background image

Prolog.

2

Rozdział 1.

3

Rozdział2.

7

Rozdział3.

11

Rozdział4.

16

Rozdział5.

21

Rozdział6.

25

Rozdział7.

28

background image

Prolog.

W

brew wszelkim pozorom łatwo jest szukać rzeczy, które się zgubiło, gdzieś odłożyło, a potem o 

nich zapomniało. I dużo jest miejsc do szukania - pokój, dom, może pod kanapą?
Gdy   jesteśmy   zmęczeni   bezskutecznym   szukaniem,   prosimy   o   pomoc   innych.   Najczęściej   się 
zgadzają. Najczęściej to razem z nimi wyruszamy na ponowne poszukiwania. Najczęściej to oni 
znajdują to, czego nam potrzeba.
Najłatwiejsze jest poszukiwanie rzeczy.
Gdy giną ludzie, procedura jest podobna, z tym, że samotne szukanie ograniczamy do minimum. 
Angażujemy jak największą ilość osób, byleby tylko jak najszybciej sprowadzić zaginionego lub 
zaginionych z powrotem do siebie. Ale ich też łatwo znaleźć. Znaczy, w większości przypadków.
Gdy giną wspomnienia, na początku także szukamy sami. Jeżdżąc w dawne miejsca, przeglądając 
fotografie, słuchając muzyki z tamtych czasów. Potem odszukujemy ludzi związanych z naszym 
losem. Którzy pamiętają, co się wtedy stało. Którzy szczegółowo nam to opowiedzą.
Ale co, gdy gubimy samych siebie? Gdy budzimy się pewnego dnia ze świadomością, że nic o sobie 
nie wiemy? Gdy uświadamiamy sobie, że nie jesteśmy tymi, za których sami siebie uważaliśmy?
Jak szukać siebie? I kogo zaangażować do pomocy?

background image

Rozdział 1

Zapach tajemnicy

R

enesmee przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze, wyklinając w duchu własną głupotę. Usiłując 

ignorować   tykanie   zegara,   które   bezlitośnie   przypominało   o   upływie   czasu,   pognała   do   szafy, 
ściągając   przez   głowę   starą   sukienkę   mamy,   i   zaczęła   grzebać   w   niej,   szukając   czegoś 
odpowiedniego na ognisko w rezerwacie La Push. Była tak tym zaabsorbowana, że nie zauważyła 
Belli, która ze zmarszczonym czołem przyglądała się jej, stojąc w drzwiach.
- Co robisz?- spytała po chwili 
- Szukam czegoś do ubrania - wyjaśniła wymijająco, nie przerywając swojego zajęcia.
- Wychodzisz gdzieś z Jacobem?
-   Do   La   Push.   Przecież   ci   mówiłam   -   zdziwiła   się.   -   Dziś   jest   spotkanie   przy   ognisku.   Sama 
opowiadałaś, jak...
- Dzisiaj? - przerwała jej matka.
- Jest sobota. - Dziewczyna wzruszyła lekko ramionami, po czym z lekkim westchnieniem wyjęła z 
szafy białą, bawełnianą sukienkę w brązowe wzory i kopnięciem zatrzasnęła drzwiczki.
- O której przyjedzie?
- O szóstej. 
- A jest..?
- Za dziesięć - rzuciła tonem, w którym pobrzmiewały nutki zawstydzenia. Mama tylko pokręciła z 
niedowierzaniem   głową.   Ness   wyminęła   ją   i   pognała   do   łazienki,   by   wziąć   szybki   prysznic. 
Równocześnie z szumem wody rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Bella sporą część swojego 
wolnego czasu zastanawiała się, po co Jake w ogóle puka - i tak nigdy nie czeka, aż ktoś podejdzie i 
mu otworzy. Chwilę potem kobieta poczuła silne, duże dłonie łapiące ją w talii i uświadomiła sobie, 
że jej nogi nie mają już żadnego podparcia.
- Jake! - krzyknęła ze śmiechem. - Puść mnie!
Nie liczyła jakoś specjalnie, że posłucha jej prośby i nie pomyliła się. Przyjaciel uścisnął ją tak, jak 
mała dziewczynka przytula się do ulubionej lalki. Nawet proporcje się zgadzały - Isabella była mniej 
więcej o połowę mniejsza od Blacka.
- Też się cieszę, że cię widzę - odrzekł z wielkim uśmiechem na ustach.
- A czy ja wyglądam na uszczęśliwioną traktowaniem mnie jak pluszową zabawkę? No dobra, może 
już zdążyłam się przyzwyczaić - dodała, widząc jego minę. - Ale to nie zmienia faktu, że użyłeś tyle 
siły, że mógłbyś mnie zmiażdżyć. Znudziłam ci się już i chciałeś się mnie pozbyć?
- Wiesz, niesamowicie długo żyjesz. Masz już z dwieście lat, Panno Poważna.
- A ty ze dwa razy tyle - droczyła się z nim.
- Taa, zabytek ze mnie - zgodził się, ale zaraz coś mu się przypomniało - Hej! A jeśli mówimy o 
nadprogramowych   latach,   to   ostatnio   wyremontowałem   całe   mieszkanie   Billy'ego.   Ile   za   to   mi 
dasz? Dwa?
- Dwa? Człowieku, opanuj się. Dwa to by było za zbudowanie tego domu – prychnęła. - Jeden rok.
- Jak to jeden? Ty miałaś jeden za samo bycie kucharką - oburzył się.
- Dobrą kucharką - podkreśliła.
- Nieważne.
- Puścisz mnie wreszcie?
Jacob spełnił jej prośbę, a ona podreptała do łóżka Renee i usiadła na nim, po czym poklepała 
zachęcająco miejsce obok siebie. Niemal od razu sprężyny ugięły się pod ciężarem wilkołaka.
- Jak leci?
- Powoli - westchnął wilkołak. - Bella, tak właściwie, to chciałem z tobą pogadać... Ja...
- Jake! - zawołała Nessie z łazienki. - Jesteś za wcześnie! - Jej głos był przesadnie oskarżycielski.
- To ty jak zwykle się spóźniasz! - odkrzyknął. Zrobił to poniekąd wbrew sobie. Renesmee wydawała 
mu się idealna, a nie byłaby sobą, gdyby wiecznie się nie spóźniała. Choć wydawało się to głupie dla 
postronnego   obserwatora,   to   lubił   w   niej   tę   cechę   i   nienawidził   czynić   jej   wyrzutów,   nawet   w 
żartach.
- Ale mógłbyś chociaż poudawać, że przyszedłeś później niż w rzeczywistości - jęknęła. Bells i Jacob 
jednocześnie parsknęli śmiechem.

background image

- Dobra - chłopak podniósł się miejsca, które zajął zaledwie kilka sekund wcześniej. - Idę pogadać z 
Embrym.   Trzeba   się   upewnić,   czy   wszystko   gotowe   -   dodał   jakby   na   swoje   usprawiedliwienie, 
niespecjalnie licząc na to, że Swan mu uwierzy. Ta jednak powstrzymała się od komentarza. Tylko 
przez parę lat miała do Jake'a żal o to, że wpoił się w jej córkę. Obie go potrzebowały. Miłość 
Renesmee do Jacoba powoli przeradzała się w coś więcej niż rodzinne uczucie. Wcześniej był dla 
niej jak brat. Dla Belli niestety Black był kimś więcej, jednak nie dopuszczała do siebie myśli o tym, 
że mogłaby być na miejscu Renee - w chwilach, gdy dopadała ją stara wizja jej samej, szczęśliwej, z 
tulącymi się do jej nóg czarnowłosymi berbeciami, odwiedzającej Charliego i przyjaciół z Forks, 
czuła do siebie jedynie obrzydzenie. Nie mogła przecież przekładać normalności nad swoje jedyne 
dziecko.  
- Pa - Chwilę później poczuła jego ciepłe wargi na policzku. Nagły podmuch wiatru wprawił w ruch 
jej   brązowe   loki,   po   czym   Jake   zniknął   tak   szybko,   jak   się   pojawił,   przy   akompaniamencie 
zatrzaskiwanego okna. Tak jakby nie mógł użyć drzwi.
- Wyszedł?
- Sama słyszałaś.
- Dobra nasza - dziewczyna wypadła z łazienki, z wilgotnymi włosami i skórą delikatnie jarzącą się 
od słońca, i zasiadła przed lustrem. Chwyciła w dłoń rudawe kosmyki i przyglądała się sobie przed 
chwilę, po czym znowu je rozpuściła. Powtórzyła tę operację parę razy, nie mogąc się zdecydować 
na konkretną fryzurę. Jacob lubi rozpuszczone - podpowiedział chochlik w jej głowie. Potrząsnęła 
głową, chcąc uwolnić się od tych myśli.  Co mnie obchodzi, co Jacob lubi -prychnęła w myślach, 
usiłując przekonać do tego samą siebie, ale nie upięła włosów, jedynie przeciągnęła po nich parę 
razy szczotką, usprawiedliwiając się, że w takim stanie szybciej wyschną. Zignorowała leżące na 
toaletce kosmetyki i podbiegła do Belli.
- Jak wyglądam? - spytała, pokazowo okręcając się parę razy wokół własnej osi
- Hmm... Ten dekolt...- mruknęła Isabella.
- Nie jest wyzywający! - zaoponowała córka.
- Nie... Nie o to mi chodzi. Czekaj chwilę.
Renesmee patrzyła zdziwiona za oddalającą się Swan nie mając zielonego pojęcia, o co jej chodzi. 
Po   paru   minutach   ta   zjawiła   się   ponownie   w   pokoju,   trzymając   w   rękach   średniej   wielkości 
pudełko. Usiadłszy z powrotem na łożu położyła je między siebie a Ness. Uchyliła wieko. 
Kasztanowo-włosa   aż   sapnęła   z   zachwytu.   Czego   tam   nie   było?   Bransoletki,   kolczyki,   wisiorki, 
wszystko z najwyższej półki - na sto procent nie były to podróbki. Złota i srebrna biżuteria mieniła 
się pod wpływem zachodzącego już słońca. Pokazała Belli to wszystko, przeplatając to własnym 
podekscytowaniem.
- Ten brązowy kamień ze złotym łańcuszkiem - podpowiedziała, widząc, jak córka niemalże z czcią 
przypatruje się zawartości puzderka.
- Mooogę? - jęknęła niedowierzająco, upatrzywszy właściwy przedmiot.
- A myślisz, że po co to przywlekłam?
- Łiii! - wrzasnęła z entuzjazmem, po czym złapała za piękny, brązowy kamyk, wyplątując go z 
niepozornie wyglądającej bransoletki.
Coś się zmieniło.
Nessie zerwała połączenie i spojrzała na matkę. Przez twarz Belli przebiegł grymas bólu, po czym 
zmieniła   się   ona   w  znienawidzoną   przez   Renesmee   maskę.   Odpłynęły   z  niej   wszystkie   emocje, 
oprócz jednej - dzikiej determinacji, by ten stan zatrzymać tak długo, na ile to się okaże konieczne. 
Co się stało? Te trzy słowa krążyły po głowie dziewczyny, układając się w rozpaczliwe pytanie. Co 
się stało?!
       
Z doświadczenia wiedziała jednak, że w takich chwilach nie należy zadawać pytań. Pospiesznie 
rozplątała biżuterię i podała łańcuszek Isabelli, siadając do niej tyłem i odgarniając ciągle wilgotne 
kosmyki   do   góry.   Mama   wymacała   zapięcie,   po   czym   założyła   jej   piękny   wisiorek.   Powoli 
przesunęła dłońmi po jej szyi i zjechała nimi na ramiona. Ness ze swojego miejsca spojrzała w 
lustro. Starając się ukryć przerażenie na widok wyrazu twarzy Bells, ponownie pokazała jej świat 
swoimi oczami, potęgując tym samym więź, która je łączyła. Obie patrzyły na lustrzane odbicie nie 
zmieniając   swojej   pozycji.   Spędziły   tak   parę   minut,   bo   żadna   nie   chciała   się   poruszyć,   by   nie 
zakłócić tego spokoju. Pierwsza wyłamała się Isabella.
- Pięknie wyglądasz - wyszeptała. Przez moment wahała się, po czym mruknęła bardziej do siebie, 
niż do córki - Wyglądasz jak... Jesteś tak bardzo podobna...
Westchnęła, potrząsając głową, tak, jak to zrobiła wcześniej Nessa. W jej oczach było teraz widać 
coś nowego, lecz nim Renee zdążyła sobie uświadomić co , ta zerwała się gwałtownie z łóżka i 

background image

mrucząc „baw się dobrze” wypadła z pokoju.
Dziewczyna nie mogła poruszyć się jeszcze dłuższą chwilę. Wreszcie rozluźniła swój uścisk, czym 
sprawiła, że włosy rozsypały jej się kasztanową falą na plecy. Opuściła rękę, sięgając nią brązowego 
kamyka zwisającego z szyi i podniosła go do oczu. Wyglądał na stary. Stary i drogocenny.
Nie to było jednak najważniejsze. Gdy tylko ozdóbka zbliżyła się do jej twarzy, dziewczyna poczuła 
bijący od niej przepiękny zapach, którego nie mogła z niczym skojarzyć. Był ledwo wyczuwalny, 
zatarty przez czas... Bardzo słodki. 
Przyszło jej na myśl, że jeśli tajemnica mogłaby mieć zapach, to byłby on właśnie taki. 
Po raz kolejny tego dnia rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Zerkając przelotnie na zegarek 
- było piętnaście po szóstej - rzuciła się na dół, by powitać Jacoba.

Dziewczyna bezwiednie bawiła się włosami, plotąc je w warkocz. Świetnie się bawiła w towarzystwie 
sfory z La Push, obserwując, jak walczą zaciekle, zdobywając dla siebie jak najwięcej jedzenia i 
opowiadają śmieszne historie. Tak rzadko przebywała między ludźmi. Kochała mamę i kochała 
Jake'a (jak brata, oczywiście), ale to nie wystarczało. Uwielbiała być w centrum uwagi, miała w 
sobie „to coś”, co sprawiało, że wszyscy ją lubili, a nie mogła z tego korzystać w tak wąskim gronie. 
Tutaj co chwilę ktoś wybuchał śmiechem, wszyscy się nawzajem przekrzykiwali i paplali o pięciu 
rzeczach jednocześnie, że aż trudno było się połapać, o co chodzi.
- Ness, Ness!
Renesmee   spojrzała   na   małą   istotkę,   która   w   chwili   obecnej   ciągnęła   ją   za   spódnicę   z   takim 
wigorem, jakby chciała ją podrzeć i roześmiała się głośno. W czarnowłosym brzdącu rozpoznała 
niespełna   pięcioletnią   córeczkę   Sama   i   Emily.   Bez   wahania   wzięła   ją   sobie   na   kolana,   by   nie 
zmuszać dziewczynki do zadzierania głowy przy rozmowie. 
- Co się stało?
- Nic - odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem. - Tęskniłam! Tak dawno nie przychodziłaś!
- Anne, przecież byłam u ciebie dwa tygodnie temu - przypomniała jej.
- No właśnie! Caaałe dwa tygodnie! - Rozłożyła rączki pokazując, jak długi był ten okres czasu. 
Nessie już otwierała usta, by jej odpowiedzieć, gdy nagle coś odwróciło jej uwagę. Na nadgarstku 
dziecka   była   bransoletka.   Zwykła   srebrna   bransoletka   ozdobiona   wykonanymi   przez   Jacoba 
figurkami przedstawiającymi wilkołaki z miejscowej sfory. Sama taką miała. Więc czemu na jej 
widok poczuła się zaniepokojona? 
- Hmm... Dwa tygodnie to nie jest dużo czasu - zaprotestowała, ze wszystkich sił starając się skupić 
uwagę na twarzy swojej rozmówczyni. Później się zastanowię nad tą bransoletką.

Krople deszczu miarowo uderzały o parapet.
Dziewczyna   zamrugała   zdezorientowana.   Było   jeszcze   ciemno,   a   jedynym   źródłem   światła   była 
tarcza elektrycznego budzika. Czuła się dziwnie niewygodnie. Leżała na brzuchu, przykryta ciepłą 
tkaniną, a w obojczyk wbijało jej się coś małego i twardego. Z pewnym wysiłkiem podniosła się 
odrobinę   na   dłoni,   aby  się   tego   czegoś  pozbyć,   i   zorientowała   się,   że   ciągle   była   w   sukience   z 
poprzedniego wieczoru.  Pewnie zasnęłam w samochodzie i Jake mnie tu przeniósł  - pomyślała. 
Wiedząc, że w takim stroju nie zaśnie ponownie nawet przy najlepszych chęciach, odrzuciła koc i 
powoli zwlekła się z łóżka. Zapalając lampkę nocną, odgarnęła pościel, dokopując się do pidżamy. 
Gdy   zdejmowała   sukienkę,   twarda   i   mała   rzecz   ponownie   odbiła   się   od   jej   obojczyków, 
przypominając o swojej obecności. Wczorajszy wisiorek.
Renee wciągnęła dres, w którym zwykle spała i rozpięła łańcuszek. Przez moment ważyła go w 
dłoni, rozglądając się po pokoju, po czym zauważyła pudełko, które wczoraj zostawiła tam matka. 
Bez wahania podeszła do niego i odchyliła wieko, aby odłożyć kamyk.
Wtedy zauważyła wilczka.
Jacob pięknie rzeźbił w drewnie, miał swój własny styl. Jego roboty nie można było pomylić z żadną 
inną i nikt inny mu nie dorównywał - no, chyba, że Billy, ale w końcu był jego ojcem, a ktoś Jake'a 
musiał tego nauczyć, poza tym on rzadko zajmował się takimi robótkami manualnymi. W każdym 
razie   pewne   było,   że   rdzawy,   mały   wilkołak   był   robotą   młodego   Blacka.   A   Renesmee   nagle 
uświadomiła sobie, czemu poczuła niepokój na widok niemal identycznej figurki zawieszonej przy 

background image

nadgarstku panny Uley.
To   z   tą   bransoletką   splątany   był   wisiorek.   Wcześniej   spojrzała   na   niego   jedynie   przelotnie, 
skupiając   całą   swoją   uwagę   na   pięknej   błyskotce,   ale   jednak   spojrzała.   I  właśnie   wtedy   mama 
przyodziała maskę.
Czym ta bransoletka różniła się od bransoletki Nessie? Przecież pokazywała jej swoją tysiące razy i 
nigdy nie wzbudzało to u Belli tak gwałtownej reakcji. A wtedy, na początku... Na twarzy Isabelli na 
sekundę przed maską wstąpił ból. Dlaczego?
Odruchowo wyciągnęła rękę po błyskotkę, chcąc przyjrzeć się jej z bliska. Do ozdoby przyczepił się 
jakiś kryształek. Spróbowała go strzepnąć, jednak ten nie chciał się oderwać. Nessa zaciekawiona 
przyjrzała się biżuterii, układając ją na swojej dłoni.
Serce   z   kryształu   było   mocno   przypięte   do   ogniw   bransoletki,   dokładnie   naprzeciwko   wilczej 
ozdoby.  

