background image

 
 
 
 

Fayrene Preston  

 

Zakochany Robin i jego 

wesoła kompania 

background image

Rozdział 1 
Ukryty w mrocznym wnętrzu swojego samochodu, Jarrod 

Saxon  obserwował  nadchodzącą  w  jego  stronę  chodnikiem 
Genę DuMont Alexander. Z jednej strony zdawało mu się, że 
widział  ją  zaledwie  wczoraj,  z  drugiej  zaś,  że  od  tej  pory 
minęły już całe lata. W rzeczywistości było  to  tylko  dziesięć 
miesięcy. Dziesięć długich miesięcy, odkąd od niego uciekła. 

Wstrząs,  jaki  wywarł  na  nim  jej  widok,  sprawił,  że 

wszystkie mięśnie naprężyły mu się aż do bólu. 

Zaangażował  najlepszych  detektywów,  żeby  ją  odnaleźli, 

choćby przyszło im przeczesać w tym celu cały kraj. Mimo to, 
nim się to udało, upłynęły długie miesiące. Nie było to wcale 
spowodowane  ich  niskimi  kwalifikacjami.  Po  prostu  Gena 
bardzo  dobrze  się  ukryła.  Pewnego  dnia  detektywi  w  końcu 
zadzwonili  jednak  z  wieścią,  że  wreszcie  wiedzą,  gdzie  ona 
jest. Wciąż pamiętał ulgę, jaką wtedy odczuł. Nie tylko ulgę, 
również gniew. 

Znajdowali się w jednej z najstarszych dzielnic Dallas, tuż 

za  rogatkami  śródmieścia.  Pejzaż  miasta  widziany  zza  szyb 
samochodu,  rysował  się  niezwykle  imponująco  na  tle  nieba. 

porównaniu 

betonowo 

szklaną  konstrukcją 

charakterystyczną  dla  nowej  zabudowy,  ta  ulica  wyglądała 
nieco anachronicznie. 

Domy  różniły  się  między  sobą  wielkością  i  stylem. 

Większe, 

dwupiętrowe 

sąsiadowały 

domkami 

jednorodzinnymi.  Jarrod  doszedł  do  wniosku,  że  zbudowano 
je  w  latach  dwudziestych.  Zauważył  przy  tym,  że  część 
domów była odnowiona, dwa z nich właśnie odmalowywano, 
a wszystkie miały naprawdę schludny wygląd. 

Obrzucił  zdumionym  spojrzeniem  stary  dom,  w  którym 

według  przekazanych  mu  przez  detektywów  informacji 
mieszkała  Gena.  Któż  mógłby  podejrzewać,  że  zamieszka  w 
małym  mieszkanku  w  takim  właśnie  miejscu?  I  w  dodatku, 

background image

kto  by  się  spodziewał,  że  będzie  zarabiała  na  życie  jako 
kelnerka? 

Te  pytania  nasunęły  mu  się  same,  ale  postanowił  nie 

zaprzątać  sobie  nimi  głowy.  Odnalazł  Genę  i  zabierze  ją  ze 
sobą wieczorem do domu. Tylko to się liczy... Jarrod wytężył 
wzrok,  by  lepiej  się  jej  przyjrzeć.  Czy  wyglądała  na 
zatroskaną?  Raczej  nie.  Wydawała  się  całkiem  spokojna,  ba 
wręcz  zadowolona.  Jarrod  przygryzł  wargi.  On  nie  zaznał 
spokoju od dziesięciu miesięcy. 

Gdy  podeszła  bliżej,  spróbował  dopatrzyć  się  w  niej 

jakichś  zmian.  Nie  zauważył  niczego  szczególnego,  może 
poza  strojem.  Przedtem  ubierała  się  w  jedwabie,  nie  w 
drelichy. 

Dżinsy podkreślały długość jej nóg. Pamiętał te szczupłe, 

nagie  nogi  owinięte  wokół  niego,  jej  kolana  wbijające  się  w 
jego boki, ich splecione ciała. 

Dzisiaj  splotła  swoje  pszenicznozłote  włosy  w  warkocz. 

Pamiętał  doskonale  jej  włosy,  takie  delikatne,  spływające  w 
dół,  aż  do  talii.  Na  wspomnienie  tych  złotych  włosów 
owijających i spowijających ich nagie ciała, kiedy się kochali, 
w ciemnych oczach Jarroda pojawiły się ogniste błyski. 

Ubrana  była  w  zielony  podkoszulek,  z  biegnącym  w 

poprzek  białym  napisem,  nieczytelnym  dla  niego  z  powodu 
sporego  oddalenia.  Z  raportu  przedłożonego  mu  przez 
detektywów  wynikało,  że  pracuje  w  barze  zwanym  „U 
Clanceya". Pomyślał sobie, że być może ten podkoszulek jest 
częścią  jej  stroju  służbowego.  Na  myśl  o  tym,  że  Gena 
DuMont  Alexander  musi  chodzić  w  stroju  służbowym, 
powinien  się  właściwie  roześmiać.  Gdy  od  niego  uciekła, 
pozostawiła  trzy  szafy  pełne  szykownych  strojów,  ale  Jarrod 
nie dopatrzył się w tym niczego śmiesznego. 

Z  pleców  zwisał  jej  kremowy  sweter  typu  kardigan, 

którego  związane  z  przodu  rękawy  dyndały  na  piersiach. 

background image

Natychmiast  przypomniał  sobie  kształt  jej  piersi,  tak  często 
wypełniających mu dłonie, i podświadomie zgiął lekko palce. 

A niech ją licho, pomyślał. Jak śmiała od niego uciec! 
Szkarłatne  i  złote  liście  wirowały  po  ulicy  unoszone 

podmuchami  wiatru,  który  strząsał  je  z  gałęzi  rosnących  tu 
dębów  wprost  na  głowę  idącej  Geny.  W  świeżym  powietrzu 
czuć  było  delikatny  zapach  chryzantem.  Gdy  idąc  tak, 
delektowała 

się  urokami  babiego  lata,  zaczęła  się 

podświadomie  do  siebie  uśmiechać.  W  pewnej  chwili 
nadepnęła  nagle  na  ostry  kamień  i  uśmiech  na  jej  ustach 
zamienił się w grymas bólu. Kamyk uraził ją boleśnie poprzez 
cienką  podeszwę  buta.  W  końcu  to  nic  nadzwyczajnego, 
pomyślała gorzko. 

Odkąd zaczęła pracować u Clanceya, nabrała niezwykłego 

wręcz  szacunku  dla  kelnerek  i  w  ogóle  wszystkich  osób, 
których praca związana była z ośmiogodzinnym poruszaniem 
się  na  własnych  nogach.  Kelnerowanie  było  twardym  i 
niewdzięcznym  zajęciem,  do  którego  jej  nogi  nie  mogły 
przywyknąć nawet po upływie dziesięciu miesięcy. Obwiniała 
za to swoje „arystokratyczne podbicie", które odziedziczyła po 
matce.  Nieraz  usiłowała  wyobrazić  sobie,  jak  bardzo  byłaby 
ona  przerażona,  gdyby  jeszcze  żyła  i  dowiedziała  się,  że  jej 
córka pracuje jako kelnerka w teksaskiej kafejce! 

Weszła  na  dróżkę  prowadzącą  do  jej  domu  i  przystanęła, 

by jeszcze raz spojrzeć na ten piękny stary budynek, w którym 
czuła  się  tak  bezpiecznie.  Jego  ceglana  fasada  była  prosta  i 
skromna,  urozmaicona  jednak  werandą  ciągnącą  się  od 
wejścia  i  zachodzącą  aż  na  jedno  skrzydło.  Wzdłuż  werandy 
stały doniczki z paprotkami, z jednej strony zwisała drewniana 
huśtawka.  Gena  podejrzewała,  że  wiele  osób  patrzących  na 
dom uznałoby go, że jest dość nędzny i podniszczony. Dla niej 
jednak  ten  ceglany  budyneczek  w  stylu  wiktoriańskim  był 
pewnym i wygodnym schronieniem. 

background image

Wspięła  się  na  schodki  i  otworzywszy  oszklone  drzwi, 

ruszyła przez wyłożony dębową klepką przedpokój. 

Właścicielka,  pani  Sugar  Macintosh,  wysunęła  głowę 

przez uchylone drzwi swojego pokoju. - O Boże, Geno, to ty! 

Gena mimowolnie uśmiechnęła się, nie zważając na swoją 

obolałą nogę, bowiem taki właśnie wpływ wywierała Sugar na 
ludzi.  Miała  brązowe  oczy,  którymi  bez  przerwy  mrugała  i 
kwadratową  twarz,  pokrytą  olbrzymią  ilością  pudru  i  różu, 
przyzwyczajenie  z  czasów,  gdy  grata  w  teatrze.  Gena 
wielokrotnie  próbowała  ustalić  wiek  Sugar,  ale  nigdy  się  to 
jakoś  jej  nie  udało.  Wiedziała  tylko,  że  ukochany  mąż  jej 
gospodyni,  Tex,  zmarł  przed  dziesięciu  laty.  Nieutulona  w 
żalu  wdowa  wyznała  jej  pewnego  razu,  że  jej  małżonek 
uwielbiał, gdy chodziła w spodniach wiernie kopiujących strój 
torreadora.  Szczęśliwym  trafem  jej  drobna,  szczupła  figurka 
nie zmieniła  się  przez  te  wszystkie lata,  więc  nadal  mogła  je 
wkładać. Ze szczególnym upodobaniem nosiła spodnie uszyte 
z różowego aksamitu, które właśnie tego dnia miała na sobie. 

 - Jak minął ci dzień, Geno? - spytała Sugar - To  znaczy, 

jak ci się do tej chwili wiodło? 

 -  Dość  gorączkowo  -  odparła  Gena.  -  W  porze  lunchu 

tłum  gęstniał  coraz  bardziej  i  proporcjonalnie  do  tego 
poszerzał  się  uśmiech  Clanceya.  Tak  zresztą jest  już  od  paru 
miesięcy. 

Sugar ze zrozumieniem pokiwała głową, a jej usztywnione 

co  najmniej  połową  zawartości  pojemnika  lakieru  włosy  nie 
drgnęły ani o milimetr. - To wszystko klienci ze śródmieścia. 
Nie kręci się ich teraz tylu co kiedyś, ale i tak to zawsze coś. 

Znienacka  wydało  się  Genie,  że  przez  twarz  Sugar 

przemknął  jakiś  cień,  ale  zaraz potem  doszła  do  wniosku,  że 
musiało jej się to tylko zdawać. 

 -  A  gdzie  Rose?  -  spytała  Sugar,  mając  na  myśli  drugą 

lokatorkę, również kelnerkę w barze u Clanceya. 

background image

 - Zaraz będzie. Została chwilę dłużej, żeby pokłócić się z 

Clanceyem.  Tak  się  cacka  z  tymi  młodymi  prężnymi 
biznesmenami,  że  wprowadził  szereg  zmian,  byle  ich  tylko 
przyciągnąć.  Gdy  Rose  pozwoliła  sobie  na  przytyk  na  temat 
parasolek 

czy 

listków 

paprotek 

wtykanych 

do 

przygotowywanych 

dla 

nich 

fikuśnych, 

mrożonych, 

kolorowych  drinków,  zaraz  znalazła  się  za  drzwiami  - 
uśmiechnęła  się  Gena  -  Clancey  rzeczywiście  pozwala  tym 
nowym klientom włazić sobie na głowę. 

Sugar  parsknęła,  niezbyt  elegancko  prychając  swym 

delikatnym  noskiem.  -  Tu  idzie  o  jego  portfel!  -  Pomachała 
dłonią, pokazując paznokcie  pomalowane na  taki  sam odcień 
różu,  jak  jej  farbowane  włosy.  -  To  całe  towarzystwo 
niewątpliwie  składa  się  z  młodych  profesjonalistów  zwanych 
Yuppies. 

W  głosie  Sugar  zabrzmiało  coś  takiego,  co  sprawiło,  że 

Gena przyjrzała się  jej uważnie. - Wiem,  Sugar,  że ciężko ci 
patrzeć, jak zmienia się otoczenie, do którego przywykłaś, ale 
nie  jest  to  takie  całkiem  źle.  Ci  ludzie  mogą  sprawić,  że  ten 
rejon odżyje na nowo. Zgadzam się, że Clancey posunął się za 
daleko.  Rose  ustaliła  granicę  swojej  wytrzymałości  na 
poziomie ozdóbek do drinków, a ja zamierzam zaprotestować 
przeciwko  tym  nowym  nieco  zanadto  wyzywającym 
kostiumom, w które Clancey zamierza ubrać swoje kelnerki. 

 -  O!  -  Sugar  uniosła  brwi,  wyrażając  w  ten  sposób 

zainteresowanie. 

 - Powinnaś je zobaczyć! Zupełnie jak dla Barbie. 
 -  Ale  ty  masz  znakomitą  figurę.  Właściwie  to  powinnaś 

pracować  jako  show  girl.  Wiem  wszystko  na  ten  temat  - 
poklepała  ją  po  włosach  -  z  mojego  scenicznego 
doświadczenia. 

 -  Och,  tak  -  Gena  nie  miała  zamiaru  wdawać  się  w 

pogawędkę,  której  tematem  byłoby  sceniczne  doświadczenie 

background image

Sugar.  Wiedziała,  że  tego  typu  rozmowa  mogła  przeciągnąć 
się  w  nieskończoność.  -  Słuchaj,  a  może  porozmawiamy 
później?  W  tej  chwili  moje  nogi  gwałtownie  domagają  się 
namoczenia. 

 -  Dobrze,  ale  rzeczywiście  musimy  później  usiąść  i 

zastanowić  się  nad  obiadem  w  święto  Dziękczynienia  -  Tym 
razem  cień  na  twarzy  Sugar  utrzymał  się  dostatecznie  długo, 
by Gena zrozumiała, że wcale się  • jej nie wydawało, ze coś 
jest nie tak - Wiesz, ma przyjść tyle osób. 

Może  to  tylko  proszony  obiad  martwił  Sugar?  Gena 

poczuła  ulgę.  Problem  nie  wydawał  się  zbyt  trudny  do 
rozwiązania. 

 - Święto Dziękczynienia wypada  za  tydzień. Mamy więc 

mnóstwo czasu, a jeśli nawet niczego nie zdążymy ustalić, to i 
tak  nie  ma  się  czym  martwić.  -  Gena  wielokrotnie  pomagała 
ojcu,  pełniąc  funkcję  pani  domu  przy  obiadach  o  wiele 
bardziej  skomplikowanych  towarzysko  niż  składkowe 
przyjęcie z okazji Święta Dziękczynienia urządzane przez nią i 
przez Sugar dla sąsiadów. 

Sugar spojrzała na nią niepewnie. - Czy musisz pracować 

dziś wieczorem? 

Gena  pokiwała głową.  -  Pracuję  dziś  na  raty.  Wracam  na 

czwartą, żeby wzmocnić obsadę przed obiadowym szczytem. - 
Urwała nagle i dodała. - Sugar, czy może jest jeszcze coś, co 
cię gnębi? 

Odpowiedź  starszej  pani  rozwiała  jej  wątpliwości.  -  Ależ 

skąd, na Boga! Leć teraz i odpocznij. Daj mi po prostu znać, 
kiedy będziemy mogły spokojnie porozmawiać. 

 - Świetnie. I nie martw się obiadem, Sugar. Każdy coś ze 

sobą przyniesie. Wszystko pójdzie jak z płatka, zobaczysz. 

Górne piętro domu, w którym mieszkała Gena, podzielono 

na  cztery  apartamenty.  Były  to  duże  pokoje,  każdy 
zaopatrzony w łazienkę. Jeden z nich był w tej chwili wolny, 

background image

tak  więc  jedynymi  lokatorami  Sugar  były  Gena,  Rose  i 
Bertrand. Gena błyskawicznie sforsowała schody, pragnąc jak 
najprędzej  pozbyć  się  piekących  ją  butów.  Może  utnie  sobie 
nawet  małą  drzemkę,  uśmiechnęła  się  do  siebie,  gdy 
przekręcała klucz w zamku. 

Większość  mebli  należała  do  Sugar,  ale  Gena  po  raz 

pierwszy  w  życiu  znajdując  się  w  tarapatach  finansowych, 
stopniowo  uzupełniała  je  własnymi  i  znalazła  dużą 
przyjemność  we  własnoręcznym  przyozdabianiu  swojego 
pokoju.  Ściany  wytapetowała  jasnoniebieskim  materiałem,  a 
meble  pokryła  delikatnymi  pokrowcami  i  narzutami  w 
podobnym  odcieniu.  Żelazne  łóżko,  stolik  nocny,  toaletkę  i 
krzesła  pomalowała  na  biało.  Mała  kuchenka  zasłonięta  była 
parawanem,  łazienka  składała  się  z  maleńkiej  kabiny  z 
natryskiem,  muszli  toaletowej  i  umywalki.  Wokół  Gena 
udrapowała materiał, by ukryć rury. Był to ten sam materiał, z 
którego sporządziła kapę na łóżko. 

Kochała swój maleńki pokoik. Dekorowanie go pozwoliło 

jej wypełnić czas po przyjeździe do Dallas, gdy ogarnięta była 
rozpaczą po śmierci ojca i odczuwała ból po zdradzie Jarroda. 
Ale, jak wspominała teraz, to właśnie dzięki temu zajęciu nie 
poddała  się  bez  reszty  swym  ponurym  myślom.  Teraz  miała 
już  nowe  życie,  nowych  przyjaciół  i  nową  pracę.  Jeśli  nawet 
tego,  co  przeżywała,  nie  można  było  nazwać  nieziemskim 
szczęściem,  jak  wówczas,  gdy  była  z  Jarrodem,  to 
przynajmniej udało się jej znaleźć coś w rodzaju zadowolenia. 

Z westchnieniem ulgi zsunęła buty i padła na łóżko. 
Obudziło  ją  pukanie  do  drzwi.  Gena  uniosła  głowę  i 

spojrzała  na  drzwi  pełna  mieszanych  uczuć.  W  ciągu 
dziesięciu miesięcy, które spędziła pod tym dachem, polubiła 
swoich  współlokatorów.  Otrzymała  od  nich  to,  o  co  jej 
dokładnie  chodziło  -  pełną  akceptację,  a  w  dodatku  wszyscy 
oni  niepostrzeżenie  uzależnili  się  od  niej  na  różne  sposoby. 

background image

Wiedzieli, że zawsze gotowa jest wysłuchać ich problemów i 
że  nie  nużą  jej  opowieści  o  ich  codziennych  sukcesach  lub 
porażkach. W tej chwili jednak Gena pragnęła tylko jednego: 
pospać jeszcze trochę. 

Mimo  wszystko  zawołała  -  Proszę!  -  Klamka  poruszyła 

się,  ale  zaryglowane  drzwi  nawet  nie  drgnęły.  A  niech  to! 
Niechętnie zwlekła się z łóżka i poszła otworzyć drzwi. 

Ale gdy już je otworzyła, uśmiech zniknął jej z ust. Nagle 

poczuła  się  tak,  jakby  wszystkie  jej  członki  stężały,  a  ona 
zastygła  w  miejscu  niczym  posąg.  Krew  uderzyła  jej  do 
głowy, w uszach narastał nieznośny szum, oczy przesłoniła jej 
czerwona mgiełka, a umysł usiłował poradzić sobie z faktem, 
że przed nią stal Jarrod Saxon we własnej osobie. 

To  przecież  niemożliwe!  A  jednak...  Gena  bezskutecznie 

usiłowała się poruszyć, ale jej wysiłek okazał się daremny. 

Powoli,  zbyt  powoli,  szum  w  uszach  zaczął  opadać. 

Wzrok  zaczął  wracać  jej  do  normy  i  stwierdziła,  że 
rzeczywiście stoi przed nią Jarrod. 

 -  Ty!  -  poruszyły  się  jej  usta,  ale  nie  była  pewna,  czy 

wydobył  się  z  nich  jakikolwiek  dźwięk.  Jarrod  nie  czekał  na 
zaproszenie,  być  może  domyślając  się,  że  nigdy  ono  nie 
nastąpi. Wkroczył do jej 

pokoju  niespiesznie,  na  pierwszy  rzut  oka  zupełnie 

opanowany.  -  Doprawdy  Geno,  bardzo  mnie  rozczarowałaś. 
W  końcu  po  tych  dziesięciu  miesiącach  spodziewałem  się 
czegoś więcej. 

Jego  wypowiedź  zabrzmiała  spokojnie,  ale  Gena  nie  była 

głupia.  Wiedziała,  że  pod  tym  pozornym  spokojem  kryje  się 
burza. Ogarnęła ją panika, ale zachowała na tyle przytomności 
umysłu,  by  wiedzieć,  że  jeśli  teraz  da  się  ponieść  emocjom, 
nie wyjdzie z tego starcia bez szwanku. Jarrod był mistrzem w 
wykorzystywaniu cudzych słabości. 

background image

Postanowiwszy  więc  nie  ujawniać  własnych  reakcji, 

przyjrzała się mu uważnie. Wyglądał tak samo jak przedtem, 
no,  może  na  drugi  rzut  oka  jego  rysy  wydały  się  jakieś 
ostrzejsze,  twardsze.  Nie  zdziwiło  to  wcale  Geny.  W  końcu 
Jarrod  był  teraz  szefem  dwu  korporacji,  a  energia  i 
bezwzględność jakiej wymagała ta praca, musiały odcisnąć na 
nim  swoje  piętno.  Doszła  do  wniosku,  że  oprócz  tego  się 
wcale  nie  zmienił.  Nadal  był  tak  samo  przystojny,  z 
urzekającymi brązowymi oczami i kasztanowymi włosami. 

Przesunęła  z  kolei  wzrokiem  po  jego  prążkowanym, 

ciemnogranatowym  garniturze.  W  czasie,  gdy  żyła  z 
Jarrodem,  doszła  do  przekonania,  że  miał  szczególny  sposób 
ubierania  się.  Widać  to  było  choćby  po  tym,  jak  dobierał 
materiały na ubrania, starając się, by podkreślały jego smukłą, 
muskularną sylwetkę. Na pewno nie można mu było odmówić 
niezaprzeczalnej  elegancji,  która  połączona  była  z  silną 
zmysłowością.  Z  pewnością  nie  był  to  człowiek  mogący 
zgubić się w tłumie. 

Jarrod Saxon. 
Mężczyzna, który ją kochał. 
Mężczyzna, który ją zdradził. 
Mężczyzna,  którego  ona  z  kolei  potajemnie  zdradziła  w 

odwecie. 

Mężczyzna,  który  miał  wszelkie  podstawy  do  tego,  by 

wpakować ją do więzienia. 

Czy wiedział o tym? 
Odwróciła się od niego, zaciskając dłonie w pięści. 
 - Wynoś się! 
Przechylił na bok głowę, jakby rozważał jej słowa. 
 - Nie, to nie tak - powiedział ironicznie. - Spodziewałem 

się  raczej  czegoś  w  rodzaju:  „Tęskniłam  do  ciebie,  Jarrod. 
Cieszę  się,  że  cię  widzę."  -  Spokojnie  zamknął  drzwi  i 
mruknął miękko. - Spróbuj jeszcze raz, Geno. 

background image

 - Wynoś się! 
Podczas  gdy  ona  wypowiadała  te  słowa,  lustrował 

wzrokiem  jej  pokój.  To,  co  zobaczył,  wprawiło  go  w 
zdumienie. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że 
Gena  może  zdecydować  się  na  takie  skromne  lokum  w 
romantycznym  stylu  wiktoriańskim.  Pamiętał  utrzymane  w 
brzoskwiniowym  odcieniu  apartamenty,  które  zajmowała  w 
rodzinnym  domu,  oddalone  o  całe  lata  świetlne  od  tego 
nędznego, czynszowego pokoiku. 

Spojrzał  znów  na  nią.  Stała  tak  blisko,  że  czuł  ciepło 

emanujące z jej ciała i zarazem wściekłość promieniującą z jej 
wnętrza.  Miał  nadzieję,  że  z  czasem  jej  złość  minie,  a  co  do 
gorąca,  to...  Boże,  to  było  już  tak  dawno...  Nie  mogąc  się 
pohamować,  wyciągnął  rękę,  by  choć  jej  dotknąć,  lecz 
odsunęła  się  szybko  na  bok.  Zacisnął  zęby  i  włożył  ręce  do 
kieszeni.  -  Dotknięcie  twoich  włosów  traktujesz  niemal  jak 
przestępstwo. Dlaczego? 

 -  Lepiej,  żeby  tak  pozostało  -  powiedziała,  czując,  że  go 

coraz  bardziej  drażni.  Dłużej  już  nie  mógł  tłumić  złości  i 
zdenerwowania. - Co do diabła robisz w tej dziurze? 

 -  Żyję,  i  to  dość  szczęśliwie  zresztą.  -  Chociaż 

przezwyciężyła  już  pierwszy  szok  wywołany  jego 
pojawieniem się, to jednak serce nadal biło jej niespokojnie. - 
Jak mnie tu znalazłeś? 

 -  A  czego  się  spodziewałaś,  Geno?  Czy  naprawdę 

sądziłaś, że pozwolę ci tak zniknąć z mego życia? 

 -  Szybkim,  nerwowym  ruchem  rozluźnił  krawat  i  rozpiął 

kołnierzyk. 

 -  Miałam  nadzieję,  że  po  prostu  o  mnie  zapomnisz. 

Uśmiechnął się kwaśno. - To znaczy, że mnie słabo znasz. 

 -  To  chyba  oczywiste  -  warknęła  i  natychmiast 

pożałowała  takiej  impulsywnej  reakcji.  Nie  powinna  tracić 

background image

panowania  nad  sobą.  -  No  dobrze,  znalazłeś  mnie.  Moje 
gratulacje. A teraz wracaj do domu! 

 - Z największą przyjemnością - odparł i rozejrzawszy się 

ponownie  po  pokoju,  podszedł  do  szafy  z  ubraniami  i 
otworzył ją na oścież. 

 - Czekaj! Co ty wyprawiasz? Wynoś mi się stąd! 
Odpowiedź  Jarroda  była  nieco  przytłumiona,  bo 

pochodziła z wnętrza szafy. - Szukam twojej walizki. 

 -  Po  chwili  wyłonił  się  spomiędzy  ubrań  z  pustymi 

rękami.  -  Gdzie  ją  trzymasz?  Może  pod  łóżkiem?  Pojęła,  że 
zamierza  przeszukać  jej  pokój.  -  Nie!  -  Podniosła  ręce  i 
zagrodziła mu drogę. - Nie 

możesz tu przyjść tak sobie po prostu i myszkować wśród 

moich rzeczy. A właściwie, to po co ci moja walizka? 

 - Mam bilety na lot do domu, na szóstą po południu. 
Lot  o  osiemnastej!  W  pierwszej  chwili  zatkała  ją  jego 

bezczelność. - To jest teraz mój dom - powiedziała wreszcie - 
i nigdzie nie zamierzam się stąd ruszać. 

 - Geno -  złość w jego głosie zniknęła,  zamieniając  się  w 

ton  łagodnej  perswazji  -  nie  dręcz  mnie. Te  ostatnie  dziesięć 
miesięcy,  to  było  istne  piekło  -  dotknął  dłonią  do  jej  karku, 
tym  razem  nie  zdołała  uchylić  się  dostatecznie  szybko. 
Pieszcząc  palcami  jej  wrażliwą  skórę,  szepnął:  -  Musimy 
porozmawiać, dziecinko. 

Wzdrygnęła 

się  pod  wpływem  tej  pieszczoty, 

przywodzącej  na  pamięć  ich  najbardziej  intymne  chwile. 
Jednocześnie poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Przypomniała 
sobie, że przecież go nienawidzi. 

 -  Pragnę  tylko,  żebyś  wróciła  ze  mną  do  domu  - 

kontynuował  hipnotyzując  ją  niemal  tonem  swojego  głosu,  - 
Wiem,  dlaczego  odeszłaś,  ale  wszystko  jest  do  naprawienia. 
Wszystko mogę ci wyjaśnić. 

background image

Wyszarpnęła  się  gwałtownie.  -  Jestem  gotowa  się  o  to 

założyć.  Założę  się  również,  że  masz  gotową  całą  listę 
wyjaśnień. Zawsze potrafiłeś się gładko wysławiać i w końcu 
przekonać mnie do wszystkiego, do czego tylko chciałeś. 

Ton jego głosu uległ ponownej zmianie. - Niezupełnie tak 

było. 

Obronnym  ruchem  splotła  przed  sobą  ręce.  -  A  tak  dla 

wyjaśnienia, to czy wiedziałeś, że mój ojciec jest chory? 

 -  Tak...  To  znaczy,  wiedziałem,  że  był  chory.  Nie 

przypuszczałem  tylko,  że  tak  poważnie.  Nikt  się  tego  nie 
domyślał. On właśnie tego chciał. 

Pożałowała,  że  spytała  go  o  to.  Nie  chciała  słuchać  tych 

kłamstw. - Wynoś się - powiedziała ze spokojem. - Uciekłam, 
ponieważ  nie  mogłam  już  znieść  twojego  widoku.  Tych 
dziesięć  miesięcy  nie  zmieniło  moich  uczuć.  Co  najwyżej, 
jedynie  je  potwierdziło  -  Kłamiesz  o  moim  ojcu,  dodała  w 
myślach.  Przestała  już  liczyć  noce,  które  spędziła  bezsennie, 
pragnąc  go  tak  mocno,  że  była  prawie  pewna,  że  tego  nie 
przeżyje. Pożądanie i nienawiść. Te dwa potężne uczucia omal 
nie rozerwały jej na  strzępy. Ale  przecież jakoś to  przeżyła i 
nie  zamierzała  teraz  utracić  tak  drogo  okupionego  spokoju 
ducha. 

Przeczesał  palcami  włosy  i  odezwał  się  wzruszonym 

głosem:  -  Co  ty  tu  robisz,  Geno?  Masz  przecież  tak  dużo 
pieniędzy, że nie musisz pracować jako kelnerka i mieszkać w 
jednopokojowym mieszkanku! 

 - Pieniądze! Zdaje się, że o czymś zapomniałeś! To tobie 

mój ojciec zapisał wszystko! 

 - Już ci powiedziałem. Wszystko wyjaśnię. 
 - Nie ma potrzeby. Byłam przy odczytywaniu testamentu. 

Słyszałam  wszystko,  co  należało.  Pociemniały  mu  oczy.  -  I 
wtedy uciekłaś. 

background image

 -  Tak,  wtedy  uciekłam  -  złożyła  dłonie.  -  Zaczęłam  tu 

nowe życie, Jarrod. Jestem tu szczęśliwa. 

 - Kiedyś byłaś szczęśliwa ze mną. Możesz być nadal. 
Roześmiała  się  dźwięcznym  śmiechem.  -  Nie  rozumiem, 

dlaczego  tak  zależy  ci  na  tym,  żebym  wróciła?  A  może  to 
urażona duma? Co? 

 - Chcę, żebyś wróciła, ponieważ cię kocham, do cholery! 
Te  słowa  zabolały  ją  bardziej,  niż  mogłaby  nawet 

przypuszczać.  -  O  nie,  Jarrod,  wcale  nie.  Byłeś  zakochany 
wyłącznie  w  moich  pieniądzach,  ale  już  je  zdobyłeś.  Jedyną 
rzeczą, która, jak przypuszczam, mogła cię tu sprowadzić, jest 
to,  że  lubisz  wszystko  mieć  dobrze  uporządkowane.  Tylko 
mnie zabrakło w tej układance. Spoglądając wstecz, widzę, że 
łączyły  nas  jedynie  stosunki...  seksualne.  Ale  nawet  to  już 
zamierało między nami. 

 -  Mylisz  się.  Za  każdym  razem  kiedy  się  kochaliśmy, 

namiętność naszych uczuć jedynie rosła. Miał rację, pomyślała 
z  goryczą.  Jarrod  był  mistrzem  w  wielu  dziedzinach,  a  ona 
była pojętną uczennicą. Gdy się kochali, dochodzili prawie do 
bram raju... 

Spostrzegł jej rumieniec i uśmiechnął się. - Przypominasz 

to  sobie,  prawda,  Geno?  -  spytał  miękko.  -  To,  jak  drżałaś  w 
moich ramionach? Gdy łączyły się  nasze ciała, czuliśmy, jak 
ogarniają  nas  płomienie.  A  może  należałoby  po  prostu 
odświeżyć te doznania? 

Zanim  zorientowała  się,  co  zamierza  zrobić,  wziął  ją  w 

ramiona. Przywarł ustami do jej ust. Ciało Geny zesztywniało. 

Pomyślał  sobie,  że  jest  zbyt  spokojna.  Chciał  wywołać  u 

niej jakąś reakcję świadczącą o tym, że żywi dla niego jakieś 
inne  uczucie  poza  nienawiścią.  Wciąż  go  przecież  kocha. 
Musi go kochać! 

Zatopił usta w jej ustach. Oszołomił go jej smak i zapach. 

Dziesięć  miesięcy  to  strasznie  długo!  Stracił  panowanie  nad 

background image

sobą. Skoro on pragnie jej tak rozpaczliwie, to jakże ona może 
go odrzucić? 

W pierwszej chwili chciała go odepchnąć, lecz jego język 

wtargnął szybko w głąb jej ust, łącząc się z jej językiem. Nie 
bardzo  pojmowała,  co  się  z  nią  dzieje.  W  tym  pocałunku 
odbijała  się  przecież  jego  złość  i  zaborczość.  Pamiętała  jego 
zaborczą  miłość  i  odrzucała  ją.  Wyczuła  jego  złość  i 
odwzajemniała  ją.  Wściekłość  podsyciła  jej  namiętność. 
Rozgorzała  w  niej  wewnętrzna  walka.  Nigdy  przedtem  nie 
była taka wściekła. I nigdy dotąd nie pragnęła go tak bardzo. 
W  niewypowiedzianej  męce  otoczyła  ramionami  jego  szyję  i 
zagłębiła palce w gęstwinie jego włosów. 

Od  tej  chwili  ich  wzajemne  reakcje  stały  się  mniej 

gwałtowne.  Jego  dłonie  powędrowały  wzdłuż  długiego 
warkocza Geny i rozplątały go. Jarrod zaczął rozczesywać go 
palcami,  aż  jej  proste  długie  włosy  opadły  na  jej  plecy  na 
kształt zasłony z bladozłotego jedwabiu. 

Jego usta ześliznęły się wzdłuż jej policzka aż do jej ucha, 

by  mogła  lepiej  usłyszeć  jego  szept.  Był  to  stłumiony, 
namiętny  szept,  który  działał  na  nią  równie  mocno  jak  jego 
pocałunek.  W  ten  sposób  przemawiał  do  niej  podczas 
wspólnie spędzanych nocy. 

 -  Czy  wciąż  jeszcze  to  lubisz?  -  pytał,  podczas  gdy 

niecierpliwymi  rękami  wyciągał  jednocześnie  koszulkę  z  jej 
dżinsów,  chcąc  pogładzić  jej  nagie  plecy.  Mimo  wysiłków 
Gena  nie  mogła  zapomnieć  sposobu,  w  jaki  dłonie  Jarroda 
pieściły jej skórę, rozgrzewając ją i powodując, że wilgotniała 
wewnątrz. 

 -  A  to?  -  spytał,  odpinając  jej  biustonosz  i  ogarniając 

dłonią jej nagą pierś. Ugięły się pod nią kolana i musiała się o 
niego wesprzeć. 

Głęboki pomruk wydarł się z piersi Jarroda. Cholera! Coś 

mówiło mu, że nie powinien tego robić, że najpierw należało 

background image

wszystko  wyjaśnić,  ale...  Niezdarnym  ruchem  Gena  zsunęła 
mu marynarkę z ramion. 

Potem  wsunąwszy  palce  pod  koszulę  zaczęła  chciwie 

wchłaniać ciepło jego ciała. Zapomniał o swoich wahaniach. 

 -  Zobacz,  Geno!  Namiętność  taka  jak  nasza  nigdy  nie 

umrze.  Nie  możemy  znieść  ubrań  oddzielających  nas  od 
siebie. 

Jakby  na  dowód  tego  zsunął  jej  koszulkę  przez  głowę  i 

Gena  z  poczuciem  upokorzenia  stwierdziła,  że  mu  w  tym 
pomaga.  Ale  jej  piersi  były  tak  bardzo  spragnione  jego 
dotknięć.  A  sutki!  Czując,  jak  usta  Jarroda  obejmują  jeden  z 
różowych  wzgórków,  a  jego  zęby  delikatnie  ściskają 
brodawkę, gwałtownie wciągnęła powietrze. Pod wpływem tej 
pierwszej, naprawdę delikatnej pieszczoty, na którą zdobył się 
od  chwili,  gdy  zaczął  ją  całować,  Genę  ogarnęła  nowa  fala 
podniecenia. 

Wtedy uniósł ją w ramionach i przebywszy krótki dystans 

dzielący ich od łóżka, umieścił na materacu. Gdy położył się 
na niej, zdawało się, że jej ciało z lubością przyjmuje na siebie 
jego ciężar. 

 - Nikt inny nie potrafi wprawić cię w taki stan - mruknął, 

dotykając ustami nasady jej szyi. Językiem drażnił i smakował 
delikatną  skórę  w  miejscu,  w  którym  dawał  się  wyczuć  jej 
puls.  -  I  nie  zmieni  tego  ani  czas,  ani  miejsce,  w  którym  się 
znajdziesz. 

Poruszał  się  na  niej  tak,  by  mogła  wyczuć  jego  twarde, 

silne ciało. W najnaturalniejszy na świecie sposób rozsunął jej 
nogi  i  ułożył  się  na  niej,  wciskając  się  w  zszycie  spodni,  co 
wywołało u niej z trudem maskowane uczucie przyjemności. 

Co ja wyprawiam, zadała sobie pytanie Gena. Przecież ten 

człowiek  tak  otumanił  mojego  ojca,  że  ten  oddał  mu  swój 
majątek! Ha, nie krępuj się, pomyślała. 

background image

Ale  nieoczekiwanie  tempo  jego  natarcia  zmieniło  się: 

wyraźnie osłabło. Usta Jarroda z zachłannych stały się czułe, a 
on  sam  uniósłszy  się  nieco,  zaczął  rozpinać  zamek  jej 
dżinsów.  Jego  dłoń  wsunęła  się  tam  natychmiast,  gładząc 
jedwabistą  skórę  jej  brzucha.  Jest  już  tak  blisko  celu, 
pomyślała drżąc, podczas gdy nadal ustami pieścił jej piersi. 

Jego  erotyczny  magnetyzm  burzył  wszelkie  granice 

przyzwoitości!  Gena  nie  dbała  o  nie.  Wygięła  się  chciwie  w 
jego  stronę.  Pożądała  go.  Tylko  on  mógł  przynieść  ulgę  jej 
napiętemu aż do bólu ciału. Jarrod znał ją doskonale, wiedział, 
jak  sprawić  jej  największą  rozkosz,  jak  raz  po  raz 
doprowadzać ją niemal do obłędu. Do diabła z nim, krzyczało 
jednocześnie coś w niej, podczas gdy jej ciało wiło się w jego 
dłoniach. 

Słyszała  swój  własny  jęk,  narastający  w  miarę,  jak 

pieszczoty  przesuwały  się  coraz  niżej.  Za  chwilę  jego  palce 
wsuną się do... Cholera! On rzeczywiście miał rację! Zawsze, 
potrafił urobić ją jak wosk i czynił to właśnie w tej chwili. 

Ku  jej  zdziwieniu  ta  refleksja  zdołała  przełamać  w  niej 

niemoc,  którą  wywołały  jego  pieszczoty.  Jeśli  pozwoli  mu 
jeszcze na coś więcej, będzie to przezeń odebrane jako otwarte 
zaproszenie do powtórnego wtargnięcia w jej życie! A do tego 
za nic nie dopuści. Już nigdy! 

Oprócz  tego  było  jeszcze  coś.  Gena  uświadomiła  sobie 

nagle,  że  oprócz  zdjętej  marynarki,  Jarrod  był  kompletnie 
ubrany. Ona z kolei była półnaga. Nawet dla jej otumanionego 
fizyczną  rozkoszą  umysłu,  symbolizowało  to  całokształt  ich 
stosunków.  Ona  była  odsłonięta  i  bezbronna,  a  on 
zabezpieczony i ukryty. 

Szarpnęła się gwałtownie, jej niespokojny oddech zmienił 

się w urywany szept: - Wstawaj Jarrod! Złaź ze mnie! 

 - No nie, koteczku, tak bardzo cię pragnę! Od tak dawna 

na to czekałem... 

background image

 -  Nie  powiesz  mi,  że  przez  ten  czas  nie  miałeś  innej 

kobiety  -  natarła,  usiłując  zaczerpnąć  siłę  z  rozbudzonej  w 
sobie  złości.  I  cóż  jej  da  to  uniesienie  się  gniewem,  gotowe 
rozwiać się pod jednym jego dotknięciem jak dmuchawiec na 
wietrze. 

Ku jej zdumieniu, najpierw znieruchomiał, a potem zsunął 

się  z  niej.  -  Czy  miałaś  jakiegoś  mężczyznę,  Geno?  -  spytał 
cicho.  Kiedy  nie  uzyskał  natychmiastowej  odpowiedzi, 
nalegał  nadal.  -  Przecież  musiał  być  jakiś.  Jesteś  piękną, 
budzącą  pożądanie  kobietą,  a  w  pracy  nieustannie  byłaś 
wystawiona na spojrzenia mężczyzn. 

 -  Tak  to  ujmujesz?  -  spytała,  czując,  jak  narasta  w  niej 

gniew.  -  Byłam  wystawiona,  jak  to  określiłeś,  prawda?  To 
jednak wcale mnie nie znasz. 

 -  Wybacz,  źle  to  ująłem.  Ale  muszę  znać  prawdę.  Czy 

chcesz przez to powiedzieć, że nie miałaś nikogo innego? 

 - Nic ci przez to nie chcę powiedzieć, Jarrod - zsunęła się 

z  łóżka  i  sięgnęła  po  koszulkę.  Tak  bardzo  spieszyła  się  z 
włożeniem  jej,  że  zapomniała  o  staniku.  Znalazłszy  go 
niedbale porzuconego  przez  Jarroda na  podłodze, podniosła i 
włożyła do szafy. Starała się nie pamiętać o tym, jak łatwo mu 
się oddała... Prawie. 

