaj, 
za  żadne  skarby  nie  zbliżaj  się  do  tego  „Kowalskiego"  sama.  Jeśli  jest  tym  za  kogo  go  mamy,  potrafi  być  diablo 
niebezpieczny. 
Dochodząc do niskich szpitalnych pawilonów, rozrzuconych wśród wiekowych sosen, Polińska czuła łomotanie serca. 
Czyżby prawdziwy sprawca serii zbrodni był o wyciągnięcie ręki? I to w dodatku nieprzytomny. Prawie bezbronny? 
W holu oczekiwało ją dwóch miejscowych policjantów. Znali cel jej wizyty. 
-  Lekarze twierdzą, że wkrótce spróbują obudzić pacjenta - powiedział starszy z nich. 
-  Jest przy nim jakaś obstawa? - zapytała. 
-  Po  co?  - 

zdziwili  się  szczerze.  -  To  na  pewno  jakiś  przypadkowy  spacerowicz.  „Góra"  mówiła,  że  w  tej  sprawie 

porachunki gangsterskie nie wchodzą w grę... 
-  Chodźcie ze mną. Macie broń? 
Przytaknęli.  Jeszcze  bardziej  zdziwili  się,  gdy  Agnieszka  dochodząc  do  izolatki  wydobyła  spluwę.  Otworzyła  drzwi 
kopniakiem. 
Wpadli za nią. Niestety pokój był pusty. 
Zabójca ocknął się równie szybko jak stracił świadomość. Chwila wystarczyła, by zorientował się gdzie jest. 
„No to mają mnie!" - przemknęło mu. „Cóż za idiotyczna wpadka!" Nie stracił jednak zimnej krwi. W oknie nie było krat, a 
na korytarzu strażnika. Najprawdopodobniej miejscowe łapsy nie wiedziały jeszcze, kto wpadł im w ręce. Tym lepiej! 
Ciągle miał na sobie własne ciuchy. Buty i kurtkę znalazł w szafce. Patałachy! Zwinnie wyskoczył przez okno. Nie wziął 

background image

pod uwa

gę swego stanu. Tak silnie zakręciło mu się w głowie, że omal nie stracił przytomności. Pozbierał się jednak. 

Wziął kilka głębokich oddechów. Potem przelazł przez niski płot. Bocznymi uliczkami dotarł do stacji kolejowej i wsiadł w 
podmiejski pociąg do Warszawy. Gdy ruszał, zobaczył, jak ze składu przybyłego z przeciwnej strony, wysiada postawny, 
młody księżulo. 
Mazur. 
Pohamował  chęć  natychmiastowego  rozprawienia  się  z  byłym  komandosem.  Jeszcze  nie  teraz.  Nie  wolno  mu  się 
ujawnić!  Najważniejsze  to  odnaleźć  własny  motocykl,  możliwie  z  całym  wyposażeniem,  zanim  ten  wpadnie  w  ręce 
policji. Pocieszał się, że gdyby mieli już tę yamahę, on sam dużo lepiej pilnowany siedziałby w szpitalu na Rakowieckiej, 
a nie w tej dziurze. 
-  Uciekł  nam  -  opowiedziała  Polińska  Mazurowi.  -  Parę  minut  temu.  Co  za  cymbały!  Nikt  go  nie  pilnował,  nikt  nie 
zrewidował. Mamy tylko jego stary dowód osobisty. 
-  Fałszywy? 
-  Nie.  Jak  najbardziej  prawdziwy,  ale  komenda  ustaliła,  że  jego  właściciel  pięć  lat  temu  wyjechał  na  Zachód,  nie 
pozostawiając adresu. 
-  W takim razie nie powinien przebywać w Polsce. 
-  Zapominasz, że jesteśmy już w Unii Europejskiej i że granice można przekraczać na podstawie dowodu. Lis polecił, 
żeby go odszukać, chociaż nie ma specjalnych podstaw, żeby ogłaszać regularny pościg. 
-  Nie powiedziałaś mu nic o naszych podejrzeniach?! 
-  Nie mogę mówić o rzekomym terroryście, nie wspominając o tobie. 
-  Mamy chyba już dość dowodów, że to nie ja jestem sprawcą. Choćby na dzisiejszą noc mam alibi. 
-  Nie  znasz  moich  kolegów.  Natychmiast  zasugerowaliby,  że  mnie  uśpiłeś,  a  sam  wykonałeś  podróż  do  lasu  i  z 
powrotem... Nie, nie. Musimy znaleźć więcej dowodów. 
-  Ciekawe jak? Zabójca będzie się teraz trzymać od nas z daleka. I zupełnie nie wiem, jak go odszukać. 
-  A  jego  pojazd?  -  Agnieszka  zrobiła  minkę  Sherlocka  Holmesa,  pouczającego  doktora  Watsona.  –  Przecież  jakoś 
musiał się poruszać. Pieszo nie dotarł w godzinę z Muranowa do środka lasu? 
-  Nie znaleziono żadnego samochodu ani motocykla w pobliżu ruin? 
-  O ile wiem, nic! Albo może tylko źle szukano. 
-  No to jedźmy tam! 
-  Moim wozem? Koniecznie chcesz sprawić, żeby i za mną wysłano list gończy? 
-  Spokojnie! Pojedziemy bocznymi drogami. Znam w tych lasach każdą ścieżkę. W razie czego powiesz, że wzięłaś 
księdza „na łebka", bo chciałaś się po drodze wyspowiadać. Na wszelki wypadek. 
Później miał bardzo żałować tego niefrasobliwego żartu. 
-  Yamaha. Motocykl marki yamaha! 

– Powtórzył zabójca. - Kto zabrał go z lasu? Mów! 

Leszek Pełka był wściekły. Po cholerę dał się zaprosić na piwo przez nieznajomego, po co opowiadał mu o detonacji... 
A najgorsze, że pozwolił się wyprowadzić na puste podwórko, na zapleczu knajpy. W grupie wioskowych osiłków był 
mocny, szczególnie w gębie, ale teraz miał miękkie nogi. Jego rozmówca, kiedy stawiał piwo wyglądał na niegroźnego 
frajera, może trochę wścibskiego. Teraz w jego postawie zaszły niepokojące zmiany. Oczywiście, Pełka nie należał do 
tych, których łatwo zastraszyć. 
-  Daj spokój koleś, bo tylko gwizdnę, a moi kumple zrobią cię na szaro... - zagroził. 
-  Brzydzę się przemocą - powiedział Hassan – Ale jeśli nie ma innego wyjścia... 
Chwycił chłopaka i choć ten próbował jeszcze wierzgać, jednym ruchem złamał mu nadgarstek. Pełka zawył, a potem, 
cicho jęcząc, zaczął powtarzać: 
-  Ma go Ciepuch, Zdzisiek Ciepuch

... Auuu! Co pan mi zrobił? Co pan mi zrobił?! 

 
***
 
Tego dnia Hassan mógł pozwolić sobie na wielkoduszność! 
Nie zlikwidował wieśniaków, którzy ukradli jego motor, tym bardziej, że nie dobrali się do żadnej z licznych skrytek. Nie 
potrzebował  dodatkowych  trupów,  niepotrzebnych  śledztw.  Nie  chciał  zdradzać  komukolwiek,  że  istnieje.  Tygodnie 
miną, nim policja, wspólnie z niemieckimi kolegami ustali (albo i nie), co stało się z prawdziwym Kowalskim. Miał nadto 
pewność, że nawet ten obwieś, któremu złamał rękę, Pełka, będzie trzymał język za zębami. Któż będzie się chwalił 
kradzieżą cudzego mienia? W gruncie rzeczy powinien podziękować tym złodziejaszkom. Gdyby tak szybko nie zajęli 
się yamahą, motor wpadłby niechybnie w ręce policji, a ta szybko znalazłaby broń, zapalniki i temu podobne gadżety, 
nie służące bynajmniej miłej i niewinnej rozrywce. Jego misja byłaby skończona. Upewniony, że sam Allach czuwa nad 
jego zadaniem, zmówił krótką modlitwę i zapalił maszynę. 
Nie  po  raz  pierwszy  musiał  improwizować.  Nie  cierpiał  nie  załatwionych  spraw.  A  działalność  Mazura  i  Polińskiej, 
komplikowała mu akcję. Był  pewien,  że  nie  wrócą już  do swej kryjówki na  Muranowie. Szkoda, tam miał  ich jak na 
widelcu.  A  teraz  okazja  pozbycia  się  obojga  wyglądała  na  bezpowrotnie  straconą.  Ją,  mógłby  z  biedą  namierzyć, 
obserwując stołeczną komendę, ale jego? Chwilę zastanowił się, co zrobiłby na ich miejscu? Nie wyglądali na ludzi, 
którzy szczęśliwi, że uszli z życiem zwiewaliby, gdzie pieprz rośnie. 
Co zrobiłby na ich miejscu próbując kontynuować śledztwo? Co? Zaraz przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Dość 
ryzykowny, jednak co szkodziło sprawdzić? 
 
***
 
Na miejscu eksplozji niedawny tłum gapiów praktycznie zniknął. Policja ogrodziła cały obszar wokół ruin taśmami, paru 
funkcjonarius

zy  pilnowało  porządku,  inni,  wspólnie  z  ekipą  medyczną  żmudnie  przetrząsali  gruzowisko,  szukając 

dalszych ofiar i zabezpieczając ślady po ładunku wybuchowym. Na moment wszystkich zelektryzowała wiadomość o 

background image

kolejnych zwłokach, ale tym razem odkopali jedynie martwego psa. 
Agnieszka  zaparkowała  wóz  w  cienistej  przesiece,  kilkaset  metrów  od  miejsca  tragedii.  Wcześniej  zameldowała 
podinspektorowi Lisowi, że zamierza obejrzeć ruiny. Dostała zgodę. 
Pozostawiwszy  Ryszarda  wewnątrz  passata,  ruszyła  w  stronę  epicentrum,  pilnie  obserwowała  ścieżkę,  kompletnie 
rozjeżdżoną, rozdeptaną. Nawet jej mistrz Holmes miałby kłopoty z odnalezieniem śladów... A jednak coś znalazła. 
-  Czy ktoś przyjechał tu na motorze? – zapytała sierżanta Wesołowskiego, który jako jeden z pierwszych pojawił się na 
miejscu dramatu, a teraz zajmował się zabezpieczeniem terenu. 
-  Na motorze? - powtórzył, skrobiąc się w głowę. - Nie zauważyłem. Trochę gapiów przyjechało ze wsi rowerami... Ale 
dlaczego pani pyta? 
-  Nic ważnego. 
Obejrzała resztki masywnej kraty z piwnicznego okienka, potem podeszła do drewnianego stołu, do którego konstrukcji 
użyto starych drzwi. Gromadzono na nim znalezione szczątki (zwłoki obu ofiar zabrano już na patologię)  - zauważyła 
kawałki  zapalnika,  szczątki  torby  leśniczego,  obrączkę  o  charakterystyczny  wężowym  ornamencie.  Drgnęła. 
Analogiczną  ozdobę  nosił  Mazur...  Zastanawiała  się,  jak  zakomunikuje  Ryszar-dowi,  że  bez  wątpienia  został 
wdowcem? 
W  drodze  powrotnej  minęła  oznakowane  miejsce,  w  którym  „Kowalski"  oberwał  cegłą  (cegłę  również  zabrano  do 
laboratorium),  potem  jeszcze  raz  obejrzała  ścieżkę.  Ślady  motocykla,  który  kilkadziesiąt  metrów  przed  domostwem 
skręcił w krzaki, były całkiem wyraźne, świeże, podobnie jak połamane gałązki. Ktoś niedawno wprowadził motocykl w 
gąszcz, a później go stamtąd wyprowadził... Czyżby nikt tego nie zauważył, aż do powrotu „zabójcy"? A może pojawił 
się ktoś trzeci? Przyśpieszyła kroku, pragnąc jak najszybciej podzielić się swymi spostrzeżeniami z Mazurem. 
 
***
 
Ryszard  nudził  się  i  pocił,  nieprzywykły  do  noszenia  sutanny.  Zwłaszcza  latem.  Gdzieś  po  półgodzinie  czekania  na 
Agnieszkę nie wytrzymał i wyszedł z wozu. Las tętnił życiem, nie docierały tu żadne odgłosy z miejsca zbrodni. Żeby 
pobudzić krążenie krwi i oddalić senność,  zrobił parę skłonów, przysiadów... Zabierał się  za  pompki, kiedy czujnym 
uchem złowił ledwie słyszalny warkot motocykla. Przez chwilę wyglądało, że pojazd zbliża się w jego stronę. Jednak 
okazało się, że jedzie w pewnej odległości równoległą do drogi ścieżką. Wkrótce dźwięk oddalił się i zanikł... Chwilę 
potem wróciła Agnieszka. Wiadomość o motorze zrobiła na niej spore wrażenie. 
-  Dokąd pojechał? – pytała 
Mazur wskazał ręką na północ. 
-  To oczywiście mógł być ktoś miejscowy, ale... 

Sprawdźmy to! - zawołała, przekręcając kluczyk. 

Przesieka doprowadziła ich do leśnej drogi. Agnieszce mocniej zabiło serce, kiedy zobaczyła charakterystyczny rysunek 
bieżnika na wilgotnym piasku. 
-  To on! - 

powiedziała, przyspieszając. - Nie mógł odjechać daleko. 

Ryszard przestrasz

ył się trochę jej niefrasobliwego entuzjazmu. 

-  Nie uważasz, że powinnaś poprosić o wsparcie? - zapytał. 
-  Poproszę, gdy tylko się upewnimy, że gonimy właściwego człowieka. 
Ścieżka doprowadziła ich do asfaltowej drogi. Tam naradzali się przez chwilę. Motocyklista mógł udać się w prawo albo 
w  lewo.  Albo dalej prosto,  w  las... Jak się okazało, ścieżka biegła dalej po drugiej stronie drogi,  w głąb sosnowego 
młodniaka, z resztkami liściastego starodrzewu. Rysunek opon byl tam jeszcze wyraźniejszy. 
-  Boi się głównych dróg - zawołała Agnieszka i wjechała między sosenki. 
-  Zatrzymaj się! To może być pułapka – niechętnie zareagowała na słowa Ryszarda. - Nie powinniśmy gonić go sami. 
Lepiej zawiadom kolegów. I zabezpiecz się! 
-  Mogę wezwać wsparcie, tylko co zrobię z tobą? Przedstawię cię jako czynnik społeczny, ochoczo współpracujący z 
wymiarem sprawiedliwości? 
-  Na razie wysiądę z samochodu i będę śledził waszą akcję z pewnego dystansu. 
Tak też zrobili. Agnieszka sięgnęła po telefon. - Podążam za podejrzanym. Przyślijcie mi wsparcie! - Tu podała miejsce 
swego postoju. 

Będziemy za kwadrans - usłyszała w odpowiedzi. 

 
XI 
25 sierpnia 2005, popołudnie, wieczór i noc.
 
 
Hassan  poprawił  ostrość  w  lornetce.  Z  korony  starego  dębu  doskonale  widział  samochód  Polińskiej,  przecinający 
asfaltową drogę. Cmoknął, widząc jak Mazur wysiada. Miód! Postępowali dokładnie tak, jak sobie zaplanował. Jakby 
tego jeszcze było mało - komandos nieświadomie podążał w jego kierunku. Zabójca bezszelestnie zsunął się na ziemię. 
Czeka

ł. 

Ryszard wszedł śmiało w zarośla, wspinając się na pagórek. Co chwila odwracał głowę, obserwując passata Agnieszki. 
Nie  zamierzał  oddalać  się  zbytnio.  Ot,  na  tyle,  by  ubezpieczać  funkcjonariuszkę  do  czasu  przybycia  wsparcia,  a 
zarazem by nie zostać zauważonym przez policję. 
Równocześnie zastanawiał się nad postępowaniem zabójcy. Dlaczego uciekał lasem, anie drogą. Dlaczego zostawiał 
za sobą wyraźny ślad? Nie pasowało to do obrazu profesjonalisty. 
Powiał  wiatr.  Wśród  zapachu  liści  i  jagód  przyniósł  dodatkową  woń.  Ostrego  potu,  podnieconego,  a  może  tylko 
zmęczonego mężczyzny. Ryszard odruchowo uskoczył. 
Cios  krótką,  metalową  pałką  minął  o  centymetry  jego  głowę  i  ześlizgnął  się  po  ramieniu.  Były  komandos  wykonał 

background image

automatyczny  zwód  i  natychmiast  zaatakował  przeciwnika.  Zabójca  był  drobniejszy  niż  się  spodziewał,  jednak  pod 
szczupłą posturą kryły się żelazne mięśnie. Cios Mazura, choć doszedł i trafił w korpus, nie wywarł na nim większego 
wrażenia. Pałka znów zatoczyła łuk. Ryszard odskoczył zwinnie, próbując odnaleźć pistolet w przepaścistej kieszeni 
sutanny. 
Hassan zaśmiał się. Nie miał ochoty na długą zabawę. Precyzyjnie cisnął pałką, która trafiła Ryszarda w brzuch. Ten 
instynktownie skulił się. I to wystarczyło. Uderzenie pięścią zbiło Polaka z nóg, następne pozbawił go przytomności. 
Mógł  go  teraz  spokojnie  zabić.  Ale  przecież  nie  o  to  chodziło.  Wyłuskał  z  kieszeni  w  sutannie  pistolet  Mazura, 
odbezpieczył. Polińska musiała chyba usłyszeć hałas, bo biegła od strony samochodu, z bronią w wyciągniętej ręce. 
Amatorka! Wycelował automatycznie i dwukrotnie pociągnął za spust, mierząc w pierś i w głowę. Padła jak szmaciana 
lalka. 
Dobrze! Szybko przyklęknął i włożył spluwę w rękę nieprzytomnego Mazura, i zaciskając jego palce na cynglu oddał 
trzeci strzał w niebo. Było to konieczne. Na dłoni poszukiwanego komandosa policja musi znaleźć odrobinę prochu. 
Teraz podbiegł do funkcjonariuszki. 
Agnieszka leżała, nieruchomo twarzą w ściółce, wokół jej głowy rozlewała się szkarłatna plama, pistolet upadł metr od 
niej. Has

san wsunął broń do rąk dziewczyny i oddał parę strzałów do Ryszarda. Celowanie do postaci rozciągniętej na 

ziemi przyszło mu z większym trudem. Trafił jednak w udo, pewnie w tętnicę, bo krew trysnęła jak fontanna. Zamierzał 
poprawić, ale usłyszał sygnał policyjnego radiowozu. 
„Trzeba się stąd zmywać! - pomyślał. - Lepiej niech Mazur się wykrwawi. Obraz pojedynku zyska na wiarygodności". 
I tak jego improwizowaną akcję kończył nadspodziewany sukces. Interpretacja zdarzenia nasuwała się sama: ścigany i 
funk

cjonariuszka zabili się nawzajem. A on dla polskiej policji nadal nie istniał. Oddalił się truchtem w kierunku swego 

motocykla, myśląc o fajerwerku, który już za parę dni powali Europę na kolana, a jego imię rozsławi na wsze czasy. 
-  Tylko trzech - pomyślał  Poliński, przyśpieszając kroku. Od alei, gdzie miała czekać na niego  taksówka, dzieliło go 
kilkaset kroków. Za dużo! Tym bardziej, że w chwilę później ujrzał jeszcze dwóch mężczyzn u wylotu ulicy. Źle! Selim 
zdradził go albo był obserwowany. Na jedno wychodziło. Oczekujący go byli wyraźnie spięci, w rękach nie mieli broni, 
ale  kto  wie,  co  skrywali  pod  luźnymi  galabijami.  Na  szczęście  Artur  znał  Bagdad  jak  własną  kieszeń,  a  strój  i 
charakteryzacja upo

dabniały go do Araba. Błyskawicznie skręcił i wbiegł w zaułek wyglądający na ślepy. Choć taki nie 

był, 

co 

organizatorzy  zasadzki  przegapili.  Polak  przebiegł  przez  labirynt  uliczek,  ani  na  moment  nie  tracąc  orientacji  i  po 
dziesięciu minutach znalazł się na parkingu, gdzie zostawił taksówkę. Wskoczył do środka. 
-  Jedź! - krzyknął do Mustafy. Kierowca nie zare agował, szkliście wpatrywał się w szybę. Dopiero teraz Artur dojrzał 
bagnet wbity w pierś szofera. 
Nie miał czasu wypychać trupa z samochodu. Wyskoczył z auta i pobiegł skrajem bazaru. Tam też już czekali na niego, 
dwaj rośli, sękaci mężczyźni o wyjątkowo ciemnych twarzach, z bronią w ręku. 
„Dlaczego jeszcze nie strzelają? - pomyślał, zwalniając. - Chcą mnie wziąć żywcem?" 
Nagle poczuł za sobą czyjś oddech. Cios spadł nieomal natychmiast. Artur stracił przytomność. Ostatnią myślą, jaka 
przemknęła mu przez mózg było: „A jednak Agnieszka miała rację - ktoś za wszelką cenę nie chciał, aby informacja o 
białym terroryście wyszła na świat". 
Trafienie w nogę, o dziwo, wywołało swoisty efekt terapeutyczny. Ogłuszony wcześniejszymi ciosami Hassana, Mazur 
ocknął się na tyle, że zdołałjeszcze dostrzec sylwetkę zabójcy znikającego w zaroślach. Nie był jednak w stanie strzelić 
za  nim.  Las  tańczył  mu  przed  oczyma.  Czuł  wszechogarniającą  słabość,  ból,  lepkość  krwi...  Poddarł  sutannę,  aby 
sprawdzić  jakie  odniósł  obrażenia.  Tak,  oberwał  w  udo.  Krew  jednak  płynęła  trochę  wolniej,  widać  główna  tętnica 
pozostała nieuszkodzona. Podobnie kość. 
Z  paska  od  letnich  szortów,  które  nosił  pod  kostiumem  duchownego,  zrobił  opaskę  uciskową.  Zatamował  krwotok. 
Potem rozejrzał się i zobaczył Agnieszkę leżącą na trawie. 
„Mój Boże!" - jęknął. 
Z najwyższym trudem uniósł się na nogi. Świat kołysał się niczym pokład statku w trakcie sztormu. Chciał ruszyć w 
stronę leżącej policjantki, ale powstrzymało go głośne sapanie i odgłos czyjegoś pośpiesznego przedzierania się przez 
krzaki. Od strony drogi cały czas wyła nie wyłączona policyjna syrena... 
Ostatnią rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić, było wpadnięcie teraz w ręce policji. Jako potencjalny zabójca Polińskiej 
mógł spodziewać się wszystkiego, z samosądem włącznie, tylko nie wysłuchania jego argumentów. Zawrócił w las... 

Stój, stój, bo strzelam! - usłyszał za sobą głos. 

Nie zatrzymał się jednak. 
Sierżant Wesołowski wybiegł na polankę i szybko wypalił w jego stronę. 
Mazur odpowiedział ogniem, starając się celować ponad głową policjanta. Sierżant, który nigdy w życiu nie uczestniczył 
w strzelaninie, przypadł  do  ziemi. Kryjąc się  za ciałem Polińskiej, wyciągnął telefon  i przekazał meldunek o tym, co 
zastał. 
-  Nie  ścigaj  drania  w  pojedynkę,  sprawdź,  co  z  dziewczyną!  -  polecił  mu  podinspektor  Lis.  -  Dorwiemy  drania,  tym 
bardziej jeśli jest ranny. 
-  Ledwie lezie. 
-  Tym lepiej, czekaj na nas. 
Wesołowski obrócił dziewczynę na plecy. Wyglądała na martwą, oczy miała jednak zamknięte. Wyczuł też słabiutki puls. 
Pocisk, który trafił ją w pierś, ugrzązł w kamizelce kuloodpornej, którą przezornie założyła pod sportową bluzę. Gorzej 
wyglądał postrzał w głowę. Kula odłupała kawałek czaszki i wywołała dość silne krwawienie. 
Fizycznie Agnieszka mogła to przeżyć, ale kto wie, jakie zmiany dokonały się w mózgu. Wesołowski nakrył ją własną 
kurtką i czekał na karetkę. 
Mazur był prawie pewien, że tym razem nie ucieknie pościgowi. A jednak uciekł. Zawdzięczał to nieprawdopodobnemu 

background image

splotowi  okoliczności.  Pięćset  metrów  od  miejsca  starcia  z  Hassanem  przebiegała  linia  kolejowa.  Zataczając  się  i 
opadając co chwila na czworaki, dowlókł się nad jej skraj, dokładnie w momencie, w którym zgasło czerwone światło 
semafora i niezwykle długi skład pociągu z wolna ruszył z miejsca. Ryszard zagryzł zęby i pokonując rozdzierający ból, 
uchwycił się bufora ostatniego z wagonów. Przed oczyma przelatywały mu czerwone plamy, czuł, że lada moment straci 
przyt

omność.  Jakoś  wytrzymał.  Na  szczęście  wagon  nie  był  kontenerem,  tylko  otwartą  platformą.  Wypełniały  ją 

olbrzymie okorowane pnie sosnowe, wiezione gdzieś z lasów Białorusi... Wpełzł w zagłębienie miedzy nimi i dopiero tam 
pozwolił sobie na utratę przytomności. 
-  Mogło  być  gorzej.  Podkomisarz  Polińska  żyje,  a  pościg  za  rannym  Mazurem  trwa.  Przestępca  jest 
ranny, stracił sporo krwi, dlatego jestem przekonany, że wkrótce zostanie złapany - inspektor Śliwa usiłował nadrabiać 
miną. Podobno sam nowy premier interesował się przebiegiem śledztwa. Na wieczorną naradę zajrzał nawet ustępujący 
szef MSW i kandydat na jego następcę, energiczny i niestety dość arogancki trzydziestoparolatek, z drugiego szeregu 
niedawnej opozy

cji, który nazajutrz miał odebrać oficjalną nominację u prezydenta. Śliwa zdawał sobie sprawę, że za 

serię dotychczasowych porażek polecą głowy, a jego będzie pierwsza w kolejności. Przekazał głos podinspektorowi 
Lisowi,  który  zrelacjonował  dotychczasowy  przebieg  śledztwa  i  pościgu.  Szczegółów  było  sporo,  jednak  nie  potrafił 
wyjaśnić, jak człowiek, którego poszukują wszystkie służby w kraju, potrafi nie tylko swobodnie się przemieszczać, ale 
jeszcze likwidować kolejnych obywateli. 
-  Czy nie nazbyt pochopnie przyjęto założenie, że mamy do czynienia z  samotnym szaleńcem, którego zdrada żony 
popchnęła do orgii zabójstw? – zapytał kandydat na ministra. - Niektóre z tych zbrodni niezbyt pasują do tej teorii. Czy 
macie jakąś wersję alternatywną? Czy dopuszczacie, choćby teoretycznie, że ten Mazur nie działa sam? 
-  Wykluczyć tego nie można, z drugiej strony brak dowodów na działanie osób trzecich  - powiedział Śliwa. - Jednak 
ostatni pojedynek w lasku potwierdza dotychczasowe przypuszczenia, dowodząc, że nasza ocena od początku była 
słuszna. 
-  Porucznik  Polińska  przedstawiła  nam  kiedyś  dość  fantastyczną  koncepcję,  że  Ryszard  Mazur  jest 
wrabiany, a za wszystkimi zbrodniami kryje się jakiś terrorysta... - wtrącił major Borkowski z żandarmerii. - Ale brzmi to 
zbyt fantastycznie... 
-  I  jest  wyjątkowo  nieprawdopodobne  –  dorzucił  się  pułkownik  Szczygieł  z  ABW,  który  również  pojawił 
się na naradzie. - W ciągu dwóch miesięcy, które upłynęły od zamachu na „Blue City", Al Kaida w Europie praktycznie 
przestała  istnieć.  Zdruzgotano  jej  komórki  kierownicze  w  Austrii,  Niemczech  i  Włoszech,  a  rozpracowana  przez 
Brytyjczyków  londyńska  Centrala  wpadła  w  całości.  Odkryto  kanały  transferu  pieniędzy,  zlikwidowano  obozy 
treningowe. Agent „Falcon" przechwycił paryskie archiwum siatki wspomagającej. Do tego mamy raporty z CIA oraz 
Interpolu - 

wedle nich, w obecnej chwili islamscy terroryści nie są w stanie dokonać skoordynowanego ataku w żadnym 

kraju europejskim. 
-  A jeden samotny terrorysta? -zapytał kandydat na ministra. 
-  W kraju, w którym Murzyn albo Arab ciągle jest rzadkością, ktoś taki nie miałby większego pola do popisu. Oczywiście, 
nie lekceważymy niczego i sprawdzamy każdą, nawet najmniej prawdopodobną poszlakę. 
-  A propos tej... Polińskiej? Dziewczyna przeżyje? 

zapytał ustępujący minister. 

-  Na dwoj

e babka wróżyła - odpowiedział Śliwa. 

Co gorsza, nawet jeśli przeżyje, lekarze nie dają żadnych gwarancji, że nie będzie rośliną... 

Postaram się odwiedzić ją w szpitalu – powiedział minister in spe. 

Notable wyszli, a członkowie grupy przeszli do szczegółów pościgu. 
Wyglądało,  że  pętla  wokół  Mazura  się  zaciska.  Ślady  krwi  doprowadziły  ich  do  linii  kolejowej.  Bez  większego  trudu 
zlokalizowano pociąg, do którego mógł wsiąść. Obstawiono Warszawę Wschodnią. Przeszukano cały skład. Dopiero po 
paru  godzinach 

zorientowano  się,  że  trochę  wcześniej  pięć  ostatnich  wagonów  z  drewnem  doczepiono  do  pociągu 

udającego się do Gdańska. Kolejarze nie zauważyli nikogo podejrzanego. Zresztą, w międzyczasie zapadła noc. 
 
*** 
Burza  z  piorunami,  która  rozpętała  się  po  zmierzchu,  obudziła  Mazura.  Czuł  się  potwornie  słaby  i  wstrząsały  nim 
dreszcze. O bólu lepiej nie wspominać. Nie miał pojęcia, w jakim kierunku podąża pociąg. Na jego zegarku dochodziła 
dwudziesta trzecia. Aż dziw, że do tej pory policja go nie dopadła. W świetle błyskawic mógł zauważyć, że teren wokół 
torów stał się lesisty, mocno pofałdowany. Góry Świętokrzyskie albo Mazury. W kolejnym rozbłysku dostrzegł wodny klin 
pomiędzy morenami. Mazury. Lepiej. Okolice były tu trochę mniej zaludnione. A pod koniec sezonu,  jeśli będzie miał 
dość szczęścia, może trafi na jakiś opustoszały domek letniskowy... 
Zdawał sobie sprawę,  że  dalsze podążanie pociągiem staje się coraz  bardziej  ryzykowne.  Prędzej czy  później ktoś 
przeszuka skład. Pewnie już się do tego przygotowują... 
K

orzystając z faktu, że lokomotywa zwolniła na kolejnym łuku toru przechylił się przez krawędź wagonu i osunął do 

wilgotnego rowu obok nasypu. 
Udo rwało jak wszyscy diabli. Nauczył się jednak panować nad bólem. Odpoczywał tylko chwilę. Ledwie ścichł łoskot 
kół, wstał i ruszył po rżysku w dbł, ku wodzie. 
 