background image

Rozdział 2
Krwiopijcy

Deszcz ciągle uderzał w parapet tysiącami kropel.
Renesmee upiła jeszcze jeden łyk gorącej czekolady i odłożyła kubek na stół, by móc podkulić nogi i 
objąć je ramionami. Ułożyła podbródek na kolanach. Zawsze układała się w takiej pozycji, gdy było 
jej źle lub gdy męczyły ją nieprzyjemne myśli.
Dzisiaj miała trudności z odgonieniem ich od siebie. Gdy starała się nie myśleć o serduszku na 
bransoletce mamy, do jej głowy wpełzały jej potwory z opowieści Billy'ego Blacka. W przedziwny 
sposób   nie   chciały   jej   opuścić,   Bóg   raczył   wiedzieć   dlaczego.   Zagnieździły   się   w   jej   psychice, 
blokując wszelkie sposoby ucieczki. Wampiry.    
Odkąd była małą dziewczynką, uwielbiała książki. W domu była duża biblioteka z przeróżnymi 
dziełami i tych najsławniejszych, i mniej znanych autorów. Potrafiła spędzać w niej całe dnie, po 
prostu czytając lub marząc o przeróżnych rzeczach. Stało tam drewniane biurko, a przy nim czarne, 
skórzane krzesło, które miało menstrualne rozmiary. Układała się na nim wygodnie i zagłębiała w 
lekturze.   Czasem   mama   przynosiła   jej   kakao,   ciasteczka   czy   kanapki,   umilając   jeszcze   bardziej 
spędzany tam czas. Czasem padał deszcz, przy akompaniamencie którego czytanie było rozkoszą.
Była tam taka jedna książka. Można by ją określić jako kryminał łamany przez science fiction. 
Opowiadał on o pewnej dziewczynie, bodajże Sue. Sue miała swój idealny świat, z idealną rodziną i 
idealnym domem z idealnym ogródkiem.
Pewnego   dnia   coś   się   zaczęło   psuć.   Matka   zdradzała   ojca   -   a   przynajmniej   tak   to   wyglądało. 
Dziewczyna, chcąc zapobiec katastrofie, którą byłoby zburzenie idylli, zaczęła ją śledzić. Musiała 
mieć   dowody.   Kobieta   jednak,   jak   się   okazało,   nie   udawała   się   do   „tego   drugiego”,   ale   do 
nowoczesnego budynku, w którym mieścił się Salon Rzeczywistości Wirtualnej. Zaintrygowana, 
zakradła się tam i podążyła za matką do mieszczącego się tam gabinetu. Renesmee nie do końca 
pamiętała, co było potem, ale  stało się coś takiego, że Sue razem z matką zapadła w sen, czy raczej 
w wirtualną rzeczywistość.
Wcieliły się w pogromczynie wampirów. 
Z racji, że mimo wszystko to był tylko sen i nie istniało żadne realne zagrożenie, teoretycznie nie 
mogło się nic stać. Jednak gdyby śniąc przestraszyły się za bardzo, ich serca mogłyby się zatrzymać. 
Wtedy by umarły.
Po paru godzinach spędzonych w Wirtualnej Rzeczywistości zapomniały o tym, że to tylko wizja. 
Osaczone w zamku pełnym wampirów spragnionych krwi w każdej minucie walczyły o przetrwanie. 
Uwięzione we własnych głowach.
Historia skończyła się dobrze, ale tylko była to książka. Co innego śledzić losy bohaterów opisanych 
na papierze, a co innego przeżywać to naprawdę.
Nie sam fakt istnienia krwiopijców był najgorszy. Ness, wychowana nie tylko wśród ludzi, ale i 
wilkołaków, była tolerancyjna wobec innych istot. Najstraszniejsze było jednak to, że w lesie, w ich 
lesie roznosił się świeży zapach wampira. Pierwszy raz od urodzenia Renee, a co za tym idzie, 
pierwszy raz w jej życiu.
Wczoraj, podczas gdy Nessie i Anne pogrążone były w rozmowie, mocno spóźniony Quil wpadł na 
plażę i ogłosił straszną nowinę. 
Inni się nie bali. Byli zaniepokojeni, zdezorientowani, a nawet podekscytowani, ale się nie bali. Za 
to ona była przerażona. Jej świat może nie był idealny, ale ciągle był jej, ze wszystkimi jego wadami 
i   zaletami.   Nigdy   nie   stawała   przed   dużymi   problemami.   Teraz,   gdy   pojawił   się   przeciwnik, 
nadludzko  silny i  groźny  przeciwnik,  mogło się  to zmienić. Jej umysł  nie dopuszczał  do siebie 
logicznych   argumentów,   takich   jak   sfora   wilkołaków,   która   była   o   wiele   silniejsza   od   jednego, 
pojedynczego wampira.
Poza tym, nie byli wcale tacy pewni, że to będzie jeden wampir. Może stado? Czy tak określa się 
grupkę pijawek? No i nie znali jego intencji. Mógł osiedlić się tu na stałe, by wybić całą okolicę, 
mógł chcieć posilić się i odejść, a może po prostu tędy tylko przechodził, nieświadom tego, jakie 
wywołał poruszenie?
Było jeszcze coś. 
Isabella Swan nie była tylko jej matką. Była najlepszą przyjaciółką. Nie miały przed sobą żadnych 

background image

sekretów, zwierzały się sobie z wielu rzeczy... No, nie do końca. Dokładniej, to nie miały przed sobą 
żadnych   sekretów   od   momentu   jej   narodzin.   Przeszłość   Isabelli   Swan   najwyraźniej   była   zbyt 
bolesna, by do niej wracać. Dziewczyna nie nalegała. Wystarczył przebłysk nieludzkiego cierpienia, 
który wstępował na twarz Belli za każdym razem, gdy napadały ją wspomnienia, by natychmiast 
minęła jej ciekawość.
Natomiast instrukcje Jacoba nie pozostawiały żadnych wątpliwości.  Nic nie mów matce.  Nic nie 
mów matce... trudno było się do tego dostosować.  Skoro nie mogła powiedzieć nic matce, to komu 
miała zwierzyć się ze swoich uczuć? Przyznać, że czuje nieuzasadniony lęk? Że nienawidzi tych 
przerażających istot, maszyn do zabijania? Komu mogła wszystko opowiedzieć?  Tak, żeby ten ktoś 
zrozumiał,   żeby   przytulił,   głaskał   po   głowie   i   powtarzał   kojącym   głosem,   który   towarzyszył   w 
trudnych chwilach od samych jej narodzin: „Wszystko będzie dobrze”...
Jeszcze bardziej się skuliła.
Wszystko będzie dobrze...

Obserwując   Jake'a   nie   mogła   się   nadziwić   temu,   z  jakim   entuzjazmem   podchodził   do   całej   tej 
sprawy. W ostatnim tygodniu był z każdym dniem coraz bardziej zawiedziony, każdą wiadomość o 
tym,   że   tajemniczy   krwiopijca   raczej   już   się   nie   pojawi,   kwitował   ponurą   miną,   co   stanowiło 
dokładne przeciwieństwo tego, co odczuwała dziewczyna. 
A dziś odnaleziono nowe ślady. 
Renesmee siedziała na kuchennym blatem z dłońmi pod udami i przyglądała się czarnowłosemu 
chłopakowi, gdy ten był w trakcie opróżniania lodówki.
- Może zrobić ci coś do jedzenia? - zaproponowała, zastanawiając się, jak zrobić potrawę, która 
choćby   częściowo   zaspokoiłaby   jego   apetyt.   Coś   jednak   należało   przygotować,   bo   jak   się   go 
zostawiało samemu sobie przy lodówce, to konieczne były potem zakupy. Duże.  
- Nie musisz. Poczekam na Bellę.- Nie dziwiła mu się. Zdolności kulinarnych to bynajmniej nie 
odziedziczyła po matce. Prędzej po dziadku, którego znała wyłącznie z opowieści mamy i Jacoba.
- Jak chcesz.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w ciszy, którą zakłócało jedynie mlaskanie i chrupanie, czyli innymi 
słowy odgłosy konsumowania wydawane przez Jake'a. 
- Jacob... - zaczęła w końcu dziewczyna.
- Hm?
- Proszę cię, powiedz mi coś.
Black spojrzał na nią i po poważnej minie poznał, że ma na myśli coś ważnego. Z lekkim żalem 
zamknął sprzęt kuchenny i stanął przed nią, opierając dłonie o blat.
- Co mam ci powiedzieć?
- Nienawidzisz pijawek... - zaczęła, nie wiedząc, co powiedzieć dalej. - Nienawidzisz wampirów... 
Więc dlaczego tak bardzo się cieszysz ze znalezienia tych nowych śladów?
- To proste - odpowiedział, patrząc w jej czekoladowe oczy. - Mało jest pozytywnych aspektów bycia 
wilkołakiem... Znaczy, w większości przypadków. Chodzi o to, że nie mamy, kiedy się wykazać - 
dodał. - Za to polowanie na krwiopijcę... - Uśmiechnął się łobuzersko. - Uwierz mi na słowo, trudno 
o lepszą rozrywkę.
- Zabiłeś już jakiegoś?
- Paru - odparł zdawkowym tonem.
- Jeśli znajdziecie tego wampira... Będziesz walczył? - Mimo jej starań zachowania twardej postawy, 
głos zadrgał jej leciutko.
- Mała, jestem przywódcą sfory - powiedział pieszczotliwym tonem. - Oczywiście, że będę.
Jęknęła cicho. Ten wyczuł przyczynę jej przygnębienia i przytulił ją mocno. Ness, będąc w jego 
przyjemnie ciepłych ramionach, ni stąd, ni zowąd poczuła takie silne poczucie bezpieczeństwa... 
Poczucie, że to jest właśnie jej miejsce na ziemi. Natychmiast odgoniła od siebie tę myśl, ale nadal 
było jej bardziej niż przyjemnie.
O wiele bardziej.
- Hej, nie bój się - wyszeptał w jej włosy, gdy pochylił głowę, by złożyć na jej czole czuły pocałunek. - 
Nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić... Przy mnie jesteś bezpieczna.
- Nie o siebie się boję.
- No, to akurat odziedziczyłaś po swojej matce - zaśmiał się, nie dając po sobie poznać, jak bardzo 
ucieszył się na to ciche wyznanie. Bała się o niego! 
- Co po mnie odziedziczyła?

background image

Obydwoje odwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził głos. Isabella opierała się o framugę z 
nieco dziwną, tajemniczą miną. 
- Dużo rzeczy - odpowiedział niepewnie chłopak, błagając w duchu wszystkie świętości o to, by 
usłyszała   tylko   ten   tekst   z   dziedziczeniem.   Byłby   problem   z   wytłumaczeniem   reszty   jego 
wypowiedzi. Nagle zmroziła go pewna myśl: a co, jeśli słyszała całą rozmowę?
- A o której konkretnie mówisz?
- O jej zdolności do pakowania się w kłopoty - skłamał.
- Aha.
Nie powiedziała nic więcej, ale ciągle miała ten nieodgadniony wyraz twarzy. Wolnym krokiem 
podeszła do lodówki.
- Głodni. - Bardziej stwierdziła, niż spytała.
- Jak wilki - odpowiedział w imieniu swoim i Renee, Jake.
- Czyli, innymi słowy, jak Jacob. - westchnęła. - Kochanie, pomożesz?
-   Co   będziemy   robić?   -   spytała,   odpychając   Jacoba   i   zeskakując   z   blatu.   Stanęła   koło   matki   i 
otworzyła lodówkę, spoglądając na jej zawartość, która znacznie uszczuplała po ostatnim ataku 
Jake'a.
- Z tego to akurat nic nie zrobimy - zawyrokowała ponuro po minucie. - To twoja wina, Ness. 
Przecież podstawowa zasada tego domu głosi, żeby nie wpuszczać Jacoba Blacka do kuchni.
- A akurat ja bym go mogła powstrzymać - zakpiła, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że 
gdyby poprosiła, to Jacob umarłby z głodu, przebywając w miejscu pełnym smakołyków gotowych 
do skonsumowania.
- W każdym razie musicie jechać na zakupy.
-  To   okropne.  -  Usiłowała   wyglądać  i  brzmieć  na   zdruzgotaną,   ale   na  twarz   wpłynął  jej  wielki 
uśmiech, który zauważyłby nawet niewidomy. Zresztą każdy, kto znał Renesmee, wiedział, że dla 
niej mało co jest takie ekscytujące, jak zakupy. Nawet w supermarkecie.
- Renee, jak nie chcesz, to mogę sam pojechać - zaoferował Jacob.
- Poświęcę się - odparła szybko, stając na palcach, by wyjąć z górnej półki długopis i kartkę. - 
Dyktuj, co kupić.

Bella zaklęła w duchu i pochyliła się, żeby rozmasować bolący palec u nogi. Zawsze była niezdarą. 
Chociaż ta jedna cecha się nie zmieniła mimo upływu lat. W domu było tak cicho, tak nieswojo. Nie 
miała co robić. Zwykle trudno było znaleźć wolną chwilę na cokolwiek, ale gdy zostawała sama, 
żadne   zajęcie   nie   przykuwało   jej   uwagi   na   dłużej   niż   piętnaście   minut.   Nie   mogła   nawet   nic 
ugotować, bo ten przeklęty wilkołak wymiótł wszystkie zapasy żywności.
Nie tylko z tego powodu nie lubiła zostawać sama.
Nie była już tym samym zakochanym podlotkiem sprzed dziesięciu lat. Cierpienie, strata i poczucie 
odpowiedzialności  przemieniły  ją  w dojrzałą, silną  psychicznie  kobietę. W  matkę  i  przyjaciółkę 
jedynej osoby, dla której warto było żyć. Jacob, pozostałe wilkołaki, Charlie - oni się oczywiście 
liczyli, ale nie tak silnie. To było chyba normalne. W końcu Renesmee była jej córką. Jej jedynym 
dzieckiem. Jej jedyną nadzieją. Jedynym powodem istnienia. W to chciała wierzyć.
Lecz   gdy   była   sama,   przypominał   się   jej   jeszcze   jeden   „powód”.     Nie   były   to   nieprzyjemne 
wspomnienia, wręcz przeciwnie, lecz to było jeszcze gorsze.
Przypominały jej się dawne, słodkie chwile. Tak idealne, mimo wszystkich problemów. A choć tych 
problemów było całkiem sporo, z przewagą istotnych nad błahymi, to chętnie zmierzałaby się z nimi 
znowu i znowu, bez końca. Bo one były częścią życia z Nim.
A teraz ani problemów, ani Jego już nie było.
Dlatego te wspomnienia bolały.
Jej ręka machinalnie powędrowała do pierścionka z małym, bursztynowym oczkiem, który ozdabiał 
jej   drugą   dłoń.   Dla   innych   była   to   tylko   mało   znacząca   ozdóbka,   z   którą   Isabella   -   z   bliżej 
nieznanych nikomu powodów- nigdy się nie rozstawała. 
Powinna była pozbyć się pierścionka. Chociażby zdjąć go i schować wraz z innymi błyskotkami. Ale 
nie mogła. Jakaś niewidoczna siła jej na to nie pozwalała.
Przesunęła opuszkami palców po nierówności i westchnęła. Wiedziała doskonale, co było na nim 
wygrawerowane. Trzy proste słowa. Banalne wręcz. Trzy najważniejsze słowa w jej życiu.
Na zawsze razem.
Tak było w istocie. Choć nie widziała Go od tak długiego czasu, to w jej sercu już zawsze będzie 

background image

zajmował honorowe miejsce. Kochała Go, tęskniła za Nim każda komórka jej ciała i nie mogła o 
Nim myśleć bez bolesnych podrygów serca, ale pogodziła się już z Jego nieobecnością. 
Przypomniała jej się pewna scenka.
Renesmee miała wtedy trzy latka. Razem z Jacobem oglądali w telewizji jakąś bajkę, nazywała się 
chyba „Mój brat niedźwiedź”. Pewne kwestie bardzo wryły jej się w pamięć.

 

- Moja mama jest gdzieś tam na górze.
- Moja tak samo. Też... tęsknisz za swoją?
- Tęsknię. Wiesz... Nie musisz czekać na światła, by się z nią spotkać. Ona zawsze jest z tobą. O,  
tutaj. - Nita wskazała na serce niedźwiadka. - Ci, których raz pokochaliśmy, zostają już z nami.  
Na zawsze.  

- Słuchaj, ty dałeś Nicie ten amulet, bo ją kochałeś?
- To było bardzo dawno temu.
- Ona wciąż z tobą jest. O, tutaj.

Później Nessie spojrzała na nią z powagą w swoich czekoladowych oczach i spytała bez zająknięcia:
- Czy ty, mamusiu, też kogoś tak mocno kochałaś? - Bella pokiwała smutno głową, powstrzymując 
cisnące się do oczu łzy. - Czy ten ktoś ciągle jest z tobą?
- Tak, skarbie - odpowiedziała, tuląc ją do siebie.
- Zawsze będzie?
- Zawsze.

Nie skłamała. Ten Ktoś już nigdy nie opuści jej serca. Zawsze z nią będzie.
Zorientowała  się,  że siedzi  na  podłodze, opierając  się  o ścianę.  Nie  pamiętała  momentu, kiedy 
zmieniła pozycję, pewnie dlatego, że zbyt zatraciła się we własnych rozmyślaniach. 
Bezwiednie podniosła dłoń do ust i przycisnęła do nich pierścionek. Trwała tak chwilę - może to 
była minuta, może godzina.
- Na zawsze razem.
Zamarła całkowicie. Na moment przestała nawet oddychać.
Kiedyś, w poprzednim życiu, był taki moment bez Niego. Czasami miała bardzo realistyczne omamy 
- gdy robiła coś głupiego, na przykład szalała z motorami, wydawało jej się, że On stoi obok i gani ją 
za szczeniackie zachowanie. Nie widziała go - to był tylko Jego Głos. Ale był bardzo realistyczny.
Teraz nawiedził ją znowu.
Nie   czuła   strachu,   nie   czuła   bólu.   Tylko   bezgraniczne   szczęście   z   domieszką   zaskoczenia.   Po 
dekadzie zapomniała, jak cudowną melodią był dla ucha ten specyficzny baryton.
Uśmiechnęła się lekko do siebie i wyszeptała:
- O nic więcej nie proszę.