Niestety,  wszystko  wokół  przypominało  jej  o  tym. 

Najbardziej  przypominał  jej  o  wszystkim  sam  Jarrod, 
rozwalony  na  jej  łóżku,  jakby  nie  miał  zamiaru  wcale  się 
stamtąd ruszyć. 

Poprawiwszy  sobie  poduszki  pod  głową,  powiedział 

spokojnie  -  Bądź  pewna,  że  jeszcze  nie  skończyliśmy  tej 
rozmowy. 

Gena  podniosła  marynarkę  i  rzuciła  mu.  -  Wszystko 

skończyło się, kiedy adwokat odczytał testament mojego ojca. 
-  Podeszła  do  stołu  i  biorąc  leżącą  tam  szczotkę  zaczęła 
rozczesywać włosy. - Lepiej, żebyś się z tym pogodził. 

background image

 - Nie ma mowy. 
Szczotka zaczęła przesuwać się coraz prędzej. - Nic już z 

tego  nie  rozumiem,  Jarrod.  Dostałeś  to,  czego  chciałeś.  -  Po 
raz kolejny zadała sobie pytanie, czy on wie? A może bawi się 
z  nią  tylko  w  kotka  i  myszkę?  Odpowiedź,  jaką  usłyszała, 
wstrząsnęła nią. 

 - Jest dokładnie tak, jak mówisz. Niczego nie rozumiesz, 

Geno. 

background image

Rozdział 2 
Pukanie do drzwi pozwoliło jej uniknąć odpowiedzi. 
 -  Geno  -  Rozległ  się  charakterystyczny,  angielski  akcent 

Bertranda. - Geno, skarbie, czy jesteś u siebie? 

 - Tak, Bertrandzie, jedną chwileczkę. 
Jarrod  zmarszczył  brwi.  -  Kto  to  taki?  Czyżby  jeden  z 

twoich wielbicieli? 

Gena zerknęła w lustro, upewniając się, że wszystko jest w 

porządku,  po  czym  posłała  Jarrodowi  coś,  co  jej  zdaniem 
miało przypominać tajemniczy uśmiech. - Ach, wręcz jeden z 
moich ulubieńców - potem poszła otworzyć drzwi. 

 - Witaj, Bertrandzie! Jak udała ci się dziś reklamówka? 
Bertrand,  wysoki  mężczyzna  o  ascetycznym  wyglądzie, z 

haczykowatym  nosem  i  bujną  grzywą  siwych  włosów,  dzięki 
swej  spontanicznej  szczerości  był  rzeczywiście  jednym  z 
ulubieńców  Geny.  Nieświadomy  obecności  trzeciej  osoby  w 
pokoju, zwrócił się do niej dramatycznym tonem: - Nie mogę 
wprost  określić  poniżenia,  jakie  mnie  dzisiaj  spotkało!  Ci 
ludzie  chcieli,  żebym  prowadził  konwersację  z  kotem.  Z 
kotem!  Wyobraź  sobie  mnie,  którego  omal  nie  przyjęto  do 
Royal Shakespeare Company, konwersującego z kotem! Życie 
aktora  szekspirowskiego  nie  jest  usłane  różami,  wierz  mi, 
Geno. 

Zadowolona z zakłócenia napiętej sytuacji spowodowanej 

wtargnięciem  Jarroda,  Gena  roześmiała  się  wesoło.  -  Chyba 
nie  było  aż  tak  źle,  Bertrandzie.  W  każdym  razie  weź  pod 
uwagę,  że  wreszcie  pojawisz  się  na  ekranie.  W  końcu  to 
lepsze niż jedynie udzielanie swojego głosu innym. A o czym 
miałeś rozmawiać z tym kotem? 

Machnął  desperacko  rękami.  -  A  skąd  mam  niby 

wiedzieć? Jakieś brednie na temat kociego żarcia. Miau, miau, 
miau! Krótko mówiąc, jestem wykończony. 

 - No cóż, przykro mi, że miałeś taki paskudny dzień. 

background image

 -  To  jeszcze  nie  wszystko!  Jutro  muszę  tam  wrócić.  Ci 

faceci  oczekują  po  mnie  i  tym  przewrotnym  kocie  czegoś 
doprawdy nadzwyczajnego. 

 - A może pan zechce usiąść i przyłączyć się do nas? 
Gena  spojrzała  niepewnie  w  stronę  Jarroda,  który 

usadowił się wygodnie na łóżku, czując się równie swobodnie 
jak u siebie w domu. 

 - Ach tak, Bertrandzie, pozwól mi przedstawić ci Jarroda. 

To... nowy właściciel firmy mojego ojca. 

Białe brwi Bertranda podniosły się komicznie do góry. Dla 

Geny  było  to  oczywiste,  że  nie  spodziewał  się  ujrzeć  na  jej 
łóżku  mężczyzny.  -  Och,  doprawdy!  Przepraszam  i  proszę  o 
wybaczenie. Naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, że pan się 
tu znajduje. W takim razie może przyjdę później. 

 -  Nie!  -  Gena  złapała  go  za  ramię  i  pociągnęła  w  stronę 

kozetki.  -  Jarrod  właśnie  miał  wyjść.  Znalazł  się  przez 
przypadek w tej okolicy i wpadł, żeby mi powiedzieć cześć - 
to  mówiąc  spojrzała  pytająco  na  Jarroda,  który  wyraźnie  nie 
przejawiał  chęci  do  opuszczenia  łóżka.  -  Mam  rację, 
Jarrodzie? 

Jarrod  uśmiechnął  się,  nieszczerze,  zdaniem  Geny,  i 

powiedział krótko: - Nie. 

Gena  kompletnie  zgłupiała.  Na  szczęście  ponownie  ktoś 

uratował  sytuację,  pukając  do  drzwi.  Gena  znów  otworzyła. 
Za  drzwiami  stała  Rose  owiana  zapachem  zmysłowych 
perfum. 

Tak  jak  i  ona,  miała  na  sobie  dżinsy,  ale  w 

przeciwieństwie do Geny opinały one jej biodra w sposób nie 
pozostawiający  żadnych  niedomówień.  Obfity  biust  raczej 
eksponowała 

niż 

maskowała 

zielonkawa 

koszulka, 

reklamująca  -  rzeczywiście  bardzo  kusząco  bar  Clanceya. 
Rose  stanowiła  w  tej  chwili  dokładne  zaprzeczenie  pojęcia 

background image

damy.  Matka  Geny  byłaby  tym  z  pewnością  zgorszona,  ale 
Gena uważała, że Rose wygląda po prostu cudownie. 

 - Cześć, Geno. Czy jesteś tak samo skonana jak ja? Jeśli 

w  porze  lunchu  będzie  wciąż  przybywało  gości,  zamierzam 
zmusić  Clanceya  do  zaangażowania  jeszcze  jednej  kelnerki. 
Cześć, Bertrand. Jak tam kot? 

 - Ta bestia mnie obsikała - zauważył ponuro Bertrand. 
 -  A  to  pech  -  Rose  kątem  oka  dostrzegła  nową  postać 

przebywającą  w  pokoju  i  jej  okolona  blond  włosami 
przechodzącymi w odcień platyny głowa drgnęła gwałtownie. 
Na widok Jarroda odzyskała znów werwę.  

 -  Hallooo!  Witaj  przystojniaczku!  Trochę  to  za wcześnie 

na Boże Narodzenie, ale czy to warto się spierać ze Świętym 
Mikołajem? Przedstaw nas, Geno. 

Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Gena, było to, żeby Jarrod 

dowiedział się jak najwięcej o ludziach, którzy znaczyli teraz 
tak wiele w jej nowym życiu, zabrała się więc do dzieła z dużą 
niechęcią. - Rose, to jest Jarrod Saxon. Jeden z... ulubieńców 
mojego  ojca  -  z  wrodzonym  sobie  poczuciem  humoru  doszła 
do wniosku, że straciła sporo wprawy w przedstawianiu sobie 
nawzajem  rozmaitych  osób.  -  Jarrodzie,  oto  Rose.  Rose 
mieszka  po  drugiej  stronie  korytarza  i  wspólnie  pracujemy  u 
Clanceya. 

Jarrod  zerwał  się  z  łóżka  z  przesadną  galanterią,  która 

niemal  przyprawiła  Genę  o  ból  zębów,  Rose  zaś  dała  okazję 
do  zaprezentowania  bogatego  repertuaru  jej  kobiecych 
sztuczek. 

Ujął  jej  rękę.  -  Rose,  tak  się  cieszę,  że  cię  widzę. 

Przyjaciele Geny są moimi przyjaciółmi. 

 - Oooch!  Jakże miło mi  cię  poznać. Ale... darujmy sobie 

te  przydługie  wstępne  ceregiele.  Możemy  się  doskonale  bez 
nich  obejść.  Na  przykład  -  tu  zalotnie  strzeliła  czarnymi 

background image

oczkami i zademonstrowała swoje uwodzicielskie dołeczki w 
policzkach - czy jesteś dostępny? 

Tym razem jego uśmiech był szczery ponad wytrzymałość 

Geny. - To zależy, o jaki rodzaj dostępności ci chodzi. 

 - O to, czy masz kogoś, kochasiu. 
Tego już Gena nie była w stanie wytrzymać. - Co cię do 

mnie sprowadza, Rose? 

 -  Co?  A...  tak.  Chciałam  ci  powiedzieć,  że  Clancey 

planuje  otwarcie  działu  sałatek.  Wyobrażasz  to  sobie?  Dział 
sałatek. 

 -  Potrafię  to  sobie  wyobrazić.  Z  pewnością  oczekuje  po 

nas,  że  będziemy  proponowały  każdemu  klientowi:  „Może 
zechce  się  pan  zapoznać  z  naszymi  sałatkami?"  A  teraz 
odpowiedz  mi  na  pytanie,  w  jaki  sposób  można  przedstawić 
człowieka sałatce? 

 -  Posłuchaj,  Rose.  Z  pewnością  nie  pracuję  u  Clanceya 

tak długo jak ty, ale również nie cierpię tej jego manii zmian. 
Pamiętaj  jednak,  że  przez  wiele  lat  Clancey  ledwo  wiązał 
koniec z końcem. Teraz jego bar stał się nagle modny i stanęła 
przed  nim  szansa  zarobienia  dużych  pieniędzy.  Nie 
powinnyśmy go za to potępiać. 

 - Ty może nie, ale ja tak - stwierdziła Rose. 
 -  Zgadzam  się  z  Rose  -  powiedział  Bertrand.  -  Firma 

Clanceya, powinna zachować swoją indywidualność. 

 -  Indywidualność  nie  wystarczy  na  uregulowanie 

rachunków  -  podsumowała  Gena.  Życie  z  pensji  kelnerki 
nauczyło ją wiele na temat wiązania końca ż końcem. 

 - Słuchaj - powiedziała Rose, która, korzystając z okazji, 

puściła  oczko  do  Jarroda.  -  Nie  daj  się  otumanić  temu 
cwaniaczkowi.  Jego  bar  przynosił  mu  corocznie  niezły 
dochód, tak że naprawdę zdążył już nabić sobie kabzę. 

Jarrod  nie  mógł  powstrzymać  ciekawości.  -  Mały 

cwaniaczek, co? 

background image

 -  Clancey  jest,  pomijając  jego  nazwisko  tylko  półkrwi 

Irlandczykiem  -  wyjaśniła  Rose  -  resztę  krwi  ma  chińską. 
Wygląda  zresztą  jak  Chińczyk. Za  to  nasz  wielki,  rudowłosy 
barman  Josh,  jest  Polakiem,  ale  wygląda  na  Irlandczyka. 
Clanceya  niesłychanie  bawi,  gdy  nowi  klienci  biorą  Josha  za 
szefa. 

Zainteresowanie  Jarroda  jej  przyjaciółką  i  ich  pracą 

zaniepokoiło  Genę.  Powinien  już  sobie  pójść,  pomyślała. 
Chwyciła jego marynarkę i wręczyła mu ze słowami - Bardzo 
było  miło ujrzeć cię  znów, Jarrodzie, ale ponieważ spieszysz 
się  na samolot, nie będziemy cię zatrzymywać.  Ujęła go pod 
ramię  i  otworzyła  drzwi.  -  Pozdrów  ode  mnie  wszystkich  u 
„Alexandra" - zajęta popychaniem go w stronę drzwi umilkła 
na chwilę. - A może już zmieniłeś nazwę firmy na „Saxon"? 
No cóż teraz to i tak bez znaczenia. 

Udało  jej  się  wypchnąć  go  do  holu,  ale  tylko  dlatego,  że 

jej na to pozwolił. Zanim zdążyła zamknąć drzwi, odwrócił się 
i utkwił w niej baczne spojrzenie swoich brązowych oczu. 

 -  Jeszcze  nie  skończyliśmy,  Geno.  Wiem  już,  gdzie  cię 

szukać  i  nie  uda  ci  się  ponownie  tak  łatwo  zniknąć. 
Zatrzasnęła  drzwi  za  nim  z  taką  mocą,  jakby  chciała  je 
rozwalić. Rose przyjrzała się jej ze zdumieniem. 

 - Kochanie, jesteś blada jak śmierć na chorągwi. 
 - Może byś usiadła - powiedział zaniepokojony Bertrand. 
Pokręciła  głową.  -  Nie.  Nic  mi  nie  jest.  Naprawdę.  To 

tylko dlatego, że kiedy zobaczyłam Jarroda, przypomniało mi 
się  wszystko,  od  czego  chciałam  uciec.  Rose  zrobiła 
zamyśloną minę. 

 - Czy długo znasz tego gościa? - spytał Bertrand. 
 - Problem polega na tym, że w ogóle nie udało mi się go 

właściwie poznać - oderwała się wreszcie od drzwi i podeszła 
do kozetki. 

background image

Rose rzuciła jej kpiący uśmieszek. - Jak rany! Nie poznała 

go dostatecznie! Te pięć minut, jakie tu przebywał, upewniło 
mnie, że znam go, hm, aż ... za dobrze. 

Bertrand  uśmiechnął  się  czule.  -  Doprawdy  Rose,  jesteś 

niepoprawna.  Gdybym  był  o  dwadzieścia  lat  młodszy,  nie 
spocząłbym, póki bym cię nie dostał. 

 -  Ach,  sam  wiesz  najlepiej,  że  to  nie  jest  kwestia  wieku. 

Nadal jesteś moim ulubionym adoratorem - odwdzięczyła się 
komplementem  za  komplement  Rose,  potrząsając  chmurą 
platynowych  włosów.  -  Ale  pomówmy  poważnie.  Nie 
pojmuję,  jak  stuprocentowa  kobieta  może  patrzeć  na  tego 
mężczyznę bez nieskromnych myśli! 

 - Słuchajcie, wy tam - jęknęła Gena. - Jestem zmęczona i 

jeśli nie macie nic przeciwko temu, to bardzo chciałabym się 
zdrzemnąć, zanim będę musiała wrócić do pracy. 

 -  Nie  ma  sprawy.  Zresztą  ja  również  muszę  przyjść  do 

siebie  po  trudach  tego  piekielnego  dnia.  Może  zobaczę  się  z 
tobą  wieczorem.  Wybrałbym  się  dziś  do  Clanceya  na  jedno 
lub dwa piwka. 

 -  Chyba  raczej  na  koktail  -  zachichotała  Rose  -  bo  teraz 

tylko to serwuje się u Clanceya. Idę o zakład, że w przyszłym 
tygodniu będą wyłącznie szprycery na winie. 

Stojąc w drzwiach, raz jeszcze rzuciła wzrokiem na Genę. 

-  Wciąż  jesteś  jeszcze  blada.  Zdrzemnij  się,  Geno,  a  w  razie 
czego, daj mi znać. 

 -  Z  pewnością.  Dziękuję,  Rose.  Do  zobaczenia, 

Bertrandzie. 

Rozebranie  się  i  wskoczenie  pod  kołdrę  zajęło  Genie 

zaledwie sekundy. Owinięta kołdrą, zamknęła oczy i usiłowała 
wymazać z pamięci wydarzenia ostatniej godziny. 

Nie zdało się to na nic. Jarrod znalazł ją. Otworzyła oczy i 

zaczęła wpatrywać się w sufit. 

background image

Chociaż  jesień  była  wyjątkowo  ciepła,  Genę  ogarnął 

chłód.  Był  to  ten  sam  chłód,  jaki  zmroził  jej  ciało  dziesięć 
miesięcy temu, kiedy siedziała w biurze  adwokata  rodziny, a 
ten odczytywał testament jej ojca. 

Śmierć  ojca  była  dla  niej  szokiem.  Gena  podczas  tych 

ostatnich tygodni nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo 
był chory. Czerpał z niej siłę do życia, starając się zaplanować 
jej przyszłość po swojej śmierci, tak zresztą, jak to robił przez 
całe życie. Gena niczego jednak nie przeczuwała. Gdyby tylko 
wiedziała jak bardzo był chory! Tyle rzeczy miała mu jeszcze 
do powiedzenia, tyle rzeczy chciała zrobić dla niego, a on nie 
dał jej na to szansy. 

George Alexander był ekscentrycznym człowiekiem, który 

samodzielnie  zdobył  milionową  fortunę.  Miał  dar  zawężania 
pola  działania,  do  tego  najwłaściwszego  i  zawsze  potrafił 
znaleźć  lukę,  w  którą  kierował  całą  swoją  energię.  W  tym 
wypadku był to zakład produkujący części do maszyn. Kiedy 
już  wszystko  wydawało  się  uporządkowane,  tak  na  gruncie 
zawodowym,  jak  i  w  życiu  prywatnym,  Alexander 
zachorował. 

Gena  otrzymała  doskonałe  wykształcenie.  W  końcu  była 

przecież ukochaną, wypieszczoną i pilnie strzeżoną córeczką. 
Nieszczęściem  jej  matka,  Nora,  zmarła,  kiedy  Gena  była 
jeszcze w koledżu. Gena uzyskała dyplom z wyróżnieniem w 
dziedzinie  biznesu  i  po  wielkiej  wyprawie  do  Europy,  która 
miała  zaspokoić  ambicje  jej  taty,  rozpoczęła  pracę  w  sekcji 
komputerowej w Alexander Manufacturing. 

Jarrod  Saxon  był  współpracownikiem  jej  ojca.  Jako  szef 

małego,  lecz  stale  rozrastającego  się  biura  projektów  zdobył 
niezliczoną liczbę nagród za różne innowacyjne opracowania. 
Ścisła  współpraca  z  jej  ojcem  polegała  na  tym,  że  Jarrod 
projektował na zamówienie klientów całe urządzenia lub tylko 

background image

ich  elementy,  które  następnie  produkowano  w  Alexander 
Manufacturing. 

Gena  słyszała  o  Jarrodzie  na  długo  przedtem,  zanim  się 

poznali.  Jej  ojciec  wiele  dobrego  mówił  o  wspaniałym 
młodym  człowieku,  który  z  pewnością  daleko  zajdzie  w 
świecie  biznesu,  a  sekretarce  jej  ojca  wymknęło  się 
kilkakrotnie  parę  uwag  świadczących  o  jej  zafascynowaniu 
tym człowiekiem. 

Poznała go jednak dopiero podczas firmowego przyjęcia z 

okazji  Bożego  Narodzenia.  Stał  przy  kominku  i  nawet  przez 
falujący  w  pokoju  tłum  zobaczyła, że  jest  bardzo  przystojny. 
W  tej  samej  chwili  Jarrod  obejrzał  się  i  dostrzegł  ją  po  raz 
pierwszy. Nie mówiąc nic do mężczyzny, z którym rozmawiał 
od  dłuższej  chwili,  odstawił  na  gzyms  kominka  trzymany  w 
ręku drink i przepychając się przez tłum, ruszył w jej stronę. 
Ująwszy  ją  za  rękę,  poprowadził  bez  słowa  do  drugiego 
pokoju, zamienionego na salę balową. Przetańczył z nią wiele 
tańców, nim wreszcie spytał ją o imię. 

Od  tej  chwili  sprawy  potoczyły  się  szybko.  Gena 

zakochała się w nim już tego samego wieczora, a po tygodniu 
została jego kochanką. Każdą wolną chwilę, jaką udawało się 
im  wygospodarować,  spędzali  w  swych  objęciach  w 
apartamencie  Jarroda.  Świat,  wraz  z  całą  rzeczywistością 
wydawał się tak odległy... 

Ależ była głupia! Gena przekręciła się na brzuch i wtuliła 

twarz  w  poduszkę.  Była  młoda  i  zakochana  i  wierzyła,  że 
Jarrod odwzajemnia jej uczucie. Przecież powtarzał jej to tak 
często podczas wielu miłosnych godzin. 

To  wtedy  ją  otumanił,  pomyślała.  Oszołamiała  ją  jego 

namiętność,  intensywność  tego  związku.  Lecz  wkrótce 
zaczęło  jej  czegoś  brakować.  Będąc  kochankami,  nie  byli 
zarazem przyjaciółmi. 

background image

Właściwie to nigdy nie czuła się zagrożona, lecz z czasem 

zaczęła  odczuwać  niepewność  i  zmieszanie,  gdy  zaczynała 
zastanawiać się, co kryło się za ich namiętnością... 

Ostrożnie zaczęła podpytywać Jarroda, usiłując dociec, co 

w  nim  naprawdę  siedzi  i  co  nim  kieruje.  Nie  zdało  się  to  na 
nic.  Ten  silny  mężczyzna  okazał  się  zarazem  niezwykle 
skryty.  Zdawało  się,  że  jej  pytania  jedynie  go  krępują,  co  z 
kolei  wzmagało  u  niej  uczucie  niepewności.  Spoglądając 
wstecz  na  przeżyte  razem  chwile,  stwierdziła,  że  najbardziej 
osobistym wyznaniem Jarroda, było stwierdzenie, że uwielbia 
lody w waflowych rożkach. Pewnego razu, gdy skończyli się 
kochać, podał jej obfitą porcję takich lodów do łóżka i jedli je 
razem. Potem przekształciło się to w obyczaj, a nawet, rzec by 
można,  mały,  odprawiany  przez  nich  rytuał.  Gena 
przestrzegała go pilnie. 

Teraz  jednak  zdała  sobie  sprawę,  że  żyła  wówczas  w 

wyimaginowanym  świecie,  w  którym  jedyną  rzeczywistość 
stanowiła ich namiętność. Gdy umarł jej ojciec, ten wyśniony 
świat  rozpadł  się  na  jej  oczach.  Wówczas  nie  tylko  musiała 
pozbierać się po jego śmierci, lecz również poradzić sobie ze 
zdradą Jarroda. 

Dowiedziała  się  o  niej  podczas  odczytywania  testamentu. 

Siedziała  zaszokowana  obok  Jarroda,  wsłuchując  się  w 
monotonny głos prawnika informujący zebranych o tym, że jej 
ojciec swoją firmę i większą część majątku zapisał Jarrodowi 
Saxonowi.  Do  tego  momentu  sądziła,  że  Jarrod  towarzyszył 
jej  jedynie  po  to,  aby  podtrzymać  ją  na  duchu.  Wciąż 
pamiętała,  jaki  był  wówczas  zdenerwowany  i  wciąż 
dochodziła do wniosku, że z pewnością wiedział o wszystkim. 
Musiał o tym wiedzieć! 

Wszystko  nagle  stało  się  dla  niej  jasne.  Planował  to  od 

dawna.  Dzięki  połączeniu  obu  firm,  zyskiwał  możliwości,  o 
jakich  śnić  się  mogło  naprawdę  niewielu  ludziom.  Po  prostu 

background image

posłużył  się  nią,  by  podejść  jej  ojca.  Adwokat  odczytał 
oświadczenie Alexandra, w którym ojciec Geny stwierdził, że 
Jarrod zobowiązał się opiekować nią do końca życia. Pisał, że 
zabezpieczywszy  córce  egzystencję,  umiera  szczęśliwy  i  że 
połączy  się  ze  swą  ukochaną  żoną,  Norą,  spokojny  o 
przyszłość swej ukochanej córki. 

Gdy  tak  siedziała  na  krześle  w  biurze  adwokata,  złość 

poczęła  zastępować  miejsce  niedowierzaniu.  Ta  złość 
częściowo  zwróciła  się  przeciwko  jej  ojcu.  Kochała  go,  lecz 
bolało  ją  to,  że  mimo  najlepszych  chęci  postawił  ją  w  takiej 
sytuacji. Jednak głównym obiektem jej gniewu stał się Jarrod. 
Z  pewnością  obiecał  jej  ojcu  gwiazdkę  z  nieba,  byle  tylko 
dostać jego firmę, i udało mu się. 

Adwokat  skończył  odczytywanie  testamentu  i  dyskretnie 

wycofał się z gabinetu. Jarrod odwrócił się w jej stronę. - Tak 
mi przykro - powiedział. - Zupełnie nie wiem, co mam zrobić. 
Musimy to jakoś rozważyć. 

Słowa  te  docierały  do  niej  z  jakiejś  nieprawdopodobnej 

wręcz odległości. Pod wpływem nagłego skumulowania szoku 
i  bólu  zaczęła  w  niej  wzbierać  straszliwa  furia.  Udało  się  jej 
jednak  opanować.  Powiedziała  Jarrodowi,  że  pragnie  na 
chwilę zostać sama, a on przystał na to. Pojechała do domu i 
spakowała nieco rzeczy. Pozbierała wszystkie pieniądze, jakie 
wpadły jej w ręce, po czym nie oglądając się za siebie wsiadła 
do samochodu i odjechała. 

Następnego dnia znalazła się  w niewielkim miasteczku w 

Nowej Anglii. Tam sprzedała samochód i wsiadła w pierwszy 
autobus  zdążający  na  południe.  Podróżowała  tak  przez  dwa 
dni. Szczęściem dla siebie była zupełnie odrętwiała. Krajobraz 
przemykający  za  oknem  zlewał  się  jej  w  jedną  rozmazaną 
plamę. Trzeciego dnia ocknęła się na dworcu autobusowym w 
Teksasie, w Dallas.  Wtedy doszła  do wniosku,  że uciekła już 
dostatecznie daleko. 

background image

Na  początek  wynajęła  sobie  pokój  w  hotelu  i  zaczęła 

przeglądać  oferty  pracy.  Szukała  czegoś,  co  w  niczym  nie 
przypominałoby  tego,  co  robiła  w  dziale  komputerowym 
firmy  swojego  ojca.  Wreszcie  znalazła  coś  odpowiedniego. 
Niewielki  bar  w  sąsiedztwie  poszukiwał  kelnerki.  Przyjęła  tę 
pracę. Pierwszego wieczoru spotkała Rose, która wspomniała 
jej o wolnym pokoju obok własnego. Gena przeprowadziła się 
tam następnego dnia. 

Najbliższe  miesiące  nie  były  dla  niej  wcale  takie  łatwe. 

Czasami myślała, że oszaleje, tęskniąc za Jarrodem i pragnąc 
go.  Tak  wyglądały  momenty  jej  słabości.  W  chwilach,  gdy 
czuła  się  lepiej,  życie  wypełniała  jej  praca,  a  także  kłopoty  i 
radości  współmieszkańców  i  sąsiadów.  A  teraz,  gdy  już 
ułożyła  sobie  życie,  nie  mogła  pozwolić,  by  Jarrod  Saxon 
zniszczył je po raz drugi. 

Obudziły  ją  jakieś  hałasy.  Przez  minutę  leżała  spokojnie, 

nasłuchując  zaintrygowana,  lecz  nie  mogła  odgadnąć 
przyczyny  zamieszania  na  schodach.  Po  chwili  ciekawość 
wzięła  górę.  Odsunęła  kołdrę  i  sięgnęła  po  krótkie  kimono. 
Podczas  kiedy  otwierała  drzwi,  źródło  hałasu  osiągnęło 
podest. 

 - Jarrod! 
W  jednej  ręce  trzymał  torbę  podróżną,  a  w  drugiej 

rozmaite  pudełka.  Z  tyłu  Sugar  taszczyła  po  schodach  cztery 
torby pełne zakupów. 

 -  Och,  cześć  -  zawołała  radośnie.  -  Przepraszam,  że  cię 

obudziliśmy,  ale  mam  dla  ciebie  wspaniałe  nowiny.  Twój 
przyjaciel wprowadza się do wolnego pokoju. 

 - Mój przyjaciel - spojrzała z niedowierzaniem na Jarroda. 
Ten nawet nie pisnął. 
Szczęśliwie  nieświadoma  panującego  w  powietrzu 

napięcia, Sugar pokiwała głową - W pokoju nie ma zbyt wielu 
rzeczy, wybraliśmy się wiec na zakupy. Nie masz pojęcia, jak 

background image

było fajnie! Ba, Jarrod zwracał uwagę tylko na to, co było w 
najlepszym gatunku. 

 - Mogłabym się o to założyć. 
Sugar rozpromieniła się. - To zupełnie jak mój Tex. On też 

wybierał tylko rzeczy w najlepszym gatunku. Postawiła torby i 
szukając  po  kieszeniach  klucza,  roześmiała  się  wesoło.  - 
Zawsze zastanawiałam się, czemu Tex mnie poślubił, chociaż 
jako młoda dziewczyna byłam całkiem ładna. 

Odpowiedź  Jarroda  sprostała  jej  oczekiwaniom.  -  Wciąż 

jesteś piękna, Sugar. 

 - Jaki pan słodziutki. Prawda, Geno, że on jest słodki? 
 - Nigdy nie myślałam o nim w ten sposób. Zresztą zwykle 

robi mi się mdło od słodyczy. 

 -  Tak?  To  fatalnie  -  powiedziała  Sugar,  popatrując  to  na 

jedno, to na drugie, by wreszcie zatrzymać w/rok na Jarrodzie. 
- Jest pan z pewnością romantykiem. 

O tak, jestem. 
 - Wcale nie. Nie wierz mu, Geno. 
Oczy  Sugar  błysnęły  z  zainteresowaniem.  Zaciekawiła  ją 

ta  sprowokowana  przez  nią  wymiana  zdań.  Jeśli  istniało  coś, 
co ją fascynowało, były to z pewnością romantyczne historie. - 
Ależ  on  musi  być  romantykiem.  Powiedział  mi  przecież,  że 
przyjechał tu aż z Filadelfii, żeby tylko być tu z tobą. 

 -  Prawdziwe  powody  jego  pojawienia  się  tu  nie  mają 

wiele wspólnego z romantyzmem, możesz mi wierzyć. 

Jarrod puścił oczko do Sugar. 
 -  Ja  wręcz  uwielbiam  piękne  historie  o  miłości  - 

powiedziała, otwierając drzwi do apartamentu sąsiadującego z 
pokojem  Geny  i  wepchnęła  bagaże  do  środka.  Jednak  sama 
zamiast  wejść,  odwróciła  się  w  stronę  nowego  słuchacza  - 
Wraz  z  Texem  uważaliśmy  miłość  za  coś  niezwykłego  i 
dlatego muszę opowiedzieć panu, jak się poznaliśmy. Dawno, 
dawno temu, jako młodziutka dziewczyna z południa dostałam 

background image

pracę  asystentki  garderobianej  w  spektaklu  granym  na 
Broadwayu.  Gwiazda  przedstawienia  miała  najpotężniejszy 
biust, jaki w życiu widziałam - tu przerwała, by wymownym 
ruchem  podkreślić  znaczenie  swoich  słów.  -  Pewnego 
wieczoru,  wkrótce  po  rozpoczęciu  przedstawienia,  puściły 
szwy w jej kostiumie i stanęła na scenie w samych reformach. 
Opowiadam  to  dlatego,  bo  nie  zdarzy  ci  się  już  zobaczyć 
kobiety noszącej coś takiego, Jarrodzie. Uciekła ze sceny jak 
niepyszna.  Pobiegła  prosto  do  mnie  i  obwiniła  mnie  za 
wszystko.  Sugar  parsknęła.  -  Tak  jakbym  ja  była  temu 
wszystkiemu  winna.  Ta  artystka  po  prostu  za  dużo  jadła  od 
czasu pierwszej przymiarki kostiumu. Poza tym, nie wiem, co 
ją  tak  zdenerwowało.  Za  swój,  niezamierzony  co  prawda 
striptiz  otrzymała  największe  brawa  w  historii  tego 
przedstawienia. W  każdym  razie  była  gotowa  wytargać  mnie 
za uszy i pewnie by się to jej udało, gdy nagle jak spod ziemi 
wyłonił  się  przystojny  mężczyzna  i  uratował  mnie.  To  był 
Tex!  Prawdziwy  mężczyzna,  jeśli  rozumiecie,  co  mam  na 
myśli - westchnęła. - W dodatku bardzo romantyczny. 

Jarrod pokiwał głową ze zrozumieniem. Gena słyszała już 

tę  historię  dziesiątki  razy,  lecz  zawsze  słuchała  jej  z 
zainteresowaniem.  Nie  przypuszczała  jednak,  że  z  równym 
zainteresowaniem wspomnień starszej pani ubranej w różowe 
sztruksowe  spodnie  imitujące  strój  torreadora  wysłucha 
elegancki  i  wykształcony  Jarrod.  Spodziewała  się  raczej,  że 
okaże  zniecierpliwienie,  a  przynajmniej  nie  okaże 
zainteresowania. Tak to chyba powinno wyglądać. 

Sugar  roześmiała  się.  Nie  widziałam  go  nigdy  przedtem 

okazało  się,  że  był  jednym  z  dobroczyńców  tego 
przedstawienia.  No  wiesz,  jednym  ze  sponsorów.  Nie  tylko 
obronił mnie przed tą okropną kobietą, ale ożenił się ze mną i 
zabrał tu. do Teksasu. Żyliśmy szczęśliwie, aż do jego śmierci 
przed dziesięciu laty. 

background image

 - To były chyba bardzo smutne lata dla pani - powiedział 

Jarrod.  Gena  pokręciła  z  niedowierzaniem  głową.  Jego 
współczucie wyglądało na szczere. To nią wstrząsnęło. 

Co tu jest grane? 
Nie  tylko  byłam  samotna,  ale  również  bez  środków  do 

życia.  Dlatego  właśnie  zdecydowałam  się  przekształcić  ten 
dom  w  coś  w  rodzaju  pensjonatu.  Najpierw  zamieszkała  u 
mnie  Rose,  potem  Bertrand  i  wielu,  wielu  innych,  którzy 
gościli tu bardzo krótko. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Gena 
jest  oczywiście  jednym  z  moich  ostatnich  nabytków.  Mówię 
ci, ta dziewczyna jest dla nas istnym błogosławieństwem losu. 

 -  Czy  ty  i  Jarrod  nie  powinniście  przypadkiem  wnieść 

tych rzeczy do środka co, Sugar? 

 - A niech to licho! Pewnie, że tak! Wyobraźcie sobie, że 

stoję  na  podeście,  wygadując  głupstwa,  zamiast  zabierać  się 
do roboty. No, ale czuję się częściowo usprawiedliwiona. Taki 
przystojny mężczyzna robi wrażenie nawet na starszej pani. 

 - Nie zgadzam się na takie określenie w stosunku do pani 

-  powiedział  szarmancko  Jarrod.  -  Jest  pani  na  to  zbyt 
przystojna. 

Sugar zarumieniła się aż po nasadę farbowanych włosów. 

- Czyż on nie jest uroczy? - powiedziała, zaciągając śpiewnie. 
-  Proszę  się  o  nic  nie  martwić.  Gena  niejedno  już  widziała. 
Teraz pana rozlokuję. 

 - Pozwól na słówko, Jarrodzie. 
Wyczuł  chłód  w  jej  głosie  i  aż  uniósł  brwi,  lecz mimo  to 

odpowiedział jej miłym, spokojnym tonem. - Ależ oczywiście, 
Geno.  Sugar,  przepraszam  cię  na  chwilkę.  Jeśli  chcesz,  to 
możesz już zacząć układać wszystko na miejsca. Zauważyłem, 
że masz subtelny gust, zdaję się więc na ciebie. 

 - Ojej! 
 - Nie wytrzymam - mruknęła pod nosem Gena. 

background image

Sugar  tak  się  przejęła  tym,  co  powiedział  Jarrod,  że 

natychmiast  wkroczyła  do  pustego  mieszkania,  a  Jarrod 
podążył bez słowa za Geną do jej pokoju. Gdy tylko zamknęła 
drzwi, przystąpiła do ataku. 

 - Co ty wyrabiasz? 
 - To chyba oczywiste. 
 -  Wygląda  na  to,  że  zamierzasz  się  tu  wprowadzić.  Ale 

nic  z  tego.  Nie  myśl,  że  jesteś  taki  cwany.  Wzruszył 
ramionami i skrzyżował ręce na piersi. - Bo nie jestem. 

Gena  nabrała  głębokiego  oddechu.  -  W  porządku.  Nie 

zamierzam  bawić  się  z  tobą  w  żadne  zgadywanki,  więc 
powiedz  mi  lepiej  od  razu,  co  spodziewasz  się  dzięki  temu 
zyskać. 

 -  Ciebie  -  odparł  spokojnie  z  głębokim  wewnętrznym 

przekonaniem. 

 - Nie ma mowy. 
Wyciągnął  rękę  i  dotknął  pukla  jej  włosów.  -  Czy 

mówiłem  ci  kiedykolwiek,  jak  cudownie  wyglądasz,  kiedy 
świeżo wstaniesz z łóżka? 

Owszem.  Mówił  jej  to  niejednokrotnie.  Uchyliła  się  i 

odsunęła  się  o  krok.  -  Przestań!  -  Przez  chwilkę  zdawało  się 
jej, że opadły mu ramiona. - Dobrze - odezwał się w końcu. - 
Powiem ci, dlaczego zdecydowałem się tu zamieszkać. Chodzi 
o  to,  co  od  ciebie  usłyszałem,  Geno.  Oświadczyłaś,  że  mnie 
nie znasz. Postanowiłem to zmienić. ' 

 - Ty tak postanowiłeś? 
 - Właśnie. 
Potrząsnęła  głową.  -  Cokolwiek  byś  nie  zaplanował,  to  i 

tak już za późno, Jarrodzie. 

 - Nie zgadzam się z tym. 
Umysł 

Geny  pracował  gorączkowo.  Zaczęła  się 

zastanawiać  nad  tym,  że  być  może  nie  za  bardzo  zdawała 
sobie sprawę z tego, co robiła w ciągu ostatnich miesięcy. A 

background image

jeśli tak, to najwyższa pora, by wiedziała, czego chce. Gdyby 
wrócił do domu... gdyby udało się jej go powstrzymać... 

 -  Jarrodzie,  zarządzasz  teraz  dwiema  korporacjami, 

przynoszącymi  rocznie  miliony  dolarów.  Tak  wielkich  firm 
nie można pozostawiać własnemu losowi. 

 -  To  już  moje  zmartwienie  -  powiedział  cicho.  - 

Oczywiście, 

że 

nie 

mogę 

przewidzieć 

wszelkich 

niespodzianek.  Zwykle  działam  na  bieżąco  i  jeśli  występują 
jakieś problemy, rozwiązuję je od ręki. Ale mówiąc szczerze, 
nie  sądzę,  żebyśmy  pozostali  tu  aż  tak  długo,  żeby  w  firmie 
wystąpiły jakieś trudności. 

Nie  wierzyła  mu  ani  przez  chwilę.  -  Czego  chcesz?  - 

spytała go głosem, w którym pojawiła się nagłe panika. 

 - Przecież ci już mówiłem. 
 - Nie, nie - potrząsnęła głową, usiłując zwalczyć w sobie 

myśl, że rzeczywiście mogło mu chodzić wyłącznie o nią. Raz 
już mu uwierzyła. O jeden raz za dużo. 

 -  Coś  się  musi  za  tym  kryć.  Jakie  były  dodatkowe, 

nieznane mi warunki, zawarowane testamentem, które musisz 
spełnić,  żeby  wejść  w  posiadanie  firmy  mojego  ojca?  Nasz 
ślub? 

 -  Nie  było  żadnych  warunków.  George  uważał  nasze 

małżeństwo za oczywiste. 

Roześmiała  się  z  goryczą.  -  Biedny  tata.  Potrafił  być  taki 

naiwny. I w dodatku łatwowierny. 

 - Możliwe, ale znał mnie dobrze. Tego niestety nie mogę 

powiedzieć  o  tobie.  Kiedy  trwał  nasz  romans,  było  tak 
cudownie, że nie przypuszczałem, że brak nam jeszcze czegoś 
do szczęścia - głos mu zadrżał. - Czy pamiętasz to, Geno? Czy 
pamiętasz,  jak  nieraz  nie  mogliśmy  się  doczekać,  aż 
dojedziemy  do  mojego  apartamentu?  Zjeżdżaliśmy  wtedy  na 
pobocze.  A  kiedy  wreszcie  docieraliśmy  na  miejsce, 
kochaliśmy się godzinami. 

background image

 -  Pamiętam  to  wszystko  -  odparła  zmęczonym  głosem.  - 

Czy to cię cieszy? Jesteś z siebie dumny? To świetnie. A teraz 
wynieś się stąd. 

 -  Nie  zamierzam  się  stąd  wynosić,  Geno  -  zbliżył  się  do 

niej tak bardzo, że mogła usłyszeć jego szept. - Wystarczy, że 
się obejrzysz, a zobaczysz mnie. Z twoim przyzwoleniem czy 
bez, stanę się od tej chwili twoim cieniem. 

Odczuła  to  tak,  jakby  jego  dłonie  zaciskały  się  na  jej 

sercu. - Jak długo zamierzasz to robić? 

 -  Tak  długo,  jak  będzie  potrzeba.  Byliśmy  ze  sobą  tak 

blisko,  że  zastanawiam  się  jak  w  ogóle  mogliśmy  przeżyć  te 
dziesięć miesięcy rozłąki. 

Gena zadrżała. - Wyjdź stąd. W tej chwili! 
 - Wychodzę. Na razie. Ale zanim to zrobię ... - zbliżył się 

do  niej  i  pocałował  namiętnie.  A  potem  wyszedł, 
pozostawiając ją rozpaczliwie tęskniącą za czymś więcej... 

background image

Rozdział 3 
Restauracja „U Clanceya" mieściła się w pomieszczeniu o 

nieregularnym  kształcie,  z  barem  pod  jedną  ścianą,  za  którą 
znajdowała  się  kuchnia.  Niewielki,  ciemny  korytarzyk 
prowadził do kuchni i mieszczących się na tyłach toalet. 