XII
 
26-27 sierpnia 2005 
 
Szalejąca burza okazała się najlepszym sprzymierzeńcem uciekiniera. Na przystani nie napotkał żywego ducha, nawet 
pies, przed którego obecnością ostrzegała ekspresyjna wywieszka, nie wychylił nosa ze swej budy. Na wszelki wypadek 
Mazur ominął ośrodek szerokim łukiem i wszedł do jeziora kilkadziesiąt metrów od pomostu. Woda ochłodziła obolałe, 

background image

rozpalone ciało. 
Wybrał, widoczny w świetle gigantycznych błyskawic, dorodny jacht na końcu przystani, należący zapewne do jakiegoś 
rodzimego  rekina  kapitału.  Założył,  że  jeśli  kogoś  stać  na  taką  łajbę,  dysponuje  również  willą  na  stałym  lądzie. 
Oczywiście mógł zostawić tam jakiegoś ciecia albo kogoś z załogi... To go nie powstrzymało. Kto nie ryzykuje... 
Szczęśliwym trafem nie zastał na pokładzie nikogo. Wejścia do kabiny chroniła wprawdzie kłódka i potężny zamek, ktoś 
jednak  nie  domknął  okna  kokpitu.  Po  paru  sekundach  znajdował  się  już  w  środku.  Pełna  lodówka  i  doskonale 
zaopatrzona  apteczka  potwierdziły,  że  los  mu  sprzyja.  Ryszard  mógł  zmienić  opatrunki,  zrobić  sobie  zastrzyk  z 
antybiotyku. Potem szybko zasnął. Nie miał sił myśleć o czymkolwiek. 
Do  rana  zabójca  zlikwidował  wszystkie  ślady,  jakie  mógł  pozostawić  w  wynajmowanych  przez  siebie  mieszkaniach. 
Przefarbował  włosy  na  jaśniejsze,  zmienił  szkła  kontaktowe  najasnobłękitne.  Motocykl  bez  większego  żalu  utopił  w 
Jeziorku Czerniakowskim. Zamówioną taksówką dojechał w pobliże strzeżonego parkingu, gdzie od tygodnia czekało 
eleganckie  BMW,  wynajęte  na  nazwisko  niejakiego  Horsta  Mittdorfa,  redaktora  mało  znanej  popołudniówki  ze 
Stuttgartu. Dokumenty i akredytacja dziennikarza były jak najbardziej autentyczne. Sam Mittdorf, głupi, naiwny lewak, 
który do końca nie miał pojęcia jak wielkiej sprawie mimo woli dopomógł, znajdował się w tym czasie barclzo daleko. 
Tam, gdzie najlepsze nawet akredytacje nie pozwalały niczego załatwić. I skąd nie było powrotu. 
Przed  opuszczeniem  warszawskiego  mieszkania  zajrzał  do  swego  laptopa,  na  stronach  internetowych  sprawdził 
najświeższe wiadomości: „Ranna policjantka nie odzyskała przytomności". „Pętla wokół seryjnego zabójcy zaciska się". 
Przygryzł wargi. Oboje żyli! Jak to możliwe, żeby po dwakroć sfuszerował? Czyżby była to wskazówka, że pora wycofać 
się z tej roboty? 
Oczywiście, mógł mieć nadzieję, graniczącą z pewnością, że Polińska mimo wszystko nie przeżyje, a już na pewno do 
końca miesiąca nie zdoła go sypnąć, natomiast ranny Mazur zrobi wszystko, aby nie zostać schwytanym. Tak czy owak 
zdecydował, że nie będzie na nich więcej polował. Ryzyko, że złożą zeznania i ktokolwiek im uwierzy było dziś mniejsze 
niż kiedykolwiek. O świcie 26 sierpnia pędził drogą w stronę Gdańska. 
Mimo zaległości w śnie, był pełen wigoru i wiary w sukces. Zostało mu pięć dni. Pięć dni, aby ostatecznie przygotować 
wszystko tak, aby pięść Boga mogła definitywnie zdruzgotać niewiernych. 
Rzęsisty deszcz lał przez dwa dni. Działało to na korzyść Mazura. Nie niepokojony przez kogokolwiek spał, budził się, 
brał  lekarstwa  i  zasypiał  ponownie.  Z  małego,  ale  świetnie  odbierającego  radia  dowiedział  się,  że  „bohaterska 
policjantka, po starciu z wyjątkowo niebezpiecznym przestępcą, Ryszardem M., żyje i jej stan jest stabilny". Drugą część 
informacji, głoszącą,  że ujęcie  seryjnego mordercy jest kwestią  godzin,  zbył uśmiechem. Mieli  niewielkie  szansę  go 
wytropić. Deszcz zatarł wszystkie ślady. 
Wiadomości na temat Agnieszki podniosły go na duchu. Polubił bardzo tę dziewczynę, tak różną od jego zabitej żony. W 
innej sytuacji 

być może zostaliby kochankami... 

„Daj spokój, Rysiu, nie pora na marzenia" - odrzucił rozważania na ten temat. 
Postanowił przedłużyć pobyt na jachcie jak długo się da, nabrać sił, a następnie wyrównać rachunki z terrorystą. Musiał 
udaremnić jego plany, które, zwłaszcza gdy ogarniała go gorączka, stawały się coraz bardziej oczywiste. 
Nie sądził, że celem może być jakiś drugi hiper-market. Znając trochę mentalność terrorystów i ich aktualną kondycję, 
był  przekonany,  że  poważa  się  na  coś  naprawdę  wielkiego.  Działalność  samotnego  samobójcy  i  precyzja,  z  jaką 
pozbywał się każdego, kto mógłby mu zagrozić, potwierdzały tę koncepcję. A osoba podpułkownika Opieńki wiązała 
całą akcję z Gdańskiem. 
Toteż przypuszczalny termin i miejsce ewentualnego zamachu nasuwały się same. Media od dłuższego czasu bębniły 
już  na  temat  wielkich  obchodów  25-lecia  powstania  Solidarności.  Do  Gdańska,  obok  luminarzy  polskiej  sceny 
politycznej,  wybierała  się  cała  elita  współczesnego  świata,  urzędujący  premierzy,  eks-prezydenci,  nobliści,  artyści... 
Jeśli  Al  Kaida  (a  nie  miał  już  wątpliwości,  kto  był  jego  przeciwnikiem)  znów  zamierzała  uderzyć  w  Polsce,  trudno 
wyobrazić sobie bardziej spektakularny cel. 
Z jednej strony perspektywa taka przerażała, z drugiej stanowiła gwarancje, że akcja terrorysty nie nastąpi przed tym 
terminem i w innym miejscu. 
Starał się chłodno wczuć w rolę samotnego bojowca. Skalkulować jego szansę, perspektywy, sposoby. Zadanie nie 
należało do łatwych. Imprezę, obok Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ochraniać miały najV lepsze służby świata. 
Teren  z  pewnością  zostanie  wielokrotnie  sprawdzony,  przestrzeń  morska  i  powietrzna  będzie  kontrolowana.  Żaden 
wyładowany materiałami wybuchowymi samochód, żaden snajper lub zamachowiec samobójca nie będzie miał szans 
dostać się na miejsce uroczystości. „Mission Impossible!". 
Chyba że przeciwnik posiadał walizkową bombkę nuklearną... Albo wyrzutnię rakiet dużego kalibru. Jeden Bóg wiedział, 
co mogło zostać dostarczone kontenerem ze wschodu? 
dochodziła 8.15, na datowniku 27 sierpnia. Długo był nieprzytomny, bardzo długo. Czuł się fatalnie, ale wiedział, że 
zawdzięcza to środkom nasennym, którymi musiano go faszerować. Obmacał głowę, nawet jeśli nabito mu guza, ten 
zdążył już zniknąć. Obok posłania natrafił na butelkę wody mineralnej. Wypił duszkiem z ćwierć litra. Od razu lepiej. 
Wstał  z  materaca  i  po  omacku  jął  badać  przestrzeń  wokół  siebie.  Dotarł  do  jednej  ściany,  potem  do  drugiej. 
Pomieszczenie mie

rzyło najwyżej cztery metry kwadratowe. W gładkich ścianach nie doszukał się drzwi ani okien. Kiedy 

uniósł dłoń ponad głowę, natrafił na niski sufit. Znajdował się wewnątrz regularnego sześcianu. Po długiej penetracji 
natrafił na wąski otwór od nawiewu klimatyzacji, oraz dziurę w podłodze, przeznaczoną zapewne do celów sanitarnych. 
Po 

za  tym  sufit,  podobnie  jak  ściany  i  podłoga  jego  celi,  składał  się  z  metalowych,  kwadratowych  paneli,  ciasno 

przylegających do siebie. Czy któryś mógł być ruchomy...? 
 
*** 
Szum  fal  i  lekkie  kołysanie.  Złudzenie,  czy  rzeczywistość?  Artur  Poliński  uniósł  głowę,  zamrugał  oczami,  pragnąc 
przekonać się, czy udało mu się otworzyć powieki. Dookoła panowała kompletna ciemność, jednak słaba wibracja w 

background image

porównaniu z jednostajnym chybotaniem wskazywały, że przebywa na pokładzie jakiegoś statku znajdującego się na 
p

ełnym  morzu.  Poruszył  dłońmi  i  nogami  -  ciekawe  -  nie  był  skrępowany,  apastnicy  pozostawili  mu  nawet  ulubiony 

zegarek. Duże niedopatrzenie! Albo może myśleli, że jego rolex to jedynie podróbka, jakie nawet w Bagdadzie można 
kupować na kilogramy. Na podświetlanym cyferblacie 
-  Dochodzi  do  siebie  -  powiedział  Jusuf  Habibi,  obserwując  ruchy  więźnia  za  pośrednictwem  kamery 
noktowizyj nej. 
-  Przesłuchamy go? - ożywił się smagły Ali, wysokiej klasy specjalista od tortur. 
-  Oczywiście, bracie, ale wszystko we właściwym czasie. Musimy poczekać na Umara - bardzo chce dowiedzieć się, co 
wie ten giaur. 
Ali uspokoił się na samą wzmiankę o numerze 2 w Al Kaidzie, a przez wąskie usta Jusufa przemknął uśmiech. Lubił 
obserwować  wrażenie,  jakie  na  prostych  bojownikach  wywoływało  imię  jego  szwagra.  Od  czasu  eliminacji  innych 
przywódców  Al  Kaidy,  Umar  Sirdari,  nazywany  Kadim,  stał  się  nadzieją  wojującego  islamu.  Sam  Habibi  chętnie 
pobawiłby się z pojmanym Polakiem. Niestety, nie bardzo wiedział, o co powinien pytać więźnia. O samotnym bojowniku 
wysłanym  do  Polski  wiedział  jedynie,  że  istnieje  ktoś  taki,  że  jest  biały,  a  planowana  akcja  dorówna  rozgłosem 
wydarzeniom z 11 września. To jednak wystarczyło, że gdy tylko jego ludzie donieśli o jakimś węszycielu w Bagdadzie, 
który szuka śladów białego mudżaheddina, niezwłocznie zorganizował porwanie. 
Brat  post  factum  zaakceptował  to  posunięcie  i  pobłogosławił.  Nieprzytomnego  Polińskiego  przetransportowano  w 
skrytce wewnątrz wielkiej cysterny do Syrii, tam przeniesiono na niewielki frachtowiec, pływający pod banderą libańską, 
który wziął kurs w stronę Libii. Habibi nie miał pojęcia, gdzie teraz mógł znajdować się Umar al Sirdari. Tropiony przez 
Mosad  i  CIA  usta

wicznie  zmieniał  paszporty,  powierzchowność  i  miejsce  pobytu,  raz  pojawiał  się  w  Libanie,  raz  w 

Gazie, kiedy indziej w Libii. Wszędzie, gdzie jeszcze do niedawna mógł się czuć jak u Pana Boga za piecem, wskutek 
polityki  Busha  i  tej  suki  Condoleezy,  grunt  palił  mu  się  pod  nogami.  A  zaszyć  się  na  jakimś  indonezyjskim  czy 
t

ybetańskim zadupiu nie chciał. Zgodnie z ostatnim rozkazem swego szwagra, Habibi kazał szyprowi wziąć kurs na 

Trypolis i czekał na kolejne polecenia. 
Posępny syn pustyni nie przepadał za morskimi podróżami. Wodny przestwór, nieodgadniony, niepewny, wydawał się 
być żywiołem gotowym sprzeciwiać się nawet woli proroka. Co gorsza, obserwując pojmanego Polaka, nie miał pojęcia, 
że sam również jest obserwowany. 
Wysoko ponad ziemią wisiał połyskliwy pająk o licznych odnóżach i tarczach. Jeden z wielu sztucznych satelitów Ziemi. 
Zda się, pyłek w bezmiarze kosmosu. 
Sokoli  wzrok  jego  kamer  skierowany  był  na  wschodnią  połać  Morza  Śródziemnego.  Niewielki  statek,  który  późnym 
wieczorem  wypłynął  z  syryjskiej  Latakji,  był  tylko  jednym  z  wielu  świetlistych  punkcików  rozsypanych  po  wodnym 
bezmiarze.  Jednak  to  właśnie  on  wzbudził  wielkie  zainteresowanie  generała  Marvina  Smutsa,  zastępcy  szefa 
połączonego komitetu bezpieczeństwa na terytorium Iraku, który w pokoju operacyjnym, w bazie pod Bagdadem, od 
dłuższego czasu śledził kurs frachtowca. 
-  Wiemy, jakie zadanie realizował Polinsky, kiedy został porwany? - generał zwrócił się do kapitan Susan Pemberton, 
swojej asystentki i analityczki. 
-  Jakaś  prywatna  sprawa  -  odpowiedziała.  -  Artur...  znaczy  kapitan  Poliński  poprosił  o  dzień  wolny. 
Nie chciał od nas żadnego wsparcia. Nie przypuszczaliśmy, że wypuści się na samotny spacer do Sadr City. 
-  Nic  więcej  nie  wiesz?  -  Smuts  zmarszczył  brwi.  -  Podobno  łączą  was  z  tym  Polakiem  bliskie  kontak 
ty...? 
Susan zaczerwieniła się. 
-  Podobno  jego  siostra  z  Polski  prosiła  go  o  jakieś  informacje,  nie  mówił  mi  niestety,  jakie.  Aktualnie 
próbujemy odzyskać dane z jego komputera. Juednak bardzo starannie wykasował pocztę. 
-  Czyli wiadomo, że nic nie wiadomo? 
-  Sposób przeprowadzania akcji przez terrorystów wskazuje, że nie jest to zwykłe porwanie, co więcej, fakt wywiezienia 
Artura z Bagdadu i umieszczenie go na statku dowodzi, że komuś bardzo na nim zależy. 
-  Wiem  -  odparł  Smuts.  -  Przecież  cały  czas  mamy  sytuację  pod  kontrolą.  Śledziliśmy  zarówno  cysternę, 
którą go przewożono przez terytorium Iraku, jak i furgonetkę w Syrii. 
-  Dlaczego więc go nie odbiliśmy? - Pemberton była zaskoczona szczerością swego szefa. 

Nie zdejmuje się przynęty, która sama nadziała się na haczyk. Mam powody przypuszczać, iż Polińskiego wywieziono 

z Iraku po to, aby spotkał się z nim ktoś, na kogo polujemy bezskutecznie od paru lat. Dzięki Bogu sygnał z jego zegarka 
jest tak doskonale odbierany... To był dobry pomysł, Susan, zaopatrzyć naszych ludzi w takie sygnalizatory. 
 
XIII
 
28 sierpnia 2005 
 
Znowu  przyśniła  mu  się  wojna.  Zasadzka  podobna  do  tej,  w  którą  wpadł  pod  Falludżą.  Rebelianci  zaatakowali  ich 
konwój  pomimo  piaskowej  burzy.  Wyrośli  jak  cienie  i  położyli  silny  ogień  na  ich  hummerach.  W  tych  warunkach 
oczekiwanie na posiłki z powietrza nie miało najmniejszego sensu. Ostrzeliwując się na ślepo, przebijali się naprzód i 
wreszcie dotarli do jakiegoś gospodarstwa. Rannych umieszczono w środku koncentrycznie wzniesionych zabudowań. 
Wrogi ostrzał ustał i nastała cisza, tyle upragniona, co straszna. Naraz Mazur zdał sobie sprawę, że może o to chodziło, 
a budynki zaplanowano jako pułapkę... Chciał krzyknąć i ostrzec kolegów, ale nie mógł otworzyć ust! Mimo panującej 
kurzawy  u

jrzał jakąś szczupłą postać w burnusie. Twarzy nie mógł rozpoznać, widać było jedynie wyciągniętą rękę. 

Wyciągniętą rękę z pilotem zdalnego detonatora... 
Zerwał  się  tak  raptownie,  że  aż  walnął  głową  o  sklejkę  ukośnego  sufitu.  Ponad  jeziorem  dopiero  zaczynało  świtać. 
Majaki pierzchły, ale do świadomości Ryszarda dotarł bardzo istotny komunikat : „Deszcz przestał padać!". 

background image

Wyjrzał  przez  okienko  kabiny.  Gęsta  kurtyna  chmur  oddalała  się  ku  wschodowi,  jak  unoszona  teatralna  kurtyna, 
odsłaniając  czystą  przestrzeń  różowiejącego  nieba.  Niedobrze!  Jego  bezpieczne  schronienie  na  jachcie  diabli  brali. 
Wstał chwiejnie, nadal był bardzo osłabiony, ale antybiotyki i dobrze zaopatrzona lodówka zrobiły swoje. 
Musiał  się  stąd  zbierać.  Za  parę  godzin  zaludnią  się  plaże  i  pomosty  wokół  jeziora,  a  na  jacht  zajrzą  prawowici 
właściciele. Na szczęście gorączka spadła, a chęć do życia powróciła. Sprawnie zmienił sobie opatrunki. Jego rany 
ciągle były świeże, ale wiele wskazywało, że będą goić się bez problemu. „Jak na psie!" - uśmiechnął się sam do siebie, 
wspominając ulubione powiedzonko babci. Pytanie - co robić dalej, było mniej zabawne. Nie miał złudzeń, z pewnością 
nikt nie odwołał za nim pościgu. Do serii zarzucanych mu przestępstw doszło kolejne, próba zabójstwa funkcjonariuszki. 
To wystarczyło, żeby gliniarze w całym kraju dali z siebie wszystko. On zaś ledwie chodził. Jak miał im uciec? Z pomysłu 
kradzieży jachtu zrezygnował prawie natychmiast. Eleganckajed-nostka rzucała się w oczy, jak brylant na pustej ladzie. 
Zo

stałaby namierzona błyskawicznie, ale na przykład mały kajak? Kajak! Pamiętał, że wchodząc na pokład widział dwie 

kanadyjki,  przytroczone  do  ściany  kabiny.  Szybko  znalazł  do  nich  wiosła.  Przy  okazji,  przetrząsając  jacht  w 
poszukiwaniu rzeczy, które mogły mu się przydać - zabrał trochę żywności, lekarstw, materiały opatrunkowe, latarkę i 
przeciwdeszczowy  kombinezon...  Znalazła,  się  też  dosyć  dokładna  mapa  Warmii  i  Mazur. W  dodatku  z  zakreśloną 
krzyżykiem przystanią. Wiedział już, gdzie jest i dokąd może płynąć. Jeziora, rzeki i kanały tworzyły wokół prawdziwy 
system naczyń połączonych. Wodą mógł oddalić się naprawdę daleko. Postanowił skierować się ku Wiśle. Czuł, że jak 
najprędzej powinien dotrzeć do Gdańska. 
Delikatnie spuścił kajak na wodę i odbił od przystani. Zanim wzeszło słońce, był już daleko. Wiosłował parę godzin bez 
przerwy,  po  czym  ukrył  się  w  trzcinach,  przespał  się  trochę  i  płynął  dalej.  Nikt  nie  zwracał  na  niego  uwagi.  W 
bawełnianej,  kolorowej  koszulce  nie  wyglądał  na  poszukiwanego  przestępcę,  dodatkowo  daszek  czapki  zasłaniał 
większą  część  twarzy.  Nie  golona  od  paru  dnia  broda  dopełniała  reszty  charakteryzacji.  Parę  razy,  okrzykiem  lub 
wzniesioną  ręką,  odpowiedział  na  pozdrowienia  mijających  go  żeglarzy  lub  wioślarzy.  Gdyby  nie  ból  nogi  i  wysiłek 
całego ciała, można by powiedzieć - sympatyczna wycieczka. 
Na  porannej  odprawie  u  inspektora  Śliwy  pojawił  się  nowy  oficer  -  Karol  Rudzki.  Ciemnowłosy  elegan-cik  przed 
trzydziestką, o urodzie włoskiego żigolaka, z miejsca nie spodobał się większości starych członków grupy specjalnej. 

Moim zdaniem to pedał - mruknął major Borkowski z żandarmerii, pochylając się do Jarosława Szczygła, wysokiego 

rangą  dyrektora  z  ABW,  który  ostatnio  nie  omijał  ważniejszych  narad.  Pułkownik  wykrzywił  usta  w  bezgłośnym 
uśmiechu. 
Odpowiadający za pościg za Mazurem podinspektor Lis, nie krył rozgoryczenia. Fakt, że ministerstwo, kierowane od 
przez  ambitnego  szczeniaka  z  Prawa  i  Sprawiedliwości,  przysłało  im  tego  młodzieniaszka  w  charakterze  analityka, 
zakrawał na wotum nieufności dla dotychczasowej ekipy. Rudzki wrócił właśnie z rocznego stażu w USA i już samo to w 
dużym stopniu było  irytujące. Inna sprawa,  że ich  pościg  za młodym komandosem, nie dał  dotąd  żadnych efektów, 
wydłużała się jedynie lista zabitych i rannych. 
„Najpierw przeszpiegi, potem ruchy kadrowe" - wieszczyli po korytarzu weterani pałacu Mostowskich. 
Lis  podsumował  wszystkie  posiadane  informacje.  A  właściwie  ich  brak.  Od  trzech  dni  nie  pojawiły  się  najmniejsze 
wzmianki  o  Ryszardzie  Mazurze.  Mimo  że  za  głowę  przestępcy  wyznaczono  wysoką  nagrodę,  milczeli  zarówno 
wywiadowcy, jak i płatni informatorzy. Znaleziono wprawdzie wagon platformę ze śladami jego grupy krwi na sosnowych 
balach,  ale  sam  były  komandos  przepadł.  Bezskutecznie  przeczesywano  lasy  wzdłuż  linii  kolejowej,  zarządzono 
blokadę dróg i kontrolowano pociągi. Wszystko na nic. Deszcz sprawił, że zawiodły psy. Najprawdopodobniej ścigany 
lizał rany w jakiejś dziurze albo nawet nie żył. 
-  Brak danych wskazujących, żeby miał jakichś znajomych w którymś z trzech wytypowanych województw. Dotarliśmy 
do wszystkich kolegów z lat służby wojskowej, którzy mogliby mu pomoc – poinformował Borkowski. - Nikt nie miał z nim 
kontaktu od lat. 
-  Ze  swej  strony  wzmogliśmy  kontrolę  na  wszystkich  granicach  państwa  -  powiedział  Szczygieł.  -  Jeśli 
ten bandyta zachował resztkę instynktu samozachowawczego, będzie próbował prysnąć z kraju... 
Rudzki cały czas milczał, w końcu przeniesiono go do zespołu dopiero przed paroma godzinami i jak dotąd cały czas 
spędził nad papierami, zapoznając się z przebiegiem pościgu i śledztwa, w tym również z opiniami psycholog Polińskiej, 
kiedy jednak zapytano go o zdanie, rzekł: 
-  Niby wszystko pasuje do siebie, ale mam wątpliwości. 
-  Następny teoretyk! - żachnął się Szczygieł. - Znajdźcie chociaż jeden dowód na poparcie tezy o możliwości działania 
osób trzecich. Natomiast dowodów na to, że za zbrodnie odpowiada Mazur, jest aż nadto. Złapmy tego Rambo, a wtedy 
wszystko nam wyśpiewa! 
-  Ale najpierwtmusimy go złapać - westchnął Lis. 
Po s

kończonej naradzie, Rudzki został dłużej w gabinecie Śliwy. 

-  Czy mamy komputerowy dostęp do wszystkich zgłoszeń drobnych przestępstw w terenie? - zapytał. 
-  Zależy o jakie województwa ci chodzi? 
-  Mazowieckie, warmińsko-mazurskie, pomorsko-kujawskie... 
-  Powinien  być,  chociaż  system  często  się  zawiesza.  Nie  wiem  tylko,  na  co  liczysz?  Wszelkie  doniesienia  o 
podejrzanym trafiają do nas priorytetem. Zresztą, jak dotąd same fałszywe alarmy. Czego ty chcesz tam szukać, synku? 

Śladów! - odparł młody oficer. - Uczono mnie, że ślady zostawiają nawet ci, co myślą, że nie pozostawiają śladów. 

Śliwa tylko pokiwał głową. „Ech, znów ta podręcznikowa wiedza!". 
Rudzki wpadł na trop jeszcze tego dnia, około piątej po południu. Znany biznesmen (przed paru laty 72. miejsce na liście 
„Wprost") zgłosił ma posterunku w Prabutach kradzież kajaka, z pokładu swego jachtu. Miejscowy funkcjonariusz wbił 
zgłoszenie do komputera i natychmiast o nim zapomniał, toteż bardzo się zdziwił, kiedy po paru godzinach zadzwoniła 
Warszawa i zasypała go pytaniami na temat czynu o tak niewielkiej szkodliwości społecznej. 
Zainteresowanie  Rudzkiego  tą  kradzieżą  nie  wynikało  wyłącznie  z  intuicji.  Prabuty  leżały  na  szlaku  pociągu 

background image

towarowego,  którym  uciekał  Mazur.  Poprosił  o  numer  komórki  okradzionego  biznesmena  i  natychmiast  się  z  nim 
połączył. 

To  musieli  zrobić  jacyś  miejscowi  gówniarze  -  stwierdził  poszkodowany,  bagatelizując  stratę.  –  Podczas  ulewy 

przebywałem  na  lądzie,  oni  tymczasem  buszowali  na  moim  jachcie.  Na  szczęście,  poza  kajakiem  nie  zabrali  ani 
telewizora, ani radia, ani sprzętu hi-fi... 
-  To znaczy, w ogóle nic nie zginęło? – dopytywał się Rudzki. 
-  W  każdym  razie  nic  cennego.  Owszem,  wzięli  trochę  żarcia  z  lodówki  i  opróżnili  mi  apteczkę...  Ale  żadnych 
narkotyków to ja tam nie miałem. Nie przypuszczałem, że tak szybko się tym zajmiecie. 
Podniecony Rudzki wybiegł z pokoju. Podinspektora Lisa złapał już na parkingu. 
-  Ucieka wodą! - wykrzyknął zdyszany. 
-  Co mówisz? - oficer, będący myślami przy rodzinnej kolacji, niedowierzająco popatrzył na Karola. 
-  Jak podejrzewaliśmy, poszukiwany opuścił pociąg i korzystając z ulewy najprawdopodobniej zadekował się na pustym 
jachcie na jeziorze pod Prabutami, dziś rano ukradł kajak... 
-  Czekaj, czekaj, opowiadaj po kolei... - Lis zawrócił do budynku.- Skąd pewność, że chodzi o Mazura? 
-  Tajemniczy intruz ukrywa się parę dni na pustym jachcie, niczego nie kradnie, oprócz lekarstw i żywności. Czas się 
zgadza, miejsce też... 
Inspektor pokiwa

ł ze zrozumieniem głową. 

-  Rzuciłem okiem na mapę - ciągnął dalej Rudzki. - Ma praktycznie dwa kierunki ucieczki. Albo skieruje się poprzez 
labirynt kanałów w stronę Mazur, aby zaszyć się gdzieś w głuszy, albo rzeką Liwa popłynie ku Wiśle... 
-  Co proponujesz w tej sytuacji? 
-  Zawiadomiłem już miejscowe posterunki, niech wypatrują samotnego mężczyzny w żółtym kajaku. Ale to może nie 
wystarczyć. Niech szef załatwi mi śmigłowiec. Polecę tam osobiście. 
-  Jeszcze dziś? Będzie trudno. 
-  Jutro już go nie złapiemy. 
Ten argument przesądził o decyzji. Lis wykonał kilka telefonów, a Śliwa udzielił Rudzkiemu pełnego błogosławieństwa. 

Trzymamy za ciebie kciuki, chłopie! - powiedział. 

 
***
 
Horst Mittdorf należał do tych nielicznych dziennikarzy szczęśliwców, którym w pękającym w szwach Gdańsku udało się 
zakwaterować w hotelu „Hewe-liusz". Z jego najwyższych pięter widać było plac przed stocznią i majestatyczne krzyże, 
symbolizujące ofiary Polskiego Grudnia. Oczywiście, niewysoki Niemiec o szarych włosach i bezbarwnej twarzy musiał 
zado

wolić  się  oknami  wychodzącymi  na  kościół  świętej  Brygidy.  Newralgiczne  pokoje  od  północy  zarezerwowały 

rozmaite służby bezpieczeństwa. 
Całe Trójmiasto żyło już zbliżającą się uroczystością. Na pylonach powiewały błękitne flagi europejskie i biało-czerwone 
z literami wypisanymi pamiętną solidarycą. Na każdym kroku widać było ludzką aktywność. Sklepy pękały od towarów, 
a zwłaszcza pamiątek. Do miasta ściągnięto mnóstwo sił porządkowych, a oprócz nich zaroiło się również od złodziei i 
prostytutek. „Element" musiał jednak zadowolić się żerowaniem na obrzeżach. Od paru dni dostęp do strefy pierwszej 
mieli jedynie posiadacze przepustek i rodowici mieszkańcy. Jak choćby stoczniowy emeryt Stefan Zdun i jego bratanek 
Henio, który postanowił spędzić tegoroczne lato nad morzem. Dom Zduna położony był w strefie pierwszej, około stu 
pięćdziesięciu metrów od Placu Solidarności. Prawdę powiedziawszy, Henio Kowalski nie był jego żadnym bratankiem. 
Pojawił się w Gdańsku zaledwie przed paroma tygodniami i przypadkowo poznał Stefana pod sklepem spożywczym. 
Przy piątym piwie wypitym na ławeczce w parku byli mocno zaprzyjaźnieni. Zdun brał udział w historycznym grudniu 
1970  roku,  natomiast  teść  Henryka,  wedle  jego  słów  zginął  w  kopalni  „Wujek".  Kombatanckie  wspomnienia  zbliżyły 
bardzo obu miłośników piwa „Lech". 
„Co  będziesz  wydawał  na  hotele"  -  przekonywał  go  stary  stoczniowiec,  kiedy  pierwszy  dzień  ich  znajomości  zaczął 
chylić się ku zachodowi. - „Mieszkam sam w sporym lokalu". 
Kowalski  nie  odm

ówił, a następnego dnia  zrewanżował się  półliterkiem wódeczki... Przyjaźń  została  zadzierzgnięta. 