     

background image

Rozdział 3

Tajemniczy nieznajomy

U

wielbiam lato - westchnęła Renesmee, rozciągając się na masce samochodu, którą wybrała sobie 

na leżak do opalania.
- Ty uwielbiasz każdą porę roku, kochanie- przypomniała jej matka.
- Czy to coś złego?
- Nie. Na tym chyba polega twój urok. - Zaśmiała się.
- Na tym, że uwielbiam każdą porę roku?
-   Nie.   Ty   jesteś   optymistką,   która   potrafi   dostrzec   piękno   świata   -   odpowiedziała   jej   Bella, 
rozkoszując   się   promieniami   słonecznymi,   które   -   jak   na   tą   część   stanu   -   były   zjawiskiem 
niezwykłym niczym zorza polarna. Tym bardziej, że na niebie nie było prawie żadnej chmury, a 
temperatura dochodziła do trzydziestu stopni Celsjusza. - Ależ dzisiaj pięknie... Gorąco...
- Możecie się zamknąć? - Spod pojazdu dobiegł ich głos Jacoba. - Myślicie, że łatwo mi pracować, 
podczas gdy wy się zachwycacie pogodą?
- Zazdrośnik! - krzyknęła Renee.
- Zamienimy się? - chytrze zaproponował Black.
- Jeśli chcesz, żebym rozpierniczyła twojemu klientowi samochód...
- Więcej wiary w swoje możliwości.
- … tak jak wtedy, kiedy rozwaliłam motocykl mamy? - Dokończyła i rozbrajająco się uśmiechnęła.
-   Ona   rozwaliła   ci   kiedyś   motocykl?   -   Sylwetka   chłopaka   wynurzyła   się   spod   auta,   a   on   sam 
spoglądał na Isabellę z dwoma pytajnikami zamiast oczu.
- Jakiś rok temu. - Machnęła ręką lekceważąco. - Rozwalić to pół biedy, gorzej, że postanowiła go 
naprawić. 
Jake patrzył na nią jeszcze chwilę, nie wiedząc, jak zareagować na wieść, że jego dzieło uległo 
zniszczeniu, po czym z mruknięciem O mój Boże wsunął się z powrotem na poprzednią pozycję.
Nessie przesunęła okulary na czubek głowy, by móc bez przeszkód podziwiać okolice. Black Car 
leżał przy plaży w La Push, bliżej lasu niż morza. Mimo pięknej pogody nikogo oprócz nich tam nie 
było - ludzie zbierali się jakieś dwa kilometry dalej, gdzie było więcej piasku niż kamieni.   Była 
trzecia dwadzieścia osiem, a słońce wisiało dość wysoko na niebie.
- Idę popływać-  postanowiła nagle dziewczyna.
- Woda może być zimna - ostrzegła Bella.
- To nic.
Zsunęła się zręcznie z czarnego Mercedesa i zdjęła T-shirt, gratulując sobie w duchu pomysłu, by 
włożyć bikini zamiast bielizny. Myślała wtedy co prawda o opalaniu, ale rano było trochę zimniej i 
nie marzyła nawet o tym, żeby ociepliło się na tyle, żeby pływać.
Rzuciła się pędem w stronę oceanu. Zwolniła dopiero wtedy, gdy pod stopami, zamiast rozgrzanego 
piasku, poczuła morską wodę. Mama się nie myliła - była zimna - ale jej to nie przeszkadzało. 
Małymi kroczkami oswajała się z żywiołem. Gdy była już zanurzona na tyle, że końce jej włosów 
muskały taflę morza, zorientowała się, że nadal ma na sobie okulary. Ważyła je przez chwilę w 
dłoniach, zastanawiając się, co z nimi zrobić, a dokładniej, czy są warte wracania na plażę. W końcu 
w spontanicznym odruchu rzuciła je w stronę lądu i mile zaskoczona obserwowała, jak spadają 
jakieś trzy metry od zasięgu fal. Nie myśląc już o niczym, zanurkowała.

Jakąś godzinę później pod warsztat podjechał radiowóz. W pierwszym, głupim odruchu Renesmee 
pomyślała o tym, cóż to Jake mógł narozrabiać, ale po chwili z samochodu policyjnego wysiadł 
wysoki   mężczyzna   o  brązowych,  kręconych,  nieco   już  przerzedzonych  włosach  i  czekoladowych 
tęczówkach. Takich samych, jakie Nessie odziedziczyła po matce. Mimo że nigdy wcześniej go nie 
poznała, to Bella miała jego fotografię.
Charles Swan. Dziadek.
Obserwowała, jak wita się z matką. On, pomimo, że wszelkimi siłami starał się to ukryć, bardzo się 

background image

wzruszył, a jego oczy zaczęły łzawić. Ostatni raz widzieli się jakieś pięć, sześć lat temu. Natomiast 
Isabella, choć nie było najmniejszych wątpliwości, że stęskniła się za ojcem, nie płakała. W ciągu 
całego swojego dziesięcioletniego życia Renee nigdy nie widziała u matki ani jednej łzy.  Była na tyle 
taktowna, by jej o to nie pytać, ale Jake kiedyś wyjaśnił jej, że Bella tyle w życiu przeszła, że teraz 
mało co może ją doprowadzić do łez. Choć wilkołak milczał jak zaklęty, gdy zaintrygowana zaczęła 
wypytywać   o   te   przejścia,   coś   w   jego   oczach   mówiło,   że   jeśli   go   odpowiednio   przyciśnie,   to 
wyśpiewa wszystko jak skowronek. Było to nielojalne wobec Swan, ale Ness starała się tłumaczyć 
sobie, że dzięki temu lepiej ją zrozumie. Nie, żeby teraz nie rozumiała. Po prostu chciała rozumieć... 
lepiej.
Albo więcej wiedzieć, na jedno wychodzi.
Wyszła   z   wody,   wyżymając   włosy   i   skierowała   się   w   stronę   warsztatu,   zgarniając   przy   okazji 
okulary, o które nieomal się przewróciła.
- Jak ci minął lot?
- Znośnie. - Bella wzruszyła ramionami. - To były tylko trzy godziny. Więcej czasu chyba spędziłam 
na lotniskach niż w samolocie.
Nessa zaśmiała się w duchu. Matka była urodzonym kłamcą. Jacob często powtarzał, że przed jej 
narodzinami nie potrafiła przekonywająco skłamać na temat pogody, a co dopiero o wydarzeniach 
czy odczuciach, ale nie potrafiła sobie tego wyobrazić. W każdym razie byłoby krucho, gdyby teraz 
nie potrafiła poopowiadać o „nowym, ekscytującym życiu w Nowym Jorku”. 
- To moja przyjaciółka, Vanessa Amerazzi - powiedziała kobieta, gdy Renee stanęła koło niej. - A to 
mój tata, Charlie.
- Hej - dziewczyna wyciągnęła do niego rękę. - Sporo o tobie słyszałam - dodała uprzejmie.
- Chciałbym powiedzieć to samo. Jesteś Włoszką?
- W połowie. Moja mama pochodziła z Włoch, ale rozeszli się z ojcem jeszcze zanim dowiedziała się 
o ciąży, dlatego mam włoskie nazwisko - wyjaśniła wedle wersji, którą dopracowywali we trójkę 
całymi  tygodniami. Dziwnie się czuła, mówiąc o wyimaginowanej matce-Włoszce. Z drugiej strony, 
mama miała na imię Bella, a to sporo ułatwiało.
Atmosfera była trochę niemrawa. Jacob został w warsztacie, podczas gdy Nessa razem z mamą i 
dziadkiem wsiedli do radiowozu. Wybitnie durne uczucie. Jakbym była jakimś złodziejem, czy coś. 
Nikt się wiele nie odzywał, co było naturalne dla dwójki z przodu, ale nowe dla Renesmee, której 
usta zazwyczaj się nie zamykały.
Dziwnie się czuła. Przygotowywały się do tego „przedstawienia” już prawie miesiąc, ale dopiero 
teraz zaczęła logicznie myśleć nad jego sensem. Czemu po prostu nie powiedzieli prawdy? O tym, że 
Ness jest córką Belli? O tym, że razem z Jacobem mieszkają w tym wielkim, białym domu w lesie? 
Nie była głupia, odpowiedź znała aż za dobrze, mimo że nigdy nikt nie poruszał przy niej tego 
tematu. Była... trudno to określić... inna. Zjawiskowo piękna, wybitnie inteligentna, błyszcząca w 
intensywnym słońcu. To jednak było nic. Na przykład jej dar był już poważniejszy, ale też nie 
stanowił problemu. Najwyżej nic by dziadkowi nie pokazywała.
Ale   rosła   za   szybko.   Mimo   że   miała   niespełna   dziesięć   lat,   to   wyglądała   na   osiemnaście,   góra 
dwadzieścia.  To   nie  był  fakt,  który  łatwo   zataić.  Nie  mogły  udawać,  że  od  ich   ostatniej  wizyty 
minęło dwa razy więcej czasu, niż w rzeczywistości. A on chyba nie chciałby wiedzieć, że jego córka 
urodziła mutanta.
Zadrżała, choć nie było jej zimno i objęła się ramionami. Czy tym właśnie była? Mutantem?
Wyjrzała za okno. Wjechali już do miasteczka i Renee nagle zdała sobie sprawę, że jest strasznie 
tłoczno.   Nigdy   nie     przebywała   wśród   ludzi,   jedyny   wyjątek   stanowiła   sfora,   ich   wpojenia   i 
starszyzna, ewentualnie supermarket w La Push. 
Poczuła, że długo tak nie wytrzyma i włożyła całą swoją energię w to, by nie otworzyć drzwi i nie 
wyskoczyć. Nic by jej się nie stało, bo była na tyle zwinna, że wylądowałaby bezpiecznie, ale to 
chyba by tylko pogorszyło sprawę. Normalni ludzie nie wyskakiwali z aut, nie odnosząc przy tym 
żadnych obrażeń. Ludzie nie wyskakiwali z aut bez żadnych obrażeń.
Czy ona była człowiekiem?
Wyglądała jak człowiek. No prawie, ale jednak można by ją wziąć za człowieka. Jadła jak człowiek. 
Spała jak człowiek. 
Ale ludzie nie błyszczą. Ludzie nie potrafią pokazywać swoich wspomnień innym. Ludzie nie rosną 
dwa razy szybciej niż to przewidziała norma. Ludzie nie są na tyle inteligentni, by w wieku dwóch 
lat czytać poważne powieści. 
I te wszystkie szczegóły... Na przykład to, że ilekroć rozmawiała z Anne Uley, to ta strasznie uroczo 
sepleniła. Nessie zawsze, odkąd nauczyła się wypowiadać, wypowiadała się... no cóż, idealnie. 

background image

I szybko biegała. Szybciej niż Isabella i Jake- człowiek. Wolniej niż Jake- wilk.
- Coś się tak zamyśliła?
Matka spojrzała na nią pytająco. Ness rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że już zatrzymali się pod 
małym, ale ładnym jednorodzinnym domkiem. Ach, więc to tu Bella spędziła te parę chwil z okresu 
pomiędzy Phoenix, a obecnym domem.
- Tak sobie - odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że jej głos brzmi jakoś tak ciszej niż zazwyczaj.
- Wychodzimy.
Była w tak ponurym nastroju, że działała jak robot. Automatycznie, nie myśląc o tym, co robi, 
wypakowała swoje torby z bagażnika i wniosła je bez wysiłku do budynku. Dla kogoś innego byłyby 
one pewnie ciężkie. No proszę, jeszcze jedna „cecha inności”.
Isabella i Charlie zaczęli w końcu rozmawiać. Głównie to on mówił, opisując jej rzeczy, które się 
zmieniły   od   jej   ostatniej   wizyty.   Nie   zdawał   sobie   naturalnie   sprawy,   że   robi  to   niepotrzebnie. 
Renee wymknęła się stamtąd pod pretekstem pozwiedzania okolicy. Wiedziała, że jej obecność jest 
dla niego dosyć pesząca.
Na   początku   skierowała   się   do   miasta,   ale   szybko   zawróciła,   stwierdziwszy,   że   potrzebuje 
samotności. Rozważała plażę, ale towarzystwo Jacoba też było jej wybitnie nie na rękę. Pozostała 
polana.
Lubiła tam przebywać. To było takie miejsce tylko dla niej, coś na kształt sanktuarium. Znalazła je 
pewnego jesiennego dnia podczas wycieczki do lasu, na które się wybierała, gdy chciała, tak jak 
teraz,   odciąć   się   od   świata.   Czuła   się   tam   wyjątkowo   dobrze.   Polanka,   w   przeciwieństwie   do 
dosłownie wszystkiego, wciąż pozostawała niezmienna - strumyk płynął spokojnie, trawa kołysała 
się lekko na wietrze, a ptaki śpiewały tak samo, jak pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy ujrzała to 
prawie idealnie symetryczne miejsce.
Było tam jedno drzewo złamane w pół. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie polany leżał konar, 
robiąc za ławeczkę. Renee często zastanawiała się, czy to był kiedyś jeden świerk. Proporcje się 
zgadzały,   ale...   Co   się   w   takim   razie   stało?   To   niemożliwe,   żeby   to   była   wina   jakiejś   wichury. 
Wyglądało   to  tak,   jakby   ktoś   w  przypływie   złości   oderwał   go   i   cisnął   nim  przez   polankę...  Ale 
przecież nikt nie miałby na tyle siły, by to zrobić!
Gdy tylko znalazła się w lesie, zaczęła biec. Szybko. Długie włosy latały jej dokoła jej głowy, drzewa 
niemalże   zlewały   się   w   jedno.   Znaczy,  zlewałyby   się,  gdyby  nie   ten   jej   idealny   wzrok.   Tak   czy 
inaczej, sama nie wiedziała, dlaczego tak pędzi. Miała czas. Miała mnóstwo czasu. Ale odczuwała 
potrzebę biegu. Więc biegła. Szybko. Jak najszybciej.
Na polanie znalazła się po upływie trzydziestu siedmiu minut. Od dwudziestu dwóch padało. Tyle, 
jeśli chodzi o ładną pogodę.
  O dziwo, nawet jej to specjalnie nie przeszkadzało. Czasami lubiła 
deszcz. Czasami go nienawidziła. To zależało od jej nastroju. Teraz był jej obojętny.
Dziwnie się czuła. Tak, jakby nie była tu sama.
Absurd.
Pewnie, że była tu sama. No bo kto inny...
Wtedy go zauważyła.
Bardzo blady chłopak oparty o jedno z drzew na skraju okrągłej polanki. Co tam blady. Bardzo 
piękny chłopak. Miał niemalże czarne oczy i przydługie ciemne włosy. Przemoczony podkoszulek 
przylegał do jego ciała, podkreślając muskulaturę. Była dosyć imponująca. Nie tak, jak Jacoba, no 
ale Jacob jest wilkołakiem.
Najbardziej   rzucał   się   w   oczy   jego   wyraz   twarzy.   Odrętwienie,   smutek,   rozpacz..?   Miał   minę 
człowieka,   który   stracił   wszystko.   I   który   tęsknił.   Prawdopodobnie   za   dziewczyną,   ale   to   już 
podsunęła jej wyobraźnia  w pakiecie z  romantyczną historią miłosną.
Miał chyba osiemnaście lat. Może więcej, raczej nie mniej.
I najwyraźniej jej nie zauważał.
Z tą myślą zrobiła nieśmiały, niemal bezszelestny krok w jego kierunku. Musiał mieć albo dobry 
słuch, albo mocno rozwiniętą intuicję, bo w tej samej chwili spojrzał w jej kierunku. Nie, wróć. Nie 
w jej kierunku. Po prostu na nią.
Przez parę chwil milczeli, mierząc się wzrokiem. Nie była to niezręczna cisza. Była to cisza pełna 
emocji. Pełna niewypowiedzianych pytań.
-   Witaj,   nieznajoma   -   powiedział   w   końcu.   Nessie   nie   umknęło   na   uwadze,   że   miał   bardzo 
przyjemny głos.
- Witaj, nieznajomy - odparła, czując, że te słowa brzmią dziwnie znajomo. Podeszła do niego i 
usiadła przy pobliskim świerku, po czym wypaliła - Skąd jest ten dialog? Z jakiegoś filmu? Tak 
jakoś znajomo brzmi.

background image

- „Pan i pani Smith”.
- No tak. Mieszkasz tu? Jakoś cię nie widziałam w okolicy.
Zaskakujące. Przyszła tu, by trochę porozmyślać w samotności, a jednak jego towarzystwo jej nie 
przeszkadzało. Znaczy, jak na razie. W końcu przyjemnie jest porozmawiać od czasu do czasu z 
kimś, kto nie zna cię od kołyski.
- Kiedyś tu mieszkałem. Teraz... Można powiedzieć, że wpadłem przejazdem.
Spoglądał na nią z ciekawością. Niemal słyszała, jak trybiki w jego mózgu pracują, usiłując dociec, 
czemu ten mutant z nim rozmawia.
Skrzywiła się lekko do własnych myśli. Co ona miała z tym mutantem?
- Peszę cię? - spytała z typową dla siebie bezpośredniością. - Wybacz. Po prostu taka jestem, że dużo 
gadam. Jakbym nie gadała, to bym chyba padła. Wszyscy mówią, że jak nie mówię, to jestem chyba 
chora. Ale... Ajj - jęknęła. Pięknie. Zrażę go od siebie takim zachowaniem prędzej, niż Jake wciąga 
zawartość lodówki. - 
Wybacz. Ale ja naprawdę dużo gadam, zwłaszcza, gdy się denerwuję.
- Zauważyłem. - Uśmiechnął się lekko. - Spokojnie, nie ma się co denerwować. Całkiem miło jest 
posłuchać   takiej...   Gaduły.   Wszyscy   przy   mnie   starają   się   raczej   ograniczać   słowa.   -   Znów   się 
skrzywił.
- Co to znaczy?
- Że traktują mnie jak emocjonalną kalekę, przy której trzeba uważać... Z tą kaleką może mają rację, 
ale litości... Wiesz co? Dziwne. Znam cię od niecałych dwóch minut, a już zaczynam ci się zwierzać.  
- Nie przejmuj się, ja tak działam na ludzi - zażartowała. - Mówiłeś coś o emocjonalnym kalectwie? 
No   to   witaj   w   klubie.   -   Zaśmiała   się   trochę   gorzko.   -   Od   paru   godzin   jestem   tak   kompletnie, 
beznadziejnie rozbita... Z resztą, co ja mówię. Ja jestem rozbita od urodzenia. Tylko że dopiero dziś 
zdałam sobie z tego sprawę. 
- Moje kalectwo ma inne źródło - westchnął ponuro.
- Miłość?
- Rodem z tragicznego, szekspirowskiego poematu.
- Ktoś ginie?
- Teoretycznie nikt. Praktycznie ja.
- Zostawiła cię?
- Tak jakby.
- Dlaczego?
- Dłuższa historia.
- Mam czas.
- Wybacz. Świeże rany. Po prostu...
- Nie tłumacz się - uspokoiła go. - Rozumiem.
- Jak ci na imię? - spytał.
Już miała powiedzieć, że Renesmee. Chciała mu się tak przedstawić. Ale wiedziała, że to by było 
zbyt ryzykowne. Być może mieszkał w Forks. Cóż, ona była „nowojorskim gościem rodziny Swan”. 
Poza tym, jej imię było tak oryginalne, że   zbyt łatwo zapadało w pamięć, więc gdyby się gdzieś 
spotkali,   nie   mogłaby   mu   wmówić,   że   źle   je   zapamiętał.   Poza   tym,   jakoś   nie   chciało   jej   się 
tłumaczyć, dlaczego miała takie a nie inne.
- Vanessa. A ty?
Zawahał się chwilę, zanim odpowiedział.
- Matt.
- Miło cię poznać - uśmiechnęła się do niego promiennie. 
Później, parę lat w przód, Renee zdała sobie sprawę, że właśnie w tamtym momencie rozpoczęła się 
ich przyjaźń.