Stoły i krzesła tłoczyły się na podłodze pokrytej spękanym 

linoleum. Nad barem dumnie wisiało poroże longhorna. Kilka 
jelenich  łbów  spoglądało  ze  ścian  na  salę.  Wtłoczono  je 
pomiędzy rozmaite neonowe reklamy różnych gatunków piwa, 
chociaż  w  barze  Clanceya  serwowano  tylko  jeden  gatunek  - 
Lone Star. 

Menu początkowo obejmowało tylko jeden rodzaj potraw. 

Clancey,  szczęśliwy  posiadacz  licencji  na  odstrzał  jeleni  w 
centralnej  części  Teksasu,  miał  zamrażarkę  stale  zapełnioną 
dziczyzną.  Paprykarz  z  sarniny,  ulubione  danie  poprzedniej 
klienteli,  było  uprzejmie  ignorowane  przez  obecną.  Zawsze 
optymistycznie  nastrojony  Clancey  spróbował  serwować 
kiełbaski  z  dziczyzny  po  latyńsku  a'la  quiche.  Niestety,  bez 
większych rezultatów. 

Ostatnio  Clancey  zaczął  lansować  coś  zupełnie  nowego. 

Były  to  cienkie  kiełbaski  w  zalewie  z  burbona,  brązowego 
cukru  i  sosu  chili.  Każda  kiełbaska  była  nadziana  na 
wykałaczkę  zakończoną  miniaturowym  pomponem.  Zaczęły 
robić furorę. 

Z doświadczeniem wyniesionym po dziesięciu miesiącach 

pracy, Gena otaksowała wnętrze baru. Wieczór nie zapowiadał 
się spokojnie. Tłum okupujący lokal od pory obiadowej wcale 
nie zamierzał rzednąć. W dodatku zjawiły się tam niezależnie 
od  siebie  dwie  osoby,  których  obecności  Gena  życzyłaby 
sobie najmniej ze wszystkich. 

Pierwszą  z  nich  był  Jarrod.  Gena  musiała  niechętnie 

przyznać,  że  korzystnie  wyróżniał  się  spośród  kłębiącego  się 
w  sali  tłumu  kobiet  i  mężczyzn.  Jego  niezachwiana  pewność 

background image

siebie i bezpretensjonalna elegancja zwiastowały, że wszędzie 
czuje  się  jak  u  siebie  w  domu.  Równie  niechętnie  doszła  do 
wniosku, że ta jego wewnętrzna siła nie wynika wcale z faktu 
posiadania dwóch wielkich korporacji. Zauważyła również, że 
jego wejście przyciągnęło uwagę gości, a zwłaszcza kobiet. 

Rose, 

niczym 

termicznie 

naprowadzany 

pocisk, 

posterowała  wprost  na  niego  i  usadziła  go  przy  stoliku  na 
uboczu, skąd miał doskonały widok na całą salę i... na Genę. 

Drugą  osobą,  której  obecność  nie  wzbudziła  entuzjazmu 

Geny  był  Cole  Garrett.  Jego  wejścia  zawsze  przykuwały 
uwagę  obecnych,  a  jeśli  akurat  to  mu  się  nie  udało,  to  i  tak 
zdążył  zawsze  zrobić  coś  takiego,  że  wszyscy  spoglądali  w 
jego  stronę.  Był  bardzo  przystojny,  lecz  zdaniem  Geny 
demonstrował  to  w  niezwykle  pretensjonalny  sposób. 
Wiedziała  doskonale,  że  na  parkingu  czeka  na  niego 
wypucowany  mercedes  500  SEL  z  dwoma  zainstalowanymi 
telefonami.  Wiedziała,  bo  wspominał  o  tym  przy  każdej 
sposobności.  Ponieważ  Rose  była  zajęta  Jarrodem,  Gena 
musiała posadzić gdzieś Cole'a. 

 - Jak się dziś czujemy, Geno? 
 - Dziękuję, doskonale - mruknęła, prowadząc go w stronę 

jego  ulubionego,  znajdującego  się  w  centralnej  części  baru 
stolika.  -  A  pan  jak  się  czuje,  Cole?  -  spytała  przez 
grzeczność, chociaż w sumie niewiele ją to  obchodziło. Cole 
był handlarzem nieruchomości, który działał w ich sąsiedztwie 
i  miał  w  sobie  coś,  co  zawsze  wprawiało  Genę  w 
zakłopotanie. 

 -  Nigdy  nie  czułem  się  lepiej  -  zauważył,  siadając  przy 

stoliku. Poprawił przy tym mankiety jedwabnej koszuli, tak by 
wszyscy  mogli  dostrzec  jego  wysadzany  diamentami  zegarek 
marki Rolex.  

Gena znała już ten gest na pamięć. Usłużnie zaczekała aż 

skończy, nim podała mu najnowsze menu. 

background image

Cole  wziął  je  i  rozejrzał  się  po  sali.  -  Widzę,  że  interes 

Clanceya  rozkwita  z  dnia  na  dzień.  Cieszy  mnie  to.  To  zrobi 
dobrą  reklamę  tej  okolicy  -  urwał  i  spojrzał  z  kolei  na  nią.  - 
Kiedy się wreszcie przełamiesz i przyjmiesz moje zaproszenie 
na kolację? 

Ponieważ  pytał  o  to  za  każdym  razem,  kiedy  ją  widział, 

nie zdziwiło jej to wcale. To był kolejny zwyczajowy dodatek 
poprzedzający jego zamówienie. Uśmiechnęła się najmilej, jak 
tylko  mogła.  -  Jak  już  panu  mówiłam,  panie  Cole,  nie  mam 
zamiaru z nikim się umawiać. Wolałabym, żeby przestał mnie 
pan o to pytać. 

 - Nie zaszedłbym tak wysoko jak dzisiaj jestem, gdybym 

akceptował wszystkie odmowne odpowiedzi, Geno. 

Cole  Garrett  był  nieco  zbyt  gładki,  jak  na  jej  gust.  -  Co 

mam dziś podać? 

W jego szarych, chłodnych oczach błysnęło coś na kształt 

znudzenia,  lecz  łaskawie  zaakceptował  zmianę  tematu  i 
pogrążył się w studiowaniu menu. 

Ze swego końca sali Jarrod obserwował ponuro, jak Gena 

rozmawia  z  przystojnym,  dobrze  ubranym  mężczyzną.  Z 
pewnością  poświęcała  mu  o  wiele  więcej  czasu,  niż  było  to 
konieczne.  Pomyślał,  że  znają  się  bardzo  dobrze.  Aż  za 
dobrze.  Poczuł,  jak  narasta  w  nim  zazdrość  i  nawet  nie 
próbował walczyć z tym uczuciem. 

Odkąd  się  rozstali,  prześladowały  go  wizje  Geny 

spędzającej czas z innym mężczyzną. Teraz mógł zobaczyć to 
na  jawie.  Widząc,  jak  uśmiecha  się  do  niego,  ledwo  mógł 
usiedzieć  na  krześle.  Zazdrość  jako  niezwykle  prymitywne 
uczucie,  budziła  w  nim  również  inne  prymitywne  uczucie  - 
agresję. 

Pragnął 

rozszarpać 

tego 

elegancika, 

lecz 

powstrzymywał się tylko dlatego zresztą, że wewnętrzny głos 
ostrzegał go przed reakcją Geny: nigdy by tego nie zrozumiała 

background image

ani mu nie wybaczyła. A i bez tego powinna wiele zrozumieć i 
wybaczyć. 

Wciąż jednak obserwował tę parę, dopóki nie zobaczył, że 

Gena  szybko  kieruje  się  w  stronę  kuchni  z  zamówieniem  w 
ręku.  Usadowiwszy  się  wygodnie  czekał,  aż  Rose  przyniesie 
mu  jego  danie  i  rozmyślał  nad  decyzją  pozostania  w  Dallas. 
To  prawda,  że  podjął  ją  pod  wpływem  chwilowego  impulsu, 
lecz  kiedy  zdał  sobie  sprawę,  że  Gena  nie  wróci  z  nim  do 
domu,  cóż  innego  mu  pozostało?  Kiedy  już  ją  odnalazł,  nie 
mógł jej opuścić. W każdej chwili mogła się spakować i uciec 
stąd, a wówczas mógłby już nie znaleźć jej ponownie. 

Spostrzegł, że Gena wraca z kuchni i zatrzymuje się przy 

barze,  by  odebrać  zamówienie.  Czujność  Jarroda  zaostrzył 
widok  kuchcika,  który  przechyliwszy  się  nad  barem,  szepnął 
coś  Genie  do  ucha.  Mógł  mieć  nie  więcej  niż  dziewiętnaście 
lat,  a  w  jego  zachowaniu  w  stosunku  do  Geny  było  tyle 
czułości, że Jarrod poczuł jak znów ogarnia go zazdrość. Musi 
już być ze mną całkiem niedobrze, pomyślał z goryczą, skoro 
robię się zazdrosny o byle gówniarza. 

 -  Jak  leci,  Peter?  -  pytała  tymczasem  Gena.  Wiedziała  o 

tym,  że  jego  rodzina  ma  kłopoty  finansowe.  Ojciec  Petera 
odszedł,  gdy  chłopiec  miał  zaledwie  dwanaście  lat.  Od  tej 
pory  Peter  musiał  imać  się  różnych  prac.  W  istocie  został 
jedynym  żywicielem  rodziny.  Jego  młodsza  siostra  miała 
wówczas zaledwie dziewięć lat, a na matkę nie mógł zanadto 
liczyć. Była niepełnosprawna. Znalezienie pracy w jej sytuacji 
nie było łatwe. 

 Peter uśmiechnął się podświadomie. Gena była najmilszą 

i najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkał. 

Wciąż  nie  mógł  uwierzyć,  że  okazuje  mu  jakiekolwiek 

zainteresowanie. Ale to była prawda, a w dodatku to jedynie z 
Geną  mógł  swobodnie  porozmawiać  o  swoich  problemach.  - 

background image

Mama idzie jutro na rozmowę w sprawie pracy - odpowiedział 
szczerze. 

 -  To  świetnie, Peter.  Wiem,  jak  bardzo  mama  potrzebuje 

zarobić. 

Peter  spochmurniał.  -  To  dla  niej  bardzo  ważne,  by  móc 

wnieść swój wkład do budżetu domowego. Nie cierpi pobierać 
zasiłku.  Ale  sprawa  wygląda  kiepsko.  Firma  znajduje  się 
daleko od przystanku autobusowego. Sąsiad obiecał podwieźć 
mamę  na  tę  rozmowę,  ale  nie  będzie  przecież  robił  tego 
codziennie.  Mama  potrzebuje  specjalnie  wyposażonego 
samochodu, którym mogłaby sama dojeżdżać do pracy, tylko 
że na to nas nie stać. 

 -  Może  firma  znajdzie  jakieś  rozwiązanie.  Poczekajmy 

zresztą,  aż  dostanie  tę  pracę  i  dopiero  wtedy  będziemy  się 
martwić  dalej  -  uśmiechnęła  się  Gena.  -  Twoja  matka  jest 
wspaniałą kobietą i wiem, że bardzo ją kochasz. 

 - Zasługuje na coś więcej niż to, czego zaznała od życia - 

powiedział i zaczerwienił się. 

 -  Ty  zresztą  też.  Jeśli  mamie  uda  się  dostać  pracę  w 

pełnym wymiarze, być może będziesz mógł pójść do koledżu, 
przynajmniej na trochę, no nie? 

W  jego  twarzy  pojawił  się  błysk  nadziei.  -  Jeżeli.  To 

zdradliwe słówko, Geno. 

Gena poklepała go po ramieniu. - Nie przejmuj się, Peter. 

Wszystko się ułoży. Zobaczysz. 

 -  Hej,  Geno!  Czy  czasem  nie  zapominasz  o  naszych 

klientach? - wrzasnął Clancey. 

Wracając  z  kuchni  z  zamówieniem,  Rose  prześliznęła  się 

obok  niskiej,  krępej  figury  Clanceya  i  mruknęła 
uwodzicielsko:  -  Żyjemy  tylko  po  to,  żeby  ci  służyć,  o  czym 
zresztą doskonale wiesz. 

Gena  uśmiechnęła  się,  widząc  reakcję  Clanceya.  Żaden 

mężczyzna  nie  był  odporny  na  wdzięki  Rose  i  Gena  w  głębi 

background image

duszy  podejrzewała,  że  bez  trudu  mogłaby  ona  owinąć  go 
sobie wokół palca. 

Później, gdy Gena zmierzała do łazienki, omal nie wpadła 

na Jarroda. - Przepraszam - powiedziała, usiłując przejść dalej, 
lecz  on  stał  nieruchomo,  blokując  praktycznie  wąskie 
przejście. 

 -  Nauczyłem  się  czegoś  dzisiejszego  wieczoru  - 

powiedział. 

 - Edukacja jest w istocie czymś cudownym. A teraz, jeśli 

pozwolisz...  -  usiłowała  obejść  go  lecz  zagrodził  jej  drogę 
ramieniem. 

 - Dowiedziałem się mianowicie, że w dżinsach i koszulce 

bawełnianej wyglądasz nieprawdopodobnie wręcz seksownie. 

 - Nie chcę tego słuchać. 
Przesunął się  do przodu, wpychając  ją niemal  w ścianę.  - 

Za każdym razem, kiedy przechodziłaś obok mnie, musiałem 
zmuszać się, by usiedzieć na krześle. 

 -  Muszę  wracać  do  pracy  -  powiedziała,  usiłując 

przezwyciężyć nagłą słabość w nogach. Przyszło jej do głowy, 
że  Clancey  mógłby  przestać  skąpić  na  silniejszą  żarówkę  w 
tym korytarzyku. 

 -  Nie  byłem  jedynym  mężczyzną,  który  się  na  ciebie 

gapił,  ale  z  nich  wszystkich  tylko  ja  jeden  mam  do  ciebie 
prawo. 

 - To nieprawda... 
 -  Przez  cały  wieczór  miałem  dziką  ochotę  pójść  za  tobą, 

zedrzeć z ciebie dżinsy i... 

 - Jarrod! 
 - ...I wejść między twoje nogi... 
O  Boże!  Te  słowa  budziły  w  niej  płomień,  który 

stopniowo  ogarniał  cale  jej  ciało.  Były  tak  sugestywne  i 
nasycone  erotyzmem,  że  wręcz  chciała,  by  tak  się 
rzeczywiście... - Jarrod,... 

background image

 -  Czołem  sportowi  fanatycy  -  Rose  uśmiechnęła  się  do 

nich  radośnie.  -  Uważajcie,  bo  Clancey  was  przyłapie,  a  to 
może mu się nie spodobać. 

 -  Rose,  czy  mogłabyś  mi  pomóc?  -  spytała  Gena, 

odpychając  Jarroda  z  siłą,  którą  dało jej  zażenowanie  własną 
słabością. 

 -  Jasne,  złotko  -  odparła  i  pieszczotliwie  uszczypnęła 

Jarroda  w  policzek.  -  Muszę  ci  wyznać,  że  ten  gość  ma 
słodziutki dzióbek. 

 - Dziękuję, Rose - mruknęła Gena. 
 - Dzięki, Rose - parsknął śmiechem Jarrod. 
 -  Nie  ma  sprawy.  Może  chcecie  skorzystać  z  łazienki? 

Panuje  tam  o  wiele  bardziej  intymny  nastrój  niż  w  tym 
korytarzyku. Uchwyty zapowiadają możliwość skorzystania z 
niekonwencjonalnych  pozycji,  chociaż  uprzedzam,  że 
porcelana może okazać się zimna. 

 - Nic z tego - Gena szarpnęła się rozpaczliwie i udało jej 

się wreszcie wyrwać z objęć Jarroda. 

 -  No,  no,  moje  panie!  -  Clancey  pojawił  się,  podrygując 

wprost  ze  zdenerwowania,  -  Tam  setka  ludzi  czeka  na 
obsłużenie. Co wy tu robicie w tym przejściu? 

Rose  przysunęła  się  do  Clanceya  i  objąwszy  go 

ramieniem,  wtuliła  jego  głowę  w  swój  biust.  Wtedy,  głosem 
mogącym 

podnieść 

ciśnienie 

każdemu 

mężczyźnie, 

powiedziała: - Omawialiśmy nasze ulubione pozycje miłosne. 
Powiedz  mi,  Clancey,  co  ty  lubisz  najbardziej?  Chciałabym 
wiedzieć... 

Clancey mało się nie udusił. 
Późnym  wieczorem  Gena  wspinała  się  po  schodach  do 

swego  pokoju.  Ociągała  się.  Spod  drzwi  Jarroda  sączyło  się 
światło. Przygryzła wargi i weszła do siebie. 

Gdy  znalazła  się  wewnątrz,  zamknęła  starannie  drzwi, 

podeszła do łóżka i uklękła. Sięgnąwszy pod łóżko, poszukała 

background image

rączki i wyciągnęła coś, co było najzwyklejszą walizką. Przez 
chwilę przypatrywała się jej, a potem wsunęła ją z powrotem 
na miejsce. 

Przebywanie  na  świeżym  powietrzu  i  ćwiczenia  fizyczne 

to coś wspaniałego, pomyślał Jarrod. Od tak dawna pracował 
w biurze po osiemnaście godzin przez siedem dni w tygodniu, 
że zdążył już zapomnieć, jak pachnie świeże powietrze. 

Zacisnął  ręce  na  trzonku  od  grabi,  którymi  zgarniał 

zwiędłe  liście.  To,  że  zaofiarował  Sugar  pomoc  przy 
uporządkowaniu  ogródka,  wynikało  jedynie  z  czystego 
wyrachowania. Prawdę  mówiąc,  nie  mógł  już  wytrzymać ani 
chwili dłużej w swoim pokoju. Sam wręcz dziwił się sobie, że 
udało  mu  się  wytrwać  w  maleńkim  pomieszczeniu  aż  tyle 
godzin. 

Od  rana  zdążył  już  przeprowadzić  parę  rozmów 

telefonicznych  aby, jak miał  nadzieję, zapewnić bezkolizyjne 
działanie  swoich firm. Polecenie, by jego zastępca przejął  na 
razie  obowiązki  szefa,  musiały  wprowadzić  tam  zrozumiałe 
zdumienie. Zrozumiałe, bo Jarrod Saxon znany był z tego, że 
pędził  dotąd  od  sukcesu,  do  sukcesu.  Stanowiło  to  sens  jego 
życia.  Kiedy  jednak  przyszło  mu  wybierać  pomiędzy 
odzyskaniem Geny a kontynuacją walki o kolejne sukcesy, nie 
wahał się ani chwili. 

Odpoczywając,  wytarł  ręce  o  nowe  dżinsy,  które  kupił 

sobie  rano.  Nie  pamiętał  już,  kiedy  ostatnio  nosił  dżinsy. 
Dżinsy  kojarzyły  mu  się  z  relaksem  i  odpoczynkiem,  a  więc 
czymś takim, na co od dawna nie miał czasu. Ściągnął brwi na 
myśl,  że  teraz właśnie  ma  więcej  wolnego  czasu,  lecz  nie  za 
bardzo uświadamia sobie, jak ten czas wykorzystać. 

Znienacka  odniósł  wrażenie,  że  jest  obserwowany. 

Rozejrzał  się  dookoła.  Mały,  mniej  więcej  pięcioletni  brzdąc 
obserwował go, wychylając się zza drzewa. 

background image

Zadowolony  z  nieoczekiwanego  towarzystwa,  Jarrod 

przerwał grabienie liści. - Hej ty, tam! Jak ci na imię? 

 - Bobby. 
 -  Miło  mi  cię  poznać,  Bobby.  Ja  mam  na  imię  Jarrod. 

Mieszkasz tu gdzieś w okolicy? 

 -  Mieszkam  w  tamtym  domu  -  chłopiec  podniósł  rękę, 

pokazując jeden z sąsiednich domów. 

 -  W  takim  razie  jesteśmy  sąsiadami.  Właśnie  się  tu 

wprowadziłem.  Oczy  chłopca  zabłysnęły  znowu.  -  Czy 
wprowadziłeś się do Sugar? 

 - Właśnie. 
 -  Jest  bardzo  miła.  Robi  doskonałe  ciasteczka  -  malec 

przyglądał mu się przez chwilę. - Czy chcesz zobaczyć moją 
bliznę? 

Jarrod  spojrzał  na  niego  ze  zdziwieniem.  -  Bliznę? 

Czyżbyś miał wypadek? 

 -  Nie.  To  była  operacja.  -  Bobby  dumnie  podniósł 

koszulkę,  demonstrując  czerwoną  bliznę  biegnącą  od  mostka 
aż po żebra. - Już jest dobrze. Nawet nie szczypie. 

Jarroda ogarnęła fala współczucia. Bobby był zbyt małym 

chłopcem,  by  poddawać  się  takiej  poważnej  operacji.  Dla 
dziecka  musiało  to  być  potwornym  szokiem.  Wówczas 
pomyślał  sobie,  że  nikt  tak  jak  on  nie  wie  o  tym,  że  dzieci 
często nie radzą sobie ze spotykającym je złem. On sam stracił 
ojca,  mając  czternaście  lat  i  do  tej  pory  cierpiał  z  tego 
powodu. 

Przyklęknął obok chłopca. - To naprawdę fajna blizna. Co 

się stało? 

 - Coś było nie tak z moim sercem i stale to się pogarszało. 

Nie mogłem się bawić ani nic. Mama nieustannie płakała, bo 
ona i tatuś nie mieli dosyć pieniędzy, żeby lekarz naprawił mi 
serce.  Ale  pewnego  dnia  listonosz  przyniósł  czek  na  taką 
sumę,  jaka  potrzebna  była,  żeby  zapłacić  lekarzowi.  Mama 

background image

powiedziała,  że  to  cud,  ale  dla  mnie  -  Bobby  wzruszył 
ramionami - był to po prostu kawałek papieru. 

 -  Naprawdę?  -  Jarrod  uniósł  brwi.  -  To  jednak  miałeś 

szczęście.  Cuda  nie  zdarzają  się  codziennie.  Musisz  być 
niezwykłym chłopcem. 

 - Tak właśnie mówi Gena. 
Brwi Jarroda uniosły się jeszcze wyżej. - Znasz Genę? 
 - Jasne. Wszyscy znają Genę. 
 - Naprawdę? Cóż, w każdym razie cieszę się, że masz już 

to wszystko za sobą. 

 - Ja też! Teraz mogę biegać i bawić się jak inni chłopcy. 

Tylko,  że  oni  mówią...  -  głos  mu  posmutniał  i  twarzyczka 
zachmurzyła się. 

 - Co mówią? - zachęcił go Jarrod. 
 - Mówią, że nigdy nie będę dobrze grał w piłkę. Ale Gena 

mówi,  że  wystarczy,  żebym  więcej  trenował.  Umiesz  grać  w 
piłkę?  Gena  gra  bardzo  dobrze.  -  Spojrzał  ponad  ramieniem 
Jarroda  i  mała  twarzyczka  ponownie  rozjaśniła  się.  -  Hej, 
Geno. 

 - Cześć, Bobby - zawołała Gena wracająca z zakupami z 

warzywniaka.  Chłodno  skinęła  Jarrodowi  i  odezwała  się  do 
chłopca: - Co tu robisz w taki piękny dzień? 

 - Pokazywałem Jarrodowi moją bliznę. Powiedział, że jest 

bardzo fajna. 

 - Bo tak jest. 
 - Aha, i opowiedziałem mu jeszcze o cudzie. 
Gena  miała  nadzieję,  że  jej  głos  zabrzmi  zupełnie 

spokojnie.  -  To  wspaniale,  Bobby.  Teraz  muszę  już  iść,  ale 
jeszcze się dzisiaj zobaczymy. 

 -  Geno  -  powiedział  cicho  Jarrod.  To  ją  zatrzymało.  - 

Chciałbym z tobą porozmawiać. 

W pierwszym odruchu chciała rzucić się do ucieczki, lecz 

powstrzymała  się,  świadoma  tego,  że  chłopiec  bacznie  ją 

background image

obserwuje.  -  Może  potem.  Teraz  jestem  zajęta.  -  Było  to 
kłamstwo,  lecz  miała  nadzieję,  że  zabrzmiało  naturalnie. 
Pospieszyła  w  stronę  wejścia.  Jarrod  podążył  za  nią, 
zatrzymując ją w drzwiach wejściowych. 

 -  Nie  możesz  wiecznie  uciekać.  Wcześniej  czy  później 

będziesz musiała mnie wysłuchać. 

Gena nie lubiła, kiedy Jarrod zbliżał się do niej tak bardzo. 

Budziło  to  w  niej  zbyt  wiele  wspomnień,  tak  że  z  trudem 
zdobyła  się  jedynie  na  odpowiedź.  -  To  właśnie  było 
przyczyną wszystkiego, mój drogi. Mało, że cię słuchałam, to 
w dodatku bezgranicznie ci wierzyłam. 

Delikatnie pogładził ją po, policzku. - Musimy jakoś sobie 

z tym poradzić, maleńka. Uwierz mi. 

Gena z niedowierzaniem pokręciła głową. 
 -  Wyglądasz  na  bardzo  zmęczoną  -  powiedział.  - 

Zapracowujesz się. 

 - Lubię to. 
 -  Być  może,  ale  wyglądasz  na  zmęczoną.  Może  śpisz  za 

mało? 

Na  pewno  nie  od  chwili,  kiedy  tu  przybyłam,  pomyślała 

sobie, głośno jednak dodała: - Skądże. Sugar wychyliła głowę 
zza  swoich  drzwi  ukazując  niezmiennie  tę  samą  fryzurę.  - 
Świetnie. Widzę, że zaczynacie dochodzić do porozumienia. 

 - Sugar... 
 - Chciałam się tylko upewnić, czy Jarrod wie o przyjęciu 

z  okazji  Święta  Dziękczynienia.  Nie  został  wprawdzie 
zaproszony,  ale  teraz  jest  przecież  jednym  z  nas.  Pamiętaj 
jednak, że powinieneś przynieść jakieś danie. 

 - Sugar, nie jestem pewna, czy Jarrod jeszcze tu będzie i... 
 - Święto  Dziękczynienia? Dziękuję, Sugar. Nie mogę  się 

wprost doczekać. 

Następne dwa dni nie były wcale łatwe. Gdziekolwiek by 

się  Gena  nie  obróciła,  wszędzie  widziała  bacznie 

background image

wpatrującego się w nią Jarroda. Zaczęła się nawet zastanawiać 
nad tym, jak długo on to wytrzyma. Rozum podpowiadał jej, 
że znudzi się tym prędzej czy później i wróci do Filadelfii. Ale 
logiczne  rozumowanie  miało  coraz  mniej  wspólnego  z 
narastającym w niej zdenerwowaniem. 

Wreszcie siódmego dnia, odkąd pojawił się Jarrod, zaszło 

coś  dziwnego,  co  zresztą  wcale  nie  miało  jakiegokolwiek 
związku z jego obecnością. 

Gdy Gena spóźniona zbiegała ze schodów, by popędzić do 

pracy, z pokoju Sugar wynurzył się nieoczekiwany gość. Był 
to  Cole  Garrett  i  na  jego  widok  Gena  stanęła  jak  wryta. 
Szarmancki  jak  zwykle  powiedział  do niej: - Geno, jakże się 
cieszę, że cię widzę. 

Gena  zmieszała  się.  -  Czy  chciał  się  pan  może  ze  mną 

zobaczyć? Przykro mi, ale muszę już iść do pracy. 

 -  Nic  nie  szkodzi.  Właściwie  to  odwiedzałem  jedynie 

twoją gospodynię. 

 -  Och  -  Gena  spoglądała  to  na  Cole'a,  to  na  stojącą  w 

otwartych drzwiach Sugar. - Nie wiedziałam, że się znacie. 

Mimo  śmiertelnej  bladości,  Sugar  uformowała  usta  w 

"grymas mający imitować beztroski uśmiech. - Omawialiśmy 
jedynie drobny interes, kochanie. Doprawdy, nic takiego. 

 - Interes? Co za interes? 
Cole  ujął  Genę  pod  rękę.  -  Mój  samochód  czeka  przed 

domem. Chętnie podwiozę panią do pracy. Wyrwała się mu. - 
Wolę się przejść. 

Uśmiech stężał na ustach Cole'a, budząc niepokój Geny. - 

Pewnego, niezbyt już odległego dnia, zmienisz swój stosunek 
do mnie. 

 - Doprawdy? A z czego pan to wnosi? 
 - Geno - odezwała się drżącym ze zdenerwowania głosem 

Sugar - czy nie pora, byś już poszła do pracy? 

background image

Niestety,  Gena  rzeczywiście  musiała  już  wyjść.  Po  raz 

pierwszy  jednak  widziała  taką  zdenerwowaną  Sugar.  -  Cole, 
jeśli  to  pan  tak  zdenerwował  Sugar, to  uprzedzam,  że  będzie 
pan miał ze mną do czynienia. 

 -  Bardzo  chciałbym  mieć  z  tobą  do  czynienia,  droga 

Geno,  o  czym  informowałem  cię  już  niejednokrotnie.  A  jeśli 
chodzi o Sugar, to wcale jej nie zdenerwowałem. Starałem się 
raczej  jej  pomóc  -  tu  zwrócił  się  do  starszej  pani.  -  Proszę 
zaświadczyć. 

 -  Geno,  naprawdę  nie  ma  się  czym  przejmować.  Możesz 

spokojnie sobie iść. 

Cole strzepnął niewidzialny pyłek z klapy marynarki. - No 

i widzisz. Sugar i ja mamy po prostu wspólne interesy. 

Gena poszła do pracy, lecz ta zagadka wciąż zaprzątała jej 

głowę.  Myślała  o  niej  przez  całą  swoją  zmianę  u  Clanceya. 
To,  że  Cole  odwiedził  Sugar,  niepokoiło  ją,  chociaż  nie 
wiedziała  dlaczego.  A  świadomość,  że  Jarrod  gapi  się  na  nią 
ze swojego stolika, wcale nie podtrzymywała jej na duchu. 

Peter podszedł do niej z tyłu. - Cześć, Geno. 
Podskoczyła, chwytając  się  za  serce.  -  Nigdy  tak  nie  rób, 

Peter. 

 - Czego mam nie robić? - spytał zdziwiony. 
Potrząsnęła  głową,  zdając  sobie  sprawę  z  własnej 

śmieszności.  Niebawem  będzie  skakała  w  górę  na  widok 
własnego cienia. - Już nic. Przepraszam. 

 -  Słuchaj,  muszę  cię  o  coś  spytać.  Czy  ten  facet  to  twój 

przyjaciel? Rozejrzała się wkoło, chociaż dobrze wiedziała, o 
kim Peter mówi. - Jaki facet? 

 -  Ten,  którego  obsługuje  właśnie  Rose.  Od  tygodnia  jest 

tu co wieczór. 

Zerknęła  na  Jarroda,  który  zaśmiewał  się  właśnie  z  tego, 

co powiedziała stojąca obok Rose. 

 - Obserwuje cię bez przerwy. 

background image

 - Staraj się go po prostu ignorować - poprosiła Gena. 
 -  Łatwo  ci  mówić.  Gdy  tylko  zbliżam  się  do  ciebie, 

usiłuje  przewiercić  mnie  wzrokiem  na  wylot.  Spojrzała  na 
Jarroda. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Żar bijący z jego oczu 
wytrącił ją z równowagi. Z rozmysłem odwróciła się tyłem do 
niego. - Powiedz mi lepiej, jak powiodło się twojej mamie? - 
Została przyjęta. 

 -  To  cudownie.  Czemu  mi  o  tym  nie  powiedziałeś  od 

razu? 

 - Ponieważ... To nie takie proste. Nie jest jeszcze pewna, 

czy się tego podejmie. Wciąż pozostaje problem z dojazdem. 

 -  Czy  nie  sprawdziła  tego  w  wydziale  personalnym? 

Może któryś z pracowników mieszkających w pobliżu mógłby 
ją podwozić do pracy? 

 - Niestety, sprawdziła. Nie ma nikogo takiego. 
 - No, a firma? Czy nie mają własnego transportu? 
 -  Sprawdziła  to  też,  i  wszystko,  co  tylko  jej  przyszło  do 

głowy.  Ale  niestety  jest  pierwszą  niepełnosprawną  osobą, 
którą firma zdecydowała się zatrudnić. To jakby rodzaj testu. 
Jeśli 

mamie 

się 

powiedzie, 

zatrudnią 

innych 

niepełnosprawnych.  Mama  odbiera  to  jako  wielkie 
zobowiązanie  moralne.  Dostała  tydzień  na  podjęcie  decyzji, 
ale jak dotąd niczego nie zdołała wymyślić. 

Rozpacz w głosie Petera poruszyła serce Geny. Pogładziła 

go  po.  policzku.  -  Och,  Peter.  Czemu  nie  powiedziałeś  tego 
wcześniej? 

 - A co by to dało, Geno? To znaczy, martwiłabyś się tylko 

wraz ze mną i z mamą. To nie miałoby sensu. 

 - Nie trać wiary, Peter, po prostu nie trać wiary. 
Uśmiechnął  się  do  niej  nieśmiało.  -  Dziękuję.  Wiesz, 

Geno, jesteś jedyną osobą, której mogę się zwierzyć. 

 -  Peter!  -  ryknął  Clancey.  -  Stoliki  numer  pięć  i  osiem 

wymagają sprzątnięcia, jeśli łaska. 

background image

 - Och, Clancey - zaśmiała się Rose. - Jesteś taki władczy. 

Clancey wyprostował się i przygładził włosy. 

Peter  uśmiechnął  się  jeszcze  raz  do  Geny  i  ruszył  do 

swoich obowiązków. 

Następnego  ranka  Gena  wyciągnęła  spod  łóżka  walizkę  i 

otworzyła ją. Wewnątrz ukazał się ekran plazmowy. Stanowił 
część  najnowocześniejszego,  przenośnego  urządzenia  do 
komunikacji z bankowym terminalem komputerowym. Z półki 
umieszczonej  w  szafie  wyciągnęła  przewód  zasilający  i 
podłączyła  urządzenie  do  sieci,  a  potem  wetknęła  specjalną 
wtyczkę  do  najbliższego  gniazdka  telefonicznego.  Podczas 
gdy  komputer  łączył  się  z  centralną  jednostką  w  firmie 
Alexander  Manufacturing,  Gena  zastanawiała  się  nad  tym, 
jakimi cudownymi urządzeniami są komputery. Oraz nad tym, 
jak  pożyteczna  może  być  wiedza,  którą  posiadła  w  czasie 
studiów i podczas pracy w firmie ojca. 

Skoro się już na to zdecydowała, włamanie się do systemu 

komputerowego  firmy  było  dla  niej  dziecinną  igraszką.  Z 
łatwością  otworzyła  sobie  dostęp  do  bazy  danych,  w  której 
głównie  interesowały  ją  dane  dotyczące  funduszy  na  cele 
dobroczynne,  od  lat  istniejących  w  A.M.  Następnie 
wygenerowała  fałszywe  zlecenie  przekazu  na  cele 
dobroczynne  na  sumę,  jaka  była  niezbędna  do  zrealizowania 
jej  zamiarów,  wraz  ze  wskazaniem  banku  w  Dallas,  do 
którego miał być dokonany przelew. 

Podała dzień i godzinę, a następnie numer identyfikacyjny 

Jarroda.  Znając  system  zabezpieczeń,  doszła  bowiem  do 
wniosku, że tak będzie najlepiej. 

Pozwoliła  sobie  na  niewielką  przerwę,  by  zrekapitulować 

to, co usłyszała od miejscowego handlarza samochodami, gdy 
opisała  mu charakter  inwalidztwa  matki  Petera. Ten wyjaśnił 
jej wówczas, jakim przeróbkom powinien ulec samochód. 

background image

Gdy zakończył się proces potwierdzania tożsamości, Gena 

ani  chwili  nie  zawahała  się  przed  ściągnięciem  tak  znacznej 
sumy  z  konta  firmy.  Po  potwierdzeniu  zlecenia  i 
sfinalizowaniu operacji, usiadła i odetchnęła z ulgą. 

W  ciągu  najwyżej  dwóch  dni  pieniądze  zostaną 

przekazane 

na 

konto 

Sherwoodzkiego 

Towarzystwa 

Dobroczynnego założonego w miejscowym banku. Gdy tylko 
otrzyma  potwierdzenie,  wypisze  czek  dla  matki  Petera  na 
sumę, za jaką ta będzie w stanie kupić odpowiedni samochód. 
Potem prześle jej ten czek pocztą. Nazwisko wystawiającego 
będzie brzmiało: R. Hood. 

Jakie  to  proste,  pomyślała,  chowając  pod  łóżkiem 

niewinnie  wyglądającą  walizkę  i  odkładając  kabel  na 
najwyższą półkę szafy. 

Zza okna dobiegał ją śmiech Bobby'ego. Wraz z Jarrodem 

bawił  się  piłką  na  trawniku  przed  domem.  Zauważyła,  że 
Bobby z całej siły rzuca piłkę, a Jarrod łapie ją z łatwością. 

Nagle Gena uświadomiła sobie, że boli ją głowa, a myśl o 

akcji 

przeprowadzanej 

przy 

pomocy 

Sherwoodzkiego 

Towarzystwa  Dobroczynnego,  nie  wpłynęła  na  złagodzenie 
bólu.  Kiedy  przed  dziesięcioma  miesiącami  sprowadziła  się 
tutaj,  poznała  Bobby'ego  i  jego  rodzinę,  dowiadując  się 
zarazem o chorobie chłopca. Serce jej ścisnęło się z bólu i w 
myślach  oskarżyła  Jarroda  o  to,  że  przez  niego  nie  ma 
wystarczającej  ilości  pieniędzy,  by  uratować  małego. 
Wówczas  właśnie  zaświtał  jej  w  głowie  pewien  plan. 
Wszystko  sprowadzało  się  do  znanego  pomysłu  -  okradać 
bogatych i rozdawać biednym. 

Wykonanie tego planu wcale nie było trudne. Za pieniądze 

uzyskane  ze  sprzedaży  samochodu  kupiła  mały  komputer, 
dzięki któremu wdarcie się do głównego komputera firmy czy 
założenie sobie konta w banku było dziecinną igraszką. 

background image

Wiedziała 

jednak,  że  okresowo  prowadzone  są 

wyrywkowe  kontrole,  dokonywane  przez  niezależne 
specjalistyczne  firmy,  a  jeśli  kontrolerzy  natrafią  na  jej 
zlecenia, wtedy wszystko wyjdzie na jaw. Wciąż miała jednak 
nadzieję,  że  jej  działalność  pozostanie  nie  zauważona, 
zdecydowała się też zaryzykować ponownie. Chciała tylko, by 
w  razie  czego  nikt  poza  nią  nie  miał  z  tego  tytułu 
nieprzyjemności  w  banku.  W  związku  z  tym  na  wszelki 
wypadek  pozostawiała  ślad  pozwalający  Jarrodowi  domyślić 
się,  że  to  ona  się  za  tym  kryje.  Jak  dotąd,  wszystko 
przebiegało gładko. Udało się jej pomóc paru osobom. Każde 
z jej „włamań" do Alexander Manufacturing było uzasadnione 
prawdziwą potrzebą. 

Położyła  się  na  łóżku,  kładąc  sobie  poduszkę  pod  głowę. 

To  prawda,  początkowo  powodowała  nią  złość  na  Jarroda; 
choć  robiła  to  dla  dobra  otaczających  ją  ludzi,  potrafiła 
zracjonalizować  to  sobie,  mówiąc,  że  na  dobrą  sprawę  te 
pieniądze  powinny  należeć  do  niej.  Ale  w  głębi  serca 
wiedziała,  że  postępuje  niewłaściwie.  Była  to  przecież 
zwyczajna malwersacja. 

background image

Rozdział 4 
Gena  usiłowała  zdrzemnąć  się  jeszcze  przez  chwilę,  ale 

dobiegające  z  zewnątrz  okrzyki  i  śmiechy  grających  w  piłkę 
Jarroda  i  Bobby'ego  przeszkadzały  jej  w  tym.  W  dodatku 
intrygowało  ją  wczorajsze  spotkanie  Sugar  z  Cole'em 
Garrettem. Wciąż nie mogła o tym zapomnieć. Myśl, że Sugar 
i  Cole  po  prostu  sobie  pogawędzili,  wydawała  się  jej  zbyt 
nieprawdopodobna.  Wyjaśnili  jej  to  co  prawda  w  prosty 
sposób,  lecz  było  to  aż  za  proste  wyjaśnienie.  Budziło 
podejrzenia,  a  jej  instynkt  samozachowawczy  podpowiadał 
jej,  że  nie  powinna  przejść  nad  tym  do  porządku  dziennego. 
Jeśli  cokolwiek  łączyło  Sugar  z  Cole'em,  Gena  uważała,  że 
należy to zbadać. 

Podeszła  do  okna,  by  obserwować  Bobby'ego  i  Jarroda. 

Mimo  usilnych  starań,  by  nie  zwracać  na  Jarroda  uwagi, 
musiała  przyznać,  że  zafascynowało  ją  to,  co  zobaczyła. 
Jarrod  w  podkoszulce  i  dżinsach,  grający  w  piłkę  z  małym 
chłopcem,  robił  na  niej  wrażenie  człowieka,  który  nagle 
wypadł  z  roli.  Niemniej  wydawał  się  całkowicie  pochłonięty 
zabawą.  -  Czekaj,  Bobby!  -  zawołał  Jarrod.  -  Trzymasz  źle 
piłkę,  pokażę  ci,  jak  to  robić.  Bobby  podbiegł  do  niego,  a 
Jarrod uklęknął przy nim tak, by obaj znaleźli się na tej samej 
wysokości. - Twój palec wskazujący, ten, którym pokazujesz 
różne  rzeczy,  powinien  leżeć  tam,  gdzie  zaczyna  się 
sznurowanie,  a  kciuk  pod  spodem  -  pokazał  to  chłopcu.  -  O 
tak. Zrozumiałeś? 

 -  Jasne!  -  wrzasnął  uszczęśliwiony  Bobby.  -  To  pozwoli 

mi lepiej rzucać, no nie? 

 - No pewnie - oparł Jarrod i przypadkowo spojrzawszy w 

górę, zobaczył przyglądającą się im Genę. - Zobacz, tam jest 
Gena. 