Przez blisko tydzień na początku sierpnia Henio nocował u Zduna. Trzeciego dnia zwierzył się ze swojego problemu. 
-  Strasznie chciałbym być podczas tej uroczystości, winien to jestem teściowi - tłumaczył, lekko trąc zaczerwienione 
oczy. - 

Jeśli zgłosisz mnie jako swego kuzyna, nie będzie kłopotu. 

-  A nie mogłeś sobie załatwić wejściówki przez waszą Solidarność? - pro forma spytał gdańszczanin. 
-  Żebyś wiedział, kto teraz trzęsie śląską Solidarnością! Same Żydy! 
To  wystarczyło,  aby  Zdun  uznał  Henia  Kowalskiego  (vel  Horsta  Mittorfa)  za  swego  ukochanego  bratanka.  I  bardzo 
ucieszył się, kiedy już na cztery dni przed Jubileuszem, Henio znów pojawił się na parterze starej kamienicy. 
 
XIV 
28/29 sierpnia 2005 - 

wieczór i noc 

 

Musiałbyś mieć dzikiego farta, żeby zdążyć - słowa, którymi pożegnał go Lis, kłuły Rudzkiego niczym cierń. 

Do zmierzchu (słońce tego dnia miało zajść o 19.30) pozostało niewiele więcej niż kwadrans, a poszukiwania dopiero 
się zaczynały. Policyjny helikopter wyposażono wprawdzie w silne reflektory, ale wytropienie z pomocą nich kajaka, 
wśród  dziesiątek  jezior,  rzeczułek  i  kanałów  graniczyło  z  cudem.  Karol  jeszcze  przed  startem  skupił  się  na  mapie. 
Cyrklem wyrysował krąg wokół miejsca, w którym Mazur skradł kajak, następnie biorąc pod uwagę możliwy stan zdrowia 
Ryszarda, wyliczył maksymalny i minimalny dystans, który wioślarz mógł pokonać w ciągu całego dnia. Powstał w ten 
sposób  dość  szeroki  krąg,  sięgający  od  Pojezierza  Iławskiego,  po Wisłę  w  rejonie  Kwidzynia.  Otwarta  pozostawała 
kwestia,  dokąd  zamierzał  udać  się  ścigany?  Dotychczasowe  śledztwo  nie  dawało  w  tej  sprawie  najmniejszych 

background image

wskazówek. Zbieg mógł równie dobrze szukać schronienia w leśnych ostępach, jak dążyć ku miastom, by ukryć się w 
tłumie. A jeśli w ogóle porzucił drogę wodną? Wówczas powinni odnaleźć pusty kajak. Chociaż, znając przebiegłość 
przeciwnika, zapewne spróbowałby go gdzieś schować albo zatopić. 
Złorzecząc coraz bardziej ciemniejącemu niebu, podkomisarz postawił wszystko na jedną kartę, zaryzykował i ruszył 
wzdłuż Liwy ku Wiśle. Rzeczka, rozlana po ostatnich deszczach, była pusta. Pilot zniżył lot, lecąc nad jej meandrami. 
Ani śladu uciekiniera. Zresztą, o tej porze również z jezior poznikały już łódki i żaglówki. Ostatnie deszcze przyspieszyły 
koniec lata. Rozglądając się, dolecieli do Kwidzyna, Liwa otaczała miasto wąską, wielokilometrową pętlą. Koło mostu, 
którym biegła droga do Iławy podkomisarz zauważył grupkę facetów moczących w wodzie wędki, kilkaset metrów dalej 
wypatrzył radiowóz miejscowej drogówki. Poprosił o połączenie z jego załogą. 

Zapytajcie tych wędkarzy, czy nie przepływał tędy samotny, żółty kajak? - poprosił. 

Polecieli  dalej  nisko  ponad  strugą,  minęli  mostek  we  wsi  Białka.  Za  nim  rzeka  zakręcała  z  powrotem  na  północ, 
zostawiając po swej lewej stronie gęstą plątaninę kanałów, kanalików i ślepych odnóg. Zanim zdążyli się im przyjrzeć, 
tarcza, słoneczna ostatecznie znikła za horyzontem, pozostawiając jedynie purpurową łunę na skraju nieba. Krajobraz w 
dole poszarzał jeszcze bardziej. 
-  Zawracamy szefie? - zapytał pilot. 
- Chyba tak... 
Maszyna zatoczyła łuk, biorąc kurs na lądowisko w Kwidzyniu. 

Cóż, tym razem przeczucia mnie zawiodły - pomyślał z goryczą Rudzki. - Zresztą musiałem się liczyć z tym, że się nie 

uda. 
Byli już na wysokości przedmieść, gdy odezwał się telefon. 

Słucham, Rudzki... 

Podniecony głos miejscowego funkcjonariusza wskazywał, że zdarzyło się coś ważnego. 

Wędkarze widzieli ten żółty kajak i samotnego mężczyznę w sportowej czapeczce. 

- Gdzie? Kiedy?!!! 
-  Jakąś godzinę temu przepłynął pod mostem na drodze 521. Prawie pod naszym nosem. 
-  O kurwa! - wyrwało się Rudzkiemu, mimo że pilnował się, by nie przeklinać. 
Jeszcze  raz  sk

łonił  pilota,  by  zawrócił. Włączyli reflektory. Niestety,  oprócz  gęstniejących ciemności,  ziemię  zaczęły 

pokrywać coraz obfitsze kłęby mgły. 

Gdzie jesteś, draniu? - pytał Karol, usiłując przeniknąć mrok. 

 
***
 
Warkot helikoptera dobiegł do Ryszarda na chwilę przed zapadnięciem zmierzchu. Był półprzytomny ze zmęczenia. 
Jednak  zachował  refleks.  Kilkoma  machnięciami  wiosła  wprowadził  kajak  pod  mostek,  z  którego  widać  było  już 
zabudowania  wsi  Białka.  Zdążył  w  ostatniej  chwili.  Śmigłowiec  leciał  nisko,  niezbyt  szybko,  jak  drapieżny  ptak 
poszukujący zdobyczy. Przeleciał nad mostem w stronę Wisły, ale-Mazur postanowił zaczekać. Dobrze zrobił. Maszyna 
po kilku minutach zawróciła. Wodę o parę metrów od niego omiotło światło reflektorów. 

Poszukują mnie! Tutaj! Ciekawe, robią to na ślepo, czy mają jakieś informacje? 

Ruszyć dalej odważył się po upływie kwadransa. Po dalszych kilkunastu minutach skręcił w jeden z wąskich kanałów. 
Był  upiornie  zmęczony,  noga  go  rwała  i  bolały  wszystkie  mięśnie.  Jeśli  jeszcze  poruszał  wio-słem,  to  bardziej  z 
przyzwyczajenia.  Wszystko  wołało  w  nim  „Spać,  zasnąć!  Tylko  kwadransik.  I  tak  do  rana  cię  nie  odnajdą!"  Marna 
pociecha. Jeśli wiedzieli, że tu się znajduje, był praktycznie bez szans. 
Sprawa  pościgu  za  Mazurem  dostała  najwyższy  priorytet.  Zlokalizowany  zbieg  nie  miał  prawa  wydostać  się  z 
podwójnego  pierścienia  obławy.  Do  północy,  przybyły  z  Warszawy  podinspektor  Lis  wespół  z  Rudzkim,  z  pomocą 
miejscowych  sił  policyjnych  oraz  wojska,  utkali  prawdziwą  sieć.  Na  wszystkich  drogach  ustawiono  posterunki. 
Zabezpieczono dworce kolejowe, motorówki ściągnięte z Grudziądza miały całą noc patrolować Wisłę. Od świtu miano 
rozpocząć wielkie przeszukiwanie. Równocześnie lokalne radio i telewizja przez cały wieczór nadawały komunikaty i 
ostrzeżenia przed udzielaniem pomocy niebezpiecznemu osobnikowi. Rano miała się rozpocząć wielka obława. 

Jeśli teraz się nam wymknie, to znaczy, że ma pakt z diabłem - twierdził Lis. 

„Albo jest niezwykle inteligentny" - dopowiadał w myślach Karol Rudzki. 
Regeneracyjna  drzemka  Mazura  trwała  niezbyt  długo.  Choć  i  tak  zdecydowanie  za  długo.  Budząc  się,  nawykowo 
spojrzał na zegarek, dochodziła trzecia. Późno! O tej porze powinien być daleko stąd. Jednak nie to wprawiło go w 
prawdziwy niepokój. Jego ucho złowiło w nocnej ciszy przybliżający się dźwięk samochodu. Czyżby pościg? A może 
ktoś z miejscowych wracał do domu? Mlecznobiała mgła wokół niego wydawała się zapewniać dość skuteczną ochronę. 
Tymczasem wóz, wnosząc po pracy silnika stary polonez albo tarpan, jechał bardzo powoli groblą biegnącą skrajem 
kanału. Co ciekawe, posuwał się bez włączonych świateł, co biorąc pod uwagę bagnisty teren zakrawało na szaleństwo. 
Na  wszelki  wypadek Ryszard sprawdził swój pistolet i  wygramolił się  z kajaka, zagryzając przy  tym  wargi,  żeby  nie 
zawyć z bólu... Chwilę później samochód stanął, trzasnęły drzwiczki, zazgrzytał unoszony bagażnik. Przybysze, dwaj 
mężczyźni, klęli cicho, kierując się w stronę wody. Ryszard przywarował wśród krzaków. 
-  Ciężki, kurwa, jak tona złomu! - stękał pierwszy. - A wyglądał, skubany, na chucherko. 
-  Nie gadaj tyle - zgromił go drugi. - Do wody z nim! 
-  A jest tu wystarczająco głęboko, żeby nie wypłynął? Nie lepiej było od razu pojechać nad Wisłę? 
-  Nigdzie dalej nie pojedziemy, Gęsiak mówił, że na drogach roi się od glin, rozstawiają blokady, szukają kogoś... Od 
rana będą przetrząsać okolię. Nie mogą znaleźć Chudego w naszym obejściu... 
Minęli Mazura w odległości zaledwie pół metra. Spoceni, przepici. Bandziory zbudzone w środku nocy, którym zlecono 
szybką  robotę.  Ryszard  nie  zastanawiał  się  ani  sekundy.  Grzmotnął  kolbą  idącego  z  tyłu,  który  trzymał  nogi  trupa. 
Bandyta puścił ciężar, osuwając się na ziemię. 

background image

-  Co ty, kurwa? - Zawołał drugi i urwał, widząc lufę pistoletu na wysokości twarzy. 
-  Ręce do góry - syknął Mazur. - I odwróć się! Już. 
A gdy ten postąpił zgodnie z poleceniem, walnął go precyzyjnie w łeb, wyłączając na dłuższy czas ze społeczności ludzi 
przytomnych. Teraz pochylił się nad trupem. Denat, biorąc pod uwagę temperaturę ciała i stężenie pośmiertne ciała, nie 
żył  już  od  dłuższego  czasu.  Rozpłatana  głowa  wskazywała  użycie  jako  narzędzia  zbrodni  raczej  siekiery  niż  kija 
bejsbolowego. 
Ryszard, cały czas  zachowując czujność, podszedł do samochodu. Nikogo  więcej w nim nie było. Kluczyki tkwiły  w 
stacyjce.  W  bagażniku  znalazł  pełny  kanister  benzyny,  zapewne  kradzionej.  Z  minuty  na  minutę  jego  plan  nabierał 
konkretnych  planów.  Zakrwawioną  folię  z  bagażnika  wcisnął  głęboko  do  rowu  melioracyjnego.  Następnie  przywlókł 
zwłoki i posadził je na fotelu pasażera. Potem oblał je benzyną. Na palec trupa wcisnął swój rodzinny sygnet („Szkoda, 
ale tak trzeba!"), na szyi powiesił medalion, z którym nie rozstawał się od chwili wyjazdu do Iraku. Jeden z bandziorów, 
lżej ogłuszony zajęczał, próbując podnieść się z ziemi. 

Jak was znajdzie policja, możecie podać mój rysopis. Dostaniecie wysoką nagrodę!  - zawołał do niego Ryszard. - 

Trupem możecie się nie chwalić, ja się nim zajmę. 
Funkcjonariusze Stańczak i Duda ustawili blokadę w miejscowości Gurcz. 
Jak na amerykańskim filmie tworzyły ją dwa radiowozy, nieomal stykające się zderzakami. Policjanci stali na poboczu, 
paląc  papierosy.  Pozostali  partnerzy  drzemali  w  środku.  Ich  samych  po  piątej  godzinie  warowania  przy  trasie  też 
ogarniała coraz większa senność. Prawdopodobieństwo, że ścigany zbrodniarz pojawi się na drodze pustej jak kieszeń 
bezrobotnego,  było  wyjątkowo  niskie.  Przez  parę  godzin  przepuścili  wszystkiego  parę  wozów  spóźnionych 
dyskotekowiczów,  jakiegoś  rannego  ptaszka,  podążającego  w  stronę  przystani  promowej  w  Gniewie,  skontrolowali 
turystycznego kempera, który zgubił drogę za Kwidzyniem. (Ani małżeństwo, ani dzieciaki, ani ich pies w najmniejszym 
stopniu nie przypominali ściganego złoczyńcy). Trudno się dziwić, że nie mogli doczekać się swych zmienników. Tak 
dotrwali do 4.03. 
Poobijany  polonez,  który  wyłonił  się  zza  zakrętu,  miał  miejscowe  numery.  Wyglądało  na  to,  że  samotny  kierowca 
zamierza zatrzymać się na wezwanie. Zwolnił, jednak w ostatniej chwili gwałtownie przyśpieszył. Przebił się pomiędzy 
ich samochodami, roztrącając je jak zabawki. 
-  Cholera! - wrzasnął  Duda,  widząc jak Stańczak nieporadnie szamoce się  ze swoją kaburą. Okazał się szybszy  od 
swego kumpla. Dobył broni. I zaczął strzelać za oddalającym się polonezem, który zaraz skręcił w boczną drożynę. 
Trzeci strzał musiał być celny. Tylna szyba rozprysła się, a wóz zatańczył jak zranione zwierzę. 
-  Trafiłem skurczybyka! 
Podbiegli  do  zdemolowanych  radiowozów,  z  których  gramolili  się  osłupiali  koledzy.  Stańczak  zaczął  natychmiast 
wywoływać centralę, natomiast Duda zajął się oględzinami aut. Jeden z wozów, z rozwaloną chłodnicą, w ogóle nie 
nadawał się do użytku, drugi, choć poharatany, pod oderwaniu pogiętych nadkoli i usunięciu zderzaka, co zabrało około 
dziesięciu minut, zapalił i ruszył koślawo. Nie musieli jechać daleko. Kilkaset metrów dalej znaleźli poloneza, a ściślej 
mówiąc to, co niego zostało. Na łuku wyboistej drogi ranny kierowca najwyraźniej nie zdołał skręcić, ani wyhamować. 
Po

jechał  prosto  i  wbił  się  w  samotne  drzewo  na  poboczu.  Bak  musiał  eksplodować,  zewsząd  buchały  płomienie, 

pochłaniające skuloną postać za kierownicą... 
 
XV 
29 sierpnia 2005 - 

poranek, popołudnie i wieczór 

 
Nieoczekiwanie  silniki  frachtowca  zmieniły  obroty,  potem  ucichły  zupełnie.  Rozległ  się  charakterystyczny  warkot 
kabestanu i łoskot łańcucha opuszczanej kotwicy. Nie uszło to uwagi Artura Polińskiego, trzeci dzień przebywającego w 
metalowym sześcianie. Pogrążony w mroku, mimo posiadania zegarka zatracił umiejętność odróżniania dnia od nocy. 
Podczas snu ktoś podrzucał mu wodę i jedzenie. Poza tym nie działo się dosłownie nic. 

Dopłynęliśmy do portu? - pomyślał. 

Spodziewał się jakiejś odmiany swego losu, a przynajmniej wyjaśnienia, co zamierzają z nim zrobić. Jednak kolejne 
godziny mijały, a nadal nic się nie działo. Wreszcie rozległ się cichy warkot motorówki. Raptownie uniósł się jeden z 
paneli nad nim. 

Wyłaź! - rzucił ktoś po angielsku, opuszczając metalową drabinkę. 

Mimo zmrużenia powiek, blask słońca oślepił go porażająco. Ktoś go wciągnął, inny popchnął tak, że upadł na kolana, 
jeszcze inny, być może w celu sanitarnym, oblał go kubłem wody. 

Pokłoń się, psie! - warknął ktoś. 

Powoli uniósł powieki. Daleko na linii horyzontu widać było wysoki brzeg. Bliżej, na fotelach ustawionych na najwyższym 
pokładzie  siedziało  dwóch  mężczyzn.  Jednego  poznał  natychmiast.  Osławionego  wiceszefa  Al  Kaidy  -  Umara  Al 
Sirdariego. 

Dla kogo pracujesz i skąd wiesz o „białym mieczu islamu?" - zapytał bez większych wstępów terrorysta. 

-  Zar

zucili kotwicę na redzie portu w La Valettcie 

powiedziała kapitan Susan Pemberton, oglądając obraz frachtowca z satelity. - Ciekawe, czego szukają koło Malty? 

Powinni chyba raczej płynąć do Libii? 
-  Przed  pięcioma  minutami  do  statku  dobiła  łódź  motorowa,  która  godzinę  wcześniej  opuściła  port  na 
Gozo - 

powiedział jeden z młodszych oficerów. - Wysadziła na pokład pasażera. 

-  Wiemy,  kim  jest  przybysz?  -  zapytał  generał  Maran  Smuts,  który  błyskawicznie  pojawił  się  w  pokoju 
operacyjnym. 
-  Nasi ludzie sprawdzają w Mgarr. Wkrótce powinniśmy otrzymać informację - padła odpowiedź. 

W  każdym  razie,  wszystko  wskazuje,  że  Poliński  został  wyprowadzony  na  pokład.  Sygnał  z  jego  zegarka  uległ 

background image

wzmocnieniu. 

Możecie wyostrzyć obraz. Być może uda się nam to zobaczyć. 

O dziesiątej było już po telekonferencji. Wiceszef MSW osobiście podziękował Śliwie, Lisowi i Rudzkiemu. 

Znakomicie, że udało się wam zakończyć tę przykrą sprawę na dwa dni przed gdańskimi uroczystościami - powiedział. 

Rozumiem, że tożsamość Mazura została potwierdzona? 

-  Ciało  jest  prawie  kompletnie  spalone,  mamy  jednak  jego  sygnet  i  medalion  -  powiedział  Lis.  -  Oczywiście 
stuprocentową pewność osiągniemy po badaniach patologicznych, stomatologicznych, a także po analizie DNA. Mamy 
jednak  zeznania  świadków.  Miejscowi  policjanci  rozpoznali  osobnika,  który  staranował  ich  wozy,  podobnie  dwóch 
miejscowych  łobuzów,  którym  Mazur  odebrał  samochód  i  przy  okazji  dotkliwie  pobił,  nie  miało  wątpliwości,  że  to 
poszukiwany przestępca. 
-  Zatem sprawa zakończona. Gratuluję wam! 
-  Jedziecie  do  Gdańska  -  powiedział  Śliwa  do  podkomisarza  Rudzkiego  po  zakończeniu  konferencji. 

Będę spokojniejszy, gdy ktoś taki jak pan wesprze miejscowych chłopaków. 

-  Są jakieś powody do obaw? 
-  Jeśli  myśli  pan  o  mitycznych  terrorystach,  to  ich  możliwości  są  zerowe.  Interpol,  CIA,  a  nawet  Mosad 
współpracują  z  nami  na  bieżąco  i  nie  widzą  powodów  do  niepokojów.  Czas  Al  Kaidy  mija.  Natomiast  kilka  grupek 
oszołomów,  komunistów,  antyglobalistów  zagroziło  demonstracjami.  Nigdy  przy  podobnych  okazjach  nie  brakuje 
frustratów tego typu. Dlatego musimy być czujni. Nie chciałbym, żeby cokolwiek zakłóciło wielki Jubileusz. 
„Śmiesznie to brzmi w ustach dawnego oficera ZOMO" - pomyślał Karol, a głośno rzekł: 
-  Zamierzałem jeszcze rozejrzeć się po okolicy. Poczekać na autopsję... 
-  Mnie  też  trudno  się  oswoić  z  myślą,  że  zabójca,  który  tak  długo  wodził  nas  za  nos,  zginął  w  równie  głupich 
okolicznościach  -  powiedział  Śliwa.  -  Ale  takie  jest  życie.  Zresztą,  wszystkie  wyniki  i  tak  będą  najwcześniej  w 
poniedziałek. To nie Nowy Jork, drogi kolego. 
 

„Chyba dobrze poszło!" - pomyślał Mazur, kiedy auto z trupem za kierownicą uderzyło w drzewo. Zapałka wystarczyła, 

by polonez stanął w ogniu. Rychło eksplodował bak z paliwem. Udało mu się  zniknąć za opłotkami, zanim nadjechał 
zmasakrowany wóz policjantów. 
Ryszard oddalił się z pół kilometra, a potem, nie przejmując się całym zgiełkiem na drodze, latającymi helikopterami, 
karetkami i radiowozami, w stogu siana dospał do południa. Następnie spokojnie ruszył w drogę. W wytartej kurtce i 
tandetnych butach zabranych bandytom nie odróżniał się od miejscowych. Ponad tygodniowy zarost zmienił mu twarz, a 
ciemne okulary dopełniły reszty. Przypominał zmęczonego włóczęgę, lub bezrobotnego szukającego roboty na czarno. 
Pola

mi i lasami dotarł do Brachlewa, gdzie najzwyczajniej wsiadł do PKS-u zmierzającego w stronę Malborka. Nikt go 

nie  kontrolował,  ani  mu  się  specjalnie  przyglądał.  Wszelkie  blokady  z  dróg  zdjęto.  „Wróg  publiczny"  nie  żył.  A  o 
prawdzi

wym zagrożeniu nadal nikt nie miał najmniejszego pojęcia. 

 
***
 
Przesłuchanie Polińskiego trwało już ponad godzinę, ale z Polaka nie wydobyto choćby najmniejszych informacji... 
Artur  grał  na  zwłokę,  udając,  że  jest  pełen  gotowości  do  współpracy,  ale  o  niczym  nie  wie.  „Biały  mudżahed-din  w 
Europie, pierwsze słyszę". Umar zdecydował się właśnie poddać go bardziej wyrafinowanym torturom, kiedy zadzwonił 
telefon komórkowy. Odebrał i zaklął- 
-  Coś się stało? - zapytał Habibi. 
-  Dostałem cynk od moich ludzi na Malcie. Ameryka nie nalegają na miejscową służbę ochrony wybrzeża, aby 
szybko dokonała przeszukania twojej jednostki. Natychmiast podnoś kotwicę i pruj na wody międzynarodowe. 
Habibi  poderwał  się  na  równe  nogi,  za  nim  pośpieszyło  dwóch  z  trójki  bojowców  pilnujących  Artura.  Trzeci  ani  na 
moment nie opuszczał broni. Al Sirdari dłuższą chwilę przypatrywał się Polińskiemu. 
-  Może coś wiesz, a może nie wiesz. Nie sądzę, żebyś wiedział. Polacy, wnosząc po przygotowaniach jakie pokazuje 
ich telewizja, nie podejrzewają niczego. Hassan działa sam, poza strukturami i nic nie może go powstrzymać. I wiesz co, 
giaurze? Masz szczęście. Jeszcze pożyjesz. Wspólnie obejrzymy sobie ten fajerwerk w Gdańsku podczas transmisji 
satelitarnej. Bo będzie transmisja na żywo. Opowiedzieć ci, co ich spotka? 
-  Mój Boże - przemknęło Polakowi. - A więc najgorsze obawy Agnieszki okazały się słuszne. A ja nie mogę nic zrobić! 
 
***
 
Wiadomości  z  Mgarr  wprawiły  całe  Centrum  w  stan  podniecenia.  Zdjęcie  pasażera  wynajętej  łodzi,  poddane 
odpowiedniej  obróbce,  ujawniło  jego  prawdziwą  tożsamość.  To  był  Al  Sirdari,  po  wyeliminowaniu  Zarkawiego 
najgroźniejszy terrorysta świata. Poszukiwany w Sudanie, Indonezji, Pakistanie, namierzany w Syrii i Egipcie, jakimś 
cudem spo

kojnie wypoczywał na Malcie, pełnoprawnym członku Unii Europejskiej. 

-  Przyleciał  przedwczoraj  z  Paryża  –  zameldował  agent  z  La  Valetty.  -  Miał  doskonały  paszport  francu 
skiego biznesmena. 
-  Francuzi! Francuzi mieli go u siebie i nie rozszyfrowali - syknął generał. 
-  Może nie chcieli. 
Międzynarodowe dywagacje przerwała Susan Pemberton. 
-  Podnieśli kotwicę - zawołała. - Uciekają nam! 
-  Czy Maltańczycy mogą go dogonić? – generał zwrócił się do swego rozmówcy w La Valettcie. 
-  Obawiam się, że nie. 
-  A nasze samoloty? 
-  Boję  się,  że  zanim  dolecą  z  Aviano,  terroryści  zdążą  dotrzeć  na  wody  międzynarodowe  -  odpowiedział  oficer 
odpowiedzialny za zwiad satelitarny. 

– Co gorsza, pół godziny drogi od frachtowca znajduje się libijska łódź podwodna. 

background image

Prawdopodo

bnie obie jednostki pozostają w łączności. Moglibyśmy mieć konflikt na całego. 

-  Pozostaje zatem wariant ostateczny – mruknął ponuro Smuts. - Al Sirdari nie może się nam wymknąć. Łączcie mnie z 
admirałem Crashawem. 
Polecenie zostało spełnione. 
-  Tu Mervin - rzucił do telefonu Smuts. – Mam pilny cel dla twoich rakiet, Harry. Tak, doskonale wiem co mówię. Zgodnie 

lutową 

dyrektywą. 

Zaraz 

otrzymasz 

namiary. 

Oczywiście, 

załatwię 

autoryzację 

w Pentagonie. 
-  Ależ to będzie oznaczać pewną śmierć naszego agenta! - zawołała Susan, orientując się, co planuje jej zwierzchnik. 
-  Wie, czym ryzykował, podejmując się tej roboty. Ale jeśli w ten sposób na zawsze wyeliminujemy Umara, warto go 
poświęcić. 
Al Sirdari monologował. Kołysząc się, z półprzymkniętymi powiekami prawił o świecie niedalekiej przyszłości, w którym 
zatriumfuje wiara Proroka, a umma-

itis, czyli solidarność islamska, zada cios dekadenckiemu podzielonemu Zachodowi. 

„Najpierw Europa, a potem cały świat" - wołał coraz bardziej podniecony. - „Nasz kalif zasiądzie w Rzymie, a w dawnej 
bazylice świętego Piotra, zamienionej na meczet, wszelkie ludy sławić będą imię Allacha!". 
Zupełnie  nie  interesowała  go  nerwowa  krzątanina  na  pokładzie,  przygotowania  do  ewentualnego  odparcia  sił 
maltańskich, czy kontakt, który Habibi nawiązał z Libijczykami. 
-  Za piętnaście minut będą gotowi przejąć pana wraz z więźniem - zameldował. 
-  A ty? - Umar popatrzył uważnie na Habibiego. 
-  A  niech  mnie  kontrolują!  Nie  wiozę  żadnego  trefnego  towaru.  A  broń  pochowamy.  No,  pora  zejść  na  pokład 
cumowniczy. 
-  Może ktoś mi rozpiąć to żelastwo? - zapytał Poliński, unosząc skute kajdankami ręce. -Trudno mi z tym schodzić, a 
przecież i tak nie mam dokąd uciec. 
Sirdari przyzwalająco kiwnął głową. Szybko zeszli na dół i stanęli przy relingu, wpatrując się w fale. Po paru minutach 
jakiś siódmy zmysł kazał Arturowi unieść głowę i pozwolił dojrzeć na niebie błyskawicznie przemieszczający się w ich 
kierunku punkcik... 
Instynktownie przesadził barierkę i skoczył w toń Morza Śródziemnego. 
Z

anim ktokolwiek inny zdążył zareagować, pierwsza z rakiet trafiła w śródokręcie frachtowca. Potem druga. 

 
***
 
-  On  żyje!  -  niekłamana  radość  brzmiała  w  okrzyku  Susan  Pemberton,  kiedy  w  pokoju  operacyjnym  podbiegła  do 
generała. 
-  Kto, Al Sirdari? - myśli Marvina Smutsa wciąż krążyły wokół arcyterrorysty. 
-  Nie! Artur! To znaczy Poliński! Pomimo zatopienia frachtowca odbieramy wciąż sygnał z jego zegarka. 
-  Zegarek może znajdować się na ręku trupa - generał pozostawał sceptyczny wobec entuzjazmu swej podwładnej. 
-  Potrafimy  rozpoznać,  czy  sygnał  dochodzi  z  wnętrza  zatopionego  wraku,  czy  z  powierzchni  morza.  Artur  musiał 
wyskoczyć do wody, zanim nasze rakiety uderzyły w statek. 
-  W  takim  razie  sprawdźmy  to  -  zastępca  szefa  połączonego  komitetu  bezpieczeństwa  zwrócił  się  do  techników, 
zajmujących się obrazem z satelity. 
Zwiększono  przybliżenie,  poprawiono  rozdzielczość,  komputer  począł  wyszukiwać  detale  na  powierzchni  morza  we 
wskazanym sektorze oddalonym o dziesięć kilometrów od wybrzeży Malty. Niewiele pozostało ze statku terrorystów, 
eksplozja  drugiej  rakiety  zmiotła  z  powierzchni  również  łódź,  która  dostarczyła  Umara.  Na  wodzie  oprócz  śladów 
smarów i plam oleju dostrzec można było jedynie kawałki desek, jakichś skrzynek, ułomek koła ratunkowego... 
-  Jest - 

Susan wskazała ciemną plamkę, oddalającą się od miejsca katastrofy. 

Brzeg wydawał się cholernie daleko. Artur miał jednak nadzieję, że żaden prąd nie uniemożliwi mu dopłynięcia do Malty. 
Był świetnym pływakiem, a woda miała przyjemną temperaturę letniej zupy. Poza tym wiedział, że MUSI dopłynąć! Musi 
przecież poinformować polskie władze o jasnoskórym terroryście i planowanym zamachu w Gdańsku. 
„Jezus, Maria. To przecież będzie jatka!". 
Płynął powoli, spokojnymi ruchami rąk rozgarniając fale. Świadomie rozkładał siły na wiele godzin. Zbytni pośpiech nie 
był potrzebny. Miał mnóstwo czasu. Prędzej czy później dopłynie do brzegu, a stamtąd jeden telefon wystarczy, aby 
udaremnić bandyckie zamiary. 
Zorientował się, że jego plany muszą ulec dość istotnej weryfikacji, kiedy tuż obok niego pojawił się pręt peryskopu, a 
zaraz po nim wynurzył się kiosk libijskiej łodzi podwodnej. Otrzymywał szybką pomoc, choć może nie taką, na jaką liczył. 
 