Morze było niespokojne. Fale obijały się parędziesiąt metrów niżej o skały, a siła rozprysku była tak 
duża, że krople niemal dotykały nóg dziewczyny. A może dotykały, ale wzięła je za deszcz. Nie, 
chyba jednak nie.
Rozmyślała.   Wbrew   pozorom,   nie   o   sobie   jako   mutancie.   Rozmyślała   o   Nim.   Tajemniczy 
Nieznajomy  nie był  już  nieznajomym, jednak wciąż  pozostawał  tajemniczy. Mimo  umiejętności 
Renesmee   do   zachęcania   do   zwierzeń,   nie   udało   jej   się   odkryć,   z   jakim   „tragicznym, 
szekspirowskim poematem” powiązywał swoją miłość i, przede wszystkim, czego ona dotyczyła. 
Dziewczyna go „tak jakby zostawiła”. To jeszcze nie koniec świata. Mogła umrzeć. To by było chyba 

background image

gorsze, nieprawdaż? Jeśli tylko zostawiła, to może wróci.
A jeśli... A jeśli jemu właśnie o to chodziło? Że go zostawiła, bo odeszła na inny świat? Wtedy już 
raczej nie byłoby szans na szczęśliwe zakończenie.
Czuła się dziwnie w jego towarzystwie. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tak jakby on był od 
zawsze w jej życiu. Jako cichy Anioł Stróż, czy ktoś taki. Rozumiał ją. Nie mówiła mu dużo o sobie - 
choć, zaskakujące, ale mu ufała - ale jednak spoglądał na nią tak, jakby doskonale wiedział, co miała 
na myśli. 
Spędzili ze sobą prawie dwie godziny. Poznając się. Opowiadając różne życiowe anegdotki.
Kochał muzykę. Był prymusem. Chodził na Uniwersytet Nowojorski, gdzie Vanessa Amerazzi miała 
studiować psychologię. O tym naturalnie nie wspomniała. Skończyłoby się to obietnicą spotkania 
na kampusie, a do tego dojść nie mogło. Przyjechał tu na parę dni, pozwiedzać. Kiedyś tu mieszkał.
Ale był... Taki jakiś tajemniczy. Trudno znaleźć inne określenie. Na przykład, gdy spytała o jego 
wiek. Zaśmiał się tylko gorzko i spytał, na ile wygląda. Kiedy mu odpowiedziała, popatrzył tylko 
smutno w przestrzeń. Nie zaprzeczył. Nie potwierdził. 
I najwyraźniej nie lubił poruszania tematu miłości. To dobrze. Renee nie miała o miłości nic do 
powiedzenia.
Największym smutkiem napawała ją myśl, że on tu nie mieszkał. Naprawdę go polubiła. Niestety, 
nie umówili się na jakiś inny termin. I nie pożegnali się słowami „Na razie” czy „Do widzenia”. Po 
prostu rzucił „Żegnaj, nieznajoma” i zniknął za drzewami. 
- O czym myślisz?
Uśmiechnęła   się   lekko,   słysząc   za   plecami   głos   Jacoba.   Sama   jego   obecność   odganiała   od   niej 
wszelkie smutki. Nie wiedziała, dlaczego. Może miało to związek z tym, że był jej bliski niczym brat. 
Skrzywiła się lekko. To słowo – brat - spowodowało lekkie, niezrozumiałe ukłucie w okolicy serca.  
- O tym, o tamtym - odrzekła. Nie chciała nikomu mówić o Matcie.
- Na przykład? - Usiadł koło niej.
- Na przykład... Jakie to byłoby uczucie, skoczyć - zmyśliła.
- Stąd?
Przytaknęła.
- Spytaj matki.
- Belli? - zdziwiła się.
- Nie, innej. A ile ich masz ? - spytał z ironią.
- Moja matka próbowała popełnić samobójstwo?! Kiedy? Dlaczego?
- Z tego co mówiła, to nie próbowała. Chciała tylko skoczyć dla zabawy. Ale były silne prądy i, no 
cóż, nie chcę wyjść na mało skromnego, ale uratowałem ją w ostatnim momencie - wyjaśnił. - A 
wiesz, przyszła mi do głowy pewna myśl... Że to dobrze, że skoczyła.
- Dobrze? - szatynka była wstrząśnięta.
-   Łańcuch   reakcji   -   powiedział,   powiększając   mętlik   w   jej   głowie.   -   Gdyby   nie   ten   skok,   to 
prawdopodobnie nie byłoby cię na świecie. Nie próbuj zrozumieć - dodał, widząc jej minę. - Po 
prostu... Jest pewna historia. Nie mogę ci jej opowiedzieć, nie ja... Poproś Bells. Nie teraz, ale może 
za parę lat... Ale uwierz mi, to naprawdę niesamowita historia. 
- Miłosna?
- Oj tak... - Jego oczy stały się smutne .- Miłosna jak cholera.
- Jak tragiczny szekspirowski poemat? - zasugerowała, przyswajając sobie powiedzenie nowego 
przyjaciela.
- Jak tragiczny szekspirowski poemat - potwierdził, podnosząc się z miejsca i podając jej rękę, by 
pomóc   jej   zrobić   to   samo.   -   Chodź.   Odwiozę   cię   do   Charliego.   Pora   spać   -   dodał   żartobliwie. 
Trzepnęła go w potylicę. Szturchając się nawzajem udali się w kierunku samochodu.
  

background image

Rozdział 4

Trzej muszkieterowie

J

ACOBIE BLACK!

- Coś ty nawywijał? - roześmiała się Renesmee, słysząc donośny, groźny głos matki. Podejrzewała, 
że dochodził on z kuchni. Niemal wszystkie wyzwiska na Jake'a dochodziły z kuchni. A konkretniej 
sprzed lodówki. Pustej.
- A jak myślisz? - burknął. - Schowasz mnie gdzieś?
- Było tyle żreć? - spytała z politowaniem. - I tak cię znajdzie. Możesz co najwyżej wyskoczyć przez 
okno.
- Może tak zrobię. Powiedz jej, że mnie nie ma.
- Jacoba nie ma! - krzyknęła dziewczyna dla świętego spokoju.
-   Możesz   go   kryć.   To   twoje   lody   tajemniczo   zniknęły   z   zamrażalnika,   nie   moje.   Chociaż   nie, 
właściwie, to moje też.
To zmieniało postać rzeczy.
-   Kapuś!   -   wrzasnął   do   brunetki,   czując   na   sobie   mordercze   spojrzenie   jej   jedynego   dziecka. 
Podejrzewał, czym skończy się jego obżarstwo. I bynajmniej nie bolącym brzuchem. 

- Nienawidzę jeździć z tobą na zakupy- przypomniał jej łaskawie po raz dziesiąty tego wieczoru. Już 
od godziny stali przy jednej półce, usiłując zdecydować, co kupić.
- Wiem.
- Przypuszczam, że nie ma ani jednej osoby na tej zakichanej planecie, która dobrowolnie poszłaby 
z tobą do sklepu - dodał.
- Wiem.
- Naprawdę nie wiem, po kim ty to odziedziczyłaś. To jest śmieszne. Jak można...
Po chwili zorientował się, że przemawia do jakiegoś sosu sojowego, a sama zainteresowana jest parę 
metrów dalej, porównując dwa bliżej niezidentyfikowane produkty spożywcze. 
-   Słyszałeś,   że   mają   powiększyć   supermarket?   -   rzuciła,   gdy   podszedł   do   niej,   taszcząc   mocno 
przeładowany wózek.
- Kłamiesz - powiedział.
- Nie. Patrz - wskazała ręką na ulotkę powieszoną na pobliskiej ścianie.
-   Nie   -   wyszeptał,   blednąc   zjawiskowo.   -   Nie   zrobią   mi   tego.   To   by   było...   To   by   była   jakaś 
dodatkowa godzina zakupów.
-   Wiem   -   wyszczerzyła   się   radośnie.   Dla   niej   dodatkowa   godzina   zakupów   brzmiała   całkiem 
obiecująco.  
- Nie napalaj się tak. Jestem pewien, że każdy mężczyzna będzie przeciwny rozbudowaniu sklepu.
- Tak? - zdziwiła się. -  To dobrze, że dyrektorem jest kobieta.
- Może w ogóle nie będę mógł chodzić z tobą na zakupy. - Jego twarz pojaśniała pod wpływem 
nadziei .- Bo ciebie już za dużo ludzi rozpoznaje i...
Przerwał, zauważając reakcję dziewczyny. Ta nagle zesztywniała i wypuściła z rąk słoiczek, który nie 
uległ rozbiciu tylko dzięki świetnemu refleksowi Blacka.  No jasne -  pomyślała gorzko. -  Przecież 
mnie trzeba ukrywać tak, jakbym była jakimś pieprzonym uciekinierem z więzienia.
   Odłożyła 
drugi słoik na półkę, złapała na wózek i skierowała się w kierunku wyjścia. Nagle straciła całą 
ochotę na zakupy. Jake stał jeszcze przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, po czym ruszył za 
nią.
-   Hej,   Ness!   -   zawołał,   zrównując   się   z   nią.   Zaskoczył   go   wyraz   jej   twarzy.   Spodziewał   się 
determinacji   czy   nawet   bólu,   gdyby   ją   przez   przypadek   uraził,   ale   zobaczył   tylko   odrazę.   Nie 
wiedział,   że   skierowana   była   ona   w   kierunku   jej   samej.   -   Obraziłem   cię   czymś?   Przepraszam, 
naprawdę nie...
- Nie - przerwała mu ostro.-  Nie obraziłeś.
- No więc co się stało? Czy...
- Lody się roztopią - po raz kolejny weszła mu w słowo. - Musimy iść już do domu.

background image

- Lody się roztopią? - powtórzył z głupią miną. Chciał dodać coś jeszcze, ale ugryzł się w język. 
Renesmee rzadko miewała tak zły humor i zaczął się zastanawiać nad jego przyczyną. Analizował 
dokładnie swoje wypowiedzi, ale nic szczególnego w nich nie znalazł. Czyżby chodziło o ten wykręt 
od robienia z nią zakupów? Nonsens. Przecież bez przerwy się o to sprzeczali i nigdy jej to nie 
denerwowało. W końcu poddał się z myślą Kto zrozumie kobiety?
Siedziała przygaszona na przednim siedzeniu rabbita. Czarnowłosy dyskretnie się jej przyglądał. 
Wyglądała jak zwykle prześlicznie. Bardzo przypominała ojca, którego Black serdecznie nienawidził 
od   zawsze,   ale   to   mu   nie   przeszkadzało.   Ciemnorude   włosy   opadały   jej   miękko   na   ramiona, 
wspaniale kontrastując z alabastrową cerą. Długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Kocie oczy miały 
kolor mlecznej czekolady. Jak nie zakochać się od pierwszego wejrzenia w kimś, kto tak wygląda? 
Była   marzycielką,   jak   Isabella.   Strasznie   roztrzepaną   marzycielką,   a   jednocześnie   duszą 
towarzystwa. Miała na drugie imię Alice, bo - jeśli wierzyć Belli - to właśnie po ciotce miała takie, a 
nie inne usposobienie. Mimo, że nie były nawet ze sobą spokrewnione.
Była też optymistką i wyjątkowo do twarzy jej było z uśmiechem. W dni takie jak ten, gdy się 
trapiła, wyglądała nieswojo. A ostatnio dosyć często była smutna i jakby zamknięta w sobie.
Po paru minutach dojechali do celu. Gdy się tylko zatrzymali, dziewczyna sceptycznie się rozejrzała. 
- Nie jesteśmy w domu - zauważyła.
- Nie. Uznałem, że dobrze ci zrobi trochę czasu nad morzem. Oszaleć można od tego lasu, a ostatnio 
siedzieliśmy na klifie jeszcze jak Bella odwiedzała Charliego, jakieś trzy tygodnie temu.
- Ty tu siedzisz całymi dniami - westchnęła ponuro. - Nie mam ochoty na siedzenie na klifie. Proszę, 
zawieź mnie do domu.
Dużo wysiłku kosztowało go nieprzystosowanie się do jej prośby. Zgasił silnik, ustawił radi0 na 
pełen   dźwięk   i   wyciągnął   ją   z   samochodu.   Lekko   się   opierała,   ale   robiła   to   bez   przekonania, 
wiedząc, że jest na przegranej pozycji. Grała jakaś stara piosenka, której Renee nie znała. Spojrzała 
w niebo. Jeszcze nie padało, ale było na tyle ponuro, by stwierdzić, że za chwilę zacznie.
- Po co tu jesteśmy? - spytała.
- Żeby cię rozchmurzyć - odparł szczerze. Ku jego zdziwieniu, uśmiechnęła się lekko do niego. Nie 
spodziewał się efektów tak szybko. Tymczasem ona nie mogła się powstrzymać. To był cały Jacob - 
chodzące ciepło, Słońce, które rozproszy wszystkie chmury. Zawsze tak na nią działał. Jej serce, 
mimo że normalnie biło bardzo szybko, teraz dodatkowo przyspieszyło. A wszystko dlatego, że on 
się do niej uśmiechał. Tym zarezerwowanym tylko dla niej. I jeszcze prowadził ją za rękę w stronę 
krawędzi,   gdzie   zawsze   siadali   i   godzinami   dyskutowali   na   przeróżne   tematy,   albo   po   prostu 
rozmyślali. Nie tak, jak brat prowadzi za rączkę młodszą siostrzyczkę, by się nie przewróciła, ale 
tak, jakby chciał jej coś pokazać coś niezwykłego. Przytuliła się do niego mocno, zaskakując tym i 
jego i siebie. Chciała pozbyć się wszystkich kłopotów, a te jakimś cudem znikały w jego mocnych 
ramionach, więc dlaczego miała z tego nie korzystać?
Tylko że gdy tak stali, patrząc na siebie, zniknęły nie tylko kłopoty. Zniknął stary przebój Michaela 
Jacksona, zniknęły pierwsze krople deszczu, zniknął szum fal. Zniknął cały świat. Byli tylko oni. 
Były tylko jego prawie czarne oczy. Wtedy po raz pierwszy w życiu nie patrzyła na niego jako na 
jedną trzecią  ich  tria, ani jak na  brata, ani  nawet jak  na przyjaciela.  Teraz był mężczyzną. Jej 
mężczyzną. 
I kto wie, jak skończyłaby się ta scena, gdyby nie Seth, który przybiegł do nich w swojej wilczej 
postaci. Zauważywszy ich w takiej pozie, zamarł na chwilę speszony, ale najwyraźniej uznał, że 
sprawa jest zbyt poważna, żeby z nią czekać i zawył krótko, prosząc Jacoba o rozmowę.
Odskoczyła od niego zmieszana i mamrocąc pod nosem, że sama pojedzie do domu, żeby mógł zająć 
się Clearwaterem, wskoczyła na siedzenie kierowcy i odjechała z piskiem opon. Przeklinała w duchu 
samą   siebie.   Teraz   obrzydzenie   wróciło   ze   zdwojoną,   a   może   i   większą   siłą.   Co   ona   właściwie 
wyprawiała?!  Jak mogła chociażby pomyśleć o pocałowaniu Jake'a? Przecież to nie miało być tak! 
Nie miała prawa czuć się tak, jak się czuła. W końcu zawsze byli we trójkę! Ona, mama i on, niczym 
trzej muszkieterowie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, a nie dwoje razem, a trzeci niech 
spada!   Zawsze   tak   było...   Więc   dlaczego,   cholera   jasna,   dlaczego   teraz   jest   inaczej?   Jak   była 
mniejsza, Jacob bez przerwy ją tulił. Zawsze było jej ciepło i bezpiecznie. Ale jej serce biło sobie 
spokojnie, a usta nie wyrywały się do całowania. I oczywiście cały świat był na swoim miejscu, a ona 
była go świadoma.  Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Była już w garażu, ale nie wysiadała. Bezwiednie przywaliła głową o kierownicę, włączając klakson. 
Długi, piskliwy i zagłuszający muzykę dźwięk otrzeźwił ją na tyle, by przybrała w miarę normalny 
wyraz   twarzy   i   wyłączyła   radio.   Do   pomieszczenia   weszła   Isabella,   by   pomóc   jej   w 
przetransportowaniu zakupów. Ona też nie wyglądała na zadowoloną z życia.

background image

- Hej... - szepnęła, siadając obok Ness. - Co jest?
- Czemu ty zawsze podejrzewasz, że coś mi jest? - warknęła nieprzyjaźnie. Ledwo te słowa opuściły 
jej usta, już ich żałowała. Nigdy nie zwracała się tym tonem do matki. Co więcej, jej wypowiedź była 
niczym nie uzasadniona - Bella znała, rozumiała ją na tyle, że bezbłędnie odczytywała jej nastrój i 
zawsze była pomocna. Pomocna, nie nadopiekuńcza. Taki rodzic to skarb. Ale teraz Renee nie 
mogła jej się zwierzyć i to ją bolało. Nikomu nie mogła się zwierzyć, a to już ją irytowało. No bo 
komu? Ufała tylko dwóm osobom. I tak się składa, że tak sytuacja dotyczyła właśnie tej dwójki. - 
Nic nie wiesz... Potrafisz tylko robić współczującą minę i udawać, że masz wszystko pod kontrolą! 
Nie patrząc na kobietę wyskoczyła z auta i pognała w kierunku wyjścia. Kątem oka wychwyciła ból 
na jej twarzy, ale Renee to nie obchodziło. Chciała, by wszyscy poczuli się dokładnie tak, jak ona 
teraz.   Irracjonalna,   głupia   zachcianka,   która   dotarła   do   niej   dopiero,   gdy   była   już   prawie   na 
polance, parenaście minut później. Nagle opuściły ją wszystkie siły, chęć do walki z całym głupim 
światem. Zachwiała się lekko, po czym opadła na kolana na ściółkę. Czuła coś mokrego na twarzy. 
Dotykając policzków zorientowała się, że są to łzy. Płakała, nawet o tym nie wiedząc. Zaczęło do niej 
docierać, co zrobiła. Przypomniało jej się cierpienie widoczne na twarzy Belli i satysfakcja, jaką 
wtedy   odczuła.   Tak,   satysfakcja...  Satysfakcja   z  bólu   najbliższej   osoby.  Skuliła   się   i   zaszlochała 
rozpaczliwie. We własnym mniemaniu właśnie awansowała na potwora. Co się ze mną dzieje?
Po jakiejś godzinie już nie szlochała ani nie łzawiła. Po prostu leżała z odrętwiałym wyrazem twarzy 
z policzkiem przy ziemi, wpatrując się w jeden, nieokreślony punkt, napawając się nienawiścią do 
samej siebie. Z początku dłoń, która ni stąd, ni zowąd pojawiła się w zasięgu jej wzroku, wzięła za 
halucynację, więc się nią nie zainteresowała, jednak gdy po parokrotnym mrugnięciu ta nie znikała, 
przeleciała   wzrokiem   po   ładnie   zarysowanym,   bladym   przedramieniu,   później   po   ramieniu,   by 
zatrzymać się na twarzy osobnika, który się nad nią pochylał.
- Wypad - wychrypiała.
- Liczyłem na nieco cieplejszą reakcję. - Uśmiechnął się lekko, nie cofając ręki.
- No to się przeliczyłeś. Wypad.
- Nie jesteś właścicielką tego lasu. Nie możesz mnie stąd wyrzucić - ciągle był rozbawiony.
- Ale to robię. Wypad - powtórzyła. Matt jedynie pokręcił głową z cichym „Y-y”. - Co tu robisz? - 
burknęła, nie mogąc się pohamować.
- Są wakacje - wzruszył ramionami.
- I pewnie aż się palisz, by spędzić je w najbardziej deszczowym miasteczku w całym stanie, jeśli nie 
w całej Ameryce u znienawidzonej ciotki.
- Żebyś wiedziała. Ta znienawidzona ciotka przypadkiem jest chora i ktoś musi ją wozić co dwa dni 
do szpitala na jakieś badania. Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam - dodał.
- Ja tu mie... -  mieszkam.  - Chwilowo pomieszkuję - poprawiła się. - Ty żyjesz w Nowym Jorku. 
Sądzę, że mam prawo być nieco bardziej zaskoczona niż ty.
- Na zaskoczoną to ty nie wyglądasz - ocenił.
- A na jaką?
- Zdruzgotaną.
- Bingo - rzuciła gorzko, po czym odruchowo sięgnęła po wyciągniętą dłoń. Jednak gdy ją musnęła, 
niemal zachłysnęła się z ekscytacji. Wzmocniła uścisk. Była w dotyku niczym aksamit. Nigdy nie 
spotkała nikogo, kto by miał tak gładką, tak przyjemnie chłodną skórę. 
Zręcznym ruchem postawił ją na nogi i wyplątał się z jej palców. Ruszyli w stronę oddalonej o 
parędziesiąt metrów polany.
- Chcesz powiedzieć, o co chodzi?
- Nie.
- Nie nalegam.
- Nie chcę, żebyś ze mną siedział - powiedziała, sadowiąc się pod tym samym drzewem, co ostatnio.
- Nie szkodzi, i tak posiedzę.
- Jesteś upierdliwy - stwierdziła.
- Owszem.
- Właściwie to chcę, ale... - Ugryzła się w język. - Nie, nic.
Czekała, aż zacznie oponować. Nalegać, by dokończyła myśl. Zaczęła układać nawet w głowie cięte 
odpowiedzi na pytania, które miały największą szansę się pojawić. Daremnie, jak się okazało. 
- Wiesz - zaczęła po chwili. Myślała o tym, co chciała powiedzieć. A że chciała powiedzieć wszystko, 
to sprawa nieco się skomplikowała. Jak miała mu się zwierzyć ze swojej sytuacji? Przecież ludzie nie 
mogą się dowiedzieć o istnieniu wilkołaków. -  Jestem potworem.
- A uważasz tak, ponieważ..?