 - Hej, Geno! - zawołał Bobby. - Czy nie zeszłabyś pograć 

sobie z nami? 

background image

 -  Tak  -  zawtórował  mu  Jarrod.  -  Chodź  zagrać  z  nami, 

prosimy. 

Gena  z  trudem  powstrzymała  się,  by  nie  okazać 

wściekłości,  którą  wywołał  podstęp  Jarroda.  Wiedział 
doskonale, że gdy tylko uświadomi Bobby'emu to, że ona się 
im  przygląda,  chłopiec  będzie  chciał,  by  się  do  nich 
przyłączyła. 

 -  Proszę  cię,  Geno!  -  wołał  Bobby.  -  Moglibyśmy razem 

zagrać przeciwko Jarrodowi. 

Jarrod demonstracyjnie podrzucił wysoko piłkę, złapał ją i 

czekał,  uśmiechając  się.  Co  powinna  teraz  zrobić?.  Może 
świeże  powietrze  pomogłoby  jej  na  ból  głowy,  a  jeśli  nawet 
nie, to miała okazję grzmotnąć parę razy tego zdradzieckiego 
Jarroda. 

 -  Zaraz  przyjdę  -  obiecała.  -  Ale  najpierw  muszę 

porozmawiać z Sugar. 

Obrzuciła  wzrokiem  pokój,  by  upewnić  się,  że  zatarła 

wszelkie  ślady  swej  nielegalnej  działalności  i  zeszła  na  dół. 
Sugar  zastała  w  saloniku.  Właśnie  omiatała  kurze  miotełką z 
kogucich piór. -  

 - Świetnie, że jesteś - powiedziała Sugar. - Słyszałam, jak 

Jarrod  i  Bobby  wołali,  żebyś  do  nich  dołączyła.  Miałam 
nadzieję, że pójdziesz z nimi zagrać. 

 - Zaraz to zrobię, ale przede wszystkim muszę zamienić z 

tobą  słówko.  Sugar  śmiejąc  się,  pomachała  Genie  piórami 
przed nosem. 

 -  Nie  wmawiaj  we  mnie,  że  potrzebujesz  rady,  jak 

postępować ź takim wspaniałym mężczyzną. 

 -  Nie  o  to  mi  chodzi.  Chciałabym  porozmawiać  o 

wczorajszym wieczorze. 

 - Nie rozumiem. 
 - Cole Garrett. 
Sugar przestała się uśmiechać. 

background image

 -  Czy  chciał  odkupić  od  ciebie  dom?  -  spytała  wprost, 

wiedząc, że tylko przyciskając Sugar do ściany, będzie mogła 
dowiedzieć się prawdy. 

Sugar  spuściła  wzrok  i  zaczęła  nerwowo  przebierać 

palcami  po  piórach  miotełki.  -  No,  może  niezupełnie  to. 
Przechodził właśnie obok i... 

Gena  wyjęła  jej  miotełkę  z  ręki,  zmuszając  zarazem  swą 

starszą  przyjaciółkę,  by  spojrzała  na  nią.  -  Powiedz  mi,  czy 
masz jakieś kłopoty? 

 - Kłopoty? Mój Boże, dlaczego zaraz kłopoty? Nigdy nie 

przejmowałam się za bardzo. Tex zawsze zwykł był mówić, że 
jeśli  coś  dziś  źle  idzie,  to  wystarczy  poczekać  do  jutra,  a 
wtedy na pewno wszystko pójdzie lepiej. 

 -  Tex  musiał  mieć  dużo  wspólnego  ze  Scarlett  O'Harą  - 

mruknęła Gena. 

 -  Doprawdy?  -  spytała  Sugar,  zadowolona  ze  zmiany 

tematu.  -  To  niezwykle  interesujące,  chociaż  nie  mówił  mi 
nigdy, że ją poznał. 

 -  Posłuchaj,  Sugar.  Cole  Garrett  to  rekin,  więc  nie  ufaj 

mu. Obiecaj mi, że dasz mi znać, jeśli będziesz potrzebowała 
pomocy. 

 - Pomocy? O co ci cho... 
 - Obiecaj mi to. 
 -  Dobrze  już,  dobrze  -  Sugar  wyrwała  jej  miotełkę.  -  A 

teraz idź już z nimi pograć. Ja mam jeszcze mnóstwo pracy, 

Ból  głowy  minął  jej,  gdy  tylko  znalazła  się  na  zewnątrz. 

Świeże  powietrze  podziałało  na  nią  ożywczo  równie  mocno, 
co radosne okrzyki Bobby'ego. - Jaki mamy plan, staruszku? - 
spytała, przyjmując jego podanie. 

 -  Spróbujmy  zablokować  Jarroda!  -  krzyknął  Bobby, 

podskakując w miejscu. 

 -  Chwileczkę  -  zaprotestował  Jarrod.  -  To  nie  fair.  Jest 

was dwójka na mnie jednego. 

background image

 -  Ale  ty  jesteś  duży  -  zauważył  Bobby.  -  A  Gena  jest 

dziewczyną. 

 - Słucham? - spytała odruchowo. 
Jarrod roześmiał się. - Wiesz, co ci powiem, Bobby? Może 

przetrenowalibyśmy zagrania, które ci dziś pokazywałem. Ty 
przyjmujesz  podanie  Geny  i  próbujesz  przedostać  się  za 
drzewa pani Johnson, tak żebym cię nie złapał. 

 - Dobra! 
Ćwiczyli  to  przez  następne  piętnaście  minut,  aż  wreszcie 

Gena uznała, że chłopiec zanadto się sforsował. Policzki miał 
zaczerwienione i z trudem łapał powietrze. 

 -  Chodź  tu,  Bobby!  -  zawołała,  zastanawiając  się,  jak 

wybrnąć  z  sytuacji  bez  okazywania  chłopcu  swojego 
zaniepokojenia.  Poczekała,  aż  podbiegnie  do  niej  i 
przykucnęła  obok.  -  Wychodzi  ci  to  coraz  lepiej.  Spróbujmy 
może innej taktyki. Ponieważ jesteś już za dobry dla Jarroda, 
to może będziesz podawał piłkę do mnie i to ja będę starała się 
mu uciec. 

Bobby uśmiechnął się. - Fajowo! 
Gena mrugnęła do Jarroda, który skinął jej głową, na znak, 

że  rozumie.  Potem  otrzymawszy  piłkę  od  małego  pobiegła, 
powiewając  włosami,  zygzakiem  przez  trawnik  w  stronę 
krzaków  i  wpadła  wprost  na  Jarroda,  który  przewrócił  ją 
jednym łatwym ruchem. 

Wstała  i  poprawiła  bluzkę.  -  Dobrze,  Bobby,  teraz 

spróbujemy inaczej. 

Tak  też  zrobili.  Gena  biegła  dziesięć  razy,  klucząc  wciąż 

inaczej,  ale  tylko  raz  udało  jej  się  wyminąć  Jarroda. 
Podejrzewała  jednak,  że  po  prostu  jej  na  to  pozwolił. 
Przyklęknęła  obok  chłopca.  -  Zamierzam  go  wreszcie 
pokonać. 

 - Nie wiem. Jest bardzo dobry. Jest nawet lepszy niż Mike 

Devito. 

background image

 -  Kto  to  jest  Mike  Devito?  -  spytała  Gena,  celowo 

przeciągając rozmowę, by zyskać trochę czasu na odpoczynek. 

 -  To  chłopiec,  który  mieszka  na  sąsiedniej  ulicy.  Jest 

kapitanem naszej drużyny. 

 -  Nie  przejmuj  się.  W  następnej  rozgrywce  zmusimy  go 

do poddania się - przejęła piłkę od Bobby'ego, pochyliła się i 
pobiegła.  Tak  bardzo  pragnęła  uciec  Jarrodowi,  że  nie 
zauważyła,  jak  on  dopędza  ją  z  boku.  Następną  rzeczą  jaką 
zobaczyła, leżąc na ziemi, były roześmiane brązowe oczy. 

 - Poddajesz się? - spytał. 
 - Nigdy w życiu. 
Pochylił się nad nią tak mocno, że aż zaczął przygniatać ją 

swoim  ciężarem.  Gena  nie  mogła  w  pełni  zapanować  nad 
ogarniającym ją podnieceniem. 

 - Wstań, Jarrodzie. 
 - Tylko wtedy, jeśli udasz się ze mną na przejażdżkę. 
 - Nie. 
Przesunął  się  tak,  by  i  ona  mogła  poczuć,  jak  bardzo  jest 

roznamiętniony.  -  Nie  mieliśmy  okazji  porozmawiać  na 
osobności,  odkąd  tu  przybyłem.  Musimy  porozmawiać,  a  tu 
nie ma warunków. 

 - Nie mamy sobie nic do powiedzenia. 
 -  Owszem,  mamy  -  zanurzył  palce  w  gęstwinie  jej 

włosów.  -  Bez  makijażu  i  z  liśćmi  we  włosach  jesteś  równie 
piękna jak... 

 - Geno? - zawoła! Bobby. 
 - Jeszcze chwileczkę, Bobby - powiedział Jarrod. Spojrzał 

na nią. - Wiec jak? 

 -  Czy  zejdziesz  wreszcie  ze  mnie?  -  spytała  bez 

większego przekonania. 

 - Geno, czy nic ci nie jest? - spytał, Bobby podbiegając. 

background image

 -  Wszystko  w  porządku,  kochanie.  Po  prostu  Jarrod 

wymyślił sobie nową zabawę. - Ich spojrzenia spotkały się. - 
Dobrze - mruknęła. - Ale będziemy tylko rozmawiać. 

Niewielka  flotylla  żaglówek  przecinała  powierzchnię 

jeziora  White  Rock.  Samotna  łódka  wiosłowa  ominęła  ją  w 
bezpiecznej 

odległości. 

Ciepłe, 

jesienne 

popołudnie 

przyciągnęło  tu  mnóstwo  amatorów  joggingu  i  równie  liczne 
tłumy gapiów. 

Jarrod wyłączył silnik swego samochodu i odwrócił się w 

jej stronę. Nie tracił czasu na przydługie wstępy. 

 -  Nigdy  nie  nakłamałem  twojego  ojca  do  zmiany 

testamentu na moją korzyść, Geno. 

 - I ja mam w to uwierzyć? - chociaż samochód był duży, 

poczuła się nagle ograniczona, zamknięta. 

 -  Tak,  do  cholery.  Tak!  Twój  ojciec  był  bardzo  chorym 

człowiekiem.  Rozmawiałem  z  nim  na  ten  temat,  ale  nie 
miałem pojęcia, co zamierza. 

 - Nie wmawiaj we mnie, że rozmawialiście o pogodzie. 
 -  W  porządku.  Przyznaję,  że  omawialiśmy  przyszłość 

firmy  -  wyznał  niechętnie.  -  Nasze  poglądy  zawsze  były 
zbieżne  i  wiesz  o  tym  doskonale.  Zgadzaliśmy  się  ze  sobą. 
Twój  ojciec  wiedział,  że  w  sprawach  interesów  może  mi 
zaufać. 

 - To takie oczywiste - wciąż bolało ją, że to nie jej ojciec 

zaufał. 

 - Rozmawialiśmy również o tobie, ale nie zdawałem sobie 

sprawy znaczenia z wagi tych rozmów. Myślałem, że George 
wkrótce poczuje się lepiej i wtedy wyjaśnimy sobie wszystko. 
Potem niestety było już za późno. 

 -  Ale  nie  dla  ciebie.  Jesteś  nieprawdopodobnie  wręcz 

zdrowy i bogaty.  

 -  A  ty  uciekłaś  -  w  jego  oczach  błysnęło  coś,  co 

powiedziało jej, że nie tylko ona cierpiała. - Oskarżyłaś mnie, 

background image

osądziłaś  i  skazałaś,  bez  prawa  do  obrony.  Był  to  dla  mnie 
bardzo poważny cios. 

Słysząc to, Gena poczuła się trochę niezręcznie. - Miałam 

rację - upierała się. - Kiedy po raz pierwszy usłyszałam twoje 
imię, dodano do niego przydomek ambitny. 

 - Jestem ambitny, nie przeczę. 
 - I niecierpliwy w dążeniu do celu. 
 -  Jeśli  niecierpliwość  jest  błędem,  to  popełniam  go.  Ale 

nie  odmawiaj  mi  prawa  do  uczuć,  Geno.  Wyobraź  sobie,  jak 
czułem  się,  kiedy  zorientowałem  się,  że  zniknęłaś.  W 
pierwszej  chwili  myślałem,  że  coś  ci  się  stało.  Ale  nic  na  to 
nie  wskazywało,  a  służący  powiedział,  że  widział,  jak 
odjeżdżałaś  zabierając  ze  sobą  walizkę.  Zrozumiałem 
wówczas, że nie zaufałaś mi choćby na tyle, by ze mną o tym 
wszystkim  porozmawiać.  Pozostało  mi  tylko  poinformować 
twoich  przyjaciół  i  współpracowników,  że  wyjechałaś  nagle 
na dłuższe wakacje. 

 -  I  oczywiście  nikt  nie  zakwestionował  słów  Jarroda 

Saxona. 

 -  Czy  uważasz,  że  tylko  ty  cierpiałaś,  Geno?  Ja  również 

przeżyłem sporo. Kobieta, którą kochałem, odeszła ode  mnie 
bez słowa. 

Gena  poruszyła  się  niepewnie.  -  Czy  masz  o  to  do  mnie 

żal? 

 -  A  uważasz,  że  nie  mam  do  tego  prawa?  Byłem 

zdumiony testamentem twojego ojca nie mniej niż ty. Ale nie 
przeszło  mi  przez  myśl,  że  nawet  nie  będziemy  mogli  o  tym 
porozmawiać. Znałaś przecież" swojego ojca. Wiedziałaś, jaki 
był. 

Owszem,  znałam  go,  pomyślała  niechętnie.  W  chwilach, 

gdy malała  nieco jej zaciekłość, przyznawała, że  przekazanie 
firmy  Jarrodowi  było  dość  typowym  posunięciem  ze  strony 
ojca. 

background image

George  orientował  się,  że  była  zakochana  w  Jarrodzie,  a 

jednocześnie był świadom faktu, że jest umierający. Zapisanie 
wszystkiego Jarrodowi było nieco staroświeckim i oderwanym 
od  rzeczywistości  gestem, ale  taki  był  już  jej  ojciec.  Według 
niego  był  to  najlepszy  sposób  na  zapewnienie  jej 
bezpieczeństwa po jego śmierci. 

Nigdy  nie  zdołał  uświadomić  sobie,  że  nie  jest  już  małą, 

wymagającą  opieki  dziewczynką.  W  jego  pojęciu  całe 
wykształcenie  i  doświadczenie  w  dziedzinie  komputerów, 
jakie posiadła, było czymś wspaniałym, ale nic nie mogło jej 
zastąpić męża, który kochałby ją i dbał o nią jak należy. 

 -  Masz  rację.  Znałam  swojego  ojca.  Niemniej  w  niczym 

to  nie  umniejsza  twojej  roli  w  zmianie  jego  ostatniej  woli  - 
sięgnęła  ręką  do  włosów  i  stwierdziła,  że  są  rozpuszczone. 
Wolałaby, żeby były ciasno splecione. Takie, jakie były teraz, 
przypominały jej, że Jarrod często lubił zanurzać w nich palce. 
-  Właściwie, to o czym my tu  w ogóle mówimy? To, co  mój 
ojciec postanowił i to, czy ty miałeś wpływ na jego decyzję... 
nie  ma  już  dla  mnie  żadnego  znaczenia.  Nie  potrzebuję 
niczego. Jestem szczęśliwa. 

Oderwała od niego wzrok i spojrzała na widniejącą przed 

nimi taflę jeziora. Patrzenie na jezioro było o wiele prostsze! 
Ono  nie  spoglądało  na  nią  wyczekująco  i  nie  czyniło 
wyrzutów. Co za absurdalne myśli przychodzą jej do głowy. - 
I  ty  też  powinieneś  być  szczęśliwy.  Masz  wszystko,  czego 
chciałeś i nie musisz, już sypiać z córką szefa. 

 - A jeśli właśnie tego pragnę? - przyciągnął ją do siebie. 
Byli  tak  blisko,  że  czuła  na  policzku  jego  oddech.  Wtem 

nachylił się i pocałował ją bardzo mocno. Jakże prosto byłoby 
rozchyliwszy  usta  przyjąć  w  nie  jego  język,  opleść  dłońmi 
jego  szyję  i  wsunąć  palce  we  włosy.  Jakże  cholernie  prosto! 
Minęło  jednak  zbyt  wiele  czasu.  Wydarzyło  się  zbyt  wiele 

background image

rzeczy.  Wyrwała  się  i  ku  swej  konsternacji  spostrzegła,  że 
ciężko dyszy. 

Obrzucił  głodnym  spojrzeniem  jej  zaczerwienione  wargi. 

Z jego spojrzenia wyczytała, że pragnął jej nie mniej silnie jak 
ona  jego.  Wyraz  jego  oczu  wstrząsnął  nią  nie  mniej  niż 
pocałunek. 

 -  Wiesz,  Geno,  uważasz,  że  wszystko  co  nas  łączyło,  to 

fakt, że było nam razem dobrze w łóżku. Może masz rację, kto 
tam wie, chyba jeden Pan Bóg. Nigdy nie byłem ekspertem od 
stosunków międzyludzkich. Nigdy nie miałem na to czasu, ale 
teraz  postanowiłem  go  znaleźć  i  czy  tego  chcesz,  czy  nie, 
odbuduję to wszystko, co naprawdę było między nami. 

Ze  złością  potrząsnęła  głową.  W  żadnym  wypadku  nie 

może  mu  uwierzyć.  Gdyby tak  się  stało,  znów wtargnąłby w 
jej życie, a to mogłoby w konsekwencji przysporzyć jej tylko 
bólu. 

 - O co ci chodzi Jarrod? Czyżby dawni współpracownicy 

ojca  przysparzali  ci  kłopotów?  Może  zadają  ci  niezręczne 
pytania, gdzie jest Gena? Czy to nie dziwne, że odkąd Jarrod 
odziedziczył  to,  co  miało  należeć  do  niej,  nigdzie  jej  nie 
można znaleźć? Może ją zamordował? 

Jego  dłonie  zamknęły  się  na  jej  gardle  i  nie  mogła 

powstrzymać dreszczu, który przeniknął ją pod wpływem tego 
dotknięcia.  -  To  jest  myśl  -  powiedział  miękko.  -  Kiedy 
zobaczyłem cię wracającą do domu pierwszego dnia, kiedy tu 
przybyłem,  przypomniało  mi  się  piekło  tych  dziesięciu 
miesięcy,  gdy  zastanawiałem  się,  czy  jeszcze  żyjesz,  a  może 
leżysz  gdzieś  chora  i  potrzebujesz  mojej  pomocy,  może 
znalazłaś  sobie  kogoś  innego  i  zapomniałaś  o  mnie.  Użyłem 
całej swej energii i wszystkich możliwości, by cię odnaleźć i 
kiedy już cię znalazłem, nie wiedziałem, czy powinienem cię 
zabić, czy pójść z tobą do łóżka - uśmiechnął się i ten uśmiech 

background image

przyprawił  Genę  o  dreszcz.  -  Wybór  w  końcu  nie  był  taki 
trudny. 

 - Nie wiem, co spodziewasz się w ten sposób zyskać. 
 -  Usiłuję  cię  jedynie  przekonać,  że  nie  ukradłem  z 

premedytacją  firmy  twojego  ojca  -  powiedział,  bębniąc 
palcami po jej szyi. 

Nabrała  tchu  i  chwytając  go  za  przeguby,  oderwała  jego 

dłonie  od  swego  gardła.  -  Ale  wynik  jest  taki  sam,  bez 
względu na to, jak to się stało. Zgodzisz się chyba ze mną? 

 - Chcę znów usłyszeć od ciebie, że mnie kochasz. 
 -  Nigdy  nie  łączyła  nas  miłość.  To,  co  uważałam  za 

miłość, było jedynie pożądaniem. 

 - Chcę też, żebyś wróciła ze mną do domu. 
 - Tu jest teraz mój dom. 
 - Potem się pobierzemy. 
To  ją  zbiło  z  tropu.  Nie  chodziło  o  sam  pomysł 

małżeństwa.  Była  przekonana,  że  tylko  ułatwiłoby  mu  jego 
zamysły. Ale sama myśl o tym, że mogłaby zostać jego żoną, 
spowodowała,  że  serce  zabiło  jej  szybciej...  Niechętnie 
musiała przyznać sama przed sobą, że bliskość Jarroda wtedy 
gdy o mało nie zaczęli się kochać, tego dnia, jak tylko Jarrod 
pojawił  się  w  Dallas,  obudziła  w  niej  pragnienia,  o  których 
sądziła, że już dawno wygasły... 

Usiłowała  uświadomić  sobie,  że  takie  uczucia  mogą 

doprowadzić  ją  tylko  do  zguby.  Jeśli  nie  będzie  miała  się  na 
baczności,  to  jedno  jego  spojrzenie  lub  dotknięcie  mogłoby 
spowodować,  że  wybaczyłaby  mu  wszystko.  Gdyby  wróciła 
do  niego,  powróciłyby  ich  miłosne  noce,  poranki,  a  nawet 
niektóre wolne chwile w ciągu dnia... 

Nawet  w  tym  momencie  poczuła,  że  brak  jej  powietrza. 

Odkręciła  okno,  i  dopiero  wtedy;  oddychając  nadciągającą 
znad jeziora bryzą mogła znów się skupić. 

background image

Czuła  się  dotknięta:  jej  miłość  została  zbrukana.  Ale 

musiała  przyznać,  że  jej  ojciec  zdolny  był  do  postąpienia  w 
sposób,  opisany  przez  Jarroda.  Mimo  to,  nie  mogła  się 
zdecydować, by ponownie mu zaufać. Wydarzyły się bowiem 
pewne  rzeczy,  o  których  nie  miał  on  pojęcia,  a  ona  nie 
zamierzała go o tym na razie informować. 

Otworzyła  drzwi  i  wysiadła  z  samochodu.  Usłyszała,  że 

Jarrod również wysiada. 

Oparłszy  się  o  samochód,  czekała,  aż  podejdzie  i  stanie 

obok  niej.  -  Czy  jest  coś,  o  czym  mi  nie  powiedziałeś, 
Jarrodzie?  Czy  istnieje  jakiś  inny  powód,  dla  którego 
nakłaniasz mnie do powrotu? 

Spojrzał  na  nią  ze  zdumieniem.  -  Powiedziałem  ci  już 

wszystko. 

Skupiła  wzrok  na  przeciwległym  krańcu  jeziora, 

zastanawiając się nad zawiłością życia. 

 - Geno, wróć ze mną. 
W  jego  głosie  mogła  dosłyszeć  odcień  zdenerwowania. 

Pamiętała, jak niewiele miał w sobie cierpliwości. 

 - Nie mogę. Przynajmniej na razie. 
Zaległa  przerażająca  cisza,  w  której  nerwowo  czekała  na 

to,  co  za  chwilę  nastąpi.  Wreszcie  Jarrod  odwrócił  się  w  jej 
stronę  i  spytał  zaciekawiony:  -  Dlaczego  czujesz  się  tu  taka 
szczęśliwa? 

 - Nie zrozumiesz tego. 
 - Pozwól mi przynajmniej spróbować. 
Czemu  nie,  pomyślała.  Może,  gdyby  jednak  zrozumiał, 

wróciłby do Filadelfii i zostawił ją w spokoju? 

 - 

No 

dobrze. 

Dorastałam 

szczególnie 

uprzywilejowanych warunkach, lecz w efekcie serce mi pękło, 
bo zawiodło mnie dwoje ludzi, których kochałam. Tutaj życie 
jest o wiele prostsze. Ci ludzie są uczciwsi. Nie lgną do mnie 
w oczekiwaniu jakichkolwiek korzyści. Lubią mnie za to, jaka 

background image

jestem. To  cudowne  uczucie. Nie  jestem gotowa  do powrotu, 
Jarrodzie. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowa. 

Tym razem milczenie przeciągnęło się jeszcze dłużej. - W 

takim  razie  zostanę  również.  Usiłowała  nie  dać  ponieść  się 
panice.  - Nie  wytrzymasz tego. Tu  tempo jest  zbyt wolne jak 
dla ciebie, przywykłeś do życia kipiącego od zdarzeń. 

 - Możliwe. Jeśli jednak spróbujesz dać nam szansę, gotów 

jestem zaryzykować. 

 - Co masz na myśli? Jaką szansę? 
 -  Mam  na  myśli  to,  że  zgodzisz  się,  byśmy  się  lepiej 

poznali,  że  nie  będziesz  uciekać  na  mój  widok.  Chciałbym 
również,  żebyś  przyrzekła  mi,  że  już  w  ogóle  nie  będziesz 
więcej uciekać. Że zostaniesz tutaj. 

 -  To  na  nic.  Czy  nie  rozumiesz,  że  sądziłam,  że  się 

znamy? 

 -  Właśnie.  Ja  też  tak  myślałem.  Mniejsza  zresztą  o  to  co 

było.  Musimy  odtworzyć  nasze  stosunki  cierpliwie,  dzień  po 
dniu i do tego właśnie zmierzam. 

Jego słowa ugodziły w najczulszą strunę Geny, budząc w 

niej  pragnienie  uwierzenia  mu.  Zarazem  łatwość,  z  jaką 
gotowa była ulec jego słowom, przerażała ją... Odwróciła się. 
- Chcesz, żebyśmy... 

 -  Nie  rozpędzaj  się  za  bardzo.  Odpręż  się  trochę  i 

przyznaj, że w końcu nie było nam aż tak źle. Musimy jedynie 
oboje  zrozumieć,  co  nas  naprawdę  łączy  i  dać  temu  uczuciu 
realne podstawy. 

Nie  pomniejszając  własnej  inteligencji,  Gena  musiała 

przyznać,  że  impulsywność  była  jej  drugą  naturą.  Na  oślep 
rzuciła  się  w  wir  romansu  z  Jarrodem,  chociaż  rozsądek 
podpowiadał  jej,  by  nie  angażowała  się  coraz  mocniej  i 
mocniej, a raczej starała się z tego wycofać. Gdyby pozwoliła, 
żeby wszystko rozwijało się w wolniejszym tempie, ich miłość 
oparta  byłaby  na  silniejszych  podwalinach.  Gdy  jednak 

background image

usłyszała  treść  testamentu,  wiedziała,  że  było  już  za  późno. 
Wszystkie  tłumione  dotąd  wątpliwości  wzięły  gore  i 
powodowana  tym  samym  impulsywnym  charakterem  rzuciła 
się do ucieczki. Jej duma doznała poważnego uszczerbku, a w 
dodatku kierowały nią złość i gniew. 

Teraz  miała  jeszcze  poważniejszy  problem.  Porywcza 

natura  pozwoliła  jej  wplątać  się  w  podejrzane  machinacje 
finansowe. 

No  cóż,  na  ogół  najpierw  działała,  a  potem  myślała  o 

konsekwencjach! Cokolwiek by się nie stało, nie mogła znowu 
uciekać. 

Mocno  wciągnęła  powietrze.  -  Dobrze,  zostanę.  Ale  nie 

obiecuj sobie zbyt wiele. 

Pokiwał głową. - Akceptuję to... na razie. 
Choć wszyscy razem - Gena wraz z Peterem, Clancey'em, 

Jake'm i barmanem - musieli poradzić sobie ze zgromadzonym 
w  piątkowy  wieczór  tłumem,  praca  szła  im  dość  sprawnie. 
Takie odczucie miała Gena, gdy wracając do siebie, wspinała 
się  po  prowadzących  do  jej  pokoju  schodach.  Było  nieźle, 
nawet mimo nieobecności Rose. 

W  piątki  Rose  wychodziła  teraz  z  pracy  o  trzy  godziny 

wcześniej,  tak  że  mogła  obejrzeć  sobie  „Miami  Vice". 
Clancey zezwolił jej na to, tym samym potwierdzając fakt, że 
Rose  naprawdę  potrafi  zawrócić  w  głowie  mężczyznom. 
Clancey nie był w tym przypadku odosobniony. Na widok tej 
olśniewającej,  platynowej  blondynki  większość  mężczyzn 
traciła głowę. 

Przechodząc przez próg, Gena uśmiechnęła się do siebie i 

wtedy  przypomniała  sobie, że w  barze  nie  było  dziś  również 
Jarroda. Wydało się jej to dziwne, ponieważ ilekroć wypadała 
jej zmiana, tkwił niezmiennie przy swoim stoliku. Przywykła 
już tak do jego obecności, że jej brak wytrącił ją z równowagi. 

background image

Nie chodziło jej, rzecz jasna, o to, gdzie się podział, wyjaśniła 
sama sobie. 

Po drodze zajrzała do saloniku, gdzie zastała Rose, Sugar i 

Bertranda  zgromadzonych  wokół  telewizora  i  mocno 
przejętych  oglądanym  właśnie  horrorem.  Nie  było  z  nimi 
Jarroda. 

 - Cześć! Jak leci? 
Cała trójka podskoczyła na swoich fotelach. 
 -  A  niech  cię,  Geno  -  krzyknęła  Sugar.  -  Czy  musisz  się 

tak skradać? 

 -  Przepraszam.  Czy  film  ten  rzeczywiście  jest  taki 

przerażający? 

 -  Właściwszym  określeniem  byłoby:  idiotyczny  - 

Bertrand wycelował w nią swój długi nos. - Dlaczego każdy w 
tym  filmie  grozy  upiera  się  zbadać  źródło  podejrzanych 
hałasów  właśnie  w  piwnicy?  Szekspir  nigdy  nie  zmuszał 
swoich bohaterów do takich idiotycznych działań. 

Rose uśmiechnęła się do niego - Popieram cię, kotku. Gdy 

tylko moja kostka masła powie „A kysz", natychmiast znajdę 
się za drzwiami. 

Gena oparła się o framugę. Chciała zapytać o Jarroda, ale 

nie  wiedziała,  jak  wpleść  to  pytanie  do  rozmowy,  by 
zabrzmiało naturalnie. - A jak tam „Miami Vice"? 

 -  Wspaniale!  -  Sugar  zakołysała  się  w  fotelu  dla 

uplastycznienia  swego  entuzjazmu.  -  Wszystko  tam  jest  takie 
piękne! 

Gena uśmiechnęła się do niej. - Owszem. Nawet zwłoki. 
Sugar zachichotała jak nastolatka. - Nie mam pojęcia, jak 

oni  to  robią.  Osobiście  sądzę,  że  za  każdym  razem 
podfarbowują  ocean,  żeby  pasował  do  koszulek  Dona 
Johnsona.  Nie  zauważyliście?  Zawsze,  zanim  rozpoczynają 
kolejne  ujęcie,  technicy  wylewają  do  wody  całe  beczki 
barwników spożywczych. 

background image

Bertrand  potrząsnął  swoją  białą  grzywą.  -  Nie  rozumiem 

osobiście,  czemu  robi  się  tyle  hałasu  wokół  tego  faceta.  Ma 
fatalny  gust.  Nosi  bawełniane  koszulki  do  źle  uprasowanych 
garniturów. A w dodatku 

 -  urwał  dla  spotęgowania  efektu  -  nie  używa  spodniej 

bielizny! 

Rose przewróciła oczami z zachwytu. - Ma niesamowicie 

seksowne kostki. Gena nasłuchała się już wystarczająco dużo 
o  Don  Johnsonie.  Ponieważ  nie  udało  jej  się  dyskretnie 
sprowadzić rozmowy na interesujący ją temat, spytała wprost: 

 - Czy któreś z was widziało Jarroda? 
 - To niezwykle interesujące, jak twój umysł przeskakuje z 

seksownych  kostek  Dona  wprost  na  Jarroda  -  powiedziała 
Rose. - Czy on też ma seksowne kostki, co, Geno? 

 - Gena doprawdy nie wiedziała co odpowiedzieć, bowiem 

kostki  były  jednym  z  niewielu  szczegółów  anatomicznych 
Jarroda,  którym  poświęciła  niewiele  uwagi.  Szczęściem 
Bertrand wybawił ją z kłopotu. 

 -  Moja  droga  Rose,  sądzę,  że  twoje  myśli  znacznie 

zyskałyby  na  klarowności,  gdybyś  włączała  do  nich  mniej 
seksu. 

 - Niestety, ostatnio mogę myśleć wyłącznie o tym. 
 -  Biedny  Jarrod  pracuje  wciąż  na  górze  -  powiedziała 

Sugar. - Myślę, że nawet nie jadł dziś obiadu. 

 - Pracuje? Nad czym pracuje? 
Brwi Bertranda uniosły się w geście zdumienia. - Czyżbyś 

nie  wiedziała,  moja  droga?  Otrzymał  z  Filadelfii  jakąś  sporą 
przesyłkę  ekspresową.  Ten  gość  jest  naprawdę  niezwykle 
pracowity. 

 -  Nie  miałam  pojęcia  -  odparła,  sztywniejąc  pod 

spojrzeniem trzech par oczu. - No cóż, pójdę chyba do siebie. 
Zobaczymy się później. 

background image

Rozdział 5 
Gena  powoli  wspinała  się  na  schody.  Odkąd  wprowadził 

się  tu  Jarrod,  nie  zastanawiała  się,  w  jaki  sposób  zawiaduje 
dalej  swoimi  dwiema  korporacjami.  On  sam  też  o  tym  nie 
wspomniał. Niemniej uważała jego stałą obecność u Clanceya 
za  nieco  irytującą.  Ale  dziś,  gdy  stolik  przy  którym  zwykle 
siadał  był  pusty,  zupełnie  popsuł  się  jej  humor.  Nie  mogła 
wprost tego znieść. 

Powtarzała  sobie,  że  to  ciekawość  popycha  ją  w  stronę 

jego  pokoju,  nic,  tylko  ciekawość  A  może  nie  powinna 
próbować  się  z  nim  zobaczyć,  może  już  się  położył?  Kiedy 
jednak znalazła się na podeście, skierowała się wprost do jego 
drzwi. Zdążyła zapukać dwukrotnie, zanim jej otworzył. 

 - Geno, co za niespodzianka! - Jarrod nie okazał niczego 

po  sobie,  musiał  być  jednak  zapewne  bardzo  zdziwiony, 
widząc  ją  stojącą  w  progu.  Mimo,  że  mieszkał  tu  już  od 
tygodni, nigdy go dotąd nie odwiedziła. 

Gena była równie zdziwiona co i on. Gdy stali tak twarzą 

w  twarz,  nie  wiedziała  właściwie,  po  co  do  niego  przyszła. 
Szczęściem  życzliwy  uśmiech  Jarroda  pomógł  jej  wreszcie 
przezwyciężyć zakłopotanie. 

 -  Wejdź.  Wyglądasz  na  zmęczoną.  Pewnie  miałaś  dziś 

ciężki dzień. 

 -  Nie  bardziej  niż  zwykle  -  powiedziała  i  weszła  do 

środka,  zanim  zorientowała  się,  co  robi.  -  Nie  było  niestety 
Rose.  Tylko  ona  potrafi  utrzymać  Clanceya  w  ryzach, 
marudził więc nieco bardziej niż zwykle. 

Zamknęła  za  sobą  drzwi  i  gdy  odwróciła  się,  ujrzała,  jak 

Jarrod robi zdegustowaną minę. 

 -  Widzę,  jak  ciężko  tobą  orze  i  nie  mogę  pojąć,  czemu 

jeszcze to znosisz. 

background image

Uśmiechnęła  się  w  odpowiedzi.  -  Clancey  nie  jest  wcale 

taki zły, trochę za łatwo się tylko denerwuje. Mimo wrzasków 
jest nieszkodliwy. 

Mówiąc  to,  rozglądała  się  po  pokoju  i  to,  co  zobaczyła 

kompletnie  ją  zaskoczyło.  Umeblowanie  było  wprost 
spartańskie. Proste, żelazne łóżko, komódka z szufladkami od 
dawna domagającymi się odnowienia, fotel, otomana i biurko 
składające  się  z  drzwi  położonych  na  dwóch  kozłach.  Nie 
osłonięta  niczym  lampka  stała  na  biurku.  Goła  żarówka  była 
jedynym  źródłem  światła  w  pokoju.  Wszędzie  były 
porozrzucane  papiery.  Gdzie  były  te  eleganckie  drobiazgi, 
którymi  zachwycała  się  Sugar?  No  cóż,  prześcieradła 
wyglądały  zachęcająco.  Widocznie  zakupy  Jarroda  nie 
dotyczyły  umeblowania.  W  najśmielszych  marzeniach  Gena 
nie  wpadłaby  na  myśl,  że  Jarrod  może  mieszkać  w  takich 
warunkach! 

 -  Och,  najmocniej  przepraszam.  Musiałam  ci  w  czymś 

przeszkodzić. 

 -  To  tylko  papierkowa  robota  i  cieszę  się  bardzo,  że  mi 

przerwałaś.  Zaraz  -  obrzucił  wzrokiem  pokój  -  zobaczmy, 
gdzie mógłbym cię ulokować. Może na krześle? Mimo że tak 
okropnie wygląda jest bardzo wygodne. 

 -  Domyślam  się  -  odparła,  starając  się,  by  zabrzmiało  to 

naturalnie. 

Przyciągnął  sobie  odwróconą  skrzynkę,  służącą  mu  jako 

siedzisko  przy  biurku  i  usiadł  na  niej,  podczas  gdy  Gena 
ostrożnie zajęła miejsce na fotelu, starannie unikając kantów i 
wystających sprężyn. 

 - Jarrod, Sugar powiedziała mi, że nie jadłeś dziś obiadu. 
Uśmiechnął się. - To prawda. Muszę to skończyć do jutra, 

więc zasiedziałem się przy robocie. Czy stęskniłaś się za mną? 

Doszła  do  wniosku,  że  odpowiedź  na  to  pytanie 

postawiłaby  ją  w  niezręcznej  sytuacji,  postanowiła  więc  je 

background image

przemilczeć.  -  Widzisz,  sądziłam,  że  skoro  zdecydowałeś  się 
zostać, udzieliłeś komuś odpowiednich pełnomocnictw. 

 -  Oczywiście.  Ale  niektóre  sprawy  nadal  wymagają 

mojego  nadzoru.  -  Jego  jasny  głos  nie  miał  w  sobie  cienia 
zakłopotania. - Nie martw się. Panuję nad sytuacją. 

Jakże  inaczej  brzmiał  jego  głos,  gdy  poznała  go  w 

Filadelfii.  On  sam  również  nie  za  bardzo  przypominał 
młodzieńca  pnącego  się  po  szczeblach  kariery.  Zastanawiała 
się, czy mogłaby polegać na  tym nowym Jarrodzie. Również 
nad tym, czy miałaby na to ochotę. 

W  pokoju  było  cicho.  Dzięki  skąpemu  oświetleniu  ten 

spartański  pokój  robił  nawet  przytulne  wrażenie.  Lekki 
powiew  wiatru  poruszył  koronkowymi  firankami.  Trzeba  już 
iść, zadecydowała Gena. 

 - A ty? 
Podskoczyła. - Co ja? 
 -  Czy  ty  jadłaś  obiad?  -  Jarrod  uśmiechnął  się  do  niej  z 

taką czułością, że zaczęła nerwowo gestykulować. 

 - Oczywiście! Zawsze coś przegryzę w wolnej chwili. 
 -  Obserwowałem  cię,  Geno.  Pracujesz  prawie  bez  chwili 

wytchnienia. Oprócz tego, zauważyłem, że masz jakąś awersję 
do dziczyzny. 

Gena zachichotała i skinęła głową. - Nic na to nie poradzę. 

Kiedy  byłam  jeszcze  małą  dziewczynką,  uwielbiałam  film  o 
sarence Bambi. 

Jarrod  podniósł  się  ze  skrzynki  i  usiadł  obok  niej  na 

otomanie. Jego głos miał w sobie łagodność wieczornej bryzy. 
- Szkoda, że nie znałem cię, kiedy byłaś mała. Ciekawe, jaka 
wtedy byłaś? 

Poruszyła  się  niespokojnie.  Jak  dopuściła  do  tego,  że  z 

rozmowy na temat obiadu Jarroda, doszli do wspomnień z jej 
dzieciństwa. - Lepiej, że nic o tym nie wiesz. Nigdy byś w to 
nie uwierzył. 

background image

 - Czemu tak uważasz? 
 - Bo nigdy przedtem nie interesował cię ten temat. Nawet 

nie spytałeś o to. 

 - Czy uważasz mnie za zupełnie wyzutego z uczuć? 
Ból  słyszalny  w  jego  głosie  sprawił,  że  musiała 

odpowiedzieć szczerze. - Wina zapewne była obustronna. 

 -  Naprawdę  chciałbym  wiedzieć  o  tobie  wszystko  - 

odezwał się drżącym głosem. - Opowiedz mi o sobie. 

Gena  rzadko  wspominała  swoje  dzieciństwo.  Było  to  dla 

niej zbyt bolesne. Nie ziściło się żadne z jej marzeń i to chyba 
właśnie było dla niej najtrudniejsze do zniesienia. 

 - Proszę - dodał. 
 -  No  cóż  -  zaczęła  wolno.  -  Wierz  mi  lub  nie,  ale  nie 

różniłam  się  niczym  od  większości  małych  dziewczynek. 
Miałam  mnóstwo  lalek,  które  kochałam  i  którymi 
opiekowałam się, marząc o dniu, w którym będę miała własne 
dziecko.  Jako  nastolatka  spędzałam  większość  czasu 
chichocząc wraz z przyjaciółkami. Fantazjowałyśmy razem na 
temat szkolnych kolegów, zastanawiając się, jak to właściwie 
jest po ślubie. Byłam przekonana, że gdzieś tam czeka już na 
mnie mój ideał - spojrzała na niego przepraszająco. - Widzisz 
więc,  że  byłam  taka  sama  jak  każda  dziewczynka,  która 
zmienia się stopniowo w kobietę. Snułam ciągle marzenia. 

 - Marzyłaś? 
 -  Tak.  Budowałam  zamki  na  lodzie.  To  zwodnicza 

przyjemność. 

Ujął jej dłoń. - Przepraszam - szepnął. 
Zdumienie odbiło się w jej błękitnych oczach. - Za co? 
 -  Przepraszam,  że  tak  cię  uraziłem.  Zdaje  się,  że  tak 

właśnie  było.  Chciałbym  to  jakoś  odwrócić,  jeśli  dałabyś  mi 
szansę. 