***
 
Mazur wysiadł z autobusu w Malborku. Mimo że uznany za zmarłego, nie chciał przed czasem pojawić się w Gdańsku. 
Najpierw załatwił sobie nocleg. Właścicielka willi reklamującej się wywieszką „WOLNE POKOJE", nie pytała go o żadne 
dokumenty, a  on rewanżując się, nie  żądał rachunku. Zdrzemnął się chwilę, odświeżył,  zmienił  opatrunek. Rana  na 
nodze zaczynała się goić. W TVN-24 obejrzał najświeższe wiadomości. Policja dumnie donosiła o śmierci ściganego 
zabójcy  - Jego! Pokazano  wypalony  wrak poloneza.  Przeprowadzono też  wywiad  z młodym oficerem z Warszawy  - 
noszącym bodajże nazwisko Rudzki, który, jak twierdzono, walnie przyczynił się do sukcesu aparatu ścigania. 

Trochę lalkowaty, ale bystrzak! - ocenił go Ryszard. - Jeśli to on ścigał mnie tym helikopterem i odgadł mój kierunek 

ucieczki, znaczy 

miał pomyślunek i intuicję... 

Wśród wiadomości ze świata zjawiło się doniesienie o śmierci Terrorysty Nr 2, Umara al Sirdariego, który zginął wskutek 
eksplozji statku w pobliżu Malty. Jednak głównym tematem dnia pozostawał zbliżający się Jubileusz Solidarności. Na 
okrągło pokazywano archiwalne filmy, wypowiedzi świadków epoki. Eksperci zastanawiali się, czy z USA przybędzie 
jedynie Condoleeza Rice, czy wiceprezydent Cheney? Pojawiły się zdjęcia z placu przed stocznią, gdzie wznoszono już 

background image

trybuny i rozstawiano barierki. 
„Jak chcesz dokonać tam zamachu, draniu?"- zastanawiał się Ryszard, obserwując tę krzątaninę. - „Teren z pewnością 
zostanie  starannie  zabezpieczony,  infrastruktura  podziemna  zbadana,  dachy  obsadzone.  Żaden  nieupoważniony 
pojazd nie wedrze s

ię do strefy pierwszej, a co dopiero do okręgu zero". 

Nawet największe z zagrożeń - walizkowy ładunek nuklearny, o ile terrorysta dysponował czymś takim, nie było łatwe do 
wykorzystania. Obecni w Polsce fachow

cy z CIA (przyjeżdżał w końcu wiceprezydent i trzech byłych prezydentów USA) 

dysponowali  środkami  zdolnymi  wykryć  obecność  w  strefie  chronionej  choćby  śladowych  ilości  materiałów 
rozszczepialnych. 
„Co ty możesz knuć? Na co liczyć?" - powtarzał w myślach niczym mantrę Mazur. 
Pod wieczór zajrzał do kawiarenki internetowej. Postanowił sprawdzić skrzynkę mailową Agnieszki Polińskiej. Znał jej 
hasło.  Wszystko  wskazywało,  że  dziewczyna  przeżyła,  ale  widocznie  nie  odzyskała  przytomności,  a  na  pewno  nie 
złożyła żadnych zeznań, bo to z pewnością przerwałoby przygotowania do uroczystości. A te szły już pełną parą. 
W skrzynce mailowej znalazł mnóstwo reklamowego spamu i parę informacji ważnych. Niestety, ostatni list od Artura 
Polińskiego pochodził z 24 sierpnia. Oficer obiecywał siostrze rozejrzeć się po Bagdadzie i, korzystając z kontaktów w 
miejscowym półświatku, popytać o jasnoskórego terrorystę. Więcej już się nie odezwał. 
Czyżby jego misja się nie udała, a może Artur został zawiadomiony o postrzeleniu siostry? I wiedział, nie ma po co 
pisać. Ale przecież wtedy zawiadomiłby jej przełożonych. Nie, nie! Wyglądało raczej na to, że Poliński wpakował się w 
jakąś niezłą kabałę. - Za to od Staszka Erlicha, przyjaciela Agnieszki z Instytutu Pamięci Narodowej, nadeszły dwie 
ważne wiadomości. Obie dotyczyły Tadeusza Opieńki, emerytowanego podpułkownika SB, jednej z pierwszych ofiar 
tajemniczego terrorysty. Dotąd o karierze Opieńki nie sposób było się dowiedzieć niczego drogą oficjalną. 
Ze skąpych informacji, do których dotarł Erlich, wynikało, że podpułkownik w roku  1980 zajmował się opracowaniem 
wariantu  siłowego  wobec  strajkujących  robotników  stoczni  gdańskiej.  Jego  projekt  znany  był  tylko  paru  ludziom,  po 
podpisaniu Porozumień Gdańskich został zniszczony i nie przechował się żaden ślad, poza notatką, z której wynikało, 
że wiosną 1988, kiedy znów wybuchły strajki w Gdańsku, emeryt Opieńka gorączkowo usiłował spotkać się z generałem 
Kiszcza-kiem. W jakim celu? Nie wiadomo. 
Druga  notatka  dotyczyła  tajemniczej  śmierci  zachodnioniemieckiego  turysty  Kurta  Wise,  którego  ciało  wyłowiono  z 
Motławy jesienią 1981 roku. O jego zabójstwo oskarżono Opieńkę, który przed wypadkiem pił z Niemcem całą noc w 
Novotelu  niedaleko  Motławy.  Z  notatki  wynikało,  że  panowie  mogli  znać  się  wcześniej,  Opieńko  w  latach 
siedemdziesiątych działał w RFN-ie, rozpracowując środowisko polskich emigrantów w Bremie i Hamburgu. Co ważne, 
trój-miejski  paser  sprzedający  złoty  zegarek  zabitego  turysty,  wskazał  na  esbeka  jako  sprzedającego.  Śledztwo 
ślimaczyło  się,  potem  przyszedł  stan  wojenny,  sprawę  umorzono.  Jednak  błyskotliwa  kariera  Opieńki  została 
ostatecznie pogrzebana. 
We własnym podsumowaniu, w którym pojawił się również nowy numer jego telefonu domowego, Erlich napisał, że w 
końcu lat dziewięćdziesiątych Kurt Wise junior przyjechał do Polski i próbował zainteresować prokuraturę zabójstwem 
ojca. Jednak sprawa uległa przedawnieniu. 
Fala ciepła zalała Mazura, kiedy poznał nazwisko adwokata zajmującego się sprawami Opieńki. Mecenas Zenon Sowa 
- druga z ofiar terrorysty! 
A  więc  istniał  między  obu  panami  dość  ścisły  związek.  Otwarte  pozostawało  pytanie,  co  takiego  mogli  wiedzieć 
pracownik służby bezpieczeństwa i renomowany adwokat, że terrorysta przygotowujący w Gdańsku zamach postanowił 
zlikwidować  obu,  inscenizując  samobójstwo  jednego  i  zawał  serca  u  drugiego.  Zawodowcy  nie  zabijają,  ryzykując 
własną dekonspirację bez istotnej przyczyny... 
Tylko kto mógł wyjaśnić tę zagadkę? 
Wyłowiony przez załogę łodzi podwodnej Poliński wybrał jedyną możliwą strategię postępowania. Po pierwsze, udawał 
śmiertelnie wycieńczonego, po drugie, przesłuchującym go oficerom opowiadał, ludową arabsz-czyzną, że był prostym 
libańskim marynarzem z załogi frachtowca, pomocnikiem mechanika. Nie znał żadnych pasażerów, nic nie wiedział, co 
się  dzieje  w  kabinach  pasażerskich.  Kiedy  nastąpił  wybuch,  szedł  właśnie  po  pokładzie.  Ciśnięty  za  burtę  falą 
uderzeniową ocknął się w momencie upadku w morze. Jest wdzięczny Allachowi za cud ocalenia. 
Libijczycy nie znajdywali powodu, aby nie wierzyć zeznaniom brudnego, pokrytego parodniową szczeciną, łapserdaka. 
Sam Poliński wykazał dość rozsądku, aby jeszcze przed wyłowieniem zdjąć z ręki amerykański zegarek z nadajnikiem i 
schować go, w jedynym dostępnym, choć mało eleganckim schowku, jakim dysponował. Dość prędko pozwolono mu 
się położyć spać, łódź zaś, nie czekając aż w miejscu katastrofy zaroi się od maltańskich patroli, zanurzyła, się, biorąc 
kurs na położony około trzystu kilometrów na południe Trypolis. 
 
XVI 
30 sierpnia - 

koło południa i niedługo po 

 
Po  wyczerpującej  nocy,  spędzonej  w  gdyńskiej  agencji  towarzyskiej  -  w  końcu  przed  akcją  należało  mu  się  nieco 
rozrywki, a do raju, pełnego hurys nie zamierzał prędko się wybierać - Horst Mittdorf, vel Hassan alias Henryk Kowalski, 
spał aż do południa. Dopiero koło drugiej odebrał w centrum dla dziennikarzy kolejne materiały prasowe. Zamówił obiad 
i czekając na posiłek, kartkował z nudów zadrukowane strony. Drgnął, kiedy dotarł do składu delegacji Wolnego Miasta 
Hamburga. Na jej czele stał wiceburmistrz tego starego hanzeatyckiego portu - Kurt Wise. 
- Kismet! - 

zaklął w myślach. - Tylko jego tu brakowało! 

Oczywiście na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, jednak wszystkie myśli poczęły koncentrować się wokół planu 
awaryjnego. Nawet nie zwrócił uwagi na młodego człowieka, który wszedł do restauracji, usiadł przy sąsiednim stoliku i 
zaczął z dużą wnikliwością przeglądać jadłospis. 
Nie znaczy to, że Karola Rudzkiego bez reszty absorbował wybór między kołdunami w rosole, a zupą z krabów. Myślami 

background image

był  dość  daleko.  Mimo  że  powinien  zająć  się  całkowicie  swoimi  nowymi  zadaniami,  nie  przestawały  go  dręczyć 
wątpliwości,  które  zakiełkowały  po  przestudiowaniu  całości  dokumentów  dotyczących  Ryszarda  Mazura.  Polińska, 
zanim została postrzelona przez bandytę, wśród różnych hipotez przedstawiła jedną, wedle której ktoś wrabiał byłego 
komandosa,  co  więcej,  ten  ktoś  mógł  być  powiązany  ze  światowym  terroryzmem.  Koncepcja  ta  była  zupełnie 
nieprawdo

podobna,  ale  ze  swej  nowojorskiej  praktyki  wiedział,  że  nie  należy  lekceważyć  nawet  najmniej  realnych 

hipotez.  Starał się spokojnie rozważyć  wszystkie poszlaki. Zarówno Sowa jak Mazur  dość niedawno  wrócili  z Iraku, 
materiał  wybuchowy,  który  użyto  w  domu  na  pustkowiu  należał  do  trudno  dostępnych  w  Polsce...  A  motywy?  Jeśli 
rzeczywiście planowana była jakaś akcja terrorystyczna i likwidowano tych, którzy mogli w niej przeszkodzić? To nie 
trzymało  się  kupy!  Jeśli  Mazur  należał  do  spisku,  dlaczego  ostrzegł  Polińska?  A  jeśli  wiedział,  że  w  coś  takiego 
zaangażował się Rafał Sowa, po co osobiście dusił go garotą, zamiast przekazać organom ścigania. Chyba że ktoś 
jeszcze uczestniczył w rozgrywce, ktoś, kto mimo śmierci Mazura nadal realizuje swój plan? 
Nieprzyjemny  dreszcz  przeniknął  go  do  szpiku  kości.  Rozejrzał  się  dookoła,  szukając  źródła  przeciągu.  O  tej  porze 
restauracja była pustawa, jeśli nie liczyć niepozornego mężczyzny, który siedział przy zastawionym stole i nic nie jadł. 
Rudzki  natychmiast  dostrzegł  identyfikator  prasowy.  „Zachodni  glina  udający  dziennikarza"  -  ocenił  go  fachowo.  - 
„Musiał zdrowo zabalować tej nocy, skoro tak go odrzuca widok jedzenia". 
Biblioteka Publiczna w Gdańsku mieści się nieopodal zabytkowego Dworca Głównego, w wielkim, ponurym gmaszysku, 
pamiętającym  doskonale  czasy Wolnego  Miasta.  Ryszard  Mazur  zjawił  się  tam około  jedenastej.  Drogę  z  Malborka 
pokonał  bez  przeszkód,  na  wszelki  wypadek  wysiadł  z  pociągu  już  w  Pruszczu  Gdańskim  i  ostatnie  trzynaście 
kilometrów przebył przeważnie pieszo, unikając ewentualnych kontroli. Z okazji wielkiego Jubileuszu miasto, zdaniem 
władz, miało być bezpieczne jak sejf. Na rogatkach i dworcach ustawiono patrole i kamery, starannie lustrujące przy-
bywających. Ryszard wprawdzie miał swój stary dowód osobisty, ale wolał nie pokazywać go przedstawicielom służb, 
nawet  jeśli  te  uznały  Mazura  za  zmarłego.  Podając  dokument  bibliotekarce  modlił  się  równocześnie,  aby  ta  nie 
skojarzyła nowego czytelnika z poszukiwanym do niedawna Ryszardem M., wielokrotnym zabójcą. Jednak skończyło 
się na wymianie uśmiechów. 
Na dłuższy czas zaległ w czytelni czasopism, szukając wzmianek o Kurcie Wise i jego tajemniczej śmierci. Nie było tego 
wiele, burzliwą jesienią 1981 roku, korzystająca z nie notowanej dotąd wolności, prasa nie rozpisywała się szczególnie 
o tym tragicznym incydencie. Relacja o faktach była zgodna: nieostrożny niemiecki turysta z Hamburga wybrał się na 
romantyczną podróż do miasta swej młodości, a po suto zakrapianej kolacji wyruszył na krótki spacer. W jego trakcie 
poślizgnął się i wpadł do Motławy. Stłuczenie z tyłu głowy mogło powstać na skutek upadku, choć Ryszard doskonale 
znał tego rodzaju stłuczenia i wiedział sporo o okolicznościach, w jakich powstają. 
„Jeśli nie wypadek, to prawdopodobnie chuligani" - sugerował „Głos Wybrzeża". 
Zeznania nielicznych świadków były ze sobą sprzeczne, ktoś z hotelowych gości widział Kurta wychodzącego z hotelu w 
towarzystwie  Polaka,  dość  potężnej  postury,  jednak  portier,  zapewne  konfident  SB,  twierdził,  że  Niemiec  wychodził 
sam,  zaczerpnąć świeżego powietrza  przed snem. Ciekawą  informację na ten temat zamieścił ówczesny „Tygodnik 
Solidarność".  Podobno  Wise,  przed  wojną  pracownik  magistratu  Wolnego  Miasta  Gdańska,  miał  następnego  dnia 
umówione spotkanie w Komisji Krajowej „Solidarności". Komu mogło zależeć na tym, aby ten kontakt udaremnić i z 
jakiego powodu? Rzecz znamienna, zaznaczono w tek

ście artykułu wycięcia cenzury, dotyczące personaliów głównego 

podejrzanego. Jasne, podpułkownik Opieńko był pod ochroną! 
Mazur wrócił w myślach do informacji otrzymanych z IPN-u. Opieńko i Wise znali się jeszcze z czasów, kiedy Polak 
działał  w  RFN-ie.  Byli  po  imieniu,  według  świadków  z  hotelowej  restauracji  zachowywali  się  jak  ludzie  wyraźnie 
zaprzyjaźnieni. Dlaczego podpułkownik zdecydował się na tak szybką i ryzykowną eliminację starego druha? Co takiego 
wiedzieli obaj, a cz

ego nie mogło dowiedzieć się kierownictwo Solidarności? I jaki może to mieć związek z obecną akcją 

terrorysty? 
Czekając na kolejną porcję gazet, tym razem z lat 90. Mazur przerzucał aktualne dzienniki. Od razu zauważył notatkę o 
spotkaniu władz Gdańska z przedstawicielami miast zaprzyjaźnionych - wśród nazwisk gości zwracało uwagę jedno - 
Kurt Wise jr., wiceburmistrz Hamburga. 
 
*** 
Około trzynastej czasu miejscowego, na lotnisku pod Trypolisem, wylądowała ekipa włosko-brytyjskich archeologów, od 
lat prowad

ząca wykopaliska w Leptis Magna - antycznym ośrodku w Libii. 

W  ostatniej  chwili  do  ekspedycji,  z  powodu  niedy

spozycji  innego  naukowca,  dołączyła  ciemnoskóra  doktor  Sarah 

Prescott z Uniwersytetu w Edynburgu, znana reszcie grupy jedynie z naukowych publika

cji. Panna Prescott bawiła już w 

tych  stronach  przed  dwunastu  laty  i  gdyby  czujność  agentów  prezydenta  Kadafiego  nie  osłabła,  powinni  zauważyć 
różnice między obu wcieleniami pani archeolog. 
Choćby taką, że podczas swej poprzedniej misji była Hinduską, nie Murzynką. Jednak ostatnimi laty jedynowładca Libii 
postawił na dialog z Europą, toteż naukowcy zostali objęci tylko pobieżną kontrolą. Zaś Susan Pemberton mogła wysłać 
do  swej  Centrali  komu

nikat:  „Jestem  na  miejscu,  biorę  się  za  poszukiwanie  Artura  Polińskiego".  Według  namiaru 

satelitarnego,  podwodna  łódź  z  Polakiem  na  pokładzie  wpłynęła  już  do  portu  wojennego,  a  on  sam  został 
przetransportowany do wojskowego szpitala na przedmieściu. Wojskowego, nie policyjnego! Czyżby Libijczycy nie mieli 
pojęcia, kto wpadł w ich ręce? 
Hassan  vel  redaktor  Horst  Mittdorf  definitywnie  stracił  apetyt.  Wstał  od  stołu,  pozostawiając  nietkniętą  jagnięcinę, 
uregulował rachunek i ruszył ku wyjściu. Zabójca pokładał bezgraniczną ufność w Allachu, jednak uważał, że ostatnio 
Najwyższy stanowczo zbyt często wystawia jego umiejętności na sprawdzian. To była taka prosta akcja, dopóki Rafał 
Sowa  nie  zapragnął  go  szantażować  i  zmusił  w  ten  sposób  do  wyeliminowania  wszystkich  osób  stwarzających 
zagrożenie dla misji. Wyprowadził sprawy na czyste wody, ale teraz, kiedy wszystko było gotowe i ostatni świadkowie 
nie żyli, a szlag trafił nawet tego przeklętego Mazura, jak grom z jasnego nieba pojawił się Wise Młodszy. Przypadek, 

background image

pazur  wetknięty  przez  szatana?  Naturalnie  sama  obecność  wiceburmistrza  Hamburga  na  Jubileuszu  nie  stwarzała 
zagrożenia,  jednak  wystarczyłaby  krótka  rozmowa  Kurta  juniora  z  facetami  odpowiedzialnymi  za  bezpieczeństwo 
imprezy... I klęska. Naturalnie, pod warunkiem, że syn dysponował wiedzą ojca. Pułkownik Opieńka nie wiedział na ten 
temat nic. To jednak o niczym nie świadczyło. 
Ciepłe  powietrze  gdańskiej  ulicy  wpłynęło  kojąco  na  jego  nerwy.  Spokojnie,  Hassan!  Nic  się  nie  dzieje.  Pojawił  się 
jedynie drobny problem i należy go rozwiązać. 
Próba  znalezienia  w  prasie  z  lat  dziewięćdziesiątych  czegoś  na  temat  ówczesnej  wizyty  Wise  juniora  i  jego  prób 
wyjaśnienia śmierci ojca, skończyła się dla Mazura niepowodzeniem. Żadna z gazet nie wspomniała o tej sprawie. A 
może wspomniała, tylko w natłoku informacji nie potrafił jej znaleźć. 
Porzuciwszy  współczesność,  próbował  dowiedzieć  się  czegoś  więcej  o  starym  Kurcie.  Dotarł  do  kilku  niemieckich 
bedekerów  dotyczących  Wolnego  Miasta  lat  międzywojnia  i  wojny.  Kurt  Wise,  rocznik  1914,  od  1938  inżynier 
zatru

dniony w dziale wodociągów i kanalizacji zarządu miasta. W 1943 roku doszedł nawet do stanowiska kierownika 

wydziału. Korzystając z dostępu do Internetu Ryszard znalazł w hamburskim dzienniku z 1981 roku nekrolog inżyniera, 
a w nim parę szczegółów biograficznych. W latach 1945-56 Wise przebywał w niewoli rosyjskiej, potem w NRD, skąd w 
1958  zbiegł  na  Zachód.  Pod  nekrologiem,  wedle  którego  „zmarł  tragicznie  w  Gdańsku",  podpisała  się  żona,  syn  i 
siostrzenica.  Ani  słowa  o  siostrze.  Szukając  nazwiska  Wise  w  katalogach  osobowych  znalazł  Gertrudę  Wise, 
gdańszczankę,  historyka  sztuki,  ani  chybi  starszą  siostrę  Kurta,  autorkę  szeregu  prac  o  sztuce  Gdańska  i  Prus 
Wschodnich. Ostatnie publikacje pod

pisywała nazwiskiem Wise-Kulbach. Z pomocą innych publikacji udało się ustalić, 

że  w  trakcie  wojny  została  żoną  komendanta  SS  w  niewielkim  miasteczku  w  Prusach.  Oboje  zginęli  na  pokładzie 
jednego z ostatnich statków ewakuacyjnych, bodajże „Gustloffa", trafionego radziecką torpedą w styczniu 1945 roku. 
W  starej,  przedwojenn

ej  książce  telefonicznej  znalazł  nawet  ostatni  adres  inżyniera Wise.  Rzut  beretem  od  Stoczni 

Gdańskiej. 
Oczywiście, Mazur nie miał pojęcia, że dziś zamieszkuje tam stoczniowy emeryt Stefan Zdun i często wpada do niego 
rzekomy kuzynek ze Śląska - Henio, znany nam bliżej jako Hassan lub Horst Mittdorf. 
Zlokalizowanie Kurta Wise nie sprawiło Horstowi Mittdorfowi najmniejszej trudności. W centrum prasowym dowiedział 
się, że wiceburmistrz Hamburga został zakwaterowany w sopockim Grand Hotelu. Niemiec miał dość napięty program 
zajęć  i  trudno  było  skontaktować  się  z  nim  od  razu.  Mówiono,  że  miał  w  planie  złożenie  kwiatów  na  Westerplatte. 
Możliwe  też  było,  że  wpadnie  do  Dworu  Artusa,  na  trwającą  drugi  dzień  sesję  naukową:  „Od  Solidarności  do 
przyszłości", w której brały udział takie znakomitości jak Norman Davies, Zbigniew Brzeziński czy Timothy Garton Ash. 
Jednak najpewniejsze było to, że o siedemnastej wraz z innymi członkami niemieckiej delegacji pojawi się na koncercie 
muzyki organowej, w katedrze oliwskiej. 
„Kościół to nie najgorsze miejsce, żeby się z nim spotkać" - pomyślał zabójca, rozważając kilka możliwych scenariuszy. 
Miał  czas,  wszystkie  najważniejsze  sprawy  zostały  załatwione,  łącznie  z  jutrzejszym  problemem  ewakuacji.  Nie 
pociągała go samobójcza śmierć, wiedział też, że zaraz po zamachu, strefa pierwsza zostanie otoczona bardzo ścisłym 
kordonem. Jednak drogę ewakuacyjną miał przygotowaną od dawna. Jeszcze poprzedniego dnia wynajął samochód i 
pozostawił go we właściwym miejscu. Idąc w stronę Dworca Głównego Podwalem Staromiejskim, nie miał pojęcia, że o 
kilkadziesiąt zaledwie metrów rozminął się z Mazurem, który właśnie przerwał biblioteczne poszukiwanie i wyszedł coś 
zjeść w jednej z budek koło dworca, oferujących azjatyckie fastfoody. 
Ryszard również myślał o Kurcie Wise - nie miał jednak dziennikarskiego identyfikatora, żeby wejść do zastrzeżonej 
strefy.  Spróbował  innej  metody,  z  budki  telefonicznej  zadzwonił  do  Centrum  Prasowego.  Przedstawił  się  jako 
korespondent  baltimorskiego  „The  Sun",  zbierający  materiały  do  artykułu  „Gdańsk  -  przeszłość  i  teraźniejszość". 
Pewność  siebie  i  bezbłędna  angielszczyzna  zrobiły  wrażenie  na  polskich  hostessach,  toteż  rozmowę  skończył  jako 
posiadacz kilku cennych na

miarów, z których najważniejszym był numer pokoju wiceburmistrza Hamburga. Grand Hotel 

Sopot, 333. 
W  odróżnieniu  od  Hassana,  który  ruszył  w  miasto  z  pustym  żołądkiem,  podkomisarz  Rudzki  pozostał  w  restauracji 
hotelu „Heweliusz"  i  zjadł  ze smakiem boef strogonoff. Nawet  najbardziej posępne hipotezy nie odbijały się na jego 
apetycie. A był zaniepokojony - wersja o przygotowywanym zamachu, choć mało prawdopodobna, powinna być brana 
pod uwagę. 
Tymczasem  w  Gdańsku  panowało  przekonanie,  że  żadne  poważne  chmury  nie  gromadzą  się  nad  uroczystością. 
Generał Andrzej Mitruk, prowadzący w asyście człowieka z CIA i przedstawiciela BOR-u poranną odprawę wszystkich 
służb  zabezpieczających  obchody,  przedstawił  obraz  krzepiący  i  uspokajający  zarazem.  Nie  spodziewano  się 
większych  zakłóceń  uroczystości.  Zagrożenie  terrorystyczne  równało  się  zeru.  Siatka  Al  Kaidy  w  Europie  przestała 
istnieć.  Mózg  operacji  bezpośrednich  -  Umar  Al  Sirdari  zginął  wskutek  amerykańskiego  ataku  rakietowego.  A  inne 
zagrożenia?  Czeczeni,  neonaziści,  szaleńcy?  Jakąkolwiek  interwencję  z  zewnątrz  udaremniały  trzy  pasy  ochronne 
wokół Placu Solidarności, bramki z wykrywaczami metalu, helikoptery patrolujące niebo, psy, oddziały konne, a nawet 
grupa  kontroli  radioaktywnej,  przybyła  z  Langley.  Fachowcy  zabezpieczyli  dachy,  skontrolowali  piwnice  przyległych 
domów. Spenetrowano podziemne kanały i wszelkie studzienki kanalizacyjne. 
Poza  tym,  całą  strefę  pierwszą  na  czas  uroczystości  miał  przykryć  parasol  elektroniczny.  Jeśli  ktokolwiek  chciałby 
zdalnie odpalić ładunek wybuchowy, jakimś cudem przemycony na teren uroczystości, nie miał szans. 

Nawet chciałbym, żeby ktoś spróbował - odezwał się Szczygieł z ABW, szczerząc zęby do Rudzkiego. - Lubię patrzeć, 

jak dranie dostają po łapach. 
Karol  nie  lubił  pułkownika,  mimo  że  ten  miał  na  swym  koncie  błyskotliwe  rozpracowanie  kilku  gangów.  Drażnił  go 
bufonowaty sposób bycia człowieka, który wie wszystko lepiej, a innych uważa za durniów. Może jednak była to metoda 
skuteczna.  Pracujący  w  resorcie  ponad  dwadzieścia  lat  Szczygieł,  jakimś  cudem  przeszedł  wszystkie  weryfikacje, 
lustracje, przeżył zmieniające się gabinety. I ciągle awansował. Czasem szybciej, czasem wolniej. 
Kiedy  razem  wyszli  z  odprawy,  a  Szczygieł  zaproponował  drinka,  Rudzki  chciał  odmówić.  Dopiero  przyjechał  do 

background image

Gdańska, nawet nie zdążył się zakwaterować. Nie było to łatwe, hotele w Trójmieście, nawet te resortowe, pękały w 
szwach i mając do wyboru kwaterę na Oksywiu albo gościnny pokój w Domu Aktora na gdańskiej Starówce, wybrał to 
drugie. 
Szczygieł jednak postawił na swoim. W końcu nie odmawia się starszemu stopniem. Pomimo swych niechęci Rudzki 
postanowił zwierzyć się dyrektorowi zABW. 
-  Zna  pan  być  może  sugestie  Polińskiej  o  ewentualnym  irackim  tropie  w  naszej  ostatniej  sprawie. 
Czy bierzecie pod uwagę, że w sprawie Mazura istniał dodatkowy wątek... 
-  Funkcjonariuszkom często odbija, zwłaszcza, gdy załatwią sobie tytuł doktora - roześmiał się Szczygieł. - A poza tym 
dałbym głowę, że ta mała czuła miętę do ściganego. 
-  Na jakiej podstawie pan tak sądzi? Dlatego, że Mazur był kumplem jej brata? Bez przesady. 
-  Intuicja, kochany, intuicja! 
Rudzki, widząc, że dyskusja nie ma sensu, zamierzał się oddalić, kiedy pułkownik zmienił ton. 

Rano  zgłosisz  się  do  nas  po  specjalny  telefon.  Zostawiamy  linię  operacyjną  poza  pasmem  elektronicznego 

z

agłuszenia - a widząc skupienie na twarzy młodego podkomisarza dorzucił: - Musisz mnie przecież jakoś zawiadomić, 

gdyby na Długim Targu przypadkiem wylądowało ufo! 
 
XVII 
30 sierpnia - 

wieczór 

 
Telefon wyrwał Rudzkiego z kilkunastominutowej drzemki, jaką uciął sobie w przytulnym pokoiku na parterze Domu 
Aktora. Już pierwsze słowa postawiły go w stan najwyższej czujności. 

Co, co takiego? Powtórz jeszcze raz. Jesteś pewien? Dobrze. Dziękuje ci. Zadzwonię później. Cześć. 

Oficer rozłączył się i prawie natychmiast wybrał numer Śliwy. 
-  Panie nadkomisarzu. Mazur żyje – zameldował krótko. 
-  Ccco? - Śliwę na moment zamurowało. 
-  Poprosiłem  o  przysługę  policyjnego  stomatologa.  Wystarczył  rzut  oka  na  szczękę  mężczyzny  spalonego  w 
samochodzie.  To  nie  jest  Mazur

.  Mazur  miał  zadbane  zęby,  a  ten  zapuszczone,  ze  starymi  tandetnymi  plombami  i 

dwoma pokaźnymi ubytkami. 
-  Ale świadkowie widzieli go tuż przed tym, jak samochód eksplodował! Uważasz więc...? 
-  ...że zainscenizował własną śmierć, zdobył skądś ciało, oblał je benzyną... 
-  To znaczy, że zabił jeszcze jednego, niewinnego człowieka. 
-  Niekoniecznie zabił, może miał do dyspozycji jakiegoś trupa. 
-  W  każdym  razie,  teraz  może  być  wszędzie.  Cholera!  Cholera!  Słuchaj,  aż  do  jutra  nikomu  ani  słowa. 
Mamy wystar

czająco wielkie zamieszanie. 