background image

- Bo nim jestem! - krzyknęła cicho. - To dłuższa historia i musiałabym ci zrelacjonować całe moje 
życie, żebyś zrozumiał.
- Mam czas.
- Niech ci będzie. Od urodzenia... Może nie tak. Na początku zaznaczę, że nie mogę powiedzieć 
wszystkiego. To nie jest zależne ode mnie. Po prostu nie mogę i proszę, nie dopytuj dlaczego. Od 
urodzenia miałam tylko jedną osobę, którą kochałam całym sercem. Moją mamę - wyjaśniła w 
odpowiedzi na jego pytający wzrok. - Jesteśmy ze sobą zżyte bardziej, niż to zwykle bywa. Przez 
pierwsze   trzy,   może   cztery   lata   mieszkałyśmy   same.   Parę   dni   przed   i   po   moich   narodzinach 
mieszkał   z   nami   jakiś   jej   przyjaciel,   ale   ja   go   nie   pamiętam.   W   każdym   razie   pewnego   dnia 
poznałam   jej   innego   przyjaciela.   -   zawahała   się,   po   czym   ciągnęła   dalej,   decydując   się   zataić 
wszystkie imiona. - Był w wieku mamy i mieszkał samotnie. Parę lat wcześniej o coś się pokłócili, 
więc nie utrzymywali kontaktu. Przychodził do nas z początku dosyć rzadko, jednak stopniowo jego 
wizyty stawały się coraz częstsze. Uwielbiałam go. Był... Jest zabawny. I naprawdę świetny - Ness, 
nie  rozpędzaj  się.  -
  I  jakoś  tak   się   złożyło,  że  po  dwóch  latach   wprowadził  się  do   nas.  Wtedy 
zżyliśmy się we trójkę tak, jak ja wcześniej z samą mamą. Byliśmy... Jak trzej muszkieterowie - 
urwała.
- Byliśmy? - wychwycił.
- To się zaczęło chyba parę tygodni temu. Powoli, niezauważalnie.
- Oni zaczęli się ze sobą spotykać? - zgadywał, gdy zaległa dłuższa cisza.
- Nie - pokręciła głową dla lepszego efektu. - Wtedy... Podzielił się ze mną pewnym sekretem. Tylko 
ze mną. I poprosił, bym nic nie mówiła matce. Nie wyobrażasz sobie, jakie to było trudne... Zawsze 
się sobie ze wszystkiego zwierzałyśmy. Wtedy nasze relacje z mamą zaczęły się nieco psuć. Dzisiaj 
pojechaliśmy do sklepu. Ja i on. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy plaży. Nie wiem, jak to 
się   stało,   ale   my   się...   Jakoś   tak...   -   Wtedy   zrozumiała.   Zrozumiała,   co   naprawdę   się   stało. 
Zrozumiała, dlaczego tak dobrze czuła się w ramionach Jacoba. Zrozumiała, dlaczego chciała go 
pocałować. A ta wiedza była o stokroć gorsza od nieświadomości. Ona się w nim, najzwyczajniej w 
świecie, cholera, zakochała!
- Pocałowaliście się? - zasugerował Matt, przypominając tym samym o swojej obecności.
- Nie rozumiesz? - niemalże zawyła - Zawsze byliśmy we trójkę! T r ó j k ę! Byliśmy przyjaciółmi! 
Nie mam prawa tego niszczyć! Nie miałam... - po jej policzkach znowu zaczęły płynąć łzy, które 
pospiesznie starła.
- To jeszcze nie czyni z ciebie potwora, Van - powiedział łagodnie.
- M-my się nie pocałowaliśmy, ale prawie – wyszlochała. - Późnej pojechałam sama do domu , 
mama chciała mi pomóc z zakupami i zauważyła, że jestem nie w sosie, i... i...i-ii...
Nie mogła już mówić. Jej ciałem znowu wstrząsał szloch. Próbowała się uspokoić, ale na marne. 
Nagle poczuła jak aksamitne, silne ramiona ją oplatają. Wtuliła się w koszulkę swojego towarzysza, 
mocząc ją obfitymi łzami, po czym kontynuowała, chcąc zrzucić z siebie ten cały ciężar.
- B-byłam nabuzowana, zdenerwowana... P-powiedziałam jej parę p-przykrych rzeczy... Zraniłam j-
ją! Ja ją, cholera, zraniłam! I to nie jest n-najgorsze - wychlipiała. - Ja jestem p-potworem. Wiesz, 
dlaczego? Bo jak z-zobaczyłam jej ból, to poczułam s-satysfakcję! Bo c-cierpiała tak, jak ja! Nawet 
nie... Stokroć bardziej c-cierpiała... Jestem potworem - powtórzyła.
- Bardzo trudno zbudować z kimś silną więź -   powiedział po paru minutach, gdy już się nieco 
uspokoiła.   -   Ale   i   bardzo   trudno   ją   zburzyć.   Na   pewno   nie   udało   ci   się   tego   zrobić   jednym 
wybrykiem. Przeprosisz matkę, na pewno ci wybaczy. Może nawet zapomni. Co do kwestii trzech 
muszkieterów... - zawahał się. - Musisz jej to powiedzieć. Tak, jak mi. Może nie być zachwycona – 
ostrzegł. - W końcu, jak mówisz, on jest w takim wieku, że z powodzeniem mógłby być twoim 
ojcem. Jednakże, jako że ona ufa i jemu i tobie, to może nie będzie tak źle.
- Zraniłam ją! - przypomniała mu płaczliwie.
- Właśnie do tego dochodziłem. Tego już nie zmienisz, ale możesz zapobiec temu, aby takie sytuacje 
się powtarzały. Musisz nauczyć się wyładowywać na czymś nadmiar energii - wyjaśnił w odpowiedzi 
na jej sceptyczne spojrzenie. - Naucz się jakoś uspokajać.
- Joga? - spytała nieco ironicznie.
- Joga jest zbyt spokojna - ocenił. - Możesz biegać. Albo tańczyć.
- Nie potrafię tańczyć.
- Każdy potrafi.
- Nie jestem „każdy”.
- Ale się do „każdych” zaliczasz.
- Patrz uważnie na moje usta. Nie. Potrafię. Tańczyć.

background image

- Powtarzasz dziś wszystko z uporem maniaka - stwierdził. - Jakbyś wszystko wiedziała najlepiej. A 
wiemy przecież, że jest wprost odwrotnie. Więc może pozwól sobie pomóc, co?
- Chcesz mnie nauczyć?
- Nie da się nauczyć kogoś tańca. - Na widok jednej z jej brwi, która zaczęła sugestywnie unosić się 
do góry, sprostował - Takiego tańca, jaki mam na myśli.
- Może ty też nie umiesz, hę?
- Wczuj się w muzykę - poradził jej, po czym podniósł się z miejsca.
- Przemoczyłam ci koszulkę.
- I tak jej nie lubiłem - pocieszył ją.
- Wiesz? Widzieliśmy się raptem dwa razy... Albo nie.
- Powiedz.
- Czuję, że z tobą też łączy mnie jakaś więź. Cholernie silna. I niezrozumiała.
- Nie nadużywasz słowa „cholera”? Co do tej więzi... Masz rację.
- Mam?
- Łączy nas jakaś więź - zamyślił się na chwilę. - Żebym ja tylko wiedział, dlaczego..?
- Może jesteśmy bratnimi duszami - zażartowała, otrzepując się z leśnych śmieci.
- Będę w okolicy jeszcze trzy dni - zmienił temat. - Jutro od trzeciej jestem wolny. Od czwartej 
siedzę tutaj. 
- Ze mną - dodała.
- Zatem do zobaczenia - rzucił, znikając wśród drzew.

background image

Rozdział 5

Silna

D

rzwi mocno zaskrzypiały, gdy Renee je uchyliła.  Niech to szlag.  Nie chciała nikogo obudzić. 

Niestety,   myśląc,   że   wszyscy   już   śpią,   mocno   się   przeliczyła.   Niemal   natychmiast   salon   zalało 
oślepiające światło. Zegar na ścianie wskazywał godzinę pierwszą trzydzieści.
- Na litość boską - zaczęła Bella. Ton jej głosu sprawił, że dziewczyna się skuliła, przygnieciona 
poczuciem winy. - Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie, jak ja się martwiłam?
- Nie chciałam... - wyjąkała. - Tak wyszło, chciałam pomyśleć i zasnęłam...
- Gdzie zasnęłaś? - spytała sceptycznie. - I nie mów, że w lesie.   Już ja widzę, jak najbardziej 
wygodnicka dziewczyna, jaką znam, zasypia w lesie.
-   No   cóż...-  No   bo,   mamusiu   kochana,   spotkałam   się   z   przyjacielem   na   takiej   idealnie 
symetrycznej polanie, o której nigdy ci nie powiedziałam, bo, jak sądzę, byłam zbyt samolubna i 
chciałam zachować ją dla siebie. Po tym, jak zniszczyłam mu ponoć nielubianą koszulę łzami, 
które wzięły się stąd, że opowiedziałam mu całe swoje życie, a potem wyspowiadałam się z tego,  
o czym tobie powiedzieć nie mogę - wspominałam może, że znaliśmy się parę godzin? - on sobie 
musiał   już   iść,   a   ja   zostałam   i   zastanawiałam   się   nad   tym,   jak   bardzo   cię   zraniłam.   No   i, 
zmęczona   wrażeniami,   zasnęłam   oparta   o   drzewo.   A   jak   się   obudziłam,   to   było   już   ciemno. 
Oczywiście, jako że mam idealny wzrok, ten fakt nie przeszkodził   mi w dotarciu do domu, ale 
rozumiem, że cała ta sytuacja mogła cię zdenerwować i doceniam, że nie położyłaś się spać, 
oczekując na mnie.  
- Byłam... Zmęczona - westchnęła. - Miałam ciężki dzień - dodała, patrząc 
wszędzie, byle nie na Isabellę. Odpowiedziała jej jedynie cisza. - Nie wierzysz mi?  
- Idź do pokoju.
- Ale...
-   Proszę   -   przerwała   jej   cicho.   Ten   ton   zachęcił   dziewczynę   do   przyjrzenia   się   matce.   Ta   nie 
odwzajemniała   spojrzenia.   Czekoladowe   oczy   miała   zamknięte,   a   jej   palce   masowały   skronie. 
Czyżby znowu bolała ją głowa?
- Byłaś dziś u lekarza? - spytała, przypominając sobie, że dziś po południu matka miała umówioną, 
kolejną już wizytę u lekarza w Port Angeles.
- Wczoraj - poprawiła ją. - Owszem, byłam.
- I... - ponagliła ją.
- Porozmawiamy rano, okay?
Jej głos stracił swoją agresywność, Renee uznała więc, że kłótnię mają za sobą - na szczęście. A jeśli 
chodzi o te migreny - uciążliwe, bo uciążliwe - to chyba nie mogły być poważne, skoro odłożyły 
rozmowę na później.
- Dobranoc - wyszeptała, wchodząc na schody. - I... -zawahała się, ale dokończyła - Przepraszam cię. 
Za to, hmm, wcześniejsze.
- Nie gniewam się. Dobranoc.

Rozwiązywała w myślach matematyczne równania. Liczyła barany. Przewracała się z boku na bok. 
Włączyła   nawet   cichutko   Beethovena.   Wszystko   na   nic.   Godziny   spędzone   na   śnie   na   polance 
skutecznie ją rozbudzały. Jeszcze nigdy nie miała takich problemów - zazwyczaj wystarczyło, że 
przyłożyła   głowę   do   poduszki,   a   nim   zdążyła   choćby   mrugnąć,   był   poranek   (który   w   języku 
Renesmee oznaczał późne godziny przedpołudniowe, czasem wczesne popołudnie).
Czuła,   jak   przepełnia   ją   energia.   Nie   tak,   jak   zawsze.   Teraz   czuła   się   nią   wręcz   przeładowana. 
Chciała kopać, gryźć, niszczyć... Wyżyć się na czymś. Nie mogła jednak tego zrobić. Raz, to było 
dosyć hałaśliwe, a dwa, jeśliby to jej weszło w nawyk, to w niedługim czasie dom obróciłby się w 
ruinę. 
Nie chciała też wychodzić na zewnątrz. Nie przepadała za lasem w wersji nocnej, a nigdzie indziej 
nie mogłaby pobiegać.
W   końcu   z   westchnieniem   podniosła   się   z   łóżka   i   włożyła   szlafrok.   Kręciła   się   chwilę   po 

background image

pomieszczeniach, zastanawiając się, co z sobą zrobić. Obeszła już całe pierwsze piętro, upewniła się, 
że Jake jeszcze nie wrócił, po czym stanęła przy schodach prowadzących na Drugie Piętro. Zawsze, 
gdy tam stała, musiała toczyć prawdziwą walkę z samą sobą - była w pełni świadoma, że nie miała 
prawa tam wchodzić, a jednocześnie wiadomo, na jakiej zasadzie działa zakazany owoc. Tym razem 
pokusa okazała się niemal nie do wytrzymania. Już stopą dotykała piątego stopnia, gdy odezwało 
się w niej sumienie. Zawróciła, ale...
Zapach.  Ten  zapach!   Nie   mogła   się  wycofać.  Skąd   ona   znała   tą   przepiękną,  lekko   wyczuwalną 
woń..?
Ruszyła dalej. Zaszła niemal do końca schodów, gdy rozległo się skrzypnięcie - dokładnie takie 
samo, jak ponad godzinę temu, gdy sama wchodziła do domu. Oprzytomniała - odkąd wyczuła 
tajemniczy zapach, działała jak w amoku - i zbiegła do salonu.
- Jake! Co tak późno?- wyszeptała.
Zdążyła zapomnieć o swoich kłopotach. Odkąd zwierzyła się Mattowi, nie poświęciła ani jednej 
swojej myśli na całą tę pokręconą sytuację. Jednak teraz, gdy ujrzała ponownie swojego najlepszego 
przyjaciela - który, nawiasem mówiąc, był odrobinę zbyt przystojny - przypomniało jej się, że to on 
był jednym z tych kłopotów.  Zwłaszcza, że na jego widok zaczęły jej mięknąć kolana - co zdarzyło 
się Ness pierwszy raz w życiu. No i pamiętała, jaką nazwą określiła to dziwne uczucie, którym go 
darzyła. Dobijcie mnie, pomyślała zrozpaczona.
- Nie uwierzysz! Chłopaki znaleźli nowe ślady, całkiem świeże...
Kiedyś sobie utnę ten mentalny jęzor. Bo co jak co, ale ta wieść dobiła ją całkowicie. O wampirach 
też zdążyła już zapomnieć.
- Blisko?
- W głębi lasu - odpowiedział, na co dziewczyna zadrżała. Do cholery, niemal cały dzień i pół nocy 
przesiedziała w lesie! Mogła go spotkać!
- Tropiliśmy go prawie do granicy z Kanadą, ale zwiał, cholerna pijawa - westchnął ponuro.
- Aż do tej pory?
- Co?
- Aż do tej pory go tropiliście? - rozwinęła.
- Parę godzin zajęło nam namierzanie. Potem z pięć go goniliśmy. Jestem padnięty. - Jakby na 
potwierdzenie swoich słów ziewnął potężnie.
- Jesteś jakby... mniej zadowolony niż kiedyś - zauważyła ostrożnie.
- Hę?
- No, z tego, że macie ślady. To dlatego, że go nie złapaliście? - rozwinęła.
- Nie. 
- Nie, że nie jesteś mniej zadowolony, czy nie, że nie dlatego - niemal warknęła z poirytowania.
- Renesmee... - zaczął, nie wiedząc, co powiedzieć. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, po czym 
zdecydował się kontynuować. - Po prostu mam takie straszne  deja vu.  Już kiedyś mieliśmy tu 
wampira, który tak się składał. Właściwie to wampirzycę. Miała tak dobrze rozwinięty instynkt 
ucieczki, że nie udało nam się jej złapać.
- Myślisz, że wróciła? - domyśliła się dziewczyna. - Po co się tak skradała? Przecież... To szaleństwo! 
Nie mogła się najeść i zwiać, albo poszukać innego miejsca na polowanie?
- Ona... Ona nie chciała po prostu się najeść - wyszeptał, spuszczając głowę i modląc się w duchu, by 
to ją usatysfakcjonowało. Bezskutecznie.
- To czego chciała?
- To była morderczyni - wyjaśnił w końcu.
- Kogo chciała zabić? Taka pijawka przecież nie powinna mieć z tym kłopotów! Przecież one ciągle 
zabijają... Czy to wy ją powstrzymaliście? Uciekła wam? A teraz wróciła? A może... A może zabiła, 
kogo chciała?
- Nie. Nie zabiła.
To nie był głos Jake'a. Obydwoje jak na komendę odwrócili się w stronę schodów. Na ich szczycie 
stała Bella, a jej mina wyraźnie sygnalizowała kłopoty.
- A konkretniej, to chciała zabić mnie - ciągnęła, powoli schodząc na dół i trzymając się poręczy. 
Wyglądała bardzo  słabo,  mimo że jej oczy  świeciły groźnie.  -  Za  to,  że  mój...  chłopak  zabił jej 
partnera.  Ale  miałam   dobrą  ochronę.  I  nie,  nie  wróciła.   Ponieważ   wyżej  wspomniany   chłopak, 
podkreślam, wampir, usunął ją z tego świata na dobre. To po pierwsze. Po drugie - to kieruję do 
ciebie, Jacob - pogadamy jutro. Sami - podkreśliła. - I lojalnie uprzedzam, że do najmilszych ta 
rozmowa należeć nie będzie. A po trzecie... Renesmee Alice, jeśli kiedykolwiek usłyszę z twoich ust 
określenia typu „pijawka” czy „krwiopijca”, to obiecuję ci, że przeżyjesz bliskie spotkanie z mniej 