Cofnęła rękę. - Nie odwrócisz tego, co się stało. 

background image

 - Nic nie cofnie łańcucha wydarzeń, które rozpoczęły się 

w biurze tego prawnika, ale nie tracę nadziei, że wyjedziemy 
stąd  złączeni  głębszą  i  silniejszą  miłością  niż  ta,  którą 
czuliśmy do siebie przedtem. 

Miłość  silniejsza  i  głębsza,  miłość,  na  której  mogłaby 

polegać?  Zastanawiała  się,  czy  coś  takiego  w  ogóle  jest 
możliwe.  Energiczne  pukanie  do  drzwi  zakłóciło  nagle 
zalegającą pomiędzy nimi ciszę. 

 -  Jarrod,  Jarrod!  -  dał  się  słyszeć  zza  drzwi  przerażony 

głos Sugar. 

Rzucając  Genie  przeciągłe  spojrzenie,  Jarrod  wstał  i 

podszedł  do  drzwi.  Twarz  zdenerwowanej  Sugar  miała 
bledszy odcień od koloru jej włosów. 

 -  Chodź  szybko.  Na  dole  zaczęła  się  okropna  bijatyka!  - 

pociągnęła go za rękę. 

 -  Na  miłość  boską,  kto  się  z  kim  bije?  -  spytała  Gena, 

podążając za nimi. 

 -  To  Donny  Joe  Stevens  -  wyjaśniła  Sugar,  zbiegając  po 

schodach.  -  Wiesz  jaki  robi  się  napastliwy,  gdy  tylko  sobie 
podpije.  No  więc  upił  się  i  gdy  nie  zastał  Rose  w  pracy, 
postanowił przyjść tu i ją dręczyć. Bertrand poczuł się urażony 
tym, co powiedział Donny Joe, i wyzwał go na pojedynek. 

 -  Pojedynek!  -  krzyknął  Jarrod,  tracąc  na  chwilę 

opanowanie. 

 -  .  Jakiej  brom  użyli?  -  dopytywała  się  Gena. Wiedziała, 

że  Bertrand  ma  specyficzny  system  wartości  i  wielkie 
poczucie  godności  własnej.  Wszystko  to  razem  było  w  jego 
wydaniu nieco staroświeckie. 

 - Obawiam się, że Bertrand uzbroił się w laskę, a Donny 

Joe ma dwa potężne młoty, które nazywa pięściami. 

Gdy  tylko  dotarli  na  dół,  usłyszeli,  że  na  trawniku  przed 

domem  trwa  jakaś  szamotanina.  To,  co  ujrzeli  na  zewnątrz 
potwierdziło najgorsze obawy Geny. 

background image

Bertrand  wywijał  laseczką  niczym  szpadą,  cytując  przy 

tym  Szekspira.  -  „Precz  mi  stąd  ty  pomywaczko!  Ty 
żebraczko! Tłuku! Albo cię w zadek połechcę". 

 -  „Henryk  IV",  część  druga,  akt  drugi,  scena  pierwsza  - 

mruknął  Jarrod.  -  Wzruszające,  ale  mało  pomocne  w  tej 
sytuacji. 

 -  Donny  Joe,  ty  wstrętny  świntuchu!  Zostaw  go  w 

spokoju  i  wynoś  się!  -  krzyczała  Rose.  Wczepiona  w 
napastnika,  usiłowała  przeszkodzić  mu  w  skrzywdzeniu 
Bertranda. 

 -  Spadaj,  Rose  -  Donny  Joe  opędzał  się  od  laski 

Bertranda, niczym od uprzykrzonej muchy. - Pokaż mi jedynie 
swoją wytatuowaną różę. Mam na to wściekłą ochotę. 

Uderzyła  go.  -  Nikt  mnie  nie  zmusi,  żebym  pokazała  mu 

cokolwiek, jeśli ja nie  mam na to ochoty, ty kretynie. Nawet 
moja własna matka! 

 - Ty masz matkę! - było to coś zupełnie nieoczekiwanego 

dla  Donny'ego  Joe.  Do  tego  stopnia,  że  przestał  zwracać 
uwagę  na  Bertranda  i  przyjrzał  się  Rose.  Dało  to  okazję 
Bertrandowi do zadania mu pięknego ciosu. 

Dźwięk, jaki wydobył się z gardła Donny'ego przypominał 

Genie  coś  pośredniego  pomiędzy  pomrukiem  niedźwiedzia  a 
rykiem  lwa.  Przygotowując  się  do  ostatecznej  rozprawy  z 
Bertrandem,  Donny  Joe  strząsnął  z  siebie  Rose  i  zamachnął 
się pięścią. 

Jarrod  zdążył  wkroczyć  pomiędzy  nich  akurat,  żeby  móc 

zainkasować  przeznaczonego  dla  Bertranda  prawego 
sierpowego w szczękę, a lewego w żołądek. Zanim znów stał 
się zdolny do dalszych działań, Gena, Rose, Sugar i Bertrand 
rzucili  się  na  nieszczęsnego  Donny'ego  Joe,  szarpiąc  go  i 
tłukąc  na  przemian.  Donny  Joe,  który  nagle  docenił  uroki 
samotności,  wyrwał  się  im  i  w  te  pędy  pobiegł  do  swojej 
furgonetki. 

background image

Gena podbiegła  do Jarroda i  omal  nie zemdlała na  widok 

jego zakrwawionej twarzy. - O Boże! Ty krwawisz! Czy nic ci 
nie jest? Powiedz coś! 

Obrażenia  Jarroda  były  raczej  niegroźne,  ale  doszedł  do 

wniosku, że nie zaszkodzi, żeby Gena zatroszczyła się trochę 
o niego, trzymał się więc za żołądek ze zbolałą miną i nic nie 
mówił. 

Rose  widziała  już  niejedną  bójkę  w  swoim  życiu, 

odezwała  się  więc  ze  znawstwem:  -  Jutro  będzie  miał 
spuchniętą  i  siną  szczękę.  Żołądek  daje  mu  na  razie  popalić, 
ale to minie. Weźcie go do saloniku, trzeba mu przyłożyć lodu 
na twarz. 

 -  Myślę,  że  trzeba  go  raczej  zabrać  na  pogotowie  - 

nalegała  Gena, mając wciąż w pamięci  ten  straszny moment, 
w którym pięść Donny'ego Joe dosięgnęła twarzy Jarroda. 

 -  Niekoniecznie  -  zaprotestował  Jarrod.  -  Myślę,  że 

wystarczy mi dobrze schłodzony drink. 

 -  Jarrodzie!  -  wykrzyknęła  Sugar,  otwierając  przed  nimi 

drzwi.  -  Jesteś  prawdziwym  bohaterem!  Mój  Tex  zrobiłby  to 
samo. 

 - Pewnie, tylko że dałby sobie lepiej radę - stęknął Jarrod, 

gdy pomagały mu wejść do saloniku. 

 -  W  dalszym  ciągu  uważam,  że  powinien  zbadać  cię 

lekarz  -  upierała  się  Gena,  pomagając  mu  się  usadowić 
wygodnie. 

Bertrand  opadł  na  sąsiedni  fotel.  -  Doceniam  oczywiście 

to, co dla mnie zrobiłeś, Jarrodzie, ale nie było to konieczne. 
Prawie już go miałem. 

Jarrod na wpół leżąc, nie miał siły się odezwać. Zgodnie z 

twierdzeniem  Rose  czuł,  że  w  jego  żołądku  startuje 
odrzutowiec.  Aż  do  dziś  jego  bojowe  doświadczenie 
sprowadzało się do potyczek z kierownikami działów w pracy. 
Tex na pewno bił go w tej dyscyplinie na głowę. 

background image

Sugar poklepała Bertranda po ramieniu. - Dziewczyna nie 

może mieć lepszego obrońcy. Byłeś wspaniały. 

 - Dzięki, o pani. 
Gena  przykucnęła  koło  Jarroda  i  wzięła  go  za  rękę.  -  Ty 

głuptasie. Co też ci przyszło do głowy? Przecież ten człowiek 
mógł cię zabić. 

W tej chwili do saloniku weszła Rose, niosąc zawinięte w 

ścierkę  kostki  lodu  i  usłyszała  ostatnie  zdanie  Geny.  - 
Przysięgam,  że  jeśli  okaże  się,  że  będziesz  miał  blizny  na 
swojej przystojnej buźce, zabiję go. 

Jarrod  roześmiał  się  i  w  tej  samej  chwili  tego  pożałował. 

Gena  wzięła  od  Rose  zawiniątko  z  lodem  i  delikatnie 
przyłożyła  je  do  twarzy  Jarroda.  -  Chyba  powinnam  z  nim 
dzisiaj zostać - oświadczyła wszystkim. 

 - No pewnie - rozpromieniła się Sugar. 
 -  Zupełnie  jak  Florence  Nightingale,  pielęgnująca 

wojownika po walce - zauważył Bertrand. 

 -  Czy  kobieta  potrzebuje  jakichś  wymówek,  by  spędzić 

noc z przystojnym mężczyzną? - parsknęła Rose. 

 -  Co  proszę?  -  spytała  zdumiona  Sugar.  -  Chyba  nie 

sądzisz,  że...?  Że  oni...?  No,  sądziłam  jedynie,  że  skoro 
mieszkają tuż obok siebie... 

 - Nieważne - powiedziała łagodnie Gena. 
Gena  nie  mogła  zasnąć.  Nie  tylko  dlatego,  że  nie  mogła 

wyciągnąć  się  wygodnie  na  fotelu  Jarroda,  ale  dlatego 
również, że irytował ją śpiący Jarrod. A zdawałoby się, że był 
bardziej obolały od niej! 

Nie  mogła  mu  pomóc,  ale  wciąż  jeszcze  była  o  niego 

niespokojna.  Po  raz  pierwszy  widziała,  jak  uderzono  innego 
człowieka i  to ją  przeraziło. Gdy zastanowiła  się  nad  reakcją 
Rose  i  Sugar,  zreflektowała  się,  że  wcale  się  tak  tym  nie 
przejęły.  Gena  doszła  do  wniosku,  że  była  chowana  pod 

background image

kloszem.  Ale  mimo  wszystko  nie  mogła  pogodzić  się  z  tym, 
żeby cokolwiek przytrafiło się Jarrodowi! 

Przyjrzała  się  śpiącemu.  Zostawiła  w  łazience  zapalone 

światło,  by  móc  cokolwiek  widzieć.  Leżał  przykryty 
prześcieradłami,  lecz  zanim  się  położył,  nalegał,  by  pomogła 
mu się rozebrać i miał w tej chwili na sobie jedynie slipki. 

Podźwignęła się, by poprawić się na fotelu i... - Och! 
 - Co się dzieje? - spytał Jarrod. 
 - Zaatakowała mnie sprężyna - odparła, zastanawiając się, 

dlaczego tak łatwo się obudził. 

 - Chodź tu. 
Natychmiast  wstała  i  podeszła  do  łóżka.  -  Co  się  stało? 

Czy coś cię boli? 

 -  Nie  -  ujął  ją  za  rękę  i  trzymał,  póki  nie  usiadła  obok 

niego. - Również nie mogę zasnąć. 

 -  Czy  nie  potrzebujesz  czegoś?  Wody,  aspiryny,  może 

jeszcze lodu? 

 - Nie mogę spać, bo ci się przyglądam. , 
 -  Za  bardzo  się  wiercę,  co?  To  dlatego,  że  ten  fotel  jest 

taki niewygodny i trudno na nim wysiedzieć. 

 - Połóż się przy mnie. 
W  półmroku  widziała  dokładnie  jego  kształty,  lecz  nie 

mogła dostrzec wyrazu jego oczu. Zaczęła coś podejrzewać. 

 - Wydaje mi się, że poczułeś się na tyle lepiej, że możesz 

zostać sam. 

 - Wprost przeciwnie. 
 - Będę po drugiej stronie korytarza. 
 - A jeśli będę czegoś potrzebował? 
 - Zastukaj w ścianę. 
 - Jesteś bez serca. 
 - Ty z kolei jesteś oszustem. 

background image

Wstała  i  była  już  w  połowie  drogi  do  drzwi,  gdy  głośno 

jęknął.  -  Co  ci  jest?  -  Była  natychmiast  przy  nim.  -  Co  się 
stało? W odpowiedzi usłyszała kolejny jęk. 

 - O Boże, Jarrod, co mam zrobić? 
 - Mama zwykle całowała mnie, żeby nie bolało. 
 - Co? 
 - Lepiej mnie pocałuj. Wiesz, tam gdzie boli - pokazał jej 

na szczękę. Usiadła z powrotem obok niego. - Jesteś okropny. 

 - Po prostu zdesperowany i obolały. W dodatku nie widzę 

nic złego  w tym, żebyś chociaż spróbowała. Gena, czując się 
uspokojona tym, że nie było z nim aż tak źle, odkryła nagle, że 
to czuwanie obok 

niego  w  ciszy  nocnych  godzin  sprawia  jej  nieoczekiwaną 

przyjemność. W związku z tym postanowiła go rozbawić. 

 - Doskonale - rzekła  i  pochylając się  nad  nim, delikatnie 

pocałowała  go  w  spuchnięty  policzek.  -  Lepiej  ci?  -  spytała 
podnosząc się znowu. 

 - Chyba tak - odpowiedział tonem małego chłopca. 
Rozbawiło to Genę, zwłaszcza że zdawała sobie sprawę z 

faktu, z jak niezwykłe męskim mężczyzną ma do czynienia. 

 -  Tutaj  boli  również  -  powiedział  i  odchyliwszy 

prześcieradła  pokazał  na  swój  brzuch.  Na  swój  nagi  brzuch! 
Slipki zsunęły mu się nieco, tak, że mimo półmroku wyraźnie 
widać było ciemne włoski łonowe. 

 - Daj spokój, Jarrod. , 
 - Mamusia również kurowała mnie przytulaniem. 
 - Na pewno nie! 
 -  Doskonale  sobie  przypominam,  że  kiedy  mnie  tylko 

przytulała, czułem się znacznie lepiej. 

 - Rozumiem. A ile miałeś wtedy lat? 
 - Och, chyba pięć. A może pięć i pół. 
 - No proszę. 

background image

Ruchem tak szybkim, że nie zdołała go dostrzec, objął ją i 

pociągnął na siebie. - Tak jak mówiłem, ten okład pomaga. 

 -  Jarrod  -  to  imię  miało  zabrzmieć  jak  protest,  ale  nawet 

dla niej nie wyszło to przekonująco. 

 - Zostań tu przez chwilkę, Geno. Stęskniłem się za tobą - 

jedną rękę wsunął pod jej koszulkę na plecach, przytulając ją 
mocno  do  siebie.  Drugą  sięgnął  do  jej  głowy.  Ujął  dłonią 
gęstwinę  włosów  i  przerzucił  je  przez  jej  ramię,  odsłaniając 
twarz  Geny  spod  kurtyny  złocistych  pasemek.  -  Bardzo  mi 
tego brakowało. Czy pamiętasz, jak robiliśmy to zazwyczaj? 

 - Pamiętam. 
Musiało  być  coś  takiego  w  jej  głosie,  co  kazało  mu 

powiedzieć  bardzo,  bardzo  delikatnie:  -  Pamiętaj  tylko  dobre 
chwile, nie złe. 

 - Tu właśnie jest problem. Nie było żadnych złych chwil, 

a tylko same dobre, aż do... 

 - Przestań! - przycisnął ją mocniej do siebie. - Wyrzuć to 

wszystko z pamięci. Myśl tylko o tym, jak nieraz tuliłem cię w 
ten  sposób,  czasem  przez  całą  noc.  -  Jedną  rękę  wsunął 
całkowicie pod jej koszulkę, drugą gładził zagłębienie między 
plecami  a  biodrem.  -  Pamiętam  tylko,  jak  cię  dotykałem.  - 
Mówiąc to zaczął delikatnie masować jej skórę, coraz śmielej 
wsuwając rękę. - Jak cię całowałem. 

Zmysłowość  tej  sytuacji  przekroczyła  próg  odporności 

Geny.  Sama  przytuliła  swoje  wargi  do  jego  ust.  Początkowo 
całowała go delikatnie, lekko tylko rozchylając usta. Na nowo 
odkrywała  rysunek  jego  warg,  muskając  je  leciutko  tam  i  z 
powrotem i mimo woli coraz szerzej otwierała usta i zaczął w 
nich  niecierpliwie  błądzić,  aż  napotkał  to,  czego  szukał. 
Zetknięcie się ich języków, Gena odczuła niemal jak wstrząs. 

Jarrod przytrzymał ją w ciepłym uścisku, czekając, aż cała 

się uspokoi. Ale fala pożądania rozlała się już po jej ciele. 

background image

Leżała na nim, trzymając nogi między jego nogami. Nagle 

pożałowała  tego,  że  ma  na  sobie  dżinsy,  które nie  pozwalają 
jej  wyczuć  ciepła  jego  nagich  nóg.  Ale  nawet  przez 
drelichowy materiał czuła jego wzbierającą męskość. 

Oparła się jedną ręką o łóżko, usiłując się podnieść. - To ci 

może zaszkodzić, Jarrodzie. 

 -  Czuję  się  świetnie  -  szepnął,  przyciągając  ją  znowu  do 

siebie. Zdecydowanym ruchem włożył rękę pod jej koszulkę, 
sięgając  do  piersi.  Palcami  przesunął  po  wrażliwej  skórze. 
Sutki  jej  nabrzmiały.  Mógł  je dokładnie  wyczuć  nawet  przez 
bawełnę koszulki. 

 - Przestańmy... zanim będzie za późno. 
 -  To  brzmi  niemal  jak  przyznanie  się  -  mruknął,  nie 

przestając drażnić jej piersi. 

 -  Co  takiego?  -  spytała  zmieszana,  skoncentrowana  na 

tym, co z nią robi. 

 -  Przyznanie  się  do  tego,  że  mogłabyś  nie  móc  się 

powstrzymać  od  kochania  się  ze  mną.  Czy  zdajesz  sobie 
sprawę  z  faktu,  jak  daleko  zaszliśmy  od  chwili,  kiedy  się  tu 
sprowadziłem? 

 -  Przestań  w  tej  chwili!  -  Odsunęła  jego  rękę,  lecz  nie 

mając  siły  podnieść  się,  położyła  głowę  na  jego  piersi  z 
nadzieją na odzyskanie równowagi. Było to jednak niezwykle 
trudne.  Ich  serca  biły  tym  samym  niespokojnym  rytmem. 
Czuła ciepło jego ciała. Niemal mogła poczuć jego smak. Był 
na  jej  wargach,  na  jej  języku.  Z  jękiem  zawodu 
spowodowanym  poczuciem  niespełnienia,  przetoczyła  się  na 
bok. 

Odwrócił  się  tak,  by  spojrzeć  jej  w  twarz.  -  Już  dobrze, 

dziecinko. Nie jesteś jeszcze gotowa, ale to nadejdzie. 

 - Lepiej sobie pójdę - powiedziała, lecz nie poruszyła się. 

background image

 -  Wolałbym, żebyś  została.  Nie  będziemy  niczego  robili. 

Chciałbym  po  prostu,  żebyś  była  przy  mnie  blisko  - 
uśmiechnął się. 

Nie  wiedziała,  czy  powinna  do  tego  dopuścić.  Nie  mówił 

już o seksie, a to ją zaniepokoiło. 

 - Szczęka boli mnie nadal - szepnął. Roześmiała się. - To 

szantaż. 

 - Ale wcale mu nie uległaś - powiedział serio. - Zrobiłaś 

po  prostu  pierwszy  krok  w  stronę  czegoś,  czego  pragniemy 
oboje.  -  Gdy  nic  nie  odpowiadała,  dodał.  -  Wszystko  to 
możemy mieć, kochanie. 

Wiedziała,  co  miał  na  myśli,  to,  iż  powinni  zostać 

jednocześnie i przyjaciółmi, i kochankami. Dalej zastanawiała 
się jednak nad tym, czy to w ogóle jest możliwe. Mimo że... 
spędzała tę noc w jego łóżku. 

background image

Rozdział 6 
Następnego  dnia  Donny  Joe  pojawił  się  z  bolącą  głową  i 

smętną  miną.  Błagał  Rose  o  przebaczenie  i  oczywiście  je 
otrzymał. Przecież Rose, jak sama twierdziła, zanadto kochała 
mężczyzn, by zbyt długo gniewać się na któregoś z nich. 

W  niedzielę,  jedynego  dnia,  kiedy  bar  był  zamknięty, 

mieszkańcy  małego  domku  udali  się  wraz  z  Donnym  Joe  i 
dwójką  kolejnych  adoratorów  Rose  do  Fort  Worth.  Obejrzeli 
miejscowy jarmark bydła, a potem poszli na tańce do nocnego 
klubu „U Billy'ego Boba", słynącego z muzyki country. 

Gena i Jarrod spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Przez 

następne  dni  robili  rzeczy,  na  które  nigdy  przedtem  nie 
starczało im czasu. Pojechali na piknik, chodzili do kina i do 
wesołego  miasteczka,  lub  siedzieli  razem,  przyglądając  się 
sobie nawzajem. 

To były piękne dni, myślała Gena, ponieważ zdawało się, 

że  spełnia  się  wszystko,  co  obiecywał  Jarrod.  Zbliżali  się  do 
siebie  coraz  bardziej.  Ale  w  tym  samym  czasie,  gdy  malał 
dystans  pomiędzy  nimi,  narastało  w  niej  poczucie  winy 
spowodowane  jej  bezprawnymi  działaniami.  Chociaż 
postanowiła nie podejmować żadnych innych kwot, oprócz tej, 
która  była  niezbędna  na  zakup  samochodu  dla  matki  Petera, 
wciąż  ją  to  dręczyło.  Jej  sprzeczne  z  prawem  uczynki  legły 
między  nimi  i  wiedziała,  że  wcześniej  czy  później  musi 
zdobyć  się  na  odwagę,  by  powiedzieć  o  tym  wszystkim 
Jarrodowi. 

 -  Chciałbym  pójść  dziś  na  zakupy  -  powiedział  Jarrod 

pewnego  dnia.  Siedzieli  właśnie  w  saloniku,  układając 
wspólnie  puzzle  przedstawiającego  dwa  kotki  bawiące  się 
kłębkiem.  Dopasowywanie  do  siebie  porozrzucanych 
kawałeczków zafascynowało wręcz Genę. 

 -  Nie  mogę.  Wiesz  przecież,  że  muszę  być  w  pracy  za 

godzinę. 

background image

 -  Wcale  nie  -  uśmiechnął  się  Jarrod.  -  Clancey  dał  ci 

wolne popołudnie. Gena spojrzała na niego ze zdumieniem. - 
Jak zdołałeś to załatwić? 

Pochylił  się  i  wyjąwszy  jej  z  ręki  kawałek  układanki, 

położył  go  na  miejsce.  -  No  cóż,  to  niezupełnie  ja.  Rose 
poprosiła go o to. 

 -  To  bardzo  sprytne  posunięcie  -  roześmiała  się  Gena.  - 

Sam widzisz, jak jej ulega. Zgodzi się dla niej na wszystko. 

 - Na tym polega moc kobiety. 
 - Chciałeś powiedzieć: moc Rose. 
 - Moc, z którą ty na mnie działasz, jest niewiele mniejsza 

od  siły  eksplozji  bomby  atomowej.  Spojrzała  na  niego  znad 
układanki,  którą  zajmowała  się  od  dwudziestu  z  górą  minut. 
Powiedział to 

bardzo  lekko,  lecz  w  jego  brązowych  oczach  zobaczyła 

powagę. Przełknęła ślinę. 

 - Co chcesz więc kupować? 
 - Chciałbym kupić ci śliczną sukienkę. Wciąż widzę cię w 

dżinsach i zupełnie zapomniałem, jak wyglądasz w sukience. 
Nie  żebym  się  uskarżał  -  roześmiał  się.  -  Lecz  chyba  ci 
wspominałem,  jak  mnie  te  twoje  dżinsy  drażnią  -  z  irytującą 
starannością ułożył ostatni kawałek. 

 - Nie chcę, żebyś mi cokolwiek kupował, Jarrodzie. 
 -  Proszę  -  odezwał  się  ze  zdumiewającą  ją  słodyczą.  - 

Naprawdę chciałbym ci  coś kupić i chciałbym, żebyś i ty mi 
coś kupiła. 

Spojrzała na niego niepewnie. - Co? 
 - Jeszcze nie wiem. Potrzebuję kilku rzeczy. Chodźmy po 

prostu się rozejrzeć, co można kupić w tym mieście. 

Zachichotała.  -  Nie  sądzę,  żebyś  znalazł  tu  coś  godnego 

uwagi.  

 - To właśnie chciałem usłyszeć. 

background image

Nie  musieli  jechać  zbyt  daleko,  bo  Jarrod  znalazł  opodal 

interesujący  go  sklep.  Właściwie  był  to  rodzaj  groszowej 
rupieciarni, lecz to wcale mu nie przeszkadzało. 

 -  Nie  wygłupiaj  się,  Jarrodzie.  Czy  kiedykolwiek  byłeś 

już w takim sklepie? 

 - Oczywiście. Mnóstwo razy... w dzieciństwie. 
 - Naprawdę? No to świetnie - rozejrzała się po wnętrzu. - 

Od czego zaczynamy? 

 -  Ten  dział  wygląda  całkiem  zachęcająco  -  złapał  ją  za 

rękę. - Chodź, zdaje się, że są tam modele samolotów. Kupisz 
mi taki model, dobrze, Geno? 

Owszem. Kupiła mu plastikowy model do sklejania za trzy 

dolary  i  czterdzieści  dziewięć  centów,  paczkę  gumy 
balonowej  za  pięćdziesiąt  centów,  uchwyt  do  ołówków  w 
kształcie kota  Garfielda za  dolara  i  dziewięćdziesiąt dziewięć 
centów  oraz  komplet  ołówków  z  szablonem  liter  za 
dziewięćdziesiąt  osiem  centów.  Wreszcie  za  cztery  dolary  i 
pięćdziesiąt  cztery  centy  kupiła  mu  abażur,  żeby  miał  czym 
osłonić żarówkę w lampce. Nigdy przedtem nie widziała żeby 
był taki uszczęśliwiony. 

Kiedy  opuszczali  sklep,  jej  rezerwa  wobec  pomysłu 

Jarroda stopniała i z radością udała się na dalsze zakupy. Gdy 
zatem  wypatrzył  ekskluzywny  butik,  który  koniecznie  chciał 
odwiedzić, nie  specjalnie  protestowała już tak bardzo, mimo, 
że wyłożony był dywanem, w który można było się po prostu 
zapaść. 

Powitała  ich  uśmiechnięta,  wymuskana  ekspedientka, 

której  entuzjazm  zmalał  nieco  na  widok  dżinsów  i  koszulki 
Geny.  -  Witam  państwa.  Na  imię  mam  Myrna.  Czym  mogę 
dziś państwu służyć? 

 - Chcieliśmy się tylko rozejrzeć - odparła Gena. 
 -  Nie  tylko  -  uzupełnił  Jarrod.  -  Chciałbym  kupić  jakąś 

wyjątkową  sukienkę  dla  mojej  narzeczonej.  Gena 

background image

spiorunowała go wzrokiem, a ekspedientka rozpromieniła się. 
- Narzeczem, jakie to miłe. Moje 

gratulacje. 
Jarrod  spostrzegł,  że  Myrna  dyskretnie  zerknęła  na  dłoń 

Geny 

poszukiwaniu 

nieistniejącego 

pierścionka 

zaręczynowego.  Sięgnął  po  portfel,  wydobył  z  niego 
platynową  kartę  kredytową  American  Express  i  wręczył  ją 
ekspedientce,  mówiąc:  -  Jeżeli  przekroczymy  limit  kredytu, 
zapłacę gotówką. Czy tak będzie dobrze? 

Myrnie  zrobiło  się  słabo.  -  Tak  jest,  proszę  pana.  Pan 

pozwoli, wskażę panu wygodne krzesło, na którym będzie pan 
mógł  poczekać,  aż  pomogę  pańskiej  pięknej  narzeczonej 
wybrać odpowiednią sukienkę. 

 -  Świetnie,  doskonale  -  mruknął,  rzucając  Genie 

porozumiewawcze  spojrzenie.  -  Czy  mógłbym  dostać 
odrobinkę białego wina? 

 -  W  tej  chwili  -  Myrna  strzeliła  palcami  i  natychmiast 

pojawiła  się  młodsza  asystentka.  -  Szklaneczkę  białego  wina 
dla pana Saxona i drugą dla jego narzeczonej. 

Dziewczyna skłoniła się i wybiegła. 
Jarrod  bawił  się  doskonale.  Gena  z  kolei  od  prawie  roku 

nie  była  w  tak  eleganckim  sklepie,  a  jej  kobieca  natura 
domagała  się  przynajmniej  przymierzenia  którejś  z  tych 
pięknych kreacji, wśród których znalazła się tak nagle. 

Skoro  tylko  Jarrod  rozsiadł  się  wygodnie,  Myrna 

zaprowadziła  Genę  do  utrzymanej  w  pastelowych  kolorach 
przymierzalni  i  obie  wraz  z  asystentką  zaczęły  znosić  tam 
niezliczoną liczbę ubrań. 

Jarrod  pociągał  wino  wygodnie  rozparty  na  krześle, 

wpatrując  się  ciekawie  w  drzwi  przymierzalni.  Te  wreszcie 
otworzyły się, wyszła przez nie Gena, ubrana w długą kreację 
z różowego szyfonu. Zatrzymała się przed lustrem i przejrzała 

background image

w  nim.  Suknia  bez  ramiączek  leżała  na  niej  doskonale, 
uwypuklając kuszącą linię piersi. 

 - No i co o tym sądzisz, Jarrodzie?. Jak ci się podoba? 
Cóż  miał  jej  odrzec,  że  ten  widok  zaparł  mu  dech? 

Powiedział więc tylko: - Jest bardzo ładna. 

Przechyliła  głowę,  przyglądając  się  sobie  pod  innym 

kątem.  -  Rzeczywiście.  Szkoda  tylko,  że  nie  mam  gdzie  jej 
nosić. 

Więc  wróć  ze  mną  do  Filadelfii,  gdzie  masz  mnóstwo 

miejsc,  by  się  w  niej  pokazać,  cisnęło  się  mu  na  usta.  Nic 
jednak nie powiedział. 

Znienacka  roześmiała  się  i  ujmując  końce  sukni  w  obie 

ręce,  rozłożyła  ją  szeroko  i  okręciła  się  wokół,  zupełnie 
niczym młoda dziewczyna, pierwszy raz przymierzająca długą 
suknię.  Pastelowy  szyfon  otarł  się  niemal  o  twarz  Jarroda, 
przyprawiając go o erotyczne odczucia i... myśli. 

Zbiegiem  okoliczności  Gena  straciła  nagle  równowagę  i 

wpadła  Jarrodowi  na  kolana.  Przytrzymał  ją  natychmiast. 
Odchyliła  głowę  do  tyłu  i  roześmiała  się.  Była  zadyszana,  z 
zarumienionymi policzkami, i Jarrod zapragnął nagle całować 
ją, aż do utraty tchu. 

Było  jej  niewygodnie  i  chcąc  się  poprawić,  otarła  się  o 

niego jedną z piersi. Boże, jakżeż chciał, by była w tej chwili 
naga,  by  można  było  ją  dotykać,  całować,  pieścić!  Ich 
spojrzenia spotkały się. Przez ułamek sekundy błysnęła w nich 
obopólna  namiętność  i  dłoń  Jarroda  mimowolnie  zbłądziła  w 
stronę jej piersi... 

 -  Czy  pani  dobrze  się  czuje?  -  spytała  asystentka.  Jarrod 

natychmiast cofnął rękę. 

 - Tak, dziękuję, znakomicie - mruknęła Gena. 
Następnie 

przymierzyła  granatową  minispódniczkę. 

Ekspedientka  dobrała  do  niej  błękitną  bluzeczkę.  Gena 
wyłoniła  się  na  bosaka  z  przymierzalni  i  przyjrzała  się  sobie 

background image

krytycznie w lustrze. - Nie wiem. Coś mi tu nie pasuje. A ty, 
co o tym sądzisz? 

Pomyślał  sobie,  że  ma  przed  oczami  jeden  z  bardziej 

erotycznych  obrazków,  jakie  widział  w  życiu,  lecz  gdyby 
powiedział  jej  o  tym,  jego  podniecenie  wzrosłoby  jeszcze 
bardziej. 

 - Jest niezła. 
 -  Gdyby  dopasować  do  tego  odpowiednie  buty,  proszę 

pani - wtrąciła asystentka - to całość na pewno na tym zyska. 
Zaraz przyniosę. 

Gena  uśmiechnęła  się  do  Jarroda.  -  To  jest  zabawne. 

Cieszę się, że wpadłeś na ten pomysł. Oczywiście, niczego nie 
kupimy. 

 - Oczywiście, że nie. 
Przez jedwab bluzki widział dokładnie kształt jej piersi, z 

kuszącymi  punkcikami  brodawek.  Zastanawiał  się,  jak 
mogłyby smakować w tym jedwabnym kokonie i pochylił się, 
by pochwycić jedną z nich ustami. 

 -  Pani  buty  -  młoda  dziewczyna  wręczyła  Genie  parę 

szpilek  wiązanych  w  kostce  cienkimi  paseczkami.  Gena 
postawiła je na podłodze, wsunęła w nie stopy i pochyliła się, 
by je zawiązać. 

Przed  Jarrodem  pojawił  się  w  ten  sposób  znienacka  jej 

uroczy tyłeczek  i  biedak  musiał odstawić  kieliszek,  bojąc  się 
trzymać go drżącą dłonią. Zadarta minispódniczka odsłoniła w 
całości  jej  długie,  zgrabne  nogi  i  całą  resztę,  doprowadzając 
jego  rozgorączkowaną  wyobraźnię  na  skraj  wytrzymałości. 
Pragnął  jej  jeszcze  mocniej  niż  pierwszego  wieczoru  u 
Clanceya. Zaczęło go to wręcz irytować. 

Przez następne pół godziny Gena paradowała przed nim w 

różnych kreacjach, lecz, o dziwo, wszystkie wyglądały bardzo 
nobliwie.  Tymczasem  jego  pożądanie  rosło  i  rosło.  Gena, 
zaabsorbowana  przymierzaniem,  przeglądaniem  się,  wierciła 

background image

się  przed  nim, poprawiając na  sobie ubrania w nieświadomie 
prowokujący  sposób  tak,  że  biedny  Jarrod  na  ten  widok  o 
mało  nie  oszalał.  Gdy  w  końcu  pojawiła  się  przed  nim  w 
skromnym jedwabnym kompleciku barwy bursztynu, warknął: 
- Bierzemy ten. 

 - Jarrod, nie życzę sobie, żebyś mi cokolwiek kupował. 
 -  Nie  będziemy  teraz  tego  dyskutowali  -  syknął  przez 

zaciśnięte zęby. Spiorunował wzrokiem ekspedientkę. - Proszę 
to zapakować. 

Gena  rzuciła  mu  zdumione  spojrzenie  i  poszła  do 

przymierzalni.  Jarrod  był  w  stanie  sam  wysiedzieć  mniej 
więcej przez trzydzieści sekund, po czym ruszył w ślad za nią. 
Otworzył  drzwi  i  stanął  w  progu.  Gena,  na  wpół  rozebrana 
odwróciła się ze zdziwieniem. Wtedy wszedł głębiej do środka 
i zamknął za sobą drzwi. 

 - Jarrod! Nie wolno ci tu przebywać! 
 - Naprawdę? - jednym krokiem znalazł się tuż obok niej. - 

A kto tak zarządził? - pocałował ją w odkryte ramię.  

 -  Zapewne  ekspedientka  czekająca  na  zewnątrz.  Mogę 

sobie wyobrazić, co teraz myśli. 

Zdjął z niej drugą połowę bluzki bursztynowego koloru, aż 

opadła,  zatrzymując  się  na  wysokości  pasa.  W  ten  sposób 
piersi Geny zostały wystawione na jego głodne spojrzenie. Nie 
dotknął jej jednak. Patrzył tylko i wchłaniał nozdrzami zapach 
jej  rozgrzanego  ciała.  Piersi  Geny  wznosiły  się  stromo, 
delikatne, * doskonałe w kształcie, brodawki wręcz zachęcały 
go do zamknięcia na nich ust... 

Jarrod  zrobił  to.  Pochylił  się  i  pochwycił  wargami  jedną 

jej brodawkę, co wzmogło jedynie jego pożądanie. Po chwili 
zaczął  ssać  drugą  pierś.  Przerwał,  gdy  jęki  Geny  zabrzmiały 
zbyt głośno w małej przymierzalni. 

 -  Nie  dbam  o  to,  co  pomyśli  sobie  Myrna,  ani  o  reguły, 

które  są  po  to,  by  je  łamać.  Ma  moją  platynową  kartę 

background image

kredytową  American  Ekspress  z  dwudziestotysięcznym 
limitem. Nie obraziłaby się nawet, gdybym huśtał się nago na 
żyrandolu. 

 -  Myślę,  że  masz  rację  -  powiedziała  zduszonym  z 

podniecenia  głosem  Gena.  -  To  z  pewnością  jej  szczęśliwy 
dzień. 

 - A twój? - spytał, całując ją w drugie ramię. 
Spojrzała  na  niego,  bezsilna  wobec  ogarniającego  ją 

pożądania. - Mój również. 

Pochylił  się  ku  niej  tak,  że  ich  oddechy  zmieszały  się.  - 

Zwariuję, jeśli tego nie zrobię. 

Po  czym  pocałował  ją.  Był  to  oszałamiający  pocałunek. 

Taki,  który  Gena  czuła  każdą  cząstką  samej  siebie.  To 
szaleństwo,  pomyślała.  Nie  możemy  kochać  się  w 
przymierzalni!  Nie  tu,  z  czekającą  przed  drzwiami 
ekspedientką. 

Ale  jego  usta  były  takie  zaborcze,  a  ręce  takie  zuchwałe! 

Wtem usłyszała Jarroda wypowiadającego jej własne myśli. 

 -  Nie  mogę  się  tu  z  tobą  kochać,  ale,  Boże!  Jakże 

chciałbym, żebyśmy byli już w domu. 

 - Nie... nie - zaprotestowała, sama nie wiedząc dlaczego, - 

Przecież dzisiaj pracuję. 

Jarrod odsunął się, patrząc na nią błyszczącymi oczyma. - 

Nie szkodzi, Geno... I tak będę cię miał... Już wkrótce... 

Bar  był  wyjątkowo  przepełniony.  Dla  Geny  wszystko 

wydawało się dziś przesadne - żądania klientów, podniecenie 
Clanceya  i  nawet  Rose,  która,  jej  zdaniem,  zachowywała  się 
zbyt wyzywająco. Co tego wieczoru powodowało, że czuła się 
taka podminowana? 

Jarrod siedział przy swoim stoliku. Gena zastanawiała się, 

czy  to  skutek  przewrażliwienia,  czy  dzisiaj  przyglądał  się  jej 
rzeczywiście bardziej uważnie niż zwykle? 

background image

Cole  Garrett  przybył  kilka  minut  przed  Jarrodem  i 

wyjątkowo zajął miejsce przy barze. Wyglądał nawet bardziej 
odświętnie niż zazwyczaj i również bacznie się jej przyglądał. 
Nie,  nie!  To  tylko  nerwy,  powiedziała  sobie  Gena. 
Popołudniowe zakupy niewątpliwie pobudziły ją i musiała nad 
tym zapanować. 

Podeszła  do  baru,  by  odebrać  zamówienie,  mijając  po 

drodze Cole'a. Zaledwie zaszczyciła go spojrzeniem. Nie czuła 
się  dziś  na  siłach,  by  wszczynać  jakieś  uprzejme  rozmowy. 
Nie  była  jednak  zaskoczona,  gdy  znienacka  odezwał  się  do 
niej: - Jak się czuje Sugar? 

Nie  mógł  wymyślić  niczego  lepszego,  by  ją  zatrzymać. 

Błysk w jego oczach zdradził, że wiedział o tym doskonale. 

 - Sugar? Czuje się świetnie. 
 -  To  wspaniale.  Zasługuje  przecież  na  to,  by  spędzić 

ostatnie lata w spokoju. 

 - Ostatnie lata? - nie wytrzymała. - O czym pan u diabła 

mówi,  Cole?  Wielki,  rudowłosy  barman  przysunął  się  w  ich 
stronę zaniepokojony tonem jej głosu. - Wszystko 

w porządku, Geno? Gena nie spuszczała wzroku z Cole'a. 

- Nie jestem, pewna, Josh, ale dam ci znać. 

 - Jestem obok. Wystarczy zawołać. 
Cole  uśmiechnął  się.  -  Jest  niezwykle  opiekuńczy, 

nieprawdaż?  Ale  mogę  to  zrozumieć  -  pogładził  ją  po 
policzku.  -  Jesteś  bardzo  piękna.  Domyślam  się,  że  wielu 
mężczyzn ma na ciebie chrapkę. Niemniej, powinnaś wreszcie 
zrozumieć, Geno, że to ja będę cię miał. 

Wiedziała, że mu się podoba, lecz nigdy dotąd nie wyrażał 

się równie otwarcie. Do dzisiejszego wieczoru nie uważała go 
za człowieka rzucającego słowa na wiatr. W ułamku sekundy 
ponownie  oszacowała  Cole  Garretta.  Wiedziała,  że  jest 
niebezpieczny.  Teraz  jednak  zdała  sobie  sprawę,  że  miał 

background image

schowanego  w  rękawie  asa  i  że  miało  to  coś  wspólnego  z 
Sugar. 

Opierając się nadal jedną ręką o bar, pochyliła się w jego 

stronę tak, by nikt nie słyszał ich rozmowy. 

 - Co knujesz w sprawie Sugar? Powiedz mi Cole, muszę 

to wiedzieć. 

 -  Tak  właśnie  sądziłem  -  skłonił  się  w  jej  stronę, 

przybliżając się w ten sposób do niej jeszcze bardziej 

 -  że  tak  cudnie  muszą  pachnieć  twoje  perfumy. 

Cokolwiek to jest, kupię ci cały galon. 