-  Ależ panie nadkomisarzu! 
-  Do jutra, mówię! I tak nikt teraz nie zajmie się tą sprawą. Po całej imprezie wznowimy pościg. 
Rudzki chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. W trakcie rozmowy błysnęła mu myśl, że chyba wie, gdzie 
może przebywać Ryszard Mazur. W Gdańsku! Jeśli rzeczywiście historyjka o terroryście miała jakikolwiek sens, to było 
to pierwsze miejsce w Polsce, gdzie należało go szukać. 
Przez  kilka  następnych  godzin  Rudzki  nie  opuszczał  pokoju.  Nie  miał  wprawdzie  ze  sobą  akt  śledztwa,  ale  dzięki 
doskonałej  pamięci  mógł  prześledzić  krok  po  kroku  alternatywną  wersję  zdarzeń.  Od  zabójstwa  starego  i  młodego 
Sowy, przez Balcerzaka, porwanie, a następnie śmierć Marii Mazur, starcie Ryszarda i Agnieszki w lasku - autentyczne, 
czy może zainsce-nizowane... 
-  Idiotyczny Ludlum! - zganił sam siebie. 
-  Idiotyczny, ale czy nieprawdopodobny? – mruknął po chwili. 
Przeanalizował sprawę jeszcze raz, a potem zadzwonił do Lisa. 
Inspektor  wiedział  już  o  „zmartwychwstaniu"  poszukiwanego  i  nie  był  tym  zachwycony.  Rudzki  jednak  z  miejsca 
przystąpił do rzeczy: 

Czy pamięta pan inspektor tego gościa, rannego podczas detonacji, w której zginęła Mazurowa? Tego, co zwiał ze 

szpitala w Otwocku. Nie znaleźli go do tej pory? Tak myślałem. Mam wielką prośbę, czy ktoś mógłby na podstawie 
zeznań świadków sporządzić jego rysopis? Tak, rozważam koncepcję, że Mazur mógł mieć wspólnika. Wiem, że mam 
tu co innego do roboty, jednak chciałbym, aby faksem przysłali mi to jeszcze dziś. 
 
***
 
Koncert organowy w katedrze otworzyła „Oda do radości" Ludwika van Beethovena. Wiceburmistrz Hamburga spóźnił 
się, wizyta w szpitalu dziecięcym zajęła więcej czasu niż zamierzał, poza tym te korki, kontrole... 
Organizatorzy prosili, aby zajął miejsca dla vipów, jednak Kurt Wise, machnął ręką. 
-  Usiądę gdzieś z tyłu - powiedział. Ruszył ku drzwiom świątyni, kiedy drogę zastąpił mu niewysoki mężczyzna. 
-  Panie burmistrzu, czy możemy chwilę porozmawiać? - zapytał po niemiecku. 
Rzucił okiem na identyfikator: „Horst Mittdorf". Nazwisko nic mu nie mówiło. 
Barczysty ochroniarz chciał odsunąć namolnego dziennikarza, ale ten dorzucił jeszcze prosto do ucha gościa. 
-  Znam szczegóły śmierci pańskiego ojca. 
Wise przystanął. 
-  Chciałem z panem na ten temat porozmawiać - powiedział półgłosem Mittdorf. 
-  Chodzi o jakiś wywiad? 
-  Piszę artykuł o zbrodniach komunistycznej bezpieki... Casus pana ojca nie był jedynym. 

background image

Wiceburmistrz rozejrzał się. 
-  Teraz nie mogę rozmawiać. 
-  Może wieczorem? - zaproponował dziennikarz. 
-  Późnym wieczorem - zgodził się Wise. - Co by powiedział pan na krótki spacer. Na przykład na molo. 
-  Niech będzie molo. Dziesiąta trzydzieści? 
-  Dla pewności jedenasta. 
 
***
 
Dawny dom Kurta Wise stał niedaleko placu Solidarności, choć od samych krzyży oddzielały go jeszcze inne domy. 
Leżał wewnątrz strefy ochronnej, jednak w upalne popołudnie uwagę wartowników przykuwały jedynie pojazdy i ludzie z 
pakunkami. Mazur przezornie pozostawił swój plecak w szatni czytelni, toteż nikt nie zaszczycił go swą uwagą. 
Dom był stary, nadszarpnięty zębem czasu, choć zapewne przetrwał bez większych zniszczeń wojnę. 
-  Szuka pan kogoś? - z okna pierwszego pietra, ponad punktem oferującym usługi ksero, wyjrzał siwy facet, o szarej 
twarzy zdradzającej wieloletnie nadużywanie papierosów i napojów wyskokowych. 
-  Jestem dziennikarzem - przedstawił się Mazur. Zbieram materiały do książki „Sagi gdańskie", o tutejszych rodzinach. 
Pan dawno mieszka w tym domu? 
-  Oj, dawno! Od pięćdziesiątego siódmego - wyjaśnił donośnie mieszkaniec. - Z rodzicami żem przyjechał, bo my ze 
Lwowa, panie. 
-  Nie zna więc pan przedwojennych mieszkańców tego domu? 
-  A kto by to wiedział, panie. Takie stare dzieje. Ludzie pomarli, Niemcy uciekli, autochtoni powyjeżdżali... - tu zobaczył, 
że Mazur chce odejść, więc dodał: - Ale wie pan, pogadaj pan z Antosiakową Reginą... teraz ona mieszka w blokach na 
Zaspie, u córki. Ale była tu w czasie wojny, na służbie u jednego Szwaba. A po czterdziestym piątym została w Gdańsku. 
Gdzieś mam zapisany adres. Człowiek starszy to głowy do pamięci nie ma... I niech jej pan powie, że jest od Zduna, 
Stefanka Zduna spod trójki. Bo różni teraz ludzie chodzą po domach. 
W odpowiedzi na prośbę Rudzkiego podinspektor Lis poruszył niebo i ziemię. 
Podobnie jak Śliwa był zdania, żeby po cichu od zaraz wznowić akcję pościgową, ale na pełny gwizdek ruszyć dopiero, 
kiedy przewalą się sierpniowe uroczystości. 
Osobiście  pojechał  do  Otwocka  ze  specjalistą  od  portretów  pamięciowych.  Rozmawiał  z  lekarzami,  ściągnął 
sanitariuszy, przesłuchał pielęgniarkę. I wiele nie zyskał. Na dobrą sprawę nikt nie potrafił opisać „Kowalskiego". 

On,  wie  pan,  był  taki...  żaden  -  tłumaczyła  pielęgniarka  Nina  Gołębiowska.  -  Nie  było  oka  na  czym 

zaczepić, ani ładny, ani brzydki, szary. Nijaki. 
Próba sporządzenia rysopisu nie powiodła się.  Każdy  ze świadków  zapamiętał  nieprzytomnego mężczyznę inaczej. 
Informacje wykluczały się. Ciemny, blondyn, szatyn, może bardziej rudawy. Oczy niebieskie, siwe, piwne. Nos prosty, 
wąski, nie, taki normalny... 

A może ten fotograf - zauważył nieoczekiwanie kierowca ambulansu. - Kręcił się na podjeździe, gdyśmy przywieźli 

rannego, i mimo zakazu strzelał fotki. 
O ósmej wieczorem znana był już tożsamość fotografa (Jan Malak) i ustalone miejsce jego pobytu. Zacisze domowe. O 
ósmej trzydzieści pierwsze fotki z cyfrówki pojawiły się na monitorze Lisa. Właściwie istotne było jedno, niezbyt wyraźne 
zdjęcie, z postacią na noszach. 
Ściągnięci technicy zabrali się do roboty. Piętnaście po dziewiątej, wyretuszowany portret „Kowalskiego" pojawił się na 
faksie komendy w Gdańsku. Dziesięć minut potem otrzymał go Rudzki. 
„Kowalski"  rzeczywiście  nie  był  ciekawym  typem,  chociaż,  ten  kwadratowy  podbródek  znamionował  kogoś  o  silnym 
charakterz

e. Za to przy linii włosów dał się zauważyć ledwie widoczny ślad po operacji plastycznej. Jakaś poważna 

rana, a może tylko dowód zmiany tożsamości? 
Podkomisarz postanowił powielić fotografię i rozdać ją gdańskim funkcjonariuszom. Jego samego dręczyła myśl, że 
chyba  widział  już  tego  człowieka.  Gdzieś,  całkiem  niedawno.  Ale  w  końcu,  podobnych  ludzi  codziennie  widzi  się 
dziesiątki. 
Olśnienie  przyszło  około  jedenastej,  kiedy  brał  gorącą  kąpiel.  Pośpiesznie  się  ubrał,  wdział  lakierki  na  bose  stopy  i 
pognał do „Heweliusza". Kelnerka, która obsługiwała go podczas obiadu, jeszcze pracowała. 

Pewna nie jestem, ale to chyba ten Niemiec, co nie tknął zamówionej jagnięciny - powiedziała. - Dziennikarz. Musi 

mieszkać w tym hotelu, bo miał ze sobą klucz. Nazwisko takie jakieś, Waldorf, Dusseldorf... 
Recepcja szybko zidentyfikowała gościa. 

Kurt Mittdorf  ze  Stuttgartu, akredytowany  przez jakąś regionalną  gazetkę. Od popołudnia nie pojawił się  w hotelu. 

Klucz leży w przegródce. 
Rudzki  z  walącym  sercem  pobiegł  do  pokoju  na  górę.  Śliwa,  którego  poinformował  o  swym  ustaleniu,  zalecał 
ostrożność. Podobieństwo mogło być przypadkowe, zdjęcie było w końcu niewyraźne. A w wypadku pomyłki  - afera 
gigantyczna. 
Pokój Mittdorfa zastał wysprzątany, czysty. I bezosobowy. Co nie znaczy, że pusty. W łóżku znajdowała się tania męska 
pidżama.  W  szafie  parę  koszul  i  majtki  do  kąpieli.  Na  wieszaku  cieplejsza  kurtka.  W  łazience,  na  półeczce,  leżała 
maszynka  do  golenia,  woda  ko-

lońska, szczoteczka  do  zębów. I nic  więcej. Żadnych notatek, laptopa,  walizka  była 

pusta i czysta. 
Naraz otworzyły się drzwi. 
-  Cholera, nie pomyślałem o broni – przemknęło Rudzkiemu. 
-  Spokojnie kolego, to tylko ja - zabrzmiał znajomy głos. 
Szczygieł z ABW! Szybko się dowiedział. 

Przejmujemy  tę  sprawę  -  powiedział  pułkownik  tonem  nie  znoszącym  sprzeciwu.  Żadnej  samowolki.  I  bez  paniki. 

background image

Sprawdzimy tego Mittdorfa. Otoczymy jak najściślejszą opieką... A jak będzie trzeba, unieszkodliwimy. A wy kolego, 
zajmijcie się swoimi sprawami. Bez hałasu. 
 
***
 
Regina 

Antosiak dobiegała osiemdziesiątki, jednak pamięć miała żywą, a im o dawniejsze sprawy ją pytano, tym lepszą. 

Poczęstowała Mazura herbatką owocową i ciasteczkami własnej roboty. 

Zdun. Stefanek. Pamiętam jak przyjechał, chude takie, rozczochrane dziecko, niósł walizkę zapiętą paskiem, chyba 

większą od niego. Strasznie był narwany i honorny. W siedemdziesiątym omal go nie zabili. W osiemdziesiątym jak 
strajkował, to mu jedzenie do Stoczni nosiłam. Potem siedział. A teraz już na emeryturze... Jak ten czas leci... 
Delikatnie usiłował zmienić temat i wypytać o dawniejszych lokatorów. Szybko doszli do Kurta Wise. 

Pan inżynier. To była figura. I jaka elegancja! Lepiej wyczyszczonych butów to nikt w całym mieście nie miał. Jego 

siostra też była przystojna, choć trochę zasuszona... Ale jej mąż - zniżyła głos - to był gestapowiec. Kawał grubej świni. 
Czy trzeźwy, czy pijany, zawsze czerwony na twarzy. A wie pan, że mieszkali tam, gdzie Zdun? Właściwie, teraz to tam 
są  trzy  mieszkania,  ale  przedtem  był  dyrektorski...  ten...  -  szukała  właściwego  słowa  -..  .departament.  Ostatni  raz 
Kulbachowie przyjechali... tak na Boże Narodzenie w czterdziestym czwartym. Nocą. Z wielkimi bagażami. Wszyscy 
tylko mówili o nadciągających Ruskich, pani Truda popłakiwała, że już nigdy nie zobaczą ich domu w Prusach. A wie 
pan jak zginęli? 
Mazur wiedział, ale spokojnie wysłuchał opowieści o tragedii „Gustloffa", o szturmie na Gdańsk i Sowietach niszczących 
zdobyte miasto. 

Mnie nie zgwałcili, ale nie było młodej Niemki... Zresztą, starym też nie przepuszczali. 

Zapytał o sam dom. 
Stwierdziła, że od frontu był poważnie wypalony. Oficyny zajmował tłum mieszkańców ze zniszczonych domów, którzy 
błyskawicznie odbudowali część frontową. Jednak nowe, „ludowe" władze szybko zajęły się wysiedlaniem rodowitych 
gdańszczan, których miejsce z czasem zasiedlili repatrianci ze Wschodu. 
Pani Regina pamiętała też wizytę starego Wise. 

Za pierwszej Solidarności to było - opowiadała. - Od razu go poznałam, ta sama postawa i spojrzenie. Tylko wyłysiał, 

no i tak przybrał w sobie. Wie pan, że dał każdemu z mieszkańców jakiś prezent. Mnie perfumy. I cały dzień po domu ze 
Stefankiem Zdunem chodził. Od strychów po piwnice. Wspominał stare czasy. Szkoda, że go zabili. 
- Ubecja? 
-  Po mojemu złodzieje. 
-  Złodzieje? 
-  Od  wojny  o  niczym  innym  się  nie  mówiło,  jak  tylko  o  zrabowanych  skarbach,  które  esesman  Kulbach 
poukrywał. Ludzie ściany kuli, podwórza i piwnice przekopywali. I nic. No więc myślę sobie tak – ktoś dowiedział się, że 
Wise wrócił, po swoje. Toteż chcieli z niego tajemnicę wycisnąć. Ale po mojemu nie wycisnęli. Bo pytałam Zduna, czy 
potem coś się działo, to mówił, że nic. Żadnych poszukiwań, kopań... Poza tym, że w jakiś czas potem, klub ORMO, co 
był na parterze pod nim, teraz tam jest punkt ksero, połowę piwnic mu na swoje magazyny zabrał... 
 
*** 
Wieczór  nastał  chłodnawy,  od  morza  wiał  wzmagający  się  wiaterek,  toteż  niewielu  było  amatorów  romantycznych 
spacerów na molo. Kurt Wise skończył kolację  wcześniej,  wykręcił się  z  wizyty  w  night clubie  i postanowił pójść na 
spotkanie. 
-  Jakiś reporter z „Baltimore Sun" dobija się do pana. Mówi, że to bardzo ważne - powiedziała recepcjonistka. Niemiec 
machnął ręką. Miał dość dziennikarzy. 
-  Niech zadzwoni do mnie przed południem. Dziś nie mam już czasu dla nikogo. 
Minął bramki ochroniarskie przed hotelem i wyszedł na ulicę. Stąpał pewnie i energicznie. Już miał skręcić w stronę 
mola, kiedy zobaczył wysokiego, biednie odzianego człowieka, który u wylotu ulicy Monte Cassino machał wyraźnie na 
niego

.  Zamierzał  odpowiedzieć  mu  pozdrowieniem,  ale  w  tym  momencie  przy  machającym  wyrósł  umundurowany 

funkcjonariusz i wiceburmistrz uznał, że sprawa go nie dotyczy. 
-  Pańskie dokumenty! - policjant, który zastąpił drogę Mazurowi, był młody i szalenie poważny. 
-  Słucham?  -  Ryszard  postanowił  udawać  idiotę.  -  Czyżbym  dopuścił  się  jakiegoś  wykroczenia?  Zobaczyłem 
znajomego i... 
-  To wyłącznie rutynowa kontrola. Pańskie dokumenty poproszę... 
-  Chyba zostawiłem w hotelu, mieszkam w hotelu „Rezydent"... - starał się zachowywać jak każdy w podobnej sytuacji. 
-  Podjedziemy tam. Sprawdzimy - młody policjant był uprzejmy, ale twardy. - Proszę ze mną. 
Z deptaka skręcili w boczną uliczkę, gdzie w perspektywie majaczył radiowóz. 
Wiedza teoretyczna policjanta nie sz

ła w parze z praktyką. Mijając prześwit między blokami, Mazur udał, że się potyka, 

jednocześnie  celnym  kopniakiem  ugodził  konwojenta.  Potem  poprawił  kantem  dłoni.  I  „dał  w  długą".  Dość  szybko 
odsądził się od ewentualnego pościgu. Jednak powrót na deptak, by spotkać się z Wisem był wykluczony. 
Trudno, miał jeszcze jeden awaryjny pomysł, żeby zapobiec nieszczęściu i w ostateczności gotów był go wykorzystać. 
Zastanawiał się, czy powalony gliniarz skojarzy go z poszukiwanym Ryszardem Mazurem, czy też uzna za pospolitego 
rzezimieszka, który mając nieczyste sumienie, wolał nie oddawać się w ręce aparatu ścigania? 
 
***
 
Hassan  czekał  na  Kurta  Wise  u  wejścia  na  sopockie  molo.  Mimo  iluminacji  było  pusto.  Chłód,  a  przede  wszystkim 
wzmożone procedury bezpieczeństwa zniechęcały spacerowiczów i kochanków. 
-  Posiadam  dowody  -  powiedział  Mittdorf,  idąc  obok  wiceburmistrza  w  głąb  mola  -  że  pańskiego  ojca  zamordował 

background image

niejaki podpułkownik Opieńko, funkcjonariusz PRI^owskiej służby bezpieczeństwa. 
-  Tyle i ja się domyślałem, niestety, nie miałem dowodów, żeby przyszpilić gada. 
-  Z przyszpileniem i dziś będzie trudno. Opieńko nie żyje. Zawał. Niecałe dwa tygodnie temu. 
-  Czyli kto inny wymierza mu już sprawiedliwość - zauważył filozoficznie Wise. 
-  Można tak powiedzieć. Ale... To nie kończy sprawy. Polacy, z którymi współpracuję, twierdzą, że Opieńko mógł nie 
działać sam... 
-  To interesujące. Dokąd idziemy? 
-  Na dół. Tam będzie mniej wiać. 
Doszli do schodów prowadzących na niższy, częściowo pogrążony w ciemności poziom. Zabójca przyklęknął i udał że 
zawiązuje sznurowadło. W istocie, za pomocą przycisku aktywował niewidoczne żądło, umieszczone na nosku swego 
buta.  Teraz  wystarczy  małe  potknięcie,  niby  przypadkowe  draśnięcie,  które  wprowadzi  do  organizmu  Kurta  Wise 
śmiercionośną rycynę. W krótkim czasie Niemiec poczuje się źle. Symptomy wskazywać będą na zatrucie pokarmowe. 
Jeśli nawet przeżyje, z pewnością nie będzie mógł zagrozić akcji. 
-  Mamy pewne podejrzenia - ciągnął po tej krótkiej przerwie Hassan - brakuje nam jednego elementu... 
-  Mianowicie? 
-  Motywu zbrodni ! 
-  Motywu? - Wise omal nie wybuchnął śmiechem. - Przecież to akurat było oczywiste. Skarb! 
-  Skarb? - udał zdziwienie Mittdorf. – Jaki skarb? 
-  Mityczny skarb wuja Kulbacha, wywieziony z Prus i ukryty podobno gdzieś w Gdańsku. Kolekcja sreber, obrazów, 
bursztynu. Niektórzy mówili o części Bursztynowej Komnaty. 
-  A gdzie to miałoby się znajdować? 
-  Podejrzewałem, że gdzieś koło naszego domu. 
-  Ojciec panu nie wspominał? 
-  Kiedy umarł, byłem za mały, żeby mógł mi się zwierzać. 
-  A matka? 
-  Nie  chciała  mieć  z  tym  nic  wspólnego.  Zresztą,  umarła  ledwie  trzy  lata  po  nim.  Poza  tym,  sprawa 
przestała być aktualna. 
-  Nie rozumiem. 
-  Na krótko przed śmiercią mutti pokazała mi wycinek z jakiejś gazety. Na aukcji wypłynęło jedno z zaginionych dzieł z 
„kolekcji królewieckiej", którą z całą pewnością zabrał Kulbach. „Solniczka" Benvenuta Celliniego. Policja wykryła ją na 
jakiejś nielegalnej aukcji. Chyba zamieszane w nią były służby specjalne ze Wschodu. 
-  Polskie? 
-  Kto to wie? Ruskie KGB czy STASI - jeden diabeł wie! Wniosek jest chyba oczywisty - kryjówka została odkryta, toteż 
ja nie miałem już czego więcej szukać. 
-  Ale nie wie pan nic o samej kryjówce? 
-  Niestety, ojciec zabrał tę tajemnicę do grobu. 
-  Jeśli pan pozwoli, odprowadzę go, wiem już co chciałem wiedzieć, zgłoszę się jak pojawią się postępy w śledztwie. 
Wrócili  na  pokład.  W  którymś  momencie  Wise  potknął  się,  a  Hassan,  jak  przystało  na  dziennikarza  dżentelmena, 
błyskawicznie go podtrzymał. 
„Masz  szczęście,  Szkopie,  że  nic  nie  wiesz  -  szeptał  sobie  w  duchu.  -  Jeszcze  pożyjesz.  A  mnie  już  nic  nie  może 
zagrozić". 
Wyciągnął komórkę i zamówił taksówkę, marząc o wypoczynku. Trochę zdziwiłby się, gdyby ktoś mu powiedział, że jego 
pokój jest pod ścisłą kontrolą, a Karol Rudzki i ludzie z ABW po prostu nie mogą doczekać się na jego powrót do hotelu. 
 
XVIII 
30 na 31 sierpnia noc 
 
Lepki zmrok zapadł nad Trypolisem. Słaba bryza wiejąca od strony morza nie docierała dalej niż paręset metrów w głąb 
lądu.  Poza  centrum  miasta,  światło  rzadkich  lamp  grzęzło  w  smolistych  ciemnościach,  a  nieliczni  przechodnie 
przypominali  bardziej  szarawe  duchy  niż  istoty  z  krwi  i  kości.  Czasem  pobliską  ulicą  przejechał  jakiś  patrol  lub 
zapóźniony autobus. 
W podmiejskim szpitalu libijskiej marynarki Artur znajdował się od popołudnia. Uznając, że lepiej będzie uchodzić za 
ciężko poszkodowanego, udatnie symulował  wycieńczenie,  zawroty  głowy i częściową  utratę  słuchu. Zajęto się  nim 
dobrze, chwilowo rezygnując z poważniejszych indagacji. Nie miał jednak najmniejszych wątpliwości, że prędzej czy 
później służby specjalne ustalą, iż Ahmed Idrisi, marynarz za którego się podawał, nigdy nie wchodził w skład załogi 
zatopionego frachtowca. Mógł oczekiwać przesłuchań, a ci, którzy mieli kontakt z libijską służbą bezpieczeństwa nie wy-
nieśli z takich spotkań najlepszego wrażenia. 
Nie  miał  zamiaru  na  to  czekać.  Czas  naprawdę  go  naglił,  od  uroczystości  w  Gdańsku  dzieliła  go  niecała  doba. 
Wiadomość uzyskaną od Sirdariego musiał przekazać do Polski. Tylko jak? Szpital nie posiadał centrali automatycznej, 
a trudno wyobrazić sobie, że na życzenie połączono by go z amerykańskim dowództwem w Bagdadzie, czy centralą 
Agencji Bezp

ieczeństwa Wewnętrznego w Warszawie. Jedynym wyjściem była ucieczka. Choćby krótkotrwała. Kiedy 

przekaże sygnał mogą go złapać. Amerykanie nie zostawiają swoich ludzi na pastwę losu. 
Wypluł środki nasenne zaaplikowane mu przez pielęgniarza i czekał, aż cały szpital zaśnie. 
Ostatni  spośród  vipów  powrócili  z  miasta,  skończył  się  rockowy  koncert  na  estradzie  przed  klubem  NOT-u,  szybko 
opustoszała  restauracja  w  „Heweliuszu",  nawet  gwarny  zazwyczaj  night  club  świecił  pustkami.  Płatne  „damy  do 
towarzystwa" nie ot

rzymały przepustek do specjalnej strefy, a goście, zmęczeni bogatym programem, rozeszli się do 

background image

pokoi.  Jarosław  Szczygieł  wprowadził  do  hotelu  dziesięciu  swoich  ludzi.  Dwóch  czekało  wewnątrz  apartamentu 
Mittdorfa, dwóch dyżurowało na korytarzu, trzech w holu, reszta przy drzwiach awaryjnych. 
-  Obyście  się  nie  mylili!  -  ostrzegał  Śliwa,  który  ostatnim  wieczornym  samolotem  przybył  do  Gdańska. 

Jeśli dorwiemy przypadkowego, Bogu ducha winnego człowieka - będziemy mieli się z pyszna! 

-  W najgorszym razie wszystko można zwalić na przewrażliwienie niedoświadczonego funkcjonariusza, którym jestem 

zasugerował Rudzki. – Uważam jednak, że powaga sprawy wymaga podjęcia ryzyka. Kowalski alias Mittdorf jest zbyt 

związany z naszym Mazurem, żeby jego obecność tu i teraz była czysto przypadkowa. 
Śliwa w duchu przyznawał mu rację. Jeśli istniała nawet jedna szansa na sto, że kroiło się coś poważnego, nie wolno 
było tego zlekceważyć. 
Do dwunastej Mittdorf się nie pojawił. 
-  Pewnie  poszedł  na  dziwki  -  stwierdził  nadinspektor,  który  zadekował  się  z  Rudzkim  na  zapleczu 
recepcji. 
-  Może tak, może nie - odparł młody oficer. – Mam nadzieję, że odnotują go na którymś z punktów kontroli. 
Kwadrans po dwunastej do recepcji zajrzał Szczygieł. 
-  Mamy  materiały  ze  Stuttgartu  na  temat  Mittdorfa  -  oznajmił.  -  To  lewak,  trockista,  ale  niegroźny. W  redakcji,  która 
wydała mu akredytację, był od lat wolnym strzelcem. Zajmował się głównie ekologią, alterglobalizmem. W niemieckiej 
BND nie mają żadnych danych na temat jego powiązań z terrorystami... 
-  Wiedzą chociaż, co teraz porabia? – zapytał Rudzki. 
-  Od  trzech  tygodni  podróżuje  po  wschodniej  Europie.  Co  pewien  czas  przysyła  drobne  materiały  do 
gazety.  Aktualnie  nie  mają  z  nim  kontaktu.  Nie  używa  komórki.  W  redakcji  stwierdzili,  że  jutro  ma  przysłać  im  coś 
większego z Gdańska... O, jeszcze jedno, drogi Pinkertonie, na wszelki wypadek sprawdziliśmy również jego rysopis, 
wszystko  się  zgadza.  Zatem  –  Szczygieł  uśmiechnął  się  złośliwie  -  to  fałszywy  trop,  kolego.  Na  wszelki  wypadek 
zostaw

iam tu czterech ludzi, reszta musi się wyspać, jutro czeka ich huk roboty. 

Około pierwszej poszedł spać Śliwa. O wpół do drugiej Karol miał również dość czekania, wyszedł z hotelu. Do własnej 
kwatery w Domu Aktora na ulicy Straganiarskiej miał niecały kwadrans spacerkiem. 
Hassan wysiadł z taksówki koło Dworca Głównego. Szósty zmysł, który nigdy go nie zawodził, podpowiedział mu, żeby 
przed wizytą w hotelu zajrzeć do mieszkania Zduna. Emeryt pewnie był już nieprzytomny, po południu pozostawił go 
sam na sam 

z butelczyną wódki, ale nigdy nie wiadomo, co mogło mu strzelić go głowy. Na punkcie kontroli wyciągnął 

dowód Henryka Kowalskiego i przepustkę wyrobioną mu przez Zduna. Żołnierz tylko rzucił okiem. Według informacji 
rozesłanych przez sztab, szukano Horsta Mittdorfa. O Kowalskim jakoś zapomniano. 
Zbliżając się do starej kamienicy, zabójca rzucił okiem na okna pierwszego piętra. W stołowym ćmiło się światło. Stary 
stoczniowiec schlał się i usnął. Jak zwykle. Na klatce pachniało  wapnem i świeżą farbą po niedawno  zakończonym 
remoncie. 

Skoro  już  tu  jestem,  nie  zawadzi  sprawdzić...  -  Zamiast  na  piętro,  Hassan  skierował  się  ku  piwnicom.  