background image

łagodną stroną mojej natury. To wszystko, co mam teraz na ten temat do powiedzenia.
Przy ostatnim zdaniu stała już koło nich. Była przy tym tak zdecydowana, tak charyzmatyczna, że 
niemal biło od niej światło. Renee nie wiedziała, co robić, o co chodzi. Chłopak - wampir? Zabił? 
Jakiś partner? Że jak? Nagle to do niej dotarło.
Jej matka nie tylko wiedziała o wampirach, ona z jednym chodziła. Z mordercą! 
Spojrzała   na   chłopaka,   a   jej   zdezorientowanie   sięgnęła   zenitu,   gdy   zobaczyła,   że   jest 
niewyobrażalnie skruszony. Jak dziecko, które wie, że kara, jaka go spotyka, jest w pełni zasłużona i 
ma poczucie winy. Dodatkowo, skulił się w sobie. Tak jakby chciał być mały, maleńki, by nie było go 
widać, albo - jeszcze lepiej - jakby marzył o zapadnięciu się pod ziemię.
- Nie rozumiem - oznajmiła w końcu tak cicho, że ledwo było ją słychać.
- Późnej - zbyła ją. - A może teraz dowiem się czegokolwiek o tym tajemniczym wampirze, który 
grasuje w pobliżu i sieje zagładę?
Black wymamrotał coś, czego chyba sam nie rozumiał.
- Jaśniej proszę.
- Nie sieje - wyjąkał.
- Ach. Czyli trafiliście na trop wampira, ale bez żadnych ofiar, tak? Żadnych ludzi bez kropli krwi w 
środku lasu?
- No... Ludzi nie...
- Ludzi nie? - nagle je twarz pojaśniała zrozumieniem. I szokiem. - Zwierzęta?
- A co, znasz kogoś, kto pasowałby do rysopisu? - zakpił, choć głos mu zadrżał. Nagle uświadomił 
sobie, jak bardzo te słowa mogły zranić jego przyjaciółkę.
- Owszem, ale przez myśl mi nie przeszło, że przyjedzie tak szybko.
Tak szybko?
- Owszem. Zaprosiłam go do nas.
- Po jaką cholerę?
- To mój przyjaciel - odparła wymijająco.
- To twój przyjaciel i..? - ponaglił chłopak.
- I nic. - To mogłoby uchodzić za prawdę, ale zostało wypowiedziane zbyt szybko. Nawet Isabella 
zdawała sobie z tego sprawę.
- Bella.
- Jacob. Odpuść.
- Bella... 
- Później wam wszystko wyjaśnię - westchnęła. Nagle zasłabła na tyle, że musiała podeprzeć się 
ściany, by nie upaść. Jej druga ręka bezwiednie powędrowała do skroni.
- Znowu cię boli głowa? - zaniepokoiła się jej córka. - Mamo, co powiedział lekarz?
- Później - powtórzyła uparcie.
- Pomogę ci dojść do pokoju - zaoferował Black. Nie zważając na protesty kobiety, wziął ją sprawnie 
na ręce. - Idziesz?
- Posiedzę tu jeszcze chwilę.
- No to dobranoc, Renesmee.
Była tak zaabsorbowana stanem matki, że nie zwróciła uwagi na pieszczotliwy ton, którego użył, 
wymawiając jej imię.  Ruszyła do  kuchni,  by  wypić  szklankę jakiegoś  soku.  Powoli ogarniało ją 
przerażenie.   Isabella   od   paru   lat   regularnie   skarżyła   się   na   te   dziwne   migreny   -   a   bynajmniej 
myślały, że to były migreny. Ostatnio było jednak coraz gorzej. Przez ostatnie parę tygodni jakoś 
wybitnie mało ją to interesowało, ale teraz przypomniała sobie, że często zdarzało jej się nagle 
usiąść,  tak,  jakby  nagle   całkiem   opadła   z  sił.   I  ta   nieciekawa   mina,   którą   widziała   u   niej,  gdy 
przyszła pomóc jej z zakupami. A gdyby coś się działo? Coś poważnego?
Próbowała sobie wyobrazić najgorszą z opcji. Ale widziała tylko ciemność.
Nalała sobie soku pomarańczowego, po czym usiadła na blacie i zapatrzyła się w trzymane w rękach 
naczynie. To bez sensu, usiłowała się przekonać. 
Wszystko będzie dobrze...
Jej ciałem wstrząsnął szloch. Bo czuła,  już nic nie będzie dobrze.
To wszystko ją przytłaczało. W końcu, jakby nie było, miała tylko dziesięć lat.
Mamusiu, cholera jasna, zdrowiej!

Zegar wskazywał godzinę trzecią dwadzieścia osiem, gdy znowu się rozpadało. Dziś krople deszczu 

background image

były jej przyjazne - zagłuszały wszystkie czarne myśli i wyrwały ją z amoku. Nie spała - od niemal 
godziny tylko i wyłącznie się zamartwiała. Widziała, że to nic nie da, ale nie mogła się powstrzymać. 
Nagle zeskoczyła z mebla i pognała do garażu. Po drodze złapała swojego i-Poda i jedną słuchawkę, 
ale nie mogła znaleźć drugiej. Po paru minutach zauważyła zgubę pod jakimś krzesłem. Włączyła 
urządzenie, ustawiła stację z piosenkami sprzed dekady - była to jej ulubiona epoka w muzyce - na 
pełny   dźwięk   i   wrzuciła   go   na   samochód.   Słuchawki   włożyła   do   uszu.   Stanęła   na   środku 
pomieszczenia, zdejmując jaskraworóżowy szlafrok.
Na początku, czując się bardzo głupio, ruszała się delikatnie. Ciekawiło ją, co by powiedział Matt, 
gdyby   ją   teraz   zobaczył.   Jego   teoria   Wszyscy-Potrafią-Tańczyć   najwidoczniej   zyskała   właśnie 
wyjątek od reguły. Mówię, że nie umiem tańczyć, to nikt mi nie wierzy.
Piętnaście   minut   później   nie   była   już   tego   taka   pewna.   Po   pół   godzinie   było   jej   to   całkowicie 
obojętne.   Tak   dobrze   czuła   się,  wyginając   ciało   na   wszelkie   strony,   robiąc   wszelakiego   rodzaju 
wykopy i obroty, że nie obchodziło ją, jak wyglądała. Wreszcie mogła się wyładować - i to bez 
niszczenia czegokolwiek. Jej piżama była niemal całkiem mokra od potu, tak samo ciemnorude 
kosmyki, które wysunęły się z kucyka. Muzyka ogarniała ją całą, czuła się tak, jakby uwolniła się od 
swojego ciała i tańczyła w przestworzach. 
I prawie uwierzyła, że wszystko będzie dobrze. 

background image

Rozdział 6

Drugie piętro

O

tworzyła oczy i przeciągnęła się leniwie. W głowie - jak zazwyczaj rano - miała przyjemną pustkę. 

Podświadomie czuła, że nie chce tego zmieniać, więc leżała jeszcze chwilę, nie skupiając na niczym 
uwagi. Nie dało się jednak, niestety, zatrzymać tego stanu na dłużej. Odwróciła głowę, by sprawdzić 
godzinę - było po drugiej - i przypomniało jej się wszystko to, co zatruwało jej dotąd idealnie 
poukładane życie, co do jednego faktu, co do jednego słowa. Nie chodziło jej o wampiry - skoro 
matka im ufała, to nie stanowiły aż tak dużego zagrożenia. Nie chodziło o to, że była inna niż 
wszyscy ludzie. Nie chodziło nawet o to, że zakochała się w najlepszym przyjacielu.
Na   jej   największe   zmartwienie   awansowała   owa   tajemnicza   choroba   matki,   która   odbierała   jej 
wszystkie siły i czyniła ją słabą i bezbronną. Przytłaczało ją to, bo także czuła się bezradna - nie 
mogła nic zrobić, by jej pomóc. Chciała działać, chciała zapewnienia, że wszystko się poukłada, ale 
do głowy przychodziły jej same najczarniejsze myśli. Zdecydowanym ruchem odrzuciła nakrycie i 
zbiegła na dół. Nikogo nie było w domu. Na stole w kuchni znalazła notkę informującą, że Bella i 
Jake   pojechali   do   warsztatu,   i   że   miło   by   było,   gdyby   im   przez   jakiś   czas   nie   przeszkadzała. 
Zdenerwowana   zgniotła   ją   i   rzuciła   w   kąt.   Ta   niepewność   była   nieznośna.   Po   kilku   głębszych 
oddechach postanowiła wziąć prysznic, by zmyć z siebie wczorajszy pot. Metoda zaproponowana 
przez Matta okazała się skuteczna - negatywna energia, jaka się w niej nagromadziła od czasu, gdy 
po raz pierwszy usłyszała słowo „wampir” jakby wyparowała.
Czas dłużył jej się jak jeszcze nigdy. Cała wieczność upłynęła, zanim wreszcie zebrała wilgotne, 
wijące się kosmyki w niedbały kucyk i przebrała się w czyste ciuchy, podczas gdy wskazówki zegara 
leniwie przesuwały się w stronę trójki i dwunastki. Po zjedzeniu płatków była już pewna, że w domu 
nie wytrzyma.
Chyba, że...
Nie, nie mogę, pomyślała. Drugie piętro równa się zakazane piętro.   
Ale   coś   ją   ciągnęło   w  tamtym   kierunku.   Przypominała   sobie   słodki,   lekko   wyczuwalny   zapach, 
usiłowała   dopasować   go   do   znanych   sobie   woni,   ale   nigdzie   nie   pasował.   Był   unikalny,   a 
jednocześnie dziewczyna miała niejasne wrażenie, że gdzieś go już wcześniej spotkała. I to nie raz.
Wrzuciła   miskę   do   zlewu   i   szybko,   aby   nie   zdążyła   się   rozmyślić,   udała   się   na   najwyższą 
kondygnację domu. 
Gdy była już na korytarzu, zwolniła. Rozglądała się z zaciekawieniem dookoła. Tu wszystko było 
inne, niżby się mogło wydawać. Nawet powietrze wyglądało inaczej, pełne drobinek kurzu. Podłoga 
skrzypiała lekko pod wpływem jej ciężaru. Zatrzymała się przed jednym z obrazów, po czym lekko 
go przetarła, chcąc chociażby rozróżnić kontury. Widząc podpis, zamarła.  Claude Monet. Łodzie 
rybackie wypływające z portu, 1874
. Monet? Oryginalny, prawdziwy Monet? Nie znała się dobrze 
na sztuce, ale to nazwisko było jednym z tych, które każdy słyszał choć raz. Oglądała go jeszcze 
przez chwilę, po czym pchnęła najbliższe drzwi.
Pokój na pewno był kiedyś bardzo nowoczesny. Nie znajdował się na tyłach domu, więc nie miał 
szklanej ściany, jak salon czy sypialnia Renesmee, lecz mimo to był bardzo dobrze oświetlony. 
Większość   powierzchni   zajmowało   małżeńskie   łoże,   dobrane   kolorystycznie   do   ścian,   a   więc   w 
odcieniach czerwieni i bordo. Renee położyła się na nim i przycisnęła nos do poduszki. Nie była 
ona, tak jak podejrzewała dziewczyna, przesiąknięta ową tajemniczą wonią. Dziwne. Tak, jakby nikt 
nigdy na nim nie spał. 
Rozejrzała się zafascynowana. Coś jej tu nie pasowało, ale nie mogła powiedzieć, co to było. Od 
pomieszczenia odchodziły jeszcze jedne drzwi, do których bez chwili wahania doskoczyła. Po chwili 
niemal sapnęła z zachwytu tak, jak kiedyś na widok puzderka mamy. Tyle że to, co ujrzały jej 
czekoladowe oczy, wprawiło ją w takie osłupienie, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. Chrzanić 
Moneta,
  pomyślała.   Tu   znajdowały   się   ciuchy   od   chyba   wszystkich   najlepszych   projektantów! 
Bajeczne, kolorowe suknie, garnitury, staromodne podkoszulki, spodnie, torebki... Czego tu nie 
było! I, co dziwne, wyglądały na nowe. Większość miała nawet metki. Wzięła do rąk rzucony byle 
jak męski t-shirt i powąchała. Prawie podskoczyła, gdy wyczuła znajomy zapach, tak intensywny jak 
jeszcze nigdy.

background image

Odłożyła ciuch na miejsce i czując prawie fizyczny ból na myśl, że musi opuścić tę Krainę Mody, 
odwróciła się na  pięcie i  wymaszerowała, zamykając za sobą drzwi. Miała  już iść  do kolejnego 
pokoju, gdy nagle coś jej przyszło na myśl. Tamta sypialnia wyglądała na nieużywaną. Cofnęła się i 
uważnie zlustrowała pomieszczenie.
Obrazy, meble, garderoba, nawet stary komputer.
Żadnych zdjęć ani pamiątek.
Wróciła tam w celu dogłębniejszego szperania. Otworzyła pierwszą szufladę i nieomal zemdlała. 
Pieniądze! Byle jak poupychane, pogniecione dolary zajmowały całą szafkę. Szybko ją zamknęła, 
tłumacząc   sobie,   że   wiele   ludzi   trzyma   swój   majątek   życiowy   w   komodach,   po   czym   uchyliła 
następną. Jako pierwszy odnotowała fakt, że była ona pusta, jeśli nie liczyć albumu. Zaraz potem 
zorientowała się, że prawdopodobnie właśnie znalazła to, czego szukała.
Wyglądał na stary. Skóra, w którą był oprawiony, była prawdopodobnie niebieska, choć ciężko było 
dokładnie to określić z powodu osiadłego na niej kurzu. Kichnęła, gdy drobinki dostały się do jej 
nosa, co nie było dobrym pomysłem, gdyż kurz wzbił się w powietrze.
Usiadła   na   skraju   łóżka   i   otworzyła   księgę.   Wkrótce   potem   jęknęła   z   rozczarowania   -   żadnych 
fotografii prywatnych. Same wycinki z magazynów. Moda, moda, moda. Na każdej bez wyjątku 
stronie. Nigdy wcześniej nie przeżyła takiego zawodu z jej powodu.  Nagle  spomiędzy stron albumu 
wysunął się mały skrawek papieru w kratkę. Schludnym pismem pełnym zawijasów było na niej 
zanotowane  17639. Co to do cholery ma znaczyć?,  pomyślała Renesmee. Po minucie doszła do 
wniosku, że są to zwykłe bazgroły, którymi nie należy się przejmować.
Przeszukała już każdą komodę, szafkę, sprawdzała nawet pod łóżkiem. Nic. W końcu jej wzrok 
zatrzymał się na komputerze. Czyżby..?

Pół godziny później wyszła z pokoju, tłumacząc sobie, że nie każdy pokój będzie tak mało wnosił do 
jej poszukiwań. Na dodatek dręczyła ją myśl, że o czymś zapomniała, ale za Chiny Ludowe nie 
potrafiła sobie przypomnieć, o co chodzi. Co do komputera, chronionego hasłem (w ten sposób 
rozwiązała się zagadka tajemniczych bazgrołów w albumie), to był przydatny jak miotła do latania. 
Zawierał tylko jeden program z jednym rozpoczętym plikiem o nazwie „Garderoba Rose”. Szkoda 
słów. A system otwierał się chyba z pięć minut.
Na obecnym piętrze, w przeciwieństwie do pierwszej kondygnacji, były tylko cztery pomieszczenia, 
z czego jedno to łazienka, do której ledwo zajrzała. Szła długim korytarzem, podziwiając mniej lub 
bardziej   imponujące   dzieła   sztuki,   aż   dotarła   do   kolejnych   drzwi.   Chwilę   później   przeżyła 
prawdziwy szok. Musiała parę razy zamrugać, aby upewnić się, że to co widzi, nie jest wytworem jej 
nazbyt bujnej wyobraźni.  
Stała w progu prawdziwej sali szpitalnej. Na środku stało metalowe łóżko, takie, jakie na filmach 
służy do operacji. W ogóle wszystko tu było metalowe, srebrne i takie jakby surowe. Odgarniając z 
twarzy kasztanowe włosy obeszła powoli pomieszczenie. Zauważyła, że wtyczka małej lodówki jest 
podłączona   do   gniazdka   -   musiała   zatem   działać   -   ale   wolała   nie   sprawdzać,   co   się   w   niej 
znajdowało, w obawie, że skończy się to zwróceniem śniadania. Był to jedyny argument, który 
pokonał jej wrodzoną ciekawość. 
Nagle przypomniała sobie, że Jacob kiedyś wspominał o jej narodzinach. Matka nie mogła pójść do 
szpitala - trudno by wytłumaczyć fakt, że w piątym miesiącu ciąży jej płód był w pełni rozwinięty, o 
skurczach nie wspominając - ale nie zdawała sobie sprawy, że miała do dyspozycji własny... szpital.
W okamgnieniu opuściła salę, a idąc w stronę następnego pomieszczenia obiecywała w duchu, że 
jeśli   okaże   się   być   laboratorium,     gabinetem   dentystycznym   czy   innym   cholerstwem,   to   bez 
sprawdzania czegokolwiek wymaszeruje do swojego pokoju.
Mimo że zniechęciły ją długie, bezsensowne poszukiwania nieokreślonego czegoś, na widok zwykłej 
sypialni ogarnęła ją ulga, choć nie obiecywała sobie zbyt wiele. Niemniej jednak tu było o wiele 
ciekawiej.   Podłogę   okrywał   złotawy   dywan,   na   ścianach   udrapowano   zwoje   tkaniny   o   nieco 
ciemniejszej barwie. Jedna ze ścian, ta wychodząca na południe, była ze szkła - podobnie jak cała 
elewacja   ogrodowa   domu.     Widok   był   cudowniejszy   niż   ten   na   niższych   piętrach,   a   przecież 
dziewczyna nie potrafiła przejść przez salon czy swój pokój, nie przystając na chwilę, by popatrzeć 
przez okno.
Drugą ścianę stanowiły w większej części półki z różnymi płytami. Renesmee w życiu nie widziała 
tylu CD, co dopiero w jednym miejscu, na dodatek we własnym domu.
Najbardziej urodziwym meblem było, jak to zwykle bywa, łóżko. Nakryte złotą kapą, z baldachimem 
i czarnymi różyczkami oplatającymi cztery słupki od razu przypadło Renee do gustu. Tym bardziej, 