 - Jeśli myślisz, że zacznę cię błagać... 
 - Ty mnie błagasz, cóż za wspaniała perspektywa. 
 - To się mylisz. Potrafię poradzić sobie z Sugar i wiesz o 

tym  doskonale.  Albo  sam  mi  powiesz,  o  co  tu  chodzi,  albo 
kończmy tę rozmowę. . 

Clancey  aż  zatańczył  ze  złości.  -  Geno!  Dania  stygną. 

Szybciej, szybciej! 

Cole  sięgnął  do  kieszeni  i  wyjął  stamtąd  wizytówkę. 

Skreślił  adres  na  odwrocie.  -  Jeśli  Sugar  nie  powiedziała  ci 
tego jeszcze, to z niej tego nie wydobędziesz. Przyjdź do mnie 
po pracy. Zjemy późną kolację i porozmawiamy. 

Gena  wzięła  wizytówkę  i  rzuciwszy  okiem  na  adres, 

schowała  ją  do  kieszeni  dżinsów.  Z  rezerwą  odnosiła  się  do 
pomysłu  złożenia  mu  samotnej  wizyty.  Jednak,  mimo  że 
powiedziała  mu,  że  jest  w  stanie  dowiedzieć  się wszystkiego 
od  Sugar,  nie  była  o  tym  w  pełni  przekonana.  Nakłonienie 
Sugar  do  wyznań  nie  było  wcale  łatwe.  Cokolwiek  zaszło 
pomiędzy  nią  a  Cole'em,  starsza  pani  wyraźnie  unikała 
rozmów na ten temat. 

 - Więc? 
Gena ujrzała wpatrzone w siebie szare oczy Cole'a. 
 - Przyjdę. 

background image

 - Świetnie - uniósł szklankę burbona jakby chciał wznieść 

toast. - Oczekuję cię z niecierpliwością 

 -  mówiąc  to  położył  na  kontuarze  trochę  pieniędzy  i 

ruszył do wyjścia. 

Gena  odprowadziła  go  spojrzeniem.  W  tym  momencie 

napotkała  wzrok  Jarroda.  Był  wyraźnie  wściekły.  Zupełnie 
zapomniała,  że  mógł  widzieć  całe  to  zajście  z  Cole'em.  No 
cóż,  nic  na  to  teraz  nie  poradzi.  Jarrod  będzie  musiał 
zrozumieć jej postępowanie. 

 - Geno. Geno! - Clancey wręcz rwał sobie włosy z głowy. 
Rose podskoczyła do swego szefa. - Czy mówiłam ci już, 

że najbardziej biorą mnie tacy narwani faceci? - zaraz po tym 
mruknęła  do  Geny:  -  Mam  nadzieję,  że  zauważyłaś,  że 
przystojniak aż kipi. 

 - Niestety tak. 
 - Czy mogę ci jakoś pomóc? 
 -  Nie  wiem.  Jeszcze  się  nie  zastanawiałam,  jak  to 

rozegrać. 

 -  Widziałam  jak  rozmawiałaś  z  Cole'em,  i  muszę  ci 

powiedzieć... 

 - Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Nie musisz mnie przed 

nim ostrzegać. 

 - No, moje panie, nasi klienci czekają. Czekają! 
Rose  odwróciła  się  i  z  rozpromienioną  twarzą  cmoknęła 

Clanceya w policzek. - Clancey, jesteś taki nabuzowany. 

Gena rzuciła się przyjmować zamówienia, naiwnie sądząc, 

że dalsza zwłoka mogłaby przyprawić dziś Clanceya o zawał. 

W  dodatku  jej  wrażenie,  że  siedzi  na  beczce  z  prochem, 

okazało się słuszne. Gdy mijała stolik Jarroda, ten schwycił ją 
za rękę. - Siadaj. 

 - Wiesz przecież, że nie mogę. Jestem w pracy. 
 - Powiedziałem, siadaj. 

background image

Gena  podchwyciła  spojrzenia  klientów  z  kilku  sąsiednich 

stolików.  -  Dobrze  -  szepnęła.  -  Tylko  na  momencik,  ale  nie 
rób scen. 

Jarrod  nachylił  się  w  jej  stronę  tak,  że  mogła  zobaczyć 

jego  zbielałe  od  wściekłości  wargi.  -  Nie  biorę  żadnej 
odpowiedzialności  za  to,  co  zrobię,  jeśli  mi  natychmiast  nie 
powiesz, co cię łączy z tym facetem, który siedział przy barze. 

 -  Nic!  Po  prostu  rozmawialiśmy!  -  odkąd  przeniosła  się 

do  Dallas,  wiedziała,  że  nie  może  na  nikogo  liczyć,  a 
pojawienie się Jarroda tak męczącego z tą swoją zaborczością, 
nie poprawiło sytuacji. Mimo wszystko oznaki jego zazdrości 
mile połechtały jej serce. Co się z nią działo? 

 -  Rozmawiałaś  z  nim  stanowczo  za  długo,  jak  na 

grzecznościową  pogawędkę.  Spojrzała  na  niego  ze 
zdumieniem.  -  Nigdy  przedtem  nie  widziałam  cię  w  takim 
stanie. 

 - 

Przed 

twoim 

zniknięciem 

sam 

nigdy 

nie 

przypuszczałbym,  że  jestem  zdolny  do  takiej  zazdrości  - 
mówił  najbardziej  łagodnie,  jak  tylko  potrafił,  lecz  w  jego 
słowach  czuło  się  maskowane  napięcie.  -  Nie  cierpię  tego 
uczucia,  nie  napawa  mnie  ono  szczególną  dumą,  ale  jestem 
wściekle zazdrosny. Powiesz mi więc, czy nie? 

Skinęła  głową.  -  Owszem,  powiem,  pod  warunkiem,  że 

dasz  mi  słowo,  że  spróbujesz  mnie  zrozumieć.  Usiadł  z 
powrotem normalnie. - Jeszcze mi niczego nie powiedziałaś, a 
już mi się to nie podoba. 

 -  Posłuchaj.  Ten  człowiek,  z  którym  rozmawiałam, 

nazywa  się  Cole  Garrett  i  jest  właścicielem  tutejszej  firmy 
zajmującej  się  handlem  nieruchomościami.  Chciał,  żebym 
odwiedziła go dziś po pracy i zamierzam to zrobić. 

 - Nigdzie nie pójdziesz. 
 - Jarrod... 

background image

 -  Powiedziałem,  nie!  -  odezwał  się,  tym  razem  o  wiele 

głośniej. Uniosła ostrzegawczo palec do ust. - Muszę. On ma 
pewne informacje, na których mi zależy i... 

 -  Czy  uważasz  mnie  za  durnia?  To  przecież  jemu  zależy 

na tobie. Pokręciła głową. - Słuchaj, to dotyczy Sugar.  

 - A co mnie, do cholery, obchodzi, kogo to dotyczy! Nie 

chcę cię widzieć w odległości mniejszej niż trzy metry od tego 
człowieka, nie wspominając nawet o wizycie w jego domu. 

Gena z trudem powstrzymała się od śmiechu. Jarrod wydał 

się  jej  nagle  taki  zasadniczy...  taki  uparty  i  taki...  kochany 
zarazem!  Zareagował  jak  typowy  mężczyzna  zakochany  po 
uszy w swojej wybrance. Ta myśl poraziła Ją nagle. On kocha 
ją  naprawdę!  Nie  mogła  zrozumieć,  dlaczego  ten  nagły  atak 
zazdrości  upewnił  ją  w  tym  bardziej  niż  fakt,  że  Jarrod 
porzucił swoje dotychczasowe życie, by zamieszkać przy niej 
w  Dallas.  Ale  to  jedno  stało  się  dla  niej  pewne:  kochał  ją 
szczerze! 

Tu  wyłaniała  się  kolejna  komplikacja.  Nie  bardzo  miała 

odwagę  przyznać  się  przed  sobą  do  swoich  własnych  uczuć. 
Wokół  niej pojawiło się tyle zagmatwanych  spraw, i musiała 
wszystko jeszcze po kolei przemyśleć. Zanim jednak podejmie 
jakąkolwiek  decyzję,  musi  dowiedzieć  się,  jakiego  rodzaju 
kłopoty nękają Sugar. 

Wyciągnęła  rękę  i  ujęła  jego  dłoń.  -  Posłuchaj,  wróć  po 

prostu  do  domu  i  poczekaj  na  mnie.  Wtedy  wszystko  ci 
wyjaśnię. 

 - Zamierzam zostać tu aż do zamknięcia i potem odwieźć 

cię do domu. Gena westchnęła, zastanawiając się, co powinna 
zrobić w tej sytuacji. 

Rose przycupnęła  obok.  -  Nie  oglądaj się, ale Clancey za 

chwilę wyjdzie z siebie. Wtedy będzie na co popatrzeć! 

 - Ile jeszcze do końca? - spytała Gena. 

background image

 -  Godzinka,  ale  ja  bym  już  zamykała  interes. 

Skoczylibyśmy do jakiejś tancbudy. Aż mi się nogi same rwą 
do  tańca.  No  i  co  powiesz,  przystojniaczku?  Nie  wybrałbyś 
się? 

 - Wspaniały pomysł - stwierdził Jarrod. 
 -  No  nie!  Jestem  zrujnowany!  -  Krzyczał  Clancey,  który 

pędząc  w  stronę  stolika  Jarroda,  dosłyszał  ostatnią 
wypowiedź.  Wszyscy  spojrzeli  z  zainteresowaniem,  jak  ten 
pół Irlandczyk, pół Chińczyk przemienia się w pełnokrwistego 
Indianina,  rozpoczynającego  taniec  wojenny  wokół  stolika 
Jarroda, zawodząc przy okazji: - Klienci, klienci, o mój Boże, 
klienci! 

Rose pochyliła się w stronę Geny i Jarroda. - Zdaje się, że 

doprowadziliśmy  dziś  Clanceya  do  skraju  wytrzymałości. 
Biedaczysko.  Już  czas  najwyższy,  żebym  coś  z  nim  zrobiła. 
Szczęściem mam jeszcze w zapasie tajną broń. 

Gdy  Clancey  kończył  czwarte  czy  piąte  okrążenie  ich 

stolika, Gena już całkiem straciła rachubę, Rose z zimną krwią 
złapała  go  w  końcu  za  ramię  i  szepcząc  mu  coś  do  ucha, 
pociągnęła go w stronę kuchni. 

 -  Ciekawe,  co  miała  na  myśli,  mówiąc  o  tajnej  broni?  - 

westchnęła obserwująca ich Gena. 

 - Znając Rose, nie trzeba chyba wyjaśniać - roześmiał się 

Jarrod. - Co wcale nie zmienia faktu, że będę czekał na ciebie 
przed wyjściem. 

Gena spojrzała na niego uważnie. Jego zaborczość zaczęła 

naprawdę  robić  się  męcząca,  zwłaszcza  że  kolidowała  z  jej 
planami.  -  Robisz  się  śmieszny,  Jarrodzie.  Moja  wizyta  u 
Cole'a  nie  ma  nic  wspólnego  z  nami.  Jak  ci  już  mówiłam, 
chodzi o Sugar. 

Złożył  ręce  na  piersiach.  -  Więc  zajmiemy  się  tym 

wspólnie, jutro. Ale dzisiaj wracasz ze mną do domu. 

Odskoczyła wściekła od jego stolika. 

background image

 -  Kelnerka!  -  zawołał  Jarrod.  -  Proszę  mi  podać  kawę  i 

kawałek ciasta. Gena uśmiechnęła się słodko. - W tej chwili, 
proszę pana. 

Obeszła  swój  rewir,  sprawdzając,  czy  klienci  mają 

wszystko, czego im potrzeba. Podała Jarrodowi ciasto i kawę, 
pilnując się, by przy okazji nie wylądować na jego kolanach. 
Potem  udała  się  do  kuchni.  Tam  zastała  Clanceya  i  Rose. 
Clancey  siedział  w  kącie  z  tępym  wyrazem  twarzy,  a  Rose 
gawędziła  z  czekającym  na  zamówienia  kucharzem.  Gdy 
Gena weszła, Rose odwróciła się w jej stronę. 

 - Czy wszystko w porządku? 
 - Nie. Raczej na odwrót. - Spojrzała na Clanceya. - A co z 

nim? 

 -  Nie  przejmuj  się.  Wszystko  pod  kontrolą.  Obiecuję  ci, 

że w ciągu tygodnia będzie zupełnie nowym człowiekiem. 

 - To znaczy, że jesteś dyplomowaną cudotwórczynią. 
 - Dokładnie tak, A czy tobie mogę w czymś pomóc? 
 -  Dziękuję,  ale  nie.  Muszę  się  tym  zająć  sama.  Po  pracy 

powinnam  pojechać  do  Cole'a  Garretta,  a  Jarrod  nie  chce  mi 
na to pozwolić. Dobre sobie! Nie pozwoli mi. 

 - Wiesz, nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy - Rose 

urwała  nagle,  chcąc  lepiej  pozbierać  myśli.  W  końcu 
uśmiechnęła  się  szeroko.  -  Ale,  czemu  u  licha  mam  tego  nie 
zrobić?  Posłuchaj,  dziecinko.  Tacy  faceci,  jak  ten  twój 
przystojniak  nie  rodzą  się  na  kamieniu.  Na  twoim  miejscu 
kazałabym  się  Cole'owi  Garrettowi  wypchać  z  tym  jego 
mercedesem i wróciłabym z Jarrodem do domu. 

Gena jęknęła. - Niczego nie rozumiesz. Nie wybieram się 

do Cole'a z własnej woli. Muszę pójść do niego, żeby zbadać, 
co on knuje przeciwko Sugar. Mam złe przeczucia. 

Rose  przypatrywała  się  Clancey'owi,  lecz  słowa  Geny 

sprawiły,  że jej  platynowa  główka  odwróciła  się  natychmiast 
w jej stronę. - Cole sprawia Sugar kłopoty? 

background image

 - Tak sądzę. Usiłowałam zbadać to tutaj, ale nie chciał mi 

niczego  powiedzieć.  Postawił  mi  warunek,  że  jeśli  chcę  się 
czegoś dowiedzieć, muszę przyjść do niego dziś wieczorem. 

Rose zmrużyła swoje czarne oczy. - Wiesz, Cole może być 

sobie niezwykle sprytny, ale jest takim samym mężczyzną jak 
wszyscy inni i mogę owinąć go sobie dookoła palca w każdej 
chwili. 

 - O czym ty właściwie mówisz? 
 - Mówię o tym, że ty wrócisz z przystojniakiem do domu, 

a ja pojadę zamiast ciebie do Cole'a. 

 -  Nie,  nie  -  pokręciła  głową  Gena.  -  Nie  mogę  ci  na  to 

pozwolić. A oprócz tego Jarrod musi się nauczyć paru rzeczy. 
Wciąż mu się wydaje, że może mi rozkazywać. 

Rose  wzruszyła  ramionami,  dając  w  ten  sposób  do 

zrozumienia,  że  nie  popiera  decyzji  Geny  i  powiedziała:  - 
Dobra,  ale  gdybyś  zmieniła  zdanie,  to  moja  oferta jest  wciąż 
aktualna. 

Po  zamknięciu  Gena  i  Rose  wyszły  razem.  Na  chodniku 

czekał  na  nie  Jarrod.  Bez  słowa  wziął  Genę  pod  rękę  i 
poprowadził w stronę swego samochodu. 

Gena  z  wściekłości  zupełnie  zapomniała,  że  Jarrod 

dowiódł  jej  swej  miłości  przed  niespełna  godziną.  Usiłowała 
wyszarpnąć  rękę.  -  Wybacz,  ale nie zamierzam udawać  się  z 
tobą dokądkolwiek. 

 -  Owszem,  tak  -  powiedział  spokojnie,  otwierając 

drzwiczki i wpychając ją do wnętrza samochodu. - Podwieźć 
cię, Rose? 

 -  Dzięki,  ale  udaję  się  w  zupełnie  innym  kierunku, 

prawda, Geno? - pochyliła się, opierając jedną rękę o otwarte 
okno  i  wyciągając  drugą  w  stronę  Geny.  Ta  z  rezygnacją 
sięgnęła do kieszeni i podała Rose wizytówkę Cole'a. 

 - Dzięki, Rose. I powodzenia. 

background image

Krótką  trasę  do  domu  Sugar  odbyli  w  milczeniu  i  to 

bardzo  odpowiadało  Genie.  Siedziała  przycupnięta  na  skraju 
przedniego fotela, usiłując dojść do ładu ze swoimi uczuciami, 
nie potrafiła się jednak skupić. 

Być może nie powinna dać się ponieść uczuciu wrogości, 

które owładnęło nią tak mocno od dnia, w którym wysłuchała 
ostatniej  woli  swego  ojca.  Teraz  nie  była  już  tak  samo 
absolutnie pewna, że  to  Jarrod podstępem wkradł się w łaski 
Alexandra.  Ona  sama,  chociaż  uwielbiała  pracę  w  sekcji 
komputerowej,  nigdy  nie  pragnęła  samodzielnie  kierować 
firmą.  Mimo,  że  nigdy  nie  omawiała  tej  kwestii  z  ojcem, 
musiał się chyba tego domyślać. 

Ale  -  wciąż  było  tu  jedno  wielkie  ale,  które  kładło  się 

cieniem  na  całą  sprawę  -  firma  prawowicie  powinna  należeć 
do niej. 

Wszystko  to  razem  było  tak  zagmatwane,  że  omal  nie 

jęknęła głośno. Bo przecież, po tym wszystkim, uświadomiła 
sobie wreszcie, że jednak kocha Jarroda i właściwie to nigdy 
nie przestała go kochać. 

Być może. 
Ale,  jeśli  przyjąć,  że  mogłaby  wspólnie  z  Jarrodem 

rozpocząć  nowe  życie,  to  musiałaby  powiedzieć  mu  całą 
prawdę  o  Sherwoodzkim  Towarzystwie  Dobroczynnym,  i  to 
zanim  on  sam  ją  odkryje.  Tylko,  czy  jest  szansa,  że  on  to 
zrozumie, zadawała sobie pytanie, patrząc na przesuwające się 
za szybą światła latarń. Czy jej wybaczy? Do tej pory podjęła 
z  konta  firmy  grubo  ponad  sto  tysięcy  dolarów.  Jakby  na  to 
nie patrzeć, wymagało to naprawdę dużo zrozumienia. 

Problem  polegał  na  tym,  że  nie  znała  Jarroda 

wystarczająco  dobrze,  by  móc  przewidzieć  jego  reakcję. 
Przeczuwała  jednak,  że  mógłby  zrozumieć  jej  motywy.  Tu 
wyłaniał  się  jednak  następny  problem.  Gdyby  nawet 
zrozumiał  i  wybaczył  jej  tę  defraudację,  z  pewnością 

background image

domagałby  się,  żeby  wróciła  wraz  z  nim  do  Filadelfii,  a  tam 
znów rzuciłby się w wir interesów. 

Na  to  jednak  nie  była  przygotowana.  Zbytnio  ją  to 

przerażało.  Bo  gdyby  tak  po  powrocie  do  domu  stosunki  z 
Jarrodem nie byłyby już takie jak dawniej? Nie wytrzymałaby 
tego.  W  dodatku,  wówczas  byli  tylko  kochankami.  Tu  ich 
stosunki pogłębiły się. Zaczęli również być przyjaciółmi. 

Takie  właśnie  myśli  kłębiły  się  w  jej  głowie  podczas 

jazdy.  A  gdy  tylko  samochód  zatrzymał  się  przed  domem, 
wypadła  z  niego  jak  pocisk  i  pomknęła  w  stronę  drzwi 
wejściowych.  Nim  Jarrod  dotarł  do  wejścia,  była  już  w 
połowie schodów. 

 - Poczekaj, Geno! - krzyczał. 
Biegła  nadal,  przeskakując  po  dwa  stopnie  naraz.  W 

chwili,  gdy  usłyszała  zbliżające  się  kroki  Jarroda,  z  ulgą 
uświadomiła  sobie,  że  Sugar  wstrzymuje  go,  prosząc  do 
siebie. 

Zachowałem  się  jak  pierwszy  lepszy  frajer,  pomyślał  z 

niesmakiem  Jarrod.  Ale,  do  cholery!  Gdy  ujrzał  ją 
przysuwającą  się  do  Garretta,  omal  nie  rozniósł  lokalu  na 
strzępy. 

A może tak właśnie należało postąpić, zastanawiał się. W 

końcu lepiej byłoby wyładować swoje frustracje na Garretcie i 
umeblowaniu baru niż na Genie. Zamiast tego znów postawił 
stosunki  pomiędzy  nimi  na  ostrzu  noża.  Mógłby  sobie  wręcz 
pogratulować  kolejnego  sukcesu  w  tej  dziedzinie.  W  ten 
sposób  znów  zaczął  oddalać  się  od  Geny.  Był  jednak 
skończonym  idiotą!  Myśl,  że  zaprzepaścił  tę  cienką  nić 
porozumienia,  które  zaczęło  od  pewnego  czasu  ich  łączyć, 
przerażała go. 

Nerwowo  krążył  po  pokoju.  Od  śmierci  swego  ojca 

przezwyciężył  -  bo  musiał  -  wiele  trudności,  nic  jednak  nie 
mogło się równać z wysiłkiem włożonym w odzyskanie Geny. 

background image

Aż dotąd nie uświadamiał sobie, ile znaczyła dla niego. Teraz 
jednak to wiedział i nie zamierzał z niej rezygnować. Kochał 
ją teraz bardziej niż kiedykolwiek. 

Powinien coś wymyślić. Musi. 
Gena,  siedząc  przy  oknie,  owinęła  się  szczelniej  ciepłym 

szalem.  Pod  spodem  miała  jedynie  cienką,  białą,  bawełnianą 
koszulę nocną, którą nosiła przez całe lato. Ale noce stawały 
się  już  coraz  chłodniejsze  i  lekka  tkanina  nie  zapewniała  już 
wystarczająco  ciepła,  więc  Gena  z  wdzięcznością  myślała  o 
Sugar,  która  dała  jej  ten  szal.  Koszula  nocna  była  z  kolei 
prezentem  od  Rose,  która  własnoręcznie  wyhaftowawszy  ją, 
ofiarowała  Genie  na  początku  lata.  Gena  nie  mogła  wprost 
uwierzyć,  że  Rose  potrafiła  odnaleźć  w  sobie  wystarczająco 
dużo  cierpliwości  przy  tej  tak  żmudnej  przecież  robocie. 
Uśmiechnęła  się,  myśląc  o  tym,  jak  nieobliczalną  ma 
przyjaciółkę. 

Z pewnego względu widzenia testament jej ojca okazał się 

dla  niej  błogosławieństwem.  Przecież  to  tylko  dzięki  temu 
poznała  tu  w  Dallas  tyle  wspaniałych  osób:  Rose,  Sugar, 
Bertranda,  Clanceya,  Petera  i  Bobby'ego.  Lista  była  długa  i 
zdumiewająca. 

Najbardziej zdumiewające jednak było to, że wpisał się na 

nią  również  Jarrod.  Wyraźnie  nie  doceniła  jego  uczucia  i 
cierpliwości. 

Przez  jakiś  czas  był  nieobecny  w  jej  życiu,  nagle  stał  się 

jego  integralną  częścią.  Jej  przyjaciele  zaakceptowali  go  bez 
zastrzeżeń.  Rose  flirtowała  z  nim,  Sugar  polegała  na  nim  w 
kwestiach dotyczących napraw domowych, a Bertrand miał z 
kim wspólnie ponarzekać. 

A ona? 
Gdy w chwilę potem rozległo się ciche pukanie do drzwi, 

Gena nie odezwała się. Nie chciała z nikim rozmawiać. Jednak 
pukanie  rozległo  się  ponownie,  tym  razem  głośniejsze,  a 

background image

potem jeszcze raz i jeszcze. Genie przyszło do głowy, że może 
to Rose wraca z wieściami od Cole'a. 

Wstała  z  parapetu  i  otworzyła  drzwi,  lecz  zamiast  Rose 

zobaczyła Jarroda. 

Stał  oparty  o  framugę,  z  rękami  schowanymi  na  plecach. 

Genie  na  jego  widok  aż  zaschło  w  ustach.  Zmienił  swoje 
codzienne  ubranie  na  bordowe,  welurowe  kimono  sięgające 
mu  do  pół  łydki.  Ponieważ  ręce  trzymał  z  tyłu,  kimono 
rozchylało się u góry, odsłaniając szeroką pierś. Na włoskach 
lśniły  jeszcze  kropelki  wody,  znak,  że  przed  chwilą  brał 
prysznic. W głębi odcinały się ciemnym kolorem brodawki. 

Na ten widok ogarnęło ją nieoczekiwanie pożądanie. 
 -  Czy  mogę  wejść?  -  spytał  Jarrod.  -  Przychodzę  z 

pokojowymi  propozycjami.  Gena  była  tak  podekscytowana 
jego wyglądem, że nie mogła nic z siebie wykrztusić. 

Jarrod,  biorąc  jej  milczenie  za  zgodę,  wszedł  do  pokoju. 

Nogą  zamknął  za  sobą  drzwi.  Prześlizgnął  wzrokiem  po  jej 
kształtach  okrytych  szalem,  zatrzymując  spojrzenie  na 
rozsypanych na nim kusząco jej złotych włosach. 

Nie wyjmując rąk zza pleców pochylił się i cmoknął ją w 

policzek.  Podnosząc  głowę,  szepnął:  -  Jesteś  najpiękniejszą 
kobietą, jakąkolwiek w życiu widziałem. 

Pachniał mydłem, czystością i męskością. 
 -  Dziękuję...  Bardzo  dziękuję...  -  z  trudem  przełknęła 

ślinę. - Mówiłeś coś p pokojowych propozycjach. 

Wyjąwszy  ręce  zza  pleców  pokazał  jej  w  jednej 

opakowanie lodów z waflami, a w drugiej łyżeczkę. 

 - Przyniosłeś tylko jedną łyżeczkę - powiedziała i skuliła 

się ze wstydu, bo zorientowała się, że palnęła głupstwo. 

 -  Zawsze  używaliśmy  jednej  łyżeczki  -  zauważył, 

rozglądając  się  po  pokoju.  -  Myślałem,  że  podzielimy  się  tą 
jedną, jak przedtem. Gdzie siedziałaś? 

 - Na... parapecie. 

background image

 -  Nie  wygląda  na  dość  szeroki  na  dwie  osoby.  Szczerze 

mówiąc, kozetka też nie wygląda zbyt zachęcająco. Pozostaje 
nam chyba jedynie łóżko. 

 - Nie sądzę... 
Przerwał  jej,  unosząc  do  góry  brwi.  -  Będziemy  na  nim 

jedynie siedzieli. Jeśli dojdzie do czegokolwiek, to wyłącznie 
z twojej inicjatywy. 

Może to było głupie z jej strony, ale jego słowa wcale nie 

wpłynęły na nią uspokajająco. Ale on tymczasem ulokował się 
już na łóżku. Gena na przekór sobie podeszła jednak do niego. 
Zamiast  usiąść  obok  wspartego  na  poduszkach  Jarroda, 
usiadła  w  poprzek  łóżka  i  przyglądała  mu  się.  Zgodnie  z 
zaleceniami 

staromodnych 

podręczników 

dobrego 

wychowania, jedną stopę trzymała opartą o podłogę. 

Żołądek skurczył się jej: ze strachu, przed tym, co mogło 

się między nimi wydarzyć, oraz z podniecenia na samą myśl o 
tym.  Odtworzenie  starego  rytuału  miało  w  tym  momencie 
wyjątkowo  intymny  wymiar.  Podobnie  jak  ich popołudniowe 
poczynania. 

Kątem  oka  obserwowała  Jarroda.  Jeśli  nawet  ta  sytuacja 

krępowała  go,  nie  okazywał  po  sobie  niczego.  Zaczerpnął 
łyżką dużą porcję lodów i, jak to mieli w zwyczaju, podsunął 
jej. 

 -  Nie,  nie,  ty  jesz  pierwszy  -  mruknęła.  Byle  tylko 

przerwać  ten  zaklęty  krąg  rytuału!  Jarrod  przyjrzał  się  jej 
uważnie, po czym nagle wbił z powrotem łyżeczkę w lody. - 
Wiesz, co? 

 -  Nie,  a  co?  -  Uwagę  Geny  przykuwał  w  tym  momencie 

wyjątkowo  luźny  węzeł  paska  przytrzymujący  szlafrok 
Jarroda.  Wyglądał  tak,  jakby  miał  się  w  każdej  chwili 
rozwiązać. A co gorsza, lub może „co lepsza", jak pomyślała, 
gdy  siadał  na  łóżku,  materiał  jego  szaty  podwinął  się 
niepokojąco  wysoko.  Gena  już  zapomniała,  jak  silne  i 

background image

muskularne  miał  uda.  Poczuła  się  nagle  jak  sztywna, 
niedojrzała pannica w łóżku, no, powiedzmy: na łóżku, po raz 
pierwszy  z  mężczyzną.  Nerwy  miała  napięte  i  nagle 
zorientowała się, że nawet oddycha z trudem. 

Niski głos Jarroda sprawił, że podskoczyła nagle. 
 - Jesteś za daleko. Chciałbym, żebyś usiadła bliżej mnie. 
W  jednej  chwili,  korzystając  z  jej  zaskoczenia, otoczył  ją 

nogami.  Teraz  siedziała  po  turecku,  objęta  jego  nogami. 
Bordowy  szlafrok  rozchylił  się,  odsłaniając  praktycznie 
wszystko... Gena szybko odwróciła wzrok, lecz wiedziała, że 
Jarrod pochwycił jej uprzednie spojrzenie... 

Powoli,  z  namaszczeniem,  poprawił  poły  szlafroka, 

zakrywając  się  nimi  starannie.  -  Tak  jest  lepiej.  A  teraz, 
powiedz  mi,  czy  jesteś  absolutnie  pewna,  że  nie  chcesz 
przyjąć pierwszej łyżeczki? 

Na  nieszczęście  dla  spokoju  wewnętrznego  Geny,  gdy 

Jarrod  głębiej  oparł  się  na  poduszkach,  poły znów  rozchyliły 
się nieprzyzwoicie. - Jestem pewna. 

 -  W  porządku.  -  Wsunął  do  ust  łyżeczkę  pełną  lodów,  a 

gdy wyjął ją, pozostała na niej jeszcze spora porcja. Podał ją 
Genie. 

Gena wzięła ją i przyjrzała się resztce lodów, które przed 

chwilą  były  w  ustach  Jarroda.  Powoli  podniosła  ją  do  ust. 
Zimno lodów spłynęło językiem do gardła i dalej, do żołądka. 
Nie potrafiło jednak powstrzymać gorąca rozlewającego się po 
jej ciele. 

background image

Rozdział 7 
Natychmiast oddała mu łyżeczkę. - Dlaczego to robisz? 
 -  Co?  -  Połknął  następną  łyżeczkę  lodów.  -  Pytasz, 

dlaczego  przyszedłem  podzielić  się  z  tobą  lodami?  - 
Zaczerpnął  kolejną  porcję  lodów.  Zamiast  podać  ją  Genie, 
podsunął  ją  do  jej  ust,  czekając  cierpliwie,  aż  je  otworzy. 
Karmił  ją  nimi  powoli.  Nagła  słodycz  zdradziła  okruszek 
ciasta zmieszanego z lodami. 

Uśmiechnął  się.  -  Dobre,  co?  Dużo  czasu  upłynęło  od 

chwili, gdy robiliśmy to po raz ostatni, dziecinko. 

Wolałaby,  żeby  jej  tak  nie  nazywał.  Wolałaby  również, 

żeby nie był półnagi. - Nie odpowiedziałeś mi - nalegała. 

 - Ach, Geno  - powiedział smutno.  - Pozwól najpierw,  że 

coś ci powiem. Skinęła głową. 

 - Wiem, że zbłaźniłem się dziś wieczorem - zaczął. - Nie 

wiem,  jak  mam  cię  przepraszać.  No  więc...  -  spojrzał  jej  w 
oczy  i  bezradnie  wzruszył  ramionami.  -  Przepraszam. 
Naprawdę nie miałem prawa powstrzymywać cię przed wizytą 
u Garretta. Zrobiłem to, ponieważ uważałem, że mam do tego 
prawo... ale nie miałem. 

To  wyznanie  poruszyło  ją.  Podniosła  rękę  i  dotknęła 

dłonią jego policzka. - Przecież ci mówiłam. Wybierałam się 
do Cole'a w sprawie Sugar i to był jedyny prawdziwy powód. 
Pochwycił  jej  dłoń  i  uniósł  do  ust,  delikatnie  całując  jej 
wnętrze. 

 -  Wiem.  Myślę,  że  wiedziałem  o  tym  od  samego 

początku, ale jeśli chodzi o ciebie, rzadko kieruję się zdrowym 
rozsądkiem  -  nagle  roześmiał  się.  -  Masz  trochę  lodów  na 
policzku. 

 - Och... 
Delikatnie  przytrzymał  jej  rękę,  nie  pozwalając,  by 

wytarła twarz. Zamiast tego sam pochylił się i zlizał lody z jej 
policzka.  -  Czy  pamiętasz,  jak  specjalnie  opryskiwaliśmy  się 

background image

lodami?  Pociemniałe  nagle  oczy  Geny  udzieliły  mu 
twierdzącej  odpowiedzi.  Po  co  to  wszystko?  Pytała  sama 
siebie. Kochała go z obezwładniającą ją siłą. Pragnęła go tak 
mocno, że zdawało się jej, że chce tego nawet jej krew. 

 - Jarrodzie... jestem zmęczona walką z tobą. Powoli puścił 

jej rękę. - Co powiedziałaś? 

 - Że zmęczyło mnie zwalczanie miłości do ciebie. 
Odstawił na bok lody. Ostrożnie zsunął z niej szal, lecz w 

tym  momencie  znieruchomiał.  -  W  tej  koszuli  nocnej 
wyglądasz tak młodo i niewinnie, że nie śmiem cię dotknąć. 

 -  A  więc  ją  zdejmę  -  powiedziała  i  zrobiła  to  prawie 

jednocześnie ze słowami. 

Koszula  nocna  zdarta  przez  głowę  frunęła  w  kąt  pokoju. 

Oddech  Jarroda  stał  się  nierówny  i  przyspieszony.  Dla  Geny 
był  to  najbardziej  erotyczny  dźwięk  na  świecie.  Czas  i 
przestrzeń  zniknęły  gdzieś  odpędzone  nie  kończącym  się 
pocałunkiem. Szlafrok Jarroda rozchylił się  i  mogła napawać 
się dotknięciem jego męskiej skóry. Dotykali się nawzajem. 

Jego  ręce  błądziły  po  całym  ciele  Geny.  Były  miękkie, 

pieszczące,  zatrzymywały  się  w  znajomych,  wrażliwych 
zakamarkach. 

Otoczyły go jej ramiona. Nie pozostał jej dłużny. Położyła 

się  na  wznak,  przykryta  jego  ciepłym  ciężarem.  Było  jej  tak 
dobrze, że nie pojmowała wprost, czemu zdecydowała się na 
to dopiero teraz. A kiedy już odrzuciła rozdzielającą ich dotąd 
fałszywą dumę, pragnęła tylko jednego: połączyć się z nim. 

 - Teraz - wyszeptała rozgorączkowana. 
 - Nie, kochanie, jeszcze nie teraz - odszepnął zmienionym 

z podniecenia głosem. - Pragnąłem tego tak długo, że chcę się 
tym podelektować. 

Ujął  jej  pierś  i  chwilę  pieścił  ją  delikatnie,  by  wreszcie 

przywrzeć do niej łapczywymi ustami. 

background image

Gdy  tylko  jego  wargi  zamknęły  się  na  tężejącej  w 

rozkoszy brodawce, Gena jęknęła. Usta miał wciąż chłodne od 
lodów, lecz rozgrzewały się szybko. - Och tak, masz rację. Ja 
również chcę się tobą delektować. Niech trwa to całą noc. 

Roześmiał  się.  -  Z  odrobinką  jedzenia  i  przerwami  na 

odpoczynek jestem gotów robić to do końca życia. 

Przesunął  ustami  po  aksamitnej  skórze  jej  brzucha. 

Przytrzymując  oburącz  jej  pośladki,  koniuszkiem  języka 
zataczał kręgi wokół jej pępka, a potem wpił się weń ustami. 

 -  Chyba  umrę  z  rozkoszy  -  jęknęła.  -  To  zbyt  cudowne, 

abym mogła znieść więcej. 

Bardziej  wyczuła  jego  słowa  wibrujące  w  jej  skórze,  niż 

zdołała je dosłyszeć. - Daj się unieść pieszczocie, nie broń się. 
Dała się więc unosić, aż dotarła prawie pod sam szczyt. Wtedy 
połączył się z nią i wzniosła się jeszcze wyżej. 

Była ciepła, otulona obłokiem, odprężona do tego stopnia, 

że nie wiedziała, gdzie ma ręce czy nogi. Owszem, czuła dwie 
ręce i dwie nogi. Nie była jednak pewna, do kogo należą, do 
niej, czy do Jarroda. A może były to jej ramiona, a jego nogi? 
Przez  chwilę  zastanawiała  się  nad  wszelkimi  możliwymi 
kombinacjami,  po  czym  doszła  do  wniosku,  że  nie  ma  to 
żadnego znaczenia. 

Uwielbiała  ten  odcieleśniony  stan,  stan  bez  lęku,  stan 

niezmąconej niczym ciszy. 

Chociaż,  nie...  był  też  jakiś  dźwięk.  Nasłuchiwała.  Co 

zakłócało jej spokój, sprowadzając ją z powrotem na ziemię? 
Co to było? 

 - Lody się rozpuściły. - Co? 
 - Roztopione lody spływają ci ze stolika. - Co? 
 - Obudź się, dziecinko. 
Uśmiechnęła  się  przez  sen.  Dziecinko.  Głos  nazywał  ją 

dziecinką.  Tylko  jeden  człowiek  mówił  do  mej  „dziecinko". 

background image

Tym  człowiekiem  był  Jarrod.  Człowiek,  którego  kochała. 
Człowiek, który ją kochał. 

Jego  usta  zamknęły  się  delikatnym  pocałunkiem  na  jej 

wargach.  Nie  przerywając  pocałunku,  spytał:  -  Czy  to  jest  ta 
sama  kobieta,  która  chciała,  żebyśmy  kochali  się  do  końca 
życia? 

 - To  właśnie jest  częścią  kochania się  - odparła,  karmiąc 

się jego oddechem. - Wracam prosto z chmur, śnię, że wciąż 
jestem w twoich ramionach. 

 - Nie dam ci już nigdy odejść. 
Język Jarroda wsunął się do jej ust tak głęboko, jak tylko 

mógł  sięgnąć.  Odczuwał  to  jak  wśliznięcie  się  do  słoika  z 
ciepłym miodem... 

Wówczas, choć Gena miała wciąż zamknięte oczy, wszedł 

w  nią,  starając  się  maksymalnie  ją  wypełnić.  W  ten  sposób 
chciał  stać  się  jej  częścią.  Nie  mógł  znieść  myśli  o 
najmniejszej  nawet  rozłące.  Pragnął  taki  wielki  i  twardy 
pozostać w mej na zawsze... 

Chciał być jej absolutnie niezbędny. 
Chciał  tylu  rzeczy,  lecz  Gena  zaczęła  się  pod  nim 

poruszać i nie mógł się już dłużej powstrzymać... 

W jakiś czas później Gena usłyszała dźwięk, który zdawał 

się brzmieć tuż przy jej uchu... 

 - Te lody strasznie wszystko zabrudziły. 
 - Co zabrudziło? 
 - Lody. 
Pomyślała, że może powinna otworzyć oczy. 
 - Ha ha! Już nie śpisz. 
 - Skąd bierzesz tyle energii? - zaprotestowała. - I o czym 

ty ciągle mówisz? 

 - Pamiętasz lody? 
 - Jak przez mgłę. 
Roześmiał się wesoło. - A co w ogóle pamiętasz? 

background image

 - Ciebie... mnie i... chmury. 
 - Nie przypominam sobie żadnych chmur. 
Otoczyła  go  ramionami  i  przyciągnęła  do  siebie.  -  Chodź 

ze mną. Pokażę ci je. 


Kiedy  znów  się  obudziła,  słońce  zaglądało  do  pokoju,  a 

ona leżała sama w łóżku. Poderwała się natychmiast. 

 - Dzień dobry! 
Na dźwięk jego głosu odczuła niesłychaną ulgę. Obejrzała 

się i obok łóżka ujrzała Jarroda ze ścierką w ręku. 

 - Co ty wyprawiasz? 
 -  Usiłuję  doczyścić  ten  stolik.  Cały  się  lepi.  Lody  już 

zaschły. 

 -  W  ten  sposób  nigdy  go  nie  oczyścisz.  Później  zniosę 

stolik do ogródka i spłuczę wężem ogrodowym. 

 - Czy to aby nie zaszokuje sąsiadów? 
 -  Zaszokuje?  Mówisz  o  mieszkańcach  tego  domu?  Nie 

żartuj. 

 - Punkt dla ciebie. 
 - Wracaj do łóżka. 
Zanim  zrealizowali  jej  plan,  nadeszła  pora  lunchu.  Jarrod 

zniósł stolik na dół, a Gena przyzywana przez Rose skręciła na 
moment do saloniku. 

Rose  siedziała  tam  zupełnie  samotnie,  malując  paznokcie 

na  jaskrawo  czerwony  kolor.  Na  środku  leżały 
demonstracyjnie  porozrzucane  części  męskiej  garderoby. 
Gena  spojrzała  na  nie  ze  zdumieniem.  Przypominały  jej 
dziwnie to, w co poprzedniego wieczoru ubrany był Cole. 

 - A to co znowu? 
Dołeczek  pojawił  się  na  policzku  Rose.  -  Wyzwałam 

Cole'a na pojedynek w rozbieranego pokera. - Żartujesz? 

 -  Wcale  nie.  Muszę  jednak  stwierdzić,  że  gra 

beznadziejnie. 

background image

 - Naprawdę? - podejrzliwie spytała Gena. 
 -  Nie  zdjęłam  z  siebie  niczego  oprócz  sztucznych  rzęs  - 

mrugnęła do niej Rose. 