Naoliwiony zamek otworzył się łatwo. Zapalił światło i wszedł do środka. 
Piwniczka należąca do pana Stefana robiła wrażenie dawno nie używanej. Nie było jednak ani śladu pajęczyn lub kurzu. 
Uwaga terrorysty skierowała się w stronę kąta, gdzie zalegały sterty starych gazet i podartych dywaników... Wystarczył 
mu rzut oka, by stwierdzić, że ktoś tam grzebał. Podszedł i uniósł paczki. Ukazał się strój do nurkowania i niewielka 
butla. Nic nie zginęło. To najważniejsze. 
-  A co ty tu szukasz, Heniu? - Najzupełniej trzeźwy Zdun stał na progu i przyglądał się mu ciekawie. 
Hassan zareagował spokojnie: 
-  To ty jeszcze nie śpisz, Stefciu? Nie zmogło cię? 
-  Postanowiłem rocznicę  Sierpnia  obchodzić na  trzeźwo  - powiedział stary.  - Niech przynajmniej pod  tym  względem 
będzie tak jak wtedy. 
-  Bardzo słusznie. 
-  A gdzie zamierzasz nurkować? - emeryt rozglądał się ciekawie, ale równocześnie dość czujnie. - Nic mi nie mówiłeś, 
że masz taki sprzęt. I że przechowujesz go w mojej piwnicy. Kim ty naprawdę jesteś, Heniu? 
Od podjęcia decyzji do realizacji nie minęła sekunda. 
Skoczył ku staremu, myśląc, że załatwi go jednym ciosem. Ten jednak, chyba wiedziony intuicją uskoczył, schylił się i 
rąbnął swego gościa bykiem. 
Hassan  poczuł  krew  w  ustach,  własną  krew.  Rozwścieczyło  go  to.  Chciał  wyprowadzić  nokautujący  cios,  ale  stary 
przywarł do niego jak pijawka. W ciasnej piwnicy nie wchodził w grę ani przerzut, ani żadne ze stylowych rozwiązań. 
Poszedł  na  łatwiznę.  Odnalazł  nóż  i  pchnął  nim  fachowo.  Potem  jeszcze  raz  poprawił,  zatykając  usta  emeryta,  by 
stłumić  krzyk  agonii.  Następnie  spokojnie  patrzył,  jak  Zdun  osuwa  się  na  ziemię,  jak  jego  dobre  oczy,  pełne  bółu  i 
niedowierzania stopniowo nieruchomieją. 
To nie było planowane. Trudno! Zawlókł ciało do kąta i przykrył dywanikami, potem sprawdził drzwi do piwniczki pod 
zakładem xero. Nikt nie otwierał ich od dawna. Otarł dwie krople potu, które pojawiły się na jego czole. Wszystko w 
porządku.  Dom  znajdował  się  zbyt  daleko  od  placu,  żeby  ktoś  wpadł  na  pomysł  przeszukiwania  piwnic  tuż  przed 
uroczystością. 
Spokojnie, starając się, aby drewniane schody nie skrzypiały, wszedł na piętro. Mieszkanie Zduna zastał nie zamknięte. 
Butelka „poloneza" stała nienaruszona na stole, tam gdzie ją zostawił po południu. W lodówce czekało na niego parę 
kanapek  i  rozesłane  gościnne  łóżko.  Nie  tknął  jedzenia,  natomiast  nalał  sobie  pełną  szklankę  wódki.  Wychylił  ją 
duszkiem. Po polsku. 
„Wybacz mi Panie, że piję jak niewierny! - mruknął jeszcze i poszedł spać. 
Po raz pierwszy od dawna nie miał siły, by się pomodlić. 
Szpital marynarki pod Trypolisem pilnowany był marnie. Artur bez trudu ukradł czyjeś ubranie i wyjściem awaryjnym 

background image

wydostał się z budynku. Od strony miasta oddzielał go płot i stare zasieki, które pokonał bez większego wysiłku. Plan 
Polińskiego nie był specjalnie finezyjny: dostać się do centrum, odnaleźć jakąś zachodnią ambasadę... Truchtem dotarł 
do najbliższego osiedla i począł wypatrywać odpowiedniego samochodu. Upatrzył sobie włoskiego fiata, drzwiczki nie 
były  zamknięte,  udało  mu  się  spiąć  na  krótko  przewody.  Motor  zaskoczył.  I  w  tym  momencie  zobaczył  dwóch 
Libijczyków biegnących w jego kierunku. Przyśpieszył, skręcając wprost na nich. W ostatniej chwili odskoczyli mu spod 
kół, wygrażając pięściami. Niech grożą, zanim uruchomią jakiś inny wehikuł, będzie daleko. Dojechał do głównej drogi i 
naraz zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest miasto. Nigdzie drogowskazu, choćby po arabsku, widać tubylcom nie 
były  do  niczego  potrzebne.  Na  wyczucie  skręcił  w  prawo.  Gdzieś  po  kilometrze  przekonał  się,  że  popełnił  błąd. 
Zabudowa  wokół  drogi  rozrzedziła  się,  potem  w  ogóle  zniknęła,  ustępując  miejsca  nieprzyjemnym  pustkowiom.  Co 
gorsza, nie upłynęło pięć minut, a usłyszał za sobą sygnał syreny policyjnej. Powinien porzucić wóz i uciekać. Nie miał 
dokąd.  Skręcił  więc  w  jakąś  boczną  drogę,  kierując  się  ku  skupieniu  świateł,  wskazujących  na  jakąś  osadę.  Policja 
pospieszyła za nim. Wciskając pedał „do dechy" udawało mu się utrzymać równy dystans od ścigających. Dotarł do 
pierwszych domostw, przekonany, że zgubi pościg w labiryncie uliczek. 
Niestety, na wprost niego pojawiły się kolejne dwa radiowozy. Desperacko skręcił w jakiś zaułek. Gruchnął strzał, a kula 
strzaskała boczne lusterko. 
Niedobrze. Czyżby zwędził wóz niewłaściwemu człowiekowi? A może właśnie zorientowano się, że marynarz w szpitalu 
nie jest tym, za kogo się podawał? 
Ulica  skończyła  się  ślepą  ścianą.  Wyskoczył  z  wozu,  wpiął  po  murze.  Kolejny  zaułek,  ogródek,  podwórko...  Brak 
kondycji dawał się odczuć z każdym nowym krokiem. Płuca ledwie nadążały z dostarczaniem tlenu zmęczonemu ciału. 

Stać! - drogę zagrodził mu tęgawy stróż prawa, z wyciągniętym pistoletem. 

Zrezygnowany uniósł ręce. 
„Niech tylko podejdzie do mnie..." - pomyślał Artur. 
Wąsaty Libijczyk jednak nie kwapił się do obmacywania zbiega, rozsądnie czekał, aż nadejdą inni. Naraz zachwiał się, 
puścił broń i jak rzeźba ze śniegu pod wpływem wiosennego słońca, osunął się na ziemię. 
-  Chodu! - 

zawołała panna Pemberton, wymachując zaimprowizowaną pałką. 

Nie dał sobie dwa razy powtarzać. Pobiegli! Dwie uliczki dalej czekał jej motocykl. Ruszyli krętymi zaułkami, przez które 
nie  przecisnąłby  się  żaden  policyjny  samochód.  Poliński,  zaskoczony  nagłym  pojawieniem  się  przyjaciółki,  dłuższą 
chwilę nie mógł wyjść ze zdumienia. Wreszcie wykrztusił: 

Jak mnie znalazłaś? 

-  A która jest godzina? - zapytała Susan. 
Popatrzył na swój zegarek i natychmiast zrozumiał. 
-  Jesteś w kontakcie z centralą? 
-  Cały  czas  podawali  mi  twój  namiar.  –  Wskazała  na  słuchawkę,  tkwiącą  w  jej  uchu.  -  Bardzo  szybko  się 
przemieszczałeś - dodała. - Gdybyś czekał w szpitalu, już jedlibyśmy kolację w przytulnej ambasadzie. 
-  Zostawmy kolację - przerwał. - Możesz przekazywać informacje? 
-  Oczywiście. 
-  Muszę natychmiast porozumieć się z Polską. 
-  Poczekaj  chwilę.  Najpierw  odbijmy  trochę  od  pościgu. W  Polsce  jest  dopiero  trzecia.  Powiedz  mi  lepiej,  czego  się 
dowiedziałeś? 
Nie  miał  powodu  niczego  ukrywać.  Opowiedział  więc  o  białym  terroryście,  o  którym  poinformowała  go  siostra  i  o 
przechwałkach Sirdariego na temat jutrzejszego, a właściwie dzisiejszego dnia. 
-  Bloody bastard! - 

skomentowała Susan. - To się nie może udać! 

Pewnie miała rację. 
Tymczasem  znów  wyjechali  na  otwartą  przestrzeń.  Ani  śladu  pościgu.  Kapitan  Pemberton,  nie  zwalniając  ani  na 
moment, wyjęła telefon satelitarny, Artur wyciągnął rękę. Zbyt wolno. 
W drodze ział niewidoczny nocą dół, motorem zarzuciło, komórka wypadła z ręki Susan i z trzaskiem potoczyła się po 
kamieniach. Potem odbiła się i jak bumerang wpadła prosto pod tylne koło motoru. Trzask miażdżonego plastiku zabolał 
Artura niczym gwoźdź wbijany w serce. Stanęli. Aparatu nie trzeba było szukać, choć prawdę powiedziawszy, niewiele z 
niego  zostało.  Przy  okazji  zamilkła  również  słuchawka  w  uchu  dziewczyny.  Polińskiemu  zrobiło  się  więcej  niż 
niewyraźnie. 
 
***
 
Mazur przespał może dwie godziny w jakimś ogródku między Gdańskiem i Sopotem. Na więcej snu nie mógł sobie 
pozwolić. Kontakt z wiceburmistrzem nie wypalił, szansę przypadkowego spotkania terrorysty były bliskie zeru. 
Co mu pozostało? Ostateczność. Nosił się z tym od dwóch dni. 
Doszedł na skraj osiedla, popatrzył na rzęsiście oświetlony przystanek i wiszący opodal schludny automat telefoniczny. 
Miał nadzieję, że do tej pory miejscowi blokersi go jeszcze oszczędzili. Działał! Chwała Bogu, że jeszcze poprzedniego 
dnia przewidująco zaopatrzył się w karty telefoniczne. W dodatku, dzięki fotograficznej pamięci, mógł wykręcić numer 
zapamiętany z maiła do Polińskiej. 
-  Hallo - głos odbierającego nie był ani przyjemny, ani szczególnie przytomny. 
-  Pan Erlich? 
-  Tak. Kto mówi? 
-  Przyjaciel Agnieszki. 
-  Nie mógł pan znaleźć lepszej pory? Środek nocy... - Stęknął pracownik IPN-u, ale zaraz zmitygował się i oprzytomniał. 

Jej stan się pogorszył? 

-  Nie w tym rzecz, potrzebuję pańskiej pomocy. Czytałem wasze maile z informacjami o podpułkowniku Opieńce... 

background image

-  Chwila moment, ale kim pan jest? - resztki niedawnego snu wywietrzały z głowy Erlicha. 
-  Ryszard Mazur. 
Erlichowi musiało odebrać mowę. Ryszard wykorzystał ten fakt i ciągnął dalej. 
-  Nie  zamierzam  dowodzić  swojej  niewinności.  Jednak  to,  że  znam  ostatnie  wiadomości  przesłane  na 
skrzynkę Agnieszki i wiem, że mówiła do pana „Stasinku", powinno dać panu sporo do myślenia. 
-  Ale o co panu chodzi? - zaspany głos w słuchawce stał się naraz bardzo konkretny. 
-  Tylko ja wiem, że na dziś planowany jest zamach w Gdańsku, w trakcie obchodów Jubileuszu. Jeżeli mi pan pomoże, 
można mu zapobiec. 
-  Ale co ja mam zrobić? Przekazać te informacje dalej? Kto mi uwierzy? Dysponuje pan jakimiś dowodami? 

Sam zajmę się tą kwestią. W tej chwili chciałbym, żeby znalazł pan dla mnie telefon jednego faceta, policjanta. Nazywa 

się Karol Rudzki. Niedawno omal mnie nie aresztował. Sądzę, że zechce ze mną porozmawiać. Teraz się rozłączam, 
ale jeszcze do pana zadzwonię. 
 
Niedługo potem, w gościnnym pokoju gdańskiego Domu Aktora, zadzwonił telefon. 
-  Nazywam się Erlich, Stanisław Erlich i byłem... znaczy, jestem przyjacielem podkomisarz Połińskiej. 
-  Taak? - Rudzki błyskawicznie usiadł na łóżku. 
-  Przepraszam, że dzwonię do pana o tej porze, ale sprawa wygląda na bardzo ważną. 
-  Tak, słucham? 
-  Zadzwonił  do mnie  gość podający się  za Ryszarda  Mazura. Opowiadał mi jakieś niestworzone historie o  zamachu 
terrorystycznym. I prosił o numer pańskiego telefonu... W dodatku ten Mazur podobno też jest w Gdańsku. Nie wiem, co 
mam zrobić? 
-  Podać mu ten telefon, jeśli zadzwoni. 
- Ale... 
-  Proszę mu podać, a ja sobie z nim poradzę. 
 
*** 
Artur  Poliński  posiadał  wiele  cennych  umiejętności.  Jednak  reperowanie  telefonów  komórkowych,  w  dodatku 
satelitarnych, zdecydowanie nie należało do jego specjalności. Mógł jedynie zgarnąć kupkę elektronicznych resztek do 
chustki, którą podała mu Susan. Wprawdzie sama karta pamięci wyglądała na nienaruszoną, ale gdzie mogli znaleźć do 
niej odpo

wiedni aparat? Zdobycie satelitarnego telefonu o tej porze, w Libii, było zadaniem niemożliwym. Naradzali się 

z Susan krótką chwilę. Co robić? Wracać do obozu archeologów? Nie mieli na to czasu. Przebijać się do miasta, żeby 
dotrzeć do którejś z ambasad? To byłoby zbyt ryzykowne. 
Susan Pemberton uważała, że należy na dobre zgubić pościg, potem znaleźć jakikolwiek telefon, przy którym nikt im nie 
przeszkodzi, a następnie zadzwonić do polskiej ambasady. Znali odpowiednie hasła, dzięki którym połączono by ich 
wprost z Centralą Maryina Smutsa albo od razu z Polską. 
Nawet nie zauważyli, jak niebo nad Libią pojaśniało. Od dość dawna jechali przed siebie, nie niepokojeni przez nikogo. 
Wyglądało na to, że pościg na dobre zgubił ich trop. 

Może  tutaj!  -  krzyknął  wprost  do  ucha  dziewczyny,  kiedy  za  zakrętem  drogi  ukazała  się  elegancko  wyglądająca 

rezydencja z ogrodem. - 

Na pewno mają tam telefon! 

 
XIX 
31 sierpnia - poranek 
 
Wstawał świt. Wilgotny rosą, słoneczny, wyjątkowo ciepły jak na koniec lata. Tu i ówdzie podniosły się mgły poranne, 
jednak całe Trójmiasto zdawało się emanować pogodą i wyczekiwaniem. W kanionach staromiejskich uliczek panowała 
jeszcze  cisza,  przerywana  jedynie  pomrukiem  wozów  dostawczych  i  krokami  nielicznych  przechodniów.  Wiatr 
rozprostował wszechobecne flagi, a wielu starym gdańszczanom mogło się wydawać, że znów cofnęli się dwadzieścia 
pięć lat do pamiętnych dni Porozumień, kiedy wszystko było jeszcze młode, czyste i święte. 
Hassan już nie spał. Klęcząc na dywaniku w mieszkaniu Zduna, usunął ze wschodniej ściany zdjęcie Matki Bożej („żeby 
się  nie  rozpraszać")  i  bił  czołem  w  stronę  odległego  Miasta  Proroka.  Słoneczne  promienie,  lekceważąc  pochyloną 
sylwetkę, igrały wśród kryształowych wisiorków starego żyrandola, rzucając refleksy, a to na fotografię Papieża, a to na 
zdjęcie Zduna z Wałęsą i kolegami z wydziału, a to na jego dyplom racjonalizatorski... 
Na  nogach  był  również  pułkownik  Szczygieł.  Jego  beznamiętna  twarz  wydawała  się  bardziej  skupiona  niż  zwykle. 
Wysłuchał meldunków swoich ludzi. 
Przejrzał policyjne raporty z nocy. Zadziwiająco mało włamań, bójek czy kłótni małżeńskich. Doniesienie o osiłku, który 
w Sopocie pobił policjanta, usiłującego go wylegitymować, zapodziało się jakoś wśród innych doniesień. 
Redaktor Mittdorf nie pojawił się w hotelu. Nie zadzwonił. Nie dał też najmniejszego znaku życia. 
-  Gdzie on mógł przepaść? - zastanawiał się funkcjonariusz ABW. 
-  Tak  czy  siak,  nie  będzie  miał  możliwości  dostać  się  na  plac  -  powiedział  jego  asystent.  -  Jego  przepustka  została 
anulowana. 
Wielki  ruch  zaczął  się  właśnie  na  lotnisku  im.  Wałęsy  w  Rembiechowie.  Od  wschodu  słońca  lądowały  tam  kolejne 
samoloty,  przywożąc  gości  krajowych  i  zagranicznych.  Po  krótkim  powitaniu  przez  prezydenta  Gdańska,  długimi 
kawalkadami  w  asyście  BOR-u  i  policji,  oficjele  zmierzali  ku  miastu.  Ostatecznie  na  uroczystości  miał  pojawić  się 
zarówno polski prezydent, jak i nowy premier, chociaż obaj przylecieli różnymi samolotami. 
Wstał  już  również  w  swojej  willi  na  ulicy  Polanki,  Lech  Wałęsa.  Goląc  się,  usiłował  odnaleźć  w  lustrze  młodego 
mężczyznę  z  zadzierzystym wąsem, którego  w Tamtych Dniach  okrzyknięto „nadzieją świata". Czuł się  marnie. Był 

background image

niewyspany,  całą  noc  męczyły  go  majaki,  bardziej  pasujące  do  rocznicy  Grudnia,  niż  Sierpnia.  Ciała,  dziesiątki 
zakrwawionych ludzkich ciał nakrytych prześcieradłami, w plastikowych workach... Jak po przejściu tsunami, czy może 
po wybuchu bomby neutronowej. 

Co to nie przychodzi człowiekowi do głowy w takiej chwili? 

Mijając potężną bryłę Kościoła Mariackiego, Ryszard przeżegnał się. Kiedy był tu ostatni raz? Z wycieczką szkolną, w 
szóstej klasie, może w siódmej. Trasa była tradycyjna - Starówka, Poczta Gdańska, Westerplatte. Pomnik Poległych 
Stoczniowców  nie  znalazł  się  wówczas  w  planie  wycieczki.  Odwiedził  go  w  „czasie  wolnym",  podobnie  jak  kościół 
Świętej Brygidy. Inna sprawa, że największe wrażenie w tamtym dniu wywarł na nim olbrzymi obraz Hansa Memmlinga, 
„Sąd  ostateczny",  przedstawiający  definitywny  rozdział  dobra  i  zła  -  zbawionych  i  potępionych.  Chociaż  był  wtedy 
dzieckiem, to jednak najbardziej zafascynowała go owa strefa przejściowa - na wpół upadłych i po części świętych, w 
której jeden drobny uczynek, dobry lub zły, decydował o przechyleniu szali bezlitosnego Archanioła. 
Idąc na spotkanie z Rudzkim Mazur wiedział, że zagrywa pokerowo. Ale nie pozostała mu żadna inna opcja. Rozmowa 
tel

efoniczna  okazała  się  bardzo  konkretna.  Podkomisarz  zadał  najpierw  kilka  pytań,  które  upewniły  go,  że  jego 

rozmówca  jest  tym,  za  którego  się  podaje. Wysłuchał  też  kilku  zdań  na  temat  domniemanego  terrorysty.  Dowodów 
wprawdzie  było  niewiele  -  napis  szminką  na  desce  klozetowej  oraz  popełnione  zbrodnie,  przypisywane  Mazurowi. 
Reszta stanowiła jedynie hipotetyczną konstrukcję. Karol zapytał o rysopis „zabójcy". 
-  Niewysoki, nie rzucający się w oczy, szare włosy, podobnie oczy... - odparł Ryszard. Zgadzało się to z grubsza, poza 
kolorem oczu, z rysopisem Mittdorfa. Zawsze jednak można założyć niebieskie szkła kontaktowe. 
-  Czy wie pan, w jaki sposób miałby być dokonany ten zamach? - zapytał Rudzki. 
-  Nie mam zielonego pojęcia! 
-  Jednak sugeruje pan, żebyśmy bez żadnych dowodów odwołali uroczystości, które mają być transmitowane na cały 
świat? Mamy  wywołać globalną aferę jedynie na  podstawie pańskich domniemań?  Moi szefowie mogą to  uznać  za 
próbę prowokacji. 
Usłyszał, jak po drugiej stronie linii Mazur przełyka ślinę. 
-  Otrzyma pan dowód - rzekł po dłuższej pauzie.  
-  Jaki? 
-  Mnie. 
-  Nie rozumiem. 

Oddam  się  w  pańskie  ręce. Wiem,  że  tylko  w  ten  sposób  mogę  uwiarygodnić  to,  o  czym  mówię.  Gdzie  mam  się 

zgłosić? 
Rudzki podał mu adres Domu Aktora. Obiecał, że zanim nie porozmawiają, Ryszard nie zostanie aresztowany. 

Więcej zagwarantować nie mogę! - dodał. 

Na ratuszowym zegarze wybiła szósta. Do uroczystości pod Krzyżami pozostało sześć godzin. 
Ahmed ibn Saleh, gospodarz obszernej willi w sty

lu mauretańskim, znany libijski inżynier, nie wpadł w panikę, kiedy w 

jego  sypialni  niczym  cienie  pojawiła  się  dwójka  intruzów.  Był  jedynie  nieprzyjemnie  zaskoczony.  Jeszcze  bardziej 
zdziwiona  była  dwójka  jego  służących,  którzy  powiązani  i  zakneblowani  wypoczywali  obecnie  w  przykuchennej 
piwniczce. 

Nic  złego  panu  nie  zrobimy  -  oświadczył  po  arabsku  mężczyzna.  -  Potrzebujemy  jedynie  dostępu 

do telefonu. 

Najmocniej przepraszamy za kłopot – powiedziała kobieta, uzbrojona w niewielki, poręczny pistolet automatyczny. - 

Jest pan w domu sam? - 

upewniała się. 

-  Żona z dziećmi dopiero jutro wraca z Europy - przenosił wzrok z mężczyzny na kobietę, usiłując z ich twarzy wyczytać, 
co mu grozi. - 

Kim jesteście? 

-  Wędrowcami, łaknącymi wyłącznie rozmowy telefonicznej - odparł mężczyzna. 

Zatem proszę, dzwońcie! - pochylił się ku aparatowi i wyciągnął go przed siebie. 

Mężczyzna  odebrał  alabastrową  słuchawkę.  Ahmed  Saled  opadł  na  poduszki.  Niby  poprawiając  je,  wymacał  dłonią 
przycisk pilota ci

chego alarmu, Równocześnie, po raz pierwszy uśmiechnął się do swych nieproszonych gości. 

 
***
 
Podkomisarz dotrzymał słowa. Otwarta była zarówno boczna furtka, jak i tylne drzwi prowadzące do hoteliku. Jeśli nie 
liczyć starego audi, zaparkowanego w bocznej uliczce, w którym tkwił ktoś pogrążony w lekturze gazety, Ryszard nie 
zauważył żadnych elementów ewentualnej zasadzki. 
Karol Rudzki samotnie oczekiwał gościa w swoim pokoju. Niewyspany, wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości. 
Nie zbliżając się do przybyłego, poprosił, by Mazur usiadł. 
-  Jest pan odważny spotykając się sam na sam z „seryjnym mordercą" - powiedział Ryszard. 
-  Jestem uzbrojony, poza tym mam wsparcie - odparł podkomisarz. 
-  Myśli  pan  o  tym  amatorze  porannych  gazet?  -  Mazur  wskazał  głową  ulicę.  -  Gdybym  był  tym,  za 
którego się mnie uważa, już by nie żył. 
-  Założyłem jednak, że pan nie jest? - wskazał na mały magnetofon, leżący na nocnej szafce. - Jeśli pan pozwoli, będę 
nagrywać naszą rozmowę. 
-  Nie mam nic do ukrycia. Podejrzewam zresztą, że nasza wcześniejsza rozmowa też została nagrana? 
-  Słusznie pan podejrzewa. 
-  Ciekaw jestem, jak pańscy przełożeni zareagowali na nasze spotkanie? 
-  Jeszcze ich nie poinformowałem. W sytuacji, w której się znaleźliśmy zależy mi na szybkim ustaleniu zagrożeń, a nie 
na procedurach. - 

Popatrzył na zegarek. 

Za cztery godziny msza. Absolutnie nie dopuszcza pan ewentualności zamachu w katedrze? 

background image

-  Jakiś cień ryzyka istnieje. Jednak nie przypuszczam, to za słaby cel. Znajdzie się tam mniej niż połowa zaproszonych 
gości. Większość vipów pojawi się dopiero na Placu Solidarności. 
-  Rozumiem. Zacznijmy jednak od początku. Jak pan wdepnął w tę aferę? 
Przez  następne  dwadzieścia  minut  Mazur  relacjonował  krok  po  kroku  wszystko,  co  przydarzyło  mu  się  od  chwili 
przybycia z Iraku. Rudzki podziwiał spokój, z jakim to czynił. Na więcej emocji Ryszard pozwolił sobie tylko podczas 
opisu starcia w zagajniku, z którego oboje z Agnieszką cudem uszli z życiem. Streścił przebieg swojej ucieczki, włącznie 
z inscenizacją własnej śmierci. Następnie przeszedł do hipotez - usiłował powiązać w logiczną całość serię zbrodni, 
niektórych Rudzkiemu nieznanych - Rafał Sowa - Zenon Sowa 

Białorusin  Bogomoł  -  paser  Balcerzak.  Jedynym  wytłumaczeniem,  było  likwidowanie  przez  terrorystę  ludzi 

potrzebnych  wcześniej  do  przygotowania  zamachu.  Prawdopodobnie  kierowca  tira  dostarczył  ze  Wschodu  sprzęt 
potrzebny do akcji, Balcerzak za dużo wiedział, Rafał próbował szantażować terrorystę... Konstrukcja rysowała się dość 
logicznie. Następnie przeszedł do sprawy podpułkownika Opieńki. Wspomniał o Kurcie Wise i jego synu przybyłym na 
uroczystość. 
-  Skontaktuję się z nim - obiecał podkomisarz. 
-  Bardzo dobrze. Podejrzewam, że osoby Opieńki i Wise seniora wiążą się w jakiś sposób z planami zamachu. Kurt 
Wise w gdańskim magistracie zajmował się kanalizacją. 

Zabezpieczyliśmy wszystkie studzienki i podziemne kanały na terenie uroczystości! - przerwał mu Rudzki. - Od tej 

strony nic nie może nam zagrozić! 

Dałby Bóg. 

Pod koniec rozmowy podkomisarz zadał jeszcze kilka pytań, po czym oświadczył: 

Porozmawiam z szefostwem, być może jeszcze uda się ustalić, gdzie podziewa się ów „Kowalski  - Mittdorf. Nie w 

mojej mocy jest odwołanie ceremonii, ale jeśli nie będzie innego wyjścia, wymuszę ogłoszenie alarmu. 
Wstał i ruszył ku wyjściu. Mazur chciał postąpić za nim. 

Proszę o pozostanie w tym pokoju. Lepiej nie pętać się po mieście, gdzie byle „krawężnik" może pana zwinąć. Kiedy 

będzie po wszystkim, złoży pan zeznania. przed prokuratorem. Polińska powinna wkrótce odzyskać przytomność i jeśli 
potwierdzi pańskie zeznania. 

skończą się kłopoty. 

Na progu przystanął, odwrócił i uścisnął Mazurowi rękę. 

Mamy numery swoich komórek - dorzucił. 

W razie czego, będziemy dzwonić. Jeszcze raz proszę niczego nie robić na własną rękę, a ja zaraz załatwię, żeby 

przynieśli panu śniadanie. 
Dodzwonienie się  pod  właściwe numery  wcale  nie było takie proste. W polskiej ambasadzie  włączała się cały czas 
automa

tyczna sekretarka, a żaden z pozostałych numerów nie odpowiadał. Co gorsza, mimo panującego odprężenia 

pokojowego,  ciągle  nie  wznowiono  bezpośrednich  połączeń  między  Libią  a  USA.  Z  drugiej  strony,  czy  mogli 
zatelefonować do Bagdadu? Do centrali wywiadu na Bliski Wschód? Poliński wiedział doskonale o monitorowaniu tego 
typu  połączeń.  Nie  było  też  żadnej  pewności,  że  połączenie  nie  zostanie  szybko  przerwane.  Susan  zaproponowała 
odbycie jakiejś rozmowy pozornie prywatnej. 

Nie masz w Polsce kogoś, do kogo miałbyś zaufanie? 

Do głowy przyszedł mu jedynie Staszek Erlich, były amant jego siostry. Łebski chłopak z Instytutu Pamięci Narodowej. 
-  Pamiętasz jego numer? 
-  Przypadkowo pamiętam. Agnieszka parę razy opowiadała mi jak go zapamiętuje: Jesień Ludów, Hołd Pruski, bitwa 
pod Zamą - 89-25-202... 
-  No to szybko! Dzwońmy do niego! 
 
***
 
Po nocnych rozmowach Erlich miał zamiar pospać dłużej tego ranka. Ten zamysł udaremnił kolejny, niespodziewany 
telefon. Najbardziej zaskoczyła go osoba dzwoniąca. Brata Agnieszki znał raczej słabo i go nie lubił, podejrzewając, że 
mógł odegrać negatywną rolę przy ich zerwaniu. Jednak zgodził się go wysłuchać. W miarę słuchania, oczy rozszerzały 
mu się ze zdumienia. Poliński mówił to samo, co przed paru godzinami Mazur. W Gdańsku planowany był wielki zamach 
terrorystyczny Al Kaidy! 
Nagle spokojny głos Polińskiego zrobił się dramatyczny. 
- Cholera, nie mam czasu! - 

wołał. - Namierzyli nas! 

W tle rozległo się wycie syreny policyjnej. Artur krótkimi, ale precyzyjnymi zdaniami referował, co należy przekazać i 
komu.  Co  pewien  czas  dorzucał:  „Są  w  ogrodzie. Wyłamali  drzwi".  Ostatnie  słowa  brzmiały:  „Nie  martw  się  o  nas!" 
Rozległ się jeszcze tupot butów, szwargot po arabsku, szczęk repetowanych zamków, huknęła słuchawka, upadająca 
na posadzkę, ale się nie rozłączyła. Gdyby znał język wyznawców Mahometa, wiedziałby, że poddając się napastnikom, 
Artur i Susan podali swoje nazwiska, stopnie i numery służbowe w szeregach antyterrorystycznej koalicji. Potem ktoś, 
być może właściciel domu, z którego telefonowano, odłożył słuchawkę na widełki. I wszystko ucichło. 
 
***
 
Ruchome  Centrum  Antykryzysowe  było  chlubą  i  oczkiem  w  głowie  całej  Agencji  Bezpieczeństwa  Wewnętrznego. 
Tworzył je wielki wóz przypominający z wyglądu turystycznego kampera. Różniła je waga (bagatela, parę ton więcej), 
wynikająca  z  pancernych  blach  chroniących  ściany,  dach  i  podwozie,  oraz  wyposażenie  wewnętrzne:  łączność 
komputerowa i satelitarna ze światem, możliwość podglądu całego miasta za pomocą kilkudziesięciu kamer, a także 
podsłuchu każdej wybranej rozmowy telefonicznej. W razie czego z dachu wysuwała się wieżyczka ze stanowiskiem 
dwóch  karabinów  maszynowych,  zapewniająca  dość  skuteczną  ochronę  przed  szturmem.  Wewnątrz  dyżurowało 

background image

zaledwie kilku ludzi, szpica całego sztabu rezydującego w miejscowej Komendzie Policji. 
Centrum, wraz z odpowiadającym za nie Szczygłem, znajdowało się właśnie na wysokości Kościoła św. Brygidy, kiedy 
na  jednym  z  monitorów  pułkownik  zauważył  biegnącego  od  strony  Starego  Miasta  Karola  Rudzkiego.  Wyskoczył  z 
dyspozytorni i ruszył mu naprzeciw. 
-  W czym mogę pomóc, kolego? 
-  Muszę natychmiast porozumieć się ze sztabem - powiedział wyraźnie podenerwowany oficer. 
-  Masz go przed sobą. Jakiś problem? 
-  Alarmowa sytuacja. Ten terrorysta, o którym wczoraj rozmawialiśmy, to zagrożenie jak najbardziej prawdopodobne. 
-  Skąd  wiesz?  -  pionowa  zmarszczka,  przekreśliła  na  pół  wysokie  czoło  wieloletniego  pracownika  służby 
bezpieczeństwa. 
-  Od Mazura. Zgłosił się do mnie... 
W tym momencie w słuchawce przy uchu pułkownika zabrzęczał telefon. 
-  Tak? - Szczygieł poprosił gestem Rudzkiego, by ten przerwał. - O co chodzi? 
-  Mam tu na linii jakiegoś Erlicha. Chce rozmawiać z kimś z kierownictwa. Plecie, że zadzwonił do niego ktoś z Libii i że 
ma d

o przekazania wiadomość niezwykłej wagi. Przełączyć? 