background image

że   -   w   przeciwieństwie   do   pokoju   czerwonego   -   nie   wyglądało   na   nieużywane.   Na   poduszce 
odznaczał   się   nawet   pojedynczy,   brązowy   włos.   Zgadując   po   jego   odcieniu,   należał   on 
prawdopodobnie do Belli.
Podeszła   do   okna   i   podziwiała   znane   krajobrazy.   Ten   ogród   zawsze   kojarzył   się   z   jej   krótkim 
dzieciństwem. Rzeka Sol Duc niezmiennie od Bóg – jeden – wie - jakiego czasu szemrała gdzieś w 
oddali.   Renesmee   zaśmiała   się   cicho,   przypominając   sobie,   jak   kiedyś   całe   godziny   spędzała, 
przeskakując ją. Raz źle oceniła odległość i skończyło się na tym, że wpadła do wody. Nie była co 
prawda głęboka, sięgała jej wtedy do pasa, ale dla rocznej - czy też, zważywszy na ogólne normy, 
dwuletniej - dziewczynki było to ogromne przeżycie, o którym myślała potem dzień w dzień przez 
parę miesięcy. Od tamtego czasu też przestała bawić się w tamtej okolicy, a jej awersja do „dzikiej” 
wody utrzymywała się do czwartego (tudzież ósmego) roku życia.
Całkiem nieświadomie rozpuściła włosy, by zapleść je w warkocz. Przyszła tu, żeby się odciąć od 
rzeczywistości, od  problemów, ale  jej  myśli  zaczęły  krążyć  wokół  niebezpiecznych  tematów.  Bo 
przypomniało jej się, jak kiedyś z Jacobem ganiali się po tym trawniku. Bo przypomniało jej się, jak 
zawsze z mamą zimą lepiły bałwany - to znaczy w te nieliczne dni, podczas których deszcz nie topił 
śniegu.  Zawsze  wyśmiewały   się  z  Jake'a,  któremu  biały  puch  topniał  w  dłoniach,  zanim  zdołał 
zbudować choćby najmniejszą kulkę. Naszła ją inna wizja - ona z Blackiem, sami, w niekomfortowej 
sytuacji, komunikujący się za pomocą półsłówek. Isabelli już nigdy miało z nimi nie być...  Nie! Nie 
mogła myśleć w ten sposób. Przecież grunt to pozytywne myślenie, prawda? Ludzie bez przerwy 
chorują. A medycyna ostatnio wyskoczyła jak szalona. Od paru lat naukowcy prześcigają się w 
odkrywaniu   różnych   lekarstw,   doskonaleniu   technik   operacji,   konstruowaniu     użytecznych 
urządzeń... Mało jest teraz chorób śmiertelnych.
I co z tego, że zakochała się w najlepszym przyjacielu, który przypadkiem jest przywódcą sfory 
wilkołaków, a jej ciało rozwijało się nieco szybciej niż powinno, nie wspominając o inteligencji i o 
tym błyszczeniu w słońcu... Pewnie co drugi człowiek boryka się z podobnymi problemami.
Jasne.
Powoli odwróciła się w stronę łóżka, by z rozbiegu na nie wskoczyć. Wtuliła głowę w satynową 
poduszkę i wzięła głęboki wdech, delektując się cudownym zapachem, jakim przesiąknięta była 
tkanina.   Nie   trzeba   chyba   dodawać,   że   była   to   owa   woń,   za   którą   latała   po   całym   piętrze   jak 
postrzelona. 
Przypatrywała   się   teraz   fotografii   stojącej   na   szafce   obok   jakiegoś   pilota   i   lampki   nocnej. 
Zaintrygowała ją. Przedstawiała ona szczęśliwą, młodą dziewczynę z kaskadą brązowych loków. 
Patrzyła w obiektyw czekoladowymi oczami, w których...
Zaraz! Czekoladowymi?
Zdała sobie sprawę, że te loki również wydają jej się znajome. Podniosła ramkę na wysokość twarzy. 
Po dłuższej chwili zorientowała się, że patrzy na własną matkę.
Była inna niż teraz. Mniej urodziwa, jakby bardziej krucha. Jej włosy były bardziej zniszczone. 
Kiedyś Bella powiedziała jej, że ciąża ją zmieniła. Że kiedyś nie była tak piękna.  Jakbyś wtedy 
przesyłała mi jakieś fluidy urody, 
tak to ujęła. Oczywiście, Renee jej nie uwierzyła. Wtedy jej nie 
uwierzyła. Bo patrząc na zdjęcie nie miała już żadnych wątpliwości.
Na jej twarzy widniał półuśmiech, który Nessie często widywała. Uświadomiła sobie, że sposób, w 
jaki matka uśmiecha się teraz, jest czystą parodią. Nie obejmuje oczu, które wiecznie są pełne 
powagi. Na tym zdjęciu jej czekoladowe tęczówki wyglądały, jakby ktoś im opowiedział świetny 
dowcip.  
Nie mogła oderwać wzroku od fotografii przez dobre kilkadziesiąt minut. Korciło ją, żeby wyjąć ją z 
ramki i wziąć ze sobą na dół, ale ostatecznie odłożyła ramkę na miejsce. 
Wstała z postanowieniem zakończenia inspekcji. Okręciła się na pięcie w kierunku drzwi.
I nagle zrozumiała, co Jacob miał na myśli, wspominając niegdyś o łańcuchu reakcji.
Gdyby nie podeszła do okna, żeby porozmyślać, nie zaplotłaby włosów w ciężki splot. Gdyby nie 
zauważyła zdjęcia, stałoby bezpiecznie z dala od krawędzi stolika, przy której je odłożyła. Gdyby nie 
uderzyła   się  w  duży  palec  u  nogi,   zauważyłaby,  że  jej  warkocz,  pod  wpływem   obrotu,  wpadł   z 
impetem na ramkę, która spadła z mebla, i zdążyłaby ją złapać. A gdyby szkło się nie rozbiło, gdyby 
cała ramka nie uległa zniszczeniu, nie odkryłaby, że za zdjęciem mamy jest ukryte jeszcze jedno. 
Podniosła je ciekawie, odczytując czarną kaligrafię z tyłu.
Edward i Isabella Cullenowie.
Las Vegas, lipiec 2006.
Na zawsze razem.
I jeszcze dopisek, w którym Renesmee rozpoznała charakter pisma matki:

background image

O nic więcej nie proszę.
  
Czuła, jak miękną jej nogi. Ileż to razy Jacob w żartach wołał na Bellę per Swan, a ona wtedy 
patrzyła   na   niego   takim   nieodgadnionym,   jakby   rozgoryczonym   wzrokiem...   Teraz   wiedziała, 
dlaczego. O mój Boże, pomyślała, moja mama jest mężatką. O mój Boże!
Nieskora do dalszych przemyśleń odwróciła fotografię.
Jeżeli   to,   co   czaiło   się   w   oczach   Isabelli   na   poprzednim   obrazie,   było   szczęściem,   to   tutaj   jej 
tęczówki   płonęły   prawdziwą   euforią.   Bezgraniczną.   Usta   miała   wygięte   w   nieśmiałym,   acz 
radosnym uśmiechu. Ubrana była w granatową sukienkę na ramiączkach, a na jej palcu lśnił złoty 
pierścionek z malutkim bursztynem. Do Ness dotarło, że to jest obrączka.
Drugą połowę nowożeństwa stanowił ciekawy osobnik. Jego oczy - o barwie lipowego miodu - były 
tak radosne jak u matki. A cała reszta należała do Matta.
Niespodziewanie wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
 Szept Billy'ego Blacka. Wampiry są nieśmiertelne. I nadludzko piękne.
Ślady bytności wampira w okolicznych lasach.
Chłopak - wampir Isabelli. 
  Smutek przyjaciela. Jego ponoć tragiczna historia. Jego ciemnorude włosy, o dokładnie takim 
samym odcieniu co włosy Renesmee. I czyż nie wspominał kiedyś, że jego matka nazywa się Esme? 
Cóż wyjdzie z połączenia Renee i Esme? Lepiej. Co wyjdzie z połączenia Matta - pardon, Edwarda - 
i Belli? Z połączenia wampira i człowieka?
Wiedziała już skąd kojarzy ten piękny zapach. Wtedy, podczas ich spotkania na polanie, gdy ją 
przytulił,   nie   zwracała   na   to   uwagi,   ale   gdy   teraz   sięgała   wstecz   pamięcią,   mogła   z   całym 
przekonaniem stwierdzić, że tak pachniała jego koszula. I kamyk na naszyjniku - tego z puzdrełka 
mamy - który zaplątał się o bransoletkę z kryształową zawieszką.
Skojarzyła także fakt istnienia między nimi tej niesamowitej więzi. 
Wiedziała także, o czym zapomniała.
Nie odkładając zdjęcia wypadła niczym burza z pokoju i zbiegła po schodach. Zaklęła cicho, widząc, 
że właśnie minęła godzina piąta. Mieli się spotkać o czwartej. Mimo to, nie zwalniając, a wręcz 
przyspieszając,   wypadła   przez   otwarte   na   oścież   okno   w   korytarzu.   Wylądowawszy   bezpiecznie 
rzuciła się w las.
Tym razem nie było już czasu. Biegła, bo musiała. Cały czas trzymała w dłoniach fotografię, a w 
duchu, niczym modlitwę, powtarzała jedno słowo.
Bądź. 
 
   

background image

Rozdział 7

Edward i Isabella Cullenowie

P

olana  wyglądała tak jak zawsze. Idealnie okrągła, usiana polnymi kwiatami, z miękką, zieloną 

trawą. Przy każdej innej okoliczności dziewczyna choć trochę by się nią zachwyciła. Dziś jednak, po 
raz pierwszy w życiu, na widok swojego azylu poczuła jedynie wszechogarniające rozczarowanie. I 
smutek. Choć nie, smutek nie był wystarczającym określeniem. Prędzej beznadziejną rozpacz. Bo 
była pusta. Na dodatek intuicja podpowiadała Renesmee, że taka już pozostanie.
Ponuro   popatrzyła   w   kierunku   drzewa,   przy   którym   zwykł   siadać   Matt,   to   jest   Edward.   Nagle 
dotarło  do  niej  w pełni,  że  nie  dalej  jak  kilka  tygodni  temu  poznała  swojego  ojca.  Była  to  tak 
abstrakcyjna   myśl,   że   niemal   się   zaśmiała.   Osiemnastoletni,   przystojny   chłopak   będący   jej 
przyjacielem - nie taka była definicja rodzica.
Nie było sensu stać tak w nieskończoność, a ostatnie, na co miała ochotę, to osiadanie tam na 
dłużej, więc odwróciła się i bez pośpiechu pomaszerowała przez las. Nigdy wcześniej nie myślała o 
ojcu. Gdy go poznała, nie miała zielonego pojęcia, kim był on dla niej. A teraz... Teraz było za 
późno. Przyjrzała się zdjęciu, które nadal trzymała w prawej dłoni. Szczęśliwa mama. Szczęśliwy 
tata. Razem. Tak to powinno pozostać po dzień dzisiejszy. 
Nie chciała już zgadywać, dlaczego nie pozostało. W domu, bez zbędnych intryg, dowie się całej 
prawdy, tak jak obiecała dzisiejszej nocy matka.
Całej prawdy o związku Edwarda i Isabelli Cullen.

Dom był nadal pusty, ale jej to nie przeszkadzało. Wyjątkowym dla siebie spokojnym krokiem udała 
się na drugie piętro. Pokój zalewało łagodne, pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Ramkę - 
bez szybki, ale poza tym w nienaruszonym stanie - dziewczyna postawiła na dawnym miejscu, 
wkładając do niej jedynie fotografię samej Belli. Posprzątała zbite szkiełko i nie oglądając się za 
siebie wyszła z pomieszczenia, zamykając cicho drzwi. Następnie udała się do sypialni,  gdzie ukryła 
fotografię   rodziców   pod   poduszką,   prześcieradłem   i   wszelkimi   możliwymi   warstwami   pościeli. 
Zabrała   z   toaletki   szkatułkę   na   biżuterię   i   usiadła   z   nią   na   łóżku.   Chwilę   w   niej   pogrzebała, 
zachwycając się przy okazji pięknymi pierścionkami, łańcuszkami i innymi ozdóbkami, aż dokopała 
się do bransoletki. Chciała jej się dokładniej przyjrzeć.
Nie   zwracała   uwagi   na   miniaturowego   wilkołaka   w   kolorze   rdzy   -   doskonale   wiedziała,   co   on 
oznacza. Skupiła się na drugiej przywieszce - przywieszce, od której wszystko się zaczęło. Serduszko 
było małe, twarde. Przepięknie błyszczało w promieniach słońca wpadających przez szklaną ścianę. 
Wydawało się być niezniszczalne i fascynowało swoją fakturą. Renesmee była inteligentną osobą i 
natychmiast   skojarzyła,   że   ma   ono   znaczenie   symboliczne.   Jego   położenie   natomiast   pomogło 
wysnuć teorię, że właściciel był rozerwany między dwoma niezwykłymi światami. Tylko, że skoro 
Ness była wampirem - czy też raczej pół wampirem - a Jacob był, kim był, to... Czy powinni się 
nienawidzić?
Czy on się nią brzydził? Teraz, kiedy odkryła swój gatunek, każde przypomniane słowo Blacka 
raniło jej serce niczym niewidzialny sztylet. Czy to była aluzja? Wtedy, gdy opowiadał o tym, jak 
ohydnymi istotami były wampiry, próbował dać jej znać, że nią gardzi? 

Pół godziny później drzwi uchyliły się lekko i w progu stanęła Isabella. Wyglądała na zmęczoną. 
Widząc smutek na twarzy córki i bransoletkę w jej długich, zgrabnych palcach podeszła bliżej i 
położyła się obok niej na łóżku. Renesmee spojrzała na nią uważnie. W jej czekoladowych oczach 
malowało się rozgoryczenie. 
Kobieta   mówiła.   Mówiła   dużo,   szybko.   Opowiadała   szczegółowo   swoje   przeżycia   począwszy   od 
momentu, w którym pierwszy raz ujrzała w szkolnej stołówce rodzinę, która odmieniła całe jej 
życie.
A   dziewczyna   słuchała.   Słuchała   o   pierwszej   prawdziwej   miłości   matki,   o   wątpliwościach,   o 
przygodzie z Jamesem. O tym, jak po jej osiemnastych urodzinach Edward - przy wypowiedzeniu 

background image

tego imienia głos lekko się jej załamał - ją opuścił. O miesiącach depresji. O początkach przyjaźni z 
Jacobem. O Laurencie. O Volterze. O Victorii. Nessie najbardziej zainteresowała historia zaręczyn 
matki - nie była pewna, co myśleć, gdy Bella powiedziała, że odrzuciła propozycję ojca. Raz, drugi, 
dziesiąty. Dopiero gdy doszło   do fragmentu w sypialni Edwarda - czyli owego złotego pokoju na 
drugim piętrze - zrozumiała, czując się winna, że jej nie uwierzyła.   
Opowieść   o   walce   z   nowonarodzonymi   dobiegła   końca.   Z   wyrazu   twarzy   Isabelli   trudno   było 
odgadnąć, czy to wszystko, o czym Renee powinna usłyszeć, czy po prostu zbiera siły przed ciągiem 
dalszym. Bo co do tego, że jakiś ciekawy ciąg dalszy istnieje, nie było wątpliwości. Wreszcie Ness 
zapytała:
- I tyle?
- Wtedy zaczęło się psuć - odpowiedziała bardzo cicho mama. - Tak po prostu, samo z siebie. 
Wzięliśmy ślub, zaszłam w ciążę, ale... - przerwała. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko ich 
oddechy. - Niektórych rzeczy po prostu nie da się odratować - dokończyła w końcu Bella.
- Zostawił cię samą w ciąży?
- Nigdy tego nie zrozumiem. Najwyraźniej nie znałam go tak dobrze, jak myślałam - westchnęła.
- Jestem... Czym ja jestem?
- Nie czym, ale kim. Jesteś Renesmee Alice Cullen, najcudowniejszą istotą, córką, o jakiej nawet nie 
marzyłam. Rasa nie ma znaczenia - odpowiedziała. - Ale jeśli chcesz wiedzieć, to - jako że jesteś 
jedyna w swoim rodzaju, dosłownie - nie ma na to jakiejś specjalnej nazwy. Możesz się nazywać pół 
człowiekiem... Albo pół wampirem.
- Czy... - zawahała się, ale postanowiła wziąć radę Matta, tfu, Edwarda do serca i zwierzyć się jej z 
uczucia, jakim darzyła ich wspólnego przyjaciela. Po usłyszeniu o romansie Jacoba i Belli miała z 
tym większy kłopot, niż przypuszczała. - Jake mi opowiedział o wampirach. I...
- Kochanie - przerwała jej. - Zanim cokolwiek dalej powiesz, to weź pod uwagę to, że Jake nie uważa 
cię za wampira. Nie potrafi zaakceptować tego, kim był twój ojciec. Jak pewnie wywnioskowałaś z 
mojej   opowieści,   wampiry   i   wilkołaki   mają   chyba   zakodowaną   wzajemną   nienawiść.   Plus,   w 
przypadku   tego   konkretnie   wampira   i   wilkołaka,  jestem   jeszcze   ja,  która   skłócałam   ich  jeszcze 
bardziej. Więc nie przejmuj się jego opinią, bo nie dotyczyła ona ciebie. Niemniej jednak nie miał 
prawa ci o tym mówić. Wierz mi, już go za to porządnie dziś ochrzaniłam.
- Ja... Ja... - odchrząknęła i ponowiła próbę. - Ja...
Nie.   Nie   mogła   jej   tego   powiedzieć.   Jacob   był   przyjacielem.   Nietykalnym.   Na   dodatek   tak   z 
siedemnaście lat od niej starszym. To nie miało sensu.
- Kontynuuj.
- Ja... Nie.
- O, tak. 
Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, ale że Renesmee odziedziczyła po niej ośli upór, było wiadomo, 
że nie zmieni postanowienia.
- Czyżbyś zmierzała do tego, że się w nim zakochujesz?
W tym momencie szczęka dziewczyny ze świstem opadła w dół tak nisko, jak się tylko dało, a jej 
oczy przypominały dwa spodki.
- Wiedziałaś? - wykrztusiła. No bo, przepraszam, ona tu się wysilała, cierpiała, obmyślała różne 
strategie,   stawała   wprost   na   głowie,   aby   ukryć   to   idiotyczne   uczucie,   a   jej   matka   od   samego 
początku o wszystkim wiedziała?
- Oczywiście - Bella nie widziała w tym nic dziwnego.
- I nie przeszkadza ci to?
-   Tylko   przez   pierwsze   parę   lat   miałam   żal,   straszny   żal   do   Jake'a.   Myślałam   -   głupia   byłam, 
przyznaję - że on mi cię zabierze. Dlatego poznałaś go dopiero, gdy miałaś dwa latka. Liczyłam się 
naturalnie z...
- Czekaj, czekaj - Renee zamachała rękoma w nerwowym odruchu. - Miałaś żal przez pierwsze parę 
co?
- Nie powiedział ci - To nie było pytanie.     
- Czego?
- No cóż, miał termin do zeszłego tygodnia, więc mogłabym ci to powiedzieć, ale...
- Mów! - zażądała natychmiast.
- Nie tym tonem - upomniała ją matka. - Oczywiście wiesz, co to jest wpojenie?
- Wiem, ale co ma piernik do wiatraka? - nagle ją olśniło. Spojrzała z niedowierzaniem na matkę - 
Myślisz, że on... Że we mnie, on? - spytała mało składnie.
-   Nie   myślę.   Ja   wiem-     sprostowała   kobieta.   -   Zobaczył   cię   pierwszy   raz,   kiedy   miałaś   cztery 

background image

tygodnie.   Popatrzył   na   ciebie   takim   wzrokiem...   Ale   go   wtedy   wygoniłam   -   westchnęła.   -   Nie 
odpuszczał jednak, a i mnie go brakowało - jakby nie patrzeć, był moim najlepszym przyjacielem. 
No więc zaczęliśmy się widywać, a później się do nas wprowadził, ale o tym już wiesz.
- I myślisz, że my... Że moglibyśmy... Ale co z tobą?
- Ja sobie poradzę.
- Właśnie! Co powiedział lekarz? - Dziewczyna przeszła do kolejnego tematu, choć wolałaby jeszcze 
poplotkować na poprzedni. Niemniej jednak to była istotna sprawa, a na Jacoba miały pół nocy.
Twarz matki zniekształcił wyraz bólu i wyglądała przez chwilę, jakby miała zamiar zbyć Renesmee, 
ale ta popatrzyła na nią z taką miną, że zrezygnowała.
- Tylko nie panikuj.
- Aż tak źle? - zaniepokoiła się.
- Nowotwór. Nieoperacyjny. Około sześciu miesięcy.
- Do wyzdrowienia? - zasugerowała przerażona. Nagle poczuła się tak słabo, że prawie zemdlała. 
Nie. Tylko nie to. To nieprawda. Ona sobie ze mnie żartuje.
- Czy to było pytanie retoryczne?
- Nie... Nie wierzę ci - wyszeptała bardziej do siebie niż do Belli. W jej gardle wyrosła wielka gula 
uniemożliwiająca mówienie. - Nie możesz umrzeć, nie... 
Nie zdawała sobie sprawy, że oddycha spazmatycznie. Jej ręce drżały. Palce kurczowo zacisnęły się 
na bransoletce, prawie ją rozrywając. Nie. Nie, nie, nie!
Ness. Prosiłam cię, żebyś nie panikowała.
Ogród. Śnieg. Ona i Jacob. Sami. Na zawsze, nieodwracalnie. Nie.
Teraz drżały nie tylko ręce. Całe ciało trzęsło się od niepohamowanego szlochu. Nie.
Nagle   poczuła   silne   uderzenie   w   twarz.   To   Isabella   postanowiła   przywrócić   ją   do   porządku. 
Pomogło. Choć dziewczyna ciągle przeżywała szok, była gotowa wysłuchać reszty wypowiedzi.
- Głuptasku. Przecież przed chwilą streściłam ci kawał mojego życia. James chciał mnie zabić. Nie 
udało mu się. To samo Laurent. To samo Victoria i jej sztab nowonarodzonych. Przyjaźnię się z 
wilkołakami - czyli poniekąd potworami. Kochałam się w wampirze, a przy innym zacięłam się w 
palec. Skoczyłam z klifu w czasie burzy. Uratowałam... jego przed rodziną Volturi, przy okazji im się 
narażając.  Urodziłam pół wampira. Naprawdę myślisz, że byle rak mózgu może mnie wysłać na 
drugi świat?
- Myślę - zaczęła niewyraźnie, ani trochę nie podniesiona na duchu. - Myślę, że jesteś zbyt pewna 
siebie.
-   Lekarz   postawił   mi   ultimatum:   idę   do   szpitala   i   przez   pół   roku   żyję   sobie   niczym   warzywo, 
nafaszerowana jakąś chemią, albo siedzę w domu, wijąc się z bólu, przez około trzy miesiące.
Nie! Nie, nie nie!
- I którą opcję wybrałaś?
- Trzecią.
- Nie rozumiem.
- Wniosłoby to w nasze życie sporo zmian...
- To coś nowego - sarknęła Nessa ponuro.
- … ale mam pewien plan.
Przez parę sekund milczały. W końcu dziewczyna ze zmarszczonym czołem stwierdziła spokojnie:
- Jeszcze bardziej nie rozumiem.
Renesmee   nie   pozwoliła   sobie   na   to,   by   w   jej   sercu   zrodziła   się   nadzieja   w   powodzenie   tego 
tajemniczego planu. Jej życie miało skończyć się wraz ze śmiercią matki i gdyby miała spędzić 
ostatnie miesiące na przemyśleniach o szczęśliwym zakończeniu, bolałoby to stokroć bardziej.
- Jaki to plan?
- Coś, co planowałam już ponad dziesięć lat temu.
Kasztanowo-włosa potrzebowała jedynie chwili, żeby skojarzyć o co chodzi.
- Chcesz być wampirem?