 - O rany, a czego się dowiedziałaś? 
Rose  wzruszyła  ramionami.  -  Wygląda  na  to,  że 

zaproponował  Sugar,  że  odkupi  od  niej  dom.  Ta  mu 
odmówiła.  I  to  wszystko.  Żadne  wielkie  co.  Gena  z  ulgą 
opadła  na  krzesło.  -  To  dziwne.  Miałam  uczucie,  że  sprawa 
wygląda o wiele poważniej. 

 -  Zaręczam  ci,  że  nie  -  Rose  powachlowała  dłonią,  by 

szybciej  wysuszyć  lakier.  -  A  jak  twoje  postępy  tego 
wieczora? 

Gena  wstała  i  podeszła  do  okna,  przez  które  mogła 

zobaczyć Jarroda. - Olbrzymie. 

 -  Czy  to  twój  nocny  stolik  przystojniak  znosił  przed 

chwilą na dół? 

 - Tak. Zmywa z niego lody. 
 - Lody, co? A nie próbowaliście nigdy winogron? 
 - Rose! 
 - To spróbujcie. O wiele mniej brudzą. 
Gena  nie  mogła  się  po  prostu  nie  uśmiechnąć.  -  Czasami 

zastanawiam  się,  czy  naprawdę  jesteś  taka  zła,  jaką  udajesz? 
Rose spojrzała na  nią  zdumionym wzrokiem. - Zła? Chciałaś 
zdaje się powiedzieć: dobra. 

Najbliższe  dni  były  najszczęśliwszymi  w  życiu  Geny. 

Jarrod  nawet  nie  wspomniał  o  powrocie  do  Filadelfii. 
Wiedziała  jednak,  że  wciąż  codziennie  dostaje  ekspresem 
dokumenty z firmy i zajmuje się nimi wtedy, kiedy ona jest u 
Clanceya. Ale nigdy nawet nie wspomniał o Filadelfii. 

W  barze  również  wszystko  zaczęło  się  lepiej  układać. 

Zgodnie  z  obietnicą  Rose,  Clancey  stał  się  „nowym 
człowiekiem".  Wyjaśnił  się  również  sekret  jej  tajnej  broni. 
Okazała  się  nią  młoda,  drobna,  rudowłosa  kelnerka  o 

background image

piegowatej  twarzyczce  nazywająca  się  Lotus  Blossom.  Lotus 
była  pół  Irlandką,  pół  Chinką,  o  wyglądzie  Irlandki.  Rose 
powiedziała,  że  to  małżeństwo  było  chyba  pisane  im  przez 
samo  niebo  i  Clancey  wyraźnie  się  z  nią  zgadzał.  Przestał 
pokrzykiwać na swój personel. Przestał zwracać uwagę na to, 
czy  jego  klienci  są  błyskawicznie  obsługiwani  czy  też  nie. 
Przestał nawet przejmować się tym, czy któryś z nich zamówił 
dziczyznę.  Siedział  po  prostu  z  uśmiechem  na  twarzy  i 
przyglądał się Lotus Blossom... 

Gena była zadowolona z niego, a on z niej. Każdego dnia 

czuła  się  coraz  bardziej  odprężona  i  coraz  bardziej  pewna 
swego  związku  z  Jarrodem.  Jedyną  rzeczą,  która  kładła  się 
cieniem  na  wspólnie  spędzany  czas  była  tajemnica  Geny 
związana  z  Sherwoodzkim  Towarzystwem  Dobroczynnym  i 
R. Hood, jej alter ego. Wciąż jeszcze nie śmiała opowiedzieć o 
tym  Jarrodowi.  W  końcu  nie  było  nic  chwalebnego  w  jej 
działalności i zaczęła nawet odczuwać wstręt do siebie samej. 
Ale  poczucie  winy  było  niczym  wobec  lęku  przed  utratą 
Jarroda... 

Już  wkrótce,  obiecywała  sobie,  już  wkrótce  wyzna  mu 

wszystko. 

Gena poruszyła się  z  przyjemnością, czując  palce  Jarroda 

błądzące  między  jej  nogami,  dotykające  jej  najwrażliwszych 
miejsc  w  taki  sposób,  że  po  plecach  przebiegał  jej  dreszcz. 
Wygięła  się  w jego  stronę, pragnąc spotęgować to  rozkoszne 
doznanie. 

Ustami przywarł do jej piersi. Wplotła mu palce we włosy, 

łagodnie przyciągając go do siebie. Niebawem rozpłynie się w 
ekstazie. Czuła, jak narasta w niej napięcie. Jarrod był również 
i pod tym względem niezawodny... 

Po chwili wszedł w nią i zaczął poruszać się w przód i w 

tył  długimi,  powolnymi  ruchami.  Zagłębiał  się  w  nią  coraz 
bardziej,  rozpalając  wciąż  nowe  zakamarki  jej  ciała,  aż 

background image

wreszcie  doprowadził  ją  do  stanu,  w  którym  przywarła  do 
niego w niepohamowanej rozkoszy. 

Po  dłuższej  chwili  usłyszała  jego  szept.  -  Lubię  tu 

przebywać. 

Uniosła  głowę  i  spojrzała  na  niego  w  bezgranicznym 

zdumieniu. - Tu? W moim łóżku? No wiesz! 

Przyciągnął  ją  z  powrotem  do  siebie.  -  Tak.  Tu  z  tobą  w 

łóżku.  Ale  również  miałem  na  myśli  dom,  w  którym 
mieszkamy.  Czy  pamiętasz,  jak  pewnego  dnia  pojechaliśmy 
nad jezioro i powiedziałaś mi, że dlatego kochasz to miejsce, 
bo życie tu jest proste, a ludzie uczciwi?  

 -  Pamiętam  -  oświadczyła  tak  wówczas,  niepomna 

własnych  nieuczciwych  czynów.  Przerażała  ją  teraz  własna 
hipokryzja. 

 -  Miałaś  rację.  Wiele  się  nauczyłem,  mieszkając  tutaj. 

Choćby  cenić  ludzi,  którzy  nie  są  związani  ze  mną  w 
jakikolwiek  sposób,  lub  posmakować  wolniejszego  tempa 
życia. 

 -  Kiedy  przybyłeś  tu  po  raz  pierwszy,  nie  wierzyłam,  że 

uda ci się zwolnić tempo. 

 -  Prawdę  mówiąc,  ja  również  za  bardzo  w,  to  nie 

wierzyłem. Postanowiłem jednak cię odzyskać i dla tego celu 
gotów  byłem  nie  tylko  na  zmianę  trybu  życia,  ale  nawet 
zapisanie duszy diabłu. 

 -  Nie  sądzę,  żebym  była  aż  tyle  warta  -  powiedziała 

cichutko Gena. 

 -  Owszem,  jesteś.  I  jeszcze  coś,  o  czym  powinnaś 

wiedzieć.  Postanowiłem,  gdy  tylko  będziesz  gotowa, 
przekazać ci firmę twojego ojca. Powinna należeć do ciebie od 
samego początku. Nigdy jej nie chciałem i tak naprawdę to nie 
potrzebowałem jej. 

Szok,  jakiego  w  tym  momencie  doznała,  znalazł 

odzwierciedlenie w jej głosie. - Nie wiem, co powiedzieć. 

background image

 - Więc nie mów nic. Przemyśl to najpierw. 
Miał  jak  zwykle  rację.  Teraz  należało  sprawę  własności 

firmy Alexander pominąć milczeniem. Rany najlepiej goją się 
w  samotności.  Poprawiła  się,  siadając  wygodniej  naprzeciw 
niego. 

 -  Powiedz  mi,  jak  to  się  dzieje,  że  jesteś  takim 

szczęściarzem.  Zawsze  chciałam  to  wiedzieć.  Pasmo 
sukcesów, które ciągnie się za tobą, jest zdumiewające. Co się 
za tym kryje? 

 - Kryje się za tym cale mnóstwo bólu. 
 -  Jak  mam  to  rozumieć?  Przerwał  na  chwilę  i  poprawił 

kołdrę. 

 - Nie wspominałem ci dotąd o mojej rodzinie. 
 - Zdaje się, że jej nie miałeś. 
 -  Miałem,  ale  to  bolesny  dla  mnie  temat.  Moja  matka 

jeszcze żyje. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie dorastałem. 

Gena spojrzała na niego uważnie. 
 -  Dlaczego  nigdy  nie  odwiedziliśmy  jej,  dlaczego  mi  o 

niej nawet nie wspomniałeś? 

 - Obawiam się, że nie widuję się z nią dostatecznie często 

i  w  pełni  przyznaję  się  do  winy.  Przebywając  tu,  miałem 
mnóstwo  czasu  na  przemyślenia.  Gdy  tylko  unormujemy 
nasze  życie,  wybierzemy  się  do  niej  na  dłużej.  Ostatnio 
telefonowałem do niej kilkakrotnie i opowiadałem jej o tobie. 

Propozycja tych odwiedzin zachwyciła Genę, lecz nie była 

pewna,  czy  Jarrod  usłyszawszy  jej  wyznanie  wciąż  będzie 
chciał przedstawić ją swojej matce. - Kiedy zmarł twój ojciec? 

 - Popełnił samobójstwo, kiedy miałem czternaście lat. 
 - Och, Jarrodzie, to straszne. 
 -  Tak.  To  było  straszne.  Kompletnie  się  załamałem. 

Byłem  z  nim  bardzo  zżyty.  Mój  ojciec  był  dobrym 
człowiekiem i wcale na taki los nie zasłużył. 

 - Co chcesz przez to powiedzieć? 

background image

 -  Mój  ojciec  zajmował  się  wzornictwem  przemysłowym. 

Był  w  tym  znakomity.  Kochał  swoje  pracę  .  i  mnie  również 
zaraził  swoją  pasją.  Co  sobota  zabierał  mnie  ze  sobą  do 
fabryki.  Chodziłem  za  nim  jak  cień.  Pamiętam,  jaki  byłem  z 
niego dumny! - spojrzał na nią i odgarnął jej kosmyk włosów 
z twarzy. 

Nadal  jestem  z  niego  dumny.  Był  wspaniałym  ojcem.  - 

Byłby również z ciebie dumny. 

 - Nie jestem tego wcale pewien. Nie zawsze bywam miły, 

a wtedy ogarnęła mnie żądza zemsty. - Opowiedz mi o tym. 

 - Ojciec nie miał za grosz głowy do interesów. Zajmował 

się tym Ralph, jego wspólnik. Pewnego dnia poczułem się źle 
i  zwolniono  mnie  wcześniej  ze  szkoły.  Pamiętam,  że 
podjechałem rowerem pod garaż. Był zamknięty, zeskoczyłem 
więc  z  roweru  i  poszedłem  otworzyć  drzwi.  I  wtedy 
usłyszałem pracujący silnik. Uniosłem drzwi i  otoczyły mnie 
kłęby  spalin.  Podbiegłem  do  samochodu,  otworzyłem 
drzwiczki...  w  środku  leżał  mój  ojciec  ...  nieprzytomny. 
Wyciągnąłem  go  na  podjazd,  mówiąc  coś  do  niego  bez 
przerwy.  Nie  pamiętam,  co  wówczas  mówiłem.  Boże,  byłem 
taki  przerażony!  Myślę,  że  usłyszała  mnie  sąsiadka,  bo 
wybiegła  z  domu.  Pamiętam,  jak  zaczęła  krzyczeć  i 
wrzasnąłem  na  nią  żeby  wezwała  pogotowie.  Zrobiła  to  i 
zabrano tatę do szpitala. Niestety, było już za późno. 

Sercem była wraz z tamtym, czternastoletnim chłopcem i z 

tym, dojrzałym już mężczyzną. Chciała przytulić go do siebie, 
tak  by  już  nikt  i  nic  nie  zdołało  go  skrzywdzić.  -  Tak  mi 
przykro,  Jarrodzie.  Dlaczego  nigdy  mi  o  tym  nie 
opowiedziałeś? 

 - Nie mówiłem o tym nikomu. To dla mnie zbyt bolesne. 

A  poza  tym  nigdy  nie  czułem  się  zbyt  pewnie  przy  tobie. 
Myślę, że  do  tej  pory  nie  ufałem  ci  wystarczająco,  by  o  tym 
mówić. 

background image

 - A teraz już mi ufasz? 
 - Tak. 
Zamknęła oczy, bowiem nie czuła się godna tego zaufania. 

Chciała się wręcz zapaść pod ziemię. 

 - 

Wkrótce  po  pogrzebie  poznałem  przyczynę 

samobójstwa taty. Jego wspólnik całymi latami okradał firmę 
z  pieniędzy.  W  końcu,  na  dwa  dni  przed  terminem  płatności 
zaległych  weksli  Ralph  uciekł  z  kraju,  zabierając  ze  sobą 
wszystkie  pieniądze  i  pozostawiając  ojca  z  olbrzymimi 
długami.  Tata  nie  mógł  tego  znieść.  Przypominał  pod 
pewnymi  względami  twego  ojca,  zwłaszcza  jeśli  chodzi  o 
wspólne  dla  nich  obu  oderwanie  od  realiów  życia.  W  ogóle 
był  bardzo  niepraktyczny.  Myślę,  że  właśnie  dlatego  tak 
bardzo lgnąłem do twojego ojca. Przypominał mi mojego, był 
dla mnie czymś w rodzaju namiastki ojca. 

Gena  czuła,  jak  ściska  się  jej  żołądek.  Nie  mogła  nic  z 

siebie wykrztusić. Mogła jedynie słuchać. 

 - Mama ogłosiła bankructwo firmy. Musieliśmy sprzedać 

wszystko.  Przeprowadziliśmy  się  do  jej  siostry.  Odsunęliśmy 
się  z  matką  od  siebie,  w  różny  sposób  znosząc  nasze 
cierpienie. Od tej chwili w moim życiu zmieniło się wszystko. 
Najpierw  w  szkole  musiałem  być  najlepszy,  by  zdobyć 
stypendium.  Potem  na  studiach  w  ten  sam  sposób 
wywalczyłem  sobie  kolejne  stypendia  w  klasie  biznesu  i 
wzornictwa.  Potem  założyłem  własny  interes  i  powoli 
odbudowałem  firmę  ojca  i  powiększyłem  ją.  Ale  wciąż 
wszystkiego było mi mało. Przez całe lata śledziłem Ralpha. Z 
początku  schronił  się  w  Ameryce  Południowej  i  nie  mogłem 
nic  mu  zrobić.  Ale  przed  pięciu  laty  popełnił  kapitalne 
głupstwo  i  to  pozwoliło  mi  dopełnić  mej  zemsty.  Wrócił  do 
kraju pod fałszywym nazwiskiem. Dopadłem go. Teraz długo 
nie wyjdzie z więzienia. 

Chłód w głosie Jarroda zmroził Genę. 

background image

 -  Ojciec  zaufał  Ralphowi,  a  ten  go  zdradził  -  dokończył 

Jarrod i umilkł na dłuższą chwilę. Gdy odezwał się ponownie, 
mówił już o wiele lżejszym tonem: - Wiesz już teraz, dlaczego 
tak  wysoko  cenię  sobie  uczciwość.  I  dlaczego  nikomu  nie 
pozwolę wyciągnąć ręki po moją własność. 

Wszystko jest  kwestią  zaufania,  pomyślała  Gena.  Własny 

ojciec  nie  ufał  jej  dostatecznie,  by  powierzyć  jej  kierowanie 
firmą. Ona sama nie ufała Jarrodowi ani jego miłości do niej. 
A  teraz  Jarrod  zaufał  jej  na  tyle,  by  opowiedzieć  jej  o 
samobójstwie  swojego  ojca,  co  było  dla  niego  wciąż  bolącą 
raną. Zaufał jej, chociaż nie powinien! Zdradziła go przecież. 

background image

Rozdział 8 
Dzień  Dziękczynienia  był  słoneczny  i  pogodny.  W  domu 

Sugar panowało wielkie poruszenie. 

W  saloniku,  gdzie  wesoło  płonął  kominek,  zestawiono 

stoły. Gena i Rose przykryły je obrusami, a Sugar wyjęła z tej 
okazji  srebra  i  porcelanę.  Bertrand  zajął  się  przygotowaniem 
dekoracji  według  własnego  projektu,  składającego  się  ze 
świec  powtykanych  w  tykwy  i  otoczonych  miniaturowymi 
dyniami. 

Mieszkańcy  pensjonatu  niecierpliwie  wyglądali  gości, 

których przybycie witano mnóstwem achów i ochów. 

Każdy  gość  przyniósł  ze  sobą  jakieś  danie,  stanowiące 

jego  wkład  w  przyjęcie.  Zgodnie  z  oczekiwaniami  Clancey 
przygotował  dziczyznę  z  rusztu,  co  zresztą  nie  wzbudziło 
szczególnego  entuzjazmu,  ponieważ  Jarrod  zaserwował  dwa 
indyki,  upieczone  w  nowiutkim  prodiżu.  Gena  przyrządziła 
parę  salaterek  z  dodatkami  do  indyków.  Chcąc  sprawić 
przyjemność  Jarrodowi  włożyła  jedwabny  komplecik  w 
kolorze  bursztynu,  ten,  który  dostała  od  niego  przed  paroma 
dniami.  Sugar  przygotowała  galaretkę  z  owocami, 
przyozdobioną  obficie  bitą  śmietaną.  Oprócz  tego  podała 
również  półmisek  słodkich  patatów  w  zalewie  alkoholowej, 
przyozdobionych kruszonym ciastem. 

Rodzina  Bobby'ego  przyniosła  placki  z  jabłkami  i  dynią. 

Gena przez dłuższą chwilę przyglądała się dziwnym figurom z 
kremu  zdobiącym  placki,  aż  wreszcie  odgadła,  że  to  był 
osobisty wkład pracy i inwencja artystyczna chłopca. 

Peter  przybył  z  matką  i  siostrą,  dźwigając  pyszną  sałatkę 

jarzynową. Gena po raz pierwszy spotkała matkę Petera i gdy 
ta z dumą opowiadała o swojej nowej pracy, łza zakręciła się 
Genie w oku. 

Rose  po  raz  kolejny  zadziwiła  Genę,  składając  na  stole 

rządek  pięknie  wypieczonych  chlebków.  Z  okazji  przyjęcia 

background image

włożyła  na  siebie  wreszcie  coś  innego  niż  koszulkę  i  dżinsy. 
Była  to  sukienka  z  surowego  jedwabiu  z  zaszewkami 
podkreślającymi jej zgrabną talię. Dla zabawy przypięła sobie 
znaczek informujący, że przyjaźni się z indykami. 

Bertrand,  nie  przypuszczając,  że  rodzina  Bobby'ego 

przyniesie  ciasto,  upiekł  angielski  biszkopt  nasączony 
alkoholem, z kremem i owocami. 

Lotus  Blossom,  która  wyglądała  niezwykle  irlandzko  w 

zielonej sukni z pięknym koronkowym kołnierzykiem, zbladła 
na  ten  widok.  Ona  sama  przyniosła  ingrediencje  do 
przygotowania kawy po irlandzku, z Jameson's Irish Whiskey 
włącznie. 

Bertrand, 

wystrojony 

granatową 

dwurzędową 

marynarkę,  apaszkę  i  harmonizujące  z  całością  spodnie,  nie 
stracił kontenansu. - Podamy to razem. To będzie nasz wkład 
w naprawę stosunków irlandzko - angielskich. 

 -  Nie  zapominajmy  o  Chińczykach  -  dodał  Clancey, 

stojący obok Lotus. 

Sugar,  ubrana  w  różowe  spodnie  torreadora  zbliżone 

kolorem  do  jej  włosów  zaklaskała  w  dłonie.  -  Obiad  gotów. 
Proszę wszystkich do stołu. 

Pośród śmiechów i rozmów udało się wreszcie rozlokować 

wszystkich przy stole. Bobby odmówił modlitwę. 

Słuchając  chłopca,  składającego  podziękowania  Bogu, 

Gena  pozbyła  się  wyrzutów  sumienia,  że  dała jego  rodzicom 
pieniądze na operację. Gdyby tego nie zrobiła, nie stałby teraz 
pośród nich, taki radosny i podniecony. 

Zerknęła poprzez stół na Petera. Pochyliwszy głowę złożył 

ręce do modlitwy. Po raz pierwszy odkąd go poznała, sprawiał 
wrażenie  rozluźnionego  i  szczęśliwego.  Wcześniej  zwierzył 
się Genie, że poznał wspaniałą dziewczynę. Wzrok mu płonął, 
gdy  o  tym  mówił.  Dzięki  temu,  że  matka  zaczęła  regularnie 
zarabiać, spadło mu z ramion olbrzymie brzemię. 

background image

Nie, pomyślała Gena, wcale nie powinnam mieć wyrzutów 

sumienia. Było jej jedynie przykro, że pieniądze przeznaczone 
na pomoc zdobyte zostały w nieuczciwy sposób, co zapewne, 
niemile rozczaruje Jarroda. Doszła jednak do wniosku, że im 
dłużej będzie zwlekała z wyznaniem mu prawdy, tym większą 
krzywdę  mu  wyrządzi.  Dzisiaj,  postanowiła,  wyzna  mu 
wszystko i poniesie konsekwencje swoich czynów. 

Bobby  dokończył  modlitwy  i  natychmiast  salonik 

wypełnił się wesołym gwarem i szczękiem nakryć. 

Bertrand  złożył  ręce  w  zachwycie.  -  Dziękczynienie  jest 

moim  ulubionym  amerykańskim  świętem  -  zwrócił  się  do 
Jarroda - muszę ci jednak wyznać, że nie potrafiłem wczuć się 
w atmosferę obchodów Czwartego Lipca. 

 - Zawsze zastanawiało mnie, w jaki sposób emerytowany 

angielski  aktor  trafił  do  Dallas  -  odparł  ten,  przekrzykując 
panujący wokół zgiełk. 

 -  Ach,  tu  dopiero  zaczyna  się  cała  opowieść.  Przed  paru 

laty  nasza  trupa  teatralna  wyjechała  do  kolonii. 
Przedsięwzięliśmy  turę  po  Stanach.  Niestety,  grupa  była 
pośledniego  sortu.  Nasza,  to  znaczy  ich  reputacja  szybko  się 
rozeszła  i  przedstawienia  odwołano.  Znalazłem  się  nagle  w 
Topeka  -  tu  Bertrand  zwrócił  się  do  siedzącej  po  jego  lewej 
stronie  matki  Bobby'ego.  -  Moja  droga,  czy  była  pani 
kiedykolwiek w Topeka? 

Pokręciła przecząco głową. 
 -  A  zatem,  po  sprawdzeniu  resztek  pieniędzy, 

zorientowałem się, że wystarczy mi na bilet do Cedar Rapids 
w stanie Iowa lub do Dallas w Teksasie. 

 - Ale dlaczego wybrał pan akurat Dallas? - spytała matka 

Bobby'ego. 

 - To świetne pytanie. Sam je sobie nieraz zadaję. 

background image

 -  Założy  się,  że  chciał  pan  poznać  miejsce,  w  którym 

urodził  się  J.  R.  Ewing  -  powiedział  Bobby,  kurczowo 
ściskający półmisek z przybraniem. 

 - Nigdy o kimś takim nie słyszałem, mój chłopcze. Muszę 

jednak przyznać, że od czasu do czasu lubiłem oglądać filmy z 
Johnem  Wayne'em  i  wiedziałem  co  nieco  o  Alamo  w 
Teksasie.  Reasumując,  Dallas  wyglądało  o  wiele  bardziej 
zachęcająco i wygrało konkurencję z Cedar Rapids. 

 -  I  dobrze  się  stało  -  rozpromieniona  Sugar  zwróciła  się 

do  Bertranda.  -  Tak  utalentowanej  osobie  możemy 
rzeczywiście wiele wybaczyć. 

 -  Bobby!  -  rozległ  się  głos  ojca  chłopca.  -  Chyba 

wystarczy. Jeżeli zdołasz zjeść to wszystko, co zgarnąłeś sobie 
na  talerz,  to  będziemy  musieli  toczyć  cię  do  domu  niczym 
beczułkę. 

Białe  brwi  Bertranda  uniosły  się  w  zdumieniu.  - 

Wybaczyć mi? A cóż takiego, droga pani? 

 - To, że jest pan Anglikiem, rzecz jasna - z rozbrajającym 

uśmiechem  odparła  Sugar,  po  czym  zwracając  się  do 
Bobby'ego  dodała:  -  Widzisz,  powinniśmy  być  naprawdę 
wdzięczni  Anglikom  za  to,  że  tak  źle  obeszli  się  z  biednymi 
purytanami. Inaczej nie mielibyśmy Święta Dziękczynienia. 

 - Byli niestety tak okropnie nudni, że pozbyliśmy się ich z 

przyjemnością. 

 -  Zawsze  z  przyjemnością  myślałam,  że  coś  w  tym  musi 

być. W końcu purytanie byli naszymi przodkami, nieprawdaż? 
- odezwała się Rose. 

Sugar  zignorowała  jej  wypowiedz  i  dalej  pouczała 

chłopca. - Odzież na grzbiecie to było wszystko co purytanie 
przywieźli ze sobą. Musieli sami uprawiać i wyhodować sobie 
to, co chcieli zjeść. 

background image

Bertrand  połknął  kawałek  indyka.  -  Gdyby  nie  byli  tacy 

głupi,  to  zamówiliby  sobie  dostawę  z  najbliższego 
supermarketu. 

 -  Wcale  nie  byli  głupi  -  zaprotestowała  Sugar.  -  Ta  byli 

niezwykle  romantyczni  ludzie.  Kapitan  John  Smith  zakochał 
się  w  pięknej  indiańskiej  księżniczce  Pocahontas  tylko 
dlatego, że nauczyła go łowić ryby. 

 -  Czy  to  aby  naukowo  udowodnione?  -  spytał  Jarrod,  z 

trudem hamując śmiech. Gena trąciła go pod stołem. 

 - Indianie, juhu! - krzyknął uradowany Bobby. 
 -  Zawsze  zastanawiałam  się,  czy  wyraz  "juhu"  nie  jest 

przypadkiem indiańskiego pochodzenia - rzuciła w przestrzeń 
Rose,  usiłując  w  ten  sposób  wybawić  Sugar  z  kłopotliwej 
sytuacji, ta jednak ciągnęła niestrudzenie: 

 -  Ojciec  Pocahontas  chciał  zabić  za  to  kapitana  Smitha, 

lecz gdy ta się o tym dowiedziała, rzekła mu... 

 -  Nie,  po  tysiąckroć  nie!  -  zaintonował  dramatycznym 

tonem Bertrand. 

Sugar spiorunowała go wzrokiem. -  Powiedziała  zupełnie 

coś innego, a mianowicie: „Nie waż się, by twemu przyszłemu 
zięciowi spadł z głowy włosek". 

Jarrod roześmiał się, lecz Sugar nie zwróciła na to uwagi. - 

Potem pobrali się i pojechali do Anglii, gdzie zostali przyjęci 
przez królową i żyli długo i szczęśliwie. 

Gena odwróciwszy się w stronę Jarroda, nakreśliła mu na 

czole  kółko,  dając  w ten  sposób  do  zrozumienia,  że  zupełnie 
oszalał.  Sama  krztusiła  się  ze  śmiechu.  Postanowiła  jednak 
sprostować te rewelacje, przynajmniej ze względu na chłopca: 
-  To  chyba  niezupełnie  tak  było.  Przede  wszystkim  John 
Smith dotarł nie do Massachusetts, a do Wirginii. 

Rose  pokiwała  głową.  -  Przykro  mi  to  powiedzieć,  ale 

Pocahontas  uratowała  życie  Johnowi  Smithowi  na  kilka  lat 
przed przybyciem Ojców Pielgrzymów. 

background image

 -  Co  za  różnica?  -  żachnęła  się  Sugar.  -  Przecież  to  taka 

romantyczna historia. 

 -  Wiesz,  Sugar,  nie  chciałabym  cię  rozczarować  - 

powiedziała Gena. - Ale oni nigdy się nie pobrali. Pocahontas 
wyszła za kogoś innego. 

 -  Ha!  Mam  może  w  to  uwierzyć?  Niby  dlaczego  taka 

wrażliwa  dziewczyna  miałaby  zrezygnować  z  tak 
przystojnego mężczyzny? 

Rose nadstawiła bacznie ucha. - Przystojny? A skąd wiesz, 

że był przystojny? 

Sugar  pomachała  widelcem.  -  Jestem  przekonana  o  tym, 

że  był.  Przeczuwam,  że  musiał  być  podobny  do  Tyrona 
Powera. 

Bertrand wycelował w nią swój długi nos. - Obawiam się, 

że  pomieszały  się  pani  różne  filmy.  Bobby  przełknął 
tymczasem  kolejną  porcję  jedzenia  i  mógł  włączyć  się  do 
rozmowy. - Ale jak to było z Indianami? 

 -  Nauczyli  Pielgrzymów,  uprawiać  ziemię  -  wyjaśniła 

Gena. 

Rose  zatrzepotała  sztucznymi  rzęsami.  -  To  musiało  być 

bardzo  zabawne  mieć  za  nauczycieli  dobrze  zbudowanych, 
półnagich dzikusów. 

Gena  postanowiła  wyjaśnić  chłopcu  wszystko.  -  Żeby 

uczcić  pierwsze  zbiory,  Pielgrzymi  zaprosili  półnagich 
dzikusów, to znaczy Indian, na ucztę. 

Jarrod  nachylił  się  ku  niej  i  szepnął  jej  do  uszka:  -  Jeśli 

fascynują  cię  dobrze  zbudowani  półnadzy  dzicy,  to  chętnie 
służę ci tej nocy. 

Wkrótce  Bertrand  i  Sugar  pogodzili  się  i  dzień  upłynął 

wesoło. Późnym popołudniem Jarrod, Gena, Rose, Peter, jego 
siostra i Bobby z tatą zagrali w piłkę. W ciągu dnia wszyscy 
objadali  się  wielokrotnie  i  przysięgali  potem,  że  tym  razem 
jedzą już po raz ostatni. 

background image

Wieczorem  Gena  usiadła  przed  toaletką  i  zaczęła 

szczotkować  włosy  długimi,  mocnymi  pociągnięciami,  gdy 
nagle  w  lustrze  zobaczyła  odbicie  Jarroda.  Leżał  wygodnie 
rozparty  na  jej  łóżku.  Od  przygody  z  roztopionymi  lodami 
spędzał każdą noc w jej pokoju. 

Zaczęła  w  myślach  układać  wstęp  do  tego,  co  zamierzała 

mu  powiedzieć,  gdy  usłyszała  jego  chichot  i  w  lustrze 
zobaczyła,  że  skręca  się  ze  śmiechu.  -  Chciałbym  usłyszeć 
opowieść Sugar o Bożym Narodzeniu. 

 -  Sugar  ma  własne  wizje  wielu  rzeczy  -  odparła  Gena, 

schylając  się  po  szczotkę,  która  wypadła  jej  z  ręki.  Gdy 
ponownie  zaczęła  szczotkować  włosy,  uświadomiła  sobie,  że 
Jarroda najprawdopodobniej  nie będzie z  nimi na  Święta  i to 
niezależnie od tego, co teraz od niej usłyszy. 

 - Bobby staje się prawdziwym piłkarzem - odbicie Jarroda 

uśmiechnęło się do niej z satysfakcją. - Jego tata podziękował 
mi,  że  poświęciłem  chłopcu  tak  dużo  czasu,  trenując  z  nim 
właściwie codziennie. Zdaje się, że on sam dużo pracował po 
godzinach,  żeby  zasłużyć  na  awans.  Dostał  go  wreszcie 
przedwczoraj. Czy to nie wspaniale? 

 -  Niewątpliwie  -  odrzekła  Gena,  troszkę  bardziej  pewna, 

że  reakcja  Jarroda  na  jej  wyznanie  o  Sherwoodzkim 
Towarzystwie Dobroczynnym powinna być po jej myśli. Taką 
przynajmniej miała nadzieję... 

 - Bobby jest wspaniałym chłopcem. Cieszyła mnie każda 

spędzona z nim chwila. Niemal żałuję, że teraz będzie się nim 
zajmował  ojciec.  Gena!  Ty  mnie  wcale  nie  słuchasz!  - 
poduszka trafiła ją w czubek głowy. 

Odwróciła się. - Przecież cię słucham. 
 -  Nie  sądzę  -  roześmiał  się.  -  Widocznie  nie  powinnaś 

jadać tyle indyka. 

background image

Odłożyła 

szczotkę.  Żołądek  miała  ściśnięty  ze 

zdenerwowania,  ale  godzina  szczerości  właśnie  wybiła, 
Nabrała tchu. - Muszę ci o czymś opowiedzieć. 

 -  Więc  podejdź  tu  bliżej,  bo  i  ja  mam  ci  coś  do 

powiedzenia. 

Ociągała  się,  więc  posadził  ją  przemocą  na  łóżku.  - 

Najpierw ja. Muszę ci coś powiedzieć, chociaż wzdragam się 
przed  tym.  Spojrzała  na  niego  ze  zdumieniem.  -  Ty  się 
wzdragasz powiedzieć mi o czymś? Co to takiego? 

 -  Rano  muszę  polecieć  do  Filadelfii.  Pewien  książę  z 

Arabii  Saudyjskiej,  z  którym  od  pewnego  czasu  prowadzę 
interesy,  właśnie  przyleciał.  Chce  się  ze  mną  zobaczyć. 
Kontrakt  zawarty  z  nim  może  znacząco  wpłynąć  na  nasz 
roczny bilans. 

Rozczarowanie  odmalowało  się  na  twarzy  Geny. 

Wiedziała,  że  może  nastąpić  to  w  każdej  chwili,  niemniej 
jednak,  gdy  już  do  tego  doszło, bardzo  ją  to  poruszyło.  -  Od 
kiedy o tym wiesz? 

 -  Od  wczoraj.  Nie  chciałem  ci  o  tym  mówić  wcześniej, 

żeby  nie  popsuć  ci  dzisiejszej  zabawy.  Rozumiała  to 
doskonale.  Sama  również  nie  spieszyła  się  ze  złymi 
wieściami. - Na jak długo wyjeżdżasz? 

 - To tylko kilka dni. Jeśli spotkam się jutro po południu z 

księciem,  to  w  czasie  weekendu  odbędę  naradę  z  moim 
personelem i przeprowadzę niezbędne korekty. 

Podniecenie w jego głosie nie uszło uwagi Geny. - Brak ci 

tamtego życia, prawda, Jarrod? 

 -  To  prawda.  Nie  będę  cię  okłamywał.  Ale  czas,  który 

spędziłem tutaj, był równie cudowny - mówiąc to, pocałował 
ją.  -  Zbliżyliśmy  się  do  siebie  bardziej,  niż  nawet  śmiałem 
przypuszczać. Ból, którego doświadczyliśmy oboje po śmierci 
twojego ojca, zamienił się w trwałą, wspaniałą miłość. 

background image

Pogładziła  dłońmi  jego  twarz.  -  Nie  wspomniałeś,  że 

chcesz tam wrócić na stałe. 

 - Bez ciebie nie wrócę. 
 - Nawet mnie o to nie poprosiłeś. 
 - Gdy będziesz gotowa, powiesz mi o tym sama. Aż do tej 

chwili będę tu na ciebie czekał. 

 - Bardzo się zmieniłeś. 
 -  Bo  nauczyłem  się,  co  jest  w  życiu  ważne.  Uczenie 

dziecka,  drobne  naprawy  w  domu  wdowy,  żarty  z 
przyjaciółmi, noszenie dżinsów... 

 - Dżinsów? 
 - ... i słodkie, powolne kochanie się z jedyną istniejącą dla 

mnie  na  świecie  kobietą.  Raz  jeszcze  ich  usta  złączyły  się  w 
pocałunku,  który  zachwiał  niewzruszonym  postanowieniem 
Geny.  Należy  mu  się  ta  noc,  pomyślała,  przyzna  mu  się 
później. 

Gena  obudziła  się.  Odruchowo  sięgnęła  na  drugą  połowę 

łóżka, ale napotkała tylko pustkę, świadczącą o tym, że Jarrod 
już wyjechał. 

Wtuliła  twarz  w  poduszkę.  Musi  jakoś  poradzić  sobie  z 

samotnością.  W  końcu  nie  będzie  go  tylko  przez  parę  dni. 
Bardziej  bolało  ją  to,  że  nie  zdołała  wyjawić  mu  swojej 
tajemnicy. Nie poprawiało to jej samooceny. 

Po  zastanowieniu  doszła  jednak  do  wniosku,  że  ubiegła 

noc  niespecjalnie  nadawała  się  do  tego  rodzaju  wyznań. 
Opowiadanie  mu  o  defraudacji,  tuż  przed  odlotem,  nie 
wydawało się jej specjalnie fair. 

Pozostawało  jej  jedynie  czekać  i  przygotować  się  do  tej 

rozmowy,  która  nieodwołalnie  musi  nastąpić  po  jego 
powrocie. A do tego czasu poprzysięgła sobie, że nie tknie już 
ani centa z konta Alexander Manufacturing. 

Pod  nieobecność  Jarroda  Gena  miała  mnóstwo  zajęć.  W 

sobotę  wieczorem  Clancey  wcześniej  zamknął  bar  i  wszyscy 

background image

zajęli  się  przygotowywaniem  świątecznych  dekoracji. 
Odbywało  się  to  wszystko  w  ostatniej  chwili,  z  inicjatywy 
Lotus  Blossom,  i  Clancey  wręcz  zdumiał  się,  że  nigdy 
przedtem tego nie robił. 

Gena  powinna  domyślić  się,  że  Clancey  kupi  ozdoby  na 

jakiejś  wyprzedaży.  Nic  jednak  nie  mogło  pomóc  sztucznej 
choince, która była tak wiekowa, że prawie zupełnie wyłysiała 
z  plastikowych  igiełek.  Rose  krytycznie  obejrzała  choinkę  i 
zauważyła, że w każdej chwili mogą jej opaść pozostałe igły, 
ale  Lotus Blossom orzekła, że jest  to  najpiękniejsza choinka, 
jaką w życiu widziała, zaniosły ją więc na zaplecze i spryskały 
zieloną  farbą.  Clancey  z  kolei  był  zachwycony  wielkim 
plastikowym Świętym Mikołajem i upierał się, że postawi go 
obok choinki. Mikołaj miał zamontowaną wewnątrz żarówkę i 
świecił po wetknięciu wtyczki w kontakt, a w dodatku machał 
jedną  ręką.  Wyglądało  to  bardzo  ładnie.  Ponieważ  jednak 
trzon  choinki  był  nieco  wygięty,  wspierała  się  przeto  na 
Mikołaju  i  wszystko  razem  tworzyło  dość  dziwną  scenkę 
rodzajową. Rose i Gena udawały, że tego nie widzą. 

Zanim dokończyły dekorowania sali, zrobiło się już dosyć 

późno.  Clancey  poczęstował  wszystkich  ajerkoniakiem 
własnej  roboty,  który  Gena  wzmocniła  pokaźną  porcją 
ciemnego rumu. Wszyscy byli w doskonałych humorach, sami 
nie wiedząc czemu. Gena ryknęła śmiechem na widok Cole'a, 
który  wetknął  głowę  przez  drzwi  i  ujrzawszy  Rose 
natychmiast zrejterował. 

 -  Gdyby  miał  wąsy,  przyciąłby  je  sobie  drzwiami  - 

mruknęła Rose. 

Wreszcie  wszystko  było  już  gotowe  i  wszyscy 

jednogłośnie  orzekli,  że  bar  prezentował  się  wspaniale  jak 
nigdy.  Clancey  zdobył  gdzieś,  „okazyjnie",  świecidełka  i 
poprzyczepiał  je,  gdzie  się  tylko  dało.  Rose  pomalowała  nos 
jednej  z  jelenich  głów  czerwonym  lakierem  do  paznokci,  a 

background image

pozostałe  świecidełka upięto wokół  baru tak, że przypominał 
odpustową strzelnicę. 

Gena  spojrzała  na  zegarek.  -  Muszę  już  lecieć.  Jarrod 

obiecał, że zadzwoni do mnie wieczorem. 

 -  Pędź  już,  kochanie  -  powiedziała  Rose,  rozsypując 

resztę  ozdóbek  pomiędzy  Clanceya  i  Petera.  -  Powiedz 
swojemu  przystojniakowi,  żeby  się  pospieszył.  Bez  niego 
zrobiło się okropnie smutno. 

 - Przekażę mu to. 
Gena wyszła z baru, nucąc pod nosem. Była odrobineczkę 

wstawiona,  ale  miała  nadzieję,  że  otrzeźwi  ją  chłodne 
wieczorne  powietrze.  Gdy  zbliżyła  się  do  domu,  spostrzegła 
zaparkowanego  przed  podjazdem  beżowego  mercedesa. 
Przyjrzała  mu  się  uważnie,  ale  był  to  niestety  pojazd  Cole'a 
Garretta. 

Drzwi frontowe otworzyły się i wyszedł przez nie Cole. 
 -  Gena!  Jak  to  miło  ujrzeć  cię  nareszcie  samą.  Chciałem 

porozmawiać  z  tobą  dzisiaj  wcześniej,  ale  postanowiłem  to 
odłożyć na teraz. 

 - Słucham? 
 - Przysłanie Rose w zastępstwie nie było najmądrzejszym 

pomysłem.  Powinnaś  była  przyjść  osobiście.  Rose  jest 
naprawdę czarująca i niewątpliwie zająłbym się nią. Jednak od 
chwili,  w  której  ujrzałem  cię  po  raz  pierwszy,  nie  interesują 
mnie  inne  kobiety.  -  Nim  Gena  zdążyła  ochłonąć,  dodał:  - 
Teraz jest już prawie za późno. 

 - Za późno? O czym ty gadasz? 
Wyciągnął  rękę  w  stronę  jej  warkocza.  -  Porozmawiaj  z 

Sugar. Na pewno ucieszy się na twój widok. 

I może - pogłaskał jej warkocz - Może coś się jeszcze da 

w tej sprawie zrobić. 

Gena cofnęła się. - Nie waż się mnie dotykać! 

background image

Na twarzy Cole'a pojawił się grymas, który miał imitować 

uśmiech.  -  Jeszcze  zobaczymy.  Nim  minie  tydzień,  będziesz 
mnie o to prosiła sama. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej 
podoba mi się ta myśl. Ty, błagająca mnie. Jakie to piękne. 