-  Nie, już idę do was - tu zwrócił się do Rudzkiego. - Proszę zaczekać chwilę. I nigdzie się nie oddalać. 
Wrócił do środka. 
-  Przełącz na bezpieczną linię - nakazał operatorce, wchodząc do dźwiękoszczelnej kabiny. - I bez nagrywania! - uniósł 
słuchawkę. - Słucham, kto mówi? 
-  Stanisław Erlich, pracuję w IPN-ie. Z kim mam przyjemność? 
Profilaktycznie  rzucił  nazwisko  drugiego  zastępcy.  Wiedział,  że  już  od  dłuższego  czasu  młode  wilki  z  frontu 
dekomuniza

cyjnego marzą tylko, żeby dorwać mu się do skóry. 

Erlich opowiedział mu tyle, ile usłyszał od Polińskiego, zanim Libijczycy przerwali ich rozmowę. O białym terroryście. O 
zaplanowanym zamachu, który w samo południe ma zmieść z powierzchni ziemi cały plac Solidarności, z wszystkimi, 
którzy się na nim znajdą... 
-  Rozmawiał już pan z kimś na ten temat? 
-  Tylko z panem. 
-  Bardzo  dobrze.  Proszę  pozostać  w  domu  na  wypadek,  gdyby  Poliński  znów  zadzwonił.  Z  nikim  się  nie  łączyć. 
Spokojnie czekać. Odezwiemy się... 
- Tak jest. 
Wytarł krople potu, które wystąpiły na jego łysinę i wrócił na ulicę, gdzie wyraźnie zdenerwowany Rudzki przestępował z 
nogi na nogę i rozglądał się nerwowo. 
-  Mamy bardzo mało czasu - powtarzał jak nakręcony. 
-  Wiem,  już  podniosłem  ogólny  stan  gotowości.  Wskakuj!  -  gestem  przywołał  swój  wóz,  zaparkowany  zaraz  za 
furgonem  Ruchomego  Centrum.  - 

Masz  pół  godziny  wolnego  -  rzucił  do  szofera,  a  siadając  za  kierownicą,  zapytał 

podkomisarza: - 

Dokąd mam jechać? Gdzie ukryłeś tego Mazura? 

-  Obiecałem  mu,  że  wrócę  sam.  Facet  jest  szalenie  nieufny.  Zresztą,  opowiedział  mi  wszystko.  Zagrożenie 
terrorystyczne jest realne. Jedźmy od razu do sztabu. Jeśli w ciągu godziny nie złapią Mittdorfa, trzeba będzie odwołać 
imprezę. 
Szczygieł zapalił i wystartował z piskiem opon. Policjanci otworzyli przed nimi jedną z zablokowanych ulic. 
-  Myślałem, że sztab jest przy dworcu? – odezwał się Rudzki. 
-  Mam bliżej swój punkt dowodzenia. 
Dawny esbecki lokal kontaktowy, nadal wykorzy

stywany przez ABW, znajdował się na parterze jednego z paskudnych, 

bezstylowych bloków opodal budynku Poczty Gdańskiej. Wchodząc do klatki Szczygieł puścił podkomisarza przodem, 
sam rozejrzał się, czy nikt nie kręci się w pobliżu. 

Dziwne miejsce wybraliście na punkt dowodzenia... - zauważył podkomisarz. 

Potężny  impuls  z  paralizatora  powalił  go  na  ziemię.  Szczygieł  błyskawicznie  otworzył  drzwi  mieszkania  i  wciągnął 
bezwładnego oficera do środka. Nie miał jeszcze pomysłu, co zrobić z podkomisarzem. Zlikwidować? Na zabicie go 
zawsze 

miał czas. Zostawiać za -sobą niepotrzebne trupy byłoby jednak posunięciem nieprofesjonalnym. Bo co do tego, 

że nadszedł koniec jego misji, nie miał wątpliwości. Kiedy plac przed stocznią zmieni się w cmentarzysko, on będzie już 
w  drodze.  Do  Kaliningradu 

nie  jest  wcale  daleko.  Podwinął  wysłużony  dywan  i  nożem  podważył  jedną  z  klepek. 

Wyciągnął ze skrytki paczkę dolarów i euro, dwa paszporty, w tym jeden na nazwisko Iwana Niemirowa, oraz małe, 
zmyślne urządzenie przypominające palmtopa, które umożliwiało zaszyfrowany kontakt. 

Cholera! Żeby na starość podejmować się takiej zabawy! 

Znał jednak zasadę główną swojej umowy z Diabłem sprzed dwudziestu lat: 
„Jeśli nadarzy się okazja, aby zniszczeniu ulegli wrogowie Imperium - nie przeszkadzać" - do dziś brzmiało mu w uszach 
polecenie Wołodii. 
Przez  chwilę  ważył  nadajnik  w  ręku.  Według  instrukcji,  urządzenie  mógł  wykorzystać  tylko  raz,  w  przypadku 
najwyższego zagrożenia. Sygnał powinien być maksymalnie krótki. 
Zastosował  się  do  tej  dyspozycji.  Wystukał  komunikat:  „Al  Kaida,  Gdańsk  w  południe.  Total.  Nie  przeszkadzam. 
Wracam. Punkt llb. Rejtan". Był bardzo dumny ze swego przewrotnego pseudonimu. Zarazem, przekazując informację 
o zamachu pozbywał się resztek wyrzutów sumienia. Jeśli ktoś w Moskwie zdecyduje, żeby nie pozwolić na hekatombę, 
załatwią to bez niego własnymi kanałami. 
Tylko  czy  zechcą?  Trudno  o  lepszą  gratkę.  Terrorysta  islamski  mógł  nareszcie  odpłacić  Polakom,  Ukraińcom  i  ich 
poplecznikom  z  Zachodu  za  całą  hańbę,  jaką  zgotowali  Rosji  przez  ostatnie  dwadzieścia  pięć  lat,  niszcząc  dzieło 
Katarzyny Wielkiej i nieśmiertelnego Stalina. 

background image

 
XX
 
31 sierpnia - 

przedpołudnie 

 
Mazur niepokoił się coraz bardziej. Karol Rudzki nie dawał znaku życia, mimo że upłynęły ponad dwie godziny od ich 
rozstania.  O  ósmej  kanał  TVN-24  rozpoczął  swój  całodzienny  program  z  Gdańska.  Podniośle,  historycznie, 
wspomnieniowe Nic nie wskazywało, żeby impreza miała zostać odwołana. Na obrazach przekazywanych z Gdańska 
nie widać było najmniejszego niepokoju w postępowaniu sił specjalnych. A to Ryszard potrafił zauważyć. W jednej z 
migawek  pojawił  się  w  charakterze  eksperta  do  spraw  bezpieczeństwa  pułkownik  Szczygieł,  który  z  dużą  swadą 
przekonywał o poziomie przygotowań. 
Mimo  zachowywania  pogodnej  twarzy,  z  uśmiechem  na  wąskich  wargach,  Mazur  wyczuł  pewną  sztywność  w 
zachowaniu oficera. Jakieś wewnętrzne napięcie. Czy aby na pewno był tak rozluźniony, za jakiego pragnął uchodzić? 

Może po prostu jestem przewrażliwiony? - zganił własną podejrzliwość. 

Mimo to postanowił, że jeśli Karol nie odezwie się do dziesiątej, wbrew uzgodnieniom będzie musiał coś zrobić. O 10.01 
wyciągnął komórkę i wystukał numer podkomisarza. 
Również Stanisław Erlich nie mógł opanować rosnącego niepokoju. Zgodnie z obietnicą daną Szczygłowi pozostał w 
domu i usiłował skupić się nad zaległym artykułem o reperkusjach stanu wojennego w środowisku intelektualistów. 
Ale  nie  mógł  się  skoncentrować.  Ciągle  rzucał  jednym  okiem  na  transmisję.  Przebiegała  bez  zakłóceń.  Po  mszy  w 
bazylice mariackiej jej uczestnicy przemasze

rowali na plac przed stocznią. Obserwował, jak goście zagraniczni na czele 

z  Kofi  Ananem spotkali się  w Dworze Artusa  z prezydentem i premierem, a bohaterowie Sierpnia i ich  współcześni 
spadkobiercy w historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej. 
Panował  nastrój  pikniku,  orkiestry  przygrywały  niefrasobliwie  na  Długim  Targu,  artyści  śpiewali  na  estradzie  pod 
Krzyżami. Wszystko to w zadziwiający sposób przypominało zabawę na „Titanicu". Czyżby zlekceważono ostrzeżenie 
Polińskiego?  A  może  po  prostu  już  zneutralizowano  terrorystę,  o  czym  służby  poinformują  dopiero  po  zakończeniu 
imprezy... 
Było to dość prawdopodobne. Niepokój Staszka jednak nie ustępował. Chcąc go rozwiać, postanowił  zadzwonić do 
przyjaciela, świeżo upieczonego ministra sprawiedliwości. Sięgnął po telefon. Ze słuchawki powiało trupią ciszą. 
-  Awaria w takim momencie?! 
Pozostawała komórka. Ta jednak, mimo pełnej baterii i sygnalizowanego zasięgu, nie chciała funkcjonować. 
-  Co jest, do cholery? 
Przestało mu się to podobać. Postanowił zajrzeć do któregoś z sąsiadów. Jednak zanim wyszedł, nawykowo wyjrzał 
przez  wizjer. Na  widocznych w  wypukłej perspektywie schodach siedział jakiś obcy facet o nieciekawym  wyglądzie. 
Erlichowi zrobiło się gorąco. Sunąc wzdłuż ściany, dotarł do okna i ostrożnie wyjrzał zza firanki. Osiedlowy plac zabaw 
nie  uległ  zmianie.  Jednak  nieznajomy  dryblas  obok  huśtawek,  częściowo  zasłonięty  gazetą,  wyraźnie  mu  się  nie 
spodobał.  Nic  już  nie  rozumiał.  Odizolowano  go  od  świata,  pilnowano.  W  jakim  celu?  Bano  się  jego  niedyskrecji? 
Chroniono go? Być może. 

A jeśli - sam przestraszył się takiej możliwości -komuś zależało, żeby zaplanowany zamach się udał? 

Rozległ  się  charakterystyczny  motyw  z  uwertury  do  „Wilhelma  Telia".  Na  wyświetlaczu  telefonu  komórkowego 
zabranego Rudzkiemu n

ie zapalił się żaden numer, ale technik ABW natychmiast ustalił właściciela (Zenon Sowa - nie 

żyjący od ponad tygodnia adwokat), a także aktualną lokalizację dzwoniącego. Dom Aktora przy Straganiarskiej. 

A więc tam przywarowałeś, panie Mazur - ucieszył się Szczygieł. - Genialny podkomisarz Rudzki nie zadbał, żeby cię 

lepiej ukryć. Cóż, nie pozostawiliście mi wyboru... 
Przez moment zastanawiał się, czy nie wysłać tam swojej ekipy. Uznał jednak, że nie byłby to dobry pomysł. Mazur mógł 
nie  stawiać  oporu,  funkcjonariusze  zaś  nie  zrozumieliby,  dlaczego  mają  do  niego  strzelać,  bez  ostrzeżenia,  do 
człowieka, który się poddaje... 
Nie!  Musiał  załatwić  to  sam.  Mazur,  nie  doczekawszy  się  powrotu  podkomisarza,  mógł  naprawdę  narobić  sporego 
ambarasu. 
Jeszcze raz s

prawdził broń, dokumenty. Rzucił okiem na zegarek. 

„Pozostał mały wiraż, a potem ostatnia prosta!" - pomyślał. 
 
*** 
Tego  nie  można  było  zrzucić  na  karb  przewrażliwienia.  Ktoś  z  ABW  zdecydował,  aby  go  wyłączyć  z  gry.  Erlich 
gorączkowo przerzucał w pamięci dziesiątki przeczytanych powieści sensacyjnych, zastanawiając się, jak postąpiłby 
któryś z jego ulubionych bohaterów? Podpaliłby mieszkanie, żeby zwabić neutralną politycznie straż pożarną? Patent 
dobry, ale raczej w Stanach, tu prędzej spaliłby się żywcem, zanim doczekał przybycia pomocy. Po chwili przyszedł mu 
do  głowy  inny  pomysł.  Jego  mieszkanie  na  warszawskiej  Pradze  powstało  w  początkach  lat  pięćdziesiątych,  przez 
podział apartamentu jakiegoś burżuja na mniejsze klitki dla proletariatu... 
Chcąc zneutralizować ewentualny podsłuch, Stanisław wzmocnił dźwięk w telewizorze i wyszedł do korytarzyk, będący 
częścią przedwojennego salonu. Ściana działowa wyglądała tu na grubą i mocną. Z opowieści babci pamiętał jednak o 
zamurowanych drzwiach za szafą...Odsunął pełen rupieci mebel i nie przejmując się starą zakurzoną tapetą, poskrobał 
ją  nożem.  Rzekomy  mur  okazał  się  dwiema  warstwami  dykty  wypełnionymi  tzw.  „szarpanką".  Usuwając  przegrodę 
zastanawiał  się,  jak  wytłumaczy  niezapowiedzianą  wizytę  sąsiadowi,  panu  Olszakowi,  chociaż  o  tej  porze,  w  dniu 
powszednim, pan Olszak powinien być w pracy. Wreszcie skończył. Udało mu się jakoś nie zbić lustra podwieszonego z 
drugiej strony hakiem do sufitu. 
Wszedł. W lokalu oczekiwała go cisza. Chrząknął. Żadnej reakcji. 
-  Panie  Olszak,  panie  Olszak!  - 

dla pewności parokrotnie powtórzył półgłosem nazwisko gospodarza. Brak odzewu. 

background image

Upragniony telefon znajdował się w głębi przedpokoju, obok drzwi do kuchni. Podbiegł i uniósł 
słuchawkę. Ciągły sygnał zabrzmiał w jego uchu rajską muzyką. Działa! Pomyślał o swoim szefie, profesorze. Na pewno 
był teraz w Gdańsku, wśród zaproszonych luminarzy. Może jeszcze nie wyłączył komórki. 
Zaaferowany wykręcaniem znanego na pamięć numeru, poczuł obecność intruza dopiero, kiedy szmata nasiąknięta 
jakimś  świństwem  przylgnęła  do  jego  ust.  Próbował  wierzgać  nogami,  ale  druga  ręka  napastnika  trzymała  go  w 
stalowym uścisku. Zresztą, bardzo szybko odpłynął w niebyt. 
-  Załatwione. Na parę godzin obiekt nie będzie stwarzać kłopotów - zameldował człowiek z Warszawy. 
-  W porządku. Wracajcie do swych zadań - powiedział Szczygieł, ciesząc się, że jego podwładni wykonali robotę bez 
zadawania zbędnych pytań. 
Pozostawało jeszcze jedno, w zasadzie proste zadanie, a potem: „Praszczaj lubimyj gorod!". 
W zasadzie cieszył się, że dopływa do ostatniego brzegu. Od osiemdziesiątego szóstego, kiedy Rosjanie odezwali się 
po raz pierwszy, żył w sporym dyskomforcie. W roku 1989 był nawet bliski paniki. A jak się dowiedzą? Jednak ktoś 
zadbał,  aby  niewygodne  dokumenty  zniknęły,  weryfikacje  w  resorcie  przeszedł  jak  po  maśle,  a  zdemaskowanie 
bezwartościowego agenta KGB (sami mu go podrzucili) utorowało drogę do dalszej kariery. Owszem, trochę było mu żal 
eleganc

kiego mieszkanka na Wilanowie w osławionej „Zatoce Czerwonych Świń". Kolegów z kółka łowieckiego. Za-

stanawiał się, jak przyjmie to Barbara i córki? Dobrze, że rozwiedli się przed paru laty. Ale tam, gdzie teraz jechał, bez 
trudu znajdzie sobie nową żonę, zrobi nowe dzieci, a konto w Szwajcarii też nie ucieknie. 
„Wszystko  dobre,  co  ma  dobry  koniec",  pomyślał,  wchodząc  do  miniaturowej  recepcji  Domu  Aktora.  Staruszce,  ze 
śladami urody dawnej divy scenicznej, siedzącej za kontuarem, wystarczyło jedynie machnąć legitymacją, aby wydała 
klucz do pokoju Rudzkiego. Pr

zeszedł przez mikroskopijny barek i kuchennym wejściem dostał się na klatkę schodową. 

Wszędzie panowała niczym niezmącona cisza. Wprawnie nakręcił na lufę tłumik i tak przygotowaną broń umieścił za 
paskiem z tyłu, pod kurtką. Wychodząc z założenia, że tak postąpiłby Rudzki, bez pukania szybko przekręcił klucz w 
zamku i energicznie wszedł do środka. 
Jeden rzut oka upewnił go, że pokój jest pusty, podwójne łóżko zasłane, a jedynym śladem, że ktoś tu nocował, była 
pusta butelka po piwie. Że jest to wrażenie mylne upewnił go chłodny dotyk noża na karku i cichy głos za plecami: 

Odwróć się. Bardzo powoli - powiedział Mazur, który w chwili otwierania drzwi skrył się za nimi. Stary numer! 

Dyrektor  z  ABW  spokojnie  spełnił  polecenie.  Ryszard  natychmiast  poznał  charakterystycznego,  dzięki  kompletnej 
łysinie, oficera. 
-  Pułkownik Szczygieł, we własnej osobie? – rzekł prawie wesoło. - Czemu to zawdzięczam tę wizytę. 
-  Rudzki opowiedział mi o panu. Nie mógł, niestety, przyjść osobiście.  Mamy trochę kłopotów  z  antyglobalistami we 
Wrzeszczu. 
-  Nie mógł również zadzwonić? - Mimo lekkiego tonu Mazur był czujny, spięty i nie opuszczał noża. 
-  W  tej  chwili  to  dość  trudne.  Amerykanie  przeprowadzają  próby  z  blokadą  elektroniczną,  na  wypadek 
prób zamachu... A ja przyszedłem, bo zanim podejmę decyzję o przerwaniu uroczystości i ewakuacji placu Solidarności, 
chciałbym zadać kilka pytań. 
-  Aresztujecie mnie? 

Bohatera? Zbawcę ojczyzny i Europy? - pułkownik zaśmiał się, obnażając mocne, zdrowe zęby. – Nawet nie przyszło 

mi t

o do głowy. 

Rozluźniony Ryszard wskazał mu krzesło. Sam opadł na łóżko, odkładając nóż na nocną szafkę. 
-  Proszę zatem pytać, o jakie szczegóły panu chodzi... - Nie dokończył zdania, gdyż ujrzał wymierzony w siebie pistolet 
z tłumikiem. 
-  Właściwie, to wiem już wszystko - wolno powiedział Szczygieł, delektując się widokiem zaskoczonego mężczyzny. - I 
musimy niestety kończyć tę miłą rozmowę. 
Mazur  wiedział,  że  nie  ma  szans.  Nie  rozumiał,  co  się  właściwie  stało,  ale  tłumik  dowodził  jednego.  Pułkownik  nie 
przybył go aresztować, przybył go zabić. Uratować mógł go jedynie cud. 
I cud się zdarzył. Jakiś spóźniony aktorus z drugiego piętra zbiegał z łomotem schodami, na zakręcie potknął się i walnął 
w drzwi za plecami pułkownika, wyglądało, że lada moment wpadnie do pokoju. 
Szczygieł  na  ułamek  sekundy  odwrócił  wzrok.  Mazurowi  to  wystarczyło,  cisnął  poduszką  w  pistolet  oficera.  Ten 
machinalnie wystrzelił, ale chybił. W następnym momencie nóż Ryszarda wbił się w jego szyję tuż powyżej kuloodpornej 
kam

izelki. Oczy pułkownika wyszły z orbit. Nie dał rady wykonać następnego strzału i wraz z krzesłem runął na ziemię, 

bluzgąjąc ciemną, gęstą juchą na elegancką wykładzinę. 
Równocześnie trzasnęły drzwi  hotelu i aktor pognał do taksówki, nieświadomy dramatu, który rozegrał się  pod jego 
bokiem. 
„Pięknie" - pomyślał Mazur, klękając przy martwym Szczygle. - „Ciekawe, kogo jeszcze będę musiał zabić?" 
Obszukując  ciało  dyrektora  znalazł  paralizator,  komórkę  Rudzkiego,  służbowy  telefon,  legitymację    identyfikator  z 
na

zwiskiem Philippe Lapin. Jeszcze bardziej zaskoczyły go paszporty  - wspomnianego Lapina, ani chybi wysokiego 

funkcjonariusza Interpo

lu oraz Iwana Aleksiejewicza Niemirowa, mieszkańca kaliningradzkiej obłasti. 

Dla kogo tak naprawdę pracowałeś, pułkowniku? - mruknął, wpatrując się w martwe oczy zdrajcy. 

Nie miał czasu na dalsze dywagacje. Czas naglił, zbliżała się jedenasta. Musiał coś zrobić. Tylko kto mu teraz uwierzy? 
Może jeśli wedrze się na trybunę honorową, wykrzyczy prawdę do kamer, to zarządzą ewakuację?! Albo go zastrzelą. 
To prędzej. 
 
***
 
Im bliżej Placu Solidarności tym większy ścisk panował na gdańskich ulicach. W wielu miejscach rozwieszono wielkie 
jak billboardy ekrany, na których miano transmitować przebieg uroczystości. Jej rozmach był olbrzymi, w ostatniej chwili 
premier Kaczyński dodał pieniędzy z rezerwy budżetowej i wiele wskazywało, że dzisiejsze święto przyćmi zeszłoroczne 

background image

obchody Po

wstania Warszawskiego, które tak udatnie poprawiły image jego brata. Czy w tym roku utorują mu drogę do 

pałacu prezydenckiego? 
Mazur bez większego trudu przeszedł trzy kontrolne bramki. Nikt dokładnie nie przyglądał się posiadaczowi przepustki 
najwyższego stopnia. Ciemne okulary i płócienna czapka, które, podobnie jak kuloodporną koszulkę „pożyczył sobie" od 
martwego Szczygła, stanowiły wystarczającą charakteryzację. 
Im bliżej Placu tym częściej przychodziło nadkładać drogi. Pomiędzy ludzkimi szpalerami przelatywały kolejne limuzyny 
gości. W jednej mignął urzędujący prezydent wraz z Dickiem Cheneyem i Wiktorem Juszczenką, którzy wcześniej mieli 
jeszcze zajrzeć do stoczni. 
Rzucił okiem na zegarek. Minęła jedenasta... Późno! 
Naraz zorientował się, że przechodzi pod dawnym domem Kurta Wise. 
Uniósł  głowę.  Fasada  budynku  tonęła  we  flagach,  emblematach...  Prawie  z  wszystkich  okien  wychylały  się 
uśmiechnięte twarze. Tylko mieszkanie starego stoczniowca Stefana Zduna wyglądało jak ślepe, okna były zamknięte, 
żadnej flagi. Ciekawe... 
Bez wahania skręcił ku drzwiom, pilnowanym przez dwóch młodych strażników miejskich. Tym razem machnął „blachą" 
samego Szczygła. Miał nadzieję, że obstawa domu nie znała pułkownika osobiście. 
Mieszkanie Zduna zastał otwarte, puste i ciche. Umyte szklanki, posłane łóżka. 
Ani śladu człowieka. 

Może niepotrzebnie tu wlazłem - pomyślał Ryszard. - Stary stoczniowiec po prostu poszedł na uroczystość. 

Jednak po otwarciu szafy ujrzał świeżo wyczyszczony garnitur z miniaturką krzyża zasługi, a w kieszeni zaproszenie... 
Zdun nigdzie nie poszedł. Ale gdzie w takim razie się podział? 
W kuchence dotknął czajnika. Mocno ciepły, ktoś najdalej przed kwadransem pił tu kawę albo herbatę... 
Poczuł  jak  adrenalina  napływa  do  jego  żył.  Jeszcze  raz  przeszukał  mieszkanie,  szafy,  pawlacz,  zajrzał  nawet  do 
tapczanu. Ani śladu. W przedpokoju znalazł pod korkami niewielką szafkę na klucze. Przy haczykach znajdowały się 
podpisy dobrze świadczące o skrzętno-ści gospodarza. STRYCH, GARAŻ, KOMÓRKA...Przy napisie PIWNICA, klucza 
brakowało... 
 
*** 
Coraz  mniej  czasu  pozostało  do  rozpoczęcia  Jubileuszu.  Na  zapleczu  sceny  grupowali  się  artyści.  Imprezę  miała 
otworzyć  parada  dzwudziestu  czterech  młodych  ludzi  w  identycznych  białych  koszulkach  z  napisem  Solidarność, 
symbolizujących  kolejne  lata  polskiej  rewolucji.  Pierwszy  -  sobowtór  chłopczyka  z  kijkiem  z  pamiętnego  plakatu 
(komunistyczna propaganda lubiła przedstawiać ów kijaszek, jako zapałkę, którą młody wichrzyciel pragnie podpalić 
Polskę)  i  ostatni,  dwudziesty  piąty,  niosący  drzewce  z  pomarańczową  flagą  ukraińskiej  rewolucji.  Za  ekranami 
odgradzaj

ącymi  od  estrady  prowizoryczne  zaplecze,  chór  politechniki,  zgrupowany  wokół  Jana  Pie-trzaka, 

przygotowywał się do  odśpiewania „Żeby  Polska była Polską". Jak w ukropie  uwijały się charakteryzatorki. Reżyser 
sprawdzał ujęcia poszczególnych kamer. 
Mazur  rzec

z  jasna  nie  mógł  tego  oglądać.  Opustoszałymi  schodami  zbiegł  do  piwnic  kamienicy.  Odszukał  komórkę 

Zduna. Była zamknięta od wewnątrz, jednak nie wypuszczając pistoletu z dłoni rozwalił kopniakiem zamek i wyłamał 
drzwi. 
Już od progu poczuł zapach krwi i fekaliów - ledwo nakryte gazetami ciało Zduna potwierdziło jego najgorsze obawy. 
Pytanie,  dlaczego  zginął,  pozostało  bez  odpowiedzi  do  momentu,  kiedy  słaby  ruch  powietrza  uświadomił  Mazurowi 
istnienie przeciągu. Odsuwając opierającą się o boczną ścianę drewnianą paletę znalazł świeżo wybite przejście do 
sąsiedniej piwniczki. Wcisnął się do niej i omal nie wpadł do prostokątnego otworu w podłodze. Iść dalej po omacku było 
całkowitym szaleństwem. Wrócił na górę. Kuchenny zegar wskazywał 11.25. 
W jednej z sza

fek znalazł elektryczną latarkę, parę foliowych torebek, trochę taśmy samoprzylepnej... 

Zapalił światło, rozbłysło  dość jaskrawię, a bateria  wyglądała na niedawno  założoną,.  Ponownie  zbiegł na dół. Jeśli 
terrorysta ukrywał się gdzieś w podziemiach, to była szansa, że dopadnie go przed odpaleniem ładunku. 
Piwniczka z włazem była pusta. Terrorysta nie nasunął nawet klapy na swoje miejsce. Od razu zorientował się, że szyb 
nie prowadzi do współczesnego systemu kanalizacyjnego. Ten został sprawdzony, może nawet był chroniony. Sądząc 
po  połyskującej  na  dnie  wodzie,  sztolnia  docierała  do  poziomu  morza,  więc  grubo  niżej  niż  dziewiętnastowieczne 
instalacje kanalizacyjne Gdańska. W szybie nie było drabinki ani liny. Czyżby terrorysta zamierzał zginąć wraz ze swymi 
o

fiarami, a może po prostu miał przygotowaną inną drogę ewakuacji? Ryszard nie wahał się długo, owinął latarkę i broń 

w plastikową torebkę, a  następnie skoczył  na bombę. Omal nie  połamał nóg. Podziemny korytarz  okazał  się  dosyć 
płytki. Słona, morska woda wypełniała go aż pod łukowate sklepienie. Kamień przeplatający się z cegłą wskazywał, że 
zbudowano go jeszcze w średniowieczu, zapewne wówczas, kiedy poziom Bałtyku był o dobry metr niższy. Czy była to 
droga  ewakuacji  ze  starego  miasta,  spalonego  w  XIV  wieku 

przez Krzyżaków, czy  odprowadzenie  wody  ze starych 

młynów,  trudno  dociec.  W  każdym  razie  tunel  biegł  wyraźnie  w  kierunku  placu  Solidarności.  Mazur  zgasił  latarkę  i 
wsłuchiwał się w ciemność. 
Jednak nie usłyszał i nie zobaczył niczego... 
Wszystko zostało obliczone i przygotowane. Hassan zamierzał dokonać eksplozji dokładnie w południe, tuż po tym, jak 
syreny  gdańskich  fabryk  obwieszczą  początek  uroczystości.  Ładunek  umieścił  podczas  poprzedniego  pobytu  i 
zamaskował  tak,  że  trudno  byłoby  odnaleźć  go  komuś  postronnemu.  Inna  sprawa,  że  o  średniowiecznym  tunelu 
wiedzieli tylko stary Wise i podpułkownik Opieńko. Obaj już nie żyli. No, wiedzieli jeszcze o nim ci, z którymi jesienią 
1980 roku Opieńko podzielił się swoją tajemnicą, proponując wykorzystać tę drogę do ataku na stocznię. Pomysłu nie 
wykorzy

stano, gorzej, kiedy już ubek zlikwidował Kurta Wise, paru ludzi z samej góry przywłaszczyło sobie skarby z 

Prus ukryte tam przez Kulbacha, nie odpalając mu nawet znaleźnego. 
- Najgorsze - 

żalił się swemu późniejszemu zabójcy - że nie mogłem im nic zrobić. W razie czego mieli na mnie takiego 

background image

haka... 
Hassan był dziwnie spokojny, że paru zdobywców łupu, dziś wielce zasłużonych emerytów, nie niepokojonych od lat, z 
pewnością nie poinformuje nikogo o gotyckim chodniku. 
Z

szedł na dół w akwalungu, korzystając z linki, którą przewlókł przez hak w suficie, kiedy znalazł się na dole, ściągnął ją 

za sobą. Nie była mu już potrzebna. 
Zapalił  wodoszczelną  latarkę  i  leniwie  poruszając  płetwami  popłynął  przed  siebie,  w  stronę  morza.  Ładunki 
rozmieszczone były wzdłuż stropu na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Zgodnie z zasadami sztuki minerskiej po ich 
odpaleniu w miejscu placu Solidarności powinien powstać lej o średnicy stu metrów, pochłaniający estradę, trybunę 
honorową i trzy Krzyże. 
Były  też pewne komplikacje. Ze  względu na  blokadę elektroniczną,  nie można było  zdetonować całości  zdalnie. Na 
samobójcę też się nie pisał. Dlatego do zapalników podłączył kabel, a następnie począł się oddalać, ostrożnie rozwijając 
za sobą przewód. Korytarz skończył się w miejscu, gdzie odłamki betonu skrywały jego połączenie z kanałem portowym. 
Otwór  zamaskowany był od ponad pół  wieku, ale  Hassan udrożnił go parę tygodni  wcześniej,  14 sierpnia, podczas 
wielkiego festynu fajerwerków. 
Pozostawani

e pod wodą w momencie wybuchu, byłoby szaleństwem, a zabójca cenił sobie życie. Szczególnie własne. 