Gdy zeszły na śniadanie, była chwila po piątej rano. Obie przez całą noc nie zmrużyły oka. Bella od 
razu zajęła się smażeniem naleśników, by zająć czymś ręce - nawet sama zrobiła ciasto, zamiast, tak 
jak zwykle, przyrządzić je z pudełka. Renee natomiast usiadła przy stole i wpatrywała się obojętnym 
wzrokiem w swoje paznokcie, wyklinając w duchu wszystko, na czym świat stoi. Jak to jest, że kiedy 
zaczyna się w końcu człowiekowi układać, to wszystko musi się schrzanić?
Jacob - który wrócił do domu około trzeciej i także nie wyglądał na osobę wyspaną - dołączył do 

background image

nich w kilka minut później, najwyraźniej mając nadzieję, że będzie sam i uniknie niekomfortowej 
rozmowy. Zdziwił się niezmiernie, gdy Nessie tylko machnęła ręką na jego przeprosiny i spojrzała 
na   niego   jak   na   idiotę.   Jej   matka,   widząc   ten   wzrok,   wyjaśniła:
- Jake jest pewien, że mi się uda.
- Jake zawsze był naiwny - rzuciła obojętnie, ledwo mówiąc z powodu ściśniętego gardła.
- Nessie - zaczął Jacob, siadając naprzeciwko niej i złapał jej rękę. Mimo że na początku chciała mu 
ją   wyrwać,   to   nie  mogła   się   na   to   zdobyć.   Zbyt   wielkie   ukojenie   przynosił   jej   ten  dotyk,   a   od 
znajomego ciepła skóry wilkołaka poczuła się odrobinę podniesiona na duchu. - Ja znam Bellę 
dłużej niż ty. Jak ona się na coś uprze, to nie odpuszcza. Nigdy. Nie zachwyca mnie co prawda to, że 
będziemy mieszkali pod jednym dachem z wampirem - uwierz mi, śmierdzą - ale to ciągle będzie 
nasza Bella, rozumiesz? Nasza Bella. Twoja mama i moja przyjaciółka. I...
- Na litość boską, Jake! - Zerwała się z krzesła. - Nie wątpię w to, że to by ciągle była mama - 
podkreśliła słowa „by była”. - Tyle że jadu nie weźmiemy ot tak, z powietrza! Wampirzy jad nie 
rośnie na drzewie! A ten przyjaciel mamy się nie odezwał!
- Jeszcze.
- Wierzysz że się odezwie? - spytała niedowierzająco. - Dobra, dajmy na to, że się odezwie. Że się 
nawet tu zjawi. Ale on nigdy nikogo nie zmieniał! On ją może przez przypadek zabić!
- Gdzie jest moja Ness? - widząc, że dziewczyna nie rozumie tego pytania, dokończył - Gdzie jest ta 
wiecznie uśmiechnięta, optymistyczna Nessie Swan?
- Cullen - poprawiła go odruchowo. Zdążyła się już przyzwyczaić do nowego nazwiska. - Nie ma jej 
już   -   oświadczyła   chłodno.   -   W   niektórych   sytuacjach   trudno   być  optymistą.  A  już  szczególnie 
trudno się uśmiechać, gdy chodzi o życie jednej z dwóch najważniejszych osób w moim życiu. 
- Mogę wtrącić? Chyba obydwoje zapominacie, że owa osoba siedzi w wami przy jednym stole - 
powiedziała Isabella.
- Przepraszam, mamo - westchnęła Renee opadając ponownie na krzesło. - Po prostu mi ciężko. 
- Wierzę.
- Wybaczcie, drogie panie - rzekł Jacob, ale zrobił minę wskazującą na to, że miał na myśli głównie 
naleśniki, chociaż te do „pań” się nie zaliczały. - Ale jakaś pija... ał! - skrzywił się, gdy Renesmee 
trzasnęła go  przez stół  w  głowę  -  To znaczy, jakiś wampir  ciągle krąży  po  lesie i  trzeba  by go 
wytropić. Może dziś szczęście nam dopisze.
- To on tu ciągle jest? - zainteresowała się Ness.
- Wczoraj go goniliśmy pół nocy, ale się wymknął. Nie wiem, czy jeszcze jest. Szczerze to mam 
nadzieję, że nie - A ja wprost przeciwnie. - Zarwałem przez niego trzy noce z rzędu.
- Biedactwo - wycedziła ironicznie, unosząc zadziornie jedną brew i usiłując powstrzymać się od 
natychmiastowego sprintu na polanę. 
- Żebyś wiedziała - wystawił jej język. Jej twarz rozjaśnił słaby uśmiech, pierwszy od dłuższego 
czasu.
- Uważaj na siebie - dodała Bella z dziwną miną.
- Nie martw się. Jestem prawie pewien, że to nie on. Chyba bym go poznał po zapachu... 
Renee już miała powiedzieć, że zna tożsamość tajemniczego intruza, ale coś jej przeszkodziło. Po 
chwili namysłu postanowiła poczekać z tym do czasu, w którym się upewni, że ojciec nie zniknął. 
Gdyby okazało się, że ponownie odszedł, to tylko by zraniła matkę tą informacją.  
A ostatnie, na co miała teraz ochotę, to sprawianie jej bólu.
Obserwowały jeszcze przez chwilę drzwi, za którymi zniknął Black, pozorując jedzenie. Mimo braku 
apetytu Renee odkroiła kawałek ciasta polanego obficie syropem klonowym, włożyła go do ust i 
przeżuwała chwilę, nie czując nawet smaku. W jej ślady poszła Isabella i jakoś udało im się zjeść po 
całym naleśniku.
- Jacob będzie zawiedziony, że wystygną - mruknęła.
- Widziałaś ten zawód na jego twarzy, kiedy musiał iść na patrol? Ja myślę, że on tylko z tego 
powodu   nienawidzi   tych   wampirów,   czy   też   raczej   wampira.   Akurat   on   by   się   przejmował 
zarwanymi nocami - podchwyciła Nessie.
- Dokładnie. Za czasów mojej młodości to on potrafił przez tydzień nie spać i się nie skarżył.
Dziewczyna prychnęła drwiąco - Mówisz to tak, jakbyś młodość miała już za sobą. Nie, inaczej. 
Jakby od tej twojej młodości upłynęło bóg wie ile czasu.
- Czuję się tak, jakby upłynęło. To była długa dekada. Szczęśliwa - uśmiechnęła się do niej lekko, ale 
w jej oczach malował się smutek, który zmniejszył wiarygodność jej wypowiedzi. Widząc, z jakim 
sceptycyzmem   przygląda   jej   się   córka,   dodała   -   Tak,   szczęśliwa.   Czy   zabrzmię   banalnie,   jeśli 
powiem, że to ty jesteś moim szczęściem?

background image

- Owszem, brzmisz banalnie. Ale mi to nie przeszkadza. Cieszę się twoim szczęściem. Mamo...- 
zacięła się .- Gdy na mnie patrzysz, w oczach masz niekiedy ból. Dlaczego..?
- Spójrz w lustro. - Głos matki brzmiał teraz niezwykle cicho.
- Patrzę codziennie.
- I co widzisz?
- Siebie..?
- Nie jesteś do mnie podobna - westchnęła. - A kogoś przypominać musisz. Odziedziczyłaś sporo po 
swoim ojcu. Kolor włosów, kształt oczu, rysy twarzy... I ten twój uśmiech.
- Który? - spytała zdezorientowana.
- Ten... Ten... łobuzerski - wyznała w końcu, przegryzając dolną wargę i spuszczając wzrok. - Gdy się 
uśmiechasz w ten sposób, za każdym bez wyjątku razem przypominają mi się wszystkie sytuacje, w 
których on... W każdym razie jesteś bardzo do niego podobna - ucięła.
- Mam się tak nie uśmiechać?
- Broń Boże, Nessie! Cóż ja bym wtedy poczęła? - zachichotała smutno. - Po prostu trochę mi ciężko 
i tyle. 
- Boję się.
- Czego?
- Mam ciągle przed oczami taką wizję: Ja i Jacob na podwórku, zimą. Wiesz przecież, że zawsze, jak 
pada śnieg, to we trójkę spędzamy całe dnie na ogrodzie... Tyle że w tej wizji nie jesteśmy już we 
trójkę. I z pewnością nie jesteśmy szczęśliwi - Wbiła wzrok w podłogę i zaczęła gwałtownie mrugać, 
by pozbyć się łez. - I wtedy uświadamiam sobie, że to nie tylko głupia wizja, że to bardzo możliwa 
przyszłość - załkała.
- Ness - Kobieta położyła swoją dłoń na dłoni córki. - Jestem ci to winna...
- Co jesteś mi winna?
- Szczęśliwe życie. Przez to, kim jesteś, nie będziesz nigdy miała normalnego życia. Ale chciałabym - 
więcej, zrobię wszystko - byś chociaż była szczęśliwa. Bo to, kim jesteś, jest poniekąd moją winą. A 
do twojego szczęścia jestem najwyraźniej niezbędna. Więc nie zamierzam umierać.
- Ty się obwiniasz za to, że urodziłaś pół wampira? - Na twarzy rudowłosej malował się szok.- 
Mamo!
- Nie chcę, żebyś się zamartwiała z mojego powodu. - oznajmiła, nie odpowiadając jej na pytanie. - I 
powtarzam: do nieba, czy gdzie tam się idzie po śmierci, mi się nie spieszy.
-   I   robisz   to   dla   mnie?   Ta   cała   przemiana   i   w   ogóle?   Tylko   dla   mnie?   Z   powodów   wyrzutów 
sumienia?
- Wiesz, po ojcu odziedziczyłaś też to, że zawsze potrafisz tak poprzekręcać moje słowa, żeby wyszło 
na twoje - rzuciła poirytowana. - Renee, tobie zostało trzydzieści, góra trzydzieści parę lat życia! I 
nie chcę, byś spędziła je, pogrążając się w depresji!
- A co zrobisz po tych trzydziestu paru latach? - wyszeptała. - Odpowiedz. Szczerze.
-   Nie   wiem.   Boże,  nie   wiem!   -  Bella   ukryła   twarz   w   dłoniach.  -   Nie   chcę   teraz   o   tym  myśleć. 
Renesmee, czy ty próbujesz przekonać mnie do śmierci?
- Nie!
- No więc, proszę cię, podyskutujmy o czymś innym. Najlepiej później. Nie obraź się, ale chętnie 
bym się teraz zdrzemnęła... To była ciężka noc, a mnie znowu boli głowa.
- Pewnie - Renee wstała od stołu i zaczęła zbierać naczynia. - Ja posprzątam.
- Dziękuję - uśmiechnęła się blado brunetka. Będąc już w przy schodach, dodała - Ness... Uszy do 
góry. Wszystko będzie dobrze.
Nie odpowiedziała. Nie było to nawet chyba konieczne. Niemniej jednak czuła się lepiej. Ilekroć 
czuła się źle, matka obiecywała, że wszystko będzie dobrze.
I zawsze było.
Dlaczego więc tym razem miałoby być inaczej?

Polana była pusta, tak jak przed kilkoma godzinami, ale coś się zmieniło. Bystre oczy dziewczyny 
dostrzegły tajemniczą rzecz bielącą się na korze drzewa. Podszedłszy bliżej zorientowała się, że jest 
to kartka papieru. Sięgnęła po nią i ją rozłożyła.

Witaj, Nieznajoma

Uśmiechnęła się lekko na widok znajomego, schludnego pisma, którym wykaligrafowano także opis 

background image

na drugiej stronie zdjęcia z Las Vegas 

Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak Ty. Intrygujesz mnie. Czuję,  
jakbym znał Cię całe życie - ale banał, prawda? W każdym razie żałuję, że to już koniec. Jesteś  
wspaniałą przyjaciółką, nawet biorąc pod uwagę fakt, że znam, czy też znałem Cię ledwie dwa 
razy po parę godzin. Chciałbym Ci opowiedzieć dużo więcej, chciałbym Ci opowiedzieć wszystko, 
całą moją historię. Może to i lepiej, że już się nie spotkamy? Zapamiętasz mnie jako mnie, jako  
swojego przyjaciela, a nie jako tragiczną postać spod pióra Szekspira. W każdym razie mam  
nadzieję, że o mnie nie zapomnisz.
Ja nie zapomnę Cię nigdy, Nieznajoma. Jesteś niezwykła - musisz tylko w to uwierzyć. Trzymam  
kciuki za Twój udany związek z zarówno Drugim, jak i Trzecim Muszkieterem.
Nieznajomy.
PS. Ty wcale nie nazywasz się Vanessa, prawda?

Skąd wiedziałeś?, pomyślała.
Z zaskoczeniem stwierdziła, że liścik jest mokry i rozmazany od jej łez. Nie pamiętała momentu, w 
którym się rozpłakała. 
To był już koniec.
A może wprost przeciwnie? Może to właśnie był początek? 
Szykowały się zmiany. Trzej Muszkieterowie dotąd byli ludźmi. Teraz ich spółka będzie zawierała 
wilkołaka   -   no   dobrze,   można   powiedzieć,   że   człowieka   -   pół   wampirzycę,   i,   przy   odrobinie 
szczęścia,  wampirzycę.  Ale  czy  to  cokolwiek  zmieni? Czy  nadal  będą  się  dobrze czuli  w swoim 
towarzystwie?   Czy   ewentualny   związek   dwóch   pierwszych   wpłynie   na   relacje   z   Trzecim, 
najważniejszym muszkieterem? 
Jesteś niezwykła - musisz tylko w to uwierzyć.
Może tak właśnie było? Może była niezwykła? 
Osunęła się na ziemię, opierając się o Jego drzewo. Nadal płakała, jednocześnie się śmiejąc. Owoc 
miłości zrodzony ze śmiertelniczki i wampira, w który wpoił się wilkołak. Chyba rzeczywiście była 
niezwykła.

Drzwi tradycyjnie już zaskrzypiały. Było coś kojącego w tym odgłosie - towarzyszył jej w końcu od 
dzieciństwa.
Renee   rzuciła   się   na   górę,   przeskakując   po   dwa   stopnie   naraz.   Będąc   już   w   pokoju   odrzuciła 
poduszkę i całą resztę pościeli, dokopując się do fotografii. Wygrzebała z kieszeni jeansów starannie 
złożony list i przeczytała go raz jeszcze, po czym umieściła go koło zdjęcia. Poprawiła poduszkę i 
usiadła   ostrożnie   na   brzegu   łóżka,   pragnąć   się   trochę   wyciszyć.   I   wtedy   usłyszała   rozmowę 
dochodzącą z dołu.
Jacoba jeszcze nie było, to pewne. Więc z kim matka..?
Wyszła na korytarz i wychyliła się przez barierkę, chcąc usłyszeć jak najwięcej. Jej ciemnorude loki 
przyklejały jej się do twarzy - Forks miało to do siebie, że często padał deszcz, a Nessie nie miała jak 
się przed nim schować. 
-  Rozumiem  -  mówiła   Bella.  -  Dziękuję,  Eleazarze.  Zatem   do  poniedziałku.  Tak,  pozdrowię   ją. 
Cześć.
- Eleazar? - zdziwiła się. - Ten twój przyjaciel? Oddzwonił w końcu? I jak?
-   Będzie   w   poniedziałek,   jak   słyszałaś   -   rzuciła   kobieta,   próbując   –   bezskutecznie   -   się   nie 
uśmiechać.
- Mamo..?
- Wyraził gotowość przeprowadzenia operacji. 

Denerwowała się. Strasznie.
Choć nigdy nie była nawet w kościele, a wiara nie odgrywała w jej życiu większej roli, to modliła się 
gorliwie w duchu o powodzenie całej akcji. Trzymała za rękę matkę i spoglądała z niepokojem w jej 
oczy, by przenieść wzrok na wampira i znowu wrócić spojrzeniem do niej - i tak po kilka razy. 
Eleazar okazał się co prawda świetnym, godnym zaufania mężczyzną, na dodatek dużo ostatnio 

background image

polował, ale i tak nie mogła się uspokoić. Uznała to za naturalny odruch.
Brunet   kilkakrotnie   usiłował   przekonać   ją   do   tego,   by   wyjechała   dokądś   na   czas   przemiany. 
Ostrzegał, że będzie wiele krzyków i cierpienia, którego nie chciałaby oglądać. Ale ona nie mogła 
tego zrobić, nie potrafiła. Teraz siedziała przy kanapie, na której położono matkę. Gładziła jej dłoń, 
szepcząc,   że   ją   kocha.   Badała   fakturę   skóry,   starając   się   zapamiętać   ją   właśnie   taką   -   ciepłą   i 
delikatną.   Jej   palce   natrafiły   na   obrączkę   i   dziewczyna   zorientowała   się,   że   coś   jest   na   niej 
wygrawerowane.
- Co tu jest napisane? - wyszeptała.
Na zawsze razem.
Usiłowała powstrzymać wzdrygnięcie, gdy wampir pochylił się nad jej mamusią, ale okazało się to 
niemożliwe. Jedno ugryzienie, drugie, trzecie. W szyję, zgięcie łokcia, nadgarstki...Ciszę przerywały 
tylko   syknięcia   Belli   i   tykania   zegara.   Przez   szklaną   ścianę   salonową   wlewało   się   światło 
wschodzącego słońca.
Zaczynał się nowy dzień.
I oto spełniało się dawne marzenie Isabelli Cullen - wstępowała w szeregi nieśmiertelnych. 
Renesmee nie odrywała wzroku od jej twarzy, którą przecinał grymas bólu. Widziała dokładnie, jak 
otwiera usta. Po chwili wydobył się z nich głośny, przejmujący krzyk.
Przemiana się rozpoczęła.

Koniec części pierwszej