 - Cierpisz na nadmiar chorej wyobraźni. 
 -  Zapewniam  cię,  że  nie  będzie  to  wcale  takie  straszne. 

Gdyby  jednak  ta  myśl  była  dla  ciebie  zbyt  odstręczająca, 
pamiętaj, że to dla dobra Sugar. Dobranoc. 

Gena popędziła do domu. Zastukała do drzwi Sugar. Gdy 

nikt nie odpowiadał, zastukała powtórnie. Zbliżywszy ucho do 
drzwi,  usłyszała  szloch.  Nie  mogła  dłużej  czekać.  Nacisnęła 
klamkę i weszła do środka. Na sofie szlochała skulona Sugar. 
Gena w jednej chwili przyklękła obok niej. 

 - Sugar, na miłość boską, co się stało? 
Sugar  podniosła  głowę,  a  widok,  który  ujrzała  Gena  był 

wręcz  koszmarny. Łzy  wyżłobiły  koryta  w  grubym  makijażu 
starszej  pani,  a  czarne  krople  zmieszanego  z  nimi  tuszu 
spływały jej po policzkach. 

 - Geno, co ja teraz zrobię? 
Gena,  rozejrzawszy  się  wokół,  znalazła  pudełko 

chusteczek  i  starannie  wytarła  jej  twarz.  -  Powiedz  mi,  o  co 
chodzi. 

Rose  wyjęła  jej  z  ręki  czystą  chusteczkę.  -  Sama  już  nie 

wiem.  Być  może  nie  powinnam  tego  robić  -  głośno  wytarła 
nos. - Srodze zawiodłam mojego Texa. 

 -  Uspokój  się  teraz  i  powiedz  mi  dokładnie,  co  takiego 

zrobiłaś. I co wspólnego ma z tym Cole Garrett? 

Słowa  Geny  wywołały  następną  fontannę  łez  i  ta  uznała, 

że pora zastosować mocniejsze środki. Szczęściem wiedziała, 
gdzie Sugar przechowuje alkohole i nalała starszej pani dobrą 
miarkę whisky. 

background image

 - Weź głęboki wdech, wypij to i powiedz mi wreszcie, o 

co  chodzi.  Sugar  posłusznie  wypiła.  -  Geno,  to  po  prostu 
straszne! 

 - Nieważne. Muszę najpierw wiedzieć, co się stało. 
 - W porządku. Pięć lat temu - Sugar krztusiła się łzami - 

stwierdziłam,  że  wydałam  już  wszystkie  pieniądze,  jakie 
pozostawił  mi  Tex.  Sama  nie  wiem,  jak  to  się  stało.  Bóg  mi 
świadkiem,  że  nigdy  wiele  nie  wydawałam  -  westchnęła 
rozpaczliwie.  -  Od  czasu  do  czasu  nowa  para  spodni  i  to 
właściwie  wszystko.  Obawiam  się,  że  większość  pieniędzy 
pochłonęło utrzymanie tego domu. 

Gena ze zrozumieniem pokiwała głową. 
 -  No  cóż,  nie  byłam  już  w  stanie  opłacać  podatku  od 

nieruchomości.  Nie  mogłam  jednak  zdobyć  się  na  to,  by 
sprzedać  dom,  w  którym  przeżyłam  wraz  z  Texem  tyle 
szczęśliwych chwil. Postanowiłam więc urządzić tu pensjonat. 
Problem  polegał  jednak  na  tym,  że  i  na  to  me  miałam 
pieniędzy. Wtedy właśnie spotkałam Garretta. 

 - Czy to on pożyczył ci pieniądze? 
Sugar  skinęła  głową.  -  Dwadzieścia  tysięcy  dolarów. 

Akurat  tyle,  ile  potrzebowałam  na  remont.  Powiedział 
również, że przez  następne  pięć lat  będzie  płacił za mnie ten 
podatek, bo potrąci to sobie ze swojego. Brzmiało to jak bajka. 

 -  Ale  mija  właśnie  pięć  lat  i  musisz  teraz  zwrócić  mu 

pieniądze? Czy to o to chodzi? . 

 -  O  tak,  oszczędzałam  przez  ten  czas.  Mam  prawie 

dwadzieścia tysięcy dolarów. No może niezupełnie tyle. 

 - To świetnie! - Gena poklepała ją po ramieniu. - A więc 

nie ma sprawy. 

 -  Tak  właśnie  myślałam,  dopóki  Cole  nie  wyprowadził 

mnie z błędu. Widzisz, oddałam mu dom w zastaw. 

background image

 -  Rozumiem.  Oddajesz  mu  pieniądze  i  dom  znów  należy 

do  ciebie,  prawda?  Niezupełnie  -  Sugar  podała  Genie  pustą 
szklaneczkę. - Czy możesz jeszcze mi nalać? 

 -  Nie!  Najpierw  powiesz  mi,  jakie  były  warunki,  na 

których pożyczył ci pieniądze. 

 - Musiałam podpisać dokument, który stwierdzał, że Cole 

pożyczył  mi  dwadzieścia  tysięcy  dolarów,  czyli  tyle,  ile 
wówczas  wynosiła  wartość  mojego  domu.  -  Przerwała  i 
podniosła  leżący  na  stoliku  dokument.  -  Masz,  przeczytaj 
sama.  Nic  z  tego  nie  rozumiem.  Cole  na  pewno  się  myli. 
Twierdzi, że jestem mu winna sto pięćdziesiąt tysięcy! 

Po raz pierwszy w życiu Gena o mało nie zemdlała. - Co?! 

-  wzięła  do  ręki  dokument  i  szybko  go  przejrzała.  -  O  mój 
Boże!  Sugar!  Podpisałaś  oświadczenie,  że  po  upływie  pięciu 
lat  zwrócisz  mu  równowartość  aktualnej  ceny  domu.  A  to 
łajdak! To sukinsyn czystej wody! 

Jako  handlarz  nieruchomościami  wiedział,  że  zmienią  się 

tu  ceny  terenów.  Poszły  w  górę.  Przez  ostatnie  pięć  lat 
wyremontowano w sąsiedztwie wiele domów... 

Oczy Sugar znów wypełniły się łzami.  -  To  on ma  rację? 

Naprawdę jestem mu winna tyle pieniędzy? 

Podniosła  się,  by  wziąć  sobie  jeszcze  trochę  whisky.  Nie 

zadała  sobie  trudu,  by  napełnić  szklaneczkę.  Wzięła  od  razu 
całą  butelkę.  Gena  nie  powstrzymywała  jej.  Najchętniej 
przyłączyłaby  się  również,  ale  wiedziała,  że  musi  zachować 
jasność  umysłu.  -  Obawiam  się,  że  tak.  Możemy  oczywiście 
dokonać własnej wyceny, ale jestem przekonana, że nie będzie 
większej różnicy. Do jego podłych cech należy dodać i tę, że 
jest bezwzględny w interesach. Ale czemu na litość boską nie 
powiedziałaś  mi  o  tym  wcześniej?  Wspólnie  jakoś  byśmy 
sobie z tym poradziły. 

 - Masz rację, ale wierzyłam, że wszystko się jakoś ułoży. 

background image

Gena  westchnęła.  -  Kiedy  upływa  termin?  Ile  czasu 

pozostało ci jeszcze na zdobycie pieniędzy? 

 -  W  następny  czwartek.  To  tylko  pięć  dni.  -  A  ile  masz 

teraz? 

 - Jedenaście tysięcy czterysta pięćdziesiąt dolarów. 
 - Mówiłaś przecież, że masz prawie dwadzieścia! 
 -  A  to  nie  jest  prawie?  Starałam  się,  jak  mogłam,  ale 

miałam też wydatki. Czy pamiętasz, jak musiałyśmy wzywać 
tego młodego, miłego hydraulika? 

 - Pamiętam. Policzył ci za trzy ekstra wizyty chyba tylko 

po to, by móc pogapić się na Rose. 

 -  No  nie,  jestem  przekonana,  że  nie  kazał  mi  płacić  bez 

powodu - pociągnęła łyk z butelki. - Był taki miły. 

Gena wyjęła jej z ręki butelkę i odstawiła na bok. - Sugar! 

Musisz bardziej realistycznie spojrzeć na świat! Nie jest wcale 
taki romantyczny, jak ci się zdawało. Hydraulicy zdzierają jak 
mogą, a ludzie bez skrupułów usiłują cię wykorzystać. Musisz 
to wreszcie zrozumieć. Nastały ciężkie czasy dla romantyków. 

Rzeczywistość bywa bezlitosna. 
Sugar opadła na sofę i powiedziała ze smutkiem. - Zawsze 

wierzyłam,  że  życie  byłoby  o  wiele  piękniejsze,  gdyby  stale 
towarzyszył nam odpowiedni podkład muzyczny. Jak w kinie, 
rozumiesz, prawda? I wtedy łatwiej by nam było znieść nawet 
takie smutne chwile. 

Gena aż jęknęła, czując w sercu współczucie dla Sugar. Po 

raz  pierwszy,  od  kiedy  ją  poznała,  ta  wyglądała  naprawdę 
staro. - Sugar, życie to nie film. 

 - Wiem, ale czy nie byłoby wtedy o wiele przyjemniej? 
 - Tak - odparła łagodnie Gena, układając starszą panią na 

sofie  i  przykrywając  ją  pledem  z  wielbłądziej  wełny.  -  Na 
pewno  tak.  A  teraz  śpij  już  i  nie  martw  się  o  nic.  Zajmę  się 
wszystkim. 

background image

 - Dziękuję ci, mam nadzieję, że zasnę - mruknęła starsza 

pani i natychmiast zamknęła oczy. Gena wyszła spiesznie z jej 
pokoju i pobiegła do siebie. Jarrod miał dzwonić wieczorem, 
miała  nadzieję,  że  jutro  wróci.  Była  pewna,  że  kiedy  dowie 
się, o co chodzi, wesprze finansowo Sugar. Telefon zadzwonił 
w  chwili,  gdy  otwierała  drzwi.  Dopadła  go  przy  czwartym 
dzwonku. - Halo? 

 -  Gena,  tak  się  cieszę  że  cię  zastałem.  Jeszcze  chwila  i 

musiałbym zrezygnować. 

Opadła na łóżko. - Jarrod, jak to dobrze znów cię słyszeć. 

Chciałabym, żebyś już był ze mną. 

 -  Ja  również  dziecinko,  ale  mam  dla  ciebie  niestety  złe 

wieści. 

 - O, nie! 
 - 

Niestety,  nie  przylecę  jutro  wieczorem,  jak 

zapowiadałem. Posłuchaj mnie. Natychmiast jadę na lotnisko. 
Przekazano  mi  właśnie,  że  mój  samolot  jest  już  gotów  do 
startu.  Wynikły  nowe  okoliczności  i  muszę  polecieć  wraz  z 
księciem  do  Arabii  Saudyjskiej.  To  niestety  absolutnie 
konieczne. 

 - Ale Jarrodzie... 
 -  Wiem,  kochanie,  wiem.  Wrócę  za  tydzień.  Nawet  nie 

przypuszczasz, jak bardzo cię kocham. Muszę już iść. Pa. 

Mając  oczy  tępo  wpatrzone  w  przeciwległą  ścianę,  Gena 

wolno odłożyła słuchawkę. Co ma teraz począć? 

background image

Rozdział 9 
Nazajutrz  była  niedziela  i  Sugar  nie  zdołała  ukryć  swego 

zdenerwowania  przed  resztą  domowników.  Wkrótce  Rose  i 
Bertrand  również  zaczęli  się  głowić  nad  trapiącym  ją 
problemem.  Rose  była  gotowa  wynająć  płatnego  zabójcę. 
Bertrand oświadczył, że Cole jest łajdakiem pierwszej klasy i 
doradzał Sugar wniesienie przeciwko niemu skargi, ale Gena 
wyjaśniła  im,  że  niezależnie  od  moralnej  kwalifikacji  tego 
postępku, czyn Cole'a był niestety zgodny z prawem. Bertrand 
i Rose nachmurzyli się, a Gena przez cały dzień rozważała ten 
problem,  roztrząsając  go  wnikliwie  z  każdej  strony.  Mimo 
rozpaczliwych  prób  znalezienia  innego  wyjścia,  za  każdym 
razem  dochodziła  do  jedynego  możliwego  rozwiązania. 
Przysięgała  co  prawda  już  nigdy  nie  pobierać  pieniędzy  z 
konta  firmy,  ale  też  nie  mogła  dopuścić  do  tego,  by  Sugar  w 
tak idiotyczny sposób straciła swój dom. 

Jarrod  ją  zrozumie.  Musi  ją  zrozumieć.  Ale  w  nocy 

zaczęły ją nękać wątpliwości, które nie dały jej długo zasnąć.  

Rano  podjęła  ostateczną  decyzję.  Wyciągnęła  walizeczkę 

spod łóżka i przygotowała komputer do pracy. W kilka chwil 
później rozpoczęła swój piracki seans... 

Gdy  skończyła,  usiadła  w  zadumie  na  fotelu.  To  aż 

nieprawdopodobne, jak w taki prosty sposób można rozwiązać 
problem  nękający  Sugar  i  jednocześnie  pogorszyć  własną 
sytuację. 

W  środę  wieczorem  w  samolocie  gdzieś  pomiędzy 

Filadelfią  a  Dallas,  Jarrod  wręczył  pusty  kubek  stewardowi. 
Nie  czuł  się  wcale  zmęczony.  Załatwił  wszystko  w  Arabii 
Saudyjskiej  i  natychmiast  złapał  samolot  do  USA.  Przespał 
cały  lot  do  Filadelfii,  gdzie  zabawił  przez  czas  potrzebny 
jedynie  na  przebranie  się  i  wzięcie  teczki  ze  świeżymi 
dokumentami, którą przygotował mu jego sekretarz. 

background image

Wyjrzał  przez okno i  zobaczył, że słońce  chyli się  już ku 

zachodowi.  Wiedział,  że  zanim  wylądują  i  dojedzie  do 
pensjonatu, zapadnie zmrok. 

Machinalnie  otworzył  teczkę,  lecz  nie  zaczął  jeszcze 

czytać. Myślał wciąż o Genie. Nie mógł wprost doczekać się 
chwili w której ją znów zobaczy. Tym razem nie było jej przy 
nim zaledwie parę dni, a już nie mógł tego znieść. Od tej pory, 
jeśli będzie dokądkolwiek wyjeżdżał w interesach, będzie brał 
ją ze sobą. 

Uśmiechnął  się  do  tej  myśli.  Nauczył  się  tyle  tolerancji  i 

cierpliwości. Uzyskane dzięki temu zbliżenie z Geną było dla 
niego  tak  bezcenne,  że  postanowił  nie  zwlekać  dłużej  z 
decyzją. Jeszcze tej nocy omówi z nią wspólną przyszłość. 

Niechętnie  zajął  się  studiowaniem  papierów.  Sekretarz 

powiedział mu, że grupa wynajętych przez firmę kontrolerów 
znalazła  coś,  co  wymaga  pewnych  wyjaśnień.  Wyglądało  na 
to,  że  znaleźli  jakieś  nie  zaksięgowane  operacje  finansowe. 
Gdy  zbadano  sprawę  bliżej,  rzecz  stała  się  jeszcze  bardziej 
zagadkowa.  Ponieważ  wyglądało  na  to,  że  przeprowadzał  je 
właśnie Jarrod, poproszono go o wyjaśnienie tej sprawy. 

O  co  u  diabła  chodziło?  Nigdy  nie  zakładał  konta 

dobroczynnego 

dla 

Sherwoodzkiego 

Towarzystwa 

Dobroczynnego. Co?! 

Wpatrywał  się  w  wyciągi  z  konta  bankowego. 

Przeglądając  je,  natrafił  na  znajome  słowo...  „Gena".  Gena? 
Wpatrywał  się  w  napis  z  niedowierzaniem.  Jednak  wyraźnie 
napisane było "Gena". 

Co  to  mogło  oznaczać?  Z  drżącym  sercem  przejrzał  raz 

jeszcze  dokumenty  i  wszystko  zrozumiał.  Bez  żadnych 
wątpliwości.  Podała  mu  swoje  imię,  jako  klucz  na  wypadek, 
gdyby ktoś dokopał się do rachunków Towarzystwa. 

Cholera!  Oparł  głowę  o  oparcie  fotela  i  zamknął  oczy. 

Cholera! 

background image

Umysł 

Jarroda 

pracował 

błyskawicznie. 

Gena 

systematycznie  podbierała  pieniądze  z  kontrolowanej  przez 
niego firmy, i  to posługując  się jego nazwiskiem. Powód nie 
stanowił  dla  niego  zagadki.  Sama  ucieczka  jeszcze  jej  nie 
wystarczyła. W swoim pragnieniu zemsty posunęła się jeszcze 
dalej.  Ponieważ  czuła  się  przez  niego  zdradzona,  sama 
również  postąpiła  wobec  niego  w  sposób  zdradziecki.  Gdyby 
nie  wyrywkowa  kontrola,  nigdy  by  się  tym  nie  dowiedział. 
Zastanawiał się, czy chciała mu o tym powiedzieć. 

Przecież  w ciągu  ostatnich  tygodni  wszystko  układało  się 

między  nimi  wręcz  cudownie.  A  jednak  nr  nie  powiedziała! 
Bardzo go to zabolało. 

Przypomniał sobie nagle, że w noc przed odjazdem miała 

mu coś ważnego do zakomunikowani A zatem jednak chciała 
mu powiedzieć! 

Otworzył oczy i ponownie spojrzał na wydruk. Przed nim 

w  równych  rządkach  i  kolumnach  widniały  daty  i  sumy 
przeprowadzanych  transakcji.  Nie  było  ich  wiele.  Dwie 
przeprowadziła, zanim ją odnalazł. 

Jedna odbyła  się wkrótce po jego przybyciu. A ostatnia... 

ostatnia data dotyczyła transakcji w dniu, kiedy przebywał w 
Arabii  Saudyjskiej  i  opiewała  na  sumę  stu  pięćdziesięciu 
tysięcy dolarów! 

Przerażenie  nagle  przeszyło  go  zimnym  dreszczem.  Boże 

drogi! A jeżeli podjęła tę sumę i znów uciekła? 

Nie! Nie mógł dopuścić do siebie takiej myśli. Pragnął jej 

zaufać. Musiało być na to jakieś wytłumaczenie. A nawet jeśli 
go nie było, nie dbał o to. Rozumiał, że działała pod wpływem 
silnych emocji. Tak jak i jego zazdrość, inne emocje również 
trudno poddają się prawidłom logiki. 

Gena  wszystko  mu  powie.  Był  tego  zupełnie  pewien. 

Tymczasem  on  znajdzie  jakieś  wytłumaczenie  dla 
kontrolerów.  Ci  domagali  się  od  niego  jedynie  wierzytelnej 

background image

dokumentacji.  Zastanowi  się  nad  tym  i  na  pewno  potrafi 
przedstawić im sprawę z zagubioną dokumentacją jako zwykłe 
niedopatrzenie.  To  nie  powinno  nastręczyć  mu  większych 
trudności. W ten sposób sekret Geny zostanie ochroniony. 

Gdy  potwierdzony  przez  bank  czek  wysłany  przez 

Sherwoodzkie  Towarzystwo  Dobroczynne  dotarł  do  rąk 
Sugar,  w  domu  zapanowało  wielkie  podniecenie.  Bertrand 
kupił  sześć  butelek  szampana,  a  Rose  przygotowała  własną 
wersję  West  Texas  chili,  rodzaj  paprykarza,  tym  razem  bez 
dziczyzny, za to pikantną jak wszyscy diabli. 

Gdy  Jarrod  dotarł  do  domu,  usłyszał  muzykę  i  śmiechy 

dochodzące  z  mieszkania  Sugar.  Ponieważ  drzwi  były 
uchylone, wszedł do środka i stanął jak wryty. 

Gena  i  Bertrand  tańczyli  walca  angielskiego,  ignorując 

zupełnie  ogłuszające  dźwięki  „Let's  Spend  the  Night 
Together"  Rolling  Stonesów,  wydobywające  się  ze  starego 
radioodbiornika  Sugar.  Clancey  i  Lotus  Blossom  tulili  się  w 
kącie pokoju. 

Ze  swojego  miejsca  Jarrod  mógł  również  dojrzeć  przez 

otwarte drzwi do jadalni Rose, która stojąc na stole na bosaka, 
tańczyła  taniec  brzucha  z  kieliszkiem  szampana  na  głowie. 
Nigdzie nie mógł dojrzeć Sugar. 

Bertrand,  trzymając  Genę  w  ramionach,  wykonał  szybki 

obrót,  a  potem  skłon.  Długie  włosy  Geny  prawie  zamiotły 
dywan. 

Miała na sobie ten jedwabny kostiumik, który jej kupił, i, 

zdaniem  Jarroda,  nigdy  nie  wyglądała  piękniej.  Zapomniał  o 
krzywdzie,  jaką  mu  wyrządziła,  podkradając  pieniądze  z 
firmy. Zapomniał o całym świecie. Pragnął jej natychmiast. 

Uniesiona  w  górę  przez  Bertranda  Gena  obejrzała  się  i 

dostrzegła Jarroda. 

background image

 -  Wróciłeś!  Gdy  tylko  Bertrand  postawił  ją  na  ziemi, 

rzuciła  się  w  objęcia  Jarroda.  -  Tak  się  cieszę,  że  cię  widzę, 
myślałam, że będziesz dopiero pod koniec tygodnia. 

 - Trwało to krócej, niż przypuszczałem. 
 - Wspaniale! Zdążyłeś w sam raz na przyjęcie. 
 -  Hej!  Przystojniaku!  -  zawołała  z  jadalni  Rose.  -  Łap 

kieliszek szampana i dołącz do mnie. Stoły w jadalniach kryją 
w sobie mnóstwo niewykorzystanych możliwości. Możemy je 
wspólnie odnaleźć. 

 -  Obawiam  się,  że  może  się  pode  mną  załamać.  Zejdź 

lepiej  na  dół.  Rose  błysnęła  ku  niemu  swoimi  dołeczkami.  - 
Zaraz będę. 

 - A co właściwie świętujemy? - spytał. 
 -  Lotus  Blossom  i  Clancey  zaręczyli  się  -  powiedziała 

Gena. 

 -  Wspaniale  -  Jarrod  zwrócił  się  w  stronę  siedzącej  na 

sofie tulącej się pary. - Moje najlepsze życzenia. 

Clancey wyszczerzył zęby w uśmiechu. 
 - Dziękuję - odparła wdzięcznie Lotus. 
 - Czy wyznaczyliście już termin ślubu? 
 - Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że to niebawem nastąpi. 
 -  Mamy  jeszcze  inne  powody  -  powiedziała  Rose, 

podchodząc  do  Jarroda  i  wyciskając  mu  na  policzku 
potężnego całusa. - Opowiedz mu wszystko, Bertrandzie. 

 -  Podpisałem  kontrakt  na  serię  reklamówek  dla  firmy 

zielarskiej. 

 - Widzę, że wreszcie trafiło ci się coś odpowiedniego.  
 -  Nie  widzę  nic  szczególnego  w  polecaniu  komuś  ziółek 

na  przeziębienie  -  westchnął  emerytowany  aktor.  -  Lepszy 
jednak rydz niż nic. 

 - Lepsze to od pustego żołądka, co? - rzuciła Rose. 
 - Dokładnie tak. 

background image

W  drzwiach  do  kuchni  pojawiła  się  Sugar.  -  Jarrod!  To 

wspaniale, że wróciłeś! Teraz nasze małe stadko jest znów w 
komplecie. 

 -  Proszę  opowiedzieć  mu  o  pani  szczęściu  -  polecił 

Bertrand. 

Jarrod  poczuł  nagle,  jak  stojąca  obok  niego  Gena 

zesztywniała  i  nim  zwrócił  się  do  Sugar,  rzucił  jej  krótkie 
spojrzenie. 

 -  Po  prostu  w  to  nie  uwierzysz,  Jarrodzie.  O  mały  włos 

nie straciłam domu... 

 - I to przez tego gada Cole'a - wtrąciła Rose. 
 - Aż nagle zdarzył się cud. 
 -  Cud?  -  spytał  Jarrod.  Bobby  użył  tego  samego 

określenia,  opisując  sytuację,  kiedy  jego  matka  dostała  czek 
na pokrycie jego operacji. Nagle wszystko zaczęło się stawać 
jasne. 

 -  Byłam  mu  winna  sto  pięćdziesiąt  tysięcy  dolarów! 

Dzisiaj, w przeddzień terminu spłaty, otrzymałam czek na taką 
właśnie sumę. Odłożyłam też trochę pieniędzy. Teraz już nikt 
nie  zabierze  mi  domu!  Tex  byłby  taki  szczęśliwy!  -  oczy 
Sugar  napełniły  się  łzami.  -  Gdybyż  mógł  tu  być.  Ale  nie 
uskarżam się. Mam przecież was. 

Rose  otoczyła  ją  ramieniem  i  uścisnęła.  -  Oczywiście, 

złociutka. A gdybyś miała jeszcze jakiś problem, po prostu daj 
nam znać. 

Sugar klepnęła Rose po wyciągniętej dłoni. - Dziękuję. A 

teraz  Jarrodzie  musisz  koniecznie  spróbować  chili 
przyrządzonego przez Rose. 

 - Zjeżą ci się po nim włoski między palcami - zażartowała 

Rose. 

 - Dziękuję bardzo, ale... 
 -  Skoczę  do  baru  po  piwo  -  odezwał  się  nagle,  zrywając 

się z kanapy, Clancey. 

background image

Razem z nim poderwała się Lotus Blossom. - Nigdzie nie 

pojedziesz. Jesteś zanadto pijany. 

 - Nie mogę już pić szampana. Chcę Lone Star - nalegał. - 

Panuję nad sytuacją. 

 -  Nad  niczym  nie  panujesz  -  powiedziała  łagodnie 

przyszła panna młoda. - Ja poprowadzę. 

 -  Coś  wam  powiem  -  odezwał  się  Jarrod.  -  Pojadę  po  to 

piwo wraz z Geną. Przy okazji przywitamy się na osobności. 

 - Wspaniały pomysł - Rose aż klasnęła w dłonie. - Bardzo 

elegancki.  Powiedz  mi  przystojniaku,  czy  przypadkiem  nie 
masz brata? 

 - Niestety nie. 
 - Szkoda wielka. 
 - Gena? 
Uśmiechnęła  się.  -  Zgadzam  się  z  Rose.  To  wspaniały 

pomysł. Daj mi klucze Clancey. Za chwilę wrócimy z piwem. 

Lotus  Blossom  wyjęła  klucze  Clanceyowi  z  ręki  i 

wręczyła  je  Jarrodowi.  -  Dziękuję.  Mam  nadzieję,  że  dzięki 
tobie uda mi się dożyć dnia ślubu. 

Clancey  założył  sobie  ręce  na  ramiona  i  uśmiechał  się 

niczym brązowa figurka Buddy. 

W samochodzie Gena przytuliła się  do Jarroda. Mając  go 

znów przy sobie, czuła się bezgranicznie szczęśliwa. Gdy już 
znaleźli się wewnątrz baru, przywarła do niego z całej siły. W 
jego  objęciach  czuła  się  tak  ciepło  i  bezpiecznie,  a  Jarrod 
pożądał tego kontaktu równie mocno jak ona. 

Otoczył ją mocnym uściskiem, wtulając twarz w jej włosy. 

Bar był ciemny, nie licząc neonowych reklam piwa, jedynie w 
korytarzu  świeciło  się  przyćmione  światło.  Taka  sceneria 
zapraszała wręcz do uścisków w ciemności. Po chwili jednak 
Gena odsunęła się nieco. Nic już nie powinno ich dzielić. 

 -  Posłuchaj,  muszę  ci  powiedzieć,  skąd  wzięły  się 

pieniądze, które otrzymała Sugar. 

background image

 - Potem, potem - mruknął. Krew w nim wrzała. Nigdy nie 

pragnął  jej  bardziej  niż  w  tej  właśnie  chwili.  Jego  dłonie 
wsunęły się pod pasek jej sukienki. Pod spodem miała jedynie 
majteczki  i  niecierpliwe  palce  Jarroda  szybko  znalazły  drogę 
do oczekującego na nie ciepła i poruszały się tak długo, aż ona 
zaczęła skręcać się z pożądania. 

 - Jak to się dzieje, że wiesz, gdzie należy mnie dotykać? - 

spytała ocierając się delikatnie o niego. 

 - Ponieważ cię kocham. 
Szybkim  ruchem  zdjął  z  niej  majteczki  i  podsadził  ją  na 

barowy stołek. Odruchowo otoczyła go nogami. Rozpiął górną 
część  jej  kostiumu.  Tymczasem  ona  odpięła  mu  klamrę  od 
spodni.  Zdjął  tę  górną  część,  a  ona  rozsunęła  mu  zamek 
błyskawiczny i chciwie sięgnęła do wnętrza. 

 - Jak to się dzieje, że wiesz, gdzie masz mnie dotknąć? - 

jęknął. 

 - Ponieważ cię kocham. 
 -  To  prawidłowa  odpowiedź  -  mruknął  zduszonym 

głosem,  nim  zamknął  jej  usta  pocałunkiem.  Gena  odsunęła 
głowę. 

 - A co wygrałam, odpowiadając prawidłowo? - szepnęła. 
 - Co chciałabyś? 
Nie odrywając od niego rąk, pomogła mu delikatnie wejść 

w  siebie  i  czując,  jak  wypełnia  ją  coraz  głębiej,  jęknęła:  - 
Pragnę tylko  tego. Biodra Jarroda zaczęły się  poruszać coraz 
szybciej. Ściskała je mocno. 

 -  Chyba  kupię  Clanceyowi  stół  bilardowy  -  odezwał  się 

wreszcie Jarrod. Gena leżała wyciągnięta obok niego na barze, 
trzymając  głowę  wtuloną  w  jego  ramiona.  Podejrzewała,  że 
leżąc tak, muszą głupio wyglądać, ale nie przejmowała się tym 
wcale. 

 - Stół bilardowy, hm, to brzmi obiecująco. 

background image

 - Rozszerzająco Nie miałem pojęcia, jakie wąskie bywają 

barowe kontuary. 

 - Bo nie po to je zbudowano. 
 - Nie dodałaś, by się na nich kochać. 
 - By się na nich kochać. 
 -  Zastanawiam  się,  czy  ktoś  już  badał  popyt  na  szersze 

kontuary z tego punktu widzenia. 

 - Biznesmen w każdym calu. 
 - Kochanek w każdym calu. 
 - Popieram. 
 - Geno. 
 - Słucham? 
 -  Nie  chciałbym  cię  niepokoić,  ale zdaje  się,  że  ktoś  stoi 

koło choinki. 

 - Co? Ach tak, to Święty Mikołaj. Macha ręką i świeci. 
 - Macha i świeci. Za długo mnie tu nie było - pocałował 

ją w czoło. - Czy nie sądzisz, że powinniśmy już wrócić z tym 
piwem? 

 - Clancey może zaczekać. Jarrod? - Aha? 
 - Kocham cię. 
 - I ja cię kocham. 
 -  Podkradałam  pieniądze  z  firmy  -  wreszcie  to  z  siebie 

wyrzuciłam,  pomyślała  Gena.  Przez  chwilę  panowała  cisza, 
zmącona jedynie biciem ich serc. 

 - Wiem. 
 - Chyba nie zrozumiałeś tego, co ci powiedziałam. Kiedy 

się  tu  wprowadziłam,  byłam  na  ciebie  wściekła  i  w  tym 
samym  czasie  spotkałam  ludzi  rozpaczliwie  potrzebujących 
pomocy. 

 - Wiem, Geno. 
 - Ale skąd? 

background image

 -  Wykryli  to  wynajęci  przez  firmę  kontrolerzy.  Znaleźli 

nie  udokumentowane  konto  Sherwoodzkiego  Towarzystwa 
Dobroczynnego i przekazali mi dokumentację do wyjaśnienia. 

Ukryła twarz w dłoniach. - Och, Jarrodzie, tak mi przykro. 

Chciałam ci to powiedzieć sama. Starałam się przynajmniej. 

Odsunął  jej  dłonie  od  twarzy.  -  Wiem.  Nie  dałem  ci  tego 

powiedzieć w Święto Dziękczynienia. Przepraszam. 

 -  Nie,  nie  przepraszaj!  Kiedy  opowiedziałeś  mi  o  swoim 

ojcu, chciałam umrzeć ze wstydu. Bałam się, że potraktujesz 
to jak kolejną zdradę. 

Jarrod  pieszczotliwie  uszczypnął  ją  w  policzek.  -  Hej! 

Między jednym a drugim nie ma żadnego porównania. Nawet 
mi to w głowie nie powstało. 

 - Dzięki Bogu. Chcę ci jednak wyjaśnić, żebyś mógł mnie 

w pełni zrozumieć. 

 - Myślę, że rozumiem. Byłaś na mnie wściekła. 
 - Tak, ale to nie wszystko. Nie brałam tych pieniędzy dla 

siebie.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  znalazłam  się  pośród  ludzi 
potrzebujących pomocy i nie mogłam znieść myśli, że nic nie 
potrafię na to poradzić. 

 - Bobby był jednym z nich, prawda? 
 -  Tak,  Jarrodzie.  Gdybyś  widział  go  przed  operacją,  nie 

poznałbyś go potem. Był taki chudziutki i blady. Nie miał siły 
się bawić. Nie mogłam pozwolić mu umrzeć. 

 -  Trzeba  było  się  ze  mną  skontaktować.  Dałbym  ci  te 

pieniądze. Jest coś, o czym i ty musisz się dowiedzieć. Nigdy 
nie  chciałem  zawładnąć  firmą  twojego  ojca.  Pod  twoją 
nieobecność  prowadziłem  ją  dla  ciebie,  nie  biorąc  za  to  ani 
grosza. 

Gena w ciemności wycierała łzy. - Nie mogłam się wtedy 

z  tobą  skontaktować.  Byłam  zanadto  zła  i  zdezorientowana. 
Musiałam zastanowić się nad sobą. Ale cieszę się, że mnie w 
końcu odnalazłeś. 

background image

 -  Nie  mogło  być  inaczej.  Jesteśmy  przecież  sobie 

przeznaczeni. Pocałowała go delikatnie. 

 - Czy wybaczysz mi? - spytał Jarrod. 
 - Co takiego? 
 -  To,  że  byłem  tak  głupi  i  zamiast  wszystko  ci 

natychmiast  wyjaśnić,  pozwoliłem  ci  uciec,  że  nie  okazałem 
się w tym momencie godnym twojego zaufania. 

 -  Przestań.  To  już  przeszłość.  Nasza  przyszłość 

rozpoczęła się właśnie teraz. 

 -  Właśnie  w  tej  chwili  -  zgodził  się  Jarrod,  tuląc  ją  do 

siebie. 

Gdy wracali do domu, spodziewali się, że wszyscy już od 

dawna  śpią.  Jednak  drzwi  do  Sugar  były  nadal  otwarte, 
zajrzeli więc do środka. Wszyscy siedzieli w pokoju. Clancey 
trzymał  na  głowie  worek  z  lodem.  Sugar  bezskutecznie 
usiłowała  otworzyć  tubkę  z  aspiryną.  Bertrand  przysypiał  w 
fotelu.  Rose  ustawiała  w  piramidkę  puste  kieliszki  od 
szampana.  Lotus  Blossom  gapiła  się  tępym  wzrokiem  w  kąt 
pokoju. 

 - Cześć. Czy już po zabawie? 
Bertrand  otworzył  jedno  oko.  -  Nie  jesteśmy  o  tym 

całkowicie  przekonani.  Jarrod  i  Gena  objęci  wkroczyli  do 
pokoju. 

 - Co się stało? - spytała Gena. - Jeśli czekacie na piwo, to 

mamy je w samochodzie. Clancey poprawił na głowie worek z 
lodem. - Geno, czy mogłabyś mówić trochę ciszej? 

 - Czy ktoś wyjaśni nam wreszcie, co się stało? 
W tym momencie tubka aspiryny otworzyła się z hukiem. 

Clancey jęknął. Aspiryna wystrzeliła z tubki i rozsypała się po 
pokoju. Sugar udało się złapać dwie tabletki. Rose pomachała 
do nich zza szklanej piramidy. 

 - Skończył nam się szampan. 
 - I napoczęliśmy moje zapasy - powiedziała Sugar. 

background image

 -  Nie  tylko  napoczęliśmy,  ale  również  skończyliśmy  - 

podsumowała Lotus Blossom. 

 -  Powinniśmy  wcześniej  wrócić  -  mruknął  Jarrod  do 

Geny.  Rose  potarła  czoło  dłonią  i  krytycznie  przyjrzała  się 
swemu  szklanemu  dziełu.  -  Ale  nie  słyszeliście  jeszcze 
najlepszego. 

 -  Miło  słyszeć,  że  dobrze  się  bawiliście  -  powiedziała, 

biorąc się pod boki Gena. Miała wrażenie, że ma do czynienia 
z klasą pełną małych łobuziaków. 

Sugar  połknęła  dwie  aspiryny  i  poszukała  następnych.  - 

To by się wam również spodobało. Postanowiliśmy przytrzeć 
nosa  Cole'owi  Garrettowi,  więc  władowaliśmy  się  do 
samochodu Rose i pojechaliśmy do niego. 

 -  Nie  wiem,  czy  mam  ochotę  tego  słuchać  -  mruknął 

Jarrod.  -  Zatrudniam  wielu  prawników,  ale  obawiam  się,  że 
nawet oni nie będą mogli wiele pomóc. 

 - Jego samochód stał przed domem i Rose włamała się do 

środka. 

 -  Jak  to  zrobiłaś?  -  spytał  Jarrod,  przyglądając  się  jej 

bacznie. 

 - Ma się te zdolności, kotku. 
 -  I  wtedy  -  kontynuowała  Sugar.  -  Bertrand  wziął  węża 

ogrodowego i napełnił jego mercedesa wodą. 

 -  Tak,  wodą  -  odezwał  się  Bertrand,  przyłączając  się  do 

rozmowy. 

Gena  nie  mogła  wprost  uwierzyć  własnym  uszom.  - 

Napełniliście jego mercedesa wodą? 

 - Prawie pod sam dach. 
Rose dodała jeszcze jeden kieliszek do piramidy. - I wtedy 

wpuściliśmy przez uchylone okienko szczupaka. 

 - Szczupaka - zaśmiał się Clancey. 
 - To był naprawdę wielki szczupak - wykrzyknęła Sugar. 

background image

 -  Skąd,  na  litość  boską  wzięliście  po  nocy  żywego 

szczupaka? - zapytał Jarrod. 

Nie  zostaliśmy  upoważnieni  do  udzielania  pewnych 

wyjaśnień - oświadczył chłodno Bertrand. 

 - Co? - Gena musiała przytrzymać się Jarroda. 
 -  Nie  mieliśmy  klucza  -  odparła  Sugar,  wzruszając 

ramionami. 

 -  Dręczy  nas  tylko  brak  aparatu  fotograficznego.  Nie 

wiesz przypadkiem, skąd go wziąć? 

 - A na co wam aparat fotograficzny? 
 - Chcemy zobaczyć Cole'a otwierającego swój samochód 

- wyjaśniła Rose. - Dopiero wtedy Sugar wręczy mu czek. To 
powinno wystarczyć mu na nowy garnitur. 

 -  Musimy  przypilnować,  żeby  nie  skrzywdził  rybki  - 

powiedziała  Sugar.  Szklana  piramida  runęła  nagłe.  Wszyscy 
podskoczyli. 

 -  Jazda  do  łóżek!  -  zarządziła  Gena.  -  Rano  pojadę  z 

Jarrodem i zawiozę mu ten czek, oczywiście gdy już ochłonie 
po szoku, jakiego dozna na widok samochodu. A po powrocie 
będziemy mieli wam coś do zakomunikowania. 

 -  Jasne  -  rzekła  Rose.  -  Wreszcie  powiecie  nam,  że 

jesteście  bardzo  bogaci  i  że  te  wszystkie  „cuda",  to  wasza 
sprawka. 

 - Zgadza się - pokiwała głową Gena. 
 -  W  takim  razie,  będziemy  was  wzywać  na  pomoc  - 

oświadczyła Rose i ruszyła w stronę drzwi. Bertrand poderwał 
się  ze  swego  fotela.  Sugar  skierowała  się  w  stronę  sypialni. 
Jedynie Clancey i Lotus Blossom spali objęci na sofie. 

Jarrod spojrzał na Genę i położył palec na ustach. - Cicho, 

nie budźmy ich. Po kilku minutach tulili się do siebie w łóżku 
Geny. 

 - W jaki sposób Rose cię rozszyfrowała? - spytał. 
 - Wbrew pozorom jest bardzo inteligentna. 

background image

 -  Jest  wspaniała.  Oni  wszyscy  również.  Ciężko  ci  będzie 

stąd wyjeżdżać, prawda? 

 - Tak i  nie.  Cieszę się. że wracam z  tobą, ale  smutno  mi 

ich  opuszczać  -  zachichotała.  -  Zobacz  zresztą  sam,  ledwo 
spuściliśmy ich na chwilę z oka, a ile już zdążyli nabroić. 

 - Nie martw się. Będziemy nad nimi czuwać. Zatrzymam 

dla nas ten pokój, żebyśmy mogli często ich odwiedzać. 

 -  Naprawdę?  -  Gena  była  szczerze  wzruszona  tym,  że 

Jarrod pokochał ten pensjonacik równie silnie jak ona. 

 - Jasne. Przecież przedstawimy nasze dzieci cioci Sugar i 

cioci Rose. Nigdy dotąd nie wspominał o dzieciach. 

 - Nie zapominaj o cioci Lotus Blossom. 
 - Ani o wujkach Bertrandzie i Clanceyu - zachichotał. 
 -  Wiesz,  chciałabym  utrzymać  moją  działalność  poprzez 

Sherwoodzkie  Towarzystwo  Dobroczynne  i  prowadzić  ją 
nadal.  Myślę,  że  to  się  da  załatwić,  nawet  mieszkając  w 
Filadelfii. 

 - Nie musisz mi tego sugerować. Sam już na to wpadłem. 

Kocham cię, dziecinko. 

 - Też cię kocham 
 - Geno?  
 - Tak? 
 - Jak myślisz, skąd oni wytrzasnęli tego szczupaka?