Popatrzył na zegarek. Jeszcze kwadrans. 
Kiedy rozlegną się syreny, wypłynie na powierzchnię i zdetonuje ładunek. Później, w atmosferze powszechnej grozy i 
paniki, bez trudu dotrze do parkingu. Kaszka z mlekiem! A potem długie, bardzo długie wakacje. 
 
XXI 
31 sierpnia - 

samo południe 

 
Czy cokolwiek zapowiadało zbliżający się dramat? Śmieciarze mówili, że na parę dni przed gdańską uroczystością ze 
Starego Mi

asta uciekały miejscowe szczury. Zniknęły również nietoperze, mające swe siedziby na wieżach pobliskich 

kościołów. Mówiono też, że w Li-cheniu z oczu Najświętszej Panienki pociekły łzy, a na krzyżu w Słupsku po latach 
przerwy pojawiły się kropelki krwi. Tymczasem około jedenastej agencja TASS poinformowała, że prezydent Putin o 
dzień skrócił swój urlop i spodziewany jest w godzinach popołudniowych w Moskwie. Agencja Al Dżazira zapowiadała 
wywiad  z  Sidi  Habibim,  kreowanym  na  następcę  Al  Sirdarie-go,  który  miał  wygłosić  ważne  oświadczenie.  Wróżka 
Candelaria z Filipin, autorka trafnej przepowiedni o tsunami, które 26 grudnia zalało wybrzeża Oceanu Indyjskiego, od 
paru  dni  przestrzegała,  że  wkrótce  złamana  zostanie  kolejna  pieczęć  przybliżająca  dzień  Armageddonu.  A  w 
brazylijskim Lotto padły numery 1,2,3,4,5,6 - co też uznano za omen. 
Hassan oparty o kamienną przegrodę czekał, wpatrując się w podświetloną tarczę swego zegarka. Nie mógł wypłynąć 
za wcześnie, obawiając się patrolowych motorówek, krążących po porcie... Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie 
swoją pierwszą enerdowską riihlę, którą dostał od matki. Kroczył z nią dumny ulicą, pomiędzy familokami, kiedy opadli 
go  chuligani  i  próbowali  zabrać  mu  buksiaka.  Nie  oddał,  desperacko  walczył  z  czterema  starszymi  od  siebie 
nastolatkami  i  choć  masakrowany  nie  kapitulował,  dopóki  nie  stracił  przytomności.  Bandziorów  spłoszyli  jacyś 
przechodnie. Zegarek przepadł. Wtedy poznał, co to jest nienawiść. Znienawidził to miasto, szkołę z lekturami w rodzaju 
„Łysek z pokładu Idy", Matkę Boską Piekarską, która nie pomogła mu, choć wzywał ją na ratunek. 
Teraz sam był panem życia i śmierci tysięcy ludzi, demiurgiem historii i mieczem Allacha, któremu nikt i nic nie mogło 
przeszkodzić. Zastanawiał się, jak by się potoczyło jego życie, gdyby nie ten zagarek? 
 
*** 
Wpatrując się w wypełniony wodą chodnik, Mazur rozważał dwie opcje. Wrócić na górę i próbować podnieść alarm. Miał 
małą szansę, że ktokolwiek uwierzy ściganemu zbrodniarzowi, który w dodatku zabił dygnitarza z ABW. Zresztą, nawet 
jeśli  jakimś  cudem  przekona  kogokolwiek,  zabraknie  czasu  na  ewakuację...  Niezależnie,  w  którym  momencie 
planowany był wybuch, terrorysta z pewnością go przyśpieszy... A druga możliwość? 
Nie  miał  maski,  butli  z  powietrzem,  płetw.  Jedyną  szansę  stwarzało  owe  dziesięć  centymetrów  oddzielające 
powierzchnię wody od sklepienia korytarza. Pod warunkiem, że korytarz się nie obniży. 
Zapalił latarkę, zastanawiając się na jak długo wystarczy prymitywne zabezpieczenie z folii. Płynął niezwykle powoli, 
rozglądając się za ewentualnymi ładunkami. Ciągle nic. Gorzej, że przy kolejnym wynurzeniu jego głowa uderzyła w 
strop, a usta nie złapały życiodajnego powietrza. 
Jak  było  do  przewidzenia,  strop  opadł  poniżej  obecnego  poziomu morza.  Miejscowe  zapadlisko,  czy  konsekwentne 
obniżenie? Cofnął się parę metrów, łapiąc haust powietrza. Na zegarku dochodziła 11.55. 
Zaczerpnął potężną porcję powietrza i zanurkował znowu. Obniżenie zdawało się nie kończyć. Po 50 sekundach zdał 
sobie sprawę, że nieodwracalnie minął punkt, z którego jeszcze mógłby zawrócić. Nic to, najwyżej zginie parę minut 
przed  wszystkimi.  Tymczasem korytarz  jakby  się  minimalnie  podniósł,  Ryszard  obrócił  się  na  wznak  i  ustami  złowił 
odrobinę stęchłego powietrza wypełniającego dwucentymetrową przestrzeń między wodą a murem. Dwa, trzy oddechy 
i zanurkował znowu. Jakieś dziesięć metrów dalej znów pojawiło się więcej przestrzeni, jednak na czasomierzu była już 
11.58.1 wtedy dostrzegł przed sobą dwużyłowy kabel wychodzący z prawie niewidocznej bulwy przylepionej do ściany, 
dalej zauważył następne, połączone szeregowo. Nie zastanawiając się ani chwili pociągnął przewody, tak by znalazły 
się nad wodą. Tam przeciął oba, a następnie kawałkiem skoczą przykleił do stropu. Nie mógł ryzykować, że słona woda 
zamknie obwód. Kto wie, na jakiej zasadzie działał zapalnik? 
Telewizja  pokazywała  twarze  znakomitych  gości  na  przemian  z  postarzałymi  obliczami  bohaterów  Sierpnia.  Loża 
honorowa przedstawiała się wyjątkowo okazale. Wiele z wybitnych postaci światowej historii od dawna nie pojawiało się 
publicznie  -  Margaret  Thatcher  i  Bo-

rys  Jelcyn,  obok  George  Bush  senior  i  Michaił  Gorba-czow,  Nelson  Mandela  i 

Waclav Havel, Helmut Kohl i Zbigniew Brzeziński - a obok nich nowi bohaterowie z pierwszych stron gazet - Juszczenko 

background image

i  Berlusconi,  Cheney  i  Joszka  Fiszer,  Kofi  Anan  i  Szewach  Weiss,  ministrowie,  książęta,  kardynałowie...  Wszyscy 
zgro

madzeni  na  placu  obok  bramy,  znowu  całej  w  kwiatach,  z  koparką  podobną  do  tej,  z  której  przemawiał  młody 

robotnik Lech W

ałęsa, domagający się chleba i wolności. I solidarności. 

Zawyły syreny, a gołębie poderwały się ponad stocznią. 
-  Czas!  Allach  jest  wielki!  - 

wyszeptał  Hassan,  od  piętnastu  sekund  siedzący  na  portowym  nadbrzeżu.  Puszczając 

impuls, jak dawny kanonier przyt

knął dłonie do uszu... 

I nic. Sekunda, druga, trzecia. Syreny ścichły, ponad miastem popłynęła pieśń Solidarności. Wybuch nie następował. 
Hassan próbował jeszcze dwukrotnie uruchomić detonatory, ale bezskutecznie. 
Pokpił coś w instalacji, czy pękł kabel? Niemożliwe, wszystko sprawdził po wielekroć. Popatrzył na gołębie krążące po 
nieboskłonie  i  ogarnęła  go  zimna  wściekłość.  Musiał  wrócić  do  kanału.  Dokończyć  zadanie.  Nawet  gdyby  miał  sam 
zginąć. Zginąć? Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad taką możliwością. Ale jeśli taka była wola Przedwiecznego. Trudno 

raj  pełen  hurys  nie  wyglądał  na  szczególnie  ponure  miejsce. Woda  zamknęła  się  za  nim,  a  stopy  obute  w  płetwy 

odnalazły  przyśpieszony  rytm.  Po  kilkunastu  minutach  znalazł  końcówkę  kabla  i  poczuł  rosnącą  furię.  Nie  popełnił 
żadnej pomyłki. Ktoś po prostu przeciął go nożem. Ktoś? Wiadomo kto - ten przeklęty Polak! Jakiż demon sprawił, że nie 
załatwił go przy pierwszym spotkaniu? Hassan zgasił latarkę i ruszył dalej do miejsca, w którym założył ładunki. Nie musi 
ginąć. To tylko krótkie opóźnienie, za parę minut, po załatwieniu giaura, wszystko naprawi. Bo co do tego, że wróg 
będzie  czekał  w  pobliżu  zapalników,  nie  miał  wątpliwości. W  pewnym  sensie  byli  do  siebie  podobni.  Nie  bał  się  tej 
konfrontacji. Doskonal

e władał nożem i uznał, że do walki w wodzie będzie bardziej przydatny niż pistolet. Nie obawiał 

się też, że przypadkowo wyminie Mazura. Podziemny kanał był na to zbyt wąski. Prędzej czy później natrafi na jego 
nogi. Najważniejsze, żeby Polak nie zauważył go wcześniej, niż on jego. Miał przewagę, którą dawała mu butla, maska 
i płetwy. Mógł płynąć bezszelestnie przy samym dnie, podczas gdy Mazur skazany był na łykanie powietrza. Nawet 
ciemność  działała  na  korzyść  zabójcy.  Z  grubsza  wiedział,  gdzie  mogą  się  spotkać.  Tuż  przed  miejscem,  gdzie 
znajdowały się zapalniki był niewielki zakręt korytarza. Nie przegapi go z pewnością! 
 
*** 
Pokusa, aby odtrąbić sukces była wielka, jednak Mazur nigdy nie lekceważył przeciwnika. Na ile poznał swego wroga, 
wiedział, że ten łatwo nie pogodzi się z przegraną. Wróci. Zgasił swoją, wyraźnie już słabnącą latarkę i wsłuchany w 
delikatny chlupot wody, czekał na powrót terrorysty. Nie zamierzał posłużyć się pistoletem. Mógł przecież przypadkowo 
trafić w jeden z ładunków i osiągnąć cel zaplanowany przez zamachowca. Nie był w stanie przewidzieć momentu ataku. 
W mroku nie mógł dojrzeć bąbli na powierzchni, a sam ruch wody też był zwodniczy. 
Obecność zabójcy poczuł dopiero, gdy ręce Hassana chwyciły go za kostki i pociągnęły w głąb. 
Nie stracił jednak przytomności umysłu, nie puścił noża, a co najważniejsze, nie zachłysnął się wodą. Idąc w dół zapalił 
latarkę  i  puścił  ją,  tak  by  w  kokonie  z  folii  tańczyła  po  powierzchni.  Zamachowiec  mógł  liczyć  z  jego  strony  na 
szamotaninę lub nerwową próbę wypłynięcia. Ryszard sprawił mu zawód. Poszedł w dół szybciej, głębiej, tak że odbił 
się od dna. I natychmiast zaatakował nożem. Uderzając na ślepo oczywiście nie trafił. Jednak Hassan musiał go puścić, 
by sięgnąć po własną broń. Nóż zamachowca trafił w korpus Polaka, ale nie przebił ochronnej kamizelki, tylko ugrzązł w 
niej,  wysuwając  się  terroryście  z  rąk.  Mazur  odbił  się  od  niego,  wypłynął  na  powierzchnię,  zaczerpnął  zbawczego 
powietrza  i  znowu  poszedł  w  dół.  Dzięki  latarce  postać  terrorysty  była  cokolwiek  widoczna.  Ten  tymczasem, 
wykorzystując  przewagę  płetw,  dokonał  nagłego  zwrotu.  Pragnąc  odzyskać  broń  zaatakował  gołymi  rękami,  jednak 
Polak jakimś cudem uskoczył i ciął go po udzie. 
Wściekłość Hassana przeważyła nad instynktem samozachowawczym, widząc w świetle latarki końcówkę kabla, ruszył 
ku niej. Wystarczyło zamknąć obwód... 
Ryszard wykorzystał ten ruch. Nie mogąc dosięgnąć szybszego wroga, desperacko rzucił się do przodu i przeciął rurkę 
łączącą butlę z ustnikiem. 
Do ust terrorysty wdarła się słona woda z kanału. Krztusząc się, popłynął ku powierzchni i z impetem uderzył głową o 
niski strop. Między cegłami a wodą nie było żadnej wolnej przestrzeni. Na wpół oszołomionego ogarnęła panika, rzucił 
się do przodu, ostatecznie myląc kierunki. Doświadczenie jednak podsunęło mu rozwiązanie, chwycił koniec przeciętej 
rurki  i  pociągnął  powietrza.  Udało  się.  Życiodajna  mieszanka  dotarła  do  płuc.  Był  tak  szczęśliwy,  że  na  moment 
zapomniał o Mazurze. Kolejne pchnięcie nożem sięgnęło jego klatki piersiowej... 
Ciało zabójcy szamotało się jeszcze chwilę, potem opadło na dno kanału. Było po wszystkim. 
Ryszard zabrał mu butlę. Przyda się w powrotnej drodze. Korzystając z latarki, na wszelki wypadek, gdyby terrorysta 
miał wspólnika, wydłubał zapalniki... 
Potem, popłynął w stronę morza. 
Wynurzył się w basenie portowym w momencie, kiedy owacje kończyły przemówienie premiera Ka-czyńskiego. Zaraz 
zauważyła go jedna z łodzi patrolowych. Broczący krwią mężczyzna został wciągnięty na pokład. 
Zapowiadało się długie składanie wyjaśnień. 
 
*** 
Nigdy nie ogłoszono publicznie, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło uczestnikom sierpniowej uroczystości. Wąska 
grupa  saperów  zajmująca  się  rozminowaniem  tunelu  została  zobowiązana  do  milczenia  i  zobowiązania  tego 
dotrzyma

ła.  Do  prasy  nie  trafiły  najmniejsze  nawet  przecieki  o  przygotowywanym  zamachu.  Zresztą,  wszystkie 

wydarzenia przyćmiła zbliżająca się kampania prezydencka. 
Pułkownik  Szczygieł,  jak  oficjalnie  podał  dwa  dni  później  rzecznik  prasowy  ABW,  zginął  na  skutek  nieszczęśliwego 
wypadku  podczas  czyszczenia  broni.  Pogrzeb  miał  dziwnie  skromny,  bez  oficjalnego  ceremoniału.  Jego  najbliżsi 
współpracownicy  musieli  poszukać  sobie  innej  roboty.  W  jakiś  czas  później  wydalono  z  Polski  grupę  pracowników 
rosyjskiej ambasady. M

oskwa odpowiedziała analogicznymi retorsjami. 

background image

Agnieszka Polińska odzyskała przytomność zaraz po uroczystości. Jej szansę na powrót do zdrowia z dnia na dzień 
były  coraz  większe.  Przydało  się  to  niezwykle  Ryszardowi  Mazurowi.  Świadectwa  Polińskiej,  a  także  Rudzkiego, 
któremu  po  oprzytomnieniu  udało  się  pozbyć  więzów  i  o  własnych  siłach  wydostać  z  tajnego  lokalu  Szczygła, 
przywróciły mu wolność. Nie odwołano jednak komunikatu o jego śmierci pod Kwidzynem. Policja nie miała sensownego 
wytłumaczenia przed opinią publiczną tajemniczej serii zbrodni. 
Decydując się na zmianę tożsamości, Mazur zmienił nazwisko na Kaszub, o czym jednak poinformowano tylko wąską 
grupę wtajemniczonych. 
Utajniona  sprawa  „Zamachu  na  Polskę"  nie  została  do  końca  zamknięta. W  gdańskich  podziemiach  nie  znaleziono 
bowiem ciała białego mudżaheddina. 
Jedni  mówili  o  prądach,  które  uniosły  go  ku  morzu,  inni  o  ogromnych  drapieżnych  szczurach,  jeszcze  od  czasów 
krzyżackich gnieżdżących się pod starym miastem, jeszcze inni o rybach. 
Nie  miało  to  już  większego  znaczenia.  Coraz  więcej  dowodów  świadczyło,  że  na  całym  obszarze  Europejskiej 
Wspólnoty, zajętej opracowywaniem nowej, poprawionej konstytucji, terroryzm islamski osłabł na dobre. Także w Iraku 
szło  ku  uspokojeniu,  Palestyńczycy  dogadywali  się  z  Izraelem,  a  Turcy  przygotowywali  swoje  wejście  do  Unii 
Europejskiej. Mniej więcej po tygodniu przesłuchań w geście dobrej woli dyktator Libii, Muam-mar Kadafi zwolnił dwójkę 
„amerykańskich szpiegów", zatrzymanych 31 sierpnia pod Trypolisem. 
Co praw

da, pani Rice twierdziła, że dopóki istnieją państwa zbójeckie, terroryzm pozostaje wyzwaniem numer jeden, ale 

było to odosobnione zdanie zimno-wojennej ekstremistki. 
Dwa miesiące po opisanych zdarzeniach w Sądzie Rejonowym dla Dzielnicy Warszawa Śródmieście, zarejestrowano 
spółkę  z  ograniczoną  odpowiedzialnością  o  nazwie  „SHERLOCK  -  usługi  detektywistyczne  i  tym  podobne". 
Udziałowcami zostali Agnieszka i Artur Polińscy, Susan Pemberton i Ryszard Kaszub. Wśród plotek na temat powstałej 
agencji mówi się, że obok usług dla ludności, ma ona podejmować się niekonwencjonalnych działań na zlecenie rządu, 
choć w państwie prawa trudno w to uwierzyć. Czas pokaże, na ile będzie to firma rozwojowa. 
Także czas pokaże, czy Agnieszka i Ryszard pójdą w ślady Artura i Susan, którzy jeszcze w paździer- 
niku związali się świętym węzłem małżeńskim. Póki co, mieszkają osobno, dementują płotki na temat ich romansu, choć 
gołym okiem widać, że nie mogą się ze sobą rozstać. 
Polińska po ciężkim postrzale zrezygnowała z pracy w policji, choć nie zgodziła się na uznanie jej za inwalidkę. Za to 
Karol Rudzki, od listopada szef specjalnej jednostki podległej premierowi, szybko awansuje. 
Czasy są coraz ciekawsze. Mimo napięć w koalicji rządowej, przystąpiono do tworzenia demokratycznych struktur IV 
Rzeczypospolitej. 
Dawne „Blue City" wyburzono i wciąż nie ma decyzji, co powstanie w miejsce marketu - nowe centrum handlowe czy 
mauzoleum ofiar. Pod prowizorycznym krzyżem bez przerwy płoną znicze i codziennie składane są świeże kwiaty. 
W  20

05  roku  władze  Moskwy  zrezygnowały  definitywnie  z  obchodów  Rewolucji  Październikowej.  Zamiast  tego 

uroczysta listopadowa parada na Placu Czerwonym miała się odbywać pod hasłem 395 lat od wypędzenia Polaków z 
Kremla. 
Oczywiście, trybuna honorowa miała się mieścić tradycyjnie na dachu przypominającego bunkier mauzoleum Lenina, 
zaś  sam  Wódz  Rewolucji,  Włodzimierz  Uljanow,  ku  żalowi  wycieczek,  w  drugiej  połowie  października  został 
"przekazany do państwowego Zakładu Konserwatorskiego Nr 1 w podmoskiewskiej miejscowości Bałaszycha, gdzie 
miano go poddać zabiegom przywracającym wieczną świeżość, bez nieprzyjemnego zapaszku. 
Generał-lejtenant Artiom Jegorow, nie zaliczał się do fanów Lenina. 
Egzekwie  odprawiane  nad  truchłem  tego  pół-Mongoła  i  ćwierć-Jewrieja,  jak  mawiano  o  Włodzimierzu  Iliczu  w  jego 
środowisku, osobiście upokarzały weterena wojny afgańskiej i czeczeńskiej. 
Kimże był w końcu ten Uljanow? Teoretykiem  - in-ternacjonalistą! Czy kiedykolwiek powąchał prochu, czy osobiście 
kogoś zabił? Tu generał instynktownie patrzył na swe zaciśnięte łapy, podobne bochnom chleba. 
Co  innego  Stalin,  prawdziwy  wódz,  chociaż  z  Kaukazu,  ale  w  duszy Wielkorus.  Nasz  batiuszka! Taki  przydałby  się 
dzisiaj, by wydźwignąć mat' Rosiję z kapitalistycznej matni, przywrócić jej dawną wielkość, przestrzeń i powszechny 
strach, jaki wzbudzała. Stalina nam trzeba, Stalina! 
Nasz Mały Wołodia, niby dobry, ale jaki on Stalin? Pinczer pokojowy, Amerykanom z ręki je, Gruzinom i Ukraińcom 
ustąpił. A krwi się boi, jak diabeł święconej wody. 
Ale rozkaz jest rozkazem i musiał go wypełnić. Osobiście odpowiadał za proces odświeżenia zwłok przed ponowną 
ekspozycją i wiedział, że przeprowadzi wszystko jak trzeba. 
Po pochylni zeszli do podziemi. Rozsunęły się stalowe drzwi. Zapaliły światła. 
„Relikwia" leżała w wyściełanym pudle niczym lalka Barbie, przykryta do pasa kocykiem i gotowa do transportu. 
Lenin  był  jak  zawsze  w  niemodnym  garniturku,  z  lekkimi  kolorkami  na  twarzy,  nastroszoną  bródką,  wypolerowaną 
łysinką... „Nie prościej byłoby wykonać to to z wosku, niż absorbować całe laboratoria do regeneracji trupa?" - pomyślał 
Jegorow. 
Profesor Liwszyc (ani chybi Żyd, podobno wyjechały ich z ZSRR trzy miliony, a ciągle ich pełno!) rozgesty-kulowany 
bredził mu coś o procesach degradacyjnych, gnilnych, o grzybach, bakteriach, z roku na rok coraz bardziej atakujących 
zwłoki... ale generał czuł jedynie narastającą suchość w gardle. 
Napiłby się czegoś. Ale przecież o spirytus z któregoś ze słojów nie poprosi. 
Kto wie, co w nich moczono? 
Obaj zbliżyli się do czcigodnych zwłok. Dwaj ludzie Artioma wyciągnęli aparaturę pomiarową. Tak na wszelki wypadek, 
żeby sprawdzić, czy nikomu nie strzeliło do łba zaszycie w zwłokach jakiegoś niebezpiecznego gówna. W ich rękach 
pojawiły się wykrywacze metalu. Także czujnik radioaktywny nie wykazał nic niebezpiecznego. 
Wsio w pariadkie! 
Po pochylni zjechał niski transporter. 

background image

Brać go chłopaki, ale z szacunkiem. I z całym sarkofagiem - rozkazał Jegorow. 

Sam  najchętniej  wziąłby  tę  kukłę  na  barana,  ale  Liwszyc  upierał  się,  że  można  ją  transportować  tylko  w  całości,  z 
opakowaniem. Po osiemdziesięciu latach mogłaby się po prostu rozlecieć. 
Pewnie by się posklejało, ale jaka byłaby afera! 
Tymczasem  profesor  pochylił  się  z  szacunkiem  i  dotknął  czoła  wodza,  a  potem  wpiął  w  klapę  jego  garnituru  małą 
czerwoną flagę. 

Miejmy nadzieję, że stary Jewriej się nie rozpłacze - pomyślał generał. 

Zaraz pojawiła się honorowa asysta. Władza, mimo że nikt tego nie widział, nalegała na ceremoniał wojskowy. Stuknęły 
obcasy, zawarczały silniki podnośników. 
„Zaraz  będzie  po  wszystkim"  -  pomyślał  generał,  dumając  z  wytęsknieniem  o  piersiówce  sierocie,  pozostawionej  w 
limuzynie. 
Ledwo zamknęły się drzwi, Liwszyc po raz pierwszy od poł godziny odetchnął głęboko. 
- Po wszystkim - 

rzekł. - Reszta to drobiazgi. 

Kiwnął na swego asystenta Szurkę i poszli razem do gabinetu, co pewien czas rozglądając się dookoła. 
Nie wiedział jeszcze, kto poza nimi dwoma uczestniczył w spisku. On nie chciał tego wiedzieć. Na pewno ktoś z ochrony, 
monitoring

u, techniki... W trudnych czasach można kupić każdego. 

Sam Liwszyc wybierał się na urlop, Capri, Lazurowe Wybrzeże, a potem - jeśli się uda - nowa tożsamość i pieniądze, 
które starczą do końca życia albo praca w jednym z pokojowych, nieznośnie bogatych emiratów. Co będzie miał z tego 
Szurka, nie miał pojęcia. Nie pytali się nawzajem. Podobnie, jak nie przejmowali się, do czego to służy. Ojciec Liwszyca 
stracił  życie  podczas  słynnego  spisku  lekarzy  w  1953  roku.  On  sam  przestał  być  wierzącym  komunistą  już  za 
Gorbaczowa. 
Pozostawał jeszcze drobiazg. Nie mogli zrobić tego wcześniej. A teraz musieli! Do gabinetu profesora przylegało tzw. 
„małe laboratorium", od lat praktycznie nieużywane. Weszli tam obaj. Nałożyli rękawiczki oraz maski przeciwgazowe. W 
bitumiczn

ej wannie parował kwas. Najmocniejszy, jaki udało się dotąd osiągnąć. 

- No to do roboty! - 

skinął na Szurkę. 

Chłopak przeżegnał się. W odróżnieniu od Liwszyca wierzył w Boga. Inne pokolenie! Razem otworzyli metalową szafę 
na końcu pomieszczenia. Ze środka wyciągnęli nagiego, poskręcanego trupa. Poza twarzą, Lenin był w fatalnym stanie. 
Robaki, insekty, a nawet szczury zrobiły swoje przez te wszystkie lata, a ostatnie dni po dokonaniu podmiany, też mu 
raczej nie pomo

gły. Wzięli go ostrożnie za nogi i ramiona i zanieśli do wanny. Opuszczali powoli, starając się, by nie 

padła na nich choćby jedna żrąca kropla. A potem, cokolwiek przejęci, patrzyli jak substancja pożera zanurzone zwłoki, 
które nikną jak te odnalezione freski, co to pokazali na jednym włoskim filmie. 
Kiedy  było  po  wszystkim,  Liwszyc  włączył  wyciągi  oraz  uruchomił  odpływ.  W  kolektorze  poziom  niżej,  kwas  miał 
zmieszać się z neutralizującą go zasadą, a potem to co zostanie, wraz z dużą ilością wody winno popłynąć do pobliskiej 
oczyszczalni i dalej do rzeki Moskwy. 

Załatwione - mruknął Jusuf Habibi, kiedy światło w oknie narożnego pokoju pierwszego piętra zamrugało trzy razy, a 

następnie zgasło, by zapalić się po dziesięciu sekundach. - Udało się. 
Jego towarzysz - 

młody Czeczen - wyszczerzył zęby. 

„A  zatem dzień  zapłaty nadchodzi  - pomyślał. - Nareszcie". Że też  nikt dotąd  nie wpadł na ten pomysł. Co prawda, 
wcześniej nie było warunków. Teraz wszystkie komponenty zbiegły się w jednym czasie i miejscu. Gigantyczna korupcja 
pozwalająca  kupić  wszystko  i  wszystkich.  Pieniądze  od  sponsora  oraz  myśl  naukowo-techniczna,  dzięki  której 
siedemdziesiąt  kilogramów  superplastiku,  pięciokrotnie  przekraczającego  mocą  dotychczasowe  środki  wybuchowe, 
wprost z tajnego laboratorium armii rosyjskiej, trafiło do ich rąk. Bez VAT-u, faktur i przelewów. 
Reszta  okazała  się  stosunkowo  prosta.  Uformować  z  materiału  rzeźbę  mężczyzny,  utrwalić  zewnętrzną  warstwę 
usztywniającą, pokryć cieniuteńką warstwą imitującą ludzkie ciało... 
I  umieścić  detonator,  choćby  w  formie  miniaturki  gwiazdki,  flagi  czy  spinki  do  mankietu.  Chwała  Leni-nowi,  już  raz 
zniszczył Rosję, wpuszczając ją w komunistyczny eksperyment, teraz przysłuży się jej po raz wtóry. 
Dżochar nie mógł doczekać się tego dnia, kiedy osobiście wyśle impuls detonacji. To już niedługo! Będzie wtedy na 
Placu  Czerwonym.  Na  trybunie  znajdzie  się  zaś  całe  kierownictwo  Rosji,  zagraniczni  goście...  Podobno  na  defiladę 
wybiera się prezydent Francji, kanclerz Niemiec. Niech przyjeżdżają! Sługusy nowego cara! Kiedy nastąpi detonacja, 
razem z całą trybuną odfruną w kosmos. Allach jest wielki! Nawet jeśli czasem ciężko doświadcza swoich wyznawców. 

Jadą - mówi Habibi (aktualnie legitymujący się papierami irańskiego dyplomaty) i podaje lornetkę Dżocharowi. 

Z  bramy  zakładu  Konserwatorskiego  Nr  1  wynurza  się  cała  kawalkada  samochodów.  Opancerzone  wozy  eskorty, 
limuzyna generalska i zamknięta czarna furgonetka typu karawan. 
Zaczyna padać śnieg. Zima tego roku przychodzi wcześnie. Włączone reflektory oświetlają opustoszałą drogę. Żywej 
duszy. 
Zda  się,  że  cały  wielki  kraj  zapadł  w  sen  zimowy.  Jak  generał  lejtenant,  który  po  opróżnieniu  piersiówki  zapadł  w 
drzemkę, śniąc o wielkości, awansach i pewnej tancerce z teatru „Bolszoj". 
Mijają zakręt. Prowadzący konwój wóz współczesnego CZEKA przyśpiesza. Cel podróży jest oczywisty. Mauzoleum. 
Plac Czerwony. Nowy Rzym. 
 
Wawer, październik 2004 - marzec 2005